Andre Norton Gniazdo Gryfa A.C.Crispin Przeklad: Elzbieta Dagny-Rynska Tytul oryginalu: Gryphon's Eyrie Z ogromna wdziecznoscia ksiazke te dedykuje Hope Tickell,George'owi Tickell i Randy Crispin, ktorzy sluzyli nieoceniona pomoca podczas jej tworzenia. Prolog Co czyni kowal pragnacy wykuc miecz lub topor pasujacy do twardej dloni wojownika? Wydobywa surowiec, ktory gromadzi sie w samym sercu ziemi, pracuje nad nim z ogromna zrecznoscia i najlepiej, jak umie - przez wiele dni, czasem lat - az odezwie sie w nim glos szepczacy:Dosc! Skonczyles prace, stworzyles dzielo i dolozyles wszelkich staran. Podobnie rzecz sie ma z Kowalem Piesni, ktory walczy ze soba, ze swymi umiejetnosciami, ze slowami - gdyz to slowa sa surowym kruszcem, ktory nalezy obrabiac z cierpliwoscia tworcy. Musza sie one rozpalic w ogniu serca i zmrozic strachem. Podobnie jak w przypadku miecza nalezy z wyczuciem ksztaltowac ich ostrze i szpic. Ponownie czas nie gra tutaj zadnej roli - tak szybko koniec piesni nie nadchodzi, gdyz losy, ktore opiewa, nie zawieraja sie pomiedzy jednym zachodem slonca i swiatlem jutrzenki dnia nastepnego. Czyz tak nie stalo sie z Opowiescia o Gryfie (ktory byl niegdys zamkniety w krysztalowym amulecie, tym Adepcie prawie zapomnianym przez czas, a ktorego mozna ostatecznie porownac do mezczyzny i kobiety zlaczonych w cos potezniejszego niz wyobrazane przez nich samych dazenia ludzkosci)? Istnial wiec Kerovan z Ulmsdale, ktorego przekleta matka parala sie czarna magia i szatanska umowe zawarla, ze urodzi dziecko bedace narzedziem Mocy. Dziecko, ktore mialo sluzyc jej celom. Syn ten rzeczywiscie mial cielesne stygmaty Ciemnosci - bursztynowe oczy i kopyta zamiast stop. A jednak na koniec zawiodly wszystkie jej czary, gdyz nie mozna bezkarnie wzywac ani odprawiac obu Wielkich Mocy - zarowno Swiatlosci, jak i Ciemnosci. Tak wiec w obliczu przegranej lady Tephana udala swiatobliwy przestrach i odeslala dziecko do mamki, z dala od siebie. Jednak jej maz lord Ulric pragnal miec nastepce w Ulmsdale i nakazal dobrze ksztalcic syna, tak jak przystalo na dziedzica jego godnosci. I Kerovan chetnie uczyl sie szermierki od przyslanego w tym celu wojownika. Od Jaga nauczyl sie pelni wojennego rzemiosla, walki wrecz oraz sztuki prowadzenia bitew i strategii. W swej samotnosci zwrocil sie takze do Medrca Riwala, ktory szukal sladow dziwnej wiedzy na Ziemiach Spustoszonych. Na tych terenach, ktore podobno zostaly opuszczone przez legendarnych ludzi Starej Rasy. Lord Ulric pragnal rowniez chronic swego dlugo oczekiwanego syna, doprowadzajac do jego malzenstwa przez topor miedzy niedoroslym jeszcze chlopcem i lady Joisan, corka Domu Ithkrypt. Dzialo sie to, zanim najezdzcy odebrali Krainie Dales dostep do morza i zmusili mieszkancow do ucieczki na Ziemie Spustoszone. Mimo ze mlodzi byli po slubie, nigdy sie do tej pory nie spotkali. Kerovan nie interesowal sie zona, chociaz teraz i jej herbem stal sie Gryf "wyszyty na jej paradnym plaszczu". Az pewnego dnia Joisan przyniesiono amulet, ktorego z pewnoscia nie stworzyly ludzkie rece - krysztalowa kule, w ktorej byl zamkniety malenki Gryf. Joisan zrozumiala, ze amulet stanowi element ogromnej sily. Kerovan znalazl ten stworzony przez ludzi Starej Rasy talizman na Ziemiach Spustoszonych (tych opuszczonych terenach, z ktorych uciekali ludzie, nadal jednak zaludnionych przez przedziwne istoty) i zostal nakloniony, aby go ofiarowac zonie. Joisan opanowala niewielkie umiejetnosci uleczania, znala sie na ziolach i poznala troche dawna wiedze ze starych klasztornych kronik. Byla ksztalcona na przyszla wladczynie Ulmsdale. Nie wiedziala wtedy takze, ze na dalekiej polnocy lady Tephana nadal knuje przeciw swemu synowi, chcac dac jego miejsce prawdziwemu spadkobiercy Ciemnosci - Rogearowi, kuzynowi Kerovana. Na wszystko jest jednak odpowiednia pora i jej plany zostaly pokrzyzowane przez najezdzcow Alizonu-Zza-Morza. Kerovan, zanim zdolal przywiezc do domu swoja narzeczona, musial wyruszyc z zastepami wojsk z Ulmsdale. Wojna szalala. Najezdzcy opanowali Ithkrypt. Uratowana, dzieki dziwnej Mocy podarunku od nie znanego jeszcze wtedy meza, Joisan i niedobitki jej ludu uciekli i zagubili sie w dzikich ostepach. Tam tez przypadkowo spotkal ich Kerovan, ktory przybyl na wezwanie umierajacego ojca i prawie wpadl w zasadzke zastawiona na niego przez swego kuzyna Ciemnosci. Chociaz rozpoznal swoja pania, ona go jednak nie poznala. Myslala, ze ten nieznajomy jest raczej (z uwagi na dziwne oczy i stopy) jednym z ludzi Starej Rasy. Dzieki temu Rogearowi udalo sie ja podejsc. Przybyl do Joisan jako Kerovan, a potem rzucil na nia czar zamroczenia i wyprowadzil na Ziemie Spustoszone, tak aby przez nia lady Tephana mogla zapanowac nad Moca Gryfa. Kerovan sledzil ich trop az do miejsca krwawej ofiary, gdzie starano sie podporzadkowac Moce Ciemnosci. Tam tez stanal u boku swej zony i bojac sie ojej zycie wezwal Moce Swiatlosci. Ci, ktorzy wezwali Ciemnosc, zostali oddani Smierci i Ciemnosciom. Wowczas Joisan widzac go w jasnym blasku duszy zrozumiala, ze naprawde zostali poslubieni i ze soba zwiazani, tak jak zloto moze byc zatopione w stali po wszystkie czasy, by stworzyc bron godna herosa. Ale w Kerovanie pozostala pamiec podwojnego dziedzictwa, powodujaca gleboka niewiare. Dla dobra Joisan odrzucil wszelkie tradycyjne zasady i odjechal. Na polecenie jednego z lordow Dales pojechal potem w misji na Ziemie Spustoszone - prawdopodobnie mial zaciagnac do armii zyjacych jeszcze ludzi ze Starej Rasy, aby pomogli mu w walce z najezdzca. Wtedy Joisan zalozyla kolczuge i henn, przypiela do pasa miecz i pojechala za nim. Poszukiwala go wierzac, ze zadna duma nie byla wieksza od milosci jej pana, zwlaszcza ze na piersi czula ciezar Gryfa - jego prezentu. Rozne przedziwne i okrutne przygody mialo tych dwoje, zarowno razem, jak i oddzielnie. Kerovan zawsze byl pelen lekow i obaw zwiazanych ze swym podwojnym dziedzictwem. Joisan natomiast miala sile osoby, ktora bardziej obawia sie o kogos innego niz o siebie sama. Poprzez niewole i Ciemnosc, ostatecznie razem, szlo tych dwoje, az staneli przed pierwszym wyzwaniem swego losu - byla to bitwa, ktora wstrzasnela ich czescia swiata. Piecioro z nich stalo po stronie Swiatlosci - Kerovan, Joisan, Gryf- wreszcie uwolniony ze swego dlugoletniego wiezienia w krysztalowej kuli - jego dlugowieczny pan Landisi oraz Neevor - wloczega, ktory juz kilkakrotnie odgrywal jakas role w uwiklanym zyciu Kerovana. Po stronie Ciemnosci stal Galkur, ktory twierdzil, ze Kerovan to jego "syn". Bylo to klamstwo, ale takie klamstwo, ktore rzucilo cien na mlode serce i spowodowalo wiele zla, nawet juz po upadku Adepta Ciemnosci. Taki oto ciezar dzwigal Kerovan. Nie opuszczal on go nawet w nowym kraju i pozostawal z nim zawsze. Wedrowali tym razem juz wspolnie, gdy krainie znowu zagrozil Mrok i musieli sie Mu przeciwstawic, majac tym razem wieksza wiedze i znajac lepiej przeciwnika. Teraz tez nie byli sami, mimo ze u ich boku nie stanela zadna istota z przeszlosci, na Ziemiach Spustoszonych bowiem znajdowali sie takze inni ludzie, ktorzy poderwali sie do walki z Ciemnoscia na zew swego serca. Byla to Elys, Madra z Rodu Czarownic, a takze jej wiemy towarzysz walk i obronca - Jervon, trzeci byl chlopiec imieniem Guret, nie wtajemniczony w zadna nauke, ale bardzo odwazny. Opowiesc o Gryfie nie jest nowa piesnia i nie trzeba tworzyc dla niej nowych slow. To stara piesn, do ktorej nalezy dodac tylko dalszy ciag - gdyz wielkie wysilki z kolei rodza tesknote za czyms nieosiagalnym. Jest to opowiesc o tym, co ostatecznie stalo sie z tymi, ktorzy odwazyli sie wystapic przeciwko Ciemnosci... Zeby przywolac pewna sztuke tworzenia opowiesci, trzeba byc Kowalem Piesni, ktory zaglada w serca, przez lata slucha na wpol zapomnianych basni, tak aby wszystko wykorzystac i znalezc odpowiedz. W ten sposob stworzono slowa trzeciej czesci opowiadania o Kerovanie i Joisan, o tym, co wraz z przyjaciolmi przez lata pobytu w Krainie Arvon osiagneli i otrzymali. Jak przetrwali i jak zawsze walczyli z Ciemnosciami. Eydryth Kowal Piesni Rozdzial 1 - Joisan Nasz swiat...Stalam w niklym swietle lampy, na reku trzymalam nowo narodzone dziecko. Patrzylam na wschod, gdzie za jeziorem rozpoczynal sie nowy dzien. To byla dluga noc... zmeczone cialo domagalo sie odpoczynku, a jednak nie mialam ochoty opuscic domu Utii i zanurzyc sie w szarzejacy mrok. Nasza malenka lodz stala bezpiecznie przymocowana do jednego z wyrastajacych z dna jeziora ogromnych kamiennych slupow. Wysilek, jakiego musialabym dokonac, aby zejsc po drabinie do lodzi, byl ponad moje sily. Nadal trzymajac przy piersi dziecko, odgarnelam reka wlosy z czola. Obudzil sie poranny wiatr, przefrunal przez jezioro i rozeslal wokol fale uderzajace o stare niczym swiat kamienne slupy, wiele lat temu odkryte przez rybakow z Anakue i wykorzystane jako podpory dla ich nadwodnych domostw. Podczas naszych wedrowek moj pan, Kerovan, i ja przezylismy wiele dziwnych, wspanialych i okropnych przygod w tym naszym nowym swiecie - pelnej tajemnic Krainie Arvonu. Wspomnienia o przeszlosci nie byly kojace. Patrzylam, jak na wschodzie gasna gwiazdy. Przyszlismy wlasnie stamtad i z polnocy, odkrylismy zejscie z gor, ktore teraz bylo jedynie ciemniejsza smuga na horyzoncie rozjasnionym blaskiem wschodzacego slonca. Przypomnialam sobie nasz pierwszy poranek po walce z Panem Ciemnosci - Galkurem, gdy stalismy razem na zboczu owych wzniesien i patrzylismy na kraj, ktory po zakutych mrozem ziemiach Dales i pustkowiu Ziem Spustoszonych wydawal sie przyblaklym arrasem, o zlotoczerwonych barwach tym mocniej kontrastujacych z wysokimi, wiecznie zielonymi lasami. Wtedy zarowno ja, jak i moj pan prawie upoilismy sie owa pieknoscia. Czulismy jeszcze podniecenie znane tylko tym, ktorzy cenia swe zycie podwojnie, poniewaz przed chwila mysleli, ze je utraca. Moje serce wezbralo cieplem, a policzki okryly sie rumiencem, gdy wspomnialam te pierwsza wspolna noc po zwyciestwie, noc, podczas ktorej Kerovan naprawde stal sie mym panem. Chociaz na gorskim zboczu bylo zimno, swiat przepelnilo cieplo naszych cial i dusz... nasz nowy swiat. Arvon... Naprawde byl to piekny kraj, prawie pod kazdym wzgledem. A jednak tyle znajdowalo sie tutaj starych pulapek, w ktore mozna bylo nieostroznie wpasc. Tego tez nauczylismy sie podczas naszych trzyletnich wedrowek... wedrowek bez konca, gdyz wydawalo sie, ze nie istnieje miejsce, ktore moglibysmy nazwac naszym. Chociaz znajdowalismy tymczasowe schronienia u ludzi, takich jak ci prosci i mili rybacy, w moim panu zawsze bylo cos, co nie dawalo mu spokoju, pchalo naprzod do dalszej wedrowki. Dziecko w moich ramionach poruszylo sie, wzdrygnelam sie przypominajac sobie, gdzie sie znajduje. Niemowle mialo zaczerwieniona, pelna napiecia wywolanego porodem buzie. Otworzylo malenkie usteczka i krzyknelo wydajac dzwiek podobny do pisku myszy. Slonce dotknelo juz swymi promieniami tafli jeziora, barwiac wode ciemna purpura. Podnioslam dziecko do okna, aby promienie mogly dotknac takze tej ciemnej czupryny. -Twoj pierwszy wschod slonca, malenki. Podoba ci sie? - Mrugnal na mnie spiaco, najwyrazniej nie byl pod wrazeniem. -Lady Joisan, Utia sie budzi. - Odwrocilam sie i zobaczylam Zwyie, Madra z rodu Anakue, ktora podawala wlasnie wzmacniajace lekarstwo do bladych ust wyczerpanej matki. -Jak sie czuje teraz? - powrocilam do poslania kobiety i palcami dotknelam jej szyi. Puls nadal byl przyspieszony, ale mocniejszy. -Chyba lepiej. Stracila duzo krwi, ale mysle, ze wzmocni sie w ciagu paru dni. Dobrze, ze obie tutaj bylysmy, lady Joisan, inaczej moglybysmy ja stracic. Zmeczona skinelam glowa. Byl to porod posladkowy i prawie o miesiac za wczesnie. Pospiesznie zostalam wezwana od jednego z naprawiaczy sieci, ktory przebil sobie reke haczykiem. Zwyie uspokajala wlasnie, Utie i chciala sprawdzic ulozenie dziecka. Musialam dac z siebie wszystko, czego nauczylam sie od mojej ciotki Damy Math a takze wykorzystac sztuke, ktorej nauczylam sie podczas naszych wedrowek - piesnia ukoic wstrzasana bolami porodowymi kobiete. Przez reszte nocy pracowalysmy razem mieszajac ziola i leki spiewajac, wzywajac swieta Genowefe o pomoc i sile dla Utii. I Gunnora byla z nami, gdyz zarowno matka, jak i dziecko przezyli. Utia otworzyla oczy. Byla zbyt slaba, aby mowic, ale domyslilam sie, czego pragnela. -Dziecko jest zdrowe, Utio. - Ukleklam na uplecionej z sitowia macie, trzymajac dziecko tak, aby mogla zobaczyc jego malenka pomarszczona buzie. - Macie z Raneyem wspanialego syna. Blade usta kobiety usmiechnely sie lagodnie, gdy z wysilkiem podniosla reke i dotknela ciemnych, kreconych wlosow dziecka. Istnialo tutaj ukryte uczucie, ktore obudzilo we mnie dziwna tesknote, podobna do bolu. Moje ramiona byly puste nie tylko dlatego, ze oddalam jej dziecko. -Zostaw ich teraz w spokoju, pani. - Obok mnie stala Zwyie. Nie slyszalam, jak weszla. - Ty tez musisz odpoczac... pozywic sie... Podeszlam do stolu na zdretwialych nogach i przelknelam kilka lyzek jedzenia. Nagle odczulam pelny ciezar calonocnej pracy. Staralam sie nie osunac i nie zasnac z glowa wsparta o deski stolu. Poranne slonce stalo juz wysoko, jego swiatlo drzalo na powierzchni wody. Za drzwiami widac bylo jasna panorame calego Anakue. Slupy z umocowanymi na nich drewnianymi domami, pajecze mosty laczace je miedzy soba... wszystkie, z wyjatkiem jednego, stojacego troche na boku. Ten dom byl tradycyjnie przeznaczony dla wioskowej Madrej Kobiety. Zanim ja i Kerovan nie przybylismy do Anakue - prawie przed rokiem - Zwyie mieszkala tam sama. Dala nam mieszkanie na poddaszu. Pokoj byl maly, ale po miesiacach wedrowki, mieszkania pod golym niebem w kazda pogode, po otrzymywaniu noclegu lub posilku gdziekolwiek i u kogokolwiek, w zamian za nasze umiejetnosci - byl to nasz pierwszy prawdziwy dom, jaki mialam od chwili, gdy Ogary z Alizonu zaatakowaly teraz zniszczone mury Ithkrypt. Tesknie marzylam o zbudowaniu naszego wlasnego domu nad brzegiem jeziora, w poblizu wedzarni, gdzie przynoszono codzienne polowy. Gdyby tylko moj pan... -Jak on sie czuje, lady Joisan? - Zwyie jak gdyby czytala w moich myslach, chociaz nie bylo miedzy nami prawdziwej lacznosci telepatycznej, takiej jaka czasami laczyla mnie z moim panem. Mimo to wszyscy ci, ktorzy pracuja w zespoleniu z Kunsztem, odczuwaja wiele rzeczy niewidzialnych dla dotyku, wechu i smaku. A Zwyie i ja stalysmy sie sobie bliskie - myslalam o niej jak o starszej siostrze, chociaz nigdy jej nie mialam... Spojrzalam w gore, w jej ciemnoblekitne piekne oczy otoczone dlugimi rzesami. Byla to jedyna piekna rzecz w jej szerokiej i nieladnej twarzy. -Sny... przychodza coraz czesciej, wtedy... budzi sie, jest... zachmurzony... rysy zmieniaja sie mu troche, zupelnie jak gdyby ktos inny w nim nagle zamieszkal... -Zachmurzony? Czy myslisz o Ciemnosci? -Nie wydaje mi sie... nie! Nie jest az tak przeklety, ale po tych snach nie chce mowic o tym, co go gnebi. Jego umysl takze jest dla mnie zamkniety. Za kazdym razem, gdy sie budzi, szuka broni, czysci ja, smaruje, poleruje... jak gdyby to, co nachodzi go podczas snu, mozna bylo zwyciezyc stala... -Stal... zimne zelazo jest ochrona przeciw niektorym formom Cienia. Tutejszy kraj kryje wielu, ktorzy czcza Ciemnosci. Dlatego wlasnie Anakue jest otoczone woda - to takze ochrona, poniewaz zlo nie moze jej przebyc. -Tak, wiem o tym. Nadal wierze w jego talizman, te bransolete stworzona przez ludzi Starej Rasy. Nadal nie sygnalizuje Cienia. A moj pierscien takze nie ulegl zadnej przemianie. Spojrzalam w dol na pierscien w ksztalcie glowy kota, ktory znalazlam w zamku niegdys zamieszkiwanym przez ludzi Starej Rasy, tych - ktorych bylam pewna, ze stali po stronie Swiatla. Na powierzchni pierscienia zablysly teczowe kolory, gdy w glebi krysztalu odbil sie rozowozloty odblask wschodzacego slonca. -Zawsze patrz na ten pierscien, pani. Dopoki bedzie zywy, wszystko jest w porzadku, ale mozna miec powody do obaw, ze jest inaczej. Madra wyjela zza paska malenki woreczek zrobiony z wysuszonej, pociemnialej od dlugiego uzywania rybiej skory. -Juz bardzo dawno tego nie robilam, ale... wloz palec wskazujacy i zamieszaj. Zdziwiona, ostroznie wsunelam palec do woreczka. Wewnatrz poczulam wiele malenkich ostrych rzeczy. Zamieszalam je i po czulam, jak jedna z nich mnie uklula. Szybko wyciagnelam reke, na ktorej widoczna byla kropla krwi. -Bardzo dobrze, krew zawsze wzmacnia zamawianie. Teraz... Zwyie wysypala zawartosc woreczka na stol. Na posypanej piaskiem powierzchni rozsypaly sie malenkie rybie osci. Madra przyjrzala sie ukladowi, a potem zaczela mowic, jak gdyby recytowala piesn. Glos byl tak cichy, ze musialam sie dobrze wsluchac, aby ja zrozumiec. -...Od gor rozposciera sie Mrok... stala sie Ciemnosc zwiazana starym czarem. Bedziesz podrozowala i odnajdziesz siedzibe odwiecznej madrosci, siedzibe odwiecznego zla... to, co teraz jest dwojgiem, stanie sie trojgiem... a potem zamieni sie w szesc, aby stawic czolo temu, co nie pochodzi z ziemi... siegnij w glab siebie, a potem od siebie -juz dla uzyskania sily... - Glos Zwyie zamilkl, teraz patrzyla na mnie uwaznie. - Strzez sie, lady Joisan. Twoja przyszlosc prowadzi przez Cien, nic wiecej jasno nie widze. Ale wiem jedno - idziesz sladem wielkiego niebezpieczenstwa. -Bede uwazala - odpowiedzialam pragnac prawie, aby nie zagladala w moja przyszlosc. Wiedzialam jednak, ze chciala dobrze. Co jest lepsze? Ostrzezenie o niebezpieczenstwie i w pelni swiadome trwanie w jego cieniu czy tez droga na slepo, spokoj w slonecznym blasku tak dlugo, dopoki jeszcze trwa? Za nami odezwal sie placz dziecka. Podeszlam do niemowlecia i przytulilam je. -Cicho, malenki. -Przytrzymaj je, lady Joisan. Damy mu teraz blogoslawienstwo. -Zwyie siegnela do worka z ziolami i wyciagnela dwie uschle lisciaste galazki. Zapalila biala swiece i zaczela cicho recytowac, kilkakrotnie przesunela galazki przez dym. Nastepnie skinela na mnie. Polozylam dziecko na stole i przytrzymalam, zeby sie nie zsunelo. Madra potarla malenkie stopy dziecka kruchymi galazkami dzieglu i werbeny i razem wyrecytowalysmy rytualne slowa: -Gunnoro, Pani, ktora chronisz kobiety i niewinne zrodzone z kobiet, czuwaj nad tym dzieckiem. Nie pozwol mu wejsc w Cien, pozwol mu raczej zawsze i wszedzie kroczyc w Swiatlosci. Na koncu potarla czolo dziecka. - Pozwol, aby jego umysl pozostal czysty i niczym nie skazony, udziel mu sily woli, by umial powiedziec "nie". kazdej mysli zrodzonej z Ciemnosci. Przerwala, a potem obie kolejno powtorzylysmy: - Niech tak bedzie zawsze, wedlug Twojej woli. Odnioslam dziecko do matki, ktora obudzila sie i wygladala znacznie lepiej. -Utia - unioslam przed nia dziecko wedlug zwyczaju jej ludzi, tak jak nauczyla mnie tego Zwyie - to twoj dobry syn. Spojrz na niego i nadaj mu takie imie, dzieki ktoremu dobrze ulozy sie jego zycie. Gdy Utia z wielka czuloscia patrzyla na dziecko, pojawil sie we mnie ten bol, ktoremu nie moglam nadac nazwy. -Bedzie sie nazywal Acar - wyszeptala. Ulozylam Acara bezpiecznie obok jego matki i w tej chwili na drabinie pomostu zabrzmialy kroki. Przyszedl maz Utii, Raney, i jej siostra Thalma. Poniewaz Utii byl teraz najbardziej potrzebny odpoczynek, opieka i cieple slowa rodziny, Zwyie wraz ze mna wyszla. Dolecialo nas jeszcze niewyrazne podziekowanie Raneya. Mala lodz zakolysala sie gwaltownie, a potem poddala naszym wioslom, kierujac sie w kierunku domu Madrej. Zmeczone siedzialysmy obok siebie w milczeniu. Z chlodem w sercu wspominalam straszna przepowiednie Zwyie. -Patrzylam, jak trzymasz dziecko - powiedziala nagle Zwyie. Jest w tobie pustka, moja pani, i nic w tym dziwnego. Chodz jutro ze mna do swiatyni Gunnory i popros ja o dziecko. -Nie moge tego zrobic - patrzylam spokojnie na przyblizajacy sie kamienny slup, ktory podtrzymywal nasze tymczasowe mieszkanie. -Dlaczego? Stwierdzilam, ze nie moge patrzec prosto na Zwyie. -To z... powodu mego pana. -Dlaczego, Joisan? - jej glos brzmial jak wyzwanie. - Jest przeciez mezczyzna, to oczywiste dla kazdego. Jego... roznice nie sprawiaja przeciez, ze nie moze - spuscila nagle oczy i przerwala w poszukiwaniu odpowiednich slow. Usmiechnelam sie do niej z przymusem. - Nie, to zupelnie nie to, siostro. Moj pan jest rzeczywiscie mezczyzna, pomimo tych... roznic, jak je nazwalas, bardzo lubie na niego patrzec. - Wzielam gleboki oddech i zanurzylam wioslo w szarozielonej wodzie. Mowie o pewnym niepokoju, ktory go gnebi od czasu do czasu podczas naszych wedrowek po Krainie Arvonu. Teraz pojawil sie znowu mocniejszy niz kiedykolwiek przedtem. Boje sie, sama nie wiem czego... -Ten niepokoj powoduje bariere pomiedzy wami? -To nie moja wina. Tylko Kerovan obawia sie, ze wiem, chociaz o tym nie mowi, i ten strach powoduje...jego wewnetrzne rozdarcie. Zwyie spojrzala na mnie bystro i rozumnie. Zrozumialam, ze wiedziala to, czego nie potrafilam glosno powiedziec - ze moj pan nie byl dla mnie mezem od ponad miesiaca. W gardle poczulam znajomy bolesny skurcz. Kazdej nocy albo udawal, ze spi, albo wymyslal coraz mniej prawdopodobne powody, zeby sie oddalic. Chcialam zapytac dlaczego, ale kilka prob poruszenia tematu spowodowalo tylko bolesne milczenie; wewnetrzna swiadomosc, ze moje pytania zranily go w jakis niezrozumialy dla mnie sposob. Gdyby tylko... rece zacisnely sie na wygladzonym dotykiem dloni drzewcu wiosla, gdy wspomnialam ostatni raz, kiedy bylismy tak blisko, serce przy sercu. Obudzilam sie wowczas wczesnym rankiem i stwierdzilam, ze rzuca sie niespokojnie we snie, na twarzy widoczna byla owa "innosc" oznaczajaca, tego bylam pewna, przeslanie z innego miejsca... ale od kogo... lub czego? Z bijacym niespokojnie sercem, obawiajac sie, czy jego duch i umysl bedzie chcial powrocic z miejsca, gdzie zabrala go "innosc", obudzilam go potrzasajac lekko. Jego oczy - te oczy, dzieki ktorym nazwalam go przy naszym pierwszym spotkaniu lordem Amber otworzyly sie i spojrzaly na mnie. -Kerovan? - w imieniu zabrzmialo pytanie; wydawalo mi sie, ze "innosc" nadal przeslania jego rysy. -Moja pani? - Usmiechnal sie do mnie w sposob, ktory spowodowal nagle przyspieszenie pulsu. Nigdy przedtem tak na mnie nie patrzyl... zawsze byl niesmialy, nie dowierzajacy wlasnym silom. Przed naszym prawdziwym malzenstwem patrzyl nieufnie na wszystkie kobiety. Bylo to spowodowane okrutnym odrzuceniem przez matke, a potem jej zdrada. Chociaz staralam sie byc z nim blisko, zawsze czulam w sobie bolesna swiadomosc, ze pomimo naszej fizycznej bliskosci jakas wewnetrzna czastka wciaz pozostawala niedostepna. -Czy dobrze sie czujesz? - dotknelam jego ramienia i poczulam cieplo opalonej na braz skory, miekkich wlosow i uspokoilam sie pod wplywem ich realnego dotyku. W odpowiedzi otoczyl mnie ramieniem i przyciagnal do siebie, calujac. Tym razem nie bylo miedzy nami minionych obaw ani nienawisci - byla jedynie plonaca zywa milosc. Lodz uderzyla mocno o nabrzeze malenkiego, zbudowanego wokol domu portu. Wstrzas wyrwal mnie z marzen. Zwyie wziela torbe z ziolami, ja zrobilam podobnie. Zmeczona do granic mozliwosci, wdrapalam sie za nia po szczeblach drabiny. Usiadlysmy na lawce w kuchni i pomoglysmy sobie nawzajem zdjac dlugie, obcisle, wykonane z rybiej skory buty. Kobiety z Anakue ubieraly sie tak, jak mezczyzni - z wyjatkiem dni swiatecznych. One takze braly udzial w polowach. W samych ponczochach weszlam na poddasze, gdzie mieszkalismy. Kerovan spal mocno. Jeden rzut oka powiedzial, ze znowu opanowal go niepokoj. Kiedy zobaczylam go po raz pierwszy, myslalam, ze nalezy do rodu Starej Rasy, tych istot podobnych do ludzi potrafiacych kontrolowac takie Sily i Moce Krainy Dales, ktore my moglismy zaledwie wyczuc. Teraz, z mokrymi od potu wlosami, jego podobienstwo do przedstawianych w starych kapliczkach i swiatyniach twarzy bylo jeszcze wieksze. Ta dluga owalna twarz, ostra broda... Gdy pochylilam sie nad nim z obawa, ze po przebudzeniu to moze byc zupelnie ktos inny, Kerovan otworzyl oczy. Odwazylam sie w nie spojrzec, ale nawet nie zwrocil na mnie uwagi. Miekkim ruchem wytrenowanego wojownika wstal z lozka i siegnal po spodnie. Wciagnal je, a potem narzucil spodni kaftan. Wszystkie jego ruchy byly szybkie, jak gdyby wzywano go na posterunek wartowniczy. Nastepnie odrzucil na bok pokrywe skrzyni, w ktorej trzymalismy nasze rzeczy, i zalozyl pikowana koszule. Pozniej glucho zadzwieczal pancerz. -Kerovanie, co sie dzieje? - podeszlam do niego w chwili, gdy kciukiem wyprobowywal ostrosc sztyletu. Skinal glowa z aprobata na widok cienkiej niby wlos, krwawej linii. Zachowywal sie tak, jak gdyby nie slyszal zadnego pytania. Nasze miecze i pasy zostaly rzucone ze szczekiem, ktory odbil sie echem od drewnianej podlogi. Nastepnie wyciagnal moj pancerz. -Moj panie! - polozylam dlon na jego ramieniu i potrzasnelam. Co czynisz? Nie ma przeciez walki... Odwrocil sie do mnie z rozjasnionym wzrokiem. - Ach, Joisan! Juz sie obawialem, ze bede musial wyslac Zwyie na poszukiwanie ciebie, a tak malo mamy czasu. Masz - rzucil moj puklerz, a na wierzch polozyl bezladny stos z pikowanej koszuli, butow i miecza. -Naloz je! - powiedzial ostro, widzac moje wahanie, a nastepnie odwrocil sie i wyciagnal swoj wor podrozny. Potem moj. Bez jednego spojrzenia w moja strone zaczal je ladowac szybkimi, pewnymi ruchami osoby, ktora spedzila zycie w drodze. -Alez, Kerovanie, dlaczego? - Pomimo opanowania w moim glosie zabrzmial gniew. Opuscilam ramiona i pozwolilam rzeczom osunac sie na podloge. -Odchodzimy - spojrzal na mnie, jak gdybym byla niespelna rozumu. - Musimy isc dzisiaj. Szybko - powiedzial i z powrotem zajal sie zaciaganiem rzemieni worka. -Dlaczego? Nie zwrocil na mnie wiecej uwagi. Patrzylam na niego rozumiejac, ze jesli nie przygotuje sie do wyruszenia z nim, moge pozostac sama. Juz raz, przed nasza walka z Galkurem, poszedl naprzod sam, nie ogladajac sie za siebie; byl powodowany strachem, jaki odczuwal z powodu mojej bliskosci. Teraz ponownie cos pchalo go do przodu i w jego umysle nie bylo nic, z wyjatkiem checi ucieczki lub - dotarcia... Niechetnie przebralam sie w moje podrozne rzeczy, skorzane spodnie i buty, pikowana spodnia koszule, potem welniana koszule i w koncu pancerz. Byl twardy i ciezko lezal na moich ramionach. Jego ciezar wyraznie przypominal o strachu i glodzie oraz zimnie, tych wiecznie obecnych towarzyszach wojny. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna zastanowilam sie przez chwile, jak zakonczyla sie walka pomiedzy Hallackiem i najezdzcami ze wschodniego morza. Na dlugo zanim skonczylam przygotowania, moj pan spakowal nasze rzeczy i zaczal przechadzac sie niespokojnie. Slyszalam chrobot i stukot jego kopyt na twardych drewnianych szczeblach drabiny, gdy schodzil w dol. Rzucilam ostatnie teskne spojrzenie na "nasz dom" i poprawilam narzute na poslaniu. Potem z sercem ciezszym od mego pancerza zeszlam za nim. Slyszalam glos Zwyie, dobiegajacy z kuchni. - Co sie dzieje, Kerovanie? Gdzie jest twoja pani? -Tutaj - odpowiedzialam. - Odchodzimy z Anakue. Jezeli mozesz, przekaz nasze pozegnanie i dobre zyczenia swoim ludziom. Dzieki za twoja dobroc, Zwyie. Dlaczego? Pytanie odbilo sie echem w moim umysle. Zwyie nie powiedziala tego glosno. Wzruszylam ramionami za plecami Kerovana. -Jedyne, co moge zrobic, to wyslac was z pelnymi zoladkami! Tak dlugo z pewnoscia mozesz pozostac, panie! Na dzwiek ostrego glosu Zwyie moj pan skinal glowa. Bylo mi za niego wstyd, chociaz nie wierzylam, aby zrozumial swoja nieuprzejmosc. Zwyie zapakowala szybko wedzona rybe, chleb podrozny i suszone owoce. Chwile pozniej wepchnela pozywienie do mojego worka i pomogla zalozyc go na plecy. -Idz z blogoslawienstwem Gunnory i jej pomoca, pani. Wsunela mi cos do reki. Spojrzalam i zobaczylam amulet Gunnory, wyrzezbiony zloty snop zboza, oplatany ciezka od dojrzalych owocow winorosla. Lzy prawie mnie oslepily, gdy niezdarnie wkladalam przez glowe skorzany rzemien, na ktorym amulet byl zawieszony. -Dziekuje ci, siostro. - Nakreslilam pomiedzy nami symbol blogoslawienstwa. Oczy Zwyie rozszerzyly sie ze zdumienia, gdy moje palce przez chwile pozostawily w porannym powietrzu delikatny zielonoblekitny slad. -Wiele sie nauczylas, pani. Pamietaj, ufaj temu, co jest w tobie, bardziej niz temu, co sie wydaje. -Joisan! Kerovan byl juz w lodzi, wlosy rozwiewal mu niespokojny wiatr, jak gdyby chcial odzwierciedlic przepelniajacy nas pospiech. Cicho zeszlam po drabinie i usiadlam. Nasze wiosla zgodnie dotknely wody. Lodz skierowala sie ku brzegowi. Kerovan byl zwrocony twarza na poludnie, a potem na zachod, nie obejrzal sie ani razu. Tak jak gdyby dla niego wioska - ci, ktorzy nas przyjeli, przestali w ogole istniec. Aleja patrzylam przez ramie za zmniejszajaca sie masywna sylwetka Zwyie i z trudem powstrzymywalam lzy. Rozdzial 2 - Kerovan Nieodparty zew z gor trwal teraz nieprzerwanie, wiecznie istniejacy glos syreni wolal mnie na polnoc i wschod. Od chwili wejscia do Krainy Arvonu bylem wiezniem tego wolania. W kraju tym istoty, o ktorych szeptalo sie tylko w ciemnosciach w High Hallack, uzyskiwaly trwala forme i przerazajaca realnosc. Czasem wolanie bylo tak silne, ze wystepowalo we snie i po przebudzeniu.Od czasu do czasu mialem troche wytchnienia, gdy nacisk uciszal sie na pare miesiecy. Moglem wiec ukryc sekret przed Joisan i miec nadzieje - jak bardzo mialem nadzieje! - ze w koncu odzyskam wolnosc. Teraz moglem jedynie wedrowac, walczac z sila, ktora zmuszala mnie do odwrotu, do dotarcia do tych ciemnych gor, gdzie czekalo - co? To, ze Joisan wiedziala o moim niepokoju, zwiekszalo tylko ciezar. Wielokrotnie chcialem jej to powiedziec i jednoczesnie ze wszystkich sil musialem walczyc, aby ukryc to, co, jak sie obawialem, bylo wezwaniem Ciemnosci. Nie opuszczala mnie mysl, ze Galkur, odrazajacy dla mnie pod kazdym wzgledem, do ktorego jednak czulem przewrotne przywiazanie, odzyskal swoja Moc i staral sie mnie do siebie przyciagnac. Chcial torturowac mnie w snach i podporzadkowac sobie. Mialem nadzieje, ze On z Ciemnosci zostal zwyciezony, pochloniety przez zlo powstale z calej jego natury. A gdyby tak bylo inaczej? Gdyby nadal czail sie w tych gorach, chcac znowu zwabic mnie swoimi roszczeniami? Moze bledem bylo odrzucenie pomocy Landisla, pragnienie posiadania tylko takiego dziedzictwa, jakie mozna otrzymac poprzez naturalne narodziny. Bez tego, jaka mialem ochrone przed okrutnymi czarami? Co bylo teraz moja prawdziwa bronia? Tylko ta bransoleta ludzi Starej Rasy, ktora przynioslem z Krainy Dales, i maly kawalek blekitnego kamienia-metalu, ktore Landisi nazwal quan-stal. Bylo to niczym w porownaniu z Moca Adepta, bedacego juz daleko na Sciezce-Z-Lewej-Strony. Obok mnie potknela sie o kamien Joisan. Wyrwany z trzesawiska okropnych przewidywan, zlapalem ja za reke i podtrzymalem. -Czy dobrze sie czujesz? - Glos zabrzmial szorstko nawet w moich uszach. Spojrzala na mnie. Na jej twarzy sciagnietej zmeczeniem oczy wygladaly niczym dwie przygasniete iskry otoczone ciemnymi kolami, a szeroko zarysowane usta byly mocno zacisniete. -Dosyc dobrze, chociaz przydalaby sie chwila odpoczynku. Kerovanie, wydaje mi sie, ze idziemy od wiekow. Spojrzalem na slonce chylace sie ku zachodowi. Wyszlismy z Anakue wczesnym rankiem. Jak mozna bylo tak zapomniec o czasie. Zatrzymalem sie i spojrzalem na przebyty szlak. Anakue lezalo posrodku ogromnego jeziora, jednego z wielu jemu podobnych. Byly to otoczone zielonymi lakami otwarte przestrzenie wodne. Wytezajac wzrok, ledwo moglem dojrzec ich daleki, otoczony ciemna zielenia lak, blekitny blask. Rzeczywiscie daleko zaszlismy. Joisan przykleknela, szukajac czegos w plecaku. Wyjela manierke z woda i napila sie liczac lyki. Przykucnalem obok niej. W milczeniu podzielilismy sie chlebem podroznym i kilkoma garsciami suszonych owocow. Po raz pierwszy od momentu rozpoczecia podrozy bylem na tyle przytomny, aby obejrzec szlak okiem wytrenowanego zwiadowcy. Wchodzilismy na dlugi, wznoszacy sie powoli stok. Nie bylismy na zadnej sciezce. Do tej pory bylo to latwe. Pod stopami rosly kepy brazowej po zimie trawy. Na takiej wysokosci wiosna nie byla jeszcze w takim rozkwicie, jak w Anakue. Chmury nad glowa ciemnialy, zapowiadajac burze. Nad nami przefrunely ptaki, zawisly przez chwile na tle jasnoblekitnego nieba. Byly prawie zupelnie czarne, tylko konce skrzydel zabarwione mialy mieniace jaskrawym fioletem. Chociaz nigdy przedtem nie widzialem takich ptakow, wyczulem, ze byly to po prostu ptaki - a nie szpiegujacy nas sludzy Cienia. Wyparowala ze mnie czesc napiecia, zmniejszyla sie wladza "zewu". Polnocno-wschodnie pasmo gor, ktorych sie tak obawialem, prawie zniknelo za horyzontem. Pojawila sie nadzieja - moze w koncu ucieklem przed wezwaniem? A moze byla to tylko chwila odpoczynku? Kiedy ostatni raz bylem tylko Kerovanem? Osoba nie gnebiona przez inne uczucia, z wyjatkiem tych, jakich zwykle doznaja mezczyzni? Powrocilo wyrazne wspomnienie. Zaczerwienilem sie i niezdarnie zaczalem grzebac w worku podroznym. Odwrocilem twarz, aby Joisan nie zauwazyla i nie nawiazala ze mna kontaktu myslowego. Miala bowiem swoje miejsce w moim wspomnieniu. Polozylem sie spac jako "mezczyzna" (jesli ktos taki jak ja moze sie tak nazywac). - Potem obudzilem sie w srodku nocy, panowala we mnie ta podniecajaca, pozadajaca "innosc" - bylem wolny, bez zadnych wiezow. Jakas moja wewnetrzna czastka, do tej pory zawsze zwiazana i ograniczona, zostala wyzwolona z lancuchow. Joisan tez tam byla, wlosy miala rozpuszczone, a piersi rysowaly sie pod cienkim materialem koszuli. A potem - na wspomnienie tej chwili zacisnalem gwaltownie rece na materiale worka. Dalej wspomnienie bylo niejasne, jak gdyby przesloniete gestym dymem lub mgla. Nie moglem jednak zaprzeczyc, ze moje rece odszukaly jej cialo. Bylem uwolniony przez tego Innego. Tak bardzo balem sie, ze byl to On z Ciemnosci. Wzialem ja tak gwaltownie - moja lagodna pani, jak moglem cie tak wykorzystac. Przelknalem z trudem sline. Moje kopyta naznaczyly mnie mianem bestii i tej nocy rzeczywiscie bylem bestia. Musze na zawsze zapamietac owo pelne wstydu wspomnienie, aby nic takiego sie juz nigdy nie zdarzylo. Tak naprawde od tamtej chwili jeszcze jej nie dotknalem - balem sie nawet spojrzec jej w oczy, aby nie wyczytac w nich usprawiedliwionego wstretu. Gdyby Joisan odwrocila sie ode mnie, coz by mi pozostalo? Wiele razy myslalem, ze zaczne mowic o tym wszystkim, co nas dzielilo. Chociaz tak bardzo sie staralem, nigdy nie moglem zmusic sie do szczerosci. Joisan zawsze akceptowala moje fizyczne roznice, udajac, ze jej sie podobam, dzielila ze mna bez slowa skargi liczne klopoty i trudy wedrowki, zawsze pozostajac moj a jedyna pociecha i przyjacielem. A jednak nasze wspolne przebywanie nie moglo byc dla niej takie latwe. Byla taka piekna. Zerknalem na nia ukradkiem. Pomimo wyraznie widocznego zmeczenia kazdy uznalby, ze jest piekna. Miala takie cudowne rudobrazowe wlosy, blekitnozielone oczy, takie delikatne, a jednak zaokraglone cialo. Wielokrotnie podczas naszych wedrowek widzialem, z jakim uznaniem patrzyli na nia mezczyzni, wydawalo mi sie, ze widze ich zdziwienie, iz podrozuje z kims takim jak ja. Po wszystkich problemach, jakim musiala stawic czolo i ktore musiala przetrwac, ktoz mogl sie domyslic, jaki czyn moze sie okazac ponad sily jej walecznej natury. -Zastanawiam sie, jak sie czuje Acar? - jej slowa wyrwaly mnie z zamyslenia, ktorego nigdy nie moglem calkowicie zahamowac. -Acar? - Imie nic mi nie mowilo, a jednak na ustach miala lagodny usmiech, ktory wywolal u mnie nowe, cieple, nieznane uczucie. -Syn Utii i Raneya urodzil sie wczoraj w nocy. Razem z Zwyie przyjelysmy go na swiat, z pomoca Gunnory. To byla ciezka, ale wygrana walka. - Joisan wsparla glowe na uniesionych kolanach i zmeczonym ruchem potarla kark. Dziecko - jak by to bylo zobaczyc krew ze swojej krwi, kosc z kosci, cos wspolnego? Och, na Sily Swiatlosci, cos tak bardzo wspolnego. Wzdrygnalem sie i iskra ciepla zgasla. Jakie mialem prawo, aby za tym tesknic? Jakie mial znaczenie fakt, ze rybak mial teraz syna, a ja, niegdys dziedzic poteznego pana, nie mialem nadziei na dom, a tym bardziej na dziecko. Odrzucilem te mysl, rozumiejac w koncu, ze ta kobieta, ktora bez slowa skargi maszerowala przez caly dzien niczym wprawiony w trudach weteran, od dwoch dni w ogole nie spala. -Wiec nie spalas ostatniej nocy? - z wahaniem, nieporadnie, nie chcac jej urazic dotknieciem, objalem ja ramieniem. - Dlaczego mi nie powiedzialas? I tak juz pora na rozbicie obozu. Czy zdolasz dojsc do szczytu? Dalej moze znajdowac sie lepsze miejsce. Uniosla troche glowe i usmiechnela sie z przymusem. -Oczywiscie, moj panie. Trzy lata temu powiedzialam ci przeciez, ze nie mozesz mnie zostawic. Czy nie udowodnilam mojej obietnicy wiecej razy, niz mozesz zapamietac? Pomimo jej protestow wzialem oba worki podrozne i wdrapalismy sie na wierzcholek wzniesienia. Stanelismy na grani i popatrzylismy na rozposcierajaca sie wokol kraine. Przed nami, w odleglosci okolo pol dnia marszu, znajdowaly sie wzniesienia, nie tak jednak wysokie jak te, ktore oddzielaly Kraine Arvonu i High Hallack. Faliste zbocza pokrywaly niewielkie kepy jodel i swierkow, niedaleko pod nami zobaczylem srebrny blysk strumienia. Wskazalem na zarosla w poblizu strumyka. -Tam. Jest biezaca woda, drewno na male ognisko - to dobre miejsce. Slonce juz zaszlo, zanim rozbilismy oboz. Nad glowa, pomiedzy przeplywajacymi chmurami, pojawialy sie i znikaly gwiazdy. W tej zacisznej, malej kotlinie bylismy zaslonieci przed szalejacym wyzej wiatrem, malenki ogien z odwaga stawial czolo wszystkim ciemnosciom. Na linie przywiazanej do dwoch mlodych drzewek zawiesilem jeden z pokrytych rybia luska kocow z Anakue. Mielismy wiec schronienie w razie deszczu. Zjedlismy, a potem wsparlem sie o zwiniete poslanie, nie czujac nog. Odzwyczailem sie od podrozy, gdy mieszkalismy w tej rybackiej wiosce. Joisan siegnela po torbe z ziolami i zaczela je przesypywac. Trzymala w dloni wysuszone galazki i cos, co wygladalo jak zwykla szpulka, a potem zaczela recytowac. -Co robisz, pani? - W ciszy nocnej moj glos zabrzmial ostrzej, niz chcialem. Nie spojrzala na mnie, ale w polozeniu glowy widac bylo upor i determinacje. -Chce stworzyc ochrone dla tego miejsca, abysmy mogli spac w spokoju. -Joisan, dobrze wiesz, ze nie chce miec nic wspolnego z Mocami. Lepiej sie tym nie martwic. Nawet jezeli to, co przywolasz, bedzie Swiatloscia, to jedna jego iskra moze stac sie sygnalem dla zwabienia Ciemnosci. -Ziola i czerwona nitka majaca ochronic to miejsce to naprawde nie sa wielkie czary, Kerovanie. - Nie spojrzala na mnie, odlozyla jednak to, co trzymala. Pomiedzy jej brwiami pojawila sie pionowa zmarszczka niezadowolenia, ale nie starala sie mnie przekonac. Zastanowilem sie, ile ze Sztuki zglebila Joisan przez te lata naszych wedrowek. Kiedy ja spotkalem po raz pierwszy, juz wtedy nie byla zwyczajna dziewczyna, cechowala ja odwaga i wyczucie wystepujace zazwyczaj u ludzi znacznie starszych. Wiedzialem jednak, ze w pelni nalezy do rodziny ludzkiej, nie byla skazona ta inna krwia, jak bylo to widoczne u mnie... Czy bylo mozliwe, aby ktos taki mogl nauczyc sie poslugiwac prawdziwa Moca? Czy zetkniecie sie z silami nie znanymi do tej pory ludzkosci tak ja zmienilo, ze teraz rzeczywiscie sama mogla panowac nad Moca? Taka mysl mnie zaniepokoila. Wiedzialem, ze Joisan wiele sie nauczyla o prostych lekach i ziolach od swojej ciotki Damy Math i od dlugowiecznej dawnej przelozonej Klasztoru Norstead. Widzialem jak w kazdej wiosce i osiedlu, przez ktore podrozowalismy, szukala Madrych Kobiet. Ale nigdy przedtem nie myslalem o mojej pani jak o osobie, ktora moglaby utrzymac Moc... wszelkie oznaki jej Mocy zawsze laczylem z krysztalowym Gryfem... a on byl teraz dla nas niedostepny. ... znikl podczas naszej walki z Galkurem. Moje mysli zatoczyly zdradliwe kolo i znowu myslalem o tych, ktorzy tak dlugo mnie przesladowali. Podnioslem sie, aby podsycic ogien. Joisan, ktora, jak wczesniej myslalem, usnela, siedziala wyprostowana na poslaniu. W ciemnosci jej oczy wygladaly niczym czarne smugi na niewyraznej twarzy. W rosnacych plomieniach widzialem jej calkowity bezruch, jak gdyby nasluchiwala. Kiedy pochylilem sie, aby polozyc sie obok niej na moim poslaniu, zlapala mnie za ramie. Przez rekaw kurtki czulem jej wbijajace sie w moje cialo paznokcie. -Nie ruszaj sie - jej glos byl niczym oddech na moim policzku. Zaniepokojony siegnalem po jej reke, druga dlon polozylem na uchwycie miecza. -Co sie dzieje? - Moj glos byl rownie cichy jak jej. Poprzez nasze dlonie poplynal do mnie strumien Mocy, obudzil we mnie sily, ktore, jak teraz stwierdzilem, lezaly we mnie uspione od czasu naszej walki z Tym z Ciemnosci. Wydawalo mi sie, ze widze, jak po zboczu splywa w naszym kierunku cien, ale nie widzialem tego wzrokiem, tylko wyczulem tym nowym odczuciem. Owa Ciemnosc byla zimna, lodowata i niosla ze soba smrod padliny. W uszach brzmial jednostajny skowyt, pod kopytami wyczulem wibracje, ktore wstrzasnely calym moim cialem. Nawet nie wiedzac dlaczego, wysunalem miecz z pochwy i polozylem go na kolanach, tak by lezal pomiedzy nami i tym okropienstwem. A jednak. ... to bylo dziwne, tego cienia tak naprawde tam nie bylo. W myslach zobaczylem obraz czegos poruszajacego sie gorskimi szlakami, czegos zoltawego, jarzacego sie mdlym blaskiem. To cos bylo przeswietlone jadowitymi blyskawicami czerwieni, jak gdyby karmilo sie krwia - lub czyms gorszym. Nagle wszystko zniknelo rozwiane podmuchem czystego zachodniego wiatru. Doszedlem do wniosku, ze tak naprawde na zboczu nic nie bylo. To, co zobaczylismy, bylo odbiciem lub przeslaniem rzeczy istniejacej bardzo daleko. -Masz racje, moj panie - Joisan odczytala moja mysl. - Nie wiem jak ani dlaczego, ale to, co teraz zobaczylismy, nie jest realne w tym czasie i miejscu. Jest to widmo... czegos. Ponownie wzdrygnela sie, a ja objalem ja, pragnac przytulic jak najblizej, chronic przed wszystkim. Ale nie mam odwagi, pomyslalem gorzko. Nawet siebie nie moglem obronic przed tym, co wzywalo mnie z gor. A to, co widzielismy przed chwila, emanowalo z tego samego miejsca. Tego takze bylem pewien. -Dlaczego nam to pokazano? - zapytalem bardziej przeznaczenia niz jej. Przesladowanie nas przez nowe niebezpieczenstwo bylo niewyobrazalna niesprawiedliwoscia. Szczegolnie wtedy, gdy stare wydawalo sie nie do pokonania. -Nie wiem. Owa... rzecz przyszla z tamtych gor - Joisan spojrzala na polnocny wschod. - Byc moze pomiedzy szczytami i nami istnieje jakies polaczenie, dzieki ktoremu mozna przekazywac obrazy tego, co sie tam dzieje. Moze byc to takze przyszlosc lub ostrzezenie. Kraina Arvonu kryje wiele tajemnic nie znanych w Krainie Dales. - Przygryzla usta, a ja na dzwiek strachu, jaki drgal w jej glosie, i widoku spokojnej odwagi malujacej sie na jej twarzy, objalem mocniej jej ramiona. - Jestem jednak pewna, ze to, co zobaczylismy tutaj, to nie tylko nierzeczywisty cien. To, co nawiedzilo gorskie szczyty, gdzies istnieje. Siedzielismy tak przez chwile, ale owej nocy juz nic wiecej nam nie przeszkodzilo. Glowa Joisan z wolna opadla na moje ramie. Zasnela. Przytulilem usta do jej miekkich wlosow, poczulem zapach ziol, w jakich je ostatnio myla. -Joisan... - tyle chcialem jej powiedziec, a nie moglem... moglem tylko szeptac jej imie. Kiedy polozylem sie z powrotem na poslaniu, obudzila sie i chciala usiasc. -Zostan - powiedzialem, naciagajac na nia koc. - Wezme pierwsza warte. Spij, moja pani. -Dobrze. A potem slychac bylo juz tylko jej cichy oddech. Siedzialem tak z mieczem w dloni, patrzac na gwiazdy. Geste chmury przerzedzily sie w dlugie, potargane, znacznie oddalone od siebie pasma i przez chwile bylem wdzieczny, ze nie musialem sie przynajmniej martwic o deszcz. Chcialem pozwolic Joisan spac i nie mialem zamiaru jej budzic na czuwanie, ale po pewnym czasie musialem wstac i zaczac chodzic po obozowisku, aby nie zasnac. Od dawna nie mialem spokojnej nocy. Dzisiejsza dluga droga takze mnie wyczerpala. Kiedy stwierdzilem, ze zasypiam stojac, postanowilem ja obudzic. Obudzila sie natychmiast pod lekkim dotknieciem. Prawie nie mialem czasu na polozenie sie na poslaniu i przykrycie, tak szybko ogarnal mnie sen. Sen... i marzenia senne. Wezwanie powrocilo. We snie bylem lekki jak puch ostu, szybki niczym mysl - wracalem do gor, od ktorych z takim uporem uciekalem na jawie. Znajdowalo sie tam to wszystko, co kiedykolwiek mialem i kiedykolwiek pragnalem, koniec mojej walki... moj dom. Bylem przyciagany, tak jak stal jest przyciagana do magnesu, od razu znalem swoj kierunek i cel byl tak blisko - blisko... W uszach zabrzmial dzwiek, grzmot, jak gdyby wielkie skrzydla uderzaly o moja glowe i ramiona. Ktos mna gwaltownie potrzasal. -Kerovanie! Obudz sie! Na wpol przytomny zamrugalem oczyma. Stalem z workiem podroznym w jednej dloni i mieczem w drugiej. Joisan zastawiala mi droge. Nadal trzymala mnie za ramiona. -Co? - upuscilem worek i schowalem miecz. Swiat zawirowal, potem uspokoil sie i stwierdzilem, ze jestem po drugiej stronie obozowiska i ze chcialem isc pod gore w kierunku, z ktorego wczesniej przyszlismy. Zew byl we mnie niczym skowyczacy bol. Poczulem na czole krople potu. Z wielkim wysilkiem opanowalem sie, by nie odepchnac mojej pani i nie pobiec dalej. -Przeszedles przez ogien, Kerovanie. - Drobne dlonie trzymajace moje ramiona zadrzaly, a potem wzmocnily chwyt. Wolalam cie, probowalam zatrzymac, ale przeszedles przez ogien, zanim zdolalam temu zapobiec. Czy jestes poparzony? Zobaczylem rozrzucone niedopalki drewna i usiadlem na ziemi. Obejrzalem jedno kopyto, ale twarda rogowa substancja nie ucierpiala. Po raz pierwszy powinienem dziekowac losowi, ze nie mialem takich stop, jak inni ludzie. Joisan przyniosla plonaca glownie i podala mi ja do potrzymania. Ukleknela i siegnela po moja noge. -Pokaz. -Nie - nigdy nie pozwalalem jej dotykac moich stop, powodu tak wielu klopotow. Twarz plonela mi ze wstydu na sama mysl o tym. -Nie czas teraz na glupstwa, moj panie. Siedz spokojnie. W glosie Joisan brzmiala nuta takiego nakazu, jakiego nigdy wczesniej u niej nie slyszalem - Lord Imgry, Glowny Dowodca Armii Krainy Dales, moglby jej pozazdroscic takiego tonu. Przytrzymalem galaz, a Joisan obejrzala dokladnie najpierw jedno, a potem drugie kopyto. -Nie ma zadnych widocznych obrazen. Usiadla naprzeciw mnie. Wrzucilem glownie z powrotem i rozejrzalem sie wokol. Lekki wietrzyk zapowiadal poranek, chociaz ciemnosci byly nadal nieprzeniknione. Dobiegl mnie znowu glos Joisan. Nadal tkwila w nim nuta rozkazu. - A teraz, moj panie, mysle, ze powinnismy porozmawiac. Nie zgadzam sie na dalsze milczenie i unikanie tematu. Nadszedl czas prawdy. Zwilzylem suche usta. -Chodzi o to, co sie dzisiaj zdarzylo? -Co sie zdarzylo tej nocy, poprzedniej i przez te wszystkie noce, odkad weszlismy do tej krainy, Kerovanie. Co cie tak gnebi? Przelknalem sline, istniejace dotad opanowanie zniknelo bezpowrotnie. A potem glosem, ktorego nie moglem poznac, opowiedzialem jej o wezwaniu z gor, jak roslo i malalo, i o tym, od kogo, jak sie obawialem, pochodzilo. Sluchala uwaznie, a gdy skonczylem, siedziala zamyslona przez kilka chwil. Wydawalo mi sie, ze przemowila po bardzo dlugim czasie. - Nie moge udawac, ze rozumiem wszystko, co sie tu wydarzylo. Jest tutaj Moc, ale nie czuje w niej chlodu Cienia. Moze to jednak nic nie oznaczac, byc moze jest on lepiej zamaskowany, niz moga to wyczuc moje ograniczone umiejetnosci. - Gdzies daleko w ciemnosciach nocy cos krzyknelo, prawdopodobnie byla to sowa. Joisan mowila dalej. - Ale wiem jedno. Nie mozemy nadal zachowywac sie tak, jak dotychczas. Serce we mnie zamarlo, nagle samo oddychanie stalo sie bolem. Staralem sie mowic spokojnym glosem. -Wrocisz wiec do Anakue - sama? Nie moge cie winic, Joisan. Pozwol mi tylko siebie odprowadzic. Te ziemie sa niebezpieczne, a ja... Jej slowa byly niczym ciecie mieczem. -Zawsze mi nie dowierzasz, Kerovanie. Co mam uczynic, abys uwierzyl? Nie pragne innego towarzystwa - pragne tylko ciebie. Nie, ja tylko powiedzialam, ze musisz zwalczyc swoj strach przed Moca i korzystac z niej, a takze pozwolic, abym ciebie chronila w miare moich mozliwosci. Bedzie to przedsiewziecie wieksze od wszelkich innych, jakie do tej pory spelnialam, i nie moge byc pewna sukcesu. Ale wiem, ze musze sprobowac, i ty musisz mi w tym pomoc. Ulga, ze