HERMAN ANDREW Firkin #4 666 stopniFahrenheita ANDREW HERMAN Dla przez nikogo nieopiewanych bohaterow wielkiego Legendarnego zespolu. Bez zmasowanych sil pelnych poswiecenia entuzjastow, ktorzy tworza brytyjskie wydawnictwo Random House, zapewne pozostawalbym bez pracy... a wy zapewne nie czytalibyscie tych slow.Kilka specjalnych "dziekujow" dla Johna, Nicoli i Julesa z Kacika Wydawniczego. Najnizsze uklony. Dla Kate i Tracey z Kacika Reklamy i Rozwiazywania Problemow. Hurraa! Dla Dennisa i jego ludzi z Dzialu Graficznego gromkie brawa! No i ogromne "cmokl" dla wszystkich zaangazowanych w Wysylanie Ksiazek na Polki. Niech wystapia Ron, Paul, Michael, Kate G., Graha, Rod, Mike, David, Gili, Kate R., Peter, Debbie, Alan, Jeremy Chris i Arne. Tak trzymac, prosze... Slysze kroki dyrektora banku... Na koniec bardzo szczegolny i zdecydowanie zalegly pisk publicznego zachwytu dla faceta, bez ktorego moje ksiazki z pewnoscia nie bylyby ani w polowie takie sliczne. Dla artysty, ktoremu po tych wszystkich plomieniach nie zostal juz ani kolor zolty, ani pomaranczowy. Dzieki, Mick. A jesli chodzi o nastepna okladke... Rozdzial pierwszy Wladza nad ssakami Otworzyl oczy, spojrzal w lustro i uznal, ze polubi bycie kobieta. Zwlaszcza odziana w tak interesujaca bielizne. Czekaly go trzy tygodnie totalnej nimfoma-niackiej przyjemnosci, a on byl bezwzglednie zdecydowany wykorzystac kazda minute rozpusty do maksimum. Wczesniej jednak musial zorientowac sie w kilku kwestiach - tak przynajmniej twierdzila wakacyjna broszura. Punkt pierwszy: uwodzenie.Wyprobowal odrzucanie w tyl dlugich do pasa jasnoblond wlosow, zatrzepotal trzycalowymi kruczoczarnymi rzesami i sprobowal wydac przecudne wargi. Nic z tego. Piecset lat harowki kilofem w parnych kopalniach Hadesji jakos nigdy nie stworzylo mu okazji do tego typu prob. Problemem byly chociazby zeby. Nauka zmyslowego wydymania warg przy ustach pelnych zoltawych klow i podbrodku w kolorze zniszczonego skorzanego fotela nie nalezy badz co badz do najprostszych zadan. Demon uznal, ze chwilowo da sobie spokoj z wydymaniem warg i skoncentruje diabelskie wysilki na opracowaniu zabojczo kokieteryjnego chichotu. Nie bez niepokoju wciagnal powietrze gleboko do pluc, oszolomiony wzrastajacym powoli usciskiem bielizny, ktora wzmacnialy fiszbiny i mnostwo interesujaco umiejscowionych ramiaczek. W umysle stworzyl wizje dzwieku, jaki ma zamiar wydac ze swych przeslicznie kobiecych ust - lagodny, stosowny pisk, swobodnie wzrastajacy o oktawe, zakonczony gwaltownym wdechem. Niepokojacy, lecz pociagajacy (w nieodparcie uroczy sposob), gwarantowac mial sklonienie tlumow podnieconych konkurentow do masowego oblegania drzwi. Nikt z wyjatkiem demona nie uznalby tego, co opuscilo jego gardlo, za melodyjne. Mowiac szczerze, stado oslow w rzezni brzmialoby w porownaniu z tym dzwiekiem jak orkiestra symfoniczna. 0 dziwo jednak, wysilki nie poszly na marne. Demon z usmiechem niecierpliwosci na obliczu drzal z podniecenia, nasluchujac dudniacych w korytarzu krokow. Nonszalancko oblizal maly palec, prze- 3 jechal nim po wyskubanej ze smakiem brwi i wygladzil przod halki.Kilka sekund pozniej drzwi wylecialy z zawiasow i do srodka wpadla horda gotowych na wszystko mezczyzn. Demon uniosl brew, gdy dostrzegl, ze wszyscy odziani sa w habity. Wiedzial, ze w Poludniowej Hedonii odchodza niezle numery, ale zeby habity? Nic to, raz sie zyje... -Czolem, kochaniutcy! - zawolal zmyslowo. Podloga dudnila piekielnym halasem, lecz oni wciaz nadchodzili. General Synod w kompletnych karmazynowych szatach wlasciwych dla jego urzedu wpadl do pokoju, ostrzeliwujac sie szerokimi strumieniami stuprocentowej Wody Swieconej. Zza jego plecow wyskoczylo trzech mnichow, ktorzy chwycili groteskowo mizdrzaca sie kobiete i zaciagneli ja, wierzgajaca i krzyczaca, na lozko. Ludzie z klasztoru wiedzieli, ze dorwali kolejna ofiare na goracym uczynku. Przytloczony demon z Hadesji zatrzepotal rzesami. Nie spodziewal sie, ze kokieteryjny chichot okaze sie az tak skuteczny. W kazdym razie - ze okaze sie taki bez odpowiednich cwiczen. Dopiero gdy paski zacisnely sie wokol jego nadgarstkow i kostek, swiece zaplonely, a na przenosnym polowym oltarzu pojawilo sie kadzidlo, demon doszedl do wniosku, ze byc moze - choc wcale niekoniecznie - sprowadzilo ich tu cos innego niz wieczorna pokusa. General Synod rozpromienil sie usmiechem fanatyka i wyrzekl slowa przyprawiajace o drzenie serca kazdego demona na wakacjach: -W porzadku, panowie, gotowi do egzorcyzmow? Dla Demona Alhfa nastepne poltorej godziny zmienilo sie w czyste pieklo. Po drugiej stronie nieskazitelnie bialych talpejskich szczytow zagniezdzila sie niczym dlugi na tysiac stop, rozedrgany smok rojna masa zwana Cranachanem. W tym wlasnie momencie gleboko wewnatrz poskrecanych jelit Cranachanu dalo sie slyszec ciezkie, zaprawione alkoholem i nuta przygnebienia westchnienie. Wielce Wielebny Hipokryt III z ponura mina odkorkowal druga butelke wina mszalnego, ktorego data poswiecenia ginela w pomroce dziejow, nalal sobie kolejnego solidnego kielicha i siedzial smetnie w samym srodku cuchnacego szczurami chaosu zakrystii. Z ciemnosci wystawala para drgajacych wasikow, ktorych wlasciciel popiskiwal w oczekiwaniu na kawalek najblekitniejszego z serow. Hipokryt westchnal po raz kolejny i cisnal w ciemnosc kawalek sera, ktory zostal natychmiast schwytany i zarlocznie schrupany. Ten kawalek gnijacego produktu nabialowego zawieral cala jego nadzieje na to, ze kiedys pojawia sie wierni 4 i dane mu bedzie wyglosic kazanie - nadzieje, ktora miala w ciagu kilku godzin nawiedzic go ponownie, zawarta w malych, czarnych kulkach szczurzych odchodow.Nikt nigdy nie odwiedzal kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy, by oddac mu czesc. W ciagu piecdziesieciu lat odspiewano tu moze jeden krociutki psalmik. Wielce Wielebny Hipokryt III byl onegdaj histerycznym optymista, ale szybko poznal stosunek mieszkancow Cranachanu do religii. Niemal rownie szybko znalazl w miare rozsadne wyjasnienie dla faktu, ze nikt nigdy nie przychodzi na modlitwe. Tu nie chodzi o to, ze Cranachanie nie wierza w rzeczy, ktorych nie widza, ktorych nie moga dotknac ani z ktorymi nie moga porozmawiac. Co to, to nie. Po prostu nie maja wystarczajaco duzo wiary, by obdzielac nia rowniez religie, powiedzial sobie Hipokryt i zilustrowal teorie wygodnym przykladem prostego cranachanskiego zywota. Wezmy, powtarzal sobie na okraglo, typowa gospodynie domowa z Cranachanu. Po uwierzeniu przez pierwszych kilka minut dnia, ze poranna mzawka z polnocnego wschodu nie jest gorsza od wczorajszego calodziennego kapusniaczku, po spedzeniu nastepnych kilku godzin na usilnym przekonywaniu samej siebie, ze nie zostanie napadnieta po drodze na rynek, a jeszcze kolejnych na wloczeniu sie po wspomnianym rynku i usilowaniu wzbudzenia w sobie wiary w to, ze w portfelu jest dosc pieniedzy na zakup ilosci rzepy wystarczajacej do nakarmienia dzieciarni; wreszcie, po spedzeniu reszty wieczoru na przekonywaniu siebie i rodziny, ze papka z rzepy byla: a) najlepszym posilkiem, jaki w zyciu jedli, oraz, po szybkim sprawdzeniu zawartosci portmonetki, b) uczta, ktora bedzie musiala wystarczyc im na caly tydzien - coz, po tym wszystkim moglo nie starczyc wiary w luksusy takie jak na przyklad bogowie. Doskonale odzwierciedlalo sie to w liczbie parafian regularnie odwiedzajacych kaplice sw. Absencjusza ze Sklerozy. Wiernych uczeszczajacych co tydzien na nabozenstwo daloby sie policzyc na palcach prawej reki skazanego zlodzieja. To znaczy na jej kikucie. Bylo tak od polwiecza i gdyby Wielce Wielebny Hipokryt III nie zostal ochrzczony w Morzu Spokoju i nie unikal uzywania lub nawet poznania zwrotu "napad zlosci", przeklinalby teraz w dzikiej furii i ciskal lichtarzami w dlugich na miesiac atakach szalu. Nie wiedzial, skad tego wieczora wzielo sie u niego tak wyjatkowe przygnebienie. Moze to sprawka wina, moze pogody, a moze po prostu znudzenia. Po pieciu dekadach spedzonych w towarzystwie wlasnym, tuzina lichtarzy i kilku gryzoni kazdemu niechybnie zabrakloby tematow do rozmowy. Coz, gdyby mial do przeczytania jakas nowa powiesc... Ale zrezygnowal z czlonkostwa w Swiecie Zwoju wiele lat temu, po tym jak uparli sie przy przyslaniu mu tych bzdetow o... ech, o czym to bylo? Zapijaczony umysl siegnal trzydziesci lat w glab stechlych archiwow pamieci. Zaiskrzylo mu przed oczami, gdy tak patrzyl wstecz i wstecz, i wstecz... 5 Znow czyscil lichtarze. W pierwszej chwili nie rozpoznal tego dzwieku. Dwa szybkie zderzenia knykci z drzwiami wejsciowymi i znow cisza. Podniosl wzrok znad ubabranego woskiem swiecznika, ktory wlasnie polerowal, i rozejrzal sie za szczurami. Nic. Wzruszyl ramionami, spojrzal na swiece i nieomal wyszedl z siebie i stanal obok, zorientowawszy sie, ze pukanie oznacza knykcie, a knykcie oznaczaja czlowieka! W sekunde przeskoczyl z pol tuzina law koscielnych i podbiegl do drzwi, szeroko szczerzac sie w oczekiwaniu... ech, to byly czasy. Mogl wtedy biegac... Przypominal sobie teraz, jak chwycil za klamke, popchnal mocno drzwi i sklonil sie w glebokim, powitalnym uklonie, a zlozony wzor zlotych naszyc na jego piusce zalsnil w swietle swiecy.Po poltorej minuty koszmarnego ataku lumbago, przy absolutnym braku wchodzacych do srodka wiernych, Hipokryt z trudem wyprostowal sie i mlasnal. Wyobraznia plata mi psikusy! - pomyslal wtedy, dziesiatki lat temu. Niemniej chwile potem jego spojrzenie padlo na niewielka prostokatna jutowa paczke, oparta o framuge drzwi. 0 dziwo, byla zaadresowana do niego. Drapiac sie w przenikliwym zdumieniu po bladej, okraglej lepetynie, dokladnie zlustrowal wzrokiem korytarz, po czym schwycil paczke, zatrzasnal drzwi i zniknal w zagraconym, cuchnacym szczurami chaosie zakrystii. Na wspomnienie swoich dloni rozrywajacych goraczkowo przesylke i oczu pelnych lez nadziei, gdy rwal jute, usmiechnal sie melancholijnie i pociagnal haust wina. Tytul polecany przez Swiat Zwoju... Na pewno! Najnowsza intelektualna, nowoczesna klasyka literacka spod piora Mandryli Kretowskiej. Drzal z niecierpliwosci. Minely miesiace, odkad wypelnil formularz zamowieniowy i przymocowal go z zapalem do nozki ostatniego z oplaconych z gory golebi zwrotnych Swiata Zwoju. Od tego czasu czekal na przesylke zawierajaca "Seksowne nimfy jezdzace na oklep na kucach do polo..." i doczekal sie! 0 radosci, o szczescie! Zdarl ostatnia warstwe opakowania, cisnal ja w kat i spojrzal na tylna okladke malego, nieciekawie wygladajacego tomiku, ktory trzymal w reku. Dziwny wybor okladki, pomyslal. Odwrocil ksiazke i jeknal rozdzierajaco, przeczytawszy tytul: TELEWPLYWANIE DLA OPORNYCH Sugestywne Oddzialywanie Umyslowe w 24 Prostych LekcjachTo nie to! Nie te ksiazke zamawial! Nikt przy zdrowych zmyslach nie mialby ochoty czytac czegos tak beznadziejnie nudnego! Albo "Seksowne nimfy", albo nic! W mlodzienczym poczuciu urazonej dumy odrzucil podrecznik w kat i zapomnial o nim. Az do dzisiaj... Dziesiatki lat po tym, jak przeczytal juz wszystko, co wpadlo 6 mu w rece w tej malej kapliczce. Poza tym nie czul sie wcale przy zdrowych zmyslach. Desperacko potrzebowal czegos, czegokolwiek, do czytania. Zerwal sie na rowne nogi, lekko zatoczyl i zanurkowal w stosie wielkich pudel, nieruszonych od... bedzie ze trzydziesci lat. Gdy podczas goraczkowych poszukiwan Hipokryt wyrzucal w gore kolejne pudla, liczne pajaki uciekly, korniki zadrzaly, a kilka szczurzych rodzin skladajacych sie z matek samotnie wychowujacych dzieci zostalo nagle bez dachu nad glowa. Na cud zakrawa, ze po pieciu minutach znalazl to, czego szukal.Z trudem opanowujac drzenie rak, odwrocil pierwsza stronice i zaczal czytac. "Gratulujemy wlasciwego wyboru zwoju i witamy w przyszlosci pelnej nieograniczonych mozliwosci! Jestes na poczatku drogi, pouczajacego przezycia, ktore przeniesie cie w Swiat Twojego Wyboru: Swiat, w ktorym przestajesz byc postronnym obserwatorem, w ktorym to ty sprawujesz kontrole! Zapraszamy do skladajacej sie z dwudziestu czterech prostych lekcji podrozy do krolestwa Te-lewplywow. Tak! Zaufaj nam, a nie bedziesz juz dluzej musial czekac na kelnera w barze zycia. Poznaj nasze lekcje, a Szampan Zycia napelni twoj kielich. Podazaj za nami, a szlak twoj usiany bedzie wyjatkowymi okazjami. Tak, to prawda! Dzieki Sugestywnemu Oddzialywaniu Umyslowemu mozesz pozyskac oddanych parafian, o ktorych zawsze marzyles. Skoncentruj swoj umysl zgodnie z zasadami SOU i Telewplywow!" ... i trzysta szesc stron w tym samym tonie. 0 radosci! Ostre jak brzytwa pazury polyskujace czerwonawym blaskiem z irytacja bebnily w zarzucony papierami stol, odliczajac ostatnie, ciagnace sie w nieskonczonosc sekundy dnia. Nagle zatrzymaly sie, popchnely plik przypalonego niepalnego pergaminu po obsydianowym stole, apatycznie ujely szlamopis i nim dla odmiany zabebnily. Nabab zwezil karmazynowe oczy, skrzywil sie na widok stosu dokumentow imigracyjnych i cmoknal zalosnie. Wszystkie rogi w najnowszym pliku byly nadpalone. Kazdy rog kazdej cholernej pojedynczej kartki. To zalosne! Wiedzial, ze powinien je odeslac z powrotem - producenci niepalnego pergaminu zapewniali, ze ich produkt jest "Odporny na wysokie temperatury. Nie marszczy sie, nie zwe- 7 gla, nie spala na popiol. Powaznie". Naprawde powinien go odeslac. Po prostu jakos nie potrafil sie tym przejac, mial na glowie o wiele wazniejsze sprawy. Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, juz niedlugo bedzie mogl sie stad wyrwac. Prosta droga na szczyt.Strzasajac popiol z rogow co bardziej nadpalonych kartek, mlasnal, wciagnal haust siarkowego powietrza i apatycznie zaklal. Nie bylo w tym nic niezwyklego. Ot, po prostu kolejny przyklad stanu, w jakim znalazl sie obecnie podziemny swiat. Nagle przez supercienkie okna z plaskiego kwarcu wdarl sie ultrafioletowy blysk. Przez ulamek sekundy na biurku zarysowala sie sylwetka - wysoki na dziewiec stop, pokryty czarna luska stwor otoczony cynobrowa poswiata. Po kilku sekundach od blysku rozlegl sie potezny huk gromu. Zla pogoda rozpetala sie naprawde. Z gory uderzaly oslepiajace potoki plomieni, uderzajac w rojne chodniki, tanczac po niezliczonych dachach i przelewajac sie rozpaczliwie rynsztokami. Na widok pokazu pirotechniki meteorologicznej za oknem Nabab zaklal po raz drugi. Powinien byl przewidziec, ze zrobi sie paskudnie. W dniu, w ktorym zostawia swoj plaszcz przeciwgromowy w pralni chemicznej, zawsze zaczyna gromic. Mial tylko stara popielnice, charakteryzujaca sie irytujacym nawykiem odwracania sie na druga strone przy silnym wietrze. Kto chcialby pracowac w Administracji Piekielnej? - pomyslal ponuro, wygladajac przez biurowe okno. Jego waskie zrenice zamglily sie, gdy przypomnial sobie, jak zglosil sie do pracy. Ach, ten entuzjazm! Zamierzal wypracowac sobie droge przez piekielna piramide stanowisk, radosnie przeskoczyc Komitet Integracji Piekielnej, dac susa nad Ministerstwem Meczarni i podazac wciaz naprzod i w gore, tam gdzie czekala na niego prawdziwa potega. Niestety, nie wszystko poszlo tak, jak zaplanowal: gdzies po drodze utknal w Urzedzie Imigracyjnym, wypelniajac akta nowych mieszkancow Mortropolis, stolicy Podziemnego Krolestwa Hadesji. Tkwil tu od stuleci, osiadlszy na niedajacej szans na awans mieliznie. Podbijanie wiz wjazdowych i sprawdzanie paszmortow nie stanowi ukoronowania kariery demona z ambicjami. Z dyskretnym usmiechem spojrzal na notatke przypieta do tablicy. Zanosilo sie na zmiany. Ha! Po wyborach wszystko mialo ulec zmianie... Nagle z tuby umieszczonej za oknem ulecial slup goracej pary. Kilka sekund pozniej dolaczyly do niego kolejne, grzmiac w halasliwej kakofonii. Nabab, uslyszawszy sygnal konca zmiany przetaczajacy sie nad Mortropolis, pisnal z zachwytu, porwal popielnice z wieszaka i zbiegl po spiralnych schodach. Jego rozszczepione kopyta krzesaly iskry, uderzajac szybko o kolejne stopnie. Lata doswiadczen nauczyly go, ze jesli nie wyrwie sie z biura, zanim zrobi sie tloczno, utknie na wiele godzin w niekonczacym sie ogonku u podstawy schodow. W dodatku tego wieczora moglo byc jeszcze gorzej. Zawsze robilo sie gorzej pod- 8 czas gromienia - idioci z ksiegowosci koszmarnie dlugo uzerali sie z plaszczami i popielnicami.Z uderzeniem kopyt zeskoczyl z ostatniego stopnia, przebiegl przez glowny hol, wpadl w obrotowe drzwi i wyskoczyl na ruchliwa ulice. Natychmiast znalazl sie po pachy w tlumie, od ktorego odroznialy go czarne luski i para zakreconych rogow, dowody przynaleznosci do klasy rzadzacej. Groznie powarkujac, przepchnal sie przez zbita mase cial i ruszyl w strone Tumoru. -Zlezc mi z drogi! - parsknal ze zle skrywana zloscia. - Jazda! Schwycil jedna z nieprzeliczonych par ramion i cisnal jej wlasciciela na bok. Rozluzniajac piesc, wymacal sobie droge przez zbite ciala ze sprawnoscia wlasciwa tredowatemu na styczniowej wyprzedazy. Tak, bylo ich wszystkich zdecydowanie zbyt wielu, w dodatku wciaz naplywali. Naplywali przez rzeke Flegeton. Jedna przyzwoita wojna albo kleska glodu, a przewoznicy musieli transportowac setki dziennie. Wybierajac na chybil trafil poruszajacego sie w slimaczym tempie przechodnia, rozochocony Nabab poczestowal go silnym uderzeniem w tyl glowy. Glowa odwrocila sie, spojrzala na warczacego diabla w doskonale skrojonej skorze z czarnej skory, otrzymala szybki cios w szczeke, poleciala na bok i popadla w nieswiadomosc. Nabab usmiechnal sie szyderczo i ruszyl przez gwarne ulice. Dotarcie do centrum Tumoru zajelo mu poltorej godziny. Jak zwykle zalowal, ze znalazl sie tutaj. Nikt przy zdrowych zmyslach nie wybralby sie tu z wlasnej woli. W uszach huczalo mu od dzwiekow wydawanych przez piekielne maszyny pracujace w Stoczni Flegetonskiej, gorac byl nie do zniesienia - gdzies w okolicach szesciuset osiemdziesieciu stopni - no i krecilo sie tu jeszcze wiecej cial. Zapewniono go, ze powodem, dla ktorego Transcendentalne Biuro Podrozy spolka z o.o. ma swoja siedzibe w Tumorze, sa skomplikowane wzgledy finansowe. Niski czynsz. Zdenerwowany Nabab odepchnal na bok trzech eksmarynarzy, rzucil sie w strone waskiego zaulka i wpadl przez rozgrzane do czerwonosci stalowe drzwi. Podniecenie roslo, gdy kopyta niosly go przez niekonczace sie kondygnacje schodow. Kiedy dotarl na ostatnie pietro drapacza powlok, niemilosiernie rwalo go w udach. Otworzyl drzwi prowadzace do Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o. i wkroczyl w sam srodek piekielnej klotni. -Zarezerwowalem trzy tygodnie! - wrzeszczal wielki demon, pochylajac sie nad biurkiem agenta. - Trzy tygodnie. A co dostalem? Poltorej godziny! -Przykro mi, prosze pana. Tego typu wakacje zawsze sa obarczone takim ryzykiem. Ubezpieczyl sie pan? - zaskomlala luskowata postac za biurkiem. -Tak! - krzyknal gniewny klient, energicznie kladac na obsydianowym biurku arkusz nieplonnego pergaminu w nienaruszonym stanie. -Och. - Agent chrzaknal, polizal pazur i przekartkowal dokument, jednoczesnie zastanawiajac sie nad stopniem obronnosci biurka. 9 -No i? - warknal Demon Alhf, wymachujac rozdwojonym, purpurowym z wscieklosci ogonem. -To ubezpieczenie zaklada standardowy zwrot kosztow - odparl nerwowo Flagit. Zaczynal rozumiec, dlaczego byl jedynym chetnym do objecia schedy po poprzednim agencie1. Ten wysoki na dwanascie stop, dzierzacy topor demon byl pietnastym klientem, ktory tego dnia przyszedl ze skarga, i Flagit czul, ze niestety chyba wie, na czym polega problem. - Pokrywa straty wynikle z rezygnacji, blednej rezerwacji, a takze wszelkich czynow noszacych znamiona przestepstwa dokonanych przez osoby trzecie, a spowodowanych przez opetanie przez pana.-No wiec? -Nie gwarantuje zwrotu w wypadku wojen, dzialania sil wyzszych i... eee... - Nie zamierzal wypowiadac tego slowa. Demon stal sie o kilka odcieni cynobru ciemniejszy, co bardzo sugestywnie oddawalo jego uczucie kompletnego niezadowolenia. -Prosze posluchac, kiedy rezerwowalem trzytygodniowe opetanie nastolet niej nimfomanki w Poludniowej Hedonii, oczekiwalem pewnych interesujacych doswiadczen, z ktorych bede mogl zwierzyc sie kolegom w barze. Nie oczekiwa lem natomiast, ze gdy otworze dlugorzese oczy... Zaczyna sie, pomyslal Flagit i zadrzal. -... stwierdze, ze jestem przywiazany do lozka, a nade mna pochyla sie ksiadz! - Demon kontynuowal swoja tyrade. Zdecydowanie. Pietnasty. Flagit sie skulil. -I ze spedze poltorej godziny jako ofiara egzorcyzmow do nieprzytomnosci. To maja byc wakacje?!? Domagam sie zwrotu pieniedzy! - Z ciskajacych gromy ust demona wyciekla cienka struzka sliny. Flagit krzyknal w glebi duszy. "Jeszcze jeden egzorcyzm!" Wygladalo na to, ze swiezo awansowany general Synod dobrze wczuwa sie w role Glownego Egzorcysty. Odrobine zbyt dobrze. Flagit skulil sie za zaslona z dokumentu potwierdzajacego ubezpieczenie, wzruszyl ramionami i tak lagodnie, jak tylko potrafil, oznajmil: -Przykro mi, ale bez Rozszerzonej Gwarancji Antyegzorcystycznej nic nie moge... Demon zawarczal straszliwie i nachylil sie jeszcze bardziej, napinajac szczeki i wahajac sie pomiedzy dobyciem topora a chwyceniem agenta za gardlo. -A... ale, tego, w tych okolicznosciach - zakwilil Flagit, usmiechajac sie glupawo - moge zaproponowac cos innego. Co pan powie na trzytygodniowy blotka glosi, ze ten albo zostal zaaresztowany przez Urzad Ochrony Piekla za dzialalnosc sprzeczna z bardzo rygorystycznymi hadesjanskimi przepisami dotyczacymi Kontroli Ruchu Transcendentalnego, albo tez pechowo zamordowany przez niezadowolonego klienta. Jakakolwiek byla prawda, wszyscy mieli pewnosc, ze wiecej sie nie pojawi. Takie oto niebezpieczenstwa wiaza sie z prowadzeniem biura podrozy. 10 rejs po Flegetonie, he?Trzej sposrod pomniejszych biurowych urzednikow rzucili sie do drzwi. Z nozdrzy demona buchnela para, jeden ze szponow zacisnal sie na drzewcu topora. -Mam rozumiec, ze nie jest pan zainteresowany? To w takim razie moze tydzien surfowania po lawie w Jeziorze Arrheniusa? Demon pewnym gestem ujal Flagita za pokryte luskami gardlo. Agent wyrzucil ramiona do gory w gescie uleglosci i zamachal nimi goraczkowo. -W porzadku, pusc mnie! Alhf rzucil go z powrotem na obrotowe kamienne krzeslo. -Posluchaj - zachrypial Flagit konspiracyjnym tonem. - Co ty na to, zebym powiedzial, ze miala miejsce podwojna rezerwacja? No wiesz, to sie czasem zdarza, zwlaszcza z nimfomankami, sa o tej porze roku bardzo popularne. Bedziesz mogl dochodzic zwrotu kosztow. No i jak? - Flagit rozmasowywal zmiazdzona krtan, rozmyslajac, nie po raz pierwszy zreszta, nad konsekwencjami awansu. Zgoda, pieniadze byly wieksze, ale wizja spedzenia reszty wiecznosci ze zgruchotana tchawica nie napawala go optymizmem. Czyzby mial juz nigdy nie zaspiewac zadnej arii? -Czy to znaczy, ze bede mial inne wakacje? - warknal demon podejrzliwie. -Oczywiscie, prosze wybrac cos z tej broszury. Cokolwiek - wyszeptal Flagit, podajac mu gruby katalog drukowany na kredowym pergaminie. - Prosze cos wybrac. Demon, wciaz mruczac pod nosem, wzial podana mu broszurke. -A jesli nie odpowiada panu wybor, mozemy zalatwic zwrot panskich ciezko zarobionych pieniedzy, pobierajac oczywiscie niewielka oplate manipulacyjna. Demon mruknal i chwilowo zadowolony zaszyl sie w kacie, by przejrzec katalog. Flagit otarl z czola parujacy pot i odetchnal z ulga. Krotkotrwala. Katem oka dostrzegl Nababa. Piekielne serce agenta zabilo mocniej. Rzut oka wystarczyl, by sie zorientowac, ze Nabab przyszedl po odbior. -Czesc, Flagit! - warknal gosc. - Masz cos dla mnie? -Eee, co masz na mysli? - odparl Flagit, wciaz rozcierajac obolale gardlo. -Ty mi powiedz. Powinienes wiedziec, co w tych czasach mozna dostac za pietnascie tysiecy oboli. Pelen obaw Flagit przelknal sline, siegnal za siebie i nerwowo dotknal niewielkiego woreczka. Wiedzial doskonale, ze pietnascie tysiecy oboli to ladnych kilka wozow sprzedanych dusz. Ale sprobuj kupic najnowoczesniejszy ekwipunek po czarnorynkowych cenach. To prawdziwe pieklo. Podenerwowany poklepal worek, majac nadzieje, ze to wystarczy. Nabab spodziewal sie czegos spektakularnego, a cena za zwyciestwo w wyborach byla spora. 11 -Czas dostawy - zawarczal Nabab, przypatrujac sie workowi. - Mam doscczekania. Trzy miesiace glupich wymowek nadwereza moja cierpliwosc. Przy szedl czas na wyniki. I oby byly dobre! Flagit skinal na demona i opuscil pomieszczenie, szybkim krokiem udajac sie do niewielkiego magazynu, polozonego w przeciwleglym rogu ostatniego pietra drapacza powlok. Delikatnie polozyl swoj woreczek na rozgrzane biurko i przetarl czolo. Bylo tu za goraco, nawet dla niego. Na tym polegal problem z najwyzszymi pietrami drapaczy powlok. Zawsze bylo w nich za goraco. Zycie w Podziemnym Krolestwie Hadesji z natury bylo gorace, ale tutaj, w miejscu upchnietym pod poteznym sklepieniem kamiennego sufitu (czule zwanego skalosfera) panowal gorac. Czasami temperatura dochodzila do szesciuset dziewiecdziesieciu stopni. Na szczescie sytuacja wkrotce miala ulec poprawie. Pierwsza decyzja nowego agenta bylo szybkie zainstalowanie klimatyzacji. Zostal szefem, wiec po coz mialby sie pocic? -Co chcesz wiedziec? - wychrypial Flagit. Wciaz szczypalo go w gardle, wartki strumyk potu splywal po luskach na jego grzbiecie. -Dobrze wiesz! Pietnascie tysiecy oboli! - wykrzyczal Nabab, uderzajac jedna pokryta luskami piescia w druga. - Miales pietnascie patykow. Pokaz towar! -Badania i proces technologiczny sa nieco drogie, zwlaszcza jesli chce sie wygrac wybory... - Flagit wiercil sie i przecieral czolo. -Czy ja prosilem o wymowki? Prosilem? Zamknij sie i pokaz mi powod, dla ktorego unikales mnie przez ostatnie trzy miesiace - wywarczal pochylony Nabab zdecydowanie zbyt blisko ucha Flagita. Agent przelknal sline, majac nadzieje, ze najnowsze skarby sie nie stopily. -Dlaczego spotykamy sie tutaj? - szczeknal Nabab. - Za goraco tu. Poza tym nienawidze Tumoru! -Mam tu biuro, poza tym to u ciebie jest za goraco. Wszedzie kreca sie diably Seirizzima. Jesli wyniuchaja, co sie dzieje... fiu!, lepiej nawet o tym nie myslec. Seirizzim na Naczelnego Grabarza, uuuurgh! Chcesz zobaczyc, co dla ciebie mam, czy nie? - rzucil wreszcie. Przelknal sline raz jeszcze, widzac, jak Nabab usmiecha sie szyderczo, przytakuje i przeciera czolo wierzchem pokrytej luskami dloni. Flagit usmiechnal sie szeroko i wyjal z woreczka prostokatna obsy-dianowa podstawke, szesc lsniacych stalowych kulek, niewielka druciana ramke i kilka kawalkow drutu bezblaskowego. -Pospiesz sie! - burknal Nabab, obserwujac, jak Flagit przymocowuje ramke do podstawki, przeciaga linke przez kazda z kulek, a nastepnie wiesza je w doskonalym porzadku na ramce. -Wlala! - oswiadczyl, zakonczywszy operacje. -I co to ma byc? - warknal Nabab, wymachujac czubkiem ogona. - Albo, mowiac bardziej konkretnie, jak ta kupa zlomu ma zapewnic mi wieczna przy- 12 chylnosc Jego Piekielnosci Mrocznego Lorda d'Abaloha i zarazem sprawic, ze sposrod wszystkich kandydatow to wlasnie mnie namasci na Naczelnego Grabarza Mortropolis, he?-Spojrz - powiedzial Flagit, goraczkowo pragnac posiadac zdolnosc kon trolowania swoich gruczolow, by z kazdego poru ciala wydzielac pewnosc siebie. Nie mial zadnej gwarancji, ze w razie gdy Nabab bedzie niezadowolony, wyjdzie ze spotkania na obu kopytach. Lekko tylko drzacymi pazurami chwycil najblizsza kulke, uniosl ja, oddalajac od pozostalych pieciu, i puscil. Szosta kulka, jakby pod wplywem magii, odskoczyla w bok, uniosla sie i opadla, wystrzeliwujac w gore pierwsza kulke i od nowa zaczynajac caly cykl. Gdy dzwiek zderzajacych sie kul dodatkowo podraznil jego i tak juz dosc podly nastroj, w Nababie zawrzalo. Flagit zdobyl sie na wymuszony usmiech, zatrzymal kolyske, chwycil dwie kulki i powtorzyl sztuczke. -Z trzema tez mozna - dodal, majac nadzieje, ze to pomoze. -Co to jest! - zagrzmial Nabab, wypuszczajac z szerokich nozdrzy strumienie pary. -Eee... doskonaly relaks dla przemeczonego wladcy Podziemi. Popatrz, zasada zachowania pedu jest wykorzystywana do stworzenia kojacego cyklu powtarzajacych sie zderzen... -Stul pysk! -... ktore pomagaja spokojnie zasnac. -Stul pysk!!! - wrzasnal Nabab, przybierajac zdecydowanie karmazynowy odcien styksowej czerni. - Trzy miesiace temu dalem ci pietnascie tysiecy oboli. To najlepsze, co mozesz mi zaoferowac? -Skadze. Co powiesz na to? - zapytal Flagit, wydobywajac dlugi na stope, przezroczysty zbiornik wypelniony pomaranczowym i karmazynowym plynem. Blyskawicznie ustawil go na dluzszej podstawce i pstryknal malym przelacznikiem. Sprezynowy mechanizm ukryty w podstawce zawarczal i wprawil zbiornik w jednostajny ruch na boki. Gestsza, karmazynowa lawa w zetknieciu z niemie-szajacym sie z nia pomaranczowym plynem formowala miniaturowe fale. -Probowalem umiescic w srodku mala zaglowke, ale przewracala sie i tonela. Z drugiej strony, tak jest bardziej relaksujace. Nie sadzisz, ze... och! - Podnoszac wzrok, Flagit ujrzal gotujaca sie ze wscieklosci, omiatajaca go goracym oddechem czerwona twarz. - Coz, mialem pomysl na mala metalowa kulke umieszczona na koncu zylki. Mozna by nia rozbijac male kawalki skal... Nie? Ha! Glupi pomysl. Oczywiscie, eee... tak naprawde myslalem o... -Myslales? Myslales?! - krzyknal Nabab. - Poznanie intelektualne nie ma z tym nic wspolnego. Kiedy wspomnialem, ze d'Abaloh moglby miec ochote na cos, co pozwoli mu sie rozluznic po calym dniu pracowitej diabolicznosci, mialem na mysli cos bardziej zlowrogiego. Jakies nowe meczarnie w Malebolgu albo... 13 -Moze nowy, lsniacy zestaw ostrzalek do widel? - przerwal mu Flagit. - Albo to. - Usmiechnal sie szeroko i wyciagnal z torby wizerunek rozpromienionej, brodatej twarzy. - Ostatni krzyk mody, boska tarcza do rzutkow?-Nie, nie! - Nabab jeknal przenikliwym, naznaczonym udreka glosem. - Jestem zrujnowany! Moja kariera legla w gruzach. Seirizzim bez trudu wkroczy do Grabarstwa, a ja bede liczyl bluzniercow, zanim on skonczy pierwszy tydzien urzedowania. Jestem zrujnowany. Zrujnowany! To wszystko twoja wina! Litosc nad soba nagle przerodzila sie we wscieklosc i chec odwetu. Wyraz twarzy Nababa zmienil sie z panicznego strachu w wyrachowany, szyderczy usmiech pelen zlowrogiego okrucienstwa. -Taaaaak - wymruczal, po czym ujal Flagita za gardlo i przygwozdzil do sciany. - Twoja wina. Zalatwiles mnie swoim zalosnym, tepym umyslem! - Ociekajacy grozbami usmiech przeszedl w sfere ultimatum. - Zadam ci proste pytanie, Flagit. Jak myslisz, co sie stanie, jesli z jakiegos nieprzewidywalnego powodu nie uda mi sie objac stanowiska Naczelnego Grabarza Mortropolis, he? Usta Flagita pracowaly, podczas gdy on sam usilowal nadazyc za watkiem grozby. -Eee... - brzmiala najlepsza odpowiedz, na jaka sie zdobyl. -Przemysl to sobie, idioto! - wrzasnal Nabab. - Tylko nie mysl zbyt intensywnie. Chce wynikow! Masz na to tydzien! - Zakonczyl tyranska tyrade, rzucil Flagitem przez cala dlugosc magazynu, wypadl za drzwi, zbiegl po setkach schodow i wpadl wprost w mase wlekacych sie pieszych. Zawrocil, biegiem pokonal schody, wetknal glowe przez drzwi i krzyknal: -Zrob cos z tymi... tymi stworami! To miejsce roi sie od nich! Podciagnela jaskrawoczerwona koszule nocna, wsunela ja do majteczek gestem znamionujacym wprawe, sprawdzila line i rozhustala sie. Gdy leciala pomiedzy krokwiami, powietrze rozwiewalo jej niechlujne kucyki, a drewniany sztylet pewnie tkwil pomiedzy dziewiecioletnimi zebami. Tym razem zdobedzie skarb. Nikt jej nie powstrzyma. Przykucnawszy ostroznie, wyladowala na zakurzonej krokwi zapuszczonej drukarni i zlapala rownowage, zastanawiajac sie nad dystansem, jaki dzielil ja od "ladu w chmurach". Patrzac na "lad w chmurach" krytycznym spojrzeniem wlasciwym logice doroslych, ujrzelibysmy pokryta kurzem polke, ktora mozna za pomoca skomplikowanego systemu linek i ciezarkow podnosic i opuszczac, zwiekszajac w ten 14 sposob pojemnosc magazynowa drukarni. Dla Alei byla to rozhustana wysepka, szybujaca gdzies pod niebem, za pelna krokodyli przepascia, mozliwa do pokonania tylko w najsmielszym akcie odwagi - skoku na linie. Zaden zawadiacki bohater czajacy sie z lichtarzem, by ja stracic, nie dorownywal Alei w skokach. Kucajac tak na krokwi ze sztyletem miedzy zebami i obserwujac line wiszaca bez ruchu szesc stop przed nia, dziewczynka czula, ze tak wlasnie wyglada przygoda.Robila to juz setki razy i wiedziala - nauczyly ja tego since na kolanach, liczniejsze, niz gotowa byla przyznac - ze caly sekret pokonania przepasci polega na pedzie. Mierz wysoko, mocno sie rozhustaj, a nie bedziesz miala problemow. Potknij sie i spadnij, a wrog zlapie cie majtajaca sie bezwladnie nad gniazdem krokodyli, z kazda sekunda coraz nizej i nizej. Alea zdawala sobie sprawe, ze zlo czai sie wszedzie, zlo wcielone w kazda osobe w wieku powyzej lat dziesieciu i/lub kazdego, kto mowi: "Nie badz niegrzeczna i idz do lozka". Kilka minut wczesniej o maly wlos uniknela schwytania, kiedy jej ojciec nieoczekiwanie wytknal glowe zza drzwi i zezowal przez swoje grube na cal krysztalowe okulary. Wisiala wtedy na innej linie i tylko duzej dozie szczescia oraz swojej zdolnosci do zatrzymywania sie w absolutnym bezruchu zawdzieczala unikniecie smiertelnego niebezpieczenstwa, jakim bylo odeslanie do lozka wczesniej. Koniec gry. Ale teraz, kilka sekund pozniej, daleko jej bylo do bezruchu. Wszystkie wlokna jej cialka jednoczesnie rzucily sie w strone liny, dlonie pewnie chwycily jutowy sznur. Zaczela sie energicznie hustac, gotowa do pokonania pelnej krokodyli rozpadliny. Wtedy wydarzyla sie katastrofa. Przymocowana do "ladu w chmurach" lina gwaltownie opadla dwie stopy w dol, bolesnie wykrecajac Alei rece, a obrzydliwy dzwiek zasygnalizowal wystrzelenie w jej strone kolorowych atramentow z polki. Sabotaz! Ktos umyslnie nie uwiazal liny. Tylko krotka przerwa oddzielila niemilknaca kakofonie pekajacych pojemnikow i plusk atramentu od ryku furii jej ojca. Rozlegly sie zmierzajace gniewnie w strone drzwi kroki, a warkniecia i przeklenstwa mieszaly sie z krzykiem. -Alea, jesli to wyglada w polowie tak zle, jak brzmialo, to sie doigralas! Co ci mowilem o zabawie w moim warsztacie? Nerwowo przelykajac sline, spojrzala na rosnaca kaluze kolorow, zastanawiajac sie jednoczesnie, czy wyglada to gorzej niz zeszlomiesieczna wpadka: ta, ktora w ulamku sekundy tak bezwzglednie zniweczyla efekty osmiodniowej pracy ojca. Skrzywila sie na wspomnienie kamiennej plyty ze starannie powycinanymi literkami, lecacej z polki, uderzajacej w kolczugowy plaszcz i rozsypujacej sie na tysiace malutkich kawaleczkow. Wciaz byla zdania, iz plyta nie powinna tak niepewnie balansowac na skraju polki. Potem przypomniala sobie twarz ojca, to, jak oblicze jego zdolalo odmalowac absolutnie zadziwiajaca palete czerwieni i purpury. Raz jeszcze spojrzala na kaluze i uznala, ze nie wyglada to az tak zle. Taka przynajmniej miala nadzieje. Wtedy zostala skazana na trzy tygodnie trzymania 15 taty za reke i noszenia spodniczki. To bylo pieklo!Drzwi otwarly sie z hukiem i ukazala sie w nich sylwetka palajacego gniewem ojca. Alea dyndala bezradnie, upackana na czerwono, zielono i cynobrowe, nad wciaz powiekszajacym sie teczowym morzem, starajac sie ubrac twarzyczke w najslodszy, najniewinniejszy z usmiechow. Niestety, sztylet nieco przeszkadzal jej w tych zamiarach. -Cos ty narobila? - Ryngraf jeknal. Wstrzas byl taki, ze jego wlosy trzesz czaly z napiecia. Alea wyplula sztylet. -No... poslizgnelam sie - wyszeptala, a po nosku pocieklo jej cos rozo-wiutkiego. -Poslizgnelas sie?! - zaskrzeczal Ryngraf, przeskakujac z nogi na noge. - Tyle masz na swoje usprawiedliwienie? -Eee... zabawa skonczona - przyznala dziewczynka i pewnie by wzruszyla ramionami, gdyby nie to, ze kurczowo trzymala sie liny. Jej umysl pracowal, starajac sie znalezc sposob na zlagodzenie wyroku do szybkiej i bezbolesnej smierci. Wyprzec sie nie mogla, nieco zbyt duzo dowodow jej winy rozlalo sie po podlodze. Okolicznosci lagodzace - utrzymywac, ze gdyby lina byla pewniej przymocowana, nic by sie nie stalo? Nie, zbyt ryzykowne, potrzeba by do tego wyjatkowo dobrego adwokata i absolutnie zniewalajacego usmiechu. Nagle doznala olsnienia. Konstruktywne podejscie! Jakie potencjalne korzysci mogloby odniesc rzemioslo drukarskie z wielobarwnej kaluzy zmieszanych atramentow? Alea odkaszlnela, zeslizgnela sie kilka cali nizej i zaczela szybko mowic: -To nie jest takie zle. Jesli podasz mi pergamin dowolnego koloru, to pokaze ci najszybszy sposob drukowania stopami i to bedzie naprawde naprawde bardzo ladne sam zobaczysz i wszystkim sie spodoba i bedziesz to mogl sprzedac i zarobisz mnostwo pieniedzy w galeriach i bedziesz bardzo bogaty... - Stopniowo milkla, dochodzac do wniosku, ze moze lepiej w calosci nie prezentowac mechanizmu. - Eee... podloga niezle teraz wyglada, prawda? -Musze to teraz posprzatac, co? - odburknal tata. -Naprawde to zrobisz? Jak milo. - Usmiechnela sie i zaczela zastanawiac, czy aby na pewno powiedziala to, co powinna powiedziec. Gdy kilka minut pozniej siedziala w kapieli (wlasnie wylano na nia trzecie wiadro lodowatej wody) i sluchala wyroku skazujacego ja na trzy tygodnie wczesnego chodzenia do lozka, bez kolacji i mozliwosci wniesienia odwolania do sadu apelacyjnego, doszla do wniosku, ze byc moze odpowiedniejszy bylby inny dobor slow. 16 Flagit uwielbial muszki owocowe. Stanowily jego ulubiony cel opetan. Tak cudownie proste i nieodparcie sprytne. Zawsze dawaly mu kopa. Zwlaszcza po pelnym sprzeczek dniu spedzonym w Transcendentalnym Biurze Podrozy spolce z o.o.W niewielkiej kabinie, tysiac stop pod Gorami Talpejskimi, Flagit wyszczerzyl sie w usmiechu ozdobionym zdecydowanie zbyt wieloma zebami. Niewielki ulamek jego umyslu brzeczal sobie po okolicy we wnetrzu muszki owocowej, a projekcja jego mysli skupila sie z niewyslowiona dokladnoscia, przedarlszy sie uprzednio przez wznoszaca sie wysoko nad jego glowa podobna do siatki kopule. Dla muszki owocowej byl niewykrytym mentalnym pasazerem, obserwujacym kazdy ruch, odbierajacym kazde owadzie wrazenie. Mozgowym podgladaczem. W tej samej chwili do takich samych budek podpietych bylo w Podziemnym Krolestwie Hadesji nieskonczenie wiele innych demonow i diablow. Kazdy z nich wprowadzal w zycie swoje fantazje, poslugujac sie opetanymi cialami - opetanymi za tygodniowa oplata, oczywiscie. Nawet najpodlejszy robotnik z Stoczni Fle-getonskiej mogl sie podlaczyc i przez tydzien byc ksieciem regentem albo przez miesiac lub dluzej - nimfomanka. Wystarcza odpowiednia kwota w obolach na oplate. I bilet. To jest podstawa. Nie ma biletu, nie ma opetania. To jedyny sposob na sprawowanie kontroli. "Przestrzen W" stawala sie zatloczona; wielka liczba mozgowych podgladaczy sprawiala, ze wzrastalo zagrozenie przypadkowego powrotu do ciala innego demona. Bilety pozwalaly Wojerystyczne j Kontroli Ruchu miec wszystkich na oku. Flagit odwiedzil jej siedzibe tylko raz. Zaciemnione pomieszczenie, posrodku ktorego znajdowala sie olbrzymia czarna kula pokryta malutkimi swiatelkami oraz tu i owdzie ciagami liczb. Oznaczaly one osobiste swiadomosci demonow na wakacjach, dryfujace ostroznie wsrod wielkiej mnogosci innych, by wrocic prosto do wlasnego ciala. Piekielna psyche jest w stanie bezcielesnosci bezradna. Wyszarpnij ja z ciala, a nigdy nie uda jej sie wrocic do Hadesji. W kazdym razie nie o wlasnych silach. Ale Flagit znal sztuczki pozwalajace orientowac sie w tej materii. Wystarczajaco dlugo pracowal w Transcendentalnym Biurze Podrozy, by wiedziec, ze jesli jest sie ostroznym i wiekszosc siebie pozostawia na miejscu, mozna opetac, co sie chce, i bezpiecznie wrocic. Jak dotychczas wykorzystal do mozgowego podgladactwa tylko dwie piate swojej swiadomosci. I jak dotychczas Wojerystyczna Kontrola Ruchu go nie na- 17 mierzyla. Na nieszczescie oznaczalo to, ze jedynymi istotami, jakie mogl latwo opetywac, byly te nieprzekraczajace poziomem umyslowym Ammoretanskiego Jaszczura Smierci. Po lobotomii.Teraz polozyl sie i obserwowal zlozonymi owadzimi oczami nieskonczenie dlugie korytarze wijace sie we wnetrznosciach Cranachanu. Dzisiejszy wypad nie byl jedynie tak potrzebnym Flagitowi relaksem. Dzisiaj szukal czegos, co ocali jego kark od poteznego uscisku Nababa. Nagle poczul przeplywajaca przez czulki muszki owocowej fale rozczarowania. Blyskawicznie wyprostowal sie, nozdrza zadrzaly mu z niecierpliwosci. Rozczarowanie stanowilo w oczach Flagita cos bardzo pozytecznego. Stare porzekadlo o tym, ze nie swieci garnki lepia, niesie w sobie sporo prawdy: nie da sie ukryc, ze pieklo ma patenty na pomyslowosc tych naprawde wkurzonych. Kolana nawet najbardziej doswiadczonego w bojach egzorcysty zatrzesa sie, jesli zobaczy zbrodnie dokonana przez najlagodniejsze z jagniat w najstraszliwszym z nastrojow. Niewielu zdaje sobie z tego sprawe. Zacierajac szpony, zamknal mentalny obwod i muszka owocowa wleciala do kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy, przemknela przez drzwi do zakrystii, osiadla na szczycie dlugiego, niezapalonego lichtarza i, powodowana czyms wiecej niz tylko wlasciwa owadom ciekawoscia, wlepila wzrok w siedzaca w ciemnosciach postac. Wielce Wielebny Hipokryt III z obcym ascecie niecierpliwym, rozgoraczkowanym usmiechem na twarzy zamknal tom "Telewplywania dla opornych" i zaczal przygotowywac sie do pierwszej w swoim zyciu proby z sugestywnym oddzialywaniem umyslowym. Byl pewien, ze wszystko zrozumial, wszak pieciokrotnie przeczytal podrecznik od deski do deski. Na wszelki wypadek jednak odnalazl rozdzial zatytulowany "Wladza nad ssakami. Wstep do kontrolowania gryzoni" i przeczytal go raz jeszcze, z glowa pelna mysli o przyszlosci. Gdyby tak przeczytal podrecznik trzydziesci lat temu, kaplica sw. Absencjusza ze Sklerozy pelna bylaby dzis niecierpliwych wyznawcow lasych na psalm lub dwa, glosno domagajacych sie katechizmow, blagajacych o nauki i wlasne Biblie, ktorymi mogliby walic sie w czola. Godzine pozniej podniecony do granic mozliwosci Hipokryt wybiegl z zakrystii (za nim pomknela muszka owocowa, ktora nastepnie przysiadla na lawie). Wielebny Hipokryt rzucil na wykafelkowana podloge duzy kwadratowy koc i przemagajac nieznosny artretyczny bol, siadl na nim w odpowiedni dla joginow sposob. Wedlug podrecznika splecenie nog w nienaturalny sposob mialo dopomoc w skupieniu uwagi. Hipokryt mial co do tego pewne watpliwosci. Jego kolana takze. Nie watpil jednak zupelnie w skutecznosc Sugestywnego Oddzialywania Umyslowego. Byl pewien, ze zadziala. Z podrecznika dowiedzial sie tego, tak jak 18 i wielu innych wspanialych rzeczy. Hipokryt wiedzial tez, ze gdyby mial czas, inklinacje i klej, moglby stworzyc mala piecioscienna piramidke, za pomoca ktorej, wylacznie dzieki odpowiednio wyrazistym myslom, daloby sie naostrzyc dowolna liczbe tepych brzytew. Wiedzial tez, ze proby rozmawiania z roslinami w celu naklonienia ich do szybszego wzrostu sa bezcelowe i moga zakonczyc sie jedynie bolem szczeki. Prawdziwym sposobem ulepszania wegetacji jest utrzymywanie z warzywnymi przyjaciolmi wspolnoty mysli. Wszystko to bylo opisane w rozdziale dziewietnastym: "Paprotki, paki, mozgi"2.I tak oto Hipokryt usiadl dokladnie w centrum majacej rozmiary niewielkiej komorki kapliczki sw. Absencjusza ze Sklerozy, gotowy i chetny do dzialania. Po raz ostatni spojrzawszy na lawki, zamknal oczy, wyciagnal w mysli reke i wskoczyl w umyslowy kostium Szczurolapa z Hameln. Postepujac dokladnie wedlug szczegolowych instrukcji zawartych w podreczniku, wyobrazil sobie swoja czaszke jako przezroczysty ul, w ktorym kotluja sie bzyczace mysli. Wyobrazil sobie, ze robi sie coraz cieplej. W zapowiedzianym czasie sciany ula zaczely polyskiwac, topniec, stawac sie coraz ciensze i ciensze. Myslowe pszczoly bzyczaly coraz glosniej, podniecone tym, ze struzki stopnialego ula splywaja po kopulastej powierzchni... Nagle w scianie pojawila sie dziura, a ulamki sekund po niej pojedyncza neuronowa pszczola, halasliwie polatujaca w pszczelim uniesieniu, blyskawicznie przemknela przez mur i zniknela, wyruszajac na poszukiwanie piskliwych gryzoni, tylko nieznacznie wyprzedzajac reszte roju. Dla postronnego obserwatora w zachowaniu Wielce Wielebnego Hipokryta III nie byloby nic niezwyklego. W gruncie rzeczy naprawde nie bylo w nim nic niezwyklego, moze z wyjatkiem tego, ze siedzial na podlodze w pozycji lotosu, z dlonmi obroconymi wnetrzem ku gorze, i cicho zawodzil. Gdyby pominac wyjatkowo nieswiatobliwa fioletowobrazowa poswiate emanujaca z sieci recznie 2 Szczerze mowiac, nie jest to do konca prawda. W tle mysli Hipokryta tlila sie niepewnie ma-ciupenka iskierka watpliwosci. Dotyczyla ona pewnego przypisu w rozdziale poswieconym kontrolowaniu gryzoni. Coz mowil ten przypis? Ano, zobaczmy. "Od wydawcy: Szeroko zakrojone badania doswiadczalne w terenie wykazaly, ze telewplywowa manipulacja stworzeniami stojacymi na drabinie ewolucyjnej powyzej jaszczurek moze okazac sie niemozliwa. Mozna te trudnosc jednakowoz przezwyciezyc, zaopatrujac sie w Niespadliwy Wzmacniacz Telewplywu; do kupienia w Swiecie Zwoju po promocyjnej cenie pieciuset dwunastu szelagow plus trzydziesci dwa szelagi za golebie i wysylke". Dalej znajdowal sie pogladowy rysunek czegos, co przypominalo smieszna siateczke na wlosy. Ujrzawszy to, Hipokryt wymamrotal cos pod nosem, potrzasnal glowa w wyrazie niezrozumienia i przewrocil kartke. Bylo dla niego dojmujaco oczywiste, ze ten zalosny stek bzdur zostal dopisany pozniej. Przede wszystkim czuc go bylo na odleglosc nedzna proba wyciagniecia z latwowiernych subskrybentow Swiata Zwoju dalszej ciezko zapracowanej krwawicy. A poza tym kazdy przy jako tako zdrowych zmyslach wiedzial doskonale, iz nie istnieje cos takiego jak ewolucja. Jasne, zwierzeta i takie tam rozne zmienialy od czasu do czasu ksztalty, ale bylo to po prostu wyrazem boskiej dbalosci o to, by zoologowie interesowali sie stworzeniem, czy tez raczej stworzeniami. 19 wyszywanych zlotych zdobien jego piuski, nietrudno byloby dojsc do wniosku, ze Hipokryt wlasnie medytuje.Medytuje - pomyslal ze zloscia chwilowy wlasciciel pary czarnych oczu zlozonych, ktory obserwowal cala sytuacje z lawy. - Medytuje! Jasna cholera! Kolejny slepy zaulek. Muszka ponuro odwrocila sie, z gorycza rozmyslajac o zaczynaniu od poczatku i powracaniu do miejsca zwanego punktem wyjscia. Desperacja zawiodla Fla-gita w jego poszukiwaniach tak daleko, zostaly tylko trzy dni... a wciaz nie mial niczego, co moglby pokazac. Muszka owocowa splunela i raz jeszcze wyruszyla na nudne poszukiwania. Jej uwage przykul nagle niespodziewany zgrzyt pazurkow o kamien. Odwrocila sie i ujrzala tuzin szczurow wbiegajacych do kaplicy i z piskiem zatrzymujacych sie przed Wielebnym Hipokrytem. Kilka sekund pozniej dolaczyla do nich niezliczona masa machajacych ogonkami gryzoni o drzacych wasikach, przejetych ta jedna mysla, ze wlasnie teraz musialy tu przyjsc, bo gdyby tego nie zrobily, to, coz, to... W porzadku, moze nie byly do konca pewne dlaczego, ale wszystkie zdawaly sobie sprawe z tego, jak zywotnie wazna jest ich obecnosc. Zdecydowanie. Tak. W tym wlasnie miejscu. Wlasnie tym. Wielebny otworzyl oczy i ujrzal falujacy szary dywan wiercacych sie gryzoni. Kiedy indziej otworzywszy oczy i znalazlszy sie w takiej sytuacji, skoczylby jak oparzony. W tej jednak chwili pisnal z zachwytu, a poswiata otaczajaca jego piuske zniknela. W myslach klepnal sie mocno po plecach, gratulujac sobie przejrzenia na wylot tego tak zalosnego i niescislego przypisu. Zanim w kaplicy przebrzmialy echa ekstatycznej radosci, telewplywowe pole zniknelo, myslowy Szczurolap z Hameln przestal grac, a tysiace przerazonych czlonkow szczurzej spolecznosci dojrzalo do przekonania, ze niezaleznie od tego, co im powiedziano, wcale nie chca tu byc, i rozpierzchlo sie do milionow nor. -To dziala! - krzyknal Wielebny Hipokryt, obserwujac znikajace w norach nieprzeliczone szczurze ogony. - Sugestywne Oddzialywanie Umyslowe zdalo egzamin! -Sugestywne Oddzialywanie Umys... Co u diaska...? - pisnal pytajaco cichy, bzyczacy glos. -Cudownie! To, u diaska! No, niezupelnie, teraz wszystkie sie rozbiegly, ale gdybym nie rozgryzl tego przypisu, siedzialbym tylko i cierpl - odparl Hipokryt, nie zauwazywszy, ze bzyczacy glos wydobyla z siebie unoszaca sie o cal od jego nosa muszka owocowa. Prawde mowiac, w obecnym stanie nie widzialby w tym pewnie nic nadzwyczajnego. Caly buzowal szczesciem. - Zrobilem to! Przyzwalem wszystkie te szczury, po prostu myslac o serze. Ha! I co oni wiedza o ewolucji! Przyzwalem? - pomyslala z podnieceniem muszka, pocierajac w myslach szponiasta lapa podbrodek i nagle dostrzegajac potencjalne korzysci plynace z sy- 20 tuacji, w ktorej sie znalazla.-Och, ilez bym dal, zeby moc zrobic to samo z ludzmi! -Co dokladnie bys dal? - zabzyczala muszka owocowa. W jej malym umysle pojawily sie pierwsze zarodki planu. -Cokolwiek! -Cokolwiek? -Absolutnie cokolwiek! -Zupelnie absolutnie cokolwiek? - zaskrzeczal owad. Jeszcze tylko jeden raz i bedzie moj, pomyslal. -Dokladnie! Absol... - Wielebnemu nie bylo dane dokonczyc. Z radosnym krzykiem nietypowego entuzjazmu, ktorego nie jestesmy sklonni kojarzyc z niewielkimi uskrzydlonymi owadami, czesc podlogi eksplodowala, do srodka buchnely slupy goracej pary, rozlegl sie zgrzyt dziesiatkow czarnych szponow i kilka sekund pozniej w kaplicy nie bylo juz sladu po Wielce Wielebnym Hipokrycie III. Nastepnie podloga zasklepila sie z glosnym trzaskiem, a mala, cierpiaca na potworny bol glowy muszka owocowa uderzyla w swiezo wypolerowany lichtarz. Ponuro potrzasnela lebkiem, potarla przekrwione oczy, po glebszym zastanowieniu sprawdzila kolor swojej tutki, po czym postanowila juz nigdy, przenigdy nie siadac na sfermentowanej brzoskwini. Przez trzy dni latala, a film sie jej urwal. Gdzies posrod karmazynowego mroku Wielce Wielebny Hipokryt III otworzyl oczy, skierowal je na poteznego osobnika majaczacego w ciemnosci i zamknal szesc razy szybciej. To tylko zly sen, usilowal przekonac samego siebie, bardzo zly sen. Za duzo wina. Jak tylko otworze oczy, to zniknie, poniewaz takie rzeczy nie istnieja. Raz, dwa, trzy... Niestety, wciaz tam byl, wysoki na dziewiec stop. Stal wyprostowany na kopytach, a cale cialo okryte mial scisle przylegajacymi, blyszczacymi zlowrogo luskami. Usta wypelniala mu po brzegi niedobrana kolekcja zbyt wielu jak na niego (czy tez, po prawdzie, kogokolwiek) zebow. W dodatku, co niepokoilo Hipokryta, stwor wpatrywal sie w niego z ta chlodnie skalkulowana chciwoscia, ktorej cranachanscy poborcy podatkowi zawdzieczali swa zla slawe w calych Talpach. -Zgrabna sztuczka z tymi szczurami - powiedzial stwor i puscil do niego oko. Wielebny Hipokryt krzyknal i na krotko stracil przytomnosc, ciezko jednak okreslic, w jakiej dokladnie kolejnosci zrobil te dwie rzeczy. 21 Kiedy doszedl do siebie i zebral w sobie na tyle, zeby znow otworzyc oczy, stwor wciaz na niego patrzyl.-Jak to zrobiles? - zapytal niskim, zgrzytliwym glosem, wydawszy uprzed nio rodzaj gwizdu, od ktorego ciarki przechodzily po kregoslupie. - Znaczy sie numer ze szczurami, he? Jak to sie robi? - Od niechcenia smagnal ostro zakon czonym ogonem. -G... g... g... - zaczal Wielebny Hipokryt w napadzie oszalamiajacej komunikatywnosci. -Gra swiatel? - sprobowal odgadnac stwor. - Nie, na pewno nie. -G... g... g -Glupie ciuszki? Wlozyles glupie ciuszki? Ejze, jak to zrobiles? -G... Gdzie ja jestem? - wykrztusil w koncu Hipokryt. -Och! - warknal rozczarowany stwor glosem o kilka oktaw ponizej pulapu slyszalnosci nietoperzy. - Nie stac cie na nic lepszego? - Podwinal lsniaca gorna warge, pokazujac, jak bardzo jest zawiedziony poziomem pytania Wielebnego. - Zdawalo mi sie, ze to oczywiste! - obwiescil triumfalnie, nonszalancko pokazujac szponami styksowe pomieszczenie na szczycie drapacza powlok. Nad jego glowa chlodzil sie wlasnie niewielki kawalek skaly. -Cz... czy m... moglbym prosic o jakas wskazowke, nie... nie czuje sie najl... - zakwilil Hipokryt, gdy zauwazyl, ze stwor ma rogi i pasujacy do nich ogon. -Coz, zobaczmy. Jestes co najmniej tysiac stop ponizej domu, liczba zebisk psa przy bramie tego miejsca da sie bez reszty podzielic przez trzy i, ach tak, jesli wytezysz sluch, powinienes uslyszec jeki niezliczonych dusz cierpiacych wieczne, zasluzone katusze. Szczeka opadla Hipokrytow! na klatke piersiowa. -O tak - ciagnal stwor. - I, eee, niewykluczone, ze nie jestes juz zywy. Wybacz, ale, no wiesz, takie sa wymagania i w ogole. -Jestes d... d... diab... - wymamrotal Wielebny. -Diablem? O nie. Co to, to nie. Myslalem, ze wszyscy to wiecie. Nie, jestem wylacznie twoim pokornym towarzyszem, pomniejszym ogrodowym diabelkiem. Tak przy okazji, nazywam sie Flagit. A co sie tyczy numeru ze szczurami... -Ale ja jestem sluga bozym, nie powinienem tu sie znalezc. - Hipokryt jeknal. -Byles - poprawil go Flagit. - Byles sluga bozym. Czas przeszly. W porzadku, przyzwyczaisz sie. A teraz wyjasnij numer ze szczurami. -Dlaczego tu jestem?! - pisnal Wielebny. Flagit wzniosl oczy ku niebu. -Musimy przez to przechodzic? Niech bedzie. Jaka jest ostatnia rzecz, ktora pamietasz, nie liczac szczurow? Wielebny Hipokryt przymknal oczy i zaglebil sie we wspomnieniach. 22 -Coz... no, cale zycie przemknelo mi przed oczami... - zaczal.-Nie, nie - syknal z irytacja Flagit. - Wczesniej. No dalej, zastanow sie. Hipokryt zacisnal oczy i skoncentrowal sie. -No, wyrazilem cos w rodzaju zyczenia, chcialem moc przyzywac wiernych - przyznal, spogladajac na swoje stopy. Albo raczej, scisle mowiac, swoje byle stopy. -Sadze, ze pamietasz, co dokladnie powiedziales - zasugerowal Flagit. - A powiedziales "Och, ilez bym dal, zeby moc zrobic to samo z ludzmi!", wiec ja na to "Co dokladnie bys dal?", a ty wtedy... -To znaczy, ze ja...? - wychrypial Hipokryt. W jego oczach pojawil sie wyraz najczystszego przerazenia, zaczynal rozumiec, ze czeka go jalowa, rozpaczliwa przyszlosc. -Nie, nie. Powiedziales chyba: "Absolutnie cokolwiek!" - przyszedl mu z pomoca Flagit. - Powtorzyles to trzy razy z rzedu, tak wiec - sruuuu! - i jestes tutaj. -Porwales mnie? - wyszeptal Hipokryt, drzac ze strachu przed odpowiedzia. -No co ty. Nie wyglupiaj sie... Wielebny odetchnal z ulga. A wiec nie zostal porwany! Wokol zatrzasnietych na glucho drzwi sromotnej porazki blysnela poswiata nadziei. -Zawarlismy uklad! - zakonczyl radosnie Flagit. Drzwi znow zatrzasnely sie z hukiem. - Wiazaca umowe poswiadczona przeze mnie. Takie rzeczy zdarzaja sie, sam wiesz: a to ktos chcialby nieco lepiej grac na skrzypcach, a to znow ktos maluje sobie portret i upycha go na strychu, zeby sie nigdy nie zestarzec... -I to wszystko dlatego, ze chcialem miec wiernych? - Hipokryt parsknal. Poglebily sie zmarszczki na jego czole. -Ano. To przez nich tu jestes - odparl Flagit i dla podkreslenia puenty pokazal wiekszosc klow. -Ilu? - He? -Ilu mam tych wiernych? -Ojej, nie wiem, poza tym teraz to juz niewazne. -Wybacz, ale sadze, ze jednak wazne - oznajmil oburzony Hipokryt. - To znaczy, skoro zawarlismy jakis tam pakt, a ja jestem niebo... ehem, strona, to sadze, ze byloby w porzadku, gdybym wiedzial, ilu mam wiernych. No ale skoro juz przy tym jestesmy, to gdzie oni sa? -Eee... w poblizu - odparl niepewnie Flagit. -W poblizu? I to ma byc odpowiedz? Powinni znajdowac sie przynajmniej w zasiegu modlow, rozumiesz, twarza do mnie, a ja powinienem ich nauczac i robic inne rzeczy, ktore robia duchowni. A nie, ze oni sa tam na gorze, a ja tu na dole! Zrozumiano? - Hipokryt zaczal tracic panowanie nad soba. 23 Flagit wzniosl oczy ku gorze i westchnal.-Tak, rozumiem. Hmm, powinienes byl wyrazac sie jasniej. Przykro mi, juz za pozno. - Wzruszyl ramionami, usilujac zlekcewazyc problem. -Posluchaj! - krzyknal Hipokryt, nic z tego nie rozumiejac. Czterdziesci piec lat czekal na wlasnych parafian i nie mial zamiaru pozwolic, by jakis wysoki na dziewiec stop, pokryty luskami rogaty demon z cuchnacym oddechem stanal mu na drodze. W kazdym razie nie mial takiego zamiaru, dopoki sobie tego wszystkiego na trzezwo nie przemysli. - Nie zgadzam sie na to. Chce widziec sie z twoim szefem. Domagam sie zwrotu ciala! Flagit gwaltownie drgnal i odwrocil sie, podejrzliwie lypiac za siebie. -Szszsz! Nie tak glosno! - zawarczal ochryple. - Po co robic taka awanture? -Jest po co! Mysli szalaly w glowie demona. Gdyby ktos dowiedzial sie, ze porwal sluge bozego... Ciarki przeszly mu po plecach. -No juz! - nalegal Hipokryt, kipiac slusznym oburzeniem. - Gdzie jest twoj szef, co? Chce sie z nim widziec i to natychmiast! Flagit przeszukiwal brudne zakamarki swego intryganckiego umyslu. Jak uciszyc Wielebnego? Ile on z tego rozumie? Lamal sobie glowe coraz bardziej i bardziej, az... Prawda! To jest to! Powiedz mu prawde, a stanie sie bezwolna marionetka w twych rekach. Wzial gleboki oddech, jego mysli skupily sie na sztuczce ze szczurami i jej tajemnicy. Prawda - skurczyl sie w sobie na chwile. To nie bedzie latwe. Lata permanentnych zaniedban oslabily jego predyspozycje do mowienia prawdy. -Znalazles sie tu z powodu... - "Szczurow." - Ten, tego, z powodu... - "Szczurow." -... Mysli w twojej glowie - wyszeptal w koncu przez zacisniete zebiska. - Rozumiesz - dodal. - Ksiazka. - Wstrzymal oddech, oczekujac kolejnych pelnych oburzenia krzykow. Nie przynioslo to oczekiwanych efektow. Tyle tylko, ze Wielce Wielebny Hipokryt III przestal domagac sie widzenia z jakims przelozonym, a to bylo juz niewatpliwym sukcesem. Demon nie spodziewal sie jednak, ze sluga bozy zacznie az tak bardzo uzalac sie nad soba. -Ja o tym tylko pomyslalem! - zalkal Hipokryt. - Nic nie zrobilem, ni gdy... w porzadku, czytalem o tym, ale sadzilem, ze to sie nie liczy. Naprawde nie... Niech bedzie, mam bujna wyobraznie i przyznaje, ze potrafie wyobrazic sobie seksowne nimfy jezdzace na oklep na kucach do polo, ale to byla czysta zabawa. Zwlaszcza ta scena pod prysznicem, z pieniaca sie woda splywajaca fon tannami po ich jedrnych, mlodych cialach... ehem. Flagit potrzasnal glowa i wpatrywal sie w eks-Wielebnego. W czasach, kiedy poslugiwal sie prawda, nigdy nie byla tak klopotliwa. Racja, ze minely setki lat, ale mimo to... Jeszcze raz potrzasnal glowa i postanowil zmienic podejscie. 24 -Sluchaj, a co z tymi szczurami?Zawstydzony Hipokryt pokrecil glowa i poczerwienial na twarzy. Seksowne nimfy uwodzicielskim klusem okrazaly scene jego mysli, uderzajac udami i biczami w nagie grzbiety kucow. Przed oczami Ryngrafa przemykalo tysiace barw. Suwal szmata po morzu atramentu, podnosil ja i wyciskal do wiadra. Nie dalo sie zaprzeczyc, ze Alea to maly diabelek. Rzadko zdarzal sie tydzien, by czegos nie rozbila, stlukla, popsula albo... Jednak czasami jej poczynania mialy bardzo inspirujace konsekwencje. Szepnij komus do ucha slowo "natchnienie", a mozesz byc pewien, ze nasuna mu sie mysli o nagle wlaczajacych sie czterdziestowatowych zarowkach albo o podstarzalych matematykach wyskakujacych z popoludniowej kapieli i pedzacych nago po ulicy z okrzykiem "Eureka!" na ustach. Okreslenie "natchnienie" z rzadka tylko przywola na mysl wizje przerazliwie rwacych palcow u nogi, kol-czugowych plaszczy oraz sponiewieranych szufelek i szczotek. Mowiac szczerze, przywola takie wizje wylacznie u Ryngrafa, niegdys wlasciciela podrzednej firmy "Imperium Kurhanow, Nagrobkow i Inskrypcji". Usmiechnal sie teraz, przypominajac sobie ow nudny wieczor, gdy skapany w slabym swietle swieczki dodawal ostatnie litery do gladko wypolerowanej tabliczki z talpejskiego lupku. Trzy tuziny jego ulubionych dlut i prosze! Gotowe. Osiem dni rytowania i segregowania, zeby stworzyc tysiac slow, idealnie wyrytych pogrubiona czcionka na glebokosc cwierci paznokcia. Usmiechnal sie szeroko. To moglaby byc jego najlepsza plyta nagrobna, tyle ze tu wszystkie litery stanowily lustrzane odbicie, a w prawym dolnym rogu znajdowal sie numer. Minal jakis czas, zanim przyzwyczail sie do pisania od tylu (najgorsze bylo S), ale tego wieczoru - cztery miesiace od czasu, gdy poznal zawilosci lustrzanego odbicia znaku "", nabyl koncesje od wydawnictwa Strata i s-ka i wkroczyl w swiat wydawcow - coz, tego wieczoru pojal, ze moze wyrzezbic wszystko. Inicjaly z przeplatanymi aniolami, marginesy z hasajacymi cherubinami, ciagi serafinow... cokolwiek! Pozostalo mu tylko wlozyc tworzona przez osiem dni plyte do prasy, pokryc ja bialym atramentem i odbic na tak wielu arkuszach czarnego pergaminu, jak tylko bylo mozliwe. Zadziwialo go, z jaka latwoscia biel zmienia sie w litery na czarnej powierzchni. Gdyby tylko krocej trwalo samo przygotowanie plyty... Z usmiechem na ustach odepchnal stolek, wstal i mial zamiar zaniesc swe 25 dzielo do prasy, kiedy wydarzyla sie katastrofa.Znane sa rozne typy katastrof: trzesienia ziemi, powodzie i tym podobne. Ta miala dziewiec lat i jaskrawoczerwona koszule nocna wepchnieta niedbale w majtki. Nadeszla od strony krokwi ze swistem, uczepiona liny, zgrabnie ladujac na szczycie pobliskiego kredensu. Ryngraf zaczal krzyczec, zanim jeszcze wibracje dotarly do kamiennej plyty i zrzucily ja na podloge, gdzie rozprysnela sie na tysiace bezwartosciowych kawaleczkow, porywajac ze soba kolczugowy plaszcz i zadajac bolesny cios jednemu z palcow u nogi Ryngrafa. Kurz opadl szybciej niz emocje ojca, ktory wykrzykiwal swa graniczaca z bluznierstwem tyrade. Potem mogl juz radosnie uganiac sie z siekiera w rece po warsztacie, starajac sie dorwac pewna dziewieciolatke. Ona jednak zdazyla wczesniej ukryc sie w swojej ulubionej szafce pod schodami. Prawie godzine przeklenstw pozniej Ryngraf- z rwacym koszmarnie palcem i glowa pokryta szarym pylem - doszedl do wniosku, ze resztki plyty nie pozbieraja sie same. Wzial szufelke i szczotke i zaatakowal halde literek na podlodze. Zanim szczeka opadla mu ze zdziwienia, zdazyl nabrac pol szufelki odlamkow. Natchnienie znajdowalo sie o krok od niego. Ujrzal cztery male kawalki, ktore jakims cudem przyczepily sie do lokcia jego plaszcza. Przetarl oczy z niedowierzaniem i spojrzal ponownie. Wciaz tam tkwily: cztery znaczki ukladajace sie w pozdrowienie "IjeH", co dla kogos, kto spedzil wlasnie ponad tydzien, zajmujac sie wylacznie rytowaniem ponad tysiaca slow w lustrzanym odbiciu, oznaczalo ni mniej, ni wiecej tylko "Hej!". Drzac na calym ciele, siegnal i wyciagnal "H" z oczka kolczugi, a nastepnie wepchnal je z powrotem. Gdy to samo robil z "e", spomiedzy jego warg wydobyl sie cichy jek. Blyskawicznie usunal wykrzyknik, uzyl kilku innych liter i ulozyl zwrot "Hej tam!". Nalozyl bialego atramentu, przytknal do kolczugi skrawek pergaminu i tak oto stworzyl pierwszy, niewielki na razie, komplet czcionek. Tylko miesiac (z ktorego trzy tygodnie Alea spedzila w sukience, trzymajac tate za reke) zajelo mu wykucie osiemnastu pelnych zestawow alfabetu i pociecie plaszcza na kwadraty siatki. -Zlecenie wykonane? - warknal osobnik w czarnym plaszczu z nieskazitel nie bialym kolnierzem, otworzywszy z hukiem drzwi do warsztatu drukarskiego i przerwawszy zadume Ryngrafa. Jego glos byl jakims cudem jednoczesnie pope- dliwy i pobozny, zdecydowanie nawykly bardziej do rozprawiania o koncu swiata niz o czyms tak przyziemnym jak zlecenie dla drukarza. Ryngraf podniosl wzrok znad hipnotyzujacych spiral kolorow, zachwial sie i zerknal zza grubych na cal krysztalow tkwiacych na czubku nosa. -Eee? Och, och, Wielebny Elokwent. Az podskoczylem, tak mnie ojciec przestraszyl. -Zlecenie wykonane? - powtorzyl Wielebny glosem o uncje ubozszym w poboznosc i skrzywil sie na widok sporej plamy atramentu na podlodze. 26 -Nie, niestety nie. Nieco sie, tego, natchnalem...-Tak to sie teraz nazywa? - odburknal Zazwyczaj Wielebny Elokwent Me-lepeta z Misji Ojcow Meczybulow z jeszcze niniejsza doza poboznosci, dodajac za to szczypte znudzenia. -Eee... mialem maly wypadek i upuscilem... to znaczy, to nie ja... Ja... - zaczal Ryngraf. -Rozumiem, ze to poczatek wymowek. Czy mam usiasc, czy bedzie sie pan streszczal? - zazgrzytal z irytacja Wielebny Elokwent. Wiatr opuscil zagle Ryngrafa. -No, no, to rzeczywiscie bylo szybkie - zadrwil Elokwent. - A teraz trzecie podejscie: czy wykonal pan moje zlecenie? -Nie - przyznal zmieszany drukarz. -Panie Ryngraf, niech wolno mi bedzie przypomniec, ze tym razem robi pan interesy z zywymi. Spoznienia nie sa mile widziane... -Twierdzi ojciec, ze jestem powolny? Prosze przyjac do wiadomosci, ze nigdy nie spoznilem sie z dostawa plyty nagrobnej! Racja, tamto mauzoleum dotarlo na miejsce trzy tygodnie po czasie, ale to nie moja wina, ze os wozu nie wytrzymala. Uprzedzalem ich, ze bedzie ciezkie, ale nie chcieli sluchac... -Panie Ryngraf, na kiedy wykona pan moje zlecenie? -Hm. - Drukarz spojrzal na szyk liter wystajacych z resztek kolczugi. - Za dwa tygodnie albo czternascie dni, jak ojciec woli - burknal. -Och, to za pozno - odparl meczybulski misjonarz, liczac na swoich dlugich palcach. -Za pozno na co? -Ha! Za pozno dla kogo. -Dla kogo w takim razie? -Dziesiatkow, byc moze setek potepionych dusz. Poganskich wedrownych plemion D'vanouinow - oswiadczyl Elokwent. Jego zapatrzone w dal oczy zaszly mgla. -Ojej, znow tu przywedrowali, tak? - Ryngraf pociagnal nosem i z powrotem zabral sie do scierania atramentu z podlogi. - Nie robcie im krzywdy. -Krzywdzic? - Wielebny Elokwent jeknal i zakrecil sie na piecie. - To oni mnie krzywdza. To pohancy sprosni, psy niewierne!... Ehem, ehem. - Przygladzil wlosy i nieco sie uspokoil. - Kiedy poznaja dobre slowo w pelnym d'vanouinskim tlumaczeniu, ktore powinno byc wydrukowane kilka tygodni temu, nawroca sie. W innym wypadku... - W umysle Elokwenta pojawily sie piekielne obrazki. - Za siedem dni wroce odebrac zamowione trzysta egzemplarzy Czerwonego Prozelityckiego Manuskryptu sw. Forsy z Brodna. Dobranoc! - Obrocil sie i ruszyl ku drzwiom. -Za tydzien? Zostaly jeszcze setki stron... tysiace slow na strone... Rany! Prawo przypadku... Nie moge zagwarantowac, ze nie bedzie zadnych bledow 27 drukarskich. Sam ojciec rozumie, w d'vanouinskim jest tyle samoglosek...Ale jego slowa nie dosiegly uszu Wielebnego, ktory znalazl sie juz po drugiej stronie drzwi i oddalal coraz bardziej. -A niech tam - burknal pod nosem Ryngraf. - Po prostu bedzie musial wziac to, co mu dam. I zaakceptowac to. - Zanurzyl szmate w kaluzy i patrzyl, jak przybiera barwe metnego brazu. Powoli pokrecil glowa. Tyle doswiadczenia w pracy z kolorami i wciaz nie pojmowal, dlaczego takie ladne barwy, laczac sie, tworza takie paskudztwo. Posmiercialkowy poranek zaczal sie w Mortropolis tradycyjnie nijako. Wschody i zachody slonca w Hadesji nie sa zbyt widowiskowe. Przestanie to dziwic, gdy dowiemy sie, ze jedynym zrodlem swiatla na glebokosci tysiaca stop jest staly czerwonawy poblask lamp lawowych i, sporadycznie, blyskawice poprzedzajace opady gromow. -Jestes pewien, ze powiedziales mi wszystko? - warknal Flagit, pochylajac sie nad zastraszonym Hipokrytem i wysuwajac dziewieciocalowy pazur. -Tak jak mowilem, to wszystko. Powiedzialem ci wszystko. - Hipokryt jeknal, majac nadzieje, ze pamiec rzeczywiscie go nie zawodzi. Zawsze szczycil sie swoja zdolnoscia do zapamietywania tekstow, podczas szkolenia w klasztorach Nawtykanu wygrywal wszystkie Zgadywanki, jesli tylko dostal pytanie z Wulga-ty. To, czego nie mogl sobie przypomniec, zapewne po prostu nie zostalo nigdy zapisane. Ale wtedy jego umysl byl jasny i skoncentrowany. W tej chwili zas mial na glowie inne rzeczy niz przypominanie sobie pelnego tekstu "Telewplywania dla opornych" zaledwie po pieciokrotnym przeczytaniu. Jedna z tych rzeczy miala dziewiec stop wzrostu i natretnie demonstrowala mu kly, rogi i pazury. Pozostale wciaz krazyly w glebi jego umyslu, napinajac baty i wyprezajac jedrne uda. W nimfach najgorsze bylo to, ze zdawaly sie miec na sobie jeszcze mniej i byly jeszcze bardziej seksowne niz godzine temu. -Jestes pewien, ze to wszystko? Po prostu musze stworzyc sobie w glowie male pszczoly, stopic ul i juz potrafie kontrolowac wszystkich zyjacych na gorze? - warknal po raz pietnasty Flagit. -Coz, to dosc skrotowe streszczenie ponad trzystu szescdziesieciu stron, ale tak - odparl, krzywiac sie, Hipokryt. -I to juz zupelnie wszystko? Wielebny przytaknal. 28 -To dlaczego nic mi nie wychodzi, he? - ryknal Flagit. - Pietnascie razyprobowalem zrobic ten numer ze szczurami i nic! Wiem, ze to dziala, widzialem cie wtedy. Dlaczego mi nie powiesz? Gniew Flagita zerwal sie ze smyczy, strach przed Nababem deptal mu po pietach, a dodatkowego bodzca dostarczala swiadomosc, ze Nabab za kilka godzin mial przyjsc po odbior. Warczac, demon pokonal susem jaskinie, chwycil Wielebnego, podniosl go i przycisnal do sciany. Hipokryt przez zacisniete zeby oznajmil: -Powiedzialem ci dokladnie wszystko. Nie sklamalbym. Jestem... jestem sluga bozym! Ale wiedzial, ze gdzies na dnie jego mozgu kryje sie podejrzenie, dlaczego proby opanowania przez Flagita tajemnic Sugestywnego Oddzialywania Umyslowego sa bezowocne. Mialo to cos wspolnego z drabinami, ewolucja i tak dalej, ale nie byl do konca pewny, co dokladnie. Hipokryt z poczuciem winy trzymal buzie na klodke, udzielajac sobie calkowicie nielegalnego rozgrzeszenia. Co za wstyd! Przebywal w Hadesji zaledwie od kilku godzin, a oddanie absolutnej prawdzie juz oslablo. Przez jego mysli przemknela wizja seksownej peciny pieszczonej batem. -Wiec dlaczego nie dziala? - warknal Flagit, zaciesniajac uscisk na szyi Wielebnego. - Moze jestem glupi, co? Hipokryt wierzgnal i energicznie potrzasnal glowa. -Nie, nie. Moze po prostu szczury sa za daleko, to wszystko. Za slaby sy gnal, te rzeczy. - Skrzywil sie. -Co, ze niby skaly ekranuja moje mysli? - ryknal Flagit. Zdesperowany Hipokryt przytaknal z taka gorliwoscia, ze nadpalona piuska spadla mu ze spoconego czubka glowy na podloge. -A to co? - zapytal Flagit, podnoszac czubkiem pazura nakrycie glowy i przygladajac mu sie podejrzliwie. -To moje. Czesc umundurowania. - Podejrzana iskra wspomnien przebiegla Hipokrytowi przez mysl: chaotyczna wizja zabawnej siatki na wlosy, majacej cos wspolnego z... z czym? W tej samej chwili w styksowych mrokach umyslu Flagita blysnela iskierka intuicji. -Umundurowania, he? Czyli miales ja wtedy na glowie? - Zadumal sie i potarl delikatnie podbrodek, a jego mysli pomknely ku Kopulom Transcenden talnych Podrozy mieszczacym sie w pokojach przy zewnetrznym korytarzu. Hipokryt cmoknal i uniosl wzrok. -Oczywiscie, ze mialem ja na sobie, dlatego tu jest. Nie zawarles paktu z moja szafa! -Nie, ale miales ja na sobie, gdy numer ze szczurami sie udal. A ja nie mialem i sie nie udal. Ha! 29 Flagit w mgnieniu oka puscil Hipokryta i nasadzil sobie piuske na leb, pomiedzy rogi. Zamknal oczy i po raz szesnasty wyczarowal umyslowe pszczoly, z ktorych kazda pragnela opetac jednego gryzonia, kazda palala zadza wladzy. Otaczajacy pszczoly ul zaczal topniec i tym razem, po raz pierwszy, Flagit poczul cieplo bijace od bzyczacych neuronowych odwlokow.Hipokryt z niepokojem obserwowal, jak wokol piuski pojawia sie blada, fioletowobrazowa poswiata. Nagle przez galki oczne Flagita przemknal fioletowy blysk, tuz po nim deszcz zielonych gwiazd, az w koncu w polu widzenia demona pojawila sie migotliwa mgielka. Z okrzykiem radosci zdal sobie sprawe, ze spoglada na swiat oczami pewnego bialego, przekarmionego szczura. Najcienszym piskiem szczurzego przerazenia zareagowal na to, ze z nieba wprost ku niemu wysunela sie duza, upstrzona pierscieniami dlon. W ciemnej uliczce u podnoza drapacza powlok Nabab postawil kolnierz swojego plaszcza przeciwplomiennego i wyjrzal ostroznie za rog. Tysiace zgnebionych dusz wleklo sie ze zwieszonymi glowami wzdluz plonacych ulic, niektore jeczac, niektore wyjac, a wszystkie zgrzytajac zebami. Wszystkie z wyjatkiem tej, ktora stala w kregu swiatla rzucanego przez lampy lawowe, i po prostu tylko zgrzytala zebami. Nabab zaklal i cofnal glowe. Zgrzytajacy potwor nie drgnal od fetorkowego ranka, caly czas obserwujac. Odkad Nabab zglosil swoja kandydature na Naczelnego Grabarza Mortropolis, tkwil tu bez przerwy z otwartymi trzema groteskowymi oczami, meldujac o wszystkim przerazajacemu szefowi Imigracji, Seirizzi-mowi. Stojacy w deszczu gromow Nabab doskonale zdawal sobie sprawe z tego, ze podobne bezimienne istoty kryja sie w cieniach w poblizu jaskin jego i Flagita. Z poczatku nawet mu pochlebialo, ze znienawidzony Seirizzim tak sie nim interesuje, ale mial juz tego powyzej swoich rozszerzajacych sie ku dolowi nozdrzy. Nagle gdzies wiele mil dalej ktos pociagnal za dzwignie, otworzyl zawor, przez ktory rozgrzane powietrze z jaskin pomknelo niezliczonymi rurami, wzbierajac i bulgoczac na zakretach, by w koncu z glosnym sykiem wydostac sie przez liczne wyloty. Zakonczyla sie pierwsza zmiana, lada chwila mialy zaczac sie godziny szczytu. Na krotka chwile uwage Nababa przyciagnal snujacy sie przed nim ulica tlum, ktory jak na rozkaz zmienil kierunek snucia sie i ruszyl ku jakiemus nieosiagalnemu celowi. Zewszad wokol niego dobiegaly placze i krzyki tych, ktorzy zo- 30 stali wyrzuceni przez otwarte drzwi z komnat meczarni, by wloczyc sie po ulicy w oczekiwaniu na kolejna zmiane tortur. Nagle w glowie Nababa zakielkowala nieoczekiwana mysl. Dlaczego ulice przed zmiana nie byly puste? Kiedys byly, wiele lat temu. W porzadku, mozna bylo spotkac pare diablow, ktore wracaly do domow po szalenstwach sromotnej nocy, ale na litosc diabelska, zeby wypuszczac Potepionych tak wczesnie...? Miedzy zmianami? Nie moga sie schowac w jakiejs dziurze? Czy wydzial imigracyjny naprawde wpuscil ich az tylu? Czy to mozliwe, by Seirizzim...?Ruszyla fala grzesznikow, lkajac i kaszlac od osmiogodzinnego stania na glowie w szambie, zataczajac sie w strone Nababa i wypelniajac ulice szczelnym murem cuchnacej rozpaczy. Nabab usmiechnal sie, naciagnal mocniej plaszcz i przykucnal. Wzial gleboki oddech, wybral wlasciwy moment i - niezauwazony przez trojokiego seirizzimowego oprycha - zniknal w masie cial. Krztuszacy sie nieszczesnicy tloczyli sie wokol niego i zawodzac ponuro, dowlekli go do wypalonych stalowych drzwi drapacza powlok. Nabab w ostatniej chwili wyciagnal dlon, chwycil sie klamki i natychmiast wpadl do srodka, wepchniety naporem tlumu, w pedzie przelatujac klatke schodowa. Wzial gleboki oddech dla przeczyszczenia nozdrzy, zachichotal i ruszyl po schodach w strone siedziby Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o. Dziewiecdziesiat dziewiec pieter wyzej, gleboko w umysle Flagita, zrozumienie zaczelo wypuszczac male szare macki i zbierac fakty do kupy. Tylko kilka przerazonych chwil zajelo mu pojecie, ze cieple, lepkie emocje wydzielane przez dlugowlosego szczura nie byly wynikiem oddzialywania przenikliwego strachu na jelita gryzonia. 