Prolog Eisenhorn 01 - Xenos Zastrzezona dokumentacja, dostep wylacznie dla upowaznionych osob Nazwa pliku 112:67B:AA6:XadDziekuje, inkwizytorze Dokumentacja zostala udostepniona Zapis werbalny dokumentu video Lokalizacja: Maginor Data: 239.M41 Zapis wydobyty z modulu rejestracji video serwitora, odtworzony w formie werbalnej przez Savanta Eledixa z Ordo Hereticus w archiwum Inkwizycji na Fibos Secundus, 240.M41 [poczatek zapisu video] Ciemnosc. Odlegle dzwieki ludzkiego cierpienia. Rozblyski swiatla [prawdopodobnie plomienie wylotowe broni]. Dzwiek pospiesznego przemieszczania sie. Zrodlo zapisu porusza sie arytmicznie, skacze. W zblizeniu widac kamienne sciany. Kolejny rozblysk swiatla, silniejszy, blizszy. Krzyk bolu [zrodlo nieznane]. Ekstremalnie silny rozblysk [utrata zapisu video na czas 2 minut i 38 sekund, w tle nierozpoznawalny zapis audio]. Ponowna czytelna rejestracja obrazu. Mezczyzna [obiekt A] w dlugich szatach krzyczy przebiegajac obok zrodla zapisu [niemozliwa translacja wypowiedzi]. Obraz otoczenia: ciemne kamienne sciany [podziemia? grobowiec?] Tozsamosc A nieznana [zapis video uchwycil jedynie czesc jego profilu]. Zrodlo zapisu przemieszcza sie tuz za A. Obiekt A zdejmuje mlot mocy z petli zawieszonej pod szata. Zblizenie obrazu na dlonie A zaciskajace sie na uchwycie mlota. Obraz sygnetu Inkwizycji. Obiekt A odwraca sie w strone zrodla zapisu [twarz ukryta w polmroku]. Obiekt A mowi: Glos [A] - Szybciej! Szybciej, w imie wszystkiego, co swiete! Ruszcie sie i [wypowiedz zagluszona hukiem wystrzalu] te przekleta bestie! Kolejne rozblyski swiatla, jednoznacznie zidentyfikowane jako wystrzaly z broni laserowej. Antyoslepiacz zrodla zapisu nie dziala poprawnie [obraz staje sie nieczytelny na czas 14 sekund, nastepnie powoli powraca wizja]. Przejscie przez kamienne drzwi wiodace do przestronnej komnaty. Budulec to szary kamien w formie regularnych blokow. Zrodlo zapisu przystaje. W przejsciu leza ciala, kolejne sa widoczne w glebi polozonych za wejsciem schodow. Na zwlokach widac powazne obrazenia, wrecz zmiaz-dzenia. Podloga mokra od krwi. Glos [A?] - Gdzie jestescie? Gdzie jestescie? Pokazcie sie! Zrodlo zapisu ponownie sie przemieszcza. Dwa ludzkie ksztalty poruszaja sie po lewej stronie kamery [zwolniony odczyt zapisu ujawnia, ze pierwszy z nich [obiekt B] jest mezczyzna w wieku okolo czterdziestu lat, silnie zbudowanym, noszacym kamizelke kuloodporna Imperialnej Gwardii bez insygniow jednostki ani identyfikatora, posiadajacym ceche charakterystyczna w postaci licznych blizn na twarzy [starych], trzymajacym w rekach ciezki karabin maszynowy z tasmowym podajnikiem; drugi ksztalt [obiekt C] to kobieta w wieku okolo dwudziestu pieciu lat, szczupla, o niebieskawym pigmencie skory, tatuaze i pancerz osobisty zdradzaja przynalez-nosc do Kultu Smierci Morituri, w reku trzyma miecz mocy [szacunkowa dlugosc ostrza 45 cm]]. Obiekty B i C przemieszczaja sie poza pole rejestracji zrodla zapisu. Kamera zwraca sie w ich strone Obraz B i C zaangazowanych w nagla konfrontacje z uzyciem broni bialej w nizszej czesci schodow. Przeciwnicy to szesciu ludzi posiadajacych implanty bojowe, dwa mutanty i trzej ofensywni serwitorzy [patrz zalacznik w formie pliku graficznego]. B strzela z karabinu maszynowego [wystrzaly zagluszaja reszte dzwiekow otoczenia]. Dwaj heretycy czystej ludzkiej krwi zostaja usmierceni strzalami ciezkiego kalibru [dym wydzielany przez rozgrzana bron czesciowo zakloca czytelnosc obrazu]. Obiekt C pozbawia cieciem glowy jednego mutanta, skacze do przodu [brak zapisu wizualnego tego manewru, odtworzono go na podstawie sciezki dzwiekowej] i przebija ostrzem kolejnego heretyka. Zrodlo zapisu przemieszcza sie w dol schodow. Glos [nieznany] - Maneesha! Z lewej, z lewej... Zrodlo zapisu rejestruje obraz obiektu C trafionego kilkakrotnie z broni energetycznej. Obiekt C miota sie konwulsyjnie, po czym zostaje rozczlonkowany w efekcie otrzymanych ran postrzalowych. Zarejestrowany przez kamere obraz ulega znieksztalceniu wskutek unoszacej sie w powietrzu mgiel mgielki powstalej z ludzkiej krwi [obiektyw kamery zostaje oczyszczony]. Obiekt B wchodzi w pole rejestracji urzadzenia, krzyczy, strzela z karabinu maszynowego. Rejestracja ognia krzyzowego z broni laserowej [obraz nieczytelny]. [Brak zapisu video, sciezka dzwiekowa zawiera szereg komunikatow slownych wydanych przez rozne osoby, posrod nich wiele wypowiedzianych krzykiem]. [Obraz ponownie staje sie czytelny]. Obiekt A znajduje sie tuz przed zrodlem zapisu, wbiegajac do duzej komnaty oswietlonej lampami chemicznymi [twarz mezczyzny zostaje podswietlona na czas 0.3 sekundy]. Obiekt A pozytywnie zidentyfikowany jako inkwizytor Hetris Lugenbrau. Lugenbrau - Quixos! Quixos! Wszystko rozstrzygniemy ostrzem miecza i swietym plomieniem. Chodz, ty potworze! Chodz tu, sukinsynu! Glos [nieznany] - Jestem tutaj, Lugenbrau. Kharnagar czeka. Lugenbrau [A] wychodzi poza pole rejestracji kamery. Zrodlo zapisu wykonuje obrot. Kamera rejestruje szereg cial lezacych na posadzce [analiza przeprowadzona na podstawie stopklatek pozwala zidentyfikowac pozostalosci obiektu B lezace posrod dziewieciu zarejestrowanych na tasmie zwlok]. [Obraz staje sie nieczytelny na czas 1 minuty i 7 sekund. W tle slychac glosne dzwieki sugerujace toczaca sie walke]. [Obraz powraca]. Lugenbrau jest czesciowo widoczny na krawedzi obiektywu kamery po lewej stronie, zaangazowany w bezposrednia konfrontacje. Poswiata emitowana przez uderzenie wymierzone mlotem mocy pali sie przez kilka sekund na ekranie wyswietlacza [obraz znieksztalcony]. Zrodlo zapisu koncentruje sie na Lugenbrau. Inkwizytor zaangazowany w walke z niezidentyfikowanym przeciwnikiem. Antagonisci poruszaja sie zbyt szybko, by mozna bylo pozytywnie potwierdzic tozsamosc przeciwnika Lugenbrau. Ludzkie sylwetki [przypuszczalnie czlonkowie swity inkwizytora] pojawiaja sie w prawej czesci obiektywu kamery. Glowy sylwetek eksploduja. Sylwetki padaja na posadzke. [Oslepienie urzadzenia rejestrujacego. Obraz nieczytelny. Nieznany czas braku zapisu wizualnego]. [Obraz powraca, jest silnie zaklocony]. Widoczne rykoszety na scianach pomieszczenia. Zrodlo zapisu wykonuje zblizenie obrazu. Zrodlo zapisu rejestruje postac inkwizytora Lugenbrau walczacego z niezidentyfikowanym przeciwnikiem [kleby dymu silnie ograniczaja widocznosc]. Konfrontacja jak poprzednio jest zbyt szybka, by mozna bylo potwierdzic tozsamosc nieprzyjaciela. Pulsujaca struga swiatla [prawdopodobnie bron biala] przebija Lugenbrau. Obraz podskakuje [czesc obrazu ulega rozmazaniu]. Lugenbrau ulega spopieleniu [ponownie calkowity zanik obrazu]. [Pauza / brak zapisu przez nieznany okres czasu]. [Obraz powraca]. Zblizenie kamery na twarz spogladajaca w strone zrodla zapisu. Tozsamosc postaci nieznana [obiekt D]. Obiekt D jest klasycznie przystojny, usmiecha sie. Ma pozbawione wyrazu oczy. Glos [D] - Witaj, mala istoto. Jestem Cherubael. Jaskrawy rozblysk swiatla. Przerazliwy krzyk [prawdopodobnie glos zrodla zapisu]. [Obraz znika. Koniec tasmy]. 1 Rozdzial I Zimne przybycie. Smierc w hibernacyjnych grobowcach. Kilka purytanskich refleksji. Scigajac recydywiste Murdina Eyclone dotarlem na Hubris w czasie Uspienia roku 240.M41 wedle kalendarza imperialnego.Uspienie trwa przez jedenascie miesiecy skladajacych sie na liczacy dwadziescia jeden miesiecy cykl roczny planety. W okresie tym jedyne zywe istoty stapajace po tym swiecie to Straznicy odziani w ogrzewane kombinezony i dzierzacy latarnie, patrolujacy dzielnice hibernacyjnych swiatyn. Wewnatrz lodowatych budowli wzniesionych z bazaltu i ceramitu mieszkancy Humbrisu spali oczekujac w swych pokrytych szronem sarkofagach na nadejscie Odwilzy, okresu przejsciowego pomiedzy Uspieniem i Zyciem. Nawet powietrze sprawialo wrazenie zestalonego lodu. Szron pokrywal gruba warstwa monumentalne krypty, a twarda lodowa skorupa skula bezkres rownin calego swiata. Wysoko w gorze gwiezdne konstelacje blyszczaly na pograzonym w wielomiesiecznych ciemnosciach niebosklonie. Jednym z tych migoczacych punktow bylo slonce Hubrisu, niezwykle teraz odlegle. Do chwili przejscia cyklu rocznego w okres Odwilzy slonce ponownie mialo przeistoczyc sie w gorejaca zyciodajna gwiazde. Kiedys mialo stac sie plonaca na niebie kula ognia, teraz bylo zaledwie iskierka w ciemnosciach kosmosu. Kiedy moj wahadlowiec podchodzil do ladowania w Miescie Swiatynnym, zalozylem na siebie ogrzewany kombinezon i kilka warstw cieplej bielizny, ale mimo to wciaz dotkliwie odczuwalem przenikajace mnie zimne dreszcze. Lzawily mi oczy, a same lzy niemal natychmiast zamarzaly na policzkach i nosie. Pamietajac przygotowany przez mojego savanta raport poruszajacy kwestie kulturowe i klimatyczne Hubrisu szybko opuscilem przylbice ochronnego helmu. Poczulem jak cieple powietrze zaczyna krazyc pod zakrywajaca twarz plastikowa maska. Straznicy, uprzedzeni o moim przybyciu za pomoca astropatycznych przekazow, oczekiwali na krancu plyty ladowiska. Ich trzymane na dlugich uchwytach latarnie swiecily jasno posrod ciemnosci mroznej nocy, a blask ten mieszal sie z klebami pary wydzielanej przez wywietrzniki ich ogrzewanych kombinezonow. Uklonilem sie i pokazalem ich dowodcy moja odznake. Sniezny slizgacz juz czekal - dwudziestometrowy ostronosy pojazd koloru rdzy poruszajacy sie na plozach oraz wyposazonych w kolce tylnych kolach. Kiedy wyjezdzalismy z ladowiska, spojrzalem przez ramie dostrzegajac niknace w mroku swiatla pozycyjne i przywodzaca na mysl sztylet sylwete mojego wahadlowca. Pokrywajace tylne opony kolce wyrzucaly w powietrze tuman rozbitego lodu tworzac za pojazdem miniaturowa sniezyce. Rozswietlony reflektorami krajobraz sprawial odstreczajace, zimne wrazenie. Jechalem z Lores Vibben i trzema Straznikami w kabinie rozjasnianej jedynie szmaragdowa poswiata pokladowych instrumentow. Termowentylatory wbudowane w podstawy foteli tloczyly do wnetrza slizgacza gorace powietrze. Jeden ze Straznikow podal Vibben elektroniczny notes. Przesunela pobieznie wzrokiem po jego wyswietlaczu i przekazala urzadzenie w moje rece. Uswiadomilem sobie, ze moja przylbica wciaz jest opuszczona. Podnioslem ja i zaczalem obmacywac kieszenie w poszukiwaniu okularow. Z lekkim usmieszkiem na ustach Vibben wyjela okulary z niewielkiej kieszonki w swym plaszczu. Wymamrotalem podziekowanie, zalozylem okulary na nos i zaglebilem sie w lekturze. Konczylem wlasnie ostatni akapit tekstu, kiedy slizgacz zahamowal i zatrzymal sie w miejscu. - Grobowiec Dwa-Dwanascie - oswiadczyl jeden ze Straznikow. Wysiedlismy opuszczajac ponownie na twarze przylbice helmow. Niesione wiatrem platki sniegu lsnily niczym wielkie klejnoty posrod czerni nocy rozjasnianej snopami reflektorow slizgacza. Slyszalem juz wczesniej o zimnie przenikajacym cialo do kosci. Niech Imperator uchroni mnie przed ponownym doswiadczeniem tego potwornego uczucia. Kasajacy, paralizujacy chlod zdawal sie miec wrecz namacalne ksztalty. Kazdy miesien mego ciala protestowal rozpaczliwie przeciwko tak ekstremalnie niskiej temperaturze. Niemal stracilem czucie w rekach, otepialy umysl rowniez odmawial posluszenstwa. Niedobrze, bardzo niedobrze. Grobowiec Dwa-Dwanascie byl budowla hibernacyjna wzniesiona na zachodnim krancu wielkiej Alei Imperialnej. W jego wnetrzu spalo dwanascie tysiecy stu czterdziestu dwoch czlonkow arystokratycznej elity rzadzacej Hubrisem. Ruszylismy w kierunku budowli wspinajac sie po czarnych, pokrytych warstwa lodu schodach. Zatrzymalem sie na chwile. -Gdzie sa Straznicy tego grobowca? - zapytalem. -Wykonuja obchod - padla krotka odpowiedz. Rzucilem okiem na Vibben i pokrecilem glowa. Wsunela dlon pod swoj futrzany plaszcz. -Wiedza o naszym przybyciu? - zapytalem ponownie - Wiedza, ze chcemy sie z nimi spotkac? -Sprawdze to - oswiadczyl Straznik, ktory w slizgaczu wreczyl nam elektroniczny notes. Ruszyl w gore schodow, a fosforowa latarnia w jego rece kolysala sie rytmicznie rzucajac wokol biala poswiate. Pozostali dwaj wartownicy pograzyli sie we wlasnych myslach. Przywolalem ruchem dloni Vibben nakazujac jej udanie sie wraz ze mna sladami dowodcy naszej eskorty. Znalezlismy go na dolnym tarasie grobowca, gapiacego sie w niemym milczeniu na zamarzniete ciala czterech Straznikow. Lezace przy zwlokach latarnie wciaz palily sie slabym rachitycznym blaskiem. -Co...? - zdolal wykrztusic przez scisniete groza gardlo. -Wycofaj sie stad - rozkazala Vibben i wyjela spod ubrania bron. Maly szmaragdowy run sygnalizujacy odbezpieczenie mechanizmu spustowego palil sie w ciemnosci. Wyciagnalem z pokrowca wlasne ostrze, wlaczylem je. Miecz zaczal mruczec basowo. Poludniowe wejscie do grobowca bylo otwarte, zza wielkich hermetycznych wrot saczyla sie zlota poswiata. Moje najgorsze podejrzenia szybko stawaly sie rzeczywistoscia. Weszlismy do srodka budowli, Vibben omiatala nasze flanki lufa swej broni. Korytarz byl szeroki, o wysokim suficie. Oswietlaly go zawieszone na scianach chemiczne lampy. Wdzierajacy sie z zewnatrz chlod zaczynal juz inkrustowac biala warstewka lodu wypolerowane bazaltowe plyty. Kilka metrow za drzwiami nastepny Straznik lezal nieruchomo w kaluzy krzepnacej krwi. Przeszlismy cicho nad jego cialem. Po obu stronach korytarza pojawily sie szerokie sale wiodace do pomieszczen hibernacyjnych. Gdziekolwiek nie zwrocilbym wzroku, widzialem rzedy pokrytych lodem komor zapelniajacych bazaltowe aule. Czulem sie jakbym przemierzal wnetrze gigantycznej krypty. Vibben skrecila bezszelestnie w prawa odnoge korytarza, ja wybralem lewa. Musze przyznac, ze bylem podekscytowany perspektywa zamkniecia sprawy ciagnacej sie od szesciu lat. Eyclone wymykal mi sie przez pelne szesc lat! Studiowalem jego akta kazdego dnia, a kazdej nocy widzialem w snach przekleta twarz. Teraz moglbym przysiac, ze czulem zapach tego czlowieka. Podnioslem przylbice helmu. Z sufitu kapala woda - woda powstala ze stopionego lodu. W grobowcu wyraznie podnosila sie temperatura. Niektore z rozmazanych sylwetek widocznych za plastikowymi pokrywami komor hibernacyjnych zaczynaly poruszac sie ospale. Zbyt wczesnie! O wiele za wczesnie! Pierwszy czlowiek Eyclone wpadl na mnie z zachodniej strony w chwili, gdy dostalem sie na niewielkie skrzyzowanie korytarzy. Uskoczylem z mieczem energetycznym w dloni i cialem go ukosnie w bok szyi, zanim zdazyl podniesc na mnie swoj oskard do kruszenia lodu. Drugi wychynal z poludniowej strony, trzeci z wschodniej. Za nimi tloczyli sie nastepni. Wielu nastepnych. Wir blyskawicznych unikow. Walczac zaciekle uslyszalem dzika kanonade w grobowcu na prawo od mojej pozycji. Vibben wpadla w klopoty. -Eisenhorn! Eisenhorn! - w zawieszonym przy uchu komunikatorze sly szalem jej zdyszany glos. Zwinalem sie w polobrocie i cialem mieczem. Moi przeciwnicy nosili na sobie ogrzewane kombinezony, w rekach trzymali narzedzia do kruszenia lodu swietnie sprawdzajace sie w roli podrecznej broni. Ich oczy byly zimne i wyprane z wszelkich uczuc. Chociaz poruszali sie szybko i zwinnie, cos nienaturalnego w ich ruchach pozwalalo wnioskowac, ze atakowali mnie bezwolnie, dzialajac na niemy rozkaz. Energetyczny miecz, starozytna bezcenna bron poblogoslawiona przez samego Provosta z Inxu, zawirowal w mojej dloni. Wykonujac piec plynnych ruchow zabilem ich wszystkich, ale krwawa mgielka jeszcze przez chwile unosila sie w powietrzu. -Eisenhorn! Odwrocilem sie i pobieglem. Pod moimi butami rozpryskiwala sie woda sciekajaca po scianach i tworzaca na posadzce wielkie kaluze. Z przodu dobiegly kolejne strzaly. I przeciagly krzyk. Znalazlem Vibben lezaca twarza w dol na oblej tubie chlodziarki. Zamarznieta krew dziewczyny przykleila ja do lodowatego ceramitu urzadzenia. Osmiu ludzi Eyclone spoczywalo nieruchomo na posadzce. Pistolet leza 2 zal tuz przy wyciagnietej desperacko dloni Vibben, tuz za czubkami jej rozwartych palcow. Zuzyta bateria wysunela sie czesciowo z magazynka.Mam czterdziesci dwa lata, co wedlug standardow Inkwizycji oznacza, ze jestem stosunkowo mlodym czlowiekiem. Przez cale swe zycie pracowalem na opinie osoby zimnej i nieczulej. Niektorzy zarzucali mi, ze jestem bezlitosny czy nawet okrutny. Mylili sie. Nie sa mi obojetne ludzkie emocje ani glebsze uczucia. Posiadam jednak silna wole, co moi przelozeni postrzegaja za godna szacunku zalete. W trakcie mej kariery sila ta pozwalala mi umacniac charakter chroniac go przed zalamaniem sie w obliczu calego zla wszechswiata. Uczucia psychicznego bolu, strachu czy zalu zawsze byly dla mnie luksusem, ktorego nader czesto musialem sobie odmawiac. Lores Vibben pracowala ze mna od pieciu i pol roku. W okresie tym dwukrotnie uratowala mi zycie. Postrzegala sie za moja asystentke i przyboczna strazniczke, w rzeczywistosci jednak bardziej byla zaufana powier-niczka i towarzyszka broni. Kiedy przyjmowalem ja na sluzbe w klanowych slumsach Tornishu, robilem to przez wzglad na jej umiejetnosci bitewne i agresywny charakter. Szybko nauczylem sie cenic na rowni z tymi cechami rowniez jej bystry umysl, poczucie humoru i zywa inteligencje. Patrzylem przez krotka chwile na nieruchome cialo. Nie jestem pewien, czy wyszeptalem wtedy jej imie. * * * * * Wylaczylem zasilanie miecza i wsuwajac ostrze z powrotem do pokrowca zawrocilem w kierunku cieni zalegajacych pod odlegla sciana komory hibernacyjnej.Nie slyszalem nic procz odglosu coraz silniejszego kapania wody. Wyjalem z kabury pod lewa pacha pistolet, odbezpieczylem go i wlaczylem komunikator. Eyclone bez watpienia monitorowal wszystkie transmisje radiowe nadawane w obrebie kompleksu Dwa-Dwanascie, totez uzylem Glossi, werbalnego kodu informacyjnego znanego wylacznie czlonkom mojego zespolu. Wiekszosc inkwizytorow posiada wlasne sekretne formy komunikacji werbalnej, czasami bardzo zaawansowane. Glossia, opracowana przeze mnie dziesiec lat temu, przerodzila sie w bardzo zlozony jezyk, ktory stale rozwijal sie w organiczny sposob w trakcie prac zespolu. -Ciern zyczy sobie Aegisa, gwaltowne bestie w dole. -Aegis, powstaje, kolory przestrzeni - odpowiedzial natychmiast w ocze kiwany przeze mnie sposob Betancore. -Rozany Ciern, obfity, polksiezyc blasku plomieni. Chwila milczenia. -Polksiezyc blasku plomieni? Potwierdz. -Potwierdzam. -Sciezka brzytwa delphus! Wzor kosci sloniowej! -Wzor odrzucony. Wzor zasadniczy. -Aegis, powstaje. Wylaczylem komunikator. Betancore byl juz w drodze. Przyjal wiesci o smierci Vibben z profesjonalnym chlodem. Ufalem, ze tragedia ta nie wplynie negatywnie na jego dzialanie. Midas Betancore byl pobudliwym goraco-krwistym czlowiekiem i te wlasnie cechy budzily zarowno spora czesc mej sympatii do niego jak i czesty niepokoj. Wyslizgnalem sie spomiedzy mroku pomieszczenia z gotowa do uzycia bronia. Byl to pistolet marki Scipio, uzywany przez oficerow marynarki kosmicznej, o chromowanej obudowie i rekojesci wylozonej koscia sloniowa. Czulem wyraznie jego ciezar w okrytej rekawica dloni. Magazynek miescil dziesiec oblych pociskow ciezkiego kalibru. Cztery zapasowe magazynki trzymalem w kieszeni plaszcza. Nie potrafilem sobie przypomniec, jak wlasciwie wszedlem w posiadanie tego pistoletu. Byl moja wlasnoscia od kilku lat. Pewnej nocy, trzy lata temu, Vibben zdjela z rekojesci broni starte ceramitowe nakladki z wizerunkiem Imperialnego Orla oraz mottem marynarki, po czym zastapila je wlasnorecznie wykonanymi nakladkami z kosci sloniowej. W sposob powszechnie przyjety na Tornishu raczyla poinformowac mnie o calej sprawie dopiero dnia nastepnego, oddajac mi przerobiony pistolet. Nowe nakladki byly szorstkie i doskonale trzymaly sie dloni. Na kazdej z nich widnial plaskoryt przedstawiajacy ludzka czaszke przebita cierniem rozy, przechodzacym przez jeden z oczodolow. Z czubka ciernia kapaly drobinki krwi. Vibben przykleila do rytu malutkie kamienie karminu majace symbolizowac krople krwi. Pod czaszka widnialo moje imie wyrysowane na zwoju pergaminu. Smialem sie odbierajac z jej rak pistolet. Pozniej wielokrotnie bylem zbyt zaklopotany noszaca gangsterskie emblematy bronia, aby z niej skorzystac w trakcie akcji. Dopiero teraz, kiedy Vibben juz nie zyla, uswiadomilem sobie w pelni zaszczyt, jaki w formie tego prezentu spotkal mnie z jej strony. Obiecalem sobie w myslach: zabije Eyclone z tej wlasnie broni. Jako oddany sluga Jego Wysokosci Boskiego Imperatora oraz Inkwizycji jestem calym sercem zwiazany z nurtem filozofii amalathianskiej. Dla reszty imperialnego spoleczenstwa nasza organizacja sklada sie z rzeszy identycznych osobnikow - inkwizytor to inkwizytor, postac uosabiajaca strach i wladze. Wielu poczuloby zdumienie wiedzac, ze Inkwizycja sama rozdarta jest przez zwalczajace sie wzajemnie obozy polityczne. Wiedzialem, ze wiedza taka zaskoczyly Vibben. Poswiecilem kiedys jeden dlugi wieczor na wyjasnienie jej zawilych roznic pomiedzy roznymi ideologiami wyznawanymi w strukturach naszej organizacji. Nie zdolalem wylozyc tych faktow w dostatecznie zrozumialy sposob. Tlumaczac w ogromnym skrocie sedno sprawy nalezy wyjasnic, ze czesc inkwizytorow jest purytanami, czesc zas radykalami. Purytanie wierza w niezmiennosc tradycyjnej roli Inkwizycji i walcza z wszelkimi przejawami zagrozenia dla Imperium, zwlaszcza zas triumwiratem zla: obcymi, mutantami i demonami. Wszystko, co kloci sie z naukami Ministorum i litera Prawa Imperialnego zwraca baczna uwage purytanskiego inkwizytora. Upor, konserwatyzm, bezwzglednosc... oto jego przymioty. Radykalowie uwazaja, ze dzialanie dla dobra Imperium usprawiedliwia wykorzystanie wszelkich metod i narzedzi. Niektorzy z nich, jak mi sie wydaje, prowadza badania nad zakazana wiedza i natura samej Osnowy, chcac wykorzystac Chaos przeciwko niemu samemu i innym wrogom ludzkosci. Slyszalem takie argumenty dostatecznie czesto. Budza moja odraze. Przekonania radykalow nosza w sobie pietno herezji. Jestem purytaninem z powolania i Amalathianinem z wyboru. Brutalnie proste zalozenia filozofii monodominacyjnej czesto budzily moje zaciekawienie i czesciowa akceptacje, jednak nigdy nie przyjalem jej za swoj wyznacznik zycia ze wzgledu na razacy brak subtelnosci dzialania. Amalathianie wzieli swa nazwe od konklawy na Mount Alamath. Nasza misja jest utrzymanie za wszelka cene status quo Imperium, totez pracujemy ustawicznie nad identyfikacja i prewencyjna eliminacja wszystkich osob i organizacji mogacych zachwiac lad spoleczny mocarstwa. Wierzymy w sile wyplywajaca z jednosci. Zmiany sa najwiekszym wrogiem porzadku. Uwazamy, ze boski Imperator posiada swoj tajemny plan, my zas musimy utrzymac jednosc mocarstwa do chwili, w ktorej smiertelnicy poznaja szczegoly tego planu. Tropimy wewnetrzne rozlamy i zatargi i eliminujemy je sukcesywnie, jednakze wielka ironia okazuje sie fakt, ze wlasnie nasza formacja nader czesto ulega podzialom na rozne frakcje zwalczajace sie wzajemnie, nie tylko politycznymi metodami. Jestesmy sprezystym kregoslupem Imperium, jego przeciwcialami, zwalczajacymi choroby, szalenstwo, obrazenia, infekcje. Nie sadze, by istniala sluzba bardziej odpowiedzialna od tej, nie sadze, bym mogl byc w zyciu kims innym niz inkwizytorem. Zatem wiecie juz o mnie sporo. Gregor Eisenhorn, inkwizytor, purytanin, Amalathianin, wiek czterdziesci dwa lata, pelnoprawny inkwizytor od lat osiemnastu. Jestem wysoki, dobrze zbudowany w ramionach, wytrzymaly, inteligentny. Opowiedzialem juz o swojej samokontroli i silnej woli, poznaliscie rowniez ma bieglosc w poslugiwaniu sie orezem. Coz jeszcze moge rzec? Czy jestem gladko ogolony? Rzecz jasna! Mam ciemne oczy i geste czarne wlosy. Te akurat cechy niewiele znacza. Zblizcie sie, a opowiem wam, jak zabilem Eyclone. 3 Rozdzial II Przebudzenie sniacych. Gniew Betancore. Objasnienia Aemosa. Przemykalem wsrod polmroku grobowca starajac sie czynic jak najmniej halasu. Przerazajacy dzwiek narastal w chlodnych korytarzach grobowca hibernacyjnego Dwa-Dwanascie. Piesci i stopy uderzajace szalenczo w pokrywy kapsul kriogenicznych. Zduszone zawodzenie. Chrapliwe pomruki.Sniacy w grobowcu ludzie powracali do zycia, ich oslabione spiaczka hibernacyjna ciala tkwily uwiezione w ciasnych klatkach komor. Tym razem ich przebudzenia nie oczekiwala straz honorowa, nie bylo lekarzy gotowych zaaplikowac arystokratycznym organizmom plyny odzywcze czy dozylne stymulatory. Dzieki zbrodniczym machinacjom Eyclone dwanascie tysiecy stu czterdziestu dwoch czlonkow elity wladz Hubrisu zostalo wyrwanych ze spiaczki w srodku okresu mroznego Uspienia, bez odpowiedniego nadzoru i opieki medycznej. Zdawalem sobie sprawe z losu, jaki czekal tych ludzi w przeciagu najblizszych minut. Probowalem przypomniec sobie blyskawicznie wszystkie informacje przygotowane przez mojego savanta. W grobowcu znajdowal sie pokoj kontrolny, z ktorego moglbym przynajmniej odblokowac zamki komor i uwolnic tych nieszczesnikow. Tylko jaki mialo to sens? Bez wsparcia ekip medycznych ludzie ci i tak skazani zostali na smierc. A czas zmarnowany na poszukiwanie pokoju kontrolnego dawal Eyclone szanse ucieczki. Poslugujac sie Glossia poinformowalem Betancore o zaistnialej sytuacji i kazalem mu zaalarmowac Straznikow. Odpowiedzial mi po krotkiej chwili. Zespoly ratunkowe byly juz w drodze. Dlaczego? To pytanie wciaz nie dawalo mi spokoju. Dlaczego Eyclone usilowal zrobic cos takiego? Masowy mord nie byl czyms niezwyklym dla czciciela Chaosu, ale w tym przypadku wyczuwalem jakis ukryty motyw, dalece wykraczajacy poza smierc skazanych. Myslalem o tym przemierzajac korytarz w zachodnim skrzydle budowli. Dzikie odglosy stukania dobiegaly z wszystkich stron, a z odplywow kapsul wyciekaly kaskady wody zmieszanej z plynami organicznymi. Uslyszalem wystrzal. Z lasera. Wiazka energii przeciela powietrze na odleglosc dloni ode mnie i trafila prosto w pokrywe jednej z komor kriogenicznych. Desperacki lomot dobiegajacy z wnetrza tej kapsuly umilkl, a tryskajaca z odplywu woda przybrala natychmiast rozowa barwe. Wypalilem ze Scipio w glab szerokiego mrocznego korytarza. Odpowiedzialy mi dalsze dwa wystrzaly z broni laserowej. Chowajac sie za masywna kamienna kolumne oproznilem pociagnieciami spustu reszte magazynka, posylajac pociski na cala dlugosc ciemnej galerii. Luski spadaly z metalicznym szczekiem na posadzke. Nozdrza pelne mialem goracego zapachu kordytu. Wcisnalem sie glebiej pod oslone wymieniajac magazynek na pelny. W powietrzu syknelo jeszcze kilka laserowych wiazek. -Eisenhorn? Czy to ty? Eyclone. Od razu poznalem ten wysoki glos. Nie odpowiedzialem. -Jestes martwy, dobrze o tym wiesz, Gregor. Martwy jak wszyscy pozo stali. Martwy, martwy, martwy. Wyjdz stamtad i pozwol szybko to zakon czyc. Byl dobry, musze to przyznac. Moje nogi poruszyly sie kierowane mentalnym impulsem, gotowe przemiescic cialo na odkryta przestrzen korytarza. Eyclone zaslynal w tuzinie systemow swym psionicznym talentem i mesme-ryczna aura glosu. Jakze inaczej moglby zmusic do posluszenstwa tych pozbawionych wszelkich uczuc i emocji przybocznych? Ja jednak posiadalem podobne zdolnosci. I ustawicznie je cwiczylem. Bywaja chwile, kiedy trzeba ubiec sie do mentalnych sztuczek, by wywabic przeciwnika z kryjowki. Bywaja takie chwile, kiedy psionicznej mocy trzeba uzyc niby pistoletu przystawionego do ciala ofiary. Przyszedl taki czas. Skoncentrowalem sie i uspokoilem umysl. -Pokazcie sie pierwsi! Eyclone nie ulegl, ale tez wcale tego nie oczekiwalem. Podobnie jak ja mial za soba lata cwiczen w kontrolowaniu umyslu. W przeciwienstwie do dwojki swoich przybocznych. Pierwszy z nich wszedl na srodek galerii, z halasem ciskajac pod nogi laser. Scipio wyrwal mu wielka dziure w czole i przeszedl na wylot przez czaszke tworzac w powietrzu groteskowa rozowa mgielke. Drugi ochroniarz zakolysal sie chwiejnie, pojal swoj blad i zaczal strzelac. Jedna z wiazek przepalila rekaw mojego kombinezonu. Pociagnalem za spust pistoletu i Scipio podskoczyl z hukiem w mojej dloni. Pocisk trafil w twarz czlowieka ponizej nosa roztrzaskujac gorna szczeke, zmienil tor lotu i wyszedl bokiem czaszki. Trup runal bezwladnie na posadzke, wciaz kurczowo zaciskajac palce na spuscie broni. Laserowy karabin strzelal raz za razem penetrujac wiazkami energii pobliskie kapsuly. Metna woda, plyny ustrojowe i kawalki ceramitu pryskaly na wszystkie strony, a niektore ze zdlawionych krzykow przybraly znienacka na sile. Ponad krzykami pochwycilem uchem dzwiek pospiesznych krokow. Eyclone uciekal. Ruszylem w slad za nim, dlugimi mrocznymi korytarzami i salami, mijajac jedna kriogeniczna krypte za druga. Przerazajace skowyty, grzechot piesci o plastik... wciaz nie potrafie tego zapomniec, niech mnie Imperator wspomoze. Tysiace ogarnietych groza dusz budzacych sie po to, by stanac twarza w twarz z mekami powolnej smierci. Przeklety Eyclone. Przeklety po trzykroc. Wpadajac do trzeciej galerii dostrzeglem go w koncu, biegnacego druga galeryjka rownolegle do mnie. On rowniez mnie dostrzegl. Przekrecil sie w biegu i strzelil. Uskoczylem za jeden z filarow i wiazki laserowego pistoletu minely mnie tnac nieszkodliwie powietrze. Pochwycilem wzrokiem zaledwie krotki obraz: niskiego, krepego mezczyzne ubranego w brazowy ogrzewany kombinezon, z przystrzyzona brodka i oczach plonacych szalenstwem. Odpowiedzialem strzalem, ale Eyclone juz nie bylo. Uciekl. Pobieglem do najblizszego skrzyzowania korytarza, dostrzeglem na chwile jego sylwetke i wypalilem w jej kierunku. Spudlowalem. Przy wejsciu do nastepnej galerii przystanalem na moment ostroznie. Odczekalem chwile, zdjalem i odrzucilem wierzchni plaszcz. W grobowcu robilo sie cieplo i duszno. Kiedy uplynela kolejna minuta, a ja wciaz nie dostrzegalem sladu niebezpieczenstwa, ruszylem w glab galerii z gotowa do strzalu bronia. Zdolalem przejsc zaledwie dziesiec krokow, gdy Eyclone wychynal z polmroku kryjowki i zaczal do mnie strzelac. Umarlbym tej nocy, gdyby nie niezwykly zbieg okolicznosci. W momencie, gdy Eyclone naciskal spust, kilka kapsul nie wytrzymalo w koncu naporu miotajacych sie w srodku rezydentow i wyjacy, nadzy ludzie wpadli na srodek galerii drapiac powietrze rozwartymi szeroko palcami, wymiotujac, probujac cos dostrzec przez zaklejajaca oczy warstwe sluzu. Eyclone zastrzelil na miejscu trzech z nich, czwartego smiertelnie zranil. Gdyby nie ta nieoczekiwana zywa tarcza, to mnie spotkalby ten los. Pospieszny stukot butow na posadzce. Znow uciekal. Ruszylem biegiem w glab pomieszczenia przeskakujac nad cialami tych nieszczesnikow, ktorzy nieswiadomie uratowali mi zycie. Ranna rezydentka, naga kobieta w srednim wieku lezaca w zabarwionej krwia kaluzy wody, chwycila mnie rozpaczliwie za nogawke blagajac o pomoc. Wystrzelona przez Eyclone wiazka lasera przepalila na wylot jej korpus. Ogarnela mnie rozterka. Coup de grace oszczedzilby tej kobiecie meczarni, ale nie moglem tego dla niej zrobic. Po swym nieuniknionym przebudzeniu reszta arystokracji Hubrisu bez watpienia zazada szczegolowego sledztwa, a watpie, by ktos zrozumial wtedy kwestie strzalu litosci. Moglbym latami tkwic na tej planecie uwiklany w postepowania sadowe i procesy apelacyjne. Wyszarpnalem ubranie z jej uscisku i pobieglem dalej. Sadzicie, ze jestem slaby? A moze nienawidzicie mnie za zdecydowanie, z jakim przedkladam obowiazki inkwizytora ponad potrzeby umierajacej ofiary? Jesli slabosc mi zarzucacie, jestem gotow to zaakceptowac. Wciaz zdarza mi sie myslec o tej kobiecie i wciaz boli mnie swiadomosc, ze zostawilem ja sama w chwili smierci. Lecz jesli zywicie do mnie nienawisc, mowi to o was wiele... nie rozumiecie przeslania Inkwizycji. Nie posiadacie zelaznej woli. Moglem ja zabic i oszczedzic sobie pozniejszej zgryzoty, ale taki gest wspolczucia byc moze oznaczalby zarazem fiasko mojej misji. A ja zawsze musze myslec o tysiacach... byc moze nawet milionach potencjalnych ofiar skazanych na dalece gorsza zaglade wskutek mojej blednej decyzji. Czy to arogancja? Byc moze, lecz wowczas przyjac nalezy, ze to wlasnie arogancja jest najwieksza cnota Inkwizycji. Potrafilem bez zmruzenia oka zignorowac meki jednej osoby, aby za ich cene uratowac setki czy tysiace... Ludzkosc musi cierpiec, by zdolala przetrwac. To proste. Zapytajcie Aemosa, on wam to wytlumaczy. Mimo to wciaz snie czasami o tej kobiecie i jej krwi barwiacej gladkie plyty bazaltowej posadzki. Jesli potraficie, okazcie mi chociaz odrobine zrozumienia. 