Joisan nie chce ode mnie odejsc, byla tak wielka, ze wewnetrzna nieufnosc do czarow byla w tym momencie czyms niewaznym. -Dobrze wiec, dziekuje ci za twoja pomoc, pani. I - odetchnalem gleboko - co moge zrobic? - Chociaz nic wiecej nie powiedzialem, musiala wiedziec, o co mi chodzilo. Joisan ukladala ziola w woreczku, szukajac tych, ktore beda jej potrzebne, mnie wyslala z plonaca glownia do pobliskiego lasku. -Poszukaj jesionu, Kerovanie. Gdybys go nie znalazl, poszukaj leszczyny. Musze miec dobra rozdzke poswiecona przy ksiezycu. Spojrzala w niebo i zmarszczyla sie. - Pospiesz sie, ksiezycjuz prawie zachodzi. Zarosla byly mokre od rosy, zarosniete niskimi krzakami, gaszcz, w ktorym potykalem sie i ktory przeklinalem, brnac przez niego z uniesionym luczywem. W koncu zobaczylem waskie liscie i szarawa kore poszukiwanego drzewa i zawolalem Joisan. Przyszla niosac cos w reku. -Czy ulamac ci galaz? - zapytalem. -Nie, musze to zrobic sama. - Podeszla i kladac reke na korze powiedziala cicho: - Dobre drzewo, uslysz moja prosbe. Wolno, z powodu gestych, otaczajacych drzewo zarosli, trzykrotnie obeszla jesion w lewa strone, recytujac przy tym cicho: -Drzewo jesionu. Dobre drzewo, daruj mi galaz, bym mogla tego, kogo kocham, bronic z twa pomoca. Dobrze wykorzystam twoj dar w sluzbie Swiatlosci. Moje dzieki beda z Toba zawsze. O wielkie, wspaniale drzewo. Skonczyla, ukleknela i odgarnela ziemie nad korzeniami. -Niech moja ofiara zasili twoja ziemie, abys wzrastalo ciagle silniejsze i wyzsze. Pochylilem sie i zobaczylem, co zakopywala - byl to kawalek chleba podroznego. -Nie mozna go przyjac, nie dajac czegos w zamian z wlasnej woli - wyszeptala, zanim zdazylem zapytac. Joisan stanela na palcach i wyciagnela reke do jednej z krotkich dolnych galezi. Zlamanie bylo czyste, bez wiszacych pasm kory, zupelnie, jak gdyby w odpowiedzi na jej prosbe drzewo z ochota oddalo czesc siebie. W drodze do obozowiska Joisan odarla galaz z kory. Patrzylem, jak dokladnie rozcierala na ostrych kamieniach szczypty roznorodnych ziol, a potem uzywala je do oczyszczenia galezi. Nastepnie zebrala odarta kore, zwinela i polozyla na plaskim kamieniu, dodajac do niej jeszcze troche ziol. -Dziegiel, korzen waleriany, koniczyna i werbena - glosno wymieniala nazwe kazdego wyjmowanego ziela - to ziola chroniace. Wymieszala garsc ziol, nastepnie wziela w dlonie i wrzucila do przygasajacego ogniska. Potem uklekla i przesunela galezia jesionu siedmiokrotnie przez dym, recytujac przy tym w jezyku, ktorego nie rozpoznalem. Nastepnie wstala, dotknela koncem galezi ziemi, po czym pokropila kilkoma kroplami wody z manierki. Trzymajac galaz w swietle ksiezyca zaczela recytowac. -O rozdzko jesionowa, uswiecam ciebie dla mnie. Przez cnoty ziemi, powietrza, ognia i wody napelnij sie Moca i pozwol, aby byla to Moc Swiatlosci. - Spojrzala w gore i uniosla obie rece wraz z rozdzka nad glowa. - Gunnoro, Pani Ksiezycowa, wspomagaj i podtrzymuj mnie w tym, co teraz robie. Niech sie zawsze dzieje Twoja wola. Pozostala bez ruchu przez chwile, a nastepnie odwrocila sie do mnie i powiedziala. -Musimy sie umyc przed rozpoczeciem. Poszedlem za nia do strumienia, ktory w slabym swietle pochodni byl tak niewidoczny, ze prawie do niego wpadlem. Joisan uklekla, obmyla rece i twarz. Na jej skinienie zrobilem podobnie. Gorska woda byla tak zimna, ze zaczalem szczekac zebami. W glosie mojej pani zabrzmialo rozbawienie: -Wedlug prawa oboje powinnismy sie wykapac, Kerovanie. Ciesz sie, ze nie kazalam ci wejsc calemu i stac nago podczas rytualu! Kiedy skonczylem, otworzyla mala ampulke i po namaszczeniu siebie jej zawartoscia dotknela pachnacym olejkiem takze mojego czola i nadgarstkow. -Rozmaryn - to dla ochrony. Wrocilismy do workow podroznych. Joisan przyjrzala mi sie krytycznie w swietle plonacego luczywa. -Odloz miecz i noz, Kerovanie. Szybkim ruchem rozplotla wlosy i rozsypala na ramionach. Odpialem pas z mieczem i wyjalem z pochwy noz, czulem sie tak nagi, jak gdyby kazala mi sie zupelnie rozebrac. -Czy masz przy sobie jeszcze cos stalowego lub metalowego? Dotknalem rekoma klamry pasa od moich skorzanych spodni. -To takze - nakazala. -Miejmy nadzieje - powiedzialem ponuro, czyniac jak powiedziala - ze nie napadna na nas rozbojnicy ani dzikie zwierzeta. Bede pieknie wygladal probujac jedna reka znalezc miecz, a druga usilujac utrzymac w gorze spodnie! Joisan ukladala jednak wlasnie rozdzke i nie zwrocila uwagi na moje slowa. -Chodz tutaj, moj panie, gdzie teren jest mniej zarosniety. Stanalem na wskazanym miejscu i patrzylem, jak wyjmuje z woreczka wiecej ziol, szpulke nici i kilka swiec. Ustawila je na srodku niewielkiej polanki, a nastepnie narysowala rozdzka kolo wokol nas. -Nie wychodz poza kolo przed zakonczeniem rytualu, Kerovanie. Gdybys tak uczynil, mogloby dojsc do wielkiego nieszczescia. W slabym blasku ognia zobaczylem, ze swiec bylo trzy i ze byly czerwone. Moja pani ustawila je w roznych odleglosciach od granicy kola, rozsypujac po drodze ziola. Na koniec plonaca galazka z ogniska zapalila swiece. Ruchy miala szybkie i pewne, przeczace niepewnosci, o jakiej wczesniej wspominala. Na koniec podeszla do mnie z wyciagnieta reka. -Bede potrzebowala twojej sily, moj panie. Mocy, ktora jest w tobie. - Chcialem glosno zaprotestowac, ale potrzasnela glowa. Oboje wiemy, ze nosisz w sobie Moc, chociaz trzymasz ja w ukryciu. Potrzebujemy jej teraz. Wzialem gleboki oddech i przyjalem jej dlon. Joisan zamknela oczy, potem pochylila sie i dotknela lezacej przed nia rozdzki. Prawie natychmiast rozdzka poruszyla sie i zaczela rysowac w miekkim pyle - wygladalo to tak, jak gdyby sama wybierala powstajacy wzor, a Joisan nie miala w tym najmniejszego udzialu. W ciagu kilku chwil pojawila sie kula, a potem po obu jej stronach ujrzalem rozpostarte skrzydla. Joisan otworzyla oczy, popatrzyla na narysowany na ziemi symbol i szybko wciagnela oddech. -Czy nie to wlasnie chcialas narysowac? - zapytalem. -Nie. Myslalam o pentagramie'... najczestszym znaku do wzbudzenia Mocy. Ale to... - popatrzyla na symbol. W blasku ogniska zobaczylem, jak zmarszczyla brwi. -Co wiesz o tym symbolu? Walczylem ze soba, aby nie okazac strachu. Czy bylo to cos z Ciemnosci, cos, co chcialo mnie przejac, tak jak sie tego obawialem od samego poczatku. -Juz kiedys go widzialam. Wiem, ze to symbol Swiatlosci. Jednak symbol, ktory widzialam, mial calkowicie rozlozone skrzydla, a te sa na wpol rozpostarte. -Dlaczego przyjal taki ksztalt? -Nie wiem... chyba ze bez twojej wiedzy, Kerovanie, miala w tym udzial twoja Moc. Zaczalem zaprzeczac, ale potrzasnela glowa. - To nie jest cos, czego moglbys byc swiadomy, moj panie. - Spojrzala jeszcze raz na symbol i skinela glowa. - Kazdy fragment czarow tworzy sie sam. Ten nalezy do Swiatlosci i byc moze posluzy lepiej. Trzymajac przed soba rozdzke, zaczela znowu recytowac. Jej glos nasilal sie wraz z rytmiczna intonacja piesni. Sluchalem uwaznie, ale nie moglem rozroznic slow. Poczulem mrowienie pomiedzy naszymi dlonmi, dreszcze, ktore przesuwaly sie wzdluz dloni, a potem wzdluz nadgarstka i ramienia. Tam, gdzie przeszedl, cialo stawalo sie nieczule, j ak gdybym zbyt dlugo znajdowal sie w jednej pozycji. Mrowienie trwalo. Patrzac na reke prawie widzialem, jak sila wychodzi z mojego ciala i przeplywa przez Joisan. Jej piesn stawala sie coraz glosniejsza, coraz bardziej wladcza. Z wysilkiem podnioslem wzrok i rozejrzalem sie. Plomienie swiec przestaly drzec na lekkim wietrze. Palily sie prosto i byly jasniejsze. Podczas gdy wokol nas... Zamrugalem powiekami i nie ruszylem sie z miejsca tylko pod wplywem ostrzegajacego nacisku dloni Joisan. Wokol nas powietrze delikatnie blyszczalo. Bylo to niebieskozielone swiatlo, ktore wydobywalo sie z kola narysowanego przez moja pania. Wznosilo sie wyzej z kazdym moim oddechem. Przez moment patrzylem poprzez sciane swiatla, ktore chwile pozniej bylo wysoko nad moja glowa, odgradzajac nas od wszystkiego delikatna promieniujaca mgielka. Z zadumania wyrwal mnie glos Joisan. -Niech to, co dzis stworzylam, chroni i broni mego pana w dzien i w nocy, tak dlugo jak bedzie potrzebne. Powoli swiatlo zaczelo blednac. Joisan patrzyla, jak znika, a potem odwrocila sie do mnie. -Jak sie czujesz, moj panie? Tak bardzo zaangazowalem sie w obrzadek, ze zapomnialem, czym zostal spowodowany. Odwrocilem sie i popatrzylem tam, gdzie znajdowaly sie wzywajace mnie szczyty. Nic... pustka, tylko swiadomosc, skad bral sie zew. Nie bylo juz bezposredniego przyciagania. -Zniknelo - odwrocilem sie do Joisan i z ulga zlapalem ja za ramiona. - Zniknelo, Joisan! - Przyciagnalem j a do siebie i uscisnalem w uniesieniu. - Silne czary dzisiaj stworzylas, moja zono, moja pani! Nigdy nie myslalem, ze mozesz takie wezwac. Podniosla glowe, jej oczy blyszczaly w swietle ksiezyca. -Gdybys nie wspomogl mnie swa sila, nigdy by sie nie udalo, Kerovanie. Jakze sie ciesze, ze jestes w koncu wolny. Jej usta byly miekkie, zyly pod moim dotknieciem, gdy ja calowalem. Odsunalem sie i pomyslalem, ze juz dawno nie bylismy jednoscia. Ale teraz juz nas nic nie rozdziela. Westchnela gleboko i bezwladnie osunela sie w moich ramionach. Przerazony podnioslem ja i zanioslem na poslanie. Kiedy ja kladlem, otworzyla oczy i glosem tak cichym, jak gdyby byla bardzo daleko, a nie o pare centymetrow ode mnie, powiedziala: -Wzywanie i wladanie Moca... to bardzo ciezka praca. -Czy wszystko w porzadku? - zapytalem. Zamknela oczy. -Musze... odpoczac. Zasnac... Patrzylem na nia z niepokojem, ale stwierdzilem, ze naprawde usnela. Przykrylem ja kocem i usiadlem obok. Patrzylem, jak zachodzi ksiezyc, a na wschodzie, w oczekiwaniu prawdziwego brzasku, delikatnie rozowieje niebo. Joisan obudzila sie poznym rankiem. Wyruszylismy po pospiesznym sniadaniu. Czulem sie taki lekki i wolny, nie musialem juz walczyc z wezwaniem z gor. Ciagnace sie przed nami zbocze bylo najmniej wazna ze wszelkich przeszkod. Nadal trzymajac sie kierunku poludniowego i zachodniego przeszlismy przez wzgorza i poznym popoludniem zeszlismy na ogromna trawiasta rownine, rozciagajaca sie tak daleko, jak tylko mozna bylo siegnac wzrokiem. Nie bylo zadnych sciezek, drog, najmniejszych sladow ludzi, ktorzy mogliby rownine zamieszkiwac - tylko oznaki zycia dzikiej zwierzyny. Zatrzymalismy sie na odpoczynek. Wlasnie dzielilismy sie suszonymi owocami Madrej Kobiety, gdy uslyszelismy cichy dzwiek. Joisan rozejrzala sie wokol. -Co to bylo? Stalem juz i patrzylem na zachod. -Nie wiem. To w tamtym kierunku - wskazalem. -Kerovanie, to brzmialo, jakby ktos cierpial w bolu. Zarzucilismy worki podrozne i skierowalismy sie w kierunku linii drzew i gesciejszych zarosli, oznaczajacych pobliski strumien lub rzeke. W polowie drogi znowu uslyszelismy dzwiek. Tym razem byl wyrazniejszy. Joisan zaczela biec. Zawolalem, zeby uwazala, i pobieglem za nia. Byla daleko w przedzie i dogonilem ja dopiero po pewnym czasie. Prawie na nia wpadlem, gdyz zatrzymala sie, patrzac uwaznie na lezacy przed nia na ziemi ciemny ksztalt. Na boku ze wzdetym brzuchem lezal kon. Byl tak nieruchomy, iz przez chwile myslalem, ze zdechl. Pozniej blyszczace od potu boki drgnely, a nogi znowu wierzgnely. -To klacz - powiedziala Joisan idac dalej. - Wyglada, ze bedzie rodzila. Podeszlismy blizej. Joisan miala racje. Klacz miala bole porodowe i problemy. Jezeli wszystko przebiega normalnie, konie zrebia sie bardzo szybko. Patrzac jednak na porozrywana darnine, zorientowalem sie, ze musiala walczyc juz od pewnego czasu. Byla czarnej masci, prawdziwy karosz (co jest rzadkoscia u koni), mala piekna glowa wskazywala, ze bylo to cenne, pelnokrwiste zwierze. Moja pani ukleknela przy glowie. -Biedna dziewczynka, pozwolisz mi pomoc? Ogromne, ciemne, pelne bolu oczy klaczy otworzyly sie, gdy Joisan poglaskala jej chrapy i szyje. -Spokojnie, spokojnie. Kerovanie - spojrzala w gore - zostan z przodu, a ja zobacze, jak lezy zrebie. Nie mozemy tracic czasu. Uspokajajac konia, patrzylem, jak Joisan podwinela rekaw i szybko sprawdzila ulozenie plodu. -Podwinela sie jedna z przednich nog zrebaka i nie moge jej uwolnic. Klacz szarpnela sie, mocno przycisnalem jej leb do ziemi. Joisan podeszla do mnie wyciagajac amulet, ktory miala pod pancerzem. -Zaspiewam jej piesn, dzieki ktorej zapomni o bolu. Moze mi sie uda. Ty musisz sprobowac uwolnic zrebie, masz dlugie rece i jestes silniejszy. Czy juz kiedys robiles cos podobnego? -Jako chlopiec chodzilem z Madrym Riwalem, on opiekowal sie zwierzetami rolnymi. Razy czy dwa widzialem, jak cos takiego robil. -Nawet niewielka znajomosc musi wystarczyc. Wsun dlon w kierunku brzucha i znajdz przednia noge. Podciagnij ja tak, zeby lezala obok drugiej. Sciagnalem pancerz i rozebralem sie do pasa. Joisan zaczela spiewac. Kiedy klacz zamknela oczy, skinela na mnie. Byl to trudny wyczyn, musialem prawie lezec twarza na ziemi. Kazdy skurcz porodowy gniotl moja reke, ale powoli posuwalem sie podczas kazdej przerwy pomiedzy nimi i w koncu dotarlem do przeszkadzajacej w porodzie nogi zrebaka. Przesunalem ja w kierunku kanalu rodnego i pociagnalem, czujac na wierzchu mojej dloni dotyk chrap zrebiecia. Klacz jeknela, zadrzala i zrebie wysunelo sie nagle, nadal okryte blona porodowa. Joisan usmiechnela sie do mnie. -Bardzo dobrze, moj panie. Czesciej bede cie zapraszala jako polozna. Rozerwalem biale przezroczyste blony plodowe i zaczalem masowac zrebakowi zebra. Wzial gleboki, przerywany oddech. Klacz wstala i pozbyla sie lozyska. Zajety zrebieciem, uslyszalem okrzyk Joisan, gdy klacz polozyla sie znowu. -Kerovanie, ona... Klacz odetchnela gleboko i ozrebila sie ponownie! Odsunalem pierwszego zrebaka i razem z Joisan zajelismy sie drugim, ktory byl o wiele mniejszy, chociaz oba byly zrebicami o szarej siersci z ciemniejszymi grzywami, ogonami i nogami. Wkrotce klacz stanela ponownie i wydalila drugie lozysko. Joisan takze nia sie zaopiekowala. Przyniosla wode ze strumienia i dodala do niej wzmacniajace lekarstwo. Troche pozniej, rzac cicho, klacz tracila pyskiem wieksze ze zrebiat, polizala je, a potem popchnela lagodnie, tak aby stanelo na swoich niestabilnych nozkach i zaczelo ssac. Kiedy podnioslo sie drugie zrebie, klacz polozyla po sobie uszy i odpedzila je gryzac zlosliwie. -Balem sie, ze tak wlasnie sie stanie - zmarszczylem brwi, patrzac na odepchnieta klaczke. - Kiedy rodza sie bliznieta, zazwyczaj klacz odrzuca jedno - to slabsze i mniejsze. -Ale... - Joisan poglaskala malenka sierotke, jezeli nie zostanie wkrotce nakarmiona, to umrze... -Mozemy sprobowac wydoic klacz - powiedzialem, wiedzac, ze czasami, ale tylko czasami, mozna bylo w ten sposob uratowac odrzucone male. -Co pol godziny? - Joisan przygryzla warge i obronnym ruchem otoczyla ramieniem szyje zrebiecia. - 1 przez ile dni... tygodni? Mamy niewielkie zapasy, Kerovanie. -Wiem... Moze znajda sie wlasciciele klaczy. Moga byc lepiej przygotowani do opieki nad zrebakiem. Jezeli nie... - Wyjalem noz i spojrzalem na krwawe odbicie promieni zachodzacego slonca w jego ostrzu. - Chyba bedzie lepiej jednym cieciem zakonczyc jego zycie, niz byc zmuszonym pozostawic go w cierpieniu. Joisan pokrecila glowa. Spojrzala na mnie z powaga. -Nie rozumiesz, moj panie. Jestem ta, ktora leczy, przysieglam uprawiac moja Sztuke dla wszystkich, ktorzy tego potrzebuja. Musze zrobic wszystko, aby uratowac to zrebie, nawet jezeli bedzie to oznaczalo koniecznosc pozostania tutaj. Popatrzylem na nia, a potem na gory, ktorych nie moglem juz dojrzec, ale ktore nadal na mnie oczekiwaly. Bezpieczenstwo Joisan -jak dlugo moglo przetrwac? -A co sie stanie, jezeli twoje zaklecie sie nie utrzyma? Moje wybawienie polega na oddaleniu sie od tych gor... -Wiem - spojrzala na mnie. - Nie moge jednak pozwolic, aby zginela! Kerovanie, ja skladalam przysiege uleczania. Okrzyk Joisan byl tak gwaltowny, ze zrebiatko drgnelo. -Ale... - wykonalem bezsilny gest, a potem poglaskalem poskrecana grzywe. - Wiem, ze to trudne, lecz nie widze innego rozwiazania jak odejsc bez ciebie. Rozdzial 3 - Joisan Musi byc jakis sposob! - z rozpacza spojrzalam na czarna klacz spokojnie lizaca swoje pierwsze zrebie, podczas gdy moje rece gladzily pysk jej drugiego dziecka. Zrebie zlapalo mnie za palec bezzebnymi dziaslami i sprobowalo ssac.Popatrzylam w bursztynowe oczy Kerovana. Zniknelo chlodne oddalenie, ktore bylo w nich, gdy walczyl z wezwaniem z gor. Zamiast tego widoczny byl taki smutek, ze szybko polozylam na jego ramieniu pocieszajaca don. Wiedzialam, ze zawsze czul sie blizszy zwierzetom niz wlasnej rasie, gdyz zwierzeta nie oceniaja wygladu, ale to, co jest w glebi duszy. Nieszczescie zrebiecia bardzo go poruszylo. Te bursztynowe oczy... przyciagaly mnie, ich zloty kolor obudzil we mnie pomysl... bursztyn... Podnioslam reke do amuletu Zwyie i mocno zacisnelam dlon na dojrzalym, bursztynowym, oplecionym winorosla snopie zboza. Gunnora! Odwrocilam sie w kierunku klaczy. -Kerovanie, musimy to malenstwo skropic mlekiem klaczy. Wycisnij troche na reke, a potem potrzyj zrebaka. Zawahal sie, jak gdyby watpil w slusznosc pomyslu, ale spelnil moja prosbe bez najmniejszego sprzeciwu. Odeszlam troche na bok, tak aby widziec klacz, oba lezace teraz zrebaki i mego pana. Kierujace sie na spoczynek slonce przygaslo lekko i niebo stalo sie bursztynowe niczym moj wisior. Nad glowa widzialam niewyrazny bialy dysk ksiezyca. Zamknelam oczy i unioslam twarz do cienia ksiezyca, wyobrazajac sobie Gunnore tak, jak jest zawsze opisywana (chociaz nikt jej nie widzial oczyma ciala, jako ze od wiekow byla prawdziwym duchem). Kobieta... dojrzale cialo, szczupla talia, ciemne wlosy i oczy, ubrana w plaszcz w kolorze bursztynu, na szyi amulet podobny do mojego... Skoncentrowalam sie na tej wizji, trzymalam sie jej z cala moca, jaka moglam przywolac. Mowilam w myslach zwroty nie uformowane, ale plynace z glebi serca. Gunnoro... ty, ktora troskasz sie o kobiety, nasza podporo w chwili bolu i strachu... ty, ktora zasilasz zasiane ziarno, ktora pomagasz dojrzewac plonom... prosze Cie o pomoc, o wzbudzenie i umocnienie uczuc matczynych, tak aby nie zginal potrzebujacy. Niech sie zawsze dzieje Twa wola... Przez chwile liczona uderzeniami serca widzialam przed soba postac Gunnory, chcialam jej dosiegnac... dotknac. Na piersiach poczulam cieplo plynace z glebi ciala. Te ciemne oczy nie byly juz oczyma kobiety, ktora sobie wyobrazilam, lecz prawdziwe, zywe. Przez dluga chwile patrzyly w moje oczy. Kontakt zniknal, a cieplo, ktore bylo prawie goracem, nagle zlagodnialo. Zamrugalam powiekami i spojrzalam wokol. Znowu czulam drapiaca moje lydki ostra trawe, a po chwili lagodny oddech wiatru na policzku. Kerovan patrzyl na mnie, jego wzrok byl skierowany na amulet. Ja takze spojrzalam i zobaczylam, jak pulsuje w rytm uderzen mojej krwi. Oblizal nerwowo usta. -Joisan! -Tak - odpowiedzialam. Co zobaczyl przed chwila, zeby tak na mnie patrzec? -Przez chwile wydawalo mi sie... - Potrzasnal glowa i dlugimi palcami odsunal z czola ciemne, niesforne loki (helm odlozyl bowiem wraz z puklerzem). - Zupelnie, jak gdyby przez chwile stal tutaj ktos jeszcze. Tylko przez sekunde - zbyt krotko, aby sie upewnic. Czarna klacz prychnela gardlowo. Pochylila glowe i stanela nos w nos z odrzuconym zrebieciem. Wstrzymalam oddech, klacz zaczela lizac swoje drugie dziecko. Na niestabilnych, patykowatych nozkach zrebiatko podeszlo do boku matki i zaczelo chciwie ssac, machajac przy tym miotelkowatym ogonkiem. -Dziekuje - wyszeptalam, czujac ten absurdalny ucisk w gardle, taki sam, jaki czulam, patrzac na Utie i Acara. - Niech wiec zawsze bedzie Twa wola... Kerovan objal mnie i przez chwile tak stalismy - potem ucisk zwiekszyl sie nagle, az wciagnelam z bolu oddech. -Co, Kerovanie? - Teraz ja takze slyszalam. Grzmiacy tetent kopyt. Moj pan nadal nie okryty pancerzem odwrocil sie i siegnal po miecz, ustawil sie pomiedzy mna i nadjezdzajacymi. Serce bilo mi teraz ze strachu, zacisnelam palce na ostrzu mojego miecza i na wpol wyciagnelam go z pochwy. Twarde niczym stal palce zlapaly moje ramie i unieruchomily. -Nie, Joisan, jest ich zbyt wielu. Wszystko we mnie krzyczalo, aby uzyc broni. Przelknelam sline i jednak schowalam miecz. Kerovan mial racje, musialam to przyznac. Podziwialam tez jego madrosc i opanowanie, gdy powoli wsunal kciuk za pas i na pozor spokojnie czekal. W miare zblizania sie naliczylam dwudziestu jezdzcow. Wszyscy dosiadali rumakow tej samej rasy co klacz za nami, chociaz mialy one masci od szarej az do bialo nakrapianej kasztanowej. Jezdzcy byli rownie barwni. Przystaneli przed nami w milczeniu. Ze zdumieniem stwierdzilam, ze wsrod jezdzcow byli mezczyzni i kobiety. Wszyscy jednakowo ubrani w lniane bluzy o szerokich rekawach, ozdobione barwnymi haftami. Spodnie mieli takze lniane, utkane z surowego dzikiego lnu, wsuniete w wysokie, miekkie, sznurowane barwionymi rzemieniami buty. Niektorzy mieli narzucone wspaniale, wzorzyste koce, z dziura na glowe, co dawalo efekt luznej oponczy. Wszyscy nalezeli do tej samej rasy-ciemnoskorzy, o ciemnych wlosach i oczach, o wystajacych kosciach policzkowych i orlich nosach. Wiekszosc miala zaplecione warkocze, kobiety wplotly we wlosy kolorowe rzemienie. W promieniach zachodzacego slonca krwawo, blekitnie i ogniscie zielono blyszczaly miedziane naszyjniki wysadzane nie oszlifowanymi kamieniami. Kazdy jezdziec mial niebezpiecznie zakrzywiona krotka wlocznie. Po chwili wahania przywodca, krzepki wasaty mezczyzna w srednim wieku, stuknal pietami boki wierzchowca i podjechal do mego pana. Wspolny jezyk Krainy Arvonu brzmial w jego ustach ostro i z dziwnym akcentem. -W jaki sposob tutaj przyszliscie? I po co? Czy snicie o kradziezy koni? - Zakrecil krotkimi palcami i nagle skierowal w naszym kierunku wlocznie. - Wiedzcie, ze ludzie Kioga nie lubia takich jak wy. Kerovan potrzasnal glowa zaprzeczajaco. -Nie kradlismy konia, nieslismy pomoc klaczy... i to cennej, sadzac z wygladu. Przywodca pokazal zeby w twardym usmiechu. -To ty tak mowisz, cudzoziemcze, i kazdy tutaj przylapany tak wlasnie by powiedzial. Ale Briata nigdy nie oddalala sie tak daleko od stada, nawet wtedy, kiedy sie zrebila, o ile... -Obred, spojrz! - Jego slowa przerwal krzyk. Zaskoczona, spojrzalam, o co chodzi. Mloda kobieta, z wplecionymi w dlugie warkocze czerwonymi i zlotymi sznurami, patrzyla szeroko rozwartymi oczyma i wskazywala... na mnie... Zdumiona spojrzalam za siebie, zastanawiajac sie, co spowodowalo ow okrzyk. Z grupy jezdzcow dobiegly mnie szepty i posapywanie. Przywodca, Obred, dotknal nagle dlonia czola, klaniajac sie tak nisko, ze wasami prawie dotknal grzywy swojego rumaka. -Wybacz, Cera. Nie wiedzialem, kim jestes. Prosze, wybacz, Madra. Moj pan takze patrzyl na mnie. Wzrok mial utkwiony na moim pancerzu. Spojrzalam na bursztyn. Amulet Gunnory juz tak nie blyszczal, ale w promieniach zachodzacego slonca bursztynowy blask rosl i malal w rytm uderzen mego serca. Wzielam drzacy oddech. Kerovan skinawszy lekko glowa nawiazal ze mna kontakt myslowy, wiedzialam wiec, ze w pelni zgadza sie z moja ocena odwroconego juz od nas niebezpieczenstwa. Zwilzylam suche usta i przemowilam, z wysilkiem hamujac drzenie glosu. -Dzieki woli Gunnory udalo sie nam pomoc Briacie, ale zarowno ona, jak i jej zrebieta potrzebuja opieki. Moj pan i ja pozostawimy je teraz warn, a sami ruszymy w swoja droge. -Zrebieta? Dwa? - Oczy Obreda przeszukaly wysoka trawe i zatrzymaly sie na wyciagnietej we snie wiekszej zrebicy. To prawdziwy cud. Cera! Blizniaki i oba zywe! Czy Briata oba zaakceptowala? -Tak, dzieki mojej pani. - W glosie Kerovana byla duma tak wielka, ze oblalam sie rumiencem. Odwrocilam sie po worek podrozny, a Kerovan zalozyl ubranie i pancerz. Obred zsiadl z konia, potrzasajac glowa. -Nie odejdziesz. Cera, nie mozesz, zanim nie dasz nam szansy, abysmy mogli ci podziekowac. Briata jest Klacza Przywodca, bez niej nasze stada stracilyby droge. Ludzie Kioga potrafia docenic takie przyslugi, a ta jest bezcenna. Postaramy sie odwdzieczyc. Kerovan zawahal sie, patrzac na nizszego mezczyzne, najwyrazniej zastanawial sie, czy przyjac ofiarowywana pomoc. Przywodca Kiogow wyciagnal zza pasa sztylet i podal go mojemu panu. -Przysiegam na noz, ze ty i twoja pani zasluzyliscie na to, aby wam udzielic pomocy. Mamy tylko nadzieje, ze pozostaniecie wystarczajaco dlugo, abysmy mogli zwrocic chociaz czesc tego dlugu. Nastapil szybki myslowy kontakt z Kerovanem, mimo ze jego wzrok nawet na chwile nie oderwal sie od twarzy starszego mezczyzny. "Czy godzisz sie, pani? Wydaje mi sie, ze mowi prawde"... "Tez mi sie tak wydaje" odpowiedzialam. Kerovan skinal glowa, a nastepnie klasnal w dlonie i podniosl w gore prawa reke w gescie pozdrowienia wojownikow. -Pozdrowienie dla Domu. Wdziecznosc za przywitanie przy bramie. Dziekujemy ci, Obredzie. Nieco pozniej odjezdzalismy od Briaty i jej zrebiat na dwoch koniach Kiogow. Dwoch ludzi Kioga, ktorych rumakow teraz dosiadalismy, pozostalo z Klacza Przywodca, by opiekowac sie nia do jutra, gdy ona i jej zrebaki beda mogly podrozowac. Slonce rozpuscilo sie za zachodnim horyzontem w purpurowozlotej powodzi swiatla, ktora fioletem zabarwila dolna warstwe chmur. Obred nadal szybkie tempo mknacej przez plaska rownine kawalkadzie. Bylam zadowolona, ze ogier, na ktorym jechalam, mial rowny i gladki krok, nie jezdzilam konno od czasow opuszczenia High Hallack. Wkrotce w przyzwyczajonych tylko do chodzenia miesniach zaczelam odczuwac rwacy bol. Mialam nadzieje, ze siedziba Kiogow nie znajdowala sie zbyt daleko. -Po wczorajszym marszu stwierdzilem, ze sie rozhartowalem. Odwrocilam sie i zobaczylam ponury grymas Kerovana. - Dzisiaj jestem tego pewien! Rozesmialam sie. -Myslalam dokladnie to samo, moj panie. Jednak w porownaniu z rumakami z High Hallack powinnismy byc szczesliwi, ze siedzimy na takich koniach. -Sa piekne - zgodzil sie Kerovan, przeciagajac dlonia po blyszczacej szyi konia. - Pelne ognia, wrazliwe na wodze i dotyk nogi, a jednak lagodne i spokojne. -Nasze konie sa naszym zyciem, a my ich - powiedzial Obred, odwracajac sie w siodle. W zapadajacym mroku jego twarz byla tylko niewyrazna, jasniejsza plama. -Ludzie Kioga nie istnieliby, gdyby nie szybkosc i madrosc naszych rumakow. Dawno temu wyprowadzily nas ze smierci i zniszczenia do nowego zycia, kazdy mezczyzna i kobieta jechal na swoim Wybranym, nie majac nic nad to, co mogl uniesc kon. Naszym znakiem jest Klacz. - Wskazal dlonia na niebo na poludniu, gdzie zaczely sie pojawiac pierwsze gwiazdy. - Na wiosne biegna za nia jej Bliznieta. Sciagnal wodze koniowi i znizajac glos tak, aby dotarl tylko do naszych uszu, powiedzial: -Jest powiedziane, ze gdy Klacz z Bliznietami zejda na ziemie, ludzie Kioga przestana wedrowac - znajda swoj prawdziwy dom. Pomyslalam o dziwnej Bramie, przez ktora przeszlismy trzy lata temu, by znalezc sie w Krainie Arvonu. Ciekawe, czy "nowe zycie" Obreda tego dotyczylo. Ich odmiennosc od ludzi, jakich do tej pory tutaj spotykalismy, wskazywala, ze nie nalezeli do tej krainy. Jego opowiesc wyjasniala takze natychmiastowe zaakceptowanie mego pana i mnie po zobaczeniu blizniaczych zrebiat. Z niepokojem i nadziej a myslalam o tym, czy "prawdziwy dom", o ktorym mowili, nie byl czyms, co mialo sie pojawic znikad... chociaz moglam zrozumiec ich tesknote za wlasnym miejscem i koncem wedrowania. Zwalnialismy w miare zapadajacych ciemnosci. Puscilam wodze i pozwolilam koniowi wybierac droge, wierzylam w jego, o wiele bardziej wyczulony od mojego, nocny instynkt. Kilkakrotnie widzialam, jak Obred jechal naprzod i cicho rozmawial z przewodnikiem - mloda kobieta, ktora na mnie wskazala. Domyslilam sie, ze w poszukiwaniu Klaczy Przywodcy Kiogowie oddalili sie daleko od swoich pastwisk. Ponownie poczulam niepokoj. Obred mial racje, kiedy powiedzial, ze Briata oddalila sie zbyt daleko, nawet w celu ozrebienia. Zupelnie jak gdyby zostala uprowadzona. ... a my ja znalezlismy. Zadrzalam. Juz raz przedtem moj pan i ja zostalismy tak pokierowani, zagonieni (jak sie wydawalo) w przypadkowych okolicznosciach do konfrontacji pomiedzy Ciemnoscia! Swiatloscia. Spojrzalam na Kerovana. Czy jego obawy mogly sie okazac prawdziwe? Czy byl to Galkur chcacy odzyskac to, co uwazal za swoj a wlasnosc? Zblizalismy sie do kepy drzew, srebrzyscie polyskujacych w poswiacie ksiezyca. Zobaczylam, jak przez srodek lasu biegnie prosta, pusta droga. Dzielila zarosla na pol niczym gigantyczny cios miecza. Droga blyszczala jak polyskujaca rzeka. Z oddali dobiegal lekko przy tlumiony krzyk nocnych ptakow. Obred skrecil konie w kierunku przejscia, a ja skierowalam sie za nim, czujac w sercu nagla lekkosc. Noc rozdarl krzyk: - Obredzie, stoj! Moj ogier sploszyl sie i skoczyl, gdy Kerovan poganiajac pietami swoja klacz zmusil ja do wysforowania sie na czolo grupy i ustawil w poprzek drogi. Jego rysy byly rozswietlone blekitnozielona poswiata wydobywajaca sie z zawsze noszonej przez niego bransolety ludzi Starej Rasy. -Stojcie! Niech ci, ktorzy szanuja swoja dusze, nie wchodza na sciezke. - Odwrocil sie na siodle, patrzac na nas. - Spojrzcie! Popatrzylem na droge przez swiatlo mojej bransolety! Przyjrzyjcie sie dobrze! Mruzac oczy popatrzylam na prosta jak strzala droge. Spojrzalam na nia przez prawdomowny blask bransolety mego pana, widzialam wzrokiem wolnym od omamienia i czaru. Teraz droga wygladala jak fosforyzujace szkliwo polozone na cuchnacej Ciemnosci, byla niczym blysk rozkladu na wiekowej zgniliznie. Uslyszalam odglos wymiotowania i zobaczylam, jak Obred pochyla sie z dala od wierzchowca. Teraz i ja takze czulam smrod, ktory zdradzal miejsce Zacienione. Walczac z mdlosciami, odwrocilam sie od ohydnej pulapki. Po przegrupowaniu pojechalismy dalej. Z pewna jednak roznica, gdyz Kerovan i ja pojechalismy wraz z przywodca Kiogow na przedzie, na wszelki wypadek, gdyby na drodze pojawily sie jeszcze podobne pulapki. Obred odwrocil sie do mego pana. -Dzieki za uratowanie moich ludzi, lordzie Kerovanie. Czy zechcialbys towarzyszyc nam w jutrzejszej wyprawie w poszukiwaniu nowych wiosennych pastwisk? Twoj talizman moglby sie okazac bardzo pomocny w tej nawiedzonej krainie. "Co sadzisz, Joisan? Mysle, ze pojade, chociazby dlatego, by dowiedziec sie czegos wiecej. Moze to nam pomoc w podrozy"... dotarla do mnie mysl Kerovana. Zawahalam sie, zastanawiajac sie, jak bedzie mi samej posrod obcych, ale zrozumialam, ze moj pan odnalazl w Kiogach ludzi, wsrod ktorych czul sie swobodnie. I to przewazylo. W ciagu wszystkich podrozy nie mial innych towarzyszy, z wyjatkiem mnie, a jezeli teraz ich znalazl... "Mysle, ze zostane troche z tymi ludzmi... i dobrze bedzie poznac ziemie, ktore leza przed nami..." - odpowiedzialam. -Pojade z toba, Obredzie - zgodzil sie Kerovan. -Dziekuje w imieniu wszystkich moich ludzi. Gdzie znalazles te bransolete? - zapytal przywodca Kiogow. -W strumieniu, niedaleko miejsca zamieszkiwanego kiedys przez ludzi Starej Rasy. Musiala tam lezec bardzo dlugo, gdyz nasi ludzie nie zapuszczaja sie na te ziemie tak dawno opuszczone. Ta rzecz przyszla do mnie, jak gdyby do mnie nalezala, chociaz wiele wiekow oddzielalo chwile jej stworzenia od moich narodzin... - Rozesmial sie, wspominajac, co zaszlo. - To cie ucieszy, Obredzie. Tak naprawde znalazl j a moj kon. To Hiku zaprowadzil mnie do miejsca, w ktorym lezala. Obred rozesmial sie, a potem spowaznial. -Ochronila cie juz wczesniej? -Wielokrotnie - w glosie Kerovana brzmial smutek. - Zazwyczaj ostrzegala, chociaz mam dowody, ze ma wieksza Moc. Moc, ktorej nie znam... nigdy sie czegos takiego nie uczylem. Nauczono mnie, jak walczyc, a te umiejetnosci zostaly dokladnie sprawdzone, gdyz za gorami w High Hallack trwa wojna. -Tak, slyszelismy od handlarzy. Kiogowie zazwyczaj trzymaja sie siebie, ale nikt nie odrzuca ani nie zapomina opowiesci o wojnach w krajach osciennych. Ty i twoja pani uciekliscie, gdy zniszczono wasz dom? -Tak, ucieklismy wraz z naszymi ludzmi na Ziemie Spustoszone. Ale do Krainy Arvonu prowadzi wiele sciezek i do tej pory w naszych wedrowkach nie spotkalismy nikogo innego z rodu Dales. -Mowia, ze zeszlej zimy czesc mieszkancow Arvonu wrocila do owej krainy i ze przywiezli ze soba zony spoza Dales. Handlarz przysiegal, ze zwiazki te powstaly w wyniku jakiegos ukladu pomiedzy rodem Wereriders i lordami Dales. Gladki krok wierzchowca mego pana przez chwile zostal zaklocony, jak gdyby jezdziec mocniej scisnal boki klaczy. -Wereriders? Podpisali uklad z Kraina Dales? -Taka byla cena za ich szable. Walczyli po stronie Dales, chociaz pod wlasnym dowodztwem i wlasnym sposobem - wiele istnieje plotek i cicho szeptanych opowiesci na temat tego ich dziwnego sposobu - wyglada jednak, ze nie walczyli na prozno. Handlarz Klareth powiedzial nam, ze wojna w High Hallack sie skonczyla. Wojna sie skonczyla! Zerknelam na Kerovana i zobaczylam niewyrazny ksztalt jego twarzy zwroconej w moim kierunku. Wiadomosc dala mi radosc, ale radosc dla innych - we mnie nie bylo najmniejszej ochoty powrotu do Dales, aby odnalezc i odbudowac moja zniszczona Wieze Ithkrypt, chociaz ci z moich ludzi, ktorzy tego pragneli, tak wlasnie mogli zrobic. "A ty, Kerovanie? Czy myslisz teraz o powrocie do Ulsmdale"? Powrotna mysl byla szybka. "Wiesz, ze nie. Ten fakt mnie, ktory walczyl przeciwko demonom z Alizonu, cieszy z powodu ich przegranej - ale nie mam juz tam domu". Zgodzilam sie z tym stwierdzeniem, ale jego slowa przypomnialy ponownie, iz nie mielismy zadnego wlasnego miejsca. Westchnelam, uswiadamiajac sobie, ze powinnam byc wdzieczna za tymczasowa goscine u Kiogow. Kilka minut pozniej wjechalismy na goscinny teren. Swiatla, ludzie - po cichej ciemnosci podrozy. Oboz Kiogow (skorzane namioty swiadczyly o tym, co wczesniej podejrzewalam, ze byli oni nomadami wedrujacymi ze swoimi stadami) byl wypelniony ludzmi, ktorzy chcieli nas powitac. Przywodca wydawala sie mala, krzepka kobieta, gdyz Obred podszedl do niej natychmiast po zejsciu z konia. Rozmawial z nia cicho. Kerovan pomogl mi zsiasc z konia, stanelismy razem w swietle luczywa i czekalismy, az podejda. -Nasz przywodca, Jonka. Kobieta skinela glowa z usmiechem na dzwiek slow Obreda. -Obred powiedzial juz, jak wielki mamy w stosunku do was dlug, dlug, ktory przyjmuje, gdyz, Briata jest moja Wybrana. Dam wam wszystko, co moze dac Kioga. Pozostaniecie wsrod nas jako goscie, w pokoju i z honorem. Wykonala gest, po ktorym podeszla do nas mloda dziewczyna, niosac w dloniach czare goscinnosci. Zwilzylam usta ciemnym plynem, a potem przelknelam z wdziecznoscia. Bylo to wino, oslodzone ziolami i miodem, o uderzajacym do glowy, bogatym aromacie. Podalam srebrne naczynie Kerovanowi, ktory napil sie takze. Jonka dopelnila rytualu goscinnosci takze upijajac troche z czary, potem strzepnela kilka kropli w kierunku ksiezyca, a pozostalosci wylala na ziemie. -Valona - skinela na mloda dziewczyne, ktora przyniosla czare goscinnosci. - Pokaz naszym gosciom, gdzie moga odpoczac i odswiezyc sie. Musze dopilnowac uczty goscinnej. Mozliwosc zdjecia ciezkiego pancerza i umycia sie w pachnacej ziolami wodzie spowodowala, ze bylam prawie szczesliwa. Valona przyniosla do namiotu nasze worki podrozne, w czym pomagala jej mala dziewczynka zbyt niesmiala, aby mowic. Przycisnela tylko dlon do czola w gescie powitania. Z glebi worka wyciagnelam kaftan i skrzywilam sie na widok licznych zagniecen. -Chcialabym miec moj najlepszy plaszcz i suknie, mamy byc przeciez uhonorowani uczta- powiedzialam do Kerovana, ktory pracowicie przeszukiwal swoj worek. -Ja tez, to znaczy chcialbym miec plaszcz. Mimo to nie moga przeciez oczekiwac wspanialych strojow od dwojga ludzi, ktorzy wlasnie przebyli rownine i przyjmowali zrebaki. Prawda? -Miejmy nadzieje - wyszeptalam, krzywiac sie przy rozczesywaniu potarganych wlosow. Pare minut pozniej umyci, uczesani i ubrani w najlepsze szaty (nawet jezeli biedne) poszlismy za nasza mala przewodniczka pomiedzy szeregami namiotow w kierunku dobiegajacych nas odglosow smiechu i zapachow jadla. Jedlismy, siedzac ze skrzyzowanymi nogami na brazowych kepkach trawy, ale roznorodnosc pozywienia - a takze wspaniala kuchnia - zadawaly klam braku ceremonii. Ryby i ptactwo wodne, ryz wymieszany z orzechami i wiosenne cebulki, owoce i chleb - po dwoch dniach podrozniczych racji. Uczta Kiogow zdawala sie usuwac w cien nawet najbardziej wspaniale przyjecia, jakie odbywaly sie przed wojna w Wielkim Hallu mego Wuja Cyarta. Nikt nie mowil zbyt wiele przed koncem posilku, gdy ponownie napelniono nasze puchary winem oslodzonym miodem. Jonka siedziala z mojej prawej strony, byla teraz ubrana w prosta plocienna suknie ozdobiona na przedzie i rekawach. Spodnica byla rozdzielona jak spodnie. Jedynym zewnetrznym wyrazem wladzy byl wiszacy na piersi srebrny polksiezyc z wyryta konska glowa. Patrzace na mnie ciemne oczy byly madre i najwyrazniej przyzwyczajone do wydawania rozkazow. -Opowiedz nam, Cera, w jaki sposob znalazlas i uratowalas Briate? Z wahaniem opowiedzialam wydarzenia, wspomnialam o pomocy mego pana przy ozrebieniu, ale podkreslilam, ze tylko dzieki woli Gunnory oba zrebaki urodzily sie bezpiecznie i zostaly zaakceptowane. -Gunnora? - Jonka odgarnela dlugie pasmo ciemnych wlosow i pytajaco podniosla w gore brwi. - Czy twoj symbol jest poswiecony Gunnorze? Skinelam twierdzaco glowa. -Ma ona wiele imion, a wszystkie sa prawdziwe. Dla ludu Kioga jest Wielka Matka, Matka Wszystkich Klaczy... -W moich podrozach widzialam jej symbol polaczony z roznymi imionami - zgodzilam sie. - Jestem wdzieczna, ze dzisiaj uslyszala, gdy ja wezwalam. Pod koniec uczty Jonka i Obred odsuneli sie i zaczeli dyskutowac o jutrzejszej podrozy w poszukiwaniu nowych pastwisk. Odprezylam sie, dopijajac resztke wina, patrzylam na moich nowych towarzyszy. Blask luczyw polyskiwal na bogato zdobionych klejnotami naszyjnikach i bransoletach, wszedzie bylo widac kolorowe ognie. Lud Kiogow ubieral sie zgodnie z ich wesola, gadatliwa natura, tak odmienna od dosyc malomownych rybakow z Anakue. Wszedzie widac bylo usmiechy, a zaciekawione oczy patrzyly w moje... Nie. Nie wszedzie. W cieniu jednego z namiotow kleczala kobieta, patrzac na nas oczyma tak ciemnymi, ze zdawaly sie nie odbijac swiatla ogniska przypominaly raczej dziury w nieruchomej twarzy. Czulam jej wzrok na mojej twarzy niczym dotkniecie zimnej reki w srodku nocy. Trudno bylo od niej oderwac oczy. Odwrocilam sie i zobaczylam, ze obok mnie usmiechajac sie niesmialo siedzi Valona. -Valona, kto to jest? Obejrzala sie i popatrzyla na otaczajacy nas tlum. - Kto, Cero? -Tamta kobieta - chcialam wskazac, ale cien przy namiocie byl pusty. - Byla tam przed chwila... kobieta w ciemnym plaszczu. -Z oczyma, ktore zatrzymuj a wszystko w srodku? -Tak. Kim ona jest? -To Nidu, Szamanka. - Dziecko zblizylo sie do mnie. Ma wielka Moc... Pomyslalam o tej ciemnej, ponurej twarzy i stwierdzilam, ze musi byc to prawda. Uslyszalam za soba kroki, a potem glos wodza. -Ty i twoj pan musicie byc zmeczeni. Cero. Odprowadze was do goscinnego namiotu. Poszlismy za nia do duzego namiotu, w ktorym sie wczesniej umylismy. Namioty Kiogow byly tkane z konskiego wlosia, na wierzchu ozdobione roznorodnymi wyszyciami z cienkich pasm splecionego i barwionego wlosia. Czesc sypialna oddzielono od reszty namiotu wzorzystym kocem. Jonka wskazala na dzban z woda i recznik ustawione na bogato rzezbionej skrzyni. Obok stal wyplatany stoleczek, a na nim lezala czysta nocna koszula. -Podroze sa meczace, Cero, i ciezko jest zapakowac wszystko, co chcialoby sie miec ze soba. Mam nadzieje, ze to wystarczy. Jestesmy tego samego wzrostu, chociaz ja jestem troche tezsza. -Jest piekna - powiedzialam gladzac cienka, lniana tkanine, pokryta delikatnym, jasnym haftem. - Dziekuje ci, Jonko. Jonka wskazala na szczyt namiotu. - Podczas dobrej pogody mamy zwyczaj otwierac nasze domy, aby widziec wschodzaca Klacz. Ale jesli wolisz, moge naciagnac pole i... -Jestem przyzwyczajona do patrzenia na gwiazdy, gdy leze w lozku, Jonko. Zostaw otwarte. -Zycze ci dobrej nocy i milego poranku. Cero. -A ja tobie, Jonko. Jeszcze raz dziekuje. Kerovan takze sie pozegnal, odsunal koc i zniknal w czesci sypialnej. Umylam sie ponownie, a potem wlozylam koszule. Jonka miala racje, byla za szeroka. Przy zawiazywaniu sznurowki delikatnie pogladzilam cienki material i wspanialy haft. Od tak dawna nie mialam na sobie kobiecego ubioru, ze przyjemnie bylo czuc na sobie spodnice, gdy rozwiazalam i zaczelam szczotkowac wlosy. Nad moja glowa blyszczal ksiezyc, tylko jeden dzien dzielil go od prawdziwej pelni. Gdy zgasilam swiece, jego blask posrebrzyl wnetrze namiotu, tworzac wyrazne, ciemne i jasne, kontrastujace ze soba plamy. Ksiezyc... poswiata... Stwierdzilam, ze stoje z rozlozonymi ramionami, na lekko rozstawionych nogach z glowa odrzucona do tylu. Calym swym istnieniem siegalam do owego swiatla i tego, co przepowiadalo. Ponownie poczulam cieplo na piersiach. Gdy rozluznilam sznurowanie, stwierdzilam, ze amulet znowu blyszczy. Sciagal on jak gdyby do siebie swiatlo ksiezyca, zmienial i odbijal jego blask w bursztynowych promieniach. Poczulam w sobie podniecenie, dotkniecie czegos, co moglam tylko niejasno odebrac, ale na co moje cialo odpowiedzialo niczym na odwieczne przeznaczenie... Szlam, kroki skierowaly mnie do czesci sypialnej. Przedzielajacy namiot koc zaczepil o moje paznokcie, gdy go odciagnelam. Na poslaniu, z ciemna glowa oparta na wyciagnietym ramieniu, lezal zwiniety w klebek Kerovan. Na odglos moich krokow otworzyl szeroko oczy. -Joisan-swiatlo... Dotknelam uspokajajaco jego ust. Ujal reka moj nadgarstek, a usta pocalowaly wnetrze dloni. -Joisan... Imie zabrzmialo niczym pieszczota, odbijajac sie w moim umysle wyszeptanym echem. Jego dotkniecie bylo niczym musniecie skrzydel na moim ciele, ale tym razem Kerovan byl naprawde soba, nic nie ukrywal - nie rozdzielalo nas ani wahanie, ani strach Dzieki Jego cieplu poczulam sie wolna, by dawac i brac, jak nigdy przedtem... wolna, by dawac i dzielic z nim... Napelnieni, szczesliwi jednoczeniem i wspolnota, zasnelismy w koncu zmeczonym snem. Rozdzial 4 - Kerovan Ze snu tak glebokiego, ze byl czarna pustka bez marzen, obudzilo mnie jasne sloneczne swiatlo. Przez dluga chwile lezalem patrzac na nieznane otoczenie, nie mogac sobie przypomniec, gdzie bylem ani skad sie wzialem. Zatrzymalem wzrok na jasnoblekitnym kocu przeslaniajacym miejsce do spania od reszty namiotu. Biale, zakrzywione linie wzoru, ktorym byl pokryty, przypominaly mi wirujace fale morskie... Jak gdyby ten wzor nagle zakotwiczyl mnie w przeszlosci, powrocila pamiec.Lud Kioga... Obred... Jonka i ta dziwna ciemna kobieta imieniem Nidu... czy dopiero wczoraj tutaj przybylismy i zostalismy przyjeci wspaniala uczta? A potem, ostatniej nocy... ostroznie odwrocilem sie na bok, aby jej nie obudzic. Popatrzylem na Joisan. Nadal spala gleboko. Rdzawobrunatne wlosy opadaly w ciezkich lokach na twarz, ramiona i na piersi. Slonce wyzwalalo zlote blyski pomiedzy ich rudobrazowymi pasmami. Na szyi nadal miala amulet, ktory jarzyl sie bursztynowo w rytm uderzen jej serca - przez chwile wydawalo mi sie, ze znowu czuje cieplo talizmanu na mojej piersi. Wyciagnalem do niej reke, pragnac poczuc pod palcami gladki dotyk jej skory, ale wstrzymalem sie, nie chcac jej obudzic. Wczorajszy dzien mogl zmeczyc najsilniejszego i z pewnoscia potrzebowala snu. A jednak pewna egoistyczna czastka nadal pragnalem, aby sie obudzila. Chcialem ponownie poczuc otaczajace mnie ramiona... jej pocalunki, gorace i ulegle, a potem pelne pozadania... pragnalem... Joisan otworzyla oczy i usmiechnela sie sennie, leniwym ruchem odgarnela wlosy z oczu. -Tak jak powiedzialaby Jonka, zycze ci milego poranka, moj panie. -Patrzenie na moja pania jest najmilsza rzecza, jaka moge robic po przebudzeniu - powiedzialem z wahaniem, bojac sie prawie napotkac jej oczy i ujrzec w nich smiech. Tak niewiele wiedzialem o wytwornych manierach, o pieknym wyslawianiu sie - nawet jezeli odczuwalem cos calym sercem, ta umiejetnosc przychodzila mi z trudem. Wyciagnela reke, pogladzila moje wlosy i dotknela policzka. Nawiazalismy kontakt myslowy, wiedzialem wiec, ze mnie zrozumiala, w pelni odczulem, jak bardzo docenila moje slowa. Odwrocilem sie, aby jej dotknac, przytulic blisko, pragnalem... -Lordzie Kerovanie! - Ktos zadrapal w zewnetrzna plachte namiotu. - Nie chcialem przeszkadzac, ale poranny posilek jest juz gotowy, a konie osiodlane. Musimy zjesc sniadanie i wyjechac. W glosie Obreda brzmialo zaklopotanie, gdy dokonczyl. - Wiem, ze nie nalezy budzic gosci, ale juz prawie poludnie, a przed nami daleka droga. Westchnalem gleboko i odwrocilem sie na plecy, z dala od Joisan. Chcac ukryc niezadowolenie, odpowiedzialem szybko. -Dobry ze mnie wedrowiec, przesypiam caly dzien! Zaraz przyjde, Obredzie. Dziekuje, ze mnie zawolales. Joisan wygladala zarowno na rozbawiona, jak i rozczarowana. -Dlaczego mowisz, ze nie znasz sie na wytwornych manierach? Rzadko kiedy slyszy sie takie klamstwo wypowiedziane z taka doza prawdopodobienstwa. -Chcialbym zamiast tego pozostac z toba, Joisan... dzis, jutro i pojutrze... - Znowu do niej siegnalem, ale ona juz wstawala, potrzasajac glowa. -Lekko wypowiedziane obietnice sa nadal obietnicami, ktorych nalezy dotrzymac - zacytowala z lobuzerskim usmiechem. Gderajac, przygotowalem sie do rozpoczecia dnia. Po sniadaniu Obred zwrocil sie do mnie: -Musimy zrobic z ciebie jezdzca, Kerovanie. Chodz ze mna do stada Nie-Wybranych. Ruszylismy szybko po rowninie pomiedzy namiotami Kiogow. W blasku dnia zobaczylem, ze byly one w wiekszosci ciemnobrazowe lub czarne, tylko pare (w tym takze nasz) zostalo ufarbowanych na kolor indygo, przy czym kazda plachta miala inne oznaczenia. Obok nas biegaly grupami dzieci, bawiac sie w jakas gre. Starsze przeszly w poblizu, niosac kosze napelnione praniem i dzikim zbozem do zmielenia. Niektore opiekowaly sie mlodszym rodzenstwem. Wszystkie usmiechaly sie, pozdrawiajac nas. -Podobaja mi sie twoi ludzie, Obredzie - powiedzialem, myslac, ze nigdy nie czulem sie tak dobrze w obecnosci tak wielu istot nalezacych do mojej rasy. -Mnie tez - zawtorowala Joisan. - Podczas naszych dlugich podrozy rzadko kiedy witano nas podobnie. -To maly dar w porownaniu z uratowaniem Briaty. Kilka godzin temu Lero i Vala przyprowadzili klacz i zrebieta. Wyruszyli o swicie. Zrebice juz biegaja i bawia sie ze soba. Beda wspaniala para do trenowania. -A Briata? - zapytalem. -Czuwa z ogromna wyrozumialoscia, szczegolnie gdy obie zdecyduja w tym samym momencie, ze sa glodne. Powinniscie zobaczyc wtedy jej mine. Rozesmielismy sie. Po przejsciu przez obozowisko Obred wskazal na konie pasace sie po naszej prawej stronie. -To stado Wybranych. Wartownikami byli tutaj dwaj mlodzi ludzie siedzacy na koniach. Kilka minut pozniej napotkalismy inne, mniejsze stado. -To Nie-Wybrani. Kazalem chlopcom zebrac roczniaki, dwulatki, a takze zrebiace sie klacze. Teraz zobaczymy, ktory z naszych wytrenowanych wierzchowcow wybierze ciebie na droge. Spojrzalem na blisko dwadziescioro zwierzat, kazde innej masci, wszystkie jednak mialy cechy koni ludu Kioga - male glowy, mocne i krotkie grzbiety, spadziste zady oraz wielkie klatki piersiowe. -W jaki sposob wybieram? -Nie wybierasz. Kon sam ciebie wybierze. Czy umiesz gwizdac? -Tak. -Wiec zagwizdz. Pierwsze zwierze, jakie do ciebie podejdzie, bedzie tym, ktore ciebie wybralo. Wspominajac dni spedzone w wojsku, wlozylem palce do ust i zagwizdalem zew gluszca - nasz sygnal do ponownego uformowania szeregow po porannym rekonesansie. Pare zwierzat spojrzalo w gore, ale tylko jedno z nich zrobilo kilka krokow w moim kierunku. Nie odwrocilo sie takze, gdy podszedlem i poklepalem je po lopatce. Stalo cicho, strzygac uszami l przygladalo sie ze spokojnym zainteresowaniem. Byla to dobrze zbudowana klacz, wysoka na jakies pietnascie i pol dloni, ciemnogniada z bialymi plamami wielkosci mojej dloni na zadzie i tylnych nogach. Przez jej leb przebiegal szeroki pas tego samego koloru, a przednie nogi mialy podkolanowki. -Spokojnie, spokojnie - powiedzialem lagodnie, gdy przylaczyli sie do nas Obred i Joisan. - Rozumiem, ze zostalem wybrany. -Tak. Jest jedna z tych, ktore wychowala i wytrenowala Jonka. Na imie jej Nekia, co w naszym jezyku oznacza "oczy nocy". Zawsze ma bystry wzrok, ale szczegolnie dobrze widzi w nocy. Poglaskalem mocna, wygieta szyje klaczy. - No, Nekia? Bedziemy razem? Kiwnela lbem, jak gdyby sie zgadzajac, a