0 nie, tu chodzilo o uczucie. To byl udomowiony szczur. Udomowiony i przekarmiony. W ciagu ostatnich dziesieciu minut wsunieto mu w otwor pod drgajacymi wasikami kawalki pietnastu roznych serow i uraczono slodkim "tiu, tiu, szczurciu!" tyle razy, ze stracil juz rachube. Flagit mial dosc. Przyszedl czas na dzialanie. Poslal ku szczurowi wiazke mysli. Gryzon podniosl lepek i rozejrzal sie. Flagit ujrzal wielki, zapiety spinka rekaw drogiego garnituru. Spojrzal w dol na potezny kontynent wypolerowanego drewnianego stolu. Widzial, jak masywna, upierscieniona dlon ociezale siega do miseczki i machinalnym ruchem bierze z niej kolejny kawalek sera z niebieskimi zylkami. Nie, nie! - pomyslal spanikowany Flagit. Wszystko, tylko nie cholerna dra-gonzola! 31 Blyskawiczna decyzja i seria szalonych mysli demona skierowala szczura w gore...Krzyk odbil sie echem w przestronnym marmurowym holu wielkiej rezydencji. Szczurze pazurki rozerwaly drogi rekaw i zaglebily sie w miesistym przedramieniu. Carr Paccino, glowa cranachanskiej "rodziny", wyskoczyl jak oparzony ze skorzanego fotela, rozrzucajac kawalki sera i strzepujac z siebie szczura. Bialy zwierzak przekoziolkowal trzy razy i plasnal o drewniany stol. Drzwi otwarly sie z hukiem i do srodka wpadlo trzech goryli. Szczur wysunal gniewnie pazurki na pelna dlugosc i zaczal skrobac nimi po stole. Carr Paccino stal, ssac reke, podczas gdy goryl Fett Uccini rozgladal sie za intruzami. Zgrzyt pazurkow na stole przybral na sile i nagle ucichl. Oczy wszystkich zwrocily sie na szczura, ktory ostroznie przesunal sie w bok, caly czas szczerzac zlowrogo kly. Tu, wyskrobany na cwierc cala w lsniacym blacie, znajdowal sie wyrazny wizerunek srodkowego palca uniesionego w odwiecznym obrazliwym gescie. Flagit zerwal piuske Wielebnego z glowy, odrzucil ja w tyl i wybuchnal demonicznym smiechem. Ale ubaw, coz za potega! Jaka wspaniala zabawka, jaka niesamowita...! Nagle rozszczepione kopyto kopniakiem otwarlo drzwi i do srodka wpadl piekielnie zdyszany Nabab. Blyskawicznie przemknal przez pomieszczenie i serdecznie ujal za gardlo drzacego na calym ciele Flagita. Wielebny Hipokryt pisnal i schowal sie za nieplonnym koszykiem, zegnajac sie zamaszystym ruchem i belkoczac wszystkie przynajmniej odrobine pobozne rzeczy, jakie nasunely mu sie na mysl. -No i...? - warknal Nabab. - Nadszedl czas! Flagit wydal z siebie dziwny bulgotliwy dzwiek i wlepil oczy w szpony zaciskajace sie na jego gardzieli. Gdyby Nabab zapoznal sie z dzielem "Artykulacja gardlowa. Teoria i praktyka", zrozumialby, ze trzymany przezen demon usiluje uzyskac pozwolenie na zaczerpniecie oddechu. Prosze. -No i co masz? Nowe kulki na zylce? Milutki, rozgrzany do czerwonosci pogrzebacz, he? Wiecej rozkosznych przedmiotow, ktore zapewnia mojemu imie niu miejsce na szczycie czarnej listy d'Abaloha? Drobiazg, ktory bez watpienia zapewni mi jego decydujacy glos? Miales prawie tydzien, teraz pokaz mi wyniki! -wykrzyczal Nabab, puszczajac Flagita, ktory runal jak dlugi. - Natychmiast! Flagit pozbieral sie i pociagnal z dzbanka buzujacej zolci wymieszanej z melasa. -Ta-daam! - oznajmil, wyciagajac zza plecow niewielki czepek ze zlotej siatki. -Co to ma byc? Zlocony klosz na lampe lawowa? -Oooo nie! Trzymam w dloni najwspanialsza zabawke, zabawke, ktora przewyzsza wszystko, co do tej pory widzialem ja, co widziales ty i co widzial sam Mroczny Lord d'Abaloh! Jesli to nie zapewni ci zwyciestwa w wyborach, to stopien skorumpowania d'Abaloha przekracza wszelkie wyobrazalne granice! 32 -Ciii! - szepnal Nabab, nerwowo rozgladajac sie wokol. Zdarzalo sie, zedemony znikaly z powodu mniej kontrowersyjnych uwag. Nabab czul, ze wbrew sobie zaczyna czuc podniecenie. Jesli Flagit tak ryzykownie sie nad tym rozczula, cos musi w tym byc. Przysluchiwal sie potokowi slow demona, czujac, ze porywa go unoszacy sie w kadencjach glos Flagita. -... kontroluj kazda istote, zlam i podporzadkuj sobie umysl, manipuluj psychika! Kilka sekund przed twoim przybyciem zmusilem szczura do zrobienia bardzo brzydkiej rysy na pieknym, lsniacym stole... -Co?! Co zrobiles?!? -No... tego, zmusilem szczura, zeby... eee... - Flagit wygladal na zmieszanego. -Szczury zawsze robia rysy na stolach - zauwazyl Nabab. -Nie, nie, raczej koty. To ma cos wspolnego z dbaniem o ostrosc pazurkow... -Szczury, koty... i co z tego? -Hmm, wydaje mi sie, ze nie rozumiesz... ze nie wyrazilem sie dostatecznie jasno - poprawil sie Flagit, zauwazajac gniewny blysk w oczach Nababa i dochodzac do wniosku, ze konwersacja przyjmuje nieco inny tok, niz zaplanowal. -To nie byl przypadkowy akt bezmyslnego wandalizmu____________________ - zaczal z innej strony. -Nie? To co w takim razie? Wyryly komplet dziel Hieronima Kloscha? - Nabab zachichotal nonszalancko. Flagit warknal glosno i gniewnie postapil do przodu, unoszac srodkowy pazur prawej lapy. -Spoko, spoko! - krzyknal Nabab. -To wlasnie kazalem wyskrobac szczurowi. Gleboko na cwierc cala, w lsniacej powierzchni bardzo cennego, antycznego stolu z orzecha! - Kazde slowo podkreslal znaczacym machnieciem sztywnego pazura. Po raz pierwszy od naglego wtargniecia do wnetrza Nabab zamilkl. Nie trwalo to dlugo. -Nie wierze ci - warknal, choc znacznie lagodniej niz poprzednio. - Po kaz. Czesciowo opanowujac podniecenie, Flagit nalozyl mu siatkowa piuske na glowe i starannie umocowal ja miedzy rogami. -Teraz zamknij oczy - wyszeptal. -Co? Mowisz powaznie...? -Zamknij je i sluchaj uwaznie. Szeptem przekazal szczegolowe instrukcje, wprowadzajac go w bliski hipnozie stan konieczny do Sugestywnego Oddzialywania Umyslowego. Gdy tylko Flagit zakonczyl komentarz, w sceptycznym umysle Nababa pojawily sie wizje, wpadajac mu w jazn jak spaniele uganiajace sie za koscia. 33 Jeknal i otworzyl szeroko oczy.-Chyba dziala - zachrypial Flagit. - Widziales fioletowy blysk i male gwiazdki? Nabab przytaknal bezwladnie. -Co do diaska...? -Sprobuj jeszcze raz. Trzymaj oczy zamkniete i wypatruj wasikow. Nabab zakryl powiekami waskie zrenice. Powrocila ta sama wizja. Jeknal, usilujac otworzyc na powrot oczy, ale pograzal sie w coraz wyrazniej szych obrazach z obcego swiata lezacego tysiac stop nad nim... -Widzisz wasiki? - dotarlo do niego pytanie Flagita. -Ja, ja, nie - wymamrotal w odpowiedzi, caly czas usilujac dojsc, co tak naprawde widzi. Dokladnie nad nim krzyzowaly sie czarne pasma jakiegos zwiazku organicznego, podtrzymujac plaska plyte weglanow i zloz mineralnych. Po jego lewej mrok rozjasniala slabo lsniaca warstwa srebrnawego, przechlodzonego krzemianu wapnia. -Co ze stolem? Widzisz stol? - dreczyl go szepczacy wprost do ucha glos. -Rozejrzyj sie. Nagle wizja zadrzala i jela wirowac przed oczyma duszy Nababa. Jeknal i chwycil za porecz krzesla. -Trzymaj oczy zamkniete! - pouczyl go Flagit. - Mocno, bo ci umknie! Pojawila sie wizja stolu, na ktorym znajdowalo sie pekniete lustro, niewielki stos pergaminu i kolekcja chrzaszczy. Nabab zapragnal wstac i chwiejnym krokiem ruszyl w strone stolu. Musial zobaczyc ryse. Odwrocil sie i zawyl, ujrzawszy w lustrze twarz. Twarz kedzierzawej dziewieciolatki, uosobienia niewinnosci w jaskrawoczerwonej nocnej koszuli. Oto moja przyneta, pomyslal zlowieszczo. Czas sie zabawic! Wyraz ust w lustrze zamienil sie w grymas zdecydowanie zbyt piekielny jak na przecietna dziewieciolatke, oczy zwezily sie, palce wygiely. Zaczela szalenczo chichotac. Tygodniowe pregowane kociaki baraszkowaly po chmurach z waty cukrowej, scigajac rozowe motki welny i radosnie tracajac lapkami dmuchawcowe zegary. Jednodniowe piskleta popiskiwaly zachecajaco do nadmuchiwanych owieczek. Tak wygladalo pojecie dziewiecioletniej dziewczynki o milutkim szczesciu. Nie umywalo sie do walk z piratami i poszukiwania skarbow, ale wystarczalo jej, od- 34 kad siegala pamiecia.Az do tego dnia. Nie mogla zdawac sobie sprawy, co spowodowalo zmiane, ale w jej marzeniach kociakom wyrosly zebiska, a z miekkich poduszeczek wysunely sie pazury. Niegdys tak niewinne, kotki oblizywaly sie teraz zarlocznie, widzac, jak apetycznie wygladaja pisklaki. Z owczych lbow wykielkowaly rogi, pojawiajac sie z przerazajacym chrupotem czaszek. Jej marzenia opanowalo szalenstwo. Jednej z beczacych owieczek wyrosly pazury. Zaglebila je w swej nieskazitelnej welnie, rwac ja i szarpiac, ujawniajac ukryte pod spodem czarne luski i waskie czerwone zrenice... Mmmmm, pomyslala. W to mi graj! Alea wyskoczyla z lozka i podbiegla do lustra. Oczy jej sie zwezily, rece wygiely, zaczela szalenczo chichotac. Serce zabilo jej mocniej, gdy uslyszala swoj zmieniony glos, krew pedzila mlodymi zylami coraz szybciej i szybciej. Cos wewnatrz mlodego umyslu wiercilo sie i rzucalo, wzbijajac tumany nikczemnosci jak byk uderzajacy kopytem na arenie. Serce dziewczynki poznalo nowe, nieznane dotad pokusy... chuliganstwo, destrukcja, obracanie w pyl, nieodrabianie lekcji. Kazda komorka ciala marzyla o darciu i rozbijaniu. Wszystkie konczyny rwaly sie do utesknionego roztrzaskiwania i wzniecania pozogi. We wrzacym umysle pojawila sie trwoga. "Co sie ze mna dzieje?" "Czyja dojrzewam?" Bez wyraznego powodu zapragnela nagle wpasc do sasiedniego pokoju i zrobic cos straszliwego. Sekunde pozniej stala juz na srodku pracowni ojca, napawajac sie mozliwosciami zniszczen. Jej uwage przykuly polki pelne kolorow i odcieni. Flaszki atramentow podstawowych sasiadowaly z dzbankami sproszkowanych farb w kolorach pochodnych, rywalizowaly z piecdziesiecioma osmioma tonami czerni obrzucajacej kwiat brzoskwini i jablkowa biel spojrzeniem pelnym niecheci i pogardy wobec ich naturalnego, cieplego uroku. Mysli dziewczynki pelne byly wizji sloiczkow roztrzaskujacych sie o sciany, tworzacych niezmywalne tecze zniszczenia w calej pracowni. Ale tym razem to nie bedzie przypadek. Wylamala palce, az strzelily, zasmiala sie oblakanczo i ruszyla w strone karmazynu, lecz nagle przystanela, ogarnieta watpliwosciami. Rozrzucenie po calej pracowni galonow krzykliwego atramentu, zniszczenie pracy ojca i spowodowanie kilkutygodniowego opoznienia byloby zle, nawet wstretne, ale wcale nie najgorsze. Zbyt banalne, bez dalszych konsekwencji. Pozbawione grzesznej subtelnosci i finezji. Po prostu zwykly wandalizm, a nie naprawde oryginalny grzech. Zatarla rece, nachmurzyla sie zamyslona i ocenila polki pod katem rozmiarow potencjalnego arcymistrzostwa zbrodni. Powiodla palcem wzdluz wielkiego kamiennego obramowania ozdobionego 35 bajkowymi ciasteczkami. Zadumala sie nad liryczna, melodyjna, ulozona z czcionek proza i towarzyszacymi jej misternymi ilustracjami do strony szescdziesiatej trzeciej "Diablotki, czyli Gastronomicznego Przewodnika po Reinkarnacjach i Niesmiertelnosci".Cmoknela i ruszyla dalej, jej palce przebiegly po kolejnym zestawie kamiennych kaszt, ktore wlasnie wrocily z korekty i czekaly na druk. Usmiechnela sie, gdy do glowy przyszedl jej pewien pomysl. Chwile pozniej przystapila do pracy z kamiennymi literami i siatkami. Kiedy z grymasem usmiechu na buzi wyciagala i przestawiala czcionki, przez jej dziewiecioletnie cialo przelala sie fala skoncentrowanej niegrzecznosci. Wykazujac sie sklonnoscia do niegodziwosci i plynna znajomoscia d'vanouinskiego na poziomie nieoczekiwanie wysokim, biorac pod uwage jej wiek, Alea starannie i rozmyslnie porozmieszczala na nowo litery skladajace sie na iluminowane, kieszonkowe wydanie Czerwonego Prozelickiego Manuskryptu sw. Forsy z Brodna. Znalazla takze czas na domalowanie wasow wszystkim aniolom. Niszczac w ten sposob plyty przygotowane do drukowania nazajutrz, doswiadczyla niewymownych dreszczy nikczemnego ukontentowania. Tymczasem tysiac stop pod jej golymi stopami ktos bawil sie najlepiej od wielu setek lat. Rozdzial drugi Piechota, ta czarnapiechota Kolorowe smugi swiatla wpadaly przez lubinowe szybki w polnocnym tran-sepcie Nawtykanu, odbijaly sie od lsniacej terakoty podlogi i rzucaly miliony cieni, w ktorych czaic sie mogli mnisi straznicy. Z czarnych prostokatow cieni rzucanych przez lawki szeroko otwarte oczy wpatrywaly sie czujnie w glowne drzwi. Mnisi byli przygotowania i uzbrojeni, czekali na intruzow. Za nimi jasnial w glorii bezcenny, zagrozony swiety Kroll.Przez lubinowe okno wwiercila sie i niezauwazenie upadla na posadzke szklana nasturcja. Chwile pozniej w otworze pojawila sie glowa ozdobiona wlosami dlugosci zamszu. Glowa rozejrzala sie i usmiechnela: teren byl czysty. Wlasciciel glowy wiedzial jednak doskonale, ze sa tu wszyscy, ustawieni wedlug tradycyjnego Strategicznego Schematu Sakralnego Numer Trzy. Przeszedl szkolenie, wiec wiedzial o tym. Poza tym jego doskonale zrodla wywiadowcze informowaly, ze dwudziestu pieciu mnisich straznikow ukrywa sie za lawami na przedzie nawy, a nastepne trzy tuziny czaja sie w kruzgankach. Pozostalych szesciu obstawia chrzcielnice i pulpit. Coz za naiwnosc ze strony tego zgrzybialego Papy Jerza XXXIII! Czy on naprawde mysli, ze dadza sie nabrac na ten przestarzaly wybieg taktyczny? Przywiazawszy line, ktora przed chwila zrzucil, brat Otoczak napial muskuly zahartowane podczas tygodni wdrapywania sie w dzwonnicy i fachowym ruchem opuscil sie do konfesjonalu. Zaraz po nim to samo uczynilo pieciu kolejnych intruzow. Serca walily im jak mloty, zoladki podchodzily do gardel. Znali swoje zadanie. Dostali rozkaz z gory, tego ranka dostarczyl go w kopercie z nienaruszona pieczecia golab pocztowy. Zblizal sie punkt kulminacyjny miesiecy przygotowan. Na umowiony dyskretny znak dwaj intruzi zdjeli sandaly, skoczyli, chwytajac sie zelaznych swiecznikow wystajacych z filarow, przerzucili sie nad krata i zamiatajac habitami, wyladowali na kruzganku pierwszego pietra. Obaj natychmiast umkneli, jeden na wschod, a drugi na zachod. Trzy... dwa... jeden. Dokladnie o czasie dwie kadzielnice o duzym polu ra- 37 zenia uderzyly w srodek glownej nawy, eksplodujac poteznymi pioropuszami gryzacego niebieskiego dymu. Ukryty w konfesjonale Szlam Dzi-had zacisnal kaptur na glowie i zadrzal. Czy te kadzielnice musza byc az tak glosne? Tyle miesiecy treningu, a wciaz nie mogl sie przyzwyczaic.Przynaglony niecierpliwym kopniakiem szturmowego sandala brata Otoczaka, Dzi-had pod oslona sciany dymu wypadl przez rzezbione drzwi konfesjonalu i z podciagnietym habitem rzucil sie w strone glownego oltarza. Zza jednej z law wynurzyl sie poteznie zbudowany mnisi straznik. Otoczak zauwazyl go, fachowym ruchem zdjal swoja rownomiernie obciazona stule i zaczal wymachiwac nia w powietrzu, obliczajac trajektorie lotu i sile razenia. Przerazony Dzi-had takze zdjal stule, zacisnal oczy i miotnal nia na oslep w strone nacierajacego przeciwnika. To koniec, gra skonczona. Uslyszal lomot i glosny huk, totez odwazyl sie otworzyc oczy. Jakims cudem straznik lezal na ziemi ze skrepowanymi kostkami, zagrzebany w odlamkach rozlupanej lawy. Moze w koncu zaczalem chwytac cos z tego rzucania stula, pomyslal Dzi-had. Jego improwizowany bolas tymczasem zwisal mu nad glowa ze swiecznika. Trzy kolejne stuly i bojowe kadzielnice rzucone z gory sprawily, ze obrona Nawtykanu upadla, zdolala jednak podniesc alarm. Glosny dzwiek dzwonow wypelnil rozlegle pomieszczenia bozego przybytku, toksyny przerazenia zatruly powietrze. System sakralnego bezpieczenstwa pokazal swoje mozliwosci. Automatyczne zasuwy zamknely glowne drzwi i odciely dostep do dzwonnicy. Ozdobna zaslona zsunela sie z gory i wyladowala u stop oltarza, tworzac nienaruszalna, wysoka na osiemnascie stop bariere. Dzi-had obgryzal paznokcie i krzywil sie, gdyz dym szczypal go w oczy. Nagle u podstawy schodow prowadzacych do oltarza wyladowala przewrocona lawa, chwile pozniej nastepna legla na niej w poprzek, tworzac w ten sposob przed zaslona zaimprowizowana hustawke. Brat Otoczak chwycil Dzi-hada, wepchnal go na kleczkach na najwyzsza lawe, zawrocil biegiem i jal wspinac sie na zaslone z innym intruzem. Wdrapali sie szesc stop do gory, po czym skoczyli na wystajaca z tylu czesc lawy. Dzi-had pofrunal lukiem nad zaslona, przelatujac z wrzaskiem ledwie cal nad nia. -Lap go! - wrzasnal brat Otoczak przez kraty zaslony, wskazujac reka na Kielich. Oszolomiony Dzi-had siegnal po artefakt. Z gory spadla petla, ktora zacisnela sie wokol jego rak i wciagnela go, piszczacego ze strachu, na wysokosc pierwszego pietra. Dwa kolejne kadzidla eksplodowaly, tworzac gesta sciane dymu, po nich uderzyly trzy bomby sakralne. Dzierzac swietego Krolla, Dzi-had wylecial przez lubinowe okno. Kiedy znalazl sie w jasnym swietle dnia i z gluchym tapnieciem uderzyl w trawe na cmentarzu, nie przestal krzyczec. Otoczak momentalnie wyrwal mu z rak Kielich i odbiegl, upojony sukcesem. Nagle katem oka zauwazyl jakies porusze- 38 nie. Zza mauzoleum wypadl odziany w fiolety poscig. Dreszcz paniki przebiegl przez pulchne cialo brata Otoczaka, wiec szybko wepchnal bezcenny artefakt pod swoj habit maskujacy. Tu nie powinno juz byc nikogo, zwlaszcza tak szybkiego. Fioletowy habit generala Synoda lopotal glosno, a jego wlasciciel z kazda sekunda zmniejszal dystans dzielacy go od brata Otoczaka. General niespodziewanie dal dlugiego susa, ryknal i pewnie chwycil zlodzieja za kolana. Otoczak uderzyl mocno w plyte nagrobna i w tej wlasnie chwili zamroczenia zdal sobie sprawe, ze juz po wszystkim. Zostal wystawiony, zdradzony, podwojnie ukrzyzowany.-Oddaj to! - polecil glos drugiego odzianego w fiolety osobnika, ktory wlasnie wynurzyl sie zza omszalego nagrobka. Otoczak ujrzal infule oraz pastoral i zrozumial, ze ma przed soba Pape Jerza XXXIII. - No juz, zwroc nam Kielich! -Nigdy! - Brat jeknal, ukrywaja cenny przedmiot glebiej w polach habitu. -W porzadku, skoro nie chcesz po dobroci... - Papa sprobowal strzelic ze swoich artretycznych palcow. Nie udalo mu sie, wiec jeknawszy cos, wetknal sobie dwa paluchy do ust i krotko, ostro zagwizdal. Niezliczona masa mnisich straznikow z Nawtykanu wychynela zza wszystkich okolicznych nagrobkow i rzucila sie w strone niedoszlego zlodzieja. Schwycily go i ciagnely dziesiatki rak. Byl w tej walce bezradny, nie mogl powstrzymac ich przed podniesieniem go i choralnym zaintonowaniem butnej piesni "Ubaw, ubaw, Alleluja!". Wszedzie wokol siebie widzial gromady mnichow unoszacych czlonkow jego ekipy i rozwijajacych sztandary. Cos wydalo mu sie nie w porzadku. Skoro zanosilo sie na lincz, to dlaczego wygladali na tak zadowolonych z siebie? Czyzby naprawde byli az tak nienormalni? Nie mial szans przekonac sie o tym, gdyz szybko powleczono go do Nawtykanu, przeniesiono przez nawe boczna i usadzono na jednym z szesciu krzesel pospiesznie ustawionych u stop oltarza. Po chwili znalezli sie tu wszyscy intruzi, stajac twarza w twarz z potega Nawtykanskiej Tajnej Policji. Przepchawszy sie niemal niezauwazalnymi ruchami przez zgromadzony tlum, przed szostka zuchwalcow staneli Papa Jerz i general Synod. -Aha! - Papa Jerz zerknal na nich spode lba, a usta wykrzywil mu nie znaczny grymas okrucienstwa. - Usilowaliscie ukrasc Swietego Krolla, prawda? -Ni... ni... ni... - zajeczal Dzi-had. Otoczak wbil mu lokiec pod zebro. -Usilowalismy? - krzyknal odwaznie. - Ha! Udalo nam sie. Mam go tu! - Poklepal sie dumnie po habicie. -Ach tak. To w takim razie, na milosc boska, co ja tu trzymam? - odparl Papa, wyciagajac spod swych obszernych, wiekowych szat lsniacy kielich. Uczynil to w sposob, ktory Dzi-had uznal - biorac pod uwage okolicznosci - za zdecydowanie zbyt efekciarski. -Podrobke! - mruknal brat Otoczak, starajac sie nie zwracac uwagi na pojawiajacy sie na twarzach jego ludzi wyraz zdumienia. 39 Dzi-had zaczal ssac kciuk.-Pewien jestes? Spojrz na wlasny - wymruczal Papa, rozkoszujac sie kaz dym slowem. Otoczak nerwowym ruchem wyciagnal na swiatlo dzienne identyczne naczynie. -Oto prawdziwy Kielich! - zawolal, zyskujac dosc zalosne poparcie ze strony swoich ludzi. Dzi-had wpatrywal sie w drzace wargi Papy Jerza i rozmyslal, w koncu doszedl do wniosku, ze przestalo mu sie to wszystko podobac. -Mhmmm. Odwroc go do gory nogami - wyszeptal Papa glosem pozbawionym swiatobliwosci, jakiej mozna by sie spodziewac po kims na jego stanowisku. Otoczak posluchal go, drzac jednak na mysl o tym, co moze zobaczyc. Odczytal piec slow i krzyknal. Na podstawce repliki kielicha widnial starannie wygrawerowany napis: GRATULACJE WITAJCIE W JEDNOSTCE GROM! Papa Jerz i general Synod wybuchneli od dawna dlawiona wesoloscia, a szesciu mnichow pociagnelo za liny, wypuszczajac tysiac pomalowanych w radosne kolory swinskich pecherzy, pracowicie nadmuchiwanych przez ostatnie kilka dni.-Dobra robota, Otoczak! - parsknal Papa. - Nikomu nigdy sie to nie udalo. Zrobilismy te kopie wiele lat temu. - Nonszalancko podal prawdziwy kielich skrecajacemu sie ze smiechu generalowi Synodowi i odwrocil sie z powrotem do brata Otoczaka. - Wybaczcie nam ten maly zart, ale uznalem, ze po osiemnastu miesiacach przygotowan tych kilka minut nerwow nie zrobi wam roznicy. Dobrze miec was po swojej stronie. Witajcie w jednostce GROM, bracie kapitanie Otoczaku i wy, jego smiala druzyno! -Witajcie w jednostce GROM! - pisnal Dzi-had z kciukami w ustach. - Udalo nam sie! Za te cztery proste slowa kazdy swiezo upieczony ksiadz lub mnich oddalby z przyjemnoscia swoj zyciowy przydzial dziewiecdziesiecioprocentowego wina mszalnego. Z radosci az chcialo mu sie kleknac. To bylo o wiele lepsze niz "Gratulacje, zostales Papa!" i kompletnie deklasowalo "Wszystkiego najlepszego z okazji beatyfikacji!". Rzecz jasna dochodzila jeszcze sprawa munduru. Wystarczylo popatrzec. Nie cale mile przelewajacych sie fioletowych szat ani jardy bialych, znamionujacych czystosc pokutniczych ubran wykonanych z najwyzszej jakosci wybielonego materialu na worki. 0 nie, nie w GROM-ie. 40 Mowa tu o oszalamiajacych, stanowiacych szczyt osiagniec kreatorow mody habitach maskujacych. Dwadziescia osiem ukrytych kieszeni, swiecona parciana ladownica, pas biblijny... wszystko, co niezbedne. Nie szczedzono wydatkow na Grupe Reagowania Operacyjno-Matrymonialnego.Tak stanowilo prawo. I to od pieciuset trzech lat. Mowiac konkretnie, od czasu pewnego wyjatkowego wydarzenia, w ktore zamieszane byly dwie rodziny krolewskie, polozony na uboczu wodospad, nadaktywne hormony i dzik - aczkolwiek niekoniecznie w tej kolejnosci. Jest dobrze udokumentowanym faktem, ze Stigg, krol Rhyngill, byl zapalonym lowca dzikow. Az do roku 1017, w wiele setek lat po jego smierci, glowna sala bankietowa w Zamku Rhyngill udekorowana byla lbami szesciuset dwudziestu dwoch zdziczalych krewnych swin, ktore stanowily tylko czesc zwierzat upolowanych przez krola podczas dlugich lat jego panowania. Lecz chociaz usmiercil niezliczone, a polowal na jeszcze liczniejsze dziki, nigdy nie stanal twarza w pysk z legendarnym krzyczacym dzikiem z poludniowych Talp. Powiadali, ze jesli raz go zobaczysz, bedzie nawiedzal cie w kazdej mysli, sprowadzal kazda konwersacje i dyskusje do jednego obsesyjnego tematu z paralizujaca mozg powtarzalnoscia. Wlasnie podazajac tropem krzyczacego dzika, krol Stigg znalazl sie z dala od uczeszczanych szlakow, gdzie nasycil oko widokiem pieknego wodospadu splywajacego ze skaly, szybko spadajacego w dol i uwodzicielsko rozbijajacego swe nurty o nagie cialo nastoletniej panny, ksiezniczki Natis z Niesprzymierzonych Plemion Talpejskich, ktora wlasnie zazywala kapieli. Cos wezbralo mu w ledzwiach i (zapominajac o dziku) porwal ja (choc krzyczala i rozdawala kopniaki), by uczynic swoja malzonka. W rzadkim przyplywie zdrowego rozsadku Stigga naszla mysl, ze szanse na spokojna ceremonie zaslubin sa iluzoryczne. W jego ledzwiach panowalo tak wielkie, nieslabnace poruszenie, ze doszedl do wniosku, iz roztropnie byloby zadbac o spokoj imprezy i tym samym wlasnych ledzwi. I tak ostatecznie dwudziestu czterech najwiekszych i najbrzydszych mnichow sposrod wszystkich sluzacych wtedy w Nawtykanie zostalo wyposazonych w specjalne noze i rozkaz pilnowania ceremonii oraz szybkiego reagowania w razie jakichkolwiek klopotow ze strony slubnej swity. Wystapili jako grupa wykwalifikowanych kucharzy, dbajacych o gastronomiczna oprawe weseliska. Posuniecie to uwienczone zostalo sukcesem. Prawie zupelnym, bo po nerwowej i bardzo krotkiej ceremonii, trzech otruciach i brutalnym wypadku, w ktorym uczestniczyl topor i dwie druhny, krol ze szczesliwie nienaruszonymi ledzwiami zawlekl swoja swiezo upieczona malzonke do loza malzenskiego. Nastepnego ranka wyczerpany, lecz szczesliwy krol Stigg wydal dekret nakazujacy, by Grupa Reagowania Operacyjno-Matrymonialnego pozostawala w nieustannej gotowosci, zeby wladca mogl powtarzac malzenska wiktorie za kazdym 41 razem, gdy poczuje sie na silach. Tego tez dnia Stigg, zanim z powrotem pomknal do loznicy, ustanowil opiewajace heroiczny wysilek militarny i doskonaly kamuflaz gastronomiczny motto GROM-u, brzmiace: "Zywia i bronia".Sluzba w GROM-ie juz wtedy byla - i nadal pozostawala - zaszczytem. "Brat szeregowy" Szlam Dzi-had, jak go teraz nazywano, byl naprawde wstrzasniety, ze im sie udalo. Niemniej siedzac u stop nawtykanskiego oltarza, Dzi-had przeklinal. Dwa lata planowania, osiemnascie miesiecy wysilku, piec tysiecy galonow krwi, potu i lez i oto, gdzie sie znalazl. Wlasnie tam, gdzie wcale sie znalezc nie chcial. To naprawde nie powinno zajsc tak daleko. Powinien byl skonczyc lata temu. Znow zawiodl. Jesli w nastepnych tygodniach nie przylozy sie do pracy, skonczy jako listonosz w Berdytschoffie. Albo jeszcze gorzej. Podczas gdy brat kapitan Mieczyslaw "Mnietek" Otoczak triumfalnie wymachiwal falszywym kielichem zwyciestwa, Dzi-had oklapl zalosnie na krzesle i cmoknal. Pierwsze dostrzegly go kozy. Po kolei przerywaly nigdy niekonczace sie poszukiwania kepek trawy, z wytezeniem wpatrywaly sie przez rozedrgana mgielke goraca w nadchodzaca postac, po czym spluwaly niezainteresowane i kontynuowaly rozgladanie sie za czyms choc polowicznie jadalnym, co porastaloby skaly Pustyni Blednej. Stary Git zauwazyl jego nadejscie ostatni. Nie ma w tym nic dziwnego, poniewaz zmysly tego niemal niesmiertelnego reliktu koziego rodzaju funkcjonowaly w sposob daleki od doskonalosci. Katarakty, gluchota i sklonnosc do niczym nie-umotywowanych kurczow w przedniej lewej nodze sprawialy, ze Git wolal, by zewnetrzny swiat zostawial go w spokoju. Mogl co prawda uczynic wyjatek dla szalonej kozy ze sklonnoscia do starych, brudnych capow, ktora zmyslowo zatrzepotalaby do niego rzesami. Jednakze ujrzawszy, ze odziana w czarne szaty postac przemierza skalista pustynie, niosac pake ksiazek, a nie szalona koze ze sklonnoscia do starych, brudnych capow, Stary Git z szyderczym parsknieciem znudzenia uwolnil wedrowca od ciezaru swojego zainteresowania i zadumal sie nad smakiem porostow. Za stadem koz, na polaci ziemi niczym niewyrozniajacej sie sposrod innych polaci ziemi w promieniu wielu mil, rozsiadla sie grupka trzepoczacych lekko na wietrze jaskrawych namiotow. Jaki prymitywny niepokoj nakazywal nomadom d'vanouinskim dwa razy w tygodniu zbierac caly dobytek, wlec sie caly dzien po pustyni i w koncu rozkladac obozowisko w poblizu nastepnych wielce nijakich 42 skalek, tego nikt nie wiedzial. Glownie dlatego, ze nikt nie przezyl wystarczajaco dlugo, by zdazyc zadac pytanie. Krazyla plotka, ze to umilowanie do wedrowek bierze sie z obserwacji, iz po drugiej stronie wzgorza skaly sa bardziej szare, ale folklorysci zaprzeczali temu, utrzymujac, iz nomadzi wedruja w ten sposob od tak dawna, ze przeszlo to u nich w rodzaj instynktu, jak sen zimowy czy zmiana skory. Mitologowie nie zgadzali sie z ta wersja i nawet glosili wlasna, ktora zakladala, ze nomadzi uciekaja przed wscieklymi wierzycielami. Niezaleznie od powodow co pare dni, slonce czy slonce, D'vanouini poganiali kozy i szli za nimi, az w koncu mieli dosc i osiadali gdzie indziej. Tego dnia, na nieszczescie, obozowisko wypadlo wlasnie tu. Na drodze Zazwyczaj Wielebnego Elokwenta Melepety, szefa Misji Ojcow Meczybulow na poludniowe Rhyngill.-Czy slyszeliscie Nowine? - krzyknal tenze, unoszac klape najblizszego namiotu i wkraczajac do srodka. - Przybylem tu z daleka... - oznajmil, odchy lajac sie do tylu - ale teraz jestem... - pochylil sie nad D'vanouinem wyglada jacym na najstarszego -... blisko! - wykrzyczal kilka cali od jego nosa. Podniosl sie z usmiechem i cofnal do wejscia do namiotu. -Bylem daleko - powtorzyl. - Ale teraz jestem... - energicznie ruszyl przed siebie -... blisko! Rozumiecie? Daleko... blisko! D'vanouini wpatrywali sie w odzianego na czarno szalenca, podajac sobie z rak do rak miske owczych oczu. Wielebny Elokwent zdjal z ramion paczke i zaczal rozdawac nomadom nowe, blyszczace czerwone ksiazeczki. -Wezcie po jednej i podajcie sasiadowi. Jesli nie wystarczy, to bedzie po jednej na dwoch. - Siegnal do torby, wyciagnal z niej sponiewierany tamburyn i pomachal nim z szerokim, zlowrozbnym usmiechem. - Mam nadzieje, ze glosy dopisuja. Pospiewamy sobie piosenki, nomen omen, oazowe! Owcze oczy wciaz krazyly po namiocie. -Ale wczesniej krotkie czytanie z Ksiegi Apoftegmatow - oznajmil Wie lebny Elokwent, kartkujac wlasny, dosc mocno podniszczony, egzemplarz Czer wonego Prozelickiego Manuskryptu sw. Forsy z Brodna. Wskazal na numer stro nicy i zaczal czytac. Dal sie slyszec odglos niechetnego przewracania kartek, ktoremu towarzyszyly pomrukiwania zupelnego braku zainteresowania ze stro ny starszych D'vanouinow. Skad ta niechec? Wszak zetkneli sie juz z religia. Wyprobowali ja w setkach roznych form. Na tym polegal najwiekszy problem z samotnym szwendaniem sie po pustkowiu - spedz tu ponad czterdziesci dni, a misjonarze nie dadza ci spokoju. Starsi nomadzi mieli misjonarzy po dziurki w nosie. Niektore religie wydawaly im sie nawet dosc zabawne. Pewnego razu natkneli sie na joginow Blikini z Minalajow na ich corocznym objezdzie rekrutacyjnym. Jogini zapoznali ich z zalozeniami spoldzielczego samooszustwa: oklamujac samego siebie z wystarczajacym przekonaniem, czlowiek moze uwierzyc, ze oprocz 43 niego wszyscy znajdujacy sie w tym samym pomieszczeniu moga latac. Zebranie ludzi w odpowiednia liczbe malych grup wspomagajacych sie nawzajem w wierze w zdolnosci lewitacyjne moglo umozliwic osiagniecie okresow nieprzerwanego lotu. D'vanouinom znudzilo sie to szybko, gdy tylko odkryli trudnosci, jakie napotyka sie, szybujac niepewnie w powietrzu na wysokosci trzydziestu stop i usilujac przy tym myslec o wszystkich innych.Na przestrzeni lat niektorzy religijni fanatycy uciekali z obozow szybciej od pozostalych. Obecny rekord nalezal do wyslannika Misji Ojcow Antynumizmaty-kow, ktory wytrwal dwadziescia siedem i pol sekundy po tym, jak oswiadczyl, ze wszyscy beda szczesliwi i dlugowieczni, jesli wyrzekna sie wszelkich systemow pienieznych i monetarnych. Zdazyl jeszcze powiedziec: - Prosze, zlozcie cale swoje zlo do mojej torby i uwolnijcie sie od grzechu! - i juz zmykal przed szescdziesiecioma siedmioma ceremonialnymi jataganami lecacymi w jego strone. Nie chodzilo o to, ze D'vanouini nie byli zdolni do wiary. Wierzyli rownie mocno jak kazdy inny narod tak dlugo, jak nie wiazalo sie to z koniecznoscia zrezygnowania z chocby czesci doskonale rozpustnego stylu zycia, do ktorego przywykli, zaciagajac dlugi, gdy bylo to niezbedne do dobrej zabawy. Zaoferuj im doktryne duchowa, ktora zawrze to wszystko w sobie, a ich oddanie nie bedzie znalo granic. Nieswiadom niczego Wielebny Elokwent Melepeta w gruncie rzeczy przedstawial teraz D'vanouinom to, czego pragnely ich serca. Stalo przetlumaczone czarno na bialym przed ich oczami. Dziewiecioletnia tlumaczka wetknela swoja demoniczna twarzyczke przez klape namiotu i obserwowala cala scene z niemal rownym zainteresowaniem jak pewien diabel w Hadesji. Namiot pelen byl poszturchiwania sie lokciami, kiwania palcami i glebokich zdumionych oddechow. W ksiazkach, ktore trzymali nomadzi, w czystym d'vanouinskim stalo jak byk: I chocbym szedl dolina dlugow, to mam to gleboko w nosie. Pierwsze chichoty rozlegly sie, gdy zdumieni nomadzi dostrzegli legiony wasatych aniolow zdobiace marginesy iluminowanej ksiegi. Na nastepnej stronie znajdowala sie wypisana wersalikami opowiesc o wedrownym bostwie, ktore domagalo sie imprez polegajacych na wlewaniu wiader wody do trzeszczacych be- 44 czek dwudziestopiecioletniej whisky.Blogoslawiony niech bedzie spirytus, gdyz on jest woda zycia. Smiechy reformacji staly sie jeszcze glosniejsze, gdy zebrani tubylcy na nastepnej stronie odnalezli deklaracje, ktora z przekonaniem trafila im wprost do serc. Zapewniala bezpieczenstwo religii i obiecywala chaotyczne sianie spustoszenia, o wiele wspanialsze niz wszystko, co dotychczas widzial swiat w tej dziedzinie. Stalo tam duzymi literami wypisane swiete wezwanie do broni... Zaprawde, niech cie nie trwozy mrok najmroczniejszej z nocy; owieczki poboznie calopalac, niebianskiej zaznasz pomocy. Wydawszy okrzyk, ktory zasialby groze w sercu najodwazniejszego hodowcy owiec, D'vanouini z pelnym oddaniem przyjeli najnowsza religie. Byla niezla, zapewniala imprezy, domagala sie ofiar z owiec, a jesli po ich zlozeniu mialo jeszcze zostac cos na kebab, coz mozna by jej zarzucic? Alea zatarla rece, widzac, jak Zazwyczaj Wielebny Elokwent Melepeta po raz pierwszy w zyciu zalicza stuprocentowa skutecznosc w nawracaniu. Istotnie, maz bozy z lekkim tylko zdziwieniem obserwowal, jak nomadzi wyciagaja z jukow mapy poludniowego Rhyngill i ochoczo wyszukuja na nich najslabiej zabezpieczone hodowle owiec. Powinien byl przejac sie tym o wiele, wiele bardziej. Zwlaszcza kiedy pokrzykujac z podniecenia, wypadli z namiotu, narzucili liny, sieci i pudla pelne jataganow na zady wielbladow i w chmurze pylu popedzili w dal, wszyscy wymachujac czerwonymi ksiazeczkami. Dyszacy z wysilku guziec obszedl chylkiem swoja zwierzyne i stanal. Ryjek trzymal tuz przy ziemi, nerwowy oddech poruszal zdzbla trawy. Jego leb wypelnial dziedziczony od pokolen instynkt, ktory pozwalal mu obliczyc najlepsza droge podejscia. Byly plochliwe: jeden falszywy ruch, jedno niewlasciwe postawienie racicy i umkna mu. Ale jesli cichaczem okrazy od tylu ten glaz, potem wzdluz tego strumyka i gora przez... 45 Cisze rozdarl ostry gwizd z szybkoscia dzwieku przekazujacy zakodowana wiadomosc.Guziec z niedowierzaniem potrzasnal kudlatym, upstrzonym guzami lbem. Wrocic za ten pieniek? Nic z tego. Jesli mnie ujrza, to bez watpienia przepadna... och, chyba ze... Znow zabrzmial gwizd przenoszacy polecenia na odleglosc. W porzadku, juz, pomyslal guziec. Juz mnie tu nie ma. Uniosl leb i pobiegl w kierunku pienka. Poruszenie katem oka zauwazyl spory baran, wiec ruszyl w dol wzgorza, dajac zaczatek puchatej bialej lawinie spanikowanych owiec. Zabrzmial gwizd i... Ha! Doskonale! - pomyslal guziec, kiedy jego partner wyskoczyl nie wiadomo skad i odcial droge ucieczki. Stado owiec beczalo i drzalo z welnianego strachu, a guzce oblizywaly zaslinione chrapy. Mialy ofiary, schwytane we wciaz zaciskajace sie kleszcze, za ktore przecietny ogmiranski megaskorpion oddalby prawy kolec jadowy. Guziec warknal, a owce -jakby na dzwiek pistoletu startowego - popedzily w dol zbocza, placzac sie i podskakujac w kosmatym przyplywie puszystych mysli o samoocaleniu. Przemknely przez dziure pomiedzy dwoma slupkami i... Niespodziewanie jakas postac dala susa do bramki i zamknela ja za nimi. Tlum oszalal. Stosy bukietow poszybowaly na arene, gdzie chwytaly je dwa rozpromienione guzce, podczas gdy pasterz Torwe klanial sie w pas i entuzjastycznie machal ku widowni. Byl jej ulubiencem, rokrocznie elektryzujacym publicznosc wraz ze swoimi oddanymi wspolnikami, Vyllem i Dheenem. Pomimo lekkiej, choc irytujaco nieustajacej mzawki z polnocnego zachodu, na doroczny Konkurs Guzcow w Lammarch przybyly tlumy. Kazdego roku tego samego dnia ludzie sciagali na tutejszy naturalny stadion, zeby stojac w plaszczach przeciwdeszczowych, podziwiac niemal telepatyczna wiez laczaca czlowieka i jego guzce. Coz za inteligencja! Niesamowite, jak doskonale nadawaly sie do wypasania owiec. Ale, prawde mowiac, te udomowione zwierzeta wykorzystywaly tylko niewielka czesc mysliwskich i pasterskich zdolnosci swoich dzikich kuzynow. Wszak wytropic przebiegle Dzikie Trufle Talpejskie mogl jedynie prawdziwy guziec. Owce? Phi! Co znacza te zwykle istoty w porownaniu z na wpol czujacymi lesnymi grzybami, cenionymi za oslawione wlasciwosci afrodyzjaku i halucyno-genu? Kiedy uniesiono pergaminowe tablice z wynikami, tlum zawrzal i wybuchnal okrzykami protestu i oburzenia. Piec przecinek trzy za technike od sedziego z Rhyngill. Skandal. Czy oni oslepli? Dorwac sedziego! Wyrwane grudy darni poszybowaly w strone arbitrow, mknac i obracajac sie w powietrzu z zabojcza (by nie rzec rozmokla) celnoscia. Zlowrogi tlum zrobil krok do przodu. Wyniki byly wyrownane - teraz wszystko zalezalo od ocen za wartosc artystyczna. Reprezentujacy Rhyngill sedzia spojrzal ze swojej lawki i przelknal 46 nerwowo, dostrzegajac nastawienie dzierzacego darn tlumu. Trzej pozostali sedziowie jak jeden maz podniesli tablice, z duma trzymajac swoje szesc przecinek zero na tyle wysoko, by wszyscy mogli je zobaczyc. Spojrzenia kibicow obliczajacych trajektorie darni i strefe razenia obrocily sie na Rhyngillczyka. Kiedy ten z cichym jekiem i niewyraznym usmiechem podniosl swoja tablice, pozostali jurorzy zanurkowali pod lawki. Piec przecinek dwa.-Ziemia w niego! - rozkazal gniewnie jeden z widzow i natychmiast w strone upatrzonego celu poszybowaly wesolo rozlegle polacie darni, czyniac powazne szkody. Zanim jednak tlum zdazyl uzbroic sie na nowo, nastapila katastrofa. Hordy wrzeszczacych, owinietych w przescieradla wojownikow wpadly na teren amfiteatru na wielbladach bojowych. Napastnicy wymachiwali nad glowami zakrzywionymi szablami, mieli tez wielkie sieci rozpiete pomiedzy kijami. Wszyscy naraz dopadli do zagrody dla owiec i rozwineli sieci. Zanim ktokolwiek zdazyl zareagowac, D'vanouini wyrwali z welnistej masy swoje beczace lupy i znikneli z nimi za horyzontem, zawodzac i pogwizdujac nieprzyzwoicie. Nagle dla zebranych tlumow kwestia zwyciezcy Konkursu Guzcow zeszla na plan dalszy. Ciepla wonna bryza wznioslego szczescia owiewala tundre ukontentowania w sercu Wielebnego Elokwenta. To byl dobry dzien, doszedl do wniosku, w zadumie przechadzajac sie po piaszczystych wydmach na skraju Pustyni Blednej i kierujac ku poludniowemu Rhyngill. Nawrocil cale plemie, ot tak, po prostu! Musieli byc bardzo, bardzo nieszczesliwi. Dni takie jak ten sprawialy, ze warto bylo glosic chwale, radosc i Dobra Nowine. Mgielka samozadowolenia otaczajaca Zazwyczaj Wielebnego Elokwenta Me-lepete sprawila, ze nie zauwazyl dziewiecioletniej dziewczynki w jaskrawoczer-wonej koszuli nocnej, a smarkata wlasnie rozpinala klamry jego plecaka. Ostroznie siegnela do srodka, wyjela jedna z ksiag i otwarla ja ze zlowieszczym usmiechem. -...mowilam "czesc!" - powtorzyla chwile pozniej, podskakujac przed Elokwentem. -Co? Och, witaj, mala dziewczynko - mruknal nieobecny duchem misjonarz. Dla Nababa, wysokiego na dziewiec stop rogatego demona przebywajacego w niewielkiej jaskini w Mortropolis, okreslenie "dziewczynka" stanowilo pew- 47 nego rodzaju wstrzas. Szybko jednak doszedl do siebie. Bawil sie az za dobrze! Entuzjazm, jaki ta dziewczynka okazywala wobec przesylanych przez niego mysli, byl zadziwiajacy.-Co to za slowo? - zapytal demon za posrednictwem Alei, ktora podniosla otwarta ksiege i wskazala w niej cos na chybil trafil. -He? Hmm, to jest, hmmm... - rozpoczal Elokwent, usilujac odczytac jeden ze zlozonych zawijasow zapelniajacych d'vanouinskie wydanie Czerwonego Prozelickiego Manuskryptu sw. Forsy z Brodna. -... a to? - pisnela Alea, przewracajac kilka stron. - Tego tez nie potrafisz odczytac? Elokwent pokrecil glowa, starajac sie nadazyc za nieustajacym potokiem slow dziewczynki. -...a to? To wymawia sie "Nnnnnndzieeejah" czy moze "Nnnannndziah-hahh"? Bo wydaje mi sie, ze to male poskrecane cos nad "ndz" oznacza, ze czyta sie to "ndzia", jak myslisz? -Co ty z tym wyrabiasz? - zapytal skonfundowany Elokwent. -Probuje odczytac, ale to trudne, widzisz? - odparla Alea i przechylila glowke na bok jak spaniel, ktoremu wlasnie udala sie sztuczka. Nabab zachichotal w duchu. -Coz, nic w tym dziwnego. Caly tekst zostal doslownie przelozony na dialekt zwany d'vanouinskim - powiedzial misjonarz, starajac sie nie tracic dobrego humoru. -He? Co to znaczy? -Eee... ze jest obcy. Trudny. - I Elokwent zrobil kilka krokow, powracajac do przyjemnego samozadowolenia. Dal sie slyszec tupot nozek, szelest kartkowanej ksiegi i glos Alei znow przerwal mu nastroj upojenia sukcesem. -A wiec co to za slowo? - zapytala, podskakujac tuz przed nim. - Chce je przeczytac! -W porzadku, w takim razie sprobuj z tym. Powinno pojsc ci latwiej. - Powiedziawszy to, Elokwent wyrwal jej z dloni ksiege i zastapil ja wlasnym egzemplarzem. - Czytaj i badz cicho - dodal, ruszajac przed siebie. -Dziekuje. - Dziewczynka usmiechnela sie i pobiegla za nim w podskokach. Nabab zacieral zlowieszczo rece. Wszystko szlo jak po masle, niewielka sugestia tu, drobna perswazja tam... "Jesli wielblady poruszaja sie tak szybko, jak mysle, to..." Nagle horda bojowych wielbladow dwugarbnych, dosiadanych przez krzyczacych, owinietych w przescieradla D'vanouinow, wypadla na nich zza wydmy. Tumany piachu wznosily sie spod kopyt wielbladow, ktore coraz szybciej zblizaly sie ku Alei i Elokwentowi. Dzierzacy sztylety jezdzcy wznosili grozne wojenne 48 okrzyki. Misjonarz otworzyl usta do krzyku, nogi i kolana wypelnily jego pole widzenia...I przejechali przez nich, pedzac z powrotem w strone obozu. -Pustynne wieprze! - wrzasnela za nimi Alea. - Nikt was nigdy nie uczyl, ze trzeba patrzec pod... -Spokojnie, eee... niech sobie jada - wyjakal Elokwent najbardziej pokojowo, jak potrafil. -Co? Omal mnie nie stratowali! -Tak. To jest wlasciwe slowo, widzisz? Omal. Po prostu przepelnia ich radosc plynaca ze slow swietego Forsy, wiec okazuja ja na swoj sposob. Jest to moze sposob nieco... halasliwy, zgoda, ale nikomu nie dzieje sie krzywda. -Nie? - warknal niski, zaciagajacy z wiejska glos. - Nie dzieje sie krzywda? Tos chyba nie widzial, co oni ze soba dzwigali, no nie? Elokwent obrocil sie na piecie i stanal twarza w twarz z nieprzeliczona gromada spoconych i raczej zdenerwowanych wiesniakow. Nie mogl miec pewnosci, ale wygladali na pasterzy. -Ano. -Owce - szepnela Alea. -Eee... owce? - zaryzykowal Elokwent. -On wie! Bierz go, Neame! - zapiszczal jakis glos z gromady. -Nie, nie, po prostu zgadlem. - Misjonarz jeknal, robiac krok do tylu i wymachujac dlonmi. -Na pewno? Wiesz, mieli my z chlopakami Konkurs Guzcow, ale nam wpadly wielblady i go przerwaly, a nam sie to nie podoba, co nie, chlopaki? Poparl go entuzjastycznie caly rustykalny chor. Elokwent chcial zapytac, co guzce maja wspolnego z owcami, ale doszedl do wniosku, ze na razie powstrzyma dociekliwosc. -Sluchaj, my sa spokojne, uczciwe ludzie, zbierajace sie tylko raz do roku na zabawe po konkursach, a tu ktos podklada nam swinie. -Albo owce! - krzyknela Alea zza plecow misjonarza. -Sza! - szepnal gniewnie Elokwent. -Kto ma byc sza, co? - warknal pasterz Neame i zrobil krok naprzod. Zatrzymal sie jednak, gdy jego noga natrafila na cos twardego i czerwonego wystajacego z piasku. - Co to jest? - zapytal, ale pozostali pasterze nadal groznie szli przed siebie. -Ksiazka. Spadla z wielblada - odpowiedziala Alea, wychodzac zza plecow misjonarza. - Sama widzialam. -Sza! - burknal Elokwent. -Wielblad, powiadasz? - rzekl Neame, obrzucajac gniewnym spojrzeniem Elokwenta i usmiechajac sie do milej, pomocnej dziewiecioletniej dziewczynki. 49 -O tak! Prawie mnie stratowali, straszne mnostwo zjechalo z tego wzgorza. Mieli ze soba owce. - Na dzwiek tego czteroliterowego, puchatego slowa odezwaly sie liczne oburzone pomruki. - Zauwazylam te ksiazke, bo pomyslalam, ze to zabawne - zakonczyla zagadkowo.-Zabawne? - warknal Neame. A w zaciszu jaskini Nabab pisnal z zachwytu. "Ach, ci smiertelnicy! Tacy przewidywalni!" Alea popatrzyla pasterzowi prosto w oczy. -Tak. Nie wydaje ci sie zabawne, ze on ma w plecaku mnostwo takich ksia zek? - zapytala, wskazujac na misjonarza. Najwyrazniej nie wydawalo im sie to zabawne. Elokwentowi takze nie, wiec po glebszym namysle doszedl do wniosku, ze dystans stanowi klucz do przezycia, i wzial nogi za pas. Kilka sekund pozniej Alea zostala na zboczu wydmy sama i chichotala zlowieszczo do siebie, gdyz oddali dobiegalo: "Pomocy!" albo "Brac go! Szybciej!". Podciagnela koszule nocna i ruszyla w strone Nawtykanu, by zaczekac za dogodnym krzakiem. Siedzacego w jaskini Nababa zebra zaczynaly juz bolec od smiechu. Och, jak dobrze byc zlym! Po drugiej stronie Mortropolis, w magazynie nalezacym do Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o., Wielce Wielebny Hipokryt III odczuwal niedogodnosci wynikajace z bycia martwym. Nie chodzilo mu o to, ze jest martwy, to akurat bylo w porzadku, to znaczy udzielil sam sobie Ostatniego Namaszczenia (lepiej pozno niz wcale), odprawil za siebie msze zalobna i nawet wyglosil kilka slow pocieszenia. Lecz pomijajac taki klopot, ze gdyby chcial wyplakac sie komus na ramieniu, musialby byc czlowiekiem-guma, jedyny problem polegal na tym, ze Podziemie zdecydowanie nie bylo takie, jak je sobie wyobrazal. Coz, na pierwszy rzut oka wszystko przedstawialo sie jak nalezy - slabe swiatlo, piekielny gorac, jeki potepionych, krecace sie tu i owdzie pokrzykujace diably oraz demony, wiecie, o co chodzi. W przeciwleglym rogu pomieszczenia mieszkal nawet w klatce dlugi na trzy stopy insektoid zywiacy sie kamieniami. Byl chyba czyms w rodzaju zwierzatka domowego, ale Hipokrytowi skora cierpla za kazdym razem, gdy stwor rzucal sie na sciane, odlupywal kawalek granitu i polykal go w calosci. Niemniej pomijajac to wszystko, Hipokryt nie mogl pozbyc sie wrazenia, ze czegos tu brakuje. 50 Bylo mu strasznie niewygodnie, a widok tego diabla zawodzacego ponuro przy swoim skalotocznym zwierzatku kosztowal kaplana sporo nerwow, ale wszystko, co dotychczas widzial, naprawde nie przekonywalo go, ze Podziemie jest piekielnym kregiem tortur i meczarni. Mowiac szczerze, przyznal sie przed samym soba, ze jak na razie najbardziej dokucza mu nuda.-Eee... co porabiasz? - zapytal diabla, ktory kazal nazywac sie Flagitem, kiedy ten pochylal sie nad masa infernitowych kabli podlaczonych do sporej gabki. -Jestem zajety, idz sobie - odburknal demon, wpatrujac sie bezradnie w kolorowe kamyki dyndajace z koncowek kabli. Dziwne, pomyslal Hipokryt, sleczy nad tym, odkad ten drugi walnal go w plecy i wybiegl stad z resztkami mojej piuski na lbie. I w dodatku nie podziekowal! -Nudzi mi sie! - jeknal Hipokryt. - Myslalem, ze wy, diably, powinniscie wynajdowac zajecia dla bezczynnych. -Ba! Nie dzisiaj, dzis jest smierdziela, dzien odpoczynku - zbyl go Fla-git, nie odrywajac oczu od zawilej struktury. Glosno potarl sie pazurem wskazujacym po glowie, wzruszyl szerokimi barami i przesunal rubinowa szpulke nad para szafirow i opalem, a nastepnie przewlekl ametyst przez petelke i pociagnal. Krzyknal z irytacja, kiedy infernitowa siatka rozplatala mu sie ochoczo przed kar-mazynowymi oczami i przeleciala przez jaskinie. -Cholerstwo! Dlaczego zawsze tak sie dzieje? Hipokryt podniosl ja i obejrzal. -Moze gdybys porzadnie zamknal osnowe z nici, zanim wplotles ten luzny watek w... -Prosze, prosze, ekspert w dziedzinie koronek! - zaszydzil Flagit, wygladajac tak zlowrogo, jak to tylko mozliwe, z para tepo zakonczonych naparstkow na szponach lewej reki. -Coz, mowiac szczerze - tak, myslalem kiedys, ze to byloby pomocne przy zakladaniu jakiegos zenskiego instytutu czy czegos w tym rodzaju. Wiesz, wtorkowe poranki przy kawie, ciasteczkach i... eee... Nie. Niewazne. A co to jest, tak swoja droga? -Nie... nie twoj interes! - warknal Flagit, szybko wyrywajac mu z rak tajemniczy przedmiot. - To dotyczy spraw przekraczajacych zdolnosci pojmowania tego malego narzadu, ktory nazywasz swoim mozgiem. -Hmm, sporo tu tego... - Hipokryt sie zadumal. - Ale niepokojaco kojarzy mi sie to z proba podrobienia zlotych naszyc zdobiacych moja piuske, ktora tak spodobala sie twojemu przyjacielowi - oznajmil, pokazujac na rozplatane infernitowe druciki. -Phi, przeciez juz jej nie potrzebujesz. Co cie to obchodzi? - warknal Flagit, ktory usilowal odwrocic od siebie podejrzenia Wielebnego poprzez udawanie zupelnego braku zainteresowania. 51 -Nie wywiedziesz mnie w pole swoim brakiem zainteresowania! Widzialem, z jakim skupieniem starales sie wykonac te prace. Nikt, nawet diabel, nie wkladalby tyle wysilku w cos, co zupelnie go nie obchodzi. Mam racje? Czemu usilujesz utkac wieksza wersje zlotych zdobien z mojej piuski? Flagit wpatrywal sie w niego z wsciekloscia. Hipokryt zadawal o wiele za duzo pytan i zbyt trafnie sam sobie na nie odpowiadal. Jakiej odpowiedzi mogl udzielic demon, by uspic jego podejrzenia i zmylic trop? -No dobra, masz racje. To ma byc prezent dla... eee... mojego przyjaciela - wyznal Flagit. -Och, jakie to slodkie! Zaloze sie, ze stad ta tajemnica! Twoi kumple pekliby ze smiechu, gdyby sie dowiedzieli, ze taki duzy chlopczyk haftuje... Flagit potaknal, niepewny, dokad to wszystko prowadzi. -... prezent dla mamy - zakonczyl Wielebny Hipokryt. - Nie chcieliby smy, zeby skonczylo sie na rzucaniu tym po pokoju, prawda? Pomoge ci, to bedzie taki nasz maly sekret. Co ty na to? Flagitowi szczeka wyladowala na piersi. Slabo przytaknal. -No wiec dalej, podnies to! - rozkazal Hipokryt. Demon ze zdumieniem zauwazyl, ze jest posluszny, i po chwili infernitowa siatka znalazla sie u niego na kolanach. -Widzisz pare tych ametystowych szpulek? Sa strasznie napiete. Mamu sia nie bylaby zadowolona, gdyby siatka na wlosy pekla przy pierwszym uzyciu, prawda? - madrzyl sie Hipokryt, rozpoczynajac pierwsza lekcje koronkarstwa w dziejach Mortropolis. -Azylu! Azylu! - krzyczal Zazwyczaj Wielebny Elokwent Melepeta, wpadajac przez glowne odrzwia do Nawtykanu i pedzac przez nawe. Po pietach deptala mu setka rozjuszonych pasterzy, ktorzy wymachiwali kijami w wysoce niepokojacy sposob. -Zabic go! - krzyczal jeden. -Upiec go zywcem! - wrzeszczal drugi. -Polac go sosem! - piszczal trzeci, niezbyt zorientowany w sytuacji. Zycie spedzone na wylegiwaniu sie na zboczu pagorka i obserwowaniu delikatnie skubiacych trawe i lagodnie pobekujacych owieczek nie przygotowalo go na brutalna rzeczywistosc linczu. Zanim zdyszanym intruzom udalo sie dopasc glownego oltarza, z okienek w suficie opadly liny, po ktorych zjechalo blyskawicznie kilku mnichow z elitar- 52 nej jednostki GROM. W jednej chwili uderzyli w podloge, po czym wyprostowali sie i staneli ramie w ramie z obnazonymi ceremonialnymi sztyletami w dloniach.-Azali pytam, ktoz taki wnika bez zaproszenia do tej swiatyni i smie dopra-szac sie odwiecznego prawa azylu? - zagrzmial brat kapitan "Mnietek" Otoczak, tupiac w uswiecony tradycja sposob. -Ja, ja, ja! - pisnal Elokwent, zatrzymujac sie za plecami mnichow z piskiem sandalow na marmurze. -Przed jakimiz to ciemnymi mocami domaga sie on azylu? - zapytal Otoczak zgodnie z obowiazujacym obyczajem. -Przed nimi! - zakwilil misjonarz i wskazal drzacym palcem zbita mase uzbrojonych pasterzy wylaniajacych sie z nawy. - Zdawac by sie moglo, ze to oczywiste - dodal. -A czemuz to pohancy owi sprosni pragna poszatkowac go na male kawaleczki i pelni uciechy nastepowac na nie obunoz w bezboznym uniesieniu? -Ich sie spytajcie - jeknal Elokwent. - Wracalem po prostu do domu po pracowitym dniu szerzenia Nowiny, kiedy najpierw omal nie stratowalo mnie stado wielbladow, a potem ci pasterze krzykneli "Brac go!" i w te pedy ruszyli za mna. Udzielicie mi azylu czy nie? Zdumiony Szlam Dzi-had podrapal sie po zamszowej glowie. To wszystko brzmialo zbyt brutalnie, nie lezalo mu. Gdyby tak dostal jakas zagadke do rozwiazania... -Usilujesz mi wmowic, ze nie masz pojecia, dlaczego setka pasterzy zapalala checia porabania cie na kawaleczki? - ryknal brat kapitan Otoczak. -Najbledszego -jeknal Elokwent. - Pomylili mnie z kims? Uznalem, ze nie warto zatrzymywac sie i pytac. Dzi-had obgryzal paznokiec, gdy Otoczak obrocil sie i przemowil do hordy rozjuszonych pasterzy: -Hordo rozjuszonych pasterzy, czemuz to palacie zadza poszatkowania tego slugi bozego na male kawaleczki, by nastepowac na nie obunoz w bezboznym uniesieniu, co? Setka odpowiedzi wyrwala sie z setki poirytowanych gardel. 0 dziwo, we wszystkich skargach powtarzalo sie jedno slowo. Slowo... owce. Zaskoczony Dzi-had potrzasnal glowa. Owce? Czy to dlatego zostalem tu delegowany? Czy to byl ten "przykry wypadek", o ktorym wspominal sierzant Zenit, podpisujac pergaminy odsuwajace mnie od Wyznaniowych Oddzialow Prewencyjnych po tym, jak przesluzylem ofiarnie dwanascie lat w stopniu poboznego posterunkowego i nie rozwiazalem zagadki ani jednego grzechu? Czy to wlasnie ta sprawa ma przyniesc mi stopien cnotliwego inspektora? Wszystko nagle nabralo dla Dzi-hada sensu. W przyplywie dumy oddal sprawiedliwosc przebywajacemu w Cranachanie swiatobliwemu sierzantowi Zenitowi. "Jak dokladnie to wszystko zaplanowal! Robiac zamieszanie wokol "umywa- 53 nia rak", rozpowiadajac wszem i wobec, ze ja "niepotrzebnie zajmuje etat", tak doskonale wpadajac w furie, kiedy oznajmilem mu, ze naprawde mam zamiar zrobic kariere w WOP-ie - po tym wszystkim przygotowal dla mnie doskonala przykrywke! Och, ten sierzant Zenit! Jakaz misterna siec uplotl! To mialo byc tak niesamowicie tajne zadanie, ze nawet ja o nim nic nie wiedzialem!"Szlam Dzi-had potarl sie po podbrodku. Aha! "Zatem to dlatego przez osiemnascie miesiecy szkolenia w GROM-ie i nieprzerwanej sluzby w Wydziale Brukowym nie natknalem sie na najmniejszy slad nielegalnego handlu duszami. To jest cos wiekszego, cos wykraczajacego poza ramy GROM-u!" Przepelniony duma Dzi-had usmiechnal sie w duchu. "Czulem, ze sierzant Zenit - niech go bogowie blogoslawia - myslal o moim awansie, odkad po raz pierwszy pojawilem sie w pracy. Bo niby dlaczego mialby sie tak ucieszyc, kiedy po spedzeniu wielu godzin w ciemnym kacie przyszedlem mu zameldowac, ze byl "dlugotrwaly zastoj"; jaki moglby byc inny powod jego radosci, kiedy przeszukiwalem wszystkie szafki w dziale technicznym, zeby znalezc srubokret dla mankutow? Jak wielkie wrazenie musialem na nim zrobic! A teraz jestem tutaj, w samym srodku zakrojonej na szeroka skale operacji infiltracyjnej, a moim celem jest rozwiklac... wlasnie, co?" Nagle tok jego mysli zaklocilo pojawienie sie ubranej na fioletowo postaci, ktora przepchnela sie przez tlum. -Co sie tu wyprawia? - zapytal Papa Jerz, ktory nastapil na rabek swojej staroswieckiej szaty, potknal sie i przewrocil na twarz. Papa zdusil cisnace mu sie na usta przeklenstwo, jego infula zas pomknela slizgiem po podlodze. Sto i siedem odpowiedzi wyrwalo sie ze stu siedmiu gardel, wsrod ktorych znalazly sie tym razem takze te nalezace do Otoczaka i mnichow z GROM-u. -Sza. Ciii. Cisza! - pisnal Papa, z wysilkiem podnoszac sie z podlogi. Jego twarz przybrala kolor bardzo podobny do barwy papieskich szat. - Otoczak, prosze o wyjasnienia. -Coz, Wasza Swiatobliwosc, to wszystko ma chyba cos wspolnego z jakimis zaginionymi owcami... - zdazyl powiedziec brat kapitan, zanim przerwal mu najroslejszy z poludnioworhyngillskich pasterzy, ktory wystapil na czolo palajacego checia linczu tlumu, dzierzac w rece niedbale maly pieniek. -On to zrobil! - krzyknal, a jego glos przez przypadek dostroil sie do czestotliwosci transeptu i odbil echem. - On ukradl moje stado! -I moje! - poparl go ktorys z pasterzy. -Moje tez! Dzi-had wyciagnal z kieszeni habitu maly modlitewnik i jal nerwowo notowac. -Moje tez zniknelo! - krzyknal inny pasterz, podskakujac w miejscu. -To nie ja! - pisnal Elokwent, zapewniajac o swojej niewinnosci zza cienkiej poboznej linii mnichow z GROM-u. - Nic o tym nie wiem! 54 -Lzesz! - odburknal z powaga pasterz. - Tkwisz w tym po dziurki od nosa!-Cisza! - krzyknal Papa Jerz. -Modlilem sie! - jeczal Elokwent. - Glosilem Dobra Nowine! -Ladna mi "dobra nowina"! Gdzie znalezc najlepsze owce w Gorach Tal-pejskich? - Pasterz Neame zrobil kolejny krok naprzod. Rozlegl sie szmer gniewnych przytakniec. Niezauwazona przez nikogo dziewiecioletnia dziewczynka w jaskrawoczer-wonej koszuli nocnej ostroznie przemierzala nawe, wytrzasajac liscie z wlosow, ramie w ramie z przerazonym mnichem dzierzacym kij pasterski. -Zamknac sie! - rozkazal Papa pasterzom i uderzal zlota taca na datki w lawe tak dlugo, az zalegla wzgledna cisza. - Czy z waszych krzykow mam wnosic, ze tego tu oto brata Elokwenta Melepete oskarzacie o podburzanie D Vanouinow do porywania waszych owiec? -Dobrze powiedziane! - wrzasnal wielki pasterz. Natychmiast poparli go pozostali. Papa Jerz wzniosl rece, proszac o cisze. -A czy podburzales ich, bracie Elokwencie? -Nie! Ja tylko wyglosilem tradycyjna przemowe, a oni odniesli sie do Dobrej Nowiny z calkowitym zrozumieniem. Wiecej, byli do niej tak entuzjastycznie usposobieni, ze wyciagneli mapy, odbyli nad nimi dyskusje, z ktorej nie zrozumialem ani slowa, a nastepnie osiodlali swoje wielblady i odjechali... Myslalem, ze chca opowiedziec przyjaciolom... Ojej, teraz sobie przypominam. Do siodel przytroczone mieli bardzo obszerne sieci. -Takie w sam raz na owce - dodala Alea, delikatnie przepychajac drzacego brata Owczarza przez tlum. Wsrod pasterzy zawrzalo. -Wyzbadz sie bojazni, bracie Elokwencie. Zaginelo jedynie kilkaset - obwiescil Papa Jerz, zajmujac miejsce za pulpitem i szeroko rozkladajac rece w ewangelicznym gescie. - To niewielka puchata cena, jaka musielismy zaplacic za te bezcenna lekcje! - Oskarzycielsko wskazal palcem na mase pasterzy. - Wy, ktorym tak predko do karania w imie msciwej sprawiedliwosci, to wy utraciliscie wasze owce! -0 rany! - mruknal brat Owczarz. -Lecz nasza owczarnia - ciagnal podniesionym glosem Papa Jerz - owczarnia slug bozych, blyszczacych zdzbel w oczach bogow, nasza owczarnia pasie sie radosnie na polach nawet wtedy, gdy przemawiamy. -0 rany, rany - mruknal brat Owczarz, a perliste krople potu wystapily mu na przedwczesnie rozszerzona tonsure. -Czyz was to nie zadziwia? Czyz nie traci to oslawionymi niepoznanymi sciezkami bogow? 55 Wielebny Elokwent patrzyl na ciskajace gromy usta Papy Jerza i byl pod wrazeniem. Chylil przed nim zakapturzone czolo: odchodzilo tu cholernie dobre kaznodziejstwo.-Wezcie sobie te nauki gleboko do serca, bo zaprawde powiadam wam, niech nie ronia lez, ktorzy postradali owce, lecz niech pozostawia je w spokoju, a owce wroca, merdajac ogonami! A teraz odspiewajmy wspolnie psalm... -Ehem, ehem - odkaszlnela dziewiecioletnia dziewczynka. -... szescdziesiaty drugi, ktory traktuje o... -Ehem, ehem! -Niech ktos da tej dziewczynce szklanke wody... -EHEM! Sadze, ze ktos ma wam cos do powiedzenia! - krzyknela Alea. -Spowiedzi odbywaja sie w czwartki... - zaczal Papa. -Mysle, ze ten ktos nie bedzie chcial czekac tyle czasu, prawda, bracie Owczarzu? Oblany zimnym potem tlusciutki klasztorny pasterz potulnie potrzasnal glowa. -Wasza Swiatobliwosc... - wykrztusil, zaciskajac dlonie na kiju tak moc no, ze az zbielaly mu knykcie. - Wasza Swiatobliwosc... nasze owce zniknely! Wielebny Elokwent przelknal glosno, obrocil sie na piecie i rzucil pedem w strone kruzgankow -jedynej nadziei na doczesna wolnosc. -Brac go! - pisnal Papa Jerz, wyskoczyl zza pulpitu, porwal spory, wyko nany z brazu lichtarz i ruszyl za uciekajacym Ojcem Meczybula, marzac o roze rwaniu zdrajcy na strzepy i naskakiwaniu na nie obunoz. Alea usmiechnela sie, gdy dostrzegla, jak za znikajacym w kruzgankach Papa rusza reszta rozwscieczonego tlumu. W jaskini, ktorej mrok rozswietlalo jedynie nikle swiatelko lampy lawowej, Nabab odrzucil glowe do tylu i wybuchnal donosnym smiechem. Wszystko szlo wspaniale. Absolutnie idealnie. Jeszcze jedno posuniecie, a zwyciestwo w wyborach bedzie mial w kieszeni. Czy otrzymawszy w prezencie migotliwy dar telewplywania, Mroczny Lord d'Abaloh bedzie mogl odmowic mu tytulu Naczelnego Grabarza? Podziemie nigdy jeszcze nie widzialo czegos z tak wielkim diabelskim potencjalem i Nabab doskonale zdawal sobie z tego sprawe. Zachichotal na mysl o tym, co udalo sie jemu - amatorowi w porownaniu z d'Abalohem - osiagnac przez ostatnie trzy dni. Manipulujac posunieciami dziewiecioletniej dziewczynki, sprowadzil lud D'vanouinow, rzesze pasterzy oraz mieszkancow Nawtykanu na krawedz wojny. Wystarczy jeden ruch, by przekroczyli te krawedz i z piesnia na ustach ruszyli w sam srodek piekielnego szalenstwa. Alez zabawe bedzie miec d'Abaloh! Nabab, dawno zapomniawszy o Flagicie, pozwolil sobie na jeszcze jeden przyplyw samozachwytu, chichrajac sie i w myslach poklepujac po pokrytych luska 56 plecach. Za jakiegoz geniusza zostanie uznany ten, kto ofiaruje Podziemiu potege telewplywow. Przyszlosc jeszcze nigdy nie malowala sie w tak ciemnych barwach.Dyszac i rzezac jak podstarzaly zolw po przegranym pojedynku z aroganckim zajacem, Papa Jerz XXXIII przedostal sie przez brame Nawtykanu i ruszyl w strone swych komnat. Obijanie sie w waskich kretych kruzgankach w pogoni za tym przekletym misjonarzem bylo meczace. Jerz mial przewage i bylby dorwal drania, gdyby wypadlszy przez drzwi z wielka predkoscia, nie potknal sie o rabek swej staroswieckiej szaty i nie przekoziolkowal pare razy. Najbardziej zadziwiajaca okazala sie predkosc, jaka twardy grunt osiagnal, zmierzajac na spotkanie z Papa. Teraz potrzebowal dlugiej, milej kapieli w goracej wodzie, kapieli, ktora pozwolilaby mu pozbyc sie sincow na plecach, powstalych, kiedy mnisi z GROM-u wraz z setka rozwscieczonych pasterzy podeptali go w biegu. Tak, dluga goraca kapiel, butelka ciemnego piwa i spokoj, by zdecydowac, co dokladnie powinien zrobic w sprawie tej kradnacej owce zgnilizny moralnej... -... pytalam, czy go zlapaliscie? - powtorzyla mala dziewczynka, patrzac na Pape wyczekujaco. Jej twarzyczke zdobila burza rudych wlosow oraz para czerwonobialych wstazeczek zawiazanych w kokardy. -A wyglada na to? - odburknal Papa Jerz. -Tylko pytam. - Alea zachlipala, przybrala wyglad zranionej i wydela wargi. Kiedy on przejdzie na jej strone, wszystko stanie sie latwe. Serce Papy przeszyla lanca zalu zaprawionego poczuciem winy. -Och, eee... przepraszam - powiedzial. - Nie chcialem, zeby zabrzmialo to tak niegrzecznie, ale... -Nie ma sprawy - odparla Alea przebiegle, usmiechajac sie ze wspolczuciem. - Jestes zmartwiony, poniewaz ukradziono ci wszystkie owce, prawda? -Az tak to widac? -Martwisz sie o te male, bezbronne istotki, brutalnie wyrwane z cieplarnianych warunkow, jakie im stworzyles... Papa przytaknal. -Przykro ci, ze twoi oddani mnisi nie beda sie prawidlowo odzywiac... -Racja! - Tym razem przytakiwal juz bardziej pod wplywem irytacji niz wyrzutow sumienia. -...jestes przygnebiony, bo moze nie starczyc welny na zacerowanie skar- 57 pet braciszkom na zblizajace sie zimowe miesiace... - Kolejne, jeszcze gwaltowniejsze skinienie glowa.-Ale... - glos Alei nabral ostrosci -... najbardziej wsciekly jestes za to, ze wyszedles na kompletnego glupca, kiedy wyglaszales swoje najlepsze od lat improwizowane kazanie... -Tak jest! Wlasnie sie rozkrecalem! - wyrzucil z siebie Papa Jerz. Drzala mu gorna warga. Wzial gleboki oddech, czujac, jak iskierka bozego gniewu roznieca w nim plomienie oburzenia, a miech upokorzenia dmie na tlace sie wegle wysoce niepoboznej zlosci. - A niech to! Takie kazanie! - Zalkal, uderzajac piescia w otwarta dlon. - Bylem rwaca rzeka slow - oznajmil, rozkladajac rece szeroko w melodramatycznym gescie. - Moglem ich nawrocic, poprowadzic ku swiatlu, z jalowego pustkowia nieszczesc przeniesc na urodzajne pastwiska! - W jego glos wdarla sie blagalna nutka. - Wypomnialem im ich bledy i ukazywalem gwiazdy! Wystarczylaby jedna krotka minuta, a ich placz nad rozlanym mlekiem zamienilby sie w pienie niebianskiego zachwytu. Moglem... -No i co masz zamiar zrobic w tej sprawie, he? - przerwala mu Alea. Papa Jerz zamilkl i wlepil oczy w dziewczynke. -Zrobic...? - wybelkotal, czujac, ze ewangelizator w jego duszy laknie pomsty. -Tak, zrobic - potwierdzila dziewczynka. - Oni nie tylko podwedzili wszystkie twoje owce, ale takze sprawili, ze publicznie zrobiles z siebie idiote, oraz uniemozliwili ci nawrocenie stu pasterzy. A ty co? Pozwolisz, zeby im to uszlo na sucho? Zdesperowany Papa usilowal pohamowac swoje instynkty. -Eee... kiedy dorwiemy Wielebnego Elokwenta, wydusimy z niego... to znaczy, zaprosimy go do spowiedzi i pozwolimy wyznac, co zrobil z owcami, i... -wyjakal. Uszlo jego uwagi, ze Alea mowila o "nich", w liczbie mnogiej. -Nic z tego nie bedzie. W ten sposob nie odzyskasz owiec. Przez twarz Papy przebiegl grymas szalenstwa. -Sprawimy mu porzadne lanie... - Zdazyl jeszcze zapiszczec, zanim odzy skal nad soba kontrole. - Chcialem powiedziec, ze to dotychczas dzialalo, wyzna wszystko przed obliczem ziemskiego namiestnika... -Nie tym razem! On ich nie ma. Elokwent wspolpracuje z D'vanouinami. Nabab wybuchnal piekielnym smiechem na widok przerazonego wyrazu twa rzy Papy Jerza. Wiedzial, jaki efekt wywola, wspominajac tych pogan. W umysle Papy zawrzalo. Mogl jakos przejsc do porzadku dziennego nad tym, ze zrobiono z niego idiote... ale nie, jesli stalo sie to za sprawa bandy niewiernych! -Tak! - syknela Alea, oblekajac jego rozgoraczkowane mysli w podbu rzajace slowa. - Ci przekleci poganie ukradli twoje owce! Ich bluzniercze usta nabiegaja slina na mysl o twojej jagniecinie... 58 Prawda uderzyla Pape Jerza tak mocno, ze az pobladl na twarzy. Jego rece napiely sie, w myslach siegal juz po noze, miecze, widly...Nabab przygotowal misterna siatke klamstw i wskoczyl do umyslu Alei, samemu skupiajac sie na stworzeniu przekonujacej wizji D'vanouinow tanczacych wokol ognisk o zachodzie slonca i opiekajacych na roznach soczyste owce. -Wlasnie teraz - warknela dziewczynka - rozpalaja ogien, ostrza noze i dziela sie podplomykami! Papa Jerz skrzywil sie z wscieklosci i biegiem ruszyl w strone Zbrojowni. Mysli o Swietej Wojnie podnosily sie w jego glowie jak gesta mgla, zasnuwajac idee pokojowego rozwiazania konfliktu i uruchomienia handlu jagnietami w zamian za... Nabab przygotowywal sie do ostatniego posuniecia, kopa, ktory posle Pape Jerza w dol militarystycznego zbocza. Przez tych kilka chwil, zanim Papa ostatecznie zdecyduje sie na wypowiedzenie wojny, demon bedzie musial bardzo starannie dobierac slowa. Przemysliwal sobie wszystko, swiadom tego, ze Jerz znajduje sie dopiero na poczatku emocjonalnej zjezdzalni. Tak latwo moglby teraz zwrocic w kasie kocyk pod pupe i zrezygnowac zjazdy... Lecz w tej chwili wahania oddzialywanie umyslowe stracilo swoj ped. Na moment mysli Alei wyslizgnely sie spod jego kontroli. Nabab powedrowal spojrzeniem ku gorze, czujac, jak zaklocenia przeslizguja sie pomiedzy palcami jego diabelskiego uscisku. Wolna wola Alei wila sie i walczyla, gdy nagle zrozumiala, ze ma szanse na odzyskanie wolnosci. Wierzgala i brykala, rownie trudna do uchwycenia jak tlusty wegorz... -Czas podjac dzialania... albo twoja trzodka zostanie przerobiona na kebab! -telewplynal Nabab, dolaczajac wizje roztanczonych D'vanouinow. Alea otworzyla usta, by sie odezwac. -Czas pod... - Zamilkla i w zamysleniu przylozyla dlon do policzka. Na bab zaklal i skoncentrowal sie jeszcze mocniej. - Czas pod... - powtorzyla dziewczynka zapatrzona w hasajacych w jej myslach nomadow. Romantyczne mysli o pustynnej przygodzie wdarly sie w glab jej naiwnej jazni. - Trzeba przy znac, ze to brzmi fajnie. Swiezy kebab pod golym niebem... Nababowi opadla szczeka. Iskry interferencji przemknely przez jego glowe, daly sie slyszec trzaski, a potem zapadla cisza. Pozostal tylko cichy, monotonny szum w uszach. Polaczenie zostalo przerwane. -...taniec i przejazdzka na wielbladzie, a potem noc pod namiotem przy kolyszacym do snu szmerze pustynnych owadow - zakonczyla Alea glosem bar dziej niz dotychczas przystajacym do dziewiecioletniej dziewczynki. - To nie to samo co kradziez skarbu z podniebnego ladu, ale tez mogloby byc zabawnie! Slyszac te slowa, Papa Jerz potrzasnal glowa. Na jego twarzy pojawil sie wyraz wstydu. I choc stal na poczatku zjezdzalni prowadzacej wprost ku otwartej wojnie, zdecydowal sie oddac kocyk pod pupe. 59 -Masz racje. To pokojowy lud, ktory mysli jedynie o tancu i delikatnej ja-gniecinie. Skromny sposob bycia nie daje im sposobnosci zakupu... - wymruczal i ruszyl w strone oltarza, wznoszac dziekczynne modly i przygotowujac sie w duchu na cala noc kleczenia.Zdejmujac z glowy zlocista siateczke, Nabab jeknal i warknal bezsilnie. Popsuta! Nowa zabawka okazala sie zawodna. Krzyczal i walil piesciami w obsydia-nowy stol, w ten sposob wyladowywal frustracje. Jego zelazna gwarancja zwyciestwa w wyborach lezala przed nim zbrukana i zardzewiala, nienaprawialna, nieprzydatna... A wszystko to wina Flagita! Na pewno jego, to on wyskoczyl z takim niedopracowanym, przereklamowanym szmelcem. Nabab raz jeszcze walnal piescia w stol, cisnal krzeslem przez cala jaskinie i wybiegl, glosno uderzajac kopytami o podloze. Alea, zdziwiona widokiem oddalajacego sie od niej Papy Jerza, potrzasnela glowa z niedowierzaniem. Nie miala pojecia, gdzie jest ani jak sie tu dostala. Ostatnia zapamietana na pewno rzecza bylo to, ze w wyniku nielaski, w jaka popadla, powodujac wypadek z atramentem, poslano ja do lozka... Do lozka! Wiec to tak! To tylko sen, zadziwiajaco realistyczny wytwor jej wyobrazni. Troche to dziwne - wie, ze to sen - ale co tam! Lezy sobie spokojnie pod kolderka, nic zlego nie moze jej sie przytrafic. W porzadku, zatem co powinna zrobic? Patrzyla, jak Papa Jerz oddala sie, pelen mysli o modlitwie i kleczeniu. Potem w jej glowie pojawila sie wizja eksterminacji D'vanouinow, uderzajacych gniewnie mieczy, rycerzy idacych zwartym szykiem do ataku, szeregow miotajacych strzaly lucznikow... -Stoj! - krzyknela w strone oddalajacej sie szybko fioletowej postaci. - Wracaj! Do Zbrojowni idzie sie tedy! Przynies miecze, noze i takie tam, to jest fajne! Hej! To jest moj sen! Ja tu rzadze, a ja chce mieczy, nozy i dzgania, o tak, mnostwo, mnostwo dzgania, i... Hej! Slyszysz? Wracaj! -Przykro mi, nieczynne - oznajmila demoniczna urzedniczka Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o. na widok Nababa, ktory przemknal kolo niej i skierowal sie w strone pokoju kierownika. - Ale jesli wpadniesz jutro, z przyjemnoscia przyjme od ciebie rezerwacje... auu! - zawyla, kiedy potezny demon wyciagnal ja zza biurka i przyszpilil do sciany. - Odbieram to jako brak zgody na moja propozycje - wymruczala jeszcze, gdy Nabab dla wiekszego wrazenia wyszczerzyl kly. 60 -Chce sie zobaczyc z kierownikiem - warknal intruz, rzucajac ja z powrotem na krzeslo. Kopniakiem otworzyl sobie drzwi, przelecial przez nie i zatrzasnal z hukiem. Urzedniczka masowala sobie gardlo i z cicha narzekala: -Kompletny brak manier, sprobowac z takim grzecznie i prosze, co sie do staje w nagrode. Przerazony Flagit uniosl glowe i przelknal sline, widzac, jak palajacy gniewem Nabab zmierza w jego strone. Zanim zdazyl sie poruszyc, intruz uniosl szpon i rzucil na obsydianowe biurko wyszywana zlotem piuske. -Zepsuta! - ryknal, pochylil sie oskarzycielsko nad biurkiem i poskrobal po nim pazurami. - Zawiodles mnie. Bez tego wybory na pewno wygra Seirizzim! -Co jest... -Tkwil w moich szponach. Panowalem nad sytuacja. Jeszcze jedno posuniecie i nigdy by mi nie odmowil! Zanosilo sie na wspaniala wojne! Ale nic z tego! - wyl Nabab, skrecajac sie ze zlosci. - Stracilem kontakt... -Ale o co chodzi? -Zostal tydzien do wyborow - krzyczal Nabab, odwracajac sie od biurka jeszcze bardziej czerwony niz zwykle. - W czadek bedzie juz po wszystkim. Za pozno! Nikt nie powstrzyma Seirizzima... -Powiedz w koncu, co sie... Nabab tupnal kopytem, odwrocil sie i chwycil Flagita za gardlo. We wpatrujacych sie w drzacego agenta oczach szalalo tornado. -Masz trzy dni na dostarczenie mi czegos, co przesadzi o wyniku wyborow. Trzy dni, zrozumiano? Flagit przytaknal, wiec Nabab puscil go z obrzydzeniem. -Ale powiedz, co poszlo... - zaczal Flagit. Drzwi trzasnely ponownie. - ... zle? - zakonczyl. Z korytarza dobiegl go krzyk urzedniczki. Drzacym pazurem podniosl z biurka zlota siateczke. Dygoczac na calym ciele, wpatrywal sie w nia i zastanawial, o co chodzilo Nababowi. Ze niby stracil kontakt i cos bylo zepsute. Wstal i wymknal sie z biura. Przyszedl czas na pogawedke z Wielebnym Hipokrytem. Nabab byl juz w dwoch trzecich schodow na dol, wciaz przyspieszajac i przeklinajac w niewybredny sposob. -Co tez mi sie wydawalo! - warknal na klatce schodowej. - Wojna, tam na gorze, z tymi apatycznymi smiertelnikami? Rozpetana przez dziewiecioletnia dziewczynke? To nie mialo szans powodzenia! Jak moglem w to uwierzyc?! Powi nienem byl uzaleznic zwyciestwo w wyborach od czegos, co mialo jakiekolwiek szanse na sukces. Nabab, jestes idiota! Trzymaj sie tego, w czym jestes dobry, korupcji, lapowkarstwa i sabotazu! Wypadl przez tylne drzwi niezauwazony przez seirizzimowego szpicla, ktory obstawial front, i ruszyl w strone biura kapitana Naglfara, szefa flegetonskich 61 przewoznikow.Pokazala energicznie w przeciwnym kierunku i pociagnela mocniej za habit Papy Jerza. Jak na postac ze snu jest dosc uparty, myslala sobie Alea, wynajdujac coraz to nowe argumenty na korzysc zawrocenia, otwarcia Zbrojowni i zrobienia fajowej zadymy. Wiedziala, ze jesli szybko go nie przekona, nadejdzie ranek i juz nigdy nie bedzie miala okazji nikogo zadzgac. -Posluchaj! - krzyczala. - Nie mozesz po prostu pojsc do nich i poprosic, zeby oddali owce. Musisz miec bron, zeby bylo ich czym dzgac. Mnostwo broni! Oproznij polki! - Jej glos przybieral na desperacji, w miare jak Papa wlokl ja za soba po podlodze. - Uzbroj wszystkich swoich mnichow po zeby i zaatakuj pogan. Daj mi miecz, to ci pokaze. Stratuj ich. Pusc z dymem. Zadzgaj! Porznij na kawaleczki! Nie masz wyboru. Honor jest cenniejszy od pokoju! Gluchy na argumenty Alei Papa Jerz pedzil przed siebie kruzgankami z glowa pelna odpowiednich na te okazje psalmow. Szybko skrecil za rog i wpadl na odzianego w fiolety generala Synoda. Nikogo ani nic innego Papa nie zauwazyl w ciagu ostatnich pieciu minut. -Wspaniale powitanie mi zgotowaliscie, nie ma co - burknal general-eg-zorcysta, doprowadzajac sie do porzadku i przygladzajac wasy. - Zupelnie jakby wszystkich uprowadzono czy cos takiego. -Masz wiadomosci? - zapytal Papa, chwytajac generala za kolnierz i wpatrujac mu sie gleboko w oczy. - Zlapaliscie go? -He? Kogo mielismy zlapac? 