MARINA SIERGIEJDIACZENKO Granica - Czas lamania zakazow Przelozyl Andrzej Sawicki Tytul oryginalu: "Rubiez. Bremia naruszat>> zapriety" Wydanie rosyjskie: 1999 Wydanie polskie: 2004 KSIEGA DRUGA CZAS LAMANIA ZAKAZOW Granice - sciana. Przyszly Za mna...Niru Bobowaj PROLOG W NIEBIESIECH I NAZIEMI Chwale Boza glosza niebiosa, a o dzielach rak Jego swiadczy ziemia cala. Dzien przekazuje slowo dniu nastepnemu, a noc przed noca otwiera wrota wiedzy. I Onego czasu, kiedy Tora dana zostala Mojzeszowi, przybyly chmary wyzszych aniolow pod wodza Samaela, Ksiecia Lewicy, izby go spalic plomieniami ust swoich. I ukryl go Swiety, Ktory Jest, zeby go nie poznali i zeby mu nie zazdroscili, poki z tego Slowa nie zrodza sie nowe niebiosa i nowa ziemia. II I powstal ksiaze Samael podobny wysokiej gorze, a z ust jego dobywalo sie trzynascie jezykow ognia. Powiedzial on: "Zamierzam zniszczyc swiat, jako ze nie masz w tym pokoleniu sprawiedliwych, a niebiosa rozciela tecza". Od poczatku byl bowiem zabojca ludzi i nie wytrwal w prawdzie; poniewaz nie masz w nim prawdy. Kiedy przemawia, klamstwem sa jego slowa, jako ze klamstwem jest on sam i ojcem jest klamstw wszelakich.I byl z nim ten, ktory wlada Pieklem - Duma jest Imieniem jego - wespol z licznymi rzeszami upadlych aniolow, stojacych u wrot Piekiel, a byli tez z nimi inni Skrzydlaci. A Michael-Archaniol slyszac to wszystko nie smial wydac na nich wyroku potepienia, ale rzekl: "Potepi was za to Swiety, Ktory Jest". Nie usluchal jednak tego Samael, ojciec klamstwa, bo sam byl pelen falszywego Slowa. III I oto wychodzi ku temu falszywemu Slowu Samael, maz przeciwienstw, jezyk oszustwa z gardzieli wielkiej otchlani. I skacze piecset wiorst na spotkanie temu Slowu. Bierze je i brnie w tym Slowie w glab swej otchlani, i stwarza z niego niebosklon klamstwa, zwany Chaosem. I za jednym razem przelatuje maz przeciwienstw w tym niebosklonie szesc tysiecy wiorst. A gdy powstaje ten niebosklon falszu, wychodzi zen zona rozpusty, wzmacnia sie tym falszem i bierze w nim udzial. I wychodzac stamtad usmierca nieprzeliczona mnogosc. IV Sprzeciwil sie jednak pewien Aniol Samaelowi, nie pragnal on byl bowiem smierci swiata, stworzonego przez Tego, Ktory Jest. I westchnal Ten, Ktory sie Sprzeciwil: "Biada wam, zyjacym na ziemi i na morzu! Zstapil bowiem przeciwko wam Samael w gniewie wielkim. Poklonily mu sie cienie wieczorne i cienie smiertelne, bo aniolom, ksiazetom ludow, oddano prawo rzadow nad nimi. Zaprawde, wole przyjac smierc w ogniu czystego zlota, plonacego tam, gdzie iskry sypia sie na wsze strony!" V I zatrabil Aniol, wszyscy zas ujrzeli gwiazde, co upadla z nieba na ziemie, i oddany jej zostal klucz od krynicy otchlani. Otworzyla krynice i wyszedl z niej dym, niczym z wielkiego pieca, az pociemnialo slonce i przestwor caly. Krolem jej byl aniol otchlani, a imie jego wsrod Zydow Abandon, a wsrod Grekow Apollon. VI I rozgorzala wojna w niebiesiech: Samael i aniolowie jego walczyli z tym, co sie zbuntowal, i nie ostal sie on przed nimi, i nie znalazlo sie juz dlan miejsca na niebie. Pokonany zostal i stracony na ziemie. VII A kiedy Zbuntowany ujrzal, iz stracony zostal na ziemie, zaczal nawiedzac kobiete, ktora urodzila mu dziecie plci meskiej. I dali mu imie Jutrzenka, Zwiastun Switu, Gwiazda Poranna. VIII Dziecie nam sie zrodzilo i dano nam syna; brzemie wladzy na ramionach jego i nazwany zostanie dziwnym, doradca, bogiem krzepkim, ojcem wiecznosci, ksiazeciem swiata. Pomnozeniu wladzy jego i swiata jego nie bedzie granic w dziedzinach jego, izby mogl on pokrzepic go i umocnic sadem i prawda, ninie i po wiek wiekow. I dziecie igralo nad jama zmii i wyciagnelo raczke swoja nad gniazdem wezowym. IX -Widzialem synow wzejscia i niewielu ich bylo. Jezeli jest ich tysiac, ja i moj syn jestesmy z nich. Jezeli jest ich setka - ja i syn moj jestesmy z nich. Jezeli jest ich dwoch - to ja i moj syn.-Moge wybawic caly swiat z sadu od dnia, w ktorym zostalem stworzony, do dnia dzisiejszego. A jezeli ojciec moj ze mna - od dnia, w ktorym swiat zostal stworzony do dnia dzisiejszego. A jezeli beda z nami nasi towarzysze - od dnia stworzenia, po kres czasu... X I oto Samael, przywodca Skrzydlatych, zblizyl sie do niego i zlozyl przysiege, ktora ow uslyszal spoza Zaslony, ze zgubi noworodka. I mowil sobie w sercu swoim: "Wzejde na niebie, wyzej gwiazd Bozych wzniose tron swoj, i zasiade na gorze w gronie bogow, na skraju polnocy, wespne sie na podobloczne wysokosci i bede podobien Najwyzszemu".I wymierzyl razy w trzysta dziewiecdziesiat niebosklonow, one zas sie zatrzesly i wszystko przed nim zadrzalo. I przelal Samael lzy wscieklosci, a lzy te palace jak ogien upadly w glebiny wielkiego morza, i zrodzil sie z nich Zmij stary, wladca Chaosu, i powstal obiecujac pochlonac wszystkie wody Swiata, opic sie nimi w ten czas, gdy zbiora sie wszystkie narody, a ziemie spalic swoim oddechem. XI Czemuz buntuja sie narody i plemiona snuja jalowe zamysly? Powstali przeciwko nim aniolowie, wladcy ziemi, i ksiazeta narodow uradzaja przeciwko swiatu stworzonemu przez Swietego, Ktory Jest. "Rozerwiemy okowy swiatow, i zrzucimy z siebie ich peta". I powiedzieli Samaelowi, ksieciu swojemu: "Porazisz ich berlem zelaznym, i skruszysz ich jak gliniane naczynie. Wielkis ty, w slawie i wielkosci chadzasz, oblekasz sie w swiatlosc jak w szate, niebiosa rozposcierasz na namiot swoj, nad wodami rozpinasz palace swoje, obloki czynisz swoimi rydwanami i wedrujesz na skrzydlach wiatru: aniolami czynisz twoje duchy, a sluga twoim ogien jest gorejacy". XII I oto spotkal Zwiastun Switu Weza, ktory pelzl z rozwarta paszcza i spalal ziemie na proch. I zamknal rece swoje na glowie gadziny. Znieruchomial Waz i zawarla sie jego paszcza. I rzekl mu Zwiastun Switu, Gwiazda Poranna "Idz Wezu, i powiedz Samaelowi, ksieciu Skrzydlatych, zem sie oto objawil we Wszechswiecie. Jam jest Jutrzenka, Gwiazda Jasna i Swietlista". XIII Ktoz to idzie w szkarlatnych szatach, wspanialy w odziezy Swojej, wystepujacy w pelni mocy Swojej? "Ja, Jutrzenka, gloszacy prawde i majacy rnoc zbawienia". Czemuz odziez twoja jest czerwona i masz fartuch, jak szlifierz, co depcze kamien szlifierski? "Bom deptal kamien sam, a z ludzi nikt nie stanal obok mnie, deptalem ich przeto w gniewie swoim i poniewieralem nogami, krew ich bryzgala na szate moja i splamilem ja cala, bo dzien pomsty jest w sercu moim i nastal rok mojego odkupienia. Wypatrywalem, ale nie zjawil sie pomocnik, dziwilem sie, ale nie zjawil sie, kto by mnie podtrzymal, wspomogla mnie zas sila moja, a gniew moj mnie podtrzymal; i pokaralem ich w gniewie swoim, i skruszylem ich w zacieklosci mojej, i przelalem krew, zmiotlem Granice pomiedzy swiatami, jakby tame wzniesiona z piasku". XTV I narody zbawione beda chodzily w jego orszaku, a krolowie ziemscy glosic bede jego chwale i czesc mu oddadza. Granice od tej pory nie beda zamykane za dnia, a nocy tam nie bedzie. A gdy zgromadza sie narody na miejscu zwanym Armageddon i zacznie sie wielka bitwa, a gwiazda Piolun runie w wody rzek, ujrza ludzie nowe niebo i nowa ziemie, jako ze niegdysiejsze niebo i ziemia przeminely, i dawnego swiata juz nie uswiadczysz. Wszystko to powiedziano tymi oto slowami w ksiegach Pisma Swietego: Berejtit Inaczej Byt, Tegilim, inaczej ksiega Psalmow, i w ksiegach wielkich prorokow Izajasza, Jeremiasza i Sofroniusza, w liscie swietego Jana i jego Objawieniu, w ksiedze Koran, w naukach medrcow Miszny i wielkiej ksiedze Zohar, co znaczy "Zorza", a dla wiedzacych "Niebezpieczna Zorza". A pojmujacy je wstaja niczym blask na niebiesiech, a wiodacy innych ku prawdzie - jak gwiazdy w wiecznosci wiekow... KSIECA DRUGA CZAS LAMANIA ZAKAZOW Wskazowki czasu bily w slepa sciana, i ku zmierzchowi biale swiatlo lsnilo. Ale jak w starej piesni powiedziano: Nasz grzbiet przy w scianie tkwil - A waszych tam nie bylo! A. Halicz Ksiega powstala wylacznie jako fantazja autorow. Nie zawiera zadnych bluznierstw. Zatwierdzona przez cenzure CZESC PIERWSZA BOHATER I CZUMAK PROLOG NA ZIEMI Wzdychali, przestepowali z nogi na noge, depczac i bez tego brudny, zlezaly juz snieg.Zamarznieta ziemia ustepowala niechetnie. Ci, ktorzy zdazyli sie spocic, odstepowali, przepuszczajac ku jamie kolejnych, jeszcze niezmeczonych; ojciec Gerwasij odczytywal modlitwy, poczatkowo glosno i z uczuciem, a potem coraz bardziej niewyraznie i ciszej -ochrypl ojczulek. Po nisko zwieszonym niebie snul sie czarny ogon dymu. Diabelska chate podpalono razem z cala zawartoscia i ze zbezczeszczonymi ikonami. Przeciwienstwo pogrzebu. Pop i ludzie z lopatami, tyle ze ziemia nie leciala do grobu, a wylatywala z niego na zewnatrz. O wieko trumny nie uderzaly kamienie i zwir, a deptaly po nim ciezkie buciory, na twarzach obecnych nie bylo zalu, a strach - i moze jeszcze msciwa, ponura uciecha: ot, doczekala sie wiedzma przekleta! -I jak ona z tego cmentarza wychodzila? Przecie ziemia ja zasypali! -Wiadomo jak! Byla kochanka diabla! -Wstydzilabys sie wspominac, sasiadko! Swiec sie Imie Panskie... Odslonieto deski. -Z trumna ciagnijcie! No, wysilcie sie troche! Wysilili sie. Zrzucili w snieg kozuchy, chwycili za sznury, wybaluszyli oczy: Rrraaaz! Dwaaa! Wyciagneli! Zgromadzone nieopodal baby cofnely sie nieco. Wiele rak unioslo sie ku piersiom, kreslac znak krzyza przeciwko zlemu - ziemia puszczajac trumne, jakby zgrzytnela zebami. Jeden ze sznurow pekl, ale pozostale wytrzymaly. Wyciagnieto trumne na snieg. -Slyszysz, sasiedzie? Jakby cos wylo... -Wilki? -Nie, sasiedzie. Nie po wilczemu wyje... -Bog z wami, sasiedzie! Poszly w ruch narzedzia ciesielskie. Zatrzeszczala zabita na glucho zgodnie z obyczajem do Dnia Sadu trumna; doszlo do tego, ze Jaryna Kiriczycha zostala osadzona znacznie wczesniej... Ojciec Gerwasij podniosl glos. Cialo wdowy Kiriczychy z drewnianym stukiem lupnelo o ziemie. Ciemne, zlozone na piersiach rece jakby w milczeniu prosily o litosc. Sedziowie milczeli i tylko posapywali. Ostry kolek juz wczesniej wyciosano z mlodej osiki, kowal Wakula przymierzyl sie i uderzyl mlotkiem; ostrze bez oporu pograzylo sie w zapadnietej piersi nieboszczki i tylko skrzyzowane rece drgnely w milczacym protescie: "Za co?!" Ziemia drgnela - jakby sie niespokojnie poruszyli wszyscy nieboszczycy na cmentarzyku. Chybnely sie krzyze, straszac wrony; a ci, co zebrali sie wokol grobu przekletej, uslyszeli jednoczesnie nikly, dzieciecy glosik: -Ja uratuje! Ojciec Gerwasij az sie zachlysnal. A stojaca nieopodal mlynarzycha Lyszka dala kuksanca niedoroslemu wnuczkowi, ktory w te straszna godzine nie wiadomo skad znalazl sie przypadkiem na cmentarzu. Kowal Wakula ponownie uderzyl mlotem - i niemal chybil, co wczesniej nigdy mu sie nie trafialo... -Ja uratuje! Powialo dymem - zapachem nieszczescia. Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy -Oj, mamo! Matenko kochana! Grin siedzial na ziemi, golej, bezsnieznej i cieplej ziemi. Wokol ciagnely sie bure bruzdy, jakby odwrocone ogromnym, tepym lemieszem, troche sie juz osypujace, z ktorych gdzieniegdzie wystawaly ogony zaniepokojonych dzdzownic. Nieco dalej rosla trawa i zielone drzewo - jakby w ogole nie bylo zimy, strasznego zamku, rusznic, armat ani rabaniny na schodach i wrzaskow konajacych. Grin, jako piecioletni chlopczyk pasl krowy i zabladzil, spocil sie na sloneczku i przywidzialy mu sie jakies okropnosci, o ktorych opowiadal wujek zaporozec! Ruszyl sie i obejrzal, spodziewajac sie, ze zobaczy pasaca sie krowe. Lato. Niezbyt geste i mlode zarosla. I mnostwo drzew powalonych jakby wiatrem, mlode drzewka powyrywane z ziemi razem z korzeniami, delikatne listki jeszcze nie zdazyly pousychac. Jakby jakis leniwy olbrzym ogrodnik kilkakrotnie uderzyl motyka, ale przerwal plewienie, bo wezwano go na obiad. Pod wplywem tej mysli Grinia oblecial strach. Nawet sie spocil - tym bardziej, ze siedzial w kozuchu i butach posrod letniego skwaru... tyle, ze nie mial czapki na glowie. -Ojcze nasz, ktory jestes w niebie... Odpowiedzial mu cichy jek. Grin podniosl sie na kolana. Potem wstal, przemagajac zawrot glowy. I schwyciwszy sie za bok, sam jeknal. Zrobil krok i chwycil sie za obdarty z kory pien drzewka. Tuz obok, spod przygniecionych galezi, wystawala gola noga. ...Byl u czumakow - rozne rzeczy widywal. Byl serdiukiem pana Macapury... Tak jest, byl. I w zamku, gdzie z rusznic strzelano... i pan setnik Longin przyszedl upomniec sie o corke... Grin rozsunal galazki. Spocil sie, otarl pot z czola, domyslil sie wreszcie, ze trzeba zrzucic kozuch i switke. Poszlo szybciej - naprawde ciezki byl tylko jeden konar, reszta to tylko galazki... Witajcie, Jaryno Longinowna! Setniczanka byla zbryzgana krwia, ale nie to Grinia krepowalo. Panna Jaryna byla bowiem naga, a nagich panienek czumak do tej pory jakos nie widywal. Ot, wiejskie dziewuchy, podczas kapieli w strumieniu - ale to zupelnie co innego. Nie dlatego jednak czumak sie zachnal, zobaczywszy gola dziewczyne. "No, dziekuje ci, Griniu! Dziekuje ci tez w imieniu tych, ktorych od smierci uratowales..." Dziekuje. Piekne dzieki, Judaszu... Spojrz teraz w oczy swojej zdradzie. Panna setniczanka jeknela. Rana na ramieniu, rana na biodrze i jeszcze jedna, nizej -widac ze ten, co cial, znal sie na rzeczy, dziewczyna ma podciete sciegno. Grin zdjal koszule. Opatrywanie panienek brudnymi szmatami to oczywiscie niegodziwosc, ale panienka setniczanka wciaz broczy krwia i twarz jej juz pozolkla... Jaryna jeczala, nie otwierajac oczu. Grin poczul nawet pewna ulge; moze w ogole nie trzeba bedzie spogladac panience w oczy. Zeby w poblizu byl jakis chutor albo wies -wezwalby ludzi, zdalby panne setniczanke babom pod opieke, a sam by uciekl, i chocby na Sicz moglby sie zglosic... Mysli Grinia plynely rowno i jakby bez jego udzialu, niczym bezmyslny belkot. Na Sicz, na Sicz, widzisz go, wymyslil. Z zimy trafic w sam srodek lata to nie lada sztuka. Gdzie brat, gdzie przepadl Dziki Pan? Co on tam w tym przekletym zamku z panna wyrabial - o takich rzeczach sie nie mysli, opatrujac czyjes rany. Dlon powinna byc pewna, stanowcza... Grin zrobil wszystko, co mogl. Podlozyl panience pod glowe zwinieta w rulon switke, przykryl ja kozuchem. Przytrzymujac sie pniakow odszedl na strone i zalatwil potrzebe. Rozejrzal sie, zmierzyl wzrokiem niebo pomiedzy poprzechylanymi pniami drzewek, i ruszyl ku przeswitowi, kulejac, sapiac i potykajac jak stary dziadyga. Dosc szybko dotarl na skraj lasu, gdzie oszolomiony wciagnal glowe w ramiona i zaslonil oczy dlonia. Rozlegle pole, porosniete nie zytem czy pszenica, a nieznanym Griniowi kolczastym chwastem. Z boku - droga, nieobsadzona topolami, ale czysta. I pusta, tak samo zreszta jak pole - nigdzie zywej duszy. Choc Grin dlugo wodzil wokol wzrokiem, nie natknal sie na ani jeden znajomy element krajobrazu - nawet niebo bylo calkiem inne, niskie i jakies takie... zwarte? Dokad ich z Jaryna diabli zaniesli? Odszukal wzrokiem miedze. Pole bylo rowno zaorane, a kolejne pasy porosniete znacznie gesciej niz w rodzinnym Gontowym Jarze. Bogato zyja tutejsi... chociaz kto wie, jak ta kolczycha rodzi i jaki daje plon? Idac miedza, Grin doszedl do drogi. Postal przez chwile, zastanawiajac sie, w ktora strone isc i gdzie blizej do ludzi. Nie doszedlszy do zadnej konkluzji, wybral kierunek na chybil trafil: stwierdzil tylko, ze koleiny sa tu waskie i osobliwie glebokie - woz w takich utknie, kolo odpadnie, a i os mozna zlamac. Na cale szczescie do chutoru bylo niedaleko. Pokazaly sie brzegi jakiegos strumienia, w oddali zobaczyl gaj owocowych drzew, pomiedzy ktorymi czerwienily sie kregi czerwonych dachow. Grin zwolnil kroku - jacyz to panowie tu zyja? Z daleka widac, ze chaty nie sa kryte sloma, ani darta z drzew kora, tylko prawdziwymi dachowkami, jak w miescie! Znajomo zapachnialo dymem i nawozem. W zagrodach ryczaly krowy; uslyszawszy to, Grin ruszyl zwawiej, prawie biegiem. Najpierw zobaczyl wrota, rzezbione i niezwykle piekne. Odruchowym gestem podniosl reke, by sie przezegnac przed ikona - ale okazalo sie, ze nad wrotami ikony nie ma. Zbyt dlugo sie temu nie dziwil, tylko wkroczyl pomiedzy uchylone skrzydla; ale natychmiast potem kilka okrzykow zmusilo go do zatrzymania sie w bezruchu z na wpol otwarta geba. Tatarzy? Turcy? Na krymskich bazarach Griniowi zdarzalo sie slyszec rozmaite jezyki, ale takiego belkotu nie. Do czumaka niespiesznie, wladczym krokiem podchodzil niezle spasiony pan w osobliwym kaftanie, smagly na gebie, ale niepodobny do Turka, a tym bardziej do Tatara. Podszedlszy blisko, wsparl sie rekoma pod boki i powtorzyl swoje pytanie w tym samym osobliwym narzeczu: za jego plecami wymienialy gardlowe uwagi ze dwie dziesiatki chlopow, odzianych w jakies barwne lachmany. Zaden nie mial na sobie porzadnej switki czy koszuli. Cyganie? Gdziez to widziano, zeby Cyganie po chutorach siedzieli? Grin odetchnal gleboko. -Witajcie, dobrzy ludzie! Jestem Grin Kiriczenko, pospolitak z Gontowego Jaru, moze slyszeliscie o naszej wsi? Uslyszawszy jego slowa, wszyscy jak jeden umilkli. Spasiony i wygladajacy na przedstawiciela wladzy jegomosc zmarszczyl gebe i podrapal sie po ciemieniu. Na glowie, zamiast czapki dziwak mial krolewska korone - taka sama, jakie Grin widywal na szlacheckich herbach, tylko drewniana. Z tego wszystkiego czumak sie przezegnal. Powtorzyl znak raz i drugi - tamci patrzyli przez pewien czas, jakby niczego nie pojmowali, a w koncu ten z drewniana korona wydal tluste brzuszysko, pokazal na Grinia paluchem i ryknal ogluszajacym smiechem. Wiesniacy w barwnych lachmanach natychmiast mu zawtorowali - jakby Grin zrobil cos zabawnego i nieprzyzwoitego. Diabelskie wyrodki! -Ojcze nasz... - ponownie zaczal mamrotac Grin, liczac na to, iz czarcie slugusy rozplyna sie w powietrzu. Albo chociaz tym swoim smiechem zaczna sie dlawic! Uwienczony grubas przestal sie smiac pierwszy. Wsadziwszy reke za pas, wyciagnal woreczek, rozwiazal go i wytrzasnal zen na podstawiona druga dlon zlota monete... Zloty cekin! Czyzby chcial za zloto kupic Griniowa dusze? Grubas jednak monete pokazac wprawdzie pokazal, ale rozstawac sie z nianie mial zamiaru. Podrzucil w powietrze, zrecznie zlapal, starannie schowal i spojrzawszy na Grinia, zwinal palce w koleczka iprzystawilje sobie do oczu, jakby patrzyl przez okulary. Potem wydal wargi i wciagnal glowe w ramiona - Grin az sie zachnal, jakby czarta zobaczyl. Koroniarz byl doskonalym nasladowca - z jego geby spojrzal na Grinia, jak zywy zacny i dobry pan Macapura-Kolozanski. -...Lezcie spokojnie, panno Jaryno. Byli tu - Dziki Pan, a z nim ta czarna baba i moj braciszek. Tutejsi w pierwszej chwili przestraszyli sie, gdy zobaczyli pana Macapure... ale nasi zachowali sie grzecznie. Za panskie zloto kupili konie, powoz i pojechali precz! Bylo to dzis rano... znaczy, wczoraj... -A ty co? - setniczanka ledwo mogla poruszac wargami. - Nauczyles sie mowic po ichniemu? -Nie... ale tamci pokazuja rekoma i robia miny. No i jakos sie dogadalismy. -Dogadaliscie sie, mowisz? - powtorzyla panna setniczanka bez osobliwego nacisku, ale Grinia natychmiast oblalo zimnym potem. -Panno Jaryno, ja... Jakze tu prosic o wybaczenie? Mowic, ze sie nie wiedzialo, co z tego wszystkiego wyjdzie? Przeciez wiedzial! Widzial Dzikiego Pana i rozmawial z nadwornym setnikiem -mogl i powinien byl sie domyslic. Albo jakze tu opowiedziec Jarynie Longinownie, jak druga Jaryne, Griniowa matke -chlopi z grobu wyrzucili i osinowym kolem przebili? Znalezli sie dobrzy ludzie, ktorzy opowiedzieli synowi wszystko ze szczegolami. Setniczanka oddychala ciezko i chrapliwie. Miejscowa zielarka namascila rany jak nalezy i przewiazala czystymi szmatkami, a takze napoila dziewczyne cieplym rosolem - tyle, ze Jaryna odniosla ciezkie rany, umrzec nie umrze, ale latwo sie z tego nie wylize. Zielarka najwyrazniej spodziewala sie od Grinia zlotych cekinow. Myslala widac, ze wszyscy przybysze z zagranicy maja - jak pan Macapura - zlota w brod. Grin jednak mial tylko, stary kozuch, a i ten zbryzgany krwia. -A bat'ke mojego widziales? Grin drgnal. -Jakze, widzialem! Panno Jaryno, ja mu wszystko opowiedzialem, jak na spowiedzi i do zamku go poprowadzilem! I nie prosilem o laske! Krzyzem sie klne, ze nie prosilem! Czumak rozejrzal sie, szukajac ikony na scianach - i oczywiscie zadnej nie znalazl. Nie trzymaja tutejsi ikon w domach, nie wiadomo do kogo sie modla - dobrze choc, ze nie do czarta... -Bat'ko wasz za wami szedl, panno Jaryno. Wyzwolic was chcial, i to mu sie udalo... chociaz... Panienka milczala. W blasku jedynej swiecy jej twarzyczka nagle wydala sie Griniowi calkiem martwa - jakby on, czumak, siedzial przy lozu nieboszczki i cala noc mial czytac modlitwy. Od tej mysli znow mu sie zimno zrobilo - i ponownie sie przezegnal. -Gdyby pan Stanislaw nie zadal sie, wybacz Panie, z nieczysta sila... dokadze to nas zanioslo? -To nie pan Stanislaw - stwierdzila setniczanka, nie otwierajac oczu. - Prawdziwy pan Stanislaw umarl. "Bredzi w malignie" - pomyslal Grin. Na czole setniczanki pojawily sie krople potu. -Pan Stanislaw Macapura-Kolozanski cale niemal zycie przesiedzial w lochu pod zamkiem. A ten ludojad w ogole nie jest czlowiekiem, a diablem wcielonym. Dlatego szabla niczego przeciwko niemu nie wskorasz i kule sie go nie imaja... Dziewczyna bredzi, nie moze byc inaczej. Grin przezegnal sie po raz trzeci. -Czemu ty, czuniaku, wciaz sie zegnasz, niczym baba albo klecha? Za ile kupili twoja dusze? Zlotem zaplacili czy moze inaczej? Przeslyszal sie Grin? Moglo tak byc, przeciez setniczanka ledwo rusza ustami. -Panno Jaryno! Milczy, kaciki ust podniosly sie lekko w usmiechu - kto wie, co jej tam sie w malignie zwiduje? Swieczka, ktora dawno juz sykiem dawala do zrozumienia, ze lada moment zgasnie, wreszcie zgasla. Za malenkim, kwadratowym okienkiem rozlewalo sie po niebie szare swiatlo przedswitu. Co mu zostalo w pamieci? Po tej nocy, podczas ktorej sasiedzi zebrali sie na placu przed cerkwia, kiedy ojciec Gerwasij czytal "egzorcyzm" nad wrzeszczacym niemowlakiem, bratem Grinia zrodzonym z jednego lona... kiedy polecialy pierwsze kamienie, kiedy na pomoc nie przyszedl Bog -zjawili sie straszni cudzoziemcy z panem Rio na czele. A potem, jak zbawienie, pojawila sie ta panienka z siwymi czerkasami, jednookim Tatarem i bursakiem w okularach. Grin sam wiedzial, ze najlepiej bylby wtedy zrobil, gdyby westchnal i zostawil wszystko swojemu biegowi. Niechby przyjechali, zabrali "czarciego wypedka" - sam przeciez nie wiedzial, jak sie braciszka pozbyc, a tu taka okazja! Zabraliby malca, Grin odbylby pokute w cerkwi i modlitwa odkupil grzechy. Niewiele bylo trzeba, a bafko Oksany by sie zmilowal, tym bardziej, ze czumak mial porzadna chate i sporo grosza - a odpuszczeniem grzechow zajalby sie jak zwykle pop, ktory w koncu od tego jest. Ale nie! Musial skoczyc w noc za malcem, za czarcim wyrodkiem. Duren z ciebie, czumaku! Lepiej by ci bylo, gdybys w stepie zginal! Co pamietal z pozniejszych wydarzen? Wszystko mgla pochlonela. Czarne, wylupiaste oczy, rudawe pejsy - panu Judce wszystko z gory wiadomo, o wszystkim wie... o tym, ze sasiedzi chate spala, powiedzial znacznie wczesniej... A poczciwi sasiedzi w rzeczy samej spalili... i nieszczesna matke Grinia z zamarznietej ziemi wydobyli, a pan Judka wiedzial o tym juz wtedy, gdy Grinia spotkal po raz pierwszy. I potem... przypomina sobie, jak staje obok, jak patrzy w oczy. Kolgan, Matnia i Wasilek, trzech na jednego, Kasjan i jego ojciec, diak, pop, ich spojrzenia, kamienie, "egzorcyzm"... I to najstraszniejsze... Jak trzeszczala trumna, zgodnie ze zwyczajem zapieczetowana do Dnia Sadu - a Jaryna Kiriczycha stanela przed sadem znacznie wczesniej. Jak ojciec Gerwasij podnosil glos. Jak martwa matka z drewnianym stuknieciem wypadla na ziemie... jak Wakula sie przymierzyl - i uderzyl mlotkiem, a ostrze kolka bez trudu weszlo w zapadnieta piers, ktora kiedys wykarmila Grinia... I tylko zesztywniale dlonie drgnely: "Za co?" Wybaczysz, czumaku? Swiety moze by wybaczyl. Ale on, Grin, swietym nie jest! Grin mial ochote zawyc jak wilk, ale panna setniczanka akurat zasnela, i mlodzieniec bal sieja obudzic. Nie, nie Lachy ani Tatarzy. Dziwni ludzie: wies niby jak wies, ale ich wojt w drewnianej koronie chodzi. Cerkwi w ogole tu nie ma, baby chodza z rozpuszczonymi wlosami, a chlopi ubieraja sie kolorowo i nosza szklane ozdoby. W stawie, mowia, jakies straszydlo mieszka - wszyscy powtarzaja Griniowi, zeby sie nie zblizal do niego. Mordy wykrzywiaja, zeby szczerza i pokazuja, jak okropny jest ten wodnik. A co Griniowi do tego? - przewoznikiem zostac nie zamierza. Chcac odpracowac okazana pomoc, wynajal sie do pracy u zielarki. Siekiera i w piekle zostanie siekiera, a w piecu i sam diabel musi palic. Grin zadnej pracy sie nie bal, a zreszta, gdy machasz toporem, w glowie sie przejasnia i zle mysli latwiej odegnac. Bieda w tym, ze oslabl i bolalo go w boku. Panna setniczanka jedna tylko noc przelezala w malignie, a potem zaczelo jej sie poprawiac i to tak szybko, ze dziwila sie nawet zielarka. Jaryna Longinowna miala widac zelazne zdrowie albo - jak mawial wujaszek Paciuk - miejscowy klimat byl "w proporcji". Wygladalo na to, ze panienka wstanie za dzien lub dwa. Co prawda, dlugo jeszcze bedzie musiala chodzic o kulach, a moze chromanie zostanie jej na zawsze - zrecznie podcial jej sciegno pan Macapura-Kolozanski. No masz. Znowu. Zmordowany Grin opuscil topor; zakrecilo mu sie w glowie i zabolala swieza rana. O Dzikim Panu roznie mowiono, a on, duren, nie wierzyl! Ale w koncu przeciez sam na wlasne oczy zobaczyl, jak w zalanej krwia sali sciany pokryly sie kora, sklepienie zastapily splatane galezie, wsrod ktorych pokazywaly sie jakies mary czy majaki, z gory lal deszcz, pod nogami cmokalo bloto, a pan Stanislaw, o ktorym setniczanka mowi, ze jest diablem wcielonym - ten sam pan przystawia ulamek szabli do cienkiej szyi braciszka, a martwa matka, ktora nie wiadomo skad sie tam wziela, wykrzykuje bezglosnie: "Och, Griniusza, ratujze go!" Czyzby wszystko to mu sie zwidzialo? Gdyby go pod lokiec nie podtrzymywano, nie doszedlby Grin do tej sali. Okropny strach go oblecial i nogi sie pod nim uginaly. Nie uspokoila sie matka albo stracila spokoj, kiedy ja z trumny wyrzucono. Gdyby nie ona, nie trafilby w slad za Macapura w szara lepkosc, nie przedostalby sie przez zelazna plecionke. Zelazna plecionka! A wiec tak to wszystko bylo: rozerwane ogrodzenie, pan Stanislaw z braciszkiem pod pacha, i panna setniczanka pod nogami... Pan Rio i pan Judka, a na zewnatrz palba... a moze to grom? Pochwycil go wilgotny wiatr i rzucil w jame: "Och, Griniusza, ratujze go!" Gospodyni wyszla z chaty. Zobaczywszy, ile Grin narabal drew, kiwnela glowa i usmiechnela sie; jakby miala porzadnego chlopa, to ten by ja powlokl do chaty za warkocze. Dziwni ci ludzie, wstydu nie maja. Ale buduja dobrze. Po pansku stawiaja, rzezbione okiennice, wysokie pulapy, wysokie progi. A na progu ojcowej chaty lezal stary mlynski kamien. Nowa chate budowali, kamien przenosili. Deptali po nim jeszcze dziadowie i pradziadowie... Spalili chate. "Niech zapamietaja", powiedzial wtedy Grin dobremu panu Judce. Nie wiedzial tylko, ze nie bedzie komu pamietac; o tym, co zrobiono z Gontowym Jarem, dowiedzial sie znacznie pozniej. Lepiej by mu bylo zdechnac tam w lesie na tym czerwonym sniegu, niz uslyszec cos takiego! Musial sie zmienic na twarzy, bo ciotka zielarka przestala sie usmiechac, podala mu reke i pomogla usiasc. Potem tup-tup-tup - znikla w glebi chaty. Tup-tup-tup - i juz wybiega z powrotem, niesie dzbanek z woda, na dnie ktorego rozplywaja sie ciemne, wonne kropelki jakiejs tutejszej nalewki. Jezykiem cmoka, gladzi go po ramieniu. Chyba jest wdowa, czy co? Bogata wdowa. Jej ciemne rozpuszczone na ramiona wlosy pachna jakby piolunem... Oksane przywiezli wtedy zarumieniona, wesola. "Kochasz mnie?" "Kocham". "A co matka, ojciec?" "Pan Judka ich przekonal". "Pan Judka przekonal?" "Kocham cie!" i to wszystko. Z poczatku Grin sie cieszyl, a potem zaczelo mu sie robic coraz bardziej nieswojo, a na koniec poczul strach. Spojrzysz - Oksana, czarne brwi, jasne oczy. Usmiecha sie i wzdycha jak dawniej. Ale jak cos powie... Nie, to nie Oksana; jakby ja odurzono jakims napojem albo jakby sie czegos nawdychala. Wtedy Grin pobiegl do pana Judki, a nadworny setnik okazal dobroc i tym razem poklepal go po ramieniu i spojrzal w oczy: "No coz, Grigorij..." Swiat zawirowal czumakowi przed oczami. Zobaczyl Oksane, taka jak przedtem, tylko w wysokim czepcu, jako zamezna kobiete. W czepcu - i naga. Podchodzi do Grinia, caluje go, siada na lozu. Zona poslubiona zgodnie z obyczajem, nieskazitelnie czysta, skromnie kryje wzrok - a sama plonie, cala w rumiencach, czeka... Zielarka usmiechnela sie smielej. Usiadla obok na pienku; powiedziala cos, czego Grin i tak nie zrozumial, potem wyciagnela dlon do Griniowego boku, gdzie pod koszula mial swieza blizne. Najpewniej namawiala go, zeby sie nie przemeczal robota. Chciala mu rzec, ze i bez tego bedzie karmic i leczyc - Grinia i ranna setniczanke. Dobrzy tu zyja ludzie. Choc nie chrzescijanie. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Zimno mi. Niesmacznie. Woda. Mleko. Smacznie. Ciemno. Noc. Wszyscy zli. Mama dobra. Mamy nie ma. Wujek zly... Wujek patrzy. Patrzy. Wujek mnie ukrywa. Wujek dobry. Longin Zagarzecki, setnik walecki Setnik Longin chodzil wkolo po komnacie. Zatrzymywal sie pod ikonami, patrzyl z wyrzutem w ciemne twarze na zlotym tle, ciezko sie odwracal i ruszal ku drzwiom, gdzie znowu zawracal. Wysoki byl setnik Longin, mocno zbudowany i urodziwy, za co kochaly go w mlodosci dziewki i molodycie; on sam chetniej bral sie do szabli niz do bab, a gdy wreszcie wzial za zone cicha corke archijereja, nie mogl sie doczekac syna nastepcy. A na swiat przyszla corka. Ta sama Jaryna Longinowna, ktora jeszcze nie tak dawno - czy nie wczoraj? - jezdzila po dziedzincu na kijku, wymachujac drewniana szabelka, a zbojeckim charakterem nie ustepowala zadnemu chlopakowi. Ta sama, ktora wierny Achmed nauczyl jezdzic konno, strzelac z pistoletu i rabac szabla. O ktorej szeptali molojcy, ze powinna byc setnikiem, choc urodzila sie dziewczyna. Lampa ledwo sie juz tlila. Longin po raz kolejny zatrzymal sie przed ikonami, bezmyslnie, niczym starzec, poruszajac wargami. Podczas kilku minionych dni twarz setnika poczerniala jak ziemia. Gdyby mial czub, ten z pewnoscia by mu posiwial, jak u starca, tyle ze czupryna pana Longina dawno juz znikla - a teraz jego lysina tez pociemniala, jak drewno na starej rzezbie. Niedobrze sie dzialo na swiecie. Zblizaly sie jakies straszne wydarzenia, a moze i sam Sad Ostateczny! Kiedy chlopcy przeszli sie po zamku Dzikiego Pana, kiedy wszystko zobaczyli i zaczeli sobie przypominac, jak to po chutorach przepadaly to dziewczyna sierota, to dzieciak jakis... jak to wszystko przypisywano wilkom albo niedzwiedziom... Okazalo sie, ze na dwoch nogach niedzwiedz chodzil, po pansku sie odziewal i sluzyli mu ludzie, nie zadne tam upiory! Choc upiorzec jeden sie znalazl. Znalezli go chlopcy w lochu, nad swiezym trupem jakiegos dziwnego starca - a moze nie starca? -o dlugich, siwych wlosach, ze zlotymi pierscieniami na palcach. Smierdzial juz upiorzec, a mimo to niewiele braklo, zeby udusil Tarasa Bulbenke! Porabali go w sztuki - a ten jeszcze sie ruszal! Chlopcy setnika niejedno juz widzieli - ale po tym, co zobaczyli w zamku, ogarnela ich slepa furia. Serdiukow Dzikiego Pana wszystkich co do jednego zarabano na miejscu - i niewiele braklo, a molojcy golymi rekoma by ich porozrywali. Musial pan setnik odwolac sie do swego calego autorytetu, zeby od natychmiastowej smierci uratowac dwu glownych zloczyncow - przekletego parcha Judke, ktory dowodzil rzezia w Gontowym Jarze i tego zagranicznego zboja, co bil sie jak sam diabel i zbroczyl krwia molojcow cale schody, ktorymi szli chlopcy po Dzikiego Pana. Longin ledwo wstrzymal jek. Nie przystoi mu, dzielnemu setnikowi, babskie zawodzenie - Jarynki i tak swiatu nie przywroci. Zebyz ja chociaz mozna bylo po chrzescijansku pochowac! Ale nie! Porwal ja czart Macapura do piekla za soba, zywcem uprowadzil rodzona corke setnika, popi oczy odwracaja, nie chca sie modlic za pokoj jej duszy, dlatego ze nie wiadomo, gdzie tej duszy szukac - a najpewniej w piekle mozna by ja znalezc. Dlugo szukali Jaryny. Chwedir Jenocha wlozyl na nos okulary i caly zamek przewrocil do gory nogami. Myslal, ze moze sie gdzies ukryla? Nie wiedziala o wzieciu zamku? Dobry chlopak, ten Chwedir. Choc nie czerkas i nie z kozackiej braci. Oczy ukryl za okularami... a mokre byly, te oczy... Pan Longin zrozumial, ze dawno juz nie patrzy na ikony - stoi posrodku komnaty patrzac w gola sciane, a dlonie same zwinely mu sie w piesci. W jednej piesci zaciskal cos jakby drobny kamien. Z trudem otworzyl dlon. Medalion. Skad go wzial? A, wisial na szyi tego zboja Rio - czarnoksieska sprawka, na mile od niej ciemnymi sprawkami zalatuje! Parch, choc i poszarpany, szczerzy zeby, a pan Rio patrzy obojetnie, niczym ryba, jakby nie jego mieli na pal nadziewac! Longin sam nie wiedzial, kiedy zerwal mu to wiedzmie cacko. Chcial rzucic o ziemie - ale zawiodla go reka. I dobrze sie stalo - takich rzeczy nie wolno rozrzucac byle gdzie - nalezy je oddawac kowalowi, niech zmiazdzy na kowadle i stopi skazone zlem zloto w palenisku... -Panie setniku? - odezwal sie niesmialo ktos od drzwi. -To ty, Ondrij? -Wszystko juz gotowe, panie setniku. Woly zaprzezone, dwa pale wystrugane z osiny. Dobre pale. Panu Judce i panu Rio bedzie na nich wygodnie! Setnik zacisnal zeby. Dobrze byloby sie tak nie spieszyc. Tyle, ze cos dusze gniecie... ciezko na sercu... I mszy za pokoj duszy Jaryny popi odprawic nie chca. A do Macapury, czarta jednego, przez wilki chyba wykarmionego, dobrac sie nie mozna. No to choc tych dwoch na pal nawlec! -Dobrze, Ondrij! Zbierz ludzi! Esaul wyszedl z uklonem, a setnik ze zdziwieniem spojrzal na wlasna reke. Nie pamietal, by wsuwal sobie ten medalion za pas... A prosze, tkwi za nim, zlotem lsni i nie wiadomo, co za sila w nim siedzi. Zlote wieczko ustapilo niezbyt skoro. Wraze cacko: patrzcie tylko - na zlotej poduszeczce rozparla sie zlota osa! Swiat drgnal nagle przed oczami pana setnika. Jakby dymem wionelo... nie, zapachem kwiatow. Jesienne astry, czy jak? I jakby ktos jeknal. Jarynka? Zgin, przepadnij, na psa urok! Do kowala! Jeszcze dzis do kowala, koniecznie! Rio, bohater do wynajecia Piwnica, w ktorej nas trzymali, nie byla zbudowana specjalnie dla wiezniow. Wszystko wskazywalo na to, ze kiedys przechowywano tu owoce i warzywa; pachnialo zgnilizna i myszami, a w mroku poruszaly sie jakis drobne stworki, niezwracajace na nas zadnej uwagi. Judka nie widzial mojej twarzy, a ja nie widzialem jego geby. Slyszalem tylko jego glos, monotonny, bez zadnej intonacji, i ogarniala mnie coraz silniejsza chec zlapania sie za glowe - ale nie dalo sie tego zrobic, bo rece zwiazano nam za placami i zupelnie stracilem w nich czucie. Zupelnie, jakby ich nie bylo. Judka mowil, a mnie wciaz sie wydawalo, ze czuje dym. Na przemian mieszal sie w nim zapach plonacych magnolii i smrod zweglonego miesa. Obok mnie siedzial brat, taki sam Zaklety dwoj-duszec jak ja - tyle, ze otrzymal inny Zakaz. Mnie nie wolno bylo zabijac, on nie mogl okazywac litosci. Myslalem do niedawna, ze nie ma nic gorszego niz to, co mi sie przytrafilo, kiedy mialem dwanascie lat. Zniszczony dom, zameczeni krewni, wlasna bezsilnosc i niemoznosc zapewnienia im obrony. Ale gdy bandyci i mordercy pod wodza jakiegos Zelaznego, z niezwyklym okrucienstwem zamordowali Judce rodzicow, potem zaczeli meczyc ogniem jego braci i jego samego, a obok konaly gwalcone siostry... Wtedy zwrocil sie z blaganiem do Niepoznawalnego - i otrzymal taki sam dar, jak ja. Zmieniono go w chodzaca twierdze, z zamknietym wewnatrz chlopiecym szkielecikiem. Choc nie. Druga dusza Judki wciaz zyje, tak samo jak moja. Ledwo, ale zyje... -Panie Judka, zechce pan wybaczyc... Kim byly te bydlaki? Naslal ich jakis przeciwnik polityczny? Pan Judka usmiecha sie brzydkim, nie do konca zrozumialym dla mnie usmiechem. -To u was tam, panie Rio, robia takie rzeczy z powodow politycznych. A tu ludzie prosci i proste maja upodobania... podpalic majatek bogatemu panu, podrzec chinski jedwab na onuce, katolika pila przeciac na dwoje, parcha podsmazyc... Niczego nie zrozumialem, ale zmilczalem. Opowiadal dalej - jak spotkali sie Wtornik, Smierc i Jeniec - pierwszym mialem byc ja, druga byla Irena Longinowna, a trzecim ten, po ktorego mnie tu przyslano, niemowle uratowane przed oszalalym z nienawisci tlumem. Wszyscy troje spotkali sie podczas tamtej zimowej nocy i Judka powinien byl wkrotce potem umrzec, ale nie wiadomo dlaczego, nie umarl. Opowiadal dalej i liczne swiaty, po ktorych tak ciekawie i chetnie sie podrozowalo, przeksztalcaly sie przed moimi oczami w jeden jedyny swiat, podzielony Granicami, te zas z czarodziejskich scian w niewiadomy sposob przeksztalcily sie w sznury i rzemienie przenikajace przez zywe cialo, trzymajace na uwiezi trucizny i zgnilizne, ale tez i krew. Sale? Ach tak, nasza Przewodniczka, pani Sale! Byla w zmowie z granicznymi Malachami i to ona, nie ja, otrzymala prawdziwie Wielkie Zamowienie! I dokladnie je wykonala: dziwny dzieciak, brat czumaka Grinia, trafil do mojego swiata, ktory pan Judka, nie wiedziec dlaczego, nazywal Naczyniem. Cudze rozgrywki! Postracano juz z planszy trzeciorzedne figurki - moich wspolnikow, k'Ramola i Chostika, teraz kolej na figury drugorzedne - znaczy na mnie i pana Judke. Nie pytam, co nas czeka; przygotowano dla nas cos bardzo paskudnego i trzeba mi rzec, ze rozumiem tych ludzi, ktorzy nas uwiezili! -Panie Judka! Obaj bilismy sie bardzo dobrze, a wy dotrzymaliscie warunkow naszej... umowy. Wiele nas laczy. Mimo wszystko jednak, nie moge nie zapytac... ci ludzie, ktorzy wtedy przyszli na wesele... i wielu innych, ktorych spotkala smierc z waszej reki, czasami nieskora, ale prawie zawsze straszna... czym oni wam zawinili... Czym zawinili waszemu Zakleciu? Moj rozmowca nie odpowiedzial. -Ci ludzie byli slabi, czasami okazywali strach, niekiedy zachowywali sie podle... ale zawsze przeciez... -Ach ty... herosie... - odezwal sie Judka dziwnym tonem. - Bohaterze do wynajecia! Przypomnialem sobie, jak bil Irene - obcasem w glowe. Przypomnialem sobie i moje odretwiale cialo przeszyl dreszcz. Gdybyz Irena nie rzucila sie w przejscie za Macapura! To bylo niemozliwe, przeciez nie mogla chodzic! Rzucila sie na czworakach, prawie sie czolgajac. Kiedys myslalem, ze tylko milosc zdolna jest do takich wyczynow. Okazuje sie, ze nienawisc tez potrafi zmusic do zaparcia sie samego siebie... i chyba nawet dzieje sie to czesciej. Sale tez zdazyla uciec. A straszny Macapura uwaza - chyba nie bez podstaw - ze po tamtej stronie Granicy bedzie mial wiecej swobody niz u siebie... A mimo wszystko, gdyby Irena zostala tutaj i ocalala - czy moj los bylby inny? Tak czy nie? Nad naszymi glowami rozlegly sie kroki. W katach przycichlo, ze sklepienia sypnely sie drobne smieci; swiatlo, ktore ukazalo sie w szczelinie otwartej klapy niemilosiernie razilo w oczy. -Zyjecie, panowie?- zapytal mlody, ale chrapliwie lamiacy sie glos. - To prosze, zechciejcie panowie... pale czekaja! Ludzie stali jedni przy drugich - placyk byl niewielki, a to, co mialo sie za chwile rozegrac, wymagalo sporej przestrzeni. Z poczatku nie zrozumialem, co tu dla nas szykuja -dwa ogromne byki o kretych rogach, wymyslna uprzaz, pochyla laweczka... Potem jednak stalo sie jasne, co to takiego owe "pale". Dlugi, zaostrzony kol, tepym koncem oparty o krawedz wycietej w ziemi jamy. Mechanizm egzekucji stal sie zrozumialy sam z siebie... i w brzuchu natychmiast zrobilo mi sie zimno i ciezko, jakbym przez pomylke polknal pokryty szronem kamien. Co to? Strach przed smiercia? Dawno zapomnialem o tym uczuciu... wlasciwie to w ogole go nie znalem; przed odwolaniem sie do Niepoznawalnego nie balem sie smierci, a potem to juz w ogole o niej nie myslalem! Strach przed taka smiercia? Byc moze. Poznalem setnika Longina - dla ktorego bylismy obaj wspolwinnymi smierci jego corki, choc panna Irena najpewniej zyje. Poznalem pisarczyka Teodora, stal pomiedzy dwoma roslymi wojakami i wszyscy byli w jakis nieuchwytny sposob do siebie podobni - ani chybi bracia. Pisarczyk stal bez okularow i nie wiadomo dlaczego, sprawilo mi to ulge. Chociaz chlopak przyszedl popatrzec, jak nas beda nawlekac na pale, szczegolow widziec nie chcial. Poznalem jeszcze kilka osob - wszystko mlodzi chlopcy, z ktorych pani Irena swego czasu chciala wyszkolic swoje wojsko. Niewielu z nich zostalo... och jak niewielu! Moje spojrzenie mimo woli zatrzymalo sie na jedynej usmiechnietej twarzy. Piekna i rumiana jak lalka dziewczyna. Gdzies ja juz widzialem... Chyba to kobieta czumaka Grinia. Jakze jej na imie? Oksana? Chyba tak. Wygladalo na to, ze zblizajaca sie egzekucja wcale jej nie interesuje - rozgladala sie po ludzkich twarzach, jakby kogos szukala, jakby czekala, ze lada moment zobaczy dawno niewidzianego mezusia! A mezus tymczasem przelecial na druga strone Granicy i jest gdzies tam, w moim kraju, razem z Irena, Macapura i Przewodniczka Sale. Owszem, teraz sobie przypomnialem. Oksana... to u niej na weselu tak sobie pohulal Judka z serdiukami. Obejrzalem sie na tego, z kim przyszlo mi dzielic hanbiaca egzekucje. Obejrzalem sie, trzeba powiedziec, nie bez odrazy - a Judka na mnie nie patrzyl. Wzrok utkwil w tlumie, kogo tam wypatrywal i kogo zobaczyl, nie mialo juz znaczenia. Oskarzenia nam nie przeczytano. Ograniczono sie do krotkiego oswiadczenia: wydano na nas wyrok smierci, jako na poplecznikow lotra nad lotrami, Macapury-Kolozanskiego, czarcich slugusow, potworow z piekla rodem, mordercow i pogan. Ostatnie oskarzenie wydalo mi sie smieszne, poniewaz w zaden sposob nie naruszylem Zakazu. Nie spuscilem smierci ze swojej klingi - w czym byla niemala zasluga zrecznosci pana Judki. Tamtego dnia Judka wzial na siebie role kata. Robil to, co tak dlugo wykonywal dla mnie moj Chosta, przyjaciel, towarzysz, wspolnik, ktory zostal w sniegu na lesnej drodze i koniec koncow nie zaznal spokoju. Kim Chosta byl przy mnie? Zabojca, ale dla jakiegos powodu podawalem mu reke i jadlem z nim z jednego kociolka. A na Judke nie chce mi sie nawet patrzec. Choc jest moim bratem, pod podobna do mojej klatwa i kto, jak nie ja, powinienem zrozumiec, ze... -A teraz, mili moi, rozsadzcie pomiedzy soba, ktorego pierwszego mamy nawlekac? Rozkazy wydawal niemlody wojak, ktorego chyba nazywano esaulem i z ktorym spotkalismy sie tam, na schodach, w zawierusze chciwego krwi zelastwa. Spojrzenie mial, jakby ktos cial batem. Tlum drgnal - prawdopodobnie byl to poczatek egzekucji i teraz z Judka mielismy rozstrzygnac, ktory z nas pojdzie na meki pierwszy, a ktory bedzie patrzyl, czekajac na swoja kolej. -Ciagniemy slomki - zawyrokowal moj towarzysz, ktory nawet nie poruszyl brwia. - Los niech rozsadzi. Mowiac to, Judka patrzyl na setnika Longina. Za jego plecami wszczal sie jakis ruch -jakby ktos przeciskal sie przez tlum, przestraszywszy sie okropnego widowiska. Chociaz oni tutaj, za Granica, do wszystkiego juz przywykli. Nie naleza do strachliwych i przesadnie wrazliwych. Esaul podetknal Judce pod nos dwie zacisniete w piesci slomki. Jedna z nich powinna byc dluzsza, druga - krotsza. -Aj waj, Ondrij, dwie krotkie mi dajesz! Niedobra to sprawa, nabijac sie z ludzi w godzine ich smierci! W tlumie ktos parsknal smiechem. Uslyszysz taki smiech w nocy - nie zasniesz, a jak zasniesz, to koszmary ci sie przysnia. -Starczy tego - odezwal sie pan setnik bezbarwnym glosem. -Daj mu ciagnac, Ondrij. Judka chwycil zebami jedna slomke, puscil ja i wzial sie za druga. Mialem wewnatrz zime, panowal lodowaty mroz i moje serce zamarlo na jedno uderzenie, choc rozstrzygniecie nie dotyczylo w ogole sprawy zycia i smierci. I nie wiadomo wcale, co lepsze - polozyc sie na laweczce jako pjerwszy czy jako drugi. -Krotka! Bierz go! Dwaj rosli chlopi podchwycili Judke za zwisajace lokcie. Powlekli go ku lawie, a mnie na krociutka chwilke wydalo sie, ze rozrozniam barwy. Ze setnik ma szkarlatny kaftan, a szalona Oksana pstre jak laka, barwne pasy. Rzucono Judke na laweczke twarza w dol. Rozcieto mu i zsunieto portki - po tlumie przelecial krotki smieszek; kiedy przywiazywano go do rzemieni i rozplatywano liczne postronki, przed gromade wystapil czternastoletni chlopaczek w mundurze, z ogromnym bebnem; i uderzyl paleczkami. Rozlegl sie przeciagly odglos werbla. Judka uniosl sie lekko na laweczce i wpatrzyl sie we mnie. Wszystko juz widzial i przezyl. Spotkali sie Jeniec, Smierc i Wtornik - ale gdziez to powiedziano, ze los Judki rozstrzygnal sie akurat wtedy? Ot, przypomnial sobie to, co dawno mu przepowiedziano - i teraz byl wolny. Chlopaczek bebnil dlugo, z zapalem i zlowrogo - tylko wyraz jego twarzy zadna miara nie odpowiadal powadze chwili. Jego nadete, czerwone policzki niemal pekaly z dumy i entuzjazmu - prosze, jakie wazne powierzono mu zadanie! Stoi przed wszystkimi, posrodku placu! Trzasnal bicz. Poganiacz trzepnal byki po grzbietach; powolne, potezne stworzenia leniwie poruszyly kopytami i kazdy zrobil po jednym kroku. Obejrzalem sie szybko. Na wszystkich twarzach malowalo sie to samo uczucie; i nie byly to dobre, ludzkie twarze. Wygladali tak samo - setnik, zolnierze, gapie, mezczyzni, kobiety i podrostki; a ja zlapalem sie na tym, ze gotow jestem ich zrozumiec. Zdrada, rzez, straszny zamek pana Macapury - a Judka przeciez przewodzil tym morderczym wyprawom... Szybciej juz z tym! Byki zrobily kolejny krok. Rzemienie sie napiely... Nie widzialem twarzy pana Judki. Wygiawszy sie w nieslychany luk skazaniec patrzyl przez ramie, ale nie na byki, tylko gdzies w tlum. Czyzby zobaczyl jakies widmo? Zjawe? Powiadaja ludzie, ze tak bywa - na egzekucje przychodza niekiedy dawno umarla zona albo ojciec, lub... Tlum sie rozstapil. Zza plecow setnika Longina wyszedl ktos znajomy, spokojny, z nosem jak ziemniaczana bulwa, o rumianych, pomarszczonych niczym pieczone jablka policzkach i wcisnietej na same oczy baraniej czapie z nausznikami. -Wio! Jazda, Krasy, Laciaty! Nowe trzasniecie bata. A byki nagle sie zatrzymaly. Stanely, jakby je w ziemie wkopano i opusciwszy ciezkie rogate lby, sapaly i poruszaly bezsilnie karkami w takt uderzen bicza. -Wioo! No, wiooo, czarcie syny! Setnik Longin nieco pochylil sie na bok. Do jego ucha przylgnal ustami zuchwaly rumiany staruch i nikt nawet nie pomyslal o tym, by pognac natretnego dziadyge, co zwykle nalezalo do podstawowych obowiazkow porzadnych i znajacych swoj fach przybocznych. Na setnikowym czole pojawily sie zmarszczki jak na tiulowej zaslonie - nie wiadomo czemu przypomnialem sobie, jak wiatr falduje cienka, biala tkanine. Na twarz Longina wypelzla chmura gniewu. I oto podniosl reke, by samemu przegnac dziadyge, ten jednak nie czekal na pchniecie, tylko sam uskoczyl w tlum. -Wio! Byki szarpnely sie ku przodowi. I wtedy pekly postronki. Wszystkie jednoczesnie. Byki chybnely sie w przod i zrobily po kilka krokow, niezwyczajnie szybkich, jak na tak powolne stworzenia. Ludzie ledwo zdazyli uskoczyc - niektorzy nawet poprzewracali sie na sasiadow, ale otworzyli bykom szerokie przejscie. Baby podniosly wrzask, ktos tam zaczal klac, sypiac wymyslami pietrowo i niezrozumiale, a do lawki przyskoczyl esaul, trzymajacy w reku obnazona szable. -Znamy te czarcie sztuczki! Ale nic z tego, nie wykreca sie sianem! Dawajcie tu popa, niech czyta egzorcyzmy! -Poczekaj! Byc moze, w ogolnej wrzawie glos setnika Longina niewielu nawet uslyszalo. Ale my z Judka doskonale go slyszelismy. Setnik stal, blady jak smierc, nagle postarzaly i kompletnie zbity z tropu, jakby zupelnie nie wiedzial, co robic. Obok niego usmiechal sie niewinnie ow tutejszy dziadyga... Jakze mu bylo? Ach tak! Rudy Panko! Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy -Po prostu nie wiem, panienko Jaryno, co mamy robic! Setniczanka siedziala na lozku - przedtem zylasta, teraz byla podobna do obciagnietego skora szkieletu. Promienie slonca padaly ukosnie na jej pozolkla twarz, poglebiajac czern kregow pod jej oczami. Wyglada jak Smierc - pomyslal Grin w przyplywie naglego strachu. Co tam pan Judka mowil o Smierci? W lesie... na drodze... na zbryzganym krwia sniegu... -Po prostu nie wiem - zaczal ponownie, odpedzajac od siebie straszne wspomnienie. - Oni niczego nie rozumieja. Nikt tu nie slyszal o Walkach, Poltawie, ani nawet o samym Kijowie! Setniczanka milczala. Przez chwile nawet Griniowi wydawalo sie, ze nie zostanie zaszczycony odpowiedzia. -Tatarskiego tez nie znaja - odpowiedziala wreszcie dziewczyna, nie patrzac na czumaka. - Ale ty mowiles, ze dobry jestes w machaniu rekoma i wykrecaniu geby. Dogadales sie z nimi jakos? Grin przypomnial sobie palacy wzrok zielarki bez chlopa i wciagnal glowe w ramiona. Wobec innych jego grzechow... I cerkwi tu nie masz, zeby msze za grzechy zamowic. A na mysl o Oksanie nie milosc, ale zgroze czuje. Cudze wesele, a pan mlody pod sufitem na wlasnym pasie wisi... -Co z toba, czumaku? -Nie wiem - mruknal, odwracajac sie w druga strone. - Nie mam pojecia, co robic!... Jaryna patrzyla teraz prosto na niego. Widzisz go, znalazl sobie pore na rozterki - w jej oczach widac bylo pogarde. Nie wie, co robic! Baba z niego, i tyle. Zaden czumak. -A ja mysle tak... - zimnym, rzeczowym tonem zaczela dziewczyna. - Po pierwsze, dobrze by bylo zdobyc jakies konie. Po drugie, zalatwic dokumenty podrozne. Po trzecie, dowiedziec sie, gdzie tu jest najblizsze miasto - i miejmy nadzieje, ze znajdziemy tam jakichs madrych ludzi, ktorzy wskaza nam droge, jezeli nie na Poltawe, to chocby na Kijow... a moze i slyszeli o setniku Zagarzeckim. Grin wstrzymal oddech. Dziewczyna moglaby go przeciez poslac do diabla - idz czumaku, gdzie cie oczy poniosa, a ja sama jakos bede sobie radzic; a jednak nie... choc prawda, ze we dwojke razniej. Judasz z niego i zdrajca, ale swojak. Zakrecilo mu sie w glowie. Las, wystrzaly, snieg, krzyki, tetent kopyt... -Co z toba, czumaku?! Grin przelknal sline. -Ale przeciez... nie mamy pieniedzy, panno Jaryno. Kozuch juz sprzedalem. Setniczanka zacisnela zeby. Miesnie na jej szczekach zadrgaly zupelnie jak u mezczyzny. -To sprzedaj, co tam jeszcze masz! Nie oszczedzaj! Moj tatko... potem ci sie odwdzieczy - nie wytrzymala i usmiechnela sie, ale tak jadowicie, ze Grin na chwile zaniemowil. -Nie trzeba... nie trzeba mi jego wdziecznosci. Przez chwile milczeli oboje. Setniczanka znow zapatrzyla sie gdzies w bok. -Panno Jaryno... Przeciez pan Stanislaw jest tu gdzies niedaleko! Ostre spojrzenie blysnelo, jak swiatlo z dna glebokiej jamy. -To nie jest pan Stanislaw! -No przeciez nie bedziemy za kazdym razem mowic o... przekletniku! Trzeba mu nadac jakies imie. -Nie trzeba o nim mowic - dziewczyna zdolala sie jakos opanowac. - My sobie z nim... nie poradzimy... - spochmurniala, jakby wstydzila sie przyznac do wlasnej niemocy i bezsilnosci. - Trzeba nam odnalezc bat'ke i wrocic do domu. Moje serce czuje, ze daleko nas zanioslo; niezle ten czort namieszal... Przestan ty sie zegnac! Nie masz go tu obok, dostal sie tam, gdzie chcial, i ta czarna wiedzma razem z nim! Slad za nimi dawno juz ostygl... -Przepadl wiec moj braciszek - stwierdzil cicho Grin. Jaryna kiwnela glowa: -Widac, czumaku, ze w sprawe twego braciszka wdaly sie nieczyste sily! Niech sobie ida, dokad chca. Nam trzeba do domu. Grin nie znalazl w sobie sil, by cos na to rzec. Po prostu wstal i wyszedl. -Niegodziwiec! Judasz! "Pojedz, Grigorij, tam i tam, zrob to i to, a potem jeszcze tamto, i jutro dziewka bedzie twoja. Jutro, rozumiesz? Wyprawimy weselisko." Oczy jakby mgla zaciagnelo. Jakby piaskiem ktos mu w nie sypnal; pojechal, odnalazl, i przekazal, co mu powiedziano, slowo w slowo. "No, dziekuje ci, Griniu! Dziekuje ci tez w imieniu tych, ktorych od smierci uratowales..." Pan Judka wzial serdiukow i zabral Grinia ze soba. A Grin, pojechal, czemu nie... Wciaz mial te zaslone przed oczami. Zasadzili sie przy drodze. Czekali na kogos. Poczatkowo uslyszeli piosenke, a potem pojawil sie oddzial - czerkasi z Walek, a z nimi panna setniczanka ze swoim Tatarzynem i pan Rio z towarzyszami. -Ognia! Wystrzaly na mgnienie oka rozerwaly te zaslone. Jak pret, ktory uderzeniem rozcina warstwe tluszczu na wodzie. Ale plama zamyka sie za nim znowu. Grin przypomina sobie niejasno, ze zwracal sie do nadwornego setnika z jakims pytaniem... Jakze to, panie Judko? Jakze to? I to wszystko. Niczego wiecej nie pamieta, procz naglego uderzenia bolu i ogarniajacej go czerni... Dlugo tam lezal ranny? Czy wstal szybko? Pamieta, jak swiecila nad nim czerwienia lysina ponurego setnika Longina. Myslal wtedy, ze nie wywinie sie petli, a moze spotka go i cos gorszego... Nie, zeby mial ochote bronic sie przed sznurem. Bez slowa protestu zgodzilby sie i na pal; zdradziecka zaslona popekala nagle w strzepy, ukazujac Griniowi jego dzielo w calej ohydzie - spalony Gontowy Jar, pomordowanych w zasadzce czerkasow i Jaryne Longinowne, zywcem wydana w rece krwawego Dzikiego Pana. A co, jezeli tamten w istocie jest diablem? Pieklo ci swieci, Griniu czumaku, nie moze byc inaczej. Targnac sie na swoje zycie -nowy grzech, choc nie ciezszy od tamtych. Co prawda, to juz wszystko jedno, i tak bedzie gorzec w piekle, w ogniu niegasnacym... Grin przystanal. Zrobilo sie juz prawie ciemno. Nad szczytami nieruchomych drzew wisial miesiac, lysy jak setnik Longin. W oddali gdzies ryczala krowa - miarowo, leniwie i z przerwami. Przed soba czumak dostrzegal sekate, przysadziste drzewo. Z jednej, wystajacej mocno w bok galezi zwisal sznur z petla. Szubienica? Sam sobie petle nieswiadomie zawiazal czy moze... Grin przetarl oczy. Tak samo jak przedtem swiecil ksiezyc i petla sie kolysala, jak hustawka - sam kiedys takie wiazal. Hojda... hoj-da... Blysnela powierzchnia wody. Tuz u nog Grinia zaczynalo sie strome zejscie ku stawowi; trawa byla tu niewydeptana, dzieci widac dawno zapomnialy o hustawce. Obchodzily ja bokiem. Czumak sprobowal przypomniec sobie twarz Oksany - i nie zdolal. Przypominal sobie tylko jablko w czystej szmatce. Soczyste, barwne jak z wosku, rozowo zolte jablko w cetkach szarych plamek. "U was rosnie dziczka, a to jablko z panskiego sadu". Za te czarne brwi, jasne oczy i biale cialo Oksany - diablu sie zaprzedal. Za to tez zostal ukarany - nie moze sobie przypomniec jej twarzy. Grin zrobil krok do przodu. Nie namyslajac sie za wiele, ruszyl w dol; i juz wkrotce jego stopy po kostki tkwily w wodzie. Oto juz pograzyl sie po kolana, woda chlodna... Boze, zmywam grzechy z duszy! Nie pogardz nia... zdrajca jestem i smiercia grzechy odkupie... W wodzie cos chlupnelo, jakby w odpowiedzi. Daleko, w samym srodku gladkiej polyskliwej tafli utworzyl sie niewielki lej. Wodnik, pomyslal obojetnie i nawet nie bez pewnej sympatii Grin. Raz - gdy lowil ryby -zdarzylo mu sie widziec wodnika i za kazdym razem zjednywal go sobie podarkami. Wszystko jedno, niech choc wodnik wezmie jego dusze. Morda, ktora uniosla sie nad woda w ksiezycowym blasku, wcale nie przypominala brodatego gospodarza glebin. Byla bezwlosa, usiana metnymi paciorkami oczu, przypominajacych brodawki. Przecieta czarna, rozwarta paszcza, jakby pasem. Bezbroda i nieksztaltna morda - okropne miny, ktore stroili miejscowi, starajac sie uprzedzic Grinia o niebezpieczenstwie, zadna miara nie mogly oddac jej szpetoty. Zdazyl sie nawet uradowac, ze potwor jest tak daleko od brzegu - kiedy na przybrzeznej plyciznie nagle cos sie zakotlowalo i wokol kostki Grinia zacisnela sie lodowata, muskularna lapa. Czumak szarpnal sie rozpaczliwie w tyl i w pozbawionej kosci rece potwora zostal skrawek skory... Jeszcze jedno szarpniecie! W trawie cos zaszelescilo, jakby z dolu pelzala rodzina ogromnych wezow. Frunela w powietrze podrzucona zaba - Grin na ulamek sekundy zobaczyl tuz przed swoja twarza jej biale brzuszysko... Ocknal sie nieco dalej. Noga palila jak oparzona, a serce walilo tak, jakby chcialo wyskoczyc mu z piersi i wytarzac sie w pyle. Nie, nie wolno tak czlowiekowi umierac! Pograzony we wstydzie, z pietnem zdrajcy, bez spowiedzi i pokuty, nie wypelniwszy posmiertnej prosby matki: "Och, Griniusza, ratujze go!" Grin chlipnal zupelnie jak w dziecinstwie - i nagle otworzyl gebe. Z daleka, od pol i drog, nadlecial niesiony wiatrem strzep znajomego zapachu. Zapachu dzieciecej kolebki. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Zla twarz ma wujek. Daje swoje cacko. Niedobre cacko. Zachorowalem. Poduszka niedobra. Kon niedobry. Niebo niedobre. Nade mnablonka. Za nia jeszcze jedna. Blonka kolorowa. Dobra. Piekna. Za blonka dobrze. Tam plywaja piekne sensy. Tam woda. Chce pic. Chce pomalowac! Ciotka ma niedobre rece. Chce potargac blonke. Jest miekka. Chce spac. Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy Zielarka dreptala po gospodarstwie. Ujrzawszy goscia, usmiechnela sie szeroko. Alez te baby maja wyczucie - ta w lot zrozumiala, ze setniczanka nie jest miloscia czumaka i rywalka hozej wdowki. Pewnie jeszcze wielu rzeczy sie domyslala, ale kto ich tam, miejscowych, zrozumie? Grin, nieswiadom nawet tego co robi, odpowiedzial usmiechem. Owszem, zielarka jest od niego starsza, ale ma zlote rece. Pachnie piolunem, a w jej rozpuszczonych czarnych wlosach nie ma ani jednego siwego wloska. Jest na swoj sposob urodziwa i dobra, widac to od razu... gdziez tam do niej waleckim molodyciom, a chocby i Oksaninej matce! Dom ma spory i ustalona slawe jako uzdrowicielka - tutejsi z kazda slaboscia biegna prosto do niej. Ma krowe, dwie swinie, kury... I ziemie ma - wedle tutejszej miary niewiele, ale w Gontowym Jarze ludzie pozabijaliby sie za takie zagony. Ech... o Gontowym Jarze lepiej juz zapomniec! Zielarka jakby odgadla Griniowe strapienie. Podeszla, polozyla reke na plecy - w tym gescie bylo troche matczynej troski, a troche zoninej pieszczoty. Spokojna, pewna siebie, pachnie trawa. Piersi jej sie kolysza, ciezkie niczym dzwony. No, ales wpadl chlopcze! Ot, serce juz ci sie miota niczym psi ogon. Zarem cie oblalo od piet po czubek glowy, i nigdzie juz ci sie nie chce jechac, niczego nie chce robic - chlop jestes czy nie? W swoim domu gospodarz, na swojej roli pan, swojej babie kochajacy maz! Dziedziniec wysypany byl czysta, zlota sloma. Klujaca. Pachnaca. Grin szamotal sie jak w miodzie. W slodkim zlocie. Slodkich az do udreki cieplych falach... Ocknal sie, slyszac swoj wlasny jek. Noc. Ciasna alkowa. Setniczanka na swoim lozku - nie spi. -Co ci jest, czumaku? Przysnilo sie cos? Wydostal reke spod poscieli. Przezegnal sie. Boze, Boze... Ciezkie sa nasze grzechy! Czy to madrze, ruszac sie z miejsca, kiedy jeden bok ma zraniony i nie zroslo sie jeszcze sciegno? Niemadrze. Griniowi zreszta nigdzie jechac sie nie chcialo. Spokojne zycie, znajoma chlopska robota, przyjaznie nastawiona wdowa - czego wiecej chciec?! A najwazniejsze, ze nikt w okolicy nie powiedzial mu zlego slowa, nikt nan krzywo nie spojrzal. Przeciwnie, gdyby nauczyl sie miejscowego jezyka, moglby zostac szanowanym gospodarzem. I moglby zapomniec o przeszlosci. Nie musialby wracac do pogorzeliska ojcowskiej chaty... Setniczanka tymczasem meczyla sie, choc myslala, ze nikt tego nie widzi. Przy Griniu dzielnie sie trzymala, az chcialo sieja nazywac "panem setnikiem". Ale choc dzielna i odwazna, dziewczyna pozostanie dziewczyna - nocami pochlipywala w poduszke, ktora dlawila westchnienia, zywiac daremna nadzieje, ze nikt jej nie uslyszy. A wieczorami - niekiedy - wiatr przynosil gdzies z daleka znajomy zapach. Jakby sie z niego nasmiewal. Pachnialo kolyska. Wreszcie nie wytrzymali oboje. I ruszyli w droge. Grin sprzedal wszystko, co mogl. Switke mial dobra, a buty prawie nowe; miejscowi wiesniacy dlugo je podziwiali, macali, wachali, niemal dotykali jezykami cholewki - widac, nikt u nich takich butow nie robil. Chcieli sie jeszcze targowac o krzyzyk miedziany, ktory Grin nosil na lancuszku na szyi, ale czumak stanowczo odmowil. Pieniadze mieli godne wsi. Kwadratowe, ciemne i ciezkie - czyzby ze srebra? Grin dlugo przygladal sie wyrytym na nich znaczkom i napisom - niczego nie zrozumial, ale dosc szybko nauczyl sie targow. Przylapal nawet jednego spryciarza, ktory chcial go oszukac i zaplacic za switke jak za kubek trunku w karczmie! Szynk zreszta tez tu mieli, tyle ze zamiast wodki podawali jakis miejscowy napoj na bazie chmielu, ktory zupelnie Griniowi nie przypadl do smaku. Patrzono zreszta na czumaka jak na jakis dziwo - gorzej niz te chlopaki w Kopincach. Tylko raz Grin zajrzal do szynku i wiecej sie tam nie pokazywal - ogarniala go tesknota za rodzinnymi stronami! Dla setniczanki zdobyl odziez prosta, ale solidna. Pomogla mu w tym zielarka - dala plotno na suknie. Panna Jaryna dlugo noskiem krecila - chciala miec cos podobnego do tureckich szarawarow, bo jak - pytala - na konia siade? Tyle, ze o koniach mogli tylko pomarzyc, bardzo drogie tu byly. Grin kupil dwa kola od wozu i zmajstrowal dwukolke, przycial dwie zerdzie na holoble, napchal worek sloma - i prosze bardzo, panno setniczanko! - oto kareta dla waszej milosci! Sam stanal pomiedzy holoblami, przezegnal sie, zielarka otarla lze. Za oplotki ich odprowadzila, reka machala - a Grin kroczyl spokojnie pomiedzy holoblami, nie ogladajac sie wstecz. Miejscowy wojt polecil mu - idz ku wschodzacemu sloncu. Zamiast dokumentow dal im pisemko bez pieczeci i bez herbu - ale powiedzial, ze i takie sie nada. Wiecej Grin niczego u niego nie wskoral - wojt nadymal policzki, chwial sie i machal rekoma, nasladujac drzewo, a potem wybaluszal oczy i robil dzikie miny. Nie podobaly sie Griniowi te ostrzezenia -przypomnialy mu tego, co siedzi w stawie. Znaczy, co? W tutejszych stronach straszydel siedzi bez liku? I to takich, o ktorych nawet czumakom, chlopom w koncu w swiecie bywalym, co niejedno juz widzieli, niczego nie bylo wiadomo?! Dziwne kraje. Dobrze, ze panienka liczy na to, iz szybko uda jej sie wrocic do domu -nadzieja grzeje i syci. Tyle, ze myli sie panienka. Nieskoro znajda tu czlowieka, ktory pokaze im droge na Poltawe. Tak myslal Grin, napierajac na holoble. Kola toczyly sie gladko po koleinach, dopoki droga jest sucha, ciagnie sie latwo, spieszyc sie zreszta za bardzo nie nalezy, bo panience od wstrzasow rany sie pootwieraja. -Rozne konie zaprzegalam... - odezwala sie z tylu Jaryna Longinowna. - Ale czumakow jeszcze mi sie nie zdarzylo. Glos panienki pobrzmiewal sztuczna wesoloscia - panienka starala sie nadrabiac mina, nie zwracajac uwagi na niezrecznosc sytuacji. Nie tak jej sie widziala ta podroz, zupelnie nie tak... -I jak, panienko... nie trzesie za bardzo? -To drobiazg! Niedlugo sama obok wozu pojde! Akurat, niedlugo! Grin sie usmiechnal i dobrze, ze setniczanka nie zobaczyla jego usmiechu. Chwal sie silami, Jaryno Longinowno, juz niedlugo beda ci potrzebne! Jakby uslyszawszy jego mysli, setniczanka nagle spytala, umyslnie szorstkim tonem: -Sluchaj no, czumaku... po co ty w ogole sie mna zajmujesz? Zostawilbys mnie - i moglbys sie walkonic z ta swoja wdowka na sianie! Myslisz, ze niczego nie widzialam? Grin zagryzl wasa. Dziewczyna sama nie wie, co mowi. Wbija zadlo na oslep - ale jak celnie trafia! Panienka nie dawala za wygrana. -A moze liczysz na to, ze moj ojciec ci przebaczy? Grin mocniej naparl na holoble. Jaryna Longinowna drwila, zapominajac o swoim rozpaczliwym polozeniu. Ot, wpadlby Grin w gniew i poszedl, zostawiajac tu dziewczyne sama - i co wtedy? A przeciez tak zrobilby judasz i niegodziwiec. Zostawil ja w szczerym polu, na zer dzikim zwierzetom. Dziewczyna slaba, kulawa... Grin westchnal ciezko. Niech sobie panienka mowi, co chce. Jej prawo... Raz tylko czlowiek zyje na tym swiecie i raz tylko przychodzi mu umierac. Setki razy powtarzal ta sentencje za wujkiem Paciukiem - a kiedy wreszcie ja zrozumial i sie z nia pogodzil - zycie stalo sie latwiejsze. Smierc zawsze cie znajdzie, sek tylko w tym, jaka bedzie. Brudna, jak woda z zatechlego stawu, okrutna i hanbiaca, przed tlumem na palu, czy lekka i niespodziana, jak tego Niestierenki, ktorego zastrzelono podczas szturmu na zamek... Setniczance na przyklad udalo sie przezyc, choc z lap pana Stanislawa niewielu jak dotad uszlo z zyciem. O to, jaka smierc Griniowi zeslac, niech sie martwi ktos na gorze - jego, Grinia sprawa, to dbanie o panne setniczanke i odszukanie braciszka... Cos go silnie kolnelo w boku, Grin sie zatrzymal. -Co sie stalo, czumaku? -Daleko twoj bafko, panno setniczanko - stwierdzil Grin patrzac, jak kolysza sie na wietrze lodygi klujacego, nieznanego mu zielska. - A tutaj, ot... jada jacys. I ci sa blisko. Jezdzcow bylo czterech. Na ich widok Griniowi w pierwszej chwili pociemnialo w oczach - przypomnial mu sie wieczor, snieg, cztery sylwetki, zimne twarze i konie o roznej masci. Pan Rio, a z nim Ramol, Chwascik i czarna wiedzma zwana Sadlo. Setniczance pewnie przywidzialo sie to samo. Jezdzcy podjechali blizej i zludzenie sie rozwialo. Dokladniej rzecz biorac, jezdzcy mieli takie samo wyposazenie, jak zagranicznicy, ktorzy zjawili sie w Gontowym Jarze - ale na tym podobienstwo sie konczylo. Na przedzie jechal na rumaku pelnej krwi przysadzisty jegomosc. Jego towarzysze trzymali sie z tylu, choc nie ustepowali przywodcy ani bogactwem ozdobnych pochew mieczow, ani zwykla pycha we wzroku. Grin stal, nie wypuszczajac holobli z rak. Bic sie z takimi, majac tylko puste rece, to kiepska sprawa. Za pazucha ma dokumenty podrozy; chyba nie zaczna sie znecac nad spokojnymi podroznymi, nie po to przeciez po drogach sie wlocza. A jezeli Macapura cos zwachal - i naslal tych tutaj? Ech, nie wolno takim okazywac swego strachu. Wyjasniaj potem, zes niewinny. I co z tego, ze sluzyles w serdiukach - daleko to stad i po tamtej stronie... Aj! Czemuz to sie tak dziwnie pomyslalo? Po ktorej stronie? Przywodca spytal o cos wladczym tonem, ale chyba bez wrogosci; a Grin tylko zamrugal oczami. Jezdziec odwrocil sie ku swoim, wskazal na Grinia i usmiechnal sie; a zacisniete na holoblach i pokryte odciskami dlonie czumaka zbielaly w knykciach. Drwia sobie z nudow czy cos knuja? Ot, przerzuca ich przez siodla i powioza do pana Stanislawa... no, z Jaryna wiadomo, co bedzie. A z nim, z Griniem? On przeciez zdradzil Macapure, wszystko wygadal setnikowi Longinowi, a ten... Jezdzcy otoczyli dwukolke. Grin krecil glowa, usilujac sledzic wszystkich jednoczesnie i zawczasu spostrzec, ktory pierwszy siegnie po arkan. Setniczanka tez sie spiela. Podkurczyla nogi i zwezila oczy... przypominala teraz zupelnie brzydka wsiowa dziewuche, plaska jak deska, rozzloszczona i na dodatek chora. Jezdzcy otwarcie gapili sie na dziewczyna. Jeden z nich, na oko frant i hulaka, wskazal ja palcem i powiedzial cos do kompanow; ci pokrecili z powatpiewaniem glowami i pogardliwie zmarszczyli nosy, a jeden z nich, mlodzik o nieco wylupiastych, niebieskich oczach, swisnal przez zeby i szybko powiedzial cos takiego, od czego pozostali zaniesli sie glupawym chichotem. Przywodca cos odpowiedzial, a niebieskooki znow zaterkotal i chichot sie wzmogl. Kpiarz, syty smiechu, rozplaszczyl palcem swoj nos i cos zakwakal. I tak rozbawieni panowie pojechali dalej. Wszystko rozegralo sie w kilka chwil. Kamien nie byl duzy, ale i nie nalezal do malych; Grin porwal go z pobocza, zamachnal sie i cisnal w slad za kpiarzami. Nie dorzucil. Zabraklo mu sil. Jezdzcy nawet niczego nie zauwazyli - kamien spadl w koleine, a odglos jego upadku stlumil stukot konskich kopyt. Chwila - i czarne sylwetki skryly sie za sciana kolczastych chwastow, i tylko pyl, zoltawy, smierdzacy, dlugo wisial nad droga. Grin sie zakrztusil. -Pistolet by miec - odezwala sie setniczanka nie swoim zwyklym, ale dziewczeco wysokim glosikiem. - Pistolet by, choc jeden... Gdzie moje pistolety?! I nie wytrzymawszy, zalala sie lzami. Griniowi bylo latwiej. Z kmiotka zostal czumakiem, z czumaka poszedl na serdiuka. Nic wielkiego, i tutaj da sobie rade, wykreci sie sianem, nie znajac jezyka dogada sie na migi, cos tam zarobi i jakos przezyje. A Jaryna Longinowna dowodzila juz swoja sotnia. Inaczej ja wychowywano, wyrastala w innych warunkach i nie mogla sobie wprost wyobrazic, zeby jacys panowie posrodku drogi zabawiali sie jej kosztem! Po prostu sie z niej smiali. Nie wyrzadzili jej w koncu zadnej krzywdy - chociaz mogli. Wszystko mogli - a tylko sie posmiali... dobrzy panowie, nie to, co Macapura. Z dowodzacego oddzialem czerkasow setnika stala sie Jaryna Longinowna zwykla, brzydka dziewczyna i nikomu teraz nie dowiedziesz, czyja jest corka i jakie ma prawa. Wloczega zwykla i do tego chroma; oto jak przypadkowe spotkanie przewrocilo wszystko do gory nogami i jakby umyslnie dalo Jarynie prztyczka w jej plaski nos: patrz, gdzie twoje miejsce! -A zauwazyles? Rusznic nie mieli ani pistoletow. Co oni tu, prochu nie znaja czy jak? Trzyma sie. Ostatkiem sil sie trzyma, ale sie nie poddaje, jakby nie ryczala chwile temu przed Gryniem i jakby to nie on, judasz i wrog, lzy jej wycieral. Rozmawia rzeczowo i spokojnie, a przeciez to wszystko jedno, czy znaja miejscowi proch, czy nie? -Jak tam rany, Jaryno Longinowna? Nie dolegaja za bardzo? -Nie dolegaja! Za kilka dni bede tanczyc! Znowu drgnal jej glos. Widac, akurat zadala sobie sama pytanie: ludzie kochani, a bede ja kiedykolwiek chodzic, nie kulejac? -Czemu nie, Jaryno Longinowna - mruknal Grin, myslac jednoczesnie o swoich sprawach. - Zatanczymy jeszcze, oczywiscie, ze zatanczymy... Coraz silniej ssalo go w dolku - sil brakowalo i chcial sie zatrzymac i dojesc ukryta za pazucha pajde chleba, ale zblizal sie wieczor, a wspomnienie okropnych min, jakie robil wojt, odbieralo mu chetke na nocleg w polu. Kto wie, skad sie biora tutejsze straszydla? Setniczance Grin niczego nie mowil. Ani o tym, co siedzialo w stawie, ani o tych, przed ktorymi przestrzegal wojt. Dosc jej bylo tych panskich szyderstw. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Niedobre drzwi! Nie otwieraja sie! Chce otworzyc drzwi! Blonki drgaja pieknymi barwami. Czerwienia, blekitem, zolcia. Wyciagam reke i dostaje grzyb... Robaczywy. Rzucam go na podloge i depcze. Grzyb sie rozkleja, wyciagam reke za blonke. Tam ktos siedzi. Szybko cofam reke, zeby mnie nie schwytal. Chce otworzyc drzwi! Podloga sie zabrudzila. Nie chce tych drzwi. Szybko sie psuja i lamia. Za drzwiami kloca sie wujek i ciotka. Wujek dobry, ciotka niedobra. Kloca sie. Wujek mowi ciotce, ze ja zabije. Ciotka mowi wujkowi, zeby sam sie zabil. Wokol ciotki trzesa sie blonki. Wujek ma w krtani jadowite haczyki, moze nimi powiedziec w ciotke. Chce, zeby powiedzial. Ciotka niedobra. Ciotka mnie zobaczyla. Ona tez ma haczyki w gardle. Chce, zeby mnie bolalo. Niedobra jest. Krzycze. Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy Nie ulozylo sie jakos z Jaryna Longinowna. Nie na dlugo starczylo dziewczynie honoru. Wloczenie sie po drogach jako bezimienna kaleka to nie to samo, co rabanie szabla i dowodzenie sotnia. Bywalo, ze setniczanka milczala cale dnie i Grin nie mogl z niej slowa wyciagnac. Kiedy indziej wpadala w gniew i zadala, zeby Grin za wszelka cene zdobyl dla niej konia oraz bron. Gdzie tutejsi czerkasi? Gdzie wojsko? Czy naprawde nikt tu nie slyszal o setniku Longinie? Potem orientowala sie, ze plecie glupstwa. Zaciskala wargi i zeby i rownym, obojetnym glosem zadala od Grinia, zeby dowiedzial sie czegos o jakims wiekszym miescie. Powtarzala to tysiace razy i Grin tysiace razy jej obiecywal, ze wszystko bedzie w porzadku i ze juz niedaleko... Ciezko z nia bylo. Ale rownie ciezko bylo wytlumaczyc miejscowym poganom, czego sie od nich chce. Namacha sie Grin rekoma usilujac pokazac, kim sa, skad ida i dokad sie kieruja, dogada sie z grubsza - a w nastepnym chutorze wszystko trzeba zaczynac od nowa. Wybiegna na ulice baby i dzieciaki, oczy wytrzeszcza i zaczna terkotac, jakby nigdy ludzi nie wiedzieli; i w takich chwilach Grin czul przez skore, jak wewnetrznie spinala sie setniczanka. Jak blyskala oczami i jak rozdymala nozdrza, okazujac swoj honor. A ludzie na takie sprawy sa czuli - i zaraz chlopi zaczynali wymieniac spojrzenia i szczerzyc zeby... dobrze chociaz, ze nie okazywali gniewu. Nieglupi ludzie - i ciekawe, ze Grin nigdzie i u nikogo nie spostrzegl prawdziwej broni - widac te straszydla, ktore tu siedza po lasach i stawach, same ku spokojnym i uczciwym ludziom nie leza. Po tej stronie... czego? -Nie do antypodow trafilismy - mowila Jaryna z nerwowym smieszkiem. - Nie spadlismy przez ziemie w ich panstwo! A moze jednak... myslal Grin, ale glosno nie oponowal. Za slaba jest jeszcze setniczanka, zeby ja niepotrzebnie niepokoic. Kraj nie byl zbyt gesto zamieszkany. Chutory trafialy sie rzadko - przewaznie natykali sie na pustkowia i zarosla. Grin przypomnial sobie, jak w jego rodzinnej wsi ludzie wodzili sie za lby o ziemie. Brat z bratem sie sadzil, syn z matka; ot, odmierza ci nawet nie pas, a tasiemke, jakby dziewczynie na wianek - i sprobuj wykarmic z niej siedmioro dzieci. A tu... ziemia lezy odlogiem. I zeby choc piaski jakies - ale nie! tlusta, zyzna, tylko orac! Postawic chate. Ludzie tu dobrzy - a ze zbrojni panowie po drogach sie wlocza... gdzie ich nie masz? Grin zwolnil kroku. Podniosl glowe i pociagnal nosem, jak pies. Wiatr od pola... wydaje mu sie czy co? Kolyska pachnie wiatr. Braciszkiem... Matczyna chata... I spalenizna. Nie gestym dymem, jaki ciagnie od spokojnej osady, tylko gorzkim smrodem pozaru... W zla godzine sie zjawili. Wiesniacy pracowali sprawnie, ustawieni w lancuch podawali wiadra jedni drugim -bez nadziei na ugaszenie, raczej po to, by zapobiec rozprzestrzenieniu sie ognia na sasiednie zabudowania. Gdzies niedaleko lamentowala jakas baba. Widac bylo, ze pogorzelcom przedtem powodzilo sie dobrze - dom mieli solidny, na poly z kamieni, na poly z ciezkich bierwion. Teraz kamienie sie okopcily, belki splonely, a podpory nie podtrzymywaly juz dachu. Ktos nakrywszy sie mokrym kocem skoczyl do srodka - na widok takiej odwagi Grin mimo woli otworzyl gebe - ale smialek zdazyl wyskoczyc chwile przed zawaleniem sie dachu, a setniczanka za plecami czumaka rozkaszlala sie nagle i zakryla twarz rekoma. No, teraz juz nie bylo i czego gasic. Co moglo splonac, splonelo. Niezly byl pozar, godny pana Macapury! Grin nie mogl dluzej ciagnac tej mysli, bo zachlysnal sie dymem i rozkaszlal do lez; przez chwile wydalo mu sie, ze stoi przed dopalajacymi sie ruinami matczynej chaty, a tam, pod zwaliskiem dymiacych belek zostala matka, Oksana i nieproszony Griniowy braciszek. Osmolony sadzami czlowiek przeszedl obok - i nagle zawrocil. Wysoki, zylasty, z drewniana zebata korona na krotko ostrzyzonej glowie. Spojrzal na dwukolke, rzucil bystre spojrzenie na setniczanke, a potem zajrzal Griniowi prosto w oczy i o cos szybko zapytal ostrym, surowym tonem. Grin rozlozyl rece. Wojt - ten sam mezczyzna, ktory zawinawszy sie w koc, wbiegl do plonacego domu -lekko spochmurnial. Powoli powtorzyl pytanie - Griniowi wydalo sie nawet, ze umyslnie oddziela poszczegolne slowa. Gdyby tu troche pomieszkac, sam by sie czlowiek nauczyl tak gadac, jezyk w koncu nie trudniejszy od tatarskiego... Nie wiadomo dlaczego, Griniowi zrobilo sie nieswojo. Chociaz tam, gdzie sie wychowal i wyrastal, spalona sasiedzka chata nie byla powodem do przesadnej rozpaczy, choc tutejsi nie byli Griniowi nawet dalekimi sasiadami i choc w tej dziwnej krainie jeszcze sie nie zdarzylo, by mlodych przybyszow spotkala otwarta wrogosc - czumak milczal, zeby sie nie zdradzic. Lepiej niech ich za niemych uznaja, niz... Nie wytrzymala setniczanka. -Jestesmy nietutejsi - odezwala sie butnie, jakby siedziala nie w ubogiej dwukolce, ale patrzyla na wojta z wysokosci czerkaskiego siodla. - Idziemy do miasta. Jestem Jaryna Zagarzecka, corka... Wojt wyszczerzyl zeby, jak wilk. Kiwnal palcem wskazujac pogorzelisko - zaraz potem obok pojawili sie trzej rosli, pokryci sadza chlopi. Grinia wzieto za ramiona, wykrecono mu rece za plecy i szybko obszukano... Setniczanka syknela, niczym rozjuszona kocica. Widac nikt sie z nia nie cackal - a Jaryna Zagarzecka byla panienka dumna, ktora nie cierpiala chamstwa i braku manier. Grin poczekal na wlasciwy moment i blyskawicznie sie wywinal - przydaly sie nauki wujaszka Paciuka. Co prawda, wujaszek nie zdazyl mu poradzic, co zrobic, gdy ktos walnie debowa pala z tylu w ciemie... Ocknal sie w ciemnosciach. Nie wiadomo bylo, czy to piwnica bez okien, czy glucha noc. Huczalo mu w glowie. -Hej, jest tu kto? -Jest. Ocknales sie, czumaku? -A co mialem zrobic, Jaryno Longinowna? Zdlawiony smieszek. Dumna panna setniczanka - nie chce sie rozesmiac, a chichocze... -Nie wiesz czasem, czumaku, za co nas powiazali? Grin wzruszyl ramionami. Rece mial zwiazane - co prawda nie za plecami, a z przodu. Dzieki choc za to... -Sluchaj, czumaku... odpowiedz cos, nie milcz tak... -A o czym tu rozprawiac, Jaryno Longinowna? Modlic sie raczej trzeba... -No, to sie pomodl... I Grin zaczal sie modlic - odmawiajac wszystkie modlitwy, jakie znal; i najpierw zrobilo mu sie lzej na duszy, ale potem zawiodl go i bez tego ochrypniety glos - a na domiar wszystkiego przypomnialo mu sie, jak ojciec Gerwasij czytal "egzorcyzmy" nad malym, niewinnym dzieckiem. -Czemu umilkles? -Zaraz... tylko odchrzakne... Znow smieszek. -Czumaku, a daleko po swiecie wedrowales? Cos widzial w podrozach? Glos setniczanki brzmial tak, jakby dziewczyna za moment miala sie rozplakac. Grin przelknal sline. Kiedys myslal, ze jak wroci do rodzinnej wsi, to dzieciaki przejsc mu nie dadza i o wszystko beda rozpytywaly; niestety - wyszlo inaczej. Dzieciaki uciekaly od Grinia jak od sily nieczystej, za to panna Jaryna, popatrz... jest swiata ciekawa. Smutno setniczance. Wszystko juz pojela i zrozumiala, tyle ze boi sie do tego przyznac. Strach ja oblecial wielki... -Step, panno Jaryno, jest niczym okragly talerzyk. Idziesz, idziesz... dzien, dwa... Czasami tatarska czapa mignie nad trawami - wtedy bron szykujesz, a serce tlucze ci sie w piersi niczym zajac. Ale Tatarzy nas ani razu nie zaczepili. Zboje - owszem, bywalo, a Tatarzy... -A ja mialam swojego Achmeda... - odezwala sie dziewczyna ni w piec, ni w dziewiec. - Strzegl mnie jak wlasnej corki. Sam zginal, ale mnie obronil... i co z tego? Griniowi zrobilo sie goraco. Pamietal tego Tatara... w lesnej zasadzce... Setniczanka wspomniala o nim nie po to, by Griniowi cokolwiek wypominac - ale czumaka jakby ogniem przypieczono. To przez niego, zdrajce! -To przeze mnie - odezwala sie dziewczyna szeptem. - Wyobrazilam sobie, glupia dziewczyna, ze ze mnie wielki wodz! Zaskwierczal ogarek. -Wiesz co, czumaku? Mysle tak - odezwala sie Jaryna juz innym, swoim zwyklym, ostrym glosem. - Pan Macapura... Boze przebacz... byl tu przed nami. Dlatego tutejsi sie wsciekli, kiedy uslyszeli nasza mowe. Uznali, ze my tez jestesmy... no, czarownikami! Czarownikami?! Grin przypomnial sobie wyglad sali w strasznym zamku, gdzie martwa matka przywiodla go za lokiec. Kore na scianach i krew na posadzce. Oczywiscie,' ze tamten jest czarownikiem, czarnoksieznikiem, czarcim slugusem, ale jakze to... -Panno Jaryno? - glos Grinia zadrzal nagle. - To, moze byc, ze jestesmy w... -...w piekle? Slowo zostalo powiedziane i uslyszane; przez pewien czas oboje siedzieli w ciszy, nawet ogarek przygasl, a Grin poczul, ze jeza mu sie wlosy na glowie. -Nie, panno Jaryno. Nie! Ja... wiadomo, zdrajca i niegodziwiec ze mnie, wiec pieklo mnie nie minie, ale was... za co? A ci tutejsi? Wygladaja na potepiencow... grzesznikow? Westchnienie. -Jest taka ksiazka. Chwedir mi pokazywal - dziewczyna sie zajaknela i przez chwile milczala, usilujac opanowac jezyk. - Bylo w niej o piekle. Napisano tam, ze przed samym pieklem... znaczy, przed wrotami... jest takie miejsce, gdzie mieszkaja uczciwi poganie... niechrzescijanie. Nie grzesznicy, ale ci, ktorzy nie zaznali chrztu. Do raju wziac ich nie mozna, ale i w kociol pakowac nie ma za co. Pojmujesz? Grin zamknal oczy - choc nie dostrzegl roznicy. Mrok to mrok. Dziewczyna ma niezle poukladane w glowie. Wszystko sie zgadza - i pasuja do tego nawet te straszydla, o ktorych setniczanka, na cale szczescie, niczego nie wie... -A pan Macapura... - sapnal Grin. -On akurat jest prawdziwym diablem! Jedzie prosto do piekla, wiedzme ze soba ciagnie... -A mojego braciszka za co?! Dziecko niczemu niewinne! -Skad mam wiedziec? Moze oddal go na wychowanie gdzies tu w chutorze, dlatego, ze choc czarci syn, to jeszcze nie zdazyl nagrzeszyc. Rozumiesz? -Nie - odpowiedzial Grin po chwili. - Braciszek jest z nim. Czuje go. Caly czas jechalismy roznymi drogami, ale w te sama strone. Czuje. -Znaczy, ze my tez jedziemy prosto do piekla - stwierdzila setniczanka glosem pozbawionym wszelkiej nadziei. Przez chwile oboje milczeli. -Czumaku... a ci tutaj, co z nami beda robic? Przeciez my i tak juz martwi? Grin znow westchnal ciezko. -Panno Jaryno, martwych nie bola glowy i nie doskwieraja im rany. Oboje zyjemy, panienko. Mrok ciemnicy nie byl juz gesty i nieprzenikniony - zaczely sie z niego wylaniac szczeliny, dziury, a pod sklepieniem zobaczyli nawet jakies okienko. -I coz nam poczac, czumaku? - widac bylo, ze Jaryna Longinowna dlugo sie namyslala, czy zadac to pytanie. I chyba postanowila go nie zadawac - ale w ostatniej chwili samo wyrwalo jej sie z ust. Przesluchanie prowadzil wojt. I zaczal od tego, ze polozyl przed soba na stole ciezki, skorzany knut - widac i w piekle ceni sie batogi! Grin dlugo wyjasnial, ze do rozmowy powinien miec wolne rece. W koncu mu je rozwiazano, ale patrzyli nan ze strachem - widac pan Macapura i jego towarzyszka zdrowo tu narozrabiali; wojt marszczyl brwi i gotow byl co chwila lapac za bat. Grin wreszcie jakos sie opanowal i zaczal "rozmowe". Obserwujaca wszystko z kata setniczanka co chwila zanosila sie stlumionym, nerwowym chichotem. Palce, przystawione do glowy niczym rogi, oznaczaly dla przesluchujacego krowe, a nie diabla, za to morde ozdobiona krazkami "okularow" poznal wojt z pomocnikami natychmiast i bez trudnosci. Polowa tego, co potem powiedzieli, byla najpewniej przeklenstwami, ale jedno slowo, ktore powtorzyli kilkakrotnie, Grin zapamietal i postaral sie wymowic je sam. Wojt przechylil glowe. W koncu kiwnal potakujaco; osmielony tym Grin zaczal nasladowac gestami i mimika czarnowlosa wiedzme Sadlo i kolysac na reku nieistniejace dziecko. Z tego wszystkiego podchwycil jeszcze jedno slowo, oznaczajace najwidoczniej dziecko albo oseska. Wojt patrzyl niezbyt ufnie. Grin wymachiwal ramionami, powtarzal sprawiajace jego jezykowi spore trudnosci slowa "lajdak" i "dziecko", wskazywal palcem na siebie dowodzac, ze dziecko nalezy do niego, a Macapura je porwal. Wojt pomyslal przez chwile, wskazal na setniczanke i o cos zapytal, pewnie uznawszy Jaryne Longinowne za matke czarciego dzieciaka, a Grinia za ojca. Setniczanka pokrecila glowa, co wszystko ogromnie skomplikowalo; wojt spochmurnial, podniosl dlonie ku twarzy i palcami rozciagnal kaciki oczu ku skroniom, jakby chcial rzec: tak wygladal dzieciak. Do nikogo z was nie jest podobny. -Wyjasnij mu, ze nie jestesmy czarownikami - zmeczonym glosem poprosila Jaryna Longinowna. Latwo jej powiedziec! Grin wstrzymal oddech. Spojrzal wojtowi w oczy: zwinal palce w koleczka, nasladujac "okulary", kilka razy powtorzyl "lajdak, lajdak". Pokazal na setniczanke; machnal wyimaginowana szabla tak, ze dziewczyna az sie zSchnela. Machnal znowu; podszedl do dziewczyny i pokazal wojtowi na jej ramie, biodro i kostke. -Cos ty wymyslil? - nachmurzyla sie setniczanka. Wojta jednak to zaciekawilo. Podszedl do dziewczyny; Jaryna Longinowna odsunela sie i blysnela oczami jak kocica. Wojt, nawet sie nie odwrociwszy, skinal na pomocnikow - ci przytrzymali szarpiaca sie dziewczyne, a wojt nie krepujac sie, ale i nie okazujac niezdrowego zainteresowania, obejrzal uwaznie nieco juz zagojone rany. -Oj-oj-oj! - mruknal na koniec i zabrzmialo to zupelnie zwyczajnie i po ludzku. - Lajdak, lajdak. Pomyslal, a potem przechylil glowe na lewe i prawe ramie. Wielkim palcem tknal sie w piers. -Mitka. Mitka, ze zdziwieniem pomyslal Grin. Tego jeszcze brakowalo. I w samym piekle musieli sie natknac na jakiegos Moskala! Pan Macapura z towarzyszka i dzieckiem spedzili w osadzie dziesiec dni. Dziesiec -Mitka rozstawial palce; zatrzymali sie, bo wiedzma zaniemogla. Dziecko tez sie rozchorowalo, choc co to byla za choroba, Griniowi nie udalo sie dowiedziec. Miejscowa zielarka, ktora za zlote monety Macapury zajmowala sie dzieckiem, kilka razy pod rzad powtorzyla, ze "dziecie dobrze", ale uciekala przy tym spojrzeniem w bok i usta krzywila, jakby octem zapijala. Grin doszedl do wniosku, ze ze zdrowiem braciszka kiepsko sie dzieje, kiedy zielarka nie wytrzymala i dodala obrazowe wyjasnienie - rozciagnela palcami kaciki oczu i pocmokala z nagana jezykiem. Czarci potomek nie podobal jej sie sam z siebie -zdrowy czy chory, a i tak wyrodek! Te uwagi ugodzily Grinia mocniej, niz sam moglby przypuszczac. Po obu stronach piekla caly swiat zjednoczyl sie przeciwko malemu; ojciec go porzucil, matka umarla, to kto go w koncu ma bronic? Najpierw pan Rio porwal go bratu, potem pan Judka odebral go panu Rio, a na koniec lotrowski Macapura uprowadzil dziecko, gdzie diabel mowi dobranoc -przeciez nie po to uprowadzil, by dziecku przysluge oddac. Dokad ten duszogub wiezie braciszka, co z nim zamierza zrobic? Wojt Mitka robil miny i wymachiwal rekoma ze znaczna pewnoscia siebie i bardzo przekonujaco. Chwilami Griniowi wydawalo sie, ze slyszy starannie przygotowane i barwnie przedstawione opowiadanie. Pan Macapura zaplacil dobrym zlotem za postoj, stol, leczenie; podczas jego pobytu w osadzie wielu zdazylo go polubic - a zwlaszcza szynkarz. Jego baba przeciwnie - od razu zaczeto o niej mowic niedobrze, dziecka nikomu, oprocz zielarki, nie pokazali - tyle ze babina miala dlugi jezyk i o niewatpliwej szpetocie dziecka dowiedzieli sie jej kuma z kumem i polowa mieszkancow osady. I odjechaliby dziwni przybysze, zostawiwszy za soba zlote monety i tematy do rozmow na najblizszy rok, ale... cos tam zaszlo miedzy pania i panem... choc nikt dobrze nie wie, od czego sie zaczelo i co w koncu sie stalo. Poklocili sie? Jedno drugie probowalo zabic? Mimowolni swiadkowie - gospodarz domu i jego zona - zostali pod plonacymi rozwalinami. Ich sluzacy, ktory mial to szczescie, ze udalo mu sie wyjsc z domu kilka minut wczesniej, opowiadal, ze dziwny dzieciak wyrwal sie z zamkniecia, rozbiwszy nowe, debowe drzwi, a nad jego glowa niosla sie chmura zlotych os; wiedzma zabrala sie za karanie wychowanka, zamiast rozgi bijac go jakas czarna gadzina, a sam pan Stanislaw rozgniewal sie na nia i zaczal wykrzykiwac takie straszne przeklenstwa, iz sluga natychmiast rzucil sie do ucieczki i tak uratowal zycie. Zaraz potem dom przeksztalcil sie w gorejacy piec. Z tego pieca wypadly dwa widma, z ktorych jedno trzymalo pod pacha widmo niedorostka. Zjawy wskoczyly na konie i zostal po nich tylko pyl na drodze - wszystkich obecnych ogarnelo takie przerazenie, ze nikt ich nie probowal zatrzymywac. Mimo wszystko Grin nie byl pewien, czy wszystko dobrze zrozumial z wyjasnien Mitki. Choc ten mowil powoli i gestykulowal pomyslowo, ale jezyk tak czy owak byl obcy; z opowiadan wynikalo niedwuznacznie, ze pan Macapura nie znal miejscowej mowy; a pani Sadlo - jak najbardziej... Byla tlumaczem. Jaryna Longinowna krazyla po dziedzincu, opierajac sie na sekatym kosturze. Na setniczanke przyszly ciezkie czasy. Nie dlatego nawet, ze dolegaly jej rany, powoli goily sie, nie dlatego tez, zeby miejscowi osobliwie jej dokuczali - choc patrzyli spode lbow, nie mieli niczego za zle i nie probowali sie na przybyszach odgrywac. Setniczanke dreczyl inny bol, kiedy tak krazyla po dziedzincu wojtowego domu - starala sie trzymac prosto, ale nieustannie zawodzila ja podcieta noga, napierala wiec na kostur, zagryzala wargi, sypala po cichu przeklenstwami, patrzyla w niebo i z trudem sie powstrzymywala od tego, zeby pogrozic mu piescia. Wojt Mitka popatrywal na dziewczyne ze wspolczuciem w oczach. Nie wiadomo, jaka historie sobie dopowiedzial na temat losow dziewczyny, choc z pewnoscia nie odpowiadala ona rzeczywistosci. Wojt nie moglby nigdy uwierzyc, ze ta chuda dziewczynina o plaskim nosie uczciwie bila sie na szable z samym Macapura, widzial w niej raczej ofiare zacnego i mocnego pana, pohanbiona dziewice - tyle ze te jeszcze okaleczono. -Pistolet by! Albo choc szable! Szukaj broni, czumaku... i koni! -Konie tu drogie, panno setniczanko! A broni nie maja. Nie wolno tutejszym pospolitakom pod bronia chodzic. A i nam jej nie dadza... dlatego, zesmy nie czerkasi i nie serdiucy... a zwykle wloczegi. Setniczanka zagryzla wargi. Rzucila Griniowi ponure spojrzenie zalzawionych oczu. -Ty... posluchaj, czumaku. Nie wyrwiemy sie z tego piekla, jezeli... posluchaj uwaznie! Wciagnal nas tu diabel Macapura - niechze nas teraz stad wyciagnie! Dziewczyna umilkla. Grin dlugo spogladal na jej wzburzona twarzyczke, dlugo sie zastanawial, co odpowiedziec, zeby jej nie urazic. -Milczysz, czumaku? Myslisz, ze dziewczyna do cna juz rozum stracila? No to pomysl o jednym, nad jednym sie zastanow! Czemu oni sie tak do twojego braciszka przyczepili? Do czego jest im tak potrzebny? Grin natychmiast spochmurnial i spojrzal w bok. Na co takim jak Macapura male dzieci? Pozera je, czy co? Wystarczylo, ze o tym pomyslal i az go podrzucilo. A oczy panienki, juz suche, zaplonely goraczkowym blaskiem: -Wiezie go za trzydziesta dziewiata rzeke, chroni, strzeze... Ale my wykradniemy dziecko, czumaku! I nie oddamy, dopoki Macapura nie odstawi nas z powrotem do domu. A potem... -Mialbym braciszkiem handlowac?! Grin bardzo szybko pojal istote zamyslow Jaryny. Moze grzech byl w tym, ze sam po nocach bil sie z myslami i przemysliwal o takim targu. -A ty z tamtymi, panno setniczanko?! Kamieniami go, do przerebli... ludojadowi go oddac... niech zre na zdrowie... byle tylko... byle nas nie... Jaryna patrzyla nan coraz bardziej okraglymi oczami; a Grin nie mogl sie uspokoic: -Matka mi powiedziala: - "Zaopiekuj sie nim!". A ja nie upilnowalem. I nie uratuje teraz, bo jakze go temu czortowi z rak wyrwac? -Jak go wyrwac, to juz sie jakos wymysli - powiedziala cicho dziewczyna. Grin spojrzal jej w twarz. Dobrze wychowal corke pan setnik Longin. Uparta. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Wujek kolysze mnie na kolanie. Dobry wujek. Jak na koniku! Hop-sasa! Hop-sasa! Prawdziwy konik wujka przewrocil sie i lezy. Wujek mowi, ze spi. Jedziemy na koniku cioci. Konik ciotki tez juz spi. Niech spia. Pojade na wujowym karku. Wujek ma dobry kark. Dobre wasy. Piekne. Ciotka placze. Niech placze. Ciotka niedobra. Longin Zagarzecki, setnik walecki Setnik Longin przywykl do przeciwienstw i strat; zawsze polegal tylko na swojej szabli, ciezkich pistoletach i wiernym armagaku. A zaufac - jak teraz! - nawet nie przyjacielowi, ale tfu! wstyd powiedziec, wiedzmistrzowi, wybacz Panie paskudne slowo, i jego przyrzeczeniom... wiadomo, ile warte sa takie przyrzeczenia! Poza tym setnik Longin nie bal sie ni Turka, ni Lacha, ni czarta. Duszy chrzescijanskiej szkoda - ale za corke rodzona, jedyna i dusze oddac nie grzech. Poprosza - oddamy! -Pieknie ci sie to wszystko sklada, Panko! Do piekla droga juz przetarta, nawet chlopstwo juz tam lazi jak po grzyby! -Skadze znowu, panie setniku! Nie droga, nie chlopi, nie do piekla czy raju, i nie laza! W tym przypadku, panie setniku, jest potrzebne wielkie pragnienie. Albo wielka potrzeba. Dziad wiedzmistrz umilkl. Zabawnie nastroszyl krzaczaste wasy, nawinal na palec kosmyk rzadkiej brodki i zaspiewal sobie pod nosem piosenke - jakby nie przed panem setnikiem akurat siedzial. Jakby mu jezyk wysechl, a przeciez taki rozmowny byl na placu! Och, jaki rozmowny! Hej, sprzedala dziewka grzebyczek, Kupila lubemu rzemyczek. Grzebyk za rzemien oddala - Bo go prawdziwie kochala... Setnik milczal. Przekleta niech bedzie nadzieja! Oplakal Jaryne - wiedzial, ze juz jej nie odzyska, wiedzial, co powinien zrobic i jak ja pomscic. Na nic juz nie liczyl. A tu!... Rudy Panko przerwal piosenke i spojrzal Longinowi nie w oczy nawet - ale stanal z nim nos w nos. Setnik poczul, ze natychmiast musi przetrzec lysine - spocila mu sie glowa i pokryla kroplami, tylko patrzec, jak zacznie z niej kapac. -Twoja Jarynka zyje. Nie klamie, panie setniku. Longin chwycil sie za was. Szarpnal, ale wyrwac nie zdolal - mocne byly wasiska, choc siwe. Zagryzl zebami - smak ostry, slony. Rudy Panko rozsiadl sie na lawce. Ciemnymi, jakby wyrzezbionymi z drewna dlonmi pogladzil poly szkarlatnej switki: Hej, sprzedala dziewka maselko, Kupila lubemu siodelko. Maslo za siodlo oddala, Bo go prawdziwie kochala... Slugusy Dzikiego Pana od dwoch juz godzin powinni czeznac na palach. Ale nie -odprowadzono ich z powrotem do lochu, pod wzmocniona straza, a chlopcy, choc na razie sie nie buntuja, to popatruja krzywo. Dowodca, jak to sie mowi, wie lepiej, ale... -Wiec jakze, Panko? Do piekla mnie po corke poprowadzisz? -Ja tylko pokazalem droge - odpowiedzial dziad z powaga w glosie. - A poprowadzi madry pan Judka, jemu powierzono wladzenad przejsciem. Towarzyszyc ci bedzie ten zagranicznik, pan Rio - on stamtad przyszedl, z tamtej strony. Reka pana setnika, jakby obdarzona wlasna wola, wsunela sie za pas. I oto trzymal juz pan Longin zlote cacko, ktore zerwano z szyi piekielnika Rio. Chcial je oddac kowalowi. Kowalowi! -A sotnia czerkasow? - odezwal sie setnik, sam sie dziwiac swoim slowom. - Chlopcow wezme ze soba. Pojda za mna, wszystko jedno, do piekla czy... -Wybaczcie, panie setniku... a nie dalibyscie Pance swojej zabawki? Piekne cacko, tylko po co wam ono? Jeszcze sie nieszczescie jakies przydarzy, albo co? Setnik milczal przez chwile. Patrzec na medalion rzeczywiscie bylo niemilo, jakby czlek w martwe oczy spogladal. Nieszczescie! Jakiez tu moze byc jeszcze nieszczescie? Wszystko, co najgorsze, juz go spotkalo! -To bierz... Wypuscil czarci medalion z rak i lzej mu sie zrobilo. Jedna zabaweczka, chocby i zlota, z wiedzmistrzem sie nie rozliczy. -Ile za swoje uslugi zazadasz, dziadu? Rudy Panko wywrocil oczami. Hej sprzedala dziewka dusze, Kupila lubemu papache. Dusze za papache oddala. Bo go prawdziwie kochala... Cicho, cichutko zrobilo sie w chacie. Deska nie zaskrzypi, wiatr nie westchnie w kominie, mysz pazurkiem nie skrobnie - cichutko. Sz-sz-sza... Przypomnial sobie pan setnik, jak Jarynka - piac latek jej wtedy bylo - spadla z konia. Uderzyla sie o kamien i czolko rozbila do krwi. Tatko, ktory byl tuz obok, rzucil sie na pomoc, Zderzyl sie z Achmedem, ktory tez blyskawicznie skoczyl ku panience. A dziewczynka nosek marszczy plaski, lyka Izy i milczy, nie placze. - Nic to - powiada - tatku! Nic!" I zatrzeszczal siwy was - tak mocno zagryzl go dzielny pan setnik, ktory nie bal sie Lacha ni Turczyna, ni czarta. -A idzze duszo, na zatracenie! Przepadnij, duszo chrzescijanska! Gdyby mial czapke na lbie - cisnalby ja o podloge. A tak - przytupnal tylko i na wiedzmistrza, ktory z lawki sie podniosl, popatrzyl zuchwale: masz, bierz, udlaw sie! Za corke nie bede zalowal! Rudy Panko tylko sie usmiechnal - a oczy mial jak dwa blotne ogniki. A trzeci ognik - to zlote cacko na jego szyi. -Panie setniku! Panie setniku! Ludzie gwalt czynia! Longin poderwal sie na nogi, jakby w ogole nie spal. Glowa, niczym nalany olowiem baniak, ciazyla ku stolowi - reka juz jednak znalazla rekojesc "ordynki" i byl gotow pan setnik rabac wszystko, co sie rusza. Turcy? Tfu, jacy Turcy? Wlasna chata, pusta i osierocona. Zdrzemnal sie pod obrazami, zasnal tuz nad ranem, kiedy w calej wsi koguty akurat sie budzily. -Gwalt, panie setniku! Bunt! -Bunt?! Co ty pleciesz, Ondrij? Siczowcy? -Jacy tam siczowcy, panie setniku?! Baby! -Baby?! Wciagnal zupan na grzbiet i opasal sie. Huczalo mu we lbie - dolatujaca z zewnatrz wrzawa byla chwilami glosniejsza, a potem jakby przycichala. Przecie wczoraj nawet nie tknal gorzalki! Otoz to, baby. Staly w obrebie dziedzinca i za plotem, jedne z toporami w dloni, inne zbrojne w koromysla, a niektore z dracymi sie przerazliwie dzieciakami na reku. Byli i mezczyzni. Czerkasi i siczowcy - stali oddzielna grupa z boku i patrzyli w ziemie; gryzli wasy, a czapek nie pozdejmowali - przeciwnie, ponasuwali je na czola. Longin stanal na progu, nie wiedzac jeszcze, czy przyjdzie mu sie smiac, czy klac; harmider byl taki, ze choc zatykaj uszy. Setnik nastroszyl brwi. Pod jego wzrokiem, bywalo, tureccy paszowie gryzli sie w jezyki - ale baby oczywiscie sie nie przejely. Dra sie dalej i oczami blyskaja, jak kocice - co trzecia z nich, to wiedzma. Wiedzma, nie moze byc inaczej! Longin otworzyl juz gebe - ale zaraz ja zamknal, nie chcac tracic glosu po proznicy. Zaraz sie wykrzycza, glupie, i sie uspokoja... Nie uspokoily sie. -Tys to, panie setniku, parcha Judke, pejsatego Duszoguba, ulaskawil? -Ty, panie setniku, kazales wstrzymac egzekucje? -Aaaach, ludzie kochani, toz oni Chitce spalili, i Gontowy Jar! -Potwory, ludojady przeklete! -U nas siedem dusz osierocili w jednej tylko chacie! -Chlopcow naszych krukom i wilkom zostawili! -Czterech synow, maz, ziec... trumny na calym podworku! Nigdy nie cofal sie setnik Longin - a teraz mimo woli cofnal sie za prog. Baby, wszystkie, jak jedna, oblekly sie w czarne suknie i chusty. Staly i darly sie jak stado wron. -W lesie pod Kalandiejcami! -Synkowie moi, sokoliki! -Na cmentarzu miejsca juz brakuje! -Dawaj nam tego ludojada, daj tu Judke! Czemus ty go w piwnicy ukryl? W tejze chwili, gdy wszystkie baby naraz umilkly, zeby nabrac tchu w piersi do nowego wrzasku - w powietrzu zawisl samotny, starczy, przenikliwy glos: -A moze, panie setniku, parch u ciebie cekinami zycie sobie wydzwonil? Czys ty sie czasem nie sprzedal, jasny panie? Cisza. Te, ktore staly dalej i nie uslyszaly, ponownie podniosly gwalt, ale szybko umilkly, zatykajac sobie dlonmi geby. Cisza... Setnik stal na progu blady jak smierc. Nigdy wczesniej nie przyszlo mu tak zbielec na twarzy. Czerwieniala mu lysina ze zlosci, ciemniala z rozpaczy, ale po raz pierwszy w zyciu odplynela krew z jego twarzy i serca, zostawiajac pustke, przepasc. Przez moment mial dzika chec wrzasnac i chwycic za szable. Ryknac jak zwierz na durna babe - jakze to tak?! Jego, setnika Longina oskarzac o to, ze sie dal przekupic?! Przekupic?! Nie mial sily. Nie podniosla sie reka, zawiodl go glos. Bo prawda bylo to, ze sie sprzedal, jak najgorsza z kurew, tylko nie za cekiny. Za nadzieje sie sprzedal, za obietnice, ze corke zywa jeszcze zobaczy i do domu sprowadzi. A tamtych, po ktorych baby rozpaczaja, juz nikt w domu nie zobaczy. Ale... gdyby im kto powiedzial, ze przywiedzie z powrotem z piekla ich chlopow, braci, synow? Odmowilyby? -Przy... Glos mu sie zalamal. Nie wiadomo, czy z wscieklosci, czy od smiertelnej urazy, czy dlatego, ze starucha trafila w sedno... -Przysiegam wam, kobietki... ze tego upiora, Judke, wlasna reka do piekla wysle! Ja sam... Pisarz Jenocha przez niego zginal, a on byl mi... najlepsi chlopcy pogineli... Ale oprocz Judki zostal jeszcze i Macapura, a ten to najgorszy ze wszystkich lotr i krwiopijca prawdziwy! Wiec pojde do piekla, za tym diablem wcielonym! Znajde go tam i w pierwszym kotle utopie! A parcha Judke zywego potrzebuje, zeby mi pokazal droge do piekla, a jak pokaze i zaprowadzi, to ja z niego, lajdaka krwawego, skore zedre i na beben naciagne! Zelgalem wam kiedys?! Cisza. Czerkasi, ktorzy pod wodza Longina za Dunaj chadzali, przestepuja z nogi na noge, siczowcy marszcza czola. -Chlopcy! Wy sami im powiedzcie! Jezeli Longin daje slowo - moze je zlamac? Cisza. -Nie moze! - rozlega sie ponury glos z glebi tlumu. -Nie moze, nijak nie moze - potwierdza stary druh, Ondrij Szmalko. -Nie moze - rzuca Taras Bulbenko. -Nie moze! - Golokopytienko. -Nijak slowa nie zlamie - konczy Niebijbaba. -Chlopcy! - bladosc wolno znika z twarzy pana Longina, ustepujac miejsca zwyklej, gniewnej czerwieni. - Chlopcy... Kto ze mna pojdzie do piekla?! Smiech pelen ulgi. -Wszyscy pojdziemy, bat'ko, a co tam! -Do piekla? A pewnie... mozna i do piekla, czemu nie? Chlopcy popatrywali jedni na drugich z nieskrywana ulga. Baby milczaly. Nawet dzieci trzymane na rekach uciszyly sie. -Ty, wielmozny panie setniku, o obietnicy swojej nie zapomnij - wciaz ten sam przenikliwy, starczy glos. - Jesli parcha wypuscisz... -Nie wypuszcze. Wlasna reka go dorzne - obiecal z powaga w glosie setnik. I przezegnal sie zamaszyscie. Rio, bohater do wynajecia Prawda to, ze siedze po ciemku i wdycham zapach gnijacych warzyw? A moze moje cialo dawno juz podryguje na palu, a to wszystko jest tylko majakiem gasnacej swiadomosci? Mrok sprzyja bujnej wyobrazni. Zamykajac oczy, po raz kolejny moglem zobaczyc, jak pekaja postronki, jak nieruchawe zwierzeta, ktorym kazano byc katami na tej najbardziej odrazajacej z egzekucji, wpadaja w tlum... Byki niczemu nie byly winne. Zaprzezono je - to ciagna. My z Judka tez, prawde rzeklszy, winni nie jestesmy. Zakleto nas - i czegoz chciec? Wzruszylem ramionami. Rak jak przedtem nie czulem - zmartwialy do cna... Wiec tak: ostatnie minuty zycia juz przezylem. I jaka by nie byla smierc pisana mi w przyszlosci, pewien jestem, ze w ostatnich chwilach wroce na ten placyk pachnacy mrozem i wolami, na ktorym zebral sie milczacy tlum, a my z Judka ciagniemy losy... i gdzie przez tlum przeciska sie ku setnikowi rumiany staruszek czarownik. Tyle teraz, gdy po raz kolejny przezywalem swoje ostatnie chwile, przypomnialo mi sie cos jeszcze. Im dokladniej sobie wszystko przypominalem, tym zimniejsza robila sie sciana i tym bardziej klula slomiana sciolka. -Panie Judka... Do tej pory nie zamienilismy ze soba jednego slowa. Byly nadworny setnik nie odezwal sie i teraz, a na ponowne wolanie zabraklo mi sliny w krtani. Oprocz tlumu, bykow, pali i nie wiadomo skad przybylego starucha byl na placu ktos jeszcze... czulem na sobie spojrzenie niewidocznych oczu. Nie bylo to spojrzenie wrogie, jakiego sie w koncu mozna bylo spodziewac, ani wspolczujace, ani przepelnione skrywana zlosliwa uciecha. Tak pewnie patrzy ogrodnik, ktory podstawia siatke pod wielki rumiany owoc, co dojrzal na prawie bezplodnym drzewie. ...Dwa owoce! Ciezkie, soczyste, gotowe jednoczesnie spasc z galezi. Ciekawe, czy to samo poczul Judka. -Panie Judka! Glosy. Tupot butow. Na glowy znow sie sypia pylki i znow, jak w zlym snie, otwiera sie klapa w suficie. -Zyjecie, panowie? Co, znowu?! Byl wieczor. A moze noc. Ustalic dokladnie czasu mi sie nie udalo; gdzies szczekaly psy, ktore tutejsi specjalnie trzymaja, zeby sie darly po nocach - wystarczy, ze jeden poda glos i w calej wsi wybucha piekielny harmider, zdradzajac obcego, ktory zakrada sie w zlych zamiarach i odstraszajac niegodziwcow. Nogi jeszcze nie chcialy byc posluszne. Uwolnione z wiezow rece zwisaly zupelnie bezwladnie. Jeden z konwojentow w ciemnosci przypominal mi z wygladu k'Ramola - i natychmiast zapieklo mnie jeszcze w piersi. Przechodzac przez drzwi, musialem sie mocno pochylic. Niskie tu robia przejscia -nieprzyzwyczajony moze sobie leb rozwalic. I izby buduja niskie - cieplo oszczedzaja, czy jak? No, nie dziwota, przy takim klimacie... -Witajcie w dobrym zdrowiu, panowie! Teskni pal za wami, ale chyba przyjdzie mu poczekac! W ciemnym kacie na lancuchach wisiala nikla, zielonkawo swiecaca lampka. W nasza strone zwrocily sie trzy twarze; jedna malenka, ciemna, ze wszystkich stron oklejona zlotem -patrzaca z obrazu; druga byla ponura, ciezka i poorana niedawnymi zmarszczkami znajoma twarz dzielnego setnika Longina. Trzecia, rumiana, prostacka, pokryta zmarszczkami usmiechow - nalezala do pasiecznika, Rudego Panki. Poza nimi w izbie nikogo nie bylo. -Siadajcie, panowie... Rozmowa bedzie dluga i nielatwa... Podczas gdy ja jeszcze - nie popisujac sie przesadna bystroscia - usilowalem zrozumiec, czego ow dziadyga od nas chce, pan Judka odsunal noga od stolu niewysoki pniaczek i usiadl, niewygodnie i nieco bokiem. Wygladalo na to, ze on wiedzial, czego od nas chca. I szykowal sie do zacieklych targow. Rece powoli wracaly mi do zycia, czemu towarzyszyl taki bol, ze chwilami puszczalem mimo uszu cale fragmenty tak przeciez waznej rozmowy, w ktorej decydowano o naszym losie. Co prawda, nikt nie zadal, bym zabieral glos - a co wiecej, im dluzej rozmawiano, tym czesciej dochodzilem do wniosku, ze wlasciwie tocza sie tu dwie rozmowy. Pierwsza - jawna, niespieszna, ktora slyszelismy wszyscy czterej. Druga - niczym skryta, niewidoczna struna drgala pomiedzy sklonnym do usmiechow dziadem, a drapieznym Judka, ktory zdazyl juz zebrac sily. A my z setnikiem siedzimy jak dwa balwany. Setnik zreszta tez czul, ze cos tu sie swieci niedobrego, spochmurnial i zrobil taka mine, ze bylbym gotow przysiac, iz lada moment nie wytrzyma, zawrze gniewem i wyda rozkaz, by nas powleczono na plac i posrodku nocy dokonczono to, czego nie zrobiono za dnia. Chytry Panko jednak doskonale wyczuwal granice, ktorych przekroczyc mu nie bylo wolno; Longin juz mial wybuchnac, kiedy druga rozmowa ucichla, a ja nie bez zdziwienia zadalem sobie pytanie: czy mi sie to wszystko nie przywidzialo? -Wiec tak, panowie, dogadac jakos sie dogadamy... - Judka zaczal starannie rozczesywac brode, ktora po brzegach mocno mu sie juz zmierzwila. - Bedzie wiza, a jakze, panie setniku; a panienka Jarynka i na tamtej stronie nie przepadla - wierzcie mi, nie mogla przepasc taka dziewczyna, co choc mloda, to i w piekle nie zginie, i w raju z pistoletem sie nie rozstanie. Bedzie wiza; tylko, prosze pana, sotni ze soba zabrac nie pozwola... eee... znaczy, ci chlopcy nie pozwola, co Granicy strzega. -A wielu ich jest? - zapytal setnik przez zacisniete zeby. -Co prosze? -Pytam, ilu ich jest? Moze i nie trzeba nam twojej parszywej wizy, tylko wziac naszych chlopcow i... Judka zamachal rekoma - a raczej sprobowal zamachac, co nie bardzo mu wyszlo, bo i jego rece kiepsko jeszcze sluchaly. -Co wy mowicie, panie setniku! Nie tacy to chlopcy, z ktorymi szabla sobie poradzisz! Nie, panie setniku - od razu sie umowmy; chcecie pojsc w sukurs setniczance, musicie sluchac, co Judka wam poradzi. Panska sprawa, to komenda nad czerkasami, ale wyprawa przez Granice... Na chwile pociemnialo mi przed oczami, a twarze rozmowcow zamazaly sie. Ogarnela mnie fala goraca. Isc przez Granice! Wrocic! Wrocic do domu, do swiata prostego i zrozumialego, tam, gdzie stracilem wszystko, co mialem - a to, co zyskalem, okazalo sie pozbawione jakiejkolwiek wartosci i niepotrzebne. Wrocic tam, a tu zostawic trupy Chostika i k'Ramola? Wrocic! -...no, dobrze, niech wam bedzie, setniku, z pol sotni moze i przepuszcza. A jeszcze lepiej, dziesieciu ludzi. Ale z kim to pan setnik zamierza wojowac? Ludzie tam spokojni, milujacy pokoj. A na jednego pana Macapure, zeby go zlapac i do wora wsadzic, dziesieciu czerkasow... co, nie wystarczy? Judka mowil zupelnie powaznie i szczerze, ale nawet ja, nie majacy bladego pojecia o tym, jak tutejsi rozumieja honor, wiedzialem, ze drwi. Setnik sapnal ciezko, jak byk na krowie: -Ty, rzeznicka mordo jedna, mow sobie, co chcesz, ale bacz, bys nie przeciagnal struny! Co, zapomniales juz, jak wyglada naostrzony pal? Powieki Judki zwezily sie na mgnienie oka. Nie zapomnial. -A jakze, dzielny panie setniku... ale skoro sie juz o tym zgadalo... jakze to bedzie? Ja wize zalatwie, ale czy zacny pan nie wykorzysta naiwnosci i dobroci biednego Judki i nie zedrze z niego skory? Longin blysnal oczami - tak wlasnie zamierzal postapic. Co prawda o szczegolach jeszcze chyba nie myslal, ale co tam... sporo bylo mozliwosci... Zdarta skora, osinowy kolek, rozpruty brzuch... -Panie setniku, nie moze tak byc. Judka, nie szczedzac sil i zdrowia, wasza corke watn oddaje... Nadworny setnik zapomnial widac, jakim sposobem setniczanka znalazla sie w biedzie! -Umowmy sie tak: Judka zalatwi wam wize, a zacny pan setnik przysiegnie przed ikona, ze Judke, zywego i nietknietego na tamta strone zabierze. I bedziemy kwita. Setnik zamyslil sie na chwile. Potem zmarszczki na jego szerokim czole zaczely sie powoli wygladzac. -Ty, Duszogubie jeden, i tak z nami pojedziesz! Diabli wiedza, dokad nas skierujesz! Ale jezeli godziwie nam pomozesz, Jarynke odnajdziesz - wtedy pogadamy... moje slowo -jak zelazo. -Niech tak bedzie - nadspodziewanie latwo zgodzil sie Judka. - Znaczy, pojdziemy tam razem. Ja zalatwie wize i przeprowadze przez Granice, pan Rio bedzie naszym przewodnikiem w tamtym Naczyniu... po tamtych ziemiach, znaczy, po piekle... - byly nadworny setnik usmiechnal Sie. - Umowa stoi? Setnik milczal przez chwile, a potem kiwnal glowa. -Oj, to wspaniale! - radosnie zaterkotal Rudy Panko. - Widzisz, panie setniku, dobrze sie stalo, zes starego pasiecznika posluchal... oj dobrze... jeszcze sie wnukow doczekasz. Nacieszysz sie nimi, az do przesytu... - i ni z tego, ni z owego wymamrotal pod nosem wierszyk: Hej sprzedala oczy donia, Kupila lubemu konia. Oczy za konia oddala. Bo go prawdziwie kochala... -Tylko, panowie, jeszcze jedno - odezwal sie Judka, odczekawszy, az staruch skonczy swoje przyspiewki. - Malenki drobiazg. Wize trzeba zatwierdzic u najwyzszych wladz. Pierwszy raz zobaczylem, jak setnik Longin sie dziwi. -U najwyzszych wladz? Znaczy, u metropolity? Twoja nieczysta, diabelska wize?! -Aj waj, panie, co ma do tego metropolita? Do carycy trzeba pojechac! Krew uderzyla setnikowi do twarzy i lysina nabiegla purpura. -Ty... psiakrew... psi wyskrobku... drwisz czy o droge pytasz? -Panie, o co te swary - uspokajajaco zaterkotal staruch Panko. - Nie trzeba sie ciskac, bo pan Judka prawde mowi! Nie on to wymyslil! Do carycy trzeba jechac, i coz to takiego, do Peterburka, byli tam juz chlopcy, jezdzili. To zadna sztuka. Nic takiego, wezmiecie pana Rio i polecicie, wielka mi sprawa, do carycy... Pan setnik wygladal w tej chwili wielce interesujaco. Zrobil zabawna mine, zeby nie powiedziec smieszna. Kiedyz to zreszta ostatni raz szczerze i beztrosko sie usmialem? Najpewniej jeszcze przed Zakleciem. *** Ani mnie, ani Judki nie skierowano juz do piwnicy. Rozprowadzono nas do roznych izb, dali niezle podjesc, pozwolili sie umyc i przebrac w czyste szaty, ale pod kazdym z okien nieustannie pelnil warte uzbrojony wojak. Ja nawet troche im wspolczulem. Dokad mialbym uciekac?Kolejne spotkanie z Panka nastapilo w nocy, posrodku rozleglego, pokrytego sniegiem pola. Znow stanelismy w czterech - straznicy odstapili, poza zasieg wzroku. Pokryte chmurami niebo nie rzucalo zadnego blasku, a za to snieg, wydawalo sie, ze swiecil sam z siebie. -Ojcze nasz, kurza twarz, jak wasz, tak i nasz, jak tu tak i tam, po kolana kaptan mam, blagaj Boga, pani droga... Nie przerywajac bezsensownego mamrotania, Rudy Panko wsunal reke w kieszen tak gleboko, iz wydalo nam sie, ze zaraz zlapie sie za piete. Bezdenne sa te jego kieszenie, czy co? -Aj! Aj-aj-aj! Wrzeszczal nie Panko. I nie setnik Longin, ktory chyba nie potrafilby wydac z siebie tak cienkiego i niemilego dzwieku. Judka milczal, milczalem i ja... a darlo sie to, co Panko trzymal w rece. -Sza, kapuzniku! Do Peterburka polecisz, panow powieziesz. Z piesci zabawnego dziadygi zwisal cienki sznurek z chwascikiem na koncu, a z tego, jak podrygiwal, domyslilem sie, ze to ogonek. -Jakich znowu panow? Jednego zawioze, ale kilku... -Sza, powiadam! Panie setniku, jak sie zacznie narowic podczas drogi, przezegnajcie go krzyzem, nie krepujcie sie. Staruch rozluznil dlon i jego rozmowca zeskoczyl na snieg - byl nie wiekszy od malego kociaka. Czarny, pokryty niby sierscia, ale w ciemnosci trudno bylo dobrze mu sie przyjrzec; jego zolte oczka blyszczaly jak mosiezne kuleczki. Setnik Longin podniosl dlon i powoli, jak we snie, dotknal czola, brzucha, prawego, potem lewego ramienia i wyciagnal zlozone razem trzy palce ku dziwnemu zwierzowi - a ten zaskomlil jak pies i odskoczyl w tyl: -Nie trzeba! Powioze, gdzie kazecie, i dwoch! -Trzech, psia mac twoja dyszlem tracana! -Trzech! Wielmozny panie, zlitujcie sie! Znow po trzewiczki, co? -Po pozwolenie. Wize trzeba zatwierdzic! -Aaaa... Dziwna istota odstapila w bok, popatrujac bojazliwie kolejno na Panke i Longina, jednoczesnie klaniajac sie i przysiadajac; ogon stwora wlokl sie po swiezym sniegu, zostawiajac na nim krety slad. -Aaaa... trzewiczkow juz nie trzeba... Teraz po wizy lataja! Podmuch wiatru, klab sniegu i... ogoniasty, ktory jeszcze przed sekunda miescil sie w kieszeni Panki, rozrosl sie nagle do rozmiarow konia. Byl nawet wiekszy; ostre, polyskujace zolcia slepia lsnily jak latarnie na karecie bogacza. Kiedys widzialem karety z latarniami... dawno temu, w Stolicy... -Siadajcie, panowie - zakrecil sie Panko. - Na grzbiet i jazda! Longin, na ktorym przemiana dziwacznego zwierza zrobila jeszcze wieksze wrazenie niz ffa mnie, podniosl reke. Stwor zajazgotal przerazliwie - takim samym jak przedtem, piskliwym i niemilym glosem: -Nie rob znaku krzyza! Ojczulku, powiedzcie mu, zeby przestal! Setnik zatrzymal reke, a potem obejrzal sie na Judke. -Sluchaj, Duszogubie jeden! Jezeli strzelil ci do lba pomysl, zeby uciekac... -Panie Zagarzecki, a dokad ja mialbym uciekac? - odparl Judka beztrosko. - Zwiazani jestesmy jak igla z nitka! Nie czekajac na towarzyszy, podszedlem do stwora. Jego powiekszona postac pozwalala na lepsze przyjrzenie sie wilgotnemu ryjowi na spiczastej mordzie, rozdwojonym kopytom na tylnych lapach, kozlej brodce i niezbyt wielkim rogom. Szczurzy ogon naszego rumaka byl teraz ciezki i gruby, jak okretowa lina. -Siadajciez, panowie... - wymamrotal stwor, wstydliwie patrzac w bok. Usiadlem na karku, liczac na to, ze takim sposobem bede mial przynajmniej niezly widok. Za mna rozsiadl sie Judka, a pan setnik Longin zajal miejsce na samym krzyzu. -Hejze ho! Rankiem, o czystej rosie, miskarz ozenil capa i prosie... - Rudy Panko podskakiwal tanecznym krokiem, jakby otrzasajac sie z mrozu i podspiewywal te swoje niezrozumiale brednie. -Nies, pieknisiu, do samego Peterburka, nies do samej carycy! Nagle zaparlo mi dech w piersi. Ziemia blyskawicznie runela w dol; jakim sposobem nieznane nam przedtem stworzenie wzbilo sie w gore, nie potrafilby powiedziec najbystrzejszy mechanik. O skrzydlach mowy byc nie moglo, ale ziemia oddalala sie coraz szybciej, obracajac sie jednoczesnie, domki zmniejszyly sie do rozmiarow zabawek, a droga zbiegla sie w waska linie. I w tej chwili zza chmury wyjrzal ksiezyc. Judka cos powiedzial czy mi sie wydalo? Lodowate zimno. Przelecielismy przez sina, pelna sniegu chmure i omal sie nie udusilem, nachylilem sie nad karkiem latajacego stworu i na sekunde przymknalem oczy. Pod nami widac bylo ciemne szpile lasu. Droga prosta jak strzelil, ksiezyc, las; jak pieknie, przeklenstwo, wprost niemozliwie pieknie! Czarna plama posrodku lasu. Byly zamek Macapury-Kolozanskiego. Zapachnialo pogorzeliskiem... a moze tylko tak mi sie wydalo? Na takiej wysokosci... Osmalone ruiny mignely w dole i znikly. Czysty wiatr, ktory tu hula, nie zna zapachu spalenizny ani dymu. Geste cienie, biale, mgliste, snieg, snieg... Palce Judki jak kleszcze wpily mi sie w ramiona, ale nie czulem bolu. Jaki ogromny, kolosalny, zbudowany dla cyklopow swiat! Naczynie, jak mowi Judka. Pola ciagnace sie po horyzont, zza ktorego wychodza nam na spotkanie wciaz nowe lasy, wsrod nich wija sie biale wstegi rzek. Oddychanie staje sie bolesne, ale chcialoby sie, zeby ten lot trwal wiecznie. Zwrot! Brzeg czarnej chmury plonie blaskiem rozgrzanego do bieli metalu. Ktos nieksztaltny, ale przy tym bardzo uprzejmy, zdejmuje czapke i grzecznie wita trzech jezdzcow na jednym, latajacym koniu. Caly roj tak samo bezksztaltnych, ale znacznie mniej uprzejmych istot klebi sie z boku i swietlistym pasmem przelewa pod ksiezycem. Twardy niczym kosc palec Judki kolnal mnie pod zebro, a potem wskazal cos przed nami; nie swietliste widma - te zostaly z tylu - ale cos z drugiej strony. Ledwo zdazylem zauwazyc dlugowlosa kobiete, lecaca w ogromnym cebrze. A moze to byla beczka lub kociol? Teraz Judka pokazywal w dol. Snieg na wzgorzach nie lezal tu jednolita warstwa, ale mial spore przeswity czerni, a za horyzontem wstawalo slonce, choc do switu zostalo jeszcze troche czasu. -A-a-a! Gdzies niedaleko mignela rozgaleziona blyskawica - tylko bila nie z nieba w ziemie, jak zwykle, ale z ziemi w niebo, jakby ktos chcial nia porazic lecacy wysoko cel. Nas! Ogoniasty zalosnie zapiszczal. Ostro zmieniwszy kierunek, zachwial sie mocno; a blyskawica uderzyla ponownie i niewiele brakowalo, a osmalilaby naszemu wierzchowcowi siersc. -Egzorcyzmy - warknal mi jak wilk nad uchem Judka i nawet go uslyszalem, mimo swistu wiatru w uszach i trzasku wyladowan. - Dobrze byloby wiedziec, kim jest ten madrala! Powaznie zaczalem sie zastanawiac, jakie beda skutki naszego upadku z takiej wysokosci, ale w tej chwili okazalo sie, ze setnik Longin w sama pore opanowal swoje rozterki i zdumienie. -Hola! Spokojnie, przekleta bestio, w rzyc dyszlem rabana, spokojnie! Opanowanie i nawyki setnika, ktory w niejednym boju uczyl sie sztuki panowania nad koniem, zrobily swoje. Longin z calej sily rabnal latajacego stwora pietami w boki i jednoczesnie zrobil gest, ktorego nieszczesnik tak sie obawial - przezegnal go. Wiatr zawyl tak, iz przez chwile wydalo mi sie, ze poleca nam z glow czapki razem z uszami! - ale ziemia skoczyla nagle w tyl i ostatnia spozniona blyskawica musnela tylko dlugi ogon naszego rumaka, trafiajac go w sam koniuszek. -Yyy... Sss! Boooli! Ale nie robcie krzyza, dziadku! Zza horyzontu wylanialo sie coraz silniejsze swiatlo. Bylo to miasto... i to jakie! Judka znowu cos powiedzial - a ja nie doslyszalem. -A? Co? -Ale iluminacja... Miasto powoli pelzlo ku nam. Rzeka skuta lodem... brzeg jakiegos ni to morza, ni to jeziora... Pomalowane w pasy rogatki... I nagle sie okazalo, ze leze w sniegu, we lbie mi sie kreci i szumi, gwiazdy ponownie znieruchomialy, za to chmury gnaja gdzies jak szalone, podobnie jak przed chwila gnalismy i my... a gdzies z bliska dobiegaja dzwieki muzyki. Traby. Setnik Longin podniosl sie, przewracajac dziko oczami. Judka wyciagnal don reke, on jednak zachnal sie, jakby zobaczyl gada. -No... psia krwi... - zwrocil sie do naszego wierzchowca. - Co teraz? -Jestesmy na miejscu. W Peterburku - pisnal stwor z lekka uraza w glosie. - Podziekowalibyscie chociaz! A wy... "psia krwi!". Ogon mi przez was przysmalili! Setnik wyszczerzyl zeby i podniosl reke, najwyrazniej po raz kolejny szykujac sie do zrobienia znaku krzyza, ale zdazylem go chwycic za lokiec. -On ma racje, panie Longinie. Swoje zrobil i zasluguje na odrobine... laski. Setnik uwolnil reke. Splunal w snieg, spojrzal koso na Judke, mnie obdarzyl mrocznym spojrzeniem i z odraza zerknal na kosmatego stwora. -No to... prowadz. Gdzie tu znajdziemy caryce? Obejrzalem sie mimo woli. Wokol nie bylo widac zywej duszy. -W konia sie zamienie - stwor siaknal nosem. - Tyle, ze... jeden kon trzech ludzi nie poniesie... -Konie znajdziemy - odezwalem sie, czujac cos w rodzaju przyplywu nowych sil. Po raz pierwszy od dluzszego czasu pojawila sie mozliwosc dzialania bez nieustannego robienia sobie wyrzutow i wybierania pomiedzy wstretnym a odrazajacym. Nowy podmuch wiatru. Ogoniasty przemienil sie w konia, w pelni osiodlanego, choc jakiejs dziwnej masci. Setnik znow splunal zamaszyscie. -Tfu! Bydle obmierzle! Po krotkiej, ale energicznej sprzeczce kon dostal sie Longinowi. Ja ujalem wierzchowca za uzde, a Judka stanal z boku. Widzialem wyraznie, jak nieufnym spojrzeniem obrzuca setnik swego cennego jenca: -Ty lepiej uwazaj, parchu jeden! -Bede uwazal, panie setniku - na to czlek ma w koncu oczy, prawda? Udawalem, ze prowadze konia, choc to raczej kon, to znaczy niedawny ogoniasty, prowadzil mnie. Jakos od razu trafilismy w sam srodek wrzawy, blasku i ulicznego zgromadzenia; wzdluz ulic ciagnely sie potezne, kamienne domy o trzech albo i czterech pietrach i co chwila mijalismy pyszne zaprzegi konne - karety albo sanie. Woznice i furmani darli sie niezrozumiale ale z zapalem. Piesi przyciskali sie do scian; a ja pomyslalem, ze gdyby Judce wpadla do glowy mysl o ucieczce, to lepszego miejsca na jej realizacje nie moglby znalezc. To samo pomyslal widac Longin, bo jego prawy was przygryzly biale zeby pana setnika. Judka usmiechal sie tymczasem. I nie bylo sposobu, by sie dowiedziec, co kryje ten usmieszek... Nie wiem, jak wygladalismy z boku - z pewnoscia dziwnie, ale nie ekstrawagancko; w kazdym razie gapili sie na nas, ale nikt nie probowal zatrzymac. -Konie jednak sa nam potrzebne - odezwal sie Judka katem ust. Wzruszylem ramionami: -A co, pieszo nie dojdziemy? -Jak to? Mamy sie zjawic na dworze pieszo? Akurat nas przyjma! Dziwnie ubarwiony kon, ktory jeszcze niedawno byl latajacym ogoniastym stworem, potrzasnal grzywa i niespokojnie blysnal oczami. -Konie potrzebne - powtorzyl Judka z naciskiem. Setnik Longin poczerwienial, ale sie nie odezwal. Koni wokol nie brakowalo. Niewatpliwe slady ich obecnosci widac bylo na kazdym kroku - jedne zamarzniete i zasypane sniegiem, inne jeszcze parujace. Przypomniala mi sie nasza Stolica - o ktorej zdazylem juz troche zapomniec - gdzie dla zachowania czystosci mozaikowych ulic kazdemu koniowi pod ogonem mocowano specjalny woreczek. Koni bylo tu wiele, ale glownie w zaprzegach. A my z Judka nie bylismy wiejskimi parobkami, zeby jezdzic bez siodla. I tak zwracalismy na siebie uwage - po coz dodawac kolejne dowody naszych dziwactw? Judka tracil mnie lekko ramieniem. Wyprzedzili nas jacys jezdzcy - bylo ich dwoch, nie, trzech, tylko ostatni trzymal sie z tylu. Pewnie sluga, giermek albo lokaj. Skrecili w boczny zaulek. Tu bylo ciszej. Kamienne domy ustawiono ciasniej, ledwo starczylo miejsca na przejazd, przed nimi na sniegu przysiadly zelazne kraty, chwialy sie na wietrze ogniki kagankow, a cienie trzech jezdzcow wyrosly nagle, siegajac glowami dachow. -Hola, panowie! Jeden z jezdzcow odwrocil sie. I nie raczyl ukryc zdziwienia: -Czego chcesz, parchu? Najpewniej wojskowi, pomyslalem, przygladajac sie ich jednakowym, czarnym wierzchnim okryciom z przesadnie szerokimi ramionami. Kazdy z nich, nawet sluga, byl przy broni; wszystko wskazywalo na to, ze w tak ludnym miescie moglibysmy znalezc i tansze konie. -Nie sprzedaliby panowie oficerowie biednemu Zydowi swoich konikow? My przyjezdni, z daleka... Jezdziec, szczuply jegomosc o pociaglej i bladej mimo mrozu twarzy, rozesmial sie. Jego towarzysz, tez szczuply, choc wysoki, zmarszczyl brwi ze znuzeniem: -Mikolaju, jedzmy juz... Giermek - czternastoletni mlodzik - rozgladal sie uwaznie na wszystkie strony. Judka tez sie usmiechnal. Zrobil krok ku przodowi, wyciagnal reke, jakby chcial poklepac konia chlopaka po klebie; ale kiedy ujrzalem jego usmiech, zmartwialem. Nie mozna! Przeciez tak nie wolno! On nie okaze litosci. Dla glupiego konia, ktory w koncu az tak bardzo nie jest nam potrzebny, dla watpliwej chwilowej potrzeby nie ulituje sie, bo takie jest jego zaklecie. Na kogo podniesie reke zywego nie zostawi. -Stac! Reka Judki zawisla w powietrzu. Obejrzal sie, spojrzal mi w oczy i zrozumial. Ciemne, nieco wylupiaste oczy blysnely zlowrogo; Judka powoli opuscil reke. -Panie setniku... wasza kolej. Nie pomoglibyscie panu Rio... Jezdzcy oddalili sie. Z jakiegos podjazdu buchnal klab pary i na zewnatrz wyszla tega baba z pelnym wiadrem, a zza rogu wynurzyl sie jakis jegomosc w futrze. Twarz przeslonil chusta z powodu mrozu. Najlatwiej poszloby z chlopaczkiem, ale go minalem. Skoczylem z miejsca; snieg miekki, a bruk sliski, troche niewygodnie bylo - i wyladowalem za plecami wysokiego. Chwycilem go za reke, przejalem bron. Kon szarpniety za wodze stanal deba, a ja zeslizgnalem sie po jego zadzie, pociagajac jezdzca za soba. Rozboj. Nie inaczej. Czy kiedykolwiek myslalem - ja, heros do wynajecia - ze przyjdzie mi bic sie na drodze nie z rozkazu zleceniodawcy o watpliwej moralnosci, ale ze zwyklej zyciowej potrzeby? Nahajki nie zobaczylem, ale uslyszalem jej swist - podstawilem dlon, chwycilem, nawinalem na piesc; bardzo zrecznie. Ciekawe dlaczego w walce ze zwyklym lotrzykiem uzbrojony oficer nie chwyta za szable, ale za nahajke? Pogarda? A moze szanuje w czlowieku jego godnosc? Szarpniecie - i drugi z jezdzcow tez sie spieszyl wbrew swej woli. Judka juz siedzial w siodle pierwszego z koni. Opanowanie wierzchowca trwalo mgnienie oka - i nasz towarzysz nie ogladajac sie za siebie, runal w glab ulicy. Pan Longin zawolal cos, czego nie zrozumialem. Zobaczylem tylko, jak odtraca rece tego z jezdzcow, ktory zamierzyl sie na mnie nahajka, skacze na grzbiet odmienca, uderza pietami nieszczesnego stwora w boki i rzuca sie za Judka. Czyzby Judka chcial uciec? A wlasciwie... czemu by nie? Samotny, wolny, w wielkim miescie, z jego mozliwosciami... Wszystko nagle stracilo sens. Gdzies grala muzyka, gdzies darla sie jakas kobieta; czarne mundury niedawnych jezdzcow niezle uwalaly sie w sniegu, ten ktorego zrzucilem jako pierwszego, podczas upadku wybil prawa reke ze stawu i teraz trzymal bron w lewej. Jego towarzysz odpychal do tylu chlopaka - a ten, ktory w przeciwienstwie do swoich panow mial ciemna twarz, nie okazywal ochoty, by zrezygnowac z udzialu w bojce - chcial sie bic, bic az do zwyciestwa! -Zechciejcie panowie wybaczyc - odezwalem sie ochryplym glosem. Wszyscy trzej drgneli jednoczesnie. Oczy chlopaka otworzyly sie jeszcze szerzej - choc jeszcze przed sekunda przysiaglbym, iz to rzecz niemozliwa. -Przepraszam za siebie... i moich towarzyszy. Niestety... znalezlismy sie w potrzebie. Starsi mimo woli spojrzeli jeden na drugiego - a potem znow wbili spojrzenia we mnie. Nie patrzyli jednak na mnie jak na zwyklego opryszka, ale jak na niezbyt bezpieczna osobliwosc. -Parle franse? - niepewnym glosem spytal chlopak. -Nie rozumiem - przyznalem. Kobieta wciaz krzyczala. Gdzies niedaleko dlawil sie swoim glosem czyjs gwizdek - za chwile zbiegnie sie tlum i znowu trafie do wiezienia, a tymczasem Judka... -Komprene wu? - kontynuowal chlopiec. Rozlozylem rece: -Wybaczcie. Byli zbyt zbici z tropu, zeby w pore zareagowac. Przeskoczylem pomiedzy nimi, chwycilem za uzde konia chlopaczka - byl najbardziej spokojny. I kamienne sciany skoczyly mi na spotkanie, a gapie zaczeli blyskawicznie uskakiwac spod konskich kopyt. Na rogu stal jegomosc w futrze - ten sam, ktory byl mimowolnym swiadkiem napadu. Zdumiony odjal chustke od twarzy, a mnie przez ulamek sekundy wydalo sie, ze cala jego fizjonomia sklada sie z jednego, lsniacego i pokrytego porami nochala. Konie byly nam potrzebne, jak wilkowi spodnie. Palac - wspanialy, lsniacy swiatlami budynek, znacznie bardziej okazaly niz slynna mozaikowa sciana w mojej ojczyznie - znalazl sie doslownie o kilka kwartalow dalej. I trzeba uwzglednic okolicznosc, ze jechalem zdajac sie na los i kryjac sie za szerokimi bokami powozow, wiec woznice i forysie kleli mnie barwnie i kwieciscie. Nie inaczej, cala te chytra prowokacje przebiegly Judka urzadzil po to, zeby uciec. Byc moze uda mi sie uciec przed miejscowa sprawiedliwoscia, a nawet znalezc sobie jakas prace i dokonac paru wyczynow, dopoki nie wyczerpie sie termin mojej wizy - o czym swego czasu wspominala Sale. Gdzie teraz jestes, Sale? Dokad nas przywiodlas? Wokol palacu zebral sie taki tlum, ze nie sposob bylo, przezen sie przecisnac. Byli tu bogaci mieszczanie w krytych futrem szubach, zdumiewajace oszklone powoziki, a wszedzie jasno jak w dzien. Wszyscy na cos czekali i prawie nie zwracali na mnie uwagi. Potem nagle rozlegl sie jakis huk - a ja - szykujac sie do odparcia napasci, przypomnialem sobie blyskawice, ktorymi nas czestowal nieznany egzorcysta. Stojace w tlumie kobiety zapiszczaly - ale raczej z zachwytu niz ze strachu, bo niebo nagle pokrylo sie obracajacymi sie szybko plomieniami; to nie byla bitwa, tylko fajerwerki. -Panie Rio!... Drgnalem. W kieszeni mojej kurtki wiercilo sie cos o rozmiarach myszy. -Panie Rio, to ja... wsuncie dlon, jesli laska... Szorstka w dotyku siersc. Cieniutkie nozki, kopytka, rozki... No, no! -Tylko mnie nie wyjmujcie, panie Rio, przeciez dookola stoja ludzie. Mam przekazac, zebyscie wsiedli na konia i przedostali sie do tylnej bramy, a tam poprowadze. -Kto wydal takie polecenie? - spytalem odruchowo. -Pan setnik Longin, on z panem Judka dawno na was czekaja; powiadaja, ze niewiele czasu zostalo... Nowy grom. Drgnalem. Ognie, ognie, iskry... -Szybciej, panie Rio! Ciekawe, kto by w razie czego kogo przechytrzyl - Janka Judke czy Judka Panke? -Ide, rogaty! Juz ide! *** Setnik z trudem ukrywal niemal dzieciecy zachwyt - mial ochote krecic glowa jak maly chlopiec. Judka usmiechal sie drwiaco, a mnie nagle ogarnela obojetnosc. No, swiatlo... Niebywale piekne schody, z kuta balustrada, oswiecone jak plaza w poludnie; nieskonczona amfilada sal, lsniaca posadzka, ogromne obrazy na scianach, butni panowie w mundurach skrzacych sie od zlocen. Szlismy ramie w ramie, prawie trzymajac sie pod rece, jak na przechadzce - osobliwa niepewnosc kazala nam trzymac sie razem. Przed nami kroczyl jakis urzedas o poteznym glosie, caly w akselbantach i galonach. Przed kazdym, kogo spotykalismy, potrzasal rozwinietym rulonem pergaminu z ciezka pieczecia; i niektorzy nawet mu sie klaniali. Tylko my, idacy z tylu, widzielismy pieknie zwiniety i zatkniety za pas ogon z chwostem. -Tak. Tu, panowie, sie zatrzymamy, popatrzymy sobie na obrazy i poczekamy - naszemu przewodnikowi w palacu jakims nieuchwytnym sposobem zmienil sie nawet styl mowy. Zatrzymalismy sie i stanelismy plecami do siebie, majac baczenie na wszystko dookola. Po sali krazylo kilku bogato odzianych mezczyzn, ale nie moglem odgadnac, czy to generalowie, czy lokaje. Barbarzynska moda ciezkiej wagi... Szelest mnostwa nog. Nie stuk, ale wlasnie szelest - jakby sie do nas zblizalo stado nietoperzy. Trzeba bylo cofnac sie pod sciane; sale zapelnila olsniewajaca swita, jak rosnace ciasto wypelnia forme. Na sluzbie u Ireny Zagarzeckiej kilkakrotnie mialem okazje obserwowac ten fascynujacy proces - choc sama Irena, oczywiscie, nie tykala lyzek ani fartuchow. Spojrzalem na setnika z naglym przyplywem wspolczucia. Nie powiodlo ci sie w zyciu, stary zolnierzu. Jeden Zaklety porwal twoja corke, a drugi nie zdolal jej upilnowac. Setnik, ktory nie zwracal na mnie uwagi, nie odrywal oczu od kogos stojacego posrodku sali. Spojrzalem w te sama strone: otoczony zgietymi w uklonie grzbietami spogladal na nas jednooki, rosly i gruby czlowiek o nieco rozwichrzonej peruce i wypisanym na twarzy poczuciem wladzy. -Jestescie tu wszyscy, panowie? - pytanie najwyrazniej bylo skierowane do nas. Judka zrobil krok ku przodowi: -Sa tu wszyscy, ktorzy powinni byc, panie... Spojrzenie jednookiego wparlo sie w bylego nadwornego setnika - i w nadetej nieco twarzy cos drgnelo. Jakby nie spodziewal sie zastac Judki w tym miejscu i teraz byl nieco zbity z tropu, ale w zasadzie nawet rad ze spotkania... Cala te niema scene przerwalo pojawienie sie korowodu dam we wspanialych sukniach z dlugimi trenami. Towarzyszacy im mezczyzni w perukach z dziewczecymi warkoczykami niewiele roznili sie od swoich pan. Choc w sali zrobilo sie juz zupelnie ciasno, to posrodku parkietu wciaz pozostawal skrawek wolnej przestrzeni; i wlasnie na ten skrawek wstapila niewysoka, tega kobieta, manierycznie odchylajaca male palce u rak. Setnik Longin wydal ciezkie sapniecie tuz nad moim uchem. Spojrzenie nieruchomych, niebieskich oczu padlo najpierw na moja twarz, potem na oblicze dzielnego setnika, a potem - nie bez pewnego zdziwienia - wyladowalo na gebie Judki. -Czego chcecie? - nieznajoma dama miala glos mily, nieco spiewny i dosc osobliwy akcent. Brzmialo to tak, jakby mowiaca nieustannie obracala okragly kamyk ukryty pomiedzy jezykiem a podniebieniem. -Przyszlismy po to, po co przychodzic sie nie powinno, ale jest nam to niezwykle potrzebne - wypalil blyskawicznie Judka. W sali zaszla blyskawiczna i nie od razu zrozumiala zmiana. Wszyscy liczni dworzanie natychmiast przestali nas zauwazac i kazdy zajal sie swoimi sprawami. Jednooki wydobyl skads szczoteczke i zaczal czyscic brylanty na swoich pierscieniach, inni zajeli sie poprawianiem peruk, ktos tam bezceremonialnie zaczal dlubac w nosie, damy zas spogladaly jedna na druga i wyciagaly raczki, by wzajemnie dotykac swoich sukien, sprawdzajac jakosc materialu, w jaki uzbroila sie rywalka. -Dobrze was tu goszcza? - ni w piec ni w dziewiec spytala kobieta, patrzac teraz na Longina, ktory zaciekle gryzl i bez tego juz przerzedzone wasiska. -Dziekuje, mateczko - odpowiedzial za setnika znajomy cienki glosik. Latajacy stwor, ktory znow wrocil do rozmiarow myszy, usadowil sie Longinowi na ramieniu. -Rzeczywiscie, podoba mi sie w nim jego prostota duszy - wymamrotala kobieta, obrzuciwszy mnie spojrzeniem krotkim, ale uwaznym, po czym wyciagnela do mnie reke, podstawiona jak do pocalowania. - To nie tak trudno osiagnac... Judka zrobil krok ku przodowi, pochylil sie, na oka mgnienie dotknal wargami malenka raczke i cofnal sie. Kosmaty stwor szepnal cos do ucha Longinowi i setnik, poruszajac sie z gracja mlynskiego kola, powtorzyl manewr Judki. Nie czekajac na podpowiedz, ja tez sie ruszylem; pulchna damska dlon pachniala perfumami i pudrem, ale gdy musnalem ja wargami, skora nagle pociemniala i pomarszczyla sie. Zalecialo od niej kwasnym smrodem niemytego dawno brudu; odsunalem sie szybko i z niesmakiem. Krecilo mi sie w glowie, wokol mnie powoli wirowala gwarna niczym ul, pelna ludzi sala. Kobieta -przed chwila bialoskora i pachnaca - patrzyla na mnie z nagana w oczach. -Teraz nas stad wynies! - odezwal sie Judka, zwracajac sie nie do Longina, nie do mnie i nie do pulchnej damy. W nastepnej chwili siedzialem juz w sniegu i niewiele braklo, a bylbym uderzyl nosem w pasiasta belke rogatek. O swicie ladowali juz w Walkach. Latajacy stwor spieszyl sie, ale wrocic po ciemku mimo wszystko sie nie udalo. Kobiety, ktore z samego rana wybraly sie do studni, odwracaly sie ku nam i jedna za druga powtarzaly gest, ktorego ogoniasty tak bardzo nie lubil: -Zegnaja sie i zegnaja, baby durne! Stwor warczal gniewnie raczej dla porzadku; zabobonne kobiety byly daleko i dosc szybko znikly nam z oczu, za to setnik Longin, ktory tym razem usadowil sie tuz za mna, w powrotnej drodze ani razu nie dreczyl wierzchowca "strasznym krzyzem". -No co, ojczulku, dogodzilem ci? Rudy Panko czekal na nas tam, gdziesmy sie pozegnali, przy czym snieg wokol caly byl pokreslony skomplikowanymi wzorami. Nie wiadomo, czy staruch cwiczyl swoje czary, czy po prostu zabawial sie z nudow. -Dogodziles, synku. Ogoniasty sklonil sie unizenie i znikl z kolejnym podmuchem wiatru. Naszla mnie chetka, by przetrzec oczy: gdzie bylismy? Co sie z nami dzialo? -Wszystko gotowe, panowie - oznajmil Judka, rozcierajac zmarzniety podczas lotu garbaty nos. - Wiec jakze bedzie - do piekla ruszamy jeszcze dzis czy poczekamy z tym do jutra? Mowil normalnym tonem, bez usmiechu, ale mnie caly czas wydawalo sie, ze z nas drwi. Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy Konie po prostu uprowadzili, wiec przy smolnych kotlach czarci przypomna jeszcze Griniowi i to, ze byl koniokradem. Rozstali sie z Mitka o swicie, ale daleko nie odeszli - ukryli sie na dnie zielonego parowu, nad strumieniem, gdzie przesiedzieli do zmroku. W nocy podkradli sie do pasacego sie luzem stada; nozem, ktory Grin zawsze ukrywal w bucie, przecieli peta - i szukaj wiatru w polu! Grin co prawda caly czas popatrywal na dziewczyne, ciekaw, czy setniczanka da sobie rade. A jakze! Jakby bies ja opetal; na koniu, choc bez szabli, zawsze razniej. ' Caly fragment o locie setnika Longina i jego towarzyszow do Petersburga jest dosc oczywista i bardzo zrecznie wpleciona w akcje powiesci aluzja do opowiadania Gogola "Noc Wigilijna" ze zbiorku "Wieczory w chutorze pod Dikanka" [przypis tlum.] Bali sie poscigu. Dopiero rano pozwolili koniom na wytchnienie, sami zreszta tez padli w trawe ledwo zywi; setniczanka bolesnie sie krzywila - widac, rany znow jej sie zaczely otwierac. -Troche glupio wobec Mitki - stwierdzil Grin. - Potraktowal nas dobrze, a my mu konie ukradlismy. -Sprawiedliwy sie znalazl - mruknela ponuro Jaryna i Grin umilkl na dluga chwile. Kolo poludnia Grin zauwazyl przed nimi dosc liczne stado wron. Natychmiast zesztywnial - przypomnial mu sie step i takie same syte wrony nad czyimis niepogrzebanymi cialami, ktorych nawet nie ma jak pochowac, bo skadze wiedziec, kim za zycia byl nieboszczyk - czumakiem, Tatarem czy zbieglym katorznikiem... -Widzisz? - zdlawionym glosem spytala Jaryna Longinowna. -Widze. Podjechali. Wrony odfrunely niechetnie; na poboczu szlaku lezal konski trup. Wkrotce znalezli trupa drugiego konia. Widac bylo, ze podroznym bylo spieszno i nie szczedzili wierzchowcow - szedl za nimi poscig albo spodziewali sie, ze wkrotce kupia za zlote cekiny nowe, lepsze. Tylko gdzie kupisz konie w szczerym polu? -Teraz niechybnie ich dogonimy - stwierdzila Jaryna z wielka pewnoscia w glosie. - Pieszo i z dzieckiem na reku - nie mogli daleko uciec. Grin nie odpowiedzial. Pewnosci siebie wystarczylo Jarynie do pierwszych rozstajow. Krzyzowaly sie tu waskie drogi, nie za bardzo nawet wydeptane, ale i niezarosniete. Na ich poboczu stal drewniany drogowskaz, ale ani czumak, ani setniczanka nie potrafili odczytac liter. Pijawki jakies, krocionogi, a nie znaki pisma. -Dokad teraz, panno Jaryno? Setniczanka zagryzla wargi. Machnela rekaw prawo i zawrocila konia; Grin pojechal za nia - ale natychmiast zrodzila sie w nim pewnosc, ze skrecili nie w te strone, co trzeba. Po krotkiej sprzeczce wrocili na rozstaje. Tym razem pojechali w lewo, po mniej wiecej godzinnej jezdzie dotarli do jakiejs wsi, gdzie miejscowi chlopi powitali ich bez szczegolnych oznak przyjazni. Widac podejrzewali, madrale, ze przybysze mieli kradzione konie. Grin jak zwykle zaczal wykrzykiwac dziwacznie brzmiace slowa: "dziecko", "lajdak", "zloto". Wiesniacy popatrywali jedni na drugich. Zaden z nich nie slyszal niczego o dziecku ani o lajdaku, a wspomnienie o zlocie upewnilo ich w tym, ze chlopak i dziewczyna maja cos na sumieniu. Wszystko wskazywalo, ze zloto bylo tu rzadkoscia, rownie upragniona, co niebezpieczna. Zloto, panowie, rozbojnicy... Setniczanka jednak sprawila sie chwacko. Kilka rak juz sie wyciagnelo, zeby ja sciagnac z konia, ale Jaryna Longinowna usmiechnela sie ponuro i - bez siodla! - zmusila konia, by stanal deba. Ludziska odskoczyli precz, a setniczanka rabnela konskie boki pietami - i tyle ich widziano. Gdyby zamarudzila choc jedna sekunde, nie wyrwaliby sie - wiesniacy nie darza koniokradow sympatia, zwlaszcza tych, co nie znaja ludzkiego jezyka! Dzien mial sie ku zachodowi. Na rozstajne drogi postanowili nie wracac, obawiajac sie pogoni wojta Mitki. Na nocleg pod dachem nie mogli liczyc - jakkolwiek wies od wsi mogla sie znajdowac daleko, ale wiesci o koniokradach zaczely sie juz pewnie rozchodzic - i trzeba bylo myslec tylko o ucieczce. Znalezli jakies skromne miejsce nieco z boku od drogi. Przywiazali konie i nareszcie usmiechnelo sie do nich szczescie. Setniczanka znalazla slady niedawno rozpalonego ogniska, przykryte dla niepoznaki zeszlorocznymi liscmi. Kawalek lyka zwisajacy ze sprezystego leszczynowego preta, zdeptana trawa, zlamana galaz... -To oni, czumaku... nikt inny nie mogl tego zrobic. Minelo zaledwie kilka dni. Znalezlismy dobra kryjowke. Oczy Jaryny lsnily tak, jakby bitwa byla juz wygrana. Jakby zamiast resztek ogniska na wilgotnym listowiu lezal przed nia trup Macapury, czarnowlosa wiedzma na kleczkach prosila o litosc, a maly diablik spokojnie odpoczywal na rekach brata. Nawet ciezka palka, ktora w charakterze kostura wycial dla panny setniczanki Grin, nie przeszkadzala juz chromej dziewczynie. -Dogonimy ich, czumaku! Lada moment ich dogonimy! Grin znowu sie nie odezwal. Dziw nad dziwy: zajace puscil sie w pogon za wilkiem i lapki zacieraja - zaraz drania dopadniemy! Zmierzchalo. Rozpalili malenkie ognisko, zjedli po kesie chleba, ktory popili kwasnym mlekiem. Brzuch domagal sie wiecej; Grin usiadl, objal kolana rekoma i zapatrzyl sie w ogien. -Co jest, czumaku? Grin pokrecil glowa. - Nic. Setniczanka zmarszczyla brwi: -Posluchaj, czumaku. Jak wrocimy do domu, udaj sie do Kijowa, poklon przed swietymi obrazami... Grin usmiechnal sie krzywo. Latwo powiedziec: "Jak wrocimy do domu..." -Panno setniczanko, nie ma dla mnie przebaczenia. Chocbym na kolanach do Kijowa poszedl, chocbym krzyzem do konca zycia przed obrazami przelezal... Ty ze mna, Judaszem, jeden chleb jesz - i o wieksza laske nie smiem prosic. Przez jakis czas milczeli oboje. Nad sama ziemia przelecial powiew wiatru. Grin pociagnal nosem, liczac na to, ze zlowi znajomy zapach kolebki - ale pachnialo tylko trawa, woda, wilgotnym drewnem - i niczym wiecej. -Czym ci zaplacono, czumaku? - zapytala setniczanka surowym glosem. Grin odwrocil twarz. Brwi, jakby weglem kreslone. Jablko w chusteczce. I policzki rumiane jak jablka... Oksana. -Przeciez prawdziwy niegodziwiec - z namyslem zaczela setniczanka - sam by sie staral wytlumaczyc... powiadalby, ze w istocie nie chcial nikomu zaszkodzic. A u Dzikiego Pana, tfii, grzech takiego wspominac przed noca, podobnych niegodziwcow caly huk byl, posrod serdiukow znaczy... Moze nie? Nad ogniskiem krazyly stygnace biale platki popiolu, a Griniowi wydawalo sie, ze to pada snieg, snieg, snieg... W koncu rozkleil wargi i zaczal opowiadac. Im dluzej mowil, tym bardziej palila go zagojona juz po czesci rana w boku i tym uwazniej spogladala nan setniczanka. Mowil o Oksanie. Nie o tej z krasnymi niczym jagody policzkami, pieknej dziewczynie, ktorej zaniosl szkatulke z zar-ptakami. Opowiadal o tej, z ktora razem pasal swinie i z ktora gonil bodliwe kozy. Ktora pachniala jablkami i potrafila jak dorosla, opatrzyc szmatka skaleczenie albo wytrzec fartuszkiem gorzkie Griniowe lzy, kiedy zlapia na basztanie i spiora lejcami albo kiedy spadniesz z gniadej kobylki i gonisz ja, przekleta, bez nadziei na to, ze kiedykolwiek zlapiesz narowiste bydle. -To twoja kobieta? - spytala szeptem setniczanka. Grin kolysal sie w tyl i w przod. Probowal znieruchomiec - nie... jakby czegos mu brakowalo. Dal sobie spokoj, i kiwnal sie znowu - w tyl i w przod. ...i jak postanowil starac sie o reke Oksany. Jak poszedl z czumakami, choc strasznie bylo - po raz pierwszy w zyciu opuszczal rodzinna wies. Jak step poczatkowo pokryl sie czerwonym kobiercem makow, potem wypalilo go slonce, zostawiajac tylko kolczaste bodiaki, a nocami nad glowa lezal nieskonczony swietlisty szlak, ktory zwano Czumackim. I jak raz ratowali sie przed pozarem, ktory zasnul czarnym dymem polowe nieba. Jak saczyli wode z buklaka; i jak wgryzal sie w dlonie slony pot. Nie opowiedzial tylko o tym, jak wykonali egzekucje w stepie na tamtym rozbojniku... I jak wrocil do domu. Przywiozl ze soba pieniadze na wesele i podarek dla dziewczyny... -Wiec Oksane oddal ci Dziki Pan? - powoli spytala dziewczyna. -N-nie... To Judka. -A jej rodzice? Co, nie sprzeciwiali sie? -N-nie... Jej rodzice juz przedtem... spalili sie w chacie. -W Gontowym Jarze? - T-tak. Pan... Judka... -Zabije - przyrzekla setniczanka i blysnela zebami tak, ze i gluchy by sie domyslil; jak Judka wpadnie w jej rece, pozyje tylko tyle czasu, ile trzeba na wyciagniecie szabli z pochwy. Przez jakis czas milczeli oboje. -Posluchaj, czumaku... W glosie Jaryny pobrzmiewaly dziwne nutki. Jakby jej piers skuto obrecza, ktora utrudnia oddychanie. -Czumaku... twoja Oksana jest piekna? -Tak - odparl bez namyslu. -Czumaku... tys ja za to pokochal? Tak ja pokochales, ze popelniles dla niej te straszna zdrade? Grin milczal. -Czumaku... Jezeli dziewczyna... jest nieurodziwa... to moze lepiej by jej bylo, gdyby urodzila sie chlopcem? -A komuz to dano wybor? - zapytal Grin szeptem. Teraz umilkla setniczanka. Grin szukal w duchu jakichs stow pocieszenia - i nie znajdowal - ktoz moglby pomyslec, ze dumna Jaryna Zagarzecka zacznie z nim taka rozmowe? Co prawda, z kim innym mialaby biedaczka o tym porozmawiac? -Czumaku... my chyba nigdy nie wrocimy do domu... -Wrocimy, setniczanko. -Nie, nie wrocimy! Jestesmy w piekle. Wszystko stracilismy! Glupia ze mnie dziewka! Trzeba bylo... Chwedir tez glupi... ja go lokciem pod zebra... a trzeba bylo... -Pisarczyk? - zapytal Grin bezmyslnie. Setniczanka nagle sie rozplakala. Usiadl obok i zaczal ja pocieszac. Nie po raz pierwszy tak bywalo. Do jutra znow wzbierze w niej ambicja, zacznie blyskac oczami i chwytac za nieistniejace pistolety... Setniczanka byla chuda jak patyk. Skora i kosci. Nie miala w sobie niczego z Oksany -ani rumianych policzkow, ani oczu jak wisnie. Miala tylko ambicje, a i ta byla teraz w nie najlepszym stanie... -Czumaku... sluchasz mnie? -Tak, Jaryno Longinowna. -Nie nazywaj mnie tak! Powiedz... czy ja juz nikomu sie nie moge podobac? -Nie, skadze - odpowiedzial Grin, znowu nie pomyslawszy o konsekwencjach. -A powiedz... jestem jak zasuszona opienka? Grin zaczal sie gubic: -Dlaczego jak opienka? -A powiedz... moglbys mnie pocalowac czy wolalbys zabe cmoknac? Nagle dziewczyna rozzloscila sie. Nie wiadomo na kogo, na siebie, Grinia czy na swoj los. -No co, jestem brzydka jak grzech smiertelny, czy co? Ty, wielki pan, nawet na taka gadzine nie spojrzysz, a tym bardziej nie przytulisz, prawda? Latwiej by ci bylo koze pokochac?! -Jarynko... -Idz precz! - setniczanka niespodziewanie silnie pchnela go w piers. - Idz do diabla, jezeli to dla ciebie takie okropne! Teraz zezloscil sie Grin. Jeszcze tego brakowalo, zeby glupia dziewka dawala mu kuksance! Malo ja prali, paskudnice! Chwycil Jaryne za rece. Ambicja ambicja, ale chlop zawsze bedzie silniejszy od najbardziej chocby rozjuszonej dziewczyny. I to jest sluszne - nie wiedziec dokad swiat by sie potoczyl, gdyby babom dac wole. Jaryna blyskala oczami. Policzki, mokre od niedawnych lez, pogryzione wargi nabrzmiewaja w oczach. Ech, glupie dziecko!... Wargi slone. To akurat jest zrozumiale. Zeby tylko nie ugryzla, jak kot. Zeby ma ostre... Nie, nie ugryzla... Zmiekla nagle... Zupelnie zmiekla... A jej wargi... nagle ozyly! Och, Boze wielki! Grin powstrzymal sie z najwiekszym trudem. Grzech, przeciez to grzech! Przytulil dziewczyne z litosci, ale grzeszne cialo buntuje i sie teraz spac mu nie da! Och, Jaryno Longinowna! Setniczanka siedziala piekna jak step na wiosne. Cala w makowym swietle... I goraca, bardziej goraca, niz ognisko. Oho, pomyslal Grin ze zdziwieniem. A przeciez to panienka, ognista panienka... nie szabla by jej machac i nie sotnia dowodzic, tylko... Pachnialo woda i noca. Ledwo slyszalnie szumialy galezie nad glowa... i szumiala woda, ale wszystkie te dzwieki zagluszyl loskot Griniowego serca. -Sluchaj... czumaku... pora spac... Glos tez sie zmienil Jarynie. Brzmial teraz nizej i bardziej melodyjnie... jak buczenie trzmiela. Akurat sobie pospisz - pomyslal Grin z przekasem. Tyle nocy spedzili lezac bok przy boku, i nic! Bywalo, ze na jednym kocu kladli sie razem, jak dwa polana, nieczule, obojetne, myslace tylko o jednym: spac! Grin polozyl sie na boku, podciagnal kolana ku brodzie i zamknal oczy. I natychmiast zobaczyl przed oczami naga setniczanke, ale nie taka, jaka ja wyciagal spod tamtych polamanych drzew, nieruchoma i okrwawiona. Nie, teraz byla czysta i lekka, jakby wyszla z lazni. Jaryna glosno wiercila sie po drugiej stronie ogniska. Placze czy co? -Nie zimno, Jaryno Longinowna? Cisza. -Zimno czy nie? Ledwo slyszalnie, ciszej niz wiatr wsrod topoli: -Zimno... Przysunal sie blizej. Nakryl swoja rogoza. Sam ulozyl sie tuz obok. Chcial pomyslec; ale nie da sie myslec, kiedy serce tlucze sie jak marszowy beben, a dziewka wcale nie jest chuda - smukla jak struna w lirze... jak precik wierzbowy... -Czumaku... polez ze mna. Tylko polez... Znieruchomial. I nawet przestal oddychac. W splotach galezi usadowily sie gwiazdy. Jakie ogromne, moj Boze, wspaniale sa tutaj gwiazdy, a on to zauwazyl dopiero teraz... Oksana... - Dawno to bylo, jakby trzy wieki temu. Kiedy z rozkazu Zyda Judki jezdzil do Walek, przekazal, co mial do przekazania i wrocil - wciaz w tej jakby niewidocznej, nalozonej nan przez czarodzieja blonie. Kiedy rzucil sie do Oksany swojej utesknionej, teraz juz z pewnoscia jego, prawie we wszystkim zonie. Do Oksany kupionej zdrada. Pamietal tylko zapach pogorzeliska, jakby gdzies pod dachem palono smieci. Oksana sie usmiechala, jak szmaciana laleczka. I chlopcy rzeli jak konie. Szczerzyli zolte zebiska. Czarne brwi, jasne oczy, pyszne piersi... Wiecej juz niczego nie pamietal jej. A setniczanka ma piersi male i gorace niczym piec... gdziez tam "zimno"! Goraco. Cieplo. Cieplo, spokojnie, strasznie i przytulnie - jak rozgrzanej ziemi podczas wiosennego przyboru. O Boze... Czy to wszystko dzieje sie naprawde? Nie ma co myslec. Nie ma co wspominac. Udreka. Podniosl sie tuz przed switem, z trudem poruszajac zesztyw-nialymi miesniami. Musial odejsc w bok za potrzeba - Jaryna Lon-ginowna tez sie obudzila, ale nie wstawala. Lezala zwinieta w klebek i nie otwierala oczu. Grin wrocil po chwili. Polozyl sie z boku. Poranna wilgoc zaciagala chlodem. Moze nie chodzilo tylko o wilgoc. Strach? Wstyd? Podnioslszy sie, rozdmuchal resztki zaru w ognisku i podrzucil nieco chrustu. Ogien natychmiast buchnal razno i wesolo, a czumak nieco sie ogrzal - i ponownie sie polozyl. Setniczanka odczekala chwile i takze sie podniosla. Gdy siegala po swoj kostur, Grin udal, ze spi. Wiedzial, ze mimo wszystko dziewczyna nie zgodzi sie na pomoc, choc lazenie o kuli po pochylosci jaru jest niewygodne i niebezpieczne. Po co zreszta lazic daleko, moglaby w koncu kucnac dwa kroki od ogniska - ale nie, odeszla daleko, choc jeszcze mocno utyka... -Aj-aj! Aj-aj! Grin natychmiast oblal sie potem. Przypomnialo mu sie straszydlo ze stawu i te mordy, ktore pokazywali mu wiesniacy. -Jary no! Cisza. W dole, na dnie jaru slychac jakis szelest - jakby po zetlalych lisciach odpelzala gruba i gietka zmija. -Jaryno Longinowna! Niewiele braklo, a przewrocilby ja po ciemku. -Ciszej, czumaku. Tam... lezy na ziemi. Grin nachylil sie, zeby pomacac - i z trudem wstrzymal sie od okrzyku bolu. Jego palec natknal sie na ostry kolec - dobrze, ze macal ostroznie, bo poklulby sobie cala dlon. -Jeden uciekl, a ten... zwinal sie w klebek. To jez, czumaku... a ja pomyslalam, ze... diabel jakis... Ramiona dziewczyny silnie drzaly. Grinia ogarnela fala czulosci, zapragnal ja objac, przyciagnac do siebie i przytulic. Powstrzymala go - choc nie przyszlo mu to latwo - jedna mysl: a nuz dziewczyna go odepchnie? -No, chodz - setniczanka wladczo pchnela jeza swoim kosturem. Niewiele brakowalo, a jez stoczylby sie w dol za swoim towarzyszem, ale palka go zatrzymala. Grin po omacku przedostal sie do ogniska, znalazl jakas rosochata galaz i wespol z Jaryna przytoczyli jeza ku swiatlu. -Czumaku... on jest z zelaza! Rzeczywiscie, konce sterczacych na wszystkie strony igiel polyskiwaly metalem. Ni mniej, ni wiecej tylko noze... albo sztylety. -Powydlubywac i zaniesc do kowala - zaproponowala krwiozerczo Jaryna. - Niechby szable wykul. A jakby sie trafila wieksza sztuka - pomysl tylko, czumaku - to i kowal bylby niepotrzebny! Wystarczyloby wyrwac po igielce... Pan Rio opowiadal... tak, pan Rio! Mowil, ze w jego stronach trafiaja sie zelazne jeze wielkosci konia! Mowila, mowila i mowila... Unikala spojrzenia Griniowi w twarz; jezyk nawinal sie w sama pore. Moze ambitna panna setniczanka zdola w koncu przekonac sama siebie, ze nic pomiedzy nimi nie zaszlo. Przysnilo jej sie, przywidzialo... i tyle. -Wielkosci konia, mowicie? - powtorzyl Grin, nie bardzo nawet myslac o tym, co mowi. - To ci potwory... Dziewczyna drgnela nagle. Jej palce bolesnie wpily sie w ramie Grinia. Czumak obejrzal sie w strone, w ktora patrzyla. W mroku blyszczaly oczy. Zielone i ogniste; znajdowaly sie wyzej niz wilcze, ale nie siegaly wysokosci ludzkich. Mrugnely. Raz i drugi... -Ojcze nasz... - ochryplym glosem odezwal sie Grin - ktory jestes w niebie... Oczy znow mrugnely. -Czego chcesz? - zwrocila sie Jaryna w mrok. - Chleba? Idz lepiej swoja droga. Oczy zaplonely jasniej. Grin zdal sobie sprawe z faktu, ze choc nieustannie zegna sie, patrzac w mrok, istota, ktora sie w nim kryla, nic sobie z tego nie robi - jak sie gapila, tak sie gapi... -Idz, idz - powtorzyla Jaryna zupelnie spokojnie, a nawet nieco swarliwym tonem. - Zaraz pistolet wyciagne... dobry mam... pistolet... Ukryty w mroku nie nalezal do latwowiernych albo nie bal sie pistoletow. -Zgin, przepadnij, przekletniku! - zapiszczala Jaryna tak, ze Grin poczul bol w uszach. I setniczanka rzucila w mrok swoja palka. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Sni mi sie tatko. Leci do mnie. Jest zlota pszczolka - ale mnie nie ugryzie. Mowie mu: tatku, zabierz mnie do siebie. Cienkie, zielone blonki drza. Wyciagam reke i cos chwytam. Nie wiem, co to jest. Rzucam. Plonie. Pali. Uciekam. Tatku, zabierz mnie do siebie! Juz niedlugo zabiore, mowi tatko. Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy Uprowadzonego zrebca Grin nazwal Wronym. W Gontowym Jarze polowa koni nosila to miano i sam Grin kiedys pasal Wronego, ktory w przeciwienstwie do narowistej cholery Gniadej, byl koniem spokojnym i poslusznym. Setniczanka swojej klaczce nie nadala zadnego imienia. Jazda bez siodla byla czysta udreka; Jaryna Longinowna przesiadala sie z klaczki na Wronego, a Grin szedl obok na piechote, machinalnie przestawiajac nogi i o niczym nie myslac - czasami mu sie tylko zdawalo, ze gdy sie rozejrzy, zobaczy obok siebie senne woly, wujka Paciuka, a spod kapeluszy o szerokich skrzydlach spojrza nan znajome twarze kompanow z czumackiego szlaku. Ale gdy sie ogladal, widzial tylko chuda dziewczyne o zbolalej twarzy, a najgorsze ze wszystkiego bylo zetkniecie sie z jej spojrzeniem. Jechali przez pustkowia. Od noclegu w jarze, podczas ktorego zetkneli sie z zielonookim stworem, nie natkneli sie na zadna wies. I zeby wokol nich rozciagaly sie piaski lub jakies solanki - nie... jechali przez zyzne, tluste ziemie, strumyki, laczki - a ludzi nie widzieli. Droga zupelnie zarosla i doskonale widac bylo na niej slady podkutych kopyt - pan Macapura zdobyl jednak gdzies konia. Jednego. Po dwoch dniach Grin pierwszy poczul zapach dymu obcego ogniska, tego samego wieczoru kobylka zdolala sie jakos uwolnic i uciekla. -Niedlugo bedziesz mnie musial niesc na plecach, czumaku - stwierdzila ponuro Jaryna Longinowna. Podczas kilku ostatnich dni jeszcze bardziej wychudla i posmutniala. Dreczyla sie i sama sobie czynila w duchu wyrzuty - a gdy Grin usilowal ja pocieszyc jakas pieszczota, odpychala jego rece. -Trzeba bedzie, to poniose. Ukladajac sie na nocleg, oboje za kazdym razem wyczuwali niezrecznosc sytuacji i dlugo przewracali sie z boku na bok przez zasnieciem. Minely dwa dni i Grin podjal nocna probe podejscia pod oboz sciganych. Tamto ognisko plonelo tak, jakby nikt nie probowal go ukryc. Pamietajac nauki wujka Paciuka Grin podczolgal sie pod wiatr, tak zeby go nie zweszyly obozowe psy. Co prawda, przy ognisku ich nie bylo. Byla za to wiedzma, a te sa gorsze od psow. Pan Stanislaw siedzial zwrocony do Grinia twarza. Zacne i dobre panisko mocno stracilo na wadze - widac nie sluzyla mu dluga droga i obozowe trudy. Od tego wszystkiego postarzal sie na twarzy; skore na czole i policzkach pooraly mu zmarszczki, a szkielka okularow polyskiwaly jak zolte ogniki. Pochyliwszy glowe, kreslil cos na ziemi ostro zakonczonym patyczkiem. -A to, popatrz, domek. I krowa... -Jeszcze, jeszcze. Grin poczul, ze przeszywa go dreszcz. Obok zacnego i dobrego pana siedzial na troskliwie rozlozonym kocyku chlopczyk przynajmniej czteroletni. Mial geste, zwisajace mu do ramion czarne wlosy i oczy od garbka nosa do samych skroni; twarzyczka na pierwszy rzut oka dosc zwyczajna, ale gdy czlek dokladniej jej sie przyjrzal, robilo mu sie zimno - chlopak mial bystre, ale zupelnie zolte oczy. Nie bylo w nich owego lodowatego chlodu, jaki Grin zapamietal ze spotkania przed wiejska karczma; wtedy ojciec chlopaka, nie spuszczajac z Grinia spojrzenia takich samych, dlugich oczu, kazal mu wynosic sie precz z wlasnej chaty. Swiety Boze, jak on szybko rosnie! Niedlugo stanie sie zupelnie podobny do swego ojca, a wtedy nie poradzi sobie z nim pan Macapura, a tym bardziej jego rodzony brat. Mroczny cien pomiedzy Griniem a ogniskiem poruszyl sie i czumak mocniej przylgnal do ziemi; wiedzma wstala, jakby chciala rozprostowac zdretwialy grzbiet. Obejrzala sie jakby mimochodem i Grin przez mgnienie oka mogl widziec jej twarz. Nozdrza poruszaly sie tak, jakby wiedzma zwana Sadlo cos zweszyla. Tak wlasnie bylo! Boze sprawiedliwy, ratuj i chron! Wiedzma ponownie usiadla, plecami do Grinia, czumakowi jednak wydawalo sie, ze baba ma oczy z tylu. Wierci nimi i myszkuje wokol, wypatrujac Grinia i doskonale zdajac sobie sprawe z faktu, ze nieproszony obserwator jest tuz i nigdzie uciec nie moze. -Jeszcze! Narysuj sense! Dzieciak mowil wyraznie i zrozumiale, bez seplenienia, a glos mial dzwieczny i ostry, niczym krzyk czajki. Dziki Pan, ktory teraz, wypisz wymaluj, podobny byl do starego, kochajacego dziadunia, poprawil okulary: -Co mam narysowac? -Sense! Wiedzma znalazla wreszcie inny powod, na ktory mogla skierowac swa uwage i przestala weszyc. Zwrociwszy sie do chlopca, spytala nieprzyjaznym glosem: -Widziales kiedys jakas sense? Dzieciak spojrzal ciotce Sadlo w oczy. Grin znieruchomial - we wzroku dziecka podchwycil ten sam wyraz, ktorym kiedys porazil jego samego ojciec berbecia. Wiedzma tez to poczula. I - co ujrzawszy Grin niemal sie zapomnial i az uniosl nad ziemia - zmieszala sie. Odwrocila wzrok i dala za wygrana. -Ty, maly, sam moglbys sobie narysowac - pojednawczo zaproponowal pan Stanislaw. - Przecie ja sam, choc jestem stary, nigdy nie widzialem zadnej sensy, a chetnie bym popatrzyl. Malec wzial z jego reki zaostrzony patyczek. Przelozyl go z jednej, szesciopalczastej raczki, do drugiej, tej o czterech palcach. Nakreslil na ziemi kreske, druga; potem zirytowala go wlasna niezrecznosc i rzucil patyk w ognisko: -Ciociu Sale, zlap salamandrzaka. -Co, zglodniales? - z falszywa troska zapytala wiedzma. Malec potrzasnal glowa. -Nie. Chce tylko popatrzec, jak lowisz. -Tu nie biora, nie mamy przynety - wiedzma nie patrzyla na podopiecznego. - Haczyk tylko zlamiemy. A zreszta, pora juz spac. Chlopczyk wyszczerzyl zeby i groznie lypnal podlugowatymi oczami. Wsunal reke w ogien - i zrobil to tak niespodzianie, ze Grin nie zdazyl nawet zmruzyc oczu. W pierwszej chwili wydalo mu sie, iz braciszek wylowil z ogniska plonaca glownie, ale zaraz potem zobaczyl, ze po trawie skacze, sypiac iskrami na wszystkie strony, nigdy wczesniej nie widziany przezen zwierz, podobny do wielkiej jaszczurki. Podpatrujacego dziejace sie przy ognisku wydarzenia czumaka mozna byloby w tej chwili zauwazyc bez zadnego trudu. Na szczescie i wiedzma, i pan Macapura gapili sie wytrzeszczonymi oczami na podopiecznego - i tylko na niego! - a chlopczyk podmuchiwal na szesciopalczasta dlon. W jego oczach widac bylo uraze: -Piecze... aj! -A pewnie, ze piecze! - dogadywala wiedzma. Pan Macapura spojrzal na nia z otwarta nienawiscia. Porwawszy dzieciaka na kolano, obejrzal mu raczke i zaczal wspolczujaco cmokac jezykiem: -Chlopcze, kiedy zobaczysz cos w ogniu, lepiej sprobuj patyczkiem wyciagnac albo haczykiem... nie po to czlowiekowi dano rece, by sam nimi po wszystko siegal. Daj, wyleczymy szybciutko, jest na to pewien sposob. Mowiac to, pan Macapura rozpial spodnie. Nie krepujac sie wcale obecnoscia wiedzmy, zastosowal stary dziadowski sposob i skropil chlopieca raczke - Grin sam tak robil, gdy zdarzylo mu sie poparzyc. W dlugich, nieludzkich oczach pojawily sie zupelnie ludzkie, dzieciece lzy. -Zagoi sie, chlopcze, zagoi sie jak na psie. Zaraz zawiniemy jakas szmatka. Ty, babo, nie stoj jak slup, znajdz jakas czysta szmatke. Grin patrzyl, jak Macapura pociesza swojego czteroletniego wieznia - czteroletniego, poniewaz nie da sie zadna miara powiedziec, ze chlopczyk ma dwa miesiace. Jak pan Macapura, ktory darzyl dzieci szczegolna sympatia, kolysze na kolanach osobliwego czarciego malca i gladzi go po glowie, zapomniawszy zupelnie o zdychajacym w trawie ognistym stworze. Jak wiedzma Sadlo podchodzac muska stwora czubkiem buta, oglada sie i znow zaczyna poruszac nozdrzami... Grin zaczal sie czolgac wstecz. Pelznal niczym rak, dopoki zdzbla trawy nie skryly przed nim blasku dalekiego ogniska i czarnej sylwetki nastroszonej wiedzmy, dopoki terkotanie cykad nie zagluszylo niezbyt melodyjnej piosenki, ktora dobry dziadzius podspiewuje wnuczkowi przed snem. Dopiero wtedy, oddaliwszy sie na bezpieczna odleglosc, podniosl sie i pobiegl z powrotem. -E-e-e, panienka Jaryna nijak zdechnac nie moze! Podejdz tu, jasna panienko, pomoga! Zamiast zwyklej szabli Dziki Pan trzymal w dloniach krotka, prosta szczerbata klinga. A Jaryna Longinowna nie miala skad wziac broni - kosturem niewiele mogla wskorac. -Oto gdzie przyszlo nam sie spotkac - gdy Macapura postapil wprzod, spod jego butow trysnal snop iskier z ogniska. - Do piekla za starym czortem pognalas? No, chodz tu, wyswatam cia i jeszcze na twoim weselu zatancza! A masz! Wyszczerbiona klinga weszla w blada panienska szyja az po rekojesc... Grin westchnal i otworzyl oczy. Szare niebo. Trawa pokryta kroplami rosy. Obok, ukrywszy twarz w dloniach, spi pod kocem Jaryna. Zywa. Grin przezegnal sie. Wstrzymal oddech i wciagnal powietrze w nozdrza, w sposob, w jaki poprzedniego wieczoru zrobila to wiedzma. Pachnialo wilgotna ziemia, konskim nawozem, a przez te ciezkie wonie z trudem przebijala sie nutka znajomego zapachu. Pachnialo kolyska - choc po prawdzie gdziez tu do kolyski? Tak wyrosniety dzieciak powinien juz pasac gesi! Przylozyl ucho do ziemi. Nic nie uslyszal - czego sie zreszta spodziewal. -Jaryno! Jaryno Longinowna! Wstawajcie, inaczej ich nie dogonimy! Stop. Setniczanka usiadla, nie odejmujac rak od twarzy. Pokrecila zmierzwiona czupryna i cos mruknela przez zeby. Grin sie przestraszyl - czyzby przysnilo jej sie to samo? Spodziewal sie, ze ujrzy na jej twarzy rane i krew. A zobaczyl lzy - szare od brudu, wychudle policzki Jaryny przecinaly jasniejsze smugi po lzach. Setniczanka plakala i nie mogla sie powstrzymac. Cos ostatnio czesto poplakuje, dzien w dzien ma mokre oczy. -Odejdz, czumaku! Zostaw mnie w spokoju... No, co sie gapisz?! Grin sie cofnal. Setniczanka opadla na ziemie i zabebnila w nia piastkami, jak rozkapryszone panskie dziecko: -Nalezy mi sie! Nalezy! Kaleka, niezgula, baba! Do piekla mnie... -Jak sie przysni cos zlego, trzeba splunac za siebie przez lewe ramie - szeptem podsunal jej Grin. - Slyszysz, Jarynko... -Idz precz, czumaku! Patrzec na ciebie nie moge! Z boku przestepowal z nogi na noge ocalaly Wrony. Przenoszac wzrok z rozbeczanej pannicy na niskie jeszcze slonce, potem na droge, konia i znow na panne, Grin zdazyl jeszcze pomyslec, ze dobrze byloby osiasc tu gdzies w chutorze i zbudowac dom. Pracowitemu gospodarzowi ziemia w trzy lata zacznie zloto rodzic. A baby mu w ogole nie trzeba. Wynajmie sie wyrobnice, niech zajma sie domem, a baby w ogole mu nie trzeba, nie... -Dobij mnie, czumaku. Sil juz nie mam. Dobij mnie! -To akurat da sie zrobic - odezwal sie ktos stojacy za Griniem. Wysnilo sie! Dziki Pan podpieral sie solidna debowa palka. Wiedzmy ani dziecka z nim nie bylo. -Kogos ty mi przyprowadzil, Grigorij? Ta Jaryna Zagarzecka nijak zdechnac nie moze! Podejdz tu, jasna panienko, pomoge!... Jaryna przeniosla spojrzenie z Macapury na Grinia. Zetknawszy sie z jej wzrokiem czumak wszystko zrozumial i omal sie nie rozesmial, tak glupie byly jej domysly. Smiech jednak uwiazl mu w krtani: setniczanka w nie wierzyla! -Wiec... ty mnie podprowadziles, Grigorij? Grin zamiast odpowiedziec, rzucil sie na Dzikiego Pana. Ten stal, pewny siebie, jakby niczego sie nie obawial - i nie mial nawet szabli. Jakby wpadl na pien sekatego debu. Mocno stal, zacny i dobry, bez trudu uchylil sie przed piescia Grinia, chwycil czumaka za reke... i nagle poslizgnawszy sie na trawie wywinal kozla i runal razem z Griniem. -Ach ty, czarci bracie! Pociemnialo w oczach - to pan Stanislaw walnal Griniowa glowa o niewielki kamien, ktory przypadkiem znalazl sie obok. O taki kamyk mozna lemiesz zlamac, a mozna i wywrocic... Macapurowa szyja byla rownie podatna na duszenie, jak porosnieta mchem kloda. Grin zaciskal palce; obok darla sie setniczanka, przerazliwie jak dziesiec wiedzm. Grin znow dostal po glowie - i jego palce natychmiast sie rozluznily, puszczajac gardlo Macapury. Potem zobaczyl wysoko nad soba niebo, kolyszace sie lodygi traw i usmiechnieta gebe Dzikiego Pana, w sekunde pozniej zamiast twarzy pojawil sie but z przylepionymi do podeszwy grudkami ziemi, tlustej, zyznej... But lekko tknal czumaka w skron; caly swiat natychmiast wypelnil sie bolem, a Griniowa glowa odwrocila sie jak ulepiona ze sniegu kula, co pozwolilo mu poprzez czerwona blone zobaczyc i setniczanke. Jaryna Longinowna kleczala na ziemi, trzymajac w jednej rece kostur, a w drugiej nie wiadomo gdzie zdobyty kamien. Pan Stanislaw zostawil niegroznego juz czumaka i ruszyl na dziewczyne, lekko wymachujac swoja palka. Setniczanka, ktora nie zdazyla jeszcze obetrzec lez, wyszczerzyla zeby i cisnela wen kamieniem. Macapura uchylil sie... podniosl palke i wymierzyl uderzenie... Grin zawisl mu na rece. Czumacy to zywotne plemie; malo to razy Grin dostawal ciegi? I po lbie sie zdarzylo, a lawki w szynku wcale nie sa bardziej miekkie, niz Macapurowa piesc. Czerwienia mu wzrok powlekalo, a jednak sie podnosil, podniesie sie i teraz! Co prawda, efekt z jego wysilku byl mizerny. Macapura bez wysilku strzasnal z siebie odzyskujacego przytomnosc czumaka i tym razem zamachnal sie palka - w ziemie taka czleka wbijesz. Lez sobie Griniu i snij o plugu... kiedys i ciebie przeoraja... -Nie rusz! Nie rusz! Pomiedzy prawie juz martwym Griniem i uniesiona Macapurowa palka pojawil sie ktos trzeci. Przez ulamek sekundy czumakowi wydawalo sie, ze widzi swoja matke nieboszczke. Bo tez czarci wyrodek z roznopalcymi rekoma byl w tej chwili podobny do Jaryny Kiriczychy - choc piekielny ogien blyszczacy w waskich szczelinach rozchylonych powiek chlopak niewatpliwie odziedziczyl po ojcu. Charakter i temperament tez pewnie wzial po nim. -Nie rrrusz! - powtorzyl dzieciak glosem znikacza z Gontowego Jaru i pan Macapura, Dziki Pan lubiacy dzieci, musial go posluchac. Wazyl juz niemalo. Ciezki ten czarci wyrodek, podczas tych dwoch miesiecy wyrosl jak w ciagu czterech lat! Grin szedl, starajac sie nie zostawac w tyle. Podtrzymywal na ramionach dwie cienkie, zylaste nozki. -Braciszek dobry... Szorstka dlon gladzi go po czubku glowy. Grin nauczyl sie juz nie wzdrygac z odrazy. "Chron go, Griniuszka!" Uchronil? Dziki Pan, zacny i dobry Macapura-Kolozanski szedl tuz za czumakiem i dyszal mu w kark. Grin nie musial sie ogladac, by wiedziec, ze tamten sie usmiecha. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Baba zla. Switke tez ma zla i buty niedobre. Nie dam jej slodkiego korzonka. Niech sobie zuje swoj paskudny chleb. Zdobylem korzonek, jej nie dam, dam wujkowi. Wujek dobry i portki na nim dobre. Korzonek rosnie za trzema blonkami. Pierwsza cienka, druga gruba, trzecia jak woda. Wyciagnalem reke przez trzy blonki i wzialem korzonek, tam ktos juz byl i chcial mnie chwycic za reke, ale pokazalem mu fige i ucieklem. Nasza blona z wierzchu jest roznobarwna. Jak tecza. Pokazuje dobremu wujkowi, ale on jej nie widzi. Biedulek. Slepy. Z wierzchu plywaja sensy. Lapie najbardziej tlusta, jest sliska jak ryba. Zjem te sense i bede syty. Wujek kiepsko rysuje. Ja rysuje dobrze, ale cos mi to nie wychodzi. To dlatego, ze wujek dal mi niedobry patyczek, ktory sie zlamal. W krzakach ktos siedzi. Ktos prawdziwy, w naszej blonie. I patrzy. Mysli, ze go nie widac. Zla ciotka zaczyna weszyc - tez go nie widzi, ale chce go wywachac. Chce mi sie z niej smiac. Wujek nie chce rysowac sensy. Ciotka nie chce nalapac dla mnie salamandrzakow. W ogniu tez plywaja salamandrzaki - niektore w naszej blonie, inne w drugiej. Chce zlapac tego z drugiej, ale trafia sie prawdziwy. Jest goracy. Zabolalo... On jest dobry! Nie rusz! Nie bij go, wujku! Drugi wujek lezy na ziemi, a pod nim marszcza sie blonki - jakby chcial przeleciec na druga strone, tam gdzie rosnie slodki korzonek. Nie bardzo mu to wychodzi - pobil go dobry wujek. Drugi wujek wczoraj podchodzil do ogniska. Z pewnoscia chcial jesc. Chcial salamandrzaka. Cos jeszcze o nim mowila ciotka. Nie moglem zrozumiec, co mowila. Jeszcze jedna ciotka. Mowia na nia Dziewka. Tak ja nazwala pierwsza ciotka. Boli ja nozka. Zla ciotka nie chce, zeby tamtej stala sie krzywda. Tylko udaje, ze sie zlosci. A wujek zlosci sie naprawde. Co takiego zrobil ten, co lezy na ziemi? Czemu wujek jest na niego taki zly? Co prawda jeszcze bardziej gniewa sie na Dziewke. "Braciszek" - mowi drugi wujek. Widze, ze to nie wujek, a chlopiec. Gdzies tu jest jego braciszek. Rozgladam sie, ale nikogo nie widze. Za dwiema blonkami wielu wujkow w zelaznych ubraniach wlazi na kamienna sciane. Sa daleko i zle ich widac. Otwieraja geby -pewnie chce im sie jesc. "Braciszek" - mowi wujek-chlopiec. Zal mi go. Patrzy na mnie. Chce zlapac nowa sense, zeby zmadrzec. Ale sensy mi uciekaja, sa za duze, zeby kTora z nich zlapac jedna reka. "Braciszek" - mowi chlopiecy wujek. A dobry wujek mowi, zebym wracal. On chce zabic wujka-chlopca. Chce, zebym mu nie przeszkadzal. "On jest dobry! - mowie. - Nie ruszaj go. To moj braciszek". Tak jest, zrozumialem! To moj braciszek, tylko starszy i wiekszy! Szybciej wyrosl, a ja rosne powoli. Nie mozna go zabic. On jest dobry. Dobry wujek patrzy na mnie i patrzy. Chce zlapac sense, ale zamiast niej trafia mi w reke wielkie jablko. Robaczywe. Rzucam je na ziemie. Dobry wujaszek patrzy na jablko. Pyta: "Skad je wziales?" Mowie mu, ze chcialem zlapac sense, a trafilo sie jablko. I ze tam sa inne jablka, ale wszystkie robaczywe. Wujek rozglada sie dookola. Wokol pole. Nic tu nie rosnie, tylko pasa sie konie. Ci zelazni, co lezli na sciane zamku, juz pospadali na dol i leza spokojnie. Nie ruszaja sie, z gory polewaja ich woda, tyle ze nie wiedziec czemu czarna i goraca... Wujek niczego nie widzi. Szuka drzewa, na ktorym roslo robaczywe jablko. Patrze na braciszka. Cieplo. Bylo cieplo. Tam byla mama. Podchodze do braciszka i dotykam go raczka. Dobry braciszek. Dziewka cos mowi. Ciotka patrzy na Dziewke i mowi do wujka, zeby Dziewke zostawic przy zyciu, bo moze sie jeszcze przydac. Mowie im, ze jezeli zabija braciszka i Dziewke, to ja pozabijam ich. Ciotka sie usmiecha. Boi sie mnie, i nie chce, zebym ja zabil. Wujek mowi, zebym sie nie wyglupial. Gladze braciszka po glowie. On dobry. Uratuje. *** Dziewke boli nozka. Tez jest zla, jak ciotka. Obie jada z ciotka na jednym koniu.Braciszek niesie mnie na plecach. To dobrze! Jade na braciszku, jak na koniku. Lubie to. Braciszek wesoly. Wujek idzie z tylu i usmiecha sie. Wiem, ze chce potem zabic braciszka, Dziewke i ciotke. Ciotke niech sobie zabija i Dziewke tez, ale braciszka mu zabic nie pozwole. Ciotka i Dziewka jada przodem. Zmawiaja sie po cichu, zeby zabic wujka. Wujek nie slyszy, co mowia, ale doskonale rozumie. I usmiecha sie. Domow nie ma. Potem pojawiaja sie krowy. Potem pojawiaja sie domy. Na ulicy stoja ludzie. Brzydcy ludzie. Potem zachodzimy do jednego domu. Tam jest bardzo wiele blonek. Najpierw patrze, jak mienia sie teczowymi blaskami. Potem wyciagam raczke i biore cacko. Dobre, ladne cacko. Ciotka krzyczy. Wszyscy sie zbiegaja i zaczynaja sie gapic na cacko. Daje cacko Dziewce. Wujek zabiera jej cacko i wsadza sobie do kieszeni. Mowie, ze cacka nie da sie zjesc. Przychodza inni i przynosza jedzenie. Smaczne, jak slodki korzonek. Jem. Chce spac. Sni mi sie zlota pszczolka. I jeszcze sni mi sie mama. Jest dobra. Longin Zagarzecki, setnik walecki Wszyscy chlopcy pewni. Bywali chlopcy i otrzaskani ze wszystkim - pojda chocby i do piekla przez ogien i wode! Myslal setnik, zeby do cerkwi pojsc przed wyprawa, ale stracil rezon na progu. A co, jezeli odwroci sie Bogurodzica, zgasnie swieczka, a pop klatwa go oblozy? Po tym, jak z wiedzmistrzem zaczal paktowac, i chyba dusze swoja chrzescijanska na zatracenie skazal... Na czarcie - tfii! tfu! - zmiluj sie, panie, na lysym czarcie po niebie latal - kto cos takiego wybaczy?! -No, chlopcy, z Bogiem. Przysiegam wam, ze krwiopijce Macapure w piekle odnajdziemy, a wy mi przysiegnijcie, ze sie nie ulekniecie ni aniolow, ni demonow, ni Straznikow Granicznych, poniewaz wydano na nas wszystkich jedna zbiorowa wize. Tfu! Jezyk mozna polamac na tym piekielnym jezyku. -A co sie mamy bac, bat'ko! Nie palcami nas robili! -Prowadz! Setnik tylko westchnal. Oto stoja przed nim - Zabriecha, Nie-bijbaba; biegly puszkarz Dmitro Grom, bez ktorego nie obedzie sie zadne oblezenie; oto Szmalko, stary ryzykant i grzesznik; obok Swierzbiguz, caly w bliznach i szramach jak panna mloda w zlotych cekinach; oto i bracia Jenoszacy, ktorzy za ubitego bat'ke pomsty szukaja... Och, pilnowacich trzeba i powstrzymywac do czasu, bo ida wprawdzie po Macapure, ale na Zyda Judke tak popatruja, ze lepiej by mu sie bylo od razu w kamien obrocic. W Chitcach, w tamtej strasznej sprawie, on sam dowodzil i za jego sprawa wszystko sie stalo... Oto Taras Bulba, a dalej inni, wszystkiego dwudziestu mo-lojcow. Stary wiedzmistrz z poczatku upieral sie przy swoim: nie brac nikogo! Nikogo z sotni nie brac, w przeciwnym razie nie przejda przez Granice - popiol tylko ze wszystkich zostanie, jak amen w pacierzu! Ale potem, juz po podrozy do Peterburka, odprowadzil Panko Longina na strone - i mowi, a oczy mu sie swieca, niczym kotu do sperki! Bierz, powiada chlopakow, nie wiecej niz dwudziestu, ale i o jednego chocby nie mniej. Zbiorowa wize, widzisz, przeklety parch zalatwil, a nie zechca puscic, to ty, panie setniku, ich postrasz. Postrasz, powiada dziadyga i lypie tylko swoimi swiecacymi zielenia oczkami; a czy to nie on sam mowil niedawno, ze tylko popiol po nich zostanie?! Nieczytajlo zostawia w Walkach zonke i chlopakow z pol dziesiatka. Swierzbiguz jedna zonke ma za Dunajem, druga na Donie, mowia tez, ze i trzecia gdzies ma, a dzieciarni? Jak maku w korcu! Malo to zreszta dzieci przez nas sierotami zostalo? Jarynka. Jarynka Longinowna. Chlopcy wszystko pojmuja. Wiedza, ze pan setnik idzie niby po Macapure, ale w gruncie rzecz bardziej mu na corce zalezy niz na zemscie. -No dobra, chlopaki. Wracajcie do swoich, pozegnajcie sie. Jutro rano wyruszamy! Rozeszli sie. W opustoszalym dworze zrobilo sie cicho, niczyja glowa nie podnosi sie nad plotem, zaden pies nie zaszczeka... cicho, cichutko jak przed burza. Niedobry dzis zachod. Czerwono slonce zachodzi - na wiatr, niby nic innego zle nie wieszczy, a pod sercem cos zaklulo. I na ulicy nikogo juz nie masz. Nie, ktos tam jednak jest. Kolo wrot przemyka dlugi cien, blysnely szkla okularow... -Chwedir, przeciez ci wyraznie powiedzialem! Marsz do domu! Dom ojcowski na twojej glowie zostaje i obowiazki po ojcu... pisarzem bedziesz przy bat'ce Diaczence. Nieglupis ty chlopak i odwazny... i sam znam cie tylko z dobrej strony. Milczy. Okulary zdjal i przeciera. -Slyszysz, Chwedir? Wszystkim na raz dogodzic nie mozna - komu zostawimy Walki? -Bat'kowi Diaczence - odparl byly bursak i dodal jakby cicho, ale takim tonem, ze mozna byloby nim iskry krzesac: - Nie przepadna. Setnik splunal. Zdjal czapke i wytarl spocona lysine. -Nie przepadna... A na co ty mi sie w piekle zdasz, Chwedir? W siodle siedzisz jak dojna koza, Boze przebacz. A to, czegos sie w bursie nauczyl... w piekle na nic sie nie przyda! -A wam skad to wiedziec, panie setniku? - nawet jezeli Chwedir obrazil sie o porownanie z koza, to niczego po sobie nie dal poznac. - Wiecie, co sie w piekle przyda, a co nie? Tlumacz wam sie nie przyda? A ja aramejski znam, z tym piekielnym zagranicznikiem, Chwascikiem, jakos sie dogadalem... Setnik tak sie zaperzyl, ze palnal sie czapka w kolano: -Alez bedziemy mieli tlumacza! Pan Rio, szlag by go trafil, jedzie z nami! Po to mu w koncu pala oszczedzilismy! Chwedir blysnal oczami, i usmiechnal sie nieprzyjemnie: -A kto go tam wie, panie setniku? Wiadomo, co kombinuje? Aja... Bursak na chwile zagryzl wargi. Potem znow zalozyl okulary, zacisnal wargi i upodobnil sie do ojca, nieboszczyka pisarza Jeno-chy. -A ja, panie setniku... za Jarynka do piekla pojde! Ja chcialbym ja tylko uwolnic i niczego wiecej nie potrzebuje... moj bat'ko chcial Jarynke za Mykole swatac, mojego starszego brata. No, wasza wola, ale wiedzcie, ze w piekle wam sie przydam. Jeszcze jak sie przydam, wspomnicie moje slowo! A jak zgine, to nie bedzie nikomu zal. Jak chcecie, panie setniku, mozecie mnie zostawic, tylko baczcie, zebyscie potem nie zalowali! -Ty co?! - setnika az zatkalo. - Grozic mi chcesz, bursaczku? W okularach odbijal sie blask zachodzacego slonca i nie sposob bylo spojrzec Chwedirowi w oczy... Zebrali sie o swicie. Jak usiedziem bracia do kielicha, I nalejem miodu syconego - Niech tu jada lackie, ruskie licha, Ja nie rusze sie od stolu tego! Mroz poszczypywal lagodnie, a jasne niebo i przyroda zwiastowaly szybkie juz nadejscie wiosny. Setnik Longin poczul dziwna lekkosc na duszy: przekleta nadzieja, zeslana z piekiel pokusa, przestala dreczyc, a przeciwnie - zaczela mu dodawac sil. Chlopcy podspiewywali, a setnik usnaiechal sie pod wasem; zyje Jarynka i wroci do domu zywa, dlatego ze jej bat'ko nie boi sie ni Lacha, ni Turka, ni czarta, ni parcha! Judka jechal z lewej strony i nieco z tylu, setnik chwilami tracil go z oczu, ale wiedzial, ze nie ma powodu do niepokoju. Juz go chlopcy dopilnuja! Wiele czujnych oczu trzyma lotra na uwiezi - niechby tylko sprobowal uciekac! Krysztalowa czara, srebrnej czary brzeg - Czy pijak, czy trzezwy - w trumne wbija cwiek! Krysztalowa czara, srebrne czary dno - Pijesz czy nie pijesz - i tak w grob cie pchna! Pilnuja takze pana Rio, ale tego juz mniej bacznie. Ten ze skory niemal wyskakuje, zeby jak najszybciej wrocic do swojego piekla. Co prawda, Chwedir slusznie zwrocil setnikowi uwage na fakt, ze wlasciwie nie wiadomo, co takiemu moze przyjsc do glowy. Setnik obejrzal sie. Dwaj jezdzcy jechali strzemie w strzemie - jeden z nich tkwil na koniu niczym posag jezdzca, ktory setnik widzial w Peterburku, a drugi jak, Boze przebacz, dojna koza. Setnik znow sie usmiechnal. Dobrze zrobil biorac Chwedira, z pewnoscia nie popelnil bledu. Czlowiek to pewny i bedzie mial oko na tlumacza. Szkoda tylko, ze nie jest czerkasem, a bursakiem! Rudy Panko czekal tam, gdzie sie umowili - na rozstaju drog. Chlopcy przejechali obok, setnik wstrzymal konia - a stary wiedz-mistrz ruszyl, trzymajac sie strzemienia: -No, panowie, zegnajcie! Wkrotce powrocicie z Jaryna Longinowna! Judka, ktory tez sie zatrzymal, kiwnal glowa. Bracia Jenoszacy, ktorzy nie odstepowali duszoguba ani na krok, jednoczesnie wyszczerzyli za jego plecami zeby: kto wroci, ten wroci, a niektorzy juz zostana w piekle, gdzie ich miejsce! -Bacz, panie konsulu - zaterkotal wiedzmistrz. - Dalej ani ty, ani ja nie mamy juz wladzy. Traficie na nasza zmiane, przeskoczycie bez strat. Albo beda sie stawiac tylko dla pozorow. Jak sie zaczna stawiac - te slowa Panko skierowal juz do setnika - kaz swoim rabac, co pod szable popadnie i przebijac sie ku przodowi. To juz jak los zdarzy! A jezeli zmiana bedzie obca... Wiedzmistrz umilkl. I podrapal sie po rzadkiej brodce. -Hej, sprzedala dziewka maselko, kupila lubemu siodelko... No, woz albo przewoz. Trzymaj, Konsulu! Setnik poznal znajomy czarodziejski medalion. Widzisz go, jaki ten Panko. "Piekne cacko, tylko po co wam ono? Jeszcze sie nieszczescie jakies przydarzy, albo co?..." Wiedzmistrz podchwycil wzrok setnika. -Nie gniewajcie sie, panie. Oddalbym go wam, tylko ze przechodzic przez Granice z czym takim... to juz lepiej fajke zapalac w prochowej wiezy! Wam zreszta ono na nic, uwierzcie staremu. Bracia Jenoszacy, ktorzy z tej rozmowy pojmowali piate przez dziesiate, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Po parchu, znaczy, zostanie im jeszcze jakas zdobycz! -A co tam, raz kozie smierc, dwa razy i tak wieszac nie beda! - usmiechnal sie Judka, chowajac cacko pod zupanem. -Na tamtym swiecie gorzalki nie bedzie ni piwa, ni miodu, ni wina... - nioslo sie od przodu. Chlopcy oddalali sie coraz bardziej; za oddzialkiem jechala czortopchajka nie z hakownica, ale z niewielka armatka! -No, to jazda, czarcie syny! - odezwal sie szeptem Rudy Pan-ko a jego twarz na chwile stracila zwykly rumieniec. A moze tak sie tylko setnikowi wydalo... Wrota staly na poboczu drogi i przypominaly szubienice, zwisal z nich nawet oberwany sznur. Tylko... kto by wznosil szubienice w samym srodku lasu... i to jeszcze zelazna?! Sam setnik nawet by ich nie zauwazyl. Spostrzegl je i pokazal parch. -I to maja byc drzwi do piekla? - zaczeli sie smiac chlopcy. - Hej, parchu, do szubienicy nas doprowadziles, to moze ja zaraz na tobie wyprobujemy? Pan Rio milczal. Setnik, spojrzawszy na niego, tez wstrzymal sie od komentarzy. Chwedir staral sie cos wyjasnic braciom, ci jednak nie chcieli go sluchac. Judka zeskoczyl z siodla i trzymajac go za wodze, postapil ku wrotom jeden krok, potem drugi... -Nie spiesz sie, parchu, nigdzie nie uciekniesz... Skoros juz swoje zrobil, to moze sie teraz zabawimy? Tak jak ty sie zabawiles w Gontowym Jarze?! Judka, jakby ich nie slyszac, szedl dalej. Stanal prosto pod poprzeczka... Setnik ledwo wstrzymal cisnacy mu sie na usta krzyk. Niektorzy z chlopcow nie zdzierzyli - rozlegly sie okrzyki, gdy ze wszystkich stron buchnely fale swiatla, tak jaskrawego, jakiego na Ziemi nigdzie nie uswiadczysz; i zaraz potem wszystkim zdlawilo oddechy w piersiach... -Dzien dobry panom! Wita was Sluzba Odpraw. Zechciejcie okreslic cel waszej podrozy. Alez mieli tu glos! Panski glos, wladczy, choc po moskiewsku, ale mowil wyraznie i zrozumiale. Sluchajacych dreszcz przejal, jakby przemowil nagle kamienny posag. Odpowiadal Judka. Mowil wyraznie i plynnie, choc slowa nie dalo sie zrozumiec. Nie, nie na darmo duszogubowi az do tej pory darowali zycie! -Prosze przedlozyc dokumenty do kontroli - odezwal sie kamienny glos, budzac echa w calym ciele i drzenie w kosciach. Longin zebral sie na odwage i lekko rozchylil powieki. Chlopcy skupili sie wokol swego setnika - ramie przy ramieniu i strzemie przy strzemieniu, gotowi do odparcia wroga, skadkol-wiek by sie nie pojawil. Wielu mialo w rekach gole szable; Chwedir trzymal za reke pana Rio i tylko jeden pan Judka odjechal nieco w bok. Spojrzawszy na twarz lotra, setnik poznal go nie bez trudu. Zuchwale Zydzisko! Wtedy na dziedzincu, postawiony w obliczu okrutnej smierci, nie mial takiego wyrazu twarzy. W powietrzu przed Judka pojawil sie bialy jak poducha obloczek. Judka wyszczerzyl zeby i wetknal w oblok lewa reke. Obejrzawszy sie za siebie, natychmiast i bezblednie odszukal wzrokiem Longina i Rio: -No, pokazcie! Setnik poczul, ze na lysinie zebraly mu sie grube krople potu. Sprobowal sobie przypomniec jakas modlitwe, ale nic z tego nie wyszlo. Obejrzal z odraza bialy oblok, ktory i przed nim pojawil sie jakby znikad, splunal w myslach sazniscie, zwinal lewa piesc w fige i wsunal ja w klebiaca sie nicosc. -Dziekuje - odezwal sie kamienny glos, calkowicie widac zadowolony. - Przedstawcie osoby do wgladu... Tuz obok sapnal Swierzbiguz. Chlopcy poruszyli sie niespokojnie - ktorys zaczal odmawiac "Ojcze nasz...", ale zajaknal sie na trzecim sowie. Setnik poczul, jak z gory, na fale ostrego blasku, nasuwa sie mrok, ktory jest po stokroc gorszy, bo niczym upior przysysa sie do kazdej z zyl i ciagnie, ciagnie... A potem rozlegl sie inny glos - jakby ktos cial zelazem po szkle: -Grupowa wiza zostala wypelniona nieprawidlowo. Oprocz tego dwoch z przechodzacych Odprawe znajduje sie pod Zakleciami, i choc kazdy z nich ma wize na dodatkowa dusze, na przejscie przez Granice musza miec one oddzielne zezwolenia! Jeden z przechodzacych przez Odprawe ma przy sobie niedozwolony artefakt. Naruszyliscie prawie wszystkie reguly! A czy wiadomo wam, ze na osoby naruszajace reguly Odprawy, naklada sie kary administracyjne? Setnik poczul, ze traci cierpliwosc. Zachwial sie i przezegnal z rozmachem, raz, drugi, trzeci. Judka stal na szeroko rozstawionych nogach i zaciskal w piesci zloty medalion. "Kaz swoim rabac, co pod szable popadnie i przebijac sie ku przodowi..." Kogo rabac?! Nikogo tu przeciez nie ma, tylko glosy i blask! To juz, jak los zdarzy! Ciekawe, czy Judka zdazyl poznac, swoja to zmiana czy obca?! -Naprzod! - rozkazal Judka, poruszajac tylko wargami. I setnik uniosl szable nad glowe: -Chlopcyyyy! Za mna! Bij, zabij! Rabac jak kapuste! Naprzooood wiara... Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy -Czumaku, slyszysz? W komnacie jest duszno i ciemno, choc oko wykol, ale Grin i tak wie, ze setniczanke polozono na podlodze, niedaleko wiedzmy Sadlo, ze braciszek spi bezglosnie na jedynym w izbie lozeczku, a przed drzwiami rozlozyl sie na lawie sam Dziki Pan - niby spi, ale sprobuj go podejsc! Komu zycie mile, niech lepiej nie probuje, bo potem bedzie musial szukac wlasnej glowy na zalanej krwia podlodze! Glownie ma kiepska, wykul ja miejscowy kowal, z dawnej rodowej karabeli tylko rekojesc zostala... szabla kiepska, ale Maca-pura wciaz jeszcze jest niezlym szermierzem. Leb z karku zdejmie, a dopiero potem bedzie pytal, kogo i po co czort nosi po ciemku? -Czumaku... Grin po omacku odnalazl dlon Jaryny. Jej palce natychmiast zacisnely sie na jego nadgarstku: -Grin... boje sie. Trzeba nam uciekac. Wiezie nas na rzez, razem z malym. W milczeniu przyciagnal ja ku sobie. Zakryl jej usta dlonia - stary czart choc spi, wszystko slyszy. Nie wolno robic halasu. -Sluchaj, czumaku - Griniowi zaczelo sie robic goraco przy uchu od dziewczecego szeptu. - Ja rozmawialam z ta baba... Sadlo... ona tez powiada, ze powinnismy uciekac, jak tylko nadarzy sie sposobnosc. Sama boi sie tego czarta. Ale nijak nie moze sie z nim rozstac. Mowi, ze nam pomoze. Znak da, kiedy przyjdzie pora... slyszysz, Grigorij?! -A maly? - zapytal Grin samymi wargami. Palce Jaryny zwarly sie mocniej. -Bog z nim... i diabel! Do diabla z nimi wszystkimi, czumaku! Ja chce zyc! W ostatnich slowach zabrzmiala wcale nie babska determinacja. Grin westchnal, wstrzymujac oddech. Oto jak wydoroslala setniczanka! Ilez to razy przedtem patrzyla w oczy smierci bez drgnienia powiek... A cene zycia pojela dopiero teraz. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Jedziemy z dobrym wujkiem na koniku. Braciszek jedzie na drugim. Pieknego ma konia, czarnego i dorodnego. Ciotka i Dziewka maja nieladnego konia - rudego i brudnego. Braciszek milczy. Braciszek jest smutny. Zal mi go i glaskam go po glowie. Wyciagam reke, zeby znalezc jablko i dac braciszkowi, ale za blona jest tylko niedobre zelazo. Ciotka mowi, ze niedaleko juz do miasta. Tam mieszka wujek, ktory sie nazywa Knez. Jedziemy do niego w gosci. Dziewka milczy. Boi sie. Ciotka sie usmiecha. Chce zabic wujka, gdy ten zasnie. W nocy spimy w jakims domu. Sni mi sie, ze przelaza z jednej blonki do drugiej. Tam ktos jest... ktos niedobry! Boje sie go tak, ze sie budze! Ciotka juz nie spi. Ma w dloni dlugi noz. Idzie zabic dobrego wujka. A wujek i tak nie spi. On tez ma nozyk. Biegne do braciszka. Braciszek sie budzi i mowi, ze zaraz uciekniemy. Chce uciekac! Chce uciec z braciszkiem do mamy! Zla ciotka ma gebe pelna zlych haczykow. Wujek takze je widzi - i chce ja zabic, dopoki jeszcze w niego nic nie powiedziala. Ciotka zaraz powie. Braciszek chwyta mnie i ciagnie do ucieczki. Wyrywam sie. Rzucam sie na ciotke i gryze ja w pupe. Ona krzyczy. Haczyki sie rozpadaja i nikogo nie zabijaja. Ona uderza mnie w glowe. Boli... Wujek jedzie na koniu. Ciotka jedzie na wozie, wujek zwiazal jej rece i nogi, zeby nie mogla uciec. I gebe jej zawiazal, zeby niczego nie mowila. Braciszek tez jedzie na wozie. Wujek mowi, ze bedzie jego "ser-diuk". Ze braciszek powinien pilnowac ciotki, to wtedy wujek nie bedzie jej musial zabijac. Dziewka tez jedzie na wozie. Nie moze chodzic bez palki - boli ja nozka. Wujek mowi, ze ciotka to zdrajczyni. Ale nie bedzie jej juz zabijac. Oddaja temu Kniaziowi, do ktorego jedziemy w gosci. Knez da mu za to "majatek". Ciotka nic nie mowi, bo ma zawiazana gebe. Ale mysli, ze wujek jest glupi. Mowie jej, ze sama jest glupia. Patrzy na mnie, a oczy ma niedobre. Mysli specjalnie dla mnie: wujek chce mnie oddac Kniaziowi, a ten Knez ugotuje ze mnie krupnik. Mowie, ze nie mozna zrobic ze mnie krupniku. Krupnik sie robi z krup. Wujek mowi, zebym nie gadal bzdur. Niebo jest pelne kolorow. Wujek ma czerwony nos i czerwone wasiska. Smieje sie. Czy ze mnie mozna ugotowac krupnik? Pytam wujka, czemu chce mnie oddac kniaziowi. Jego wasy juz nie sa czerwone, a zolte. Zdziwil sie. Mowi, ze Knez chce mnie zaprosic w goscine. Pytam, czemu Knez chce ze mnie zrobic krupnik? Jego wasy nie sajuz calkiem czerwone. Mowi, ze Knez nie chce ze mnie zrobic krupniku. Ze mnie lubi. Pytam, czy krupnik tez lubi? Ciotka smieje sie, choc ma zawiazana gebe. Braciszek zaczyna cos mowic. Zal mi go. Mowi, zeby nikt mnie nie krzywdzil. Mowi, ze jestem sierota. Pytam, go, co to takiego: sierota? Obok przeplywa wielka sensa, ale dobra, mozna ja zlapac. Zjadam ja i jest mi dobrze. Mowie braciszkowi, ze nikt mnie nie skrzywdzi. Ze nie jestem sierota. Ze juz niedlugo przyleci moj bat'ko i mnie zabierze. Wszyscy milcza. Na niebie jest coraz bardziej kolorowo. Za dwiema blonkami tanczy gruba ciocia. Jest gola. I bardzo gruba. Chce sie pewnie wykapac w rzeczce. W rzeczce siedzi wodnik. Pytam, kiedy dojedziemy? Wujek mowi, ze juz niedlugo. Czumak Grin, starszy syn wdowy Kiriczychy Do wsi nie zajechalismy, rozbilismy prawdziwy oboz w polu. Zjechalismy z drogi, zatrzymalismy sie pod golym niebem, spetalismy tylko konie i wsypalismy kasze do kociolka. Jest nas teraz troje przeciwko jednemu - ta mysl wiele razy przelatywala juz Griniowi przez glowe. We trojke damy mu rade. Niech sie tylko polozy... Obejrzal sie za siebie - i natychmiast natknal sie wzrokiem na klujace spojrzenie pana Macapury. Jakby na kolec sie nadzial... -Mruzysz oczy, serdiuku? Przyszla ci chetka na zabawe ze startym panem? W kociolku zabulgotal krupnik. Dziki Pan kroil nozem plaster prawdziwej sloniny - gdziez on zdobyl w tym kraju wedzona slonine? -Posluchaj, serdiuku - zawsze umiales zadbac o swoje interesy - sprobuj i teraz ruszyc glowa. W domu zestrugali juz pali dla ciebie, a tutaj, w razie czego, ja ciebie poplatam jak te slonine. Wiec pomysl, co lepsze - byc plasterkiem wedzonki czy nadwornym setnikiem u pana Macapury? I usmiechnal sie tak, ze Grinia ciarki przeszly. Aluzja miala podwojne albo i potrojne dno, choc czumak i tak nie potrafil polapac sie w tych wszystkich zawilosciach. -Czesciej sie klaniaj, serdiuku. I panienka twoja zywa zostanie, i... Wieloznaczne spojrzenie na braciszka. A malec, zapomniawszy akurat o calym swiecie, wtyka patyk w jakas norke - zla godzina przyszla na jakiegos chomika albo miejscowego susla... -...i chlopakowi krzywda sie nie stanie - gladko zakonczyl pan Macapura. Setniczanka, mieszajaca lyzka krupnik w kociolku, na ulamek sekundy podniosla wzrok. Dziki Pan zachichotal ochryple: -Patrzcie ja, jaskoleczke, jak to blyska oczkiem - pieprz, nie dziewczyna! Szkoda, ze chuda jak ten patyk. Podsyp pieprzyku do kociolka, jak lubisz ostro! No, no, nie krepuj sie, babie lyzka przystoi, nie szabla! Jaryna pochylila glowe. Macapura pomilczal przez chwile i dodal innym, rozmarzonym glosem: -A bywalo, ze w zamku goscilem i takie chudziutkie... Otluszczony noz lezal na czystym obrusie. Tym nozem Grin zamierzal w nocy przeciac peta wiedzmie o imieniu Sadlo, ale teraz poczul nagle, ze nie chce mu sie czekac do nocy. Ot, chwycic by zaraz ten noz i nawet nie wycierajac z tluszczu, wetknac w brzuch obrzydliwego duszoguba... Ale sie rozmarzyl! Bil sie juz raz z panem i do tej pory we lbie mu dzwoni... I Jaryna Longinowna z nim sie bila. Tak sie bila, ze teraz nawet uciec nie moze -kaleke z niej zrobil. I wiedzma Sadlo mu sie przeciwstawiala. A jesli i ona nie zdolala zalatwic Dzikiego Pana - znaczy, nikomu nie uda sie ta sztuka. Ostatnia mysl piekla, jak rozzarzone zelazo. Grin az sie wzdrygnal. Sadlo siedziala z boku, zwiazana niczym prosie na targu. Ob-szarpana, czama, prawdziwa wiedzma; czart Macapura wetknal jej w zeby osinowy kolek, zeby nie mogla rzucac zaklec. Milczala. Przyczaila sie. Grin sie skulil, poczuwszy ostry atak tesknoty za rodzinnymi stronami; a po chwili na jego ramie opadla ciepla raczka: -Smutno ci? Raczka, ktora Grin zaraz przykryl swoja dlonia, miala cztery paluszki. -Nie placz... Cienkie raczki objely jego szyje. Grin wstrzymal oddech - braciszek pachnial kolyska. Domem pachnial... i matenka. -Co ty, maly? - usmiechnal sie nieco sztucznie. - Zaporozec nie placze! Potnij go na szmatki - a on tylko bedzie sie smial i pykal z fajeczki. Setniczanka parsknela drwiaco, a pan Macapura radosnie wyszczerzyl zeby: -Prawda to! No, braciszkowie i siostrzyczki, do kolacji! Nie inaczej - krotki odpoczynek podczas zniw. Grin dobrze wszystko pamietal - zbierali sie zency, kazdy wyciagal lyzke zza cholewy i siadal na swoim miejscu; och, jaki byl smaczny ten jedzony pod wieczor krupnik z sadlem i sola... A teraz jakos nie wchodzil im w gardla. Naprzeciwko dlawila sie setniczanka - zas pan Macapura zjadl niemal cala zawartosc okopconego kociolka, a potem pociagnal do ogniska zwiazana wiedzme. Wzial swoja szable - Grin pomyslal, ze zaraz glowa wiedzmy rozstanie sie z cialem, ale Macapura tylko oswobodzil jej gebe. -No, jedz, moja piekna. Sadlo chciwie wypila dwa kubki wody i zjadla kilka lyzek kaszy. Macapura przez caly czas trzymal jej szable przy krtani - choc wiedzma z pewnoscia i tak nie moglaby wymowic zadnego z czarodziejskich slow; spuchly jej jezyk i wargi. Kto bedzie tlumaczyc, kiedy sie zjawia w miescie? Grin sam sie zdziwil tej swojej mysli. Przeciez nie wybieral sie do zadnego miasta. Ech, gdybyz setniczanka mogla biegac! A tak... trzeba bedzie ja taszczyc na plecach... Jezeli Macapura schowa noz, Grin przegryzie sznury wiedzmie zebami. A potem uciekna. Macapura z dzieckiem na reku ich nie dogoni... Dlatego ze braciszka zostawia. Zostawia go ludojadowi na pozarcie. Ognisko juz sie dopalalo. Malec przylgnal do kolan Grinia i czumak bal sie poruszyc, zeby go nie zbudzic. Nie spal - lezal pod wozem i wsluchiwal sie w mrok. Na gorze posapywal braciszek owiniety troskliwie w kocyk. Ognisko ostatecznie dogorywalo. Nie zamykala tez oczu - z czego czumak doskonale zdawal sobie sprawe - Jaryna Longinowna. Oboje czekali, az Macapura usnie. Zapowiadala sie dluga noc. Co prawda wiedzma Sadlo tez myslala, ze pan spi. I prosze, pomylila sie... Szelest. Podnosi sie ciezki cien. Wstaje sam zacny i dobry Macapura. Nie chce sie spac draniowi! Grin wstrzymal oddech. Dziki Pan podszedl do wozu. Czumak slyszal, jak poprawia kocyk wokol spiacego braciszka. Pomrukuje tez cos pod wasem - spokojnie, przyjaznie, prawie tkliwie... Potem przestepuje przez wegle. Idzie tam, gdzie zostawil zwiazana wiedzme. Ciemno. Skrzyp rozwiazywanego sznura. Szamotanina. Gluchy jek kobiety, ktorej zatkano usta. Znow szamotanie, niezrozumiale pomruki, a potem rownomierne stekanie - jakby zacny pan wzial sie noca za rabanie drew. Braciszek zaczal sie wiercic przez sen. Przez szczeliny w dnie wozu sypnely sie zdzbla slomy. Grin na czworakach wyczolgal sie spod telegi. Wszedzie ciemno, ze choc oko wykol. A pod reka ani kamienia, ani noza. Zawsze gubil go brak zdecydowania. Chocby i teraz - skoczylby i skopal zacnego obcasami po glowie - i wszystko ulegloby zmianie, potoczyloby sie innym torem. Minuta namyslu - i okazalo sie, ze jest za pozno. Sadlo znow zajeczala, a pan steknal, ale cichutko, delikatnie, zeby nie obudzic dziecka. I zaraz sie podniosl, sapnawszy kilka razy. Ciemno... Zacny i dobry odzyskal wreszcie oddech. Znow zwiazal Sale, ktora tym razem nie wydala zadnego dzwieku. Ciezki cien na chwile zaslonil ledwie sie tlace ognisko - pan poprzewracal wegle, i postal nad nimi, wsluchujac sie w nocna cisze. Z piatki ludzi zgromadzonych wokol ogniska spal w tej chwili tylko dzieciak. Grin czul, ze Jaryna takze sie przyczaila, znieruchomiala na swojej rogozy i czeka, kiedy ten diabel wreszcie zasnie. Jakby odpowiadajac na gorace Griniowe pragnienie, Macapura glosno ziewnal. Polazl na swoje miejsce, zawinal sie w koc, obrocil kilka razy, az wreszcie znieruchomial. Dookola uspokajajaco graly swierszcze. Grin powoli rozprostowal zdretwiale nogi. Teraz pozostalo tylko czekanie. Pachnialo stepowa noca. Malo widzial takich nocy? Granie swierszczy zagluszalo wtedy potezne chrapanie zmeczonych dziennymi trudami chlopcow, najglosniej ze wszystkich halasowal nos wujaszka Paciuka - a na niebie wisiala nad obozem wieczna i nieskonczona drozka - Czumacki Szlak... Wydalo mu sie, ze zmruzyl oczy tylko na chwilka - ale swiat dookola ulegl ledwo uchwytnej zmianie... Wietrzyk byl teraz chlodniejszy - do switu zostala najwyzej godzina. -Czumaku... - wionelo ledwo doslyszalnie z mroku. Jaryna. Pora! Grin zerwal sie z miejsca, ale natychmiast ponownie przypadl do ziemi. Przyczail sie. Dziki Pan wcale jeszcze nie spal. Wiercil sie i gniotl bokami gruby koc. Wgniatal pod siebie pokryta juz rosa trawe. Potem wstal. Steknal i przeciagnal sie. Pewnym krokiem ruszyl w mrok, gdzie na noc polozyla sie setniczanka. Grin natychmiast wyczul przerazenie i strach ogarniajace dziewczyne. Dziki Pan stanal nad Jaryna. I ledwie doslyszalnym szeptem stwierdzil: -Znaczy... serduszko z pieprzem? Setniczanka milczala. Grin wiedzial, ze na Macapure nie jemu sie porywac. I wiedzial, ze zycie Jaryny zalezy teraz od tego, czy zdola lezec cicho jak myszka. -No, Jaryno Longinowno? Jak sobie radzisz z szabla - juz wiem... Cisza. Grin zebami wgryzl sie we wlasna reke. -Udalo sie staremu - stwierdzil radosnie Macapura. - Dwie baby mu sie trafily i qbie pieprzone... Jaryna krzyknela. Krzyk dziewczyny natychmiast zdusila mocna dlon zaciskajaca sie na jej wargach. Lez, durniu! - rozkazal sam sobie Grin. Zgubisz siebie i dziewczyne. W sekunde pozniej stal juz na nogach, sprezony w sobie i gotowy do... czego, wlasciwie? A zlapac by zaspanego chlopaczka i w nogi! Tu niedaleko jest jakis chutor, konia by porwac, w koncu to mu nie pierwszyzna... Wystarczylo kilka sekund i Grin doskoczyl do niewygaslego ogniska, porwal jakies polano... poparzyl sie przy okazji i osmalil rece sadza... I znow wszystko nagle sie odmienilo. Nie wiadomo jak potoczylyby sie wydarzenia, gdyby nagle sie nie obudzil czarci syn. Zaryczal ponuro i basem tak, ze palka wypadla Griniowi ze zmartwialej dloni. Macapura tez znieruchomial, choc wciaz jeszcze trzymal Jaryna za twarz. -Wujku! - darl sie Griniowy braciszek. - Ujujujujuj! Wujaszku!... -Co jest, maly! Macapura zostawil Jaryne i pospieszyl do dracego sie wnieboglosy wychowanka. Niewiele braklo, a wpadlby po ciemku na Grinia, ktory w ostatniej chwili zdazyl jakos usunac mu sie z drogi. Gdyby mu to kto opowiadal, plunalby lgarzowi w oczy, jak to robili, gdy czumacy zebrali sie, bywalo, na przyzbie. Zeby Dziki Pan sam z wlasnej woli zlazl z dziewki i pospieszyl nianczyc dracego sie malca! Kolysal go, na rekach nosil i ukladal do snu, okrywajac kocykiem... Po tamtej stronie ogniska rozlegl sie ochryply smiech. Przez knebel na gebie smiala sie wiedzma Sale. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Domow jest juz wiele. Wujek przykrywa ciotke kocem, zeby jej nie zobaczyli ludzie. Braciszek jedzie na wozie i trzyma lejce. Zal mi go. Okropnie sie wszystkiego boi i chce uciekac. Dziewka siedzi obok niego. Ona tez sie boi. Coraz blizej przysiada sie do braciszka. I nawet sie do niego przytula. Ciotki nie widac - lezy pod kocem. Domow jest coraz wiecej. Pojawia sie wysoka, bardzo wysoka sciana. I inni ludzie, w jednakowych czerwonych kurtkach. Jacy piekni ludzie! Jakie maja piekne konie! Smieje sie. Piekni ludzie patrza na mnie. Boja sie mojego smiechu. Wujaszek mowi, zebym tez schowal sie pod kocem. Powiada, ze tamci sie mnie przestraszyli. Mowie mu, ze nie bede ich zabijal. Niech sie nie boja. Wujaszek marszczy brwi i powiada, ze mam byc grzeczny. Jak bede grzeczny, on mi narysuje sense. Braciszek mowi, zebym usiadl obok niego, a on mnie przykryje. Wujaszek mowi, zeby braciszek niczego nie kombinowal. Ze on juz go przypilnuje. Otwieraja sie wrota. Braciszek przykrywa mnie swoja kurtka. Patrze przez szparke. Tu jest bardzo, bardzo wiele blonek! I wszystkie mienia sie jak tecza! Tu jest bardzo goraco. Zupelnie nie ma wiatru. Tu jest bardzo pieknie. Wprost na drodze narysowano jakies obrazy. Ciotka mysli pod swoim kocem. Glosno mysli o tym, ze Knez wsadzi dobrego wujka do lochu. Milcze i nic do niej nie mysle. Ona jest zla. Ciotka mysli dalej. Wspomina innego chlopaka, duzego, prawie wujka. Wujka-chlopaka ktos zabil i ciotce bylo bardzo smutno. Pytam, kto go zabil i ciotka zaczyna milczec. Przestraszyla sie. Domyslam sie, ze wuj-ka-chlopaka zabil Knez. On go nie lubil. Pytam, czemu ciotka wtedy nie zabila Kniazia. Ciotka milczy. Mysle, ze gdy ktos zabije braciszka, to ja jego tez zabije. Ona mysli, ze jestem potwor. Mowie jej, ze nie. Braciszek pyta, z kim rozmawiam. Braciszek sie boi. I jest ciekaw. Rozglada sie na boki. Tu jest bardzo pieknie. Mysle do ciotki, ze zapytam Kniazia o chlopca-wujaszka. Ona szybko mysli, zebym nie pytal. Zebym w ogole sie nie odzywal. Wjezdzamy na plac, wielki-wielgaaaaachny! Stoi tu wielki dom. Braciszek az gebe otworzyl ze zdziwienia. Dotyka reka to czola, to ramienia, to brzucha. Zawsze tak robi, kiedy sie czemus dziwi albo gdy sie czegos boi. Wujaszek mowi, ze to palac. Ze tam na pewno mieszka Knez. Ciotka cos mysli, ale nie rozumiem, co. Piekni ludzie z pieknymi szablami pytaja, kto przyjechal. Wujaszek mowi, ze przewiozl Wielkie Zamowienie dla Kniazia. Piekni sie dziwia. Mowia, ze to niemozliwe. Wujaszek podnosi koc i pokazuje im zwiazana ciotke. Piekni jeszcze bardziej sie dziwia i wjezdzamy we wrota z obrazkami. Jak tu pieknie! Wprowadzaja nas do sali, takiej blyszczacej, ze musze zmruzyc oczy. Sa tu wujaszek, ciotka i ja. Dziewka i braciszek zostali w malym pokoiku, w ktorym jest wielu ludzi w pieknych kurtkach. Tesknie za braciszkiem. Czekamy na kogos; z sufitu zwisa zyrandol, jest jak slonce, zloty z mnostwem lancuszkow, swiec i wisiorkow. Patrze na zyrandol. Potem na stolik - z zielonego kamienia. Dotykam go palcem. Jest zimny i gladki jak blonka, tylko ze nie mozna go przebic palcem na wylot. Blyszczaca podloga. Pochylam sie i dotykam. Slisko. Pod scianami stoja piekni ludzie w bardzo pieknych czapkach. Tez chce miec taka czapke. Podchodze do jednego pieknego, ale on sie boi. Mysli pewnie, ze chce go zabic. Ciotka tez tu jest. Ma rozwiazane rece i wyjeto jej kolek z geby. Ma tez wolne rece. Ale wujaszek stoi tuz obok i moze ja uderzyc. Mowi do ciotki, ze jest zdrajczynia, a jesli zacznie cos tlumaczyc nie tak, jak nalezy, on natychmiast sie domysli i ja zabije. Potem wujaszek spostrzega sie, ze odszedlem nieco dalej, zeby dotknac pieknego. Najpierw ogarnia go strach, potem zlosc. Chwyta mnie za reke i sciska. Boli mnie i mowie mu, zeby puscil. Wujek mowi, abym siedzial cicho. Akurat wtedy otwieraja sie wielkie drzwi i wchodzi jeszcze jeden wujek. Ma bardzo piekne buty i blyszczacy noz u boku. Ja tez chce miec taki noz. Nowy wujek patrzy na mnie. Pokazuje mu fige. Ciotka zaczyna mowic, ale nie mozna jej zrozumiec. Odpowiada nowy wujek w pieknych butach i z nozem. Stary dobry wujek niczego nie rozumie. Ciotka zaczyna tlumaczyc, mowi, ze to Knez, ktory bardzo sie cieszy widzac gosci. I ze da nagrode, wujkowi i ciotce. Jakiej nagrody oczekuje wujek? Czuje sie dziwnie. Przesuwam glowe przez blonke. Wczesniej nigdy czegos takiego nie robilem. Robi mi sie strasznie. Nowy wujek Knez jest bardzo wielki, siega glowa do samego pulapu. W brzuchu ma klab swiatla, jakby zjadl cale ognisko. Na palcu ma zle czerwone cacko. Patrze na mojego starego wujka i chce sie wyrwac, on mnie jednak trzyma bardzo mocno. Boli mnie. Wujek tez jest wielki i tez ma w brzuchu ognisko, jakby je zjadl. A na szyi ma moje ulubione cacko, czerwoniutkie. Ciotka tez jest malenka, ale bardzo zla. Znow ma gebe pelna strasznych haczykow. Mowie, ze chce mi sie siusiu. Knez otwiera gebe i wybucha smiechem. Wujek sie dziwi - jak to jest, ze Knez mnie rozumie. Siusiam prosto na sliska, blyszczaca posadzke. *** Rozmawiaja tak dugo, az zaczynam sie nudzic.Knez mowi, ze teraz u nich w Kropli bedzie Zbawca. Ze teraz tecza zgasnie. Ze wszystko bedzie dobrze. Ciotka opowiada o wszystkim wujkowi i mysli, ze Knez jest glupi. Ze ich Kropla wkrotce zniknie. Ze na niebie jest tecza i nie masz obroncy. Oni sa bardzo do siebie podobni - Knez i moj wujek. Knez mowi, ze wujek wkrotce dostanie swoja nagrode. I Sale - znaczy, ciotka - tez ja dostanie. Pytam, czy nagrody dostana tez moj braciszek i jego Dziewka. Knez sie smieje i mowi, ze wszyscy, wszyscy dostana swoje nagrody. Robi mi sie straszno. On jest zly. On chce ugotowac ze mnie krupnik. Placze. CZESC DRUGA KONSUL I DZIEWICA PROLOG POD NIEBIOSAMI Bazalt kladziono tak, by wytrzymal wieki. Kamien byl solidny i niejeden tysiac nog sprawdzil trwalosc mozaikowych plyt Placu Wladcow. Tratowaly je bez uszczerbku nawet konskie kopyta. Tylko iskry sie sypaly.Ale pojawil sie brud. Po raz pierwszy od setek lat. W nocy spadl deszcz i ruda glina bezprawnie zaczela lepic sie do butow. Do butow, ktorych nikt nawet nie myslal czyscic. Bloto sie lepilo i zostawalo; na podeszwach i kopytach, na scenach uczt i polowan, na wizerunkach dawnych bitew. Nikt zreszta tego nie zauwazal -ludzie na placu patrzyli nie pod nogi, a w niebo. Tez po raz pierwszy. A gdy runely miedziane slupki i pekl czerwony sznur odgradzajacy Sciane Twarzy od napierajacego tlumu, wszyscy pojeli, ze stalo sie nieszczescie. Ludzie patrzeli w niebo. W gorace letnie niebo. Patrzeli, mruzyli powieki i ocierali lzy. Jakze ostro swiecilo slonce! Na placu od rana rozmaici sprzedawcy proponowali okopcone nad ogniem szkielka. Szkielka zreszta az tak bardzo nie byly potrzebne. Wystarczylo lekko zmruzyc oczy albo oslonic je dlonia... Plamka byla malenka. Prawie niewidoczna. Czarna. Wczoraj, o zachodzie slonca, kiedy zauwazono japo raz pierwszy, nikt sie za bardzo nie przejal. Ale dzis... Rano byla jak glowka szpilki, w poludnie juz jak drobny miedziak... Ludzie patrzyli. Czekali. I po raz pierwszy nikt nie patrzyl na swiadectwa dawnej chwaly, utrwalone na bazaltowych mozaikach. Bracia stali pod sama Sciana Twarzy. Czteropalca raczke mniejszego mocno sciskala dlon starszego. Mlodszy czul bol, ale cierpial, nie mowiac ani slowa. Chlopczyk, jedyny i samotny na calym placu, nie patrzyl w niebo, na czarna, podobna do sladu po robalu, dziure obok slonca. Patrzyl na ludzi. Patrzyl i milczal. W koncu starszy sie opamietal i poluzowal uscisk. -Przeciez to cie musi bolec! Wybacz. Mlodszy nie odpowiedzial. Myslal. -A moze... moze to wszystko rozejdzie sie po kosciach? - niepewnym glosem zapytal starszy. - Jak myslisz, maly? Nigdy nie nazywal brata jego imieniem. -Dziurka. Dziurka w blonach - cicho odpowiedzial czteropalcy chlopczyk. - Wszystko w nia wpadnie, wszystko wciagnie. A za blonkami jest pusto, braciszku! -Znaczy... juz po nas? Wszyscy zginiemy? Mlodszy znow popadl w milczenie. Myslal. -Wiesz, maly, doskonale sobie obaj radzimy! - westchnal starszy brat. - W domu nie bylo dla nas miejsca i tu nie ma. Bog sie na nas rozgniewal, czy co? Przepadniemy? Z calym tym swiatem? Nie spodziewal sie odpowiedzi, dlatego slowa brata nim wstrzasnely. Ciche slowa. Malec powiedzial je jakby do siebie: -Nie. Nie dopuszcze do tego... Jaryna Zagarzecka, corka setnika Widoczny w dali snieg nie byl bialy, ani nawet blekitny - byl zielonkawy. Zimna, migotliwa zielen ciagnela sie az do horyzontu, bez konca i bez poczatku, jakby pod zimnym, czarnym niebem rozpostarla sie nie osniezona rownina, pocieta kretymi szczelinami wawozow i jarow, ale nieskonczone bloto, lepkie, zimne i obrzydliwe. Wejdz na nie - i juz przepadles, natychmiast zwalisz sie w glab, w grzaska topiel. Ani krzyknac, ani westchnac, ani do Matki Chro-nicielki sie pomodlic... Czarna Wrona z trudem zamachala zmarznietymi skrzydlami, targnela sie wytezajac ostatnie sily, ale zimne powietrze nie chcialo jej uniesc, rozstepowalo sie pod nia, jakby i tu, pod trupio bladym miesiacem, takze bylo bloto. Zamach, zamach, zamach... Wszystko na nic! Powietrze umykalo, rozstepowalo sie i nawet nie dotykalo skrzydel. Stalo sie to, co najgorsze - sila, ktora ja utrzymywala na podniebnych szlakach zanikala, rozplywajac sie gdzies bez sladu. Na czarnym niebie bezdzwiecznie smial sie Miesiac Swiatopolk, a od jego zimnego usmiechu zamieralo serce i stygla krew. Czarna Wrona znow machnela skrzydlami i zakrzyczala - glosno, rozpaczliwie, jakby tu, posrod tych obojetnych gwiazd mogl sie znalezc ktos, kto pomoze i przyjdzie jej na ratunek. Odzewu jednak nie bylo... nie odpowiedzialo jej nawet echo. Krzyk ucichl, jakby utonal w blocie. Ptak zakrakal ponownie... Jaryna otworzyla oczy - i natychmiast chlupnela w nie ciemnosc. Dziewczyna jeknela, uniosla sie lekko i dzwoniac lancuchami, siegnela do dzbana. Lyk lodowatej wody przywrocil jej czucie i przepedzil ogarniajaca ja zgroze. Niedobrze! Bardzo niedobrze, panno setniczanko! Jaryna sprobowala wstac, ale okaleczona noga odmowila jej posluszenstwa, slizgajac sie na wilgotnych plytach posadzki. Przeszkadzaly takze, ciazac okropnie, zapiete na jej nadgarstkach kajdany. Dziewczyna zagryzla wargi, zeby nie zalac sie lzami i nie zawyc z rozpaczy. Niedobrze! Bardzo niedobrze! Trudno nawet orzec, co jej doskwiera najbardziej - obcosc otaczajacego ja swiata, niewola, kajdany na poobcieranych do krwi nadgarstkach, wszechobecna w lochu wilgoc czy brud, ktory doprowadzal ja niemal do szalenstwa. Wszystko to bylo zle, ale najgorszy byl brak nadziei. Nie miala juz zadnej. Jak to czarne ptaszysko, ktore snilo jej sie kazdej nocy. Nie chca go niesc ani skrzydla, ani powietrze, zamiast nieba otacza wrone grzezawisko, a w dole zielony, migoczacy trupim blaskiem snieg. I w koncu nie wytrzymala - rozplakala sie. W milczeniu przelykala gorzkie lzy. Och, tatku, tatku, alez sie corki doczekales! Do niczego niezdatna, do niczego nie majaca szczescia. Gdyby ci ktos pol roku temu powiedzial, ze panna Jaryna Zagarzecka bedzie po nocach plakala z bezsilnosci i babskiej slabosci! Nie uwierzylby stary czerkas Longin i palnalby piescia w stol, az drzazgi by sie sypnely! W odleglym kacie rozlegl sie jek - nieglosny i zalosny. Jaryna westchnela. Jeszcze i to! Jakby malo bylo jednego nieszczescia! Kiedy rosli jak debczaki serdiukowie w jaskrawych kaftanach przywlekli ja tutaj, do czarnej jamy o scianach z wilgotnych kamieni, kiedy brodaty kowal, zionacy przepitym oddechem zakul jej rece i nogi w kajdany, ucieszyla sie z jednego - nie jest tu sama. W kacie, pod ledwo widocznym okienkiem, kulila sie jeszcze jedna nieszczesnica - tak samo jak ona brudna i nieuczesana. Gdy tylko za straznikami zamknely sie okute zelazem drzwi, Jaryna wyciagnela sie ku przodowi i niezbyt glosno zwrocila sie do towarzyszki niedoli - ale w odpowiedzi rozlegl sie nawet nie krzyk - tylko psie szczekanie. Biedaczka dawno juz stracila rozum. Szary polmrok dnia zastepowal mrok nocy, zza drzwi dolatywal monotonny odglos krokow, brodaty serdiuk przynosil dzban z woda i miske z gotowanym jadlem, ktore trzeba bylo jesc rekoma. Nic sie nie zmienialo, a nadzieja na ratunek - i do tej pory nikla, jak gwiazda na niebie o swicie - z kazda uplywajaca godzina rozplywala sie w nicosc. Gasla. Az wreszcie zginela. I wtedy pojawily sie sny, i przyszla Czarna Wrona tonaca w lodowatym bagnisku. Jaryna budzila sie z tych snow z krzykiem i miotana konwulsjami. Kobiecie z przeciwleglego kata tez sie pewnie snily takie sny - jdopoki nie ogarnal ja i wciagnal w glab mrok szalenstwa. Jek przeszedl w smiech - a nawet nie w smiech, tylko chichot. Jaryna ponownie ciezko westchnela. Obudzila sie! Lepiej by bylo, gdyby sie nie budzila! Co nieco z tego wszystkiego jednak zrozumiala. Upior Maca-pura przywiozl ja do tutejszego hetmana, znaczy i loch jest hetmanski, panstwowy. I podziemie to nie jest przeznaczone dla byle kogo. Zwyklych zlodziejaszkow i szalbierzy nie kryje sie w takich kazamatach. Hetmanowi opowiedziano o niej jakies niestworzone historie - i ten kazal dobrze ukryc nieproszonego goscia. Nieszczesnica, ktora szczeka i warczy w kacie, tez kiedys znala lepsze czasy. Z sukni zostaly jej tylko lachmany, ale i te niejedno mowia o swoim wlascicielu. To nie aksamit i nawet nie jedwab. Srebrny haft, gdzieniegdzie zostaly na nim perly, na wynedznialej rece zlota bransoleta z niebieskim kamieniem. A przeciez straznicy jej tego nie zabrali - bali sie widac. Kobieta nie nalezala do pospolstwa. Chodzila w pieknych sukniach, wysoko unoszac glowe. Nie byla corka setnika. Pulkownika tez chyba nie... Nie wiadomo, ile ma lat. Moze dwadziescia, moze czterdziesci. Szalenstwo nie ma wieku. Tu, pomiedzy tymi wilgotnymi kamieniami, dziewczyna czesto wspominala inny loch. Luk w sklepieniu i czarnajame studni. Przychodzila jej tez do glowy dziwna mysl. Macapura, choc byl potworem, nie kazal jej przeciez zakuc w lancuchy i nie karmil niczym psa. I byl z nia siwobrody pan Stanislaw, ktory w ostatniej chwili bez cienia strachu oslonil ja swoim cialem, kiedy przyszedl po nia Dziki Pan ze swoim szlachcicem martwiakiem, ktory wyciagnal ku niej chciwe lapska. Oslonil ja - i sam zginal. Straszny los przypadl w udziale Stanislawowi Macapurze-Kolozanskiemu, ale zginal jak rycerz. Z nim w lochu bylo nie tak straszno - choc i wtedy stracila niemal wszelka nadzieje. W kacie ucichlo i dziewczyna westchnela z ulga. Zasnela. I chwala Bogu! Za co tu wtracono te zacna dame? Spiskowala? Moze jest czarownica? A moze? Moze tez jest niczemu niewinna? Jeszcze niedawno Jarynie wydawalo sie, ze w lochach siedza wylacznie lotry i przestepcy. Co to za kraj, gdzie bez wyroku ludzi lancuchami sku-waja? Od siana ciagnelo zgnilizna. Jaryna podlozyla okuta reke pod glowe, skrzywila sie i sprobowala odwrocic na plecy. Od kamieni tchnelo wilgocia. *** Przyszli po nia rano. To znaczy, Jarynie zdawalo sie, ze jest ranek. Mrok dopiero niedawno zaczal sie nasaczac szaroscia, w korytarzu tupaly buciory - zmieniali sie straznicy, miske zabrano, ale nie przyniesiono jej ponownie. Moze to rano, a moze i poludnie...Znajomy kowal dlugo mozolil sie nad jej kajdanami. Rak jej nie rozkuto, uwolniono tylko nogi. Jaryna sprobowala wstac sama - ale jej na to nie pozwolono. Brodaci serdiukowie chwycili ja pod ramiona i powlekli korytarzem. Zza plecow uslyszala jeszcze znajome szczekanie. Swiatlo nie bylo jasne - niewielka salke oswietlalo moze z pol tuzina swiec. Wystarczylo co prawda i to - oczy setniczanki wypelnily sie lzami, dziewczyna zmruzyla powieki i z trudem powstrzymala jek. Najemnicy powlekli jaku stolowi. Siedzialy za nim dwie, a moze i trzy osoby. Lzy przeszkadzaly w widzeniu, ale Jaryna zdazyla spostrzec obrus. Bogaty obrus, tkany; wlasciwie nie obrus, a dywan. Na tym ni to obrusie, ni to dywanie, stal kalamarz i kubeczek z gesimi piorami. Pchniecie. Dziewczyna nie utrzymala rownowagi i padla. Ale nie na podloge - na lawke. Ktos chwycil ja za ramie i podtrzymal. Obok ktos inny sie zasmial - laskawie i lekko pogardliwie. Jaryna nagle wyobrazila sobie, jak musi wygladac w oczach kogos, kto patrzy na nia z boku: brudna, w obszarpanej, kiepsko uszytej sukni, ze zmierzwionymi oczami i czerwonymi jak sowa oczami. -Irena! Irena Zagarzecka! Uslyszawszy obcy glos, wzdrygnela sie nagle. Mowiono do niej. Jeden z siedzacych za stolem usilowal chyba wymowic jej imie. Mogla juz niemal normalnie widziec. Tak, za stolem siedzialy trzy osoby. Posrodku usadowil sie ten, ktory teraz mowil - chudy, w czarnej kurtce osobliwego kroju. Wygladal jak hiszpanski kolet, tak jak go rysowano w ogladanych przez Jaryne ksiazkach. Z lewej pisarz, maly i podobny do szczura, z zatknietym za ucho piorem. A z prawej... -Irena Zagarzecka? W glosie "Hiszpana" zabrzmiala niecierpliwosc. Odpowiedziec? A... wszystko jedno, gorzej juz nie bedzie. -Owszem, jestem Jaryna Zagarzecka. Moj bafko to wielmozny pan Longin, setnik walecki. Odpowiedziawszy, niemal ugryzla sie w jezyk. Zamiast dzwiecznego, mocnego glosu, z jej ust wydobylo sie chrypienie. Ten za stolem chyba nawet nie uslyszal i nie zrozumial odpowiedzi. "Hiszpan" skinal glowa pisarczykowi i ten natychmiast wyjal pioro zza ucha i podsunal sobie pod nos jakis papier. Albo pergamin - nie wiadomo. Koniuszek piora zanurzyl sie w kalamarzu. W Jarynie obudzila sie ciekawosc. Nie to bylo dziwne, ze w koncu ktos postanowil ja przesluchac. Dziwne bylo co innego - jak tamci zamierzali sie z nia porozumiec? Tutejsze narzecze brzmialo glucho jak olow: chocbys nie wiem jak sie wysilal, nie zapamietasz nawet paru slow. Grin, choc sie staral, nie zdolal sie niczego nauczyc, caly czas porozumiewal sie na migi. Faktycznie - kolejne pytanie zabrzmialo niezrozumiale. Dziewczyna w milczeniu wzruszyla ramionami. Czyzby ten "Hiszpan" niczego o niej nie wiedzial? -Nie rozumiem! - sprobowala wstac, ale krzepkie lapy natychmiast opadly na jej ramiona, zatrzymujac na miejscu. - Znajdzcie panowie tlumacza! Wtedy porozmawiamy. Glos jakby sie zacial - brzmial jak przedtem. Jaryna odetchnela. Skoro chca rozmawiac, to pewnie tlumacza jakiegos znajda. Dopiero wtedy im powie. A ma co powiedziec, ma! Sledczy w czarnym kaftanie pochylil sie ku pisarzowi i cos mu szepnal do ucha. Pioro zaskrzypialo i zaczelo stawiac na papierze wielkie, szpetne znaki, podobne do zukow. Tymczasem "Hiszpan" zwrocil sie w prawo. W pierwszej chwili Jarynie wydalo sie, ze siedzacy po prawicy osobnik trafil tu zupelnie przypadkowo. Nie przypominal czlowieka, tylko purchawke. Na ramionach jakies lachmany, zamiast geby - same zmarszczki, z ktorych wystaje ostry nos. Jaryna poczula, ze ogarniaja ja zle przeczucia. Jegomosc w czerni byl tu wyraznie glowna osoba. Pisarz - i u antypodow jest pisarzem, ale ta Purchawka... W wiezieniu nie spotyka sie ludzi przypadkowych. Oprawca? Lekarz? Na lekarza staruch nie wygladal. Szeptali dosc dlugo, az wreszcie Purchawka kiwnal glowa, i w jego rekach jakby znikad zjawil sie pergamin ze zlota pieczecia na grubym sznurze. Teraz przyszla kolej na kolejne kiwniecia glowa ze strony "Hiszpana". W koncu sie dogadali. Staruch wstal i skinal na serdiukow. Jaryna sama tez sprobowala sie podniesc. Zrozumiala - teraz dopiero sie zacznie! Znow chwycily ja krzepkie lapy i powlokly ku stolowi. Jeden z serdiukow chwycil ja za dlon, szarpnal i zmusil do wyciagniecia reki nad stolem. Nie zakrzyczala - choc nie braklo jej sil. Czyzby chcieli zaczac tortury, nawet nie zadajac pytan i nie znajac jezyka? Moze mysla, ze bol sprawi, ze sama opanuje ten ich belkot? A moze w ogole nie mysla, tylko robia, co im kazano? Zadali pytanie, nie odpowiedziala, no to wezma sie za knut... Kiedy w malenkiej, jakby dzieciecej dloni Purchawy pojawila sie igla, dziewczyna nie wytrzymala - i szarpnela sie w tyl. No tak - slyszala o czyms takim, teraz przyjdzie jej wyprobowac na wlasnej skorze. Strach na chwile znikl, i zastapila go wscieklosc. Za co? Coz ona im takiego zrobila? Zeby choc nie dreczyli, tylko od razy zabili! Uklucia nie poczula. Spostrzegla tylko, ze u nasady jej kciuka zaczela sie zbierac kropla krwi. -Pusccie ja! Dlonie rozluznily uchwyt. Bylo to tak nieoczekiwane, ze dziewczyna zachwiala sie i niewiele braklo, a bylaby upadla. -Mozecie usiasc... zajac swoje miejsce, pani Ireno. Mowil "Hiszpan" - tym samym tonem i tymi samymi slowami. Tylko ze teraz wszystko rozumiala. To znaczy - niczego nie rozumiala... -Pani Zagarzecka! Jestem... prokuratorem panstwowym Jego Swiatlosci Kniazia Sagora Trzeciego. Mozecie mnie nazywac panem Ulu. Oznajmiam... powiadamiam was, ze wydano wam wize na roczny pobyt w dziedzinach wladanych przez Jego Swiatlosc, co pozwoli nam na... porozumiewanie sie i wzajemne zrozumienie. Wiza! To dziwne slowo juz slyszala. Nie tutaj - w domu. Opowiadal pochmurny pan Rio. Pan Rio! No tak, oczywiscie! Mimo wszystko znalezli tlumacza. Znajomego! -Z polecenia Jego Swiatlosci zadam wam szereg pytan, na ktore spodziewam sie otrzymac... uslyszec... szczere i wyczerpujace odpowiedzi. Niewidzialny tlumacz! Jaryna z trudem poskromila chec natychmiastowego przezegnania sie. To ci dopiero czarnoksieznicy! Dobrze byloby wiedziec, w jakim ogniu te igielke hartowali! Chociaz nie, lepiej nie wiedziec! -Pytanie pierwsze! -Poczekajcie! Dziewczyna rzucila sie w przod, zapomniawszy o chromej nodze. Niedobrze! Podloga umknela spod stop, Jaryna poleciala twarza prosto na deski stolu i ten... dywan. Na szczescie straznicy zorientowali sie w pore, podchwycili ja pod rece i szarpneli w tyl, na laweczke. -Poczekajcie! Musicie mnie wysluchac! Przemowila szybko, lykajac w pospiechu koncowki slow i cale wyrazy. Zeby tylko jej nie przerwali, zeby dali powiedziec! -Jestem poddana Wojska Zaporoskiego, urodzona szlachcianka, rodu zacnego i starego. Moim ojcem jest szlachetny pan Longin Zagarzecki, setnik walecki. . Przybylam tutaj, do wlosci kniazia Sagorskiego, nie z wlasnej woli - zostalam porwana przez lotra Macapure, ktory jest obmierzlym Bogu potworem i odmiencem. Zadam wiec od pana prokuratora Ulu, zeby mi wyjasnil, z jakiego powodu jestem traktowana jak zloczynca i jakim prawem bez zadnego sadu osadzono mnie w wiezieniu? "Hiszpan" poruszyl brwia i usta Jaryny zakryla ciezka, smierdzaca czosnkiem lapa. -Pytanie pierwsze. Jego Swiatlosc zada, zebyscie wy, Jaryno Zagarzecka, szczegolowo i dokladnie opisali obrzed, ktory pozwolil wam, panu Macapurze i innym osobom pokonac Granice. Czy zrozumiala pani moje pytanie, pani Zagarzecka? Smierdzaca czosnkiem dlon rozluznila uscisk i Jaryna mogla zaczerpnac tchu. Znaczy, wszystko na nic? Po prostu nie raczyli nawet jej wysluchac! -Pytam po raz drugi... powtarzam. Czy zrozumiala pani moje pytanie, pani Zagarzecka? Glos prokuratora Ulu brzmial obojetnie, pogardliwie nawet i slychac w nim bylo znudzenie. "Hiszpana" wcale nie bawila rozmowa z brzydka, brudna nedzarka, ktora osmielila sie mu przerwac. -Zro... zrozumialam. Czarne swiece, odwrocony krucyfiks, nadgarstki spetane sznurami, straszne, niezrozumiale slowa - i chlod, niesamowity i nierzeczywisty, napierajacy ze wszystkich stron. Czegos takiego sie nie zapomina - ani na tym, ani na tamtym swiecie. -W takim razie prosze odpowiedziec... przystapic do odpowiedzi. -Trzeba mi pomyslec. Musze sobie przypomniec. Slowa same wyrwaly sie jej z ust - i dziewczyna natychmiast zapragnela je cofnac. Wyszlo tak, jakby prosila o laske. Czyzby ja zlamali? Stchorzyla... poddala sie, gotowa na wszystko?! Prokurator Ulu wzruszyl ramionami i spojrzal na pisarczyka. Ten rozejrzal sie dookola - a potem schylil sie pod stol i postawil na obrusie wyjeta stamtad klepsydre. Ziarnka piasku bezszelestnie zaczely sie sypac w dol... -Otrzyma pani czas na to, zeby sobie wszystko przypomniec... i uporzadkowac w glowie. Mysli gdzies znikly. Umykaly, niczym czarne ptaki ulatywaly precz. W gorejaca zlym, zielonym ogniem przestrzen. Najprosciej byloby oczywiscie wszystko opowiedziec. Nieszczescia z tego nie bedzie, a nieznany jej knez Sagorski moze sie nad nia ulituje... I kaze przeniesc do innej komnaty, suchej i jasnej. Pokrecila glowa. Jak niewiele bylo trzeba, zeby zapomniala o czerkaskiej dumie i powinnosci. Najpierw szukala pieszczot swi-niopasa, mugira-czumaka i judasza Grinia, ktory poslal na zatracenie jej najlepszych chlopcow; a teraz sama gotowa byla takim Judaszem jak on zostac! Przeciez nie w dobrej sprawie knez pyta o ten obrzed! A skoro ja pyta, znaczy, inni milcza! Nawet wiedzma Sadlo, nawet taki zaprzaniec i odstepca jak Macapura! Grin zdrajca pewnie by wszystko opowiedzial, ale niczego nie wie! Trafil tam pod sam koniec, czyli niczego nie zapamietal. I najwazniejsze - dokad to sie knez Sagorski wybiera? Czyli trzeba milczec? Milczec? Tak, milczec! 1V1.Ob O. Kiedy spadlo ostatnie ziarenko piasku, Jaryna Zagarzecka zamknela oczy. Nie na dlugo, na chwilke. Ech, sily by jej sie teraz przydaly! Podczas ostatnich tygodni zupelnie zmizerniala. -Prosze rozpoczac opowiadanie... relacje, pani Zagarzecka. - Nie. Wargi jej ledwo drgnely. Dziewczyna nabrala tchu w piersi i gleboko odetchnela. - Nie!!! -Prosze wyjasnic... umotywowac przyczyny swojej odmowy. Prokurator patrzyl gdzies w sufit. Najwyrazniej sie nudzil. Jaryna nie bardzo miala ochote na wyjasnienia, ale jednak nie wytrzymala. -Czyzby pan nie rozumial, panie Ulu? To obrzed sataniczny, rodem z piekla! Kazdy, kto przylozy do niego reke, straci dusze! Czy waszemu kneziowi nie szkoda swojej duszy? I kimze bym sie okazala, gdybym o czyms takim opowiedziala? Dziewczyna az sie zachlysnela i odchylila w tyl. Zrozumial? Przecie kazdy to zrozumie, nawet poganin! -Wasze wyjasnienie, pani Zagarzecka, nie jest przekonujace... wystarczajace. Po raz ostatni prosze o rozpoczecie skladania relacji. -Odmawiam. Tym razem odezwala sie ledwie slyszalnie. Stracila sily na niedawny krzyk. Spodziewala sie wszystkiego - krzyku, grozb, uderzen w twarz, ale prokurator milczal. Jaryne porazil nagle dziwny, nieprawdopodobny domysl: pan IHu po prostu sie zdrzemnal. Spi z otwartymi oczami! Oczywiscie to niemozliwe, ale czemu "Hiszpan" milczy? Milczy, siaka nosem, a wzrok utkwil nie w podlodze, ale w obrusie. Zamyslil sie? Oj, raczej nie! Niezwyklosc zachowania prokuratora spostrzegla chyba nie tylko ona. Drugi nos -dlugi i niespokojny - wsunal sie niemal w samo ucho prokuratora. Wargi Purchawy poruszyly sie bezglosnie. Pan Ulu kiwnal glowa, nie zmieniajac pozycji. Potem znow znieruchomial... i znow kiwnal glowa. -Pani Zagarzecka! Slowa odrywaly sie od warg prokuratora powoli i jakby niechetnie. Mogloby sie wydawac, ze prokurator nie ma najmniejszej ochoty na rozmowe z uparta pannica. -Jego Swiatlosc przewidzial... spodziewal sie waszej odmowy. Na taka okolicznosc Jego Swiatlosc przewidzial... zastosowanie niezbednych... czynnosci. Srodki... sposoby zastosowane aktualnie, niech pani potraktuje jako uprzedzenie... informacje do przemyslenia. Niewidoczny tlumacz wyraznie nie dawal sobie rady, zdajac sie na dziko i niezwykle brzmiace slowa. I nagle Jaryne porazila nowa mysl, jeszcze dziwniejsza niz poprzednia. Prokuratorowi nie jest nudno. Jest mu niedobrze - az bierze go na wymioty. I nie ona, okaleczona dziewczyna, jest temu winna. "Hiszpana" mdli na sama mysl o tym, co chca jej zrobic! Przeciaga czas, odklada wykonanie tego, co dla niej przygotowano... I zrozumiala jeszcze jedno - nie tylko jej przyszlo to do glowy. Dlugi nos starucha znow pochylil sie ku uchu prokuratora, a pisarczyk az sie uniosl na miejscu i niecierpliwie ruszyl tepo zakonczonym podbrodkiem. -Zaczynajcie! Tak, w jego slowach nie slychac nudy, tylko odraze. Pan Ulu wstal, ostro odwrocil sie w tyl i ruszyl ku czarnemu otworowi wyjscia. Pisarz radosnie zatarl lapki, wymienil z Purchawka pelne obrzydliwej niecierpliwosci spojrzenie, podskoczyl i machnal reka... Obce lapy wczepily sie w jej ramiona, szarpnely brudna suknie i pchnely twarza na lawe. Dziewczyna zaczela krzyczec i szarpnela sie kilkakrotnie, ale oprawcy trzymali ja mocno. Lancuch zwisajacy z rak napial sie i przycisnal dlonie do twardego drewna, a czyjs ciezki jak olow zad usiadl jej na nogach. Po pierwszym uderzeniu knuta - bezlitosnym, wymierzonym przez plecy - krzyknela, ale natychmiast zagryzla wargi, postanowiwszy milczec do konca, dopoki nie runie w czarnajame niepamieci. Nie bedzie czerkaska setniczanka wyc pod batem! Nie bedzie! Nie... Bili na dwie rece - dokladnie mierzac kazde uderzenie. Po plecach, po nogach, znowu w plecy, nizej, po swiezej ranie i po skrwawionej skorze. Bol wzmagal sie z kazdym razem, az wreszcie stal sie nie do zniesienia. Jaryna juz nie wiedziala nawet, czy milczy, czy krzyczy na cale gardlo, zachlystujac sie wrzaskiem. Z pogryzionych warg krew lala sie po podbrodku... A swiadomosc wciaz nie chciala zagasnac - i trwalo to dlugo, nieznosnie dlugo... Swiadomosc - i bol. Stracila tylko glos, ktory zastapilo nawet nie chrypienie, a szept. A knuty swistaly... i zmeczeni oprawcy zmieniali jeden drugiego... Az wreszcie nadeszla ciemnosc... Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Wujek gdzies wyjechal. Smutno mi. Braciszkowi tez jest smutno. Placze. Nie umiem go pocieszyc. Nawet sensy nie pomagaja. Zla ciotka nie chce ze mna rozmawiac. Chce plakac, jak moj braciszek. I chce, zebym umarl. Druga ciotka nie nazywa sie Dziewka, tylko Irena Longinow-na Zagarzecka. Nie widze jej, ale jest niedaleko. Bardzo cierpi. Moze niedlugo umrze. Poslalem jej sense i powiedzialem wujkowi Knezio-wi, zeby Irena Longinowna Zagarzecka nie umierala. On sie zdziwi...l i zapytal, czy wiem, co to znaczy. Powiedzialem mu, ze wiem, a on nie wie. Jak dorosne, to mu wyjasnie. Zdziwil sie i przestraszyl. Wujek Knez ma swojego chlopczyka o imieniu Tor. Kniezyc jest bardzo, bardzo malenki, ma wszystkiego trzy latka. Poslalem mu sense, ale on zaczal plakac. Wujek Knez bardzo go kocha i strasznie sie o niego boi. Blonki robia sie ciemniejsze i twardsze. Dzis rano udalo mi sie narysowac sense. Wujek Knez mnie zabral, zeby mi pokazac wielka komnate, w ktorej stoja ciezkie zabawki. W kazdej zabawce jest mnostwo kartek z nieprawidlowymi sensami. Powiedzialem to wujkowi Kneziowi i on sie zdziwil. Wtedy narysowalem mu prawdziwa sense - duza i biala. Wujek Knez sie przestraszyl i zapytal, skad znam Jezyk Wyjatku. Powiedzialem, ze to nie jezyk, tylko sensa i ze rysuje sieja zuczka-mi. Znam wiele zuczkow. Zuczki na kartkach w tej komnacie sa nieprawidlowe. Wtedy wujek Knez pokazal mi ciezkie zabawki z prawidlowymi zuczkami. Ale sensy byly tam niesmaczne. Dobry wujek daleko. Jest mu tam dobrze. Irena Longinowna Zagarzecka jest niedaleko. Jest jej zle, bardzo cierpi. Moje sensy jej nie pomagaja. Nawet biale. Powinienem cos wymyslic. Ale jestem jeszcze malenki i nie umiem. Braciszek nie chce ze mna rozmawiac. Jemu tez jest zle. Mowi, ze stalem sie "judaszem". W tym slowie tez jest sensa, ale bardzo czarna. Chcialo mi sie plakac, ale nagle zrozumialem, ze mi nie wolno. Kiedy placze, drugim robi sie gorzej. I juz nie placze. Jaryna Zagarzecka, corka setnika Czarna Wrona znow spadala, powietrze ustepowalo, nie chcialo jej podtrzymywac, a lsniaca zielona martwizna ziemia byla juz zupelnie blisko... i nie bylo ratunku ni nadziei... Lezala, wtuliwszy twarz w brudna, cuchnaca stechlizna slome. Dzban byl pusty, nie zostala w nim nawet jedna kropla wody do zwilzenia skrwawionej twarzy. Zapomnieli? Chyba nie. Jego Swiatlosc o niczym nie zapomina! Pusty dzban mial byc takze "uprzedzeniem" dla upartej "pani Zagarzeckiej". Z odleglego kata, w ktorym niczym kupa brudnych szmat kulila sie ta, ktora stracila rozum, od czasu do czasu rozlegalo sie pelne strachu skomlenie. Ale skatowana dziewczyna nie miala juz sil, by sie tym przejmowac. Jaryna nie spala. Dokladniej rzecz biorac, wydawalo jej sie, ze nie spi, a po prostu lezy sobie na smierdzacej slomie, nie mogac sie poruszyc i drgnac, zeby znow nie wywolac rwacego, przenikliwego bolu. Podziemie nie zniklo, bylo tutaj, ale byla tu tez Czarna Wrona, byl tez swiecacy zlowroga zielenia lodowaty snieg i czarne, zimne niebo. Wszystko bylo tak realne, ze mogla tego niemal dotknac... I bylo to straszne, przerazajace! Z jakiegos niewiadomego powodu ziemia znalazla sie daleko w dole, a Czarna Wrona wciaz spadala; powietrze gestnialo, nad wroga, czarnoksieska ziemia ciagnal sie ledwo juz dostrzegalny dymek, dlawiacy gardlo slodkawym, trupim zapachem. Czarna Wrona spadala, tracac sily w strasznej, nierownej walce. Wilgotne podziemie unosilo sie coraz wyzej ku okrutnemu niebu, i Ptak nie mogl... i Jaryna nie mogla ruszyc skrzydlem. Dziwna rzecz, ale wcale nie bala sie smierci. Smierc zostala juz za nia, gdzies tam wsrod ruin zamku Macapury, pomiedzy trupami i plamami krwi na podlodze - jej, Jaryny krwi. Nie pierwszy raz w jej glowie rodzil sie domysl, ktory wszystko objasnial. Pomysl nieprawdopodobny, szalony, okrutny... Pieklo! W rzeczy samej zginela tam, wsrod krwi i obrzydliwych zaklec. Zginela bez popa i spowiedzi, nie zdolawszy sie przeciwstawic piekielnemu szabatowi. Zginela - i trafila tutaj. Bog wie, jak ukarac Swoja sluzebnice! Nadzieja, strach, ponizenia, znow nadzieja, znow ponizenia i bol, bol, bol... Na dwa dni przed straszna wyprawa do Kalandiejcow, na ktorej stracila wszystkich swoich chlopcow (oto jeszcze jeden jej grzech! Straszniejszy i ciezszy od innych!) siedzieli z Chwedirem-Teodo-rem i rozmawiali o glupotach. Bursak, dobra dusza, widzial, ze brzemie powinnosci zlozonych na niewiescie barki ciazy Jarynie, i zeby ja choc na chwila rozbawic, zaczal jej recytowac zabawne wiersze, ulozone przez pewnego poete z Poltawy. W tych wierszach hulal sobie slawny czerkas Eneasz po szerokim swiecie ze swoimi chlopcami oszczepnikami - az zawedrowal do samego piekla. A w tym piekle - kazdy otrzymuje to, co mu sie nalezy wedle jego grzechow. Jedni w kotlach siedza, inni przy patelniach, jeszcze inni kosza oczerety i pod kotlami pala. I nie strasznie tam, ale raczej smiesznie. Dobrze mowil Chwedir, nawet sie nie zajaknal! Swietna pamiec mial chlopak. A glos -chocby od razu kazania wyglaszac! Posmiala sie Jaryna, posmiala... ale potem sie zamyslila. Przeciez jezeli z piekla smiac sie mozna, to co to za meki, co to za kara? Smiech jeden - i tyle! I wtedy Chwedir spowaznial, zasepil sie. A potem powiedzial - i nie swoim, ale mocnym, ojcowskim glosem: "Jarynko, to nie pieklo! Pieklo jest w nas samych. I nie sposob przed nim uciec. A poniewaz dusza jest wieczna... znaczy i pieklo w nas jest wieczne!..." I oto ono - Pieklo! Bylo tu wszystko, czego sie bala, wszystko, przed czym chciala uciec. Wszystko? Oczywiscie, ze nie wszystko! Czarna Wrona jeszcze spada, jeszcze sie wczepia w nieposluszne powietrze, odwraca jeszcze oczy od trupiej ziemi i trupiego oparu... Rowna, zielonkawa powierzchnia pomarszczyla sie, poprzecinaly ja szczeliny i pekniecia, a opary zgestnialy i zaczely tezec. Oto ona, zguba nieodwracalna, ostateczna i konczaca wszystko! To, co bylo, to jeszcze nie meka, nie nieszczescie. Nieszczescie i rozpacz sa juz blisko - tuz przed nia. Wystarczy dotknac bezsilnym skrzydlem zdradliwej, snieznej powierzchni, wystarczy, ze oczy zasnuje migotliwy, bagienny ogien... Nizej, nizej, w chlod, w lodowe pieklo, w ktorym sniezynki to dusze potepiencow. Czarna Wrona krzyczy resztkami sil, podnosi oczy ku obojetnemu, czarnemu niebu, ku chichoczacemu Miesia-cowi-Swiatopolkowi, poddajac sie ostatniej, szalonej nadziei uderza rozpaczliwie skrzydlami... i nagle, jakby czyjas dlon... Czyjas dlon, zywa, ciepla, mocna, pelna sil, podnosi ja, ujmuje pod skrzydlo... ramie, chwyta za reke i sciska, zatrzymujac ja tuz nad krawedzia. -Uratuje! Nie martw sie! Uratuje cie! Klujaca mgla zgeszcza sie jeszcze bardziej i wdziera w krtan, zaczarowany snieg burzy sie i wzbieraja na nim fale. Ale trwoga juz ja opuscila, przepadla w bezdennym, czarnym niebie. Nie jest sama, juz nie jest sama! Ona, Jaryna Zagarzecka, Czarna Wrona... I wszystko zniklo. Niebo, martwe oblicze miesiaca, zielen sniegow. Zostalo podziemie, snopek stechlej slomy i szary polmrok przedswitu. Jaryna usmiechnela sie gorzko. Sen! Wszystko bylo tylko snem. I dobrze, ze tak sie tylko skonczylo. Ale czemu ona stoi? Tak, stoi! Jakby nie podciela jej sciegna ostra stal panskiej szabli! I nie tylko w tym rzecz! Znikly gdzies kajdany, ona sama zas nie ma na sobie okrwawionych lachmanow, ale jaskrawy plaszcz i wyszywany srebrem pas? A jej reka? Ten, kto trzymal ja jak przedtem za reke, usmiechnal sie do niej i dziewczyna natychmiast przestala myslec o czymkolwiek - oslepil ja tym usmiechem. Tak usmiecha sie Bog. -Ja... ja spie? -Spisz, Ireno. Mlodzieniec ma na sobie taki sam jak ona plaszcz, tylko ciem-noliliowy, opasany takim samym srebrem, a przy pasie szable. Nie, to nie szabla, ale zamorska szpada i nie u boku, ale na rapciach. W jasnych wlosach ma srebrna obrecz. -Spie? Znaczy, ciebie nie ma? Ty mi sie po prostu snisz? Usmiecha sie jak przedtem, wesolo i beztrosko. Piekna ma twarz. Piekna, ale dziwna. Niespotykana - o ostro rzezbionych kosciach policzkowych i waskich, lekko skosnych oczach. Nie jest Rusinem, nie jest Moskalem, ale i nie Tatarem... -Jeszcze mnie nie ma, Ireno. Ale bede. Juz niedlugo! Dziewczyna westchnela. Tak, to tylko sen! Z pewnoscia wila sie z bolu na smierdzacej slomie i pomyslala o tym, ze moglby ktos przyjsc, wziac ja za reke i obronic. Pomyslala... -Skoro cie nie ma, to jak mogles przyjsc? Szeroka, mocna dlon muska wlosy pod srebrna opaska. W zlocistych oczach tancza wesole, czarcie iskierki. -Sama przeciez mowisz: to sen! A we snie nie ma czasu. Sen rozciaga sie ponad Granicami i ponad Naczyniami. Ja ci sie nie snie - po prostu zajrzalem do twojego snu. Wybacz, jezeli nie w pore... -Nie, w sama pore, a jakze! Jaryna obejrzala sie. Dziwny sen! Te same sciany, brudna, wilgotna posadzka, skulona wariatka w odleglym kacie. Tylko ona jest inna. Silna, zdrowa, i nawet jej twarz... Ale nie ma czasu na myslenie o tym wszystkim. Sen wkrotce sie skonczy... -Dziekuje! Jak masz na imie? Mlodzieniec zamyslil sie i po dziecinnemu wydal wargi. -Nie mam imienia! Na razie nie mam imienia, Ireno! Tylu krewniakow - i zeby choc jeden pomyslal o imieniu! Ale juz wkrotce beda na mnie mowic Jutrzenka. -Jak? - spytala niezbyt pewna, czy dobrze uslyszala. -Jutrzenka. Niosacy Swiatlosc. Niezwykle imie odezwalo sie dziwnym echem. Niosacy Swiatlosc. Zdaje sie, ze gdzies je slyszala... Ojciec cos mowil czy Chwe-dir wspomnial przy jakiejs okazji... -Nie dziw sie! Jedno i to samo imie dzwieczy rozmaicie, ale zostaje Imieniem. Ty jestes Irena, co znaczy - Dawczyni Pokoju. Jestesmy prawie imiennikami. Dawczyni Pokoju... czyzby to byla prawda? Chciala zapytac o inne sprawy, ale ten, czyja dlon byla twarda, znow sie usmiechnal i pokrecil glowa. -Nie teraz. Ale juz niedlugo. Szkoda, ze na razie moge ci pomoc tylko we snie. Ale ten, ktory dopiero stanie sie mna - on sie postara. Dzielny z niego chlopak. Do zobaczenia, Dawczyni Pokoju. Liliowy plaszcz drgnal, jakby targnal nim niewidoczny wiatr i serce Jaryny nagle scisnelo sie nieoczekiwanym bolem... ...ktory ogarnal cale cialo - pokaleczone i skrwawione. Dziewczyna jeknela i z trudem otworzyla oczy. Tak, juz rano. Brudna sloma, zardzewiale zelastwo na nadgarstkach, pusty dzban, przewrocona miska... Dziewczyna sprobowala wstac, ale nie miala sil. Z kata rozleglo sie znajome poszczekiwanie. Jej sasiadka na czworakach wylizywala miske. Jaryna znow zamknela oczy. Nic sie nie stalo, po prostu przysnil jej sie sen, dziwny sen o dziwnym mlodziencu z dziwnym imieniem. O Tym, Ktory Ratuje. I nagle zrozumiala, jasno i wyraznie - jakby ktos niewidzialny zapisal to czarnym, oficjalnym drukiem na zoltym hamburskim papierze. Stalo sie. Stalo sie! Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Moja koszulka stala sie juz bardzo ciasna. I porteczki takze. Piekny, ktory wciaz za mna chodzi, powiedzial, ze szybko rosne. Ja powiedzialem, ze to nie ja rosne, tylko koszulka sie zmniejsza. Bardzo sie smial. Wtedy powiedzialem, ze mozna na to patrzec rozmaicie. Jezeli porownywac ze mna, to koszulka rzeczywiscie sie zmniejsza. Piekny przestal sie smiac. Irenie Longinownie Zagarzeckiej jest bardzo zle. Powiedzialem zlej ciotce. Zla ciotka prosila o pomoc Irenie Longinownie Zagarzeckiej. Powiedzialem, ze pomoge, jak dorosne. Ale nie umiem tak szybko rosnac. Trzeba znalezc blonke, za ktora ona siedzi. Chlopczyk o imieniu Kniezyc Tor zapytal, jak mam na imie. Nie wiem. Dzis rozmawialy ze mna motyle. Powiedzialem o tym wujkowi Kneziowi, ale nie uwierzyl. Powiedzialem wiec braciszkowi. Braciszek dzis jest smieszny. On zawsze robi sie smieszny, gdy na stole stawiaja wielki dzban. Powiedzialem mu, ze tam nie ma ani jednej sensy. Jaryna Zagarzecka, corka setnika Teraz juz nie stala - wisiala podtrzymywana lapami roslych serdiukow. Swiatlo jak przedtem razilo ja w oczy i twarze wszystkich trzech - pisarza, Purchawy i prokuratora Illu rozplywaly sie i pokrywaly zlotawa mgielka. W ustach czula sucha gorycz. Nie dali jej sie nawet napic wody. -Dano wam pewien czas... termin dla przemyslenia swoich odpowiedzi. Niewygody, ktorym was poddano... ktorych doswiadczyliscie... uznano za wystarczajace... przekonujace. Prosze o rozpoczecie skladanie zeznan... oswiadczen... Glos "Hiszpana" brzmial jak przedtem lekko pogardliwie i wrogo. Nie potrafila zrozumiec, czy prokurator zywil niechec do niej samej, czy do tego, co sie tu dzialo. -Sluchamy was... obdarzamy uwaga... Milczec? Jaryna westchnela. Bala sie milczec. To nie sen, w tych scianach nie rozblysnie Jutrzenka, nie poda jej mocnej, cieplej dloni. -Powtarzam... mowie ponownie. Sluchamy was! Niewidoczny tlumacz jak przedtem mial spore trudnosci. Czy nie dlatego, ze sam Illu ledwo cedzil slowa? Trzeba bylo milczec. Kiedys ojciec jej powiedzial, ze w niewoli najbardziej niebezpieczne jest zaczac mowic i okazac slabosc. Milczysz, umrzesz szybko. Zaczniesz mowic - smierc bedzie dluga i bolesna. -Chce wiedziec... - Jaryna z najwyzszym trudem opanowala ogarniajacy ja bol i podniosla ciazaca niczym olow glowe. - Chce wiedziec, panie prokuratorze, co jeszcze chce wiedziec knez Sagorski. I od tego bedzie zalezala moja odpowiedz. Takich slow nikt sie tu nie spodziewal. Pisarz zaczal sie trwozliwie wiercic i zezowac na pana Ulu, Purchawka zas podskoczyl i wsunal dlugi nos w prokuratorskie ucho. Nie inaczej! W tym cala sztuka, w tym przesluchiwany moze wykazac spryt: zadawac niespodziewane pytania, zeby tamci sie pogubili - i nie dawac im wytchnienia. Ale "Hiszpan" tylko ramieniem ruszyl, odpedzajac od siebie starucha. A na pisarza, ktory zaszeptal mu cos z boku, nawet nie raczyl spojrzec. -Wasze zyczenie, pani Zagarzecka, jest zrozumiale i niesprzeczne z prawem. Jego Swiatlosc Knez Sagor chce wiedziec... poznac odpowiedz na nastepujace pytania. Po pierwsze: Na czym polegal obrzed, o ktorym rozmawialismy poprzednio. Po drugie: Jego Swiatlosc chce otrzymac szczegolowa informacje... wiadomosci o kraju zwanym Wojsko Zaporoskie, a takze o sasiadach tego kraju i poznac strukture zarzadzania, dowiedziec sie wszystkiego o systemie finansow... pienieznym, drogach, twierdzach i silach zbrojnych. Z jakiegos powodu Jaryna wcale sie nie zdziwila. A jezeli nawet zdziwila sie, to bardzo nieznacznie. Od razu zrozumiala, ze ten szatanski obrzed potrzebny jest kniaziowi wcale nie do uczonych badan. A gdy ktos przekracza przekleta Granice, to chyba nie z pokojowymi zamiarami? Pozornie czerkasi nie maja najmniejszych powodow, zeby czuc strach przed kneziowymi serdiukami, jako ze ci ani armat nie maja, ani rusznic, ale na wojnie roznie bywa! Drogi, twierdze, wojska! Nigdy w zyciu! I zrozumiala jeszcze, ze pan Ulu celowo jej o tym wszystkim powiedzial. Jakby podsuwal cos, podpowiadal. A skoro tak... -Pan prokurator powinien zrozumiec... - dziewczyna westchnela, zbierajac ostatki sil. -Takie pytania mozna zadawac jencom wojennym. Pomiedzy panstwem knezia Sagorskiego a Wojskiem Zaporoskim na razie nie masz wojny i dlatego nie zamierzam na takie pytania odpowiadac. Zadam takze, zeby pan prokurator Ulu zechcial przedstawic mi zarzuty, na podstawie ktorych zostalam osadzona w wiezieniu. Jezeli zarzutow nie ma, to domagam sie natychmiastowego wypuszczenia na wolnosc i nalezytej satysfakcji, jak to jest uznane w cywilizowanych krajach, nie popadajacych w barbarzynstwo! Udalo jej sie to powiedziec, choc z trudem starczylo jej na wszystko tchu. Ukladanie oficjalnych wypowiedzi nie nalezalo do mocnej strony czerkaskiego wychowania, ale w tym przypadku moglby byc z niej dumny i madrala Chwedir. Szkoda tylko, ze tego nie uslyszy! Jaryna czekala na odpowiedz, ale pan Ulu nie spieszyl sie z nia. Wreszcie powoli wstal i ruszyl podbrodkiem: -Precz! Wszyscy precz! W glosie prokuratora nie bylo juz nudy. "Hiszpan" sie zloscil. I - dziwna sprawa! - wygladalo na to, ze powodem jego gniewu wcale nie byl jej upor. Serdiukowie posluchali natychmiast - i zatupali buciorami ku drzwiom. Pisarz zamrugal niepewnie powiekami, przez chwilke dreptal w miejscu, ale wyniosl sie za tamtymi. A staruch najwyrazniej nie zamierzal wychodzic... -Precz, powiedzialem! Zostawcie mnie z nia samego! Krzyk zmiotl Purchawe z miejsca. Pan Ulu zmarszczyl brwi, przesunal reka po obrusie, namacal gliniany kubek, a obok niego dzban. Zabulgotala woda. Jaryna czekala. Nie miala sil na to, by stac, wiec usiadla na lawie - bokiem, zeby nie upasc. Zrozumiala, ze jej nie uwolnia i nie przedstawia oskarzen. Wiec co z nia bedzie? "Hiszpan" odwrocil sie, patrzyl przez chwile na zamykajace sie za Purchawa drzwi, a potem potarl dlonia podbrodek. -Pani Zagarzecka! Powinienem... jestem zobowiazany powiadomic pania o istnieniu pewnych nieznanych wam faktow... okolicznosci. Pan Ulu znow sie skrzywil, jakby nie mowil, lykal ocet. -Wiadomosci, ktorych zada od was Jego Swiatlosc potrzebne sa nie do okupacji... czy podboju waszego kraju. Idzie o cos innego. Niezgodne z prawem... dokonane bez pozwolenia wladz przejscie pana Macapury przez Granice, w jakis sposob naruszylo jej funkcjonowanie... istnienie. Co wiecej, prawdopodobnie zagrozilo naszemu swiatu... Naczyniu... rzeczywistosci. Niewidoczny tlumacz najwyrazniej kompletnie sie pogubil albo panu prokuratorowi cos sie pokielbasilo. Jaryna nawet pokrecila glowa, usilujac cokolwiek pojac. O jaka Granice chodzi? Zeby choc to jej ktos wyjasnil! -Jego Swiatlosc, jako glowa naszego panstwa, powinien zawczasu sprawdzic mozliwosc ewakuacji... wyprowadzenia ludzi z naszej rzeczywistosci... Naczynia. Niestety, zwykle drogi przez Granice sa obecnie zablokowane... niemozliwe do przejscia. Dlatego obrzed, ktory wykorzystal pan Macapura, jest tak wazny. -Nie rozumiem! - Jaryna nawet lekko sie podniosla, wparlszy reke w cieple drewno lawki. - To niech pan Macapura sam wszystko opowie! I ta przekleta wiedzma - Sadlo! Krzyknela - i natychmiast ugryzla sie w jezyk. Czy to jej sprawa - dawac im takie rady? Co, sami sie nie domyslili? Pan Ulu znow napil sie wody i pokrecil glowa. -Pani Zagarzecka nie do konca pojmuje sytuacje... rozumie okolicznosci. Dla pewnych, waznych powodow, pana Macapury na razie wypytac nie mozemy. A informacje, jaka dysponuje pani Sale trzeba sprawdzic, poniewaz jej wiernosc dla Jego Swiatlosci, jak sie nam udalo niedawno dowiedziec... mozna zakwestionowac... poddac pod watpliwosc. Oprocz tego ani ona, ani pan Kiriczenko, nie dysponuja dostateczna wiedza... nie maja obszernych wiadomosci waszym kraju. Jaryna nie wiedziala, co o tym wszystkim myslec. Byloby to prawda? Wychodzi na to, ze antychryst Macapura gubi caly swiat! A pan Ulu nie lze przypadkiem? Spojrzawszy na "Hiszpana" zrozumiala, ze nie lze. Nie lze - ale i calej prawdy nie mowi. Kazano mu to powiedziec, to przekazuje. A prawda czy nie - sam byc moze nawet nie wie. -Dlatego Jego Swiatlosc polecil zastosowac wobec was wszelkie... dowolne sposoby, ktorymi nie poslugujemy sie w zwyklych warunkach. Co wiecej, zabroniono stosowania wobec was wszelkich sposobow dzialan pozazmyslowych... czarodziejskich... niematerialnych, zeby przypadkiem nie podsunac wam nieprawdziwej odpowiedzi. I jeszcze... Prokurator wyjal chusteczke, dokladnie wytarl wargi i szybko sie obejrzal. -I jeszcze jedno... W razie waszej odmowy wspolpracy... pomocy, Jego Swiatlosc wezmie dochodzenie pod osobisty nadzor. Slowa byly niezrozumiale, ale tchnelo od nich smiercia. Pan Ulu najwyrazniej robil jakas aluzje albo cos jej podpowiadal. Ale co? Zaczac mowic? No a te twierdze, drogi, wojska? Dlon "Hiszpana" na chwila zanurkowala pod klape obszernego kaftana. W nastepnej chwili w dloni pojawilo sie cos malenkiego i jaskrawego. Wygladalo jak landrynka, jakie na jarmarkach sprzedaja po grosiku za garsc. -Dzialanie natychmiastowe i blyskawiczne. Nie bedzie pani cierpiala, pani Zagarzecka. To wszystko, co moge dla was zrobic. Zrozumiala. I nie tylko dlatego, ze tym razem czarodziejski tlumacz nie zajaknal sie ani na jednym slowie. I znowu - znajomy mrok lochow, bol w umeczonym ciele i gliniany dzban pod reka. Pelny po brzegi - ktos sie o to zatroszczyl. Jaskrawa landrynka zacisnieta w piastce. Jaryna jednak nie wypuscila jej. Nie miala tez gdzie jej ukryc ani odlozyc. W pierwszej chwili, kiedy ja tu ponownie przyprowadzono z sali przesluchan, czula przerazenie i zgroze - trzymac w dloni wlasna smierc. Ale potem -przywykla. Tak jest, smierc jest tuz tuz, blisko. Tak blisko, ze nie mozna bylo blizej. Trzy razy probowala podniesc groszek do ust, trzy razy probowala otworzyc dlon i gdzies go wyrzucic - pozbyc sie strasznej pokusy. Nie wyszlo. Kto to slyszal, zeby samej sobie smierc zadac? Czegos takiego i na Sadzie Ostatecznym nikt jej nie daruje. A jezeli nie jest jeszcze w piekle, to po czyms takim juz nigdzie indziej nie trafi. Czekac? Na co? Kilka razy wspominala niedawna rozmowe. W opowiadaniu pana prokuratora nic sie nie zgadzalo. Jezeli rzeczywiscie bozemu swiatu grozi nieszczescie z powodu Macapurowych czarow, to dlaczego ja sama trzymaja w wiezieniu, jakby popelnila jakies ciezkie przestepstwo? Nie mozna bylo porozmawiac po ludzku? Ale nie... groza, knutami sieka, a potem prosza o pomoc. Nie, nie, wszystko nie tak! Knez Sagorski knuje cos niedobrego. Niedobrego! Najpierw chcieli ja nastraszyc, potem postanowili zdac sie na jej szlachetnosc... Przeciez, gdyby ich swiatu grozila zaglada, czy "Hiszpan" dalby jej trutke? Czyzby byl samobojca? Nie, wszystko to nie jest potrzebne kniaziowi do ratowania prostego ludu! Drogi, twierdze, wojska... Milczec! Milczec bylo strasznie. Choc Jaryna niewiele zdazyla zrozumiec ze spraw tej ziemi, tam gdzie trafila, cos niecos jednak zobaczyla. Wszedzie tu panowal porzadek, czystosc, wszedzie szanowano ogolne prawa, po drogach mozna bylo jezdzic bez ochrony, oczywiscie nie nocami. A jezeli panstwowy prokurator - zrenica sprawiedliwosci! - sam jej podsuwa trucizne!? Znaczy, postawiono ja poza prawem. Tak samo, jak w zamku przekletego potwora Macapury. Tyle, ze tu nie ma co liczyc na pomoc - nie zjawia sie czerkasi z Walek. Setnik Longin nie wstawi sie za swoja niewydarzona corka. Dziewczyna zrozumiala, ze placze. Zacisnela zeby, przetarla twarz brudnym rekawem, ale lzy wciaz plynely - zalosne, slone lzy zrodzone z bezsilnosci. Ech, tatku, tatku! Niewydarzona urodzila sie corka czerkasowi z dziada pradziada. Niewiele potrafila -uniesc sie w strzemionach albo nazwac tchorzami waleckich mugirow. Konno i z odziedziczona po dziadach "ka-rabelka" w rece kazdy sie za zucha uwaza! Przypomniala sobie, choc nie miala ochoty na wspomnienia. W dziecinstwie, kiedy jej rowiesniczki bawily sie szmacianymi lalkami, setnikowa corka lubila biegac z drewniana szabelka i na konia sie wdrapywac. I lubila jeszcze bat 'ke o wojne wypytywac - o batalie i slawnych przodkow, ktorzy jeszcze w zamierzchlych czasach swoimi czynami sie wslawili. Marszczyl czolo setnik Longin i niechetnie cedzil slowa o bojach i wyprawach, opowiadajac, jakby sam od szczeniecych lat wojen nie prowadzil. O dziadach i pradziadach tez nie za bardzo opowiadac lubil. "Slawni byli czerkasi" - ot i cala jego opowiesc. Ale pozniej zrobil sie bardziej skory do opowiadan - o swoim ojcu, Jakimie, ktory pod Limburgiem glowe polozyl, o pradziadku Sewerynie, ktory samego Mienszykowa, feldmarszalka Polnocnego Smoka wzial do niewoli i o innych, wslawionych swoimi czynami. Ale Jarynie nie wiedziec czemu najbardziej utkwili w pamieci nie setnicy, nie slawni atamanowie i wodzowie, ale ci dzis juz prawie zapomniani, ktorzy byli zwyklymi czerkasami - Zachar Nagnibaba, ktory z hetmanem Zenobim Starych Panow pod Pilawcami rabal, i jego bat'ka - chwacki Zaporozec Ondrij. Pieknie wojowali - ale i umierali nie gorzej. Kiedy wrogowie pochwycili Nagnibabe z jego towarzyszami i zaczeli ich na pale nawlekac, splunal czerkas i powiedzial: "Ot i pieknie! A juz sie balem, ze odmowicie mi naszej tradycyjnej rodowej smierci na palu!" A gdy pal juz sie w nim pograzal, zasmial sie slawny czerkas: "Ale mi zabawa! No, chlopcy, posmiejcie sie nad wrazymi Lachami!" Od tego smiechu rozlegajacego sie z pala, rozbiegli sie bojazliwie, czyniac znak krzyza, nieustraszeni husarie ze stalowymi skrzydlami na plecach. Byli czerkasi! Oj, byli! Jaryna wyobrazila sobie nagle, jak jakis Stary Pan - gruby, w zlotym wyszywanym perlami kontuszu, z bujnymi wasiskami ozdobionymi klejnotami - podsuwa Nagnibabie te landrynke z trucizna. "Dziala blyskawicznie... Nie bedziecie cierpiec". Oj, bylby mu odpowiedzial chwacki czerkas! Alez by mu powiedzial! Wszystkich panskich krewniakow by wymienil, o zadnym by nie zapomnial! Dlonie sie rozluznily. Jaskrawy groszek spadl na podloge... Lecieli pod zimnymi, lodowymi gwiazdami, a jego dlon sciskala palce Jaryny. Strach znikl, przepadl gdzies bez sladu. I nawet martwy usmiech Miesiaca nie wydawal sie juz zlowieszczy. Obca, wroga ziemia byla daleko, daleko... -Jutrzenko, czemu mowisz, ze ciebie jeszcze nie ma? Jeszcze sie nie urodziles? Usmiechnal sie i pokrecil glowa. Lekki wietrzyk wichrzy mu wlosy pod srebrna obrecza. -Juz sie urodzilem. Ale na razie... skacze na wierzbowym kijaszku. Tak jak kiedys ty sama. Jaryna tez sie usmiecha, choc doskonale rozumie, ze w jego slowach pobrzmiewa wyrok. Nie zdazy. -Powiedz... Jak umre, trafie do Raju? Jego twarz sie chmurzy - po raz pierwszy podczas ich krotkiej znajomosci. - Nie. -Znaczy, do Piekla? Reka drgnela, lodowate powietrze znow by sie przeksztalcilo w grzezawisko, gdyby nie jego palce. -Ireno, Piekla nie ma. Raju tez nie ma. Jest tylko swiat. To, co wy blednie nazywacie "swiatami", to Naczynia. Czesci calosci. One sa bardzo rozne. A Swiat - jest jeden, jedyny. I nagle rozesmial sie - wesolo i beztrosko. -A, cos sobie przypomnialem! W tym Naczyniu, z ktorego pochodzisz, zyje pewien zabawny narod. Nieglupi, bardzo nieglupi... Ich medrcy pierwsi zrozumieli, ze nie ma Raju ani Piekla. Napisali nawet o tym bardzo madra ksiege. "Zohar" - slyszalas moze? Ale tak czy owak ktorys z nich nie mogl sie powstrzymac i dopisal, ze najmadrzejsi z nich po smierci dostana sie do jakiegos sadu zwanego Eden i tam beda wiesc rozmowy z Istota Wyzsza. Tak jakby On nie mial niczego lepszego do roboty, niz prowadzenie uczonych rozmow z tymi nudnymi, ogromnie zarozumialymi i zadufanymi w sobie staruchami. Zasmiala sie w odpowiedzi, niczego nie pojmujac. Co prawda, bylo to smieszne. Szkoda, ze brak czasu, by o czymkolwiek dokladniej porozmawiac. Choc moze... -Jutrzenko, skad ty sie zjawiles? Z przyszlosci? Tym razem Niosacy Swiatlo zwlekal z odpowiedzia. Waskie brwi zeszly mu sie nad nosem. Rozzloscil sie? Nie chcial odpowiedziec? Jaryna nawet zdazyla pozalowac, ze zadala to pytanie. -Przyszlosci jeszcze nie ma, Ireno. Za dwa wieki - wedle twojej rachuby czasu - ludzie zaczna wymyslac rozmaite ciekawe bajki o podrozach w czasie, a niektorzy nawet na tym beda niezle zarabiali. Ale to bajki. Naszej przyszlosci jeszcze nie ma. Istnieje jednak Naczynie, w ktorym nie ma czasu, jak we snie. I teraz, tkwiac w tym Naczyniu, moge zajrzec do twojego snu. Ale wkrotce... tak, juz bardzo niedlugo, bede mogl przychodzic i na jawie. -Wkrotce? W tym slowie znow blysnela nadzieja. Znaczy, nie jest jeszcze za pozno. On rozumie... i kaciki jego warg poruszaja sie ledwo zauwazalnie. -Wkrotce... Ale nie tak, jak jest ci to potrzebne. Nie zdaze. Znow poddalo sie lodowe grzezawisko, ale jego ciepla dlon ponownie ja podtrzymala i nie pozwolila runac w bezdenna otchlan. Jaryna podniosla wzrok ku obojetnym gwiazdom. To wszystko? Ale jakze to? Przeciez Jutrzenka obiecal! Obiecal! -Bede mogl ci pomoc, jezeli ten, ktory stanie sie mna, przypomni sobie jedna bardzo wazna rzecz. On sie szybko uczy, ale czasu jest niewiele. Dziewczyna kiwnela glowa i w tej chwili w oczy uderzyl ja srebrny blask Miesiaca. Swiatopolk wyszczerzyl zeby w zlym usmiechu, jakby zweszyl smierc. -Pomoc potrzebna jest nie tylko tobie, ale wielu innym. Bardzo licznym... Nie wiadomo skad przypomnialy jej sie slowa prokuratora Ulu. Znaczy, to wszystko prawda? Znaczy, temu swiatu grozi cos strasznego? -Zwiastunie! Dzis mi powiedziano... Pan panstwowy prokurator Ulu... Jego twarz znow sie chmurzy, a oczy rozblyskuja gniewem. -Wiem! Nie wierz im, Dawczyni Pokoju! Knez Sagor w ogole nie mysli o swoich biedakach i pospolitakach. On jest gorszy od Macapury... i silniejszy. Gdybym tylko mogl... Umilkl, a Jaryna nie miala ochoty na dokladniejsze wypytywanie. Niebo. Gwiazdy. Jego reka... Niechze to sobie bedzie snem, niech wszystko wkrotce zniknie, rozwieje sie niczym poranna mgielka, ale dopoki sa razem, dopoki posluszne powietrze lekko niesie ich w czarna otchlan nieba i lekki wietrzyk wichrzy wlosy... -To ta? - Ta. Blask pochodni swieci prosto w twarz. Pochylone nad nia brodate mordy, cuchnace przepitymi oddechami. -Chuderlawa suczka! Koscista. -To nic, zaraz zmieknie! Niczego jeszcze nie pojmujac, nie przeczuwajac nieszczescia, Jaryna szarpnela sie i ostro targnela skutymi rekoma. -Widzisz ja, jeszcze bryka! Uderzenie ostrym koncem buta w twarz. W ustach cos chrupnelo i poczula slony smak krwi. -Ale uwazajcie! Ma zostac zywa! Zrozumiano? -Zostanie! I zapamieta na cale zycie! Rece szarpnieto ku gorze, zaskrzypial zardzewialy lancuch, ktory zaczepiono o hak. Jaryna zwinela sie, wyprostowala i nie patrzac, wierzgnela na oslep. Trafila! Glosny okrzyk, niezrozumiale przeklenstwa - niewidzialny tlumacz tym razem sie nie wysilal. Dziewczyna sprobowala odskoczyc ku scianie i uderzyc ponownie. -Ach ty, gadzino! Tym razem walili we trzech - butami, gdzie popadnie. W koncu zdyszani odstapili. Ktorys jeszcze plunal z wsciekloscia - lepka slina przylgnela jej do policzka. -A moze ja przydusimy, co? -Cos ty? Powiedziano, ze ma zapamietac! Zapamietac ma, zrozumiales? Spocona wlochata lapa siegnela i ostro szarpnela za kolnierz lachmaniarskiej sukni. Tkanina byla mocna: zatrzeszczala, ale nie pekla i bolesnie wpila sie w jej szyje. Jaryna sprobowala sie ruszyc, ale bol ja unieruchomil i przytrzymal na brudnej slomie. -Wara! Ja pierwszy! No co, suczko? Rozkladaj nozki! Przywalilo ja cos ciezkiego, sapiacego, smierdzacego nadgnila cebula, przez chwile sie na niej wiercilo... spocona lapa legla na piersi, przesunela sie po biodrze... pazury werznely jej sie w skore... Chciala zamknac oczy, ale i na to zabraklo jej sil. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Wiem, jak sie nazywam! Wiem! Wiem, wiem, juz wiem! Longin Zagarzecki, setnik walecki -Chlopcyyyy! Za mna! Bij, zabij! Rabac jak kapuste! Naprzo-oood wiara... Dziw nad dziwy - za jednym zamachem pozbyl sie wszystkich strachow i watpliwosci, ktore niczym czerw toczyly serce. Pieklo czy raj, smola czy placuszki z miodem... Naprzod... Wierny kon, ktory niosl setnika w niejedna zawieruche, natychmiast pojal, o co chodzi i uderzyl kopytami w chrzeszczacy mrozem snieg. Naprzooood... Ech bracie, nie krzyw nosa, zaraz step okryje rosa! Brali przecie tureckie armaty, atakowali najezone bagnetami francuskie czworoboki, niemieckie szance - wszystko zmiatali z drogi niczym stepowy huragan, wszystkich przeciwnikow wdeptywali w ziemie, w goracy piasek, w bloto czy zbryzgany krwia snieg. Wierna szabla "ordynka" zdobyta w zajadlym boju jakby przyrosla do dloni. Dobra szabla, jedyna w swiecie, wierniejsza od zony, czystsza od swietej ikony-;... Ech, w imie Chrystusa, w Wielki Piatek na krzyzu umeczonego, ktory trzeciego dnia zmartwychwstal... Naprzod! I oto juz za nimi zostala haniebna szubienica, slupy i sznur bez petli... konie parskaja, czujac bliska bitke, ale wroga wciaz nie widac, tylko snieg gdzies przepadl... i las znikl i niebo... Ech, nie czas na niebo oczy wytrzeszczac, nie czas! Naprzod! Niw wytrzymal - obejrzal sie za siebie. Chlopcy? Co z nimi? Obejrzal sie i parsknal w siwe wasiska. Chwaty nad chwatami! Wszyscy gnaja za nim lawa, spisy w dloniach i szable gotowe do ciecia. Szmalko, stary grzesznik, trzyma sie z prawej, nie ustepujac o cal, szczerzy rzadkie zebiska w radosnym usmiechu, cieszy sie dran na bitke, za nim Nagnibaba z tureckim jataganem, a dalej Swierzbiguz, Zabriecha, i Nieczytajlo. Petro Jenocha tlacy sie lont ma w jednej rece, a hakownice w drugiej i szuka wzrokiem celu. Gruchnie - i wszystko przed soba zmiecie! Przebiegly Dmitro Grom granat niemiecki z torby wydobyl i tez lont przygotowal - ale trzyma go w zebach. Pozostali... Tez zuchy, jeden w drugiego! -Setniku! Panie setniku! Glos esaula zmusil pana Longina do obejrzenia sie w bok. Czemus ty glowa krecil, durniu stary, lysa palo jedna! Sciana! Od ziemi do nieba, ze wszystkich stron, nierowna, klebiaca sie niczym para i gorejaca dziwnym, rozowym blaskiem... Ech, dranie jedne! Kiedyscie zdazyli? -To na razie tylko mgla, panie setniku! Naprzod! W glosie Judki, czarownika przekletego, slychac strach. Niezbyt wielki, czai sie gdzies na samym dnie jego duszy. I w tej chwili pan setnik sie zorientowal, ze Zyd charakternik przeniosl sie na lewo i daje mu rady zza lewego ramienia. Wiemy, dobrze wiemy, kto stoi po lewicy! Ech, szabla by kata Chrystusowego! Zebyz go choc mozna bylo przezegnac! Szkoda, ze czasu nie masz! -Naprzod chlopcy! Naprzooood! I znow nie zdolal sie powstrzymac - machnal "ordynka". Po scianie, po rozowym, klebiacym sie oparze, po diabelskim omamie... Nawet wiatr nie swisnal, tylko mrozem reke przejelo... -Panie setniku, teraz rysia... Dlugo nam przyjdzie jechac, konie zamorzymy... Nie lubil doradcow pan setnik Longin. W ogole ich nie lubil, a osobliwie tych, co sie z radami w czas boju pchaja. A juz szczegolnie takich, co rady daja zza lewego ramienia! Ach ty, parchu przeklety! Oczy Jehudy ben-Josifa byly jak dwie brylki lodu. Ten wzrok kazal setnikowi opuscic "ordynke". -Hej, chlopcy! Rysia maaarsz! I nie rozpuszczac mi koni! Szabli nie chowac i zapalic lonty! Odetchnal i sie obejrzal. Mgla! Rozowa, gesta, gardlo cierpka gorycza zatyka. Nie widac dalej niz na dziesiec krokow. Na piec krokow tez nie za bardzo... -Judka, sukinsynu jeden, dobrze jedziemy? -Na razie dobrze, ty glupszy od konskiego podogonia lysoniu! Zgrzytnal setnik zebami, ale zdzierzyl. Czarownik paskuda widac czuje, ze smierc nad nim wisi, skoro jezyk tak rozpuscil. Ma nosa, stary zboj! Niech no tylko mgla za nimi zostanie i konskie kopyta na bitym szlaku zastukaja - zadynda parch na pierwszym drzewku, jak amen w pacierzu! -Chlopcy! Szable do pochew, lonty gas! Szybko, na Boga zywego! Szybciej! Ledwo zdazyl! "Ordynka" zalsnila czerwienia i buchnela zarem. Przez chwile myslal, ze pochwa stanie w ogniu, ale nie - zostala chlodna jak przedtem. -Judka, czarci synu! Coz to takiego? -Ogien, panie setniku. Na razie tylko ogien. Mozna jechac. Judka odpowiedzial pewnym glosem, ale znow slychac bylo w nim trwoge. I to nie na dnie... strach podszedl mu do gardla. Z tylu ktos wrzasnal przeciagle - szabla swiecac bialym zarem, upadla pod konskie kopyta. Nie stuknela o ziemie, tylko przepadla jak kamien w wodzie. Pod ziemie sie zapadla, czy co? Dopiero w tej chwili pan setnik zdal sobie sprawe z tego, ze juz dawno nie slyszy stukotu konskich kopyt. Nie zaszelesci trawka, nie skrzypnie piasek, nie stuknie podkowa o kamien... Zgin, przepadnij, silo nieczysta! Cofnal pan setnik palce od krzyzyka, by licha nie kusic, splunal - i nagle pojal, ze bitwa w zasadzie jest juz przegrana. Niezle to wymyslono! Na poczatku - bez przeszkod zadnych pod przekleta szubienica ich przepuscic, potem mgla otulic, zeby zbic ich z tropu i pozbawic pewnosci siebie, a potem - bron wierna i dotad niezawodna ogniem rozjarzyc. A co potem? Kto Jarynce pomoze, kto ja z otchlani niewiadomej wydobedzie? I kto wybaczy jemu, setnikowi waleckiemu, ze najlepszych molojcow wytracil? Nie wybacza mu, oj, nie wybacza... Targnal glowa pan Longin i zerknal w prawo. Z twarzy wiernego esaula znikl usmieszek. Ani chybi - zrozumial. Ech, poprowadzilem cie, Ondriju Mikityczu, towarzyszu lekkiego znaku! Do samego piekla cie doprowadzilem! ...w rzeczy samej - pieklo. Ogien z lewej, z prawej, z gory. I pod konskimi kopytami, i z tylu. W gardle sucho, gorzko, z konskich chrapow para bucha. Spojrzal pan Longin w lewo i pod wzrokiem ciemnych oczu Jehudy ben-Josifa zrobilo mu sie jeszcze bardziej nieswojo. -Ogien, znaczy? A co za ogniem, panie Judka? Nawet nie zauwazyl, jak Chrystusowego zaprzanca "panem" zaczal nazywac. Dobrze chociaz, ze nie nazwal go "milosciwym"! Ruda broda drgnela i lekko uniosly sie w gore kaciki wyschnietych ust. -Przez ogien jakos powinnismy przeskoczyc. A jak nie przeskoczymy... sam zobaczysz. Aj waj, na patrzeniu sie nie skonczy! Zmell w ustach przeklenstwo pan setnik, bo na wlasciwa odpowiedz nie bylo ni czasu, ni miejsca. -Zobacze? A ty, czarci synu, co? Trzy skory wdziales? Nie pojal pan Longin, kto odpowiedzial mu smiechem; Judka czarownik czy zadudnilo samo pieklo. -Jakaz roznica pomiedzy czerkaskim palem, a ogniem Samaela? Nie wiesz, glupi goju, czym konczy sie kazde zycie? Przezegnac sie? Odmowic "Ojcze nasz"? Nie czas na to, ech, nie czas! A plomien palil coraz bardziej nieznosnie. Rozowawe platki zaczely zaciagac sie szkarlatem. Konie zwolniwszy kroku, przeszly w stepa... -Panie setniku! Panie setniku! Co robic? Nie puszczaja, chwasciska piekielne! Krzyk Swierzbiguza brzmial ledwo slyszalnie, jakby zuchwaly czerkas zostal w tyle przynajmniej o mile. Zostal? Dzielny setnik nawet sie nie obejrzal - nie mial kiedy. Zreszta, trafili jakby w geste ocze-rety. Konie ledwo posuwaja sie do przodu, cos twardego w rece sie wczepia. Niby blisko - a nie chwycisz! A ogien nie jest juz ogniem. Zgestnial jak kisiel z zurawin! Czemu milczysz, parchu przeklety? -Nie szczesci sie nam, panie Longinie. Jak wierzycie w swojego ben-Pandira, to sie modlcie! Waj... najwyzszy czas! Nie drwil Jehuda ben-Josif. I nie rozpaczal. Po prostu powiedzial - jakby wieko trumny zatrzasnal. Na glucho. -Panie setniku! Panie Longinie! To co? Co robimy? Obejrzal sie pan setnik - nikogo nie widac. Zaciagnelo caly swiat, zalalo rozowym kisielem, slychac tylko krzyki - jak szept... Chlopcy, chlopcy! Wciagnal glowe setnik w szerokie ramiona. Glupia glowe, ktora zgubila jego i ufajacych w rozum atamana czerkasow. Zgubila ich ciala i dusze! Och, alez duren z niego, starego Longina! Jedno mu tylko zostalo - jak juz runie do piekla, kare sobie musi wybrac i to najciezsza, najstraszniejsza! Ojcze nasz, ktorys jest... Ojcze nasz... Tfu, zgin przepadnij! I to zapomnial! Judka Duszogub Szema, Izrael! Adonai elegeheinu! Adonai chap...Sluchaj, Izraelu! B-g nasz jest B-giem poteznym...Nie, za pozno! Za pozno! Tu juz nie mozna sie modlic! Zamknieto usta pieczecia, a mocna ona, bo nalozono ja w Jego imieniu! Modlic sie trzeba bylo wczesniej, glupi Zydzie! Wczesniej - kiedys wiodl tych gojow ku Wrotom! A przeciez wiedziales! Wiedziales od chwili, w ktorej odezwali sie Straznicy! Druzyna Samaela, Malachowie Ochrony, w klebiacym sie plomieniu, w ognistych zbrojach! Nie przepuszcza i nie okaza litosci. Malachowie Ochrony! Czymze wobec nich sa sily wszystkich Naczyn?! Pylkiem! Pylkiem pod stopami! Widzialem ich. Widzialem - i mimo wszystko poprowadzilem prosto do Szeolu, do Otchlani, do Glebin Lewiatana! Najpierw mgla, potem plomien, wreszcie brudne rzadkie blocko, twardniejace szybko niczym diament. I to wszystko! Na zawsze! Wiedzialem, ze tak bedzie. Smierc. Wtornik i Jeniec sie spotkali. Wiedzialem - tylko nie myslalem, ze to bedzie tak wygladalo. Drogo zaplacicie za Jehude ben-Josifa, malenkiego, zasmarkanego chlopczyka z ukrzyzowanego Humania! Biada ci, przeklety Babilonie! Biada ci! I zwrocil sie Samson do B-ga mowiac: Swiety, Ktorys Jest! Wspomoz mnie i dodaj sil choc w tej chwili, zebym za jednym zamachem odplacil Filistynom za oboje moich oczu! I poruszyl Samson z miejsca dwie srodkowe kolumny, na ktorych wsparte bylo sklepienie domu. I rzekl Samson: Umrzyj, duszo moja, wespol z Filistynami!... Umrzyj duszo! Zgin z Filistynami! Zgin! Zeby nikt, nigdy! I uderzyl grom i peklo diamentowe sklepienie, rozpadlo sie w proch i kosci moje rozplynely sie w wode i drgnelo serce moje przed strasznym gniewem Tego, Ktory przybyl w niebianskiej furii... Longin Zagarzecki, setnik walecki Kiedy gruchnelo, huknelo niczym setka armat i niebieski ogien zalsnil na skros przekletego rozowego kamienia, zrozumial natychmiast - nadaremnie naigrawal sie przeklety parch z Syna Bozego. Jest Bog na swiecie! Jest! Nie zapomnial o slawnych chlopcach, o hetmanskich czerkasach! -No, jak tam, molojcy? Zyjecie? Cali? Zdrowi? -Zyjemy, panie setniku! Zyjemy, Matence Bogurodzicy niech beda dzieki! Z prawej - Ondrij Szmalko, druh stary, z tylu Swierzbiguz, szalona palka... -Zyjemy, panie setniku! Ot, majak... a przeciez nie pilismy! -I my zyjemy, panie Longinie! I ja, Mykola, i Petro! A oto Nagnibaba! I Chwedir Jenocha! Dlon nakreslila znak krzyza mocno, jakby wbijala gwozdzie. Blekitny blask stawal sie coraz mocniejszy, rozowosc sie kruszyla, znow stawala sie ogniem i ustepowala coraz szybciej, cofajac sie gdzies w gore... "Ordynka" sama wyfrunela z pochwy. Na wiernej klindze zatanczyl plomien - wesoly, niebieski. Setnikowi nawet nie przyszlo do glowy, zeby sie obejrzec. Potem sie porachuja, potem policza i zastanowia, za czyje dusze swiece w Zaduszki zapalic... Potem! -Spisy do bojuuuu! Szable w dlon! Katem oka spostrzegl oglupialy wzrok Jehudy ben-Josifa. Szalone oczy, pelne trwogi i zgrozy! Drugie, cienkie palce wczepily sie w nastroszona z przerazenia brode. Zasmial sie setnik i niewiele braklo, a z serca wybaczylby przekletemu parchowi! Niby madry, a duren! Krakal pod nosem, krakal, Samaelow wszelakich przyzywal i co? Za krotkie uszy maja ci Sa-maelowie, zeby czerkasow w kaszy zjadac! -Ondrij! Na parcha miej oko! W razie czego, daj mu czyste portki! Z prawej rozlegl sie chwacki swist - znak, ze esaul zrozumial, o co chodzi. Nie zagapi sie i nie da parchowi uciec... A rozowy plomien odstepowal, znow rozmywal sie w mgle; bily blekitne blyskawice - z hukiem, loskotem, rozbryzgujac resztki mgly po calym czarnym niebosklonie. Pan Longin przesunal nadgarstkiem po ustach. No, trzeba robic swoje... -Ej, chlopcy! Cugle w garsc! Rysia! -Dokad? Dokad jedziemy? Ostry krzyk Chwedira-Teodora wywolal zmarszczke na czole setnika. Chyba ze strachu krzyczy, bursak w habicie! A moze zgubil okulary i boi sie rozejrzec dookola? -Za mna! Naprzod! -W prawo! Kopyta uderzyly w ziemie (w ziemie, a nie w kisiel - w twardy grunt!) i setnik nie zdazyl sie zorientowac, kto smie mu sie sprzeciwic. Glos jakby nieznany. I donosny - niczym grom! -W prawo! -Naprzod! Setnik zagrzmial co tchu w piersiach, usilujac przekrzyczec, zagluszyc tego, kto sie osmielil wydawac rozkazy jego chlopcom. Powiedziano naprzod - znaczy naprzod! -W prawo! W prawo nam trzeba, panie setniku. To nie grom uderzyl, tylko ten smarkacz Chwedir sie odezwal. No, pokazemy temu chudzinie! -Naprzod chlopcy! Naprzoood! Niebo jasnialo, a ciemnosci sie cofaly, ustepujac miejsca szaremu polmrokowi. Konskie kopyta stukaly o nierowne kamienie, z boku bylo widac jakies ni to kurhany, ni cale gory... Z gory... Czysto, zadnego ognia, ani rozowego, ani blekitnego. Slonca tez nie bylo widac - ani chybi zakryly je chmury. -Ej, parchu! Panie Judko! I jak, przedostalismy sie? Zapytal ot tak, zeby zapytac. W rzeczy samej, jakaz mogla byc odpowiedz? Przeciez wszystko widac jak na dloni! A setnik nie odpowiedzial. Chrzaknal tylko i w siodle sie odwrocil. W ciemnych oczach Jehudy ben-Josifa wciaz lsnilo to samo szalenstwo. A jego palce, jak przedtem, targaly ryza brode. -Nie boj sie, parchu! - parsknal smiechem esaul Szmalko, nasuwajac ponownie na ucho smuszkowa czapke. - Dzisiaj jeszcze nie pojdziesz na pal! Prawda, panie setniku? Zamiast odpowiedziec, pan setnik zasmial sie rubasznie. Rzeczywiscie, niech sobie pozyje do jutra szubrawiec! Moze nawet na cos sie przyda? Opowie o tym swoim Samaelu! -Owszem, przedostalismy sie - w plomieniu brody poruszyly sie blade wargi - ale jeszcze sie nie ciesz, panie setniku! Longin Zagarzecki tylko machnal reka. Czort z nim, draniem jednym! Potrafi tylko Macapurze tylek lizac - i krakac. Mgla odstepowala i nikla, rozplywajac sie w szarym polmroku. Widac juz bylo gory i droge, i rosnace na jej poboczach sosny. Jedne rosly calymi kepami, inne wczepialy sie w kamieniste zbocza. Setnik Longin tylko chrzaknal i potarl dlonia podbrodek. Daleko ich widac zanioslo! Bywal w Karpatach, bywal w wysokich Tatrach i nawet w Alpach, gdzie Francuzikow, jakobinow bezboznych gromil - ale czegos takiego nie widzial. Gory wysokie... az do samego nieba. ...a niebo dziwne, szare i niskie. Slonca nie widac, ale i chmur jakby nie bylo. Siwa mgla - i tyle. Ani chybi, tumanem ziemia zaciagnelo... -Moze by sie tak zatrzymac na popas, panie setniku? - westchnal esaul, wsuwajac szable do pochwy. - Fajke by sie zapalilo i lyknelo co nieco... Po czyms takim, nie grzech strzelic sobie po jednym! Pan Longin kiwnal glowa. Spostrzegl nawet niewielki zagajnik i rzeczulke, ktora bystro plynela wsrod niewysokich drzewek. Wyglada na to, ze naprawde trafili na lato! -Zgoda, Ondriju! Nieglupio mowisz! Dla pewnosci jeszcze sie rozejrzal. Gory, owszem, wznosza sie ku niebu, strome takie, ze i kot by nie wlazl, a coz dopiero mowic o muszkieterach czy lucznikach! Z przodu pusto, z tylu tez. -Chlopcy! Uwaga! Uniosl sie w strzemionach i rozejrzal dookola. -Gratuluje, panowie molojcy! Chwala wam! -Chwala! Chwala! - zagrzmialo w wawozie. Zagrzmialo - i ucichlo. Dziwna sprawa, 'echo zasnelo, czy co? -No, pokazalismy suczym synom! Teraz to ani czort juz nam niestraszny, ani jego pieklo! Chwala wam, chlopcy! -Chwala! I panu Longinowi chwala! Chwalaaaa! I znow brak echa. Ki diabel? -A teraz - popas! Najpierw konie napoic, a potem popijemy! -Tak jest! Tak bedzie, ojczulku! I w tejze chwili wszyscy uslyszeli smiech. Glosny i szalony. Setnik drgnal i odwrocil sie w siodle. Z lewej strony i nieco z tylu zasmiewal sie Jehuda ben-Josif. Judka Duszogub Od kubka zajezdzalo siwucha, ale lyknalem. Raz, drugi... -Niezle parch gorzalke ciagnie! Oj, niezle! Cos ty sie, Judka, tak nasepil? O wa! Latwo powiedziec! -Panie setniku! Panie setniku! Chyba sie opamietal, wraza morda! Juz nie chichocze, tylko ciagnie jak smok! Otworzylem oczy, zmuszajac sie do tego, by spojrzec na wszystko oczami tych balwanow. W rzeczy samej, niczego strasznego nie widac. Stoki porosniete jalowcem, sosny czepiaja sie skalistych zboczy, szczyty siegaja samego nieba... Cos takiego juz widzialem! Jechalismy z ben-Ezra z Czufut-Kaly do Jalty, droga -mielismy interesy nie opodal Starej Bizeki - po raz ostatni wzniosla sie ku gorze, i tak samo sosny wczepialy sie w skalny nawis... Przestan, durny Zydzie! Nie czas na wspomnienia! -A ty, co sie tu rozsiadles? Wstawaj, sukinsynu! Widzisz go, jak to sie nadal! Setnik Longin wyglada na wielce z siebie zadowolonego. Brzuch wypial, nos zadarl... Wyglada tak samo, jak pan Stanislaw! Aj waj... i czyjaz to mamunia naruszyla dobre obyczaje? -No, tak lepiej! A teraz mow, przeklety charakterniku, w ktora strone nam jechac? Rozejrzalem sie dookola - skaly, wawoz, chlopcy Longina konie po kregu oprowadzaja, niektorzy zaczeli juz je poic... Jeszcze nie pojeli? Aj, waj! Naprawde niczego nie podejrzewaja! -Niech pan Longin moze lepiej pana Rio zapyta. Moja rzecz to Granica. Przeciez was przeprowadzilem... Moze nie? Tak, tak... Az mu lysina poczerwieniala! Lada moment "ordynke" capnie... Za pozno juz, za pozno, panie setniku walecki! -Oj, lepiej sie nie napraszaj, Judka! Rozejrzyj sie - drzew tu nie brakuje. Krzywe, bo krzywe, ale palik poreczny sie z nich jakos wystruga... Wzruszylem tylko ramionami. Czy ten goj chce mnie nastraszyc? Wczesniej trzeba bylo, szlemazl! -No dobra... Najpierw zapytamy jego, a potem ciebie! Nie wykrecisz sie milczeniem! Hej, chlopcy, dawajcie tu pana Rio! Czekal. Ja tez. Kto pierwszy z nas bedzie musial oczami swiecic? Aaaa... ktos juz tu biegnie! -Przepadl gdzies, panie setniku! Nigdzie go nie ma! -Co takiego?! Nie wytrzymalem - i lekko sie usmiechnalem. Aj waj, panie setniku... zly to nawyk, patrzec tylko przed siebie. Co prawda i sam niczego bym nie zobaczyl. Nie zobaczylbym, gdybym w pore nie przegnal Cieni. Czarna plama... mizerne robaczki, usilujace przebic sie przez ich grupe. -Hej, panowie! No to znajdzcie ktoregos z Jenochow! Przeciez byl z nimi! -Panie Mykolo! Panie Mykolo! Gdzie go zanioslo? -Petro! Szlag by cie trafil! Petro! -Chwedir! Panie bursak! ...kiedy tamci rozluznili szyk, mizerne robaczki rozbiegly sie na wszystkie strony. Zwawo sie uwijaly - jak karaluchy uciekajace przed ogniem! -Panie setniku! Nie ma Jenochow. Ani Petra, ani Mykoly, ani pana bursaka. I czortopchajki nie ma - tej, na ktorej wiezlismy armate! No, panie esaule - mozna by cie rysowac, zeby dzieci straszyc malowidlem. Umiesz ty oczy wytrzeszczac, nie ma co! Kiedy biegali, krzyczeli i liczyli czerkasow wywolujac ich tymi durnymi przydomkami, zrozumialem, iz rzeczywiscie odzyskalem zimna krew. Do tego stopnia, ze zaczalem lypac okiem ku porzuconym w ogolnym rozgardiaszu koniom. O, ten by sie nadal, wrony konik z pistoletami przy siodle. Albo tamten, jablkowity! Frunac na siodlo i obcasem w zgrzany konski bok rabnac! Zamknalem oczy i znow, po raz ktory juz dzisiaj, zobaczylem Cienie. Nie ma dokad uciekac! Nigdzie nie uciekniesz, Judka! I wcale nie dlatego, ze pewno i tak by cie dognali... Tym razem podeszli cala gromada. Powoli szli, szczerzac zeby jak glodne wilczury. Szable w dloniach, a w oczach nienawisc. Nienawisc - i strach! A przeciez tak naprawde niczego jeszcze nie zobaczyli! -Mowze, wyskrobku suczy, czaklunie przeklety, gdzies podzial naszych chlopcow? Aj waj, nie o to powinniscie pytac, poczciwi ludkowie! -Panie setniku! Panie setniku! Pozwolcie nam parcha! W sztuki go porabiemy, pohanca jednego! Konmi rozerwiemy! Ryczeli, wrzeszczeli, robili dzikie miny... Smiesznie? Owszem, czemu nie... -Uch, psia morda jeszcze sie usmiecha! No, panowie, na co czekamy? ...tak samo jak te czerkaskie zboje, ktore w dawnych latach postanowili moskiewskiego cara odwiedzic. Pod sama Kostrome dotarli - i natkneli sie tam na takiego jak ja. Zaprowadzil ich do samego wilczego matecznika... Ale sie musieli zdziwic! -Hola, poczekajcie! Stac, mowie! Tak, tak... zdaje sie, ze pan setnik cos tam zaczyna pojmowac! Albo po prostu zwachal pismo nosem. No, nie bez powodu przeciez setnikiem go zrobili! -Zrobimy tak! Ty, panie esaule, wezmiesz chlopcow i poprowadzisz z powrotem, jak daleko bedzie trzeba. Moze po prostu Jenoszacy zostali z tylu! A my tu utniemy sobie pogawedke, parchu! Woda w strumieniu byla czysta - ale lekko gorzkawa. A moze tak mi sie tylko wydawalo? -Siadajcie, panie Judka! Siadajcie i opowiadajcie wszystko, jak jest! Aha! To juz jestem "pan"! No, no... tylko patrzec, jak mi sie w pas zaczna klaniac! Przysiadlem na sporym plaskim kamieniu i wpatrzylem sie w niebo. To znaczy w to, co wydawalo sie byc niebem. Dla nich wszystkich bylo szare... -Wiec tak, parchu... Nie obiecales ty przypadkiem, ze nas wszystkich za te przekleta Granice poprowadzisz? Czy nie dlatego z pala cie w ostatniej chwili zdjeto? -I dlatego przysiagles swoim zbirom, ze mi zaraz za Granica leb z ramion zdejmiesz? - nie wytrzymalem. - Co, myslisz, ze nie wiem? Zmieszal sie? E, nie, tacy jak on rezonu nie traca... -A zreszta... przez Granice was przeprowadzilem. A moze pan setnik uwaza, ze jestesmy w gorach Taurydy? Za pana Rio i tych twoich zbirow nie odpowiadam. Jechalismy razem - sam widziales! -Lzesz! Lysina i przedtem byla szkarlatna od naplywu krwi, a teraz to juz calkiem posiniala. -Lzesz, parchu przeklety! Czuje, ze lzesz! Kiedysmy jechali za toba, panie Judka, bylem spokojny! Nawet ci pozazdroscilem odwagi, charakterniku jeden! Potem, jak sie zaczal sypac ten przeklety kamien, ty, psi synu, zglupiales! A teraz zeby szczerzysz! Wiesz juz wszystko! Mow! Ech, przypomniec by temu gojowi, ze wszystko wie tylko Swiety, Ktory Jest! Spojrzalem mu w oczy - szalone, nabiegle krwia. Takimi oczami patrzy rozjuszony byk. -No, mow! Gdzies podzial braci Jenochow, sukinsynu! -Jak to gdzie? - zdumialem sie. - To pan setnik nie slyszal? Sami pojechali. W prawo. Spytali o droge - i otrzymali odpowiedz! A swoja droga, nieglupi chlopak z pana bursaka, nieglupi! Cos tam zrozumial - i nie pozwolil sie powiesc niczym baran panu Lon-ginowi. A moze i glupi on... Glupszy niz groch w piecu! Wiadomo to, kto go z panem Rio i bracmi wezwal w prawo? Moze sie juz w kamienie obrocili? -Hmm... - setnik potarl dlonia podbrodek. - No tak, slyszalem, jak pytali. I odpowiedz tez slyszalem. Ale kto odpowiadal? No, mow, bo klne sie na Matenke Przeczysta - rozwale cie ta szabla od twej zydowskiej krtani do srani! Ba! Kto? Sam chcialbym wiedziec! I znow spojrzalem na te szarosc, ktora tu byla niebem. A cze-muzby nie? W koncu, ten Moskal, ktory czerkasow w glusze i bagno poprowadzil, tez pewnie przed smiercia zechcial sie wygadac! -Przede wszystkim pan setnik Zagarzecki powinien cos zobaczyc. Zamknalem oczy. Precz, Cienie! Precz! Teraz - Slowo Glodnych Oczu. Moze i nie wyjdzie, moze go nie wystarczy na mnie i tego goja... Slowo! Bialy ogien - daleki odblask plomienia Ein-Sof. Pora! Powoli, ostroznie dotykam jego ramienia... -Matko Boska! Coz to za... Panno Przenajswietsza! Zobaczyl! Zobaczyl to samo, co ja - Prawde! Ani skal, ani sosen, ani szarosci - czarny mrok, zimny i bezdenny. A posrodku cienka nic drogi. -Precz! Precz z lapa, czarowniku przeklety! A bodajbys pekl! Niespieszno mi jednak bylo do puszczenia pana setnika. Chcial odpowiedzi? Oto i ona! -Wypijesz, panie Judka? -Wypije. Nie mial w kubku siwuchy, tylko prawdziwa wodke. Taka, jaka mozna bylo znalezc tylko w piwnicach pana Macapury. Aj waj! Gdziez teraz te piwnice? I gdziez ten pan? Setnik walecki nie spieszyl sie z pytaniami. Siedzial i krecil glowa o wysokim, lekko wypuklym czole. Nie ponaglalem go. Kto jak kto, aleja nie mam sie gdzie spieszyc. Na pal albo pod szable zawsze zdaze. -To... to nie pieklo, prawda, Zydzie? -Nie pieklo - westchnalem. - Szeolu, jak mowia, w ogole nie ma. Nie pieklo to, i nie ziemia. Niebo tez nie. Ale co - sam nie wiem... -Ales nas poprowadzil, wrazy synu! Nie chcialo mi sie nawet odpowiedziec. Poprowadzilem, nie inaczej... ale nie tam, dokad chcialem. -Rabac cie teraz nie ma juz po co... I Jarynki nie bedzie komu ratowac. Opuscil setnik glowe, zwiesil ciezkie lapska, jakby z rekawow zupana kosci ktos powyciagal. Upadl na duchu, czerkas hetmanski? A moze nie? Nie! W jego oczach znow rozblysnal ogien. Setnik rozprostowal bary i zacisnal piesci, az mu zbielaly i zachrzescily kostki. -Lzesz! Klamiesz, gadzino! Nie pozarl nas twoj Samael, to i tu nas diabli nie wezma! Przez chwile zdawalo mi sie, ze przede mna jest stajacy deba byk. Ech, szkoda, ze nie masz tu mojego pana! Alez by szable zaspiewaly! -No, mow, psie! B-ze moj! Czemu od razu "psie"?! Sluchal w milczeniu, podpierajac kulakiem brode. Sluchal i kiwal glowa. -Znaczy, Straz w tych przekletych Wrotach byla nie nasza? Ta... tfu! jakze jej tam... druga zmiana? -Zeby tylko! - usmiechnalem sie. - Panie setniku, coz to znaczy "zmiana Strazy we Wrotach"? Kilku nizszych Malachow Sluzby i to wszystko! Ich tam dzis w ogole nie bylo! Tam stalo wojsko wszystkie Samaelowe choragwie pod rozowym sztandarem. Musze to panu setnikowi mowic? Barwy sztandaru oczywiscie nie zobaczylem - ale w koncu kto, jak nie ja mam wiedziec, pod jaka barwa wystepuje Aniol Sily! Lapa setnika siegnela do lewego wasa, zakrecila go i zalozyla za ucho. -Swinia z ciebie i bydle, panie Judka. Nie inaczej, draniu jeden. Pod ich blyskawice umysliles nas poprowadzic? Nie powiedzial tego z gniewem czy grozba, ale raczej ze smutkiem w glosie. Jakby czegos zalowal. -Jestem, jaki jestem, panie Zagarzecki - westchnalem. - Ale niechze sobie zacny pan setnik przedstawi inna sytuacje. Gdyby tak, na przyklad, pan trafil w rece... Zydow? Z ostatnim slowem zwlekalem celowo, zeby sie nasycic wyrazem jego geby. -Gdyby tak wasci zlapali i postanowili nadziac go na swoj zydowski pal. Albo na jego szlacheckiej krwi mace zaczynic? Nie zechcialby pan Longin po raz ostatni sie... zabawic? Twarz setnika wykrzywil grymas, ktory ja upodobnil do pieczonej rzepy. Nozdrza lekko sie rozdely i zadrgaly wasiska. -Tos ty taki, panie Judka, setniku nadworny? Oj, nie rozgryzlem cie, parchu... Ani bym nie pomyslal... -Nie wszyscy z nas handluja starzyzna i klaniaja sie w pas kazdemu balwanowi o mocnym glosie! I usmiechnalem sie prosto w twarz swojemu wrogowi. Dziwna sprawa, ale to go jakby uspokoilo. Choc w rzeczy samej - niewiele mozna wskorac samymi wrzaskami. Krzyki - dla bab! -Ale jakos ci to nie wyszlo, parchu! I klamiesz na dodatek! Nie dali nam rady twoi Malachowie! A moze ty, Judka, ze strachu i zlosci pamiec stracil? Nie pamiec - ale jezyk w gebie. Albo rozum. -Czemu nic nie mowisz? -Sam pan setnik widzial - westchnalem na koniec. - A moze pan setnik nawet na Sad Ostateczny nie raczy zwrocic uwagi? -Ot, duren! A moze rzeczywiscie zglupiales? Czemu nie jestem gojem? Dlaczego nie moge sie przezegnac? -Ja nie rozrozniam barw. Ale jezeli w istocie rozowy blask zmienil sie w blekitny...Przeciez tak bylo, prawda? Jezeli pan setnik jest tego pewien... Milczalem przez chwile, zbierajac mysli. On jest pewien...A czego pewien jestem ja? Tego, ze woda jest mokra, slonce gorace i komary gryza... Owoz nieprawda! Nie mokra, nie gorace i nie gryza - caluja. -Pan setnik powinien pamietac, ze Granicy strzeze warta wojownikow Samaela. Ich barwa jest rozowy. Oni sa jednak tylko cieniem Malacha-Mikaela. -A po coz mi pamietac twoich Zydow? - odgryzl sie setnik. - Ja do waszej synagogi sie nie pcham! -A powinien pan - westchnalem. - Takich jak pan stawiaja tam na przeciagu, zeby im glupote ze lba wydmuchalo. No dobrze, mozna inaczej. Niebianskim wojskom przewodzi Archaniol Michal. Wy nadaliscie mu imie Archistratigosa. Dopoki pan setnik sie zegnal, szybko przekladalem imiona i Slowa ze zwyklego jezyka na narzecze gojow. Oj, zeby mi geby weglem nie zapchalo, za takie swietokradztwo! -Nikt, nawet inni wodzowie Malachow, nie moze bez pozwolenia przekraczac Granic pomiedzy Naczyniami... znaczy, swiatami. Sam Archistratigos staje przed Swietym, Ktory Jest, a wojsko prowadzi Archaniol Rahab. On jest Mieczem Mikaela. -U nas Michal jest srebrem wyhaftowany na pulkowym sztandarze! - oznajmil z duma pan Zagarzecki. Zmarszczylem sie. Kazdemu swoje - a kurze proso! -Wiza zostala formalnie zatwierdzona, ale Nadzor probowal nas zatrzymac. A ja nie wiedzialem, czemu? Ale kiedy ujrzalem wojsko... -Aha! - znowu mi przerwal pan setnik. - Wyglada na to, ze ci drudzy na wlasna straz napadli? Znaczy co, w niebianskich urzedach nieporzadki jakies panuja? Balagan w twoim niebie, panie Judka! -Gorzej! - westchnalem. - Nie balagan, zacny panie setniku! Nie balagan - ale wojna! I nie w moim niebie - ale w naszym! Mysz tracila kubek z mlekiem, ten sie rozbil, chlop babe zdzielil pogrzebaczem. Chlopa za to w dyby i patrzcie panstwo - choragiew husarii sie za nim ujela; oto juz wies plonie, a za nia cala okolica w ogniu staje. A myszy co do tego? Nieglupi okazal sie pan setnik. Powrzeszczal, szabla "ordynka" pomachal, obiecal mi, Zydowi parchatemu, ze nie raz, a dwa razy na pal mnie nawleka - i w konie! Naprzod! Albo naprzod, albo w tyl. Wszedzie to samo. Waska droga nad zionaca czernia przepascia. Godzina za godzina, od popasu do popasu. Nad przepascia - i pod nia. "Tohu bohu" - nielad, pustynia nad pustyniami. Na poczatku, stworzenia przez Wszechmogacego nieba i ziemi, kiedy ziemia byla pusta i pelna nieladu... Kiedy w chederze pytalem melameda o "tohu bohu", biedaczyna o naszym humanskim rynku opowiadal. A ja, szczeniak malenki, wyobrazalem sobie, jak to Duch Wszechmogacego unosi sie nad naszymi przekupkami i kolodziejami! Kiedys nawet ojca zapytalem... O-wa! Surowy byl moj ojciec, Josif ben-Szymon! Biedaczek melamed! Czyz mogl on sobie wyobrazic Otchlan? Prawdziwa, bezdenna Otchlan? Tohu bohu. Ani dna, ani powierzchni. Owszem, nieglupi czlek z pana setnika. Wprost nie powiedzial, ale napomknal swoim zbojom, ze wyjawil mu parch przeklety, Judka rudobrody, cala tajemnice jak na spowiedzi. Gdzie jestesmy, dokad nam trzeba jechac i kiedy dopadniemy czarownika Macapure, ktory wiezi panne Jaryne. Nie sprzeczalem sie i nie sprzeciwialem. Po co? Racje mial pan Zagarzecki - nie wolno czerkasom ducha odbierac i zapalu w nich gasic. Wazne, zeby jechac, a dokad, to juz takie wazne nie jest... Jedno mnie dziwilo - to, ze jeszcze zyje. Co prawda, nie tylko mnie samemu bylo nieswojo. Panowie czerkasi zebami iskry krzesali, kiedy na mnie popatrywali. Nie moze byc inaczej - pan setnik Longin zamierza sie jakos z tej Otchlani wydostac... A niech sobie zamierza... glupi goj. Niech meczy konie! Ja, mysz, pilnuje swego ogonka. Aj waj! I cos ty, myszko, narobila? Zakret? Nie, po prostu skala ku samej drodze podchodzi. Wszedzie to samo - szare kamienie i sosny wrosniete w skaliste zbocza. I brak cieni - nigdzie ich nie widac. Tohu bohu. I coz sobie pomyslalem, kiedy blyskawice zaczely ten kamien na kawalki rozbijac? Nic, po prostu dusza mi w piety uciekla. Niewielu z nas, synow Adama, mialo okazje ogladac ich gniew! A ja nigdy nie moglem zrozumiec, czemu w Torze, w ksiedze Berejtit, miecz ognisty, ktory ludziom zamyka droge do Edenu, nazwano "wirujacym"? Teraz zrozumialem! Mizerny i slaby jest nasz jezyk. Miecz! Niechby zobaczyli ten miecz nasi melamedowie! Drzyj, myszko! Potem, kiedy zorientowalem sie, ze zyje, natychmiast sobie przypomnialem o Mrocznych Malachach. Mowi sie, ze i tacy sa. Z Wojska wygnane, przepedzone sprzed Jego oblicza, blakaja sie pomiedzy Naczyniami. Czemu ich banda nie mialaby sprobowac przedrzec sie przez Wrota? Powiadali madrzy ludzie, ze sami Mroczni przejsc nie moga, wiec probuja sie podczepic do tych, ktorym wypisano Wizy. Decyzja podjeta - udalo sie! Nam sie udalo. Obrocil Samael swoje wojsko przeciwko nieproszonym gosciom - i rzucily sie karaluchy przez przerwana Granice. Teraz rozumiem - bzdury. Bzdury i glupoty! Ale... Nie smialem przeciez, nie smialem pomyslec, ja, glupi Jehuda, ze z powodu nas, mizerakow, podniesie swoj malinowy sztandar wielki kniaz Samael podobny ognistej gorze, i posle swoich wiernych Malachow, zeby Wrota zamkneli, by myszy z karaluchami nie wpuscic do innego Naczynia! Nie moglem tez przeciez sie spodziewac, ze przyjda nam z pomoca roty Mikaela! Samael przeciwko Mikaelowi. Rozlam w niebiosach! Tak, biegalas sobie myszko, biegalas... Czy nie z woli Najwyzszego strzezone sa Granice? Czy nie z Jego rozkazu straz Wrot powierzono wojskom pod szkarlatnym Sztandarem? Myszy nie chcieli wpuscic? Malenka mysz wzbudzila gniew samego Samaela? I kto mi powie, glupiemu Zydowi, czemu tak sie stalo? Nie, niechby i tak bylo. Ale bic sie?! Z naszego powodu? Potezny jest kniaz Samael, wspoltowarzysz kniazia Gabriela, Stojacego po Lewicy Swietego, Ktory Jest! Potezny! Ale nikt jeszcze nigdy sie nie oparl wojskom Mikaela. I rozpadl sie kamien twardy pod naporem niebieskich blyskawic. Niebieskich! A mnie wydalo sie, ze sa czarne... Mysz uciekla i przemknely karaluchy. A co sie dzialo w tym czasie Tam? W Swiecie Wyzszym, w dziedzinach Malachow? Czy nie zwoluja ksiazeta swoich Siedmiu Wojsk? Bialy Sztandar Gabriela, zielony - Rafaela, purpurowy ze zlotym - Uriela... Cos ty narobila, glupia myszko! I nastal wieczor, i ranek, a po nim dzien nastepny... Nocy nie bylo. Wciaz ten sam polmrok, nisko wiszace szare niebo i gory ze wszystkich stron. -Stooooj! Popas! Zeskoczylem z konia i poszukalem wzrokiem swojego Cienia. Zginal gdzies! -Nuze, chlopcy, krupnik gotowac! Ej, nie spuszczajcie oczu z przekletego Zyda! -Nie trzeba nam przypominac, ojczulku! No i nie zrozumial niczego setnik walecki. Dokad mialbym uciekac? Prosto w Otchlan? W paszcze Lewiatana? Ot, duren! Dwoch chlopcow niezwlocznie stanelo przy mnie. Dlonie na rekojesciach szabel, wierca mnie ognistymi spojrzeniami... Aj waj, jakze sie was boje! -Nuze, molojcy, rozejrzyjcie sie, moze cos tu niedaleko znajdziecie? Ale ostroznie sie rozgladajcie! Uwazajcie na siebie! Zdjalem zupan, rozpostarlem go na kamieniach i polozylem sie, nie zwracajac zadnej uwagi na stojacych po obu stronach zuchow. Niech sobie wszyscy biegaja, a Zyd bedzie odpoczywal. Szabat i juz! Ale przedtem... Precz, Cienie! I znow mna zatrzeslo, bo zobaczylem cos takiego, czego tu nie powinno byc! Skrzyzowanie drog! Wprost przede mna ciagnela sie w dal szeroka droga. Nawet nie droga - szlak! Czarna Otchlan gdzies przepadla, rozplynela sie bez sladu w nicosc, ustepujac miejsca zwyklej bieli Naczynia. Wygladalo to jak okno. Okno, wrota, drzwi... Otworzylem oczy. W odleglosci dwoch krokow zobaczylem szare kamienie nieskonczonej drogi, a za nimi, zwykle drzewa. Zagajnik - zwykly gaj, minelismy juz dzis moze takich ze sto. Zwykly - ale nie za bardzo. Wstalem nawet - ostroznie, zeby straznikow nie zaalarmowac. Sosny ze swierkami lgna do mocno nachylonego zbocza. Ej, to nie sosny i nie swierki! Nie jalowiec i nie glog. Czyzby nikt niczego nie zauwazyl? Spojrzalem na boki. Ognisko juz dymi, pachnie zywica, panowie molojcy kociol nad ogniem zawieszaja... Wszystkich do tego kotla! Oj, niezly bylby z nich krupnik! A otoz i pan setnik. Z esaulem wioda dyspute, z pewnoscia planuja dzialania wojenne! Achistrateg jeden z drugim! No tak! Wyglada na to, ze oprocz mnie nikt niczego nie spostrzegl? No, niezle, niezle. Znow sie polozylejn i rozpialem kolnierz koszuli. Cos dziwnego przemknelo mi przed oczami. Wielki Garncarz pozlepial Naczynia... -Ej, chlopcy! Jak tam Zyd? Nie uciekl? -A gdziezby mial uciec? Oni, parchy znaczy, kochaja swoje podle zycie! Cenia je sobie nad srebro! Co prawda, to prawda! Kocham swoje zycie bardziej niz srebro! Ale nie bardziej od krwi! Ich - mordercow i zabojcow mojego ludu - krwi! -Spisz, Judka, czy co? -Spie, panowie, spie! Zlepil Wielki Garncarz Naczynia i ulozyl je wylotem na Ein-Sof - Swiatowy Plomien. A co sie stanie, jezeli te naczynia... Jezeli dzbany ustawic wylotanu ku ognisku? Spojrzec z gory - jakby krag. ...i nieskonczenie dluga droga wzdluz napierajacej na nie Otchlani. Brrr! Coz za herezja przyszla ci do glowy, glupi Judko? Nie chodziles do chederu? Nie czytales Tory? Nie otwierales wielkiej Ksiegi Zohar? Gdziez tam cos takiego napisano? Ze dzbany wylotami w strone Ognia - a wokol Droga, niczym tasma, ktora dziewczeta gojow we wlosy wplataja? I przejscia! Okna do kazdego Naczynia! Wybacz mi, Swiety, Ktorys Jest, ze przyszla mi do glowy taka glupia herezja! Taka glupia! Nie chcial nas zgubic wielki Rahab! I skierowal na dobra droge! Dobra - choc nie prosta. Nie moze inaczej byc... Przeszlismy obok wlasciwego Naczynia, prawie do cna pobici przez wojsko Samaelowe, i dlatego poslali nas droga dluzsza, wiodaca wokol wszystkich Naczyn! Czy nie dookola Swiata B-zego? -Ej, parchu! Judka! Zbudz sie! Zbudzil sie Judka. No, no, znow goscie przyszli. Niejeden, ale cala gromada. Zeby szczerza, spogladaja jeden na drugiego. Widac, wpadli na pomysl, zeby sobie zadrwic z Zyda Judki. Nie zamierzam sie sprzeciwiac. Drwijcie na zdrowie, panowie molojcy! -My waszej milosci, panie Judka, kolacje przynieslim. Zechcecie zjesc? Niektorzy pozdejmowali czapki, inni w pas sie klaniaja. Aaaa... Juz sie zaczeli klaniac! -Krupnik jego wielmoznosci! W rzeczy samej, krupnik. Kociolek pelny, jeszcze paruje. -Zechciejcie wybaczyc, wielmozny panie, ze lyzka nie ze srebra. Jak myslicie, chlopcy? Wybaczy pan Judka? -Kchhh...Chrrrkchhh... -Wybaczy! Z pewnoscia wybaczy! No, zryj, psi synu! Od kociolka zalatywalo wedzonym boczkiem. A, tak to sobie umyslili? Och, jakiez to smieszne - Zyda wieprzowina karmia! -Zryj, bydle jedno! Co, nie dosc nisko sie klanialismy? ...Moi przodkowie gineli przed oltarzami, nie chcac brac udzialu w oddawaniu holdu balwanom. Ech... gdybym tak wstal i jak moj imiennik, Jehuda Machabeusz, wezwal przed smiercia B-ga Izraela! Ale po co? Pierwsza lyzke przelknalem nie bez trudu, druga poszla juz latwiej. -Dziekuje, panowie czerkasi! Nastepnym razem dodajcie kminku. I czosnku, koniecznie dodajcie czosnku! Zasmiali sie - ale jakos niewesolo. Zaczeli spogladac jeden na drugiego, ktorys wzruszyl ramionami... Mnie bylo wesolo. Stoja durnie i nie czuja, nie widza, ze za ich plecami - ratunek! Tylkami sie don poodwracali. A Zyd Judka, jakby nigdy nic, trefnym krupnikiem sie zajada. -No, dosc tego! Caly kociolek zjesz! A czemuzby nie? Nie w boczku smak - ale w przyprawie. Ot, przyprawa - kilkunastu durniow, ktorych w ich gojowskim piekle nie moga sie juz doczekac! Cymes! Jehuda ben-Makkabi pozwolil swoim ludziom na to, by walczyli w szabat. Jehuda ben-Josif pozwolil sobie na jedzenie trefnych potraw. Zgin, duszo moja, razem z Filistynami! Dobrze sie spi nad Otchlania. Mocny tu sen! Tak mocny, ze panowie czerkasi musieli zbudzic przekletego parcha kuksancami pod zebra. -Hej, Judka, wstawaj! Wstawaj, bo do synagogi sie spoznisz! Szare niebo, szare skaly, ciemna czapa roslinnosci. Pewnie zielonej. A otoz i karaluchy! Zdazyli juz kociol umyc i konie posiodlac. Zaraz pojedziemy dalej - wokol B-zego Swiata. -Panie setniku! Panie setniku! Tam... Tam! Ej, a to kto? Czarny was, w lewym uchu kolczyk srebrny i szabla w rece. Szable tez trzyma w lewej. -Swierzbiguz, co sie stalo? Pasuje jak ulal! Swierzbiguz. Znalem jednego Swierzbiguza - jeszcze za Dnieprem. Zacny pan byl z niego, ale caly czas gryzl sie nieskladnym nazwiskiem. Nie wytrzymal w koncu, poklonil sie popu bitymi talarami i ten pozwolil mu je zmienic - ze Swierzbiguza, na Swierzbigusa. -Ojczulku! Bat'ko! W tamtym lasku! Baba! Znaczy, dziewka! I bez niczego! Zagrzmialo - jakby naraz z setki hakownic palneli! -Oj, chlopcy! Ha! ha! ha! Spojrzcie tylko na niego. Ale z ciebie ziolko, Swierzbiguz! I w piekle jakas dziewke znajdzie! Nie smialy sie tylko trzy osoby - molojec o czarnych wasach, setnik Longin i ja. Ten zuch byl tam! Niczego nie zrozumial, nie domyslil sie - ale zobaczyl! -Ciszej, czarcie plemie! Ogromna dlon frunela w gore. Pan Zagarzecki ruszyl brwia. -Ciszej, mowie! No, opowiadaj, jaka dziewka? I czemu masz krew na szabli? Zadajac pytanie, nie patrzyl na swojego zucha, tylko na mnie. A ja patrzylem na szable tamtego. W rzeczy samej - zakrwawiona! -Odpowiadaj! Swierzbiguz sam przez chwile gapil sie na swoja szable i prawa reka gladzil gesty czub na glowie. -Wiec tak, panowie... poszedlem, znaczy, w las za potrzeba. Ta wieksza... Tym razem nikt sie nie rozesmial. ...wiec szedl sobie czerkas przez las, zrobil krok, drugi... patrzy - sciezka! Poszedl sciezka - w dol. Teraz juz pan Swierzbiguz o swojej potrzebie zapomnial. Nieslychana sprawa! Gaj na stoku gory, a sciezka w dol wiedzie! -Ide ja sobie, chlopcy, a sciezka jakby robi sie szersza. A dalej - polanka. A na tej polance... -Baba? - nie wytrzymal ktorys. -Tfu! - czerkas nie wytrzymal i splunal sazniscie. - Jaka baba? Drzewo! Takie... Dlugo Swierzbiguz usilowal pokazac, jakie drzewo. Przygladalem sie przez caly czas. Wedlug mnie, wyszlo nie drzewo, ale wlasnie baba. -A na drzewie - sliwki. Znaczy, nie sliwki, czort wie co, ale podobne. O! Na jego dloni lezalo cos duzego i okraglego. Przyjrzalem sie uwaznie. Oho! Widzialem! W Taurydzie, na bazarze w Bachczysaraju. Nie sliwa, a granat. Cierpki - az szczeki sciska. -Zerwalem, powachalem, ale do geby nie wzialem. Nie wiadomo... a moze to cos jak wilcza jagoda? I nagle patrze, gadzina pelznie. Wielka, cholera! I odzywa sie do mnie ludzkim glosem... Tym razem nic nie pomoglo. Chlopcy rykneli smiechem, niektorzy az sie poprzewracali na ziemie, inni rozgniatali kulakami lzy. Sam pan setnik usmiechnal sie pod wasem. -No, co wy, chlopcy, przeciez bym nie klamal! - jeknal zrozpaczony niedowiarstwem kompanow Swierzbiguz. - Prawde mowie! Jedz, powiada do mnie, spokojnie. No, powiedzialem jej... a sam w krzaki skoczylem. Przycisnelo mnie. Lepiej by tego nie mowil. Nawet mnie scielo z nog. -Potem wylaze z krzakow, poprawiam szarawary, a tam dziewka! Bez niczego! Nie ma sie co smiac, panowie! Dziewka, mowie, a gadzina obok niej... i trzyma te wilcza jagode w zebach. No to ja ja szabla, gadzine... -Dziewke? -Nie dziewke przeciez, co wy? Dopoki slawni panowie czerkasi z Walek tarzali sie po ziemi, usilujac wstac, ja zmruzylem oczy. ...powoli, powoli, jakby we snie, rozplywal sie wokol nas mrok. A w samym srodku widac juz bylo waskie okienko... Swisneli, pozakrecali wasiska. -Panowie molojcy! Dalejze, za dziewka! Prowadz, Swierzbiguz! Zastukaly wysokie buty z kutymi obcasami - i wszystko ucichlo. Wymienilismy spojrzenia z panem setnikiem. Zrozumial? Poczul? Ponownie zamknalem oczy. I po wszystkim. Otchlan sie zamknela! Dopoki wracajacy z lasu chlopcy czestowali Swierzbiguza kuksancami ("Niezle zelgane to bylo, prawie dalismy sie nabrac!"), usilowalem sobie bez powodzenia przypomniec, gdzie i kiedy zetknalem sie z podobna historia. Drzewo z granatem, przy nim dziewka bez ubrania, a obok waz - mowiacy ludzkim glosem. Zjedz, powiada, zjedz... Smaczne! Przypominalem sobie - ale nijak przypomniec sobie nie moglem! -Na koooon! Rozweseleni czerkasi z trudem wspinali sie na siodla. -Ej, parchu, a ty co? Chcesz tu zostac? Nie zostane, panowie. Nawet o tym nie pomyslalem. -Rysia maaaarsz! I nie rozpuszczac mi koni! Naprzod! Pierwsze uderzenia kopyt, ktos swisnal zawadiacko i zaraz dziesiatki glosow podjely piesn: Wstali czerkasi do dnia I ruszyli w nocy! Oj, wyplacze nasza Dunia Swoje jasne oczy! Tak hukneli, ze sam omal nie podjalem spiewu. A moze bym i zaczal podspiewywac (oj, zaplakac powinny po was wasze Dunie i Marusie, panowie!) gdyby nie ta czteropalca... Ogromna, nieludzka, sekata, jakby z blotnej mgly ulepiona reka... niczym kleszcze... -Nie ogladaj sie, Jehudo ben-Josifie! Nie trzeba. Czteropalca dlon legla mi na ramieniu. Chlodem powialo od tego, kto siedzial za mna, na konskim zadzie. Od tego, kto sie do mnie odezwal w moim jezyku - w jidisz. Od tego, ktory nie byl czlowiekiem. -Nikt mnie nie widzi, ben-Josif. Nikt mnie nie zobaczy i nikt nie uslyszy - oprocz ciebie. Nikt nie zobaczy, nie uslyszy - i nie pomoze! Zacisnalem zeby i zamknalem oczy. Nie pomoze mi nikt - to prawda! Ale nie warto mnie straszyc! Kim bys nie byl i tak cie zobacze. Teraz, w tej chwili! Precz, Cienie! ...waska droga nad Otchlania, jezdzcy niczym karaluchy - gesiego, jeden za drugim, ja - taki sam karaluszek jak oni. A za mna... Za mna... Nikogo! NIKOGO! Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy KiriczychyTatko zyje! Zyje! Wiem, gdzie jest! Motyle mowily, zebym go nie szukal, ale i tak go znalazlem! Co prawda jest bardzo daleko, za wszystkimi blonkami. Nie dosiegne go. Bede mu posylac sensy. Blonki staly sie bardzo twarde. I czarne. Z wujkiem Kneziem i ciotka spacerowalismy po sadzie. W nocy. Tor tez chcial sie z nami pobawic, ale wujek Knez kazal mu zostac. - On jest jeszcze bardzo maly. Patrzylismy na gwiazdy. Gwiazdy sa bardzo piekne. Wujek Knez mi powiedzial, ze gwiazdy - to mali chlopcy ze Swieczkami. Wujek Knez zartowal. Smialem sie. Ciotka powiedziala, ze gwiazdy to rozzarzony gaz. Strasznie goracy. Ona tak uwaza. Odpowiedzialem jej, ze rozzarzony gaz to nie gwiazdy, ale to, z czego sa zbudowane. Zdziwila sie. Wujek Knez zaczal rozmawiac z ciotka innymi slowami. Mysleli, ze ich nie zrozumiem. Wujek Knez mowil, ze go oszukano. Zawiodlem go. Powinienem wszystkich uratowac. A nie uratowalem. Nie uratowalem, bo tecza znow jest na niebie. Codziennie. Tecza jest bardzo piekna. Czemu wujek Knez tak sie zlosci? Prawie sie rozplakalem, ale sobie przypomnialem, ze nie wolno mi plakac. Ciotka powiedziala Kneziowi, ze juz wkrotce dorosne. Zaczeli rozmawiac cicho. Nie podsluchiwalem. Niedobrze jest podsluchiwac innych. Patrzylem na gwiazdy. Sa piekne. Szukalem. I znalazlem! Znalazlem! Zapytali, czemu krzycze. Powiedzialem, ze znalazlem swoje imie. Moje imie to gwiazdeczka. Znalem je, ale zapomnialem. Potem sobie przypomnialem. Gwiazdeczka duza i jasna. Wujek Knez powiedzial, ze biala gwiazdeczke u nich nazywaja Tacel. Odpowiedzialem, ze slowo Tacel mi sie nie podoba. Ciotka powiedziala, ze u mnie w domu tej gwiazdeczce nadaja rozne imiona. Ja na to, ze imie moze byc tylko jedno, tylko rozmaicie je wymawiaja. Znow sie zdziwili. Chcialem jej powiedziec, ze imie ciotki tez wymawiaja rozmaicie. Wujek Kniaz nazywaja Sale. Braciszek mowi "Przekleta Suka" i "Czarownica". A sama nazywa siebie "Laleczka". Ale nic nie powiedzialem. Wiedzialem, ze przestraszylaby sie. Nie wiem, co oznacza slowo "ewakuacja". Trzeba bedzie spytac braciszka. Dobry wujek jest daleko. Dobrze mu tam i nie chce nawet o mnie myslec. Smutno mi. Braciszek jest smieszny, Znow siedzi przy dzbanie, w ktorym nie ma sensy. Placze. Chcialem go zapytac, co znaczy ewakuacja. Chcialem go zapytac o tatke i marne. Nie zapytalem. On placze. Przeklina siebie brzydkimi slowami. W slowach sa czarne sensy. Mnie tez przeklina. Mysli, ze wszystkiemu jestem winien. Ja i moj tatko. Nie wytrzymalem i - i tez sie rozplakalem. Trzeba bedzie powiedziec wujkowi Kniaziowi, zeby braciszkowi zabrali dzban. Dzban jest niedobry. Ciotka nie chce ze mna rozmawiac. Ciotka sie boi. W gardle ma mnostwo jadowitych haczykow. Teraz juz wiem, ze to tez sa sensy, ale bardzo niedobre. Jestem juz madry. Nie zapytalem ciotki, co znaczy "ewakuacja". Nie zapytalem jej o braciszka. Zapytalem, jak pomoc Irenie Longi-nownie Zagarzeckiej. Jest z nia bardzo zle. Moje sensy jej nie pomagaja. Ciotka mi powiedziala, ze rozmawiala z wujkiem kniaziem. Wujek Knez nie lubi Ireny Longinowny Zagarzeckiej. On ja zabije. I dobry wujek tez ja zabije, gdy tylko ja zobaczy. Wtedy jej powiedzialem, ze sam ich wszystkich pozabijam. Oprocz dobrego wujka. Ciotka sie nie przestraszyla. Powiedziala, ze jestem zuch! A z dobrym wujkiem sama pomowi. Pozniej. U mnie w domu gwiazdeczke nazywaja roznymi imionami. Wszystkie zapamietalem, ale te slowa mi sie nie podobaja. Trzeba spytac dobrego wujka. Dobry wujek zna wiele slow. Motylki sie poklocily. One sa glupie. Przez nich blonki robia sie coraz ciemniejsze. Jaryna Zagarzecka, corka setnika Dziwne, ale wciaz jeszcze zyla. Cialo jakby rozplynelo sie w nicosc. Przestalo ja rwac w uniesionych w gore, zakutych w zelazo rekach, ukoil sie bol w porozrywanym lonie, i w potrzaskanych stopach, podeptanych cwiekami ciezkich buciorow. Wszystko zrobilo sie jakies szklane, puste i nieprawdziwe. Ona sama jednak wciaz jeszcze zyla. I to wydalo jej sie najbardziej przerazajace. Pokrwawione, popekane wargi lekko drgnely. Zachrypiala cicho i jeknela. Slowa rodzily sie same, nieglosne i pelne goryczy. Plonie ogien przy szalasie, Obok niego kon sie pasie. Przy ognisku siedzi Turek, Za jedwabny trzyma sznurek. Obok niego dziewcze siedzi Placze i lzy leje w biedzie. Placze, lzami sie zanosi, Zmilowania Turka prosi... Jaryna nie plakala - dawno juz wyschly jej oczy. Za pozno zreszta na placz. Trzeba zebrac sily, wstac i wykorzystac resztki zycia, jak krople wody z odlamkow potrzaskanego dzbana. Wypusc, wypusc mnie Turczynie, Chce zobaczyc Ukraine I kochana ma rodzine. Siostra siostre wciaz zaklina: Popros meza, choc Turczyna Niechaj szabla warkocz tnie I matence szybko sle. Udalo jej sie jakos podniesc. Szklane cialo nie chcialo sluchac i mocno sie opieralo. Z przegryzionej wargi pociekla krew, Jaryna jednak tego nawet nie poczula, tylko mimochodem zdziwila sie, ze w ustach czuje sol. Niech sie matus nie frasuje, Niech nam wina nie szykuje. Bosmy wino juz wypili, Pod jaworem zieloniutkim Z Turczynkiem mlodziutkim... Wstala i z trudem zamknela suche, jakby zardzewiale powieki. Wybacz, Bogurodzico Przenajswietsza! Wybacz, swiecie chrzescijanski i ojczysta ziemio! I ty, ojczulku - wybacz! Uderzenia nawet nie poczula - jakby nie o kamienna sciane walila glowa. Zacisnela zeby, jeknela i uderzyla silniej. Jeszcze raz! I jeszcze! Krew polala sie po karku, zlepila wlosy, pociekla na plecy... Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze! I wtedy wrocil bol - zwalil sie na nia niczym okrwawiona derka. Jaryna zachrypiala, targnela sie wstecz, znow uderzyla glowa o zimny kamien, o niewzruszona martwa sciane. -Nie wolno! Nie trzeba robic bolu! Obcy glos brzmial glucho, jakby dolatywal nie z tego swiata. -Nie wolno! Otworzyla oczy, wciaz jeszcze nie rozumiejac i nie dowierzajac. Jej sasiadka, oszalala, ktora utracila zdolnosc mowy... -Irena Longinowna Zagarzecka nie powinna robic tak bolesnie! Nie powinna umierac! I wtedy zakrzyczala. Zawyla, szarpnela sie i targnela krepujacymi rece okowami. A dziwny, nieznajomy glos wciaz powtarzal: -Nie wolno! Nie trzeba! Nie wolno! *** Najpierw poczula, ze ma wolne rece. Poczula - i nie wiedziec czemu wcale jej to nie zdziwilo. Na nadgarstkach miala krwawe slady i pozostalosci rdzy, ale stalowe bransolety znikly, lancuchy tez... zabierajac ze soba bol. Obca twarz pochylila sie i ponownie uniosla. -Kim jestescie? Wargi poruszaly sie jeszcze z trudem, ale mysl odzyla. Sasiadka! Ta, ktora byla szalona! To jest - nie byla! Pewnie udawala! -Nie znam slowa. Imie znam, a slowa nie. Powiem pozniej. Irena Longinowna Zagarzecka nie powinna umierac! Bede jej dawac biale sensy! Jaryna gleboko westchnela. Dziwne, cialo znow zaczelo jej okazywac posluszenstwo. Sprobowala sie podniesc i przylgnela plecami do zimnej sciany. Sensy? Widac niewidzialny tlumacz zupelnie sie pogubil! -Irena Longinowna Zagarzecka powinna powiedziec, co moge zrobic. Ja nie wiem! Jestem jeszcze maly! Zdziwila sie - i nagle zrozumiala. Tlumacz nie byl potrzebny. Sasiadka mowila w jej jezyku! Sasiadka! -Niedlugo dorosne - i wtedy sie dowiem. -Ty? - dziewczyna pochylila sie ku przodowi, wyciagnela reke, ale zaraz ja cofnela. -Ty - nie jestes nia? Oczy nieznajomej zamrugaly, jakby ich wlascicielke ogarnelo poczucie winy. -Nie moglem mowic przez blonki. Ta ciocia jest pusta. Porozmawiam i zaraz sobie pojde. Nie bede jej przeszkadzal! Domysl - nieprawdopodobny, niemozliwy - zmusil ja, by ochlonela i sie cofnela. -Jutrzenka? Ty jestes Jutrzenka? Ale na razie... skacze na wierzbowym kijaszku. Tak jak kiedys ty sama. Bede mogl ci pomoc, jezeli ten, ktory stanie sie mna, przypomni sobie jedna bardzo wazna rzecz. On sie szybko uczy, ale czasu jest niewiele. -Jutrzenka? A coz to takiego? W glosie zabrzmialo takie zdziwienie, ze Jaryna zapomniala na chwile o wszystkim. Nawet o wilgotnym, zatechlym lochu. Nawet o smierci, ktora byla o krok. Glos ochryply, zenski - i jednoczesnie dzieciecy, jakby nieco zagubiony. Oczy... Jego oczy! -Jutrzenka to poranna zorza - wyrzucila z siebie pospiesznie. - Nazywaja tak jeszcze gwiazde, ktora wschodzi na niebie nad ranem i wieczorem. -Gwiazdeczka! - w glosie zabrzmiala radosc! - Biala gwiazdeczka, taka piekna? -Tak. Cialo w porozrywanej sukni podnioslo sie i zrobilo niezdarny krok przed siebie. -Duzemu... duzemu nielatwo. Ziemia daleko. Jaryna w jednej chwili zobaczyla czarne niebo, wyszczerzone zeby Miesiaca-Swjatopolka - i palce, sciskajace jej reke. Tak, ziemia daleko. -Dorosniesz, Jutrzenko - odezwala sie niezbyt glosno, nie zastanawiajac sie nawet, czy ja uslyszy. - Niedlugo dorosniesz... Uslyszal! Oczy blysnely radoscia. -Tak! Niedlugo juz bede duzy, Jaryno Longinowno Zagarzecka! Niedlugo dorosne! I wtedy bede mogl cie zabrac z tego zlego miejsca... W czarne, chlodne niebiosa. Pod lodowate swiatlo gwiazd. Dziewczyna westchnela. -Ale teraz nie moge - w glosie zabrzmiala uraza. - Nie moge! I nawet motylki ci nie pomoga! Ani braciszek... Powiedz mi, co moge zrobic? Dalem ci biala sense. Dopiero w tej chwili Jaryna spostrzegla, ze nie siedzi, ale stoi. Stoi rowno i prosto. Noga... Palcami dotknela rozcietego i zle zrosnietego sciegna. Nie, rana nie znikla. Po prostu mogla stac... Stac? Stanac prosto? Rozejrzala sie dookola. Szkoda, ze nie ma jeszcze tego, ktory uratowal Czarna Wrone. Szkoda, ze sie nie spotkaja. Ale za to... Suche, popekane wargi rozciagnely sie w zlowrogim usmiechu. Za to nie bedzie musiala sobie rozbijac glowy o brudna sciane! Zabawili sie z biedna dziewczyna, dranie jedne? Posmiali sie? No, zapamietacie wy te zabawe do konca swoich dni! -Jutrzenko, czy ty... Mozesz mi dac jeszcze taka sense? Zebym mogla... wylamac te drzwi? Glowa z rozczochranymi wlosami niezrecznie kiwnela potakujaco. Jaryna na okamgnienie zobaczyla wszystko z boku - i znow sie usmiechnela. Jeszcze niedawno zwariowalaby ze strachu - prowadzic rozmowe z odmiencem, prawie z chodzacym trupem! A niech tam! Teraz moze rozmawiac chocby z Szatanem! Chocby z samym Lucyperem! Ech, zeby tak wybic drzwi! Po raz ostatni odetchnac pelna piersia i wola! A potem -chocby smierc! Tradycyjna, rodzinna - na palu! -Moge. Postaram sie, Ireno Longinowno Zagarzecka! -Jestem Irena. Dawczyni Pokoju. Dobrze? Znow kiwniecie glowa. I nagle cale cialo sasiadki zakolysalo sie, nogi ugiely sie niezdarnie, oczy sie zamknely. Zamknely - i natychmiast sie otworzyly - puste, obce. -Zegnaj, Niosacy Swiatlosc - szepnela. - Zegnaj... Zamiast odpowiedzi uslyszala znajome szczekanie. Szalona kobieta odczolgala sie do swojego kata. Jaryna zasmiala sie i lekkim krokiem ruszyla ku drzwiom. Ostatniego - osmego - z serdiukow zabila juz na schodach wiodacych na dziedziniec. Chlop byl szybki i nieglupi - pierwszy zrozumial, ze przeciwko oszalalej, golej dziewce na nic sie zdadza szable i dzidy. Chwycil klucze, caly pek - prosto w zeby - i akurat otwieral okute zelazem drzwi, kiedy dlon Jaryny chwycila go za kolnierz. Nie szarpal sie i nawet nie prosil o litosc. Strachu tez nie mial w oczach - tylko ogromne, bezbrzezne zdumienie. I tak skonal ze skreconym karkiem - smiertelnie zdumiony. Jaryna gleboko odetchnela cieplym, letnim powietrzem, usmiechnela sie i zerwala z ramion trupa czarna peleryne. Prawie pasowala - i wygladala tak samo, jak ta, w ktorej latala po niebie. W lochach panowala martwa cisza. Krew zmyja, a jak trupy zabiora, bedzie tylko piekniej. A co na zewnatrz? Schody i dziedziniec, a tam dalej - o ile pamiec jej nie zwodzi -juz ksiazece komnaty. Lubisz przyjmowac gosci, kneziu Sagorski? Slonce uderzylo ja w oczy, ale dziewczyna nawet ich nie zmruzyla. Szla przed siebie i ani razu nie spojrzala wstecz czy w bok. Ktos do niej podbiegl, zajrzal jej w twarz i odskoczyl... -Lapcie ja! Lapcie te dziewke! Z tylu zabrzmialy spoznione wrzaski, ale Jaryna nawet nie odwrocila glowy. Dziedziniec byl pelen ludzi - pan i panow, odzianych w jedwabie i aksamity. Przyjecie jakies, czy co? Nie za wczesnie? No, skoro juz sie tu zebraliscie - to urzadzimy wam bal! -Zatrzymajcie ja! Chwycila czyjas szable, a potem bez wysilku, nawet nie patrzac, zlamala ja i odrzucila w bok. Dlon trafila na gardlo, cieple, muskularne... -Wiedzma! Wiedzma! Strzelajcie! I jakby w odpowiedzi, glosny wrzask. Pysznie odziani panie i panowie rozbiegli sie w panice na wszystkie strony... Zwachali pismo nosem! Ciezka strzala przebila oponcze i zeslizgnela sie po ciele, nie zostawiwszy nawet skaleczenia. Jaryna tylko uniosla brew. Nie spodziewaliscie sie? Rozejrzala sie po szybko oprozniajacym sie dziedzincu. Trzy wejscia - w dwoch pusto, w trzecim tlocza sie serdiukowie w pancerzach. Ej, panowie, czyzby wasz knez pozwolil tam sie gromadzic? Na piki nawet nie zwrocila uwagi. Rozepchnela je i poszla da-lej. -Panowie! Zelazo! Zelazo jej sie nie ima! Szable tez opadly. Jaryna nawet nie probowala sie zastanowic, dlaczego? -Panowie! To nie dziewka! To Gliniany Szakal! Szakal! Wrzask byl taki, ze az ja w uszach zapieklo. Zmarszczyla czolo, zlapala krzykacza za kolnierz i lekko odrzucila na kamienne plyty dziedzinca. -Gliniany Szakal! Ratuj sie, kto moze! -W nogiiii! Panna setniczanka tylko sie skrzywila. Alez wojacy! Niechby sobie nawet byla Zelaznym Wilkiem - godzi sie tak haniebnie uciekac? Zginac ci wolno, ale posterunku nie porzucaj! Przeciez cale to panstwo, czy cesarstwo, setka czerkasow w ciagu tygodnia w peczki powiaze i do siodel przytroczy. U wejscia blysnela stal. Jaryna spojrzala uwazniej. Oho! Nie wszystkich tu strach sparalizowal. Ot, zgromadzili sie, rapiery swoje niemieckie powystawiali! A rece wam sie trzesa, panowie! No dobra. Im bardziej gesta trawa, tym lepiej sie ja kosi. Drzwi, za nimi blyszczace marmurem schody, pokryte czerwonym dywanem. Tam? Tam! I szla. Chuda, plaskonosa Smierc w czarnej oponczy - straszna, zakrwawiona, bezlitosna. Okaleczona siedemnastolatka, marzaca o pieknym zyciu, ktora stala sie Zguba. Szla. Po trupach! Prog i schody - szerokie, nieskonczone, bose stopy tona w mchu dywanu. Trzech w ciemnych aksamitach. Na glowach maja miedziane korony, w rekach - nie wiadomo co, ni to szpady, ni szable. Nawet nie miecze. W oczach - dzika trwoge. -Zgin, przepadnij! W proch sie obroc! Jaryna-Smierc nawet sie nie usmiechnela. Odbila dlonia bezsilna stal, wyciagnela reke... -Zgin, przepadnij! A-a-a-aargh! Dwaj z nich nie przejmowali sie honorem - kopneli sie po schodach w dol, az pospadaly im ze lbow miedziane korony. Trzeci zostal - patrzyl i dopoki zyl, nawet nie mrugnal okiem. Ale niedlugo wybaluszalo galy zacne panisko! Wyzej! Jeszcze jeden! W czarnym zelazie i tez z korona - srebrna. Tarcze przed siebie wystawil - tylko korone zza niej widac. Reka Jaryny przebila tarcze. Meczyc i rozrywac jak tamtych w lochu juz nie chciala - nasycila sie. Po prostu scisnela palce na krtani tamtego. Trzasnal metal kolnierza - razem z kregami szyi. -Knez! Knez! Ratujcie knezia! Krzyk odbil sie od sklepienia schodow. Jaryna-Smierc pokrecila glowa. Za pozno, panowie, oj, za pozno! Wczesniej trzeba bylo ratowac - kiedy knez Sagorski bezbronna dziewczynine kazal siec knutami i swoim slugusom na gwalt ja zostawil. A teraz - za pozno! Korytarz - szeroki niczym komnata. Kilimy na scianach, kandelabry blyszcza, jakby je z litego zlota odlewano. Ej! A to kto? Nie moze byc inaczej, tylko Grin! No, teraz pogadamy inaczej, judaszu! Pamietasz Kalandiejce, chlopcze? A mozes zapomnial? Biale byly oczy czumaka Kiryczenki, brata bajstrukowego. Nie na nia patrzyl, nie w bok, ale w glab siebie samego. I szabli nie wyjal - stal i tylko blyskal bielmem oczu. A gdy Smierc podeszla blizej, poruszyl bezkrwistymi wargami. -Zabij, Jaryno Longinowna! Uwolnij mnie! Sil juz nie mam! Dlon Smierci opadla. Wspomniala Smierc, jak czumak chora dziewczyne, ktora juz prawie konala, ziolami leczyl, czy po prostu cos ja zatrzymalo... Jakby z nieskonczenie wielkiej dali, spod najchlodniejszych gwiazd dolecialo: -Nie trzeba! Nie trzeba, Dawczyni Pokoju! Przeszla obok. Obejrzala sie. I uslyszala cichy, pozbawiony wszelkiej nadziei glos: -Uwolnij mnie! Wszystko jedno, i tak zycia dla mnie tu nie ma! Usmiechnela sie Jaryna-Smierc spekanymi, okrwawionymi wargami. Ejze, chlopcze! Tylko dla ciebie jednego? Usmiechnela sie - i zapomniala. Korytarz, na dywanach - pyszni panowie w jedwabiach i aksamitach. Wszyscy maja na glowie zlote korony, rece na rekojesciach mieczow, ktorys nawet bron wyjal... A moze byscie tak zeszli z tych dywanow, panowie? Milcza!. Przeczuwaja! Czekali na nia przy drzwiach dwuskrzydlych, bialych, nabijanych zlotem. Nie straz i nie panowie z koronami - znajomy staruch. Nos spomiedzy zmarszczek wystaje, chuda lapka wysuwa sie do przodu. I ty jestes tu, Purchawo? Oj, pieknie wyszlo! Lapka czarownika trzesla sie, kreslac w powietrzu jakies znaki. I wargi mu drzaly, gdy modlitwy mamrotal. A moze nie byly to modlitwy. Kto wie, jakiego czarta wzywal przeklety staruch? -...piatym niebem zlotym, szostym, szmaragdowym i siodmym - bialego ognia! Jakby wietrzyk dmuchnal - chlodny, orzezwiajacy. Powial - i przestal. -I co, czarowniku, nie pomogly ci twoje biesy? Moze znow igielke wyciagniesz? Chrupnela raczka, drgnela szczeka. Skrzywila sie Smierc pogardliwie, scisnela palce... Gardlowe wycie przeszlo w jek. A potem i ten ucichl. Jezyk niczym zakrwawiona pijawka mlasnal o posadzke. Polecialy czerwone bryzgi. -Ot, masz moja wize, kacie! W piekle juz na ciebie czekaja... a pospiesz no sie! Przestapila przez targane ostatnimi skurczami cialo i lekko tknela palcem drzwi. -Otwieraj, kneziu! Sala - nie komnata, ale i nie alkowa. Wielka, okragla, okna wysokie, szkla w olowianych obejmach. Pod scianami - barwne sztandary, na scianach - bron skrzaca sie od klejnotow. Knezia poznala natychmiast, choc widziala go tylko raz, gdy ja ze zwiazanymi rekami i nogami wleczono do lochu. Knez stal wtedy obok pana Macapury. Stal i patrzyl na nia z wyrazna pogarda w oczach. I jakze, wasza milosc? Znikla gdzies ta pogarda z twojego wzroku... Knez stal obok wysokiego krzesla. Na nim wyrzezbiono zlota korone, a na kneziowym czerwonym plaszczu tez byla taka korona - wyszywana jedwabiem. I plonal czerwonym ogniem klejnot w ciezkim kneziowym pierscieniu. Lsnil i migotal. -Dzien dobry. Piekny dzis ranek, nieprawdaz? Jarynie-Smierci wcale sie nie spieszylo. Na razie chciala popatrzec. Zabawic sie. Jak ci, co sie nad nia znecali. Jakze, mosci kneziu, goscia powitasz? W czarnych oczach knezia Sagorskiego nie bylo strachu. Twarz mu tylko zbielala i palce drgnely, a potem musnely jelec miecza. -Pani Zagarzecka... powinnismy koniecznie porozmawiac! Panna setniczanka rozesmiala sie z nieudawana wesoloscia. -Oj, trzeba, wasza milosc! W rzeczy samej - trzeba! Ale knez znow nawet okiem nie mrugnal. Tylko patrzyl. -Popelniacie blad, panno Zagarzecka. Jestescie... marionetka... lalka... narzedziem w cudzych rekach. Jezeli jestescie jeszcze czlowiekiem - wstrzymajcie sie! Pokrecila glowa Jaryna-Smierc. Podeszla blizej. Biale palce knezia zacisnely sie na jelcu, ale nie wyjal miecza. Poruszyl tylko palcem i musnal czerwony kamien w pierscieniu. A kamien ponownie rozblysnal czerwienia. Zaiskrzyl sie, zamigotal... I zgasl. -Tamci... ktorzy was poslali, chca pozbawic panstwo rzadu i wladzy. Teraz jest krytyczny... niebezpieczny moment... czas. Jezeli zgine, zgina wszyscy. Dziesiatki tysiecy ludzi! Westchnela Smierc. Znalazl sobie czas na to, by o ludziach myslec! O Bogu lepiej pomysl, poganska mordo przekleta! -W stosunku do was dopuszczono sie niesprawiedliwosci... wyrzadzono wam krzywde. Ale nie mialem wyboru, panno Zagarzecka! Nie chciala pani z nami wspolpracowac... pomoc. Gdy mowa o ratowaniu kraju... swiata... nie moge sobie pozwolic na odrzucanie niektorych niezbyt etycznych... i zbyt surowych srodkow. Mowiac, caly czas gladzil pierscien. A ten plonal blaskiem i migotal. Jakby czyjes oko patrzylo z nagana na nieproszonego goscia. Jaryna tylko pokrecila glowa. Oj, nieladny, zlowrogi masz pierscien, wasza milosc! A kamien - jak z lancucha Macapury, biesa przekletego! Az syknela, gdy przypomniala sobie Dzikiego Pana. Syknela i podeszla jeszcze blizej. -Naszemu swiatu grozi nieszczescie... niebezpieczenstwo. Jedyne wyjscie, to ewakuowac... wywiezc stad cala ludnosc... mieszkancow. Granice zostaly zamkniete i mozemy sie przeniesc tylko do waszego Naczynia... waszego swiata. Poruszal ustami, ale jego oczy milczaly. I Jaryna zrozumiala - knez gra na zwloke. Niechybnie o czyms wie. Wie to, co jej jest niewiadome. Szybciej! Podeszla jeszcze blizej. I cofnal sie wladyka. Stanal plecami do krzesla ze zlota korona. Podniosl reke - te z krwawym pierscieniem. Oj, kneziu Sagorski! Czy ten pierscien jest taki grozny? -Teraz juz rozumiem, pani Zagarzecka. Zostalem oszukany. Nie tylko ja. Tamci obiecali... Obiecali, ze uratuja moj swiat. Potem obiecali, ze wskaza droge do waszego Naczynia... swiata. Powiedzieli, ze trzeba sie pospieszyc, przesluchiwac was bardziej ostro... bardziej okrutnie. A potem przeksztalcili was w Glinianego Szakala! Knez mowil nawet skladnie, ale Jaryna mu nie uwierzyla. Zreszta - nie chciala wierzyc. Nie w kneziowych slowach byla prawda, ale w jego oczach. A te byly twarde jak kamienie. Nieustraszone. -Dlatego powinniscie sie powstrzymac... zmienic zamiar. Tamci moga zniszczyc i wasz swiat... Naczynie. Miecz blysnal blekitem i smignal niczym zimna zmija. Wszystko knez sobie obliczyl -podpuscil ja na poltora kroku, akurat na dlugosc glowni. Mignela klinga lakoma ludzkiej krwi, miesni, zyl... Nie zatrzyma ostrza ni miedz, ni zelazo, ni diament szlifowany... Zatrzymala ja dlon. Szczupla dziewczeca reka. Zalosnie brzek-nely odlamki, jakby proszac o zmilowanie. Dopiero teraz w ciemnych oczach knezia pojawila sie trwoga. A Jaryna-Smierc parsknela smiechem. Palce zamknely sie na cudzym nadgarstku. Zamknely sie i zacisnely. Szarpnely. Czarodziejski pierscien blysnal po raz ostatni. Oderwana dlon knezia upadla na pokryta dywanem posadzke. Zgasl blask krwawego kamienia. -Nie! Nie trzeba! Tato! Tatusku! Cioteczko, nie zabijaj tatki! Tupot drobnych nozek. Ktos podbiegl z tylu do Jaryny i szarpnal ja za plaszcz. -Ciociu! Nie! Tato! Nie zabijaj tatki! On jest dobry! Reka Jaryny opadla. Chlopczyk... trzyletni malec, nie mogl byc starszy. Oczy - tak samo ciemne jak ojcowskie, a w oczach... -Ciotulu! Nie zabijaj! Nie zabijaj! Zbielale kneziowe wargi drgnely. -Tor, odejdz! Odejdz stad natychmiast! Jaryna zastygla niczym zamieniona w slup soli zona Lota. Smierc byla gotowa na wszystko, ze wszystkimi sie pozegnala... Ale to... Nie, czegos takiego nie mogla przewidziec. -Pani... Zagarzecka. Nie przy dziecku... Nie przy dziecku... Ja wszystkiemu jestem winien, on niczego wam nie zrobil. Niechze sie pani zmiluje... nad nim. Prosze mu pozwolic, by odszedl. Knez wymawial slowa z trudem - i kiepsko juz sie trzymal na nogach. Dlonia, ktora mu jeszcze zostala, wczepil sie w oparcie krzesla. Ale jego slowa trafialy prosto w serce... i drgnela Smierc. -Odejdz, synku! Odejdz. -Tato! Tatusiu! A gdy malenki kniezyc objal ojca za nogi i wtulil nosek w zakrwawiony aksamit, pojela Jaryna-Smierc, ze nie jest juz Smiercia - ugiely sie pod nia nogi, ogarnal ja bol, o ktorym zapomniala i wszystkie jej mysli osnul mrok, czarny niczym zimowe niebo. Otulil, oslonil i cisnal w glusze nieswiadomosci. Przez chwile jeszcze slyszala dzieciecy glosik, ktory powtarzal bez konca: -Tatku! Tatku! Tatku!... Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Jest mi zle. Jestem chory. Piekny daje mi cos gorzkiego. Mowi slowa. Slowa nieprawidlowe, ale milcze. On nie rozumie. Przychodzi ciotka. Milczy. Ona rozumie. Opowiada. Ja milcze, choc wszystko juz wiem. Przychodzi braciszek. Jest bialy. Nie placze. Jest mu zimno. Mnie tez jest zimno. Oddalem wszystkie swoje sensy. Bardzo sie staralem. Nie dalem rady. Jestem jeszcze malenki. Braciszek mowi, ze wujek Knez tez jest chory. I niech sobie bedzie chory. On jest niedobry! Kiedy dorosne, chce byc taki, jak Irena. Jak Dawczyni Pokoju. Chce z nia latac po niebie. Tatko mnie slyszy! Jest daleko. Miedzy nami jest wiele czarnych blonek. Nie moge dosiegnac. Mowi mi slowa. Mowi sensy. Nie slysze - on jest daleko. Chcialbym go spytac o mame... Motylki sa smieszne. One mysla, ze ja nie slysze. Mysla glosno. Mysla, ze ja za szybko rosne. Bardzo sie boja, ale chca, zebym dorosl. Znaja moje imie, ale mi go nie mowia. Wiec milcze. Jestem biala gwiazdeczka. Jestem Jutrzenka. Jestem Ten, Ktory Niesie Swiatlosc. Kiedy dorosne, tez zostane motylem. Bede latac. Bede latac po niebie razem z Jaryna. Jaryna Zagarzecka, corka setnika Pachnialo starym zelazem. Dlon musnela krate, palce delikatnie przeslizgnely sie po nierownosciach powierzchni stali. Ciemno. Ciemno i kolysze - jak na czajce, ktora niesie dnieprowa fala. Od dziecka marzyla o tym, by poplynac pod bialymi zaglami - przez porohy, obok kaprysnej Hortycy, matenki wszystkich czerkasow i dalej, na same Morze Czarne. Do Warny, Trapezuntu, Synopy i przekletego, wrazego Stambulu. Slona woda splywa po ciosanych wioslach, od bliskiego brzegu pachnie cyprysami... Pieknie! A jeszcze lepiej - polnoc, chwacki poswist, grzechot hakow-nic - i stalowe kotwiczki, lecace ku burtom tureckiej galery. Marzyla i uczyla sie wioslowania, az jej dlonie zaczynaly krwia splywac. I co z tego wyszlo? Bol nie znikal, ale odstepowal, cofajac sie gdzies w glab ciala i przypominajac o sobie rzadkimi ukluciami. Noga... noga zwisala bezwladnie - ani nia ruszyc. Twarz - cala w krwawych strupach - lepiej nie dotykac. Podniosla sie nieco i sprobowala usiasc - nic z tego nie wyszlo. Ze wszystkich stron otaczaly ja stalowe, grube na palec prety. Trumna? Nie, raczej klatka. Klatka? Prety takie, ze niedzwiedzia by zatrzymaly, a na dodatek zelazo ze wszystkich stron. Dobrze, ze zostawili choc szczeliny, bo inaczej udusilaby sie. No, niezle ich wszystkich nastraszyla! Przypomniala sobie - i natychmiast o wszystkim zapomniala. Nie ma czego zalowac, Jaryno Longinowno. Pieknie pohulala - szkoda, ze nie dokonczyla zabawy... choc niewiele brakowalo. I jak ci teraz, wielmozny kneziu Sagorski? Kto cie uratowal, kto od smierci uchronil? Chlopczyk, ktory sie za tatusiem wstawil - czy czerwony kamien na czarodziejskim pierscieniu? Dziwne - wszystkie wspomnienia jakby szarym calunem osnute, a blask tego klejnotu zywo plonie w jej pamieci! Tfu! Na psa urok! Chciala sie przezegnac - ale nie mogla podniesc reki. Klatka-trumna nie pozwalala na takie ruchy. Zatrzeslo. Jaryna znow sie uniosla - i nagle zrozumiala. Nie bez powodu o czajkach dnieprzanskich pomyslala! Tyle, ze nie plynie - ale jedzie. Kola skrzypia... slychac glosy. Jeden... drugi... trzeci... -A jak sie obudzi? -Tfu! A zeby ci jezyk kolkiem stanal! Przeciez mu... tfu! Znaczy jej, wiali w gardlo prawie cala flache ziol! -Ale to nie dziewka, tylko Gliniany Szakal! -Ciszej, bo ja zbudzisz! Nie znasz instrukcji? Tylko sie ruszy - dmuchac w swistawki! A nie pomoze - biec po pana herosa! Od tego bajdurzenia Jaryna ocknela sie ostatecznie. Pomacala w ciemnosciach, usilujac znalezc drzwiczki albo okienko, ale gdziez tam - postarali sie kowale! -Ej, panie herosie! Panie herosie! Glupie slowa okazaly sie osobliwie znajome. Slyszala je panna setniczanka i to niejeden raz. Czyzby pan Rio? -Alez uspokojcie sie, panowie! Szakal w rzeczy samej Gliniany! I co z tego? Nie, nie Rio! Calkiem inny glos. Nawet dosc milo brzmi - jakby pan heros objasnial cos komus z usmiechem na ustach. -Najwazniejsza rzecz, panowie, to przestrzeganie regul. Pamietam, jak sluzylem u namiestnika Tulli. Dzielny byl z niego rebacz! Bylo to za czasow wojny ze Wscieklym Panchem, pamietacie? Wiec pan Tulli czesto powtarzal - jezeli tylko przestrzega sie regulaminu sluzby wartowniczej, nie trzeba sie bac zadnych niespodzianek ani nieprzyjemnosci. Bajka - co bylo dosc nieoczekiwane - wszystkim sie spodobala. Nawet nie z moralu, ale z tego, jak ja opowiedziano. Zartuje pan bohater, ale nie zlosliwie. Dodaje otuchy swoim serdiukom. Rzeczywiscie: jezeli przestrzegac regulaminu, ona, Jaryna Zagarzecka, zadnym sposobem z klatki sie nie wydostanie. Zreszta i bez przestrzegania tez sie nie wydostanie. Dobra klatka - kowale kuli, wkladajac w swoja prace sporo serca! -A co, panie bohaterze, w stolicy dzwonnic nie masz? -Jakby sie znalazly, to bys pol setki zlotych nie zarobil, sokole! -I to prawda. Ech, wojna nam matenka, da synkom zarobic Jaryna chciala sie nawet odezwac do swoich straznikow, ale szybko jej ta chec przeszla. Regulamin, to regulamin -wcale nie miala ochoty sluchac, jak jej ktos gwizdze prosto w uszy. Ciezkie skrzypienie, niezbyt glosne parskanie koni i zapach starego zelaza. Zamknac oczy - mozna sie poczuc, jakby czlek plynal po Dnieprze. Lekka fala kolysze "czajka", wiosla maca ton, leca bryzgi, a nad glowa tez czajki, z czarnymi pasemkami na bialych skrzydlach. -Laskawa pani moze by sie mleka napila? W twarz wional jej ostry zapach sosniny. Jaryna otworzyla oczy. Slonce! Owszem, slonce. Wieczorne, cieple. To nic, ze swieci przez prety klatki! -Pani... slyszycie mnie... rozumiecie? Nieznajoma twarz byla tuz obok, przy samej klatce. A, takie buty! Zdjeto zelazne plyty! Nie wszystkie, ale prawie polowe. -To mleko. Jezeli chcecie, napije sie przed wami. -Nie, nie trzeba - Jaryna wreszcie odzyskala rezon. - Dziekuje, wypije z przyjemnoscia. Waski gliniany kubek z trudem przeszedl pomiedzy pretami. Picie na lezaco bylo niewygodnie, mleko lalo sie po podbrodku i sciekalo na zelazne dno klatki. Jarynie zrobilo sie niezbyt milo. Czy to sie godzi zalewac mlekiem, jak jakas wyglodniala nedzarka? Rozejrzala sie ukradkiem - ale nie zobaczyla nikogo. Pan heros okazal zrozumienie i pod oczy sie nie pchal. -Dziekuje. Nie patrzac, przecisnela pusty kubek przez prety. Natychmiast jej dlon musnely czyjes palce. -Wybaczcie. Twarz byla tuz obok. Zwykla twarz z mocno zarysowanymi koscmi policzkowymi. Mlody chlopak, urodziwy, o wesolej, przyjaznej twarzy. Tylko wlosy juz mu wyszly i dlatego wydawal sie nieco starszy. -Jezeli zechcecie, moge przyniesc wiecej. Dali nam caly dzban. Nie jestem tylko pewien, czy wszystko od czarnej krowy... -Jak to? - zdziwila sie Jaryna. -Od krowy... Czarnej, bez jednej jasnej plamki - usmiechnal sie pan heros. - Uwaza sie, ze to najlepsza obrona przed Glinianymi Szakalami. Ach tak! Jaryna nie wytrzymala - jej wargi drgnely w usmieszku. Niezle to sobie wymyslili - a najwazniejsze... -A wy sie nie boicie, panie bohaterze? -Jakby to powiedziec, laskawa pani... W glosie znow drzal usmiech. Co prawda pannie setniczance wydalo sie, ze mlody czlowiek usmiechal sie nie bez kozery. Po cozby mial dowodca strazy stroic sobie z niej zarty? A moze to tez zgodne z regulaminem? -Boje sie, oczywiscie. Ale Gliniany Szakal jest grozny i dla tych, ktorych opetal. Znaczy, zechciejcie wybaczyc, dla was. Gliniane Szakale czesto sie ukrywaja pod postaciami zwyklych ludzi, najczesciej cudzoziemcow... przybyszow z daleka... Heros mowil jakby od niechcenia, ale Jaryna juz zrozumiala, ze gra na zwloke. Po co? Strazy nie widac. A moze go poprosic, zeby ja wypuscil - chocby za potrzeba? Ale klatka cala - nie ma jak jej otworzyc! -Jego - nazwijmy ich tak - nosiciele, czasami niczego nawet nie podejrzewaja - do czasu. Jak wy, na przyklad. Nie chcialo jej sie sluchac tych bredni. Znow sprobowala usiasc i uderzywszy sie o zelazo, zmarszczyla brwi. -A pan heros nie zna przypadkiem pana Rio? Zapytala ot tak, zeby zakonczyc te rozmowe o Szakalach. Ale rozmowca natychmiast podjal nowy watek. -Tego, ktory otrzymal Wielkie Zamowienie... Zlecenie? Oczywiscie, oczywiscie! Przyznam sie, ze takze sie staralem, ale potknalem sie na samym koncu... finiszu. Pan Rio - heros z najlepszych, ale mowiac prawde, nigdy bym sie z nim nie zamienil rolami. Opowiadaja, niechze sobie pani wyobrazi, ze nalozono nan Zaklecie. A zycie pod Klatwa, powiem wam... I nagle dotarlo do Jaryny, ze glos straznika brzmi zupelnie cicho, slonce tez juz nie swieci, a przed oczami ma jakis szary tuman... -Nie poszczescilo sie biedakowi i nie wrocil. Chodza sluchy, ze Zamowienie... Zlecenie, przejal pan, ktory przywiozl tego osobliwego dzieciaka. Slyszala moze panienka o panu Macapurze? Miala ochote odpowiedziec, ze o "panu Macapurze" slyszala, a jakze! Nagle jednak pojela, ze nie moze ruszyc wargami... i rece tez odmawiaja jej posluszenstwa. -No, prosze, problem mamy z glowy! - glos pana herosa docieral jakby z niezmiernej odleglosci. - Spi, panowie! Ot i cala robota! Spi? Jaryna lekko sie zdziwila. To o niej? Jak to, spi? Wcale nie miala ochoty na sen! -Naprawde spi, panie herosie? -Sami sie przekonajcie! Nie bez powodu mowilem, ze trzeba ze soba zabrac senne ziele. I to sporo... -No, alez z pana medrzec, panie herosie! W tejze chwili Jaryna wszystko zrozumiala. Zrozumiala i sprobowala sie rozesmiac, ale szara mgla macila jej w glowie i gasila swiadomosc... -A ja bym wolal zdechnac, niz z takim potworem rozmawiac! -A, nie, panowie, z Szakalem nalezy rzecz rozegrac madrze. Przeciez on liczy na to, ze bedzie mogl powiedziec swoje... znaczy, zechce mowic. I mleko, choc to dziwne, lubi. Ksiazki trzeba czytac, panowie! No, to wszystko, siadajmy do kolacji! A ona myslala, glupia, ze nieznajomy pan heros ulitowal sie nad dziewczyna! Rozesmiala sie przez ogarniajaca ja ze wszystkich stron mgle - bezdzwiecznym, pelnym goryczy smiechem. Jak ja ten serdiuk nazwal? Potwor? No, rzeczywiscie jest potworem! Gliniana Kukla! *** Lod nie byl bialy i nawet nie byl niebieski, tylko zielony jak mloda trawka. Gorski szczyt wrzynal sie w czarne niebo niczym kiel; wialo oden chlodem niedostepnosci. -Nie boj sie, Jaryno! Jestem przy tobie! Ciepla reka pomogla jej wstac. -Pieknie tu, prawda? Zwiastun Switu usmiechal sie. Mial na sobie ten sam liliowy plaszcz i te sama srebrna obrecz na jasnych wlosach. Jaryna rozejrzala sie wokol siebie. Wszedzie lod - zielony, zamarzniety w dziwne wzory... kolejny ostry szczyt, nieco nizej i w oddali, a nad samym czarnym horyzontem, jeszcze jeden. I gwiazdy, ogromne i jasne. Zupelnie blisko - tylko wyciagnac reke. -Pieknie! A gdzie jestesmy, Zwiastunie? -Nie na Ziemi. Ale i nie tak daleko. Ten swiat jest tuz obok i nawet nie za Granica. To sasiednia planeta, bardzo stara...starsza od Ziemi. Jaryna nie zrozumiala - ale wcale sie nie przestraszyla. Niechby i tak bylo! Ze Zwiastunem Switu nic nie jest straszne! -Dobrze sie tu mysli - i nikt nie przeszkadza. Moi - zasmial sie cicho - krewniacy, nie wiadomo dlaczego, boja sie kosmosu. A ludzie zjawia sie tu niepredko. Jaryna znowu niczego nie zrozumiala, ale tym razem poczula tchnienie strachu. Co ich tu przywiodlo? Dlaczego sni jej sie ten obcy swiat? -Zwiastunie, co sie stalo? Nie odpowiedzial - zamiast tego zamyslil sie. Na jego twarzy pojawil sie dziwny wyraz. -Ja... Trzeba mi podjac decyzje, Ireno. Bardzo wazna decyzje! A na razie nie mam pojecia, co robic. -Czy ja moge ci jakos pomoc? Podeszla blizej i lekko dotknela jego dloni. Zwiastun Switu usmiechnal sie - ledwo dostrzegalnie, samymi wargami. -Jak ktos powiedzial "alef', powinien powiedziec i "bejt". Piec regimentow przeszlo na moja strone. Dwa pozostaly wierne Granicom. Musze podjac decyzje. Dziewczyna chciala zapytac, dowiedziec sie co to za wojska i przeciw komu sie szykuje batalia (jasne, ze Zwiastun mowil o niedalekim boju), ale nagle zrozumiala, ze pytac nie wolno. I ogarnal ja strach - zimny i przenikliwy jak w tamtym lochu. Nie! Tu bylo gorzej! Znacznie gorzej! -Ireno, On jest wszechmogacy - ale przeciez i ty, i ja takze Nim jestesmy! A dom rozdarty wewnetrznymi sprzecznosciami nie utrzyma sie. - On sam tak mowil! Zeby stworzyc i nas, i ludzi, oddal zbyt wiele z samego Siebie! Ale jezeli my, to On... znaczy, ze bunt przeciwko sobie samemu jest glupi, prawda? Wszystkie swiaty, wszystkie Naczynia, wszystkie Istoty Sluzebne i wszyscy ludzie sa jedna caloscia! Ale przecie nie my zaczelismy! Nagle zapragnela sie ocknac - chocby w tamtym lochu i w lancuchach. Tu, na nieznanej planecie, posrod zielonego lodu rozstrzygalo sie cos strasznego i nieodwracalnego. Zwiastun Switu natychmiast wyczul zmiane jej nastroju. Umilkl i delikatnie polozyl dlon na jej ramieniu. -Wybacz. To moja sprawa i moje brzemie. Po prostu od dziecka bardzo cie szanowalem, Dawczyni Pokoju. Gdyby nie ty, bylbym wyrosl na kogos zupelnie innego... Znaczy, wyrosne... Rozesmial sie - i strach sie rozwial. Bez sladu i znaku. Dziewczyna poczula, ze znow jest wolna i ciepla dlon dotyka jej palcow... -Szkoda, ze nie moglem ci pomoc Ireno! Ten, ktory stanie sie mna, niewiele jeszcze rozumie. Dal ci sile - nie na dlugo, wszystkiego na jakas godzine! - ale nie otworzyl drogi... -Kim jestes, Zwiastunie Switu? -Ja? - mlodzieniec rozlozyl rece. - Na razie jestem malenkim, szpetnym dzieckiem, ktorego wszyscy sie boja. Moge zachorowac, umrzec, zginac - i wtedy wszystko, co widzisz, stanie sie po prostu twoim snem. Przyszlosci jeszcze nie ma, Dawczyni Pokoju! -Nic nie rozumiem! - westchnela smutno dziewczyna. - Wyjasnij mi, Zwiastunie! Boje sie, bardzo sie boje! -Ja tez - w jego oczach pojawila sie surowosc i powaga. - Ale Przyszlosc nie powinna rozmawiac z Terazniejszoscia. Powiem ci tylko to, co wiadome jest juz i w twoim swiecie. Istoty Sluzebne uznaly, ze sa madrzejsze od Niego i postanowily zniszczyc Naczynia, by ujednolicic caly Swiat i zeby znikly przegrody. To Naczynie, w ktory teraz sie znajdujemy -ty i ja - juz niedlugo powinno zostac unicestwione. To proba, kolejna proba sil. Jezeli sie uda, zniszczone zostana pozostale Naczynia. Slowa, ktore uslyszala, byly niepojete, ale ogarniajacy ja strach gdzies przepadl. Jakby rzeczywiscie miala zaczac sie bitwa. Czekanie sie skonczylo. Oto wrog - rozciagnal swe szyki od jednego kranca pola, do drugiego. Lonty juz zapalone, rusznice nabite, lada chwila gruchnie pierwsza salwa... -Jutrzenko... ale przeciez swiat nie zginie? Nie powinien, nie moze zginac, slyszysz! Zimno blyszczal lod, jasno plonely niedalekie gwiazdy i ciepla byla jego dlon. -Nie zginie, Ireno! Uratuje go! Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Ciotka tez umie rozmawiac z motylami. Ona sie ich boi. Motyle wydaja jej rozkazy. Wujek Kniaz stracil sense. Zgasl. On juz nie swieci. Wcale mi go nie zal. Chlopczyk kniezyc Tor placze. Jego mi zal. Braciszek mowi, ze bedzie "zamet". Ze powinnismy uciekac. Powiedzialem, ze trzeba nam jechac do bat'ki, ale braciszek nie chce. Braciszek boi sie bafki. Nie rozumiem. Bafko jest dobry. Niedlugo wroci. Wtedy powiedzialem, ze pojedziemy do dobrego wujka. Dobry wujek mnie lubi. Braciszek nie chce. On sie boi dobrego wujka. Moj braciszek wszystkiego sie boi. Pewnie jeszcze nie dorosl. Powiedzialem, ze jak go beda krzywdzic, wszystkich pozabijam, jak Irena Longinowna Zagarzecka. Braciszek bardzo sie przestraszyl. "Ewakuacja" jest wtedy, kiedy wszyscy wyjezdzaja, zaladowawszy rzeczy na wozy. Wozow trzeba wiele. Blonki sie poprzerywaly! To zle! To bardzo, bardzo zle! Jaryna Zagarzecka, corka setnika Przede wszystkim zdziwila ja posciel - lekka, prawie niewazka. I czysta. Zdazyla juz odwyknac od czystosci. Miekkiej pierzyny, ciszy i zapomnianego uczucia spokoju. Powieki nie chcialy sie otwierac, ale tez wcale ich otwierac nie musiala. Mogla po prostu polezec, cieszac sie ledwo wyczuwalnym ciezarem czystej poscieli i wdychac przyjemny zapach. Jakby lawenda. A moze i nie lawenda, ale zapach byl bardzo podobny. I nic ja nie bolalo! A jezeli nawet, to bol odplynal gdzies daleko, w najglebszy zakatek swiadomosci. Czyzbys trafila do raju, panno setniczanko? Do Raju? A co z Glinianym Szakalem? -Pani potrzebny jest sen. Nie budzcie jej. A jak sie obudzi, dajcie jej ziol, ktore przepisalem. -Tak, panie doktorze, wszystkim sie zajmiemy... Doktor? Czy to nie ja lecza? A klatka? Zapragnela wyciagnac dlon i dotknac krat. -Z panem namiestnikiem sam pomowie, kiedy wroci. -Lepiej poczekajcie, panie doktorze. Niedlugo przybedzie! Jak tylko przekletego zboja straca z dzwonnicy, zaraz wroci. -To dobrze. Chodzmy, panie marszalku... rzadco, nie bedziemy jej przeszkadzac. Tym razem niewidoczny tlumacz zgubil sie tylko raz. Moglby sie zreszta nie wysilac. Marszalek czy zarzadca - wszystko jedno. Znaczy, namiestnik. A przy nim marszalek z lekarzem... Jaryna westchnela. Kiepsko jest, kiedy widzi sie zycie jako oderwane obrazy. Czarna otchlan, klatka, a teraz to juz cos zupelnie niepojetego. Dzwonnica? Czekajze! Cos sobie przypomina! "A co, panie bohaterze, w stolicy dzwonnic nie masz?" Wychodzi na to, ze odnalezli. Ale dla kogo? -Poczekajcie! - krzyknela. To znaczy, nie krzyknela - chciala krzyknac. Zamiast tego z jej gardla wydobyl sie szept. Uslyszeli! Ciche glosy, dalekie - pewnie od samych drzwi. -Pani sie obudzila! -Tylko za wiele nie gadajcie, panowie! Nie powinna za duzo wiedziec! Otworzyla oczy - i niczego nie zobaczyla. Ciemno tak, ze wlasnych palcow zobaczyc nie mozna. Wyciagnela dlon - pusto. Nie przywidzialo jej sie znaczy - rozkuto klatke. Gdzie wobec tego ja umieszczono? Sprobowala usiasc. Udalo jej sie. Dlon dotknela czegos miekkiego i zwartego. Kotara? Nie inaczej, kotara. Znaczy - lezy w lozu z kotarami. Jeszcze nawet takiego nie widziala - znala tylko z opowiadan. -Prosze pani? Jakze sie pani czuje? Aaaa. Zdaje sie, ze to doktor. -D-dobrze. Tylko... jestem bardzo oslabiona. Przesunela dlonmi po calym ciele. Koszula! Tkanina cienka, jak pajeczynka. Oho! Jakiz to pan jest tu gospodarzem, skoro tak wita zwyklych gosci? -Nie powinna pani wstawac! Powinna pani lezec spokojnie... nieruchomo. Jaryna opadla na poduszki i zamknela oczy. Czego sie powinien spodziewac ktos, kto przeszedl krwawy szlak z lochu do ksiazecej alkowy? Wiadomo czego! Klatka wcale jej nie zdziwila. Nie zdziwilo ja nawet to, iz uznano ja za jakiegos Glinianego Szakala. A tu, co? Kotary, mieciutka posciel, zapach lawendy... a najwazniejsze - kto jest gospodarzem tych wspanialosci? -Panie doktorze, panowie! - wyszeptala. - Powiedzcie mi, gdzie jestem? Milcza, przez chwile cos tam mamroczajeden do drugiego. Potem znow zapada cisza. -Przebywa pani w Zamku Miedzianej Korony jako gosc okregowego namiestnika... Setnika. Ostatnie slowo niewidzialny tlumacz wymowil z jawnym po-watpieniem w glosie. Jaryna nawet sie nie zdziwila. U nich w domu sotnia, tu okreg - nie w tym rzecz. -Jak... skad sie tu wzielam? Znow mamrotanie. Drugie, dlugie... -Na razie nie powinna pani o tym myslec. Musi pani odpoczac... nabrac sil. Juz niedlugo bedzie pani mogla porozmawiac z namiestnikiem Miedzianej Korony. Aha! Z tym, ktory zbojow z dzwonnicy zrzuca! -Pan namiestnik przebywa teraz w miescie... w miejscu zgromadzenia ludzi. Ma tam wazne przedsiewziecie... sprawe. Kieruje egzekucja... wykonaniem wyroku na Glinianym Szakalu. Jaryna az sie uniosla w poscieli - ze zdziwienia. Czyzby tlumacz zapomnial o swoich obowiazkach? A moze znow zaczynaja sie przywidzenia i omamy? -To ten... przywieziony w zelaznej klatce? -W klatce, a jakze, w klatce, przekletnik jeden. W klatce! - potwierdzil radosnie glos, ani chybi, marszalka. - I wyje na trzy glosy, odmieniec paskuda! Alez sie wydziera, prosze pani. Jeden glos klnie, drugi placze, trzeci utrzymuje, ze jest herosem! Znamy takich herosow, znamy... -Panie rzadco! W tej chwili nasz gosc... nie potrzebuje tych szczegolow... detalow. Jaryna nie zamierzala sie sprzeczac. Ponownie opuscila glowe na poduszki i zamknela oczy. Nic sie nie zgadzalo! Jezeli tych Glinianych Szakali zrzuca sie z dzwonnicy, to czemu w klatce nie znalazla sie ona sama? Czyzby wszystko jej sie przywidzialo: uprzejmy heros, stalowe prety i mleko od czarnej krowy? Szepty ucichly i Jaryna uslyszala skrzypniecie drzwi. Usmiechnela sie i gleboko odetchnela. Potem, wszystko potem! Zyje! Zyje - i tylko to sie liczy! I znow Czarna Wrona unosila sie posrod przestworow zimnego nieba, chichotal bezglosnie Miesiac-Swiatopolk i lodowate gwiazdy plonely niedobrym, sinym ogniem. Byla sama pod czarnym i pustym niebosklonem. Gdzie jestes, Zwiastunie Switu? Chciala zawolac, wezwac go, ale odjelo jej mowe, zamiast slow z jej krtani wydobyl sie ponury, ochryply jek. I wtedy Czarna Wrona zaskrzeczala. Glosno, resztkami sil. Ale... odpowiedzi nie bylo. Niebo milczalo. -To nawet dziwne, panie namiestniku! Przy jej wszystkich ranach... uszkodzeniach ciala... okaleczeniach, niezwykle szybko odzyskuje zdrowie. Przeciez, prosze tylko pomyslec, ci dranie dawali jej srodki nasenne. A tym, wybaczcie wyrazenie, swinstwem mozna tuzin tegich chlopow uspic na wieki wiekow. Cud, inaczej tego nie umiem nazwac! Oczywiscie, jako czlowiek nauki nie moge uwierzyc w cos takiego, ale... sam pan widzi. Dziekuje, panie namiestniku, dziekuje, to bardzo hojna zaplata! Tak, tak, oczywiscie, w kazdej chwili moze pan liczyc na moja pomoc. Glos lekarza Jaryna poznala od razu. A pan namiestnik... Oj, ciekawe, kto to taki? Uniosla sie w poscieli i dotknela kotary. Odsunac ja czy nie? -Ejze, nie spisz przecie, Jaryno Longinowna! Wspaniala nowina! Dlon dziewczyny drgnela. Drgnela i natychmiast przeniknal ja zimny dreszcz. Nie! Nie! Nie!!! -Wszyscy precz! Wszyscy, mowie, psiakrew! No, no... popatrzmy, co my tu mamy... Wciaz jeszcze nie wierzac wlasnym uszom i liczac na cud, na nieslychane podobienstwo glosow, setniczanka zamarla i wtulila sie w puchowa poduszke, ktora nagle wydala jej sie twarda jak kamien. Ogromna lapa odsunela kotare. Pan Macapura-Kolozanski patrzyl wesolym wzrokiem i podkrecal czarny was. Najwyrazniej byl bardzo z siebie zadowolony. Longin Zagarzecki, setnik walecki Albo siodlo mu sie trafilo za twarde, albo przed snem golnal zbyt wielki lyk gorzalki... Ale nie! Ponad czterdziesci minionych lat spedzil na wojennych wyprawach, podczas ktorych sypial przytuliwszy policzek do siodla - i nic. O gorzalce nie ma co mowic - wszystkiego dwa lyki wypil, zeby krupnik zapic. Bywalo, ze kwarte wypijal, niczym jej nie zagryzajac i chodzil trzezwy jak ogoreczek. Po zacieklych bitwach z Iwanem Gorzala oczywiscie snily mu sie rozmaite rzeczy, ale zeby cos takiego?! I zeby choc zwykle czarty blotne albo dusiolek o wytrzeszczonych slepiach. Nawet by sie nie zdziwil - nie w rodzinnych Walkach nocowac mu przyszlo. Ale nie czarty mu sie zwidzialy, nie dusiolek, i nie Konski Leb! Wszystko, co mu sie przysnilo na poczatku, bylo znajome i zrozumiale. Komnata, w tej komnacie panowie zacni i szlachetni, a on sam byl wsrod nich. Tylko ze nie byl juz setnikiem i nawet nie pulkownikiem, a jakby... mianowanym hetmanem? A na stole lezala mapa. Ogromna, taka, ze jej brzegi zwisaly ze stolu ku podlodze. Wszystko jasne. Swietemu niebo sie przysni, a staremu wojakowi co sie ma snic, jak nie wojna? A ze nie byl w tym snie setnikiem, tylko hetmanem mianowanym, wodzem calego wojska, to nawet przyjemniej. Tyle, ze na ramionach zamiast zupana mial jakby luzny kaftan z zielonego niemieckiego sukna i z nankinowymi pagonami. Wypisz, wymaluj jak u moskiewskich strzelcow! A do tego kaftana mial na piersi przysrubowane jakies ciezkie cacko. Piekne cacko, ale co na nim bylo - nie zapamietal. No, nic - tak czy tak, sen... Sek byl w czym innym. Wiedzial Longin, ze lada moment bedzie musial poprowadzic wojsko do szturmu na fortece. Ale to byla niezwykla forteca... A! No tak, juz mu wydaja rozkaz! Posrodku innych zacnych panow, w takie same kurtki odzianych stoi ten najwazniejszy. Nie hetman nawet i nie krol... jeszcze wieksza figura. Ampirator! Na oko niepozorny jegomosc, w niemieckim surduciku koloru blota, lewa reka zwisa mu bezwladnie - uschnieta, ani chybi! -a w prawej trzyma dymiaca sie fajke. I glos tez ma dziwny. Mowi nie po naszemu i nie po moskiew-sku. A moze i po moskiewsku, tylko jakos zwykle slowa przekreca? A coz mowi? Rozkazuje, znaczy, fortece zdobyc, ale nie ot tak sobie zdobyc, a za dwa tygodnie ja wziac. Panowie zacni spogladaja na boki i milcza. Wiedza (i sam Longin, hetman mianowany wie takze), ze za dwa tygodnie, co do dnia, ampirator bedzie obchodzil swieto -dzien swoich ampiratorskich urodzin. I zeby w to swieto zabawa byla mu milsza - bierz twierdze, panie Zagarzecki! Pokaz, zes zuch! Znaczy, nawet nie "pan". Jakos inaczej sie do niego zwracali. Ale to niewazne. Stoi setnik przed mapa, a mysli o czym innym. Nie wiedziec czemu pomyslalo mu sie o nie wojnie, nie o marszach i kontrmar-szach, a o swojej corce, Jarynie. Jakby jej zycie od jego slowa zalezalo. Zdziwil sie nawet pan setnik we snie. Wojna wojna, ale czemu nagle zaczal sie niepokoic o swoja corke? Przeciez nie w czerkaskim taborze jest, a w domu zostala, w Walkach... To znaczy nie w domu, nieboraczka, nie w domu! No, sen mara, Bog wiara! A panowie w kurtkach nawet mrugac don i psykac cicho zaczeli: no, mowze cos, u licha! Zgodz sie, poki leb na karku nosisz, stary durniu! Ampirator fajeczke na stole polozyl, patrzy koso, oczami zoltymi blyska. Wypisz wymaluj, rozgniewany puchacz! I juz, juz mial sie ugodzic pan setnik, strzelic obcasami i odejsc, ale nagle cos mu drgnelo w sercu... Tak samo, jak tamtego, odleglego juz dnia, kiedy po raz pierwszy przyszlo mu ruszac na tureckie okopy. Pod Benderami to bylo; niewiele braklo, a byliby ich Turcy zjedli bez portek i gorzalki... Och, wielu dzielnych chlopcow na tych szancach poleglo! Strasznie bylo -ale tylko w pierwszej chwili, a potem... Targnelo sie dzielne, czerkaskie serce! Walnal pan setnik piescia w stol, w rozlozona mape, az huk po sali poszedl. Walnal - i powiedzial swoje. Dziwnie bylo w tym snie setnikowi samego siebie uslyszec... Gdziez on poznal takie slowa? Powiedzial, co wiedzial o tej fortecy przekletej, na dwiescie wiorst szerokiej i pol setki wiorst w glab sie ciagnacej (gdziez takie rzeczy widziano?), o drutach klujacych i o tym, ze wozow zelaznych sa-mostrzelnych poprowadzic sie po drogach nie da - bo nie ma tam drog! A tfu! Skad takie slowa? I o mrozie, podczas ktorego z paliwa robi sie rzadki kisiel, a kromka chleba twardnieje jak zelazo. I ze po takim czolowym, wariackim natarciu na sniegu zostanie nie sto, nie dwiescie, a poltorej setki tysiecy trupow. Polegna nadaremnie. Slucha sam siebie pan setnik i wlasnym uszom nie wierzy. Sto piecdziesiat tysiecy! Nie, muchy mu sie chyba zalegly w uszach, przeciez nie ma takich armii! Bledna twarze panow w zielonych kurtkach, zoltym ogniem plona oczy ampiratora puchacza i setnik zaczyna pojmowac, ze juz po nim, po jego corce i wszystkich krewnych, jakich tamci odnajda. Odnajda, dranie, odnajda! A, wszystko jedno, nie bedzie on swoich chlopcow na bezsensowna smierc prowadzic! Nie po to ich matki rodzily i wychowywaly, nie po to on sam ich szkolil i wojowac uczyl! Nie po to, by ich wiesc na smierc, ale do zwyciestwa! Lepiej juz samemu zginac i corke jedyna zgubic, niz pol kraju osierocic dla uczczenia ampira-torskiego swieta! Ech, zegnaj, moja glowo, zegnaj mi na wieki! Chwycili go pod rece i szarpneli za zelazna oznake na piersi, oderwali ja z nicmi i strzepami materialu - a potem powlekli korytarzem. Ej, Jarynko-jaskoleczko! Zgubilem cie! Z kretesem cie zgubilem! A gdy pan setnik otworzyl oczy i zobaczyl ponownie szare niebo, zrobil na piersiach znak krzyza i lyknal gorzalki, umoczywszy w niej siwe wasy - to nie wiedzial, czy sie cieszyc z tego, ze sie przebudzil. Tfu! Przeklete miejsce! Wstal setnik, pokrecil glowa i rozejrzal sie dookola. Spia chlopcy, pochrapuja, kolejne sny ogladaja. Oto Szmalko, stary grzesznik, ot i Bulbenko, Swierzbiguz i Grom-kawalarz. I Jud-ka przeklety tez chrapie i swoje zydowskie sny trawi! Raz jeszcze przezegnal sie pan setnik i zasepil. To nie byl czczy sen! Jakby mu ktos lekcji udzielil. Tam, we snie, zycie stracil, zeby chlopcow wiernych na smierc nie posylac. Przed samym ampirato-rem zoltookim nie stchorzyl! Atu? Dokad chlopcow zaprowadzil? I z jakiego powodu? Sam ich tu zwolal i nie ma co zwalac winy na przekletnika Judke. Prawda, nie sto tysiecy, nawet nie cala sotnie, ale przeciez nie w liczbach rzecz! A moze wszystko to glupstwo? Moze mu sie tylko siodlo twarde trafilo? Judka Duszogub Do wszystkiego mozna przywyknac. Nawet do czegos takiego. Jedziesz sobie, jedziesz i jakby przestajesz zauwazac......i rzekl Saul: Samuela mi wywolaj. Gdy ta kobieta ujrzala Samuela, krzyknela wielkim glosem. I rzekl do niej krol: Jaki wyglad jego? I rzekla: starzec to, ktory wychodzi otulony w plaszcz. I poznal Saul, ze to Samuel i pochylil sie twarza ku ziemi i oddal poklon. Samuel zas rzekl do Saula: Czemu mnie niepokoisz, kazac mi przyjsc? Aj waj, slyszalem kiedys spor medrcow w limburskiej synagodze, jak nalezy te slowa rozumiec. Klocili sie, krzyczeli, a potem nawet brody zaczeli sobie wyrywac. Siwe klaki fruwaly niczym snieg! Zabrania nam wielka ksiega Talmudu wierzen w widma? Zabrania! Ale przeciez co napisano, to napisano! Jak wiec to rozumiec? Nie moze byc inaczej, tylko przekleta czarownica oszukala krola Saula! Sam nie wierzylem, tym bardziej, ze zdazylem juz zajrzec do "Zohar". Jakiez moga byc widma, skoro Dusza jest jedna, tylko podzielona na miliony czasteczek! -Nigdzie nie uciekniesz, Jehudo ben-Josif! Mam mnostwo czasu! Kto to mowi? Ten, ktorego czteropalca lapa legla na moim ramieniu czyja sam? A przecie widzialem juz te reke, widzialem! -Zrobisz, co ci kaze! Inaczej nie zaznasz spokoju! To akurat powiedzial niepotrzebnie! Juz mnie straszyli. Przez cale zycie rozni mnie straszyli. O, ten tam, setnik walecki tez probowal! A czy kiedykolwiek w zyciu zaznalem choc troche spokoju? -Jak tylko otworzy sie potrzebne Okno, dam ci znac. Wyprowadzisz ich z Rubiezy. Wyprowadzisz, gdzie ci powiem! Glos taki, ze ciarki biora! Kiedy indziej i gdzie indziej bylby sie czlek do smierci przestraszyl! Ale nie tutaj! -Wyprowadzisz ich stad, Jehudo ben-Josifie! Slyszysz? Slysze, slysze! I widze. Lapa czteropalca, a gdy sie czlek odwroci... Pomylili sie medrcy! Niepotrzebnie sobie brody wyrywali! Ciemny, chudy, na plaskiej twarzy - czarne wargi. I oczy - waskie, dlugie, plonace niesamowitym ogniem. -Ty jestes Zaklety, smierci sie nie boisz, wiem. Ale ja zrobie ci cos gorszego - wypedze z ciebie dusze i pokaze ci ja. Twoja prawdziwa dusze - dusze chlopaczka z Humania, ktory w strasznej chwili wezwal Niepoznawalnego. Twoje marzenia, pragnienia, wszystko to, co sie nie spelnilo i nigdy juz sie nie spelni! Twoj rod, twoja krew, twoje dzieci, ktorym nie bylo dane sie narodzic, twoich wnukow, ktorzy nigdy nie otworza oczu! Chcesz, wszystko ci pokaze? Czy nie z tymi slowami przystapil Ten, Ktory Sie Przeciwil, do Hioba Cierpietnika? Co prawda, Hiobowi lzej bylo na jego barlogu... Nie byl Zakletym. Nie wiedzial, jak to jest, kiedy zamiast duszy ma sie grob z zetlalymi prochami. -Wiec jak? Doszlismy do porozumienia, ben-Josif? Ciezkie byly straszne slowa i ciezka byla jego niewazka dlon. Ciezka! Aleja milczalem. -Nadaremnie milczysz, Jehuda. Nie znikne, nie odejde! Nie zniknie. Przypomnialem sobie wszystkie Imiona i Slowa, jakie znalem. Przypomnialem sobie i wypowiedzialem... Nadaremnie! Ale i on nie wymusil na mnie zgody. Tak, jestesmy kwita! -Pomysl! Ostatni raz. Niedlugo wroce. Mgnienie - i czteropalce kleszcze znikly. Co prawda niedaleko. Ale mimo wszystko lzej. Czy na dlugo? Nad glowa, szare niebo, z lewej i z prawej strome zbocza. Kopyta stukaja po kamieniach. Jedziemy! Podczas tej dziwnej drogi czesto natykalismy sie na Okna. Niektore wielkie jak majdan poltawski, inne niczym waska furtka. Znaczy, nie pomylilem sie, choc jestem tylko glupim Zydem! Jest droga ciagnaca sie nad Otchlania Lewiatana, wokol Swiata, wokol wielkiego Drzewa Sfirot, obok wszystkich Naczyn. Jest - i ma nawet swoja nazwe! Rubiez! Nie my pierwsi tu jestesmy. Dwa razy natknelismy sie na slady ognisk. Obok jednego puste szklanki, przy drugim - poobgryzane kosci. I czyje kosci! Aj waj, gdybym byl gojem, to bym sie przezegnal. Widac, ze ktos tu z glodu rozum stracil. I ten czteropalcy - widac zna te miejsca. A przeciez... Smiertelnie nastraszyl biednego Zyda, az zebami dzwonilem, i po co to bylo? Wystarczylo, zeby na grzbiet innego konia sie przesiadl - na przyklad za panem Longinem sie usadowil, albo za Szmalka... Do czego mu jestem potrzebny? I jeszcze cos! Pieknie umie mowic. Bardzo przekonujaco. Tyle, ze silny nie potrzebuje straszyc. Silny - zabije. Albo daruje. Ale straszyc? To znaczy, ze... -Ej, Judka, sukinsynu! Stoj! Stoj, do kogo mowie? No prosze, zamyslilem sie i niewiele braklo, a wpadlbym na szpice. Nieglupi jest ten pan Longin, a jakze! Choc spokojnie, to lepiej sie zabezpieczyc. Stoimy. Czekamy. -Cos dlugo nie wracaja! -Panowie, przeciez pojechal z nimi Swierzbiguz! Chyba znow zobaczyl jakas dziewke. Bez niczego! Gruchnelo, potoczylo sie po skalach - i ucichlo. Przeciez w Otchlani nie ma echa! A otoz i nasza szpjca! Cos szybko jada! -Panie setniku! Tam, przed nami! Oczywiscie, sa wszyscy trzej. Swierzbiguz, pogromca weza, Nieczytajlo i ten... no, jakze go tam zwa... -Bedzie ich z polsetki! Albo i wiecej. Z wloczniami! -Z wloczniami, mowisz! No, chlopcy, laduj bron! A ty, Judka, do mnie! Tak, nieglupi jest pan setnik walecki! Ani na krok mnie od siebie nie pusci. I slusznie! -No, mow, Zydzie, kogos ty tu wywolal? To mi sie nawet spodobalo. O wa! Za kogo on mnie uwaza? Za Malacha Samaela? Co to ja, stroz Granicy jestem? -Ktos tu musial zabladzic. Tak jak my. Powiedzialem i wzruszylem ramionami. A nawet sie odwrocilem, jakby mnie to zupelnie nie interesowalo. A przeciez bylem ciekaw, a jakze! Zabladzili albo... Albo znaja droge! W tej chwili uslyszalem jego smiech. Glosny, radosny. Czte-ropalcemu nagle zrobilo sie wesolo! Choc za wczesnie sie smieje. Wiadomo, co to za goscie i skad jada? -Gotowe, panie setniku! -Doskonale, Ondrij! Tylko bez mojego rozkazu niech nikt spustu nie tyka! Powiem, to wtedy... Precz, Cienie! Nad czarna Otchlania wisi biala, pajecza nic drogi. Oto my - grupka karaluchow, oto ja... a otoz i oni! Otworzylem oczy. No, na razie niczego nie widac. Za to slychac! -No chlopcy, towarzysze wojenni, witajcie! Zza kamiennego wystepu wyjechalo od razu czterech. Konno, w ciemnych pancerzach. Za nimi - kolejna czworka, a za nia nastepna... Oho! Tu nie pol sotni, ale cala sotnia bedzie! -Spokojnie, panowie, spokojnie! Ej, Grom! Gotowa granatowa bomba? -Nawet lont juz zapalilem, panie setniku! Stukot kopyt coraz blizej, juz mozna sie nawet koniom przyjrzec. Dobre konie, zacnej krwi! -Judka, widziales gdzies takich? Przyjrzalem sie uwazniej. A to ciekawe! -Nie widzialem, panie setniku! Moze to Turcy? Doskonale juz rozumialem, ze ci przed nami nie sa Turkami. Nie nosza Osmanowie takiej broni. I helmow nie nosza. Nie Turcy to, nie Tatarzy i nie Moskale. -Panie setniku! Rusznic u nich nie masz! -Widze, Ondrij, widze. To dobrze! Tamci juz calkiem blisko, twarze widac, smagle, o bialych zebach... -Stoj! Kto krzyknal, w pierwszej chwili nie pojalem. Co prawda znaczenie okrzyku zrozumialem natychmiast, choc nie wolali jak Rusini ani w jidisz. -Wlocznie do boju! Zatrzymali sie i ich szyk natychmiast najezyl sie grotami. Podniesli okragle tarcze. A ja znieruchomialem z rozwarta geba i wytrzeszczonymi oczami. Ki diabel? Rozumiem wszystko, co tamci mowia. Po polsku? Nie, nie po polsku... -Coscie za jedni? Czemu droge zajmujecie? To z pewnoscia ich dowodca. Helm srebrem polyskuje, na pancerzu drogie kamienie. -Panowie, panowie! Po jakiemu oni mowia? Dowodca w helmie czekal. Pan Longin z esaulem popatrywali na siebie, panowie czerkasi zaczeli sie naradzac polglosem. -On pyta, kto my tacy i czemu im zagradzamy droge? - nie wytrzymalem. Aj waj, alez mam dlugi jezor! Chyba przyjdzie mi go kiedys obciac! -No to mu odpowiedz. A mow prawde, parchu! Nie lzyj! -setnik Longin pogladzil dlonia wspaniale wasiska. Otworzylem usta - i znow zamarlem w bezruchu. Opowiedziec sie? W jakim jezyku? Przeciez nie moga ci, w ciemnych pancerzach... -Oddzialem dowodzi setnik Longin. Jedziemy we wlasnych sprawach...porozumiewac sie w Jezyku Wyjatku! Wydalo mi sie! Naprawde? -Longin? - ciemne brwi dowodcy tamtych frunely w gore. -Spytaj go, tlumaczu: nie jest przypadkiem krewniakiem Sykstusa Longina, ktory dowodzi sotnia w Gamali? Nie wydalo mi sie! Jezyk Wyjatku, jezyk medrcow, jezyk "Zo-har". Co tu sie zastanawiac - przelozylem pytanie. I odpowiedz. Nie byl krewniakiem, jak sie okazalo. -Zapytaj pana Longina, czy nie dotarly do niego sluchy o Krolu Zydowskim, ktory mial sie niedawno urodzic? Aj waj, teraz przydalby mi sie sznurek, zebym sobie mogl nim szczeke podwiazac! Dziwna rzecz - kiedy przelozylem pytanie, pan Longin jakby sie nawet uspokoil. I nawet chrzaknal. -Nie sa to nasi, chlopcy. I nie bisurmanie! A ty, Judka, przeloz im, ze o Krolu Zydowskim wszyscy wiedza. Urodzil sie w miasteczku Betlejem w pieczarze, w ktorej tamtejsi pastuszkowie bydlo przed deszczem ukrywali! Na smaglej twarzy wodza tamtych pojawil sie usmieszek. Oj, nie spodobal mi sie ten usmiech! -Dziekuje. Przekaz panu Longinowi nasza wdziecznosc w imieniu naszego wielkiego krola, Wladcy Czterech Stron Swiata. Niech sie wam darzy w waszej sprawie, a na nas czas! Do Betlejem, chlopcy! Damy im bobu! -Do Betlejem! Do Betlejem! - hukneli tamci setka gardel, ale tak ze az pan setnik Longin sie zachnal. Rozstapili sie nasi i opuscili rusznice. Dlugo patrzyli za tamtymi. -Ech, nie zapytalismy o droge! - westchnal esaul. Odpowiedzialo mu milczenie. Nawet pan Zagarzecki zamknal usta. Jakby cos zrozumial. Milczalem i ja. Za pozno sobie przypomnialem, glupi Zyd, ze Jezyk Wyjatku - Jezyk galezi" - to przeciez aramejski. ...slyszano glos w Rama, placz i zalosna skarge. Rachel oplakuje dzieci swoje i nie daje sie pocieszyc, bo ich nie ma. *** Teraz juz nie krupnik gotowali, ale zacierke na mace. Ot, bieda! Nie nakarmicie juz Zyda slonina!Grzebalem lyzka w zacierce i caly czas wspominalem te kosci, ktore znalezlismy na popiolach drugiego obozowiska. Tamci tez pewnie najpierw slonina sie opychali. Potem jedli kasze... Czytalem kiedys w "Limburskiej Gazecie" o pewnym angielskim kapitanie. Dzielny byl z niego czlek, dwakroc kule ziemska oplynal dookola. A jak poplynal trzeci raz - trafil na takich jak my. Wyglodzonych. Trafil gdzies tak pod kolacje. Gdy sobie o tym myslalem, zacierka mi w gardle uwiezla. Niezly zart, cudrajterze Judko. Panowie czerkasi akurat jakby sobie o tym slawnym kapitanie przypomnieli. Nie szczerza zebow ani nie smieja sie w glos. Ja tez nie bede. Posiedze sobie, wioslujac lyzka w rzadkiej zupce. I porozmyslam. Z pelnym brzuchem kiepsko sie mysli - a z pustym, przeciwnie. -No i co, parchu, smutno bez sloniny? -Oj, smutno, panowie! Mysle. Powiedzial mi kiedys pewien madry czlowiek, ze jezeli prawidlowo postawic pytanie, odpowiedz sama sie znajdzie. Na przyklad tak... Jezeli ten czteropalcy czegos ode mnie potrzebuje, co jego samego tu skierowalo? Odetchnac postanowil, czy co? Rozejrzalem sie dookola. Pusto! A mowil, ze mnie nie zostawi! -Ej, panie Judka, czemuz to sie rozgladasz? Poznajesz te miejsca? -Na razie nie, panie Longinie. Na razie jeszcze nie. Miejsce przypomina poprzednie -strome gory po obu stronach drogi i sosny porastajace kamienne zbocza. I Okien nie widac. Juz od dawna. Pytanie drugie: komu zalezy na tym, zeby Zyd Judka nie powiodl tych czerkasow na zatracenie, a wyprowadzil ich na dobra droga? Dobre pytanie! Tylko odpowiedzi sa zbyt liczne. Postawmy je wiec inaczej. Kto ma dosc sily... -Nie slyszales, parchu? Byl rozkaz: na kon! -Juz biegne, panie esaule!...zeby za biednym Judka poslac jakies widmo? I to nie takie zwykle, ktore wyje i lancuchami dzwoni, ale takie, co w dobra strone popycha? Oj, jakiez to ciekawe! Jedno pytanie, dwie odpowiedzi. Jedziemy! *** Znow alarm podniesli ludzie w przedniej strazy - tym razem byli to Bulbenko i charakternik Nieczytajlo. Wrzeszczeli tak, jakby przede nimi objawilo sie cale wojsko faraona."Nie widzial gdzies pan Longin niejakiego Mojzesza, ktory uciekl z naszego kraju na czele calej bandy holoty i oberwancow?". Wcale bym sie nie zdziwil. Rubiez! -Panie setniku! Panie setniku! Tam... tam jest taka... Nie wrog, panowie, zostawcie rusznice! Ej, w rzeczy samej! Wiodla sobie droga wsrod gor, wiodla przed siebie. Zakrecala... I znikla. -Oho... Chlopcy! Co tu sie wydarzylo? Ja sam podrapalem sie po ciemieniu. Co tu sie wydarzylo takiego, ze gory poprzeksztalcaly sie... ...w drobny zwir, czarny popiol, brudny piasek i rumowisko niezbyt wielkich glazow? I nie w jednym miejscu, ale na dlugosci calej wiorsty? Rozejrzalem sie na boki. No nie, gory sie ostaly. Tyle, ze osmalone, potrzaskane i poczerniale. -Z koni, chlopcy. Wodze w garsc. Ostroznie naprzod. -Panie setniku! Ani chybi, wielkoludy tu hopaka tanczyly? Wielkoludy? Precz, Cienie! Taaa... droga nie mogla zniknac. I Otchlan tez sie nigdzie nie podziala. Czyli przywidzenie. Widmo, cien, slad czegos strasznego, co sie tu kiedys wydarzylo. Albo nawet nie tu! Przeciez to Rubiez! -Panie setniku! Ja wiem, co tu sie wydarzylo! Bomba tu wybuchla! Jak rabnela! -Grom, ty myslisz tylko o bombach i granatach! Jaka to musiala byc bomba, zeby gory rozbijac? Im dalej, tym mniejsze odlamki. Potem zostal juz tylko piasek - czarny. Jakby naprawde cos tu sie palilo! A to co? Czy to nie szklo tak blyszczy? A niech sobie blyszczy. Droga zostala na miejscu, a ja... A ja zadam jeszcze jedno pytanie. Najbardziej ciekawe. Co jest wazniejsze - zebym uratowal czerkasow pana Longi-na czy zebym naruszyl Zaklecie? I znow sa dwie odpowiedzi. -Ostroznie, panowie! Abrahamie, Izaaku, Jakubie! Coz to takiego? -Swieci panscy, chlopcy! Hola! Stoj! Najpierw sie pomodlimy. Ojcze nasz, ktorys jest w niebie... W rzeczy samej! Jama. Jamucha. Jamisko! Okragla... od brzegu do brzegu bedzie sazni... trzysta? Moze wiecej? Wiecej. Brzegi rowne, blyszcza czarnym szklem, a na dnie... Wej, nawet patrzec nie chce! -Ale w rzeczy samej, panowie, tu byl jakis wybuch! Tak rabnelo, az sie kamien spopielil! -Alez ty lzesz, Dmitro! Cos takiego to chyba tylko sam Szatan moglby zrobic! -Ciszej, nie wywolujcie wilka z lasu! No, chlopcy, sprobujemy to objechac! I patrzcie na boki! Cos niedobrego tu sie dzieje! A ja patrzylem w lsniacy czarnym szklem czarny wylot paszczy Szeolu, i wspominalem inny blask. Wspominalem, i po raz kolejny durniem siebie w myslach nazywalem. Jakze ty, Judka, szle-mazl jeden, mogl o czyms takim zapomniec! "Bacz, panie konsulu. Dalej ani ty, ani ja nie mamy juz wladzy. Traficie na nasza zmiane, przeskoczycie bez strat. Albo beda sie stawiac tylko dla pozorow. Hej, sprzedala dziewka maselko, kupila lubemu siodelko... No, woz albo przewoz... Trzymaj, konsulu!" Trzymaj, konsulu! Trzymaj! Duren ze mnie, oj, ciezki duren! Hej, sprzedala dziewka maselko, Kupila lubemu siodelko. Maslo za siodlo oddala, Bo go prawdziwie kochala... I jeszcze jedno pytanko. Takie malenkie - ot, na koniec! Daleko to pada jablko od jabloni? Zdazylem sie juz znudzic. W siodle zaczalem sie wiercic. I gdy czteropalca, podobna do kleszczy dlon legla mi na ramieniu, nie wytrzymalem - parsknalem smiechem. -Czemu sie smiejesz, parchu? Co, pal sobie przypomniales? Ech, gdybym byl na miejscu pana setnika! -Znam wasza dobroc, panie esaule. A na pal sam sie zglosze... zaraz po panu! Odcialem sie, nawet o tym nie myslac. Caly czas patrzylem na dziwna reke. Zjawil sie, patrzcie ludzie! No, od czego zaczniesz, panie Klopotnicki! -Mozemy sie dogadac, Jehudo ben-Josif. Oho! Najpierw straszy, potem - proponuje ugode. Dokladnie tam samo, jak sledczy z moskiewskiej policji miejskiej, ktory mnie chcial kiedys porzadkow nauczyc... Niech mu ziemia lekka bedzie - i kolek osinowy. Dubeltowy byl zen duren. -Lepiej, zebys odpowiedzial, Jehudo ben-Josif. Aj waj! Przeciez pamietam, jak mam na imie! A odpowiedziec? Czemu nie? Ech, w takim wypadku przede wszystkim nie wolno dawac pytanemu czasu! Bo moze sie opamietac... Jak ja wtedy w Moskwie, na przyklad. Znow zacierka. Tym razem po kilka lyzek na glowe. Dobre i to! Kwasna zupa wydala mi sie niezwyklym cymesem - nawet lyzke oblizalem. A panowie molojcy, hetmanscy czerkasi wyraznie pomar-kotnieli. Wyglada na to, ze i gorzalka im sie konczy! -No to co, chlopcy? Konine nam przyjdzie jesc! Sluchaj, Nieczytajlo, moze zaczniemy od twojego szarego! -Tfu! Ja tam wole zjesc przekletego parcha! A coscie mysleli, durne goje? Przejazdzka wokol Swiatlosci mialaby byc latwa? Ale mnie nie zjecie, podlawicie sie! -Ej, pierozkow bym zjadl teraz! Ze smietana! -Milcz! Zabraniam pogawedek o zarciu! Ani o pierozkach, ani o golabkach, ani o zeberkach jagniecych z czosnkiem w sosie wlasnym, podsmazanych i podpiekanych ze skorka... Tfu, Boze przebacz! Lepiej juz o dziewkach gadajcie! -Panie setniku, po takiej mizernej zacierce niczego z dziewka czlek nie dokaze. A ja caly czas patrzylem na ramie. Ale nie, znikla gdzies klesz-czowata lapa. Ukryl sie przechera! A przeciez jest tuz obok, czuje to! Zreszta, to zadna sztuka. Ot, jest cacko zlote, z misterna pszczolka. Ej, panie Panko, miec w tobie przyjaciela, to i nie trzeba wrogow szukac! Za cos ty mi te swinie podlozyl? Czyzbym stanal na drodze twojemu Konwentowi? A moze nie o Konwent powziales uraze? -Ej, zwodniku! Czemu sie nie pojawiasz? Choc sie go spodziewalem, mimo wszystko serce mi w piersi podskoczylo. Jest! Dlugi, chudy, z muskularnymi lapami, waskie oczy plona niesamowitym ogniem. I palce! Na jednej rece cztery, na drugiej... na drugiej szesc! No, to juz wiemy, z jakiego drzewka tamto jabluszko spadlo! -Czego chcesz ode mnie, Jehudo ben-Josif? -Co takiego? - w pierwszej chwili zdumienie dech mi zaparlo, ale potem syknalem: -Najpierw, martwiaku jeden, niepokoisz uczciwego czlowieka, grozisz mu nawet, a potem sie dziwisz! Aj waj, co to za swiat? Nawet widma traca sumienie! -Przegralem - smutno odpowiedzialo widmo. -A mnie co do tego? - zachnalem sie. - Czy to powod, zeby nachodzic biednego Zyda? Przysiegam na imie Aw, ktorego liczba siedemdziesiat dwa, i na imie Sag! Smutny, niewesoly smieszek. Opamietalem sie. Po pierwsze, nie ma co przysiegac, a po drugie... -Tak mi juz odpowiedzial jeden Zaklety. Tylko nie powolywal sie na imie Aw. Nie byl tak uczony, jak ty, ben-Josif! -Hej, Judka! Czemu sie nie odzywasz, parchu parchaty? A, panowie czerkasi. Ech, odstraszyli! -Do pana setnika, a zywo! Bo cie, kurwi synu, kanczugiem zdziele! -A no, sprobuj, jakzes taki smialy! - zaproponowalem, spojrzawszy wprost w jego bezczelne slepia. Jego reka skoczyla do szabli, znieruchomiala na rekojesci - i opadla. -Porozmawiamy pozniej! - szepnalem w pustke. - Jak wszyscy zasna. Nie odchodz. Odpowiedzial mi cichy szelest. Pan setnik was tak krecil, ze natychmiast pojalem, iz rozmowa bedzie powazna. Bardzo powazna. Pan Zagarzecki i przedtem nie lubil zartow. Szczegolnie ze mna! A teraz, to juz calkiem stracil do nich ochote. -Chodzmy na strone, panie Judka. Musimy sie powaznie rozmowic. To juz ostatnia nasza rozmowa. Mowil cicho i nawet beznamietnie. Jakby sam ze soba rozmawial. Od kamieni wialo niespodziewanym cieplem. Nie wytrzymalem i dotknalem reka. Slaby jest czlowiek, choc go stworzono na Jego obraz i podobienstwo. Zapragnalem nagle, zeby wszystko wokol stalo sie rzeczywistoscia - gory, sosny i droga. I zeby ta droga wiodla dokadkolwiek, byle dalej od przekletej Otchlani! I zyc zapragnalem. Aj waj, Judka! Twoje to mysli, czy nie? Pan setnik tez opuscil dlon na kamien. Polozyl ja na glazie, potem cofnal i otrzepal pyl. -Wiec tak, Zydzie. Mowic bede ja. A ty sluchaj. Dobrze uszu nadstawiaj! Spojrzalem w gore. Sina mgla opuscila sie jakby nizej. Byla teraz nizej... i chyba zgestniala. A moze tak mi sie tylko wydalo? -Panie Judko, dla nas dwoch nie masz miejsca na jednej ziemi! -Wiem - skrzywilem sie. - I z tego powodu warto bylo mnie niepokoic? I znow nagle wydalo mi sie, ze przede mna stoi na tylnych nogach rozjuszony bawol. -Sluchaj no, parchu! Sluchaj! Dalem wszystkim slowo, i przysiaglem, jak tylko wolny czerkas przysiac moze, ze ta oto reka cie wypatrosze! Chrupnela piesc setnika i zbielaly jej knykcie. A mnie nagle opadla nuda. Najpierw poczulem znuzenie. Potem ogarnela mnie zlosc. -Ejze, Longinie, setniku walecki! Twoja przysiega jeszcze sie zieleni, jeszcze na niej pierwsze paczki nie wyrosly. A moja ma juz ponad trzydziesci lat! Przysiaglem, ze nie ujdzie mi nikt z was, ktorzyscie wymordowali moja rodzine. A jak bedziesz umieral, panie Zagarzecki, to przypomnij sobie wszystkich Zydow, ktorych zarzneli twoi czerkasi, spalili albo na pal powbijali! Przypomnij sobie nasze dziewczeta, ktore nie zdazyly zostac matkami! Oplakujesz swoja corke, a kto oplacze moje siostry?! Kto zaplacze nad moja matka? Smiercia mnie straszyc chcesz, glupi goju? Alez ja juz dawno umarlem, zjadly mnie psy, a kruki rozwloczyly moje kosci! Zrozumiales? Krzyknalem - i zatchnelo mnie. Serce przeszyl bol. Czekalem na uderzenie - ale nie uderzyl. Nawet nie chwycil rekojesci szabli. Stal i patrzyl na mnie spod zmarszczonych brwi - w rzeczy samej, jak bawol. Milczal. Co prawda, widac bylo, ze przychodzi mu to z trudem. -Panie Judka, daje ci dzien - sapnal na koniec. - Od tego wieczoru do nastepnego. Wyprowadzisz nas z piekla - dam ci szable. Staniemy do pojedynku - i niech Bog rozstrzygnie miedzy nami. Kaze chlopcom przysiac, ze cie puszcza wolno, jak mnie pochlastasz. A jak nie... ciezko ci bedzie umierac, panie nadworny setniku. Sam zdechniesz, a za toba we krwi skapia sie wszyscy Zydzi, co ziemie plugawia od Walek do samej waszej Jerozolimy. Przysiegam ci na Swieta Przeczysta. Pojmujesz? Chcialem mu przypomniec, ze nie on pierwszy grozi smiercia mojemu narodowi. Grozili juz faraonowie, krolowie greccy i rzymscy cezarowie... I gdziez oni teraz sa? Chcialem, ale sie nie odezwalem. Ja jestem trupem - a on kto? Czy jest sens, zeby dusze w Szeolu sie klocily?! -Dzien - powtorzyl ochryplym glosem. - Jak powiedzialem, tak i bedzie. Wzruszylem ramionami. Odwrocilem sie. Odwrocilem sie i poszedlem precz od tego trupa. -Dlatego przegralem - tamten usmiechnal sie niewesolo. - Nawet ciebie do niczego nie namowilem. Ot i cala historia, Jehudo ben-Josif! Spojrzalem na czarny cien kryjacy sie w szarym polmroku. Podobne do kleszczy rece opuscil, ponury wzrok wbil w zlamane zdzblo trawy. Czy kiedys myslalem, ze mi przyjdzie rozmawiac z kaf-Mala-chem? I gdzie? -Samael przeciwko Rahabowi - odezwalem sie, wymawiajac slowa powoli. - Rozowe wojsko, przeciwko blekitnemu. A Marnotrawny Aniol posrodku... -I moj syn! - zolte oczy zaplonely niesamowitym blaskiem. -Dziecko, ktore nikomu niczego zlego nie uczynilo! Pamietam! Pamietam te oczy! Spojrzal na mnie ten bajstruk, Jeniec, ktorego spotkalem w tamta pamietna noc, jakby zajrzal w glab duszy... -Wydaje mi sie... Sadze, ze Samael umyslil sobie cos zlego. Chce cos zrobic swiatu. I mojemu dziecku. Dlatego ponaglam; i tak stracilismy zbyt wiele czasu. Dzien w Rubiezy - to prawie tydzien w Naczyniu. Nie wolno mi sie spoznic. Kiwnalem glowa, nie dlatego, zebym mu uwierzyl. Po prostu kiwnalem, jakbym rachunek sumowal. Jasne juz jest, co mi chcial powiedziec. Ale co mu odrzec? -Pan setnik walecki dal mi jeden dzien - odezwalem sie wreszcie. -Ten glupi goj uwaza, ze w ciagu dnia odnajde potrzebne nam Okno. Wiec podczas nastepnego noclegu trzeba ci bedzie z nim sie rozmowic, kaf-Malachu! Chcesz, to powierze mu medalion? Z nim sie naradzaj! Powoli zakrecil glowa. W lewo... w prawo... Nie chce! Jakze by inaczej! Nie na darmo wodz Konwentu dal medalion mnie! Mnie, nie Longinowi! Ja, glupi Judka, zaklety Judka Duszo-gub, powinienem pokazac droge czerkasom! Ja! Ale dlaczego? Jezeli ta zjawa spieszy do Jenca, swojego synka budzacego w ludziach groze, to gorszego przewodnika nie moglby znalezc! A moze wcale don nie spieszy? W czym tu, u licha, sek? Nie wytrzymalem i postanowilem, ze go zapytam. Ale okazalo sie, ze obok mnie nikogo juz nie ma. Pusto! Przy ognisku chrapia na potege, biedne konie wsrod kamieni mizerna i kluj aca trawke strzyga, wartownicy nosami dziobia powietrze... A jednak dziwny ze mnie czlowiek! Inny na moim miejscu dawno by juz komus podkradl szable i do najblizszego konia sie przedzieral... Znaczy, inny glupiec. Madry pierwej popregi by popodcinal, a na pozegnanie szabla po krtani pana setnika powoli przeciagnal. I w nogi! Do najblizszego Okna! A potem szukaj wiatru w polu! A ja, prosze, stoje w miejscu. Mysle. I zeby choc o koniu i szabli! Nie! Jakby nie mnie pan Longin dzien zycia zostawil. Znaczy, nie dzien. Juz mniej. Wszystko nie tak! Wszystko! Poklocily sie ze soba Istoty Sluzebne! Czy to pierwszy raz? Najpierw wygnano Tego, Co sie Sprzeciwil, ktory Adamowi nie chcial oddac poklonu, potem - Aze i Azela przykuli do gory. Nawet jezeli kniaz Samael postanowil zrabac Drzewo Sirot i porozbijac Naczynia, to po coz poprzez poslancow mialby sprowadzac jednego smarkacza? Uwierzylbym, gdyby ci poslancy Jenca udusili, zeby sie nie wdal w ojczulka buntownika. Przeciez nie! I co teraz? Rosnie sobie bajstruk, widmowemu bat'ce Slowa podsyla, ten zas sie z tego cieszy - z medalionu chylkiem wyglada, a tymczasem sily gromadzi. Siedzialby sobie pan kaf-Malach w zlocie i czekal, az synalek dorosnie i na nogi go postawi. A zamiast tego, co sie dzieje? -Ej, parchu, dokad leziesz? Zamyslilem sie. A panowie czerkasi, jak widac, nie spia! Daremnie ku gardlu pana Longina bym sie skradal. -Wracaj! Wroc, bo strzelam! -Ide, ide, panie Bulbenko! Juz wracam! Obok kamienia, gdzie z czteropalcym przechera rozmawialismy, bylo pusto. Musnalem reka medalion. Siedzisz tam? Siedz, siedz, podniebny buntowniku. Akurat tam jest twoje miejsce! A co by sie stalo, gdybym go posluchal? Znaczy, gdybym pokazal odpowiednie Okno panu Longinowi? Czy uratowalbym swoj ryzy leb? Jakos nie chce mi sie w to wierzyc! Pomoglbym ognisto-okiemu bajstrukowi? Ale przeciez nie grozi mu chyba nieszczescie. W kazdym razie, nie teraz. Co to za idiotyczny pomysl, zeby medalion powierzyc akurat mnie? Oj, chytra mine mial pan Panko. Jak chytra! Jakby udalo mu sie wlasnie sprzedac Cyganom stara klacz jako ognistego ogiera trzylatka. "Trzymaj, konsulu!" Dlaczego akurat mnie poruczono udzielenie pomocy kaf-Ma-lachowi? Usmiechnalem sie. Dobre pytanie, Judka! Dlatego sa na nie tylko dwie odpowiedzi. Pierwsza jest taka, ze do zwyklego czlowieka taki zwid nie ma dostepu. Zwykly czlowiek go nie uslyszy i nie zobaczy. Jest to mozliwe - choc nie bardzo chce mi sie w to wierzyc. Nie uslyszy, to zwid we snie mu sie objawi. Albo jeszcze inaczej. Wielka sile ma Malach - nawet taki, ktoremu zostala tylko jedna iskierka. Dlatego wiec o pierwszej odpowiedzi zapomnimy i poroz-myslamy nad druga. A ta druga... Longin Zagarzecki, setnik walecki Pan setnik nigdy nie stchorzyl - ani w boju, ani podczas wyprawy, ani ma radzie. Charakter tez mial trudny i nieustepliwy. Dlatego zostal setnikiem i wyzej nie awansowal. Chcieli zen zrobic pulkownika mirhorodzkiego, ale pan Longin pokrecil sie tylko po kancelariach, izbach skrybow, popatrzyl - i czapka o podloge cisnal. Nie dla niego to wszystko. Pulk to jakby cale panstwo - a panstwem kierowac to nie to samo, co sotnie do ataku prowadzic. Temu poklon zlozyc, temu miske z talarami, tego zaprosic na polowanie, a innemu panne posazna wyswatac. Polityka! Tfu! Gardzil pan Longin wszelka polityka i politykami, pomiedzy starszyzne sie nie pchal i w przedpokojach hetmanskich tureckich zdobycznych dywanow nie wydeptywal. Zachowal za to czyste sumienie! I myslal, ze to wlasnie jest nagroda. Czy w raju, czy w piekle - to juz sprawa popow. A tu na ziemi, slodszej nagrody niz czyste sumienie nie ma! Taka mial filozofie zyciowa i tego sie trzymal. I z tym zamierzal umrzec. A teraz... -Szperacze wrocili, panie setniku. Nikogo przed nami nie masz! I przejscia nie ma. -Widze, Ondrij, widze. Poslij nowych. Niech patrza i chocby dlonmi niech macaja! Musi byc przejscie, musi! Wydal rozkaz i z najwyzszym trudem powstrzymal sie od tego, by samemu naprzod nie skoczyc. Caly czas mu sie zdawalo, ze chlopcy sciezki nie zauwaza, ze ja przegapia... -No, co stoicie! Naprzod! Naprzod! Konie szly rysia, wiec niezbyt szybko. Widzial setnik, ze zmeczyly sie juz, wychudly, zebra spod skory im powystepowaly. Dobrze choc, ze w tych przekletych miejscach jest woda. Koniom zle! Chlopcom tez. I jemu samemu jakos nieswojo. Lypnal okiem w lewo, ostroznie, zeby sie nie zdradzic. Otoz i on, Judka lajdak! Widzisz go, usmiecha sie i gladzi ruda brode. Jakby chcial wyszarpnac "ordynke" z pochwy i rabnac go przez te przekleta morde! Ale nie mozna! Trzeba poczekac do wieczora. Moze zloczynca sie opamieta, pomysli o swoim zyciu i o duszy? Setnik jednak znal juz odpowiedz - Judka sie nie rozmysli. Twardy jest i nie ustapi. Postanowil, ze wszystkich zgubi i do piekla ze soba zabierze - i tak zrobi. Setnik az zgrzytnal zebami. Jego to wina! Jego! Nie domyslil sie, jakie sa zamiary przekletego parcha! Nie spojrzal mu w oczy! Nie tamten wiec jest winien, ale on sam. On wzial antychrysta ze soba za rada czakluna Panki. No to teraz lam sobie nieszczesny leb, walecki setniku! Ech, Panko, Panko! Czy setnik sie za nim nie wstawial? Nie ukrywal, kiedy starego dziwaka chcieli za wrozenie odprawic prosto do pulkowej kancelarii - a stamtad w dyby? I jak mu sie wiedzmistrz odplacil? Nie wytrzymal pan Longin i odwrocil sie. Otoz i oni, jego chlopcy! Jego duma, jego... synowie! Zwolal na wyprawe do samego piekla - i poszli! A przeciez wiedzieli, ze nie za czartem Macapura wyrusza pan setnik. Do diabla z nim, z Dzikim Panem. Jaryna! Jaryna Longinowna! Jarynka! I przypomina sobie sen - ten o wojennej naradzie i ampirato-rze puchaczu. Przeciez ten, kim byl w tym snie, tez chyba wiedzial, co mu grozi! Ale sie nie zawahal, odmowil i nie poprowadzil swoich chlopcow na zatracenie! Ech... Kiedy w palec wbijala mu sie zlota igla, rozstal sie setnik ze swoja dusza niesmiertelna. Pomyslal - dusza za corke. Jego dusza. Jego! Nie chlopcow, czerkasow waleckich, za ktorych odpowiada przed Bogiem i hetmanem. Kimze bedzie po czyms takim? Powiedzmy, ze rozerwa Judke konmi, odrabia mu poganski leb - i co z tego? Obejrzal sie pan setnik w lewo. Twardo patrzyl przekletnik Judka. Twardo, bez strachu. A kiedy spostrzegl wzrok Longina, usmiechnal sie w rudy plomien swojej brody. Twarz oblala sie warem, a dlon sama skoczyla ku wiernej "ordynce"... -Panie setniku! Panie setnikuuuu! Co znowu?! Nie, echo go nie oszukalo. Ale tu nie masz echa! A glos rusznicy Longin Zagarzecki zapamietal doskonale. Zapamietal - i nie pomyli go z zadnym innym! -Chlopcy! Do boju... gotuuuj sie! Judka Duszogub Alez ludzi w Rubiezy! Ruch tu ostatnio, jak na prospekcie w Peterburku!