WOLSKI MARCIN Eurodzihad MARCIN WOLSKI 2008 Wydanie polskie Data wydania: 2006 Projekt okladki: Studio Flow Konsultacja merytoryczna: plk rezerwy Apoloniusz Siekanski Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznan tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dzial handlowy, tel./fax (061) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl ISBN: 978-83-7506-234-2 Wydanie elektroniczne Trident eBooks Wszystko w tej ksiazce jest wymyslem autora. Podobienstwa miejsc i ludzi, choc nieprzypadkowe, sa zwodnicze. Zdarzenia opisywane ponizej nigdy nie mialy miejsca, badz mialy, ale w zupelnie innych kontekstach. Prawdziwy jest wylacznie Problem, choc i on zdaniem piszacego te slowa jest absolutnie dyskusyjny. Przy okazji autor deklaruje, ze wszelkie uprzedzenia oraz dyskryminacje sa mu obce i kocha: Francuzow, Polakow, Niemcow, Zydow, Arabow, katolikow, protestantow, muzulmanow, bezwyznaniowcow, hetero - i homoseksualnych, zwierzeta, rosliny, a takze Obcych, gdyby kiedys sie zjawili. Co prawda nie wszystkich kocha w rownym stopniu.Gdyby jednak jakims dziwnym trafem opisywana historia zdarzyla sie w przyszlosci, autor nie czuje sie za nia w zadnym stopniu odpowiedzialny i rezygnuje z jakichkolwiek tantiem autorskich za swoje proroctwa. Pare lat wczesniej Umierala z pelna swiadomoscia, ze odchodzi. Pogodzila sie z tym. Zaprzestala walki w dniu, w ktorym - po wielu latach - zdecydowala sie powrocic do punktu wyjscia. Do miasta swych narodzin, magicznego kregu dorastania, inicjacji. Powrocic tylko po to, zeby umrzec... Kolo musialo sie zamknac. Zalowala jedynie, ze zdecydowala sie na te podroz zbyt pozno. Nie starczylo czasu, zeby nacieszyc sie powrotem, odwiedzic stare miejsca, pobudzic wspomnienia. Lezac bezwladnie, na poly otumaniona srodkami przeciwbolowymi, nie mogla nawet uniesc glowy znad poduszki. Wiele by dala, aby moc jeszcze raz wyjrzec przez okno, zobaczyc ukochana panorame: kopule Il Duomo, campanille Giotta, lub przynajmniej wloskie niebo koloru plocien Veronesego. Ona - ateistka. Ona - Zydowka. Ona - niewierzaca chrzescijanka! Wiedziala naturalnie o ksiedzu, ktory na osobiste polecenie papieza modlil sie za sciana za jej grzeszna dusze. Coz, kazdy robi to, co potrafi. Calkiem niedawno podczas osobistej rozmowy z Benedyktem XVI zdumiala ja otwartosc tego Niemca, zwanego jeszcze niedawno "pancernym kardynalem", czy Wielkim Inkwizytorem. W sumie byli do siebie podobni. I podobnie lekali sie przyszlosci. Tyle, ze dla niej nie istniala nawet metafizyczna pociecha.Czula smierc. Nadchodzila zapewne z chlodnej polnocy. Gdzie mogla byc teraz: w Bergamo, pod Bolonia, a moze na parkingu przed szpitalem? Nie bala sie jej. I tak przez tyle lat to ona byla gora nad koscista starucha. Potrafila ja odpedzic, a nawet - przerwawszy milczenie - zerwac sie do wielkiej walki o gigantyczna stawke. Ale w koncu kiedys sie przegrywa. Umierajaca nie odbierala telefonow, nie chciala niczyich odwiedzin, a jednak zrobila wyjatek. Poprosila pielegniarke, aby "upudrowala trupa" i zgodzila sie przyjac tego Francuza. Przybyl incognito. Zmylil paparazzich. Jako wytrawna dziennikarka, zdolna wyprowadzic z rownowagi Chomeiniego czy zapedzic w kozi rog Walese, wyczuwala charyzme, determinacje i sile woli, tak rzadka u politykow zdychajacego Zachodu. Ten, moze ze wzgledu na swe srodkowoeuropejskie pochodzenie, byl inny. Emanowala z niego wiara w mozliwosc zmiany, tak obca dekadenckiemu fatalizmowi dotychczasowych przywodcow. Nie rozmawiali dlugo. Ale wystarczajaco wiele jej powiedzial, by mogla umierac spokojnie. Z nadzieja. Kiedy na krotko przed smiercia odzyskala przytomnosc, zdala sobie sprawe, ze sie modli. Czy jestes, Boze i Kimkolwiek Jestes, pomoz temu czlowiekowi. Pomoz nam wszystkim. Pomoz sobie! Naraz zrobilo sie zimno i ciemno. Znow bede na okladkach wszystkich gazet - pomyslala w ostatnim przeblysku swiadomosci Oriana Fallaci. I. Uderzenie Nic nie zapowiadalo dramatu. Nie pojawily sie zadne zlowrozbne znaki na niebie i ziemi. Poprzedniej nocy nie wyly psy i nie puchaly puchacze. Zreszta, wedle mera Deux Ponts sur Lac, ornitologa amatora, ostatniego puchacza slyszano w okolicy w czasach procesu Dreyfusa. Nawiasem mowiac, wkrotce potem zastrzelil ptaka miejscowy klusownik, zapewne antysemita. Jednak z kapitanem Dreyfusem jako zywo nie mialo to najmniejszego zwiazku. Ani z tym, co sie dopiero mialo wydarzyc. Dzien byl najzupelniej zwyczajny, choc w swej zwyczajnosci piekny. Nastala kolejna wiosna, jak zwykle przyspieszajaca zywiej krew ludziom mlodym i pelna satysfakcji dla starcow, ze jeszcze te zime przezyc im sie udalo. Kasztanowce wypuscily swieze pedy i zakwitly magnolie. Zegar na kosciele swietego Dionizego, zamienionym trzy lata temu w dyskoteke, przykladnie wybil poludnie, bez opoznienia przemknal odleglym o kilkanascie kilometrow torem ekspres szybkiej kolei TGV i poza delikatna zwyzka cisnienia na barometrach nie zdarzylo sie nic godnego odnotowania. Policjantow na rynku pojawila sie ledwie trojka, zreszta bardziej z ciekawosci niz obowiazku. Nikt nie przyslal anonimowego listu do miejscowej gazety czy stacji radiowej, nie ostrzegl wladz. Sluby gejow i lesbijek (nawet takie zbiorowe) od pewnego czasu przestaly szokowac kogokolwiek, a protesty katolickich homofobow spotykaly sie z tak zdecydowana odprawa policji, ze w koncu ich poniechano, zwlaszcza gdy sady w paru spektakularnych procesach przypomnialy spoleczenstwu, ze homofobia jest karalna, obraza boska - nie. Totez ceremonia w merostwie, polozonym przy centralnym placu miasteczka, wzbudzila bardzo umiarkowane zainteresowanie. Wyslannikow mediow dalo sie zauwazyc zaledwie kilku, glownie fotoreporterow, naduzyciem tez byloby mowic o gigantycznym tlumie gapiow. Na zywo zbiorowy slub transmitowal jedynie lokalny kanal telewizyjny, odbierany w dwoch departamentach. Zabrzmialy pierwsze slowa ojca miasta. Pomimo starannego make up mer byl spocony, w koncu nie codziennie zdarzalo mu sie brac udzial w takiej szopce...Stasio Frackowiak wylaczyl telewizor. Nie zamierzal ogladac transmisji, a emitowanymi o tej porze na wiekszosci kanalow telenowelami raczej sie nie pasjonowal. Za zboczencami zreszta tez nie przepadal. Raczej z powodow estetycznych, a nie dlatego, zeby byl czlowiekiem przesadnie religijnym, majacym starotestamentowe podejscie do grzechow cielesnych. Chociaz i tak, wedle standardow zachodnioeuropejskich, moglby uchodzic za klerykala. Nalezal do nielicznych mlodych owieczek parafii Deux Ponts sur Lac, uczeszczajacych modlic sie co niedziele (jesli nie wypadla mu akurat terminowa robota) do starej poklasztornej kaplicy, ktorej jakims cudem jeszcze nie sprywatyzowano. Prawde powiedziawszy, pozostali wierni w wiekszosci tez byli Polakami. Zabojady, z drobnymi wyjatkami, nie zyczyli sobie zadnych kontaktow z Panem Bogiem. Chyba, ze byli muzulmanami. Ci przeciwnie - gorliwie szorowali piec razy dziennie lbami modlitewne dywaniki. Tyle, ze akurat ich trudno byloby nazwac zabojadami. Nieczystego swinstwa nie wzieliby do ust. I pod tym wzgledem Stasio ich rozumial. Zaby, slimaki, ostrygi wywolywaly w nim odruch wymiotny. Calujacy sie na ulicy pederasci tez. Inna sprawa, ze wyznawcy proroka rowniez nie wzbudzali w nim cieplejszych uczuc. Nie lubil zakwefionych kobiet ani ciemnoskorych walkoni, nie robiacych nic przez cale dnie poza wysiadywaniem po kafejkach i wyczekiwaniem tam nie wiadomo na co. Moze na to, az caly swiat stanie sie jednym wielkim kalifatem? Madelaine Coffin, przed ktora nie ukrywal swoich pogladow, uwazala, ze jest ogromnie prowincjonalny, pelen uprzedzen, ale skladala to na karb wadliwego wychowania w jego kraju ojczystym, przedwczesnie przyjetym do wielkiej europejskiej wspolnoty narodow. O wiele bardziej od swiatopogladu odpowiadal jej sposob, w jaki ci Slowianie uprawiali milosc - gwaltownie, mocno, szybko, bez przesadnie rozbudowanej gry wstepnej. Reasumujac, jej stosunek do polskiego hydraulika, ktory wpadl raz naprawic zepsuty odplyw przy zlewie, a teraz wpadal co srode, by zajmowac sie zupelnie inna hydraulika, mozna nazwac zroznicowanym, w zaleznosci od aktualnie swiadczonej uslugi. Oboje zdawali sobie swietnie sprawe, ze sa dla siebie wylacznie namiastka. Dla Madelaine jurny Polak uzupelnial niedostatki meza - mieczaka, pozostajacego w wiecznych rozjazdach, dla Frackowiaka seks z Francuzka choc na krotko przygluszal tesknote za krajem, za Zoska i za tysiacem innych rzeczy, ktore mogl robic, ale nie robil, bo tak sie zlozylo. I jeszcze gdyby Madelaine miala dwadziescia, no chociaz pietnascie lat mniej, a zapach jej potu byl odrobine mniej ostry, bylby w pelni szczesliwy i zgodzilby sie nawet nosic etykietke ciemniaka i ksenofoba. W niskim pokoju na poddaszu, ktory wynajmowal od pol roku, gorac i duchota zrobily sie nie do wytrzymania. Burze, zapowiadane przez synoptykow, krazyly gdzies na polnocy, miedzy Normandia a Flandria, nie niosac orzezwienia w centrum kraju. W klitce Frackowiaka nikt nie pomyslal o klimatyzacji, a on sam nie mogl sie zdecydowac, by ja zalozyc. Nie przepadal za tym wynalazkiem, po kazdej dluzszej jezdzie klimatyzowanym wozem dawaly znac o sobie nie wyleczone zatoki. Gdyby nie oczekiwanie na telefon od klienta, dawno wybralby sie na spacer, a tak... Podszedl do swietlika, otworzyl go na cala szerokosc i wspial sie na dach. Od razu przyjemniej. Na pasku pod szyja dyndala mu silna wojskowa lornetka. Stasio uniosl ja i przytknal do oczu. Nie zeby byl podgladaczem. W zadnym wypadku nie nalezal do oblesnych koniowalow, zagladajacych w cudza intymnosc, chociaz, prawde mowiac, widok panny Durocque opalajacej sie nago na doskonale widocznym z jego dachu tarasie z pewnoscia nie nalezal do obrazow przykrych. A juz ten frywolny motylek, wytatuowany powyzej pieknie podgolonego trojkacika - paz krolowej, niepylak apollo?... Az takiej rozdzielczosci lornetka nie miala. Frackowiaka interesowali ludzie w calym swym bogactwie. Nawet ubrani. Bardzo lubil ich obserwowac, po fizjonomiach odgadywac charaktery, a po garderobie, sylwetce i posiadanych samochodach - zawody. Ile przyjemnosci dalo mu odkrycie w wysokiej, mocno przygarbionej staruszce z domu vis-r-vis, wieczorami tanczacej z cieniem przy dzwiekach starej, trzeszczacej plyty, bylej tancerki z Folies-Bergere, gwiazdy Montmartre w czasach, kiedy odkryte piersi uchodzily w kabarecie za szczyt perwersji. Albo nie dalej jak przed trzema dniami dzieki jego spostrzegawczosci zawiadomiony telefonicznie concierge z domu pod numerem 17 wtargnal do mieszkania lysego szescdziesieciolatka i w ostatniej chwili odcial go od samobojczego stryka. Stas rzadko sie mylil w swoich wnioskach. Na przyklad o ludziach biegnacych po ulicy potrafilby napisac cale studium. Tylko pozornie malolat, spieszacy sie na autobus i umykajacy zlodziej poruszaja sie podobnie. Inaczej idzie sie na randke, inaczej wraca po niej do zony. Kiedy mial troche wiecej wolnego czasu, szwendal sie po supermarketach, obserwujac twarze klientow. Blyskawicznie rozpoznawal tego, ktory ma ochote ukrasc lub ktory juz ukradl i dziwil sie monstrualnej niekompetencji pracownikow ochrony, ktorych uwadze uchodzily takie elementarne rzeczy. Mial zreszta wieksze osiagniecia. Raz w hotelowej windzie wywachal morderce. Doslownie. Facet wygladal przecietnie i mial kamienna twarz gracza w black jacka, ale jego pot az kipial od adrenaliny. Stanislaw pozwolil mu wysiasc na dziesiatym pietrze, sam dojechal na jedenaste, szybko zbiegl po schodach, poszedl za nim az do numeru i rozbroil, udaremniajac tym samym zabojstwo zony i jej kochanka, ktorzy, zludnie przekonani o swej anonimowosci, gzili sie, wykorzystujac ogromne jaccusi w apartamencie dla cudzoloznikow. Dokonawszy obezwladnienia napastnika, Frackowiak zniknal, zanim zjawila sie policja. Nie zamierzal sie tlumaczyc ze swego psiego wechu. Kiedys zreszta, w poprzednim wcieleniu, w Polsce, byl psem. I to "psem" znakomicie wyszkolonym. Ale nie zamierzal do tego wracac. Nikt nie jest doskonaly, totez zdarzalo sie niekiedy, ze nie potrafil sklasyfikowac obserwowanego obiektu. Jego podswiadomosc wysylala sygnaly alarmowe, ale on nie umial ich wlasciwie zinterpretowac. Ot, chocby ten turysta, ktory dwa dni temu w towarzystwie wystrzalowej laski spacerowal po rynku, pstrykajac fotki z cyfrowej kamery. Gdyby byl Japonczykiem, zwiedzajacym Europe w weekend, Stanislaw, jadacy na rowerze do klienta, nie zwrocilby na niego uwagi. Ale nie byl. Wraz ze swa partnerka prezentowali sie nader interesujaco. I kontrastowo. Ona - wysoka, seksowna blondynka o twarzy wiecznie zdziwionego dziecka, jednak w zachowaniu i ruchach zblizona do typu kreatywnej asystentki, on trzydziestoparoletni - wysoki i barczysty brunet, przypominajacy arabskiego szejka na wakacjach. Ubieral sie jak europejski biznesmen, jednak sniada cera i krotko ostrzyzona broda wskazywaly na wiernego syna islamu. Kim byli dla siebie? Malzenstwem? Kobieta w niczym nie przypominala potulnej muzulmanskiej zony. Moze wiec kochankami? Tylko co sciagnelo ich do miasteczka piatej klasy turystycznej? A jesli juz fotografowali rynek, czemu robili zdjecia akurat banalnej dziewietnastowiecznej architektury, nie zwracajac uwagi ani na wystepy ulicznego mima, ani na malowniczego sprzedawce kasztanow. Co ciekawe, "szejk" nie zrobil ani jednej fotografii swej towarzyszce... Frackowiak, ktory juz wczesniej zwolnil, zatrzymal obok nich swoj rower i zaproponowal, ze cyknie zdjecie obojgu. Mezczyzna usmiechnal sie, podal aparat i objal partnerke ramieniem. To mile! Jednak na twarzy kobiety pojawil sie ledwo dostrzegalny przestrach. Czyzby lek przed zazdrosnym mezem? Zrobil im zdjecie na tle fontanny. Podziekowali i znikneli w drzwiach hotelu "Pod Zlota Gesia", a Stasio spokojnie popedalowal do klienta, ktoremu wybilo szambo. Przed paru laty, w Polsce, natychmiast wszedlby do komputerowej bazy danych, potem sprawdzil personalia pary w hotelowej recepcji (jesli tam sie zatrzymali), ale dzis...? Dzis nie mial takich mozliwosci. O mezczyznie przypomnial sobie, kiedy zobaczyl go powtornie. Teraz, 10 minut po 12.00! "Szejk" szedl uliczka swietego Dionizego, niespiesznie oddalajac sie od miejsca rozpoczetej uroczystosci. Minely go dwa biale wozy jakichs zagranicznych telewizji, (Niemcow, moze Szwajcarow - nie kojarzyl logo stacji), najwyrazniej mocno spoznione na gejowska ceremonie. A wiec jednak kogos jeszcze interesowala podobna szopka... Stas odniosl wrazenie, ze w momencie mijania przechodnia samochody odrobine zwolnily. Chwile jeszcze prowadzil wzrokiem egzotycznego mezczyzne, az ten znikl za rogiem, kierujac sie prawdopodobnie do przystanku autobusow albo do podziemnego parkingu pod supermarketem. Frackowiak poszedl dachami w przeciwnym kierunku, postanowil obejrzec gniazdo jaskolek, zlokalizowane opodal komina, oczywiscie obejrzec z odpowiedniego dystansu, zeby nie sploszyc matki ani pisklat. Naraz zdal sobie sprawe, ze jest nadnaturalnie cicho. Duzo ciszej niz wynikaloby z powodu oslony muru. Jednak stan ten trwal bardzo krotko. Cisza pekla jak szklana szyba, rozsypujaca sie na tysiace kawalkow. Przeoraly ja dwie nieodlegle serie z broni automatycznej. Stanislaw blyskawicznie wspinal sie na komin. Kanonada dobiegala od strony merostwa. Skierowal tam swoja lornetke. Mikrobusy telewizyjne przybyly na plac bynajmniej nie z zamiarem przeprowadzenia transmisji. Jacys mezczyzni w kominiarkach bezkarnie prazyli z ich dachow w tlum - pierwsze serie musialy sciac umundurowanych policjantow, bo nikt nie odpowiadal ogniem. Kolejne szlachtowaly gromade nowozencow przed samym ratuszem. Dzieki swej lornetce Frackowiak widzial krwawe roze, zakwitajace na kremowych lub bezowych garniturach pederastow i lesbijki osuwajace sie na ziemie niczym skoszone lilie. Kurwa mac! Nie zastanawiajac sie, co robi, ruszyl biegiem po dachach w strone rynku. Staral sie policzyc strzelajacych. Musialo byc ich ze czterech, nie, pieciu, plus pewnie jakies wsparcie. Potezna akcja! Jesli w tlumie na placu kryli sie jacys uzbrojeni tajniacy, nie zazdroscil dylematow, jakie przed nimi stanely. Walczyc - czy przypasc do ziemi z nadzieja, ze nie zarobi sie kuli? Czekal na chocby jeden pojedynczy strzal. Nie doczekal sie. Egzekucja zdawala sie nie miec konca. Tymczasem sam znalazl sie juz prawie przy rynku i przywarl plasko do daszku mansardy. Gdyby mial jakakolwiek bron! Plac gesto zascielaly ciala ofiar, przemieszanych ze sparalizowanymi ze strachu zywymi. Mimo ze znajdowal sie na trzecim pietrze, czul, a moze tylko wyobrazal sobie, ze czuje zapach prochu, krwi, kalu i moczu, nieodlacznych towarzyszy podobnych jatek. Strzaly ucichly rownie nagle, jak sie zaczely. Zamaskowani zamiast skierowac sie do samochodow, ktorymi przybyli, znikneli pod markizami hotelu "Pod Zlota Gesia". Znajdowali sie teraz dokladnie pod nim. Instynktownie mocniej przywarl do dachu. Czekal na kolejne strzaly. Nic. Jesli w foyer znajdowala sie hotelowa ochrona, nie wykazywala szczegolnego serca do walki. Zanotowal w pamieci jeszcze pare szczegolow - zabojcy, w sumie siedmiu, ubrani byli w jednolite ciemne garnitury i uzywali krotkich, niezawodnych uzi. Rzecz znamienna - byli raczej niscy i szczupli. Rynek tymczasem wypelnily wrzaski rannych i lamenty ocalonych. Zignorowal je, nie byl lekarzem. Goraczkowo zastanawial sie, co zamachowcy zamierzali robic w hotelu... Wziac zakladnikow i bronic sie do upadlego, czy tez zawczasu przygotowali sobie droge ewakuacyjna? Z drugiej strony hotelowego kompleksu dobiegl go pisk opon gwaltownie zrywajacych sie do biegu samochodow. Jak akrobata przebiegl grania dachu wokol wewnetrznego dziedzinca. Trzy identyczne peugeoty, ktore wystartowaly z hotelowego parkingu, znajdujacego sie juz na zewnatrz starowki, skrecaly w strone autostrady. Uniosl lornetke, aby odczytac ich numery. Ale w tym momencie caly budynek, pamietajacy czasy Ludwika Filipa, zatrzasl sie od eksplozji. Czesc centralna uniosla sie, jak czlowiek wspinajacy sie na palce, a potem osunela niczym wieza z piasku podcieta fala. Podmuch omal nie stracil Stasia z dachu. Osuwajac sie po dachowkach, jakims cudem uczepil sie w ostatniej chwili rynny i zawisl nad zapadliskiem powstalym w miejscu recepcji i hotelowego holu. Chwile wisial w powietrzu polprzytomny, potem podciagnal sie i powrocil na dach. Ze wszystkich stron odezwaly sie syreny, najpierw te ze wzbudzonych autoalarmow, po jakims czasie profesjonalne. Nadciagala straz, policja, karetki. Mial zdecydowanie dosyc wrazen i czul, ze potwornie zaschlo mu w gardle. Pomyslal cieplo o butelce jablecznika, pozostawionej w mieszkaniu i ruszyl po dachach w droge powrotna. Liczyl, ze nikt go tam nie zauwazy. Mylil sie. * Wieczorne wiadomosci przyniosly wstepny bilans hekatomby z Deux Ponts sur Lac. Do 14 zastrzelonych gejow i 7 martwych lesbijek doszlo trzech funkcjonariuszy policji, dwoch pracownikow hotelowej ochrony, dwie recepcjonistki, nastoletni boy plus 35 postronnych osob, gapiow, lokatorow hotelu, przechodniow... Niektorzy zgineli wskutek eksplozji, paru zostalo po prostu stratowanych. Liczba rannych przekroczyla setke. W kolko powtarzano fragmenty telewizyjnych transmisji, zaledwie jeden z kamerzystow na moment skierowal obiektyw w strone strzelajacych, obraz jednak byl niewyrazny, chwile potem filmujacego dosiegly kule, a na obrazie pojawilo sie niebo, do ktorego zapewne podazyl. Wkrotce na zaimprowizowanej konferencji prasowej wystapil szef policji, a prezydent republiki wydal krotkie oswiadczenie, pelne wspolczucia wobec rodzin i zapowiedzi szybkiego sledztwa, zdemaskowania i bezwzglednego ukarania sprawcow. W Internecie rozlaly sie szeroko blogi zwolennikow kary smierci.Analitycy zachodzili w glowe, kto mogl byc sprawca tego aktu terroru, skala porownywalnego do zamachow w Madrycie i Londynie. Skrajna prawica? Przeciwnicy obyczajowej tolerancji? Oswiadczenie grupy okreslajacej sie jako "EuroDzihad", przeslane mailem do redakcji "Le Figaro", w pierwszej chwili nie zostalo potraktowane zbyt powaznie. Organizacja, mieniaca sie w dalszej czesci komunikatu "rycerzami islamu", nie byla dotad znana opinii publicznej. Frackowiak odniosl wrazenie, ze rowniez dla sluzb specjalnych grupa ta pojawila sie niczym waz morski. Jedynym konkretem opublikowanym w telewizji okazal sie portret tajemniczego "mezczyzny z dachu", sporzadzony na podstawie zeznan kilku osob. Stanislaw podejrzewal, ze mogla byc wsrod nich rowniez naga Anette Durocque, ktorej mignal, przebiegajac po gzymsie. Nie zamierzal czekac, az go znajda i potraktuja jak wspolpracownika terrorystow. Jeszcze tego wieczoru zglosil sie dobrowolnie na policje. II. Sledztwo Przesluchiwanie Frackowiaka mialo kilka faz. Po krotkiej rozmowie miejscowy inspektor - melepeta o mentalnosci "kraweznika" z drogowki, wezwal swego szefa, a ten zdecydowal sie na posilki z ewidentnie wyzszej polki. Pojawili sie dosc predko, podali mu swe nazwiska i stopnie, ale Frackowiak staral sie nie obciazac nimi swojej pamieci i w myslach nadal im przydomki - "Lysy", "Chudy" i "Zmeczony".Lysy - komisarz Francois Bonnard - typowy choleryk o twarzy pokrytej siatka spekanych zylek, przypominal Stasiowi jednego z jego szefow z Warszawy, sybaryte i lapowkarza, ktory tylko dzieki przedwczesnemu zawalowi nigdy nie stanal przed sadem. Bonnard, byc moze w glebi duszy mily chlop, tu sprawial wrazenie, jakby mial ochote jak najszybciej poddac Polaka badaniom trzeciego stopnia. Chudy - wysoki na jakies metr dziewiecdziesiat pulkownik kontrwywiadu Armand Ferrier - mial maniery intelektualisty, choc wielkie rogowe okulary upodabnialy go raczej do madagaskarskiego lemura. Pedantyczny jesli idzie o szczegoly, wykazywal wielka ruchliwosc i palil papierosa za papierosem, co i rusz zerkajac na zegarek, tak jakby byl z kims umowiony. Zmeczony przedstawil sie polglosem, nie podajac stopnia, ale wnioskujac po tym, jak odnosil sie do niego Lysy, musial byc nie lada fisza. Mowil najmniej, za to z sensem. Wygladalo, jakby przytlaczalo go brzemie odpowiedzialnosci za cala tragedie. Mial paryski akcent i sposob wyslawiania sie absolwentow wyzszej uczelni. Stanislaw mogl jedynie zastanawiac sie, kto jeszcze go obserwuje, siedzac wygodnie po drugiej stronie weneckiego lustra. Jakas pani psycholog, specjalizujaca sie w wykrywaniu klamczuchow? A moze znajdowala sie tam wylacznie kamera? Inna sprawa, ze wszyscy trzej zamiast swiadka woleliby miec go w roli podejrzanego. Samotny, cudzoziemiec, z kraju nowej Unii, uchodzacy z katastrofy bez szwanku, doskonale by im pasowal. Troche szkoda, ze zglosil sie sam, unikajac spektakularnego aresztowania... Juz po paru godzinach stalo sie jasne, ze stanowi dla funkcjonariuszy wylacznie niepotrzebny klopot i przedmiot wielkiego rozczarowania. Sprawdzili go dokladnie. Skontaktowali sie z jego bylymi pracodawcami w Polsce. Polak mial wszystkie papiery w porzadku, podobnie jak zezwolenie na prace i koncesje na prowadzenie samodzielnych uslug hydraulicznych. A przyslane z Warszawy cv wprawilo trojke sledczych w prawdziwe zaklopotanie. -Byl pan w Polsce policjantem?!! - zwolal Lysy. - Trzeba bylo od razu tak mowic... kolego! Potwierdzil. Tak, byl. Ukonczyl szkole w Szczytnie i kursy w USA. Pol roku spedzil oddelegowany w misji pokojowej na Bliskim Wschodzie, szkolac irackich policjantow, potem ponad dwa lata pracowal w Centralnym Biurze Sledczym... -Co pan tam