0 czym ty mowisz? -Melepete? Macie go? - Papa nie mogl doczekac sie wiadomosci o swojej trzodce. -Dobrze sie czujesz? Czy kiedy wypedzalem zle duchy z biednych, bezbronnych dziewic w Cranachanie, tu wydarzylo sie jakies nieszczescie? To dluga droga, sam wiesz, przez gory, jestem calkowicie padniety. Bedzie jakas wyzerka? Zjadlbym owce z kopytami. Twarz Papy Jerza przybrala dziwna barwe. -To nie jest dobry moment na jagniecine, generale - wykrztusil. Na dzwiek slowa "general" Alea nadstawila uszu. Lamala sobie glowe, usilujac rozszyfrowac, co ono znaczy. Wiedziala, ze ma cos wspolnego z wojnami, bitwami i w ogole. Gdyby tylko zdolala sprawic, ze on namowi Pape... -Co? - prychnal Synod. - Przeciez mamy srode. Tylko mi nie mow, ze juz wszystkie wtrzasneliscie! 62 Papa Jerz pokrecil glowa.-Najazd D'vanouinow! - zapiszczala Alea. - Ukradli je! Nozdrza generala Synoda zadrzaly, gdy wyczul, ze w powietrzu wisi cos wiecej niz banalny egzorcyzm. Od czasu jego odejscia z GROM-u minela dekada, ktora spedzil na wyganianiu diablow z wszystkich bez wyjatku, nabral wiec chetki na cos o bardziej militarnym charakterze. Egzorcyzmy byly w porzadku, ale nie mialy tego typowo kontaktowego charakteru wlasciwego pelnoprawnym wojnom. Nie, kiedy przychodzi co do czego, nie ma to jak dobry manewr oskrzydlajacy. Teraz zadrzaly mu wasy. -Pozwoliliscie D'vanouinom odejsc z nasza trzoda? - wykrzyczal, zbyt zdruzgotany i podniecony, by dopuscic do glosu rozsadek. Papa Jerz przytaknal. Serce Alei zabilo mocniej. -W takim razie na kon! Pokazmy tym draniom, jak koncza zlodziejscy po ganie! - zakrzyknal entuzjastycznie Synod. Alea promieniala. Jerz zacisnal zeby na dzwiek slowa "poganie". -Nie moge tak uczynic - zaprotestowal. - To nie jest kwestia religijna. -Tchorz! - odpowiedziala Alea. -To nasza trzoda. Jest wlasnoscia Nawtykanu, a wiec to owieczki boze! - oznajmil Synod w tonie kaznodziejskim. Alea przytaknela i ponownie szeroko sie usmiechnela. -Nie - zaoponowal Papa tak spokojnie, jak tylko mogl. - To sprawa swiecka. Czarna Straz poradzi sobie z nia. -Phi! Zaufasz Tojadowi w tak powaznej sprawie? Znajac jego niezrownane tempo pracy? - zakpil general. Alea burknela cos pod nosem i - wciaz przekonana, ze sni - jela zastanawiac sie, ile godzin zostalo do rana. Stwierdziwszy, ze marnuja zdecydowanie zbyt wiele czasu, postanowila zmienic taktyke. Wstala i z chichotem wskazala palcem na lewa stope generala. -Masz dziure w skarpecie! Synod oblal sie rumiencem i popatrzyl na dziewczynke. -Tak, od jakiegos czasu mysle, ze trzeba by ja zacerowac, ale... -Za pozno! - Alea usmiechnela sie z wyzszoscia, jak gdyby znala jakas informacje, do ktorej on nie ma dostepu. -Nie, nie. Do zimy jeszcze dwa miesiace, brat tkacz zrobi mi nowa pare... -Z czego? - Mysli Alei krazyly wokol mieczy i nozy. -Z welny... - zaczal general Synod, po czym oskarzycielsko spojrzal na Pape Jerza. Papa wzruszyl ramionami. Synod warknal. 63 Alea radosnie wymachiwala piastkami.-Jak sadze, bez stadka malych, slicznych owieczek moga byc problemy z za opatrzeniem w skarpety! - zagrzmial general. Papa Jerz przytaknal. -Na kon! - zakrzyknal Synod. -Nie wydaje mi sie, by skarpetki byly wystarczajacym powodem... - zdazyl powiedziec Papa, zanim dojrzal gasnacy zapal generala. Synod warczal pod nosem. Jego chetka do bitwy rosla, ale usprawiedliwianie wojny brakami w zaopatrzeniu odzieza stanowiloby lekka przesade. Zdenerwowany i wsciekly zaczal gladzic sie po brodzie. Alea, niezniechecona tym drobnym niepowodzeniem i bardziej niz kiedykolwiek zdeterminowana, zeby przed sniadaniem doprowadzic do zadymy, usmiechnela sie do Synoda. -Czesto mam dziury w skarpetkach - powiedziala - ale nie narzekam. Po prostu wyciagam stopy przed ogniem i patrze na przygotowania do kolacji. Na przyklad wesolo skwierczacego pieczonego barana... Papa i general popatrzyli po sobie. W ich glowach pojawily sie identyczne wizje. Alea tymczasem ciagnela niewzruszenie: -Posypanego szczypta swiezego rozmarynu, z chrupiaca brazowa skorka natarta miodem i imbirem... ach, ten kuszacy zapach... Papa jeknal i potarl sie po brzuchu. -Zlotawe ziemniaczki piekace sie w splywajacym z barana tluszczyku. Noz przecinajacy soczysty udziec... W brzuchu generala burczalo, jakby maszerowala tam cala armia. -Delektujcie sie tym zapachem, rozkoszujcie sie niebianskim aromatem, plawcie sie w myslach o tym, jak rozpuszcza sie wam w ustach... bo tylko ty le bedziecie z tego miec! - zakonczyla perore Alea. Jerz podskoczyl i otworzyl oczy. -Na bogow, ona ma racje! - zakrzyknal general Synod. - Bez jagnieci ny czy baraniny do czasu, az Tojad ruszy swoj tlusty tylek i odzyska owce. Ale wtedy juz bedzie za pozno! Naprawde chcesz, zeby ci brudni pohancy zatapiali swe bluzniercze kly w naszych czystych barankach? Cieszysz sie na mysl o sa motnych ziemniaczkach, tulacych sie z zimna do siebie na naszych polmiskach, teskniacych do czulego towarzystwa swych natartych rozmarynem kumpli od ta lerza? Tego bylo dla Papy zbyt wiele. -Niech cholera wezmie tych zlodziei! - krzyknal. - Na kon! Nadszedl czas odkupienia! To oznacza WOJNE! -Tak, tak, tak! - zapiszczala Alea radosnie i podskoczyla w miejscu. Nabab bylby z niej dumny. 64 Wyczerpany Flagit ukryl glowe w ramionach i gleboko westchnal. Od wielu godzin tkwil w tym ciasnym magazynie, uwieziony pomiedzy szczytem drapacza powlok a niezliczonymi tonami skal, i zaczynalo byc mu naprawde duszno. Temperatura musiala oscylowac w okolicy szesciuset osiemdziesieciu stopni.Zerknal spode lba na Wielebnego Hipokryta, strona po stronie i rozdzial po rozdziale powtarzajacego tresc ksiazki o telewplywaniu, i zaklal pod nosem. Czego on szukal? Co poszlo nie tak? W ciagu ostatnich osmiu godzin ponad sto razy usilowal przejac kontrole nad czyms za pomoca zloconej piuski, przymierzal sie nawet do szczura. Za kazdym razem jednak slyszal tylko przeciagly, monotonny jek. Co ten cholerny Nabab z tym zrobil? I jak smial pakowac sie tutaj w ten sposob, straszac pracownikow i wyginajac takie ladne drzwi? Nie jest Naczelnym Grabarzem. Co to, to nie. Wiele mu jeszcze brakuje, a bez mojej pomocy nigdy mu sie nie uda, co do tego nie ma watpliwosci. Flagit, chlopcze, powtarzal sobie demon, nigdy przenigdy. W papce jego mozgu zakielkowal pewien pomysl. W ten sposob umysl demona zareagowal na koniecznosc tkwienia w tym upale i zapracowywania sie po lokcie w poszukiwaniu rozwiazania, ktore pozwoli komus innemu czerpac korzysci z niewypowiedzianej wladzy. Do wyborow moze stanac kazdy...! W tej samej chwili, gdy ta mozliwosc przyszla mu na mysl, odrzucil ja, rozgladajac sie nerwowo na boki. Nie pozwol nikomu przylapac sie na takich refleksjach, to niebezpieczne, upomnial samego siebie. Wrecz pachnie buntem, ot co. Zignorowal czy tez nie zwrocil uwagi na te czesc jego woli, ktora zdawala sie mowic: "A co jest zlego w odrobinie buntu, he?". Potrzasnal glowa, zerwal sie na rowne nogi i podszedl do wciaz sleczacego nad "Telewplywaniem dla opornych" Hipokryta, ktory bez zrozumienia i przekonania recytowal poszczegolne wersy. -... system kontroli, ktory czasami pozwala biegle opanowac cudze zdolnosci umyslowe. Na przestrzeni dziejow marzeniem wielu pokolen wladcow bylo utrzymac swoja zwierzchnosc nad ludem... -Starczy, starczy! - Flagit jeknal, usilujac z powrotem skupic mysli. - To donikad nie prowadzi. Zacznij jeszcze raz. -Od poczatku? - mruknal z niedowierzaniem Hipokryt. - Mowilem juz... -Wiem. Ale wciaz nie dziala tak, jak powinno, prawda? - warknal Flagit, smagajac zastygle powietrze zlota piuska. - Nie chce wysluchiwac twoich pytan. Po prostu zrob to, co mowie. 65 Hipokryt wzruszyl ramionami.-W porzadku - burknal, wzial gleboki oddech i zaczal od poczatku: - Te-lewplywanie dla opornych. Sugestywne oddzialywanie umyslowe w dwudziestu czte... -Stoj! - przerwal mu Flagit. - Cos ty powiedzial? Wielebny wzniosl oczy ku niebu, ponownie gleboko westchnal i wycedzil: -Telewplywanie dla opornych. Sugestywne od... -Sugestywne! - wrzasnal demon i czul, jak wielki kamien spada mu z serca. - Sugestywne. Ha! To jest to! -Co? -Kazdy, zupelnie kazdy, moze zignorowac przekaz, jesli ma na to ochote -wykrzykiwal Flagit, wymachujac siateczka. - Mozesz ich namawiac, ale nie zmuszac. Po prostu moga odlaczyc sie w dowolnym momencie. Wiec o to chodzi! -Flagit podbiegl do Hipokryta z szeroko rozpostartymi ramionami, porwal go w gore, mocno pocalowal w czolo, po czym obrocil sie na kopycie i falszywie pogwizdujac, wypadl przez drzwi. -Nabab nigdy nie dawal sobie rady z dziewczynami! - rzucil jeszcze na odchodnym. Czy to z powodow religijnych, czy tez po prostu z niecheci wobec demonicznych gwizdow, Hipokryta raczej zmartwilo, ze wysoki na dziewiec stop diabel tak bardzo ucieszyl sie z powodu czegos, co wlasnie od niego uslyszal. Wygladalo na to, ze przebywajacy w glebokiej krypcie general Synod bedzie sniadal najlepiej od wielu lat. Samo jedzenie nie prezentowalo sie najlepiej - kilkadziesiat krolikow, niewazne, jak umiejetnie upieczonych, uduszonych czy usmazonych, nie moglo zastapic jednego porzadnie upieczonego barana z morelami, miodem i rozmarynem. Jednak to wlasnie ten calkowity brak czegokolwiek chocby powierzchownie przypominajacego owce dodawal posilkowi specyficznego smaczku. Brak baraniny i jagnieciny podkreslal bliskosc wojny i pomagal sie na niej skupic. Ale brat szeregowiec Szlam Dzi-had wcale nie mial ochoty na wojne. Zamszowe wlosy na jego karku nasrozyly sie, popadl w zamyslenie. Potrzebowal dwunastu i pol lat sluzby w Wyznaniowych Oddzialach Prewencyjnych oraz osiemnastu miesiecy GROM-owego szkolenia, zeby sie tu dostac, a tu nagle, w przeddzien wznowienia przez niego prywatnej walki o Prawde, Sprawiedliwosc i Cranachan-ski Styl Zycia, ktore to idee zaszczepil w nim swiatobliwy sierzant Zenit - niech 66 go bogowie blogoslawia! - rozpoczyna sie wojna.General zasiadl na honorowym miejscu u szczytu stolu i zlustrowal wzrokiem biesiadnikow, noszacych lsniace odznaki GROM-u: orla trzymajacego w jednym szponie miecz, a w drugim chochle i motto "Zywia i bronia". Krew w zylach generala pulsowala radoscia na mysl o bitwie, w ktorej beda mieli okazje wykazac sie ci nowi rekruci, rozpalal wiec w sercach zebranych antyheretycki zar. -... i oto na wasze mlode, silne lopatki spada odwaznik pomszczenia tej zniewagi, naprawienia krzywdy, ktora stala sie przedzialem nas wszystkich! - grzmial, nie zwracajac specjalnej uwagi, na popelniane przez siebie drobne stylistyczne bledy. Wszak swiadczyly tylko o tym, jak bardzo jest wzburzony. Zaden prawdziwy sluga bozy nie powinien zaczynac dnia bez pieczonej baraniny. Takie bylo w kazdym razie zdanie Synoda. -Uniescie kielichy! - zakrzyknal, po czym wskoczyl na stol, odkorkowal butelke miodu pitnego i hojnie rozlal go pomiedzy szklanice wspolbraci. Pociagnal solidnego lyka wprost z flaszki i usmiechnal sie. Przynajmniej mieli na sniadanie miod - nie bylo wiec az tak zle. Pozostali zolnierze starannie oproznili swoje kielichy. Wtedy Synod, jakby nie mial poteznej nadwagi, zeskoczyl ze stolu u jego kranca, obrocil sie na piecie, tupnal w kamienna podloge i wydal komende: -Prezentuuuj psalm! Sandaly uderzyly o podloge, wszyscy zebrani przyjeli postawe zasadnicza. Jednoczesnie wyciagneli z kabur w habitach polowe psalterze, przekartkowali je i zaczeli czytac. Bez slowa polecenia, co niezmiernie ucieszylo generala, krypta rozbrzmiala echem stu osiemdziesieciu uderzen podeszew o podloge na minute. Mnisi z GROM-u polaczyli sie w pary i ruszyli truchtem. Brat kapitan "Mnietek" Otoczak podniesionym glosem rozpoczal deklamacje psalmu 936, stworzonego poprzedniego wieczora przy znacznym udziale miodu pitnego. -Papo, Papo, jest mi zle! Zolnierze odpowiedzieli chorem: -Zabrali baranine! -Wiec zrobimy krucjate! -I wygramy jeje je! Wzmocnieni psalmem zolnierze nawtykanskiego oddzialu jednostki GROM ze spiewem na ustach wymaszerowali z krypty i ruszyli do walki. General Synod otarl lze dumy i podziekowal bostwom za niestworzenie go D'vanouinem. Nastepnie dosiadl konia i ruszyl po posilki. 67 Czarne nurty rzeki Flegeton oplywaly kadlub promu i ginely w styksowym mroku Hadesji. Dziesiatki innych jednostek, napedzanych piekielnymi silnikami wyrzucajacymi tony trujacych wyziewow do gestej atmosfery, przedzieraly sie z ladunkiem nowych dusz przez rzeke o konsystencji syropu.-A co z tego bede mial ja i reszta chlopcow? - zawarczal kapitan Naglfar nad sterem swojego promu. -Zostaniecie wynagrodzeni - odwarknal Nabab. -Hmm. A o jakim wynagrodzeniu myslisz? - Oczy kapitana tlily sie pod daszkiem czapki jak zar w fajce, ktora sciskal miedzy zebami. -Odpowiednim - odparl Nabab i splunal dla wiekszego wrazenia. Zanosilo sie na porzadne targi, ale byl na nie przygotowany. Porzadnie przygotowany. Lubie duzo... -Bedziesz mial duzo. -... pozostali chlopcy tez - zakonczyl Naglfar, z uciecha zaciagajac sie dymem z fajki. Nabab przelknal i przez chwile popatrzyl po swoich kopytach. Zbyt gorliwie, zbyt szybko wszedl w ten interes! Zanosilo sie na wydatki. -Dotrwajcie do wyborow, a dostaniecie podwyzke. Stawka "obol za dusze" utrzymuje sie juz od zbyt dawna, dobrze o tym wiecie - oznajmil tonem wytrawnego negocjatora. -To bedzie uzupelnienie naszego "wynagrodzenia"? -Oczywiscie. Naglfar zamilkl i mocno sie zaciagnal. -Zalapia sie tez nasi bracia znad Styksu? - zapytal, przeszywajac Nababa ognistym spojrzeniem. -Oto zadatek - warknal Nabab, odgarnal pole plaszcza przeciwplomienne-go i cisnal na ziemie pekata, zachecajaco pobrzekujaca sakwe. Szyderczy usmiech zadowolenia wypelzl na luskowata twarz kapitana. -To pojdzie na pokrycie wydatkow, wiesz, transparenty, plakaty itepe. Nabab az sie zakrztusil. Kolejne pietnascie tysiecy oboli! -Zrobicie to? Naglfar usmiechnal sie i poklepal sakwe. -Kupiles sobie strajk. Za godzine juz nas tu nie bedzie! - Siegnal i zadal w wielki rog. Trzy dlugie, dwa krotkie i jeszcze jeden dlugi gwizd rozeszly sie ponad powierzchnia Flegetonu. Nim ucichlo ich echo, dala sie slyszec kakofonia odpowiedzi wszystkich kapitanow, ktorzy rozpoznali znaczenie wiadomosci. -Spotkanie komitetu strajkowego za dziesiec minut! 68 Na skraju Pustyni Blednej zadrzaly, a potem rozchylily sie zdzbla gestej pustynnej trawy. Para oczu omiotla wzrokiem rozposcierajaca sie u podnoza wydmy mase namiotow, dwa razy mrugnela i wycofala sie. Bylo tak, jak mowila dziewczynka. Nie wystawili strazy.Poteznie zbudowany pasterz Neame wykrzyknal kilka komend i przygotowal sie do ataku. Plan byl piekny w swojej prostocie. Mieli zbiec po wydmie, porwac owce i pognac je z powrotem tak szybko, jak tylko pozwola na to ich obute w sandaly nogi. Tak, plan byl elegancki, wyrafinowany i mial tylko jedna wade. Byl z gory skazany na porazke. W odpowiedzi na rozkaz Neamego pasterze dobyli z pochew nozy do strzyzenia owiec, wyskoczyli zza trawiastego ukrycia i popedzili w dol po zboczu wydmy. Gdy mkneli tak ku obozowi D'vanouinow wsrod pryskajacych spod stop fontann piasku, nabierali tempa i kazdy nastepny krok byl dluzszy od poprzedniego. D'vanouini podniesli alarm. Rozlegl sie pojedynczy piskliwy dzwiek kreconego koziego rogu. Dzwiek, ktory powinien wzbudzic w atakujacych uczucie doglebnego strachu, zmusic ich do zatrzymania sie i przemyslenia dokladnie, jaka wartosc ma przecietnej wielkosci stado owiec w porownaniu z, dajmy na to, nagla utrata zycia w wyniku niezliczonych ciosow swiezo naostrzonych jataganow. Powinien... ale nie wzbudzil i nie zmusil ich. Neame usmiechal sie, biegnac wzdluz skraju Pustyni Blednej. Wywolanie w obozie pogan alarmu i danie im czasu na przygotowanie sie do nadchodzacej potyczki stanowilo czesc jego chytrego planu. Sami rozumiecie, to, jak dobrze uzbrojeni sa D'vanouini, nie jest w istocie wazne - tak w kazdym razie myslal Neame, majacy za soba wiele lat praktyki jako pasterz. Kariera zawodowa nauczyla go, ze potezny, wredny baran z kreconymi rogami jest grozny tylko wtedy, gdy ma sposobnosc do szarzy. Czy ktos kiedys slyszal o pasterzu poturbowanym przez spokojnie przechadzajacego sie merynosa? Ale wystarczy kilkaset jardow rozbiegu, a... Wlasnie dlatego pasterze spedzaja owce zbite w tak ciasne gromady. Bezpieczenstwo i Higiena Pracy to podstawa. Tak wiec do zwyciestwa nad nomadami wystarczy spedzic ich wszystkich w jedno miejsce i pilnowac, by przebywali ciasno stloczeni, co uniemozliwi im wywijanie zabojczymi jataganami. Okrazyc i oskorowac. Banal. Gdyby atakowali stado niewiernych owiec, bez watpienia odniesliby sukces. Istnialy jednakze dwa drugorzedne aspekty, ktorych Neame nie przewidzial. Po pierwsze, owce z zasady nie dosiadaja bojowych wielbladow dwugarbnych; po 69 drugie, owce nigdy nie wypracowaly skutecznej strategii trojklinowego manewru okrazajacego.Po trzydziestu sekundach zazartego dzgania i ciecia Neame zdal sobie sprawe, ze byc moze ocenil sytuacje zbyt pochopnie. W jego strone mknal wlasnie kolejny dosiadajacy wielblada, dracy sie wnieboglosy nomada... Jesli nie zwracac uwagi na ciagly szum lawy w podpodlogowym ogrzewaniu, krzyki cierpiacych katusze potepionych dusz, dochodzace zza okna halasy godziny zgrzytu i zlowrogi stukot pazurow na obsydianowym stole, cisza panujaca w tym biurze moglaby doprowadzic kogos do szalenstwa. Zwlaszcza gdyby ten ktos odwrocil sie i ujrzal zlowieszczy wyraz twarzy stojacego tylem do lampy lawowej demona. Mial wykrzywione usta, zacisniete zebiska i mocno zmruzone oczy. Byl maksymalnie skoncentrowany. Nabab przygotowal kolejny naostrzony stalaktyt, skupil wzrok na portrecie wiszacym na przeciwleglej scianie i rzucil. Pocisk ze swistem przemknal przez pokoj, wbijajac sie ostatecznie na glebokosc kilku cali w tetnice szyjna szefa Urzedu Imigracyjnego. Z portretu sterczalo juz dwadziescia piec innych stalaktytow. Nabab zaklal siarczyscie, zalujac, ze nie rzuca w prawdziwego Seirizzima. Gdyby tak bylo, nie mialby innych konkurentow do funkcji Naczelnego Grabarza, w jego lapach znalazlaby sie cala wladza w Mortropolis i w koncu wyrwalby sie z tego przekletego biura. Zasady byly jasne: musial udowodnic swoja wartosc w tradycyjny, najszlachetniejszy i najswietniejszy sposob - przekupstwem. Lub wyslizgujac blizniego swego. Skladaly sie na to klasyczne chwyty, umiejetne zachowywanie rownowagi i drobne oszustwa - wszystko do kupy. Polityka skutecznego smarowania. Reguly nie mowily nic o sabotowaniu przeciwnika. Za kilka minut ustac mial caly ruch na Flegetonie. Nie bedzie wiecej zadnych nowych dusz w Hadesji, zadnego pobierania oplat, zadnych wplywow do kasy niejakiego Mrocznego Lorda d'Abaloha. I nikt, nawet Seirizzim nie da rady przywrocic dzialania systemu. Nikt z wyjatkiem starego Nababa, ktory w zamian za nadanie tytulu Naczelnego Grabarza... Kolejny stalaktyt opuscil pazury demona, poszybowal przez pokoj, po czym skonczyl w podobiznie lewego nozdrza Seirizzima. Nagle drzwi do biura otwarly sie z hukiem i do srodka wtoczyl sie mlodszy 70 kancelista oblozony stosem swiezo wypelnionych formularzy na nieplonnym pergaminie. Ledwie dostrzegajac cokolwiek zza pliku arkuszy, podszedl zygzakiem do biurka Nababa, jakims cudem odlozyl pergaminy bez spowodowania wypadku i wyszedl z biura, by po chwili wrocic z drugim stosem.-Co do...? - jeknal Nabab, wygladajac zza gory czekajacej go pergamin-kowej roboty. -Wlasnie przyszly - wydyszal kancelista. - Nowe podania. -Az tyle? - Nabab byl wstrzasniety. -No. Chyba zaczela sie jakas zaraza albo wojna... -Zaraza albo woj... - Demon skoczyl na rowne kopyta i zajrzal do rubryki "przyczyna zgonu" w podaniu lezacym na samym szczycie stosu. "Rana od wloczni". Nastepna byla "dekapitacja", a potem trzykrotnie "uszkodzenie narzadow wewnetrznych cialem obcym typu miecz". Jeknal z zachwytu i poslal w portret Seirizzima jeszcze jedna strzalke. Nie znal sie zbyt dobrze na szczegolach dzialania zarazy morowej ani tradu na organizm czlowieka, ale nie przypuszczal, by mialo ono cos wspolnego z wloczniami czy odcinaniem glow. Zagwizdal radosnie i machnal zacisnieta piescia. Kancelista przelknal sline i wymknal sie z biura. Nigdy nie widzial kogos az tak zachwyconego perspektywa nawalu pergaminkowej roboty. Nabab nie mial pojecia, jak to sie zaczelo, ale wybuchla wojna. Jego wojna! Smiejac sie szyderczo, zrobil krok w strone zwyciestwa w wyborach. Nie dosc, ze strajk, to na dodatek jeszcze wojna! Lepiej byc nie moglo. Oddalili sie juz od Nawtykanu na szesnascie mil, ale glosy wciaz im dopisywaly. Klasztorny miod mial w sobie potezna moc. Marszowe dudnienie truchtajacych stop z zabojcza precyzja podkreslalo rytm psalmu bojowego. -Bic i dzgac, kluc i siec! - darl sie brat kapitan Otoczak. -Odzyskac wiekszosc owiec! - entuzjastycznie odpowiadali zolnierze. Nagle na wydmowym horyzoncie pokazala sie reka, slabo machala w ich stro ne. Jak na komende mnisi zatrzymali sie z glosnym tupnieciem. Brat kapitan "Mnietek" Otoczak podszedl do rannego mezczyzny i omal nie przewrocil sie z wrazenia, rozpoznajac w nim bardzo bojowego do niedawna pasterza Neamego. -Zawracajcie! - wycharczal ranny. - Uciekajcie, zmykajcie, wiejcie stad! -Podmuch jego krzykow wzbijal male tumanki piasku. 71 -Mamy misje od bogow! - oznajmil dumnie Otoczak, w religijnym uniesieniu wypinajac piers.-Ale oni maja wielblady, miecze i obcegi! Obcegi? - pomyslal Dzi-had. Nie podoba mi sie to. Moze on po prostu za dlugo przebywal na sloncu. -Maja tez nasze owce! - zagrzmial Otoczak. - Nie zapominajcie o tym, zolnierze! Nasi bogom ducha winni puchaci towarzysze znajduja sie w rekach niewiernych! Nie zapominajcie, ze to wbrew prawu, przyzwoitosci i uczciwosci! - Odwrocil sie przodem do szeregu i dwukrotnie tupnal czubkiem stopy. Po chwili glosno tupal juz caly oddzial krzyzowcow. -Psalm dziewiecset trzydziesty szosty, werset dziewiecdziesiaty trzeci! - zakomenderowal kapitan i wrzasnal: - Ratuj owce, wroga rznij! -Poganina bij, bij, bij! - odpowiedzieli poslusznie zolnierze. Nie minelo kilka sekund, a dudnienie krokow i glosne "Bij, bij, bij!" staly sie dobiegajacym z oddali echem. W ponurym, przycmionym blasku bijacym od plynnej, granitowej zawartosci lampy lawowej, dwie najmroczniejsze z mrocznych postaci zmagaly sie w walce o supremacje. W tej walce o wyzszosc parowaly wszystkie kolejne sztychy, powstrzymywaly zamachy majace doprowadzic do zwyciestwa i zbijaly ciecia wroga. -Nie, nie, nie! Ja pierwszy! - krzyknal Nabab. -Ja, ja, ja! - po raz setny zapiszczal Flagit. -Niech bedzie, no to jazda z tym koksem - zgodzil sie niechetnie Nabab. - Tylko szybko! Twarz Flagita pokrasniala, gdy pokazywal dziwne urzadzenie pokryte kropkami w osobliwych kolorach. Tak w kazdym razie widzial je Nabab. -Zgadnij, co to jest - zapytal Flagit przymilnie. -Poddaje sie. Teraz moja kolej... -Nie, nie, masz jeszcze piec pytan - zaswiergotal Flagit, trzepoczac pokrytymi luska powiekami. Nabab spojrzal krzywo na niewielki, druciany obiekt pokryty runicznymi plytkami montazowymi. -Automatyczny durszlak - warknal. Chetnie wydalby Flagitowi kilka rozkazow. -Zle! Probuj dalej. 72 -Reagujacy na cieplo ochraniacz na genitalia.-Nie. Probuj da... -Gadaj, co to! - Nabab uderzyl piescia w stol. Flagit wzniosl oczy ku gorze i cmoknal. - Natychmiast! - Z nozdrzy Nababa buchnela para. -Jestes pewny? Oczy demona zwezily sie, usta wykrzywil zlowieszczy grymas... -W porzadku, tylko pytalem. - Flagit uniosl dlon na znak uleglosci. - Wstrzymaj oddech... To jest rzecz, na ktora czekales, most, po ktorym przejdziesz nad przepascia wyborczej porazki. Oto... infernitowa siatka! -Co?!? -Infernitowa siatka. Najnowsze osiagniecie w moim programie badan nad telewplywaniem. Potrzeba... Nababa przeszly ciarki na dzwiek slowa "telewplywanie". -Milcz! Nie chce o tym slyszec! - wrzasnal, zaciskajac piesci. - To nie dziala! Przez to cale... no, przez to omal nie wydarzyla sie katastrofa! - Z wscie kloscia przesunal ramieniem po stole, zrzucajac infernitowa siatke na podloge. Flagit pisnal i rzucil sie, zeby ja pozbierac. -Zostaw to! - huknal Nabab. - To juz niewazne! Siadz i popatrz na cos naprawde istotnego! Flagit otworzyl usta, po czym zamknal je bezsilnie. Chcial glosno wykrzyczec, ze dziala, jesli jest wlasciwie uzyte, a poza tym juz to naprawil, wiec... Jednak, co rzadko mu sie zdarzalo, nie zdolal dobyc z siebie glosu. -Mam wybory w kieszeni! - powiedzial Nabab podniesionym glosem, poglebiajac ogarniajaca Flagita irytacje. Korpuskularne plamy lawowego swia tla podswietlaly jego wyszczerzona twarz, zalamywaly sie na poskrecanych ro gach i z trudem przenikaly przez smugi pary bijace z nozdrzy. Oczy rozblysly mu gniewnie, z duma pochylil sie nad Flagitem i wlepil w niego niechetne spojrzenie. -Slyszales o Owczych Wojnach? - warknal zadowolony z siebie. Flagit pokrecil przeczaco glowa. -Uslyszysz. Wkrotce te dwa slowa stana sie legendarne. Kazdy mieszkaniec Hadesji bedzie wiedzial o Owczych Wojnach, a ja z ich powodu zostane Naczel nym Grabarzem Mortropolis! Drugi demon wpatrywal sie w niego oslupialy. -Przez ostatnie dwa tygodnie przygotowywalem sie do lajdactwa pierwszej klasy. - Nabab dumnie przechadzal sie po magazynie, pocierajac pazurami o lu ski na swojej klatce piersiowej. - Dziewieciolatki sa takie podatne na wplywy, sam wiesz. - Rozchylil wargi w zlowrogim usmiechu, ukazujac ostre jak no ze zeby sterczace z ciemnych dziasel. - Wystarczy mala pokusa, a na pewno ja podchwyca! Och, zebys ty widzial, jak doprawiala aniolkom wasy i "redagowa la" istotne fragmenty tekstu. Alea, taka slodka, taka sliczna! Z wiekiem zacznie 73 lamac coraz to nowe paragrafy, jestem tego pewien. Niech cholera wezmie ten nieszczesny upor...-0... o czym ty mowisz? - wykrztusil z siebie Flagit, gdy odzyskal w koncu glos. -Eeech! - burknal Nabab, usilujac ukryc rozgoryczenie z powodu utraty dziewczynki. - Mam ci przeliterowac? To JA rozpetalem Owcze Wojny. Ja. Nabab. To ja zaplodnilem ta mysla mozg Alei. Sama z siebie nigdy by na to nie wpadla, o nie. To ja poprowadzilem jej mala, latwowierna raczke. Ja. I to ja wygram wybory, ofiarowujac d'Abalohowi tak potezny podarunek! - krzyczal, oddalajac sie i drapiac pazurami po plecach. Flagitowi, gdy uslyszal o Alei, zakrecilo sie w glowie. O czym on opowiada? Dlaczego to brzmi, jakby sie usprawiedliwial? Czy dziewiecioletnie dziewczynki naprawde moga rozpetywac wojny? Otworzyl usta, ale Nabab, ktory wlasnie zawrocil, oznajmil krzykiem: -D'Abaloh nie potrafi mi odmowic! Seirizzim nie moglby mu dac niczego choc w polowie tak dobrego! Potrzebuje tylko dowodu, ze to moja sprawka. - Przeszyl Flagita wzrokiem. - I tu pojawiasz sie ty! -Nie mogles kontrolowac... JA!? - Flagit zadrzal i dwukrotnie przelknal sline, gdy zrozumial, co ma na mysli Nabab. - Dowodu? - szepnal, czujac, ze bedzie tego zalowal. -Tak, dowodu. My tu sobie gwarzymy, a tymczasem kolejne dowody naplywaja tu szerokim strumieniem - zarechotal Nabab, ktoremu przed oczami roztaczala sie juz wspaniala, uslana cierniami przyszlosc. -Nie nadazam... -Pomysl, Flagit! - Nabab uderzyl go w twarz w sposob, jakiego pozazdroscilby mu niejeden nauczyciel. - Wojna oznacza walke. Walka oznacza rannych i zabitych! A gdzie koncza dusze zabitych...? Flagit zdobyl sie jedynie na ogolne machniecie w strone odleglych brzegow Flegetonu i kolejek do promow. Mial bardzo przykre uczucie, ze wie, co go czeka. -Moj drogi Flagicie! - Nabab zblizyl sie do niego, ze skrywana radoscia to rozkladajac, to zaciskajac pazury nad ramieniem drugiego demona. - Musisz... dostan sie na druga strone Flegetonu. Nie wiem jak, po prostu zrob to! Dorwij jakiegos nowego przybysza, ktory wie, o co walczyl, i przyprowadz go tu na czas, zeby mogl swiadczyc na moja korzysc w wyborach. - Zawrocil na kopycie i ruszyl w strone drzwi. - Masz na to trzy dni! - dodal. -A skad wiesz, ze d'Abaloh uwierzy... -Nie badz glupi - dobieglo zza zamykajacych sie drzwi. - Wszyscy wiedza, ze umarli nie moga klamac! Flagit przykucnal, podniosl z magazynowej podlogi infernitowa siatke i wstal, kolyszac sie tam i z powrotem w paroksyzmach wscieklosci. 74 -Zalatw mi swiadka - burknal pod nosem. - Dostan sie na druga strone Flegetonu. Phi! Poczeka sobie na to. Mam na glowie cos o wiele wazniejszego niz kilku martwych pasterzy. Pokaze mu, co znaczy prawdziwa potega. 0 tak, wkrotce przekona sie, co znaczy prawdziwa kontrola!Glowa pokryta przypominajacymi zamsz wlosami wychylila sie ostroznie znad szczytu sporej wydmy i spojrzala w dol. Kiedy oczy zwiadowcy oszacowaly, jak wielki jest oboz nomadow, jego obie brwi powedrowaly w gore czola, usilujac uciec jak najdalej stad, a reka przyslonila usta skore do ostrzegawczego pisku. Jak wzrokiem siegnac, ciagnely sie akry piasku pokrytego szpiczastymi namiotami, z ktorych kazdy wienczyla inna choragiew, a wszystkie byly po brzegi wypchane bronia. Usilujac ocenic rozmiary zgromadzonych w dole sil, zwiadowca zadrzal i omal sie nie zmoczyl. Spodziewal sie ujrzec kilku wrogow raznie zbierajacych sie w dolinie, ale nie az tylu. Nie osiem tysiecy szalencow z zakrzywionymi szablami, odzianych w pelne d'vanouinskie stroje pustynne, niespokojnie krecacych sie wokol stada zastraszonych owiec. Sytuacja zdecydowanie wymknela sie spod kontroli, doszedl do wniosku, kiedy podczas liczenia skonczyly mu sie znane liczby - dwadziescia trzy najazdy w tym tygodniu, w calym poludniowym Rhyngill nie sposob bylo znalezc owcy. A to dopiero wtorek. Chociaz z drugiej strony, na razie ani sladu obcegow. Z cichym jekiem doczolgal sie do skraju wydmy i podszedl do czekajacego tu oddzialu. -Szeregowy Dzi-had, do raportu! - szczeknal osobnik, ktorego glowe ktos potraktowal jeszcze surowiej niz zwiadowcy. Szlam Dzi-had spojrzal na brata kapitana Otoczaka oraz stojacych za nim misjonarzy i skulil sie. Nie wygladalo to najlepiej. -Nie wyglada to najlepiej - powiedzial. - Jest ich masa, nie ma gdzie palca wetknac. -My nie wtykamy palcow, szeregowy. Mamy to - odparl Otoczak, klepiac po lufie swoje Urzadzenie do Zabijania Innowiercow, czyli popularna kusze UZI 9 mm. - Maja zakladnikow? -Kilka pasztfiszk... -Przestancie obgryzac paznokcie, szeregowy! -Eee... kilka pelnych pastwisk. -A niech ich! Nie mogli zostawic naszej trzodki w spokoju?... Paznokcie! Otoczak spojrzal znaczaco na Dzi-hada, ktory wydal z siebie dziwny dzwiek 75 z rodzaju tych wyrazajacych zawstydzenie, zrobil sie rozowy na twarzy i wepchnal niesforne paluchy gleboko w faldy habitu. Zycie na linii frontu to nie przelewki. Spojrzenia kapitana Otoczaka tez nie. To zadziwiajace, jak szybko Dzi-had nauczyl sie odczytywac ich znaczenie. Zyli pod nieustajaca presja ze strony dowodcy.Niezauwazona przez nikogo dziewiecioletnia dziewczynka przypatrywala sie temu wszystkiemu zza gestej kepy pustynnej trawy i starala sie zapamietac najwiekszego oraz najbardziej halasliwego sposrod mnichow z GROM-u. Mozna by za niego dostac niezla nagrode, przyznal Flagit tysiac stop ponizej. Po serii gestow i ostatnim blogoslawienstwie brat kapitan Otoczak odwrocil sie i zniknal za grania. Jego sladem podazyla reszta pustynnego oddzialu jednostki GROM. Zbiegl po wydmie, niemal dotykajac kolanami klatki piersiowej i kryjac sie za kepami wysokiej trawy, az cicho wskoczyl do okopu. To samo uczynilo dwudziestu czterech naboznie uzbrojonych misjonarzy w maskujacych habitach. Po drugiej stronie okopu welniste baranki beczaly przerazliwie. Nomadzi obwiazywali im brzuszki paskami z blekitnej podpalki, wiazali ich nogi do slupkow i gwaltownie podnosili. Szlam Dzi-had zadrzal, widzac, jak rzad nasaczonych olejem pochodni wybucha pomaranczowym zyciem. Wsrod D'vanouinow rozlegly sie piski zachwytu, plomienie dokonujace aktu masowego owcobojstwa oswietlily ich ogorzale twarze. Dzi-had wciaz nie mogl uwierzyc, jak szybko wyrwaly sie im spod kontroli Owcze Wojny. A przeciez tkwil w tym od poczatku, od czasu pierwszych "zajazdow na barana", jak popularna cranachanska gazeta, "Trybuna Triumfu", ochrzcila te incydenty. Dzi-had obserwowal sytuacje spomiedzy kep trawy, goraczkowo notujac w swoim modlitewniku "obserwacje". Jego uwage przykul pobozny ryk D'vanouinow. Adrenalina naplynela do serca brata kapitana Otoczaka, gdy nomadzi pociagneli za kolnierze, zakrywajac swe zle twarze bialymi, stozkowatymi kapturami. Musial dzialac szybko, bo kolejnych czterysta jagniat moglo splonac zywcem... Jak ci Ojcowie Meczybuli mogli byc tak krotkowzroczni i nieodpowiedzialni? Zachowali sie strasznie nieprofesjonalnie. Skoro tak im zalezy na przekazywaniu Dobrej Nowiny latwowiernym ludziom pustyni, mogliby chociaz zadbac ojej poprawnosc jezykowa. Kolejny tuzin beczacych owieczek zostal spetany, oprawiony w podpalke i przy akompaniamencie wiwatow uniesiony. Swieczki poboznie calopalac... Tak powinno to brzmiec. Swieczki. W porzadku, technologia drukowania wielotomowych iluminowanych manuskryptow jest jeszcze w powijakach... ale od czego sa korektorzy? Nagle w szeregach opetanych szalenstwem "kebabarzyncow" (kolejne okreslenie z "Trybuny Triumfu") pojawila sie wyrwa, przez ktora dumnie wkroczyla 76 postac wymachujaca nad glowa plonaca pochodnia. Wrazliwe cyngle praworzadnej swiadomosci kapitana Otoczaka namierzyly ja w mgnieniu oka. Jego reka niemal bezwiednie powedrowala do kolczanu pelnego skrucyfiksowanych beltow i fachowo umiescila jeden z nich w rowku kuszy.Stojaca za d'vanouinskim namiotem mala dziewiecioletnia dziewczynka w ja-skrawoczerwonej koszuli nocnej usmiechnela sie, czujac przyplyw kolejnej fali zlowieszczych mysli. Usmiech przemienil sie w grymas oczekiwania na wlasciwy moment. D'vanouin z pochodnia podszedl do powiewajacych na wieczornym wietrzyku serpentyn z blekitnej podpalki i popodpalal je na oslep. Serpentyny zajely sie w kilka sekund, jezyki ognia zaczely pelznac w strone owiec. Poganie glosno wiwatowali. W tym samym momencie dwudziestu czterech mnichow w maskujacych habitach wyskoczylo, zasypujac ich szesciostrzalowym gradem poboznej zemsty. Na szybkie polecenie kapitana mnisi dobyli swoich ceremonialnych GROM-owych sztyletow i zaszarzowali. Poly habitow wirowaly nad okutymi sandalami, spod piet wznosily sie tumany piasku. Nie lekajac sie o wlasne zycie, Otoczak przedzieral sie przez przescieradla d'vanouinskich szeregow, zmierzajac w strone trzody w opalach. Z przeklenstwem na ustach uchylal sie i przeskakiwal nad porzuconymi w poplochu stosami ksiag sw. Forsy. Wielokrotnie cial i klul swoim ceremonialnym sztyletem; dwunastocalowe ostrze i dziewieciocalowe kolce powstrzymywaly atakujacych z krzykiem nomadow. Wszedzie wokol niego ostrza uderzaly o plonace pochodnie, wzniecajac pirotechniczne snopy iskier. I nagle tlum sie rozstapil. Kapitan przebiegl jeszcze kawalek i stanal twarza w kaptur z dzierzacym pochodnie osobnikiem. Otoczak rozpoznal w nim tego, ktorego w myslach skazal na cierpienia za spowodowanie tak straszliwego owcobojstwa. Nikt nie zauwazyl, jak mala dziewczynka w koszuli nocnej poklepuje po pysku sporego wielblada, wdrapuje sie na niego i pietami zacheca go do dzialania. Najbardziej lubila wlasnie takie sny, sny, w ktorych ma sie poczucie uczestniczenia w wydarzeniach. Dwiescie owiec beczalo jakby dla dodania odwagi kapitanowi, ktory ostroznie okrazal swojego przeciwnika. -Plugawy wieprzu pustyni, zakalo ruchomych piaskow... Szlam Dzi-had skrobal zajadle w swoim modlitewniku, starajac sie zapisac kazde slowo kapitana. To wszystko byly "dowody". Swiatobliwy sierzant Zenit doceni kazde slowo - niech go bogowie blogoslawia! Dwoje oczu wpatrywalo sie w Otoczaka z nienawiscia. -...jeszcze nie jest za pozno - warknal brat kapitan -... pozwolcie owcom odejsc... Plomienie wspinaly sie po wstegach blekitnej podpalki. D'vanouini ryczeli. Nagle Dzi-had zorientowal sie, ze przestal pisac, wiec szybko jal nadrabiac 77 zaleglosci.Bratu kapitanowi konczyl sie czas. -Co bylo po "zakalo ruchomych piaskow"? - zapytal Dzi-had. Otoczak nie odpowiedzial, musial dzialac. I to natychmiast. Zrobil finte w lewo, cial w prawo i bylby upadl na ziemie i zostal stratowany przez szarzujacego nan wojownika w czerwonej koszuli nocnej, gdyby ten ostatni nie zderzyl sie niespodziewanie z potylica Dzi-hada. Pustynia uderzyla Szlama w twarz, zabierajac mu z pluc powietrze i zmuszajac do uleglosci. Ziemia pod nim rozstapila sie, szpony chwycily za habit i zniknal, zanim zdazyl jeknac, kopnac czy skulic sie w ramach protestu. Rozdzial trzeci Raz, dwa, trzy, probamikrofonu W przedswitowym swietle kolejnego talpejskiego poranka przygarbiony osobnik zadrzal i niecierpliwie pociagnal za sznur oplatajacy szyje obciazonej ladunkiem lamy. Obladowane zwierze parsknelo i powodujac niewielka lawinke, po-klusowalo po porosnietych mchem glazach. Opatulonemu kocami jezdzcowi z ust leciala para, spluwal ze zloscia przez szczekajace zeby. Slina opadala w polmroku, plaskala o kamienie i zamarzala.-Ale mroz! - rzekl pelen najczarniejszych mysli. - Jak cokolwiek moze zyc w takiej temperaturze? Lagodny wietrzyk unosil liscie wrzosow pod kopytami lamy. Pod luskami nieznajomego pojawila sie, niczym tradzik mlodzienczy, gesia skorka. Splunal raz jeszcze i mocniej opatulil sie szesnastoma kocami, przeklinajac dosadnie to, iz nie wzial rekawic ani butow. Minie wiele dni, zanim odzyska czucie w kopytach, co zas sie tyczy pazurow... dlugo nie bedzie mogl grac na skrzypcach. Im szybciej wroci do ciepla, tym lepiej. Z wysilkiem wspial sie na szczyt niewielkiego pagorka i spojrzal w dol, na doline. Duch w nim zwinal sie, zamachal ogonem i podniosl z bezmiaru nieszczescia. Tam przed nim znajdowal sie cel wedrowki, dalej nie zamierzal isc. Skrzywil sie na widok wymyslnie udekorowanych budynkow, grymas wypelzl mu na usta, gdy wodzil oczami po szeroko, zlowrozbnie usmiechnietych gargulcach. -Zalosne - warknal. - Gdyby wiedzieli, jak one naprawde wygladaja, nie odwazyliby sie sadzac ich na dachach. Odzyskujac na chwile kontrole nad pazurami, odwrocil sie do lamy, sprawdzil zapiecia przy ladunku, przyczepil do ucha zwierzecia mala pergaminowa karteczke i walnal bydle po posladkach. Skoczylo po skalach i przebieglo prowadzacym w dol szlakiem kilka jardow, po czym poddalo sie i znacznie zwolnilo tempo. Wykonawszy robote, okryty kocami nieznajomy chuchnal sobie na pazury, zakrecil sie w miejscu i kichajac, zniknal w malej szczelinie w ziemi pomiedzy dwoma glazami. Jego konczyny domagaly sie goracej blotnej kapieli. 79 Byly pory dnia, ktorych Xedoc, kandydat na ksiedza, nie znosil. Byly takie, ktorych nienawidzil, i takie, wobec ktorych jego niechec nalezalo mierzyc w skali Richtera. Obecna nalezala do tych ostatnich.Od niechcenia, po raz szesc tysiecy trzysta piecdziesiaty piaty tego ranka, zatrzasl malymi dzwoneczkami, skrzywil sie i wyslal laserowa wiazke pogardy w znajdujacy sie przed jego oczyma tyl odzianej w infule glowy. Byla godzina czwarta nad ranem, mial na sobie worek, w reku trzymal wazaca dwadziescia funtow kadzielnice i dzwonil dzwonkami po kazdym jeknieciu Papy Jerza. Wlasnie odbywala sie jedna z tych uroczystosci. O godzinie czwartej nad ranem kazdy normalny dwunastolatek powinien lezec otulony kolderka i snic o prowadzeniu szeregow rozmodlonych krzyzowcow do ostatecznej bitwy z heretykami albo... o skakaniu z drzew na bandy zloczyncow, ratowaniu porwanej ksiezniczki i otrzymywaniu zasluzonej nagrody. W kazdym razie Xedoc wiedzial na pewno, ze nie powinien kleczec w zatechlym westybulu, potrzasac dzwonkami i obserwowac starych klechow, ktorzy wlepiali wzrok w polke pelna kusej nocnej bielizny. W porzadku, moze i wlasnie na ten dzien przypadala trzecia rocznica Powtornego Poswiecenia Blogoslawionych Inekspry-mabli swietej Mykoly i ktos musial dzwonic i kadzic. Tylko ze... dlaczego zawsze on? Kiedy bedzie mogl przystapic do interesujacych czesci szkolenia, takich jak "Strategiczne aspekty krucjat", "Taktyka walki w katakumbach" czy "Koscielny przemysl zbrojeniowy"? Albo chociaz "Egzorcyzmy w teorii i praktyce"? Jego Swiatobliwosc Papa Jerz XXXIII jeknal po raz kolejny, tym razem na widok sprzaczek pewnej wyjatkowo gustownej halki ze Swiatyni sw. Leklerka z Makrokeszu. Xedoc poslusznie potrzasnal dzwonkami, marszczac przy tym czolo jeszcze bardziej niz poprzednio. Na zewnatrz zaczynalo robic sie jasno. Nagle dal sie slyszec pisk sandalow hamujacych na posadzce, uderzenie dloni o marmur i zza filara wypadl szalenczo dyszacy mnich. -On wrocil! - krzyknal. Zrenice Xedoca rozszerzyly sie w zainteresowaniu. Nie wiedzial co prawda, kto wrocil i dlaczego nawyki turystyczne tego kogos mialyby byc dla Papy wazne, ale i tak zapowiadalo sie ekscytujaco. Na pewno bardziej ekscytujaco niz poprzednie trzy i pol godziny. Co wiecej, nikt nigdy nie przeszkadzal Papie, jesli nie byla to sprawa najwyzszej wagi. Papa Jerz oderwal wzrok od wyjatkowo twarzowej haleczki z rozowej satyny i spojrzal na Pasterra, kleryka z kliniki. Xedoc ot tak, na wszelki wypadek, potrzasnal dzwoneczkami. -Ocalony - poinformowal mnich, po czym, ujrzawszy wyraz twarzy Papy, 80 pospieszyl z wyjasnieniami: - Mielismy informowac w razie...Jego Swiatobliwosc mruknal cos pod nosem, ponuro zgarnal swoje fioletowe szaty i wstal przy akompaniamencie trzeszczenia stawow. Po raz ostatni rzucil tesknie okiem na stos falbankowej bielizny i odwrocil sie, kiwnal na naburmuszonych czlonkow gabinetu, a nastepnie bez pospiechu skierowal sie do wyjscia, glosno wycierajac przy tym nos. Za nim ruszyl mnisi poslaniec oraz z trudem powstrzymujacy wzbierajace w nim sztormowe fale ciekawosci Xedoc. Zmagajacy sie z artretyzmem, obwieszony akrami biezacymi fioletowego jedwabiu koscisty Papa Jerz pokonal wiele jardow korytarzy, kazdy z krokow ulatwiajac sobie uderzeniem okutej laski o zimne kamienie posadzki. W koncu zatrzymal sie, otworzyl drzwi i ruszyl ciasnym przejsciem. Przemykajacy za mnichem Xedoc czul wzrastajace w nim podniecenie. Nigdy wczesniej nie byl w tej czesci Nawtykanu. Gdzies z przodu dobiegl go dzwiek otwierania kolejnych drzwi i tuz za Papa i mnichem wkroczyl do rozleglego pomieszczenia z dwudziestoma czy trzydziestoma hamakami rozpietymi miedzy kolumnami. Hamak znajdujacy sie w przeciwleglym koncu sali z trzech stron otoczony byl bladoniebieskim parawanem. Tam wlasnie skierowal swe kroki Papa Jerz i po chwili zniknal za przepierzeniem. Xedoc rzucil sie przed siebie i wsunal pod zaslone. -Au! - mruknal Papa, patrzac na cialo lezace na hamaku. - Czolo wyglada fatalnie - powiedzial, spogladajac na krzyzujace sie szwy zbierajace skore na czubku glowy delikwenta. -Tylko bez osobistych wycieczek - upomnial przelozonego Pasterr. -To straszne. Czym dostal? -Nie mam pojecia. Ale przez jakis czas obejdzie sie bez fryzjera. -Niech licho porwie tych heretykow! Czy ich niewybaczalne zepsucie nie zna granic? Najpierw owce, a teraz... to! Czy ktos widzial, co sie stalo? -To znaczy ktos poza D'vanouinami? Nie mam pojecia - odburknal Pasterr i spuscil glowe. Swiatlo niewielkiej swieczki przez chwile odbijalo sie od kregu jego tonsury. -Co? W takim razie spytajcie kogos! Szybko! -Eee... kogo? - odezwal sie mnich. Jerz warknal, odciagnal zaslony i spojrzal na puste hamaki. -Zwolniles ich bez wysluchania sprawozdania? Zwolac ich. Potrzebuje zeznan naocznego swiadka! -Wasza Swiatobliwosc ma wprawe w zabawach ze stoliczkiem i talerzykiem? -He? -Trzeba by nie lada wprawy, zeby uzyskac jakies odpowiedzi od tych chlop cow. 81 Papa zdjal swoja wielka fioletowa infule i zaklopotany podrapal sie po glowie.-Czy to znaczy, ze... -Tak. Wrocil tylko brat szeregowiec Szlam Dzi-had... Ukryty pod hamakiem Xedoc zaczerpnal gwaltownie powietrza. Wrocil tylko Szlam Dzi-had? Chlopiec wiedzial o nim wszystko; rzadko zdarzal sie dzien bez doniesien o jego popisach niekompetencji, ktore potem odbijaly sie od kruzgankow Nawtykanu szerokim echem gromkich wybuchow smiechu. -Byl przymocowany do grzbietu tej bestii - zakonczyl Pasterr i wskazal na oglupiala lame podgryzajaca jeden z hamakow. - A to zwierz mial za uchem. - Mnich podal Papie mala pergaminowa przywieszke. -"To chyba wasza wlasnosc" - odczytal Papa Jerz zduszonym glosem. - 0 bogowie, nawet D'vanouini go nie chca! Nagle Dzi-had podniosl powieki, a jego zrenice poruszyly sie szybko i bezladnie jak zlote rybki atakowane przez kota. Nie widzialy jednak zaklopotanych twarzy tloczacych sie wokol niego. Interfejs oko/mozg krecil sie niespokojnie, usilujac znalezc cos, na czym moglby skupic uwage, cos, co by rozpoznal. I w jednej przerazajacej sekundzie interfejs sie zorientowal, ze gdziekolwiek rozgrywala sie ostatnia bitwa Owczych Wojen, to na pewno nie tu. Przed oczyma duszy Dzi-hada pojawilo sie zdecydowanie zbyt swieze wspomnienie swiatla o barwie plynnej lawy. Zaciskajac piesci, staral sie pojac, co D'vanouini dla niego przygotowali, jakie piekielne meczarnie mu zgotowali. Tortury? Przesluchanie? Nic z niego nie wycisna. Tylko nazwisko, stopien, numer hymnu i byc moze jeden czy dwa obrazliwe psalmy, jesli sobie jakies przypomni. Dziwne, ale przez chwile to wszystko wydalo mu sie takie odlegle... No, ale przeciez jeszcze nic z niego nie wyciagneli. I w tamtym wlasnie momencie, w tamtym miejscu, postanowil podac te dane. Mgliscie przypominal sobie bulgotliwy charkot, jaki wydobyl sie z jego gardla w miejsce konkretnych slow. Rysujaca sie na tle karmazynowego swiatla znieksztalcona twarz zakryta chusteczka wyjrzala ku niemu przez opary chlodzacego gazu, przekrecila sie to w jedna, to w druga strone i cmoknela. Zanim zniknela, zerknela na jeszcze kilkanascie skrecajacych sie przed oczami Dzi-hada rurek. Ku wlasnemu przerazeniu Dzi-had stal sie swiadom odrazajacego bulgoczacego dzwieku, pulsujacego w rytm jego serca. Dalby sobie glowe uciac, ze plynem przelewajacym sie przez rozliczne rurki byla jasna, utlenowana krew, i ze twarz ukryta za maseczka pokrywaly czarne chitynowe luski, i ze ten, do ktorego nalezala twarz, mial w rekach wiertlo i swider, i ze... Ale to byla tylko gra swiatel. Prawda, ze byla? Usilowal podniesc glowe, zeby miec lepszy widok, ale uslyszal gniewne warkniecie i jedna z par przypominajacych imadlo kleszczy przygniotla mu czolo do stolu. Zimny pot oblal go, gdy zauwazyl, ze podobne szczypce przytrzymuja jego 82 kostki i nadgarstki.Katem oka dostrzegl, ze w odpowiedzi na warkotliwe polecenie brzmiace mniej wiecej "Czulenie!" cos ciemnego i luskowatego wzielo ze stolu spory kolec, zanurzylo czubek w ciemnej misce i ruszylo w jego strone. Chwile pozniej rozgrzane pazury podciagnely rekaw jego habitu, ujely go za ramie i wbily mu kolec w tetnice. Zrenice Dzi-hada zadrzaly, rozszerzyly sie i powedrowaly w gore, kryjac sie pod powiekami, zupelnie jakby chcialy zobaczyc, co tez wyrabia istota tkwiaca po lokcie w bulgoczacych obszarach jego platu czolowego. Lezacy na hamaku w Nawtykanie Dzi-had opetanczo wymachiwal rekami nad glowa, usilujac odpedzic bombardujace w locie nurkujacym demony, rzucal sie i skrecal, hustajac hamakiem. -Nie, nie, tylko nie czulenie, tylko nie to... Piekielne wizje nagle zniknely... -... och. Czesc. Papa Jerz wpatrywal sie w rozedrganego, majtajacego sie na hamaku tam i z powrotem brata szeregowca. -Gdzie... gdzie ja jestem? - jeknal Dzi-had odwiecznym, blagalnym tonem ofiary przebudzonej po bardzo dlugiej, nieoczekiwanej utracie swiadomosci. -Z powrotem w Nawtykanie. -Uff, w takim razie pobozny post... eee... brat szeregowiec Szlam Dzi-had melduje, ze... Co tutaj robi ta lama? - wykrztusil z siebie na widok wlochatej bestii, ktora wlasnie badala czteropak bandazy pod wzgledem przydatnosci do spozycia. -Mielismy nadzieje, ze ty potrafisz nam to wyjasnic - powiedzial Pasterr. He/ jeknal Dzi-had. -Przyniosla cie tu. -Aleja nie umiem jezdzic na lamach! -Hmm, tego... nie przyjechales na niej. Byles nieprzytomny. -Przeciez spadlbym... -To moglo pomoc - oznajmil mnich, podnoszac pasy, ktorymi Dzi-had byl przywiazany do lamy. -Czy to znaczy, ze bylem... bagazem? - wycedzil brat szeregowiec, podczas gdy lama palaszowala drugi bandaz. Papa Jerz spogladal na nia, przekonany, ze gdzies w glebi genow ukrywa ona bliskie pokrewienstwo z koza. Wcale go to nie zaskoczylo, ci D'vanouini mogli posunac sie do wszystkiego. -Co za wstyd! Wstyd i hanba! Przynioslem ujme chwalebnym tradycjom GROM-u! - wyjeczal Dzi-had, uderzajac sie w piers, po czym znow stracil przytomnosc. -Ojej - szepnal Papa. - To uderzenie w glowe musialo byc powazniejsze, niz myslalem. Obawiam sie, ze dla niego skonczyly sie krucjaty. 83 Tkwiacy pod wciaz rozhustanym hamakiem Xedoc wyczul, ze slowa Papy Jerza oznaczaja koniec pewnej epoki dla calego GROM-u.Gdyby chlopiec znal prawdziwe konsekwencje, jakie przyniesie to "uderzenie w glowe" w najblizszej przyszlosci, i gdyby wiedzial, jak rozlegle bedzie ich oddzialywanie, pedzilby teraz, rwac sobie wlosy z glowy, po talpejskich zboczach, marzac tylko o tym, by jak najpredzej przylaczyc sie do gromadki lemingow, opuszczajacych urwisko 3b z biletem w jedna strone. Na przestrzeni wielu lat cranachanskiego panowania nad Talpami nikomu nie zdarzylo sie uzbroic w spory zapas gesich pior, zasiasc z akrem pergaminu, teodolitem i szczegolowa mapa Cranachanu, by zaprojektowac system kanalizacyjny. Na przestrzeni tychze samych lat naukowcy poswiecili temu zjawisku przynajmniej poltorej minuty, dochodzac do wniosku, ze brak wyzej wzmiankowanych inicjatyw wynika zapewne z tego, ze: a) brak jest szczegolowych map Cranachanu, b) nikt do konca nie wie, co to jest teodolit, c) nikomu nie chcialo sie zaprojektowac kanalizacji, bo i tez nikt sie na brak takowej nie uskarzal. Rozumiecie: po co zawracac sobie glowe, skoro mozna pojsc do pubu. (Ten ostatni argument wydaje sie najprawdopodobniejszy, albowiem zainteresowanie wiekszosci Cranachan odpadkami konczy sie na wyrzuceniu ich przez okno i czekaniu, az splyna w dol ulicy, zmyte przez niemal bezustanna mzawke, ktora wciaz nadciagala z polnocnego wschodu). Osobliwe, ale gdyby ktos podjal sie ogledzin istniejacych tras przeplywu odpadkow na terenie Cranachanu, odkrylby, ze trasy te pokrywaja sie z ulicami, poki odpadki nie dotra do niewielkiej dziury w lewym dolnym rogu placu Grajdolowego i nie znikna za urwiskiem. W chwili obecnej dwie pary drzwi od tej niewielkiej dziury wznosil sie roj iskier. Kakofonia powodowana przez metal uderzajacy o metal skutecznie zagluszala ciezkie, spracowane oddechy i bulgot opuszczajacych miasto wczorajszych obierek. Spocony osobnik uniosl mlot i grzmotnal nim poteznie, obsypujac miecz gradem uderzen, po czym chwycil wykute ostrze i wsadzil je do wiadra z woda. Uniosl sie pioropusz dymu, ktory pomknal w gore, by zniknac wsrod wiszacych pod dachem Kuzni Kowalskiej Stana Kowalskiego pajeczyn. Tak wygladal zwykly dzien kowala z placu Grajdolowego: ranek spedzony na przeklenstwach, odkad dwunastofuntowy mlot spadl mu na paznokiec lewego kciuka; popoludnie spedzone na ognistym tancu wokol kowadla po tym, jak rozgrzany kawalek wegla upadl mu na i tak juz spalone palce u nog; wreszcie pora kolacji spedzona na 84 artykulowaniu malowniczych wulgaryzmow w odpowiedzi na zachowanie czte-rofuntowego steku z lamy, ktory wysechl na wior i zapalil sie na piecu.Ci, ktorym zdarzalo sie wodzic palcem po zoltawych stronach pelnych drobnych ogloszen w "Trybunie Triumfu", slyszeli o tym szacownym zakladzie. Posrod przykuwajacych uwage reklam sprzedawcow uzywanych wozow, oferujacych okazyjnie dwukolki dla zbiegow ("Kup teraz - splata w systemie ratalnym w zaleznosci od lupow, bez poreczycieli i zyrantow. Firma Sobieslaw Kwas - z nami zawsze na czas!") oraz zabojcow dzialajacych na zlecenie ("Na rym-pal czy w rekawiczkach, drugiego takiego nie ma! Smiercionosny Ichnaton - i problem z glowy!"), mozna bylo znalezc ogloszenie czynnego non stop warsztatu podkuwania koni ("Twoj kon kustyka? Od nas wyjdzie kuty na cztery nogi! Wpadnij do Kuzni Kowalskiej Stana Kowalskiego - autoryzowanego dilera czesci zamiennych do uprzezy - honorujemy karty platnicze Pyza i Majsterkrad"). Stan Kowalski byl nie tylko ekspertem od przybijania czterech podkow w czasie krotszym niz godzina; ku wlasnemu zaskoczeniu odkryl tez niedawno, ze potrafi tworzyc najlepsze dwureczne palasze z sewilskiej stali po tej stronie Pustyni Blednej. Skuwanie zakrzywionego ostrza ponad dwa tysiace razy (niezbedne, by uzyskac niezrownana, wytrzymala gietkosc i ostrosc, tak upragniona przez smietanke mordercow) wymagalo nie lada wprawy. W przypadku Stana Kowalskiego wprawa ta wynikala z nieuchronnosci. Nieuchronnosci tego, ze jezeli nie potrafi wykonac zamowienia, to predzej czy pozniej, podczas przypadkowej przechadzki w jakiejs ciemnej uliczce jego sledziona zostanie wyrwana i porwana. Poniewaz dziewiecdziesiat szesc procent uliczek w Cranachanie zalicza sie do kategorii "ciemnych" (i poniewaz tym, ktory zazyczyl sobie palasza, byl Ichnaton Asasyn), Stan Kowalski wyuczyl sie tajnikow platnerstwa wyjatkowo szybko. Wyciagnal palasz z wiadra, z podziwem spojrzal na faliste ostrze i usmiechnal sie, choc paluch u nogi rwal go niemilosiernie. Smiertelnie niebezpieczny, pomyslal, przesuwajac z czuloscia zrogowacialym palcem po falistej klindze. Nagle skrzypnely zawiasy i drzwi wejsciowe kuzni otwarly sie z piskiem. Stan podskoczyl, a watahy pajakow czmychnely w poszukiwaniu schronienia. Odziana w czern postac wynurzyla sie z mzawki i wkroczyla do kuzni. Zmieszany kowal jeknal, wetknal sobie do ust zweglony palec i ponuro ssal ranke. Intruz stapal gniewnie i pomrukiwal, usuwajac z drogi zwisajace liny i bloczki. Stan zadrzal - zabojca przyszedl po odbior towaru. Nieznajomy zatrzymal sie przed kowadlem, stukajac przy tym obcasami. Deszcz skapywal z niego ponuro. -Mzawka! Nienawidze mzawki! - warknal. - Moja zbroja bedzie do niczego! Stan obejrzal go od stop do glow, a raczej na odwrot, bo skonczyl, patrzac pod nogi goscia. W porzadku, bylo ciemno, kiedy w Zaulku Nedzarzy dostawal zlecenie od Ichnatona, wiedzial tez, ze sam nie jest mikrego wzrostu, no ale byl pewny, ze pamiec go nie myli. Asasyn byl znacznie wyzszy niz ten koles. 85 -... a najgorsze, ze wlewa mi sie do pochwy! - warczal intruz glosem z hukiem odbijajacym sie od kowadla. - Cala noc bede musial natluszczac bron! - zakonczyl, strzasajac fontanny wody z matowoczarnego skorzanego pancerza.-Eee... Dysponuje szerokim wyborem wodoodpornych pochew w wielu kolorach i rozmiarach, prosze pana - zasugerowal kowal, wyczuwajac okazje handlowa poprzez niesforny gaszcz zarostu zaslaniajacy mu dolna polowe twarzy. Ten nieznajomy po cos w koncu tu przyszedl, czemu wiec nie sprobowac wydostac od niego troche pieniedzy. -Kolorach? Kolorach? A po grzyba mi kolorowa pochwa, co? - burknal gosc. Przy jego glosie dzwiek pekajacych lodowcow brzmialby jak anielska muzyka. Postapil krok do przodu, wchodzac w krag swiatla. -Kolorowe pochwy sa bardzo atrak... - Stan zamilkl gwaltownie. Okrywajaca jego ramiona warstwa sadzy i potu nagle stala sie lodowata. - Przepraszam, sir, nie pozz... Kiedy gosc rozchylil wargi, Stan Kowalski z przerazeniem stwierdzil, ze ma przed soba komandora Tojada zwanego Mocnym, dowodce Czarnej Strazy Cra-nachanu. 0 dziwo, Tojad nie udusil Stana, a tylko przyjmujac przeprosiny, skwitowal je czyms w rodzaju sejsmicznej erupcji obrzydzenia. Nikt nie mial zielonego pojecia, w jaki sposob badz co badz ludzkie gardlo moze wydawac z siebie takie tektoniczne odglosy, sam Tojad zreszta tez tego nie wiedzial. I mowiac szczerze, nic go to nie obchodzilo. Posiadanie takiego gardla sprawialo, ze wydawanie rozkazow Czarnym Straznikom bylo jednoczesnie bardzo efektywne i rozkosznie upojne. Ach, coz to za przyjemnosc, zmieszac z blotem nowo upieczonego rekruta za najmniejsze niedopatrzenie proceduralne! To wlasnie ze wzgledu na takie mozliwosci posada komandora byla warta zachodu. -Dysponuje szerokim wyborem gustownych czarnych pochew, sir, staja sie niewidzialne juz kilka minut po zachodzie slonca... - Stan sprobowal po raz kolejny, zastanawiajac sie jednoczesnie, czego chce od niego komandor Czarnej Strazy. Musial dbac o swoja kowalska reputacje. - Bardzo popularny jest model Styksowy Szturmowiec... -To twoj zwyczajowy sposob nagabywania klientow? - zagrzmial Tojad, patrzac na lekko zakrwawiony palasz w poteznej dloni Stana. - Mowiac szczerze, nie przepadam za robieniem zakupow pod presja. Zwlaszcza presja wywierana mieczem! Kowal jeknal, pospiesznie odrzucil miecz za siebie i wytarl rece w fartuch, jakby chcial pozbyc sie wszelkich sladow po broni. -Teraz lepiej. - Tojad sie wyszczerzyl. - Nie interesuja mnie pochwy, miecze ani w ogole zadna bron. Potrzebuje czegos bardziej nietypowego! - ryk- 86 nal, znow rozchylajac wargi i pokazujac nazebne tatuaze dowodztwa.3Wewnatrzjamoustne Okreslanie Szarzy sluzylo ponadto doskonale utrzymywaniu dyscypliny. Degradacja w obrebie Czarnej Strazy byla wyjatkowo krwawa i bolesna. Trudna do zapomnienia. Zwlaszcza dla kogos, kto odczuwa paniczny lek przed obecnoscia obcegow w ustach. -Zrobie, co w mojej mocy, by... -Ha! Pewnie, ze zrobisz! - Tojad zachichotal. Jego chichot przypominal serie niewielkich trzesien ziemi. - Kiedy prosze, ludzie sa posluszni! Stan przelknal sline. -Czym moge sluzyc, sir? - zapytal niechetnie. -Szczury! - wyjasnil mu Tojad. -Sir? - wykrztusil Stan, zastanawiajac sie, czy dobrze uslyszal. -Trzeba je powstrzymac. Sa wszedzie! Stan podrapal sie po glowie i strapiony rozejrzal wokol siebie. -Nie wiem, ja... - zaczal, ale zamilkl w pol samogloski, przypomina jac sobie pierwsze motto Czarnej Strazy, ukute przez samego komandora Tojada: "Protest oznacza Proces". - ...jak sie do tego zabrac... Czy probowal pan z pu lapkami na szczury, sir? Tojad wydal z siebie dziwny tektoniczny bulgot, spojrzal na kowala wilkiem zza przymknietych powiek i energicznie postapil krok do przodu. -Powstrzymac! Nie zlapac! - powiedzial. Pomimo bliskosci pieca po dloniach Stana splywal zimny pot. -Poooo... wstrzymac? - wyszeptal zalosnie. -Przez to swinstwo mialem dzisiaj do dyspozycji o dwudziestu trzech Czarnych Straznikow za malo! - ryknal Tojad, wyginajac palce w rekawicach, jego spojrzenie utkwilo w niezbyt odleglym i nieokreslonym punkcie. -Szczury, sir? -Oczywiscie, do diaska! Czy ty mnie w ogole sluchasz?! Stan przytaknal milczaco i sprobowal ocenic szanse na pozostanie zywym do konca tej konwersacji. Nie dano mu na to wiele czasu. -W tych tunelach i przejsciach az roi sie od szczurow. Sadzac po wygladzie kostek moich ludzi, nie jadly od miesiecy. Scierwa! Cztery razy musialem od nowa rozpisywac patrole! stomatologiczne Dystynkcje w Cranachanskiej Czarnej Gwardii spelnialy wiele waznych funkcji. Przede wszystkim uwalnialy od pracochlonnego naszywania kolorowych szmatek na patki, co wedle komandora Tojada stanowilo praktyke wysoce podejrzana w czynnych sluzbach bezpieczenstwa, nie tylko dlatego, ze psulo ogolnostyksowe i zlowrogie wrazenie wywierane przez mundury, ale tez dlatego, ze zmuszalo jego starannie dobranych ludzi do wykonywania tak watpliwych prac jak fastrygowanie, nawlekanie nici i szycie. Profesjonalni zabojcy raczej nie zajmuja sie haftem. 87 Od czasu odkrycia rozleglej podziemnej sieci ukrytych tuneli, przecinajacych Cranachan wzdluz i wszerz i dziurawiacych Cesarski Palac Forteczny, Czarna Straz pracowala bez wytchnienia, zeby dowiedziec sie, co tak naprawde kryja podziemia. Jesli nie liczyc wielkich stosow bezcennych skarbow, nieocenionych dziel sztuki, pradawnych reliktow i drogocennych klejnotow, a takze piecdziesieciu osmiu ton wyjatkowo zywotnej sluzowatej plesni, straznicy nie odkryli niczego - jedynie szczury, ktore poszarpaly im kostki u nog. Co, jak Tojad obrazowo demonstrowal teraz kowalowi na jego lewej nodze za pomoca kombinerek, znacznie wplywalo na zmniejszenie wydajnosci pracy.-Moi Czarni Straznicy musza stac sie szczuroodporni! - warknal, atakujac paluch Kowalskiego. -Auuu!... Ale jak? Tojad wyprostowal sie, wyjal z kieszeni arkusz pergaminu i rzucil go na kowadlo. Nagryzmolone liczby pokrywaly cala powierzchnie dokumentu. -Rozmiary obuwia i wymiary stop calego plutonu. Dla kazdego zrobisz po dwie pary kutych, stalowych, siegajacych do uda butow. Na poniedzialek! -Ale ich jest osiemdziesieciu dziewieciu! -W takim razie bierz sie od razu do roboty! - warknal komandor i skierowal sie w strone drzwi. -W zaden sposob nie zdolam... -jeknal Stan, patrzac na liste. -Alez zdolasz! - Tojad usmiechnal sie, blyskajac tatuazami. - I wykonasz! Bo jak nie, przymkne cie za utrudnianie pracy funkcjonariuszom na sluzbie. Do zobaczenia w poniedzialek! - Drzwi zatrzasnely sie z hukiem. Stan jeknal ponuro i chcial zajac sie swymi rwacymi palcami u nog... gdy nagle drzwi znow otwarly sie szeroko z piskiem zawiasow. -I nie zapomnij - ryknal sejsmicznie Tojad - pomalowac wszystkich bu tow na czarno! Ze wszystkich rzeczy, jakie mogly zdarzyc sie Szlamowi Dzi-hadowi podczas tak starannie wykreslonej w marzeniach wspinaczki po szczeblach kariery, ta, ktora go spotkala, na pewno nie pokrylaby sie z jego wyborem. Wystarczajaco przykre bylo juz samotne wylegiwanie sie w hamaku i wpatrywanie w popekany sufit nawtykanskiego lazaretu. Monotonie przerywaly tylko rzadkie wizyty kleryka Pasterra. Najgorszy byl jednak bol glowy. Tepy, pulsujacy bol, zupelnie jakby czaszka stala sie nagle zbyt mala i mozg juz sie w niej nie miescil. No i te glosy. Powtarzajace te sama kwestie w nieskonczonosc, przez cale popoludnie, wciaz 88 i wciaz...-Raz, dwa, trzy, proba mikrofonu... Prosze, znow wrocily. Przeklete glosy wewnatrz jego glowy. Wypowiadajace wszystkie spolgloski w rownie meczacy, nachalny sposob, wypaczajace dziwacznie kazda samogloske, brzmiace jak uliczny herold z zaawansowanym zapaleniem pluc. -Raz, dwa, trzy... Dzi-had jeknal, przewrocil sie na drugi bok, wsadzil glowe pod poduszke i za-lkal zalosnie w ciemnosci, delikatnie hustajac sie na boki. To nie pomagalo. Swiatobliwy sierzant Zenit powierzyl mu rozwiklanie... eee... tego, co bylo do rozwiklania, a on tymczasem slyszy glosy wewnatrz glowy. A czas ucieka. Jesli nie rozwikla tego do godziny osmej w najblizszy czwartek, jego obiecujaca kariera legnie w gruzach. Zdegraduja go i bedzie scigal wiesniakow za niedawanie jalmuzny albo tropil wymigujacych sie od pokuty. Pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had z Wyznaniowych Oddzialow Prewencyjnych zawodzil ponuro z glowa schowana pod poduszka. Nie tak miala wygladac jego przykrywka. Tak pieknie zapowiadala sie kariera pogromcy grzesznikow, rozmyslal. Przez czternascie lat obiecywal swiatobliwemu sierzantowi Zenitowi, ze w koncu jakiegos pogromi. Na szczescie dla Zenita, standardowe lat dwanascie i dwa stanowilo absolutna granice cierpliwosci WOP-u. Tak mowila Snieta Ksiega. ... i oto Puaro przebywal przez lat dwanascie i dwa na pustyni, przerzucajac kamienie w poszukiwaniu odpowiedzi, az dotarl do ostatniego. I ujrzal tedy, ize przed nim lezy zwyciestwo! Zaprawde odpowiedz i chwala na wieki, czesc wyspiewywana przez niebianskich cherubow na wysokosciach na wieki wiekow. Chwala na wysokosci! Albo tez cholerna porazka i zaczynanie wszystkiego od nowa. WOP dzialal, opierajac sie na Ksiedze, kazde posuniecie, kazdy wybor lub pytanie mogly byc wywnioskowane, zdecydowane lub wyjasnione na podstawie jednej z trzydziestu trzech tysiecy i siedmiu Tradycyjnych Przypowiesci. Szlam Dzi-had takze byl posluszny Ksiedze. Glownie dlatego, iz slyszal, ze jesli sie nie dostosuje, to rzuca w niego Ksiega, a on bardzo nie chcial, zeby tak sie stalo, bo Ksiega byla bardzo wielka i zrobilby mu sie paskudny siniak. W jego glowie znow cos zapulsowalo i odezwalo sie: -Raz, dwa, trzy, proba mikrofonu... To nieuczciwe. Jak niby mial pracowac w takim stanie? Wojny i gadajace bole glowy. Grrr! Praca funkcjonariusza policji to nielatwy kawalek chleba. 89 Oleiscie czarne nurty rzeki Flegeton z bulgotem przeplywaly za plecami wscieklego tlumu. Po raz pierwszy od niezliczonych stuleci rzeka byla zupelnie pusta. Podenerwowana gawiedz tkwila tu od wielu godzin; w odwiecznym rytuale negocjacji mieszaly sie gniew, krzyki i emocje.-Nie, nie, nie! - krzyczal niezmiernie podniecony kapitan Naglfar, glow ny negocjator z ramienia Natarczywego Szelmowskiego Zwiazku Zawodowego "Niesolidnosc" Przewoznikow Indywidualnych. Poprawil daszek czapki, bardziej zaslaniajac oczy, golym kopytem tupnal w kamienne nabrzeze i mocno zaciagnal sie cuchnaca fajka. - Nie slyszales, co krzyczalem? Ja i moi bracia jestesmy tu, zeby omowic kwestie plac i postulaty, nie chcemy sluchac wyswiechtanych obiet nic dotyczacych czasu pracy! - warknal i w gniewie postapil krok do przodu. Pozostali solidarnie ruszyli za nim, walac w otwarte dlonie wielkimi wioslami. Czarne peleryny powiewaly niespokojnie wokol ich starych, pobielaly kostek. Potezny osobnik, ku ktoremu sie kierowali, nie chcial ustapic miejsca. Skrzyzowal ramiona i dla lepszego efektu zmienil odcien swoich pionowych zrenic na bardziej czerwony. -Demonobywatele! - ryknal Seirizzim, ostatni obecny na miejscu reprezentant Piekielnej Administracji. Pozostali czmychneli wiele godzin wczesniej, kiedy tylko strajkujacy zaczeli groznie wymachiwac wioslami. - Zdaje mi sie, ze nie do konca rozumiecie, co wam proponuje. Powroccie do lodzi, wezcie sie ochoczo do pracy, a ja pojde wam na reke w sprawie dodatkowego wolnego. -To znaczy? Konkretnie? - warknal kapitan Naglfar, robiac zla mine do dobrej gry. Nie bawil sie tak dobrze od bardzo dawna: sprawianie znienawidzonemu szefowi Urzedu Imigracyjnego klopotow, za ktore sam bedzie musial zaplacic, bylo o niebo przyjemniejsze od przewozenia przez rzeke za psie pieniadze niewdziecznych, zawodzacych dusz. -Dam wam dodatkowe pol godziny wolnego co psatnik, a wy w zamian zobowiazecie sie do czasowego zwiekszenia liczby przewozonych dusz - oswiadczyl spokojnie Seirizzim, patrzac na Naglfara. -Coz za laskawosc! My, niegodni! - ryknal Naglfar sarkastycznie. Pozostali strajkujacy wybuchneli smiechem. -Ta oferta na pierwszy rzut oka moze nie wydac sie hojna, jesli jednak zastanowicie sie przez chwile... - Seirizzim powoli tracil dyplomatyczne opanowanie i cierpliwosc. - Krotszy tydzien pracy oznacza, ze bedziecie wczesniej wracac do waszych jaskin, weekend stanie sie dluzszy, wiecej czasu bedziecie mogli poswiecic zonom i dzieciom! - Zakonczenie przemowy trafilo na mur rozbawionych pomrukow i wiosel uderzajacych w otwarte dlonie. 90 -Aleja nie cierpie moich dzieci! - wrzasnal ktorys z przewoznikow, blyskajac czerwonymi oczami i wymachujac zlowrogo pazurami.-A ja zony! - Temu oswiadczeniu innego przewoznika towarzyszyla halasliwa aprobata. -Eee... w takim razie mozecie wykorzystac ten czas na relaks, pograc w golfa... - odpowiedzial Seirizzim, ganiac sie w myslach za to, ze nie wzial nog za pas wraz z pozostalymi radnymi, kiedy tylko rozmowy zamienily sie w klotnie, a glosy przeszly w krzyki. -Pograc w golfa?! - wrzasnal Naglfar, po czym obrocil sie w miejscu i przemowil do tlumu: - Bracia, co powiecie na te dekadencka, burzuazyjna insynuacje? Marnowac czas na wbijanie pomarszczonych pileczek do dziur i wyciaganie ich z powrotem? To typowy przyklad tych naznaczonych klasowoscia argumentow, jakimi mamia nas, odkad zaczelismy negocjacje. Golf! Jakie szanse na uzyskanie czlonkostwa w ekskluzywnym klubie golfowym ma przewoznik? Jakie, pytam sie was!? - zawodzil retorycznie. -W tygodniu to nie takie trudne, wystarczy przejsc sie na pole golfowe w Tu-morze... - odezwal sie ktos w tlumie, ale pod wplywem chrzakniec i ciosow lokciami szybko zamilkl. -A co powiecie na kregle? - zagrzmial Seirizzim z nadzieja, ze to okaze sie moneta przetargowa. - To chyba cos na waszym poziomie. Skowyt oburzenia przekonal go, ze jest w bledzie. -Sluchaj, Seirizzim! - Naglfar zrobil jeszcze jeden krok naprzod, glosno stukajac kopytem. - Moi bracia i ja nie jestesmy zainteresowani dodatkowa pol godzina wolnego tygodniowo, jasne? - Z jego koscistych nozdrzy kryjacych sie pod daszkiem czapki i kapturem buchnal dym. - Nas, czlonkow NSZZ "Nie solidnosc" PI, nie interesuje takze poprawienie standardu stolowki zakladowej. Co wiecej, czuje sie zobligowany stanowczo zaprzeczyc, jakoby dla mnie i dla moich towarzyszy przedstawiala jakakolwiek wartosc propozycja odmalowania i wyremontowania naszych promow. Niech pan wezmie pod uwage, panie Admi nistratorze Piekielny, ze nasze statki powinny byc styksowo czarne i pozadane jest takze, aby ich postrzepione zagle zwisaly bezwladnie ze skrzypiacych masztow z wyblaklej kosci. Zgodnie z decyzja podjeta na historycznym, pierwszym posie dzeniu zarzadu elementy te skladaja sie na tradycyjny wizerunek naszej firmy! Entuzjastyczne glosy poparcia wyrwaly sie z gardel zgromadzonych na nabrzezu pracownikow Hadesjanskiej Zeglugi Rzecznej SA wszystkich szczebli. -Czego wiec chcecie? - zapytal Seirizzim niechetnie. Stanowilo to pierwsza oznake porazki. Zadal konkretne pytanie, co stoi w sprzecznosci z podstawowa regula negocjacji: Powiedz im, co ty chcesz, zeby osiagneli. -Podwyzki! - zabrzmiala choralna odpowiedz pod batuta pazura wskazujacego upajajacego sie poczuciem wladzy kapitana Naglfara. -Nie, to niemozliwe, macie kontrakt... legalny, wiazacy i... 91 -Podpisany ponad piecdziesiat stuleci temu! - krzyknal Naglfar, odwracajac sie ze zgrzytem piety na kamieniu.-Charon zalatwil wam dobry uklad - wyjeczal Seirizzim, nerwowo prze-stepujac z kopyta na kopyto. Trzynastu przewoznikow przesunelo sie w jego strone. -Phi! - Kapitan splunal. - Moze wtedy wart byl tabliczki, na ktorej go wyryto, ale w naszych czasach... jeden obol od przetransportowanej duszy! To najzwyklejszy wyzysk! -Niewolnicza praca! -Skandal! Seirizzim po raz pierwszy od rozpoczecia negocjacji doszedl do wniosku, ze cieszy go, iz pozostali pracownicy Urzedu Imigracyjnego wzieli nogi za pas. Przynajmniej nie bedzie swiadkow jego porazki. -Powinniscie byc szczesliwi - zasugerowal z nadzieja. - Wasze promy za wsze sa pelne. Co roku zdarza sie przyzwoita zaraza albo kilka wojen... na brak pasazerow nie mozecie narzekac. - Seirizzim wiedzial, ze to najszczersza praw da. Kazda minuta strajku zwiekszala zaleglosci, a przeciez byly jeszcze Owcze Wojny... Kapitan Naglfar zrobil jeszcze jeden krok do przodu i chwycil Seirizzima za luskowate gardlo. -Wraz z towarzyszami spracowujemy sie do kosci, wykonujac prace zywotna dla calego Podziemia. Z trudem wtykamy czaszki ponad stale naplywajace masy dusz, ktore czekaja w kolejce do przewiezienia. Kruchy szkielet nie radzi sobie z zapotrzebowaniem, promy sa przeladowane. To ciagle wbieganie na poklad i zbieganie z niego... Koszty naprawy wciaz rosna! -Dobrze gada! - pisnal ktorys z przewoznikow. -Dulki! - zalkal inny. - W zeszlym tygodniu dalem dwie setki oboli za ich wylozenie! -Ale Charon podpisal umowe... - wykrztusil Seirizzim. Kapitan krzyknal, jakby ktos dzgnal go rozzarzonym pogrzebaczem. -Nazywasz to umowa!?! - Ach, jak swietnie sie bawil! Puscil przelozonego i wykonal serie niezwykle obrazowych gestow zaadresowanych do dwoch potez nych przewoznikow stojacych za jego plecami. Kilka sekund pozniej przepychali sie juz z powrotem przez tlum, by w koncu stanac przed Seirizzimem z jakims wiekowym demonem uwieszonym ich ramion. Naglfar zwrocil sie do drzacego, siwowlosego staruszka. -Charonie! - krzyknal mu do ucha. - Panie Charon, jest pan tam!? Czerwonawy blask w oczach seniora przewoznikow przedarl sie przez stulecia katarakt. Starzec potakujaco uniosl glowe i zapytal: -He? 92 -Witaj, Charonie. Wybacz, ze zawracamy ci glowe, ale wraz z bracmi z Natarczywego Szelmowskiego Zwiazku Zawodowego "Niesolidnosc" Przewoznikow Indywidualnych, ktorej to organizacji jestes czlonkiem zalozycielem i honorowym przewodniczacym, mielismy nadzieje, ze zechcesz nam wyjasnic, co to jest inflacja!