-Przed nami oddzial! Z rusznicami! Nieczytajle ranili! -Co, Nieczytajle! O, skurczybyki! No, chlopcy, laduj bron! Tak to! Na siwym koniu ten dryblas... jakze mu tam? A, Zabriecha! Drugi kon - z pustym siodlem. -Tam trzech! Albo czterech! I z tuzin koni! A wlasciwie to nie konie... -Naprzooood! Ej, goraczka z wasci, panie Longinie. Ja bym najpierw chlopca wysluchal. A jezeli tam nie konie, a niedzwiedzie? Albo tygrysy! -Grom, bomba gotowa? -Jak zawsze, gotowa! Sa juz i tamci! Z poczatku wygladalo na to, ze spotkalismy znajomkow Lon-gina Sykstusa. Ciemne pancerze, helmy i wlocznie. Nie z Betlejem tu wracaja? Okrezna droga? -Pal! Dobrze, ze zdazylem otworzyc gebe, inaczej ogluchlbym od huku! Niezla rzecz, taka hakownica! Ten, kto jechal na przedzie, zdazyl juz ja ocenic. -Szable w dlon! No, Dmitro, bomba wal! Aj waj! Kiedy dym sie rozwial, a chlopcy przestali kaszlac i otarli sadze z pyskow, okazalo sie, ze juz po bitwie. Na ziemi lezeli czterej nieboszczycy - trzej w polpancerzach, jeden w kaftanie i dwa konie - a jeszcze jeden wierzgal nogami. No, nabiegal sie, biedaczek. -Ot tak, panie Judka! Tak bedzie z wami wszystkimi! -Wej, panie setniku! Goliat z pana, ani slowa! A Nieczytajlo lezy z boku i wytrzeszcza galy. Zyje? Tak jakby... -Oni... My... My do nich, pytamy co za jedni, a ci do nas z muszkietow wygarneli! Z muszkietow? Nie wytrzymalem i zeskoczylem z konia. Chlopcy zaczeli grzebac w jukach pobitych, i zganiac ocalale konie, a ja tymczasem podnioslem rusznice. -Hej, rzuc to! Rzuc to, przeklety parchu! Odlozylem - tym bardziej skwapliwie, ze nie byla nabita. Oj, dziwna rusznica! Lufa krotka, rozchylona na koncu jak kielich, kolba ciezka, nabijana srebrnymi cwiekami. -No to niech pan sam popatrzy, panie Longinie! -Tfil! I nagle sobie przypomnialem! Widzialem juz cos takiego! I calkiem niedawno - trzech tygodni nie bedzie. Piekna zbrojownie ma pan Stanislaw! Wszystko tam jest! Bylo, znaczy. -Panie setniku, to bron zapalana od lontu. Arkebuz. Widzieliscie cos takiego? Popatrzyl, pomacal, nachmurzyl sie. Nie widzial. -Panie setniku! Panie setniku! Te konie... jakies dziwne! Obejrzal sie razem ze mna. Wybaluszyl oczy - a ja zrobilem to samo niemal jednoczesnie z nim, tyle ze sie nie przezegnalem. Aj waj! Czemus mnie, B-ze, nie zrobil gojem! Czegos takiego u pana Stanislawa nie widzialem. To znaczy - takich wierzchowcow. Ni to kon, ni osiol, ni wielblad. Dluga szyja, ostre uszy, biala siersc. Moze jednak wielblad? Tyle, ze mniejszy i bez garbow. -Jest ich tu z tuzin. Wszystkie pod wiukami. Co z nimi zrobimy? Patrzylismy - a te bezgarbne wielblady gapily sie na nas. W ciemnych oczach - strach i smutek. W rzeczy samej wyglodnieli panowie czerkasi! Mozna sie tu stesknic za miesem! -Wiec tak, chlopcy. Przede wszystkim odmowimy "Ojcze nasz". Potem przezegnamy swietym krzyzem kazde bydle. A potem - zajrzymy do wiukow. I co z nimi robic, z tymi poganskimi gojami? Dopoki sie zegnali i modlili, ja niepostrzezenie sie nieco oddalilem. No, wszystko jasne - karawana. Nie inaczej, skrecili gdzie nie trzeba, zabladzili i trafili do Rubiezy i w zla -dla nich! - godzine trafili na nasze czujki. Precz, Cienie! Rozejrzalem sie uwaznie dookola. Nie, Okna nie widac. A dobrze byloby wiedziec, skad biedacy jechali. Tam, skad teraz z arkebuzow strzelaja? I gdzie takie wielblady trawke poszczypuja? -Panowie! Przeciez tu zapasow tyle, ze Morze Czame mozna byloby nimi zasypac! I gorzalka jest! Gorzalka! -Hurrraaaa! Kazdemu swoje - a kurze proso! -Pij, pij parchu! Za swoja zgube pijesz! Pije! Tym chetniej, ze to nie gorzalka, nawet nie miodowka - ale madera! Prawdziwa! Pijalem ja madere u pana Stanislawa, ale gdziez jej do tego trunku! Tabor rozbilismy na miejscu. Tyle, ze trupy na bok odwleklismy i przywalilismy kamieniami. Ale prawda, trudno bylo sie powstrzymac. Wedzone mieso, ryby, suchary, owoce. I madera. A nawet jakies pieczywo - na zakaske. Hej nalejcie pelne kruze, Niech przez krawedzie sie wino leje! Niech nasza dola juz nas nie trwozy! Niechaj sie lepiej na swiecie dzieje! Pieknie spiewaja. Rzeczywiscie odwrocila sie chyba ich dola! Albo ktos Tam zdecydowal, ze nie jest im pisane, by pogineli wsrod tych gor? Wychodzi na to, ze wypelniam dzielo B-ze! Rozejrzalem sie, popatrzylem - nie masz pana przechery. Ukryl sie! A szkoda, chcialoby sie na ostatek zadac mu jedno pytanie. To znaczy, nie pytanie. Wiem o co zapytac. A odpowiedz tez znam. Ciekawe po prostu, do czego mu bylo potrzebne, zebym ja, Jehuda ben-Josif, naruszyl Zaklecie? -Ot tak, parchu! Glodem nas chciales zamorzyc? A chrzan ci w... pejsata mordo! -...powiedziala mysz, zajadajac sie slonina w pulapce! Smacznego, panie Swierzbiguz! Zgadza sie, wszystko sie zgadza! Dlatego i medalion zostal dany mnie, i dlatego marnotrawny kaf-Malach chcial, zebym ja, ten ktoremu nie wolno okazywac litosci, pokazal waleckim czerkasom droge ratunku! Ale... po co mu to? Po co? Oto mi pytanie? I to mnie gryzie? To, ze umre, a odpowiedzi na nie juz nie poznam... -Chodzze no tutaj, panie Judka! Ot i wszystko! Ide! Pan Longin juz nie przypominal wygladem rozjuszonego bawolu. Ani chybi madery musial sobie popic. Przynajmniej z pol kwarty wytrabil - a moze i pol wiadra? -Ten tego... parchu... Zanim cie, skurczybyka, w sztuki porabie, popatrz tutaj. Niezly poczatek. No dobra, popatrzmy. Ale w czym rzecz? Recznie rysowana mapa, na gorze monogram, cos jakby "K" z krolewska korona. Droga, a na niej miasto. Miasto Cuzco. Jak? Kuzko? A moze Kusko? -Nie tu patrz, panie Judka, ale tu! Wrota widzisz? O, prawda! Wrota - i nie tylko jedne! Na dole gory jak gory. Pomiedzy nimi wije sie droga. Wije sie - i konczy na wrotach. A dalej krecha przez cala mapa, jakby blyskawica. I... jeszcze jedne wrota. A od tych wrot droga wiedzie do Kusko. Aj waj, cos w tym pobrzmiewa znajomego. Albo gdzies czytalem, albo slyszalem, jak ktos opowiadal! Dalekie to miasto! Pamietam, brali je szturmem panowie w ciemnych zbrojach z arkebuza-mi... -Kumasz, Zydzie? Nie jechali ot tak, sobie, gdzie oczy poniosa. Mieli mape i widac, ze bylo im spieszno! Spieszyli sie - a mimo wszystko trafili na Rubiez. Aj, ciekawe. Mysmy jechali, oni jechali... A co z Granica? Wiadomo co! Usmiechnalem sie. Polgebkiem. Usmiechnalem sie i musnalem dlonia zloty medalion. Tak, zeby nikt niczego nie zauwazyl. Panowie sie poklocili - a chlopi po grzbietach biora. Malachowie wojuja - a dzieci Adama blakaja sie po Rubiezy. Choc, jezeli dobrze pomyslec, wszystko staje sie zrozumiale. Skoro wojna, to przede wszystkim trzeba drogi pozamykac. I prosze, pozamykali. Zamykajac nas na zewnatrz. -Nie bocz sie, Judka! Powiedz lepiej - namysliles sie? Zapytal ot tak, bez gniewu. Jakby znal juz odpowiedz. -Namyslilem sie, panie Longinie. Nie wiem, gdzie znalezc potrzebne nam Okno. A nawet gdybym wiedzial - tez bym wam go nie wskazal! Kiwnal glowa i na chwilke sie zamyslil. -I nikogo ci nie zal? Boga w sercu nie masz? Przeciez moi chlopcy twoich krewniakow nie mordowali. Tos ty, psie krwawy, nasze rodziny palil i scinal! Do tej pory krwia sie nie nasyciles? Przeciez i ty masz dusze! Powiedzial spokojnie - tak samo, jak pytal. I tak zwyczajnie, ze zapragnalem zawyc jak wilk basior w lutym. Czyzbym rzeczywiscie uznal sie za Swietego, Ktorego Imie po trzykroc niech sie swieci? Kimze jestem, zeby karac wraze plemie az do siodmego pokolenia? I to niewinnych, ktorzy nie uczynili niczego zlego ani mnie samemu, ani nikomu z mojej rodziny? Poczulem smrod palacych sie cial i ujrzalem przed oczami rozjezdzona, blotnista droge... Czemus ty mnie wysluchal, P-nie? Czemus mnie wysluchal? Czemu nie umarlem wtedy, pod bramami Humania - bezgrzeszny, cudza krwia nieskalany? Czemus mi pozwolil zostac bezdusznym potworem, Lewiatanem, Judka Duszogubem, morderca i sluga mordercow? Dlaczego, B-ze? Milczalo szare niebo. Milczala szara ziemia. Za pozno na zale, Jehudo ben-Josif, zasmarkany chlopaczku z umeczonego Humania. Za pozno! I nie ma co winic innych... Spojrzalem mu w oczy. Popatrzylem - i odwiodlem spojrzenie w bok. -Nie mam duszy. Rabcie chocby w sztuki! Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Poszedlem do braciszka. Powiedzialem mu, ze poprzerywaly sie btonki. On mnie nie zrozumial. Zabralem sie do szukania zlej ciotki. Znalazlem ja. Opowiedzialem jej o blonkach. Ona zrozumiala - i przestraszyla sie. Poszlismy do wujka Knezia. Wujek Knez bardzo zmizernial. Juz sie nie swieci. Jest ciemny. Niedlugo umrze. Chcialem mu to powiedziec, ale nie powiedzialem. Bedzie plakac. Opowiedzialem mu o blonkach. Zrozumial. Wujek Knez zaczal mowic ciotce inne slowa. Myslal, ze nie zrozumiem. Rozumialem. Powiedzialem, ze inne slowa nie sa potrzebne. Zdziwili sie oboje. Wujek Knez powiedzial, ze moge posluchac. Sluchalem i myslalem. Piekny czlowiek uczyl mnie jezdzic na koniku. Konik jest dobry. Konik jest piekny. Uczylem sie, a potem powiedzialem pieknemu, ze jak dorosne, naucze go latac - jezeli bedzie chcial. Smial sie. On jest wesoly. Ma swoja dziewke, o ktorej caly czas mysli. Chcialem mu opowiedziec o Irenie Longinownie Zagarzeckiej, ale on sie przestraszyl. Powiedzial, ze jako Glinianego Szakala zrzucono ja z wysokiej Wiezy. Smialem sie. Wiem, ze znikad jej nie zrzucili. Ona jest u dobrego wujka. Kiedy dorosne, pogodze dobrego wujka z Irena Longinowna Zagarzecka. Powiem mu, ze ona jest dobra. *** Nie umiem myslec. Jestem jeszcze malenki. To niedobrze. Motyle beda sie ze mnie smiac.Motyle sie niedobre. Oszukaly wujka Knezia i ciotke. Obiecaly im, ze ja uratuje Naczynie. Nie, obiecaly mu cos innego, ale wujek Knez tak je zrozumial. On nie rozumie po motylemu. Naczynie - to nasza Kropla. Jestem jeszcze malenki i nie moge jej uratowac. Wujek Knez bardzo sie boi o chlopczyka Kniezyca Tora. On go lubi. Mysli o innym chlopczyku, ktory umarl. Zaluje go. Liczylem motyle. Jest ich wiele. Maja rozne kolory. Widze je wszystkie, ale nie znam slow, zeby je nazywac. Teraz motyle lataja wokol miejsca, w ktorym popekaly blonki. Wujek Knez kazal mi milczec o blonkach i nikomu niczego nie mowic. Nawet braciszkowi. Inaczej zacznie sie "panika". Nie bede mowil. Wcale nie chce, zeby byla "panika". Trzeba spytac bafke, co mam robic. Bafko wie. On pomoze. Jaryna Zagarzecka, corka setnika -I coz sie dzieje, Jaryno Longinowna? Ciekawie, prawda? Jaryna milczala. Nie dlatego, zeby nie miala co odpowiedziec. Po prostu stracila rezon. Wydawalo jej sie, ze na wszystko juz los ja przygotowal, a tu - nie! Patrzyla juz w oczy smierci, nie odwracajac wzroku - i sama byla Smiercia. A gdy zrozumiala, komu wpadla w rece - wszystko w niej zamarlo. Ani reka ruszyc, ani slowa powiedziec. -Wiesz, co myslalem, panno Zagarzecka? Myslalem, ze sobie w tych krajach odpoczne i tluszczykiem obrosne. Zeby nie bylo ani czerkasow z ich swobodami, ani popow z ich anatema. Zyj czlecze - jak sobie chcesz! Dziwna sprawa - wygladalo, jakby Dziki Pan zartowal... a z drugiej strony wcale nie zartowal. Na pulchnych wargach usmiech, a w oczach... oj, straszne mial oczy! Zle! -Kazdy chce zyc, Jaryno Longinowno. Jak pomyslisz, wszystko to glupstwo. Przeciez i tak poumieramy. A jednak czepiamy sie zycia, zebami sie w nie wgryzamy. Ja ty we mnie, pamietasz? Milczala. Zbierala sily, by rzucic sie nagle nan i zamknac rece na tlustym gardle. A gdy bedzie trzeba - zebami sie w nie wczepic, zeby oderwali ja dopiero martwa. Ale sil jej nagle zabraklo. Jakby w niej ktos otworzyl niewidoczna zyle. Wyciekly - i nic nie zostalo. -Wiesz co, panno setniczanko? A moze zawrzemy pokoj? Podpiszmy cos w rodzaju ugody. Ty nie bedziesz sie przymierzala do mojej krtani, a ja... Dobrym sie stane. Poczciwym. Nie wytrzymala dziewczyna - rzucila sie przed siebie. Poderwala sie - i zostala na miejscu. Jakby wpadla na niewidzialna sciane. Dziki Pan usmiechnal sie ponownie. Pogladzil dlonia wasy. Udal mu sie zart! Dobry i zacny pan Macapura! Od takich slow mroz po skorze ciagnie - do samego serca siaga! -Nie dziw sie, Jaryno Longinowna. Tak po prostu, to tylko dzieci przyjazn zawieraja. Prawdziwa przyjazn zakwita pomiedzy tymi, ktorzy maja wspolnego wroga. Dobrze mowie? -1 z kimze to bedziemy wojowac? - nie wytrzymala dziewczyna. - Czy nie z kniaziem Sagorskim? Dlugo sie smial Dziki Pan. Chichotal, walil sie po brzuchu, wycieral lzy batystowymi chusteczkami. Dobry mial widac humor tego dnia! -Oj, niemal mnie z nog zwalilas! Strateg z ciebie, panno setniczanko! Achistrateg nawet! Mozna i z nim powojowac, jezeli zechcesz! Cos ty mu tam oderwala? Reke? Oj, nie reke trzeba bylo! No, dobrze, juz nie bede! Wysmial sie, schowal chusteczke i natychmiast spowaznial. Chrupnely palce, zamykajac dlonie w piesci. Zbielaly knykcie. -Jaryno Longinowna, ja bym z tego knezia sam szaszlyki porobil. Przypieklbym i zjadl. A potem zabralbym sie do rzeczy. Co z tego wynika? Pomilczal chwile, usiadl na krzesle, palce na brzuchu splotl. Poruszyl szczeka. -Ja, Jaryno Longinowna, pomiedzy anioly sie nie pcham. Nudna to sprawa, byc aniolem. Dlatego nie zywie urazy ani do ciebie, ani do twojego bat'ki. Konflikt interesow, zwykla rzecz. Lagodnie sie nie da, trzeba brac sila. Ponownie umilkl. Zamyslil sie i twarz mu spochmurniala. -A z kniaziem Sagorem - inna sprawa. Do czego mu byl potrzebny ten bajstruk, brat czumaka? Chcial swiat ratowac! Caly swiat, pojmujesz? Przyprowadzilem mu smarkacza, w rece oddalem. I co? -Nagroda was ominela? - nie wytrzymala dziewczyna. Chciala go ukluc, upokorzyc. Ale pan Macapura nie powzial urazy. -Owszem, oszukali mnie. Zrobili mnie setnikiem i dwie dziesiatki wsi przypisali. Srebrna Korone obiecali - mam zostac pulkownikiem. Tyle, ze ta Srebrna Korona oznacza dziedziczenie. Mnie dadza, a nastepce pomina. Stane sie najgorszym wrogiem tutejszej szlachty i arystokracji. A miejscowi panowie to ludzie pyszni, co sie zowie - z byle powodu za miecz chwytaja. A wojska ma kazdy huk... Nie zliczysz. To po pierwsze. I druga sprawa. Tobie, Jaryno Longinowna, wypisali wize? Wize? Z poczatku nie zrozumiala, o co tamten pyta, ale potem sobie przypomniala. Purchawka! Czarownik obrzydliwy, co w palce igly ludziom wtyka! -Wiem, ze ci wize wystawiono. A widzisz, o mnie zapomnieli. I nawet nie w tym rzecz, ze bez wizy nie sposob zrozumiec miejscowego narzecza. To nie jest nasz swiat. Z wiza mozna w nim przezyc rok, bez wizy - tylko trzy miesiace. Pojmujesz? Jeszcze troszeczke - i rozsypie sie w proch... Tobie na ucieche. Oh, byloby pieknie! Jaryna zgrzytnela zebami. W proch! Zebys zgnil, draniu! I zeby cie zarly biale robaki! -No, z wiza nic u nich nie wyszlo! Podpowiedzieli dobrzy ludzie, ze trzeba bylo kniaziowi pieczec postawic i czakluna wezwac. A za co, powiedz, spotkalo mnie cos takiego? Wrogiem mu przeciez nie bylem. I jest jeszcze trzecia sprawa. Poprosilem kniazia, zeby mi cie oddal. Obiecal, ale slowa nie dotrzymal, zamknal u siebie. Nie, to nie. Moze mu sie spodobalas... I znow zgrzytnela Jaryna zebami. Oj, nie w pore wbiegl do komnaty tamten chlopczyk, nie w pore! -A teraz cie przysyla. Rozumiesz? Kiedy sie zorientowal, ze sama jedna mozesz sotnie serdiukow zamienic na kilka stosikow rabanki! Podarunek mi uczynil - widzisz go! Czyzby ta wiedzma Sale mu nie powiedziala, jak mnie lubisz? Faktycznie! Oto dlaczego nie zrzucili jej z dzwonnicy. Poslal ja kniaz Sagorski panu Macapurze jak beczke prochu z tlacym sie lontem. -Sprytnie to sobie obmyslil. Albo ja ciebie z dzwonnicy zrzuce, albo ty mnie na sztuki rozerwiesz. A jak niejedno ani drugie, to po okolicy rozejda sie sluchy, ze ukrywam u siebie w zamku Glinianego Szakala. A na takiego mozna, wedle miejscowych obyczajow, i anateme rzucic. Az cmoknal Dziki Pan. Nie inaczej - docenil kniaziowa przebieglosc. -No, z Szakalem od razu sie rozprawilem. Przechwycilem was po drodze. Ciebie do zamku sprowadzilem, a tamtych durniow - za kraty. Oj, pieknie i glosno sie darli! Dziwna sprawa! W zasadzie Jaryna nie miala za co zalowac straznikow, ktorzy ja -niczym dzikie zwierze - w klatce wiezli, a jednak zrobilo sie jej ich zal. Na chwile tylko, ale jednak. I pana herosa, i jego pomagierow. Polaszczyli sie durnie na pol setki sztuk zlota? Jak to tamten serdiuk o wojnie mowil? Moze w rzeczy samej dla niektorych jest matenka. Ale nie dla nich. Nie te regulaminy czytali! -Jaryno Longinowna, nie mam wiec za co kochac tutejszego knezia. Ale w koncu nie o niego chodzi. Nasz wrog jest potezniejszy od niego. Zguba nam grozi - mnie i tobie. I nie z rak knezia Sagora. Nie rozumiesz? Jaryna nie rozumiala. Ale, dziwna rzecz - uwierzyla. Nie zartowal Dziki Pan i wcale z niej nie drwil. Chcial sie z nia chyba dogadac. -Potem ci powiem, do czego jestes mi potrzebna. A zguba nasza jest niedaleka. I trzeba razem bedzie jakos temu zaradzic. Potrzebny bedzie gleboki namysl, Jaryno Longinowno. No, dobrze, na razie odpocznij, porozmawiamy potem. Wstal, kiwnal glowa, dotknal dlonia kotary. I wtedy Jaryna ocknela sie. Jakby z jej rak spadly okowy i wyjal ktos knebel z jej krtani. -Nie bedziemy zawierac zadnej ugody, potworze! Krzyknela i podniosla sie lekko, chciala wstac, ale nogi ja zawiodly. -Nigdy, slyszysz, nigdy! Poki zycia, bede na ciebie polowala] az cie zabije, przekletniku jeden! A jak zdechne, to zza grobu wroce. Slyszysz? Wroce i w grob cie wciagne! Pokiwal glowa pan Macapura i westchnal. Jakby Jaryna byla niemadrym dzieckiem. -Panno setniczanko, nie musze cie wcale zabijac. Jezeli nie przedluza wizy, to nam obojgu zostal raptem rok zycia! Zreszta i tego juz nawet nie mamy. Ot i cala historia. Gdy skonczyl, raz jeszcze kiwnal glowa i zasunal kotary. Odszedl. Jaryna uslyszala jeszcze skrzyp zamykanych skrzydel drzwi. I znow poduszka wydala jej sie twarda niczym kamien. Szukala go w niebie, ale pod gwiazdami bylo pusto. Szukala go i w dalekiej ziemi, gdzie lod lsni zielenia - ale tez go nie znalazla. Krzyczec - nikt nie uslyszy. Leciec dalej, powietrze nie pusci. Skrzydla uderzaja w pustke, kazde machniecie przejmuje bolem. -Jutrzenko? Zawolala - i zamarla. Cicho, cichutko migaja nieruchome gwiazdy. Ale oto z daleka, niczym ledwo slyszalny zew, dolecial okrzyk: -Jestem Jutrzenka! Czarna Wrona frunela w gore i gwaltownie uderzyla skrzydlami. -Jestem Jutrzenka. Jestem Zwiastun Switu. Uciekaj, Ireno. Teraz... teraz nie jest dobry czas. Trwa wojna. Wszystko na nic! Wokoltylko mrok i gwiezdny ogien. -Jutrzenko! Jutrzenko! Chce byc przy tobie! Chce byc z toba! -Dobrze. Wyciagnij reke. Czarna Wrona machnela skrzydlem... reka, w oczy uderzyl ja niebieski blask, zakrecil nia, cisnal w rozmigotany, iskrzacy sie wir. -Nie boj sie! Jestem! Jaryna kiwnela glowa-juz sie nie bala. Jego dlon byla twarda i ciepla. -Kiedy otworzysz oczy - nie dziw sie. Nie wszystko zobaczysz. Nawet ja nie widze wszystkiego. Dopiero teraz sie zdziwila, chciala zapytac - ale zrozumiala - nie czas na to. Nie wszystko? A niech tam! I tak to lepsze niz puste, lodowate niebo. Otworzyla oczy. Otworzyla - i natychmiast je zmruzyla... Stal lsnila blekitnym ogniem. Lazurowy blask byl oslepiajacy. I takim byl blekitny sztandar - ogromny i ciezki. -Kogos tu przywiodl, zrodzony z grzechu? Czyzbys zapomnial? Zapomniales o Azie i Azelu? Zapomniales o losie swojego ojca? Oczy tego, ktory stal naprzeciwko, lsnily blekitnym ogniem. Nie mial wieku, jak nie maja wieku niebiosa. -O niczym nie zapomnialem, Archistratigosie! Ona jest cora Ewy! Teraz decyduje sie i jej los! Jaryna rozejrzala sie dookola. Zwiastun Switu stal odziany w ciemnoliliowy plaszcz, bez zbroi i helmu. Mial tylko srebrna opaske na skroniach. -Niech zostanie - skrzywil sie pogardliwie Archistratigos. -I tak niczego nie zobaczy - i nie zrozumie. Niczego nie zrozumie? Dziewczyna znow szybko rozejrzala sie dookola siebie. Akurat, niczego! Wzgorze, dookola niego pole - a na polu rozstawione wojsko. A drugie -naprzeciwko. Tu zas prowadzi sie rokowania! Nad bozym swiatem zawisl szary polmrok. Niczego nie mozna bylo dostrzec - ani sztandarow, ani pancerzy. Ale Jarynie wydalo sie, ze zgromadzeni za Zwiastunem sa nieliczni. Z trudem mozna by sie bylo doliczyc wsrod nich kilku setek. A naprzeciwko... -Sadziles, ze za toba opowie sie piec armii, Zwiastunie Switu? Pomyliles sie. Wszyscy sa ze mna - i Zedekiel, i Rafael, i Jofiel i Rahab, i inni. A ja stoje na ich czele. Nie spodziewales sie tego? Zwiastun lekko sie usmiechnal i podniosl wzrok ku szarym niebiosom. -W rzeczy samej nie, Archistratigosie. Czyli i ty jestes teraz niewolnikiem Samaela? Niebieskie oczy rozblysnely ciemniejszym ogniem. Glos mowiacego zadrzal. -Lepiej... lepiej sie poklonic Samaelowi niz tobie, zrodzony z grzechu! Lepiej zachowac porzadek, chocby za cene rozlewu krwi, niz dac swobode tym... tym... Milczal Jutrzenka. Milczal i spogladal w szare niebo. -Wiesz, ze dlugo czekalem. Nie chcialem sie wtracac. Ale teraz nadszedl czas wyboru. Jezeli runa Granice, swiat ogarnie chaos! -Tak mowi Samael - usmiechnal sie Jutrzenka, nie odrywajac spojrzenia od sinej mgly nad ich glowami. - A ja powiem inaczej. Kiedy runa Granice, dzieci Adama nareszcie uzyskaja wolnosc. I stanie sie nowy swiat! Zakolysal sie niebieski sztandar. Gniewnie zaplonely oczy wodza w lsniacej zbroi. -Swiat stworow nizszego rzedu! Swiat grzesznego ciala! -Pokaze ci jedna rzecz - Zwiastun Switu wyciagnal przed siebie reke i otworzyl dlon. - Potrafisz, bez zadnej pomocy czy podpowiedzi, powiedziec co to jest? Przyprowadze ci zwierzeta i ziem-} skie gadziny wedle ich rodzajow. Potrafisz nadac im imiona? Nie potrafisz! A ludzie - potrafia! Czlowiek jest Jego wizerunkiem. Czlowiek - a nie ty! Ty jestes tylko Istota Sluzebna! O czym oni mowia? Jarynie nagle wydalo sie, ze juz o czyms takim slyszala, czytala albo opowiadal jej Chwedir-Teodor... -To wszystko slowa, zrodzony z grzechu. Tylko slowa! Nie znam imion zwierzat i gadow, ale wiem, kim ty jestes, Niosacy Swiatlosc! Nie pomoze ci zabawa slowami. Zeby skruszyc siedem regimentow trzeba czegos innego, zupelnie innego. No, prowadz swoich zagranicznikow! Prowadz! Na co czekasz? -Na znak! - dlon Jutrzenki leciutko scisnela jej palce. - Na znak, Archistrategosie! Szare bylo niebo i nieksztaltne. Ale Jarynie nagle sie wydalo, ze zorza drgnela, jakby czyjas dlon odsunela zaslone. ...gdy sie ocknela - dlugo nie mogla niczego zrozumiec. Jak pojela - poczula sie nieswojo. Czy to byl sen? A jezeli sen, to czy zeslal go Bog? Jak nazwal Jutrzenke pan Archistratigos? Niosacy Swiatlosc? Drgnelo jej serce. W tym imieniu pozornie nie krylo sie nic zlego - przeciwnie. Niosacy Swiatlosc przynosi ludziom blask i rozpedza mrok. Przeciez i Bog stworzenie swiata zaczal od swiatlosci. Wiec czemu sie tak boi? *** Dziwna byla jej suknia - nie jedwabna, ale i nie z aksamitu. Jakby brokat, ale lekki, prawie nic niewazacy. Material tak piekny, ze nie sposob bylo sie nan napatrzec. Tkanina przelewala sie srebrnym blaskiem - mimo woli chcialo sieja pogladzic palcami.-Nie chce - Jaryna opamietala sie i odepchnela od siebie nowa suknie. - Nie wdzieje tego i nigdzie na pojde. -Ale pan namiestnik kazal! Dziewczyna westchnela. Nie warto bylo spierac sie ze sluzaca. Zreszta, nie winila sluzacej, ani nie chodzilo o suknie z nieznanej tkaniny. Nie chciala po prostu po raz kolejny poddawac sie rozkazowi obcego. Zreszta ten, kto jej rozkazywal, nie byl zwyklym sobie obcym! -Pan namiestnik prosil, zeby sie pani pospieszyla. Pan namiestnik prosil, zeby pani poszla do Sali Audiencyjnej. Prosil! Uprzejmy czlowiek z tego pana Macapury. Tego ranka Jaryna po raz pierwszy zdolala wstac. Noga z podcietym sciegnem nadal ja zawodzila, ale ustac mogla. O to juz zatroszczyl sie Dziki Pan - sluzaca przyniosla laske. Lekka laske z twardego drewna, wzorzyscie rzezbiona i inkrustowana srebrem. Dla drogiego goscia niczego nie zal! Westchnela panna setniczanka. Zrozumiala, ze trzeba pojsc. Pan Macapura nie lubil, kiedy mu odmawiano. Nie zechce pojsc sama - to przywloka ja na sznurze. Gola. Wyglad zamku za bardzo jej nie zdziwil. Jaryna widywala takie nieopodal miasta Kijowa. Wznosili je Starzy Panowie. Nieliche fortece - z mocnymi murami, blankami i glowna wieza, zwana donzo-nem. Po wojnach hetmana Zenobiego niewiele ich zostalo -pospolstwo je popalilo i porozwalalo, ze kamien na kamieniu sie nie ostal. Nie tylko pod Kijowem takie zamki stawiano. Nie opodal Walek tez takie sa. W jednym nawet panna setniczanka byla i nigdy tej gosciny nie zapomni. Tylko ze tam raczej lochy ogladala. Jak to powiedzial nieszczesny pan Stanislaw - Dziewiaty Krag. A tu przyszlo jej podziwiac komnaty paradne. Idac po kretych schodach wspierala sie na lasce i uwaznie rozgladala sie dookola. Zobaczyla sporo - a to, co zobaczyla, lekko ja zdziwilo. Niezbyt bogato zyl pan Macapura! Sciany byly kamienne. Gdzieniegdzie tynkowane, reszta to gole plyty. A moze poprzedni namiestnik poszedl na wygnanie, wiec wszelkie dobra wywieziono, a pana Macapure osadzono w pustej forteczce? Sala Audiencyjna byla na najwyzszym pietrze. Miala wielkie, strzeliste okna, na wysokosc czlowieka. Bez krat. Jaryna nie wytrzymala i podeszla do najblizszego. Zamkniete. Wyjrzala na zewnatrz i spojrzala na swiat przez grube szkla. Wysoko! W dole, za murami ciagnely sie laki, wzgorza, a dalej, na lewo, las. Niezbyt gesty i niewysoki. Od lasu ciagnela sie ukosem droga ku odleglej rzece i przez most do miasteczka. A tam widac bylo dzwonnice. Czy to nie z niej Gliniane Szakale probuja sie uczyc swobodnego szybowania? -Podziwiasz okolice, Jaryno Longinowna? Drgnela. Odwrocila sie tak szybko, ze laska upadla na dzwieczne plyty. Cicho ja podszedl pan Macapura. Jak kot podchodzi mysz. -Mam nadzieja, ze szlachetna panna cieszy sie dobrym zdrowiem? Jaryna kiwnela glowa, nie myslac i nie zastanawiajac sie nad odpowiedzia. Niespodziewanie odkryla, ze nie wiadomo dlaczego, ale trudno jej stac. Oparla reke na marmurowym parapecie. Laska! A niechze ja! Lezy na ziemi. W nastepnej chwili laska byla juz w dloniach Macapury. Podaj ja z usmiechem, a potem podszedl blizej. -I ja lubie stad patrzec. Pieknie, i tylko szubienicy porzadnej brakuje. Ale wydalem juz polecenie - postawimy ja tam, kolo tego lasku. Przeciez tu, Jaryno Longinowna, prawie nie wieszaja - przewaznie scinaja. Tez niezle, ale szubienica lepsza. Chlopi moga dlugo w calej krasie podziwiac jej owoce, co wielce jest przydatne - przyklad idzie na kraj. A jak smola oblac, to i caly rok owoc powisiec moze. Albo i dwa. Pozytek z tego dwojaki - i dla porzadku, i dla zbawienia duszy. Nie mowiac juz o tym, ze podatki chetniej placa! Na tlustych wargach usmiech, oczy tona w dobroci. Troskliwy jest pan Macapury dba o gospodarstwo... -Wiele tu trzeba poprawic, Jaryno Longinowna. Ziemia tu zyzna, wetknij kij, a korzenie zapusci. Ale co z tego? Poczytalabys, jakie tu podatki sciagaja! Smiech tylko! Sam twoj bat'ko ze trzy razy by natychmiast je trzykrotnie podniosl, no a ja... Jaryna w ogole nie chciala tego sluchac. Dziki Pan nagle wydal jej sie zlosliwym chlopcem, ktory chwali sie liczba zameczonych kotow. I nagle jakby sam zrozumial -natychmiast skonczyl watek. -Madra ty jestes, panno setniczanko. Widzisz, ze bzdury plote. Nie po tom cie tu zaprosil. Usmiech znikl z jego twarzy. Spochmurnialy oczy. -Popatrz no, Jaryno Longinowna, na jasne sloneczko. Co? Czyzby sie przeslyszala? Znowu zartuje Dziki Pan? -Popatrz, no popatrz! Od jego spojrzenia ciarki jej przemknely po skorze. Czyzby ja zapraszal, by napatrzyla sie przed smiercia? No, dobra! ...uderzyl ja w oczy zolty blask i niemal oslepil. Zamknela powieki - ale wciaz jeszcze miala przez oczami ognista plame. -Nie otwieraj przez chwile oczu, panno setniczanko! Nie otwieraj, ale sluchaj. Teraz lato, slonce tu gorace, goretsze od naszego. Goretsze - i bardziej jaskrawe, jasniejsze. Nie moze byc inaczej, bo jestesmy na poludniu, jakby u Berberow. Jakiz duren bedzie tu patrzyl na slonce? Jaryna uniosla powieki, ale zolta plama wciaz plywala jej przed oczami. Pokrecila glowa. Wrazenie slepoty zostalo. -A jednak znalazl sie taki glupiec, ktory sloncu sie przyjrzal. Domyslasz sie, kto to taki? Oczywiscie, domyslila sie. I zdziwila niepomiernie. Co sie stalo z panem Macapura? Do kolegium postanowil wstapic, liczeniem gwiazd sie zajac? Mowil jej Chwedir, ze sa i tacy. Chodza w ciemnych dlugich sukniach i wszedzie nosza ze soba rury do patrzenia. -Moze usiadziemy, panno setniczanko. Nie ma potrzeby, zebys noge meczyla. Kiedy wzial ja pod reke, nawet sie nie opierala. Natychmiast zrozumiala, ze nie w udawanej uprzejmosci sprawa. Cos sie stalo. W przeciwnym razie Dziki Pan ani by sie obejrzal na slonce! Usiedli tuz obok - na wysokich krzeslach, ustawionych jakby na pomoscie. Krzesla byly niewygodne i twarde. Macapura dlugo sie sadowil i siedzenie przymierzal. W koncu znieruchomial. Chrzaknal, wasa podkrecil. -A wiesz ty, Jaryno Longinowna, co to za miejsca? Na tych krzeslach tylko knez i knehini moga zasiadac. Jezeli, na przyklad, w gosci zechce zjechac, to tu akurat go sie sadza. Znaczy - ja siedze na kneziowym miejscu, a ty na miejscu jego pani! Zachichotal. Rozesmial sie. Mrugnal do niej. Jaryna znow sie zdumiala. Zupelnie jak chlopiec! Chwedir, jako wyrostek siadywal czesto za ojcowskim stolem na jego fotelu i okulary pana pisarza na nos wkladal. -Tak, my z toba jestesmy od tej chwili zdrajcami stanu. Ech, gdyby byl czas, nie tutaj, a na samym tronie pana Sagora bym sie rozsiadl! Mowia, ze troche twardawy, ale jakos bym to wytrzymal. Jaryna pamietala tamten tron. I tron, i kniazia, ktory go sie trzymal i krwia broczyl z urwanej dloni. A dobrze byloby przy tamtym tronie samego pana Macapure powitac! Tak, zeby kosci chrupnely i zyly popekaly! I zeby pierscien... Pierscien! Krwawy kamien! Targnelo nia przerazenie. Spojrzala - i znieruchomiala. Na piersi pana Macapury-Kolozanskiego plonal krwawym ogniem klejnot. Blaskiem gorzal i mienil sie-jakby do niej mrugal. "Pojdziesz do mnie na lancuch?" Ach wy, czarownicy przekleci! Kolkiem by was osinowym! Dziki Pan podchwycil jej spojrzenie albo po prostu cos poczul. -Podziwiasz klejnot, Jaryno Longinowna? To ozdoba rodzinna, zostala mi po ojcu, Leopoldzie. Najpierw byl tu bialy diament, ale stracil go bat'ko w miescie Paryzu. Stracil - i wstawil inny. To rubin, panno Jaryno, z samych Indii przywieziony, z prowincji Kaszmir. Powiedzial to spokojnie, pozornie obojetnym tonem. Ale gdy mowil, nie odrywal wzroku od jej twarzy. Jakby ja badal. Jaryna miala ochote zapytac go o siwobrodego wieznia, a takze o plac Greve, ktory w miescie Paryzu sie znajduje, ale zmilczala. Jeszcze zdazy! We wlasciwym czasie wszystko Dzikiemu sie przypomni. Pana Stanislawa takze! Powiercil sie Macapura na krzesle, az wreszcie usiadl spokojnie. -Posluchaj, Jaryno Longinowno. Wszystko zaczelo sie od drobiazgu. Trzy dni temu po miasteczku poszly sluchy, ze o zachodzie slonca blysnela obok niego iskierka. Blysnela i zgasla. Pogadali ludzie i zapomnieli. A ja nie zapomnialem. Pomilczal przez chwile Dziki Pan i grubymi palcami po podlo-kietnikach zabebnil. Jakby szukal potrzebnego mu slowa. -Sam sie nawet zdziwilem: czemu mi takie nic utkwilo w pamieci? A potem sobie przypomnialem: "Iskra, plamka, kreska, o potem kolumna". Podobne do dzieciecej zagadki. Nie slyszalas, panno setniczanko? Jaryna pokrecila glowa. Nie slyszala. Nie lubila zreszta zagadek. Zrozumiala tylko jedno - Macapura wcale nie zartuje i nie dla zabawy zmusza ja do patrzenia na slonce. -Jest taka ksiega - nazywa sie "Rafii". Opisuja w niej takie odrazajace czary, ze nawet mnie samego niekiedy mdlilo. Ale - przeczytalem tam pewna przypowiesc - o Wezu, ktory w dawnych czasach chcial zgubic Ziemie. I stamtad wlasnie zapamietalem o iskrze, plamce i calej reszcie... Dziki Pan wstal i szyja pokrecil, jakby nagle duszno mu sie zrobilo. Jakby ktos zaczal na jego byczym karku petle zaciskac. -Poslali tego Weza pewni aniolowie, ktorym to dzielo sam Szatan poruczyl. A zeby niszczyciela przed czasem nie spostrzezono, obok samego Slonca go ukryli. Mozna go bylo spostrzec tylko jako niewielka iskierke o zachodzie. Ale po kilku dniach... Dopiero teraz Jarynie przyszlo na mysl, zeby znak krzyza na piersiach uczynic. W rzeczy samej, ma kogo ludojad wspominac! -Przestraszyl sie pan Szatana? - nie wytrzymala. - I czemuz to mialby sluga bac sie swego pana? Dziki Pan zamrugal oczami i uniosl brwi. Przez chwila mial taka mine, jakby zbieralo go na smiech. Ale sie nie rozesmial. -Oj, glupias ty, panno Jaryno. To durne chlopstwo palce gwozdziami sobie przekluwa i po polnocy na piec wlazi, zeby sprzedac swoja dusze Szatanowi. Sprzedaja - i nadaremnie. Tak naprawde Szatan w ogole nie zwraca na nich uwagi. Tys choc Biblie czytala? Setniczanka znow sie przezegnala. Przekletnik najpierw powoluje sie na Nieprzyjaciela, a potem na Pismo Swiete. Nie wiadomo, co gorsze! -Szatan, ktorego raczej nalezaloby nazywac Tym, Co sie Przeciwil, wcale nie jest wrogiem Boga. Nie pamietasz ksiegi Hioba Cierpietnika? "Otoz zdarzylo sie pewnego dnia, ze przybyli synowie Bozy, zeby sie stawic przed Panem, a wsrod nich przybyl tez i Szatan". Zrozumialas? Przybyl z aniolami, bo sam tez jest aniolem. Stawia sie przed Panem i otrzymuje oden rozkazy. Ty, Jaryno Longinowno, mniej popow sluchaj. To szkodzi zdrowiu! Po raz trzeci juz sie nie zegnala. Reka jej znieruchomiala. Pamietala Ksiege Hioba. A werset o Szatanie przekletym tez pamietala, ale nigdy dotad jakos sie nad nim nie zastanawiala. -I dlatego pomysl o zniszczeniu Ziemi wcale nie zrodzil sie w jego glowie. Ale nie w tym sek. Chodzmy, popatrzmy jeszcze raz. Razem popatrzmy. Gdy wstala, laske jej podal i reke zgial w lokciu. Wypisz wymaluj, wytworny kawaler. Obok okna stalo sie cos dziwnego. Popatrzyl Dziki na niebo, zmruzyl oczy i zaczal szukac czegos po kieszeniach. Dlugo szukal - widac glebokie sa panskie kieszenie. -No, popatrz, Jaryno Longinowna. Podoba ci sie? Wziela i obrocila w dloniach. Zwierciadlo? Raczej nie. Szklo, ale jakies takie metne. Jakby je okopcono. Tknela palcem - nie sciera sie czern. -To, panno setniczanko, nazywa sie tu optyka. Nie jest to zwykle szklo, ale przydymione. A jak przez nie popatrzysz, wszystko sie wieksze wydaje - i to cztery razy. Biegli sa tu mistrzowie! No, sprawdz sama! Spojrzala Jaryna na Dzikiego Pana - i niewiele braklo, by odskoczyla z przestrachem. Alez maszkara! Czarny jak Murzyn, a morda niczym spory arbuz! -Zrozumialas? To teraz popatrz na slonce. Nie boj sie - teraz oczu sobie nie osmalisz. Nie bylo co robic. Spojrzala. Malenkie bylo to slonce - jak drobna miedziana moneta. Plaskie - a przy brzegach mialo jakby ciemna obwodke. Jarynie zrobilo sie troche nieswojo - i to ma byc zrodlo blasku, ktore daje zycie wszystkiemu? Tfu, przywidzenie jakies! -A teraz - odrobine w lewo. Niebo wydawalo jej sie szare, wcale nie takie jak to, ktore widziala we snie. I dziwnie wygladala na tym niebie czarna plamka - jakby jakis uczniak niezdara kleks zrobil. -Znaczy, to jest Waz? - zachnela sie. Odjela od oczu czarne szklo i zmruzyla oczy. Jaskrawe slonce mieli w tym kraju! Zamyslil sie Dziki Pan, was podkrecil i cmoknal pulchnymi wargami. -Jaryno Longinowno, o Wezu pisza w ksiedze Rafii. A pisza po to, zeby wszyscy pojeli. Oczywiscie, ze to nie Waz. Nie w nazwie sprawa. Wkrotce plama sie rozrosnie, a potem lej z niej sie wysunie. A w ten lej caly swiat wciagnie. Nie wytrzymala - znow spojrzala na niebo. Plamka - malenka taka, ledwo ja mozna zobaczyc. Ale jak sie dobrze przyjrzec... -Nie moze inaczej byc, tylko dziura? - zdumiala sie dziewczyna. - Jakby niebo ktos przebil na wylot! Pan Macapura nie odpowiedzial, tylko kiwnal glowa. -Trzeba napisac do hetmana... do knezia! - szybko powiedziala Jaryna. I natychmiast ugryzla sie w jezyk. Do knezia Sagorskiego? A moze i samej do niego pojechac i glowe mu swoja na tacy zawiezc? Zreszta po co pisac? Przeciez kniaz wszystko wie! Wie! "Niezgodne z prawem... dokonane bez pozwolenia wladz przejscie pana Macapury przez Granice, w jakis sposob naruszylo jej funkcjonowanie... istnienie. Co wiecej, prawdopodobnie zagrozilo naszemu swiatu... Naczyniu... rzeczywistosci". Znaczy, pan prokurator Ulu mowil prawde! -Ale co robic, panie Stanislawie? Gdy tylko to powiedziala, ugryzla sie w jezyk. Jak mogla wyrzec cos takiego? Wybacz, panie Stanislawie, rycerzu szlachetny! Ale pan Macapura znow nie odpowiedzial. Zalozyl rece za plecy i zwiesil ponuro glowe. Podszedl do pustego ksiazecego krzesla. Nie doszedl i zawrocil. -Juz napisalem do knezia, Jaryno Longinowna. Nie jest glupi, wszystko zrozumial. Ale co z tego? Ma wezwac czarodziejow? Zabie lapki zaczac suszyc? Ponownie ruszyl do krzesla, zatrzymal sie i zawrocil. -Przez Granice tez sie nie przejdzie. Ani z wiza, ani dzieki czarodziejskiej sztuce! Tkwimy juz jakby w trumnie! Jaryna uwaznie mu sie przyjrzala. Albo jej sie wydalo, albo rzeczywiscie Dziki Pan tchorzyl? Czyzby bylo az tak zle? Takie to sprawy! -To pan Macapura nie wie? - usmiechnela sie. - Przeciez Granice pozamykano z laski zacnego pana! Oj, panie, milosciwy panie... Taki wielki czarnoksieznik i dal sie zamknac w saku! Tak samo, jak ten glupi chlop, ktory klul sie w palec i czekal na diabla o polnocy! Pan Macapura poruszyl sie gniewnie, ale nic nie odpowiedzial. A Jarynie zrobilo sie wesolo. -Powiadasz, ze nie nalezy sluchac popow? No, ale przeciez rozni sa popi. Ot, Chwedir Jenocha, ktoremu zabiles bafke, przy jakiejs okazji powiedzial cos madrego. Nie wolno tykac delikatnych substancji, poniewaz z nich jest utkany swiat bozy. A ty, wielki i wladny panie, butem je postanowiles rozwalic! Powiedziawszy to, poczula dume. Zapamietala przecie! Ech... szkoda, ze tak rzadko z Chwedirem-Teodorem rozmawiali! A jezeli rozmawiali, to o tych delikatnych substancjach, zeby je po trzykroc!... Ej, Chwedir, Chwedir! Czy jeszcze cie kiedys zobacze? -Ciesz sie, zes mnie zawstydzila, Jaryno Longinowno! Jak sie stad wydostaniemy, prosto do klasztoru Miezygorskiego rusze. Wlosienice wdzieje, lancuch dwupudowy. I zaczne lac lzy. Bede plakal i klanial sie przed ikonami. Ale najpierw musimy sie stad wydostac, pojmujesz? Ocknela sie z zamyslenia. Chwedir daleko, a Dziki Pan blisko. Usmiecha sie, wasy gladzi. Widac szybko odzyskal rezon. -Tak sobie mysle, panno setniczanko... Mamy miesiac, nie wiecej. W ciagu tego miesiaca musimy sie jakos wykrecic. Rozumiesz? -Wykrecic sie? Az zadrgala w jej dloniach laska. Ech, gdyby nie bezwladna noga, z jaka radoscia chlasnelaby nia po nienawistnej mordzie. -Och, przebiegly ty jestes, panie Macapuro! Och, jaki przebiegly! No dobra, ty sie wykrecaj, a ja popatrze. A bedzie na co patrzec! Westchnal pan Macapura i poprawil kaftan na brzuchu. Podszedl do okna i przylozyl do oka dymne szkielko. -Wczoraj byla mniejsza. Rosnie! Nie, Jaryno Longinowna. Ty bedziesz sie wykrecac, a ja popatrze. Glupi jest knez Sagor - wypuscil z rak czarodziejski talizman. O mnie sie nie martw, moja jaskoleczko. Ja cie nie wypuszcze! Drzwi zamkniete. Na oknach drobna siateczka - ani ich otworzyc, ani wyjrzec na zewnatrz. Wiezienie! A ze nie w wilgotnym lochu, tylko w pieknie umeblowanej komnacie -czy to w koncu jakas roznica? Moze tylko mierzyc pokoj krokami. A czy wiele ich sie postawi z chroma noga? -Otworzcie! Otworzcie! Cicho. Nawet slug nie slychac. Zamek jakby wymiotlo. Usiadla Jaryna na brzegu lozka i upuscila laske. Nawet sie po nia nie schylila - ani sil, ani potrzeby nie bylo. Po co? Nikt jej nie zaprosi do zabawy. -Hej, jest tam kto? Nikogo! Pewnie stoja w korytarzu, ale boja sie odezwac. Ciezka reke ma Dziki Pan, zdazyl juz pacholkow nauczyc moresu. Nawet jezeli zostala tu jakas poczciwa dusza, to i tak jej nie pomoze. Strasznie! Czemu tak sia dzieje? Czemu tylko raz miala okazje stanac z tym upiorem twarza w twarz i szabla o szable uderzyc? Wszystko by oddala za dziadkowa "karabelke", ale gdziez jej teraz szukac? Trzeba by chyba zapytac tego panskiego psa, Judke? I nie pokona Dzikiego Pana. Swietnie na szable sie bije, na smierc zarabac moze. Jak bies! Bies? Zamyslila sie Jaryna, podbrodek oparla o zlozone piastki. W jednym sie przeliczyl Dziki Pan - dal jej czas do namyslu. Nie moze byc inaczej, tylko jest za bardzo pewien swego. Pewien, ze ona, Jaryna Zagarzecka, jest calkowicie na jego lasce. Zechce, w dyby ja wsadzi, zechce, do loza wezmie. Twarz dziewczyny powlekla sie czerwienia. "Czyli... serduszko z pieprzem? No, Jaryno Longinowna? Jak sobie radzisz z szabla - juz wiem..." Lepiej nie wspominac, to moze zapomni! Jak sie na nia zwalil, jak w twarz sapal... Nie, nie wolno! Nie wolno wspominac! Przypomni sobie - kiedy przyjdzie czas, ze bedzie mogla Dzikiego Pana na kawalki rozszarpac! Nie wczesniej! Targnela glowa panna setniczanka, jakby zmory chciala sie pozbyc. Nie da rady szabla biesa pokonac. A gdyby sprobowac inaczej? Nieglupi jest pan Macapura, czytal nawet te ksiege o czarach, "Rafii"... Ale czy naprawde jest madry? Usmiechnela sie Jaryna, polozyla na pieknie tkanej poscieli i wetknela rece pod glowe. Przypomniala sobie, jak sie w jej obecnosci posprzeczal kiedys z waleckim popem dziwaczny i kaprysny czarodziej Panko. Dobrodziej Nikodem mu cytaty z Biblii, a rumiany pasiecznik mruzy oczy i krzywi gebe w usmiechu: "Madrys ty, ojczulku, madrys... Tylko we lbie masz same glupoty!". Nie za madry jest Dziki Pan! Gdyby byl naprawde madry - nie zadzieralby z calym wojskiem zaporoskim! Czy to oni zyli na wyspie posrodku Morza Czarnego? Spalilby Walki, niechby i Poltawe spalil - i co, na tym by sie mialo skonczyc? Choc panowie pulkownicy i starszyzna sztabowa poobra-stali w tluszcz, przecie czegos takiego by nie zdzierzyli! Chciwosc przeslonila Macapurze rozsadek! A kiedy szkod narobil, postanowil uciec! Niby madrze - za Granice sie schronil, do sasiedniego swiata. Ale nie pomyslal o tym, ze czarnoksieska wiza tylko na rok wystarczy! Czyli panski strach silniejszy jest od jego rozumu! Teraz ona, Jaryna Zagarzecka... Nie wytrzymala - ponownie sie poderwala. Dlugo podnosila laske, wreszcie wstala i podeszla do drzwi. Za drzwiami bylo cicho. No i dobrze! Nikt jej nie bedzie przeszkadzal w mysleniu. Co z tego wszystkiego wynika? Dowiedzial sie Macapura, ze nie wiedziec skad, u Jaryny pojawila sie nieznana moc. Dowiedzial sie i zrozumial, ze tej mocy mozna uzyc do ratunku. Swojego ratunku. Dowie sie panna setniczanka, ze swiatu grozi zaglada, wezwie nieznanego wybawce, a Dziki Pan kleszczami uczepi sie jej sukni. Jak rak! Madrze? Naprawde madrze? Dziki Pan doszedl do wniosku, ze ona nade wszystko ceni swoje zycie. I z tego powodu gotowa bedzie nawet jego, antychrysta Macapure z piekla wytaszczyc. Zacznie wiec grozic i obiecywac roznosci! A niech sobie robi, co chce! Usmiechnela sie Jaryna i laska lekko w drzwi postukala - stuk! stuk! stuk! Jak to szlo w tej bajce, ktora jej kiedys Chwedir opowiadal? "Ja, Czarna Reka przychodze cie zjesc - z raczkami, nozkami i paluszkami". Stuk, stuk, stuk, Dziki Panie! Nie slyszysz, jak stuka twoja Smierc? Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Teraz juz wiem, jak sie lata! To bardzo proste! Juz latalem! Wspialem sie na wielkie drzewo w sadzie. Wcale sie nie przestraszylem! Kiedy dorosne, bede mogl latac pod samymi gwiazdeczkami. Naucze latac Irene. Piekny, ktory za mna chodzi, poznal mnie ze swoja dziewka. Ona jest dobra. Pogladzila mnie po policzku. Powiedziala, ze nazywaja mnie potworem - a ja nie jestem potworem i piekny ze mnie chlopak. I ze juz niedlugo trzeba mi bedzie szukac zony. Zapytalem, co to takiego - zona. Smiala sie. Powiedziala, ze juz niedlugo wszystkie dziewki beda umieraly na sam moj widok. Powiedzialem, ze nie chce, aby umieraly. Znowu sie smiala - i piekny tez sie smial. Piekny przyniosl zelazna koszule i poprosil, zebym ja przymierzyl. Koszula ciezka i bardzo wielka. Piekny powiedzial, ze nosil ja kniezyc, ktory umarl. Tez ja bede nosil, kiedy koszula sie skurczy. Piekny dal mi potrzymac miecz. Miecz nie jest ciezki. Powiedzialem mu, ze ten miecz nie jest prawdziwy. Prawdziwe miecze nie robi sie z zelaza, ale z ognia. Ciotka zapytala, czy slysze motyle. Powiedzialem, ze slysze. Poprowadzila mnie do wujka Knezia. Wujek Knez choruje. Siedzi na wielkim krzesle. Czerwony kamien na jego pierscieniu juz nie plonie blaskiem. Wujek Knez poprosil, zebym wezwal motyle. Powiedzial, ze chce z nim porozmawiac Knez Sagor. Wolalem. Dlugo wolalem. Jeden motyl sie odezwal. Rozowy. Jaskrawy i jasny. Motyl mi powiedzial, zebym sie nie wtracal. Zebym nie mieszal sie do nie swoich spraw. Obrazilem sie. Powiedzialem, ze jak dorosne, to go zlapie. Motyl sie przestraszyl i zgodzil porozmawiac z wujkiem Kneziem. Wujek Knez spytal motyla, czemu ten nie spelnil obietnicy. Bardzo sie rozgniewal. Wujek Knez krzyczal. Motyl odpowiedzial, ze dotrzyma tego, co obiecal. Wujek Knez i ciotka moga odleciec. Motyle im pomoga. Wujek Knez zapytal, czy moze z nimi odleciec Kniezyc Tor? Motyle odpowiedzialy, ze nie. Mowily, ze zamknieto jakas Granice. I ze moga przeniesc wujka i ciotke w jakies spokojne miejsce. Tam bedzie mozna dlugo zyc bez "wizy". Rozowy motyl poprosil mnie, zebym pokazal Kneziowi to miejsce. Wzialem Knezia za reke i pokazalem. Przestraszyl sie. Spokojne miejsce jest zle. Tam jest bardzo zimno. Ciezko sie tam oddycha. Motyl powiedzial, ze wujek Knez nie umrze. Bedzie czekal w spokojnym miejscu, dopoki motyle nie znajda mu domu. Wujek Knez bardzo sie zloscil. Strasznie krzyczal. On mysli, ze uda mu sie oszukac motyle. On mysli o "ewakuacji". Sadzi, ze ciotka mu pomoze. Ciotka nie chce pomoc Kneziowi. Ona chce, zeby umarl. Wspomina chlopca imieniem Klik. Ten chlopczyk umarl. Ciotka chce odleciec. Rozowy motyl jej obiecal. Wujek Knez o tym nie wie. Oni sa zli. Sa niegodziwi. Bylo mi niedobrze. Zabrali mi wszystkie sensy. Pokazalem braciszkowi miejsce, gdzie pekly blonki. Nie zobaczyl. Powiedzial, ze wszystko wymyslilem. Powiedzial, ze swiat nie moze zginac, jezeli nie zechce tego Bog. Spytalem, co to takiego, ten Bog. Braciszek mi powiedzial. Mowil, ze Bog rzadzi swiatem. Powiedzialem mu, ze wlasnie Bog jest swiatem. On mi powiedzial, zebym nikomu o tym nie mowil. Bat'ko jest daleko. On mnie nie slyszy. Nie wiem, jak mu pomoc. Moje sensy sa za lekkie. *** Musze porozmawiac z Bogiem.Jaryna Zagarzecka, corka setnika Tym razem nie swiecilo slonce. Ciemno bylo w komnacie - niepotrzebnie poustawiano wszedzie swiece. Dziki Pan siedzial pograzony w mroku. Widac bylo tylko czerwony ogieniek panskiej fajki, ktory migotal niczym czarcie oko. Macapura pykal z fajeczki i milczal. Jaryna tez sie nie spieszyla z rozpoczeciem rozmowy. Od czego zacznie? Posle ja w dyby, czy zaproponuje worek czerwoncow? -A wiesz ty, Jaryno Longinowna, co sobie umyslil knez Sagor? Drgnela. Mimo wszystko potrafil ja zaskoczyc, wampir jeden! -Przeciez wiem, o co cie wypytywal! O Szkarlatne Wrota i nasz kraj. Prawda? -Prawda. Rozblyslo diabelskie oko. Rozplomienilo sie i zgaslo. -Ot, paskudztwo! Nawet fajki porzadnej nie potrafia wytoczyc. I tyton tu nie rosnie... Sagor, Jaryno Longinowna, to znany czarnoksieznik. Ten swiat od zarania dziejow pelen jest czarnoksieznikow. Zastanawialem sie, dlaczego tu prochu nie wymyslono? Przyjezdzaj z armatami i bierz, co chcesz! Akurat! Maja tu taka magie, ze proch nie jest im potrzebny. Jaryna kiwnela glowa, nie odrywajac wzroku od czerwonego ognika. Slyszala! Opowiadal jej o tym dziwaczny pan Rio. Jak to on mowil? "Wydaje mi sie, ze w moim swiecie prawa magiczne... czarodziejskie, maja wieksza sile, niz fizyczne. U was cos takiego jest wyjatkiem. U nas jest to regula". -Usilowala mi to wyjasnic pani Sale. Szczerze mowiac, niewiele zrozumialem. To Naczynie jest chyba blizej Niebianskiego ognia. Moze to prawda. Prawda? "Rozmawialismy o tym z panem Teodorem i on wysunal przypuszczenie, ze moj swiat lezy blizej Sfery Wewnetrznej, dlatego wiecej w nim subtelnej materii..." -I co z tego? - nie wytrzymala Jaryna. - Jakiz pozytek z tych czarnoksieznikow, skoro nie potrafia uratowac swojego swiata? Ogieniek zaskwierczal i zgasl. Macapura wstal i ruszyl ramionami - jakby zrzucal z nich wielki ciezar. -Nie moga uratowac. Ale co do innych spraw... widzisz, Jaryno Longinowna, knez Sagor zachowal pewien czar na ostatnia chwile. Jaki - na razie nie powiem. Czar, ktory obroci w popiol caly tutejszy swiat, ale inny jakby wezmie w niewole... Podszedl blizej, przechylil glowe w bok i spojrzal jej w twarz. Jakby chcial rzec: pojelas, panno Zagarzecka? -Przeciez nie z innego powodu cie o Szkarlatne Wrota wypytywali! Myslisz, ze knez chce uciec? Nie do ucieczki mu to potrzebne! Chce sie tylko dowiedziec, skad sie tu wzielismy. Straz Graniczna niczego nie powie, bo i nie wie, jej sprawa to sprawdzanie wiz i przepuszczanie przez Brame. Koniec drozki widzial, a poczatku nie. Tu, panno setniczanko, kazdy szczegol jest wazny. Dowie sie, skad zaczela sie droga, i tam w ostatniej chwili skieruje swoj czar. Czy wyrazilem sie jasno? Jaryna milczala, nie wiedzac, co powiedziec. Lze upiorzec, zeby cene podbic? Ale przeciez ja wlasnie o to pytali! I o szatanski obrzed, i o rodzinny kraj. O drogi, twierdze, miasta. -Otoz i masz cene naszej ugody. Ty swoich obroncow prosisz - bardzo prosisz! - o to, zeby nas uratowali. Albo niech nas przeniosa w inne, bezpieczne miejsce, albo niech to uczynia bezpiecznym. A ja... po pierwsze, uratuje ci zycie. Po drugie - opowiem o tym, co wymyslil knez Sagor. Jego czar jest potezny, choc bardzo przemyslnie utkany. Przerwiesz nitke - wszystko rozsypie sie w proch. A ja ci pokaze te niteczke. Uratujesz, Jaryno Zagarzecka, cale Zaporoskie Wojsko, a moze i caly swiat! Jak Marysia Bohuslawka! Zachichotal Dziki Pan, ale smiech ten wzbudzil w Jarynie groze. Jakby Macapura sie nie smial, ale warczal. -A kiedy twoi obroncy wyprawia nas ponownie do Walek, ty, moja jaskoleczko, za mna starym przed swoim bafka i hetmanem sie wstawisz. Dlatego, ze lont juz plonie, a tylko ja wiem, jak go zgasic! Pochylil sie i zaciagnal sie tytoniem. Dziewczynie nagle sie wydalo, ze panskie oczy plona czerwonym ogniem. Jakby ktos w mroku zapalil dwie fajki. Setniczanka zamknela oczy. Zagryzla wargi - do bolu, do krwi. Coz ma zrobic? Caly ten zamet jest dzielem jakiegos przekletego czarownika! A jezeli nie? Jezeli to wszystko prawda? -Niezles to sobie, panie, obmyslil - usmiechnela sie wreszcie. - Wszystko obmysliles, wszystko uwzgledniles. Ale ja w rece tez mam niteczke. A na tej niteczce, zacny panie, wisi twoje zycie. A moze nie? Jakby ktos skrzypnal drzwiami. Drgnely grube wargi. - 1 twoje zycie na niej wisi, jaskoleczko! Razem wisimy, razem spadac bedziemy. -A skoro tak, to opowiedz mi, co tez knez wymyslil! Nie przywyklam wierzyc na slowo - osobliwie takim jak ty! A ja poslucham! Dziki Pan westchnal glosno. Cmyknal i pokrecil glowa. -Znaczy, nie wierzysz? No dobrze, i tak wszystko jedno - jak sie nie wydostaniemy, w piekle tylko bedziesz mogla to opowiedziec! Ponownie rozsiadl sie na krzesle. -Dowiedzialem sie, co zrozumiale, od pani Sale. Madra jest - ale co baba, to baba. A baby, jak ci wiadomo, panno Zagarzecka, sa gadatliwe. Szczegolnie, kiedy sie rozmarza albo w wielkim gniewie. No, rozmarzyc sie to sam jej pomagalem... He! he!... no, nic... w rzeczy samej miekla jak wosk. A gniewu i zlosci w niej tyle, ze cale morze by zapelnily. Wiesz ty, ze knez jej narzeczonego na smierc skazal? Takie buty! Jaryna niepomiernie sie zdziwila. I po czyms takim wiedzma mu jeszcze sluzy? A moze i nie sluzy? Moze pani Sale ma swoje wlasne cele? No, no... -O tym kneziu wiele rzeczy mi opowiedziala. Oj, wiele! A miedzy innymi taka opowiastka mnie poczestowala, ze jego praszczur zdobyl tron nie szabla, a z pewnym demonem zawarl przymierze. No, niczym Mojzesz na gorze Synaj! Panskie oczy znow zaplonely krwawym ogniem. Macapura az pochylil sie ku przodowi - tak sie tym przejal. Jaryne tez to zaciekawilo. Nawet bardzo... -I obiecal mu ten demon... Hej! Czego chcesz? W pierwszej chwili Jaryna niczego nie zrozumiala. Kto czego chce? Ach tak, pacholik! Podszedl cichutko, a teraz cos szepce panu w ucho. Dlugo szepce! -Jak? Jak, mowisz, go zwa? Niby siedzial pan Macapura, a oto prosze, stoi! I nie przy krzesle - ale kolo okna. Stoi i patrzy w ciemne szkla. I szable ma w rece! -No, skoro przyszedl, to go pros! I swiec, wiecej swiec tu dawaj! Zdumiala sie Jaryna. Czyzby goniec od knezia? A moze sam knez Sagorski sie zjawil? Ale dlaczego sam? A otoz i swiece! Pan Macapura wyglada, jakby zabe mial zaraz polykac! Oj, nie myslala Jaryna, ze go takim zobaczy! -Siedzisz, Jaryno Longinowna? To siedz, nie wstawaj. Zebys nie upadla! Kroki... Wszedl! Nie, to tylko pacholik. -Pan Teodor Jenosza do namiestnika Miedzianej Korony! W pierwszej chwili nie zrozumiala. Teodor Jenosza? Jeno... Chwedir!!! -Dobry wieczor panstwu! Najpierw poznala okulary. A potem... -Chwedir! Na krzyknela - wyszeptala. Ale bursak uslyszal i usmiechnal sie: -Dobry wieczor, Jaryno Longinowna! I was witam, panie Stanislawie! Spojrzala panna Setniczanka na sklepienie - nie spada na nia. Na posadzke - nie peka pod nia. Spojrzala na pana Macapure... -Was... was tez witam, panie pisarzu sotenny! Kiedy indziej bylaby sie rozesmiala. Alez oczy wytrzeszczylo zacne panisko! Jak sum nadziany na rozen! -Ja... nie zamierzam przeszkadzac. Trzeba mi tylko pozew przekazac zacnemu panu. Wsunal reke za pazuche i wyciagnal jakis dokument. Lekko pomiety. -Pana Macapure-Kolozanskiego wzywaja do Poltawy. Rozkazuje sie panu przed sadem sie stawic. Zbladl pan Macapura, jakby mu gebe kreda powlekli. -Obwinia sie pana Macapure o rzeczy nastepujace. Po pierwsze - o rebelie, innymi slowy o bunt przeciwko wladzy panstwowej. Po drugie - o liczne zabojstwa niewinnych chrzescijan, a takze zadawanie im meczarni. Po trzecie... Jezeli przed chwila Dziki Pan byl blady, to teraz zrobil sie zielony. Jaryna nie wierzyla wlasnym uszom. Co sie dzieje? Czy pan bursak sadzi, ze znajduja sie w Walkach? -...po trzecie - o uprawianie czarow, to jest magii, wyzywanie rozmaitych biesow, a takze nekromancje, czyli czary cmentarne... -Jak... Jak ty... Chlopcze, czys ty rozum stracil?! Macapura ryknal tak, ze od jego krzyku zadrgaly plomienie swiec. -Ach ty, pokrzywami chrzczony! Na sad? Mnie?! Mnie, Macapure-Kolozanskiego?! -Was, panie Stanislawie - westchnal Chwedir, chowajac dokument. - To co, pojedzie pan po dobrej woli? Dziki Pan ryknal jeszcze glosniej. Zerwal sie z miejsca, scisnal rekojesc szabli tak, ze az zbielaly mu knykcie i cos chrupnelo w palcach. -Ja cie! Ach ty, smarkaczu! Ach ty! -No coz, wobec tego obejdziemy sie bez panskiej laski. Chwedir-Teodor usmiechnal sie wesolo i zdjal z nosa okulary. A potem wesolo mrugnal do Jaryny. Mrugnal i strzelil palcami... ... i w tejze samej chwili szkla okien z okropnym hukiem runely do srodka. Rozlegl sie brzek, loskot, rumor... -A otoz i my! Hejze, kumie, nie marszcz czola, ruszaj w taniec dookola! Lap upiorca! -Bij wilcza morde! I dopiero wtedy rozesmiala sie Jaryna-Smierc. Wierzyla! Wierzyla! Jest Bog na niebie! ...nic nie pamietala - ale chyba sie poplakala. Plakala i calowala Chwedira w oba policzki! I Mykole. I Petra-milczka. -No, no. Jarynko, uspokoj sie! Juz dobrze! A niedlugo bedzie jeszcze lepiej! Opamietala sie wreszcie i otarla lzy. -Chlopcy! Chlopcy kochani!... -To wlasnie my, Jaryno Longinowno! Jakby sie na nowo narodzila. Jakby wrocila do domu. Siedzi w swietlicy i przyjmuje milych gosci. Znamienici goscie - bracia Jenoszacy. Ot, Mykola pukiel czuba za ucho zaklada, a Chwedir - nijak nie moze okularow na nosie usadowic. A to Perto z ha-kownica. Nie, przeciez nikt nie chodzi w goscine z hakownica! Znaczy, nie jest u siebie w domu! Ale jakze to? -Skad wyscie sie tu wzieli? Rozesmiali sie. Zachichotal nawet Petro-milczek. Zasmial sie i hakownice zdjal z ramienia. Dobra hakownica. Nie rozbila sie i o panski leb! ...oj, panie zacny i milosciwy! Czys ty kiedys pomyslal, ze bedziesz martwym bykiem lezal na podlodze? Dobrze ci tak! -Wiesz, Jarynko, na opowiadanie calej nocy nie wystarczy. No co, siostrzyczko, zywa jestes? Westchnela Jaryna i zamknela oczy. Czyzby wszystko bylo juz za nia? Meki i bol, i okropne przerazenie? Az wierzyc sie nie chce... -Zyje, chlopcy! Zyje! Judka Duszogub -Masz racje, Jehudo ben-Josif. Przez wrota mozna przejsc nie tylko do innegoNaczynia, ale i przemiescic sie wewnatrz samego Naczynia. Najwazniejsze, to wiedziec jak. Ale ty przeciez chciales mnie spytac o cos innego. Tej nocy widmo juz wcale nie przypominalo widma. Zgestnialo i nabralo ciala. Zdolnego synka ma kaf-Malach! Nie zaluje Slow dla ojczulka! Ognisko przygaslo. Przy pustej beczulce madery - pobojowisko. Padli hetmanscy czerkasi w zacieklej batalii, ale legli z honorem - czubami ku beczce. Tylko pozazdroscic! -Do tej pory zyje, kaf-Malachu. To ty wstawiles sie za mna u setnika Longina? -Nie moglem sie wstawic. Moglem mu tylko cos pokazac. Dlatego opuscil reke. Ale ty chcesz spytac o co innego. Nie mialem sil, by patrzec na jego czarne oblicze. Plonace ogniem oczy przeszywaly mnie na wskros. A przeciez byl tylko widmem! Jaki zatem jest prawdziwy kaf-Malach? -Masz racje, zjawo! Chcialem zapytac, dlaczego ukrytemu w medalionie zalezalo na tym, zeby glupi Zyd Judka naruszyl Zaklecie? Jego smiech byl obrazliwy. Moglem w nim uslyszec wszystko - i gniew, i pogarde dla mnie, mizeraka. -Jehudo ben-Josif, wcale nie jestes madrzejszy od swojego Wtornika! Nie jestes madrzejszy, choc okazujesz wieksza ciekawosc. Tamten po prostu stchorzyl. Nie wytrzymalem - i spojrzalem w jego ogniste oczy. To az tak? -Znaczy, z panem Rio tez ci nie wyszlo? Pechowiec z ciebie, kaf-Malachu! Trafilem? Chyba trafilem. Odwrocil sie mroczniak i wzruszyl ramionami. -Nie jestes pierwszym, ktory mnie tak nazywa. Moze zreszta to prawda. Ale moje niepowodzenia warte sa twoich wygranych. Moglbym ci nawet odpowiedziec, Jehudo Ben- Josif, ale czy moja odpowiedz nie bedzie jak woda wylana na rozgrzane piaski? Ale jezeli chcesz, cos ci... podpowiem. Kiedy naruszy sie Zaklecie, Zewnetrzna Swiatlosc rozdziela watek i osnowe, wstrzas targa sferami i w aspekcie Wielobarwia staje sie mozliwym Cud. Zrozumiales mnie, mistrzu Niescieralnych Slow? Powinienem byl sie zdziwic. Albo przerazic. Ale nie okazalem zdziwienia. -Tos ty taki, kaf-Malachu? Nie tylko buntownik, ale i heretyk? U jakiegos ty sie szalenca uczyl, synu grzechu? Pierwszy lepszy raw ci wyjasni, ze w aspekcie Wielobarwia zadnego Cudu nie bedzie, za to w aspekcie Naczyn stanie sie wielkie nieszczescie. A moze chcesz, zebym zostal Niszczycielem Swiatow? Nagle wydalo mi sie, ze jestem w synagodze, do ktorej osmielil sie wejsc jakis raw-samozwaniec. Nie tylko wszedl - ale usiadl na podwyzszeniu i rozwinal zwoj Tory. Ach ty, niegodziwcze! Szybko sie opamietalem. Akurat, w sama pore zachcialo mi sie wplatywac w uczone spory! Mimo wszystko jestes Zydem, Ben-Josif! Wez choc dwie szable w rece! -Uczyl mnie czlowiek, ktoremu twoi rawowie nie byliby godni nog myc! Co mowie?! Oni wszyscy razem wzieci nie byliby godni karmic jego osla! Aj waj! On chyba tez jest Zydem! -Zwali go Elisha ben-Abuja... -...ktorego wszyscy prawowierni ludzie nazywali Obcym - zeby nie bezczescic ust przeklenstwami - podchwycilem w lot. - Ktory byl w Ogrodzie Sensow, ale wyniosl stamtad tylko szalenstwo. Czyli to on cie nauczyl tak bezceremonialnego traktowania Swietej Ksiegi? Ugryzlem sie w jezyk. Przed kim tak sie staram? Przed tym, dla ktorego skarbnica Wiedzy jest tylko lopata, ktora wkladaja chleb do pieca? Ale w jego piecu mozna wypiec tylko Glupote. A i ta sie przypali! -Zrozumialem cie, kaf-Malachu. Naruszenie klatwy rozerwie sfery. Ale ciebie to nic nie obchodzi. Ty myslisz, ze da ci to furteczke, przez ktora przecisniesz sie z Niebytu w Byt. Jestes podobny do szalenca, ktory podpala dom, zeby przy ogniu usmazyc sobie jajecznice! No, nie darmo unikalem Malachow! Ale bejt-Malachowie przestrzegaja przynajmniej praw! -Alez z ciebie nudziarz, Jehudo ben-Josif! Nie odpowiedzialem. Wstalem i przeciagnalem sie, odpedzajac zmeczenie. Nagle zrodzilo sie we mnie osobliwe poczucie wiezi z drzemiacymi u dogasajacego ogniska rozbojnikami. Wszystko, czego chca - to nadziac wrednego Zyda na pal! Do glowy by im nie przyszlo, by trzasc korzeniami Drzewa Sfer! -Niczego nie rozumiesz, ben-Josif! Odwrocilem sie. Jeszcze tutaj? Jeszcze sie nie wyniosl? -Zlamanie Zaklecia - to wyjscie nie tylko dla mnie, ale i dla ciebie. Kimze teraz jestes? Stroz wlasnego grobu - i tyle! A twoja dusza odejdzie w nicosc, otchlan gorsza od Szeolu, nie dokonawszy niczego, co bylo jej przeznaczone. Ale jezeli sie nie ulekniesz, jezeli sprobujesz przekroczyc wyznaczona ci linie... Zatkalem uszy, zeby tego nie sluchac. Za pozno zalowac tego, co sie nie ziscilo i nie zisci! Za pozno. Ten buntownik jest na dodatek glupi. Jakze wytlumaczyc Malachowi, ze zlamanie Zakazu jest dla Zakletego czyms gorszym od samobojstwa! Ale czymze dla niego sa ludzie? Robactwem, niczym wiecej! -Swoja droge wybralem przed wielu laty, kaf-Malachu! Teraz zbliza sie ona do konca. A twoj upor, z jakim trzymasz sie zycia, nie pchnie mnie przeciwko B-gu! Odejdz! Zamknalem oczy i ukazala mi sie Otchlan. Tuz obok, na wyciagniecie reki. To tym grozil mi ten nieszczesnik? Niech bedzie! Niech moja dusza zostanie tu na wieki wiekow - na tej drodze wiodacej Znikad do Nikad. Jedna tylko rzecz obudzila we mnie uczucie wdziecznosci dla heretyka i ucznia heretyka. Buntowniczy Malach potwierdzil to, czego juz sie domyslalem: Zaklecie jest dzieckiem sfer, darem z samego ich jadra. Czyz kiedykolwiek moglo mi przyjsc do glowy, ze swoja dusze podlacze do najwiekszej z Tajemnic? A nam sie wydaje, ze Niebiosa sa daleko! I nie bylo nocy, i nastal poranek... -Jada, bafko, jada! Nawet glowy nie odwrocilem. Nie moglo byc inaczej - cos sie zwidzialo na kacu Bulbence. Przeciez bym uslyszal - prawie nie spalem i nie pilem. Uslyszalbym i zobaczyl. Oto ona, Otchlan, oto i droga biala wstega sie ciagnie... Oho! -Ostro jada! Maja cos jak czortopchajki. Jedna... nie, az trzy! -Do boju, chlopcy! Szykowac sie do boju! Hej, wstawac mi, pijanice, bo w piekle sie pobudzicie! Podczas gdy molojcy przecierali oczy, podciagali portki i pod-sypywali proch w zapaly, uslyszelismy tetent kopyt i skrzyp kol. Pomylili sie wartownicy i pomylilem sieja: tamci mieli nie trzy, a dziesiec czortopchajek! Ale nie oni obudzili we mnie zdumienie (po tych bezgarbnych wielbladach nic mnie juz nie zdziwi!). Okno! Tuz obok. Nieduze, niby furtka - akurat na tyle szeroka, zeby przez nia przewlec czortopchajke. I ktoz rym razem do Rubiezy zabladzil? -Ciszej tam! Posluchajcie, jakby... spiewaja? Rzeczywiscie, przez skrzyp kol i tetent konskich kopyt... -Panie setniku! Panie setniku! Przeciez to nasi! Nie pomyliles sie, panie esaule! Wasi! Ech ty jabluszko, dokadze sie toczysz? Trafisz na "Diament" - nigdzie nie uskoczysz! Ech ty, jabluszko malowane zlotem Zetnie cie komisarz sierpem albo zwali mlotem! Tocz sie jabluszko, to ci nie nowina - Pobilismy Trackiego, czas na Kaledina! A oto i oni, milosnicy jablek! Dziwna czortopchajka - wysoka jak kareta, a kola nie podskakuja - gladko sie tocza. A to co? Choragiew? Czarna? Czerwona? Na okamgnienie ujrzalem swiat w barwach: choragiew dwukolorowa, czern z czerwienia, a na czapkach tasmy podobne do... -Hola! Stac! Coscie za jedni? A ja juz myslalem, ze pan Longin zacznie od robienia "niedzwiedzia" ze swojakami! O! - nieglupi chlop z niego - rodacy to same nieprzyj emnosci! Odpowiedzieli natychmiast - ale nie slowami. Woznica targnal lejcami i swisnal nieglosno. Czortopchajka w okamgnieniu zawrocila w miejscu. Dobre maja kola! A to co? Jakby armatka? Oho! -Pytam, coscie za jedni? Odpowiadac! A pytaj sobie, pytaj, panie Zagarzecki. Tamci juz druga czortopchajke odwrocili. I tez z armatka. A moze to nie armatka? Lufa waska i krotka, strzelca oslania niewielka tarcza... -My? Rewolucyjny oddzial bojowy imienia towarzysza Kropotkina! Z drogi, bo z kulomiotow was poczestujemy! Odpowiedzieli! Longin Zagarzecki, setnik walecki Zboje? No przeciez zboje nie woza sie ze sztandarami! A moze jednak sie woza? Obejrzal sie pan Longin za siebie i porownal sily. Wawoz ciasny - wiecej niz dwie czortopchajki jednoczesnie na nich nie rusza. Chlopcy leza dosc gesto - w dwu rzedach. Pierwszy rzad strzela, drugi rusznice laduje. Ech, przepadla gdzies armatka z bracmi Jenoszakami! I hakownica tez! No, ale to nic! -Grom! Grom! Dmitro, niech cie diabel, moskala jednego, porwie! Masz jeszcze bombe? -Obraza mnie pan, setniku! Juz lont zapalilem! Wybornie! Ci, na czortopchajkach tez uslyszeli te wymiane zdan. Zaczeli spogladac jeden na drugiego i cos tam szeptac miedzy soba. -Ej, towarzysze, a wy kto? Z jakiego oddzialu? Pan Zagarzecki chetnie by tamtemu wytlumaczyl, komu ges towarzyszem byc moze, ale dal spokoj. Nie czas na sprzeczki czy docinki. -Czerkasi hetmanscy, ot co! Z waleckiej sotni. A jam jest ich dowodca, setnik Zagarzecki! Gdy to powiedzial, ukryl usmiech w siwych wasach. No i co, bohaterowie, na czerkasow sie porywacie? Nie za wielki to kes dla was? Tamci jednak wcale sie nie przelekli. -Hetmanscy? Ach, wy, sukinsyny, kontrrewolucjonisci, niemieccy najmici! Jazda, rzucac mi bron, bo jak nie, to was wszystkich do piekla wyprawimy, jako wrogow swiatowego proletariatu! Pan Longin wytrzeszczyl oczy. Wiele lat przezyl, klal niemal od kolyski, ale takich slow jeszcze nie slyszal. To tamci sa tymi... kur-wicjonistami! A z tylu, szept esaula. -Starannie mierzyc, chlopcy! Niech kazdy wybierze jednego! Pan Longin znow chrzaknal z aprobata. Chwacko sie spisuje Ondrij! Podczas gdy ci durnie na czortopchajkach beda sie spierac i o piekle gadac, jego czerkasi zdaza rusznice nabic. -Lepiej byscie naszego pana hetmana, Aleksandra Rozuma, na darmo nie obrazali. Bo jeszcze wam jezyki poodpadaja! Ot, powiedzial, zeby jeszcze chwilke czasu zyskac. Przed komenda "Pal!". -Kogo? Rozuma? A nie Skoropadzkiego, matunie jego czort, a ojczulka dwa w dziure? -Wy co? - rozzloscil sie setnik. - Szaleju sie opiliscie? Iwan Skoropadzki osiemdziesiat lat niedlugo bedzie jak umarl! -Jaki znowu Iwan? Pawlo mu, wrazemu synowi! I nie umarl, ale do niemieckiej ziemi do kajzera zwial! Tydzien nie minal! Tfu! -Dowodca oddzialu ochotnikow, Knysz! Westchnal tylko pan setnik. Widzisz go, dowodca sie znalazl! Pokurcz jakis, jeszcze mu mleko spod nosa nie wyschlo... A zuchwalec jaki! -Wybaczcie, towarzyszu Zagarzecki, pomylilismy sie, za hetmanskich was wzielismy. Towarzyszowi Rozumowi poradzcie, zeby sie hetmanem nie nazywal, dlatego ze niegodne to slowo... Longin nawet nie probowal sie spierac. Niech sobie mowi, Szysz-Knysz jeden! Kurteczke zamorska mysiego koloru na grzbiet wlozyl, rzemieniami sie opasal, a na leb -placek zielony wdzial! Placek, nie inaczej! - i jeszcze z daszkiem! No mow, mow, posluchamy. -Jedziemy z Hulajpola. Z rozkazu hulajpolskiego Rewkomu nasz oddzial skierowano do Katierynoslawia. Jedziemy kierowani rewolucyjna koniecznoscia i dlatego powinniscie nas przepuscic. Nie bardzo ciekawilo pana setnika, do jakiego Katierynoslawia te zboje sie kieruja. Ale skad jada? Hulajpole - niewielka miescina i pelna hajdamactwa! Ale swoja! A skoro wejscie jest, znaczy i wyjsc mozna! Jak to mowi ten Judka poganin? Okno jest! -Nie ma rozkazu, zeby przepuszczac - burknal, nachmurzywszy sie dla pozoru. - Rozkazal hetman... towarzysz Rozum pilnowac drogi. Poniewaz jest to droga tajna. Powinniscie wiedziec, co to znaczy! Nie zdziwil sie wcale towarzysz Knysz. Kiwnal zielonym nalesnikiem, podrapal sie po dlugim nosie. -Doskonale rozumiemy, towarzyszu Zagarzecki. Przejechalismy po cichutku. U Wrot nie bylo nikogo. Mozecie sprawdzic. Az mu serce drgnelo. Jezeli moga sprawdzic, to Okno gdzies niedaleko! Jest Bog na niebie! -A pewnie, ze sprawdze! Zaraz tam pojedziemy! Podczas gdy Knysz swoim zbojom wydawal rozkazy, setnik zdazyl do Szmalki mrugnac porozumiewawczo. Trzymaj sie, Ondrij, zaraz bedzie robota! Zeby tylko mysi duren sie nie spostrzegl i nie wycofal! Moze sie jednak wydostana? Dopoki jechali, setnik prawie nie sluchal tego, co mu Knysz opowiada. Sluchal swojego serca, ktore walilo tak, jakby z piersi chcialo wyskoczyc. Nie zgubilem was, chlopcy, nie powiodlem na zatracenie! Nie zje nas w kaszy, czerkasow wolnych i sam czort rogaty -udlawi sie przekletnik! Nikt czerkasom nie dorowna, nie poleci orzel w... A potem jednak zaczal sluchac - polowa ucha. Ale nie dosluchal do konca - dal sobie spokoj. Jasna sprawa, droge wskazal im jakis czarownik-czaklun. Mial tylko dziwne nazwisko - Geograf. Ani chybi Niemiec! A nazywa sie ta droga Biedna, albo Lewoncowska. Podobno w dawnych czasach chadzali nia lewonscy rzezimieszkowie... A oto i mapa! Na skrawku papieru rysowana, ale wszystko jasne! Wrota, jedne tu, a drugie tu! A to miasteczko Katierynoslaw! A coz to za rzeka? Czyzby Dniepr-Ojczulek? Serce drgnelo nagla trwoga. Nie bylo takiego miasta w dziedzinach Wojska Zaporoskiego! Tym bardziej nad Dnieprem... -O tu, towarzyszu Zagarzecki! Prosto na skale trzeba! Niezle zamaskowane! Setnik nawet nie odpowiedzial. Konia tylko uderzyl obcasem - i przezegnal sie... ...I rozstapila sie skala. Uwierzyl dopiero, kiedy zeskoczyl z konia i dotknal mokrego sniegu. A oto i slonce! Witaj, sloneczko kochane! Niedaleki las, slad san na drodze, a za plecami - Wrota. Stare, z cegiel zbudowane. Za Wrotami - tez widac cegly. Cos tu kiedys stalo za dawnych lat. Teraz juz sie rozpadlo - i zostaly tylko ruiny. Westchnal setnik-i posmakowal wargami powietrze. Ech, jak pieknie i dobrze! Powrot za Wrota wydal mu sie gorszy od smierci. Podczas jazdy powrotnej mysli zbieral, jak czerkasow po bitwie. Przede wszystkim Judke krwiopijce trzeba w sztuki poszatko-wac! Nie, nie to! Pierwej trzeba sie z chlopcami rozmowic... -A jaka jest wasza polityczna platforma, towarzyszu Zagarzecki? Setnik sie ocknal. Trzeba sie jeszcze pozbyc tych "towarzyszow"! Niech sobie jada do swojego Katierynoslawia! -Pytam dlatego, towarzyszu Zagarzecki, ze dzis wszyscy, ktorzy sie opowiadaja po stronie swiatowego proletariatu, powinni sie jednoczyc! Pan Longin tylko westchnal. Alez sie przyczepil, mysi ataman! Gdziez on sie takich slow nauczyl! -Za kim stajemy, to nasza sprawa - zasepil sie. - Jakesmy sie spotkali, tak sie i rozjedzmy, moj panie! Powiedzial - i spojrzal przed siebie. A od tego, co zobaczyl, serce mroz mu scisnal. ...zamiast rownego szeregu, najezonego rusznicami - jarmark soroczynski! Bija sie, czy co? Nie, wcale sie nie bija! Sciskaja sie i obejmuja! Obejmuja sie? Setnik otworzyl usta - ale mowe mu odjelo. Chlopcy! Coz wy wyprawiacie?! Co sie tu dzieje, przez Meke Chrystusa w Wielki Piatek na krzyzu rozpietego?! Judka Duszogub Zmieszali sie, zaczeli szumiec, nadbiegli ze wszystkich stron. Gwalt i rwetes! -Ej, towarzysze! Zamiast sie bic, zawrzyjmy pokoj! Pobratajmy sie! -A co to my, nie swoi? Wiaz oficerow i atamanow! Niech zyje wszechswiatowa rewolucja! -Komu samogonu? Wypijemy za ogolna zgube kontry! - Dawaj!!! Juz sie obejmuja. Nawet sie caluja! Wej, nie mnie! -Zdrowia, towarzyszu! Oho, czyzby Zyd? Czapka ze wstazka, pistolet dziwny ma na pasku, tylko ze nosa nie ukryjesz! -Szolem! Zdziwil sie, zamrugal oczami i jeszcze raz mrugnal. Sam sie zdziwilem. Nie tak powiedzialem, czy co? A u czortopchajki juz gorzalke leja. Leja i nie skapia! -Dalejze, towarzysze! Precz ze starym rezimem! Anarchia matka porzadku! -Hurrraaa! Z poczatku nawet sie zdziwilem. Co sie stalo panom czerka-som? Przed chwila z rusznic do tamtych mierzyli, a teraz gorzalke z nimi pija? Zdziwilem sie, ale natychmiast zrozumialem. Okropnie, strasznie sie czuli czerkasi w Rubiezy. Udawali zuchow, nie pokazywali po sobie niczego - ale czuli groze. A tu - swoi! Sa, jacy sa, jada pod czarno czerwona choragwia, ale swoi! -Hej, towarzysze, na miting, na miting! Na czortopchajce w okamgnieniu pojawil sie jakis lapserdak w dlugim plaszczu. A czapa... no, trzymajcie mnie! Aj waj, az zazdrosc bierze! -Towarzysze! Bracia! W imieniu humanskiego Rewkomu witam bohaterski oddzial partyzancki z miasta Walek! Hurrraaa! Rykneli tak, ze tylko uszy zatykac. Czemu nie pokrzyczec, jezeli gorzalke ci leja i nikomu nie zaluja? -I ty wypij, towarzyszu! Za rewolucje! To do mnie? No, rzeczywiscie, nikomu nie zaluja! Uuuch! -Jaki mamy, towarzysze, polityczny moment.'? Rewolucja, towarzysze, to fakt! A skoro fakt, to jakie z niego nalezy wyciagnac wnioski? Dobrze, ze chlopcy gorzalki mi nie pozalowali! Czegos takiego na trzezwo nie posluchasz! Po pijaku wlasciwie tez sie tego sluchac nie da... Ale przeciez sluchaja! -Przede wszystkim - wladza w rece ludu! To znaczy - wasze! Nie trzeba nam oficerow, atamanow ani innego talatajstwa! Dobrze mowie? -Huraaaa! Dopiero wtedy zrozumialem. Nieglupi ci zboje! Pana Longina odwiedli na bok, a sami sie jego chlopcami zajeli. A to, ze slowa niezrozumiale, to nawet lepiej. Bardziej sa przekonujace! -Po drugie - ziemia dla chlopow! Panom puscic czerwonego kura, dobro wszelakie pozabierac, a ziemie odebrac i podzielic. Wszystkim jednakowo. Dobrze mowie? Mimo wszystko to hajdamacy! Bron inna, amunicja do niej tez, a istota ta sama. Aj waj - ilez ja sie tego nasluchalem? Nasluchalem sie i napatrzylem... -A jak u was, towarzysze, wyglada sprawa zydowska? Oho, niedawny Zyd! Ale sie porobilo - Zydzi wsrod hajdamakow! -Poznajmy sie. Arkadij Charkowski, sekretarz zydowskiej sekcji Rewkomu. A ty kto? No, jezeli on Charkowski... -Jehuda ben-Josif... Humanski. A co pan Charkowski rozumie jako sprawe parchow? Jak ich na pal nawlekac? To pan trafil w samo sedno! Aj, waj! Znow powiedzialem nie to, co trzeba! Rozzloscilem pana Charkowskiego! -Po pierwsze, towarzyszu Humanski, slowo "parch" jest obelga, dlatego trzeba uzywac slowa "Zyd". Po drugie - czytales artykuly towarzysza Zabotynskiego? Chcialem sie wycofac - ale nie moglem. Mocno mnie chwycil pan sekretarz! Longin Zagarzecki, setnik walecki Ryknac wsciekle, chwycic "ordynke" i rozwalic kudlatego krzy-kacza do pasa? Rozejrzal sie pan setnik i pokrecil glowa. Za pozno! Albo za wczesnie. Niech sie wykrzyczy i nawyzywa! Przeciez chlopcy nie sa durniami - zrozumieja! -Nie, moj panie, nie mozemy z wami pod Katierynoslaw jechac. Przedtem musimy Macapure przekletego schwytac. Czy nie tak, panowie? A na co nam ta leworucja, jezeli Macapura dalej bedzie hanbic nasza ziemie? Usmiechnal sie pan Longin. Zuch esaul! Zgasil krzykacza. Ale co znaczy "przedtem"? -A pewnie, pewnie! - zaszumieli czerkasi. - Zabijemy czarta Macapure! Ale kudlatego nielatwo bylo przegadac. -Towarzysze, nie chodzi o Macapure! Chodzi o Macapurow jako zjawisko klasowe! Duzo ziemi ma ten wasz Macapura? Duzo! Wiec zjednoczyli sie rozmaici Macapurowie przeciwko ludowi pracujacemu, zeby tej ziemi nie oddac i jeszcze wasza wam odebrac. Pod Katierynoslawiem teraz rozstrzygaja sie losy calej rewolucji. Pobija nas kadeci i na miejscu jednego Macapury zjawi sie dziesieciu innych! Ziemie nam odbiora, swoich urzednikow pozasylaja, a wy im bedziecie musieli piety calowac! Chlopcy zaczeli pomrukiwac i spochmurnialy im twarze. No, z pietami kudlaty troche przegial. Ale co sie tycze ziemi... -A tak, pobijemy kadetow i w kazdym majatku ustanowimy wladze ludowa! Macapurze i innym bogaczom ziemie sie odbierze i sami sobie ja wezmiemy! Pan Zagarzecki poczul sie dosc nieswojo. Zeby tylko czerkasi nie przypomnieli sobie, ile solennych gruntow na niego zapisano! Na niego i na nieboszczyka pisarza. No, esaul tez cos niecos sobie przydzielil. -A co, wyszedl uniwersal - zeby ziemie dzielic? Zmarszczyl setnik brwi. Zaczelo sie! I kto cie, Swierzbiguzie jeden, za jezyk pociagnal? Zaswierzbilo cie? -A pewnie! - kudlaty usmiechnal sie radosnie i wyjal zza pazuchy jakis dokument. Rozlozyl go i wygladzil. -Nie uniwersal, ale dekret, towarzysze. Dekret o ziemi. Czytam. Sluchajcie, towarzysze! "Obszarnicza wlasnosc ziemi likwiduje sie natychmiast i na zawsze..." Pan setnik natychmiast zrozumial - kiepsko stoja jego sprawy. -Panie setniku, przeciez ci chlopcy maja szlachetny cel! -Hetman Zenobi tez od tego zaczynal. Jakze im nie pomoc? Obstapili go, patrza w bok. Uciekaja ze spojrzeniami - ale obstaja przy swoim. -A jak pod tym Katierynoslawiem zwycieza bogacze, to i do nas sie dobiora. Pojedynczo nas powybieraja, jak raki z saka. Setnik milczal i sluchal. Moglby im przypomniec o przysiedze, jaka mu zlozyli, o tym jak sie zaklinali, ze przewrotnego Macapure dopadna. I Jarynka... Setnik jednak milczal. Pamietal o Oknie. I o drodze nieskonczonej, ktora sie ciagnie nad przepascia. -A potem wszyscy razem wezmiemy sie za Macapure! Popatrzcie tylko, jaka bron maja ci chlopcy! -A jakie bomby! Pokrecil glowa pan setnik. Tobie, Grom, w glowie tylko bomby i miny! -A ziemia przeciez... Znow zmilczal pan setnik. Obejrzal sie tylko. Stoja tamci dranie z boku, jakoby przeszkadzac nie chca. Posrodku mysi ataman Szysz-Knysz, obok kudlaty krzykacz, a z nim... Judka! Ach ty, bydle jedne! -My przeciez wszystko rozumiemy. Koniecznie trzeba tego Macapure na pal wbic. I panne Jaryne uratowac... Trzeba to zrobic, panie setniku, wiadoma sprawa, ale tu teraz, znaczy, los wszystkiego pospolstwa sie decyduje! I ty, Bulbenko? No, tego sie pan setnik nie spodziewal. A gdzie esaul: czemuz nic nie mowi? Pan Zagarzecki poszukal go wzrokiem. O jest, stoi! Tez unika jego spojrzenia. Czyzbys sie bal, Ondriju Mikityczu, ze i do twoich gruntow sie wezma? -Panie setniku, my przecie nie zboje i nie hajdamacy zadni! Jak powiecie, tak i bedzie. Tylko... Longin Zagarzecki spojrzal na swoich chlopcow. Moze i tak bedzie... moze pojda za nim. A moze i nie! Nie bez powodu przeciez oczy odwracaja. Nie bez powodu na hetmana Zenobiego sie powoluja! I Okno! Calkiem blisko. To drugie, ktore do tego nieznanego mu Katierynoslawia prowadzi, tez nie jest daleko stad, raptem pol godziny jazdy. A ziemia tam choc nie swoja, ale i nie obca. Strazy przy Wrotach nie ma. Oto ratunek! Krzyknie, machnie "ordynka", poprowadzi chlopcow dalej - i zegnaj na wieki, swiecie jasny! Co mu drozsze - zycie Jarynki czy jego chlopcy? Cos takiego trudno byloby nawet we snie sobie wyobrazic. A na jawie? Setnikowi wydalo sie nagle, ze znow stoi przed zolto-okim puchaczem ampiratorem. Fajka dymi, a sine kleby rozpraszaja sie pod wysokim sklepieniem. Prowadz, panie Zagarzecki, swoich chlopcow na smierc! Corka zycie zachowa, a my dodamy jeszcze jeden zelazny krazek do bluzy - nie bedziemy skapili! Ech, Jarynko! Zacisnal zeby pan setnik i na moment zamknal oczy. Wybacz, corenko! -Otoz tak, panowie czerkasi i towarzysze broni. Zanim podejmiecie decyzje, powinniscie sie o czyms dowiedziec. Ta droga, na ktorej stoimy, nie jest w ogole droga. A te gory - to wcale nie gory... Judka Duszogub Aj waj, ale sie porobilo! Ech, jabluszko, dokad sie toczysz? -Ej, zjawo, jestes tu? Jest! Podrosl troche? Ciemniejszy sie zrobil? Tak, nabiera sil! -Cieszysz sie, Jehudo ben-Josif? Nie wiem, czy sie ciesze, ale on najwyrazniej jest przygnebiony! -Kiedy bedziesz wyjezdzac z tymi zbojami, zostaw medalion setnikowi Longinowi. Moj syn nie uslyszy mnie w drugim Naczyniu. -A jezeli z tymi zbojami pojedzie i sam pan Zagarzecki? -usmiechnalem sie. - Slyszales przeciez, co mowil swoim czerkasom. Zrozumial wreszcie, ze w Rubiezy nie ma drogi do ich Macapury! -Alez jest! Niedlugo trafi sie potrzebne Okno. Moglbys mu o tym powiedziec. W jego glosie nie bylo nadziei. Domyslil sie juz, ze nie powiem. Przez chwile zrobilo mi sie go zal. -Kaf-Malachu, oni wszyscy moga teraz odejsc. Odejsc - i uratowac sie. Nie moge temu przeszkodzic - i nie zamierzam tego robic. Jezeli to bedzie naruszenie warunkow Zaklecia, to uznaj, ze ci sie poszczescilo. Obejrzalem sie za siebie. Czerkasi nie spia. Zebrali sie w kolo, posrodku stoja Bulbenko i Swierzbiguz. A obok Knysz. Rozmawiaja. Wiem ja, o czym rozmawiaja! A przy panu setniku zostali raptem esaul i jeszcze czterech. Niezbyt liczna kompania. -Nie zlamiesz klatwy, Ben-Josif. Nie zlamiesz, gdyz nie ty sie nad nimi litujesz. Ale chyba jestes zadowolony? Co cie tak cieszy? Cieszy mnie? -Moze to, kaf-Malachu, ze jest Naczynie, w ktorym slowo parch jest obelga. I nie bede musial juz zabijac. Byc moze... -Nie pojedziesz z nimi? Usmiechnalem sie. Dobrze by bylo! Prosciutko do pana Zabo-tynskiego! -Nie, kaf-Malachu, nie pojade. Zapomniales o Zakleciu. Pojade, znaczy opuszcze pana Longina. Straszna to sprawa - byc Zakletym. A oprocz tego... Ty sam chcialbys trafic do tego Naczynia? Pomyslal chwile. Przeczaco pokrecil czarna glowa. -Ja tez. A mnie, glupiemu parchowi... Nagle sie rozesmialem. Racje ma pan Charkowski, ciemny jestem. Jak to powiedzial? "Typowy produkt wychowania kahalno-rabinackiego?" Nie inaczej, produkt! -Mnie, glupiemu parchowi, wydawalo sie, ze przyszedlem na swiat w zbyt okrutnych czasach. Ha! To, co widzialem, to dopiero kwiatuszki, jagodki jeszcze przed nami! ...Wierzyc sie nie chce! Dziesiec milionow poleglych na jednej wojnie! Dziesiec milionow! A dymy jadowite i trujace? A skrzydlate powozy, zrzucajace z nieba bomby? Ale mimo wszystko nie jestem dla nich "parszywym Zydlakiem", tylko "towarzyszem Humanskim"! -Wiec zostan soBie w twoim medalionie, zjawo. Zwiazano nas niteczka, ale mocna ona - nie da rady jej przerwac! -Zdecydowales sie, towarzyszu Humanski? -Tak, panowie. Zdecydowalem. Zostaje. Spojrzeli na siebie. Pan Knysz popatrzyl na pana Charkowskiego. A ten - na kudlacza w czapie. -Zatem, towarzyszu Humanski, otrzymasz inne zadanie... Longin Zagarzecki, setnik walecki Odeszli chylkiem - gdy spalem. I choc nie zamierzalem zasypiac, przecieralem oczy ta ich metna gorzalka, ale mimo wszystko mnie zmorzylo. A jak otworzylem oczy... Ech, lepiej by mi bylo, gdybym ich nie otwieral! -Zostalismy tylko we czworke, panie setniku. Wy, ja i Grom z Zabriecha. -Widze, Ondrij, widze... Uciekli! Choc sam ich puscilem, sam droge wskazalem - gniew mnie dlawi. Wychodzi na to, ze zdradzili mnie moi czerkasi. I to gdzie - posrodku przekletej Otchlani! -Czortopchajke nam zostawili. Z kulomiotem. Oni mowia na nia: taczanka. -A niech mowia... Na kulomiot nawet nie popatrzylem. W sumie dobrze, ze nam te machina zostawili. Sama rozkosz - Macapure z czegos takiego prosto miedzy oczy... taczanka tez dobra: lekko sie prowadzi i jechac na niej - jesli nie zelgali - miekko. Ale mimo wszystko... -A wy co, chlopcy? Nie w smak wam panska ziemia? Powiedzialem i natychmiast tego pozalowalem. Przeciez nie odeszli - zostali ze mna! -Co tu gadac, panie Longinie. Razem zylismy i razem nam zdychac przyjdzie. Niewesolo widac panu esaulowi. Zabriecha tez kozlem patrzy. Jeden tylko Grom sie cieszy! Aha - ma nowe bomby! Caly pas nimi obwiesil! -No to zostalismy samoczwart, panie setniku - westchnal esaul. -Nas czterech i... Odwrocil sie setnik - i az gebe otworzyl. -Nie spodziewaliscie sie, panie Zagarzecki? Judka! -Ach ty, parchu przeklety! -Jestem Zyd. Az sie zachnal pan setnik. Nie odepchnelo go slowo, ale spojrzenie. Zle patrzylo z oczu Jehudzie ben-Josifowi. -Jestem Zydem, panie Zagarzecki. Od teraz, po wieki wiekow. Choc niewiele czasu mi juz zostalo. Oj, zle patrzylo z oczy Zydowi Judce! -Ty co? Czemu sie tak gapisz? Pan Longin az sie obrocil. Czy nie stoja mu za plecami Judko-wi przyjaciele? Nie, pusto... Tfu! -1 czemus z nimi nie poszedl? - parsknal pan setnik, nieco sie uspokoiwszy. - A moze sie rozmysliles i postanowiles nam Okno pokazac? Pokrecil glowa Judka i usmiechnal sie poprzez gestwine rudej brody. -Aj waj! Dokad ja mialbym od was odejsc, panie setniku? Wielki jest ten swiat, niewyobrazalnie rozlegle sa galezie Drzewa Sfirot, ale dla nas dwoch jest na nim za ciasno. A moze nie? Kula trzasnela sucho o kamien. -To, panie Zagarzecki, jest "mauzer" - chrzaknal Judka, wsuwajac pistolet za pas. - Was jest czterech, ale mam tu ze dwa tuziny kul. Wystarczy dla wszystkich! Teraz mozemy pogadac jak rowny z rownymi! Pierwszy nie strzele - poczekam az wy zaczniecie. Skoczyli czerkasi, ten do szabli, ten do rusznicy. Ale pan setnik podniosl reke, zatrzymujac raptusow. Chybki jest Duszogub! Zanim szable blysna, zanim hukna rusznice, polozy dwoch albo i trzech. Rozesmial sie Judka i skoczyl na siodlo. -Mnie, panie setniku, tamci chlopcy kazali na was uwazac. Nie dowierzaja wam. Ja tez wam nie wierze. Chcecie - to od razu zacznijmy sie mordowac. A nie - to jedziemy. Nie ma na co czekac. -Panie setniku, panie setniku! My go noca, jak zasnie... Nie odpowiedzial setnik nawet wiernemu Zabriesze. Mozna noca, mozna i w plecy mu strzelic. Noca? W plecy? Czterech czerkasow - i jeden parch! To jest... nie parch - Zyd, ale przeciez wszystko jedno! W plecy? Jak tchorze? Naszla go chetka, zeby odeslac zboja do wszystkich diablow. Niech zabiera konia, wraca... i miejmy nadzieje, ze po drodze gdzies kark skreci. Juz mial to powiedziec, ale ugryzl sie w jezyk. To byloby jeszcze gorzej. Jakby nie patrzec, wyszloby na to, ze stchorzyli! -Tfu, wrazy synuT Rob, co chcesz, flaki mi wywraca, jak na ciebie patrze, lotrze! Chlopcy, na kon! Mowiac to, wiedzial, ze Judka ma racje - niewiele im czasu zostalo. Za ciasny jest ten swiat dla nich obu. Gdyby nie Jarynka... Ech, coreczko... Rozejrzal sie setnik, jakby sie spodziewal, ze lada moment zobaczy upragnione Okno. Ale gdziez tam! Wokol gory przeklete, nad glowa sina mgla... -Naprzod, chlopcy! Naprzod! Chocby nie wiem co, nie poddamy sie! Rzuce piorkiem, orlem frune, w konia sie obroce, I do swego atamana tak czy tak powroce. Czolem panie, nasz hetmanie, dzielny przyjacielu! Wszak z naszego towarzystwa nie zostalo wielu! Niewesola piesn zanucili chlopcy. Niedobra. Pan Longin ja pamietal, ale nigdy jej nie lubil i nie spiewal. Byla to piesn o dawnej wojnie - i o bitwie pod Beresteczkiem. Zebrali sie wtedy ich przodkowie pod zlota bulawa hetmana Zenobiego. Staneli i zagrodzili beresteckie pole. I nie wrocili. Jakze wyscie, zuchy moje, do bitwy stawali. Zescie chwackie towarzystwo na wieki stracili? Stawalismy nasz hetmanie ramie przy ramieniu, Lachow wrazych siec szablami, ku ich zadziwieniu! Przodek setnika, Zachar Nagnibaba, tez nie wrocil. Znalazl swoja smierc zuchwaly czerkas przy przeprawie przez Styr, razem z trzema setkami chwatow pulkownika Bagrasienki. Zdazyl tylko przekazac synowi szable "ordynke", te, ktora tak polubila pozniej Jarynka. Oj, molojcy, zuchy moje, gdziez zdobyczne dobra? Nasze konie i bogactwa Lach nam wrazy pobral! Zima przyszla, nie masz chleba, wstyd powiedziec panie; Wiosna przyszla, mak rozkwita, pod nim spoczywamy! Niedobra piesn! Mowia, ze podczas ksiezycowych nocy do tej pory na tamtym polu wstaja cienie poleglych. Nie uspokoili sie czerkasi pod wysoka trawa. -Dosyc juz, chlopcy! - nie wytrzymal pan Longin. - Nie mozecie zaspiewac czegos weselszego? Wymienili spojrzenia: Zabriecha z Gromem, a ten z esaulem. Ech ty, jabluszko, krec sie krec historio! Co nam Sowdepy, co nam Dyrektoriat! Ech ty, jabluszko, polez jak u mamy! Wychodz kadecie, to sie postrzelamy! Tfu, do licha! Kiedy zdazyli sie tego nauczyc? Z lewej strony slychac smiech. Wesolo sie zrobilo gadzinie Judce! Wargi krzywi w usmiechu, brode gladzi. Ledwo sie powstrzymal pan setnik. Nie wrzasnal, nie wyszarpnal "ordynki". Nie, to trzeba zalatwic inaczej! -Ondrij! Ondriju Mikityczu! Daj no mi swoja szable! Razem z pochwa. -Ale... panie setniku... -Powiedzialem! Kiedy wierny esaul, klnac pod nosem, odpinal szable (wszystko w lot zrozumial bystry czerkas!), pan Longin sporo zdazyl przemyslec. Wszystko prowadzilo do jednego wniosku. Dobrze robi! -Trzymajcie, panie setniku! Ujal ciezka szable, nawet nie patrzac i tak samo nie patrzac podal na lewo. -Masz ja, Duszogubie? Judka nie odpowiedzial, tylko sie zasmial. -No, to jazda! -Panie setniku! Chlopcy krzykneli trzema glosami, ale pan Zagarzecki tylko poruszyl brwia. -Sza! To moja sprawa! Ty Ondrij bedziesz dowodzil! W razie czego - modl sie do Boga i szukaj tego przekletego Okna! Zrozumiales? Nie wysluchawszy odpowiedzi, chlasnal konia nahajka. Odjechali daleko. Stracili juz z oczu taczanke-czortopchajke i te dziwne zwierzaki. Wreszcie setnik sie zatrzymal i rozejrzal dookola. Wciaz to samo! Droga, gory i lgnace do zboczy sosny. -Podoba ci sie to miejsce, panie Judko? -Jest w sam raz, panie Longinie! Zeskoczyli z koni. Chcial pan setnik od razu "ordynke" z pochwy wyjac, ale przedtem zapragnal spojrzec na wroga. Spojrzal - i zdumial sie. -Cos nie tak, panie nadworny setniku? Strach wasci oblecial? Zapytal, zeby przekletego parcha przed walka zdenerwowac. Ale Judka sie nie rozzloscil. Milczal. Dziwne bylo to jego milczenie. Unikal tez wzroku pana Longi-na. Judka Duszogub W ktorym momencie staje sie niewolnikiem Zaklecia? Ktoz to wie? Kiedy chwyce za szable? A moze, kiedy stal uderzy o stal? Od ktorego momentu nie moge okazac litosci? On mnie zaraz zabije. Albo ja zabije jego. I to wszystko?Cale zycie - tylko dla tej jednej chwili? Po to drgnely sfery, spotykala sie Smierc, Wtornik i Jeniec, zeby wypelnic nieznany mi Wielki Plan? Po to objechalismy polowe calego B-zego Swiata? Nie! Nie chce! Ja, Zaklety, ja, Jehuda Ben-Josif, Judka Duszogub, nie chce juz wiecej nikogo zabijac! Nie chce! Niechaj Swiety, Ktory Jest, B-g Abrahama, Izaaka i Jakuba, P-n mojego nieszczesliwego narodu, robi co chce ze swoim niegodnym niewolnikiem. Szema, Izrael! Adonai elegeheinu! Adonai chap... Longin Zagarzecki, setnik walecki Rabac? No przeciez nawet szabli nie wyciagnal! Zgrzytnal pan Longin zebami. Szybciej, trzysta czortow ci w dusze! Tyle czekal, tyle przecierpial, tyle razy sie przemagal, deptal czerkaska dume... A Judka milczal. Esaulowa szabla tkwila w pochwie. Setnik nawet sie zdumial. A moze stchorzyl Duszogub? Udawal zucha, a gdy nadszedl jego czas, ujawnila sie parszywa, kramarska natura? Czyzby wolal skonczyc na palu, niz umierac z szabla w reku? Nie wytrzymal i splunal. -W oczy mi patrz, ludojadzie! W oczy! Popatrz na swoja smierc! Judka podniosl glowe. A pan setnik az sie cofnal pod naporem jego pelnego szalenstwa spojrzenia. Krew huczala mu w skroniach jak mlot. Dosc! Cierpial juz dostatecznie dlugo. -Teraz, parchu... znaczy, Zydzie... odmowie modlitwe swieta. Skoncze - i rozwale cie na dwoje. Zrozumiales? Ojcze nasz, ktory jestes w niebie... Judka milczal. Szalone czarne oczy spogladaly prosto na setnika. Tak patrzyly, ze niewiele braklo, by pan Zagarzecki zapomnial slow modlitwy. -Przyjdz Krolestwo Twoje, badz wola Twoja tak na niebie, jak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... Juz nie mowil, tylko szeptal. Nie wiadomo dlaczego, poczul groze. Jakby czynil cos niegodnego. -...i odpusc nam nasze winy, jako i my odpuszczamy... -Tatku! Tatku! Zatrzesla sie ziemia. Czarna kipiel siegnela nieba. *** -Tatku! Czujesz mnie? Czujesz? Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy W palacu zaczela sie "panika". "Panika" jest wtedy, kiedy wszyscy biegaja i krzycza. "Panika" - to niedobrze. Nie jestem temu winien. Nikomu nie mowilem o blonkach. Tylko braciszkowi. Braciszek powiedzial, ze przylecial Waz. Powiedzial, ze Waz niedlugo pozre slonce. Chcialem mu powiedziec, ze sloneczka jesc nie nalezy. Ono jest wielkie i gorace. Jest daleko. Ale nie powiedzialem niczego. Poszlismy z braciszkiem popatrzec na Weza. Patrzylismy na placu, gdzie pod nogami sa piekne obrazki. Dzis wszyscy je depcza i nikt nawet nog nie wyciera. Wszyscy patrza na Weza. Waz jest jeszcze malenki. Jest czarny i lata obok sloneczka. Ma ogon. Braciszek powiedzial, ze Waz przylecial ukarac wszystkich za grzechy. I jego tez, bo jest Judaszem". Braciszek plakal. Powiedzialem, zeby sie nie bal. Ja go uratuje - jezeli zdaze dorosnac. Rozumialem! Waz - to dziura, w ktora wpada caly swiat. To bardzo zle! Mowil ze mna tatko! Slyszalem go! Tatko jest madry i dobry. On mnie kocha. Powiedzial mi, co trzeba zrobic! Nie zdazylem go spytac o mame. Nie zdazylem go spytac o to, jak rozmawiac z Bogiem. Dzisiaj sie schowalem. Nauczylem sie dobrze chowac. To proste. Trzeba zechciec, zeby cie nie widzieli. Schowalem sie w komnacie, w ktorej stoja ciezkie zabawki z nieprawidlowymi sensami. Te komnate trzeba nazywac "biblioteka". Do komnaty czesto przychodzi ciotka. Czekalem. Doczekalem sie. Ciotka przyszla. Wtedy sie pokazalem. Najpierw sie przestraszyla, a potem powiedziala, ze jestem zuch! Jestem zuch! Powiedzialem ciotce, co mi mowil tatko. Ona myslala. Nie wierzy tatce. Wujkowi Kneziowi tez nie wierzy. Powiedzialem jej, ze Samael jest oszustem i jej nie uratuje. On zawsze tak obiecuje, zeby mozna bylo obiecac, ale niczego nie zrobic. Przestraszyla sie ona. Zapytala, czy wiem, kim jest Samael. Powiedzialem, ze wiem. Samael jest rozowym motylem. Ona powiedziala, ze jestem jeszcze malenki. Powiedziala, ze pomysli. Glosno myslala. Myslala, ze wujek Knez nie zdola przygotowac "ewakuacji". Myslala, ze Samael dal jej slowo. Powiedzialem, ze motyle nie moga dawac slowa ludziom. Wiem, poniewaz sam niedlugo zostane motylem. Ciotka powiedziala, zebym nie mowil takich slow. Boi sie, ze uslysza motyle. Ona wie, ze wewnatrz wujka Knezia tez mieszka motyl. *** Trzeba mowic "Imiona" albo "Slowa", nie sensy. *** Jedziemy do dobrego wujka! Jedziemy we trzech: braciszek, ciotka i ja. Braciszek sie boi. Ciotka tez sie boi, ale zupelnie inaczej. Ja sie nie boje. Jestem smialkiem! Jestem Jutrzenka. Niedlugo spotkam sie z Irena.Jaryna Zagarzecka, corka setnika -A moze z armaty ich poczestowac? - zapytal zamyslony Mykola Jenocha. -Szkoda! - westchnal Chwedir-Teodor. - Czy my jestesmy wrogami pospolstwa? Przeciez oni nawet broni nie maja. Obaj spojrzeli w dol. A tam, na lace opodal gaju, gdzie pan Macapura chcial postawic szubienice, klebil sie tlum. Zbierali sie od rana - chlopi, tutejsze baby, a nawet bosonodzy smarkacze. Teraz podeszli pod sam wal. Jaryna byla gotowa na wszystko. Ale z pewnoscia nie na to, ze tutejsze pospolstwo rzuci sie na ratunek Macapurze. W pierwszej chwili nawet nie uwierzyla. Przekonala sie dopiero wtedy, gdy wyszla na taras i spojrzala na znajoma juz sobie okolice. Uwierzyla - ale zdziwila sie jeszcze bardziej. -Podbuntowali ich tutejsi pacholkowie - stwierdzil Chwedir. - Ech, trzeba bylo zawrzec wrota! Starszy Jenocha tylko kiwnal glowa. Oczywiscie, trzeba bylo. Ale przeciez bylo ich tylko trzech, oprocz panny setniczanki. Czy latwo zdobyc caly zamek we trojke? Strachliwymi slugami nie mial kto sie zajac. Zreszta, nie mieli do tego glowy. Cala noc przegadali. Sluchala Jarynka, dziwila sie i calym sercem ojcu wspolczula. Znamienity czerkas z pana Longina! Ale gdzie on teraz? Ech, szkoda ze nie uslyszal, kiedy Chwedir madrala o droge spytal! Wiedziala panna setniczanka - jej bat'ko nie jest czlowiekiem, ktory sam przepadnie i wiernych czerkasow zgubi. Nikt czerkasom nie dorowna! Zdziwia sie ci tutaj! Nie dzis to jutro, rozlegnie sie pod zamkiem tetent kopyt! A gdy sama zaczela opowiadac, chlopcy tak sie zmienili na twarzach, ze straszno bylo na nich spojrzec. Poczernialy im twarze. Wrota zaparli belka, a potem, dla pewnosci, podlozyli druga. Harmate, ktora bracia przywiezli na czortopchajce, ustawili naprzeciwko tych wrot: a nuz je wywaza? Petro milczek nie rozstawal sie z hakownica. Chodzil z nia po murach - usmiechal sie i gladzil, niczym ulubionego kota! Poczatkowo mysleli, ze tutejsi sie uraduja, kiedy obala Maca-pure dreczyciela. Albo przynajmniej bedzie im to obojetne. Ale nie! Przyszli i nie odchodza! Kilku chlopow pjzytaszczylo pod sam mur jakies spore zawiniatko. Przytaszczyli i rozwineli. Jaryna zamrugala oczami - biale plotno. Szerokie na dwa arszyny, dlugie na dziesiec. A na bialym plotnie litery czerwona farba wypisane! -"U-wol-nic do-bre-go pa-na Ma-ca-pu-re" - przeczytal sylabizujac Chwedir. - Niezwykla rzecz, chlopcy. Jezyka nie znam, a litery pojmuje. Dziwne sprawy! Jaryna chciala wyjasnic panu bursakowi role niewidzialnego tlumacza, ale ugryzla sie w jezyk. Zreszta, czy o litery chodzi? -Przeciez... przeciez Macapura to lotr nad lotry! On, chlopcy, wieszac ich chcial! Szubienice stawiac! I podatki... podatki trzykrotnie chcial zwiekszyc! A oni... -Durnie i tyle! - zawyrokowal Mykola Jenocha. Nikt sie z nim nie spieral. Ze starszym synem nieboszczyka pana pisarza spierac sie za bardzo nie bylo mozna. Bez mala sazen w barach, piesci jak bochny, a charakter taki, ze lepiej uwazac. Za Dunajem starszy Jenocha byl dziesietnikiem nad zawadiackimi zaporozcami. I sluchali go zuchwalcy, choc czapki nieraz gnietli. Co tu gadac czerkas z krwi i kosci! -Czytalem kiedys jedna ksiege - odezwal sie zamyslony Chwe - Perska, nazywa sie "Jawaz Musam". Wiec napisano tam, ze perscy krolowie maja pewien boski dar, ktory zwie sie "chwarm". Ten, kogo bog obdarzy tym "chwarmem", ma we wszystkim posluch. Nie tylko go sluchaja, ale i kochaja. Cokolwiek by ci krole nie robili - torturowali czy karali smiercia, ludzie ich kochali. -Toz wlasnie mowie, ze durnie - podsumowal Mykola. - No, Petro, natnij gwozdzi i nabij hakownice. Choc nie, zaczekaj. Lepiej soli w nia napchaj! Petro milczek kiwnal tylko glowa. Od dziecka nie lubil mowic. Poczatkowo ludzie mysleli, ze urodzil sie niemowa. Ale nie, okazalo sie, ze ma jezyk na swoim miejscu. Rzadko tylko nim obracal. Tymczasem tlum napieral. Niektorzy juz do rowu sie pospusz-czali i teraz brodzili po szyje w zielonej wodzie pokrytej rzesa. Inni zaczeli wlazic na mury. A darli sie przy tym straszliwie. -Wolnosc dla Macapury! -Wolnosc dla naszego dobrego namiestnika! -Nie macie prawa! Nie wolno wam! Jaryna wymienila spojrzenia z Chwedirem i razem popatrzyli na Mykole. I coz robic? Drzec sie przez mury i w odpowiedzi wyliczac wszystkie zbrodnie niegodziwca? A uwierza? Jezeli do tej pory sami sie nie zorientowali, jaki z Macapury ptaszek, to nie ma sobie co gardel zdzierac - nic z tego nie bedzie. Tymczasem podszedl Petro z hakownica, przyklakl przy parapecie muru i przylozyl bron do ramienia. Tlum byl juz przy bramie. Nie wiadomo skad pojawily sie drabiny, i potezna belka sie znalazla. Nie inaczej - postanowili wywazac drzwi. -Wol-nosc dla Ma-ca-pu-ry! Wol-nosc... Mykola pokrecil glowa i pogladzil czarny was. -No, Jarynko, zatykaj uszy. Wal, Petro! Gruchnelo! Kiedy Jarynka odjela dlonie od uszu, tlum zdazyl sie juz rozbiec. W rowie jeszcze tylko ktos szamotal sie nie mogac wylezc, a pod brama biegal w kolo jakis kmiotek, ktory trzymal sie za bok. Gruba sol sie trafila. Kiepsko ja melli. Pozostali byli juz daleko. Stali, mlocac kulakami powietrze. I oczywiscie krzyczeli. -Wezowi Pasierbowie! Zamek zajeli Wezowi Pasierbowie! Gliniany Szakal! Gliniany Szakal! Glosno sie darli, nie zalowali gardel. Chcieli pewnie, zeby ich slyszano w zamku. Uslyszano. Jaryna musiala wyjasnic Jenoszakom, co to za dziwo ten Gliniany Szakal i jak z nim trzeba walczyc. Ale z Pomiotem Weza bylo juz gorzej. Niby wszystko zrozumiala, ale nie za bardzo. Nawet Chwedir nie zdolal pomoc. Przetarl okulary i rozlozyl rece. Nie wiedzial. -No dobra - oznajmil Mykola Jenocha. - Wezowi, nie Wezowi, Pasierbowie nie Pasierbowie, ale chlopstwo sie tu juz nie pcha! No to chodzmy, co, Jarynko? Zmarszczyla brwi panna setniczanka i palcami laske scisnela. Wiedziala, dokad pojda. Nie chciala, ale rozumiala, ze trzeba... Macapure osadzili za grubymi kratami i zamkiem, ktory wazyl bez mala pud. Niby niebezpieczna, okrutna bestie. Klatke zelazna odnalezli w najglebszym lochu. Znalezli i pchneli ja jeszcze dalej... Ze sklepienia kapala wilgoc, ktora przenikala za kolnierze. Kopcil sie ogarek swiecy. Jarynie wydalo sie, ze Dziki Pan rozrosl sie jeszcze, ciasno wypelniajac soba klatke. Jakby w ogole nie byl juz czlowiekiem. A moze w rzeczy samej nie byl? Przezegnala sie Jaryna. Mykola zrozumial i pogladzil ja po ramieniu. Jakby mowil - trzymaj sie, Jaryno Longinowna! W pierwszej chwili myslala, ze na jej widok Dziki Pan zacznie gryzc prety klatki, ryczec jak dziki zwierz i zabierze sie do rozwalania klatki. Nie zaczal. Siedzial cicho, przymknawszy oczy. Nieznacznie tylko poruszal grubymi wargami. Modlil sie? Znamy te modlitwy! Mykola wymienil z dziewczyna spojrzenia i oboje podeszli blizej. -Panie Stanislawie? Slyszysz nas? Nie odpowiedzial, tylko zaczal szybciej poruszac wargami. Jarynie zrobilo sie nieswojo. Ilez to razy wyobrazala sobie te wymarzona, wysniona scene! Myslala, ze rzuci sie na Dzikiego Pana i zacznie go rwac zebami albo przypalac rozzarzonym zelazem. A teraz stoi przed smiertelnym wrogiem i nie bardzo wie, co powiedziec. O czym zreszta rozmawiac z tym potworem? Tylko o jednym. Ale o tym powie mu sam Mykola. -Sad cie czeka, panie Macapuro-Kolozanski, a po nim ogien piekielny. Drgnal glos Mykole. Jaryna rozumiala, ze starszy Jenocha powstrzymuje sie ostatkiem sil. Jakiez zreszta moga byc rozmowy z tym, ktory zabil ojca? -Ale zeby piekielnym mekom choc na chwilke ulzyc, zrob choc jedna dobra rzecz w swoim niegodnym, koszmarnym zyciu; powiedz, co sobie umyslil tutejszy knez przeciwko Wojsku Zaporoskiemu? Powiedz - i lzej ci bedzie umierac. Zywym cie tak czy tak nie wypuscimy, to pewna! Dziki Pan odpowiedzial milczeniem. Przestal nawet poruszac wargami. -Liczysz na pomoc, na to, ze ktos ci przyjdzie w sukurs? Ale pomoc jest za murami, a my tutaj! Nie powiesz, to zaczniemy cia meczyc ogniem i zelazem. Sam sie za to wezme i nie pozaluje wysilkow. Nie ty, to twoj bol nam odpowie! Jarynie od tych slow zrobilo sie nieswojo. Wiedziala, ze Mykola nie zartuje. Nie uleknie sie i rece po lokcie ubroczy. Dziki Pan dzwignal leb. Uniosl sie, az drgnela klatka, rekoma wczepil sie w prety. A potem popatrzyl... Jaryna uscisnela reke Mykoly, bo straszne bylo spojrzenie Macapury. Patrzyl nie na Jenoche - tylko w jej oczy. I wydalo sie dziewczynie, ze slyszy jego glos: -Uwolnij mnie, Jaryno Longinowna! Uwolnij mnie, a nie pozalujesz! Nieslyszalne slowa zapadly jej w dusze. Cofnela sie setniczanka i zakryla dlonia oczy. Ale niesamowity glos zabrzmial jeszcze glosniej i mocniej: -Nie pozalujesz! A jak mnie nie uwolnisz - sama zginiesz, i zginie twoj bat'ko z calym swiatem! I odezwala sie dusza - strachem i nadzieja. Przypomniala sobie Jaryna, gdzie starszy Jenocha chowa klucz od klatki. -Uwolnij mnie! -Jarynko, co z toba? -Chodzmy stad, Mykola! Chodzmy! Kiedy odchodzili, znow uslyszala slowa - ciezkie, grozne, nieodwracalne: -Uwolnij mnieeee! - 1 kto zwyciezyl, Jutrzenko? Niosacy Swiatlosc nie odpowiedzial. Drgnely mu tylko wargi w niezbyt wesolym usmieszku. Zrozumiala - cos sie wydarzylo. Cos zlego. I nie w domu, w Walkach, nie w niewiadomym swiecie, do ktorego rzucil ja los... Dookola znow widziala zielony lod i obce niebo. Po raz pierwszy poczula sie nieswojo. I nagle spostrzegla, ze trzymajaca jej reke dlon ma cztery palce. Cztery! Jak to sie stalo, ze nie zauwazyla tego wczesniej? Wzdrygnela sie i zagryzla wargi. Stracil palec w bitwie? -Wybacz, Ireno. Takim sie juz urodzilem! Cofnal reke, a dziewczyna poczula wyrzuty sumienia. W rzeczy samej, coz chlopak zawinil? -Wybacz mi, Jutrzenko! Ja... zle sie dzis czuje. Kiwnal glowa, wstal i spojrzal w niebo - jak wtedy, gdy mierzyl sie z witeziem w niebieskiej zbroi. -Dawczyni Pokoju, nie wiem, kto zwyciezyl. Ten, kim jestem teraz, nie ma pojecia. To dopiero sie stanie. Tak czy inaczej - nie wiem. Umilkl. A Jaryna nagle zrozumiala, czemu czuje sie tak nieswojo. Dziwne, ze przypomniala to sobie dopiero teraz - we snie. Czyzby we snie byla calkowicie kims innym? -Niosacym Swiatlosc nazywaja Lucyfera. Szatana! Powiedziala - i zamknela oczy. Niech bedzie, co ma byc! -Ireno, nie jestem Szatanem. - Wiem. Poderwala sie i rzucila ku niemu. Stanela w miejscu. Czy naprawde wie? Jutrzenka ma cztery palce na jednej dloni. Na drugiej... Na drugiej szesc! Widziala cos takiego! Widziala - tylko nie mogla sobie przypomniec! Ale teraz-juz wiedziala! -Na razie jestem malym chlopaczkiem, ktory bardzo szybko dorasta. -Wiem. -Jestes bratem czumaka Grinia. Czarcim wyrodkiem... ...Mrozna noc, wystrzaly pod chata czumaka, krew na sniegu, tetent kopyt... "Braciszek!Braciszka uwoza!" Oto ten, od ktorego wszystko sie zaczelo! To przez niego! I natychmiast zrozumiala, ze nie ma w niej gniewu. Nie zywi urazy. Po prostu ogarnela ja groza. -Moja matka byla prosta wiesniaczka. Na imie miala Irena, jak ty. Umarla, zeby dac mi zycie. Moj ojciec to kaf-Malach, aniol. Nie wybieralem swoich rodzicow, Dawczyni Pokoju. Ale gdybym mogl - wybralbym tych samych. Kiwnela glowa. Trzeba nie byc czlowiekiem, zeby wyrzec sie ojca i matki. I nagle do niej dotarlo - aniol! Aniol? Powinna sie ucieszyc. Ale wcale tak nie bylo. Znow sobie cos przypomniala. "Szatan, ktorego raczej nalezaloby nazywac Tym, Co sie Prze-ciwil, wcale nie jest wrogiem Boga. Nie pamietasz ksiegi Hioba Cierpietnika? - Otoz zdarzylo sie pewnego dnia, ze przybyli Synowie Bozy, zeby sie stawic przed Panem, a wsrod nich przybyl tez i Szatan. - Zrozumialas? Przybyl z aniolami, bo sam tez jest aniolem. Stawia sie przed Panem i otrzymuje oden rozkazy!" Badz przeklety, Dziki Panie! Zamaciles w dziewczecej glowie! -Dawczyni Pokoju, w czym zawinilem? Nie wiedzac co odpowiedziec, spojrzala mu w oczy. A jego oczy byly czyste. -W niczym... Ty niczemu nie jestes winien, Jutrzenko! To ja... Ja... - mowila, dlawiac sie wlasnymi slowami. Ale przeciez nie da sie tego przemilczec! - Wiesz, co napisano w ksiazkach? Ze byl taki aniol, pierwszy pomocnik Boga. Nazywano go Lucyferem. Stal nad wszystkimi, przy samym boskim tronie. A potem dal sie poniesc pysze i podniosl bunt przeciwko Bogu... -...za co zostal stracony do piekla - kiwnal glowa Jutrzenka. -Czytalem! Moglbym ci powiedziec, Ireno, ze wszystko odbylo sie inaczej, ze ci, co pisali, wszystko pomieszali. Ale nie powiem. Nie wiem... -Jak to? - zachnela sie. - Nie wiesz? Ale przeciez przyszlosc... -Jeszcze sienie ziscila. A ja jestem tylko twoim snem. Mozliwe, ze takim wlasnie sie stane, a moze... Kto wie? Wybacz. Nie bede ci dluzej macil pokoju. -Poczekaj! - rzucila pospiesznie Jaryna. - Poczekaj, Jutrzenko! Nie odchodz! Nie odchodz! Za pozno! Zielony lod okryl sie mgla, a sine opary zasnuly widok na nieznane gwiazdy. -Jutrzenko! Zostala sama - sama w obcym swiecie. Na chwile zapadla taka cisza, ze jej dzwonienie az zabolalo w skroniach, ale zaraz potem uslyszala inny glos - tez znajomy i tez nie dajacy sie zapomniec: -Jaryno Longinowna, uwolnij mnie! Uwolnij... I nagle setniczanka poczula, ze w dloni dzierzy ciezki klucz, a tuz obok jest ten pudowy zamek... -Uwolnij mnie... -Jarynko! Jarynko! Otworzyla oczy i parsknela radosnym smiechem. Chwedir! Chwala Bogu, sen minal! -Wstawaj. Mamy gosci! *** Tym razem pod zamkiem nie zebral sie tlum - ale wojsko. Jazda w jasnych zbrojach z pikami i przy mieczach, pancerna piechota, a nieco dalej wyladowano z wozow katapulte.Na srodku laki rozbijano namiot - ogromny i wielobarwny. Obok niego wkopano w ziemie sztandar; srebrna korona, na zielonym polu. -Szybko sie zebrali, zacni panowie - prychnal Mykola. - Nie ma nawet trzech dni. Widac, porzadek u nich w wojsku znamienity! W glosie chwackiego rebajly brzmialo nieliche zaskoczenie - ale i szacunek. Docenil karnosc! -Srebrna Korona to znak pulkownika - oznajmila Jaryna, przypomniawszy sobie rozmowe z przewrotnym Macapura. - Tyle, ze tutejsi pulkownicy dziedzicza stopien. -To chweudalizm - Chwedir z wazna mina podniosl palec w gore. - Znaczy, prawo lenne nadawane za wybitne zaslugi. Dziewczyna z niepokojem spojrzala na bursaka. Znowu! Zaraz zacznie plesc o subtelnosciach materii i wspomni o blogoslawionym Warsawie... -Palnac? - Mykola wyjrzal zza oslony i pokrecil glowa. -A moze szkoda? Jak myslisz Petro? -Hy! - oznajmil milczek, gladzac kolbe hakownicy. -To samo sobie pomyslalem. Tymczasem tabor pod murami zamku rozrastal sie w oczach. Namioty stawaly jeden obok drugiego, zolnierze zdjawszy pancerze, dziarsko machali lopatami, kopiac row i sypiac wal. Wozy ustawiano w krag. -Pilnuja porzadku! - Mykola ponownie wysoko ocenil tutejsza sztuke wojenna. - Ale bez broni palnej dlugo im sie przyjdzie starac... To i dobrze! A moze bysmy zjedli sniadanie, dopoki oni tam sie beda na nas szykowac, co, Jarynko? Sniadanie trzeba bylo odlozyc. Z wielobarwnego namiotu wyszlo trzech ludzi -wszyscy w blyszczacych zbrojach. Jeden mial na wloczni zielony znak, drugi trzymal miedziana tube. -Chyba beda paktowac - domyslil sie Chwedir, wychyliwszy sie za blanki. - Kieruja sie do nas! Bursak sie nie pomylil. Minelo kilka minut i rozlegl sie jek trabki - jeden, drugi, trzeci... Wszyscy okazali zainteresowanie. Czego oni chca? Zaproponuja, zeby poddali sie na slowo? Komu innemu to proponujcie! Trebacz opuscil don, i przed szereg wysunal sie jegomosc z zielonym znakiem. -Imc pan Goar, namiestnik Srebrnej Korony, przekazuje swoje pozdrowienia i najlepsze zyczenia zalodze twierdzy... fortecy Ochod i winszuje im poczatku oblezenia! Wszyscy pootwierali geby. Nawet Jaryna, ktora dluzej tu byla od braci Jenoszakow, w pierwszej chwili pomyslala, ze niewidzialny tlumacz cos pokielbasil. A moze nie? -To chyba jakis rycerski obyczaj - oznajmil wszystkowiedzacy Chwedir. - Czytalem o czyms takim w jednej ksiazce. Miala tytul "Don Kichot". -Odpowiedz im, Jarynko - westchnal Mykola. - Ja tego "Don Kichota" jakos nie zmoglem... Trzecia strona mnie snem zmorzyla. Odpowiedziec? Jaryna popadla w rozterke. Ale co?' A wszystko jedno, byle dobrze brzmialo! -Mykola, pan zacny i potezny, ze szlachetnego rodu Jenochow-Waleckich, kasztelan fortalicji Ochod, a calej okolicy obronca i straznik, panu namiestnikowi Goarowi przekazuje wyrazy wdziecznosci za przybycie i z serca zdrowia zyczy! No, pomecz sie troche, niewidzialny przekladaczu! Na dole zapadla cisza - widac tamci trawili to, co uslyszeli. Chwedir nie wytrzymal i parsknal stlumionym smiechem. Mykola zrobil zadowolona mine i porozumiewawczo mrugnal do panny set-niczanki, jakby chcial rzec: "Dobrze im powiedzialas, Jarynko!" -Goar, namiestnik Srebrnej Korony, zapytuje pana JenocheWaleckiego, mieniacego sie kasztelanem...kasztelanem... Najwyrazniej tlumacz zglupial. -...komendantem twierdzy Ochod, czy zgodzi sie na posrednictwo parlamentariusza - szlachetnego herosa Rio? -Kogo?! Wszyscy odezwali sie jednoczesnie. Nie wytrzymal nawet mil-czek Petro. Podczas gdy Chwedir szukal jakiejs sznurowej drabinki - przeciez nie beda otwierali wrot! - potem zas ja mocowal i spuszczal w dol, Jaryna tylko krecila glowa. Nie ma co, ciasny robi sie ten swiat! Mykola Jenocha tez krecil glowa, ale nie ze zdumienia. Mial inny powod. -A to ci heros, skurczybyk! - nie wytrzymal na koniec. - Nie masz na tym swiecie wdziecznosci, panowie! Przeciez ulitowalismy sie nad nim, poganinem jednym! Wypuscilismy go na slowo! A on co, gadzina jedna, przybyl z nami wojowac? Hej, Petro, dawaj tu hakownice! Trzeba bylo trojga, by mu te hakownice odebrac. Bardzo sie rozpieklil zapalczywy czerkas. Gdy mu odebrano hakownice, splunal sazniscie i poszedl precz, nie chcac nawet porozmawiac z parlamen-tariuszem. Widac mocno mu nadepnal na odcisk pan heros. Jaryna - nie wiadomo czemu - ucieszyla sie. Mykola mial racje, nie heros, ale choragiewka na wietrze, ten pan Rio! Ale mimo wszystko, razem siadali przy stole, a pod Kalandiejcami lezeli obok siebie pod kulami... -Ja... Ja rad jestem was widziec! Witajcie, panowie! I ty witaj, pani Ireno! Heros mowil niepewnym glosem. I nie tlumacz byl temu winien. -Rozumiem, ze moje pojawienie sie tutaj... zachowanie... sposob dzialania... -Dziwne to wielce! - przerwal mu surowym glosem ChwedirTeodor. - Wypuscilismy was, panie Rio, z dobrej woli, kierujac sie chrzescijanskim milosierdziem. Powinienem wam przypomniec, ze z powodu waszych wystepkow i sluzby u pana Macapury-Kolozanskiego, pierwszego w naszej ziemi lotra i zloczyncy, powinniscie sie stawic przed sadem w Poltawie! Heros westchnal i spojrzal na Jaryne. Dziewczyna chciala go pocieszyc, dodac mu otuchy - ale sie wstrzymala. Niech sobie to przemysli, zdrajca jeden! -Ja... przeciez pani wie, panno Ireno... z powodu pewnych wazkich przyczyn nie moge zyc nie sluzac nikomu. Dzis rano rozmawialem z namiestnikiem Srebrnej Korony. Zlozyl mi propozycje, ktora... przyjalem. Pomyslalem, ze moge wam jakos pomoc... wesprzec. Dlatego zglosilem sie na parlamentariusza... prowadzacego rozmowy. Jaryna wymienila z Chwedirem porozumiewawcze spojrzenia. Wszystko jasne, pora przejsc do rzeczy. Ale kto ma prowadzic rozmowy? "Pan kasztelan" nie raczyl sie do nich znizyc, a z Petra niewielka w tym wzgledzie pociecha. Chwedir w koncu kiwnal glowa, jakby chcial rzec: "Mow ty, Jarynko, skoro juz zaczelas". -Sluchamy was, panie... panie parlamentariuszu! Gdy to powiedziala, natychmiast zrobilo jej sie przykro, bo heros zupelnie upadl na duchu i nawet jakby sie skurczyl. -Pan namiestnik Goar... namiestnik Srebrnej Korony... On... znaczy nie on, ale knez Sagor polecil wam przekazac, co nastepuje. Zgadza sie zostawic wam zamek i wladze nad okregiem. Proponuje nawet tobie, pani Ireno, tytul namiestniczki Miedzianej Korony... Panna setniczanka nie zdziwila sie, ale zawrzala gniewem. -Oj, jakiz laskawy jest ten knez Sagorski! Slyszysz, Chwedir? Gdybym mu oderwala obie dlonie, to moze by mi swoja wlasna korone oddal! I za coz taki honor, panie Rio? Heros znow opuscil glowe i zmieszal sie. -Knez... ze wzgledu na ciezkie... niebezpieczne czasy, Jego Swiatlosc nie chce, zeby bunt sie rozprzestrzenial. Wie pani, ze spadlo na nas nieszczescie. Waz... Umilkl - i popatrzyl na slonce. Dzis swiecilo dosc mizernie. A obok wyraznie juz bylo widac czarny punkcik. Jarynka stwierdzila, ze szybko rosnie ten znak Antychrysta! Jak to mowil ten lotr Macapura? "Iskra, plamka, traba, a potem kolumna?" Wyglada na to, ze trabe juz widac. Co prawda, jak dotad niewielka. Trabke. -I dlatego Jego Swiatlosc proponuje zawarcie pokoju. Stawia tylko jeden warunek... pragnienie. Jaryna spojrzala na braci, a potem w dol, na klebiace sie pod murami zamku wojska. Nie ma co, potrafi przekonywac ten knez! -Chce zwrocic wasza uwage, pani Ireno, ze w wyniku oporu zbrojnego... starcia, nie odniesiecie korzysci... Nie mamy wprawdzie broni palnej... ognistej, ale sa inne sposoby. -Czarami sprobujecie nas wziac? - usmiechnela sie dziewczyna, przypomniawszy sobie poprzednie rozmowy z herosem. - Byl jeden taki czarownik, ktoremu wyrwalam jego przeklety jezyk. Gdy to powiedziala, ponownie ujrzala cala scene. Niedobra smiercia umarl czarownik! Niedobra! Ale niczego nie zalowala. -Oni... Knez Sagor o tym wie. Uwazaja was za Pasierbow Weza i mysla, ze to on was tu przyslal. A pania, pani Ireno, w ogole uznano za Glinianego Szakala. Ale to ich na dlugo nie powstrzyma. Sa sposoby... metody... Jaryna znow wymienila spojrzenia z Chwedirem. To tez bylo zrozumiale. -Namiestnik Goar wezwal tu jakiegos wielkiego maga... czarodzieja. -To czego w koncu chce ten wasz knez? - przerwal mu pan bursak. - Moze by pan przeszedl wreszcie do sedna tematu, mosci przeniewierco. -On... - Rio rozejrzal sie dookola i westchnal. - Knez Sagor chce glowe... glowe pana Macapury. *** Nikomu nie chcialo sie jesc ani nawet pic. Jaryna odsunela na bok srebrna miske i tylko umoczyla wargi w kubku. -Same zmije w tym swiecie zyja! Szkoda, ze nie zdazyl tu bafko z jego chlopcami. Byloby choc weselej! Mykola kiwnal glowa. Petro milczek tez pokiwal. Siedzieli za stolem we trojke. Chwedir-Teodor trzymal warte na blankach. Co prawda byla noc, a pan namiestnik dal czas do namyslu - zgodzil sie poczekac na odpowiedz do rana - ale lepiej sie strzec. -Przeciez nie kto jmy, tylko ten Sagor poslal cie do Macapury odmienca - rozwazal na glos Mykola. - Widac i on boi sie tego potwora! Chocby twoimi rekoma, a jednak chce go usmiercic. Moze sie zgodzmy, co, Jarynko? Dziewczyna nie odpowiedziala. Znow jej sie wydalo, ze slyszy odlegly glos: "Uwolnij mnie! Uwolnij! A jak mnie nie uwolnisz - sama zginiesz, i zginie twoj bat'ko". Wzdrygnela sie i nakreslila na piersiach znak krzyza. I znow sobie przypomniala, gdzie Mykola ukryl klucz od zamka. Tfu! Precz, natretna mysli! -A ja sie zastanawiam... - westchnela. - Czy knez Sagorski jest nam przyjacielem, czy wrogiem? Wrogiem, jest, to oczywiste! Czy mozna wiec przystac na jego warunek? Jezeli Macapura jest mu potrzebny martwy, znaczy... Nie dokonczyla mysli. Zrobilo sie jej nieswojo. "Uwolnij mnieeee!" -Potrzebny jest nam! - mruknal Mykola. - Na palu! Niech no tylko odpowie na nasze pytania! Moze od razu rozgrzejemy zelaza i pogadamy od serca z tym potworem? Usmiechnal sie i spojrzal porozumiewawczo na brata. Petro milczek kiwnal glowa, wyrazajac zgode i mrugnal do Jaryny. Dziewczyna jednak nie odpowiedziala, tylko myslala intensywnie. I dziwne mysli przychodzily jej do glowy. Oj, dziwne! -Zrozumcie, chlopcy, knez Sagorski nie jest zwyklym czarownikiem. Ma pewien klejnot - czerwony. A Macapura ma podobny - na lancuchu. Nie wiem, co to znaczy... -Pooowie - zlowrogo przeciagnal Jenocha starszy. - Wszystko powie! -Poczekaj! Wychodzi na to, ze knez wie, jaka jest tajemnica Macapury. Wie - i chce jego smierci. Zeby zginal albo on... albo ja! Zebysmy razem nie... Co? Setniczanka zgubila watek. Ale niewatpliwie miala racje. Po co ja knez poslal w klatce do Macapury. Zeby ona jego na kawaleczki albo on ja w klatce na dol z dzwonnicy! Znow jej sie wydalo, ze slyszy ponure: "Uwolnij mnieeee!" Mykola kiwnal glowa, wstal i lyknal z kubka. -Jalowe to, Jarynko! Po coz zgadywac i lamac sobie glowe? Macapura jest nam wrogiem w tym samym stopniu, co knez. Szkoda tylko, ze nas tak malo. I jeszcze ta przekleta magia... Ale wzialem ze soba ikone Zbawiciela. Wychodzac z domu zdjalem ze sciany i schowalem pod koszula. Jutro postawimy ja na murze, na postrach tym draniom. Setniczanka nie odpowiedziala. Ikona jest oczywiscie dobra, ale czy pomoze? Niebo sie wali, swiat lada moment w niezglebiona otchlan wyciecze i runie... Och, gdybyz to mogla wiedziec, do czego zmierza knez! Jak mu przeszkodzic? Przeciwko jednemu zloczyncy czarownikowi potrzeba drugiego. Gdyby Jutrzenka... Nie! Jaryna westchnela i zagryzla wargi. Nie bedzie nawet o tym myslec. Wszystko na zle sie obraca. Ci dwaj - knez i Macapura, to czarownicy. A Jutrzenka? Strach nawet myslec! W tejze chwili podszedl do niej Mykola i pogladzil ja po ramieniu. -Oto co ci powiem, Jarynko... Niestety, nie zdazyl. Przerwal mu huk wystrzalu. *** -Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel wdarl sie do zamku! Chwedir! To jego glos!Mykola poderwal sie i tupnal noga w posadzke, az zahuczalo. -Ach ty, czarcie z diablem i calym tabunem biesow przekletych! Jarynko, trzymaj pistolet! Chwycila w locie, Mykola zarzucil na plecy rusznice, a Petro trzymal juz hakownice. A na korytarzu shichac kroki. Blisko, coraz blizej. Ktos biegnie. -Nieprzyjaciel! Przeciez to bursak! -Czemu sie drzesz, durniu jeden! - warknal Mykola. - Dlaczego porzuciles posterunek? Biegiem na mur! -Ale przeciez... ale przeciez oni sa juz wewnatrz! Na gorze, tam gdzie sala. Uslyszalem halas, poszedlem na gore... -Biegiem!!! Chwedir znikl, jakby go wicher porwal. Mykola sypnal obficie przeklenstwami, a potem obrocil sie do panny setniczanki. -Sala? Gdzie to jest? Jaryna szybko sie domyslila, ze Chwedirowi chodzilo pewnie o Sale Paradna, w ktorej z Macapura przygladali sie sloncu. -Schodami! Tymi z lewej! -Naprzod, Petro! A ty, Jarynko, nie spiesz sie - noge oszczedzaj. Jak zobaczysz kogo obcego - wal z pistoletu! No, z Bogiem! Podczas biegu i wspinaczki po schodach z dziesiec razy sie przewracala. Krzywila sie z bolu i klela, az kamienie trzeszczaly. Ach ty, beznoga kaleko! Przeciez chlopcow jest tylko dwoch! Zanim ona sie tam dowlecze... Na chwile sie zatrzymala, by zlapac oddech. Nadstawila ucha. Nie strzelaja? Na razie chyba nie. O, slychac glosy... -Nie strzelajcie! Nie strzelajcie! My swoi! Swoi? Setniczanka skrzywila sie i zmarszczyla nosek. Wiemy, jacy to swoi po nocach do twierdzy sie przekradaja! -Nie strzelajcie, panowie! Ale ten glos brzmi znajomo! -To ja! Czumak Grin z Gontowego Jaru! Co takiego??? Z poczatku niczego nie mogla zrozumiec. W sali panowal mrok saczacy sie przez strzeliste okna i nie plonela ani jedna swieca. Tylko braci Jenoszakow spostrzegla od razu -stali przy wejsciu. -To ty, Jarynko? Dobra nasza! Podejdzcie tu, panowie. Ale spokojnie, bo jak nie, to olowiem was nakarmimy! Panowie? Jaryna wpatrzyla sie w mrok. Trzy sylwetki. Staneli obok krzesel przeznaczonych dla knezia i jego malzonki. Ale czy jest ich trzech? Dwie sylwetki widac wyraznie, a trzecia... -To ja! Nie strzelajcie! Grin! Podszedl, natknal sie piersia na lufa rusznicy i znieruchomial. -Aha, znaczy, ziomek? - zlowrogim tonem zapytal Mykola. - Sluchaj, Jarynko, czy to nie ten czumak, ktory twoich chlopcow pod kule Judki podprowadzil? Dziewczyna zrozumiala, ze od smierci dzieli czumaka tylko kilka oddechow. I pospiesznie wypalila: -Poczekaj, Mykola! Poczekaj! -Czekac? A na co mam czekac? Judka Duszogub mi umknal, to rozprawie sie chociaz z tym tutaj... -Nie wolno! Nie ruszaj braciszka! Jaryna znieruchomiala i zastygla niczym kamien. W Sali rozlegl sie tupot drobnych nozek o kamienne plyty posadzki. Tup! Tup! Tup! -Nie zabijajcie braciszka! On jest dobry! -Tfu! - Mykola splunal sazniscie, ale rusznice opuscil. - Odejdz chlopcze, nie kus mnie! -To nie on! Nie on! To ja ich do zamku sprowadzilem! Przez sciane! Tam sa cienkie blonki! I kolejne kroki - lekkie, kobiece. -Panowie, nie mamy broni. Prosze, zechciejcie nas wysluchac! Jestem Sale! Z pewnoscia wam o mnie opowiadano! Jaryna tylko westchnela, nie wierzac wlasnym uszom. Sale! Wiedzma Sadlo! Ale sie porobilo! *** Zapaliwszy swieczki, przyjrzeli sie gosciom.Czarci wyrodek? To ty? Panna setniczanka nawet go nie poznala. Pamietala dziecko, ktore lotr Macapura nosil na ramionach. Tamten dzieciak nie mial wiecej niz trzy latka. A ten? -Czym wam mozemy sluzyc, panowie? Grin z wiedzma wymienili spojrzenia. -My... my chcielibysmy... -Ja! Ja powiem! Diabelskie dziecko wystapilo naprzod. Podniosl dlon o czterech palcach. Jaryna wzdrygnela sie. -Ja powiem! To ja poprosilem braciszka i ciocie Sale, zeby tu przyjechali. Jestem najwazniejszy. Petro nie wytrzymal - usmiechnal sie. Nawet Mykola nie wytrzymal i pokrecil glowa. -A jakze, chlopcze, slawny z ciebie ataman! Potrafisz nawet fortece zdobywac. Zawrzyjmy znajomosc! Jestem Jenocha, Mykola Lukianycz. A ty kto? -Ja? Jestem Jutrzenka! Jaryne ogarnal chlod. To on! Zupelnie inny, niepodobny, ale to on! Ile czasu minelo? Miesiac, moze nieco wiecej! A chlopak wyglada na siedmiolatka. I twarz mu sie zmienila. Nie jest juz straszna... Nie! Jest straszna. To jego twarz! Jego! Mozna juz ja rozpoznac! -A ty jestes tu najwazniejszy, wujku Mykolo Lukianyczu? Najwazniejszy? -Hm... Nieustraszony czerkas nieco sie stropil. I podkrecil wasa. -No... na razie mozna uznac, ze jestem tu najwazniejszy, chlopcze. Znaczy, potrafisz przechodzic przez sciany? Niezle! Dzieki za uprzedzenie! Ej, trzeba bylo wziac krzyz ze stolu naszego dobrodzieja! -To niepotrzebne! - przerwala mu Sadlo. - Mam mozliwosci...sposoby obrony zamku od... agresywnej... wrogiej magii. Ale nie to jest najwazniejsze! -Dla niektorych nie! - nachmurzyl sie Mykola. - Ale innym zycie drogie! Slyszalem o tobie, pani Sadlo! Rozne rzeczy slyszalem. I jak zabawialas w betach Macapure odmienca, i jak paskudnymi czarami sie paralas. Czyzbys uwierzyla w Boga prawdziwego, pyszna pani? Sale zamyslila sie na chwile i zacisnela waskie wargi. -To... To tez nie jest najwazniejsze, panie Jenocha. Nie wiem, czy mnie zrozumiecie... Dosc mam juz strachu. I dosc blagan czy prosb. Nie bede juz nikomu sluzyc - ani kneziowi Sagorowi, ani Samaelowi. Jezeli moje przeklenstwo cos znaczy, to niech obaj beda przekleci, po trzykroc przekleci! Teraz i na wieki wiekow... -Nie! Nie trzeba! Nie mow tak! Szesciopalca raczka uniosla sie w gore. -Nie mow tak! Nikogo nie wolno przeklinac! Nikogo! Wujku Mykolo Lukianyczu, trzeba mi z toba porozmawiac! Bardzo trzeba! Chcialem spytano rade Boga, ale moj bafko nie pozwolil. Powiedzial, ze jeszcze mi za wczesnie na rozmowy z Bogiem Ale powiedzial, co trzeba zrobic. On jest madry i wszystko wie... Jaryna sluchala i czula, ze do jej serca zakrada sie trwoga. Z Bogiem chcesz porozmawiac. Niosacy Swiatlosc? I porozmawialbys, gdyby nie ojcowski zakaz!? Bajstruk z Gontowego Jaru, chlopak ledwo od ziemi odrosly... Straszne to! Oj, straszne! -Ze mna chcesz porozmawiac? - zasepil sie Mykola. - No to porozmawiajmy, chlopcze. Zaryzykowali i wezwali Chwedira. W obozie oblegajacych bylo cicho i spokojnie. A pani Sadlo, gdy tylko uslyszala o pozostalych niezwyklych nowinach i o postanowieniach namiestnika Srebrnej Korony, ktore wyglosil pod bramami zamku, obiecala sie zajac nimi osobiscie. Ale mimo wszystko, gdy z czterech naraz stron poleza, wszystkim nie sprostasz! Plonely swiece i pochodnie. O to zatroszczyla sie Jaryna. Nie wiadomo czemu, glebokie ciemnosci przejmowaly ja strachem. Jak w dziecinstwie, kiedy bala sie Czarnej Reki. A teraz... Och, lepiej nie myslec! Usiedli za stolem. Przypadkiem czy nie przypadkiem, diabelski dzieciak usiadl u szczytu stolu, gdzie bylo miejsce gospodarza. Nawet Mykola usiadl nizej. Zreszta, czy to z miejscem wiaze sie sila? Rozsiedli sie w milczeniu. Bracia wyjeli fajki i wkrotce nad stolem poplynely cieniutkie smuzki dymu. Nawet Chwedir pykal z malenkiej fajeczki. Jaryna zdziwila sie. To ci bursak! Ale z drugiej strony wiadomo - coz to za narada bez fajek? Dymili, milczeli. Czekali. W koncu Mykola uderzyl glowka fajki o obcas i polozyl ja na tkanym obrusie. -Wiec tak, panie i panowie. Zakurzylismy, a teraz czas przystapic do rozmow. Mowze, panie Jutrzenko! Bajstruk wstal i blysnal oczami. Jarynie znow zrobilo sie zimno. Jego oczy, jego! Chlopak wstal i machnal czteropalca reka, jakby chcial rozpedzic fajkowe dymy. -Blonki popekaly. Rozumiecie? Popekaly, choc nie same - porozrywaly je motyle. Motyle sa niedobre, one chca, zeby nasza Kropla wyschla. Zupelnie! Wszystko to wymyslil rozowy motyl, on chce byc najwazniejszy. Najwazniejszy ze wszystkich! Dziwna rzecz - sluchajacy slow dziecka ani razu sie nie usmiechneli. Niby to smieszne - blonki, motyle i jeszcze na dodatek jakas kropla. A przeciez nikt sie nie rozesmial! -Braciszek powiedzial, ze przylecial Waz. Waz - to niewlasciwe slowo. To nie Waz. To dziura w blonkach, przez ktora wycieka Kropla. Za blonkami jest bardzo pusto, Kropla nie moze sie oprzec, boja ciagnie. Za blonki ja ciagnie! Ja... ja jeszcze nie znam odpowiednich slow! -Chlopcze, to akurat jest zrozumiale - westchnal Chwedir. - Wlasciwa nazwa byloby "parcie" albo "cisnienie". Poniewaz napisal wielki Arystoteles Stagiryta, ze istota prozni jest to, ze... -I co bedzie? - nie wytrzymal Petro. - Zginiemy, czy jak? Jaryna zdumiala sie. Dziw nad dziwy! Odezwal sie, milczek! A gadatliwych pozatykalo! -Moj bat'ko wie - zdecydowanym glosem odpowiedzial bajstruk. - On jest bardzo madry! Potrafi nam pomoc. Powiedzial mi, ze powinienem przyjsc do was. Powiedzial, zebyscie nie ruszali dobrego wujka. Powiedzial tez, zeby Irena Longinowna Zagarzecka wezwala swojego ojca. Powiedzial, ze bafko Ireny Longinowny Zagarzeckiej powinfen tu przyjechac i przywiezc ze soba Zakletego. -Kogo? - teraz nie wytrzymal Mykola. - Mow jasniej, chlopcze. -Ja... ja nie moge! - westchnal Jutrzenka nie bez goryczy w glosie. - Jestem jeszcze maly. Wiem tylko, ze ojciec ma racje. Jezeli przyjedzie, wszystkich uratuje! Uratuje! I znow nikt sie nie usmiechnal. Jaryna zas ponownie sie zdziwila. Ojciec - niech mu bedzie! Ale coz to za wujek bajstrukowy nagle sie pojawil? A gdy zrozumiala... "Uwolnij mnie, Jaryno Longinowna! Uwolnij". Mykola zwinal piesc w kulak i uderzyl w tkany obrus. -Wiec... Wiec ty wiesz, panie Jutrzenko, gdzie teraz znajduje sie nasz pan setnik Longin? I mozesz go wezwac? -Wiem, wujku Mykolo Lukianyczu. Wezwac go tu nie moge. Ale moze go wezwac Irena Longinowna Zagarzecka. Ona pokaze mu Okienko. Wtedy on bedzie mogl tu przybyc i przywiezc Zakletego. Tylko ze trzeba to zrobic teraz. Wlasnie teraz! Gdy skonczyl, znow machnal stanowczo szesciopalczasta raczka. I usiadl. Nikt sie nie odezwal. Wszyscy siedzieli cicho i nikt nie popatrzyl pytajaco na innych. Milczek Petro zajal sie nabijaniem fajki. Wyciagnal kapciuch, obrocil go w mocnych palcach. I odlozyl. -Moze ktos cos powie? - odezwal sie wreszcie Mykola. - Moze ty, czumaku. To twoj brat, ty powinienes cos odpowiedziec. -Ja... Nie wiem... Grin sie podniosl, ale widac bylo, ze targaja nim watpliwosci. -On jest jeszcze malenki. Malenki... -Chlopak wie, co mowi. Glos pani Sadlo zabrzmial zimno i rzeczowo. I znow nikt sie nie odezwal. Jaryna zerknela na Chwedira. Pan bursak milczal i obracal okulary w palcach. -Taaak! - podsumowal Mykola. - Znaczy, mnie wypadla decyzja... -Poczekaj! Ja... trzeba nam porozmawiac! Jaryna zerwala sie z miejsca i podbiegla do starszego Jeno-chy. -Odejdzmy na strone... A gdy odeszli - niedaleko, ku ciemnym okienkom, zabraklo jej nagle slow. O czym mowic? O swoich snach? O Czarnej Wronie? -To... To czary - odezwala sie wreszcie, z trudem wybierajac slowa. - On... Jutrzenka... jest dobry, ale przeciez jego ojciec... to czart! -Czart? - prychnal chwacki czerkas. - A niech sobie bedzie czartem, byleby gral dobrze w karty! Wrocimy do domu, pojdziemy do cerkwi do dobrodzieja Nikodema. Wyspowiadamy sie z grzechu! Nie o tym teraz powinnismy myslec! Zrozumiala setniczanka, ze go nie przekona. Zreszta, jak ma go przekonywac, skoro sama nie bardzo wie, do czego. Racje mial Jutrzenka - przyszlosci jeszcze nie ma! Jest tylko malenki chlopczyk, ktory obiecuje, ze uratuje caly swiat Bozy. A, bedzie co ma byc! Podszedl do stolu Petro i wparl piesci w obrus. -Wiele mowiles, panie Jutrzenko. I dlatego, oto co zrobimy! Ty najpierw sprowadz nam tu naszego pana setnika, a potem sie zobaczy. Zrozumiales? A panna Zagarzecka ci w tym pomoze. Dobrze mowie, panowie? Jaryna rozejrzala sie, jakby czekala na czyjas pomoc. I nagle trafila spojrzeniem na ikone. Zbawiciel! Ten, ktorego Mykola pod koszula przeniosl przez Granice. Dziewczyna zamarla i utkwila wzrok w ciemnym Obliczu. Ukaz, Boze, droge twojej sluzebnicy! Powiedz, co robic! Zbawiciel mial pochmurna twarz. I milczal. I znow plonely gwiazdy nad jej glowa, a obok bylo niebo i jego reka. Przywiodla go tu za te reke - caly czas probowal czarci baj-struk wyrwac sie, podbiec naprzod nie liczac stopni. A stopni bylo wiele. Nie setka i nawet nie dwie... Baszta-donzon byla wysoka. Wznosila sie pod samo sklepienie niebieskie. Jaryna nie pytala, po co tam szli. -Jak tu pieknie? Prawda, Ireno Longinowno Zagarzecka? -Czemu tak sie do mnie zwracasz? Mow mi po imieniu... jestem Irena - westchnela setniczanka. - Rzeczywiscie, pieknie tu, Jutrzenko! A gdzie jest twoja gwiazdeczka? -O, tam! - malenki paluszek uniosl sie ku niebu. - Tylko ze to nie gwiazda, Ireno. Nie jest goraca. Nie swieci sama z siebie. To swiatlo odbite od sloneczka. Chcesz, to potem tam polecimy! Spojrzala, gdzie pokazywal bajstruk. Popatrzyla - i dostrzegla. Gwiazda plonela bialym blaskiem. Jutrzenka! Usmiechnela sie i nagle zapragnela pogladzic malca po glowce. Ale... zabraklo jej smialosci. -A jak chcesz wezwac mojego tatke? Przeciez nie uslyszy. -Uslyszy! - usmiechnal sie chlopczyk. - Tutaj pomoga nam gwiazdy. Ty tylko zamknij oczy. I nie otwieraj, bo gwiazdeczki sa bardzo gorace! Zrobila, jak mowily. Szesciopalca dlon dotknela jej palcow... I znow wszystko wokol rozplynelo sie w nicosc. Nagle wydalo sie jej, ze widzi jakis sen. Na sobie ma srebrna suknie, a we wlosach diadem - takze ze srebra. A niebo bylo tuz obok. Tylko gwiazdy nie byly zimne, jak przedtem, ale gorzaly ogniem. Nie zdazyla sie nawet temu zdziwic, ze sama na siebie z boku spoglada! No coz, to sen! -Otworz oczy, Dawczyni Pokoju! Nie sprzeciwila sie. Otworzyla. Baszta-donzon znikla. Podobnie mrok nocy i gwiazdy. Wokol niej byla Otchlan - bezksztaltna i pusta. A nad Otchlania - waskie pasmo drogi. Stala na skrzyzowaniu. A przed nia, w odleglosci dwoch krokow tylko... Czy to sen? Moze jej sie tylko wydaje? -Tatku! Tatku! Tatusiu! Krzyczala, zapomniawszy o calym swiecie. Bala sie, ze nie uslyszy i nie odwroci sie. -Tatku! Czujesz mnie? Czujesz? Longin Zagarzecki, setnik walecki -Tatku! Czujesz mnie? Czujesz? Setnik odwrocil sie, wciaz jeszcze nie wierzac wlasnym uszom i niczego nie pojmujac. -Jarynko!!! Jaryna Zagarzecka stala odziana w srebrna suknie. Na glowie miala palajaca blaskiem srebrna obrecz. CZESC TRZECIA CZAROWNICA I ZNIKACZ PROLOG NA ZIEMI Tecza.Wszedzie tecza - od ziemi do nieba. Lepiej byloby rzec, ze cale niebo jest teczowe. I dzwieczy swiatecznie, ledwo doslyszalnie - jakby nawolywalo. Plyna po nim i przelewaja sie niepostrzezenie przechodzace jedna w druga smugi barw i unosza sie ku zenitowi, gdzie w niebieskiej kopule otwiera sie wylot nienasyconego leja, wiru, ssacego kolowrotu... Strasznie to wyglada. I pieknie. Jest w tym jakies przerazajace piekno. Jest tak, jakby znalezc sie wewnatrz ogromnego mydlanego pecherza, ktore jakies kaprysne dziecko olbrzyma postanowilo wciagnac z powrotem do slomki. Nie wolno robic czegos takiego! Pecherze sie wydyma, a nie wciaga do srodka. Nie sa smaczne! Przestan, dziecko! Nie slyszy. Teczowa blonka, kolyszac sie na wszystkie strony, nieustannie pelznie w gore, ku lapczywemu otworowi w sklepieniu. Nagle szarpniecie - i scisnela sie raptownie, polknawszy odlegle krzaki glogowca, stadko drozdow, ktore przerazone wzbily sie w gore, i samotny domek stojacy na zakrecie drogi. Na chwile sie zatrzymala, jakby chciala sie nad czyms zastanowic. Albo odpoczac... lub przetrawic pozarte. Ruszyla dalej. Juz niespiesznie, pochlaniajac stopniowo i systematycznie. Zwolnila i chwile zamarudzila w jednym miejscu. I znow pochlonela spory odcinek jednym skokiem. Karlowaty krung patrzyl na teczowa zaslone jak zaczarowany. Juz prawie przestal sie bac. Czy takie cudo, teczowe i wielobarwne, moze byc straszne? Wieje od niego orzezwiajacym wiatrem, dzwie-czy i wzywa ku sobie. Jest w tym obietnica czegos takiego... jasnego, swietlistego, czego tu nie spotkasz. Nie ma na to slow. Krung sie usmiechnal. Zamrugawszy powiekami mignal plytkami miki, przyklejonymi do powiek. Jego glupi ziomkowie i krewniacy uciekali przed niewidzianym cudem, krzyczeli cos do niego, malenkiego i mlodszego od innych, on jednak przestal juz zwracac uwage na ich krzyki. Niech sobie uciekaja, niech porzucaja swoje chatki i mizerny dobytek - sa po prostu tchorzami i glupcami. Tak jest! Sa tchorzami i glupcami! On zas, najmniejszy z karlowatych krungow - jest medrcem i bohaterem. Malec zdecydowanie zrobil pierwszy krok w strone cuda. Drugi krok. I trzeci, ktory zrobic bylo juz calkiem latwo. Podjal go sprezysty potok, pociagnal miekko ku przodowi i malec z radosnym zdziwieniem pojal - lece! lece, bracia! Tuz obok, zabawnie sie wykrzywiajac, wirowal w powietrzu grubasek chrong - jakby i teraz chcial popluc swoimi kolcami. Widzicie go, glupiego. Co prawda, to zrozumiale - zrodzony do pelzania... Obok ze swistem przemykaly grupki zelaznych jezykow i nawet krung sie zdziwil - za coz to spotyka jeze taki honor, ze takze leca i na dodatek znacznie szybciej niz on sam, bohater i medrzec?! A potem teczowa zaslona oblepila go niczym cieple bloto. Przylgnela don i zaczela go przenikac, jednoczesnie rozpuszczajac go w sobie. I dopiero wtedy ogarnal go strach. Odlegly co prawda i przemieszany z rozkosza. Bolu nie czul zupelnie. Czul tylko lepkie cieplo i zdziwienie: to on? To on tak krzyczy? Najmniejszy z karlowatych krungow? Tak, on. Krzyczy. Nie pojmujac, co robi, wciaz jeszcze sie usmiechajac, zachlystywal sie ostatnim, gardlowym krzykiem, wyrazajacym strach przed nieuchronna i potworna smiercia. I gdy zamknal sie wokol karzelka mrok, w ktorym spi zmeczona trudami przepiekna tecza, przez ten nieprzenikniony mrok dolecial go glos. Glos, ktory na moment przerwal okowy przerazenia, glos, od ktorego mimo woli cofnela sie sama Smierc. -Nie boj sie - szepnal mu ktos. - Ja cie uratuje. Longin Zagarzecki, setnik walecki -...Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... Jezyk nie chcial obracac sie w wyschnietej studni ust. Po raz pierwszy w zyciu, bujnym i burzliwym jak blysk szabli nad glowa, setnik Longin nie mogl dokonczyc modlitwy. Po raz pierwszy! Nikt by nie uwierzyl - przez po stokroc przekletego Zyda, Chrystusowego zaprzanca! -...i odpusc nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... No patrz! Spojrzyj czerkasowi w twarz, judaszu! Wez w garsc rekojesc! Nie lezy ci? Dobra szabla, zdobyczna, esaul Ondrij nie kazdemu pozwala jej dotykac, mnie samemu oddal z ociaganiem, stary zabijaka... Przejrzalem cie na wylot, psi synu... tylu ludzi na dzwony pocialem, ze i na spowiedzi nie zliczysz; bywalo, ze kilkunastu mnie obskoczylo i jakos sobie poradzilem... ale z toba, Duszogubie, nie wiadomo jak bedzie! Chwacko tys moich czerkasow platal tam, na panskich schodach, oslaniajac Macapure nieludzia. Na wieki wiekow to zapamietam, nawet na Sadzie Ostatecznym zamiast grzechow mi sie przypomni: dnieprowski rybak sazniowego szczupaka tak zrecznie nie plata, jak Judka chlastal czerkasowych rejestrow-cow! No to sie bij, twardzielu! -...i nie wodz nas na pokuszenie, ale zbaw nas ode Zlego... Chcial powiedziec "amen" -ale mu nie wyszlo. Slowo uwiezlo mu w krtani - zamiast slowa "amen" z gardla setnika wydobyl sie jakis bulgot. Jak gorzalka w odrzuconej butelce. -Tatku! Tatku! Tatusiu! Ziemia drgnela. Niebo powleklo sie czarna kipiela. -Tatku! Czujesz mnie? Czujesz? Uszy setnika rozdarlo nagle, przerazliwe wycie. Az ciarki przeszly po skorze. Nieludzki, obcy glos; ale jak sie wen wsluchac, przypominajacy gaworzenie dziecka. Malego dziecka, ktore zamiast wolac tatki na krancach zapomnianego piekla, powinno harcowac po dziedzincu na ostruganym kijaszku. Cos takiego przysni ci sie czasami w chacie - oblany zimnym potem skoczysz do przedsionka i dlugo sie bedziesz oblewal lodowata woda z cebrzyka... Ale rozmaite rzeczy widywal juz setnik walecki Longin, cala pograniczna Gehenne zwiedzil, az mu gardlem wychodzic zaczela i glupi wrzask za plecami juz go nie wzruszal. Dosc! Wierna ordynka, syczac wezowo, zaczela wysuwac sie z pochwy. Miejmy nadzieje, ze w glowni zostalo wiecej dumy niz w jej panu, ktory sie nie pokajal, wymienil dusze na corke, honor na krew, czerkaska slawe na pelna goryczy wloczege -i wszystko na raz utracil. Zastap mnie, szabelko przyjaciolko! -Bafku! Gdzies ty? Czujesz cos? - wolanie nioslo sie niczym wsciekla zawieja. Czart ci tatka, krzykaczu! - i w piekle go szukaj, nie tu! Wykrakal. Pomiedzy parchem i czerkasem stanal czart. Dlugi, chudy, ciemny, z haczykowatym nosem i oczami, ktore - zmiluj sie, Boze! - lsniajak lampy: waskie, nieludzkie, od garbka nosa do samych skroni. -Nie wolno - powiedzial czart. Wyrzekl to z takim upiornym smutkiem, ze setnikowi cos w sercu zgrzytnelo, a piesc trzymajaca szable zamienilo w olow - ani ja podniesc, ani opuscic. Ach ty, przekletniku jeden! Z Longinem zadarles, plemienniku piekielny! Nakreslil setnik "ordynka" w powietrzu znak krzyza przeciw wrogowi rodzaju ludzkiego. Sam sie sobie zdziwil: jest jeszcze proch w prochowniach! To pieknie! I co ty na to, suczy synu? -Nie trzeba - powtorzyl czart, obojetnie ruszywszy dlugimi, dziewczecymi rzesami. - Widzisz, panie Longinie, on nie szuka walki, ale smierci. Nie rab go, setniku, okaz mu litosc. I nad soba sie zlituj... najwyzszy czas. -Nad nim sie ulitowac? Nad soba? Precz z drogi, mordo piekielna! -Spojrz na mnie, panie setniku - swinski czart nawet sie nie ruszyl z miejsca, tylko szesciopalczasta lapa stuknal sie w piers. -Popatrz, prosze: siebie we mnie nie widzisz? Nie poznajesz? Longinowi krew uderzyla do twarzy, spalila plomieniem urazy. Myslal, ze wszystko juz przecierpial. A to nie wszystko... -Siebie? Matko Boska i Mikolaju Darczynco! O czym ty mowisz, draniu?! Gdzie ty, gdzie ja?! Czart tylko sie usmiechnal. -Tys poszedl za corka, a ja za synem. Tys Granicznych Malachow wespol ze swoimi chlopcami szablami rabac chcial... i ja chcialem, kiedys. I coz nam obu z tego zostalo, panie setniku? Proch tylko, a i to mokry... syczymy obaj i staramy sie wybuchnac. Patrz lepiej, sercem patrz, skoro nie dal ci Swiety, Ktory Jest, rozumu! Niedobrze sie zrobilo panu setnikowi - tak niedobrze, ze zapragnal nagle jak wilkolak zawyc do ksiezyca, oczy rad by schowal, ale coz z tego? Czasami tak sie zdarza, ze jakis glupi dzieciak poiize zima zelazo w czas najwiekszego mrozu - a potem jezyka oderwac nie moze. I jego wzrok tak przylgnal do czarta. Nie chcesz, a patrzysz, uszy zatykasz, a slyszysz, noz krzywy w serce sobie wtykasz, a serce zamiast krwia goraca, wspomnieniami bryzga! I oto co ujrzal pan Longin, setnik walecki: -Umowmy sie tak: Judka wize wam zalatwi, a zacny pan setnik przysiegnie przed ikona, ze Judke, zywego i nietknietego na tamta zabierze strone. A tam bedziemy kwita. Pamietasz? Pamietasz, zamysliles sie wtedy na chwile. Potem zmarszczki na twoim czole zaczely sie wygladzac: -Ty, Duszogubie jeden, i tak z nami pojedziesz! Diabli wiedza, dokad nas skierujesz! Ale jezeli godziwie nam pomozesz, Jarynke odnajdziesz - wtedy pogadamy... moje slowo jak zelazo... I kolejne gorace bryzgi pamieci: A tamtych, po ktorych baby rozpaczaja, juz nikt w domu nie zobaczy. Ale... gdyby im kto powiedzial, ze przywiedzie z powrotem z piekla ich chlopow, braci, synow? Odmowilyby? -Przy... Pamietasz: glos ci sie zalamal. Nie wiadomo, czy z wscieklosci, czy od smiertelnej urazy, czy dlatego, ze starucha trafila w samo sedno... -Przysiegam wam, kobietki... ze tego upiora Judke, wlasna reka do piekla wysle! A parcha Judke zywego potrzebuje, zeby mi pokazal droge do piekla, a jak pokaze i zaprowadzi, to ja z niego, lajdaka krwawego, skore zedre i na beben naciagne! Zelgalem wam kiedys?! I ostatnie, bezlitosne podsumowanie: ...milczal mlody janczar. Milczal jak kamien, choc go cieli nozami. Straszne rzeczy dzialy sie na plyciznach nieopodal Chocimia nad Dnieprem. Okrutnie torturowali pojmanego poganina Longin, wtedy jeszcze chorazy sotenny i Szmalko, przyjaciel. A smagly zuch milczal jak zaklety. Tylko wargi pogryzl do krwi. -Sluchaj, a moze on zdechl? - zapytal wreszcie Szmatko, ocierajac spocone czolo dlonia i zostawiajac szkarlatny slad. Pamietasz? Przygladales sie wtedy. -Klne sie na Swieta Przeczysta... - powiedzial, a wiatr natychmiast podchwycil slowa i uniosl je w step. - Zdechl, bisurman jeden! Dobilismy - I nic nie zyskalismy! 1 nagle mlody Turek otworzyl oczy. Zabelkotal cos po swojemu - i czemuz slowa obcej mowy wryly mu sie na zawsze w pamiec; nie starl ich czas?! - usmiechnal sie i rzeczywiscie skonal. Niepredko dowiedzial sie Longin, co mu wtedy jeniec rzekl, a gdy sie dowiedzial, to tylko ramionami wzruszyl. Cytat pochodzil z poganskiego Koranu: "Allach nie bedzie was winil za niedotrzymywanie przysiag, ale za to, ze sie nimi wiazecie! Odkupic to mozna nakarmiwszy dziesieciu biedakow albo zwrociwszy wolnosc niewolnikowi..." Ilez to lat owo wspomnienie tkwilo w nim wrosniete w mieso, niczym stara blizna, a dopiero teraz wyrwalo sie niczym pekajacy pod czarcim wzrokiem czyrak... "...nie bedzie was winil za niedotrzymywanie przysiag, ale za to, ze sie nimi wiazecie..." Obys w piekle zgorzal, mlody Turczynie! Obys w piekle zgorzal, czarcie dreczycielu, razem z szalonym Judka! Obys w piekle zgorzal, setniku Longinie, krzywoprzysiezco, ktorys wlasna dusze zaprzedal! Spotkamy sie wszyscy w jednym kotle! Na ziemi pod obcasem - kamienie i mierzwa z zeszlorocznych chwastow. Niebo nad glowa - poszarpany, sparcialy oklapniety worek; tylko patrzec, jak zaczna sie z niego sypac strzepy na glowy. Wszedzie wokol same klamstwa - lgarstwo na lgarstwie siedzi i lgarstwem pogania, a wszystkie udaja prawde i drwia ze spotkanego przechodnia. Co robic? Gdzie stanac? Dokad isc? Kogo rabac? I oto po raz trzeci rozlegl sie krzyk, ktory uderzyl go w plecy: -Bat'ko! Czujesz? Pan setnik odwrocil sie, nie wierzac wlasnym uszom. Jaryna Zagarzecka stala odziana w srebrna suknie. Na glowie miala palajaca blaskiem srebrna obrecz. -Corunia! Jaskoleczka moja! Zapominajac o wszystkim, ale nie wypusciwszy z dloni obnazonej "ordynki", z czartem i parchem za plecami, odwrocil sie setnik Longin ku corce. Dziewczyna unosila sie na niebie, niczym aniol panski, swiecila wlasnym blaskiem i setnik natychmiast zrozumial, ze to koniec. Zblakana dusza znalazla wreszcie pokoj. Jego wedrowka po piekle sie skonczyla -ale skonczylo sie i jego zycie. Zmilowal sie Jezus Zbawiciel i dopuscil grzesznika do raju; tam gdzie teraz Jarynka slodycze je zlotymi lyzkami. Widzisz, mosci setniku? Nie ty przyszedles, to po ciebie przyszli. Jeden krok - i bedziesz w niebie. -Jarynka... ide! Juz ide! Slowa zamarly mu na ustach, oddech utknal w krtani niczym kolczasty klebek. Jaryna Longinowna stala jakby w niebie, blyszczala srebrem niczym swieta ikona w nowym ornacie. Ale tuz obok panny setni-czanki podskakiwal i tanczyl diabelek maly, roznopalcy wyrodek! Jakby sie z niego naigrawal! Wywalal jezyk. Wydzieral sie: "Czujesz, bat'ku?" Setnikowi Longinowi zrobilo sie ciemno w oczach. -Rusznice! Dawac mi tu rusznice! Wystrzal gruchnal w odpowiedzi na jego gorace zyczenie, czy tylko mu sie tak wydalo? Tego Longin nie wiedzial i nie zobaczyl nawet, jak zza krzakow wstaje wierny esaul z dymiaca guldynka w rekach, a sam Ondrij gapi sie w wysoki blekit, gdzie tanczy nieuchwytny diablik i milczy Jaryna Longinowna. Madry byl bywaly czerkas. Wiedzial, kiedy sluchac mus, kiedy sluchac jest wygodnie, a kiedy lepiej woz wykrecic po swojemu. Chylkiem zaczail sie w zasadzce: zlituje sie nad parchem ostra szabla, to celna kula go nie minie! Minela. I Judke, Duszoguba i piekielnego wychowanka. Po raz pierwszy w zyciu esaula zawiodla dlon i oko. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru Moj syn mnie wzywal. A ja zwlekalem. Dopiero teraz, w chwili spotkania odczulem cala gorycz tego wszystkiego, co sie dzialo - i Chleb Wstydu zatkal mi krtan lepkim miazszem. Po raz pierwszy pojalem, co to znaczy byc bezsilnym starcem zdanym na laske swoich dzieci! Ja, kaf-Malach, wcielenie Wolnosci i Swobody, przenikajacy Granice i drwiacy z ich Strazy! - teraz zylem tylko z tego, ze ten oto malec zamkniety w ciemnicy niedoroslego ciala, rwal swiatlo na kawalki i rzucal mi, swemu marnotrawnemu ojcu, ostatnie strzepy. Porzuc mnie! Zostaw mojemu losowi! Ten poprzedni wstyd wydal mi sie radosnym swietem w porownaniu ze wstydem nowym. Czy to ja krzycze do niego: "Rzuc! Zostaw mnie?!" Czy to ja mu ulatwiam uporanie sie z przerastajacym go zadaniem? Nie, to ja pragne rzucic chlopca i zostawic go samego, zeby potem w unicestwieniu ostatkow bylego kaf-Mala-cha slyszec po kres wiecznosci: -Tatku! Gdzie jestes? Czujesz? Na mgnienie oka wydalo mi sie, ze jestem takim, jakim bylem kiedys. Na krotka chwile - ale dzieki i za nia. -Tatku! Lap sense! Biala, chwytaj biala! Chwytam, synku! Chwytam biala sense, Wewnetrzna Swiatlosc or-Penim, obleczona kora Swiatlosci Zewnetrznej or-Makif... chwytam, lapie oburacz i wczepiam sie w nia zebami! Przypomnij mi tylko potem, koniecznie musze cie nauczyc, pokazac... potem. Jezeli sie stad wyrwiemy. Nie! - kiedy sie stad wyrwiemy. A my z toba obowiazkowo sie wyrwiemy, na czworakach sie wyczolgamy... Nie! Wyjdziemy wyprostowani. -Tatku! Masz jeszcze! Klne sie na Aze i Azela - siegnal! Swiatlosc Skrzydlatych Zamiarow chlasnela mnie na odlew, blyskawicznie ja pochlonalem i wyplulem ostatki Chleba Wstydu. Tak, on, dziecie mojej nieszczesnej Jaryny moze - ale jeszcze nie potrafi! Potrafie ja - bezuzyteczne widmo, potrafie - ale nie moge... Wiec nie jestem taki bezuzyteczny! Nie resztka siersci na grzebieniu, tylko wiedza i pamiec?! -Tatku! -Dosc! Mam juz dosc! Zostaw dla siebie! Rzeczywiscie mialem dosc. Nawet z nadmiarem. Raw Elisha, moj nauczycielu, wredny heretyku - slyszysz? Mam syna! Jest juz prawie dorosly! Jestesmy razem! Jasniej od Swiatlosci Ukrytych Zamiarow z niewyobrazalnej dali naplynelo ciche: "Glupi, glupi kaf-Malach... winszuje, zeby nie zapeszyc". -Ej, Zaklety! Trzymaj sie! Nie byl mi juz potrzebny nikt z tych, ktorzy zablakali sie na Pogranicze. Tylko on, Jehuda ben-Josif, nosiciel mojego medalionu-schro-nienia, moja ostatnia nadzieja na naruszenie Zakaza. Odezwie sie? Uslyszal? Nie uslyszal, ale sie odezwal - sercem, wyczuciem znawcy Slow. Czyzbym na prozno siadal z tylu za nim na siodle, przekonujac, proszac i namawiajac? Grozilem wywroceniem jego duszy na nice, chcialem mu cisnac w twarz nie tylko smrod palacych sie cial czlonkow jego rodziny, ale won wszystkich piecow, w ktorych mieli sie piec czlonkowie jego narodu, z ktorych strzepy popiolow pozatykaja krtanie na wskros przez tysiace Granic?! Czy i on spieral sie ze mna na prozno? Zroslismy sie, nosicielu medalionu, zjednoczylismy sie; nie tak, jak z glupim herosem Rio, wtedy, posrod zamieci, ale jednak... Nie otworzylem Okna. Ja je wylamalem, wybilem! Czujac, jak wpil sie we mnie niczym kleszcz moj zaklety, moca imienia Ain, ktorego liczba siedem dziesiatek i moca imienia Daleth, ktorego liczba jest cztery, a oba te imiona razem wskazuja na meska sile, kruszaca podzialy. Dobrze sie zabrales do dziela, Jehudo, szczeniaku z Humania! Przeszlismy na wskros? Precz od Pogranicza? Precz od klingi setnika Longina? -Szema Izrael! - tylko tyle mi odkrzyknal w odpowiedzi. Kalejdoskop sfer rozbryznal sie kolorowymi kroplami, tecza, ktora pojawia sie na niebie, mowiac wszystkim: "Nie masz obroncy i nie masz nikogo, kto zmienilby wyrok". Bardzo stary czlowiek siedzi w ogromnej balii, w ktorej nad pelnej mydla woda narosla czapka piany. Pieniste ma wasy, pienista brode... i piana sa jego slowa. -Hanba mojej skolatanej glowie! Ty co, golych starcow nie widziales, przesmiewco i zwodniku? Bezwstydna mordo! Wybucham smiechem. Widywalem wielu starcow - i niektorzy z nich byli nadzy. Zadna przyjemnosc. -On sie smieje! Nie, dobrzy ludzie, on sie smieje, zamiast podejsc i z szacunkiem podrapac plecy starego raw Elishy! Podchodze i biore myjke. Tre chudy grzbiet z ostro zarysowanymi kostkami kregoslupa. -Przeciez byles tu u mnie przed chwila - burczy staruch, postekujac z zadowolenia. - Pytales: jak sie poczynaja i rozmnazaja aniolowie? I co, malo ci? Wzruszam ramionami. "Przed chwila" nie ma dla mnie zadnego znaczenia. Tak samo jak i "tutaj". Bardzo stary czlowiek patrzy mi w twarz. Dziwnie patrzy. Przedtem bylo inaczej. I ja, glupi kaf-Malach, nie od razu pojmuje: zadal mi pytanie i czeka na odpowiedz. Jakze mi to zrozumiec, skoro do tej pory to ja zadawalem pytania i czekalem na odpowiedzi? Po raz pierwszy staje oko w oko ze slowem "przedtem". Byc moze zdolam w koncu zrozumiec, co ono oznacza? -Oto balia, a to sciana - odpowiadam, starannie wybierajac slowa. Jakbym na wlos gorskiej wrozki nizal naszyjnik z ksiezycowych perel. - Pomiedzy nimi jest odleglosc. Cztery lokcie. Znaczy, dla ciebie, raw Elisha. -A dla ciebie, kretaczu? -A dla mnie, jezeli mierzyc na skros, moze byc rozmaicie. Raz cztery lokcie, raz dwanascie dziedzin, a czasami w ogole ciasno. Ja nie pojmuje przestrzeni tak jak ludzie: tu albo tam. Ja ja widze inaczej - tam, gdzie jestem i tam, gdzie mnie nie ma. Tam, gdzie jestem, juz byc nie moge, tam gdzie mnie nie ma, bede. Ot i wszystko. Kiwa glowa. Cos tam zrozumial - a ja oddalbym blask Ein-Sof, zeby choc troche zrozumiec jego rozumienie. -Mowisz, ze bylem przed chwila... i oto znow sie zjawiam - rozmyslam na glos, zabierajac sie do mydlenia mu karku. Laskocze go przy tym i raw Elisha zaczyna chichotac. - Ja nie tak pojmuje czas: przed chwila, ponownie... wczoraj albo dzisiaj. Ja pojmuje go inaczej -to juz mi sie przydarzylo, a to jeszcze nie. Jezeli bylo, znaczy koniec, wszystko, juz nigdy wiecej. A jezeli nie bylo, znaczy, jeszcze bedzie. Bardzo proste. Chichocze jak przedtem. Choc cofnalem myjke. -Okazuje sie, ze nie jestes taki glupi, moj natretny kaf-Malachu. Odpowiedz mi wiec: moglbys sie pokazac u starego raw Elishy wtedy, gdy byles tu przedtem, irytujac mnie glupimi rozmowami? Krece przeczaco glowa. -Nie, raw Elisho. Nie moglbym. Moge byc wszedzie, oprocz tego miejsca w czasie, w ktorym juz bylem. -Dlaczego? -Dlatego, ze o tym pamietam. Moja pamiec zamyka drzwi, ktore kiedys staly przede mna otworem. -Czyli jestes ograniczony tylko swoja pamiecia? Tylko swoja wewnetrzna rzeczywistoscia? -Wychodzi na to, ze tak. Gdybym jeszcze wiedzial, o co on pyta? Gdybym rozumial, co mu odpowiadam? -Wychodzi na to, ze tak - powtarzam. -Dziekuje - odpowiada bardzo stary czlowiek. Nie wiem, za co mi dziekuje. Ide w kat i nabieram czysta wode z kadzi. Zaraz umyje mu glowe. -A nigdy nie probowales zamienic je miejscami, te rzeczywistosc wewnetrzna i zewnetrzna? Nigdy nie probowales uwolnic sie calkowicie i w pelni? - zapytuje mnie nagle starzec. Woda wylewa mi sie na nogi. Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Tatko jest silny. Widzisz go, jak sie rozbija! Niedlugo dorosne. Tez bede silny - jak tatko. Motyle wpadly w poploch. Machaja skrzydelkami. Rozowy - najbardziej ze wszystkich. Z jego skrzydelek sypie sie pyl - czerwone, jaskrawe sensy. Blonkom robi sie od tego goraco. Za blon-kami wybuchaja pozary. Wszedzie. Niech machaja. Niech sie miotaja w poplochu. Tak czy tak wala dostana. Z tym "Dostaniem wala" - to mnie wujek Mykola Lukia-nycz nauczyl. Dobra sensa. Prawidlowa. A Irena Longinowna Za-garzecka strasznie sie na Mykole Lukianycza rozzloscila. Klela, ze sensa niesmaczna i nie dla "dzieci". A braciszek powiedzial, ze tak czy tak, jeden wal. Braciszek zuch! Ten nosaty wujek, ktory wisi tatce na ramionach - tez jest zuchem. On wie, ze sensy to Imiona albo Slowa. Nie trzeba go zabijac. Przedtem myslalem, ze trzeba, ale teraz sie rozmyslilem. Zabiore mu tylko cacko. Cacko jest tatki, po co ma je nosic nosaty wujek? Boli mnie brzuch. Ciezko. Tatku, mysl o swoim staruszku! Mysl! Wtedy jest troche lzej. Stary czlowieku, ciebie tez uratuje. Sale Kewal, zwana Laleczka Oczywiscie, spac nikt sie nie polozyl. Czekali na powrot tych, co poszli po pomoc. Nie wiadomo tylko, czy "czekanie" bylo szczesliwie dobranym slowem. Oto oboje wybrancow - niesamowity dzieciak, ktory w ostatnim czasie znacznie podrosl i szalona Irena. Znieruchomieli niczym posagi o pustym wzroku na gornym tarasie donzonu; i mocno sie ujawszy za rece, wpatrzyli w niebo. Przybyli zza Granicy przez pierwsze pol godziny caly czas sie dziwili. Patrzyli na siebie i chrzakali pod wasami. Jeden, ten najbardziej rosly, nawet palcem dotknal. I natychmiast cofnal reke. -Co, goraco? - obserwujaca wszystko Sale usmiechnela sie krzywo. -Akurat! Zimno! Jakby zamarzli! Ej, pani Sadlo - oni co, poumierali? -Zyja, zyja, a jakze - stwierdzila kobieta tonem pozbawionym emocji, wyjasniajac i z gory wiedzac, ze nic z tego nie bedzie. - Wyprawili dusze na poszukiwania, pomiedzy sferami, a sami czekaja: musza odszukac waszych towarzyszow. Gdy dusze wroca, ciala sie rozgrzeja. Dryblas kiwnal glowa. Tak kiwnal, ze Sale wydalo sie, iz skurcz go zlapal w kark. Co to zreszta za kark? Korzen drzewa! Od razu widac, pojetny chlop. Do wszystkiego sam musi dojsc wlasnym rozumem - mysliciel. Teraz tez: poprawil na ramieniu "hakownice", z ktora nawet w lozku sie chyba nie rozstaje, smarknal w kat z lewej dziurki - i z hukiem ruszyl schodami w dol. Na mury chyba poszedl. -A czy wolno mi bedzie zadac pytanie drogiej pani? - zapytal mlodszy brat dryblasa (nazywali go chyba Teodorem). - Czy dlugo na tych wysokosciach bedzie trzeba im przebywac? Ten akurat okazal sie zadziwiajaco bystry i glupich pytan nie zadawal. Co prawda z nim akurat byla inna bieda - na jego nosie tkwily szkielka, w ich Naczyniu zwane "okularami", a te caly czas przypominaly Sale o wesolym Stasiu - panu Macapurze-Kolozan-skim. Choc dran siedzi w lochach, w zamowionej specjalnie klatce, a mimo wszystko: serce drga niespokojnie. Co, Laleczko? - przeciez to Jutrzenka, niemadry malec opowiedzial ci o dobrym wujku w klatce! Nawet wtedy, gdy zaczelas krzyczec: nie mozna jechac do tamtego zamku! Nie jedzmy! Dali go w lenno wesolemu Stasiowi! Zginiemy! A malec odpowiedzial ci usmiechem. "Mozna" - odpowiedzial cienkim glosikiem, ucinajac spor. Mozna. -...wiec jak dlugo, dumna pani? -Nie wiem. Czas w Naczyniach i pomiedzy sferami biegnie inaczej. Godzine, dwie, trzy... Zalezy, jak daleko trzeba im bedzie siegnac. -Mam jednak watpliwosci; jaka pomoc tam znajda? Czyz mozna przez pasma subtelnych energii, jak powiadal moj nauczyciel, Gregor Warsawa, przeniesc ciala czysto materialne? Dobre pytanie. Gdybyz Sale sama znala na nie odpowiedz! Milczac wzruszyla ramionami, jakby chciala rzec: "Swojego Warsa-we pytaj, panie medrku!", a potem znow zaczela sie przygladac znieruchomialemu chlopczykowi. Ta dziwna istota nie przestawala ja zdumiewac. Poczatkowo Sale Kewal odnosila sie do niego z pogardliwa obojetnoscia: odmieniec, jarmarczne posmiewisko, ktore kazano dostarczyc, nie liczac sie z cena. Nie liczac sie z kosztami, wsrod ktorych byl i jej wlasny ratunek. Dlatego tez, kiedy dzieciak zaczal sie upierac, kobieta poczula w pelni zrozumiale rozdraznienie. Ale potem... Nie zorientowala sie nawet, w ktorej chwili zaczela sie bac. Czy wtedy, kiedy z trzaskiem rozlecialy sie w drzazgi tegie drzwi, za ktorymi zamknieto dziwne dziecko? Czy wtedy, kiedy stanal nagle w plomieniach dom, w ktorym spedzali noc? A moze jeszcze wczesniej, kiedy w szesciopalcej dloni dzieciaka nie wiadomo skad pojawilo sie robaczywe jablko? A moze calkiem niedawno, kiedy wyrwali sie ze Stolicy, bezposrednio przez wszystkie przegrody - i w zgnile strzepy rozlatywalo sie cale mistrzostwo Sale, nie mogac im dotrzymac kroku! Tuz obok brzmialo zas rozbawione: "przesun sie, ciociu Sale... musimy sie dostac tam, gdzie myszki szepca... slyszysz, braciszku?" Kiedy ogarnelo cie przerazenie? - wtedy, wczesniej czy pozniej? A czy to nie wszystko jedno? Po prostu w pewnej chwili Laleczka zrozumiala, ze wszystkie jej magiczne umiejetnosci, wszystkie te potezne Slowa i magiczne amulety - sa niczym, pylkiem na wietrze w porownaniu z jednym kosym spojrzeniem tego nieludzkiego stworzenia. Nieludzkiego? Teraz juz niezupelnie wierzyla w to ostatnie. Owszem, chlopczyk rosl nie w ciagu dni, a w ciagu godzin, owszem, jego oblicze i wyglad nieustannie sie zmienialy - ale rysy twarzy Jutrzenki byly coraz bardziej ludzkie! Jeszcze niedawno jego ciemna, prawie pokryta luskami skora, teraz byla po prostu smagla. Podlugowate, waskie oczy wygladaly teraz na zwyczajnie skosne, choc nie stracily swojego czarodziejskiego blasku. "Gdy dorosnie, od dziewek nie bedzie sie mogl opedzic! - pomyslala Sale. - Juz teraz jest w nim cos takiego... ale wlasnie, co?!" Poza tym, dziwny dzieciak rosl i zmienial sie nie tylko zewnetrznie. W jego mowie coraz czesciej naiwnie budowane dzieciece zdania mieszaly sie z takimi, od ktorych mroz po skorze przechodzil. Wziac chocby niedawna narade, na ktorej zaledwie trzymiesieczne dziecko wzielo na siebie role przywodcy! Co prawda, jakiz tam z niego trzymiesieczny osesek?! Na oko ma osiem lat albo i wiecej. Jak to on powiedzial: "Uratuje. Tylko musze miec czas, zeby dorosnac". Moze to i prawda. Moze wlasnie dlatego rosnie, jakby mu bylo spieszno do ognia? Zdazy? Uratuje? Nie rozumem - ale resztkami spopielonej duszy Sale Kewal pojela, ze to dziecko jest ich jedyna nadzieja. Kimze on jest? Demonem? Zbawca? Potworem?! Jakiez uczucia zywi ona dlan teraz? Od zebatych blankow ciagnelo chlodem. W szczelinach pelzaly tluste slimaki, zostawiajac za soba lepkie slady. Nocne ptaki tesknie pokrzykiwaly w mroku o tym, co sie nie zdarzylo i nie zdarzy... Sale jednak nie chciala w tej chwili myslec o ptakach, slimakach ani o chlodzie. Kobieta usilowala zorientowac sie w swoich uczuciach - i nagle poczula wraz ze slodkim drzeniem, jak otwiera sie jej wewnetrzna jazn, jak ciemna tresc ukryta do tej pory, powoli wznosi sie ku powierzchni z glebin, wypelniajac cale jej jestestwo zgubnym zachwytem swobody. Cos sie zmienialo w niej i wokol niej, topilo sie i zaczynalo plynac, swiat mimo nocnego mroku nabieral jaskrawosci, napelniajac sie po brzegi dzwiekami, barwami i zapachami - a Sale natychmiast zrozumiala, ze ona sama nie ma z tym nic wspolnego! Gwiazdy blakly, niebosklon zalewal teczowy blask, zapachnialo porywem czystego, rzeskiego wiatru - i placyk na szczycie donzonu lekko drgnal. Teraz Sale i ciekawski Teodor znieruchomieli niczym pozbawione glosu posagi. A niedawne posagi... ozyly! Pojawil sie natychmiast, wystepujac wprost z powietrza w ognistej aureoli, ktora zreszta natychmiast zgasla. Czumak Grin, ktory przez caly czas sterczal przy murku, zbladl niczym kreda i kilkakrotnie nakreslil na piersiach znak krzyza. Sale zdazyla juz spostrzec, ze te gesty czumak powtarzal przy kazdej okazji, gdy byla potrzeba i gdy jej nie bylo - i zawsze z tym samym, miernym rezultatem. A Teodor, choc geba takze mu sie wyciagnela, blyskawicznie siegnal po pistolet. Na przybyszu znak krzyza ani gotowa do strzalu bron nie zrobily zadnego wrazenia. Zachwial sie tylko - i niewiele braklo, a bylby upadl - i natychmiast rzucil sie ku dziecku, w sama pore chwytajac zmeczonego synka na rece. Synka?! Tak, synka! Dlatego ze ow chuderlawy gosc, demon o rozno-palcych dloniach i blyszczacych szczelinach zamiast oczu, nie mogl byc nikim innym, jak ojcem strasznego dzieciecia! Chociaz juz teraz bylo widac, ze syn nie stanie sie kopia ojca. Dzieciak byl znacznie bardziej podobny do czlowieka. A z czasem... A moze z czasem wszystko zawroci w druga strone?! -Tatku! Przeszliscie? Udalo sie? -Udalo sie... zyjesz? Zyjesz?! - demon porwal chlopczyka w ramiona, a po jego policzkach plynely rozpalone do bialosci krople. - W imie Plomienia ein-Sof, jakzes ty podobny do Jaryny! Do mojej Jaryny... Sale nie bardzo;Hiogla pojac, o co chodzi. Wedle jej rozumu, chroma Irena, do tej pory pograzona w nieswiadomosci, w ogole nie byla podobna do tego dziecka. Co prawda, demony wiedza lepiej... -Tak... podobny - niczym bezmyslne echo odpowiedzial Jutrzenka. - Jaryna... Irena LonginownaL A gdzie... gdzie jej tatko? Niedowierzanie. W oczach-szczelinach pojawia sie niedowierzanie. -Gdzie? I ten nosaty wujek? Oni zostali za blonkami? A ja obiecalem... -Szolem, panie i panowie! - na odleglym krancu tarasu szczerzyl w usmiechu sniezne zeby konsul Judka. Czumak Grin zaczal sie zegnac trzykrotnie czesciej. Nosaty wujek jest tutaj. A pozostali, moj golabeczku, zostali za blonkami. Widac, twojemu bat'ce sil na caly kahal nie starczylo. Zapytaj go, czy rzeczywiscie mu nie wystarczylo sil? A moze po prostu nie zechcial ich tutaj ciagnac? Czemu milczysz, kaf-Malachu? - To nie byly moje sily - w niskim glosie demona, ktorego konsul nazwal kaf-Malachem, trzasnelo cos jak zerwana struna. - To jego sily. Waski podbrodek drgnal kurczowo, wskazujac syna. A Sale Kewal tymczasem goraczkowo usilowala sobie przypomniec: kogoz to nazywa sie kaf-Malachami? Przeciez slyszala to slowo, slyszala... -Tatku, ja obiecalem! Trzeba jej ojca sciagnac tutaj... - glosik Jutrzenki byl samym rozczarowaniem i przygnebieniem. I zupelnie ludzka, dziecieca uraze. -Obiecales? Ty? - Tak!!! -Jezeli tak bylo w istocie, to masz racje, synku. Po prostu jeszcze nie pojmujesz, ile to bedzie kosztowac ciebie! Nas obu. Ale zrobie to. Skoro obiecales, to zrobie. Otworz sie! Demon ostroznie posadzil dziecko na kamiennych plytach posadzki, tylem do zebow krenelazu. I spojrzal w gore, poruszywszy ciezkimi powiekami. "Tak patrza slepcy! - dziwaczna mysl przeszyla serce niczym igla. - Albo nie! Tak patrza na wskros!" Sale poczula, jak powietrze nad donzonem drgnelo od niesamowitego napiecia pol eteru. Jutrzenka ponownie znieruchomial obok Ireny, ktora wciaz jeszcze pozostawala bez czucia - a kaf-Malach po prostu znikl. Calkowicie. Bez zadnych gromow i niebianskiego lsnienia - mozna by rzec, ze latwiej byloby zauwazyc, jak sol rozpuszcza sie w wodzie. -Pani Sale, nie wie pani, kim jest kaf-Malach? - ze zwodnicza uprzejmoscia zapytal madrala Teodor. Co prawda - i chyba ze wzgledu na konsula - nie spieszyl sie z wsunieciem pistoletu za pas. -Kaf-Malach? - rozlegl sie drwiacy glos od strony krenelazu. - Aj waj, chlopcze, czego was tam w tych waszych bursach prawoslawni melamedowie ucza? Mowiac bez ogrodek i tak, zeby zrozumieli nieobrzezani goje - to taki malenki aniol-heretyk! -Szatan? - zapytal Teodor, zywo blysnawszy okularami. - Lucyfer? -Bies! Czart! Ten, co siedzi w skale! Mame mi zmarnowal, braciszka zmarnowal... mnie zycie zmarnowal... - Belkot Grinia czumaka malo kogo zainteresowal. Zycie mu zmarnowano... a komu zyje sie lekko? -Nie rzucaj lepiej, chlopcze, takich Imion - poradzil konsul, zwracajac sie do czumaka... a moze do bursaka. Ale... na pytanie nie odpowiedzial. I nagle Sale sobie przypomniala. No, oczywiscie! Aniol Sily przeciez jej mowil... -To Marnotrawny Malach, Teodorze. Aniol, ktory zszedl na manowce. Ten, ktory w imie Wolnosci odmowil pelnienia Sluzby. Ten, ktory raz zlamal Zakaz... Nie udalo jej sie dopowiedziec zdania do konca. Gleboko w dole, gdzies na terenie zamku, rozlegl sie ogluszajacy huk, trzask, a potem - szereg tuz po sobie nastepujacych i zlewajacych sie w przeciagly terkot wystrzalow. Kiedys, zalatwiajac pewne sprawy w innym Naczyniu, Sale slyszala glos podobnej broni. Ale... skad ona tutaj? I natychmiast jej wzrok przykulo cos innego: mlodziutki Jutrzenka, dziecko ktorego szukala, ktorym gardzila i ktore uwielbiala, pada bokiem na gladka kamienna plyte. Blady jak smierc. Longin Zagarzecki, setnik walecki -Szmalko! Mordo jedna zakazana! Gdzie celujesz? -Tam, panie setniku... -Gdzie - tam? W Bozy swiat? -Gdybyz to w Bozy, panie setniku... Przeciez widzielismy - jeden czart na ziemi, drugi na niebie. A obok... strach powiedziec... Longin wetknal szable do pochwy. Kogo rabac? Przeciez nie Ondrija, wiernego esaula. -A obok tegOrpiekielnika na niebie, blask siala moja corka, Jaryna Longinowna! Tego sie boisz powiedziec, charakterniku? Zeby cie trzydziestu trzech przenajswietszych apostolow! -No... niby tak, panie setniku, a caly czas mysle, czy to nie zjawa z piekla rodem? Zamydlili nam oczy czart z przekletym parchem! Podszedl setnik blizej do Szmalki, spojrzal mu w oczy i widzi: jasne oczy starego druha wezbraly lzami. Czy to nie on malenka Jarynke na kolanach kolysal i pozwalal sie dziecku targac za siwe wasiska? Czy to nie on dla panny setniczanki najpierw ojczyzny sie wyrzekl, polazl do piekla, a potem nawet porzucil towarzyszy broni? Ech, panie Ondriju... zginac nam tu przyjdzie - ale przecie razem! -No, chodzmy... -A pewnie, panie setniku... chodzmy. Ale, jezeli wolno zapytac: w ktora strone? Sciezka wila sie pod butami. Darly sie w koronach jodel grupie ptaszyska, przekrzykujac sie po swojemu. Przed nimi niewielkie osypisko wilo sie w dol, ku trawie. "Ordynka" uderzala go w biodro: pic, pic chce, panie! I co jej odpowiedziec? -Tamtego Turczynka pamietasz? - zapytal ni w piec, ni w dziewiec Longin, spogladajac pod nogi. - Slyszysz, Ondrij: Turczynek, mlodziutki... na plyciznach pod Chocimiem? Najpierw mu ucho odciales... pamietasz? Esaul milczal przez chwile. Marszczyl czolo. -Nieee... - odezwal sie wreszcie. No i dobrze. Chlopcy czekali obok podarowanej im niedawno czortopchajki. Grom-bombardier caly czas gladzil kulomiot po lsniacym boku, jak stojacy u oplotkow chlopak maca jedrna dziewke, a Zabriecha jak zaczarowany gapil sie na droge. O Judke Duszoguba nie zapytali. A po co pytac: wiadoma rzecz, ze pan setnik to gracz na szable, a Szmalko z rusznicy szmalnac potrafi... a wszyscy slyszeli wystrzal. Nie zapytali, a panu Longinowi wcale sie nie spieszylo. Dojda do wniosku, ze opowiada im bajki: zamiast po ludzku rzec, ze zawiodla go reka, opowiada o czartach i innych bzdurach... i o tym ze parch w niebie sie rozplynal. Opowiadanie takich historii przystoi Rudemu Pance, ktory baby czaruje, a nie waleckiemu setnikowi. -Niepotrzebnie, chlopcy, na mnie czekaliscie - wyrwalo sie bezwiednie Longinowi; nie chcial, nie myslal tak, a powiedzialo sie z rozpedu. - Trzeba bylo pojsc z naszymi i z tymi... co mieli ten dekret-uniwersal. Bilibyscie sie teraz za szczescie... nie pamietam juz, czyje... a tu, utkwilismy jak muchy w szklance. Brzeczymy, brzeczymy i co rusz lbami o szklo walimy - kto mocniejszy. W rzeczy samej, lepiej by wam bylo... moze jeszcze tamtych dogonicie? Dmitro Grom ostatni raz pogladzil kulomiot. -A w morde nie chcesz, panie setniku? Nigdy sie jeszcze nie zdarzylo, zeby Moskal, ktory choc pusz-karz biegly, ale z litosci wpisany do rejestru, tak sie odezwal do setnika Longina Zagarzeckiego. Nigdy! - a przeciez stwierdzil setnik, ze nagle zrobilo mu sie weselej na duszy. Az mu usmiech podniosl wasy. -Komu w morde, temu w morde... - odezwal sie nagle esaul Szmalko, a Zabriecha na czortopchajce nagle zaczal mrugac, jakby mu pylek wpadl do oka. - Panie setniku, popatrzcie: ten antychryst znow sie tu pojawil... Przed nimi, na zakrecie sciezki biegnacej nad otchlania znikad do nikad, stal niedawny czarci aniol pokoju. I mrugal bezczelnymi slepiami. -Kule by mu poslac! - beznadziejnie kiwnal glowa esaul i sam sie ugryzl w jezyk: poslal przecie tamtemu kule! I co z tego? A czart pomyslal chwile, pomyslal, zwinal lewa dlon w fige, ale taka hojna, ze i przez tydzien urazy nie przelkniesz, a potem skierowal ja ku slawnym czerkasom. Przyjrzal sie Longin blizej: figa jakas dziwna! Czart mial dlon szesciopalczasta, a oto z piesci starczy nie jeden palec, tylko dwa - i oba poruszaja sie jakos nieludzko. Zagrala czerkaska dusza waleckiego setnika. Na siodlo skoczyl i chlasnal konia nahajka. -Za mna! Zaraz potem uslyszal, jak za nim kola i kopyta koni uderzyly o sucha ziemie. Potem juz nie mial czasu na sluchanie: znikacz przeklety w rzeczy samej znikal za zakretem. Bij, zabij! Wtedy mi umknales, teraz nie umkniesz! Swiszczal wiatr w uszach: ssstoj, sssuczy sssynu?! Lydki i uda przyrosly do konskich bokow na zawsze; nie zwierz, nie czlowiek, ale dziwo niespotykane gna jako jedno cialo, by ukarac przesmiewce. Az bryzga zwir spod kopyt. Mysli ponure, bol serdeczny - zgin, przepadnij, draniu! Setnik Longin i jego chlopcy walcza z nieczysta sila. Gruchnal wystrzal. To Zabriecha, ktory wlasnie sladem esaula przekonal sie, ze wyslannikow piekla tylko srebrna kula ugodzic moze. No, mowia jeszcze, ze przydaje sie rekawica z pulkownikowskiego kaftana. Hej, kumie, wypij kielich! - gdzie teraz ci pulkownicy i ich kaftany?! Trzeba Gromowi krzyknac, zeby nie wazyl sie tych nowych bomb rzucac, bo wszystkich na strzepy rozniesie! - ale krzyk zastygl mu w gardle. Z krtani setnika grzmialo tylko: -Bij, zabij! Mknie czart po drodze i kluczy - jak zajac! A gna niczym turecki armagak! Niczym poswist stepowego wiatru! Leca konie jak ptaki, za darowana czortopchajka ciagnie sie pylisty warkocz, Telega z boku na bok sie kolysze - czerkasi w pogoni dusze wypluwaja! Omal serca im z piersi nie wyskocza! -Panie setniku! Panie... setniku... Krzyk z tylu cial po uszach. -Panie... W dol... W dol popatrzcie!... Zglupial esaul, czy co? Jakiz duren w galopie koniowi pod nogi bedzie patrzyl? -W dooool! Panie setniku... Nie wytrzymal Longin i popatrzyl. Uwierzyl na slowo towarzyszowi broni. Panienko Przeczysta, Boga Rodzicielko, swieci Panscy, patelnie piekielne! - nie bez powodu darl sie dzielny Szmalko. Nie masz drogi pod kopytami ni pod kolami. Byla, ale sie zbyla! Zamiast po drodze, pedza po niebie. Zamiast zwiru, konie depcza obloki. -Bij! Zabij! Niebo, to niebo. Grunt ze nie pieklo i wystarczy. Nahajka znow chlasnela zacnego konia po boku. A za plecami huk, tetent, niebo sie kolebie targane uderzeniami kopyt - wierni towarzysze nie zostawili setnika Longina! Niebo, to niebo. Dostaniemy go. A czart caly siarkowymi kroplami bryzga, iskry sie zen sypia, blyski jakies po plecach pelzaja... zmeczyl sie. Widac, nielatwo biec z gory na dol w ucieczce. O, juz sie zaczal potykac! Panu setnikowi zrobilo sie tak slodko, ze miod w porownaniu z ta slodycza, to sama gorycz. Uciekinier dal nura w lewo - i czerkasi tez skrecili w lewo. Zawinal w prawo -czerkasi to samo. A w dole gwalt i zamet - nie wiadomo skad i kiedy pojawil sie jakis zamek, wysoki az pod niebo, klujacy jasne sloneczko iglicami wiezyczek. Czart natychmiast rzucil sie w powietrzu dookola zamku. A czerkasi za nim. -Bij! Zabij! -Panie setniku... w dol! Spojrzal setnik Longin ponownie przez ramie: u podnoza scian zamku - cma ludzikow. Z poczatku wydalo sie setnikowi, ze widzi swoich regestrowych chlopcow, ktorzy uciekli pod ten osobliwy Katierinoslaw, bic sie o ziemie przeciwko wszelkim Macapurom. O, ten na wzgorzu to Swierzbiguz chyba, ryczy na cale gardlo i zaraz peknie z wysilku. A moze to nie Swierzbiguz? Poznaj, kto madry! Za to te chytre machiny - kulomioty - trzeszcza sprawnie i przeciagle. A oto i armata huknela. Ludziki biegaja jak szaleni. Wrzeszcza cos jedni do drugich. W gore nie patrza. Co im tam uciekajacy czart albo gnajacy po niebie czerkasi. Zajeci sa swoimi sprawami. No i trastia ich mac dusila! Jazda! Czart zawrocil na drugi krag. A czerkasi - za nim. -Zdobedziemy zamek! - grzmialo z ziemi. - Zniszczymy to diabelskie gniazdo! Longin az zmruzyl oczy - w oczy uderzyl go blask. Nieznosnie jaskrawy, jasniejszy od slonca, jasniejszy od wszystkiego, co kiedykolwiek zdarzylo mu sie widziec. Zamek znikl w okamgnieniu, otulony w bialy, goracy blask. Trwalo to niedlugo - bialy ogien zaczal blaknac i przeksztalcac sie w purpurowy ogien. Na zboczu wyrosla ognista sciana, jej jezory splynely w dol i natychmiast w plomieniach stanely rosnace u podstaw scian krzaki. -Nie wierzcie diabelskim omamom! - rozleglo sie nad obszarem objetym plomieniami. - Modlcie sie, dzieci moje! Slusznie, stwierdzil setnik w duchu. Prawidlowo - modlitwa zawsze dusze rozgrzewa. Ojcze nasz, ktorys jest w niebie... a co do diabelskiego omamu to tez racja. Nie uwierzymy. Ani za kiese czer-woncow, ani za pierozki z czosnkiem. Zrozumiales, czarcie jeden? Czart zrozumial. Skrecil na trzeci krag, czemu towarzyszyly teczowa para i zgrzyt, od ktorego zaswierzbialy zeby. Udal mu sie, pohancowi, ten dziwny zamek! Czerkasi tez weszli na trzecie okrazenie. Setnik Longin zdazyl tylko zauwazyc, ze zamiast ludzkiego morza - u podnoza zamkowych murow pluszcze inne morze. Kolysza sie fale zwienczone bialymi barankami pian. Okazalo sie tez, ze zachodnia baszta jest calkiem blisko; wyciagnij dlon i mozesz chwycic za blanki! Taras na jej szczycie znacza slady pozaru, czarne wegle, kamien okopcony sadza, siwe popioly. Na krawedzi murow stoi jakas dziewka - nos ma jak jatagan, nogi koslawe i w ogole brzydka niczym grzech smiertelny. Krzywi sie okropnie; nikt jej widac nie chce za zone. A krzyw sie! - komus ty potrzebna, potworo jedna?! Smok Ognisty z sabatu na Lysej Gorze - i ten by sie na ciebie nie polakomil... Setnik Longin sam siebie sklal za grupie mysli. Wiedzial przeciez: na Rubiezy w jednej chwili mozna sobie napytac nieszczescia. Pomysl cos glupiego, rzuc przypadkiem jakies slowko - i juz, spelnilo sie! Ot, czart zabawe szykuje, a i Smok juz leci. Skrzydla lusko-wate rozlozyl, paszcze rozwarl na polowe nieba i lada moment wszystko polknie. -Zabriecha! Grom! Czortopchajka! Czortopchajke zawracajcie, sukinsyny! I podarowany kulomiot, rozpruwajac niebiosa trzaskiem wystrzalow, sypnal pociski w smocza paszcze. Przyjrzal sie Longin Zagar-zecki, przysluchal sie; leci, przeklety, choc drgnalby potwor - leci ku baszcie z dziewka i plomieniem na wszystko zionie, jak czerkas regestrowy fajke kurzy. I piesn spiewa, smocza morda: Znalem boga i czorta Bylem czortem i bogiem! Skryjcie dziewke za murem wysokim Ja i tak ja wykradne, nieboge! A fruk ci w rzetak! - kradnij sobie na zdrowie! My, choc z Panem Bogiem dotad nie bylo okazji sie spotkac, ale z czartem owszem, miewalismy juz sprawe... znaczy, tez nie jestesmy byle golodupcami. Zamek teraz jakby stal nieco nizej. I morze gdzies sie rozplynelo. Laka, pola i dosc mizerny zagajnik. Niebo stalo sie czarne, gwiazdy ponure, mrugaja, jakby niewyspane byly. A na donzo-nie zamkowym ludzie sie zebrali: ot masz, dziewke, ot i baba, a obok... -Chwedir! Jarynka! Nie spostrzegl setnik Longin, jak uciekajacy czort w mozaikowe okienko dal nura. Wlecieli wiec kolejno: setnik z esaulem na koniach, a Zabriecha z Gromem na czterech kolach. Czort padl na kamienie - i znikl, tylko smola na wszystkie strony bryznelo. A Zabriecha, jak sie okazalo, uparl sie, zeby smoka dostac. I caly czas walil za nim z kulomiotu. Scianom w sali niezle sie dostalo. Sale Kewal, zwana Laleczka Pogubili sie. Wszyscy. Ale pierwszy otrzasnal sie ze zdumienia nie kto inny, jak konsul Judka. Drgnal, wygial grzbiet niczym marcowy kocur, z jego warg sfrunelo Slowo Din - i Cienie natychmiast sie cofnely. Sale moglaby zrobic to samo, ale sie spoznila. Otoz i on, Jutrzenka, lezy na kamiennych plytach i chyba nie oddycha. Czyzby to byl koniec?! -Zaraz, chwileczke... - ryzy plomien brody tlumi mamrotanie konsula. - Oj, Przewodniczko, dalejze razem! Ucieka przeciez! Zdazyl sie juz pochylic nad chlopczykiem, ktory teraz byl bardziej podobny do widma niz do zywego czlowieka? Wodzi nad nim rekoma, splata Slowa w misterna wiez, nie pozwalajac znuzonemu Jutrzence na ostateczne odejscie i rozplyniecie sie w Zewnetrznej Swiatlosci. Sale pospiesznie kleka tuz obok, bolesnie uderzajac sie kolanami; chwyta za krawedz eterycznego kokonu i otula nim bezwladne cialko. O sobie nie ma co myslec: cala dysponowana sile hojnie przelewa w dziecko. Nie tak wiele tej sily zostalo w Sale Kewal, ale na to, zeby zatrzymac i nie pozwolic odejsc - wystarczy jej z nadmiarem! A jak nie wystarczy - wesprze sie na Imionach-Slowach pana konsula. -Braciszku, braciszku, nie umieraj! Obok peta sie czumak. Gdyby wiedzial, jak pomoc, pomoglby z ochota, ale nie wie. Dlatego macha rekoma, slina bryzga... tylko patrzec, jak zacznie tluc glowa o posadzke. -Chodz do mnie! - rozkazuje kobieta wladczym glosem. - Dlon poloz na piersi. Nie mnie, balwanie! Bratu poloz. O, tak! Wyciagniemy twojego braciszka, przestan jeczec! Twarz czumaka zaczyna blyszczec, jakby ja nawoskowano; nie twarz to, a sliwa! Ale dloni z piersi dziecka nie odrywa. No nic, chlop jak byk, niczego mu nie ubedzie! Potem go winem napoimy, czerwonym... trzyletnim... -Chwedir, pomoglbys setniczance zejsc na dol - konsul wreszcie prostuje plecy i powoli wstaje. -Pod kule? - ponuro odcina sie bursak, blyskajac gniewnie okularami. - Co ty, rozkazy tu wydajesz?! Uwazaj, bo z pistoletu wygarne! -Nie chcesz, to nie - Judka jest zadziwiajaco zgodny. - Doceni to pan setnik i bardzo sie ucieszy: przybyli w gosci, a pisarczyk Chwedir corke przed rodzonym ojcem ukrywa'Jak myslisz, czym cie wynagrodzi? Pan konsul nie czeka na odpowiedz. Widzi ja wypisana na twarzy bursaka. W sali plonely pochodnie i nieliczne swiece, oswietlajac poryte kulami sciany i szczerzace sie odlamkami powybijanych szyb okna. Posrodku sali, na szczycie stosu polamanych drewien, bedacych jeszcze do niedawna wspanialym stolem biesiadnym, rozpieral sie solidny woz, z ktorego bezwstydnie sterczala w gore zebrowana lufa nieznanej broni. W kacie parskaly i bily kopytami smiertelnie przestraszone koni, ktore co prawda zdazono rozkulbaczyc i wyprzasc, ale wyprowadzic na dziedziniec - juz nie. Nie mieli do tego glow ani pan Longin, ani jego czerkasi! Chlopcy radosnie chichoczac obejmowali sie z bracmi Jenoszakami i walili po plecach, az kurz sie wzbil pod sam sufit! A sam pan setnik porwal corke na rece - i jak zakrecil sie z nia po sali, to konie znow powpadaly w panike. Sale nawet przez chwile im zazdroscila: alez ci ludzie potrafia okazywac radosc! I nie dbaja o to, ze ziemia pod nogami i niebo nad ich glowami maja jeszcze przed soba kilka dni -a moze godzin - istnienia. Gdyby im teraz powiedzial ten meczennik, ktorego wesoly Stas wieszal na scianie do gory nogami, ze jak sie juz soba naciesza, to zostana poproszeni na Sad Ostateczny - rozesmialiby mu sie w twarz. "A przeciez ja tez kiedys tak umialam. Potrafilam zapomniec o wszystkim i skoczyc z glowa w odmet, w ktorym jest tylko "tu" i "teraz", tylko ty i tylko on, kiedy sie spelnia to, co nigdy sie spelnic nie mialo, kiedy wolny czlowiek robi tylko to, na co ma ochote... Czy to bylam ja? Czy mogloby sie to powtorzyc? Chocby na chwilke, na mgnienie oka!" "A cos ty myslala? - odpowiedziala ta, ktora kryla sie we wnetrzu Laleczki. - Nawet na krawedzi Otchlani bedziesz sie chowala i udawala, ze wszystko jest w porzadku? Gra skonczona, siostro. Nadszedl czas lamania Zakazow. Czas zycia i czas umierania. Ale - na wlasny rachunek! Zrozumialas, glupia?" I Sale w milczeniu kiwnela glowa. Kokon trzeszczal w szwach. Z Laleczki stopniowo wylanial sie motyl. Jeszcze troche i... -Jarynka! Moja Jarynka! Zywa! - grzmial tymczasem uszczesliwiony pan setnik Longin. - A ja, stary duren, juz myslalem - pewnie z raju sie nam objawilas! Wiec to tobie trzeba dziekowac za uratowanie dusz chrzescijanskich?! -Nie jej - glos konsula otrzezwil wszystkich jednoczesnie. - Przede wszystkim pochwalcie tych dwoch. I nie szczedzcie pochwal: godni sa najglebszych podziekowan. Judka troskliwie ulozyl Jutrzenke na lawie, otarl pot z dzieciecego czola i dopiero wtedy Sale zrozumiala, ze czerkasi po prostu nie widza nieprzytomnego chlopczyka! Ale czy tylko jego? Tym razem wyprzedzila pana konsula. Cienie znow sie cofnely - i wszyscy zobaczyli lezacego na posadzce dlugiego i niezgrabnego kaf-Malacha, Marnotrawnego Aniola, znikacza z Gontowego Jaru. I obok na lawie lezal dziwny chlopczyk w aureoli z sinej mgly. Ojciec i syn. -Im to, panowie, do nog padnijcie. Nie szczedzac siebie, za kolnierze was wywlekli! -Poumierali, czy jak? - zapytal szeptem jeden z czerkasow, od stop po czubek glowy poobwieszany ladunkami wybuchowymi. "Bombami" - przypomniala sobie kobieta potrzebne slowo. -Zyja, Dmitro, zyja... Ale niewiele im brakuje, tfu, zeby nie zapeszyc! Grzbiety sobie naderwali, by was uratowac. Gnilibyscie, panowie, w Rubiezy po kres wiekow, amen. A i my z panna Jarynka pomoglismy odrobine. "Odrobine..." - huknelo gluchym echem od scian. Glos odbil sie jeszcze kilkakrotnie. I uslyszeli ludzie w swoich duszach sekretny szept: "Widzialem synow wzejscia i niewielu ich bylo. Jezeli jest ich tysiac, ja i moj syn jestesmy z nich. Jezeli jest ich setka - ja i syn moj jestesmy z nich. Jezeli jest ich dwoch - to ja i moj syn". Uslyszeli i odpowiedz: "Moge wybawic caly swiat z sadu od dnia, w ktorym zostalem stworzony, do dnia dzisiejszego. A jezeli ojciec moj ze mna - od dnia, w ktorym swiat zostal stworzony do dnia dzisiejszego. A jezeli beda z nami nasi towarzysze - od dnia stworzenia po kres czasu..." Pierwszy bez slowa sklonil sie, zdjawszy pierwej kosmata czape ten sam czerkas, ktory zapytal: "Poumierali, czy jak?" Zaraz potem zaczeli klaniac sie pozostali. A setnik Longin stal uparcie, az w koncu rzucil czapka o ziemie: I splunal sazniscie: -No, tom sie doczekal! Za corke dusze sprzedalem, chlopcow wytracilem, jakbym przezuta luske wyplul, slowo swoje czerkaskie podeptalem! A teraz jeszcze z tamtego swiata wyciagnela mnie diabelska rodzinka i Zyd przeniewierca! I nagle pan Longin, setnik walecki, parsknal smiechem. Zaczal chichotac tak, ze lzy mu z oczu pociekly. Po chwili zasmiewali sie wszyscy - czerkasi, konsul Judka i nawet Sale, ktora tez nie zdolala zachowac powagi. Jeden tylko czumak Grin bojazliwie przysiadl na krawedzi laweczki. Siedzial obok nadal pograzonego w nieswiadomosci braciszka i wybaluszal oczy na panujace w sali bezholowie. Nie mial pojecia: radowac sie czy smucic. -To co, Judka, mam cie teraz wziac na esaula w mojej sotni? Bedziesz kompanem Szmalki? A ten czarci kahal zrobimy chorazymi?! - wydusil z siebie Longin posrod kolejnych wybuchow smiechu. - Slawne bedzie z was wojsko! Turcy jak nie ze strachu, to ze smiechu pozdychaja! -Na esaula! Wspaniale! - broda konsula pekla w usmiechu, Judka dumnie to wspieral sie pod boki, to zatykal kciuki za wylogi zupana. - U Macapury-Kolozanskiego bylem nadwornym setnikiem; u ciebie, panie Longinie, bede esaulem! Najem sie sloniny, wytra-bie wiadro gorzalki, pohulam z dziewka - i zostane komisarzem ludowym! -Kim, kim zostaniesz, jaszczurczy synu? -Albo metropolita! Oprocz pejsow, niczego nie mam do stracenia! -Judka na wladyke! -Ho-ho-ho! -A-ha-ha! Wreszcie wszyscy sie wysmiali do woli. Tylko esaul Szmalko wciaz jeszcze parskal w kulak i ocieral lzy - w zaden sposob nie umial sie uspokoic. Najwyrazniej oczami duszy widzial parcha w infule i plaszczu metropolity. Na koniu i z dziewka. -No, dobra chlopaki, wygoncie konie na dziedziniec. Ej, panieneczko, znajdzie sie tu u was drugi stol? -Naturalnie! - Chwedir-Teodor wystapil naprzod, usmiechajac sie jak ksiezyc w pelni. -A gorzalka i porzadna zakaska? -A jakze inaczej! - odparl natychmiast Mykola Jenoch. -No to dawac to wszystko tutaj, chlopcy, i do kolacji! - setnik wzial sie w garsc i natychmiast spowaznial. - Opowiadajcie, co tu u was... Wzrok setnika, promieniujacy prawdziwa, serdeczna miloscia bliznieta, przesunal sie po otaczajacych go ludziach. Wiernych, swoich, rodzonych. Choc spotkali sie na obcej ziemi i nad krawedzia przepasci, ale to swojacy. Potem setnik spojrzal na lezacego bez ducha kaf-Malacha. Tego kpiarza i przesmiewcy, za ktorym czer-kasi gnali po jednym i drugim niebieskim kregu - a wyszlo na to, ze nie gnali za nim, tylko jechali na nim, jak chlopczyk pyzaty na koniku. Obok niego lezal ten malec, ktory tanczyl na niebie obok Jaryn-ki i na dwa glosy z panna setniczanka krzyczal: "Tatku!". Wparl sie wzrokiem w konsula Judke. I skamienial w bezruchu. Ale jak byl cieplym, takim pozostal. -Cacko - ni to stwierdzil, ni to spytal nagle pan Longin, a jego brwi popelzly na szerokie setnikowe czolo. - Sluchaj, ty pejsary esaule, gdzie twoje zlote cacko? -Nie moje - wzruszyl ramionami Judka. -No to Pankowe albo tego, jak mu tam... bohatera dla ubogich... -I nie jego. Ot, masz tego, do ktorego ono nalezalo... I setnik jeszcze raz spojrzal na kaf-Malacha. A potem na konsula. -Ale chyba przedtem tam osa siedziala... w tym cacku, znaczy? Sale drgnela nagle, jakby jej kto wpuscil pod kolnierz struge zimnego powietrza. Cos sobie przypomniala... Nagly zamach raczki - i drogocenna iskierka poleciala, wirujac w sniezna zamiec. -Bat'ko! Lec, lec, bat'ko! Krzyk przekletego berbecia zlal sie w jedno z gwizdem wiatru, ktory zdradziecko zacial z boku. Zamrugawszy kilkakrotnie powiekami, by oczyscic je z platkow opadlego sniegu, Sale zobaczyla obok siebie herosa Rio, siedzacego juz w siodle. Kniaz nie pomylil sie w wyborze: trzymajac jedna reka w ryzach rozhukanego wierzchowca, bohater pokazywal Sale pochwycony w locie medalion. Ten, ktory dzieciak odmieniec caly czas nosil na szyi, wybuchajac okropnym wrzaskiem, gdy tylko ktos chcial sie przyjrzec cacku albo - chroncie niebiosa - dotknac go... Skarb, rozumiesz... ...Ale przeciez tam, wewnatrz, byla zlota osa?! Sale znow sie wzdrygnela, nie omieszkawszy jednak spostrzec, ze pan setnik uwaznie przyglada sie medalionowi, zagryzajac kosmyk brody. Zadnej osy w nim nie bylo. Ani zlotej, ani miedzianej, ani zywej pasiastej sekutnicy z gotowym do akcji zadlem. Przepadla gdzies. -Uch, ty! - mruknal bezwiednie setnik Longin, a potem powtorzyl: - Uch, ty... Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Bat'ko mysli, ze jest ogryzkiem. *** A ja mu mowie, ze w ogryzku sa ziarenka. Trzeba je tylko zakopac w glebie. Wiosna.I wtedy wyrosnie nowe drzewo. Jezeli nie wierzy, niech zapyta braciszka. Braciszek mowil, ze tak jest zawsze. Gdy po kims zostanie ogryzek - zakopuja go w ziemi. Polewaja roznymi piesniami i lzami. Zeby wyroslo drzewo do samego nieba. Nie smiej sie, ojcze. Braciszek po prostu sam tego nie rozumie. A ja rozumiem. I ty zrozumiesz, choc na razie sie boisz. Tatku, ja cie... Uratuje? - pyta on. Nieee... Ja cie kocham. On mi wichrzy wlosy i lecimy. Lecimy cichutko i nigdzie sie nie spieszymy. Wokol pelno porozsypywanego swiatla -cale stosy. I tego kwasnego, ze srodka, i tego ostrego, pieprznego, z zewnatrz. Tatko mowi, ze nie wolno go jesc. Mozna tylko lykac slinke. No to lykam. Tatko sie zmeczyl. Drza mu kolana. Ja tez sie zmeczylem, ale mniej. Ktos zdazyl podsunac mi garsc slodziutkich sensow. Sensy nazywaja sie Imionami albo Slowami, ale dopoki mozna, niech jeszcze troche pobedajak przedtem, sensami. Niedlugo dorosne i wtedy bede je nazywac Imionami. Po doroslemu. Czasami boje sie byc doroslym. W brzuchu mi burczy. To ciotka dala mi sense. I nosaty wujek. Ciotka byla przedtem zla, ale teraz sie poprawia. Ja wiem - ona po prostu przez caly czas spala. Byla senna i zla. Ci co spia, zawsze sa zli, gdy ich obudzic. Ale jak sie obudzi i umyje, zrobi sie calkiem dobra. Nie bede jej zabijac. Slyszysz, ciotko? Nie slyszy. Chcialem oddac tacie jedna sense z tych, ktore mi podarowal nosaty wujek. W wujku siedzi zwiniety w klebek plonacy chlopczyk. Chlopczyk boi sie i jest mu zle. Uratuje tego chlopczyka w wujku. On mi dal dobre sensy, szkoda, ze niewielkie. Moze mi ich poskapil, a moze sam nie ma ich wiecej. A tatko... niewiele braklo, a zaczalby klac. Powiedzial, ze jestem glupim kaf-Malachem. I jezeli nie bede porzadnie jesc, to mnie wytarga za uszy. Czy na prozno ich wszystkich na swoim grzbiecie wytaszczylem? Powiedzialem, ze bede duzo jesc. Razem z tatka. On jest teraz slabiutki, nie wolno mu klac. Dlatego lecimy tak powoli i nie mozemy zajrzec za blonki. Nawet za te najblizsza. Przestraszylem sie: czy zawsze juz tak bedzie? Jak? - zapytal tatko. Wiele swiatla i nic wiecej - odpowiedzialem. Jezeli tak ma byc, to po co dorastac? Ale tatko powiedzial, zebym sie nie bal. To niedlugo przejdzie, powiedzial. Bardzo sie wtedy ucieszylem. Wsunalem mu chylkiem za pazuche jedna wujkowa sense. Kiedys powiedziala mi Irena Longi-nowna Zagarzecka, ze wielki dobry wujek kaze sie dzielic. Ale tatko nie pozwolil. Wyjal sense zza pazuchy i wetknal mi w buzie. Powiedzial, ze jak chce wszystkich uratowac, to musze rosnac. Tatko jest madry. Ja o tym nie pomyslalem. Poprosilem, by mnie ciagnal za uszy, zebym szybciej dorosl. Tatko dlugo sie smial. Potem powiedzial, ze jestem jeszcze maly. I ze nic nie zrozumialem. Dlatego nawet nie zacznie mi niczego wyjasniac. Po prostu mi pokaze. I zaczal pokazywac. Mial racje. Niczego z tego nie zrozumialem. Ale zobaczylem: ogrodek za plotem, na ktorym ktos napisal kreda "PARADYZ". Rosly tam na drzewach wielga-aaachne sensy. Rude, liliowe, szmaragdowe i takie... jarzebinowate. Takich jeszcze nie jadlem. Smaczne. Az chce sie rosnac, szybko, szybciutko. Tato powiedzial, ze trzeba jesc w milczeniu. I ze mi kiedys pokaze droge do ogrodu PARADYZ. A ja powiedzialem, ze nie, i jak dorosne, sam w tym ogrodzie bede mieszkal. Z pewnoscia. Potem pomyslalem - okazuje sie, ze ja tez umiem troche myslec. I powiedzialem, ze lepiej bedzie, jezeli on mi pokaze droge. Tacie bylo przyjemnie. I wtedy mnie tez zrobilo sie przyjemnie. I nie wiadomo skad, ale od razu pojawila sie mala, ale bardzo slodka sensa. Potrzymalem ja troche w rekach i wsunalem tacie prosto w usta. Najpierw ja przelknal, a potem zaczal przeklinac. I znow zagrozil, ze mi natrze uszu. I wtedy zrozumialem, ze zrobilem wszystko jak trzeba. Sale Kewal, zwana Laleczka Obudzil ja dzwiek traby. No, oczywiscie! - Sale spojrzala na zloty sloneczny prostokat, ktory sie ciagnal od okna do jej lozka. Takie dywany rozsciela sie przed weselnymi lozami, zeby niedawna panna, a od tej chwili na wieki wiekow mloda zona, wyszla ku ludziom, stapajac po zlocie. Powiadaja, ze to dobra wrozba. A gdziez twoje wesele, Laleczko? Gdzie twoj narzeczony? Ciesz sie choc z tego, ze zawistny los dal ci kolejny jasny dzien. Ktory zreszta dawno sie zaczal, a tys zaspala. Na dworze juz Godzina Wilgi albo i Godzina Szczygla, w stolicy gospodynie wracaja juz z bazaru do domow, z pelnymi kobialkami i syte targow! Trzeba zdazyc z ugotowaniem mezusiowi smacznego obiadku -wszystko to oczywiscie w przypadku, gdy jeszcze zostaly na tym swiecie stolica, gospodynie, bazar i mezus... Ale i tobie trzeba sie pospieszyc. Pamietasz, wczoraj, podczas pelnej szalonej wesolosci uczty, ktos przy stole zakrakal niczym zlowrogie ptaszysko: zamek ma czas do jutra! Jutro, powiedzial, zjawi sie parlamentariusz po odpowiedz. I prosze, zjawil sie. Ranek minal, sloneczko wspielo sie wysoko - a traba wzywa. Wyspac by sie choc dali, po wczorajszych breweriach! "Wujek Knez jest zly. On chce uciac glowe dobremu wujkowi" -ni stad ni zowad wyplynely z glebi pamieci slowa Jutrzenki. Weselny prostokat przed lozkiem nasycil sie purpura, a potem wyraznie powlekl sie blekitem. Widac, na zewnatrz musiala zaslonic slonce jakas chmura. Albo jakas tecza barwnym bokiem podsunela sie pod promienie. "I co, moj mistrzu, slawny kneziu Sagorze, wycieka twoje zycie?" -na twarzy siadajacej w poscieli Sale pojawil sie zly usmiech. -Slyszysz teraz swoja Laleczke? Szkoda, ze to nie ja ci reke oderwalam! No, dobrze..." Dziwnie jakos bylo jej tak siedziec i myslec. Nienawisc do knezia, zabojcy jej milosci, jeszcze do niedawna byla jedynym goracym uczuciem w zyciu Sale, ktore po egzekucji Klika natychmiast obleklo sie w czern. Teraz, pomiedzy wieloma innymi jaskrawymi plamkami, ktore znienacka sie pojawily na jej szalonej drodze - od lozka do okna, od zycia ku smierci, z niewoli ku wolnosci - nienawisc zblakla i stala sie jedna z wielu. Przyszli po nia z dwoch stron - mistrz-morderca, knez Sagor i Malach Samael, Aniol Sily. Obaj. "Uplywaj zycie z niewidocznych zyl! Zdychaj wladco niczym pies! Powiedz mi tylko: po co ci glowa wesolego Stasia? Chcesz sie nia wykupic, by uniknac nieuniknionego? Zagrac z zyciem w pilke? I zapamietaj - bo przeciez mnie slyszysz - to ja, twoja Laleczka, wlalam swoja krople jadu! To ja namawialam przybyszow, zeby ci odmowili! Pamietasz giermka Klika? Nie? To jeszcze go sobie przypomnisz, jak zaczniesz wyc przed smiercia! Wczoraj, zanim malec-Jutrzenka z szalona Irena poszli po pomoc, zdazyli i o tym porozmawiac. I postanowili wspolnie - zadna miara glowy macapurowej kneziowi nie oddawac! Po co jednemu czarnoksieznikowi glowa drugiego? Dla dobrej sprawy? Sierotkom chce ja podarowac na urodziny?! Sagor nikogo nie skusi obiecanka miedzianej korony: Knez moglby nie skapic i obiecac w zamian cale ksiestwo! Zabierajcie sobie, dobrzy ludzie, caly ten swiat od kranca po kraniec! Calemu tutejszemu Naczyniu niewiele zostalo zycia - coz Irenie Longinownie po koronie i kneziowej lasce? Do piekla czy do raju z soba jej nie zabierze. Ale co ty kryjesz w zanadrzu, mily mistrzu? Po co ci ta glowa? Ukaz sie! Odpowiedz! Przeciez nigdzie nie uciekniesz, jezeli nie chcesz isc razem z nami w te tecze! A nie chcesz, prawda? No, zobaczymy, czy zdolaja twoi ludzie wziac ten zamek! Niech zakosztuja ognistej smierci zza Granicy! Laleczka tez nie bedzie sie przypatrywac wszystkiemu z boku -uczennica postara sie okazac godna mistrza! A Jutrzenka rozstrzygnal wszystko po swojemu. "Ja ich tu nie wpuszcze! A jezeli ktos zechce zabic dobrego wujka, tego sam zabije". I dziwna sprawa, nikt, nawet zapalczywi Jenoszacy, nie zwatpil w slowa dziwnego chlopczyka. Chlopczyka, ktory teraz lezy bez czucia obok swojego ojca. "Dosc lezenia w betach! - powiedziala sobie Sale. - W przeciwnym razie o wyniku zakonczonych rozmow dowiem sie, jak im zamkowe mury na glowe zaczna leciec!" Zachcialo jej sie zyc. W duszy cos jej spiewalo, jak napieta struna - nadszedl jej czas! Nadszedl! Niechby go zostalo tyle, ile zmiesci sie na koniuszku noza! A niech tam! Wszystek, jaki zostal - nalezy do niej! Naprzod, Sale-Motylku! Jak to mowil chlopiec: "Samael: to wielki, rozowy motyl"? Wargi Sale rozchylil usmiech. W sali bylo cicho i pusto. Wprost na lawce, wymoszczonej przez kogos kraciastym pledem - spal zwiniety w klebek Jutrzenka. Kobieta spostrzegla z zadowoleniem, ze chlopaka mozna juz dostrzec zwyklym wzrokiem. Czyli powoli odzyskuje sily. To samo mozna bylo powiedziec o starszym kaf-Malachu. Zblakany Aniol lezal przykryty po same oczy kocem, pod glowe wsunieto mu drugi pled, czar-no-czerwony i zlozony we czworo. Na przenoszenie spiacych na pokoje nikt sie nie mogl zdecydowac. Obok lawki, na posadzce, mrugal oczami Grin, ktory jeszcze do konca sie nie obudzil. W tej chwili wygladal - wypisz wymaluj - jak zbity pies. Nie jest juz nikomu potrzebny i pojsc tez nie ma gdzie. -Zostan w zamku - rzucila mu w przelocie Sale. - Popilnuj braciszka. I postaraj sie znalezc cos do zjedzenia w zamkowych kuchniach, dopoki my bedziemy z namiestnikiem prowadzic rozmowy. Mysle, ze potem nie bedzie czasu na uczty. Nie za bardzo liczyla na powodzenie pertraktacji. Pojdzie szturm. W ruch pojdzie wszystko - ognista bron czerkasow, kusze oraz katapulty oblegajacych. Znajdzie sie tez miejsce dla haczykow na salamandrzaki. Nie bez zdziwienia skonstatowala, ze nadal sie usmiecha. No coz, sprobujemy sie z magiem, kogo by tam nie zwerbowal do swojego wojska nosiciel Srebrnej Korony. Poprzednia Sale Kewal z dziesiec razy by sie zastanowila, zanim na poziomie eteru wdalaby sie w pojedynek z przeciwnikiem o nieznanej sile. Ale gdziez ona jest, ta poprzednia Sale? Przechodzac obok troskliwie poprawila pled okrywajacy Zblakanego Aniola. "Jakbym otulala zmeczonego meza", mignela jej wariacka mysl. Leciutko dotknela dlonia czola Jutrzenki i lekko zbiegla po schodach do obszernego zamkowego przedsionka, a stamtad na dziedziniec. Wszyscy juz tam byli. Nawet parlamentariusz, ktory zgrzytajac zelazem zbroi, akurat przelazil przez mur. Sale nie bez zdziwienia poznala w nim herosa Rio. Mimo wszystko ciasny jest ten swiatek! Co tam swiat - swiaty, sfery, Naczynia! Kroku wprost zrobic nie mozna, zeby nie nadziac sie na znajomka! Prawdziwie wielkim okazalo sie Wielkie Zamowienie! Moze by go tak zapytac, czy znalazl sobie nowego lekarza i kata na zamiane? Ale po co bez potrzeby kusic los? I bez tego twarz naszego herosa blada jest niczym smiertelne giezlo! Nie poznasz za ta zaslona, gdzie sie podzial pijaniutki rebajlo, ktory maszerowal noca po korytarzu zamkowym u pana Macapury, gdzie heros do wynajecia, a gdzie Zaklety sluga wszystkich panow. -Namiestnik Srebrnej Korony pozdrawia slawna zaloge oblezonej twierdzy! O, i pana tu spotykam, panie setniku? Rad jestem, zescie znalezli swoja corke... -A ja zaluje - warknal gniewnie Longin Zagarzecki w gestwine wasow, nie patrzac na parlamentariusza. - Zaluje, herosie zatwardzialy, zesmy cie w Walkach na pal nie nawlekli... Rio na moment stracil rezon, ale szybko go odzyskal. I podjal watek: -Pan namiestnik informuje, ze skonczyl sie czas, jaki dano wam do namyslu. I chcialby sie dowiedziec, czy zgadzacie sie panstwo na warunki Jego Swiatlosci knezia Sagora? -Warunki? Jakie warunki?! - pan setnik Longin zapomnial na chwile o zdradzie mlodego herosa i bolesnie kolnal lokciem w bok Chwedira-Teodora. Niewiele braklo, a z bursakowego nosa spadlyby okulary. -Aj, panie setniku, nie ma o czym gadac! Tutejszy knez zyczy sobie, zebysmy mu oddali leb czarownika Macapury - szepnal w odpowiedzi Chwedir. - Obiecuje za to odstapic od oblezenia, a wasza Jarynke wyniesc do godnosci tutejszego dostojnika... Sale drgnela, bo dopiero teraz do niej dotarlo, ze pan Zagarzecki o niczym jeszcze nie wie! W towarzyszacym spotkaniu rozgardiaszu nie zdazono go po prostu powiadomic o kneziowych warunkach... -1 w tym swiecie zdazyl juz wszystkim dopiec, swinski ryj przeklety! I tu sie na nim poznali! - wycedzil setnik przez zeby, spluwajac parlamentariuszowi pod nogi. - Posluchaj, Jarynko, moze on i nie jest naszym wrogiem, ten caly knez? W tym sek tylko, skad mu ten leb przeklety wziac? Szukaj teraz Dzikiego Pana po calym swiecie, nagla trastia jego matuli w rzyc! A Teodor oczywiscie powiedzial to, co akurat nalezalo. -A po co go szukac, panie setniku? Siedzi u nas w piwnicy, w klatce zelaznej go trzymamy... -Jak to, w klatce? - pan setnik stracil na chwile dar mowy. -No, w piwnicy. Zamkniety, pod kluczem - ochoczo powiadomil przelozonego Mykola. Esaul Szmalko az tupnal noga: -No to w czym rzecz, panowie? Sciac draniowi leb i podac go temu kneziowi na zlotym talerzu! O czym tu myslec? -Panie esaule, akurat tego zadna miara nam zrobic nie wolno! - usilowal zaoponowac Teodor, ale sie spoznil - pan setnik odzyskal dar mowy. -Nie wolno?! Nie wolno, atramentowy wyskrobku?! Odmiencowi i mordercy dusz lba nie wolno sciac?! Czy po to przez Granice sie pchalem, po to chlopcow ze soba wzialem na zatracenie, zeby Dzikiego Pana wlasna piersia oslaniac?! Co ty pleciesz, bursaku?! Dawac mi tu zaraz tego skurczybyka! -Tatku! Opamietaj sie! Sama bym tego drania na strzepy rozerwala, ale kneziowi jego glowy w zaden sposob oddac nie mozemy! Tamten jest czarnoksieznikiem i to znacznie podlejszym, gorszym od Dzikiego Dana! -Milcz, glupia! Co sie tak rozkrzyczalas! Za malo masz jeszcze oleju w glowie, zeby sie z ojcem sprzeczac! -A ja mowie - nie dam go! Pierwej mnie bedziecie musieli porabac! -Glupia! Ot, glupia! -Panie setniku, wasza corka ma calkowita racje. Glowa pana Macapury potrzebna jest kneziowi do jakichs czarnoksieskich czynnosci. Jezeli oddamy ja sami, to stracimy nasz jedyny atut! Sale usilowala spokojnym, rzeczowym tonem przemowic do rozsadku setnikowi i jego rozwscieczonemu esaulowi - ale gdziez tam! -Milcz, Macapurowa wycierucho! O jego kolku chyba sobie przypomniala - i wstawia sie za nim, we lbach nam maci! -Panno Jarynko, posluchajcie swego madrego bat'ki! Przydaloby nam sie tyle szczescia, ile u nich wojska! Trzeba sie zgodzic, nie ma rady! Za coz wy tak za panem Stanislawem obstajecie - jakby was gesimi skwarkami z lyzki karmil! -Oto parch nad parchami! Zuch! -Nie bez powodu pan setnik esaulem chcial cie zrobic! -A co ja, parchowi przekletemu mam wierzyc? Panna Jarynka powiedziala, ze nie mozna, to nie mozna! -Ej, Jenocha, ugryz sie w jezyk! Ty co, z wiedzma sie chcesz bratac? -Ja z wiedzma? A no, chodzze tu, sukinsynu! Ja ci zaraz... -Kto jest sukinsynem?! Ja?! Juz ide, Mykola, juz ide, pokrzywy ci w zadek! Gwalt robil sie coraz wiekszy i rozprostowywal sazniowe ramiona. Gwaltowi Awanturowiczowi dobrze bylo na zamkowym dziedzincu, mogl tu oddychac pelna piersia -barwiac twarze sinawa czerwienia, zatykal krtanie ochryplym charkotem przeklenstw. Dlonie opadly na rekojesci szabel, zacisnely sie w piesci, az zbielaly knykcie i nerwowo poruszyly sie miesnie na policzkach. "Armageddon - ni z tego ni z owego przypomnialo sie Sale Kewal zadziwiajace Imie wziete z najstraszniejszej ksiegi znajdujacej sie w bibliotece wesolego Stasia. - Ostatnia walka". Oto awantura, ktora przeradzala sie w Armageddon. Smiesznie? Smiej sie, laleczko! Do lez, do drgawek - smiej sie! -Ha! -A tak! -No, dosc tego, chlopcy, przestancie sie klocic! -Nie, niech on mi najpierw powie w oczy, kto jest sukinsynem?! -Rabac! Na plasterki! -Nie mozna! -Coscie, zdumieli, skurczybyki?! -Mysmy zdumieli?! My jestesmy skurczybykami?! - My?! -Panowie!!! W glosie pana Rio zgrzytnelo stala i wszyscy jak jeden umilkli. -Wyznaczony wam czas dobiegl konca. Przykro mi rzec, ale nie udalo nam sie osiagnac porozumienia. Zmuszony jestem oznajmic wam w imieniu pana Goara, namiestnika Srebrnej Korony, ze bedzie mial honor w jak najkrotszym czasie rozpoczac przeciwko wam dzialania bojowe. Pertraktacje skonczone. Dziekuje wszystkim. I heros, dzwoniac pancerzem, zaczal przelazic przez mur ku swoim. Longin Zagarzecki, setnik walecki -No, toscie sie doigrali, balwany jedne! - setnik wrzal gniewem, jak kociol zostawiony przez roztargnionego kucharza nad gorejacym ogniskiem. - Teraz za tego przekletnika Macapure wszystkim nam lby polozyc przyjdzie! Ech, kanczugami skorzanymi by was rozumu uczyc i gorzalka rany polewac! A potem znow kanczugami siec! Pod koniec tyrady pan setnik z rezygnacja machnal reka, jakby chcial powiedziec: a zreszta, po co teraz strzepic sobie gebe po proznicy! -Szmalko! -Na rozkaz! -Policz bron ognista. I zamelduj, jak skonczysz. Oczywiscie pisarczyk Chwedir natychmiast rzucil sie z pomoca esaulowi i niewiele braklo, a potokiem madrych slow zupelnie pomieszalby staremu rachunki. Pan Longin jednak w ogole nie zwracal uwagi na bursackie terkotanie. Klnac pod wasem w zywy kamien ocenil wzrokiem wysokosc muru - postaw dwoch roslych chlopow jednego na drugim, a do blankow nie siegniesz! - kreta galeryjke na jego szczycie, mocne wrota, krenelaz i machikuly don-zonu... Dobrze byloby wiedziec, jak daleko ta ich darowana przez leworucjonistow machina bije? Na oko wyglada, ze znacznie dalej, niz guldynki czy fuzje. Czyli jak by ja postawic, na naroznej baszcie z okna widac wroga jak na dloni, caly jego tabor i umocnienia, ktore wzniesli przed fortalicja. Zatancza hopaka, powachawszy czarnego prochu! Nigdy jeszcze regestrowy czerkas nie unikal walki - cos takiego po prostu nie moglo sie zdarzyc na bialym swiecie! Tyle, ze trzeba byc nie czerkasem, a ostatnim durniem, zeby naprzeciwko calego wojska stawac z golym tylkiem, kiedy ludzi masz wszystkiego... No, dobra, nie ma co zalowac poniewczasie! Sam sobie jestes winien, panie setniku; nie potrafiles ludzi utrzymac w garsci, zmusic, sklonic do posluszenstwa, na swoim postawic - to teraz skacz niczym jazgarz na patelni! -Melduje, panie setniku! Harmata - jedna, hakownica - jedna, "kropotkinski" kulomiot - jeden, pistolet zydowski systemu "mauzer" - tez jeden. Rusznic rozmaitych szesc, a pistoletow jedenascie. Grom ma jeszcze w zapasie bomby - lontowych rowny tuzin, a tych nowych, butelkowych - siedem sztuk. -A jak z ladunkami? Szmalko na chwila stracil rezon i podrapal sie po ciemieniu. A potem stanowczym gestem wypchnal do przodu rozczochranego Chwedira Jenoche. -Niech zamelduje pan pisarz solenny. On wszystko zapisal. -Melduj, Chwedir - Longin kiwnal glowa nowo mianowanemu pisarzowi. Widzisz go, juz sie nadal i z zapalu plonie jak piwonia. - Tylko patrz na mnie i zadnych wykretasow! Nie jestesmy w bursie! -W tej niezwyklej machinie, ktora nazywaja kulomiotem, naliczylismy w sumie ladunkow sztuk czterysta trzydziesci siedem... - pospiesznie zaterkotal Chwedir, zezujac przez okulary na pomiety kawal pergaminu, pelen poprzekreslanych cyfr i liter. Ot, to mi pisarz, atramentem chlapana jego dusza! Kiedyz on to zdazyl policzyc?! -Zydowin Jehuda Josifowicz (setnika omal szlag nie trafil: Josifowicz... no, poczekajze ty, pisarzyno!) do pistoletu "mauzer" nabojow czterdziesci dziewiec, o ile nie lze. Do rusznic prochu i kul na tuzin wystrzalow z kazdej; do pistoletow po pol tuzina, z hakownicy Petra trzy razy wygarnac mozna, a w harmacie jest pocisk, ktory w niej tkwil od poczatku. Jezeli zebrac wszystek proch do kupy, to z harmaty bedzie mozna wystrzelic jeszcze raz, ale wtedy z rusznic i hakownicy palic sie nie da. Oprocz tego, mam kilka pomyslow, panie setniku... -Dosc, panie pisarzu. Wymyslac bedziemy potem, jak zostaniemy wsrod zywych! - przerwal bursakowi pan Longin, przeczuwajac, ze jezeli natychmiast chlopca nie zatrzyma, to ten do sadnego dnia o swoich pomyslach opowiadac bedzie. - Kto potrafi strzelac z kulomiotu? -Ja! - Zabriecha wystepujac przed szereg, wypial dumnie piers. -Kropotkinowcy mnie nauczyli. Ale, panie setniku, potrzebny mi jest pomocnik, ktory bedzie tasme trzymal. Zeby sie nie skrzyzowala, bo wtedy sie zatnie... -Panie Ondriju, potrzymasz? Nie chcial rozkazywac staremu druhowi. Zapytal mimochodem, jakby sie na ryby wybierali: wedke mi potrzymasz, stary? A ja tymczasem gorzalke do kubkow porozlewam... -Coz mam robic, jezeli to dla sprawy... - stary popatrzyl w bok. Widac bylo, ze esaul zamierzal na murze stanac, gdzie pewnie pieklo sie rozpeta. Ech, panie Ondriju, nie martw sie i przepedz gorycz z glosu: przyjdzie i do szabel! W piekle sie tak nie zmachasz! Nie ominie cie reczna sprawa, ani ciebie, ani nikogo z nas! -Dla sprawy, panie esaule. A jedna mamy wszyscy. Bierzcie kulomiot z Zabriecha - i na wieze. O, w tamtym skrajnym oknie go ustawcie. Hej, wiedzmo! Znaczy, pani Sadlo! Znasz miejscowe obyczaje: nie zajda nas od tylu? -To byc nie moze, panie setniku! Wedle szlachetnego obyczaju, przestrzeganego od wiekow, twierdze nalezy atakowac od strony wrot, pierwej trzykrotnie uprzedziwszy o szturmie. -A, to dobry obyczaj, choc nie nasz. I bez tego pieklo na dziedzincu, poludnie - a przeciez mogloby to rycerstwo o swicie uderzyc. Petro! Z hakownica, marsz na mury, na lewo od wrot! Bez rozkazu nie strzelac! Zrozumiales? -Aha. -Mykola! Zbierz wszystkie rusznice, proch i kule do rusznic - i za mna, staniemy na prawo, w tych strzelnicach. A ty, Grom, zasadz sie nad wrotami - jak podbiegna blisko i wleza do rowu, rzucaj bomby. Ale zakarbuj sobie: nie trac na darmo ladunkow! -Pan mnie obraza, panie setniku! Co to ja, palcem robiony? -chwacki Moskal rzeczywiscie powzial uraze. Az mu cos pisnelo w piersi. - Niech tylko podejda, jolki polki! Sami zobaczycie, jak ich flaki po niebie beda fruwaly! W to akurat pan setnik walecki wcale nie watpil. Gdybyz jeszcze mieli dostateczna ilosc ladunkow! Nigdy jeszcze Longin Zagar-zecki nie musial bronic fortalicji z dziesiatka ludzi przeciwko calej armii! Zreszta, wrogowie w kazdej chwili moga sie spodziewac posilkow. A oni sami, jak pierozki w obcej smietanie - pomocy znikad oczekiwac nie moga! -A w ktorym miejscu pan setnik kaze mnie stanac? Czy nie tam, gdzie - ze tak oglednie powiem ze wzgledu na obecnosc panien - siedziec trudno, bo latwo sie wylatuje? Judka Duszogub usmiechal sie w swoja ruda brode i pan Lon-gin z trudem sie powstrzymal od obsypania wrednego parcha pietrowymi przeklenstwami. -A ty ze swoim paskudnym pistoletem stan obok Petra. Bedziesz go oslaniac. Ale uwazaj na mnie... -Aj waj, uwazam, panie setniku! - zachwycony Judka trzepnal sie rekoma po bokach. - Az sie boje, zeby czegos zbednego nie zobaczyc! W jeden kociol sie wpakowalismy, wszystko dzielic bedziemy: i moj szabat, i wasza niedziele! Niestety, nie udalo sie panu setnikowi odciac jak nalezy: przeszkodzil mu zgodny dwuglos: -A ja, panie setniku? -A ja, tatku? Jeszcze tych dwoje wojakow od siedmiu bolesci: chroma corka i jegomosc pan pisarz! We dwojke akurat za polowe czerkasa stana! Te od ziemi, do pepka... -A wam powierze harmate. Ustawimy ja posrodku dziedzinca i wymierzymy we wrota. Jezeli je wylamia - wtedy palcie, na wprost! Prochu i tak wystarczy tylko na jeden wystrzal. Nabita choc? -Nabita, panie setniku! Siekancami! Z tej przyczyny przyszedl mi do glowy pewien pomysl... -Siekancami - to dobrze! No, pomozcie! We dwojke zdjeli harmate z telegi. Przewrocili telege na bok. Chwedir przez caly czas usilowal przedstawic setnikowi swoje pomysly, ale nie bardzo mu to wychodzilo - stekajac z wysilku, nie mozna za wiele mlec ozorem! -O tak! A teraz harmate - na kolo! Przytrzymaj no ja, panie pisarzu. A ty, Jarynko, dawaj jakas mocna line. Wiaz harmate z gory... teraz wyceluj we wrota... wspaniale! Macie lont i krzesiwo? To dobrze! I modlcie sie, z calej duszy sie modlcie, zebyscie nie musieli ich uzyc! -Ja tu... Pani Sadlo mi kazala... No tak, czumak judasz. Mruga oczami, niczym skopany pies, ciagnie kociolek z krupnikiem. A pachnie od kociolka tak, ze setnika w brzuchu natychmiast zaczelo ssac. -Znajdz jakies miski albo co, poszukaj tez lyzek i roznies chlopakom. Niech sobie pojedza przed walka. I nie zapomnij o esaule z Zabriecha na baszcie! Potem wroc do mnie. Jak sie zacznie walka, bedziesz mnie i Mykole bron nabijac. -Dzieki wam z calego serca, panie setniku - czumak az sie rozjasnil; doszedl widac do wniosku, ze mu przebaczono. Wniosek byl przedwczesny, ale kiedy liczy sie kazdy czlowiek, znajdzie sie jakies zajecie i dla ostatniego judasza. - Ja... -Wykonac! Biegiem...aaarsz! Czumak skoczyl jak kolniety szydlem. Kociol zostawil i pobiegl. Gdyby tak wczesniej uciekal przed grzechem, balwan jeden... a co tam! Nikt nie byl bez winy. Setnik zerknal w strzelnice. We wrogim obozie widac bylo jakis ruch, ale mieli jeszcze czas. Nie oznajmili sie jeszcze trzykrotnie z poczatkiem szturmu, szlachetni panowie. Trzeba podziekowac czu-makowi - choc wiedzmi syn i czarci brat, ale krupnik przygotowal, co sie zowie! Nie pozalowal sloniny. "Czy to nie ostatnia okazja, by brzuchowi dogodzic?" -przemknela setnikowi glupia mysl, ale pan Longin natychmiast przegnal zle przeczucia. Przed walka nie o smierci, ale o zwyciestwie trzeba myslec. Zaczal wiec myslec o zwyciestwie. Oho! Mysli moje, kiepsko z wami, kiepsko... Lyknal gorzalki z zakretki manierki. Odchrzaknal, otarl wasy i zakrecil manierke. No, teraz mozna powojowac! Przylgnal na chwile do szorstkich kamieni muru i zmruzyl powieki. Slonce przypiekalo zupelnie jak latem obok chaty, pod stara wisnia, ktora jeszcze dziad posadzil. Chata... wisnia... gdziez one? Gdzie to slonce? Czy jeszcze przekroczy kiedys rodzinny prog? Setnik otworzyl oczy, trzykrotnie splunal przez lewe ramie i spojrzal w niebo. Co to za diabelskie igraszki? Caly niebosklon pelen byl teczowych pasm. Slonce niby zolty kleks rozciagnelo sie na trzecia czesc sklepienia - a w uszach nieustannie dzwieczal panu Longinowi wysoki, krystalicznie czysty dzwiek. Przedtem nie bylo kiedy na niebo popatrzec, ale teraz setnik nie mogl oderwac od nich oczu. W gorze, w samym zenicie zionela dziura! Dziura na wysokosciach?! I cala tecza nieprzerwanie, choc powoli pelznie, plynie do tej dziury. Czyzby rzeczywiscie ogloszono nadejscie Sadu Ostatecznego, a oni w ferworze sporow niczego nie uslyszeli?! Zmiluj sie, Panie, nad nami grzesznymi! Setnik walecki, Longin Zagarzecki oczywiscie w boskich rejestrach przebaczenia nie znajdzie, bo zaprzedal swoja chrzescijanska dusze, ale pozostalych za co karzesz, Panie?! Zmiluj sie choc nad nimi! Od strony obozu wrogow rozlegl sie ponury ryk trab i pan setnik natychmiast zapomniawszy o niebianskiej niekonsekwencji, rzucil sie do strzelnicy. Zaczelo sie! Od usypanego walu i od namiotow biegly najezone pikami barwne szeregi wojownikow w zbrojach. Widok byl wspanialy, choc setnik akurat nie mial nastroju do podziwiana widowiska: pieknie polyskujace pancerze, powiewajace na wietrze proporce, a obok zajmuja pozycje lucznicy i kusznicy. -Zabriecha, widzisz strzelcow? - ryknal setnik, zwracajac sie ku baszcie. -Aha! - rozleglo sie z gory. - Pal! Z lufy kulomiotu wystrzelil ogien. Zatanczyl niczym plomienisty motyl i zadrgal gwaltownie - zamkowy dziedziniec napelnil sie hukiem. A w dole, gdzie biegli do ataku dzielni pancerni i gdzie na koronie nasypu lucznicy naciagali cieciwy, a kusznicy podnosili do policzkow loza kusz - natychmiast zadymila sie ziemia i rozlegly sie wrzaski pierwszych rannych. "Tak jest, Zabriecha, daj im do wiwatu! - mruczal setnik, zagryzajac osmalony was i uderzajac ciezka piescia o szorstki kamien. - Wal w sukinsynow! Odechce im sie robic dziarskie miny na paradach i przed damami pysznic sie rycerska uprzejmoscia!" Ledwo sie opanowal. -Zabriecha! Dosc! Oszczedzaj naboje! Uslyszal go Zabriecha? Czy sam sie domyslil? Tak czy owak, kulomiot poslusznie zamilkl. Na ziemi przed zamkowa fosa lezalo ponad dziesiec nieruchomych cial; rannych tymczasem pospiesznie odciagano po oslony walu. Strzelcy - ci ktorzy zostali przy zyciu - pokryli sie w okopach. "No co, panie herosie? Uprzedziles swoich o broni ognistej? Ale o podarowanym przez kropotkinowcow kulomiocie w zaden sposob wiedziec nie mogles! No to masz podarek na chrzciny! Poczekaj, to jeszcze nie wszystko!" Przeciwnik pospiesznie odstepowal w jawnym nieladzie. Zamieszanie nie trwalo jednak dlugo i setnik musial oddac honor tutejszym wojakom. Rycerze tak nadeci, ze nie sposob sobie wyobrazic, jak kucaja w rowie, ale na rzeczy sie znaja. Znow rozlegl sie przeciagly glos trab i zza kregu wozow z najblizszego gaju wysypali sie kolejni napastnicy. Tym razem nie biegli w zwartym szyku, ale tyraliera - a ci z przodu popychali przed soba ciezkie drewniane tarcze na kolach. Szybko sie domyslili, w czym rzecz. Z rusznicy takiej raczej nie przebije. A z kulomiotu? Jakby w odpowiedzi na to pytanie, z baszty rozlegl sie szybki terkot - nieglupi Zabriecha otworzyl ogien nie czekajac na rozkaz pana setnika. Nie bal sie widac gniewu przelozonego. Z tarcz polecialy drzazgi. Runal na ziemie jeden z wojakow, drugi... Ale Zabriecha nie nadazal! Chmara atakujacych byla coraz blizej, napastnicy nie zwracali uwagi na scielace sie po ziemi ciala towarzyszow. Zaraz znajda sie pod murami i skryja przed wzrokiem Zabriechy... Juz czas! -Zaczynaj, Mykola! Wal, parchu! Wal! - ryknal Longin i sam przylgnal do strzelnicy. Patrzac wzdluz lufy szukal celu. - Czumaku, nabijaj! Fuzja jak zwykle pchnela go w ramie i zasnula sie dymem. Setnik wiedzial, ze nie chybil. Odrzucil bezuzyteczna bron za siebie i porwal druga. Tuz obok, niczym poltawski slowik, zaspiewal misterny pistolet Judki. Zuch z tego parcha, dobrze mierzy! -Mykola! Gdzie jestes, Mykola? Czemu nie strzelasz? -Panie setniku! Panie setniku! Spojrzcie, tam sa nasi! -Co takiego? -Nasi, mowie! Bulbenko, Swierzbiguz! -Na leb upadles, balwanie jeden?! Zapomniawszy o ostroznosci, setnik wysunal sie do polowy na zewnatrz. I mimo-woli zaklal, az ziemia sie zadymila. Tam do kata! Mial racje Mykola! Pomiedzy blyszczacymi zbrojami wyraznie bylo widac zupany, biale koszulki i niebieskie hajdawery czerkasow. No tak, tam biegnie Bulbenko, niedzwiedz krzywonogi, lekko pochylony Swierzbiguz i jeszcze ktos, kogo za cholere nie mozna bylo rozpoznac... O sciane obok brzeknela strzala, potem druga, ale pan setnik nie zwrocil na to uwagi. Co mu tam strzaly! -Nie strzelajcie, panie setniku! To my! Przybywamy wam z pomoca! - rozlegly sie radosne okrzyki z dolu. - Otwierajcie wrota! Czyzby rzeczywiscie chlopcy sie opamietali i przyszli towarzyszom z pomoca? Kto tam jest najblizej bramy? Jarynka z bursakiem? Setnik nabral juz powietrza w pluca, by wydac rozkaz do otwarcia bramy - i nagle sie zachnal, ujrzawszy rzecz nieslychana! Mikolaju swiety! Swieci Panscy! Twarz wylazacego akurat z rowu Swierzbiguza umazana zielona rzesa nagle zaczela sie zmieniac: nos mu sie wyciagnal i zagial, oczy z jasnych zmienily barwe na zielona, wargi posinialy i rozciagnely od ucha do ucha, z paszczy wysunely sie kly i zamiast czerkasa pojawil sie piekielny czarownik! -Ach ty, diabelski wypierdku! - nie tracac czasu na nakreslenie w powietrzu krzyza, setnik wypalil prosto w paskudna morde. A trzeba rzec, ze pan Longin rzadko chybial. Teraz tez nie wyslal kuli panu Bogu w okno. Z mordy bryznely czerwona posoka, geba napastnika rozpadla sie na krwawe strzepy i w chwile pozniej na ziemi miotalo sie, kurczowo rzucajac nogami, cialo miejscowego wojaka - w pancerzu, z dziwaczna szabla w martwej rece. Tfu! Zgin przepadnij maro wytworzona przez czarownika! Setnik odrzucil rusznice i chwycil druga. A masz, Bogu niemily przekletniku! Aha, mozna ci kulami dogodzic? Zwyklymi, olowianymi. To i dobrze. Postanowiliscie sie podszyc pod braci czerka-sow, przyjaciol udawac? No to nasci wam! Z boku steknal, wypaliwszy blyskawicznie ze swojej janczarki, Mykola Jenocha. No, przejrzal na koniec. Nie pomogly wrogom paskudne czary! Odwracajac sie po kolejna rusznice, setnik powiodl wzrokiem po dziedzincu - czy wszystko w porzadku? - i na chwile znieruchomial. Zetknal sie spojrzeniem z kobieta stojaca obok przewroconego wozu. Wiedzma Sadlo... Czy Sale. Czy nie wszystko jedno jak babe zwac, kiedy jej oczy plona niczym bledne ogniki? I widzi w nich setnik: byl pancerny, stal sie zen Swierzbiguz, Swierzbiguz znow sie obrocil w lysego didka! Coz to sie dzieje, panowie molojcy! Chyba pyszna pani wrogie czary od niego, waleckiego setnika odpedza? To ona czarodziejski urok rozpedzila? Nie pozwolila na wydanie rozkazu otwarcia wrot?! Przeciez jeszcze troche i... Ona. Nikt inny. Setnik pomachal wiedzmie dlonia-jakby chcial rzec: dziekuje ci, kobieto! zuch jestes! - i z tejze chwili uslyszal, ze umilkl terkot kulomiotu. Czyzby skonczyly sie kule? Kiepska sprawa! Setnik pojmowal, ze traci drogocenne chwile, ze trzeba strzelac, poki sa jeszcze kule i proch, ale jego wzrok mimo woli pofrunal w gore po scianie baszty. Pomiedzy zebami krenelazu stal Zabriecha. Usmiechal sie radosnie i patrzyl spod gestych brwi w gore, unoszac rece ku teczowemu niebosklonowi. Setnik chcial krzyknac, sklac towarzysza i slowa zamarly mu w krtani. Zabriecha zrobil krok w powietrze jakby chcial sie przespacerowac wokol wiezy - i w tejze chwily z jego ust wyrosly piora lotki grubego beltu kuszy. Grot wyszedl mu karkiem. Cialo molojca runelo natychmiast w dol i powoli, jakby czer-kas niechetnie uwalnial swoja dusze, zmieklo i sflaczalo. Wokol glowy Zabriechy zaczela sie rozpelzac bura kaluza. Setnik w milczeniu nakreslil na piersi znak krzyza. Ot, jakiz koniec spotkal dzielnego towarzysza, ktoremu nie daly rady ni tureckie kule, ni jatagany! Przyjmij Panie, dusze raba Twego, amen... -No, czakluny wredne, chodzcie tylko! - rozlegl sie krzyk esaula. Z lufy kulomiotu znow trysnal ogien. A zaraz potem znikl i na dziedzincu znow zalegla cisza. -Niech to diabli! - rozlegl sie okrzyk z gory. - Przekleta machina! A bywaly esaul obcym, cienkim glosem, wcale niepodobnym do jego zwyklych krzykow, jeknal: -Niech to diabliiii! *** Setnik znow spojrzal na baszte - i oniemial.Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru Zlota osa rwala sie ku swiatlu. Gniewnie bzyczac, tlukla sie o scianki Naczyn. Mizernym zadlem grozila drzewu Sfirot, straszyla i bez tego bojazliwe motyle, miotajace sie w bezmyslnej pustocie Poslugi. Rozowy motyl. Zlota osa. Bejt-Malach, Aniol Sily, kniaz Samael, podobny wysokiej gorze, z ust ktorego wydobywa sie trzydziesci jezorow ognia; maz falszu, jezyk oszustwa z wylotu jamy wielkiej Otchlani. I kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru, bawiacy sie Granicami niczym dziecko klockami, a teraz nedzny ogryzek niegdys wielkiego jestestwa, ktory osmielil sie utrzymac na krawedzi zguby, zeby po kres wiecznosci slyszec drwiace: "W zla godzine zostalo uslyszane twoje zyczenie, wloczego! W zla godzine". To ja. Zlota osa to tez ja. Ostatnia iskierka, wyrzucona za kres horyzontu. Czyz moge zycie osy w medalionie nazwac swoim? Przedtem przeciez znalem tylko jedno pojecie: "Tutaj". Przedtem znalem tylko jedno pojecie: "Teraz". Ty zas, zabawna oso, poznalas wiele innych skarbow: "wczoraj", "jutro", "tam" i "tu". Zazdroszcze ci, oso, zazdroszcze sam sobie, kulac sie w bolesnym zapomnieniu. Pamietasz zaciekly boj ze sfora Samaela na ostatniej Granicy?! Pamietasz "Lec", wyszeptane przez wargi mojego synka... i zaraz potem na progu zakazu staje Zaklety, ktory i tak nigdy tego Zakazu nie zlamie?! Pamietasz? Dziwaczy wiedzmistrz, glowa Konwentu, boj w zamieci? Medalion uderza o piers Wtornika jadacego posrod swoich wrogow przez Rubiez?! Tak, pamietasz... i ja pamietam! Oboje pamietamy. Oboje, z braku lepszego pojecia, nazywamy to zyciem. Oboje, ja, wolny niegdys Kaf-malach - i ty, zamkniete w ciemnicy stworzenie, podobne w swoim uporze do niezniszczalnego kosteczki Luz, o ktorej powiedziano w "Przypisach": -Adrianos, oby przepadl na wieki, zapytal oswieconego rawa mowiac: "Z czegoz to zamierza Swiety, Ktory Jest, odtworzyc czlowieka w przyszlosci, po Dniu Sadu?" i odpowiedzial mu medrzec: "Z kosteczki Luz, wchodzacej w sklad kregoslupa". Zapytal go: "Dlaczego?". I odpowiedzial mu raw: "Kruszyli ja mlynskim kamieniem; nie pekla. Palili ja w ogniu: nie splonela. Moczyli w wodzie: nie zmiekla. Polozyli ja na kowadlo i uderzyli mlotem. Rozpadlo sie kowadlo i pekl mlot..." Oso moja zlota! Tajemna kosteczko Luz, ktora jest w czlowieku i brak jej Malachom! Czemuz mi sie wydaje, ze juz cie nie ma, zlota oso?! To dlugie cialo na posadzce, to tez ja. Cialo. Moje?! Naciagam koc az pod brode i kule sie. Zimno mi. W szczeliny okien zaglada slonce. Jego promienie przeciskaja sie pomiedzy szklanymi odlamkami. Rania sie do krwi i po scianach pelgaja fale kolorow: biel, purpura, blekit. Trzy wielkie Kregi: Milosc i Sila, zrownowazone przez Wspanialosc. Tecza, ktora mowi wyraznie: "Nie ma obroncy i nie masz nikogo, kto by zmienil wyrok". Czemu chce mi sie smiac? Czemu jest mi tak zimno? Usiasc udaje sie nie od razu. Oto na lawce lezy moj syn. Spi. Zarodek w lonie matki. Spij, maluchu, i nie mysl o tym, ze lono mojej Jaryny i twojej matki zostalo pochowane, wykopane, przebite osi-nowym kolkiem i znow rzucone na ziemie. Czy to nie ty szeptales we snie: "Uratuje?" A moze mi sie wydawalo? Kogo uratujesz? Matke? Ojca? Przyjaciol? Czy tych, co prze-stepowali z nogi na noge, stojac nad rozkopanym grobem? Wszystkich? -Glupis ty, glupi, kaf-Malachu! Odwracam sie gwaltownie. W plecach cos mi chrupie i to chrupniecie, razem z krotkim, ostrym bolem wydalo mi sie bardziej zdumiewajace niz blask zorzy nad Gehenna. Przez pewien czas lapie oddech i czekam, az obeschna lzy, ktore na krotko zalaly mi oczy. Nigdy! Nigdy wczesniej... czy jako kaf-Malach, czy zlota osa, czy plomien... iskierka... Nigdy! Patrze. Naprzeciwko mnie stoi stary, bardzo stary czlowiek, na poly pograzony w scianie. -Raw Elisha! Ciebie to widze?! Milczy. Milczy i nie odrywa ode mnie spojrzenia... bystrego, kpiacego... kochajacego. Gdybym mogl wybierac ojca, wybralbym jego. Nie inaczej... wybralem jego. -Raw Elisha! I nagle wszystko-pojmuje. Jak zwykle mi odpowiedzial samym pojawieniem sie, trzeba jednak czasu, zeby jego odpowiedz dotarla do glupiego kaf-Malacha. Siedze na posadzce, dreczony zimnem i bolem w plecach. On stoi naprzeciw mnie, zanurzony ramieniem w scianie. Przeszlosc odbila sie w zwierciadle i zamieniwszy nas miejscami, stala sie terazniejszoscia. -Osy juz nie ma, prawda, rawie Elisha?! Tam, w medalionie jej nie ma?! Odpowiada mi smiechem. I ja sie smieje. -Ale i Marnotrawnego Aniola nie ma? Prawda, stary rawie? Swierzbi mnie w nosie. Kicham, az echo idzie po sali. Tak Marnotrawnego Aniola tez juz nie ma. Coz takiego zrobilem wczoraj, decydujac sie na wyciagniecie z Rubiezy niepotrzebnych mi ludzi? Czegoz dokonalem, co stworzylem, od czego stalem sie takim, jakim jestem - dawnym i nowym jednoczesnie? Patrze na wskros. Nie widze. Niczego nie widze. Sala, sciany, kolorowe kly w okiennych ramach; naprzeciwko mnie bardzo stary czlowiek. Swiatlo z Zewnatrz naruszylo wplyw watku na osnowe? W aspekcie Naczyn tworzy to mozliwosc narodzin kaf-Malacha, a w aspekcie Wielobarwia - nadzieje na blysk Cudu? Puste slowa. Mniej niz puste. Siegam - wola? Nie, po prostu czteropalca dlonia. Biore z posadzki zielony odlamek szkla. Na ukos po dloni, tam gdzie sa miesnie. Boli! Dobrze choc, ze nie zacialem sie gleboko. I cieknie - po napiestku, po przedramieniu, ciezko spada na plyty. Krew. Bursztynowa, gesta... szybko tezeje i przestaje ciec. Krew. Moja. -Jestem teraz smiertelny, raw Elisha? -Glupis ty, kaf-Malachu... Bardzo stary czlowiek usmiecha sie. I ja odpowiadam usmiechem. Zegnam sie z nim. -Pal! Gruchnelo, huknelo, zaterkotalo. I prawie natychmiast ku oknu frunely trzy belty z kuszy. Pierwszy zabrzeczal zlowrogo, pograzywszy sie do polowy w alabastrowej wykladzinie sklepienia: dwaj jego kompani spadli w dol i zastukali o kamienie. Na posadzke. Na zewnatrz ryk dobywajacy sie z wielu gardel. Daleko. Na razie daleko, ale krzyczacy sa z kazda sekunda blizej. -Pal! Huk, loskot. Gdzies nad naszymi glowami zanosi sie nagla aktywnoscia dziecieta terkotka. W baszcie? Chyba tak. Moj synu, spisz? Chcialbys sie znalezc w bezpiecznym miejscu, gdzie nie zabija cie przed osiagnieciem dojrzalosci? A czy gdzies jest bezpiecznie miejsce? Podszedlem do okna. Spojrzalem, z trudem przywykajac - trzeba sie bylo pochylic i kryc za okiennica. Jestem jeszcze potrzebny mojemu chlopcu. Potrzebny jestem i tym, ktorzy bija sie na zewnatrz - nie jako osa, ale jako sila przeciwko sile. Blakaly sie we mnie smutne echa mojego dawnego jestestwa - widac tam, na zewnatrz, chlastaly jedna w druga wibracje eteru! Dawniej z najwieksza latwoscia bym... nie! Nie myslec! Nie wspominac! Nie ma "dawniej", jest tylko "teraz". Moj synu, wkrotce wroce! Nie pozwole nikomu na wejscie do twojej Sali, czy to bedzie pancerny tutejszego knezia, czy sam Aniol Sily, jezyk oszustwa z gardzieli wielkiej otchlani! Zimno mi. I smiesznie. Byc moze, to wlasnie jest strach? -...niech to diabli! Przy oknie baszty klnie siarczyscie jeden z czerkasow. Ujrzawszy mnie w drzwiach, wybaluszyl oczy i uniosl reka, kreslac na piersi znak. -Posun sie! Dziecieca terkotka ozyla w moich rekach. Jakby tylko na mnie czekala. Nie wiadomo czemu wydalo mi sie nagle, ze tam w dole to nie ludzkie mrowki padaja, nie zdazywszy dobiec do rowu z woda. Trwa boj u Granicy ze sfora Aniola Sily. Ale nie jest tak, jak wtedy: jeden przeciwko wszystkim. Jest inaczej. Longin Zagarzecki, setnik walecki W oknie, nad tarcza kulomiotu, pokazala sie na krotko ciemna geba, psie wargi wygiely sie w usmiechu, blysnelo ogniem przez szczeliny waskich oczu - niczym lampy ciagnacych sie od skroni ku garbkowi nosa. Ocknal sie czart-zbawca? Diabel machnal setnikowi szesciopalczasta dlonia niczym staremu znajomkowi - i skryl za tarcza. Machina w okamgnieniu ozyla i zaterkotala rownym, pewnym glosem. Obrociwszy sie, setnik zobaczyl, ze olowiany huragan znow bezlitosnie smaga pole, a potem nasyp, na ktorym jak przedtem zgromadzili sie nieprzyjacielscy strzelcy. "Wiec tak... - pomyslal mimo woli, choc wiedzial, ze trzeba by sie przezegnac, aby przeblagac za heretyckie mysli. - Przyszedl czas, zeby bic sie ramie w ramie - czy jestes regestrowym czerkasem, czy zawzietym Zydem, czy wiedzma z nieznanych krajow, czy samym lysym didkiem! No coz, panowie wrogowie, witajcie w piekle!" I usmiechajac sie Krzywo, a nicy do policzka. Potem rzeczywiscie rozpetalo sie pieklo. Pulki namiestnika uderzyly cala sila. Napastnicy podeszli do wrot, murow, zasypali fosa wiazankami chrustu, tarczami, deskami i belkami. W odpowiedzi zagrzmiala hakownica Petra, ktora zrzucila z muru kilkunastu pnacych sie na mury pancernych; potem jedna za druga huknely cztery bomby - nie zelgal Moskal Grom, flaki ku teczy polecialy! O twarz setnika chlasnelo cos cieplego, mokrego i lepkiego - i osmalony prochem Longin w huku i dymie nie poznal w pierwszej chwili, czym to bylo i skad? Pozdrowienia od Groma. Czumak nie zdazyl i trzeba bylo przeladowac samemu, na wszelki wypadek stanal z boku strzelnicy, zeby nie dostac strzala. Co prawda od taboru strzelano rzadko - czart sprawial sie znakomicie! Kusznikow nakryl jakby zelaznym kotlem! Teraz kulomiot odzywal sie z baszty na krotko, ale nekal ich ogniem, nie pozwalajac wysunac nosa zza oslon. Gdzie sie tak wojowac nauczyl, piekielnik jeden? Pewnie u nich w Gehennie nie taka bron maja! Setnik przypomnial sobie gigantyczny osmalony lej, jaki widzial na Rubiezy. W scianie niespodziewanie rabnelo tak, ze pan Longin pomyslal: Koniec swiata! Zamek legl w gruzach! Nie, jakos sie ostal. I sciana tez sie ostala, choc pojawila sie w niej solidna szczelina: kreta niczym zmija i pyl sie z niej sypie. "Katapulta, fruk jej w rzetak! - przypomnial sobie setnik poniewczasie. - Jeszcze pare podobnych prezentow - i rozwala mur, takie syny!" Pozostawalo tylko bic sie i liczyc na Boza pomoc, bo poza tym pomocy znikad nie mogli sie spodziewac. Setnik zerknal ponownie ku strzelnicy: strzelac! strzelac! - i znieruchomial niczym slup soli. Fuzja sama wysunela mu sie z rak, a wargi zaczely odmawiac "Ojcze nasz". Do wrot fortecy zblizala sie procesja. I to jaka! Swiateczna! Nie jakies tam siwe staruchy i pop z podpitym diaczkiem - cos takiego mozna zobaczyc tylko w samym Kijowie podczas najwiekszych swiat! Na czele szedl przynajmniej jakis metropolita: bialy ornat na wladyce byl wyszywany srebrem, brode mial do pasa i w dloniach polyskujacy w sloncu zloceniami przynajmniej arcypasterski pastoral. Za nim inni hierarchowie w odswietnych szatach, z obrazami i malowanymi choragwiami; potem mnisi krucyfiks niosa; ogromny, trzy-sazniowy albo i wiekszy. I Chrystus na nim, jak zywy! Za mnichami prosty lud lawa idzie, bez halasu i wrzawy, ale spokojnie i godnie. A w uszach nabozne piesni juz brzmia niczym rajska muzyka, a nad wszystkim niesie sie glos grozny, z samego - zda sie - nieba plynacy: "Opamietajcie sie, grzeszni! Zmartwychwstanie Bog i rozstapia sie Jego wrogowie, a uciekna przed Nim ci, co Go nienawidza! Rozwieja sie niczym dym, rozplyna sie nieszczesnicy wobec Jego oblicza, jak wosk topnieje w ogniu. A sprawiedliwi beda sie weselic i radowac przed obliczem Pana! Alleluja! Alleluja!" Zegna sie setnik trzema skrwawionymi palcami. Patrzy, jak procesja do wrot sie zbliza. Otworzyc! Otworzyc wladyce i prawoslawnym! Juz sie ruszyl - i nagle zamarl w bezruchu, jakby mu ktos turecki kindzal w bok wetknal: przeciez cos takiego juz bylo!. Biegl, zeby otworzyc wrota Swierzbiguzowi i Bulbence! A okazalo sie: mara, omam czarownika; dzieki wiedzmie, ze oczy mu otworzyla i uchronila przez zwidami. Jak to sie mowi: klin klinem... Ale... a nuz to prawda? Moze to byc? Wszystkiego sie juz pan setnik napatrzyc zdazyl - widzial smoki ogniem zionace, czarta z kulomiotem i innych nieprzyzwo-itosci tyle, ze do konca zycia mu wystarczy. Ale to przecie sludzy Bozy, nie dziwadla piekielne! Nie podniesie mu sie reka na metropolite! Uschnie, ani chybi! Co tam zreszta metropolita, Bozy starzec, ale i do zwyklego mnicha strzelac pan Longin nie bedzie! Mnicha z rusznicy... toz to grzech smiertelny i swietokradztwo! Co robic? I tak stal setnik przy strzeleckiej szczelinie. Zegnal sie raz za razem i mysli ponure modlami przeplatal. Czul, ze mu lada moment leb od tych mysli peknie, niczym Gromowa bomba - ale nie mogl podjac decyzji. Stal tylko i patrzyl. Pozostali tez patrzyli. Nikt nie strzelal. Nawet czort wstrzymal ogien: albo sie kulomiot zacial, albo skonczyly sie naboje w tasmie, a moze przelakl sie chwaly Bozej... a najpewniej nie chcial strzelac bez sensu. Procesja doszla juz do samej bramy i mur skryl ja przed ogniem z wiezy. A psalm wciaz dzwieczal niczym chor anielski i glos gniewny wciaz smagal z nieba. Co prawda, nie wiedziec czemu slow rozpoznac nie mozna, ale i tak ciagnie od niego smiertelnym chlodem, az dreszcz czleka przejmuje. Otoz i chichot diabelski sie przezen przebil i tupot kopyt... a pod brama? Co pod brama? Co wy wyprawiacie, sludzy Bozy?! Krzyz wam niestraszny, bestie przeklete? Mnisi, postekujac zaciekle, z rozmachem walili we wrota krucyfiksem. Odstepowali na kilka krokow, przymierzali sie i na komende metropolity, wydajac glosne: "Uuuch!", ponownie walili krzyzem w ciezkie wierzeje. Glowa Zbawiciela uderzali, heretycy! Oto juz krew pojawila sie na Jego glowie, zabarwila czerwienia splatane wlosy, cierniowy wieniec i drzewo krzyza... "Toz oni chyba zywego czlowieka ukrzyzowali!" - dotarlo nagle do pana setnika. Rusznica sama wskoczyla mu w rece. Co prawda Zyd z drugiej galerii zdazyl przed nim; huknal wystrzal, za nim drugi, trzeci - i oto metropolita walnal o deski zwodzonego mostu z przestrzelona glowa. Patrzy Longin i oczom swoim nie wierzy: spod wyszywanego ornatu wyziera rycerska zbroja, a w rece swiety maz nie pastoral dzierzy, ale miecz dlugi a waski, o misternie zdobionej zawijasami rekojesci. Omam! Zwiedli ich, bluzniercy! Gruchnela fuzja - i zaraz potem pod murem zaczely wybuchac kropotkinowskie bomby. Widac i Moskal sie opamietal! No, teraz juz idacy w procesji i pozostali pobozni na leb, na szyje runeli z powrotem ku taborowi. I trabki daly glos. Trabia na odwrot?! Odstepuja bisurmany! Szturm odparty?! Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Spie. Widze sen. Biegaja piekni ludzie. Tatko bawi sie dziecieca grzechotka. Irena Longinowna Zagarzecka chce wypalic z pekatej harmaty. Dobry wujek siedzi przerazony w piwnicy. Zla-dobra ciotka przerzuca sie z kims jadowitymi haczykami. Braciszek czysci cacka - zeby szybciej babachaly. Wszystkim jest wesolo. Piekny sen. Nie boj sie, dobry wujku. Nie boj sie, braciszku. Ja was uratuje. Nie, milcza oni do mnie. Nie, to my ciebie uratujemy. Zly sen. Niedobry. Odejdz precz! Sam odejdz, smieje sie zly sen. Ide po drodze. Przez blonki, na wskros. Wzdluz calej drogi plona ogniska. W ogniskach pala sie mali chlopcy. Plona, krzycza, zeby dac im sense. Wszyscy chca jedna i te sama. Potem mali chlopcy wybiegaja z ognisk. Sa teraz duzi, silni i zabijaja, kogo chca. Zuchy z nich! A w tych duzych i silnych, na samym dnie, caly czas bez przerwy krzycza mali chlopcy. Nie chca zostac motylami. Placza. A potem klada sie na bok i zasypiaja. Na zawsze. Moje ognisko czeka przede mna. Jest najpiekniejsze. Teczowe. "Zapragnij tylko! - macha skrzydlami rozowy motyl. - Popros tylko mocno o to, co trzeba, dobrze?" Dobrze, odpowiadam. Poprosze. 0 to, co trzeba. 1 wtedy bede mial jedwabny woreczek. Woreczek i szpilki. Zefr zebrac kolekcje motyli. A rozowemu oberwe skrzydelka. Longin Zagarzecki, setnik walecki Smiertelnie zmeczony oparl sie o gorace, okopcone kamienie muru. Wytarl czolo. Z tepym zdziwieniem popatrzyl na czarno czerwony slad w poprzek dloni. Ranili? Chyba nie... A pozostali?! - poderwala go nagla mysl. -My kola! - A? -Zyjesz? -Zyje, a co mam robic... bieda w tym, ze w ladownicy jedna kula mi zostala i skacze jak zajac po polu! Z czego strzelac, jak znowu poleza? -Piesciami chocby. A co to, pierwszyzna ci? - setnik doskonale wiedzial, ze bez kul i prochu piesciami mozna sobie tylko droge do piekla wytluc. Ale mowic o tym glosno nijak nie nalezy. - Czumaku, a ty? -Tum jest, panie setniku! - przed oczami Longina pojawila sie czarna od prochu geba. -Laduj bron. Zostala choc garsc prochu? -Pol garsci, panie setniku. -Tak czy owak, laduj. Petro? -A co? - rozlegl sie ochryply glos z drugiego kranca pomostu. -Ranili go, panie Zagarzecki! - natychmiast pospieszyl z wyjasnieniami glos Judki, ktory wymawial slowa bardziej gardlowo niz zwykle. - Jak myslicie, nada sie koszerny obrywek mojego chalatu na opatrunek dla prawoslawnego czerkasa? Z grubsza go opatrzylem, a teraz zawiazuje... Dobrze zrobil parch, ze sie wtracil. Z Petra wyciagnac jakies slowo... -A ty, jak?- mimo woli wyrwalo sie setnikowi. -A gdzie mozna ugodzic porzadnego parcha, tfu, zeby nie zapeszyc? Jestem obrzezany, a po raz drugi, sami wiecie... przezegnac by sie, choc to - wielki grzech!... i bolesne... -Szmalko! -Tu jestesmy, tu! - nie wiedziec czemu, odpowiedziano mu nie z baszty, ale od drzwi zamkowych. Longin zerknal - i zobaczyl esaula w towarzystwie czarta - obaj akurat wytaczali kulomiot z wejscia do baszty. -Gdzie machine ciagniecie? - warknal setnik. - I czemu bez rozkazu? -Malo nam zostalo ladunkow - wyjasnil ponuro Szmalko, rozsiadajac sie na schodach obok kulomiotu. Obaj z czartem wrogo wpatrzyli sie w zamkniete wrota. - Jak poleza drugi raz, i tak wylamia brame do czarciej maci. A stad, walac na wprost, wiecej ich polozymy. -No, dobra... - setnik machnal reka, uznajac slusznosc rozumowania starego towarzysza. Szmalko odczepil manierke od pasa, lyknal i charknal. Pomyslal chwilke - i podal manierke diablu, ktory przysiadl obok na stopniach. Ten nie odmowil, golnal jak czlowiek, podziekowal esaulowi skinieniem glowy i polazl do zamku. Wrocil dosc szybko, trzymajac w roznopalcych dloniach dlugachna partyzane. Najwyrazniej starej roboty. Prawidlowo. Chcial pewnie widly potrojne znalezc, ale widac rycerze widel nie mieli. -Tatku! Ty krwawisz! Ranili cie?! Jarynka! Kiedyz to zdazyla wspiac sie na pomost, wazka kulawa! -Nie, corus, to nie moja krew. Jak bomba wybuchla, jakis flak mnie maznal. Upadla obok niczym sina golabeczka, zaczela wycierac ojcu twarz mokra szmatka. Pan setnik na chwile sie rozluznil, z westchnieniem zamknal oczy i oparl grzbiet o sciane... ot, fajke by jeszcze zapalic i zaciagnac sie slodkim dymem... -Ida! I prawie natychmiast - natarczywy ryk traby. Nad uchem setnika gwizdnal zlowrogo belt, ktory wpadl przez otwor strzelnicy. W nastepnej chwili calym murem zatrzeslo potezne uderzenie i wszyscy uslyszeli grzechot osypujacych sie kamieni. Katapulta! Przerwali sie mimo wszystko, arcypasterze cholerni apostolscy! -Jarynka! Zywo do harmaty! Na wylom, na wylom celujcie! Natychmiast potem odwrocil sie ku czortowi i esaulowi, zeby powtorzyc rozkaz, ale ci juz sami wykrecali machine ku wylomowi; waskiemu przejsciu, w ktorym klebil sie osiadajacy coraz nizej kurz. -Knez Sagor! - huknelo od strony oblegajacych. -Slawa mu! -Naprzoood! Glosny tupot buciorow i szczek zelastwa. Setnik blyskawicznie wyjrzal na zewnatrz i strzelil, nawet nie mierzac; w taki tlum nawet chocbys chcial, to nie chybisz! I odskoczyl wstecz. O, skurczybyki! Uradowali sie, ze kulomiot z wiezy zdjeto i bezkarnie szyja z kusz i lukow! Gdyby zostalo jeszcze troche nabojow, pokazalby wam czort kosooki, gdzie raki zimuja! -Laduj, czumaku! -Nie ma czym, panie setniku! -To bierz szable w rece i modl sie! W piekle nas sie juz chyba doczekac nie moga! Zostala tylko jeszcze jedna nabita guldynka. Podkradl sie Longin ku sasiedniej strzelnicy - i zamrugal zdumiony powiekami. Na fortalicje sunela fala mlecznej mgly, ukrywajacej szeregi napastnikow jak gryczane kluski. Mgla latem, posrodku slonecznego dnia?! Nie, wraza mordo, paskudny czarowniku, nie bedzie Longin Zagarzecki strzelal na chybil trafil, nie bedzie ostatnich ladunkow tracil nadaremnie! -Hej, pani Sadlo! Rozpedz mgle! -Sprobuje, panie setniku - w glosie wiedzmy, ktora jak przedtem stala obok przewroconego wozu, brzmialo juz zmeczenie. - Sprobuje... tylko... Inna rzecz, ze paskudny czarownik domyslil sie za pozno! Wczesniej trzeba bylo tak zrobic, bo teraz wszystko jedno - i tak strzelac nie masz czym! Popluc w lufe, moze wypali?! Niewidzialna lyzka zaczerpnela kisiel, na chwile przed murem pojasnialo - i ta chwila wystarczyla setnikowi, zeby spuscic kurek i wyprawic kolejna dusze do tutejszego piekla. -Koniec! Nie mam juz sil! - westchnela Sale na dziedzincu i setnik, nawet sie nie zdziwil, ze posrod huku i wrzawy uslyszal jej cichy glos. Wiedzma to wiedzma. - Nie moge... nie... Hakownica huknela po raz ostatni i trzykrotnie jeszcze szczeknal dziwny "mauzer". Pora na taniec z szablami? Nie korzystajac ze schodkow, setnik zrecznie jak mlody czart zeskoczyl na dziedziniec. Wyrwawszy z pochwy wierna "ordynke", wyjal zza pasa ostatni pistolet. I pospiesznie rozejrzal sie dookola. Byli tu wszyscy czlonkowie ostatniej druzyny w zyciu Longina Zagarzeckiego. Bracia Jenoszacy: milczek Petro z pospiesznie przewiazana piersia, trzymajacy hakownice za lufe i Mykola, ktory akurat wyciagal z pochwy ulubiony palasz angielskiej roboty. Zyd z szabla szczerzyl zeby w wilczym usmiechu - wbrew kalendarzowi postanowil chyba swietowac swoja Pasche. Jaryna z bursakiem przy harmacie, trzymaja zapalony lont. Obok wiedzma Sadlo, zamiast nozy trzyma w dloniach dwa krzywe zelazne ostrza, pozostale stercza jej zza pasa. Mimo wszystko bojowa baba, szkoda, ze wiedzma! Szmal-ko z czartem legli bok w bok za kulomiotem. A Grom z bomba na galeryjce sie czai. Chytry Moskal - mimo wszystko udalo mu sie zachowac cos na deser! Krzyzyk, medalik swiety sprzeda albo przepije, a bomby - nigdy! -No, baby, dziewki i chlopcy! Jezeli kogos czyms urazilem, przebaczcie! Nie pamietajcie zlego... Nie zdazyl dokonczyc: zza dymow wylomu i z klebow gestej mgly wylezli kneziowi pancerni. -Harmata! Pal! - machnal reka pan setnik. Gruchnelo tak, ze wszyscy natychmiast ogluchli. Z tych, ktorzy pierwsi chcieli pokosztowac, jak smakuja waleccy czerkasi, nie ocalal chyba nikt, ale za nimi depczac po cialach swoich kompanow, pchali sie juz nastepni. Tych przywital miarowy stuk kulomiotu. Polozyl czart tuzin, ale potem umilkla niezwykla maszyna. Setnik juz ocieral pot z czola i chcial wydac rozkaz, by ruszyc do starcia w szable, ale w tej samej chwili w wylomie gruchnelo po raz ostatni, tylko krwawe flaki frunely na wszystkie strony; Grom cisnal swoja ostatnia bombe. No, teraz to juz wszystko jedno. Swieto. -Rabac ich, chlopcy! W Boga, w dusze mac! Pistolet wystrzelil prawie natychmiast, prosto w czyjs rycerski szyszak z krata oslaniajaca obca twarz. Nie uratowala rycerza krata - zwalil sie wspaniale z loskotem niczym zelazny posag! Z boku huknely jeszcze dwa czy trzy pistolety - i zadzwieczaly szable. Poczatkowo w zawierusze wydalo sie setnikowi, ze zdolaja sie utrzymac w wylomie! Co tu duzo mowic, wylom mizerny, wiecej niz dwu naraz sie nie przecisnie, a staneli przy nim z lewej Longin z esaulem, a z prawej Mykola rebajlo i Zyd zaklety. Posrodku sam czart ze swoja partyzana, ktora wywijal niczym pisarz gesim piorem. Z zewnatrz podniosl sie ryk: -Wezowe Syny! Gliniany Szakal! Gliniany Szakal! - tak czarta przeklinali. Odpowiadal im esaul: - Narzeka kuma na brak rozuma! Ano podejdzcie, swinskie ryje! - smiech tylko, slowami sie przepieraja, jak male dzieci. I nagle rozlegl sie krzyk wiedzmy: -Uwaga! Przez mur przelaza! Zaraz potem runela brama. Na dziedzincu zamkowym rozszalal sie dziki huragan. Rozrzucil czerkasow na wszystkie strony - nie zdola sie przebic jeden do drugiego, ale zeby tylko zdazyc ze zniwami! Kos, setniku! W najwiekszej zawierusze niech miga czerwone denko twojej czapki. Rznij tlukow na sztuki! Niech czknie sie kazdemu, niech wszyscy zapamietaja, jak potrafia umierac slawni witezie! Hej, ezerkasi, nie macie sie co wstydzic kwiatu waszego wojska! Czas uczcic spotkanych rabanych na wszystkie strony! A pot juz zalewa oczy, slony, bojowy pot, mocniejszy od gorzalki i slodszy od ostatniego tchu! Plynie strumieniem! Nie poddawaj sie, Longinie! Rab! Kto ci grzbiet oslania, setniku?! Czart! Przebog! Czart ze swoja partyzana! -Hej, czarcie jeden, przebijemy sie do swoich?! Waskooka geba usmiecha sie w odpowiedzi i krzywi psie wargi. Ucalowalby czarta setnik, ale nie ma czasu! Wokol na chwile sie rozluznilo - czartowski usmiech napedzil strachu nawet kneziowym pancernym. -Szakal! Szakal! A niech sobie bedzie Szakal, niech bedzie Gliniany - co z tego? Pop mowil, ze panboczek pierwszego Adama tez z gliny ulepil... Aha! Cofacie sie?! Chwile jeszcze trwaja blyski szabli, krociutkie mgnienia zycia, ktorego zostalo juz tyle co nic, tylko rozejrzec sie szybko: jak tam chlopcy, cora, Zyd z wiedzma? Zyja jeszcze? Dzwieki, ktore przed chwilajeszcze gdzies poprzepadaly, wrocily nagle i napieraja ze wszystkich stron. -Aaargh! - dlawi sie ktos smiertelnym charkotem. - Skur... macie! Ogluszajacy grzmot. Bruk dziedzinca chloszcze deszcz krwawych strzepow, w ktorym dzwonia fragmenty zbroi. Cos ty takiego przygotowal wrogom na koniec, Dmitro-puszkarzu? Prawde mowiles przeciez: "Mnie, panie setniku, pogrzeb nie pisany!" Smial sie wtedy, bo zart byl przedni! Mowila wtedy przez ciebie, Moskalu, najszczersza prawda: nie ma czego grzebac. -Trzymaj sie, esaule! Glos Zyda. Nie pomylisz go z innym. Od strony przewroconej telegi. Kiepsko widac ze Szmalka, trzeba mu na pomoc... - Czarcie... slyszysz, czarcie? -Padnij, setniku! Czy roznopalcy krzyknal to glosno, czy wepchnal te slowa prostu do setnikowej glowy - o takich bzdurach nie mysli sie podczas walki na smierc i zycie! Longin natychmiast runal na ziemie i w tejze chwili uslyszal nad glowa swist czarciej partyzany. Swist ow zabrzmial mu bardziej slodko niz muzyka w karczmie. Odturlawszy sie w bok od szalonego wiatraka, w ktory przeksztalcil samego siebie diabelski sojusznik, setnik zerwal sie na nogi. Nie patrzac nawet, machnal szabla w strone najwiekszego natreta, pchajacego sie z pika, odstraszyl go i natychmiast skoczyl tam, gdzie dzwonily szable i skad dolatywaly zawiesiste zydowskie przeklenstwa. Zdazyl! Wierny esaul lezal przy samym wozie, z glowa skapana we krwi i zlamana szabla zacisnieta w dloni. A przed nim tanczyl swojego frejlachsa Judka Duszogub, i rozhulal sie tak, ze wesolemu Zydowi nie mogli sprostac czterej kneziowi pancerni. Zadyszki dostali. Przyjaciol wolaja - niech i oni zatancza. Och, z jakaz ochota ruszyl pan setnik Longin do krzesania hopaka obcasami! Och, podkoweczki, dajcie ognia! Nie pomyslal nawet: kogo ratuje? Esaula? Czy Zyda przekletego, Macapurowe-go slugusa? A czy to Zyd dlugo sie zastanawial, kiedy Szmalke przyjaciela od smierci wlasna osoba zastawil? -Zyjesz? -Na razie zyje, na psa urok! Jestem twoim dluznikiem, panie setniku! Uratowales dzis Zydowi jego pejsaty leb! -A co z Ondrijem? -Z esaulem? Jeszcze dycha! Nadzial sie na pana herosa, ktory przydzwonil esaulowi rekojescia w kaczan. Giermekjuz chcial dorznac pana Szmalke, ale ja... -Pan Rio? Tutaj?! -Nie, w chederze u melameda! Uwazaj! Mocna dlon Judki pchnela setnika w piers. Longin cofnal sie - niewiele braklo, a bylby upadl - a w bok wozu, zadrzawszy gniewnie z bezsilnej zlosci, wbila sie dluga strzala z bialymi lotkami. Jeszcze przez chwile drzala wsciekla na sama siebie, ze chybila. -Kryc sie! Lucznicy na murach! -No to koniec. Kropka - spokojnie podsumowal setnik, siadajac obok Judki pod wozem. - Szkoda mi tylko corki. My z toba co? I tak przepadle dusze... -L'chaim - nie bardzo zrozumiale potwierdzil Zyd. Zerknawszy katem oka, setnik stwierdzil, ze Judka ma znajoma szable. Te sama, ktora mu pan setnik podal w Rubiezy. Zostala przy nim do tej pory. Esaul krepowal mu sie ja odebrac albo zdecydowal, ze znakomita klinga zostala zhanbiona! Rabal Szmalko glownia Zabriechy i te mu zlamano... Czyzby przeczuwal czerkas, ze przyda sie Duszogubowi jego mimowolny dar? W rzeczy samej sie przydal. Chcial setnik powiedziec o tym Judce na ostatek, ale nie zdazyl. Z jego wyschnietej krtani wydobylo sie tylko kacze kwakanie... -Zycie minelo, a ja jakbym nie zyl... - wyrwalo mu sie zaraz potem. - Ech, stane przed Zbawca, a on zapyta: jak zyles? Po cos zyl? I co ja mu powiem? Ryza broda lekko sie zatrzesla. Zasmial sie Judka, wrazy syn. -Wiecie, panie setniku... Byl w Anatolii jeden bardzo madry, tfu, zeby nie zapeszyc, cadyk. Nazywal sie Zusze. Wszystko jak nalezy, pejsy, chalat, Tora w soboty... sami rozumiecie, zacny panie! -zobaczysz takiego i od razu bierze cie chetka, by w pysk go strzelic! Wiec ten cadyk powiedzial kiedys: "Jak stane przed Niebieskim Sadem, nie beda mnie pytali, czemu nie zylem jak Abraham, Izaak czy Jakub. Zapytaja mnie: Czemu nie zylem tak, jak powinien byl zyc Zusze!" Od tej mowy setnika zaswierzbilo w nosie i zaraz potem kichnal poteznie. Az woz sie zatrzasl. I natychmiast, ni z tego, ni z owego ryk setnikowego nosa podchwycily trabki? Slyszycie? Odezwijcie sie... -Czy pan setnik widzi to samo, co glupi Zyd? - zapytal ochryplym glosem zdumiony Judka. - A moze mi sie tylko wydaje?! Longin, niczego jeszcze nie pojmujac, dzwignal sie na kolana i ostroznie wyjrzal zza kola. Przeciwnicy krzatali sie rzeczowo, zbierajac zabitych i rannych, i cofali sie ku wrotom oraz wylomowi. -Odchodza... odstepuja, panie setniku! Tfu, zeby nie zapeszyc! Trzeba sie bylo z tym zgodzic. -On, ten... pan heros, zaczal rabac sie z Chwedirem. Szable mu wytracil i miecz uniosl, wolajac tego swojego nowego dorzynacza. Bez dorzynacza nijak nie moze, gad jeden! I wtedy Grin... czumak... zaslonil sobaChwedira. Szable nawet podniosl i chcial tamtego w noge kolnac - ale ten kat przeklety... zreczny jest i... czumaka razem z szabla... Jaryna co chwila przerywala, usilujac sie opanowac i nie pochlipywac, co kiepsko jej jednak wychodzilo. Dziewczyna walczyla razem ze wszystkimi, polozyla wielu wrogow - a tu masz, cos takiego... -I czemuz go nie dobil ten kat? - burknal Longin, nachylajac sie nad zalanym krwia Griniem. -Nie zdazyl. Zatrabili na odwrot. -Tak, kiepsko z chlopakiem - stwierdzil setnik, obejrzawszy rane. Do jutra moze dociagnie, jak Bog pozwoli. Ej, pop by sie tu przydal, wyspowiadalby chlopaka i modlitwe za konajacych nad nim odmowil! Choc zdrajca i judasz - ale dusza chrzescijanska. I bil sie dzielnie... Ale gdzie tu znajdziesz popa? Czart, prosze bardzo, zawsze sie jakis znajdzie, ale pop... W kacie dziedzinca nad porabanym w sztuki Petrem rozpaczal gorzko Mykola Jenocha. Zegnal brata bez lez i bez placzu - tylko w jego oczach widac bylo piekielna meke. Obok stal trzeci z braci, Chwedir, ktory ponuro zwiesil glowe. I tez milczal. Nieopodal, porwawszy koszule na paski, Judka przewiazywal esaulowi rozbity leb. Pan Ondrij cierpial w milczeniu i tylko od czasu do czasu posykiwal przez zeby. Ale - co dziwne - jakos sie powstrzymywal od wlasciwych w tej sytuacji, jedrnych wypowiedzi. Longin zerknal na corke i wiedzme. Zadna nie miala najmniejszej ranki. Jakze to?! -Rzucilam im urok na oczy - wyjasnila wiedzma. - Ale z herosem bym sobie nie poradzila, jest pod Zakleciem i w walce wzroku mu sie zamacic nie da. I przed moim ostrzem sie uchylil. Gdyby nie on - Sale kiwnieciem reki wskazala czumaka, przy ktorym akurat krzatala sie Jaryna - i sygnal odwrotu... Chwedir uciekl ze wzrokiem w bok i znow sie nie odezwal. Wstyd widac dreczyl chlopaka z tego powodu, ze trzeba go bylo ratowac. Nie stchorzyl, bil sie jak potrafil i jak mogl, choc pozytku bylo z tego niewiele. Wstydzil sie bursak, ze baby wiecej sie od niego nawojowaly... A po Gromie zostala tylko poszarpana czapka. Dobra sie okazala ostatnia sztuczka Moskala... Sygnal trabki calkowicie wszystkich zaskoczyl. Setnik mimo woli chwycil za szable i rozejrzal sie dookola. W wybitych wrotach, pomiedzy dwoma heroldami stal pan Rio we wlasnej heroicznej osobie. W wyczyszczonej juz i lsniacej niczym zwierciadlo zbroi, ale bez helmu i miecza. Parlamentariusz. Gdziez zostawil swojego dorzynacza ten parlamentariusz? -Jego Swiatlosc knez Sagor, ktory niedawno przybyl do kwatery namiestnika Srebrnej Korony, ma honor zaprosic pana Longina Zagarzeckiego, setnika waleckiego, do siebie na oficjalne pertraktacje. Na znak swoich pokojowych zamiarow i jako gwaranta wzajemnego zrozumienia Jego Swiatlosc zostawia wam w charakterze zakladnika swojego jedynego syna i dziedzica, kniezyca Tora. Jeden z heroldow wysunal przed siebie trzyletniego chlopczyka, do tej pory kryjacego sie za plecami pana herosa. Chlopaczek byl pieknie odziany - mial na sobie malinowa kamizelke z brokatu i rozowe, atlasowe porteczki. Na zakonczonych waskimi czubkami trzewiczkach pysznily sie blaskiem zlote sprzaczki. Jednym slowem - maly knez. -Panie setniku! To w rzeczy samej kniezyc Tor! - glos Sale pelen byl zdumienia. Chlopczyk okraglymi oczami popatrzyl na obroncow zamku, zamrugal powiekami - i niespodziewanie przytulil sie do nogi herolda. -Wiec jakze bedzie, panie setniku? Zechce pan sie ze mna udac do kwatery knezia? - zapytal jakby nigdy nic bohaterski Rio. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru -Sluchajcie, panowie... - odezwal sie cicho Mykola Jenocha, patrzac w najblizsze okno. - Moze, tego... wylom zawalimy, a? Wrota - choc z wielkim trudem - udalo sie zatrzasnac. -Czym? Swinskim lajnem? To esaul. Patrzy na mnie tak, jakby sie spodziewal, ze lada moment wywolam mu z powietrza tuzin gotowych do pracy kamieniarzy z narzedziami. -A cholera go wie, czym... zawalimy, czym sie da! W kacie, na stosie kolder, jeczal ranny czumak. Co chwila przy-cichal, obracal sie z boku na bok i znow zaczynal charczec. Krewniak, pomyslalem. Zupelnie powaznie, bez ironii. Syn mojej Jaryny, przyrodni brat Jutrzenki... w morde raz chcial mi dac-krewniak jak obszyl! Trudno o lepszego! Szkoda, zesmy sie wczesniej lepiej nie poznali. -Przepadniemy tu i nikt po nas nie zaplacze... To znow esaul. Nie odrywa oczu, jakby mu sie do mnie przy-kleily. Na co sie gapisz? Czekasz, az znow razem zaczniemy walic z grzechotnicy? Odwrocil spojrzenie. Popatrzyl na braci Jenoszakow, na Przewodniczke, na Jehude ben-Josifa, w ktorego ryzej brodzie pelno bylo skrzepow cudzej krwi... na lezacego w kacie zdrajce czumaka... na panne setniczanke i mojego synka. Potem znow wbil wzrok we mnie. -Ech, zginie caly chwacki kurzen, i mysz po nas nie kichnie... Hej, czarcie! - przygotowalbys choc staremu Szmalce po znajomosci jakis porzadny kociol z piaseczkiem, co? -Przygotuje - obiecalem i esaul kiwnal glowa, jakby dziekujac. Czekalismy na pana setnika juz od trzech godzin. Z okien doskonale widac bylo oboz i ksiazeca kwatere z powiewajacym nad namiotem sztandarem: tecza na blekicie. Drwina, nie sztandar. Ta sama drwina, smiertelna tecza, tetnila na niebie od brzegu do brzegu: a niebo wielobarwiem wyroku walilo sie wszystkim na glowy. Na wskros. Zabitych zostawilismy na dziedzincu, w cieniu muru. Poczatkowo chcielismy ich zaniesc do zamkowej piwnicy, gdzie chlod - ale sie rozmyslilismy. Zreszta, nie pozwolil Mykola. Uparl sie: nie bedzie brat lezal obok uwiezionego Macapury. Niech sobie po raz ostatni do woli odetchnie czystym i wolnym powietrzem. "A czym jest placz wobec Swietego, Ktory Jest? - zaspiewal kolyszac sie Jehuda ben-Josif w niepojetym dla obecnych Jezyku Wyjatku i nikt nie smial przerwac Zakletemu. Wszyscy spogladali na siebie ze zrozumieniem: swoj swoim na ostatnia droge zalobe spiewa, po uczciwej bitwie. - Powiedziano bowiem: nie masz smutku przed Jego obliczem - a tylko slawa i chwala, sila i radosc..." -Pieknie spiewa - esaul napuszyl wasy i wziawszy sie pod boki, powtorzyl: - Pieknie... Na murach nie zostawilismy nikogo, bo i po co? Tutejsi wojacy przed ruszeniem do szturmu trzykrotnie zadma w traby. Gdy wroci pan Longin i ryknie dzwieczny metal - wtedy pojdziemy stanac do ostatniej kosby. Calkiem wdales sie w czerkasa regestrowego, glupi kaf-Mala-chu, i mysli masz czerkaskie, i mowisz jak oni... -Wraca! - krzyknal nagle stojacy przy drugim oknie bursak Chwedir. - Wujku Ondriju! Wraca pan setnik! I smieje sie! Pogladzilem dlon mojego syna. Slaba, bezsilna raczke. Spij, maly. Jestem przy tobie. A setnik Longin, z ktorym przegoniles mnie po mrocznych drogach, tez tu wkrotce bedzie... Zycie trwa dalej, ile by go nam nie zostalo. Spij. Baw sie w Ogrodzie Sensow, nabieraj sil... wyrosles mi na schwal... Pod nogami ktos zaplakal. Cichutko, zalosnie niczym maly kotek pod plotem. Spojrzalem w dol. W cieniu lawki ukryl sie odziany w swoja malinowa kurteczke i rozowe pantalony, jakby oblany od stop po glowke krwia lub mlodym winem, zapomniany przez wszystkich kniezyc Tor. Napotkawszy moje spojrzenie, malec natychmiast umilkl i wciagnal glowke w ratnionka - ale jednoczesnie przytulil policzek do raczki mojego Jutrzenki. Z pewnoscia zobaczyl w nim jedyna znana sobie osobe i jedynego obronce. Pomyslalem sobie jeszcze, ze takie samo ze mnie ziolko, jak tutejszy wladyka. Obaj bez wahan oddalismy synkow jako zakladnikow. On obcym ludziom i ja obcym ludziom. Coz takiego mi dala ta zachwalana wolnosc? Smierc Jaryny? Kobiety, ktora tak szczodrze oddala siebie zblakanemu aniolowi. I w smierci nie znalazlas spokoju, rozpaczliwa moja, smiertelna milosci! Meki mojego synka, ktoremu odebrano dziecinstwo? Chleb Wstydu? Czy nie lepiej by mi bylo zginac i z honorem dac zadeptac ostatnia iskierke jeszcze tam, w bitwie na Granicy? A moze po prostu przedtem nazywalem wolnoscia cos calkiem innego? Glupis ty, kaf-Malachu... Ale i ghipi powiem - nie. Smierc nie bylaby lepsza. Spij, maly... *** -Przyjal mnie jak nalezy, ze zrozumieniem. Uszanowal moj honor. Setnik Longin nie bardzo przypominal w tej chwili osmalonego diabla, ktory tak chwacko bil sie niedawno na szable na zamkowym dziedzincu. Stal prosto z rozjasniona twarza. I bez swojego honoru dorodny i okazaly, teraz jakby dwakroc urosl i odmlodnial o dziesiatek lat. Podarty zupan, caly w burych plamach, wygladal na nim jak cesarski plaszcz. -Wiec tak, panowie molojcy! Madry jest knez Sagorski i wie, jak nalezy czleka powitac. Doskonale tez pojmuje przywileje stanu szlacheckiego. Rozmawialem z nim w jego namiocie, sam na sam, bez swiadkow. Wszyscy utkwili oczy w panu setniku. I we wszystkich oczach wisialy pytania: dogadaliscie sie? Jakie warunki? Kiedy nowy szturm? Nie. Nie, nie wszyscy nan patrzyli. Spij maly, spij. -Czego bysmy, panowie molojcy, teraz chcieli? - Longin przeszedl sie po sali nadety niczym paw, obrazowo wsparlszy sie w bok jedna reka. - Tak, zebysmy zadnych czerwoncow i cekinow za to nie poskapili?! A?! Zapomniawszy sie, palnal mnie po ramieniu i zachichotal na caly glos. Ciezka masz reke, panie setniku. I jakiejz to odpowiedzi oczekujesz? Ja na przyklad chcialbym, zeby szkarlatny aspekt Bria zlal sie z lazurowym aspektem Jecira, ocieniajac sie czernia Asii, zwierciadla dla teczy. Zadnych czerwoncow i cekinow bym nie poskapil, byle tylko naruszony zostal wplyw watku na osnowe, byle drgnelo Drzewo Sfirot i w aspekcie Wielobarwia objawil sie Cud. Mam ci objasnic, panie Zagarzecki, co to znaczy? Zwiezle wylozyc skrocona wersje ksiegi Sfiru de-Cniuta? A moze lepiej nie? -Do szynku by zajrzec - rozmarzyl sie esaul Szmalko, potrzasnawszy siwym czubem. - Hej, czareczka, skwareczka i mloda szynkareczka! -I zeby na skrzypeczkach grali - oczy pisarczyka Chwedira powlekly sie wilgocia. - Muzyka to harmonia sfer, jak mawial moj nauczyciel, swietej pamieci Gregor... Przerwal mu Judka-Zaklety: -Skrzypki - to wspaniale. Zatanczymy razem, panowie czerkasi? Bo krew ostygnie, a gorzalka sie ociepli? I szynkareczka sie zestarzeje? Ale w slowach Zakletego nie bylo drwiny. Zamiast niej slychac bylo cicha nutke melancholii, ktora tetnila niczym niebieska zylka na szyi. -Ech, durnie, wy, durnie! Rozczarowany pan setnik az rece rozlozyl. -Durnie i tyle! Czarka, szynkarka... skrzypki! Do domu nam wracac trzeba, do domu, do chaty! - a tam wszelkich przyjemnosci, ile kto zechce! Wieloznacznym gestem skierowal palec ku sklepieniu: -Syszeliscie, panowie molojcy! Do domu! Gruby paluch mial setnik. Bardzo pewny swego. Nie palec, ale drogowskaz. -Ale mimo wszystko dobrze byloby sie dowiedziec, o czym pan setnik z mistrzem... kneziem Sagorskim rozmawial? Do domu, to dobrze, choc ja na przyklad wolalabym nie... Ja i bez tego, bez czyjejkolwiek urazy w domu juz jestem, ale wolalabym gdzies w gosci... im dalej, tym lepiej. Przewodniczka patrzyla na Longina Zagarzeckiego z oczekiwaniem w oczach. A on promienial, niczym jasne sloneczko. Mruzyl oczy jak kocur, ktory sie dobral w piwnicy do dzbana ze smietana. A ja pomyslalem jeszcze: nie moje to mysli, nie moje obrazy... cudze porownania. Kimze wiec jestes, glupi kaf-Malachu? I dokad chcesz sie udac? Takze do domu? Czy w gosci? Synka odwieziesz do matczynej wsi, zeby sie mogilce rozkopanej poklonil? -W ogien wrzucicie? - zapytal Grin, nie zwracajac sie do nikogo konkretnie. -W jaki ogien? - zdziwil sie jeden z sasiadow, ktory przypadkiem znalazl sie tuz obok. - Czytac trzeba, dopoki nie ucichnie. Czarta gnac... To nie dziecko taksie drze, tylko siedzacy w nim diabel. Malec ponownie zaniosl sie placzem. I na krotka chwile przywidzial mi sie absurd. Granice, droga, ogniska... na wskros. I on, moj syn, idzie ku swojemu ognisku - a ja nie moge go dogonic. Nie uratuje go. Ale i tak - biegne. Niechby i nie na wskros. Niechby potykajac sie. Na bosaka, krwawiac z ran na stopach bursztynowa posoka. Biegne. Jestem tu, przy tobie. -Ty, dumna pani, pozbadz smutku i trosk! Setnik Longin nie jest czlowiekiem, ktory towarzyszow broni zostawial swemu losowi! - Longin patrzyl z nagana na Przewodniczke, ale opuscil uniesiony ku sklepieniu paluch. Zapomnial o nim. - Waszemu kneziowi prosto w oczy powiedzialem: trzeba o wszystkich pomyslec, zeby potem za nikogo oczami nie swiecic i ze wstydu nie zgorzec. -I knez Sagor calkowicie sie z wami zgodzil? -A jakze, wiedzmo moja droga. Przeciez mowie: szlacheckie przywileje mam w malym palcu! Podpisalismy ugode. Natychmiast wybuchla wrzawa. Pod same niebiosa. -Cisza! - podniosl glos pan setnik. - Cicho, mowie! Co prawda, niczegosmy jeszcze nie podpisali... powiedzmy, ze uscisnelismy sobie rece, ale mimo wszystko - na slowach polegac mozna. Ledwo obstapi nas ta przekleta tecza ze wszystkich stron, niczym tatarski czambul w taurydzkich stepach - wtedy podpiszemy. On jako tutejszy knez, ja jako walecki setnik. Wszystkie rangi i tytuly wypiszemy, wedle prawa. -Tatku! Czego on chce, ten knez, ktorego tak nagle i serdecznie pokochales?! Longin podkrecil siwego wasa. -W gosci chce do nas, moja panno! Na gorzalke i miody gryczane! Odpowiedzial mu choralny wybuch smiechu czerkasow. Nawet Judka Zaklety parsknal, ale zaraz spowaznial. I zamyslil sie. -Czego rechoczesz, holoto?! Prawde mowie: knez Sagorski chce do nas w gosci zjechac! Na nasza ziemie! Tak postanowilismy zapisac w umowie: Longin Zagarzecki, setnik walecki zaprasza knezia Sagorskiego z calym pozostalym majatkiem na swoja ziemie w gosci! Przewodniczka podeszla blizej do nie na zarty rozjuszonego juz setnika. I spojrzala mu w oczy: -A czy pan setnik nie moglby sobie przypomniec: jak dokladnie ma byc sformulowany ten punkt waszej umowy? -Alez pila z ciebie, pani Sadlo! Nie inaczej, pila! Soroczynski Jarmark, nie baba! Niby nie mam tu czegos lepszego do roboty, niz sobie leb slowami nabijac? -A jednak? Longin na chwile sie zamyslil. -Mam chyba poprosic knezia pisemnie i po szlachecku: "Pojdziesz do mnie na ziemie?" A on za to nie bedzie sie chelpil tytulami, tylko napisze: "Pojde!"- i caly uklad! -Po raz trzeci chce zapytac pana setnika: jakim sposobem zamierza knez Sagorski po tym wszystkim otworzyc przejscie przez Granice pomiedzy naszymi Naczyniami? -A, to juz ty, pani Sadlo, lepiej wiedziec powinnas! Knez mi przy okazji szepnal po przyjacielsku: nie jestes ty zwykla baba! Zanim zatem podpiszemy dokumenty, poslemy cie jako gonca do Granicznej Strazy! Oni, jak to mowia, i kneziowi Sagorskiemu, i tobie, pyszna pani, slowo dali: za wasze trudy maja was wyprowadzic ku ratunkowi! A lgac im nie przystoi... nie moga obietnicy zlamac, na to mi knez dal slowo! Wiec tym im rozkazesz: przepuszczajcie, powiesz, bo knez Sagorski jedzie w goscine do setnika Longina! Spostrzeglem, ze Przewodniczka nagle pobladla. Chciala cos powiedziec albo dodac - ale nie zdazyla. Rozjuszona setniczanka zapomniala nawet o okaleczonej nodze. Gdzie sie podzialo jej zmeczenie?! Gdzie niemoc?! Niczym ptak sfrunela z lawki i stanela naprzeciwko ojca. Sypnela skrami z wielkich oczysk i patrzacym wydalo sie nagle, ze sciany zamkowe zajma sie ogniem. -Ojcze! Knez Sagorski to duszogub i kat zawolany! On mnie oddal na tortury! Pacholkom swoim wydal mnie na zabawe! A ty... ty z nim, psem przewrotnym, chcesz ugody podpisywac?! Gdzie twoja czesc, gdzie twoj honor czerkaski?! -Cooo? Co ty pleciesz, Jarynko! Dawno cie za warkocze nie wytargalem?! -Panno setniczanko! Opamietaj sie! -Bracia! Nie mozna uwierzyc Sagorowi! Nijak nie mozna! -Panno Jarynko, niechze pani poslucha starego Zyda! Niech wasz ojczulek chocby swoja reke temu kneziowi obiecuje i niech zan za maz wychodzi! Co tam... Czy to pierwszy raz wasz bat'ko swoje slowo obcasami traktuje? -Ach ty, podle plemie! Chrystusowy zaprzancu! Dusze z ciebie wywloke! -Nie gniewajcie sie, zacny panie! Swoja sprzedaliscie i myslicie, ze moja w zamian wezmiecie? A po co wam zydowska dusza? U Rudego Panki na chrzescijanska wymienicie czy w zastaw oddacie?! Trzasnely drzwi - az sypnely sie stiuki ze sklepienia. Wybiegl precz pan setnik. Zeby licha nie kusic. Patrzylem za nim, katem ucha sluchajac zajadlej sprzeczki i nijak nie moglem pojac: skad we mnie taki spokoj? Glupi kaf-Malachu, dlaczego nie krzyczysz, dlaczego nie bierzesz udzialu w klotni? Czy to poczatek, czy koniec? Pewnosc czy rezygnacja? Sale Kewal, zwana Laleczka -A pamietasz, Mykola - ni w piec, ni w dziewiec spytal nagle esaul, ostroznie dotykajac zaschnietej ranki na podbrodku - u karczmareczki Baski, na hulance? Pamietasz?! Alez sie chlopcy weselili, poki zycia: ponadziewali maski i dawaj w tany! Jeden przebral sie za parcha, drugi za czarta... najpierw sie calowali, a potem dawaj brac sie za czuby... Zmarszczyl czolo i juz zupelnie ponurym glosem (nawet wasy mu obwisly!) podsumowal: -Smiech bral czleka taki, ze za brzuch sie chwytal... pamietasz, a? -Pamietam - odparl Mykola rownie ponuro. -Ja tez pamietam... Sale Kewal nie bardzo pojmowala, do czego bylo pite. Nie rozumiala tez, na czym polegala wesolosc w takiej hulance. Zreszta - nie bylo jej to za bardzo potrzebne. Doszla po prostu do wniosku, ze czerkas postanowil jakos rozladowac napiecie i przerwac milczenie, ktore zaleglo w sali po halasliwym wyjsciu pana setnika. Cisza byla iscie pogrzebowa. Slychac bylo tylko spod lawy cichutkie pochlipywanie knie-zyca zakladnika, przeplatane od czasu do czasu majaczeniami Gri-nia czumaka: "Mamo! Matus moja! Oddajcie braciszka!". Majaczacy czumak szybko jednak stracil oddech i milkl. Sale nie bardzo miala ochote na wszczynanie rozmowy. O czym i z kim mialaby rozmawiac? Myslala za to intensywnie o mistrzu. O kneziu Sagorze, ktory rodzonego syna nie zawahal sie oddac obcym. I o slowach pana setnika: "Mam chyba poprosic knezia pisemnie i po szlachecku: Pojdziesz do mnie na ziemie? A on za to nie bedzie sie chelpil tytulami, tylko napisze: Pojde! - i caly uklad!" Jedno bylo niejasne: w czym tkwil haczyk i jaki fortel postanowil wyciac madrala Sagor. Wszystkie inne kamyczki ukladanki do siebie pasowaly. Przeciez odwolal wojska, kiedy pancerni juz prawie zdobyli zamek? Odwolal. Zaczal rozmowy. A moze w istocie jest to wyjscie. Klamac Malachowie od stworzenia swiata nie potrafia - co do tego mistrz sernikowi nie zelgal; w samej ich istocie nie ma klamstwa... wiele w niej znajdziesz, ale nie falsz. A moze jednak potrafia klamac? Albo... czy zdana sie taka prawda, w ktorej jest wiecej falszu niz w dowolnym klamstwie? Otrzymac prawo zamieszkania w Naczyniu, w ktorym rzadza ludzie podobni do wesolego Stasia i tego niesamowitego setnika Longina, co potrafi w jednej chwili do Przewodniczki zwracac sie "pyszna pani", a w drugiej "wiedzmo jedna?" Takie perspektywy nie za bardzo cieszyly Sale Kewal, do niedawna zwana Laleczka. Ale z drugiej strony zdac sie calkowicie na laske Istot Sluzebnych i pozwolic im na dopelnienie obietnicy tak, jak ja same pojmuja - tez nie bardzo jej sie usmiechalo. Jeszcze na kneziowym dworze wiedziala o propozycji Samaela rozpoczecia ewakuacji przez te Granice, ktore z ginacego Naczynia moga jeszcze przepuszczac materialne ciala. Co tam zreszta wiedziala - widziala! Od tego jest Przewodniczka. Trzy ratunki, jak w bajce: czarny skrawek skaly w gwiezdnym mroku, wodny przestwor, gdzie przez caly czas bedziesz obejmowac sztuczna meduze i wreszcie gorski labirynt, bezladne nagromadzenie skal pod niebem barwy jajecznego zoltka. Obiecali Malachowie zycie - i slowa dotrzymaja. Podtrzymaja zycie Sale i mistrza tak, ze wieki bedzie mozna przezyc. Ratunek obiecali? I tego dotrzymaja. Stad, z ogolnej zaglady uratuja. A tam tylko czekac ratunku. Szkoda, ze nie powiedziano wprost, kiedy ten ratunek nadejdzie? Jutro? Za rok? Moze trzeba bedzie czekac wiecznosc?! Wygladaj zagla na horyzoncie: czekaj w gwiezdnym mroku, czekaj w wodnej otchlani, czekaj w skalnym labiryncie - czekaj, az sie doczekasz! I czy nie zdarzy sie w koncu, ze nieznani dobroczyncy uratuja dwoje szalencow? Moze tylko jednego? A moze zadne z nich przy zyciu nie zostanie? Ach tak, malenki kniezyc tez bedzie z nami - zrozumiale, ze knez zabierze ze soba synka. Jako zakladnika? Sloneczny zajaczek niesmialo skakal po nodze i wetknal jej kosmaty pyszczek w dlon. Ale nie to wyrwalo Sale Kewal z ponurych rozmyslal. Wyrwalo dobre slowo. Krzyk. Straszny, nieludzki: -Na pomoc! Ratunku! Tak krzyczy czlowiek lecacy w przepasc. Dzielny esaul jak wichrem niesiony skoczyl na srodek sali, wyrwawszy szable z pochwy. Potezny Mykola chwycil nie nabity pistolet, jego brat blysnal okularami i pokrecil osobliwie podstrzy-zona glowa. Konsul Judka, nastroszywszy ognista brode rozejrzal sie bacznie: precz, Cienie! Nawet kaf-Malach, ktory do tej pory siedzial nieruchomo niczym swiatynny posag, drgnal, a w jego oczach pojawily sie ogniste blyski. A rabac nie ma kogo! Wokol sami swoi. -Na pomoc! - raz jeszcze zawyla niczym ranne zwierze Irena Zagarzecka. I upadla na kolana: -Do mnie! Predzej! Uwolnijcie mnie! -Jarynko! Golabeczko moja! Uspokoj sie! - esaul na leb na szyje skoczyl ku dziewczynie, w biegu chowajac bezuzyteczna szable. Upadlszy obok na kolana, przytulil dziewczeca glowke do szerokiej piersi. -Cicho, jaskoleczko! Cicho! Co z toba?! Zauroczyl cie ktos? -Do mnie! Ratujcie! -Tu jestem, Jarynko! Przy tobie... co za mara? -Szybciej! -Hej, wiedzmo, pomoz dziewczynie! A moze nie potrafisz? Sale rozejrzala sie pospiesznie: skad nieszczescie nadciaga? Wszystko jest, jak bylo: sala, ludzie... i nieludzie. Na podlodze sloneczne plamy. Z zewnatrz caly czas ciagnie spalenizna... i kamiennym pylem. Sale zamknela oczy, ciasno az do bolu zwierajac powieki. Po walce, po starciu o czerkaskie dusze z magiem Srebrnej Korony zadnych sil jej nie zostalo, ale mimo wszystko na chybil trafil zajrzala w eter. Bez sil. Opierala sie tylko na doswiadczeniu. Najpierw ogarnely ja mdlosci. Przelknela sline raz, drugi... pomoglo, ale nie za bardzo. W glowie sie kreci, wszystko dookola wiruje... w brzuchu jakis slimak sie wierci, niby malenkie dziecie... pelznie, bokami robi, droge sliska po sobie zostawia. Jak wtedy, na donzonie, pomiedzy zebami krenelazu. Zobaczyla prety. Grube, ostro lsniace, niczym przydrozne slupy. Trzymaja, nie puszczaja i sypia niebieskimi iskrami. A naprzeciwko smierc trzyma sie pod boki: nieksztaltna i bez oblicza. Przyszla po ciebie. -Nie rob tego! Nie wyglupiaj sie! Posluchaj... nie!... Obie krzyknely jednoczesnie: Sale Kewal i Irena Zagarzecka. Na dwa gardla. Ale jednakowym obcym, niskim glosem. Sale zdazyla jednak w pore otworzyc oczy i wyrwala sie z mroku, zostawiwszy na pretach strzepy duszy - a chroma dziewczyna, widac, tam zostala. Sam na sam z przywidzeniem, gosciem niosacym jej zgube. Targnela sie jak wilczyca, calym cialem... i odrzucila pana esaula precz. Tak dziecko w gniewie odrzuca niedobra zabawke, ktora uklula go w paluszek - z rozmachem i o sciane. Szmalko rabnal poraniona skronia o krawedz okiennego parapetu, steknal ciezko i osunal sie w dol. A Irena Zagarzecka wstala. Zapomniawszy o chromej nodze, rzucila sie ku drzwiom - oj-cowa cora, jedna krew i jeden charakter. Zaraz trzasnie nimi tak, ze sypna sie stiuki ze sklepienia! -Ide! Juz ide! "Zatrzymac ja! Coz to sie dzieje?!" Sale chciala sie zerwac i wmieszac, ale stlumila niemadry poryw. Zostala na miejscu. Pierwsze przykazanie mistrza: nie rozumiesz, co sie dzieje? Nie wiesz, co robic? - nie wtracaj sie i czekaj na rozwoj wypadkow! Dzieki za nauke, kneziu Sagorze! Dam mi tylko troche czasu, to sie porachujemy! Kobieta siedziala i patrzyla, jak dziewczynie zagradzaja droge osilek My kola, stajacy ramie w ramie ze swoim uczonym bratem Teodorem. A stary esaul wzial sie na sposob - nie wstajac z mozaikowej podlogi, rzucil sie pod nogi ukochanej jaskoleczce i chwycil ja pod kolanami niby kleszczami. W sali rozpetala sie zawierucha. Dzika, zwierzeca, w ktorej tylko migaly ramiona, nogi i wsciekle twarze. Niczym zwierz, ktory sam siebie gryzie. I bryzga slina. I szla. Chuda, plaskonosa Smierc w czarnej oponczy - straszna, zakrwawiona, bezlitosna. Okaleczona siedemnastolatka, marzaca o pieknym zyciu, ktora stala sie Zguba. Szla. Po trupach! Czy i teraz pojdzie po trupach? Smierc? Czy Zbawienie?! -Uratuje! Czy to nie Jutrzenka sie ocknal? Nie. Panna setniczanka szla nie wiedziec dokad. Stoi posrodku sali. W prawej rece trzyma angielski palasz, odebrany silaczowi Mykole. Naprzeciwko kuli sie madrala Teodor, ktory kurczowo szuka wokol siebie rozbitych okularow. Ocalaly szkielka podczas szturmu, a tu masz... namacal i chwycil... nie okulary, ale nadgarstek esaula. Esaul zas steknal z glebi trzewi: -Jarynka! Cholero przekleta! Zwariowalas, czy co?! Panna setniczanka tylko sie zasmiala. Odwrocila sie. I ruszyla ku drzwiom. W slad za nia frunela czarna blyskawica. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru Gdybym to jeszcze wiedzial, co robic,! Dopadlem ja od tylu, jednym skokiem, namacalem dlonmi miekkie skronie. Przylgnalem jak glina po deszczu - nie oderwiesz. Przypomnialem sobie tylko jedno - jak miotalem przedtem w herosa Rio magnoliowym dymem i chrzestem porcelany pod butami! Jak w jego Wtornika sie wcielalem - milczeniem zywotnej Racheli i strasznym zapachem plonacych ludzkich cial... Moje biodro musnela stal. Poczulem cieplo, ktore zaczelo skapywac na mozaikowa posadzke. Oddaj! Oddaj mi swoja meke! Niegdys sam bylem mistrzem w przelewaniu cudzych dusz z garsci w garsc, z pustego w prozne, i chlustajac w twarze mglistymi obrazami, wchodzilem i wychodzilem, o nic nie pytajac... Oddaj mi to teraz! Wejdz! Wedrzyj sie! Oto ja, slaby, nowy, niegdysiejszy... dalejze! Az wreszcie otworzyl sie... bolem. Dzikim, niesamowitym... Nie smiertelnym - znacznie gorszym... I zmiekla mi w rekach szalona dziewczyna, Dawczyni Pokoju, ktora podzielila cudzy, kradziony bol nie na dwoje, ale na troje... - Pomoz... - szepnela. I umilkla, nie zdazywszy dokonczyc. -Dawaj tu, czarcie! Dawaj, przewiaze! Szmalko jednym szarpnieciem rozerwal zaslone okienna na dwie czesci. Przysiadlszy w kucki, zajal sie obwiazywaniem paskudnego rozciecia. -Do wesela sie zagoi! Zaprosisz na wesele, piekielna mordo? Trzasnely drzwi. Dosc cicho trzasnely, nie jak przedtem. Pan setnik, ktory wlasnie wrocil, ciezkim krokiem - jakby nagle w krotkim czasie gwaltownie przybral na wadze! - podszedl do stojacego na srodku sali stolu. Na nikogo nie patrzyl, o nic nikogo nie zapytal. Nawet sie nie zainteresowal, co to byl za gwalt i rwetes. -Prosze! I rzucil na stol - co takiego? -Oto ona, ksiazeca cena! Durniem bylem, ze was sluchalem. A teraz krzyczcie sobie! Jak postanowilem, tak i zrobie! Zapiszczal i rzucitsie histerycznie wstecz trzyletni kniezyc; steknal Mykola Jenocha; esaul wyrzucil przez zeby sazniste przeklenstwo; milczac, chybnal sie z boku na bok Jehuda ben-Josif; a pan bursak przyjrzal sie uwaznie lezacemu na stole przedmiotowi, przytrzymujac na nosie pekniete okulary. Posrodku stolu, wparlszy sie szczeciniastym podbrodkiem w lancuch z bialym, jakby ulepionym ze sniegu kamieniem... Posrodku stolu, usmiechajac sie okropnie posinialymi wargami... -Co, jezyki wam poodejmowalo?! I dobrze! Posrodku stolu lezala odrabana glowa zacnego i dobrego pana Macapury-Kolozanskiego. -Tatku! - blada jak smierc Jaryna, ktora przed chwila zdazyla jakos wziac sie w garsc, wyciagnela drzace rece ku ojcu. - Cos ty narobil, tatku?! -Milcz, dziewko! Ja za ciebie dusze chrzescijanska sprzedalem! Sine wargi poruszyly sie niczym dwie glisty. I rozciagnely sie od ucha do ucha. -Durniem, mowisz, byles? - zapytala glowa. - Racje masz, panie setniku, ani slowa. Durniem byles i durniem zostales... Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Dobry wujek krzyczal. Dobry wujek wciaz jeszcze krzyczy. Chce podstawic dlon. Jak nie, to on wkrotce calkiem wycieknie. Nie moge dosiegnac. Wybacz mi, dobry wujku. Jestem maly. Pokrzycz jeszcze troche, dobrze? Moze kto inny podstawi reke, ten, co jest blizej? Popros tatke, on jest silny. I dobry, jak ty. Motyle sie smieja. Sale Kewal, zwana Laleczka Corka setnika jeknela okropnie i cofnela sie w kat, odepchnawszy usilujacego ja uspokoic Teodora. Chlopczyk, ktorego moj mistrz wcale nie spieszyl sie odebrac po powrocie setnika -pisnal cienko po raz ostatni i zwalil sie na posadzke. Stracil przytomnosc. Moze to i lepiej, byle z przerazenia nie zwariowal: nawet czerkascy rzeznicy kresla ze strachem na piersiach znak swego krzyza. Nawet doswiadczona Sale - choc ta byla przyzwyczajona do nekromanckich sztuczek - mroz przejal do samego serca! Jeden kaf-Malach popatrzyl na glowe ze zrozumieniem. I nieco kulejac, podszedl do pograzonego w nieswiadomosci kniezyca - zeby przywrocic mu przytomnosc. -No i co? Witajcie panowie? - radosnie zaczela glowa Dzikiego Pana. - Nie jestescie radzi spotkaniu? Nawet smierc nie zmienila obyczajow Macapury - nieustannie drwil, pokpiwal i smial sie ze wszystkiego. Tyle, ze wargami ruszal raczej dla fasonu: jego nowy glos nie z krtani sie wydobywal i nie do uszu trafial! Choc te akurat sztuczke zna byle wiejski kuglarz! Co prawda, zeby mu sie udala, musi byc zywy, nie martwy. Nikt Macapurze nie odpowiedzial - wszystkim jezyki jakby skamienialy. Zacny pan ciagnal wiec w martwej ciszy: -I ty tu jestes, moj nadworny setniku. Panu Longinowi sluzysz? Slonina sie objadasz? Krzyzem zegnasz? Glowa zachichotala krotko: spodobal jej sie wlasny zart. -No, wybacz, Judka, zartuje. A ty, Jaryno Longinowna, czemus zwiesila nos na kwinte? Nie mozesz sobie wybaczyc, ze kochanego Stasia od smierci nie zdolalas wybawic? To jeszcze nie smierc, nie trap sie! -Ach ty, czarcie nasienie, wypedku z piekla rodem! - opamietal sie wreszcie pan setnik. - To ja ci... -Co ty mnie? - siniejace wargi wykrzywily sie w usmiechu drwiny. - Gebe mi zakneblujesz? Klatwe na mnie rzucisz? Do Poltawy na sad zawieziesz? Mozesz mi co najwyzej uszy obciac, ale i tak niewiele wskorasz, Longinie! To, co mi mogles zrobic, juz zrobiles, panie setniku! Wszystkie palki polamales! Teraz moja kolej... teraz jajerozgrzebie. -1 czym tyje bedziesz rozgrzebywal? - Sale zdolala sie w koncu wziac w garsc. Wystapila naprzod, zeby Macapura mogl ja zobaczyc. -A glowa rozgrzebie! - oczy Dzikiego rozblysly: rad zobaczyl dawna kochanice. - Z laski pana setnika biednemu Stasiowi nic innego nie pozostalo! Mam nadzieje, zescie tecze widzieli? Dzwon cmentarny slyszeliscie? Pan setnik tylko sline przelknal gwaltownie i kiwnal glowa: jakby chcial rzec, widzielismy... slyszelismy... -A wiecie, co to oznacza? Temu swiatu zostalo tyle zycia, ile komar nakichal! -Wiemy! - zgodzila sie Sale Kewal, ktora z jakas chorobliwa ciekawoscia przygladala sie glowie Macapury-Kolozanskiego. - Zaproponowano nam nawet wyjscie. Bez ciebie, moj panie. I co ty na to? Glowa nie tylko starala sie wygrac na czasie. Wiedziala cos i czekala na to z nadzieja. Bardzo wazne teraz bylo, zeby z niej wyciagnac owo "cos", dowiedziec sie, na co liczy zarabany, ale nie martwy Macapura. Przeciez jej knez, mistrz, ten ktory zaproponowal im owo dziwne nieslychanie wyjscie - byl wprost bolesnie do Macapury podobny... obaj mieli ze soba wiele wspolnego. Co to bylo? Rozwiazanie zagadki bylo tuz tuz, ale jej calosc kaprysnie umykala Sale i nie pozwalala sie ujac w slowa. Nowa, rozbudzona Przewodniczka mogla tylko bardzo ostroznie pociagac za niewidoczna, wychodzaca z ust drwiacej glowy nic, bojac sie ja zerwac i jednoczesnie liczac, ze w kazdej chwili zrozumie. -Knez Sagorski zaproponowal wyjscie? Chce, zeby go wezwac na ziemie walecka, w goscine? Dobre to wyjscie! Zgodz sie, setniku! Z poczatku liczylem na twoja corke. Ktos ja ochrania - slyszysz, panie Longinie! - wiec chcialem sie jej uczepic, kiedy zjawi sie jej obronca i razem z nia dac drapaka! A tu zjawil sie knez i swoj podarek podsunal! Ty, setniku, jestes wladza! Z toba mozna podpisac umowe i to taka, ktora wszystkich z matni wyciagnie! Ale i corki swojej posluchaj, skoro mnie posluchac nie chcesz: na oslep kneziowi uwierzyc, to juz lepiej od razu na pal samemu usiasc! Glowa oblizala wargi dlugim jezorem pokrytym bialymi plamkami. I podjela watek: -Ja choc jestem wrogiem, ale swoim, moge oszukac, moge i prawde powiedziec. A tutejszego knezia ani nie zrozumiecie, ani sobie z nim nie poradzicie! Mowil, jakby caly czas tu byl, a nie siedzial w lochu i w klatce. Jakby wszystko slyszal na wlasne uszy i widzial na wlasne oczy. Mysli potrafi czytac? Chyba nie. Nie jest az tak biegly w tajnych sztukach pan Macapura: ot, Szkarlatne Wrota niemal lomem otwieral! Ale tez nie jest jasnowidzem - takiego Sale Kewal dawno by wyczula! Nie dalby sie zreszta jasnowidz tak glupio zlapac! Znaczy... zostalo tylko jedno! Wlazl w czyjas dusze, ktora sobie podporzadkowal. Siedzac w piwnicy, widzial wszystko cudzymi oczami i slyszal cudzymi uszami. Jeszcze troche i by sie uwolnil: cudzymi rekoma. Kto by go uwolnil - nie trzeba bylo zgadywac. Oto i ona - otworzyla szeroko oczy, Irena Longinowna. Wszystko jasne: i dlaczego krzyczala, i po co rwala sie z pomoca, i skad obudzila sie w niej nieludzka sila. Wszystko oddal przed smiercia Macapura-Kolozanski, ostatek sil przelal na nia! Ale... nie wyszlo. -Ech, maci w glowach, sukinsyn! - nie wytrzymal esaul Szmalko i grzmotnal piescia w dlon. - Oddac kneziowi jego leb przeklety i koniec! Niech tamtemu bajki opowiada! Glowa parsknela chichotem. -No, wlasnie, oddajcie! Ja kneziowi zaczne bajki opowiadac, a wy sobie stype wyprawicie i msze zalobna, jezeli popa znajdziecie! Chcecie: za wszystkich egzekwie odspiewam? Nieduzo wezme, szelaga od sztuki! Setnik Longin zamyslony przeszedl sie po sali. Po chwili znow stanal przed glowa, przenoszac ciezar ciala z piet na palce. I spytal zlowrogim tonem: -Skadzes tych madrosci nabral? Skad to wszystko wiesz? Czemu nie zdechles, jak kazdy powinien, gdy mu leb szabla odciac? -Oj, glupis ty, panie setniku. Tyle lat przezyles, a nie zmadrzales! Czyz tacy jak ty i ja, co dusze czartu sprzedali, moga spokojnie umierac?! Bracie moj ukochany, dokad pojde bez ciebie?! Odrab sobie swoj pusty kaczan, legniemy obok siebie i nagadamy sie do woli! Nie wytrzymal pan setnik. Wiedzial, ze niepotrzebnie robi z siebie widowisko, a jednak porwal sie do szabli. -No, dosc, panie setniku - stwierdzil Macapura pojednawczym tonem. - Po co sie awanturowac? Sprzedales? Sprzedales! Sam sie przyznales. Nie ma sie co teraz wypierac. A wiem o tym, co sie u was dzieje, przez twoja corke, Jaryne. Kocham ja nad wyraz, serce ciagnie do serca. Longin wciagnal powietrze przez zacisniete zeby. -Mimo wszystko, choc uszy ci obetne - odezwal sie z rozmarzeniem w glosie. Esaul blyskawicznie porwal sie na nogi: pomoze staremu towarzyszowi, to jemu moze Macapurowy nos sie dostanie! Setnik jednak powstrzymal starego uspokajajacym gestem. -Dobra, draniu, nie w tym rzecz, zeby uszy siec! Ale co ty bedziesz z tego mial, jezeli my sie stad wydostaniemy? Co, zemsty ci sie zachcialo? Chcesz nas oszukac, z kneziem sklocic, ratunek nam z rak wyrwac? Czemu milczysz? Rozgryzlem cie, przeklety czarowniku! -Duren z ciebie, panie setniku, dubeltowy duren! - stwierdzila glowa nie bez znuzenia w glosie. - Jezeli mi nie wierzysz, to zdychaj sobie tu razem z corunia i swoimi kompanami! Knez sie wydostanie! Z Macapurowa glowa... glupi bylby, gdyby sie nie wywinal! -Ale jak ciebie nie dostanie - umowy nie podpisze! -Podpisze... a co moze innego zrobic? Bez mojej glowy moze sie uratowac tylko w jeden sposob - podpisac i uczciwie umowy dotrzymac. A z glowa znajdzie inna furteczke i obejdzie sie bez was! Co, jak myslisz, po co tu sciagnal... chwala ci oczy mami, pochlebstwami pod wlos bierze? Sad Ostateczny sie zbliza... o swoim lbie by pomyslal, a jemu cudzy potrzebny! -Posluchaj, panie setniku... przeciez nieglupio gada - niepewnym glosem wtracil sie Szmalko. - Tylko zeby nam tu, sukinsyn, w glowach nie zamacil! Kneziowi za bardzo wierzyc nie mam powodu, ale temu draniowi jeszcze mniej! Longin ponownie zaczal mierzyc krokami sale. -Nie moge zlamac swojego slowa! - burknal w koncu ponuro. - Ilez juz razy nim frymarczylem... ani sie z tego umyc, ani przebaczenia wymodlic... dosc! Zdechne, a slowa dotrzymam! -Zdychac akurat wcale nie trzeba - mimochodem zauwazyla glowa. - Ty, panie Longinie, cos kneziowi obiecal? Oddam, powiedziales, glowe Macapury-duszoguba? Tak? -No... tak. -Wiec oddasz. Slowa dotrzymasz. Tyle, ze moja glowa tymczasem juz martwa sie stanie. Niech sie nia knez udlawi! - Macapura zachichotal zlosliwie; widac wesoly obrazek mu sie zarysowal. -Przeciez jemu nie moj czerep jest potrzebny, nie uszy ni wlosy, ale moja dusza zakleta! Oddaj mnie, oddaj panie setniku? Tylko przedtem... -No... co? Obaj - setnik i esaul - pochylili sie ku przodowi, lowiac kazde slowo. Pozostali sluchacze tez sie najezyli. -Niech ktokolwiek z was wezwie Dzikiego Pana do siebie na pierscien, lancuch, szable, czy chocby pistolet - jak sam zechce. Niechaj powie: "Pojdziesz do mnie na pierscien? Szable?" I tyle wszystkiego. -A tobie jaka korzysc z tej umowy? - podejrzliwie zapytal milczacy do tej pory Mykola. -A taka, ze nie chce do piekla! Boje sie! Czekaja tam na mnie i nie moga sie doczekac z kotlem i widlami. Co, znow mi nie wierzycie? -W to akurat gotow jestem uwierzyc - mruknal Longin. -A czemu do knezia na pierozki nie chcesz? -Bo on mi zgotuje jeszcze gorszy los niz w piekle. Wypije mnie jednym haustem. Po to zreszta o mnie prosi. -No a ja, na przyklad, co zyskam na tym, ze ciebie, czarownika na szable albo pistolet wezme? - drazyl Mykola, szukajac ukrytego haczyka. -Ech, palcow zabraknie, by korzysci policzyc - westchnela glowa z udana skromnoscia. - Sprobujmy tak, panie czerkas: ja bede wyliczal, a ty palce odginaj. Po pierwsze: pan setnik chce slowa dotrzymac. No coz, nie bede sie sprzeciwial. Po drugie: w taki sposob pozbawicie knezia wyboru i zmusicie go do uczciwego wypelnienia warunkow umowy. Bez mojej sily innej stad drogi nie znajdzie! Po trzecie, i ty na tym skorzystasz: wezmiesz mnie na szable, kosa smierci ta szabla sie stanie, zaden wrog ci pola nie dotrzyma! Wezmiesz na pistolet; ani jedna kula nie chybi, kazdy wystrzal pewny bedzie! A wezmiesz, powiedzmy, na pierscien: powodzenie ci ten pierscien przyniesie, czy to w kartach, czy w milosci. No i na koniec moja korzysc... Lepiej mi byc szabla czy klejnotem, niz w piekle na patelni sie smazyc albo w kneziowym nienasyconym brzuchu! -Pieknie i gladko idzie ta mowa panu Macapurze, a wszyscy maja na niej skorzystac - odezwal sie bursak Teodor z namyslem. - Mam jednak pewne podejrzenia... -...ze lze, paskuda jeden! Okpic nas wszystkich chce! - zakonczyl za niego esaul. Glowa milczala. -Moze go osadzic w kulomiocie - odezwal sie niespodziewanie Judka. - Zlowroga machina z tego bedzie, powiadam wam! Coz, panie Stanislawie, pojdziecie... -Pan Stanislaw? - wyrwala sie nagle z kata Irena Longinowna. - On nie jest panem Stanislawem! Pan Stanislaw byl... prawdziwym szlachcicem i umarl jak rycerz! -Jak to - pan nie jest panem?! Eh, corus, uwazaj, co mowisz! Akurat, umarl jak rycerz... wraza morda! -Tatku! Kiedy zdobywaliscie zamek Macapury, przeszukaliscie lochy? -Oczywiscie! Szukalismy ciebie! Ale znalezlismy tylko jakiegos martwego szlachcica i zywego martwiaka... dranstwo naturze przeciwne... Boze przebacz. No, martwiaka chlopcy poszatkowali niczym kapuste... -Ten zabity szlachcic, to byl wlasnie pan Stanislaw! Prawdziwy! Siedzielismy z nim w jednym lochu i on mi o wszystkim opowiedzial! O wszystkim! Ten... Dziewczyna kiwnela reka w strone milczacej glowy i cofnela sie, jakby w obawie, ze sie oparzy albo zbruka nieczystosciami. -Ten... byl jego ojcem. Byl! Dopoki raz w miescie Paryzu... -...na placu Greve - slowa te same wyrwaly sie z ust Sale. Setniczanka na chwile umilkla. I ostro odwrocila sie ku Przewodniczce. -Jak to? Ty tez wiedzialas? -Teraz wiem - lagodnie uscislila Sale. - A wczesniej... mialam widzenie. I slyszalam glos: "Plac Greve". Widzialam egzekucje. Skazaniec byl podobny do Macapury. A kiedy mu scieli glowe i ludzie zaczeli sie rozchodzic, do kata podeszli... -...wysoki jasnowlosy mezczyzna i chlopczyk - podchwycila setniczanka. - Pan Stanislaw mi opowiedzial! Prawdziwy pan Stanislaw! To byl jego tatko i-on sam! I jego ojciec wezwal tego piekielnika do siebie na lancuch! Ot, popatrzcie: glowa juz inna - a twarz stara! To nie jest pan Stanislaw! To w ogole nie jest czlowiek! -A kto? - sapnal Mykola, poniewczasie kreslac na piersiach znak krzyza. -Zyjawiec... - slowo to padlo z ust Sale niczym ciezki kamien. Po sali jakby rozeszly sie kregi - ciche i straszne. Kobieta poczula, ze wparly sie w nia spojrzenia wszystkich obecnych. Coz, racje maja ludzie: jak sie powiedzialo "afal", trzeba powiedziec i "bar". Zwiazal ich ze soba Los, teraz sadzone im razem zginac albo razem znalezc ocalenie. Maja prawo wiedziec wszystko, co wie ona. -Zyjawiec, panowie, to - o ile mi wiadomo - bezcielesna istota majaca wielka sile zyciowa. Moze trwac w czlowieku, w broni, w drogocennych klejnotach... niekiedy w starych zwierciadlach. Ale najchetniej wciela sie w czlowieka. Jezeli tak sie stanie, stopniowo wypiera... nie, stopniowo przetrawia, pozera swego gospodarza. I przejmuje jego cialo. Powiadaja, ze czasami wprost z jednego ciala do drugiego przechodzi, ale czesciej przenosi sie za posrednictwem przedmiotow... Najpierw chce, zeby go wezwac, a potem... Sale na chwile umilkla, zbierajac mysli i w powstala cisze wtargnelo pelne zdumienia pytanie setnika Longina: -Jakze to wiec, pyszna pani? Ten twoj Zyjawiec - to zly duch, cos na podobienstwo czarta? Dusze zjada? -Nie, mosci setniku - odpowiedz kaf-Malacha, o ktorym wszyscy jakby zapomnieli, zabrzmiala niespodziewanie ostro i wyraznie. -To bzdury. Zabobony. Zyjawiec wcale nie jest zlym duchem, ktory pozarl czlowieka. Przeciwnie, to czlowiek, ktory pozarl zlego ducha. Sale Kewal spostrzegla, ze wymawiajac slowa "zly duch", kaf-Malach za kazdym razem lekko sie usmiecha. -Chcecie zrozumiec, widze - odezwal sie znikacz po chwili milczenia. - Sprobuje. Tylko slowami trudno bedzie. Trzeba pokazac. Podejdz do mnie, Jehudo ben-Josif. Pomozesz mi. Ty przeciez juz prawie zrozumiales... Bedzie ci lzej. Judka wahal sie bardzo krotko. Zmarszczyl czolo... a potem kiwnal glowa na znak zgody i podszedl do kaf-Malacha. Setnik jeszcze chcial o cos zapytac, ale