potem tak mocno mnie szturchnela, ze zatoczylem sie smiejac. -Rzadko widuje sie taka niecierpliwosc. Obred usmiechnal sie szeroko pod wasem. -Dobry poczatek, panie. Czy teraz jej dosiadziesz? -Alez nie mam siodla ani uzdy do kierowania... -Nasze konie sa trenowane pod ciezar i nacisk kolan. Wielokrotnie jechalem caly dzien ze spuszczonymi wodzami i ani razu nie musialem ich brac do reki. Ostroznie polozylem dlonie na szyi i grzbiecie Nekii, potem gdy nadal stala spokojnie, wskoczylem na nia. Dziwnie bylo jechac bez zadnej widocznej kontroli i gdy klacz ruszyla pod naciskiem lydek, musialem przez chwile lapac rownowage. Natychmiast zwolnila, gdy scisnalem ja kolanami i przesunalem swoj ciezar do tylu. Zanim dotarlismy z powrotem do obozu, ponownie bylem zdumiony umiejetnym trenowaniem koni przez lud Kioga. Mimo to z pewna ulga zobaczylem w ramionach zegnajacej nas Jonki lekkie siodlo i pleciona uzde. Podczas gdy zaciagalem popregi i dostosowalem strzemiona, zgromadzili sie pozostali uczestnicy wyprawy. Naliczylem pieciu innych mezczyzn, w tym Obreda, czterech mlodziencow i siedem dziewczat w roznym wieku. (Przyzwyczajony do chronionych w warowniach kobiet z High Hallack, ktorym pozwalano dosiadac tylko najlagodniejszych wierzchowcow, spojrzalem na dziewczeta ze zdumieniem, aby po paru minutach stwierdzic, ze nalezaly do najodwazniejszych i najlepszych jezdzcow). Czesc jezdzcow prowadzila dodatkowe konie objuczone lekkimi paczkami. -To do polowania - odpowiedzial na moje pytanie Obred. W drodze powrotnej, jezeli wszystko pojdzie dobrze, zatrzymamy sie na polowanie i z pewnoscia przywieziemy do obozu swieza zwierzyne. Jego slowa oraz ilosc zapasow przeznaczonych dla kazdego uczestnika uswiadomily mi, ze nie byl to jedno- lub dwudniowy rekonesans. Wyprawa miala trwac wiele dni. Spojrzalem na Joisan, pragnalem pozostac. Ostatnia noc pozwolila prawie usunac przepasc, jaka powstala miedzy nami w czasie, gdy zaczelo mnie nekac wezwanie z gor. Teraz chcialem byc przy niej... i tylko przy niej... Bylem jednak, jak mi przypomniala, zwiazany slowem - i nie moglem go zlamac z powodu tak blahego jak wlasne marzenia. W chwili, gdy dokonywano ostatnich pozegnan, pochylilem sie w siodle Nekii i spojrzalem prosto na moj a pania. "Zostalbym z toba, gdybym mogl, Joisan - wiesz, jak bardzo..." "Wiem", zapewnila mnie, wspolna mysl przeplynela niczym cieple dotkniecie. "Bedzie mi ciebie brakowalo... ale wiele sie moge tutaj nauczyc, a Jonka jest taka dobra..." Wzialem jej reke w moje dlonie i szybko pocalowalem, potem gwaltownie odwrocilem Nekie, nie patrzylem juz do tylu, obawiajac sie, ze moje postanowienie moze oslabnac. Jechalismy na poludniowy wschod. Przed nami rozposcierala sie rownina, na ktorej rosly pojedyncze kepy drzew, otaczajace strumienie lub brzegi rzek. Zapytany o mozliwy cel Obred odpowiedzial, ze beda poszukiwali pastwisk na wyzszych terenach. Wyjasnil, ze ich zwierzeta pochodzily od rasy wychowanej w gorach i czuly sie najlepiej na wyzej polozonych pastwiskach. -Kon, ktory stapa kopytami po gorach, ma lepsze miesnie i oddech - skomentowal podnoszac sie w strzemionach, by popatrzec na plaski horyzont. - Na zachodzie znajduje sie ogromna pustynia, nic tam nie ma, tylko piasek, karlowate drzewka i wypelniajaca ja smierc. Mamy nadzieje, ze bardziej na wschod znajdziemy jakies wzgorza. Tej nocy obozowalismy nad strumieniem. Zmeczony calodzienna jazda polozylem sie na kocach, opierajac glowe na grzywie Nekii. Podobnie jak wszystkie rumaki Kiogow, klacz polozyla sie takze. Cialo Nekii bylo cieple, a jej obecnosc dawala uczucie spokoju. W tej wypelnionej gwiazdami i ostrym ksiezycowym blaskiem pustce moje mysli dazyly jednak do Joisan. Bylo mi jej brak, i to tak gwaltownie, ze az sie zdziwilem. Nie rozdzielalismy sie nigdy od momentu spelnienia naszego malzenstwa, chyba ze tego wymagala Jej Sztuka Lekarska... ale to nie bylo to samo, jak teraz stwierdzilem, co rozdzielenie znaczna przestrzenia. Zastanawialem sie, czy myslala o mnie... i tak rozmyslajac, zasnalem. Po dwudziestu dniach jazdy stanelismy nad brzegiem ogromnej rzeki, tak szerokiej, ze nie bylo sensu jej przeprawiac bez lodzi lub tratw. Obred postanowil dalej szukac wezszego miejsca, gdzie mozna by przeplynac na koniach. Tego ranka jechalem obok mlodzienca, prawie jeszcze chlopca. Ciemna twarz porastal dopiero pierwszy ciemny meszek. (W tym zastepie brodatych twarzy moje przyzwyczajenie do codziennego golenia wywolywalo dziwne spojrzenia - kilka razy, z daleka, wzieto mnie za jednego z chlopcow). -Milego poranka, lordzie Kerovanie - odezwal sie niesmialo. -Milego poranka zycze tez tobie - powiedzialem, nie mogac przypomniec sobie jego imienia, jesli w ogole je znalem. -Nazywam sie Guret, sir. Pozdrowilem go wojskowym salutem, co wywolalo rumieniec radosci pod delikatnym cieniem zarostu. -Dziekuje, milordzie, ale nie jestem jeszcze wojownikiem. Nadal trenuje do Festiwalu Przemiany. -Festiwal? -Za ponad miesiac. Wszyscy ci, ktorzy zostali Wybrani - czule poklepal szyje pieknego kasztanowego ogiera, na ktorym jechal musza przedstawic swoje umiejetnosci mysliwskie i sposoby ochrony stad. Wtedy zostanie nam nadane prawo do glosowania w Radzie. Pomyslalem o mojej wlasnej ceremonii przyjecia w wiek meski - kiedy moj ojciec Ulric z Ulmsdale uroczyscie darowal mi miecz, ktory do tej pory nosilem. Dobrze wiedzialem, jak to jest, gdy w ciagu jednego dnia z mlodzienca rodzi sie mezczyzna - pamietalem, jak ogromny ciezar nowych obowiazkow zdawal sie mnie przygniatac, zwiekszajac jeszcze swiadomosc, ze w o wiele wiekszym stopniu nadal bylem chlopcem niz mezczyzna... Jak gdyby czytajac moje mysli, Guret zaczal mowic coraz ciszej, az w koncu slyszalem go z trudnoscia. -Czasami wydaje mi sie, ze Festiwal nigdy sie nie odbedzie i chcialbym, zeby byl juz jutro. Innym razem wydaje mi sie, ze zbliza sie do mnie niczym ugryziony przez gza kon, a ja stoje jak slup soli na jego drodze... Przez dluga chwile milczalem zastanawiajac sie, czy powinienem odpowiedziec na owa polprosbe, ktora slyszalem w glosie mlodzienca. Zawsze, z wyjatkiem chwil z Joisan, zachowywalem swoje zdanie dla siebie, bylem poza innymi... ale czy ciagle mozna tak zyc? W chwili, gdy chcialem milczec, uslyszalem swoje slowa: -Wydaje mi sie, ze tylko ci, ktorzy nie rozumieja, co tworzy prawdziwego mezczyzne, gnaja naprzod. Tacy jak ty, pelni niewiary i zastanowienia, sa potem najmadrzejsi i najbardziej dojrzali... -Moze masz racje, milordzie - odpowiedzial z namyslem. Jechalismy dalej w milczeniu, cisze przerywal tylko szum wielkiej rzeki. Zaczalem sie zastanawiac, czy nie plynela ona do jakiegos dalekiego morza lezacego na poludniu. Ten kraj byl rozlegly... Podczas naszych wedrowek Joisan i ja widzielismy tylko jego niewielka czesc. -Skad przyszliscie, milordzie, ty i Cera Joisan? - zapytal chlopiec. -Zza gor - odwrocilem sie w siodle i wskazalem na szczyty, ktorych juz nie widzialem, ale zawsze odczuwalem, chociaz dzieki mej pani ten silny zew byl teraz zagluszony. -My takze przybylismy z tych gor - Guret zmarszczyl brwi. Zeszlej zimy Rada zdecydowala, ze ruszymy dalej, choc urodzaj byl dobry, a konie tluste. W gorach zginal jeden z naszych zwiadowcow - cos go zabilo. Wtedy zaczelismy sie spieszyc, jechalismy nawet przez przelecze zasypane sniegiem po konskie brzuchy. Cos w jego slowach wywolalo dreszcz niepokoju. Po raz pierwszy od wielu dni pomyslalem o Galkurze, ktorego dotkniecie oznaczalo smierc i splugawienie, jakiego nie znioslaby zadna ludzka dusza... Zadrzalem nagle, niespodziewane scisniecie nogami spowodowalo gwaltowna reakcje Nekii. -Jakie sa te ziemie za gorami? Jacy ludzie tam mieszkaja? Guret nie zwrocil uwagi na moja reakcje. - Pytalem handlarzy, ktorzy do nas przychodzili, ale nawet oni nie podrozowali tak daleko. Chcialbym wedrowac po tym kraju, zobaczyc, co znajduje sie poza naszym malym terytorium. Pomyslalem o ludziach z Dales, z ktorymi wedrowalem podczas wojny, obok ktorych siedzialem na ucztach - o tych samych mezczyznach, ktorzy odwrocili sie ode mnie patrzac dziwnie, prawie nie kryjac braku zaufania, strachu. A stalo sie to w chwili, gdy odrzucilem specjalne buty, ktore dal mi moj ojciec w celu ukrycia odmiennosci swego dziedzica. Lecz takimi wspomnieniami nie powinienem sie dzielic z tym chlopcem o pelnych zapalu oczach... Zamiast tego siegnalem dalej w przeszlosc, pomyslalem o dwoch ludziach z Dales, ktorzy zaakceptowali mnie, tak jak zdaje sie zaakceptowali mnie teraz Kiogowie. -Ziemia High Hallack jest szeroka i lagodnymi dolinami opada w kierunku wschodnim, dlatego wlasnie zostala nazwana przez swoich mieszkancow Kraina Dales. Kazdy lord ma swoja doline oraz wojownikow sluzacych do jej obrony. Jednym z wojownikow mojego ojca byl Jago, moj nauczyciel sztuki wojennej. Ale nauczyl mnie wiecej niz tylko walki mieczem... Kraina Dales nie zawsze byla zamieszkiwana przez rase ludzka, podobnie jak Kraina Arvonu; tych pierwszych mieszkancow nazywamy Stara Rasa. Dawno, dawno temu mieszkali w Hallack. Nasze legendy opowiadaja, ze gdy nasi przodkowie po raz pierwszy pojawili sie w Krainie Dales, bylo to miejsce juz nie zamieszkane. Ale nadal pozostaja slady i niektorzy mezczyzni i kobiety, ktorzy pragna madrosci i nauki, staraja sie odnalezc ruiny domostw ludzi Starej Rasy. Taka osoba byl Madry Riwal wedrujacy po Ziemiach Spustoszonych w poszukiwaniu rzeczy, ktorych prawie nie rozumial, a jednak probowal je odnalezc. Towarzyszylem mu podczas wielu jego poszukiwan i pewnego razu znalezlismy cudowny talizman z dawnych wiekow... Mowilem dalej, opowiedzialem chyba wiecej, niz zamierzalem, gdyz Guret sluchal bardzo uwaznie. Gdy przerwalem, zaprotestowal, ze chcialby dowiedziec sie jeszcze wiecej. -Tak, jeszcze, lordzie Kerovanie - rozlegl sie za nami glosik. Odwrocilem sie i zobaczylem male dziecko, dziewczynke, ktorej piety wybijaly staly rytm na lsniacych bokach ogiera, gdy zmuszla go do nadazania za naszymi wierzchowcami. -Nita! - zmartwienie Gureta bylo bardzo widoczne. - Od jak dawna tu jestes? Czy nie wiesz, ze nie nalezy sluchac slow nie przeznaczonych dla twoich uszu?! Podniosla w gore glowe i w tym momencie jej podobienstwo do chlopca stalo sie jeszcze bardziej wyrazne. -To bylo opowiadanie lorda Kerovana i to on powinien na mnie krzyczec, jezeli go rozzloscilam. - Spojrzala na mnie czarnymi oczami i nagle spowazniala. - Czy jestes na mnie zly, milordzie? Mialem ochote sie rozesmiac. Zmusilem sie jednak do powagi i srogim glosem powiedzialem: -Nie, nie jestem, ale twoj brat ma racje. Podsluchiwanie swiadczy o braku dobrych manier i nie nalezy sluchac, co mowia inni ludzie, jezeli oni sami nie wiedza, ze to robisz. -Dobrze wiec - usmiechnela sie pogodnie - od tej pory musisz mi pozwolic jechac obok siebie, milordzie, tak abym mogla sluchac. Twoja opowiesc byla jedna z najciekawszych, jakie kiedykolwiek slyszalam. Zerknalem na wscieklego Gureta, a potem z ulga zobaczylem uniesiona reke Obreda - sygnal zatrzymania. -Koniec z opowiesciami. Moze innym razem. Przywodca Kiogow skinal na mnie, stuknalem pietami Nekie i podjechalem do niego. -Jak myslisz, Kerovanie? Sprobujemy? Do tej pory to najwezsze miejsce. Spojrzalem na rzeke, starajac sie ocenic jej brudne wody, widzialem zawirowania swiadczace o bardzo silnym nurcie. -Moze pojedynczo kazdy jezdziec bedzie prowadzil swego konia az do chwili, gdy trzeba bedzie poplynac. -Zgoda. Wydal rozkazy pozostalym ludziom i rozpoczelismy przeprawe. Bylem pierwszy, prowadzilem Nekie, dopoki pod moimi kopytami nagle nie zginelo dno i zaczalem plynac, trzymajac sie ogona klaczy. Mowilem do niej z ogromnym spokojem. - Tylko spokojnie, dziewczyno. To tylko kilka... spokojnie... Mulista woda zalala moj podbrodek i prychajac zaczalem plynac szybciej. Przede mna wynurzyla sie Nekia, z jej siodla i bokow splywaly strugi wody, chwile potem moje kopyta takze odnalazly grunt. Nagle w powietrzu zawibrowal wysoki krzyk. Dobiegl zza mnie i zamilkl, konczac sie bulgoczacym westchnieniem, zanim zdazylem sie odwrocic. Z calej sily uderzylem Nekie po zadzie i zawrocilem, wiedzac, ze klacz sama wydostanie sie na brzeg. Plynac z powrotem do drugiego brzegu, trzymalem wysoko glowe starajac sie zobaczyc, co sie zdarzylo. W plytszej wodzie walczylo cos duzego, pomrukujacego ze strachu, slychac bylo krzyki. Spojrzalem na mniejsza istote zmagajaca sie z silnym nurtem rzeki, ktory szybko spychal ja w dol rozlewiska. Rzucilem sie za ta postacia, plynalem tak szybko, jak tylko umialem, az w pewnym momencie poczulem, ze mnie takze porwal glowny nurt. Starajac sie utrzymac glowe w gorze, oczy utkwilem w slabo walczacej ofierze. Przez chwile poczulem ulge, ze moj pancerz i bron byly bezpiecznie przywiazane do siodla Nekii i ze nie mialem na sobie obciazajacych butow. Wiele juz lat minelo, odkad plywalem z Riwalem w spokojnych wodach jezior, starajac sie respektowac ostre uwagi Jago i utrzymac sie na wodzie - nigdy nie walczylem z nurtem. Jedyne co moglem zrobic, to nie pozwolic sie zatopic szalejacej wodzie. Jaka mialem nadzieje na uratowanie tego drugiego istnienia, nawet jezeli dotre do niej lub niego?... Zbierajac wszystkie sily, zagluszylem te beznadziejne mysli i plynalem dalej tylko po to, by zobaczyc, jak istota zanurza sie pod wode w momencie, gdy bylem oddalony od niej na wyciagniecie reki. Zanim zdazylem pomyslec, moje cialo zanurkowalo, z wyciagnietymi rekoma zaczalem przeszukiwac blotniste wody. Pluca odmowily dalszej pracy, w uszach pulsowala krew - powietrza! Musze miec powietrze! W agonii ruszylem do przodu, nadal z wyciagnietymi ramionami... I dotknalem! Palce przesunely sie po materiale i zacisnely, a zaraz potem plynalem w gore do zycia i powietrza, w zacisnietej w piesc dloni sciskajac garsc lnu. Najlepsze wina, jakie pilem na ucztach Wysokiego Lorda, nigdy nie smakowaly mi tak bardzo, jak ten pierwszy haust blogoslawionego powietrza, ktory zaczerpnalem po wynurzeniu sie na powierzchnie. Szybko przygarnalem to, co zlapalem, a co teraz wydawalo sie martwym, szmacianym wezelkiem. Pociagnalem i wydobylem z wody glowe. Plynac na jednym reku, rozpoczalem dluga droge do brzegu. Po kilku metrach powietrze, ktore tak chciwie lyknalem, przeszylo moja piers niczym palacy ogien. Miesnie w ramionach i nogach staly sie ciezkie i slabe. Juz nie widzialem brzegu, wzrok mialem zacmiony. Zamykajac oczy walczylem jeszcze - czulem przy swoim boku bezwladny, obciazajacy mnie ciezar. Zaciskajac z uporem dlon, nadal walczylem. ... walczylem... woda schwycila mnie i zaczela ciagnac w dol... Tak bardzo bylem nieprzytomny, ze przez dluga chwile nie moglem zrozumiec, ze nacisk na moim ramieniu byl spowodowany dotknieciem prawdziwej dloni - dloni, ktora stala sie wieloma dlonmi, ktore wyciagnely mnie ze smiercionosnych objec rzeki. Zebra nacisnela jakas ogromna sila, staralem sie podniesc protestujac jekliwie. -Spokojnie, Kerovanie. Lez spokojnie. Probowales wypic chyba polowe tej przekletej rzeki - powiedzial nade mna jakis glos. Na wpol przytomnie stwierdzilem, ze byl to Obred. Lezalem na brzuchu, pod policzkiem czulem ostre zdzbla rowninnej trawy. Ponownie poczulem ucisk, ale tym razem podnioslem sie na dlonie i kolana tylko po to, aby ponownie zostac poddany torturom - tym razem byly to gwaltowne wymioty. Sadzac z ilosci wody, jaka z siebie wyplulem, moglem uwierzyc, ze naprawde wypilem przynajmniej polowe rzeki. Obred podtrzymywal moja glowe w swoich ogromnych, twardych dloniach i czekal. W koncu moglem z pewnym zrozumieniem rozejrzec sie wokol. Nadal mialem jednak zawroty glowy i pragnalem tylko upasci zasnac. Wokol drugiej ulozonej na ziemi postaci stala spora grupa osob. Przez chwile myslalem, ze moje wysilki na nic sie nie zdaly i tamta osoba juz nie zyla - nagle zobaczylem drgnienie stopy. Zataczajac sie podszedlem do grupy. Nad mala postacia kleczal Guret - poczulem bolesny ucisk w gardle. Z wody wyciagnalem bowiem Nite. Jedna z kobiet mocno masowala jej zebra, na chwile przerwala i zaczela wydychac wlasne powietrze pomiedzy sine usta dziecka. Nie bylo slychac zadnego dzwieku, z wyjatkiem tych rytmicznych oddechow raz, dwa, trzy. Stracilem rachube, a kobieta nadal walczyla... Przemoczony tobolek wydal pojedynczy odglos chwytania powietrza, potem kolejny. Podniecony szept Kiogow zamienil sie w przytlumiony okrzyk radosci, gdy lezaca na ziemi dziewczynka zaczela normalnie oddychac. Po drugiej chwili odwrocilem sie wiedzac, ze jesli nie usiade, to upadne. Moje ramiona otoczyla silna reka Obreda. -Raz jeszcze jestesmy ci winni wdziecznosc, jakiej nie umiemy splacic. Poplynales za Nita dobrze wiedzac, ze mogles utonac. Nigdy przedtem nie widzialem takiej odwagi. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Nie przeceniaj mnie, Obredzie. Zareagowalem, zanim pomyslalem - gdybym pomyslal, moze nie umialbym sie zmusic. Tego nie mozna nazwac odwaga. -Z moich ust nigdy nie uslyszysz czegos innego, lordzie. -Co sie wlasciwie wydarzylo? Teraz, gdy siedzialem w pelnym sloncu, w ciszy przerywanej jedynie szumem rzeki i szeptami pozostalych ludzi, cale zdarzenie wydawalo sie nierealne. Gdyby nie przemoczone ubranie, moglbym uwierzyc, ze nic sie nie stalo. -Kon Nity poslizgnal sie na kamieniu i upadl, wrzucajac ja do rzeki. Zadne z nas nie bylo wystarczajaco blisko, aby ja zlapac. Uslyszalem za soba glosy ludzkie, ale bylem zbyt zmeczony, by spojrzec w gore, az do chwili, gdy uslyszalem, jak Guret mowi do Obreda: - Jest jej nadal niedobrze po wodzie, ktorej sie opila, ale wszystko bedzie w porzadku. Chlopiec uklakl obok mnie i zanim zdazylem go powstrzymac, wzial moja dlon w swoje rece i przylozyl do czola. -Lordzie, jestem twoim dluznikiem. Przyjmij mnie wedlug prawa jako swego wasala. -Przyjmuje cie jako przyjaciela, Gurecie, i bede zaszczycony twoja przyjaznia. - Glos mialem szorstki z powodu bolu gardla. Nic ponad to. Ciesze sie tylko, ze Nita wyzdrowieje. Porozmawialismy jeszcze przez chwile, a potem zasnalem, podczas gdy Obred nadzorowal dalsza przeprawe. Gdy sie ponownie obudzilem, byla moja kolej. Na szczescie obylo sie bez innych niemilych przygod. Tego wieczoru obozowisko rozlozylismy na przeciwleglym brzegu. Siedzialem oparty o poslanie, sluchajac, jak jedna z kobiet opowiada dluga piesnio-opowiesc o duszy rzeki, ktora przybrala postac wydry, i zartowala z dwoch majacych zostac traperami Kiogow. Byla to wesola historia i smialem sie wraz z innymi. Ktos dotknal mego ramienia. Odwrocilem sie i zobaczylem Gureta obejmujacego wpol Nite. Dziewczynka nadal wygladala na slaba i wstrzasnieta, ale w oczach pojawily sie juz dawne blyski. -To ty powinienes opowiadac, lordzie Kerovanie. Kazdy slyszal juz o wydrze i jej figlach, ale tylko Guret i ja slyszelismy o Gryfie uwiezionym w krysztalowej kuli noszonej na szyi lady, nieswiadomej, ze jest to zywa istota. -Nita! - Kazalem jej usiasc obok. - Gdzie sie podziewalas? -Bylam ostatnia na przeprawie. Obred przerzucil line i przebylam rzeke obwiazana niczym kosz z kamieniami. Mowilam mu, ze przejde wraz z koniem jak wszyscy, ale w ogole nie chcial sluchac. Powiedzial mi, ze ty, lordzie, juz przebyles rzeke, a ja nie powinnam kusic wody, by chciala odzyskac to, co juz raz trzymala w garsci. Przerwala, a potem spojrzala na mnie i powiedziala drzacym glosem: - Zawdzieczam ci zycie, milordzie. Ja... niecierpliwie wytarla nos i oczy i sprobowala jeszcze raz. Dziekuje... - A potem zaczela plakac. Polozylem reke na jej ramieniu, zmartwiony zalamaniem sie zuchwalej Nity. Jej cialo drzalo w konwulsyjnych dreszczach. -To reakcja spowodowana otarciem sie o smierc - bezradnie powiedzialem do jej brata. - Po bitwach widzialem mezczyzn, ktorzy przechodzili przez to samo. - Niezgrabnie objalem ja i przytulilem, zastanawiajac sie, czy zaprotestuje. Nic nie powiedziala i tak siedzielismy przez dlugi czas. Slychac bylo tylko ciche szlochanie Nity. W koncu Guret wyszeptal do mnie: - Lordzie, czy ty naprawde jestes czlowiekiem? Czy tez jednym z Duchow Marzen, o ktorych mowi Nita, gdy bebnieniem wprowadza sie w trans i ociera o inne swiaty? Spojrzalem na niego ponad glowa jego siostry. - Naprawde czlowiekiem, Gurecie, i niczym wiecej. Chociaz czasami - ciemne oczy chlopca zmuszaly mnie do uczciwosci - bylem napelniany obcym istnieniem kogos z przeszlosci. Kogos, kto nie jest... z tego swiata. Ale to bylo bardzo dawno temu. -A jednak jest to - chlopiec wskazal na podwiniete pode mnie kopyta. Poczulem, jak przeszywa mnie stary dreszcz, ale staralem sie mowic spokojnie. -Tak sie... urodzilem. W mojej rodzinie byla... inna krew, tak mowily opowiesci. Jestesmy spokrewnieni z ludzmi Starej Rasy. -I dlatego masz Moc? -Kto ci to powiedzial? -Wszyscy widza, ze jestes inny, a w noc, kiedy przybyles, Obred opowiedzial, jak ostrzegles ich przed jednym z zabojczych Zacienionych Miejsc. Nosisz takze to. - Skinal glowa na moja bransolete. - Osoba nie majaca Mocy nie moglaby tego uczynic. -Moze masz racje - zgodzilem sie niechetnie - ale nie znam sie na tym ani tak naprawde nie chce sie uczyc. Nie chce byc odmienny wewnetrznie, tak jak jestem zewnetrznie. Ciemne oczy zablysnely w swietle plomieni ogniska. - Moze jest tak, jak mowiles dzis rano. Ten kto nie martwi sie odpowiedzialnoscia- lub Moca- nie powinien jej miec. Usmiechnalem sie troche smutno. - Moje wlasne slowa, ale byc moze obaj powinnismy je rozwazyc... Tej nocy, gdy wokol mnie lezal pograzony we snie oboz, nie moglem zasnac. Wielokrotnie wspominalem uratowanie Nity, wbrew mej woli mysli przesuwaly sie w zwolnionym tempie. Jak gdyby spoza siebie widzialem wirujacy nurt, maly ksztalt Nity, moje wlasne ruchy - takie niezgrabne i nieefektywne. Na mysl o tym, jak blisko bylem smierci - a Nita poza wszelkim ratunkiem, caly sie spocilem. Przed smiercia przeciez, pomyslalem wstrzasajac sie, chociaz noc byla ciepla, nie ma zadnej obrony... Nieprawda, odpowiedziala inna czesc mego umyslu. Wiekszosc ludzi ma potomstwo swej krwi i w ten sposob istnieja dalej. Pomyslalem o jasnym spojrzeniu Gureta i zadziornej przyjazni Nity i pozazdroscilem ich rodzicom. Jak by to bylo miec wlasnego syna lub corke, doradzac im, opiekowac sie tak, jak dzisiaj stalo sie z Guretem i Nita? Joisan i ja od trzech lat bylismy prawdziwym malzenstwem. Wiedzialem, ze nigdy nie wykorzystala swej sztuki Madrosci i nie probowala nie dopuscic do poczecia. A jednak nie mielismy dzieci. To musialo oznaczac, ze nie moglem jej dac dziecka - znowu roznilem sie od czystej ludzkiej rasy. Pomyslalem o moim wlasnym dziecinstwie, gdy ojciec dawal mi wszystko, czego mogl oczekiwac jego syn i dziedzic, a co dotyczylo ubrania i trenowania. Nie dopuszczal natomiast do zblizenia i dzielenia uczuc. Zawsze trzymal mnie z dala od siebie. To odosobnienie bylo czesciowo spowodowane czarami matki, pragnacej, by zwrocil sie przeciwko "potworowi", ktorego byl ojcem. Odkrylem to po jego smierci, gdy bylo juz za pozno. Przypomnialem sobie moje dziecinne przysiegi spowodowane odrzuceniem przez Ulrica. Przysiegalem, ze jesli kiedykolwiek bede mial syna, nigdy sie tak nie zachowam... i wtedy przypomnialem sobie miekka, teskna nute w glosie Joisan, gdy mowila o dziecku Utii... Westchnalem gleboko stwierdzajac jednoczesnie, ze rece mialem zwiniete w piesci, a paznokcie wbijaly sie w spod dloni. Otworzylem oczy i zmusilem do rozluznienia, patrzac na ksiezyc, ktorego ponownie przybywalo, i na jasne, tak bardzo jasne gwiazdy. Tutaj, na rowninie, gdzie nieba nie zaslanialy zadne drzewa, gwiazdy rozposcieraly sie w tak jasniejacej mnogosci, ze od patrzenia na nie krecilo sie w glowie. Wydawalo mi sie, ze kurcze sie w sobie, a w porownaniu z ich odwieczna obojetnoscia moje zmartwienie stalo sie smieszna, bezcelowa slaboscia. A jednak cos we mnie walczylo z takim wyrokiem znikomosci negacji duszy. Jestem czlowiekiem, powiedzialem tym dalekim, nic nie czujacym obserwatorom, czlowiekiem, i dzisiaj uratowalem zycie. Ta mysl dala mi pewna pocieche. Zamknalem oczy i przywolalem sen. Przez nastepne dziesiec dni jechalismy stale na poludnie lub wschod, na horyzoncie szukajac gor dla Obreda. Nad rankiem jedenastego dnia, kiedy przypadkiem jechal obok mnie, zapytalem, dlaczego on i pozostali Kiogowie opuscili gory, zza ktorych przyszedlem z Joisan, a takze czy on i jego ludzie pochodzili z tych szczytow. -Odpowiedz na twoje drugie pytanie brzmi "nie". Gdy bylem jeszcze tak maly, ze ledwie sam moglem jezdzic, przybylismy na te ziemie. Droge otworzyla Nidu. - Widzac moj zdziwiony wzrok, kiwnal potwierdzajaco glowa. - Tak, ta sama Madra, ktora widziales. Moj rod zyje dlugo, to prawda, ale Sily Nidu daly jej rozpietosc zycia, jakiej zaznalo niewielu. Jest stara, a jednak nie starzeje sie... Lepiej nie wypytywac kogos, kto ma Moc... Grala na bebenku i spiewala, a my jechalismy w szarosc... gdy sie rozwiala, bylismy tutaj, w tej krainie. -Dlaczego porzuciliscie swoj dawny kraj? - zapytalem myslac, ze podejrzenia Joisan o przejsciu tych ludzi przez jakis rodzaj Bramy z innego miejsca lub czasu do tej krainy, beda mialy wiecej prawdopodobienstwa po wyjasnieniu Obreda. -Bylem zbyt maly, zeby duzo zrozumiec, a Starsi nigdy nie chcieli o tym mowic... ale pamietam, ze schowalem sie na jednym z wozow i po kryjomu wygladalem. Wtedy zobaczylem, jak nasi mlodzi mezczyzni i kobiety byli zabierani w kajdanach, skuci lancuchami za szyje i w okowach. Pomiedzy nimi byla moja matka. Obok nich, z batami w dloniach, jechali wysocy, szczupli mezczyzni o jasnych wlosach i oczach. W ten sposob do Krainy Arvonu przybylismy w dziwnej grupie - tylko bardzo starzy i bardzo mlodzi i zaledwie paru jezdzcow w pelni sil... -To smutne wspomnienia - powiedzialem wolno, myslac, ze w pewnym sensie jego los byl gorszy od mojego. - Musialo ci brakowac matki. -Byc moze na poczatku. Nie pamietam zbyt wiele. Zapamietalem tylko ten jeden moment. Ale tutaj wszystko bylo inne. Bylismy wolni, jezdzilismy bez leku po naszym gorskim domostwie az do ostatniej zimy. To znaczy, az do... - przerwal w poszukiwaniu wlasciwego slowa. - Ta rzecz... Ten, Ktory Przemierza Szczyty, zabral zycie Jerwina. Miedzy tymi, ktorzy To widzieli, byl Guret wraz ze mna. Jedno spojrzenie wystarczylo. Spakowalismy sie i wyruszylismy, czujac na naszych plecach oddech Lodowych Smokow, mielismy szczescie, ze przeszlismy przez przelecz bez wywolania lawiny, ale zaden z nas, ktory To widzial, nawet nie pomyslal o powrocie. Jego slowa ugodzily bezposrednio w cialo, poczulem na szyi dreszcz i wbijajace sie lodowe szpilki. Wciagnalem powietrze i wykrztusilem: - To? -Kazda z obecnych tam osob widziala co innego, ale wszyscy twierdzili, ze bylo to niesamowite - cos przeciwne Naturze. Dla mnie bylo to zoltawe, klebiace sie i zimne, zimniejsze od smierci, bardziej przegnile niz rozkladajace sie cialo. Pedzilo w gore starozytnej gorskiej drogi z predkoscia mysliwego, na jego drodze stal Jerwin. Stal... jak przykuty... a my krzyczelismy, zeby uciekal. Jego twarz... - glos Obreda zalamal sie i na chwile zamilkl. Widzisz, Jerwin byl synem mojej siostry. To byla jego pierwsza wyprawa. I gnebi mnie mysl, ze jego smierc sie jeszcze nie zakonczyla... to nieczysta smierc... smierc bez konca. -Rozumiem - wyszeptalem poruszony jego przerazeniem i wspominajac moje wlasne. - Ja tez to widzialem. -Ty? Kiedy? - Obred byl najwyrazniej zaskoczony. -Zanim z Joisan weszlismy do twojej krainy. Nie widzialem tego w rzeczywistosci, to byl tylko cien... wizja, jesli chcesz. To bylo okropne. -Tak - Obred w zamysleniu pociagnal za ciezko opadajace wasy. Czy widziales to tak, jak ja opisalem? -Tak. Przez zoltawa mgle przelatywaly czerwone pasma... slychac bylo brzeczenie przypominajace odglos wscieklych os lub jakas niesamowita muzyke... -Nic nie slyszalem. Ale to bylo w kazdym z nas, niektore rzeczy wydawaly sie jednakowe, inne byly odbierane w zaleznosci od patrzacego. Nidu byla jedyna, ktora widziala wyraznie - lub tak jej sie zdawalo. -Co zobaczyla? -Polowanie. Ludzi i potwory za istota z legendy. Niesamowita mieszanine kobiety i ptaka... groteskowa i brzydka. Podobna do harpi ze Starych Legend Arvonu. Harpia? Szukalem w pamieci, az w koncu przypomnialem sobie jedna z malenkich figurek, jakie zabral moj przyjaciel Riwal podczas jednej ze swych wypraw do Ziem Spustoszonych. Wspomnialem jego slowa, gdy staral sie zlozyc razem polamane cialo i noge. To prawda, ze to cialo kobiety, Kerovanie, ale noga nalezy do ptaka. Mozna je jednak dokladnie zlozyc. Widzisz? Szkoda, ze nie ma drugiej nogi. - A ja stalem i patrzylem zdumiony na jednonozna istote o ciele kobiety, ptasiej glowie i nogach drapieznego ptaka. Cos w drapieznym wyrazie malenkiej twarzy spowodowalo, ze zadrzalem i odsunalem sie jak gdyby w przestrachu, ze istota za chwile klapnie zakrzywionym dziobem i rzuci sie na mnie. -Harpia to straszna istota - powiedzialem wspominajac malenka rzezbiona figurke. Obred skinal glowa. - Po smierci Jerwina - po tym, jak owa istota przetoczyla sie po nim, nie pozostalo nic, nie moglismy nawet go pochowac ani spalic - zdecydowalismy sie na odejscie. I teraz znowu szukamy gor, bezpiecznych gor, wolnych od Cienia. Popatrzylismy obaj na horyzont, byl nadal plaski, bez zadnych charakterystycznych konfiguracji. Rozciagaly sie jedynie rowniny... Zmruzylem oczy i wyciagnalem w kierunku Obreda reke. Spojrz, tam na zachodzie. Co to jest? - Wydawalo mi sie, ze lan trawy przedzielal niewielki pagorek. -Nie widze - tak widze! - Dal znak reszcie i podjechalismy w kierunku wzniesienia. W tak jednolitym krajobrazie odbieranie wrazen jest wypaczone. Po kilku minutach zrozumialem, ze pagorek jest o wiele blizej, niz sie pierwotnie wydawalo, a w zwiazku z tym jest znacznie mniejszy. Klus Nekii przemienil sie w lagodnie kolyszacy, gladki galop. W pare minut pozniej zatrzymalismy konie przed owym samotnym obiektem. -Studnia! - wykrzyknal Obred. - Skad sie tutaj wziela, z dala od ludzkich zabudowan? Patrzylem na wysokie ocembrowanie wykonane ze spojonego razem polnego kamienia. Z glebi dobiegal upojny szmer plynacej wody. U stop studni rosly kepy malych krzakow okryte duzymi pomaranczowymi kwiatami. Obred siegnal po buklak i odczepil go od siodla. -Przynajmniej bedziemy mogli odnowic nasze zapasy wody i napic sie do woli. Wydaje mi sie, ze od niepamietnych czasow nam jej brakuje. Zaczal zsiadac z konia. W tym momencie poczulem mrowienie na nadgarstku. Spojrzalem na bransolete ludzi Starej Rasy blyszczaca teraz niebieskozielonym swiatlem, widocznym nawet w jasnych promieniach slonca. Po zewnetrznych runach przebiegal zlotoczerwony plomien. Popatrzylem na talizman z niedowierzaniem, studnia byla czyms tak zwyczajnym, nie moglem uwierzyc. Z bransolety buchnela fala goraca, prawie przeszywajac mnie podmuchem. Uslyszalem swoj glos. -Obredzie, nie! Przywodca Kiogow szedl dalej, nie odwrocil nawet glowy. Zerknalem na reszte grupy, wiekszosc siedziala na koniach, z oczyma utkwionymi w studni. Paru poruszalo sie z niepokojem. Zobaczylem znajoma twarz i wkladajac w okrzyk cala moja wole zawolalem: -Gurecie! Musimy go zatrzymac! Do mnie! Chlopiec ocknal sie z zauroczenia studnia, jego ciemne oczy spojrzaly w moje. A potem uderzajac pietami wierzchowca przepchnal sie pomiedzy innymi jezdzcami i dojechal do mnie. Obrocilem Nekie i dalem mu znak. Razem ruszylismy za Obredem. W momencie, gdy dopadlismy jego szerokich plecow, prawie dosiegnal krzewow. Pochylilem sie i obiema rekoma zlapalem przywodce Kiogow za koszule, Guret zrobil podobnie. -Na prawo! - krzyknalem, kierujac konia naciskiem kolan i przemieszczeniem ciezaru. Oba rumaki zawrocily na tylnych nogach i oddalily sie od studni. Popedzilem Nekie, uderzajac pietami po bokach, potrzebna nam byla bowiem duza szybkosc dla utrzymania rownowagi, zwlaszcza ze cialo Obreda bylo ciezkie. Poczulem w reku nagly bol. Jego zeby zacisnely sie mocno na moim lewym kciuku i palcu wskazujacym. Ich biel wkrotce przeslonila plynaca czerwona krew. Zacisnalem uscisk, blagajac mogace sluchac mnie Moce, by dodaly mi sil, dopoki nie odjedziemy poza zasieg czaru studni. Kilka krokow dalej Obred rozluznil szczeki i osunal sie bezwladnie w naszym uscisku. Scisnalem Nekie kolanami, sygnalizujac zatrzymanie. Z mojego zdretwialego uscisku na rownine, twarza w dol, upadl Obred. -Zajmij sie nim - powiedzialem Guretowi, zawracajac klacz w kierunku pozostalych Kiogow. Wasnie zsiadl pierwszy, drugi, trzeci, a potem czwarty jezdziec. Wszyscy szli kierunku pulapki. Wyprzedzilem ich. -Stop! - Zawrocilem Nekie w ich kierunku, wyciagnalem miecz postanawiajac, ze kazdy, ktory nie uslucha, umrze czysto od mojej broni i nie zostanie wciagniety w pulapke Cienia. Paru zawahalo siew momencie wyciagniecia ostrza, potem wszyscy zatrzymali sie, mrugajac powiekami. Dzialajac pod wplywem na wpol zapomnianej opowiesci przesunalem stala w powietrzu pomiedzy cala grupa i studnia. Zimne zelazo rzeczywiscie przerwalo zapatrzenie. -Z powrotem! Wracajcie z powrotem! - natarlem na nich Nekia, nadal machajac w powietrzu mieczem. Przez caly czas staralem sie utrzymac ostrze pomiedzy nimi i studnia. Dzialajac pod wplywem wskazowek jezdzcow, kilka koni cofnelo sie z wahaniem do tym. Pojedynczo, powoli, wszyscy Kiogowie odstapili. Gdy znalezli sie w odleglosci okolo czterdziestu stop, przymus znikl nagle. Zdezorientowana grupa zmieszala swoje szeregi, jeden z jezdzcow spadl zemdlony, inni lapali sie za glowy i krzyczeli. Podszedl do mnie Guret podtrzymujacy Obreda. Zsiadlem z konia, ostrzegajac: -Nie patrzcie na to wprost. Byc moze ci, ktorzy juz raz dali sie zlapac, moga byc bardziej podatni za drugim razem. Obred wzdrygnal sie. - Nie wydaje mi sie, aby juz raz zlapani mogli miec druga okazje, lordzie. Ta - obrzydliwosc... - splunal, wygladajac przez chwile, jak gdyby mial zwymiotowac na samo wspomnienie studni. Obejrzalem sie i popatrzylem na kamienna pulapke, otoczona nienaturalnie jasniejacym kwieciem. Nakazalem Obredowi i Guretowi pozostac na miejscu, a sam zblizylem sie, trzymajac wyciagniety miecz pomiedzy soba i studnia. Bransoleta plonela ogniem. Z ogromna ostroznoscia okrazylem studnie, badajac skaly i kwiaty. Gdzie czailo sie niebezpieczenstwo? Czy ofiary mialy sie rzucac do wnetrza? Nagle cos trzasnelo pod noga. Spojrzawszy w dol stwierdzilem, ze jest to czaszka lani. Do bialych kosci nadal przylegaly kawalki skory. Nieco dalej lezaly bielejac w sloncu jelenie rogi potem cos, co wygladalo jak resztki malego dzikiego kota. Instynktownie stanalem i opuscilem miecz. Natychmiast poczulem jej czar, chociaz zew byl przytlumiony najprawdopodobniej przez bransolete. W uszach slyszalem plusk wody, wody zycia, wody wiecznosci. Napicie sie takiej wody dawalo niesmiertelnosc... odpornosc na bol... dawalo wielowiekowa madrosc... Zrobilem krok do przodu, co wyrwalo mnie z odretwienia i zrozumialem, jak blisko bylem wpadniecia w pulapke. Odskoczylem do tym, podnioslem w gore miecz i wtedy zobaczylem drgniecie przy kamiennej cembrowinie. Te kwiaty... Zamrugalem powiekami. Czy byla to wyobraznia, czy tez te kwiaty naprawde odchylily sie od stali? Znowu opuscilem miecz, patrzylem, jak kwiaty wyciagaja sie w moim kierunku, skrecaja sie, faluja, platki drgaja, otwieraja sie niczym glodne usta, takie cudownie piekne... Szybko podnioslem miecz i znowu byly tylko kwiatami. Ostroznie zakonczylem obchod, zauwazajac jeszcze prawie skryte w wysokiej trawie kosci, jak gdyby odrzucone po uczcie. Gdy podszedlem do Obreda i Gureta z drugiej strony studni, przywodca Kiogow podprowadzil Nekie. -Wsiadaj, Kerovanie. Odjedzmy od tego, zanim ponownie nas zwabi. Przez chwile myslalem, ze i ciebie pochwycilo. Potrzasnalem glowa, odmawiajac ofiarowywanych wodzy. -Nie moge jeszcze odejsc. - Spojrzalem na pulapke Cienia i w moim glosie zabrzmial strach. - Musze zrobic wszystko, co w mojej mocy, by To unieszkodliwic. Nie mozna pozwolic na zwabianie innych - ani zwierzat, ani ludzi. Na ramieniu poczulem uscisk dloni Gureta. -Alez, Kerovanie, sam przeciez mowiles, ze nie uczono cie wykorzystywania Mocy. W jaki sposob bedziesz mogl zrobic cos takiego? -Nie wiem. - Te slowa zostaly ze mnie wydarte, zmusila mnie do nich prawdomownosc. - Ale Wiem, ze nie moge odjechac wolny i pozostawic te istote takze wolna. Wolna do dalszego zabijania. Wysunalem sie z jego uscisku, odwrocilem i z powrotem poszedlem w kierunku studni. Rozdzial 5 - Joisan Nie minal jeszcze tydzien od chwili odjazdu mego pana z wywiadowcza wyprawa Kiogow, gdy zaczelam sie zastanawiac, czy nie bede miala dziecka. Kobiece okresy zawsze mialam w terminie, a tym razem ksiezyc stal juz w nowiu - i nadal nic. Jako akuszerka z uwaga sledzilam drobne zmiany zachodzace w moim ciele, ktore mogly oznaczac, ze przygotowywalam sie do noszenia w sobie nowego zycia.Nie wiedzac sama, czy pragnelam potwierdzenia, czy tez zaprzeczenia moich podejrzen, wspominalam forsowne chwile naszej wedrowki od chwili opuszczenia Anakue, irracjonalne zachowanie Kerovana na widok owego zewu z gor - to wszystko moglo zaklocic moj biologiczny rytm. Kazdego ranka mowilam sobie, ze dzisiaj skoncza sie moje niepokoje... dni mijaly, jeden podobny do drugiego i nie dawaly odpowiedzi na moje pytanie. Tylko czas mogl rozwiac te watpliwosci. Czas, jaki spedzalam w obozowisku Kiogow, pozwalal na samotne rozmyslania. Jako honorowy gosc nie mialam przypisanych zajec, a te, w ktorych moglam pomagac - takie jak przedzenie sztywnych lnianych nici z dzikiego, rosnacego wzdluz brzegow rzeki lnu, pozostawialy duzo czasu na rozmyslania. Dlugie godziny spedzalam rozmawiajac z Jonka, uczac sie o ludzie Kioga, o tym, jak przybyli na te rowniny. Ze strachem przyjelam wiadomosc o tym, co wygnalo ich z gorskiego domostwa - ta sama Istota (lub podobna, jezeli w ogole mozna bylo wyobrazic sobie podwojny horror), jaka ujrzelismy z Kerovanem owej nocy na zboczu. Z jakiegos powodu (moze nawet chcialam myslec o czyms innym, gdyz bylo to tak niemile) powracalo wspomnienie o owym gorskim horrorze. Nie moglam przestac o tym myslec. Zaczelam sie zastanawiac, czy zawsze istnialo owo zlo niszczace ziemie, a moze zostalo stworzone przez jakiegos przewrotnego wyznawce Ciemnosci... Czasem w nocy, lezac sama w namiocie goscinnym, snilam o tym. Budzilam sie wtedy drzac cala z zimna, tak bardzo brakowalo mi ciepla i sily Kerovana. Zawsze szukalismy w sobie wsparcia i szczescia, zupelnie jak gdybysmy istnieli tylko w zakreslonym przez nasza milosc kole - tak jak rozdzka kresli pentagram dla ochrony podczas czarow. W miare jak mijaly dni, zastanawialam sie, czy zew z gor zostal ostatecznie zerwany, moglibysmy wtedy rozszerzyc to otaczajace nas cieplo na jeszcze jedna osobe - nasze dziecko... Pod wplywem tej pelnej nadziei mysli odizolowalam sie od strachu i niepewnosci. W miare jak uplywaly dni, wzrastala pewnosc. Czasem lezalam bezsennie z rekoma przycisnietymi do brzucha (chociaz dlugo jeszcze nalezalo czekac na jakiekolwiek oznaki ruchu), starajac sie odpedzic zle odczucia, starajac sie myslec zimno i logicznie. Kazda kobieta obawia sie troche, gdy stwierdzi, ze jest w ciazy ja moze bardziej niz inne, zbyt wiele porodow juz odbieralam w swoim zyciu. Strach przed bolem... strach przed ostateczna samotnoscia boli porodowych... strach przed zmiana...strach przed mozliwoscia nawet jak najmniej prawdopodobnej - smierci. Myslac rozsadnie, wiedzialam, ze fizycznie jestem odpowiednio stworzona do rodzenia. Bylam zdrowa, mialam mocne i gietkie cialo. Kobiety z rodziny mojej matki od pokolen rodzily latwo i w niewielkich bolach. A jednak balam sie troche... Razem z rosnacym w pelnie ksiezycem roslo takze moje pragnienie, aby potrzymac, dotknac, zobaczyc mego syna lub corke. Kiedy przechodzilam przez oboz Kiogow, moj wzrok przyciagaly niemowleta i male dzieci. Wkrotce poznalam kilka mlodych matek, ale moj sekret nadal pozostawal tylko i wylacznie moj. Jedna z mlodych kobiet imieniem Terlys takze byla sama, gdyz jej maz wyjechal wraz z wywiadowcami. Zaczelam z nia jadac kolacje, pomagalam jej przy dwojce wesolych dzieci - Janosie, piecioletnim chlopcu, i Ennii, malej coreczce. Ennia zaczynala wlasnie raczkowac, ale czasem wydawalo sie, ze czolga sie szybciej, niz ja i jej matka chodzilysmy. Przez caly czas mialysmy z nia zajecie... odplatywalysmy ja z koszyka z przedza, ratowalysmy przed spaleniem w domowym ognisku, raz odwrocilam sie na chwileczke, aby zaraz potem odnalezc Ennie bawiaca sie spokojnie miedzianym naszyjnikiem matki pomiedzy kopytami przywiazanego przed namiotem ogiera! Dzieki niech beda Gunnorze, kon jak gdyby wiedzial, ze nie powinien sie ruszac i stal jak wyrzezbiony, podczas gdy ja zabieralam dziecko. Zanioslam dziecko z powrotem do namiotu. Slabo sie poczulam na mysl o tym wszystkim, co moglo sie wydarzyc. Gdy oddalam Ennie matce i wyjasnilam, gdzie j a znalazlam, ukroilam gruba kromke chleba, grubo posypalam sola i dalam ogierowi, dziekujac mu za wyrozumialosc. Po powrocie do namiotu Terlys pomoglam jej ubrac dziecko w czysta dhoti, zalamujac material tak, by nie ranil delikatnych nozek i siedzenia. Zmeczona wrazeniami Ennia zasnela, zanim zalozylysmy jej przez glowe czysta tunike. Trzymajac ostroznie na reku, ulozylam jaw plecionej kolysce. Przykrywajac spiace dziecko uslyszalam glos Terlys. - Potrzebujesz wlasnego, lady Joisan. Spojrzalam w gore zaskoczona. Na ustach Terlys widoczny byl delikatny usmiech. Zastanawialam sie, czy odgadla. Moze bym jej wtedy powiedziala, ale w tym samym momencie plachta namiotu zalopotala, to Janos wracal z nauki jazdy. -Jak dzisiaj poszlo, Janos? - zapytalam z obawa. Poprzedniego dnia wrocil brudny i podrapany po upadku przez glowe kucyka, gdy ten ostatni (zachowujac sie kaprysnie jak to zwykle kucyki) zdecydowal sie na wierzgniecie zamiast na klus w kole. -O wiele lepiej, Cera Joisan - usmiechnal, sie pokazujac przerwe miedzy przednimi zebami. - Tym razem Pika chodzila tam, gdzie ja chcialem, a nie tam, gdzie ona wybrala. Matka przytulila go do siebie. - To bardzo dobrze. Nie bedziesz juz spadal. -No... - odwrocil sie z kwasna mina, pokazujac siedzenie lnianych spodni. - Tego nie powiedzialem. Ale... - rozjasnil sie - dzisiaj juz sam wsiadlem z powrotem. Tego wieczoru, gdy wyszlam z namiotu Terlys i ostroznie przechodzilam pomiedzy rzedami namiotow i wozow, zobaczylam, ze ksiezyc byl ponownie w pelni. Zdecydowalam sie zapytac Gunnore (gdyz otacza ona specjalna opieka kobiety rodzace), czy rzeczywiscie nosze dziecko, a jesli tak, to kiedy mialabym je urodzic. Przygotowalam sie uwaznie, nigdy przedtem nie wykonywalam tej wrozby. W swietle ksiezyca wolno poszlam na pobliskie pastwisko, patrzylam na dalekie ksztalty koni, slyszalam ich przytlumione parskanie, chrzest rwanej trawy. Po zachodniej stronie pastwiska znajdowalo sie pole dzikiego ziarna, chronionego przed zwierzetami ciernistym plotem. Ostroznie zerwalam garsc zielonych klosow, wymawiajac przy tym podziekowanie. W namiocie wsypalam je do glinianej czary, a potem dolalam wina. Pojedyncze ziarna zaczely plywac w ciemnym plynie. Zaczelam gleboko wdychac zapach winogron, wyrecytowalam niema inwokacje, proszac Gunnore o blogoslawienstwo i pomoc. W koncu podnioslam czare tak, aby padly w nia promienie ksiezyca. Nastepnie usiadlam ze skrzyzowanymi nogami i zamknelam oczy, odprezylam sie. Nie wszyscy Madrzy maja talent wrozenia, niektorym bardziej udaja sie pewne rzeczy niz inne. Nigdy nie probowalam czegos podobnego... ale cos mnie zmuszalo... pchalo, szeptalo w mej duszy, ze musze wiedziec... musze wiedziec... musze... Kiedy w umysle pojawila sie jasnosc, pochylilam sie do przodu rozluzniajac wiazania koszuli, tak aby amulet Gunnory byl swobodny. Byl nadal cieply od kontaktu z moja piersia. Nie dotykajac palcami amuletu, zdjelam go przez glowe trzymajac za skorzany rzemien i wrzucilam do glinianej czary z ziarnem i winem. Kiedy czerwony plyn znieruchomial, spojrzalam w niego. W migoczacym swietle jedynej swiecy jasno widzialam czare wraz z zawartoscia. Patrzylam na powierzchnie plynu starajac sie otworzyc umysl na kazda wizje, kazda wiadomosc. Odbicie zapalonej swiecy... moje wlasne szeroko rozwarte oczy... nie bylo nic, z wyjatkiem mieniacych sie czerwonych plomykow... potem czerwonozlotych... Plynelam nad swoim cialem, patrzylam na mloda kobiete o szczuplych ramionach okrytych zlotorudymi wlosami. Jej/moja twarz byly oczywiscie zakryte, ale moj wzrok zdawal sie mocniejszy, zwielokrotniony, tak ze widzialam dalej, niz widzi sie zazwyczaj... otaczal ja migajacy delikatny niebieskozielony blask, jasniejacy nad glowa, ponizej slabo zarysowanej linii lopatek, pod lniana koszula zmienial sie w fiolet... fiolet to kolor czystej Mocy, czaru duszy... tylko niewielu nalezacych do tego swiata umialo ja okielznac. Fiolkowe swiatlo rozjasnilo sie, zapulsowalo regularnie jak uderzenie serca. Wydawalo mi sie, ze w samym sercu fioletu widze bialy plomien, jasny niczym srebro, blysk czegos... czegos... czegos, co powiekszalo sie nieskonczenie, rozwijalo, aby wypelnic caly wszechswiat, a w tym samym momencie malalo do rozmiarow malenkiej iskry, prawie nierozroznialnej przez ludzkie oko. Nie mozna dlugo patrzec na cos, co jest, a jednak nie istnieje... na szczescie umysl przestal rejestrowac, odcial sie od widoku zbyt strasznego, zbyt wzbudzajacego groze, a tak cudownego. Ocknelam sie na podlodze namiotu, czara byla przewrocona, resztka zawartosci wsiakala w ziemie. Na szczescie wylala sie obok tkanej podlogowej maty Jonki. Powoli, bojac sie nawet pomyslec o tym, co zobaczylam, podnioslam sie. Bylam zmeczona, ale dziwnie spokojna. Po umyciu i wysuszeniu amuletu odlozylam wszystkie rzeczy, zgasilam swiece i poszlam spac. Zamknelam oczy i oddychalam gleboko lezac w bialym swietle ksiezyca, czulam, jak powoli zasypiam. Dopiero wtedy, uspokojona i pogodna, pomyslalam o moim wrozeniu i o dziecku, ktore rzeczywiscie w sobie nosilam. Ten fiolkowy blask... Malenstwo, pomyslalam, jak gdyby moj syn lub corka juz mogly dzielic ze mna mysli, czym/kim - byles przedtem? Kims z ludzi Starej Rasy, na pewno... kims, kogo Moc zacmiewala moje zebrane z takim trudem wiadomosci. Niektorzy ludzie nalezacy do mojej rasy uwazali, ze kazdy przychodzacy na ten swiat mial poprzednie wcielenia. Wobec tego wszyscy przezywamy wiele istnien, a czyny z poprzednich wcielen determinuja nasza egzystencje w obecnym zyciu. Mialam bezposredni dowod na to, kiedy Landisi ukazal sie Kerovanowi jako istota majaca starodawna tozsamosc z moim panem. Byc moze w jakims minionym czasie rzeczywiscie byli jednoscia. Czy wlasnie poprzez to dziedzictwo Mocy nasze dziecko odznaczac sie moze takimi wlasciwosciami? Czy tylko potomkowie Kerovana dziedzicza cechy rodowe dawno zapomnianej wladzy? Pomyslalam o mojej ciotce. Damie Math, jak zwalila kamienie Ithkryptu na znienawidzonych najezdzcow Alizonu. Takie wykorzystanie Mocy spowodowalo jej smierc, ale z takiej smierci bylby dumny kazdy wojownik. Jedna stara kobieta zrownala z ziemia zamek obronny mogacy stac jeszcze przez wieki. To nie byly malenkie czary. Aja... znajac niewiele nad to, czego nauczylam sie przy Damie Math i innej Madrej Kobiecie, wzmocnilam moja wole... moja Moc i teraz moglam przyznawac sie do znajomosci niewielkiej czastki starozytnej Sztuki. Nie, nasze dziecko nie otrzymalo calej swej sily tylko od mojego meza... ja takze mialam w tym swoj udzial. Wowczas pomyslalam z usmiechem, ze dziecko i jego Moc mogly byc calkowicie niezalezne i nie mialy nic wspolnego z moim rodem. Powinno mi wystarczyc, ze Gunnora odpowiedziala na moje pytanie, dala pozytywna odpowiedz. Usilowalam wyobrazic sobie Kerovana trzymajacego w ramionach malenki wezelek, jak patrzy na to piszczace czerwone stworzenie, ktore musi uznac za swoje i czuje sie przy tym nieszczegolnie, jak wiekszosc ojcow. Czy bedzie uradowany? Calym swoim istnieniem mialam nadzieje, ze tak, chcialam, aby jak najszybciej powrocil. Moze to wlasnie bedzie dla niego wystarczajacym powodem do znalezienia prawdziwego domu. Chociaz okazal sie dobrym akuszerem przy ozrebianiu Briaty, niezbyt marzyla mi sie mysl rodzenia syna lub corki gdzies na pustkowiu, bez zadnej Madrej Kobiety - takiej, ktora znalaby sie na przyjmowaniu porodow i miala zdolne i wyprobowane dlonie. Policzylam tygodnie i stwierdzilam, ze termin wypada gdzies okolo Uczty Srodka Zimy, wtedy gdy oddech Lodowego Smoka byl jak najbardziej dotkliwy. Zamknelam oczy i poczulam sie senna, prawie juz zasypiajac przysieglam sobie, ze zanim to sie stanie, moj pan i ja bedziemy juz wtedy