-Co? - burknela zywa skamienialosc legendarnego wynalazcy ognioodpornego wiklinowego czolna. -Inflacja! - krzyknal Naglfar. - Co to jest?! -Wal. Nie jestem gluchy! -Inflacja! - Tym razem Naglfarowi wtorowal caly tlum. -Nie musicie krzyczec! - Charon spojrzal na nich wylinialym wilkiem. - Oczywiscie, ze wiem, co to jest. Uwazacie, ze jestem zniedoleznialym starcem, co? Znam takich jak wy. -Nie, jestesmy po twojej stronie - zaskrzeczal Naglfar. -Zadaj mu kilka pytan, az sie pomyli, a potem siup!, do wariatkowa i masz go z glowy. - Charon zalkal. - Ze mna nie pojdzie wam tak latwo. -Inflacja? - przypomnial mu kapitan. -Tak, tak. Obrzydlistwo. Bez przerwy to lapie, spojrz! - Otworzyl usta. Wnetrze jego gardla pokrywaly biale plamy. -Nie, Charonie. To jest infekcja! -Tak. Straszne, nie? Wiem! Ha! Nie mozecie mnie za to przymknac. Naglfar odwrocil sie do Seirizzima. -Widzisz? - powiedzial. - Nie ma pojecia teraz i nie mial wtedy. -Co probujesz udowodnic? Ze Charon jest zniedoleznialym star...? Liczne gniewne pomruki powstrzymaly go przed dokonczeniem tej kwestii. -Umowa jest bezwartosciowa i ogranicza prawo przewoznikow do uczciwych, przyzwoitych dochodow. -Kto mowil cos o odchodach? - wystekal Charon. - Z tym u mnie wszystko w porzadku. Naglfar postaral sie zignorowac te uwage i jeszcze uwazniej niz dotychczas wlepil oczy w Seirizzima. -Inflacja! Piec tysiecy lat temu nikt nie wiedzial, ze jest cos takiego, wiec nie uwzgledniono jej w kontrakcie. I dlatego wieleset lat pozniej wciaz placicie nam od duszy jednego obola zamiast... - Strzelil palcami. -Dziewieciuset czterdziestu szesciu - dokonczyl za niego przerazony ksiegowy, lypiac zza szkiel przypominajacych owadzie oczy. -Dziewiecset czterdziesci szesc oboli! Naraz zabieramy osiemnascie dusz, przejazd trwa dziesiec minut... - W obliczu tak wielkich liczb oczy Naglfara zaszly mgla. - To oznacza, ze nie dostajemy strasznego mnostwa oboli, ktore sie nam naleza, prawda, bracia? 93 -Ale co ja moge zrobic? - Seirizzim jeknal, wyczuwajac, ze zanosi sie na cos, z czego nie bedzie mial ochoty sie tlumaczyc.-Albo dostaniemy pieniadze, albo bedziemy kontynuowac strajk! - warknal Naglfar, a jego slowom towarzyszyly uderzenia wiosel w kosciste dlonie. -Ale... - zaczal Seirizzim, w duchu widzac juz nieprzeliczone dusze ofiar wojny tloczace sie na przestrzeni wielu mil po drugiej stronie rzeki. -Slyszycie, towarzysze? Nie ma wolnosci bez Niesolidnosci! - krzyknal kapitan Naglfar. - Strajk! W tej chwili w Hadesjanskiej Zegludze Rzecznej, a tym samym w calym przemysle przewozowym Podziemia, rozpoczal sie protest. W dusznej klatce magazynu Transcendentalnego Biura Podrozy spolka z o.o. Wielce Wielebny Hipokryt III nudzil sie potwornie i brzeczalo mu w uszach. Od osmiu godzin nieprzerwanie (z wyjatkiem przerw na lunch i herbatke) korytarze rozbrzmiewaly odglosami pilowania i trzaskami, a sciany rezonowaly obrzydliwym mlaskaniem, zupelnie jakby cos z diamentowymi zebami przegryzalo sie przez lity granit.4 Co gorsza jednak, slychac bylo tez gwizdanie. Ventyl AThor, demoniczny przedsiebiorca w branzy grzewczej, znany byl w calej Hade-sji z gwizdania podczas pracy. Utrzymywal, ze wprawia to w dobry humor jego skalotocza, kiedy ten przegryza sie przez sciany.Hipokryt nie byl jedynym, ktory odetchnal z ulga, kiedy Ventyl AThor doszedl do wniosku, ze czas isc do domu, umiescil skalotocza w klatce i ruszyl schodami na dol. Wszyscy pracownicy biura zaczeli wznosic spontaniczne wiwaty, ale najbardziej ulzylo Flagitowi. Nie z powodu narzekan personelu czy tez skarg klientow, ktore wymusily na nim zwrot kosztow urlopu kilku co bardziej zdenerwowanym turystom. Nie, Flagitowi ulzylo, poniewaz w koncu mogl przy- 4Kto raz slyszal skalotocza, nigdy tego nie zapomni. Zwierzatka te obdarzone sa szesciuset dwunastoma diamentowymi zebami, umozliwiajacymi im przegryzanie sie przez lity granit. Obecnie udomowione, sa powszechnie wykorzystywane w Hadesji do powiekszania grot mieszkalnych i montowania wentylacji. Ponoc bywaja rowniez milymi zwierzetami domowymi. 94 stapic do wlasciwych prob ze swoim nowym przyrzadem.Drzac z podniecenia, wpadl do magazynu, porwal z polki spore pudlo i wybiegl z pomieszczenia, trzaskajac drzwiami. I byl to najbardziej zwawy widok, jaki Hipokryt ujrzal przez caly ten dzien. Flagit dotarl do swojego biura, postawil pudlo i podbiegl do obsydianowe-go barku. Nalal sobie spora miare zolci z melasa i wypil ja jednym haustem. Przyrzadzajac kolejnego drinka, rozejrzal sie po rozrzuconych wszedzie narzedziach, wiertlach, dziwnych rurach i niewielkim, podobnym do wiatraka urzadzeniu. Chcial, zeby juz bylo po wszystkim. Czekal go jeszcze jeden tydzien. Wypil drugiego drinka i stal bez ruchu, tylko nozdrza mu falowaly. Nagle, nie panujac nad soba, wzial krotki oddech, potem nastepny, jeszcze jeden, az w koncu kichnal poteznie, przewracajac stol i rozrzucajac wokol arkusze pergaminu. Pociagnal nosem, pochylil sie nad misa wrzacej cieczy, przykryl sobie glowe recznikiem i jal wdychac opary. Mial nadzieje, ze siarczan potazu choc nieznacznie pomoze mu w przezwyciezeniu kataru. Przeklety ten swiat na powierzchni, pomyslal ponuro i kichnal. Czy to mozliwe, zeby gdziekolwiek bylo az tak zimno? Gdyby mial w tej sprawie cos do powiedzenia, okazaloby sie to niemozliwe. Kilka stopni cieplej byloby nie od rzeczy. Swiat obdarowal go przeziebieniem, wiec on moglby odpowiedziec mu przegrzaniem. Raz jeszcze kichnal poteznie, po czym zaklal. -Brr! - warknal. Odmrozenia i zapalenie pluc. Jakaz to cena za najwiek sze odkrycie w dziejach diablego rodzaju? Wzruszyl ramionami. Zblizala sie naj wspanialsza chwila jego zycia, a on czul sie beznadziejnie chory. To nieuczciwe. Do diabla z takim zyciem! Zaciagnawszy sie po raz ostatni siarczanem potazu, Flagit podbiegl ochoczo do biurka i wyciagnal z pudelka siatkowa konstrukcje pokryta kolorowymi koralikami. Przez chwile bawil sie srebrnoszarymi nitkami koronkowej mycki, ukladajac ja starannie pomiedzy rogami, nastepnie spuscil sobie na oczy dwa kragle krysztaly, unieruchamiajac je we wlasciwej pozycji cienkimi drucianymi spinkami zakladanymi za uszy. -Siondz wygodnie, odprenz sie i przygoduj na demonstracje mozlifosci sia teczki infernitowej. Aaa... psik! Dobrze, ze nikt nie slyszal znieksztalconej przez zatoki zapowiedzi. Flagit mial nadzieje, ze kiedy bedzie przedstawial ja zainteresowanym, wypadnie bardziej efektownie. A zanosilo sie na to, ze bedzie ich sporo... byc moze nawet sam Mroczny Lord d'Abaloh. Nababa cieszyla mozliwosc zabawy z ulubiona dziewieciolatka, wiedza, ze jezeli naprawde bedzie chcial, to cos zniszczy albo popsuje. Ale to bylo Sugestywne Oddzialywanie Umyslowe... Dobre i skuteczne, dopoki wszystko szlo zgodnie z checiami opetanej, coz, gdy... Ale to betka w porownaniu z Absolutna Kontrola Limbiczna. 95 Sugestywne Oddzialywanie Umyslowe nigdy nie pozwoliloby malej dziewczynce tak skutecznie ujezdzac wielbladow czy robic pewnych rzeczy wbrew jej woli. Zwroc sie do dowolnego rodzica, a uslyszysz mrozace krew w zylach opowiesci o zlu, ktore dziewiecioletnie dziewczynki moga wyrzadzic w ramach zabawy. Dzganie sie nawzajem olowkami, wlewanie wosku do uszu malego Jasia, wciagniecie Kasi na maszt... drobne, niewinne podlosci. Ale zeby z zimna krwia dusily kociaki? Nic z tego, nawet za milion lat.Chyba ze ma sie polaczenie przez Absolutna Kontrole Limbiczna... Flagit zamierzal ktoregos dnia podlaczyc sie do Alei, ale w tej chwili wycwiczone mysli krazyly w siatce okalajacej jego glowe. Z latwoscia tworzyl zlozone struktury mozgowe, wychwytujac ze swej wyobrazni rozpoznawalne sieci neuronowe, modelujac je, poprawiajac i w koncu emitujac rezultat, ciskajac go na fale mozgowe w przestrzen. Szkoda, ze nie pomyslal o przesylaniu waskim promieniem. Wewnatrz odbiorcy siec przylegala do ukladu limbicznego. Wlasnie w tym momencie w mozgu Szlama Dzi-hada powstalo w ten sposob slowo. -Proba... -O nie -jeknal Dzi-had. - Odejdz! Ale bylo juz za pozno. Testy zakonczone: runely mentalne tamy, bariery sie zalamaly. Szlam nie mial nic do gadania, kiedy pewna czesc jego umyslu przejmowala nad nim kontrole, ujmowala cialo i wyskakiwala z hamaka. Stopy plasnely o kamienna podloge, Dzi-had chwycil klamke i uciekl przez Talpy w strone Cra-nachanu. Na jego twarzy pojawil sie zlowieszczy, szyderczy usmiech... Alea nie wiedziala, dlaczego tej nocy obudzila sie tak nagle, ale coz, nigdy nie wiedziala. Ciezko byloby wyjasnic efekty dzialania wielokierunkowych, zblakanych fal telewplywu komus w wieku dziewieciu lat. Wiedziala tylko, ze tamtej nocy opanowala ja nieprzeparta chec. Nagla i dojmujaca koniecznosc znalezienia sie... gdzie? Dziewiecioletni umysl buzowal od wizji iskier i mlotow, mlode serce napelnilo sie niegodziwa rozkosza. Znow miala te krnabrne mysli, na wpol slyszalny glos w rudej glowce sprawial, ze chciala robic pewne rzeczy. Zle rzeczy. Juz po chwili przed oczami stanela jej kompletna wizja miejsca, do ktorego po prostu musiala sie udac. I to natychmiast! Gdyby ktos ja spytal, co to za miejsce, splonelaby rumiencem i, jak to miala w zwyczaju, zaczelaby szarpac rabek czerwonej koszuli nocnej. Ale instynktownie wiedziala, gdzie moze odnalezc swa wizje, i zupelnie jakby pochodzila 96 w prostej linii z rodziny cranachanskich kartografow, pamiec gatunkowa podpowiedziala jej, ze powinna kierowac sie przez drzwi, druga na lewo i piata w prawo. I to juz!Iskry wzlatywaly, tworzac chwilowe korony, pozbawione poklasku rozradowanej gawiedzi fajerwerki baraszkowaly w powietrzu, gdy Stan Kowalski obsypywal swe sprawdzone kowadlo gradem uderzen. Z brwi splywaly mu litry przy-czernionego dymem potu, kawal zelaza, nad ktorym pracowal, ogarnelo bez reszty ryczace pieklo rozgrzanego pieca. Jeszcze kilka uderzen i bedzie gotowe. Do wykonania zostanie tylko szesc wysokich butow ochronnych rozmiaru dwanascie. Pol tuzina metalowych plytek na palce i Czarna Straz Cranachanu bedzie w stu procentach szczuroodporna. Z westchnieniem, ktore odbilo sie echem od scian kuzni, Stan przetarl mokra brew wierzchem poczernialej dloni i fachowym ruchem wyciagnal stalowy but z ognia. But szybko znalazl sie na kowadle, gdzie Stan energicznie uformowal jego golen, a potem przecial powietrze i skonczyl w beczce, z ktorej uniosl sie slup pary. Minela polnoc, skonczyl sie kolejny dzien. Z ciezkim westchnieniem Stan zamknal klapke pieca i szybko wyszedl, zamykajac drzwi na trzy zamki. Perspektywa wychylenia pierwszego z wielu dzbanow Czarciego Wywaru mile lechtala jego poczerniona sadza gardziel. Zasluzyl sobie na to tyloma godzinami walenia w zelazo. W siedzibie Transcendentalnego Biura Podrozy pewnemu czarnemu jak noc osobnikowi szczeka opadla ze zdumienia na widok widmowych obrazow przesuwajacych sie przed jego okularkami. Sceny w wysokiej rozdzielczosci, nie-pogorszone przez siatkowke i rogowke, mknely bezposrednio przez jego nerwy wzrokowe, docierajac do mozgu jako niesamowicie realistyczny przekaz wysokiej jakosci. Co dziwne, pierwsza rzecza, jaka go uderzyla, bylo bardzo niskie zawieszenie punktu widzenia - ocenil je na mniej niz szesc stop nad ziemia. Nagle ujrzal wizje ciemnego zaulka. W dolnym rogu pojawila sie dlon hustajaca hakiem, zwiekszajaca jego ped i w koncu rzucajaca nim. Chwile pozniej dwie muskularne rece wciagaly sie po linie, po scianie budynku. Potem pojawily sie dachowki i lom, ktorym ktos podwazyl haczyk zamykajacy niewielki lufcik. Po chwili lufcik stal otworem. Kierowany instynktownym wscibstwem Flagit pochylil sie do przodu, by zaj- 97 rzec przez swe okularki do wnetrza budynku, i pisnal zaskoczony, poniewaz pochylil sie takze jego punkt widzenia. Cofnal sie i omal nie spadl z krzesla. Wygodne, klaustrofobiczne wiezienie jaskini zniknelo, miast tego balansowal teraz niepewnie i dostawal zawrotu glowy na stromym dachu. Wpatrywal sie w czter-dziestostopowa przepasc, a przeciez nie mial pasa bezpieczenstwa ani batutu.Zawroty glowy zmagaly sie w walce o pierwszenstwo z agorafobia, przygwaz-dzajac ja do ziemi. -Przeszczen! - powiedzial przez nos Flagit, przystepujac do dzialania. Wgramolil sie na stol i zeskoczyl z niego na druga strone. Nie byl pewien, czy powinien krzyczec z radosci, czy ze strachu Wrazenia byly o wiele bardziej reali styczne, niz przypuszczal; czul sie tak, jakby naprawde tam byl. -Tyle przeszczeni! - krzyknal, kiedy niczym mim wszedl przez lufcik i sta nal na drewnianej belce. Wszystkie jego zmysly pochlaniala akcja dziejaca sie tysiac stop nad nim, jego oczy byly oczami intruza skradajacego sie po szero kiej na dwa cale belce i ostroznie przestepujacego nad stosem workow z piaskiem sluzacych za rownowazniki. Pod nim rozciagala sie panorama kuzni. Na drodze, pol mili dalej, podniecony i spragniony Stan Kowalski przemierzal drobnymi kroczkami przedmiescie Cranachanu. Pawlow bylby dumny z jego slinotoku, ktory wywolala mysl o Czarcim Wywarze czekajacym u celu wedrowki, w Pubie Rynsztok. W porzadku, Pub Rynsztok nie byl moze najelegantszym zajazdem w Cranachanie, ale dwie rzeczy stanowily o jego przewadze nad pozostalymi. Byl zawsze otwarty i slynal z wystepow artystycznych - odbywaly sie tu najbardziej widowiskowe bojki po tej stronie Talp. Rzadko zdarzala sie noc, by jakas wzmocniona alkoholem klotnia nie zamienila sie w porzadne rozruchy albo ktos nie zostal bestialsko zamordowany w meskiej toalecie za jakas blahostke. Nagle jednak slinotok Stana ustal, mysli o odprezajacym dzbanie prysnely. Klnac, uderzyl sie w czolo, odwrocil o sto osiemdziesiat stopni i ruszyl tam, skad przyszedl, caly czas z przerazeniem ogladajac sie przez ramie. Jak mogl o tym zapomniec? Dlaczego wlasnie w dniu dostawy zapomnial o palaszu? Nikt nie zrywa kontraktu z zabojca bezkarnie, zwlaszcza z takim, ktory wlasnie przywedrowal z Fortu Knumm, zeby osobiscie odebrac zamowienie. Staje sie to jeszcze trudniejsze, jezeli ten wlasnie zabojca od wielu godzin obcuje z Czarcim Wywarem, napojem znanym z likwidowania wszelkich hamulcow. Stan Kowalski, ktorego chod byl teraz najblizszy sprintowi ze wszystkich jego chodow od dziesieciu lat, nie zauwazyl pary oczu obserwujacych go z bocznej uliczki. Na twarzy dziewiecioletniej dziewczynki pojawil sie zlowieszczy, psotny grymas. Ruszyla tropem kowala, sprawdziwszy jednak wczesniej, czy w okolicy nie ma przechodniow. Cwierc mili przed nimi wystraszona sylwetka czolgala sie po waskiej przestrzeni przytrzymywanych linami krokwi. Kazdy jej ruch kontrolowany byl z malej jaskini tysiac stop pod ziemia. Flagit chwial sie nerwowo na krawedzi stolu, 98 przestepujac nad nieistniejacymi zwojami kretych konopi i workami z piaskiem, az katem okularkow dostrzegl dogodne miejsce. Lekko tylko sie zataczajac, chwycil wirtualna line, pochylil sie i przeklal, slyszac odglos rwacych sie wlokien.Takie juz ma szczescie. Cwiczyl Absolutna Kontrole Limbiczna na ciele z nadwaga! Dziwne, ze nie zauwazyl tego podczas operacji. Nerwowo sprawdzil stan swoich spodni i ze zdziwieniem ujrzal nienaruszony habit maskujacy i piasek na swoich "drugich" stopach. Nie smial odwrocic sie na dwucalowej krokwi, wiec wymacal worek z piaskiem i skrzywil sie, wyczuwajac reka "swoj" ceremonialny sztylet, wbity po rekojesc w worek. Wyciagnal go jednym ruchem, polozyl na belce, zahustal sie na jednej z lin i wyladowal golymi stopami na podlodze. Odwrocil sie w miejscu i poczlapal chyzo ku glebokiemu, czerwonawemu blaskowi pieca. Flagit odegral pantomimiczne otwieranie pieca i dorzucanie do srodka wegla i torfu, po czym wzial sie do energicznej pracy z wirtualnymi miechami. Tysiac stop powyzej wszystko tez szlo zgodnie z planem. Rezultatem pracy Flagita byly dlugie na dziesiec stop jezyki karmazynowych plomieni, chmury gestego wirujacego dymu i slodki zapach pekajacych lancuchow weglowodorow. Temperatura rosla. Niezauwazona przez niego dziewczynka w czerwonej koszuli nocnej weszla przez otwarty lufcik, wyladowala na belce i usmiechnela sie od ucha do ucha, widzac, jak spocony wlasciciel wpada do kuzni niczym tsunami, chylkiem obiega kowadlo i zdejmuje ze sciany dwureczny salamandryjski palasz w pochwie. Za nim w piecu buzowaly szukajace dla siebie ujscia piekielne plomienie i gryzace wyziewy. Nagle trzask, eksplozja i kawalek zelastwa uderzyl Stana w glowe. Ten odwrocil sie na piecie i ujrzal buchajacy ogniem piec. Ruszyl biegiem do otworu wentylacyjnego - musial odciac doplyw powietrza. -Zostaw to! - syknal ktos ukryty w cieniu. Stan stanal jak wryty, strach zmrozil mu serce. Czy to zabojca przyszedl po odbior towaru? -Ale juz jest gotowy! - powiedzial. -Odsun sie od pieca! - warknal Flagit, a gardlo znajdujace sie tysiac stop powyzej powtorzylo te slowa. -Ale... - Kowal strzepnal sobie z ramienia grudki piasku. -Nie kloc sie! -Juz gotowy, mam go! - krzyknal Stan, obnazajac palasz. Falista stal swisnela, przecinajac powietrze. - Widzisz? Scina glowy na zawolanie! -Grozisz mi? -Nie, nie! - pisnal kowal, wymachujac panicznie rekami i w jednej chwili przecinajac kilkanascie lin. Dwanascie workow z piaskiem spadlo z gory, chybiajac intruza o kilka cali. -O rany! - jeknal Stan i zaczal sie pocic. Przerazenie siegnelo jego stop, ktore zrobily krok do tylu. 99 Elementy swiadomosci Flagita przeslaly sygnal niemal odruchowo, wiec dziewczynka pomknela po krokwiach, obserwujac wydarzenia z szalenczym blyskiem w oczach. Blyskawicznie zawiazala petle, ktora opuscila na podloge, za wycofujacego sie kowala.-To byl wypadek! - pisnal Stan, wskazujac czubkiem palasza worki na podlodze. - Naprawde nie chcialem... -... zrzucic mi na glowe kilku ton piasku. Pewnie, ze nie! Stan Kowalski zrobil jeszcze jeden krok do tylu. W tym momencie zaczelo dziac sie wiele, zbyt wiele rzeczy naraz. Dziewczynka kryjaca sie pod sufitem, idac za potrzeba czynienia zametu, spuscila worek z piaskiem z belki. Petla zacisnela sie wokol kostki kowala, ktory sie uniosl - tyle ze glowa w dol. Alea podskoczyla, co sprawilo, ze sztylet intruza spadl z belki, trafiajac w czule miejsce pomiedzy czwartym, a piatym zebrem Stana Kowalskiego. Palasz wyladowal na podlodze. Alea z piskiem wyskoczyla przez okno i uciekla w noc. Intruz wyrwal sztylet z dyndajacego kowala, napchal piec wszystkim, co bylo pod reka, a co moglo sie zapalic, i wybiegl przez drzwi wejsciowe. Gdyby byl w tym momencie przy zdrowych zmyslach i zobaczyl, co wlasnie zrobil, to a) zmoczylby sie, b) obgryzl paznokcie do kostek palcow w czasie trzydziestu sekund, c) wrzasnalby lub d) zrobil to wszystko naraz. Woz zatrzymal sie w ciemnej uliczce z piskiem hamulcow i plasnieciem wyjatkowo powolnego gryzonia, ktory pod wielkim kolem wybral sie na spotkanie ze stworca. Komandor Tojad zwany Mocnym zeskoczyl z wozu, dwoma susami doskoczyl do drzwi i zapukal w nie piescia odziana w czarna rekawice. -Kiedy ich potrzebujesz, nigdy nie slysza stukania - zagrzmial sejsmicznie, krazac, i zazgrzytal zebami, gdy u jego boku pojawil sie kapitan Barak. - Coz, dzisiaj uplywa termin. Jesli nie zdazyl... - Tojad zacisnal rece, odwrocil sie do drzwi z zamiarem wykonania kolejnej serii niecierpliwych pukniec i wpadl do srodka. Blyskawicznie zerwal sie na rowne nogi, rozejrzal wokol i zmierzyl Baraka spojrzeniem, ktore sugerowalo, zeby szczegoly tego incydentu zachowal dla siebie. Wtedy wlasnie uderzyla ich nagla fala goraca, rozgrzane do bialosci macki wznoszacego sie pradu powietrznego. Na srodku kuzni stal piec z otwartymi otworami wentylacyjnymi i wypluwal z siebie plomienie siegajace sufitu. 100 Wiatr owial kostki Tojada, porywajac tlen do piekielnej pozogi, ktora spalala wszystko w ryczacym piecu.Tojad, najwyrazniej nieswiadomy szalejacego zywiolu, ruszyl przez zaslone z wirujacego dymu i zdjal z wieszaka na scianie jeden ze swoich szczuroodpor-nych butow. Natychmiast upuscil go z wrzaskiem; rozgrzany stalowy czubek uderzyl w kamienna podloge. Pozostalych szesnascie takze wypaczylo sie od goraca. I wtedy ujrzal go przez dym. -Kowalski! - zagrzmial, przekrzykujac swist czesciowego spalania. - Cos ty zrobil z tymi butami!? Moi ludzie nie moga ich nosic! I nie kolysz sie, kiedy do ciebie mowie... och. -Typowe - warknal kilka chwil pozniej do Baraka, wylaniajac sie z dymu ugiety pod ciezarem zwlok kowala. - Zlecam mu proste zadanie, a on daje sie ot tak po prostu zamordowac! Co za nieostroznosc! - Wrzucil martwego Stana na woz. -W porzadku, kapitanie - zwrocil sie do Baraka. - Ugascie ten ogien i zatrzymajcie tych samych podejrzanych co zwykle. - I popedziwszy nosorozce, odjechal uliczka. -Ale skad, pytam sie, skad ja teraz wezme szczuroodporne buty? Rozdzial czwarty Kilka grzechowglownych Jego oczy miotaly sie goraczkowo za napietymi powiekami, kiedy usilowal pojac obrazy atakujace zewszad rozedrgane zmysly. Plomienie. Kowadla. Lomy. Wlamanie.Zadrzal na calym ciele. Rozpalone wspomnienia domagaly sie uwagi. Nie mogac uchwycic ich sensu, otrzasnal sie ponownie. I jeszcze raz, mocniej, bardziej stanowczo i energicznie. -Hej! Jest tam kto? Otworzyl gwaltownie oczy, zamrugal ciezkimi powiekami i skoncentrowal rozmazane spojrzenie na czlekoksztaltnej zjawie niecierpliwie potrzasajacej go za ramie. Senne wizje umknely chylkiem do katow podswiadomosci, zalozyly rece i zaczely niecierpliwie czekac na nastepna noc. -Nie poznajesz mnie? Wstydz sie, zolnierzu! - warknal general Synod z wymuszonym usmiechem, zartobliwie tracajac Dzi-hada w ramie. Skulil sie na dzwiek wlasnego glosu i znienawidzil sie za jego ton. Krzyzowa kariera generala Synoda przyniosla mu niezliczone nagrody za nadgorliwosc w okazywaniu odwagi i mestwa. Nawet teraz na jego piersi pobrzekiwal Krzyz Zwyciestwa, otrzymany po tym, jak jedna reka ocalil dziewiecdziesieciu siedmiu zakladnikow z GROMU-u przed maszynami oblezniczymi ze Swiatyni Mefickiej; na epoletach blyszczala Honorowa Spinka Nieprzecietnego Kurazu za bezgraniczna elegancje w warunkach bitewnych; a z platkow uszu zwisaly mu Perlowe Motyle za pokonanie wplaw stu jardowego basenu pelnego piranii. Oficjalnie wiec, jak widac, general Synod nie bal sie niczego. Prywatnie, w glebi ducha, przyznawal sie jednak do bezrozumnego strachu przed jedna rzecza - zapachem klasztornych lazaretow. Poza tym nie przejmowal sie zupelnie niczym. No, moze z wyjatkiem pajakow - zimny pot oblewal go za kazdym razem, gdy przypominal sobie sposob, w jaki poruszaja swoimi wielkimi, wlochatymi, potwornymi odnozami. Mowiac szczerze, nie przepadal tez szczegolnie za wijami, szczypawkami, stonogami i mnostwem innych robali, 102 ktore mozna znalezc pod kamieniami.-Och, generale! - zaczal Szlam Dzi-had, usilujac zasalutowac na hamaku. -Eee... co u pana slychac? -Nie, nie. Jak ty sie masz? -Hm, tego, jestem gotow do pelnienia obowiazkow - sklamal Dzi-had, przypatrujac sie z zaklopotaniem polyskujacym sladom po niedawnych oparzeniach na rekach. -Nie, nie, eee... w porzadku, odpoczywaj - wymamrotal Synod, wpatrujac sie tepo w podloge. Czas odwiedzin. Czas odwiedzin! General byl przekonany, ze czas odwiedzin ciagnie sie bardziej niz jakikolwiek inny. Stanowil on nudny, zielony zascianek chronologii, pelen lisci, glonow i wrakow zakupowych koszykow. O tak, dluzyl sie bardziej niz deszczowe niedzielne popoludnie... -Chcial sie pan ze mna widziec? - zapytal Dzi-had. Synod z trudem oparl sie pokusie zapiszczenia "Nie, nie, po prostu tedy przechodzilem!", zawrocenia na piecie i szybkiego czmychniecia z podkulonym ogonem. -Eee... myslalem, ze moze chcialbys wiedziec jak, tego, jak poszla bitwa -wymamrotal przez zacisniete zeby. - Tak przy okazji, przykro mi z powo du twojej glowy - dodal z grymasem, ktory z zalozenia mial wyrazac otuche i pocieche. Dzi-had nie mial juz szans na zostanie lamaczem serc niewiescich, nie z tymi szwami na czubku glowy. Moze jakas wyrozumiala perukarka... -Zwyciezylismy? - zapytal Dzi-had, majac nadzieje, ze to wlasciwe pytanie w tych okolicznosciach. -Koronkowa robota - odparl Synod, ktory poczul, jak wraz z powrotem na znajomy, przyjazny grunt wzrasta jego pewnosc siebie. - Zaluj, ze tego nie widziales... och, hmm, hmm, to tylko taka figura retoryczna. - Usmiechnal sie slabo, obciagnal poly habitu i szybko wrocil do opowiesci, skory raz jeszcze przezyc chwile wspanialego zwyciestwa. - Atak ruszyl z wydm kilka godzin po sromotnej poraz... eee... po tym, jak Otoczak napotkal niesprzyjajace ofensywie okolicznosci. Osiemdziesiat piec batalionow elitarnych GROM-owcow z Klasztorow Zjednoczonych przeprowadzilo oslonowy ogien skrucyfiksowanymi belta-mi, nastepnie 18. Dywizja Organistow i 385. Psalmistow uskutecznily manewr Skrzydla Archaniola i okrazyly heretykow, uzywajac przy tym sporo bomb klasztornych i niewielkiej oslony z psalmow ognistych. Wzielismy prowodyrow na sciezke zdrowia, ukazalismy im bledy w ich postepowaniu i porzadnie przetrzepalismy. Bylo nawet kilka nawrocen. -Czuje, ze to historyczny sukces - wymruczal Dzi-had. Na jego nadpalonych rzesach pojawily sie lzy. - Gdybym tylko tak wczesnie nie zetknal sie z formacja przeciwnika... - wyjeczal, myslac raczej o swojej pracy w Wyznaniowych Oddzialach Prewencyjnych niz o GROM-ie. 103 -Mmmmm, tak, coz, nastepnym razem badz ostrozniejszy - burknal general przez zaciskajace sie nozdrza. Wyciagnal spod pachy zwiniety pergamin i cisnal go na hamak Szlama. - Tu mozesz o tym poczytac. - Zakrztusil sie, gdy zapach lazaretu zaatakowal jego organ powonienia, wiec czym predzej uciekl w strone piekielnego goraca klasztornej kuchni i podnoszacej na duchu woni pieczonych baranow.Szlam Dzi-had rozbujal lagodnie hamak i wzial gazete. Spojrzal na pierwsza strone "Trybuny Triumfu" z zamiarem przeczytania o zakonczeniu Owczych Wojen. Rozlozyl pismo i krzykliwy naglowek zadal mu cios miedzy lopatki. Oczy rozszerzyla mu trwoga, puls przyspieszyl, szczeka opadla. Ogniem i Lomem - zuchwaly napad na kuznie! Sny... Odrzucil gazete gwaltownym ruchem, jakby plonela mu w rekach. Sny... Chwycil sie za glowe, skulil i patrzyl na swoje rece upstrzone sladami oparzen, dlonie ze skora zerwana od zjezdzania po linie, stopy pokryte piaskiem i popiolem, habit i pizame umazane tlustymi plamami. Naszlo go podejrzenie, ze zeszlej nocy wydarzylo sie cos dziwnego. Tysiac stop nizej, w pomieszczeniach Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o., Flagit odlozyl siateczke infernitowa i wpatrywal sie w nia, drzac na calym ciele. W jego glowie Euforia zmagala sie z Szokiem, a w tle wzbierala adrenalina. Polowa jego umyslu radosnie krzyczala i wiwatowala, podczas gdy druga obgryzala mentalne paznokcie. Wakacyjne opetanie jeszcze nigdy nie bylo tak realistyczne! Wypil trzy podwojne koktajle z zolci w ciagu pieciu minut i mial nadzieje, ze zadzialaja szybko. Tyrady Euforii zaczynaly go meczyc. -Nie rozumiesz? - naciskala Euforia, uczepiwszy sie wylogow przeciw- plomiennego plaszcza Szoku. - To jest to. Nasza wielka szansa! Szok probowal sie wycofac. Nie podobal mu sie jaskrawozolty blask w oczach Euforii. -Tylko pomysl, co dostaniemy za to od d'Abaloha, he? Pomysl! Czy wiesz, od jak dawna staral sie polozyc pazury na czyms takim? Wiesz? - Szpony Euforii drzaly, gdy przemawiala. -Nie wiedzialem, ze szukal... 104 -Ooo tak! Opetania byly dotychczas najwiekszym osiagnieciem w tej dziedzinie. A ile mozna osiagnac przy uzyciu tego, co? Nawet najglupszy turysta wie, ze wystarczy przyzwoity egzorcysta, a juz masz zwiazane rece. Nie wspominajac nawet o tych wszystkich efektach ubocznych, jak gnicie skory i nieswiezy oddech... D'Abaloh bedzie nam jadl z reki, ja ci to mowie!-Tak, bez watpienia masz racje - burknal Szok lekcewazaco. - Ale... do czego moze sie tak wlasciwie przydac ta cala Kontrola Limb? -Ukladu Limbicznego! Czy ty mnie w ogole sluchasz?! - warknela Euforia, zwracajac oczy ku niebu. - Oplatasz piekielna siecia najczulsza czesc mozgu, uklad limbiczny, ktory pozbawiony jest tej calej tchorzliwej "swiadomosci" - brak poczucia winy, brak oporow, tylko dzialanie. Zrob tak, a bedziesz mogl wszystko: klamac, oszukiwac, nawet zabic! Nie moga sie oprzec! Widziales, co stalo sie w kuzni. -Ale to byl wypadek... -Ha! Dales sie nabrac! Uwazasz za zbieg okolicznosci to, ze nasza mala przyjaciolka znalazla sie w poblizu? O nie. To moja robota. Ja to zaplanowalam. Wlacznie z tym, by posluzyc sie nia do pozyskania funkcjonariusza GROM-u. -Ty? Ale mowilas, ze on nie zy... -Co to, to nie! Czy to znaczy, ze nie przestales sie zastanawiac, dlaczego rozrywalismy jego czaszke w chlodni? - Euforia parsknela, drzac z podniecenia. -Ja... tego... zrobilo mi sie niedobrze... -Musielismy utrzymac go przy zyciu, to jasne. 666 stopni Fahrenheita to dla nich zabojcza temperatura... -Przy zyciu?! - Szok jeknal donosnie i wzniosl rece. - Przeciez to... -Nielegalne? Wiem, wiem - warknela usmiechnieta Euforia. - Ale kto ustala zasady? Wystarczy przekonac d'Abaloha, ze to bylo konieczne, a nie bedzie mial za zle kilku nielegalnych wstepow... -Kilku? Dwoch? Kto? -Pewien kaplan, ktory chcial zawrzec uklad. Szok krzyknal i chwycil sie za glowe. -A jak myslisz, skad wziela sie ta klawa malutka siatka na wlosy, hm? Szok zdebial, po czym sie otrzasnal. -To dla mnie zbyt wiele. Potrzebuje wakacji - wyjeczal. -To dobrze trafiles! - Euforia podskoczyla na oba kopyta. - Gdzie bys chcial? Strzelaj, na koszt firmy, AKL stawia! - pisnela, widzac przed oczyma szeroki wachlarz mozliwosci. -Co? Nie, nie, eee... ja... sadze, ze bede potrzebowal troche czasu, zanim poczuje sie gotowy do wejscia komus w glowe... -Nie musisz. Gdzie tylko sobie zyczysz w komfortowej wlasnej glowie. Odpocznij od tego wszystkiego. Malutka, przytulna chatka w kraterze Krakatu, 105 zanurzamy nasze nogi w lawie, optymalna temperatura 666 stopni Fahrenheita przez caly rok! Urocze, prawda?-Bajdurzysz! - zaskrzeczal Szok, odsuwajac sie od rozpalonych, obwiedzionych zoltym blaskiem oczu Euforii. - Nie masz mozliwosci przeniesc nas nad Krakatu... -Nie, jeszcze nie. Ale uzyj wyobrazni! Popatrz dalej niz czubek twoich nozdrzy, perspektywicznie! Floty niewolniczych robotnikow pod AKL, niczym bobry budujace dla nas sliczne domki! Szok byl zszokowany. Trzasnela zarazliwa iskierka nowych mozliwosci. -Czys ty oszalala...? Chore pomysly krazyly w umysle Flagita jeszcze szybciej niz poprzednio, trzy podwojne koktajle z zolci raczej uwolnily mysli i dodaly im odwagi do spekulowania, zamiast je uziemic i uspokoic. Perspektywy swietlanej przyszlosci wpadaly do pracujacego na zwiekszonych obrotach umyslu i wirowaly w nim poza wszelka kontrola. I wtedy dostrzegl pozostalosci po pracy montera wentylacji. Nerw wzrokowy rzucil ten obraz przed oblicze Euforii, dorzucajac wiazke inspiracji do i tak juz porzadnie plonacego ogniska rysujacych sie mozliwosci. Trzasnelo, polecialy iskry i Euforia natychmiast ujrzala przyszlosc. -Dlaczego niby mamy ograniczac sie do miejsc, ktore juz sa gorace? Cho dzi mi o to, ze wulkany moga sie w koncu znudzic. Moglibysmy kazac robotni kom przekierowac poklady lawy do naturalnie pieknych miejsc. Albo postawic d'Abalohowi wakacyjny palac! Moglibysmy, prawda? - Euforia wyszczerzyla sie szeroko. I w tym momencie Flagit nagle zdal sobie sprawe, ze ma cos, czego Seirizzim nie przebije nawet najwieksza lapowka. Prywatny palac wakacyjny dla d'Abaloha. Ale jak dotad w glebi jego umyslu rozpedzony wiatrak mysli Euforii zabrnal juz o wiele, wiele dalej. Flagit podniosl z podlogi mala turbinke i pstryknal w nia, zamyslony. Jeden z setek poldzikich kruszpakow5 czajacych sie w niezliczonych zakamar- 5Noce w Cranachanie sa dlugie i - co dziwniejsze - ciemne. Zwlaszcza w zimie, ktora zbiegiem okolicznosci jest okresem legowym krotkowzrocznego kruka talpejskiego, ptaka, ktory jest swiecie przekonany, ze jego upierzenie mieni sie matowa czernia, a takze iz ma potezny dziob i dlugi ogon. Ale przy ogniskowej trzy czwarte cala cholernie trudno byc pewnym. Z drugiej strony samice szpaka czubatego z Zajadlej Turni dysponuja niepodwazalna wiedza, iz ich upierzenie 106 kach Cesarskiego Palacu Fortecznego Cranachanu wynurzyl sie ponuro z bezustannej polnocno-zachodniej mzawki.Tajfun burzowych chmur narastal w zaciemnionym pomieszczeniu na wysokosci dwoch trzecich czterystustopowego muru. Kruszpak szybko wzbil sie wysoko na wilgotne niebo, nieswiadom pary zlowrogich oczu obserwujacych jego lot po marmurowoszarym niebie. Czarna rekawica skrzypnela, kiedy palec wskazujacy zwinal sie i zablokowal o kciuk. Wewnatrz drzacej z wysilku dloni napiela sie tkanka miesniowa, kostki poblakly. Reka przesunela sie o ulamek cala w strone nieregularnego kamyka na stole. Kruszpak zakrakal chrapliwie w jakims krotkowzrocznym ptasim kaprysie i obnizyl lot. Z piskiem skory tracej o skore palec wskazujacy wystrzelil zza kciuka, wy-pstrykujac kamyk przez okno z doskonala celnoscia. Kruszpak zaskrzeczal, spadl trzysta stop w dol, odbil sie od sprezystego wrzosu i z potwornym bolem glowy wyladowal do gory nogami. Wewnatrz zaciemnionej komnaty komandor Tojad zwany Mocnym zazgrzytal zebami bez najmniejszego cienia satysfakcji. W ciagu dziesieciu minut zdjal z bliska chyba z tuzin kruszpakow i wcale nie czul sie lepiej. Zazwyczaj ich stracanie stanowilo dla niego najlepszy relaks. Nie dzis. Byl w fatalnym nastroju. Czekal, a nienawidzil czekac. Nie zeby byl niecierpliwy, nic z tych rzeczy. Po prostu musial miec wszystko NATYCHMIAST! Byl tez w zlym nastroju, poniewaz przegral na walkach krewetek. Mial pewniaka. Niszczyciel wazyl piec uncji i mial szesc i pol cala dlugosci. Powinien wygrac walkowerem. Az do dzisiaj roznosil wszystkich rywali, wiec Tojad postawil na niego cala miesieczna pensje w nadchodzacej konfrontacji z Lamignatem ma barwe glebokiej butelkowej zieleni, a na karku nosza przez okragly rok ogromny karmazynowy pioropusz. Sa tego bezwzglednie pewne, jako ze spedzaja wiekszosc godzin dziennych, wpatrujac sie narcystycznie w powierzchnie kazdej nadajacej sie do tego celu kaluzy. Przez ogromna, siegajaca 98 procent czesc roku na cranachanskim niebie panuje spokoj. Krotkowzroczne kruki walesaja sie w powietrzu, z rzadka zapuszczajac sie poza okolice gorskie. Szpaki czubate z kolei maja je w nosie i z uwielbieniem wpatruja sie w ulubione kaluze. Ale przez pozostale dwa procent roku samice krotkowzrocznych krukow maja okres godowy. Na ich szyjach wyrastaja jaskrawokarma-zynowe rogi, wydzielajace do atmosfery ogromne ilosci dziko podniecajacych feromonow. Samce wariuja, pikuja z wielkich wysokosci i zdarza sie, ze biora pograzonego w samouwielbieniu szpaka czubatego za napalona samice kruka. Biorac pod uwage okolicznosci, jest to wybaczalny blad. Potomstwo takiego zwiazku, zwane po prostu kruszpakiem (lub tez, poprawniej, "Narcissarius alienatus"), to najbardziej nieszczesliwy ptak w dziejach Talp. Kruszpaki widuje sie najczesciej, jak samotnie przemierzaja okolice w poszukiwaniu powierzchni odbijajacej swiatlo, w ktorej ujrzalyby cokolwiek wiecej niz niewyrazne smugi rozmazanych kleksow. Z rozpaczliwa nadzieja wygladaja chwili, gdy ktos wynajdzie szkla kontaktowe dla ptakow. 107 swiatobliwego sierzanta Zenita... phi! Jak gdyby ta nedzna kreweta mogla marzyc o pokonaniu Niszczyciela! Dlaczego ze wszystkich ludzi na calym swiecie musial przegrac akurat z Zenitem? Niech cholera wezmie WOP! Niech cholera wezmie pelen samozadowolenia usmiech tego drania, kiedy mowil: "Ha, Tojad! Jestes mi cos winien!". Niech wszystko wezmie cholera!Za plecami komandora, pod oslona grubych debowych drzwi i glosnego zgrzytania jego zebow trzonowych, ktos wzial gleboki wdech i zapukal. -Wlazl. Juz. Do raportu! - wrzasnal Tojad. - Natychmiast! - dodal, gdyz zanim drzwi stanely otworem, uplynely ciagnace sie w nieskonczonosc ulamki sekund. - Szybciej, szybciej! Do raportu! Kapitan Barak wzdrygnal sie z przerazeniem, gdy rozpoznal nastroj komandora. Natychmiast poczul pot na dloniach, ale zacisnal zeby i ruszyl po kamiennej posadzce tak glosno, jak tylko dal rade. Kiedy znalazl sie o cal od lichego zabezpieczenia, jakie stanowil spory debowy stol, zatrzymal sie, podniosl prawe kolano maksymalnie wysoko i krzywiac sie, tupnal okutym butem w podloge. Rozlegl sie ogluszajacy halas. Zanim jeszcze umilklo echo, rozpoczal skladanie raportu glosem o prawidlowym wojskowym natezeniu stu dwunastu decybeli. Jednym z wnioskow, do jakich Barak doszedl na temat umyslowosci wojskowych, byl ten, ze halas stanowi najwazniejszy aspekt raportow. Mniejsza o tresc, liczy sie forma. Mozna wygadywac najwieksze niedorzecznosci - dopoki czyni sie to wystarczajaco glosno, wszyscy sa szczesliwi. -... aktualny stan pogorzeliska nieruchomosci nalezacej do nieboszczyka - szalejacy pozar. Lokalizacja broni lub innego narzedzia uzytego do pozbawienia zycia - nieznana. Konkretne powody pozbawienia zycia nieboszczyka - nieznane. Calkowita liczba naocznych swiadkow - zero. Liczba zdatnych do natychmiastowego uzycia zestawow butow szczuroodpornych - zero, sir! - wykrzyczal Barak, trzymajac kciuki na gardle w miejscu, gdzie biegly struny glosowe. -Chce dobrych wiadomosci! - wrzasnal Tojad. -Miejsce pobytu podejrzanych - lochy od dwunastego do pietnastego wlacznie, sir! - Wzrok Baraka utkwiony byl przepisowe szesc cali nad glowa przelozonego. -Niech cholera wezmie tego kowala! - ryknal sejsmicznie Tojad na mysl o czekajacej go pergaminkowej robocie: zeznania podejrzanych, rezerwacje w izbie tortur, zamowienia na paliwo do rozgrzewania pogrzebaczy... no i znowu bedzie trzeba szukac producenta szczuroodpornych butow. To wszystko stawalo sie nie do wytrzymania. - Oskarzyc go o utrudnianie wykonywania obowiazkow Czarnej Strazy i psucie mi nastroju! Sciac mu glowe! -Alez, sir! On juz nie... nie zy... -Drobnostka! Sciac mu glowe. Gdzie on jest? -U Pata 0'Loga, sir! -Grrr!!! Ile to jeszcze potrwa?! Chce jego glowy! 108 -Trudno powiedziec, sir! Wrozenie nie jest dokladna nauka, zwlaszcza jeslichodzi o 0'Loga, sir! Tojad uderzyl piescia w stol, ostrzelal seria kamykow kruszpaka przelatujacego w poblizu okna po drugiej stronie komnaty i ryknal przeciagle na widok pryskajacej szyby zamknietego okna. -Pierwszy swiadek! - warknal i ruszyl ku lochowi dwunastemu, zgrzytajac trzonowcami w tektonicznej wscieklosci. Ta niewielka ilosc promieni slonecznych, ktorej udawalo sie przedrzec przez kurtyne nieustajacej polnocno-zachodniej mzawki i ktora swiecila slabo nad Cra-nachanem, nigdy tu nie docierala. W tej zimnej jaskini ukrytej gleboko w trzewiach Cesarskiego Palacu Fortecznego jedyne zrodlo swiatla stanowily lojowe swiece i niewielkie ognisko. W laboratorium Pata 0'Loga musialo byc zimno. Gdyby sie ocieplilo, to i owo mogloby zgnic. Gdyby cztery lata temu szepnac komus imie Pat O'Log, odpowiedzia byloby obojetne wzruszenie ramion. Inny efekt przyniosloby haslo "Ekshumator". Wszystkich ogarnialy wtedy strach i nienawisc, rozpalane dojmujacym obrzydzeniem wobec najpilniej poszukiwanego seryjnego rabusia grobow w historii Cra-nachanu. Wielu usilowalo przeszkodzic mu w tym wymuszaniu zmartwychwstan, ale nikomu sie to nie udawalo. U szczytu swojej "kariery" Pat O'Log wydobywal z miejsca ostatniego spoczynku do trzech cial jednej nocy... kazdej nocy. Kilka dni pozniej zwracal je, pokryte zgrabnymi bliznami swiadczacymi o przeprowadzonej sekcji. "Trybuna Triumfu" prawie przez rok publikowala codziennie liste ostatnio zbezczeszczonych zwlok. Rosl powszechny strach, ludzie bali sie czegos, czego nie rozumieli... dlaczego on to robil? Mieli zrozumienie dla rabowania grobow. Wciaz sie to zdarzalo: wlamania do grobowcow, przeszukiwanie sarkofagow, pladrowanie mauzoleow. Wszystko, co przedstawialo jakas wartosc, bylo rozkradane. Ale nikt nigdy nie zaiwanial zwlok! A O'Log wykopywal zwloki bez chwili zwloki. Biedny czy bogaty, dostojenstwa i rangi, nic z tego nie mialo dla niego znaczenia. Kierowal sie tylko jednym kryterium wyboru - swiezoscia. Tylko odwadze pewnego niskiego ranga funkcjonariusza Czarnej Strazy, ktory zaczail sie w sosnowym plaszczyku po swym wlasnym, naglosnionym pogrzebie, 109 mozna zawdzieczac powstrzymanie makabrycznych czynow "Ekshumatora". Na szczescie O'Log zachowal sie tak, jak sie spodziewano, totez funkcjonariusz ow nie musial czekac zbyt dlugo, by wyskoczyc z trumny i zatrzasnac kajdanki na brudnych nadgarstkach "Ekshumatora".Kapitan Barak przeszedl od tego czasu dluga droge. Ale 0'Log z ta jego niezdrowa ciekawoscia w stosunku do tych, ktorzy przestaja zyc, wciaz przyprawial go o ciarki na plecach. Fascynacja przywiodla Pata na granice dobrego smaku: jego ciagle dazenie do odkrycia, dlaczego wystarczy przytrzymac kogos pod woda przez kilka godzin, a zacznie sie dlawic i przestanie oddychac; zdumienie, jakie ogarnelo go, gdy pojal, ze jesli straci sie palec w walce, to bedzie bolec, a jesli straci sie w walce nerke, to tez nie wszystko bedzie w porzadku, ale wystarczy stracic mala, czerwona pompke ze srodka klatki piersiowej - i juz koniec. Musial brac ochotnikow, skad tylko sie dalo, coz, przeciez i tak nie byli juz do niczego potrzebni, a on ich myl i odkladal z powrotem na miejsce. Lawa przysieglych uniewinnila go, a sedzia orzekl, ze moze kontynuowac swoje eksperymenty, ale tylko na kryminalistach. Kapitan Barak wzdrygnal sie, zacisnal piesc, zapukal w drzwi ozdobione tabliczka "Laboratorium Pata 0'Loga", wszedl do srodka i sie rozejrzal. Na scianach wisialy polki zapchane butelkami z zakonserwowanymi wnetrznosciami i dziwacznymi konczynami. W przeciwleglym rogu jaskini znajdowal sie pojedynczy, slabo widoczny w swietle rzucanym przez lojowa lampe, dosc sponiewierany kosciotrup, ktory zwisal z haka wbitego w skale. Barak na przestrzeni lat przyzwyczail sie do widoku wiekszosci ozdob laboratorium 0'Loga. Istniala jednak pewna rzecz, ktora zawsze go odrzucala, ktora bezlitosnie atakowala czesc jego mozgu odpowiedzialna za mdlosci. Na widok lezacego na ogromnej kamiennej plycie ciala Stana Kowalskiego jego zoladek jal miotac sie niczym wyjety z wody karp. Wokol ciala rozrysowane bylo wielkie kolo, ktorego obwod ozdabialy litery i symbole skrupulatnie wyrysowane kreda i oswietlone lojowymi swieczkami. Calosc wygladala tak, jakby lada moment mial odbyc sie tutaj jakis mroczny rytual polaczony ze zlozeniem ofiary - cialo na oltarzu, krag swiec, butelki z wnetrznosciami. Ogolne wrazenie psul tylko krolik. Krolik oraz ciag marchewek ustawionych przed narysowanymi kreda literami. Pat O'Log dzierzyl z wyczekiwaniem gesie pioro nad pergaminem przypietym do tabliczki i wpatrywal sie z uwaga w klapouchego zwierzaka podejrzliwie obwachujacego marchewki. Barak nerwowo odchrzaknal, zastanawiajac sie nad aktualna rownowaga umyslu 0'Loga i rozwazajac, czy nie powinien w gruncie rzeczy wycofac sie stad i zostawic wariata w spokoju. W koncu nic wielkiego sie nie stanie, jesli wroci za kilka godzin lub dni, lub... -Aaa, Barak! Oczekiwalem cie - wycedzil 0'Log. W jego ustach to nie- 110 winne zdanie zabrzmialo o wiele bardziej podejrzanie, niz powinno.Wypowiedziawszy te slowa, na powrot zwrocil uwage ku ruszajacemu nosem, krecacemu sie w kolko krolikowi. Zwierzak skierowal sie ku kolejnej marchewce. Ostroznie, utrzymujac zadnie lapy w gotowosci do dania drapaka, obwachal warzywo lezace przed litera "q", a nastepnie niepewnie je skubnal. O'Log wybuchnal wsciekloscia i rzucil tabliczka w zaskoczonego krolika. -Grrr! Brakowalo mi tylko krolika z dysleksja! - pisnal na widok bialego ogonka znikajacego za kamienna plyta. - Moje badania, moje badania! Na nic! Tyle godzin na nic... - Miesista twarz zadrzala w slabym swietle, z ust poleciala para. Barak uderzyl sie w bok glowy, jakby byla jakims urzadzeniem, ktore uparcie odmawia prawidlowego funkcjonowania. -Krolika? Obwiniasz krolika? - wydukal Barak z niedowierzaniem. -Cos nie w porzadku? - odburknal Pat, obrzucajac Baraka gniewnym spojrzeniem. - Przeciez to ewidentna wina tego bydlaka! "Q", czyz nie? - zapytal retorycznie. - Dlaczego nie wskazal samogloski, chocby jednej? -____________________?... - Barak jeknal niezrozumiale. -Nic nie rozumiesz, prawda? - odrzekl Pat pogardliwie, czujac, jak wzrasta w nim arogancja. - Czyzby odkrycia Pat 0'Loga uczynily od twojej poprzedniej wizyty az tak wielkie postepy? Czyzby nie dane ci bylo slyszec o krolikomancji? - zapytal z teatralnym gestem. -Krolikomancji...? - wykrztusil Barak, po czym przeniosl wzrok z zamyslonej twarzy Pata na malego bialego kroliczka wygladajacego nerwowo zza kamiennej plyty. - No nie. Czy to ma znaczyc, ze uzywasz krolikow do... -Przepowiadania przeszlosci. Nie inaczej! - oznajmil Pat, zamaszystym gestem zdejmujac z rak cienkie biale rekawice i ciskajac je za siebie. - Swoimi noskami potrafia wskazac powod smierci dowolnej istoty. W kazdym razie wiekszosc potrafi! - zapiszczal i spojrzal oskarzycielsko na puchate stworzonko ruszajace noskiem w jego strone. - Przynajmniej te, ktore potrafia czytac. Sam spojrz! - Podniosl z podlogi tabliczke i podetknal Barakowi pod nos. W rubryce "powod zgonu" stalo czarno na bialym "zxrrtq". -Na nic! - Pat podniosl rece. - Rownie dobrze moglbym otworzyc jeden z tych tomow i wstawic tu pierwsza z brzegu nazwe! - Wskazal palcem na polke pelna oprawnych w skore podrecznikow. -A co z tymi bardziej, hm, inwazyjnymi technikami, ktorych dotychczas uzywales? - zapytal Barak, rozmyslajac o pelnych ciec skalpelem czasach "Eks-humatora". -Co ty sobie myslisz? Ze zyjemy w sredniowieczu? To nowoczesna metoda, obywa sie bez nozy, sluzu i naczyn pelnych lepkiego obrzydlistwa. Mam to za soba. Krolikomancja jest rownie precyzyjna, a i sprzatania po niej o wiele mniej. -Precyzyjna? - wykrztusil drwiaco Barak. 111 -W porownaniu z innymi technikami wrozbiarskimi - oczywiscie. A takw ogole, co tu robisz? - zapytal nadasany Pat. Barak z trudem pohamowal usmieszek wyzszosci cisnacy mu sie na usta w obliczu tak wyraznej zmiany nastroju Pata. Nie musial znac sie na Pat O'Logii, zeby wiedziec, ze trafil w czuly punkt. -Przyslal mnie Tojad. -Nie mow, sam zgadne. Chce wynikow na trzy tygodnie temu, prawda? Zawsze tak samo niecierpliwy! -Nie, chce kowala. Dostal czape. -Ha! Kto to zrobil...? Albo daj mi zgadnac! - Ozywiony nieco Pat rzucil kilkoma kolorowymi koscmi, zamknal oczy i gestem reki poprosil o cisze. -Stan Kowalski. O swicie zetniemy mu glowe... - powiedzial Barak, ktory zdecydowanie nie mial ochoty na zabawe w zgadywanki. Zwlaszcza ze jego przeciwnikiem mialby byc ktos o niezachwianej wierze w profetyczne zdolnosci krolikow. -Serio? Cholera! Dalbym glowe, ze to Ross Prouvatsch. Niezly z niego dran. -Gdzie tam! To nie moglby byc on. - Barak szybko tracil cierpliwosc. - Ross zajmuje sie tylko dziewczetami. -No tak, palnalem glupstwo. Mowisz, ze to Kowalski? Skads znam to nazwisko... - Pat sie zadumal. - Samobojstwo? - zapytal z niedowierzaniem. - 0 nie, zartujesz sobie ze mnie! -Idiota! - warknal Barak, potrzasajac glowa. - Ma byc gotowy do odebrania za dwie godziny. To rozkaz Tojada! - Tupnal noga, odwrocil sie i wyszedl, z westchnieniem ulgi zamykajac za soba drzwi. Z wnetrza laboratorium dobiegl go piskliwy glos: -Chodz, kroliczku! No, sliczne puchate malenstwo! Czas na mala trzewio-mancje. No chodz, jestem pewien, ze dowiem sie czegos ciekawego z twoich wnetrznosci. Barak uciekl. Chichoczac maniakalnie jak jakis zwariowany upior po zazyciu nowomodnych halucynogenow, Flagit zatrzymal sie z piskiem pazurow w slepym zaulku. Jego glowa lsnila od parujacego potu i zlotych nitek niewielkiej piuski. Dlawiac sie zlowieszczo, postawil dluga na szesc stop klatke na kamiennej podlodze i zawodzac wysokim glosem, siegnal do jej srodka, wyciagajac trzystopowego, upstrzonego pazurami czarnego owada. Ginacy w pomroce dziejow przodkowie 112 tych robali byli calowej dlugosci, calkiem biali i zywili sie wylacznie serem, ale pokolenia reprodukcji nad brzegami Flegetonu, w naturalnym srodowisku piekielnego zla, zamienily je w zewnetrznoszkieletowe, zywiace sie granitem skalotocze.Tylko kilka sekund zajelo Flagitowi opanowanie nieskomplikowanej umyslo-wosci owada i narzucenie mu wlasnej woli. Niezliczone godziny opetywania muszek owocowych w polaczeniu z mocami siatkowego czepka sprawily, ze byla to przyslowiowa grahamka z margaryna. Usmiechajac sie szyderczo, puscil skalotocza na podloge i patrzyl, jak bydlak rozprostowuje osiem dziesieciocalowych pazurow, strzela knykciami tuzina szczypcow, rozgrzewa i tak juz zaslinione szczeki, po czym wskakuje na sufit korytarza. Nie minela sekunda, jak owad zniknal w zamieci skalnych odlamkow, przewiercajac sie przez lita skale i zostawiajac za soba postrzepiona dziure prowadzaca pionowo do gory. Flagit wyszczerzyl sie w usmiechu, zamachal szponami i ruszyl za skaloto-czem. Tysiac stop nad nim, na niewielkim skwerku polozonym w dolnych partiach Cranachanu maly tlumek gapiow zebral sie, by podziwiac plomienie ulatujace przez poszarpana dziure w ciemnym lupkowym dachu kuzni i kontrastujace uroczo z nocnymi ciemnosciami. -Rozejsc sie! Nie ma na co patrzec! - warknal olbrzymi Czarny Straznik zza niebieskoczarnej barierki. -Alez jest! - odpowiedziala mu z tlumu mala dziewczynka. - Sa wielkie plomienie, jestes ty i te wszystkie barierki. To strasznie podniecajace! -Niech bedzie. Ale poza tym nie ma tu nic do ogladania, wiec zmywajcie sie! -Nie, chce zobaczyc zwloki... W glebi karmazynowych plomieni buchajacych z pieca cos sie poruszylo. Rozmyslnie wywindowalo sie na pazurach z glebokosci tysiaca stop, wydajac sie na pastwe plomieni mile lechtajacych je po luskowatej skorze i z drzeniem serca myslac o nadchodzacym grzechu. Niezauwazona ani przez klotliwa dziewczynke, ani przez stojacego na zewnatrz straznika naszpikowana dziewieciocalowymi pazurami dlon chwycila sie skraju pieca i wyciagnela przez plomienie zakrzywione rogi, szerokie nozdrza i piekielne oczy o waskich zrenicach. O brzeg pieca uderzyly rozszczepione kopyta i chwile pozniej Flagit stal juz na srodku kuzni w calej swej okazalosci. Rozejrzal sie wokol, wytrzeszczajac oczy, lekko tylko drzac pod wplywem zimna przenikajacego kopyta. Szybko przywolal obraz widziany oczami Dzi-hada, starajac sie stwierdzic, gdzie dokladnie powinno wisiec cialo... cialo jego kolejnego rekruta. Niecierpliwie przebierajac pazurami, przeszedl wokol pieca do tego miejsca. Tu, za tym wielkim slupem czeka na niego, dyndajac zalosnie... nic! Flagit wzial gleboki oddech i zakaszlal, czujac, jak bolesnie zimne powietrze wypelnia 113 mu pluca.Przetarl oczy, zamrugal i spojrzal jeszcze raz. Prawda byla bolesna... Stan Kowalski zniknal! Zdumiony demon stal w bezruchu na srodku kuzni. Dziewiec stop oslupialego zla. Do srodka przeniknely dwa glosy, jeden gleboki i stanowczy, drugi cienki i proszacy. -Male dziewczynki nie powinny interesowac sie morderstwami - nalegal straznik. - To nienaturalne. Idz do domu i pobaw sie lalkami czy cos w tym stylu. -Seksista! - pisnela dziewczynka. - Zaloze sie, ze chlopaka bys wpuscil! -Tak, chlopcy to co innego. Oni nie sa obrzydliwi, lubia robale, pajaki i takie tam. -Ja tez lubie robale, sam popatrz! -Fee! Skad to wzielas? -Z kieszeni. Mam tez larwy. -Nawet gdybys miala przy sobie kopiec termitow, i tak nie zobaczysz ciala. -Niby dlaczego?! - zapiszczala dziewczynka, tupiac nozka. Flagit nadstawil spiczastych uszu... -Bo go tu nie ma. Zostalo zabrane do badania. Demon w kuzni jeknal, uderzyl szponami w filar i zanurkowal w buchajace z pieca plomienie. "Zabrane do badania? Pytan wciaz przybywalo. Jakie badania? Dokad? Jak sie dowiedziec?" I wtedy przypomnial sobie o Wielebnym Hipokrycie. On bedzie wiedzial. Flagit obiecal sobie, ze zrobi wszystko, by wyciagnac z niego te informacje. Musial miec kowala. Jego plany opieraly sie na posiadaniu kompetentnego i zdecydowanie martwego kowala. Kto inny moglby wykuc zelazne bramy do wakacyjnego palacu d'Abaloha? I wiele mil wysokiego ogrodzenia, ktorego Flagit na pewno bedzie potrzebowal? -Siostro! Siostro! - krzyczal Dzi-had w stanie niemal smiertelnego przerazenia. W rekach kurczowo sciskal "Trybune Triumfu", bez konca wpatrujac sie w naglowek uderzajacy swa pseudoliterackoscia w pulsujaca bolem glowe jak ogien psalmow ciezkiego kalibru na polu ostrej pustynnej trawy. "Ogniem i lomem - zuchwaly napad na kuznie!". 114 -Siostro! - jeknal, a jego glos rozszedl sie po pustej sali. Musial wyznac komus prawde; przez czternascie lat stosowal w zyciu zasady Ksiegi i nie mial zamiaru teraz przestac. Doskonale wiedzial, ze obowiazkiem kazdego grzesznika jest wyznac swoje czyny.-W porzadku, w porzadku! - mruczal mnich-medyk Pasterr, niespiesznie przemierzajac kamienna podloge z wielkim jagniecym udzcem w rece wsadzonym w potezna pajde chleba. - Ile razy ci mowilem, ze tu nie ma zadnych pielegniarek? Co by sie dzialo, gdyby wszyscy ci z hamakow zaczeli blagac... -Zrobilem to! Wezwij Pape Jerza. Chce wyznac swoje grzechy. - Naglowek pochlanial cala uwage Dzi-hada. -Co zrobiles? 0 czym ty gadasz? - wymamrotal Pasterr, podnoszac kanapke do ust. -To! - Szlam machnal pierwsza strona brukowca. - To! Nie moge przestac o tym myslec! Co za wstyd! -Ho-ho! Wcale sie nie dziwie! Co za figura! - Pasterr usmiechnal sie, dostrzegajac zmyslowy podpis: "Panny z wilkiem - nagosc i perwersja!". - Ale jestes na zlej stronicy. No juz, przewracaj! Dzi-had z wsciekloscia potrzasnal wciaz kurczowo trzymana gazeta. -Nie, to tutaj. Naglowek! -Jasne, wiem, ze brales udzial w Wojnach. Gdybys kiedys o tym zapomnial, to popatrz w lustro - zasugerowal z usmieszkiem Pasterr i ugryzl kanapke. -Ten naglowek. To moja robota. Moja! Chce sie przyznac. Jestem prze-step... Pasterr zakrztusil sie ze smiechu i z trudem powstrzymal przed wypluciem przezuwanej wlasnie jagnieciny. -Ha, calkiem niezle, Szlam. Nabrales mnie! -Zrobilem to! Zabilem Stana Kowalskiego. Przymknij mnie. Rzuc we mnie Ksiega. Zasluzylem sobie na to. -Nic z tego - odparl lekcewazaco Pasterr, scierajac sobie kawalki kanapki z podbrodka. - Pozartowalim, pozartowalim, a teraz wracaj do spania. -Mam ci narysowac? To moja sprawka! Wezwij Pape. Splace swoj dlug wobec spoleczenstwa. Nie mam alibi. Jestem winny, zupelnie jakbym zostal zlapany na goracym uczynku... -0 rany, zamknij sie! Byles tu cala zeszla noc, smacznie spales w swoim hamaczku - burknal Pasterr zmeczony zartem Dzi-hada, zastanawiajac sie, na czym polega perwersyjnosc panien z wilkiem. -Zabilem... -Hola, hola, madralo! Jak sadzisz, czy oderwe Pape Jerza od wieczerzy i przyprowadze go tutaj, zeby wysluchiwal niedorzecznych wynurzen? Wynurzen, dodam, kogos, kogo mozg jeszcze niedawno walal sie po pustyni? 115 -Mam dowod - odrzekl Dzi-had dziwnie konspiracyjnym tonem, zastanawiajac sie, czy dzieki rozwiazaniu tej sprawy bedzie mogl pozostac na czas odsiadki w WOP-ie i udaremniac tam knowania wrogow... hmm, raczej nie. - Spojrz! - W koncu rozcapierzyl dlonie, pokazujac Pasterrowi slady oparzen od liny, po czym odgarnal koc i pomachal brudnymi stopami. - Widzisz? No i ten caly brud na mojej pizamie... Zrobilem to. Pojde po dobroci... - Wyciagnal przed siebie rece, czekajac, az zaloza mu kajdanki. Znudzony mnich przypatrywal mu sie znad kanapki. -I to wszystko? To twoje dowody? -Czego chcesz wiecej? To wszystko slady pobytu w kuzni, a poza tym... poza tym, ja to dokladnie pamietam. Wezwij Pape. Chce sie przyznac! -Pamietasz to bardzo wyraznie, co? -Tak, obudzilem sie i... -... i cala scena stanela jak zywa przed twoimi oczami - przerwal mu Pa-sterr. Dzi-had zamilkl, niepewny, czy powinien oklapnac, czy sie ucieszyc. -Skad wiesz? -Somniprekognicja. - Medyk chrzaknal. Na podloge spadl mu przez przypadek kawalek chleba. - Dobrze udokumentowana, czesta po traumatycznych przezyciach. -Somni__ co? -Rany, zdawalo mi sie, ze powinienes o tym slyszec. Nie wykladali tego na zajeciach? "Behawioralne objawy wstrzasow popotyczkowych i ich ewentualne konsekwencje monastyczne", jakos tak to sie nazywalo. Troche trudna, cala ta parapsychologia, ale lubie takie rzeczy. -To byl jeden z tych czterdziestodniowych kursow, takie "dwa razy wiecej godzin zaraz po jutrzni"? Pasterr przytaknal. -Na Festiwalu Bostw Sferycznych w zeszlym roku, taak. -Robilem wtedy dwustopniowe "Egzorcyzmy". W porzadku, co z tasomni-jakjejtam? -Fe! Lubisz te metne klimaty z opetaniami? - Pasterr skrzywil sie, myslac o wszystkich przerazajacych historiach, o jakich slyszal w zwiazku z nieudanymi egzorcyzmami. - Ohyda! Dzi-had warknal i spojrzal na szyje Pasterra, znaczaco przebierajac palcami. -Powiesz mi, czy mam miec kolejne zabojstwo na sumieniu? - zagrozil, unoszac sie gniewem, w ktorym przypominal tygodniowe szczenie labradora. -Ha, tak, somniprekognicja, wlasnie do tego zmierzalem - wybelkotal medyk, przelknawszy ostatni kes kanapki (czul przy tym, jak wzbiera w nim wesolosc), a teraz zgodnie z wymogami higieny wycierajac rece w habit. - Slyszales 116 o somnambulizmie, inaczej lunatykowaniu? Wiesz, kiedy podswiadomosc zabiera swojego wlasciciela na przechadzke...-No i? - wyszeptal porazony Dzi-had, starajac sie skoncentrowac. Tyle trudnych slow, to musi byc wazne. -Somniprekognicja to mentalny ekwiwalent tamtego. Urzadzasz sobie przejazdzke na podswiadomosci kogos innego, rozumiesz? -Ale to nie wyjasnia tego! - Dzi-had wskazal na swoje stopy, a nastepnie zamachal rekami. -Cierpliwosci - upomnial go mnich. - Wlasnie do tego zmierzam. W przypadku wyjatkowo silnego wstrzasu, na przyklad, gdy pacjent oberwie w bi twie, straci wszystkich kolegow i bedzie jedynym ocalalym... Szlam Dzi-had nachmurzyl sie nieco. -... coz, wowczas zdarza sie, ze "sniacy" stara sie nasladowac "nosiciela". W tym miejscu niestety teoria robi sie dosc zagmatwana i nie wiem, czy wszystko do konca rozumiem - przyznal Pasterr. - Niektorzy utrzymuja, ze nasladownic two to kwestia wylacznie psychologiczna, wiesz, mozg robi na rekach takie plamy jak od oparzen itepe. Inni znowuz twierdza, ze pacjent korzysta wtedy z tego, co ma pod reka. Dzi-had siedzial przez chwile nieruchomo, podpierajac brode palcem i rozmyslajac. W koncu wzial gleboki oddech i zaczal: -Chcesz mi powiedziec, ze udzial w Owczych Wojnach tak wstrzasnal moja podswiadomoscia, ze ona teraz w nocy ucieka i udaje, ze jest kims innym, a slady na moim ciele to nie sa zadne konkretne dowody, tylko zwykly przejaw mojego zalosnego wolania o pomoc? -Wlasnie - mruknal Pasterr wesolo. - Stana Kowalskiego zabil ktos inny. Chcesz kanapke? W owej chwili Szlam Dzi-had stracil resztki wiary we wszystkie galezie medycyny majace w nazwie czlon "psycho". Pat 0'Log odkryl, ze podstawowa przewaga wykorzystywania profetycznych zdolnosci krolikow nad tradycyjnymi metodami badan nieboszczykow polega na latwosci sprzatania po zakonczeniu badan. Druga przewaga byla czysto kulinarna. Kierujac sie scisle zhierarchizowana sekwencja krolikomancji, trzewiomancji, empiromancji i zyromancji stosowanej, wypracowal wielce zadowalajaca i kaloryczna metode pracy ze zwlokami. Prezentowala sie nastepujaco: Najpierw przygotowywal dla krolika zestaw ekologicznie wyhodowanych wa- 117 rzyw i obserwowal kolejnosc, w jakiej wyzej wymieniony krolik konsumuje wyzej wymienione warzywa (krolikomancja). Nastepnie rozpoczynala sie druga faza przepowiadania przeszlosci - trzewiomancji. Poprzez umieszczenie wnetrznosci dopiero co usmierconego stworzenia w misce i intensywne wpatrywanie sie w nie zglebial kolejne aspekty jasnowidztwa. Czesto widzial obrazy, litery, a czasami nawet cale slowa. Dostep do kolejnych informacji uzyskiwal, oskorowujac i piekac krolika przyprawionego ziolami, jajkami i maka. Empiromancja, w formie trzaskania ociekajacego ze zwierzaka tluszczyku, mogla dostarczyc istotnych przeslanek co do tozsamosci zabojcy. Na koncu odbywala sie ulubiona przez Pata 0'Loga czesc procedury, zyromancja stosowana. Zyromancja tradycyjna polegala na tym, ze Pat rysowal na podlodze okrag, na ktorym wypisywal tyle przyczyn smierci, ile przyszlo mu do glowy, a nastepnie obracal sie w kolko tak dlugo, az dostawal zawrotu glowy i upadal. Odpowiedz znajdowala sie wtedy tuz przed nim. Zyromancja stosowana polegala w duzym stopniu na tym samym, tyle ze upadek powodowany byl spozyciem duzej ilosci mocnego wina, ktorym popijal zjadane pozostalosci krolika.Kiedy w laboratorium zaczely dziac sie dziwne rzeczy, doglebne, naukowe badania Pata 0'Loga znajdowaly sie wlasnie na etapie polowy czwartej butelki wina. W mrocznym kacie pomieszczenia trzy kamienne bloki zaczely wibrowac, jakby cos je popychalo lub lizalo. Ze szczelin pomiedzy nimi saczyla sie karmazynowa poswiata, jakby termiczny skalpel wycinal sobie droge poprzez nagromadzony przez stulecia gnoj. Cienkie struzki dymu pojawialy sie, gdy przegrzane gazy ulatywaly przez otwory, z kazda sekunda powiekszane przez czarne pazury i szczeki pozerajacego skale skalotocza. Zaskoczona stonoga nawet nie zorientowala sie, kiedy zostala pozarta. Jeden z kamieni powoli przesunal sie do gory i zostal odrzucony na bok. Do srodka naplynal piekielny gorac, czyjes szpony uczepily sie kamiennej podlogi i ukazala sie glowa pokryta czarnymi luskami. Okragla glowa trwala w bezruchu i obserwowala Pata O'Loga, ktory chwial sie i zataczal po calym laboratorium w ramach ostatniej fazy procesu zyromancji. Oczarowany Flagit widzial, jak Pat czknal po raz ostatni, potknal sie i przewrocil z bezradnym usmiechem na twarzy. Po dziesieciu minutach bez zadnego znaku zycia ze strony lezacego twarza ku ziemi wrozbity Flagit usunal pozostale dwa glazy zagradzajace mu droge, czule poklepal skalotocza, wygramolil sie z dziury i ruszyl ku nieruchomemu cialu Stana Kowalskiego. Bylo dokladnie tak, jak mowil Hipokryt: sloje, metne naczynia pelne wnetrznosci i cialo na kamiennej plycie. Niecala minute pozniej po ciele nie bylo juz ani sladu. Trzy kamienne bloki w rogu laboratorium zostaly pospiesznie wmurowane z powrotem w sciane. 118 General Synod usmiechal sie w glebi duszy, gdy skrecal za rog i zmierzal ku drzwiom kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy. Minelo ze czterdziesci lat, odkad po raz ostatni odwiedzal Wielce Wielebnego Hipokryta III i jego malutka kapliczke ukryta w glebi dolnych partii Cesarskiego Palacu Fortecznego Cranachanu, doszedl zatem do wniosku, ze najwyzszy czas na wizytacje. A jesli rozmowa zejdzie przypadkiem na temat ostatniego zwyciestwa nad niewiernymi D Vanouinami i finalowego, chwalebnego ataku osiemnastego batalionu organistow dowodzonego przez generala Synoda - trudno, niech bedzie. Dobrze, ze wzial ze soba caly zestaw olowianych pastorczykow, na ktorych bedzie mogl zademonstrowac przebieg walk. Generala bardzo podniosl na duchu fakt, ze nic sie tu nie zmienilo. Nawet zamek w pseudogranitowych drzwiach prowadzacych do tajnego przejscia.Jesli nie brac pod uwage kilku wyjatkowo obojetnych stonog, szesciu pasiastych pajakow i pary szczypawek, nikt nie widzial, jak general wraz z czterema lamami, dwoma pomocnikami i pudlem pelnym olowianych pastorczykow przechodzi przez tajemne drzwi. Prowadzac pochod przez niezliczone zakrety i korytarze, Synod trzymal wysoko lojowa swiece, w myslach obliczajac przyblizona wysokosc zaleglosci Hipokryta - trzydziesci osiem lat po tysiac dwiescie szelagow i szesc zdrowasiek. Istniala tez oplata manipulacyjna na krucjaty, Dobroczynny Fundusz GROM-u i mnostwo innych niewaznych (lecz mimo to wymagajacych nakladow) zobowiazan, z ktorych nie wywiazywal sie Hipokryt. Tak wiec, unoszac swoja swiatobliwa dlon i pukajac w drzwi kaplicy, general Synod pelen byl oczekiwan natury finansowej oraz checi podzielenia sie swoimi przemysleniami strategicznymi. Kiedy tylko pomocnicy zdarli sobie kostki palcow do krwi, general zrozumial, ze na odpowiedz z wewnatrz sie nie zanosi, totez mamroczac nerwowo pod nosem, nacisnal klamke i wszedl do srodka. Na dzwiek jego krokow dudniacych na kamiennej podlodze kilkadziesiat szczurow rozpierzchlo sie i ukrylo pod licznymi lawami. Gryzonie te byly jedyna oznaka zycia w kaplicy. -Hipokryt! - krzyknal gniewnie Synod, przemierzajac zakrystie. - Gdzies sie podzial?! - Wpadl przez drzwi, przylapujac na goracym uczynku kolejny tuzin szczurow, ktore zzeraly po katach wszystko, co tylko nadawalo sie do zjedzenia. Zatrzymal sie na chwile, ujrzawszy mnostwo butelek po mszalnym winie zalegajacych podloge, ale w tej samej chwili ujrzal skrzynke na datki. Niecierpliwie przebierajac kluczami, otworzyl ja i podniosl dnem do gory, czekajac na kaskade bogactw. Na jego dloni wyladowaly dwie wycofane z obiegu zlote monety. 119 Synod jeknal, zrozumiawszy, dlaczego Hipokryt zglaszal ostatnio tak niskie zapotrzebowanie na wino mszalne. Po prostu nawial!Mamroczac wiele slow nielicujacych ze swoim dostojenstwem, general Synod zawrocil na piecie, wyszedl ciezko, skrecil w prawo i ruszyl razno innym niz poprzednio korytarzem. Jego kroki zapowiadaly, ze pewien Wielce Wielebny bedzie mial problemy, gdy tylko general go znajdzie. Wielebny Hipokryt III (swietej pamieci) wyjrzal zza szerokiej zaslony w magazynie Flagita i z przerazeniem zauwazyl, ze chyba cos jest nie w porzadku. Olbrzymi, pokryty czarnymi luskami demon chodzil nerwowo tam i z powrotem po magazynie, przeklinajac glosno, gdy lodowate powietrze wpadalo do srodka przez skomplikowany uklad rurek pospiesznie zamontowany w rogu pomieszczenia. -Gdzies ty sie podziewal? U diabla? - krzyknal Nabab, kiedy otwarly sie drzwi. -Bylem zajety - odburknal Flagit, wciagajac do srodka cos duzego i ciezkiego. Razem z nim wleciala do magazynu chmura granitowego pylu. -Czekam od wielu godzin, a to nie jest to, czego mi teraz potrzeba. Nie, kiedy ci cholerni przewoznicy co pol godziny zmieniaja swoje zadania. Podtrzymywanie strajku wsrod tych idiotow i tak jest trudne, a ty jeszcze kazesz mi czekac... -Tak, tak, wiem, o co ci chodzi - mruknal Flagit, mocujac sie z tym czyms ciezkim. - Pomoz mi, dobra? -Mogles zostawic wiadomosc. Uprzedzic, ze sie spoznisz. Ale nie, skadze, po prostu poszedles zalatwiac wlasne sprawy... -Musialem dzialac szybko! -Dosc wymowek - warknal Nabab. - Moj dowod. Masz? Powiedzial, jak zaczely sie Owcze Wojny? W jakim stopniu sluzyl? Majora? No, pokaz mi go! - Potezny demon niemal podskakiwal z podniecenia. -Cierpliwosci, cierpliwosci - mruknal Flagit. - Pomoz mi z tym. - Ponownie szarpnal wielkie cos i Nabab po raz pierwszy zauwazyl, ze to cos wyglada na spore cialo w czarnym jutowym worku. Tak bylo w istocie. Zacierajac ochoczo szpony, Nabab schylil sie i we dwoch rzucili z gluchym lomotem worek na stol. Nabab czym predzej rozpial wor. Wyjrzala z niego blada twarz niemal w calosci ukryta pod dlugim gestym zarostem. -Jaki on ma stopien? - wykrztusil zniesmaczony, krecac nosem. - Wygla- 120 da na zwyklego robola.-Jestes blisko. To kowal - burknal Flagit, biorac w szpony niewielka siateczke infernitowa i do konca rozpinajac worek. - Podaj mi te pile. -Kowal! A co z moim dowodem!? -Dostaniesz go. Tymczasem badz tak mily i pomoz mi... -Nie mam na to czasu! - ryknal zezloszczony Nabab. - Czeka mnie nastepny mityng strajkowy z kapitanem Naglfarem i jego kumplami. Sa przekonani, ze Seirizzim przystanie na ich warunki. Ciekawe, jak naklonie ich do kontynuowania protestu. -Potrzebny mi tutaj pomocny szpon... -Nie moj! Mam wazniejsze sprawy na glowie! A ty musisz zdobyc dla mnie dowod. Chcesz, zebym wygral te wybory, prawda? - Wypowiedziawszy te slowa, Nabab ruszyl w strone drzwi. -Ale to jest przyszlosc... - zaoponowal Flagit. -Jasne, jasne, na pewno - burknal Nabab lekcewazaco. - Ty mozesz zajmowac sie glupotami, aleja mam strajk do podtrzymania! - Drzwi zamknely sie z hukiem i na schodach zadudnily kopyta. Flagit warknal, wzial pile, glosno strzelil stawami szponow i przystapil do poglebiania jednej z wielu bruzd na czole kowala. Gdy metal z chrzestem dotknal kosci, Hipokrytowi zrobilo sie niedobrze. Komandor Tojad zwany Mocnym zazgrzytal zebami troszke glosniej, wyszczerzyl sie jeszcze grozniej i zblizyl swiece do oczu wieznia. Warknal, strzelil stawami palcow i podwinal skorzane rekawy. Zazwyczaj Tojad czerpal z przesluchan - a zwlaszcza z zastraszania - wiele radosci, ale tym razem wszystko szlo fatalnie. Jak na razie wielki zabojca przywiazany do krzesla nawet nie drgnal. -Nie wierze ci! - wrzasnal Tojad, uderzajac piesciami w porecze krzesla i patrzac wiezniowi w oczy. - To ty zamordowales kowala! Przyznaj sie! -Nie! - Zabojca byl nieco znuzony. - Juz ci mowilem. Mam alibi! -Czy ty naprawde myslisz, ze ci uwierze? - Pokoj zdawal sie rezonowac glebokim basem glosu Tojada. -Aha. Zapytaj kolesiow z Rynsztoka, jak nie wierzysz. Albo zajrzyj do mojej gornej wewnetrznej kieszeni, jesli starczy ci odwagi! - Usmiechnal sie szeroko. Tojad ryknal i szarpnal za skorzana zbroje zabojcy - znajdowal sie pod nia skalp o czarnych kedziorach - po czym siegnal do kieszeni. Wyciagnal z niej mape, rysopis celu, kontrakt i sowity zadatek za skuteczne usmiercenie. Warknal, 121 przeczytawszy umowe podpisana przez chorobliwie zazdrosnego Carra Paccino, glowe cranachanskiej rodziny.Reputacja Paccina w Cranachanie byla imponujaca. Czesto wystarczylo wspomnienie jego nazwiska, a bojazliwi kryminalisci zaczynali pocic sie i mdlec. Wszyscy wiedzieli, ze nikt nie stanie mu na drodze. -To nie wystarczy! - Tojad splunal. - Kazdy mogl sporzadzic taka umowe. Potrzeba mi wiecej dowodow! -Ile razy mam ci powtarzac, ze jestem uczciwym czlowiekiem i nie zabijam nikogo bez kontraktu? Jaki mialbym z tego zysk? Cala noc spedzilem w Rynsztoku! - Zabojca byl zdumiony dezynwoltura, z jaka Tojad potraktowal dokument zblizony w swojej mocy do krolewskiego edyktu. -W Rynsztoku? Co piles? -Czarci Wywar. Jakies trzy galony. Tojad cofnal sie, podejrzliwie podniosl swiece i obrzucil zabojce twardym spojrzeniem. -Wystaw jezyk! - rozkazal. -Co? Jakas nowa tortura? Nic z tego... Wiezien wysunal na chwile jezor, a Tojad natychmiast zrozumial, ze mowil prawde. Jezyk na calej dlugosci pokryty byl zoltozielonym osadem, ktory jasno wskazywal (co komandor wiedzial z doswiadczenia) na calonocny, intensywny pobyt w Rynsztoku. Tojad jeknal, cisnal swieca w sciane i walnal asystujacego mu straznika w tyl glowy. -Moze odejsc wolno. Tym razem! - szczeknal, po czym ruszyl do wyjscia. -Stoj! - krzyknal zabojca, wpatrujac sie w czarne koltuny wciaz tkwiace w dloni komandora. - To chyba moje. Bylbym wdzieczny, gdybys mi to oddal. Seor Paccino jest bardzo wymagajacy w kwestii dowodow. Tojad wycharczal cos niezrozumialego, rzucil skalpem w zabojce, z wsciekloscia przemierzyl korytarz i wszedl do kolejnego pokoju przesluchan. Kapitan Barak obrocil sie, kiedy jego przelozony wpadl do srodka, przebiegl przez pokoj i chwycil Rossa Prouvatcha za gardlo. -Co mi powiesz!? - wrzasnal komandor. -To nie ja! Nie bylo mnie tam! - wychrypial Ross. -Czemu mialbym ci uwierzyc? -Bo zajmuje sie wylacznie dziewczetami! - wyznal wiezien, pojekujac i krztuszac sie. Tojad ryknal, muskuly na jego przedramieniu naprezyly sie, kiedy zacisnal piesci, podniosl Rossa razem z krzeslem i cisnal nim w kat, klnac przy tym tak, ze stopilby zelazo z odleglosci stu jardow. Zanim opadl kurz, Tojad wsciekal sie, idac korytarzem. 122 -Przepraszam - dobiegl go glos z bocznego korytarzyka. - Czy moglbymi pan powiedziec, kto tu dowodzi? Tojad odwrocil sie w strone ciekawskiego. Na widok stroju intruza, kompletnego habitu maskujacego, wyszczerzyl zeby, a jego tatuaze zalsnily w swietle rozjasniajacym polmrok. -Ach, komandorze! - zaczal general Synod, rozpoznajac i odczytujac znaki na zebach trzonowych rozmowcy. - Jeden z moich ludzi zaginal i zastanawiam sie, czy moglby mi pan pomoc. Tojad gapil sie na niego, z trudem powstrzymujac wzrastajacy w nim gniew. W koncu zdobyl sie na krotka odpowiedz: -WOP, pietro wyzej. - Po czym zniknal za zakretem korytarza i uwolnil sie od zadzy odwetu, jaka wzbudzil w nim bogom ducha winny generalski mundur. Synod nigdy sie nie dowiedzial, jak niewiele brakowalo, by przedwczesnie udal sie na spotkanie swego stworcy. Flagit usunal stojacych mu na drodze grzesznikow i szedl przed siebie wsrod padajacych plomieni. -Ty... ty... ty mozesz zajmowac sie glupotami... tami... tami. To zdanie nie dawalo spokoju jego rozgoraczkowanemu umyslowi. Glupotami! Phi! Zupelnie jakby chodzilo o jakies banalne przygotowania do balu! Nielatwo bylo wyniesc blisko dwiescie piecdziesiat funtow niezbyt pomocnego kowala przez dopiero co wygryzione przez skalotocza przejscie i porzucic go na peryferiach Cranachanu. Glupoty! Strajki to glupoty! Plan Flagita natomiast to doglebnie przemyslane posuniecie strategiczne. Jak strajk przewoznikow moze zajmowac Nababowi tyle czasu? To zalosne! Flagit odruchowo obrocil sie i ruszyl w dol kretych schodow, kopniakami przywolujac do porzadku stojacych mu na drodze zawodzacych potepiencow. -Ty... ty... ty mozesz zajmowac sie glupotami... tami... tami. Tak, moze. I jeszcze pokaze Nababowi, jak wyglada dobra organizacja. Doprowadzi swoje zamiary do skutku. I to juz teraz! A te skutki przerosna wszystko, co moglby sobie wyobrazic Nabab w swych najsmielszych marzeniach! Demonicznie chichoczac, otworzyl kopniakiem drzwi do magazynu, strzepnal popiol z popielnicy i zdjal siatke infernitowa z oparcia kamiennego krzesla. Blyskawicznie umiescil ja miedzy rogami, zamknal oczy i pazurami swego umyslu siegnal mezczyzny spiacego w hamaku tysiac stop powyzej. 