4 Przemierzalem biegiem rozlegle komnaty grobowca, ale po nastepnych dwoch galeriach musialem zwolnic. Setki rezydentow zdolaly wydostac sie z komor kriogenicznych i korytarze pelne byly cierpiacych ludzi. Staralem sie omijac ich tak szybko jak to tylko bylo mozliwe, wymykajac sie wyciaganym w moja strone rekom, przeskakujac nad cialami podrygujacymi kon-wulsyjnie na podlodze. Zgielk przerazonych glosow i jekow bolu niemal odbieral mi rozum. W powietrzu unosil sie gesty, duszny odor rozkladu i odchodow. Kilkakrotnie musialem wyszarpywac sie z ludzkiego uscisku.Pomimo tego przerazajacego tloku moj poscig w groteskowy sposob zostal ulatwiony. Co kilka metrow kolejny czlowiek lezal martwy lub umierajacy, ugodzony strzalami uciekajacych mordercow. Na koncu korytarza odnalazlem male metalowe drzwi prowadzace do wnetrza klatki schodowej pnacej sie w gore grobowca. Byly otwarte. Chemiczne lampy wiszace na scianach oswietlaly schody. Gdzies z gory dobiegly mnie odglosy strzalow, totez zaczalem wspinac sie pospiesznie z wysoko podniesiona lufa pistoletu, kontrolujac kazde polpietro w sposob, jakiego nauczyla mnie Vibben. Dotarlem do miejsca, gdzie na scianie wisiala tablica informujaca o wejsciu na poziom osmy. Slyszalem teraz loskot pracujacych machin. Przez kolejne drzwi dla sluzb technicznych dostalem sie do korytarzyka wiodacego na szereg galeryjek. W bocznej scianie dostrzeglem wlaz z szarego adamandytu, pokryty stylizowanymi literami informujacymi o wejsciu do hali generatora kriogenicznego. Zza zle domknietego wlazu buchaly kleby dymu. Komnata kriogeneratora byla ogromna, jej wysoko sklepiona kopula wyrastala ponad piramidalna bryle grobowca Dwa-Dwanascie. Pracujace wewnatrz maszyny sprawialy wrazenie niebywale starozytnych. Zapiski zgromadzone w notesie elektronicznym, otrzymane od dowodcy grupy Straznikow w snieznym slizgaczu mowily, ze pierwotnie kriogeneratory byly integralna czescia gigantycznych statkow kolonizacyjnych przenoszacych na Hubris pierwszych osadnikow. Po ladowaniu zostaly wyciete i przetransportowane na powierzchnie swiata, a nastepnie obudowane monumentalnymi kamiennymi grobowcami. Bractwo technomagow wywodzacych sie z rodzin inzynierow pracujacych na statkach kolonizacyjnych przez tysiace lat dbalo o poprawne funkcjonowanie i naprawy urzadzen. Ten generator mial szescdziesiat metrow wysokosci, wykonano go z zelaza i brazu i pokryto matowoczerwona farba. Z korpusu machiny wyrastaly liczne rury i przewody biegnace do znikajacych w suficie kominow. Gorace powietrze wibrowalo w rytm pracujacej maszynerii, wszedzie unosily sie kleby dymu i pary. Poczulem krople potu cieknace po mym czole i grzbiecie zaraz po wejsciu do pomieszczenia. Rozejrzalem sie pospiesznie i wykrylem wzrokiem skrzynke kontrolna o zerwanych plombach. Z wylamanych zamkow wciaz zwisaly liczace kilkaset lat swiete pieczecie technomagow. Zajrzalem do srodka i dostrzeglem rzedy baterii zasilajace szereg tlustych od brudnego oleju przekladni. Do niektorych baterii podlaczone byly metalowe zabki laczace je kablami z malym, nowiutkim ceramitowym modulem wcisnietym do wnetrza kontrolnej skrzynki. Maly runiczny panel blyskal na bocznej sciance modulu kolorowymi diodami. W ten sposob ludzie Eyclone przelaczyli tryb pracy kriogeneratora. Podejrzewalem, ze akcja taka wymagala od jej organizatorow przekupienia ktoregos z lokalnych technomagow lub sprowadzenia eksperta spoza tego swiata. Bez wzgledu na przedsiewzieta metode, spiskowcy zainwestowali w operacje budzace respekt zasoby techniczne i finansowe. Przeszedlem przez pomieszczenie i wspialem sie po metalowej drabince na biegnaca wzdluz jednej ze scian platforme. Znajdowal sie tam dziwny przedmiot: obly pojemnik mierzacy w najdluzszym miejscu prawie poltora metra. Stal na czterech nozkach w postaci szponiastych metalowych lap, a po jego bokach widnialy uchwyty sluzace do przenoszenia calego przedmiotu z miejsca na miejsce. Pokrywa pojemnika byla otwarta, wychodzily spod niej dziesiatki kabli i przewodow wijacych sie po podlodze w strone innej otwartej skrzynki kontrolnej kriogeneratora. Zajrzalem do srodka pojemnika, ale nie potrafilem pojac przeznaczenia tego obiektu. Widzialem uklady scalone, okablowanie i szereg nieznanych mi instrumentow elektronicznych. W samym srodku pojemnika znajdowalo sie wolne miejsce, ewidentnie przeznaczone na komponent wielkosci zacisnietej ludzkiej piesci. Luzne kable i wtyczki lezaly na dnie pojemnika czekajac na podlaczenie do brakujacego elementu. Bylem pewien, ze kluczowa czesc tego urzadzenia nie zostala jeszcze do niego wlozona. Moj komunikator pisnal krotko. Zglosil sie Betancore. Ledwie rozumialem jego slowa posrod huku pracujacego generatora. -Aegis, niebiosa, potrojna siodemka, korona z gwiazdami. Nieslawny aniol, bezimienny, do Ciernia na osiem. Wzor? Zamyslilem sie na chwile. Nie zamierzalem dac Eyclone zadnej szansy. -Ciern, wzor sokola. -Potwierdzam wzor sokola - odparl z msciwym zadowoleniem. Pol sekundy po zerwaniu polaczenia z Betancore pochwycilem katem oka jakies poruszenie: jeden z ludzi Eyclone przecisnal sie przez glowny wlaz pomieszczenia ze starego typu laserowym pistoletem w rece. Jego pierwszy strzal - jaskrawa krecha swiatla - urwal z metalicznym szczekiem jeden z zaczepow mocujacych drabinke. Drugi i trzeci przelecialy nad moja glowa, gdy padalem na platforme, zrykoszetowaly od obudowy kriogeneratora. Odpowiedzialem ogniem lezac na brzuchu, ale mialem bardzo kiepska pozycje. Padly dwa nastepne strzaly, jeden wypalil dziure w podlodze platformy tuz przy moim ciele. Strzelec byl juz niemal przy podstawie drabiny. Drugi napastnik wpadl do pomieszczenia krzyczac cos do swego towarzysza. W rekach trzymal ciezki karabin automatyczny. Dostrzegl mnie i zaczal podnosic bron w gore. Tym razem moja pozycja okazala sie wystarczajaco dobra. Powalilem go dwoma pociskami wbitymi gleboko w gorna czesc klatki piersiowej. Pierwszy morderca byl juz prawie pode mna. Wypalil z pistoletu i wyrwal dziure tuz przy mojej prawej stopie. Nie mialem chwili do stracenia. Przetoczylem sie pod barierka na skraju platformy i spadlem prosto na przeciwnika. Grzmotnelismy z lomotem w podloge komnaty, moj Scipio wypadl z reki i polecial gdzies stromym lukiem, chociaz z calych sil probowalem go utrzymac w dloni. Napastnik wykrzykiwal mi w twarz potok bezsensownych slow zaciskajac rece na kolnierzu kombinezonu. Jedna dlonia sciskalem go za gardlo, druga probowalem zlamac nadgarstek uzbrojonej w pistolet reki. Morderca pociagnal dwa razy za spust, posylajac wiazki energii wysoko ku sufitowi. -Dosc! - rozkazalem wysylajac mentalny impuls, ktory wwiercil mu sie w umysl - Rzuc bron! Wykonal powolnie polecenie, jakby niezmiernie nim zdumiony. Psio-niczne sztuczki czesto oszalamiaja padajacych ich ofiara ludzi. Gdy tylko odrzucil bron, uderzylem go piescia w glowe pozbawiajac przytomnosci. Kiedy na kolanach szukalem swojego Scipio, w komunikatorze ponownie zglosil sie Betancore. -Aegis, wzor sokola, nieslawny aniol odprawiony. -Ciern potwierdza odbior. Powrot do wzorca zasadniczego. Pobieglem w kierunku wyjscia z komnaty kriogeneratora. Eyclone wydostal sie schodami na gorny poziom budowli, na ladowisko wbudowane w stroma sciane grobowca Dwa-Dwanascie. Na zewnatrz wial potwornie silny lodowaty wicher. Eyclone i osmiu ludzi z jego ochrony czekalo na platformie na orbitalny prom majacy zabrac ich ze Swiatynnego Miasta. Zaden nie podejrzewal, ze ostatnia deska ratunku spiskowcow plonela teraz w glebokim kraterze jakies osiem kilometrow na polnoc od grobowca, zestrzelona przez Betancore. Ciemny ksztalt, ktory posrod ryku silnikow korekcyjnych wychynal z ciemnosci nocy nad platforma, nie byl oczekiwanym promem orbitalnym. Byl to moj wahadlowiec. Czterysta piecdziesiat ton pancernej blachy o dlugosci osiemdziesieciu metrow, od ostrego nosa po podwojne stateczniki na ogonie. Unosil sie w powietrzu z opuszczonym podwoziem, iluminujac okolice poswiata blekitnych plomieni buchajacych z wylotow silnikow. Bateria reflektorow zamontowana pod kabina pilota zaplonela oslepiajacym blaskiem kapiac w bialym swietle kultystow. Dzialajac w slepej panice, niektorzy z nich otworzyli ogien. Betancore nie potrzebowal powazniejszej prowokacji. Rozwscieczony smiercia Vibben czlowiek palal zadza odwetu. Wiezyczki strzeleckie na trojkatnych skrzydlach wahadlowca obrocily sie i zasypaly platforme lawina ognistej stali. W powietrze tryskaly kawalki odlupanego od ladowiska ceramitu. Ciala pochwyconych pociskami ludzi zmienialy sie w krwista miazge. Eyclone, bystrzejszy od swoich podwladnych, opuscil platforme w chwili pojawienia sie wahadlowca. Biegl do drzwi wyjsciowych. Tam wlasnie wpadl prosto na mnie. Otworzyl szeroko usta z zaskoczenia i natychmiast to wykorzystalem wpychajac mu w nie lufe pistoletu. Widzialem, ze chcial powiedziec cos waznego. Nie dbalem o to. Wcisnalem lufe jeszcze glebokiej, az metalowa oslona spustu zlamala jeden z zebow mordercy. Eyclone grzebal rekami przy pasie probujac cos wyciagnac. Pociagnalem za spust. Pocisk przebil na wylot czaszke heretyka, przemknal ponad platforma ladowiska i zrykoszetowal posrod deszczu iskier od opancerzonego kadluba wahadlowca, tuz ponizej okna kokpitu. -Przepraszam - powiedzialem do komunikatora. -Przeprosiny przyjete - odparl Betancore. 5 -Bardzo niepokojace - oswiadczyl Aemos. Bylo to jego ulubione sformulowanie. Kucal na podlodze zagladajac do metalowego cylindra stojacego na platformie w komorze kriogeneratora. Co chwila wkladal do srodka reke, by czegos dotknac lub pochylal sie, by uwazniej obejrzec intrygujacy go element. Mechaniczne szkla korekcyjne tkwiace na jego haczykowatym nosie wydawaly cichy pomruk plynnie poprawiajac ostrosc obrazu.Stalem za Aemosem patrzac mu przez ramie w pelnym wyczekiwania milczeniu. Przesunalem wzrokiem po lysej czaszce starca. Jego skora byla pomarszczona i cienka, tylko w obrebie potylicy bielal jeszcze niewielki wianuszek siwych wlosow. Uber Aemos byl moim savantem i najstarszym wspolpracownikiem zarazem. Przeszedl pod moje rozkazy pierwszego miesiaca mojej regularnej pracy w Inkwizycji, oddelegowany przez inkwizytora Hapshanta, ktory umieral w tym czasie na raka mozgu. Aemos mial dwiescie siedemdziesiat osiem lat terranskich i przede mna sluzyl swa pomoca trzem innym inkwizytorom. Zyl tak dlugo tylko dzieki cybernetycznym modyfikacjom ukladu pokarmowego, krwionosnego i moczowego oraz wzmocnienia nanoidami struktury kostnej bioder i lewej nogi. W sluzbie Hapshanta zostal postrzelony z broni automatycznej. Operujac go medycy natrafili na niezwykle zaawansowana i wczesniej niezauwazona chorobe wirusowa zoladka. Gdyby savant nie zostal ranny, zmarlby w przeciagu kilku tygodni. Dzieki ranie postrzalowej zatrucie zostalo odkryte i wyleczone, a poddane rekonwalescencji cialo wyposazono w ceramitowe i stalowe substytuty naturalnych organow. Aemos nazywal cale to wydarzenie "szczesliwym wejsciem na linie ognia" i nigdy nie rozstawal sie z noszonym na lancuszku pociskiem, ktory niemal odebral mu zycie, a przy tym nieoczekiwanie je uratowal. -Aemos? Podniosl sie i wyprostowal z cichym jekiem serwomotorow cybernetycznej konczyny, zmiatajac ciemnozielonym plaszczem kurz z powierzchni platformy. Wielkie okulary na teleskopowych uchwytach zaslanialy wieksza czesc jego starej twarzy. Wiekowy savant przypominal mi czasami kuriozalnego insekta z wylupiastymi oczami i kanciastymi, kompozytowymi fragmentami szczek. -Dekoder nieznanego przeznaczenia. Zaawansowany technologicznie procesor. Zblizony konstrukcja do sterowanych mentalnie jednostek kontrolnych, uzywanych czasem przez nawiedzonych techkaplanow Adeptus Mechanicus w celu laczenia ludzkich umyslow z cyfrowa matryca Boskiej Maszyny. -Widziales juz kiedys cos takiego? - zapytalem cofajac sie machinalnie o kilka krokow od cylindra. -Raz, w trakcie pewnej podrozy. Bardzo pobieznie. Nie oczekuje sie ode mnie posiadania wiedzy specjalistycznej. Jestem pewien, ze Adeptus Me-chanicus beda niezwykle zainteresowani tym urzadzeniem. Moze to byc konstrukcja oparta na nielegalnych technologiach albo pochodzaca z kradziezy z zastrzezonego zrodla. Tak czy inaczej, pewnie beda zachwyceni. -Tak czy inaczej, nigdy sie o tym nie dowiedza. Ten przedmiot nalezy do Inkwizycji. -Jak sobie zyczysz - zgodzil sie dobrodusznie Aemos. Widzialem wyraz zainteresowania na twarzy savanta, zapisujacego swoje uwagi i wnioski w malym notesie elektronicznym przymocowanym do przedramienia. W wieku czterdziestu lat Aemos padl ofiara memo-wirusa, ktory znacznie przeksztalcil jego komorki nerwowe, zmuszajac mozg do ustawicznego zbierania informacji - wszelkiego rodzaju informacji - kiedy tylko nadarzala sie ku temu stosowna okazja. Starzec patologicznie pozadal wiedzy, stal sie od niej niemal uzalezniony. Cecha ta czynila z Aemosa nieco irytujacego, latwo zbaczajacego z tematu towarzysza rozmow, ale zarazem i wybornego savanta, docenionego przez czterech inkwizytorow. -Nitowane stalowe cylindry - wymamrotal ogladajac wiszace pod sufitem komory wymienniki ciepla - Czy to ma za zadanie wzmocnic odpornosc konstrukcji na wysoka temperature czy tez moze to rezultat zastosowanej linii technologicznej? Poza tym, jaki jest zakres dopuszczalnych tempera tur, jezeli... -Aemos, prosze. -Hmm? - spojrzal na mnie jakby sobie przypomnial o mej obecnosci. -Pojemnik? -Oczywiscie. Prosze o wybaczenie. Zaawansowany technologicznie proce sor... czy juz o nim wspominalem? -Tak. Przetwarzajacy co? Informacje? -Tak pomyslalem w pierwszej chwili, potem jednak przyszla mi na mysl opcja mentalnego przekaznika. Po dokladnych ogledzinach zwatpilem takze w taka mozliwosc. Wskazalem palcem wnetrze pojemnika. -Czego tu brakuje? -Och, wiec ty tez na to zwrociles uwage? To bardzo niepokojace. Wciaz nie nie jestem calkowicie pewien, ale jest to cos kanciastego, o niestandardowym ksztalcie, z wlasnym zrodlem zasilania. -Jestes tego pewien? -Zobacz, w srodku nie ma wolnego okablowania doprowadzajacego zasilanie, sa za to przekazniki transferujace energie na zewnatrz. I jest cos dziwnego w tych wtyczkach. Niestandardowe. Caly ten przedmiot jest jakis niestandardowy. -Konstrukcja obcego pochodzenia? -Nie, to ludzki produkt... po prostu niestandardowy, recznie wykonany. -W jakim celu? - zapytal Betancore wspinajac sie po drabince w nasza strone. Wygladal na posepnego, niesforne czarne wlosy okalaly zacieta ciemnoskora twarz, ktora zazwyczaj rozjasnial zawadiacki usmieszek. -Musze przeprowadzic bardziej szczegolowe badania, Midasie - odparl Aemos. Betancore podszedl do mnie. Byl tego samego wzrostu co ja, ale szczuplejszy. Jego buty, spodnie i tunike wykonano z delikatnej czarnej skory obramowanej czerwonymi wszywkami materialu - stary glavianski mundur pilota-lowcy. Na ramiona narzucil noszona czesto kurtke z jedwabnym szamerunkiem. Okryte lekkimi rekawiczkami ze skory blleka dlonie pilota tanczyly w powietrzu niebezpiecznie blisko kolb dwoch przytroczonych do bioder pistoletow iglowych. -Duzo czasu zmarnowales, zeby sie tu dostac - zauwazylem. -Kazano mi zabrac wahadlowiec na glowne ladowisko w Miescie Swiatynnym. Platforma byla potrzebna dla pojazdow ekip ratunkowych. Dostalem sie tu na piechote. Potem znalazlem Lores. -Zginela dzielna smiercia, Betancore. -Byc moze. Czy cos takiego w ogole jest mozliwe? Nie odpowiedzialem. Rozumialem dobrze bezmiar jego depresji. Kochal sie w Lores Vibben od dobrego roku, a przynajmniej pewien byl, ze ja kocha. Swiadom bylem faktu, ze przez jakis czas bede z nim mial wiecej klopotow niz pozytku. -Gdzie jest ten obcoswiatowiec? Ten Eisenhorn? Stanowcze pytanie dobieglo z glebi pomieszczenia. Spojrzalem przez barierke w kierunku podlogi. Jakis mezczyzna wszedl do srodka komory w asyscie czterech Straznikow dzwigajacych wysoko swe ceremonialne latarnie. Byl wysoki, bladoskory, o szarych wlosach i aroganckiej aparycji. Mial na sobie bogato zdobiony ogrzewany kombinezon koloru czystej zolci. Nie wiedzialem, ktoz to taki, ale instynktownie wyczulem klopoty. Aemos i Betancore rowniez przygladali sie przybylemu. -Masz pojecie, co to za czlowiek? - zapytalem Aemosa. -Coz, jak zapewne widzisz, ma on na sobie zolte szaty, co podobnie jak latarnie Straznikow symbolizuje powrot slonca, a wraz z nim ciepla i zycia. Fakt ten zdradza jego przynaleznosc do wysokiej ranga grupy dostojnikow Strazniczego Komitetu Uspienia. -Tego sam bym sie domyslil - burknalem. -Dobrze. Nazywa sie Nissemay Carpel i pelni tu funkcje Wielkiego Straznika, wiec taka wlasnie formula powinienes sie do niego zwracac. Urodzil sie na Hubrisie, w Vital 235, piecdziesiat lat terranskich temu, jako syn... -Wystarczy! Jego drzewo genealogiczne mnie nie interesuje. Podszedlem do drabinki i spojrzalem z gory na przybylych. -Ja jestem Eisenhorn. Podniosl glowe mierzac mnie wzrokiem, z trudem powstrzymujac rozsadzajaca go wyraznie wscieklosc. -Aresztowac tego czlowieka! - rozkazal swoim przybocznym. 6 Rozdzial III Nissemay Carpel. Swiatelko w bezkresnej ciemnosci. Pontius. Poslalem Betancore ostrzegawcze spojrzenie, po czym z kamienna mina zszedlem po drabince i zblizylem sie do Carpela. Straznicy otoczyli mnie, ale zachowywali niewielki dystans.-Wielki Strazniku - uklonilem sie nieznacznie. Dostojnik zmierzyl mnie ostrym zimnym spojrzeniem i oblizal szybko kaciki ust. -Zostaniesz zatrzymany do czasu... -Nie - przerwalem mu zdecydowanie - Jestem inkwizytorem Boskiego Imperatora ludzkiego mocarstwa, Ordo Xenos. Bede wspoluczestniczyl w kazdym postepowaniu wyjasniajacym, jakie tutejsze wladze uznaja za sluszne i wskazane, udzielajac wszelkiej pomocy i ujawniajac niezbedne informacje, ale nikt mnie nie ma prawa zatrzymac. Czy to zrozumiale? -In... inkwizytor? -Czy to zrozumiale? - powtorzylem pytanie. Nie zamierzalem ubiegac sie do swej mentalnej mocy, przynajmniej jeszcze nie teraz. Zrobilbym to bez wahania, gdyby zaszla taka koniecznosc, ale chcialem naklonic tego czlo wieka do wysluchania mnie bez ubiegania sie do mesmerycznych sztuczek. Jakby zmiekl na moment. Jak pierwotnie zalozylem, znaczna czesc jego wscieklosci spowodowana byla szokiem na wiesc o tragedii, ktora spotkala tak wielu notabli powierzonych jego opiece. Desperacko szukal kogos, komu moglby przyczepic akt oskarzenia. Swiadomosc konfrontacji z czlonkiem budzacej najwiekszy lek imperialnej instytucji natychmiast powsciagnela jego gniewne plany. -Tysiace ofiar - zaczal lekko drzacym glosem - Ta zbrodnicza desekracja, szlachetnie urodzeni Hubrisu... wymordowani przez... przez... -Przez seryjnego zabojce, czciciela Ciemnosci, czlowieka, ktory dzieki mej interwencji lezy teraz pod plastikowa plachta na platformie ladowiska. Oplakuje szczerze tragiczny cios, jaki zadano dzisiejszej nocy spolecznosci Hubrisu Wielki Strazniku, i wiele oddalbym za to, by moc temu zapobiec. Lecz jesli nie dostalbym sie tutaj na czas, nie podniosl alarmu... czy zdajesz sobie sprawe ze skali dramatu, jaki rozegral by sie tu wowczas? Przerwalem na chwile, by moje slowa zapadly mu w pamiec. -Nie tylko ten grobowiec, lecz wszystkie pozostale... ktoz moze wiedziec, jak ogromnego mordu zamierzal dopuscic sie Eyclone? Kto wie, jaki plan zamierzal zrealizowac? -Eyclone, recydywista? -On tego dokonal, Wielki Strazniku. -Musisz zaznajomic mnie z przebiegiem calej tej sprawy. -Pozwol mi przygotowac pelny raport i dostarczyc go do twego biura. Bez watpienia bedziesz chcial zadac mi wiele pytan. Za kilka godzin wysle prosbe o udzielenie oficjalnej audiencji. Sadze, iz w chwili obecnej zbyt wiele innych obowiazkow wymaga twej niezwlocznej interwencji. Ruszylismy w kierunku wyjscia. Betancore przedstawil mlodszemu stopniem Straznikowi wykaz obiektow znajdujacych sie w wylacznej dyspozycji naszego zespolu. Lista obejmowala zagadkowy pojemnik oraz ciala Eyclone i jego pomocnikow. Zadne zwloki nie mogly byc przeszukiwane ani poddawane sekcji bez mojego uprzedniego zezwolenia. Najemnik, ktorego pozbawilem przytomnosci w komorze kriogeneratora, jedyny ocalaly z bandy spiskowcow, mial pozostac w izolatce do chwili przesluchania przeze mnie lub moich towarzyszy. Betancore kilkakrotnie upewnil sie, ze wydane Straznikom polecenia zostaly poprawnie zrozumiane. Zabralismy ze soba Vibben. Poniewaz Aemos byl zbyt oslabiony, razem z Betancore podnioslem okryte biala plachta cialo spoczywajace nieruchomo na dolnym poziomie budowli. Wyszlismy z grobowca Dwa-Dwanascie przez glowne wejscie, prosto w ciemnosc lodowatej nocy, niosac Vibben w dol schodow do czekajacego na nas snieznego slizgacza. Mijalismy setki cial skladanych przez grupy Straznikow wprost na zamarznietej ziemi. Ze wzgledu na powage sytuacji moj zespol udal sie do akcji na Hubrisie wprost z orbity. Poniewaz obecnie wydawalo sie, ze pozostaniemy na tym swiecie przynajmniej przez tydzien, a moze i dluzej, jesli Carpel uzna taki pobyt za niezbedny. Kiedy jechalismy slizgaczem z powrotem do glownego ladowiska Swiatynnego Miasta, Aemos za pomoca radia przygotowywal nam kwatery. W trakcie hubrisjanskiego Uspienia, kiedy dziewiecdziesiat dziewiec aaani procent populacji swiata drzemie pograzone w glebokiej hibernacji, jedno miejsce na mroznej planecie wciaz pozostaje oaza aktywnego zycia. Straznicy i technomagowie chronia sie przed dluga, lodowata noca w miescie zwanym Slonecznym Domem. Piecdziesiat kilometrow od poznaczonych grobowcami Rownin Uspienia posrod zimowej nocy majaczy ciemnoszara kopula Slonecznego Domu. Jest to schronienie dla piecdziesieciu dziewieciu tysiecy ludzi, niewielkie miasto w porownaniu z monumentalnymi pustymi metropoliami drzemiacymi za linia horyzontu w oczekiwaniu na nadejscie pory letniej i powrot spiacych mieszkancow. Patrzylem z kokpitu wahadlowca na kopule Domu, ledwie widoczna wsrod tumanow szalejacej sniezycy. Male czerwone lampy sygnalizacyjne blyskaly na powierzchni kopuly oraz wznoszacych sie ponad nia antenach. Betancore lecial w milczeniu, skoncentrowany i skupiony. Zdjal z dloni skorzane rekawiczki, by glavianskie obwody neuralne wbudowane w nadgarstki i czubki jego palcow stykaly sie bezposrednio z przekaznikami impulsow na drazku sterowniczym. Aemos siedzial w tylnej kabinie, studiujac sterty dokumentow. Dwaj samodzielni wielozadaniowi serwitorzy oczekiwali na rozkazy w ladowni. Mielismy na pokladzie piec takich mechanoidow. Dwa z nich byly pozbawionymi konczyn stacjonarnymi tworami obslugujacymi wiezyczki strzeleckie. Ostatni, wysoce wyspecjalizowany model zwany przez nas Uclidem, nigdy nie opuszczal swego stanowiska w sekcji napedowej. Lowink, moj astropata, drzemal w swojej kabinie, podlaczony do szeregu instrumentow komunikacyjnych, gotowy do natychmiastowego nadania dowolnej wiadomosci. Okryta przescieradlem Vibben spoczywala na podlodze swej kajuty. Betancore obnizyl wysokosc kierujac wahadlowiec w strone Slonecznego Domu. Po wymianie radiowych komunikatow miedzy pilotem i lokalnym centrum kontroli lotow w kopule otworzyl sie wielki wlaz wlotowy. Z jego glebi wystrzelila oslepiajaco jaskrawa poswiata. Betancore opuscil na szyby kokpitu pokrywy antyoslepiaczy i wlecial do srodka. Wewnetrzna powierzchnia kopuly pokryta byla lustrami. Zasilana plazmowa energia gigantyczna bateria energetyczna plonela tuz pod sklepieniem kopuly zalewajac jaskrawym blaskiem widoczne w dole miasto. Budowle sprawialy wrazenie wykonanych ze szkla. Wyladowalismy na wielkiej metalowej platformie liczacej blisko dwadziescia hektarow, gorujacej ponad miastem. Jej powierzchnia lsnila rownie oslepiajaco jak lustrzane sciany kopuly. Masywni jednozadaniowi serwito-rzy przeciagneli wahadlowiec do jednego z wydzielonych miejsc postojowych, gdzie inne modele mechanoidow przygotowywaly juz pompy paliwowe i narzedzia diagnostyczne. Betancore nie cierpial, gdy ktos obcy dotykal jego statku, totez wydal Modo i Nilquitowi, naszym niezaleznym serwito-rom, polecenie samodzielnego wykonania drobnych napraw i odprawienia miejscowych pomocnikow. Slyszalem jak obaj zaczeli krazyc wzdluz kadluba z warczeniem serwomotorow i sykiem hydraulicznych silownikow, wymieniajac dziesiatki wierszy kodu maszynowego miedzy soba i pracujacym w sekcji napedowej Uclidem. Aemos zaproponowal wynajecie mieszkan w miescie, ale odrzucilem ten pomysl. Platforma startowa w zupelnosci mi wystarczala dla celow noclegu. Wahadlowiec byl dostatecznie duzy, by zapewnic wypoczynek calemu zespolowi. Zdarzalo nam sie spedzac na jego pokladzie cale tygodnie czy nawet miesiace. Zszedlem do malutkiej kabiny Lowinka znajdujacej sie tuz pod kokpi-tem, obudzilem go stanowczo. Nie znalismy sie jeszcze zbyt dobrze: moj poprzedni astropata zmarl szesc tygodni temu probujac zlamac zaszyfrowana kodem Chaosu wiadomosc. Lowink byl mlodym czlowiekiem o niezdrowego koloru skorze opinajacej ciasno koscista sylwetke. Jego cialo zaczynalo zdradzac pierwsze efekty mentalnego wyniszczenia. Chromowane gniazda interfejsow blyszczaly na gladko ogolonej czaszce, pokrywaly niczym slady po ospie przedramiona. Kiedy podszedl do drzwi, czesc podpietych kabli powlokla sie za nim po podlodze. Kazdy z przewodow oznaczony byl niewielka plakietka i biegl do kompleksowego komunikatora zajmujacego jedna ze scian kabiny. Caly pokoj obiegaly tysiace wijacych sie niczym weze kabli, ale Lowink instynktownie rozpoznawal przeznaczenie kazdego z nich i potrafil podlaczyc sie do potrzebnego mu w danej chwili urzadzenia w przeciagu kilku sekund. W pomieszczeniu unosil sie wszechobecny zapach ludzkiego potu i korzennych trociczek. -Mistrzu - powiedzial. Jego usta byly waska rozowa linia w bladej twarzy, a jedno oko mruzyl nieswiadomie w sposob nadajacy mu pozory pewnego siebie czlowieka, choc w rzeczywistosci byl niesmialy. -Badz tak uprzejmy i wyslij wiadomosc dla Regal Akwitane. 7 Regal byl statkiem Wolnej Floty wynajetym przez nas w celu przewiezienia wahadlowca na Hubris. Kupiecka jednostka czekala teraz na orbicie, gotowa do wykonania nastepnego skoku w Osnowe.-Przekaz mistrzowi kupieckiemu Golkwinowi moje wyrazy szacunku i po informuj go, ze zostajemy tu dluzej. Moze podjac dalsza podroz, nie ma ta kiej potrzeby, bysmy marnotrawili jego czas. Pobedziemy tutaj tydzien, moze dluzej. Podziekuj mu za wspolprace i przekaz nadzieje, ze byc moze spotkamy sie jeszcze w przyszlosci. Lowink skinal glowa. -Wysle to natychmiast. -Potem bede mial dla ciebie nastepne zadanie. Skontaktuj sie z glowna Enklawa Astropathicusu na Hubrisie i zazadaj udostepnienia pelnego wyka zu wszystkich zarejestrowanych transmisji transorbitalnych z okresu ostat nich szesciu tygodni. Rowniez komunikatow nadanych przez nielicencjono- wane zrodla. Wyciagnij wszystko, co tylko zdolasz. Nie zaszkodzic chyba wspomniec, ze o informacje te ubiega sie imperialny inkwizytor. Watpie, by miejscowi astropaci chcieli sie narazic na zarzut ukrywania przed pracowni kiem Inkwizycji istotnych danych. Uklonil sie ponownie. -Czy bedziesz sobie zyczyl seansu mentalnego, mistrzu? -Teraz nie, ale byc moze w niedlugiej przyszlosci. Poinformuje cie o tym z odpowiednim wyprzedzeniem. -Czy to wszystko, mistrzu? -Tak, Lowink - odwrocilem sie w kierunku wyjscia. -Mistrzu... - urwal na moment - Czy to prawda, ze kobieta Vibben nie zyje? -Tak, Lowink. -Ach. Zauwazylem, ze zrobilo sie cicho - zamknal drzwi. Jego komentarz nie zawieral w sobie cienia zlosliwosci. Wiedzialem, co mial na mysli, chociaz moje wlasne zdolnosci mentalne przy nim sprawialy wrecz dziecinne wrazenie. Lores Vibben posiadala talent psioniczny i kiedy przebywala w naszym towarzystwie, wyczuwalismy delikatny subtelny szum w aurze otoczenia, generowany przez jej mlody zywiolowy umysl. Odnalazlem Betancore na zewnatrz statku. Stal w cieniu jednego ze skrzydel wahadlowca, gapiac sie pod nogi i palac skreta z lisci lho. Nie popieralem nigdy korzystania z narkotykow, ale nic nie powiedzialem na ten widok. W ciagu ostatnich lat Midas oczyscil swoj organizm z toksyn. Kiedy spotkalem go po raz pierwszy, byl pozornie beznadziejnym przypadkiem uzaleznienia od obscury. -Cholernie jasne miejsce - wymamrotal mruzac oczy. -Typowa reakcja. Maja do przezycia jedenascie miesiecy ciaglej nocy, dla tego oswietlaja to miejsce w sposob przekraczajacy wszelkie zdrowo rozsadkowe normy. -Maja tu podzial doby na cykl dzienny i nocny? -Nie sadze. -Nic dziwnego, ze sprawiaja wrazenie pomylencow. Ekstremalne swiatlo, ekstremalna ciemnosc, ekstremalne zmiany otoczenia zewnetrznego. Ich zegar biologiczny musi ulegac ciaglemu przestrojeniu. Pokiwalem glowa. Przebywajac na zewnatrz zaczynalem ulegac depresji na mysl o tym, ze atramentowa noc nie ma konca. Teraz podobne uczucie wzbudzala we mnie swiadomosc niekonczacego sie dnia pod lustrzana kopula. W swoim raporcie Aemos wspomnial, ze swiat ten zostal nazwany przez kolonistow Hubrisem po trwajacej siedemdziesiat lat terranskich podrozy, ktora zakonczyla sie odkryciem bledow w zapisach sond rozpoznawczych. Pozbawiony regularnej orbity wokol swego slonca swiat trwal w cyklicznym stanie przejsciowym pomiedzy upalnym sezonem letnim i okresem wielomiesiecznej zimowej nocy. Pomimo tych ekstremalnych anomalii osadnicy postanowili wyladowac na Hubrisie, wykorzystujac metody kriogeniczne w sposob, ktory po uplywie wielu lat stal sie integralna czescia ich kultury. W mojej prywatnej opinii popelnili blad. Nie przybylem tu jednak w celu krytykowania lokalnej kultury. -Zauwazyles cos ciekawego? - zapytalem Betancore. Machnal ze zniecheceniem reka. -Nie maja teraz zbyt wielu gosci. Handel praktycznie zamarl, kiedy caly swiat pograzyl sie we snie. -Dlatego wlasnie Eyclone uznal te planete za bezbronna. -Tak. Wiekszosc statkow na platformie nalezy do miejscowych. Z czesci korzystaja Straznicy, reszta dokuje tu na czas Uspienia. Oprocz nas naliczylem jeszcze trzy inne obce jednostki. Dwa kupieckie klipry i jeden prywatny scigacz. -Popytaj troche wokol. Sprobuj dowiedziec sie, do kogo naleza i czego ten ktos tutaj szuka. -Jasne. -Prom Eyclone, ten, ktory zestrzeliles. Mogl leciec stad? Pilot wciagnal w pluca dawke narkotycznego dymu i potrzasnal glowa. -Albo z orbity albo z prywatnej lokalizacji. Lowink przechwycil wysylane przez zaloge komunikaty przeznaczone dla Eyclone. -Przejrze je niedlugo. Lecz jesli przylecial z orbity? Eyclone wciaz jesz-Nie martw sie o to, juz sprawdzilem. Jesli ktos byl na orbicie, dawno zniknal nawet sie nie zegnajac. -Duzo bym dal za wiedze o tym jak ten sukinsyn sie tutaj dostal i jak stad zamierzal uciec. -Dowiem sie tego - odparl Betancore ciskajac niedopalek pod nogi. Zgniotl go obcasem buta. Wiedzialem, ze mowi ze smiertelna powaga. -Co z Vibben? - zapytal. -Czy wiesz, jakie byly jej ostatnie zyczenia? Nigdy mi nic na ten temat nie mowila. Czy chciala, by jej cialo odeslac na Tornish w celu pochowku? -Zrobilbys to? -Gdyby tego chciala. A chciala? -Nie mam pojecia, Eisenhorn. Mnie tez nigdy o tym nie wspomniala. -Trzeba bedzie przejrzec jej prywatne rzeczy, byc moze zostawila jakis testament lub posmiertne instrukcje. Zrobisz to? -Chetnie - odparl. Bylem zmeczony. Spedzilem godzine w towarzystwie Aemosa w jego zawalonym ksiazkami i holograficznymi dyskami pokoju, przygotowujac raport dla Carpela. Umiescilem w nim wszystkie podstawowe informacje, starannie usuwajac z tresci rzeczy, o ktorych nie powinien byl wiedziec. Kazalem Aemosowi przejrzec lokalne kodeksy prawa, by przygotowac sie na ewentualne formalne zarzuty Carpela. Niespecjalnie sie martwilem taka mozliwoscia, bo tez i bylem calkowicie nietykalny dla przedstawicieli lokalnego wymiaru sprawiedliwosci, ale chcialem uzyskac pewnosc. Ama-lathianie dumni sa z tego, ze pracuja wewnatrz imperialnych struktur spolecznych, nie obok nich. Lub ponad, jak to miewaja w zwyczaju czynic monodominanci. Chcialem miec Carpela i innych wysokich ranga dostojnikow Hubrisu po swojej stronie w trakcie tego sledztwa. Kiedy ukonczylem raport, udalem sie do swego pokoju. Przystanalem na chwile pod drzwiami kabiny Vibben, wszedlem do srodka i delikatnie wlozylem Scipio w jej skrzyzowane na piersiach dlonie. Zaslonilem calunem nieruchome cialo. Bron nalezala do niej, spelnila swe zadanie. Zasluzyla sobie na to, by spoczac na wiecznosc wraz z ta kobieta. * * * * * Po raz pierwszy od szesciu lat nie snil mi sie Eyclone. Snilem o bezkresnej ciemnosci i odleglym swiatelku, ktore uparcie nie chcialo zgasnac. Wyczuwalem cos mrocznego w tym swietle. Nonsensowne stwierdzenie, zdaje sobie z tego sprawe, jednakze tylko w ten sposob potrafie wyrazic swe wrazenie. Podejrzewalem, ze jest ono zwiastunem jakiejs nieznanej mi prawdy, niosacej zlowieszcze przeslanie. Dostrzegalem rozblyski przywodzace na mysl blyskawice, tanczace na obrzezach mojej swiadomosci. Ujrzalem przystojnego mezczyzne o pozbawionych wyrazu oczach, nie pustych jak oczy pomocnikow Eyclone, tylko dziwnie odleglych, jakby spogladajacych na mnie z kosmicznie odleglego miejsca.Mezczyzna usmiechal sie do mnie. Wtedy nie mialem jeszcze najmniejszego pojecia, kim on jest. Udalem sie do Carpela nastepnego dnia w poludnie. W Slonecznym Domu co prawda wiecznie panowalo poludnie, jednak tym razem byl to chronometryczny srodek dnia. Do tego czasu Lowink, Aegis i Betancore przyniesli mi nowe informacje. Ogolilem sie i ubralem na czarno. Wyjatkiem w moim stroju byla tylko brazowa kurtka z luskowatej skory. Na szyi powiesilem lancuszek z inkwizytorska rozeta. Nie zamierzalem pozwalac Carpelowi na zadne polityczne gierki. W towarzystwie Aemosa zjechalem z platformy startowej na poziom mieszkalny Domu, korzystajac w tym celu z windy pasazerskiej. Na dole czekali juz na nas odziani w jaskrawozolte szaty Straznicy. Pomimo jaskrawego swiatla kapiacego w bialym blasku cale miasto wciaz dzierzyli zapalone latarnie. Nasze postacie rzucaly krotkie cienie na plyty chodnika, ktory pokonalismy w drodze do podstawionej limuzyny. Byla to potezna bestia o chromowanych zderzakach i otwartej kabinie, przystrojona choragiewkami w barwach hubrisjanskiej arystokracji. Za umieszczonym na srodku wozu fotelem kierowcy znajdowaly sie cztery rzedy obitych skora siedzen. Przemierzalismy ulice miasta toczac sie szybko na osmiu szerokich opo-aa 8 nach limuzyny. Bulwary byly szerokie i co tu duzo ukrywac - jaskrawo oswietlone. Po obu stronach jezdni pokryte warstwa szkla frontony budynkow wznosily sie wysoko w gore ku plonacej na sztucznym niebie plazmowej baterii, przywodzac na mysl kwiaty wysuwajace sie w kierunku slonecznego swiatla. Rozmieszczone co trzydziesci metrow uliczne latarnie palily sie jasnym blaskiem.Ruch uliczny nie nalezal do szczegolnie natezonych, a na chodnikach krecilo sie zaledwie kilka tysiecy mieszkancow. Zauwazylem, ze wielu z nich nosi zolte jedwabne szarfy. Girlandy zoltych kwiatow zwisaly z kazdej ulicznej latarni. -Kwiaty? - zapytalem. -Z hydroponicznych farm w habitacie siodmym - wyjasnil jeden ze Straz nikow. -Co symbolizuja? -Zalobe. -Podobnie jak szarfy - wyszeptal mi do ucha Aemos - Wydarzenia ostat niej nocy to wielka tragedia dla tego swiata. Zolc jest ich swietym kolorem. Wydaje mi sie, ze lokalna religia opiera sie na kulcie solarnym. -Imperator utozsamiany ze sloncem? -Cos w tym rodzaju. Tutaj rzecz jasna przybralo to ekstremalny poziom, z wiadomych przyczyn. Siedziba Straznikow miescila sie w centrum miasta. Byla to szklana wiezyca ornamentowana plaskorzezbami prezentujacymi tarcze sloneczna z wkomponowanym w nia emblematem dwuglowego orla. Tuz obok wznosila sie kaplica Eklezjarchii i kilka budynkow nalezacych do imperialnego Administratum. Zdziwilem sie na widok ich czarnych, wykonanych z kamienia scian, calkowicie pozbawionych okien. Najwyrazniej pracujacy tu przedstawiciele mocarstwa podobnie jak ja mieli klopoty z przystosowaniem sie do ustawicznego blasku sztucznego slonca. Po przejsciu pod szklanym portykiem weszlismy do glownej sali gmachu. Pomieszczenie pelne bylo ludzi. Wiekszosc z nich nosila zolte uniformy Straznikow, czesc szaty lokalnych dygnitarzy i techmagosow, byla tez spora grupa urzednikow i serwitorow. Sala przypominala rozmiarami imperialna kaplice, jej dach wykonano ze zlotego szkla osadzonego na ramie z czarnego metalu. Zlocista poswiata przenikala do wnetrza auli. Szlismy po szerokim czarnym dywanie z wyhaftowanymi emblematami slonecznej tarczy. -Inkwizytor Eisenhorn! - zaanonsowal mnie jeden z czlonkow eskorty poslugujac sie w tym celu malym megafonem. W sali zapadla cisza i oczy wszystkich zebranych skupily sie na mojej postaci. Wielki Straznik Carpel spoczywal na antygrawitacyjnym tronie ozdobionym wstegami pergami now. Jaskrawo swiecaca lampa jarzyla sie na wysiegniku ponad jego glowa. Ruchomy mebel ruszyl w mym kierunku poprzez rozstepujacy sie tlum. -Wielki Strazniku - uklonilem sie kurtuazyjnie. -Wszyscy umarli - poinformowal mnie natychmiast - Dwanascie tysiecy sto czterdziesci dwie ofiary. Grobowiec Dwa-Dwanascie jest wymarly. Nikt nie przezyl szoku wyjscia z hibernacji. -Pragne przekazac swe szczere kondolencje, Wielki Strazniku. Sala eksplodowala wrzawa rozwscieczonych glosow, krzyczacych cos, gwizdzacych, pohukujacych gniewnie. -Kondolencje? Twoje przeklete kondolencje?! - Carpel wrzasnal ponad zgielkiem tlumu - Znaczaca czesc naszej arystokratycznej kasty umiera jednej nocy, a ty probujesz nas uspokoic kondolencjami?! -To wszystko, co moge ofiarowac, Wielki Strazniku - czulem jak Aemos drzy nerwowo u mojego boku, notujac w swoim podrecznym notesie informacje o wygladzie zebranych, lokalnej modzie, sposobie wyslawiania sie... wszystkim co moglo odwrocic jego uwage od nieuniknionej konfrontacji. -To nie wystarczy! - warknal mlody czlowiek stojacy przy mnie. Nalezal bez watpienia do mlodszej czesci tutejszej szlachty. Jego skora miala dziwnie blady, wilgotny wyglad, a kiedy ruszyl w mym kierunku, Straznicy pochwycili go ratujac przed upadkiem. -Kim jestes, panie? - zapytalem. -Vernall Maypell, dziedzic kantonu Dallowen! - jezeli oczekiwal, ze na dzwiek tego tytulu padne na kolana, srodze sie rozczarowal. -Ze wzgledu na powage tego tragicznego wydarzenia obudzilismy ze stanu uspienia czesc naszych moznowladcow - oswiadczyl Carpel - Brat czcigodnego Maypella i jego dwie zony zmarly w Grobowcu Dwa-Dwanascie. Zatem blada skora byla symptomem zapasci pohibernacyjnej. Dostrzeglem w tlumie okolo piecdziesieciu osob zdradzajacych podobne objawy wyczerpania. Odwrocilem sie w strone Maypella. -Wasza godnosc, raz jeszcze pragne przekazac kondolencje. Maypell omal nie pekl rozerwany atakiem wscieklosci. -Twoja arogancja budzi moj wstret, obcoswiatowcu! Sprowadziles tego potwora na nasz swiat, walczyles z nim w naszym najdrozszym sanktu arium, w prywatnej wojnie wyniszczyles chlube spoleczenstwa Hubrisu, a teraz zamierzasz... -Milcz! - uzylem mocy. Nie dbalem o konsekwencje tego czynu. May-pell zamarl w bezruchu z otwartymi ustami, reszta sali pograzyla sie w glebokiej ciszy - Przybylem tu, by was ocalic i pokrzyzowac plany Eyclo-ne. Gdyby nie wysilki moje i moich towarzyszy, ten zbrodniarz mogl otworzyc wiecej hibernacyjnych grobowcow. Nie zlamalem zadnych waszych praw. Przez caly czas kierowalem sie lokalnymi procedurami. Co ma oznaczac zarzut, jakobym sprowadzil tego potwora tutaj? -Poczynilismy pewne rozpoznanie - oswiadczyla starsza kobieta. Podobnie jak Maypell zdradzala objawy choroby pohibernacyjnej. Siedziala na fotelu dzwiganym przez czterech serwitorow -Jakie rozpoznanie? -Ten dlugi zatarg z morderca Eyclone. Ile to juz czasu, piec lat? -Szesc, pani. -Zatem szesc. Zapedziles go tutaj. Zaszczules. Sprowadziles na Hubris tak jak to zarzucil czcigodny Maypell. -W jaki sposob? -Nie zarejestrowalismy w granicach systemu obecnosci zadnego statku od dwudziestu dni, zadnego z wyjatkiem twego, inkwizytorze Eisenhorn - wyjasnil Carpel rozkladajac na kolanach jakies dokumenty - Regal Akwitane. Ten statek musial przywiezc go tutaj tak samo jak ciebie, byscie na naszym swiecie mogli dokonczyc swa prywatna wojne. Na naszych trupach. Czy wybrales Hubris ze wzgledu na jego oddalenie od reszty okolicznych kolonii? Czy okazal sie idealny do wyrownania wieloletnich porachunkow ze wzgledu na wygodna dla takich poczynan niekonczaca sie noc? Poczulem rosnacy gniew i z trudem go pohamowalem. -Aemos? Savant stal za mna mruczac nieustannie pod nosem. -I co oznaczaja te wtopione w szklo wstegi? Czy te tafle sa opancerzone? Wsporniki i filary przypominaja stylem okres wczesnego gothicu, ale... -Aemos! Raport! Otrzasnal sie i podal mi wyjety z torby elektroniczny notes. -Przeczytaj to, Carpel. Przeczytaj to bardzo dokladnie - podalem notes dostojnikowi, po czym cofnalem raptownie reke, zanim zdazyl go zabrac z mej dloni - A moze lepiej odczytam go na glos calej zebranej tu widowni? Moze to odpowiedni moment, by wyjasnic, jak w ostatniej chwili zdobylem wiesci o podrozy Eyclone na Hubris? Uzyskalem te informacje wylacznie dzieki zlamaniu szyfrowanego przekazu mentalnego nadanego przez Eyclo- ne dwa miesiace temu. Przekazu, ktory zabil mojego astropate w trakcie proby rozszyfrowania jego zawartosci! -Inkwizytorze, ja... - zaczal Carpel. Podnioslem notes wysoko w gore, by wszyscy mogli dostrzec pulsujace na jego ekranie linijki tekstu, po czym za pomoca przyciskow zaczalem przewijac zawartosc prezentowanego raportu. -A co powiecie o tym? To dowody dokumentujace fakt, iz Eyclone planowal zbrodnie na Hubrisie od ponad roku! A tutaj znajduja sie informacje zgromadzone przez moj zespol ostatniej nocy. Niezidentyfikowany statek kosmiczny wszedl na orbite planety, po czym ja opuscil, trzy dni temu. Przywiozl tutaj Eyclone i jego kult, a wasze sluzby monitoringu planetarnego i Straznicy nawet go nie zauwazyli! A moze lepiej postudiowac zapis transmisji astropatycznych zarejestrowanych przez wasza Enklawe i zignorowanych pomimo ich nieznanego zrodla? - cisnalem notes w rece Carpela. Setki zszokowanych oczu gapily sie na mnie w milczeniu. -Wystawiliscie sie niczym na tacy, a on to wykorzystal. Nie probujcie mnie o nic oskarzac z wyjatkiem zarzutu spoznienia sie na miejsce zbrodni. Raz jeszcze pozostaje mi zapewnic wszystkich zabranych, ze szczerze ubolewam nad tragedia, ktora miala tu miejsce. -A jesli nastepnym razem znow powazycie sie na konfrontacje z imperial nym inkwizytorem - dodalem - postarajcie sie okazac nieco wiecej szacun ku. Potrafie wiele zrozumiec i wybaczyc, poniewaz wiem, ze wiekszosc zlych slow powodowana jest waszym gniewem i szokiem, niemniej jednak moja cierpliwosc nie jest nieograniczona... lecz nie moje kompetencje. Odwrocilem sie w strone Carpela. -Czy teraz, Wielki Strazniku, mozemy porozmawiac? Prywatnie, tak jak o to uprzednio zabiegalem. Udalismy sie w slad za latajacym tronem Carpela do jego gabinetu, pozostawiajac za soba szepczacy ze wzburzeniem i groza tlum. Tylko jeden czlonek swity dygnitarza podazyl za nami, wysoki jasnowlosy mezczyzna w ciemnobrazowym mundurze, ktorego nie potrafilem rozpoznac. Ochroniarz, uznalem w koncu. Carpel opuscil tron na dywan i przywolal ruchem dloni panel kontrolny, wysuwajacy sie na zadanie z pobliskiej szklanej sciany. Nacisnal kilka przyciskow i czesc lamp w pomieszczeniu litosciwie przygasla. Tym gestem dal mi do zrozumienia, ze zostane potraktowany z wlasciwa powaga. 