mieszkac we wlasnym domostwie (chacie, zamku lub namiocie), zanim... Podczas pobytu w obozowisku Kiogow nie mialam powodu do stosowania moich umiejetnosci leczniczych, z wyjatkiem tych, jakie sama potrzebowalam. Nie potrafilam zapomniec ciemnej, zamknietej twarzy Nidu i wydawalo mi sie, ze w tym wypadku najlepsza bedzie rozwaga - zachowywac milczenie i nie robic nic, co mogloby wygladac jak uzurpacja stanowiska Szamanki... Dwa dni pozniej po probie wrozenia nie mialam jednak wyboru. Wczesnym popoludniem uslyszalam w moim namiocie glos Terlys. - Joisan! Joisan! Musisz przyjsc! Wstalam szybko, w tym samym momencie zaslona przy wejsciu zostala zerwana gwaltownym wtargnieciem Terlys. -Joisan! - zazwyczaj spokojna Terlys zlapala mnie goraczkowo. - Twoja sztuka Madrej - Janos jest chory - musisz przyjsc! -Juz ide. - Szybko zabralam woreczek z lekami, sprawdzajac jego zawartosc. - Co mu jest, Terlys? Uspokoj sie i opowiedz wszystko, co pamietasz. -Obudzil sie dzisiaj rano z bolem glowy, ale poza tym wydawal sie zdrowy. Dzisiaj po poludniu polozyl sie mowiac, ze jest zmeczony. Teraz, kiedy poszlam go obudzic, poczulam od niego goraczke, zanim go dotknelam. Nie pozwolil sie obudzic, tylko sie rzuca i jeczy, -Goraczka... wysoka goraczka... - zajrzalam do woreczka i stwierdzilam, ze lepiej nie bede juz przygotowana. - Kiedy dojdziemy do namiotu, zagotuj wody. Musze zrobic wywar z czarnej wierzby i szafranu. W przyciemnionym swietle namiotu Terlys obejrzalam Janosa. Mial tak wysoka goraczke, ze skora wydawala sie naciagnieta, oczy byly zapadniete w glab czaszki. Balam sie, ze jezeli jego cialo nie zostanie ochlodzone, to zaraz dostanie konwulsji. -Szybko, Terlys - powiedzialam, sciagajac z dziecka ubranie. -Wyniesiemy go na zewnatrz, do strumienia. Przynies czyste szmaty i czerpak. Musimy go obmyc chlodna woda. Kilku Kiogow obejrzalo sie za nami, gdy dazylysmy w strone strumienia. Terlys niosla Janosa, a ja szlam za nimi dzwigajac torbe z lekami i garnek wrzacej wody. Podeszla do nas Jonka. -Co sie dzieje, Cera? -Janos jest bardzo chory. - Przyspieszylam kroku. - Ma wysoka goraczke. -Gdzie jest Nidu? - zapytala Jonka, dolaczajac do nas. Terlys nie odwrocila sie nawet przy odpowiedzi. -Pytalam, ale nikt nie wie, gdzie poszla, tylko ze nie bylo jej od rana. Nad strumieniem pomoglam Terlys ulozyc Janosa na plecionej macie, a potem kazalam jej zmoczyc szmaty i polozyc na jego ciele. -Gdy skora przyzwyczai sie troche do chlodu wody, zacznij polewac go czerpakiem. Podczas gdy Terlys zaczela moczyc i wyzymac szmaty, szybko namascilam sie olejem leczacym, nastepnie zapalilam trzy blekitne swiece, ktore przynioslam ze soba. Zerkajac spod oka na Terlys i pomagajaca jej Jonke, rozpoczelam pospieszna i zarliwa inwokacje: -Gunnoro, pani, ktora opiekujesz sie niewinnymi, ulecz Janosa i poblogoslaw go. Wspomoz mnie w niesieniu pomocy, prosze cie o to w imieniu Duchow Swiatla. Niech sie zawsze dzieje Twa wola. Wzielam nadal wrzacy garnek i odmierzylam z mojego woreczka szczypte proszku z czarnej wierzby, potem kilka szczypt szafranu, a nastepnie porcje drzewa sandalowego. Mieszajac wszystko razem, czekalam, az woda ostygnie, staralam sie uspokoic, odprezyc spiete miesnie. Musze odsunac od siebie niecierpliwosc - zastosowac odpowiednia dyscypline. Zamknelam oczy i odetchnelam gleboko, zmuszalam sie do spokoju, do wiary w moje sily. Niewiele mozna zdzialac w sztuce leczenia, dopoki leczacy nie osiagnie spokoju, stanu odprezenia i mozliwosci ujrzenia w swoim umysle osoby chorej jako calkowicie uleczonej... Skoncentrowalam sie na widzeniu Janosa szczesliwym, jadacym na swoim kucyku. Mieszalam napar, az ostygl na tyle, by mozna bylo go przelac do blekitnej krysztalowej czary, ktora trzymalam do celow medycznych. Podeszlam do Janosa i dotknelam jego czola. Wysilek Terlys troche pomogl - dzieki Gunnorze - chlodna woda orzezwila go nieco, a nalewka calkowicie zwyciezy febre. Podtrzymujac na wpol przytomne dziecko, zmusilam go do wypicia zawartosci czary. Skrzywil sie po pierwszym lyku, ale pod wplywem naszych namow wypil potem nastepne. Przykrylysmy go lekkim kocem i cicho usiadlysmy obok. Trzymalam w dloni reke Terlys i kazalam jej myslec o Janosie jako o zdrowym i wesolym chlopcu. Starajac sie utrzymac te wizje i z calej sily koncentrujac sie na uzdrowieniu, nie uslyszalam krokow na przeciwleglym brzegu strumienia. -Jakie ma szanse? - Ostrosc tego pytania zaskoczyla mnie. Otworzylam oczy i na drugim brzegu zobaczylam stojaca Nidu. Jej zacienione oczy zazwyczaj tak puste i ciemne, blyszczaly teraz gniewnie. Milczalam, odpowiedziala Terlys. -Cera Joisan pomogla, gdy Janos nagle dostal wysokiej goraczki. -Pomogla! - Niewiara Nidu byla oczywista. - Zanurzyla biedne dziecko w strumieniu? Dusila go miksturami? On potrzebuje magicznego bebna, Terlys... nie tego - tego... Nigdy nie dowiedzialam sie, jakie jeszcze oszczerstwo miala na mysli. Krzyk zdziwienia, jaki wydala z siebie Jonka, spowodowal, ze wszystkie odwrocilysmy sie do Janosa. -Patrzcie, na jego czole widac pot. Goraczka spada. Podbieglam z powrotem do chlopca i dotknelam z ulga jego czola i piersi. Jonka miala racje. Terlys delikatnie otarla mu czolo i szepnela cos do niego cichutko, na chwile otworzyl oczy - Mamo... pic... -Czy mozna dac mu wody? - zapytala Terlys. -Oczywiscie, takie wysokie goraczki odwadniaja organizm. Daj mu chlodnej, ale nie zimnej wody. Kiedy nioslysmy chlopca do namiotu, rozejrzalam sie za Nidu, ale nigdzie jej nie bylo. Gdy Janos usnal, dalam resztke naparu Terlys i polecilam jej dac mu jeszcze jedna porcje o zachodzie slonca i jedna o polnocy. -Jezeli bedzie potrzebowal wiecej, to uwarze rankiem powiedzialam - ale nie wydaje mi sie, zeby byl jeszcze potrzebny. Skryj go przed chlodem i kaz mu przynajmniej jutro zostac w domu. Bede zamilklam, uswiadamiajac sobie, ze to Nidu powinna miec ostatnie slowo dotyczace chlopca... - Przyjde jutro po poludniu, nie bedzie mnie rano - powiedzialam stanowczo. Na razie Janos byl pod moja opieka i powinnam go dopilnowac. Jezeli Nidu nie potrafila zrozumiec zasad poswiecania sie Sztuce Leczenia, musiala byc bardzo nieumiejetna znachorka. -Dziekuje, Cera Joisan. - Terlys wziela moje rece w swoje dlonie. - Zwrocilas mi mojego pierworodnego, mam nadzieje, ze pewnego dnia sama dowiesz sie, co to znaczy. Jak wielki jest to dar. Jestem ci dluzna i oboje z Rigonem przyjmujemy ten dlug. Bede sie starala splacic go, gdy tylko bede mogla. -A ja jestem ci wdzieczna za cieplo twego ogniska i twoje towarzystwo, Terlys. - Teraz ja ujelam jej dlonie, poruszona bardziej, niz moglam to pokazac. - Niech Gunnora blogoslawi tobie i twojej rodzinie. W gardle czulam dziwna suchosc i przez chwile zastanawialam sie nad glebokimi emocjami, jakie wyzwolilo we mnie uleczenie Janosa i slowa Terlys... To bylo zupelnie tak, jak gdyby moje najbardziej intymne uczucia zostaly uzewnetrznione. Dlaczego? Zawsze uczono mnie silnej kontroli, maskowania mysli i uczuc - byla to czesc nauki, jaka otrzymalam jako przyszla pani Na Zamku, zanim wojna zniszczyla moja przyszlosc. Nagle odnalazlam odpowiedz na to pytanie. Wiele z moich pacjentek opisywalo to uczucie jako "wrazliwosc" na otoczenie w momencie ciazy - czy moglam pomyslec, ze jako uzdrawiajaca bede niewrazliwa na dziecko? -Usmiechasz sie, pani? - Za mna rozlegly sie zimne slowa. Odwrocilam sie i zobaczylam Nidu wychodzaca z najblizszego namiotu. Szamanka jak zwykle byla ubrana w ciemnobrazowa szorstka szate z kapturem. U paska wisial maly bebenek, a jej palce poruszaly sie lekko po jego powierzchni wytwarzajac ciche bebnienie. Dlaczego sie usmiechasz? Czy masz jakies tajemne szczescie? A moze myslisz o tym, jak mnie osmieszylas przed chwila? Stwierdzilam, ze ledwie slyszalny dzwiek bebna nie pozwalal mi na koncentracje, ale mimo to odpowiedzialam: -Z pewnoscia nie, Cera Nidu. Po prostu ciesze sie, ze Janos jest zdrowszy. -Dzieki tobie oczywiscie... - Zblizyla sie do mnie, szybciej poruszajac palcami. - Wyglada na to, ze masz jakas Moc, chociaz nie jest ona taka silna jak moja, ale bede musiala sie z toba liczyc. Bebnienie bylo coraz silniejsze, Nidu zaczela sie kolysac w takt uderzen. - Czy masz zyczenie, by tutaj pozostac? Tak, pani? -Nie... nie wiem. - Ze strachu stwierdzilam, ze moj puls zaczyna przyspieszac w takt uderzen bebna. - Musze tutaj pozostac, dopoki moj pan nie powroci z wyprawy. Nie wiem, co bedzie robil potem. Nie chce sprawiac klopotow. Przyszlam na wezwanie Terlys, jest tutaj moja przyjaciolka. Oczy Nidu byla czarne niczym studnia, kamienne i bez wyrazu. -Widze, ze nie klamiesz. Mimo to czasem nawet ci, ktorzy nie pragna tworzyc klopotow, jednak je znajduja. Twoje wezwania obudzily Duchy Snow, ktore odpowiadaja na moje bebnienie. Zaciemnily sie polaczenia, na ktorych sie z nimi porozumiewalam. Musisz odejsc, teraz. -Nie moge. Moj pan... -Joisan, twoj pan ma wlasne klopoty. Tak jak i ty, pani, wtraca sie w nie swoje sprawy, a nie ma nawet twoich niewielkich umiejetnosci. Patrz. - Podniosla reke, tak ze widzialam poznaczone liniami wnetrze jej dloni. Bebnienie przyspieszalo swoj rytm bardziej. Chcialam zrobic krok do tylu, odsunac sie od grozacej reki, ale nie moglam sie poruszyc. Patrzylam na dlon i nie moglam odwrocic wzroku, nagle ujrzalam zawirowanie... chmure. Obraz, ktory rosl... Na srodku nie konczacej sie rowniny stal Kerovan z wyciagnietym mieczem, jego bransoleta blyszczala jasno, wyryte na obwodzie runy pulsowaly czerwono i zloto. Dalej znajdowalo sie cos, co wygladalo jak studnia - trudno bylo zobaczyc dokladny ksztalt, gdyz otaczal ja nimb Cienia. Wstrzymalam oddech rozumiejac, ze Ciemnosc wolala, przyciagala mego pana, a on odpowiedzial na wyzwanie. Stal w rozkroku, z uniesiona glowa, patrzyl na owa rzecz tak prawdziwa w moim dalekowidzeniu, ze wydawalo mi sie, iz moge wyciagnac reke i zlapac go za ramie, odciagnac od probujacego go zwabic niebezpieczenstwa. -Kerovan! - Sprobowalam mowic, a potem laczyc sie z nim telepatycznie, ale Kerovan nie odwrocil swej uwagi od Istoty, przed ktora stal. Czy byla to iluzja, ktora stworzyla Nidu? Ale on byl taki rzeczywisty - byl tak blisko, ze widzialam slaby cien zarostu na jego policzku, widzialam, jak wiatr rozwiewa wlosy na jego odkrytej glowie. Wlosy mial dluzsze niz przed odjazdem. Dlaczego mnie nie slyszal? Kerovanie! Wolno skierowal sie w strone owej Istoty, jeden krok... drugi... -Kerovan! - Moj krzyk przerazil mnie, a takze kilku przechodzacych obok Kiogow. Zamrugalam powiekami, zadrzalam, serce bilo mi gwaltownie, chociaz beben juz umilkl. Nidu stala przede mna usmiechnieta, uklad jej ust nie kryl w sobie nic z przyjazni ani ludzkiej dobroci. Powoli opuscila reke. -Widzisz? Twoj pan moze w ogole nie powrocic z wyprawy. Lepiej bedzie, jesli pojedziesz dalej bez niego szczesliwa, ze mozesz to zrobic bezpiecznie. Zawrzala we mnie goraca, gwaltowna zlosc, byla niczym zatruta od wewnatrz rana. Pragnelam dobyc sztyletu zza pasa, a jeszcze bardziej miecza lezacego kilka krokow dalej w moim namiocie. Lecz utrzymana na wodzy zlosc, skryta przed nienawiscia innej osoby, jest czesto o wiele silniejsza bronia. Zmusilam swoj glos do spokoju. -Wiesz, ze tego nie zrobie, Nidu. Czekam na bezpieczny powrot mego pana. Juz wczesniej stawal przed Cieniem i zwyciezal. -Naprawde tak myslisz? Czy chcialabys zobaczyc, co sie teraz z nim dzieje? Nie mialam odwagi przyjac jej propozycji wywolania nastepnego dalekowidzenia - domyslalam sie, ze moja akceptacja uchylilaby drzwi dla dowolnej iluzji, jaka Nidu pragnela, abym zobaczyla. Smierc Kerovana lub gorzej. Dobrowolne przyjecie daru czaru od osoby, ktora zle zyczy, moze zwiazac przyjmujacego z dajacym, a cena moze byc straszna. -Nie - odpowiedzialam twardo i bez zadnych dodatkowych slow, po czym odeszlam szybko do mojego namiotu. Bezpieczna w srodku, z daleka od przyjaznych i nieprzyjaznych spojrzen, osunelam sie na poslanie. Cialem wstrzasaly dreszcze, a gardlo sciskal szloch. Ta istota Zla - i moj pan szedl w jej kierunku! Czy jeszcze zyl? Wypowiedzialam do Nidu odwazne slowa, ale moja pamiec powracala do niewzruszonej decyzji Kerovana unikania wszelkiego rodzaju Mocy, z wyjatkiem tych najbardziej ludzkich. Stojac twarz w twarz z takim przeciwnikiem, zwyczajna stal, nawet trzymana w dloni takiego wspanialego wojownika jak Kerovan, mogla zdzialac niewiele. Jezeli Kerovan w ten sposob probowal walczyc z takimi zagrozeniami... zamknelam oczy, starajac sie uchwycic jakas nic wspolnej mysli, tak by moc wiedziec... ale reakcji na moje wolanie nie bylo. W ciagu kilku nastepnych dni probowalam sie z nim kilkakrotnie skontaktowac, mialam jednak niewielka nadzieje. Nasze laczenie mysli przychodzilo nam z trudem, najczesciej zdarzalo sie, gdy znajdowalismy sie w odleglosci glosu lub przy fizycznym kontakcie. Mozliwosc kontaktu przy odleglosci liczonej w wielu dniach podrozy... A jednak po pewnym czasie stwierdzilam, ze nadal wzywam - ale napotykam pustke. Kazdego wieczoru zmeczona kladlam sie na poslaniu. Ksztaltowanie dziecka podczas trzech pierwszych ksiezycow jest bardzo meczace dla ciala matki. Slyszalam o tym wiele razy i stwierdzilam teraz, ze to prawda, chociaz na moje szczescie nigdy nie mialam nudnosci. Czulam sie dobrze, z wyjatkiem niespotykanego zmeczenia - i ciaglego martwienia sie o Kerovana. Podczas tych dni pojawilo sie jednak takze cos innego. Cos, co staralam sie wytlumaczyc moja ciaza, ale nie czulam sie usatysfakcjonowana... rozpoczely sie sny. Kazdej nocy snilam, ze staje sie inna osoba - mloda kobieta, o nie w pelni ludzkich ksztaltach. Nigdy nie widzialam swojego odbicia, ale dlonie mialy wydluzone, lekko wygiete palce, o lekkim, perlowym zabarwieniu, jak gdyby byly pokryte drobniutenkimi luskami. Na ramionach (odslonietych przez krotka tunike, jaka nosilam) widac bylo wyrazny bialy puch, takze zabarwiony na perlowo. Na poczatku budzilam sie natychmiast, gdy przychodzila senna przemiana. Ale kazdej kolejnej nocy coraz dluzej przebywalam w tym drugim ciele. Patrzylam jej oczyma. Jako ta Druga mieszkalam w starej kamiennej Wiezy, tak starej, ze nie sposob bylo okreslic jej wieku, starszej nawet od ruin, jakie spotkalam w High Hallack. Patrzac z okna na szczyty (Wieza znajdowala sie na gorskiej grani) wiedzialam, ze ta budowla stoi od niepamietnych czasow. A jednak ja nie bylam stara - raczej mloda, nawet mlodsza niz w rzeczywistosci. Szczyty gorskie mnie nie przerazaly, znalam kazda sciezke, kazda skale, kazda szczeline. Prawie codziennie schodzilam z gor do lezacej w dolinie rzeki, do otaczajacych ja lak i lasow. Kochalam strome skaly gorskich szczytow, ale jeszcze bardziej u siebie czulam sie w dolinie. Ptaki, zwierzeta - nawet drzewa i trawy mialy ze mna specyficzne pokrewienstwo, w moim swiecie nie bylo wiekszej radosci niz przesiadywanie nad lesnym strumieniem lub swobodne bieganie po nadrzecznych lakach. Obrazy - wedrowki przez lasy lub wspinaczka na gorskie szczyty - dominowaly w moich snach przez wiele nocy. Co dziwniejsze, nigdy nie obawialam sie tej Drugiej istoty na jawie. Kazdej nocy kladlam sie spac wiedzac, ze sen nadejdzie i kazdy nowy poranek zastawal mnie budzaca sie z glebokiego odprezajacego snu, ktory byl zwyczajny pod kazdym wzgledem z wyjatkiem jednego. W odroznieniu od moich normalnych snow nie zapominalam tego, co mi sie obecnie snilo, wspomnienia nie ulegaly zatarciu w ciagu dnia. Coraz mocniej odczuwalam pewnosc, ze kazdej nocy patrze cudzymi oczyma w celu dowiedzenia sie historii - historii, ktorej znaczenie w koncu stanie sie oczywiste. Z jakiegos powodu nawet przez chwile nie watpilam, czy sny te rzeczywiscie maja jakies znaczenie... W miare uplywu nocy pojawila sie pewnosc, ze w pewien sposob jestem zlaczona z ta Druga. Byc moze dlatego, ze kazdy dzien byl wypelniony zmartwieniem o Kerovana, zaczelam wyczekiwac na moj sen, chcialam sie dowiedziec czegos wiecej o tej Drugiej. Pewnego dnia, gdy Terlys wraz ze mna siedziala przed namiotem i wyczesywala len, gorace poznowiosenne slonce padlo na moje oczy zmuszajac do zamkniecia powiek. Czulam sie spiaca, jednak nie zasnelam jeszcze i nadal czulam cieply powiew wiatru, slyszalam krzyki dzieci. Przez chwile odprezylam sie. Sloneczne promienie zabarwily zamkniety pod powiekami obraz na czerwono... potem czerwien zmienila sie... sciemniala, stala sie ciemna zielenia glebokiego lasu. Slyszalam szemranie strumienia... strumienia uderzajacego o moje nogi, gdy szlam po jego dnie... Wzdrygnelam sie i obraz zniknal. Wstrzymalam na moment oddech rozumiejac, ze przez chwile bylam w swiecie snu tej Drugiej, a jeszcze nie spalam. Czy moglam wiec to teraz czynic z wlasnej woli? I czy bylo to dobre? Nigdy nie czulam cienia Ciemnosci w tych obrazach... ale, jak powiedzialam Kerovanowi, Ciemnosc ma wiele ksztaltow i twarzy, niektore z nich sa bardzo mile i piekne. Terlys popatrzyla na mnie uwaznie. - Co sie stalo, Joisan? Przez chwile wygladalas na przestraszona. Bylo w tobie cos dziwnego... tylko przez chwile. Potem zniknelo. Czy dobrze sie czujesz? -Calkowicie - odpowiedzialam. - Przysnelam na tym cieplym sloncu, nic ponadto. -Dokoncze czesania. Idz do namiotu i przespij sie. Przysle po ciebie Janosa, kiedy bedzie czas na pieczenie. Pamietaj, ze dzis jest Festiwal Przemiany. Powstrzymujac ziewanie, stanelam na nogi. -Nadal czuje sie spiaca. Dziekuje ci, Terlys. W drodze do namiotu staralam sie policzyc, od ilu dni moj pan i cala wyprawa byli na zwiadach. Dzisiejszy ksiezyc byl prawie w pelni, minelo wiec ponad dwa razy po dwadziescia dni. Wyprawa miala ze soba zapasy na miesiac. Ostatniego wieczoru Jonka uspokajala mnie, ze wszystko jest w porzadku - ze z pewnoscia znalezli zwierzyne i polowali, tak jak bylo zaplanowane, i ze nadal spodziewa sie ich powrotu na Festiwal. Ja takze mialam nadzieje spotegowana jeszcze strachem i samotnoscia, jaka odczuwalam, odkad Nidu pokazala mi wizje Kerovana stawiajacego czolo Cieniowi. Moj pan i pozostali powroca bezpiecznie - nie wolno bylo inaczej myslec! Kerovan wypelnial moje mysli, gdy kladlam sie w namiocie. Myslalam o nocy, ktora tutaj spedzilismy, nocy, kiedy zostalo poczete nasze dziecko... Przez chwile wydawalo mi sie, ze znowu czuje cieplo jego ciala. Powieki staly sie ciezkie, zamknelam oczy, widzac nadal obraz mojego meza. Kerovan... Znowu mialam daleka wizje, widzialam jego i reszte wyprawy. Moj pan jechal na czele. Mial na sobie zbroje, a helm byl spuszczony na oczy, ale nadal wiedzialam, ze to on. Patrzylam na nich z jakiejs nieokreslonej wysokosci. Jechali w strone obozowiska, ale ich nie slyszalam. Rowniny falowaly dziwnie, momentami wydawaly sie szare, a potem znowu wiosennozielone. Zblizali sie do obozu. Poruszali sie bardzo szybko, przed chwila byli oddaleni prawie o mile... Do namiotu zblizyly sie kroki, zaszelescila zaslona! Kerovan! Skoczylam na nogi i wybieglam na jego spotkanie, czulam taka ulge, ze powrocil bezpiecznie, ze poruszalam sie niczym puchowe piorko na silnym wietrze. Kerovan! Jego sylwetka rysowala sie w wejsciu do namiotu... Nagle spojrzalam bacznie, gdy sloneczne promienie zablysnely na trzymanej przez niego w reku stali. Miecz byl wydobyty? Ale po co? Probowalam sie zatrzymac, ale cos pchalo mnie do przodu, zobaczylam, jak podnosi reke, ostrze blysnelo i zatoczylo luk pelen mistrzostwa doswiadczonego wojownika. Blask stal sie jednym wielkim bolem. Spojrzalam w gore znad przebijajacego mnie miecza i przerazona zobaczylam, ze na twarzy Kerovana widnial usmiech... z mego gardla wydarl sie krzyk pelen okropnego bolu i udreki. To mnie obudzilo. Lezalam bezpieczna na poslaniu, chociaz odlegle echo ciosu czulam jeszcze w moim ciele przy kazdym poruszeniu. Tak wiec przynajmniej bol byl prawdziwy. Ktos natarl na mnie mieczem, ale nie byl to miecz realny. To byly czary... Wstalam niepewnie, czujac przebiegajacy po karku dreszcz, przesunelam reka po szyi, druga polozylam posrodku ciala. Nic wiecej sie nie pojawilo, wciagnelam mocno powietrze, wstrzasnelo mna lkanie bolu i ulgi. Ktos chcial zrobic mi krzywde, chcial zabic moje dziecko, ale najwyrazniej nie udalo mu sie - niech beda za to dzieki Blogoslawionej Gunnorze. Wzielam w dlonie amulet i wyszeptalam krotkie i prawdopodobnie niezrozumiale podziekowanie do Bursztynowej Pani. -Joisan! - uslyszalam glos Jonki. - Czy jestes bezpieczna? Uslyszalam twoj krzyk... -Wszystko w porzadku - staralam sie uspokoic brzmienie mojego glosu, jak tylko moglam najlepiej. - Przesuwalam poslanie i mysz przebiegla mi przez stope. - Rozesmialam sie slabo. Tego przynajmniej nie musialam udawac. - Jest mi glupio. -Nonsens. Kazdy by sie wystraszyl - w glosie Jonki slychac bylo zapewnienie. - Milego dnia ci zycze, zobaczymy sie pozniej na Festiwalu. -Dziekuje, Jonko. Zdegustowana faktem, ze musialam udawac glupia niewiaste przed Przywodczynia, postanowilam znalezc proby wyjasnienia koszmarnego snu. Zaczelam od wyciagniecia poslania. Przesunelam je o pare stop i nagle zobaczylam cos jasnego wepchnietego pod maty. Wzielam to szybko do reki i stwierdzilam, ze byla to jedna z moich lnianych koszul. Zanioslam jado swiatla wpadajacego przez wejscie do namiotu. Obejrzalam dokladnie. Gdy obracalam ubior, cos wysunelo sie z niego i upadlo na podloge - w tym samym momencie zobaczylam, ze ktos wycial w nim duzy kawalek materialu na wysokosci serca. Rozchylilam szerzej wejscie do namiotu i sprawdzilam, co upadlo na ubita ziemna posadzke, staralam sie tego czegos nie dotykac. Bylo male, owalne i czarne - kamien, na ktorego powierzchni widnialy jasniejsze zadrapania mogace byc runami... To rzeczywiscie byly czary, a kamien byl centralnym miejscem. Zawinieto go w moja koszule i polozono tam, gdzie mialam sie polozyc. Stalam przez chwile drzac cala, pelna wscieklosci i nienawisci. Tak bardzo chcialam pokazac te przedmioty Jonce, opowiedziec jej o mojej ciazy i zazadac smierci Nidu. Kazdy, kto potrafil przywolac takie czary, byl naznaczony sladem Cienia. W takim przypadku Szamanka nie miala prawa sluzyc Kiogom. Najwyrazniej zazdrosc zmusila ja do pojscia sciezka odchodzaca od Swiatla. Jakie mialam jednak dowody? Podarta koszule i cos, co moglo byc wygladzonym przez strumien kamieniem o naturalnie jasnych pasmach - wiedzialam tylko, ze tak nie jest. Nie, musialam najpierw znalezc brakujacy kawalek materialu i sprawdzic, co zawieral. Wtedy oskarze Nidu, jezeli taka bedzie koniecznosc. Byc moze po dzisiejszej nieudanej probie sprobuje raz jeszcze. Rzucenie czaru na kogos nie przygotowanego bylo czyms zupelnie roznym od pojedynku z przeciwnikiem. Nie mialam takiej mocy jak Nidu, ale w moim worku z ziolami znajdowaly sie rzeczy, ktore w pelni mogly ochronic przed zlem. Zaraz po powrocie Kerovana moglibysmy opuscic oboz Kiogow. Nigdy nie nalezalam do tych, ktorzy uciekaja przed walka, ale teraz musialam myslec nie tylko o swoim bezpieczenstwie. Po podjeciu decyzji wyciagnelam reke z amuletem Gunnory nad materialem, starajac sie go nie dotykac. Szata nosila przeciez znak Cienia. -Blogoslawiona Pani Plonow, wspomoz mnie. Gdzie znajduje sie pozostala czesc ubrania, chce ja odnalezc i ochronic sie przed zlem. - Trzykrotnie przesunelam amulet nad lniana koszula. Wybralam kierunek przeciwny do wskazowek zegara, poniewaz sila, ktora ja dotknela, byla przeciwna naturze. W talizmanie zablyslo niewielkie swiatelko. Poczulam, jak cos pociagnelo mnie mocno w prawa strone. Szybko wzielam worek z ziolami, zwiazalam wlosy, poprawilam ubranie, a potem trzymajac w reku amulet wyszlam do obozu. Nioslam takze czarny kamyk ponownie ukryty w lnianej koszuli. Idac za wezwaniem amuletu, wyszlam poza oboz i skierowalam sie do niewielkiego lasku otaczajacego strumien od polnocy. Staralam sie zachowac spokoj, nie pozwolilam, aby opanowala mnie nienawisc. Nadal nie potrafilam podjac decyzji, czy powinnam powiedziec Jonce o zamiarach Nidu - zastanawialo mnie takze, dlaczego czary Szamanki spelzly na niczym. W koncu, spocona i zmeczona, po przedostaniu sie przez krzaki i kolczaste rosliny (amulet prowadzil prosto, a nie mialam odwagi na poszukiwanie sciezki), znalazlam to, czego poszukiwalam. Oczywiscie - krzak czarnego bzu. Czarny bez z samej swojej natury sluzy ciemnym czarom - egzorcyzmom, plagom i tym podobnym sprawom. W lekkim podmuchu hustala sie malenka figurka wyciosana z jakiegos drewna. Przyjrzalam sie jej dokladnie (nadal zachowujac odleglosc), to chyba byl kiedys korzen. Jest kilka takich, ktore moga byc wykorzystane - jesion, przestep, ale cos mowilo mi, ze Nidu nie powziela polsrodkow w swoich czarach i ze patrzylam na najprawdziwszy korzen mandragory, korzen bardzo rzadko spotykany, o bardzo duzej mocy... szczegolnie w czarach zwiazanych z plodnoscia. Malenka figurka zostala zapakowana w wyciety kawalek z mojej koszuli, a nastepnie przyszpilona do pnia czarnego bzu za pomoca koscianej igly, wbitej w okolicy pasa postaci. Na mysl o potedze nienawisci, jaka spowodowala takie zlo, poczulam na nowo przyplyw mdlosci. Za pomoca noza potrzasnelam krzakiem i figurka spadla na ziemie. Nastepnie poszukalam drzewa jarzebiny, gdyz jarzebina jest jednym z najbardziej odpornych na czary drzew. Takie drzewo roslo w poblizu. Wsunelam laleczke na pozostalosc z mojej koszuli, nadal starajac sie jej nie dotknac. Zanioslam caly pakunek do gietkiego drzewka i przemowilam do niego: -Dobre drzewo jarzebiny, daj mi swoja moc i pozbadz sie zamowionych czarow. Prosze cie o to w imieniu Blogoslawionej Gunnory i w imieniu Mocy Swiatlosci. Szybko wykopalam nozem otwor w ziemi pod korona jarzebiny, ale nadal w sporej odleglosci od jej korzeni. Nie chcialam w zaden sposob zagrozic drzewu. Nastepnie czubkiem noza wsunelam zawiniatko do otworu, dokladnie go zasypujac i ubijajac ziemie. Z woreczka z ziolami wyjelam glowke czosnku, obralam z zewnetrznej, przezroczystej oslony, a potem podzielilam na poszczegolne zabki, ktore wcisnelam w ubita ziemie. Czubkiem noza nakreslilam ochraniajace runy i trzykrotnie wyszeptalam: Zwiaz zlo, niech lezy tutaj zawsze. Chron wszystko. Na koniec rozsypalam na miejscu garsc soli, a potem podnioslam sie, strzasajac ziemie ze spodnicy. Wstajac, poczulam na sobie czyjes spojrzenie. Probowalam sobie wytlumaczyc, ze to tylko nerwy napiete do granic ostatecznosci i prawie mi sie to udalo, gdy uslyszalam kroki. Odwrocilam sie w kierunku patrzacego, trzymajac w reku noz. Rozdzial 6 - Kerovan Z kazdym krokiem zrobionym w kierunku studni coraz bardziej zwalnialem. Coraz bardziej pragnalem siedziec wlasnie na grzbiecie Nekii i odjezdzac w dalsza droge. Guret mial racje - nie bylem czarodziejem. Nie przyznawalem sie do Mocy, jakie mogly uzbroic mezczyzne w takiej walce. Rozpoczynanie walki z Cieniem bez takiej ochrony bylo czystym szalenstwem. Balem sie, a strach rosl we mnie w miare, jak na sztywnych nogach zblizalem sie do zrodla zla. A jednak nie moglem zawrocic... czesciowo powstrzymywala mnie duma oraz zwyczajny upor, z jakim zawsze stawialem czolo nieprzyjacielowi, nawet w przypadku pewnej przegranej. Takiego uporu nie mozna nazwac prawdziwa odwaga, jakkolwiek mocno podtrzymuje on mezczyzne.W koncu nie musialem juz isc dalej. Stalem przy studni i znowu czulem jej uwodzacy zew, czulem suchosc w ustach i w gardle, i slyszalem szmer bulgoczacej wody. Dlon sama powedrowala do mieszka zamocowanego u pasa, w ktorym trzymalem odlamek metalu kamienia podobnego do tego, z ktorego zostala wykonana moja bransoleta. W sloncu quan-stal zablysla blekitnie tak samo, jak moj talizman. Patrzac na niego zwyciezylem oczarowanie, jakie spowodowal dzwiek wody. Gdybym tylko wiedzial cos wiecej! Czy moglem wezwac Moc z tego odlamka blogoslawionego metalu?... Odchrzaknalem, moja dlon samoczynnie uniosla sie w gore wraz z odlamkiem quan-stali ustawionym niczym tarcza. Slowa byly przerywane, a glos drzacy, lecz prosba byla najszczersza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wypowiedzialem: -Jezeli istnieja Ci z Swiatlosci, ktorzy moga mnie uslyszec, niech przyjda mi z pomoca. Pomozcie w tym, co mam uczynic. Pomozcie zniszczyc Istoty z Cienia. Prosze o to unizenie, gdyz bez blogoslawienstwa Swiatla jestem niczym. Stalem, trzymajac w prawym reku okruch quan-stali, czekalem, czujac bol w miejscu, gdzie zeby Obreda przeciely mi skore. Ze zranionego kciuka nieprzerwanie skapywala krew i wolno wsiakala w ziemie. Nagle uswiadomilem sobie! Krew! Mozna ja wykorzystac do wzmocnienia zaklecia, to byl najczesciej spotykany element zarowno w dobrych, jak i w zlych czarach. Wolno zacisnalem lewa reke nad prawa. Trzy czerwone krople spadly na blekitna powierzchnie. Zablysnal kolor podobny do plomienia, zupelnie jak gdybym dolal oliwy lub wina do ognia. Potem, jak gdyby to bylo pioro, narysowalem w powietrzu znak... uskrzydlona kule, taka sama, jaka ponad miesiac wczesniej narysowala rozdzka Joisan. Raz, dwa... trzykrotnie narysowalem przed studnia ow symbol - za ostatnim razem moje wysilki zostaly wynagrodzone, w powietrzu zablysnal czerwony znak otoczony blekitna poswiata. Bylem tak zaskoczony, ze prawie upuscilem odlamek (nie wierzylem nawet w polowie i naprawde nie liczylem na odpowiedz). Symbol nie zniknal, trwal przede mna niczym tarcza. Moje kopyta dotknely brzegu zarosli okrytych kwiatami. Wzialem gleboki oddech i rzucilem talizman przez jasniejacy symbol do otwartej cembrowiny studni. Pod kopytami, ktore mocno zarylem w ziemi, zadrzalo. Ze srodka studni wyleciala mroczna chmura, fioletowoczarna ciemnosc. Podswiadomie uslyszalem glebokie jeczenie, a nastepnie ostre zawodzenie. Oczy zamglily mi sie lzami, gdy nad glowa przeplynal obloczek o odrazajacym zapachu. Zmienil sie nawet sam ksztalt studni, bylo to podobne do przemiany szybkiego nurtu rzeki w stojacy staw. Ta rzecz... lub istota... jakkolwiek mozna by ja nazwac... tak byla studnia, jak ja Glownym Dowodca Armii Dales. Przyjmowala iluzyjna postac, taka, ktora mogla sie okazac jak najbardziej przyciagajaca. Chcialo sie nam pic, wiec zobaczylismy studnie. Inni podroznicy mogliby zobaczyc dojrzale owoce na drzewie lub pociagajacy ksztalt przywolujacej ich kobiety - szczegolnie, jezeli podrozny byl mezczyzna, ktory samotnie podrozowal juz od dlugiego czasu. Zniknela cembrowina, a na jej miejscu pojawilo sie cos tak obcego, wrogiego, ze trudno bylo okreslic jego prawdziwy ksztalt. Przez chwile wydawalo mi sie, ze widze pysk, ryj, blyszczace krwawo zeby wsrod drgajacej wilgotnej substancji, a potem musialem zakryc oczy. Z miejsca, gdzie byla studnia, wytrysnelo jaskrawe blekitne swiatlo (takie samo jak kolor uskrzydlonego symbolu), a na wpol slyszalna skarga stala sie wysokim zawodzeniem. Zakrylem uszy rekoma i mocno zamknalem oczy, skulilem sie w obliczu ostatecznego zniszczenia - starajac sie przetrwac to, co zdawalo sie nie miec konca. Ramienia dotknela czyjas dlon, spojrzalem w gore i zobaczylem obok siebie Gureta i Obreda. Kilka krokow dalej Nita trzymala konie, jej brazowe oczy zrobily sie ogromne z przerazenia. Wstalem drzacy i popatrzylem. Teren byl nienaruszony, lezala jedynie gora z kamieni, jak gdyby cos zostalo tutaj wyciagniete z korzeniami. Na moich oczach pomiedzy skalami pojawil sie strumyczek czystej wody i blyszczacym pasemkiem poplynal poprzez szczeliny. Wyciagnalem bransolete, ale tym razem nie bylo ostrzegajacego blysku. Guret klepnal mnie po plecach tak mocno, ze prawie upadlem, widzac przy tym, jak drza mi nogi. -Zrobiles to! Moj lordzie, to silne czary! A mowiles, ze nigdy sie tego nie uczyles! -To prawda - patrzylem ze zdumieniem na narodziny strumyka. -Ale... - obejrzal sie na wode. - Skad wiedziales, co masz zrobic? -Nie wiedzialem, po prostu zgadlem. -Zgadles? - Guret zamrugal powiekami. -Zgadles? - W glebokim glosie Obreda slychac bylo przerazenie. Usmiechnalem sie z zaklopotaniem, czulem dziwna lekkosc. Wzruszylem ramionami. -Tak jak powiedzieliscie, zadzialalo. Odwrocilismy sie na dzwiek smiechu Nity. Patrzyla na moich towarzyszy z mieszanina rozbawienia i zlosci. -Nie do wiary! Czy nie wystarcza, ze lord Kerovan zniszczyl to zlo? Czy naprawde musi warn jeszcze wyjasnic, jak to zrobil? Zaczela sie smiac i po chwili i my do niej dolaczylismy, chociaz czulem sie nadal slabo, jak gdyby uleciala ze mnie cala energia i ozywiajacy duch. Po ostroznym sprobowaniu wody Obred stwierdzil, ze jest czysta. Przeplukalismy i napelnilismy prawie puste buklaki na wode. Konie napojono pojedynczo, a potem napilismy sie i my. Dla Kiogow konie mialy pierwszenstwo przed ludzmi. Tej nocy obozowalismy przy nowo powstalym strumyczku. Zebralismy sie wszyscy, tak by kazdy mogl sie wypowiedziec, czy mamy wracac, czy tez jechac dalej. Guret wykazal nam, ze czesc z mlodych jezdzcow moze nie zdazyc na Festiwal Przemiany, a w ten sposob opozni sie ich prawowite przyjecie do grona doroslych. Te slowa przewazyly szale na rzecz powrotu. Poczulem zal, ze nie znalezlismy utesknionych przez lud Kioga gor, ale bardzo szybko uczucie to zostalo zagluszone przez mysl, ze wkrotce - wkrotce! - zobacze moja pania. Postac Joisan zawsze mi towarzyszyla, byla przy mnie podczas kazdego spoczynku. Teraz, gdy jechalismy w strone obozowiska, a nie oddalalismy sie od niego, nie moglem zapanowac nad moja niecierpliwoscia. Droga powrotna byla o wiele szybsza i prostsza od poczatkowej wedrowki. Nasze konie wyczuly, ze przed nimi znajduje sie dom, w rezultacie musielismy je powstrzymywac. Kazdego ranka Obred wysylal wywiadowcow w celu znalezienia dzikiej zwierzyny. Lowy byly obfite. Poznym popoludniem zobaczylem na horyzoncie kilka pasm dymu i pokazalem je Obredowi. Przyslonil oczy i szybko kiwnal glowa. -Tak, jestesmy prawie w domu. Nekia klusowala do tej pory rownomiernie. Teraz, byc moze pod wplywem nieswiadomego nacisku moich nog, wydluzyla krok do galopu. Machnela uszami do tylu, a potem do przodu, jak gdyby chciala powiedziec: "Pobiegnijmy, dobrze?" Pochylajac sie nad jej grzywa puscilem wolno wodze i pozwolilem jej biec. Nie bylo innego dzwieku procz szybkich uderzen kopyt o sucha ziemie i szelestu traw rozchylajacych sie pod jej plynacymi kopytami - az w koncu rozlegl sie za mna chor dzikich gwizdow i okrzykow. Cale powietrze wypelnilo sie bebnieniem kopyt konskich, gdy niczym zdobywcza armia wpadlismy na teren oczekujacego obozu. Zatrzymalismy konie w cieniu pierwszych namiotow, a ja wzrokiem szukalem postaci mojej pani wsrod nadbiegajacych Kiogow. Zsiadlem z konia i zaczalem go oprowadzac po wewnetrznym placu obozowiska. Musialem powoli ochlodzic buchajaca para klacz, inaczej moglaby dostac kolki lub ochwacic sie. Ale Joisan nadal sie nie pojawiala! Oddech Nekii zwolnil sie i unormowal, ochlodzily sie blyszczace od potu plamy na jej bokach, wkrotce zaczely wysychac. Widzac Jonke w gronie witajacych, skinalem na nia. -Gdzie jest Joisan? -Kilka osob widzialo, jak szla w kierunku strumienia, tam. - Jonka pokazala rekaw kierunku malego lasku na pomocy. Kiedy wywiadowcy zobaczyli zwiastujacy wasze przybycie kurz, wyslalam Valone, zeby ja przyprowadzila i powiedziala jej o twoim powrocie. Oboje spojrzelismy na ciemna zielen drzew, patrzylismy... Przeblysk czegos bialego! Nawet dwa! Z lasu wynurzyla sie Joisan trzymajac za reke Valone. Obie szly szybko w naszym kierunku. Czekalem, nie mogac prawie opanowac zniecierpliwienia, nadal powstrzymywaly mnie trzymane w reku wodze Nekii. Wedlug zwyczajow Kiogow po ciezkiej jezdzie nie wolno bylo oddawac nikomu swojego konia. Poczulem na ramieniu czyjes dotkniecie. -Pozwol, ze ja potrzymam, moj panie. - Guret siegnal do wodzy Nekii. - Z wdziecznosci, jaka jestem ci winien, bede sie nia opiekowal jak wlasnym koniem. -Dziekuje, Guret. - podalem mu wodze, poklepalem lekko klacz i pobieglem. Spod moich kopyt wytrysnely tumany kurzu, a jednak czas wydawal sie nie miec konca, zanim ponownie nie zamknalem mej pani w swoich ramionach. Nic nie mowila, smiala sie tylko, a potem zaplakala. Zacisniete na moich ramionach dlonie wyjasnily mi bardziej niz jakiekolwiek slowa, jak bardzo sie o mnie martwila. Jesli chodzi o mnie, moglem ja tylko tulic - szepczac jej imie, czujac ciepla miekkosc jej ciala, wachajac zapach jej wlosow- trzymac ja i dziekowac Mocom Swiatlosci, ze bylismy bezpieczni i znowu razem. W koncu wypuscilismy sie z kurczowego uscisku i popatrzylismy na siebie. -Dlaczego bylas - zaczalem... -Widzialam cie - powiedziala w tym samym momencie. Rozesmielismy sie, a potem kazalem jej pierwszej zaczac. Przestala sie usmiechac, w jej oczach zobaczylem cien strachu. - Widzialam cie, Kerovanie. Stales przed czyms, co wydawalo sie studnia, a jednak nia nie bylo. To nalezalo do Cienia. -Tak. - Pamiec o tamtej chwili nadal przyprawiala mnie o dreszcze. - To rzeczywiscie bylo cos z Ciemnosci. Nie wiem dokladnie, co to bylo. Ale zostalo calkowicie zniszczone przez odlamek quan-stali, ktory przy sobie nosilem - pamietasz? -Tak, ale skad wiedziales, jak to zniszczyc? Zawahalem sie. - Poprosilem o pomoc Moce Swiatlosci, a slowa i gesty same sie nasunely. Moze to podpowiedzieli ludzie Starej Rasy... moze bylo to cos, co zapamietalem... z innych czasow. Myslalem o tym drugim moim dziedzictwie, dzieki ktoremu parokrotnie zjednoczylem sie z duchem samego Landisla. Zobaczylem, ze skinela glowa. Wiedzialem, ze odczytala moja mysl i zgadzala sie z nia. -Teraz moje pytanie. - Wskazalem na las, a potem objalem Joisan za ramiona i zaczelismy isc w kierunku obozowiska. Za nami szla mala Valona. - Dlaczego bylas tutaj... w lesie? Jonka powiedziala, ze musiala wyslac corke, zeby cie odszukala. Spojrzala na mnie, a potem spuscila oczy i zaczela sie wpatrywac w zarosnieta sciezke. -Szukalam... czarnego bzu. -Czy znalazlas? - Zobaczylem wiszacy u jej pasa woreczek na ziola i doszedlem do wniosku, ze czarny bez musial byc jednym z lekarstw, jakie Joisan stosowala do swoich leczniczych naparow. -Tak. Nic wiecej nie powiedziala, usmiechnela sie tylko. Odebralem cieplo jej dotkniecia swoim umyslem, co bylo rownoznaczne z pocalunkiem. Gdy ponownie doszlismy do namiotow, Valona pobiegla do swoich zajec i pozostawila nas patrzacych na zapracowanych ludzi. Kobiety i mezczyzni szykowali najlepsze stroje, rozwieszali je wlasnie, aby wyschly w popoludniowym wietrze. Zapach pieczonego miesa i chleba spowodowal, ze po dwoch miesiacach skapych racji wciagnalem gleboko powietrze i poczulem, jak mi slina cieknie. -Co sie dzieje, Joisan? -Nie...Och! - Przylozyla dlon do zarozowionego policzka. To Festiwal Przemiany! Bylam tak bardzo zajeta... czym innym... ze calkiem o tym zapomnialam! Musze pomoc Terlys przy pieczeniu - obiecalam, Kerovanie. - Spojrzala na mnie proszaco. - To nie potrwa dlugo, a potem bedziemy znowu razem. Staralem sie ukryc rozczarowanie. - Oczywiscie. Kto to jest Terlys? Wyjasnila, ze zaprzyjaznila sie z Terlys, podczas gdy Rigon (maz Terlys) byl razem ze mna na wyprawie. Po chwili zaskrobalismy w plachte brazowego namiotu, bogato ozdobionego szkarlatnymi pasmami plecionego konskiego wlosia. Terlys byla duza, pulchna kobieta, o wlosach siegajacych prawie do kolan. Znalem troche jej meza Rigona, razem trzymalismy kiedys warte. Byl szczuplym, niskim i malomownym mezczyzna. W jego ciemnych oczach dostrzeglem blysk, ktoremu zaufalem od pierwszego spotkania. Janos, ich synek, obszedl mnie ostroznie niczym mlody zrebak, popatrzyl taksujace, a potem nagle schylil glowe i usmiechnal sie. Po przedstawieniu calej rodziny Joisan pochylila sie nad kolyska i podniosla niemowle. -Kerovanie, to jest Ennia. Mala mruknela sennie, wlozyla kciuk do buzi, a potem ufnie polozyla glowe na ramieniu mojej pani. Widzac to, a takze miekkie swiatelko w oczach Joisan, poczulem w sobie bol niczym cios noza. Nie pomylilem sie - Joisan chciala miec swoje dzieci, a tych nie moglem jej dac. Odwrocilem glowe, zagryzajac dolna warge, musialem sie uspokoic. Wtedy poczulem jej miekkie dotkniecie na moim ramieniu. -Czy chcialbys ja potrzymac? Potrzasnalem glowa i odsunalem sie, starajac sie mowic normalnym glosem - zabrzmial on jednak chropowato w ciszy, jaka zapanowala w namiocie. -Nie, zacznie plakac, jesli sie jej dotkne. - Odchrzaknalem i skierowalem sie w kierunku wyjscia. - Jestem zmeczony, moja pani, i zakurzony pojezdzie. Zobaczymy sie wkrotce. Pochylilem glowe i wyszedlem z namiotu, za soba slyszalem glos Joisan wolajacy mnie, a potem cisze. Stalem w lagodnych promieniach zachodzacego slonca, podczas gdy we mnie kipiala stara gorycz - dlaczego nie moglem zaakceptowac faktu, ze nigdy nie bede taki jak inni mezczyzni? A teraz musialem zranic Joisan. Stalem tak i wyrzucalem sobie moje zachowanie. -Milordzie Kerovan! Odwrocilem sie gwaltownie na dzwiek glosu Gureta. Chlopiec spieszyl w moim kierunku, w ostatniej chwili zdolal wyminac starsza kobiete niosaca ogromna tace z chlebem. Poczekalem, az do mnie doszedl, a potem zadalem pytanie, jakiego na poczatku uczy sie kazdy zolnierz - zarowno Kioga, jak i Dales. -Konie? Nekia? -Wytarlem ja, napoilem, a potem wypuscilem na pastwisko, milordzie. Nic jej nie dolega, sprawdzilem jej kopyta i nogi. -Dziekuje. Rozejrzalem sie po obozie, stwierdzajac ozywiony ruch. -Czy juz sie przygotowales do swojego udzialu w wieczornym Festiwalu? Guret usmiechnal sie krzywo. -Jak do tej pory moj udzial polega na schodzeniu z drogi. Matka piecze i gotuje, a przy okazji gdera, ze prawie nie zdazylismy z powrotem, ojciec zas zbiera Rade na rozkaz Jonki. To spowodowalo, ze matka gdera jeszcze bardziej, poniewaz musi odlozyc gotowanie i wziac udzial w spotkaniu. -Dlaczego Jonka zebrala Rade? Czy zawsze to robi przed Festiwalem Przemiany? -Nie. Przez chwile wygladal na zaniepokojonego, a potem wstrzasnal sie niczym opedzajacy sie przed muchami mlody zrebak. Najwyrazniej to wszystko niepokoilo go. Sprobowalem zmienic temat rozmowy i spojrzalem w kierunku obozu. -Wojownik nie powinien sie do czegos takiego przyznawac, ale nie wiem, gdzie jestem zakwaterowany. Kiedy tutaj przybylismy, byl ciemny wieczor i tylko jedna noc spedzilem w waszym goscinnym namiocie. Czy mozesz wskazac, gdzie sie on znajduje? -Oczywiscie. Poszedlem za nim, przeciskajac sie waskimi przejsciami pomiedzy rzedami namiotow, az doszlismy do tego, ktory zapamietalem. Od razu zauwazylem reke Joisan, nadawalo to temu tymczasowemu miejscu element stalosci. Wokol namiotu kwitly przesadzone z lasu wiosenne kwiaty, ktorych zapach mieszal sie z ostrym aromatem suszacych sie ziol. Zdjalem pancerz, a potem przepocona koszule i spodnia kurtke. Po chwili pojawil sie Guret z wiadrem wody, mydlem i grubo tkanym recznikiem. Zanim zdazylem umyc sie, ogolic i ulozyc najbardziej nieposluszne kosmyki wlosow, Guret wypakowal z mojego worka czyste ubranie. Swiezo ubrany, postawilem worek ponownie w czesci sypialnej. Spojrzalem na poslanie i poczulem, jak wrze we mnie goraca krew... Dzisiaj nie bede spal samotnie... W drodze do namiotu Terlys i Rigona zauwazylem, jak przed nami rozchodzi sie duza gromada mezczyzn i kobiet. Wygladali, jak gdyby wlasnie wychodzili z zebrania. Guret spojrzal ze zdziwieniem. - Skonczylo sie posiedzenie Rady. Ciekawy jestem, co sie stalo? Popatrzylem na twarze stojacych najblizej mnie osob. Nie wygladali na zadowolonych z wyniku obrad, jakiekolwiek by one byly. Rozsadek mowil mi, ze narada miala niewiele wspolnego z Joisan i moja osoba. W momencie, gdy to sobie wmawialem, w wejsciu do namiotu pojawila sie Jonka, a za nia Joisan. W oczach mojej pani czail sie strach, podczas gdy zazwyczaj okragla i lagodna twarz Przywodczyni wydawala sie sciagnieta i pozbawiona ciala. Gdy podeszlismy, przesunela sie obok szepczac jakies slowo. Przyspieszylem kroku i podszedlem do Joisan. -Co sie dzieje? Co tak zmartwilo Jonke? -Czy to bylo posiedzenie Rady? Co sie stalo? - powtorzyl za mna Guret zduszonym glosem. Joisan zmiela w dloniach posypany maka fartuch i odwrocila sie od nas. W tym samym momencie Terlys odsunela zaslone wejsciowa do swego namiotu, na reku trzymala wyrywajace sie niemowle. -To Nidu, Szamanka. Zazadala - a ma do tego prawo - wyboru Dobosza Cieni, dzisiaj podczas Festiwalu. Uslyszalem, jak Guret cicho wciagnal oddech i zapytalem: - Co to oznacza? - Przenosilem wzrok z jednej powaznej twarzy na druga, czujac, jak budzi sie we mnie zimny, bezlitosny strach. - Kim jest Dobosz Cieni? Glos Terlys byl bez wyrazu - zbyt apatyczny. -Szamanka ma prawo do mlodzienca lub dziewczyny, ktorzy majajej sluzyc jako pomocnicy. Jezeli Dobosz wykaze sie uzdolnieniami w pracy, Szamanka moze go zaakceptowac jako czeladnika swojej Sztuki. Jezeli nie, Dobosz staje sie wolny po roku, a na jego miejsce wybierany jest nastepny. -Co robi Dobosz w sluzbie u Szamanki? -Wszystko, czego zazyczy sobie Nidu. - Glos Gureta brzmial glucho: - Bebni, by przywolac Duchy Marzen, te Cienie, ktore daja jej Sile... zbiera i przygotowuje ziola, sprzata jej namiot, chodzi z nia, przynosi jej pozywienie... daje krew, dusze i zycie, a wszystko dla jej czarow... -Nie mamy na to dowodow - ostro powiedziala Terlys. W jej slowach slychac bylo jednak niepokoj zaprzeczajacy slowom. - Tremon nigdy nie byl zbyt silny. -I wlasnie dlatego nigdy nie powinien byl zostac zmuszony do sluzenia, w chwili gdy wyciagnieto kartke z jego imieniem. Usta Gureta zmienily siew cienka kreske. - Byl moim najlepszym przyjacielem. Chociaz bylem tyle od niego mlodszy, tak wiele nas laczylo. Potem, po wyborze, patrzylem, jak staje sie coraz szczuplejszy i coraz bledszy. Wielokrotnie pytalem sie go, co mu dolega. W jego oczach widac bylo wstyd - ale byl zbyt przerazony, aby odpowiedziec. A potem... przestal istniec. Nie wiem, co sie stalo, co spowodowalo jego smierc, ale wiem, ze bylo to zle. Nie nalezy jej pozwolic na nastepny wybor. -Dlaczego teraz o to poprosila? Od jak dawna Tremon nie zyje? zapytalem, kladac dlon na ramieniu Gureta. Poczulem, jak nagle zesztywnialo jego cialo. -Juz niedlugo bedzie osiem lat - Terlys odpowiedziala na moje drugie pytanie. - A dlaczego - przerwala i wzruszyla ramionami nie wiem. Zauwazylem, jak wzdrygnela sie Joisan i odczytalem w myslach szybko stlumione uczucie winy. -Co wiesz o jej powodach, moja pani? -Twoja pani nie jest niczemu winna, lordzie Kerovan! W glosie Terlys slychac bylo opanowany gniew, ale w slowach dzwieczalo takze ciche ostrzezenie. - Nie mogla zrobic nic innego, tylko uratowac Janosa, gdy zachorowal. Wolno skinalem glowa. - Zaczynam rozumiec. Ratujac twego synka, Joisan bezwiednie uzurpowala sobie prawo do jednego z obowiazkow Nidu i w ten sposob rozgniewala Szamanke, a teraz ona chce pokazac swoja wladze i nakazala wybor Dobosza. - Spojrzalem na Joisan. - To smutny dla nas przypadek, ale jak mowi Terlys, nie mozna bylo nic innego zrobic. Czy probowalas wyjasnic Nidu, ze nie chcialas zrobic nic zlego? W oczach mojej pani zapalila sie iskra, ktora do tej pory widzialem zaledwie pare razy. -Kierujac sie zasadami mojej Sztuki, nie musze nikogo przepraszac ani nic wyjasniac. Nawet tobie, Kerovanie, a juz z pewnoscia nie Nidu. Podniosla plachte wejsciowa do namiotu i zniknela w srodku. Westchnalem. -Wiem, ze zle sie wyrazilem. Nie chcialem sugerowac, ze Joisan zrobila cos zlego... Terlys skinela szybko glowa. -Ona wie o tym i ja tez. - Spojrzala w kierunku namiotu. Nic jej nie bedzie. -Czy ona dobrze sie czuje, Terlys? - zapytalem. Spojrzala na mnie pytajaco. - Jej oczy wydaja sie okolone ciemnymi cieniami... jak gdyby byla zmeczona. I wydaje sie... inna... przerwalem niepewny tego, co chcialem powiedziec. -Z Joisan jest wszystko w porzadku, Kerovanie - powiedziala Terlys, a potem usmiechnela sie do siebie. - Musze wracac do mojego pieczenia... Jak gdyby na sygnal slow Terlys w powietrzu zabrzmial dzwiek gongu. Obejrzalem sie i zobaczylem, ze z kazdego namiotu wychodza mlodzi kandydaci ubrani w najlepsze jezdzieckie stroje, przyozdobieni bronia. Odwrocilem sie w kierunku Gureta. -Gotowy? -Nie... ja - rozejrzal sie po innych, kilka osob zawolalo do niego i pomachalo mu rekoma. Na twarzy Gureta malowala sie panika. - Co ja teraz... Wzialem go pod reke i zaprowadzilem w kierunku namiotu jego rodzicow. -Nie mamy czasu do stracenia! Pomoglem mu ubrac sie i przypasac bron, a nastepnie odprowadzilem go na lake na poludniowym krancu obozowiska. Ludzie Kioga utworzyli areny, na ktorych mlodzi ludzie bedacy kandydatami na Festiwal mogli popisac sie swoimi umiejetnosciami we wladaniu lukiem, wlocznia, krotka dzida i miotaniem nozem. Wszystkie te umiejetnosci musieli przedstawic zarowno stojac na rownym gruncie, jak i siedzac w siodle. -Zostan tutaj na swoim miejscu - wyszeptalem do Gureta, popychajac