zapomnial o co. Jakze tu sobie cokolwiek przypomniec, kiedy traci sie pamiec. Longin Zagarzecki, setnik walecki i troche, choc niewiele - marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru ...i przysnil sie Longinowi Zagarzeckiemu straszny sen. Za jasnego dnia, na jawie. Stal jakby na stopniach bialej werandy i nie stal ot, tak sobie, ale utkwil jasne oczy w szarej matence ziemi, czekajac na kare z niebios. Za jego plecami zas rozrosl sie ogrodek: sliwy, brzoskwinie i ten dziwny owoc, ktory Swierzbiguzowi gadzina w paszcze wsuwala, a poza tym rozmaite ni to jablka, ni to wisnie - nic tylko rwij i jedz, skoro ci zycie niemile. Taki niewielki Raj mial z tylu. Wygnali stamtad pana Longina i zamkneli przed nim furtke na wieki wiekow. Westchnal setnik i podnioslszy oczy, spojrzal przed siebie. Na werandzie stol, a przed nim lawki w dwu rzedach, pod scianami i pod rzezbionymi kolumienkami balustrady. A za lawkami, dzieci. Za stolem siedzi w krzesle na kolkach stary dziadyga. To tak po prawdzie, ale mowiac grzecznie: bardzo stary czlowiek. Siedzi, mlaska grubymi wargami i w ogole nie patrzy na dzieci, tylko na Longina. -No, siadaj, urwisie! - powiada. Usiadl setnik Lqagin na laweczce z brzegu. Rozejrzal sie: Matko Boska! Tam czarnowlosa dziewka: kropka w kropke wiedzma Sadlo! Mala, ale twarz ta sama! Obok niej wierny esaul, pan Ondrij sie rozsiadl, tylko zamiast szabli, linijke trzyma w raczkach. A to Myko-la, Chwedir w okularach i Jarynka wiercipieta... Judka Duszogub; tez maly, ale z broda. Pejsy mu sie kreca przy skroniach az do ramion, jak u tego starucha na krzesle. Jeszcze raz przyjrzal sie wszystkim pan setnik: coz to sie wyrabia, dobrzy ludzie?! I esaul ma pejsy, i Mykola, a Chwedir to juz w ogole jarmulke plisowana na leb wlozyl! Dokad on trafil, Longin Zagarzecki?! Do jakiegos zydowskiego chederu? Do nauczyciela melame-da? Nigdy przeciez nie znal nawet tych slow, a teraz same wyplynely i jeszcze ze znaczeniem. Podniosl dlon, ku swej przekletej glowie i dotknal palcem skroni. Miekko, w dol, opadaja krecone pejsy. I zrozumial setnik: jest Bog na niebie! Kazdy z grzechow trzeba odpokutowac, kazdemu z grzesznikow - jego pieklo, osobne! Przeciez wobec takiej drwiny piekielna patelnia rajem sie wyda, o smole bedziesz czartow blagac jak o manne niebianska... Wszystko. Odplata. Trudno. Idzie porcjami, jak krew z rany. Miesza sie jednakowo: grzeszne z cnotliwym, trefne z koszernym. Teraz wiem, jak to jest. Kiedy o kulach. Kiedy z przewodnikiem. Kiedy? -Rawie Elisha, chcieliscie... - no, oczywiscie, swinski cycek Judka i tu wyrywa sie pierwszy. Starzec spojrzal na niego i przez chwile trzymal go na uwiezi wzroku. -Ja? Chcialem? I czego takiego wedle ciebie chcialem, ty hanbo ojca swego i matki swojej? "Slusznie! - stwierdzil w duchu parchaty Longin. - Bij swoich, zeby obcych strach oblecial! Zuch dziadyga!" -O opetanych, o opetanych! - wszyscy zagadali naraz niczym sklocony kahal: Jarynka piszczy, Mykola wtoruje jej basem, a Chwedir ciagnie niczym podpity diaczek z cerkiewnego choru. Boze milosciwy: i sam setnik wola mimo woli: -O opetanych bysmy chcieli, rawie Elisha! O tych, ktorych czarty opanowaly! W tym momencie za plecami dziadygi pojawil sie czlowiek. Nie, nie czlowiek, do kata! - czart! Dawny znajomy. Mrugnal Longinowi zoltym okiem; jakby chcial zapytac: jak sie podoba goscina - i zaczal melameda przewozic po werandzie. Jakby to pomagalo w mysleniu. -Glupis ty, kaf-Malachu - ciamka wargami stary grzyb i serce podpowiada panu setnikowi, ze przeklety dziadyga zwraca sie do niego, Longina Zagarzeckiego. Choc po swojemu, uzywajac wyzwisk, ale do niego. Pozostali tez umilkli i czekaja. - Czyzbys nie slyszal z ust nauczycieli, filarow synagogi: jak opetal bies benTamlion corke rzymskiego imperatora i jak rabbi Szymon ben-Jochai wygnal tego biesa w imie Swietego, Ktory Jest? Malo ci tych opowiadan? Zamyslil sie pan setnik i podrapal po ciemieniu. Nie, tego akurat opowiadania nie slyszal. W synagodze tez nie byl, odkad na swiat przyszedl. Ale... diak Foma Grigoriewicz, zazywszy porzadna porcja tabaki, lubil po raz setny zaczynac opowiesc o tym, jak to Chrystus Zbawiciel przepedzil czarta z opetanego i wpedzil go w swinie... w swinie! Tak bylo. "...nauczyciele Tory! Zazdrosnie strzegacy lud przed innymi wierzeniami! Znawcy sensow!" - warczy bardzo stary czlowiek, ja zas wiem, iz rzeczywiscie jest wsciekly. On, ktory i teraz jeszcze potrafi wtracic podczas nauk: "Czterech ludzi nie cierpi Swiety, Ktory Jest, i ja tez ich nie lubie...", potajemnie jednak pragnie uznania zwyklych sasiadow mieszkajacych na tej samej ulicy, pragnie ich okrzykow zachwytu i oklaskow, zamiast tego doczekal sie zas tylko spluniec, ktorymi kwituja jego przejscie, gdy raw Elisha przejezdza zaulkiem na swoim osiolku. Wie, ze to smieszne. Ze to czcza proznosc. Rownie jalowa, jak pogon za wiatrem. Wie, a jednak tego pragnie; i mimo wszystko, drwiac z samego siebie bedzie tego skrycie pragnal az do smierci". Krzeslo sie zatrzymalo. -W swinie? - dziadyga melamed wbil spojrzenie prosto w Longina i setnikowi wydaje sie, ze to spojrzenie wywraca mu dusze na nice, jak praczka wywraca przeznaczona do wyprania switke. - Mozna i w swinie... Swinia, to stwor nieczysty, nierozumny, drzwi do niej stoja otworem i bies moze w nia wejsc jak do wlasnego domu. Ale czlowiek... Spojrzysz nan po raz pierwszy i sam siebie zapytasz: w czym jest lepszy od swini? W niczym! W czym Go przypomina, w czym jest do Niego podobny?! Ale gdy lepiej sie przyjrzysz i przetrzesz oczy, spostrzezesz: nie ma on wroga, nie ma przyjaciela, nie ma ciemiezyciela i nie ma zbawcy! Sam jest sobie najgorszym wrogiem, najlepszym przyjacielem, najbardziej okrutnym ciemiezycielem i oczekiwanym zbawca! Wszystkie drzwi do jego duszy tylko sam moze zamknac i otworzyc. Gdy ujrzycie opetanego, wiedzcie, ze sam przez siebie jest opetany, nie przez biesy nieistniejace... Ucichla dzieciarnia siedzaca w lawkach. Ucichl setnik Longin i ponownie podrapal sie po ciemieniu. Staruch niby plecie glupstwa - ale od jego mowy jakby przeciag przez glowe przelatuje. Niesie pyl po wszystkich zakamarkach, szara pajeczyne w kleby zbija i wynosi przez okno, na wiatr! Milcz, staraj sie zrozumiec i zapamietac. -Powiem o czym innym: o Granicznych Malachach, Istotach Sluzebnych... o aniolach. Sa swiatloscia i w ludzkim swiecie moga sie pokazywac tylko w postaci materialnej. Ale skadze ja wziac, ta postac? Gdziez ja znalezc, jak nie wsrod ludzi, stworzonych z ziemskiego prochu?! "Zgadza sie - stwierdzil w duchu setnik walecki. - Przeciez goly na ulice z domu nie wyjdziesz, potrzebne portki. Zeby wstydu sobie nie narobic, golym zadkiem swiecac. A skad te szarawary wziac? Albo ze skrzyni, albo na jarmarku w Soroczyncach kupic trzeba. Dobrze mowi dziadyga". Mysl ta setnikowi wydala sie tak madra, ze gdy esaul Szmalko przygrzal mu z tylu linijka w plecy, nawet tego nie zauwazyl. -I oto czasami objawia sie Malach-poslaniec czlowiekowi: "Ustap mi miejsca, wpusc! Ty mi dasz cialo na krotko, a ja ci odplace tak, ze korzysci nie przeliczysz!" I niezbyt czesto, ale zdarzaja sie smialkowie, ktorzy niczego nie maja do stracenia. Jednego kazn smiertelna czeka w kwiecie wieku! Drugi jest chory i lekarze rece tylko rozkladaja. Trzeci gotow oddac dusze za krewniaka albo kochana osobe, ale sil mu brak. Godza sie i zawieraja umowe ze swietlistym aniolem. A w tej umowie powiedziano: z wlasnej woli wpuscilem, z wlasnej i wypuszcze. Starzec nabral tchu. -A gdy termin mija, nie kazdy czlowiek godzi sie na to, zeby z dobrej woli i w dobrym zdrowiu Malachowi pozwolic na odejscie. Kto wyzdrowial, boi sie ponownego nawrotu choroby. Kto uszedl smierci i przezyl egzekucje - boi sie nowej. Kto przyjaciela uratowal - sam popadl w biede. A Malach to swiatlosc i kto ma w sobie te swiatlosc w nadmiarze, wiele moze uczynic. Wiec nie zwracaja ludzie wolnosci aniolowi zgodnie z umowa, nie wyrazaja zgody na odejscie z dobrej woli. Zostan jeszcze troche, mowia. Badz mi aniolem-strozem. ... w glowie sie kreci. Trzeba wytrzymac. Otoz i Jehuda, caly bialy, nawet broda mu jakby pobladla... posiwiala ryza broda, szron ja osrebrzyl. Trzeba. Wytrzymac. W przeciwnym razie niczego nie pojme... nie pojmiemy. Raw Elisha, zlosliwy Obcy zamkniety w bezsilnym ciele! - pamietasz, jak mnie pytales? Pytales mnie, czy moge zamienic miejscami rzeczywistosc zewnetrzna i wewnetrzna, czy moge sie wywrocic na zewnatrz, na wskros - i oswobodzic sie calkowicie? Wiesz, teraz mi sie wydaje - ze tak. Moge. Przeciez "wewnatrz" i "na zewnatrz" w gruncie rzeczy sa tym samym... -...zostan jeszcze! Krzyczy kaf-Malach, szamocze sie i sieje wokol swiatlosc, jak opetany bryzga slina. Ale wyjsc bez pozwolenia nie moze. Strasznym dla niego lochem jest ludzkie cialo. Nie pojsc w swiat nie mogl, skoro Granice rozkazaly Istocie Sluzebnej: "Idz" -ale i zostac w swiecie sie boi. -Czego? - w zaleglej ciszy pytanie setnika Longina zabrzmialo niczym westchnienie. Cisza byla ogluszajaca, zimna i przejmowala mrozem, mimo iz wokol grzalo letnie slonce. - Czego sie boi? Bylo to nie za bardzo zrozumiale: wpuscili skrzydlatego aniola, jakby na nocleg do chaty, a teraz z dobrej woli wypuscic go nie chca. Jak na tureckiej galerze: chciales poplywac, a zostajesz w kajdanach i przy wiosle. Ale z galery czasem uciec sie udaje... A tu nie galera, czlowiek. Umrze swoja smiercia i aniol znow moze pohulac po niebie... znaczy po tej ich Granicy. -Ty... ty, znaczy... Chcial setnik powiedziec: "Ty, zaprzancu Chrystusowy jeden, koncz balwana udawac! Zaczales mowic, to mow do konca!" Chcial, ale nie wyszlo. Jezyk mu zmartwial. A bardzo stary czlowiek tylko patrzy, caly czas na niego, Longina Zagarzeckiego; wszystko pojmuje - i to, co powiedzial, i to, co mu w krtani uwiezlo. Nie ma urazy w jego glosie. Obrzuca setnika spojrzeniem zywym, blyszczacym i mlodzienczym. Przebieglym. -Graniczny Malach boi sie smierci czlowieka-lochu! Wedle prawa po smierci czlowieka, zanim swobode odzyska, jeszcze przez dwanascie miesiecy w gnijacym ciele tkwic musi. Czy nie wyjdzie jako szaleniec? Czy swiatlo nie stanie sie Mrokiem? Zagryzl setnik wargi i ugryzl sie w jezyk. Do krwi. Wydalo mu sie nagle, ze nikogo nie ma wokol na lawkach. Ze tylko z nim rozmawia starzec, i tylko jemu patrzy w oczy. Z serca mowi do serca. -Ale smierc cielesna nie jest mu jeszcze najstraszniejsza - to, co najgorsze, dopiero przed nim. Plonie obce swiatlo w cielesnym naczyniu, a czlowiek je powolutku przerabia swoja dusza, trawi kwasem ludzkich pozadan... Przeciez ludzkie dusze, zgodnie z tym, co powiedziano w ksiedze "Zohar", wyzsze sa ranga od anielskich. Dlatego tez nie chcieli aniolowie pierwszemu Adamowi sie poklonic; dlatego tez sluza, nie kochajac. Przejdzie rok, drugi, nadciagnie trzeci - i zapomni uwieziony Malach o tym, kim jest i kim byl. I juz sobie nie przypomni. Starzec umilkl na chwile. Poruszal tylko wargami. ...Rawie Elisha! Jeszcze troche! Sam przeciez nie zdolam... nie potrafia objasnic! Jeszcze troche! -...byl czlowiek i byl w nim aniol, zgodnie z umowa. A zostanie na wieki: czlowiek krzywoprzysiezca z nadmiarem skradzionego swiatla wewnatrz. Zyc bedzie dlugo. Zawladnie sztuka czarow. Z ciala przeniesie sie w przedmiot, z niego znow w cialo, jesli bedzie trzeba, przeskoczy wierzchem na plomieniu pozbawionego pamieci Malacha. Ojciec na starosc odmlodzi sie na koszt syna, sam zreszta synem sie swoim nazwie! I pozyje jeszcze troche, dopoki wnuk nie dorosnie... A durnie caly czas dra sie jednym glosem: biesy... opetanie... I wtedy Longin przestal starucha slyszec. I widziec go przestal. Pomyslal o sobie. Ni to sen we snie mu sie przytrafil, ni to zwid jakis przywidzial. Zobaczyl sam siebie, jak ponownie do piekla sie wybiera, na poszukiwania swojej Jarynki jaskoleczki. A przychodza do niego nie Rudy Panko i Judka Duszo-gub ze swoja propozycja - tylko aniol z nieba sie zjawia. Serafin o szesciu skrzydlach. No, niechby i nie z nieba, ale Graniczny - nie w tym rzecz. Staje przed nim i trabi niebianskim glosem: "Wpusc mnie, przyjacielu-Longinie, do siebie do srodeczka. Ja poprzez twoje czerkaskie cialo zalatwie mala sprawe, a i o tobie, moj drogi, nie zapomne i wszystko ci odpracuje!" Longin az sie znow podrapal po ciemieniu. Ej, setniku, poszedlbys na taka ugode? Jasna sprawa, tanecznym krokiem! Nie wiedz-mistrz przeciez, ani parch ja sklada - tylko sam aniol! Przyklepali, umowe podpisali. Krwia? A niechby i krwia, malo to jej w zylach plynie? Co dalej? A dalej tak: tych Malachow na Granicy nie trzeba na szable brac! - sami przepuszczaja i nisko sie klaniajac, witaja chlebem i sola. Drozke dywanem sciela, prosimy bardzo, zacni ludzie! Czart od Longina-aniola precz ucieka, wiedzme Sadlo dreszcz trwogi przenika... a przy szturmie? Ech! Hulaj dusza czerkasie! Rab z ramienia, siecz szabla wraze pulki! Anielski plomien w duszy Longina gorzeje, sily ma setnik za dziesieciu, szable sie go nie imaja, strzaly przelatuja obok. Nie wiadomo czemu nagle go zemdlilo. Jakby po pijaku wyszedl sie bic z malymi dziecmi. Ty je tluczesz, jak ci sie zywnie podoba. Tego z kopa, temu piescia, tego do wora i w bloto! A one tobie... moga sie tylko drzec wnieboglosy, az w uszach cie piec zacznie. No i dobrze. A dalej? Jakze dalej bedzie? Oto odnalazl ojciec corke i aniol odzywa sie wen po raz drugi: "Dalejze, wypusc mnie! Ja tymczasem swoje zrobilem, ty tez dopiales swego, trzeba dotrzymac drugiej czesci umowy! No, dalej, czemu zwlekasz? Twoja zgoda mnie trzyma niczym siedem zamkow i zapor!" A jezeli znow jacys wrogowie sie znajda? Przez Granice, na przyklad, droge wyrabywac sobie przyjdzie? Nie, serafinku ty moj, Malaszku mily! Poczekaj troszke, az wrocimy! Teraz juz setnik zobaczyl wszystko niczym na jawie: do domu wrocil, w calych Walkach hulanka, ze przez tydzien nikogo trzezwego nie znajdziesz... ale oto zawieszenie broni z Turkami sie skonczylo. Albo tatarstwo nadciagnelo. Albo nowy Dziki Pan w okolicy sie pokazal. Albo choroba sie jakas do niego przyczepila. A potem zobaczyl najgorsze. Stol w chacie, a na stole leb Longina Zagarzeckiego lezy. Stary, lysy czerep, na zoltych niczym wosk skroniach tylko miesnie drgaja. A przed stolem chlopak mlody stoi... Jarynki synek, znaczy... widzisz, jak to wyrosl! Stoi i w dloniach dziadkowa "ordynke" trzyma. -Pojdziesz do mnie na szable? - pyta. Lodowaty dreszcz przejal setnika do szpiku kosci. Zawrzal gniewem Longin, rozpedzil przywidzenie na cztery wiatry, rozejrzal sie i widzi: stary Zyd, siedzacy w krzesle, usmiecha sie do niego. Cieplo sie usmiecha, ze zrozumieniem: i coz, panie setniku, zajrzeliscie we wlasna dusze? Coscie tam zobaczyli? Wokol grobowa cisza. Rozplywa sie w nicosc weranda, stol i laweczki pod balustrada. Pusto. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru Wstrzasal mna dreszcz. Nie ten slodki, wywolany wibracjami sfer, nie ten od szelestu lisci Drzewa Sfirot! Targal mna przeciwny mej naturze, obmierzly dreszcz smiertelnego ciala, ktore tracilo resztki sil. Nawet i ten drobiazg wiedzy, ta szczypta, ktora mi sie udalo pokazac kazdemu z nich w jego jezyku i jednoczesnie - w Jezyku Wyjatku... Nawet i to wycisnelo ze mnie ostatnie poty. Gdyby nie Zaklety, ktory w pore podal mi ramie... "Czyzby tak wlasnie mialo juz zostac na zawsze?! - niczym najemna placzka lkalo moje nowe, mizerne, podatne na trudy i cierpienia cialo, zapomniawszy o tym, ze do niedawna jeszcze bylo zlota osa w medalionie. - Nie chce! Lepiej juz nie byc w ogole, niz byc takim!" -Glupis ty, kaf-Malachu! - rozlegl sie cichnacym echem w glowie wyrok. Jak zwykle, masz racje, madry rawie Elisho. W rzeczy samej glupiec ze mnie. Po coz wzywac niebyt, ktory ludzie nazywaja "smiercia" - skoro to "zawsze", widmo wiecznej meki i tak przemija. Dawniej sie smialem i zwijalem w spirale dni, lata i wieki! Dawniej do glowy by mi nie przyszlo, by rozmyslac: czy moze byc tak, ze kiedys czas "prawie sie juz skonczy?!" Moze byc. Na wlasnej skorze sie przekonalem, ze moze. Konczy sie czas, powietrze, milosc... i wolnosc. Zmienilem sie. I nadal sie zmieniam, coraz szybciej i nieodwracalnie. Ludzie maja takie powiedzenie: "Z kim przestajesz... Madre powiedzenie. Jakby z mysla o mnie stworzone. Ale od tej chwili po wieki wiekow Chleb Wstydu niech jedza inni. Zastygle w bezruchu figurki ozywaja. Jakby ustepowal sku-wajacy je mroz. Zaczynaja sie bezladnie poruszac. Doskonale ich rozumiem. Pogubili sie. Zabladzili wewnatrz samych siebie. Usiluja przeksztalcic to, co im ukazano, w znane sobie Slowa i obrazy, oblec je w lupiny wytartych od czestego uzywania pojec, zeby na zewnatrz widac bylo jedynie sam brzezek oslepiajacej prawdy. Bzdura, blyszczaca zabawka, na poczatku niestraszna i prawie zrozumiala. Bardzo sie staralem, zeby ich rozum nie odrzucil tego, co im ukazalem - ale czy moje starania zakonczyly sie powodzeniem? Ale Zaklety i chyba jeszcze Przewodniczka... -We lbie sie czlekowi kreci - poskarzyl sie setnik, nerwowo pocierajac spocona, niemal szkarlatna lysine. - Hej, czarcie, posluchaj, gdziesmy to byli? W Jerozolimie, czy co? Nie odpowiedzialem, bo on zreszta wcale nie czekal na odpowiedz. -Juz bym wolal w Jerozolimie - burknal esaul, pociagajac nosem i mocno sie krzywiac. - Tam choc zapach byl przyjemny, jablkowy, a tu... Szmalko niespodziewanie podszedl do wybitego okna i wyjrzal na zewnatrz. -Sloneczko juz chyli sie ku ziemi! Wieczor bliziutko! Chlopcy lezeli martwi na najgorszym upale! Pochowac by ich trzeba po ludzku, panie setniku! -Dobrze mowisz, Ondrij - potwierdzil setnik krecac glowa, by rozruszac zdretwialy kark. - Nasza wina: zapomnielismy, zamyslilismy sie wszyscy. Tylko gdzie ich pochowac? Same kamienie dookola. A za wrota na razie lepiej sie nie wychylac. Przewodniczka lekko dotknela jego ramienia. -U nas jest tradycja, zeby zamki stawiac na kosciach przodkow. Rodzinne krypty zwykle leza w podziemiach, pod polnocnym skrzydlem zamku. Z pewnoscia znajda sie tam wolne komory... -Dobrze. Mykola, Chwedir! Zejdzcie tam i sprawdzcie. Tylko pochodnie wezcie ze soba. Jeszcze gdzies zabladzicie. Nie slucham setnika. Tylko... tak, niewatpliwie, pociagam nosem! Musze. Oddychac trzeba raczej ustami, a wibracje, ktore ludzie nazywaja zapachami, z trudem sie przez nie przedostaja. Wydaje mi sie, ze moje nowe-stare cialo samo zaczyna o mnie dbac. Dziwne. Przedtem nie oddzielalem swojego "ja" od ciala. To byla jedna calosc. A teraz? Nie wiem. Teraz niczego nie wiem. Czyzbym mial dusze, oddzielna od ciala? A jezeli jest - to czy byla zawsze? Pomoz mi, rawie Elisho! Zaczalem juz przywykac do tych kamyczkow mojego przyszlego grobowca: "teraz", "wczesniej", "dusza", "cialo". Zaczalem odczuwac przeciwienstwa! Przestalem byc caloscia! Zreszta w istocie przestalem byc caloscia: kimze jestem teraz? Mizerna czastka dawnego kaf-Malacha. Marnotrawnego Aniola, milosnika smiertelnych kobiet i zatwardzialego lamacza Zakazow. -Mam honor zameldowac, panie setniku: pod polnocnym skrzydlem zamku, tak jak mowila pani Sale, odkrylismy zamkowa krypte. Sa tam wolne pomieszczenia przeznaczone do pochowku... -Przeznaczone, powiadasz? Tak zrobimy. Choc nie w rodzinnej ziemi, ale pochowamy chlopcow z honorem i godnie. Rozejrzyj sie Ondrij i zobacz, z czego by tu krzyze zbic. Nie godzi sie prawoslawnych ludzi bez krzyza chowac... -Zalatwi sie, panie setniku, bez obaw... -No to chodzmy. Przeniesmy braci... -Tatku? Czy godzi sie malego Kniezyca tu zostawic, z ta glowa przekleta? - wysunela sie z kata Jaryna. -1 malego diablika? - 1 czumaka? -Czumaka na razie ruszac nie mozna, rana sie otworzy i umrze - uciela Sale Kewal. - O chlopczyka ja sie zatroszcze. Chodz ze mna, malenki, nie boj sie - pochylila sie nad kniezycem. No, a swoim synem to juz ja sie zajme. Racje ma panna setni-czanka - nie godzi sie zostawiac dzieci ze zdychajacym Zyjawcem. Chodz do mnie Jutrzenko, wezme cie na rece... ot tak. Wiesz, czasami czuje strach - kim ty bedziesz, jak dorosniesz? I wtedy szepcze sobie to, co zachowala moja stara pamiec: a niech sobie bedzie, jaki chce, byle tylko mogl dorosnac! Byle tylko... -Hej, panowie? Gdzie idziecie? - okrzyk Zyjawca zaskoczyl wszystkich. - Czasu juz tyle, co nic, a oni... Trzeba sie spieszyc! -W tym masz racje, piekielniku - setnik Longin odwrocil sie na progu. - Trzeba sie pospieszyc. Nasi pobici chlopcy nie moga czekac. A ty... poczekasz, nie skapiejesz. A jak skapiejesz, tez niewielka strata! Longin sazniscie splunal na posadzke i wyszedl. Pozostali wyszli za nim, nie zwracajac uwagi na rozpaczliwe wrzaski Zyjawca. -Judkaaaa! - nioslo sie za nimi. - A ty gdzie leziesz? Zamiast popa?! Odpowiedzi nie doczekal sie Dziki Pan. Z Sale Kewal obu chlopcow polozylismy na gorze. Kobieta uzyla Slowa Ruach i zmeczony Kniezyc natychmiast zasnal obok mojego spiacego synka. -Chodzmy, pomozmy im - odezwalem sie. - Masz... a moze sa tu gdzies w zamku... naczynia, z ktorych wydobywa sie zapach? Z nimi bedzie lzej. Przewodniczka tylko kiwnela glowa. A ja patrzylem na nia i zastanawialem sie, idac na dziedziniec: kim sa dla mnie ci ludzie? Co mi do ich pogrzebowych obrzedow? Po coz, tracac ostatnie sily, dalem im zupelnie zbedna w obliczu zaglady wiedze? Po co to wszystko? Moze zrobilem tak dlatego, ze staje sie takim, jak oni? Zaczynam odczuwac samotnosc? Chce sie przed nia ukryc? Przedtem jako kaf-Malach moglem byc wszedzie i zawsze. Czas i odleglosc nic nie znaczyly dla Marnotrawnego Aniola. Kiedy kochalem - a tak, nie wypieram sie, kochalem - swoja Jaryne, w kazdej chwili moglem sie znalezc obok niej i nawet odchodzac, nie bylem samotny. A teraz... Co sie ze mna dzieje? Kim albo czym sie staje?! Na dziedzincu zebrali sie wszyscy; jedni u wylomu, inni posrodku, jeden tylko Chwedir wlazl na blanki. Ludzie patrzyli w niebo, w dal i ponownie w niebo. Wiedzialem, czego sie spodziewac, ale nie sadzilem, ze bedzie to takie piekne. Piekne i straszne. Wieczor nie wieczor, dzien nie dzien... noc nie noc. Nad naszymi glowami wisi teczowa kopula. Wydaje sie; ze tylko wspiac sie na palce, wyciagnac reke - i mozna jej dotknac. Po kopule przebiegaja roznobarwne ziarenka wszystkich naraz aspektow, od Hesed do Gewury, od Milosci do Sily, od zarania zycia po jego kres - i ponurymi falami spadaja ku horyzontowi. Ale ten horyzont rozciaga sie calkiem blisko; krok, dwa i dotkniesz go palcami... Ile zostalo? Doba? Dwie? Nie mam pojecia. Naczynie, w ktorym dzieki upartym wysilkom bejt-Malachow zabraklo sprawiedliwych, docieralo juz do wyznaczonego mu kresu istnienia. Tecza na niebie, a obroncy nie masz. Wkrotce wszystko co istnieje, wycieknie przez dziure calkowicie, bez reszty i czyrak zablizni sie Granicami. Byl swiat, zostanie blizna. Granica. Blizna. -Patrzcie! Patrzcie tylko! - to Chwedir. Bursak i na krawedzi zguby bedzie podziwjal kolejne cudo: - Patrzcie tylko, co to sie wyrabia! Ze wszystkich stron runely ku nam dzwieki. Wrzawa, wycie, jakies niepojete pochrzakiwania... krzyki? Chlip-niecia? To za murami. Przeklinajac w stu jezykach bol kolan, wspialem sie na galeryjke obok bursaka. Wokol ksiazecej kwatery, wokol namiotu z teczowym sztandarem rozgrywaly sie niewyobrazalne sceny. Tloczylo sie tam mnostwo ludzi, ktorzy wrzeszczeli, ciagnac ze soba swoje skromne skarby; niektorzy kopali juz jamy nie opodal lasku, zolnierze odpedzali szczegolnie natarczywych, stopniowo wypierajac tlum za obszar ogrodzony ochronnym walem i fosa. W tlumie krecily sie grube karly blyskajace zielenia oczu, przed ktorymi usuwali sie na bok chuder-lawi i bardzo ruchliwi osobnicy podobni do drapieznych pasikonikow. Na skraju obozu grupka pokrytych stalowymi iglami jezow lazila za ogromnym pajakiem, ktory kulil sie rozpaczliwie; od czasu do czasu szczegolnie zuchwale jezyki kluly lekko ponurego stwora w kosmaty zad, ale tak naprawde nikt nikomu nie robil krzywdy. Jak podczas pozaru lasu, kiedy wszyscy, zapominajac o niedawnych swarach, ratuja sie wspolnie. -I lew bedzie spoczywal obok jagniecia - mruknal stojacy obok mnie Chwedir, przecierajac okulary skrajem kurtki. - Wiecie, panie dziwaku... myslalem sobie, ze jakos inaczej to bedzie wygladalo... -Zejdzmy na dol - zaproponowalem. - Niedlugo sie tu od nich zaroi. Nie bedzie czasu na myslenie o pogrzebach... -Przestancie sie gapic! - zagrzmialo z dziedzinca. - Coscie, Sadu Ostatecznego nie widzieli, prostaki? Dalej, chlopcy, zbierac sie... Sale Kewal rozdala wszystkim kawalki tkaniny nasaczone jakimis aromatycznymi plynami. Ja zrezygnowalem - i tak mialem katar. Nigdy nie myslalem, ze jak go zlapie, to sie uciesze. Plomienie pochodni migotaly leniwie gdzies w przedzie, wydobywajac z mroku zarysy mokrych i sliskich kamieni, wyszczerbionych stopni schodow i zardzewialych, osadzonych w scianach zelaznych obejm na luczywa. Wkrotce wilgoc zostala za nami. Waskie schody wily sie kreto i zsuwaly coraz nizej. Glebiej, glebiej, do samego jadra ginacego Naczynia, gdzie wedle ludzkich wyobrazen rozciagalo sie Pieklo. Pieklo. Mowia, ze to akurat miejsce dla takiego jak ja. A oto i komory grobowe. Czerkasi rozchodza sie na boki, wtykajac pochodnie w miedziane, pozieleniale od starosci kuny - i ogien unosi sie ku sklepieniu, szybko pokrywajac sadza nisko zwieszone kamienie. Sadza jest tlusta i czarna. -O, tu jest pusto! -I tu! Nie... kosteczki jakies leza. Malenkie. Dziecko tu pochowali, czy co... -Szmalko, krzyze zbiles? -Mam zelazne prety, panie setniku. Zaraz je sklepie. -To zdejmujcie pokrywy. A ty, czarcie, na razie na schodach poczekaj. Nie godzi sie, zeby prawoslawnych ludzi czart do grobu odprowadzal. Bez urazy. Nie obrazam sie. Stoje na wyszczerbionych stopniach. Poczekam, dopoki martwych, pustych powlok nie poukladaja w medalionie z polerowanego kamienia. Poczekam, az zasuna na miejsce ciezkie plyty, a esaul polozy na nich prowizoryczne krzyze pospiesznie sklepane z zelaznych pretow. Az ucichnie echo glosu setnika, ktory niezbyt skladnie wymawia rozmaite slowa. Slowa, ktore uwaza za swiete. W czym zreszta ma racje. Wiem, wszystko to proch i marnosc nad marnosciami. W tych, co zgineli, zgnije tylko kruche cialo, a ich niesmiertelne dusze odejda daleko stad... choc ktoz moze powiedziec z pewnoscia, czy w istocie daleko? Moze blisko?! Tuz obok?! Nie, tego nie wiem. I przedtem nie wiedzialem, i teraz pozostaje w nieswiadomosci. Gleboko we wnetrzu zblakanego, Marnotrawnego Aniola tlucze sie sekretne echo, ktore zmusza go do wsluchiwania sie w zalobne modlitwy i do pochylenia glowy. Wydaje mi sie, ze rozumiem tych ludzi. Rozumiem ich. -...amen. Spoczywajcie w pokoju, chlopcy, i nie wspominajcie nas zle. Pewnie sie jeszcze spotkamy, pomachacie swemu setnikowi z rajskich ogrodow i przemowcie za nim sloweczko. A teraz chodzmy. Pomodlimy sie za dusze nowo przyjetych do chwaly bozej panskich rabow. -No, trzeba by... Milczac, ruszam przodem. Mysle o swoich sprawach. W plecy, z pociemnialego od wieku obrazu, ktory Mykola przymocowal nad drzwiami loszku, gniecie mnie pytajace spojrzenie. Oni nazywaja go Zbawicielem. Raw Elisha nazywal go pochopnym synem Josif i Myriam. Judka nazywa go ben-Prandurem. Ja go nie nazywam zadnym imieniem. Wydaje mi sie, ze on mnie teraz wola. Pyta bezdzwiecznie: co zamierzasz teraz poczac, glupi kaf-Malachu? Co?! Czy wiesz? Ide i nie odwracam sie ani nie odpowiadam. -A ten... Zyjawiec? - pyta ktos juz na schodach. -Ot, milczalbys lepiej, dnrniu! Ledwo co chlopcow pochowalismy, a ten juz zaczyna o tamtej gadzinie! -A co tam Zyjawiec! Lze jak pies! Slyszales, co nam ten stary parch o ich naturze opowiadal? Oddamy go kneziowi, niech sie pozra jeden z drugim! -A moze lepiej go zniszczyc? W piecu spalic? -I ugode z kneziem tez mamy spalic? Jak sie stad wydostaniemy? -Panowie, mam pewne podejrzenie... Sale Kewal akurat znalazla sobie wlasciwe miejsce na to, zeby podzielic sie z czerkasami swoimi podejrzeniami: schody sie skonczyly, wszyscy wyszli do przedsionka i przeznaczyli chwilke na odpoczynek. -...mam pewne podejrzenie, powtarzam. Sadze, ze knez Sagor tez jest Zyjawcem. A nawet jestem o tym przekonana. Jeden, ucierpiawszy w wyniku konfrontacji z panna setniczanka, chce wzmocnic swoja sile kosztem drugiego. -Taaak... -Oba buty z jednej pary! -A czy nam nie wszystko jedno: maca na swieto czy swieto na mace? Niech i knez sobie podje! Bedziemy mu zalowac kawalka macapurzyny? Pokaze nam drozke - i ja pierwszy za jego zdrowie czarke wodki wychyle! -I swinskim boczkiem zakasze! Ot parch! Pulkownik! -Chlopcy, a nie zelze nam knez? Aniola zezarl, teraz na drugiego paszcze szykuje. -A co tam z nich za anioly... -Tym bardziej! Znaczy, mozna lgac. Milcze. Stoje na stronie. Zamysl knezia widze, jakbym przez szklo patrzyl. "Pojdziesz do mnie na lancuch, na pierscien, na ziemie?!" na krawedzi zycia i smierci, gdy z Naczynia zostaje tylko troche cieczy na dnie, gdy z ciala zostaje tylko gadatliwa glowa. Pojdziesz? Jeden ma prawo wezwac: toc setnik walecki, nie jakis tam prostak; nie golodupiec, ale gospodarz! Drugi ma prawo sie zgodzic: knez wladyka, na dodatek z pozbawionym przytomnosci Malachem wewnatrz. Peknie Granica na jedna, krociutka chwilke. I nie zdolaja stawic oporu anielskie zastepy: ani z Prawicy, ani z Lewicy, bo tak bylo obiecane! A w dalekich Walkach, niczym ognik w drogocennym kamieniu, blysk w klejnocie, pojawi sie i na zawsze do nich przylgnie skrawek bylego Naczynia. I pojda ludzie od nowa ziemianki kopac, a potem i cale chaty stawiac. Rozblysna w Gontowym Jarze oczy zwinnych karzelkow, pyzate stworki rusza na drogi, zeby uczciwych kupcow straszyc, w gaju osiedli sie pajak straszydlo - pobiegnie chlopak z dziewka w noc Kupaly pod krzakami sie oblapiac, a ten ich zywcem w sieci zawinie... Z poczatku trudno bedzie, ale potem sie zrosnie. Nie oderwiesz. No, a pozniej, gdy rozproszy sie ostatek, oddawszy sam siebie nowemu miejscu... z czasem stanie sie w tym miejscu gospodarzem. Prawda, kneziu Sagorze? -Siebie samego knez ratuje! - wyrwal mnie z zamyslenia okrzyk panny setniczanki. -Ale jednoczesnie i nas! -A jak sprobuje oszukac, to go przycisniemy, jak Macapure! -Pan Macapura nie klamal! - glos Sale Kewal brzmial spokojnie i rowno, ale uslyszawszy ja, wszyscy umilkli jak na komende. -Czyli on tak naprawde myslal, ze nas oszukuje, poniewaz nie wiedzial, ze mowi prawde. Wszyscy macie tylko jeden sposob na to, zeby sie stad wydostac; musicie knezia zmusic do podpisania ugody i dotrzymania obietnicy. Przed samym kneziem - i przede mna z nim razem - sa dwie drogi. -No, dalej, pani. Powiedz nam, jakie? -Malachowie obiecali nam ratunek za robote, jaka tu dla nich wykonalismy. Ewakuacje do drugiego Naczynia. Praca zostala wykonana, a Malachowie nigdy nie klamia. Ale kiedy nad ginacym Naczyniem wisi tecza, nawet oni nie moga chodzic wszystkimi drogami, jakimi by chcieli. Pokazali nam, dokad moga nas przeniesc. Ale tam... panowie, to nie sa miejsca stworzone dla ludzi! Nie chce sie cicho starzec w piekle samotnosci, chocby mnie tam zywily Istoty Sluzebne! A razem z mistrzem - nie chce po trzykroc, po dziesieckroc! Ale mistrz... jezeli knez Sagor otrzyma glowe pana Stanislawa i odnowi dzieki temu swoja moc - uzyska jeszcze jedna mozliwosc wyboru. Moze sie zgodzic na propozycje Samaela i czekac, dlugo, choc nie bez konca, na szczesliwy przypadek. Albo... moze zaryzykowac i zawrzec umowe z panem setnikiem. Samael slowa dotrzyma w jednym i w drugim przypadku. Ale jakiego wyboru dokona knez... Panowie, ja po prostu nie wiem. Podniosl sie szum. Bezladny i do niczego nie prowadzacy. Kazdy staral sie wypowiedziec swoje najglebsze przekonanie glosniej od innych - a sciany echem odpowiadaly na "te dyspute", jak sie wyrazil bursak Chwedir. -Jehuda, daj mi medalion - odezwalem sie, podchodzac do Zakletego. Zdjal go bez slowa i wyciagnal ku mnie. Nie zapytal - po co ci on? Domyslil sie? Niewazne. Teraz - niewazne. Sala byla tuz obok, ale gdy tylko ruszylem ku drzwiom, wszyscy zaciekle sie do tej pory spierajacy ruszyli za mna. I to niewazne. Glowa nadal lezala na stole. Wargi ledwo dostrzegalnie sie poruszaly, szepczac cos, czego ja - nowy ja - nie moglem uslyszec, a po mozaikowej posadzce... Ranny czumak ostatkiem sil czolgal sie ku stolowi, zostawiajac za soba krwawy slad na ziemi. Prawa reke wysuwal przed siebie; zaciskajac w piesci maly krzyzyk medalik. -Grin, sukinsynu, gdzie leziesz?! -Wykrwawisz sie! -Jak zobaczyl mowiaca glowe, to sie przestraszyl i krzyzykiem zaslonil! -No to czemu sie do niej czolgal! -Czumaku! Slyszysz mnie? -Aaaa... - starszy syn mojej Jaryny z trudem rozkleja powieki. - Pan esaul? On... on mi... kazal, zebym... zebym go na krzyzyk wezwal. Ja... chcialem sie obronic... i nie pamietam, co bylo potem... -A to diabelskie nasienie! I krzyza sie nie boi! -No przeciez to aniol... byly... -Aniol? Powiedz lepiej - diabel z piekla rodem! Ty sie, panie czarcie... nie zlosc... ty, to inna sprawa... -A czemu mialby sie bac tego krzyza? Judasz go nosil, splamil zdrada i nienawiscia, nie masz w nim Bozej mocy... Reszty nie sluchalem. -Pojdziesz do mnie na medalion? -Pojde! - wyszeptaly sine wargi i podnioslem ku nim otwarte zlote cacko. Zlote okrety plyna po zlotych przestworzach, zlote chmury plyna po zlotych niebach, zlote pylki tancza w zlotych promieniach, nici drogocennego deszczu ciagna sie ku ziemi, peki zoltych lisci dzwonia na zoltych drzewach, na zlotym Drzewie-Sfirot... Drogocenny kokon natychmiast zrobil sie ciezszy i lekko sie zakolysal. Wewnatrz poruszal sie, jakby odzyskujac przytomnosc i badajac nowe mieszkanie, malenki rubinowy pajaczek. -Teraz twoja kolej, czarcie. Najpierw ja podjalem decyzje za wszystkich, nikogo nie spytawszy, potem ty. No coz, niech i tak bedzie. Ale czy sie nie boisz, ze on w ciebie wejdzie i twoja dusze pozre? A moze ty w ogole nie masz duszy? -Mam - nie wiem, na czym opieralem pewnosc, ale teraz juz bylem o tym przekonany. - Ale to dla niego za duzy kasek. -A czemuz to? -Dlatego, ze jestem kaf-Malachem. A to znaczy, ze jestem wolny. Jestem wcieleniem Wolnosci. Mozna mnie zabic. Ale nie sposob mnie do czegokolwiek zmusic. Jezeli nie udalo sie to nawet Samaelowi, ksieciu nad ksiazetami Lewicy... No, a nawet... jezeli mu sie to uda, to po prostu umrzemy. Obaj. Usmiechnalem sie do setnika Longina. -I on o tym wie. -Dlaczego? - zapytal cicho setnik. - Dlaczego taki jestes? -Dlatego, ze litera "Bejt", symbol Istot Sluzebnych, po wieki wiekow oznaczac bedzie: "Tak, a nie inaczej!" A droga wolnych, moja droga, zaczyna sie od znaku "Kaf" oznaczajacego: "A jezeli..." -To wlasnie powiedzial ci ten starzec? -Owszem. To wlasnie mi powiedzial. -Mnie by sie tez taki przydal! - setnik Longin wbil spojrzenie w posadzke, a mnie sie wydalo, ze patrzy na mnie i nawet okiem nie mrugnie. - Ech, ty czarcie! Mnie by sie taki przydal w Walkach! Przysiegam ci na Chrystusa Zbawiciela, ze sam bym mu synagoge zbudowal... -Panie setniku! Panie setniku, popatrzcie tylko! To wolal esaul. Stal przy otwartym oknie i koscisty palec kierowal uparcie w gore i na lewo. Popatrzylem. W teczowej kopule, akurat w miejscu wskazanym przez esau-la, plywal biedny, rozmyty sierpik. Miesiac. A na dworze ciemniej... Czas pozeral sam siebie, zwijajac sie w barwne pasma. Czas ostatni, najbardziej zalosny: czas sierota. I jeszcze ni w piec, ni w dziewiec pomyslalem: "Czas lamania Zakazow". Sale Kewal, zwana Laleczka Blady, rozmyty miesiac szczerzyl sie widmowym usmiechem przez pasma teczy. Kobiecie nagle zwidzialo sie, ze wszyscy znajduja sie wewnatrz odrabanej glowy - jedynej rzeczy pozostalej po umierajacym Naczyniu. Nienawistna tecza pochlonela juz cialo, ot, ostatnia pociecha - usmiechac sie do konca martwymi juz zebami czaszki. Kobieta potrzasnela glowa, ale uparta wizja nie znikla. Smierc pozwolila jej tylko na oderwanie wzroku od swego usmiechu - zeby mogla zobaczyc ja cala, bez reszty. Obraz zaglady przyciagal wzrok i nie pozwalal go od siebie oderwac. Co w tym widoku bylo osobliwie pociagajace? Szalencza wielkosc? Skazone piekno? Ktoz to wie? Teczowy calun smierci dawno juz otulil i skryl przed wzrokiem Sale najblizsza osade i zblizal sie teraz ku rzeczce, przez ktora pospiesznie sie przeprawiali ostatni uciekinierzy. Sale doskonale pojmowala, ze tamci nie zdaza... i tak sie stalo! Nieszczesnikow objal nieublagany calun. Sale zagryzla wargi. Woda w rzeczce podniosla sie krysztalowa sciana, zalsnila tysiacem barwnych iskierek i wydela sie ku gorze niczym gigantyczna fala; pochwycila rozpaczliwie miotajacych sie ludzi... czy ludzi? Nie rozroznisz: rece i nogi wyginaja sie niczym macki, w wodnym kolowrocie migaja jakies zamazane ksztalty, chwytajace sie zycia zebami i pazurami - za pozno, glupcy! Za pozno. Z daleka uslyszala tylko ciezkie ni to chlipniecie, ni jek - i to bylo wszystko. Znikla rzeczka razem z tymi, co spoznili sie z przedostaniem na tutejszy brzeg. Ci, co zdazyli, uciekaja jak szaleni. Maja z tym pewien problem: nogi sie pod nimi zalamuja, jakby biegli pod wiatr; co tam zreszta wiatr - wsciekly huragan! Zbija z nog i ciagnie wstecz, chocby za skore. Ot, tam jeden nie wytrzymal: odwrocil sie, zastygl w bezruchu - i sam w teczowy wir skoczyl, jak w glebine! Tylko kregi sie po nim rozeszly - od barwnego klebka, jak od kamienia rzuconego przez urwisa figlarza. Sale tez wyczuwala nieodparte przyciaganie nadciagajacej teczowej smierci. Wabila swiezoscia, swiatlem i poczuciem spokoju - wiecznego odpoczynku od trosk i klopotow. Caly nurt wydawal melodyjny dzwiek, czajacy sie gdzies na krawedzi slyszalnosci, ktory obiecywal cos wiekszego, niz zwyczajne istnienie. Moze to zreszta byla prawda? Oto juz i nadrzeczne drzewa wyciagnely ku teczy galezie. Pnie sie wygiely, i oblaly zywica - jakby chcialy same powedrowac do swiata za krawedzia. Do swiata, w ktorym panuje mrok. Czy naprawde mrok? -Nie spieszy sie kneziowi do podpisywania umowy - glos esaula chlusnal jej w twarz niczym wiadro zimnej wody i wyrwal z hipnotycznego transu. - A wyglada na to, ze najwyzszy juz czas. Jak myslisz, panie setniku? -Pewnie, Ondriju! Ten pecherz wkrotce wszystko pochlonie. No coz, skoro panu kneziowi niespieszno, to go pogonimy. Chodzmy! Powinnismy zdazyc! -Poczekajcie, panie setniku! Spojrzcie najpierw, bez urazy, jaka tam zawierucha w kneziowym taborze. Moze dlatego wlasnie poslow nie widac? Okazalo sie, ze podczas gdy wszyscy obserwowali natarcie teczowego calunu, pan konsul patrzyl na cos zupelnie innego. Sale Kewal spojrzala w kierunku wskazanym przez niego - i az cos zapieklo ja w oczach. Sadny dzien! Swiat sie przewraca do gory nogami - tak na niebie, jak i na ziemi! Wokol obozu otoczonego niedawno wykopanym i dosc plytkim rowem z walem i kregiem wozow na brzegach i ksiazecym namiotem posrodku - wokol tego ostatniego na ziemi skrawka wladzy i porzadku klebil sie dziko bezladny tlum. Uciekinierzy. Byli tam wszyscy, ktorzy zdazyli ujsc przed nadciagajaca zaglada, a teraz ze zgroza patrzyli na jej nieuchronne nadejscie. Mieszczanie, ktorzy pospiesznie porzucili domy bedace obecnie smiertelnymi pulapkami, chlopi z okolicznych wsi, wojowniczy mieszkancy lasu: zielonoocy krungowie w swoich niesamowitych oponczach z mchu, pyzaci mali chrongowie i prawie juz w dzisiejszych czasach niespotykani chuderlawi krangowie odludki, przypominajacy obciagniete skora szkielety z opaskami na biodrach. No i oczywiscie najrozmaitsza zwierzyna. Zelaznych jezy krecila sie wokol cala chmara, ale trafialy sie i bardziej zadziwiajace stwory. Na szczycie samojnie stojacego drzewa ulokowal sie nawet malenki, zielony smok. Zwierzeta zachowywaly, sie zdumiewajaco pokojowo, wlaczajac w to nawet te, na ktore samotnie lepiej sie w lesie nie natknac. Ludzie tez zreszta nie zwracali uwagi na klebiaca sie wokol zwierzeca halastre - nie mieli na to czasu ani ochoty. Ludzki wir wrzal gwaltownie, w niektorych miejscach wybuchajac pienistymi eksplozjami. Oto, niedaleko od kregu wozow otaczajacych oboz, nad tlumem uniosl sie jakis czlowiek w liliowym rozchelstanym kaftanie, podniesiony przez towarzyszow. Nad huczacym ludzkim morzem zagrzmial samotny, rwacy sie chwilami glos, ktory niczym oliwa usmierzal halasy, bo tam, gdzie docieral, ludzie milkli i zaczynali sluchac. Cos niecos z przemowy liliowego dolecialo i do zamku. Wszystkiego zrozumiec sie nie dalo - tylko oddzielne fragmenty: -...kogo winic, pytam? Kogo? Szakalika malenkiego przy sobie zatrzymal... Mazapurze pozalowal... magowie zza Granicy!... Szakal-Ojciec!... Szakal-Syn! naslali zgube... do nog, do nog poklonic sie trzeba!... -Nas o wszystko oskarzaja i psy na nas wieszaja! - ponurym glosem burknal setnik, najwyrazniej kompletnie zbity z tropu. - Polezc tam teraz, to na strzepy porozrywaja... -Zeby sie tylko na zamek nie rzucili! Nie wytrzymamy - zdradzil sie esaul ze swoimi obawami. -Tfu, zeby ci jezyk kolkiem stanal! Poczekamy, zobaczymy. Wszystko wskazuje na to, ze dlugo czekac nie bedzie trzeba. -...glowe, glowe trzeba zaniesc w poklonie! Na zlotym talerzu! - dolecialo z dolu. "Dowiedzieli sie chyba o kneziowym warunku. Tym dotyczacym wesolego Stasia - Sale wzruszyla ramionami i nagle przejal ja chlod. - Wszystkim wiadomo, ze knez Sagor to zawolany czarnoksieznik! Chca go sobie zjednac i wyblagac u niego ratunek. Licza na jego moc czarodziejska. Nie pojmuja, ze gdyby mistrz mogl cos zrobic, to dawno juz by ze skory wyskoczyl, zeby tylko zagladzie zapobiec. Racje ma pan setnik - najwyzszy czas na podpisanie umowy". Chcialabys zobaczyc smierc mistrza, Laleczko? Masz taka szanse! Wielka, wspaniala, teczowa! Prawda, ze zginiecie oboje, mocno objeci! Ale czy bedzie to wielkie nieszczescie? Po egzekucji Klika twoje zycie nie bylo i nie jest warte zlamanego grosza. Czy to nie wtedy zrozumialas, pojelas wypalonym sercem, ze twoje rodzime Naczynie zostalo skazane na zaglade? Bardzo szybko sie przekonalas, ze to nie twoje osobiste nieszczescie obleklo wszystko wokol w zalobne barwy. W bibliotece mistrza byly ksiegi. A wsrod nich - bardzo stare ksiegi. Lubisz czytac, Laleczko? Zaczelo sie to przed ponad stu laty. W ksiegach z tamtych czasow znajdowala szkice i rysunki dziwnych konstrukcji, recepty na zagadkowe eliksiry; byly wsrod nich traktaty wielkich filozofow i matematykow, tablice astronomow i sztuki dramaturgow, ktore wstrzasaly umyslami i sercami... gdziez sa teraz? Komu i do czego potrzebna jest nagromadzona w nich wiedza, tlaca sie w polmroku zamkowych bibliotek? Czy tylko do tego, zeby wychowany na starych ksiegach Rio mogl przemawiac staromodnie napuszonym stylem?! Co zapoczatkowano w poprzednim wieku? Dlaczego w twoim Naczyniu zaczelo sie tak trudno oddychac? Co spowodowalo zastoj i upadek? Skad w lasach pojawily sie wczesniej nieznane potworki, a ze wszystkich sztuk jedynie sztuka czarnoksieska rozkwitala teczowymi barwami? Z jakich to Otchlani podniosl sie zabojczy zaduch, ktory zaczal zatykac nam krtanie? A moze sami jestesmy sobie winni? Gnusne, leniwe, zle - ale najwazniejsze - obojetne na wszystko... laleczki? "Nie ma obroncy i nie ma nikogo, kto zmienilby wyrok" - wyplynelo nagle gdzies z glebin jej jazni. Czyje to slowa? Gdzie ona je slyszala? Niewazne. Ale... czy rzeczywiscie - to juz wszystko?! Po cos ty ozyla, Laleczko? Po to, zeby umrzec po raz drugi? Ale tym razem - na zawsze?! -...wszystko jedno, i tak nie ma juz nic do stracenia! - zabrzmialo z galerii. Sale ocknela sie. Spojrzala na zbiegowisko - zdazyla zobaczyc, jak liliowy kaftan ciagnie swoja mowe... i nagle w piers "glosu ludu" uderza belt z kuszy, puszczony od namiotu ze sztandarem. Krzy-kacz runal na grzbiet i znikl w morzu cial. Tlum na chwile zamarl w bezruchu. Zapadla cisza - ktora w sekunde pozniej wypelnil wsciekly wrzask, ktory niczym fala runal ku zamkowi. -Smierc niszczycielowi! - dolecialo niby tysieczny grom. Mimo woli Sale przetarla oczy. Co tu sie wyrabia?! Zamiast tego, zeby wziac pod buty przekletych czarownikow zza Granicy, lud zbuntowal sie przeciwko wlasnemu kneziowi? Tkwiacy na wale strzelcy wypuscili w tlum groty z lukow i belty kusz, ale niewielu zdazylo ponownie napiac cieciwy. Ci madrzejsi kopneli sie co sil w nogach pod namiot knezia, a pozostalych tlum zmiotl w nicosc razem z nielicznymi pikinierami, ktorzy usilowali zastawic tluszczy droge. Godzi sie rzec, ze i wsrod rozjuszonych buntownikow widac bylo gdzieniegdzie blyski zbroi pancernych Srebrnej Korony. Szybko zmienili front! -Z kneziem juz kiepsko. Jeszcze troche i nie bedzie z kim podpisywac umowy! -To co, panie setniku? Wyjdziemy? Pomozemy? Uderzymy na buntownikow z tylu? -Siedzialbys lepiej cicho, Ondriju! Zejsc tam, tu juz lepiej od razu do piekla sie spuscic! Wybija nas do nogi bez zadnego pozytku. Lepiej popatrz tam... wyglada na to, ze knez sam da sobie rade... Wokol namiotu ze sztandarem widac bylo jakis ruch, stalowa sciana polyskiwaly tarcze i pancerze, dowodcy spiesznie wyrownywali szyki, starajac sie zdazyc... i zdazyli! A gdy ryczacy wsciekle tlum dotarl na koniec do kwatery knezia, natknal sie na najezona ostrzami pik stalowa sciane Ochrony Koronnej, osobistej gwardii knezia. Kryjace knechtow od stop po oczy tarcze zwarly sie jedna obok drugiej, za nimi blyszczaly wyczyszczone do polysku pancerze, wewnatrz czworoboku podnoszono juz na zapasowych tarczach ocalalych z pogromu strzelcow, a w samym srodku dumnie powiewalo godlo panstwowe; tecza na blekitnym polu. "Symbol konca swiata" - nalezaloby sie rozesmiac, ale jakos nie wychodzilo. Tlum natarl niczym spieniona fala przyboju... i utknal na czestokole ostrej stali, ale tylne szeregi napieraly nieodparcie i spychaly pierwsze na groty dzid. Ludzka fala ze zgrzytem i loskotem uderzyla o mur tarcz, blysnely miecze, do zamku dolecialy ni to wrzaski, ni to jeki - i morze buntu odplynelo wstecz, zostawiwszy przed stalowa sciana ponure, krwawe zniwo. Gwardzisci pospiesznie zwarli szyki, wciagnawszy rannych w glab i zepchnawszy zabitych na zewnatrz. Zabitych bylo zreszta tylko pieciu... nie, szesciu... - a napastnicy odstapili, zostawiajac z dobre pol setki trupow. Tlum wydal gniewny ryk i ponownie runal na groty. Wygladalo na to, ze ludzi ogarnelo szalenstwo krwi, cudzej i wlasnej... i teraz nic juz nie moglo ich zatrzymac. W tlum polecialy strzaly. Lucznicy bili plasko na wprost i w ciasno zbitym tlumie kazda strzala godzila w jakis cel. Strzelcy znali swoja robote: walili na ziemie biegnacych na przedzie, najbardziej rozjuszonych i niebezpiecznych - i przed samymi grotami tlum wyraznie zwolnil. Rozpaczliwe wrzaski, chrzest, zgrzyt... Tym razem do mieczow nie przyszlo: napastnicy zawrocili i pobiegli z powrotem. W uszy obroncow zamku uderzyl tryumfalny ryk traby. Czworobok na chwile zamarudzil, a potem ruszyl sie z miejsca; zwartym szykiem, niczym potworny krab... drzenie ziemi pod naporem stop czterech setek pancernych dotarlo az do samego zamku. -Zuch z tego knezia! - Longin podkrecil was z aprobata. -Jak myslisz, panie setniku, bedzie sie do nas przebijal? - esaul juz mierzyl wzrokiem odleglosc czworoboku od zamku i staral sie oszacowac czas potrzebny gwardzistom na jej pokonanie. -Mysle, ze tak. -Lepiej byscie, panowie, nogami mysleli! - wtracil sie przygnebiony konsul Judka. - Kneziowi z jego zelaznobokimi bedzie trzeba troche czasu, by tu dotrzec! A tlum zjawi sie tu znacznie wczesniej... Wystarczylo raz rzucic okiem na zewnatrz, by stwierdzic, ze konsul ma racje! Tlum, ktory jeszcze przed chwila powoli cofal sie przed napierajacym czworobokiem, juz sie nie cofal. Biegl. Setki, jezeli nie tysiace ludzi, na leb na szyje gnaly w strone zamku! Czarci wyrodek, mlodszy syn wdowy Kiriczychy Juz wkrotce bedzie Najwazniejszy Dzien. Ja wiem. Motyle za blonkami tez mysla, iz wiedza. Ale one sa glupie. One mysla, ze Najwazniejszy Dzien bedzie wtedy, gdy blonki sie posklejaja i pomiedzy nimi zostanie "nicosc". To niedobry Najwazniejszy Dzien. I motyle sa niedobre. Glupie. Wydaje im sie, ze wymyslily, jak wszystkich uratowac. A naprawde wymyslilem to ja. I zadnych motylow do tego nie trzeba. W ogole. Zal mi sie zrobilo tych glupich motylkow. Z pewnoscia nie bede ich lapal i nadziewal na szpilki. Lepiej uratuje takze i motyle! Motyle jakby uslyszaly, ze chce je uratowac. Wolaja juz zza blonek: "Ratujcie! Ratujcie!" Chcialem je uspokoic. I sie obudzilem. Obok pociagal noskiem chlopczyk kniezyc Tor. Zajrzalem do jego snu i zrobilo mi sie strasznie. Chlopczyka kniezyca Tora zabijali nozami. Wiec szybko zlapalem za skorke dobry sen - i zamienilem je miejscami. Od razu sie usmiechnal i zrobilo mi sie weselej. A tu z ulicy krzycza: "Ratujcie! Ratujcie!". Okazuje sie, ze nie motyle w moim snie to krzyczaly. To ludzie na ulicy. Wielu ludzi. Od tego akurat sie obudzilem. Okno ktos rozbil, ale to nawet dobrze. Wychylilem sie ku ludziom i zaczalem do nich wolac, zeby sie nie bali. Ze ich uratuje. Juz niedlugo. Ze prawie juz wszystko zrobilem. Ale oni i tak sie bali. I krzyczeli. A wielu zaczelo mnie pokazywac palcami. Z pewnoscia nikt ich nie nauczyl, ze to niegrzecznie. A mnie nauczono! Wiem! Chcialem im powiedziec, ze to nieladnie, ale zrozumialem: oni tez sa glupi. Jak motyle. Oni chca, zebym ich uratowal, ale nie tak, jak chce to zrobic. I nie tak, jak chca motyle. W ogole tak, jak oni chca, nikogo sie nie ratuje. To jest - nieprawidlowe! Chcialem im to powiedziec, ale oni tak sie bali, ze i tak niczego by nie zrozumieli. Motylki dmuchaja w slomke. I ludzie dmuchaja w slomke. Od tego ten pecherz zrobil sie taki wielgachny. Niedlugo peknie. Motyle sie ciesza, zgromadzily sie i patrza. Mysla, ze juz niedlugo nadejdzie ich Najwazniejszy Dzien. A ja mysle, ze jest zupelnie inaczej. Trzeba, zeby moj Najwazniejszy Dzien nastapil wczesniej. Wtedy wszystkich uratuje. Nawet motyle. Slyszycie, motylki? Wszystkie was wolam na swieto! Na moj Najwazniejszy Dzien! I pozostalych tez uratuje. Niektorych uratuje nieprawidlowo - skoro tak chca. Skoro sa glupi. I pieknie! Niech im bedzie gorzej! Longin Zagarzecki, setnik walecki . "Mam juz tego przekletego zamku powyzej uszu! Bron go i bron! Na zewnatrz Sadny Dzien, a miejscowe lyki i kmiotkowie zamiast sie spowiadac, bunt podniesli! Biegaja tam i siam... ech, niepotrzebnie chlopcy pod ten Katierinoslaw uciekli! I tu by sie namachali szablami do upojenia... za szczescie ludu!" Przy tym wszystkim jezyk i krtan pana setnika zyly jakby swoim zyciem, niezaleznym od tych rozmyslan. Nigdy jeszcze pan Longin czegos takiego nie doswiadczyl: myslec o jednym, a rozkazy wydawac w zupelnie innej sprawie! A niechze was wszystkich... -Mykola, Chwedir! Bierzcie czumaka i na wieze go niescie! Jarynko i ty, pani Sadlo -zabierzcie dzieci - diablika z kniezycem! - i tez tam biegnijcie. A ty, czarcie, dokad? No i co z tego, ze syn?! No dobra, do zamkniecia drzwi nas trzech wystarczy, a jak nie zdazymy, to i sam diabel nie pomoze. -Ratujcie! - darl sie za oknami nadciagajacy bezladnie tlum. Alez balwany! Do kogo to wolanie? Kto ich ratowac powinien? Knez? Owszem, ratuje - dzidami i strzalami! Zupelnie poglupieli ze strachu. Jakby w odpowiedzi skads z gory rozlegl sie dzwieczny dzieciecy glosik: -Nie bojcie sie! Ja was uratuje! Juz niedlugo! Diablik. Czumakowy braciszek. Nie moze byc inaczej. No, zaraz ci tatko przyleje ogonem po tylku! Setnik przelotnie zerknal w okno. Biegnacy przedostali sie juz przez fose, a najbardziej zuchwali tlukli juz w zamkniete byle czym wrota. Dobrze choc, ze przez wylom nie leza! Trzeba sie pospieszyc! -Ondrij, Judka! Za mna! Trzeba zaprzec paradne drzwi. Wy-lamia je, ale nie od razu. A potem, na gore, do wiezy! Tam sie zamkniemy! Knez ze swoimi idzie nam na pomoc... miejmy nadzieje, ze zdaza! Ostatnie slowa pan setnik wypluwal juz z siebie w biegu. Z tylu za soba slyszal kroki drobiacego po kamiennych stopniach esaula Szmalki - a bystry parch zdazyl nawet obu wyprzedzic. Co prawda okazalo sie, ze wszystko na nic. Zbiegajac po ostatnim podescie, zobaczyli zamkowy przedsionek - i wlewajaca sie przez otwarte drzwi tluszcze. W tlumie biegli bosonodzy chlopi w koszulach z perkalu i takichze portkach, baby bez nakryc glowy, ale za to z dzieciakami lub bez, mieszczanie w kolorowych kaptanach, zbiegli pancerni, garsc rozmaitych czlekopodobnych stworow: karly roznych rozmiarow, zardzewiale jeze, jakies wielgachne pajeczysko, na widok ktorego setnikowy zoladek omal nie wywinal kozla... "Ech, przycisnelo biedaka!", zdazyl jeszcze pomyslec setnik. I pomyslal, ze teraz zostaje im skoczyc na leb na szyje z powrotem po kretych schodach - i jezeli Bog da, to zatrzasnac drzwi donzonu przed samymi nosami przesladowcow. Biec w nadziei, ze pozostali zdazyli sie tam juz zebrac. I wiecej niczego juz nie zdazyl pomyslec, bo zaraz potem tamci ich zobaczyli. -Ratujcie! Zmilujcie sie! - z tymi okrzykami tlum runal ku schodom. Wszyscy trzej jak na komende wyciagneli szable z pochew, cofajac sie i zwierajac szyk - ale okazalo sie, ze rabac nikogo nie trzeba. Zamiast rzucic sie na czarownikow zza Granicy, ktorzy sciagneli ognista smierc i teczowa zgube, ludzie i nieludzie zaczeli padac na posadzke - jedni na kolana, inni na twarze czy pyski. Setnik z esaulem mimo woli sie przezegnali: "Tym biedakom ze strachu zupelnie juz sie wszystko pokielbasilo!" - a Judka zamruczal cos po swojemu i z rozpedu zaplul sobie cala brode. -Ratujcie! -Wielcy, szlachetni magowie! Gliniane Szakale! Wybaczcie nam nieszczesnym! -Odwolajcie zaglade! Setnik Longin tez sie kompletnie pogubil: -A ktoz to wam zguby zyczy?! My sami... przypadkiem... Ale ktoz chcialby go sluchac? Nikt. -Wszystkiemu knez winien! Knez Sagor! -To on Szakalika porwal! -To on dal schronienie Macapurze! -To on! -To nie my! -Nie gubcie nas! -Zmilujcie sie! -Dobry Szakalik nam wybaczyl! -I wy nam wybaczcie! Odwolajcie zgube! -My chcielismy kneziowy leb... -...na zlotej wam tacy! -...klaniac sie! -...do nog pasc! -...nie karzcie nas, zmilujcie sie! Ludzie czolgali sie po schodach niczym gromada karaluchow, usilujac chwycic i wylizac chocby but ktoregos z "wielkich magow" i "Dobrych Glinianych Szakalow". Setnik i jego towarzysze cofali sie, ale oszaleli ludzie nie odstepowali. No, przeciez nie beda rabac blagalnikow! Zacisnieta na rekojesci wiernej "ordynki" dlon opadla bezsilnie. W drzwi tymczasem wlewal sie coraz szerszy ludzki potok, blagalne wycia przybieraly na sile, dzwonily w uszach, morze stloczonych cial zapelnilo przedsionek i lada moment mialo zalac trzech zdumionych przybyszow zza Granicy. Z zewnatrz, zza scian rozlegl sie szczek zelaza i rowny, miarowy, niespieszny krok setek obutych w ciezkie trzewiki nog, czemu towarzyszyl wybuch nowych, glosniejszych niz inne wrzaskow - to gwardzisci knezia Sagora wyrabywali swojemu wladcy droge do zamku. -A teraz, panowie... - Longin znizyl glos, zeby mogli go uslyszec tylko esaul i Judka: -W NOGI!!! Skoczyli w gore, slizgajac sie na wytartych do blasku stopniach, podtrzymujac sie wzajemnie i nie pozwalajac zadnemu na upadek. Serce wsciekle walilo w piersi, uszy pelne byly ryku gnajacego ich sladem tlumu. -Ratujcie! -Dobrzy, Gliniani Szakale! -Nie zostawiajcie nas, ratujcie nieszczesnych! Setnik chwycil za pas zostajacego z tylu Szmalke i jednym szarpnieciem przywrocil esaulowi rownowage. -Dalej, Ondrij! Nie zostawaj! Stratuja cie przeciez! -Ale ja juz, panie setniku... -Milcz, durniu, sily oszczedzaj! Naprzod! Madry Zyd gnal w milczeniu, nie tracac sil na czcza gadanine, ale w razie potrzeby pomagal kompletnie juz wyczerpanemu esau-lowi. Lata, wiek... Oto i ostatni pnacy sie w gore krag schodow. Buty stukaja o stopnie, we lbie wszystko sie kreci. A wrzaski z tylu coraz blizej i blizej. No, setniku, jeszcze troche! Ostatni wysilek! Drzwi! Nie, nie te! Szmalko w ostatniej chwili spuszcza rygiel - i w nastepnej chwili drzwi zaczynaja trzeszczec pod coraz potezniejszymi uderzeniami. Widac, ze dlugo nie wytrzymaja. Szybciej na gore! Oto ostatnie drzwi na taras donzonu. Mocne, okute zelazem. Za nimi ratunek, choc nie na dlugo, ale... Nie ustepuja. Czyzby ktos je zamknal z tamtej strony?!! Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru ...pode mna brudna fala tetnil caly zamek. Ostatki. Zloty medalion, nabity po sam szczyt cierpieniem... "Ratujcie, szlachetne Gliniane Szakale, wybawcie nas!" - i zduszone jeki konajacych, slabych albo zwyczajnie mniej przewidujacych, po ktorych przebiegli ogarnieci panika towarzysze, a potem poplynela w gore fala zelaza: nowy medalion - knez w otoczce swoich pancernych. Dlaczego potraficie blagac, tylko mordujac jedni drugich?! Czemuz wam tak spieszno do robienia glupstw? - przeciez juz niedlugo zabraknie blagalnikow i tych, co zabijaja, wyrok zostanie wykonany z obojetnoscia mowiaca o wielowiekowym przyzwyczajeniu! Zatrzymajcie sie i opamietajcie! W moja dlon wsunela sie ciepla raczka mojego syna. Drgnela niczym ptak: raz, drugi... i uspokoila sie. -Ja ich uratuje. Ty nie rozumiesz, tatku: ja ich po prostu uratuje i wszystko... -Ginacych? Tych, co juz pogineli?! Petra Jenoche w krypcie? Nasza Jaryne, wykopana z ziemi, zeby ja mogly popiescic osinowe kolki? Kogo ty uratujesz? Jak?! Nie chcialem tego mowic. Samo sie wyrwalo. Ale dlaczego powiedzialem: "Nasza Jaryne..." - nie zdolawszy sie zmusic, by ja nazwac matka tej istotki, ktora teraz kochalem i nienawidzilem, jak nikogo na swiecie?! Usmiechnal sie cichym, jasnym usmiechem: -Tatku, ty juz calkiem dorosles... Przed nami wily sie ostatnie zakrety schodow. Przed nami pojekiwal ranny czumak, ktory zwisal z ramion braci Jenochow: przodem biegla Przewodniczka, ciagnaca za soba potykajacego sie i zaplakanego kniezyca Tora; i kulala bardziej niz zwykle setniczan-ka, ogladajaca sie co chwila na nas. Nie na nas, na Jutrzenke. Po mnie jej wzrok przeslizgiwal sie mimochodem. I jeszcze przed nami zazgrzytaly drzwi wiodace na szczyt don-zonu, i wionelo stamtad przeciagiem. A za plecami, pod nogami, z tylu i w dole grzmialo: "Ratujcie! Ratujcie nas, Szakale!" I wyrywaja sie z wscieklego piekla trzej niedoszli zbawiciele mesjasze, czepiajacy sie nici przeciagu. Gnaja za nami. Juz niedlugo nas dogonia. -Tatusiu, ty mi szykujesz podarunek, prawda? Zachlysnalem sie. Serce tluklo mi sie w piersi jak szalone: jeszcze jedna osa w jeszcze jednym medalionie. Wkrotce wyrwie sie na wolnosc. Podarunek? Jaki podarunek? Czyzby on stracil rozum, zalamal sie pod naporem wydarzen? Czyzby nasza ucieczka stracila sens? -Szykujesz - ciagnal dalej z absolutna pewnoscia, jakby podsluchal moje mysli. - Czuje... na dworze polnoc... i juz niedlugo bedzie jutro... Nie odpowiadajac, przyspieszylem kroku i wypchnalem malca w otwarte przejscie. Zamknawszy za soba drzwi, zamarlem w oczekiwaniu. Kto zdazy wczesniej? Chwala Swietemu, Ktory Jest! - chyba rozpoznaje glosy. O, przyblizaja sie! -Hej, czarcie?! Wiedzmo? To my! I jeszcze: -Nie uratuje cnota sprawiedliwego, kiedy przewaza grzechy! -W sedno trafiles, parchu! Nie uratuje - ani sprawiedliwego, ani grzesznika, ani nas z toba! A tuz za nimi, z kazda chwilka blizsze: -Ratujcie nas! Dobrzy Gli... Wpadli z takim impetem, ze niemal utkneli w drzwiach. Szarpnalem za kolnierz esaula, ktory biegl ostatni i blyskawicznie opuscilem rygiel. A potem odwrocilem sie. Oto zamkowy donzon i ona, jasna Noc Wyroku, ciasno zwinieta w sprezyne; czas i przestrzen wydzielone mi do podsumowania rachunkow. Nie tak malo, jezeli nie czepiac sie drobiazgow... Owszem, w porownaniu z wiecznoscia troche tu ciasno, ale jezeli wziac pod uwage medalion - w zupelnosci wystarczy. Smiejesz sie, glupi kaf-Malachu? A czemu by nie? Nad glowami mamy tecze - szara od lez i krwi, nasycona wchlonietymi: wyciem, smiechem, zgrzytem zelaza i szelestem osypujacych sie w nicosc istnien, minionym dniem i szalona noca. Wstawszy na palcach albo wspiawszy sie na zeby blankow, mozna ja dotknac reka. Z lewej strony, nad polnocnym skrzydlem zamku, jej skraj ostro opada w dol, zsuwa sie niczym misternie tkana zaslona i kontury baszty z czescia sciany rozmywaja sie, splataja barwnymi nicmi spiral, kregow, linii... Tak dziecko maze wilgotny jeszcze od farb obraz, znieksztalcajac wizerunek, mieszajac barwy i linie... A wyzej, przekraczajac migotanie przerazajaco bliskiej Granicy - oni. Bejt-Malachowie. Czekaja. Przelewaja przepych barw, kazdy przed swoim wojskiem: rozowa zbroja Samaela, Aniola Sily; fioletowe szaty - to Zedekiel, Kres Radosci, obok niego, ale blizej ku wschodowi gorzeje krolewska purpura z kroplami zlota i rubinu - to Uriel, Tworca Swiatow, o ktorym milcza pierwsze ksiegi. On jednak nie zywi urazy, czeka bok w bok ze szmaragdowa zielenia Rafaela Uzdrawiacza i czerwonawa zolcia Jofiela, Dajacego Oswiecenie. Klne sie na buntowniczych Azela i Aze! Nawet Wyzsi sie zjawili! Biel i lazur, ogien i woda, Lewica i Prawica. Nalezy przypuszczac, ze slowa: "a miedzy nimi przyszedl i Ten, Ktory sie Przeciwil" -to o mnie. -Oni przyszli do mnie na swieto? Tak, tatusiu? Tak, moj synu. Przyszli na swieto, ale nie na twoje, tylko swoje wlasne. W klepsydrze nieuchronnosci kapia kolejne minuty i juz wkrotce kolejny zakatek Stworzonego zablizni sie na zawsze, uwolniwszy niewidzialne dusze z kajdan nedznych, paskudnie pachnacych cial. Malachowie uwazaja to za dzialanie sluszne i szlachetne. A ja... ja nie wiem. Dawniej nie rozdzielalem ciala i duszy, poniewaz oderwanie jednego od drugiego oznaczalo dla Zblakanego Aniola smierc. Oni tak wlasnie ratuja. A jak chcesz ratowac ty, Jutrzenko? Wydaje mi sie przez chwile, ze lada moment zrozumiem i wywroce sie na nice. Ale zrozumienie ucieka, tecza dlawi w sobie poj-mana zdobycz i zostaje mi tylko stac i patrzec, mocno, do bolu sciskajac ciepla raczke. -Nie boj sie, tatku. Dobrze? Dobrze. -I niech oni sie nie boja. Powiedz im, zeby sie nie bali, zgoda? Zgoda. Poniewczasie ogarnia mnie pelne przerazenia zrozumienie: Jutrzenka nie mowi o zebranych na placyku donzonu. On mowi o Niebianskich Ksiazetach, o bejt-Malachach. Niech sie nie boja. A pod nami zanosi sie wrzaskiem i zgrzytaniem zebow zamek medalion. *** Bardzo stary czlowiek...Nie!!! Tylko nie teraz... Cisza az drgnela pod nogami, zdumiewajac sie swojemu istnieniu. Potoczyla sie w dol, szemrzac po stopniach, drgajacym okrzykiem rozbila sie w drzazgi o sciany dalekiego przedsionka i znow - t-s-s-s! Stukanie w drzwi. Z tamtej strony - uprzejmy, delikatny stuk koniuszkami palcow. -Knez Sagor chcialby sie dowiedziec, czy pan Longin Zagarzecki, namiestnik Obcej Korony, gotow jest uwierzytelnic podpisami zawarta wczesniej umowe? Pauza. I znow: -Knez Sagor chcialby... Odepchnawszy zdecydowanym ruchem esaula, ktory rzucil sie z radami do setnikowego ucha, pan Longin daje mi znak. Jakby chcial rzec: otworz, teraz juz wszystko jedno. Dlon otwiera sie niechetnie. Ptaszek malenkiej raczki wyfruwa na wolnosc; Jutrzenka gladzi mnie po ramieniu i odchodzi ku pozostalym, gdzie obok niego od razu staje panna setniczanka. Ide otworzyc drzwi. Rygiel. Skrzypia zawiasy. Oto i oni: we trzech, powoli wylaniajacy sie z przejscia. Heros Rio, ktory bez powodzenia stara sie nie dzwonic zbroja i jego przysadzisty towarzysz, ukrywajacy malenkie oczka pod krzaczastymi, gestymi brwiami, podtrzymujacy z obu stron pod rece... Nie potrafiac stlumic naglego impulsu, za moimi plecami parska krotko, niczym kon, pan setnik Zagarzecki. Pojmuja go bez slow. Jezeli ten starzec, to wcielenie niemocy i bezsilnosci, ktorego wlasnie wprowadzaja na donzon ma byc kneziem Sagorskim, wladca ginacego Naczynia... Przypuszczam, ze pan Longin widzial go w zupelnie innej postaci i to jeszcze dzisiaj. "Juz niedlugo bedzie jutro". Slowa mojego syna odzywaja sie w mojej duszy niczym dzwon pogrzebowy. Przez rzadkie, wylazace calymi pekami wlosy knezia przeswituje skora, paskudnie rozowa i pokryta sinawymi plamami, jak u nieboszczyka. Porusza sie tak, ze patrzacych przejmuje zgroza - zrobi nagly, urywany kroczek, a potem zamiera w bezruchu i po chwili podciaga druga stope do pierwszej, szurajac podeszwa po ziemi. Zamiast twarzy ma czerep, jakby oblepiony na-woskowanym pergaminem, spod ktorego niemal wystaja kosci policzkowe, wysuwaja sie bezzebne wargi i klin podbrodka. Sa-gor prawie wisi na ramionach prowadzacych go ludzi - a w glebi schodow polyskuja pancerze zbrojnych, ktorzy zagradzaja droge tlumowi. Gwardia zawsze umiera ostatnia... no, przedostatnia. I widze - kolyszaca sie z kazdym ruchem knezia i pochwycona nie za wlosy, ale nie wiedziec czemu za ucho, przez martwo zacisniete suche palce - glowe. Pusta, martwa i patrzaca bezmyslnie glowe pana Macapury-Kolozanskiego. W nastepnej chwili knez Sagor, jakby wyczuwszy moje spojrzenie, z trudem porusza ramieniem. Palce z wyraznym trudem rozwieraja martwy chwyt i glowa toczy sie pod nogi setnika Zagarzec-kiego. Zatrzymala sie i znieruchomiala. I wbila w tecze spojrzenie szklanych oczu. -To... - chrypi starzec i dlawi sie wlasnym chrypieniem. -To nie ma zadnego znaczenia - obojetnie przeklada heros Rio, a jego wspolnik o krzaczastych brwiach tylko potakuje ruchami glowy. - Zadnego. Czy pan setnik gotow jest do podpisania ugody? Wolna reka heros wydobywa zza pasa zwitek pergaminu, pieknie przepasany czerwona wstazeczka. Zostawiwszy knezia sile swego krepego towarzysza, paznokciami wczepia sie w wezel. -Oto... prosze... a tu pioro i kalamarz. Stoja przy samych blankach krenelazu. Czekam. Widze: Przewodniczka leciutko popycha kniezyca w plecy, jakby chciala powiedziec: "Idz do taty! Nie boj sie". Dzieciak gwaltownie kreci glowka i nagle odwraca sie, a potem niczym przestraszony kotek obejmuje kolana kobiety i wtula twarz w jej suknie. Sale Kewal milczy, a po brzydkiej i pieknej twarzy kobiety plyna lzy, w ktorych odbijaja sie barwy teczy. Ale pan setnik Longin juz otrzasnal sie z niedawnego zdumienia. -Panie Ondriju! A no, podejdzze tu! Podstaw grzbiet zamiast stolu. Esaul poslusznie zgina sie w smiesznym, niezgrabnym uklonie i rozwiniety zwoj rozkladaja na jego grzebiecie. Heros natychmiast podaje setnikowi pioro, uprzednio umoczywszy jego zaostrzony koniec w kalamarzu. Ze swojego miejsca widze, ze na dokumencie pyszni sie juz kneziowy podpis z zakretasami. Wszystko, co sie przy mnie dzieje widze jak sen, zly sen bez nadziei na mozliwosc obudzenia; nie wiem, co robic i nie wiem nawet, czy w ogole powinienem cos robic... w ogole niczego nie wiem. "Tatku, ty juz calkiem dorosles... tatusiu, ty mi szykujesz podarunek..." Tak. Z pewnoscia. W gorze igra tecza, dlatego ze wyrok juz wydano, i nie masz nikogo, kto by go zmienil. Longin nie spieszyl sie z podpisem. Poruszajac wargami, powoli czytal tekst ugody, wykorzystujac mozliwosci wizy. Uwaznie czytal, powoli... bardzo powoli... za wolno. Knez, ktory tymczasem zupelnie stracil sily i teraz wisial bezwladnie na ramieniu przysadzistego, doskonale to rozumial. Nie dozyje chwili zlozenia podpisu. Nie dozyje chwili przekroczenia Granicy. W ogole nie dozyje... Czuje bol: na mojej piersi, niczym rozogniony wrzod, tetni w Rubinie rubinowy pajaczek - i dosc szybko dociera do mnie, gdzie utkwil swoje gasnace spojrzenie knez Sagor. On widzi medalion. Wszystko rozumie. I nie mogac sie doczekac, ostrym kiwnieciem wskazuje swemu herosowi moja piers. -Zamowienie! - wyrywa sie z jego krtani krzyk, niczym rozpaczliwe krakanie ginacego nocnego ptaszyska. - Zamowienie! Wielkie... A ja nie moge nadazyc. Sale Kewal, zwana Laleczka Niczym zar letniej nocy, niczym ognista zamiec, dopadlo ja wspomnienie: -Bat'ko! Lec, lec, bat'ko! Krzyk przekletego berbecia zlal sie w jedno z gwizdem wiatru, ktory zdradziecko zacial z boku. Zamrugawszy kilkakrotnie powiekami, by oczyscic je z platkow sniegu, Sale zobaczyla tuz obok siebie herosa Rio, tez siedzacego w siodle. Kniaz nie pomylil sie w wyborze: trzymajac jedna reka w ryzach rozhukanego wierzchowca, bohater pokazywal Sale pochwycony w locie medalion... Uderzyly jednoczesnie - pamiec i waska klinga herosa. Nikt nie zdazyl pojac, co sie dzieje i nikt nie zdazyl sie wtracic. Najwyrazniej Rio tylko czekal na umowiony znak, poniewaz blyskawicznie wydobyl miecz. Rzeczywiscie, potrafil sie poruszac pomiedzy sekundami, ten heros do wynajecia, najlepszy z najlepszych - polecajacy go znawcy tematu nie lgali. Pan setnik zastygl z piorem w rece, zgiety niczym hak esaul nie zdazyl nawet mrugnac powieka, metnie polyskiwaly dziwne oczy kaf-Malacha, pograzonego w swoich myslach. A ostrze miecza juz niczym gad slizgalo sie po piersi Marnotrawnego Aniola... Musnelo ja i natychmiast odskoczylo. Nie uderzenie, nie smierc - pocalunek. Zabawa-milosc. Zerwany medalion, ktorego lancuszek ciasno owinal sie wokol klingi, mignal w powietrzu, niczym drogocenna iskierka. Ptasia lapa mistrza, ktory tymczasem zupelnie niemal opadl z sil i wyciekl ze swego wnetrza, mignela lecac mu na spotkanie - dopasc! Wypic! Nie zdazyla. Konsul Judka, zaklety Wtornik, rzucajac sie naprzod, silnie pchnal kobiete w plecy; zbil Sale z nog tak, ze bolesnie uderzyla kolanami o ziemie; ale teraz, w swoim szalenczym skoku, nie myslal o niczym o nikim, a juz najmniej o uprzejmosci wobec kobiet. I krzywa szabla przechwycila prosty miecz. A niebo upadlo jeszcze nizej. Wszystko to zdarzylo sie zwyczajnie, smiesznie zwyczajnie i bardzo prosto. Postepki, ruchy, nawet slowa i metne obrazy zdarzen przebijajac sie przez lod swiadomosci Sale, wychodzily tak zwyklymi, jak wytarty miedziak. Nic niezwyklego sie przeciez nie dzieje, prawda? No, prawda? No, prawda. Ot, pekl lancuszek. Lekko zgrzytnawszy wzdluz ostrza, medalion wzlatuje nad zebami krenelazu. Wyzej, jeszcze wyzej... ku teczy. Nieslychanym, niemozliwym - inaczej -nieludzkim ruchem knez Sagor rzuca sie w poscig, nie zostawiajac sobie na zapas nawet naj marniej szego skrawka sil. Stoj, poczekaj, zycie! Nie trzeba! Nie wolno w tecze! Wskakuje na parapet czarny cien. Jednoczesnie z porywem mistrza. Kaf-Malach, ktory wczesniej spiewajaco przeskakiwal ponad Otchlaniami, teraz zdolny jest tylko do tego, by stanawszy na palcach nad zebem krenelazu, wyciagnac szesciopalczasta reke ku zlotej iskierce. Zaden z nich nie zdazyl. Tecza niczym drapieznik zeslizgnela sie nizej moze o piedz... Z trudem stawiajaca czolo pragnieniu zmruzenia oczu Sale Kewal zmusila sie, by sledzic bieg wydarzen, nie bardzo pojmujac: skad w niej wziela sie odraza, jak na ironie zmieszana z ekstaza?! Z jakiej Otchlani wypelzla? Zobaczyla niewiele: ksztalt medalionu zaczal sie rozmywac czerwonymi drganiami i z cmoknieciem, niby purpurowa ameba, wessal sie w roznobarwie... pajak Zyjawiec zawirowal niczym bak, wielokrotnie sie rozrosl, tracac forme - a w slad za nim, wyjac bezglosnie, zawirowala w smiertelnym kalejdoskopie sylwetka mistrza, ktora tuz przed zguba wessala w siebie liczne barwy. A w samym jadrze duszy Sale, w najtajniejszej komorze, drgnely lepkie palce: idz, glupia! Skocz! Rozplyn sie! No, dalejze, Laleczko! Kiedy w szalenczym tancu nad glowa niemozliwe stalo sie rozroznienie - gdzie pajak rubinowy, gdzie zloto, a gdzie knez Sagor... Kiedy z plataniny barwnych blyskow wyrwaly sie i zaciekle rzucily w sama gestwine teczy dwie plomienne sylwetki... Kiedy niesmiertelni Malachowie, zbyt dlugo juz sluzacy swoim zywym wiezieniom nie gasnacymi plomieniami mocy, wreszcie odzyskali wolnosc w rodzimym zywiole Granicy... ...Sale zdolala jednak znalezc w sobie sile potrzebna do tego, zeby sie odwrocic. Tuz przed nia, nie odrywajac od herosa Rio pieszczotliwego spojrzenia zabojcy, smial sie konsul Judka. -Panie konsulu! To szalenstwo! Prosze was, nie robcie tego! Glos herosa byl twardy, ale w samym jego jadrze drzala skryta nitka zwatpienia. Jak u wyrostka, ktory udaje dojrzalego mezczyzne. -Aj waj, szlachetny panie! - ostry koniec szabli Jehudy benJosifa zapraszajaco tanczyl przed sama twarza herosa. - Spojrzcie w gore! Tecza! Widzicie? Mowia, ze to piekne. Ale takim jak my, na zawsze do samego konca zostaly tylko dwie barwy! Dzien, noc, czarne z bialym, i nic wiecej, ani kiszki z grochem! Zmieszaj wegiel z mlekiem i wypij! Co z tego wyniknie, oprocz sraczki? Zabawmy sie na ostatek, panie herosie! A moze bez pana zyc wam nieporecznie?! -To szalenstwo! O czym mowicie?! -No, dalejze, mily panie! Wasz nowy kat nie moze sie chyba doczekac? Kazdy ma swoj Zakaz! - a wy co?! -Nie bede sie z wami bic! Nie bede!!! -To ja cie po prostu zabije, durniu - odpowiedzial konsul cichym glosem. A nad nimi, zdazywszy pochwycic w locie zloty lancuszek, ktorego gorny koniec znikal juz w teczy, wisial czarny kaf-Malach. Pomiedzy niebem i ziemia. Czarci wyrodek," mlodszy syn wdowy Kiriczychy Moj tatko to zuch! Oni mysla, ze on skoczyl za cackiem. A on skoczyl za samym soba. I wujkowie ze soba, nie jeden z drugim sie mocuja. Wujkowie tez zuchy. Zupelnie juz dorosli. A nosaty z broda najbardziej. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru -Dokad ci tak spieszno, wloczego? - bez drwiny w glosie spytal Samael. Po co, dlaczego skoczylem? Po co chwycilem za lancuszek?! Moje nogi zeslizgnawszy sie z wystepu krenelazu, stracily podpore. Palce zesztywnialy na zimnych drobnych ogniwach, a przepasc pod nogami czekala cierpliwie: kto z nas pierwszy, kto wczesniej odejdzie w nicosc? Glupi kaf-Malach czy ona, przepasc ginacego naczynia? Dla mnie zreszta niewiele to zmienialo... -Zawsze tak zyles, wloczego. Nie potrafiles dokonac ostatecznego wyboru: niebo czy ziemia? Swiatlosc czy mrok? I umierasz zgodnie ze swoja natura i niezdecydowaniem: pomiedzy niebem a ziemia, pomiedzy swiatloscia a materia. Mowca umilkl na chwile. Po jego pancerzu, rozowym jak pantalony malego kniezyca, blakaly sie radosnie rozowe iskierki. Glupie porownanie. Mial racje: zylem i umrejak duren. Czemuz tedy nie widze swiatlosci, ktora jest cialem Aniola Sily? Czemu widze tylko materie? Twarz w obramowaniu skrzydlatego szyszaka. Piekna, dumna twarz. W piesci zacisniety lancuszek niedawnego medalionu. Piekny, zloty lancuszek; mocna piekna piesc z jasnym puszkiem na grzbiecie. Piekny ja, ktory juz wkrotce przestanie istniec. -Nawet zal mi cie zabijac, wloczego. Nadales sens mojemu istnieniu. Kiedy Sluzba stala mi sie brzemieniem, wspomnialem o tobie. I pojalem ze zdwojona sila - ten falsz, ktory nazywasz wolnoscia, jest falszem podwojnym! Dla tego, co go posiadl i dla pozostalych. I jeszcze: tys poczal to dziecko. Posluchaj wiec: ja, Samael, ksiaze z ksiazat Lewicy na progu twojej smierci i mojego tryumfu mowie ci: dziekuje. Nie potrafil klamac Aniol Sily. Mowil zupelnie szczerze. -Na progu twojej smierci i mojego tryumfu... - powtorzyl w zamysleniu, bawiac sie lancuszkiem. I dodal: - Mojego tryumfu, ktory moze sie obrocic w moja zgube. Tak, nie umial klamac. Patrzylem w jego twarz i widzialem sekretny plan Aniola Sily, ktory doprowadzil do wydarzen dzisiejszej nocy. Widzialem tak jasno i wyraznie, jakbym sam byl Samuelem, jakbym sam rozkazal za wszelka cene przywiesc niezwykle dziecko do ginacego Naczynia. Podwojna gra: osa w medalionie. PROLOG POZA NIEBIOSAMI IZIEMIA. Naczynie pekalo niechetnie.Swiat, choc targaly nim smiertelne drgawki, nie chcial sie poddawac. Wszystkie te drzewa i krzewy, pagorki i jary, wszystkie te sciany zamku, kamienne plyty i debowe belki, stare gobeliny i ludzie... ludzie, jakkolwiek by nie nazywali siebie i innych - wszystko to opieralo sie teczy jak moglo i wielobarwie zywego ostatkiem sil uciekalo z wielobarwia martwego. Wybuchalo, krzyczalo i wzywalo pomocy nie dzwiekiem, ale przepychem barw. Jakby ktos na ostatek zapragnal swiatla - wiecej swiatla. Natychmiast. Malenki kniezyc skryl twarzyczke w sukni zlej-dobrej ciotki. Sierota; teraz sierota. W dole, na kamieniach dziedzinca, na wylozonej zoltymi plytami sciezce lezalo polamane i pokaleczone cialo tatki. Tatko silny. Tatko najsilniejszy ze wszystkich. Tatki juz nie ma. Zarzneli jeden drugiego nosaty wujek i Piekny w zelaznej odziezy. Pieknemu pomogli. A nosaty wujek sam ich pozarzynal. Cichutko przestal oddychac braciszek. Tanczy w teczy Irena Longinowna Zagarzecka. Rece wyciaga. "Ratuj!" - wola. Pylek w promieniu. "Uratuje" - odpowiada on. Nie boi sie wstydu ni bolu. Podczas trzech miesiecy i paru dni, ktore zdazyl przezyc, przywykl i do jednego, i do drugiego. Calym jego bolem byla matczyna rozkopana mogila, calym wstydem i hanba - imie czarciego wyrodka. Dosc. Ale ojciec lezy na drozce, a Niosaca Swiatlosc nie zauwaza juz barwnych jezykow, ktore chciwie liza to, co z niej zostalo; i wujkowie juz sie nie bija. Splywa falami zamek -opornie, ale sie rozplywa. Przypomniano sobie o nim. Kilka motylkow od razu wysunelo sie ze swoich blonek i zamachaly skrzydelkami. Nie motylki, ale szczury. Ruszyly na niego, wlokac za soba swoje nagie ogony, rozowe, fioletowe i purpurowe w zlote plamki. Jakby niedbale, mimochodem, zwyczajnie, dlatego ze wszystko, co im tu zostalo do roboty, to rozerwac na strzepy znieruchomialego ze strachu malca, piskliwego tchorza, ktory nie potrafil uratowac nawet rubinowego pajaczka. A chcial uratowac wszystkich. Z portek wyskakiwal. Wiedzial, ze nie moze juz zmienic tego, co sie stalo - i wiedzial, ze zostawic wszystkiego tak jak jest, tez nie zdola. Po co on tu jest i kimze jest, skoro nie potrafil obronic swego domu, swego tatki, mamy, braciszka, malenkiego kniezyca? Odstapil na krok. I jeszcze jeden krok. Szczury sie usmiechaly, on jednak sie ich nie lekal. Nienawidzil samego siebie. Wstydzil sie siebie, slabego; i zapragnal, sam do konca nie uswiadamiajac sobie swojego pragnienia. Zapragnal ze wszystkich sil. I wkroczyl w tecze, jak sie wkracza w ognisko. Rozlozyl rece, zgarniajac w objecia caly pek barw i odwrocil sie w glebi barwnego, bajkowego piekla. Zamek rozplywal sie w lepka kaluze. "W zla godzine uslyszano twoje pragnienie, Jutrzenko. W zla godzine". -Niewazne - odpowiedzial. - Uratuje was. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru -Tak - odpowiedzial Samael na nie zadane przeze mnie pytanie. - Tylko zaglada calego Naczynia mogla zapedzic w rog twojego syna. Spojrz, wloczego: zaraz, w tej chwili on zapragnie, odsloniwszy sie, otworzywszy do krzyku - i jego modlitwa zostanie wysluchana. Tak bywalo wczesniej, tak bedzie i teraz. Wyjdzie z teczy jak nowy - nowy i Zaklety. I ty sie nie boisz, Aniele Sily! Przeciez oni przedtem zawsze prosili niebo o pomste! Spojrz na Jehude ben-Josifa, na herosa Rio i na pozostalych, wszystkich co do jednego! Prosili o zemste i otrzymywali to, o co prosili. Nie boisz sie, ksiaze Lewicy? -Nie. Nie boje sie. Powiedzialem ksiazetom, ze w razie powodzenia Jutrzenka zaklety bedzie idealnym Malachem. Wcieleniem naszych marzen. Zywa mozliwoscia pracy dla dobra dziela Stworzenia jednoczesnie i wewnatrz Granic, i poza nimi. Z jego pojawieniem sie brudny swiat materii nie pojdzie, ale potoczy sie jak szalony ku Sadnemu Dniu! Jedni sie ze mna zgodzili, inni nie. Aleja nie powiedzialem im calej prawdy. Samael pochyla sie ku mnie i widze teczowe krople potu na jego czole. Pot? Na czole Malacha?! -Wiem, wloczego, ze twoj syn jak wszyscy inni nieodmiennie poprosi o zemste. I otrzyma mozliwosc wywarcia zemsty. Jak sadzisz, kogo zechce zabic pierwszego? Nie czeka nawet na odpowiedz. Obaj ja znamy, Samaelu, Aniele Sily, jedyny z ksiazat, ktory potrafi poswiecic samego siebie. Moj syn przede wszystkim zechce zabic ciebie. I zaglada Naczynia bedzie dziecieca sprzeczka w piaskownicy, zartem w porownaniu z tym, co sie stanie, kiedy zetra sie w boju - syn kaf-Malacha i smiertelniczki, ktory zapragnal i otrzymal, z Granicznymi wojskami, obowiazanymi do ostatniej kropli swiatlosci bronic jednego ze swoich ksiazat. Wolnosc-w ramach-Zaklecia i Sluzba-dla wolnosci. -Zrozum, wloczego, ze wtedy wtraci sie ON! - Samael prawie krzyczal, zblizajac swoja zachwycajaca twarz do mojej. - ON po prostu bedzie musial cos zrobic! Bedzie musial! Bedzie musial!!! W pierwszej chwili nie zrozumialem, o kim mowi Aniol Sily. A kiedy zrozumialem... -ON milczy, wloczego! On tylko patrzy i milczy! Mam juz dosc Sluzby, dlawie sie nia, a ON milczy! Ale teraz nie pozwole MU sie wykrecic milczeniem! Nie pozwole! -Glupi, glupi bejt-Malach... Niewiele braklo, a Samael by sie udlawil, kiedy uslyszal ode mnie te slowa. Sale Kewal, zwana Laleczka -To ja cie po prostu zabije, durniu... *** Starcie Zakletych - blysk w nocnym mroku.Choc noc rozlala sie dzis niczym paleta szalonego malarza; a blysk sie zaczal i trwal bez konca. Prosty miecz i krzywa szabla dzwonily melodyjnie, objawszy sie w milosnym tancu; wypad nastepowal po paradzie, dwie pary butow tanczyly po kamieniach plyt, zuchwale dzwonily podkowki na obcasach - a Sale Kewal nie mogla sie pozbyc zdumiewajacego wrazenia. To nie rudobrody Wtornik rabal sie na smierc i zycie z Zakletym zakutym w bojowy kirys. Widziala dwoch bijacych sie chlopcow. Niezdarny wlasciciel jedwabnej siateczki na motyle, syn namiestnika Trojrzecza, ktory popadl w nielaske - i rudy mol ksiazkowy w chalacie z poprzecieranymi lokciami. Oto oni, obaj. Kobieta zamrugala z przestrachem powiekami, przeganiajac natarczywa wizje. I nie spostrzegla tego nieuchwytnego momentu, w ktorym Jehuda ben-Josif zakreciwszy sie na palcach niczym zuraw we wiosennym tancu godowym, pozwolil, by waska klinga miecza bezkarnie liznela mu zupan w poprzek piersi. Peklo ciasne plotno i deszczem sypnely sie guziki. Ale jednoczesnie szabla tego, ktorego zwano Judka Duszogubem, poderwala sie w odpowiedzi niczym zywa blyskawica, uderzyla ukosnie i prawie natychmiast tuz nad sama ziemia blysnela zimna stal. A po plytach, niczym puszczona przez urwisa kaczka, pomknal odlamek miecza. Heros steknal i zwalil sie na ziemie. -Koniec? - zapytal uczony w chalacie, pochylajac sie nad synem namiestnika. Wystarczylo jedno spojrzenie przez ramie, by nowy kat, ktory juz biegl na pomoc swemu chlebodawcy, zamarl na miejscu. Nieglupi byl ten nowy. Zrozumial natychmiast, ze jego sluzba dobiegla konca. -Widze, ze koniec... A moze jeszcze zatanczymy, szlachetny panie? "Czemu on zwleka?" - krzyczal ktos i przysluchawszy sie uwazniej, kobieta pojela, ze to krzyczy ona sama. Na glos. Marnotrawny kaf-Malach, znikacz z Gontowego Jaru -Glupis ty, bejt-Malachu... Niczego nie zrozumiales. Poczulem, ze lancuszek, bedacy moim jedynym punktem oparcia, lekko zwisl. Bylo to niemozliwe... ale bylo! Na szczycie donzonu, wciaz jeszcze Zakleci, poruszali sie jak muchy w smole, kazdy wespol ze swoim Zakazem. -Chcesz odejsc z usmiechem na ustach, wloczego? - Samael odsunal sie lekko i spojrzal na mnie tak, jakby zobaczyl mnie po raz pierwszy. - A moze wciaz jeszcze masz nadzieje, ze ktorys z tych dwoch naruszy Zakaz? Ale w kazdym przypadku zdazysz doleciec do ziemi. Nie wierzysz? -Wierze. Wierze ci, Aniele Sily. Zdaze doleciec. Powiem ci wiecej - juz dolecialem. "Tatusiu, ty mi szykujesz podarunek, prawda?" Prawda. -Wiesz, Aniele Sily... jeden bardzo stary czlowiek, z tych, ktorym sluzysz, serdecznie ich nienawidzac, zadal mi pewnego razu pytanie: czy nie probowalem kiedys uwolnic sie calkowicie? -Uwolnic sie calkowicie? Ty?! - Samael usmiechnal sie z udawanym wspolczuciem. - Pytal o to ciebie, Marnotrawny Aniele? Znaczy, byl glupi? -Nie. To ja bylem glupi. Dlatego, ze mu nie odpowiedzialem. Dlatego, ze nie wiedzialem, jak mozna zamienic miejscami swoje rzeczywistosci, wewnetrzna i zewnetrzna. Nawet wtedy, gdy z kafMalacha przeksztalcilem sie w zlota ose, nie wiedzialem. -A teraz wiesz? -Owszem. Teraz wiem. -I kto cie tego nauczyl? - Oni. -Te istoty na donzonie? - Tak. Lancuszek zwisl jeszcze bardziej, bo poczulem oparcie pod stopami. *** Chcesz, Aniele Sily, opowiem ci straszna bajke. Zyla kiedys na tym swiecie Jaryna Kiriczycha. Uczciwa wdowa, matka doroslego syna, krew z krwi i kosc z kosci ludzi Gontowego Jaru. Szykujac barszcz, plotkowala przy studni z kumami. Gdzies, w jakiejs skrytce duszy siedziala w niej druga Jaryna - gotowa bez reszty oddac ostatnia, dojrzala milosc wloczedze znikaczowi, zdecydowana donosic w lonie diabelskiego wyrodka. W jakim okamgnieniu zamienily sie miejscami i wywrocily na nice?! W tym swiecie zyl sobie spokojnie setnik Longin Zagarzecki. Dla wszystkich chwacki rebajlo, wierny towarzysz, prawoslawny czerkas. I sam nie wiedzial gospodarz walecki - jak gleboko, w jakich zakamarkach, do ktorych nie mial wstepu, drzemie i czeka na swoj czas inny Longin?! Ten, ktory zlamie przysiege. Ten, ktory dusze odda za corke. Zstapi do piekla, parchowi okaze serce i z czartem ramie w ramie rabac bedzie nieprzyjaciol. Kiedy otworzyly sie te lochy? Kiedy setnik nie baczac na nic, zamienil siebie na drugiego siebie? Dzieki jakiej czarodziejskiej sztuce z panny setniczanki, niezbyt urodziwej dziewczyny wiercipiety, rozkapryszonej awanturnicy i dziwaczki, wyszla Dawczyni Pokoju, ktora zniosla tortury, hanbe, smierci patrzyla w oczy i nie odwrocila wzroku? A pozostali? Oni wszyscy?! Dlaczego sa zdolni do zmian wchodzac do zakazanych zakamarkow, do ktorych wejscie na wieki wiekow mieli zamkniete? Dlatego, ze sa slabi?! Przeciez to proste, glupi Aniele Sily! Nie rozumiesz? Nie rozumiesz, bo nigdy nie byles slaby. A ja bylem. Tys mnie slabym uczynil, Ksiaze Lewicy. Chcesz, to sie teraz przenicuje na druga strone. Kto we mnie siedzi? Czy nie Marnotrawny Aniol, ktorego u Granicy musiala witac cala twoja sfora, o Samaelu podobny wysokiej gorze?! Witaj! ...sklonily sie cienie wieczorne, cienie smiertelne, poniewaz prawo rzadow nad nimi oddano aniolom, ksiazetom narodow. Lepiej mi przyjac smierc w ogniu czystego zlota, plonacego tam, skad iskry sypia sie na wsze strony... *** Wyrwalem lancuszek z jego piesci.I cisnalem precz. Wszedzie wokol rozlala sie rozowa zorza, ciagnac za soba fioletowe drzenie, kiedy nad ginacym Naczyniem, jednym z wielu, frunal niby ptak byly kaf-Malach; i wewnetrzne swiatlo wylalo sie na zewnatrz, upodobniajac mnie do wrzacej lawy. Sale Kewal, zwana Laleczka. Kleczaca juz kobiete zbilo z nog, gdy tecza w gorze szarpnela sie wstecz. Padlszy na twarz, Sale natychmiast odwrocila sie na plecy. Ciemieniem, plecami, skora czujac pod soba nierownosci i ostre kamienie, patrzyla w gore - i widziala, jak tecza cofa sie dwoma barwami z siedmiu. Nigdy wczesniej, bedac Przewodniczka, Sale Kewal nie widziala... co tam nie widziala! - nie slyszala i nie myslala w ogole, ze cos takiego jest mozliwe. Nawet mistrz ani razu nie wspomnial o podobnym cudzie. "Nie wspomnial, dopoki zyl!" - przypomniala sobie mimowolnie. Ale roz i fiolet odstepowaly, cofajac sie za zielen, za purpure ze zlotymi pasemkami, za biel, lazur i zolc; jak fala odbija sie od skalistego brzegu, zeby swoim jestestwem wzmocnic morze i dac miejsce na rozbieg innym falom. A na niebie, nad zamkiem, bez zadnego oparcia stal Marnotrawny Aniol. Bez oparcia, bez gromu i blyskawicy; i tylko jego czteropalca reka zamarla w odpychajacym gescie. Stal, nie mowiac ani slowa, odziany jedynie w samego siebie - moc Wolnosci, czarodziejski medalion, w ktorego sercu czekal na swoj czas smiertelny wloczega, bijacy sie na zamkowym dziedzincu smieszna partyzana, a we wloczedze jasniej niz tysiace slonc, lsnila osa-iskierka. W kazdej chwili mogli sie zamienic miejscami. Wedle wlasnej woli. Kobiete zalala fala zachwytu: tak pieknym wydal jej sie czarny towarzysz, ojciec tego dziecka, przez ktore lezala teraz na wznak na ostatnim kamieniu, ktory zostal z jej rodzinnego Naczynia. "Synu moj!" uslyszala bezdzwieczne wolanie. "Synu moj! Nas dwoch wystarczy calemu Wszechswiatowi!" Ale zloto z purpura... Ale szafir i blekit, i sniezna biel... Stal niby mroczna kolumna, a blyskawice pieciu barw juz mu grozily natarciem. -Tnij, parchu! - przelecialo nad lezaca Sale. - Rab herosa w dzwony! Odwrocenie glowy wydalo jej sie wysilkiem godnym Waligo-ry. Ostra krawedz kamienia drapnela platek jej ucha do krwi, ale bol pomogl: przywrocil czucie i sciagnal ja na ziemie. I Sale Kewal poczula sie wedrownym herosem. To nad nia zamarl w oczekiwaniu konsul Judka, to na nia powinno teraz opasc lsniace zlowrogo ostrze. -Tnij! Zasmial sie Jehuda ben-Josif. Tak sie rozesmial, ze na krawedzi powszechnej zaglady kobiete przejal zimny dreszcz. Konsul najezyl brode: precz, Cienie! -W ktorej chwili staje sie niewolnikiem? - zadal osobliwe, niezrozumiale pytanie. I wsunal szable do pochwy. Zgrzytnela urazona klinga, nie posmakowawszy goracej krwi. A Jehuda dlonia przytrzasnal rekojesc i spojrzal z usmiechem na herosa. Rio odpowiedzial mu usmiechem. A potem uniosl sie lekko i wbil zlamany miecz po sam jelec w piers Jehudy - tam, gdzie zupan konsula zial szczelina przecietego sukna. -A ja? - odpowiedzial pytaniem na pytanie. - A ja, moj Wtorniku? Wygielo ich obu. Jak miecz, ktory ma zostac zlamany. Martwy stal - nie padajac - konsul Judka, na ktorego patrzyl z dolu zywy heros Rio. Dzielili jeden i ten sam usmiech. Sale wydalo sie nagle, ze na mgnienie oka stracila przytomnosc. Na pozniej zostalo jej w pamieci jedno: niebywale drzewo, od glebin piekielnych do rajskiifn wysokosci. Szelestem listowia szeptalo dziwne slowa: "...rozplyw nizszej Zorzy... aspekt Ukrytej Madrosci, odziany w Glos Wielki... spoczawszy na ogniu bialym - jeszcze jedno mgnienie i Energia Wyroku..." Ale czy chodzi o slowa, nawet najbardziej dziwne i niezwykle na swiecie?! Stalo sie cos jeszcze: drgnely dwa kurhany grobowe pod drzewem. Osypala sie z nich ziemia, od gory rozbiegly sie szczeliny, wypuszczajac... kogo? Niestety, nie udalo sie Sale zobaczyc, kto sie z nich wylonil. Mgnienie minelo, jakby nigdy go nie bylo; kobieta nagle odzyskala wzrok, sluch i targnal nia bol. Oni zas obaj szli juz ramie w ramie ku blankom zwienczajacym szczyt donzonu: rudy mol ksiazkowy w wyswiechtanym na lokciach chalacie i syn namiestnika z jedwabnym woreczkiem. A dalej, od zebow krenelazu - w niebo, ku Marnotrawnemu Aniolowi. Doszli. Staneli obok. "...Widzialem synow wzejscia i niewielu ich bylo... niewielu... niewielu... niewielu!" Ale wystarczylo, zeby tecza cofnela sie szescioma barwami z siedmiu. Nawet biel nie wytrzymala. Zalalo, zatopilo ostatki ginacego Naczynia piana morskiego lazuru. Blekitna stala Archistratigosa. Longin Zagarzecki, setnik walecki -Nuze, chlopy, baby i dziewki! - odezwal sie cicho setnik Longin. I dodal ledwo slyszalnie, jakby mowil sam do siebie: -Idziemy, co? Rzuciwszy gesie pioro pod nogi, rozdeptal je butem. I ryknal na cale gardlo, az go cos zapieklo w krtani: -Co to, pierwszyzna wam przekraczac przeklete Granice?! Za mna...aaaarsz! Pierwszy ruszyl, nie ogladajac sie za siebie. Wiedzial: ida. W lazur, w tecze, w piekla mrok nieprzenikniony, do Pana Boga za piec, wszyscy, ktorzy zostali, ktorzy sa i ktorzy byli... Jarynka jaskoleczka i Jaryna Kiriczycha, rozerwany puszkarz Grom z Zabriecha od kulomiotu, wierny esaul z bracmi Jenoszakami, zywymi i martwym, wiedzma Sadlo i zdrajca czumak, chlopcy spod Katierynoslawia, Turczynek udreczony, czarci synek i kniezyc trzylatek... Ida. EPILOG NA NEBIOSACH I NAZIEMI I Laczke rosil cieply, letni deszczyk. Przesypywal z reki do reki sloneczne bryzgi, bebni! lekkim szelestem po trawie; pogwizdywal w takt oszalalym od nadmiaru przestrzeni wilgom.Smial sie, jak dzieciak usmiecha sie bialymi zabkami. Rozbryzgiwal krople na chybil trafil - na wszystkie strony, w dal, gdzie niewidoczna juz stad tecza cofala sie ku widnokregowi, wypuszczajac ze swego porwanego wora pochloniete wczesniej roznobarwie tetniacego zycia. Drzewa, domy, ludzie... smiertelne ciala, bez ktorych dusza nie jest w ogole dusza, tylko para... i tyle. Przygrzeje sloneczko mocniej, spojrzysz z ukosa: gdzies ty, deszczyku slepy? Bylem deszczem, stalem sie rosa, bylem rosa, jestem para, stane sie obloczkiem... hej, hej, gluptasy! Wkrotce wroce! Tylko poczekajcie! II -Zmoklas? - zapytal Jutrzenka.Stal, patrzac w niebo - wysoki, szczuply, odziany w ciemnoli-liowy plaszcz, znaleziony w zamkowym skarbcu. Jak wtedy, na polu snow, przed lazurowym sztandarem i wojem z lsniacymi blekitem oczami. Tylko ze teraz wszystek blekit skupil sie w obmytym przez deszczyk niebosklonie. "A w tamtym snie niebo bylo szare - przypomnialo sie Jary-nie. - Parciana szmata, nie niebo... trzeba ja bylo uprac..." -No i dobrze - odezwal sie Jutrzenka, jakby mu odpowiedziala na jakies wazne pytanie. -Dorosles juz? - zapytala Jaryna, przygryzajac gorzka trawke. -Owszem. Doroslem. Skonczylem trzynascie tygodni, Dawczyni Pokoju. Jestem duzy. Wybila polnoc i nadszedl moj Najwazniejszy Dzien. Ale to nieprawda. Najwazniejszy... jeszcze przede mna... czeka... Zamilkl na chwile i przysiadl obok. Skraj plaszcza natychmiast opadl na trawe, nasiaknal rosa. -Dzieki ci, Ireno Longinowna Zagarzecka. Dziekowac trzeba i naszym ojcom. I pozostalym tez... Przeciez niewiele braklo, zebym... Jutrzenka zmarszczyl czyste, mlodziencze czolo. -Niewiele braklo, a bylbym poprosil... -I co by sie stalo? - wyrwalo }e} sie. -Nic. Po prostu nie doroslbym. I tak bym zyl - duzy, choc malenki. Podnioslszy glowe, spojrzal na unoszaca sie nad zamkiem baszte donzonu. III Stali tam we trzech: rudobrody medrzec, strojny, rosly wojak i dziwny wloczega. Wiedli jakis spor; machali rekoma. Wygladalo na to, ze lada moment machna silniej i wzbija sie w niebianskie przestwory, ani na chwile nie przerwawszy sprzeczki. A przeciez sie wzbija... Pojda po oblokach i tylko na pozegnanie rzuca za siebie spojrzenie: no, co stoicie jak slupy? Goncie nas! IV -Do domu by wrocic... - Jaryna leciutko musnela ramie mlodzienca, twarde i gladkie. - W chacie chyba kurzu sie nazbieralo. Za rok nie oczyscisz!-Oczyscimy! - stanowczo obiecal Jutrzenka. - Pyl wytrzemy i podlogi umyjemy. I rany zaleczymy. Umilkl i nachmurzyl sie ponownie. U nasady jego nosa pojawily sie trzy poprzeczne zmarszczki. Jaryna wiedziala, ze mysli teraz o bracie. Czumak Grin do tej pory wisial na krawedzi zycia i smierci; jeszcze oddychal, z kazda chwilka szykujac sie do dokonania wyboru - zostac czy odejsc. "Pomoz mu, prosze!" szepnela Jaryna jeszcze o swicie, kiedy nowy, dorosly juz Jutrzenka pomagal zaniesc czumaka na pokoje, a potem dlugo siedzial nad rannym, rozmyslajac o swoich sprawach. - "Pomoz mu... Ty wszystko mozesz!" -Moge! - odparl jej mlodzieniec, na ktorego skroniach tkwila teraz nie wiadomo skad wzieta srebrna opaska. - Moge, Dawczyni Pokoju. Ale nie wolno mi tego zrobic. Trzeba, zeby braciszek sam... sam... I dodal, zwracajac sie raczej do siebie niz do Jaryny: -Nie mozna tak. Nie mozna ratowac niewlasciwie. Skoro jestem dorosly, to nie wolno... Od tych slow dreszcz przejal panne setniczanke. -Panie Ondriju! - rozleglo sie zza muru. - Co ty, do cna zglupiales? Po co czortopchajke z nadmiarem ladujesz? -A...? -No wlasnie! Przeciez tego nie dowieziemy! -Alez dowieziemy, panie setniku, dla wszystkich wystarczy: dla was, dla nas i dla parcha kawalatek... Jutrzenka zaczal sie dlawic dzieciecym chichotem. I twarz natychmiast mu sie rozjasnila. -Nasmiewasz sie? - z udana uraza zapytala Jaryna. - Chichotki sobie stroisz? A przeciez tatko ma racje: przez te cale Granice, a jeszcze z przeladowanym wozem... I umilkla. Patrzyla, jak mlodzieniec w liliowym plaszczu takim smiechem sie zaniosl, ze padl na wznak w mokra trawe, wierzgajac z zachwytu nogami. Dokladnie tak samo, jak nad rzeczka zachwycal sie niczym maly szczeniak trzyletni chlopczyk Tor, patrzac jak malenka kobietka imieniem Sale plecie z kwiatow powoju "czaprak dla jaszczurki". Wesolo im, niedojrzalym, dziecieca pamiec jest krotka... Pomyslala i zrozumiala, ze glupio pomyslala. -Teraz to dla was nie sa Granice... - odezwal sie Jutrzenka, kiedy przeszedl mu atak smiechu i otarl lzy z oczu. - To takie... Przez chwile szukal odpowiedniego slowa. Znalazl. -To blonki, Dawczyni Pokoju. Blonki i nic wiecej. -Dla was? - Jaryna uniosla brwi w gore. -Dla nas - poprawil sie. - Dla nas wszystkich. VI Gdy Jutrzenka przysiadl na pietach, Jaryna pchnela go w piers. Ale nie udalo jej sie go przewrocic. Nadal siedzial i tylko sie usmiechal. -Silacz z ciebie! - dziewczyna z trudem sie powstrzymala od odpowiedzenia usmiechem na usmiech. - Jak do Walek wrocimy, ojciec cie do rejestru zapisze. Bedzie z ciebie czerkas, co sie zowie! Gorzalke pic mozesz? -Moge - odpowiedzial. -A szabla rabac? -I szabla moge... -A modlic sie do Boga? -Modlic sie? - zapytal. - Co to znaczy: modlic sie? Jaryna nie od razu znalazla odpowiedz. -No... modlic sie! Ot, glupi! Ty do Niego: Ojcze nasz, ktory jestes w niebie... Zrozumial. -Rozmawiac z Nim? Tak, Dawczyni Pokoju. Teraz moge. nie. VII -A dziewczyny kochac mozesz? Zapytala tak sobie, zeby skonczyc te glupia rozmowe. I sama sie przestraszyla: o cos ty go spytala, kurko? A on kiwnal glowa. I spojrzal jej w oczy, zeby sprawdzic, czy widziala jego skinienie. -A co ty jeszcze mozesz, Dawco Swiatlosci? Samo jej sie wyrwalo, mimo woli. VIII -Moge wybawic caly swiat z sadu od dnia, w ktorym zostalem stworzony, do dniadzisiejszego. A jezeli ojciec moj ze mna - od dnia, w ktorym swiat zostal stworzony do dnia dzisiejszego... Jutrzenka wstal. I twardo spojrzal w lazur nad glowa. -A jezeli beda z nami nasi towarzysze - od dnia stworzenia, po kres czasu... IX Nad pobliska rzeczka rozpiela sie na niebie tecza. Zwykla tecza. Jak to po deszczu. KONIEC This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/