9 Machnal reka zapraszajac mnie do zajecia miejsca na pobliskim krzesle. Aemos przystanal w polmroku za moimi plecami. Mezczyzna w brazowym mundurze zajal miejsce przy oknie obserwujac nas bez slowa.-Co nastapi teraz? - zapytal Carpel. -Oczekuje waszej calkowitej wspolpracy na czas sledztwa jakie zamierzam tu przeprowadzic. -Sprawa jest przeciez zamknieta - powiedzial mezczyzna w mundurze. Nie odrywalem wzroku od oczu Carpela. -Oczekuje dobrej woli w naszej kooperacji. Eyclone moze nie zyc, ale on byl tylko czubkiem dlugiego ostrza, nadal niezwykle niebezpiecznego. -O czym pan mowi? - parsknal mundurowy. Wciaz nie poswiecilem mu nawet krotkiego spojrzenia. Przewiercajac wzrokiem Carpela oswiadczylem: -Jezeli on odezwie sie ponownie bez uprzedniego przedstawienia swej tozsamosci, wyrzuce go za okno. I nie zamierzam okna wczesniej otwierac. -To oficer sledczy Fischig, Adeptus Arbites. Poprosilem o jego obecnosc w trakcie naszej rozmowy. Przyjrzalem sie uwaznie czlowiekowi w brazowym uniformie. Byl silnie zbudowanym mezczyzna z siateczka rozowych szram szpecacych okolice mlecznobialego oka. Ze wzgledu na zdrowa skore i jasne wlosy w pierwszej chwili uznalem go za mlodzienca, teraz jednak spostrzeglem swoj blad. Byl w co najmniej tym samym wieku co ja. -Oficerze sledczy - wstalem i sklonilem sie lekko. -Inkwizytorze - odpowiedzial tym samym gestem - Moje pytanie pozosta je aktualne. Usiadlem z powrotem na krzesle. -Murdin Eyclone byl realizatorem operacyjnym. Niezwykle blyskotliwym, oddanym sprawie czlowiekiem, jednym z najniebezpieczniejszych w mej karierze. Upolowanie takiej zdobyczy w wiekszosci przypadkow potrafi unicestwic jej diabelskie plany. Jak mniemam, podobne wnioski potrafi pan sformulowac na podstawie wlasnych doswiadczen. -Nazwal go pan realizatorem operacyjnym. -Tutaj tkwilo zrodlo najwiekszego zagrozenia ze strony tego czlowieka. Wierzyl, ze najlepiej przysluzy sie swym bluznierczym wladcom oferujac pomoc i uslugi tajemnym sektom i kultom potrzebujacym wsparcia. Nigdy nie poczynil zadnych specyficznych paktow i aktow oddania wybranej z Czterech Poteg. Poswiecal sie wylacznie realizacji planow stworzonych przez innych. Jego operacja na Hubrisie jest elementem zaawansowanej akcji bedacej pomyslem innych ludzi. Zginal, a jego plany zostaly pokrzy zowane i za to powinnismy byc wdzieczni losowi. Moja misja jednak tutaj sie nie konczy. Musze po nici konczacej sie na Eyclone, jego ludziach i wszelkich skrawkach informacji pozostawionych przez niego na Hubrisie dotrzec do okrytych tajemnica zleceniodawcow tej zbrodni. -W tym celu zadasz pelnej wspolpracy wladz Hubrisu? - zapytal Carpel. -Wladz, mieszkancow, lokalnych autorytetow, ciebie samego... To misja najwyzszej wagi. Czy chcesz odmowic pomocy? -Nie, sir, nie zamierzam! - zastrzegl sie pospiesznie dygnitarz. -Doskonale. Carpel podal mi masywna odznake w postaci zlotej tarczy slonecznej. Byla ciezka i stara, osadzona w oprawce z wyprawionej czarnej skory. -Ta legitymacja zapewni ci wszelka pomoc, jakiej zazadasz. Posiadasz me pelnomocnictwa. Wypelnij swe obowiazki gruntownie i szybko. W zamian zadam dwoch przyslug. -Jakich? -Chce wgladu we wszystkie uzyskane podczas sledztwa materialy. I wy razisz zgode na to, by oficer sledczy towarzyszyl twemu zespolowi. -Pracuje wlasnym trybem... -Fischig potrafi otwierac drzwi i rozwiazywac jezyki, ktorych nie pokona nawet rzadowa odznaka. Potraktuj go jako lokalnego przewodnika. A takze twoje oczy i uszy, dodalem w myslach. Zdawalem sobie jednak sprawe z ogromnej presji politycznej, pod jaka znajdowal sie Carpel, presji wywieranej na nim przez zadnych pomsty arystokratow. -Bede zaszczycony wsparciem z jego strony. -Gdzie najpierw? - zapytal Fischig prosto z mostu, z drapieznym gryma sem na twarzy. Alez oni pozadaja krwi, pomyslalem. Chcieli dopasc za wszelka cene winowajcow zbrodni lub przynajmniej partycypowac w suk cesach mojego zespolu, by moc rzucic cos czekajacemu niecierpliwie na wyniki establishmentowi. Wiedzieli, ze za kilka miesiecy reszta obudzonej ze stanu wielomiesiecznej spiaczki spolecznosci rozliczy ich z postepow sledztwa. Nie znalazlem powodow, dla ktorych mialbym ich za to potepiac. -Wpierw prosektorium - odparlem. * * * * * Eyclone sprawial wrazenie spiacego. Jego glowa zostala owinieta w niemal komicznie wygladajacy plastikowy worek zakrywajacy smiertelna aa rane. Rysy twarzy byly spokojne, szpecil ja jedynie niewielki siniak przy ustach. Lezal na kamiennym postumencie w lodowatych podziemiach Arbites Prosektorium. Jego towarzysze spoczywali wokol, na podobnych numerowanych postumentach. Byli to ci zabici, ktorzy nie odniesli zbyt znaczacych obrazen. Zlozone pod jedna ze scian plastikowe worki zawierajace brejo-wata substancje skrywaly w swych wnetrzach szczatki mordercow rozerwanych na platformie startowej ogniem broni pokladowej wahadlowca. Prosektorium rozswietlala zimna blekitna poswiata jarzeniowych lamp, a pokryte warstwa szronu wentylatory tloczyly do wnetrza sali mrozne powietrze wprost zza kopuly Slonecznego Domu. Przed zejsciem do tych podziemi Fischig zaopatrzyl nas wszystkich w ogrzewane kombinezony. Zaskoczyla mnie widoczna dbalosc o odpowiednie zabezpieczenie zwlok oraz fakt, ze nikt ich nie dotknal, zgodnie z moim nakazem. Pomimo pozornej prostoty tego zalecenia juz nieraz w przeszlosci wchodzilem w zatargi z niecierpliwymi chirurgami zadnymi natychmiastowego przeprowadzenia sekcji. Glownym intendentem prosektorium okazala sie niska kobieta okolo szescdziesiatki o nazwisku Tutrone. Na starym i znoszonym ogrzewanym kombinezonie nosila czerwony plastikowy fartuch. W jednym jej oczodole blyszczal metalicznie optyczny implant, w grzbiet prawej dloni miala wbudowany zestaw lsniacych zimno ostrzy i miniaturowa pile tarczowa. -Zrobilam wszystko zgodnie z panskimi instrukcjami - oswiadczyla prowadzac nas w dol spiralnych schodow - Musze zastrzec, ze jest to niezgodne z naszymi procedurami. Przepisy nakazuja wykonanie badan posmiertnych w jak najszybszym terminie, przynajmniej obdukcji zewnetrznej. -Dziekuje za wyrozumialosc, intendentko. Nie zajme ci wiele czasu, potem bedziesz mogla dopelnic protokolu. Zalozylem chirurgiczne rekawice i zaczalem krazyc wokol blisko dwudziestu cial dyktujac uwagi i komentarze chodzacemu za mna Aemosowi. W rzeczy samej ogledziny zmarlych niewiele przyniosly efektow. Na podstawie budowy ciala oraz pigmentu zidentyfikowalem kilku z nich jako obcoswiatowcow, ale zaden ze zlozonych w kostnicy trupow nie mial dokumentow ani podskornych identyfikatorow. Nawet ich ubrania byly czyste - ktos rozmyslnie sprul wszystkie metki i naszywki. Moglbym co prawda wszczac osobne badania majace na podstawie skladu chemicznego materialu zidentyfikowac producenta odziezy, ale oznaczaloby to gigantyczne marnotrawstwo srodkow i czasu. Na dwoch cialach znalazlem swieze blizny zdradzajace niedawne usuniecie wszczepionych pod skore ofiar identyfikatorow. Znakowanie takie nie lezalo w zwyczaju lokalnej spolecznosci, totez uznalem, ze obaj mezczyzni pochodza spoza Hubrisu. Ale skad? Setki imperialnych swiatow powszechnie stosowaly tego rodzaju identyfikatory, a ich noszenie bylo normalnie akceptowanym standardem. Ja sam posiadalem taki wszczep przez kilka lat dziecinstwa, przed przybyciem Czarnej Arki, ktora zmienila me zycie. Jedno z cial mialo na ramionach slady po poparzeniu, niezbyt glebokie, ale rozlegle. -Ktos uzyl palnika termicznego w celu usuniecia gangsterskich tatuazy - oswiadczyl Aemos. Mial racje. Sledztwo nadal tkwilo w martwym punkcie. Spojrzalem na Eyclone - obiekt, w ktorym pokladalem najwieksze nadzieje. Z pomoca Tutrone rozebralem denata do naga odkladajac na bok rozciete ubranie, rownie anonimowe jak ubiory jego wspolpracownikow. Przewrocilismy cialo na bok szukajac... szukajac czegokolwiek. -Tutaj! - powiedzial Fischig pochylajac sie do przodu. Wskazal niewielki tatuaz powyzej lewego posladka. -Serafin z Laoacusu. Stary symbol Chaosu. Eyclone zrobil ten tatuaz dwadziescia lat temu dla uczczenia swych bylych zleceniodawcow. Stary kult, stara sprawa. Nie ma zwiazku z naszym dochodzeniem. Fischig spojrzal na mnie podejrzliwie. -Znasz tak dobrze tajemnice jego ciala? -Posiadam odpowiednie zrodla informacji - odparlem. Nie chcialem wdawac sie w bolesne wyjasnienia. Eamanda, jedna z moich pierwszych wspolpracownic, genialna, piekna, wytrwala. To ona zdobyla dla mnie te wiedze. Od pieciu lat przebywala w azylu dla oblakanych. W ostatnim przeslanym mi raporcie znajdowala sie informacja, ze pomimo scislej opieki zdolala wlasnorecznie odgryzc i skonsumowac swoje palce. -Znakowal sie? - zapytal Fischig - Pracujac dla kazdego nowego kultu tatuowal sobie na skorze symbol lojalnosci wobec zleceniodawcy? Oficer mogl miec racje. Dlaczego sam o tym nie pomyslalem? Zaczelismy drobiazgowo badac cialo znajdujac przynajmniej szesc wypalonych blizn swiadczacych o usunieciu starych tatuazy. Za lewym uchem odkrylismy pasek srebra wszyty pod skore w formie Buboe Chaotica. -To? - zapytala Tutrone odgarniajac chirurgicznym ostrzem wlosy denata, by nie zaslanialy wszywki. -Stare, podobnie jak reszta. 10 Cofnalem sie kilka krokow od postumentu i zaczalem analizowac goraczkowo przebieg niedawnych wydarzen. Kiedy zabijalem Eyclone, ten probowal cos zdjac z pasa, a przynajmniej takie wrazenie sprawial swymi chaotycznymi ruchami.-Jego rzeczy osobiste? Lezaly na blacie metalowego stolika obok postumentu. Laserowy pistolet, miniaturowy komunikator, wykladana macica perlowa skrzyneczka zawierajaca szesc tub obscury i zapalniczke, karta kredytowa, zapasowe baterie do broni, plastikowy klucz. Oraz pas z czterema kieszonkami. Zaczalem oprozniac je po kolei: troche lokalnych monet, malutki laserowy nozyk, trzy paski wysokokalorycznej pasty do zucia, stalowy obcinacz do paznokci, plynna obscura w strzykawce, maly notes elektroniczny. Po ktora z tych rzeczy mogl siegac w obliczu nieuniknionej smierci? Noz? Zbyt maly i nieporeczny przeciwko napastnikowi wpychajacemu lufe swej broni do gardla ofiary. Niemniej, Eyclone dzialal w desperacji. Ale dlaczego nie siegnal wowczas po tkwiacy w kaburze pistolet? Moze notes? Podnioslem go i wlaczylem, ale urzadzenie zazadalo podania kodu dostepu. Notes mogl skrywac w swym wnetrzu najrozmaitsze mroczne sekrety, jednakze raczej nie po niego wyciagnalby reke czlowiek znajdujacy sie na krawedzi smierci. -Slady nakluc wzdluz ramion - Tutrone kontynuowala ogledziny zwlok. Naklucia nie wzbudzily mego zaskoczenia zwazywszy na zasoby narko tykow odkryte w kieszeniach denata. -Zadnych pierscieni? Bransolet? Kolczykow? -Nie. Wyjalem plastikowy worek z szuflady biurka i wsypalem do niego wszystkie osobiste przedmioty Eyclone. -Zamierzasz to zabrac inkwizytorze? - zapytala Tutrone podnoszac wzrok znad trupa. -Oczywiscie. -Musiales go bardzo nienawidzic, prawda? - odezwal sie nagle Fischig. -Co? Stal oparty o postument, ze skrzyzowanymi na piersiach rekami. -Byl zdany na twoja laske i wiedziales doskonale, ze w jego umysle kryje sie mnostwo tajemnic, a mimo to rozwaliles mu czaszke. Nie mam zastrze zen moralnych w kwestii usankcjonowanego zabijania, ale wiem doskonale, czym jest marnotrawstwo olowiu. Czy to efekt wscieklosci? -Jestem inkwizytorem. Nie kieruje sie w dzialaniu wsciekloscia. -Czym zatem? Jego cyniczny ton zaczynal mi dzialac na nerwy. -Nie masz najmniejszego pojecia o tym, jak niebezpieczny byl ten czlowiek. Nie zamierzalem dac mu zadnej szansy. -Jak dla mnie, nie wyglada na specjalnie groznego - odparl Fischig mie rzac wzrokiem trupa. -Mam cos! - oswiadczyla Tutrone. Podeszlismy do niej pospiesznie. Pracowala lewa reka, dzierzaca kilka ostrzy i probnikow, jej cybernetyczne palce poruszaly sie w sposob przywodzacy na mysl zlozone z wielu stawow odnogi insekta. -Palec wskazujacy lewej dloni. Jest nienaturalnie ciezki i sztywny - podswietlila palec niewielkim skanerem. -Ceramitowy paznokiec. Sztuczny. Wszczep. -Co jest w srodku? -Nie wiem. Zaklocony odczyt. Moze jest... o, tutaj jest... miniaturowy zatrzask otwierajacy. Potrzebuje czegos do jego podwazenia. Zmienila ustawienia swej cyberdloni i wysunela z zasobnika podluzne metalowe narzedzie. Narzedzie przypominajace...obcinacz do paznokci. -Cofnac sie! Cofnac sie! - wrzasnalem. Zbyt pozno. Tutrone nacisnela zatrzask. Falszywy paznokiec odskoczyl do tylu i cos wypadlo z pustej komory wewnatrz sztucznego palca. Srebrny robak przypominajacy dzdzownice smignal w powietrzu niczym zerwany naszyjnik. -Gdzie to polecialo?! -Nie wiem - krzyknalem wpychajac reka za siebie Aemosa i Tutrone - Fischig, widzisz to? -Gdzies tutaj - odpowiedzial wyszarpujac z kabury matowoczarny automatyczny pistolet. Siegnalem do wlasnej kabury i wtedy sobie przypomnialem, ze oddalem bron cialu Vibben. Chwycilem lezacy na stoliku chirurgiczny noz. Robak wslizgnal sie z powrotem w obszar podlogi rozswietlony poswiata lamp. Mierzyl teraz dobry metr dlugosci, a jego korpus mial kilka centymetrow grubosci. Nie mialem pojecia, jakiego rodzaju plugawa technologia odpowiadala za tak szybko rozrost stwora. Cialo robaka skladalo sie z segmentowanego metalu, a pozbawiona oczu glowa byla w zasadzie wielka paszcza najezona ostrymi jak brzytwa klami. Tutrone krzyknela, kiedy to cos rzucilo sie w nasza strone. Przycisnalem a ja do posadzki i metaliczna smuga przeleciala nad naszymi glowami trafiajac prosto w cialo innego denata lezace na pobliskim postumencie. Rozlegl sie przerazajacy odglos mlaskania i trzasku kosci, po czym robal zniknal pod skora zabitego. Martwe cialo trzeslo sie konwulsyjnie i miotalo, ponad postumentem wyrosla mgielka rozdartej tkanki i drobin zakrzeplej krwi. Robak przegryzl sie przez zwloki i spadl na posadzke po drugiej stronie postumentu. Sekunde pozniej Fischig otworzyl ogien i kilkoma pociskami stracil zmasakrowanego trupa na podloge. Robaka dawno juz tam nie bylo. -Mechanizm aktywowany przez dotkniecie - wymruczal Aemos - Bardzo dyskretny, prawdopodobnie produkt obcej rasy. Bron straznicza z wbudowanym systemem zwiekszania masy dzialajacym w kontakcie z powietrzem lub po recznej aktywacji, polujaca w oparciu o rejestrator dzwieku... -Wiec zamknij sie! - rozkazalem. Wepchnalem savanta i Tutrone do rogu pomieszczania, po czym ruszylem wraz z Fischigiem wzdluz postumentow, rozgladajac sie uwaznie wokol. Robak pojawil sie znowu. Niemal mnie dopadl, zanim zdazylem pochwycic wzrokiem srebrzysty blysk metalu. W ulamku sekundy pojalem, ze wlasnie taka smierc gotowal mi Eyclone. Tego stwora zamierzal uwolnic ze schowka na ladowisku Grobowca Dwa-Dwanascie. To moj gniew pozbawil go wtedy ostatniej szansy przezycia. Pchnalem przed siebie reka i ostrze noza trafilo prosto w rozwarta paszczeke robaka. Impet zderzenia ze stworem zwalil mnie z nog. Dwumetrowa juz bestia z ciezkiego metalu miotala sie szalenczo na koncu mego noza niczym zywy bicz. Nad glowa gwizdnely mi pociski. Fischig probowal trafic robaka z pistoletu. -Zabijesz mnie! - wrzasnalem. -Trzymaj to! Z przerazajacym metalicznym chrzestem robak zaczal rozgryzac ostrze i rekojesc noza przysuwajac sie w kierunku mojej dloni. Tutrone wyrosla nade mna, wspolnymi silami powleklismy wijacego sie stwora w strone pustego postumentu. Wlaczyla tarczowa pile wbudowana w jej cyberdlon i przeciagnela wirujacym ostrzem po lsniacym karku robaka. Odciety odwlok wciaz rzucal sie spazmatycznie. Intendentka chwycila go i wrzucila z odraza do pelnego kwasu zbiornika, odpowiedzialnego za usuwanie organicznych smieci. Syczaca glowa stwora caly czas gryzaca resztki noza powedrowala do kadzi w slad za reszta bestii. Stalismy w czworke przy zbiorniku obserwujac rozpuszczajacy sie srebrzysty metal. Spojrzalem katem oka na Tutrone i Fischiga. -Juz wiem, kogo z was nie chcialbym miec za przeciwnika - wymru czalem. Intendentka rozesmiala sie cicho. Fischig nic nie powiedzial. -Co to bylo? - zapytal mnie Aemos, kiedy wiozacy nas slizgacz mknal ulicami w kierunku komendy Adeptus Arbites. -Wiecej potrafilbys wydedukowac niz uslyszec ode mnie - odparlem - Bez watpienia dar wreczony Eyclone przez jego wladcow. -Jacy wladcy tworza takie rzeczy? -Potezni, Aemosie. Ci najgorsi. Nasza wizyta w spartanskich biurach Arbites nie trwala dlugo. Na moje zadanie Fischig wezwal do gabinetu Magosa Palestemesa, najwyzszego przelozonego techmagow zajmujacych sie kriogenika. Magos rzucil okiem na pojemnik ustawiony w centrum pokoju. -Nie mam pojecia, co to takiego - oswiadczyl. -Dziekuje, to wszystko - podziekowalem mu szybko i odwrocilem sie do Fischiga - Prosze natychmiast odeslac ten obiekt na poklad mojego statku. -To jest kluczowy dowod... - zaczal protestowac. -Dla kogo pracujesz, Fischig? -Dla Imperatora. -Im szybciej zaczniesz go z mna utozsamiac, tym mniej bledow popelnisz. Wykonaj polecenie. * * * * * Hadam Bonz czekal na nas w pokoju przesluchan. Zostal rozebrany do naga, ale Fischig zapewnil mnie, ze w jego ubraniu nie znaleziono zadnych istotnych przedmiotow.Bonz byl najemnikiem obezwladnionym przez mnie w komorze krioge-neratora, jedynym czlonkiem zespolu Eyclone, ktory przezyl dramatyczna aa 11 noc. Jego twarz opuchla po moim ciosie. Pilnujacym go funkcjonariuszom podal jedynie swe personalia.Wszedlem do celi wraz z Fischigiem i Aemosem. Pomieszczenie bylo niewielkie, o kamiennych scianach. Przerazony Bonz siedzial przykuty kajdankami do metalowego krzesla. Mial wszelkie powody ku temu, by czuc przerazenie. -Opowiedz mi o Murdinie Eyclone - zazadalem. -O kim? - mentalne wiezy Eyclone przestaly juz dzialac, w oczach wiez nia ponownie pojawily sie slady emocji. Wygladal na zmieszanego, naj wyrazniej nie rozumial pytania. -Zatem opowiedz mi o ostatniej rzeczy, ktora pamietasz. -Bylem na Thracian Primaris. To moj dom. Jestem ladowaczem w dokach. Szedlem do knajpy z przyjacielem. To wszystko, co pamietam. -Przyjacielem? -Nadzorca dokerow Wynem Eddonem. Bylismy chyba troche pijani. -Czy Eddon wspominal ci o Eyclone? -Nie. Posluchaj, gdzie ja jestem? Te skurwiele nie chca mi nic powiedziec. O co mnie oskarzacie? Usmiechnalem sie zlowieszczo. -Na poczatek o zamach na moje zycie. -A kim ty jestes? -Imperialnym inkwizytorem. W ulamku chwili bez reszty stracil nad soba panowanie. Krzyczal, plakal, blagal o litosc, zasypywal nas potokiem calkowicie bezuzytecznych informacji. Od poczatku pewien bylem, ze nic z niego nie wyciagniemy. Oglupiony mesmerycznie niewolnik, wybrany ze wzgledu na swoje przymioty fizyczne, nic nie pamietajacy. Mimo to przez dwie godziny kontynuowalismy przesluchanie. Fischig powoli opuszczal dzwignie wentylatora tloczacego do celi mrozne powietrze z zewnatrz Slonecznego Domu. Ukryci w ogrzewanych kombinezonach, powtarzalismy raz za razem te same pytania. Kiedy cialo Bonza przymarzlo do metalowego stolka, wiedzialem juz, ze dalsze wypytywanie nie ma sensu. -Ogrzejcie go i dobrze nakarmcie - polecil Fischig swym podwladnym wychodzac z celi - Wyrok smierci zostanie wykonany o swicie. Nie zapytalem, czy termin ten jest zwiazany z cyklem dziennym w harmonogramie Arbites czy tez egzekucja miala sie odbyc dopiero za szesc miesiecy, o swicie pierwszego dnia Odwilzy. Bylo mi to obojetne. toringu. Ale Gudrun... -Pierwszoliniowy swiat kupiecki. Stara kultura, stare rody... -Stare trucizny - dokonczyl z usmiechem Aemos. Otarlem rekawem usta. -Czy mozemy uzyskac wieksza pewnosc? - Czy mozemy uzyskac wieksza pewnosc? -Lowink nad tym pracuje. Kiedy juz zlamiemy szyfr, bedziemy wiedzieli. -Gudrun - wymruczalem do siebie samego. Tkwiacy w mym uchu komunikator pisnal cichutko. Zglosil sie Betan-core. -Slyszeliscie kiedys o czyms zwacym sie Pontius? -Nie. Dlaczego pytasz? -Ja tez nie slyszalem, ale Lowink odczytal czesc starych transmisji. Kilka tygodni przed przylotem Eyclone ktos nadal wiadomosci z identycznego zrodla do lokacji w Slonecznym Domu. Ich tresc w zasadzie ogranicza sie do informacji o planowanym przeslaniu Pontiusa. Mnostwo niejasnosci i niedomowien w tekscie. -Znasz te lokacje? -A jak myslisz, po co nas zatrudniasz? Promenada Odwilzy 12011, pod zachodnia czescia kopuly. Dzielnica dla zamozniejszej grupy spoleczenstwa. Arystokratyczna enklawa. -Jakies nazwiska? -Nie, byli bardzo ostrozni w tej kwestii. -Juz ruszamy. Wstalismy pospiesznie od stolu. W wejsciu tkwil nieruchomo Fischig. Mial na sobie kamizelke przeciwodlamkowa, opancerzony karapaks i ciezki helm Arbites z przyslaniajaca twarz przylbica. Musze przyznac, ze swym wygladem robil nalezne wrazenie. -Wybiera sie pan gdzies beze mnie, inkwizytorze? -Mowiac szczerze, wlasnie zamierzalem cie poszukac. Zabierz nas na Promenade Odwilzy. Fischig pozostawil nas samych sobie, totez wspolnie z Aemosem zjadlem obiad w malym bistro polozonym niemal dokladnie pod wiszaca u szczytu kopuly plazmowa bateria. Jedzenie bylo pozbawione smaku, poniewaz pochodzilo z odmrozonych racji zywnosciowych, ale przynajmniej bylo gorace. Male fontanny tworzyly migotliwe sciany wokol lokalu, dzieki czemu promienie sztucznego slonca tworzyly w jego wnetrzu platanine teczowych pasm powietrza. W tym zalobnym dniu nikt oprocz nas nie posilal sie w pustym bistro. Aemos mial dobry humor. Gadal bez przerwy analizujac na glos wszelkie potencjalne mozliwosci rozwoju sledztwa. Oprocz irytujacego charakteru savant posiadal tez genialny umysl. Konsumowal rybe z ryzem studiujac jednoczesnie ekran wlaczonego notesu. -Przyjrzyjmy sie dlugosciom transmisji Eyclone namierzonych przez Lowinka, nadanych z Hubrisa i tutaj przyjetych. -Wszystkie sa zakodowane. Lowink nie zlamal jeszcze szyfru. -Tak, tak, ale popatrz na czas ich nadawania. Ta dla przykladu... osiem sekund... to ze statku na orbicie... czas jej nadania pokrywa sie idealnie z przewidywanym okresem pobytu na orbicie tajemniczego statku Eyclone. Ale tutaj... w czasie walk ostatniej nocy. Transmisja trwajaca dwanascie i pol minuty. Musi pochodzic z innego systemu. Nabilem na widelec podluzny kawalek miesa i podnioslem jedzenie do ust. Nigdy wczesniej nie poswiecalem uwagi szczegolom zwiazanym z astropatycznymi transmisjami. -Dwanascie i pol, jestes pewien? -Lowink to potwierdzil. -Co zatem daje nam znajomosc czasu transmisji? Aemos usmiechnal sie widzac rosnace zadowolenie na mej twarzy. -Trzy swiaty. Wszystkie polozone miedzy jedenastoma, a pietnastoma minutami transferu astropatycznego na Hubris. Thracian Primaris, Kobalt II i Gudrun. Thracian Primaris nie budzilo mego zaskoczenia. W tym miejscu podjelismy trop Eyclone, stamtad przylecielismy na Hubris. Tam tez, zgodnie z zeznaniami Bonza, zbrodniarz zwerbowal przynajmniej czesc swych pomocnikow. -Kobalt sie nie liczy, juz sprawdzilem. To mala imperialna stacja moni- aaaa 12 Rozdzial IV Szalencza podroz przez Sloneczny Dom. Promenada Odwilzy 12011. Przesluchanie Saemona Crotesa. Najzamozniejsi Hubryci posiadaja zimowe palace na zachodnich krancach Slonecznego Domu. Oficer sledczy Fischig wyjasnil nam, ze w ten sposob celebruja zarowno swiatlosc jak i mrok. W wystajacych poza kopule scianach jaskrawo oswietlonych domow znajduja sie chronione przesuwnymi plytami okna, pozwalajace kontemplowac pograzony w ciemnosci dlugiej nocy krajobraz planety. Aemos zasugerowal mi, ze zwyczaj ten bez watpienia posiada religijne korzenie.Fischig wylaczyl pokladowy system nawigacyjny slizgacza i zwiekszyl pulap lotu smigajac ponad ulicznymi korkami. Ciezki antygrawitacyjny pojazd mknal miedzy szklanymi wiezycami budynkow kierujac sie na zachod. Jestem pewien, ze oficer umyslnie prowadzil w tak karkolomny sposob. Przypiety pasami do tylnego fotela Aemos zamknal oczy i mamrotal cos placzliwie pod nosem. Siedzialem z przodu, w kokpicie, obok Fischiga. Katem oka dostrzegalem drapiezny usmieszek na jego ustach, ledwie widoczny spod dolnej krawedzi przylbicy helmu. Slizgacz byl standardowym imperialnym modelem w barwach matowego brazu, zdobily go emblematy w postaci solarnej tarczy oraz insygnia Arbites i numer ewidencyjny na ogonie. Solidnie opancerzony pojazd poruszal sie niezgrabnie i opornie, antygrawitacyjny naped z trudem utrzymywal go w powietrzu. Przed moim fotelem wisial na obrotowym zaczepie ciezki bolter. Rozgladajac sie wokol dostrzeglem rzad automatycznych strzelb tkwiacych w stojaku za tylnymi fotelami. -Daj mi jedna z nich! - krzyknalem ponad swistem powietrza i rykiem motorow. -Co? -Potrzebuje broni! Fischig skinal glowa i wstukal kod na malym panelu wbudowanym w szczyt drazka sterowego. Przezroczysta plyta chroniaca stojak przez dostepem ze strony niepozadanych osob rozsunela sie natychmiast. -Wez sobie jedna! Aemos podal mi strzelbe. Zaczalem ladowac do komory naboje. Promenada Odwilzy wyrosla przed nami znienacka - konstrukcja tarasow i luksusowych apartamentow o scianach ze szkla oraz ceramitu, wbudowana bezposrednio w krzywizne kopuly. Lecielismy teraz nisko nad pieknymi ogrodami, podmuch powietrza kolysal wierzcholkami palm i ozdobnych krzewow. Fischig pociagnal za jedna z dzwigni i rotory slizgacza zmienily tryb pracy opuszczajac pojazd na szeroka platforme parkingowa, jakies osiem pieter nad poziomem miasta. Wyskoczyl z kokpitu sprawdzajac swoja strzelbe. Ruszylem za nim. -Zostan w srodku - polecilem Aemosowi. Nie potrzebowal dalszej zachety. -Jaki adres? - zapytal Fischig. -12011. Pobieglismy wzdluz platformy przeskakujac kwietniki i niskie barierki. Budynek 12011 mial przeszklony fronton, do srodka prowadzily wielkie drzwi wykonane z lustrzanych plyt. Fischig podniosl ostrzegawczo dlon i wyjal z kieszonki na pasie monete. Cisnal ja w powietrze ponad chodnik prowadzacy do drzwi. W ulamku sekund dziewiec wystrzelonych z roznych miejsc wiazek lasera rozbilo monete na atomy. Fischig wlaczyl swoj komunikator. -Oficer sledczy Fischig do centrum kontroli Arbites, odbior. -Slucham, oficerze sledczy. -Podlaczcie sie do centralki domu 12011 na Promenadzie Odwilzy i zgascie automatyczne systemy obronne. W trybie natychmiastowym. Chwila ciszy. -Autoryzacja potwierdzona. Fischig zrobil krok do przodu. Zlapalem go za ramie, po czym rzucilem w strone drzwi wlasnym pieniazkiem. Moneta odbila sie dwa razy od bazaltowego tarasu i znieruchomiala. -Wolalem sie upewnic - wyjasnilem. Podkradlismy sie z obu stron lustrzanych drzwi. Fischig sprobowal je pchnac, ale nawet nie drgnely. Cofnal sie kilka krokow do tylu, najwyrazniej zdecydowany rozbic je strzalami z broni palnej. -To armapleks - syknalem stukajac knykciami w powierzchnie lustrzanej plyty - Nie badz glupcem. 13 Siegnalem po noszony przy sobie worek z drobiazgami Eyclone i zaczalem grzebac w nim szukajac laserowego nozyka. Natrafilem palcami na plastikowy klucz.Szanse niewielkie, lecz coz szkodzi sprobowac - jak mawial moj mentor, inkwizytor Hapshant. Wsunalem klucz do zamka i drzwi pojechaly w gore przesuwajac sie na metalowych szynach. Zastyglismy w bezruchu. Z glebi budynku dobiegal zapach egzotycznych aromatow i dzwieki symfonicznej muzyki. -Adeptus Arbites! Przedstawcie swoja tozsamosc! - krzyknal Fischig, a wbudowany w jego helm wzmacniacz spotegowal wezwanie. Mieszkancy domu niemal natychmiast na nie odpowiedzieli. Serie z broni automatycznej zerwaly jedna z prowadnic drzwiowych, rozwalily kilka donic z kwiatami stojacych na tarasie i sciely maszt sygnalizacyjny na platformie ladowiska. -Zrobmy to po waszemu! - wrzasnal Fischig i padl na brzuch strzelajac w otwor wejsciowy do budynku ze swej strzelby. Huk srutowego automatu byl ogluszajacy. Wdrapalem sie po rynnie na balkon na drugim pietrze, przewieszona przez ramie strzelba obijala mi sie o plecy. W dole slyszalem wsciekla kanonade. Wpadlem przez zakryte draperia drzwi balkonowe do sypialni. W pokoju bylo goraco i ciemno, wszedzie krolowal kolor czerwieni. Z ukrytych glosnikow plynela lagodna muzyka. Posciel na lozku lezala w nieladzie. W jednym rogu, na kredensie, stal przenosny komunikator. Podesz-lem do niego studiujac panel kontrolny. Echo wystrzalow Fischiga i jego przeciwnikow dobiegalo z dolnego pietra niczym dzwiek odleglej burzy. Dziewczyna wybiegla z bocznego pomieszczenia, prawdopodobnie lazienki, krzyknela ze strachu na moj widok. Byla naga, totez natychmiast siegnela po lezace w zasiegu jej reki przescieradlo. Wymierzylem w nia lufe strzelby. -Ilu was jest? Zakrztusila sie i potrzasnela glowa. -Inkwizycja - wysyczalem - Ilu was jest? Zaczela chlipac i krecic ponownie glowa. -Zostan tutaj. Wejdz pod lozko, jezeli mozesz. W sasiednim pomieszczeniu uslyszalem jakies halasy. Ktos wolal glosno czyjes imie. -Nie odpowiadaj - rozkazalem placzacej dziewczynie. Podkradlem sie ostroznie do niedomknietych drzwi lazienki. Saczylo sie zza nich swiatlo i kleby wodnej pary, powietrze przesycal zapach olejkow do kapieli. Wolanie ucichlo. Byl przezorny, musze mi to przyznac. Nie rzucil sie bezmyslnie do przodu strzelajac do wszystkiego, co sie rusza. Stojac obok framugi pchnalem lekko lufa strzelby drzwi. Niemal zaraz piec kul przebilo z hukiem drewniana plyte. Padlem na kolana i poslalem trzy pociski w szczeline miedzy drzwiami i framuga. -Inkwizycja! Rzuc bron! Dwie kolejne kule przedziurawily powierzchnie drzwi. Odtoczylem sie od wejscia do lazienki i stanalem na ugietych nogach mierzac w drzwi ze strzelby. -Wyjdz stamtad! - zawolalem uzywajac mentalnego nacisku. Wielki wytatuowany nagi mezczyzna wytoczyl sie z lazienki. Polowa jego twarzy byla ogolona, druga polowe pokrywala biala warstwa kremu. W jednej rece wciaz sciskal automatyczny pistolet Tronsvasse HP. -Rzuc bron na podloge - polecilem. Zawahal sie jakby moja moc nie zdolala nim do konca zawladnac. Zelazna wola godna uznania, pomyslalem. Nie moglem zaryzykowac. Lufa pistoletu zaczynala sie juz podnosic w moja strone, gdy wypalilem mu prosto w czesciowo ogolona twarz posylajac drgajace cialo z powrotem do lazienki. Dziewczyna wciaz kleczala naga za skrajem lozka, drzac konwulsyjnie. Zaskoczyl mnie nieco fakt, ze nie wyskoczyla z kryjowki na dzwiek mego mentalnego rozkazu. Obrocilem sie na piecie w jej kierunku. -Jak sie nazywasz? -Lise B. -Pelna tozsamosc! - warknalem. Nie koncentrowalem na niej uwagi, ale czulem cos dziwnego w tej kobiecie. W jej aurze. W jej tonie. -Alizebeth Bequin! Dziewczyna do towarzystwa! Pracuje w Slonecznym Domu od czterech Uspien! -Co tutaj robisz? -Zaplacili z gory! Chcieli sie zabawic! Och, bogowie... - glos jej sie zalamal, usiadla na lozku. -Ubierz sie. Zostan tutaj. Bede chcial z toba porozmawiac. Podszedlem do drzwi wyjsciowych pokoju i spojrzalem za prog. W dole a wiodacych na parter schodow migaly plomienie wylotowe broni. Ponad kanonada gorowaly ludzkie krzyki. Widzac w progu moja sylwetke ktos zaczal biec w gore schodow. -Wylk! Wylk! Znalezli nas! Zna... - na moment przed zdemaskowaniem mej prawdziwej tozsamosci powalilem oszolomionego czlowieka kolba broni. Spadl z pietra niczym worek kamieni. Dwa pociski wbily sie w sciane pokoju tuz przy futrynie. Cofnalem sie z powrotem do wnetrza lazienki sciskajac kurczowo strzelbe. Kolejne pociski przebily sciane nad lozkiem. Bequin krzyknela przerazliwie i wslizgnela sie za mebel. Odpowiedzialem ogniem wyrywajac dwie wielkie dziury w drzwiach wejsciowych. Dwaj mezczyzni wpadli do sypialni, zdeterminowani i ogarnieci szalenstwem bitewnej goraczki. Ubrani byli w lekkie stroje. Jeden trzymal laserowy pistolet, drugi automatyczny karabin. Zabilem posiadacza lasera jednym srutowym ladunkiem, ktory cisnal jego cialo na sciane sypialni. Facet z karabinem zaczal strzelac ogniem ciaglym, szatkujac kulami posciel lozka. Rzucilem sie na podloge posrod deszczu podartego materialu, rozbitych luster i rozlupanych kawalkow drewna. Toczac sie po podlodze desperacko szukalem oslony. Moj niedoszly zabojca przewrocil sie twarza do przodu, prosto na lozko. Dziewczyna wyciagnela z podstawy jego karku ostrze dlugiego noza. -Uratowalam ci zycie - oswiadczyla - To stawia mnie w lepszym swietle, prawda? Kazalem jej pozostac w sypialni i z przestraszonego wyrazu twarzy pojalem, ze zastosuje sie bez sprzeciwu do otrzymanego polecenia. Wszedlem na szczyt schodow. Pietro nizej panowala cisza. -Fischig? - rzucilem do komunikatora. -Zejdz - odparl krotko. Krete schody prowadzily w dol do rozleglego pomieszczenia. W powietrzu wciaz unosily sie kleby gestego dymu, uciekajace na zewnatrz przez uchylone lustrzane drzwi wyjsciowe. Sztuczne swiatlo dzienne Slonecznego Domu saczylo sie