go do oczekujacej grupy. - Przyprowadze twojego konia. Ogier chlopaka, Vengi, pasl sie spokojnie na wschodnim pastwisku. Na szczescie jezdzilem wystarczajaco dlugo obok jego pana, by poznal mnie i sam przyszedl na moje wolanie. Szybko zalozylem mu uzde i wskoczylem na grzbiet. Guret da sobie rade bez siodla - wielu z jego ludzi ich nie uzywalo, chyba ze akurat przewozili jakies paczki. Pomimo ostrego biegu, jaki odbyl wczesniej, Vengi byl wypoczety i parskal, czujac inne konie i slyszac krzyki zachety dobiegajace z tlumu. Wsadzilem Gureta na konia i przygotowalem do odbycia oceny. Nastepnie spojrzalem na niego i pozdrowilem jak wojownika. Usmiechnal sie do mnie i odgarnal wlosy z czola, a potem odpowiedzial podobnym gestem. -Dziekuje, milordzie. Kiedy przyjdzie czas, aby ofiarowac krew i zostac zaakceptowanym, czy staniesz obok mnie? Zrobilby to Tremon, ale... Skinalem glowa. - Rozumiem. Czuje sie zaszczycony. Odjechal, a ja cofnalem sie w tlum mlodych mezczyzn i kobiet. Po kilku minutach poczulem czyjas reke na ramieniu. Odwrocilem sie, obok stala Joisan. Z wahaniem dotknalem jej dloni, potem wzialem jaw moja dlon. Patrzylismy na popisy kandydatow, a nasze mysli polaczyly sie ze soba: "Przepraszam, ze moje slowa cie zranily". Jej dlon lezala w mojej, mala i stwardniala od pracy, kontakt myslowy byl niczym ciepla przenikajaca mnie iskra. "Nie przemyslalem ich..." - Odpowiedz nadeszla szybko. "Nie mysl o tym, moj panie. Byles zmeczony i nie byles swiadkiem..." - Jej wewnetrzny glos umilkl, jak gdyby myslami znalazla sie gdzies indziej, na sciezkach, ktorymi nie moglem za nia podazac moimi ograniczonymi zmyslami. Swiadkiem czego? Czy cos sie stalo podczas mojego wyjazdu? Wytezylem wzrok, aby zobaczyc sylwetke Gureta na tle zachodzacego slonca. Chlopiec rzucil wlasnie krotka dzida do wypchanego sianem celu, a potem krzyknal radosnie, gdy zakrzywiony grot wbil sie gleboko w konska skore, przeszywajac kukle prawie na wylot. "...Pozniej bede o tym mowic, moj mezu". Wzdrygnalem sie z poczuciem winy stwierdzajac, ze odwrocilem uwage od mysli mojej pani. Jednak wiez telepatyczna byla ciepla i bogata w zrozumienie. "Chlopiec... Guret... zostaliscie przyjaciolmi... Ciesze sie..." "Jest wspanialym mlodym mezczyzna... powinnas poznac jego mala siostre Nite. Rozsmieszylaby cie...". Przesunalem przed nia wszystkie obrazy tego, co sie stalo, jak wyratowalem dziewczynke z rzeki. W odpowiedzi poczulem taki podziw i pochwale, ze poczulem sie niczym oslawiony Heros Bitew. Unioslem jej dlon do moich ust, wzrok nadal mialem utkwiony w Gurecie, ktory wlasnie przechodzil przez probe celu. Joisan takze sie nie odwrocila, tylko przez jedna sekunde poczulem delikatne niczym skrzydlo motyla dotkniecie jej palcow na moim policzku. Slonce oswietlilo zachodnie rowniny luna pozaru, a potem zniknelo za horyzontem. Zebralismy sie na Ceremonie Przyjecia. Stalem obok Gureta i jego ojca, Cleona, oraz jego matki Angi. Zgromadzeniu przewodzily Jonka i Nidu. Staly po obu stronach starej skory konskiej o nieokreslonym kolorze. W prawym reku Szamanka trzymala zakrzywione na ksztalt polksiezyca ostrze. Mlodziez podchodzila grupami. Na koniec podszedl takze Guret. Pozostawil nas z tylu i zblizyl sie sam. W glosie Jonki brzmiala powaga. - Gurecie, synu Cleona, synu Angi, czy oddajesz swoja krew dla ludu Kioga? Czy od tej chwili twoje zycie bedzie stanowilo bariere pomiedzy zlem a twoim ludem? -Tak bedzie. Chlopiec wyciagnal reke. Nawet przez chwile nie zadrzal, gdy Nidu przesunela blyszczace srebrem ostrze noza po jego prawym nadgarstku. Poplynela krew, znaczac kroplami stara konska skore i mieszajac sie z czerwonymi sladami pozostawionymi przez innych kandydatow. Nidu zaczela spiewac monotonnie, palcami bebnila w maly, wiszacy u jej pasa bebenek. Czarne rekawy jej sukni powiewaly na wieczornym wietrze niczym ogromne skrzydla. Przypomnialem sobie harpie z opisu Obreda i zadrzalem, gdy napotkalem wzrok Szamanki. Poczulem cos w rodzaju telepatii miedzy nami. W tej samej chwili Jonka przycisnela do rany chlopca czysta lniana sciereczke i objela mlodego mezczyzne. -Witam cie z radoscia! Niech Matka wszystkich Klaczy da ci madrosc podczas brania udzialu w naszej Radzie! Z otaczajacego tlumu dobiegly okrzyki radosci, szybko oderwalem wzrok od Nidu i przylaczylem sie do skladajacych zyczenia osob. Chwile pozniej siedzielismy na ziemi na sposob Kiogow i zajadalismy potrawy, ktore calkowicie zatarly wspomnienie nudnej jednostajnosci podrozniczych racji. Obok mnie siedziala Joisan ubrana w lniana suknie sznurowana w pasie i ozdobiona wielokolorowym haftem. Wlosy miala rozpuszczone, jak gdyby byla mloda dziewczyna. Patrzylem na nia znad brzegu czary i myslalem, ze nigdy nie wygladala bardziej pociagajaco. Spojrzala na mnie, a co jeszcze bardziej mnie speszylo, zrozumialem, ze nadal czyta moje mysli... wiedziala, ze mysle o niej, znala rodzaj moich mysli... Nie potrafilem zdecydowac, co bardziej mnie rozgrzalo, jej usmiech czy tez wino. W momencie, gdy chcialem przeprosic i odejsc tlumaczac sie dluga meczaca podroza, wstala Jonka. Zamiast normalnego usmiechu i spokoju, na twarzy Przywodczyni widniala zimna bezosobowa maska, patrzac na nia przypomnialem sobie zadanie Nidu. Jonka uniosla dlon uciszajac wszystkich, natychmiast skonczyly sie wszystkie szepty i nastala cisza. -Dzisiejszy dzien jest dniem swiatecznym, ale nawet podczas obchodow nie wolno nam zapominac o naszych obowiazkach. Nidu zazadala dzisiaj wyboru Dobosza Cieni, ktory ma jej sluzyc i pomagac w sluzbie w naszym narodzie. Niech wstana wszyscy Wybrani bedacy pomiedzy pietnastym i dziewietnastym rokiem zycia, jeszcze nie zaslubieni. Luczywa rzucaly pelgajace zoltoczerwone ogniki na powazne twarze mlodych mezczyzn i kobiet. Wspomagana przez Obreda Jonka przeszla przez tlum rozdajac kawalki wyprawionej skory. Po napisaniu swojego imienia kazdy z kandydatow mial zlozyc skore i wrzucic do kosza na srodku polany. Gdy wszyscy to uczynili, wystapila Nidu. Na tle ciemnej sukni wyraznie odcinaly sie jej kosciste nadgarstki i cienkie palce. Zamykajac oczy Szamanka wsunela dlon do koszyka, jej palce szukaly, szukaly... Serce bilo mi mocno, gdy sluchalem cichego szelestu, jaki w plecionym koszu wywolywaly te poszukujace palce. W glowie poczulem ucisk, jak gdyby obudzil sie w niej odglos grzmotu wyrazny, a jednak nieobecny. Czulem, ze powinienem zatrzymac to, co sie dzialo, ze musze krzyknac, musze... Nidu wyciagnela reke i usmiechnela sie triumfalnie. Powoli rozwinela skore, jednoczesnie patrzac na zebranych Kiogow. -Doboszem Cieni wedlug prawa Rady zostal Guret. Guret, syn Angi i Cleona. -Nie! - moje usta poruszyly sie bezglosnie. Poczulem na policzku podmuch Cienia. Wokol uslyszalem glosy, niektore byly pelne ulgi, inne podniecone, jeszcze inne smutne. Caly odretwialy, poczulem na ramieniu drzaca dlon Joisan. -Chodz, Kerovanie. Dzisiaj juz nic nie mozemy poradzic. Jutro porozmawiamy z Jonka, zobaczymy, co bedzie mozna zrobic. Pozwolilem sie odprowadzic od ogniska. Bylem wstrzasniety. -Musze sie zobaczyc z Guretem, porozmawiac z nim. Musi istniec sposob, aby zmienic to, co sie stalo... musi istniec! -Istnieje - skinela glowa, gdy na nia spojrzalem. Prawie nie widzialem jej twarzy rysujacej sie jasniejsza plama na tle otaczajacych nas ciemnych namiotow. W glosie brzmialo jednak przekonanie. - Dzisiaj po poludniu Terlys powiedziala, ze jezeli kandydat nie przyjmie wyboru, dokonuje sie nastepnego w analogiczny sposob. -Ale? - zapytalem, gdyz w jej tonie wyczytalem takze kare za taka decyzje. -Taka decyzja jest uwazana za wielki wstyd. Jezeli tak zrobi, na dlugi czas odsuna sie od niego wszyscy ludzie. -Jest to lepsze niz sluzba u Nidu, nie podoba mi sie ta kobieta. Zaczarowala losowanie! - Bylem pewny, ze sie nie myle. -Masz racje. Jutro porozmawiamy z Jonka i chlopcem. -Dobrze. W glowie zaczal powstawac pomysl, byl tuz na wyciagniecie reki... ziewnalem nagle, czujac, jak ogarnia mnie zmeczenie, ciezkie niczym pancerz po bitwie. Jutro...jutro znowu bede umial jasno myslec. Po wejsciu do namiotu natychmiast polozylem sie na poslaniu. Musialem przysnac, ale obudzilem sie, gdy obok polozyla sie Joisan. Musnalem jej policzek oswietlony blaskiem ksiezyca, tak jak wczesniej ona dotknela mojego. -Ciesze sie, ze jestem w domu, Joisan, brakowalo mi ciebie... tak bardzo. Jak zawsze moje slowa brzmialy niezdarnie. Dlaczego nie moglem przy mojej pani mowic slodkich slowek, jakich uzywali inni mezowie? Tylko kilka razy udalo mi sie pomyslec - a jeszcze mniej powiedziec: "Kocham cie!" Zawsze wydawalo mi sie, ze gdy przyznaje sie do jakiegos uczucia do kogos innego - do Riwala, Jaga, mego ojca - ta osoba znika z mojego zycia tak nieodwolalnie, jak gdyby moje slowa od razu ja skazywaly... -Myslalam o tobie kazdego dnia, w kazdej godzinie - uslyszalem jej miekki szept. - Prosilam Gunnore, aby pozwolila ci wrocic do mnie i Bursztynowa Pani wysluchala mojej prosby. Dziekuje jej za to ze wszystkich moich sil. Nad nami, przez rozchylone plotno, zagladal blyszczacy ksiezyc w trzeciej kwadrze. W jego blasku widzialem jej twarz, ciemne rozsypane wlosy, sznurowanie nocnej koszuli. Byla pelna cieni, ktore pozwalaly ja jeszcze lepiej ujrzec. Nadawaly zycia lekkiemu zaglebieniu jej policzkow, uwidacznialy pelne piersi rysujace sie pod koszula... ich pelnosc wydawala mi sie nowa, podniecajaca... Drzaca dlonia dotknalem znowu jej policzka i zaczalem szukac wlasciwych slow. -Moze to wlasnie Pani Plonow pomogla mi w rzece i przy studni. Joisan, powiedzialas, ze i tobie przytrafily sie rozne rzeczy podczas mojej nieobecnosci. Co sie dzialo? Przez dluga chwile sie wahala, a potem lagodnie przesunela moja dlon na swoim ramieniu i powiedziala troszke bez tchu. -Zgodzilismy sie przeciez, moj panie, dzisiaj zadnych klopotow z zewnetrznego swiata. Dzisiaj nalezy tylko do nas. -Ale... -Tylko my dwoje dzisiaj w nocy. Nie Guret ani Nidu, ani... nikt inny... Na ustach poczulem jej miekkie wargi, lagodne w swojej obietnicy, ktora nie pozwalala na zadne argumenty czy mysli... pozostawialy tylko miejsce na pieszczoty, na uczucia... Po pewnym czasie zasnalem snem tak glebokim, jak gdybym lezal zakopany pod gora, jaka stalo sie moje ciezkie, spiace cialo. Nie snilem, ale czulem, jak cos sie podkrada podstepne, a jednak znajome, bierze mnie w posiadanie... To bylo niczym bol glowy po zbyt duzej ilosci wina lub rana, tepy bol, jaki sie odczuwa nawet podczas snu, chociaz spiacy jest zbyt zmeczony, aby obudzic sie i w pelni poczuc owa niewygode... Poczulem na twarzy cieple promienie slonca, ktore calkowicie mnie rozbudzily. Lezalem obok mojego poslania, w dloni trzymalem na wpol wyciagniety z pochwy miecz, pod palcami czulem jego wygladzona przez czas i uzywanie rekojesc. Jeknalem, nie mogac sie powstrzymac. Rozpoznalem bowiem wielkosc istniejacego we mnie bolu. Dlaczego teraz? Dlaczego? W ustach poczulem suchy smak goryczy. Cialo bylo ospale, ale owa sila pedzila mnie, tak jak za pomoca sily woli mozna gnac potykajacego sie konia. Wstalem caly sztywny i udreczony, zaczalem szukac spodni i pancerza. Joisan spala nadal. Musialem sie zmusic, aby dotknac jej ramienia i obudzic ja. Musialem walczyc z ta sila, chocby wezwanie bylo nie wiadomo jak wielkie, nie moglem zostawic Joisan. Nie chcialem! Powiedziala cos sennie, a potem widzac mnie ubranego usiadla, ze zdumienia otwierajac szeroko oczy. Zanim cokolwiek powiedzialem, zobaczylem, jak w miejsce zdumienia pojawia sie zrozumienie. Zrozumienie... i przerazenie. -Kerovanie, nie! - Wyciagnela do mnie reke i szybko zaczela sciagac koszule. - Nie, moj panie, nie, to nie moze byc... -Pospiesz sie, Joisan. - Trudno mi bylo pozostac, a jeszcze trudniej cokolwiek powiedziec sztywnymi wargami. - Nie wiem, jak dlugo uda mi sie przetrzymac wezwanie. -Wielka Matko, wspomoz nas! - Glos jej sie zalamal, ale szybko opanowala sie i zaczela szukac swoich podroznych rzeczy. Uslyszalem jej ciche pytanie. -Kiedy poczules wezwanie? Czy jest takie samo, jak poprzednim razem? -Mocniejsze - zacisnalem zeby, cale cialo drzalo, oddychalem szybko czujac, jak ostro przyciaga mnie wezwanie - tym razem wolanie z gor bylo fizycznym bolem, cierpieniem tak wielkim, ze na moim czole pojawil sie pot i powoli zaczal splywac do oczu. -Moze jeszcze raz wezwac duchy opiekuncze, znowu sprobowac sie uchylic... Nie. Nie moglem powiedziec nic ponad to jedno slowo, ale staralem sie w nim przekazac cale swoje postanowienie. Dotknela mojego ramienia, nawiazujac ze mna kontakt telepatyczny. Z trudnoscia zaczalem ksztaltowac mysli. "Nie bede juz uciekal, Joisan. Skonczylem z uciekaniem. Nie mozna wiecznie uciekac! Jestem mezczyzna, a nie czyms, co sie wabi i tropi, tak jak mysliwy poluje na zwierzyne. ... musze przed tym stanac. Nie bede wiecej uciekal". Rozdzial 7 - Joisan Najblizszym moim towarzyszem stal sie strach. Daleko przede mna widzialam Kerovana. Jego twarz, podobnie jak dzisiejszego ranka, byla skierowana na polnocny wschod. Nie patrzyl za siebie.Westchnelam, czujac glod. Wkrotce bede musiala go zawolac i poprosic o odpoczynek i posilek. Gdyby chodzilo tylko o mnie, moglabym wedrowac do momentu calkowitego wyczerpania, a nawet dalej, ale nie teraz. Moje dziecko - nasze dziecko, poprawilam siebie srogo - powodowalo, ze powinnam bardziej o siebie dbac. Zadrzalam, myslac o minionym poranku, mimo ze slonce dawno juz przewedrowalo na popoludniowa strone nieba. Poglaskalam szyje mojej klaczy i przygryzlam usta. Nie bede - nie bede plakala. Kiedy szlismy przez obozowisko, wokol nas zaczeli sie gromadzic Kiogowie. Bylismy gotowi do wyruszenia, na plecach zawiesilismy podrozne worki. Pierwsza zaczepila nas Jonka. -Cera Joisan, co sie dzieje? Dlaczego odchodzicie? - Zaciety wyraz twarzy mojego pana ostrzegal przed dalszym wypytywaniem. -Musimy, Jonko. - Ze zdziwieniem zobaczylam, ze Kerovan skinal glowa. Zazwyczaj mowienie, a nawet rozumienie znajdowalo sie poza jego kontrola - tak wielkie sily mialy go w swojej Mocy. Dziekujemy za cala wasza goscinnosc. Nigdy was nie zapomnimy. Przerwalam, kontrolujac moj glos. - Blogoslawienstwo Gunnory niech splynie na was wszystkich. - Narysowalam w powietrzu znak, ktory przyjal delikatnie jasniejacy ksztalt - jakas wewnetrzna czastka zanotowala zaskoczenie Nidu, poczulam gorzka satysfakcje, ze Szamanka tak bardzo nie docenila mojej Mocy. -Nasze podziekowania naleza sie tobie, Cera Joisan. I twojemu panu. Kerovan odwrocil sie, wydawal sie kukielka na sznurkach poruszana przez bawiace sie dzieci. Patrzyl na polnocno-wschodni horyzont. Jonka zmruzyla oczy. -Widze, ze sie dosyc spieszycie, lady. Jezeli zaczekacie chwile, dam cos, co przyda sie w dalszej podrozy. Czy zatrzymacie sie? Wzielam za ramie mojego pana i zatrzymalam tam, gdzie stal, chociaz staralam sie, aby na zewnatrz wygladalo to na czule dotkniecie. -Oczywiscie, Jonko. Jonka rzeczywiscie szybko wrocila. Chwile pozniej zostalismy obdzieleni porcjami chleba podroznego i wedzonego miesa, ktore pozostalo z wczorajszej uczty - jak to bylo dawno temu! Naklonilam Kerovana, zeby cos przelknal, napil sie troche soku z owocow, zmusilam tez do tego sama siebie. Nagle poczulam, ze ktos ciagnie mnie za worek podrozny, odwrocilam sie i zobaczylam, jak Valona wrzuca do niego duze zawiniatko. -Jedzenie na droge. Cera Joisan. Bedzie mi ciebie brakowalo. Dotknelam delikatnych ciemnych wlosow dziewczynki, prawie nie moglam pohamowac lkania, ktore mnie dlawilo. -Dziekuje ci, kochane serduszko. Mnie takze bedzie ciebie brakowalo. Przez chwile ukryla twarz w mojej kurtce, a potem zniknela. Wyprostowalam sie i zobaczylam przed soba Terlys, obok stal jej maz Rigon. Terlys trzymala za uzde piekna kasztanowa klacz. Spojrzalam na nia zastanawiajac sie, czy znajde slowa, ktorymi mam ja pozegnac. Terlys podeszla i wcisnela mi wodze w reke. -Nazywa sie Arren. Najodwazniejsza z calego stada. Ma takze najpewniejszy krok. Spojrzalam na konia, dotknelam delikatnie zarysowanej glowy. Szukalam slow. -Terlys... dziekuje, ale nie moge przyjac... -Mozesz. - Skrzyzowala opalone rece na duzych piersiach i stanowczo skinela glowa. - Ludzie Kioga nigdy nie sprzedaja swoich koni, jak dobrze o tym wiesz, ale dajemy je tym, ktorzy sa tego warci. Wiem, ze nie bylo czasu na formalny Wybor, ale Wielka Matka zrozumie. Uratowalas zycie mojemu synowi... czy moge zrobic cos mniej waznego, gdy jestes w potrzebie? Przez dluga chwile patrzylam na nia, a potem objelam, szepczac niewyrazne slowa podziekowania. Jej ramiona zacisnely sie opiekunczo, a szept byl przeznaczony tylko dla mnie: -Blogoslawienstwo Wielkiej Matki niech bedzie z toba, Joisan, i z dzieckiem, ktore w sobie nosisz. Wroc, jezeli bedziesz mogla... -Wroce... - mocno zlapalam sie wodzow Arren, jak gdyby tylko one byly realne w moim otoczeniu. -Cera Joisan! - Odwrocilam sie i zobaczylam Gureta prowadzacego drugiego konia, Nekie, wierzchowca, ktory niosl mego pana podczas wyprawy. Za nim stali Obred i Jonka. Pociagnelam za rekaw Kerovana, ktory wolno i niechetnie odwrocil sie od przyciagajacych go gor. Dluga chwile nie mogl zobaczyc stojacego przed nim mlodego mezczyzny. Guret czekal cierpliwie, w jego ciemnych oczach widac bylo niepokoj. Glos mojego pana brzmial nisko i glucho z wysilku. Slowa byly skierowane tylko do chlopca. -Guret... musze odejsc i odpowiedziec na... wezwanie. Przepraszam, nie moge... - wzial gleboki oddech. - Nidu chce ciebie zniszczyc, jestem tego pewien... -Milordzie, nie. Wiem o tym. - Chlopiec mowil rownie cicho jak Kerovan. -Odmow jej, Guret. - Glos Kerovana byl tak cichy, ze prawie go nie slyszalam. - Jestes wystarczajaco silny... powiedz jej "nie". Nie pozwol, aby ktos zmienil twoje zdanie. Do przodu wysunela sie Jonka. -Lordzie Kerovan, przyjmij Nekie w prezencie ode mnie. Obred powiedzial mi, ze dobrze wam bylo razem, a jezeli napotkasz niebezpieczenstwo, bedzie ci potrzebny dobry rumak. Przyjmij ja wraz z przyrzeczeniem ludu Kioga, ze zawsze bedzie w naszych namiotach miejsce dla ciebie i twojej pani. -Dziekuje, Jonko. - Palce Kerovana zacisnely sie konwulsyjnie na wodzach Nekii. Nic juz nie mowiac dosiadl klaczy. Guret przytrzymal Arren, na ktora takze pospiesznie wsiadlam. -Dziekuje, Jonko... dziekuje... - Moje slowa pofrunely w wiosennym wietrze, odpowiedzialy na nie gorace niczym pelnia lata pozegnania przyjaciol. Odjechalismy. Wrocilam do rzeczywistosci i poruszylam sie w siodle, chcac pobudzic Arren do szybszego kroku. Kasztanka nie byla przyzwyczajona do dalekich wypraw, jakie odbyla Nekia podczas wielomilowej wedrowki. Zaczela zwalniac. Zastrzygla uszami i wydluzyla krok, starajac sie zrownac z gniada klacza. -Kerovan! - Nie odwrocil sie na moje wolanie. To mnie przerazilo. Czy byl tak daleko, ze nie moglam go dosiegnac? Skoncentrowalam sie i zawolalam nie tylko glosno, ale i sila umyslu. - Kerovan! Tym razem zatrzymal sie i obejrzal na mnie. - Moj panie, musimy odpoczac, Arren jest zmeczona! - I ja tez, pomyslalam, patrzac, jak ponownie odwraca sie w kierunku polnocnego wschodu. Ku memu zdziwieniu zatrzymal sie jednak, zsiadl z Nekii i zaczekal na mnie. W milczeniu podzielilismy sie jedzeniem i paroma lykami wody z buklaka, tymczasem konie pasly sie na gestej trawie. Poczulam, ze jestem spiaca... oprzytomnialam i spojrzalam z przestrachem na mego pana. Gdybym pozwolila sobie na zasniecie, czy po przebudzeniu nie okazaloby sie, ze Kerovan odjechal? Podjelam szybka decyzje. Przeszukalam torbe przy siodle i wyjelam z niej mocny surowy rzemien. -Kerovanie, daj mi swoja reke. Wolno, tak bardzo wolno jego wzrok oderwal sie od horyzontu, za ktorym lezaly wzywajace go dalekie gory. Spojrzal na mnie pytajaco. Zlapalam go za reke i pociagnelam tak, ze calkowicie odwrocil sie do mnie. Nie wypuszczajac go z uscisku, przelozylam rzemien przez bransolete, ktora mial na nadgarstku, a potem owinelam dwukrotnie wokol jego reki. -Oddaj mi swoj noz, Kerovanie. -Dlaczego? Mowienie sprawialo mu trudnosc, tak silne bylo bowiem teraz wezwanie. Patrzylam, jak zawahal sie, potem zmarszczyl czolo, a na koniec pokrecil glowa, jak gdyby juz zapomnial, o co go poprosilam. Z najwieksza cierpliwoscia, na jaka moglam sie tylko zdobyc, przysunelam sie blizej, tak ze stalismy przed soba. Palcami wyczulam noz mysliwski za pasem. Wzielam za ostrze i wyciagnelam z pochwy, wkladajac do kieszeni mojego plaszcza. -A teraz miecz, Kerovanie. Wyrzuc go tam - przez przypadek pokazalam na kolczaste zarosla. -Joisan... - Jego palce drzaly, przyszlam mu wiec z pomoca. Potem przywiazalam drugi koniec rzemienia do mojego nadgarstka, pozostawiajac miedzy nami odleglosc nie wieksza niz na jedna dlon. -Juz dobrze, moj panie. Gdybys chcial sie ode mnie uwolnic, musialbys to przegryzc... a to, jak mi sie wydaje, nie uda ci sie bez obudzenia mnie. Musze sie przespac, Kerovanie. Zmeczona kleknelam i pociagnelam go za soba, a potem polozylam sie na ziemi i oparlam glowe na siodle. Jego mocna i ciepla dlon wsunela sie w moja. Glos brzmial bardziej pewnie i gleboko, zupelnie, jak gdyby udalo mu sie stworzyc szczeline w otaczajacym go oczarowaniu. -Nie zostawilbym cie, Joisan. -Wiem - odpowiedzialam, ale moje slowa byly klamstwem, rosl bowiem we mnie strach, ze moze byc inaczej. - Ale wydaje mi sie, ze w ten sposob bede spokojniej odpoczywala. Spalam jeszcze wtedy, gdy na zachodzie powoli kladlo sie slonce. Ale w moim snie nie bylo zachodu... Nie, to byla noc. Ponownie bylam ta Inna, ta, ktora od tak dawna przebywala w moich snach... Ponownie chodzilam w cienistych granicach moich ukochanych lasow porastajacych doline, czulam nocny wiatr na policzku, jego powiew w gestej czuprynie na glowie, ktora nie calkiem byla wlosami... Wszystkie moje zmysly byly dokladnie zharmonizowane z otoczeniem - i bylam zaklopotana. Ktos cos zmienil w delikatnym mechanizmie przyrody, w cialach zwierzat i roslin zamieszkujacych ten las bylo cos skrzywionego. Powinna zaczac sie jesien, brzemienna owocami i nowym zyciem, ktore mialo sie narodzic na wiosne. Ale tutaj tak sie nie dzialo. Cos dotknelo wszystkiego, co tutaj zylo, a byla to Sila spoza naturalnych praw. Sila, ktora przeszkodzila rytmom Tego, Co Musi Byc... Wyciagnelam reke (w blasku ksiezyca delikatne piora na moich ramionach byly prawie niewidoczne) i poglaskalam kore, dotknelam liscia. -Co sie stalo? - wyszeptalam, starajac sie wytropic powod zla ze wszystkich moich sil. Czas! To czas byl nie w porzadku. Czas zostal zatrzymany nie raz, ale wiele razy, tylko na sekunde, nie wiecej. Jednak takie przerwy wystarczyly, zeby rozregulowac wewnetrzny zegar roslin i zwierzat. Sekundy byly wstrzymywane, a potem ponownie biegly naprzod... Kto mogl to sprawic? Zadalam sobie pytanie. Kto spowodowal zlo, ktore bylo tylko wynikiem demonstrowania wlasnej Sily? Skoncentrowalam sie, wzywajac Neave ze Swiatyni, te, ktora rzadzi kolejnoscia cyklow zycia, zwiazkami roslin z ziemia, matki z synem lub corka. Zazadalam odpowiedzi i zaraz ja otrzymalam, W umysle pojawil sie ostry obraz, zadrzalam, jak gdyby bylo to uderzenie - rozpoznalam bowiem Malerona! Jego waska twarz, ostra brode, szerokie czolo, czarne wlosy, twarz, w ktorej jarzyly sie ciemne i twarde niczym onyksy oczy...Maleron, na ktorego posiadlosciach znajdowal sie ten las, ta dolina i otaczajace ja gory...Maleron, ktory przez ostami rok coraz bardziej odsuwal sie od obowiazkow rzadzenia, zamykajac sie w czelusciach wiezy i tylko z rzadka pojawiajac na zewnatrz. Byl w takich chwilach calkowicie pozbawiony Sily, otaczala go aura czarow, o wiele bardziej silna niz nadana mu dziedzicznie aura wladzy...Maleron, ktorego kochalam kiedys jako najblizsza osobe...Maleron - moj brat. Wstrzasnelo mna lkanie i poczulam bol zdrady... Bylismy urodzeni z innych matek (przez chwile ujrzalam piekna nieludzka twarz), ale prawie nie pamietalam ani jej, ani mojego ludzkiego ojca. Moje wczesne dziecinstwo bylo jednak pelne milosci, ciepla i laskawosci przyrodniego brata, ktory tak wczesnie odziedziczyl tron. W porownaniu ze mna byl jednak doroslym mezczyzna. -Maleron... - poruszylam ustami i uslyszalam cichy zduszony glos. Wokol mnie delikatnie szumial las. Staralam sie utrzymac lacznosc - musze wiedziec. Ale wszystko zniknelo. Obudzilam sie, w oczach mialam lzy. Usiadlam, budzac tym samym Kerovana. Patrzyl na mnie uwaznie i cieplo. Szybko sie odwrocilam, rozwiazalam mieszek przy pasku i wyciagnelam noz, a potem przecielam laczace nas wiezy. Kerovan mial wystarczajaco duzo zmartwien, aby jeszcze go obciazac moim "snem". Przygryzlam warge, starajac sie uspokoic, ten sen... pelen udreczenia wywolanego odkryciem... zdrady... nadal wydawal sie realny. Imiona... znajomosc Prawdziwych imion byla kluczem do czarow. W moim snie bylo teraz imie Malerona. Kim - lub czym byl? Czy nadal istnial? Czyjego niefrasobliwe wtracanie sie w prawa natury spowodowalo nieodwracalne zlo w tamtej dolinie, ktora nadal moglam zobaczyc pod zamknietymi powiekami? Pytania... tylko pytania, zadnych mozliwych odpowiedzi - o ile nie pojawia sie w przyszlych snach. Znowu sie zastanowilam, skad przychodzily te przeslania. Musial istniec powod, dla ktorego to wszystko mi sie przytrafilo... -Czy odpoczelas, Joisan? - Kerovan wyciagnal do mnie reke i bez zadnego wysilku podciagnal mnie na nogi. Zniknela juz obawa o mnie -jego wzrok ponownie byl zwrocony w strone gor. -Wystarczajaco. - Odpowiedzialam tak, jak tego oczekiwal. Strach tkwil we mnie nadal niczym duszacy ciezar. - Jedzmy juz. Rzeczywiscie pojechalismy dalej, nie zatrzymalismy sie nawet wtedy, gdy slonce zaszlo. Zmienil sie krajobraz, plaski teren byl teraz pofalowany, a w miare jak zblizalismy sie do gorskiej krainy, pojawily sie liczne pagorki. Zbocza wzniesien byly porosniete drzewami o lisciach w nieprawdopodobnym kolorze poznowiosennej zieleni. Wokol nas lezaly skaly i rumowiska. Puscilam wodze i pozwolilam Arren zanurzyc chrapy w wartko plynacym strumieniu. Jego chlod czulam nawet nie zsiadajac z grzbietu konia. Gory zblizaly sie coraz bardziej. W czerwonym blasku zachodzacego slonca popatrzylam na zachod. W tym kierunku znajdowalo sie Anakue. Z tesknota pomyslalam o goracym posilku, cieplym lozku na poddaszu u Zwyie... o rzeczach, ktore do dzisiejszego ranka ponownie nauczylam sie przyjmowac jako cos oczywistego. Westchnelam i pognalam klacz naprzod, wolajac na Kerovana, zeby zaczekal. Zatrzymalismy sie na nocleg dopiero wtedy, gdy powiedzialam, ze Arren jest znowu zmeczona. Nekia wydawala sie nigdy nie meczyc, podobnie jak Kerovan. Szla pomiedzy skalami i krzakami w ciemnosciach, ktore jej nie przeszkadzaly. Przypomnialam sobie slowa Obreda: "Nekia" to "nocne oczy" w jezyku Kiogow. Zatrzymalismy sie, zjedlismy w milczeniu. Slychac bylo tylko plusk strumienia, ktory splywal z pobliskiego zbocza, i chrupanie karmy przez nasze konie. Czulam przenikliwy chlod. Wyciagnelam z worka szal i otulilam sie nim dokladnie. Kerovan rozlozyl poslania. Nie palilismy ogniska, bezpieczniejsze wydawalo sie nam swiatlo ksiezyca. Pomyslalam o ostatniej nocy, jaka spedzilismy na wedrowce, przypomnialam sobie owo jarzace sie okropienstwo, ktore splywalo po zboczu w kierunku naszego obozowiska. Z jakiegos powodu, myslac o owej rzeczy, ponownie poczulam dotkniecie tej Drugiej. Zamknelam oczy i "zobaczylam" postrzepione skaly gorskiego zbocza, szary kamien wiezy. Wiezy, ktora stala niczym straznica pomiedzy Ziemiami Spustoszonymi i Kraina Arvonu... Wieza Malerona, to musi byc to. Jaka nosila nazwe? Nazwy... Skoncentrowalam sie na nich i wylaczylam z otoczenia. W ten sposob bylam otwarta na wszelkie informacje od tej Drugiej. Po dlugiej chwili moje usta wyszeptaly nazwe Car Re Dogan... Silna warownia. To z pewnoscia siedziba wladcy. Ale zaraz potem przyszla refleksja. Nigdy nie slyszalam o takiej wiezy ani o zadnym wladcy imieniem Maleron. Przez te trzy lata moj pan i ja wedrowalismy przez te kraine i nigdy o nich nie slyszelismy. Moja wizja musi wiec pochodzic z przeszlosci... Westchnelam i przeciagnelam zmeczone cialo, bylam zbyt wyczerpana, aby dalej sie zastanawiac. Dalsze wyjasnienia musza sie pojawic w przeslaniach od mojej Drugiej osobowosci - wierzylam, ze jeszcze nie zakonczyla swojej opowiesci. Zdjelam buty, ponownie wyciagnelam kawalek rzemienia i bez slowa zawiazalam go na przegubie mego pana. Zgodzil sie w milczeniu i razem sie polozylismy. Pomimo pelni ksiezyca nadal widac bylo gwiazdy. Patrzylam na nie mimo zmeczenia. Wolno podnioslam reke i polozylam ja na brzuchu. Nie czulam jeszcze zadnego ruchu - ale wkrotce, wkrotce. W umysle echem odbily sie natarczywe slowa: Moj panie, nosze w sobie twoje dziecko. To brzmialo zbyt formalnie. Kerovanie, bedziemy mieli dziecko. Prosze, okaz swa radosc... Za duzo bylo w tym prosby. On bedzie sie cieszyl, powiedzialam sobie, ale pojawilo sie zwatpienie. Jego twarz skrzywiona w grymasie i zamknieta przed uczuciami, gdy patrzyl na Ennie, ktora trzymalam w ramionach... dlaczego? Czy kiedykolwiek myslales, ze bedziemy mieli dzieci, moj panie? Jakie to glupie. Takie pytanie juz nie istnialo, glupio byloby w ten sposob sformulowac slowa... Z zamyslenia wyrwalo mnie ciche chrapanie. Odwrocilam sie i spojrzalam na jego twarz, mial zamkniete oczy i widac bylo, ze jest bardzo zmeczony. Wyczerpanie okazalo sie ostatecznie silniejsze od wolania z gor. Usmiechnelam sie krzywo. Mala mialam teraz nadzieje na obudzenie go i powiadomienie o nowinie -jak gdyby w odpowiedzi uslyszalam glosniejsze chrapniecie. Zasnelam takze. Ksiezyc juz prawie zachodzil, gdy obudzilo mnie stukniecie konskiego kopyta o kamien. Konie? Ostroznie odwrocilam glowe i zobaczylam ciemny ksztalt Arren i bialo nakrapiany cien Nekii. Zwierzeta staly z opuszczonymi glowami, najwyrazniej drzemaly. Dzwiek dobiegi mnie ponownie. Ktos zjezdzal z gory. Mocno szarpnelam Kerovana za ramie. -Moj panie! Obudz sie! - powiedzialam cicho, ale tak naglaco, ze obudzil sie natychmiast. -Joisan? -Ktos nadjezdza. Poczulam, jak czegos za mna szuka, a potem nastapilo zimne dotkniecie znalezionego noza, gdy przecinal rzemien. Jednym ruchem stanal na rownych nogach z nozem w dloni. Pospiesznie wyciagnelam wlasna bron z pochwy, a potem zmienilam zdanie i za miast tego polozylam dlon na rekojesci miecza. Na wpol wyciagniete ostrze zablyslo blekitnie w swietle ksiezyca. Kon zatrzymal sie. Uslyszalam, jak ktos zsiada - brzek pustego strzemienia - a potem kroki. Czy to Nidu? - zastanowilam sie ze strachem. Czy az tak bardzo mnie nienawidzi? Ktos zwolnil, zawahal sie, a potem zatrzymal. Stojacy obok mnie Kerovan napial wszystkie miesnie, byl przygotowany do skoku... -Milordzie! Juz przedtem slyszalam ten glos! Wciagnelam ostro powietrze, a potem uslyszalam zdumiony glos Kerovana: -Guret? Co... Wstalam szybko i siegnelam do worka. Wydobylam z niego krzesiwo. Uderzylam raz, a potem drugi, w koncu zapalilam knot od swiecy. Malenki plomien kolysal sie w nocnym podmuchu wiatru. Przed nami rzeczywiscie stal Guret. Mruzyl oczy przed niespodziewanie zapalonym zoltym plomieniem. -Cera Joisan, przepraszam, ze was przestraszylem. Jade za wami od samego rana. Musialem z wami pojechac. Spojrzalam na mego pana, usilujac odczytac, jaka reakcje wywolaly slowa mlodego mezczyzny. Nagle zrozumialam, ze ponownie nie byl w stanie kontrolowac swoich slow. Odwrocil sie niczym poszukujaca polnocy igla magnesu. Wyciagnelam reke, aby go zatrzymac obok siebie. Westchnelam i spojrzalam na Gureta. -A co z Nidu? Spojrzal szybko na Kerovana, a potem odpowiedzial tylko do mnie: -Nie wiem. Cera. Odjechalem z obozu nie widzac jej, kazalem mojej matce i ojcu powiedziec Nidu i Radzie, ze odmawiam wyboru. -Czy byli na ciebie zli? Jego oswietlona swiatlem swiecy twarz znajdowala sie w polcieniu. Mimo to dostrzeglam, jak zdecydowanie pokrecil ciemna glowa. -Nie, powiedzialem im, ze Kerovan uratowal cala wyprawe zwiadowcza i mnie tam przy studni, a potem Nita opowiedziala, jak nie zwazajac na wlasne bezpieczenstwo uratowal ja z rzeki. Wyjasnilem, ze zlozylem mu przysiege wasala i jak odmowil mi, przyjmujac jedynie przysiege przyjazni. Zgodzili sie ze mna, ze nawet jezeli nie jestem formalnie zwiazany przysiega wasala, to i tak mam dlug wdziecznosci, a Kiogowie zawsze splacaja swoje dlugi. Twoj pan podaza... gdzie? Potrzasnelam smutno glowa. -Nie wiem. Nie czuje tutaj znaku Cienia, ale to o niczym nie swiadczy. -Niewazne, co sie zdarzy, bede mu sluzyl jako ochrona. Nie moglem nic innego zrobic, musialem za nim pojechac. Westchnelam zmeczona. Swit byl juz bliski. -Dziekuje ci, Gurecie. Dobrze jest miec takiego przyjaciela, gdy stoi sie przed niewiadomym przeznaczeniem. Musze jeszcze zasnac, jezeli bede mogla. Czy mozesz stanac na warcie i pilnowac, zeby nagle nie odjechal? -Dobrze. Wdzieczna, ze moge sie odprezyc chociaz na pare chwil, polozylam sie na poslaniu. Ledwie zamknelam oczy, juz znalazlam sie w swiecie tej Drugiej. Przede mna wznosil sie Car Re Dogan, jego wysokie wieze zwiekszaly jeszcze glebokosc przyprawiajacej o zawrot glowy przepasci, jaka sie otwierala przed moimi stopami. Szlam jednak szybko, gardzac otwarta droga po drugiej stronie gory, pewnymi ruchami wspinalam sie waska sciezka. Skala pod moimi waskimi, prawie szponiastymi stopami byla twarda i budzila zaufanie. Kontrastowalo to z moimi wlasnymi odczuciami. Jak Maleron mogl tak postapic? Czy nie wiedzial, ze przez zatrzymanie stalego postepu czasu otworzyl wrota dla choroby i Cienia? Ani Neave, ani Gunnora Bursztynowa Pani nie patrzyly przyjaznie na tych, ktorzy zaklocali Porzadek Rzeczy Takich, Jakie Musza Byc. Lkalam czesciowo z wysilku wywolanego wspinaczka, ale glownie z trwogi. Wciagnelam cialo na ostra skalna polke na szczycie gory. Nie pozwolilam sobie na odpoczynek, tylko pobieglam w kierunku masywnych wrot bedacych posterunkiem wartowniczym Car Re Dogan. Prawie nie zauwazylam stojacych tam wojownikow, ich cienie kladly sie na scianach rysunkiem wyolbrzymionym przez pelgajace swiatlo luczyw, gdy odsuneli sie, aby mnie przepuscic. Wzrok mialam utkwiony w zaslonietym draperia portalu, za ktorym znajdowala sie Sala Audiencyjna. Uslyszalam glos Malerona: -Natychmiast wyslij poslanca. Wypusc jednego z jastrzebi z wiadomoscia, aby dano mu swiezego wierzchowca, gdy przybedzie do Sali Rady. Ma powrocic z odpowiedzia od Siedmiu Lordow tak szybko, jak tylko potrafi. -Bedzie tak, jak powiedziales, margrabio. W momencie, kiedy doszlam do ciezkiej aksamitnej portiery zakrywajacej wejscie, przemowil znowu. -Gdzie jest moja siostra? -Nie widzialem dzisiaj lady Sylvyi. Musi byc... Ciezki ciemnoczerwony aksamit wygladal na mojej dloni jak struga wina, wsunelam najpierw ramie, a potem cale cialo. -Jestem tutaj, Maleronie. Zmarszczyl sie na taki brak ceremonii, ale powstrzymal uwagi w obecnosci sluzacego. -Usiadz, siostro. - Jego oczy patrzyly uwaznie na moje rozwiane ubranie. - Mozesz odejsc, Bem - roztargnionym gestem odeslal sluge. Gdy zostalismy sami, wskazal mi krzeslo po swojej prawej rece. -Zezwolilem ci na siedzenie, Sylvyo. Aura Mocy byla prawie namacalna, widzialam, jak blyszczy wokol jego ciala przy kazdym ruchu. Od dawna wiedzialam, ze jest Adeptem, ale teraz, gdy poznalam prawde, otaczajaca go delikatna poswiata wydawala sie matowa, bez polysku... ciemniejsza - i chyba o wiele silniejsza. Stwierdzilam, ze cala drze. -Maleronie, dlaczego? Sprawiles bol, prawdopodobnie zniszczyles doline. Dlaczego? - Wstrzymalam oddech i patrzylam na jego zmieniajaca sie twarz. -Joisan! - Ktos szarpnal mna mocno, tak ze zsunelam sie z poslania zaplatana w otulajace mnie koce. Nade mna kleczal Guret, wyraznie przestraszony. - Obudz sie, Cera! Obudz! Dotknelam dlonia czola. Ta inna rzeczywistosc, rzeczywistosc Sylvyi, nadal trzymala mnie w swojej niewoli. - Co - moj glos zabrzmial ochryple, a jednak Guret wiedzial, o co chodzi. -Cos ci sie snilo, Cera. Jeczalas i rzucalas sie, glosno wykrzykiwalas dziwne imiona. Probowalem cie obudzic, ale nie moglem! -Kerovan? - Usiadlam rozgladajac sie wokol, nadal bylam pod wplywem przeslania. Tak dziwnie bylo patrzec teraz na wiosenne, jasnozielone wzgorza, falujacy teren, gdy przed kilkoma minutami znajdowalam sie wewnatrz starej, kamiennej i cienistej wiezy. -Poi konie. Pospiesz sie i zjedz. Cera. Nie wydaje mi sie, zeby dlugo czekal po ich osiodlaniu. Pospiesznie wlozylam dlugie buty, a potem szybko zaplotlam i upielam wlosy. Strzepnelam haftowana lniana koszule i przypielam do pasa noz oraz miecz. Zanim zdolalam spryskac twarz woda, Guret z wlasnej woli spakowal moje poslanie. Wszystkie jego czyny wskazywaly, ze znajdowal sie pod wrazeniem pospiechu, w jakim moj pan chcial opuscic oboz. Zachowywali sie, jak gdyby na widnokregu wlasnie pojawil sie nieprzyjaciel. Stukot kopyt o skale oznajmil powrot koni. Kerovan pospiesznie osiodlal nasze wierzchowce, podczas gdy Guret, po wmuszeniu we mnie jednego kawalka chleba podroznego, zajal sie wlasnym ogierem. Jedzac nadal chleb, wsiadlam na Arren, przygotowalam sie na jeszcze jeden meczacy dzien podrozy. Gdzie nas zastanie noc? Zdecydowanie odrzucilam takie mysli, nie chcialam tracic niepotrzebnej energii - z powodu mego pana, a takze z powodu Sylvyi - mojej Drugiej ze snu. W miare jak jechalismy, lancuchy pagorkow wydluzaly sie i stawaly coraz bardziej strome, ich zbocza wznosily sie pod coraz bardziej ostrymi katami. Ze szczytu kazdego ze wzgorz lezace przed nami gory stawaly sie coraz bardziej wyrazne - z zasnutych blekitem szczytow staly sie porosnietymi drzewami pagorkami i wysokimi skalistymi wzniesieniami. Kerovan tego ranka jechal w milczeniu, nic nie mowil, nawet podczas krotkich odpoczynkow, na jakie nam zezwalal - zbyt krotkich odpoczynkow. Nawet kroki Nekii wydawaly sie krotsze niz zazwyczaj . Cokolwiek go przyciagalo - bez wzgledu na to, czy nalezalo do Cienia, czy do Swiatla - ta sila byla tak nieustepliwa, jak plecione przez rybakow z Anakue sieci na ryby. Wydawalo sie, ze prawie nie zauwazal mnie ani Gureta, mimo ze w jego zlotych oczach blyszczal ognik podobny do blysku wody na dnie najglebszej ze studzien. W koncu - gdy po poludniowym odpoczynku ponownie dosiedlismy koni - Guret odezwal sie. -Czy twoj pan mial juz kiedys podobne klopoty? -Zostalismy poslubieni przez topor, gdy bylismy jeszcze dziecmi - odpowiedzialam. - Naprawde jestesmy malzenstwem dopiero od trzech lat. Powiedzial mi, ze od momentu naszego prawdziwego malzenstwa zawsze musial walczyc z tym przyciaganiem - chociaz na poczatku bylo ono o wiele slabsze. -Opowiedzial mi o waszym malzenstwie... o Gryfie, jaki nosilas na piersi, ktory okazal sie prawdziwa istota uwieziona w krysztale. Zdziwilam sie. Wydawalo mi sie, ze Kerovan nikomu nie mowil o wypadkach, jakie przywiodly nas do Krainy Arvonu. Rzeczywiscie, pomyslalam, musi ufac Guretowi, zazwyczaj nie mowi o tym, co jest najblizsze jego sercu - o Gryfie i o nie chcianym dziedzictwie. Popoludnie zastalo nas u stop gor. Staralismy sie omijac wielkie krawedzie skalne, sterczace z miekkiego ciala ziemi niczym nagie kosci. Jechalismy za Kerovanem w kierunku polnocno-wschodnim. Nie bylo juz zadnych popasow - musielismy popedzac konie, aby Kerovan nie zostawil nas za soba. W koncu objechalismy ogromna granitowa skarpe wznoszaca sie wyzej, niz mozna bylo dojrzec, tylko po to, aby zobaczyc, ze rozszczepila sie ona w waskie przejscie. Po obu stronach wejscia stal blekitny kamienny pylon, bedacy blogoslawionym tworem przyrody chroniacym przed wplywami Cienia. Na szczycie kazdego z pylonow znajdowal sie emblemat, ktory juz wczesniej widzialam uskrzydlona kula. Wejscie chronione przez kule - gdyz takie sprawialy wrazenie bylo przesloniete szaroblekitna mgla, nienaturalnie gesta, odcinajaca swiatlo. Zamrugalam oczyma ze zdumienia. Tutaj, gdzie siedzialam na Arren, bylo jasne sloneczne popoludnie, z zachodu padaly sloneczne promienie i zatrzymywaly sie na zaslonie, nie mogac jej przeniknac. Widzialam tylko ociezale zwoje snujacej sie za wejsciem mgly, toczyla sie i pelzala jak waz albo inna zywa istota. Nagle przed nami zauwazylismy przez mgnienie oka jakis ruch, a potem na tle lekko przeswiecajacej, wirujacej mgly zobaczylismy ciemny cien sylwetki Kerovana! Uderzylam pietami Arren i krzyknelam jego imie. Klacz zerwala sie do przodu - za pozno! Zatrzymalam ja przy lewej z kul i zaczekalam na mlodego Kioge. -Gdzie on poszedl? - Guret rozgladal sie wokol. - Objechal skale tuz przed nami, ale teraz nie widze go! Wskazalam na blekitnoszara zaslone. -Poszedl tam, a my musimy isc za nim. Spojrzal z przerazeniem przed siebie, jak gdyby nie widzial znajdujacego sie tuz przed nim wejscia. Ze zdziwieniem spojrzalam na chlopca, a potem na bronione przez mgle wejscie. Moglam zrozumiec, ze bylo ono otoczone czarem, ale w takim razie, dlaczego je widzialam, podczas gdy Guret nie mogl? Szybko wskazalam. -Patrz, nie widzisz? Przed toba jest klebiaca sie sciana z mgly. Na szczerej twarzy mlodego mezczyzny pojawil sie przestrach. -Co mam zobaczyc. Cera? Co ty widzisz? -Sciane z mgly. Moj pan w nia wjechal i zniknal. A co ty widzisz? -Tylko skalna sciane. Cero. Przysiegam na Swieta Konska Skore moich przodkow. To bylo mocne zaklecie. Rzeczywiscie. W jaki sposob mogl Guret wjechac w cos, co dla niego bylo lita skalna sciana? Moc iluzji moze sie okazac niebezpieczna dla tych, ktorzy w nia wierza. Dlaczego jednak ja moglam widziec mgle? Skinelam na chlopca, zeby pozostal na miejscu, zmusilam Arren, by podeszla blizej. Staralam sie zobaczyc cos przez mgle, usilowalam przeniknac ja wzrokiem i mysla. Nie zobaczylam jednak nic, a mysl napotkala tylko pustke, taka sama jak wtedy, gdy usilowalam porozumiec sie z Kerovanem. Stuknelam pieta klacz i wjechalam pomiedzy pylony. Nie bylo zadnej fizycznej bariery, a jednak pochylilam sie, drzac cala, w glowie krecilo mi sie do tego stopnia, ze omal nie spadlam z siodla. Wokol mnie poruszaly sie jakies zjawy - skaly zdawaly sie usmiechac z okrucienstwem i wyciagac do mnie kamienne dlonie, drzewa giely sie i falowaly jak pod wplywem sztormowego wichru - wszystko to widzialam w przesuwajacych sie szybko obrazach, ktore laczyly sie ze soba i chaotycznie splataly w jedna calosc. Zlapalam obiema rekoma za grzywe Arren i gleboko wciagnelam powietrze. Klacz parsknela i odwrocila glowe, patrzac na mnie z prawie ludzka troskliwoscia. Najwyrazniej w swiecie na nia to nie dzialalo. Zamknelam oczy i zaczelam zwalczac czar chroniacy to miejsce. Kerovan byl gdzies przede mna i musialam go dogonic! Po dlugiej chwili ciemnosci poczulam lagodny spokoj usuwajacy przestrach. Polozylam dlon na brzuchu, poczulam, jak cos we mnie tworzy obrone i odwazylam sie otworzyc oczy. Drganie trwalo nadal, ale teraz bylo znacznie mniejsze. Dlaczego? Najwyrazniej mgla nie byla dla mego pana bariera - wjechal z uniesiona glowa, jak gdyby sciezka byla prosta i wolna od przeszkod, a na koncu tej drogi znajdowalo sie to, na co czekal przez cale swoje zycie. Dotykajac mego ciala poczulam, jak zmniejszaja sie zawroty glowy. Czy bylo mozliwe, ze czar broniacy dostepu rozpoznal Kerovana, powital go i pozwolil przejechac? Poniewaz nosilam jego dziecko, moglam to wszystko widziec, chociaz czesc czaru pozostawala nadal nie zmieniona. Spekulacje do niczego nie prowadzily, gdy tak siedzialam, moj pan oddalal sie coraz bardziej. Chcialam przylozyc ostroge do boku Arren i pogalopowac za nim, ale pozostal przeciez Guret. Nie moglam opuscic chlopca stojacego przed czarem, ktorego nie mogl zrozumiec. Zawrocilam i z powrotem pojechalam do wyjscia. Guret siedzial na swoim kasztanowym ogierze. W oczach widac bylo niepokoj. Na moj widok jego twarz zajasniala wyrazem ulgi. -Czy znalazlas go. Cero? -Nie - odpowiedzialam. - Ale przejscie jest dobrze strzezone czarami. Musimy jednak przejsc. Moge troche przeciwstawic sie zawrotom glowy, ale ty musisz zalozyc opaske na oczy. Poprowadze cie. -A co z Vengi? - zapytal, gladzac szyje ogiera. -Arren nic nie czula, mam nadzieje, ze z nim bedzie podobnie. Mozemy tylko sprobowac. Zlapalam wodze ogiera i przeciagnelam je nad jego glowa. Skubnal moja klacz w szyje, a Arren stuiila uszy i kwiknela, odstraszajac go. -To nie bedzie takie latwe - powiedzialam, odpychajac zainteresowany pysk ogiera. Potem podalam Guretowi szalik, ktory wyjelam z worka przy siodle. - Zawiaz tym oczy. Nie rozwiazuj go pod grozba utraty zycia. Zdejmiesz dopiero, kiedy ci na to pozwole. Guret skinal glowa i zaslonil oczy. Zlapalam wodze Arren w jedna dlon, wodze ogiera w druga i skierowalam sie ponownie do wejscia. Gdy wjezdzalismy w mglista zaslone, zamknelam oczy i pozwolilam Arren samej wybierac droge przez jakies dwadziescia krokow, ktore odliczalam z bijacym sercem. W koncu otworzylam oczy i przygotowalam sie na te trudna do opanowania dezorientacje. Nic sie nie zmienilo, wiec ponownie musialam zamknac oczy. Tak przejechalam wiekszosc drogi. Tylko w ten sposob udawalo mi sie przezwyciezyc zawroty. Obejrzawszy sie na Gureta stwierdzilam, ze chlopiec chwieje sie w siodle. Twarz mial blada, a usta zacisniete z wysilku. -Trzymaj sie siodla, Guret! - zawolalam do niego. Moj glos odbil sie szyderczym echem, ploszac przy okazji konie. - Jak sie czujesz? -Czuje sie dziwnie. Jak gdybym wjezdzal w sen... chociaz jeszcze nie zasnalem... - Ponownie sie zachwial. -Trzymaj sie! - poprosilam, a niesamowite echo spowodowalo, ze slowa zabrzmialy niczym smiech oblakanego czlowieka. Gdyby spadl, w jaki sposob ponownie wsadzilabym go na konia? -Kiogowie... nie potrzebuja sie trzymac... Dam... sobie rade. Ponownie sie zachwial. -Guret, nie badz glupcem! - rozkazalam, wkladajac w to zdanie cala moja sile nakazu. - Nikt cie przeciez nie zobaczy poza mna i przysiegam na Gunnore, ze nigdy nikomu nie powiem! Z ulga zobaczylam, jak lapie za lek siodla. Nasza podroz przez waski skalisty przesmyk byla koszmarem. Ciagle bylam atakowana przez fale zawrotow glowy, ale nauczylam sieje kontrolowac. Oddychalam gleboko, zamykalam oczy i nie patrzylam zbyt dlugo pod nogi, gdyz wzbudzajace strach przemiany mialy wtedy na mnie wieksze dzialanie. Nadal staralam sie poruszac jak najszybciej, wiedzialam, ze Kerovan wyprzedzil nas przeciez o pare minut drogi. W koncu przez chwile zamajaczyla ciemniejsza plama... daleko z przodu. Kerovan? Wyslalam za nim mysl, ale tak jak poprzednio nie bylo odpowiedzi. Bylam jednak podniesiona na duchu faktem, ze nadal jedzie przed nami i ze w tym czasie nie przeszedl przez jakas Brame. Zmusilam konie do klusa, chcac sie z nim zrownac. Lewa reka zaczela dretwiec od ciaglego prowadzenia Vengiego, ale nadal trzymalam wodze, wznoszac do Gunnory prosby o nowe sily. -Moj panie! Kerovan! Zaczekaj! - Moj glos odbil sie gluchym echem, zwiekszajac jeszcze zawroty glowy, nie tylko od skalnych scian, ale w glebiach mojej swiadomosci. On - zwalnial! Odwrocil sie w siodle! Mocniej pociagnelam Vengiego i wbilam piety w boki Arren. Poklusowalam w jego kierunku. -Kerovanie, zaczekaj! W miare zblizania skaliste sciany zaczely sie rozszerzac coraz bardziej, bardziej... Zniknal czar! Znowu widzialam normalnie! -Spojrz, Guret! - Zatrzymalam Arren i u boku mego pana patrzylam na to, co sie przed nami rozposcieralo. Dolina. Cudowne falujace laki, otoczone z mojej lewej strony wysoka sciana lasu. Dolina miala jakies piec mil dlugosci i pewnie z polowe tego szerokosci. Byla otoczona gorami, wysokimi skalistymi szczytami o porosnietych lasem zboczach. Z prawej strony, oswietlone promieniami zachodzacego slonca, gorowaly dwa siodlaste szczyty. A na blizszym z nich, w poblizu szczytu... Usilowalam znalezc wlasciwe slowo. Wieza obronna? Zamek? Z pewnoscia miejsce do zamieszkania, ale nie zostalo ono zbudowane przez ludzi. Wykonane z blekitnego kamienia sciany wydawaly sie gorowac nad calym szczytem. Krecone iglice, ciemne lukowe okna, waskie rampy zamiast schodow - to wszystko wygladalo bardzo dziwnie, ale nie zagrazalo. Zdawalo sie, ze budynek w ogole nie jest zamocowany w gorskim zboczu. Wygladal niczym niewiarygodny (ale piekny w swoim rodzaju) sen. Moje zdumione marzenia przerwal glos Gureta. -Co to jest, milordzie? -To Kar Garudwyn - powiedzial Kerovan. -Skad to wiesz, moj panie? - zapytalam. Usmiechnal sie do mnie lagodnie, nie odpowiadajac. Patrzac na niego prawie go nie poznawalam. Jego twarz pozbawiona leku i napiecia byla niczym twarz dziecka. Odkad go znalam, moj pan zawsze wygladal na wiecej lat, niz ich naprawde przezyl. Jego wychowanie, walka ze strachem i nienawiscia, ktore we wlasnych ludziach wywolywaly jego "deformacje", nadaly mu dojrzalosc