123 Mentalne szpony AKL zacisnely sie wokol woli dwoch spiacych osob, jedna z nich wyganiajac z hamaka dla rekonwalescentow, a nastepnie z lazaretu w ogole, druga zas z lozka i bocznej uliczki na tylach warsztatu drukarskiego.Krasnoludowi Guthry'emu zupelnie sie to nie podobalo. Stal z rekami opartymi na swoich malych biodrach i patrzyl zza krzaczastych rudych brwi i kosmykow brody w kolorze henny. Kiedy tak spogladal z niechecia na zbiornik wodny, pod jego czarna, miekka czapka klebily sie rozmaite mysli. -!No pasaran! Nie tak chce natura - zrzedzil, po czym odwrocil sie i splunal sazniscie na lopate. Rozleglo sie chi upniecie i brzek, znaki celnego trafienia. -Zadne bydle przy zdrowych zmyslach i tak z tego nie skorzysta. Nie tak powinno byc. Od wiekow zyli my bez tego, to jak amen w pacierzu jeszcze bysmy pozyli! Pociagnal nastepny lyk ciemnego piwa i zujac kolejna porcje lepkiego tytoniu, wpatrywal sie w okryta zaslona nocy wode. Dawno juz skonczyly sie godziny pracy przy budowie Portu Cranachanskiego, lecz Guthry, kierownik budowy, nadal obrzucal Kanal Transtalpejski nienawistnymi spojrzeniami. To, ze jest tu kierownikiem, nie oznacza, ze musi mu sie to podobac. To jedna z zalet bycia krasnoludem - zloto przewaza we wszystkim. -Jakkolwiek na to spojrzec, odkad pierwszy cholerny nosorozec przeciagnal pierwszy cholerny woz przez Talpy, wszystko wozone jest droga... Zarcie, skorki lemingow, wojsko, piwsko, tytun. Niech mnie kule bija, jesli to nie jest doskonaly uklad! Co za idiota napisal te piosenke "Maszeruje wojsko, maszeruje"? Cioci Gieni duby smalone! Wozy! Ciagniete przez nosorozce wozy, tak to sie odbywa, bo niby na co by im byly te wozy opancerzone, co? Pociagnal z butelki i strzelil czarna plwocina na lopate. -A teraz chca z tego zrezygnowac. Wywalic na smietnik swoje dziedzictwo. Guthry czknal i nie zauwazyl, jak jakis wygimnastykowany typ przeskakuje przez ogrodzenie. -Oto wdziecznosc - powiedzial do swojego piwa krasnolud - za to, ze wiele miesiecy ulepszalem Transtalpejski Szlak Handlowy. W porzo, bylo kil ka opoznien. Ale niech mnie kule bija, nic nie jest doskonale. W porzo, moze i nie zdobylem nagrody za najefektywniejsza realizacje projektu inzynierii drogo wej, no i otwarcie troche sie spoznilo - ale czyja to wina, co? Ze trzy tygodnie zabralo nam sprzatanie po tych pieronskich przewoznikach, awanturujacych sie o to, ze zablokowalismy im droge. Niech mnie kule bija! Ale teraz syccie swo- 124 je galy naszymi osiagnieciami, zbydlecone niedowiarki! Trzypasmowa, cholernie dobra zwirowana wozostrada, przecinajaca gory jak natluszczony susel na szynach, wszystkie zakrety idealnie wyprofilowane, wszystkie mijanki oznaczone, a jakby tego nie dosc, to jest jeszcze szesciopasmowy przejazd przez Wesolego Kuchcika z daniami na wynos, usytuowany na samym Kaprawym Wierchu. Na rany jeza Teofila! Toz to szczytowe osiagniecie w dziedzinie masowego transportu towarow, tak napisala "Trybuna Triumfu"... a im sie wydaje, ze TO zastapi wozostrade!Zaklal siarczyscie, wciaz wpatrujac sie w napelniony woda kanal przecinajacy Gory Talpejskie. Za jego plecami potezna, kryjaca sie w cieniu postac przemknela po stosie skalnych odlamkow, a mala dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej podbiegla do wozu wyladowanego kamieniami. -Kanal! Phi! Zalosne. Nic z tego nie bedzie, nawet za milion lat. Zeby cos sie poruszalo, zwlaszcza cos ciezkiego, musi miec kola. Czasem plozy. Zabierz kola, a nie ruszy, taka jest prawda. Nic nie bedzie sie poruszac tylko dlatego, ze wrzuca to do kanalu! Oni twierdza, ze jesli nada sie stali odpowiedni ksztalt, to nawet ona bedzie sie unosic na wodzie. Nawoz prawda! Nagrzmocili sie jak stodoly albo im sloneczko przygrzalo. Ciekawe, czy probowali kiedys umyc w wodzie kolczuge. Tonie! A oni mysla, ze mozna wziac od groma kolczug, wrzucic je na cos, co nazywaja barka, i wtedy nie zatona. Jasne, a ja jestem biskupem! Z rezygnacja pokrecil glowa, po czym wlal w siebie jeszcze pol pinty. -No, ale jesli tego chca, kim ja jestem, zeby sie sprzeciwiac. Niechze napel niaja te swoje cholerne barki stosami kolczug, jesli taka ich wola. To na pewno bezpieczniejsze. Kazdy bydlak moze wpasc i utonac. Z nienawiscia wpatrywal sie w arkusz pergaminu, krzywiac sie na plan Portu Cranachanskiego. Tymczasem dziewczynka chwycila dzwignie wozka, zwolnila przycisk na jej koncu i pociagnela. -Port! Dowod na to, ze cos im sie poprzestawialo w tych niewielkich lepe tynkach. Chlali pewnie wlasnie porto i nazwa im sie spodobala. Port, widzial to kto! To krolestwo dlugo nie pociagnie z takimi jak oni przy sterach! Rzecz jasna Guthry nigdy nie wypowiedzialby swoich opinii publicznie. W takim wypadku zanim zdazylby powiedziec "Ech...", wyrzuciliby go z pracy, nalozyli mu kajdanki i wtracili go do lochu. To znaczy, gdyby mial szczescie i Carr Paccino sie o tym nie dowiedzial. Choc dla Guthry'ego roznica i tak nie bylaby zbyt wielka. Potezny osobnik cichaczem przemierzyl plac budowy, kierujac sie w strone lamentujacego nad brzegiem kanalu krasnoluda, i w koncu przystanal, kryjac sie w cieniu dziesiec stop za jego plecami. Musial trzymac sie cienia, jesli nie chcial, by ten maly koles zauwazyl jego oraz - zwlaszcza - blizny na jego czole. Widok zaszytych na okretke nici chirurgicznych na golej czaszce polyskujacej w swietle 125 ksiezyca prowokowal ludzi do nietypowych zachowan.Nagle stojacy na brzegu wyladowany kamieniami woz ruszyl przed siebie. Dziewczynka, ktora zwolnila hamulec reczny, odskoczyla od niego z piskiem. Skore do zartow moce grawitacji pchnely pojazd i wprawily go w ruch jednostajnie przyspieszony. Na dzwiek skrzypiacych kol Guthry poderwal sie na rowne nogi i odwrocil. -Co... co jest? Kto tam? Kto!? Nigdy nie dane mu bylo dostac odpowiedzi. Woz pedzil coraz szybciej w strone kierownika budowy. Znieruchomialy krasnolud krzyknal, bezsilnie patrzac, jak rozpedzony pojazd wylania sie z ciemnosci i zajmuje mu cale pole widzenia, a nastepnie uderza w nasyp brzegowy, wylatuje w powietrze, zakresla luk nad jego glowa i z glosnym chlupotem wpada do wody. W owej chwili Guthry po raz pierwszy w zyciu odczul cos na ksztalt zadowolenia ze swej niewielkiej postury. Ukrytemu za kamieniami Szlamowi Dzi-hadowi usmiech zamarl na ustach, ktore szybko wykrzywil jek porazki. Szlam blyskawicznie wyskoczyl z cienia i wykorzystujac umiejetnosci zdobyte na szkoleniu w GROM-ie, pelna para ruszyl na krasnoluda. Wciaz przyspieszajac, uderzyl go solidnie w brzuch i obaj przelecieli dziesiec stop, wprost ku wciaz niespokojnym wodom kanalu. Plasneli o oleiscie czarna powierzchnie i zatoneli w odmetach. Z ust Guthry'ego, ktory bezskutecznie usilowal wyszarpnac sie przeciwnikowi, polecialy babelki. 0 dziwo, w jego umysle wziela gore rozfilozofowana czastka. -Swiety Janie z Butli! A nie mowilam!? - zapiszczala. - A nie mowilam, ze predzej czy pozniej jakies bydle sie tu utopi, ze kanaly sa niebezpieczne, ze... Na szczescie przerwal jej potezny roj babelkow, wydobywajacy sie z otworu w dnie, na lewo od krasnoluda i naprzeciw zwodowanego wozu. Przerazajace pazury wypchnely kilka pomniejszych glazow i wyciagnely za soba z mulastego dna ogromny ksztalt. Ostatnia rzecza, jaka widzial Guthry, byl szybko zblizajacy sie w jego strone dziewieciostopowy demon w masce do nurkowania, pletwach i z pasem obciazonym olowiem. Rozdzial piaty O projektach isiatkach na wlosy Chmara gawronow poderwala sie z nawtykanskiej dzwonnicy, krakaniem demonstrujac swoje oburzenie wobec przerywajacego poranna cisze dzwonienia na jutrznie. Obudzony szumem skrzydel pacjent lazaretu krzyknal, wypadl z hamaka i z mokrym plasnieciem uderzyl w podloge, by nastepnie z przerazeniem patrzec na cieknaca po wykafelkowanej podlodze struzke blotnistej wody.-Siostro! - zawolal. W pamieci widzial wijace sie sznury srebrnych babelkow. Biegl, uderzyl w... cos... a potem... woda. Ale to byl przeciez tylko sen. Na podlodze pojawila sie druga metna struzka. -Siostro! To musial byc sen! Musial... Tylko dlaczego pluca bolaly go, tak jakby przez pol godziny wstrzymywal oddech? I skad wziela sie ta woda? -Siostro! -Ile razy mam ci powtarzac, ze nie ma tu zadnych siostr! - burknal zaspany Pasterr znad owsianki. - Co ty tam wyrabiasz na dole? - zapytal protekcjonalnym tonem, patrzac z ukosa na przemoczonego pacjenta i wzdrygajac sie na widok szwow utrzymujacych w calosci skore na jego czerepie. - Papa Jerz powiedzial, ze bys dochodzil do siebie, a to chyba nie w te strone. Ociekajacy zalosnie woda Szlam Dzi-had zadrzal i wyrzezil: -Woda! -Widze, ze jestes troche wilgotny. Tiaaa... - Pasterr pochyli sie i pomogl mu wstac. - Znowu sniles? - zapytal, ukladajac go w hamaku. -Tak, ja... -Co to bylo tym razem? Albo nie mow, daj mi zgadnac. Wydawalo ci sie, ze plywasz? Z uciekinierami przemierzajacymi na tratwach Morze Chlodne na Dalekim Wschodzie. Na wpol oszalaly z milosci plynales z mloda dziewczyna imieniem Daj-mi w lodce dla dwojga. Mam racje? 127 -To bylo ponure! - Z rozhustanego Dzi-hada wciaz kapalo. - Wywiazala sie walka...-Nie przypadles jej do gustu, co? - rzucil Pasterr znad kolejnej lyzki owsianki. -Co? -Daj-mi. Nie spodobales sie jej. Odrzucila twoje awanse. Rzucila cie? Zreszta, niewazne... -Nie! To byl plac budowy czy cos w tym rodzaju, jakis woz uciekal, a ja skoczylem za nim i... - wybelkotal zmieszany Szlam. -Uratowales ja? -Ja? Nie, to byl "on"... a ja chcialem go zamor... Na twarzy Pasterra pojawil sie wyraz glebokiego zawodu. -Nie, tylko nie to! Czy ty nie mozesz miec zwyklych, nieprzyzwoitych, mokrych snow, jak wszyscy? -A ten nie byl wystarczajaco mokry? - Dzi-had znaczaco wyzal rekaw. -Niby tak, ale to sie nie liczy. Somniprekognicja oszukuje zmysly, kazdy moglby spocic sie tak bardzo w odpowiednio glebokim stanie somniprekogni-tycznym. Mam to w notatkach z wykladow, jesli mi nie wierzysz... -Spocic?! - zapiszczal Dzi-had. - Probujesz mi wmowic, ze kiedy sie spoce, to cuchne jak kanal? -No... tak, niestety tak. -Prosze, podejdz! No, blizej. Sam sprobuj. Nawet smakuje jak kanal. Ani sladu soli czy czegos innego, co normalnie znajduje sie w pocie. Wyjasnij mi to. -Proste. To jedna z pierwszych rzeczy, jakich ucza. - Pasterr podrapal sie po glowie, usilujac przypomniec sobie slowa wykladowcy. - Tak, pamietam. "Podczas napadu somniprekognicji oraz bezposrednio po nim nie nalezy stosowac ani dawac wiary standardowym parametrom fizjologicznym". Tak wiec twoj pot moze byc czymkolwiek. Dzis w nocy powinienes sprobowac snic o sobie jako o rozy - bedziemy mogli butelkowac i sprzedawac twoj pot niczym perfumy! - Pasterr odwrocil sie i ruszyl do wyjscia. -Hej! Co to ma znaczyc! Nie dasz mi recznika? -Slyszysz dzwony? To najutrznie. Jak sie spoznie, bede mial problemy... - Mnich-medyk przesunal kciukiem po swoim gardle, po czym dokonczyl owsian-ke. -Ale co ze mna? Jestem przemoczony! -To czesc terapii. Nauczka na przyszlosc. No to na razie, zobaczysz, ze dojdziesz do siebie. - Wypowiedziawszy te slowa, Pasterr opuscil lazaret i udal sie do glownej kaplicy. Wzburzony Dzi-had zaplotl rece na piersiach i zaklal, kiedy z rekawow pizamy wylaly sie nastepne trzy galony wody. Poczul, ze cos porusza mu sie w kieszonce na piersi. 128 -Ciekawe, jak z punktu widzenia somniprekognicji mozna wytlumaczyc to! - warknal, wyciagajac z kieszeni dwie duszace sie ropuchy i wrzucajac je do kaluzy pod hamakiem.Dzi-had, powiedzial sobie w duchu, jestes lamaga. Nawet nie potrafisz sam sie zaaresztowac. Co swiatobliwy sierzant Zenit - niech go bogowie blogoslawia! - powiedzialby, widzac cie w takim stanie! Nagle paniczny strach oblecial go szybciej, niz kijanka ucieka przed lecacym w jej strone przeddzidziem dzidy bojowej. Swiatobliwy sierzant! - jeknal Szlam w glebi duszy. Zawiodl pokladane w nim nadzieje. Swiatobliwy sierzant Zenit - niech go bogowie blogoslawia! - na pewno czeka teraz w swoim biurze na raport od niego, Dzi-hada... Przemoklego pacjenta znowu zaczela bolec glowa. ... tylko raport o czym? Skad takie koleje jego losu, dlaczego zostal potajemnie wyslany na szkolenie do GROM-u i dolaczony do jedynego zespolu, jaki kiedykolwiek zdobyl Kielich, czym zyskal stopien brata szeregowca i wstep do tej elitarnej jednostki? Dzi-had wiedzial, ze chodzi o cos bardzo powaznego. Cos, z czym tylko on mogl sobie poradzic... Ale w Nawtykanie nic sie przeciez nie dzialo! Glowa znow go zabolala. I to byla odpowiedz! Owcze Wojny! One nie stanowily przeszkody w sledztwie - byly jego przedmiotem! W przeblysku pychy ujrzal calosc, wszystkie szczegoly skomplikowanej intrygi, wielki plan. A w nim niewielka, choc zywotna, pojedyncza komorke drozdzy - drozdzy, na ktorych wyrosnie chleb Prawdy, Sprawiedliwosci i Cranachanskiego Stylu Zycia. Ta komorka byl on, pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had. Och, coz za niezwykla wiare i zdolnosc przewidywania wykazal swiatobliwy sierzant Zenit - niech bogowie blogoslawia jego welniane skarpety! On, Dzi-had, byl wybrancem, tropicielem niegodziwosci! I chociaz sciezka jego uslana byla kolcami (fala w GROM-ie), choc rece piekly go od wspinania sie po trzydziestostopowej linie od dzwonnicy, a podczas pelnienia obowiazkow stratowal go wielblad bojowy - to bylo cos! - wszystkie te cierpienia pozwolily mu osiagnac czystosc umyslu. Mial juz pewnosc co do ekstremalnie delikatnej natury powierzonego mu zadania. W porzadku, ale gdzie polozyl swoj brewiarz? Otoczona cherubinami z najprzedniejszego cranachanskiego kamienia, starannie przystrzyzonymi trawnikami i zywoplotem rezydencja "Cosa Nostra" lasila sie 129 czule do zewnetrznych murow Cesarskiego Palacu Fortecznego, lezac tak blisko osrodka wladzy krolewskiej, jak tylko to bylo mozliwe bez tytulow szlacheckich.Wlascicielem rezydencji byl Carr Paccino, wielki, podobny do ropuchy mezczyzna, ktory potrafil wycisnac pieniadze ze wszystkiego, z czego pieniadze wycisnac sie dalo. Kazdy, kto stawal mu na drodze, byl bezzwlocznie usuwany i albo "nieoficjalnie" grzebany w fundamentach jakiegos przedsiewziecia budowlanego, albo calkiem oficjalnie chowany za posrednictwem nalezacego do Carra Domu Pogrzebowego przy ulicy Dolnej, ktory to Dom okazal sie calkiem dochodowym interesem. Aktualnie Carr Paccino nie byl w zbyt dobrym nastroju. Wlasnie otrzymal zle wiesci. -Przepadl! - wrzasnal zza swojego wypolerowanego na wysoki polysk orzechowego stolu, na ktorym pomimo wielogodzinnego szorowania wciaz wid niala rysa w ksztalcie palcow ukladajacych sie w obsceniczny gest. - Co to zna czy: przepadl!? - ryknal, z wscieklosci drzac na calym obfitym ciele odzianym w czarny garnitur. Szef asystentow sekretarza kierownika budowy, ktory mial pecha i wyciagnal najkrotsza zapalke, przelknal sline i odpowiedzial: -Nie ma go tam, gdzie powinien byc, zniknal tez woz wyladowany kamie niami i plany budowy, a my nie wiemy, co robic... Wielki bialy szczur siedzacy na kolanach glowy cranachanskiej "rodziny" pisnal rozdzierajaco, kiedy wlasciciel chwycil go za gardziolko. Carr mogl miec z tego portu dwadziescia piec tysiecy szelagow, nie wliczajac dodatkowych oplat za transport morski... kazdy stracony dzien oznaczal stracone pieniadze! Paccino wstal, strzelil ostentacyjnie upierscienionymi palcami i wyciagnal dlon. Szef asystentow sekretarza kierownika budowy przelknal nerwowo i rozejrzal sie dookola. Bylo powszechnie wiadomo, ze jedno strzelenie palcami Carra Paccino moze oznaczac wszystko. Ten krotki dzwiek mogl na przyklad znaczyc: "Polamcie mu nogi, zrzuccie go z mostu, a potem przyniescie mi cappuccino". Albo cos znacznie gorszego. Strach szefa asystentow poglebil sie, gdy poteznie zbudowany, odziany w prazkowany garnitur Fett Uccini, goryl Carra, podszedl do niego, chwycil go od tylu za kark i poprowadzil w strone wyjscia. Przy samych drzwiach zatrzymal sie, wreczyl mu kopie planow i kopniakiem poslal na cherubina. -Skoncz na czas. My bedziemy zadowoleni, a ty bedziesz zywy. Milego dnia. - Iz tymi slowy Fett Uccini rzucil w czolo trzesacego sie szefa asystentow sekretarza niewielka metalowa odznaka. Pol godziny pozniej, kiedy w ciemnej bocznej uliczce nogi odmowily mu posluszenstwa i przewrocil sie, zmeczony i przerazony szef asystentow odwazyl sie spojrzec na odznake. Na metalowej gwiezdzie widnialy dwa slowa: "Kierownik budowy". 130 W tej wlasnie chwili nie wytrzymal i sie zmoczyl.Az do teraz Wielebny Hipokryt myslal, ze slyszal juz wszystkie odglosy, jakimi moglo poszczycic sie Podziemne Krolestwo Hadesji, a ktorych wiekszosc zdawala sie miec cos wspolnego z ustawicznym przezuwaniem skal. Przywykl juz, acz nie bez oporow, do tego, ze za kazdym razem budza go jeki udreczonych dusz albo rozbrzmiewajacy co osiem godzin sygnal zakonczenia zmiany. Dobrze zaznajomil sie takze z trzaskami i hukami podpodlogowego systemu ogrzewania, ale nigdy wczesniej nie slyszal niczego podobnego do dzwieku, jaki wlasnie teraz saczyl mu sie do uszu. Z poczatku myslal, ze mroczny, zlowieszczy chichot to jakas forma sejsmicznej aktywnosci na zewnatrz budynku. Z zaskoczeniem sie zorientowal, ze dobiega on z Flagita, ktory sleczal nad duzym arkuszem nieplonnego pergaminu, bazgral pospiesznie swoim szlamopisem i na biezaco objasnial cos niskiemu, wystraszonemu i spoconemu osobnikowi stojacemu u jego boku. Gdy Hipokryt wpatrywal sie tak w szerokie, luskowate plecy demona, widzial, jak drza mu ramiona, i wychwytywal zwodnicze fragmenty monologu, spazm ciekawosci przesunal badawczo palcami po jego duchowym kregoslupie. O co chodzi Flagitowi? Z kim on rozmawia? I dlaczego caly czas pokazuje na male, podobne do wiatraka urzadzenie i cala reszte fragmentow wentylacji rozrzuconych po podlodze? Cos tu nie gralo, a Hipokryt po prostu musial sie dowiedziec co. Po cichu, ukradkiem, niemal obawiajac sie, ze stanie sie swiadkiem narodzin jakiegos straszliwego planu, zaszedl Flagita od drugiej strony i zerknal na pergamin, dostrzegajac wzor laczacych sie z soba linii. Nastepnie przetarl oczy, zamrugal oslupialy i raz jeszcze zerknal na krzyzujace sie... blizny na czole niskiego, lecz uwaznego sluchacza Flagita. Przylapawszy sie na doglebnej obserwacji blizn, zawstydzony Hipokryt przeniosl wzrok na blekitny pergamin lezacy na przydymionym obsydianowym stole. Rysunek Flagita wyobrazal cos w rodzaju wielkiej kopuly przycupnietej na szczycie gory, opisanej wymiarami przy podstawie, szczycie i kazdej z siedmiu scian wewnetrznych. Para rownoleglych linii biegla od srodka kopuly w dol, wcinajac sie w lita skale na glebokosc, jak podawal diagram, ponad trzystu jardow. W poblizu wierzcholka tej rury Flagit rysowal wlasnie niewielki wiatrak, w ktorym Hipokryt, gdyby znal sie choc pobieznie na dynamice plynow w kontekscie systemow wentylacyjnych, bez watpienia rozpoznalby glowna turbine zasilajaca. Hipokryt potrzasnal glowa i ponownie wpatrzyl sie w gmatwanine linii, sle- 131 dzac oczami kopulasta krzywizne i usilujac dostrzec w calym tym szkicu choc odrobine sensu. Na szczescie dla Flagita Hipokryt nigdy nie widzial szczegolowych projektow i diagramow niezbednych do prowadzenia prac budowlanych i nie rozpoznalby planow skomplikowanego kompleksu wypoczynkowego, nawet gdyby byly ozdobione neonami. Oglupialy podrapal sie po glowie i wlasnie wtedy, kiedy palcami dotknal krzywizny czaszki, zrozumial, co przedstawia ten rysunek.-Jakie to sliczne! - oznajmil, pochylajac sie i intensywnie przygladajac pergaminowi. - To bardzo mily gest! Wytracony z rytmu Flagit podskoczyl, odruchowo rozkladajac rece, zeby ukryc swoj sekret, i rozgladajac sie z niepokojem jak szesciolatek przylapany na rysowaniu nieprzyzwoitych obrazkow w rogu zeszytu. -Nie, nie, daj mi popatrzec! - poprosil Hipokryt. - Nie wstydz sie. Bedzie piekna. To bardzo szlachetne z twojej strony. Flagit i krasnolud Guthry patrzyli na niego zdezorientowani. -Co?! - jekneli chorem. -Ten pomysl z siatka na wlosy. Wspaniale nada sie do przykrycia tych strasznie szpetnych blizn - rzekl Hipokryt, wskazujac na czolo Guthry'ego. -Siatka na wlosy? - baknal Flagit. I wtedy, zgodnie z ta sama regula, wedlug ktorej rysunek czarnego swiecznika moze wydac sie szkicem dwoch bialych profilow ludzkiej twarzy, ujrzal caly swoj projekt w zupelnie innym swietle. Guthry tymczasem pokrecil glowa. -Kurna chata, chlopcze, na nic mi siatka na wlosy! Mam swoja czapke... ufff! -No tak, tak - wyjakal Flagit, zdejmujac lokiec z glowy krasnoluda. - Ha, siatka na wlosy! Wspaniala intuicja, Hipokrycie. Po prostu poczulem, ze musze jakos zakryc blizny tego pechowego biedaka. - Uniosl pazur i przyslaniajac nim usta, szepnal: - To ma byc niespodzianka. O niczym nie wie. - Wskazal na Guthry'ego i usmiechnal sie tak czule, jak tylko potrafil. Nie wyszlo mu to zbyt dobrze. Guthry wylal na siebie zawartosc manierki z wrzaca woda z rynsztoka i teraz lekko parowal. -To bardzo mile, ale paru rzeczy nie rozumiem. Nie zebym krytykowal, ale co to oznacza? - Hipokryt wskazal na oznaczenie wymiarow podstawy. - Szescdziesiat piec pretow? Na spotkaniach kolka koronkarskiego nigdy o czyms takim nie slyszalem. - Mowiac szczerze, slyszal juz kiedys slowo "pret" uzyte w podobnym kontekscie, ale nie byl do konca pewien, czy to miara ciezaru, grubosci czy czegos innego. Gdyby zreszta w tym momencie przypomnial sobie, ze jeden pret to prawie dokladnie piec jardow, bylby zapewne jeszcze bardziej zglupial. Czy ktos przy zdrowych zmyslach mogl wymyslic dwustupiecdziesie-ciostopowa siatke na wlosy? 132 Flagit przelknal nerwowo sline. Co mogl powiedziec? Czesc jego umyslu marzyla, by rzucic Hipokrytem przez magazyn, stanac nad nim i rozesmiac sie, mowiac:-Idioto! Co ty wiesz? Juz wkrotce bedzie za pozno, zebys mogl sie tym przejmowac! - Reszta umyslu wykazala wiecej rozsadku. Demon zachichotal ze swoboda i usmiechnal sie niepewnie. -Tak oznaczam sciegi i... no, rodzaje igiel. To jest szescdziesiat piec na... na p11, rozumiesz? Hipokryt zamrugal. Cos mu sie w tym nie zgadzalo... tylko co? Guthry patrzyl na demona jak na wariata pierwszej wody. -No tak, jasne - odparl w koncu Wielebny, latwowiernie przyjmujac wszystko to do wiadomosci i ignorujac watpliwosci kolaczace gdzies na dnie jego umyslu. Jedna ze zdolnosci, jakie trzeba bylo posiasc, by stac sie praktykujacym wyznawca sw. Absencjusza ze Sklerozy, byla umiejetnosc przezwyciezania nawet najbardziej dojmujacego sceptycyzmu. - A co to jest to? - zapytal, wskazujac na pare pionowych linii wychodzacych ze srodka konstrukcji. -To sa, tego, no, paski pod brode - odparl Flagit przez zacisniete zeby. -Tak mi sie zdawalo. A ta zapinka w ksztalcie malutkiego wiatraka jest sliczna! -Hmm, tak, widzisz, on byl mlynarzem, zanim... -Mlynarzem!?! Na rany Jeza Teofila! Bylem wykonawca budow... - zdazyl wykrztusic Guthry, zanim otrzymal cios lokciem w zebra. Flagit udal zaklopotanie, nachylil sie do ucha Hipokryta i wyszeptal: -Ciagle nie czuje sie zbyt dobrze. Ma zludzenia, rozumiesz. To sie czesto zdarza przy tak powaznych obrazeniach glowy - sklamal, wymownie klepiac sie szponem w czolo, po czym wstal, w pospiechu zgarnal projekt, chwycil krasnolu da za kark i poprowadzil ku drzwiom. - Chodz, chodz - warczal przy tym. - Czas, zebys wybral kolor swojej siateczki. Drzwi zamknely sie przy protestach zdumionego Guthry'ego. Wielebny Hipokryt podrapal sie po glowie, czul nieokreslony niepokoj wypelzajacy z dna jego jazni. Zdawalo mu sie, ze Flagit byc moze probowal cos przed nim ukryc. Coz, postanowil Hipokryt z najwieksza doza prawosci, na jaka bylo go stac, jak wroci, bez watpienia dowiem sie, co szykuje. Diabel czy nie, nie powinien oklamywac slugi bozego! Swiatlo lojowej swiecy odbilo sie od tluszczu pokrywajacego wlosy Fett Uc- 133 ciniego, gdy ten pochylil sie nad biurkiem i znaczaco zmarszczyl brwi.-Kiedy ja nie zajmuje sie osobami zaginionymi! - parsknal komandor Tojad zwany Mocnym, wiercac sie niespokojnie w swych skorzanych gatkach. -Tu chodzi o zaginionego krasnoluda. Poza tym to zyczenie pana Paccina - warknal Fett Uccini, nie maskujac grozby. - A jego zyczenie... -Wiem, wiem, tak jest napisane w mojej umowie z Czarna Straza - burknal Tojad, zaciskajac zeby i modlac sie, by nikt go nie uslyszal. Uccini wyszczerzyl sie i ruszyl do wyjscia. -Ehem... jedno pytanie. Fett skrzywil sie i nieznacznie skinal reka. -Skad takie zainteresowanie krasnoludem? -Konkurencja - odwarknal Uccini. - Woz pelen kamieni, plany portu i kierownik budowy znikaja w tym samym czasie. Szef jest podejrzliwy, com-prende? - Ostatnie slowo zabrzmialo jak rozkaz. Tojad potaknal w milczeniu, a Fett Uccini zatrzasnal za soba drzwi. W ciszy, ktora zapanowala w biurze, komandor podparl glowe rekoma. Zaginione krasnoludy! Jakby nie dosc mial spraw na glowie. Na mysl o szczuroodpornych butach wypaczajacych sie pod wplywem intensywnego goraca ogarnela go wscieklosc. -Barak! - krzyknal, uderzajac piescia w stol i wstajac. W okamgnieniu wybiegl przez drzwi i skierowal swe kroki ku placowi Dolnemu, gdzie powinien czekac na niego Barak, najlepiej z gotowymi odpowiedziami - jezeli chce za chowac kompletne uzebienie. Flagit przemierzal karmazynowe uliczki Tumoru ze skalotoczem, ktory pewnie trzymal sie szczypcami klatki i pomrukiwal ukontentowany kolejna wyzerka wysokosci tysiaca stop. Z demona promieniowala niezwykla pewnosc siebie. Wszystkie sprawy mialy sie bardzo dobrze. Guthry powinien przebywac wlasnie gdzies na obrzezach Konferencji Inzynierow Cranachanskich; krasnolud mial przy sobie torbe z projektami, wiedzial, gdzie jest sejf, a w nieodwolalnie inferni-towej sieci jego mozgu zainstalowany byl Program AKL. Flagit pedzil co sil w kopytach do magazynu. Teraz musial znalezc jakies stale zrodlo gotowki, od tego wszystko zalezalo. Nagle z bocznej uliczki dobieglo go warkniecie, liczne szpony ujely go za gardlo i demon zniknal ze zdlawionym krzykiem. -No i...? - syknal Nabab do przyszpilonego do sciany Flagita. - Gdzie moj dowod? - Z jego nozdrzy ulatywaly smuzki dymu. 134 -Zdobede go, jak tylko...-Zdobedziesz go teraz! Dzisiaj! - Nababa przygniatala presja zblizajacych sie wyborow. - Seirizzim prowadzi w sondazach niepopularnosci. Bez dowodu przegram... -Pozwol mi tylko... -Nie! I zabiore tego potwora! - warknal Nabab, spogladajac na skalotocza. -Aleja... -Idz! Wez to. - Wcisnal mu w szpony male zawiniatko i popchnal go w strone Flegetonu. - Gdzie jest general? Sprowadz mi generala! -Sprowadz mi generala! - Flagit splunal na odchodnym. - Dlaczego nie moze sam tego zalatwic, dlaczego to zawsze musze byc ja? Z zaskoczeniem stwierdzil, ze okazalo sie to latwiejsze, niz myslal. W porzadku, regularnie uczeszczal na zajecia6, ale pewne rzeczy sa prostsze, gdy slucha sie o nich w wygodnym zaciszu sali wykladowej, niz gdy trzeba wprowadzac je w czyn na smaganym przez wiatr wzgorzu, zaledwie kilka jardow od ogarnietej wojenna pozoga Pustyni Blednej.Szlam Dzi-had bardzo sie cieszyl, ze dotarl po sladach pasterzy tak daleko. Byl zywym swiadectwem klasy reprezentowanej przez nauczycieli z Wyznaniowych Oddzialow Prewencyjnych i napawalo go to duma. Stanal na srodku szerokiej na dziesiec jardow polaci zadeptanej, poczernialej trawy, ktora biegla od bram Nawtykanu az do naturalnego amfiteatru wykorzystywanego rokrocznie przy Konkursie Guzcow, i odetchnal z ulga. Tu zaczynaly sie schody. Otworzyl maly brewiarz i spojrzal na zapelniajace go nieodczytywalne smugi, gotow do poszerzenia swojego zbioru bezcennych dowodow. Czternascie lat sluzby w WOP-ie, w stopniu poboznego posterunko- 6No, prawie regularnie. W kazdym razie byl niemal na wszystkich wykladach z cyklu "Tropienie. Praktyczna teoria nadzoru. Jak scigac i czaic sie, pozostajac niezauwazonym". Czul powazne zaniepokojenie w zwiazku z nieobecnoscia na dwoch ostatnich zajeciach, spowodowana tym, ze nie mogl uzyskac zwolnienia z cwiczen w GROM-ie, poniewaz zniszczyloby to jego przykrywke. 135 wego, nauczylo go, ze wszystek, czy tez kazda jego czastka, niezaleznie od tego, jak nieistotna sie wydaje, ma jakies znaczenie. Najmniejszy skrawek niewielkiego fragmentu wszystka mogl okazac sie tym, czego w danej chwili najbardziej potrzebowal... w porzadku, gdzie wiec on jest?W tym wlasnie miejscu, w tej chwili, bylo mnostwo wszystkow, niemal sie o nie potykal. Cala okolica az uginala sie od wszystkow, wszystkich co do jednego pretendujacych do bycia wyjatkowo waznymi. Poprzewracane stoly na kozlach, zadeptane tabliczki z notami sedziowskimi, przypadkowo porozrzucana, zdarta z ziemi darn, dziwacznie skrecone ostrze ceremonialnego jataganu... wszedzie wszystki! Ale nijak nie mogl odnalezc tego wszystka. Pojedynczej, maciupciej krztyny, ktora powie mu DLACZEGO!? Gdyby tylko wiedzial DLACZEGO!?, moglby rozpracowac KTO!?, potem GDZIE!?, ewentualnie takze KTO JESZCZE!?, i szybciej niz najmniejszy nawet wielbladek zdolalby przemknac przez ucho igielne, mialby w rekach odpowiedz. Szlam Dzi-had naciagnal kolnierz plaszcza przeciwdeszczowego na uszy i grzebiac noga w ziemi, pograzyl sie w myslach. Wyprobowal metody sugerowane podczas jesiennych wykladow z cyklu "Procesy myslowe w kontekscie priorytety-zowania dowodowego", ale poniewaz nie rozumial nawet tytulu kursu, donikad go to nie zaprowadzilo. Wyprobowal wiec bardziej kulinarne podejscie, pozwalajac swemu rozgoraczkowanemu spojrzeniu omiesc nagie fakty, a nastepnie poszat-kowal je i wrzucil w opiekacz natchnienia. Drzal, widzac, jak ze skwierczeniem wytapiaja sie szerokie pasma nieistotnosci, wiwatowal na widok odparowujacych zanieczyszczen braku zwiazku z tematem, by w koncu zaplakac nad czarnym, zweglonym glutkiem rozpaczy, ktory przywarl do dna tego dedukcyjnego garnka. Poza nim nie bylo niczego, nawet najmniejszej poszlaki wskazujacej na powod niedawnej lawiny przedsiewzietych przez D'vanouinow najazdow na stada. Nie bylo zadan okupu... niczego. Tylko wojna i straszny bol glowy. Dzi-hadowi konczyl sie czas, i Dzi-had mial tego swiadomosc. Te odpowiedzi musialy znajdowac sie gdzies w poblizu, wpatrywac sie w niego, puszczac do niego perskie oko niczym nachalne szansonistki z lokalu ze striptizem. Istnialo takie znane powiedzonko, ze odpowiedzi zawsze wracaja na miejsce przestepstwa... a moze to bylo o mordercach? Tak czy inaczej, Szlam wiedzial, ze gdy sprawa zaczyna smierdziec, nalezy poszukac psujacej sie od glowy ryby. Nic nie przychodzilo mu do glowy. W naglym przyplywie zlosci porwal swoj umysl, rzucil go na krzeslo w zaciemnionym pokoju przesluchan i skierowal na niego tysiaclumenowy reflektor. -Kto za tym stoi? - zapytal ze swego ukrycia w cieniu. -D'vanouini - prychnal jego umysl, wiercac sie za fotonowa bariera. -Dowod! -Jatagany i slady wielbladzich kopyt. Moglbys wylaczyc swiatlo? 136 -Nie! Motyw?-Kradziez owiec. To jasne. -Nie wystarczy. Po co krasc owce, skoro ma sie kozy? -Dla urozmaicenia? -To ja zadaje pytania! Co ma z tym wszystkim wspolnego Wielebny Elo-kwent Melepeta? -Nie wiem. A co do tego swiatla... -Lzesz! To on za tym stoi! On im kazal! -Jaki mialby w tym cel? -Zeby obudzic w sobie olbrzyma... albo z zemsty. -Zemsty za co? -Byc moze Poludnioworhyngillski Kartel Hodowcow Owiec wykupil ziemie, na ktorej Elokwent budowal kaplice, i zniszczyl przybytek. Wtedy nasz rozwscieczony Wielebny zabral sie do systematycznego wyniszczania istniejacych stad... -Daj spokoj! Nie ma czegos takiego jak Poludnioworhyngillski Kar... -Dobra juz, dobra! To moze szef Kartelu Hodowcow Owiec zrzucil usilujacego go nawrocic Elokwenta ze schodow... -NIE! Nigdy tego nie udowodnisz! Ojcow Meczybulow zawsze wszyscy zrzucaja ze schodow za proby nawracania. To ryzyko zawodowe! -Jest kurierem! Szmugluje narkotyki z... -Fantazjujesz! Spojrz prawdzie w oczy - nie masz zadnych wskazowek, niczego! -Mowilem ci to, zanim wlaczyles swiatlo! Zrezygnowany i przybity Dzi-had zrobil jeszcze jeden krok, westchnal i stanal na malej nadpalonej ksiazeczce, ktora lezala w polkolistym odcisku wielbladziego kopyta. W sekunde pozniej Szlam bezlitosnie kartkowal, wykrecal i maglowal ksiazeczke w poszukiwaniu chocby strzepu informacji. Po przetrawieniu dwudziestu roznych lekcji, odczytal na glos ustep: Zaprawde, niech cie nie trwozy mrok najmroczniejszej z nocy; owieczki poboznie calopalac, niebianskiej zaznasz pomocy. I usmiechnal sie od ucha do ucha. Cos znalazl! Jak dobrze, ze podczas szkolenia w WOP-ie uczeszczal na lekcje d'vanouinskiego na poziomie zaawansowanym. Wrocil w okolice drugiej strony okladki, pewny, ze znajdzie tam nazwisko... nazwisko tego, ktory stal za tym wszystkim! Iskra... iskra... iskra... Buuuuum! Plomienie natchnienia eksplodowaly wewnatrz jego glowy. Z radosnym podskokiem obrocil sie na piecie, wskoczyl na 137 swoja lame i pogalopowal w strone Cranachanu.Z dala od rozpadajacego sie cielska Cesarskiego Palacu Fortecznego nie oszczedzano sie, walac piesciami w stol. -Prosze o porzadek! - zalkal przewodniczacy Cranachanskiej Rady Inzynierii Wodno-Ladowej - zarozumialego ciala skladajacego sie z trzech osob, ktorych samozwanczym powolaniem bylo okreslanie, jakie ze zgloszonych projektow, jesli w ogole jakies, otrzymaja pozwolenie na realizacje. To oni byli sedziami, decydowali o czyims miec albo nie miec za co budowac. -Moja odpowiedz brzmi: nie! - wykrzyknal sedzia w pasiastej tunice, oceniajac propozycje. Na jego ulizanych wlosach lsnily refleksy slabego swiatla swiecy, dlonia glaskal tlustego bialego szczura. -Czy mam rozumiec, panie Paccino, ze odmawia pan pani Lidoh prawa wybudowania basenu kolo domu? - zapytal przewodniczacy. Paccino przytaknal niespiesznie, ani na moment nie odrywajac wzroku od lezacej przed nim niewielkiej lapowki. -Na podstawie jakich przeslanek podjal pan taka decyzje? - zapytal prze wodniczacy. Pani Lidoh wiercila sie nerwowo przed polkolistym stolem. Wiele zalezalo od wybudowania tego basenu. Powiedziala juz sasiadom, ze bedzie go miec. Coz to bylby za wstyd, gdyby nic z tego nie wyszlo! Carr Paccino podrapal szczura za uchem, odkaszlnal i swoim mrocznym szeptem odparl: -Niski dochod. Wybuch zaskoczenia rozszedl sie falami po biurze. Jego epicentrum byla pani Lidoh. -Dochod?! - krzyknela. - Pan przeciez niczego nie inwestuje! -Nie? - wydyszal Paccino. - Mam podjac decyzje. Zeby powiedziec "tak", musze sie gleboko namyslic, rozwazyc wszystkie za i przeciw, upewnic sie, ze podjeta decyzja bedzie wlasciwa. To zabiera mi mnostwo czasu. A czas to pieniadz. "Tak" sporo kosztuje. Tu jest za malo. Nie zarobie, jesli powiem "tak" - wymruczal, wciaz wpatrujac sie w stos polyskujacych na stole szelagow. Pani Lidoh sie zalamala. Gdyby wyszlo na jaw, ze nie stac jej bylo na przekupienie Rady Inzynierii Wodno-Ladowej, nigdy juz nie moglaby spojrzec sasiadom w oczy. Odtraciliby ja, jak nic. -Jeszcze jakies sprawy? - Przewodniczacy zaprosil do udzialu w dyskusji 138 zebranych.-O tak - odrzekl maly czlowieczek, ktory otwieral sobie kopniakiem drzwi i ukrywal sie za siegajaca mu do kolan uczerniona broda i wypchana torba. - Mnostwo. Szmer zdziwienia rozszedl sie po sali, gdy krasnolud znalazl sie w swietle i wszyscy ujrzeli krag krzyzujacych sie szwow na jego glowie. -Ty! - wykrztusil Paccino, od razu rozpoznajac w nim bylego kierownika budowy. - Ty przeciez utona... -Swiety Janie z Butli! Pogloski o mojej smierci byly chyba troche przesadzone! - Krasnolud usmiechnal sie szeroko i pochylil nad stolem. - Bylem zajety! -Twoje czo... twoje czolo! - wybelkotal przewodniczacy, kulac sie na widok zielonkawego odcienia skory goscia. - Poklociles sie z... z pila? -liii tam! Nie badz glupi! - Guthry ostroznie pogladzil sie po szwach. - Zacialem sie przy goleniu, ot co. - Przy Flagicie nauczyl sie klamac jak z nut. Po sali rozeszla sie fala wyrazajacych watpliwosc pomrukow. -Od kiedy to czyjes prywatne problemy zdrowotne stanowia przedmiot zainteresowania rady? - wyszeptal Carr Paccino zaintrygowany czesciowo wystajaca zawartoscia wypchanej torby. -Ano. Tez tak mysle - wybelkotal Guthry, rzucajac jutowa torbe podrozna na podloge i wyciagajac zza swojej tuniki spory zwoj blekitnego pergaminu. - Panowie, wszyscy slyszeliscie o mojej pracy nad Planem Udoskonalenia Trans-talpejskich Szlakow Handlowych i bez watpienia wiecie, ze bez wytchnienia pracowalem, by osiagnac doskonaly rezultat. Jednakze ostatnimi czasy w moim toku rozumowania zaszly pewne zmiany (tysiac stop ponizej Flagit usmiechnal sie zlosliwie i zachichotal), w zwiazku z czym chcialbym odstapic od przedsiewziec przynoszacych korzysci szerokim masom spoleczenstwa, a zamiast tego skoncentrowac sie na prywatnym projekcie majacym przyniesc pozytek wylacznie kilku wybrancom, najbogatszym i najbardziej wplywowym przedstawicielom spolecznosci Cranachanu. I niech mnie kule bija, jesli panowie sie wsrod nich nie znajda! Guthry rozwinal pergamin przedstawiajacy rozlegly kompleks umiejscowiony na szczycie gory, ktory, jesli przyjrzec mu sie przez pryzmat dobrodusznej naiwnosci i optymizmu pewnego duszpasterza, mogl przypominac schemat siatki na wlosy. -Bary, gabinety odnowy biologicznej, baseny z jacuzzi, salony masazu i zjezdzalnie wodne, wszystko to pod sklepieniem umozliwiajacym kontrole tem peratury. - Jego glos ani razu nie zadrzal, gdy podkreslal wyjatkowosc klienteli, ktora mialy obslugiwac odziane w bikini hostessy (w liczbie trzystu), gdy kladl nacisk na staly klimat tropikalny, ktorego nie popsuja nagle zmiany w talpejskiej pogodzie. Carr Paccino nachylil sie na krzesle i zapuscil zurawia w papiery, gdy Guthry przechodzil do konca prezentacji. - Nie watpie, ze wszyscy chcielibyscie 139 wiedziec, dlaczego cala struktura opiera sie na planie siedmiokata. Coz, to wlasnie jest kluczem do sukcesu tego przedsiewziecia i niech mnie kule bija, jesli jest inaczej. Kazda z tych sekcji bedzie, zgodnie z harmonogramem, stanowic przybytek jednego z waszych ulubionych grzechow glownych. W doskonalej atmosferze, przy aktywnym wspoluczestnictwie naszej obslugi przebranej tematycznie za demony, diably i centaury, bedziecie mogli zaspokajac wszystkie swoje zachcianki. I tak obfitosc nigdy niekonczacego sie jedzenia znajdziecie w Restauracji "Nie-umiarkowanie", w Sali Pychy nadskakiwac wam beda lokaje, w Westybulu Rozpusty nienasycone hostessy... Panowie, stoje tu przed wami, blagajac o pozwolenie na natychmiastowe rozpoczecie prac przy Palacu Korupcji i Nikczemnosci.Przewodniczacy byl gotow wydac zgode juz w chwili, gdy zobaczyl wstepny projekt stroju dla kelnerek: opietego, jaskrawoczerwonego, ze szponami i pejczami. -Lecz zanim zdecydujecie, panowie, mam tu dla was, hmm, maly podarek. - I to mowiac, odwrocil swoja torbe do gory nogami, zasypujac stol nowiutkimi banknotami stuszelagowymi. Rada w calej swojej historii nie wydala zgody szybciej. Przytupujacy na brzegu Flegetonu i ogrzewajacy przemarzniete pazury nad piekielnymi koksownikami flisacy jeczeli, zrzedzili i narzekali. Flagit, obserwujacy szereg uczestnikow Pikiety Przewoznikow zza wielkiego kamienia, mlasnal na widok hasel niezdarnie wypisanych na trzymanych przez nich plytach pelniacych funkcje transparentow. "Znajdzie sie kij na Seirizzima ryj!" - glosily na jednym niechlujnie wykute literki. "Jaka praca taka placa!" - apelowalo drugie. Z odczytaniem pozostalych Flagit mial spore problemy. -Dzien dobry panom - mruknal demon, podchodzac do demonstrantow i jednoczesnie, na wszelki wypadek, wymachujac pekata czarna sakiewka. Podejrzliwe oczy przygladaly mu sie nieufnie zza kapturow. -Przyszedles negocjowac? - zapytal ostro kapitan Naglfar, ktory pykal faj-ke. -W pewnym sensie tak - odparl Flagit, dla lepszego wrazenia nieco mocniej wymachujac sakiewka. -Phi! My, czlonkowie NSZZ "Niesolidnosc" Przewoznikow Indywidualnych, nie negocjujemy! -Wstyd - burknal Flagit i udal, ze zamierza odejsc. Z sakiewki dobyl sie 140 dzwiek, jaki wydac mogla jedynie spora liczba ocierajacych sie o siebie oboli. Trzydziesci piekielnych jezykow wysunelo sie na dzwiek tak uwodzicielskiego pobrzekiwania. Kapitana dzgnela w zebra masa koscistych lokci.-Eee... ale zawsze mozemy sie potargowac - oznajmil przy wtorze szmeru poparcia. Flagit zatrzymal sie i obrocil, majac nadzieje, ze nie wyglada na zbyt zainteresowanego. Zawartosc sakwy znow zabrzeczala. -Trzy tysiace oboli, inaczej nic z tego! - zazadal Naglfar, a jego arogancki glos przetoczyl sie grzmotem nad metna czernia Flegetonu. - Chyba ze otrzymamy roczny dodatek na remont promow i prawo do emerytury, w takim wypadku zadowolimy sie dwoma kawalkami. Rzecz jasna, jesli wprowadzicie dwadziescia dni urlopu w roku, prywatne programy zdrowotne i premie za wydajnosc, natychmiast wrocimy do pra... ufff! - Zebra kapitana po raz kolejny staly sie ofiara wielu lokci. -Nie jestem zainteresowany - mruknal Flagit, pomlaskujac pod nosem. Nic dziwnego, ze Nabab mial watpliwosci, czy strajk potrwa do dnia wyborow. -Ale to dobra oferta - wyjeczal Naglfar. -Jednodniowa promocja - dodal jeden z przewoznikow. -Juz sie nie powtorzy - poparl go drugi. -Nie wymagam powtorzenia - powiedzial Flagit enigmatycznie. -He? - mruknal zaskoczony Naglfar, drapiac sie po czaszce i wypuszczajac spore kleby dymu. -Jednorazowa... eee... przysluga ze strony jednego z was, zacnych przewoznikow. To wszystko, czego mi trzeba. - Flagit machnal sakiewka jak doswiadczony rybak wedka. -Jaka przysluga? - spytal Naglfar. - Na nic watpliwego sie nie pisze! -Musze zarezerwowac przejazd promem. Dla mnie powrotny i w jedna strone dla goscia. Kapitan patrzyl demonowi podejrzliwie w oczy zza przymknietych powiek. Za jego plecami rozlegly sie pomruki niezadowolenia. -Jakiego goscia? Demona czy potepienca? -Potepienca - odrzekl Flagit, wytrzymujac spojrzenie przewoznika. - Oplaci sie wam - dodal z usmiechem, po czym wysypal liczne monety na kamieniste nabrzeze. -Co? Chcesz przekupstwem naklonic mnie do zlamania strajkowych zobowiazan i tym samym podkopac podstawy, na ktorych opiera sie nasza akcja protestacyjna? - zapytal Naglfar pod piekielna presja spojrzen pozostalych przewoznikow. -Nie, chcialbym tylko wynajac na krotko czyjs prom. -W takim razie w porzadku! - rzucil Naglfar, robiac krok do przodu. 141 -Wcale ze nie w porzadku! - pisnal jeden z przewoznikow w przyplywie lojalnosci wobec Sprawy.-Dlaczego nie? To prywatne przedsiewziecie! - zaoponowal kapitan. -Gdzie twoj kregoslup moralny!? - krzyknal ktos z tlumu. -Twoj kostny w kazdej chwili moze znalezc sie w moich rekach! -Lapowkarz! -Racja! Jak cie zlapie, to cie tak ukarze, ze zobaczysz! - Naglfar zaczal wymachiwac piesciami w powietrzu. -Lamistrajk! -Raczej lamignat! - odkrzyknal kapitan i rzucil sie na tlum, piesciami uderzajac w kostne pozostalosci po nosach. Juz po chwili zewszad otoczony byl przez rozgoraczkowanych bijatyka przewoznikow. Flagit zamknal usta, mlasnal zgorszony i ponuro zaczal chowac monety z powrotem do sakwy. -Ale jaja! - mruknal pod nosem. - Pomyslalby kto, ze nigdy nie widzieli pietnastu tysiecy oboli naraz! -l rzG^^ozniiC. - pisneli lctos z masy okladajacych sie demonstrantow. - Jestes zwyklym wozakiem! No juz, uderz mnie! Tak jak trzeba... wez zamach i... auuu! - Dalo sie slyszec plucie zebami. - W porzadku. Teraz sie wscieklem! -A co, nie szczepiles sie!? Cha, cha, cha! - ryknal inny demoniczny glos. -Wroc, to wydlubie ci oczy... -Za pozno... Flagit wyprostowal sie, pokrecil glowa i zrezygnowany jal oddalac sie od brzegow Flegetonu. Teraz juz zywcem nie mial jak dostac sie na drugi brzeg. Nawet gdyby dysponowal odpowiednim statkiem i nawet gdyby ten nie zatonal od razu, wszyscy wiedzieli, ze w metnych, lepkich nurtach rzeki czaja sie niebezpieczne prady umyslowe. Drugi brzeg byl nieosiagalny. Totalnie, beznadziejnie, niewykonalnie... -Pseprasam, oferta nadal aktualna? - Ochryply szept brzmial tak wyraziscie, jak tylko mogl, biorac pod uwage, ze ten, kto go wydawal, mial o trzy zeby mniej niz zwykle. -Eee... Ty? - wykrztusil z siebie Flagit na widok wylaniajacego sie zza beczki Naglfara. -A kogo zes sie spodziewal? -Ale jak...? Ty... a bojka? -Ach, to stara stucka. Tsydziestu dwoch na jednego. Nigdy nie pats, kto kogo bije, tylko padnij po kilku pierwsych ciosach, a potem wsystko pojdzie slicnie. Tseba tylko uwazac, zeby nie zauwazyli, jak sie wymykas - wyseplenil Naglfar. - Mial byc jeden powrotny i jeden w jedna strone, dobze sobie psypominam? 142 Kapitan Barak drzal na calym ciele, kiedy tak stal na zewnatrz piekla, ktore kiedys bylo kuznia Stana Kowalskiego. Wysokie na sto stop plomienie wystrzeliwaly w niebo przez szeroka dziure w dachu, z kazda minuta coraz wyzsze i potezniejsze. Kapitan setki razy probowal wygasic piec lub chociaz zapanowac nad ta dantejska scena. Tlumy znudzonych gapiow paletaly sie po placu Dolnym, bezustannie przystajac za niebieskoczarna tasma ogradzajaca teren dzialan Czarnej Gwardii.Nagle tlum zafalowal i, niczym w jakiejs biblijnej scenie, rozstapil sie, wypluwajac ze swego srodka wscieklego komandora Tojada. -Barak! - wrzasnal komandor, podnoszac sie z ziemi. - Barak, do raportu! Kapitan przelknal sline i biegiem ruszyl w strone komandora. W tlumie zawrzalo od rosnacego zainteresowania. Zanosilo sie na to, ze komus zmyja glowe, a porzadne zmycie glowy stanowic moglo ciekawa odmiane po kilku godzinach gapienia sie na wysokie na sto stop plomienie. Przeciez jesli kiedys widziales jakis plomien, to tak jakbys widzial wszystkie. -Barak! - ryknal Tojad. - Ogien nie zostal ugaszony! Barak tupnal, uniosl spojrzenie na regulaminowa wysokosc szesciu cali nad glowa przelozonego i krzyknal: -Zgadza sie, sir! Pracujemy nad tym, sir! - Mimowolnie skrzyzowal palce, modlac sie, by Tojadowi nie przyszlo do glowy zapytac, na czym dokladnie polega ta praca. Gdyby wyznal prawde, oznaczaloby to koniec dobrych czasow. Nie mogl przeciez przyznac sie, ze wraz z wszystkimi czeka, az samo sie wypali. Byl tam, widzial to. Paskudne, smierdzace, rozpalone urzadzenie, wszedzie mnostwo jezykow ognia. Smiertelnie niebezpieczne. Zebral sie w sobie i zaczal myslec nad odpowiedzia, jakas wymowka... -Slysze, slysze. Dobra robota! - Tojad skrzywil sie i wyszczerzyl zeby. -Tak jest, sir!... co? -Walenie mlotow. Jak rozumiem, usilujecie zamknac drzwiczki pieca. -Ja... ja... eee... - wybelkotal Barak, gdy zrozumial, ze bezustanne walenie dobiega z wnetrza kuzni. Dudniace uderzenia wybijaly sie nad ryk ognia. Potrzasnal glowa i policzyl swoich ludzi. Wszyscy byli na miejscu i trzesli sie nerwowo. -Kto jest w srodku? - zapytal Tojad. - Coz za mestwo... -Hmm, to... Komandor warknal i obrzucil swojego podwladnego piorunujacym spojrzeniem. -To znaczy, ze nie wiesz? Podstawa dyscypliny to wiedziec, gdzie przeby- 143 waja twoi ludzie...-Sir, ja wiem, gdzie sa wszyscy moi ludzie. - Barak drzaca reka wskazal na grupke odzianych w matowa czern mezczyzn, ktorzy w odpowiedzi ukazali w niepewnych usmiechach nazebne tatuaze. Tojad wpadl w szal. -Chcesz mi powiedziec ze tam jest... cywil?!? - wyryczal ku uciesze zebranej gawiedzi. -Na to wychodzi... -Nie wiesz?!? - Na skroni komandora pulsowala zyla. Barak wzruszyl ramionami. -W takim razie idz tam i sie dowiedz! - zagrzmial Tojad, zgrzytajac glosno zebami. -Pan zartuje? Mam tam isc? - zaskomlal Barak. -Spojrz mi w oczy! - Komandor odciagnal w dol powieke swojego lewego oka i wytrzeszczyl wzrok na Baraka. - Czyja wygladam na kogos, kto wie, co to zarty?!? Schwytany w pulapke Barak jeknal i potrzasnal glowa. -Natychmiast! - ryknal Tojad. I Barak nie zdazyl sie nawet zorientowac, gdy szedl juz w strone drzwi kuzni. Szybko wkroczyl do srodka, gdzie uderzyly go dwie rzeczy. Pierwsza byla prawie lita sciana goraca bijacego od stopionej masy metalu, ktora jeszcze niedawno byla najnowoczesniejszym piecem. Druga byl halas. Ponad staly ryk plomieni wznosila sie kakofonia metalu uderzajacego o kowadlo. Barak pisnal, blagajac o cisze, zatrzasl sie i krzyknal. Przed nim, zewszad ogarniety piekielnym ogniem i najwyrazniej nieswiadomy tego, smiertelnie blady i zsinialy Stan Kowalski wsciekle wykuwal jakis trzy-dziestostopowy przedmiot w ksztalcie wiatraka. Kowal podniosl wzrok, a na jego ustach pojawil sie maniakalny grymas. Barak rzucil okiem na pokryte szwami czolo zjawy, wrzasnal i uciekl. Kilka minut pozniej, kiedy na jego glowie wyladowalo trzecie wiadro pomyj, zaczal dochodzic do siebie. -No i kto tam jest? - zapytal Tojad. - I co oni wyprawiaja? -Ko... - wychrypial Barak. Po policzku splynela mu obierka ziemniaka. - Ko... -Masz jeszcze telefon do przyjaciela! - krzyknal ktos z tlumu. -Albo mozesz sie wycofac i zabrac to, co do tej pory wygrales! - wrzasnal ktos inny ku uciesze zebranych gapiow. -Kowalski... - jeknal Barak i w nagrode dostal kolejne chlusniecie wiadrem krysztalowej wody z rynsztoka Cranachanu. - Stan Kowalski! - wykrztusil w koncu zza zgnilych lisci kapusty. 144 Komandor Tojad zwany Mocnym zasmial sie kapitanowi w pokryta warzywnymi resztkami twarz.-Tam!? - zakpil, wskazujac palcem na szalejace plomienie. - Nie badz glupi. Zaden szanujacy sie kowal nie moglby pracowac w takich warunkach! -A... ale... -Widzisz te tasme zaslaniajaca cale drzwi? Ona oznacza, ze ten obszar podlega jurysdykcji Czarnej Strazy do czasu zakonczenia przez nas sledztwa. Kazdy przekraczajacy te linie bez mojego pozwolenia uwazany jest za utrudniajacego nam wykonywanie obowiazkow sluzbowych, a jego glowa przed uplywem godziny bedzie zatknieta na kij! A ja nie dalem Kowalskiemu pozwolenia, bo przebywa u Pata 0'Loga i pomaga mu ustalic przyczyne swojego zgonu. Czy wyrazam sie jasno? -Ta... -Doskonale. Tak wiec zgodzisz sie ze mna, ze tam nie ma zadnego kowala! Barak przelknal sline. Wcale nie mial ochoty nie zgadzac sie z Tojadem, wiedzial bowiem, jakie moze to miec konsekwencje. To przeciez komandor wymyslil motto Czarnej Strazy: "Protest oznacza Proces". Ale Barak wiedzial rowniez, co przed chwila widzial. Raz jeszcze przelknal sline, wzial gleboki wdech i zadal pytanie, niewykluczone, ze ostatnie w swoim zyciu: -Sir, czy moge cos powiedziec? -Na bogow, co tym razem? - warknal Tojad. Jego skorzane rekawice skrzypialy, gdy napinal palce. -Tak sobie myslalem, sir. To znaczy, jesli nie ma tam zadnego kowala, to skad sie bierze ten halas? Tojad wpadl w furie. Warczac, chwycil Baraka za gardlo i rzucil go na ziemie. Tlum zaczal wiwatowac. Od pewnej smierci wybawilo kapitana nagle wstrzymanie pracy w kuzni. W cudowny sposob Tojad zauwazyl, ze poza ogluszajacym swistem ognia w budynku panuje cisza. Rozejrzal sie dookola. Zapewne wyszloby mu na zdrowie, gdyby tego nie zrobil, albowiem wlasnie w tej chwili drzwi od kuzni otwarly sie i wyszedl przez nie jakis masywny osobnik. -Ty! - ryknal Tojad z niedowierzaniem, gapiac sie na blada fizjonomie Stana Kowalskiego, ktory taszczyl dopiero co wykute urzadzenie przypominajace wiatrak. - Dlaczego nie jestes martwy!? Kowal usmiechnal sie, popatrzyl wprost na Tojada i oznajmil: -Pogloski o mojej smierci byly mocno przesadzone. Ogarnieci panika gapie rozpierzchli sie z piskiem, wymachujac w powietrzu rekami. 145 Kiedy Tojad ujrzal krzyzujace sie na glowie kowala szwy, jego twarz przybrala wyraz niezbyt licujacy ze stanowiskiem szefa Czarnej Strazy.-Two... twoja glowa? - wychrypial. Stan Kowalski ostroznie przygladzil szwy i - z taka powaga, na jaka mogl zdobyc sie w tych okolicznosciach - odparl: -Zacialem sie przy goleniu. - Po czym na nowo wzial sie do taszczenia - co wymagalo nieludzkiego wysilku - wielkich lopat turbiny w strone plaskiego szczytu Ciemnej Gory. Po raz pierwszy w zyciu Tojad nie mial zielonego pojecia, co powinien uczynic. Cala zagadka morderstwa rozwiklala sie na jego oczach. Jak mogl kontynuowac sledztwo w sprawie zabojstwa Stana Kowalskiego, skoro ten wydawal sie w calkiem dobrej formie? No, moze nie wygladal najlepiej, ale wszak ciezko wymagac od kogos zamordowanego, zeby byl piekny jak... 0 czym on myslal? Potrzebowal odpowiedzi. Niemal od niechcenia podciagnal skorzane rekawy, odepchnal Baraka na bok i ruszyl w strone Cesarskiego Palacu Fortecznego z zamiarem uciecia sobie pogawedki z Patem 0'Logiem. Tym razem nie bedzie wymowek. Barak odkaszlnal, potarl sie po gardle i ze znuzeniem podazyl za swoim wscieklym przelozonym. Gdyby swiatlo bylo choc o pol tuzina lumenow jaskrawsze, kolory natychmiast wywolalyby u kazdego migrene. Jednak przy panujacym w Warsztacie Drukarskim Ryngrafa oswietleniu niemal czulo sie, jak powietrze ocieka przesyconymi teczami odcieniami, prawie czuc bylo zapach zazdrosnej zieleni obserwujacej zjadliwa zolc, sina od wycisku, jaki dostala od przestepczej organizacji brutalnego brunatnego. Ale Ryngraf byl na to wszystko nieczuly. Wlasnie osadzil na czubku nosa pare dyskow wycietych z bursztynu i spogladal przez nie, pracujac nad neonowymi, jaskrawo iluminowanymi manuskryptami, z ktorych tak slynal. Nie bez powodu w kregach Gildii Mistrzow Drukarskich i Litografistow znany byl jako "Olsniewajacy Ryngraf". Jak dotad nie napotkal w dwoch wymiarach nic, z czego nie potrafilby zrobic kopii bardziej jaskrawej, blyszczacej i wywolujacej bardziej pelne uznania westchnienia niz oryginal. W owej chwili pracowal wlasnie nad wielka kamienna plyta, haczykowatym nosem niemal dotykajac jej powierzchni, nadajac ostatnie szlify woskowanej po- 146 wierzchni, ktora miala posluzyc do odbicia wszystkich stron kieszonkowej edycji Ksiegi Kryla.Za jego plecami drzwi otwarly sie, skrzypiac i uderzajac w maly dzwoneczek przy framudze. Do srodka wszedl dlugowlosy, brodaty mezczyzna w berecie i malarskim kitlu; uginal sie pod ciezarem licznych plocien. Ryngraf podniosl glowe i zamaszystym gestem zdjal z nosa bursztynowe okulary. -Czym moge sluzyc? - zapytal. -Cos sie znajdzie, panie szanowny - odparl drzacy artysta z bardzo silnym akcentem. - Te obrazy, widzisz pan? Maja wisiec na dwoch ekspozycjach. - Pokazal drukarzowi plotna przedstawiajace lilie wodne, w myslach rozkoszujac sie swoja pomyslowoscia. -Hm? I co mialbym z tym zrobic, panie...? -Eee... eee... - baknal artysta, rozgladajac sie w poszukiwaniu natchnienia. Nazwisko! Zapomnial o nazwisku! Nagle dostrzegl kilka monet rozrzuconych na malej polce. - Moneta! - przedstawil sie. - Tak, wlasnie tak. Moneta. - Podetknal Ryngrafowi pod nos akwarele prezentujaca zrujnowana katedre i odetchnal z ulga. -Jestem drukarzem, nie krytykiem sztuki - burknal Ryngraf. -Ha! Taka mam nadzieje! Widzisz pan, chodzi o to, ze nie moge pokazac moich obrazow w dwoch roznych miejscach naraz. -I co w zwiazku z tym? -Ile by kosztowalo ich skopiowanie, co? Maja byc jak nowe. Te same wymiary itepe. Ile, co? - Malarz usmiechnal sie, pokazujac liczne dziury po zebach. -Nie stac pana - odburknal zirytowany Ryngraf. Chwila byla nie najlepsza, drukarz zawsze wpadal w irytacje, kiedy uzywal szafranowej zolci. W glebi ducha zastanawial sie, czy nie jest na nia uczulony. -Nie, popatrz pan! - nalegal Moneta, zaskoczony, ze udalo mu sie byc tak przekonujacym. Ale coz, jak to sie mowi: potrzeba matka wynalazku. - Podaj mi pan wlasciwa kwote. - Wepchnal drukarzowi w rece stos plocien i jal przygladac mu sie jak ciekawska malpa. Ryngraf wzruszyl ramionami, gdy zrozumial, ze do artysty nie docieraja odmowy, i zaczal przedzierac sie przez niezliczone wizerunki roznokolorowych stogow siana. Teraz, kiedy udalo mu sie odwrocic uwage drukarza, malarz zaczal lustrowac wzrokiem karygodnie zasmiecone polki, badajac kazdy najmniejszy kacik w poszukiwaniu najdrobniejszego skrawka dowodu... -Lubi pan lilie wodne, panie Moneta - mruknal Ryngraf, kiedy przejrzal piecdziesiat trzy probki. -Nie trzeba placic modelkom - odparl artysta. - No i latwiej skupic uwage, jesli wiesz pan, o co mi chodzi - dodal z lubieznym usmieszkiem, zaskakujac samego siebie. Drukarz wzruszyl ramionami i wrocil do przegladania plocien. 147 Moneta kontynuowal myszkowanie w sporym stosie niedawno zlozonych kaszt. Drzacym palcem wyciagnal jedna z nich, na pozor przypadkowa. Na jego twarzy zagoscil szeroki usmiech.-To panskie formy? - zapytal z wymuszona obojetnoscia. W rzeczywisto sci trzasl sie jak galareta. Truskawkowa. Ryngraf potwierdzil mruknieciem i zajal sie nastepnymi szescioma stogami. -Cala prace wykonuje pan tu na miejscu, wlasnymi wprawnymi rekoma? -naciskal Moneta, szczesliwy, ze udalo mu sie nadac pytaniu tak profesjonalna forme. Drukarz przytaknal, nie zauwazajac, ze artysta bezceremonialnie pozbyl sie dziwacznego akcentu. -Czy otrzymal pan wynagrodzenie za stworzenie tego konkretnie okreslo nego ukladu liter? Ryngraf podniosl wzrok. -Tak, taka mam prace. Zadaje pan mnostwo pytan. -Tak, taka mam prace - powiedzial z usmiechem malarz, po czym zerwal swoja brode, beret i peruke z radoscia wlasciwa raczej szczeniakom labradora. - A biorac pod uwage udzielone przez ciebie odpowiedzi, w polaczeniu z dowodami, ktore jakze wytrawnym okiem wychwycilem tu w rogu, moim obowiazkiem jest aresztowac cie w imie Panskie! - 0 rany! Powiedzial to! Na serio! Czternascie lat treningu nie poszlo na marne. -Co? - zapiszczal Ryngraf, kulac sie na widok szwow na czole artysty. -Ja, pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had z Wyznaniowych Oddzialow Prewencyjnych, aresztuje cie, cwaniaczku, pod zarzutem inicjowania nielegalnych rozruchow na tle religijnym, rozpowszechnianie falszywych publikacji jako oryginalnych, nie wspominajac nawet o osmiuset piecdziesieciu owcobojstwach drugiego stopnia oraz utrudnianiu WOP-owi wypelniania obowiazkow. Jednym slowem, zamykamy cie za rozpetanie Owczych Wojen! - Dzi-had wetknal sobie do ust gwizdek i zadal wen poteznie. Drzwi i trzy okna otwarly sie z trzaskiem, do srodka wpadla niezliczona masa funkcjonariuszy w mundurach elitarnej jednostki, a Ryngraf zostal momentalnie unieszkodliwiony sterta niebieskich ornatow. Tak w kazdym razie by sie stalo, gdyby Dzi-had wspolpracowal w tej sprawie z centrala, ale w ogolnym podnieceniu poniekad o tym... no, powiedzmy, ze umknelo to jego uwadze... coz, przed akcja mial wiele na glowie... szczegolnie ze byla to pierwsza w jego karierze. -Masz prawo zachowac milczenie. - Szlam jeknal, szybko tracac impet. Zaraz, zaraz, co mial powiedziec teraz? Miala byc grozba, eee... o, tak! - Ale nie bedziesz tego chcial... to znaczy zachowac milczenia, ma sie rozumiec, kiedy ujrzysz, jakie mamy sposoby wymuszania zeznan! Zabierzcie go, chlopcy... eee... ehem, teraz pojdziesz ze mna na posterunek. Pobozny posterunkowy Dzi-had usmiechnal sie slabo pod nosem. Nie byl 148 pewny, czy wszystko to rzeczywiscie mialo taka sile wyrazu, jaka zaplanowal. Pewne rzeczy zdecydowanie wymagaly dopracowania. Tak czy inaczej, ujal przestepce.Dzgnal Ryngrafa w krzyz palka i wyprowadzil go, zatrzymujac sie tylko po to, by wziac kilka obciazajacych form i litografii przedstawiajacych grupe wyjatkowo owlosionych aniolkow. Opuszczajac warsztat, caly buzowal od nagromadzonych emocji. Mial go, ujal zbrodniarza odpowiedzialnego za Owcze Wojny! Ten typ bez watpienia ma brudne rece! I nie liczy sie, ze sa umazane nie krwia, lecz jasnozolta farba. Dzi-had poklepal naznaczona wielbladzim kopytem kopie pewnej "swietej" ksiegi, czujac, ze pozostala w nim tylko jedna, niewielka watpliwosc. Nie byl chyba odrobine zbyt surowy w stosunku do przestepcy, prawda? -Zostan tu - warknal Flagit, schodzac z promu kapitana Naglfara na przeciwlegly brzeg rzeki Flegeton. Czarny szlam zalal odciski jego kopyt. - I badz cicho. -Jasne - burknal Naglfar, przelaczyl piekielny silnik spalinowy na jalowy bieg i oparl sie o maszt. Wypuscil klab dymu z fajki. Dlugo tam nie zostanie, pomyslal. Nigdy nie zostaja podczas pierwszej wizyty na tym brzegu. Pochylony Flagit tymczasem wspial sie po kamienistej skarpie, przykucnal za dogodnie umiejscowionym glazem i wyjrzal zza niego na chate nalezaca do Kontroli Granicznej tak dyskretnie, jak tylko mogl z dlugimi na trzy stopy, kreconymi rogami na glowie. Wiedzial, ze nie powinno go tu byc. Gdyby Urzad Ochrony Piekla zlapal go na szmuglowaniu dusz... Nerwowo wyskoczyl zza glazu i przebiegl niewielka odleglosc dzielaca go od chaty. Przywarl do niej, kryjac sie w cieniu, i zaczal nasluchiwac. Wtedy wlasnie dotarly do niego dzwieki. Przez wiele stuleci spedzonych w Hadesji Flagit przywykl do bezustannego zawodzenia cierpiacych katusze potepiencow. Ich krzyki trwaly godzinami, zalosne, rozpaczliwe, cierpietnicze... Ale glosy dochodzace teraz do jego uszu z przeludnionego wnetrza chaty Kontroli Granicznej nie byly ponure, brzmialy raczej wyjatkowo znudzenie. -Po raz piaty pytam - krzyczal postawny mezczyzna w habicie maskujacym i ze strzala tkwiaca w oczodole - gdzie jestesmy?! -Juz mowilem - odburknal znudzony demon siedzacy za biurkiem. - Wszystkiego dowiecie sie po drugiej stronie. 149 -A jak mamy sie tam dostac? - warknal brat kapitan "Mnietek" Otoczak(swietej pamieci). - Lodka? Przeplynac? Wynajac rowerek wodny? Demoniczny celnik skrzywil sie w strone czlowieka z glowa pokryta zamszem. -Jestesmy na nieco wyzszym stopniu zaawansowania. Teraz mamy promy, cala cholerna flotylle promow! Otoczak rzucil na niego okiem przez swoja strzale i oznajmil: -Nie widze tu zadnej flotylli! -No coz, i nie zobaczysz. Strajkuja, chodzi o cos z placami i warunkami. -Jasny gwint! Jesli to jakas d'vanouinska sztuczka, to... -To co? - mruknal demon. -... to zaplacisz mi za to! - ryknal Otoczak, zgrzytajac zebami. -Ciezki przypadek, koles. - Demon mlasnal i szturchnal chrapiacego partnera, przygotowujac sie do swojej ulubionej w takich okolicznosciach odpowiedzi. - To ty zaplacisz: za bilet w jedna strone na prom! Cha, cha! Otoczak mruknal cos niecenzuralnego i jak niepyszny ruszyl w strone swoich przerazliwie pokiereszowanych kompanow. Nalezacy niegdys do Osiemnastej Dywizji Organistow mnich z GROM-u spojrzal ponuro w dol, na lance wystajaca mu z piersi. -Mowie wam - wymamrotal - ze to na pewno jest Hadesja. -Nie, nie - odrzekl jego kolega podtrzymujacy sobie glowe prawa reka. - Jestesmy w Czysccu. -Niemozliwe. Tam jest lepsze oswietlenie, a poza tym - czy to ci wyglada na typowego aniola? - Wskazal na pekajacego ze smiechu demona. -To w czysccu sa anioly? -Jasne, ze tak. Bylem raz w stanie smierci klinicznej i widzialem mnostwo zlotych... -Psst! - syknal Flagit, kiedy Otoczak zblizyl sie do niego. - Chcesz wiedziec, co jest na drugim brzegu? - warknal, wykonujac pazurem zapraszajacy gest. -Do mnie mowisz? - odburknal brat kapitan w stanie (wiecznego) spoczynku, krzywiac sie tak zlowieszczo, jak tylko pozwalala mu na to strzala. Efekt byl niezly. -To ty robiles przed chwila ten raban. Chcesz odpowiedzi na swoje pytania czy nie? Otoczak spojrzal podejrzliwie na wychylajacego sie zza skalnego zalomu Fla-gita, po czym wzruszyl ramionami i podszedl do niego dumnym krokiem. Nie zostalby bratem kapitanem, gdyby nie potrafil dumnie kroczyc. -W porzadku, madralo, powiedz mi, gdzie jestesmy. -Nie tak szybko! - Flagit zrobil unik. - Nie udzielam odpowiedzi ot tak, po prostu. Pohandlujmy, zgoda? 150 -A co chcesz wiedziec? - warknal Otoczak. Swierzbilo go, zeby chwycic za swoje dziewieciomilimetrowe zardzewiale Urzadzenie do Zabijania Innowiercow, ale patrzyl prosto przed siebie. Prosto jak z luku strzelil.-Dlaczego tu jestes? - wyszeptal Flagit, nadajac tym trzem slowom twardosc stali. -Ba! Powiedz mi najpierw, co oznacza "tu"! Flagit niecierpliwie zazgrzytal zebami. -Dam ci wskazowke. Slyszysz to nieludzkie, nienasycone zawodzenie? To pewien bardzo glodny pies obronny, taki z trzema burczacymi zoladkami i podobna liczba zaslinionych pyskow. Kochany maly Cerberek przypilnuje, zebys sie nie oddalal! -Ach, skoro tak, musi to byc Flegeton, prawda? - zapytal Otoczak sarkastycznie, wskazujac na oslizgla rzeke, w ktorej rozpoznal dekoracje namalowana przez d'vanouinskiego artyste. Wiele slyszal o psychicznych torturach stosowanych przez heretykow i o tym, jak traktowali jencow wojennych. Nie uda im sie wyciagnac z niego zadnych informacji, w kazdym razie nie z takim dennym scenariuszem. Jak ktokolwiek moglby uwierzyc, ze rzeczywiscie sa tak powaznie ranni? Phi! Nic go nie bolalo! D'vanouini nigdy go nie zlamia. Powszechnie znana jest podstawowa zasada tortur - zeby usmazyc jajecznice, musisz rozbic jajka. - I zaloze sie, ze Styks jest na wschod stad? - dodal brat kapitan, wzrokiem szukajac zamka blyskawicznego na kostiumie demona. -Brawo! Skoro juz wiesz, gdzie jestes, teraz powiedz mi dlaczego. -Myslalem, ze to oczywiste - warknal Otoczak, dotykajac strzaly tkwiacej w oczodole. - Nie da sie pozyc zbyt dlugo z dlugim na kilka stop wierzbowym patykiem w czaszce. - Brzdaknal arogancko na strzale. -To milo, ze masz poczucie humoru - odparl Flagit ironicznie. - Przyda ci sie podczas nadchodzacych stuleci wiecznych meczarni. Powiedz mi teraz, skad sie tu wziales, a ja pociagne za kilka sznurkow i byc moze uda mi sie zalatwic ci lzejszy harmonogram tortur, rekawice do pchania glazow po zboczu wzgorza, tego typu drobiazgi. No dalej, powiedz mi. -Przegralismy - przyznal Otoczak, patrzac krytycznie na diabelski kostium inkwizytora i nadal zastanawiajac sie, gdzie ukryty jest zamek blyskawiczny. -Tyle to wiem! Powiedz mi, dlaczego walczyliscie! - Z zasady niewielka doza cierpliwosci Flagita zaczynala sie wyczerpywac. Mial do zalatwienia o wiele wazniejsze sprawy. -Ci przekleci D'vanouini ukradli nasze owce! - zakrzyknal Otoczak, gdy przypomnial sobie bitewna pozoge. -To tez wiem! - Flagit wzniosl oczy. Zaczynal sie czuc jak lekarz pracujacy w stacji honorowego krwiodawstwa dla cegiel. - Dlaczego oni ukradli wam owce? Nadszedl czas na prawde! 151 -Bo kazdy z tych pogan to cholerny owcokrad! - eksplodowal brat kapitanw stanie (wiecznego) spoczynku. Flagitowi chcialo sie wyc. -Posluchaj. Slyszales kiedys o facecie nazwiskiem Ryngraf? Drukarzu z Cranachanu? Ma dziewiecioletnia corke. Wynalazl czcionki drukarskie. Otoczak pokrecil glowa i wzruszyl ramionami. Oblicze usilujacego powstrzymac sie od wycia demona przybralo karmazy-nowy odcien. Flagit obrocil sie na piecie, jednym skokiem znalazl sie na skarpie i zaczal walic czolem w skale. -Hej, a co z moimi rekawicami do toczenia glazu!? - krzyknal za nim Otoczak, ale zostal kompletnie zignorowany. Zalosne! - pomyslal martwy mnich, wystarczy spojrzec na ten kostium, zeby wiedziec, ze jest nieprawdziwy. Demony nie maja az tak poskrecanych rogow! Niemniej, pomimo calej pogardy, nurtowalo go jedno pytanie. W jaki sposob temu draniowi udalo sie tak realistycznie poruszac ogonem? Gleboko w podziemiach Cesarskiego Palacu Fortecznego osobnik lezacy twarza w dol na zimnej kamiennej posadzce wydal z siebie pomruk. Nerwowo oblizal wargi, odczuwajac przy tym dobrze znane wrazenie suchosci jezyka. Zyromancja stosowana wiazala sie z pewnym ryzykiem: istniala mozliwosc wystapienia siniakow od upadku i pewnosc poteznego kaca. Pat O'Log mruknal po raz kolejny, delikatnie dotknal pulsujacego czola i zebral sie w sobie, by zadbac o pozory profesjonalizmu. Zmruzonymi oczami dokladnie przyjrzal sie sladom kredy na podlodze, po czym przewrocil sie na brzuch, ujawniajac tym samym zyromantyczna konkluzje dotyczaca przyczyny zgonu ostatniego swojego klienta. Zanim jednak zdolal przemyslec cala sprawe, drzwi do laboratorium otwarly sie na osciez i do srodka wpadla postac w czerni. Wsciekly komandor Tojad zwany Mocnym, niemal nie dotykajac podlogi, dopadl marmurowej plyty na srodku laboratorium i ryknal. -Ciiii! - jeknal Pat, chwytajac sie za glowe i zwijajac na podlodze. - Nie tup, prosze. Tojad uderzyl piescia w plyte, po czym serdecznie ujal Pata za gardlo ze zlowroga radoscia dyszacej z pozadania modliszki. W tej samej chwili do drzwi dotarl zdyszany kapitan Barak. Polprzytomny koroner z nabieglymi krwia oczami probowal skupic wzrok na ukazujacym we wscieklym grymasie zeby trzonowe komandorze. 152 -Ach, przy... szedl pan po raport, tak? - wyjeczal pomimo suchego jezyka i zelaznego uscisku komandora. - W toku szczegolowych badan ustalilem, ze przyczyna smierci bylo...-Cos ty z nim zrobil!? - ryknal Tojad, scierajac szkliwo na zebach trzonowych w przyspieszonym tempie. -Naj... najpierw zastosowalem krolikomancje, trzewiomancje... -Gdzie on jest? - Komandor obrocil Pata i pokazal mu na pusta plyte. - Gdzie sie podzial? Zmartwiony Barak zajrzal do kredensu. O'Log sprobowal wzruszyc ramionami, rozejrzal sie po pomieszczeniu i w duchu postanowil juz nigdy, przenigdy nie korzystac z zyromancji stosowanej. Musialo stac sie cos, o czym nie mial zielonego pojecia. Zazwyczaj nie bylo tak zle. Owszem, zdarzalo mu sie czasem znalezc troche krzakow albo rozstawionych przypadkowo po laboratorium pomaranczo-wobialych transtalpejskich pacholkow drogowych, ktorych pochodzenia nie umial wyjasnic, ale nigdy dotad nie zgubil ciala. Choc w glowie Tojada roilo sie od przerazliwych obrazow Stana Kowalskiego, taszczacego z piekla kuzni wielka turbine, komandor probowal powstrzymac atak mdlosci. -Nie masz prawa zwalniac jedynych swiadkow bez mojego pozwolenia! - wrzasnal. -Zwal... zwalniac...? - wykrztusil Pat, ledwo dotykajac podlogi stopami. -A... ale jego stan... -Jemu to powiedz! Wrocil do pracy. Choc trzeba przyznac, ze niezle porz nales mu glowe... Barakowi przewrocilo sie w zoladku. -Pracy...? - Pat patrzyl na plyte. - W takim razie powiedz mu, zeby nie dzwigal ciezkich przedmiotow, dopoki rana kluta miedzy zebrami sie nie zablizni... Co ja wygaduje!? To jakis dowcip? -Czyja wygladam na kogos, kto zartuje? Jaka rana kluta? - Tojad puscil Pata i jal nerwowo przechadzac sie po laboratorium. Pat O'Log popatrzyl na jego zacisniete piesci, potrzasnal glowa i odprezyl sie. Nagle zdal sobie sprawe, ze wszystko jest w porzadku. Tkwi tylko w szponach wyjatkowo realistycznego, choc przez to nie mniej fikcyjnego, napadu stosowanej zyromancji... jest zalany w pestke. Powinien sie odprezyc i przetrzymac to. Rano, kiedy sie naprawde obudzi, wszystko stanie sie jasne. -Ach tak, rana kluta, tak - wymamrotal, przybierajac wyraz twarzy powaz nego koronera. - Niezwykly ksztalt, raczej niespowodowany przez jedno ostrze. -Zdjal z biurka pioro i pergamin, po czym narysowal kropke, bardzo waska pio nowa elipse i druga kropke. - Dziwaczny przekroj, nigdy takiego wczesniej nie widzialem. - Patrzacy na rysunek Barak i Tojad wciagneli gwaltownie powietrze, gdyz rozpoznali przekroj ceremonialnego sztyletu jednostki GROM. 153 -I tym dostal miedzy zebra? - mruknal swiadomy zabojczych mozliwosci sztyletow GROM-u Tojad.Pat przytaknal mu nie bez satysfakcji. Tojad zwany Mocnym pobladl na twarzy. Oczyma duszy znow ujrzal kuznie, dochodzac jednoczesnie do bardzo niepokojacych wnioskow. Albo Stan Kowalski zostal zamordowany przez bylego czlonka GROM-u i ulozony na plycie Pata, po czym zmartwychwstal i wrocil do pracy, albo tez wszystko to wydarzylo sie jedynie w wyobrazni komandora, a Kowalski rzeczywiscie zacial sie w czolo przy goleniu. W obu wypadkach tryb postepowania mogl byc tylko jeden. Komandor Tojad zwany Mocnym wiedzial, ze ma umowione spotkanie z kilkoma wielkimi, pienistymi dzbanami Czarciego Wywaru. Belkoczac cos pod nosem, wyruszyl w strone Rynsztoka. To bylo jego najwieksze osiagniecie. Pietnastu na jednej szubienicy to nie byle co - kiedy w koncu udalo mu sie doprowadzic egzekucje do skutku mimo ingerencji tlumu, okazala sie naprawde piekna. Ale tez i co to byla za ingerencja! Tajemnica wciaz pozostawalo, jak mala rudowlosa dziewczynka z publicznosci zdolala przemycic do Wieszajacych Ogrodow Rhyngill smoka, ale faktem jest, ze jej sie to udalo. Przekleta, dluga na sto stop bestia szalala wszedzie dookola, puszczajac z dymem wspaniala multi-szubienice tylko po to, by ocalic trzech sposrod jego klientow. Niektorzy sa tak niewiarygodnie niewdzieczni! Ale przy drugim podejsciu powiesil wszystkich pietnastu naraz, bijac tym samym wszelkie rekordy frekwencji. "Triumf nowoczesnego dyndania synchronicznego", jak okreslila to "Trybuna Triumfu". Pietnascie jednoczesnych egzekucji wykonanych poprzez uruchomienie pojedynczego mechanizmu zapadkowego. "Wieszak" Dyndala drzal z podniecenia na wspomnienie tej chwili, a zapach oficjalnej, czarnej skorzanej kominiarki draznil jego nos tkwiacy nad wyszczerzonymi ustami. Wciaz nie mogl uwierzyc w przygnebienie, jakie go opanowalo, gdy opadl powszechny entuzjazm i skonczyly sie zachwyty w prasie. Czyzby to byl koniec? Ukoronowanie jego kariery? Teraz juz tylko z gorki? Nic z tego! Byla tylko jedna rzecz, jaka mogl zrobic po efektownym, jednoczesnym zlikwidowaniu pietnastu zatwardzialych kryminalistow; jedna, poza podwojeniem tantiem za podkoszulki z jego wizerunkiem, rzecz jasna. Mogl tylko piac sie w gore. W tej wlasnie chwili dokonywal ostatnich poprawek w malym 154 modelu w skali jeden do piecdziesieciu, modelu jego nowego, szczytowego osiagniecia. Dwudziestu jeden naraz! Trzy rzedy po siedmiu, trzech pierwszych wieszanych recznie, cala reszta w nastepstwie dzialania lin uwiazanych do kostek tej trojki. Zdawalo mu sie, ze slyszy juz wstrzymywanie oddechow i szalony aplauz publicznosci...Gwaltowne otwarcie drzwi podzialalo na jego marzenia jak lodowata woda na pozadanie. Do srodka wpadl ze swistem powietrza drukarz Ryngraf. Skladajaca sie z malych dzwigienek, przekladni i zapadni miniaturowa konstrukcja zadrzala w przeciagu, jeszcze zanim drukarz uderzyl w nia, rozsypujac wokol zapalki i kawalki sznurka. Krolewski Egzekutor Dyndala wrzasnal, obrocil sie w fotelu i wyskoczyl przez otwarte drzwi z szybkoscia nielicujaca z jego postura. -Bic go... uuuups, przepraszam, troche mnie ponioslo, huuuuu... - wy-dyszal pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had, kiedy Dyndala zlapal go za gardlo. -Ile razy ci mowilem, zebys pukal, kiedy jestem zajety? - krzyknal Krolewski Egzekutor, przenoszac Dzi-hada w powietrzu i przygwazdzajac do sciany na wysokosci swoich ramion. -Wlacznie z tym razem? - wykrztusil Szlam. -Wlacznie z tym. Ile razy? - wysyczal Dyndala i skulil sie, widzac, jak nastepnych piec miniaturowych szubieniczek rozbija sie o podloge. -Raz. - Dzi-had robil sie fioletowy. -Eee... och. W takim razie, jesli jeszcze raz rozwalisz moje prototypy, osobiscie dopilnuje, zeby twoja wstretna twarzyczka zapadla w pamiec szukajacej emocji publice. Zrozumiano? Zmieszany Dzi-had pokrecil glowa. -0 rany! Czego oni ucza w dzisiejszych czasach? Postaram sie to wyrazic prosciej. "Pukaj albo gin!". Pojmujesz? Szlam usmiechnal sie slabo i zdazyl raz kiwnac przytakujaco glowa, zanim zostal wyrzucony na korytarz. Dyndala wytarl rece z niesmakiem, po czym wrocil do swojego warsztatu. Przez chwile tesknie spogladal na szczatki makiety, rozgniatane przez drukarza, niczym zuk usilujace odzyskac prawidlowa pozycje. Egzekutor zdjal Ryngrafa ze stolu i przez chwile trzymal go w wyciagnietych rekach, pomrukujac i powarkujac w zamysleniu pod czarna kominiarka. -Hmm, sto funtow, piec koma trzy stopy, to bedzie... tak, szesc stop i osiem i cwierc cala konopnej szostki z serii "Nienaciagajacy sie Powies Go Sam". Hmm, ty sie nadasz, na twoj kark nie warto ostrzyc topora - wymamrotal, a nastepnie od niechcenia otworzyl potezne, wzmocnione drzwi i rzucil przez nie pojekujacego drukarza. -Ciekawe, ze na tych chudych potrzebne sa dluzsze liny - rzekl jeszcze zadumany, po czym, pociagajac nosem, reka zgarnal ze stolu resztki modelu, siegnal na polke i zdjal z niej plan B. 155 W tej chwili byl tylko ogolnym zarysem, ale skoro los chcial, by plan A zostal zniszczony po tym, ile pracy w niego wlozyl, to wobec zblizajacego sie terminu najblizszego pokazu praktycznego funkcjonowania sprawiedliwosci bedzie musial przeskoczyc dwudziestu jeden i zajac sie od razu trzydziestka. Zbudowanie estrady dla tylu przestepczych gwiazd zajmie troche wiecej czasu, ale gra jest warta swieczki!Dyndala zatarl rece i siegnal po woreczek z patyczkami i sloik kleju. Trzydziestu naraz! Oooo tak! Dzi-had lezal na korytarzu i jeczal, podczas gdy jego glowa i gardlo konkurowaly, ktore moze bardziej bolec. Popatrz, co sie dzieje, kiedy nie przestrzegasz zasad, powiedzial sobie w duchu Szlam i wykonal karcacy gest palcem. Ciesz sie, ze nie rzucil w ciebie Ksiega... Ksiega! Momentalnie zerwal sie na rowne nogi i popedzil w strone biura swiatobliwego sierzanta Zenita - niech go bogowie blogoslawia! - a glowa rwala go tylko troche mocniej, niz on rwal sie do swojego przelozonego. Biegnac uliczkami Tumom, Flagit dyszal prawie rownie mocno i wsciekle jak fajka kapitana Naglfara. -Strata czasu! - mruczal do siebie, pokonujac zakrety i spychajac z drogi ciala. Nie wspominajac nawet o stracie oboli. Pietnascie tysiecy za bezowocna przeprawe przez Flegeton! Powinien byl wiedziec, ze szanse wydostania czegokolwiek uzytecznego od bandy roztrzesionych po bitwie zolnierzy - "swiatobliwych" czy nie - sa tak bliskie zeru, ze nie warto sie nimi przejmowac, zwlaszcza lozac na to tak wiele. Co wyobrazal sobie Nabab, wysylajac go w poszukiwaniu dowodow na drugi brzeg Flegetonu? Jakich odpowiedzi oczekiwal? "Jasne, Flagit, walczylismy, bo dziewiecioletnia dziewczynka, czesciowo opetana przez Nababa, pozmieniala literki tak, zeby podburzyc D'vanouinow". Demon zawyl i zepchnal z drogi kilku slimaczacych sie przechodniow. Ci przekleci zolnierze wiwatowali, kiedy cisnal w rog chaty Kontroli Granicznej trzysta osmego z nich i wyszedl. Malo tego, spiewali tez cos o tym, ze jest im zle i zorganizuja krucjate! Tak czy inaczej, Nabab pogrzebal juz swoje szanse na zwyciestwo w wyborach. To na luskowatych barkach Flagita spoczywal teraz obowiazek pokonania znienawidzonego Seirizzima. Jego, pewnej dziewiecioletniej dziewczynki i chudego drukarza. 