przez drzwi w przeciwnym kierunku, tworzac w zadymionym pokoju migotliwa siateczke promieni. Przeciwna sciane sali stanowila segmentowana pokrywa bedaca bez watpienia przesuwana kurtyna. Jej uruchomienie odsloniloby widoczna za pancernymi oknami zimowa panorame Hubrisu. Dziesiatki pociskow zdemolowaly calkowicie ekskluzywny wystroj pomieszczenia. W roznych miejscach podlogi lezalo nieruchomo piec cial. Fischig sadowil wlasnie szostego mezczyzne na wysokim fotelu z poreczami. Wiezien, postrzelony w prawe ramie, krzyczal z bolu i jeczal. Fischig przykul go do mebla. -Co na gorze? - zapytal nie podnoszac wzroku. -Czysto - odparlem obchodzac pomieszczenie, ogladajac zwloki i porzucone w nieladzie przedmioty. -Znam niektorych z nich - oswiadczyl sledczy - Tych dwoch przy oknie. Miejscowi, laboranci niskiego stopnia. Ciazyla na nich dluga lista zarzutow kryminalnych. -Wynajete miesniaki. -Ulubiona taktyka twojego Eyclone. Reszta pochodzi spoza swiata. -Znalazles ich dokumenty? -Nie, to tylko przeczucie. Zaden z nich nie ma identyfikatorow i papierow. -Co z tym? - podszedlem do skutego wieznia. Mezczyzna kaszlal i jeczal, przewracal oczami. O ile nie korzystal z podnoszacych sile narkotykow lub ukrytych wszczepow bojowym, nie mozna go bylo zaliczyc do kategorii najemnych miesni. Byl starszy wiekiem, chudy, o pomarszczonej twarzy. -Nie zabilbys kogos takiego z miejsca, prawda? - zapytalem Fischiga. Oficer usmiechnal sie lekko zadowolony z mojego spostrzezenia. -Ja... ja mam prawa! - wyrzucil z siebie wiezien. -Znajdujesz sie w mocy Inkwizycji - pouczylem go zimnym tonem - Nie posiadasz zadnych praw. Umilkl przestraszony. -Obcoswiatowiec - zauwazyl Fischig. Podnioslem pytajaco brew. -Akcent - dodal. Sam nigdy bym tego nie zauwazyl. Oto jeden z powodow, dla ktorych staram sie zawsze zatrudniac na czas sledztw miejscowych, nawet takich potencjalnych macicieli jak oficer sledczy Fischig. Moja praca wiaze sie z podrozami na rozne swiaty, to zas oznacza kontakty z roznymi kulturami. Nieznaczne roznice dialektow czy slangow wciaz uchodza mej uwadze, ale Fischig wylapal to od razu. I prawdopodobnie mial racje. Jesli to byl przywodca grupy, jeden z porucznikow Eyclone, bez watpienia musial pochodzic z innego swiata. -Jak sie nazywasz? - zapytalem. -Nie bede odpowiadal. -Wiec nie bedziemy opatrywac twojej rany. Potrzasnal glowa. Rana byla powazna i wyraznie cierpial z jej powodu, ale stawial opor. Zyskalem pewnosc, ze czlowiek ten musial przewodzic rozbitej grupie spiskowcow. Nie drzal juz i nie jeczal. Bez watpienia wprawil sie w mentalny trans lagodzacy bol, pewnie wyuczony przez Eyclone. -Psioniczne sztuczki niewiele ci pomoga - oswiadczylem - Jestem w tej kwestii znacznie lepszy od ciebie. -Pieprz sie. Spojrzalem z ukosa na Fischiga. -Odsun sie nieco - slyszac polecenie zrobil kilka krokow do tylu. -Powiedz mi, jak sie nazywasz - zazadalem uzywajac mocy. Czlowiek na fotelu drgnal spazmatycznie. -Saemon Crotes - wysapal. -Godwyn Fischig - wyrzucil z siebie oficer sledczy. Zaczerwienil sie slyszac wlasne slowa i odszedl pospiesznie w odlegly kat pokoju. -Dobrze, Saemonie Crotesie, skad pochodzisz? - zapytalem ponownie, tym razem nie ubiegajac sie juz do mentalnego nacisku. Z doswiadczenia wiedzialem, ze wole ofiary zmiekcza dostatecznie mocno pierwszy cios. -Thracian Primaris. -Co tutaj robiles? -Jestem przedstawicielem handlowym Gildii Kupieckiej Sinesias. Nazwa ta nie byla mi obca. Gildia Sinesias nalezala do najwiekszych organizacji kupieckich w sektorze, posiadala placowki na ponad setce imperialnych swiatow i spore wplywy wsrod lokalnej arystokracji. Do niej tez nalezal, zgodnie z informacjami udzielonymi mi rano przez Betancore, jeden z kupieckich kliprow parkujacych w Slonecznym Domu. -Jaka misja sprowadzila cie na Hubris? -Standardowe zadanie. Przedstawicielstwo handlowe. -W czasie Uspienia? -Handel nigdy nie zamiera calkowicie. Dlugoterminowe kontrakty zawarte z wladzami tego swiata wymagaja regularnych osobistych wizyt. -Czy w razie takiej koniecznosci Gildia potwierdzi twe zeznania? -Oczywiscie. Zaczalem okrazac fotel wieznia. -Co sprowadzilo cie tutaj, do tych prywatnych apartamentow? -Zostalem zaproszony. -Przez kogo? -Nambera Wylka, miejscowego kupca. Zaprosil mnie na uroczystosc polmetka Uspienia. -Mieszkanie jest zarejestrowane na Nambera Wylka - dodal Fischig - To rzeczywiscie tutejszy kupiec. Ma czysta kartoteke. -Co z Eyclone? - zapytalem Crotesa spogladajac mu w oczy. Dostrzeglem w nich blysk strachu. -Z kim? -Z Murdinem Eyclone. Twoim prawdziwym zleceniodawca. Nie kaz mi powtarzac tego pytania. -Nie znam zadnego Eyclone! - w jego zaprzeczeniu nie wychwycilem falszu. Lecz mogl nie znac Eyclone pod jego prawdziwymi personaliami. Przynioslem sobie drugie krzeslo i usiadlem naprzeciw wieznia. -W twojej opowiesci pelno jest niescislosci. Zostales znaleziony w towarzystwie spiskowcow powiazanych z planetarna konspiracja, obciazonych zarzutem masowego ludobojstwa. Mozemy kontynuowac to przesluchanie w znacznie mniej komfortowych warunkach, mozesz tez jednak zyskac ma przychylnosc dzieki uczciwej kooperacji. -Ja... nie wiem, co... co powiedziec... -Cokolwiek wiesz. Na poczatek moze cos o Pontiusie? Na twarzy wieznia pojawil sie dziwny grymas. Poruszyl szczeka probujac cos powiedziec. Zadrzal. Rozlegl sie miekki trzask i glowa Crotesa opadla bezwladnie na jego piers. -Tronie Swiatla! - wrzasnal zszokowany Fischig. -Cholera - dodalem podnoszac za brode glowe kupca. Nie zyl. Eyclone asekurowal sie pozostawiajac w cialach swych wspolpracownikow ukryte pulapki, aktywowane mentalnie przez nieswiadoma zagrozenia ofiare. Slo wo "Pontius" bez watpienia bylo takim wlasnie aktywatorem. -Samobojstwo. Zaprogramowane psionicznie. -Wiec niczego sie nie dowiedzielismy? -Nie wiemy? Czyzbys nie sluchal? Na poczatek wiemy, ze Pontius to ich najczujniej strzezony sekret. -To powiedz mi cos o nim. Wlasnie zamierzalem zwiesc go wykretna odpowiedzia, gdy ceramitowa kurtyna chroniaca pokoj przed upiornym mrozem Hubrisu wyleciala w powietrze. Ukryte ladunki eksplodowaly rownoczesnie i szczatki pokrywy wylecialy w mrok zimowej nocy. Sila wybuchu rzucila nami o podloge. Milisekunde pozniej roztrzaskane drobiny pancernego szkla wpadly z powrotem do pokoju niesione potwornym pedem sniezycy szalejacej na zewnatrz - bilion malutkich i ostrych jak brzytwa igielek. 14 Rozdzial V Odkryty trop. Glawowie z Gudrun. Nieoczekiwane towarzystwo. Ogluszony wybuchem, zdazylem zlapac Fischiga za ramie i pchnac go na taras przed budynkiem. Przetoczylismy sie w ostatniej chwili pod opadajacymi z gory awaryjnymi drzwiami, osadzonymi w szynach wewnatrz sciany. Lezelismy na plecach, dyszacy ciezko i na wpol oslepieni, a gorace swiatlo sztucznego slonca ogrzewalo nasze przenicowane lodowatym dotykiem zimy ciala.We wszystkich rezydencjach wzdluz Promenady wyly syreny i klaksony alarmowe. Jednostki Arbites byly juz w drodze do dzielnicy. Pozbieralismy sie z tarasu. Nasze ubrania oraz nadzwyczajny lut szczescia ochronily nas przed najgorszymi efektami szklanej burzy, ale i tak mialem glebokie rozciecie na lewym policzku wymagajace zszycia, Fischig zas krwawil z rany na udzie przebitym podluznym fragmentem szkla. Reszta obrazen okazala sie na szczescie powierzchowna. - Ladunek z opoznionym zaplonem? - zapytal oficer sledczy. - Detonatory zostaly uruchomione tym samym spazmem, ktory zabil Crotesa. Fischig rozejrzal sie wokol i podniosl z tarasu jedna ze swoich rekawic. Widzialem, ze myslal intensywnie. Jego twarz przybrala barwe popiolu, zapewne z powodu szoku. Uznalem, ze powoli zaczyna do tego czlowieka docierac swiadomosc ogromnych mozliwosci naszych przeciwnikow. Juz potworna zbrodnia w Grobowcu Dwa-Dwanascie pozwalala oszacowac skale dzialania tej przestepczej grupy, ale Fischig najwyrazniej nie zwrocil na to wczesniej naleznej uwagi. Teraz wreszcie zrozumial, ze przyszlo nam zmierzyc sie z ludzmi fanatycznie oddanymi zbrodniczej ideologii, zdecydowanych walczyc az do smierci. Pojal tez, jak brutalnie ludzie ci potrafia dzialac, by zatrzec swoje slady, nie cofajac sie przed uzyciem broni mentalnych oraz psionicznie programowanych pulapek. Metody te mowily wiele o zasobach spiskowcow oraz ich efektywnosci. Zespoly bojowe Arbites weszly do budynku i zabezpieczyly go w czasie, gdy medyczni serwitorzy opatrywali nasze obrazenia. Funkcjonariusze wypro-wadzili na taras przemarznieta do szpiku kosci Bequin. Owinieta byla szczelnie w scienne narzuty, a jej twarz przybrala niebieskawej barwy z wyziebienia. Po okazaniu swej odznaki polecilem odwiezc ja do aresztu. Drzac spazmatycznie nie zdolala wykrztusic ani slowa. Wrocilismy z Fischigiem do rezydencji po uprzednim zalozeniu ogrzewanych kombinezonow. Pracujacy przy rozbitym oknie inzynierzy oszacowali, ze naprawa pokrywy potrwa jeszcze dwie do trzech godzin. Opuscilismy oswietlony jaskrawo taras przechodzac przez trzy przenosne sluzy do mrocznego wnetrza budynku. Tylna sciana pokoju znikla, dzieki czemu moglismy spojrzec prosto w czysta mrozna noc Hubrisu, z rzadka rozjasniana swiatelkami rozstawionych wokol Slonecznego Domu lamp ostrzegawczych. Kolejny raz zostalem wystawiony na chlod Uspienia, moim cialem wstrzasnely niekontrolowane dreszcze. Pomieszczenie, w ktorym przesluchiwalem Crotesa, bylo zdemolowana rudera pelna platkow sadzy i blyszczacych jak klejnoty drobin szkla. Warstwa szronu pokrywala meble i twarze martwych ludzi. Rozprysnieta krew pochodzaca z poszatkowanych szklana chmura zwlok zakrzepla na ksztalt malutkich rubinow. Omiatalismy ciemnosc mglistymi snopami swiatla latarek. Watpilem, bysmy znalezli cokolwiek ciekawego. Wszystkie istotne dokumenty i nagrania bez watpienia zostaly skasowane przez ten sam impuls, ktory wysadzil w powietrze sciane i zabil Crotesa. Wszystko wskazywalo tez na to, ze ludzie ci przenosili wazniejsze informacje w podswiadomosci, zakodowane w sposob zarezerwowany zazwyczaj dla wyzszych ranga pracownikow korpusu dyplomatycznego, Administratum i elit organizacji kupieckich. Ta hipoteza zwrocila ma uwage na pracodawce Crotesa - Gildie Sinesias. -To bardzo popularne imie w tym podsektorze - oswiadczyl Aemos, pracujacy w komfortowym polmroku na pokladzie wahadlowca nad haslem "Pontius" - Zlokalizowalem pol miliona mieszkancow uzywajacych go w charakterze pierwszego imienia, dwiescie tysiecy w charakterze drugiego imienia oraz jakies czterdziesci czy piecdziesiat tysiecy odmian dialektycznych. Podal mi notes. Machnalem przeczaco glowa i zaczalem studiowac w lusterku swa twarz, oszpecona rzedem metalowych klamer laczacych rozciety policzek. -Co z nazwami wlasnymi? -Mam jakies dziewiec tysiecy pozycji wiazacych sie z tym okresleniem - westchnal savant i zaczal czytac z notesu - Akademia Szkolna Pontius Swellwin, Biuro Translacji Pontius Praxitelles, Posrednictwo Finansowe Pontius Gyvant Ropus, Szpital im. Pontiusa Spiegela... -Wystarczy - usiadlem przy komputerze i zaczalem segregowac wykaz nazw w grupy tematyczne. Pulsujace znaki runiczne przemieszczaly sie po powierzchni ekranu. Przesuwalem spojrzeniem po tekscie trzymajac wcis niety klawisz przewijania. -Pontius Glaw - powiedzialem. Aemos zamrugal i spojrzal na mnie pytajaco. Na jego twarzy pojawil sie slad usmiechu. -Nie ma go na mojej liscie - oswiadczyl. -Poniewaz nie zyje? -Poniewaz nie zyje. Savant spojrzal ponad moim ramieniem na ekran urzadzenia. -Nie zaprzecze, ze jest w tym zalozeniu pewien sens. Rzeczywiscie, byl to ten rodzaj braku logiki, ktory skrywal w sobie ziarno prawdy. Przypadek postrzegany instynktownie przez inkwizytora po wielu latach doswiadczen i ciezkiej pracy. Rod Glawow nalezal do starej arystokracji, blekitnokrwistej dynastii posiadajacej ogromne wplywy w tym podsektorem od blisko tysiaca lat. Siedziba rodu oraz jej najwazniejsze przedstawicielstwa znajdowaly sie na Gudrun - swiecie, ktory juz zwrocil nasza uwage w trakcie tego sledztwa. Wpisalem kilka komend na klawiaturze komputera. Tak, Dom Glaw byl glownym udzialowcem i inwestorem w Gildii Kupieckiej Sinesias. -Pontius Glaw - mruknalem pod nosem do siebie samego. Pontius Glaw nie zyl od ponad dwustu lat. Siodmy syn Oberona Glawa, jednego z patriarchow rodu, padl ofiara wielodzietnosci swej rodziny. Jako najmlodszy potomek glowy rodu nie zdolal osiagnac znaczacej w nim pozycji. Jego starszy brat, rowniez noszacy imie Oberon, zostal nastepca patriarchy, drugi przejal kontrole nad dzialalnoscia kupiecka rodziny, trzeci komende nad palacowa milicja, dwaj inni zawarli malzenstwa polityczne zapewniajac sobie wysokie stanowiska w Administratum... Studiujac w latach mlodosci biografie Pontiusa Glawa poznalem go jako dyletanta marnotrawiacego swe zycie, energie, charyzme oraz blyskotliwy, doskonale wyedukowany umysl na poscig za ulotnymi przyjemnosciami. Utopil w grach hazardowych znaczaca czesc swej fortuny, by szybko odbudowac ja poprzez inwestycje w handel niewolnikami i walki gladiatorow. W biografii tego czlowieka nieustannie czail sie slad brutalnej bezwzglednosci. W wieku czterdziestu lat, wyniszczony zyciem na wysokich obrotach, Pontius Glaw zwrocil swa uwage na sprawy, ktorymi nie powinien byl sie interesowac. Autorzy jego biografii podejrzewali, ze odpowiedzialnym za to czynnikiem musialo byc jakies wydarzenie losowe: kontakt z artefaktem lub dokumentami przypadkowo przekazanymi w jego rece czy tez zainteresowanie specyficznymi wierzeniami ktoregos z bardziej barbarzynskich gladiatorow. Instynkt podpowiadal mi, ze zadza zakazanej wiedzy od dawna trawila dusze Glawa czekajac tylko na okazje do ujawnienia sie w calej okazalosci. W ktorym momencie zycia jego apetyt na licencjonowana ezoteryczna pornografie przemienil sie w pragnienie zglebienia wierzy heretyckiej i bluznierczej? Pontius Glaw stal sie wyznawca Chaosu, dewota najgorszego, najbardziej odrazajacego rodzaju. Zgromadzil wokol siebie grupe wyznawcow i w ciagu pietnastu lat dopuscil sie szeregu potwornych aktow zbrodni. Zostal zabity wraz z calym swym bractwem na Lamsarrote, podczas operacji Inkwizycji prowadzonej przez samego Absaloma Angevina. Dom Glaw aktywnie uczestniczyl w tej pacyfikacji desperacko probujac odciac sie od heretyckiej przeszlosci jednego ze swych czlonkow. Prawdopodobnie tylko to uratowalo te dumna rodzine przed zaglada. Potwor, notoryczny potwor. W dodatku martwy, czego nie omieszkal mi natychmiast wytknac Aemos. Martwy od ponad dwoch wiekow. Ale jego imie oraz kilka innych nie budzacych watpliwosci i powiazanych ze soba faktow nie pozwalalo mi zignorowac tego nierealnego tropu. * * * * * Poszedlem do kokpitu wahadlowca i usiadlem na fotelu obok Betancore.-Bedziemy potrzebowali srodka transportu. Na Gudrun. -Zalatwie to. Daj mi dzien albo dwa. -Zrob to tak szybko, jak to tylko mozliwe. 15 Wyslalem pismo do Wielkiego Straznika Carpela informujace go w ogolnikowy sposob o postepach sledztwa oraz moim rychlym wyjezdzie na Gudrun. Studiowalem wlasnie dokumentacje pochodzaca ze sprawy inkwizytora Angevina, kiedy dwaj funkcjonariusze Arbites zgodnie z poleceniem wyslanym wczesniej do aresztu przyprowadzili na platforme startowa Bequin.Stala skuta kajdankami w przedziale desantowym statku, najwyrazniej czujac sie niepewnie w polmroku pomieszczenia. Miala na sobie przylegajaca do ciala suknie oraz lekki plaszcz i mimo widocznego zmeczenia nie sposob bylo zignorowac jej fizycznej urody. Doskonale zbudowana, o pelnych ustach, blyszczacych oczach i dlugich czarnych wlosach. Ponownie pochwycilem zmyslami cos dziwnego w aurze otaczajacej te kobiete. Chociaz bez watpienia byla niezwykle atrakcyjna, sprawiala nieswiadomie wrecz odpychajace wrazenie. Wiedzialem, ze to kuriozalne, ale podejrzewalem juz przyczyne takich odczuc z mojej strony. Poderwala glowe widzac jak wchodze do ladowni, na jej twarzy rysowala sie mieszanina strachu i niepewnosci. -Pomoglam ci! - wyrzucila z siebie pospieszne oswiadczenie. -Owszem. Chociaz wcale cie o pomoc nie prosilem ani tez jej nie potrze bowalem. Przelknela sline. Poczulem nagla ochote na podniesienie glosu, wypedzenie jej z pokladu, pozbycie sie tej kobiety raz na zawsze ze swego otoczenia. -Arbites mowia, ze oskarza mnie o morderstwo i konspiracje. -Arbites desperacko szukaja kozla ofiarnego. Zostalas nieszczesliwie wplatana w ten incydent, chociaz podejrzewam, ze nie ma w tym twojej winy... -Oczywiscie, ze nie ma! - parsknela - Ta sprawa mnie zniszczyla, cale moje zycie tutaj! I to wlasnie wtedy, kiedy wszystko w koncu zaczelo sie ukladac. -Mialas ciezkie zycie? Zmierzyla mnie spojrzeniem kwestionujacym otwarcie ma inteligencje. -Jestem dziwka, obiektem seksualnym, najnizsza z najnizszych istot na tym swiecie... jak sadzisz, czy mialam ciezkie zycie? Zrobilem krok do przodu i zdjalem jej kajdanki. Roztarla zdretwiale dlonie patrzac na mnie pytajaco. -Usiadz - polecilem stanowczo korzystajac z mentalnego nacisku. Spojrzala na mnie ponownie, jakby zastanawiajac sie nad przyczyna lekkiego tonu rozbawienia w mym glosie, po czym usiadla na skorzanym siedzeniu wmontowanym w sciane ladowni. -Moge oddalic stawiane ci zarzuty - oswiadczylem - Posiadam odpo wiednia wladze. Mowiac szczerze, tylko dzieki mojej protekcji nie zostalas jeszcze formalnie oskarzona ani poddana przesluchaniu. -Skad ta protekcja? -Jak sadze, jestes przekonana, ze mam wobec ciebie zobowiazanie? -Moje przekonania i tak nie maja znaczenia - odparla buntowniczym tonem szacujac mnie ponownie wzrokiem. Poczulem rosnace zaintrygowanie. Caly czas prowadzilem konwersacje z kobieta piekna i budzaca pozadanie kazdego normalnego mezczyzny, a mimo to... mimo to wciaz mialem ochote wykrzyczec sie na nia i przepedzic precz. Cos ustawicznie budzilo ma irracjonalna niechec do tej osoby. -Nawet jesli oczyscisz mnie z zarzutow, i tak bede tu spalona. Zaszczuja mnie. To koniec mojej pracy tutaj, musze sie stad zabierac - wlepila wzrok w podloge ladowni i wymruczala jakies przeklenstwo - Akurat teraz, gdy wszystko zaczynalo sie ukladac... -Skad pochodzisz? Nie z Hubrisu? -Z tej zalosnej dziury? -Skad zatem? -Przylecialam tu z Thracian Primaris cztery lata temu. -Urodzilas sie na Thracian? Zaprzeczyla ruchem glowy. -Na Bonaventure. Ten swiat znajdowal sie pol sektora dalej. -Jak dostalas sie z Bonaventure na Thracian? -Roznymi sposobami. Tedy i tamtedy. Duzo podrozowalam. Nigdzie nie zostawalam na dluzej. -Bo zycie wszedzie sie komplikowalo? Parsknela ponownie. -To prawda. Tutaj i tak mieszkalam dluzej, niz gdziekolwiek indziej. I wszystko sie spieprzylo. -Wstan - syknalem znienacka ponownie uzywajac mocy. Spojrzala na mnie i wzruszyla ramionami. -Moglbys sie zdecydowac - powiedziala podnoszac sie z siedzenia. -Musze zadac ci kilka pytan zwiazanych z ludzmi, ktorzy oplacili twe uslugi na Promenadzie Odwilzy 12011. -Tak tez sadzilam. -Jesli okazesz sie pomocna, byc moze dobijemy interesu. 16 -Jakiego interesu?-Zabiore cie na Gudrun i dam szanse na rozpoczecie nowego zycia. Albo moge ci zaoferowac zatrudnienie, jezeli taka opcja cie interesuje. Usmiechnela sie lekko, po raz pierwszy w trakcie naszej znajomosci. Usmiech ten uczynil ja jeszcze piekniejsza, ale w zadnym stopniu nie zmniejszyl mojej niecheci do niej. -Zatrudnienie? Ty chcesz mnie zatrudnic? Inkwizytor? -Owszem. Sadze, ze mozesz mi zaoferowac pewne uslugi. Zrobila dwa plynne kroki do przodu i oparla dlonie o moja piers. -Rozumiem - powiedziala - Nawet duzi zli inkwizytorzy maja swoje potrzeby. To mile. -Zle zrozumialas me intencje - odparlem odsuwajac ja tak delikatnie jak tylko zdolalem. Kontakt fizyczny z ta kobieta tylko spotegowal wrazenie irytacji - Uslugi, ktore mam na mysli, sa dla ciebie czyms nowym, nie maja nic wspolnego z twoja dotychczasowa praca. Jestes nadal zainteresowana? Przechylila nieznacznie glowa zastanawiajac sie w milczeniu. -Naprawde jestes dziwnym czlowiekiem. Wszyscy inkwizytorzy sa do ciebie podobni? -Nie. * * * * * Wezwalem serwitora Modo i polecilem mu zaopiekowac sie Bequin, po czym zostawilem ja w ladowni. Betancore stal w polmroku korytarza za framuga drzwi, obserwujac zmruzonymi oczami kobiete.-Jest niezla - mruknal do mnie jakby sadzil, ze sam tego nie zauwazylem. -Tak szybko zapomniales o Vibben? Zesztywnial raptownie, sposepnial. -To cios ponizej pasa, Eisenhorn. Pozwolilem sobie na zwykly komentarz. -Twoja sympatia do niej zmaleje, kiedy sie blizej poznacie. Jest Nietknieta. -Naprawde? -Naprawde. Psionicznie pusta. To naturalny talent i nie znam jeszcze jego granic. Zrobilem wszystkie badania mozliwe w takich polowych warunkach. -Jaka szkoda - westchnal Betancore spogladajac ponownie na Bequin. -Moze byc dla nas uzyteczna. Jezeli przejdzie odpowiednie testy, jestem zdecydowany ja zatrudnic. Glavianin skinal glowa. Nietknieci pojawiali sie niezwykle rzadko i nie istniala praktycznie zadna mozliwosc inicjowania tej nienaturalnej zdolnosci sztucznymi metodami. Osobnicy tacy posiadali negatywne odbicie w Osnowie, dzieki czemu stawali sie calkowicie odporni na moce psioniczne, to zas czynilo z nich wyborna bron na mentatow. Efektem ubocznym psionicznej czystosci umyslu bylo nieprzyjemne wrazenie generowane nieswiadomie przez Nietknietych - wrazenie irracjonalnego strachu i niecheci budzone we wszystkich majacych z nimi bezposredni kontakt osobach. Nic dziwnego, ze w jej zyciu brakowalo przyjazni i ludzkiego ciepla. - Cos nowego? - zapytalem Betancore. -Nawiazalem kontakt z szybkim statkiem kupieckim Essene. Jego kapitan nazywa sie Tobius Maxilla. Specjalista od niewielkich dostaw towarow luksusowych. Wejdzie na orbite za dwa dni, ma tutaj wyladowac partie drogich win z Hesperusa. Potem leci na Gudrun. Za stosowna oplata zrobi w ladowni miejsce dla naszego wahadlowca. -Dobra robota. Kiedy dotrzemy na Gudrun? -Za dwa tygodnie. Poswiecilem nastepna godzine na skrupulatne przesluchanie Bequin. Tak jak sadzilem, nie wiedziala praktycznie nic o swych klientach. Zakwaterowalismy ja w malym magazynku obok kabiny Betancore. Byla to niewielka klitka, a Nilquit musial wpierw usunac z niej sterte skrzynek z zapasami, dziewczyna sprawiala jednak wrazenie zadowolonej. Kiedy zapytalem ja, czy chce pojsc do Slonecznego Domu po jakies rzeczy osobiste, pokrecila przeczaco glowa. Analizowalem z Aemosem kolejna sterte dokumentow, gdy pojawil sie Fischig. Mial na sobie sluzbowy brazowy mundur, a na ramionach dzwigal dwie ciezkie walizki. Cisnal je na platforme z demonstracyjnym halasem, po czym wszedl na poklad. -Czemu zawdzieczam te nagla wizyte, oficerze sledczy? - zapytalem. Podal mi pismo zwienczone naglowkowa pieczecia Carpela. - Wielki Straznik udziela pozwolenia na odlot w celu kontynuowania dochodzenia. W zwiazku z powyzszym... Przeczytalem pismo do konca i westchnalem. -Lece z wami - dokonczyl Fischig. Rozdzial VI Mentalny seans. Sen. Ladowanie na Essene. Wyslalem formalne podziekowania za wspolprace do Wielkiego Straznika Carpela. Byl to czysto kurtuazyjny gest, ale wolalem go okazac. Carpel mogl mi przysporzyc mnostwo proceduralnych klopotow, gdybym oponowal przeciwko towarzystwu jego oficera sledczego. Rzecz jasna moglem Fischiga ze soba nie zabierac. Wlasciwie moglem zrobic wszystko, co tylko mi sie zywnie podobalo, niemniej jednak Carpel potrafilby opoznic moj odlot, a poza tym nie wiedzialem, czy nie bede jeszcze w przyszlosci potrzebowal pomocy jego oraz hubrisjanskich wladz, jesli prowadzone sledztwo mialoby skonczyc sie formalnym procesem.Carpel wiedzial tez, ze wybieram sie na Gurdun i bez watpienia poslalby tam Fischiga jako przedstawiciela Adeptus Arbites, by ten dzialal na wlasna reke w przypadku mojej odmowy wspolpracy. Po dluzszym namysle uznalem, ze wole miec oficera sledczego caly czas na oku. Po poludniu dnia naszego odlotu poprosilem Lowinka o przygotowanie mentalnego seansu. Watpilem, bysmy odkryli jakiekolwiek dodatkowe informacje, ale chcialem dokladnie sprawdzic kazda ewentualnosc. Jak zwykle wykorzystalismy w tym celu moja kabine. Drzwi zostaly zaryglowane, a stojacy na korytarzu Betancore otrzymal zakaz wpuszczania do srodka kogokolwiek bez mojego uprzedniego pozwolenia. Usiadlem w fotelu z wysokimi oparciami na lokcie i przez kwadrans odprezalem sie probujac wprawic umysl w stan leniwego transu. Byla to stara technika, jedna z pierwszych poznanych przeze mnie w czasie, gdy przelozeni w Inkwizycji odkryli moj psioniczny talent. Na przykrytym obrusem stoliku stojacymi miedzy nami Lowink rozlozyl dowody kluczowe sledztwa: pare osobistych przedmiotow Eyclone, kilka rzeczy zabranych z Promenady Odwilzy 12011 i z Grobowca Dwa-Dwanascie. Byl tam tez tajemniczy pojemnik znaleziony w komorze kriogeneratora. Gdy Lowink uznal, ze jestem juz gotow do seansu, otworzyl swoj umysl na Osnowe i zaczal filtrowac przeplyw jej mentalny energii swymi wysoce rozwinietymi psionicznymi zmyslami. Ten moment w seansie zawsze byl dla mnie szokiem, totez zadrzalem silnie. Temperatura w kabinie spadla raptownie, a wiszace na jednej ze scian okragle lustro zatrzeszczalo glosno. Lowink mruczal cos przewracajac oczami, jego cialo dygotalo nieznacznie. Zamknalem oczy, ale wciaz widzialem swoj pokoj. Byla to wizualizacja mojego otoczenia stanowiaca odbicie materialnego wymiaru w Osnowie. Wszystko skapane bylo w bladoniebieskim swietle, a solidna struktura przedmiotow stala sie przezroczysta. Ksztalt kabiny zmienial sie troszeczke, falowal. Przyjrzalem sie przedmiotom lezacym na stoliku. Lowink wzmocnil ich psychometryczne wlasciwosci otwierajac moj umysl na zapis sygnatur i rezonansow tych rzeczy istniejacy w Osnowie. Wiekszosc byla pusta, czysta, pozbawiona rezonansu. Niektore posiadaly wokol siebie nikla aure, pozostalosc po kontaktach z ludzkimi rekami i ludzkimi umyslami. Radiokomunikator Eyclone mruczal cichutko wyrzucajac z siebie niezrozumiale echa dawnych transmisji, ale nie stanowil dla mnie zadnej wartosci. Pistolet heretyka uzadlil mnie niczym skorpion, kiedy go dotknalem i obaj z Lowinkiem westchnelismy glosno. Poczulem nagly kontakt z aura smierci. Postanowilem nie dotykac wiecej tej broni. Elektroniczny notes, wciaz jeszcze niedostepny dla probujacego zlamac jego kody dostepu Aemosa, wydawal sie wrecz ociekac aura przywodzaca na mysl gesty zel. Stopien skondensowania tego mentalnego echa byl tak wysoki, ze niemal calkowicie uniemozliwial odczyt zawartosci urzadzenia. Poczulem rosnaca frustracje. Lowink wzmocnil moje zmysly i w koncu zdolalem wylapac jedno slowo, szepniecie niemalze - daesumnor. Ostatnim przeznaczonym do skanowania przedmiotem byl pojemnik. Rezonowal jaskrawo mentalna aura. Kontakt z nim musielismy z koniecznosci ograniczyc do minimum, tak bowiem silna energie Osnowy emitowal. Wstepne badanie wykazalo trzy poziomy psychometrycznej aktywnosci przedmiotu. Pierwszy byl ostry i twardy, przywodzil na mysl metal. Lowink uznal, ze to pozostalosc po intelekcie lub intelektach odpowiedzialnych za stworzenie pojemnika. Bez watpienia genialna, ale i zlowieszcza aura. Pod nia - zimniejszy, mniejszy, gesciejszy - unosil sie mentalny slad przypominajacy pozbawione swiatla serce umierajacej gwiazdy, wiodacy do centrum obwodow elektronicznych tkwiacych w pojemniku. Wokol tych aur trzepotaly niczym mgliste ptaki echa agonii ofiar z Grobowca Dwa-Dwanascie. Ich rozpaczliwe psioniczne zawodzenie burzylo nasza koncentracje i szybko wyczerpywalo energie zyciowa. Dusze zmarlych w kapsulach hibernacyjnych ludzi odcisnely swe pietno na przedmiocie odpowiedzialnym za ich cierpienie i smierc. Wlasnie mielismy wycofac sie i zakonczyc seans, gdy drugi slad - ten odlegly, zimny, gesty - zaczal przebijac sie ku powierzchni. Wpierw poczulem zaintrygowanie, zaraz potem zdumienie jego szybkoscia i moca. Wypelnil moj umysl lepka, odrazajaca zadza glodu. Glodu, laknienia, apetytu... Wznosil sie z glebi pojemnika, zawodzac i pulsujac: mroczna jazn rozdzierajaca stojace jej na drodze inne psioniczne aury. Czulem jej ukryte zlo, czulem potrzebe konsumpcji doznan... Lowink zerwal polaczenie. Rozparl sie w fotelu dyszac ciezko, na jego skorze pojawily sie drobne krwawe stygmaty, slad zbyt silnego obciazenia mentalnego. Ja tez czulem sie zle. Mialem wrazenie, ze moj mozg zamarzl skuty lodem znacznie zimniejszym od hubrisjanskiego Uspienia. Po dlugiej chwili mysli zaczely znow plynac w swobodny sposob, niczym woda powstala z topiacego sie wewnatrz rury lodu. Wstalem i nalalem sobie kieliszek amasecu. Po chwili namyslu napelnilem drugi dla Lowinka. Zaden z nas nigdy nie czul sie dobrze po seansie mentalnym, ale tym razem bylo znacznie gorzej niz zazwyczaj. -To bylo niebezpieczne - wysapal w koncu Lowink - Bardzo niebezpieczne. W tym pojemniku... -Poczulem to. -Ale caly ten seans byl jakis dziwny, mistrzu. Jakby rozpraszany przez jakis... jakis czynnik... Westchnalem. Znalem dobrze zrodlo jego niepokoju. -To akurat moge wytlumaczyc. Dziewczyna, ktora zabralismy na poklad jest Nietknieta. Lowink zadygotal wstrzasniety. -Trzymajcie ja z dala ode mnie! Przekazalem slowo daesumnor Aemosowi, ponownie przymierzajacemu sie do proby zlamania kodow zabezpieczajacych elektroniczny notes, po czym udalem sie do swej kabiny na spoczynek. Lowink zniknal w swojej klitce pod kokpitem wahadlowca. Watpilem, by przez dluzsza chwile byl mi do czegokolwiek przydatny. Pozbieralem ze stolika ulozone na nim przedmioty, zapakowalem w woreczki i schowalem do sciennego sejfu - wszystkie z wyjatkiem pojemnika, ktory byl zbyt duzy. Trzymalismy go w tylnej ladowni, oplecionego lancuchami biegnacymi do zaczepow mocujacych. Kiedy podnioslem ciezki przedmiot z zamiarem odniesienia go do ladowni, poczulem dreszcz na wspomnienie jego diabelskiej aury. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze tym seansem obudzilismy ze snu jakis intelekt. Uznalem swoj niepokoj za wybryk przemeczonego umyslu, ale pojemnik odnioslem dopiero po zalozeniu pary grubych roboczych rekawic. Betancore dolaczyl do mnie w drodze powrotnej z tylnej ladowni. Przeszukal kabine Vibben, ale nie znalazl zadnego testamentu. Poniewaz potrzebowalismy tego pomieszczenia dla Fischiga, przenieslismy jej przedmioty osobiste i ubrania do malego magazynku w przedziale desantowym. Cialo dziewczyny zdolalismy przemiescic we dwojke do pokoiku medycznego. Wychodzac z kabiny starannie zamknalem jej drzwi. -Co zamierzasz zrobic z cialem? - zapytal Betancore - Nie mamy czasu na odprawienie pochowku. -Powiedziala mi kiedys, ze wybrala nasze towarzystwo, by zobaczyc z bliska gwiazdy. Tam pozwolimy jej spoczac. Polozylem sie w kabinie, skrajnie wyczerpany silnymi przezyciami. Kiedy sen w koncu przyszedl, okazal sie zimny i odstreczajacy. Atramentowo-czarne chmury przemykaly po nieznanym mi niebie, rozpalajac je stroboskopowym blaskiem elektrycznych wyladowan. Ciemne drzewa i jeszcze ciemniejsze mury wznosily sie w polmroku na obrzezach mojej percepcji. Czulem obcy intelekt, glod obudzony w pojemniku, czajacy sie w slepym punkcie, ktorego moje oko nie potrafilo dojrzec. Padlinozerne ptaki spadly rozkrzyczana chmara z nieba i przelecialy nad ma glowa zabierajac ze soba wszystkie kolory. Swiat skapany byl teraz w odcieniach szarosci, wyjatek stanowil jedynie malutki czerwony punkcik iskrzacy sie w bezbarwnej ziemi przede mna. Z kazdym krokiem w jego strone cofal sie dalej. Zaczalem biec. Przeczac logice snu punkt uciekal jeszcze szybciej. 17 Stanalem w koncu dyszac ciezko. Czerwony punkt zniknal. Poczulem znow glod, tym razem jednak kryl sie on we mnie, szarpal wnetrznosciami, sciskal gardlo. Pedzace nad moja glowa chmury zatrzymaly sie w miejscu, nawet blyskawice zastygly niczym na zatrzymanym filmie oswietlajac caly swiat bialym blaskiem.Jakis glos wypowiedzial moje imie. Myslalem, ze to Vibben, ale gdy odwrocilem sie za siebie, nie spostrzeglem niczego procz rozwiewajacej sie niczym dym sugestii czyjejs obecnosci. Ocknalem sie. Rzut oka na zegar powiedzial mi, ze spalem tylko kilka godzin. Bolalo mnie gardlo, czulem pragnienie. Wypilem dwie karafki wody i ponownie polozylem sie na lozku. Bolala mnie glowa, a mysli wirowaly szalenczo. Nie zdolalem juz zasnac ponownie. * * * * * Pokladowy komunikator odezwal sie cztery godziny pozniej. Byl to Betancore.-Essene wlasnie weszla na orbite - oswiadczyl - Mozemy startowac, kiedy tylko sobie zazyczysz. Essene tkwila na orbicie stacjonarnej Hubrisu niczym czarna bryla zaslaniajaca swiatlo gwiazd. Opuscilismy Sloneczny Dom wpadajac prosto w monumentalna sniezyce. Wahadlowiec trzasl sie dziko, gdy Betancore walczyl ze sterami wyprowadzajac go ponad poziom snieznej burzy. Wkrotce ujrzelismy w dole zarys bialego zywiolu, przywodzacego swa tytaniczna sila na mysl centryfuge. -Tam - powiedzial Betancore wskazujac dlonia za przednie szyby kokpitu. Dostrzegl cel naszej podrozy z dziewiecdziesieciu kilometrow, wciaz jesz cze lecac w gornych warstwach atmosfery Hubrisu. Potrzebowalem na to dluzszej chwili. W koncu ujrzalem pas czerni zakrywajacy perlowa panorame kosmosu. Po dalszej minucie pas ten nabral wyrazniejszych ksztaltow. Jeszcze szescdziesiat sekund i zdolalem pochwycic wzrokiem migoczace w oddali swiatelka ostrzegawcze. Zaczal wypelniac okna niczym kolosalna wieza wyrwana z ziemi i cisnieta w kosmos, unoszaca sie bezglosnie w lodowatej prozni. -Piekny - mruknal Betancore, zawsze zywiacy sentyment do takich widokow. Jego nagie palce biegaly po pokladowych panelach programujac wektor lotu. Wahadlowiec i masywny statek automatycznie wymienialy miedzy soba pakiety cyfrowych danych. Na ekranach monitorow przesuwaly sie kolumny znakow. -Ciezki kliper, klasyczny model Isolde, ze stoczni orbitalnych Ur-Haven lub Tancreda. Majestatyczny... - oswiadczyl cicho Aemos zapisujac swe spostrzezenia w notesie. Ocenilem dlugosc Essene na jakies trzy kilometry, zas jej przekroj w najszerszym miejscu wynosil co najmniej siedemset metrow. Jej dziob przypominal podluzna wieze katedry o gotyckich ksztaltach. Za tym przywodzacym na mysl ostrze nosem statku znajdowal sie kanciasty kadlub pokryty rdzawoczerwonymi plytami poszycia i poznaczony pasami metalu tworzacymi ramy. Mniejsze wiezyczki wyrastaly po bokach kadluba. Stumetrowej dlugosci maszty wznosily sie na wierzchniej czesci statku, inne zas - mniejsze - po jego bokach i na spodzie. Na wszystkich palily sie lampy ostrzegawcze. Tylna czesc kolosa skladala sie z czterech osmalonych ogromnym zarem wylotow plazmowych turbin, dostatecznie wielkich, by w kazdym z nich przepadl bez sladu na raz caly tuzin wahadlowcow takich jak moj. Betancore zaczal leciec wzdluz burty frachtowca. Odnieslismy wrazenie, ze to kolos, a nie my zmienia swa pozycje obracajac sie ospale na bok. Swietlny punkt oddzielil sie od kadluba Essene i zaczal leciec przed nami. Emitowal na przemian czerwone i zielone blyski. Byl to automat naprowadzajacy. Betancore scigal zwinnie drone stosujac sie do jej wizualnych instrukcji. Przelecielismy miedzy dwoma masywnymi masztami i zatrzymalismy sie w koncu nad wielkim wlazem pomalowanym w zolto-czarne pasy. Byl to jeden z szesciu wlazow tkwiacych w dolej czesci kadluba statku, ale tylko ten jeden byl otwarty. Z wnetrza ladowni saczylo sie ostre swiatlo. Wymieniajac kilka zwiezlych komentarzy z pracujacym w maszynowni Uclidem Betancore poderwal wahadlowiec w gore za pomoca silniczkow korekcyjnych, zmierzajac prosto w czelusc wlazu. Patrzylem w niemym napieciu, jak odsuniete na bok klapy wlazu, grube na dwa metry i w wielu miejscach odarte do zywego metalu, przesuwaja sie przerazajaco blisko burt wahadlowca. Moj stateczek zadrzal silnie i uslyszalem kilka donosnych metalicznych trzaskow dobiegajacych z zewnatrz wahadlowca. Szmaragdowa poswiata ska skapala wnetrze kokpitu. Wyjrzalem przez okno probujac dostrzec cos w zielonkawym blasku, ale pochwycilem wzrokiem zaledwie zarys przedmiotow przypominajacych suwnice zaladunkowe i metalowe palety. Kolejny wstrzas. Betancore przesunal w dol kilka dzwigni i dzwiek pracujacych serwomechanizmow zaczal znizac swoj ton, az umilkl calkowicie. Pilot wstal z fotela i zaczal wciagac na dlonie rekawiczki. Usmiechnal sie do mnie. - Nie musisz robic takiej zmartwionej miny - powiedzial z politowaniem. Mowiac szczerze, nie cierpie rzeczy, nad ktorymi nie sprawuje kontroli. Chociaz posiadam podstawowe umiejetnosci w dziedzinie pilotazu i potrafie poprowadzic maszyne stratosferyczna, nie uwazam sie za pilota, zwlaszcza takiego, ktory moglby sie rownac z Midasem Betancore. Dlatego wlasnie go zatrudnialem i dlatego skomplikowane procedury dokowania zawsze sprawialy wrazenie dziecinnie prostych. Czasami jednak wyraz mej twarzy zdradzal nieuniknione napiecie demaskujac strach, ktory odczuwalem w chwili, gdy stawalem sie od kogos calkowicie zalezny. Bylem naprawde zmeczony. Co gorsza, wiedzialem, ze w najblizszym czasie i tak nie zdolam zasnac, pomijajac juz fakt, iz czekaly na mnie pilne sprawy do zalatwienia. Aemos, Bequin i Lowink mieli pozostac na pokladzie wahadlowca do odwolania. Zaraz po zamknieciu zewnetrznych wrot ladowni i wtloczeniu do jej wnetrza czystego powietrza otworzylem wlaz wahadlowca wychodzac na zewnatrz w towarzystwie Fischiga i Betancore. Przestronna ladownia robila wrazenie i musialem sobie przypomniec, ze to zaledwie jedna z szesciu. Powierzchnie scian i podloga byly matowo-czarne, a wiszace pod sufitem sodowe lampy dostarczaly wielkiemu pomieszczeniu pomaranczowej iluminacji. Wszedzie wokol dostrzegalem ksztalty ladowarek, wozkow transportowych i jednozadaniowych serwi-torow, tkwiace w bezruchu z wylaczonym zasilaniem. Na podlodze poniewieraly sie resztki zuzytych opakowan zbiorczych. Wahadlowiec tkwil tuz za zasunietym wlazem, pochwycony siecia wysiegnikow i hydraulicznych przewodow. Zeszlismy w dol rampy stukajac glosno butami. Powietrze w ladowni bylo lodowate, wciaz jeszcze zmrozone dotykiem kosmicznej pustki. Betancore mial na sobie kombinezon glavianskiego pilota i kolorowa kurtke. Sprawial wrazenie niezmiernie czyms rozweselonego. Fischig wbil sie w swoj brazowy mundur, do piersi przypial odznake w postaci zlotej tarczy slonecznej. Ja wlozylem sweter i spodnie z szarej welny, czarne skorzane buty i rekawice oraz dlugi granatowy plaszcz z wysokim kolnierzem. Z pokladowej zbrojowni wyjalem automatyczny pistolet, spoczywajacy teraz dyskretnie w kaburze pod lewa pacha. Pudelko z inkwizytorska rozeta schowalem do wewnetrznej kieszeni plaszcza. W przeciwienstwie do Fischiga nie odczuwalem potrzeby afiszowania sie ze swa wladza. W scianie ladowni zaszczekal metalicznie wlaz i zalalo nas swiatlo wlewajace sie do hali z wewnetrznego korytarza. Jakas postac wyszla nam na spotkanie. - Witam na pokladzie Essene, inkwizytorze - powiedzial Tobius Maxilla. 