spotykana zazwyczaj wsrod znacznie starszych od niego. Wydawalo sie, ze znacznie roznimy sie wiekiem, gdy tymczasem byl ode mnie tylko o dwa lata starszy. Patrzac teraz na Kerovana, przypomnialam sobie, ze mial dopiero dwadziescia jeden lat. Wyciagnelam do niego reke i ujelam jego dlon. -Kar Garudwyn? Co to jest, Kerovanie? Usmiechnal sie do mnie tym otwartym, szczerym usmiechem, ktory powodowal, ze wygladal tak mlodo. -To dom. Spojrzalam na doline, na zawieszona na turni warownie i zastanowilam sie, co bylo w srodku. Bez dodatkowych wyjasnien moj pan skierowal Nekie naprzod i cala nasza trojka zjechala w te piekna doline. Byla bogato zaludniona ptakami i zwierzetami - przez dluga chwile przygladala nam sie antylopa widloroga tylko po to, aby po chwili spokojnie poklusowac dalej. Od dawna nie bylo juz tutaj ludzi. Gdy dojechalismy do podnoza gory, zatrzymalismy sie i spojrzelismy poprzez drzewa na stroma i ostra powierzchnie skal, ktore prowadzily do niewidocznej teraz wiezy. Nie bylo zadnej sciezki, zadnej wskazowki, jak dostac sie do warowni. Zaczelam sie zastanawiac, czy dawni mieszkancy nie mieli skrzydel. Czujac nagle zmeczenie zsiadlam z Arren, zdjelam jej postronek i pozwolilam sie wolno pasc. -Czy mamy rozkulbaczyc konie, Kerovanie? Czy chcesz tutaj zostac na nocleg? - Wydawalo mi sie, ze ten osloniety zakatek byl najlepszym miejscem na popas. Zmarszczyl sie lekko zdziwiony. -Dlaczego mamy sie tutaj zatrzymywac? Czeka na nas Kar Garudwyn. Popatrzylam na pionowa skale zagradzajaca nam droge. -Byc moze czeka, moj panie, ale nie jestem orlica, nie widzialam tez, aby tobie przed chwila wyrosly skrzydla. Nie widze sposobu, by dotrzec na gore. Rozesmial sie, jak gdyby w ogole nie mial zadnych problemow. -Chodzcie ze mna, pokaze wam. Rozsiedlalismy konie i zostawilismy na pastwisku. Na plecy zalozylismy tylko worki podrozne. Kerovan poprowadzil nas na wschod, gdzie najpierw przeszlismy przez niewielki pas drzew, a potem poszlismy waska sciezka, wijaca sie u podnoza nagiej skalnej sciany. Spojrzalam pytajaco na Gureta, ale poszlismy za Kerovanem. Skala szczytu byla nadal niedostepna: twardy szary granit, gdzieniegdzie przerywany ciemniejszymi pasmami. Nigdzie zadnej mozliwosci wdrapania sie wyzej, chyba ze za pomoca lin i rakow - zaczynalam sie obawiac, ze czar otaczajacy doline spowodowal jakies zmiany w umysle mego pana. Ponownie obudzil sie we mnie strach, uspiony widokiem spokojnej pieknosci doliny. Obeszlismy ostra skalista skarpe tylko po to, by przed nami znowu wyrosla nie konczaca sie skala. A jednak Kerovan spokojnie stal przed pusta, blokujaca dalsza droge sciana. Wskazal nam gladka skale przed soba i gdy podeszlismy, powiedzial: - Nasze wejscie. Od placzu powstrzymywalam sie cala sila woli. Poczulam, jak w ramiona wrzynaja mi sie pasy podroznego worka. Stalam i patrzylam na pusta sciane przed soba. Moj pan musial zwariowac, tylko plaz moglby wejsc na te sciane i utrzymac sie na niej. Zwilzylam usta i zerknelam na Gureta, zobaczylam, jak chlopiec skinal zgodnie glowa i narysowal kolko na swoim czole. Kerovan odwrocil sie i zobaczyl gest mlodego mezczyzny. Najwyrazniej byl zirytowany. -Dlaczego ze mnie zartujecie? Czy nie widzicie? Przypomnialam sobie chwile, gdy lagodzilam goraczkujacych pacjentow i zapytalam lagodnym tonem: -Co mamy widziec, Kerovanie? -Symbol! - z zawodem wskazal na pusta sciane. - Widzicie, musicie widziec! Potrzasnelam glowa. -Widzimy tylko skalna sciane, moj panie. Kerovan odwrocil sie do Gureta w celu potwierdzenia moich slow. A potem znowu popatrzyl na skale z widocznym zdziwieniem. -Ale to takie wyrazne. Wyciagnal reke i dotknal chropowatej powierzchni swoimi palcami - wzdrygnelam sie i zdusilam w sobie okrzyk. Pod jego dotknieciem pojawilo sie swiatlo, fiolkowy blysk i moglam odczytac symbol, ktory obrysowal na skale. -Uskrzydlona kula - krzyknal za mna Guret. Kerovan odwrocil sie gwaltownie. - Zniknelo! - Guret popatrzyl na skale, a potem ze strachem na mnie. Symbol, ktory zablysnal tylko na pare chwil, byl wyrzezbiony gleboko w granicie skaly. Teraz ponownie byl niewidoczny. Przylozylam dlon do tego miejsca. Bylo cieple... Pod wplywem mojego dotkniecia pojawil sie blekitnozielony plomien i zniknal prawie natychmiast, ale przez kilka sekund wyczulam gleboko wyryty symbol. -Czy to znaczy, ze dla was sciana jest pusta? - zapytal Kerovan ze wzrastajacym zrozumieniem. - Ale to takie jasne... -Podobnie jak bylo dla ciebie wejscie do doliny - wyjasnilam. -Dla mnie i Gureta bylo zakryte mgla i wypelnione czarem. Czy widzisz tutaj drzwi? W odpowiedzi ponownie obrysowal symbol, ktory zablysnal delikatnie fioletowym blaskiem. Podswiadomie uslyszalam glosne skrzypniecie, mozna bylo to nazwac raczej wyczuciem, jakie zazwyczaj wiazalam ze stosowaniem Mocy. Sciana skalna zakolysala sie, sciemniala... Stalismy przed szerokim tunelem, podloga i sciany byly wylozone kamieniem. Strzelisty luk znikal w ciemnosciach. Ciezko bylo sie wspinac nawet po lagodnych kretych rampach. Kerovan pedzil do przodu nie zmeczony niczym Nekia, podczas gdy Guret i ja pozostalismy z tym. Nogi zaczely mnie bolec z wysilku, kilkakrotnie bylam zmuszona zatrzymac sie i odetchnac gleboko. Przy kolejnym zatrzymaniu Guret wzial ode mnie worek i zarzucil go na swoje ramiona. -Moge poniesc - zaprotestowalam. -Wiem, Cera, ale jest ciezki, a ty nie powinnas sie meczyc. Spojrzalam w jego ciemne oczy i zobaczylam w nich lagodne zrozumienie i troske. -Skad wiedziales? Czy Terlys...? Mlody mezczyzna usmiechnal sie. -Mam czterech mlodszych braci i siostry, pani. Widzialem, jak oczy mojej matki powlekaly sie cieniem w taki sposob, jak teraz twoje, dzialo sie to wtedy, gdy byla w ciazy. Czy twoj pan o tym wie? -Nie - przyznalam sie - i nie powinien sie dowiedziec, dopoki nie dowiemy sie, co nas czeka w tym miejscu. Prosze, abys zachowal milczenie. Zawahal sie. -Czy czujesz sie dobrze i tylko czasem jestes zmeczona? -Calkowicie - odpowiedzialam pewnie. - Jestem polozna, pamietaj o tym. Nie bede podejmowala niepotrzebnego ryzyka. Czy przysiegniesz? Skinal ciezko glowa. -Tak, przysiegam na Swieta Konska Skore milczec, o ile nie zachorujesz, pani. Wtedy bede musial przemowic. -To sprawiedliwie - zgodzilam sie. Gdy osiagnelismy szczyt kamiennej rampy, ujrzelismy niespokojnie przechadzajacego sie tam i z powrotem Kerovana. Oczekiwal nas Kar Garudwyn. W ostatnich promieniach zachodzacego slonca blekitny kamien wydawal sie ocieniony cieplym, witajacym nas blaskiem. Nie mial drewnianych wrot, do jakich bylam przyzwyczajona w High Hallack. Zamiast tego wchodzilo sie przez lukowy portal, troche wiekszy od waskich portali okiennych wpuszczajacych do wnetrza swiatlo i powietrze. Dalej znajdowal sie krotki korytarz i hali. Bylo to duze pomieszczenie w ksztalcie kola przykryte kopula. Gdy weszlismy, wiszaca u szczytu kopuly krysztalowa kula ozyla i zablysla miekkim, rozanym swiatlem. Centralna czesc pomieszczenia zajmowaly stoly i lawy ustawione wokol podium. Na nim znajdowalo sie ogromne siedzisko -jak gdyby tron, ale najwyrazniej w swiecie nie przeznaczony dla istoty ludzkiej. Prowadzila do niego rampa, a nie schody, jakie wystepowaly w budowanych ludzka reka wiezach. Zmarszczylam brwi zainteresowana czyms, co powinno tutaj byc, powinno pokrywac wszystko, ale go brakowalo. Dotknelam powierzchni stolu i z niewiara spojrzalam na czyste opuszki palcow. Po tylu wiekach powinien byc tutaj kurz! Powierzchnia stolu wydawala sie chlodna i gladka - to nie bylo drewno, jak myslalam na poczatku. Koloryt i sloje materialu przypominaly drewno, ale w dotyku byl to gladki, szklisty kamien. -Cera! - spojrzalam w gore na dzwiek szeptu Gureta. - Spojrz na sciany! Podeszlam razem z nim i zaczelismy przygladac sie zaokraglonym scianom hallu bankietowego, gdyz za takie zaczelam uwazac pomieszczenie, do ktorego weszlismy. To, co w pierwszej chwili wzielam za smugi na fakturze kamienia, w rzeczywistosci bylo wzorami i obrazami wykonanymi z malenkich drogich kamieni zatopionych w powierzchni. Dotknelam delikatnie mozaiki, podziwiajac kunsztowna prace. Ciemnozielony kamien to z pewnoscia byl jadeit. A tutaj drugi, z malenkimi ognikami polyskujacymi w jego mlecznej powierzchni - opal? Moje oczy odnalazly krolewski okup w postaci agatow, jadeitow, opali, bursztynow i topazow, a takze innych drogich kamieni zamocowanych w scianie w celu stworzenia odpowiednich wzorow. Same sceny byly ogromne, wirujace obrazy slonca, gor, a takze czegos, co po uwaznym przeanalizowaniu przyjelam jako starodawne runy - ale tak stare, ze prawie nie do rozroznienia. Nie potrafilam odczytac zadnego z nich i to mnie zasmucilo. Mialam bowiem uczucie, ze opowiadaja historie tego miejsca. Gdybym tylko mogla je zrozumiec! -Cera - Guret pociagnal mnie za reke. - Milord Kerovan gdzies zniknal! -Gdzie on poszedl? - Nie chcialam sie od niego oddalac w tym pieknym, ale jednoczesnie dziwnym miejscu. -Nie widzialem, jak odchodzil. Odwrocilem sie na chwile i juz go nie bylo. W pospiechu opuscilismy hali i zaczelismy przeszukiwac przejscia. Nad nami uslyszelismy na rampie stukot stop - stop zakonczonych kopytami. Rzucilismy sie biegiem. Kerovan szedl szybko, ale bez niepotrzebnego pospiechu. Kierowal sie w strone lukowego portalu na koncu korytarza. Otwarte luki, obok ktorych przechodzilismy, kryly puste pokoje, milczace i bez sladu kurzu. Portal byl brama dla nowej rampy, na ktora szybko sie wspielismy. W tle rysowaly sie przyprawiajace^ zawrot glowy widoki z poludniowych i zachodnich okien. Widoczny byl tylko zaczerwieniony niebosklon, pokryty fioletowymi chmurami. Na szczescie, w miare naszego przemieszczania budzily sie do zycia swietliste kule wiszace w pewnych odstepach wzdluz korytarza. Inaczej juz dawno wedrowalibysmy w ciemnosciach. Patrzac na niczym nie zabezpieczona przestrzen waskich lukowych okien stwierdzilam, ze niezbyt mi to odpowiada. Dlonie mialam spocone ze strachu wywolanego mozliwoscia upadku z takiej wysokosci. Nie potrafilam go opanowac. Gdy weszlismy za moim panem na kolejna rampe, pomyslalam, ze znajdujemy sie w jednej z wiez, ktore wczesniej zauwazylam. Na koncu rampy powitala nas ostatnia arkada wypelniona skrzacym fioletowym blaskiem. Odsunelam sie instynktownie. Dotkniecie tego drgajacego, blyszczacego swiatla powodowalo smierc. Dobrze o tym wiedzialam. Kerovan wyciagnal reke i miekko wypowiedzial slowa, ktorych nie zrozumialam. Swiatlo stalo sie lagodniejsze, bardziej delikatne, az w koncu calkowicie zniknelo. Wszedl do srodka. Wzielam gleboki oddech i weszlam za nim. Byla to okragla komnata, oswietlona lukowymi oknami, przez ktore wpadalo chlodne gorskie powietrze. Przez chwile poczulam nawrot zawrotow glowy, jakich doswiadczylam w przesmyku. Patrzylam na mego pana, stojac w jak najdalszej odleglosci od otworow okiennych. Komnata byla duza. Stalo tam tylko kilka stolow, na scianach, w promieniach zachodzacego slonca, lsnily znaki runiczne. Na podlodze byl wyryty znak pentagramu, a zaraz obok symbol kuli. Nagle powial chlodny wieczorny wiatr. Zadrzalam. Kerovan podszedl do najblizszego stolu i wzial lezaca na samym srodku ksiazke. Wstrzymalam oddech obawiajac sie, ze ksiazka za chwile rozsypie sie w pyt, tak jak - widzialam kiedys - stalo sie z zawartoscia zaczarowanej komnaty w Wiezy Obronnej. Ale nic takiego nie nastapilo. Moj pan chodzil po komnacie, najwyrazniej widoki ze znacznych wysokosci nie wplywaly na niego w zaden sposob. Od czasu do czasu dotykal jakiejs ksiazki, zwoju... wyrytych na scianach runow - gdziekolwiek dotknal, pojawial sie fiolkowy blask. Doslownie czulam tutaj Moc, byla niczym ogromne, budzace sie z dlugiego snu zwierze. Guret zacisnal na moim reku zimna dlon. -Kerovan - z trudem udalo mi sie przerwac te odwieczna cisze. Kto zbudowal to miejsce? Do kogo nalezaly te wszystkie rzeczy? Odwrocil sie, z jego twarzy powoli znikalo zamroczenie. Pomyslalam, ze po raz pierwszy od wielu godzin zobaczyl mnie naprawde. - Nie wiesz? Bylam zmeczona podobnymi pytaniami i z zalem stwierdzam, ze w moim glosie brzmiala wiecej niz tylko nuta ostrosci. - Nie, nie wiem. Bylabym szczesliwa, gdybys mnie oswiecil, moj panie! Podszedl do mnie i polozyl mi dlonie na ramionach. W jego blyszczacych oczach widniala determinacja. -Przez te wszystkie lata balem sie wlasnie tego i nie wiedzialem o tym. Wzywalo mnie, bo jest moim dziedzictwem. Nie bylem przygotowany na przyjecie i zaakceptowanie tej mojej czastki, dopoki nie nauczylem sie akceptowac czesci ludzkiej. Joisan, Kar Garudwyn byl i w pewnym sensie - chociaz nie potrafie ci tego wyjasnic, lecz wiem to - jest cytadela Landisla. Rozdzial 8 - Kerovan Kiedy stalem z Joisan w owianej wiatrami komnacie na szczycie wiezy Kar Garudwyn, wydawalo mi sie, ze zobaczylem w jej oczach strach.-Cytadela Landisla... - wyszeptala, patrzac w moje oczy. - Czy jakakolwiek wieza moglaby tak dlugo przetrwac w stanie w ogole nie zniszczonym? -Byla zakleta, Joisan. - Mnie takze zdumiewala ta komnata w wiezy, te stare ksiazki, nie tkniete przez czas zwoje, gleboko wyryte runy, ktorych nie pokryla nawet warstewka kurzu. Gdyby tak nie bylo, wszystko dawno zamieniloby sie w ruine. Wydaje mi sie... spojrzalem na otaczajace wieze gory - ze cytadela jest zamknieta dla przypadkowych podroznych, otwiera sie tylko dla tych, ktorzy maja dziedzictwo Gryfa. -Innymi slowy, czekala na ciebie. - Jej glos zalamal sie troche, wyciagnela rece i delikatnie dotknela moich ramion, zupelnie jak gdyby pomimo tych wszystkich nocy, ktore spedzilismy razem, bala sie, ze zostanie odtracona. - Moc... moj panie, jest prawdziwie twoja. Wyczuwam ja. Takze czulem wzrastajaca we mnie fale, jak gdyby burzylo sie we mnie, smagane powiewami sztormowego wiatru, morze. Kiedys, jako mlody chlopiec, nieostroznie napilem sie czegos zbyt mocnego. Wtedy takze mialem przycmiony wzrok, widzialem niewyrazne obrazy. Teraz odczuwalem to samo. Dawna wiedza pojawiala sie i znikala, przyprawiajac mnie o zawrot glowy. Momentami bylem prawie kims innym, a potem znowu soba. -Tak, wiem. - Ponownie pojawila sie przeszlosc, ktorej prawie moglem dosiegnac. A zaraz potem Moc zniknela! Westchnalem i zamknalem oczy. Obudzil mnie mocny uscisk Joisan, ktora mna potrzasala... -Kerovan! Nie! - Na twarzy Joisan byly widoczne slady lez, oczy miala szeroko otwarte i przerazone. - Nie odchodz ode mnie, moj panie! Moc - co mi zalezy na Mocy, jezeli przy jej zdobywaniu mam utracic meza? Odejdzmy z tego miejsca teraz! -Joisan... - Przytulilem ja do siebie i zmusilem sie do spokojnego tonu, chociaz jakas czastka mnie nadal drzala pod wplywem tego, co odczuwalem. - Nie, kochanie. Wszystka Moc na swiecie bylaby zbyt wielka cena, gdybym z jej powodu musial cie utracic. Nie, nigdy... Podswiadomie zorientowalem sie, ze majacy wrodzona delikatnosc Guret wyszedl z komnaty, pozostawiajac nas samych. Przytulilem moja pania i trzymalem tak dlugo, az zelzal nieco spazmatyczny uscisk jej ramion. Odsunalem ja wtedy na pewna odleglosc i spojrzalem. Dotknalem jej ostrej brody i podnioslem glowe do gory, spojrzalem prosto w blekitnozielone oczy. -Miej dla mnie troche cierpliwosci, moja pani, prosze cie o to. Pamietam te wszystkie proby, do jakich mimowolnie cie zmusilem i prawdopodobnie istnieja tez inne, o ktorych na razie nic nie wiem. Jednak to miejsce otacza mnie teraz dobrem... sila..., ktora upewnia mnie, ze jest to nasz prawdziwy dom. Joisan usmiechnela sie troszke smutno. -Cierpliwosc - ze wszystkich zalet, jakich starala sie mnie wyuczyc Dama Math, cierpliwosc przychodzila mi najtrudniej! Ale wojna, trzy lata spedzone z toba spowodowaly, ze prawie osiagnelam jej ideal. A takze - powiedziala miekkim glosem, odsuwajac z mojego czola niesforny kosmyk wlosow - kiedy kocha sie prawdziwie, prawie wszystko staje sie mozliwe, Kerovanie. Pocalowalem ja szybko, pamietajac o oczekujacym nas na zewnatrz mlodziencu. Razem przeszlismy po pokrytej znakami runicznymi posadzce, ostroznie omijajac wzory, ktore nadal blyszczaly przymglonym fiolkowym blaskiem. Cala nasza trojka zeszla nastepnie do Wielkiego Hallu, gdzie znajdowal sie tron. Ostroznie posadzilem Joisan na stopniu - moja pani wygladala na wyczerpana- odchrzaknalem i powiedzialem: -Jeden z nas powinien zejsc na dol po konie, zanim nastana zupelne ciemnosci. Guret skinal glowa. -Chetnie bym to zrobil... jest tylko jeden klopot. Jak przejde przez skalna bariere? -Nie wiem - westchnalem. - Jest z pewnoscia jakis sposob, ale moja wiedza o tym miejscu przyplywa i odplywa bez udzialu swiadomosci. Lepiej, zebym sam zajal sie konmi. Potem poszukamy tutaj wody. Guret podniosl buklak szacujac jego zawartosc. -Czy tutaj aby jest woda? Jezeli nie, musimy napelnic worki, gdy bedziemy na dole. Odpowiedzialem powoli. -Tak... gdzies, wiem, ze jest tutaj woda. Musimy jednak jej poszukac. Moja niezbyt sprawna pamiec nie oswiecila mnie jeszcze, gdzie moge znalezc zrodlo. - Usmiechnalem sie krzywo do niego. Jeszcze nie jestem czarownikiem, wiec nie rzucaj na mnie spod oka tych na wpol wystraszonych spojrzen. Jestem tylko Kerovanem, takim, jakim zawsze dotad bylem. Usmiechnal sie do mnie z wyrazem ulgi i zawstydzenia, zarzucilismy na plecy worki z pasza i pospiesznie poszlismy rampa w dol. Szlismy w ciemnosc, ale w trakcie naszej drogi blekitne kamienie rozblyskiwaly lagodnym swiatlem. Gwizdnalem, gdy zeszlismy w doline. Chwile potem pojawila sie Nekia, z pyska zwisala jej trawa. Zaraz za nia zjawily sie Arren i Vengi. Z uwaznych spojrzen, jakie ogier rzucal na klacze, wywnioskowalem, ze obie odrzucily jego awanse. Podrapalem go w szyje i z dala od klaczy dalem mu porcje ziarna. -Biedaku... wiec nie chca cie znac? - Parsknal glosno, potrzasajac zanurzona w worku glowa. Usmiechnalem sie. Zmieni sie to, gdy tylko rozpocznie sie prawdziwa wiosna. Te grzywiaste damy nie beda mogly dlugo opierac sie twoim wdziekom. Znowu potrzasnal glowa, jak gdyby zgadzal sie z moimi slowami, a potem zabral sie do jedzenia. Spojrzalem na Kar Garudwyn, chociaz z uwagi na stromizne skaly z tego miejsca nawet w dzien zaledwie moglbym zobaczyc jego sciany. Delikatny, blekitny blask upewnil mnie, ze cala budowla, podobnie jak rampa, blyszczy swiatlem blekitnego kamiennego metalu. Czy podobnie blyszczal przez te wszystkie niezliczone, opuszczone lata, czy tez tylko wowczas, gdy istnieli jego mieszkancy? W powrotnej drodze ogarnelo mnie nagle zmeczenie. Odplynelo podniecenie spowodowane odnalezieniem tej dawno zapomnianej cytadeli. Rowne kroki zmienily sie w zmeczone potykanie. Chwilami musialem opierac sie o sciany. W miejscu, ktorego dotknalem, blekitny kamien zaczynal blyszczec, pod palcami czulem raczej promieniowanie ciepla niz spodziewany chlod. Te dotkniecia zdawaly sie przekazywac pewne dawki energii, dobrego samopoczucia, przez chwile zwalczaly moje wyczerpanie. Odnalazlem Joisan i Gureta stojacych przed fragmentem mozaiki ozdabiajacej koliste sciany Wielkiego Hallu. Nalozylem na plecy nasze worki podrozne i instynktownie poprowadzilem przez luk na wprost wejscia. Na kamiennej posadzce nasze kroki odbijaly sie glosnym echem. Tak jak poprzednio, w miare naszego przemieszczania sie budzily sie do zycia swietlane kule, rozjasniajac nasza droge miekkim rozanobursztynowym swiatlem. Za Wielkim Hallem ciagnal sie waski korytarz, ktorego obie sciany tworzyly biegnace od sufitu do podlogi waskie lukowe sklepienia. Z oddali dobiegl mnie glos Joisan, powietrze mimo swojej swiezosci w jakis sposob wygluszalo wszelkie dzwieki. -Jezeli mamy tutaj pozostac, moj panie, musimy jakos zabezpieczyc otwory. Nie mam ochoty stracic rownowagi pewnego poranka i stac sie czescia tych kamieni na samym dole. -Tak - odezwal sie Guret. - Obecnie nie jest to miejsce dla niezdarnych osob... ani dla bardzo mlodych. -Na szczescie zadne z nas do nich nie nalezy - powiedzialem. Zauwazylem, ze na dzwiek moich slow wymienili pomiedzy soba szybkie spojrzenia. We wzroku Gureta bylo rozbawienie, u Joisan zauwazylem ostrzezenie. Zmarszczylem brwi, zastanawiajac sie, jaki mogli miec wspolny sekret. Odezwala sie Joisan: -To dziwne, ze nie czujemy powiewu wiatru, pomimo tych wszystkich otworow. Wydawalo mi sie takze, ze w budowli wykonanej z kamienia wraz z nadejsciem wieczoru powinno sie czuc chlod - tak jak wsrod scian mojej wiezy w High Hallack. A jednak tak nie jest. Guret rozejrzal sie troche przestraszony. -To czary... Poszlismy dalej korytarzem (ktory okazal sie krotszy dla naszych nog, niz wydawalo sie to naszym oczom) i przeszlismy przez portal na jego drugim koncu. Znalezlismy sie na obudowanym z trzech stron dziedzincu, otwartym od strony zachodniej na widoczne z oddali szczyty. Urwiste szczyty byly slabo widoczne poprzez wszechobecne waskie luki, przez ktore zagladala do wnetrza ciemna gorska noc. Noc, ktora zostala wyparta w momencie naszego wejscia przez swiatlo wydobywajace sie z owych dziwnych kul. Od strony poludniowej i polnocnej znajdowaly sie lukowe portale bram prowadzacych do innych czesci wiezy. Na srodku dziedzinca byla fontanna, z ktorej woda splywala kaskadami tworzac dziwny, ulotny, na wpol znajomy ksztalt. Gdy podszedlem blizej, stwierdzilem, ze wyplywajaca woda okrywala krysztalowy posag, tak sprytnie wyrzezbiony, iz nie sposob bylo odroznic, co bylo rzezba, a co woda. -To postac Gryfa... Obok mnie uslyszalem westchnienie Joisan. Polozyla dlon na piersi, gdzie kiedys lezal uwieziony w krysztale Telpher, gryfon Landisla. Od tamtej pory kula juz dawno przestala istniec i jej palce napotkaly tylko amulet Gunnory. -To jest bardziej niz piekne, Kerovanie... tyle mi to przypomina. Czy tak bylo tutaj zawsze, czy tez zrodlo obudzilo sie do zycia na chwile przed naszym przybyciem? Nie potrafilem jej na to odpowiedziec -jak zwykle moja wiedza lub pamiec byly bardzo kaprysne. Stalismy patrzac na plynace kaskady wody, w koncu cisze przerwal Guret. -Czy tutaj bedziemy spali, milordzie? Z uwagi na bliskosc wody wydaje sie to najlepsze do tego celu miejsce. -Wyglada dobrze - odpowiedzialem podchodzac, by spojrzec na ogromna mise wyrzezbiona w kamieniu i ustawiona w poblizu wysunietych najdalej na wschod arkad. Wewnatrz nadal bylo widac slady ognia. Popatrzcie. Bedziemy mogli tutaj gotowac. -Jest wspaniale - przyznala Joisan, a chwile potem obmyla twarz woda z fontanny. Za jej przykladem zanurzylem dlonie w misie. Woda byla orzezwiajaco chlodna. Nadmiar przelewal sie do drugiego basenu, a potem znikal. Zastanowilem sie, czyjej zrodlem nie byl jakis potok, ale plyn nie byl tak przerazliwie zimny jak w gorskim strumieniu. Napilismy sie, a potem jedlismy przyniesione przez nas porcje. Jutro, jezeli tutaj pozostaniemy - prawde mowiac, odczuwalem taki spokoj w Kar Garudwyn, ze nie mialem ochoty go opuscic, bedziemy musieli poszukac czegos do jedzenia na polach i w lasach. Takze zapolowac; chociaz nie bardzo chcialem zaklocac panujacego w dolinie spokoju. Joisan musiala sledzic tok moich mysli, gdyz jej nastepne slowa byly echem tego, co myslalem. -Jedzenia wystarczy nam tylko na jeden dzien... Wziela jeszcze jeden kawalek podroznego chleba, przelamala go, a potem oszczednie schowala pozostajacy ulamek w worku pod roznym. Musiala zobaczyc moje zdziwienie, gdy pozywiala sie tym twardym, odzywczym pokarmem, gdyz dodala: -Nie pamietam, zebym kiedys przedtem byla taka glodna. To musi byc wplyw gorskiego powietrza. I przeciez nie jedlismy w poludnie. -Masz racje, wczesniej o tym nie pomyslalem - przyznalem ze skrucha. - Dzisiejszy dzien, dopoki tutaj nie przybylismy, byl dla mnie niczym mgliste wspomnienie. Chociaz tak bardzo cie poganialem, moja pani, nie wiedzialem, co znajduje sie na koncu mojego szlaku, do momentu, w ktorym ujrzalem Kar Garudwyn. Wtedy wydawalo mi sie, ze od zawsze istnial w mojej swiadomosci, czekajac na mnie, jego obraz ukryty pod powiekami... Porozmawialismy jeszcze troche, wkrotce jednak zawinelismy sie w koce, zmeczeni dluga jazda, a ja - napieciem odnajdywania samego siebie. Kule na scianach wciaz swiecily. Lezalem patrzac na ich odbicia w powierzchni wody, chcialem wymyslic jakis sposob, aby zmniejszyc jasnosc, ktora przeszkadzala w spoczynku mojej pani. Zaczalem myslec o roznych rzeczach... slyszalem miekki oddech Joisan lezacej na poslaniu obok mnie, troche dalej lezal Guret. Gwaltownie otworzylem oczy. Swiatla przygasaly, zupelnie jak gdyby moje mysli dosiegaly kamienia i metalu, kule swiecily teraz miekkim czerwonym swiatem. Nad glowa moglem juz rozpoznac slabo widoczne przed wzejsciem ksiezyca gwiazdy. Ten niewielki czar bardziej niz cokolwiek innego spowodowal, ze zrozumialem, jak bardzo to miejsce bylo ze mna zwiazane, z moim umyslem... z moja dusza. Pojawila sie dawna obawa przed Moca. Cialo zesztywnialo, lecz zmusilem sie do odprezenia i pozwolilem, aby niczym chroniacy przed zimowym wiatrem plaszcz otoczyl mnie spokoj. Tak jak dawno temu pokazala mi Joisan, Moc mogla byc wykorzystywana nie tylko przez Cien do czynienia zla, ale takze dla spokoju i bezpieczenstwa. Moze kiedys przyzwyczaje sie do tej czesci mnie samego. Czas... jak dlugo czekal Kar Garudwyn? Moze czas byl tutaj mierzony inaczej... Mysli staly sie niewyrazne, potem zniknely i zasnalem glebokim snem. Obudzilem sie wypoczety po raz pierwszy od trzech dni, przeciagajac sie w promieniach wschodzacego slonca. Guret wstal juz i pracowicie czyscil naczolek uprzezy Vengiego. Joisan lezala nadal pograzona w glebokim snie, twarz miala ukryta w cieniu. Usiadlem i zaslonilem te wczesne promienie, aby mogla jeszcze troche pospac. Martwily mnie te ciemne smugi, jakie wczoraj zauwazylem pod jej oczyma. Moze w koncu bedziemy mogli odpoczac, spedzic czas po prostu bedac. Dzisiaj moglibysmy obejrzec reszte cytadeli, znalezc pokoje, zaczac przejmowac to dziwne miejsce i zaadaptowac je dla naszych celow. Popatrzylem na widoczne w swietle poranka szczyty. Szczyt blizniaczej gory byl prawie na wysokosci mojego wzroku, chociaz dosyc oddalony od arkadowych okien po wschodniej stronie dziedzinca. Sciety szczyt spowijala szkarlatna mgla, wijaca sie wezowymi splotami pomiedzy odleglymi, zwalonymi glazami. Z trudem prowadzilem wzrok sladem tych starych kamieni, starajac sie odgadnac. czy byly tworem naturalnym, czy tez zostaly ulozone przez ludzi Starej Rasy. Nie bylem pewien... Gdy patrzylem na pewne miejsce gorskiego szczytu, pojawialo sie tam dziwne znieksztalcenie, podobne do zaczarowania, jakie napotkali Joisan i Guret, gdy probowali za mna wjechac pomiedzy uskrzydlonymi kulami chroniacymi wejscie do doliny. Slonce wzeszlo wyzej, bylo jasniejsze. Wstalem i podszedlem do okien naprzeciw wejscia. Chcialem sie blizej przyjrzec temu zjawisku. W pelnym slonecznym blasku widac bylo wyraznie, ze Kar Garudwyn znajdowal sie na mniejszym z blizniaczych wierzcholkow. Pomiedzy nimi wila sie tylko sciezka, ktora schodzila pionowo w dol na tylach cytadeli, a nastepnie piela sie ostro w gore. Byla to drozka tak kamienista, ze wygladala, jak gdyby przebyc ja mogla jedynie kozica gorska, lania zywiaca sie mchami i porostami rosnacymi na znacznych wysokosciach; zwierze odznaczajace sie ogromna zrecznoscia w przemierzaniu gorskich szczytow. Uslyszalem jakis szelest. Obok mnie stala Joisan, wlosy miala w nieladzie, oczy szeroko otwarte i wpatrzone w ten blizniaczy, troche wyzszy szczyt. Mocno uchwycila moja dlon. -Jest taki sam... dokladnie taki sam... - wyszeptala - ale nie ma juz Car Re Dogan... -Car Re Dogan? - Z jakiego powodu ta nazwa, ktorej, jak bylem pewien, nigdy przedtem nie slyszalem, niosla w sobie nute czegos znajomego. - Gdzie - lub co - to jest, Joisan? Drgnela, zaciskajac palce na mojej dloni. Zrozumialem, ze nie wiedziala, ze mowila tylko. Spojrzala mi w oczy, a potem gwaltownie opuscila wzrok. -Ja... takze mialam sny, Kerovanie. Tak jak ty zobaczyles obiekt ze swoich snow, kiedy spojrzelismy na to miejsce wczoraj wieczorem, tak ja widze moj w swietle poranka. -Jakie sny? - zapytalem z niepokojem, myslac o tych dziwnych. przemieszczajacych sie cieniach okrywajacych drugi gorski szczyt. Nie dawaly mi spokoju. Nie trzeba bylo pobierac lekcji teurgii, zeby zorientowac sie, ze gory te byly otoczone plaszczem czarow, podobnie jak cala reszta tego nawiedzonego kraju - inaczej nie stanowilyby tak nieprzeniknionej bariery pomiedzy wschodem i zachodem, pomiedzy High Hallack i Kraina Arvonu. -Sny o dawnych czasach, moj panie... sen, ktorego zakonczenie nie zostalo mi jeszcze ujawnione. W wiezy stojacej na tej gorze mieszkal kiedys Adept... Margrabia Szczytow, bedacy opiekunem i straznikiem starodawnego kraju i tego, z ktorego jego ludzie prawie sie wycofali - High Hallack. Tylko ze wtedy nie mieszkali tam zadni ludzie z rodu Dales, gdyz bylo to dawno, dawno temu... - Jej glos zabrzmial w rytmie glosu Kowala Piesni. Wzrok miala utkwiony w tych pogmatwanych drozkach. -Czy znal Landisla? - zapytalem zafascynowany i troche przestraszony nia i jej zachowaniem. -Nie wiem... - zawahala sie, a potem zadrzala. - Jego dom zniknal, a Kar Garudwyn stoi nadal. O, moj panie... coraz bardziej odczuwam, ze jest jakis cel w naszym przyjsciu tutaj. To nie tylko cel znalezienia domu, ale cos, co dopiero niewyraznie dostrzegamy. Byc moze powod ten ujawni sie po latach... po dekadach... Czuje sie niczym pionek popychany wola czegos silniejszego - nie podoba mi sie to! Skinalem glowa. -Czulem kiedys to samo... w przeszlosci. Czy pamietasz slowa Neevora skierowane do nas w dniu, gdy zwyciezylismy Galkura? Powiedzial, ze on - Landisi - mial swoj udzial w moim stworzeniu i ze pewnego dnia moge pojsc droga Mocy, ktora byc moze on kiedys szedl przede mna... Czy to pamietasz? -Tak. - Jej glos byl miekki. - Ale pamietam takze, co mu odpowiedziales... ze nie wybierasz zadnej drogi, ktora prowadzilaby do Mocy, ze chciales byc tylko Kerovanem, panem nad niczym, czlowiekiem nie majacym zadnych wielkich umiejetnosci... Usmiechnalem sie do niej smutno. -Zarowno ty, jak i Guret potraficie przypominac mi slowa, ktore pozniej mnie przesladuja. Jest czas na trzymanie sie takich decyzji i czas na ich zmienianie. Czas na wybor umyslu i czas na wybor serca. I dopiero uplyw czasu jest nam w stanie pokazac, czy wybralismy dobrze czy zle. - Przytulilem ja blisko i uroczyscie pocalowalem w czolo. - Joisan... Jestes naprawde Madra, moja odwazna pani. Rozesmiala sie drzac lekko, oczy miala nadal spuszczone. -Za duzo ode mnie wymagasz, moj panie. Moge byc tak glupia - i tak przerazona -jak kazda inna. Masz racje, czasem odrzucamy rzeczy dobre tylko dlatego, ze sie ich obawiamy. Prawda ma zawsze dwa oblicza. Zanim opuscilismy Anakue, Zwyie spojrzala dla mnie w przyszlosc. Obudzilam sie dzisiaj rano sniac ojej slowach. "Bedziesz podrozowala i odnajdziesz siedzibe odwiecznej madrosci, siedzibe odwiecznego zla. To, co jest teraz dwojgiem, stanie sie trojgiem... a potem zamieni sie w szesc, aby stawic czolo temu, co nie pochodzi z ziemi"... -Rzeczywiscie - mruknalem zastanawiajac sie nad znaczeniem tych tajemniczych slow. - Podrozowalismy i faktycznie znalezlismy siedzibe odwiecznej madrosci. Jesli chodzi o zlo... czy moglaby to byc owa studnia, z ktora walczylem? Joisan wzruszyla ramionami. -Byc moze. Przepowiadanie jest zawsze niepewne. -Co oznacza "dwoje stanie sie trojgiem... a potem zamieni sie w szesc"? Trzy to cyfra oznaczajaca Moc, ale szostka jej nie oznacza. Czy cos z tego rozumiesz, Joisan? Na policzkach Joisan pojawil sie nagle rumieniec, spojrzala na bok, nie chcac patrzec mi prosto w oczy. -Nic nie wiem o cyfrze szesc, ale jesli chodzi o dwoje stajacych sie trojgiem... -Guret! - wykrzyknalem. - Jest teraz z nami Guret. -Rzeczywiscie jestem - powiedzial mlody mezczyzna podchodzac do okna, przy ktorym stalismy. - Podczas gdy wy ogladaliscie poranek, przygotowalem dla nas sniadanie. Umylem sie, ogolilem i zasiedlismy do posilku. Potem przedyskutowalismy nasze plany na caly dzien. Guret, ktory byl lepszym rybakiem ode mnie, zaproponowal, ze sprobuje szczescia w rzece plynacej wzdluz doliny. Joisan chciala przeszukac lasy i pola w celu znalezienia jadalnych korzeni i owocow, ja mialem wziac luk Gureta i poszukac zwierzyny. Po kilku godzinach kazde z nas mialo sie czym pochwalic - Guret mial zawieszone na wedce kilka tlustych ryb, ja upolowalem dwa kroliki i nieuwaznego gluszca, podczas gdy szal Joisan byl wypelniony intrygujacymi nieregularnymi ksztaltami. Zobaczywszy, ze nadchodzimy, zaczela machac reka i wskazywac na cos, co ja bardzo podniecilo. -Patrzcie! - zawolala, pokazujac nam kilka chropowatych ziarenek. - To dzikie zboze! Bede mogla zrobic cos w rodzaju chleba. Gleba jest bogata. Musimy zaczac handlowac z Kiogami i kupic od nich rozne nasiona - len, pszenice, warzywa - zaczela sortowac swoje znalezisko - dzika cebula, marchewka i rzepa... kiedys, dawno temu w tej dolinie musiano uprawiac ziemie. -Zgadzam sie. Cera - powiedzial Guret. -Bedziemy potrzebowali pluga i uprzezy - stwierdzilem. - Ciekawy jestem, jak Nekia przyjmie prace przy ciagnieniu tnacego ziemie ostrza. -Czy juz kiedys uprawiales ziemie, milordzie? - Guret byl nieco zdegustowany wizja wojownika za plugiem. -Robilem juz wiele rzeczy od czasu naszego przybycia do Krainy Arvonu - powiedzialem lekko ubawiony. - Byla w tym takze orka. Jest ze mnie takze calkiem niezly kowal. Wymiana podkow to stale zmartwienie w armii. -To moze byc jedna z rzeczy, jaka mozesz wykorzystac w handlu, milordzie - powiedzial Guret. - Nasz kowal Jibbon starzeje sie, Jerwin, chlopiec, ktory zeszlej zimy zginal na przeleczy, uczyl sie tego zawodu, ale... -Jerwin? - zapytala Joisan. Szybko opowiedzial jej historie o niebezpieczenstwie, przed ktorym uciekli Kiogowie. Joisan rozejrzala sie wokol siebie, po rozswietlonej sloncem dolinie, a potem po wznoszacych sie nad nia gorskich szczytach. -Gdzie w gorach znajduje sie owa przelecz? Guret stal przez chwile w milczeniu patrzac na slonce, a potem na poszczegolne szczyty. W koncu odwrocil sie do nas. -Nie jestem pewien - powiedzial niechetnie - ale to chyba w tym rejonie. Joisan wygladala na zaniepokojona, ale wydawalo mi sie, ze nie byla takze zaskoczona. Popatrzylem na spokojna doline, a potem na piekno Kar Garudwyn. Nie moglem sobie wyobrazic tego miejsca inaczej niz jako bezpiecznego schronienia. -Wczoraj w nocy nic nam nie zagrazalo - przypomnialem im. Do doliny nie moze przedostac sie nic, czego ja nie wyczuje wczesniej. W momencie, gdy to mowilem, moje slowa staly sie niczym skupiajace promienie sloneczne szkielko, ktore sprowadza wszystko do jednego palacego punktu. Odwrocilem sie w kierunku poludniowym, z ktorego przyjechalismy. Poczulem, jak gdyby cos ostro przesunelo sie po moim ciele, bylo to powierzchowne uszkodzenie, jeszcze nie bol. -Co sie stalo, Kerovanie? - zapytala Joisan. -Odczuwam zaklocenie... gdzies na Poludniu. Cos stara sie sforsowac tych Dawnych Straznikow. -Czy to Istota Przenikajaca Szczyty? - Guret wygladal na przestraszonego. -Nie. To niebezpieczenstwo nabiera sily po zachodzie slonca. Nie wiem, co to jest... ale musimy sie dowiedziec... i to szybko. Zagwizdalismy na konie, osiodlalismy je i szybkim klusem pojechalismy wzdluz doliny w kierunku waskiego, skalnego przesmyku tworzacego wejscie do niej. Jadac, czulem owa druga obecnosc, byla niczym przybrudzony plaszcz oblepiajacy moja dusze. Cos usilowalo zwalczyc Straznikow Doliny i bylo coraz bardziej rozgniewane, poniewaz ich ochronna moc nie zmniejszala sie nawet przez chwile. Bransoleta na moim przegubie - chociaz nie pokazalem tego moim towarzyszom, przybrala ostrzegawczy kolor i promieniowala cieplem. Podjechalismy do kulistych symboli. Rzeczywiscie na zewnatrz byla widoczna ciemna postac. W milczeniu siedziala na grzbiecie czarnego ogiera. Nieznajomy mial naciagniety kaptur i byl okryty czarnym plaszczem. Kiedy sie zblizylismy, slonce zalsnilo na waskiej nasadzie nosa widocznego w zwojach kaptura i uslyszelismy miekki okrzyk Joisan. -Nidu! Wyczulem promieniujaca od mojej pani silna niechec, pomieszana ze strachem. Bylo to tak mocne uczucie, ze wiedzialem o nim, chociaz nie nawiazalismy w tym momencie kontaktu myslowego. Spojrzalem na nia uspokajajaco. -Ktos taki jak ona nie przejdzie przez zabezpieczenia ochronne, Joisan. Chyba ze sami otworzymy jej droge. Jej odpowiedz byla chlodna. -Nie doceniasz jej Mocy, Kerovanie. Juz przed naszym wyruszeniem z obozu Kiogow zaczela kroczyc po sciezkach, ktorymi nie powinny uczeszczac osoby troszczace sie o swoja dusze. Czy nie czujesz, ze teraz zrobila kilka dalszych krokow na Sciezce-Z-Lewej-Strony? Tak, czulem to. Nekia zadrzala pode mna, zaczela przewracac oczyma i pocic sie, gdy dojezdzalismy do miejsca, gdzie po drugiej stronie ochraniajacych kul stala Szamanka. W nozdrzach czulem ostry zapach potu przerazonej klaczy. Spojrzalem na konie Joisan i Gureta, z nimi bylo podobnie. Nawet ogier Vengi, ktory powinien byl wystapic z wyzwaniem na widok drugiego samca swojej rasy, odsunal sie do tylu i przewracal oczyma, nie w zlosci, ale ze strachu. Czarny rumak Nidu stal spokojnie, nie mial ani uzdy, ani siodla, zachodzace slonce oswietlalo jego kontur blyszczacymi liniami. W bezblednym ksztalcie zwierzecia bylo cos niepokojacego, perfekcja jest bowiem czyms nienaturalnym. W oczach zwierzecia zalsnilo slonce, nadajac im gleboki krwawy odcien. -Mile spotkanie, lordzie Kerovanie - lady Joisan. W glosie Nidu slychac bylo niski, jedwabisty ton podobny do dzwieku wiszacego u jej boku bebenka duchow. - Dziekuje za przyprowadzenie mojego Dobosza Cieni. Zaoszczedziliscie mi trudu przerwania ochrony waszej bramy i odzyskania chlopca. Staralem sie mowic spokojnie. -Guret odmowil sluzby u ciebie, Nidu. Jestem zdziwiony, ze Jonka cie o tym nie poinformowala. Jej oczy uderzyly we mnie niczym antyczny sztylet o waskim ostrzu. -Jonka dowodzi Kiogami z mojej woli. Guret zostal prawidlowo wybrany, bedzie wiec sluzyl. -Prawidlowo! - Zlosc, ktora zazwyczaj hamowalem, wzburzyla sie we mnie na dzwiek takiego klamstwa. - Widzialem, jak falszowalas wybor! Dlaczego to zrobilas, niech pozostanie twoja tajemnica, ale wywolalas Moc - i do tego Moc Ciemnosci - aby pomogla ci podczas ceremonii. Guret jest wiec podwojnie wolny - z wlasnego wyboru, a takze dzieki temu nieczystemu oszukanstwu, jakiego dokonalas podczas wyboru! Popatrzyla na mnie zmruzonymi oczyma, jak gdyby dopiero teraz zobaczyla mnie jako mezczyzne, a nie obiekt, ktory mogla dowolnie przesunac. -Niech ci sie nie wydaje, Kerovanie, ze dlugo pozwolono ci bedzie ukrywanie sie za starodawnymi barierami i zabezpieczeniami. Daj mi chlopca, wtedy zapewnie bezpieczenstwo tobie i twojej wymoczkowatej zonie. W innym wypadku... -Nie bedzie innego wypadku! - Joisan odezwala sie po raz pierwszy. - Znikaj stad, Nidu, razem ze swymi oszczerstwami. Guret pojdzie tam, gdzie sam postanowi. Moze pozostac z nami tak dlugo, jak zechce, i nic, co powiesz, ani zadne grozby nie zmienia jego decyzji. -Czy juz zapomnialas czar mandragory? - Szamanka usmiechnela sie nagle i przez chwile wydawalo mi sie, ze w jej ustach widac wiecej zebow niz u normalnej ludzkiej istoty. Lepiej strzez sie, lady Joisan. Cos uratowalo cie za pierwszym razem, ale po raz drugi mozesz juz nie miec tyle szczescia... Przerwalem jej grozbe z okrzykiem zniecierpliwienia bardziej pasujacym do towarzystwa stacjonujacego w wojskowych barakach. Nastepnie, w calkowitej ciszy, uciskiem kolan zmusilem niechetna do ruszenia sie z miejsca Nekie, aby stanela bezposrednio przed Szamanka. -Znikaj stad, Nidu, albo pozalujesz. - Szybko nakreslilem prawa reka symbol uskrzydlonej kuli, ktory zawisl w powietrzu, lsniac fiolkowo. Gdy symbol uformowal sie, wypowiedzialem dwa slowa, ktore przyszly mi do glowy nie wiadomo skad, slowa uksztaltowane i naostrzone przez Moc, podobnie jak kowal ostrzy brzeg miecza. Twarz kobiety stala sie szara, slowa uderzyly w nia niczym miecz. Jej rumak wydal glos, jakiego nikt nigdy nie slyszal u zadnego normalnego konia, po czym zawrocil i zaczal uciekac w pospiechu wyrzucajac spod kopyt kamienie i grudki ziemi. -Na Bursztynowa Pania! - Odwrocilem sie slyszac okrzyk Joisan, zobaczylem, jak jej brwi unosza sie do gory w udanym zgorszeniu, a potem, jak moja pani usmiecha sie krzywo na widok szybko znikajacej postaci Szamanki. - Mozna by pomyslec, ze nigdy nie slyszala, jak ktos przeklina. Zaczalem sie smiac. -Przepraszam, kochanie, zapomnialem sie. Juz od bardzo, bardzo dawna nikt, ani kobieta, ani mezczyzna - tak mnie nie zdenerwowal. -Skad wiedziales, jak ja przegnac? - zapytal Guret. -W taki sam sposob, w jaki wiedzialem, jak pokonac studnie odpowiedzialem. - A to znaczy, ze dzialam instynktownie, bez przemyslenia. Poza tym Nidu moglaby rownie dobrze przeciwstawic sie i zwyciezyc to, co przeciw niej wyslalem, ale jej kon zdecydowal inaczej. Guret spojrzal prosto na mnie. -Nie znam sie na magii ani na slowach niosacych Moc, milordzie. Ale znam sie na koniach. Cokolwiek to bylo... ta istota... to z pewnoscia nie byl kon. -Zgadzam sie, ze byl tak tylko zewnetrznie uksztaltowany skinalem mu glowa. - Co to w takim razie bylo? -To Keplian. Ten Bez Duszy, ktory podrozuje pod postacia ogiera - powiedziala w zamysleniu Joisan, spogladajac przez wejscie na widoczne z oddali falujace pagorki, wsrod ktorych zniknela Nidu wraz ze swoim nieziemskim rumakiem. -Gdzie o czyms takim slyszalas? - zapytalem. -Stare legendy, dawne opowiesci mowia, ze jest on zwiastunem smierci dla kogos, kto go ujrzy albo stara sie z nim wejsc w jakis uklad. Zadrzalem, dreszcz przebiegl mi po plecach niczym zimne jak lod malenkie pazurki. -Czy myslisz, ze wroci? - zapytalem. -O, tak - odpowiedziala spokojnie. Brak jakiegokolwiek uczucia w jej glosie mrozil bardziej, niz zrobilby to nie ukrywany strach. - Nidu nie nalezy do tych, ktorzy latwo rezygnuja. -I wlasnie dlatego odchodze - powiedzial Guret, podjezdzajac blizej na Vengim i wypychajac Nekie z waskiego przesmyku. - Pojade do obozu i przekaze wiadomosc Jonce, bede chcial, zeby ona sama powiedziala Szamance, ze odmawiam sluzby jako Dobosz Cieni. Wykonalem szybki ruch, aby schwycic jego ramie, ale Joisan byla jeszcze szybsza. Jej dlon zacisnela sie na wodzach kasztana. -Nie - powiedzielismy razem. -Nie badz glupcem, Gurecie! - powiedzialem. - Ona nie chce tylko twojej sluzby, ale twojej duszy. Nie wolno ci! -Nawet jezeli odjedziesz, nie zostawi nas w spokoju - Joisan patrzyla spokojnie, chociaz twarz miala pobladla... - Nie nalezy do tych, ktorzy przebaczaja urazy, a zarowno ja, jak i Kerovan okpilismy ja. Nie zaprzestanie zemsty tylko z uwagi na ciebie. Usta mlodego mezczyzny ulozyly sie w ponury grymas. Przyslonil oczy dlonia i spojrzal na purpurowo zabarwione promienie zachodzacego slonca. -Jezeli to, co powiedzieliscie, jest prawda, to moje miejsce jest tutaj. Powinienem wam pomoc walczyc z tymi Mocami, ktore Nidu moze probowac uwolnic. Chcialbym jednak moc to wszystko odwrocic i spelnic jej zadanie, bez wzgledu na cene, jaka musialbym zaplacic. Za nic nie chcialbym przezyc tego jeszcze raz. W zamysleniu poglaskalem grzywe Nekii. -Lepiej wrocmy, zanim zapadna calkowite ciemnosci. Musimy byc wypoczeci, zeby moc planowac sposob obrony, a zadne z nas nic nie jadlo od rana. -Dobrze powiedziane, moj panie - zgodzila sie Joisan. Zawroce do Kar Garudwyn i przygotuje jedzenie z naszych zbiorow... Jestem troche zmeczona. Moze ty i Guret przejedziecie sie wzdluz doliny i sprawdzicie, czy nie ma zadnych sciezek prowadzacych ze szczytow w doline, z ktorych moglaby skorzystac Nidu. Bylem zaniepokojony, i to bynajmniej nie z powodu Szamanki. -Joisan, ostatnio bardzo sie meczysz. Czy dobrze sie czujesz? Zawahala sie przez chwile, a potem uniosla do gory spiczasta brode i usmiechnela sie. -Calkowicie, moj panie. -Ale... Przerwala mi szybko. -To ja jestem uzdrowicielka, Kerovanie, mozesz byc spokojny, nie nadwerezam niczyjego zdrowia, a juz na pewno nie mojego. Kiedy bedziemy pewni, ze Nidu nie moze dostac sie do doliny i ze jestesmy bezpieczni - wtedy porozmawiamy. Wszyscy wygladamy troche zmeczeni po naszej podrozy. To, co powiedziala, bylo prawda i mialo sens, nie mozna bylo sie z tym nie zgadzac. A jednak popatrzylem za nia, gdy klusowala na Arren z powrotem po naszych sladach i bylem naprawde zmartwiony po raz pierwszy od momentu odnalezienia starodawnego domu Landisla. Gdy zniknal ostatni kosmyk rdzawego ogona Arren, odwrocilem sie i zobaczylem, ze Guret patrzy na mnie z natezeniem podobnym do tego, z jakim ja przypatrywalem sie Joisan. -Guret - powiedzialem powoli, patrzac na proste, mocne rysy mlodego mezczyzny widoczne spod niesfornych kosmykow wlosow - czy cos nie wydaje ci sie... nienormalne... Chodzi mi o zachowanie lady Joisan, odkad powrocilismy z wyprawy. Wzruszyl ramionami i odwrocil sie, by spedzic muche ze spoconej grzywy Vengiego. -Nic, o czym warto by wspominac, milordzie. Dlaczego? -Nie wiem - powiedzialem, patrzac na niego. - Ale pozniej o tym z nia pomowie. Zauwazylem jego szybkie spojrzenie i bylem jeszcze bardziej pewny, ze dzieje sie cos, o czym Guret doskonale wie. -Na razie - dokonczylem - podzielimy doline pomiedzy siebie. Ja pojade strona zachodnia, a ty wschodnia. Niech to bedzie krotki zwiad, gdyz za chwile zapadnie ciemnosc. Dokladniej sprawdzimy jutro. Guret dal mi znak, ze zrozumial, i zawrocil ogiera w kierunku wschodnim. Naprezylem miesnie nog z prawej strony Nekii i pojechalem w kierunku zachodniej granicy doliny. Wpatrzony w skaliste sciany i pokryte lasami zbocza znajdujace sie po mojej lewej stronie staralem sie jechac klusem, pozwalajac Nekii na samodzielny wybor drogi. Zauwazylem kilka niewielkich sciezek, ale zadna z nich nie wydawala sie grozna, jesli Keplian - rumak Nidu nie mial zrecznosci i umiejetnosci gorskiej kozicy lub antylopy. Po powrocie wypuscilem Nekie na pastwisko razem z innymi konmi. Przy wejsciu na rampe prowadzaca do cytadeli oczekiwal na mnie Guret. -Milordzie, prosze spojrzec! Droga nie jest juz dla mnie zamknieta! Popatrzylem na wejscie. -Wyglada na to, ze Kar Garudwyn zaakceptowal ciebie i Joisan jako swoich mieszkancow. -Zaakceptowal? Czy sugerujesz, ze twierdza nadal zyje? Spojrzal ostroznie na otaczajace nas skaliste sciany, jak gdyby oczekiwal, ze za chwile wyrosna z nich dlonie i pojawia sie twarze. -Nie - odpowiedzialem - ale twierdza i jej otoczenie sa pod wplywem najpotezniejszego czaru, jaki do tej pory udalo mi sie spotkac. Czaru chronionego Moca. Wlasnie dlatego Nidu nie mogla... -Co sie stalo, milordzie? - zapytal Guret, gdy przerwalem i przyspieszylem kroku. -Nie moge wyczuc Joisan. To prawdopodobnie nic takiego, ale... - Zaczalem biec, nie dokonczywszy rozpoczetego zdania. Najpierw rampa, potem Wielki Hali - wszystko bylo zamazanym obrazem, a potem dziedziniec otwarty na blizniaczy wierzcholek, ten sam, ktory Joisan rozpoznala ze swego snu. Z trudem lapalem oddech, dlon przycisnalem do bolacego boku i dopiero po chwili udalo mi sie nabrac tyle powietrza, aby zawolac. -Joisan! Wsrod widocznych na zewnatrz szczytow zawodzil wiatr, za gorami skrylo sie ostatnie purpurowe pasmo zachodzacego slonca. Moje kopyta zastukaly w waskim, kamiennym, oskrzydlonym smuklymi arkadami przejsciu. -Joisan! Blada niczym smierc lezala przed arkadami otwartymi na blizniaczy szczyt. Obok lezal amulet Gunnory. Wygladalo tak, jak gdyby w odpowiedzi na rozkaz zdjela go i odrzucila w poblizu. Ukleknalem przy niej i z ciezkim sercem unioslem jej glowe. Moje rece drzaly tak gwaltownie, ze dopiero po chwili udalo mi sie uspokoic na tyle, by polozyc dlon do jej szyi i palcami wyczuc rytm tetna. -Joisan! Jej oddech byl rytmiczny, regularny i powolny, gleboki jak gdyby spala. Prawie przezroczyste w swietle jarzacych sie kul powieki nawet nie drgnely. -Joisan! - zawolalem ponownie, teraz juz wzywalem, staralem sie dosiegnac jej umyslu. - Obudz sie! Potrzasnalem ja, czujac bezwladny ciezar jej ciala. Potem, przerazony, poniewaz nie moglem jej obudzic, mocno uderzylem w jej policzek. -Obudz sie, moja pani! Na dziedziniec wpadl zdyszany Guret, ktorego wczesniej wyprzedzilem. -Co sie stalo? -Wyglada, jakby spala, ale nie moge jej obudzic! Guret zbladl. -Czy jest ranna? Czy krwawi? -Nie - spojrzalem na niego. Glowa Joisan spoczywala bezwladnie na moim ramieniu. - Czuje tutaj jakies czary. -Nidu? -Byc moze... - spojrzalem na amulet. - Podaj mi go. Wzialem podany amulet w reke i zamknalem oczy, chcac zwiekszyc koncentracje. Gunnoro, pomyslalem. Bursztynowa Pani, wysluchaj mnie, prosze cie o to. Wiem, ze jestem mezczyzna, ale prosze cie o pomoc dla Joisan... Trzymajac w dloni wyrzezbiony snop zboza, przycisnalem talizman do czola mojej pani, jednoczesnie starajac sie jej dosiegnac myslami, zawolac. "Joisan... obudz sie. Przez Bursztynowa Pania wzywam cie... Joisan... nie mozesz mnie zostawic... Joisan...". Staralem sie wyciszyc wszystko inne, staralem sie wyobrazic, jak moje wolanie przenika przez amulet do umyslu mojej pani. Wyobrazalem sobie, jak budzi sie bezpiecznie. "Joisan... moje drogie serce, wroc". Nagle jej spokojny oddech zmienil sie, stal sie ostrym westchnieniem! Otworzylem oczy i zobaczylem, ze patrzy na mnie. -Kerovanie? Co sie... Przytulilem ja do siebie, a ona zadrzala. Trzymalem ja tak mocno, jak gdyby za chwile z kamiennej posadzki moglo powstac cos, co chcialoby mi ja odebrac. Wydawalo mi sie, ze cala moja sila nie bedzie w stanie jej ochronic. -Joisan! Co sie stalo? Lezalas na podlodze, a obok widac bylo amulet, zupelnie jak gdybys odrzucila go z wlasnego wyboru... -Tak rzeczywiscie bylo. - Twarz miala wtulona w moja piers i jej glos brzmial niewyraznie, ale nie mialem zamiaru jej puscic. Gdy spojrzalam na szczyt, gdzie stal Car Re Dogan, wyczulam nagle, ze Sylvya stara sie ze mna skontaktowac - i ze cos jej w tym przeszkadzalo. Wiec zdjelam amulet. -Sylvya? - zapytalem. -Ta Druga, ktora dzielila sie ze mna swoj a historia przez ostatnie kilka miesiecy... ta, ktora kiedys mieszkala w Car Re Dogan. Och, Kerovanie, wreszcie dowiedzialam sie konca opowiesci i to bylo straszne! - powiedziala z tlumionym szlochem. -Opowiedz - nakazalem, wierzac, ze przyniesie jej to ulge. Rozdzial 9 - Joisan Glos Kerovana byl lagodny, ale slowa nie byly prosba, raczej rozkazem. Spogladajac w jego bursztynowe, zaciemnione zmartwieniem oczy, wiedzialam, ze nadeszla pora, by wyjawic przynajmniej jeden z moich sekretow. Westchnelam.