156 Demon szedl przed siebie i mial szczera nadzieje, ze jego skalotocz jest juz na powrot glodny.Wygladalo to tak, jakby z pola widzenia poboznego posterunkowego Szla-ma Dzi-hada zniknal wielki brezent rozpaczy, a jego miejsce zajela rozowa posciel dojmujacego optymizmu. Trzynascie lat, jedenascie miesiecy i dwadziescia osiem dni wczesniej przemierzal podekscytowany te same korytarze, kierujac sie do biura podowczas jeszcze sierzanta Zenita, skuszony wizja swietlanej przyszlosci w Wyznaniowych Oddzialach Prewencyjnych. Jego droga byla dluga i wyboista, w koncu jednak, niczym sam Prorok Puarro, dotarl do ostatniego kamienia i osiagnal wszystko. Nie mogl sie doczekac, kiedy zobaczy twarz swiatobliwego sierzanta Zenita promieniejaca radoscia po tym, jak podzieli sie z nim dobrymi wiesciami. Ech, niech go bogowie blogoslawia! Dzi-had skrecil za rog, przeszedl krotkim korytarzem, zatrzymal sie, zeby zlapac oddech, i zabebnil ochoczo w drzwi biura sierzanta. W srodku rozleglo sie mrukniecie. Dzi-had wzial gleboki oddech, przekrecil klamke i wkroczyl do srodka. Podszedl do obszernego biurka, przezegnal sie w przepisowym salucie i poczul tylko drobne zmieszanie, gdy zauwazyl, ze nie zdjal malarskiego fartucha. No, ale wszak mial dzialac dyskretnie. Swiatobliwy sierzant Zenit to zrozumie. -Prosze chwileczke zaczekac - wymamrotal Zenit. Jego rude baczki drgaly, gdy skrobal piorem po arkuszach pergaminu. Dzi-had sie usmiechnal. Delektujac sie chwila oczekiwania, przesunal wzrokiem po scianach zastawionych nagrodami zdobytymi przez Zenita na szkoleniu w GROM-ie - za Osobiste Przenoszenie Chrzcielnicy, 1017; za Szczegolne Osiagniecia w Biegach na Orientacje i Nawigacji, 1018; Medal Papy Jerza za Nadzwyczajna Poboznosc podczas Odpierania Ataku, 1018... ta litania robila wrazenie. Nagrod bylo wiecej, lecz pomruk przerwal cisze. Zenit schowal pioro do uchwytu i podniosl wzrok. -Czym moge sluzyc szanownemu...? - Zamilkl na widok wyszczerzonego mezczyzny w malarskim kitlu. Twarza sierzanta wstrzasnal skurcz, nagle opadly go uczucia obrzydzenia, nienawisci, wciaz obecnego w nim zazenowania z powo du psujacej dobre imie WOP-u przerazliwej niekompetencji Dzi-hada. - PANU? -dokonczyl. Z twarzy odplynela mu krew, czul sie, jakby jakis duch wsadzil mu palce do uszu. - Myslalem, ze ty nie zy... ehem, to znaczy... widze, ze przetrwales szkolenie w GROM-ie? - wybakal strapiony. 157 Dzi-had sie rozpromienil.-Wasza Oswieconosc, wykonalem powierzone mi zadanie. Troche to potrwalo, bo zagadka byla trudna do rozszyfrowania, ale stalo sie, jak pan przewidywal. -...? - wykrztusil Zenit. -Bylem pracujacym w cieniu pionkiem zmagajacym sie z przeznaczeniem, ale wiara, ktora pan we mnie pokladal, byla uzasadniona. Nie zawiodlem pana. -Na wszystkich bogow, o czym ty... -Mam go, swiatobliwy sierzancie! -Masz kogo? Cos ty zrobil...? - Zenit jeknal, obawiajac sie najgorszego. Paniczny strach gral na jego nerwach jak na ksylofonie. Czy Dzi-had rzeczywiscie potrafil kogos aresztowac? Okrutny losie, na trzy dni przed tym, jak mogl raz na zawsze umyc rece od wszelkich sprawek tego balwana... -Niegodziwca odpowiedzialnego za wywolanie Owczych Wojen. Zamknalem go w... Nie mow tego! - krzyknal Zenit w duchu. Nie wymawiaj slowa na "a"! Wszyscy, tylko nie ty! -... areszcie. Zenit oklapl zupelnie. "Aresztowanie, on dokonal aresztowania!" W tej samej chwili sierzant ujrzal blizny na czole Dzi-hada i pojawil sie promyk nadziei. W wyniku otrzymania tak powaznej rany moze cierpiec na halucynacje! -Twoja glowa! - wychrypial, starajac sie, by jego glos nie brzmial zbyt radosnie. - Boli cie? -To trwala pamiatka, prezent otrzymany podczas tej bezsensownej wojny... "Bogowie! On zostal meczennikiem!" -... chociaz niewykluczone, ze zacialem sie przy goleniu. Ale to niewazne. Prosze ze mna, pokaze panu mojego jenca, tego grzesznika, wroga sprawiedliwosci, nikczemnika... -Zamknij sie! - zaskrzeczal Zenit, kiedy Dzi-had wyciagal go z fotela, podskakujac przy tym radosnie. - Milcz! Pozwol mi sie zastanowic! - krzyknal, podazajac niechetnie za rozradowanym Szlamem, ktory w podskokach opuszczal biuro. Jesli z tym aresztowaniem bedzie cos nie w porzadku, najdrobniejsza pomylka w pergaminkowej robocie, najmniejsza niestosownosc, najmniej istotne naruszenie Najstarszych Zasad, to ten wiezien wyleci przez frontowe drzwi szybciej niz szczur wystrzelony z katapulty, pomyslal sobie Zenit, wznoszac jednoczesnie blagalna modlitwe. Prosze, prosze, prosze... chocby jedna literowka! 158 Zacierajac pazury, wydajace przy tym odglos podobny do ostrzenia narzedzia pracy przez seryjnego morderce, ktory korzysta z topora, Flagit usmiechnal sie diabolicznie pod nosem, po czym przygotowal do zajecia sie jednym z, jak to Nabab okreslil, "szczegolow". Zachichotal, wypijajac odswiezajace martini z lawa (wstrzasniete, nie zmieszane), by nastepnie siegnac po migotliwa infernitowa siateczke.Szybko umiescil ja miedzy rogami, krysztalowe soczewki zawisly mu przed oczami, a szpony umyslu gotowaly sie do kolejnej owocnej sesji AKL. Gole stopy tuptaly ochoczo przez mroczny korytarz w najglebszych podziemiach Cesarskiego Palacu Fortecznego Cranachanu, mimo permanentnych ciemnosci bez problemu odnajdujac droge w labiryncie przejsc. Zupelnie jakby dobrze wiedziala, dokad sie udaje, albo jakby ktos (lub cos) ja prowadzil. Obracajac sie na prawej nodze, skrecila w lewo, podskoczyla i wyladowala z gracja przed wielkimi debowymi drzwiami. Zlowieszczy grymas przebiegl po dziewiecioletniej twarzyczce, gdy dziewczynka energicznie zastukala w drzwi. -Odejdz - odpowiedzial glos ze srodka krzykiem wytlumionym nieco przez odrzwia potrojnej grubosci. Alea uniosla mala piastke i zastukala ponownie. -Odejdz, jestem zajety! Na twarzyczce pojawil sie wyraz gniewu, dosc dobrze oddajacy grymas na pysku znajdujacym sie tysiac stop pod nogami dziewczynki. Alea szybko sie opanowala, przybrala swoja najbardziej niewinna minke i uchylila drzwi. Potezny zamaskowany mezczyzna obrocil sie na krzesle i spojrzal na ubrana w czerwona koszule nocna dziewczynke, ktora zagladala przez uchylone drzwi. Model na stole za jego plecami zadrzal, kiedy tubalnym glosem oznajmil: -Wynocha. To nie przedszkole. -Ojej, nie, prosze, ja nie chce do przedszkola. Ja, ja... - Alea spojrzala na swoje stopy, dla lepszego wrazenia wychylajac je do srodka. - Och, panie Dyndala, sir. - Przymknela powieki. W rogu jednej z nich pojawila sie samotna lza. - Przepraszam, czy moglabym zobaczyc mojego tatusia? - wyszeptala na progu slyszalnosci. -Coz, ja... eee... Dziewczynka katem oka zauwazyla prawie gotowy model na stole, wiec Flagit wyslal jej limbiczny rozkaz okazania entuzjazmu - absolutnego, nieskrepowanego, tryskajacego entuzjazmu. -Oooch! - pisnela, wskazujac na konstrukcje z patyczkow, sznurka i sta rych pudelek. - Pan to zrobil? Jakie sliczne! To nowy zestaw do wieszania sy- 159 multanicznego? Trzydziestu naraz, o rany! Gdzie bedzie moj tata? Widzialam wszystkie pana...Rozpromienila sie ukryta za czarna, skorzana kominiarka twarz. Dziewczynka byla jego fanka! -... podziwiam pana za to, jak jednym pociagnieciem wajchy potrafi pan urzadzic tak piekny pokaz synchronicznego dyndania. Czuje wtedy, jak sciska mnie o tu... - Alea uderzyla sie w piers na wysokosci serca. - A teraz moj tata znajdzie sie na jednej z pana szubienic! Och, tutaj jest! Jestem taka podniecona! Czy moge mu powiedziec, jak sie ciesze? Pieknie pana prosze! - Gdy dziewczynka dostrzegla odpowiedni worek z piaskiem kolo drzwi celi, zatrzepotala rzesami. Dyndala zmiekl. -Oczywiscie, ze mozesz sie z nim zobaczyc, kochanie - zacwierkal, otwierajac drzwi od celi Ryngrafa i wracajac do modelu, wzruszony naiwnoscia swojej mlodziutkiej fanki. Siadajac na krzesle, nie zwrocil uwagi na cichy swist, ktory rozlegl sie tuz przed tym, nim piecdziesieciofuntowy worek z piaskiem uderzyl go w tyl glowy. Wsrod hadesjanskiej duchoty Flagit wybuchnal zlowieszczym smiechem, wyjal swojego oswojonego skalotocza z klatki i umiescil na suficie jaskini. -Tatusiu, tatusiu! - pisnela Alea, strzepujac piasek z rak; wbiegla do celi, rzucila sie Ryngrafowi w ramiona i objela go mocno za szyje. Dyndala upadl z lomotem na podloge, blogo nieswiadomy diabelnego wyrazu, jaki zagoscil teraz na twarzy malej dziewczynki w czerwonej koszuli nocnej. -Dobra, stary. Chcesz sie stad wydostac czy wolisz wziac udzial w pokazie tego swira? - warknela, zaciskajac uscisk na szyi ojca. -Aleo? - wykrztusil drukarz. - Co ty...? -Tylko bez pytan! Wiejesz czy wisisz? Chcesz sie zmyc czy nie? - Zachichotala zlowrogo. -Oczywiscie, wiele bym dal... -Ile? -Wszystko. Ale jak masz zamiar... -Absolutnie wszystko? -Tak, absolutnie wszystko. Co ty...? - apelowal do niej Ryngraf. -Zupelnie wszystko? -Tak. Zupelnie... -Bingo! - warknela Alea, odskakujac od ojca, w chwili gdy ze srodka podlogi w celi wylonily sie szczypce i czulki skalotocza. Zaraz za nimi ukazaly sie pazury, rogi i glowa Flagita, ktory wyskoczyl z dziury, schwycil Ryngrafa i zniknal w otworze posrod cuchnacego powietrza i gruzu. Alea spokojnie zdjela klucz z szyi, otworzyla drzwi celi, a przechodzac obok cielska Dyndaly, zrecznie odwiesila mu klucz na pasek. 160 Lezacy wsrod szczatkow swojego najnowszego modelu Egzekutor nie zdawal sobie sprawy, ze bedzie musial poswiecic troche wiecej czasu na skompletowanie pelnej trzydziestki kryminalistow.Na brzegu Kanalu Transtalpejskiego nic sie nie dzialo, chociaz kilkuset robotnikow poganianych pejczami i nawolywaniami powinno wyciskac z siebie siodme poty. Stosy kamieni, wiele jardow sznura kolczastego i sterta narzedzi - wszystko to zniklo kilka minut po pojawieniu sie krasnoluda Guthry'ego, pozwolenia na budowe i worka pieniedzy. Wygladalo to tak, jakby caly plac budowy zakasal spodnice, powedrowal na szczyt Ciemnej Gory i tam osiadl z powrotem. A tam, w zwiazku z duzym zastrzykiem gotowki, prace szybko posuwaly sie naprzod. Robotnicy zaskakiwali samych siebie, kiedy stajac oko w oko z cala seria nieprzekraczalnych terminow, patrzyli im bez zmruzenia oka prosto w twarz, a po przeliczeniu hojnych premii za ich niedotrzymanie chetnie przystepowali do pracy pelna para. Fioletowe wrzosy i miejscowe krokusy, z ktorych slynela Ciemna Gora, zniknely, a ich miejsce zajal nagi kamien. Prawie cale wzgorze otoczone zostalo wysokim ogrodzeniem. Rozpalono ognie, zeby wypalic listowie, i juz kilka godzin pozniej muskularni ludzie pracy mogli zaczac wymachiwac kilofami na lysej pale starego Ciemniaka. Zaczeto juz klasc fundamenty, mialy tez pojawic sie piece, wychodzace naprzeciw rosnacemu zapotrzebowaniu na naprawy oskardow, wyklepywanie lopat i produkcje komponentow. W szesc godzin osiagneli wiecej niz przez szesc tygodni pracy przy porcie. Guthry patrzyl na goraczkowo uwijajacych sie wokol niego robotnikow i usmiechal pod nosem. Oto potega pieniadza! "Pret? Co to jest pret?" Wielce Wielebny Hipokryt usilnie staral sie znalezc odpowiedz na to pytanie posrod smogu wypelniajacego jego mozg. Bez watpienia slyszal wczesniej o pretach. Tylko kiedy? Na pewno nie na spotkaniach kolka koronkarzy... jak w ogole mial uwierzyc, ze chodzi o igly "1 lp". Kazde dziecko wie, ze przy wyrobie koronek nie uzywa sie igiel, ale szydelek! Setek szydelek! 161 Dzwieki, jakie wydawal z siebie przegryzajacy sie przez sciane skalotocz, naprawde doprowadzaly Hipokryta do szalu. Jak dlugo jeszcze maja zamiar montowac te klimatyzacje?Z zamyslenia wyrwalo go gwaltowne otwarcie drzwi. Do srodka wpadli dyskutujacy zajadle Flagit z Nababem. Hipokryt wyprostowal sie i ruszyl przed siebie, gotow wydobyc z Flagita prawde. W porzadku, minelo sporo czasu, odkad ostatni raz wysluchiwal spowiedzi, ale byl pewien, ze przypomni sobie te wszystkie drobne, subtelne pytanka pozwalajace wydobyc prawde na swiatlo dzienne. Zwlaszcza biorac pod uwage zlocona piuske, ktora trzymal w dloniach. Wielebny nie mial watpliwosci, ze to cos wiecej niz tylko prezent demona dla mamusi. -Mam uwierzyc, ze nic o tym nie wiedzieli? - warknal Nabab. Hipokryt podniosl dlon, chcac klepnac Flagita. -Nie wiedzieli, nie chcieli powiedziec - co za roznica? To szalency, mowie ci. Wiwatowali, kiedy rzucalem nimi po scianach! -Tak wiec nie zdobyles dowodu na to, ze to ja rozpetalem Owcze Wojny? - dopytywal sie Nabab. Hipokryt nadstawil uszu. -Czego sie spodziewales? Pisemnych zeznan, podpisanych i poswiadczonych? -Daruj sobie sarkazm - warknal gniewnie Nabab. Plan wygrania wyborow bral w leb na jego oczach. -Spoko. - Flagit usmiechnal sie szeroko. - Wiesz, czego ci trzeba? Czegos niepodwazalnego i mocnego. W innym wypadku przejdzie Seirizzim. -Zostaly trzy dni! - Nabab zazgrzytal zebami. -To malo, ale damy rade. -Z czym? Flagit wzial gleboki oddech i przystapil do wyjasniania swojego planu. -PKiN! Co to za nazwa?! - odezwal sie po polgodzinie Nabab. -Doskonala. Nie beda niczego podejrzewac. -Daj spokoj! - Podenerwowany Nabab przechadzal sie po pokoju. - Nie beda niczego podejrzewac? Czyja wygladam na frajera? Zaden Cranachanin ze zdrowymi patrzalkami nie bedzie mial problemu z zauwazeniem, ze pod jego drzwiami powstaje cholerny palac wakacyjny d'Abaloha. Zupelnie postradales zmysly?! Stojacy w cieniu Hipokryt zadrzal. "0 czym oni gadaja?" -Daj mi skonczyc. - Flagit usmiechnal sie z wyzszoscia i przygotowal sobie martini z lawa. - Nie beda niczego podejrzewac, poniewaz... -Obys mial w zanadrzu cos mocnego! - warknal Nabab, po czym chwycil gotowego drinka. Hipokryt zgodzil sie z nim w duchu, chwilowo odraczajac planowane przesluchanie. 162 Flagit sie skrzywil.-... poniewaz mam pozwolenie na budowe. Wielebnemu opadla szczeka. Zlapal sie na tym, ze z jakiegos powodu znow mysli o planie na blekitnym pergaminie. -Pisemne pozwolenie, bezposrednio od Rady Cranachanskiej. Mysla, ze krasnolud Guthry rozpoczal budowe kopuly o srednicy 65 pretow, w ktorej znaj dzie sie zupelnie niewinne centrum rozrywkowe utrzymane w klimacie grozy. Jestem genialny! Gdyby sam d'Abaloh zjawil sie na inspekcje budowlana, nikt nawet nie mrugnalby okiem. Pomysleliby, ze to po prostu jeden z elementow wy stroju. Hipokryt potrzasnal glowa, czujac, ze z wydzialem zoladkowym jego organizmu jest cos nie w porzadku. Nabab jednym haustem oproznil szklanke martini, zakaszlal i wykrztusil z siebie pytanie: -Jak ich przekonales? Flagit przybral demoniczny wyraz twarzy. -Pieniadze - odparl. - Jesli dostana ich wystarczajaco duzo, zrobia wszystko. -Skad ty, u diabla, wziales ich az tyle?! - Nabab siegnal po flaszke z martini. -Kilka kasiarskich ekspedycji puscilo maszyne w ruch, ale... - Flagit zamilkl, kiwnal palcem na Nababa, po czym razno podszedl do drugich drzwi biura. Kiedy otworzyl je ruchem palca, ich oczom ukazaly sie liczne prasy drukarskie odbijajace szelagowe banknoty, ktorych setki i tysiace suszyly sie na sznurkach u sufitu. Za lasem pieniedzy mozna bylo dostrzec trupiobladego Ryngrafa harujacego nad kolejna matryca. Nabab stal przez chwile jak skamienialy, po czym wrzasnal i zatrzasnal drzwi. -Kompletnie ci odbilo??? Skad on sie tu wzial? Wiesz, co zrobi z toba UOP, jesli znajda u ciebie nielegalnie wymigujacego sie od tortur potepienca? Moga latwo wysledzic... Nababowi nie podobal sie szeroki usmiech, jaki wypelzl na usta Flagita. -Bez obaw, nie wysledza go. -Ale jak, on jest... Nie! Chyba nie...? Flagit pokiwal glowa. -Pakt?! - wrzasnal Nabab. - Przeciez... przeciez znasz zasady! -Kilka paktow w slusznej sprawie jeszcze nikomu nie zaszkodzilo zbyt powaznie... -Kilka?! - Oczy Nababa wyszly z orbit, jakby jego glowa miala lada moment eksplodowac. - Ilu? -Wlacznie z nim - zaczal Flagit, wskazujac na drzwi, za ktorymi pracowal drukarz - coz, sam nie wiem, czy pozostali licza sie jako pakty, to raczej cos 163 w rodzaju ciaglego opetania. Absolutna Kontrola Limbiczna, probowalem ci to wyjasnic...-Ilu? -Trzech, nie liczac Wielebnego... -Duchowny!? Tutaj!? - Kazda sylaba ociekala histeria. -A jak myslisz, skad wzialem pierwsze narzedzie do telewplywania, co? Przyslali za zaliczeniem pocztowym? Hipokryt trzasl sie w kacie, obserwujac, jak oba demony denerwuja sie coraz bardziej. -Cel uswieca srodki - warknal Flagit. - Powinienes byc mi wdzieczny. -Wdzieczny? Za ryzykowna gre z moja kandydatura? Jesli ktos sie o tym dowie, wylece z hukiem... Z palcami nog Hipokryta przysluchujacego sie narastajacej wscieklosci Na-baba zaczelo dziac sie cos dziwnego. Jego kostki napiely sie, a podeszwy stop nagle zapragnely biec. Probowal je powstrzymac. Probowal, ale mu sie nie udalo. W ulamku sekundy zerwal sie na rowne nogi i wymknal przez uchylone drzwi, odruchowo biorac ze soba wyszywana zloto piuske. Wielebny zbiegl po schodach i w pedzie wypadl na gwarne ulice Mortropolis. -Twoje wyborcze perspektywy zdechly, kiedy zignorowales potege telew-plywu... Ale nawet jesli Seirizzim wygra, nie bedziemy musieli martwic sie tym przez wieki wiekow. Gdy tylko na gorze wszystko bedzie gotowe, zdobedziemy wolnosc. Calkowita wolnosc! -Jak to? -Eee... no... wielka wdziecznosc d'Abaloha spowoduje, ze nie bedziemy musieli przejmowac sie takimi drobiazgami jak praca. Bedziemy ustawieni. -Dopoki ktos nie odkryje twojego pupilka - zauwazyl Nabab uszczypliwie. -Nie ma problemu. Drzwi sa zawsze zamkniete, nie ucieknie. -A klecha? -Spoko. Jest tam. - Flagit wykonal szeroki gest pazurem. -Gdzie? - warknal Nabab, rozgladajac sie na prozno. -Tam! - Oblicze Flagita wykrzywilo sie w sposob, do jakiego bez watpienia nie bylo stworzone, gdy on takze rozejrzal sie po przerazajaco pustym magazynie. Zadrzal, by nastepnie rzucic sie w te pedy przez drzwi, zbiec po schodach i ciezko dyszac, wypasc na ulice. Stal na szeroko rozstawionych nogach i odpychal na boki potepione dusze, starajac sie wypatrzyc uciekajacego Hipokryta. W owej chwili cos w jego wnetrzu skrecilo sie i zacisnelo. Po raz pierwszy w zyciu trzewia demona poznaly, co znaczy prawdziwe przerazenie. Rozdzial szosty Rozbudzonapodejrzliwosc Jesli Wielce Wielebnemu Hipokrytowi III zdawalo sie, ze biuro Flagita to przyklad piekielnego balaganu, jego slownictwo mogloby okazac sie niewystarczajace do opisania reszty srodmiescia Tumom. Kilka sekund po wydostaniu sie z jaskini demona Hipokryt znalazl sie posrod rzeki dusz, mknacych gwarnymi, zatloczonymi ulicami bez zadnego celu, z potepienczym wrzaskiem na ustach. Po obu stronach ulicy duchowny dostrzegal w przelocie tortury. Wyszczerzone diably uzbrojone w plonace piora dzgaly nimi ofiary pomiedzy lopatki, skazujac je na stulecia nieustannego swedzenia, podczas gdy inne demony krepowaly nieszczesnikom rece. Piekielne istoty obserwowaly podnieconych potepiencow sciskajacych w dloniach kupony loteryjne, po czym wyciagaly z kapelusza numerki i oznajmialy:-Zwyciezca zostal posiadacz kuponu... z numerem... nie, nie tym! Milosnicy zwierzat z wiecznym przerazeniem musieli patrzec, jak kola czterdziestotonowego wozu posuwaja sie w strone ich ulubionego szesciodniowego kociaka przyszpilonego do drogi. Potoki zmarlych pedzily ulicami Tumom na zlamanie karku, az do kolejnej zmiany meczarni, wirujac na zakretach i mknac prowadzacymi donikad uliczkami. Hipokryt rozgladal sie wokol przerazony, lecz jednoczesnie urzeczony miria-dami tortur dostrzeganych po drodze, az w koncu dotarl do bramy Stoczni Flege-tonskiej. W kazdym razie wydawalo mu sie, ze to brama, dopoki ta nie przemowila. -Paszmort! Hipokryt podniosl oczy i zatrwozony powiodl wzrokiem za niepokojaco muskularna reka, ktora towarzyszyla palcom zaciskajacym sie na jego gardle. -...? - jeknal. -Paszmort - powtorzylo cos z rekaw czerwonobiale paski. - No juz, gdzie go masz? Potrzebujesz przepustki, zeby moc tu harowac. - Dla podkreslenia 165 wagi tych slow reka wzmocnila uscisk na szyi Wielebnego. - Nie ma przepustki, nie ma harowki.-P... p...? - zaczal Hipokryt, dostrzegajac katem oka wielkie maszyny, wokol ktorych w goracym, smierdzacym potem powietrzu uwijaly sie liczne, gesto smagane biczami dusze. -Nie masz, co? - warknal korpus bezpieczenstwa. - Powinienem sie domyslic. Nie wygladasz na takiego, co zasluguje na rozkosze stoczni. Spadaj do wlasnych tortur, lajzo! - Reka zamachnela sie, by odrzucic Wielebnego. -Za... zaczekaj! - wrzasnal Hipokryt. - Jakich tortur? -Ach, zgubiles sie? Zabrac cie do Urzedu Ochrony Piekla? Wielebny poczul lodowate dreszcze. UOP? Tak wiec to, co slyszal w seminarium, bylo prawda. Mieli tu wlasne sily porzadkowe, diably patrolujace teren. Hipokryt byl oszolomiony. Ale jeszcze bardziej oszolomilo go to, co zamierzal zrobic. Bez najmniejszych skrupulow ocenil sytuacje, rozejrzal sie, czy w poblizu nikt sie nie kreci, i odparl: -Nie, nie trzeba. UOP jest wystarczajaco zajety i beze mnie. Musialem za bladzic. Myslalem, ze tutaj sa... tego, no... bluzniercy. - Czesc umyslu Hipo kryta krzyknela ostrzegawczo, chyba juz za dlugo przebywal tu na dole. Po raz pierwszy w zyciu rzeczywiscie sklamal. I co gorsza, nie okazalo sie to specjalnie trudne. -Bluzniercy? Nie slyszalem. To nowosc? Hipokryt dyndal zalosnie kilka cali nad ziemia. -Ta... tak - wyjakal. - Dopiero co zostalem prze... przeniesiony. Drugie klamstwo! -A skad? -Eee... eee... z podpalaczy. -Serio? Nigdy bym... Znasz moze Ryska Knota, ksywa Zapalniczka? Swietny byl z niego facet, ale po tym wypadku... -Ehem, nie... to duze miejsce. To twoj kumpel? -Moj? Ha, nie. Kiedys usilowal dostac sie tu na lewo. -Niedlugo tam wroce - ponownie sklamal Hipokryt. - Cos mu przekazac? -Nie, po prostu pozdrow go ode mnie - mruknal korpus bezpieczenstwa, puszczajac Wielebnego, ktory natychmiast rzucil sie do ucieczki. Hipokryt wbiegl w ciagnacy ulicami tlum i dal sie poniesc fali dusz. Myslal o odkrytej wlasnie u siebie zdolnosci lgania i o tym, w jakiej sytuacji sie znalazl. Pewne pytania nie dawaly mu spokoju. Gdzie jest? Dlaczego wlasnie tu? A jesli to jest wlasnie to miejsce, ktore ma na mysli, to dlaczego nie przydzielono mu zadnych tortur? Wzial zakret w pelnym biegu, stracil rownowage i sie zachwial. Noga zahaczyl o niewielki futeral na skrzypce, potknal sie i wyladowal na kolanach pewnego bardzo znudzonego muzyka. 166 -Brac go! - wrzasnal podstarzaly artysta, ktory podniosl sie z kuckow i rzucil na Hipokryta. Zaraz za nim pomknal zapuszczony mezczyzna z przylepionym do ust szerokim usmiechem. Blyskawicznie przetrzasneli kieszenie Hipokryta, nie znalezli w nich jednak niczego interesujacego.-Coz, mam nadzieje, ze bylo warto - burknal artysta, na powrot kucajac w malej bocznej uliczce. -Przepraszam? - zapytal Hipokryt, gdyz juz podniosl sie ze skrzypka. - Co bylo warto? - Nie potrafil powstrzymac ciekawosci. -Niezly pakt, co? - mruknal mezczyzna z przylepionym do twarzy wyrazem blogosci i zachwytu. - Lepszy niz dwadziescia cztery lata nieprzerwanej rozkoszy, no nie? -Stul pysk, Falst! - uciszyl go artysta. Hipokryt potrzasnal glowa. -Pakt? - szepnal. Jakby w odpowiedzi, skrzypek dramatycznym gestem ujal w palce smyczek i wydobyl z instrumentu wrzaskliwe tremolo rozrzucone po kilku rejestrach. Harmonia uderzyla w uszy Wielebnego, rozrywajac mu bebenki piesciami finalowego glissandowego crescenda Erotycznej Symfonii b-moll Queazxa. Kazdy choc odrobine znajacy sie na postmodernistycznych, neoklasycystycznych utworach symfonicznych rozpoznalby w tych czterech taktach na dziewiec osmych najtrudniejsza technicznie palcowke w historii gry na skrzypcach. -Au! Co za halas! - Hipokryt zaslonil uszy rekami. Na ozdobionej kozia brodka twarzy skrzypka pojawil sie wyraz niesmaku. -Profanie! - Oskarzycielsko wymierzyl smyczkiem w nos Wielebnego. - Nigdy nie slyszales muzyki? -Slyszalem wrzaski gotowanego kota i byly bardziej melodyjne od twojego grania! -To byla doskonalosc, stary - warknal skrzypek. - Nikt nie gra tego lepiej. I nigdy nie zagra! - Wymierzyl kopniaka stosowi szmat lezacych na ziemi. Szmaty drgnely, pokazaly brzydki gest srodkowym palcem i z powrotem sie uspokoily. - Trudno ci to przelknac, co, Queazx? W odpowiedzi znow pojawil sie palec. Artysta zwrocil sie do Hipokryta. -Naprawde przykre. Ten sprzedal swoja dusze za mozliwosc stworzenia najtrudniejszego technicznie utworu muzycznego w dziejach, a ten oddal swoja za umiejetnosc wykonywania go. Trafili obaj tutaj, gdzie nie maja zadnej publicznosci. -A... ale jak? - jeknal Hipokryt, nie dowierzajac swym uszom pomimo wielu dekad scislego przestrzegania "Szkolenia w wierze". -To proste. Zdecydowanie zbyt proste. Wystarczy trzykrotnie szepnac swoje najwieksze marzenie do ucha miejscowego diabla i - sruuu! - juz cie maja. Za- 167 nim sie zorientujesz, jestes tutaj, bezdomny, nietorturowany, a praw masz tyle co nieprzytomna stonoga w aferze z eutanazja. Jestesmy Nielegalnymi Imigrantami Hadesji.Szczeka Hipokryta zawisla na wysokosci jego mostka. -A ty za co tu jestes? - wymamrotal. -Za tradzik - przyznal artysta, ktorego skora przypominala pupcie niemowlecia po kontakcie z zasypka. -Jak na moje oko wygladasz niezle. -Ha! Ale to bylo straszne! Nie moglem sobie pozwolic na nagie modelki, a nuz by zauwazyly. Bylem zrozpaczony, moja kariera chylila sie ku upadkowi. Wiec zrobilem to... - Ponuro zdjal pokrowiec z trzymanego w rece obrazu. Hipokryt ujrzal ledwie rozpoznawalny autoportret artysty, z twarza obsypana ropiejacymi, olejnymi wrzodami i pryszczami. - Trafiaja tu wszyscy. - Wskazal na jeszcze jedna kupe szmat. - To jest najbogatszy czlowiek swiata. Oddal dusze za banknot o nominale dziesieciu milionow szelagow, a umarl bez grosza. Nikt nie mial dosc drobnych, zeby mu wydac. Niepokojace pytanie pojawilo sie w glowie Wielebnego w tej samej chwili, kiedy zadal mu je skrzypek. -A ty jak tu trafiles? Za co? -Ja... ja... - Spuscil wzrok na swoje sandaly. - Za rozpuste - wyznal. -Nie! - zakrzykneli chorem pozostali nieszczesnicy. -Tak. Za "Seksowne nimfy jadace na oklep na kucach do polo." -Nie! - powtorzyl artysta. Hipokryt skinal glowa. -Alez nie - nalegal malarz. - To znaczy, nikt nigdy nie sprzedal duszy za rozpuste... -Ja tak - przerwal mu Falst. -Mowiles mi, ze to byly orgie - wtracil sie skrzypek. -No tak, ale bylo w nich troche grzesznej rozpusty. - Zapuszczony osobnik usmiechal sie lubieznie. -Przypominasz sobie, czego chciales najbardziej? Jaka jest ostatnia rzecz, ktora pamietasz? - zwrocil sie malarz do Hipokryta. -Wiernych -jeknal. - Powiedzialem, ze oddalbym wszystko za wiernych! Zawsze pragnalem zbawic choc jedna dusze! Falst wybuchnal glosnym smiechem, lecz skrzypek szybko kopnal go w zebra. -No i wpadles, stary! Powietrze przecial nagle ogonopodobny bicz, owinal sie wokol kostki wyciagnietej nogi skrzypka i pociagnal go. Muzyk obrocil sie, runal, po czym na plecach polecial w strone trzech poteznych, pokrytych czarna luska istot, ktore zblizaly sie w strone Nielegalnych Imigrantow z bardzo konkretnymi zamiarami. 168 -UOP! - pisnal artysta, chwytajac swoj portret i ruszajac biegiem w malaboczna uliczke. - Kryc sie! Wstrzasniety Hipokryt zobaczyl, jak wysokie na trzy stopy demony potrzasaja wiszacym glowa w dol skrzypkiem w poszukiwaniu jego paszmortu. Z przerazeniem przygladal sie, z jaka radoscia diably igraja z nieszczesnikiem, jak ich pyski rozdziera halasliwa, dzika wesolosc, wypelniajaca powietrze krzykami demonicznego zachwytu. Z bocznej uliczki bez ostrzezenia wysunela sie reka, ktora chwycila Hipokryta za gardlo i wciagnela go w mrok. -Chodz - warknal artysta. - Za mna! Hipokrytowi nie trzeba bylo dwa razy powtarzac. Podkasal habit i pobiegl co sil w nogach, uskrzydlony przerazeniem, uciekajac od siejacych zniszczenie funkcjonariuszy Urzedu Ochrony Piekla. Paniczny strach ciagnal mocno za struny slusznego oburzenia przecinajace wzdluz i wszerz jego rozgoraczkowany umysl, a palec bozego gniewu z przekonaniem kiwal na te czesc duszy Hipokryta, ktora wciaz nalezala do niego, wyzywajac go: Kim jestes? Czlowiekiem czy Mysza, Duchownym czy Gryzoniem? W chwili gdy skrzypek z wrzaskiem przelecial nad jego glowa i rozplaszczyl malarza na przeciwleglej scianie, cos w glebi Hipokryta wyciagnelo z przyslowiowego zanadrza przyslowiowa rekawice i ruszylo na mdle, sentymentalne, strachli-we czesci jego osobowosci, po czym radosnie przetrzepalo je po gebach. Hipokryt przylapal sie na tym, ze zakasuje rekawy, zaciska piesci i nawet zgrzyta zebami dla lepszego efektu. Niewazne, jak sa wielcy, postanowil w duchu, niewazne, jak bardzo krzycza, tupia, narzekaja i jak okropne maja usposobienie, on nie pozwoli im wybudowac tego palacu. O nie! Wymysli sposob, zeby ich powstrzymac. W koncu znalazl sie juz w Hadesji, bez wiernych, pozbawiony nadziei na spedzenie reszty nedznego zycia na rozmowach ze szczurami. Nie moglo mu sie przydarzyc nic gorszego, prawda? Nad jego glowa sklepienie przeciela plachta ognia i nagle, bez ostrzezenia, zaczely padac plomienie. Ulice blyskawicznie stanely w ogniu. Znowu zaczynalo gromic. Hipokryt umknal z ulicy i postanowil poczekac, az skoncza sie fajerwerki. Wtedy to wlasnie, kiedy obserwowal, jak karmazynowe smugi plomieni wypalaja kamienne podloze, zauwazyl, ze w kieszeni jego habitu dzieje sie cos dziwnego. Promieniujace z niej dziwne cieplo rozlalo sie po ciele Wielebnego, przesaczajac sie przez material, jakby jakis maly gryzon dostal sie do srodka, nasiusial i umknal. Z kieszonki promieniowala tez dziwna poswiata. Hipokryt nerwowo siegnal do kieszeni. Poczul pod palcami rozgrzany metal, chwycil go wiec i wyszarpnal. Z czesciowo zduszonym skowytem zdumienia spojrzal na splecione zlote nici piuski lezacej u jego stop i wstrzasnal nim fakt, ze 169 fosforyzuja radosnie posrod mrokow oberwania plomieni.Gleboko wewnatrz drzacego, zatrwozonego serca Flagita banda dreczacych watpliwosci zebrala sie do kupy i plotkowala niczym przekupki, z ponura rozkosza kiwajac oskarzycielsko palcami. Hipokryt zginal w zewnetrznym swiecie, moze byc wszedzie, ale to niewazne, powtarzal sobie demon. -To niewazne! - powtarzal takze Nababowi. -Co? Jak mozesz tak mowic?! A co sie stanie, jesli dorwie go UOP? -A niech go sobie dorywa. Nielegalni Imigranci gina kazdego dnia. Nie dojda po jego sladach do nas! - warknal Flagit, majac nadzieje, ze mowi to z wiekszym przekonaniem, niz w rzeczywistosci zywi. - Nie potrzebujmy go. Spelnil juz swoje zadanie. - Demon znaczaco zamachal siatka AKL. -Ale bedzie sypal. Zrujnuje nas! -Niech sobie sypie. Nikt mu tu nie uwierzy. -Jak mozesz tak mowic? - Nabab jeknal, nerwowo przebierajac pazurami. -Poniewaz Wielebni nie potrafia klamac. Zapomnij o nim, nic nam z jego strony nie grozi. A kiedy palac bedzie gotowy, bedziemy ustawieni po wsze czasy. Spadaj juz, mam cos do zrobienia. - Flagit fachowym ruchem nalozyl sobie AKL na glowe i umiejscowil ja miedzy rogami. Nababowi nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac. Chcial znalezc sie jak najdalej od tego szalonego demona. Cala ta gadanina o palacach i umyslowej kontroli to za duzo dla niego. Musial znow zajac sie czyms, co rozumial: zaciesnianiem petli wokol szans Seirizzima. Trzeba dzialac szybko... mial tylko nadzieje, ze nie jest za pozno na eskalacje dzialan. Tymczasem w magazynie Flagit skoncentrowal wzrok na dwoch srebrnych dyskach zwisajacych z siatki i siegnal swym telewplywnym umyslem. Raz jeszcze jego mysli eksplodowaly strumieniem aktywnej swiadomosci, przemknely przez tysiac stop litej skaly i przywarly do wspolczulnej sieci otaczajacej osrodkowy uklad limbiczny pewnego inzyniera budowlanego. Ale nie tylko krasnolud zauwazyl przeplyw energii umyslowej. W zaciemnionym pomieszczeniu wielkiej czarnej wiezy na drugim koncu Mortropolis pewien diabel wpatrywal sie w duzy obsydianowy krysztal. Malutkie swiatelka blyskaly regularnie, kiedy plachta zieleni omiatala ekran, wykrywajac kazda bezcielesna aktywnosc pomiedzy Hadesja a swiatem zewnetrznym. Byla to glowna siedziba Wojerystycznej Kontroli Ruchu w Mortropolis, choreograficzne centrum, na ktorym ciazyla odpowiedzialnosc za koordynacje calego 170 hadesjanskiego przemyslu turystycznego. Tak wiele diablow i demonow opuszczalo swoje cielesne powloki, by na dwa czy trzy tygodnie opetac cudze, ze ktos musial upewniac sie, ze wracaja do wlasciwych cial. Kazde z malych swiatelek reprezentowalo jednego diabla i bylo oznaczone zlozonym ciagiem numerow identyfikacyjnych. Kazde, z wyjatkiem tego jednego.-Wrocil! - pisnal demon Dajmon, wskazujac na ekran. - Po raz pietnasty w tym tygodniu. Gora czarnych lusek zakotlowala sie i dowodca juz stal kolo niego, wpatrujac sie w jasny, nieoznaczony punkt. -Wrzuc triangulacje - warknal do Dajmona. - Przycisnij go. Pazury goraczkowo uderzyly w panel ekranu kontrolnego, wywolujac rozwijane menu bezposredniego dostepu. -Przeklete pokatne biura podrozy! - zaklal dowodca. - Dorwij go! Demon Dajmon wklepywal szalone instrukcje i uruchamial cala serie programow namierzajacych. Za jego plecami dowodca krzywil sie i uragal zielonemu punkcikowi. Punkcik nagle zgasl. -Masz go? - Dowodca potrzasnal Dajmona za ramiona. - No? -Zniknal za szybko, zebym mogl ustalic dokladna trase. Srodmiescie Tumo-ru to jedyny namiar, jaki zdobylem - przyznal zdenerwowany demon. Dowodca krzyknal cos wysoce niecenzuralnego i sie oddalil. -Miej oczy szeroko otwarte. Musze go dorwac! -... i to byla ta najwazniejsza informacja, ktora doprowadzila mnie do niego. Arogancja tego czlowieka, ktory drukowal swoje nazwisko na pierwszych stronach podburzajacych, prowokacyjnych tomow. To gorsze, niz gdyby zostawil swoja wizytowke! - oburzal sie pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had. W podskokach przemierzal krete korytarze Cesarskiego Palacu Fortecznego, prowadzac swiatobliwego sierzanta Zenita do swojego wieznia. Tradycja nakazywala, by sierzant udal sie na przesluchanie schwytanego zbrodniarza w towarzystwie funkcjonariusza, ktory go ujal. Dzi-had drzal z podniecenia na mysl o czekajacej go pergaminkowej robocie. Funkcjonariusz, ktory dokonal aresztowania... pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had! Cwiczyl to tysiace razy, upewniajac sie, ze zdola zmiescic wszystko w niewielkiej rubryczce tak, aby bylo czytelne - i teraz jego marzenia mialy sie spelnic. Pierwsze aresztowanie! Kipiac entuzjazmem, skrecil za rog i przeszedl do szczegolowego opisu aresz-tanta. Mowil od przeszlo dziesieciu minut, zasypujac sierzanta informacjami o lo- 171 trze i rzadko tylko robiac przerwe dla nabrania oddechu. Zenit z kazda chwila stawal sie coraz posepniejszy i bardziej przygaszony. Sprawa byla prowadzona wlasciwie, nie mogl znalezc zadnej technicznej podstawy do zwolnienia wieznia. Pozostawala nadzieja, ze Dzi-had spieprzyl dokumentacje.-Jestesmy na miejscu! - obwiescil Szlam, zatrzymal sie i zapukal energicznie do drzwi. Uslyszawszy jakis pomruk ze srodka, przekrecil klamke i wszedl, dokladnie w chwili, gdy Dyndala usilowal podniesc sie z podlogi. Egzekutor potarl sie przez czarna oponcze po tyle glowy, spojrzal gniewnie na resztki miniaturowej szubienicy i ryknal. -Nie wstawaj - powiedzial Dzi-had nieswiadom swojej zarozumialosci. - Nie krepuj sie, odpoczywaj, przyszlismy do tego drukarza Ryngrafa. Tedy - zwrocil sie do Zenita, tak jakby ten nie wiedzial, gdzie sa cele. "Wieszak" Dyndala sprobowal uspokoic metne mysli i spojrzal zadziwiony na piecdziesieciofuntowy wor z piaskiem na podlodze. Jego proby zrozumienia, co tu sie wlasciwie stalo, zaklocil oburzony skowyt od strony cel. -Gdzie on jest?! - wrzeszczal Dzi-had, biegnac w strone Dyndaly z uniesionymi piesciami. - Cos z nim zrobil? Gdzie moj wiezien? -He? - mruknal Egzekutor, przenoszac wzrok z polamanych patyczkow na worek i z powrotem. - Wiezien? -Tak, to wlasnie powiedzialem. Nie dalej jak pol godziny temu przyprowadzilem tu grzesznika pierwszego stopnia, a teraz go nie ma! - Dzi-had czul, ze jego przyszlosc w WOP-ie staje pod znakiem zapytania. Czym sobie na to zasluzyl? Wszystko odbylo sie w zgodzie z Ksiega. - Gdzie on jest? -Nie... nie pamietam - wyjeczal Dyndala, ofiara powaznego wstrzasnienia mozgu. Swiatobliwy sierzant Zenit zaslonil usta dlonmi, z trudem powstrzymujac sie od smiechu. -Czy on mial na sobie czerwona koszule nocna? - zapytal zamroczony Dyndala. -Gdyby mial, to aresztowalbym go za cos innego. Kiedy go przyprowadzilem, mial zolte rece i wybrudzony tuszem kitel. Pamietasz? Dyndala pokrecil glowa, a Zenit zrobil sie jeszcze czerwienszy od powstrzymywanej radosci i zazdrosci, ze on nie wpadl na ten pomysl. Jak najskuteczniej powstrzymac Dzi-hada przed dokonaniem aresztowania? Zgubic podejrzanego. Genialne! Egzekutor dostanie za to podwyzke. -Kto tu rzadzi? - zapytal Dzi-had, gniewnie tupiac sandalem w podloge. Dyndala podrapal sie po kominiarce. -Eee... komandor Tojad zwany Mocnym, ale nie sadze, zeby byl szczegolnie zadowolony z... -Racja, mnie tez sie wydaje, ze rozsierdza go wiesci o zaniedbaniach ochrony budynku! - wykrzyczal Szlam, po czym obrocil sie na piecie i zwrocil do 172 zagryzajacego palce, purpurowego na twarzy Zenita. - Wasza Wysmienitosc, sir, dopuszczono sie tu karygodnego niedbalstwa. Niezwlocznie zajme sie ta sprawa. Widze, jak bardzo to pana poruszylo.Zenit mogl tylko przytaknac oraz modlic sie, zeby Dzi-had szybko skonczyl, bo w innym razie moze nie wytrzymac cisnienia narastajacego mu w zebrach i rzucic sie na podloge, wymachujac rekami i nogami oraz zrywajac boki ze smiechu. Pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had polozyl sobie dlon na sercu, wbil plomienne spojrzenie w sierzanta i przemowil: -Mistrzu, wyzbadz sie obaw. Zaufanie, jakies polozyl w ten oddany ci bezgranicznie wor miesa i kosci, ktorym jestem, nie zostanie zawiedzione. Bezzwlocznie udam sie teraz, by ponownie ujac drukarza i polozyc kres jego niegodnym uczynkom, na wieksza chwale pana, Mistrzu, i calego WOP-u! Tak mi dopomozcie bogowie! - I zamiatajac malarskim fartuchem, wyszedl z biura Dyndaly. W tej samej chwili Zenit eksplodowal potoczystym, szczerym smiechem, bezradnie zwijajac sie na podlodze. Pol godziny pozniej, wciaz czujac w zebrach bezlitosny bol, pozbieral sie, klepnal Dyndale w plecy, gratulujac mu dobrej roboty, a nastepnie, nadal bezwolnie chichoczac, wyszedl na korytarz, zastanawiajac sie nad tajemniczymi sciezkami bogow. Mowi sie, ze w chwilach intensywnego stresu czlowiekowi staje przed oczami cale jego dotychczasowe zycie, wszystkie wazne wydarzenia przebiegaja w szalenczym, przyspieszonym tempie. Cos podobnego dzialo sie z Wielce Wielebnym Hipokrytem, z ta roznica, ze obrazy bombardujace jego zmysly, gdy walesal sie bez celu po srodmiesciu Tumom, nie dotyczyly epizodow z jego zycia, lecz z dotychczasowej smierci. Pakty... pierzchajace szczury... szpony... rozstepujace sie podlogi... Glowa pekala mu od tloczacych sie wizji. Niekonczace sie przesluchanie w sprawie sztuczki ze szczurami... lekcje koronkarstwa... strzepy konwersacji diablow... ukryci drukarze... pociete czola... swiecace koronkowe siatki na wlosy. Wszystkiego tego nijak nie dalo sie logicznie wytlumaczyc. Wodogrzmoty nonsensu. Lecz w zaciszu wielebnego umyslu wirujace nici logiki w jakis sposob zaczely sie jednak nawijac na haczyki rzeczowosci. Znalazly uchwyt, podjely line i zaczely sie podciagac. Stopniowo z gabki mozgu Hipokryta wysaczyl sie sens. Przypomnial sobie dzien, kiedy w kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy po raz 173 pierwszy odwazyl sie zastosowac telewplyw. Przypomnial sobie grad pytan o ten sekret, jakim zasypal go Flagit, i jego zalosne proby nasladowania kontroli ssakow prezentowanej przez Hipokryta. Wtedy tez Wielebny zrozumial, dlaczego Flagit zaraz po opanowaniu zasad telewplywu przestal sie nim interesowac - nie byl juz potrzebny, stal sie zbyteczny. Oto jego zycie w skrocie.Nagle z podswiadomosci Hipokryta wypadlo kilka fragmentow, trafiajac wprost na swoje miejsca, jak w fachowo ulozonej kostce Rubika. W okamgnieniu Wielebny zrozumial prawde, ujrzal caly obraz. Nasadzil sobie na glowe swoja obszarpana piuske, zamknal oczy, przypominajac sobie wszystko, co wiedzial o telewplywie, po czym wyslal mentalne pnacza przez tysiac stop litej skaly. Wsciekle pszczoly jego agresywnie sugestywnego umyslu odzyskaly wolnosc. I nie zamierzaly dac sie zignorowac! Na drugim koncu Mortropolis, w mroku tetniacej zyciem jaskini ktos wskazal pazurem na rozswietlony ekran i krzyknal: - Sir! Wrocili! Wygladalo to tak, jakby tysiac oblakanych druidow ustanowilo szczyt Ciemnej Gory miejscem waznym ze wzgledow religijnych, wykupilo wszystkie pochodnie w promieniu wielu mil, namowilo kumpli na przylaczenie sie do pielgrzymki wszech czasow, a teraz rozkoszowalo sie szalenczym uniesieniem pod niezliczonymi plomieniami, na lewo i prawo skladajac w ofierze dziewice. Niestety, rzeczywistosc nie byla az tak kolorowa. Posrod ciemnosci talpejskiej nocy plonely liczne pochodnie, z rowna latwoscia rozpraszajac zarowno mroki, jak i chmary nieszczesnych kruszpakow. Prace posuwaly sie naprzod w rownym tempie: mieszacze cementu mieszali co sil, by osiagnac upragniony cel - premie. Robotnicy budujacy piece do wypalania utrzymywali ogien, zeby wypalic cegly, z ktorych mozna bedzie postawic piece, potrzebne do podgrzewania stali i zelaza dla zastepow kowali, ktorzy z zelaza wykuja narzedzia, ktorymi da sie wydobywac gline, z ktorej bedzie mozna wypalic cegly do budowy... 174 Napedzana niezliczonymi, elastycznie przyjaznymi stuszelagowymi banknotami praca przestala polegac na opieraniu sie o rozne narzedzia: industrializa cja rozpelzla po gwaltownie lysiejacym szczycie Ciemnej Gory niczym plesn po brzoskwini. Wszyscy mieszkancy Cranachanu byli zachwyceni bogactwem prze kraczajacym ich najsmielsze marzenia. Wznosili piesni, kopiac, kujac_ Coz, w kazdym razie wiekszosc. Istniala tez niewielka grupka zdecydowanych malkontentow, niechetnym okiem spogladajacych na prezny osrodek przemyslu ciezkiego. Gdyby ktos przejmowal sie tym az tak, by poprosic tych malych zielonych bojownikow o wyjasnienie ich stosunku do niszczenia srodowiska naturalnego, nie mialby raczej szans unikniecia kilku godzin medzenia. Ale nikt nigdy nie poprosil. Nie bylo takiej potrzeby. Wszystko wyjasnialy liczne transparenty trzymane w dloniach przez bojownikow. "RECE PRECZ OD SLICZNYCH POROSTOW" - glosil napis w ksztalcie zielonych pedow okrecajacych sie wokol glazu. "GRZYBNIA TEZ CZUJE" - twierdzil drugi. "RATUJMY SLIMAKA" - grzmial trzeci. A bylo ich o wiele wiecej, zadaly zostawienia w spokoju ogrodnictwa i innych podobnych rzeczy. Trzeba w tym miejscu zauwazyc, ze pani 01ivia Grynpis nie byla zbyt uszczesliwiona taka, a nie inna lokalizacja placu budowy. Ciemna Gora byla jedynym miejscem w promieniu dziesieciu mil, gdzie mozna bylo napotkac ekstremalnie rzadka Karmazynowa Meduzoplesn Plamista. Tylko tu bylo swiatlo, cien, wlasciwa temperatura, kwasowosc i wilgotnosc, co umozliwialo bulwiastej, czerwonej, przezroczystej, drzacej plesni bujny wzrost w zaglebieniach wsrod skal i glazow. Wydobywajacy sie spod oliwkowego bojowego beretu i nastroszonych brwi glos pani Grynpis, glos milionow ponizanych bezkregowcow, wydal ostatnie komendy. Jej ciemnooliwkowa, wodoodporna kurtka lsnila medalami i odznakami z setek kampanii. Wieloryby mieszaly sie z emaliowanymi teczami i haslami gloszacymi wszystko, od "Ammoretanska Jaszczurka Smierci nie jest przeznaczona na grill" az po "Kocham lemingi!". Kiedy nastepna grupa cranachanskich toczycieli kamieni podbiegla zwawo do naznaczonego czerwonymi plamami glazu i jela gorliwie naciskac na wieluset-letnia bezwladnosc, pani Grynpis wykrzyknela ostatnie polecenia i popedzila co sil w nogach na czele swoich ludzi, a gdy kroczyla tak, stukajac gniewnie zielonymi butami, za jej plecami unosily sie monotonne w swym oburzeniu transparenty. Grupa blyskawicznie przemierzyla niechlujna tundre, prawie w komplecie pokonala wysokie na dwadziescia stop ogrodzenie, po czym stanela oko w oko z zaskoczonymi toczycielami kamieni. -Odsuncie sie! - rozkazala 01ivia. Zaniepokojeni robotnicy podniesli glowy. -He? Co sie tu... -Natychmiast zabierzcie swoje brudne lapy z tego glazu! - pisnela pani 175 Grynpis, prac dumnie naprzod i ciskajac oczami gromy. Jej stronnicy odbezpieczyli przyjazne dla srodowiska pistolety na wode, puscily zawory bezpieczenstwa. - Oglaszam to terytorium wlasnoscia Ludowego Frontu Wyzwolenia Flory i Fauny! Wynoscie sie! - Gdyby przywodczyni miala przy sobie flage, niechybnie wbilaby ja teraz w ziemie. Zamiast tego zywiolowo uderzyla otwarta dlonia w glaz. Trzechsetletnia Karmazynowa Meduzoplesn Plamista z cichym plasnieciem zostala rozsmarowana po granitowej powierzchni. Pani Grynpis szybko cofnela reke i ukradkowo wytarla ja w kurtke.Przy glosnych wiwatach wojsk uzbrojonych w bron jak najbardziej biologiczna z turkotem nadjechal woz, ktory nastepnie zrecznie unieruchomiono recznym hamulcem, i opuszczono tylna klape. Zwolennicy pani Grynpis skupili sie wokol granitowego glazu, polozyli na nim dlonie i zaczeli pchac. Oficjalni toczyciele kamieni ze zdumieniem obserwowali, jak przedmiot ich wysilkow zostaje wtaszczo-ny na woz, uwiazany do platformy i odjezdza w tumanach kurzu posrod wysoko zadartych nosow. Pani Olivia Grynpis pisnela z radosci i ponownie wytarla rece w rabek kurtki. Udalo jej sie, podprowadzila swoich ludzi pod nos wroga i spod tego nosa buchnela mu Karmazynowa Meduzoplesn Plamista. A wszystko to bez jednego wystrzalu. Na swoje szczescie nie widziala rozmazanych na powierzchni jej trofeum krwawych resztek. W zaciemnionej siedzibie Wojerystycznej Kontroli Ruchu grad przeklenstw towarzyszyl naglemu zniknieciu z ekranu pojedynczego swiecacego punkciku. -Stracilismy go! - wytlumaczyl ten fakt demon Dajmon. -Namierzyles go? Wiesz, skad sie bierze to cholerstwo? - warknal Dra-gnazzar. Wzruszenie ramion, ktore ujrzal w odpowiedzi, wcale go nie ucieszylo. -To trwalo za krotko... Hmm, prosze zaczekac. On... on wrocil! - wykrztusil z niedowierzaniem Dajmon, wskazujac na obsydianowy ekran. -Bierz sie do niego! Chce wiedziec, kto jest za to odpowiedzialny. Nie uniknie podatku od wojeryzmu! -Eee... zdaje sie, ze to inny. To inne miejsce. -Jestes pewny? -Ten drugi byl blizej Flegetonu... -Co? Jest ich dwoch?! -Na to wyglada, ja... 176 Nagle ruch na ekranie ustal. Pojawila sie pionowa zielona linia, ktora rychlo przeciela pozioma, dokladnie w miejscu swiecacego na zielono punktu. Obok wyskoczyly rzedy cyfr.-Mam go! - krzyknal Dajmon, unoszac piesc w gescie radosci. -To na co czekamy?! - Dragnazzar obrocil sie na kopycie i wybiegl z pokoju kontrolnego, zamierzajac udac sie do srodmiescia Tumom. Na niewielkiej polanie, otoczonej dwoma i pol akrami najladniejszej szkolki olchowej w calych Talpach, stala walaca sie chata drwala. Tego dnia na polance panowal spokoj. Gesta cisza trzymala ja w uscisku mocniejszym niz welniane reformy. Trwalo to od wielu godzin. Niepewna, wyczekujaca cisza. Oczekujaca na jakies wydarzenie i spodziewajaca sie najgorszego... Nagle prastary sosnowy kredens wylecial przez tylna sciane chaty, przekoziolkowal przez polane i rozbil sie o rzad ostrzyzonych wierzb. Towarzyszyl temu glosny dzwiek skreconych strun glosowych nastolatki i krzyk: -Emilio, przestan! Gdy piskliwy wrzask udzielil odpowiedzi na ten apel, chata zadrzala w posadach i posypaly sie dachowki. Podobnie zareagowalaby zapewne wataha wilkow, gdyby zaproponowac jej przejscie na wegetarianizm. -Emilio, badz grzeczna! Zabrzmial jeszcze jeden nieludzki krzyk, po ktorym nastapila rytualna destrukcja pamiatkowych komodek. Tymczasem na polanie zadudnily kopyta pary galopujacych koni. Rumaki zatrzymaly sie gwaltownie przed chata, spod ich kopyt prysnely drzazgi i zwir. -To tu - warknal wyzszy z jezdzcow, wskazujac na Czerwony Krucyfiks Awaryjny na dachu domku i jednoczesnie zsiadajac ze zdyszanego konia. W se kunde pokonal dystans dzielacy go od drzwi chaty, niecierpliwie zamiatajac zie mie bialym habitem. - No chodz! - zawolal, gdy uslyszal dochodzace z wnetrza krzyki i zawodzenia. Niepokojace mysli krazyly po jego glowie niczym pantera w klatce. Drugi jezdziec zmagal sie w pospiechu z klamrami sakiew i staral sie nie zwracac uwagi na nieludzkie dzwieki. Szlo mu jak po grudzie, jego rece drzaly z podniecenia. To wlasnie dlatego Xedoc przystapil do sluzby w Nawtykanie. 0 to rozchodzilo sie w byciu duchownym stazysta. 177 Drzwi od chaty otwarly sie przy glosnym sprzeciwie zawiasow i ukazala sie w nich brodata twarz, ktora obrzucila wzrokiem czerwony krucyfiks widniejacy na piersi jezdzca.-W sam czas - oznajmil drwal. - To nazywacie blyskawiczna usluga? Zdazylbym przystrzyc piec hektarow wierzb dwa razy szybciej, niz wyscie tu jechali! Ze skrywanymi obawami na widok zielonej, cuchnacej mgly ulatujacej spod drzwi general Nawtykanskich Egzorcystow Synod przelknal sline i przejechal dlonia po swych wlosach dlugosci zamszu. Krzywiac sie, zaciagnal mocniej sznurowadla przeplatajace trzynascie dziurek jego Butow Modlitewnych. Zlapal sie na tym, ze teskni za kojaco przewidywalna przemoca GROM-u i Owczych Wojen. Heretyccy D'vanouini, pomyslal sobie, przynajmniej wiadomo, czego sie po nich spodziewac. A teraz? Nagle poczul, ze wyszedl z wprawy. Trzy wazy i nocnik uderzyly od srodka w drzwi, rozbijajac sie w pyl. Towarzyszyl temu kakofoniczny pisk zachwytu ze srodka chaty i nagly przyplyw adrenaliny u wszystkich zgromadzonych na zewnatrz. Poprawiajac swoja wzmocniona metalem misiurke, Synod sprawdzil arsenal swiec antydemonicznych, fachowo rozpalil plomien zapalacza w miotaczu kadzidla i nerwowo wyrownal cisnienie w Rozpylaczu Wody Swieconej DOBRAWA 966. Xedoc dzielil uwage pomiedzy chloniecie kazdego szczegolu postepowania Synoda a rozpakowywanie sakw. -Ruszcie sie! - ponaglil ich drwal. - Wezcie sie do roboty! -Cierpliwosc jest cnota! - odburknal Synod, marszczac brwi i regulujac celownik. -Cierpliwosc? Nie, kiedy place wam od godziny! - Oczy drwala lsnily, zaciskal dlon na trzonku ulubionej siekiery tak mocno, ze pobielaly mu kostki. -Nie moge pozwolic sobie na stanie tutaj i sluchanie mojej opetanej corki! Jest dobra robotnica! Kazda godzina spedzona przez nia w lozku oznacza pietnascie niescietych wiazow! Trace pieniadze! -Tak, tak, jestem pewien, ze aspektu finansowego nie mozna tu pominac... -zaczal Synod sarkastycznie. -Popatrz na ten lepki szlam... jest wszedzie! - Drwal wskazal na czubek siekiery. -Pozostalosc ektoplazmatyczna - uscislil Synod, kulac sie na widok zoltawej mazi. -Nie obchodzi mnie, jak to sie nazywa... Niczego nie moge znalezc! Zaloze sie, ze moja ulubiona pila wlasnie pod tym rdzewieje! Moja zona odchodzi od zmyslow, caly dzien usilujac to wysprzatac! A przez te wrzaski i zawodzenia cala noc nie spala... -Kto to? - zapytal ktos ze srodka chaty zalamujacym sie falsetem. -Czerwony krzyz - odpowiedzial drwal, obracajac sie przez ramie. 178 -W sam czas! - Zona drwala pojawila sie w drzwiach. - Od tych wrzaskow i zawodzen cala noc nie spalam...-A nie mowilem?! - warknal drwal i wbil siekiere w sciane. -Ostroznie z ta siekiera! - upomniala go malzonka. Drwal Eugeniusz wzniosl oczy ku niebu, wyciagnal ostrze z drewna i zwrocil sie do Synoda: -Macie zamiar cos z tym zrobic? Nie wytrzymam, jesli ona bedzie ciagle opetana. Dziewczyny w jej wieku nie powinny byc przykute do lozka, kiedy wokol czeka tyle roboty, to niezgodne z natura! -Jestem tu. Gdyby pan zaprowadzil mnie do pacjentki... Cos bardzo duzego i ciezkiego uderzylo w wewnetrzna sciane chaty. Budyneczek zatrzasl sie, a na Eugeniusza spadly okruchy tynku i kilka zdezorientowanych kornikow. -Tam? - zapytal general, otrzepujac biala peleryne i wskazujac na wybrzu szone drzwi, z ktorych zawiasow splywalo zdecydowanie zbyt duzo mazi. Drwal przytaknal i zaczal przygladac sie, jak do srodka wchodzi wielka sterta ekwipun ku. Sterta stanela na srodku, a spod niej wygramolil sie stazysta Xedoc, ktory z wypiekami na twarzy chlonal wszystkie szczegoly otoczenia. Synod przesunal dlonia po krotkich wlosach i poprawil przydzialowy kolczy kaptur. Nastepnie rzucil sie na maly bialy kuferek, otworzyl go i napelnil kieszenie peleryny antydemonicznymi swiecami najwyzszej jakosci, po czym zamaszystym gestem wzniecil plomien zapalacza w naramiennym miotaczu kadzidla. Xedoc przygladal mu sie z podziwem, robiac goraczkowe notatki. -Eee... to ja was zostawie... - Eugeniusz jeknal, cofajac sie przed struz kami cuchnacego, zielonego dymu dobywajacego sie spod drzwi. - Gdybyscie czegos potrzebowali... goracej wody, stosu recznikow, to po prostu... Synod potrzasnal glowa, zacisnal zeby, chwycil bialofioletowa bulwe i oderwal ja od swojego pasa, po czym dodajac sobie pewnosci warknieciem, odgryzl glowke bulwy. Teraz albo nigdy. Odliczywszy do trzech, otworzyl kopniakiem trzynastodziurkowych butow drzwi i - przy akompaniamencie entuzjastycznego okrzyku Xedoca - cisnal kule przez ramie do srodka. Sekunde pozniej czosnkowy granat eksplodowal. Synod rzucil sie w wir walki, kladac ogien zaporowy Swiecona Woda. Przeskoczyl nad zalegajacymi w pokoju szczatkami, wykonal eleganckie salto i wycelowal obie lufy miotacza kadzidla w dziewczyne przywiazana do lozka. -W porzadku, gra skonczona. Wynos sie! - oznajmil, uchylajac sie przed lecacym w jego strone basenem. -Nie, nie, zaczekaj! Niech ci wytlumacze... - warknela Emilia glosem, ktory zabrzmial tak, jakby konca dobiegala przeprowadzana wlasnie na niej tracheotomia. 179 -Wolalbym nie byc zmuszony do uzycia sily... - Synod spojrzal na ropiejace policzki dziewczyny i doszedl do wniosku, ze w plesniowozielonym kolorze nie jest jej do twarzy. Stwierdzil tez, ze zapomnial juz, jak obrzydliwe potrafia byc nastolatki. Zwlaszcza te opetane. Pokoj przypominal wysypisko smieci. Sandaly zadudnily o podloge. Xedoc wbiegl, postawil duza walizke u stop lozka i teraz stal tam z szeroko otwartymi ustami. Jego pierwszy prawdziwy eg-zorcyzm. Oczywiscie wiedzial, czego sie spodziewac. Synod po drodze dosc dokladnie, aczkolwiek pospiesznie wszystko mu wytlumaczyl, ale to, co zobaczyl na wlasne oczy... Coz... Podmuch lodowatego powietrza wzmocnionego wonia martwej od miesiaca nastolatki uderzyl w nozdrza generala, zmuszajac go do cofniecia sie o kilka krokow. Z wrzaskiem wscieklosci Synod odwrocil sie i fachowo wystrzelil ladnych kilka funtow kadzidla w miotajaca bluznierstwa twarz. -Przepraszam - wyjeczala Emilia. - Nie chcialem... Wysluchaj mnie. Mam cos do przekazania... -Zamknij sie i wynocha! - Synod rozpylil nastepnych kilka galonow Wody Swieconej. -Nie, zaczekaj chwile... ona jest niewygodna. Nie chce cie skrzywdzic... lez spokojnie, kochanie. - Dziewczyna mowila glosem zupelnie niepasujacym do wijacego sie ciala i wykrzywionej twarzy. - Przestan walczyc! - upomniala sama siebie. Emilia rzucala sie opetanczo po lozku, napierajac na wiezy, smugi zielonego dymu ulatywaly spod materaca, unoszac lozko nad podloge. Synod zaklal i postaral sie zapamietac, zeby nastepnym razem udzielac dokladniejszych wskazowek. Lozko tez powinno byc przymocowane. -Posluchaj, bardzo mi przykro, ze tak wyszlo... - odezwala sie Emilia, kiedy lozko na dobre wzbilo sie juz w powietrze. - Ooo... nie czuje sie zbyt dobrze... Kilka galonow parujacej zawartosci nadczynnego woreczka zolciowego chlusnelo na snieznobiala peleryne Synoda, kiedy dziewczyna miotala sie szalenczo po pokoju. -W porzadku! Doigralas sie, panienko! - General zabral sie do rozpinania licznych klamer przy walizce. Xedoc zaslonil usta dlonia i wybiegl z pomieszczenia. -0 rany, rany! Przepraszam, nie chcialem... - przeprosila Emilia. - Nie myslalem, ze bedzie z tym tyle problemu. Wprawnym ruchem Synod wyciagnal z walizki najnowszy model Oltarza Polowego wraz z przydzialowym nawtykanskim Krucjatomatem i trzema tuzinami kadzidelek szturmowych. -Kreaturo z piekla rodem, udreczony potworze z otchlani, zostales przy lapany na nielegalnym przebywaniu w zajetej juz duszy, dopuszczajac sie prze- 180 stepstwa polegajacego na zlamaniu podpunktu 195b Ustawy o Nienaruszalnosci Duszy i Zajmowaniu Cial.-Tak, ale nigdy bym tego nie zrobil, gdyby nie to, ze szykuje sie cos strasznego... -Masz prawo zachowac brutalny sposob bycia, ale wszystko, co zrobisz, zostanie uzyte przeciwko tobie. Ze zdwojona sila. -0 rany, oszczedz sobie tych wszystkich klopotow! -Stul pysk! - wrzasnal Synod, puszczajac miotacz kadzidla, jakby byl czyms zywym, i dramatycznym gestem dobywajac bardzo duza spluwe z ukrytej kabury. Matowoczarna lufa podazala za wirujacym lozkiem, warkoczac groznie i swiatobliwie. General przycelowal, patrzac przez muszke i szczerbinke, i zwolnil bezpiecznik. -Patrzysz teraz w lufe najnowszego osiagniecia w dziedzinie szybkiego miotania. Pietnascie strzalow na minute, ultraszybkie, przebijajace aure mszaly. -Prosze, przemoc nie jest konieczna. Synod stanal na rozstawionych nogach, lekko uginajac kolana, przygotowany na odrzut ze strony egzorcyzmowanego. -Gdyby panowala powszechna rownosc - powiedzial cicho, niemal szep tem, ignorujac skruszona postawe demona (general mial doswiadczenie i wie dzial, jak przekonujace potrafia byc piekielne istoty) - moglbys prawdopodob nie rozpedzic sie wystarczajaco, by przedrzec sie przez te sciane i uciec, zanim cie odstrzele i skaze na wieki czynienia dobra oraz spotkan modlitewnych. Teraz jednak powinienes sie spytac - warknal na opetana nastolatke zataczajaca kola w unoszacym sie na chmurze zielonego dymu lozku - czy czujesz sie szczescia rzem? -Sluchaj, gdybys mogl przekazac cos Papie Jerzowi... - blagala Emilia. Synod pokrecil glowa. -... albo chociaz swiatobliwemu sierzantowi Zenitowi... "0 co chodzi? Jakie klamstwa kryly sie w tak niewinnie brzmiacej prosbie?" Synod wpadl w gniew. Wcale nie mial zamiaru przekonac sie o tym. -Daje ci piec sekund na ucieczke! - krzyknal, nachylajac sie. - Albo posmakujesz tego! - Poklepal czule czarna lufe i wyszczerzyl sie zdecydowanie zbyt radosnie jak na duchownego. - Cztery... Lozko sie zatrzeslo. -Hej, nie bylo piec! -Trzy... - General oparl lozysko o ramie. -To nieuczciwe... -Dwa. - Palec wskazujacy przesunal sie w poblize spustu. -Posluchaj, chce tylko... -Jeden... -Papa Jerz nie bedzie zadowolony, kiedy PKiN... 181 Lozko zatrzymalo sie w powietrzu, zadrzalo i runelo na ziemie. Z nonszalancja wlasciwa czlowiekowi schodzacemu z kraweznika Synod przesunal sie dwa cale na lewo, unikajac uderzenia spadajacego lozka, chuchnal na swoje paznokcie i zaczal je przecierac. Chwile pozniej uderzyl w niego drwal, ktory biegl do swojej corki.-Emilio! - wyjeczal, nie wiedzac, czy powinien ja usciskac, czy raczej oblac kilkoma wiadrami srodkow dezynfekcyjnych. -Koniec lekcji na dzisiaj - mruknal Synod do bladego Xedoca, wygladajacego trwoznie zza framugi. - Chlopcze, jesli naprawde chcesz zostac Egzorcysta, musisz zrobic cos ze swoim zoladkiem. Nie zaszedlbym tak wysoko, gdyby zbieralo mi sie na wymioty za kazdym razem, kiedy widzialem na wpol rozlozona nastolatke. Traktuj to jak powazny przypadek tradziku i wszystko bedzie w porzadku, zobaczysz! Emilia usiadla na lozku. Jej skora przybrala juz bardziej przyjazny dla srodowiska odcien zieleni. -Och, panie Synod! - rozplywala sie zona Eugeniusza. - Jak my sie panu odwdzieczymy! -Prosze mi mowic generale. Dwanascie i pol szelaga plus datek na naprawe dachu Nawtykanu powinny zalatwic sprawe. - Zmusil sie do usmiechu i wyczekujaco wyciagnal dlon. Ale pod pozorami odprezenia i odzyskania dobrego humoru kryly sie straszne mysli. Synod byl pewien, ze zaden opetany nigdy wczesniej nie nalegal na pogawedke z Papa. Ta nieprzyjemna mysl dreczyla go, kiedy chowal pieniadze do kieszeni i opuszczal chate. A w malym zaulku nieopodal Flegetonu Wielce Wielebny Hipokryt III jeknal ponuro. -Egzorcysci! Phi! We lbach im sie poprzewracalo od tej wladzy! Kilkaset jardow na zachod od placu budowy PKiN wzniesiono - dzieki finansowej stymulacji w zdwojonym tempie - trzy wielkie, drewniane konstrukcje przypominajace stodoly. Wewnatrz kazdej postawiono wielkie piece oraz stoly robocze, a nastepnie przydzielono do pracy zespoly napredce wyszkolonych kowali z ogromnymi mlotami. Pod czujnym okiem Stana Kowalskiego zajmowali sie wykuwaniem olbrzymich stalowych plyt, zwijaniem ich w walce i nitowaniem, tak ze tworzyly fragmenty wielkiej rury. Posrod gwaru i halasu nikt nie doslyszal drapania pazurow pod popielnikami 182 piecow ani nie zauwazyl pojawienia sie skalotocza. Nikt tez nie mial czasu zastanowic sie, kto rozpalil wysokie na sto stop slupy ognia ani dlaczego nikomu nie przyszlo do glowy zatroszczyc sie o regularne dostawy wegla.Nabab wpadl do swojej jaskini, zatrzaskujac za soba drzwi ze zjadliwym jekiem zlosci, i wypuscil nosem cuchnace siarka powietrze. Bylo coraz gorzej, wydawalo sie, ze z kazdym dniem przybywa ludzi na ulicach. Poltorej godziny zajelo mu dotarcie do domu z centrali strajkowej na brzegach Flegetonu. Poltorej godziny! Nie powinien isc dluzej niz dziesiec minut. A wszystko to po kolejnym wyczerpujacym dniu w Administracji Piekielnej, spedzonym na wypelnianiu formularzy imigracyjnych swiezych nieboszczykow. Przeszedl przez jaskinie, mijajac kamienna tabliczke z napisem "Nie majak w dole!" i przyrzadzil sobie podwojna zolc z lodem. A potem nastepna. Przedzieranie sie przez siegajaca ramion rzeke potepionych dusz stawalo sie zdecydowanie zbyt piekielne, zwlaszcza po wysluchaniu kolejnej rundy rozmow, czy moze raczej krzykow, miedzy tym przekletym Seirizzimem a cholernymi przewoznikami. Nabab usmiechnal sie szyderczo, przypominajac sobie wyraz twarzy Seirizzima, kiedy kapitan Naglfar na umowiony sygnal zazadal podwojnej stawki za prace w smierdziele. To bylo cudowne - kolejne zasluzone piecset oboli. Seirizzima zatkalo i zaczal sie zastanawiac. Nabab podrapal sie po glowie i glosno warknal na wspomnienie rozmowy, ktora wtedy nastapila. Borykal sie ze slowami, ale nic mu nie przychodzilo do glowy. Slyszal wszystko, podobnie jak i przewoznicy. Jezyk Seirizzima po prostu poruszal sie szybciej niz uszy sluchaczy. On zgodzil sie na podwojne stawki w smierdziele, ale tylko pod warunkiem zagwarantowania zwiekszonej wydajnosci i pieciuset lat bez strajkow. Nabab ryknal i uderzyl luskowata reka w obsydianowy stol. Dwa dni do wyborow. Dwa dni! Bylo juz tak blisko, a wszystko wskazuje na to, ze Seirizzimowi uda sie naklonic przewoznikow do powrotu do pracy! Nabab zatrzasl sie z gniewu. Gdyby strajk nie zostal przerwany, Seirizzim nie mialby szans na zyskanie lask d'Abaloha i objecie urzedu Naczelnego Grabarza. Oni musza utrzymac protest. Musza! Zgadzali sie w tej kwestii wszyscy pracownicy Urzedu Imigracyjnego. Najbardziej pozbawieni wyobrazni ksiegowi Administracji Piekielnej dostawali dreszczy na widok niedopatrzen w zaksiegowanych wyplatach dla przewoznikow, ktore nagromadzily sie przez stulecia. Sataniczne Sekretarki cmokaly i w zadumie krecily glowami. Nawet najbardziej niekompetentny urzedniczyna dostrzegal zasadnosc 183 zadan kapitana Naglfara. Zupelnie jakby Administracja Piekielna zostala dotknieta nowa zaraza - w Urzedzie Imigracyjnym wszyscy okazywali wspolczucie.Nagle Nabab sie wyprostowal. Wspolczucie! To jest to! Doskonale! Ryknal radosnie i uraczyl sie trzecia zolcia na lodzie. Przed oczyma widzial cala sytuacje, zupelnie jak we snie. Wskoczy na swoje obsydianowe biurko w Administracji Piekielnej i tupnie glosno, ignorujac iskry i pekajacy pod jego kopytem mineral. -Posluchajcie mnie, bracia i siostry! - przemowi glosem nieznoszacym sprzeciwu, jak juz poruszy ich serca. - Wejrzyjcie w glab waszych poruszonych serc. Zamrozone place. Narzucenie niewykonalnych kontyngentow. Przestarzala umowa podpisana wiele stuleci temu. Czy mozemy przejsc nad tym do porzadku dziennego? Beda mu przerywali, a on odprawi ich jednym gestem pazura. Ktos byc moze zakrzyknie: -Otrzymaja podwojna stawke w smierdziele! A on na to prychnie drwiaco: -Marne zwyciestwo. Dwa razy nic to ciagle nic! - Opozycja zalamie sie, a on wtloczy im wszystkim do glow swoje jedynie sluszne poglady. -Seirizzim traktuje nas tak samo jak przewoznikow! Musimy okazac im solidarnosc! Przylaczyc sie do strajku w dokach! Strajk! I Urzad Imigracyjny eksploduje najglebszym wspolczuciem dla przewoznikow, wznoszac sztandary poparcia i zapewniajac Seirizzimowi porazke w wyborach. To bedzie wspaniale! Po raz pierwszy, odkad pamietal, Nabab nie mogl sie doczekac cwiartkowego ranka. Krasnolud Guthry z trudem slyszal wlasne polecenia posrod szybko wzrastajacego halasu na placu budowy szybko wzrastajacego PKiN. Wielkie plyty z piaskowca skrobaly o siebie, gdy wciagano jedna na druga i wmurowywano. Jak na razie zlozyly sie juz na dwa pelne okregi, ktore gorowaly co najmniej dziesiec stop nad nagim szczytem Ciemnej Gory - pierwsze oznaki opuchlizny, majacej stworzyc czyrakowata konstrukcje. Tysiac stop pod nozetami Guthry'ego Flagit wydawal rozkazy i z zachwytem obserwowal, jak tlumy robotnikow reaguja na polecenia kierownika budowy. Flagit uwielbial potege, jaka dawala mu AKL. Ego demona pluskalo sie w cieplych pradach oczekiwania na dzien, kiedy posiadzie pelna i bezposrednia wladze nad krolestwami, na ktore jak dotychczas mogl je- 184 dynie zerknac przez krysztalowe okulary infernitowej siatki. Dzien ow zblizal sie z kazdym wmurowanym kamieniem...Nagle drzwi od jaskini otwarly sie i do srodka wkroczylo pieciu roslych agentow Urzedu Ochrony Piekla. Flagit skoczyl na rowne kopyta, cierpienie wykrzywilo mu twarz, gdy probowal zebrac rozproszone watki swiadomosci. -Co ma znaczyc to...! - zaczal w sposob, ktory wydawal mu sie bardzo efektowny. -Kapitan Dragnazzar z Urzedu Ochrony Piekla! - warknal najwyzszy demon, pokazujac maly prostokacik nieplonnego pergaminu z niezbyt udanym portrecikiem w rogu, portrecikiem przedstawiajacym kapitana Dragnazzara, dodajmy, a nastepnie zmruzyl oczy, dosc grubiansko przepatrujac wnetrze. - To panska jaskinia? -Tak, ja... -Chlopcy, przeszukac - warknal Dragnazzar. -Co...? - Flagit potrzasnal glowa, zdarl z niej infernitowa siatke i rzucil od niechcenia na jeden z kolcow wystajacych z oparcia jego krzesla. - Na jezyk Belzebuba, czego wy tu szukacie?! -Prosze sie wyrazac, sir! - upomnial go Dragnazzar, podczas gdy jego podwladni zagladali pod lozka i przeszukiwali kredensy. - Mamy powod, by sadzic, ze ta jaskinia byla niedawno wykorzystywana do nielegalnej, niefigurujacej w roz-pisce turystyki mentalnej, sir. Jestesmy tu wiec w celu doglebnego przeszukania terenu z zamiarem zlokalizowania ekwipunku niezbednego do uprawiania tego typu aktywnosci, sir. Gdy i jesli taki ekwipunek odkryjemy, zostanie skonfiskowany, a pan oblozony zaleglym podatkiem, ktory nastepnie pobierzemy w tradycyjnie nieprzyjemny sposob, sir... -Ale... ja... - wybelkotal Flagit, kiedy agenci bezceremonialnie obeszli sie z alkoholowym barkiem. -Ma pan prawo zachowac milczenie - ciagnal Dragnazzar ze znuzeniem - ale obaj dobrze wiemy, co jest grane, zatem prosze wszystko ladnie opowiedziec, a oszczedzimy sobie klopotow. -Aleja nie... nigdy... pod zadnym pozorem... - wyjeczal Flagit, starajac sie zrozumiec, o co w tym wszystkim chodzi. -Ho-ho! Bardzo dobrze, sir. Bylby pan zaskoczony, jak ladnie wygladaja nielicencjonowane wycieczki na skanerze wojerystycznej kontroli ruchu. W porzadku, gdzie jest ten sprzet? - Mial oczywiscie na mysli wielki transcendentalny helm, w ktorym umieszczalo sie glowe jak w staroswieckiej suszarce do wlosow i ktory pozwalal skupic psychike turysty na wlasciwym celu. W tej chwili dowodca oddzialu rewidujacego jaskinie podszedl do kapitana, zasalutowal w skomplikowany, przepisowy sposob i wyciagnal infernitowa siateczke. -Znalezlismy tylko to, sir. 185 Dragnazzar wzial nakrycie glowy na pazur i przyjrzal mu sie uwaznie.-A co to moze byc? - zwrocil sie do Flagita. -Eee... tego. Ehem, to jest koronkowa siatka na wlosy - odparl demon chytrze i spuscil wzrok. -Koronkowa? Wyrabiasz koronkowe siatki na wlosy? - Dragnazzarowi nie udalo sie ukryc drwiacej nuty w glosie. - Kto by pomyslal, ze taki duzy mezczyzna interesuje sie koronkami, co, chlopcy? Nie interesuje nas jednak, co robisz w zaciszu swojej nory. - Z trudem powstrzymal chichot. W jaskini rozlegl sie szmer dezaprobaty, a kapitan odrzucil infernitowa siatke na podloge, jakby zauwazyl na niej wlasnie lsniaca krople zielonej flegmy. - Cos jeszcze? - zwrocil sie gniewnie do dowodcy oddzialu. -Coz, w skrzyni na zapleczu znajduje sie podejrzanie duza ilosc tego, sir. - Pokazal kilka banknotow stuszelagowych. -Ha! Mamy cie, falszerzu! - Dragnazzar spojrzal na banknoty i zmarkot-nial. - Szelagi? Co to sa szelagi? -Ja... eee... wymyslilem je. To do nowej gry planszowej, ktora opracowuje, nazywa sie, ten tego, "Mortropoly", wlasnie, "Mortropoly"! Chodzi sie pionkiem wokol planszy i wykupuje najwazniejsze ulice, a kiedy... Dragnazzar wzniosl oczy ku niebu i zaklal. -Cos jeszcze? -Nie, sir! -Ba! Tym razem ci sie poszczescilo, koles - warknal, owiewajac goracym oddechem twarz Flagita. - Nie wiem, gdzie to ukryles, ale nastepnym razem cie dorwiemy! - Obrocil sie i ruszyl do drzwi. - Sprawdzimy tego drugiego! Flagit zatrzasnal za nimi drzwi i roztrzesiony zwalil sie na krzeslo. Nie mial watpliwosci, ze tylko wielkiemu szczesciu zawdziecza unikniecie problemow. Maly wlos dzielil go od wpadki, tylko od jakiej... Splatane pukle bezbarwnych wlosow splywaly po nagich ramionach przywiazanej do lozka nastolatki. Wila sie i parskala, ze zloscia napierajac na wiezy. -Ile czasu masz zamiar jeszcze zmarnowac? - wychrypiala, dyszac z wysilku. - Nie mam calego dnia. - Zamrugala oczami ukrytymi za trzycalowymi kruczoczarnymi rzesami i wydela wargi. Gdyby mogla jeszcze zalozyc reke na reke i tupnac nozka w podloge, na pewno osiagnelaby swoj cel. Stojacy przy drzwiach mezczyzna w habicie odwrocil wzrok od tasiemek jej bielizny i wymamrotal szybko dziesiec rozancow. "Co zatrzymuje generala Syno- 186 da? Powinien juz tu byc."-Nie robie tego dla zabawy - fuknela dziewczyna. - Myslisz, ze bawi mnie bycie przywiazana do lozka? No to wiedz, ze... Ach, w koncu! - przerwala, kiedy general Synod wpadl przez drzwi i zaczal przygotowywac sie do kolejnych egzorcyzmow. -Sluchaj, jak juz probowalem ci powiedziec ostatnim razem, zanim mnie tak bezczelnie wyegzorcyz... -Zamknij sie! - warknal general. -Prosze, prosze, jacy jestesmy uprzejmi... -Kreaturo z piekla rodem - zaczal general, wlaczajac sztormowe kadzidelko. - Udreczony potworze z otchlani. Zostales przylapany... -Tak, tak. Juz to przerabialismy. Swoja droga, jak sie miewa Emilia? -... na nielegalnym przebywaniu w zajetej juz duszy, tym samym dopusciles sie przestepstwa polegajacego na zlamaniu podpunktu... - ciagnal Synod, sprawdzajac cisnienie w Dzialku na Wode Swiecona DOBRAWA 966. -Nie musisz uzywac sily. Obiecaj mi, ze przekazesz cos Papie Jerzowi, a ja... -Nie negocjuje z piekielnymi bestiami! - zagrzmial Synod, strzelajac piekaca struga Wody Swieconej. -Grrr! Nawet jesli probuje wam pomoc? -Ha, pomoc?! Nawet nie znasz znaczenia tego slowa! - General polozyl na brzuchu dziewczyny ozdobny krucyfiks, nie zwracajac uwagi na jej obfity biust. -Wspieranie kogos fizycznie lub moralnie, pomaganie komus. Czynnosci majace na celu... -Milcz! - Synod odbezpieczyl swoje sacrum.44 i pogrozil nim znaczaco. -Musze ci powiedziec, ze PKiN to nie... -Wynos sie! - Palec Synoda zadrzal przy cynglu. -Tylko nie mow, ze cie nie ostrzegalem... Juz sobie ide, juz mnie nie ma! Nimfomanka nagle zamrugala, zatrzepotala kruczoczarnymi rzesami i spoj rzala na generala. -Czesc, przystojniaczku - pisnela. -Kolejne chwalebne zwyciestwo nad silami zla - sprobowal podlizac sie straznik stojacy przy drzwiach. General Synod warknal gniewnie. Dzialo sie cos zabawnego. Nigdy podczas calej jego kariery egzorcysty nikt nie chcial sie widziec z Papa. A teraz zdarzylo sie to dwukrotnie w ciagu dwudziestu czterech godzin. Bez sensu. W malym zaulku nad brzegiem Flegetonu Wielce Wielebny Hipokryt III (swietej pamieci) wsciekl sie i zaklal bezsilnie. 