18 Rozdzial VII Spotkanie z kapitanem Essene. Pozegnanie. Kontrola. Maxilla byl doswiadczonym kosmicznym kupcem, przemierzajacym szlaki handlowe miedzy Thracian Primaris i Grand Banks od dobrych piecdziesieciu lat. Z jego opowiesci wynikalo, ze poczatkowo zajmowal sie frachtem masowki, zas specjalizacje w towarach luksusowych wybral dopiero wtedy, gdy duze kartele kupieckie zaczely dominowac na rynkach calego sektora.-Essene to szybki statek, kosmiczny ekspres. Oplaca mi sie latanie z nie wielkimi partiami drogich rzeczy, nawet jesli nie mam zapelnionych ladow ni. -Przemierzasz regularnie te okolice? -Przez ostatnie kilka dekad. W zaleznosci od sezonu. Sameter, Hesperus, Thracian, Gudrun, czasami tez Messina. Kiedy Uspienie na Hubrisie dobieg nie konca, bede mial tutaj znacznie wiecej roboty. Siedzielismy w ociekajacej przepychem bawialni kapitana, saczac z wielkich krysztalowych kieliszkow wyborny amasec. Maxilla bez watpienia chelpil sie swa zamoznoscia, ale jego zachowanie miescilo sie w granicach dobrego smaku, posiadal bowiem statek i reputacje, z ktorej mogl byc szczerze dumny. -Wiec znasz dobrze te trasy? - podjal pytanie Fischig. Maxilla usmiechnal sie. Byl krepym mezczyzna o blizej nieokreslonym wieku, ubranym w ciemnoczerwony garnitur z ekstrawaganckim czarnym krawatem. Jego usmiech odslonil zeby pokryte perlowa macica. Ostentacyjny wyglad byl zjawiskiem powszechnym wsrod kosmicznych kupcow, stanowil integralny element ich subkultury. Zapomnij o genealogii rodu i szlacheckiej krwi, powiedzial mi kiedys jeden z nich, nowa arystokracja Imperium wyraza swa potege w przebiegach statkow i ich technicznej kondycji. To kapitanowie Wolnej Floty zaczynali klasc podwaliny pod prawdziwa arystokracje dzisiejszego mocarstwa. Tak przynajmniej uwazal Maxilla. Jego twarz byla biala od pudru, na policzku nosil kolczyk z przepieknym szafirem. Ciezkie pierscienie zastukaly w szklo kieliszka, kiedy podnosil naczynie. -Tak, oficerze sledczy, znam je dobrze. -Nie sadze, bysmy musieli z marszu przesluchiwac kapitana Maxille, Fischig - powiedzialem spokojnym tonem. Betancore parsknal, Maxilla zachichotal. Fischig skupil uwage na swym amasecu. Serwitor o torsie w postaci figury zdobiacej w starozytnych czasach dzioby morskich statkow, pieknej kobiety o wlosach z wijacych sie wezy, przemieszczal sie wzdluz drogocennego selgionskiego stolu oferujac gosciom przekaski. Wzialem z tacy jedna z nich swiadom faktu, ze wymaga tego grzecznosc. Byl to wysmienity filecik z ryby ketel, doprawdy przepyszny. Betancore bez cienia skrupulow skonsumowal cala ich sterte. -Jestes Glavianinem? - zapytal pilota Maxilla. Obaj mezczyzni natych miast pograzyli sie w dyskusji na temat glavianskich technik pilotazu. Stra cilem szybko zainteresowanie tematem rozmowy i zaczalem kontemplowac bawialna. Pomiedzy zdobiacymi sciany bezcennymi obrazami olejnymi szkoly sameterskiej i marmurowymi cokolikami z popiersiami znanych postaci mocarstwa wisialy swietlne kompozycje Jokaero, antyczne bronie biale oraz wykonane ze szkla ceremonialne zbroje vitrianskie. Pomyslalem, ze zawartosc tej sali wzbudzilaby dzika radosc Aemosa. Podroz miala trwac tydzien z okladem. Bylem pewien, ze stary savant wykorzysta pierwsza okazje, by sie dostac do bawialni. -Znasz Gudrun? - zapytal mnie Maxilla. Pokrecilem przeczaco glowa. -To bedzie moja pierwsza wizyta. Pracuje w tym podsektorze dopiero od roku. -Piekne miejsce, chociaz moze ci sie wydac nieco zbyt ozywione. Trwa tam wlasnie miesieczny festiwal celebrujacy fundacje nowego regimentu Gwardii. Jesli znajdziesz chwile czasu, polecam szczerze wizyte w Impe rialnej Akademii Sztuk Pieknych oraz muzeach Gildii w Dorsay. -Obawiam sie, ze bede zajety. Wzruszyl ramionami. -Zawsze staram sie znalezc troche czasu na rozrywki nie zwiazane z moja praca, ale zdaje sobie sprawe z faktu, ze twoje obowiazki znaczaco przera staja moje. Probowalem w duchu oszacowac tego czlowieka, ale na razie moje wysilki spelzaly na niczym. Zgodzil sie przyjac nas na poklad i to za drobna czesc kwoty, jaka mogl spokojnie zazadac. Wielu kapitanow Wolnej Floty stawialo opor wobec zadan inkwizytora, czasami nawet tych formalnych. Czy Maxilli zalezalo na utrzymywaniu pozytywnych stosunkow z Ordo czy tez byl po prostu uczciwym i dobrodusznym czlowiekiem? A moze probowal cos ukryc? Dalem sobie spokoj z tymi jalowymi rozmyslaniami, ktore nie wnosily nic istotnego do mojej sprawy. Istniala tez prosta i wysoce prawdopodobna mozliwosc, ze kapitan wyswiadczal mi grzecznosc liczac na jej odwzajemnienie w przyszlosci w formie nieznanego mi jeszcze profitu. Jesli tak wlasnie kalkulowal, nie mogl sie bardziej pomylic. Essene opuscila orbite Hubrisu w godzinach wieczornych, bez przeszkod weszla w Osnowe i rozpoczela tranzyt na Gudrun. Maxilla zapewnil nam wszystkich wygodne kwatery w swoich apartamentach, ale wiekszosc czasu spedzalismy na pokladzie wahadlowca, pracujac intensywnie. Betancore i towarzyszacy mu serwitorzy kontrolowali stan techniczny statku. Lowink spal. Wraz z Aemosem i Fischigiem przebijalem sie przez sterty materialow analizujac ich zawartosc pod katem naszego sledztwa. Wciaz jeszcze ukrywalem przez Fischigiem skapa wiedze na temat Pontiusa, ale nie watpilem, ze juz wkrotce oficer sam wpadnie na trop wiodacy do rodziny Glawow. Bequin sama organizowala sobie czas. Znalazla komplet czystych ubran roboczych w magazynku i widywalem ja przesiadujaca w roznych miejscach statku, pograzona w lekturze ksiazek wypozyczonych z mojej prywatnej biblioteczki - glownie poezji oraz kilku dziel historycznych i filozoficznych. Bylem wdzieczny losowi za jej zainteresowania. Dzieki ksiazkom trzymala sie z daleka ode mnie. Trzeciego dnia tranzytu spotkalem sie ponownie z Maxilla. Spacerowalismy wspolnie po gornym pokladzie goscinnym. Kapitan sprawial wrazenie niezmiernie zadowolonego z mozliwosci zaprezentowania swoich zbiorow muzealnych, opowiadajac barwne historie ich pochodzenia. Od czasu do czasu dostrzegalem pracujacego w korytarzach statku serwitora, ale jak dotad nie natrafilem jeszcze na zadnego zywego czlonka zalogi Essene. -Twoj przyjaciel Fischig... nie jest zbyt subtelnym czlowiekiem - wtracil jakby od niechcenia Maxilla. -Nie jest moim przyjacielem. I faktycznie, nie jest zbyt subtelny. Znow probowal cie przesluchiwac? -Spotkalem go wczoraj na przednim pokladzie. Pytal mnie o czlowieka zwanego Eyclone, pokazywal nawet zdjecie. -Co mu odpowiedziales? Blysnal perlowymi zebami w przekornym usmiechu. -I kto tu teraz przesluchuje? -Wybacz mi zawodowa natretnosc. Machnal upierscieniona dlonia. -Zapomnij o tym! Pytaj o cokolwiek! Zadaj otwarcie pytania, by nie szkodzily przyjacielskiej atmosferze. -Doskonale. Co mu powiedziales? -Ze nie znam tego czlowieka. Skinalem glowa. -Dziekuje ci za otwartosc. -Oklamalem go. Odwrocilem sie w strone kapitana patrzac na niego badawczo. Wciaz sie usmiechal. W ulamku sekundy pojalem, ze byc moze wpadlismy bezmyslnie w pulapke i pozalowalem tego, iz nie zabralem ze soba broni. -Nie martw sie. Oklamalem go, bo to arogancki dupek. Tobie powiem prawde. Nigdy nie chcialbym narazic sie imperialnej Inkwizycji. -To bardzo rozsadne podejscie z twojej strony. Maxilla usiadl na jednym ze stojacych pod sciana eleganckich krzesel i wygladzil faldy swego plaszcza. -Dwa miesiace temu bylem na Thracian Primaris. Toczyly sie rozmowy na temat ladunkow, mialem kilka umowionych spotkan. Zwykla codziennosc kupca. Wtedy pojawil sie ten Eyclone. Rzecz jasna nie przedstawil sie takim nazwiskiem. Wybacz, inkwizytorze, ale nie pamietam juz personaliow, jakie mi podal. To na pewno ten czlowiek. Mial ze soba grupe innych ludzi. Jeden z nich, niejaki Crotes, byl przedstawicielem handlowym Gildii. Probowal mnie przekonac, ze twoj czlowiek posiada autoryzacje Gildii Sinesias, ale zorientowalem, ze wciska mi kit, chociaz jego papiery wygladaly na autentyczne. -Czego chcial? -Pustego kursu na Gudrun, podjecia tam przesylki i dostarczenia jej na Hubris. -Jakiej przesylki? -Tak daleko w negocjacjach nie doszlismy. Splawilem go, bo propozycja nie byla zbyt atrakcyjna. Dawal spora zaplate, ale ja moglem w tym samym a 19 czasie zarobic dziesiec razy tyle na swojej robocie.-Nie zdobyles zadnego nazwiska kontaktowego na Gudrun? -Drogi inkwizytorze, ja jestem kupcem, a nie detektywem. -Wiesz, kto w koncu przyjal te zlecenie? -Wiem, kto go nie przyjal - wyprostowal sie na krzesle - Rozmawialem na ten temat z innymi kapitanami Wolnej Floty. Kilku z nas popedzilo tego Eyclone z pustymi rekami, wiekszosc z tego samego powodu. -Jakiego? -Zlecenie smierdzialo klopotami. Piatego dnia podrozy moje sny najwyrazniej powrocily do normalnosci. Przesadnej wrecz normalnosci, bo ponownie pierwsza role zaczal w nich grac Eyclone. Nawiedzal mnie w nocnych majakach grozac i wyzywajac. Nie pamietalem zadnych szczegolow jego wypowiedzi, jedynie mgliste wspomnienie wykrzywionej zloscia twarzy kazdego poranka. Czasami zastanawialem sie, czy aby na pewno to jego usmiechnieta zlosliwie twarz widzialem w snach czy tez nalezala ona do kogos innego. O swicie osmego dnia tranzytu Essene wyskoczyla z Osnowy wchodzac w wymiar materialny na obrzezach systemu Gudrun. Maxilla poinformowal mnie, ze wszystkie systemy statku pracuja na optymalnym poziomie. Ustalilem z nim wczesniej, ze opuscimy podprzestrzen przed granicami systemu, w miejscu rzadko uczeszczanym przez lokalne jednostki handlowe. Zgodzil sie bez zastrzezen. Obiecalem, ze przerwa w podrozy nie potrwa dlugo. -Kim ona byla? - zapytala Bequin obserwujac przez okno widokowe jasny ksztalt ciala Vibben, opatulony szczelnie w biala folie i obracajacy sie powoli w kosmicznej pustce. -Przyjaciolka. Towarzyszka - odparlem. -Tak wlasnie chciala odejsc? -Nie sadze, by w ogole chciala odchodzic - powiedzialem. Przy sasiednim oknie stali w milczeniu Aemos i Betancore. Twarz savanta byla bezna mietna maska, pilot natomiast nie skrywal zalu i smutku. Lowink nie uczestniczyl w tej przykrej uroczystosci, podobnie jak Fischig. Lecz kiedy odwrocilem sie patrzac za siebie, ujrzalem Maxille stojacego z respektem w koncu korytarza. Kupiec mial na sobie zalobny plaszcz z czarnego jedwabiu i pozbawiony ozdob skromny surdut. Podszedl blizej widzac moje spojrzenie. -Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam. Moje wyrazy wspolczucia. Podziekowalem mu skinieciem glowy. Nie musial okazywac takiego gestu, chociaz nagle wydala mi sie dziwnie wlasciwa obecnosc kapitana statku w trakcie pogrzebu. -Nie jestem pewien, czy dopelnilem formalnych obowiazkow pochowku, Maxilla - oswiadczylem - chociaz uwazam, ze wlasnie tego sobie zyczyla. Odmowilem Imperialne Credo i Litanie za Zmarlych. -Zatem zrobiles wszystko zgodnie ze zwyczajem. Jesli mozna...? Przywolal ruchem reki jednego z pozlacanych serwitorow. Na trzymanej przez sluge tacy znajdowala sie duza karafa i komplet kieliszkow. - Istnieje zwyczaj zegnania zmarlych toastem. Wzielismy wszyscy kieliszki. -Za Lores Vibben - powiedzialem. * * * * * Po minucie ciszy wszyscy powoli rozeszli sie do swoich obowiazkow. Poprosilem Maxille, by rozpoczal podchodzenie do orbity Gudrun. Kapitan oszacowal czas tej operacji na dwie godziny.Wracajac na poklad wahadlowca wdalem sie w rozmowe z Bequin. Wciaz miala na sobie stary kombinezon roboczy wyciagniety z naszego magazynu, ale ubior ten wydawal sie raczej dodawac jej uroku, a nie szpecic. -Prawie dotarlismy na miejsce - powiedziala. -Owszem. -Jakiego rodzaju uslugi bede ci musiala wyswiadczyc? Nie wyjasnilem jej do tej pory prawdziwego charakteru jej osobowosci ani tez nie zdradzilem przyczyn angazu. Przyznaje, ze mialem na to sporo czasu w trakcie podrozy, ale podswiadomie staralem sie odciagnac nieunikniona rozmowe. Kontemplowalem wraz z Aemosem dziela sztuki Maxilli, grywalem w szachy z Betancore. Sadzilem, ze zdolam wyzbyc sie nienaturalnej niecheci do dziewczyny poprzez zwykle ograniczanie wzajemnych kontaktow. Zabralem ja na poklad spacerowy i zaczalem tlumaczyc. Nie wiedzialem, jakiej wlasciwie reakcji powinienem sie spodziewac. Kiedy wyraznie zalamala sie pod ciezarem okrutnej prawdy, poczulem tylko narastajaca irytacje. Wiedzialem doskonale, ze to jej aura powoduje takie odczucia, totez walczylem ze zlymi emocjami starajac sie znalezc dla tej kobiety chociaz czastke sympatii, na jaka bez watpienia zaslugiwala. Siedziala z placzem na krzesle ustawionym pod jednym z olejnych obrazow Maxilli: mysliwska scena z zycia arystokratow. Poprzez jej szloch wyrywalo sie od czasu do czasu zdlawione przeklenstwo albo slowa zalu do samej siebie. Wiedzialem, ze to nie charakter pracy w moim zespole tak negatywnie na nia wplynal. Chodzilo jej po prostu o fundamentalna prawde, o swiadomosc, ze nie jest... normalna. Pozbawione przyjazni, pozbawione milosci zycie pelne kopniakow i porazek nagle znalazlo wyjasnienie, a wyjasnieniem tym okazala sie jej wlasna natura. Sadze, ze w przeszlosci zawsze podchodzila do swego losu ze stoickim przekonaniem, iz to caly wszechswiat uwzial sie na nia. Teraz pozbawilem ja tej kruchej tarczy nieswiadomosci. Przeklalem sam siebie w glebi duszy za zle przemyslana forme wyjasnien. Nie sadzilem, ze prostymi slowami obedre ja z resztek estymy i poczucia wlasnej wartosci. Teraz zrozumiala, ze jej wszystkie wysilki, jej uparte poszukiwanie miejsca w zyciu, spokoju, milosci i szacunku skazane byly z gory na porazke. Probowalem odwrocic jej uwage od tego przykrego faktu omawiajac szczegoly pracy, jaka dla niej przewidzialem. Nie okazala wiekszego zainteresowania. W koncu wzialem drugie krzeslo, postawilem obok niej i usiadlem z ciezkim sercem, patrzac w milczeniu jak probuje poukladac sobie w glowie wszystkie fakty. Wciaz tak siedzialem, gdy odezwal sie moj przenosmy komunikator. Maxilla. -Czy moglbym prosic na mostek, inkwizytorze? Potrzebuje twojej pomocy. Mostek Essene okazal sie przestronna sala o podlodze z czerwono-czarnych marmurowych plyt. Srebrni serwitorzy, bogato ornamentowani i zdobieni, stali przy konsoletach rozmieszczonych w calym pomieszczeniu, podlaczeni do nich za pomoca sieci przewodow. Powietrze bylo chlodne i rzeskie, a dominujacym dzwiekiem okazal sie pomruk pracujacych instrumentow pokladowych. Maxilla, wciaz jeszcze ubrany w zalobny stroj, siedzial w wielkim skorzanym fotelu na obrotowym postumencie w centrum mostku. Ruchome wysiegniki wbudowane w oparcie fotela przysuwaly w zasieg rak kapitana szereg ekranow kontrolnych i panelow sterujacych, ale uwaga mezczyzny skupiona byla na panoramicznym oknie widokowym zastepujacym przednia sciane pomieszczenia. Przeszedlem przez sale. Kazdy mijany serwitor nosil maske ze zlota, odlana w formie perfekcyjnie odtworzonej ludzkiej twarzy o klasycznej urodzie. -Inkwizytorze - uklonil sie Maxilla wstajac z fotela. -Cala twoja zaloga sklada sie z serwitorow - zauwazylem ze zdziwieniem. -Tak - odparl - Sa bardziej niezawodni od ludzi. Powstrzymalem sie od komentarza. Interakcja Maxilli z Essene niezmiennie przywodzila mi na mysl wiezi laczace czlonkow Adeptus Mecha-nicus z ich Boska Maszyna. Wlasnie ustawiczne przebywanie w otoczeniu urzadzen mechanicznych odpowiadalo za przekonanie tych ludzi o wysokiej zawodnosci i slabosciach ukladow organicznych. Podazylem za wzrokiem kapitana spogladajac za pancerna szybe panoramicznego okna. Dostrzeglem lsniaca sfere Gudrun, otulona smietankowa powloka chmur, spod ktorych wyzieraly zielone polacie wielkich puszcz. Chmary czarnych punktow zapelnialy przestrzen pomiedzy Essene i planeta. Zrozumialem, ze patrze na zgrupowania kosmicznych statkow. Masywne kolosy tkwiace na wysokiej orbicie, konwoje kupieckich frachtowcow, mrowie mniejszych jednostek przemieszczajacych sie na wyznaczone do parkowania pozycje pod nadzorem zalog orbitalnych holownikow. Nieczesto mialem okazje widywac w jednym miejscu tak ogromna armade kosmicznej floty handlowej. -Mamy jakis problem? - zapytalem. Spojrzal na mnie z ukosa, w jego oczach dostrzeglem na chwile blysk wahania. -Wykonalem standardowe podejscie do wewnetrznej strefy systemu i wybralem odpowiedni korytarz lotu. Kontrola lotow Gudrun wyznaczyla mi pozycje na wysokiej orbicie. Wszystkie dokumenty statku sa poprawne, oplacilem w terminie nalezne cla. Mimo to wlasnie otrzymalem wiadomosc, ze zostane poddany kontroli. -Czy to cos niezwyklego? -Ostatni raz sugerowano kontrole mojego statku jakies dziesiec lat temu. 20 -Uzasadnienie?-Twierdza, ze to wzgledy bezpieczenstwa. Wspominalem ci, ze na dole od bywa sie planetarny festiwal. Na orbicie dokuje spora czesc Floty Scarus. Sadze, ze wojskowi przesadni podeszli do swoich obowiazkow. -Prosiles o moja obecnosc. -Prom z grupa kontrolerow jest juz w drodze. Uznalem, ze ich wizyta latwiej przebiegnie, jezeli zostana powitani przez kapitana statku i towarzy szacego mu inkwizytora. -Nie moge pociagac za zadne sznurki, Maxilla. Zasmial sie bez cienia wesolosci w glosie i spojrzal mi prosto w oczy. -Oczywiscie, ze mozesz. Ale nie o to mi chodzi. Pomyslalem, ze w obecnosci inkwizytora okaza Essene troche wiecej szacunku. Nie chce, zeby banda kontrolerow bezmyslnie rozwalala mi w trakcie przeszukania caly statek. Zamyslilem sie na moment. Slowa kapitana niemile kojarzyly mi sie z potencjalna przysluga, jakiej mogl ode mnie zadac za wspolprace. Zaszkodziloby to bez watpienia mojej opinii na jego temat. -Zgadzam sie towarzyszyc ci w trakcie tej inspekcji w celu dopilnowania formalnych kwestii, o ile mozesz mnie zapewnic o swej niewinnosci. -Inkwizytorze Eisenhorn, ja... -Powstrzymaj sie z komentarzami do czasu kontroli, Maxilla. Poprosiles mnie o pomoc. Jesli odkryje, ze zrobilem to w celu ochronienia jakiegos ciemnego interesu albo nielegalnego ladunku, bedziesz mial na glowie znacznie powazniejszy problem od imperialnej marynarki kosmicznej. Na jego twarzy pojawil sie grymas bezbrzeznego rozczarowania. Albo byl naprawde wysmienitym aktorem albo ciezko go urazilem. -Nie mam nic do ukrycia - wycedzil przez zeby - Polubilem cie i mialem nadzieje, ze w trakcie tej podrozy stalismy sie... jesli nie przyjaciolmi, to przynajmniej dobrymi znajomymi. Okazalem ci goscinnosc i szczerze odpowiadalem na wszystkie pytania. Bardzo mi przykro z powodu twoich podejrzen. -Podejrzliwosc jest moja druga natura, Maxilla. Jesli cie zle ocenilem, poprosze o wybaczenie. -Nie mam nic do ukrycia - powtorzyl sam do siebie, gdy opuszczalismy wspolnie mostek. * * * * * Prom marynarki, matowoszary stateczek o kanciastym kadlubie, zrownal pozycje z Essene i zacumowal przy jej przedniej prawoburtowej sluzie. Czekalem na gosci w pomieszczeniu za komora cisnieniowa, stojac w towarzystwie Maxilli, Fischiga oraz dwoch wykonanych niemal calkowicie ze zlota i srebra serwitorow.Poprosilem Fischiga o przyjscie uznajac, ze skoro widok imperialnego inkwizytora ma pomoc zaliczyc szybko inspekcje, obecnosc oficera Arbites na pewno w tym nie zaszkodzi. Betancore otrzymal rozkaz ukrycia sie wraz z reszta zespolu w wahadlowcu. Drzwi komory cisnieniowej otworzyly sie z sykiem, buchnely zza nich kleby pary. Z wnetrza wyszedl tuzin masywnych postaci. Wszyscy kontrolerzy mieli na sobie szaroczarne pancerze osobiste oddzialow bezpieczenstwa marynarki, z insygniami jednostki oraz symbolem Zgrupowania Floty Scarus na napiersnikach i pozlacanych epoletach. Wszyscy skrywali twarze pod kompozytowymi helmami o opuszczonych wizjerach i wlaczonych filtrach powietrza. W rekach trzymali automatyczne karabinki o krotkich lufach. Dowodca grupy ruszyl przodem, podwladni podazyli w slad za nim. Nie utrzymywali scislego szyku. Rutyna, pomyslalem, rozprzezenie dyscypliny rzadko spotykane w oslawionych oddzialach bezpieczenstwa marynarki. Kontrolerzy najwyrazniej byli zmeczeni i chcieli jak najszybciej wykonac niewdzieczny obowiazek. -Tobius Maxilla? - warknal dowodca grupy. Jego glos byl znieksztalcony przez filtr helmu i niewielki wzmacniacz. -Ja jestem Maxilla - oswiadczyl kapitan Essene robiac krok do przodu. -Zostales poinformowany o obowiazku poddania sie kontroli. Prosze udostepnic liste pasazerow i manifesty towarowe. Oczekuje pelnej wspol pracy. Maxilla machnal reka i jeden z serwitorow podszedl blizej podajac dowodcy kontrolerow elektroniczny notes ze stosownymi informacjami. Wojskowy nawet nie raczyl zerknac na ekran urzadzenia. -Czy przed rozpoczeciem kontroli chcesz dobrowolnie zglosic fakt nie dopelnienia jakiegos przepisu importowego? Taki gest dobrej woli moze wplynac na poziom urzedowych restrykcji w przypadku wykrycia kontra bandy. Przysluchiwalem sie w milczeniu tej rozmowie. W pomieszczeniu znajdowalo sie dwunastu zolnierzy. Jakos nie potrafilem uwierzyc, ze naprawde zamierzali tak mizernymi silami przeszukac statek rozmiarow Essene. aaaaaa Gdzie mieli serwitorow, moduly skanujace, lamacze zamkow, zestawy uniwersalnych kluczy, detektory ciepla? Nie byli w stanie okreslic mojego statusu ze wzgledu na anonimowy stroj, ale dlaczego zignorowali stojacego w sluzbowym mundurze oficera Arbites? Moj mikrokomunikator byl wlaczony. Nic nie powiedzialem, ale dyskretnie nacisnalem trzy razy przycisk nadawania. Betancore znal doskonale niewerbalna czesc Glossii. -Wciaz nie przedstawiles swej tozsamosci - powiedzialem do dowodcy grupy kontrolnej. Wojskowy spojrzal w moim kierunku. Ujrzalem odbicie wlasnej twarzy na gladkiej przylbicy jego helmu. -Slucham? -Nie przedstawiles swej tozsamosci i nie pokazales nakazu inspekcji. Taki jest wymog procedury kontrolnej. -Jestesmy oddzialem bezpieczenstwa... - odparl gniewnym tonem robiac krok w moja strone. -Mozesz byc kimkolwiek - przerwalem mu wyjmujac inkwizytorska rozete -Jestem Gregor Eisenhorn, imperialny inkwizytor. Dopelnimy wszystkich procedur tej kontroli albo nie przeprowadzimy jej wcale. -Ty jestes Eisenhorn? - zapytal. Zadnego zaskoczenia w glosie, zadnego zdziwienia. W moim umysle zaplonela jaskrawa lampka alarmowa. Nie zdazylem krzyknac. Lufy broni kontrolerow poderwaly sie w gore. 21 Rozdzial VIII Tuzin mordercow. Prokurator. Kupcy zbozowi z Hesperusa. Maxilla krzyknal zdumiony. Sekunde pozniej dowodca kontrolerow i dwaj stojacy po jego bokach zolnierze pociagneli za spusty.Automatyczne karabinki uzywane przez oddzialy sluzb bezpieczenstwa zaprojektowano z mysla o walce na pokladach kosmicznych statkow oraz w srodowisku o zerowej grawitacji. Posiadaly znikomy odrzut, a ich pociski osiagaly niewielka predkosc wylotowa gwarantujaca pozostawienie kadluba okretu w nienaruszonym stanie w przypadku bezposredniego trafienia. Wciaz jednak byly w stanie przestrzelic na wylot ludzkie cialo. Rzucilem sie w bok, kiedy pierwsze pociski uderzyly spiewnie w sciane gdzies po lewej krzeszac rykoszetem iskry. W ulamku sekundy pomieszczenie ogarnal istny chaos. Strzelali juz wszyscy zolnierze oddzialu bezpieczenstwa, niektorzy krotkimi seriami. W rozswietlanym blyskami plomieni wylotowych korytarzu unosil sie ostry zapach kordytu. Jeden z serwitorow Maxilli zostal pozbawiony glowy, a nastepnie wrecz rozerwany na drobne kawalki. Drugi probowal zaslonic kapitana, ale kule podziurawily jego tors i uszkodzily sekcje gasienicowa stanowiaca jego srodek transportu. Dwa pociski otarly sie o mnie rozrywajac ubranie, ale zdolalem dosko-czyc do drzwi za mymi plecami. Wyszarpnalem z kabury pistolet. Fischig trzymal w wyciagnietych do przodu rekach swoj pistolet, strzelajac cofal sie w moim kierunku. Zdolal powalic kilkoma kulami jednego z zabojcow, ale zaraz potem zostal trafiony w brzuch. Impet wystrzelonych z bliska pociskow uniosl go w powietrze i cisnal w kat korytarza. Oficer upadl na podloge i znieruchomial. Maxilla z wscieklym rykiem poderwal w gore upierscieniona dlon. Strumien oslepiajacego swiatla wystrzelil z noszonego na srodkowym palcu sygnetu i znajdujacy sie najblizej kapitana zolnierz doslownie eksplodowal, a jego klatka piersiowa zmienila sie w osmalona ruine. Gdy dymiacy ludzki wrak runal na podloge, stojacy za nim towarzysz przeciagnal po Maxilli dluga seria. Wielokrotnie trafiony kulami kapitan wpadl przez roztrzaskane szklane drzwi do malego magazynku po prawej stronie korytarza. Mordercy zwrocili sie w moim kierunku. Pociagnalem za spust i pocisk przedziurawil przylbice helmu najblizszego z nich. Martwy zamachowiec upadl na twarz. Maly automatyczny pistolet, zaprojektowany z mysla o latwym jego ukryciu, mial w magazynku zaledwie cztery pociski, dochodzil do tego zapasowy magazynek schowany w kieszeni mojej kurtki. Zostalo siedem kul, a mordercow bylo dziewieciu. Na szczescie pistolet mial odpowiedni kaliber, by do zabicia czlowieka wystarczyl jeden pocisk. Tkwiace w magazynku naboje mialy rozmiary mojego palca. Bron huknela ponownie i kolejny zolnierz przewrocil sie na podloge bryzgajac krwia. Uciekalem w glab nastepnej sekcji korytarza, trzymajac sie blisko sciany. Pomieszczenie bylo szerokie, oswietlaly je jedynie rzedy malych lamp na srodkach scian. Tloczacy sie przy drzwiach komory zolnierze puscili za mna kilka pojedynczych strzalow. Odpowiedzialem kula, ale chybilem. Dluzsza seria trafila w skrzynke rozdzielcza obok mojej glowy, kapiac urzadzenie w deszczu wyladowan elektrycznych. Czesc lamp przygasla. Ukrylem sie w cieniu i poczulem, ze plecami napieram na jakis rygiel. Odwrocilem sie, otworzylem wlaz i wskoczylem do srodka scigany gradem pociskow kontrolerow. Po drugiej stronie wlazu znajdowal sie niewielki tunel inspekcyjny prowadzacy do maszynerii odpowiedzialnej za poprawne funkcjonowanie komory cisnieniowej. Podloge stanowily perforowane plyty, a blisko siebie polozone sciany wrecz uginaly sie od ogromu okablowania. Na koncu tunelu dostrzeglem metalowa drabinke, wiodaca w dol pod podloge lub w gore, do paneli sterujacych praca dekompresorow. Nie mialem czasu na wspinaczke. Pierwszy zolnierz juz przepychal sie przez wlaz probujac jednoczesnie wycelowac we mnie karabin. Strzelilem poprzez korytarzyk przebijajac kula jego napiersnik, po czym skoczylem w dol drabinki. Wyladowalem piec metrow nizej na malej czworokatnej platformie. Na dole bylo ciemno, palilo sie tylko kilka czerwonych lamp pomocniczych. Pamietalem, ze helmy zolnierzy maja opcje elektronicznego wzmocnienia obrazu. Wslizgnalem sie pomiedzy tloki i przekladnie sterujace jednym z burtowych zaczepow dokujacych, zgiety wpol i skurczony. Z wywietrznikow buchaly kleby pary, na posadzce czernialy plamy tlustego oleju skapujacego z wielkich lancuchow napedowych. Powietrzem wstrzasal regularny lomot pracujacych nieprzerwanie ciezkich kompresorow i regulatorow tlenu. Skrylem sie w jednym z zakamarkow. Na kolbie pistoletu plonely czerwienia cztery malutkie ikonki. Wyrzucilem pusty magazynek i wlozylem do broni nowy. Ikony zmienily swoj kolor na zielony. Od strony drabinki dobiegl jakis halas. Dwa ciemne ksztalty schodzily nia w dol zaslaniajac saczace sie z gory swiatlo. Ich helmy mialy tez wbudowane skanery termiczne - pojalem to w chwili, gdy zabojcy dotarli na platforme i zaczeli z miejsca strzelac w kierunku mojej kryjowki. Schowalem sie za opaslym dzwigarem, ale jedna z kul zeslizgnela sie po mokrym od oleju metalu i trafila mnie powierzchownie w ramie, dostatecznie mocno, bym sie przewrocil. Uderzylem twarza w metalowa siatke pokrywajaca dno pomieszczenia, a impet tego zderzenia rozerwal nie zagojona jeszcze rane na policzku. Wiecej pociskow zaswistalo mi nad glowa. Jakis rykoszet wbil sie w podeszwe mojego buta, inny trafil mnie w reke odrzucajac ja w bok, prosto na metalowa sciane. Impet tego uderzenia wytracil mi z dloni pistolet. Bron odbila sie ze szczekiem od podlogi i wyladowala poza moim zasiegiem. Cztery zielone ikony sygnalizujace pelny magazynek jarzyly sie kuszaco w polmroku. Na dole bylo teraz przynajmniej trzech napastnikow, przeciskajacych sie waskim przejsciem miedzy maszyneria, strzelajacych krotkimi seriami w moja strone. Wgramolilem sie na czworakach za masywny serwomotor obslugujacy jeden z zewnetrznych manipulatorow dokujacych. Wszedzie wokol kule zolnierzy krzesaly z metalicznym jekiem snopy iskier. Pomyslalem o wykorzystaniu mocy, ale w obecnym polozeniu nie moglem sobie pozwolic na zadne bardziej zaawansowane sztuczki mentalne. Za wielkim serwomotorem znalazlem oslone pod rownie masywnymi amortyzatorami majacymi za zadanie zlagodzic impet uderzenia kadluba innego statku podczas procedury cumowania do sluzy. Zielona poswiata otaczala maly panel kontrolny widniejacy miedzy amortyzatorami. Urzadzenie obudowane bylo plastikowa pokrywa przypominajaca publiczne panele informacyjne. Dokladniejszy rzut okiem powiedzial mi, ze mam przed soba terminal testujacy i resetujacy status wysiegnikow dokujacych. Nacisnalem na probe kilka przyciskow, ale na ekranie urzadzenia zapalil sie tylko komunikat Terminal zablokowany. Automatyczne bezpieczniki odciely dostep do urzadzenia ze wzgledu na obecnosc po drugiej stronie kadluba promu marynarki, przycumowanego do prawoburtowej sluzy. Uslyszalem za plecami glosne szuranie. Pierwszy zolnierz przeciskal sie juz wzdluz serwomotoru probujac dotrzec do stanowiacych moja kryjowke amortyzatorow. Wyjalem z kieszonki inkwizytorska rozete. Byla to nie tylko moja odznaka sluzbowa, ale i praktyczne narzedzie. Nacisnieciem kciuka wysunalem z niej miniaturowy lamacz kodow i wsunalem jego czubek do czytnika kart panelu. Ekran zgasl. Rozeta miala poziom autoryzacji magenta. Modlilem sie w myslach, by Maxilla nie wprowadzil na calym statku prywatnych kodow dostepu. Ekran rozblysnal ponownie. Wstukalem na klawiaturze polecenie zrese-towania parametrow cumowniczych. -Procedura resetu w trybie aktywnym - na ekraniku zaplonela zielonymi literkami odpowiedz. Uderzylem palcem wskazujacym w ostatni klawisz. Posrod przerazliwego huku i zgrzytu metalu mechanizmy dokujace zaczely powracac na swoje miejsca. Zadudnily amortyzatory. Gdzies w gorze buchnela z sykiem para. Uslyszalem dzwiek alarmowych klaksonow. Najblizszy zolnierz zdazyl tylko wrzasnac agonalnie, gdy wazacy dziesiec ton serwomechanizm przycisnal go do sciany i zmiazdzyl od pasa w dol. Gdzies z oddali, od strony sluzy, dobiegla mnie seria stlumionych wybuchow i zgrzyt dartego metalu. Ledwie je slyszalem ponad rykiem pracujacej maszynerii. Kiedy syk i pisk serwomotorow ucichl, a kleby pary sie rozwialy, wypelzlem ze swojej kryjowki pod amortyzatorami. Cala struktura pomieszczenia ulegla zmianie po przemieszczeniu urzadzen dokujacych na pozycje wyjsciowe. Dwaj zolnierze sluzb bezpieczenstwa zgineli zmiazdzeni ciezarem wysiegnikow, trzeciego zywcem ugotowal strumien niewiarygodnie rozgrzanej pary tryskajacej ze sciennego wywietrznika. Podnioslem lezacy na posadzce karabinek zamachowca i pobieglem w kierunku drabinki. Zgodnie z moimi obliczeniami brakowalo jeszcze czterech zolnierzy. Przebieglem przez tunel inspekcyjny i dotarlem z powrotem do korytarza prowadzacego do komory cisnieniowej. Na scianach palily sie swiatla ostrzegawcze, slyszalem tez cichy dzwiek syren alarmowych. Jakas postac wyrosla w polmroku opodal mnie. Odwrocilem sie w jej kierunku. Betan-core. Pilot zdawal sie patrzec przeze mnie, w podniesionej rece trzymal jeden 22 den ze swoich eleganckich iglowych pistoletow. Pociagnal za spust.Smukly pocisk przecial powietrze tuz obok mojego echa. Zolnierz oddzialow bezpieczenstwa marynarki zatoczyl sie chwiejnie wypadajac z kryjowki na koncu korytarza. Pistolet Midasa syknal ponownie. Pod rannym morderca ugiely sie nogi, runal z loskotem na posadzke. -Ruszylem natychmiast po otrzymaniu rozkazu - oswiadczyl Betancore. -Ilu zdjales? -Razem z tym czterech. -Wiec to chyba wszyscy, ale nie trac czujnosci - usmiechnalem sie do sie- bie samego. Zwracac Midasowi uwage na zachowanie czujnosci... -Wygladasz okropnie - odparl - Co sie tu do cholery stalo? Krew sciekala mi po policzku plynac swobodnie z rozdartej rany, poruszalem sie chwiejnie z powodu bolu wywolanego rykoszetami, a moje ubranie bylo wrecz przesiakniete olejem i smarem. -To nie byla inspekcja. Szukali mnie. -Sluzby bezpieczenstwa marynarki? -Watpie. Tym ludziom wyraznie brakowalo odpowiedniej dyscypliny, nie znali tez procedur kontrolnych. -Ale mieli odznaki, bron... prom marynarki, na Imperatora! -To wlasnie najbardziej mnie martwi. Wrocilismy z powrotem do pokoju przylegajacego do komory cisnieniowej. Rezerwowy wlaz zabezpieczyl uszkodzenia kadluba w miejscu, gdzie odczepiona dzieki recznemu zwolnieniu zaczepow jednostka marynarki zderzyla sie z Essene. Wygladajac przez jeden z bulajow dostrzeglem szary kadlub promu unoszacy sie tuz przy frachtowcu. Z Essene laczyl go wciaz jakis ocalaly pogiety manipulator, ale kadlub stateczku byl wyraznie zgruchotany. Pokladowa komora cisnieniowa promu zostala wyrwana podczas procedury rozdzielenia statkow i mialem mozliwosc spojrzenia przez wielka wyrwe do srodka ladowni pasazerskiej statku. Jesli zaloga zdolala przezyc wypadek, mogla sie schronic jedynie w stosunkowo nienaruszonym kokpicie, a tam nie stanowila dla nas zadnego zagrozenia. Blyszczace metalicznie szczatki, kawalki zaczepow dokujacych i strzepy kabli unosily sie w prozni opodal bulaju. Przykleknalem obok Fischiga. Wciaz zyl. Sluzbowy uniform Arbites pokryty byl warstwa wzmocnionego ceramitu, ale wystrzelone z bliska pociski mialy dostatecznie wysoka predkosc wylotowa, by impetem