przeskrobal, dlaczego pana wywalili? - dopytywal sie Chudy. Uprzejmie poinformowal, ze zwolnil sie sam, z powodow osobistych. -Zalozmy - Zmeczony utkwil w nim swoje podkrazone oczy. - I tak wszystko sprawdzimy. Moze jednak skrocimy procedure i wyjasnimy to, co najistotniejsze: ma pan znakomita opinie, przeszedl pan szkolenie w USA, sluzyl ofiarnie w Iraku... Odnosil pan sukcesy w walce z przestepczoscia zorganizowana. Takich ludzi niechetnie zwalnia sie ze sluzby... -Chyba, ze zdrowo narozrabiaja... - dorzucil Lysy. -Powiedzmy... bylem zbyt konfliktowy, nie potrafilem pracowac w zespole - odparl wymijajaco. Nie mial zamiaru opowiadac o wykrytej przez niego aferze korupcyjnej, w ktora zamieszani byli jego koledzy, a ktora koniec koncow zatuszowano, ani o rozgrywkach politycznych, w ktore nie chcial sie dac wmanewrowac. Zbyt wiele kosztowalo go to zdrowia, goryczy, wstydu... - Poza tym - ciagnal dalej - zdecydowalem sie na wyjazd z kraju z powodow osobistych. Rozwiodlem sie, przezywalem psychiczny dolek. Czy to takie dziwne, ze chcialem wszystko zmienic? -Ale, na Boga, dlaczego z panskimi wybitnymi kwalifikacjami wybral pan zawod hydraulika? - prychnal Lysy, ktoremu najwyrazniej nastroje depresyjne byly zdecydowanie obce. -A czemu nie mialem wybrac? Zajecie poplatne, bezproblemowe. Czlowiek sam jest wlasnym szefem. A z fachem zaznajamialem sie od dziecka, pomagajac ojcu... Na moment przed oczami stanely mu obrazy tych licznych sytuacji, kiedy konczyl robote i niosl nieprzytomnego ojca-alkoholika na plecach do domu. -Niezle pan mowi po francusku - zauwazyl Chudy. - Czy wlasnie dlatego wybral pan nasz kraj na miejsce swego pobytu? -Mialem niezla nauczycielke. Teraz dla odmiany przypomniala mu sie Mademoiselle. Szczupla, drobniutka, w charakterystycznym zabociku... Jego pani od francuskiego... Nikt w szkole nie nazywal jej inaczej, jak Mademoiselle. Ona domagala sie, zeby mon cher Stanislas mowil do niej Ivette, ale przychodzilo mu to z trudem. Nawet wtedy, gdy poznal ja bardzo blisko. W Mademoiselle kochalo sie pol szkoly. (Drugie pol to byly dziewczeta). Swoimi manierami przypominala rajskiego ptaka, wpuszczonego do zagrody dla przepiorek. Nie byla mloda, musiala miec kolo czterdziestki, choc mlodziencza figura, drobne strome piersi (widoczne, kiedy zamiast zabocika nalozyla obcisly sweterek) i twarz tancerki z saskiej porcelany sprawialy, ze wydawala sie duzo mlodsza. Nikt nie wiedzial, skad wlasciwie sie wziela, czy miala kiedykolwiek meza, dzieci, rodzine... Jako belferka byla wymagajaca, a zarazem podchodzila do swych uczniow indywidualnie. Niekiedy bardzo indywidualnie. Stas poszedl z nia do lozka na rok przed matura. Nie zeby go uwiodla. On tez jej nie zgwalcil. Samo wyszlo, kiedy pewnego chlodnego grudniowego popoludnia zaszedl do jej mieszkanka wypozyczyc ksiazki. Oddawal Pania Bovary w oryginale, mial dostac Niebezpieczne zwiazki. I poznal ich smak - na zywo. Byla jego pierwsza kobieta, a do poznania Zofii jedyna. Nauczyla go nie tylko milosci, ale takze dyskrecji. Nigdy nie pochwalil sie swym sukcesem kolegom, ani tym bardziej kolezankom. Do konca szkoly mial opinie koniobijcy badz skrytogeja. Ale dzieki ostremu jezykowi i mocnym piesciom dalo sie przezyc! Mademoiselle Ivette zniknela tak nagle, jak sie pojawila. Po prostu pewnego dnia po zakonczeniu roku szkolnego wyjechala i nie zostawila adresu. Kiedy znalazl sie we Francji, mial nawet zamiar ja odszukac, ale cos go powstrzymalo. W koncu: "Boze, daj mi umrzec, zanim sie zestarzeje" - bylo to jedno z najczesciej powtarzanych przez nia zdan. -Zatem zamiast pozostac oficerem sledczym, zagrzebal sie pan na francuskiej prowincji? - w glosie Zmeczonego brzmialo niedowierzanie. - I to wlasnie w tym miasteczku? -Najpierw przebywalem pol roku pod Paryzem, ale wracajacy do Polski znajomy przekazal mi pare swoich zlecen w tej okolicy. Okazalo sie, ze w regionie wystepuje ogromny deficyt fachowcow mojej specjalnosci. Mozecie zreszta to sprawdzic. Ale chyba ciekawi jestescie tego, co zauwazylem podczas zamachu? -Naturalnie! Precyzyjnie powiedzial im wszystko. Sekunde po sekundzie, a wlasciwie klatke po klatce, poniewaz przypominalo to przesuwanie juz nie filmu, a przezroczy. Wspomnial o dziwnej parze, lustrujacej placyk przed dwoma dniami. Sporzadzil pamieciowy portret eleganckiego muzulmanina i jego jasnowlosej partnerki. Opisal sylwetki siedmiu zamachowcow, ich samochody, a takze wprawe, z jaka poslugiwali sie bronia. -To nie byla skrzyknieta doraznie grupka uzbrojonych fanatykow. Raczej karne, wyszkolone komando zabojcow - stwierdzil. - Poza tym na panow miejscu sprawdzilbym, o ile to mozliwe, wszystkich gosci hotelowych i personel. Z tego, co zauwazylem, terrorysci nie wnosili ze soba ladunkow wybuchowych, ktos musial je zalozyc duzo wczesniej. Sadzac po efekcie, umieszczono je w piwnicach... Przerywali mu z rzadka. Glownie Zmeczony. Wnikliwie wypytywal o szczegoly. Czasem wracal do kwestii omowionych wczesniej, jakby pragnal zlapac Frackowiaka na jakiejs niescislosci. Chudy nie kryl podziwu, ze pamieta az tyle detali. Wypuscili go kolo drugiej. Prosili o nieopuszczanie miasta. I stawienie sie, jesli go wezwa, bezzwlocznie. Wywnioskowal, ze nie wiedza wiele o sprawcach zamachu. Gorzej - czul, ze nie maja nawet koncepcji, co to wlasciwie jest EuroDzihad. Jego przypuszczenia potwierdzily doniesienia mediow w nastepnych dniach. * Terrorysci porzucili swoje samochody w trzech roznych miejscach, odleglych o jakies 10 do 15 kilometrow od epicentrum operacji. Wszystkie piec pojazdow (wliczajac w to mikrobusy, ucharakteryzowane na wozy telewizyjne) wynajela w trzech roznych wypozyczalniach w przeddzien akcji nie rzucajaca sie w oczy kobieta - drobna, niska, o ziemistej cerze, legitymujaca sie dokumentami na nazwisko Lucille Blanc. Placila karta z konta, ktore zalozyla sobie zaledwie piec dni wczesniej w Bazylei, wplacajac 100 tys. gotowka do banku SBB. Pozostalosc tej kwoty wyplacila na godzine przed zamachem w Genewie. Peruka, ciemne okulary i gruby, raczej maskujacy niz podkreslajacy urode makijaz sprawialy, ze jej obraz, zarejestrowany przez kamery, mogl pasowac do kilkunastu milionow kobiet. Jednak z cala pewnoscia nie byla to tajemnicza pieknosc, ktora Stasio widzial na ryneczku na dwa dni przed zamachem.Odszukano prawdziwa Lucille Blanc. Od paru miesiecy umierala na rzadka chorobe krwi w klinice w Ardenach. Nie pamietala, kiedy ostatni raz poslugiwala sie swoim paszportem. Pozostawiony w domu, zniknal bez sladu. Gazety wspominaly jedynie o paru poszlakach - kilku swiadkow twierdzilo, ze napastnicy wymieniali miedzy soba uwagi po arabsku; co znamienne, ich strzaly "cudownie ominely" trojke gapiow, muzulmanow z Maghrebu, ktorzy przypadkowo znalezli sie na linii ognia, posrednio ratujac w ten sposob zycie mera, jednego z glownych sprawcow gejowskiej ceremonii. Najwazniejszym i wlasciwie jedynym dowodem bylo oswiadczenie, wydane przez EuroDzihad. Miara sie przebrala. Gniew Boga nadchodzi. Jestesmy jego mieczem ognistym, ktory wypali grzech i wystepek Sodomy Zachodu - tak zaczynal sie dokument, zawierajacy cztery strony oskarzen pod adresem wspolczesnej cywilizacji i pelen blizej niesprecyzowanych pogrozek. Interesujace, ze poza rytualnym wezwaniem do zaglady Izraela nie wysunieto zadnych konkretnych zadan. Na przyklad uwolnienia wiezniow politycznych czy terrorystow, a nawet zmiany polityki laickiego panstwa wzgledem wyznawcow Proroka. Slowem oswiadczenie EuroDzihadu przypominalo bardziej otwarte wypowiedzenie wojny, niz ultimatum zadajace ustepstw. Fachowcy analizujacy tekst stwierdzili bez cienia watpliwosci, ze napisal go ktos doskonale wyksztalcony w szkole koranicznej, a jednoczesnie perfekcyjnie wladajacy jezykiem francuskim, ze wszystkimi jego subtelnosciami. Ktos uformowany przez obie wielowiekowe kultury. A moze autorow bylo kilku? Stanislaw mogl sie zalozyc, chociaz nie bardzo mial z kim, ze komputery w silach specjalnych analizuja dzien i noc artykuly, ktore w ostatnich latach ukazywaly sie w islamskich periodykach, pragnac metoda "styl to czlowiek" wylowic autora oswiadczenia. Jesli przynioslo to jakis skutek, podobnie jak uruchomione anonimowe zielone linie dla swiadkow pragnacych pozostac w ukryciu, czy wysokie nagrody za informacje o sprawcach zamachu, sluzby nie uznaly za sluszne pochwalic sie tym faktem. Alisci po tygodniu stalo sie oczywiste, ze sledztwo utknelo. Frackowiak umial czytac miedzy wierszami oficjalnych, coraz bardziej zdawkowych wypowiedzi, z ktorych zionelo bezradnoscia. Zapewne tez niewiele przyniosla zakrojona na wielka skale operacja przeciwko grupkom fundamentalistow islamskich. Skontrolowano kilkaset meczetow oraz medres i znaleziono co prawda pare magazynow broni, a takze zatrzymano okolo tysiaca dzialaczy islamskich organizacji, pozostajacych na bakier z przepisami prawa, jednak nikomu nie postawiono zarzutow w zwiazku z dramatem w Deux Ponts. W trakcie akcji nie obylo sie bez ofiar, w Marsylii w wymianie ognia z fundamentalistyczna bojowka zginelo paru policjantow, liczba poleglych po drugiej stronie siegnela kilkunastu. Nikt nie pytal, ilu "arabusow" zatluczono przy okazji przesluchan na lokalnych komendach. Sami muzulmanie wydawali sie calkowicie zaskoczeni obrotem sprawy. Mimo wezwan paru nawiedzonych mullow nie ogloszono intifady. A demonstracje i napasci na funkcjonariuszy zaczely sie z kilkudniowym opoznieniem. Fala protestow podniosla sie dopiero, kiedy do parlamentu Republiki trafily przygotowane w nadspodziewanie blyskawicznym trybie projekty uchwal "o obywatelstwie", "o zasadach pobytu uchodzcow politycznych", przepisane, jak twierdzili zlosliwi, wprost z programow skrajnej prawicy. Podobno, i nikt tym doniesieniom nie zaprzeczal, szykowano nowelizacje konstytucji, w ktorej zamierzano podkreslic chrzescijanska geneze panstwa francuskiego i katolickie wartosci, na jakich sie opieralo. Voltaire i Rousseau w grobach sie przewracaja. - napisal we wstepniaku "Le Monde". Ozywila sie nieruchawa zazwyczaj administracja rzadowa. Kilkadziesiat tysiecy nielegalnych przybyszow mialo zostac wydalonych natychmiast. Zapowiadano weryfikacje prawa stalego pobytu dla osob nieakceptujacych wartosci republikanskich i laickich. Wsrod tych wszystkich informacji nasz hydraulik daremnie wypatrywal jednej: listu gonczego i portretu pamieciowego tajemniczego muzulmanina i jego pieknej towarzyszki. Nic takiego nie nastapilo. Po paru dniach oczekiwania udal sie z wlasnej inicjatywy na policje i poprosil o rozmowe z komisarzem Bonnardem. Lysy przyjal go bez entuzjazmu. -Chce pan cos uzupelnic w swoich zeznaniach? - warknal, obnazajac pozolkle kly, jak stary buldog, ktoremu ktos zamierza wsadzic nos do miski. -Chcialbym dowiedziec sie, czy znaleziono mezczyzne, ktory mogl miec udzial w przygotowaniu zbrodni. Mowilem panom, ze moim zdaniem zachowywal sie tak, jakby robil dokumentacje miejsca zamachu. A w dniu zamachu wyraznie uciekal z miejsca zbrodni. -Zostal odnaleziony i sprawdzony - Lysy mowiac to krzywil sie, jakby przypadkiem wzial do ust pajaka, a nie bardzo wypadalo mu go wypluc. - To zamozny biznesmen, inwestujacy w okolicy. Egipcjanin, ale mimo brody upodobniajacej go do taliba, chrzescijanin obrzadku koptyjskiego. Nigdy nie mial zadnych zwiazkow z ugrupowaniami terrorystycznymi, podobnie jego sekretarka. Rownie dobrze podejrzany moglby byc pan. Licho wie, z kim zadawal sie pan w Bagdadzie... -Moglbym poznac nazwisko tego Egipcjanina? -Nie! - Lysy pokrasnial jeszcze bardziej niz zwykle. - Nie chce byc nieprzyjemny, ale wydaje mi sie, ze we Francji jest pan tylko hydraulikiem. Rozumiemy sie? Stanislaw postanowil wiecej sie nie narzucac. Wprawdzie wyjasnienia Bonnarda nie rozwialy jego dotychczasowych podejrzen, ale co mogl z nimi zrobic? I w imie czego? Wrocil do swych codziennych zajec, naturalnie sledzac w telewizji i Internecie dalszy rozwoj sytuacji. W miare, jak uplywal czas od zamachu, zakonczyly sie pogrzeby i oplakiwanie ofiar, coraz bardziej zdecydowanie podnosila glowe opozycja, otwarcie nazywajaca prezydenta Mitrei "pospolitym rasista", dazacym do wprowadzenia faszystowskiej dyktatury. Epitety typu "rumunski przybleda" lub "klon Ceauescu" nalezaly do bardziej umiarkowanych. Za granica wizerunek francuskiej wladzy ucierpial jeszcze bardziej. W Brukseli wrzalo, w pospiesznym trybie zwolano posiedzenie Miedzynarodowki Socjalistycznej. Amnesty International zadala postawienia wladz Republiki przed trybunalem miedzynarodowym. Kilka krajow Bliskiego Wschodu zagrozilo zerwaniem wszelkich kontaktow z Francja. Premier Hiszpanii jako recepte na terroryzm proponowal dokonanie czytelnych ustepstw na rzecz wielokulturowosci, ale wysmiewano go nawet w rodzinnym kraju. Replikujac mu, lider hiszpanskiej opozycji zapytal w parlamencie, czy gotowy jest na oddanie Arabom Andaluzji, celem przeksztalcenia jej w emirat Grenady, dokad mozna by kierowac wypedzanych z Francji muzulmanow. Wszyscy czekali na demonstracje pierwszomajowe, ktore powinny stac sie okazja zjednoczenia wszystkich sil przeciwko prawicowemu faszyzmowi. Ale wczesniej doszlo do drugiego zamachu. III. Pociag specjalny Dawid Rosengold zdecydowal sie na udzial w Marszu Zywych bardzo pozno, doslownie w przeddzien odjazdu z Gare du Nord pociagu specjalnego, ktory jakis niewybredny prawicowy satyryk nazwal "Holocaust Express". Dawid, ponad siedemdziesiecioletni emerytowany dziennikarz, pochodzil wprawdzie z Polski, ale nigdy wczesniej nie byl w Auschwitz. Moze po prostu jako mlody czlowiek bal sie miejsca, w ktorym zginela wiekszosc jego rodziny, a pozniej jakos nie zanioslo go w tamte strony.Sam opuscil PRL, jak wielu jego przyjaciol, w 1968 roku, ale kontynuowal liczne kolezenskie kontakty, a kiedy w Paryzu pojawil sie syn jego sasiadow z jednej klatki w bloku - Stasio Frackowiak - sluzyl mu za przewodnika po Paryzu i narail paru pierwszych klientow. Nie stracili kontaktu nawet, kiedy ekspolicjant wyjechal na francuska prowincje. Rosengold dzieci nie mial, a z zona sie rozszedl, totez chetnie wymienial maile ze Stanislawem i podejmowal go w domu, gdy tylko ten zjawial sie w stolicy. Mial ladne mieszkanie na najwyzszym pietrze kamienicy, polozonej na wzgorzu Montmartre, z rozlegla panorama miasta, ale zamierzal sie z niego wyprowadzic. -To przestaje byc dobra dzielnica - narzekal. - Z kazdym rokiem coraz bardziej parszywieje. W samej rzeczy, zaraz za rogiem zaczynal sie inny swiat, przypominajacy najbardziej zaulki Marrakeszu czy starej algierskiej kasby. Swiat bazaru, w ktorym zapachy przesypywanych lodem ryb splataly sie z wonia kebabu, a dawne eleganckie sklepy zastapione zostaly przez dziesiatki bud i kramow. W kolorowym tlumie trudno bylo wypatrzyc rodowitego paryzanina - za to biegly antropolog znalazlby tu przedstawicieli kilkudziesieciu egzotycznych ludow - od Senegalu, Mali, Maroka, czy Algierii po odlegla Indonezje, zjednoczonych wspolna wiara w Proroka. Byc moze podobnie wygladal Rzym na krotko przed swym upadkiem, kiedy nie bylo juz w nim prawdziwych Rzymian. Frackowiak, zapytany o zdanie, poparl decyzje Dawida. -Oczywiscie, jedz do Polski. Jesli masz jakies stare zadry, skonfrontuj je z terazniejszoscia, to ci dobrze zrobi - mowil. -Wlasciwie to jestem zdecydowany - odparl Rosengold. - A ty? Co z toba, Stasiu? -A co ma byc? Dawno cie nie widzialem. Chcialem tez zajrzec do polskiej ksiegarni... Mowiles, ze mam wpadac bez zapowiedzi, kiedy tylko odwiedze Paryz. -Mnie nie zwiedziesz - pokrecil glowa Rosengold. - Przeciez wiedze, ze schudles. Chory jestes, a moze cos cie gryzie? -Nic powaznego. Po prostu od pewnego czasu nie moge spac - uslyszal w odpowiedzi. -Klopoty sercowe? No coz, tez kiedys bylem mlody... -Absolutnie nie! Po prostu nie moge poradzic sobie z sytuacja, ktorej kompletnie nie rozumiem. -Mow! - Dawid siegnal po fajke z drzewa pieprzowego i zaczal ja metodycznie nabijac tytoniem. - Czuje, ze odezwalo sie w tobie dawne powolanie... Nie mylil sie. Juz po paru zdaniach wiedzial, ze Frackowiak nadal przezywa zamach w swoim miasteczku. -Rozumiem, ze chcialbys wykryc sprawcow... -Na poczatek chcialbym zrozumiec to, co sie stalo. -A co tu rozumiec? Dla mnie wszystko jest jasne - Rosengold westchnal. - Francuzi wreszcie maja to, na co zapracowali przez wiele lat swoja polityka. Zyje tu wiele lat i widze, jak nadtolerancja i odrzucenie twardych wartosci same ukrecily bicz na tluste dupska tych degeneratow. Pamietam sprzed lat muzulmanskich imigrantow, ktorzy przybyli tu w charakterze dziadow proszalnych. Byli pokorni i zafascynowani francuska potega, blaskiem jej kultury. Ich dzisiejsze dzieci i wnuki po prostu gardza swymi gospodarzami... Stanislaw nie przybyl jednak sluchac argumentow na temat nieuchronnego zderzenia cywilizacji. Znal je od dawna i w znacznej mierze podzielal. Chcial podpowiedzi czlowieka znajacego zycie i polityczne mechanizmy, ktory moglby rozwiac lub przeciwnie - umocnic jego watpliwosci co do konkretnej sprawy. -Tylko pozornie dzialanie EuroDzihadu ma sens. W istocie nic w tej sprawie nie trzyma sie kupy - powiedzial. -To znaczy? - Rosengold otoczyl sie aromatycznym dymem, ktory nadal jego postaci wyglad talmudycznego medrca. -Przeciez tego rodzaju obledny atak niczego nie daje, a wrecz przeciwnie, szkodzi interesom muzulmanow. Jesli czemukolwiek sprzyja, to polityce prezydenta Mitrei. Obaj wiemy, ze facet doszedl do wladzy na antymuzulmanskich nastrojach Francuzow. Obiecywal rozwiazac problem naplywu emigrantow i radykalizacji islamskich srodowisk, jednak znaczna czesc swej kadencji strawil na przelamywanie poprawnie politycznych zahamowan parlamentu. Teraz ma rozwiazane rece. -Terrorysci nigdy nie dzialaja wprost i na krotka mete - powiedzial Rosengold z glebokim przekonaniem, tak jakby nigdy nie przestal byc komentatorem spraw zagranicznych w "Zolnierzu Wolnosci". - Tak bywalo zawsze. Przypomnij sobie "Czerwone Brygady" we Wloszech czy "Frakcje Czerwonej Armii" w Niemczech. Ich przywodcy zdawali sobie sprawe, ze natychmiastowa rewolucja jest niemozliwa. Celem dlugofalowym ich dzialan byla wiec polaryzacja spoleczenstwa poprzez stworzenie zametu, potrzasniecie niezdecydowanymi, wreszcie sklonienie wladzy do represji. -Ale przeciez reakcje uderza w pierwszym rzedzie w ich wspolbraci... -Oni to inaczej kalkuluja, Stasiu. Bin Laden tez nie musial atakowac wiez World Trade Center, a potem kryc sie w jaskiniach Tora-Bora. Jednak rozpoczecie przez niego wojny wcale nie oznacza, ze jest szalencem. On i jemu podobni zywia sie perspektywa totalnego starcia kultur. Bardziej od konfrontacji, ktorej na razie nie moga wygrac, boja sie sukcesu bezboznego Zachodu. Tu, we Francji, takim zagrozeniem moglaby byc asymilacja. Czy wiesz, ilu z mieszkajacych tu muzulmanow to mentalnie i obyczajowo Francuzi? - Nie zrobil jednak pauzy, w trakcie ktorej Frackowiak moglby mu odpowiedziec. - Badania na ten temat sa utajnione, ale podejrzewam, ze calkiem sporo. Wojujacy islam popieraja nieliczni. Na razie. Co innego, jesli wybuchnie wojna i poleje sie krew. Jesli wladza straci cierpliwosc, zacznie deportacje kolorowych, pozamyka meczety... Proporcje realistow i fundamentalistow ulegna dramatycznej zamianie. -To sie nie moze udac! - energicznie zaprzeczyl Stanislaw. -Dalby Bog. Podobnie kalkulowane rewolucje nie udaly sie wspomnianym przeze mnie terrorystom z Wloch i Niemiec, ale wtedy nie chodzilo o religie. Potencjalnych bojownikow bylo tam jednak znacznie mniej. Tymczasem tu... Wyobraz sobie, co nastapi, jesli rusza kolorowe przedmiescia... Zreszta wladza zachowuje sie tak, jakby liczyla, ze rusza... -Czy dlatego tak niemrawo prowadzone jest sledztwo? -A kto ci powiedzial, ze niemrawo?! Znam troche ludzi z kregow polityki i wiem, ze wladza po prostu wychodzi z siebie, zeby osiagnac sukces. Pomaga Interpol, CIA, a podejrzewam, ze rowniez Mossad. -I mimo tych wysilkow cala potezna machina panstwa nie moze znalezc jednej grupki terrorystow?! Przeciez to nie sa duchy, ci ludzie mieli jakas przeszlosc, musieli gdzies sie zorganizowac, szkolic, skads zdobyc bron. -A jesli zostali przerzuceni z zagranicy? Europa to dzis kontynent bez kontroli celnych, bojowcy moga siedziec teraz w jakims domku mysliwskim w Szwecji lub opalac sie na Teneryfie, planujac kolejne zadanie. A wladzom nie pozostalo nic innego, jak czekac, az uderza. -A uderza? -Co do tego nie mam najmniejszych watpliwosci. Potem zmienili temat. Dawid wrocil do swej podrozy do Polski; po wizycie w Oswiecimiu planowal zatrzymac sie pare dni w Krakowie, potem w Lodzi, gdzie sie urodzil, wreszcie chcial pobyc tydzien w Warszawie. Poodwiedzac stare katy, powspominac... -A moze nie powinienem? - spojrzal na Stanislawa. - Bedzie troche rozdrapywania starych ran. Chociaz... podobno z okien mojej starej redakcji, z ktorej wypieprzyli mnie po wojnie szesciodniowej, widac dzis Instytut Pamieci Narodowej. Kto by pomyslal... -Bola tylko swieze rany, jesli nasypac do nich soli - odparl mlody ekspolicjant. - Jestem pewien, ze nasza nowa Polska przyjemnie cie zaskoczy. Nastepnego dnia, w piatek 18 kwietnia, odprowadzil starszego pana na Gare du Nord. -Tylu Zydow na raz mozna zobaczyc wylacznie albo w Jerozolimie albo w Nowym Jorku - smial sie Rosengold, komentujac zgromadzony tlumek. Ze swoimi niebieskimi oczami i skreconymi jasnymi, teraz mocno posiwialymi wlosami wygladal na jego tle troche jak odmieniec. Jego pogodny nastroj nie udzielal sie Frackowiakowi. Napis "Paris - Auschwitz" na starym, zapewne wyciagnietym z muzeum wagonie przejal go dreszczem, podobnie jak kilka czapek obozowych, zoltych gwiazd i opasek, noszonych przez podroznych. Przewazali ludzie w starszym wieku, ale widac bylo takze mlodych. Z okna drugiego wagonu wygladala trojka dzieciakow w stylowych jarmulkach. Zauwazyl paru rabinow i spore grupy tradycjonalistow w strojach chasydow. Dawid uscisnal przyjaciela i wsiadl do przedostatniego wagonu. Potem wychylil sie z okna swojego przedzialu. Stanislaw, machajac do niego, nie potrafil sie uwolnic od mysli o zgola innych transportach, wyruszajacych z francuskich dworcow przed niespelna 70 laty. "Pociagi smierci" - tluklo mu sie pod czaszka. Tlumek odprowadzajacych zaczal sie kurczyc, zreszta nie byl przesadnie liczny, rozlegly sie gwizdki kolejarzy anonsujace odjazd. Prawie w ostatnim momencie pedem minal Stasia rosly chasyd o monumentalnej brodzie i w rozwianym plaszczu. Energicznie wskoczyl do ostatniego wagonu i zatrzasnal staroswieckie drzwi. Gdy je zamykal, na moment jego spojrzenie spotkalo sie ze wzrokiem Frackowiaka. Mimo siwej brody wejrzenie ciemnych oczu bylo ostre, mlodziencze. Podobnie jak ruchy. Czy mysmy sie juz gdzies nie widzieli? - zastanawial sie Polak. Pociag ruszyl punktualnie i szybko opuscil dworzec. Zmierzchalo sie. O polnocy sklad powinien pokonac w Strasburgu Ren. W pol godziny potem, juz w niemieckim Offenburgu, miano doczepic trzy wagony z ponad setka Zydow z Republiki Federalnej. Nie doczepiono. W polowie mostu wielka detonacja w pierwszym wagonie sprawila, ze cztery jednostki, przelamujac bariery, runely w odmety Renu. Ocalal jedynie ostatni, piaty wagon, ktory jakims cudem odczepil sie od pozostalych, a ktos przytomnie wlaczyl hamulce. Do zamachu przyznala sie organizacja EuroDzihad. * Telefon zadzwonil o wpol do drugiej w nocy. Ostro, nieprzyjemnie. Stanislaw nie pamietal gwaltownie