-Zaczelam snic, gdy pojechales na wyprawe. W tym snie przestawalam byc soba, stajac sie kims o imieniu Sylvya... Kontynuowalam relacje. Opowiedzialam mu o przeslaniach odtwarzajacych historie Sylvyi i jej przyrodniego brata Malerona, Adepta. W koncu dotarlam do momentu opowiadania, ktore mialo swoj poczatek dzisiaj, gdy zasnelam na tym dziedzincu z widokiem na okryte mgla ruiny dawnego Car Re Dogan. -Przynioslam tutaj nasze znaleziska, myslac jedynie o rozpaleniu ogniska do gotowania. Wtedy, gdy stanelam tam, w poblizu kamiennej misy, z twarza skierowana w kierunku arkad, poczulam, jak mnie wola. Nigdy przedtem nasz kontakt nie byl takim nakazem, nie byl taki prawdziwy. Odstawilam jedzenie i podeszlam do arkad... Odwrocilam glowe i spojrzalam w obramowana blekitnym kamieniem pustke. Stojac tam wiedzialam, ze Sylvya jest gdzies na zewnatrz. Ze pragnie mi cos powiedziec. Ale nie moze mnie dosiegnac - byla miedzy nami jakas przeszkoda. Wtedy poczulam cieplo na mojej piersi i zobaczylam, ze amulet blyszczy, jak gdyby strzegl przed Cieniem. Kerovan potrzasnal glowa, jak gdyby wiedzac, jakie beda moje nastepne slowa. -Tak - przyznalam - zdjelam amulet i odrzucilam od siebie. Jego pelen protestu okrzyk - Joisan! - zabrzmial jednoczesnie z glosem Gureta - Cera! -Nie rozumiecie - musialam wiedziec! - krzyknelam. Sylvya i jej los sa dla mnie - dla nas wazne. Z jakiegos powodu tak wlasnie jest. Kerovan skinal glowa, chcac zaniechac tego tematu. -Co zostalo raz zrobione, juz sie nie zmieni. Co sie wtedy stalo? -Bylam z powrotem w ciele Sylvyi, patrzylam jej oczyma. Wiedzialam, ze wlasnie przed chwila oskarzylam Malerona o pozostawanie w Cieniu. Probowal zaprzeczyc, ze wzial Sciezke-Z-Lewej-Strony - mysle, ze tak naprawde nie wiedzial nawet, ile krokow juz na niej postawil. Ale Sylvya zbuntowala sie przeciwko niemu, powiedziala, ze to on paral sie czarami i zatrzymal czas, a w ten sposob przyniosl zniszczenie ukochanej przez nia dolinie... - spojrzalam w oczy Kerovanowi. - Tej dolinie, moj panie. Dokladnie tej samej. -Co zrobil Maleron? -Zaprzeczyl, oskarzyl siostre, ze to ona wspoldzialala z Cieniem, a kiedy nie chciala zmienic zdania, nie chciala odwolac swoich slow, popadl w jeszcze wiekszy gniew. W koncu Sylvya wyzwala go, aby udowodnil swoja niewinnosc. Zlapala go za reke i wyprowadzila z komnaty. Wyszli tajemnym przejsciem, dawna wyciosana w kamieniu, prowadzaca na pomocne niziny droga, w dol po przeciwleglym stoku szczytu, blizniaczego do tego, na ktorym jestesmy. Wzielam gleboki oddech, czujac suchosc w gardle. Guret podal mi czare krystalicznego plynu z fontanny. Zarowno on, jak i moj pan czekali w milczeniu, podczas gdy ja zaspokajalam pragnienie. -Dziekuje ci, Gurecie. To moze ironiczne, ale takie wlasnie bylo wyzwanie Sylvyi. - Wylalam z czary kilka pozostalych w niej kropel, tak ze rozlaly sie na posadzce. - Woda. Biezaca woda. Wiekszosc tych, ktorzy sa w Cieniu, nie moze jej przebyc. Sylvya zaprowadzila Malerona nad malenki strumien, przeskoczyla przez niego i wezwala, aby zrobil to samo. -Sprobowal. Ale w chwili, gdy probowal go przeskoczyc, cos go odepchnelo, poczul sie chory. Kiedy zrozumial, co udalo sie udowodnic jego siostrze, ze wygrala wyzwanie, jego wscieklosc stala sie niezmierna. Wypowiedzial slowa - slowa, ktorych Arvon dawno, dawno nie slyszal - na jego szczescie. Te slowa otworzyly brame, przez ktora wjechali jezdzcy na koniach i psy, jakich nigdy przedtem nie widziano na tym swiecie. Maleron wsiadl na rumaka, ktory musial chyba powstac w jakims innym, piekielnym swiecie i wydal rozkaz, aby spuscic psy. Sylvya przerazila sie. Strumien nie mogl ich powstrzymywac nieskonczenie dlugo - wczesniej czy pozniej znajdzie sie dla nich przeprawa. Zaczela uciekac, a ta okropna oblawa popedzila za nia. Moje oczy napelnily sie lzami. -Och, Kerovanie! To bylo tak bardzo dawno temu... a ona biegnie do tej pory. W jego oczach zobaczylam przerazenie takim losem. -W jaki sposob moglo sie to zdarzyc? -To dzielo Sylvyi. Gdy zaczela uciekac, wezwala na pomoc Neave, blagala Sily Rzeczy Tak Jak Maja Byc, aby nie pozwolily Maleronowi kiedykolwiek ja dopedzic. Te sily ja wysluchaly. Sylvya, Maleron - cale polowanie, zdobycz, ogary i mysliwi - wszyscy zostali zmienieni, przeniesieni poza ramy znanego nam czasu. Sylvya nie mogla zostac ujeta, ale nie mogla sie takze wyzwolic. Tak wiec co nocy, o tej samej godzinie, ta okropna pogon pedzi w gore po starej drodze do ruin Car Re Dogan. Nie naleza do zadnego swiata, sa raczej zlapani w nieskonczone istnienie gdzies pomiedzy nimi. Ale nawet w tym wymiarze ich obecnosc jest smiertelnym niebezpieczenstwem. -Racja - odezwal sie Guret z westchnieniem. - Kazdy, kto stanie na ich drodze, zostanie wciagniety i zniszczony. Tak jak Jerwin. Skinela twierdzaco glowa. -Wiec taka jest prawdziwa natura Tego-Co-Przemierza-Szczyty - powiedzial Kerovan. - Biedna Sylvya. Taka pulapka przewyzsza wszystkie okropnosci, jakie do tej pory spotkalem... Moje dlonie splataly i rozplataly skorzany rzemien, na ktorym byl zawieszony amulet Gunnory. -Zostalo mi to pokazane celowo - powiedzialam. - Musi byc jakis sposob, aby ja wyzwolic. -W jaki sposob, jezeli nawet chwilowy kontakt natychmiast zabija? - zapytal moj pan. - Takie zaklecia znajduja sie daleko poza zakresem naszej wiedzy, Joisan. Aby pomoc, nalezaloby miec Moc i umiejetnosci Adepta. Westchnelam, czujac ogarniajace mnie zmeczenie. Nie mialam dla niego odpowiedzi. Chcialam wstac, ale w tym momencie zarowno Kerovan, jak i Guret powstrzymali mnie. -Odpocznij, Cera - powiedzial chlopiec. - Nasze kucharskie umiejetnosci nie dorownuj a twoim, ale sa wystarczajace. Tak wiec odpoczywalam, przypatrujac sie ich krzataninie, jak kroili korzonki i warzywa, oprawiali i przygotowywali zwierzeta, budowali prosty, ale sprawnie dzialajacy rozen i wreszcie rozniecali ogien w kamiennej misie, ktora wczesniej odkrylismy. Podane przez nich jedzenie wzmocnilo mnie, uzupelnilo utracona energie. Wszyscy jedlismy w milczeniu, a po napelnieniu zoladkow przez chwile odpoczywalismy, siedzac i patrzac w narastajace ciemnosci. W koncu Guret wstal. -Ja dzisiaj nakarmie konie, milordzie - powiedzial podnoszac zmniejszajacy sie co dzien worek z pasza. -To jeszcze jedna rzecz, o ktora musimy dbac - zauwazyl Kerovan. - Jezeli chcemy utrzymac wierzchowce w dobrej formie. Ile razy mozemy je jeszcze nakarmic? -Jezeli bedziemy powoli zmniejszali porcje, moze trzy, cztery razy - odpowiedzial mlody mezczyzna. Gdy odchodzil, jego kroki odbily sie cichym stukiem na kamiennej posadzce. Kerovan wskazal na wschodnie arkady. -Czy nadal czujesz te Druga? -Tak - odpowiedzialam prawdomownie - ale kiedy mam przy sobie amulet, moze mnie dosiegnac tylko wtedy, gdy spie albo gdy odsune wszelkie bariery. -Bede dzisiaj siedzial i czuwal, zebys znowu nie zaczela snic powiedzial z grymasem. - Nawet jezeli mowisz, ze Sylvya nie nalezy do Cienia, nie wolno dopuscic do kolejnego spotkania. Zawahalam sie, usilujac zrozumiec wszystko, czego dowiedzialam sie podczas popoludniowego kontaktu. -Powiedziala mi wszystko, co powinnam wiedziec - powiedzialam w koncu. - Zagadka jest tylko dlaczego, ale... -Cera! - z korytarza odbil sie echem krzyk, a chwile pozniej uslyszelismy odglos biegnacych stop. - Lordzie Kerovanie! Wstalismy w chwili, gdy na dziedziniec wypadl Guret, biegl tak szybko, ze prawie znalazl sie w fontannie. -Wielki Hali! - mowil dyszac. - Tam cos jest! Cos... Probowal uspokoic oddech. - Cos, czego nie widac, nie slychac, ani nie czuc - ale mimo wszystko To tam jest. Przysiegam na Swieta Konska Skore! Moj pan skierowal sie w strone wejscia. W chwili, gdy ruszylismy za nim, dolecialy do nas jego ciche slowa. -Teraz i ja czuje. To poszukiwanie, otwarcie... -Gdy przechodzilem obok tronu, bylo tam - po prostu tam powiedzial szybko Guret. - Wydawalo mi sie, ze cos widze... Przyspieszylam kroku i prawie biegnac zrownalam sie z Kerovanem. -Poszukiwanie? Nidu? -Nie - jego slowa brzmialy pewnie. - Nie wiem, co to jest, ale nie ma tutaj zadnego takiego wypaczenia, jakie widzialem przy niej. - Zmarszczyl brwi, jego kopyta zastukaly jeszcze szybciej o kamienna posadzke. - Ale Guret ma racje, tam cos jest... -Co? -Cos znanego. Nie moge sobie przypomniec - przerwal, gdyz weszlismy do Wielkiego Hallu, gdzie na kolistym podium stal dziwnie uformowany tron. Gdy tylko weszlam do komnaty, od razu takze poczulam zaburzenie. Zaczelismy ostroznie isc w kierunku tronu, a z kazdym krokiem zaburzenie stawalo sie silniejsze. Byla tutaj zywa dawna Moc, ktorej sila rosla. Wydawala sie ona tworzyc przed naszymi oczyma mgle, gdy Kerovan wraz ze mna (Guret chyba madrze wybral bezpieczna arkade wejsciowa) podszedl do srodka. Pociagnelam nosem, czujac w powietrzu ostry zapach, ktorego nie moglam zidentyfikowac. Kerovan zatrzymal sie przy rampie prowadzacej na podium, a potem z kamienna twarza postawil pierwszy krok. -Kerovan! - chcialam go uchwycic za ramie. -Nie - powiedzial. Jego glos zabrzmial glucho i slychac w nim bylo jeszcze inny obey ton. - Musze to zrobic. Poczulam opor, z jakim spotkalo sie moje cialo przy probie pojscia za nim, i odwrocilam sie zwyciezona. Zadne z moich zaklec nie zlamaloby tych barier. Moj pan musial wiec stawic czolo sam. Po osiagnieciu masywnego bloku quan-stali, z ktorego zostalo wyrzezbione siedzisko, zawahal sie przez chwile, a potem jednym miekkim ruchem usiadl. Jego kopyta nie dosiegaly ziemi i musial poruszyc sie, aby znalezc wygodne miejsce. Najprawdopodobniej pierwotnym wlascicielem tronu nie byla ludzka istota. Jak gdyby jego obecnosc na tronie byla sygnalem, mgla przed moimi oczyma zaczela przyjmowac widzialne ksztalty. Zaczela wirowac posrodku. W posadzce rozblysnely dwa oddzielne blekitne kamienie, pomiedzy nimi pojawilo sie wznoszace sie w gore i drzace w powietrzu lazurowe swiatlo. Moc tkwila pomiedzy kamieniami, byla niczym rozpieta pomiedzy filarami nic pajecza. Zablysla i stala sie widzialna w chwili, gdy zaczelam sie wycofywac, obawiajac sie nagle o dziecko. Rozwijajace sie w tej komnacie sily byly ogromne - nie chcialam zostac schwytana w ewentualny powrotny podmuch. W pajeczej sieci Mocy rozwinely sie fiolkowe linie, polaczyly sie i rozciagnely ku gorze, tworzac zywe stworzenie - Gryfa! Telpher! - pomyslalam. W moim umysle pojawil sie obraz istoty, ktora chronila mnie podczas bitwy z Galkurem. Telpher? - zawolalam, wyciagajac reke do pojawiajacego sie ksztaltu. Odwrocil w moim kierunku oczy w kolorze lagodnych plomieni i otworzyl dziob, jak gdyby mial przemowic. "Joisan! - przez moja koncentracje przedarla sie ostrzegawcza mysl Kerovana. - Nie dotykaj tego. To, co widzisz, jest tylko obrazem Otwierajacego Brame". Odwrocilam sie i zobaczylam, ze podnosi dlon. Palcami nakreslil znak, ktorego nie rozpoznalam, a potem szybko naszkicowal symbol uskrzydlonej kuli, ktora wydawala sie symbolem Mocy Landisla. Jego usta ulozyly sie w calkowicie obcy ksztalt i wypowiedzial jedno slowo - slowo, ktorego nie uslyszalam, ale odczulam wewnetrznie niczym odlegly bol. Postac Gryfa zafalowala w samym srodku, a potem rozdarla sie w oslepiajacym Fiolkowym blasku. Podnioslam reke, aby zaslonic oczy, gdy nagle obok mnie znalazl sie Kerovan, uniosl dlon jak do pozdrowienia. - Chodz - powiedzial stosujac dawne slowo ze Starego Jezyka. Wyciagnal reke do swiatla... Nagle nastapilo glosne uderzenie o tak wysokiej czestotliwosci, ze stalo sie ostrym bolem, otoczyla nas fala jasnosci tak gwaltowna, jak porywajace malenka galazke fale powodzi. Zrobilam krok do tylu, potknelam sie o brzeg podium i niespodziewanie usiadlam. Oczy mi lzawily, a nos napelnil sie zapachem, jaki czasem powstaje po zapaleniu zapalki. Wstalam tylko po to, zeby na kamieniach przed soba zobaczyc dwie lezace sylwetki! -Guret? Kerovan? Uslyszalam odglos biegnacych stop, a potem poczulam na ramionach czyjes pomocne dlonie. -Cera? Co sie stalo? Kto to jest? Zachwialam sie, patrzac niepewnie na zmartwiona twarz mlodzienca. Jezeli przede mna stal Guret, to kto lezal obok mego pana? Serce omal nie wyskoczylo mi z piersi, gdy podchodzilam z Guretem do lezacych. - Kerovan? Moj pan siedzial, trzymajac sie za glowe, byl zamroczony. Mezczyzna za nim jeknal i przekrecil sie, jego pancerz i miecz zgrzytnely o kamienna podloge. Mial na sobie helm, a jego rynsztunek mogl byc wykuty w tym samym ogniu, co moj miecz lub pancerz, tak samo jak Kerovana... Czlowiek z rodu Dales? Tutaj, w Krainie Arvonu? Przeniesiony do Kar Garudwyn za pomoca jakiejs czarodziejskiej Bramy, podobnej do tej, przez ktora sami przeszlismy? Naplywalo coraz wiecej pytan, ale na razie widac bylo, ze mezczyzna nie jest w stanie nic powiedziec. Podeszlam do niego i dotknelam jego szyi. Wojenny helm czesciowo zaslanial twarz, ale moje palce odnalazly puls goscia. Byl bardzo mocny. -Kto to jest? - zapytalam, gdy podszedl do nas nadal zamroczony Kerovan. -Nie wiem - odpowiedzial moj pan. - Zostala przeze mnie obudzona dawna Moc. Wiedzialem, co musze zrobic, aby pomoc osobie - ktora byla uwieziona wewnatrz Bramy, ale kim moze byc nasz gosc... - Wzruszyl ramionami. -Pomoz mi z jego helmem - powiedzialam. - Guret, przynies troche wody i recznik. Ostroznie zdjelismy helm. Wyjrzala spod niego twarz prawdziwego czlowieka Dales, wlosy o ton lub dwa jasniejsze od moich, opalona skora wloczegi, szlachetne, nawet przystojne rysy. Mezczyzna byl o kilka lat starszy od mego pana. Zlapalam raptownie oddech, gdyz nagle rysy ulozyly sie w znajoma mi twarz - znalam tego czlowieka. -Jervon! - wykrztusilam, nie mogac uwierzyc wlasnym oczom. Jak co... Trzy lata temu, gdy po raz pierwszy pojechalam za moim panem na Ziemie Spustoszone, zanim jeszcze trafilismy do Krainy Arvonu, spotkalam tego mezczyzne. Wowczas towarzyszyl on kobiecie nalezacej do Starej Rasy, Elys. Nasza trojka przez wiele dni podrozowala przez Odlogi poszukiwaniu Kerovana. W swej dobroci bowiem Jervon i jego pani postanowili mi pomoc. Bez nich nigdy nie przezylabym owej niebezpiecznej podrozy, ktora zakonczyla sie tak gwaltownie, w momencie gdy zostalam wciagnieta w wykopana przez Thasow pulapke. Byly to odrazajace istoty Zyjace-W-Ciemnosciach. Ostatnim widokiem, jaki zapamietalam, gdy zapadla sie pode mna ziemia, byla pelna udreczenia twarz tego mezczyzny, ktory bezskutecznie staral sie mnie uratowac. A teraz byl on tutaj, w Arvonie. -Jervon? - Zobaczylam, jak Kerovan marszczy brwi, chcac usilnie cos sobie przypomniec. Potem otworzyl szeroko oczy. To niemozliwe! Gdzie jest Elys? Po uwiezieniu mnie przez Thasow Jervon i Elys pomagali memu panu w j ego pozniejszych poszukiwaniach mojej osoby. Kerovan powiedzial mi, ze w pewnym momencie ich wspolnej podrozy jego towarzysze zostali przestrzezeni przez Moc przed dalsza wedrowka - Elys byla bowiem czarownica majaca znaczna sile. Powiedziala wtedy, ze nie jest to dla nich odpowiednia pora na podrozowanie droga prowadzaca do Arvonu. Ze smutkiem musial sie z nimi pozegnac i pojechac dalej sam. Kerovan opowiedzial mi takze o pelnym tesknoty zyczeniu Elys, ze byc moze kiedys i dla nich otworzy sie droga do tej starej krainy... Ostroznie polozylam glowe Jervona na moim kolanie, zmoczylam brzeg przyniesionego przez Gureta recznika i wytarlam jego twarz. Zaczal przychodzic do przytomnosci, a kiedy dalam mu sie napic, otworzyl oczy, mruzac je przed swiatlem. -Jestes bezpieczny, Jervonie - powiedzialam cicho. - Czy pamietasz mnie? Jestem Joisan. -Joisan... - Otworzyl oczy i zobaczylam, jak zaczal sobie przypominac. -Jervonie, gdzie jest Elys? - Moj pan pochylil sie nad mezczyzna, tak aby ten mogl go widziec. - Jestem Kerovan, pamietasz? -Kerovan? Tutaj? - Z niedowierzaniem rozejrzal sie po kolistej komnacie. - Gdzie... -Jestes w miejscu nalezacym do ludzi Starej Rasy - powiedzial moj pan. - Przeszedles przez bardzo stara Brame. Nie pamietasz? Gdzie jest lady Elys? -Elys... - Po raz pierwszy rozejrzal sie na wszystkie strony, a potem gwaltownie usiadl, chociaz staralam sie go powstrzymac. - Nie ma jej tutaj? - obudzilo sie w nim przerazenie. Musi byc - Elys! Elys! Wielki Hali echem odbil jego krzyki. Musielismy go trzymac we trojke, inaczej wyrwalby sie nam i pobiegl przez Kar Garudwyn. W tej sytuacji mogl niebezpiecznie spasc przez jedna z otwartych na zewnatrz arkad. -Jervonie! - zlapalam go za ramiona. - Jervonie, sluchaj. Jezeli chcesz odnalezc Elys, musisz mnie wysluchac! W jego oczach widac bylo wscieklosc i przez chwile obawialam sie, ze wpadnie w szal, tak wielki bol w nich odczytalam. Nagle osunal sie na podloge. -Elys nie przeszla z toba przez Brame - powiedzialam tak wyraznie, jak tylko umialam. - Skad przyszliscie? Moze Elys zostala i musisz po nia wrocic. -Odlogi - powiedzial ponuro Jervon. - Bylismy na Ziemiach Spustoszonych, w miejscu, ktorego nigdy wczesniej nie widzielismy. Znalezlismy droge. To byla dziwna droga. Moja pani powiedziala, ze byly na niej wizje, obrazy tych, ktorzy dawno temu odeszli z High Hallack. - Uslyszalam, jak Kerovan gwaltownie wciagnal oddech. Po obu stronach drogi byly ogromne, wyrzezbione w kamieniu twarze, a potem cos, co Elys nazwala Wielka Gwiazda... -Ta droga! - wykrzyknal moj pan. - Ta sama, na ktorej wraz z Riwalem znalazlem krysztalowego Gryfa! Co sie wam tam przytrafilo? -Doszlismy do samego konca, gdzie droga byla zastawiona lita skala. Elys powiedziala, ze nie byl to prawdziwy koniec, a raczej poczatek dla osoby majacej Moc i umiejacej wezwac ja i otworzyc Brame. -Czy probowala przejsc przez Brame? - zapytalam. -Tak - odpowiedzial powoli. - Wy<<5aje mi sie, ze otworzyla sie dla nas obojga. Stalismy obok siebie przed ta skala, a potem... Potrzasnal glowa. - Juz nie... Bylismy pomiedzy miejscami, tam gdzie nie ma sie ciala, tylko nasze dusze mialy jakies znaczenie. Widzialem, tylko moje oczy nie potrafily zrozumiec. Ale Elys byla ze mna! Wiem, ze byla! To byla jedyna rzecz, jaka moglem nadal czuc - uscisk jej dloni! -Co sie stalo? -Czas byl jakis dziwny. - Jervon szukal slow, ktore oddalyby to, co czul. - Rozciagal sie w nieskonczonosc, a jednak nie uplywal. Bylismy ciagnieci w kierunku fiolkowego swiatla i zobaczylem, ze przybiera ono ksztalt istoty. Takiej z legendy, o skrzydlach i dziobie orla, a nogach oraz uszach lwa. To byl Gryf. -To byla Brama - powiedzial Kerovan. - Czy Elys nadal byla z toba? -Byla, ale nagle cos przesunelo sie pomiedzy nami i poczulem, jak jej reka zostala wyrwana z mojej. -Jakie bylo to "cos"? - zapytalam ze scisnietym gardlem. Jezeli Elys znajdowala sie gdzies pomiedzy Brama i jej portalem, w jaki sposob moglismy ja odnalezc? -To bylo... - zmarszczyl czolo, jak gdyby szok spowodowal luki w jego pamieci. - Nalezalo do Cienia - zdecydowal z przerazeniem w oczach. - Nie widzialem tego, ale wydawalo z siebie brzeczenie, a jego smrod... - Potrzasnal glowa. Wydzielalo z siebie zoltawe swiatlo. W dotyku bylo... obrzydliwe. -O, nie - wyszeptalam czujac, jak serce w mojej piersi staje sie ciezkie niczym kotwiczny kamien. Kerovan skinal na mnie ponuro. -Tez sie tego obawiam, moja pani. Czy mozesz sie czegos dowiedziec od Sylvyi? Zawahalam sie, przypominajac sobie ow sen, z ktorego prawie sie nie obudzilam. A potem skinelam glowa. Bylam winna Elys dlug wdziecznosci, ktorego nigdy nie splacilam, a ludzie z Dales sa nauczeni, aby zawsze odplacac, podobnie jak Kiogowie. -Sprobuje - powiedzialam. - Ale tym razem musisz byc ze mna w kontakcie myslowym, Kerovanie, tak abys mogl mi pomoc, jezeli zaglebie sie zbyt daleko. Skinal glowa. - Zgoda. Jervon patrzyl niespokojnie, za nim stal rownie niespokojny Guret. Usiadlam na podium, a za mna usiadl Kerovan, tak abym mogla sie o niego oprzec. Objal manie i podtrzymal. Staralam sie nie pokazac po sobie strachu ani niepokoju. Ostroznie zdjelam amulet Bursztynowej Pani. Guret wzial go ode mnie. W momencie, gdy wypuscilam go z palcow, poczulam, jak Sylvya stara sie ze mna skontaktowac. Wiedzialam, ze znowu pragnie mi cos przekazac. Zamknelam oczy i poddalam sie woli Tej Drugiej. Tym razem odczuwalam obecnosc Kerovana, byl niczym podtrzymujaca zmeczone ramiona dlon. Przez dluga chwile bylo ciemno, przenikala mnie innosc, porwal mnie wir, zabierajac z tego miejsca i czasu do... gdzie? To nie miejsce nie przypominalo niczego, cokolwiek widzialam w swoim i jej zyciu. Ponownie bylam w Sylvyi, ale tym razem nie przezywalam przeszlych chwil. Zamiast tego odczulam przerazenie, dowiedzialam sie, co oznacza byc zlapanym poza wiezami samego czasu, gdzie nie istnial fizyczny swiat. Bieglam - ale nie mialam stop ani nog, a moje otoczenie nie zmienialo sie nawet przez chwile. Moje cialo bieglo w mojej swiadomosci, czulam plynaca szybko krew, oddech, ktorego kazde wciagniecie palilo w piersiach zywym ogniem - ale nie mialam krwi ani pluc, ktorymi moglabym zlapac oddech! Starajac sie uspokoic, wejrzalam na te wykluczajace sie nawzajem informacje naplywajace z ciala, ktore nie istnialo - a przez ten caly czas uciekalam, kluczac przed tym upiornym polowaniem (tyle ze nie mialam przeciez nog). Za mna byla ogromna fala Mocy, bezgranicznej i nieokielzanej nienawisci, ktora blyskala zoltawo, oswietlajac to dziwne miejsce cuchnacym, chorym blaskiem. Owa fala byla tutaj pomiedzy swiatami i czasami manifestacja ogromnego gniewu Malerona. Wiedzialam jednak - czy tez powiedziala mi o tym Sylvya, a bylo to w tym momencie tozsame - ze w polowaniu nastapila zmiana. Razem z nami zostala teraz zamknieta tutaj Moc. Jej obecnosc byla niczym czyste swiatlo blyszczace wsrod wilgotnych bagiennych mgiel. Wiedzialam, ze owym swiatlem byla Elys. Znalazla sie w pulapce. Czy moglam ja uwolnic? Zabrac ze soba? W chwili, gdy w moim umysle pojawilo sie to pytanie, ze strony Sylvyi nadbiegla swieza fala wiedzy - odczytujac ja prawie zagubilam sie z przerazenia. Czar utrzymujacy to okropne polowanie pomiedzy swiatami i czasami wraz z uplywem wiekow stawal sie slabszy. Moc jego podstawowych zaklec zaczela sie przesiewac - podobnie jak z kawalka lnu mozna wysnuc fragmenty nici - ale nawet najsilniejsza nic moze zostac zerwana. Gdy przyjrzalam sie moimi nie istniejacymi oczyma wiezom owego zaklecia, materia rozdarla sie i odplynela. Zobaczylam mglista blyskawice Mocy wyslana ze swiata, w ktorym nadal znajdowalo sie moje cialo. Przez chwile widoczna byla waska, ostra twarz, o rysach jak wyrzezbiona czaszka, z dlugimi, powiewajacymi na wietrze ciemnymi wlosami. Nidu! Gdy patrzylam na Szamanke, do moich uszu dobiegl glos bebnienia. Zobaczylam krew i posmarowana tluszczem skale, na ktorej zlozyla wzmacniajaca jej czar ofiare - czar, ktory mial zerwac niewolnicze wiezy Tego-Co-Przemierzal-Szczyty i wypuscic zniszczenie na nic nie podejrzewajaca kraine. Nigdy nie udaloby sie jej dokonac tej magicznej sztuki, gdyby w jakis sposob nie wykorzystala Elys jako elementu nakierowujacego. Moc Madrej Kobiety posluzyla Szamance w owym zabojczym wyzwoleniu jako punkt koncentracji. Poczulam Moc, ktora byla wsciekloscia Malerona, widzialam, jak staje sie sila tak smiercionosna i szkodliwa, jakiej nigdy wczesniej nie widzialam. Wystraszylam sie i zapragnelam jak najszybciej wydostac sie z jej bezposredniej bliskosci. "Kerovan! krzyknelam czescia mego umyslu, stosujac jego imie jako wlasny punkt koncentracji, Kerovanie! Dosiegnij mnie..." Czulam sie, jak gdybym znajdowala sie w plonacym ogniu lub szalejacej powodzi. Szamotalam sie bezsilnie do chwili, gdy znalazlam siew zasiegu dajacej mi poczucie bezpieczenstwa Mocy Kerovana. Wowczas tamta wroga Moc zwrocila sie w moim kierunku, pojmala mnie i zaczela rozdzierac moje cialo... Kerovan! Obok owych niematerialnych, ale mimo to prawdziwych wiezow przeplynela do mnie Moc, moglam sie wydostac, uwolnic... W wirujacym pospiechu, ktory pozostawil mnie bezsilna, znalazlam sie z powrotem w Wielkim Hallu Kar Garudwyn. Moj pan trzymal mnie mocno w ramionach, za jedna reke trzymal mnie Guret, a za druga Jervon. Ulga byla tak wielka, ze prawie glosno sie rozplakalam, moglam znowu oddychac, czulam zapach czystego powietrza, czulam, jak w moim cieplym, zywym ciele krazy krew. -Joisan! - Kerovan przytulil policzek do mych wlosow i trzymal tak mocno, jak gdybym naprawde zostala wlasnie wyratowana z fizycznej smierci. - Co sie stalo? Bylam tak zmeczona, ze ledwie zdolalam szeptac. Udalo mi sie jednak wyslac Gureta po moj woreczek z ziolami. Byl w nim schowany kordial, destylowana mieszanina z platkow gozdzika i smoczej krwi. Dwie krople rozpuszczone w czarce wody mogly mi pozwolic na odzyskanie sil, przynajmniej na jakis czas - i nie powinny zaszkodzic dziecku. Chlopiec przygotowal napoj tak, jak mu przykazalam, a potem Kerovan przytrzymal czare, podczas gdy ja powoli pilam. Stopniowo uspokajalam sie, minelo drzenie rak i w koncu moglam samodzielnie usiasc. Moglam tez jasno myslec. Spojrzalam na mego pana i Jervona i zaczelam zbierac odwage, by przekazac im tak zle wiadomosci. Bylam zbyt zmeczona, aby szukac jak najbardziej lagodnych slow, w zwiazku z czym zaczelam wszystko wyjasniac w najprostszy sposob. -Bylam wewnatrz ciala Sylvyi, wewnatrz tego polowania. Byla tam jeszcze jedna Moc Swiatla zamknieta w pulapce czaru, rozpoznalam w niej Elys. Nidu wykorzystala czastke Mocy Elys i zastosowala ja jako punkt koncentracji przy zlamaniu czaru. Proba sie powiodla! Spojrzalam na Kerovana, starajac sie kontrolowac gwaltowne drzenie mojego ciala. -Ona jest szalona, moj panie. Nienawisc, jaka do nas dzisiaj poczula, zniszczyla wszelkie istniejace jeszcze resztki rozsadku. Nie mogac pokonac chroniacych doline sil, calkowicie zwrocila sie do Mocy Cienia, aby zgotowac nam najgorsze przeznaczenie, jakie tylko mogla wyzwolic! Dzisiaj, gdy polowanie skieruje sie w gore po zboczu, u celu w ruinach Car Re Dogan bebnieniem zniszczy utrzymujace je poza czasem wiezy. Stanie sie wiec wolne, aby kontynuowac swoj tok jako niebezpieczenstwo z krwi i kosci - a nie nierealny fantom - dzisiaj to wszystko stanie sie prawdziwe. Wszystko, co znajdzie sie na jego drodze, zostanie zniszczone, tak wielka jest sila, ktora bezmyslnie wyzwolila Szamanka. Kerovan spojrzal pustym wzrokiem na sciany Wielkiego Hallu i mimo ze wyraz jego twarzy nie ulegl zadnej zmianie, wiedzialam, co czul do tego miejsca - miejsca, ktore uznalo go za swego pana, gdzie w koncu poczul sie jak u siebie w domu. -A my i Kar Garudwyn znajdujemy sie bezposrednio na drodze z tamtego szczytu - powiedzial. - To wszystko przewali sie przez to miejsce, potem przez doline w kierunku Anakue, a w koncu dotrze do pastwisk Kiogow. -Bedzie moglo biec tam, gdzie bedzie chcialo lub tam, gdzie zechce Maleron - zgodzilam sie szybko. -I to wszystko jest dzielem Nidu? - zapytal Guret. -Tak - powiedzial Kerovan. - Ale nie wierze, by miala ona nawet powierzchowna swiadomosc tego, co tak bezmyslnie wyzwolila. Tak samo nie jest w stanie kontrolowac Mocy Ciemnosci, jak nie potrafilaby zatrzymac powodzi golymi rekoma. -Kto to jest Nidu? - zapytal Jervon. - 1 w jaki sposob ty, Kerovanie, i twoja pani znalezliscie sie tutaj? Podczas gdy moj pan szybko opowiedzial najwazniejsze zdarzenia z naszych wedrowek, wstalam cicho i zaczelam zbierac ziola, swiece i inne materialy, ktore moga sie okazac potrzebne przy wspolzawodniczacych czarach. Drzacymi rekoma ulozylam wszystko w moim woreczku z lekami. Nie chcialam nawet myslec o chwili, gdy moglabym stanac do walki z czarnoksieskimi silami Nidu - nie wspominajac juz o rozbudzonym gniewie jednego z prawdziwych Adeptow, wyzwolonego teraz po tylu wiekach niewoli. -Co robisz. Cera? - zapytal Guret, podchodzac do mnie. -Zbieram rzeczy - powiedzialam, szukajac mojej rozdzki i ukladajac ja na samym wierzchu zawartosci worka. -Alez, Cera - Guret byl blady - nie mozesz nawet probowac przeciwstawiac sie takiemu przeciwnikowi! Przy moim boku szybko pojawil sie Kerovan. Nie bylo miedzy nami wymiany mysli, ale zwyczajna znajomosc niebezpieczenstwa, jaka zdobylismy podczas wspolnych podrozy. -Moja pani jest odwazna za dwoje, ale nie bedzie walczyla sama. Kar Garudwyn jest moim domem - naszym domem i nie utrace go teraz po odnalezieniu i tych wszystkich latach wedrowania w strachu! Musimy zatrzymac te rzecz - spojrzal na mnie z przejeciem i zatrzymamy. Rozdzial 10 - Kerovan Nie, moj panie! - mlody Kioga pokrecil gwaltownie glowa, a jego wzrok powedrowal ode mnie w kierunku Joisan. - Nie mamy najmniejszych szans przeciwko takiemu wrogowi. Cero!Polozylem dlon na jego ramieniu i poczulem niewidoczne drzenie, jakie przebiegalo przez jego cialo. -Uspokoj sie, Gurecie. Joisan i ja pojedziemy sami. Mam dla ciebie dzisiaj inne zadanie. Chce, zebys pojechal na poludnie i ostrzegl ludzi w rybackiej wiosce o nazwie Anakue, a potem twoich wlasnych pobratymcow. Powiedz im, co moze ich spotkac w przypadku, gdybysmy zostali zwyciezeni. -Milordzie, jestes szalony! - Glos Gureta zalamal sie lekko w swej gwaltownosci, ale oczy patrzyly prosto w moje. - Nie widziales Jerwina po tym, jak stanal na drodze tej... istocie... a ja tak. Milordzie, nie pozostalo nic, co moglibysmy pochowac! Kawalki ciala... - glosno przelknal sline i mowil dalej. - Ulamki kosci nie wieksze od zebow roczniaka. Nie widziales takze mojego przyjaciela, Tremona, jak wiadl niczym wyrwane z korzeniami drzewko, kazdego ranka kurczyl sie w sobie coraz bardziej. W koncu oczekiwalismy na jego smierc bardziej z nadzieja niz ze strachem! -Gurecie... - stojaca obok mnie Joisan wyciagnela reke, aby polozyc ja na ramieniu chlopca. - Kerovan i ja... -Nie - stanal przed nami. - Czy nie rozumiecie, co staram sie wam powiedziec? Przeciwstawienie sie Szamance oznacza smierc, a tym bardziej proba staniecia na drodze tej rzeczy. To szalenstwo w taki sposob ryzykowac zycie! Joisan spojrzala na mnie i odebralem jej kwasne, nie wypowiedziane glosno slowa: "Rownie dobrze moze miec racje, moj mezu...". "Prawdopodobnie", zgodzilem sie z nia w myslach, ale glosno powiedzialem: Guret, nie po raz pierwszy stajemy przed Moca Adepta ze Sciezki-Z-Lewej-Strony. - Nie dodalem, ze trzy lata temu mielismy pomoc w postaci Neevora i Landisla, ktorych wladza nad Mocami byla ponadludzka. Mlodzieniec, jak gdyby czytajac w moich myslach, odpowiedzial: - Ale tym razem nie ma krysztalowego Gryfa... ani talizmanu, ani pomocnikow z przeszlosci, ktorzy mogliby ci pomoc. Tyle razy powtarzales, ze nie jestes tym, ktory wlada Mocami. Milordzie, to prawda, ze widzialem, jak tutaj w Kar Garudwyn dokonujesz rzeczy, ktorych ja nie moglbym zrobic, ale czy dorownasz temu? Nie wydaje mi sie. Dwoje ludzi nie moze przeciwstawic sie... -Troje - powiedzial Jervon z przeciwleglego konca kolistej komnaty. Jego ton byl tak pozbawiony wszelkiego uczucia, jak gdyby opisywal wlasnie stan pogody. -Nie, Jervonie - zaprotestowala moja pani. - Podczas gdy ja i Kerovan mamy troche Mocy, ktora moze nas obronic, ty masz... -Nawet mniej - zgodzil sie z nia. Jego dlon odszukala rekojesc miecza i pozostala tam, jak gdyby uchwycil reke starego przyjaciela. -Potrafie jednak wladac zimna stala, a wielu z tych, ktorzy krocza w Cieniu, nie moze jej sprostac. I wcale nie tak latwo jest mnie zadziwic i zaczarowac po tych wieloletnich wedrowkach po Odlogach, jakie odbylem wraz z moja pania Czarownica. Bedziecie probowali uwolnic Elys, nie tylko uratowac te ziemie. Nie moge zrobic nic innego, jak stanac razem z wami. Zaczalem wciagac przez glowe pancerz. Chcialem w ten sposob zyskac czas na krotkie przemyslenie, potem spojrzalem na jego mine, gdy poprawialem na sobie zimny metal. Przez dluga chwile wzrok Jervona zmagal sie z moim, w jego oczach widzialem starannie ukryty bol. Wyobrazilem sobie, jak ja czulbym sie w takiej chwili, gdyby to Joisan znajdowala sie w pulapce Powstalej z Cienia, i skinalem glowa. -Dobrze wiec. Dzisiaj idziesz z nami, Jervonie. -Jeszcze jedno! - wtracil Guret. - Sciezka! Nie mozna nawet osiagnac drugiego szczytu teraz, gdy slonce juz zaszlo. Musicie wyjechac z doliny i okrazyc gore od polnocy - bedziecie za pozno! Ta rzecz podrozuje przed polnoca, tego jestem pewien. Wyciagnalem miecz i sprawdzilem jego ostrosc, a takze czy latwo i szybko mozna go wyciagnac z pochwy. Upewniwszy sie, ze wszystko w porzadku, odpowiedzialem krotko: -Na pewno nie, jezeli pojdziemy stara sciezka pomiedzy szczytami. Podnioslem siodla i skinalem na Joisan, aby wziela uzdy. Zauwazylem, ze ona takze zalozyla pancerz i przypasala miecz. Przez chwile mialem nadzieje, ze uda mi sie namowic ja na podroz na poludnie razem z Guretem, ale nie probowalem nawet rozpoczynac tematu. Znalem ten wyraz jej oczu, gdy juz zdazyla podjac nieodwolalna decyzje. -Szlak pomiedzy szczytami? - Guret grzmial jeszcze bardziej przerazony, o ile bylo to mozliwe. - Ta sciezka wyglada niebezpiecznie nawet w dzien, a w nocy zabijecie siebie i konie takze! -Ksiezyc jest prawie w pelni - powiedziala Joisan. - Damy sobie rade. -Nekia dobrze widzi w nocy - dodalem. - Znajdzie sciezke. A my bedziemy uwazac. Mlodzieniec podniosl obie rece do gory i wydal z siebie pelen rozdraznienia syk. -Na Matke Wszystkich Klaczy! Widze, ze nie potrafie cie odwiesc, milordzie. W takim razie ja takze jade dzisiaj z wami, a nie na poludnie. -Nie - powiedzialem twardo. Kiedy zaczal protestowac, Joisan podeszla do niego i odciagnela go na bok. "Guret, musisz zrobic to, co nakazal ci Kerovan...", uslyszalem fragment jej mysli, a potem kontakt sie urwal. Kioga potrzasnal glowa i cos do niej wyszeptal. Moja pani zacisnela usta, nastepnie zarumienila sie, a jej oczy zablysly gniewem. Stojacy przed nia chlopiec usmiechnal sie lekko. Gwaltownym ruchem odrzucila do tylu kasztanowy warkocz, niczym powiewajacy ogon u gotujacego sie do walki rumaka odwrocila sie i szybko powiedziala do mnie: -Kerovanie, Guret powiedzial wlasnie, ze aby dotrzec na czas do Car Re Dogan, cala nasza trojka powinna jechac. Vengi nie pozwoli dosiasc sie obcemu, ale moze niesc podwojny ciezar. A tylko ty sam mozesz jechac na Nekii - ona tobie ufa. Nigdy nie jechalam na ogierze, podobnie jak Jervon. Wydaje mi sie, ze musimy wziac ze soba Gureta. Spojrzalem na nia podejrzliwie. Czym zagrozil jej chlopiec, ze tak zmienila zdanie? Nie bylo jednak czasu na klotnie... Skinalem glowa mowiac szorstko: -Niech tak bedzie. Musimy juz isc, i to szybko. Pospiesznie i w milczeniu zeszlismy rampa z Kar Garudwyn. Zobaczylem, ze ksiezyc rzeczywiscie byl niebywale jasny, wystarczajaco, aby odczytac przy nim duze znaki runiczne. W ten sposob nasze szanse na bezpieczna podroz po karkolomnej sciezce wzrosly z zadnych do niewielkich... ale, jak powiedzialem wczesniej, nie mielismy wyboru. W odpowiedzi na nasze gwizdanie jedynymi dzwiekami, jakie doszly nas z tajemniczych niebieskich, nocnych cieni, bylo ostrozne parskanie. -Nekia - wyszeptalem tak uspokajajaco, jak tylko potrafilem chodz tutaj, dziewczyno, do mnie... no chodz. Najmniejsze opoznienie bylo szalenstwem, staralem sie jednak uspokoic ja i mowic pieszczotliwie. Gdyby konie sploszyly sie i uciekly, wszyscy bylibysmy straceni. -Chodz - uslyszalem glos Gureta. - Dobry chlopiec, Vengi. W koncu ogier przestepujac z nogi na noge prychnal, a potem niepewnie podszedl do chlopca. Za nim podeszly klacze. Osiodlalismy je tak szybko, jak tylko potrafilismy, a potem pieszo poprowadzilismy je w kierunku rampy. Zwierzeta zarzaly ze strachu na widok otwierajacego sie przed nimi dziwnego wejscia, ale po paru pieszczotach udalo sie wprowadzic je na rampe. Szedlem pierwszy z Nekia, moje kopyta takze stukaly o kamienna podloge. Rampa byla prawie - prawie zbyt kreta dla koni, ale jakos nam sie powiodlo. Przez pare chwil serce bilo mi mlotem, gdy staralem sie poprowadzic klacz tak, aby pozostali nie musieli za nami biec, a jednoczesnie nie nastepowali nam na piety. Po chwili zaczalem wodzic lewa reka po scianie rampy, kamien zaczal slabo blyszczec, a blekitny blask czesciowo rozwiewal mroki przejscia. W koncu nastapilo ostatnie potkniecie i popchniecie i znalezlismy sie na plaskowyzu przed Kar Garudwyn. Z trudem wciagnalem oddech, w ustach poczulem gorzka sline. Dopiero rozpoczelismy nasz wyscig. Jervon, ktory byl ostatnia osoba na rampie, splunal w przepasc i wykrztusil: -Ale wspinaczka! -Nie wiedzialem, ze wprowadzenie koni na gore moze okazac sie az takie trudne - zgodzilem sie. Zatrzymalismy sie tylko na chwile, zlapalismy oddech, a potem wsiedlismy na konie. Poprowadzilem wszystkich na tyl cytadeli waska, wijaca sie ponizej szczytu sciezka. Patrzac z wierzcholka cytadeli trudno bylo wypatrzyc wlasciwy poczatek szlaku pomiedzy szczytami. Teraz musialem sie pochylic nisko w siodle i przygladac terenowi z mojej lewej strony, gdzie plaskowyz konczyl sie nagla, ginaca w ciemnosciach przepascia. Ksiezycowe swiatlo srebrzylo znajdujace sie ponizej skaly, lagodzilo ich ostre krawedzie, ale w zadnym wypadku nie zmniejszalo mojej ostroznosci. Upadek z tej wysokosci mogl sie skonczyc tylko tragicznie. Zmruzylem oczy i zamrugalem, ostrosc widzenia zaczela sie zacierac od samego wysilku patrzenia, probowalem dojrzec szlak, ktory, jak wiedzialem, powinien sie oddzielac od tego gdzies tutaj z mojej lewej strony. Swiatlo... gdybym tylko mial swiatlo. Pomyslalem i w tym samym momencie pojawila sie dawna fragmentaryczna Wiedza. Unioslem przed soba bransolete i glosno powiedzialem slowo oznaczajace swiatlo, w Starym Jezyku "Ghithe!" Bransoleta zaczela wysylac migoczace blekitnozlote swiatlo, zupelnie jak gdyby z mojego ciala wydostawaly sie plomienie. Nekia parsknela, skoczyla w bok, gdy za soba uslyszalem okrzyk Joisan. -Kerovan! Moj pierscien! Ostroznie odwrocilem siew siodle i zobaczylem, ze na jej palcu takze swiecil pierscien w ksztalcie kociej glowy. Najwyrazniej te klejnoty nadal dzialaly na odpowiedni rozkaz. Odwrocilem sie z powrotem i spojrzalem na przerwe w skalistej skarpie otaczajacej caly plaskowyz - przyjrzalem sie jej dokladnie i stwierdzilem, ze wyznacza ona poczatek naszej sciezki. -Stojcie! - krzyknalem podnoszac dlon. Zsiadlem z klaczy, pochylilem sie i spojrzalem na oswietlony ksiezycowym swiatlem i blaskiem darow ludzi Starej Rasy szlak. Byl waski - niewiele szerszy od naszych wierzchowcow, w niektorych punktach schodzil stromo, nastepnie przez jakis czas biegl poziomo, a w koncu pod troche lagodniejszym katem wspinal sie na drugi szczyt. Nekia wyciagnela szyje i spojrzala w dol na sciezke, nastepnie potrzasnela glowa i parsknela, przewracajac bialo obrzezone galki oczne. -Mnie tez sie za bardzo nie podoba - powiedzialem jej - ale musimy nim przejechac. Czy widzisz, Nekia? Na tyle, zeby pomoc innym w dalszej wedrowce! - Po chwili klacz potrzasnela glowa zupelnie, jak gdyby zrozumiala moje slowa i zgadzala sie z proba zejscia. -Czy powinnismy jechac, czy prowadzic konie, Kerovanie? zapytala Joisan. W jej glosie slychac bylo drzenie. -Jedziemy - powiedzialem, starajac sie mowic spokojnie. Jezeli sprobujemy je prowadzic, mozemy sie poslizgnac i pociagnac je za soba. Poza tym one widza w nocy lepiej od nas. - Zrobilem krok na dol i sprawdzilem sciezke. - Szlak jest pokryty pylem, a skaly sa gladkie, konie jednak znajda dla siebie oparcie, taka mam przynajmniej nadzieje. Sprobujcie jechac, nie ruszajac sie prawie w siodle, przesuncie swoj ciezar do przodu na lopatki, tak by mogly utrzymac rownowage. Nie przechylajcie sie do tylu. Musza miec swobodne tylne nogi. Spojrzalem na Jervona. -Vengi nie moze jechac tedy podwojnie obciazony. - Zdjalem line z siodla i rzucilem do niego, podobnie zrobila Joisan. Zwiaz je razem i zamocuj do jednej ze skal, a potem obwiaz wokol siebie. Powinienes miec zabezpieczenie, gdybys sie poslizgnal. Pojade pierwszy, a potem po kolei kazde z was. Gotowi? Cala trojka skinela glowami. Szybko dosiadlem Nekii i odwrocilem jaw kierunku sciezki, ktora tak bardzo przypominala dziecinna zjezdzalnie. -Chodz, Nekia - powiedzialem, potrzasajac wodzami i sciskajac jej boki nogami. Parsknela, zrobila jeden badawczy krok poza krawedz plaskowyzu i natychmiast sie cofnela. - Chodz powiedzialem, poklepujac ja po lopatce. Postawila jedna przednia noge, a potem druga, pozniej pionowo ustawila tylne nogi i byla za krawedzia. Przez pare chwil udalo jej sie drobic ustawionymi blisko siebie nogami w celu utrzymania lepszej rownowagi, kolysala sie niczym tancerka - potem, gdy stok stal sie jeszcze bardziej stromy, zaczela zjezdzac w dol, siedzac prawie na ogonie. Pochylilem sie nad jej klebem i staralem sie nie ruszac. Znalezlismy sie na dole w potoku kurzu, bylismy bezpieczni. -Joisan nastepna! - krzyknalem, patrzac w gore i schodzac ze sciezki, by dac jej miejsce. Arren najwyrazniej w swiecie znarowila sie, ale w koncu, gdy moja pani uderzyla j a mocno w bok, ona takze zeszla. Za nia zjechal Guret, a potem cala trojka patrzyla, jak powoli zsuwa sie Jervon, w koncu stracil rownowage, zjechal na siedzeniu w dol i znalazl sie obok nas, niczym przybrudzony bialym kurzem duch. Gdyby nie powaga sytuacji, bylby po prostu smieszny. -Czy cos ci sie stalo? - zapytala Joisan, gdy sztywno wstal na nogi i otrzepal spodnie. -Nie - powiedzial. Guret wyciagnal reke i wysunal noge ze strzemienia, aby Jervon mogl za nim usiasc. - Ale w drodze powrotnej, jesli ja w ogole bedziemy odbywac, pojade dluzsza trasa naokolo. -Niech Bursztynowa Pani zezwoli, abysmy wszyscy mogli to zrobic - zgodzila sie sucho Joisan. - Kozice moga sobie zabrac swoje tereny, nie bede im zazdroscila. Przeszlismy po stosunkowo plaskim odcinku szlaku, przy czym swiatlo mojej bransolety pozwalalo na odroznienie najostrzejszych, najbardziej poszarpanych skal. Swiat wydawal sie plynny, nierealny, jak gdyby pozbawiajace go barwy ksiezycowe swiatlo odebralo mu takze czesc jego realnosci. Nie slychac bylo zadnych dzwiekow poza szelestem drobnych, nocnych zyjatek oraz przytlumionymi glosami polujacych sow. Szlak zaczal sie znowu wznosic. Byl to dlugi, zakrzywiony zakret, prowadzacy na szczyt, gdzie wedlug slow Joisan stal kiedys Car Re Dogan. Nekia naprezyla miesnie i rozpoczela wspinaczke. Pochylilem sie do przodu i puscilem wodze, a palce wpilem w jej grzywe. W tym momencie zalowalem, ze siodla Kiogow nie mialy napiersnikow. Jezeli siodlo zsunie sie... Ale nic takiego sie nie stalo, w koncu moglismy sie zatrzymac na skalnej polce i pozwolic naszym zwierzetom na odpoczynek. Potem rozpoczelismy ostatni krotki etap wspinaczki. Powyzej widzialem cos, co wygladalo jak ruiny, te same, ktore ogladalismy dzisiejszego ranka. W ksiezycowym swietle ciagle przemieszczenia ich ksztaltow byly jeszcze bardziej widoczne i niepokojace. -To jest podobne do czaru chroniacego nasza doline - powiedziala w zamysleniu jadaca obok mnie Joisan. Spojrzalem na nia, w bladym swietle ksiezyca widzialem spadajacy na plecy ciezki warkocz i blyszczace oczy. Pod naramiennikami pancerza widoczna byla biala bluzka Kiogow ozdobiona ciemnym haftem. Naszla mnie nagla mysl, ze byc moze patrze na moja pania juz ostatni raz, jej bliska obecnosc spowodowala nagly ucisk w gardle. Kocham cie, Joisan, pomyslalem, nie starajac sie nawiazac z nia kontaktu. Nawet w tym momencie nadal utrzymywaly sie we mnie resztki dawnej rezerwy, balem sie, ze jezeli chociaz troche dam wyraz moim uczuciom, nie bede w stanie przebyc tego krotkiego, koncowego etapu naszej drogi. Chcialem jej powiedziec - jak bardzo pragnalem! ale slowa pozostaly w moich myslach, bedac tylko moja wlasnoscia. -Mozemy byc zmuszeni pojechac z zakrytymi oczyma - mowila cicho dalej, nie podejrzewajac oczywiscie, o czym myslalem. Konie, jezeli beda reagowaly tak jak wczoraj, pozostana odporne. -Czy wiesz, czy twoja wizja pokazala ci, co znajduje sie na szczycie? - zapytalem. -Nie. -Gurecie! - zawolalem i chlopiec podjechal do mnie na swym spienionym ogierze. Vengi byl najsilniejszy z naszych wierzchowcow, a na szczescie Guret i Jervon nie nalezeli do duzych osob. Mezczyzna z Dales przebyl wiekszosc drogi pieszo, trzymajac sie konskiego ogona. - Kiedy dojedziemy na miejsce, zostawimy konie przy tobie. Widok... tej rzeczy moze je przerazic. Chcialbym, zebys ich dopilnowal. Staralem sie mowic tak rozkazujaco, w sposob nie pozwalajacy na najmniejsze spory, jak tylko potrafilem. Z ulga zobaczylem, ze Guret skinal glowa. -Dobrze, milordzie. -Idziemy - powiedzialem i skierowalem Nekie na ostatni odcinek szlaku. Jechalismy gesiego, z kazdym krokiem zwiekszaly sie otaczajace ruiny przemiany. Bylem juz teraz pewien, ze wjezdzalismy w pozostalosci silnej niegdys warowni lub Wiezy Strazniczej. W gore piely sie spiczaste zniszczone mury, swiatlo ksiezyca nie nadawalo im zadnego blasku - wydawalo sie raczej, ze pochlaniaja one wszelka jasnosc, plynac niczym czarne cienie nocy. I ulegaly zmianie. Gdy patrzylem ciagle na cos, co wydawalo sie prawie rozpoznawalnym fragmentem sciany, dziedzincem lub balustrada - nagle wszystko zaczynalo falowac, odpelzalo i rozplywalo sie przed moimi oczyma, przyjmujac czasem inna forme lub calkowicie znikajac. Zoladek podszedl mi do gardla, gdy podjechalismy do rozsypanej, stojacej na naszym szlaku bariery tylko po to, by Nekia nastawila uszu i spokojnie przeszla przez cos, co wydawalo sie lita powierzchnia. Zamknalem oczy po osiagnieciu grani, gdy kontynuowalismy jazde. Przemiany zwiekszyly sie, wzrok sie zaciemnial - momentami widzialem podwojne lub nawet potrojne obrazy falujacego terenu. W koncu otworzylem oczy i spojrzalem na szlak - jedyna rzecz, ktora pozostala na miejscu, utwierdzajac mnie w przekonaniu, ze byl tutaj naprawde. Zobaczylem, ze prowadzil z prawej strony. Kiedy sie obejrzalem, okazalo sie, ze biegl wielkim lukiem na zachod poprzez las prawdziwych i falszywych pylonow i ruin. Pomyslalem, ze szlak prowadzil z Ziem Spustoszonych, a dalej z moich rodzinnych ziem, High Hallack. Czy byl to szlak ludzi Starej Rasy? Czy miejsce zwane Car Re Dogan bylo czyms w rodzaju straznicy ustawionej na gorskiej granicy pomiedzy starozytna kraina Arvonu i nowsza - nalezaca do ludzkosci? Na te pytania nie bylo odpowiedzi. Pojechalem dalej, pozwalajac Nekii na wybor drogi na tym starym szlaku. Sam zmruzylem oczy, patrzac tylko przez niewielkie szpary. -Czy wszystko w porzadku? - zawolalem. Uslyszalem przytakujace odpowiedzi. Opuscilismy szczyt i rozpoczelismy zejscie. Wokol nas coraz wyzej i wyzej wznosily sie skalne sciany. W koncu jechalismy czyms przypominajacym tunel bez dachu, ktoredy wpadalo ksiezycowe swiatlo. Sam nie wiedzac dlaczego odnioslem wrazenie, ze zblizamy sie do celu. Sciezka zakrecala przede mna, a nastepnie otworzyla sie na ogromna przestrzen, prawie calkowicie pusta. Tylko w poblizu tunelu, ktorym przyjechalismy, znajdowaly sie ruiny. Ponownie wszystko zafalowalo i rozplynelo sie tylko po to, aby pojawic sie znowu w innych, prawie realnych ksztaltach. Przed nami znajdowal sie ogromny, otoczony