trafienia spowodowac obrazenia wewnetrzne ofiary. Fischig byl nieprzytomny, z kacika jego ust ciekla struzka krwi. Betancore znalazl Maxille w magazynku przeznaczonym do skladowania skafandrow prozniowych. Kapitan doczolgal sie po podlodze do jednej z szafek, oparl sie o nia plecami. Od klatki piersiowej w dol jego drogie ubranie bylo rozdarte na strzepy. Nie mial nog. Ale od klatki piersiowej w dol kapitan nie byl czlowiekiem. -Tak wiec... poznales w koncu nagie fakty, inkwizytorze... - sprobowal sie usmiechnac. Pojalem, ze ogromnie cierpi albo znajduje sie w stanie ciez kiego szoku. W celu pelnej kontroli nad mechaniczna polowa swego ciala musial bez watpienia korzystac z podlaczonych do mozgu neuralnych prze kaznikow. -Jak moge ci pomoc, Tobiusie? Pokrecil przeczaco glowa. -Wezwalem juz serwitorow. Szybko postawia mnie na nogi. W glowie klebily mi sie dziesiatki pytan. Czy ta cybernetyczna rekonstrukcja dolnej czesci ciala byla rezultatem obrazen, choroby, podeszlego wieku? A moze, jak podejrzewalem, poddal sie jej dobrowolnie i na wlasne zyczenie? Zatrzymalem te pytania dla siebie. To byla prywatna sprawa kapitana i nie miala ona nic wspolnego z moim dochodzeniem. -Potrzebuje dostepu do twojego komunikatora astropatycznego. Musze skontaktowac sie z Dowodztwem Floty i zamknac te sprawe. Napadli nas lu dzie nie majacy nic wspolnego z oddzialami bezpieczenstwa marynarki. -Przekazalem na mostek instrukcje nakazujace udostepnic ci wszystko, czego zazadasz. Dobrze byloby wyciagnac zapis transmisji nakazujacej poddanie sie inspekcji, jest zapisana w pamieci pokladowego dziennika lotu. To powinno pomoc. Nie sadzilem, by dowodcy Zgrupowania Scarus probowali kwestionowac jakiekolwiek moje dzialania. W ciagu pol godziny znalazlem sie na mostku Essene i dzieki pomocy serwitorow astropatycznych zglosilem incydent oficerom dyzurnym marynarki. Chwile pozniej rozmawialem juz droga radiowa z asystentami admirala Lorpala Spatiana, ktorzy nakazali Essene pozostac na zajmowanej pozycji i oczekiwac przybycia oddzialu bezpieczenstwa pod komenda przedstawiciela wojskowej prokuratury. Pomysl biernego oczekiwania na nastepny wyladowany zolnierzami prom niespecjalnie przypadl mi do gustu. * * * * * -Dezerterzy, sir - oswiadczyl dwie godziny pozniej prokurator Olm Ma-dorthene. Byl to wysoki mezczyzna o poznaczonych siwizna wlosach i starym cybernetycznym wszczepie ponizej lewego ucha. Mial na sobie snieznobiala kurtke z wysokim kolnierzem, czarne spodnie, czarne skorzane buty oficerskie oraz ciemnoczerwone rekawiczki. Na uniformie dostrzeglem insygnia Wydzialu Dyscyplinarnego Floty.Madorthene byl dla mnie niezwykle uprzejmy od chwili wejscia na poklad frachtowca, salutujac z respektem na powitanie i trzymajac pod pacha swa obramowana zlotem biala czapke. Towarzyszacy mu zolnierze byli ubrani i wyekwipowani identycznie jak moi niedoszli zabojcy, ale od razu dostrzeglem ich zdyscyplinowanie i chlodny profesjonalizm. -Dezerterzy? Madorthene mial niewyrazna mine. Najwidoczniej swiadomosc konwersacji z inkwizytorem nie sprawiala mu przyjemnosci. -Z gwardyjskiego zaciagu. Jak pan zapewne wie, na Gudrun trwa mobilizacja nowego regimentu. Na rozkaz naszego Lorda Militanta do sluzby powolano siedemset piecdziesiat tysiecy mezczyzn. Piecdziesiaty regiment IG Gudrun. Zwazywszy na rozmiary pobory oraz fakt, iz jest to jubileuszowy zaciag, wladze oglosily globalny festiwal polaczony z ceremonialnymi uroczystosciami wojskowymi. -Ci ludzie zdezerterowali z Gwardii? Madorthene odciagnal mnie delikatnie na bok robiac przejscie dla zolnierzy sluzb bezpieczenstwa wynoszacych z korytarzy ciala zabitych zamachowcow. Pod nadzorem Betancore zwloki mordercow skladane byly w pomieszczeniu przylegajacym do komory cisnieniowej. -Mielismy pewne klopoty - oswiadczyl sciszonym glosem prokurator - Zaciag mial pierwotnie objac pol miliona rekrutow, ale Lord Militant podwyzszyl te liczbe tydzien przed rozpoczeciem poboru w zwiazku z przygotowaniami do krucjaty w podsektorze Ophidian. Nie spotkalo sie to z aprobata miejscowych. Mowiac miedzy nami, wszystkie te festiwale zorganizowano raczej po to, by odwrocic uwage lokalnej spolecznosci od calej sprawy. Odnotowalismy zamieszki w koszarach i przypadki dezercji. Na dole wciaz jest sporo roboty. -Potrafie to sobie wyobrazic. Wiec jestes pewien, ze ci ludzi byli dezerterami z Gwardii? Skinal glowa i podal mi elektroniczny notes. Na wyswietlaczu urzadzenia widniala lista dwunastu nazwisk wraz z odnosnikami do plikow zawierajacych zyciorysy i zdjecia. -Zbiegli z koszar 74 na zewnatrz murow miejskich Dorsay, skradli mundury i sprzet w arsenale kosmoportu, po czym weszli na poklad promu orbitalnego. Nikt nie probowal zatrzymac oddzialu sluzb bezpieczenstwa marynarki. -Nikogo nie zdziwil ich brak znajomosci procedur i kodow startowych? -Urzadzenia pokladowe promu zostaly wczesniej zaprogramowane w celu wyprowadzenia jednostki na wysoka orbite, w strefe stacjonowania floty. Dezerterzy musieli to odkryc po uprowadzeniu promu. Nieszczesliwy zbieg okolicznosci. Bez watpienia szukali cywilnego statku, takiego jak ten. -Regularni rekruci? Zolnierze piechoty? -Tak. -Kto pilotowal prom? -Przywodca grupy - prokurator zajrzal do notesu - Niejaki Jonno Lingaart, wykwalifikowany pilot orbitalny. Latal wczesniej na holownikach. Jak juz wspomnialem, cala ta sprawa to wyjatkowo nieszczesliwy zbieg okolicznosci. Nie zamierzalem tak latwo odpuscic. Madorthene nie klamal, tego bylem pewien, jednakze przedstawione przez niego informacje pelne byly luk i niescislosci. -Co z zadaniem poddania sie inspekcji? -Wyslano je z pokladu promu. Absolutnie nieautoryzowany rozkaz. Zamierzali wejsc na wasz poklad i przejac statek. Przypuszczamy, ze rozkaz nadano poprzez radiokomunikator promu. -Nie - zaprzeczylem. Oficer cofnal sie o krok slyszac narastajacy w mym glosie gniew. -Sir? -Sprawdzilem zapisy w komputerze komunikacyjnym Essene. Nic nie mowily o zrodle nadania zadania, ale ujawnily fakt, ze nadeslano je astropa-tycznie, nie droga radiowa. Na pokladzie promu nie bylo astropaty. -To... -Posluzono sie tym samym przekaznikiem astropatycznym, ktory wyzna czyl Essene pozycje na wysokiej orbicie. Zapisy sprawiaja wrazenie auten tycznych. Poza tym ci ludzie mnie szukali. Mnie, prokuratorze. Chcieli mnie zabic. Znali moje nazwisko. 23 zabic. Znali moje nazwisko.Madorthene pobladl zauwazalnie. Najwyrazniej nie wiedzial, co odpowiedziec. Oderwalem od niego spojrzenie, zaczalem lustrowac wzrokiem korytarz. -Nie wiem, kim byli ci ludzie, byc moze rzeczywiscie to wojskowi dezer terzy. Ktos jednak tak nimi pokierowal, by dotarli do mnie, ktos ubezpieczal ich, zapewnil ekwipunek i srodek transportu oraz autoryzowal misje promu. Ktos sluzacy w marynarce lub majacy dostep do jej mechanizmow kontroli. Inne wytlumaczenie nie istnieje. -Pan mowi... o konspiracji. -Takie pojecie nie jest mi obce, Madorthene. Nie sa mi rowniez obce za machy na moje zycie. Posiadam wrogow i oczekuje takich dzialan z ich strony. Ten incydent udowodnil mi, ze moi wrogowie posiadaja znacznie wieksze wplywy, niz myslalem. -Sir, ja... -Jaki jest twoj status sluzbowy, prokuratorze? -Poziom pierwszy, stopien autoryzacji magenta. Ekwiwalent dowodcy eskadry marynarki. Odpowiadam bezposrednio przed Lordem Prokuratorem Humboltem - wiedzialem o tym wczesniej, bo przyjrzalem sie naszywkom na uniformie oficera, chcialem jednak uslyszec to z jego ust. -Oczywiscie. Twoj przelozony nie powierzylby tak delikatnej misji mlodszemu ranga oficerowi. Nie chcialby tez okazac mi braku szacunku. Sadze, ze ta sprawa nadal okryta jest najglebsza tajemnica? -Tak, sir! Lord Prokurator docenil jej... delikatnosc. Poza tym obowiazuje obecnie rozporzadzenie Lorda Militanta nakladajace cenzure na wszelkie tego rodzaju informacje w celu unikniecia poglebiania niepokojow spolecznych na Gudrun. Szczegoly zamachu znam tylko ja i moj oddzial oraz Lord Prokurator i jego doradcy. -Niech tak zatem pozostanie. Chce, by moi wrogowie tak dlugo jak to tylko mozliwe uwazali, iz zamach zakonczyl sie ich sukcesem. Czy moge liczyc na panska kooperacje, prokuratorze? -Oczywiscie, inkwizytorze. -Zabierze pan zaszyfrowana wiadomosc dla swojego przelozonego. Bedzie ona zawierac informacje o podlozu calej sprawy oraz moje zadania i sugestie. Podam panu rowniez utajniony kanal radiowy, za pomoca ktorego bedzie pan przekazywal mi wszelkie nowe wiadomosci w tej sprawie. Wszystkie wiadomosci, Madorthene, rowniez te, ktore pan uzna za bez wartosciowe. Skinal gorliwie glowa. Nie musialem juz dodawac, ze w przypadku zlamania tajemnicy spadne na kark jemu, Lordowi Prokuratorowi i wszystkim jego doradcom niczym upior Rogala Dorna. Madorthene mial dosc oleju w glowie, by samemu sie tego domyslic. Kiedy prokurator i jego oddzial bezpieczenstwa odlecieli z Essene, podszedlem do czekajacego w milczeniu Betancore. -Co teraz zrobimy? - zapytal. -Jakie to uczucie byc martwym, Midasie? - odparlem. Opuszczalem mostek gleboko poruszony zachowaniem kapitana. Moglo istniec wiele motywow tlumaczacych jego gorliwa pomoc - strach przed Inkwizycja mogl byc bez watpienia jednym z nich - niemniej jednak podejrzewalem, iz glownym czynnikiem takiego postepowania bylo powtorne odkrycie przez Maxille przyjemnosci czerpanej z kontaktow miedzyludzkich. Wyczuwalem to w jego checi do rozmow, chwalenia sie muzealnymi zbiorami, w skorej pomocy, w sympatii... Zbyt dlugo przebywal w towarzystwie samych maszyn. Przed opuszczeniem ladowni Essene Betancore przeprogramowal sygnalizatory identyfikacyjne wahadlowca. W pamieci urzadzen przechowywalismy kilka odmiennych tozsamosci jednostki. W ciagu ostatnich miesiecy i podczas akcji na Hubrisie uzywalem oficjalnego identyfikatora Inkwizycji, poniewaz nie istniala zadna potrzeba utajnienia prawdziwej natury statku. Teraz stalismy sie delegacja kupiecka z Sameteru, zajmujaca sie genetycznie modyfikowanymi nasionami roslin uprawnych. Mielismy nadzieje zainteresowac moznowladcow Gudrun sprzedaza nowego rodzaju ziaren, pozbawionych skaz genetycznych i nie posiadajacych wysokich wymagan w pielegnacji - co bylo szczegolnie istotne w sytuacji, gdy pobor do Gwardii znaczaco uszczuplil sile robocza tego swiata. Betancore polaczyl sie z kontrola lotu Gudrun, przedstawil nasza falszywa tozsamosc i poprosil o pozwolenie na ladowanie w polnocnej stolicy planety, Dorsay. Otrzymalismy natychmiast dostep do stosownego korytarza powietrznego. Kolejny zadny zyskow kupiec w ogarnietej karnawalowym nastrojem metropolii. Wahadlowiec przelecial obok tkwiacych na wysokiej orbicie okretow Zgrupowania Floty Scarus: rzedow opaslych statkow transportowych; masywnych niszczycieli o podluznych taranach na dziobach i wielkich emblematach Imperialnego Orla na burtach; ogromnych pancernikow o najezonych bateriami artyleryjskimi kadlubach; smuklych szybkich fregat przywodzacych na mysl osy; eskadr patrolujacych system mysliwcow. Obszar niskiej orbity byl wrecz zapchany latajacymi tam i z powrotem wahadlowcami pasazerskimi, promami zaopatrzeniowymi, holownikami, malymi statkami handlowymi i platformami naprawczymi. Po prawej stronie dostrzeglem gromade kupieckich frachtowcow, statkow kurierskich i gigantycznych jednostek Gildii. Tam wlasnie miala pierwotnie zajac pozycje Essene. Liczne boje swietlne sygnalizujace wolne i zajete miejsca na orbicie tworzyly istna barwna konstelacje zakrywajaca mieszkancom Gudrun blask prawdziwych gwiazd. Betancore przemknal poprzez ten kosmiczny tlok, wprowadzil wahadlowiec w oslepiajaco jasna jonosfere planety i zanurzyl sie posrod opalizujacych chmur. Dostrzeglem wysuwajace sie zza krawedzi globu slonce, wieszczace stolicy nadejscie nowego switu. Lecielismy w kierunku Dorsay, gdzie rozpoczynal sie wlasnie kolejny dzien planetarnego swieta. Opuscilismy Essene o polnocy, na pokladzie mojego wahadlowca. Fis-chig, wyrwany w koncu ze spiaczki, pozostal na statku Maxilli, w doskonale wyposazonym laboratorium medycznym, wciaz dochodzac do siebie po bolesnej konfrontacji z mordercami. Maxilla zgodzil sie pozostac na orbicie Gudrun do odwolania. Poczynilem juz starania, by zrefundowano mu wszystkie straty poniesione z tytulu tego przestoju. Podejrzewalem, ze moge znalezc sie niedlugo w sytuacji, gdy niezbedny bedzie mi szybki kosmiczny statek, poza tym nagly odlot Essene podwazylby wiarygodnosc naszej smierci z rak dezerterow. Rozmawialem z Maxilla na mostku klipra. Siedzial na swym wielkim fotelu popijajac amasec, podczas gdy serwitorzy rekonstruowali pieczolowicie jego cybernetyczne cialo. -Przykro mi, ze zostales w te sprawe tak mocno wplatany, Tobiusie. -A mnie nie - odparl - To najbardziej emocjonujaca przygoda od wielu lat. -Pozostaniesz tutaj do czasu, kiedy sie ponownie skontaktujemy? -Doskonale placisz, inkwizytorze - rozesmial sie - Mowiac szczerze, ciesze sie, ze moge ci pomoc. Poza tym Fischig potrzebuje lepszej pomocy medycznej niz ta, ktora moze zapewnic ta twoja izolatka na wahadlowcu, a mozesz byc pewny, ze nie odlece, dopoki nie zabierzesz go z mojego pok ladu. 24 Rozdzial IX Dorsay. Kupieckie rozgrywki. Poscig za Tanokbrey.Dorsay bynajmniej nie budzilo sie ze snu. Metropolia ostatnimi czasy wcale nie spala. Wielkie glosniki radiowe na starych ulicach, alejkach i nad kanalami rzecznymi wylewaly z siebie niekonczacy sie strumien pochwalnych hymnow, a bogato zdobione sztandary i wstegi lopotaly na kazdym skrawku stolecznych budowli. Przeczytalem skrocony raport Aemosa na temat tej planety. Gudrun, stolica podsektora Helican w sektorze Scarus, Segmentum Obscurus. Ludzka spolecznosc istniala tu od trzech i pol tysiaca lat pod feudalnymi rzadami arystokratycznej kasty moznych Domow obejmujacych swymi wplywami trzy tuziny innych imperialnych swiatow w podsektorze Helican. Thracian Primaris, ten skazony przemyslowo moloch, mogl byc uwazany za naj-gesciej zaludniony i posiadajacy najwiekszy potencjal produkcyjny swiat regionu, ale to Gudrun bylo sercem administracyjnym i kulturalnym podsektora. Bogactwo lokalnych moznowladcow przycmiewalo nawet wplywy komercyjnych magnatow Thracian Primaris. Widziana z pokladu wahadlowca, stolica lsnila biela. Dorsay wzniesiono na morskim wybrzezu, w pelnej wysp delcie wielkiej rzeki Drunner. Z okienek statku widzielismy mrowie zagli lopoczacych w pobliskiej lagunie. Poza granicami snieznobialych budowli metropolii wznosily sie na zielonych wzgorzach niedawno zbudowane tymczasowe koszary dla rekrutow gwardyjskiego zaciagu. Betancore wyladowal na Polach Giova, glownym porcie Dorsay. Ladowisko zbudowano na wielkiej wyspie lezacej posrodku laguny. Mniejsze jednostki takie jak moj wahadlowiec byly po ladowaniu opuszczane na wielkich platformach w glab hangarow wykutych w trzewiach skalistej wyspy. Lowink pozostal na pokladzie statku. Midas, Bequin, Aemos i ja sam szybko poczynilismy przygotowania do wizyty w miescie. Zalozylismy wszyscy proste, gwarantujace anonimowosc stroje: ciemnoniebieskie szaty dla Aemosa, czarne kombinezony oraz czarne plaszcze dla mnie i Midasa, dluga blekitna suknie z krepy dla Alizebeth Bequin. Betancore z pewnymi oporami otworzyl szafki Vibben, by Bequin wybrala sobie cos z ubran naszej towarzyszki. Nie sprawiala wrazenia specjalnie przejetej faktem, iz wklada na siebie rzeczy martwej kobiety. Przystrojona lopoczacymi na porannym wietrzyku czerwonymi proporcami przystan pelna byla tloczacych sie w oczekiwaniu na taksowke pasazerow. Wmieszalismy sie w tlum kupcow, dygnitarzy wszelkiej masci i marynarzy korzystajacych z przepustek. Uliczni grajkowie i kuglarze zabawiali zgromadzonych na brzegu laguny turystow. Po dluzszej chwili wynajelismy jedna z antygrawitacyjnych taksowek kursujacych miedzy ladowiskiem i miastem. Byla to podluzna jednostka w ksztalcie grotu, o barwie wscieklego fioletu. Pozbawiona zamknietej kabiny, zapewniala wygodne fotele dla szesciu pasazerow. Sternik siedzial wysoko w tyle, nad bulwiasta obudowa antygrawitacyjnego generatora. Taksowka ruszyla poprzez lagune, unoszac sie w powietrzu jakies dwa metry ponad migotliwa tafla wody. Dorsay roslo przed naszymi oczami. Dopiero z poziomu ziemi moglismy docenic majestat tego miasta. Zbudowane na wyrastajacych z wody bazaltowych podporach budynki wykonano ze starannie wypolerowanych kamiennych blokow. Ich niskie dachy pokryte byly lsniacymi mosieznymi plytkami. Wyrzezbione w kamieniu gargulce szczerzyly zeby na rogu kazdego domu lub czepialy sie rynien. Na wyzszych pietrach znajdowaly sie obszerne balkony zabezpieczone barierkami z pozlacanego metalu. Wiekszosc tych balkonow miala wlasne zadaszenie. Lukowate kamienne mosty i metalowe klatki schodowe laczyly znajdujace sie po obu stronach kanalow domy. Wzdluz kanalow biegly na wysokosci poziomu wody kamienne podesty stanowiace przystan dla tradycyjnych lodzi. Wokol bylo pelno lodzi. Stolica wrecz tetnila zyciem, ruchem i feeria kolorow. Kiedy juz dotarlismy w obreb metropolii, predkosc naszej taksowki znacznie zmalala ze wzgledu na obecnosc innych antygrawitacyjnych pojazdow, wodnych autobusow, prywatnych motorowek i zwyklych lodzi wioslowych. Nad naszymi glowami w ulicznych korytarzach powietrznych przemykaly antygrawitacyjne slizgacze i konwencjonalne maszyny atmosferyczne. Wszedzie powiewaly wielkie sztandary Floty Scarus i gudrunickich regimentow Gwardii, w szczegolnosci zas Piecdziesiatego. Aemos mruczal do siebie pod nosem, zapisujac w notesie wszelkie infor- macje o otoczeniu, trawiony nienaturalna zadza gromadzenia wiedzy. Klawiatura wysluzonego notesu prawie zaczynala dymic. Midas Betancore siedzial czujny i ostrozny na przednim fotelu taksowki. Szczegoly rejestrowane przez jego bystry umysl mialy znacznie praktycz-niejsze zastosowanie od danych gromadzonych w notesie starego savanta. Bequin siedziala na ostatnim fotelu w tyle kabiny, rozesmiana i szczesliwa. Morska bryza rozwiewala jej dlugie wlosy. Watpilem, by kiedykolwiek zdolala dotrzec tu na wlasna reke. Gudrun bylo sercem podsektora, wielkim blyszczacym swiatem, o ktorym zawsze marzyla, lecz ktory pozostawal poza zasiegiem jej rak. Pozwolilem jej cieszyc sie chwila. Czas ciezkiej pracy mial nadejsc pozniej. Wynajelismy pokoje w dzielnicy Dorsay Regency. Uznalem, ze sytuacja wymaga zalozenia bazy operacyjnej na stalym ladzie. Betancore wywiercil otworki w futrynach drzwi poszczegolnych pokojow i naszpikowal je mikro-ladunkami blyskowymi. Drzwi zewnetrze zostaly podlaczone do systemu monitoringu pasywnego. Domowi serwitorzy otrzymali rygorystyczny zakaz odwiedzania wynajetych mieszkan w trakcie naszej nieobecnosci. * * * * * Stalem na wielkim balkonie, w cieniu rzucanym przez wykonane z purpurowego materialu zadaszenie. Sluchalem Marszu Adeptow rozbrzmiewajacego w licznych rozwieszonych na calej dlugosci ulicy glosnikach.Kanal wodny ponizej balkonu tetnil zyciem. Dostrzeglem przeciazony skif pelny pijanych gwardzistow w nowiutkich zlotoczerwonych uniformach. Rekruci z Piecdziesiatego Regimentu Strzelcow Gudrunickich darli sie niczym opetani i skakali po pokladzie lodzi ryzykujac wpadniecie do kanalu i pojscie na dno. Swietowali ostatnie godziny pobytu na swym macierzystym swiecie. Za kilka dni mieli znalezc sie na pokladach wojskowych liniowcow w drodze do nieznanego jeszcze piekla strefy frontowej w innym podsektorze. Jeden z nich wypadl za balustrade i plusnal w wode kanalu. Podchmieleni kamraci wciagneli go z powrotem na poklad i posrod glosnego smiechu skapali w strumieniach lanego z butelek alkoholu. Aemos dolaczyl do mnie niosac w rece holograficzny mapnik. - Gildia Kupiecka Sinesias - powiedzial - Siedziba znajduje sie piec ulic dalej. Gildia Sinesias posiadala jedne z najbardziej ekskluzywnych budynkow w komercjalnym dystrykcie Dorsay. Odcinek Wielkiego Kanalu przebiegal pod wykonanymi z kolorowego szkla portykami glownego gmachu, totez odwiedzajacy Gildie ludzie interesu wplywali do niej swymi skifami cumujac w eleganckiej rozleglej przystani sasiadujacej z wylozona drogimi dywanami sala recepcyjna. Wysiedlismy z wynajetej lodzi wchodzac w tlum interesantow i gosci Gildii: wysokich szczuplych kupcow z Messiny noszacych tradycyjne sutanny, handlarzy z Sameteru w szerokich kapeluszach oraz bankierow z thra-cianskich metropolii. Opuszczajac poklad lodzi podalem reke Bequin. Dygnela wdziecznie dziekujac za kurtuazyjny gest. Nie ustalalem wczesniej zadnych szczegolow naszej maskarady, arystokratyczne zachowanie bylo jej spontaniczna improwizacja. Chociaz wciaz czulem do niej irracjonalna niechec, uczucie to slablo w porownaniu z rosnacym dla tej kobiety uznaniem. Perfekcyjnie wczula sie w swa role. -Panstwa tozsamosc i cel wizyty? - zapytal uprzejmie szambelan Gildii Sinesias podchodzac blizej. Czlowiek ten odziany byl w niezwykle eleganckie zlote szaty. Krotkimi ruchami dloni wydawal polecenia krazacym wokol pomocnikom. W miejscu uszu mezczyzny dostrzeglem cybernetyczne implanty. W jednej rece szambelan trzymal staroswieckie pioro, w drugiej notatnik. -Nazywam sie Farchaval, kupiec z Hesperusa. To jest pani Farchaval. Przybylismy tutaj z propozycja zawarcia kontraktow handlowych w dziedzinie plodow rolnych. Slyszalem, ze Gildia Sinesias moze zapewnic nam stosowne uslugi brokerskie. -Czy posiada pan juz pracownika kontaktowego Gildii, sir? -Oczywiscie. Moj konsultant to Saemon Crotes. -Crotes? - szambelan umilkl na chwile. -Och, Gregor, jestem taka zmeczona - oswiadczyla znienacka Bequin - To wszystko trwa za dlugo i jest okropnie nudne. Chce znowu poplywac po kanalach. Dlaczego nie mozemy wrocic do tych milych panow z Gildii 25 Mensurae?-Chwileczke, kochanie - odparlem zachwycony jej improwizacja. -Czy panstwo... odwiedzili juz inna Gildie? - zapytal szybko szambelan. -Oni byli dla nas tacy mili. Poczestowali mnie nawet solianska herbata - usmiechnela sie slodko Bequin. -Pozwola panstwo za mna - oswiadczyl jeszcze szybciej szambelan - Sae-mon Crotes to jeden z naszych najlepszych agentow handlowych. Natychmiast zaaranzuje dla panstwa stosowna audiencje. W miedzyczasie prosze odprezyc sie w tamtym pokoju. Zaraz przysle panstwu solianska herbate. -I nafaryjskie biszkopty? - zasugerowala niewinnie Bequin. -Alez oczywiscie, madam. Wprowadzil nas do eleganckiej poczekalni i zamknal za soba podwojne drzwi. Bequin spojrzala na mnie z ukosa i zachichotala. Przyznaje, ze sam tez nie moglem powstrzymac smiechu. -Co w ciebie wstapilo? - zapytalem cicho. -Powiedziales, ze jestesmy bogatymi kupcami oczekujacymi od zycia wszystkiego, co najlepsze. Ja tylko zarabiam na moja pensje. -Oby tak dalej. Rozejrzalem sie po poczekalni. Piekne drogocenne firany przyslanialy przestronne, blisko dziesieciometrowej wysokosci okna wychodzace na Wielki Kanal. Okna wykonano z dzwiekoszczelnego materialu. Na scianach wisialy obrazy autorstwa sameterskich mistrzow, ktore wywolalyby atak pozadania kapitana Maxilli. Chromowany serwitor wszedl do pokoju niosac tace pelna przekasek i slodyczy. Postawil ja delikatnie na marmurowym blacie wielkiego stolu i opuscil bez slowa poczekalnie. -Solianska herbata! - pisnela Bequin podnoszac porcelanowy czajniczek - I nafaryjskie biszkopty! - dodala z uroczym usmiechem chrupiac pierwszy z lakoci. Wzialem z jej rak przeznaczona dla mnie filizanke herbaty i stanalem przy ekskluzywnym kominku saczac drogi napoj w pozie zblazowanego bogacza. Przedstawiciel Gildii wpadl do poczekalni chwile pozniej. Byl to niski czlowieczek o kedzierzawych wlosach i przesadnej ilosci bizuterii. Nosil powloczyste dlugie szaty cechowe. Na jego czole widnial dumnie tatuaz w postaci emblematu Gildii Sinesias. Byl to, jak wskazywal rodzaj tatuazu, miejscowy broker. Nazywal sie Macheles. -Sir Farchaval! Madam! Gdybym wiedzial wczesniej o panstwa przybyciu, odwolalbym mniej wazne spotkania. Prosze wybaczyc mi to spoznienie! -Wybaczam - odparlem dobrodusznie - Obawiam sie jednak, ze pani Farchaval niebawem straci swa cierpliwosc. Bequin ziewnela dyskretnie. -Och, to niedobrze! To bardzo niedobrze! - Macheles klasnal w dlonie przywolujac czekajacych za drzwiami serwitorow. -Spelnijcie wszelkie zyczenia tej pani - polecil im broker. -Hmm... vorderskie liscie? - zastanowila sie glosno Bequin. -Natychmiast! - wyrzucil z siebie Macheles. -I taca trufli birri? Moczonych w winie? Jeknalem bezglosnie. -Natychmiast! Natychmiast! - zapewnil Macheles i wypchnal wrecz serwitorow za drzwi. Podszedlem do stolu i odlozylem swoja filizanke. -Bede szczery, sir. Reprezentuje kartel producentow zboz z Hesperusa, bardzo wplywowy kartel. Podalem posrednikowi maly holograficzny projektor. Byla to rzecz jasna falszywka, spreparowana przez Betancore i Aemosa w oparciu o rozlegla wiedze savanta o Hesperusie, uzupelniona dodatkowo uwagami latajacego tam czasem Maxilli. Macheles sprawial wrazenie oniesmielonego moim trojwymiarowym identyfikatorem. -O jakiej... wielkosci kartelu rozmawiamy, sir? -Caly zachodni kontynent. -Co chcialby pan zaoferowac? Wyjalem z kieszeni niewielka probowke. -Zmodyfikowane genetycznie ziarno niezwykle latwe w uprawie i nie posiadajace wysokich wymagan klimatycznych. Idealne dla waszych produ centow zywnosci w sytuacji skurczonego rynku pracy. To prawdziwe cudo. Serwitorzy opuscili poczekalnie pozostawiajac w rekach Bequin przyniesione smakolyki. -Inne Gildie bardzo zabiegaja o ten produkt, panie - oswiadczyla podnoszac do ust trufle - Wierze, ze Gildia Sinesias nie przegapi takiej okazji. Macheles zabral z mojej dloni probowke i obejrzal ja uwaznie. -Czy to jest produkt stworzony w oparciu o technologie obcych? - zapytal znizajac nieco glos. -Czy to stanowi jakis problem? - odpowiedzialem pytaniem. -Nie, sir. Inkwizycja jest oczywiscie bardzo wrazliwa na tym punkcie, ale wlasnie dlatego specjalizujemy sie w takich dyskretnych formach posrednictwa. Cala siedziba Gildii jest zabezpieczona przed podsluchem. -Bardzo mnie to cieszy. Zatem stworzone w oparciu o technologie obcych ziarno bedzie mozna sprzedac bez wiekszych trudnosci? -Zadnych klopotow. Mamy wielu potencjalnych nabywcow tego produktu, zwlaszcza kilku zagorzalych wielbicieli nowinek pochodzacych spoza naszej cywilizacji. -Swietnie - sklamalem - Nie ukrywam, ze chce osiagnac na tej transakcji maksymalne zyski. Saemon sugerowal mi zwrocenie sie z propozycja w pierwszej kolejnosci do Domu Glaw. -Saemon? -Saemon Crotes. Przedstawiciel Gildii Sinesias, ktorego spotkalem na Hes-perusie. -Doskonale. Zyczy pan sobie, bym zaaranzowal spotkanie miedzy panem i rodem Glaw? -Czyz nie to wlasnie przed momentem sugerowalem? - zapytalem z wynioslym politowaniem. Opuscilismy siedzibe Gildii Sinesias dwadziescia minut pozniej. Bequin wciaz oblizywala usta z pozostalosci po truflach. Natychmiast po wyplynieciu z czesci Kanalu biegnacej pod siedziba Gildii odezwal sie moj komunikator. -Eisenhorn. Szukal mnie Lowink. - Wlasnie otrzymalem wiadomosc od Tobiusa Maxilli. Przekazac ja w pelnej formie? -Tylko streszczenie. -Kapitan twierdzi, ze statek, ktory przewiozl Eyclone z Gudrun na Hubrisa cumuje na orbicie parkingowej. Kapitan poczynil odpowiednie rozpoznanie. To frachtowiec Wolnej Floty Scaveleur. Jego wlasciciel, niejaki Effries Tanokbrey, jest juz w stolicy. -Polacz sie z Maxilla i podziekuj mu za informacje - polecilem. Tak oto poznalem w koncu nazwe tajemniczego statku Eyclone. * * * * * Jedlismy wlasnie lunch w tawernie opodal Mostu Carnodonow, gdy w poblizu pojawila sie sonda komunikacyjna wyslana przez Machelesa do sir Farchavala.Sonda, niewielka metalowa sfera wielkosci owocu cytrusowego, wpadla na taras lokalu i zaczela unosic sie na wysokosci glow klientow, przelatujac od stolika do stolika. Kiedy mnie znalazla, zawisla w powietrzu, pisnela i wyswietlila holograficzna wiadomosc. Ponizej emblematu Gildii Sinesias ujrzalem formalne zaproszenie na spotkanie w siedzibie Domu Glaw popoludniu nastepnego dnia. Mielismy udac sie na godzine czwarta do centrali Gildii, gdzie oczekiwal nas Macheles i przygotowany przez niego srodek transportu. Sonda powtarzala wyswietlanie wiadomosci, dopoki nie machnalem przed jej projektorem dlonia i nie podalem krotkiej odpowiedzi, nagranej natychmiast przez rejestrator dzwieku. Odleciala szybko unoszac moj przekaz. -Jak to nas znalazlo? - zapytala Bequin. -Feromony - wyjasnil Aemos - System ochrony Gildii Sinesias przeska- nowal was w trakcie wizyty i pobral probki wzorcow zapachowych. Zapro gramowana odpowiednio sonda latala tak dlugo po okolicy, az namierzyla odpowiedni rodzaj feromonow. Urzadzenia tego rodzaju byly bardzo popularne na rozwinietych technologicznie swiatach. Podsunelo mi to pewien pomysl. -Wiec twierdzisz, ze pracownicy Gildii bez skrupulow posrednicza w obro cie produktami obcych? - zapytal Betancore podnoszac do ust kieliszek wina. Skinalem twierdzaco glowa. -W chwili obecnej koncentrujemy sie na Domu Glaw i tej sprawie podpo rzadkowujemy wszystkie dzialania, ale nie zamierzam zapomniec tego, co robi Gildia Sinesias. Kiedy juz skonczymy swoja robote, wezmiemy sie bardzo skrupulatnie do kontroli jej dzialalnosci. Bequin kontemplowala wzrokiem piekny ornamentowany most przerzucony nad Drunnerem. -Co to za stwory? - zapytala. Kamienne plaskorzezby pokrywaly wszyst kie filary mostu prezentujac sylwetki wielkich czteronoznych drapieznikow o poteznie umiesnionych cielskach, dlugich ogonach i podluznych pyskach najezonych garniturem klow. 26 -Carnodony - odparl ponownie Aemos, zadowolony z mozliwosci popisania sie swa ogromna wiedza - Heraldyczne zwierze Gudrun. Wystepuja w wielu miejscowych herbach i insygniach rodowych, symbolizujac potege i wladze. Obecnie bardzo rzadkie, niemal calkowicie wytepione. Sadze, ze kilka dzikich osobnikow zyje jeszcze gdzies w tundrze na dalekiej polnocy. -Mamy reszte dnia przed soba - urwalem te jalowa rozmowe - Wy korzystajmy ja dobrze. Poszukajmy kapitana Tanokbrey. Betancore zmarszczyl czolo i chyba zamierzal uswiadomic mi, jak trudne bedzie to przedsiewziecie. Nie dalem mu dojsc do slowa przedstawiajac swoj pomysl. * * * * * W niewielkim biurze nad Kanalem Ooskin oplacilismy sonde komunikacyjna. Przygotowalem krotka zwiezla wiadomosc dla kapitana Scave-leura, zapytujac o mozliwosc wynajecia jego statku w celu kursu poza granice systemu. Obslugujacy mnie urzednik przyjal tresc przekazu i pieniadze bez zbednych pytan, zaprogramowal jedno z trzydziestu lezacych na polce za jego plecami urzadzen. Po podlaczeniu sondy do rejestru wzorcow zapachowych mezczyzna wyszukal zapis feromonow pobrany od Tanokbrey w stolecznym urzedzie imigracyjnym.Zaprogramowane urzadzenie unioslo sie w powietrze, zapiszczalo i popedzilo w swoja droge. Czekajacy na ulicy Betancore odpalil silnik wynajetego antygrawitacyjnego slizgacza i pomknal sladem sondy. Istniala spora szansa na zlokalizowanie kapitana Scaveleura. Byl w koncu czlowiekiem interesu szukajacym cale zycie zrodel zarobku. Lecialem w towarzystwie Aemosa i Bequin na pokladzie powietrznej taksowki, utrzymujac staly kontakt radiowy z Betancore. Na kanalach panowal wiekszy ruch niz zazwyczaj, a miejscowe jednostki Arbites i oddzialy sluzb bezpieczenstwa marynarki krazyly po calym miescie. Poznym popoludniem przez stolice miala przeplynac wielka ceremonialna kawalkada, czyniono ostatnie do niej przygotowania. Grupy widzow juz zbieraly sie na mostach i balkonach. Wszedzie powiewaly sztandary girlandy kwiatow. Betancore czekal na nas w Tersegold, dzielnicy slynacej z licznych pubow i restauracji. Wysiadlem z taksowki kazac pozostac w srodku Aemo-sowi i Bequin. -Jest w srodku - powiedzial pilot wskazujac dlonia drzwi do jednego z lokalow - Zajrzalem tam. Piaty stolik po lewej. Tanokbrey to wysoki mez czyzna w czerwonej kurtce. Ma ze soba dwoch ochroniarzy. -Zostan tutaj, badz czujny - polecilem. Tawerna byla ciemna i zatloczona. Na niskim suficie pulsowaly roznokolorowe lampy, z glosnikow saczyla sie muzyka. Powietrze przesycala won ludzkiego potu, dymu, alkoholu i obscury. Moja sonda niemal zderzyla sie ze mna w drzwiach wejsciowych lokalu. Zatrzymala sie w miejscu wyswietlajac odpowiedz, po czym odleciala do biura. Kapitan Scaveleura nie byl zainteresowany wynajeciem statku. Przepychajac sie przez tlum zlokalizowalem go wzrokiem. Tanokbrey mial na sobie czerwona kurtke z drogiego materialu, a dlugie czarne wlosy zwiazal w warkocz ozdobiony kolorowymi wstazkami. Jego posepna nieprzyjazna twarz nie budzila sympatii. Pil alkohol w towarzystwie dwoch rownie ponurych marynarzy noszacych czarne skorzane kaftany. -Kapitan Tanokbrey? Spojrzal na mnie powoli, ale nic nie powiedzial. Jego kompani gapili sie na mnie wrogo. -Mozemy porozmawiac w cztery oczy? - zasugerowalem. -Mozesz sie odpieprzyc? Nie zrazony odpowiedzia usiadlem przy stoliku. Marynarze zesztywnieli zaskoczeni moim zachowaniem. Tanokbrey osadzil ich w miejscu ledwie zauwazalnym ruchem glowy. -Zacznijmy od latwego pytania - zaproponowalem. -Zacznij od szybkiego wyjscia z tego lokalu - odparl. Mierzyl mnie teraz wyjatkowo niemilym spojrzeniem. Nie przerywajac kontaktu wzrokowego z jego oczami dostrzeglem prawa dlon kapitana wsuwajaca sie dyskretnie pod kurtke. -Wygladasz na spietego. Dlaczego? Brak odpowiedzi. Marynarze robili sie coraz bardziej nerwowi. -Masz cos do ukrycia? -Chcialbym sie czegos napic. Bez natretow. Spadaj stad. -Bardzo niegrzecznie. No dobrze, skoro ci dzentelmeni nie chca nas opus cic, wyloze sprawe otwarcie. Mam nadzieje, ze cie to przesadnie nie zmart wi. -Kim ty u diabla jestes? Teraz to ja nie odpowiedzialem. Caly czas patrzylem mu prosto w oczy. - Twoje podejscie na wysoka orbite naruszylo procedury kontrolne -oswiadczylem w koncu. -To klamstwo! Oczywiscie, ze bylo to klamstwo, podobnie jak moje nastepne slowa. Nie mialo to znaczenia. Chcialem wybadac odpornosc tego czlowieka na stres. -Twoje dokumenty pokladowe sa niekompletne. Kontrola lotow Gudrun chce objac Scaveleura dozorem do chwili wyjasnienia wszystkich nie scislosci. -Ty klamliwy skurwielu... -To nie byle jaka sprawa. Wykonales lot na Hubris, ktorego nigdzie nie odnotowano, nie przedlozyles odpowiedniego protokolu stanu ladowni. Jak kontrola lotow ma rozliczyc procedury importowe? Poszedlbym w zaklad, ze wlosy na glowie kapitana zjezyly sie zauwazalnie. -Po co byles na Hubrisie? -Nie bylem. Kto tak twierdzi? -Sam sobie wybierz. Saemon Crotes. Namber Wylk. -Nie znam ich. Chyba znalazles niewlasciwego czlowieka, sukinsynu. Od pierdol sie! -Zatem Murdin Eyclone. Co z nim? Czy to nie on cie wynajal? To pytanie przewazylo w koncu szale. Nieznaczny ruch glowy kapitana. Marynarz siedzacy obok mnie zerwal sie z krzesla, krotka palka wstrzasowa wypadla z jego rekawa wslizgujac sie prosto w otwarta dlon. -Poloz to - rozkazalem nie uzywajac ani jednego slowa. Palka zaiskrzyla sie spadajac na blat stolu. Sekunde pozniej trzymalem ja juz w rece. Wyrznalem wlasciciela palki w twarz powalajac go na podloge, po czym natychmiast wymierzylem cios w glowe drugiego marynarza, tuz nad lewym uchem. Przewrocil sie razem z krzeslem i znieruchomial pozbawiony przytomnosci. Usiadlem z powrotem z palka w rece, patrzac uwaznie na kapitana. Jego twarz byla szara niczym popiol, rozszerzone oczy blyszczaly panika. -Eyclone. Opowiedz mi o nim. Wsunieta pod kurtke reka renegata poruszyla sie, totez natychmiast dzgnalem go w ramie czubkiem palki. Niestety, dopiero wtedy zorientowalem sie, ze Tanokbrey nosi pod kurtka kamizelke ochronna. Syknal z bolu pod wplywem uderzenia, ale i tak wyciagnal spod ubrania niewielki laserowy pistolet z krotka lufa. Kopnalem od spodu blat stolu rzucajac meblem prosto w kapitana. Zaskoczony nie wycelowal dobrze i jego strzal poszedl w bok, trafiajac miedzy lopatki stojacego opodal goscia. Martwy mezczyzna runal na twarz przewracajac inny stolik. W tawernie wybuchl chaos. Strzal i agonalny krzyk ofiary wywolal panike reszty klientow. Nie tracilem czasu. Tanokbrey strzelil ponownie zza przewroconego na bok stolu, ale ja juz wpychalem sie miedzy miotanych przerazeniem ludzi. Kapitan zerwal sie z kleczek i rzucil w strone wyjscia, kopiac i okladajac piesciami stojacych mu na drodze klientow. Dostrzeglem znajdujacego sie przy drzwiach Betancore, ale ogarniety panika tlum uniemozliwil pilotowi przechwycenie uciekajacego zabojcy. -Uciekac! - wrzasnalem dziko i tlum niczym na zawolanie wystrzelil przez otwarte szeroko drzwi tawerny. Wydostalem sie na zewnatrz. Tanokbrey uciekal wzdluz nabrzeza biegnac w strone znajdujacej sie na jego koncu malej przystani. Odwrocil sie, strzelil w moim kierunku. Ludzie na nabrzezu zaczeli krzyczec, szukac desperacko kryjowki. Ktos zostal przypadkiem zepchniety do kanalu. Tanokbrey skoczyl z nabrzeza na poklad wodnej taksowki. Zastrzelil bez chwili namyslu protestujacego glosno kierowce, wyrzucil za burte jego cialo i usiadl za sterami. Lodz pomknela kanalem nabierajac z kazda sekunda szybkosci. Antygrawitacyjny motor Betancore stal na tarasie tuz obok mnie. Uruchomilem go i rzucilem sie w poscig. -Zaczekaj! Zaczekaj! - dobiegl mnie krzyk Betancore. Nie mialem czasu. Dzika jazda kapitana Scaveleura wprowadzila zamet na calej dlugosci kanalu. Taranowal i spychal na boki inne pojazdy zmuszajac je do ustapienia mu drogi. Zlote dekoracje na czarnych burtach taksowki byly pogiete i nadlamane od licznych kolizji. Ludzie na brzegach kanalu i na lodziach zlorzeczyli i rzucali za zbiegiem odpadkami. W miejscu, gdzie kanal krzyzowal sie z inna odnoga rzecznej sieci, Tanokbrey przyspieszyl gwaltownie. Nadplywajaca z drugiej strony szybka lodz kurierska skrecila w ostatniej chwili w bok unikajac zderzenia i wpadla na nabrzeze rozdzierajac kadlub od dzioba po rufe. Jej sternik wywinal salto w powietrzu i plusnal w wode. Smigalem motorem poprzez chaos wywolany przejsciem taksowki zbiega. Chcialem zwiekszyc wysokosc i znalezc sie na pulapie o nizszym prawdopodobienstwie kolizji, ale motor posiadal wbudowany ogranicznik nie 27 pozwalajacy maszynie leciec wyzej niz trzy metry nad powierzchnia ziemi. Nie mialem czasu na lokalizowanie ogranicznika ani proby jego wylaczenia. Miotalem sie szalenczo pomiedzy skifami, wodnymi autobusami i innymi antygrawitacyjnymi skuterami.Gdzies z przodu dobiegly mnie przytlumione dzwieki wojskowej orkiestry. Tanokbrey wystrzelil prosto na wody Wielkiego Kanalu, mknac w strone plynacej leniwie popoludniowej parady. Rzedy wojskowych barek eskortowanych przez antygrawitacyjne slizgacze sunely ospale na calej szerokosci kanalu. Na ich pokladach tloczyli sie rekruci i oficerowie Gwardii, wojskowe orkiestry i zaproszeni na parade dostojnicy. Na masztach powiewaly sztandary kompanii, imperialne orly i gudrunickie carnodony. Jedna z barek przewozila wielka pozlacana podobizne carnodona obwieszona spiewajacymi cos gwardzistami. Girlandy kwiatow zdobily lufy tysiecy laserowych karabinow. Nabrzeza i mosty Wielkiego Kanalu byly zapchane wiwatujacymi tlumami gapiow. Taksowka zbiega uderzyla z rozpedu w burte jednej z barek. Na glowe kapitana posypaly sie przeklenstwa rozgniewanych zolnierzy. Lodz obrocila sie w miejscu. Tlum zaczal ciskac w intruza ogryzkami i kamieniami. Odpowiadajac pasazerom barki rownie barwnymi wyzwiskami Tanok-brey naparl na jej rufe dziobem taksowki probujac przepchnac sie na druga strone kanalu. Bylem juz blisko zbiega, kluczac maszyna w tak sposob, by uniknac niezadowolenia tlumu. Syreny i gwizdki paradnych lodzi scigaly mieszajacego szyk swiatecznej parady natreta. Jakis gwardzista skoczyl z pokladu mijanej barki na taksowke, ale Tanokbrey stracil go kopniakiem do wody, zanim waleczny rekrut zdolal znalezc uchwyt dla rak. To jeszcze bardziej rozjuszylo widzow. Ryk oburzonego tlumu wrecz ogluszal. Gwardzisci tloczyli sie przy burtach swych barek krzyczac i gwizdzac przerazliwie. Tanokbrey skrecil w bok chcac wyjsc poza zasieg wysuwanych ku niemu bosakow i najechal na tratwe wiozaca orkiestre kompanii. Czesc muzykow poprzewracala sie upuszczajac instrumenty, a grany przez nich hymn Imperium zmienil sie w dzika kakofonie. Rozwscieczeni zolnierze plynacy mniejsza lodzia motorowa rzucili sie w poscig za szalencem grasujacym na wodach kanalu. Kilku z nich stanelo na ugietych nogach szykujac sie do abordazu taksowki. Widzac nowe niebezpieczenstwo Tanokbrey siegnal po pistolet. To byl jego ostatni blad. Wyhamowalem delikatnie i posadzilem motor na krancu nabrzeza. Dalszy poscig nie mial juz sensu. Tanokbrey oddal dwa chaotyczne strzaly w kierunku swych przesladowcow. Sekunde pozniej z pokladu pobliskiej barki wypalilo rownoczesnie dwadziescia nowiutkich laserow, dziurawiac niczym sito cialo zbiega i jego lodz. Silnik taksowki eksplodowal z hukiem sypiac na wszystkie strony kawalkami kadluba, kleby dymu wykwitly ponad lopoczacymi na wietrze sztandarami Gwardii. Mlodzi rekruci z Piecdziesiatego Regimentu Strzelcow Gudrunickich zaliczyli pierwsze w swej militarnej karierze zwyciestwo. Konflikt jurysdykcji. Dom Glaw. Mroczne sekrety. Probowalem bezskutecznie zasnac, chociaz bylo juz po polnocy. Bequin i Aemos kilka godzin temu udali sie do swoich pokojow. Refleksy ksiezycowego swiatla rzucane przez kolyszace sie fale pobliskiego kanalu tanczyly na suficie sypialni.