przerwanego snu, ale chyba nie bylo czego zalowac. Sadzac po grubej warstwie potu na calym ciele, a w mieszkaniu wcale nie bylo za cieplo, musial snic mu sie prawdziwy koszmar. Tymczasem aparat odezwal sie powtornie. Brzmial chyba jeszcze bardziej dramatycznie.Frackowiak zapalil nocna lampke o ksztaltach ponetnej kariatydy. Nie mial pojecia, gdzie sie znajduje. Mieszkanie pelne ksiazek i grubych kotar wydawalo mu sie znajome i rownoczesnie obce. Telefon jednak nie dal mu czasu na zastanowienie, wydal z siebie kolejny przenikliwy dzwiek. Stas podniosl sluchawke. -Slucham - powiedzial machinalnie po polsku. -Zyje - zabrzmiala lekko ochrypla odpowiedz w tym samym jezyku. -To dobrze - odparl polprzytomnie - ale kto mowi? -Dawid. Wlacz telewizor, wszystko zrozumiesz. Frackowiak siegnal po pilota. Ten sam obraz powtarzal sie na kilku calodobowych kanalach - kolejowy most w upiornym swietle wojskowych reflektorow i wagony niczym zabawki w nurcie rzeki. Dwa z nich, przelamane, ledwie wystawaly ponad powierzchnie Renu, wezbranego po niedawnych opadach; kolejny, wbity na sztorc, przypominal bezskrzydly samolot, czwartego w ogole nie bylo widac. Na gorze jedyny ocalaly doslownie wisial nad przepascia. W licznych lodziach i pontonach uwijaly sie grupy ratownikow. Na pasku biegnacym dolem ekranu co chwila pojawiala sie informacja o blisko 200 ofiarach katastrofy. W okamgnieniu zrozumial. Zamiast Marszu Zywych mial do czynienia z "pociagiem smierci". -Wylowili cie z rzeki? - zapytal. -Mialem wieksze szczescie. Wlasciwie zakrawa to na cud. Nie wiem tylko, czy sprawil to Bog Izraela czy ten od twojego swietego Stanislawa. Jak wiesz, mam klopoty z pecherzem i musze dosc czesto chodzic do toalety. Trzeba trafu, ta w moim wagonie byla akurat zajeta, przeszedlem do nastepnego. Tam nie zdazylem nawet umyc rak, kiedy sie to stalo. Uslyszalem huk, potem straszna kakofonie lomotu i zgrzytu lamanego metalu, wreszcie pisk hamulcow. Wyrznalem lbem w futryne i stracilem przytomnosc. -Skad dzwonisz? -Zawiezli mnie do jakiegos szpitala w Strasburgu. Nic mi nie jest, ale kiedy dowiedzieli sie, ile mam lat, zapragneli mnie zbadac... koniecznie! Ostrozne konowaly! Na szczescie nie skonfiskowali mi komorki. -Zadzwon, kiedy bedziesz wiedzial, jaki to szpital, przyjade po ciebie. -Doskonale. Aha, jesli jestes tak mily, zabierz ze soba mojego laptopa. Moze sie przydac. -Oczywiscie, trzymaj sie, Dawidzie. Skonczywszy rozmowe, polaczyl sie z Internetem i zarezerwowal miejsce w porannym ekspresie do Strasburga. Potem jeszcze przez godzine przysluchiwal sie doniesieniom telewizji. Te same ujecia przeplataly sie z reakcjami plynacymi z calego swiata. Probowal ponownie zasnac. Nie bylo to latwe. Spokoj splynal na niego dopiero, kiedy uswiadomil sobie, gdzie widzial juz oczy spoznionego pasazera z ostatniego wagonu pociagu. Byly one identyczne z oczami "szejka" z jego malego miasteczka. IV. Prywatne sledztwo Drugie przeslanie EuroDzihadu, opublikowane w mediach, ktore trafilo do gazet chwile po katastrofie, zanim jeszcze ostatecznie pozamykano poranne wydania, sformulowano jeszcze ostrzej niz pierwsze. Autorzy zlorzeczyli Zydom juz nie tylko z racji kradziezy arabskiej ziemi, ale przede wszystkim dlatego, ze w ciagu stuleci nie przylaczyli sie do prawdziwej wiary, a co gorsza - odchodzac od wlasnej, utorowali droge ateizmowi i relatywizmowi. Nie wyciagneliscie wnioskow z Holocaustu, ktory byl oczywista kara, zeslana przez Pana za wasze grzechy, podobnie jak Potop, jak Sodoma, jak niewola babilonska czy zaglada Swiatyni. Potraktujcie zatem nasz czyn jako upomnienie. Posluchajcie woli Proroka i ukorzcie sie przed Jedynym, nim nadejdzie dzien Jego prawdziwego Gniewu!-Co oni zamierzaja, chca spowodowac koniec swiata? - zastanawial sie Frackowiak, studiujac "Le Figaro" w pedzacym przez paryskie przedmiescia TGV. Nie wiedzial, czy robi dobrze, nie komunikujac sie z policja. Ale po pierwsze pora byla za wczesna, a po drugie - co mogl powiedziec Bonnardowi badz jego paryskim zwierzchnikom? Podzielic sie wrazeniem - bo nie pewnoscia! - ze ktos podobny do tajemniczego Egipcjanina wsiadl do ostatniego wagonu "pociagu smierci"? Czlowiek, ktorego na podstawie jego portretu pamieciowego namierzyla policja, mial zapewne i tym razem znakomite alibi, a moze zreszta dysponowal sobowtorem... Istniala tez druga, mniej prawdopodobna, ale za to makabryczna wersja: ze tajne sluzby wiedzialy o planowanych zamachach, ale nie przeszkodzily im. Brzmialo to jak nedzny koncept rodem z wyszydzanych spiskowych koncepcji dziejow. Czy jednak na sto procent? Oczywiscie, bzdura byla historia o paru tysiacach Zydow, ktorzy - jakoby w pore ostrzezeni - nie stawili sie 11 wrzesnia do pracy w World Trade Center, ale samo przypuszczenie, ze wladze moga przyzwolic na jakis akt terroru celem zyskania przyzwolenia na odwet, juz taki absurdalny nie byl. Wielu twierdzi, ze Franklin Delano Roosevelt nie zapobiegl zagladzie Pearl Harbor tylko po to, aby jego kraj, wczesniej przesiakniety do cna pacyfizmem, zaaprobowal przystapienie do wojny. A Churchill pozwolil na zbombardowanie Coventry tylko dlatego, aby Hitler nie domyslil sie, ze zlamano szyfr "Enigmy". Oba zamachy, tak rozne w sposobie przeprowadzenia i w "grupie docelowej", w ktora ugodzily (najpierw w mniejszosci seksualne, teraz w zwarta grupe przedstawicieli "narodu wybranego", glownie starcow i mlodziezy), mialy element wspolny - musialy byc na reke zwolennikom wzmagania konfliktu. W obliczu aktu tak niebywalej agresji glosy przeciwnikow twardej linii prezydenta wobec muzulmanow beda musialy oslabnac... Mimo wszystko Frackowiakowi nie miescilo sie w glowie, zeby aparat demokratycznego panstwa mogl zataic wiedze o zamiarach terrorystow! W poblizu przedmiescia Roissy uwage Polaka przykul dym, a nastepnie ogien, unoszacy sie nad zabudowaniami. Pociag przemknal obok niczym smagniecie bata. Frackowiak uruchomil pozyczonego laptopa i polaczyl sie z calodobowym programem telewizyjnym. Zaraz znalazl informacje o pozarze. W Roissy plonal niedawno wzniesiony meczet. Wkrotce mialo sie okazac, ze ostatniej nocy na terenie calej Francji w ogniu stanelo kilkanascie muzulmanskich swiatyn. Reakcja policji na te podpalenia byla co najmniej ospala, za to postawa wiekszosci Francuzow jednoznaczna. Koniec poblazania! Jeszcze pare takich zamachow, a na "kontynencie tolerancji" na nowo zacznie sie rekonkwista - pomyslal Stanislaw. - A przeciez na razie terrorysci wybierali za cele mniej szosci seksualne i narodowe. Co bedzie, jesli zwroca sie przeciwko wiekszosci chrzescijanskiej? Zaatakuja koscioly albo - co gorsza - supermarkety? Im blizej Strasburga, tym bardziej utwierdzal sie w przekonaniu, ze nie moze pojsc do policji z pustymi rekami. Zdecydowanie musial miec cos wiecej, niz przeczucia, domniemania i dwa rysopisy. Korcila go takze perspektywa prywatnego sledztwa. Detektywem chcial zostac od chwili, kiedy jako dziesieciolatek przeczytal Przygody Sherlocka Holmesa. Pozniej polknal cala Agate Christie, S.S. Van Dine'a, Leblanca. W dzielnicowej bibliotece do Ludluma i Alistaira MacLeana trudno bylo sie dorwac z powodu natloku chetnych, ale cierpliwie doczekal sie i Tozsamosci Bourne'a i Nocy bez brzasku. Majac 15 lat, odkryl czarne kryminaly Chandlera, a juz znacznie pozniej, terminujac w policji, ulegl fascynacji Jefferym Deaverem. Pochlonal jednym tchem Kolekcjonera kosci i dwa razy obejrzal film z Denzelem Washingtonem i Angelina Jolie. Boze, jak zazdroscil tym amerykanskim policjantom, rekonstruujacym przebieg zbrodni na podstawie sladow zapachowych, kodu DNA, bilingow telefonicznych i GPS-ow. Realia pracy w polskiej policji byly znacznie mniej zachecajace. Techniczne nowinki najczesciej okazywaly sie zbyt drogie, totez wykorzystywano je tylko przy najwazniejszych sprawach, zarezerwowanych dla policyjnych gwiazdorow. Teraz jednak, gdyby chcial zaczac prywatne sledztwo, bylby - jak Hercules Poirot - skazany wylacznie na szare komorki. * Wyjawszy tygodnie, w ktorych do Strasburga przenosi sie - do konca nie wiadomo, po co - caly Parlament Europejski, jego dokumenty, deputowani, a takze ich asystenci i metresy, historyczne miasto moze sie wydawac nieco sennym. Jednak tego sobotniego dnia w rejonie dworca, komendy policji, szpitali, a przede wszystkim Mostu Europejskiego, skad rozciagal sie znakomity widok na miejsce tragedii, panowal nadzwyczajny ruch. I ogromny smutek. Frackowiak ograniczyl sie do krotkiej wizji lokalnej. Z rozmowy telefonicznej z Dawidem dowiedzial sie, ze jego przyjaciel na wlasna prosbe zostal juz wypisany ze szpitala i zaprasza go na obiad w malej restauracyjce, zlokalizowanej w sercu zabytkowej dzielnicy, zwanej Petite France.-Mozemy sie tam spotkac za godzine, naturalnie jesli lubisz kuchnie alzacka - powiedzial. Na miejscu wytlumaczyl zartobliwie, ze gastronomia alzacka laczy w sobie tradycje kuchni niemieckiej i francuskiej, biorac z obu to, co najgorsze. -Ale piwo daja doskonale - dodal na oslode. Stas szybko przekonal sie, ze przyjaciel jedynie ironizowal, ogromny talerz apetycznych miesiw moglby wzbudzic protesty jedynie nalogowego wegetarianina. Gdyby nie opatrunek na czole, zakrywajacy rozciecie skory, mozna by powiedziec, ze Rosengold wyszedl z katastrofy bez szwanku. Rany na duszy byly zapewne glebsze, choc stary dziennikarz usilowal ukryc, jak bardzo wstrzasnela nim tragedia. Tylko kilka razy zalamal mu sie glos, kiedy na prosbe Frackowiaka powtornie przekazywal przebieg zdarzen. -Zasnalem zaraz za Paryzem i nie obudzilem sie az do momentu, gdy stanelismy na dworcu w Strasburgu. Panowie w moim wieku zaczynaja miec klopoty z pecherzem. -Poszedles wiec do toalety? -Poszedlem, ale najpierw odczekalem dobry kwadrans, az pociag ruszy. Jak ci mowilem, poniewaz ta najblizsza byla ciagle zajeta, przeszedlem do sasiedniego wagonu... -I nie zwrociles uwagi na nic podejrzanego? - w Stanislawie odzywal sie dawny policjant. - Moze ktos krecil sie po korytarzu? Albo jakis nowy pasazer wsiadl do waszego wagonu? -Nikt do nas nie wsiadl, a z ostatniego wagonu jakis facet nawet wysiadl. -Wysiadl?! Potrafisz go opisac?! -Wysoki, bardzo semicki, typowy Zyd-tradycjonalista. -Moze tak wygladal? - Stanislaw wyciagnal odbitke swego "portretu pamieciowego" z Deux Pont sur Lac. -Nie, nie! Ten, ktory wysiadl, mial wielka brode... - odparl Dawid, ale potem jeszcze raz siegnal po obrazek. - Chociaz... gdyby temu twojemu troche zmniejszyc zarost... albo zgola odkleic... Oczy maja identyczne! Z ust Polaka wydobylo sie westchnienie ulgi. Nareszcie pojawilo sie drobne potwierdzenie jego intuicyjnych obaw. Rosengold byl zdania, ze musza szybko podzielic sie swoim ustaleniem z policja. -Masz jakis namiar na tych z DST? Frackowiak wyciagnal z kieszonki wizytowke z telefonem Chudego i natychmiast zadzwonil. Pulkownik Ferrier po krotkiej wymianie zdan zgodzil sie z nim spotkac. -Oczywiscie jesli zauwazyl pan cos naprawde waznego - zastrzegl. -W przeciwnym razie nie zawracalbym glowy, pulkowniku. Moge dzis jeszcze wrocic do Paryza. -Nie ma az takiego pospiechu, umowmy sie pojutrze o jedenastej - podal adres przy Avenue Montaigne wraz z numerem lokalu. - To na piatym pietrze - dorzucil. -Avenue Montaigne? - Stas wylaczyl komorke i zwrocil sie do Rosengolda. - Nie wiedzialem, ze tam miesci sie siedziba kontrwywiadu. A ty? -Jaka tam siedziba! Predzej lokal kontaktowy! Tacy smutni panowie uwielbiaja spotykac sie w prywatnych mieszkaniach. Zwlaszcza z kandydatami na konfidentow. Wiem cos o takich metodach, w koncu polowa dziennikarzy z mojego pokolenia znalazla sie na liscie Wildsteina. Pojdziesz tam? Stanislaw westchnal. Wiedzial, ze powinien sie spotkac z pulkownikiem, czul jednak, ze nic konkretnego z tego nie wyniknie. -Maja swoje metody, swoje koncepcje... -A gdybysmy sami poszukali tego Egipcjanina? - powiedzial naraz Dawid. -To raczej niewykonalne - odparl Frackowiak, nie zdradzajac, ze podobne pomysly nurtuja go od dawna. -Ale gdybys dostal takie zadanie, to jak bys sie do niego zabral? Pytam czysto teoretycznie... -No coz... - Stanislaw zmarszczyl brwi. - Jedyne, co wiemy o tym facecie dzieki niedyskrecji kapitana Bonnarda, to to, ze podawal sie za biznesmena, ktorego interesowaly inwestycje w rejonie mojego miasteczka... -Sadzisz, ze na tym twoim zadupiu jest az tak wiele nowych inwestycji? Jesli nie, to sie szybko da sprawdzic, jakie zaklady wchodza w gre. Mam sporo znajomych w biznesie. Nie mowiac o tym, ze bardzo pomocne moga sie okazac wyszukiwarki komputerowe. -Lepiej poczekajmy, co powie Ferrier... -A gdyby nie czekac, tylko posluzyc sie duzo prostsza metoda? - zaproponowal Rosengold. -Mianowicie? -Widzisz, co sie dzieje tu, w Strasburgu. Do swiezej krwi zlecialo sie cale mnostwo hien dziennikarskich. Wystarczy, ze zaczepimy jakiegos pismaka, opowiemy im o tajemniczym osobniku, ktory najprawdopodobniej wskutek zlych przeczuc wysiadl w Strasburgu ze specjalnego pociagu... Ujawnimy rysopis tego jasnowidza, a zurnalisci spod ziemi go wygrzebia. Uwazasz, ze to zly pomysl? -No... nie wiem... - Frackowiak w zamysleniu poskrobal sie po brodzie. - Pomysl rzeczywiscie jest ponetny, ale dosc ryzykowny. -Co w nim ryzykownego? Jesli nie chcesz pokazywac twarzy, ja to zrobie. Byly policjant nadal nie wykazywal entuzjazmu. -Potencjalne zyski nie dorownaja ewidentnym stratom. Co najwyzej sploszymy faceta. Dowie sie, ze ktos idzie jego tropem. A jesli, co bardzo prawdopodobne, wywiad z toba nagraja i pokaza w telewizji, a ten Egipcjanin mimo twierdzen policji ma zwiazki z EuroDzihadem, staniesz sie osobiscie zagrozony... Nie, nie, Dawidzie! Wstrzymajmy sie! Pojde do tego Ferriera, a jesli mnie zlekcewazy... Wtedy zobaczymy. * Na pierwszy rzut oka lokal, pozbawiony wywieszki, wydawal sie jednym z wielu zwyczajnych mieszkan w bezstylowej kamienicy. Frackowiak zarejestrowal jednak podwojnie wzmocnione drzwi, mikroskopijne kamery monitorujace klatke schodowa i wyczul obecnosc ochrony w sasiednim lokalu. Musieli go natychmiast zauwazyc, bo nim zadzwonil, rozlegl sie cichy szczek elektrycznie zwalnianego zamka i wystarczylo tylko pchnac drzwi. Zaraz za krotkim korytarzem czuwala pulchna sekretarka. Nie wstala na jego widok. Moze miala niezgrabne nogi?-Monsieur Fronchcoviaq? Szef czeka na pana - powiedziala sucho, wskazujac drzwi po prawej stronie. Stanislaw nacisnal klamke i wszedl. Czekalo go podwojne zaskoczenie. Spodziewal sie kolejnego pokoju biurowego, tymczasem znalazl sie w typowym mieszczanskim saloniku z kanapka i barkiem, na scianie wisialo kilka niezlych obrazow, w tym jeden fantastyczny pejzaz, jakby ilustracja opowiesci Tolkiena czy Ursuli Le Guin. Poza tym liczyl, ze zastanie Ferriera, tymczasem oczekiwal go osobiscie Zmeczony. Dzis wygladal nieco lepiej niz poprzednio, ziemista cera sprawiala wrazenie swiezszej (byc moze po niedawnej dializie), jednak glebokie worki pod oczami i przekrwione bialka wskazywaly, ze i te noc spedzil bezsennie. -Z czym przychodzi pan tym razem? - powital go od progu, podajac mu reke. - Nie byl pan przeciez pasazerem tego pociagu do Oswiecimia? -Mialem szczescie byc jedynie odprowadzajacym i pewnie dlatego zyje - odparl Frackowiak, po czym opowiedzial o tajemniczym chasydzie, spotkanym na Gare du Nord. Francuz wysluchal go uwaznie i jeszcze raz obejrzal portret pamieciowy. -Zakladam, ze nie jest to tylko obsesja - powiedzial. - Jednak wyznam panu, ze po przesluchaniu kilkudziesieciu ocalonych nie dostalismy drugiej podobnej informacji. Inna sprawa, ze nawet bez panskiego kolejnego doniesienia ponownie sprawdzilismy tego osobnika. Niestety - i tym razem sa niezbite dowody, ze przebywal tej nocy bardzo daleko od miejsca wypadku, na Ukrainie... - Na moment urwal, sekretarka wniosla dwie kawy. - Odrobine amaretto? -Chetnie. -Poza tym, idac tokiem panskich podejrzen musielibysmy zalozyc, ze postepuje nielogiczne - kontynuowal. - Prosze mi wytlumaczyc, w jakim celu terrorysta mialby wsiadac do ostatniego wagonu? Przeciez ladunek eksplodowal w pierwszym. -W trakcie jazdy mogl przejsc caly sklad i podlozyc ladunek. -Abstrahujac od faktu, ze bomba zostala umieszczona pod pierwszym wagonem, czego trudno byloby dokonac podczas biegu pociagu, to ilosc trotylu, ktora tam wybuchla, nie dalaby sie ukryc w kieszeniach, musialaby wypelnic spora walize. A z tego, co pan wspominal, ten wsiadajacy starozakonny mial puste rece? -Chyba tak... -Wlasnie... - usmiechnal sie Francuz. - A zatem, jezeli ladunek zostal podlozony wczesniej, nadal nie widze powodu, dla ktorego rzekomy terrorysta mialby tluc sie pociagiem razem ze swymi przyszlymi ofiarami... -Moze zeby wszystkiego dopilnowac? A potem osobiscie zdetonowac ladunek? -Bedac w pociagu? -Przeciez mowilem, ze w Strasburgu ten czlowiek wysiadl. Postoj na dworcu trwal okolo pietnastu minut. Jesli pod dworcem czekal na niego samochod, mial wystarczajaco duzo czasu, aby pojechac nad rzeke i tam w odpowiednim momencie wyslac impuls. Szczeki Zmeczonego drgnely nerwowo. -A skad pan wie, ze ladunek zostal odpalony zdalnie? - zapytal. - Taka informacja nie pojawila sie w mediach. -Jesli terrorysci chcieli miec pewnosc, ze eksplozja nastapi na srodku mostu, nad glownym nurtem rzeki, nie ryzykowaliby zapalnika czasowego... Zmeczony popatrzyl na zegarek i wstal. -Sprawdzamy wszystkie tropy, totez wezmiemy pod uwage rowniez panska sugestie - powiedzial. - Przeanalizujemy zeznania swiadkow, zapisy z kamer dworcowych... Ale - znow sie usmiechnal - na przyszlosc prosilbym, zeby pan nie zajmowal sie ta sprawa. Samozwancze zabawy w detektywow bywaja niebezpieczne. Niekiedy bardzo!... To mowiac wyprowadzil goscia do sekretariatu. -Prosze podac panu jego plaszcz - powiedzial do czuwajacej tam cerberki. -Tak jest, panie generale. Sciskajac podana dlon, Stanislaw popatrzyl mu prosto w oczy. Nie potrafil z nich odczytac, czy otrzymal wlasnie zyczliwa rade czy zdecydowane ostrzezenie. A moze jedno i drugie? Nie mial naturalnie pojecia, ze po jego wyjsciu general polaczyl sie z pulkownikiem Ferrierem i zasugerowal mu, aby roztoczyc nad polskim hydraulikiem dyskretny nadzor. -Nie chcialbym, zeby wyniknely jakies klopoty z jego dzialan. Niechciany, a gorliwy pomocnik moze wywolac wiecej szkod niz przeciwnik. * -Nie zycza sobie naszej pomocy, to hak im w smak! - skomentowal sprawozdanie Frackowiaka Rosengold. - Jesli zamierzasz bawic sie w to dalej, jestem z toba. Ustalmy tylko jedno: pracujemy nad zagadnieniem razem, a ja w zamian za relacje, ktora po zakonczeniu sprawy napisze, pokrywam wszystkie koszty-Nie moge sie na to zgodzic. -Stasiu kochany! - Dawid zaczal wymachiwac rekami. - Nie zachowuj sie przynajmniej raz jak ambitny Polak z najgorszych sarmackich stereotypow. Przez swoje dlugie zycie zgromadzilem calkiem spore oszczednosci i nie bardzo mam co z nimi zrobic. Terrorysci chcieli mnie zabic, wiec mozesz zrozumiec, jaka mam ochote ich dopasc. A poza tym - tu szelmowsko przymknal oko - to przeciez tylko inwestycja. Mam nadzieje - korzystna... * Ustalenie tozsamosci przystojnego Egipcjanina wyznania koptyjskiego, w srednim wieku, zaangazowanego w inwestycje na francuskiej prowincji, aktualnie goszczacego na Ukrainie, zajelo Rosengoldowi dwa dni. Najpierw metoda starannej eliminacji wytypowal obiekt w poblizu Deux Ponts - stary zaklad produkcji lekow, ktorego nabyciem zainteresowany byl wielki koncern farmaceutyczny z Bazylei. Dotarl tez do danych na temat firmy consultingowej, uczestniczacej w wycenie przedsiewziecia. Jednym z jej negocjatorow byl Abdoul Habbibi, inzynier egipskiego pochodzenia, lat 42, zamieszkaly we francuskim Colmarze, 60 kilometrow od granicy szwajcarskiej. Jego cv lezalo teraz przed Frackowiakiem. Habbibi w wieku 3 lat opuscil rodzinny Kair, przenoszac sie do Francji, skad pochodzila jedna z jego babek. Tam ukonczyl prywatne liceum w lotarynskim Nancy. Pozniej razem z rodzicami przeniosl sie do Kanady, gdzie studiowal farmacje na uniwersytecie w Montrealu. Do Francji wrocil zaledwie przed szescioma laty. Poczatkowo prowadzil apteke w Colmarze, potem zajal sie dystrybucja lekow, wreszcie doradztwem. Pol roku temu nawiazal wspolprace z koncernem Ciba, stajac sie przy okazji wlascicielem pokaznego pakietu akcji. Nic nie bylo wiadome o jego zapatrywaniach politycznych, nie udzielal sie rowniez religijnie.