kolista sciana, niczym nie zadaszony obszar. Droga prowadzila do arkady i znikala w jej glebi. Pomimo ze noc byla pogodna, wzdluz terenu snuly sie i wirowaly bezbarwne opary mgly. Scisnalem kolanami Nekie i zatrzymalem ja, odwracajac w kierunku pozostalych. -Przed nami znajduje sie teren, na ktorym rozegra sie bitwa. Gurecie, konie pozostaja tutaj. Zsiadlem troche zesztywnialy, poczulem, jak przez chwile ziemia zakolysala sie pod moimi kopytami. Joisan zsiadla z Arren. Szybko podszedlem, aby ja podtrzymac. W ksiezycowym blasku i w delikatnej fosforencyjnej mgielnej poswiacie jej twarz wygladala widmowo, blyszczaly tylko jasne iskry oczu. -To nadchodzi, Kerovanie. Czuje Sylvye. -Nie mamy wiec czasu do stracenia - powiedzialem. - Czy to miejsce przed nami jest miejscem jego spoczynku? Jak uwazasz? -Nie - odpowiedziala sciagajac brwi, jak gdyby usilnie starala sie sobie cos przypomniec. - Sylvya znala to miejsce. Nie nalezalo do Cienia... istnialo tutaj dluzej, niz mozna nawet sobie wyobrazic... Pozostawilismy Gureta u wejscia do tunelu. Jervon, Joisan i ja ostroznie podeszlismy do portalu i zajrzelismy do wnetrza. Droga biegla na wprost, przez srodek owalnego pierscienia, w ktorego scianach po obu stronach znajdowaly sie nisze. Byly oddalone od siebie w rownych odstepach, kazda zamurowana do trzech czwartych wysokosci zupelnie jak stanowiska jakichs dawnych mieszkancow, ktorzy stali i spogladali na kazdego przechodzacego obok. Na przedniej scianie kazdej niszy znajdowaly sie znaki runiczne. Te, ktore byly wyryte na najdalszych niszach, obecnie staly sie tylko ledwie widocznymi zaglebieniami, co swiadczylo o ich bardzo sedziwym wieku. Stanalem na palcach i zajrzalem do jednej z nich tylko po to, by stwierdzic ze strachem, ze chociaz wydrazone nisze wydawaly sie puste - a bylo ich okolo czterdziestu - cos w nich sie krylo. Wzialem gleboki oddech i zachwialem sie, czujac, jak uwaga istniejacych wewnatrz nisz istot zwraca sie w moim kierunku! -Kerovanie! - wyszeptala Joisan, wbijajac paznokcie w moje ramie tuz nad bransoleta. - Oni sa tam nadal zywi! Chca sie dowiedziec, kim jestem i dlaczego tutaj przyszlam! Zwilzylem usta. -Nie, nie sa zywi - ostroznie dobieralem slowa, budzily sie bowiem we mnie wspomnienia, dziwne skojarzenia tej niedogodnej i niestalej pamieci, ktora raz po raz rozblyskiwala i gasla, w zaden sposob nie dajac sie podporzadkowac memu wlasnemu rozumowi. To sa Opiekunowie zaczarowani w sposob, ktory daje im cos w rodzaju normalnego zycia, sa to miejsca zlozenia wspomnien i madrosci nalezacej do ich rodzaju - nie rodzaju ludzkiego, jaki znamy. Ich obowiazkiem jest wypytywac i przeciwstawiac sie nowo przybylym, ale wydaje mi sie, ze nie powinnismy sie ich obawiac. Popatrzylismy na milczacy obszar nisz, bylismy tak przejeci strachem, ze prawie zapomnielismy o okropnej przyczynie naszego tutaj przybycia. Nadal czulem, jak mnie badano i oceniano i zastanowilem sie, czy owi Opiekunowie istnieli tylko w celu zbadania, czy tez nadal mieli Moc pozwalajaca na wybor tego, kto mogl isc dalej. Jezeli To-Co-Przemierzalo-Szczyty przybywalo tutaj kazdej nocy, moze jedyne, co mogli zrobic, to obserwowac, gdyz mimo ze byli mi obcy, nie czulem w nich sladow Cienia. Zauwazylem, ze w tym koncu szeregu nisz, w poblizu arkady, u stop ktorej sie schronilismy, byla jedna nie zamurowana nisza i niczym nie oznaczona. Czy ostami z Opiekunow zginal? - zastanowilem sie. -Czy mamy dosc odwagi, zeby tam wejsc? - wyszeptal Jervon. -Powinnismy znalezc najlepsze miejsce do obrony... Przerwal gwaltownie na moj uciszajacy gest, a potem takze uslyszal i zastygl w bezruchu. Odwrocilem sie do tylu z wyciagnietym mieczem w dloni. W powietrzu rozbrzmiewalo ciche bebnienie. -Joisan? Czy to... -Nie - powiedziala. - Czyz nie slyszysz? To jest beben! Dzwiek falowal i wznosil sie, tworzyl jakas dziwna, chorobliwie brzmiaca muzyke. -Nidu! Ona jest tutaj! - Spojrzalem na pozostalych. Musimy ja odnalezc - bebni, zeby ich tutaj sprowadzic i uwolnic! -Tak - zgodzila sie Joisan. Przyjrzalem sie lezacym za nami ruinom, wokol ktorych gestniala mgla, wirowala i opadala blyszczac w ksiezycowej poswiacie, pelzala po kamienistym gruncie niczym plynaca ze smiertelnej rany krew. Bebnienie spowodowalo, ze krew zaczela zatrzymywac sie w moich zylach. Z przerazeniem stwierdzilem, ze mgla reagowala na bebnienie Szamanki. -Mgla! Ona gdzies tam jest, gdzies w tej mgle! Musimy ja odnalezc! Z wyciagnietym mieczem wpadlem w ruiny. Ich falowanie zmieszalo mnie troche, bylo teraz jeszcze bardziej denerwujace z uwagi na dziwny zapach. Kilkakrotnie wydawalo mi sie, ze zobaczylem pochylona postac czarno ubranej kobiety, w chwile potem jednak sylwetka rozmywala sie w skale lub fragment posadzki. Raz prawie zlamalem swoj miecz. W koncu, rozumiejac, ze oczy niewiele pomoga mi w moich poszukiwaniach, zaczalem przeszukiwac ruiny, trzymajac przed soba bransolete. Doszedlem do wniosku, ze wyrzezbione na niej znaki runiczne ostrzega mnie przed obecnoscia Szamanki. Przez zacienione ruiny nadal przelewaly sie narastajace dzwieki bebnienia, straty sie odwiesc mnie od celu, zaplatac w drzacych rytmach piesni Szamanki. -Kerovanie! - dobiegl mnie cichy glos Joisan. Narastajaca mgla zdawala sie pochlaniac pewne dzwieki i zwiekszac inne. Gdyby nie plynacy z kociej glowy jej pierscienia blask, moglbym jej nie zauwazyc. Kleczala obok arkady wejsciowej do miejsca Opiekunow, przy niej byl Jervon. -Czy ja znalezliscie? - zapytalem. -Nie ma juz czasu na poszukiwania, Kerovanie. W chwili, gdy wypowiedziala te slowa, uslyszalem brzeczacy dzwiek, poczulem grzmiaca wibracje Tego-Co-Przemierza-Szczyty. Nadchodzilo z podnoza gory. Szybko stwierdzilem, ze wizja nie dorownywala temu, co zobaczylem. Poscig wirujacy wzdluz drogi przeniosl sie raptem na owalny dziedziniec Opiekunow. Byla to chorobliwie zabarwiona na zolto, poprzetykana pasmami szkarlatu, chmura. Jej brzeczacy jek wystarczal, zeby spowodowac szalenstwo. Nie moglem wytrzymac dluzszego patrzenia niz przez pare sekund - potem - musialem odwrocic wzrok. A smrod! Byla to cala plugawosc Cienia wlana do probowki i zagotowana nad plomieniem alchemika. Otaczal mnie niezdrowy zapach owej rzeczy. Poczulem mdlosci, zakrylem reka nos i usta. Bol pomogl mi zapanowac nad soba. Obok mnie Jervon mial nie kontrolowany atak nudnosci. Najgorsza ze wszystkiego byla odmiennosc. Mozna bylo wyczuc zniewalajacy sens nienaturalnej sily, calkowicie wykoslawionej, innej Od-Tego-Jaka-Powinna-Byc. Przez chwile zapragnalem uciekac, uciekac od tego horroru. Zerwalem sie na rowne nogi i oparlem o skale, a potem odwrocilem sie w kierunku koni... I wlasnie wtedy zobaczylem Nidu. Szamanka kleczala z drugiej strony owalnego dziedzinca, w poblizu jednej z nisz. Przypadla do ziemi, chociaz jej palce nadal wybijaly dziki, przyzywajacy rytm. W koncu tempo zmienilo sie z bebnienia w bardziej ostre staccato. Jak gdyby w odpowiedzi istota znajdujaca sie w przestrzeni Opiekunow zaczela wirowac, z kazdym obrotem stawajac sie coraz wieksza. Ponownie z mieczem w dloni, chociaz nie wiem, kiedy go wyciagnalem, skoncentrowalem sie na moim gniewie, staralem sie zapomniec o strachu, ktory nadal popychal mnie w kierunku Nekii. Zmusze sie, zeby nie uciekac, pomyslalem. Przysiaglem, ze nie bede juz uciekal i nie pozwole sobie zlamac tej przysiegi... Patrzac na Nidu przypomnialem sobie, jak dokuczala Guretowi, jak drwila ze mnie, jaka byla okrutna dla Elys - ale impulsem do dzialania stalo sie wspomnienie jej szyderczego glosu, gdy nazwala Joisan "wymoczkiem". Zrobilem trzy kroki w kierunku Szamanki, w kierunku Tego-Co-Przemierza-Szczyty, gdy przede mna staneli Jervon i Joisan. -Nie - krzyknal Jervon ponad dzwiekiem bebnow. Nie bylo to juz stukanie, lecz podobne do grzmotu walenie, mogace rywalizowac z najpotezniejsza z burz, jakie do tej pory przezylem. - Nie mozesz! Podnioslem miecz i gestem kazalem mu zejsc z drogi. -Nie mam takze ochoty zabijac z zimna krwia, Jervonie, ale musze to zrobic, zanim zdejmie zaklecie! Joisan potrzasnela glowa. -Nie, Kerovanie. Musimy jej pozwolic dokonczyc! -Dlaczego? - Popatrzylem na nich, zastanawiajac sie, czy widok owej istoty nie spowodowal u nich szalenstwa. -Poniewaz w innym przypadku juz nigdy nie zobaczymy Elys! - krzyknal Jervon. Bebnienie rozbrzmiewalo teraz w rytmie naszych cial, pod jego wplywem drzaly skaly pod naszymi stopami. Ramdam-dam-dam... Dzwieki wydawaly sie wypelniac swiat. Opuscilem miecz, przyznajac mu racje, a potem ukrylem sie z nimi za wejsciowa arkada. Pomimo mojego postanowienia, spogladanie na owa wirujaca istote bylo czysta tortura, wiedzialem bowiem, ze jakakolwiek postac przybierze po uwolnieniu z czaru, bedzie o wiele bardziej niebezpieczna. Zawirowalo po raz ostatni i eksplodowalo na zewnatrz, wypelniajac prawie caly dziedziniec, a potem... nastapila calkowita cisza. Zniknely zolte opary i na miejscu zostalo polowanie z Cienia. Na srodku owalnego dziedzinca Opiekunow stalo okolo dwudziestu istot, w tym wiele pieknych. Wszystkie, jak instynktownie wyczulem, byly niebezpieczne. Poruszaly sie zdezorientowane. Patrzylem na nich z ukrycia w portalu i szukalem Elys. Czterech jezdzcow mialo ksztalty podobne do ludzkich, tylko ich skora poblyskiwala zlotym blaskiem w cieniu helmow. W swietle ksiezyca ich zbroje blyszczaly blekitnie, wydawaly sie delikatnie fosforyzowac. Byli to mysliwi, uzbrojeni w dlugie, strzelajace iskrami bicze. Ich biale ogary przypominaly te, od ktorych przyjeli swoja nazwe wojownicy Alizonu - byly jednak o wiele wieksze, poruszaly sie falistymi ruchami plazow, mialy otwarte czerwone pyski i oczy, ktore zdawaly sie pochlaniac swiatlo - nie odbijaly niczego z wyjatkiem ciemnosci. Kilka niematerialnych plynacych postaci nalezalo do istot ludzkich, zarowno mezczyzn, jak i kobiet. W ich oczach widoczny byl straszny bol i okropny zamiar. Jednym z nich, na samym przedzie, byl mlodzieniec ubrany w latwo rozpoznawalny stroj Kiogow. Spogladajac na niego przypomnialem sobie slowa Obreda, gdy mowil o mlodym Jerwinie: "...przeraza mnie mysl, ze spotkal smierc, ktora sie jeszcze nie skonczyla... nieczysta smierc"... Tak wiec przywodca Kiogow mial racje - ci wszyscy, ktorzy w ciagu wiekow zostali zabici, przez To-Co-Przemierza-Szczyty, stali sie jego czescia. Z odraza odwrocilem wzrok od tych zalosnych widm... Wowczas zauwazylem ich przywodce. Na wysokim bialym wierzchowcu podobnym do tych, jakich dosiadali mysliwi, siedzial Maleron. Zwierze (przypominalo konia tak jak ogary przypominaly psy) wygielo pokryta luskami falujaca szyje i grzebnelo ziemie przednia noga zakonczona pazurem. Jego pan rozgladal sie wokol na pozor spokojnie, ale nawet z tej odleglosci czulem plynaca od niego Moc. Z ramion splywal mu szkarlatny plaszcz, mial regularne, nawet przystojne rysy - typowy mezczyzna pochodzacy ze Starej Rasy. Moglibysmy byc bracmi. Szamanka wyszla ze swego ukrycia po koncowym wybiciu rytmu. -Adepcie! Jestem ta, ktora wyzwolila cie z twej dlugiej niewoli! Na policzku poczulem nagle oddech Jervona, ktory przysunal sie do mnie. -Kerovanie! Czy widzisz Elys? - wyszeptal. -Nie - odpowiedzialem. -Nie widze tez Sylvyi - powiedziala zmartwiona Joisan. Czuje ja - jest gdzies wsrod tych, ktorzy stoja przed nami. Elys musiala rzucic skrywajacy je czar. Przez dluga chwile Maleron siedzial bez najmniejszego ruchu, a potem odwrocil niczym nie oslonieta glowe w kierunku Nidu i popatrzyl na nia, jak gdyby byla najmniej waznym z jego sluzacych. W koncu pochylil lekko glowe w podziekowaniu. -Dziekuje, Szamanko. -Byloby dobrze, gdybys do swojej wdziecznosci jeszcze cos dolaczyl - czarno ubrana kobieta wyprostowala sie, palce dloni oparla na bebenku, jak gdyby czerpala z niego sily - i pozbyl sie moich nieprzyjaciol. To takze i twoi nieprzyjaciele, Adepcie. Maleron uniosl brwi w gescie niedowierzania. -Jestem wolny nie dluzej niz od stu uderzen serca powiedzial. Nie moge uwierzyc, ze w ciagu tego czasu i w tym miejscu zrobilem sobie nieprzyjaciol, nie starajac sie przy tym wcale. Glos Szamanki zadrzal. -To tchorze kryjacy sie za Swiatlem! Zebrali sie tutaj, zeby cie zniszczyc, zanim zdolasz zasmakowac swej nowo odzyskanej wolnosci! Zabij ich! - Machnela w naszym kierunku podobnym do ptaka ramieniem, jak gdyby widziala nas w naszej kryjowce przy portalu. Maleron potrzasnal glowa i zmarszczyl czolo. -Nie oceniaj mnie zbyt pochopnie, Szamanko. Ty byc moze idziesz Sciezka-Z-Lewej-Strony, aleja nie. Ja tylko poszukuje Wiedzy i Mocy. Nidu zaczela sie dziko smiac. -Jezeli naprawde w to wierzysz, to jestes jeszcze wiekszym glupcem niz czarnoksieznikiem! W twoim orszaku znajduja sie ci, ktorzy zostali zabici nawet przez najlzejsze dotkniecie ciebie i twojego polowania - okrutna smierc dla kazdego, kto tylko sie ciebie dotknal. Czy to jest znak Swiatlosci? Twarz Malerona skamieniala, podniosl reke w kierunku Szamanki. Zanim zdolal cokolwiek powiedziec lub zrobic, przed moimi oczyma cos zafalowalo i uslyszalem wysoki krzyk. -Elys! - Jervon rzucil sie do przodu. Tylko przez sekunde widzialem przytulone do siebie kobiety, a przed nimi dwa cienie tak czarne, ze wydawaly sie dziurami wyrwanymi w ciemnosciach otaczajacej nas nocy. W zdeformowanych istotach Cienia pojawily sie i zgasly czerwone iskry, samo patrzenie na nie spowodowalo, ze zoladek podszedl mi do gardla. Mezczyzna z Dales biegl w kierunku dwoch kobiet, ktore do tej pory niewidoczne, musialy sie czolgac w naszym kierunku, dopoki nie wyweszyly ich istoty z Cienia. Uslyszalem gorujacy nad tym wszystkim krzyk Malerona: - Sylvya! W powietrzu zadrzal prawie widocznymi falami gniew. W odpowiedzi na jego sygnal mysliwi ruszyli na koniach w kierunku wojownika Dales. Wybieglem z mieczem w dloni. Dosiegnalem Sylvye i Elys, ktora takze miala wyciagniety miecz. Obok mnie stali Jervon i Joisan. Mielismy tylko chwile na to, by ustawic sie do siebie plecami i utworzyc nieregularny krag z ostrych mieczy, zanim dopadlo nas czterech jezdzcow. Ich jedyna bronia byly owe bicze do polowania miotajace iskry i plomienie. Zanim zdolalem sie obronic, otrzymalem palace uderzenie w poprzek uda. Skrzyzowalem miecz z jego bronia, tak ze w koncu oparlismy sie o siebie nadgarstkami. Zobaczylem jego grymas, jak gdyby dotkniecie stali sprawialo mu bol. Wspominajac niebezpieczna studnie na rowninie, podnioslem bransolete. Jego bialy rumak zarzal i stanal deba w chwili, gdy znaki runiczne na talizmanie zablysnely plomieniem. Jego jezdziec zmusil go do powrotu, wszystko odbylo sie w takim milczeniu, ze zaczalem sie zastanawiac, czyjego rasa byla niema. Ponownie nadlecial plomien z bicza, tym razem udalo mi sie jednak pochylic. Odwazylem sie podejsc do przodu, przelamalem jego obrone. Byla to szansa, wyszedlem z uformowanego kola, ale gdyby udalo mi sie... Jest! Ostrze mojego miecza wysunelo sie do przodu i lekko zarysowalo mu piers. Z jego ust wydarl sie wysoki krzyk, z powierzchownego kontaktu z moim mieczem poplynal na zewnatrz fiolkowy plomien. Zrobilem krok do tylu i zamknalem kolo. Jezdziec zachwial sie, a potem spadl otoczony liniami swiatla. Lezal na ziemi w drgawkach. Gdy patrzylem na niego, jego cialo - jezeli bylo to cialo - zaczelo nagle znikac, jak gdyby palilo sie od wewnatrz. Odwrocilem sie na czas, zeby zobaczyc, jak Joisan wystraszyla plomieniem ze swego pierscienia rumaka z mojej lewej strony. W nastepnej chwili jej miecz odnalazl szyje jezdzca. Przekazalem jej w myslach slowa zachety i jednoczesnie pozdrowilem jak wojownika. Oboje zwrocilismy siew kierunku nastepnego zlotoskorego przeciwnika tylko po to, by ujrzec, jak przez jego cialo przenika stal Jervona. Mezczyzna z Dales z westchnieniem wyciagnal bron z ciala. Ostatni mysliwy cofnal sie, a gdy cala nasza trojka ruszyla w jego kierunku, odwrocil sie i uciekl. Zanim jego rumak osiagnal arkade, Adept wypowiedzial pare ostrych slow i plonaca istota z krzykiem spadla z siodla bialego konia. Popatrzylem na drgajace, plonace cos na ziemi i poczulem, jak moje gardlo zaciska sie z przerazenia. To naprawde byla Moc. Jezeli Maleron mogl zabijac slowem, jakie moglismy miec szanse przeciwko niemu? Cofnalem sie o krok i ponownie zamknalem kolo, katem oka zauwazylem, ze Jervon zrobil podobnie. Moje ramie z prawej strony stykalo sie z ramieniem Joisan, z lewej - z Elys. A obok Czarownicy stala istota, ktora moja pani nazwala Sylvya... przyrodnia siostra Malerona. Szybkie spojrzenie ujawnilo, ze nie byla w pelni istota ludzka - na glowie miala blyszczacy bialy puch, rozposcierajacy sie takze na jej ramionach, ledwo zakrytych przez noszona przez nia krotka tunike. W ciemnosci oswietlonej jedynie mglistym swiatlem ksiezyca widzialem niewyraznie twarz o ostrej brodzie i zbyt duzych oczach - piekna w swej innosci. Z pewnoscia nie byla to, wedlug slow Nidu opisujacej kiedys cel polowania, drapiezna, ohydna harpia. Uslyszalem krzyk Nidu i z powrotem spojrzalem na Adepta. -Patrz, o potezny! Oni sa twoimi wrogami i beda sie starali cie zabic! Wypusc na nich swoje ogary - krzyczala Nidu. Czarnoksieznik popatrzyl na nas, w tajemniczym blasku mgly jego oczy zablysnely niczym zielone oczy kota. -Nie znam was, nikogo z waszej czworki, ale jezeli znajdujecie sie po jej stronie - po stronie tej zdrajczyni - to rzeczywiscie jestescie moimi wrogami. Odstapcie od niej i bedziecie mogli odejsc wolni! Odzyskalem moj glos i starajac sie utrzymac spokojny ton, pomimo ogarniajacego mnie strachu, powiedzialem: -I pozostawic ciebie, abys niszczyl i burzyl tak, jak bedziesz chcial? - Potrzasnalem glowa. - Nie, Maleronie. Drgnal uslyszawszy, jak glosno wymawiam jego imie, poczulem krotkotrwala satysfakcje, ze moglem mu zagrozic nawet w tak niewielkim stopniu. Imiona moga miec wielka moc przy czynieniu czarow - gdybym choc troche wiedzial, w jaki sposob wykorzystac tak silna bron! Ale w moim umysle nie pojawilo sie nic, nawet cien intuicji. -Wypusc ogary! - krzyknela znowu Nidu. - Poprowadze je, Maleronie! Skinal na nas ponuro. -Niech tak sie stanie. - Wspial bialego rumaka i wycofal sie sposrod klebiacych sie u jego stop istot. Ich waskie pyski skierowaly sie w gore, w jego kierunku. Zaczely kolysac sie w gore i w dol, jak gdyby te ciemne jaskinie sluzace im za oczy nie mialy zdolnosci widzenia. Szamanka wznowila bebnienie. Poczulem, jak w odpowiedzi na jej uderzenia moje cialo zaczyna oblewac fala goraca. Z kazdym uderzeniem serca zaczelo pulsowac swiatlo bedace jednoczesnie goracem. Uslyszalem krzyk Joisan i zobaczylem, jak z niej takze wydobywaja sie fale ciepla i swiatla. -One poluja, pedzac za cieplem krwi! - zawolala szybko Elys. -Musimy powstrzymac bebnienie! Wspomozcie mnie swoja sila, siostry! Staralem sie zrobic krok do przodu i podniesc miecz, ale poczulem, ze zalewa mnie fala potu, zupelnie jak gdybym stal w pelnej zbroi na upalnym sloncu. Nie moglem sie poruszyc. Lup... lup... lup... lup... lup... W oczach pojawialy sie szkarlatne fale, poprzez ktore staralem sie dojrzec ogary. Nie moglem juz dostrzec roznicy pomiedzy uderzeniami mojego serca i uderzeniami bebna. Za soba slyszalem rytmiczny spiew Elys, ale ten dzwiek byl tak daleki, jak zdobyty Ulmskeep. Ogary szly prosto na nas, w ich otwartych paszczach widac bylo waskie, ociekajace slina jezyki. Byly ode mnie tylko o pare dlugosci... Lup...lup...LUP...LUP... Z trudem zlapalem powietrze przez opary goraca, staralem sie podniesc miecz, poruszyc stopy... LUP! LUP!!! LUP'... Z szalona szybkoscia cos blyszczacego przelecialo w powietrzu w kierunku Szamanki, wytracajac z jej rak bebenek. Znowu widzialem! Znowu moglem sie ruszac! Bebenek drzal przebity krotka wlocznia Gureta. Zobaczylem, jak pod lukiem arkady wyprostowuje sie postac Gureta. Krzyknalem szybkie slowa podziekowania, a nastepnie ugialem kolana, przyjmujac pozycje obronna. Mlodzieniec dal nam przynajmniej szanse, abysmy zgineli w walce... Za moimi plecami brzmial glosny spiew Elys, polaczylem sie myslami z Joisan i stwierdzilem, ze przynajmniej ona starala sie wykonac to, o co prosila Czarownica. Wspomagala jaw zakleciu czy tez ochronie, jaka chciala stworzyc. Oddalone ode mnie na wyciagniecie miecza ogary zawahaly sie, ich smukle glowy zaczely sie poruszac jak gdyby w zdziwieniu. A potem, wolno, glowy owe odwrocily sie w kierunku skulonej u stop jednej z nisz Nidu. Kobieta wydala zdlawiony okrzyk przerazenia, gdy powoli jej cialo zaczelo blyszczec. Wygladalo to tak, jak gdyby skoncentrowalo sie na niej cale swiatlo ksiezyca, nawet z miejsca, w ktorym stalem, moglem wyczuc wylewajace sie z Szamanki fale ciepla. Glos Elys wznosil sie coraz wyzej i wyzej, stal sie bardziej rozkazujacy... Przywodca stada odwrocil sie, spojrzal na Szamanke oczyma niczym mroczne jamy. Nidu pisnela i siegnela po zniszczony bebenek. Promieniowalo od niej takie cieplo, jak gdyby byla wypelniona co najmniej tuzinem slonc... Ogary skoczyly, ale ich celem byla Szamanka. Czarno ubrana kobieta zniknela pod ich gietkimi cialami, jej krzyk zostal raptownie, ohydnie przerwany. Stwierdzilem, ze nie moge patrzec i z powrotem spojrzalem na Adepta. Maleron odwrocil sie od ciala Nidu, lekko wzruszajac ramionami. -Nie powinna sie zajmowac czyms, czego nie byla w stanie zrozumiec - powiedzial. - Moze jej los czegos cie nauczyl, polczlowieku. Poczulem, jak pod wplywem swobodnie wypowiedzianego szyderstwa zaczerwienilem sie. Zmusilem sie jednak, aby stanac przed nim prosto. -Czy tak jestes nieczuly na smierc, ze nic do ciebie nie dociera, Maleronie? Czy nie widzisz, ze twoj czas juz minal? Stoimy przygotowani, aby cie powstrzymac, zanim rzucisz Cien na te kraine, tak jak do tej pory przez wieki rzucales Cien na ten szczyt. -Powstrzymac mnie? - rozesmial sie, a dzwiek ten spowodowal, ze ogary szarpiace pozostalosci tego, co bylo kiedys Szamanka, nagle zamarly i zaczely wyc. - Nikt mnie nie moze zatrzymac, polczlowieku... czlowieku bestio... - Jednym pewnym ruchem zsiadl ze swego bialego rumaka i stanal naprzeciwko mnie z drugiej strony oswietlonego ksiezycowa poswiata dziedzinca dawnych Opiekunow. -Wszyscy, ktorzy mogliby byc moimi panami, znikneli. Sa mniej niz wspomnieniem... nie sa nawet prochem. Zawahalem sie przez dluga chwile, patrzylem, jak wzywa swoja sile, podobnie jak zolnierz zbiera swoja bron. Wokol niego zaczelo blyszczec slabe ciemne swiatlo, nagle wydal sie jeszcze wyzszy, z oczu poplynal delikatny szarosrebmy blask. Wzialem gleboki oddech, podnioslem moja bransolete i przygotowalem sie, zeby sie mu przeciwstawic z cala Moca, jaka byla we mnie... Z cala Moca, jaka byla we mnie... Przelala sie we mnie, zatopila mnie, a jednak przez caly czas pozostawalem soba, a nie tym innym. Wiedzialem, ze tym razem nie mialem juz byc bezmyslnym, nieswiadomym instrumentem dawnej madrosci - bylem w pelni soba, bardziej soba niz kiedykolwiek przedtem. Landisi oczekiwal, az zaakceptuje moje dziedzictwo, odnajde moj dom i bede przygotowany. -Nieprawda - powiedzialem, a moj glos zabrzmial, jak gdybym dowodzil pelnym oddzialem wojska, wypelnil swym dzwiekiem to zaczarowane cmentarzysko. Uslyszalem, jak Joisan szybko wciagnela oddech, ale musialem teraz patrzyc na Adepta. Moje oczy patrzyly w jego, a ja wzmacnialem swoja Wole i po chwili Maleron z trudem wytrzymywal moje spojrzenie. -Nadeszla pora, abys zrozumial, co zrobiles, Maleronie, a od tego zrozumienia zalezy twoj los. Zmruzyl oczy, a otaczajaca go ciemnosc zablysnela niczym podsycany wiatrem plomien. -Kim jestes? - Popatrzyl prosto w moja twarz. - Nie znam cie, a jednak... -Znasz mnie - poprawilem go. - Dawno temu bylismy sasiadami, margrabio ze Szczytow. Twoja siostra to moja daleka krewna, chociaz ty nie byles ze mna zwiazany, poniewaz pierwsza zona twojego ojca nalezala do ludzkich istot. Czy pamietasz moje imie? Wstrzasniety, cofnal sie o krok. -Landisl? Alez nie jestes... -Jestem - odpowiedzialem. - Naleze do dziedzictwa Gryfa, nawet jezeli nie do dziedzictwa krwi. Kar Garudwyn jest moim domem, tak jak Car Re Dogan byl twoim. Ale ty ze swoimi probami i czarami poszedles wzdluz Sciezki Cienia, hanba okryles to, co zbudowali twoi przodkowie. Rozejrzyj sie wokol siebie! Moj krzyk zabrzmial jak dzwiek uderzajacego o tarcze miecza. Twoj dom jest tylko prochem i iluzja, popadl w ruine z powodu ciebie i twego zla. Popatrz, przyjrzyj sie dobrze! Wolno odwrocil glowe i spojrzal przez otwarty portal na znajdujace sie za nim ruiny, na mieszajace sie halucynacje, ktore niegdys byly scianami i dziedzincami, i zamieszkanymi pokojami. -Nie - szeptal. - Nie... -Sylvya miala racje, Maleronie. Zrobiles sobie igraszke z czegos, o czym nawet nie wolno bylo myslec, i w efekcie twoja cytadela, twoja linia rodowa i wszystko, co tylko nazwales swoim, zginelo po twoim odejsciu. Nie ma tutaj dla ciebie niczego, z wyjatkiem dalszego czynienia zla, tak jak robiles to przez ostatnie wieki - zabijajac i kradnac dusze. Czy tego wlasnie chcesz? Nie odpowiedzial, stal tylko i patrzyl szeroko rozwartymi oczyma. Widzialem, jak przez jego cialo przebiega silne drzenie. Na chwile obudzila sie we mnie litosc, ale zaraz ja stlumilem. Trwajaca dziesiec uderzen serca skrucha nigdy nie mogla zaplacic za dziesiec wiekow zniszczen... Adept odwrocil sie do mnie, w jego posepnych oczach widzialem zalamanie. - Rozumiem - powiedzial cicho. - Co powinienem zrobic? Jak moge naprawic... ? -Nie mozesz - powiedzialem nieublaganie, ponownie niszczac w sobie chwilowe uczucie sympatii. Przez chwile madrosc Landisla nalezala do mnie, byla wieksza i nieporownywalna z moja, a prawda byla nieuchronna. - Jezeli Swiatlosc zwyciezyla w koncu w tobie, to wiedz, ze nie pozostanie tam zbyt dlugo. Cien mial cie w swojej Mocy od niepamietnych czasow, musisz wiec dzialac szybko, dopoki masz jeszcze pewnosc, ze twoj umysl nie jest pod wplywem Cienia. -Musze naprawic... -Nie - powiedzialem, potrzasajac glowa. - Na to jest juz za pozno, margrabio. Ciezko mi to mowic, ale taka jest prawda. Najwiekszym dobrem, jakie mozesz teraz dac swiatu, jest zapewnienie, ze juz nigdy nie bedziesz mial okazji czynienia zla. Wskazalem na pusta nisze tuz przy portalu, z mojej dloni wyplynelo fiolkowe swiatlo i obrysowalo ja. Plynaca przeze mnie starozytna Moc spowodowala drzenie calego ciala, ale mocno trzymalem sie istniejacego teraz polaczenia i cala moja Wole kierowalem na Malerona. -Twoj spoczynek, Adepcie. Przez te wszystkie wieki zyczyles sobie odpoczynku od tego szalonego poscigu. Tam sie znajduje. Patrzyl na mnie przez dluga chwile, a potem opuscil ramiona w gescie poddania. Skinal glowa, jego oczy nie byly juz zielonosrebrne, ale olowiane. Przeszedl obok mnie i zatrzymal sie przy stojacej w poblizu Sylvyi. -Prosze cie o przebaczenie, siostro - powiedzial, wyciagajac do niej dlon w blagalnym gescie. -Jest twoje, moj bracie - powiedziala i po raz pierwszy uslyszalem jej glos. Byl to wysoki, muzyczny trel, jak gdyby raczej spiewala, niz mowila. Maleron odwrocil sie z powrotem w kierunku niszy, nadal blyszczal skrzacym sie blaskiem. Wyprostowal sie ponownie. Z wysoko uniesiona glowa podszedl do otworu i wszedl do srodka. Skrzyzowal rece na piersiach i zamknal oczy. Przez moje otwarte dlonie poplynela znowu Moc, odbywalo sie to prawie bez udzialu mojej woli. W miare jak powoli podnosilem reke, rosla zakrywajaca nisze sciana z blekitnego kamienia, ktory Landisl nazwal quan-stala. Sciana nie zatrzymala sie w trzech czwartych wysokosci, jak bylo z innymi Opiekunami, ale zamknela nisze calkowicie. Gdy sciana siegnela jego brody, po raz ostatni widzialem twarz Adepta - zobaczylem, jak na chwile przed calkowitym zamurowaniem, pojawil sie na niej wyraz ogromnego spokoju. -Zamurowany - wyszeptala obok mnie Sylvya. - Na zawsze... -Nie - powiedzialem ciezko, czujac dziwne doznanie odplywu zycia, spowodowane opuszczaniem mego ciala przez Moc. - Jego juz nie ma. Gdybysmy otworzyli teraz nisze, w srodku nie znalezlibysmy nic poza prochem. Waski strumien uciekajacej sily stal sie doslownym potokiem wyczerpania. Zakolysalem sie pod wplywem nigdy wczesniej nie spotkanego zmeczenia - bylo to nawet wieksze wyczerpanie niz po uratowaniu Nity. Jervon zlapal mnie za ramie i zarzucil na swoje plecy. Podtrzymal mnie. Probowalem stac, usztywnilem kolana, ale nawet utrzymanie prosto glowy okazalo sie zbyt duzym wysilkiem. A jednak wiedzialem, ze gdy uzyje starozytnej Mocy ponownie, wszystko bedzie latwiejsze... chociaz jej stosowanie zawsze powodowalo zmniejszenie fizycznej energii i wszystkich sil. -Kerovanie! - przy moim boku znalazla sie Joisan, obok niej byl Guret. "Nie jestem ranny". Ucieklem sie do kontaktu myslowego, gdyz nawet moj jezyk byl zbyt ciezki, aby nim poruszyc. "Musze... odpoczac"... -Joisan - w trelu Sylvyi brzmialo przerazenie. - Ci, ktorzy zostali pochwyceni... i te istoty z Cienia... Zobaczylem utkwione w nas potrzebujace oczy chlopca imieniem Jerwin. Wraz z innymi mezczyznami i kobietami, ktorzy kiedys nalezeli do ludzkiej rodziny, przesuwal sie w naszym kierunku. Przeszedl obok miejsca, gdzie ogary osaczyly Nidu. Rozejrzalem sie za bialymi bestiami Adepta, ale zniknely. W miare zblizania te smutne zjawy w jakis sposob stawaly sie nieskonczenie bardziej grozne. Jervon posadzil mnie na kamiennej posadzce dziedzinca Opiekunow i wyszedl naprzod z wyciagnietym mieczem. Chwile potem cofnal sie na widok ich zalosnych spojrzen. - Nie moge ich zabic! krzyknal. - Jestem wojownikiem, nie rzeznikiem! Czego oni chca? -To sa nie-umarli - wyszeptala Sylvya. Strach spowodowal, ze jej glos brzmial jeszcze bardziej obco. - Szukaja smierci lub zycia niewazne, co otrzymaja. W swym slepym poszukiwaniu tego, co zostalo im zabrane, skradna nam nasze zycie. Probowalem stanac na nogi, przywolac sily i przeciwstawic sie temu nowemu niebezpieczenstwu. Ale nawet gdybym byl otoczony plomieniami, nie mialbym dosc sily, zeby odczolgac sie z ich zasiegu. Prawie omdlaly patrzylem, jak przyblizaly sie te istoty o pustych oczodolach. Zastanawialem sie, czy uda mi sie zabic cos, co juz dawno powinno bylo umrzec... Z prawej strony zobaczylem takze drgajaca czerwienia ciemnosc. Otaczaly nas rowniez istoty z Cienia. Rozdzial 11 - Joisan Gdy tak kleczalam obok mego pana na dziedzincu, ktory pamiec Sylvyi nazwala Miejscem Krolow, on odwrocil glowe i spojrzal na mnie. Teraz, gdy zgaslo juz swiatlo bransolety, jego twarz przyslonil cien. W oczach Kerovana nie blyszczal juz bursztynowy plomien, ktory pokonal nawet takiego Adepta, jak Maleron. Wiedzialam, ze Wola, jakiej uzyl, by zachwiac margrabia, naklonic go do opuszczenia Arvonu, wyssala z niego wszelkie sily o wiele bardziej, niz wyczerpalaby go walka wrecz.Nawet teraz, gdy staralam sie podtrzymac glowe mego pana, jego dlonie osunely sie na kamienisty grunt i legl nieruchomo. Przez straszna chwile obawialam sie najgorszego, ale laczac sie z nim myslami, zrozumialam, ze bylo to zwyczajne omdlenie, a nie pustka smierci. Na pilne wezwanie Sylvyi: "Joisan! Chron sie!" stanelam na rowne nogi z mieczem w dloni. Patrzylam, jak zjawy i te dwie istoty z Cienia zblizaja sie coraz blizej do naszej malej grupy. Znikneli Maleron i Nidu, ale wraz z nimi odeszli takze nieprzyjaciele, z ktorymi moglismy mowic albo przekonywac - uchwyt mojego miecza przesunal sie w mokrej od potu dloni, gdy probowalam wymyslic sposob zwalczenia tego nowego niebezpieczenstwa. Patrzac na nich, w jakis sposob wiedzialam, ze stal nam tym razem nie pomoze. Tymczasem Kerovan byl tak bardzo zmeczony, ze nawet sam nie mogl sie bronic. Obok mnie zadrzal Guret. -Jerwin... Cera, to jest Jerwin! Przeciez widzialem, jak umieral! -On nie zyje - powiedzialam. Zblizyla sie do mnie niematerialna postac kobiety, wyciagnela w blagalnym gescie dlon. Miala czarne wlosy, takie jak kobiety z rodu Elys. Zastanowilam sie, jak dawno temu zostala pochwycona w te okrutna pulapke. - Oni wszyscy nie zyja, Gurecie. Chca tylko odpoczac... - Przerwalam, gdyz moje wlasne slowa zmusily mnie do zastanowienia sie nad natura smierci... w jaki sposob byla czescia zycia, gdy wszystko toczylo sie zwyczajnie. Natura... Zakielkowala we mnie mysl, zaczela mnie meczyc mozliwosc rozwiazania, ale nagle zniknela, gdy stojaca przede mna zjawa wyciagnela przezroczysta dlon i chociaz zmusilam sie, by stac nieruchomo, moje cialo samo umknelo przed kontaktem z nia. Zimno - z kobiety emanowalo przejmujace, odretwiajace zimno; wiedzialam, ze jesli wytrzymam jej dotkniecie, wczolga sie we mnie i bedzie chciala odpoczac w moim cieple... Mysl byla tak odrazajaca, ze z trudem pozostalam na miejscu i nie wycofalam sie za Kerovana. Jervon krzyknal odsuwajac sie od pelznacej w jego kierunku ciemnosci. -To jedna z istot Cienia. Wiedzialam, ze byly nawet jeszcze bardziej niebezpieczne, chcialy odebrac nam nasza Moc i dusze, tak jak zjawy pragnely naszego zycia i ciepla. Beda szukaly tego, kto ma najwieksza Moc... Dwie istoty z Cienia przeplynely obok Jervona i skierowaly sie prosto na mnie. -Nie! Joisan, musisz uciekac! - stanela przede mna Sylvya, trel jej glosu zwiekszal jeszcze brzmiaca w jej glosie trwoge. Twoja corka, lady! One szukaja twego dziecka! Cofnelam sie, z bijacym sercem rozumiejac, ze mowila prawde. Obcasy moich butow dotykaly juz boku Kerovana - widmowa kobieta ponownie siegnela do mnie. Zrobilam jeszcze jeden krok, Kerovan lezal teraz pomiedzy moimi stopami. Jezeli odsune sie dalej, opuszcze mego pana, aby ochronic moje dziecko... Nie! Nie moglam - nie chcialam przedkladac jednego nad drugie! Instynktownie dotknelam dlonia piersi, szukajac krysztalowego Gryfa - ale oczywiscie nie bylo go tam. Moje poszukujace palce przesunely sie tylko po talizmanie Bursztynowej Pani, po dojrzalym zbozu i oplecionym winorosla amulecie Gunnory. Gunnora! Ponownie spojrzalam na ksiezyc, na to niebieskie cialo bedace Jej symbolem. - Gunnoro! - powiedzialam wyraznie. - Bursztynowa Pani, prosze cie, wysluchaj mnie! Daj tym biednym istotom odpoczynek, za ktorym tak tesknia, blagam cie o to! Ty, ktora chronisz mlodych i nas, ktore je rodzimy - wspomoz mnie! Tak jak przedtem amulet zaczal blyszczec, wysylal bursztynowe fale swiatla, ktore otaczaly zjawy. A one zaczely niknac... niknac... niknac... niczym mroz w cieple porannego slonca, az zniknely zupelnie w koncowym blysku! To pozostawialo tylko dwie istoty z Cienia. Szybko podeszlam do Sylvyi, ktora ponownie gestem kazala mi sie oddalic. -Nie - powiedzialam twardo. - Siostro, podaj mi swoja dlon. Nie uciekne za cene pozostawienia tutaj moich przyjaciol. Zycie z ta swiadomoscia byloby gorsze niz natychmiastowa smierc. Zmusilam sie, zeby spojrzec na dwie istoty z Cienia znajdujace sie calkowicie poza ich wlasciwym czasem i miejscem. Staralam sie zignorowac wydzielane przez nie, przyprawiajace o nudnosci promieniowanie. Gdy wolno podplynely przed nas obie, wydawaly sie niczym dwie dziury w tworzacej realnosc materii... Nie tylko przed nas obie, nagle uswiadomilam sobie, ze nosze przeciez dziecko majace wieksza Moc niz ktokolwiek z nas. Byla to jednak Moc w zarodku. Dziecko nie potrafilo jeszcze myslec ani rozumiec. Malenka, pomyslalam, laczac sie z Sylvya, daj mi takze swoja sile. Dlon Sylvyi ujela moja i z tym pierwszym dotknieciem zrozumialam, ze przez te wszystkie dni mogla mnie dosiegnac tylko poprzez dziecko. Zupelnie jak gdyby byla oczkiem lancucha pomiedzy mna i moja corka (Sylvya miala racje, to byla corka - dusza, ktorej dotknelam, nalezala do istoty rodzaju zenskiego). Zamknelam oczy i pozwolilam wszystkim zmyslom zaczac dzialac w poszukiwaniu sily, ktora mialo dziecko, ale nie umialo jej ksztaltowac ani ukierunkowac. Jest! Zupelnie, jak gdybym w swoim ciele znalazla jeszcze jedna zamieszkujaca, ale nie nalezaca do niego Wole. Dotknelam tej drugiej sily, tej Mocy i skierowalam ja na zewnatrz... Te istoty z Cienia nie nalezaly do naszego swiata. W zwiazku z tym nie wolno im bylo tutaj pozostac. Wykorzystujac Moc dziecka, tak jak gdybym stosowala jakies narzedzie, otworzylam... Uslyszalam krzyk Elys, podnioslam wzrok i zobaczylam nad naszymi glowami fiolkowa blyskawice swiatla, a za nia mignely gwiazdy - czarne gwiazdy na bialym niczym papier niebie. Swiat zawirowal wokol mnie, gdy ujrzalam te dziwna innosc, to miejsce za Brama, ktora otworzylam. Wzmacniajac moja Wole, nadal trzymajac sie reki Sylvyi, skinelam na istoty z Cienia. -Tam znajduje sie wasz dom! Idzcie! - Z calej Mocy, jaka sie we mnie znajdowala, popchnelam je. Przez chwile trwal ohydny moment dotkniecia i oporu, ale wkrotce zniknal i z dzwiekiem rozpadajacego sie skalistego szczytu moj swiat zniknal mi sprzed oczu. Rozdzial 12 - Kerovan Ciemnosci nocy delikatnie ocieraly sie o moje policzki, byly niczym klebki welny wypelnione cichymi odglosami slow. Lezalem na twardej, skalistej powierzchni, ale glowe mialem oparta na czyms cieplym i miekkim. Przez chwile lezalem zadowolony, o niczym nie myslac, chcialem po prostu odpoczac, cieszac sie, ze zyje. Nie chcialo mi sie otwierac oczu. Ta czynnosc zwiazalaby mnie ponownie z prawdziwym swiatem, z dazeniami i bolem oraz odkryciami... Leniwie rozpoznawalem uslyszane glosy.-Prosze, podaj mi jeszcze raz buklak na wode, Jervonie. Nigdy dotad nie mialam takiego pragnienia! - To byla Elys. W jakis sposob, nie widzac ich wcale, wiedzialem, ze siedziala tuz obok swego pana. Uslyszalem szmer plynu. W ustach poczulem suchosc... Zmusilem sie, zeby nie zwilzyc ust. Przebudzenie przyniesie takze problemy, a ja na razie nie chcialem rozwiazywac zadnych. Bylem zadowolony, ze zyje, podobnie jak moja pani... gdyz obok mnie siedziala Joisan. Moja glowa lezala wlasnie na jej miekkich kolanach. -Tutaj, lady Sylvyo - uslyszalem dzwiek krokow. - Mam troche soku selka. Moze chcialabys sie napic? - to byl glos Gureta. Moje dzieki - to trel Sylvyi. Tak wiec... przezylismy wszyscy. Leniwie zastanawialem sie, w jaki sposob zostaly pokonane widma i istoty z Cienia. Podczas walki z nimi parokrotnie odzyskiwalem swiadomosc, slyszalem, chociaz nie widzialem. Przypomnialem sobie teraz jakies slowa wypowiedziane przez Sylvye. Mowila o... wspomnienie ucieklo, gdy staralem sie je sobie dokladniej przypomniec. Nie moglem uslyszec prawidlowo... -Jak on sie czuje, Joisan? - To byl Guret, ktory wlasnie usiadl obok mojej pani. -Spal do tej pory - powiedziala. Poczulem na wlosach jej dotkniecie, delikatniejsze niz powiew nocnego wiatru. Odsunela splatane kosmyki z mego czola. Z brzmienia glosu wywnioskowalem, ze sie usmiecha. - Ale teraz sie juz budzi, chociaz nie zgodzil sie jeszcze na otwarcie oczu. Przylapany, szybko otworzylem oczy i sprobowalem wstac. Rzeczywistosc okazala sie o wiele trudniejsza od pomyslu, ale w koncu usiadlem i rozejrzalem sie wokol. Znajdowalismy sie w ruinach, na zewnatrz dziedzinca Opiekunow. Niedaleko byly przywiazane konie, a ostatnie cienie nocy rozplywaly sie w odwaznych, zlotych promieniach niewielkiego ogniska. Jervon, Elys, Sylvya, Guret i Joisan byli zgromadzeni wokol niego. Nie bylo najmniejszego sladu naszych wrogow. -Cienie... zjawy - zaczalem i przerwalem, czujac w gardle ostra suchosc. Joisan podala mi buklak, pilem chciwie, podczas gdy ona wyjasniala, ze naszych wrogow juz nie ma, zostali pokonani. -W jaki sposob? - zapytalem z ustami pelnymi chleba podroznego, ktory Guret wyjal ze swojego worka. -To lady Joisan - powiedziala Elys, w jej glosie brzmial delikatny ton rozbawienia. - Najpierw przekonala Gunnore, aby dala zjawom spokoj prawdziwej smierci, a potem otworzyla Brame i wyslala Cienie tam, skad przyszly. I pomyslec, ze trzy lata temu powiedzialam jej, ze jezeli bedzie sie cierpliwie starala, to moze sie w niej obudzic jakas niewielka czastka Sztuki. Moja pani usmiechnela sie. -A moj sukces zawdzieczam tobie, Elys. Powiedzialas bo wiem, ze moge sie nauczyc. I dalas mi pierwsze wskazowki, w jaki sposob szukac w sobie madrosci. -Wyglada na to, ze bylas wspaniala studentka - zgodzila sie Elys. - Mam szczescie, ze jestesmy przyjaciolkami, a nie przeciwniczkami! -Ale zeby otworzyc Brame... - potrzasnalem glowa. Moglem to zrobic majac Moc Landisla, ale tylko w zaczarowanej warowni, gdzie rezerwy Mocy zostaly wzmocnione przez wieki oczekiwania. W jaki sposob zdolalas... Joisan odwrocila twarz i wydawalo mi sie, ze na jej policzki wyplynal rumieniec, czerwieniacy jej twarz o wiele bardziej niz odblask z plonacego ogniska. -Mialam do pomocy Sylvye. -Cienie... - zmarszczylem brwi, starajac sie sobie przypomniec. -Sylvya powiedziala. Powiedziala - przerwalem, gdyz w pelni przypomnialem sobie, co sie wtedy wydarzylo. Spojrzalem na Joisan i juz znalem prawde. "Dlaczego mi nie powiedzialas"? Zapytalem ja w myslach. "Nigdy nie podejrzewalem - czy to' prawda? Bedziesz miala dziecko"? Podniosla dumnie brode i spojrzala mi prosto w oczy, ale jej usta drzaly. "Bedziemy mieli"... przyznala sie. "Probowalam ci powiedziec, ale nie bylo czasu"... Patrzyla na mnie przez dluga chwile, jak gdyby nigdy wczesniej nie widziala mojej twarzy. "Powiedz, Kerovanie... czy ty, prosze, powiedz, ty sie cieszysz?" Uslyszalem szelest i spojrzalem w gore. Zobaczylem, jak Guret i pozostali zbieraja prowiant i odchodza, aby osiodlac konie. Wstalem raptownie. - Przejdzmy sie przez chwile. Joisan poszla za mna na dziedziniec Opiekunow. Odeszlismy na tyle, aby z naszych oczu zniknelo ognisko. Stwierdzilem, ze nadal musze poruszac sie powoli, ale sily powracaly z kazda minuta. Przechodzac pod arkada, spojrzalem na pusta kiedys nisze - trudno bylo doslownie uwierzyc, ze nadal byla to noc bitewna. Przeszedlem jeszcze pare krokow w zamysleniu. -Kerovanie! - Joisan zlapala mnie za ramie i odwrocila twarza w swoim kierunku. W jej oczach bylo blaganie. - Powiedz mi, o czym myslisz! W odpowiedzi dotknalem jej dloni, poczulem spowodowana ciezka praca szorstkosc i delikatne kosci tuz pod skora. -Mysle o tym, jak bardzo cie kocham, moja pani - powiedzialem po prostu. - I ze nie moge doczekac sie chwili, w ktorej ujrze moja corke. Nie moge uwierzyc, ze Gunnora usmiechnela sie do nas po tak dlugim czasie. Przyciagnalem ja do siebie i mocno przytulilem. Poczulem, jak w nas rosnie i rozplywa sie cicha radosc. Promieniowala na wszystkie strony z taka sila, ze bylem pewien, iz czuja ja nawet dawni Krolowie. Kiedy w koncu puscilem Joisan z niechecia, dotknela mego policzka. -To dziecko mialo w sobie Moc konieczna do otwarcia Bramy. Bedziemy bardzo zajeci, Kerovanie. Wychowywanie zwyczajnego dziecka jest ciezkim obowiazkiem, ale to... wzruszyla ramionami i usmiechnela sie. - No coz, nigdy zbytnio nie lubilismy spokoju. Pokiwalem glowa potakujaco. -Mimo to pragnalbym troche mniej alarmow i wycieczek. Kiedy ono - ona... -Okolo Uczty Srodka Zimy - powiedziala. - Bedziemy musieli zebrac duzo drewna na opal. -Bedziemy musieli z Guretem zakryc arkady - powiedzialem i w tym momencie cos sobite przypomnialem. - On wie, prawda? Zgadl? Joisan przytaknela. Potrzasnalem glowa. -Powinienem uwazac siebie za glupca, bylem calkiem slepy powiedzialem. - Ale myslalem, ze jestem tak bardzo inny i nie pozwalalem sobie nawet na cien nadziei. -Wiem - powiedziala. - Chcesz wiec poprosic chlopca, aby pozostal z nami? -Lud Kioga potrzebuje domu - odpowiedzialem. - Teraz ponownie moga zyc w gorach bez cienia strachu. Pastwiska w dolinie sa bogate... W zamysleniu skinela glowa. -Moze... to wszystko mialo jakis ukryty cel - wyszeptala. Pamietasz, co powiedzial Obred, ze gdy na ziemie zejda Bliznieta, Kiogowie odnajda nowa kraine. -Pamietam. Za pare dni, gdy odpoczniemy. Cala nasza trojka pojedzie na poludnie i powiemy im, ze moga bezpiecznie wracac w gory. -A co z Sylvya? - zapytala. - Ta dolina jej takze jest bardzo droga. -Jako ostatniej z rodu Landisla - powiedzialem - Kar Garudwyn moze byc bardziej jej niz moj. -Nie jest. - Zabrzmial trel Sylvyi. Odwrocilismy sie i ujrzelismy, jak wlasnie przechodzi pod arkada. -Dziedzictwo Gryfa nalezy do ciebie, Kerovanie, ono samo wybiera swego pana lub pania. Chcialabym tylko prosic ciebie i twoja pania o pomoc przy odbudowie mojej cytadeli i mojej doliny. -Wszyscy razem bedziemy pracowali - powiedzialem. Joisan i ja, ty, Elys i Jervon -jezeli tylko beda chcieli. Miejsca wystarczy Arvon jest duza kraina. Rozdzial 13 - Joisan Razem odjechalismy z Miejsca Krolow, za mna na Arren jechala Sylvya, za Kerovanem na Nekii Elys, a Jervon i Guret na Vengim. Gdy zjezdzalismy na polnoc po dawnej gorskiej drodze, spojrzalam na wschod, skad przybylismy tak dawno temu, i zobaczylam delikatny roz wczesnego poranka. Tyle juz widzielismy brzaskow od chwili rozpoczecia naszej wedrowki... juz tyle, a jednak w tym momencie caly swiat wydawal mi sie swiezy i nowy, jak gdyby byl to dopiero pierwszy poranek.Z tesknota spojrzalam na plynacy przez jakis czas wzdluz drogi niewielki strumyczek, pomyslalam, ze pierwsza rzecza, jaka zrobie po powrocie do Kar Garudwyn, bedzie znalezienie jakiegos odludnego miejsca przy strumyku w dolinie i wziecie kapieli, a moze w jednej z nie zbadanych do tej pory komnat cytadeli znajdzie sie cos, co bedzie mozna wykorzystac jako wanne... Uslyszalam za soba delikatne, smutne westchnienie i odwrocilam sie do tylu. Sylvya wpatrywala sie w malenki strumyczek. -Co sie stalo, siostro? - zapytalam z niepokojem. -Ten strumien... - Przez chwile zapanowal nad nia bol. Wydaje mi sie, ze dopiero wczoraj wyzwalam mego brata, by przeszedl nad ta plynaca woda, a jemu sie to nie udalo. Wyciagnelam do niej reke. -Jest teraz bezpieczny i w spokoju - powiedzialam. - Sprobuj w taki sposob o nim myslec... i pamietaj, ze ocalilas doline. Skinela glowa, a ja odwrocilam sie, by pokierowac Arren. Na szczytach gor pojawily sie pierwsze purpurowe i pomaranczowe blaski, splynely w dol po granitowych zboczach w potokach cudownych kolorow. To bedzie wspanialy dzien... Usiadlam nagle, czujac, jak cos we mnie delikatnie drgnelo. To bylo bardzo dziwne uczucie, ktore juz wielokrotnie mi opisywano, ale ktorego tak naprawde do tej pory nigdy nie moglam sobie wyobrazic, dopoki nie odczulam go sama... drobne drgniecie, jak gdyby cos we mnie poruszylo sie, przeciagnelo i zaczelo zyc. Nasze dziecko... spojrzalam naprzod, gdzie jechal moj pan. Patrzylam, jak rozmawia z Elys, z wprawa prowadzac jednoczesnie Nekie po starej gorskiej drodze. Przez chwile zastanowilam sie, czy nie nawiazac kontaktu myslowego i nie podzielic sie tym nowym odczuciem, a potem zdecydowalam, ze poczekam, az bedziemy sami. Bedzie jeszcze czas na wszystko. Czas na opowiadanie przez wiele, wiele porankow... Droga przed nami rozswietlila sie i stala cieplejsza. Wzeszlo slonce. TOC \o "1-1" \h \z Prolog. PAGEREF _Toc14191757 \h 3 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700350037000000000058005200 Rozdzial 1 - Joisan. PAGEREF _Toc14191758 \h 6 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F00630031003400310039003100370035003800000000000000F000 Rozdzial 2 - Kerovan. PAGEREF _Toc14191759 \h 12 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F00630031003400310039003100370035003900000000004C454100 Rozdzial 3 - Joisan. PAGEREF _Toc14191760 \h 23 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360030000000000000000000 Rozdzial 4 - Kerovan. PAGEREF _Toc14191761 \h 31 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F0063003100340031003900310037003600310000000000FA692000 Rozdzial 5 - Joisan. PAGEREF _Toc14191762 \h 43 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360032000000000064205300 Rozdzial 6 - Kerovan. PAGEREF _Toc14191763 \h 54 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360033000000000000000000 Rozdzial 7 - Joisan. PAGEREF _Toc14191764 \h 64 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F00630031003400310039003100370036003400000000004FD02000 Rozdzial 8 - Kerovan. PAGEREF _Toc14191765 \h 79 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360035000000000000310000 Rozdzial 9 - Joisan. PAGEREF _Toc14191766 \h 90 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360036000000000000000000 Rozdzial 10 - Kerovan. PAGEREF _Toc14191767 \h 99 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360037000000000000000000 Rozdzial 11 - Joisan. PAGEREF _Toc14191768 \h 113 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360038000000000000000000 Rozdzial 12 - Kerovan. PAGEREF _Toc14191769 \h 115 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700360039000000000000000000 Rozdzial 13 - Joisan. PAGEREF _Toc14191770 \h 118 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000D0000005F0054006F006300310034003100390031003700370030000000000000000000 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/