-Aegis do Ciernia - ozyl znienacka tkwiacy w mym uchu mikrokomuni-kator. Szeptal Betancore. -Ciern. -Spektrum, ekspansywne, spirala winorosli. Nim jeszcze dokonczyl fraze, wciagalem juz spodnie i buty. Na nagi tors narzucilem pospiesznie kurtke. Wslizgnalem sie do biegnacego wzdluz pokojow sypialnych korytarza z wyjetym z pokrowca mieczem w dloni. Swiatla w calym domu byly zgaszone, ale i tutaj docieral blask ksiezyca potegowany odbiciami wodnych refleksow. Betancore stal na koncu przedpokoju, w obu dloniach sciskal swoje iglowe pistolety. Wskazal ruchem glowy wejsciowe drzwi. Byli dobrzy i bardzo cisi, ale zdolalismy dostrzec cien ich postaci w szczelinach miedzy drzwiami i futryna. Lekkie drgniecie klamki powiedzialo mi, ze ktos manipuluje przy zamku. Cofnelismy sie z Betancore pod sciane po obu stronach drzwi, zamknelismy oczy i zakryli uszy. Kazda proba sforsowania drzwi skazana byla na odpalenie ladunkow ogluszajacych, a my nie chcielismy zostac przypadkowo oslepieni ani ogluszeni. Drzwi uchylily sie lekko. Zaden mikroladunek nie wybuchl. Nasi nocni goscie zdolali zneutralizowac wszystkie zalozone systemy obrony. Byli znacznie lepsi, niz poczatkowo sadzilem. Waski teleskopowy przewod wsunal sie przez szpare w drzwiach. Optyczny sensor na jego koncu zaczal sie powoli obracac ogladajac pomieszczenie. Machnalem palcami na Betancore i ujalem za przewod reka, po czym szarpnalem silnie. W tym samym momencie wlaczylem swoj energetyczny miecz. Jakas postac uderzyla w drzwi pociagnieta szarpnieciem za szpiegowski instrument, wpadla do przedpokoju. Skoczylem w strone intruza probujac zbic go z nog, ale mimo swego zaskoczenia zareagowal z niezwykla trzezwoscia umyslu kopiac i klnac jednoczesnie. Byl to wysoki, dobrze zbudowany mezczyzna w dopasowanym do ciala czarnym kombinezonie. Zwarlismy sie silujac, kopiac i gryzac. Nieproszony gosc trzymal mnie kurczowo za nadgarstek dzierzacej miecz reki. Uderzylem go kantem dloni prosto w gardlo. Upadl na podloge charczac konwulsyjnie. Wyprostowalem sie i... -Odloz natychmiast bron - powiedzial silny meski glos. Niska zakapturzona postac stala w drzwiach przedpokoju. Betancore probowal wymierzyc w nia pistolety, ale rece same mu opadly. Drugi intruz poslugiwal sie moca. Zdolalem zablokowac jego mentalny impuls, ale dla Midasa okazal sie on zbyt silny. Pistolety wypadly ze zdretwialych dloni pilota i wyladowaly na dywanie. -Teraz ty - powiedzial mezczyzna w kapturze patrzac w moja strone - Wy lacz zasilanie miecza. Rzadko miewalem wczesniej okazje spotkac sie z tak silna technika manipulacji mentalnej. Odbiegala znacznie od moich wlasnych metod. Czlowiek w kapturze dysponowal niezwyklym talentem. Z trudem odpychalem psioniczne sondy probujace wniknac w moj umysl. -Opierasz sie? - zapytal intruz. W mojej glowie eksplodowala jaskrawa gwiazda mentalnej energii. Pojalem w ulamku chwili, ze nie stanowie dla tego czlowieka rownorzednego przeciwnika. Mialem do czynienia z dos wiadczonym, poteznym i dobrze wyszkolonym umyslem. Druga wiazka energii wzmocnila pierwsza. Mezczyzna, ktorego powalilem ciosem w gardlo byl juz na nogach. Drugi mentat. Jeszcze silniejszy od poprzedniego, ale nie posiadajacy nad swoim talentem tak doskonalej kontroli jak jego towarzysz. Krzyknalem z bolu, ale zdolalem odeprzec z trudem jego atak. Fale psionicznej energii trzaskaly okiennicami i wprawialy w drzenie meble. Gdzies trzasnelo rozbijane szklo, Betancore upadl na podloge jeczac cicho. Zakapturzona postac postapila krok do przodu i dzgnela mnie ponownie mentalnym ostrzem. Upadlem na kolana, z nosa pociekla mi struzka krwi. Myslalem, ze glowa zaraz mi peknie, ale nawet na chwile nie rozluznilem zacisnietych na rekojesci miecza palcow. Znienacka ostry bol minal bez sladu. Obudzeni halasem, Bequin i Aemos wpadli do przedpokoju. Bequin wrzasnela przerazliwie. Jej mentalna pustka pojawila sie raptownie w samym srodku psionicznej konfrontacji doslownie Betancore pozbieral swoje pistolety i zapalil swiatlo. 28 wsysajac przenikajaca powietrze energie.Zakapturzony napastnik krzyknal zaskoczony. Skoczylem do przodu, chwycilem intruza za ubranie i cisnalem o sciane. Jego cialo sprawialo wrazenie kruchego, ale okazalo sie dziwnie ciezkie jak na osobe tej postury. Betancore pozbieral swoje pistolety i zapalil swiatlo. Mezczyzna silujacy sie ze mna przy drzwiach okazal sie mlodym czlowiekiem o byczym karku i gladko ogolonej czaszce. Lezal pod jednym z okien ledwie przytomny. Mial na sobie czarny skorzany kombinezon z kilkoma pasami narzedziowymi. Bequin szybko wyjela z jego kabury pod pacha ukryty tam pistolet. Drugi napastnik, czlowiek w kapturze, wstal powoli z podlogi, bolesnymi ruchami prostujac konczyny. Ubrany byl w dlugie ciemne szaty, jego dlonie skrywaly rekawiczki z czarnej satyny. Zdjal z glowy kaptur. Byl stary, niewiarygodnie wrecz wiekowy, jego twarz zmarszczkami przywodzila na mysl rodzynek. Odsloniete w wycieciu szaty gardlo zdradzalo swym kanciastym ksztaltem obecnosc podskornych wszczepow, bez watpienia chroniacych caly korpus mezczyzny. W glebokich oczodolach plonely pelne lodowate furii zrenice. -Popelniles blad - oswiadczyl z wysilkiem starzec - Fatalny blad, mozesz tego byc pewien. Wyjal z kieszeni niewielki amulet i wyciagnal go w moja strone. Nie sposob bylo nie rozpoznac widniejacego na nim emblematu. -Jestem inkwizytor Commodus Voke. Usmiechnalem sie uprzejmie. -Witaj w moich progach, bracie. * * * * * Commodus Voke przez dluzsza chwile studiowal moja rozete, potem zaczal kontemplowac w milczeniu sciany pomieszczenia. Czulem wyraznie kotlujaca sie w jego umysle wscieklosc.-Wynikl zatem... konflikt jurysdykcji - wykrztusil w koncu poprawiajac swe szaty. Jego asystent stal w kacie pokoju lypiac na mnie nieprzyjaznie wzrokiem. -Rozpatrzmy go - zaproponowalem - Wyjasnij mi, dlaczego w srodku nocy napadles na moj apartament. -Przylecialem na Gudrun osiem miesiecy temu. Skomplikowane sledztwo, bardzo zlozona i wielowatkowa sprawa. Moja uwage zwrocil pewien kapi tan Wolnej Floty, niejaki Effries Tanokbrey. Zaczalem zaciskac wokol nie go siec, gdy ten nagle wpadl w panike i dal sie zabic. Proste rozpoznanie ujawnilo, ze w incydent zamieszany byl w jakis sposob kupiec zbozowy Farchaval. -Farchaval to moja przykrywka na Gudrun. -Poslugujesz sie falszywa tozsamoscia? - zapytal z wyniosla odraza Voke. -Kazdy z nas posiada wlasne metody, inkwizytorze - odparlem. Nigdy wczesniej nie mialem okazji poznac osobiscie wielkiego Commo-dusa Voke, ale doskonale znana mi byla jego reputacja. Niewzruszony pury-tanin, ktory spelnialby wszystkie wymogi stawiane twardoglowym mono-dominantom, gdyby nie jego ogromne uzdolnienia w dziedzinie mocy mentalnych. Wierzylem skrycie, ze za przekonaniami tego czlowieka musiala kryc sie nuta filozofii thorianskiej. Sluzyl w randze nowicjusza pod komenda legendarnego Absaloma Angevina trzysta lat temu i odegral znaczaca role we wszystkich pozniejszych znanych powszechnie operacjach Inkwizycji na obszarze calego sektora. Jego metody byly proste i przejrzyste. Potepial prace operacyjna w ukryciu, poslugiwanie sie falszywa tozsamoscia i dezinformacje. Zawsze poslugiwal sie autorytetem naszej instytucji i strachem przez nia wzbudzanym, otrzymujac wszystko, czego zazadal i udajac sie tam, gdzie sobie zazyczyl. W mojej prywatnej opinii metoda terroryzowania spoleczenstwa zamykala rownie wiele drzwi jak otwierala, totez wcale nie zdziwil mnie fakt, ze Voke pracowal na Gudrun cale osiem miesiecy. Spojrzal na mnie jakbym byl insektem, ktorego omal nie nadepnal. -Odczuwam niesmak widzac inkwizytorow stosujacych sztuczki radyka low. W ich glebi czai sie herezja, Eisenhorn. Zdenerwowal mnie nieco. Jak juz wczesniej wspominalem, bardzo sobie cenie purytanskie dogmaty, ale staram sie dzialac elastycznie, by szybko rozwiazywac problemy. A Voke okreslal mnie mianem radykala! Pod wplywem jego spojrzenia poczulem sie nagle niczym skrajnie niebezpieczny Horusjanin. Sprobowalem zignorowac niemile mysli. -Musimy wymienic miedzy soba informacje, inkwizytorze. Jestem pewien, ze twoje sledztwo jest w jakis sposob zwiazane z Domem Glaw. Voke nawet nie mrugnal okiem, ale wyczulem, ze jego asystent zesztywnial slyszac moje oswiadczenie. -Nasza praca faktycznie sie ze soba zazebia - ciagnalem dalej - Ja rowniez jestem zainteresowany rodem Glawow. Krotko i zwiezle opowiedzialem o wydarzeniach na Hubrisie, Eyclone oraz powiazaniach tej zbrodni z Gudrun i Domem Glaw opartych na podstawie informacji o tajemniczym Pontiusie. Cala ta historia wyraznie go zaintrygowala. -Pontius to tylko imie, Eisenhorn. Sam Pontius Glaw dawno juz nie zyje. Uczestniczylem wraz z czcigodnym Angevinem w pacyfikacji jego bractwa. Na wlasne oczy widzialem trupa. -A mimo to tez zwrociles uwage na Glawow. Oddychal chwile gleboko zbierajac mysli. -Po unicestwieniu Pontiusa Glawa jego rod poczynil ogromne starania majace na celu odzegnanie sie od tej herezji. Lecz Angevin, niech spoczywa w pokoju jego niesmiertelna dusza, zawsze podejrzewal, ze skazenie wniknelo glebiej w arystokratyczny rod i reszta rodziny nie jest bynajmniej wolna od moralnej korupcji. To bardzo stary rod i bardzo wplywowy. Niezwykle trudno zglebic jego tajemnice. Ale teraz, po blisko dwustu latach, ponownie wzbudzil moje zainteresowanie. Pietnascie miesiecy temu, pod czas likwidacji komorki Chaosu na Sader VII, odkrylem powiazania tamtej szych agentow oraz kilku innych pomniejszych zakazanych kultow z pewna tajemna organizacja nadrzedna, sprzysiezeniem o ogromnych wplywach i wladzy dzialajacym na wielu oddalonych od siebie swiatach. Pewne dowody jednoznacznie wskazywaly na Gudrun. Fakt, ze na Gudrun znajduje sie sie- dziba rodu Glawow budzil rzecz jasna uzasadnione podejrzenia. -Nareszcie jakis postep - oswiadczylem siadajac na krzesle i wciagajac na tors podkoszulek przyniesiony mi w miedzyczasie przez Bequin. Aemos napelnil amasecem szesc kieliszkow. Voke przyjal jeden z nich, usiadl obok mnie i delektowal sie z przyjemnoscia trunkiem. Jego asystent odmowil poczestunku i nadal tkwil w kacie pokoju. -Siadaj, Heldane - powiedzial Voke - Mamy tutaj sprawy do omowienia. Asystent zabral kieliszek i krzeslo i usiadl w swoim kacie. -Polowalem na grupe spiskowcow kierowanych przez bardzo skutecznego agenta terenowego - powiedzialem - Grupe zaangazowana w wyjatkowo zbrodniczy plan. Zgromadzone w trakcie sledztwa dowody wskazuja na Gudrun i Glawow. Ty ze swojej strony odkryles to samo w trakcie likwidacji innej komorki... -W zasadzie trzech innych - poprawil mnie. -Zatem trzech. Dostrzegles istnienie znacznie wiekszej organizacji. Widze teraz jasno, ze natrafilismy na te samo ukryte zlo, tylko podeszlismy do nie go z dwoch roznych stron. Voke oblizal usta waskim jezykiem i pokiwal twierdzaco glowa. -Od chwili przybycia na Gudrun rozpracowalem i zlikwidowalem dwie tutejsze agentury kultu. Jestem pewien istnienia dziewieciu innych, w tym trzech w samej stolicy. Prowadzilem staranna obserwacje ich dzialalnosci. Od miesiecy czlonkowie agentur trwali w goraczkowym oczekiwaniu do jakiegos wielkiego wydarzenia. Potem znienacka ich zachowanie calkowicie sie zmienilo. Zakres dat pozwala powiazac te zmiane z wydarzeniami zaszlymi na Hubrisie. -Eyclone zaangazowal w operacje ogromne srodki logistyczne, poprzedzone starannymi przygotowaniami. I nagle, za piec dwunasta, caly plan wzial w leb. Albo cos nie wypalilo albo nastapila zmiana rozkazow. Chociaz zdolalem dostac sie na Hubris i zlikwidowac Eyclone, tak naprawde nie zrealizowal on swego zadania tylko dlatego, ze nie dostarczono mu Pon-tiusa. Jak przyjal twoje postepowanie wyjasniajace Dom Glaw? -Odwiedzilem ich dwukrotnie w przeciagu ostatnich trzech miesiecy. Za kazdym razem poczynili wszelkie wysilki, by odpowiedziec na wszystkie moje pytania. Pozwolili skontrolowac siedzibe i przejrzec rodowe archiwum. Nic nie znalazlem. -Byc moze dlatego, ze swiadomi byli od poczatku konfrontacji z inkwizytorem. Jutro sir Farchaval ma spotkanie handlowe z czlonkami rodu Glaw w ich siedzibie. Wydal w zadumie usta. -Inkwizycja ma obowiazek stac ramie w ramie przeciwko wrogom ludzkosci. W duchu kooperacji wstrzymam swe dzialania, by zobaczyc, jakie efekty przyniesie twoja watpliwa taktyka. Jak mniemam, mizerne. -W duchu kooperacji, Voke, obiecuje przekazac ci wszelkie zdobyte informacje. -Zrobisz dla mnie cos wiecej. Glawowie znaja mnie, lecz nie moich wspolpracownikow. Heldane uda sie z toba. -Nie jestem do tego pomyslu przekonany. -Nalegam. Nie pozwole zniszczyc efektow mojej dlugiej pracy przez po- rywcze dzialania kogos takiego jak ty. Zadam obecnosci w twoim zespole mojego obserwatora albo nie wyraze zgody na wspolprace. Zaszachowal mnie i doskonale o tym wiedzial. Odmowa wspolpracy utwierdzilaby w jego oczach opinie o moim radykalizmie, a nie mialem najmniejszej ochoty na konfrontacje z inkwizytorem tak wplywowym i szanowanym jak Commodus Voke. - Dobrze, ale niech robi dokladnie to, co mu rozkaze. 29 Opuscilismy Dorsay o czwartej po poludniu. Ponownie ubralem siebie i Bequin na mode bogatych, ale nie ostentacyjnie chelpiacych sie zamoznoscia kupcow. Towarzyszyli nam Aemos, Betancore i Heldane. Ku memu zadowoleniu asystent Voke prezentowal sie wiarygodnie w cywilnym ubraniu. Razem z Midasem pozowal na nasza osobista ochrone, podczas gdy Aemos gral role biologa-genetyka.Macheles oraz czterech innych bogato wystrojonych posrednikow Gildii Kupieckiej Sinesias oczekiwalo na nas w siedzibie instytucji. Mala szybka aerodyna juz grzala silniki. Pojazd, lsniaca strzala z emblematami Gildii na burtach, poderwal sie z platformy startowej na dachu glownego budynku i wzbil w powietrze. Ma-cheles poinformowal nas, ze lot potrwa dwie godziny. Broker krazyl po luksusowej kabinie pasazerskiej aerodyny roznoszac poczestunek. Przedstawil tez pokrotce porzadek wizyty: formalny bankiet z udzialem przedstawicieli Domu Glaw dzisiejszego wieczoru, nocleg i wycieczka po posiadlosci moznowladcow nastepnego poranka. Potem, jesli obie strony bylyby wciaz zainteresowane, rozpoczecie negocjacji. Polecielismy na zachod, w glab ladu, pozostawiajac za soba kaprysna nadmorska pogode. Pod samolotem przemykaly lagodne zielone wzgorza, rozlegle pola i polacie lasow. Gdzies z boku polyskiwala srebrna wstega Drunneru. Gdzieniegdzie dostrzegalem male wioski lub pojedyncze farmy, raz przelecielismy nad niewielkim miasteczkiem z lsniaca w promieniach slonca kopula swiatyni Eklezjarchii. W trakcie podrozy widzialem przez chwile tylko jeden inny samolot. Na zachodnim horyzoncie pojawil sie pas wyzszych wzniesien. Nadciagajacy zmierzch zasnuwal z wolna przestworza. Przestrzen pod nami sprawiala teraz wrazenie bardziej odludnej, dzikie, widzialem sporo gestych lasow i glebokich wawozow. Macheles poinformowal mnie, ze lecimy nad posiadlosciami rodu Glaw. Kilka minut pozniej ujrzelismy siedzibe arystokratycznej rodziny. Trzypietrowy masywny budynek wzniesiony w stylu neogotyckim gorowal nad gleboka dolina obserwujac ja setka wielkich okien. Polerowane kamienne bloki lsnily w promieniach zachodzacego slonca. Budowla posiadala dwa boczne skrzydla, bez watpienia wzniesione w pozniejszym okresie. Jedno skrzydlo sasiadowalo ze stajniami oraz ciagiem pomieszczen gospodarczych zbudowanych na skraju pobliskiego lasu. Uznalem, ze to czesc posiadlosci zamieszkiwana przez sluzbe. Drugie skrzydlo znajdowalo sie na wysokim uskoku skalnym. Uwage zwracal jego kopulasty dach zlocony slonecznym blaskiem. Cala posiadlosc byla rzeczywiscie rozlegla i musiala stanowic prawdziwy labirynt. W sciany tego domu mozna by bez trudu wpedzic spolecznosc zamieszkujaca niewielkie miasteczko. Aerodyna wyladowala na wylozonym kamiennymi plytami ladowisku na tylach posiadlosci. Na skraju placu parkingowego dostrzeglem trzy inne maszyny pionowego startu, schowane w doskonale wyposazonych hangarach. Wysiedlismy z samolotu na plyte ladowiska. Robilo sie ciemno, kolyszacy konarami drzew wiatr niosl ze soba pierwsze krople deszczu. Ciezkie mroczne chmury nadciagaly znad wysokich wzgorz. Sludzy w ciemnozielonych liberiach podbiegli pospiesznie niosac wielkie rozpiete parasole, towarzyszyla im grupa umundurowanych straznikow gwardii palacowej rodu. Zdecydowani i pewni siebie, noszacy dlugie szmaragdowe plaszcze oraz grzebieniaste helmy ze srebra zolnierze zrobili na mnie wrazenie doswiadczonych weteranow. Sludzy odprowadzili nas do atrium o podlodze wylozonej szachownica z czarnobialego marmuru. Tuzin wielkich krysztalowych kandelabrow rozswietlal lagodnym blaskiem rozlegle pomieszczenie. Przy drzwiach wejsciowych stali kolejni straznicy. Milicja Glawow byla rzeczywiscie liczna formacja. -Witamy w Domu Glaw - powiedzial kobiecy glos. Zadbana elegancka kobieta wysokiego rodu podeszla do nas niespiesz-nym krokiem. Jej ozdobiona lekkim makijazem twarz miala dumne arystokratyczne rysy. Ubrana byla w dluga do podlogi czarna suknie szamerowana srebrem, we wlosy wpiela siateczke ozdobiona perlami. Macheles i jego towarzysze sklonili sie gleboko okazujac swoj szacunek. Nasza piatka powitala pania domu bardziej konwencjonalnymi gestami. -Pani Fabrina Glaw - oswiadczyl z emfaza Macheles. Kobieta stanela przed nami, grupa ubranych w zielone liberie sluzacych tloczyla sie za jej plecami. -Moja pani - uklonilem sie raz jeszcze. -Sir Farchaval. Bardzo sie ciesze, ze moge pana poznac. * * * * * Zaoferowala nam szybkie zwiedzenie glownego budynku posiadlosci. Rzadko ogladalem taki splendor i przepych poza murami najwiekszych imperialnych instytucji, przepych mogacy wprawic w zaklopotanie Maxille. W wycieczce towarzyszyly nam pochodzace z drogiej hodowli psy lowcze. Fabrina Glaw zwracala uwage gosci na zdobiace sciany rezydencji obrazy, w wiekszosci olejne, chociaz ujrzalem kilka hologramow oraz fotografii mentalnych. Cala czcigodna rodzina... stryjowie, dziadkowie, kuzyni. Vernal Glaw w polowym mundurze palacowej gwardii. Orchese Glaw odwiedzajaca krolewski dwor Sameteru. Lutine i Gyves Glaw, bracia na polowaniu. Wielki Oberon we wlasnej osobie, w stroju imperialnego gubernatora, z jedna reka wspartym na wielkim globusie przedstawiajacym Gudrun. Przedstawiciele Gildii Sinesias wyrazali glosno swoje uznanie i zachwyt. Sama Fabrina sprawiala raczej wrazenie ogarnietej rutyna przewodniczki. Pelnila role wysoko urodzonej hostessy. Jakby na to nie spojrzec, bylismy tylko zamoznymi kupcami zbozowymi. Spelniala swoj obowiazek. Bez watpienia nuzacy obowiazek. Katem oka widzialem notujacego cos bezustannie Aemosa. Ja sam rowniez czynilem liczne spostrzezenia, glownie na temat architektury rezydencji. W jednym z dlugich korytarzy podloga wylozona byla wyprawionymi skorami carnodonow. Wielkie futra zwienczone byly wypreparowanymi lbami pelnymi ostrych klow. Nawet w tak zalosnym polozeniu te zwierzeta wciaz budzily strach i respekt. -Polujemy na nie od czasu do czasu, ale niewiele juz ich pozostalo - powiedziala Fabrina dostrzegajac moje zainteresowanie skorami - Znak starych czasow, dawno minionych. Zycie mialo wtedy nieco bardziej feudalny charakter. Teraz Dom Glaw patrzy wylacznie w przyszlosc. Bankiet wyprawiono w ogromnej sali jadalnej. Przy posilku towarzyszyl nam Urisel Glaw, dowodca palacowej gwardii oraz jego starszy brat Oberon, glowa rodu. Jak sie okazalo, kolacji tej nie urzadzono wylacznie z mysla o nas. Przy stole pojawil sie rowniez pochodzacy spoza Gudrun daleki kuzyn Glawow i jego swita, zamozny kapitan Wolnej Floty Gorgone Locke oraz kilka innych kupieckich delegacji. Nie bylem tym faktem zaskoczony. Wizyta handlarzy zbozem, nawet tych anonsowanych przez Gildie Sinesias, nie wymagala wydania formalnego bankietu. Domyslalem sie od poczatku, ze mielismy uczestniczyc w wiekszej imprezie. Bez watpienia fakt ten mial nas oniesmielic i zaskoczyc swym zaszczytnym charakterem. Poszedlem na bankiet z Aemosem i Bequin. Poniewaz do sali jadalnej nie mieli wstepu czlonkowie sluzby, Betancore i Heldane pozostali w udostepnionych nam pokojach, gdzie podano im osobny posilek. W sali znajdowalo sie piec dlugich stolow, wrecz uginajacych sie pod ciezarem pieczonego miesa, owocow i niezliczonych rzeszy cukierniczych wypiekow. Kelnerzy krazyli po calym pomieszczeniu roznoszac drinki i zbierajac oproznione naczynia. Zolnierze w ceremonialnych mundurach z brokatu i srebrnych helmach prezyli sie dumnie w rogach sali. Siedzielismy przy trzecim stole wraz z czlonkami kupieckiej delegacji z Gallinate, duzej metropolii na poludniowym kontynencie Gudrun. Nasz status liczacych sie gosci podkreslala obecnosc przy stole pani Fabriny, kapitana palacowej gwardii Terronce oraz niezmiernie gadatliwego osobnika o nazwisku Kowitz, przedstawiciela ds. kontaktow handlowych Domu Glaw. Lord Oberon i jego brat Urisel usiedli przy pierwszym stole dotrzymujac towarzystwa swemu dalekiemu kuzynowi, kapitanowi Locke oraz starszemu wiekiem kaplanowi Eklezjarchii zwanemu Dazzo. Kowitz ochoczo wyjasnil mi, ze Dazzo jest przelozonym placowki misjonarskiej Kosciola na lezacym na pograniczu podsektora swiecie Damask. Dzialalnosc tej misji sponsorowana byla przez rod Glawow. Mowiac szczerze, nie moglem nawet na moment uwolnic sie od potoku wypowiedzi Kowitza. Kiedy kelnerzy napelniali ponownie jego kieliszek, wskazal mi i przedstawil pozostalych uczestniczacych w bankiecie gosci. Dom Glaw inwestowal w przedsiewziecia na niemal wszystkich swiatach podsektora Helican i bankiety te rodzaju wyprawiano stosunkowo regularnie w celu poglebiania kontaktow handlowych oraz smarowania w zakamuflowany sposob trybikow krecacej sie ustawicznie maszynki do robienia pieniedzy. W koncu zdolalem rzucic Kowitza w objecia jedynego mogacego mu sprostac gadatliwoscia czlowieka - Aemosa. Obaj niemal natychmiast pograzyli sie w niezmiernie skomplikowanej dyskusji na temat niuansow rownowagi finansowej podsektora. Nie spuszczalem wzroku z pierwszego stolu. Urisel Glaw, otyly mezczyzna w kapiacym zlotem uniformie, rozmawial ustawicznie z Gorgone Locke. Przyjrzalem sie uwazniej bratu glowy rodu. Bylo cos w tym czlowieku, co niezmiennie przypominalo mi portrety przedstawiajace jego nieslawnego przodka, przy czym nie mialem bynajmniej na mysli szerokiej pulchnej twarzy i przetluszczajacych sie kedzierzawych wlosow. Pil bez umiaru alkohol i smial sie z zartow Locke wydajac z siebie niskie wilgotne Dazzo. 30 dzwieki. Jego tluste palce nieustannie ciagnely za wysoki kolnierz uniformu probujac poluzowac nieco uciskajacy szyje material.Lord Oberon byl wyzszym, szczuplejszym mezczyzna o dumnych twardych rysach twarzy. Zachowywal sie powsciagliwie i dumnie, w niczym nie przypominajac swa poza beztroskiego brata. Spedzal wieczor na cichej rozmowie ze swym kuzynem, pompatycznym glupcem o donosnym chichocie i przesadnie akcentowanych manierach, ale zauwazylem, ze wieksza uwage poswiecal nielicznym wymianom zdan z cichym klerykiem Dazzo. Nie omieszkalem tez przyjrzec sie uwaznie kapitanowi Wolnej Floty. Gorgone Locke byl prawdziwym olbrzymem o gleboko zapadnietych oczach. Mial dlugie rude wlosy spiete w konski ogon, a jego dolna szczeke zdobily liczne srebrne kolczyki. Zastanawial mnie bedacy w posiadaniu tego czlowiek statek oraz jego przeszlosc i reputacja. Nalezalo skontaktowac sie w tej sprawie z Maxilla. Bankiet trwal do polnocy. Krotko potem rozeszlismy sie do swoich pokojow na spoczynek. Glawowie udostepnili nam kilka pomieszczen w zachodnim skrzydle rezydencji. Na zewnatrz murow wielkiego domostwa szalal wiatr, swiszczacy jekliwie na szczytach skalistych wzgorz i w gardzieli doliny lezacej ponizej budowli. Krople deszczu bebnily w dach, a drewniane okiennice hustaly sie na zawiasach. W apartamencie zastalismy siedzacego samotnie Heldane. Studiowal jakies rozlozone na blacie stolika dokumenty. Podniosl glowe slyszac otwierane drzwi wejsciowe. -I jak? - zapytalem. Podczas gdy my bawilismy sie na bankiecie, Heldane i Betancore przeprowadzili rozpoznanie zachodniego skrzydla rezydencji. Asystent Voke pokazal mi wyniki swej pracy. Wiekszosc pomieszczen w tej czesci domostwa byla naszpikowana aparatura podsluchowa oraz wysoce zaawansowanym systemem alarmowym, na korytarzach pracowalo tez kilka sensorow optycznych. Heldane zabezpieczyl nasze pokoje za pomoca miniaturowych ekranow fal radiowych, uniemozliwiajacych podsluchanie prowadzonych wewnatrz rozmow. -Analiza porownawcza - oswiadczyl wskazujac dlonia dwie lezace na blacie stoly mapy - Zielony kolor oznacza pomieszczenia, do ktorych moj mistrz mial dostep w trakcie swych wizyt. Czerwonym kolorem oznaczy lismy strefy zbadane dzis wieczorem. Pochylilem sie nad mapami. Voke zdolal otworzyc wiele drzwi, ale od razu dostrzeglem puste obszary rezydencji pominiete przez niego z jednego prostego powodu: stary inkwizytor nie mial pojecia o ich istnieniu. -To podziemia? - zapytalem. -Bez watpienia ciag pomieszczen zbudowanych pod powierzchnia ziemi - potwierdzil Heldane. Mial miekki, chorobliwie slaby glos, ktory wydawal sie saczyc przez waskie usta mezczyzny - Przylega do skladow win. Draperie zakrywajace okno pokoju rozsunely sie bezszelestnie. Przemoczony deszczem Betancore zeskoczyl z parapetu, zdjal rekawice i buty do wspinaczki oraz skorzana uprzaz. -Co znalazles? -Dach jezy sie od czujnikow alarmowych. Nie probowalem tam wchodzic, nawet nie skanowalem niczego pasywnie. We wschodnim skrzydle sa po mieszczenia, ktorych inkwizytor Voke nie ogladal. Siec podziemnych kory tarzy laczy je z zachodnim skrzydlem. Tunele biegna pod plytami dzie dzinca. Poswiecilem kilka minut na zapoznanie sie ze szczegolami, po czym udalem sie do swego pokoju zmienic ubranie. Zalozylem pochlaniajacy cieplo matowoczarny kombinezon z duzym kapturem, pozniej cienkie rekawiczki. Obwinalem cialo uprzeza do wspinaczki i powkladalem do licznych kieszonek niezbedne drobiazgi: skladana lunete, pek uniwersalnych kluczy, sprezynowy noz, dwa zwoje monokrysta-licznego drutu, laserowy palnik, dwa zestawy zagluszajace i niewielki skaner. Poprawilem tkwiacy w uchu mikrokomunikator, schowalem do przewieszonej przez piers kabury automatyczny pistolet, umiescilem dwa zapasowe magazynki w uchwycie na pasie i pieczolowicie ukrylem w wewnetrznej kieszeni kombinezonu inkwizytorska rozete. Zadanie, ktorego zamierzalem sie podjac grozilo dekonspiracja. Rozeta mogla okazac sie w takim przypadku moja najwazniejsza karta przetargowa. Wrocilem do pokoju goscinnego i podnioslem z podlogi rekawice do wspinaczki oraz buty zdjete przez Betancore. -Jezeli nie wroce w ciagu godziny, mozecie zaczac sie martwic - powiedzialem czlonkom zespolu. Na zewnatrz panowaly ciemnosc, deszcz i wichura. Sciana domostwa byla zniszczona uplywem czasu i mokra, gdzieniegdzie porosnieta mchem i bluszczem. Musialem uwaznie kontrolowac kazdy swoj ociekajacych woda kamiennych blokach. ruch, by zyskac pewnosc, ze kolczaste buty nie zeslizgna sie na ociekajacych woda kamiennych blokach. Przesuwalem sie wzdluz sciany skrzydla az do kamiennej poleczki przy rynnie. Wlaczylem klepnieciem dloni niewielki komputerek przymocowany do lewego przedramienia i na malutkim ekraniku pojawil sie trojwymiarowy model rezydencji. Wbudowany w urzadzenie lokalizator caly czas wyswietlal moje polozenie i centrowal odpowiednio wyswietlany obraz. Ponad szumem ulewy pochwycilem dzwiek zwiru zgrzytajacego pod butami, dwa pietra nizej. Przywarlem do sciany gaszac jednoczesnie komputer, by poblask jego ekranu nie zdradzil mej pozycji. Dwaj mezczyzni nalezacy do palacowej gwardii przeszli wolno wzdluz sciany, ich zziebniete ciala spowijaly szczelnie przeciwdeszczowe plaszcze. Sylwetki straznikow rysowaly sie wyraznie na tle blasku padajacego zza okien wielkiego domu. Obaj przystaneli pod niewielkim gzymsem dajacym oslone przed deszczem. Katem oka pochwycilem blysk zapalniczki. Nawet przesycone wilgocia powietrze nie zdolalo zagluszyc slodkawego zapachu obscury. Palili uzywke niemal dokladnie pode mna, totez nie moglem nawet drgnac w obawie przed zdradzeniem swej obecnosci. Czekalem. Czulem jak sztywnieja mi palce, zarowno pod wplywem chlodu jak tez niewygodnej pozycji i ciezaru ciala, jaki na nich spoczywal. Ulewa przybrala na sile, wiatr szarpal czubkami czarnych drzew majaczacych opodal rezydencji. Ledwie slyszalem przyciszona rozmowe wartownikow, krotki smiech. Nie moglem dluzej czekac. Czas uciekal bezlitosnie, podobnie jak sila mych konczyn. Skoncentrowalem sie, oczyscilem mysli i siegnalem w dol moca. Bez trudu odnalazlem dwa cieple umysly zawieszone w zimnej pustce ponizej. Byly zamglone i podatne na manipulacje, wyraznie oslabione dzialaniem narkotyku. Natrafilem na umysly opornie akceptujace konkretny nacisk mentalny, ale bardzo wrazliwe na paranoje. Delikatnie pogrzebalem w glowach obu straznikow. W ciagu kilku sekund wyskoczyli spod gzymsu, parskajac i syczac niczym koty. Okazujac sobie wyrazna wrogosc pobiegli w przeciwne strony dziedzinca. Odetchnalem z ulga i zaczalem opuszczac sie w dol sciany wykorzystujac w formie oparcia metalowa rynne i framuge jednego z okien. Kiedy juz znalazlem sie na dziedzincu, wslizgnalem sie w cien rzucany przez bryle zachodniego skrzydla rezydencji. Drobiazgowe rozpoznanie terenu przeprowadzone przez Betancore ujawnilo obecnosc laserowych czujnikow alarmowych przy drzwiach wejsciowych do domu oraz wokol trawnikow i fontanny zdobiacej fronton rezydencji. Chociaz nie dostrzegalem ich golym okiem, zostaly zaznaczone na elektronicznej mapie, totez ostroznie przekroczylem kazdy z nim z wyjatkiem ostatniego. Ten emitowal promien na wysokosci mojej klatki piersiowej, dlatego pokonalem go na kuckach. Celem mojej wyprawy byly hangary na obrzezu plyty ladowiska, na tylach rezydencji. Reczne skanery zlokalizowaly podziemna strukture pod powierzchnia hangarow, pozwalajac wysnuc wniosek, iz tamtedy wlasnie wiedzie jedno z sekretnych przejsc do ukrytej czesci siedziby Glawow. Be-tancore znalazl kilka innych tajemnych przejsc, ale znajdowaly sie one w prywatnych czesciach rezydencji lub pomieszczeniach sluzby takich jak chlodnia czy rzeznia, gdzie zbyt wiele krecilo sie swiadkow mogacych na moj widok podniesc alarm. Wrota hangarow byly zatrzasniete, w srodku panowaly ciemnosci. Wdrapalem sie na plaski dach najblizszego budynku i podkradlem do lufcika, ktory pelnil zarazem role wywietrznika. Za pomoca ostrza noza podwazylem klape lufcika i otworzylem go ostroznie. Droga do srodka stala otworem. Opuscilem sie w glab wywietrznika, nogami w dol. Patrzac pod siebie dostrzeglem w polmroku dach zaparkowanego wewnatrz hangaru samolotu. Krotki skok i wyladowalem na kleczkach na metalowym kadlubie maszyny. Zeskoczylem po skrzydle z samolotu i zaczalem myszkowac za jego ogonem. Niewielkie drzwi prowadzily do pomieszczenia naprawczego, za nim zas znajdowal sie magazyn czesci zamiennych. Kompozytowa podloga hangaru pokryta byla plamami oleju, totez poruszalem sie ostroznie i czujnie, omijajac tez wszelkie stojaki i zwoje lancuchow. Zerknalem na ekranik komputera lokalizacyjnego. Wejscie do podziemi znajdowalo sie w tylnej scianie magazynu czesci zapasowych. Pierwszym problemem okazaly sie wlasnie drzwi - wykonane z wzmocnionego ceramitu, wyposazone w system alarmowy i niewielki panel z klawiatura umozliwiajaca wprowadzenie kodu dostepu. Westchnalem, chociaz spodziewalem sie takich przeszkod. Postanowilem przykleic do powierzchni drzwi zagluszacz, by ekranowac wszelkie sygnaly alarmowe wysylane z hangaru do centrali rezydencji. Potem w ruch mial pojsc reczny skaner i oprogramowanie do lamania elektronicznych kodow. Dziesiec minut pracy przy wyjatkowym lucie szczescia. Cale godziny w przypadku jego braku. 