-Czy tak moze wygladac kandydat na islamskiego terroryste? - krzywil sie Dawid. -A ty chcialbys, zeby mieszkal w minarecie, nosil galabije i sypial z granatem w zebach? Coraz czesciej islamscy terrorysci pochodza z doskonale zasymilowanych rodzin i na pierwszy rzut oka wydaja sie ludzmi poza wszelkimi podejrzeniami... Sprawdzali dalej. Z samym Habbibim nie udalo sie im wprawdzie skontaktowac, przebywal rzeczywiscie na jakichs rozmowach handlowych w glebi Rosji, jednak dogrzebali sie jeszcze paru szczegolow. Uzyskali na przyklad potwierdzenie, ze dwa dni przed zamachem Habbibi rzeczywiscie odwiedzil Deux Ponts sur Lac, jednak w dniu, w ktorym doszlo do masakry gejow, nie mogl sie tam znajdowac, bo odwiedzal wlasnie Rzym. Podobnie, kiedy pociag pograzal sie w nurtach Renu, sprawy firmy rzucily go do Kijowa. -Ostatnim znanym mi czlowiekiem, ktory posiadl sztuke bilokacji, byl Ojciec Pio, ale on niestety nie zyje - zauwazyl mocno zawiedziony Rosengold. - Chyba musisz, Stasiu, pogodzic sie z faktem, ze sie pomyliles i ze czlowiek, ktorego spotkales wtedy na rynku, nie byl tym samym gosciem, ktorego widziales z dachu na ulicy na krotko przed tragedia. -Obserwowalem go przez lornetke! I jestem pewien... -Mimo wszystko to jednak co innego, niz spotkanie twarza w twarz. Poza tym pogodz sie, ze czasami wzrok moze cie zawiesc. To nie pan Abdoul byl owym tajemniczym podroznym, ktory odlaczyl w ostatnim momencie od Marszu Zywych, a najwyzej ktos bardzo do niego podobny. -Albo "ktos bardzo do niego podobny" celowo dostarczal mu alibi, pokazujac sie rownoczesnie w odleglych miejscach. Moze jakis brat blizniak? -W metrykach koptyjskich parafii w Kairze nie odnotowano, zeby w rodzinie Habbibich czterdziesci pare lat temu urodzili sie blizniacy. Pewien moj kuzyn, mieszkajacy w Egipcie, dokladnie to sprawdzil. Frackowiak mial ochote spytac, czy ow kuzyn pracuje moze w Mosadzie, ale ugryzl sie w jezyk. Kiedy nazajutrz, rowniez dzieki kontaktom Rosengolda, weszli w posiadanie listy ofiar i zestawili ja z nazwiskami figurujacymi na wykazie rezerwacji, a takze z pelnym zestawem ocalonych, ktory Dawidowi udostepnila paryska gmina, okazalo sie, ze bilans zgadzal sie co do osoby - nikt z posiadaczy waznego biletu nie wysiadl w Strasburgu, ergo tajemniczy chasyd byl albo pasazerem na gape, albo w ogole go nie bylo. -Rozumiem, ze ja moglem ulec omamowi wzrokowemu - mruczal wsciekly Frackowiak - ale zeby rowniez dotknelo to ciebie... Dokladnie w tydzien po tragedii, 25 kwietnia, w zydowskim klubie niedaleko Sorbony odbylo sie spotkanie pasazerow ostatniego wagonu i nielicznych innych ocalalych, zdolnych poruszac sie o wlasnych silach. Zaproszono na nie rowniez jedynego zyjacego konduktora. Na spotkaniu nie zabraklo Rosengolda, ktory dlugo, choc bardzo ostroznie rozmawial z ocalonymi. Wrocil zniechecony. Nikt nie przypominal sobie, zeby ktos wysiadal w Strasburgu, a juz szczegolnie brodaty chasyd. Chociaz... Ruth Weiss, pasazerka przedostatniego wagonu, ktora jakims cudem przezyla kapiel w nurtach Renu i znalazla sie na spotkaniu, przypomniala sobie, ze toaleta, z ktorej bezskutecznie probowal skorzystac Dawid, od samego Paryza byla zajeta... Ktos caly czas musial siedziec w srodku. Moglo to tlumaczyc, dlaczego nikt nie zauwazyl "chasyda", jednak nie stanowilo rozwojowego punktu zaczepienia. Sprobowali zatem skierowac swoja uwage na towarzyszke Habbibiego, owa szykowna "Barbie", zapamietana przez Stanislawa. Rosengold przy pomocy swego tym razem szwajcarskiego powinowatego wytropil, ze blond slicznotka nazywa sie Renate Flugel i jest 24-letnia Niemka z Fryburga. Z jej zdobytego cv wynikalo, ze przez pewien czas byla modelka, pozniej skonczyla kursy komputerowe i dwuletnia szkole PiAr-u. Od paru miesiecy byla zatrudniona jako sekretarka Habbibiego. -Mozna domniemywac, ze w nadgodzinach dorabia jako jego kochanka. Tak przynajmniej uwazaja w Cibie. Nikt specjalnie sie tym nie gorszyl, bo nasz Egipcjanin jest od zawsze kawalerem. -Powinnismy koniecznie z nia porozmawiac. Masz namiary? - ozywil sie Frackowiak. -Na razie bedzie trudno. Razem ze swoim "szejkiem" podrozuje ciagle po bezkresach Rosji. Kiepsko to wyglada, Sherlocku. Mowie ci to jako twoj Watson. Chyba porwalismy sie z motyka na slonce. W tym momencie zadzwonila komorka. Stanislaw skrzywil sie, widzac na wyswietlaczu numer Madelaine. Niedobrze. Zupelnie o niej zapomnial. -Stanislas! - krzyczala do sluchawki. - Co sie dzieje?! Gdzie ty sie podziewasz?! Zdradzasz mnie, czy tylko ignorujesz? Nie lubil tego tonu, co wiecej - nie znosil, jak mowila do niego "Stanislas". Podobnie nazywala go Mademoiselle, ale obie Francuzki byly pod kazdym wzgledem tak od siebie odlegle, jak Morze Karaibskie od Oceanu Lodowatego. -Niedlugo wroce i natychmiast sie spotkamy - odparl pojednawczo i zakonczyl obrzydliwym klamstwem: -Nie masz pojecia, jak bardzo sie za toba stesknilem. I tak musial wrocic. Na jego komorce i mailu pietrzyly sie niezrealizowane zamowienia. Klienci byli coraz bardziej natarczywi. -Jak musisz, jedz. Na razie nic sie nie dzieje - powiedzial Rosengold. - Bede trzymac reke na pulsie. Jesli cos sie wydarzy albo dowiem sie czegos nowego, natychmiast dzwonie do Deux Ponts sur Lac. Frackowiak wrocil do domu w niedziele wieczorem i od poniedzialku zabral sie do zaleglych prac. * Tymczasem ustawy antymuzulmanskie, czy - jak okreslano je oficjalnie - "szczegolne uregulowanie prawne", zaproponowane przez prezydenta Mitrei, niczym burza przeszly przez komisje parlamentarne. Opozycja zachowywala sie niemrawo, a glosy najostrzejszych krytykow oslably. Wielki marsz w obronie wolnosci i praw czlowieka zgromadzil na Placu Zgody jedynie garstke frustratow. Nawet krytyki na temat "faszyzacji Galii", dochodzace z osciennych stolic, brzmialy nieprzekonywajaco.Srodowiska muzulmanskie sie podzielily. Co z tego, ze kolorowa mlodziez z przedmiesc rwala sie do radykalnych dzialan, kiedy sily policyjne i zmobilizowane odwody z latwoscia przywolywaly ja do porzadku. Za to islamskie elity i biznesmeni z cudzoziemskim rodowodem manifestowali swoja profrancuskosc w sposob nie ogladany od dawna. Mullowie, swiadomi powszechnej inwigilacji w meczetach, poniechali otwartej agitacji. Co bardziej znaczacy przywodcy muzulmanscy publicznie apelowali o rozwage i rozmowy. Prawdziwy strach padl na "nielegalnych". W pierwszym rzedzie rozpoczeto deportacje wszystkich, ktorzy weszli w chocby najdrobniejszy konflikt z prawem. Kolejnymi kandydatami do wyjazdu stali sie pensjonariusze obozow dla dzikich emigrantow, ktore w krotkim czasie coraz bardziej przypominac zaczely koncentracyjne lagry. "Co bedzie z nami?" - to pytanie zadawali sobie juz nie tylko ci, ktorzy pracowali na czarno - niepokoj ogarnal rowniez szerokie rzesze posiadaczy oficjalnego statusu uchodzcy z prawem do pracy, a takze cale mnostwo sniadoskorych obywateli Republiki, nierzadko w drugim i trzecim pokoleniu przebywajacych we Francji. "L'Humanite" podkreslalo analogie pomyslow rzadu i prezydenta do ustaw norymberskich. Ale kto jeszcze czytal "L'Humanite"? Jednak niepokoj srodowisk opiniotworczych gasl w porownaniu ze strachem, ktory podskornie drazyl tkanke spoleczna calej Europy. Fakt, ze mimo uplywajacych dni sledztwo dreptalo w miejscu, budzil trwoge. Nikogo nie mogly zwiesc niepewne glosy "czynnikow oficjalnych" mowiace, ze organa sledcze sa juz na tropie, ze analizuja, badaja, przesluchuja. Organizacja EuroDzihad jak Fantomas czy Belfegor wydawala sie ciagle zjawiskiem z innego swiata. Owszem, ustalono rodzaj materialu wybuchowego, ktory zostal zamontowany w pierwszym wagonie, od strony elektrowozu, podobnie, jak twierdzili "dobrze poinformowani", zidentyfikowano zapalnik, aktywowany metoda radiowa, ustalono tez, ze impuls mogl przeslac ktos poruszajacy sie samochodem po Euromoscie rownolegle z pociagiem. Jednak te informacje niewiele mowily na temat sprawcow. Na dodatek w nocy z 18 na 19 kwietnia kamery, mogace zarejestrowac ten fakt, byly nieczynne z powodu przewidzianej na kilka godzin konserwacji. Co ciekawe, wysiadla rowniez kamera na dworcu w Paryzu, monitorujaca tylna czesc peronu, z ktorego odchodzil "Pociag smierci". Podobny pech przytrafil sie kolejarzom ze Strasburga. Nie za duzo tych przypadkow? Rosengold przy pomocy swoich znajomkow w "sluzbach" usilowal dowiedziec sie, czy ktokolwiek z gory nie blokowal sledztwa? Odpowiedz brzmiala: wrecz przeciwnie! Uruchomiono olbrzymie srodki, wyznaczono gigantyczne nagrody, a operacja kierowal osobiscie jeden z najlepszych europejskich specjalistow od zwalczania terroryzmu, general Philip Marais - wieloletni zastepca szefa Directoire de la Surveillance du Teritoire. Fakt, ze wrog jest grozny, a nieznany, budzil naturalny strach, jeszcze bardziej potegowalo go powszechne przekonanie, ze EuroDzihad nie powstal po to, zeby dokonac dwoch uderzen, a nastepnie udac sie na zasluzona emeryture. Nie ulegalo watpliwosci, ze predzej czy pozniej terrorysci znowu uderza. I zapewne zechca podwyzszyc liczbe ofiar. Otwarte pozostawalo - kiedy i gdzie? V. Przyjaciel prezydenta Andre Vatel nie przypominal w niczym potomka slynnego kucharza ksiecia Kondeusza, ktory popelnil samobojstwo z powodu braku ryb na krolewskim stole, co uznal za plame na swym honorze. Honor akurat byl tym drobiazgiem, ktorym Andre nie zaprzatal sobie glowy nigdy. Jesli idzie o wyglad fizyczny, takze bardzo odbiegal od siedemnastowiecznego Vatela, szczegolnie w filmowej kreacji Gerarda Depardieu - drobna twarz szczura wydluzala kozia brodka, a nerwowe rece najpewniej czuly sie ukryte w przepascistych kieszeniach luznego garnituru. W dodatku oliwkowa cera zdradzala jego srodziemnomorska matke. Nie dziw, ze nim dotarl na miejsce, skontrolowano go trzy razy. Jakis gorliwy policjant mial nawet ochote zajrzec do bagaznika jego citroena, ale te zapedy na szczescie pohamowal dowodca patrolu.Piec kilometrow od skretu z autostrady polna droga skonczyla sie ostatecznie, Vatel pozostawil samochod w cieniu rozlozystego buka i ruszyl pieszo miedzy dwoma wapiennymi murkami w strone zielonej kepy drzew. Nie zaczepiany przez nikogo dotarl do zywoplotu, skrywajacego zelbetonowe ogrodzenie i wtedy na tym kompletnym odludziu wyrosl uzbrojony drab z malym mikrofonem niemal przylegajacym do ust. -Teren zamkniety! Andre wyciagnal legitymacje. Ochroniarz wymienil ze swoim przelozonym droga radiowa pare slow, jednym z nich niewatpliwie bylo nazwisko Vatela, po czym znacznie juz uprzejmiej wskazal ukryta w zieleni furtke, ktora samoczynnie otworzyla sie ze srebrzystym brzekiem. -Jest pan oczekiwany - powiedzial. "Tajemniczy ogrod!" - przemknelo gosciowi, przeciskajacemu sie pod zrosnieta pergola. Kwadrans zabralo mu dojscie do rezydencji, pieknego, renesansowego palacyku, ponoc jednego z licznych domkow mysliwskich Henryka II, w ktorym zwykl spotykac sie ze swa kochanica Diana de Poitiers oraz deliberowac o przyszlosci ze swym nadwornym lekarzem. Czy Walezjusz wierzyl w proroctwa zydowskiego maga? Zapewne, jak wiekszosc ludzi swej epoki, i tak, i nie. Ale kiedy Nostradamus kreslil mu wizje przyszlych bratobojczych wojen i rychlej smierci synow, z ktorych trzech zasiadac bedzie na tronie Francji (a jeden nawet jakiegos blizej nieokreslonego krolestwa na polnocy), wszelako zaden nie pozostawi po sobie dziedzica, lodowaty chlod przenikal krolewskie ledzwie. Podobnie jak jego malzonka, Katarzyna Medycejska, uwazana we Francji za florencka wiedzme, czul, ze nie ma sposobu, aby ujsc przed wlasnym przeznaczeniem. Przeznaczenie... Vatel nie przepadal za tym slowem. Jako czlowiek czynu zawsze staral sie sprowadzac elementy nieprzewidziane do niezbednego minimum. Nie zatrzymany przez nikogo, dotarl do palacyku, wstapil na marmurowe stopnie tarasu. Obiekt, wprawdzie znakomicie utrzymany, sprawial w to niedzielne popoludnie wrazenie bezpiecznego i calkowicie opustoszalego. Jesli gdzies ukrywala sie wewnetrzna ochrona, musiala zaiste nosic czapki niewidki. Z nagla uderzyl go perlisty smiech i z wnetrza domu wybiegla dziewczyna najwyzej dwudziestoparoletnia, ciemnowlosa, o ostrym profilu i szerokich ustach, z pewnoscia piekniejsza niz Diana de Poitiers. Byla bosa, a pod bawelniana sukienka nie miala chyba nic poza szczuplym, opalonym cialem. Kopciuszek uciekal z balangi u ksiecia? -Znasz Ninon? - zapytal Victor Mitrei, wychodzac za nia z sypialni. - To moja kuzynka... Daleka! - dorzucil po minimalnej pauzie. -Andre - przedstawil sie Vatel, ujmujac delikatnie, jakby to byl detal porcelanowej figurki, wiotka dlon dziewczyny. W myslach gratulowal przyjacielowi, ktory - jak widac - blyskawicznie pocieszyl sie po rozstaniu z zona, modelka. -Andre... A dalej? - sarnie oczy "kuzynki" lustrowaly go uwaznie. -Jego nazwisko nic ci nie powie - ucial gospodarz, mezczyzna drobny, ale mocny, twardy jak stary kogut. - Idz sie przejsc. Ja musze porozmawiac ze starym przyjacielem. Skinela krotko ostrzyzona glowka. A Victor uscisnal wyciagnieta prawice przybysza. -Wejdz do srodka. Nie moglem sie doczekac tego spotkania, moj drogi - powiedzial, pociagajac go do wnetrza. Vatel usmiechnal sie. Niewielu ludzi moglo sie poszczycic przyjaznia tego mezczyzny, ktory, mimo ze w krotkich, spranych szortach i t-shircie z mapa Gwadelupy (jak by nie bylo, departamentu zamorskiego Francji) uosabial majestat Piatej Republiki. Poznali sie jeszcze w szkole sredniej, w ktorej Victor Mitrei, syn uciekinierow z Rumunii, nie mial latwego zycia. Obcy, pol-Zyd, a w dodatku prymus - ktos taki rzadko wzbudza sympatie rownolatkow. Andre, sam kurdupel, doswiadczony z tego powodu kolezenskim ostracyzmem, przylgnal do Victora. W stosunkowo drobnym ciele wyczuwal sile woli zdolna przenosic gory. Pod koniec roku Mitrei stal sie niekwestionowanym przywodca klasy, a rok pozniej - calej szkoly. W jakis sposob mlody Rumun przypominal Vatelowi innego emigranta, ktory przed dwustu laty po wyrwaniu sie z macierzystej Korsyki zatrzasl cala Europa. Postawil wiec na "drugiego Napoleona". I nie przeliczyl sie. Mitrei skonczyl elitarna Ecole de Politique i podjal prace w administracji. Szybko awansowal, a rownoczesnie umiejetnie pial sie do gory po szczeblach kariery partyjnej. Przed czterdziestka zostal ministrem spraw wewnetrznych, pozniej krotko piastowal funkcje wicepremiera. Ale juz wtedy mowiono, ze nie jest to kres jego mozliwosci. Vatel posuwal sie zawsze pol kroku za nim. Slepo lojalny, nie probowal rywalizowac z kolega ani wysuwac sie przed szereg. Byl Dantonem i Constantem rownoczesnie, a niektorzy mowili, ze i Rustanem. Zreszta w prywatnej korespondencji Vatel chetnie podpisywal sie imieniem tego wiernego mameluka cesarza. Nic dziwnego, ze obserwatorzy tego tandemu zostali zaskoczeni jego gwaltownym rozpadem. Gdzies w polowie grudnia 2001 roku po karczemnej awanturze Victor wyrzucil swego szefa gabinetu. Z pewnoscia nie poszlo o drobnostke. Konflikt musial byc powazny - Mitrei znany byl z tego, ze dobrze odnosil sie do ludzi. Nawet tych, z ktorymi sie rozstawal, nie przestawal traktowac przyjacielsko, dbal, aby mieli z czego zyc, zalatwial im godziwe synekury. Z Vatelem postapil inaczej. Szkolny kumpel wylecial z urzedu, nie otrzymujac zadnych propozycji pracy w administracji rzadowej. Na szczescie bogaty z domu, mogl zajac sie biznesem. Kontakty wyniesione z resortu sprawily, ze stal sie udzialowcem kilku dobrze prosperujacych firm ochroniarskich. Nastepne dwie zalozyl sam i zyl dobrze... najchetniej z czesto zmienianymi duzymi blondynkami ze Skandynawii, w ktorych, zapewne na zasadzie kontrastu, gustowal. O co poszlo i czy Mitrei mu wybaczyl? Nie wiedzialy o tym ani czasopisma kolorowe, ani sluzby specjalne panstw osciennych. Jedno pewne - od tamtego rozstania nigdy nie widziano ich razem. W ostatnich wyborach prezydenckich Vatel demonstracyjnie oddal glos na poprawna politycznie kontrkandydatke Victora. To, ze ich rozbrat byl misterna mistyfikacja, ze w istocie wspolpracowali ze soba scislej, niz mozna to sobie wyobrazic, wiedzieli tylko oni i jeszcze jeden zaufany funkcjonariusz panstwowy. Dlatego tak niezwykle zasady konspiracji towarzyszyly kazdemu ich spotkaniu. Elegancki salonik robil wrazenie, jakby przelecial przez niego cyklon. Cisnieta na fotel torebka, zgubione w pospiechu pantofelki, bolerko i mikroskopijne majteczki wytyczaly szlak, prowadzacy w kierunku uchylonych drzwi sypialni, w ktorej zmierzwiona posciel wrecz denuncjowala kochankow. Prezydent podniosl bolerko wraz ze stringami dziewczyny i przymknal drzwi alkowy. Zawsze byl kogutem, teraz jest indorem - pomyslal Vatel. -Chodz, pojdziemy na basen - zaproponowal Mitrei. - Jesli nie chcesz sie moczyc, wystarczy, jak przebierzesz sie w szlafrok. Andre sie usmiechnal. Caly Victor! Gdyby propozycje taka rzucil kto inny, odebralby ja jako niedwuznaczne zaproszenie do meskiego seksu. Jednak chodzilo o cos innego. O ostroznosc. Jechali na jednym wozku, a mimo to Mitrei wolal sie zabezpieczyc przed ewentualnym nagraniem rozmowy. W garderobie Andre szybko pozbyl sie ubrania i narzucil atlasowy szlafrok. Lubil delikatny dotyk jedwabiu i mocny zapach markowej meskiej wody, ktory przesycal tkanine. Basen znajdowal sie wewnatrz oszklonej oranzerii, wykonanej w stylu dziewietnastowiecznego cristal palace i pelnej egzotycznych roslin. W wolierze zauwazyl kilka barwnych papug i sporego tukana. Naturalna w tego rodzaju pomieszczeniach parnosc ograniczal dyskretny powiew klimatyzacji, przywodzacy na mysl poranek na Martynice. Przy lezakach czekal juz dobrze zmrozony drink, przygotowany osobiscie przez Victora. I tu daly sie zauwazyc slady pobytu pieknej Ninon: zrzucony kostium kapielowy (najwyrazniej plywali nago), klapki masujace stopy, otwarty romans Harleqina na marmurowej posadzce... -Nie mozna bylo ograniczyc liczby ofiar? - w glosie prezydenta zabrzmiala wymowka. - Musialem wczoraj oglosic zalobe narodowa i ograniczyc moj wypoczynek do tego jednego dnia. To jakis horror, Andre! Nie tak sie umawialismy. -Rozumiem. Ale, jak uzgodnilismy, "Pasza" dostal ode mnie wolna reke i on odpowiada za szczegoly. Musi byc wiarygodny dla swych wspoltowarzyszy, zwlaszcza jesli chcemy go wykorzystac po trzeciej fazie. W dodatku w obu incydentach zgineli glownie Zydzi i pedryle. -Nie lubisz kochajacych inaczej? - zdziwil sie Mitrei. O losie Zydow on, chrzescijanski neofita, nawet sie nie zajaknal. -To, ze publicznie ich nie potepiam, nie oznacza, ze to akceptuje - odparl z usmieszkiem Vatel. - Gdyby wszyscy zostali homoseksualistami, ludzkosc by wyginela. -Rozumiem te twoja... taktyke... Choc wolalbym, zeby ofiar bylo mniej - pionowa zmarszczka przekreslila szlachetne czolo prezydenta. - A co z trzecia faza? Gra robi sie szalenie ryzykowna. -Mimo ogromu stawki nie widze wiekszego zagrozenia. "Paszy" ufam, a poza tym, choc on sam o tym nie wie, mamy w jego organizacji jeszcze paru naszych ludzi. -Rozumiem, ze to wystarczajace zabezpieczenie. Kto poza nami dwoma zna calosc operacji? Nasz stary przyjaciel Philip? -Tak... -I tylko on? -Oczywiscie. Osobiscie nadzoruje sledztwa w Deux Ponts i Strasburgu. Na razie nie ma z tym wiekszych klopotow. W Deux Ponts ktos widzial "Pasze", ale juz to wyprostowano. -Kto widzial? -Nikt wazny. Jakis polski hydraulik. -Uwielbiam zarty o polskich hydraulikach - usmiechnal sie prezydent. - Masz cos nowego? A moze jednak wolisz poplywac? Jesli nie, to pozwol, ze ja to zrobie. Musze jeszcze pokonac 50 basenow. -Bardzo slusznie, zdrowie najwazniejsze. Rozlegl sie plusk, a zaraz potem dzwiek miarowego uderzania rak o wode. Vatel przymknal oczy. I zaraz wrocil do niego inny obraz, sprzed lat. Samochodowy wypad do domku Victora nad brzegiem Loary, gdzies miesiac po ataku Al Kaidy na Ameryke... VI. Pomysl i realizacja Deszcz sie wzmagal, a wycieraczki nie nadazaly z czyszczeniem przedniej szyby luksusowego renaulta. Vatel ledwie zauwazyl drogowskaz z napisem. "Poitiers 5 kilometrow".-Wiesz, gdzie jestesmy? - zapytal milczacy od pewnego czasu Victor. -Zblizamy sie do Poitiers. -Mowi ci to cos? -A powinno? -732 rok po Chrystusie! Poitiers! - rozpoznal charakterystyczny ton glosu dawnego klasowego prymusa, kiedy ten zaczynal jeden ze swych historycznych wywodow. - Karol Mlot zatrzymal tu muzulmanska nawale, idaca z Hiszpanii. Historycy uznaja Poitiers za jedna z trzech bitew, ktore przesadzily o losach chrzescijanskiej Europy. Poitiers, Los Navos de Tolosa, Wieden... -Stare dzieje. -Faktycznie stare i nie bardzo nadajace sie do analogii. Wtedy obca inwazje mozna bylo powstrzymac jedna decydujaca bitwa. Dzis to juz wykluczone. Wrog jest rozproszony, wieloglowy. Dziala od wewnatrz. Nawet spacyfikowanie Iraku czy Iranu wiele nie da. Liczba muzulmanow wkrotce siegnie miliarda i nadal bedzie rosla. Pakistan, Indonezja, Turcja... -Turcja juz prawie jest w Europie. -Tym gorzej dla nas. Moze to zabrzmi kabotynsko, Andre, ale ja z tego powodu nie moge sypiac. Tym bardziej, ze poza mna nikt w tym pieprzonym rzadzie nie dostrzega zagrozenia. Gorzej, mimo zalobnych min nasi dygnitarze po cichu zacieraja lapki, ze ktos nareszcie zrobil kuku tej paskudnej Ameryce. Ja patrze dalej. Czuje, jak ta niewypowiedziana inwazja dokonuje sie dzien po dniu. Bezbronna, pozbawiona korzeni i mocnych wartosci Europe atakuje potworny rak, wciska sie do naszych dzielnic, przejmuje nasze koscioly. Naturalnie absolutnie pokojowo i niestety niepowstrzymanie. Podstawowym orezem sa brzuchy muzulmanek-wielorodek. Wiesz, ile dzieci ma typowa rodowita Europejka? -Jedno, najwyzej dwoje. -Albo wcale! Jezeli nic sie w tej tendencji nie zmieni, za kilkanascie, gora kilkadziesiat lat my, chrzescijanie, staniemy sie mniejszoscia we wlasnym kraju. Nie sadze, zeby tolerowana. Wiesz, ile jest kosciolow katolickich w Arabii Saudyjskiej? -Podejrzewam, ze... -Nie ma zadnego! Za samo posiadanie Biblii tubylcowi grozi kara smierci. A u nas wszyscy maja absolutna swobode. -To sie moze zmienic. Swiat arabski ewoluuje... -Gowno prawda! - w ustach ministra sprawiedliwosci slowo "merde" zabrzmialo wyjatkowo dramatycznie. - Jeszcze pare lat temu podobnie jak ty wierzylem w teorie kulturowego tygla. Bylem przekonany, ze wartosci cywilizacyjne Zachodu - wolnosc, demokracja, swoboda obyczajowa, sa atrakcyjne dla przybyszow z pustyni, ze jest tylko kwestia czasu, kiedy porzuca swe zabobony, ciemiezenie zon, bicie poklonow Allachowi czy podrzynanie gardel baranom z okazji ramadanu. I doczekalismy sie czegos dokladnie odwrotnego. O ile jeszcze pierwsze pokolenia emigrantow z Algierii czy Tunezji probowaly sie asymilowac, to ich potomkowie, choc wychowani na francuskiej ziemi, we francuskich szkolach, nami po prostu gardza. Nie tylko nie zaprzestali podrzynania gardel swoim baranom, ale kiedy przyjdzie czas, poderzna je nam. W ich wlasnych krajach dzieje sie podobnie. Zachod zuzyl wiele czasu i pieniedzy, zeby namowic ich na demokracje, i co? Gdziekolwiek przy akompaniamencie pochwal swiatowych mediow usuwano dziedzicznych krolow czy emirow, moze okrutnych i autorytarnych, ale jednak wyksztalconych u nas i zapatrzonych w nasza cywilizacje, na ich miejsce calkiem demokratycznie wybierano fundamentalistow, islamistow, smiertelnych wrogow wszystkiego, co zachodnie. Wiesz doskonale, co stalo sie w Iranie... W Pakistanie czy Algierii przed kompletnym szalenstwem uchronila umiarkowana mniejszosc armia. Rowniez armia chroni przed popadnieciem w fanatyzm Turcje. Ale jak dlugo jeszcze jej sie to bedzie udawac? -Masz absolutna racje, tylko ze nic nie mozna zrobic! - westchnal Vatel, ktory w gruncie rzeczy myslal podobnie. - Nawet mowic na ten temat publicznie nie wypada. Przeciez i Le Pen musi bardzo ostroznie wazyc slowa. Szansa, zeby jakis antymuzulmanski program narodowy zyskal aprobate spoleczenstwa, to marzenie scietej glowy. -Mamy zatem spokojnie czekac, az je nam zetna? - Andre zauwazyl, ze ich samochod wjechal na podworze wiejskiego domku Victora. -Zaprosilem cie tu na weekend, aby dluzej o tym porozmawiac. Mam pewien plan. Jesli tylko nie uznasz, ze zwariowalem i zechcesz mi pomoc, jestem pewien, ze wspolnie go zrealizujemy. -My?! - Vatel byl wiecej niz zdumiony. - A coz my mozemy zrobic? Nawet naszej rozmowy nie opublikowalaby zadna liczaca sie gazeta. Mitrei wysiadl z samochodu i nie probujac otwierac parasola, brnal w strugach deszczu w strone zabudowan. -Pamietasz Wande? - zapytal. Przed oczyma Andre stanela studencka milosc Victora, szczuplutenka blondynka o nad wyraz powaznych oczach. Ciekawe, jak potoczyloby sie zycie syna rumunskich emigrantow, gdyby zalozyl z nia rodzine... Pech chcial, ze polska studentka znalazla sie w niewlasciwym czasie w niewlasciwym miejscu. Zgwalcona przez arabskich wyrostkow na przedmiesciu Nanterre, wkrotce potem popelnila samobojstwo. Vatel nie mogl pojac, dlaczego to zrobila. Byla taka inteligentna... Moze tylko troche zacofana... -Wanda nigdy nie pozwolila mi zapomniec o wschodniej Europie, o jej kompletnie nieznanej u nas literaturze. Czesto recytowala wiersz, ktory fantastycznie brzmial w jej slowianskim jezyku, jednak szczegolnie zafrapowal mnie jego przewrotny sens. Oto Arab z Grenady, pokonany przez Hiszpanow, dobrowolnie zaraza sie dzuma i powraca miedzy katolickich zwyciezcow, niosac im smiertelna bakterie... -Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz... -Jest jeszcze druga tradycja z wschodniej Europy. Niejaki Azef, funkcjonariusz carskiej Ochrany, wpada z poczatkiem XX wieku na pomysl powolania terrorystycznej organizacji rewolucyjnej, kierowanej przez wladze. Chodzi mi po glowie idea polaczenia obu tych elementow w jednym przedsiewzieciu. * Lata wspolpracy nauczyly Vatela, ze z Victorem sie nie polemizuje. Prymus mial zawsze racje. A jesli czasami jej nie mial? Coz z tego, posiadal w sobie dosc mocy, aby przekonac innych, ze jednak ma. Totez od chwili, kiedy Mitrei zwierzyl mu sie, co zamierza, Andre nie zastanawial sie, czy zabrac sie za sprawe, a jedynie - jak.Oczywiscie poczatkowo istniala tylko idea, ktora dopiero z czasem miala nabrac wlasnej dynamiki. Victora nie interesowaly srodki, tymi mieli zajac sie Andre i pulkownik Marais. Poczatkowo organizacja miala nazywac sie "Ruch 11 wrzesnia", ale Vatel uznal, ze za bardzo kojarzylaby sie z "Czarnym wrzesniem". W koncu to sam Victor wymyslil nazwe EuroDzihad i byl z niej bardzo zadowolony. Marais najchetniej skonstruowalby organizacje z zawodowcow, bylych komandosow o muzulmanskim rodowodzie. Vatel uznal to za zbyt ryzykowne. Szczegolnie