187 Jedynym dzwiekiem, jaki rozlegal sie w zniszczonej przez rewizje jaskini Fla-gita, byl jednostajny szum magmy w ogrzewaniu podpodlogowym, a od czasu do czasu takze ciezkie westchnienia i zlozone machinacje wrzacego umyslu. Odkad kapitan Dragnazzar i jego banda oprychow z UOP-u opuscili jaskinie, Flagit siedzial gleboko zadumany na skraju krzesla z lokciem na kolanie i dlonia pod podbrodkiem. "0 co w tym wszystkim chodzi?"Byl licencjonowanym organizatorem wypoczynku mentalnego, pracowal w Transcendentalnym Biurze Podrozy spolce z o.o., dlaczego wiec sadzili, ze w swoim mieszkaniu organizuje pokatne wyprawy? Zwlaszcza z jakims fikcyjnym wspolnikiem na drugim koncu miasta. To smieszne. Nigdy nie wszedlby w uklad z kims pracujacym na czyms tak niewyszukanym i latwo wykrywalnym. Co to, to nie. Flagit zawieral uklady tylko z takimi, ktorzy mieli czyste usta i potrafili trzymac nosy zamkniete na klodke - nie ma nic gorszego niz wspolnik z przykrymi objawami slowotoku po tym, jak cos wywacha. Nagle cos sie poruszylo. Flagit z nadnaturalna szybkoscia odwrocil glowe i mruzac zrenice, zaczal wypatrywac zrodla ruchu. Mial przed oczami porozrzucane przez UOP pudla, z rozbitej butelki saczylo sie martini... znow cos sie ruszylo. Flagit, blyskawicznie zerwawszy sie na kopyta, wzial sie do przegrzebywa-nia gruzow jak strus w ostatnim stadium demencji, rzucajac przez ramie skrzynki z krysztalowymi pchelkami i misy pelne parasolek do drinkow. W tej samej chwili blyszczaca ciemnoszara siateczka przeleciala (caly czas przyspieszajac) przez pokoj i z brzekiem uderzyla w sciane. Flagit z otwartymi ustami patrzyl na jarzaca sie siatke. Nieozywione obiekty nie powinny robic takich rzeczy. W dwoch susach dopadl sciany i oburacz podniosl siateczke. Zdawala sie troche ciezsza niz zwykle. Obrocil sie z piskiem kopyt, podbiegl do przeciwleglej sciany, puscil siatke i zaczal kopniakami usuwac sobie z drogi szczatki i gruzy. Siateczka blysnela i wlasciwie zanim jeszcze upadla na podloge, przemknela przez jaskinie jak wystrzelona z procy, konczac swoj ped do wolnosci tak jak ostatnio - z brzekiem wyladowala na scianie. Flagit potrzasnal glowa i stal z opuszczona szczeka. Naukowa czesc jego psychiki zastanawiala sie, czy druga siatka zachowywalaby sie rownie irracjonalnie, nie przestrzegajac niepodwazalnych zasad fizyki w swym, jak na razie niewytlumaczalnym, sposobie dzialania. Bardziej praktyczna czesc psychiki podpowiedziala mu tymczasem, ze podczas rewizji znaleziono tylko jedna siatke. Nagle, pomimo iz w jaskini panowala teraz przyjemna spiekota na poziomie szesciuset szescdziesieciu szesciu stopni Fahrenheita, Flagit uczul lodowate igly 188 nakluwajace jego kregoslup. To wszystko moglo oznaczac tylko dwie rzeczy. Hipokryt mial druga siatke. I uzywal jej!Kiedy kapitan Dragnazzar wraz ze swoimi ludzmi zmierzal w strone brzegow Flegetonu, a tym samym drugiego podejrzanego, roztracajac stojace im na drodze umeczone dusze i wykrzykujac wiazanki najwymyslniejszych hadesjan-skich przeklenstw, w jego glowie zaczynalo kielkowac podejrzenie, ze cos w tym wszystkim sie nie zgadza... Bardzo dobrze wiedzial, ze transcendentalny helm kosztuje setki tysiecy oboli (osiemnascie tysiecy plus dostawa i montaz, jesli zamowilo sie kradziony), i wiedzial tez, ze gdyby przetrzasnac kieszenie wszystkim mieszkancom nadflegetonskiej dzielnicy, to uzbieraloby sie moze z piec oboli i kilka kamykow na szczescie. Kto w takim razie uzywal tu transcendentalnego dopalacza? I po co? -Tedy! - krzyknal dowodca oddzialu rewizyjnego, wbiegajac w maly za ulek. Zaulek, ktory jeszcze trzy sekundy po tym, jak krzyknal: "Tedy!", roil sie od nielegalnych imigrantow. Lata znajdowania sie po tej mniej przyjemnej stronie ukladu "bijacy za nic - bity za nic" doprowadzily system wczesnego ostrzegania imigrantow do perfekcji. Gdy wiec UOP stanal w zaulku, jedyna poruszajaca sie tu rzecza byl skrawek nieplonnego pergaminu, ktory wzbil sie w powietrze podczas pospiesznej ucieczki. Kapitan Dragnazzar wydal z siebie bardzo dziwny odglos i spojrzal spode lba na dowodce oddzialu. -Ale... eee... coz moge powiedziec? Powiedziano mi, ze to tu. Kapitanie, nie! Kapitanie!... Krzyk, swist powietrza i odglos uderzenia luskowatej dloni o luskowata glowe rozniosly sie echem po nabrzezu. Prace nad kopula PKiN ciagnely sie w niezmiennie szybkim tempie przez cala noc. Murarze, wynajeci tworcy pomnikow i w ogole wszyscy obdarzeni choc 189 krztyna zdolnosci rzezbiarskich i powodowani chciwoscia uwijali sie goraczkowo wokol olbrzymiej polkuli.Kilka godzin wczesniej trzy donosne: "Hurra!" obwiescily talpejskiemu switowi, ze ostatni blok zostal wspolnymi silami wciagniety na miejsce i szybko ob-skoczony przez murarzy. Niemal natychmiast, z wojskowa precyzja, zespoly kowali wychynely z trzech kuzni, uginajac sie pod ciezarem kutych odcinkow rur. Przeszli przez wysokie ogrodzenie i znikneli w wielkim kamiennym igloo kopuly. Wewnatrz usmiechniety od ucha do ucha krasnolud Guthry wydawal polecenia i wymachiwal rekami. Nigdy wczesniej nie mial rownie entuzjastycznych pracownikow. Ach, potego pieniadza! Strumien niosacych rury kowali rozdzielil sie i, zgodnie ze wskazowkami Gu-thry'ego, kowale poszli w siedmiu roznych kierunkach. Juz po chwili laczyli rury w rozlegla, blyszczaca metalem pajecza siec, ktora nastepnie, zuzywajac wiele drutu i przeklenstw, podwiesili u sufitu. Na samym srodku kopuly wzniesiono wysoka na dwadziescia stop mise, a potezne skrzydlo wiatraka ustawiono poziomo - zgodnie z planami - na walkach. Guthry kierowal tym procesem: przez kilka sekund wpatrywal sie w plany, potem zerkal na robotnikow, wydajac podkreslone dzierzona w dloni gotowka polecenia, i ponownie konsultowal sie z projektem. Wszystko musialo byc sprawdzone. Na tym etapie prac jedna pomylka, jedna mala pomylka, mogla wystarczyc, by cala konstrukcje w jednej sekundzie szlag trafil. Zgrzyt metalu o kamien i mnostwo mamrotanych przeklenstw wstrzasnely tlumem, gdy na miejsce ponad wiatrakiem wsunieto wieko srednicy dwudziestu stop, upuszczajac je w ostatniej chwili z gluchym grzmotem. Przysiadlo niczym ogromna kadz do whisky, z ta roznica, ze nie bylo wykonane z miedzi, na obwodzie mialo siedem dziur, no i znikad nie lala sie tu gorzala. No tak, byl tu jeszcze dziwaczny system dzwigni, blokow, przekladni i walow rozrzadu, laczacy niewielkie kolo wodne na zewnatrz z centralnym kolem zebatym turbiny. Gdy caly ten system zacznie dzialac, siedem rur bedzie klimatyzowac siedem komnat grzechow. Moment obrotowy generowany przez kolo wodne bedzie pompowal powietrze. Kazda sekcja miala miec wlasny klimat, odpowiadajacy konkretnemu grzechowi: parny upal dla rozpusty, wilgotna ciemnosc dla lenistwa i tak dalej. Przy obecnej predkosci wody uruchomienie klimatyzacji zajmie najwyzej kilka godzin. Jednakze ta predkosc miala w dosc dramatycznych okolicznosciach zaczac wzrastac. 190 Drzwi od magazynu Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o. zamknely sie z trzaskiem za zdyszanym Flagitem, ktory przyciskal do piersi torbe ze skory gryfa. Jak na razie nie najgorzej, pomyslal.Wpakowanie na chybcika zmasowanych szeregow pracownikow Hadesjan-skiej Akademii Nauk do helmow i wyslanie ich na wycieczke zakladowa poprawilo mu humor. Zaden z nich nawet nie mrugnal. Flagit nijak nie mogl zrozumiec, na czym mialaby polegac przyjemnosc z opetania trupy muskularnych, wysmarowanych olejkiem tancerzy, ale tak czy inaczej tamci wydawali sie zachwyceni taka perspektywa. Demon wzial gleboki oddech, stoczyl walke z zapieciem torby ze skory gryfa i oproznil ja na stol. Skalotocz, wymachujac pazurami i chitynowymi szponami, wyprostowal sie i spojrzal na swego pana z wyrzutem. -Wybacz - mruknal Flagit - nerwy. - Usmiechnal sie i dotknal inferni-towej siatki. Przez pelna napiecia chwile patrzyl na nia, toczac wewnetrzna walke z samym soba w obliczu byc moze najwspanialszego momentu w zyciu. Po prostu schowaj ja do torby i odejdz... Co? Mialbym wrocic do upokorzenia, nedzy, przecietnosci i sluzalczosci? Nigdy! Nie. Mialem na mysli powrot do normalnosci. Raczej wazeliniarstwa i podlizywania sie! Phi! Zaszedlem za daleko, by teraz sie poddac. Wszystko gotowe! Tylko pomysl o calej tej przestrzeni... Ale... Zadnych ale! Zrob to! Ulozyl siatke miedzy rogami i z przerazeniem przelknal sline, raz jeszcze przejrzawszy w glowie plan. Cofnal sie myslami o godzine, kiedy to rozdarty pomiedzy strach. a zadze wladzy uderzal sie pazurami w skron i marszczyl brwi w glebokiej zadumie. Kiedy zamykal oczy, widzial przed nimi male. zielone punkciki. Mysl, mysl! Wstrzasnela nim swiadomosc, ze moze zostac wykryty przez UOP w Wojerystycznej Kontroli Ruchu. Musial istniec jakis sposob na ominiecie ich, po prostu musial! Od tego wszystko zalezalo! Szukajac rozwiazania, w myslach zagladajac w kazdy kat, coraz mocniej zaciskal powieki. Male zielone punkciki na czarnym tle. Wirowaly i brzeczaly, na szyje Flagita wystapila pulsujaca zyla. Musial znalezc stog siana, w ktorym da rade ukryc najwazniejsza ze swoich igiel... Male zielone punkciki...! Wtedy zrozumial. Jesli twoj przeciwnik ma wykrywacz metali, na nic zda sie chowanie igly w stogu siana. Ale jesli umiesci sie ja w pudelku pinezek... Czy to ma szanse zadzialac? Ma? Uderzyl sie w czolo, kiedy pojawily sie 191 watpliwosci.Spojrz prawdzie w oczy, Flagit, upomnial samego siebie. Nie masz wyboru. Odsuwajac na bok obawy zwiazane z tym, ze moga go wysledzic, zatrzymal sie tylko po to, by wydac skalotoczowi szeptem serie skomplikowanych polecen, i wyslal strumien telewplywnych mysli wprost do ukladu limbicznego pewnego kierownika budowy. Mial nadzieje, ze nikt tego nie zauwazy. Skalotocz zaglebil sie w suficie posrod deszczu przezutych odlamkow granitu. Na drugim skraju Mortropolis na monitorze Wojerystycznej Kontroli Ruchu pojawil sie malutki zielony punkcik. Zamigotal, zalsnil slabo, po czym zajasnial z cala intensywnoscia w wyciemnionym pokoju. A demon Dajmon, pomimo iz wytrzeszczal swoje i tak wylupiaste oczy, nie zauwazyl go. Coz, jeden dodatkowy punkcik posrod czternastu oznaczonych numerami turystow z HAN nie byl zbyt widoczny, a poza tym Dajmon mial podwojna zmiane i byl zmeczony. Robotnicy uwijajacy sie wewnatrz kopuly nie zauwazyli, ze z krasnoludem Guthrym zaczelo dziac sie cos dziwnego. Utkwil spojrzenie w dali, tak jakby nagle oczy przestaly nalezec do niego. Jakby patrzyl przez nie ktos inny. Ktos, lub cos, dokladnie wiedzacy, co trzeba robic, i nieodczuwajacy potrzeby odwolywania sie do planow. Nieobecny duchem krasnolud upuscil rulon nieplonnego pergaminu, ktory nastepnie wzbil sie i polecial nad niewielka kupka gruzu. -Wy! Nie, nie tam! Przyniescie to tutaj! - wrzasnal Guthry glosem dziwnie bezbarwnym, pozbawionym akcentu, wznoszacym sie poteznie nad zgielk, wymachujac jednoczesnie w strone grupki kowali. -Przeciez mowiles... -Mowilem. Czas przeszly! A teraz mowie, zebyscie to przyniesli tutaj. NATYCHMIAST! - Dramatycznym gestem wskazal miejsce pomiedzy dwiema z wiekszych podwieszonych rur. Obrocil sie i ujrzal inna grupke zmagajaca sie z montazem zaworow. - Nie, nie! - krzyknal, podbiegajac do nich. - W druga strone. Sprawdzcie przeplyw! 192 Myslalem...-Placa ci za robienie, nie myslenie! W druga strone! - Guthry pomknal upominac kolejna ekipe. Biegal po calej kopule, wydajac polecenia na lewo i prawo, wszystkich musial ochrzanic. W tym chaosie nikt nie mial czasu przemyslec, co on wlasciwie robi. Nikt nie zauwazyl, ze wszystkie zawory zostaly obrocone, kanaly przeciwnie kierowane, a w skorupie kopuly w ostatniej chwili wybito dodatkowe wywietrzniki, przez co klimatyzacja PKiN nie miala prawa zadzialac Ale wtedy bylo juz za pozno. Pod glowna, ukryta pod skrzydlami zelaznej turbiny pokrywy systemu kanalow skaly zaczely nienaturalnie drzec. Wygladalo to tak, jakby jakis stwor majacy zdecydowanie zbyt wiele pazurow i niezdrowy apetyt na granit przedzieral sie przez ostatnia warstwy skaly. Tak bylo w rzeczywistosci. Z piskiem zachwytu Guthry podbiegl do dzwigni polaczonej z systemem blokow, przekladni oraz pretow i pociagnal za nia. Po ruszylo sie jedno wirujace ramie krzywki, wpielo sie w zespol trzpieniowych kolek zebatych, przepuscilo moment obrotowy przez uklad wzmacniaczy i polaczylo kolo mlynskie z turbina. Ziemia zatrzesla sie, gdy ogromne lopaty z lanego zelaza drgnely i zaczely sie obracac, napedzane przez turbine. W tej samej chwili spod mlyna wychynely pazury i odnoza, rozrzucajac na wszystkie strony grad gruzu - to skalotocz przegryza sie przez ostatnie kilka cali skaly. W slad za nim pojawila sie wrzaca masa przegrzanego gazu piekielnego i popedzila w gore. W miare jak ruch obrotowy turbiny wzrastal, zwiekszylo sie rowniez zasysanie. Kazde poruszenie lopat wyciagalo z Podziemnego Krolestwa Hadesji coraz wiecej powietrza. We wnetrzu kopuly PKiN praca ustala nagle, a jej miejsce zajelo przerazenie. Rury zaczely warczec i wydawac gleboki loskot, napelnione na sile podziemna atmosfera. We wszystkich wnetrznosciach budowli daly sie slyszec trzaski i bebnienie - zelazo rozszerzalo sie pod wplywem goraca. I nagle z siedmiu otworow swiezo wywierconych w zewnetrznym poszyciu kopuly buchnal czerwonoczarny gaz, ktory buzujacymi slupami popedzil ku niebiosom. Wygladalo to tak, jakby gigantyczny czajnik cisnieniowy wlasnie szykowal sie do wybuchu. Kowale, murarze, mierniczy, stolarze i wszyscy inni robotnicy wypadli z bramy, potykajac sie o siebie wzajemnie w rozpaczliwej probie ucieczki, a strach wrzeszczal im do uszu, gdy pedzili zboczem Ciemnej Gory. Za nimi rosnace szybko chmury przegrzanego gazu wznosily sie niekontrolowane ku stratosferze. I wtedy oberwali. Niczym opary przypalonego olejku eukaliptusowego, rozgrzanego na kamieniach sauny, uderzyla w nich wrzaca fala duszacego siarczanego zaru, ktorego temperatura byla juz znacznie nizsza od poczatkowych 666 stopni Fahrenheita. Na szczycie Ciemnej Gory dwie postacie naparly na ciezka brame i ja zamknely. Dopiero teraz, duzo za pozno na jakiekolwiek dzialanie, kilka osob uswiado- 193 milo sobie, ze blizny na czolach krasnoluda Guthry'ego i Stana Kowalskiego sa niepokojaco podobne.W smaganym wichrami magazynie Transcendentalnego Biura Podrozy sp. z o.o. Flagit krzyknal z zachwytu, rozbijajac krysztalowe okno budynku. Hade-sjanskie powietrze wdarlo sie do wnetrza, wessane przez ciag wytworzony przez znajdujaca sie wyzej turbine, a ryzy nieplonnego pergaminu i cala masa rozmaitych drobnych przedmiotow biurowych wylecialy z pokoju schwycone przez lapczywe palce straszliwych wirow. W kilka sekund pomieszczenie opustoszalo. Flagit zakrecil sie w drzwiach; w uszach dzwonilo mu od roznicy cisnien. Z wielkim wysilkiem zdolal zamknac i zaryglowac drzwi, po czym pognal ku tlumnemu srodmiesciu Tumom. Zaczelo sie. Palac Korupcji i Nikczemnosci byl gotow, by otworzyc swe podwoje. Rozdzial siodmy O bobrach i konwersjikatastrof -To samo! - ryknal komandor Tojad zwany Mocnym, pochylajac sie nad barem w przesiaknietej oparami alkoholu atmosferze Rynsztoka. - Jeszcze jeden dzban Czarciego... piwa! - Oproznil juz piec i zaczynal czuc bluesa. Jeszcze pietnascie i moze calkiem zapomni o koszmarnym widoku pozszywanego kowala opuszczajacego ryczace pieklo kuzni... - Nnoo juz! - Uderzyl piescia w debowy stol.-W porzadku, wez sie w garsc! - powiedziala barmanka. Zaskoczylo ja, ze komandor wzial to doslownie i zaczal sie z lekka obmacywac. - Po co ten pospiech? -Mialem zly dzien! - warknal Tojad, po czym wysunal jezyk, by pokazac, jak bardzo potrzebuje szybkiego tankowania. -Wstydz sie - odparla z roztargnieniem barmanka, zamaszystym gestem stawiajac przed nim buklak, zgarniajac pieniadze i zwracajac swa uwage ku sporej grupce toczycieli kamieni, ktorzy wlasnie otrzymali odprawe z PKiN. -Chcesz sie rozweselic, kochaniutki? - wysyczal ociekajacy slodkoscia glos do lewego ucha Tojada. - Slyszalam, ze miales zly dzien, malenki. - Maisy, wspolwlascicielka "Salonu Rozkoszy Maisy i Daisy" w Forcie Knumm i profesjonalna "rozweselaczka", niezbyt dyskretnie puscila do komandora oko. - Znam sto szesc sposobow rozweselania takich smutaskow jak ty. Tojad pociagnal poteznego lyka Czarciego Wywaru, przetarl usta dlonia i zapytal: -Wiesz moze, gdzie mogie... hik!... dostac szczurodoroporne buty?! Kowal kto... ego wynajalem... hik!... dal sie zamomomorrrdowac, a teraz wykuwa wiatraki w swojej kuzni, a ta kuznia sie pali i powinna sie byla juz dawno wypalic, ale sie nie wypalila, bo... Maisy pokrecila glowa, mruknela cos o metach i szumowinach, poprawila bluzke tak, by lepiej wyeksponowac swoj przyrost naturalny, i ruszyla w strone toczycieli kamieni. 195 W tej wlasnie chwili otwarly sie drzwi i do Rynsztoka wkroczyl rozdrazniony, ociekajacy talpejskim deszczem pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had. Od osmiu godzin szukal komandora Tojada i wcale mu sie to nie podobalo. Byl traktowany z gory, splawiany, odsylany od jednego chichoczacego Czarnego Straznika do drugiego i zle instruowany co do drogi w kazdej ciemnej uliczce i w kazdym mrocznym zaulku Cranachanu. Nie wiedzial dokladnie, ile razy przeklinal sie za nieuczeszczanie na zajecia ze sledzenia przestepcow, ale nie ulegalo watpliwosci, ze czeka go dluga spowiedz. Tylko przypadek sprawil, ze kiedy wyslany w nowym i absolutnie zaskakujacym kierunku po raz dziewiecdziesiaty mijal Rynsztok, dojrzal katem oka Tojada mizdrzacego sie do Maisy.-A wiec to tu mozna teraz spotkac zwierzchnika Czarnej Strazy? Jak w takim miejscu mialby pana znalezc duchowny? - Dzi-had wstepowal na niebezpieczny grunt. -Daj mi dzban Czar... - mruknal Tojad. -Co? -...ciego Wywaru albo wyciagne ci zeby i zagryze nimi na smierc! Cha, cha! -Rozumiem, ze to jakies sprosne powitanie? - Dzi-had skrzywil sie pod ociekajacym woda kapturem. -Nie. Dawaj piwska! - Tojad chwycil przemoczonego Dzi-hada za gardlo. -Urrgh... sli pan nalega. -Nalegam! -Robie to pod przymusem. - Dzi-had siegnal do kieszeni habitu, pod nosem mruczac cos o dawaniu zlego przykladu, po czym pochylil sie nad barem i zamowil dzban. -... dzie ona polazla? - wybelkotal Tojad, rozgladajac sie za Maisy. - Mniala mie rozweselic. -Panskie piwo. Przejdzmy do rzeczy. Odkrylem powazne uchybienie w procedurze zatrzymywania znanych zbrodniarzy, co, jak sadze, zainteresuje pana... Tojad go nie sluchal. Nasaczony alkoholem umysl podsuwal mu wizje szarpiacego sie z wiatrakiem Stana Kowalskiego, usilujac wycisnac choc odrobine sensu z uczucia, ze Tojad byl swiadkiem czegos, co zdecydowanie nie powinno sie zdarzyc. No bo jak mozna tak paskudnie zaciac sie przy goleniu? Teskne wici rozpaczy Tojada wysunely sie, usilujac wychwycic znaczenie z wirujacych akrow zgorzknialego zdumienia, podczas gdy on sam mamrotal bezladnie. -Czy pan mnie w ogole slucha? - zapytal wzburzony Dzi-had. - To szczyt fatalnych manier. Ja po prostu usiluje zadac kilka grzecznych, choc konkretnych pytan, wykorzystujac przyjazna, biesiadna atmosfere tego licencjonowanego zajazdu, w nadziei precyzyjnego ustalenia miejsca pobytu zatrzymanego ostatnio kryminalisty i... -Oj, skonczylo sie. - Tojad ponuro przechylil dzban. 196 Dzi-had zsunal kaptur z glowy i obrzucil komandora spojrzeniem, jakim zazwyczaj karci sie krnabrne dzieci.-Coz, kupie panu jeszcze jeden, ale... Nie odnioslo to zamierzonego skutku. Tojad rzucil okiem na rzad szwow zdobiacych czolo Dzi-hada, wskazal je palcem i krzyknal. -Glo... glowa! - wykrztusil, szeroko otwierajac oczy i drzac. -Nie jest tak zle, jak wyglada. Chyba, ehem, zacialem sie przy goleniu. W porzadku, gdzie jest drukarz Ryngraf, moj przestepca? Szczesliwie dla dlugoterminowego stanu zdrowia psychicznego Tojada (terminu tego nalezy w odniesieniu do komandora uzywac z duza ostroznoscia) mentalne piesci zaczely juz dobijac sie do drzwi jego umyslu. Albowiem wlasnie w tej samej chwili pewien Wielebny, niezrazony kilkoma egzorcyzmami, przygotowywal sie do ponownego nawiazania kontaktu. -... jak mogeprrrrrrowadzic dochodzenie w spra... hik! morderstwa, skoro on juz nie jest martwy... - wybelkotal Tojad, majac przed oczami Stana Kowal skiego radosnie wymachujacego wiatrakiem. Zdesperowana wic natknela sie na cos, owinela wokol tego i pociagnela. Z wiecznych ciemnosci niewiedzy wylonil sie jakis ksztalt, wyszczerzyl sie i popedzil do gory. -Jak moge wszczac proces, skoro nie mam aresztanta? - mruknal Dzi-had. -Gdzie on jest? Nieswiadom pytania Tojad ciagnal monolog. -... szurorodorodpornych butofff nie dadza rady... dadza rady... - Ale zanim komandor uswiadomil sobie, ze dzieje sie cos dziwnego, ciemny ksztalt wypadl z ciemnosci, zastukal w drzwi i wskoczyl za kierownice jego niestawiaja-cego oporow umyslu. -... dadza rady... - Nagle Tojad wyprostowal sie na stolku i zlapal Dzi-hada za ramie. Jego oblicze stracilo zupelnie wyraz. -Wszystko w porzadku? - wyjeczal pobozny posterunkowy, zastanawiajac sie, czy faktycznie tak bardzo zalezy mu na tej calej karierze w WOP-ie. -Ach! Halo! - Glos komandora byl jedyna radosna rzecza w calej jego postaci. Mowiac szczerze, przez moment wydawal sie jedyna oznaka jego zycia. -Halo? Czy mam polaczenie? Czy mnie slychac? - zapytalo cialo Tojada. Co dziwne, glos brzmial, jakby dochodzil z bardzo, bardzo daleka. Zza grobu. -Eee... tak - odparl podejrzliwie Dzi-had. "Co on wyrabia? Czy to ma byc to oslawione poczucie humoru Czarnych Straznikow?" Szlam rozejrzal sie wokol, wypatrujac grupek podsmiewajacych sie ludzi, ktorzy uwaznie obserwuja jego reakcje. Z ulga zauwazyl, ze wszystko wyglada w miare normalnie. - T... tak, slysze pana. -Wspaniale. Badz tak mily i wyswiadcz mi pewna przysluge. - Tojad odruchowo, niczym zombi, siegnal po dzban i przystawil go do ust. Niestety, nie 197 przestal mowic. - Czy moglbys mi powiedziec, czy sa tu jacys eg... uuuurgh! - Fontanna piwa trysnela z ust niemogacego opanowac pijackich odruchow komandora.-Uwazam, ze wypil pan zdecydowanie zbyt duzo... -Pomocy, ja tone! - wybulgotal Tojad. Goscie baru zaczeli ogladac sie w ich strone. -Komandorze, prosze przestac - oznajmil scenicznym szeptem Dzi-had. -Gdybym mogl, to bym przestal... - odparl komandor poprzez strugi piwa, oprozniajac dzban do konca. - Jakby nie wypil... eee... jakbym nie wypil juz dosc. - Obojetnie rozejrzal sie dookola. Reka chyba zrozumiala, ze dzban jest pusty, wiec puscila go i zaczela uderzac w bar, domagajac sie nastepnego. - Przepraszam, jego chyba dosc trudno opanowac. A tak w ogole, to kto to jest? -Co? -Niewazne, i tak bys nie zrozumial. Hmm, tak, to co z tymi egzorcystami? Sa tu jacys w poblizu? -Egzorcysci? - wyjeczal Dzi-had, usilujac odgadnac, czy Tojad robi sobie z niego jaja. - Nie... nie widze zadnych. -Uff, co za ulga! - Tojad westchnal. Jego prawa reka macala bar w poszukiwaniu piwa. - Nigdy nie myslalem, ze sa takimi despotami, to strasznie dziwne. Ale z drugiej strony, przeciez tylko wykonuja swoja prace... -Skad to nagle zainteresowanie egzorcystami? - zastanawial sie na glos Dzi-had, idac na reke Tojadowi, w nadziei, ze ten odkryje swoje karty. Jesli musi przez to przejsc, zeby odnalezc Ryngrafa, niech i tak bedzie. Mial tylko nadzieje, ze nie potrwa to za dlugo. - Nie myslalem, ze az tak interesuje sie pan okultyzmem, opetaniami itepe. - Dzi-had oczekiwal, ze Tojad wyskoczy teraz z wyszukana puenta o tym, ze cos w niego wstapilo. Ale nie zrobil tego. Zachwial sie tylko niepewnie, obrzucil go szklistym spojrzeniem i odkaszlnal, kaszlnieciem brzmiacym tak, jakby jakis glaz uderzyl w dno wypelnionej flegma studni. W tym samym czasie, najwyrazniej nieswiadomie, zgarnal dzban pelny piwa sprzed nosa poteznego toczyciela kamieni. -Fuj! - warknal w koncu komandor. - Czy to naprawde brzmialo tak strasznie jak tu na dole? Dzi-had przytaknal, zdumiony zwrotem "na dole". Po raz pierwszy zaczal podejrzewac, ze cos tu nie gra. -W takim razie sadze, ze nie zostalo mi duzo czasu - mruknal komandor, podczas gdy reka dzierzaca dzban wedrowala z powrotem ku jego ustom. - Chyba jeszcze nie chwytam, o co chodzi z kontrola odruchow. Posluchaj - nie znasz mnie, malo osob mnie zna, nie bylem zbyt popularny, ale coz, takie jest... -Co pan usiluje mi powiedziec? - Dzi-had jednym okiem obserwowal powolny ruch reki z dzbanem. 198 -Musze cie ostrzec. To wszystko moja wina. Nie powinienem byl eksperymentowac z telewplywem. Modle sie do swietego Absencjusza ze Sklerozy o od puszczenie grzechow... Nagle wydarzyly sie, niemal jednoczesnie, dwie rzeczy. Gigantyczny toczydel kamieni siegnal po swoj dzban i zauwazyl jego brak. Zaniepokojona reka Tojada wzdrygnela sie i pomknela po barze, jakby chciala rozpoczac zycie na wlasny rachunek. -Hej! Oddawaj piwo! - krzyknal gigant. -... umozliwila mi rozmowe z toba i dala szanse ostrzezenia przed... uuurgh! - Dzban znow znalazl sie przy ustach komandora. Chwile potem wielkie rece robotnika chwycily Tojada za kark i podniosly ze stolka. -Oddawaj moje piwo! Grobowy glos komandora kontynuowal wyjasnienia, ale piwo zalewajace mu usta utrudnialo artykulacje. -PKiN... Strzezcie sie! - zdazyl powiedziec, zanim przelecial przez bar, odbil sie od stolu i przejechawszy po podlodze Rynsztoka, uderzyl w sciane i po zostal tam jak zmierzwiona kupa nieszczescia. Okrazony Dzi-had usmiechnal sie slabo. -Panowie pozwola, ze... hmm... zwroce im poniesione koszty... - Po grzebal w kieszeni, rzucil garsc szelagow na lade i pedem opuscil Rynsztok, utrzymujac tempo przez cala droge do kaplicy. Jesli komandor Tojad rzeczywi scie stroil sobie zarty, to Szlama wcale one nie rozsmieszyly. Tyle zamieszania, zeby powiedziec mu, ze Ryngraf jest w kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy. Phi! Pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had modlil sie w duchu do wszystkich zainte resowanych bogow o zeslanie na Tojada poteznego kaca. Wielce Wielebny Hipokryt III zaklal, zerwal zlocona piuske z glowy i probowal przezwyciezyc ogarniajace go mdlosci. Piwo! Co za swinstwo! - pomyslal. Czul w ustach smak trzeciorzednego chmielu. Dlaczego oni nie moga pic wina mszalnego jak cywilizowani ludzie? -Ostroznie z tym! - krzyknela pani 01ivia Grynpis do swoich ludzi wyladowujacych z wozu oswobodzonych uchodzcow. Deski trzeszczaly pod wielkim, pokrytym karmazynowym nalotem glazem, przetoczonym na pospiesznie zaimprowizowany podest na cranachanskim rynku. Ekolodzy posrod zgielku ekscytacji ustawili wokol glazu liczne transparenty, 199 a nastepnie zaczeli glosno wiwatowac, kiedy pani Grynpis zakasala swoj ciemnozielony plaszcz, uderzyla dlonia w woz i wyciagnela sie na pelnej karmazyno-wych plam platformie. Ukradkowo, majac nadzieje, ze nikt nie zauwazy, wytarla upackana plesnia reke w rabek plaszcza. Byla gotowa do akcji. O tak, wszyscy, ktorzy przyszli na ten rynek kupic tygodniowy zapas rzepy albo tanie kotlety z jagnieciny, wszyscy uslysza o haniebnym polozeniu Karmazynowej Meduzoplesni Plamistej.-Ludu Cranachanu! - wrzasnela, wskazujac na pokryty karmazynem glaz. - Czy mozecie pozostac obojetni wobec tej rzezni? Czy pozwolicie na zaglade waszych odleglych kuzynow? Czy... -Nazywasz mnie meduzoplesnia? - krzyknela kobieta, ktora taszczyla wielka siate i bardzo dluga liste zakupow. - Jak smiesz twierdzic, ze jestem plesnia?! -Nie mowilam niczego takiego - zaoponowala pani Grynpis. - Usilowalam tylko uswiadomic wam okrucienstwo... -Mam lepsze rzeczy do roboty, niz gapic sie na wymazany czyms czerwonym kamien! - Kobieta ruszyla w strone stoiska z kotletami jagniecymi. -Chciwosc zniszczyla ten okaz... - Pani Grynpis energicznie gestykulowala. -Co? To chciwosc zrobila? - zapytala inna kobieta z wielka siatka z zakupami. -Tak! - pisnela pani 01ivia, zwracajac swoj plomienny wzrok w strone placu budowy PKiN. - Zeby napelnic swoje kieszenie, wycisneli z tego glazu cale zycie... -To musieli mocno sciskac! - zakpila jeszcze inna robiaca zakupy kobieta, tracajac lokciem swoja towarzyszke i skrecajac sie ze smiechu. - Nigdy nie widzialam, zeby kamien sie tak wykrwawil... -Nie, nie! - zawolala podskakujaca na wozie pani Grynpis, starajac sie powstrzymac rozbawienie ogarniajace zebranych. - To nie kamien. To Karmazynowa Meduzoplesn Plamista, ktorej nisza ekologiczna zostala... Kilku wojownikow pani Grynpis zauwazylo, ze na placu budowy PKiN dzieje sie cos dziwnego. W niebo wystrzelily pioropusze czarnoczerwonego dymu. -Plesn? Czy ona powiedziala plesn? Fuuj! - zagrzmiala jedna z kobiet. - To chyba niezbyt higieniczne, biorac pod uwage, ile tu jest wszedzie jedzenia. -Nic was nie obchodzi srodowisko? - Pani Grynpis zacisnela piesci, nie zwracajac uwagi na to, ze ktos pociagnal ja od tylu za plaszcz. -A mozna to zjesc? Jak nie, to nie ma z tego wiele pozytku! -Nie! Musimy zachowac fascynujaca roznorodnosc i bogactwo przyrody... o co chodzi? - Odwrocila sie gniewnie i ujrzala ruda dziewczynke o zdecydowanie zbyt wysokim czole. Dziewczynka bez slowa wskazala w kierunku zmasakrowanego szczytu Ciemnej Gory i kompleksu PKiN. Pani Grynpis z przerazeniem 200 wlepila wzrok w strzelajace pod niebiosa potezne slupy dymu.-Nie! - krzyknela - nie wolno im! Biedne... biedne... - Goraczkowo szukala w pamieci czegos, co przypadkiem mogloby znalezc sie w zagrozeniu. - Biedne... kruszpaki! Dajcie mi ten transparent! - Powiewajac oliwkowozielo-nym plaszczem, zeskoczyla z wozu i dopadla do transparentu jak Ammoretanska Jaszczurka Smierci po miesiacu glodowania. Energicznie starla rekawem dotychczasowe haslo i wyjela z kieszeni kawalek kredy. Juz po chwili uniosla transparent. -Naprzod! - zalkala, wprawiajac swoich wojownikow w stan manifestacyjnej goraczki. - Musimy ich powstrzymac! Sekunde pozniej przedzierala sie juz przez zgromadzone na rynku tlumy ze wzrokiem rozpalonym niczym ognie Hadesji, maszerujac pod swiezo wypisanym na transparencie haslem: "Ocalmy kruszpaki!". Sprawy zaszly za daleko. Mordowanie plesni to jedna rzecz, ale usilowanie wywolania astmy, bronchitu i mnostwa innych chorob ukladu oddechowego wsrod calej populacji Talp to bezmyslne okrucienstwo. Kruszpaki maja bardzo wrazliwe pluca. W gestym lesie na brzegu jeziora Hellarwyl, na zachod od Cranachanu, poruszyl sie pewien zwierzak. Dreptal niespokojnie tam i z powrotem po swojej norze, uderzajac szerokim, podobnym do wiosla ogonem o bloto. Cos bylo nie w porzadku. Wyczuwal to. Mial zone, dwoje mlodych i kolejny miot w drodze, ale... cos tu nie gralo. Z irytacja zaryl poteznymi pazurami w blotniste podloze, ignorujac najwieksze mlode szarpiace go za ucho. Na zewnatrz, niewidoczna z nory zwierzaka, wielka czerwonoczarna chmura gestniala i rosla. Zdumione uklady klimatyczne wycofywaly sie po niebie, a wiatry, ktore przez wiele pokolen ustanowily swoje wymienne imperium, przekazujac z ojca na syna dmuchane udzialy - nawet one zostaly zmuszone do zmiany tras przez bezczelne chmury rozpychajace sie jak statki po niebie. Zwierzak w norze odepchnal mlode od ucha, zza swoich wystajacych, przypominajacych nagrobki przednich zebow wyartykulowal cos w rodzaju niezadowolonego gdakniecia, po czym, fachowo machajac ogonem, zniknal pod podloga, przepchnal sie blotnistym korytarzem, by chwile pozniej wynurzyc sie w sporej, otoczonej drzewami sadzawce. Trzy uderzenia ogonem i dotarl do wlasnej, osobistej tamy. Chmura rozszerzala sie, rzucajac coraz wiekszy i wiekszy cien na powierzch- 201 nie Gor Talpejskich i rozgrzewajac powietrze do wielu setek stopni.Po raz kolejny, gdakajac z niezadowoleniem, stwor wdrapal sie na wybudowana wlasnymi lapami sciane z blota i patykow i rozejrzal sie wokol. Wtedy tez zrozumial, co go tak zaniepokoilo. Kiedy skonczyl swoja tame, rozpierala go duma: byla najwspanialsza w calej kolonii, wzmocniona lsniacym swierkiem i swieza glina. Ale przez wiele miesiecy, kiedy zajmowal sie wychowywaniem mlodych, dogladaniem zony i sprawianiem sobie za jej posrednictwem nowego potomstwa - rany, ale to byl ubaw! - nie zwracal uwagi na dzialania podejmowane przez sasiadow. A teraz wystarczylo, ze popatrzyl na ich tamy. Ujrzal je teraz wodnistymi, gryzoniowatymi oczami w nowym, niekoniecznie rozowym swietle. Bobr po raz pierwszy poczul gorzki smak zazdrosci. Tak zwani przyjaciele zostawili go daleko w tyle. Ale juz on im pokaze! W owej wlasnie chwili bobr postanowil, ze nazajutrz bedzie posiadaczem najwiekszej i najlepszej tamy w calej kolonii. Oczy wyjda im z orbit. Beda pragneli jego tamy... ale obejda sie smakiem! Z pluskiem wodoodpornego futra i wielka, rosnaca z kazda minuta chetka na obgryzanie pni ruszyl w strone drzew. W calej kolonii wszystkie zadowolone ze swoich zeremi bobry powziely podobne, niewytlumaczalne mysli o zbudowaniu wlasnych tam, wielkich i budzacych podziw oraz zazdrosc. Wiele stop ponizej powierzchni jeziora Flagit smial sie do rozpuku. Pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had wyhamowal i zatrzymal sie w glebiach trzewi Cesarskiego Palacu Fortecznego Cranachanu. Zapukal do zupelnie nieistotnych drzwi kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy, skrzyzowal rece na piersi i czekal. Mial zamiar przyjac to z godnoscia, przetrzymac infantylne poczucie humoru Czarnej Strazy, nie okazac niecierpliwosci, z jaka oczekuje odzyskania swojego wieznia. Spodziewal sie rak zaslaniajacych rozesmiane usta, powstrzymywania sie od wybuchow smiechu; zebow zagryzajacych rozciagajace sie od ucha do ucha wargi, upychania do puszek z trudem opanowywanej wesolosci; wygladajacych zza otwartych drzwi wyszczerzonych twarzy, pokazu zadowolenia z dziecinnego zwyciestwa. O dziwo, nic takiego sie nie wydarzylo. Powitala go lodowata, mroczna cisza bardzo pustej kaplicy, nienawyklej do odwiedzin i calkowicie pozbawionej jakiegokolwiek zwiazku z Czarna Straza. 202 Cisza tego typu zawsze sklaniala Dzi-hada do nerwowego szeptania.-Eee... jest tam kto? - szepnal Dzi-had nerwowo. Jedyna odpowiedzia bylo zgrzytanie szczurzych pazurow o kamienie. A wiec tak maja zamiar to rozegrac!? Zabawa w podchody? Jakiez to nieoryginalne! Wzruszyl ramionami i trzymajac w wyciagnietej rece swiece, zaczal przeszukiwac kaplice. Przegladal podejrzanie nowo wygladajace puszki na datki, zajrzal za oltarz, zrewidowal zakrystie. Odwrocil nawet do gory grzbietem i wytrzasnal wszystkie modlitewniki, gdyz spodziewal sie, ze z ktoregos wypadnie skrawek pergaminu z dalszymi wskazowkami. Nie znalazl niczego. W kazdym razie dopoki nie zauwazyl zadziwiajacych, niepojetych sladow na podlodze. W jednej chwili rozpacz znikla bez sladu, ustepujac miejsca wrzaskliwej kakofonii dzwonow podejrzliwosci. Zdopingowana przyplywem adrenaliny jazn Dzi-hada chlonela slady przez rozszerzone zrenice, wrzucala je w otchlan zapuszczonego umyslu, filtrowala i gromadzila, zupelnie nic z tego nie rozumiejac. W porzadku, wiec to jest wskazowka. Ale co ma oznaczac? Nachylil sie, by dokladniej obejrzec nowe dowody, i odkryl znacznie wiecej, niz sie spodziewal. Pod lawka, okladka w dol, lezalo tam, rzucone przez pewnego Wielebnego w rozpaczliwym gescie podczas ostatnich kilku sekund jego pobytu na tym padole lez, cos przypominajacego tani tom w kieszonkowym wydaniu - jeden z tych, za ktore Swiat Zwoju liczy sobie tak przerazliwe pieniadze. Dzi-had z mruknieciem zanurkowal pod lawke, wyciagnal ksiazke i oswietlil swieczka pokryty zlotymi literami grzbiet. Westchnal zmieszany i przeczytal tytul. TELEWPLYWANIE DLA OPORNYCH Sugestywne Oddzialywanie Umyslowe w Dwudziestu Czterech Prostych Lekcjach.Mala wiazka neuronow odpowiedzialnych za pamiec Dzi-hada usilowala przypomniec mu, gdzie slyszal juz slowo "telewplywanie". Szlam jednak nie zwracal na nia uwagi. Dobrze wiedzial, ze to wlasnie jest wskazowka ukryta tu przez Czarna Straz. Usmiechnal sie z duma, rozpromienil na mysl o tym, jak szybko ja odkryl. Cztery godziny. Male piwo. Jak nic jest z niego material na oficera - co najmniej cnotliwego inspektora. Otworzyl ksiazke, polozyl palec wskazujacy pod pierwszym slowem i przystapil do lamania szyfru, ktory po prostu musial znajdowac sie w tekscie. "Gratulujemy wlasciwego wyboru zwoju i witamy w przyszlosci pelnej nieograniczonych mozliwosci. 203 ... i trzysta szesc stron w tym samym tonie. 0 rany.Carr Paccino zasiadl za sponiewieranym debowym biurkiem w jednym ze swoich licznych magazynow na przedmiesciach Cranachanu i spojrzal na pergamin z lista. To byla dobra lista - osiemnascie tuzinow butow na dziewiecioca-lowych szpilkach, siedemdziesiat szesc buszli fiszbinow do gorsetow z najprzedniejszych wielorybow, trzysta jardow najbardziej opinajacej karmazynowej skory, dwanascie skrzyn pejczy, kajdanek i paskow - a to wszystko tylko do Westybulu Rozpusty. Bylo jeszcze szesc takich list. Wszystkie te przedmioty Carr Paccino mial na skladzie w swoich magazynach (albo dopiero co zakosil z cudzych, co na jedno wychodzi). Mial ludzi do zaladowania towaru na wozy i, co najwazniejsze, mial zagwarantowany olbrzymi zysk, ktory w dodatku mial byc hojnie potrojony, jesli wyrobi sie z transportem przed wieczorem dnia nastepnego. -Na kiedy? - wyjeczal wstrzasniety, wpatrujac sie z rozpacza w Guth-ry'ego. W kazdym razie jego oczy sie wpatrywaly, umysl bowiem byl zbyt zajety wizja przechodzacych mu kolo nosa niezliczonych szelagow. -Niech mnie kule bija, jesli jeszcze nie mowilem. Na jutro wieczor, jesli chce pan dostac premie! Carr Paccino potrzasnal glowa i zdlawil szloch zalu. Co za strata, wszystkie te pieniadze, ktore nie trafia do niego. To takie nieuczciwe! Ma do dyspozycji szesnascie czterdziestotonowych wozow, wiecej paszy dla nosorozcow, niz mozna sobie wyobrazic, a mimo to nie da rady wykonac na czas prostej dostawy na plac budowy PKiN. Raz jeszcze obrzucil wzrokiem stos pergaminu zawierajacy spis "Podstawowego zaopatrzenia" dla Komnaty Nieumiarkowania w Jedzeniu i Piciu. Dolna warga mu zadrzala. Same mietowki zapelnilyby trzy wozy. Dla dwoch turnusow. Calosc zajelaby przynajmniej cztery dni, nawet gdyby udalo mu sie porwac i nozem przylozonym do gardla zmusic do pracy woznicow konkurencji. Carr musial spojrzec prawdzie w oczy - tego nie da sie zrobic. Pa, pa, potrojna premio! Guthry znaczaco poklepal stos pergaminow, wyszczerzyl sie i wyszedl z magazynu. Nie zwolnil nawet, kiedy z cienia wychynela ku niemu dziewiecioletnia dziewczynka w "pozyczonej" ciemnoniebieskiej kurtce i obrzucila go pytajacym spojrzeniem. Po prostu podbiegl do niej z rozcapierzona dlonia, podskoczyl, przybil jej piatke, puscil zlowieszczo oko i zniknal. Ten gest wyjasnial wszystko. Sukces! Teraz ty jestes przy pilce, mala! Pokaz im wszystkim! 204 W biurze magazynu pograzony w odmetach nieoplacalnosci Carr Paccino glaskal swojego szczura i lkal nad straconymi dochodami.Nagle uslyszal szybko zblizajace sie kroki. -Wiadomosc dla pana Paccina! Wiadomosc dla pana Paccina! - gruchala mala dziewczynka w niebieskim mundurze, wymachujac zwojem pergaminu. Mezczyzna w czarnym jak atrament garniturze wyciagnal ostentacyjnie upierscieniona dlon, zwoj upadl na biurko, a kurier czmychnal. Wszystko to w czasie szybszym niz rekord swiata w sztafecie cztery razy czterysta metrow. Paccino zamrugal, przetarl wilgotne oczy i rozwinal pergaminy. Mrugnal raz jeszcze i wpatrzyl sie w skomplikowany wykres zajmujacy cala powierzchnie arkusza. Byl oszolomiony. Wykres przedstawial prosty, lecz czytelny szkic wozu z grubym woskowym krzyzykiem zamiast nosorozcow pociagowych. Na drugim arkuszu widnialy rysunki czesci, liczne obliczenia, odczyty cisnieniomierza i ilustracja sporej przybudowki przymocowanej do wozu bez nosorozcow. Na trzecim arkuszu rozrysowany byl powiekszony obraz urzadzenia, z czesciami polaczonymi strzalkami w rzucie prostopadlym. Paccino z niedowierzaniem wpatrywal sie w pierwszy w dziejach projekt piekielnego silnika spalinowego, uzupelnionego o konwerter katastrof. Szybko, ukradkowo zwinal arkusze, usmiechnal sie pod nosem i skierowal swe kroki do pewnego mechanika, ktory byl mu winny przysluge. Wygladajacy zza pobliskiego rogu kurier usmiechnal sie, zdjal szpiczasta czapke oraz "pozyczony" mundur i odszedl. Raz jeszcze dziewiecioletnia dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej az zakipiala zlosliwoscia. W polmroku panujacym w magazynie Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o. Flagit rozsiadl sie na krzesle i pozwolil sobie na pelen samozadowolenia lyk martini z lawa i chwile chichotu. Wszystko szlo zgodnie z planem. Piekielnie goracy dym ulatnial sie wesolo z kopuly PKiN, plomienie wzlatywaly pod niebiosa z infernalnej kuzni Stana Kowalskiego i trzech mrocznych, satanicznych zakladow przemyslowych; wielka, zakrywajaca horyzont koldra chmur szczelnie opatulala okolice; z kazda minuta temperatura nieuchronnie wzrastala... Pozostalo kilka naglacych spraw, ktorymi nalezy sie zajac, a zwyciestwo w wyborach bedzie ostateczne i nieodwolalne. No bo jak niby Mroczny Lord d'Abaloh moglby odmowic komus, kto poda mu na tacy swiat na powierzchni? Zwlaszcza jesli w swiecie tym bedzie panowala cudowna, przyjemna spiekota, 205 rowne szescset szescdziesiat szesc stopni Fahrenheita?Flagit zachichotal zlowrogo i dopil martini z lawa, po czym, raz jeszcze sprawdziwszy infernitowa siatke, siegnal do chlonnego umyslu Alei. Mentalne pazury schwycily jej maly mozdzek i przekazaly mu ostatnie instrukcje - finalne pociagniecia zlowieszczym lukrem po powierzchni owocowego ciasta absolutnego zla. Przerywajac kontakt z piskiem zachwytu na ustach, zerwal z glowy siatke, umiescil ja na bezblaskowym sznurze i wybiegl przez drzwi obok zorganizowanej wycieczki z Radia Persefona. Nadszedl czas, by zajac sie pilniejszymi sprawami. Szlam Dzi-had przetrzasnal wnetrze kaplicy sw. Absencjusza ze Sklerozy jeszcze z tuzin razy, poszukujac klucza do tego, w jaki sposob wskazowki zawarte w ksiazce o telewplywaniu moga doprowadzic go do Ryngrafa. Nie znalazl niczego. Nawet pieciokrotne przeczytanie nieszczesnego tomiszcza od deski do deski (w tym raz od konca) nic mu nie dalo. Wiedzial, ze cos musialo ujsc jego uwagi, ze w haldzie tekstu tkwilo niczym diament istotne przeslanie, cos w rodzaju kodu. Albo to, albo tez wyjasnienie tkwilo we wlasciwej tresci podrecznika. Jak jednak mialby wykorzystac bezposrednia stycznosc z niezwyklymi silami telewplywu do odnalezienia Ryngrafa? Czy odpowiedz moglby uzyskac, wysylajac swoje fale mozgowe na burzliwe wody Sugestywnego Oddzialywania Umyslowego, pokonujac je, dajac sie przemoczyc wodzie i spalic sloncu na jakims odleglym umyslowym brzegu, by w koncu wygramolic sie na pelna zlocistego piaseczku plaze, otworzyc skrzynie i dac sie oslepic blaskowi prawdy? Hmmm, znow jakis ruch pod lawami. Nie mial nic do stracenia. Wzruszyl ramionami i otworzyl ksiazke na przypadkowej stronie, potarl dlonia jej grzbiet i spojrzal na sugerowane cwiczenia umyslowe. W rozdziale zatytulowanym "Wladza nad Robakami" zajrzal do sekcji "Przyciaganie Pierscienic" i bez przekonania kiwnal glowa. Wygladalo na rownie dobre jak wszystko inne. Akapit na gorze strony glosil, iz "Przyciaganie Pierscienic jest dobra, wszechstronna, niskopoziomowa procedura telewplywu. Idealna dla poczatkujacego lub bystrego, lecz leniwego rybaka, dla ktorego lapanie przynety stanowi przykry obowiazek. Przyciaganie Pierscienic moze dostarczyc wielu godzin wysmienitej zabawy nawet najgorliwszemu pasjonatowi telewplywania. Wyprobuj Przyciaganie Pierscienic i patrz, jak lgna do ciebie glisty!". Dzi-had po raz ostatni przeczytal opis procedury postepowania, zamknal oczy 206 i przystapil do dzialania. Wszystkie swoje mysli przemienil w male pszczolki, dal im skrzydla i nakazal bzyczec. Podpaliwszy sciany ula, nadtopil jego strukture, wypalil dziury w powierzchni i obnizyl swoj poziom umyslowy do poziomu glisty. Brwi drzaly mu z wysilku, kiedy wysylal skoncentrowane fale mentalne, sugerujace, ze wlasnie tu, dokladnie w miejscu, gdzie siedzi Dzi-had, znajduje sie najwieksza kupa wilgotnych, cieplych, nadgnilych lisci - taka, za ktora kazda szanujaca sie dzdzownica dalaby sobie obciac ulubiony segment ciala.Trwal w tym stanie przez kilka godzin, bez zadnych zaklocen nadajac strumien mysli na jednej i tej samej czestotliwosci. Jak na pierwsza probe z telewply-waniem szlo mu doskonale. Nawet starzy mistrzowie, majacy najwyzsza ostrosc mysli i najlepiej panujacy nad synapsami, byliby dumni z triumfu jego woli. Ale po trzech godzinach glebokiej koncentracji Dzi-had otworzyl oczy i rozejrzal sie po podlodze wokol siebie, wypatrujac zmian. Mial nadzieje znalezc skrawek pergaminu, jakis klucz, mape z napisem "Jestes tutaj" i krzyzykiem oznaczajacym miejsce pobytu Ryngrafa. Nic z tego. Mlasnal, popatrzyl krzywo na ilustracje w podreczniku, przedstawiajaca dzdzownice, ktora wystawiala z ciekawoscia lepek z dziury w ziemi, i raz jeszcze skonstatowal, ze obszar wokol niego jest calkowicie wolny od glist, totez z wyszukanym przeklenstwem cisnal ksiazka o sciane. To wszystko zaszlo juz za daleko. Zart zartem, ale jesli od tego dowcipu zalezy czternascie lat sluzby w WOP-ie, i jezeli fundamenty egzystencji, Prawda, Sprawiedliwosc i Cranachanski Sposob Zycia, podkopywane sa poprzez wypuszczanie na wolnosc podzegaczy wojennych, sprawa robi sie powazna. Szlam Dzi-had zagryzl wargi i cicho warknal. Wstal, obrocil sie na piecie i gniewnym krokiem opuscil kaplice. Zawzietosc i determinacja wziely w nim gore nad poczuciem kleski. Nadszedl czas, by Tojad wyjawil mu prawde. Dwanascie i pol cala pod gwaltownie tracacym cieplote miejscem, gdzie przed chwila siedzial Dzi-had, pietnascie tysiecy zaslinionych dzdzownic, od jednocalowych az po dlugie na stope, usilowalo wwiercic sie w fundamenty kaplicy. Dobrze wiedzialy, ze dokladnie nad ich glowkami znajduje sie najwieksza sterta pysznych, zgnilych lisci, jaka kiedykolwiek beda mialy szanse wepchnac sobie do otworow gebowych. Wielce Wielebny Hipokryt III wiercil sie niespokojnie pod starym kadlubem okupowanego przez strajkujacych promu, obserwujac zlowieszcze nurty Flegeto-nu. Podniosl lezacy na ziemi kamyk i z bezsilna zloscia cisnal go do rzeki. Kamyk 207 odbil sie raz od powierzchni i zatonal w chmurze pary. Zdecydowanie nie takiego konca oczekiwal, wstepujac do seminarium. Mowiac szczerze, gdyby ktos kiedys zasugerowal mu, ze po smierci wyladuje w Hadesji jako nielegalny imigrant i bedzie na lewo i prawo opetywal ludzi w celu uratowania swiata, Hipokryt bez watpienia zasmialby sie temu komus w twarz. Nie takie sa oczekiwania duchownych od zycia po zyciu.Wielebny prawdopodobnie nie przyznalby sie, nawet przed soba, ze tak naprawde cieszy go mozliwosc opetywania ludzi. Moze nie jest to sztuczka, ktora mozna by zrobic furore na przyjeciu u Papy, ale ma swoje zalety. Opetania to zlo konieczne, doszedl do wniosku Hipokryt. Jak inaczej moglby ostrzec mieszkancow powierzchni przed niebezpieczenstwem ze strony PKiN? Wrzucil jeszcze jeden kamien do Flegetonu i nagle zrozumial, ze wcale nie jest szczesliwy. Powinien byc, ale nie byl. Do jego umyslu zakradlo sie podejrzenie, ze utrata kontaktu z Tojadem w jakze brutalny i nieprzyjemnie powietrzny sposob nie byla najlepsza metoda ostrzezenia ich wszystkich przed nadchodzacym zagrozeniem. Nie mial wyboru. Zdecydowanie musi sprobowac jeszcze raz. Tylko z kim? Probowal juz z corka drwala, nimfomanka i komandorem Czarnej Strazy - i co mu to dalo? Do problemu nalezalo podejsc od innej strony. Potrzebowal kogos, kogo glos trafi do grupy oddanych zwolennikow, kogos o wiele bardziej entuzjastycznego, a przede wszystkim kogos, kto jest przynajmniej odrobine stukniety. Od tej chwili mial tylko jeden dylemat. Kto to moglby byc? Nasadzil sobie wyszywana zlotem piuske na glowe i po raz trzydziesty w ciagu pol godziny sprobowal nawiazac kontakt z kims, kto moglby byc chociaz odrobine pozyteczny. Sto stop dalej, za stosem syzyfowych glazow, infernitowa siatka poczela promieniowac blaskiem, zadrzala na bezblaskowym sznurze i wskazala miejsce lezace dokladnie za przegnilym kadlubem wiekowego promu. Blask infernitu oswietlil wyszczerzona twarz potwora, ktory sekunde pozniej podniosl sie z kucek i popedzil przed siebie. Hipokryt zmarszczyl czolo, oblicze wykrzywil mu intensywny wysilek. Musial kogos zlapac. Musial wiedziec. -Odbior! Czy ktos mnie slyszy? Halo? -Halo! - warknal jakis glos kilka cali od jego ucha. Brzmial o wiele radosniej, niz Hipokryt sie spodziewal. -Halo? - jeknal, otwierajac oczy. Ujrzal dziewiec stop niepokojaco znajomego demona, ktory usmiechnal sie, bez wahania chwycil go za gardlo i ruszyl, niosac Wielebnego pod pacha. Flagit nie mogl sie powstrzymac i glosno wybuchnal smiechem. Pedzil zatloczonymi ulicami srodmiescia Tumom, lokciami odpychajac wlekace sie dusze i ciskajac gromy musztardowymi oczami. 208 Odzyskal Hipokryta, wyciagnal jedyna muche z majonezu swego planu. Teraz juz nic go nie powstrzyma. Nic!-... a lyzka na to - niemozliwe! Glosny smiech po raz kolejny rozniosl sie po wnetrzu Rynsztoka. Grupa zdunow zareagowala na puente ze znacznie wiekszym pijackim entuzjazmem, niz dowcip na to zaslugiwal. -Jeszcze raz to samo! - wrzasnal Mahrley, brygadzista, machajac na barmanke zwitkiem dopiero co zarobionych piecdziesiecioszelagowych banknotow. Ta doskoczyla do nich, zebrala puste dzbany i kolejno podstawiala je pod beczke Czarciego Wywaru. Postawila tez na barze nastepnego Zakreconego Leminga dla Maisy, ktorej pomimo obfitych ksztaltow udalo sie jakos wslizgnac pod ramie Mahrleya. -To wszystko? - zapytala barmanka, odrywajac zazdrosne spojrzenie od wdzieczacej sie Maisy. -Tia... eee... hm... nie - odparl zdecydowanie Mahrley, gdy zauwazyl lezace po przeciwleglej stronie kontuaru drewniane pudelko. - Wezme jedno z nich. Dzisiaj szaleje. - Wskazal na pudelko, a Maisy zalsnily oczy. Barmanka podala mu wielkie cygaro, duszac w sobie uklucie zawisci. Sprzedawala w koncu jedna z najdrozszych kupek lisci, jakie mozna dostac za pieniadze - w kazdym razie najdrozsza w Rynsztoku. Bylo to khubanskie Udarillo, zwijane recznie na wytluszczonych udach nagich khubanskich dziewczat. Jedna sztuka kosztowala dobrze ponad piecdziesiat szelagow. -Masz zamiar to wypalic? - zapytal jeden ze zdunow. Mahrley przytaknal, na co tlumek zareagowal gwizdami udawanego podziwu. -Forsa uderzyla mu do glowy! Maisy zaczela sie slinic. Jesli istniala rzecz, dla ktorej zrobilaby wszystko, byl nia zapach khubanskiego Udarillo. Pojekujac i wydymajac wargi, obserwowala, jak przyklada je do ucha i chwile nasluchuje, jak kladzie je na palcu wskazujacym i obraca powolnym ruchem kciuka. Nie miala pojecia, dlaczego robi to wszystko, tak po prostu nalezalo postepowac z khubanskimi Udarillos. W owej chwili wlasnie Maisy, wspolwlascicielka "Salonu Rozkoszy Daisy i Maisy", dostrzegla szanse urzeczywistnienia swoich najsmielszych marzen. Chodzilo o najbardziej ekstrawagancki sposob obnoszenia sie z bogactwem, jaki znala, akt, ktory mozna bylo ujrzec wylacznie w Superfotoplastykonie w miejscowym Palacu Magicznej Latarni. 209 -Pozwol - szepnela, nieco bardziej wydymajac wargi.Blyskawicznie wysunela reke, wyjela piecdziesiecioszelagowy banknot ze zwitka Mahrleya i skrecila go swymi palcami o jaskrawo umalowanych paznokciach, zupelnie tak, jak robila to jej ulubiona gwiazda latarni mlodego pokolenia, Polopiryna Gufira. Zamaszystym gestem chwycila zapalki, zapalila jedna z nich i zblizyla ogien do banknotu. -Co ty wyrabiasz...? - Przez chwile na twarzy Mahrleya widoczny byl gniew, ale szybko pochwycil spojrzenie Maisy, ktore przywiodlo mu na mysl nieslawna, rozgrywajaca sie w kasynie scene z wielkiego hitu ubieglego sezonu, "Groszfingera". Maisy zatrzepotala powiekami, oblizala wargi, pochylila sie i zamruczala. Przez kilka sekund wygladala dokladnie jak Polopiryna Gufira. Mahr-ley z cygarem w zebach usmiechnal sie i pochylil. Wiele nocy cwiczen w wydymaniu warg nie moglo pojsc na marne. -W porzadku, malutka. Zrob to. To tylko pieniadze - mruknal, usmiechajac sie lubieznie i usilnie, choc bez efektow, usilujac przypominac gwiazdora Draba Szelaga. Wiedzial, jak ta scena sie konczy, lody zostaja przelamane. Reszta paczki tez wiedziala. Wszyscy przepychali sie do przodu, wolajac: - Da-lej, da-lej! Mahrley usmiechnal sie jeszcze szerzej, cygaro drzalo w oczekiwaniu, az rozpalony przez Maisy banknot zblizy sie do jego czubka. Brygadzista z zaskoczeniem zauwazyl, ze cala ta sytuacja powoduje u niego dreszczyk podniecenia typu Nigdy Nie Pozwol Zeby Mamusia Cie Na Tym Zlapala. Plomien zapalki trawil drewienko, zblizajac sie pomalutku do wymalowanych paznokci Maisy. Mahrley nadal czekal - skupiony do granic mozliwosci, podobnie jak reszta jego brygady - bosymi myslami wybiegajac do tej klimatycznej, erotycznej, pelnej napiecia chwili, kiedy papierek zajmie sie ogniem. Maisy przytknela plomyk do banknotu i z glosnym piskiem upuscila zapalke, po czym wetknela sobie palce do buzi i zrobila zbolala mine. Zduni wybuchneli smiechem i - poniewaz caly nastroj legl w gruzach - wrocili do kontemplowania swojego piwa. Maisy wygladala na zalamana, na nic zdalo sie wiele tygodni cwiczen w uwodzeniu. To nie powinno sie stac. Na piecdziesiecioszelagowym banknocie nie bylo najmniejszego sladu. Zdenerwowana, podlozyla pod papierek nastepna zapalke. Nic. Warknela, wyrwala brygadziscie banknot stuszelagowy i sprobowala go podpalic. Nie przypalil sie nawet rozek. -To nieuczciwe! - zalkala. - Nie chce sie zapalic. Jak oni to robia w Su-perfotoplastykonie? -Efekty specjalne! - zasugerowal jeden ze zdunow. Drugi od razu walnal go w leb. Oslupialy, podobnie jak reszta jego paczki, Mahrley chwycil zapalki, zapalil kilkanascie naraz i wpatrywal sie w zupelnie ognioodporne banknoty. Jakims cudem pieniadze, ktore otrzymal w ramach wyplaty, za nic nie chcialy zajac sie 210 ogniem. Cos bylo nie w porzadku.-Wiem... - zaczal, goraczkowo grzebiac w kieszeni. Po kilku minutach zmagan i wyciagnieciu licznych wstydliwych smieci, przy niemrawym, ironicznym aplauzie wydobyl w koncu na swiatlo dzienne wymiety banknot piecioszela-gowy. Od razu zauwazyl, ze ten jest jakis inny. -Sprobuj z tym - powiedzial, wreczajac banknot i zapalki Maisy. -Nie, ja... - zaoponowala kobieta, wciaz ssac palec. -Sprobuj - nalegal pelen podejrzen Mahrley. Gestem znamionujacym, ze jest strasznie znudzona i bardzo zaluje, ze w ogole to wszystko wymyslila, Maisy podetknela zapalke pod banknot, ktory zaskwier-czal i z blyskiem spalil sie na popiol. -Tak tez myslalem - warknal Mahrley, wstajac tak energicznie, ze wywro cil krzeslo. - Panowie, zostalismy wrobieni! Ogien natychmiast ogarnal nie tylko piecioszelagowy banknot i wasy brygadzisty, ale takze podgrzal emocje wszystkich zdunow tloczacych sie przy barze. W calym Rynsztoku ujrzec mozna bylo grupki robotnikow, ktore staraly sie puscic z dymem swoje w pocie czola zarobione... wlasnie, co? Za swoj trud otrzymali wynagrodzenie. Tyle ze nie w pieniadzach. -Co mamy zamiar zrobic w tej sprawie? - zakrzyknal Mahrley. - Czy temu cholernemu krasnoludowi ma to ujsc na sucho? Czy moze powyrywamy mu te zalosne raczki i nozki ze smierdzacego kor... -Eee, a moze powinnismy po prostu poinformowac Czarna Straz? - zasugerowal glos z tlumu. - Chodzi mi o to, ze to w koncu ich praca... -Jasne, ich praca to branie forsy za przywileje. Kiedy pozwola nam zajrzec do kasy, bedzie juz pusta. Wszystko wyladuje w ich sejfie... - odpowiedzial jakis inny, rozczarowany glos. -Dorwac malego! - zabrzmial krzyk poparcia. Mahrley wzniosl rece. -Dorwac ich! - krzyknal. - Przyniescie go tu! - Wskazal na lezacego w kacie komandora Tojada i ruszyl w strone drzwi. - Zawsze mozemy go uzyc jako tarana. Maisy ze wzrastajacym poczuciem winy obserwowala, jak Rynsztok pustoszeje. Robotnicy uzbrojeni w Tojada poszli szukac jakiegos krasnoluda imieniem Guthry i mnostwa wartosciowych odpowiedzi. Najlepiej w formie papierow. Podczas gdy nieprzytomny komandor wleczony byl w strone PKiN, zdyszany pobozny posterunkowy Szlam Dzi-had z glowa pelna pytan wypadl zza rogu Rynsztoka. Jeknal rozpaczliwie i w szalenczym pedzie rzucil sie do poscigu. 211 -Gotowe? - zapytal Carr Paccino, wpadajac do Zakladu Inzynieryjnego Ghaskitta i serdecznie ujmujac mechanika za gardlo.-Sir, ja... - wykrztusil pobrudzony smarem mechanik. -Trzy i pol godziny powiedziales! -Och, to bylo w przyblizeniu. Natrafilem na kilka nieoczekiwanych klopotow... -Czyja slysze wymowke, czy mi sie wydaje? -O nie, nie, co to, to nie! - Mechanik potrzasnal wielkimi bambusowymi szczypcami - i utkwil wzrok w swoich stopach. - To byl... eee... powod. -Ile jeszcze? - warknal Paccino. - Czas jest drogi! Ma byc gotowe przed switem. -Bedzie trudno. Panskim ekipom moze zajac troche czasu zalapanie, o co... eee... przyzwyczajenie sie do nowego sposobu sterowania. To zupelnie nowa forma podrozowania - przyznal Ghaskitt. -Skad wiesz? Na czym polega roznica? - wysyczal Paccino. Zmruzyl oczy i wzmocnil uscisk na gardle mechanika. - Jeden jest skonczony, prawda? Jest gotowy? Gdzie? Dawaj! -Kilku chlopcow wlasnie go oblatuje. Lada moment powi... Carr Paccino nie uslyszal ostatnich kilku slow Ghaskitta. Zagluszyl je glosny ryk i prychanie dymu i trujacych wyziewow buchajacych z czterdziestotonowe-go wozu. Pojazd wyposazony w piekielny silnik spalinowy i konwerter katastrof wdarl sie do warsztatu i gwaltownie zatrzymal. Czarnozolte chmury unosily sie w powietrzu, gdy mechanicy-praktykanci ciagneli za dzwignie, nieporadnie usilujac uspokoic wzdetego potwora. To rzeczywiscie byl, zgodnie ze slowami Ghaskitta, zupelnie nowy srodek lokomocji. Paccino nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Jego marzenia sie ziscily. Tym pojazdem bedzie mogl przewozic towary i podrozowac. Krotko mowiac, swiat nigdy jeszcze nie widzial czegos takiego jak piekielny silnik spalinowy. W kazdym razie, nie po tej stronie Flegetonu. Wiele setek lat wczesniej wynalazl go pewien przewoznik, ktory majac serdecznie dosc uderzania wioslami w mulista powierzchnie piekielnej rzeki, doszedl do wniosku, ze musi istniec lepszy sposob transportowania dusz. Istnial. Byl przerazajaco prosty, a jego skonstruowanie wymagalo jedynie odrobiny orientacji w dziedzinie dynamiki plynow. Zapytaj dowolnego zapalonego baloniarza, a on powie ci, ze jezeli podgrzejesz powietrze, to balon sie uniesie. W porzadku, ale czy zastanowiles sie kiedys, co zastepuje to powietrze, kiedy balon jest juz kilka stop nad ziemia? Przeciez nie moze powstac dziura, to byloby bardzo niefajnie, prawda? Zimne powietrze 212 wpada w miejsce po balonie i - bingo! - mamy wiatr. Teraz przed jego czolem postaw jacht i jesli zdolasz kierowac masa zimnego powietrza, niczym czarodziej dostaniesz sie tam, gdzie zechcesz.Tak narodzily sie podstawowe zalozenia piekielnego silnika spalinowego. Od czasu zbudowania prototypu dokonano tylko niewielkich zmian, mianowicie powiekszono piec ogrzewajacy powietrze okolo tysiaca razy i dodano konwerter katastrof, dzieki ktoremu spalac mozna bylo wszystko. W tych dniach wszystkie promy plywajace po Flegetonie, Styksie i nawet Acheronie wyposazone byly w piekielne silniki spalinowe. Mialy one tylko dwa podstawowe minusy. Jak bylo do przewidzenia, produkowaly tony ciepla i przemienialy wiekszosc weglowodorow w metan lub naprawde paskudne zwiazki zwane "chtonicznymi dymoweglanami", w skrocie CDW, dziwne gazy pochlaniajace cieplo. Przy sredniej temperaturze szesciuset kilkudziesieciu stopni Fahrenheita nie stanowilo to wielkiego problemu. Ale w niemal arktycznym klimacie Gor Talpejskich... -Do switu chce miec cala flote, comprende? - wrzasnal Carr Paccino, dosypujac do konwertera katastrof przedniej olszyny i zapalajac silnik spalinowy. Poczul na karku ped powietrza, ktory wydal wielki zagiel. - 0 swicie! - wrzasnal jeszcze, przekrzykujac ryk silnika, po czym wyjechal z warsztatu, zostawiajac za soba gesta, smierdzaca chmure chtonicznych dymoweglanow. Wielkie slupy supergoracego czarnoczerwonego dymu bily w niegdys pelne deszczowych chmur talpejskie niebo, potezna zaslona kladac sie na horyzoncie. Z kazdym wyziewem rosla temperatura. Juz zdazylo wydarzyc sie kilka wypadkow lotniczych: pare kruszpakow, kilkadziesiat rybitw i chmara kompletnie oglupialych gorskich sikorek zemdlalo od uderzenia goraca, gdy zblizyly sie zbytnio do dymu. Spocona i zdyszana po trzygodzinnym marszu do PKiN pani 01ivia Gryn-pis doprowadzila swoich wojujacych ekologow na szczyt. Nagle przystanela i ze zdziwienia otworzyla szeroko usta. -Co sie dzieje? - zapytal Swierk, jej przyboczny. Pani Grynpis, nie mogac wydobyc z siebie ani slowa, wskazala reka na niebo. Wszyscy ujrzeli, jak samotny ptak szybuje ku rozszerzajacej sie zaslonie chtonicznych dymoweglanow. -Modrzew, Powoj, Ligustr, za mna! - rozkazal Swierk, wyciagajac ze swo jej torby kocyk. Cala czworka blyskawicznie ruszyla do akcji, podbiegajac do 213 drzacego cialka ostatniej ofiary uderzenia goraca. Sto stop powyzej pewnej smierci piszczacy ptak bezwladnie zamachal skrzydlami, przetarl spocone czolo grzbietem skrzydelka i zemdlal z goraca.Pani Grynpis wrzasnela cienko, widzac, jak ptaszek pikuje z aerodynamiczna gracja puchowej poduszki. Wypchanej ceglami. -Szybciej! - polecila. - Biegnijcie! - Jej oddani pomocnicy rozproszy li sie, rozciagajac koc, i zaczeli desperacko biegac tam i z powrotem, usilujac znalezc sie dokladnie pod spadajacym ptakiem, jak strazacy asekurujacy skoczka- -samobojce. Ulamki sekundy pozniej Swierk wzial do reki omdlalego ptaka. Ligustr uniosl dlon, wskazujac stado jemioluszek, ktore wpadly w duszacy dym i lecialy na spotkanie niemal pewnej smierci na skalach. Pani Grynpis gruchala i gdakala, tulac do piersi niezwykle rzadka rybitwe, ciezko dyszaca z otwartym dziobem i przewracajaca oczkami w ataku goraca. Wachlujac ja swoja bitewna bejsbolowka, pani 01ivia postanowila, ze polozy kres tej katastrofie ekologicznej. Jakos to zrobi. Bylo juz jednak za pozno, by zapobiec hekatombie jemioluszek. Z jekiem przerazenia pani Grynpis ostroznie ulozyla rybitwe na kamieniu i zwrocila uwage ku spadajacym na ziemie rozowozielonym ptaszkom. -Nie stojcie tak! - krzyknela do swoich poplecznikow, kilka cali nad zie mia lapiac trzy ptaszki do swojej czapki. Z wyciagnieta reka rzucila sie na pomoc pozostalym i wzdychala z ulga za kazdym razem, kiedy udalo jej sie chwycic w dlon ktoregos ze swoich pierzastych przyjaciol. Wszedzie wokol niej ekolo giczni wojownicy robili to samo. Kilka minut pozniej piecset z trudem chwytajacych powietrze jemioluszek, kruszpakow i rybitw zalegalo na ziemi, malymi dziobkami lapaly goretsze z kazda minuta powietrze. Daleko, po drugiej stronie jeziora Hellarwyl dwanascie ogryzionych pospiesznie wielkimi siekaczami swierkow wyladowalo na jednym stosie. Kawalki drewna lecialy na wszystkie strony, coraz wiecej i wiecej bobrow przylaczalo sie do pracy, zwalaly cale zagajniki i ciagnely pnie, kazdy do swojej tamy. Kolonia stala sie preznym osrodkiem nadaktywnosci. Przypominajace wiosla ogony uderzaly w bloto na calym terenie mokradel. Kolejne strumienie zamienialy sie w sadzawki i stawki. Po drugiej stronie jeziora rozsiadla sie kolonia bobrow, zajmujac obszar pokrywajacy sie nieuchronnie rosnaca chmura czarnoczerwonego dymu ulatuja- 214 cego ze szczytu Ciemnej Gory.Wraz z ekspansja chmury nastepowala ekspansja goraca; suche, piekace, smierdzace siarka cieplo zwiekszalo temperature powietrza w zatrwazajacym tempie. Na mokradlach pelnych powiekszajacych sie bobrzych tam tonely kupy gnijacych lisci. Wodorosty i bakterie rzucaly sie na nie z nietypowa dla siebie gorliwoscia. Posrod stopniowo nagrzewajacych sie i gwaltownie tracacych ped martwiejacych wod pojawily sie pekajace na powierzchni banki metanu. Ich zawartosc ulatywala ku poteznej chmurze chtonicznych dymoweglanow. Flagit przeskakiwal po dwa stopnie schodow prowadzacych na szczyt drapacza powlok, jego kopyta mocno uderzaly o twardy kamien. Wielebny Hipokryt goraczkowo usilowal wyrwac sie spod pachy demona - na prozno, opor okazal sie bezcelowy. Trzema poteznymi susami Flagit znalazl sie na szczycie schodow, kopniakiem otworzyl drzwi do Transcendentalnego Biura Podrozy, rozejrzal sie i wpadl do magazynu. Warczac i szczerzac sie, rzucil Hipokrytem przez jaskinie, krotkim spojrzeniem omiotl sterte rurek w rogu. Przekleci mechanicy, ze tez nie raczyli po sobie posprzatac! Zaklal, splunal i odwrocil sie do Hipokryta. -Gratuluje pomyslu, panie Wielebny - zakpil. - Nalezy ci sie dycha za wysilek. Szkoda, ze nic z tego nie bedzie! Ha! Nic mnie juz nie powstrzyma. Nic! A nawet gdyby cos sie znalazlo, i tak jest juz za pozno. Oddam to d'Abalohowi i odbiore swoja zasluzona nagrode. Miejsce po jego prawicy, cztery katy we wszystkich luksusowych wulkanach i tyle martini z lawa, ile bede mogl wypic! 0 tak, juz niedlugo to ja bede dyktowal warunki! - Swobodnie zarzucil zlocona piuske na oparcie obsydianowego krzesla. Demon znaczaco wpatrywal sie w Hipokryta, ale zamiast wzbudzic strach w sercu Wielebnego, to raczej niewzruszone oblicze duchownego utemperowa-lo nadmierna arogancje demona. -Co? - warknal. - Mam na policzku plame zolci czy co? Co sie tak szcze rzysz?! Usmiech Hipokryta stal sie jeszcze szerszy. -Nic cie nie powstrzyma, co? Jestes tego stuprocentowo pewien, hm? -Ze co? Do czego zmierzasz? Oczywiscie, ze jestem. Los twoj i calego swiata jest w moich rekach! Hipokryt nie mogl sie powstrzymac. Wiedzial, ze pycha jest grzechem, ale to chyba przestalo juz miec znaczenie. 215 -Och, w takim razie nie zainteresuje cie niejaki Tojad?Flagit byl zmieszany, nie wiedzial, jak powinien zareagowac. Rozmawial z duchownym - ten nie powinien wiec klamac. Hipokryt nadal sie usmiechal. -Nigdy nie slyszales o komandorze Tojadzie zwanym Mocnym, dowodcy Czarnej Strazy? Szczeka demona opadla o ulamek cala. -W kazdym razie on slyszal o tobie i twoim niedopracowanym planie! - Hi pokryt zdawal sobie sprawe, ze to niedokladnie pokrywa sie z prawda, ale brzmia lo znacznie lepiej, niz gdyby powiedzial: "W kazdym razie chyba wie, ze PKiN nie jest szczegolnie przyjaznym miejscem, a nietrzezwi robotnicy wlasnie ciagna go tam (rowniez nietrzezwego) sila". -Wlasnie teraz prowadzi tam swoich ludzi, zeby zniszczyc palac i ciebie! Tyle Flagitowi wystarczylo. To mogla byc prawda, ale mogl tez byc stek bzdur. Nie mogl jednak podjac ryzyka, nie na tym etapie. Nie, gdy mial tyle do stracenia. Pedem rzucil sie przez magazyn, wzial swoja infernitowa siatke z obsydiano-wego biurka i nasadzil ja sobie na glowe. -- J_-/Z1-I13.Q 1 J_-/Z1-I13.Q 1 /iPfDS SIC... Hipokryt dostrzegl w tym swoja jedyna szanse i piszczac glosno, chwycil sie jej. Nigdy nie dane mu bylo dowiedziec sie, skad nagle dostal takiego przyspieszenia, ale jakims cudem pobiegl do przodu, zerwal swoja piuske z oparcia krzesla i zanurkowal w stos rur. To byl doskonaly skok: nieco tylko wijac sie, zniknal w stercie i wwiercil sie glebiej. Flagit wpadl w szal i przebierajac pazurami, w czterech krokach pokonal magazyn. Hipokryt krzyknal, kiedy szpony uderzyly w metal kolo jego stop, a Flagit ryknal ogluszajaco: -Glupcze! Nie uciekniesz! Zwyciezylem. Zwyciezylem! Demon jal rozrzucac kawalki rur po calym magazynie - styksowy drapiezca w pogoni za przerazonym, wielebnym gryzoniem. Pani Grynpis energicznie wachlowala stos dyszacych jemioluszek i usilowala przekonac sama siebie, ze sprawy mogly w gruncie rzeczy potoczyc sie jeszcze gorzej. Na horyzoncie pojawil sie szeroki pioropusz dymu, ktory nadciagal ku pani Grynpis od strony Cranachanu. Po chwili, przy akompaniamencie glosnego ryku, 216 pojawilo sie osiem czterdziestotonowych wozow z wielkimi zaglami i kominami, pluly chtonicznymi dymoweglanami na wszystkie strony. Przygladajaca sie temu z otwartymi ustami pani 01ivia doszla do wniosku, ze jej zdrowe zmysly zakasaly sukmany i prysnely gdzie pieprz rosnie. Z przerazeniem patrzyla na wspinajace sie szybko po zboczu Ciemnej Gory wozy, przy ktorych nie bylo widac nosorozcow.W tej samej chwili pani Grynpis zauwazyla, jak Carr Paccino, niczym jakis oblakany marionetkowy przywodca, wydaje polecenia woznicy Magnusowi, i z przerazeniem doszla do wniosku, ze wozy kieruja sie dokladnie na stosy bezradnych ptakow. Desperacko usilujac przekrzyczec dlawiace sie dymem piekielne silniki spalinowe i machajac rekami nad glowa, ruszyla biegiem w ich strone. Wozy nadal mknely naprzod, napedzane moca plynaca z pozeranych przez konwertery katastrof ton torfu. Pani Grynpis podwinela rekawy, uniosla podniesiony z ziemi transparent i popedzila dalej, zalujac, ze nie zdjela swej ekologicznie dzianej panterki, pot splywal jej bowiem po plecach szerokim strumieniem. Piec jardow przed miejscem nieuchronnego wypadku Carr Paccino zauwazyl charakterystyczna zielona bejsbolowke, ktora znajdowala sie na kursie kolizyjnym wzgledem wozow. Wydal woznicy Magnusowi serie polecen, po czym wskoczyl na maszt. Potezne bicepsy naparly na wielkie kola, gwaltownie obracajac czterdziestotonowego potwora w miejscu i kierujac go tak, ze o kilka cali minal pania Grynpis i stosik gorskich sikorek. W czasie krotszym niz minuta pozostalych siedem pojazdow przetoczylo sie po obu stronach wciaz krzyczacej pani 01ivii, obryzgujac ja blotnistym torfem i owiewajac goracym, krztuszacym dymem. Kola cudem ominely takze stos z trudem lapiacych powietrze ptakow. Dla podniebnych zwierzatek niebezpieczenstwo jednak nie minelo. Tysiace stop ponad nimi wzmagal sie efekt koldry, ktora tworzyly wyziewy z PKiN mieszajace sie z chtonicznymi dymoweglanami, z kazda minuta zwiekszajac temperature. -Moje ptaszki! - skrzeczala pani Grynpis, biegajac miedzy dyszacymi je mioluszkami ze sponiewieranym wachlarzem. W jej butach chlupal pot. Nad jej glowa jeszcze jedna rybitwa krzyknela zalosnie, omdlala i zaczela spiralnie spa dac. Ociekajaca potem pani 01ivia wskazala na niebo i wyslala czterech swoich zmeczonych towarzyszy z kocykiem ratunkowym. Lezaca u jej stop sikorka zamachala zalosnie skrzydelkami, popatrzyla rozpaczliwie na swoja wybawicielke i oblizala suchy dziobek. -Moje biedactwo! - zagruchala pani Grynpis, biorac mala istotke w ublocone dlonie. - Dlaczegoz tu?! - Zalkala melodramatycznie i upadla na kolana. - Gdyby tylko istnial jakis sposob ocalenia moich ptaszat! Gdyby byla tu woda! -Eee... jest - wyszeptal lezacy na ziemi, wyczerpany przez gorac krepy mlodzieniec. -Co? Gdzie jest woda? Tylko nie mow, ze pod moimi pachami! -Ja... eee... nie wiem, dlaczego wczesniej nie przyszlo mi to do glowy 217 -wychrypial Maslak, ktory oblizal usta, zupelnie ignorujac pachy pani Grynpis, i pomyslal wylacznie o czystym plynie. - W gruncie rzeczy tu w poblizu jest nadmiar wody.W jednej rece dzierzac delikatnie gorska sikorke, pani Olivia odwrocila sie na piecie i chwycila mlodzienca za gardlo. -Gdzie, do cholery?! Moje ptaszeta jej potrzebuja! Maslak zalosnie wskazal reka na maly pagorek. -Tam, za tym malym pagorkiem - powiedzial. - Jezioro Hellarwyl, naj wiekszy zbiornik swiezej wody w calych Talpach. Blyszczaca od potu twarz pani Grynpis pokrasniala z radosci. Mlodzieniec sie usmiechnal. -Sadze, ze moze byc w nim wystarczajaca ilosc wody do ochlodzenia wszystkich naszych pierzastych przyjaciol. -Tak, tak! - zapiszczala pelna zachwytu pani Grynpis. -Nikt jednak nie wie, jak glebokie jest to jezioro... Gdyby okazano mu jakies zainteresowanie, byl gotow wyglosic dwugodzinna tyrade, opisujaca drugie dno jeziora Hellarwyl, legendy o potworach, jakie ponoc czaja sie w jego torfowej glebi, i wyliczyc wszystkie przypadki zaobserwowania tychze potworow w ciagu ostatnich trzystu lat. Pani Grynpis jednak postawila go na nogi, zwiazala, zakneblowala i rzucila za pobliski krzak. Nastepnie, nie zwazajac na chlupanie w butach, zrobila trzy kroki w strone jeziora i stanela. Jej oddani, ociekajacy potem od stop do glow poplecznicy popatrzyli na nia oslupiali. -To na nic, Swierku! - Zalkala. Na jej policzku do struzki potu dolaczyly lzy. - 0 okrutny losie, czemus tak okrutny? - Popatrzyla po twarzach wyczekujacych wojownikow. - Ptaszeta sa skazane na zaglade. Zaglade! Jesli je tu zostawimy, skwar i wyczerpanie wydra ich drobne duszyczki, jesli zas zaniesiemy je do jeziora, bez watpienia wszystkie utona! Coz za nieszczescie! -Eee... a gdybysmy mieli mnostwo wiader? - odezwal sie ktorys z wojownikow. Pani Grynpis potrzasnela glowa. Pierwszy rzad tlumku jej zwolennikow przetarl twarze i czola. -Wroc na ziemie! Skad zamierzasz wziac tyle wiader w tak krotkim czasie? Nijak nie da sie ich sprowadzic tak szybko... - Urwala, czujac, ze znalazla rozwiazanie. Jej oczy trafily na glebokie bruzdy znaczace ziemie. Oblicze pani Olivii sie rozjasnilo. Plan byl gotowy. -Ty, ty i ty, za mna! - krzyknela. Ogien natchnienia rozpalil sie w jej oczach. - Lap! - warknela do zaskoczonego wojownika, rzucajac w jego strone sikorke. - A pozostali niech chlodza ptaszki. Zaraz wracam! I zamiatajac kurtka, popedzila po zboczu Ciemnej Gory. Za nia ruszyli Swierk, Modrzew i Ligustr. Plan byl rozpaczliwy, ale mogl sie powiesc. 