dla inspiratorow. Gdyby sprawcy terrorystycznych zamachow po spelnieniu swej roli zostali ujeci, nic nie mogloby laczyc ich ze sluzbami Republiki. -To musza byc autentyczni fanatycy muzulmanscy. Oczywiscie na naszej smyczy - stwierdzil. Wkrotce udalo mu sie wytypowac dwa filary, na ktorych mialo wspierac sie cale przedsiewziecie - dwoch ludzi, mogacych sprawic, ze nieprawdopodobny zamysl stanie sie faktem. Pierwszego z nich, ktory mial byc przywodca, a zarazem kontrolerem EuroDzihadu, poznal przed paru laty, kiedy przez krotki czas wykonywal sekretna misje w Quebecu. Trudno by nazwac Adama (Abdoula) Habbibiego typowym agentem, mozna raczej powiedziec, ze nalezal do bardzo luznych wspolpracownikow francuskiego wywiadu. Dlatego z latwoscia zdjeto go z ewidencji. Vatel juz przy pierwszym spotkaniu zwrocil uwage na wybitna inteligencje Egipcjanina i jego sprawnosc fizyczna, zazwyczaj rzadko idaca w parze z predyspozycjami intelektualnymi. Abdoul dosc szybko zaprzyjaznil sie z Andre. Nawet wiecej niz zaprzyjaznil, otworzyl przed malym Francuzem swoja dusze. Z jego wypowiedzi wyzierala wielka, z najwyzszym trudem na co dzien skrywana niechec do islamu. Jednak Vatel musial sporo sie napracowac nad poglebieniem zaufania Abdoula, zanim poznal jej praprzyczyne. Przed laty Habbibi mial przyjaciela - koptyjczyka jak on. Wprawdzie Jusuff od dziecka przebywal w Alzacji i uzywal imienia Joseph, jednak nadal utrzymywal dosc scisly zwiazek z reszta rodziny zamieszkalej w Kairze. Przed kilku laty, wskutek jej prosb podjal sezonowe wyklady na jednej z uczelni egipskich. Wkrotce poznal Leile, inteligentna i piekna sluchaczke jego wykladow dla studentow. Mlodzi nie zamierzali kryc sie ze swoja miloscia, ale dziewczyna nie zamierzala porzucac wiary w Proroka. Wzieli cywilny slub i szybko wyjechali do Europy. Nie do konca zdawali sobie sprawe z tego, co czynia. Nauczanie koraniczne mowi wyraznie: prawowierny muzulmanin moze ozenic sie z chrzescijanka, jesli ta przyjmie prawdziwa wiare, biada jednak corom islamu, ktore zwiazalyby sie z giaurem! Bracia Leili odszukali ich po dwoch miesiacach. Kobiete ukamienowano. Mezczyznie poderznieto gardlo. Policja francuska, jak zwykle w podobnych przypadkach, okazala sie zupelnie bezradna, nie znaleziono swiadkow ani dowodow. Wskutek zmowy milczenia sprawcow nigdy nie osadzono. Spokojnie wrocili do siebie. A ze piec lat pozniej ich domek, polozony niedaleko Gizy, wylecial w powietrze?... Nikt jakos nie powiazal tego zdarzenia z Francuzem egipskiego pochodzenia, mieszkajacym od lat w Kanadzie, mimo iz ten przypadkowo w tym czasie peregrynowal wlasnie do Ziemi Swietej i Egiptu... Nikt, poza Vatelem, ktory uznal Adama, ktory wrocil do imienia Abdoul, za wlasciwego realizatora ich dziela. Majac mozg, potrzebowali miecza. Oczywiscie slepego. I wkrotce go znalezli. Omara Malmauda, wychowanka slumsow Marsylii, mozna by uznac za pelne przeciwienstwo Habbibiego. Ledwie liznal zasad islamu, a o swietej wojnie slyszal jedynie z telewizji. Poczatkowo zapowiadal sie na zwyklego opryszka. Brutalny i niewyksztalcony, choc nie pozbawiony znacznego sprytu, pierwszego zabojstwa dokonal w wieku 15 lat. Kiedy wyszedl z poprawczaka, sluzyl jakis czas za "cyngla do wynajecia". Byl brutalny i precyzyjny, czego mafijne rodziny Prowansji nie omieszkaly wykorzystac. Kiedy wpadl powtornie, za sprawa wspolwieznia, polslepego mully, doznal nawrocenia. Znalazl sens zycia. Wychodzac po amnestii, byl innym czlowiekiem, z bandyty zmienil sie w terroryste. Przeszkolenie w Libii dokonalo reszty - stal sie facetem naprawde niebezpiecznym, bo pozbawionym takich uczuc, jak empatia czy wyrzuty sumienia. Nie dzialal dlugo. W ich grupie funkcjonowal prowokator, a wiec bardzo predko wszyscy znalezli sie za kratkami. Do starej niecheci wobec giaurow doszla jeszcze nienawisc do kapusiow. Wygladalo jednak, ze niepredko przyda sie sprawie islamu. Osadzono go w 1995 roku, a trzydziestoletni wyrok, nawet w wypadku maksymalnego zlagodzenia kary gwarantowal, ze przed rokiem 2010 nie sprawi klopotow wymiarowi sprawiedliwosci. A po tej dacie? Bylo dosc watpliwe, czy i wtedy znajdzie sie na wolnosci. Dla podobnych jak on wyrzutkow, wbrew protestom obroncow praw czlowieka, zaczeto ponownie wykorzystywac wiezienie w departamencie zamorskim Cayenne i choc nie byla to juz Diabelska Wyspa, miejscowe warunki dawaly slabe szanse na odsiedzenie w kwitnacym zdrowiu chocby polowy wyroku. Dla przedsiewziecia zleconego Vatelowi Omar Malmaud wydawal sie idealnym - do jego zalet nalezaly spore kontakty i renoma w srodowisku islamskich terrorystow, a takze osobliwe podobienstwo fizyczne do Habbibiego, tak ze przy realizacji planu mogl wystepowac w roli jego dublera. Do Gujany Vatel przybyl jako osoba prywatna. Nie byl juz funkcjonariuszem panstwowym, a jedynie niezaleznym ekspertem. Za inscenizacje publicznej awantury, po ktorej stracil prace, obaj z Victorem Mitrei mogliby dostac filmowe Cezary. Philip Marais zaopatrzyl Andre w doskonale podrobione dokumenty specjalisty od systemow wieziennych zabezpieczen, ktore po wykonaniu misji w Gujanie mialy zostac zniszczone, tak zeby nie pozostal nawet najmniejszy slad. A nawet gdyby ktos go rozpoznal?... Podejrzenia od dowodow dzielil ocean. Nawet na pytanie, jak bylo mozliwe, zeby wladze wiezienne przydzielily wieznia, uchodzacego za wyjatkowo niebezpiecznego, jako wspolpracownika przybyszowi z Francji, istniala prozaiczna odpowiedz: Omar jeszcze podczas pierwszej odsiadki zdobyl specjalnosc slusarza i ktos taki jak on byl przydatny przy testowaniu zabezpieczen. Zreszta z wiezienia pod Cayenne nie bardzo bylo dokad uciec, dookola rozposcierala sie dzungla - "zielone pieklo", jak w swej ksiazce napisal Raymond Maufrais, mlody podroznik, ktory przepadl w interiorze bez wiesci. Totez dyrekcja nie dyskutowala z fanaberiami specjalisty, przyslanego przez gore. Zyczyl sobie miec do wylacznej dyspozycji Omara Malmauda - no to go dostal. Wkrotce po jego inspekcji wymieniono dyrektora zakladu, tak wiec po pol roku nikt nie pamietal ani o wizycie eksperta, ani o jego eksperymentach. Poczatkowo wiezien odnosil sie do przybysza z Francji ze znaczna rezerwa. Kiedy wyszla na jaw wspolnota wiary (Vatel modlil sie 5 razy dziennie, jak przystalo na wiernego syna islamu) dystans sie zmniejszyl. Az ktorejs nocy Andre wyznal, iz jest wyslannikiem. -Bracia cie potrzebuja - wyznal Malmaudowi. -Jacy bracia? - zdziwil sie Omar. Vatel wspomnial slepego mulle, a takze wspomnial o proroctwie, ktore mialo sie wypelnic. -Pomozemy ci stad uciec - powiedzial mu w przeddzien wyjazdu, wreczajac wiezniowi mikroskopijna radiostacje. - Nie bedziesz siedzial tu do konca zycia. Jestes potrzebny naszej wspolnej sprawie... -Jaka to sprawa? Kiedy mnie wyciagniecie? -Badz cierpliwy. Vatel dotrzymal slowa. Poltora roku pozniej Malmaud i trzech innych oliwkowych zakapiorow na otrzymany z zewnatrz sygnal zabilo straznikow i wydostalo sie z wiezienia. Na polanie w dzungli oczekiwal smiglowiec. I Vatel. Ponad dzikim grzbietem Roraimy, uwiecznionym przez sir Conan Doyle'a w Swiecie zaginionym przerzucono ich do Brazylii. Stamtad trzej kompani przedostali sie na Bliski Wschod, a Malmaud zostal przeszmuglowany do Kanady. -Organizacja ma wobec ciebie wielkie plany - zapewnial Andre, dodajac, ze widza sie po raz ostatni. - Rozumiesz, wzgledy konspiracyjne... W Montrealu trafil do domu Habbibiego. Kiedy Abdoul otworzyl mu drzwi, mial wrazenie, ze stanal przed lustrem. -Bedziemy mogli zapewniac sobie nawzajem alibi - tlumaczyl Egipcjanin. -Jasne - zgodzil sie Malmaud, choc bardzo zdziwil go ten europejski dom, swieckie otoczenie i styl bycia szefa. -Na zewnatrz musze udawac bezboznika - wytlumaczyl mu Abdoul. - Szpiedzy sa wszedzie! Ale Allach mi wybaczy. Omar zrozumial te wymogi. Majac w perspektywie wielka wojne z Szatanem, gotow byl na kazde wyrzeczenie. Przez nastepne miesiace Habbibi konsekwentnie roztaczal przed nim wizje swiatowej islamskiej rewolucji, ktora uwolni wyznawcow Proroka od strachu przed agresja bezboznej cywilizacji, sugestywnie tlumaczac, jak z pomoca Allacha muzulmanska mniejszosc, jesli tylko wykaze absolutna determinacje, bez trudu zapanuje nad zniewiescialymi spoleczenstwami Zachodu. -Ilu bylo bolszewikow w Rosji? - argumentowal. - A zwyciezyli, mimo ze Bog z pewnoscia nie byl po ich stronie. Omar nie poddawal slow Habbibiego w watpliwosc. Proste formuly i klarowne wizje absolutnie go zadowalaly. Rozsadzala go chec dzialania. Dzieki swemu entuzjazmowi i niezlemu rozeznaniu odegral decydujaca role w organizacji grupy bojowej EuroDzihadu. Z dokumentami wystawionymi na Habbibiego (Egipcjanin w tym czasie lowil pstragi lub wypoczywal na jakims odludziu) podrozowal po Europie i Bliskim Wschodzie, wyszukujac odpowiednich ludzi i po dluzszej obserwacji werbujac ich do przedsiewziecia. W tym samym czasie Marokanczyk imieniem Aziz, ktory dolaczyl do Habbibiego w roku 2003. organizowal dla terrorystow przyszle kryjowki, magazyny, bron i falszywe dokumenty. Oczywiscie warunkiem powodzenia byla scisla konspiracja. Pozyskiwani bojowcy zrywali kontakty z rodzinami i dawnym srodowiskiem, dostawali nowe papiery, na kilka lat wtapiali sie w zycie francuskich miast i miasteczek. Nie wolno bylo im nawet chodzic do meczetu. Juz predzej do bistro i dyskoteki. Co pewien czas Omar dokonywal kontroli. Jesli ktos nie wytrzymywal wymagan, po prostu znikal. Malmaud zalatwial takie problemy osobiscie. A Habbibi dal mu wolna reke. Skadinad nie chcial jednak, aby grupa stala sie przesadnie liczna. -Dwudziestu, trzydziestu dobrze wyszkolonych bojowcow w zupelnosci wystarczy, aby spelnic role zapalnika islamskiej rewolucji - powtarzal. Oczywiscie Malmaud nie byl kompletnym kretynem i podczas dlugich zimowych wieczorow w Montrealu zadawal Egipcjaninowi pytanie, jak, gdy juz dojdzie do swietej wojny, ich szczupla grupa przejmie kontrole nad calymi panstwami. Dowiadywal sie wtedy o "konspiracji zewnetrznej" - strukturach, budowanych niezaleznie od ich grupy, ktore ujawnia sie w odpowiedniej chwili. To mu wystarczylo. Wykazywal nawet zalecana przez Abdoula cierpliwosc. "Nasz czas wkrotce nadejdzie!" - powtarzal Egipcjanin. Omar Malmaud nie mogl wiedziec, ze przed rozpoczeciem calej akcji musial zostac spelniony zasadniczy warunek wstepny: francuskie spoleczenstwo winno wybrac Victora Mitrei na prezydenta Republiki. * -Pojade do miasta, mon cheri, dobrze? - powiedziala Ninon. Nie zauwazyli nawet, jak weszla. Prezydent ciagle plywal, a Vatel z przymknietym powiekami, pograzony we wspomnieniach, przypominal sobie ostatnie spotkanie z Habbibim, zakonczone slowami "Mozecie zaczynac!"-Fryzjer? W niedziele? - Victor zatrzymal sie przy krawedzi basenu, otarl twarz i wpatrywal sie w dziewczyne zakochanymi oczami podstarzalego samca. -Musze wpasc do supermarketu kupic troche drobiazgow i nowe klapki - podniosla z marmurowej podlogi swoje letnie obuwie. - Widzisz? Pasek sie zerwal. Chinska tandeta... -W porzadku, jedz i predko wracaj - Mitrei skierowal wzrok na Vatela. - Zostaniesz z nami na obiedzie? Andre pokrecil glowa: -Dziekuje, ale mam jeszcze sporo do roboty, a wieczorem musze byc w Paryzu. -Ja tez nie bede tu nocowal. Ale - jak chcesz. Andre wrocil dokladnie ta sama, droga, ktora przybyl. Samochod zastal pod tym samym drzewem, pod ktorym go zostawil, ale tym razem nikt go nie rewidowal. W tym czasie szofer o imieniu Marcel, o klatce piersiowej rozrosnietej jak u King-Konga, podstawil pod palacyk woz Ninon. Pojechali do pobliskiego miasteczka. Dziewczyna kazala sie zatrzymac przy pierwszym koszu na smieci. Wyrzucila do niego zdefektowane klapki. -Pomozesz mi wybrac cos nowego, Marcel? - zapytala. - Ladniejszego i trwalszego... Ledwie odjechali, z zarosli wynurzyl sie obszarpany kloszard, zwinnie wyluskal klapki ze smietnika i ukryl je za pazucha. VII. Domek artystki Wyszukiwarka internetowa Google potrafi sprawic prawdziwa niespodzianke. Stanislaw w trakcie przerwy obiadowej szukal informacji o pannie Renate Flugel, kiedy nieoczekiwanie otworzyla sie strona innej kobiety o tym samym nazwisku. Sylvia Flugel - tak przynajmniej wynikalo z jej strony internetowej - byla mloda, ale obiecujaca plastyczka szwajcarska, specjalizujaca sie w dosc popularnym malarstwie fantasy, bazujacym na urozmaiconej kolorystyce, basniowych ksztaltach i ciekawych skojarzeniach. Z zamieszczonych reprodukcji jej dziel wynikalo, ze artystka jest osoba inteligentna, a podejrzenie, ze rowniez urodziwa, potwierdzalo zamieszczone zdjecie. Podobienstwo siostr, a moze kuzynek, bylo uderzajace, moze z ta roznica, ze Sylvia miala znacznie ciemniejsze wlosy (moze po prostu ich nie rozjasniala), natomiast jej rysy wydawaly sie dojrzalsze i szlachetniejsze. Renate kojarzyla sie z wiecznie niedoroslym kociakiem, Sylvia - z w pelni rozwinieta puma, a skojarzenie to potegowaly jeszcze zielonkawe kocie oczy. W najmniejszym stopniu nie przypominala tez Zoski z Goclawia. Nie ulegalo watpliwosci, ze musiala byc spokrewniona z sekretarka Egipcjanina. Obie pochodzily z Freiburga, z tym, ze Sylvia, urodzona piec lat wczesniej, zdazyla ukonczyc Akademie w Bazylei, wyjsc za maz i rozwiesc sie, wracajac do rodowego nazwiska. Dzieci chyba nie miala. Jako swego najwiekszego przyjaciela podawala kota. Miejscem zas obecnego zamieszkania mialo byc Rumlingen, malenka rolnicza osada, polozona na wschod od Bazylei. Czy starsza, dojrzalsza kobieta mogla byc bogatym zrodlem informacji o swojej siostrze lub kuzynce? Gdyby ja inteligentnie podejsc... Zdobyc zaufanie... Pewnie tak...Zadzwonil do Rosengolda. -Interesuje cie nowoczesne malarstwo? - zapytal starego dziennikarza. -Jesli dobre, tanie i rokujace szanse, ze jest dobra inwestycja, czemu nie? -Natrafilem w Szwajcarii na ciekawa plastyczke. Utalentowana i przystojna... -Tylko co ona rysuje, jakies brudne wielosciany? -Wrecz przeciwnie! Basnie. Ma wyobraznie jak Siodmak, Sentowski lub Olbinski z domieszka szalenstwa Salvadora Dali. -No, to kupuje w ciemno. Rozumiem, ze chcesz byc moim pelnomocnikiem... -Chce. Nie mogl wyjechac od razu. Dwie awarie rur, nieszczelna kabina prysznicowa i przerobka jaccusi zajely mu resztke poniedzialku i caly wtorek. Skontaktowal sie za to z panna Flugel telefonicznie. Miala przyjemny alt i nie okazywala najmniejszego zdziwienia, slyszac, ze ktos interesuje sie jej malarstwem. Informacja, ze pelnomocnik potencjalnego klienta wlasnie wybiera sie do Szwajcarii, bardzo ja ucieszyla. -Zapraszam zatem do mojej pracowni. Katalogi nie oddaja tego, co mam do zaproponowania... Mowila znakomicie po francusku, z drobnym niemieckim akcentem, ale byl to akcent miekki, pewnie bawarski. W paru zdaniach wytlumaczyla, jak trafic do Rumlingen, a rozmowe zakonczyla sympatycznym "zatem do zobaczenia w srode!" We wtorek wieczorem Stas wybral sie do pobliskiej knajpki na kolacje i ku swemu zaskoczeniu spotkal tam komisarza Bonnarda, samotnie palaszujacego ostrygi. Na widok Frackowiaka policjant wesolo pomachal reka. -Sledzi mnie pan? - zapytal Stanislaw, podchodzac do stolika. -Skadze znowu, zaszedlem tu przez czysty przypadek - tym razem lysy funkcjonariusz wydawal sie rozluzniony jak nigdy. - Ale dobrze sie sklada, ze pana widze. Porzadkowalem ostatnio dokumenty z naszych przesluchan i troche mi glupio, bo mogl pan odniesc wrazenie, ze lekcewazymy panskie zeznania. Gdybysmy mieli wiecej rownie bystrych swiadkow... Podobno otarl sie pan o druga katastrofe? Frackowiak przytaknal i powtorzyl z grubsza to, co juz opowiedzial Zmeczonemu. Wspomnial, ze rozszyfrowal tozsamosc Habbibiego, nie wspomnial jednak ani slowem o tym, ze umowil sie z siostra jego kochanki. Zakonczyl stwierdzeniem, ze cala sprawa przestala go juz zajmowac. -I bardzo dobrze! - sapnal komisarz. - Ma pan wyjatkowa predyiekcje do znajdywania sie o niewlasciwym czasie w niewlasciwym miejscu. Dwa razy sie panu udalo wyjsc bez szwanku. Na pana miejscu nie prowokowalbym jednak losu. -Przeciez nawet gdybym chcial, nie mam pojecia, gdzie moze nastapic kolejny atak. -Zapewne... Ja osobiscie panu wierze. Ale... lepiej byloby, zeby pozostawal pan z nami w kontakcie i przez jakis czas nie opuszczal miasta. -Czy to polecenie? -Jedynie przyjacielska prosba. Podziekowal, doskonale wiedzac, ze jej nie spelni. * 30 kwietnia porannym samolotem przylecial do Miluzy, na lotnisku wynajal samochod, szwajcarscy pogranicznicy nawet nie rzucili okiem na jego dokumenty, wiec na autostradzie znalazl sie przed dziewiata. Zdawal sobie sprawe, ze na odwiedziny plastyczki jest zbyt wczesnie. Umowil sie przeciez dopiero na dwunasta. Zadzwonil do Sylvii Flugel, aby troche przyspieszyc spotkanie. Zgodzila sie chetnie.-Chyba urwal sie worek z klientami - powiedziala. - O dwunastej mam kupca z Genewy, wiec gdyby mogl pan sie zjawic u mnie o jedenastej, bylabym zachwycona. Jak pan mysli, na pierwsze spotkanie godzina nam wystarczy? -Bede o jedenastej! - popatrzyl na zegarek, dochodzila dziewiata, wnioskujac z mapy droga do Rumlingen nie powinna zabrac mu wiecej niz trzy kwadranse. Godzine, z ktora nie bardzo mial co zrobic, postanowil spedzic w restauracji i zjesc sniadanie. Czul glod, a posilek w samolocie najzwyczajniej przespal. W Pratteln, zaraz za Bazylea, zjechal do duzego rasthofu, polozonego po dwoch stronach autostrady i polaczonego lacznikiem z okienkami przypominajacymi okretowe iluminatory. W trakcie sniadania z przyzwyczajenia siegnal po tutejsze gazety. Niemiecki znal srednio, jednak natychmiast zauwazyl doniesienie w "Basler Zeitung" o zwlokach mezczyzny i kobiety wylowionych krotko po polnocy z Renu na wysokosci Colmaru. Z notatki, zatytulowanej Porachunki rzezimieszkow, dowiedzial sie, ze tego samego wieczora w wynajetym apartamencie na przedmiesciu Miluzy zastrzelono dwoch mezczyzn, prawdopodobnie pochodzenia bliskowschodniego. Policja jeszcze nie znala ich tozsamosci, ale zabojstwo wygladalo na fachowa egzekucje. Co wazne, wedle stroza, ktory wezwal policje, miejsce zbrodni wygladalo tak, jakby zaatakowani nie stawiali zadnego oporu. Dziwne... A okolice sprawialy takie spokojne wrazenie! Frackowiak smarowal maslem drugiego croissanta, kiedy jego uwage zwrocil dzwiek i obraz dochodzacy z telewizora. Podniecony korespondent z Paryza stal przed wypalonym wrakiem samochodu i mowil cos o bombie. Stas podszedl blizej. Ze slow dziennikarza, a bardziej z tekstu, biegnacego dolem ekranu, zorientowal sie, ze pod limuzyna jakiegos dygnitarza francuskich sil specjalnych wybuchla bomba. Zaraz potem w rogu ekranu pokazalo sie zdjecie ofiary. Frackowiak zesztywnial. Doskonale znal zmeczone oblicze swego niedawnego rozmowcy, wiceszefa Direction de la Surveillance du Teritoire generala Philipa Marais. Uslyszal jeszcze, ze dygnitarz, ciezko ranny i nieprzytomny, walczy o zycie w szpitalu. Krwawe newsy odebraly mu resztke apetytu, szybko zaplacil rachunek i wsiadl do samochodu. Glos wewnetrzny przynaglal go, by jak najszybciej spotkac sie z Sylvia Flugel. Prowadzac jedna reka woz, druga wystukal numer Rosengolda. Dawid nie spal juz od dawna. -Dzwonilem do ciebie, nie odbierales - powiedzial z wyrzutem. -W samolocie mialem wylaczona komorke, a twoj numer sam zastrzegles, wiec mi sie nie wyswietla. Jesli chciales mi powiedziec o generale, melduje, ze juz wiem o zamachu. -Ale nie zdajesz sobie sprawy z kontekstu. W sluzbach po wyeliminowaniu starego Marais trwa sadny dzien. Wyobrazam sobie ten prawdziwy chaos! -Przeciez ten general byl chyba tylko wicedyrektorem DST! -Tyle, ze dyrektor Vauban po operacji raka prostaty odpoczywa na Martynice. Wszystko razem wyglada bardzo nieciekawie, przyjacielu. Tym bardziej, ze alert ogloszono juz pare dni temu. -Dlaczego? -W czasie weekendu zaginal pewien facet, kiedys niezwykle wplywowy urzednik resortow silowych i najblizszy przyjaciel naszego prezydenta. Niejaki Andre Vatel. -Nigdy o nim nie slyszalem. -Calkiem mozliwe. Od 2002 roku, po jakiejs aferze miedzy nim a Mitrei, jego owczesnym zwierzchnikiem, byl poza gra. Jednak, kiedy zniknal, w sluzbach zakotlowalo sie, jakby ktos rozgrzebal mrowisko. -Wiadomo cos wiecej na temat jego znikniecia? -Tyle, co nic. Spedzal sobotni wieczor w wytwornym klubie dla gejow w dzielnicy Marais przy Sainte Croix de Bretonne. Bywalcy pamietaja, ze wyszedl sam, kolo pierwszej w nocy. Ale jego samochod pozostal na parkingu. -Jesli byl zawiany, to zrozumiale, ze wolal pojechac metrem. -Mogl tez wpasc do przyjaciela, aktora z Commedie Francaise, ktory mieszkal tuz obok, na wyspie Swietego Ludwika. Ale nie wpadl. -Dziwna koncentracja zdarzen... -Ano dziwna. - Chwile rozmawiali jeszcze o szczegolach tych bulwersujacych zdarzen, az Frackowiak, widzac zblizajacy sie szybko zjazd z autostrady, powiedzial: - Zadzwonie z Rumlingen, po rozmowie z dziewczyna. Zjechal z autostrady i podazyl w glab zielonych dolin, przypominajacych Beskid Niski. Jednak zabudowa byla tu luzniejsza, skladaly sie na nia niewielkie, zadbane, choc nie epatujace szczegolnym bogactwem domki. Minal wiadukt kolejowy i zaczal sie rozgladac, przypominajac sobie instrukcje otrzymana od artystki. Odezwal sie sygnal komorki - znow zadzwonil Rosengold. -Jedziesz? -Jade - odparl, czujac ekscytacje w glosie przyjaciela. -To sie zatrzymaj! Slyszales moze o parce topielcow, wylowionych wieczorem z Renu? -Czytalem o tym w miejscowej gazecie... -Wlasnie dostalem na ten temat wiecej informacji. Mam rysopis faceta. Pasuje dokladnie do twojego Egipcjanina. Slyszysz, Stasiu?... Zastrzelono go. Razem z nim wylowiono trupa mlodej, atrakcyjnej kobiety... Wypisz-wymaluj nasza Barbie... Frackowiak blyskawicznie przerwal polaczenie i zadzwonil pod numer Sylvii Flugel. Czekal dluzsza chwile. Nikt nie odbieral telefonu. * Domek artystki lezal nieco na uboczu. Do dawnej wiejskiej zagrody, mocno wkopanej w stok wzgorza, prowadzily zgodnie z informacjami wlascicielki dwie drogi. Dolna, z ktorej po schodkach mozna bylo dostac sie do drzwi frontowych i nieco pokretna, pozwalajaca od tylu wjechac na podworko. Szlak po schodkach byl moze prostszy, ale za to doskonale widoczny z mieszkania i z sasiednich domow. Frackowiak przejechal uliczka powoli, jednak nie zbyt wolno, ot, tak, jak powinien przejezdzac rozgladajacy sie po okolicy turysta. W zatoczce sto metrow dalej zauwazyl zaparkowanego volkswagena. Obok nie bylo zadnego domu, totez nalezalo przypuszczac, ze przybyl nim klient malarki. Dlaczego jednak zaparkowal tak daleko? Rownie ciekawe bylo, czemu umowiony dopiero na dwunasta przybysz z Genewy przyjechal kolo dziesiatej wozem z francuska rejestracja. Stanislaw zatrzymal sie na moment i dotknal maski - byla jeszcze ciepla. Gosc musial przybyc calkiem niedawno.Ujechal jeszcze piecdziesiat metrow i zobaczyl sciezke dojazdowa, wspinajaca sie na wzgorze. Skrecil w nia, ale po kilkudziesieciu metrach zatrzymal sie. Potem w cieniu zywoplotow ruszyl ku domowi. Mial nadzieje, ze kot pani Flugel nie umie szczekac i nie uprzedzi nikogo o jego przybyciu. Przeklinal w duchu, ze wybierajac sie z wizyta, nie zaopatrzyl sie w zadna bron, chocby w ktoras ze strzelb mysliwskich Rosengolda. Przemknal pomiedzy dawnymi zabudowaniami gospodarczymi, kryjacymi zapewne jakies magazyny lub zbiory obrazow i dotarl do domu. Kuchenne wyjscie na podworko nie bylo zamkniete. Wszedl do kuchni; grajace na pelny regulator radio, nastawione na stacje specjalizujaca sie w muzyce klasycznej, gluszylo wszelkie odglosy z zewnatrz i wewnatrz domu. Podsunal sie do drzwi i wysunal glowe. -Kompletnie nie wiem, o co panu chodzi... Z siostra od dawna nie utrzymuje kontaktu. Ja pytajcie! - w dochodzacym z parteru glosie Sylvii brzmial autentyczny przestrach. -Klamiesz, dziwko! - zabrzmialo w odpowiedzi. - Moja cierpliwosc sie konczy, a slowo daje, potrafie byc naprawde nieprzyjemny! Frackowiak pozbyl sie butow i ostroznie wyszedl z kuchni na galerie, biegnaca ponad wysokim, dwupietrowym salonem, pelnym starych mebli i nowoczesnych plocien, doskonale komponujacych sie w calosc. Na dol prowadzily odkryte krecone schody. Podchodzac do balustrady zobaczyl przewrocony stolik z rozbitym szklanym blatem i kredowo blada twarz mlodej kobiety siedzacej na kanapie. Z jej nosa saczyla sie krew. Przybysz z Genewy najwyrazniej nie byl dzentelmenem. Widzial czubek jego glowy, ciemnej, kosmatej. Czyzby kolejny przybysz z Orientu? Pozniej w polu widzenia ukazala sie gestykulujaca reka, a w niej spluwa. Sig sauer - pistolet, ktorym chetnie poslugiwali sie zabojcy. Przybysz nie zadal sobie klopotu z przewozeniem broni z tlumikiem, zapewne nie przejmowal sie, ze ktokolwiek uslyszy strzaly. A moze wcale nie zamierzal strzelac? Chyba jednak zamierzal. -Ktore kolano wybierasz, dziwko? - zapytal. Szukajac jakiegos pomyslu na ratunek, Stas rozejrzal sie po galerii; halabarda walczyc nie umial, ale palaszem - tak! Jeden z dwoch francuskich palaszy kawaleryjskich, skrzyzowanych na kilimie obok wejscia do kuchni, wygladal na bron ostra i poreczna. Jako student trenowal szermierke. Delikatnie zdjal orez ze sciany i w tym momencie zorientowal sie, ze Flugel uniosla wzrok do gory. Sekundy dzielily go od momentu, kiedy napastnik podazy za jej wzrokiem i odwroci sie. Zadzialal instynktownie. Przesadzil barierke, mierzac stopami w srodek fotela, rozlozystego leniwca, stojacego tuz obok bandziora. Sniadoskory zdazyl jeszcze wykonac polobrot i uniesc uzbrojona reke, ale juz nie zdazyl wypalic. Palasz - rozmach Frackowiaka wzmocnila jeszcze sila spadania, uzalezniona, jak wiadomo, od przyciagania ziemskiego rownego g - opadl niczym gilotyna, oddzielajac uzbrojona dlon zbira od reszty ramienia. Upadla na ziemie, ale pistolet nie wystrzelil. Samoczynna blokada iglicy szwajcarskiego pistoletu potwierdzila swa niezawodnosc. Chwila, przez ktora Sylvia i napastnik, broczacy krwia niczym z przecietego strazackiego weza, gapili sie na ucieta konczyne, uratowala Stanislawa. Trafil wprawdzie na fotel, ale przewrocil sie razem z nim i legl na podlodze, wsrod szczatkow stolika i japonskiej wazy. Dosc niezdarnie gramolil sie na nogi, gdy tymczasem ranny mezczyzna przezwyciezyl szok. W jego lewej, zdrowej rece pojawil sie sztylet. Rzucil sie ku Polakowi, temu udalo sie wykonac obrot. Cios chybil! Stanislaw, teraz juz lezac na plecach, zaslonil sie palaszem, ktorego mimo upadku nie puscil z dloni. Szarzujacy na oslep bandzior z twarza ochlapana wlasna posoka musial miec utrudnione rozeznanie, bo nadzial sie na klinge jak motyl samobojca na szpilke kolekcjonera. Zaklal jeszcze po arabsku, moze bylo to "Kismet" (chociaz swiadkowie nie sa pewni, bo dykcje mial w tym momencie niewyrazna) i natychmiast stracil przytomnosc. -Kim pan jest?!! - zawolala Sylvia Flugel, ocierajac z twarzy krew i cofajac sie ku drzwiom wyjsciowym. -Chyba widac, ze przyjacielem! - odparl tekstem typowym dla kina akcji i dorzucil, utrzymujac sie w stylistyce: - Z mojej strony nie ma sie pani czego obawiac. Co do innych stron, nie recze. -Mysli pan, ze przysla kolejnego? - zauwazyl, ze stara sie nie patrzec na cialo wstrzasane przedsmiertnymi drgawkami. -Pani wie to lepiej ode mnie. Energicznie pokrecila glowa. -Ja nic nie wiem! Poza tym, ze to wszystko przez te glupia Renate! - I naraz cala dotychczasowa podziwu godna samokontrola puscila i kobieta rozszlochala sie. - Zabili ja, prawda? -To niewykluczone - Stanislaw pochylil sie nad cialem napastnika. Smiertelna bladosc i wybaluszone oczy wskazywaly, ze nie zyje. Sadzac po wielkiej kaluzy krwi, klinga musiala przeciac aorte. - Najwazniejsze, ze pani nic sie nie stalo... Naraz wszedl w swoja dawna role - policjanta na miejscu zbrodni. Przeszukal zwloki. W portfelu znalazl francuskie prawo jazdy Dauda Jakiegos Tam i szwajcarskie, z tym samym zdjeciem, ale juz na calkiem inne nazwisko. Poza tym bylo tam trzysta frankow i piecset dwadziescia euro. Na malej samoprzylepnej kartce ktos zapisal drukowanymi literami adres i nazwisko Sylvii. Nic wiecej. Zadnych rodzinnych zdjec, prywatnych drobiazgow... Kontynuowal rewizje, kiedy cicho zabrzeczala komorka, ukryta w drugiej wewnetrznej kieszeni denata. Wyciagnal ja przez chusteczke, nie chcac zostawiac odciskow palcow. Uniosl do oczu... Telefon ciagle dzwonil, ale na wyswietlaczu nie pojawil sie zaden numer. Po piatym dzwonku zapadla cisza. -Sprawdzaja go. Jesli nie odpowie, przysla kogos, zeby sprawdzil, co sie stalo - domyslila sie Sylvia. -Niewatpliwie, dlatego sugeruje, zeby sie pani gdzies ukryla. Wiem, ze w tej sytuacji trudno jest zaufac nieznajomemu, ale prosze sprobowac. -Wykluczone, zebym uciekala - energicznie potrzasnela glowa. - Mam zaufanie do szwajcarskiej policji. Jesli bedzie trzeba, przydziela mi ochrone. A tak - pomysla jeszcze, ze mam z tym cos wspolnego. -A nie ma pani? Przeciez ten typ nie probowal pani sprzatnac tylko dlatego, ze woli malarstwo kubistyczne. -Zupelnie nie wiem, w co wplatala sie moja siostra. Nasze kontakty byly ostatnio bardzo rozluznione. Proba laczenia mnie z jej interesami to jakas koszmarna pomylka. -W takim razie, czego chcial od pani ten typ? -Wypytywal o moje kontakty z Renate, ale... przerwal nam pan ciekawie zaczeta rozmowe, nim zdolalam pojac, o co wlasciwie mu chodzi. Na razie musze wezwac policje - ruszyla w strone staroswieckiego telefonu, wiszacego na scianie. - To moj obowiazek. Zagrodzil jej droge. -Prosze chwile poczekac, Sylvie. Porozmawiajmy. Musze podjac decyzje, czy bede czekac razem z pania na policje, czy sie stad zmyje. Popatrzyla na jego kurtke, koszule i spodnie ochlapane posoka wroga. -Chce pan podrozowac w tym stanie? - zapytala. - Wyglada pan jak po dniu ciezkiej pracy w rzezni nr 5... Juz ja lubil. Przed chwila sterroryzowana, zagrozona prawie pewna smiercia i zapewne torturami, pozwalala sobie na zarty. I oczywiscie miala racje - powinien sie przebrac. -Lazienka jest na prawo - poinformowala. - Tymczasem poszukam czegos dla pana. -Zostalo po eksnarzeczonych? -Mezczyzni zostawiaja tu czasem serca, nigdy garderobe - odparla z godnoscia. - Mam troche ciuchow ojca, ktory - poki zyl - zagladal tu podczas weekendow. Niech pan sie wykapie. Potem porozmawiamy. - I dorzucila tonem oszczednej Szwajcarki: - Woda powinna byc jeszcze ciepla. Terma wlacza sie jedynie na noc, ale rano nie zuzylam calego zbiornika. -Doskonale, a pozniej, skoro chce pani tu sciagnac policje, chyba jednak sie pozegnam. -Nie moze pan liczyc, ze zataje panski udzial w tym incydencie. -Nie szkodzi. Nie zna pani mojego prawdziwego nazwiska. Nie wie pani, po co tu naprawde przybylem. -Skad ta niechec do policji? Jakies przykre wlasne doswiadczenia? -Raczej ostroznosc. Mam rozwiniety instynkt samozachowawczy, frau Flugel. Zdecydowanie lepiej sie rozmysla, majac glowe nieprzestrzelona... Ich wzrok odruchowo pobiegl w strone zwlok. -Nie powinnismy go czyms przykryc? - zapytala kobieta. -Procedury mowia, zeby nie ruszac niczego do przybycia policji. A jemu, podejrzewam, jest to juz raczej obojetne. Znalazl sie po drugiej stronie, ale watpie, zeby to byl raj pelen dziewic - powiedzial Frackowiak, kierujac sie do lazienki. Doszla tam razem z nim. Czul, ze wraz z ustepowaniem strachu narastala w niej ciekawosc. -A jakie sa, jesli mozna wiedziec, powody panskiego wlaczenia sie w te sprawe? Prywatna zemsta? - zapytala. -Przypadek, dzieki ktoremu bylem swiadkiem zdarzen, od ktorych to sie zaczelo. -Mowi pan zagadkami... Co sie mialo zaczac? -EuroDzihad - rzekl. Zaskoczyl ja. Bardzo! Jej twarz na moment skamieniala. Potem, jakby zmieszana wlasna reakcja, szybko odwrocila glowe. Nie potrafil zinterpretowac tej reakcji. Czy bylo to zdumienie nieprawdopodobna koncepcja, czy przestrach, ze ktos wie wiecej, niz ktokolwiek ma prawo wiedziec? Czy chciala cos ukryc? Powinna przeciez powiedziec "naprawde?!", albo "co pan mowi!" lub "czy to pewne?"... -I tak na ochotnika rzucil sie pan w wir nie swojej wojny? - zapytala po krotkiej pauzie. -Chyba zadzialal pierwotny instynkt - odparl z usmiechem. -Byl pan policjantem? Teraz ona go zaskoczyla. -Skad takie przypuszczenie? -Widzialam pana w dzialaniu, a kiedy podchodzil pan do zwlok, bylam juz pewna: policjant albo prywatny detektyw. - I naraz zmienila temat: - A pod prysznicem bardzo prosze uwazac, czerwonym puszcza sie zimna wode, a niebieskim wrzatek! Nareszcie mogl zamknac za soba drzwi i sciagnac lepkie lachy. Mdlilo go. Mial ogromna ochote zwrocic croissanty spozyte w Pratteln do muszli klozetowej, ale zapanowal nad swym przewodem pokarmowym. Wiedzial, ze jego reakcja byla uzasadniona. Nie pierwszy raz z bliska przygladal sie smierci, jednak nigdy dotad sam jej nikomu nie zadal. Bardziej zdumiewal go spokoj Sylvii Flugel w obliczu smierci napastnika. Ale ktos juz kiedys powiedzial, ze kobiety wbrew pozorom bywaja odporniejsze od mezczyzn... Namydlil cialo i wszedl pod prysznic. Co za blogosc! -Powinno pasowac - Sylvia weszla do lazienki po paru minutach, niosac dzinsy, sportowa koszule i swieze skarpetki. Nagi mezczyzna pod prysznicem nie zrobil chyba na niej szczegolnego wrazenia. Nie wydala okrzyku sploszonej malolaty, nie spuscila wzroku, tylko spokojnie poprzygladala sie, jak Stanislaw po raz kolejny mydli pachy i genitalia. Zorientowal sie, ze jest obserwowany. Jednak opanowal chec natychmiastowego odwrocenia sie tylem. Zamiast tego zapytal: -To taki szwajcarski zwyczaj: wspolne kapiele z nieznajomymi? Sadzilem raczej, ze to Niemcy sa zwolennikami nudyzmu... Myslal, ze zawstydzi mloda kobiete. Ta jednak nie odwrocila wzroku. -Jestem malarka - powiedziala - studiowanie ludzkich cial nalezy do moich zawodowych zainteresowan i obowiazkow. Nawet gdy sa to powloki odrazajace. -I moje cielsko wlasnie takie jest? -Nie powiedzialabym... Choc na moj gust nazbyt umiesnione. Osobiscie wole intelektualistow, nie pakerow. Prowokowala go, szelma, totez wzbierala w nim ochota odpowiedziec podobna bronia. Mogl rzucic na przyklad, ze "intelektualista" jest lepszy, bo nie uwiera, ale na dzis mial dosyc szermierki. Nawet slownej. -Nie chodze na silownie. Po prostu sporo pracuje fizycznie - wyjasnil. -Jako zawodowy obronca krzywdzonych? -Nie, hydraulik. Jeszcze raz zlustrowala go od stop do glow. -Nie wyglada pan na hydraulika. -Sama pani odgadla, ze kiedys bylem policjantem, chociaz bylo to dawno i nieprawda. Rozmawiali pol zartem pol serio. Zauwazyl, ze kobieta nadspodziewanie szybko wyszla ze stresu. Moze byla to kwestia oswietlenia, zauwazyl jednak, ze blade policzki malarki zarozowily sie. Gorsza sprawa, ze stojac nagi w strugach cieplej wody, czul nieublaganie nadciagajaca erekcje, a nie przepadal za wizerunkami bozka Priapa. Sytuacje uratowala sama Sylvia. -Zaparze kawe - rzekla i wycofala sie z lazienki. * Kawe wypili w kuchni. Na dole stygnacy trup z pewnoscia zepsulby aromat arabiki. Wiedzial, ze w obecnej sytuacji psychicznej moze wydobyc z Sylvii wiecej, niz kiedy wyparuja z niej emocje.-Znala pani tego napastnika? Widziala go moze wczesniej? -Nie. Zaprosilam go podobnie jak pana, po jednym telefonie. Podawal sie za wyslannika powaznego marszanda z Genewy, zainteresowanego moimi pracami. Nie mialam zadnego powodu mu nie wierzyc. Dotad nie sprawdzalam moich potencjalnych klientow. Zreszta nie tylko on okazal sie nie tym, za kogo sie podawal... -To prawda, uzylem malego wybiegu - przyznal. - Szukalem sposobu, zeby porozmawiac z pania o pani siostrze. -Przestanmy sobie "panowac" - przerwala mu i wyciagnela szczupla, mocna reke o dlugich palcach. - Jestem Sylvia. -Stas - powiedzial i dotknal wargami wierzchu jej dloni. -Litwin? -Nie. Polak. -Aha... Zauwazyl, ze w tym "aha" zawarta byla jakas nutka zalu, a moze niecheci. I zrobilo mu sie przykro, ze Sylvia nie przepada za jego rodakami. Moze ze wzgledu na jakies rodzinne wspomnienia (jakis dziadek wypedzony z "kraju Warty", babka zgwalcona przez druzyne Ludowego Wojska Polskiego...), a moze tylko z powodu przygodnego kochasia z Lechistanu, ktory ukradl jej portfel albo pomysl... Ale poniewaz nie kontynuowala tematu, taktownie nie pytal. -No wiec? - utkwila w nim swe kocie oczy. - Po co do mnie przyjechales, Stas? -Znalezc odpowiedzi na dreczace mnie pytania. -Powiedzialam juz, nic nie wiem o sprawach mojej siostry. -Slyszalam, jak mowilas to tamtemu oprychowi. Wydawalo mi sie jednak, ze nie przekonalas go. -A ciebie? -Sprobuj. Ale, slowo honoru, bedzie ciezko... -To chyba cie rozczaruje - wstala, zbierajac filizanki. - Zreszta, czy nie powinienes juz isc? Ciagle jeszcze mozesz zniknac stad bez sladow. Nikt cie tu nie widzial. Sam twierdziles, ze nie jestes w to uwiklany osobiscie, nikt nie wie o twoim istnieniu. Powinienes sie wycofac. Poki czas. -Niezwykla z ciebie optymistka. Juz jestem w to wmieszany. W bilingach twoich telefonow znajda nasze polaczenia. A francuska policja wie nie od dzis, ze interesowalem sie sprawa. Zreszta nie mam nic do ukrycia... W kilkudziesieciu zdaniach opowiedzial jej wazniejsze zdarzenia ostatniego miesiaca, od spotkania na rynku w Deux Ponts, na wszelki wypadek nie wspominajac jednak o Rosengoldzie. -Swietny material na powiesc sensacyjna! - skomentowala. - Akcja zaczyna sie od trzesienia ziemi, a potem nieustannie przyspiesza. Za to moja rola od razu zaczela sie od kiksu. Co gorsza, wszyscy sadzicie, ze cos wiem, a ja naprawde nic nie wiem. Moja kochana, glupia siostra... - zobaczyl lze, ktora zakrecila sie jej w oku. - Pewnie mi nie uwierzysz, ale od dluzszego czasu nie utrzymywalysmy ze soba kontaktow. Denerwowala mnie! Jej sprawy, jej faceci... Zakochiwania i odkochiwania sie... Jej zwariowane nieodpowiedzialne plany... Naprawde malo nas laczylo, a wszystko roznilo. Chocby wiek. Piec lat roznicy dzis to niewiele, ale w czasach dojrzewania - ocean. Kiedy ja harowalam jak glupia, zeby zarobic na studia, ona pedzila rozkoszny zywot bezproblemowej malolaty. Byla przeciez taka sliczna... W wieku 13 lat zostala miss nastolatek Bawarii. Pedofile od Freiburga po Ratyzbone oblizywali sie na jej widok. Wkrotce zaczely sie sesje zdjeciowe, z czasem pojawily sie smiale rozkladowki w czasopismach. Probowala szczescia w filmie. Ale trzej rezyserzy, ktorzy ja przelecieli, zgodnie stwierdzili, ze brak jej osobowosci i talentu. Szybko zamiast kariery filmowej jej pomyslem na zycie stali sie wiec mezczyzni, zamozni sponsorzy. Przewaznie zonaci. Rzadko trafial sie ktos na dluzej niz na jeden sezon. Odnoszono sie do niej jak do zabawki, coraz bardziej uzywanej... Moze ja krzywdze. Moze nie powinnam tak mowic o mojej malej siostrzyczce, kiedy jej cialo lezy w jakiejs ponurej kostnicy... W glebi serca podejrzewam, ze nie chciala takiego zycia, jakie ostatecznie wybrala. Podswiadomie marzyla o domu - naturalnie w wersji: osiem sypialni, dwa samochody, basen. O mezu, dzieciach... Tyle, ze robila wszystko, aby tego nie zrealizowac. Ledwo namowilam ja, zeby skonczyla jakies kursy. Nie chciala myslec o przyszlosci. "Jutro nie istnieje" - powtarzala. -A Abdoul Habbibi? -Habbibi? Ten, z ktorym ja zabito? Nawet nie wiedzialam, ze tak sie nazywa... Renate mowila o nim "moj Lewantynczyk". -Byl Egipcjaninem. -Slyszalam. Jednak "Lewantynczyk" brzmi zdecydowanie lepiej! W slowie "Egipcjanin" czuje sie zapach potu wielblada i zgrzytanie piasku miedzy zebami, a termin "Lewantynczyk" przynajmniej dla mnie niesie powiew mirry, kadzidla i zlota. No i co? Chciala ksiecia, dostala pigularza. Poznali sie, pracujac razem w branzy farmaceutycznej... Przerwal jej potok slow: -Ale musisz przyznac, Sylvio, ze aptekarze, nawet hurtownicy, rzadko gina rownie gwaltowna smiercia. Trudno przypuszczac, ze zabil ich cpun po odmowie sprzedazy dwoch fiolek z kokaina... -Zgadzam sie. Tylko, ze Renate nic nie mowila o ewentualnym drugim zyciu swego Lewantynczyka. Wspominala, ze mlodosc spedzil w Kanadzie, ze duzo podrozowal. Obiecywal podobno, ze sie z nia ozeni... Ale to akurat wielu obiecuje, a niewielu spelnia. -Ale przeszlaby dla niego na islam? - Celowo nie wspomnial nic o tym, ze Habbibi byl Koptem. -Oczywiscie! To jedno, co sie u niej zmienilo pod jego wplywem. Zaczela sporo paplac o Bogu i o Mahomecie. Sadze, ze jeszcze troche, a zarzucilaby czarna szmate na glowe. -Rozumiem, ze w odroznieniu od niej ty jestes niewierzaca... -Obojetna, jak wszyscy. Usmiechnal sie i postanowil na razie nie wspominac o szkaplerzu z Matka Boska i Janem Pawlem II, ktory nosil na sercu. Od strony drogi rozleglo sie wycie policyjnego wozu, potem drugiego. Poderwal sie na rowne nogi. -Wezwalas policje, kiedy bralem prysznic?! -Musialam - usmiechnela sie przepraszajaco. - Ale przeciez nie mamy na sumieniu niczego zlego. Zwlaszcza ja... VIII. Sekwencja zdarzen Powiadaja, ze ruch skrzydel motyla w Chinach moze spowodowac krach na gieldzie nowojorskiej. Sekwencje zdarzen, zwiazana z najtragiczniejszym rokiem w nowoczesnej historii Europy, uruchomil banalny plastikowy klapek, a scislej mowiac, mikroskopijny magnetofon produkcji tajwanskiej, umieszczony w rozowo-bialym sandalku Ninon, ktory owego slonecznego popoludnia, wkrotce potem, jak starzy przyjaciele zakonczyli pogwarki w prezydenckiej oranzerii, trafil do rak Abrahama Levitoux.To znaczy Ninon myslala, ze przystojny, sniady mezczyzna, ktory poderwal ja przed rokiem, kiedy nawet przez mysl jej nie przeszlo, ze zostanie kochanka prezydenta Mitrei, tak sie wlasnie nazywa. -Mow mi Abram! - powiedzial u kresu tamtej koszmarnej nocy w dyskotece przed rokiem, kiedy grozilo, ze jej urode bedzie musial ratowac chirurg kosmetyczny. To prawda, za duzo wtedy wypila, ale skad mogla wiedziec, ze jej byly narzeczony Jean Luc po pierwsze nie pogodzi sie ze statusem "bylego", a poza tym okaze sie tak koszmarnym chamem. Wyrosl jak spod ziemi i znokautowal jakiegos mieczaka, z ktorym tanczyla, po czym chwycil ja za wlosy, obiecujac, ze jej rodzona matka nie pozna. I wowczas, niczym sredniowieczny bledny rycerz, wylonil sie Levitoux, by jednym ruchem powalic Jeana Luca. Dzis trudno byloby jej powiedziec, czy Abraham przedstawil sie jej przed czy po ostrym rznieciu. W kazdym razie musialo miec to miejsce w przyczepie kempingowej pod Cannes, a ona nie miala jednak najmniejszego powodu, zeby powatpiewac w zydowskie pochodzenie tego trzydziestoparoletniego obywatela Francji. Byl wprawdzie nieobrzezany, ale nie on jeden. Pol roku pozniej przekonala sie ze Victor tez nie doznal w dziecinstwie zadnego uszczerbku. Nawiasem mowiac, nigdy nie pieprzyla sie z kims, kogo zamiast wody swieconej potraktowano nozem i zastanawiala sie niekiedy, czy w trakcie stosunku sprawia to jakas wieksza roznice. Kiedys zapytala go o ten na wpol zatarty tatuaz na ramieniu, przedstawiajacy weza i skorpiona - odpowiedzial, ze to pamiatka po sluzbie wojskowej w zamorskim departamencie. Nie mial zamiaru chwalic sie trzyletnim pobytem w wiezieniu o zaostrzonym rygorze, skad zbiegl razem z trzema kumplami, bo jakis frajer podstawil im helikopter i pomogl opuscic Francuska Gujane. Gwoli scislosci, ich romans, chociaz ognisty, nie trwal dlugo. Przyniosl jednak powazne konsekwencje. Abram w przerwach miedzy intensywnym seksem wypytywal ja o rozne sprawy, pozyczal jej pieniadze. Pewnego razu zjawil sie z dokumentami dowodzacymi, ze jej prababka, ktora wyemigrowala z Siedmiogrodu gdzies w czasach Draculi, tez nosila nazwisko Mitrei. Potem sklonil do nawiazania kontaktow z "kuzynem" - ktory niedawno wspial sie na stanowisko prezydenta. Wcale nie kazal jej zostac kochanka Victora. To sie stalo praktycznie samo. Mitrei byl nieprawdopodobnym kobieciarzem, ktory swiezo rozstal sie z zona i znajdowal sie w psychicznym dolku. -Pani chyba jest tu po raz pierwszy, mademoiselle? - zagadal do Ninon na sniadaniu dla prasy, ktore organizowal co miesiac w Palacu Elizejskim. -Ale mam nadzieje, ze nie ostatni. Szybko zgodzil sie na wywiad dla malo znanego periodyku na temat "Czym jest komfort w zyciu czlowieka?", potem zaprosil Ninon na wieczorna autoryzacje, ktora przeciagnela sie az do rana. Dziewczyna bala sie Abrahama. Ale ten, o dziwo, nie mial pretensji. -Musisz dbac o swoja kariere, sloneczko - skomentowal. I wszyscy byli szczesliwi - Ninon, prezydent, ktory w apetycznej kuzyneczce, swiezej, niezepsutej, bardzo naiwnej i w dodatku predko zakochanej po uszy, znalazl remedium na wszystkie stresy i przeciazenia, na ktore byl narazony z racji pelnionego urzedu. A Abraham? Wbrew obawom dziewczyny mlody Zyd byl zadowolony najbardziej. Choc nie byl az tak bezinteresowny, jak przypuszczala. Dosc predko przedstawil jej pewne drobne zadania, zwiazane z Victorem. Ninon chciala mu odmowic. Nie mogla. Abram (w koncu wyszedl z niego lajdak) pokazal jej komplet swinskich zdjec z szalonych wakacji sprzed dwoch lat, kiedy z kolezanka wyobrazaly sobie, ze spedza trzy miesiace nad morzem jak luksusowe dziwki i zrealizowaly to z naddatkiem. Skad mogla przypuszczac, ze jakis zboczony podgladacz bedzie je wtedy fotografowac, a tym bardziej nagrywac! Bardzo nie chciala, aby kompromitujace fotki dotarly do mediow, do Victora, a juz najbardziej do jej konserwatywnych rodzicow, ktorzy nadal uwazali ja za dziewice. Cale szczescie, ze Abraham i jego szefowie w zamian za dyskrecje nie zadali jakichs wyjatkowych uslug. -Francja jest naszym wielkim sojusznikiem i nigdy nie bedziemy dzialac na jej szkode - mowil - ale nie moze wielu informacji przekazywac nam wprost. -Wam, znaczy: komu? Na to pytanie mlody mezczyzna przewracal swoimi wielkimi czarnymi oczami i nie odpowiadal wprost, ale dawal do zrozumienia. Mossad! Wprawdzie nazwa nigdy nie padla, atoli sama sugestia, ze pracuje dla tego najbardziej tajemniczego wywiadu na swiecie, wrecz ja podniecala. W dodatku jej byly kochanek co pewien czas wspominal o stale powiekszajacym sie koncie w banku na Jersey i nawet pokazywal wielocyfrowe wyciagi. -Kiedy skonczymy nasza wspolprace, bedziesz bogata osoba, Ninon. -To znaczy kiedy? -Jak kadencja Victora dobiegnie kresu. -Albo jesli wczesniej ozeni sie ze mna! Pamietaj, Abram, gdyby do tego doszlo, nie bede informowac was o wlasnym mezu. -Naturalnie, my, Zydzi, szanujemy swiete zasady dotyczace lojalnosci malzonkow - usmiechal sie szeroko. - Nawet nie smialbym cie prosic o cos takiego. Tak wiec tej wiosny ich relacje byl juz wylacznie sluzbowe. Nie zyli ze soba od dluzszego czasu. A co do kontaktow - te bezposrednie w ogole zanikly, pozostali posrednicy i ustalone procedury. W wyznaczonym sklepie otrzymywala gadzety (np. klapki) i polecenia, jak je wykorzystywac. Nic skomplikowanego. Odgrywaly swoja role, towarzyszac prezydentowi nawet wtedy, gdy jej przy nim nie bylo, po czym za posrednictwem koszy na smieci wracaly do Abrahama. I wszystko ukladaloby sie swietnie, gdyby Levitoux wyznal Ninon prawde. Niestety - klamal. Jego zwiazki z Mossadem ograniczaly sie wylacznie do figurowania na ekskluzywnej liscie najwazniejszych wrogow Izraela. Od dziecinstwa nosil imie