218 Alea podskokami przemierzala wiejska sciezke, pogwizdujac falszywie. Niedawno odkryla, ze nie jest latwo gwizdac melodyjnie, kiedy twarz wykrzywia zlowieszczy grymas, ale nie zawracala sobie tym glowy. Wiedziala, ze krowa nie rozpozna doskonalego sopranu, nawet gdy zaspiewac jej wysokie C prosto do ucha, a skoro krowa nic sobie z tego nie robi, to dlaczego ona by miala.Dotarla do skraju pola, zlapala za furtke i przeskoczyla ja z gracja, nawet na chwile nie przestajac gwizdac. Szybko otworzyla niewielka sakwe pelna zoltawego proszku i zaczela hojnie rozrzucac go na lewo i prawo wsrod nieapetycznych brazowych plackow, ktore jakims cudem zawsze znajdowaly sie tam, gdzie byly krowy. Alea raz w taki placek wdepnela i bylo to o jeden raz za duzo, serdeczne dzieki. Prawie nie zwalniajac, przeskoczyla przez przeciwlegla furtke i popedzila w strone drugiego pastwiska. Zanim jeszcze ucichlo jej gwizdanie, liczne szorstkie jezyki przekonaly sie, jak niezwykle smaczny jest ten dziwny zolty proszek, a takze, za pozno niestety, doszly do wniosku, ze nijak zaden z ich zoladkow go nie aprobuje. Zawstydzone poczucie dobrego smaku wycofalo sie, gdy baki cieplego metanu wydostaly sie na swiat przez krowie zaplecza i dolaczyly do wielkiej gazowej koldry na niebie. Na szczescie dla grupy wscieklych zdunow zblizajacych sie do polmilowego ogrodzenia PKiN, temperatura przygruntowa byla tylko skwarna. Dotarli do bram palacu otoczeni wielka chmura przeklenstw, a ich temperamenty, podobnie zreszta jak ciala, byly tak rozgrzane, ze az parowaly. Podazajacy za nimi Szlam Dzi-had, ktory laknal odpowiedzi komandora Tojada, stanal jak wryty. Tluszcza biegla przed siebie, wymachujac ognioodpornymi banknotami i drac sie wnieboglosy. Dzi-had patrzyl na scene rozgrywajaca sie nad jego glowa i doszedl nagle do wniosku, ze szykuje sie cos paskudnego. To cos przyjelo forme gestego, czar-noczerwonego, wirujacego dymu, na wszystkie strony ciskajacego trojzeby blyskawic. Na jego oczach z klebiacych sie chmur deszcz spadal, gotowal sie i odparowywal. Meteorologia nigdy nie byla najsilniejsza strona Dzi-hada, ale mial wrazenie, ze pogoda nie powinna robic takich rzeczy. Nagle kolana ugiely sie pod nim. Doznal objawienia. Bez watpienia znalazl sie 219 twarza w twarz z powiekszona piec tysiecy razy strona z Wulgaty, w technikolo-rze i z kwadrofonicznym dzwiekiem. Krzyknal i o malo co sie nie zmoczyl, kiedy dotarlo do niego pelne znaczenie roztaczajacej sie przed nim panoramy, skrecajac mu kiszki w taki wzor, jakiego nie powstydzilaby sie wrozka z medycznym wyksztalceniem. 0 dziwo, piec tysiecy razy mniejszy, dwuwymiarowy i czarnobialy Koniec Swiata nie byl nawet w polowie tak przerazajacy.Slowa z Wulgaty, ktore slyszal podczas treningu w WOP-ie, stanely mu teraz przed oczyma. ...i dym, i grom, i blyskawica z Podziemi uderzy w gory i zasloni slonce i zaprawde, zaprawde, powiadam wam, zapanuje gorac nad goracem i wszyscy sie strasznie wkurza, sami zobaczycie. Przed nim zdunowie zblizali sie do ogrodzenia PKiN. Dzi-had przezwyciezyl dojmujacy strach i pobiegl za nimi. Musi ich ostrzec! Nikomu nie ujdzie na sucho pukanie do Bram Hadesji i domaganie sie zwrotu pieniedzy. Z zamiarem rozplatania swoich wnetrznosci tak, by moc biec chociaz truchtem, Dzi-had przystanal, skrzywil sie i ruszyl w strone Konca Swiata. Za nim dwadziescia piec tysiecy dzdzownic przedzieralo sie przez glebe, wypatrujac soczystej sterty gnijacych lisci, ktora wszak musiala znajdowac sie gdzies w poblizu. Na swoj wlasny dzdzowniczy sposob czuly, ze liscie przed nimi uciekaja. Tedy. Szybko. No chodzcie. Trzy sekundy pozniej przypominajace lopaty lapki odgarnely ziemie, formujac z niej kopczyk. Z dziury wyjrzal spory szpiczasty nos i dwa male, prawie slepe oczka, ktore rozgladaly sie wokol z rozczarowaniem. Zasliniony kret obniuchal okolice, okreslil swoje polozenie i zaryl sie z powrotem w ziemie, zdecydowany odnalezc najwieksza porcje dzdzownic, jaka kiedykolwiek pojawila sie w tej okolicy. -Guthry! - krzyknal Mahrley, gniewnie uderzajac zwitkiem stuszelago- wych banknotow w brame i wycierajac dlonia hektolitry potu z czola. - Ej, kra snoludzie, rusz swoje cztery litery i chodz tu! Mamy do pogadania! Nie byla to najsubtelniejsza zagrywka dyplomatyczna, jaka mozna sobie wyobrazic, ale zduni wpadli w zachwyt, czemu dawali wyraz okrzykami poparcia. Mahrley byl prawdziwym mistrzem konwersacji: nigdy nie uzywal wymyslnych slow, gdyz wychodzil z zalozenia, ze lepiej sprawdzaja sie szczere do bolu obelgi. Nigdy nikt, kto w jego obecnosci nazwal rure kanalem przewodzacym, nie uszedl z zyciem. -Guthry! - ryknal brygadzista. - Ej, Krasnolud z Blizna, cho no tu! Kolejne krzyki poparcia. 220 Dzi-had, uslyszawszy slowa brygadzisty, podrapal sie po glowie. Krasnolud z Blizna? Interesujacy przydomek, pomyslal. Tluszcza zaczela skandowac:-Krasnolud, Kransolud z Blizna! - Krzyki stawaly sie coraz glosniejsze, az nagle ucichly. Przez sztachety wysokiego ogrodzenia dostrzegli jakas sylwetke wylazaca na niewielkie bocianie gniazdo, ktore wznosilo sie nad parkanem i tluszcza. -Krasnolud z Blizna, wylaz! - krzykneli znowu zduni, starajac sie brzmiec groznie; i caly czas patrzyli przy tym na Mahrleya, w nadziei, ze zalatwi on sprawe i dostana wyplate w zwyklych, latwo palnych pieniadzach. Z powodu spiekoty grozne krzyki nie wyszly im jednak przekonujaco. Siedem slupow dymu wciaz uderzalo w niebo z kopuly PKiN. -Pospiesz sie, Guthry! Chodz tu! - zdazyl jeszcze wrzasnac Mahrley, zanim postac stanela w bocianim gniezdzie i zrobila krok naprzod. -Czego tu chcecie? Juz was nie potrzebujemy. Odejdzcie! - zagrzmial Stan Kowalski z bocianiego gniazda. Szlam Dzi-had zatrzymal sie gwaltownie na tylach masy zdunow i przelknal sline. Nawet z tej odleglosci mogl dostrzec rozlegly uklad blizn na glowie tamtego. Tyle ze byl on troche za duzy jak na krasno... -Nie chcemy pracowac! Chcemy krasnoluda! - wydarl sie brygadzista. "Krasnolud tez ma blizny?" Dzi-had zastanawial sie nad tym fenomenem. Po za tym ten osobnik w bocianim gniezdzie wydawal mu sie dziwnie znajomy. -Poproscie ladnie - zasugerowal Kowalski z blyskiem w oku. -Nie! Nie musimy! Po naszej stronie jest Czarna Straz - krzyknal Mahrley. Jego ludzie przetaszczyli na przod wciaz nieprzytomnego Tojada niczym jakas zalosna maskotke. - On chce widziec krasnoluda! -Ciezko bedzie. Nie ma go tu. - Stan Kowalski obrocil sie na piecie i zniknal za ogrodzeniem. Brygada wybuchnela gniewem i pocac sie wsciekle, z agresywnymi okrzykami na ustach, poczela rzucac kamieniami w ogrodzenie. Wygieta w tradycyjnym gescie "tutaj babcia koszyk nosi" reka Kowalskiego ukazala sie nad ogrodzeniem, jeszcze bardziej podgrzewajac nastroje tlumu. Szlam Dzi-had nie zwracal na to uwagi. Stal, drzac na calym ciele, i borykal sie ze wspomnieniami, ktore nagle z cala ostroscia naplynely przed oczy jego duszy. Wiedzial juz, gdzie wczesniej widzial kowala. Wisial on wtedy do gory nogami, z nozem w zebrach, bujajac sie groteskowo, podczas gdy Szlam dorzucal do pieca. Zaatakowaly go takze wspomnienia krasnoluda. Babelki... lodowata woda... jego wlasne rece na szyi tamtego... Wszystkich trzech laczyla jedna rzecz. Szwy i blizny na czole i glowie. Doszedl do wniosku, ze rozmowa z komandorem Tojadem wcale nie musi byc teraz najlepszym wyjsciem. 221 Mahrley pierwszy spostrzegl, ze pomimo prawdziwego gradu kamieni na ogrodzeniu nie pojawil sie nawet najmniejszy slad. Pol tony gruzu powinno zostawic po sobie chocby malenkie zadrapanie, maciupcie wgnieconko. A tu nic.-Cholerni kowale! - warknal. - Za wydajni sa, jak babcie kocham! Ale bez obaw. Mam sprytny plan, dzieki ktoremu odzyskamy nasze pieniadze. Za mna, panowie! Bez wahania pomaszerowal w strone trzech satanicznych zakladow, w myslach obliczajac trajektorie lotu, katy wektorow oraz ile sily mozna uzyskac z rozlicznych przedmiotow, jakie znajduja sie w przecietnej kuzni. Kilka stop ponizej stop Szlama Dzi-hada dwadziescia piec tysiecy dzdzownic brnelo przed siebie w przekonaniu, ze oto zblizaja sie do najwspanialszego okazu sterty gnijacych lisci w dziejach. Kilka jardow za nimi nozdrza pewnego wyjatkowo wyglodnialego kreta drzaly z radosci i podniecenia. Dzdzownice, tysiace dzdzownic! Goraczkowo odgarniajac lapkami ziemie, kret nie zaprzestawal poscigu. -Nie ma stad ucieczki! - ryknal Flagit, wyszarpujac nastepna rure z szybko topniejacego stosu i rzucajac ja przez ramie. Hipokryt trzasl sie i tulil do piersi telewplywowa siatke niczym rozaniec. Wiedzial, ze jesli sie nie pospieszy i nie ucieknie z rury, w ktorej siedzi, spelnia sie grozby demona. Nagle szpony runely z gory, chwycily za rure i pociagnely. Owalne pole widzenia Hipokryta zakrecilo sie, kiedy demon obrocil rure, zeby ja przetrzasnac. Wielebny, ujrzawszy w przelocie kopyta i kamienna podloge, postanowil dzialac. Zanim Flagit zorientowal sie, co jest grane, Hipokryt wyskoczyl z rury, przebiegl miedzy jego nogami i wpadl do duzego przewodu sterczacego ze sciany. Demon krzyknal, gdy ujrzal, jak wiezien znika w niedostepnym dla niego wnetrzu niedokonczonego systemu klimatyzacji. -Wylaz! Stamtad nie ma wyjscia! -Nie ma tez wejscia - zadrwil borykajacy sie z napadem klaustrofobii Hipokryt. Slyszal, jak za jego plecami Flagit wpada w szal i rzuca wszystkim, co wpadnie mu pod reke. Pomimo swojej brawury Wielebny zdawal sobie sprawe, ze odkrycie przez demona sposobu dostania sie do przewodu to tylko kwestia czasu. Musial dzialac szybko. Z blyskiem zlocen nasadzil sobie na glowe telewplywowa siatke, zamknal oczy i sprobowal wyprzec ze swych uszu harmider czyniony przez Flagita. To mogla byc ostatnia szansa wyslania wiadomosci, czego wiec potrzebowal? Wy- 222 szczekanych ust i gorliwej publicznosci.Powstrzymujac ogarniajaca go panike, Hipokryt zdolal uwolnic roj telewply-wowych pszczol. Bobry znad jeziora Hellarwyl wiedzialy, ze bywa gorace. Raz bylo. Pewnego upalnego dnia, przed trzema laty, po raz pierwszy od niezliczonych dziesiecioleci rozsunely sie kurtyny polnocno-zachodniej mzawki i krotkowzroczne slonko lypalo na ich zarosniete gestym futrem grzbiety. Przez dzien czy dwa bylo cudownie, bobry, lezac na tamach, wygrzewaly sie w promieniach slonca, a kiedy upal stawal sie nieznosny, skakaly do swoich prywatnych sadzawek. Tak, bywalo goraco, ale nigdy az tak. Upal dokuczal nawet pojawiajacym sie znikad rojom komarow. Bobry padaly ze zmeczenia, ciezko dyszac, lezaly wyczerpane szalenczym wysilkiem przy ulepszaniu tam. Po raz pierwszy w historii bobrzego rodzaju z przypominajacych wiosla ogonow splywal pot. A w sadzawkach wcale nie bylo lepiej. Nie mialy zielonego pojecia, skad bralo sie cieplo, ale znajomosc zagadnien termodynamiki i przeplywu ciepla nie jest wsrod bobrow zbyt rozpowszechniona; tak czy inaczej, wiedzialy, ze w wodzie wcale nie jest chlodniej. Wszedzie wokol nich na powierzchni pekaly banki. Kazdy wzrost temperatury o dziesiec stopni podwajal stopien aktywnosci enzymow. Produkujace metan glony i bakterie przezuwaly i przetrawialy swoja droge przez tony biomasy, radosnie zamieniajac dywan lisci zalegajacy dno zbiornika wodnego w gestniejaca pokrywe przytulnej pulapki cieplnej, tworzona przez warstwe gazu szybko unoszacego sie ku powierzchni wody. Na drugim koncu Podziemnego Krolestwa Hadesji, w stosunkowo spokojnej okolicy brzegow Styksu, stal wielki rozowy palac z ozdobnymi ogrodami, ladowiskami i stajniami. Palac ow byl wyjatkiem, gdyz jedyny w Hadesji w calosci wybudowany zostal z kamieni. Cala reszta zostala starannie wydrazona w zywej warstwie przy uzyciu precyzyjnie prowadzonych skalotoczy. To nie brak miejsca sprawial, ze drapacze powlok byly tak popularne, tak sie po prostu najlatwiej "bu- 223 dowalo". W raz wydrazonej skale zastepy piekielnych dekoratorow wnetrz montowaly lampy lawowe, podpodlogowe ogrzewanie i inne atrybuty nowoczesnego Mortropolitanina.Tak wlasnie zaczynal Mroczny Lord d'Abaloh jako mlody i zadny przygod demon. Jesli nie wiedzial czegos o Zapchajdziurze (srodku do wypelniania pekniec w skale) czy o naprawianiu grzmotnikow, wiedza ta nie byla warta zachodu. Zapamietywal wszystkie instrukcje producentow oraz cenniki i gotowal sie do zrobienia oszalamiajacej kariery. Wtedy tez uswiadomil sobie, jakie zycie prowadza funkcjonariusze Piekielnej Administracji wyzszego szczebla, i stanal przed dramatycznym wyborem: czy ma pracowac w czyms, co lubi, i zarabiac grosze, czy nienawidzic swojej pracy i plawic sie w luksusie. Bez wahania wybral te druga opcje i przystapil do przecierania sobie szlakow na sam szczyt. Zadna dlon nie pozostala nieposmarowana, zadne ego nie pozostalo niepolechtane, wreszcie zaden slabeusz stojacy mu na drodze do przywilejow nie zostal niezmiazdzony. I tak oto d'Abaloh znalazl sie w rozowym palacu, jego dumie i radosci. Wybudowal go wlasnymi rekami - zarabiajac w ten sposob krocie, gdyz sam siebie wynajal i sam sie sowicie oplacil z funduszu przyslugujacego Wladcom Podziemi na prace remontowo-budowlane. Ale tego dnia nie byl szczesliwy. Stukanie zabojczo wymanikiurowanych pazurow o blat inkrustowanego diamentami obsydianowego stolu odbijalo sie echem od scian palacu. Zaraz za nim rozleglo sie glebokie westchniecie i ryk frustracji. D'Abaloh wlasnie (po raz sto dwunasty w ciagu godziny) nie zdolal ulozyc pasjansa. Mamroczac bluznierstwa, zebral marmurowe karty, potasowal je i rozlozyl. Dla wszystkich w promieniu stu jardow bylo oczywiste, ze tak naprawde to nie pasjans trapi d'Abaloha. Chodzilo o zblizajaca sie wyprawe do Mortropolis. Byl do niej nastawiony rownie pozytywnie, jak do wyrwania przedniego kla. Bez znieczulenia. Sama mysl o przeciskaniu sie przez zatloczone ulice przyprawiala go o atak klaustrofobii i ciarki na plecach. I po co to wszystko? Tyle niewygod, zeby przewodniczyc "wyborom" Naczelnego Grabarza Mortropolis. Tym razem beda musieli naprawde sie postarac, zeby go przekupic. Zerwal sie na rowne nogi, obrocil w lewo, otworzyl ogromne granitowe drzwi i wypadl do ogrodu. Echo jego krokow na wijacych sie miedzy akrami gustownie przystrzyzonych porostow chodnikach z marmurowych plyt brzmialo jak jednostajne chrupanie. Ponad jego ukoronowanymi rogami mroczna posepna atmosfera Hadesji pulsowala skwarem i podloscia, podkreslajac watpliwa niewinnosc jezykow tesciowych i rozgrzanych do czerwonosci pogrzebaczy obracajacych sie tuz pod wielkim wiatrakiem. Kilka sekund pozniej otworzyl na osciez drzwi od stajni i wkroczyl do wnetrza, gdzie powital go ogluszajacy przyjazny ryk. -Osiodlaj ja! Natychmiast! - rozkazal demonowi stajennemu d'Abaloh, po 224 czym podszedl do przegrody, w ktorej przebywalo ryczace stworzenie. Stworzenie zamachalo swoimi trzydziestostopowymi skrzydlami, rozrzucajac na boki kawalki sciolki. D'Abaloh podrapal pterodaktylice po rogatym nosie i wyciagnawszy kilka wegielkow, rzucil je na parujacy, karmazynowy jezyk Harpii. Pterodaktylica zamachala swoimi dwoma ogonami, spod ktorych wypadlo kilka pojedynczych kamieni.Pomrukujac pod nosem, demon stajenny wygramolil sie z magazynu przygnieciony stosem paskow, sprzaczek i strzemion, po czym niepewnie ruszyl w strone Harpii. Bestia ryknela radosnie, rozpoznajac siodlo. Dobrze wiedziala, co ono oznacza. Minelo wiele czasu, odkad ostatni raz gdzies sie ruszala. Zdecydowanie zbyt wiele. Zwlaszcza w taki dzien -jak okiem siegnac, czyste czarne niebo. W czasie gdy demon stajenny siodlal Harpie, ona zdazyla pozrec pelne wiadro wegielkow. W koncu d'Abaloh chwycil lejce i pociagnal za spora dzwignie, otwierajac w ten sposob klape w suficie. Harpia jeknela, widzac przed oczami czerwonoczarna, nieograniczona przestrzen, zapragnela jak najszybciej poczuc siarczane wyziewy uderzajace ja w chrapy. Klapa otwarla sie do konca i zablokowala. D'Abaloh wdrapal sie po wyciagnietej lapie bestii i usadowil w siodle, sprawdzajac, czy aby ogon nie zaplatal mu sie w strzemiona. Harpia uniosla sie w powietrze z gracja nosorozca w potrojnym akslu. Trzydziestostopowe skrzydla uderzyly, wzniecajac kurzawe porostow ze sciolki, gdy bestia poderwala swoje szesc nog z podlogi. Piec machniec pozniej wyleciala juz przez dach, obrocila sie w powietrzu i wyruszyla w strone Mortro-polis. Ciagnace sie od wielu godzin odglosy walenia mlotami, pilowania, kucia oraz rozkazy zdawaly sie wspolzawodniczyc z kominami PKiN wypluwajacymi z siebie potezne strumienie dymu. Niemal regularnie otwieraly sie drzwi jednego z trzech masywnych satanicznych warsztatow, jakis osobnik pedzil na zlamanie karku ku zaladowanym wozom stojacym za ogrodzeniem i zabieral roznorakie kawalki i elementy, co do ktorych pochodzenia nikt nie mogl miec pewnosci. Przez ostatnie trzy godziny cztery wozy, kolo mlynskie, piec tuzinow beczek z najprzedniejszymi trunkami z Rynsztoka i jedna wielka wanna znikaly kolejno w warsztacie, za kazdym razem wywolujac wiwaty i sklaniajac zgromadzonych do jeszcze intensywniejszego walenia mlotami, pilowania, kucia i wydawania rozkazow. 225 Ale nie tylko przedmioty przybywaly w to miejsce. Wiadomosci rozniosly sie i juz wszyscy w Cranachanie wiedzieli, ze szelagi plynace szerokim strumieniem z dzialu wyplat PKiN nie byly szczegolnie legalne. W tej chwili wielki tlum gleboko zirytowanych Cranachan klebil sie wokol wysokiego ogrodzenia, ociekajac potem i ciskajac - w zaleznosci od nastroju - kamienie lub obelgi.Wszedzie dochodzilo do starc oraz przypadkow potowki. Handlarze z targu oskarzali kowali o umyslne nabycie trzynastu funtow kielkow za falszywe pieniadze; zawodowi szulerzy dzgali nozami amatorow o twarzach pokerzystow, ktorzy grali i przegrali; ksiegowi naciskali na zdesperowanych dluznikow z ligi walk krewetek. Temperamenty i temperatura zgodnie stawaly sie coraz goretsze. Nagle rozlegly sie fanfary - zgrzytanie drzwi warsztatow i seria ostrzegawczych chrzakniec - po czym olbrzymie urzadzenie wytoczylo sie w ponury polmrok, uchodzacy za swiatlo dzienne pod rozszerzajaca sie pokrywa chtonicznych dymoweglanow. Wszyscy natychmiast zwrocili oczy ku tajemniczej maszynie, zaskoczeni wyrazem triumfu i wyczekiwania na twarzy podazajacego przed nia dumnie Mahrleya. Maszyna miala po osiem kol z kazdej strony, wielki skladany maszt na czubku i wanne z tylu. Tuz za masztem skomplikowane resory poskladane z klepek opieraly sie napieciu narzucanemu przez line, ktora laczyla wanne z mlynskim kolem. Rzucane recznie kamienie nie naruszyly plotu, nadszedl wiec czas, by przekonac sie, co potrafi zdzialac mysl techniczna. Tlum zaczal wiwatowac i pocic sie jeszcze intensywniej, kiedy prowizoryczna katapulta dotarla na swoje miejsce i setka rak naparla na kolo mlynskie, sciagajac wanne w dol prosto na skrzypiace beczkowe sprezyny. W kilka sekund wanna napelnila sie kamieniami. Zgodnie z wytycznymi Mahrleya ustawiono katapulte na wprost bramy w ogrodzeniu. Kiedy zrobia w niej wylom, beda mogli dorwac krasnoluda i zazadac od niego prawdziwych pieniedzy. Tak mniej wiecej przedstawial sie plan. Ludzie odsuneli sie sprzed wyrzutni. -Jeszcze dwa obroty - krzyknal brygadzista. - Zwincie to najmocniej, jak sie da. - Chcial, zeby katapulta miala maksymalna moc, chcial wyrwac brame z zawiasami i odrzucic daleko do tylu. Za pierwszym razem. Drewno, metal i liny zatrzeszczaly pod wplywem rosnacego naprezenia. Wielkie ramie miotajace wygielo sie i zadrzalo niczym reka skrajnie stremowanego skrzypka tuz przed prapremiera. Mahrley uniosl kciuk i wszyscy odsuneli sie, pozostawiajac go, promieniujacego duma, sam na sam z katapulta, pewnie dzierzacego w dloni dzwignie spustu. Oczy wszystkich zwrocily sie ku niemu. Nadeszla chwila jego chwaly. Nie mogl powstrzymac sie przed wygloszeniem krotkiej, dodajacej odwagi mowy do uwielbiajacych go rzesz fanow. Coz, sytuacja temu sprzyjala, a poza tym taka okazja mogla sie juz nie powtorzyc. -Panie i panowie, w piec sekund to oto ogrodzenie legnie w gruzach. Prosze nie zapominac, komu bedziecie to zawdzieczac. Jesli zdarzy sie wam potrzebowac hydraulika, poslijcie po mnie bez wahania! Pamietajcie - Mahrley i rury to do- 226 brana para! Teraz znizka na naprawy prysznicow! Piec! - wykrzyczal, unoszac dlon.-Cztery! - podchwycila grupka dzieci. - Trzy! - ryknal Mahrley. - Dwa! - odpowiedzial tlum. - Jeden! - wrzasneli wszyscy zgromadzeni. Mahr ley pociagnal za dzwignie. Naciag puscil z dzwiecznym "srrrruuu", a ramie z glo snym "szuuu" wystrzelilo do gory, osiagnelo szczyt, minelo swoj zenit i uderzylo w ziemie, unoszac stojaca na kolach podstawe i wyrzucajac Mahrleya na wyso kosc dwudziestu stop. Niestety ten niezaplanowany lot zupelnie zaskoczyl trzymajacych koc ratunkowy ludzi pani Grynpis. -Bez obaw, panowie - zawolal slabym glosem lezacy na ziemi Mahrley. - Wracamy z tym do warsztatu. Wiem, co trzeba poprawic, zeby dzialalo! - Kilku zdunow podbieglo do niego i odciagnelo go wraz z katapulta. To, co dzialo sie na resztkach trawy przed ogrodzeniem PKiN, zaczynalo przypominac raj wypychacza zwierzat. Niezliczone setki ptakow lezaly na kupkach, posortowane przez wojowniczych ekologow wedlug gatunku. Jedynym ruchem wsrod ofiar udaru byly okazjonalne, zalosne machniecia skrzydelek i ciagly ruch suchych jezyczkow wystajacych z dziobow. Sytuacja z kazda minuta robila sie coraz gorsza, ptaszkow wciaz przybywalo. Doprowadzalo to do granic wytrzymalosci paradujacych teraz w bieliznie lapaczy z kocami oraz w ogole wszystkich z czymkolwiek nadajacym sie do wachlowania. Gdyby taka sytuacja miala potrwac, nie daloby sie uniknac ofiar. -Zamknij sie! - warknal jeden z bojownikow, kiedy skrepowany i zakneblowany Maslak, ktory lezal za krzakiem, zaczal wic sie, rzucac i belkotac, bardzo chcac cos powiedziec. - Zamknij sie! - powtorzyl bojownik, ale w tonie belkotu Maslaka bylo cos, co kazalo mu wyjac knebel z ust nieszczesnika. -Nadchodzi! - jeknal Maslak. - Mialem ucho przy ziemi, sam posluchaj! - Rzeczywiscie, coraz wyrazniej slychac bylo obroty kol i warkotliwa kakofonie piekielnego silnika spalinowego. Nowy duch wstapil w bojownikow, gdy na horyzoncie pojawila sie pani Grynpis w skradzionym wozie, z rozwianymi wlosami i wiadrem w kazdej rece. -Wrocilam... Stoj! - zdolala krzyknac, gdy czterdziestotonowy woz mijal bojowniczych ekologow. Swierk ostro zakrecil, wylaczyl piekielny silnik spalinowy i gwaltownie zawrocil. Wiadra, ziemia i torf trysnely spod kol, a woz zawrocil z nieco tylko mniejsza predkoscia. 227 -Lapac wiadra! - wrzasnela pani Grynpis, po raz kolejny mijajac swoichludzi. Trzeba bylo jeszcze pietnastu przejazdow, zeby woz stracil ped i w koncu sie zatrzymal. -Do wiader! Wszyscy! - krzyknela pani 01ivia, rozwiazujac Maslaka. Maslak zostal wytargany za uszy, pouczony, ze nie nalezy przerywac, tylko sluchac, i wyslany w strone jeziora. Sznur niestrudzonych obroncow fauny, spoconych, lecz gorliwych, ruszyl za nim. Pani Grynpis piszczala z zachwytu, wysylajac swoich poplecznikow do akcji, wciskala wiadro kazdemu, kto wykazywal chocby najmniejsze zainteresowanie. -Ty! - krzyknela stanowczo do Szlama Dzi-hada, ktory przypadkiem bez myslnie patrzyl w jej strone. - Tak, ty! Chodz tu, ratuj ptaszki. Sytuacja awaryj na. Nie czekajac na odpowiedz, wetknela mu do reki wiadro i palcem wskazala setki ociekajacych potem ratownikow kierujacych sie w strone jeziora Hellarwyl. Szlam Dzi-had byl tak oniemialy, ze nie zaprotestowal. Pod jego stopami trzydziesci trzy tysiace dzdzownic wilo sie w szalenczym poscigu za najwspanialsza sterta gnijacych lisci w dziejach Gor Talpejskich. Tuz za nimi szescdziesiat osiem wyglodnialych kretow przedzieralo sie przez cudownie pachnaca dzdzownicami glebe. Nabab musial przyznac, ze to wspanialy widok. Skandujaca grupa urzednikow Wydzialu Imigracyjnego wspierajaca strajkujacych przewoznikow ustawila sie wzdluz nabrzeza Flegetonu z licznymi transparentami. Kapitan Naglfar wygladal ze wszech miar imponujaco w swym szpiczastym kapturze kapitanskim. Z jego fajki za kazdym oddechem unosil sie potezny plomien. Nabab zalowal tylko jednego: ze nie moze wykrzykiwac obscenicznych uwag pod adresem Seirizzima razem z reszta manifestantow. Biorac pod uwage, ze wybory odbeda sie za kilka godzin i Mroczny Lord d'Abaloh w kazdej chwili moze tedy przelatywac, Nababowi nie wyszloby na dobre aktywne wspieranie protestu bez zadnych powaznych i lukratywnych motywow. Poza tym, gdyby ktos dowiedzial sie, ze to on wydal pieniadze na rozpetanie tego strajku... pomimo panujacego upalu Nabab poczul dreszcze. Seirizzim stanal na czubkach kopyt, osiagajac swoj maksymalny wzrost dziewieciu stop i szesciu cali, i obrzucil kapitana Naglfara gniewnym spojrzeniem. Jego pionowe zrenice lsnily wsciekloscia i frustracja. Negocjacje nie powinny 228 byc az tak trudne.-To typowa uwaga, jakiej mozna spodziewac sie po demonie niezwraca- jacym zadnej uwagi na klase robotnicza, dopoki ta nie postanowi czegos z tym zrobic i nie zaprzestanie pracy! - oznajmil kapitan. Posrod strajkujacych roz- szedl sie pomruk aprobaty. - Nie chcemy i nigdy nie bedziemy chciec Programu Dorocznych Remontow dla naszych promow, wlaczajac w to oskrobywanie ka dlubow, reperowanie zagli i czyszczenie na sucho. Te promy maja wygladac tak, jakby smierc czaila sie w kazdej skrzypiacej desce, zagle musza wisiec jak gnija ce caluny na krucyfiksach. Pierwsze wrazenie jest najwazniejsze! Czy im ma sie tutaj na dole podobac?! Seirizzim wsciekal sie, slyszac, jak przewoznicy zaczynaja skandowac "Dobrze gada!". Stojacy w miejscu obliczonym na sprawianie wrazenia neutralnego Nabab ukradkowo kciukiem pokazal pykajacemu fajeczke kapitanowi, ze bylo swietnie. Tak dlugiego przemowienia nie wyglosil od wielu stuleci, totez rozpierala go duma. -Prosze bardzo! - ryknal Seirizzim arogancko. - Poniewaz nie dajecie mi szans na poprawienie nedznych i niedzisiejszych warunkow pracy, ktore moim zdaniem sa, ze sie tak wyraze, skrajnie niesmaczne... Rozlegl sie pomruk znudzenia. Naglfar odkaszlnal i krzyknal: -Pierwsze wrazenie! -Tak, tak, juz mowiles - burknal Seirizzim lekcewazaco. - I poniewaz odmawiacie wziecia waszych wojowniczych tylkow w troki i wziecia sie do pracy, sadze, ze mam tylko dwa wyjscia... Nabab usmiechnal sie pod nosem. Mial go! Teraz juz pojdzie z gorki! -Moge kazac przeniesc was wszystkich do kloacznych dolow w srodmiesciu Tumoru! - krzyknal Seirizzim z gniewnym blyskiem w oczach. - Lub przystac na wasze warunki i spelnic wasze postulaty, tuz po tym, jak zostane Naczelnym Grabarzem Mortropolis - dodal z usmiechem. Nagle posrod manifestantow zapanowal zgielk: strach i chciwosc pchaly ich jednoczesnie w tym samym kierunku. Tez mi wybor! Nabab wpadl w panike. To nie tak mialo byc. Seirizzim zgodzil sie na ich warunki? To niemozliwe. Nie dosc tego, powiazal to takze ze swoim zwyciestwem w wyborach. Nabab czul, ze sliski dywan jego misternego planu usuwa mu sie spod kopyt. Kapitan Naglfar z wrazenia prawie polknal fajke. Co robic? Katem oka spojrzal na Nababa, ktory cztery razy pokazal mu piec rozcapierzonych pazurow. Zrozumial natychmiast - dwadziescia tysiecy oboli za podtrzymanie protestu. To niewiele jak na taki stres - odpowiedzial, pokazujac palce piec razy. Seirizzim pisnal, dopadl do Naglfara i chwycil go za gardlo. -Ach tak! Dwadziescia piec tysiecy oboli? To twoja cena? - Kapitan przy taknal. - Zalosne! Zaufales mu? - warknal, wskazujac Nababa. - Smiechu warte! Macie szczescie, ze wyszlo szydlo z worka, ze tak powiem. Coz by z niego 229 byl za Naczelny Grabarz!?-Jestem doskonaly! - krzyknal Nabab, ktoremu puscily nerwy. - Spre parowalem najlepszy plan lapowkowy w calej Hadesji! - chelpil sie. - To ja sprawowalem kontrole, mialem w kieszeni przewoznikow i Urzad Imigracyjny, a ty byles bezsilny, nie mogles mnie powstrzymac, ja... Seirizzim puscil Naglfara i zwrocil sie ku Nababowi. -Tak? - zapytal, unoszac arogancko brew. -Ja... bardzo ladnie ich wszystkich przekupilem, dziekuje pieknie - wy-bakal zalosnie Nabab. -Przekupstwo! - Seirizzim ze smiechem odrzucil glowe. - Tak to nazywasz? I co ci to dalo, co? Nabab otworzyl usta, po czym zamknal je bezsilnie. -Wlasnie - zgodzil sie Seirizzim. - Nic. Wstydz sie. Mialem cie za nieco madrzejszego. Przekupstwo bez zysku... alez to jalmuzna! Odpowiedz stanowily setki glebokich wdechow. Cala pikieta popatrzyla wilkiem na Nababa. Seirizzim nagle odwrocil sie na piecie, gniewnie uderzyl kopytem w ziemie i ryknal: -Dobra, dosc obijania sie! Wracac do roboty! - Smagajac ogonem niby batem, zapedzil przewoznikow do pracy, po czym odwrocil sie z powrotem do Nababa. Ale jego juz tam nie bylo. -W lewo, w lewo, dawajcie! - Mahrley usilowal przekrzyczec gwizdzacy i buczacy tlum mieszkancow Cranachanu, by uslyszala go zaloga katapulty. Machina stopniowo obrocila sie, po raz drugi celujac w brame. -Naciagnac! - polecil, czujac, jak jego nerwy naprezaja sie z kazdym obrotem kola mlynskiego. Przy trzaskach oraz skrzypieniu drewna ramie wygielo sie, a wanna znizyla. Mahrley starl pot z okolicy oczu i jal wrzucac kamienie do obecnie pozbawionego juz emalii pojemnika, z kazdym dodawanym pociskiem wznoszac ku niebu krotki psalm. Tym razem musialo sie udac, od tego zalezala jego reputacja, a poza tym robilo sie zdecydowanie zbyt goraco na takie zajecia. Naprezenie roslo, wszystkie spoiwa i sznury trzeszczaly i drzaly. To samo odnosilo sie do stawow i sciegien Mahrleya. Wanna zostala ustawiona w odpowiedniej pozycji, dorzucono do niej jeszcze kilka kamieni na szczescie. Wszyscy w promieniu dziesieciu stop od nakreconej machiny czuli, jak drzy ona od nagromadzonej, chcacej sie uwolnic energii potencjalnej. 230 Mahrley raz jeszcze sprawdzil trajektorie, zmienil bieg rzeki potu na swoim czole, zlapal sie za kciuk na szczescie i pociagnal za dzwignie. Ramie wyrzutni skoczylo do gory, czasteczki powietrza w panice uciekaly mu z drogi. Wanna poleciala po luku, a kiedy znalazla sie w pozycji pionowej, ramie sie zatrzymalo. Dal sie slyszec glosny trzask, swist i pol tony kamieni pomknelo ku bramie w ogrodzeniu z sila wystarczajaca, by wyrwac ja z zawiasami i pozwolic niezliczonym mieszkancom Cranachanu odebrac swoje w pocie czola zarobione grosiwo...Tak w kazdym razie powinno bylo sie stac. Mahrley o tym wiedzial, zebrany tlum o tym wiedzial, nawet szydzacy z nich Stan Kowalski i Guthry o tym wiedzieli. Szkoda, ze katapulta nie. Ramie wyrzutni wystrzelilo do gory, zatrzymalo sie i podnioslo cala machine na dwadziescia stop w powietrze, tak ze przekoziolkowala i osiadla kolami do gory o piecdziesiat stop blizej ogrodzenia. Mahrley wyrzucil z siebie mnostwo wyjatkowo nieprzyzwoitych obelg pod adresem wszystkiego i wszystkich choc czesciowo zainteresowanych, po czym zaczal wydawac polecenia wszystkim, ktorzy mogli go uslyszec. -Bedzie dzialac! Zaufajcie mi! Musimy tylko... eee... wlasciwie przymocowac ja do ziemi, tak jest, po prostu przymocowac! - Gorna warga zadrzala mu tylko nieznacznie. Na szczycie wiezy strazniczej Stan Kowalski i Guthry bezradnie zwijali sie z histerycznego smiechu. Chocby Mahrley byl poteznym bykiem z dodatkowym chromosomem X i nadmiarem testosteronu, ktory od wielu godzin wpatruje sie w krwistoczerwona kurtyne teatralna, i tak nie moglby byc bardziej wsciekly niz w tej chwili. W rece zgniotl wlasnie wazacy dwadziescia piec funtow kawal piaskowca. To byly drobne przeszkody, malenka lyzeczka dziegciu w miodzie, wszystko do przezwyciezenia. Juz niedlugo, calkiem niedlugo, jego bedzie na wierzchu. I kto zasmieje sie ostatni? Oczy z waskimi pionowymi zrenicami spogladaly zza soczewek krysztalowych gogli na cos, co wygladalo jak wielki, skamienialy las nagich pni. Swiatla niezliczonych lamp lawowych migotaly w oddali, za wirujacymi czarnoczerwo-nymi oparami ulatujacymi z rzeki Flegeton. Burza sprawiala, ze drapacze powlok wygladaly na pokryte zlotymi kroplami potu. Po lewej plomienie padaly na srodmiescie Tumoru, sprawiajac nie lada klopoty wszystkim, ktorych zaskoczyly bez popielnicy czy plaszcza przeciwplomiennego. D'Abaloh poklepal Harpie po luskowatym karku i pokierowal nia tak, by omi- 231 nac burze. Juz za chwile bedzie schodzic do ladowania w Mortropolis, znizac sie wsrod wielopoziomowych chodnikow wygryzionych przez pokolenia skalotoczy, okrazac grupy drapaczy warstw, az w koncu wyladuje w srodku tego smierdzacego balaganu, ktory tyle demonow nazywa domem.Im szybciej skoncza sie te wybory i bedzie mogl wrocic do ulepszania palacu, tym lepiej. Skrecajac przy wysokiej wiezy, d'Abaloh zapragnal nagle scisnac w rece tube Zapchajdziury. Nietrudno bylo zauwazyc, jak nieuchronne wymarcie jakiegos gatunku wplywalo na nerwy pani Grynpis. Na mysl o razacym lekcewazeniu praw robactwa zwijala sie w spazmach gniewu. Okreslenie, ze wstrzasal nia piekielny gniew, stanowiloby eufemizm. Obie dlonie tak zaciskala, ze az pobielaly jej kostki - jedna wokol kija od transparentu, druga wokol metaforycznego dwufuntowego mlota perswazji; brwi wygiela w znamionujace nieograniczony gniew V; tupnela noga; jej bejsbolowka zatrzeszczala, a z oliwkowozielonej, zrobionej na drutach bojowej koszulki ulatywalo ku zachmurzonemu niebu skondensowane wzburzenie. Pani Grynpis nie byla szczesliwa. -Co ma oznaczac ta oburzajaca emisja? - zapiszczala, stojac na beczce odwrocona plecami do PKiN, ktory nie zwracal na nia uwagi i nadal wyrzucal w powietrze niezliczone tony czarnoczerwonego pylu. -Czyz nikt nie zdaje sobie sprawy, ze te wyziewy moga przyniesc nieodwracalne szkody ukladom oddechowym mlodocianych kruszpakow? To afront! - Stala w dramatycznej pozie, wznoszac wysoko nad glowe transparent z napisem "Ratujmy kruszpaki!". Na przestrzeni wielu lat protestowania pani Grynpis doszla do wniosku, ze przenoszac caly swoj gniew z pilnie strzezonego ogrodzenia na tlum zadziwionych ludzi, osiagnie wiekszy sukces. Powod byl prosty. Nauczyla sie nigdy nie isc na calosc w naprawde powaznych sprawach - zbyt duze ryzyko. Powalic bramy, wedrzec sie do PKiN i sprac szefa, kimkolwiek on jest, na kwasne jablko - prosze bardzo, czemu nie, ale gorzko doswiadczona pani Grynpis wiedziala, ze duze firmy maja prawnikow, a prawnicy oznaczaja lzy. Chyba ze mialo sie wlasnego prawnika, prawnika ze slaboscia do palacych, aktualnych spraw. Tak wiec adresujac swe tyrady do rosnacego tlumu, zwiekszala szanse na usidlenie jakiegos wspolczujacego czlonka palestry, ktory gotow bylby rzucic sie w ogien walki i wysylac na lewo i prawo pozwy sadowe oraz oskarzenia. Ale w tej chwili, tuz 232 po tym, jak ocalila niezliczone ptaszki przed upieczeniem, pani Grynpis wcale nie miala zamiaru odpuscic.-...zniszczyli juz srodowisko naturalne Karmazynowej Meduzoplesni Pla mistej, lecz nie dosc im tego - teraz zaatakowali brudem i nieczystoscia. Ekolo giczne zanieczyszczenia tego stopnia skonczyc sie moga tylko jednym - bronchi- tem! - piszczala, entuzjastycznie wymachujac transparentem, po czym omiotla wzrokiem ociekajacy potem tlum sluchaczy, ktorych wiekszosc wpadla po prostu zobaczyc, o co sie rozchodzi, i teraz zalowala, ze nie wziela z soba nic do picia. Lecz miotajaca gromy pani Grynpis w bojowej bejsbolowce nie mogla przewidziec, jak daleko dotrze jej przekaz. Tysiac stop pod nia kryjacy sie w nieukonczonym systemie wentylacyjnym Wielce Wielebny Hipokryt III gwaltownie sie wyprostowal, o maly wlos unikajac paskudnego wstrzasnienia mozgu. Tak - pomyslal, glaszczac sie po podbrodku i nasluchujac dowodow zbrodni; caly czas staral sie nie zwracac uwagi na grozby Flagita. -Tak - mruknal, gdy zobaczyl, jak 01ivia dziala na tlum. -Tak! - zdecydowal. To ona. I podjawszy ostatecznie decyzje, wyslal macki swej psyche, aby pochwycily ofiare. Przedzieraly sie teraz przez mroczne glebie podziemia, niczym zabojcza matwa mknaca ku bezradnej makreli. Trzy impulsy przebiegajace cialo glowonoga, uderzenie dwiema najdluzszymi mackami i tuz tuz... -... nie mozemy pozostac obojetni i pozwolic... och, czuje sie... poslu chajcie mnie! - zagrzmiala pani Grynpis, a syczace nuty w jej glosie zapadly w wibrujaca niepamiec. Zaskoczony tlum zafalowal i wpatrzyl sie w pania Oli- vie z pewna doza sceptycyzmu. Jednemu z jej stalych wspolpracownikow opadla szczeka. Nigdy, podczas zadnego protestu, ktory prowadzil ramie w ramie z pania Grynpis, w zadnym z jej przemowien nie zabrzmiala taka nuta. Niezla sztuczka. Wielebny Hipokryt wyczuwal za posrednictwem pani 01ivii atmosfere wyczekiwania unoszaca sie nad zebrana gawiedzia. Tlum gotow byl spijac z jego warg kazde slowo. Nagle Hipokryt sie usmiechnal. Po raz pierwszy w zyciu mial wiernych. W porzadku, moze i porwal cudzych wiernych, ale coz, przy opetaniach przechodza nie takie rzeczy. W koncu cos wtedy rzeczywiscie w tych nieszczesnikow wstepuje. Pani Grynpis wziela gleboki oddech i choc jej spojrzenie bylo nieco szkliste i nieobecne, ochoczo rozpoczela tyrade. -Powiem wam o PKiN takie rzeczy, ze nie uwierzycie wlasnym uszom! - zadudnila, przekazujac mysli odleglego o tysiac stop Hipokryta zebranym masom ludzi. - Nadstawcie uszu, moi mili, i skupcie sie... Usmiech Hipokryta rozszerzal sie wraz z przekazywaniem kolejnych telew-plywowych polecen do ukladu limbicznego pani 01ivii Grynpis, wkladaniem slow w jej usta i goraczkowym gestykulowaniem jej rekami. I tak, patrzac na zafascy- 233 nowana publicznosc, Wielebny zaczal wypunktowywac zagrozenia, jakie niesie ze soba PKiN, wciaz dorzucajacy krztuszacego dymu do czerwonoczarnej zaslony. A publicznosc, jego zbor, jego parafia, zaczynala sie niecierpliwic.-...jak widzicie, niszcza nasze srodowisko. Przez ostatnich piec minut potroila sie liczba przypadkow bronchitu wsrod mlodych kruszpakow! - Donosnemu wolaniu pani Grynpis towarzyszyly entuzjastyczne wyrazy poparcia. Kilku co gorliwszych czlonkow trzodki pani 01ivii zaczelo zbroic sie w cegly i patyki, powarkujac na dymiaca budowle. -Czy jestescie przygotowani na zycie w takim otoczeniu? - Kolejny krzyk poparcia ze strony tlumu. - Powiedzcie mi, gospodynie domowe, czy cieszy was perspektywa czarnych, tlustych zaciekow na waszej ulubionej poscieli? Juz nigdy nie bedzie mozna wywiesic prania! - Zebrana gawiedz ryczala z zachwytu. A Flagit ryczal z wscieklosci, widzac poswiate na infernitowej siatce. Wyrzucil z siebie serie najwymyslniejszych hadesjanskich przeklenstw i uderzyl lu-skowata piescia w obsydianowe biurko. A wiec Hipokryt uzywa siatki? Coz, on, Flagit, nie ma zamiaru bezczynnie stac obok. -Co macie zamiar zrobic w tej sprawie!? - krzyczala pani Grynpis, dole wajac oliwy do ognia, ktory ogarnal zebranych. Setki ludzi odkrzyknely jak jeden maz: -Lincz! Lincz! Lincz! Flagit znow wrzasnal w rozpaczy. To zaszlo za daleko. -Dzi-had, Dzi-had, zglos sie, do cholery! - telewplywal desperacko. To bylo dla d'Abaloha cos nowego. Serce walilo mu jak mlot, oczy mial mocno zamkniete, najezone pazurami dlonie byly mokre od potu, i nie wiedzial, czy jesli znajdzie sie tak blisko nastepnej wiezy, potrafi zachowac kontrole nad swoim pecherzem. Nie mial pojecia, o co chodzilo Harpii, ale wcale mu sie to nie podobalo. Po raz pierwszy, odkad pamietal, d'Abaloh naprawde sie bal. Pterodaktylica nie panowala nad torem lotu. Wirujaca chmura gazu, ktora ulatywala z okna Transcendentalnego Biura Podrozy spolki z o.o., rzucala potezna bestia po niebie Podziemia. Nogi Harpii ugiely sie, zalosnie zamachala skrzydlami i zaskrzeczala przerazona. Przed soba, spadajac i wirujac, zauwazyla potezny drapacz powlok i - o ile tragicznie sie nie mylila - z kierunku wiatru i poprawek kursu, bedacych skutkiem panicznego miotania sie, jasno wynikalo, ze za jakies pietnascie sekund uderza w sciane wiezowca z predkoscia stu dwudziestu lokci na minute. Harpia wrzasnela, marzac o tym, by z powrotem znalezc sie w stajni. 234 Pot splywal z kazdej czesci ciala Dzi-hada, ktory taszczyl wiadro wody od brzegow jeziora Hellarwyl. To juz pietnaste i, jak postanowil, ostatnie wiadro. Byl w koncu funkcjonariuszem Wyznaniowych Oddzialow Prewencyjnych, a nie pacholkiem pani Grynpis, ktorego jedynym celem w zyciu bylo dzwiganie plynow do chlodzenia odwodnionych ptakow.Aczkolwiek naprawde milo bylo jakos pomoc tym malym, biednym jemioluszkom. Dzi-had spojrzal przed siebie, na rozsypana kolumne dzwigajacych wiadra ludzi, a potem na plujaca dymem kopule PKiN, ktora napelniala talpejskie powietrze goracym, czarnoczerwonym pylem. Strach zmrozil go na wspomnienie ilustracji z Wulgaty - ilustracji przedstawiajacej koniec swiata. To, co mial przed soba, niepokojaco przypominalo te rycine. Dzi-hada dopadla drwiaca frustracja, powinien cos w tej sprawie zrobic. Ale co?! - krzyczal w myslach. Co moglby poradzic na potezne ogrodzenie blokujace mu dostep do... coz, czegokolwiek, co tam sie znajdowalo. Poczul nagle przyplyw gniewu na kolesiow, ktorzy napisali Wulgate. Skoro juz postanowili opisac koniec swiata, mogliby miec na tyle przyzwoitosci, zeby napisac, jak go powstrzymac, lub przynajmniej dac jakies wskazowki, co tak naprawde sie tam dzieje - jakies plany, przystepne wyjasnienie sposobu dzialania, tego typu rzeczy. To chyba niezbyt wygorowane zadania. Nagle pisk wscieklosci wdarl sie w umysl Dzi-hada, odpedzajac wszystkie mysli i pragnienia poza jednym. Zadza mordu. -Hej, Dzi-had! Co ty robisz? Chodz tu... aaa, jestes! Stoj spokojnie, nie bedzie bolalo. Czarne luskowate szpony AKL chwycily i zaczely gruntownie obmacywac czule fragmenty mozgu Dzi-hada. Czul on tsunami AKL pedzace dolinami jego wolnej woli, podmywajace fundamenty wyzszych uczuc i staczajace go w dol jak kawalek mentalnego smiecia. Zanim Dzi-had zorientowal sie, ze miedzy nim a jego mozgiem cos nie gra, jego cialo znalazlo sie juz we wladzy kogos innego. Pod jego stopami trzydziesci dziewiec tysiecy dzdzownic poczulo nagle, jak smakowita przekaska umyka im sprzed nosa. Gdyby dzdzownice mialy piesci, uderzalyby nimi teraz w otwarte dlonie w gescie gniewu i rezygnacji. Poniewaz jednak nie mialy, wrzucily po prostu przyslowiowy wyzszy bieg i rzucily sie w poscig. Krety (teraz juz w liczbie tysiaca dwudziestu siedmiu) wyczuly, iz ich obiadek nabral nagle animuszu, uderzyly wiec upapranymi ziemia pazurami w otwarte lapy i szalenczo popedzily przed siebie, a krecie mozdzki goraczkowo zastanawialy 235 sie, czemu te robale zmuszaja je do takich slalomow. Juz pietnascie razy gwaltownie zmienialy kierunek, a teraz cos takiego. To po prostu nie mialo sensu.Flagit sledzil kazdy ruch Dzi-hada za posrednictwem krysztalowych wizjerow dyndajacych mu przed oczami, czul zimne dreszcze i powarkiwal, kiedy mnich zblizal sie do PKiN, uderzal przy tym kopytami jak jakis szalony milosnik flamenco pragnacy zatanczyc sie na smierc. Musztardowozolte iskry blyskaly mu w kacikach oczu. Gorliwie usilowal przekonac samego siebie, ze zwyciezyl. Hipokryt doslyszal strzepy przerazajacego przemowienia Flagita. -Zwyciestwo dla czarnego konia!... d'Abaloh da mi, czego zechce... wladze!... Absolutna wladze! Na szyi Flagita pojawila sie pulsujaca zyla, jego pazury zaciskaly sie i prostowaly, gdy biegal i miotal sie po jaskini. Demon nie mial zamiaru pozwolic, zeby zwyciestwo wymknelo mu sie, kiedy byl juz tak blisko. Pietnascie, dwadziescia stopni wiecej i przetrwaja tylko skorpiony oraz te porosty, ktore osiedlaja sie na azbescie. Jeszcze dziesiec stopni, i nawet one znikna. Nic juz nie powstrzyma temperatury, ktora bedzie rosla i rosla. Jeszcze dwadziescia stopni i morza sie zagotuja, a lodowce stopia. Sto stopni i trawy sie zapala, jeszcze piecdziesiat i cale lasy stana w ogniu, dodatkowe dwiescie kilka stopni i... plan doskonaly. Jak okiem siegnac, czarna, zweglona pustka. A jesli wszystko potoczy sie dalej w tym tempie, wystarczy poltora dnia. Flagit wyszczerzyl sie jeszcze szerzej. Gdy d'Abaloh zobaczy, czego dokonal jego wierny sluga, gdy przekona sie... Niezauwazona przez demona niewyrazna plamka zamajaczyla w oddali na tle czarnej chmury. Ogon nieswiadomego niczego Flagita drgnal i skrecil sie jak kotka w goracym blaszanym koszmarze sennym. Za oknem plamka zmienila sie w cos ze skrzydlami, co ominelo grupe wspierajacych sklepienie wiez filarowych i pomknelo w strone centrum Mortropolis. Gdyby Flagit nie byl tak pochloniety wizjami z gory i zadaniem telewplywne-go poradzenia sobie z halasliwa pania Grynpis, teraz biegalby w kolko, krzyczac, ze d'Abaloh przybyl za wczesnie, ze jeszcze nie wszystko gotowe i tego typu rzeczy. Nie dostrzegl jednak sylwetki Harpii i d'Abaloha, formujacej sie z bezksztaltnej plamy na horyzoncie. Nie widzial takze gwaltownej i nieoczekiwanej zmiany kursu, wykonanej przez Harpie wbrew jej woli, kiedy ped powietrza chwycil ja za skrzydlo, obrocil wokol osi i mocno pociagnal. Flagit pozostawal w blogiej nieswiadomosci faktu, iz ogromna pterodaktylica wraz ze swym wysoko postawionym ladunkiem wpadla w wir gwaltownie ulatniajacego sie gazu i zmierzala wlasnie bezwladnie w strone sasiedniego biura. D'Abaloh po raz pierwszy w zyciu krzyknal. Coz, kazdy by tak zrobil, gdyby zdarzylo mu sie na zlamanie karku gnac ku litej granitowej scianie z predkoscia 236 stu dwudziestu lokci na minute, siedzac na grzbiecie potwora z szescioma nogami, o szescdziesieciu stopach rozpietosci skrzydel i absolutnie pozbawionego hamulcow. Na szczescie dla jego dostojenstwa nikt go nie slyszal - z wyjatkiem Harpii, ktora i tak by nikomu nie powiedziala.Nie powinien byl otwierac oczu - i bez tego bylo niezbyt dobrze - ale z jakiegos powodu, wlasnie wtedy, w wyjatkowo nieodpowiednim momencie, otworzyl je. No i zobaczyl. Budynek. Zajmowal cale pole widzenia. I stal na jego drodze. Nigdy nie mial sie dowiedziec, jaki manewr wykonala Harpia, ale w ostatniej sekundzie, kiedy juz sie zdawalo, ze skoncza jako kolejna warstwa rozsmarowana na scianie drapacza powlok, machnela jednym skrzydlem, obrocila sie i uderzyla w mur Mrocznym Lordem. Jeden, dwa cale obok, i wszystko to wygladaloby dosyc nieprzyjemnie, ale bestii jakims cudem udalo sie najpierw przepchnac d'Abaloha przez okno, a dopiero potem rozplaszczyc sie z rozlozonymi skrzydlami na scianie, niczym gumowy nietoperz na dyszy odkurzacza. I wlasnie w tej chwili, gdy d'Abaloh odbil sie od przeciwleglej sciany, rykoszetem przelecial przez magazyn i wymachujac kopytami i ogonem oraz ciskajac przeklenstwa, przygniotl Flagita do ziemi, Flagit zorientowal sie, ze d'Abaloh przybyl troche za wczesnie. Wtedy tez Flagit stracil kontakt z Dzi-hadem, poniewaz infernitowa siatka spadla mu z glowy w wyniku kolizji. Co wiecej, dokladnie w tym momencie w niewielkim biurze zapanowal absolutny chaos. Poniewaz Harpia tkwila na zewnetrznej scianie budynku, doskonale spelniajac funkcje szczelnie zamknietego okna, i poniewaz wiatraki dziewiecset piecdziesiat stop nad ich glowami wciaz szalenczo wirowaly, skads musialy zaczerpnac tysiace metrow szesciennych atmosfery wyrzucanej w talpejskie powietrze. Drzwi na korytarz otwarly sie i zaczela sie sniezyca. Chmury arkuszy nieplon-nego pergaminu wpadly do magazynu, uderzajac obecnych po twarzach, po czym ulecialy przez otwor w suficie pokoju obok. Po nich pojawily sie dywany, sofy, szafki na dokumenty, i zapewne byloby tego o wiele wiecej, gdyby nie wspaniala interwencja sporego obsydianowego stolu i pary szafek. Flagit z trudem uniknal bombardowania meblami biurowymi, robiac krok w bok, kiedy przelatywala kolo niego szescioszufladowa szafka na akta. Stol, ktory dzieki niezwyklemu zbiegowi okolicznosci okazal sie dokladnie tak duzy, by przeslonic caly otwor, uderzyl w sufit. Zatrzymaly go tam dwie szafki, blokujac otwor skuteczniej, niz pterodak-tyl uszczelnil okno. Mniej wiecej sekunde pozniej Harpia zaskrzeczala i odpadla od sciany wiezowca. Sporo czasu minelo, zanim wszystkim odetkaly sie uszy. 237 Uczucie obrzydzenia i nienawisci krazylo po ciele Dzi-hada, przedzierajac sie przez kore nadnerczy i uderzajac w biceps. Z krzykiem wypadl z tlumu, unoszac nad glowa GROM-owy sztylet. W uszach pulsowala mu zadza krwi, blizny ociekaly potem.-...to bezmyslne marnotrawstwo... urrghhh! - Dzi-had chwycil pania Grynpis za gardlo, rzucil na ziemie, ryczac okrutnie, uniosl noz i... Nagle znieruchomial. W tej samej chwili niezauwazona przez nikogo, szeroka na osiemnascie cali infernitowa siatka z dopasowana para krysztalow wyleciala w powietrze posrod wrzacych miazmatow i goracego pylu dobywajacego sie z siedmiu fumaroli, zakrecila sie w powietrzu i upadla pol mili dalej za kepka wrzosow. Dzi-had potrzasnal glowa, gdy Swierk rzucil mu sie na plecy i powalil go na ziemie. Wszyscy zebrani zblizyli sie, zeby miec lepszy widok. Ratowanie ptakow - czyn chwalebny, ale porzadne mordobicie tez ma swoja wartosc. Swierk przygwozdzil Dzi-hada do podloza, po czym rozejrzal sie zupelnie skolowany. Widzial niejedna reakcje czlowieka przygniecionego do ziemi i, owszem, zdarzal sie wsrod nich smiech. Ale tylko smiech histeryczny. Nigdy, przenigdy nie widzial ani nie slyszal nikogo powalonego na plecy, kto wskazywalby na niebo i ryczal ze smiechu, jakby dopiero co uslyszal najlepszy dowcip na calym swiecie. Szafka na dokumenty, potezny pioropusz nieplonnych pergaminow i wielka sofa wylecialy z trzech otworow w kopule. Wtedy stalo sie cos dziwnego. Tysiac stop ponizej obsydianowy stol uderzyl w sufit, powodujac gwaltowna i niemal calkowita chwilowa proznie. Ten nagly spadek cisnienia rozprzestrzenil sie w rurze laczacej PKiN z Hadesja i spowodowal bardzo dziwne zjawisko. Dzi-had zauwazyl je pierwszy. Coz, znajdowal sie we wlasciwym miejscu. Piecdziesiat trzy tysiace dzdzownic, do tej chwili oblizujacych to, co wsrod dzdzownic uchodzi za wargi, w oczekiwaniu na wspaniala wyzerke, nagle stracilo apetyt i rozpierzchlo sie. Ponad tysiac kretow postapilo tak samo. Powod tej naglej i masowej ewakuacji szybko stal sie jasny dla wszystkich zgromadzonych w poblizu PKiN. Wedlug Dzi-hada ziemia sie poruszyla. Fala uderzeniowa prozni, ktora dopiero co dotarla na powierzchnie z wnetrznosci Hadesji, rozluznila juz i tak oslabiona glebe. Pietnascie przejsc z gora czterdziestu tysiecy dzdzownic i dobrego tysiaca kretow nie moglo wplynac zbyt korzystnie na spoistosc ziemi. Zwlaszcza jezeli ziemia ta miala powstrzymywac po- 238 laczony ciezar najwiekszego zbiornika wodnego na terenie calych Talp.Jezioro Hellarwyl wystapilo z brzegow. Niezliczone miliony litrow swiezej wody przedarly sie przez zerodowana za sprawa dzdzownic glebe i wpadly w kanal prowadzacy zboczem wzgorza. -Nogi za pas! - wrzasnal Dzi-had, zadzierajac habit i w praktyce demon strujac znaczenie swojej porady. Pani Grynpis i Swierk szybko poszli w jego slady. Fala powodziowa swiezej wody przepychala sie przez oslabiona ziemie, przyspieszajac za sprawa cisnienia i sily grawitacji. Piecdziesiat kilka stop gruntu znajdujacego sie pomiedzy woda i wirujacymi wiatrakami nie mialo zadnych szans. Niczym jakis infernalny buldozer, woda zepchnela kilkaset ton przedniego talpej-skiego ilu w dol szybu i zwalila tysiac stop w dol, na blat litego, obsydianowego stolu. I wtedy, zupelnie jakby rozpoczynala sie jakas wspaniala religijna uroczystosc, naplywajaca woda dostala sie w wiatraki. Z poczatku wirujace skrzydla porwaly tylko kilka kropel, ale juz chwile pozniej, jakby domyslajac sie, co jest grane, chwycily jej znacznie wiecej. -Patrzcie! - pisnela pani Grynpis, to wskazujac reka na powietrze, to prze cierajac z niedowierzaniem oczy. - Moje ptaszeta! Siedem dymiacych otworow w kopule PKiN zakrztusilo sie, zacharczalo, po czym jelo wyrzucac w powietrze dziesiatki tysiecy litrow czystej, swiezej wody. Ktos inny takze przecieral oczy z niedowierzania. Tym kims byl Flagit, ktory spogladal to na d'Abaloha, to na Harpie, to z kolei na stos szafek i stolow w sasiednim pomieszczeniu. -Jak smiesz?! - wrzasnal d'Abaloh, podpierajac sie pod boki i wladczo patrzac na Flagita. -Ja... ja moge wyjasnic... - Flagit jeknal, wiercac sie niespokojnie i wypatrujac jakiegokolwiek sladu swej infernitowej siatki. -Nie musisz nic wyjasniac. To oczywiste, co sie tutaj dzieje - warknal d'Abaloh, znaczaco spogladajac na rury i narzedzia walajace sie po podlodze. -Tak... tak? - baknal pelen obaw Flagit i zaczal przestepowac z kopyta na kopyto. "Jak zareaguje Mroczny Lord? Bedzie schlebial czy sie wscieknie?" -To cie oduczy korzystania z uslug nielegalnych imigrantow! - oznajmil d'Abaloh i spojrzal krzywo na Hipokryta. - Powinienes skontaktowac sie z wlasciwymi mortropolitanskimi wykonawcami, wtedy nic by sie nie stalo. - Pazurem machnal na zlomowisko w sasiednim pomieszczeniu. 239 -Tak... ja, eee... - Flagit pocieral sie po glowie, szukajac sladow po ciosie, ktory mogl spowodowac wstrzasnienie mozgu. To bylo jedyne wyjasnienie. Dostal w leb i teraz nic nie mialo sensu. Chyba ze wlasnie zupelnie postradal zmysly.-Z wami jest zawsze tak samo - ciagnal tymczasem d'Abaloh. - Narzekacie na brak miejsca, ale nigdy sie niczego nie uczycie. Brak miejsca? - wybelkotal otumaniony umysl Flagita. Moze i rzeczywiscie tu na dole robilo sie nieco za ciasno, ale... o co mu chodzi? -Gdybys mial odpowiednie pozwolenie i prawidlowa ekspertyze lokalu, wiedzialbys o grozacych szczelinach wulkanicznych. Ba, a co masz teraz zamiar zrobic ze swoja dobudowka? -Do... dobudowka? - baknal Flagit. -Nie udawaj niewiniatka. To oczywiste, ze potrzebujesz dodatkowej przestrzeni magazynowej! - Mroczny Lord popatrzyl znaczaco na szafki na dokumenty. - Na twoim miejscu pacnalbym na to kilkadziesiat opakowan Zapchajdziury, bedziesz potrzebowal supermocnej, wielozadaniowa sie nie nada. Niektorzy ja wola, ale ja zawsze... I d'Abaloh zaczal recytowac dluga liste marek, metod konstrukcyjnych, wad i zalet stosowania grzmotnikow w nasadkach wulkanizowanych okladzin do agregatow wulkanicznych. Oczy zaszly mu mgla tesknoty, kiedy przypominal sobie katalogi materialow budowlanych, luskowata gorna warga drzala, gdy opowiadal o rozmiarach opakowan setek roznych rodzajow zaprawy murarskiej. Ilez to czasu minelo, odkad po raz ostatni bral udzial w tak inteligentnej konwersacji! I nawet gdyby przez drzwi wpadli teraz funkcjonariusze UOP-u, pomyslal Flagit, nie mialoby to znaczenia. Jakims cudem nie bylo dowodow jego wykroczen, niczego, co laczyloby go z drukarzem czy klecha. Wystarczyloby kilka bezczelnych klamstw, w ktorych przeciez odznaczal sie nie lada biegloscia, i skonczyloby sie na kilkuset latach odsiadki za rozbudowywanie nieruchomosci bez odpowiedniego pozwolenia, wykorzystywanie do tego niestandardowej sily roboczej i wywolanie silnego wstrzasu psychicznego u osobistego srodka lokomocji Mrocznego Lorda. Stoj na uboczu, rob swoje, a uziemia cie na dwanascie dekad, nie wiecej. W tej chwili Flagit moglby nawet ucalowac d'Abaloha. Lecz bylo na to za pozno. Z szerokim usmiechem, szepczac cos w rodzaju "Od lat sie tak nie bawilem" - d'Abaloh wyskoczyl przez okno wprost na grzbiet Harpii i odlecial ku naglacemu spotkaniu z kilkoma pelnymi obaw i nadziei kandydatami. 240 -Ciagnijcie! No dalej, ciagnijcie! - krzyczal Mahrley, usilujac obudzicw swoich ludziach entuzjazm. - Teraz jest doskonale! - ryknal i wskoczyl na katapulte. - Tym razem im... uuuups! Spojrzal na scene rozgrywajaca sie przed jego oczyma i nagle poczul sie dosc glupkowato. Wczesniej wszystko wygladalo nieco inaczej. Przede wszystkim nie bylo tego szerokiego strumienia wody, splywajacego z jeziora Hellarwyl i toczacego swe nurty przez brame, ktora od tak dawna usilowal rozwalic. Z poczatku nikt nie odwazyl sie ruszyc, wszyscy stali oslupiali, wpatrujac sie w siedem fontann wzbijajacych w powietrze, wciaz wyzej i wyzej, potezne strumienie wody, i starali sie pojac, co jest grane. Lecz nagle zrozumieli, ze grawitacja wciaz dziala. Ciezko bylo tego nie zauwazyc. Jednoczesnie, jak idealnie zgrane plywaczki synchroniczne, siedem strumieni przestalo sie wznosic, zawahalo niepewnie na szczycie, po czym rozmyslilo sie i trysnelo w strone tlumu. Chwile pozniej wszyscy zostali przemoczeni od stop do glow. I znacznie chlodniejsi. Tlum radosnie zafalowal i wszyscy zaczeli baraszkowac w strugach wody, pierwszej lecacej z nieba od, wydawaloby sie, niepamietnych czasow. Strumienie spadaly na okoliczne wzgorza, nawilzajac nagrzane drzewa, wpadajac do jeziora, wypelniajac potoki, a przede wszystkim likwidujac spiekote i dym. Tuz za wysokim ogrodzeniem niewielki potok nabieral mocy i splywal raczo po zboczu wzgorza wprost na male kolo mlynskie i przekrecal walek, nakrecal mechanizm, skrecal dzwignie i uruchamial wielka turbine ukryta piecdziesiat stop pod ziemia. Stosy ptaszkow lapaly oddech i zaczynaly dochodzic do siebie. W gruncie rzeczy jedynymi istotami w Talpach, ktorym nie podobal sie taki obrot sprawy, byly bobry. Nie po to spedzily tyle czasu i wlozyly duzo wysilku w gryzienie drzew i budowanie wiekszych i lepszych tam, co mialo na celu zirytowanie sasiadow, zeby teraz bezradnie obserwowac, jak fala powodziowa spada ze wzgorza i zmywa owoce ich pracy. Z drugiej strony jednak przestalo tak strasznie smierdziec. Nagle Mahrley wyciagnal reke i wskazal na dwie postacie wygladajace przez dziure w ogrodzeniu. -Tam jest krasnolud! - ryknal. - Brac go! - Banda wscieklych zdunow z miejsca zapomniala o katapulcie, wrzasnela i rzucila sie w strone krasnoluda. Gwaltowny halas uderzyl w uszy szybko odzyskujacych wigor ptakow. Strugi wody spadaly z nieba, moczac i chlodzac rozgrzane pierze rybitw, kruszpakow i jemioluszek. Skalne sikory jedna za druga otrzasaly sie, muskaly nastroszone lotki i machaly skrzydlami. Cale stada wzbijaly sie w powietrze, obserwowane przez oniemiala pania Grynpis. Wtedy tez, zupelnie jakby pogoda chciala miec 241 ostatnie meteorologiczne slowo, wyszlo slonce. Miliony zlotych iskierek zalsnily w kroplach spadajacej wody, wesolo mrugajac, gasnac i znow sie pojawiajac. Nagle szalejace na niebosklonie miriady ptakow obramowane zostaly wielkim, pieknym lukiem teczy.Tego bylo dla pani 01ivii Grynpis zbyt wiele. Jeknela i zemdlala. Niezauwazona przez wpatrujaca sie w niebo gawiedz dziewczynka w jaskra-woczerwonej koszuli nocnej wychynela zza krzaka i z szerokim usmiechem zaczela wiazac sznurowadla pani Grynpis w jeden wielki supel. Ciagly szmer podpodlogowego ogrzewania swiszczal irytujaco w przedpokoju, w ktorym niecierpliwie oczekiwalo dwoch kandydatow. Kropla potu splynela miedzy luskami na czole Nababa, z ulga uciekla od zgielku panujacego pod luskami i skoczyla na podloge. Przeleciala przez geste od nienawisci powietrze i wyladowawszy na posadzce, ostatecznie wyparowala. Seirizzim podniosl wzrok znad stosu nieplonnych pergaminow ("Gwarantujemy, ze nie splonie, nie pomarszczy sie ani nie zwegli, powodujac tym samym utrudnienia w przekazywaniu informacji... lub zwrocimy ci pieniadze!"). Swobodnie oblizal czubek swego szlamopisu i wpisal w tabele ostatni zestaw liczb. Nabab popatrzyl wilkiem na swojego konkurenta. Juz wczesniej nie znosil Seirizzima, ale teraz, po tym jak zniszczyl jego asa w rekawie, zakonczyl strajk przewoznikow, coz, teraz byla to czysta, zywa, absolutna nienawisc. Nabab nie mial wyboru, musial postepowac wedlug pierwotnego planu. Niech szlag trafi Flagita za niedostarczenie zadnego dowodu! Nagle drzwi komnaty otwarly sie na osciez. Stanela w nich, kiwajac zapraszajaco, przerazajaca postac, ktora za plecami wymachiwala zakonczonym strzalka ogonem. -Jego Demonicznosc Mroczny Lord d'Abaloh dosc juz sie naczekal! - zagrzmial piekielny lokaj. - Wejdzcie i przedstawcie swoje sprawy. Seirizzim zerwal sie na rowne kopyta i ruszyl do srodka, rogi drzaly mu z podniecenia. Nabab wstal, przelknal sline i zastanowil sie, czy naprawde chce ubiegac sie o stanowisko Naczelnego Grabarza Mortropolis. Bedzie ciezko... ech, lecz pomyslec o tej wladzy! Calkowita kontrola nad stolica Podziemnego Krolestwa Hadesji, bezwzgledna dominacja nad wciaz rozrastajaca sie populacja, okazja do stworzenia nowych i jeszcze bardziej wymyslnych meczarni... Tajfun podniecenia przemknal przez jego bezlitosne serce. 0 tak, o takiej pra- 242 cy marzyl. To o wiele, wiele wiecej, niz mogla zaoferowac Administracja Piekielna. Nigdy by sobie nie wybaczyl, gdyby Seirizzim ubiegl go w tych wyborach.-Wasza Demoniczna Wysokosc! - Seirizzim zaczal fachowo podlizywac sie juz w drodze do panujacego wladcy, ktory usmiechal sie zlowieszczo w opa rach wyrafinowanego okrucienstwa. Jednym z niewielu aspektow bycia Mrocz nym Lordem, ktore cenil d'Abaloh, byla mozliwosc usmiechania sie zlowieszczo w oparach wyrafinowanego okrucienstwa. To zawsze robilo zabojcze wrazenie. - Stoje przed Wasza Demonicznoscia gotowy wreczac gigantyczne lapowki, prze kupywac i odkupywac przekupionych, wysmarowac sobie droge do waszej przy chylnosci oraz wiecznej aprobaty na zostanie Naczelnym Grabarzem Mortropolis. Luski Mrocznego Lorda d'Abaloha zaskrzypialy, gdy pochylal glowe i skupial uwage na pierwszym kandydacie. Waskie nieruchome zrenice plonely ognista czerwienia za wysunietym lukiem jego rogow i kolczastej korony. Ogon wladcy piekiel drzal i wil sie z rosnaca zloscia. -Mow! - ryknal d'Abaloh, uderzajac dwunastocalowym pazurem w opar cie obsydianowego tronu. Pazury tez napawaly go duma, jedna z rzeczy, jakich nie mogl osiagnac podczas pracy w budownictwie, byla wlasnie ich wymarzona dlugosc. Seirizzim zrobil krok do przodu i przemowil: -Uczyn mnie Naczelnym Grabarzem Mortropolis, a osobiscie dopilnuje, by twoj potezny Palac Tumorski zostal kompletnie wyremontowany, tak by odpowia dal glebi twego zepsucia. D'Abaloh prychnal. W Nababie nieznacznie wzrosla nadzieja. Alez to bylo prostackie. -Wybiore takze najlepsze sposrod przybywajacych potepienie, aby dostar czaly ci rozkoszy - ciagnal Seirizzim, oblizujac wargi i pochylajac sie nizej. Nabab cmoknal i wzniosl oczy ku gorze. -... rozkaze mistrzom wszystkich gier karcianych i hazardowych, by z toba rywalizowali, do twych kuchni wysle najprzedniejszych kucharzy wyspecjalizo wanych w syceniu obzarstwa, wydam takze polecenia sporzadzenia nowej uprze zy dla twego Harpagona - zakonczyl Seirizzim ten katalog najnizszych przyjem nosci. D'Abaloh parsknal, patrzac na niego pogardliwie. -ONA nazywa sie Harpia - warknal. Nabab zdusil w piersi chichot, gdy Seirizzim przelykal nerwowo sline. Zapowiadalo sie bezproblemowo. Zupelnie jakby d'Abaloh nie mogl do woli wybierac pomiedzy wszystkimi nieszczesnymi duszami, ktore na wiecznosc skonczyly tu na dole. Mial robote w kieszeni, czul, ze nie bedzie musial sie specjalnie wysilac. -W skrocie - wymruczal Seirizzim, dzielnie zbierajac sie w sobie - two je aktualne rozpasanie bedzie niczym w porownaniu z dojrzalym, wyszukanym zdeprawowaniem, ktore stanie sie twoim udzialem, jesli mnie wybierzesz. 243 -Strasznie jestes zuchwaly! - zagrzmial d'Abaloh. - Odwazne oswiadczenie, wszak nie masz pojecia o obecnym zasiegu mej rozwiazlosci. Mam bardzo zwichrowane upodobania! - Jego gorna warga zawinela sie, lubieznie odslania jac zeby. - Dosc tego. - Odwrocil sie i zmierzyl wzrokiem Nababa. - Ty. Co ty mozesz mi zaoferowac w zamian za urzad Grabarza? Nabab wciagnal gleboko powietrze. -To! - oznajmil, wyciagajac mala, wyszywana zlotem siatke na wlosy i la piac sie za kciuki na szczescie. Nie byl pewien, czy akurat tutaj zadziala, ale... co tam! D'Abaloh wyprostowal sie, jakby kij polknal, i z wsciekloscia wskazal na piu-ske. -Proponujesz mi zlocona siatke na wlosy?! Jak smiesz?! Nabab skulil sie, dochodzac do wniosku, ze trzymanie kciukow nic nie dalo. -Nie, nie! - zapiszczal, wymachujac rekami. - To sie nosi na glowie. -Wiem! Co to za zarty? - D'Abaloh uderzyl zacisnietymi piesciami w porecz tronu. Seirizzim zachichotal zlowieszczo. -Wasza Demonicznosc, to najnowszy wynalazek. - Nabab rozpaczliwie szukal w pamieci watpliwego technobelkotu, jakim czestowal go Flagit. - To... eee... produkt najnowszej techniki, we wlasciwych rekach mogacy spowodowac chaos i niegodziwosc posrod ludow calego swiata. To siatka telewplywowa! -Wyrazaj sie jasniej! - burknal d'Abaloh. Nabab sie rozpromienil. -Kiedy po raz pierwszy ja ujrzalem, tez nie zrobila na mnie wrazenia. To urzadzenie moze kontrolowac posuniecia innych, dyktowac zlozone lancuchy przyczynowo-skutkowe, kierujac postepowaniem ofiar. Mowiac w skrocie, wszy scy beda tanczyc tak, jak im sie na tym przyrzadzie zagra! Mroczny Lord eksplodowal chtoniczna kakofonia irytacji. -I ty mi to proponujesz? Nabab spojrzal na d'Abaloha i przytaknal, po czym jeknal, gdy infernalny wodz wpadl w furie i zaczal krzyczec. -Czy uszlo twojej uwagi, ze i tak wszyscy tancza tak, jak im zagram? Wszak panuje nad tym zalosnym Podziemiem. Wladam Hadesja! Nabab zamachal szczatkowymi skrzydlami, usilujac rozpaczliwie zlapac powietrze. W komnacie zalegla cisza, zdawalo sie, ze nawet podpodlogowe ogrzewanie wstrzymalo oddech. -Ach - Nabab usmiechnal sie glupawo - sadze, ze Wasza Demonicznosc mnie nie zrozu... ze wyrazilem sie niezbyt jasno. D'Abaloh trzasl sie w narastajacym gniewie. Obsydianowe porecze tronu zatrzeszczaly i pekly pod rosnaca sila jego uscisku. -Za pomoca tego mozna kontrolowac ludzi przed ich smiercia. 244 Usmiech Seirizzima najpierw zamarl, a potem odplynal z twarzy. Demon zdal sobie sprawe ze strasznego potencjalu oferty Nababa. Uzbrojony w te rzecz, jesli oczywiscie dziala tak, jak jest to przedstawiane, d'Abaloh moglby pociagac sznurki po obu stronach Flegetonu, a nawet dalej.-Co masz na mysli? - warknal Mroczny Lord. - Jakie to ma mozliwosci? Czemu mialbym byc zainteresowany? -0, Wasza Znienawidzona Lajdackosc, rozwaz prosze przyjemnosc plynaca z rozpetywania wojen, ukladania choreografii plag szczurow czy zastepowania panstw policyjnych zamordystycznymi tyraniami dyktatorow. D'Abaloh rozpromienil sie na mysl o panowaniu nad przed i posmiertnymi swiatami. Jakiez budynki moglby stawiac! -Masz dowod? Psiakrew! - wrzasnal w duszy Nabab. - Psiakrew, psiakrew! Zapytal! - Przytaknal z przesadnym entuzjazmem, starajac sie nie krzyknac na caly glos. -Owcze Wojny! - zapiszczal. - Wiele krwawych bitew rozegranych wzdluz poludniowej granicy Rhyngill... Wasza Oblakanczosc, to ja rozpetalem te wojny, korzystajac z tego urzadzenia! Mroczny Lord d'Abaloh zaniosl sie ogluszajacym, szyderczym smiechem. Chwile pozniej Seirizzim tarzal sie po podlodze bezradnie, takze piskliwie rechoczac. -Naprawde! - zaprotestowal Nabab, nieudolnie maskujac nute rozpaczy w glosie. - Uzywalem tej siatki telewplywowej dwa tygodnie temu, zmusilem dziewiecioletnia dziewczynke, zeby domalowala wasy aniolom i pozmieniala litery w nowym, polowym wydaniu... ech. - Glos zalamal mu sie pod wplywem udreki szyderstw i drwin. Nie bylo sensu tego ciagnac, wiedzial, jak brzmialo to, co mowil. -Wasza Demoniczna Wspanialosc - odezwal sie Seirizzim, gotowy do zadania ostatecznego ciosu zawodowym ambicjom i perspektywom Nababa. - Moj Mroczny Lordzie, daj mi urzad Grabarza, a zwieksze swoja oferte. Wszystko, co wczesniej obiecalem, plus cotygodniowa dostawa, wprost do twej prywatnej lodowki, trzech funtow twego ulubionego rhyngillskiego przysmaku! - Wyszczerzyl sie i postawil przed d'Abalohem niewielki garnczek. D'Abaloh spojrzal na Seirizzima, potem na garnczek, znow na demona i zawinal warge. -Cztery funty - zazadal. -Trzy i pol - zaproponowal Seirizzim. -Stoi! - zadeklarowal d'Abaloh, uderzajac piescia w porecz tronu i zdejmujac pokrywke z garnczka. Przez chwile patrzyl na jasna, pienista zawartosc, sycac wzrok, po czym nabral na pazur lemingowego musu i wsunal go w zasli-niona paszcze. 245 -Nie mozesz dac mu tego stanowiska! - wyjeczal Nabab. - On nie nadaje sie do rzadzenia, nie poradzi sobie z przewoznikami.-Czy ty naprawde myslisz, ze mnie obchodzi, czy ktos tu bedzie bardziej cierpial? - warknal d'Abaloh, zlizujac kolejna wielka porcje lemingowego musu z pazura. Seirizzim z diabolicznym piskiem zachwytu wyskoczyl wysoko w powietrze. -A moze to? - Nabab steknal, wyciagajac z torby ramke z kulkami zawie szonymi na sznurku. - Wspaniale relaksujace! Albo to... - Niestety, urzadze nie, w ktorym robily sie fale, takze nie wzbudzilo zadnego zainteresowania. Nabab odwrocil sie i ponuro powloczac nogami, wyszedl z komnaty, w myslach knujac juz zemste na Seirizzimie. -Niech mnie kule bija, jakie pieniadze? - wykrztusil Guthry. -Na rany Jeza Teofila, nie mam zielonego pojecia, o czym mowicie. W zyciu was nie widzialem. -Phi! Tylko na tyle cie stac? - Mahrley parsknal pogardliwie. - Pomozemy twojej pamieci. Panowie, ciagnijcie! Czterech poteznych zdunow splunelo w dlonie i pociagnelo za line wiszaca nad pospiesznie ustawiona szubienica. Z dzika radoscia wrzasneli, kiedy krasnolud stracil rownowage i wylecial w powietrze uwiazany za kostki. -Przypomniales sobie? - zapytal Mahrley dyndajacego krasnoluda. - Nie? W porzadku, panowie, topimy! Guthry wrzasnal, kiedy lecial w dol, ku nurtom nowo uformowanej rzeki, uderzyl w powierzchnie i zanurzyl sie. Kilka sekund, w czasie ktorych przebywal pod powierzchnia, wydalo mu sie wiecznoscia. Czemu czul sie dziwnie znajomo, tego nie wiedzial. -Rozumiesz? - spytal kapitan Barak, obracajac glowe kanclerza Cranacha-nu w strone linczu na krasnoludzie. -Coz, ja... - baknal Khenyth, pocierajac sie po podbrodku i i usilujac wygladac na zamyslonego. Zebrani wokol nich ludzie wpatrywali sie w czubki nozy na ich gardlach, podczas gdy kupcy z rynku miotali sie, usilujac wydobyc wlasciwa ilosc gotowki z sakiewek i portmonetek. Khenyth wiedzial, ze pieniadze maja dziwny wplyw na ludzi, slyszal protesty mas, kiedy wprowadzal nowe podatki lub o kilka procent podnosil istniejace. Jednak nigdy dotychczas nie znalazl sie w srodku szalejacych zamieszek. Mahrley krzyczal na ociekajacego woda krasnoluda: 246 -Jesli nie dasz nam prawdziwych pieniedzy, powiesimy cie wlasciwa czescia ciala do gory! - Guthry wrzasnal ponownie, zanurzajac sie w nurtach rzeki.-W porzadku, prosze spojrzec na to od tej strony - oznajmil Barak, chwytajac kanclerza za kolnierz i wymachujac mu pod nosem dwoma banknotami dzie-siecioszelagowymi. Oczy Khenytha skupily sie na gotowce, na chwile zapomnial o ciezkim polozeniu krasnoluda. Barak zrobil gest, jak gdyby chcial podac mu jeden z banknotow. Khenyth wyciagnal reke, lecz Barak cofnal swoja i podarl go na strzepy. -Co ty wyrabiasz? - pisnal wstrzasniety Khenyth. -Boli, prawda? - syknal Barak, puszczajac kanclerza. Khenyth przytaknal, pogodziwszy sie ze strata dziesieciu szylingow. Wygladal jak maly chlopiec, ktory obtarl sobie kolana i postanowil pod zadnym pozorem sie nie rozplakac. Dolna warga mu drzala. Barak chwycil kolejny banknot za oba konce, wyciagnal go przed siebie i szarpnal. Khenyth zawyl, widzac, jak pieniadz sie napreza, lecz szybko, zmieszany, zaslonil sobie usta dlonia - banknot ciagle byl w jednym kawalku. -Widzisz, jest caly? No juz, zgodz sie - nalegal Barak. Grupa kupcow za uwazyla krasnoluda i zrozumiala, ze tak naprawde to on jest wszystkiemu winien. -Bo inaczej oskarze cie o celowe niezapobiezenie rozruchom i morderstwu. Ta halastra rozerwie krasnala na strzepy! Zgodz sie, a zostaniesz bohaterem, jesli nie, oddam cie w rece Dyndaly. No i co wybierasz? Wiele slow cisnelo sie w tamtej chwili Khenythowi na usta, wiele bardzo niepochlebnych rzeczy o Baraku, jego rodzicach, towarzyszach, a takze przypuszczalnej niezdrowej sklonnosci do owiec... seria zniewag i obelg czekajacych na cisniecie mu w twarz. -Ja... - zaczal. - Eee, to znaczy, przez wzglad na wieksza sprezystosc tych banknotow i, tego, dowiedziona odpornosc na ogien, twierdze, ze... ech, twierdze, ze stanowia one legalny srodek platniczy. Barak podskoczyl z radosci i pedem puscil sie ku Mahrleyowi i motlocho-wi linczujacemu krasnoluda, by przekazac im dobra wiadomosc. Wiedzial, ze to zapobiegnie rozruchom, a jemu oszczedzi wielu tygodni pergaminkowej roboty. Khenyth zalkal i zagryzl kostki u rak. Zabolalo go to. Wszystkie te pieniadze weszly w obieg jako nieopodatkowane zarobki, a to wszak przestepstwo. Co tam, rozmyslal przerazony, dwa razy mocniej zaboli go lanie, jakie dostanie od Tojada, gdy ten sie dowie. Kanclerz nie wiedzial jednak, ze w tej samej chwili Tojada dwa razy mocniej bolala glowa. Komandor wygramolil sie zza stosu kol do wozow, podszedl do drzwi i ujrzal panujacy na zewnatrz chaos. Nim zdazyl chrzaknac ostrzegawczo, wielka graba spadla z ociekajacego woda nieba i mocno chwycila go za ramie. -A co sie tyczy tych szczuroodpornych butow - zagail tubalnie Stan Ko walski, oblizujac koniec olowka, gotowy do robienia notatek na malym skrawku 247 pergaminu. - Ile to sztuk pan szanowny sobie zyczy?Posrod chaosu panujacego przed zrujnowanym ogrodzeniem PKiN mozna bylo zauwazyc obraz nedzy i rozpaczy. Szlam Dzi-had siedzial ponuro, opierajac sie plecami o kolo katapulty, i krecil glowa. Musial spojrzec prawdzie w oczy, straszny z niego nieudacznik. Za trzy godziny uplywal czas akceptacji ze strony WOP-u, a on nie zaliczyl zadnego aresztowania. Czternascie lat i nic! Nie zeby nie rozwiklal zadnej zagadki kryminalnej, nic z tych rzeczy, wiedzial przeciez bardzo dobrze, kto rozpetal Owcze Wojny, kto zaatakowal Stana Kowalskiego i krasnoluda Guthry'ego. Tyle ze z tej wiedzy nie moglo byc zadnego pozytku. Zgubil swojego podejrzanego, a nie sadzil, by liczylo sie aresztowanie samego siebie, poza tym kto prowadzilby sledztwo, gdyby go zamkneli? Och, to wszystko bylo takie skomplikowane... Co tu duzo mowic, niepisana mu kariera w WOP-ie. Ponuro westchnal, gdy nadleciala i usiadla mu na ramieniu skalna sikora. Dziwne, ale wygladala tak, jakby na cos lub na kogos czekala. -Przepraszam - odezwal sie zwalisty mezczyzna w czarnym, pogrzebo wym garniturze, delikatnie glaszczacy wypasionego bialego szczura. Dzi-had podniosl glowe. -Wiem, ze to nie moj interes, ale czy to w porzadku, ze ten woz tam stoi? Dzi-had powiodl wzrokiem za palcem mezczyzny i zamrugal. 0 dziwo, wczesniej nie zauwazyl, iz przy podwojnej ciaglej linii stoi wielki, czterdziestotonowy woz. Obudzila sie w nim nadzieja - czy to moze byc prawda? Prawdziwe wykroczenie? Prawomocne zatrzymanie? Skoczyl na rowne nogi, zwrocil sie do informatora i zasalutowal. -Dziekuje, obywatelu! - rzucil i odbiegl. Carr Paccino usmiechnal sie i niespiesznie poszedl dalej. W porzadku, mandaty beda kosztowaly go kilka szelagow, ale warto miec w WOP-ie kogos tak latwowiernego, na wypadek gdyby kiedys potrzebowal jakiejs przyslugi. Skalna sikora upadla na wilgotna ziemie, przechylila glowke na bok, jakby nasluchujac, po czym zlapala dziobem zaskoczona dzdzownice, ktora przebila sie wlasnie na powierzchnie. -Przepraszam pana, czy to panski pojazd? - zaczal Szlam Dzi-had, odzy skujac pewnosc siebie. - Czy wie pan, ze tu nie wolno parkowac...? 248 Pod niewielka kepka wrzosow, pol mili od ogrodzenia PKiN, maly krecik dokonal wlasnie wiekopomnego odkrycia. Niesamowite, ale gdy podczolgawszy sie pod cos w rodzaju zlotawej siateczki, ktora tu znalazl, pomyslal tylko o dzdzownicach, to - zabawne, ale prawdziwe - pojawily sie one u jego stop. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-03-03 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/