Ibrahim, co bylo wprawdzie arabska wersja imienia praojca ludow semickich, ale nalezalo do swiata zupelnie innej religii. Dopowiedzmy rzecz do konca - dawny kompan Malmauda z gujanskiego wiezienia byl od lat etatowym agentem tajnych sluzb Islamskiej Republiki Iranu i fanatycznym zwolennikiem przyszlego Europejskiego Kalifatu. Nietrudno wyobrazic sobie, co dzialo sie w jego duszy po przesluchaniu nagrania. Byl wstrzasniety ogromem i perfidia tej prowokacji. Sam do EuroDzihadu nie nalezal, ale sprzyjal mu calym sercem, kochal Omara jak brata (a przy okazji siostre) i wiedzial, ze towarzysz niedoli z Gujany jest tam niezwykle istotna postacia ugrupowania. Co prawda, jego iranscy przelozeni mieli do EuroDzihadu stosunek ambiwalentny. Z jednej strony wsciekali sie na samodzielnosc terrorystow i ich nieprzemyslane akcje, z drugiej jednak wydarzenia w Europie skutecznie odwracaly uwage od iranskiego programu atomowego i kolejnego przykrecania sruby przez straznikow rewolucji w Teheranie. Dyrektywa, ktora otrzymal w tej sprawie, brzmiala: Monitorowac, nie przeszkadzac oraz informowac centrale o kolejnych zamierzeniach. Tym razem Ibrahim Valadi nieco naciagnal instrukcje. Lojalnosc wobec towarzysza niedoli okazala sie silniejsza od subordynacji. Lacznik z ambasady mogl poczekac; zamiast tego spotkania z najnowszymi prezydenckimi nagraniami pojechal do Dijon, gdzie we wlasnej winnicy Omar Malmaud calkiem oficjalnie zajmowal sie produkcja markowego burgunda. Musial mu zaufac! Szansa, ze podstawionym zdrajca jest wlasnie Marsylczyk, byla znikoma. Nagranie przesluchali dwa razy. Z kazda minuta Malmaud robil sie coraz bardziej chmurny. Jego umysl, moze zbyt prosty, by ogarnac wielopietrowosc sytuacji, rozumial jedno: oszukano jego i jego bojowcow. W EuroDzihadzie znalezli sie zdrajcy. Nieliczni, ale na czolowych stanowiskach. Niektorzy nawet zakladali te organizacje! Kto? Habbibi, to oczywiste. Niewierny pies, udajacy poboznego muzulmanina. Ale kto jeszcze? -Kim byl ten chrzescijanski kundel, rozmawiajacy z Malym Szatanem? - zapytal Ibrahima (Wielki Szatan tradycyjnie byl przydomkiem zarezerwowanym dla prezydenta USA). -Sprawdzilem, to niejaki Vatel. Andre Vatel, szkolny kumpel Mitrei, kiedys policyjna fisza. Ma udzialy w firmach ochroniarskich. Zdobylismy kilka jego zdjec. Chcesz zobaczyc? W pokoju nie bylo zbyt jasno, totez iranski agent nie dojrzal chmury na twarzy Omara, ani blyskawic gniewu w jego oczach. -Przekaz ostrzezenie tym czlonkom organizacji, ktorym ufasz, a ja zalatwie wam przerzut do Iranu - obiecywal Valadi. -Jaki przerzut? - slowa Malmauda zabrzmialy, jakby obudzil sie z glebokiego snu. -Wszystkich uczciwych bojowcow. Przeciez wykorzystano was! Ludzie prezydenta wiedza wszystko o EuroDzihadzie. Znaja wasze kryjowki, falszywe nazwiska, konta... -Nie sluchales uwaznie nagrania, przyjacielu. Nasze sekrety zna zaledwie paru zdrajcow i dwoch ludzi przy prezydencie. Nie mozemy zaprzestac dzialalnosci, jestesmy orezem w reku Boga, zwlaszcza teraz. Pozbedziemy sie zdrajcow i bedziemy kontynuowac nasza walke... -Ale... -I nikt nam w niej nie przeszkodzi! W tym momencie Ibrahim po raz pierwszy pozalowal zlamania procedur. Malmaud byl szalencem i zamiar sterowania nim przypominal probe jazdy na oklep na tygrysie. Poczul zimny pot sciekajacy pod koszula. Probowal jednak przekonywac: -Posluchaj, Omarze. Opoznilem przekazanie nagrania, chcac cie ostrzec. Ale jutro bede musial zameldowac szefom, co sie stalo. Latwo domyslic sie, jakie przyjda polecenia... Musicie to zakonczyc i uciekac! To rozkaz. W reku Omara nie wiedziec skad pojawil sie sztylet. -Bracie! - zawolal pelen autentycznego zalu. - Bracie moj! Jakze mogles przypuszczac, ze bedziemy sluzyc ziemskim panom, kiedy jestesmy przednia gwardia Proroka. Dzien sadu nadchodzi, a ty bedziesz pierwszym osadzonym. Pchnal sprawnie. Nie chcial, zeby Ibrahim sie meczyl. W koncu byli wieloletnimi przyjaciolmi, w wiezieniu dzielili nieraz jedna prycze. Ale nie mogl pozwolic, zeby nawet najlepszy przyjaciel sprzeciwil sie woli Wszechmocnego. * To nie byl dla Vatela udany wieczor. Przystojny Norweg, z ktorym rano umowil sie przez Internet i po ktorym tyle sobie obiecywal - zawiodl. Caly wieczor czekal na niego w kafejce przy Sainte Croix de Bretonne wyobrazajac sobie, ile przyjemnosci zazna w towarzystwie dwumetrowego dragala o slodkim pocie blondyna i jedrnych posladkach (tak przynajmniej wyobrazal go sobie na podstawie krotkiego filmiku). Niestety, Knut sie nie pojawil, nawet nie zadzwonil. Po polnocy bylo za pozno, zeby szukac innego partnera. Owszem, zaczepiali go jacys typule, gotowi oddawac sie za pieniadze. Ale na takie propozycje byl zbyt ostrozny. Nie lubil ryzyka, z zasady nie zawieral przygodnych znajomosci. Od tragicznych incydentow pekaly tajne raporty z czasow, kiedy jeszcze pracowal w ministerstwie. Nigdy nie rozstawal sie z dwoma niewielkimi pistoletami. Jego sluzaca zawsze wiedziala, dokad sie wybiera, a nadajnik w pasku umozliwial szybki kontakt z Philipem. "Przezorni zyja dluzej" - powtarzal po wielekroc. Nawet na takie spokojne i w gruncie rzeczy bezpieczne wypady jak ten pozwalal sobie co najwyzej raz, dwa razy w miesiacu. Nie wyszlo, trudno!A moze Marcel? - pomyslal. - Bardzo sie wprawdzie zestarzal, ale... Podobno stara milosc nie rdzewieje. Od mieszkania mistrza z Commedie Francaise dzielilo go kilkanascie minut spacerem. Wieczor byl bardzo cieply... Wyciagnal komorke, ale po chwili wsunal ja na powrot do kieszeni. Najlepsze sa niezapowiedziane wizyty. A jesli ktos bedzie u Marcela? Na przyklad ten mlody utalentowany rezyser z Europy Wschodniej, o ktorym tyle sie mowilo... Coz, dobry Pan Bog stworzyl po cos trojkaty. -Zrobic panu laske? Chlopiec wyrosl doslownie spod ziemi. Vatel stanal jak zauroczony. Normalnie ignorowal tego rodzaju propozycje. Teraz jednak... Malec byl zjawiskowo piekny. Wyobrazmy sobie oliwkowego cherubina o miesistych wargach, europejskim nosie i przepieknych fiolkowych oczach. Wzrost i glos wskazywaly, ze nie przeszedl jeszcze mutacji. Dwanascie, moze trzynascie lat. Cholera! A jak go nakryja? I co z tego? Marais tuszowal nie takie grzeszki. Popatrzyl na chlopca. Rozchylone usta i zdrowe piekne zeby przypominaly dzieciaka z obrazu Murilla, zazerajacego sie swiezymi owocami, ukradzionymi na targu. Widywal go czesto we snach. W ruchomej wersji. Pracowaly mlode szczeki, a slodki sok sciekal po ustach i brodzie... Poczul przyjemne mrowienie w ledzwiach. Jak mogl oprzec sie pokusie?! A zreszta, niby dlaczego mial sie opierac? -Chodz do samochodu - rzucil ochryple. -Po co to robic w samochodzie? Nie lepsza bedzie brama? Ta tutaj jest otwarta... Vatel rozejrzal sie dookola. Nigdzie zywej duszy. Uczul drobna raczke, wciskajaca sie w jego dlon. W bramie niedawno odnowionej czynszowki bylo calkiem przyjemnie, nie pachnialo moczem ani stechlizna, w dodatku nie palily sie zadne zarowki. Nawet lepiej. Szybko rozpial spodnie, a malec opadl przed nim na kolana. I naraz ciemnosc wokol niego stala sie jeszcze mroczniejsza. Co do cholery...? Nagle uklucie w szyje nie bylo szczegolnie bolesne. Towarzyszylo mu jakby uderzenie elektrycznego pradu, blyskawicznie rozprzestrzeniajace sie do najbardziej nawet odleglych zakamarkow ciala. Nie mogl otworzyc ust, oczu, ani nawet zapiac rozporka. * Strach byl od zawsze bratem blizniakiem Andre Vatela. W dziecinstwie bal sie bardzo wielu rzeczy: ciemnosci, diabla, nieznajomych chlopakow, ktorzy mogli go pobic, dziewczat, ktore bez przerwy chichotaly, ilekroc rzucil im ukradkowe spojrzenia, nauczycieli, a najbardziej zwalistego wujka, u ktorego sie wychowal. Ow wielki mezczyzna, owlosiony jak yeti, ilekroc tylko przyszla mu ochota, wyciagal swa potezna pyte i kazal malemu siostrzencowi wyczyniac z nia rzeczy, do jakich ten nigdy potem nie przyznal sie spowiednikowi. W efekcie przestal chodzic do kosciola. Z biegiem lat liczba strachow ulegla wydatnemu zwiekszeniu i dopiero protektor w osobie Victora Mitrei sprawil, ze z grona szkolnych pariasow przeszedl do kasty braminow. Sytuacja odtad stale sie poprawiala. Pieniadze, kolejne awanse oraz korzystne inwestycje oddalily od niego leki socjalne. Wstyd zwiazany z odmiennoscia seksualna uleczyla poprawnosc polityczna. Wedle niej pedal byl czyms rownie dobrym, jak heteroseksualista, a nawet lepszym! Lek przed lataniem samolotem pokonal sam, a trzymanie sie dobrych dzielnic i sprawdzonego towarzystwa, zabezpieczane przez umiejetnosc poslugiwania sie bronia oddalily wizje prawdziwych klopotow. Wlasciwie ostatnimi czasy bal sie juz jedynie o swe bezcenne zdrowie: prostate, serce, poziom cukru lub zmiany na skorze, ale wszystkie te leki rozpraszaly czeste badania kontrolne. Dopiero tej nocy pierwotny strach powrocil do niego w swej najgorszej, najbardziej ekstremalnej postaci.Odzyskal przytomnosc w ciemnawej piwnicy, przykuty do ciezkiego fotela, przywodzacego na mysl krzeslo elektryczne. Pasek z lokalizatorem zniknal. Porwali mnie! Ale kto, po co?!! - dziesiatki mysli kotlowaly sie w jego inteligentnej czaszce. - I o co moglo im chodzic, o pieniadze? A moze jakas konkurencja wydala mu wojne? Rynek ochroniarski nalezal do lukratywnych. Tak, na pewno chcieli go postraszyc. Zmusic do jakichs koncesji. Coz, jesli idzie o pieniadze, zalatwi to od reki. A jesli nie o pieniadze? Zaburczalo mu w brzuchu, poczul dreszcze. Czyzby Norweg byl podstawiony, a on glupi sam wlazl w zastawiona pulapke? Zgrzytnely niskie drzwi i na tle jasnej plamy oswietlonego korytarza pojawila sie wysoka sylwetka. -Witaj, Andre! Znal ten glos. Choc w pierwszej chwili nie umial go zidentyfikowac. -Kope lat sie nie widzielismy, przyjacielu, prawie zdolalem zapomniec. Ale gora z gora... -Omar!? -Omar, Omar... Bo twoje prawdziwe nazwisko i role wypelniana na zlecenie prezydenta poznalem calkiem niedawno. Troche mnie zmartwiles... Fala strachu miala sile tsunami. Vatel wydal z siebie jakis przerazliwy okrzyk, a ciasne pomieszczenie wypelnil smrod fekaliow. -Rozczarowujesz mnie, Andre - powiedzial Malmaud. - Nie liczylem, ze sie zesrasz zanim w ogole zaczniemy rozmawiac. Zanim puszcze ci pewne interesujace nagranie. Ty, pan prezydent i wasza slodka tajemnica. Posluchaj... Juz po pierwszych slowach nagrania znad basenu w mozgu Vatela zaplonely tysiacwatowe zarowki. Jako czlowiek inteligentny wiedzial, ze gra jest skonczona, a co gorsza, z leku przed bolem powie wszystko; jesli trzeba, nawet wiecej. Jezeli zazadaja, zdradzi Victora, sprawe i rodzona matke. Ale nie to bylo najgorsze - wiedzial rowniez, ze jego gotowosc do wspolpracy nic mu nie pomoze. Cokolwiek bowiem powie albo zrobi, Malmaud i tak go zabije. W dodatku nie bedzie to smierc ani szybka ani przyjemna. -Powiem ci wszystko, wszystko ci powiem... - wybelkotal. -Wiem, ze powiesz. Ale nie musisz sie spieszyc. Mamy mnostwo czasu, a ja bardzo lubie z toba rozmawiac - powiedzial muzulmanin. Przesluchiwali go wielokrotnie - Omar, potem Szamil, wysoki, przystojny Czeczen, odpowiedzialny w EuroDzihadzie za technike. Lagodnie, merytorycznie, tu najczesciej wypytywal go Szamil i z zastosowaniem tortur, co bylo domena Marsylczyka. Podawano mu skopolamine i pigulki prawdy. Srodki zobojetniajace i aktywujace wszystkie zmysly. Wielokrotnie mdlal z bolu, a oni cierpliwie przywracali go do stanu umozliwiajacego rozmowe. W chwilach, kiedy na moment dawano mu spokoj, probowal sie modlic. Nie wiedzial, do ktorego Boga. Do Allacha, ktorego nienawidzil, Jezusa, ktorego oklamywal od najwczesniejszego dziecinstwa, wierzac w jego nieskonczone milosierdzie, a moze do New Age'owej Najwyzszej Istoty, ktora ma i zawsze miala gdzies takich nedznych fiutow jak on. Zabraklo mu lez i sliny, tylko krwi ciagle nie brakowalo, kiedy lamali mu palce, zrywali paznokcie, gnietli jadra lub przypalali sutki. Wydal Habbibiego, jego dwoch chlopakow z ochrony, dobrych policjantow sciagnietych az z Senegalu, wydal Aziza (bez wiekszego zalu, bo zastepca Egipcjanina na swoje szczescie zginal dwa miesiace wczesniej w idiotycznym wypadku samochodowym) oraz "Bosniaka" Sveta Mladowica, zawiadujacego ich komputerami i posiadajacego niezaleznie od Habbibiego lacznosc z Philipem Marais. Kiedy zabraklo innych kandydatow, obciazyl Renate Flugel, choc ta kurewka zapewne niczego nie wiedziala o akcji. Bez skrupulow wystawil samego generala, opowiadajac o jego zwyczajach, samochodzie, szoferze i trasie, ktora co dzien rano przemierzal z domu do siedziby DST. Opowiadal tez o przyzwyczajeniach Victora, upodobaniu do pewnych specyficznych praktyk seksualnych, ktorych nie tolerowala jego poprzednia zona, o smiesznostkach, kochankach, kolekcjonowaniu fajek i wiecznych pior. Kazdym slowem usilowal udowodnic swoja przydatnosc. Nie zabija sie przeciez dojnych krow, poki daja mleko. Czy jednak Malmaud dzialal racjonalnie? Vatel nie potrafil sie nawet zorientowac, do czego zmierzal. Przeciez jesli dowiedzial sie, ze caly EuroDzihad i jego zamachy byly prowokacja, powinien jak najszybciej wiac. Nagle pasmo przesluchan urwalo sie raptownie, przesladowcy nieoczekiwanie dali mu spokoj. Moze Malmaud poszedl wreszcie po rozum do glowy i dal noge? Polzywy, na dlugie godziny pograzyl sie w mroku, dziwnej nirwanie ni to snu, ni to czuwania na pograniczu bolu i zobojetnienia. A potem pojawil sie ktos, kto zdjal go z fotela, obmyl, opatrzyl rany, napoil. Mial dobre rece i w trakcie tych wszystkich zabiegow nie odzywal sie ani slowem, totez Vatel nie mogl ustalic nawet, czy to mezczyzna czy kobieta. Nie mogl tez go zobaczyc. Jedno oko wybito mu podczas przesluchania, drugie calkowicie zaropialo. Chrystus przyszedl do mnie - pomyslal. - Chrystus albo jego archaniol. Nie wiedzial, ze jego zycie bylo tematem ostrej wymiany zdan miedzy Szamilem a Omarem. Malmaud chcial go dobic, Czeczen zaprotestowal: -Moze sie nam jeszcze przydac. -Myslisz, ze nie powiedzial nam wszystkiego? -Nie. Mysle o zabezpieczeniu na wypadek, gdyby cos poszlo nie tak. Kto wie, jak wiele jest wart dla "Malego Szatana". Malmaud skrzywil sie, ale juz po chwili koslawy usmiech zagoscil na jego wargach. -Moze masz racje. A poza tym... Taki parszywy zdrajca nie powinien za szybko umrzec. Niech na razie ktos go opatrzy... Wczesniej ustalil z Szamilem, ze beda kierowac EuroDzihadem we dwojke. Omar zdawal sobie sprawe z intelektualnej przewagi Czeczena i wiedzial, ze nie majac kogos takiego u boku po prostu nie da rady. Obaj byli zgodni, ze zaczac trzeba od szybkiego wyeliminowania zdrajcow. Wtajemniczyli szesciu ludzi, najbardziej lojalnych wobec Omara i najbardziej bezwzglednych. Mehmed z trojka Algierczykow zajal sie obstawa Habbibiego, likwidujac ich na kwaterze w Miluzie, Idrys z Sudanczykiem Ghazim mieli zalatwic "Bosniaka", Szamil w studzience sciekowej na bulwarze umiescil bombe z radiowym zapalnikiem, by rankiem, kiedy nadjedzie pancerne renault Philipa Marais, osobiscie odpalic ladunek. Szefa i jego kochanice Omar wzial na siebie osobiscie. W wypadzie do Alzacji towarzyszyl mu jedynie Osman, doskonaly snajper rodem z Libii. Egzekucja zdrajcow zostala ustalona na 29 kwietnia, na godzine 10.30 wieczorem. Rownoczesnie, tak, aby ofiary nie mogly sie dowiedziec, ze cos sie dzieje. Habbibi nalezal wprawdzie do ludzi nieslychanie ostroznych, ale nie mial najmniejszego powodu obawiac sie swego sobowtora. Od niedawna mieszkal w pieknej willi pod Colmarem, opodal brzegu Renu. Poza tym, dopiero co wrocil z Rosji... * Noc z 29 na 30 kwietnia byla mglista, sprzyjajaca planom mordercow. W Colmarze znalezli sie na godzine przed czasem. Na parkingu zmienili samochod na taniego, skradzionego rzecha, ktoremu Osman przykrecil falszywe tablice rejestracyjne. Postanowil wpasc do szefa bez uprzedzenia. Zawiadomiony o nieoczekiwanej wizycie Egipcjanin mogl zadzwonic do generala Marais i dowiedziec sie o zniknieciu Vatela. A moze juz zadzwonil? Od powrotu Habbibiego z Rosji uplynelo dobrych piec godzin. Mnostwo czasu! Chociaz uzywanie polaczen telefonicznych zwiazane bylo ze znacznym ryzykiem, musial zalozyc, ze Abdoul wie o zniknieciu Andre. Czy jednak mogl domyslac sie, kto go porwal i wiazac ten incydent z nim? Raczej nieprawdopodobne. Przeciez gdyby nie nagranie prezydenta i usluznosc Ibrahima, nikt nie wiedzialby o prawdziwej roli Habbibiego. A jesli nawet cos podejrzewal, niczego nie przedsiewzial - Osman, ktory obserwowal go na lotnisku, twierdzil, ze szefa oczekiwal jedynie Selim - dwumetrowe chlopisko, czlowiek wprawdzie zwerbowany przez Omara, ale Abdoulowi niezwykle oddany. Ochroniarze Senegalczycy nawet nie ruszyli sie ze swej kwatery. A wiec nie podniesiono zadnego alarmu.Niepokojace bylo tylko, ze na lotnisku Abdoul i Renate na moment sie rozdzielili. Osman, ktory byl sam, wybral pilnowanie Habbibiego. Dziewczyna skrecila do toalety i zabawila tam dosc dlugo. Moze poszla gdzies jeszcze? Obok byla poczta, sklepy, kabina telefoniczna... Trzeba to bedzie sprawdzic! Willa Egipcjanina sprawiala wrazenie prawdziwej twierdzy; otaczal ja wysoki kamienny mur, dookola ciagnal sie las pelen starych drzew. Dojazd monitorowaly kamery. Zjawili sie tam krotko po dziesiatej. Osman wysiadl kilkaset metrow wczesniej, a Omar podjechal pod brame glowna i zatrabil. Natychmiast starego citroena zalaly potoki swiatla. -Kto tam? - w domofonie zabrzmial chrapliwy glos Selima. -Sokol. Mam pilna sprawe do Paszy - powiedzial Malmaud, wysiadajac z samochodu. Uniosl rece do gory, bron polozyl na masce samochodu i pozwolil sie obszukac. To, czego potrzebowal, nie bylo wyczuwalne nawet czulymi opuszkami palcow cerbera. Mogl naturalnie wtajemniczyc Selima, ktorego sam zwerbowal, ale wolal nie stawiac go w sytuacji konfliktu lojalnosci. -Przybyl Sokol - zameldowal do kamery ochroniarz. -Moj brat jest zawsze mile widzianym gosciem, niech wejdzie - odpowiedzial miekki glos Habbibiego. -Znasz droge - powiedzial Selim. - Ja tymczasem zajme sie samochodem. Po przejsciu pustej wartowni Omar dotarl galeria do glownego gmachu, a nie widzac gospodarza w salonie na parterze, wszedl na pietro. Abdoul oczekiwal go w jedwabnym kwiecistym kimonie. Wygladal na calkowicie wyluzowanego. -Czemu zawdzieczam twoja nagla wizyte, przyjacielu? Fatygowales sie taki kawal drogi tylko po to, zeby mnie powitac? - rzekl, sciskajac go serdecznie. - Zapalisz nargile? A moze chcesz dobrej kawy? Katem ucha zlowil wesole pluski dolatujace z lazienki; to zapewne Renate igrala w jaccusi. Niczego sie nie spodziewaja - pomyslal z ulga Malmaud, a glosno powiedzial: -Jest powazna sprawa, ktora nie nadawala sie na telefon. -Jaka sprawa? - Abdoul popatrzyl badawczo na Omara. -Banda gejow z okolic placu Bastylii dorwala czlowieka, ktory kiedys bardzo nam pomogl. Z tego, co wiem, zadaja okupu od jego firmy. -Kogo masz na mysli? - Egipcjaninowi nawet nie drgnela powieka. - Sprobujesz? - wyciagnal w jego kierunku jeden z ustnikow wodnej fajki. -Wiesz, ze nie pale - odparl Omar. Za dobrze znal liczne przypadki, kiedy podczas palenia nargili jeden z palaczy padal jak razony gromem. - W kazdym razie czlowiek, o ktorym mowie, to niejaki Vatel... Habbibi nalezal do doskonalych aktorow, ale nawet on nie potrafil ukryc zaskoczenia. A zatem nic nie wiedzial. Nie kontaktowal sie z generalem Marais. Doskonale! -I mowisz, Omarze, ze to robota gejow? - zapytal powoli. -Wszystko na to wskazuje. Jest w ich rekach. Biorac pod uwage zaslugi, jakie polozyl dla naszego ruchu, zastanawiam sie, czy w tej sprawie nie powinnismy czegos zrobic... -Nie, nie! - glos Abdoula zabrzmial wyjatkowo twardo. - Nie mozemy zrobic niczego, co mogloby narazic nas na dekonspiracje, szczegolnie w momencie, kiedy nasza operacja wkracza w decydujaca faze. Niewazne, czy chodziloby o przyjaciela, matke czy rodzone dziecko! -Rozumiem. -I to caly powod twojej podrozy do mnie? - Habbibi nie przestawal sie usmiechac, ale wybrzuszenie pod szlafrokiem nie pozostawialo watpliwosci - mial przy sobie bron. Straszliwa mysl, ze Pasza go przejrzal, byla jak chwyt za gardlo. Owszem, Omar mial ukryta w rekawie linke, ktora mogla posluzyc za garote. Nauczyl sie poslugiwania nia za mlodu od Korsykanczykow w Marsylii i byl w tym fachu wyjatkowo biegly, ale nie mogl ot, tak zblizyc sie do uzbrojonego faceta, ktory wyraznie kontrolowal sytuacje. - Nie wiem, co kombinujesz, bracie, ale radze, bys nie kwestionowal woli Boga... Jak on smie powolywac sie na Allacha - mimo kamiennej twarzy Omar caly gotowal sie w srodku. -Goraco tu - powiedzial i podszedl do okna. Ryzykowal sporo, odwracajac sie do Paszy plecami, ale nie mial innego wyjscia. Liczyl, ze Osman zajal juz stanowisko wsrod listowia. Snajperska kula mogla jednak okazac sie zbyt slaba wobec pancernej szyby. -Chcesz sie odswiezyc, wykapac? - zapytal Habbibi. -Nie. Wystarczy mi odrobina swiezego powietrza. -Masz racje - Pasza ruszyl w jego kierunku, nie wyjmujac reki z kieszeni szlafroka. Malmaud otworzyl na osciez drzwi balkonowe. -Piekna noc - powiedzial, odsuwajac sie na bok i umowionym gestem przygladzajac wlosy na glowie. -Na moj gust nazbyt mglista - zauwazyl Abdoul. Byly to jego ostatnie slowa. Strzal snajpera zabrzmial jak trzask ulamanej galezi. Na czole Egipcjanina pojawila sie purpurowa plamka. Omar podtrzymal go, nie chcac, aby upadajac, narobil zbyt wiele halasu. Nie podobal mu sie ten szybki rodzaj smierci. Wolalby z Habbibim porozmawiac dluzej, wyjasnic liczne niejasnosci, zweryfikowac zeznania Vatela, ale nie mogl ryzykowac. Siegnal do kieszeni szlafroka, szukajac spluwy i zdumiony wyciagnal jedynie garsc suchych daktyli. Pozostawala Renate. Mloda Niemka wyszla wlasnie z wanny i w seksownym peniuarze wplynela do saloniku. Na widok lezacego kochanka otworzyla usta do krzyku, ale Malmaud przytknal palec do ust i zrozumiala. Osunela sie na kolana i w tej psiej pozycji czolgala sie w strone Omara, blagajac wzrokiem, by ja oszczedzil. Szeptem obiecywala wspolprace i pomoc dla sprawy. Glupia! Jej rozdzierajacy krzyk moglby przynajmniej zwabic Selima... A tak... Byla ladna, mloda i moze nie powinna zdychac bez szansy przejscia na prawdziwa wiare. Ale to byloby tylko niepotrzebnym podwyzszaniem ryzyka. Zadawanie sie z nieczystym zdrajca bylo podobnym grzechem, jak sama zdrada. -Zamknij sie, nic ci nie zrobie - rzekl pojednawczo. - Tylko musisz troche popracowac... Pokazal, ze zamierza wziac ja od tylu. Skwapliwie ustawila sie jak suka. Wtedy zarzucil jej na szyje garote. I zacisnal. Kiedy bylo po wszystkim, za pomoca interkomu polaczyl sie z Selimem i w imieniu bosa zazadal, by ten otworzyl drzwi Osmanowi. Chlopak wykonal polecenie i natychmiast zginal od jednego precyzyjnego strzalu. Wszystko razem zajelo niecaly kwadrans. Zmasakrowane, pozbawione ubran ciala calej trojki gospodarzy wrzucili do Renu. Selimowi, Bogu ducha winnej ofierze cudzej zdrady, przyslugiwal przynajmniej pochowek. O godzinie 23.00 komunikaty ze wszystkich stron upewnily Malmauda, ze operacja przejecia EuroDzihadu z rak zdrajcow i agentow zostala zakonczona. Teraz pozostawalo tylko doprowadzic Bozy Plan do konca. IX. Szwajcarski epizod Na przesluchanie przewieziono ich do Berna. Sprawnie, szybko, kompetentnie.Stanislaw mogl byc tylko zachwycony profesjonalizmem Szwajcarow. Nie mial slow podziwu w kwestii zabezpieczania sladow, zbierania dowodow czy samego przesluchania. Ani przez chwile nie czul sie podejrzany, a oficerowie - jesli nawet dziwili sie jego oryginalnym badz co badz opowiesciom - nie dali mu odczuc ani powatpiewania, ani tym bardziej lekcewazenia. Z Sylvia wprawdzie go rozdzielono, ale spotkali sie na kolacji w pensjonacie, zlokalizowanym w willowej czesci Berna, tam tez zorganizowano im nocleg. Wiedzac, ze sa pilnowani i bacznie obserwowani, woleli nie rozmawiac o zdarzeniach z Rumlingen. Stanislaw zaproponowal Sylvii krotki wieczorny spacer, ale ich opiekunowie grzecznie choc stanowczo stwierdzili, ze chwilowo byloby to niewskazane. -Jestesmy zatrzymani? - zapytal. -Skadze znowu! - zaprzeczyli gwaltownie. - Kiedy zakoncza sie przesluchania, bedziecie panstwo mogli wrocic do domu. W swej zyczliwosci posuneli sie tak daleko, ze pozwolili Frackowiakowi na telefon do przyjaciela, proszac wszelako, by nie wspominal, gdzie sie znajduje. -Ale sie nadenerwowalem, chlopaku! Jak mozna bylo milczec przez caly dzien? - gderal Rosengold. - Przeciez wiesz, ze mam slabe serce. Lakonicznie odparl, ze zarowno on, jak ich "klientka" maja sie dobrze, a jesli chodzi o "konkurencje", to o jednego jest mniej. -Sadze, ze za kilka dni spotkamy sie osobiscie i wtedy nagadamy sie za wszystkie czasy - zapewnil. -Przywiez ze soba te malarke, chetnie bym ja poznal, tym bardziej, jesli wyglada dokladnie tak, jak na zdjeciu... -Moge cie zapewnic, ze nawet lepiej! Nastepnego dnia, mimo ze byl to pierwszy maja, dzien w wielu kantonach wolny od pracy, przewidywano kolejna faze przesluchan. W planie mialo byc ogladanie kartotek przestepcow i konfrontacja z paroma podejrzanymi osobnikami, aresztowanymi ubieglej doby na terenie Konfederacji Szwajcarskiej. Jednak wczesnym rankiem pani Flugel musiala pojechac do miasta sama. Stanislawem zajal sie przybyly z Paryza pulkownik Ferrier. Stosunek Chudego do Polaka zmienil sie diametralnie, juz sam fakt przelotu do Szwajcarii dowodzil, ze przestano go lekcewazyc. -Przyznaje, panskie oceny byly trafne, ten Habbibi nas zmylil - mowil Francuz tonem podszytym uprzejmoscia i zaufaniem. - Jedynym wytlumaczeniem jego niezbitego alibi musi byc posiadanie sobowtora. Uczulamy pod tym katem nasze sluzby oraz Interpol. Ponownie zbadamy zyciorys "Egipcjanina" i jego mozliwe powiazania. Kazda panska opinia w tej sprawie zostanie wzieta pod uwage... Stanislaw wykorzystal te gotowosc do wspolpracy, aby dowiedziec sie troche o postepach sledztwa, a scislej o ich braku. Ze slow Ferriera wynikalo, ze kierownictwo DST nadal dreptalo w miejscu. Owszem, istnialy wskazowki, ze przedwczorajsze zabojstwa w Colmarze, Miluzie i zamach w Paryzu byly ze soba powiazane, ale sprawcy okazali sie fachowcami nie pozostawiajacymi sladow. A ofiary? Zarowno dwaj czarni zabici w Miluzie, jak i smagly facet, ktory nadzial sie na szable Stanislawa, nie byli notowani ani we Francji ani w Szwajcarii. Aktualnie badano archiwa Interpolu, jednak na rezultaty nalezalo poczekac. W domu Habbibiego w Colmarze nie znaleziono niczego, co moglo wskazywac na jego uczestnictwo w EuroDzihadzie. Osobistego laptopa Egipcjanina skradziono, wszelkie dyskietki zniknely, a twarde dyski stacjonarnych komputerow spalono za pomoca aparatu spawalniczego. Na dobitke stroz posiadlosci po prostu zapadl sie pod ziemie. -Oczywiscie przypuszczam, ze za jakis czas z tych dowodowych okruszkow dokonamy rekonstrukcji, nie liczylbym jednak, ze nastapi to predko. Dlaczego mi to wszystko mowi? - zastanawial sie Polak. - Czyzby naprawde potrzebowal konsultanta? Zapytal o zdrowie generala Marais. -Lekarze uznali jego stan za ciezki, ale stabilny. Nadal jednak nie odzyskal przytomnosci. Tymczasem dostarczono z Rumlingen samochod Frackowiaka. -Jesli nie otrzymamy nowych polecen, juz w poniedzialek bedzie pan mogl udac sie do domu - oswiadczyl mu jeden z miejscowych funkcjonariuszy. Wczesnym popoludniem wrocila z przesluchania Sylvia i teraz ona poszla rozmawiac z Ferrierem. Stanislaw dostal wolne. Pozwolono mu nawet na spacer po ogrodku. Dzien byl cieply, daleko w dole widac bylo polyskujaca rzeke, w pobliskich ogrodkach pracowali mieszkancy, oddajac sie rozkoszom wiosennych porzadkow. Dzieci puszczaly latawca, z rykiem motorow (cichszych jednak niz w innych krajach) przemknelo uliczka paru harlejowcow, gdzies w oddali zarzal pasacy sie kon. Po prostu sielanka. Spacerujac Frackowiak usilowal uporzadkowac mysli. DST nie mialo pojecia, co sie dzialo. On rowniez. EuroDzihad wydawal sie struktura impregnowana nie tylko od spoleczenstwa francuskiego, ale rowniez od swych islamskich braci i zwolennikow. Jedyne, co wydawalo sie oczywiste, to fakt rozlamu i walk wewnatrz organizacji. Czy chodzilo o przywodztwo, czy tez o strategie co do dalszych zamachow? W koniec akcji terrorystycznej jakos nie wierzyl. W rozmowie z Ferrierem nie padlo nazwisko zaginionego Andre Vatela, ktore wedlug Dawida tak poruszylo Sluzby. Moze jednak to dziwne znikniecie nie mialo zadnego zwiazku ze sprawa? Frackowiak nie pytal, a Chudy nie poruszyl tego tematu; podobnie jesli idzie o mozliwosci kolejnych posuniec terrorystow twardo "trzymal karty przy orderach". Po obiedzie Ferrier odjechal, a pod pensjonat zajechal policyjny busik, majacy przetransportowac ich do miasta na kolejne przesluchanie. Ruszyli do niego gesiego: wysoka policjantka, Sylvia, lysiejacy funkcjonariusz w mundurze, potem Stanislaw. Najstarszy Szwajcar w cywilu zamykal grupe. Byla 14.25, kiedy z kwietnego gazonu wili vis-a-vis poderwaly sie ptaki. Sekunde potem Stanislaw zobaczyl, jak policjantka osuwa sie na sciezke, za nia pada kolejny funkcjonariusz. Instynktownie przypadl do ziemi. Cywil usilowal isc w jego slady, ale mimo to oberwal w ramie. Cisze popoludnia zmacil terkot broni automatycznej. Sylvia ciagle stala jak skamieniala, jakims cudem omijana przez kule, musial podciac jej nogi, by upadla. Zauwazyl, ze strzelano z dwoch stron. Wprawdzie mikrobus dawal im jakas oslone, trafieni policjanci, rzecz u konwojentow nieslychana, nie byli uzbrojeni, tylko cywil mial jakiegos gnata. Odpowiadajac ogniem, troche zniechecil agresorow. Tym bardziej, ze z pensjonatu wybiegli dwaj kolejni policjanci. Rozlegl sie ryk motorow. Napastnicy w czarnych helmach rzucili sie do ucieczki. Jeden z nich cisnal jakis obly przedmiot. Granat?!! Frackowiak gwaltownym szarpnieciem pociagnal Sylvie do glebokiego rowu odplywowego i nakryl ja wlasnym cialem. Eksplozja nie byla az tak donosna, jak na filmach. Mimo to mikrobus zmienil sie w kule ognia. Podmuch osmalil Stanislawowi wlosy. Aniol stroz jednak nad nim czuwal, bo zaden z odlamkow nawet go nie drasnal. Szwajcarscy funkcjonariusze z komorkami przyklejonymi do uszu, wrzeszczac cos w niezrozumialym schweitzerdeutsch dopadli swojego samochodu, zaparkowanego na podworku i popedzili za terrorystami. Zaden nie zainteresowal sie Sylvia ani Stanislawem, nie wspominajac o rannych. Nagle pozbawieni eskorty, popatrzyli na siebie nieco oslupiali. -Spadamy stad - zdecydowal Frackowiak, gestem zapraszajac dziewczyne do swego samochodu, ktory zaparkowany troche na uboczu nie ucierpial podczas strzelaniny. -Zostancie! - ranny funkcjonariusz usilowal zaprotestowac. - Zaraz przybedzie wsparcie i karetki... Polak pokrecil glowa. -Przepraszam, ale wlasnie utracilem niezlomne zaufanie do szwajcarskiej policji - rzekl, siadajac za kierownica. -Ja rowniez - zawtorowala mu Sylvia. Poniewaz poscig skierowal sie w dol ulicy, w kierunku centrum Berna, oni wybrali przeciwny kierunek. -Masz jakis pomysl, co powinnismy teraz zrobic? - Sylvia Flugel zwrocila swe kocie oczy na bylego policjanta. -Po pierwsze: przezyc i na jakis czas zadekowac sie w bezpiecznym miejscu. Mam nadzieje, ze czas pracuje na ich niekorzysc - odpowiedzial - terrorysci swymi dzialaniami zadarli z cala Europa. To juz nie moze potrwac dlugo. -Uciekajac policji, lamiemy prawo! -Niestety, ale, jak widzisz, nawet perfekcyjnie dzialajaca policja nie jest w stanie zapewnic ci ochrony. -A ty mozesz? Twierdzisz, ze jestes tylko hydraulikiem - zauwazyl, ze jej dolna warga drzy. -Jestem. Ale chyba nie masz innego wyjscia. Umilkla i jakby zapadla sie w fotelu. Zauwazyl, ze po strzelaninie wyparowala gdzies jej dotychczasowa zadziornosc. Wygladala o wiele bardziej bezradnie niz wtedy, gdy w jej domu uratowal jej zycie. Poczul wspolczucie i wielka chec, zeby przygarnac ja do siebie. -Nie boj sie. To oczywiste, ze cie nie zostawie bez pomocy. Podaj mi jakies bezpieczne miejsce, a zawioze cie tam - powiedzial. -Zostaw mnie na jakiejs stacji. Nie chce cie wykorzystywac. Nie masz wobec mnie zadnych zobowiazan... -Powiedzialem: pomoge ci na tyle, na ile bede mogl... - Wypowiadajac te slowa przeczuwal, ze juz niedlugo przyjdzie mu ich zalowac. Nie mylil sie. Gdzies po ujechaniu kilometra zatrzymal samochod. Poprosil Sylvie o komorke, potem wyjal swoja, a nastepnie wyrzucil oba aparaty do studzienki sciekowej. -Nie mam zamiaru ulatwiac komukolwiek namierzania nas - wyjasnil. -Sadzisz, ze terrorysci dysponuja takimi mozliwosciami? -Tym razem myslalem o policji. Niestety, jedyne co moze nam zagwarantowac, to to, ze lapiac nas sprowadzi nam na leb tych pieprzonych terrorystow. Nawiasem mowiac, przy najblizszej okazji samochodu tez bedziemy musieli sie pozbyc. -Moze zamiast tego powinienes sprawdzic, czy nie zamontowano w nim jakichs pluskiew podsluchowych czy aparatury namierzajacej... -Zabraloby to zbyt wiele czasu, ktorego nie mamy. Lepiej bedzie, jesli zmienimy srodek transportu na inny. Slalom po bocznych drozynach wreszcie sie skonczyl i mniej wiecej po dziesieciu minutach zorientowali sie, ze sa na drodze do Neuchatel. Niedaleko miasta, na parkingu przy centrum handlowym, Stas wypatrzyl poobijane audi, ktorego beztroski wlasciciel nie tylko nie zamknal drzwi, ale pozostawil kluczyki w stacyjce. Przesiadka zajela im kilkanascie sekund. Otwartym pozostalo pytanie: dokad mieli sie udac? Frackowiak nie mial tu zadnych znajomych, a rodzina Sylvii i najblizsi znajomi nie wchodzili w gre... Flugel nie zastanawiala sie dlugo. -Mam cos takiego - powiedziala. - Ale nie bedzie to romantyczny szalas w gorach czy dom na odludziu... -Czyli co? -Poniewaz najciemniej jest pod latarnia, proponuje Bazylee, spore ruchliwe miasto w dodatku na pograniczu Francji i Niemiec. Jadac bocznymi drogami przez Biel i Delemont, za dwie godziny moglibysmy byc na miejscu. -Wszystko zalezy od tego, czy bedzie sie tam gdzie zaszyc... -Mam na mysli co najmniej jedna pewna mete - powiedziala. - I to taka, o ktorej ani moi ani twoi "przyjaciele" szybko nie powinni sie dowiedziec. -W porzadku, jedziemy zatem do Bazylei! Zauwazyl, ze kobieta powoli sie uspokaja; po kilkunastu kilometrach zauwazyl nawet, ze usypia. Nie mogl nie podziwiac mestwa, z jakim znosila niezwykla traume. W ciagu zaledwie paru dni dwa razy byla o wlos od smierci, a zagrozenie nadal pozostawalo realne. Ale kiedy patrzyl na jej uspiona twarz, naszla go niepokojaca mysl. Podczas ataku terrorysci chcieli zabic wszystkich, ale chyba nie Sylvie. Strzelali zbyt precyzyjnie, zeby tak po prostu chybic. Z jakiegos powodu chcieli miec ja zywa. Muzulmanin przybyl do Rumlingen tez nie po to, zeby ja zlikwidowac, tylko najpierw przesluchac. Na mily Bog! Ta mloda kobieta nie byla skonczona kretynka, zeby nie domyslac sie powodu takiego postepowania. Czy zatem mowila mu cala prawde? Znow spojrzal na dziewczyne. Tak bliska i bezbronna, byla naprawde sliczna. Ladniejsza nawet od Zoski, tamtej romantycznej nocy, kiedy spala na jego ramieniu, podczas powrotu taksowka z zabawy studniowkowej... Cholera, po co mi taki klopot? - westchnal ciezko i probowal sie skupic wylacznie na prowadzeniu. * Samochod zostawili na podziemnym parkingu przy Steinenvorstad, ulicy pelnej kin i kafejek. Dalej Sylvia poprowadzila go pieszo przez Barfusserplatz ku malowniczej dzielnicy kolorowych domkow i ciasnych uliczek, usadowionych na stoku wzgorza. Po drodze zdazyla jeszcze zrobic zakupy w Migrosie. Cala Bazylea emanowala nudnym spokojem sobotniego popoludnia. Zasobna, doskonale zorganizowana. Jednak i tu liczne grupki sniadoskorej mlodziezy przy dyskotece i kolo McDonalda dowodzily, ze nawet w tym "sejfie Europy" rasa biala znajduje sie w defensywie.Rzezbiarska pracownia miescila sie na poddaszu oficyny, polozonej z tylu podworka osiemnastowiecznej kamieniczki. Sylvia miala klucze zarowno od bramy, jak i od samego lokalu. Chyba nikt nie widzial, kiedy wchodzili. Schody skrzypialy umiarkowanie i zadna glowa nie pojawila sie w mijanych drzwiach. Wewnatrz wskutek zasunietych rolet bylo dosc ciemno, a oble ksztalty nowoczesnych rzezb, wsrod ktorych sie znalezli, przy kompletnym braku ksiazek, nastrajaly Frackowiaka przygnebiajaco. -Jestes pewna, ze tu nas nie znajda? - zapytal, obchodzac cale terytorium, skladajace sie jeszcze z malej kuchni i ubikacji. -Myslalam, ze chodzi ci o kryjowke na krotko, a nie na cale zycie - odpowiedziala, wzruszajac ramionami. - Dwie doby pewnie sie uda, ale pozniej... Nawet jesli nie bedzie naszych listow gonczych w telewizji, sasiedzi doniosa, ze pojawili sie tu obcy. To policyjny kraj. Pocieszajace, ze widziano mnie tu juz pare razy, a Baldur ma opinie artysty o bujnym zyciu towarzyskim, wiec moze donos nie bedzie natychmiastowy. -Baldur? -Moj przyjaciel, wlasciciel tego poddasza. Przebywa wlasnie na dwutygodniowej podrozy poslubnej w Grecji. -Rzeczywiscie wyjatkowo korzystny zbieg okolicznosci. A jak myslisz, ile czasu zabierze policji zlokalizowanie naszej kryjowki bez pomocy sasiadow? -Mam wielu przyjaciol. Jesli zaczna sprawdzac wszystkich, troche to potrwa... - Usiadla przy stole i zaczela wypakowywac zakupione wiktualy, brzeknely cicho dwie butelki wina. - Chce ci cos zaproponowac, Stas... Dzis wieczorem nie rozmawiamy wiecej o zbrodniach i terrorystach. Dobrze? * Im dluzej ze soba gadali, tym czesciej lapal sie na tym, ze coraz mniej o niej wie. To znaczy pozornie zdobywal ciagle wiecej informacji, co jednak nie oznaczalo, ze potrafi ja rozgryzc. Nie umial nawet zgadnac, kiedy mowi prawde, a kiedy klamie.Do tej pory analizujac ludzi, najczesciej poslugiwal sie metoda porownawcza. Do nowo poznanych przykladal schematy osobnikow rozpoznanych wczesniej. Przy Sylvii ta metoda zawodzila. Wydawala sie jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Jak jej obrazy. Szalona, a zarazem zdyscyplinowana, otwarta i rownoczesnie zamknieta w kokonie prywatnosci. To ona, grzeczna i przyjacielska, rezyserowala te rozmowe. Dyktowala, co zostanie powiedziane, a co nie. W efekcie nie dowiedzial sie nawet, jaki ma stosunek do mezczyzn. Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba?... Mogla byc rownie dobrze lesbijka, jak nimfomanka. Kobiete naprawde poznaje sie w lozku. Czesto laczy sie to z bolesnym zaskoczeniem. Senne lelije okazuja sie tygrysicami, ktore ostrymi pazurami rania plecy kochanka, miotajac przy okazji slowa, jakich nie powstydzilby sie ostatni szewc. Dla odmiany elokwentne intelektualistki leza jak kawalek drewna, czekajac na drwala. Lub przynajmniej dzieciola... Nic nie wskazywalo, zeby tym razem moglo szybko dojsc do takiego sprawdzianu. W mieszkaniu Baldura bylo wprawdzie tylko jedno lozko, szerokie jak nizina wschodnioeuropejska, ale Stas nie obiecywal sobie po tym fakcie zbyt wiele. Slusznie zreszta. O ile u siebie w domu Sylvia zachowywala sie kokieteryjnie, z drobnym elementem prowokacji, o tyle tu przypominala moze nie kawal lodu, ale chlodny, klasyczny posag. Nim skonczyl sie wieczor, jego wiedza byla rownie skromna, co wczesniej, natomiast ona dowiedziala sie calkiem sporo o polskim policjancie. Moze nie o Mademoiselle, ale o Zofii... Czy sprawilo to wino, czy jej osobisty urok? Ale czemu nie mialby pozwolic sobie na szczerosc? Dlugo czekal na okazje, aby moc wreszcie przed kims to zrzucic. Zofia i on - love story czy banal? Byli najpiekniejsza para w okolicy, zakochani w sobie, wierni... Moze nie powinien wyjezdzac do Iraku, a moze Zofia nie powinna ujawniac przed nim prawdy? Kiedy wrocil, dowiedzial sie, ze usunela dziecko. Nie dociekal powodow aborcji, nie probowal zrozumiec jej strachow, samotnosci, presji rodziny. Zoska zabila jego dziecko! Syna! To bylby na pewno syn! Bez powodu. Dlaczego?!! Wpadl w szal. Gdyby nie tesc, pewnie by ja zadusil golymi rekami. I tak skonczylo sie na osmiu szwach. Potem ich zycie pozornie wrocilo do normy. Jednak cos miedzy nimi peklo i juz sie nie skleilo. Kilkanascie miesiecy pozniej, w trakcie najgorszego kryzysu w pracy, dowiedzial sie (usluznych przyjaciol nigdy nie brakuje), ze Zofia nadal spotyka sie z mlodym ginekologiem. Zabojca jego syna. Przyjal to dosyc spokojnie. Ale postawil kilka pytan. Zona nie wypierala sie dlugo. "Pewnych rzeczy nigdy nie pojmiesz, Stasiu!" I to byl prawdziwy koniec ich zwiazku. -Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet - powiedzial Sylvii. - Czy wiesz, ze w rok po naszym rozwodzie, juz tutaj, dowiedzialem sie, ze urodzila panu doktorowi dorodne blizniaki? Bez lekow, bez wahan? Niepojete, prawda? -A moze tamto dziecko po prostu nie bylo twoje? - podsunela spowiedniczka. Zbaranial. Taka ewentualnosc nigdy nie przyszla mu do glowy. Wkrotce ukazalo sie dno takze w drugiej butelce. -Powinnismy isc spac - oswiadczyla Sylvia. W jej slowach nie bylo najmniejszego podtekstu na temat wspolnej koldry, spania nago czy poddawania w watpliwosc dobrego wychowania Frackowiaka, co czesto stymuluje mezczyzne do ekstremalnych zachowan. Nie pojawily sie tez zadne zachecajace sygnaly, kiedy znalezli sie w pozycji horyzontalnej. Potraktowala go jak kolege z wojska. Owinela sie kocem tak scisle, jakby byla paczka, nakryla glowe kawalkiem przescieradla i udala sie gdzies w bezkresy krolestwa Morfeusza, ignorujac faceta okupujacego druga polowe lozka. Dlugo nie mogl zasnac. A za bardzo przewracac sie z boku na bok nie chcial. Probowal jeszcze raz dopasowac do siebie szczegoly kryminalnej ukladanki, ale nie szlo. Nieustannie lapal sie na tym, ze obserwuje jej profil, rysujacy sie w ciemnosci i slucha rownego oddechu... Sen przyszedl gdzies kolo czwartej, ciezki i ponury jak film Bergmana. Podobnie jak on czarno-bialy. Snila mu sie jakas plaza w Polsce, z wysokim stromym brzegiem. Rozewie? Byc moze. Wybrzeze bylo calkowicie puste i ciche, bez szumu lamiacych sie fal i pokrzykiwania mew. Caly swiat ograniczal sie do dwojga ludzi. Stanislawa i Zofii. Jego byla zona, odziana w skape bikini, uciekala. On ja gonil, tak realistycznie, ze czul, jak stopy grzezna mu w piachu, lapiac twardosc tylko tam, gdzie siegnal slony jezor wody. Prawie ja dopedzal, kiedy zwrocil uwage na dziwne znamie na jej ramieniu. Potem drugie, na lopatce. Znamiona sie powiekszaly. Zofia nie przestawala biec nawet wowczas, kiedy poczely spadac z niej pasma skory, potem kawalki ciala... Na koncu uciekal przed nim goly, pozbawiony miesni szkielet, przez ktory widzial i odlegly las i latarnie morska i rzad pali drewnianych, wychodzacy w morze... Obudzil sie smiertelnie przerazony. Mial tylko nadzieje, ze nie krzyczal. Mimo opuszczonych rolet widac bylo, ze nad Bazylea dawno wstal dzien. Po Sylvii ani sladu. Woda w czajniku zdazyla wystygnac, posciel tez. Do diabla! Czyzby plastyczka uciekla? Chyba nie, plecak z jej rzeczami osobistymi pozostal w przedpokoju. Raczej wiec, jako wzorowa obywatelka, poszla zameldowac sie na policje... Zastanawial sie, co powinien w tej sytuacji zrobic, ale uznal, ze najrozsadniejszym posunieciem bedzie nie robic nic. Dokladnie o jedenastej zaskrzypialy schody i otworzyly sie drzwi. Oslupial! Do pokoju weszla zywa Renate Flugel, mocno umalowana, z blond grzywa wlosow opadajaca na ramiona i nie pasujaca do tego zestawu pokazna torba. Nim zdolal powiedziec chocby jedno slowo, dziewczyna sciagnela jasna peruke. Rzes ani paznokci na razie nie odlepiala. Usmiechnela sie na widok glupiej miny Frackowiaka. -Sylvia? -Nie, Renate! Zastosowalam nasz stary numer. Moze niezbyt uczciwy, ale za moja biedna siostra, w przeciwienstwie do mnie, listow gonczych raczej nie rozsylaja. Poniewaz musialam pokazac sie w paru publicznych miejscach, postanowilam wystapic w jej roli. -Ryzykowna maskarada... -Ale konieczna. Musialam pojsc do banku i na poczte. Sprawdzic, czy przyszlo cos na poste restante. -I przyszlo? -Po kolei, Stas! Nie jestes przypadkiem glodny? Jesli idzie o mnie, zjadlabym konia z kopytami. Moge zrobic nam jajecznice z pomidorami. Co ty na to? -Moze byc jajecznica, ale bez pomidorow. Podrzucila mu do przejrzenia pekate piatkowe wydanie "Basler Zeitung" i weszla do kuchenki. Dramatyczne incydenty z ich udzialem doczekaly sie jedynie niewielkich wzmianek. - Wlamywacz zastrzelony w Rumlingen brzmiala notatka na 8 stronie, wsrod wydarzen lokalnych. Policjanci ciezko ranni w trakcie oblawy na gang narkotykowy pod Bernem - ta z kolei niewielka informacja skwitowano napasc przy pensjonacie. Tekst byl zadziwiajaco ogolny, bagatelizujacy sprawe, co bylo tym dziwniejsze, ze jeden funkcjonariusz zmarl w szpitalu w wyniku ran postrzalowych, a drugi walczyl ze smiercia. Czyzby nawet w tym spokojnym kraju rentierow i bankierow funkcjonowala cenzura? Za to wiadomosci zagraniczne epatowaly doniesieniami o fali krwawych starc na przedmiesciach kilkunastu francuskich miast. Rzad V Republiki zdecydowal sie na ogloszenie godziny policyjnej i odwolal przewidziane tradycyjnie na poniedzialek obchody swieta pracy. Sluzby polujace na prowodyrow kolorowych rebeliantow dwoily sie i troily. A EuroDzihad ciagle milczal. -Jajecznica gotowa! Kawa z mleczkiem rowniez. A teraz moge ci opowiedziec, co zalatwilam - oznajmila Sylvia, stawiajac talerze na stole. - Po pierwsze poszlam do naszej skrytki bankowej. Wlasciwie jest to skrytka Renate, ale kiedys na wszelki wypadek dala mi duplikat klucza i nauczyla hasla. Personel mnie poznal i nie robil najmniejszych trudnosci. Chcesz zobaczyc, co znalazlam? Otworzyla torebke. Na stole wyladowal "browning baby", poreczny kobiecy pistolecik produkcji belgijskiej, dwie pokazne paczki banknotow w euro i frankach szwajcarskich oraz mala ksiazeczka oprawna w zamsz, wygladajaca jak album poezji milosnej lub notatnik z telefonami. Na koniec wyciagnela dwa paszporty, wydane przez wladze tureckie, na ktorych Renate (Kora Cekeli) byla kruczoczarna brunetka, a Abdoul (Ahmet Cekeli) kompletnie siwym wasaczem bez brody, za to o wyjatkowo krzaczastych brwiach, pozyczonych chyba od samego Leonida Brezniewa. Wewnatrz paszportow znalezli dodatkowo dwa rownie dobrze spreparowane prawa jazdy i karty kredytowe. -Chyba przygotowywali sobie droge ewakuacyjna - skomentowala Sylvia. -Czy to wszystko, co tam bylo? -Nie ruszalam rodzinnej bizuterii i dokumentow finansowych. Siegnal po sfatygowany notesik. Rzeczywiscie wypelnialy go adresy i telefony z roznych krajow. Niektore wpisy wygladaly na dosc stare, inne na dopisywane w wyraznym pospiechu. -Renate miala zwyczaj aktualizowac go co pare miesiecy, ale nie mam pojecia, kiedy robila to ostatnio - Flugel przerzucila pare kartek. - W kazdym razie byl telefon tego Habbibiego w Colmarze i numery jego dwoch komorek. Mysle jednak, ze wazniejsze moze byc to, co przyslala na poste restante... Wyciagnela jedna prosta kartke najwyrazniej wydrukowana z komputera. Piec linijek pelnych enigmatycznych slow, skrotow, liter i cyfr. Dla niewtajemniczonej osoby - czysty belkot. Powyzej wyraznymi, energicznie kreslonymi literami, ktore poznal juz, przegladajac notesik, zapisano nazwisko Louis Verdon, a dalej "dim. 21.00,>>Chez Remi<