31 Zdjalem rekawice, by moc swobodniej manipulowac narzedziami i wtedy uderzyla mnie pewna mysl. Moj mentor, wielki Hapshant, nie posiadal naturalnego talentu mentalnego. Monodominanta z krwi i kosci, potrafil jednak posluzyc sie niezwyklym instynktem. Nauczyl i mnie kierowania sie glosem umyslu. Szczerze wierzyl, ze to sam Imperator stal za tymi przeczuciami.Wystukalem na klawiaturze slowo daesumnor. Zamek szczeknal i drzwi otworzyly sie z cichym jekiem serwomotorow. * * * * * Czysta, ogrzewana i dobrze wentylowana klatka schodowa, zdecydowanie nowsza od glownej czesci domostwa, zaprowadzila mnie do kompleksu podziemi. Co trzy metry na scianach korytarza plonely silne lampy. Poslugujac sie lokalizatorem i wlasna ocena uznalem, ze znajdowalem sie jakies dziesiec metrow ponizej poziomu dziedzinca, pod wschodnim skrzydlem rezydencji. Zdjalem kaptur, by nie ograniczal mi zasiegu sluchu.Daesumnor otworzyl kolejne drzwi. Przedostalem sie przez nie do dlugiego korytarza z rzedem wlazow na jednej ze scian. Ujrzawszy otwarty wlaz podkradlem sie do niego blizej. Uslyszalem ludzkie glosy, w nozdrza pochwycilem specyficzny zapach dymu. Przystanalem tuz za wlazem tak, bym mogl wyjrzec zza jego krawedzi. -...za dwa tygodnie - powiedzial czyjs meski glos. -Mowiles to miesiac temu! - parsknal z irytacja inny mezczyzna - O co chodzi, chcesz podwoic swoje profity? Pokoj pelnil chyba role biblioteki lub pracowni. Ksiegi i elektroniczne notesy staly w idealnym porzadku na szklanych szafach biegnacych wzdluz scian. Delikatne swiatlo rzucane przez kilka wiszacych pod sufitem lamp odbijalo sie od szklanych pokryw zaslaniajacych dostep do ksiegozbioru. Widzialem juz kiedys takie zabezpieczenia w kilku imperialnych bibliotekach, majace za zadanie chronic szczegolnie cenne i wartosciowe dziela. Podloga pokoju wylozona byla dywanami. Zagladajac w jego glab dojrzalem czterech mezczyzn siedzacych przy niskim stole na krzeslach o rzezbionych oparciach. Jeden z nich zajal miejsce plecami do mnie, ale po charakterystycznej sylwetce od razu rozpoznalem Urisela Glawa. Na wprost dowodcy palacowej gwardii siedzial kapitan Wolnej Floty Gorgone Locke. Dwoch pozostalych uczestnikow rozmowy nie znalem, ale przypominalem sobie ich twarze zauwazone na wieczornym bankiecie. Wszyscy trzymali w rekach kieliszki z likierem, a jeden z obcych mi mezczyzn palil wodna fajke wypelniona obscura. Na blacie stolu lezaly liczne przedmioty, niektore zawiniety w material, inne odkryte. Przypominaly mi kamienne tablice, jakies nieznane starozytne relikty. -Caly czas probuje ci wytlumaczyc przyczyny opoznienia, Glaw - oswiadczyl Locke - To zbyt odmienna od nas kultura, bysmy mogli pochopnie zalatwic sprawe. -Za to ci placimy - sarknal Urisel i pochylil do przodu, jego palce biegaly po powierzchni jednej z tablic - Nie bedziemy dluzej tolerowac opoznien. Zbyt wiele zainwestowalismy w to przedsiewziecie. Czasu, pieniedzy, zasobow rzeczowych. Zostalismy zmuszeni do wstrzymania lub zaprzestania innych inwestycji, wielu z nich niezwykle dla rodu waznych. -Nie bedziesz rozczarowany, moj panie - sklonil sie mezczyzna z fajka. Mial na sobie prosty czarny stroj, ktory kontrastowal z jego ogolona do golej skory czaszka i wodnistymi niebieskimi oczami - Natura tych tablic mowi sama za siebie. Saruthi powaznie traktuja nasz pakt. Urisel wstal z krzesla rozpoczynajac dluzsza wypowiedz. Cofnalem sie od wlazu i ruszylem w glab korytarza. Slowo kodowe wydobyte z notesu Eyclone otworzylo drzwi na koncu pomieszczenia. Znalazlem sie w okraglej komnacie. Po prawej i po lewej stronie mialem zamkniete wlazy prowadzace do nieznanych mi lokalizacji. Na wprost znajdowal sie portyk strzezony tarcza wlaczonego pola silowego. Skoczylem za sciane obok przejscia, gdy ktos znajdujacy sie w jego glebi wylaczyl pole od srodka. Mezczyzna przekroczyl prog i odwrocil sie, by ponownie uruchomic bariere. Kowitz. Chwycilem go od tylu, jedna dlon zaciskajac na gardle, druga zas wykre-cajac jego prawa reke. Charczal i wierzgal zaskoczony. Szarpnalem mocno calym cialem i wyrznalem glowa Kowitza w sciane. Upadl bezwladnie na podloge. Chwycilem go za kolnierz i wciagnalem do pomieszczenia za portykiem. Maly panel kontrolny wiszacy na scianie obok przejscia pozwolil ponownie uruchomic pole silowe. Komnata byla podluzna, o niskim sklepieniu. Powietrze wewnatrz mialo dziwnie suchy posmak, swiadczacy o wielokrotnym filtrowaniu. Pojalem, ze trafilem do jakiegos rodzaju kaplicy, o podlodze wylozonej ciemnymi kamiennymi plytami. Nawa wiodla ku znajdujacemu sie w glebi pomieszczenia oltarzowi. Nigdzie nie dostrzegalem zadnych krzesel ani lawek, zadnych innych mebli. Z wtopionych w sufit lamp padalo lekko przydymione swiatlo. Pozostawilem Kowitza na podlodze i ruszylem w strone oltarza chcac przyjrzec sie mu dokladniej. Oltarz mial blisko dwa metry wysokosci i sprawial wrazenie wykutego z pojedynczego bloku obsydianu. Szklisty kamien wydawal sie pulsowac wlasna poswiata. Na rzezbionej poleczce dostrzeglem bogato wysadzana klejnotami skrzynke ofiarna, dluga i szeroka na jakies trzydziesci centymetrow. Podwazylem ostroznie wieczko ostrzem noza. Na wysciolce z welwetowego materialu spoczywala zadziwiajaca sfera. Wygladala niczym zle oszlifowany kawal kwarcu wielkosci zacisnietej ludzkiej piesci. Oplatala ja siateczka pozlacanych drutow i przewodow zakonczonych wtyczkami. Odwrocilem sie na piecie slyszac za plecami jakis dzwiek. Kowitz stal przy tarczy pola silowego. Krew ciekla z jego rozcietego czola, w reku dzierzyl jednak pewnie wymierzony we mnie laserowy pistolet. Byl bardzo blady, wsciekly, zdezorientowany. - Cofnij sie od Pontiusa, skurwysynu - wycedzil przez zeby. 32 Rozdzial XI Rewelacje. Arystokratyczne rozrywki. Pacyfikacja obiektu 505. Nie moglem pozwolic na ujecie w tym miejscu. Zebralem w ulamku sekundy wszystkie psioniczne rezerwy i nie poruszajac sie w miejscu uderzylem z calej sily Kowitza prosto miedzy oczy.Wiazka mentalnej energii o takim stopniu koncentracji, zwlaszcza emitowana na tak niewielkim dystansie, powinna byla powalic go niczym bezposrednie trafienie mlotem wstrzasowym. Kowitz nawet nie mrugnal. -Nie kaz mi powtarzac - podniosl lufe broni wyzej, w moja twarz. Pokoj musial byc mentalnie ekranowany. Albo ekranowany albo cos wysysalo psioniczna energie wprost z powietrza. -To tragiczne nieporozumienie, Kowitz - powiedzialem - Wybralem sie na spacer i zabladzilem. Nie sposob bylo wymyslic bardziej idiotyczna i naiwna bajeczke, ale nie dbalem o logike tej wypowiedzi. Chcialem tylko zajac jego umysl, zmusic go do rozmowy. -Nie sadze - wysyczal. Macal po scianie za swymi plecami, szukajac des peracko panelu kontrolnego. Musial tam znajdowac sie przycisk alarmowy. Czekalem. Bylem pewien, ze lada sekunde odwroci sie lekko w tyl chcac wzrokiem wyszukac wiszaca na scianie klawiature. Kiedy dostrzeglem ten oczekiwany gest, rzucilem sie do przodu i w bok, wyszarpujac z kabury swoj pistolet. Krzyknal i pociagnal za spust, ale strzelil zbyt wysoko. Wiazka energii z sykiem nadtopila jedna ze scian kaplicy. Z przykleku poslalem dwa pociski. Oba trafily Kowitza w szyje tuz ponizej brody, cisnely trupem w pole silowe. Cialo odbilo sie od bariery posrod snopu iskier, runelo na podloge prosto na twarz. Dostrzeglem rozlewajaca sie po posadzce kaluze krwi. Doskoczylem do panelu kontrolnego. Na jego powierzchni migotala bursztynowa lampka. Sukinsyn zdazyl cos nacisnac. Uderzylem palcami w przycisk dezaktywujacy pole silowe. Nic. Wstukalem na klawiaturze slowo daesumnor. Nic. Pojalem, ze znalazlem sie w glebokich tarapatach. Tuz przed smiercia Kowitz zdolal nacisnac przycisk alarmowy, a system zabezpieczajacy kaplice odcial osobom w niej przebywajacym dostep do ter-minalu. Wpadlem w pulapke. Za migotliwa tarcza pola silowego dostrzeglem Urisela Glawa i czlonkow palacowej gwardii, gestykulujacych z ozywieniem i krzyczacych cos do siebie. Cofnalem sie od przejscia i podnioslem upuszczony pistolet Kowitza. Kiedy bariera zostanie wylaczona z zewnatrz, uzyje obu broni po to, by rozprawic sie z kazdym glupcem probujacym wejsc do srodka kaplicy. Wtedy wlasnie cos mrocznego i potwornie poteznego wdarlo sie od tylu do mego umyslu. Pochlonela mnie ciemnosc nieswiadomosci. Jakas twarz obserwowala mnie, kiedy odzyskiwalem przytomnosc. Przystojna twarz o pustych oczach. Mezczyzna poruszyl ustami zamierzajac cos powiedziec. Wtedy jego obraz rozmyl mi sie w oczach i odplynal w nicosc. Pojalem, ze to tylko sen. Obudzilem sie powracajac do swiata, ktory wydawal sie skladac wylacznie z fizycznego cierpienia. -Dosyc tego. Nie zabij go - powiedzial czyjs glos. Ktos inny zasmial sie i fala potwornego bolu zaplonela w moich skroniach, plucach i wnetrznosciach. - Dosyc, powiedzialem! Locke! Zdlawione, pelne rozczarowania przeklenstwo. Porazajacy bol zelzal, ale nadal ogromnie cierpialem. Lezalem z rozkrzyzowanymi rekami na drewnianej konstrukcji w postaci teownika, przytrzymywany w miejscu przez masywne obrecze zatrzasniete na nadgarstkach i kostkach. Zdjeto ze mnie caly ekwipunek: uprzaz, kaptur, mikrokomunikator - wszystko z wyjatkiem spodni i butow. Czulem na policzkach, ustach, brodzie i w gardle grudki, ktore mogly byc wylacznie zakrzepla krwia. Struzka swiezej krwi ciekla mi z nosa. Otworzylem oczy. Ktos potrzasal mi przed twarza moja rozeta. -Poznajesz to, Eisenhorn? Splunalem pelna krwi flegma. -Sadziles, ze wslizgniesz sie tutaj, a potem wyjmiesz te odznake i zmusisz nas wszystkich do padniecia ze strachu na kolana? Urisel Glaw cofnal sprzed mego nosa rozete i spojrzal na mnie z gory. -Ta sztuczka nie zadziala w Domu Glaw. My nie boimy sie ludzi twego pokroju, inkwizytorze. -Zatem... jestescie wyjatkowymi glupcami - odparlem. Przylozyl mi z otwartej dloni z taka sila, ze omal nie pekla mi potylica uderzajaca pod impetem tego ciosu w wiezienny teownik. -Myslisz, ze twoi przyjaciele zjawia sie, by ci pomoc? Wylapalismy ich wszystkich. Siedza juz w kazamatach. -Potraktuj swa sytuacje powaznie - wykrztusilem - Inni tez wiedza, ze tu jestem. Naprawde nie powinienes zadzierac z przedstawicielem Inkwizycji, nawet jesli ten zdany jest calkowicie na twoja laske. Glaw zakolysal sie lekko na nogach, skrzyzowal na piersi rece. -Bez obaw, nie lekcewaze imperialnej Inkwizycji. Niemniej rowniez sie jej nie boje. A teraz, jesli pozwolisz... sa pewne pytania, na ktore musisz nam udzielic odpowiedzi. Odsunal sie, cofnal w bok. Ujrzalem kamienne sklepienie pomieszczenia, drzwi o podwojnym zamku w jednej ze scian, prowadzace do nich schodki. Przy ostatnim schodku stali lord Oberon Glaw i mezczyzna z fajka, obserwujac mnie w milczeniu. Kapitan Gorgone Locke siedzial wyprostowany na brudnym drewnianym krzesle opodal teownika. W prawej rece trzymal jakis dziwny instrument przypominajacy rekawice z segmentowanego metalu o pieciu palcach zakonczonych roznej dlugosci i roznego ksztaltu iglami. -Mylisz sie, Glaw. To ty powinienes udzielac odpowiedzi. Urisel Glaw skinal glowa w strone kapitana. Locke wstal z krzesla i podszedl do mnie poruszajac ukrytymi w rekawicy palcami. -To jest strousinski wypalacz neuralny. Nasz przyjaciel, pan Locke, to prawdziwy mistrz w poslugiwaniu sie tym narzedziem perswazji. Chetnie przyjelismy jego propozycje poprowadzenia tego przesluchania. Locke zlapal mnie naga dlonia za gardlo, wykrecil glowe. Jego rekawica znikla z mojego pola widzenia. Sekunde pozniej bolesny spazm targnal moim sercem i plucami. Zaczalem sie dusic. -Osobnicy tak doskonale wyedukowani jak ty wiedza wszystko o krytycz nych punktach ludzkiego ciala - powiedzial tonem luznej konwersacji Loc- ke - Podobnie jak strousii. Lecz oni znaja nie tylko sposob nacisku na te punkty, oni potrafia je doslownie wypalic. Poswiecilem rok zycia na studia pod kierunkiem jednego z ich swietych mistrzow tortur. Ten chwyt dla przykladu, ten pozbawiajacy cie powietrza. Paralizuje uklad oddechowy i zakloca prace serca. Ledwie slyszalem jego slowa. Krew tetnila mi w uszach, a przed oczami wirowala feeria kolorow. Cofnal rekawice. Bol ustal natychmiast. -W taki wlasnie sposob moge zatrzymac twoje serce, uszkodzic mozg, os lepic. Badz rozsadny. Pomimo cierpienia skrzywilem usta w grymasie usmiechu i powiedzialem mu, co mysle o jego matce. Rekawica uderzyla mnie w twarz, igly wbily sie w policzki. Na moment ponownie stracilem przytomnosc. -...nie zabilem go! - uslyszalem sykniecie Locke, kiedy odzyskiwalem swiadomosc. Tepy bol zdawal sie emanowac z kazdej komorki nerwowej na skorze twarzy. -Popatrzcie na niego! Popatrzcie na niego! I gdzie jest teraz ten twoj arogancki usmieszek, skurwielu? Nie odpowiedzialem. Locke pochylil sie nade mna tak nisko, ze niemal stykalismy sie czolami. Jego oczy byly wszystkim, co widzialem. -Rzezba iglami - wysyczal. Czulem na twarzy jego cieply, przesycony odorem obscury oddech - Troszeczke poszatkowalem twoja gebe. Juz nigdy wiecej sie nie usmiechniesz. Wpierw chcialem mu odpowiedziec, ze nie widze nic smiesznego w jego polozeniu, ale porzucilem ten zamiar. Poderwalem glowe w gore i wgryzlem sie w jego twarz. Locke wrzeszczal szarpiac sie konwulsyjnie. Na moj kark i potylice spadl grad wscieklych ciosow. Czulem smagniecia rozpuszczonych rudych wlosow. W koncu zdolal sie ode mnie oderwac. Splunalem oczyszczajac pelne krwi usta. Na podlodze wyladowal tez spory kawalek odgryzionej dolnej wargi kapitana. Sadysta zacisnal naga dlon na broczacej krwia ranie. Cofnal sie ogarniety slepa furia, a potem runal na mnie. Kopnal mnie w brzuch i biodro, przylozyl z piesci w szczeke z tak sila, iz omal nie skrecil mi karku. Poczulem igly wbite w lewa strone klatki piersiowej i potworny bol ponownie zaplonal w umeczonym ciele. Locke wykrzykiwal mi w twarz jakies wulgaryzmy. Ponownie stracilem przytomnosc. 33 Kiedy ja odzyskalem, Urisel wlasnie wlokl kapitana do tylu, odciagajac go od teownika.-Chce go zywego! - krzyczal Urisel. -Zobacz, co mi zrobil! - parsknal Locke ocierajac dlonmi zakrwawiona brode. -Nie zachowales dostatecznej ostroznosci - oswiadczyl lord Oberon podchodzac w moja strone. Stanal przy teowniku, spojrzal na mnie z gory. Ujrzalem wyraznie jego dumna, wladcza twarz o starannie wypielegnowanej brodce. -Jedna noga stoi w grobie - warknal Oberon - Powiedzialem wam, glupcy, ze potrzebne mi sa jego odpowiedzi. -Sam zapytaj - zaproponowalem chrapliwie. Lord Oberon uniosl brwi namyslajac sie przez chwile. -Co sprowadzilo cie do mojego domu, inkwizytorze? -Pontius - zaryzykowalem, bo chociaz nie robilem sobie zbyt wielkich na dziei, zawsze istniala pewna szansa, ze rowniez w umyslach tych ludzi znaj dowala sie zaprogramowana sekwencja samobojcza podobna do tej ukrytej w mozgu Saemona Crotesa, aktywowana na dzwiek slowa kluczowego. Zgodnie z moimi przeczuciami nic sie nie stalo. -Przyleciales z Hubrisu? -Zlikwidowalem tam Eyclone i jego siatke. -I tak odwolalismy tamta operacje - Oberon cofnal sie o krok. -Czym jest Pontius? - zapytalem walczac z rozwichrzonymi myslami. Wszystko mnie bolalo. -Jesli tego nie wiesz, nie licz na moje wyjasnienia - mruknal Oberon Glaw. Lord spojrzal na Urisela, Locke i czlowieka z fajka. -Nie sadze, by on wiedzial cokolwiek o naszej sprawie, ale musze miec w tej kwestii pewnosc. Mozesz zalatwic to w profesjonalny sposob, Locke? Kapitan skinal twierdzaco glowa i zblizyl sie ponownie poruszajac zlowieszczo ukrytymi w rekawicy palcami. Wbil jedna z igiel w moja czaszke tuz za uchem. Poczulem odretwienie, stracilem niemal calkowicie mozliwosc koncentracji. -Igla wskazujaca penetruje teraz twoj osrodek prawdomownosci - wyjasnil Locke - Nie zdolasz teraz sklamac, nie dasz rady. Co wiesz o naszym prawdziwym przedsiewzieciu? -Nic - wymamrotalem. Poruszyl igla i czaszke przeszyla mi fala bolesnych dreszczy. -Jak sie nazywasz? -Gregor Eisenhorn. -Gdzie sie urodziles? -Swiat DeKere. -Inicjacja seksualna? -Mialem szesnascie lat. Dziewczyna z akademii... -Twoje najczarniejsze leki? -Czlowiek z pustymi oczami! Wyrzucalem z siebie szczere odpowiedzi niczym pozbawiona wlasnej woli marionetka, jednakze ostatnia z nich zadziwila nawet mnie samego. Locke bynajmniej nie skonczyl. Pokrecil troche igla i wbil mi pozostale w kark paralizujac konczyny. - Co wiesz o naszym prawdziwym przedsiewzieciu? -Nic. Wbrew sobie samemu zaczalem plakac z bolu. * * * * * Gorgone Locke torturowal mnie przez cztery godziny, wciaz powtarzajac w kolko swe pytania. A przynajmniej o czterech godzinach wiedzialem... nie mam pojecia jak czesto tracilem wtedy przytomnosc.Ocknalem sie ponownie czujac pod plecami chlod kompozytowej posadzki. Kasajacy bol i skrajne wyczerpanie palily zywym ogniem kazda komorke mego ciala. Ledwie zdolalem sie poruszyc. Jeszcze nigdy w swym zyciu nie stanalem przed tak ogromna dawka cierpienia. Jeszcze nigdy nie znalazlem sie tak blisko smierci. -Lez spokojnie, Gregorze... jestes z przyjaciolmi - ten glos. Aemos. Otworzylem oczy. Uber Aemos, moj zaufany savant, patrzyl na mnie z gory z taka troska na twarzy, iz nawet cybernetyczne wszczepy nie zdolaly jej zatrzec. Byl posiniaczony, a jego eleganckie szaty wisialy w strzepach. -Lez spokojnie, stary druhu - pouczyl mnie ponownie. -Znasz mnie przeciez, Aemosie - odparlem i z bolesnym wysilkiem usiad lem na podlodze. Omal nie podolalem temu wysilkowi. Niektore miesnie odmawialy posluszenstwa, krecilo mi sie w glowie i mialem ochote wymio towac. Potoczylem wokol blednym wzrokiem. Siedzialem na podlodze okraglej metalowej celi. Po jednej jej stronie znajdowal sie niewielki wlaz, po drugiej sporych rozmiarow wrota. Aemos kleczal tuz przy mnie, obok kucala Alizebeth Bequin, w podartej i brudnej sukni, patrzaca na mnie z budzacym wzruszenie niepokojem. Kawalek dalej stal ze skrzyzowanymi na piersi rekami Heldane, a za nim chowal sie Ma-cheles i czterej inni przedstawiciele Gildii Sinesias posredniczacy w spotkaniu z Glawami. Wszyscy mieli blade jak papier twarze i podkrazone, za-puchniete od lez oczy. Nigdzie nie widzialem Betancore. Aemos pochwycil moje pytajace spojrzenie. -Niematerialny Aegis, odejscie - wyjasnil poslugujac sie Glossia. Betancore w sobie tylko znany sposob zdolal umknac przesladowcom. Wreszcie dobra wiadomosc. Podnioslem sie na nogi, po czesci dzieki swej determinacji, po czesci zas pomocy Aemosa i Bequin. Wciaz pozostawalem rozebrany do pasa. Caly tors i glowe mialem pokryte zakrzepla krwia, spod ktorej wyzieraly dziesiatki malutkich nakluc. Gorgone Locke bardzo sie nade mna natrudzil. Gorgone Locke drogo mi za to zaplaci. -Co juz wiecie? - zapytalem, gdy moj wywolany naglym wysilkiem od dech nieco sie uspokoil. -Jestesmy trupami - odparl krotko Heldane - Nic dziwnego, ze moj mistrz pozostawia takie metody dzialania wylacznie radykalnym samobojcom. Za luje, ze zgodzilem sie towarzyszyc wam w tej misji. -Dziekuje ci za dobre slowo, Heldane. Czy jest tutaj ktos, kto moglby udzielic mi bardziej konkretnych informacji? Aemos usmiechnal sie pod nosem. -Jestesmy w celi wieziennej w zachodnim skrzydle, niemal na samym koncu tej czesci rezydencji, przy lesie. Wpadli do naszych kwater trzy godziny po twoim wyjsciu, z bronia w rekach. Zapamietalem dokladnie trase, ktora nas poprowadzono i porownalem ja w pamieci z mapa Midasa, totez jestem pewny trafnosci naszej lokalizacji. -Co oni ci zrobili? - zapytala Bequin przecierajac rany na mej piersi kawalkiem materialu oderwanego od jej sukni. Pojalem, dlaczego jej ubranie bylo w tak oplakanym stanie. Podczas gdy lezalem w celi nieprzytomny, ona opatrywala moje rany. Sterta poklejonych krwia skrawkow sukni lezaca opodal dobitnie swiadczyla o zasadnosci tej hipotezy. -Przyszli godzine temu i wrzucili cie do srodka. Nikt nic nie mowil - oswiadczyl Heldane. -Czy pan jest naprawde inkwizytorem, sir Farchaval? - zapytal zaleknionym glosem Macheles. -Tak, jestem. Nazywam sie Eisenhorn. Macheles zaczal chlipac, w jego slad poszli pozostali brokerzy. -Zatem jestesmy zgubieni. Przywiodles nas na smierc! Poczulem uklucie wspolczucia dla tych ludzi. Gildia Sinesias byla na wskros przezarta korupcja, ale tych pieciu posrednikow znalazlo sie w pulapce bez wyjscia tylko z mojej winy. -Zamknijcie sie! - warknal Heldane. Asystent Voke podszedl blizej i wyjal cos z kieszeni swego ubrania. Niewielka czerwona kapsulke. -Co to jest? -Admylladox, dziesieciogramowa dawka. Wygladasz na czlowieka, ktory tego potrzebuje. -Nie uzywam narkotykow. Wepchnal kapsulke do mojej dloni. -Admylladox usmierza bol i oczyszcza umysl. Nie obchodzi mnie twoj stosunek do narkotykow, masz to miec w krwioobiegu, kiedy wrota zostana otwarte. Spojrzalem katem oka na masywna brame. -Dlaczego? -Nigdy ci sie nie zdarzylo wystapic na arenie? Dom Glaw wyciagnal ze mnie wszystkie potrzebne renegatom informacje. Teraz chcieli mojej smierci. Mojej i mych towarzyszy. To zas oznaczalo zabawe. Wrota otworzyly sie ze szczekiem o porze, ktora na zewnatrz musiala byc switem. Zalala nas jaskrawa poswiata jarzeniowych lamp. Zolnierze Domu Glaw wpadli do celi przez mniejsze wejscie i wypedzili nas za brame poslugujac sie wprawnie tarczami wstrzasowymi i neuralnymi biczami. * * * * * Znalezlismy sie na rozleglej odkrytej przestrzeni, wciaz jeszcze oslepieni naglym swiatlem. Wrota celi zatrzasnely sie za nami z glosnym hukiem. 34 Mruzac oczy rozejrzalem sie wokol. Ujrzalem ogromny amfiteatr, przykryty od gory wielka kopula, bez watpienia owym zlotym dachem zwracajacym na siebie uwage podczas ladowania w posiadlosci Glawow. Dno areny tworzyla porosnieta trawa ziemia, a bluszcz i mech zdobily zielonym kobiercem jej wysokie na dobre dziesiec metrow kamienne sciany.W gorze, na rzedach lawek, siedziala niecierpliwiaca sie juz widownia. Dostrzeglem Urisela Glawa, lorda Oberona, Locke, pania Fabrine, kaplana Dazzo, czlowieka z fajka. Terronce, kapitan gwardii palacowej, ktory towarzyszyl mi w trakcie bankietu, dowodzil honorowa warta zlozona z czterdziestu zolnierzy. Wszyscy mieli na sobie zielone pancerze osobiste, grzebieniaste srebrne helmy, przez ramiona przewiesili karabinki automatyczne. Ponad dwustu czlonkow rodu Glaw, sluzacych, najemnikow i gosci tworzylo reszte publicznosci. Bawili sie przez cala noc czekajac na nadejscie switu, a buzujacy w ich zylach alkohol i inne nieznane mi uzywki przeistoczyly tych ludzi w krwiozercze hieny pozadajace widoku smierci. Ignorujac pomruk tlumu rozejrzalem sie uwazniej po arenie. W kilku miejscach rosly zagajniki drzew, w kilku innych pietrzyly sie bryly skal przydajace budowli wrazenie dzikiego odludzia. Opodal bramy lezala na ziemi sterta przerdzewialych broni. Macheles i jego towarzysze krecili sie juz przy niej przebierajac wsrod krotkich mieczy i dzid. Dolaczylem do nich podnoszac dlugi sztylet i dziwnie zakrzywiona kose o zebatej krawedzi ostrza. Zwazylem obie bronie w dloniach. Heldane wybral dla siebie sztylet i topor na dlugim trzonku, Bequin okragla tarcze i noz. Aemos zadrzal tylko lekliwie, broni nawet nie dotknal. Krzyki i gwizdy publicznosci gorowaly od dluzszej chwili ponad arena, znienacka jednak przeszly w burze urwanych westchnien, po czym umilkly calkowicie. Carnodon mierzyl szesc metrow od pyska po chloszczacy ziemie ogon. Dziewiecset kilo miesni, zyl, futra i klow. Wypadl zza kepy drzew ciagnac za soba dlugi masywny lancuch przymocowany do tkwiacej na szyi obrozy. Skoczyl i wyladowal na Machelesie. Macheles, posrednik Gildii Sinesias, krzyczal przerazliwie kiedy drapieznik pozeral go zywcem. Wyl i wrzeszczal znacznie dluzej niz wydawalo sie to fizycznie mozliwe zwazywszy na ogromne kawaly jego ciala odrywane przez carnodona. Bez watpienia przyczyna tego byla moja chora wyobraznia, bo odnioslem wyrazenie, ze ten potworny krzyk umilkl dopiero wtedy, gdy z Machelesa pozostala juz tylko zakrwawiona klatka piersiowa tarmoszona przez drapieznika na zbryzganej organicznymi plynami trawie. Pozostali brokerzy wrzasneli jednym glosem i rzucili sie do ucieczki. Jeden zemdlal. - Jestesmy trupami - powtorzyl Heldane ujmujac mocniej bron. Polknalem otrzymana od niego kapsulke. Wcale nie poczulem sie lepiej. Z rozwarta paszcza carnodon ruszyl w strone pozostalych posrednikow, jego ciagniety po kamieniach lancuch dzwieczal metalicznie. Bequin krzyknela przerazliwie. Drugi carnodon wypadl z kryjowki, w ktorej czail sie dotad niepostrzezenie. Zauwazylem, ze byl nieco wiekszy od swego pobratymca. Runal prosto na mnie. Rzucilem sie w prawo i pazury drapieznika zryly ziemie w miejscu, gdzie jeszcze ulamek sekundy temu stalem. Jego lancuch swisnal mi nad glowa. Oba carnodony wydawaly z siebie niskie basowe pomruki, od ktorych wrecz wibrowalo powietrze. Wieksza bestia zawrocila w miejscu i skoczyla ponownie w moja strone. Korzystajac z odwroconej uwagi drapieznika Heldane rzucil sie na niego z boku tnac toporem po masywnych zebrach. Carnodon zasyczal przerazajaco i uderzyl intruza lapa. Asystent Commodusa Voke wylecial w powietrze, wywinal salto i runal na arene niczym worek kamieni. Na jego torsie lsnily czerwienia glebokie slady po pazurach zwierzecia. Uskoczylem do tylu, pomiedzy kilka drzew. Pierwszy carnodon dopadl innego posrednika, przygniotl go do ziemi swym cielskiem. Impet uderzenia pozbawil nieszczesnika przytomnosci, totez tym razem darciu na strzepy ludzkiego ciala nie towarzyszyly zadne agonalne krzyki. Drapiezniki byly wyglodzone, widac to bylo wyraznie po ich wystajacych zebrach. Pierwszy pozytywny czynnik... zabiwszy wybrana ofiare carnodony zainteresowala przede wszystkim konsumpcja pozywienia. Dlugie lancuchy przymocowane do obrozy oraz metalowych pali wbitych w ziemie opodal legowisk obu bestii pozwalaly im poruszac sie swobodnie w obrebie calej areny, uniemozliwialy natomiast przedostanie sie za pomoca skoku na gorny poziom amfiteatru. Uderzajac na boki ogonem wiekszy carnodon okrazyl arene obserwujac zmruzonymi slepiami potencjalne ofiary. Bequin wepchnela sie wraz z Aemosem do zaglebienia w scianie areny i wystawila przed siebie tarcze probujac w ten sposob zapewnic sobie i savantovi krucha ochrone, ale motloch siedzacy na widowni ciskal w nich butelkami i kawalkami jedzenia. Publicznosc chciala rozrywki. Publicznosc chciala ludzkiej krwi. Carnodon przyspieszyl, z jego pyska buchnely kleby pary, spomiedzy klow sciekala slina. Pedzil prosto na Bequin i Aemosa. Wiedzialem, ze juz samo uderzenie tego cielska zmiazdzy ich oboje na smierc. Wyskoczylem spomiedzy drzew zamierzajac przeciac droge drapieznika. Tlum podniosl pelna ekscytacji wrzawe. Bestia musiala dostrzec mnie katem oka, bo zwolnila i zaczela obracac sie w mym kierunku. Zamachnalem sie kosa, a dlugie ostrze ze zgrzytem zeslizgnelo sie po porosnietym grubym futrem boku zwierzecia zlobiac w nim czerwona szrame. Carnodon wyrzucil do przodu leb, zatrzasnal przedwczesnie paszcze. Odskoczylem uderzajac z desperacja obiema rekami, ludzac sie nadzieja, ze poharatam mu pysk. Skoczyl na mnie z wibrujacym rykiem. Przewrocilem sie na plecy unikajac zderzenia z lbem drapieznika i nieuchronnego polamania zeber. Potwor stanal nade mna i spuscil leb w dol z zamiarem odgryzienia mojej glowy. Swiadom beznadziejnego polozenia, zamknalem oczy i machnalem bronia starajac sie ugodzic bardziej wrazliwa na ciosy dolna czesc cielska potwora. Przygniatajacy mnie ciezar znikl raptownie. Zawodzac chrapliwie carno-don odskoczyl w bok. Nie mialem juz w rece sztyletu. Dostrzeglem rekojesc broni sterczaca spod dolnej szczeki drapieznika. Ostrze przebilo sie na wylot przez skore i jezor carnodona, utkwilo w jego gornej czesci paszczy, gdy probowal ja zacisnac. Machal i drapal lapami probujac usunac bolesna zadre, rzucal na boki lbem niczym kon usilujac przepedzic natretna muche. Zerwalem sie na rowne nogi. Krwawilem z licznych zadrapan na piersi. Heldane pojawil sie znienacka w moim polu widzenia, jego podarty plaszcz lopotal za biegnacym mezczyzna. Cial z calej sily w grzbiet zajetego soba carnodona naruszajac jego kregoslup. Wielki zwierz runal w konwulsyjnych spazmach, tarzajac sie po ziemi i rozdrapujac ja pazurami. Heldane zamachnal sie ponownie toporem i rozplatal leb drapieznika. Tlum na widowni oszalal, na nasze glowy posypal sie deszcz prowizorycznych pociskow. Heldane spojrzal w moja strone z grymasem morderczego tryumfu na ustach. Wtedy drugi carnodon runal na niego od tylu i rozplaszczyl na dnie areny. Bestia zdazyla wypatroszyc pozostalych posrednikow Gildii z wyjatkiem nieszczesnika, ktory zemdlal i wciaz lezal przy bramie celi zignorowany przez wielkiego drapieznika. Przywalila bezbronnego Heldane do ziemi i zaczela rozdzierac go pazurami. Na moich oczach carnodon zerwal wielki kawal skory z czaszki mezczyzny i rozharatal mu plecy. Z chrapliwym krzykiem gniewu rzucilem sie w strone potwora, wbilem mu koniec kosy w cialo tuz za uchem i szarpnalem bronia. Udalo mi sie na chwile odciagnac wielki leb od ciala Heldane, ale w tym samym momencie w glowe ugodzila mnie rzucona z widowni butelka. Wstrzas oszolomil mnie na kilka sekund, wypuscilem z rak kose. Zwierze uskoczylo w bok pozostawiajac na ziemi zakrwawione cialo Heldane. Kopnalem z calej sily w jedna z tylnych lap. - Eisenhorn! - krzyknela Bequin obiegajac carnodona z drugiej strony. Cisnela ponad grzbietem potwora swoim nozem. Pochwycilem bron w powietrzu. Zaniepokojony krzykiem dziewczyny drapieznik odwrocil sie w jej strone i uderzyl lapa. Zakrzywione pazury rozwalily drewniana tarcze w drzazgi, a impet ciosu powalil Bequin na ziemie. Lapiac garsciami za zmierzwione futro wskoczylem na grzbiet carnodona i zaczalem dzgac go desperacko po karku. Ostrze noza z trudem przebijalo gruba skore. Drapieznik skakal i miotal glowa probujac mnie zrzucic. Pochwycilem kose wiszaca wciaz za jego uchem i wbilem ja z rozmachem pod obroze. Carnodon wpadl w istny szal, rzucajac sie na krawedzi zasiegu swego lancucha. Wbilem ostrze noza w zaczep laczacy lancuch z obroza, wepchnalem glebiej, w cialo zwierzecia, po czym szarpnalem z calej sily. Oczko peklo. Lancuch zostal przerwany. Carnodon przebiegl jeszcze kilka metrow, odbil sie od ziemi i skoczyl. Bez trudu pokonal wysoka sciane ladujac posrod zdjetego groza tlumu na widowni. Wciaz wisialem na jego grzbiecie, gdy skakal, uczepiony desperacko uchwytu kosy. Kiedy drapieznik spadl na rzedy foteli, smignalem w powietrzu ladujac pomiedzy uciekajacymi widzami. Bestia przeistoczyla sie w prawdziwego berserkera. Parla przez tlum wyrzucajac w powietrze oderwane konczyny i rozprute torsy, rozbryzgiwala wokol krew. Pandemonium ludzkich wrzaskow wstrzasnelo wielka hala. Pozbieralem sie z podlogi potracany przez ogarnietych panika ludzi. Ponad ich zdlawionymi przerazeniem krzykami gorowala kanonada z broni automatycznej. Stojacy w wyzszych rzedach amfiteatru zolnierze gwardii palacowej strzelali krotkimi seriami do szalejacego wsrod widzow carno-dona podczas gdy kapitan Terronce ubezpieczal ewakuacje znaczniejszych ranga obserwatorow widowiska. Kule zbieraly krwawe zniwo wsrod publicznosci. 35 Skaczac po fotelach pokonalem kilka rzedow siedzen, odrzucilem na boki dwoch blokujacych mi przejscie mezczyzn w liberiach sluzby domowej. Tuz nade mna dwaj zolnierze strzelali do carnodona, nieswiadomi mojej obecnosci.Wypalilem umysl jednego z nich wiazka mentalnej energii podsyconej dzika furia i wsciekloscia, wyszarpnalem z zacisnietych kurczowo martwych dloni bron. Nim drugi zolnierz zdazyl sie odwrocic, przeciagnalem po nim krotka seria. Potoczyl sie w dol widowni, uderzyl w barierke okalajaca arene i spadl pod nia na dno wybiegu. Poderwalem glowe patrzac w kierunku miejsc zajmowanych przez dygnitarzy. Lord Glaw, Locke i czlowiek z fajka znikli bez sladu, a kilku zolnierzy wloklo wlasnie w strone wyjscia pania Fabrine i milkliwego kaplana. Urisel Glaw wciaz znajdowal sie na swoim miejscu, wykrzykujac zwiezle rozkazy swym podwladnym. Zauwazyl mnie. -Nie licz na laske Inkwizycji! - wrzasnalem, chociaz watpilem, by zdolal mnie uslyszec. Mierzyl mnie przez kilka sekund wzrokiem, po czym wykrzyczal kilka nastepnych rozkazow i powrocil do obserwacji poczynan carnodona. Zwierze szalalo w sektorze przeznaczonym dla sluzby, patroszac wlasnie jednego z pochwyconych lapami zolnierzy. Futro poznaczone bylo krwia cieknaca z licznych ran postrzalowych. Urisel chwycil mysliwski karabin podany mu przez jednego z pomocnikow. Przylozyl bron do ramienia, wycelowal pieczolowicie i pociagnal za spust. Karabin wypalil z hukiem i masywny drapieznik runal na pysk. W jego piersi ziala wielka wyrwa. Upadajace cielsko zmiazdzylo nogi innego zolnierza palacowej strazy. Tlum wciaz uciekal, ale jego wrzawa opadla dostatecznie, bym zdolal pochwycic uchem dzwiek dzwoniacych gdzies w oddali klaksonow. Elektrycznych klaksonow alarmowych. W glebi rozleglego domostwa odpowiedzialy niemal natychmiast inne syreny. Urisel opuscil bron i przywolal gestem dloni jednego z podwladnych, najwyrazniej polecajac mu wyjasnic przyczyne alarmu wlaczonego na terenie calej rezydencji. Ci czlonkowie publicznosci, ktorzy nie wpadli w skrajne przerazenie podczas rzezi poczynionej przez carnodona, rozgladali sie teraz z niepokojem wokol. Dzwiek klaksonow przestal mnie interesowac. Urisel ponownie przylozyl bron do ramienia i tym razem to ja znajdowalem sie na jego celowniku. Rzucilem sie plasko miedzy siedzenia i kilka foteli za mna eksplodowalo z donosnym trzaskiem. Wyjrzalem ostroznie z kryjowki. Urisel przeladowywal karabin, Terron-ce wraz z kilkoma zolnierzami zbiegal w moim kierunku. Widzac moja glowe kapitan strzelil, ale chybil. Odpowiedzialem seria z automatu, pociski oderwaly mu pol czaszki wraz z przepysznym grzebieniastym helmem. Urisel byl gotowy do nastepnego strzalu. Lufa jego broni wytropila mnie posrod umykajacej tluszczy. Uslyszalem gdzies w gorze charakterystyczny syk wystrzalow. Trzej zolnierze przy krawedzi widowni upadli na podloge, zas Urisel Glaw cofal sie chaotycznie do tylu strzelajac ku kopule dachu. Pozostali zolnierze dolaczyli do niego scigajac ogniem z karabinkow nowego intruza. Obejrzalem sie przez ramie i z miejsca go spostrzeglem. Midas Betan-core kleczal na niskim zadaszeniu biegnacym ponad fotelami po drugiej stronie areny. Trzymane w obu dloniach iglowe pistolety zasypaly gradem smiercionosnych pociskow widownie. Czlonkowie domowej sluzby i zolnierze ochrony przewracali sie szpikowani metalowymi iglami, jeden ze straznikow spadl na arene. Czesc probujacych opuscic strefe ostrzalu widzow zaczela tratowac sie wzajemnie. Barierka biegnaca wzdluz areny pekla pod naciskiem cial i kilkanascie osob runelo dziesiec metrow w dol. Jakis kuchcik wisial przez chwile na przekrzywionym precie machajac nogami, ale fragment balustrady wyslizgnal mu sie w koncu z rak. Zolnierze zlokalizowali pozycje Midasa i zaczeli ostrzeliwac zaciekle zadaszenie, na ktorym sie chowal. Eleganckie dachowki rozlatywaly sie na kawalki, ale glavianski pilot biegl juz ku krawedzi terakotowej oslony. Wsunal oba pistolety do kabur, chwycil dlonmi za brzeg daszku i wykonal perfekcyjny wymyk, dzieki ktoremu znalazl sie w ulamku sekundy na fotelach widowni. Zolnierze nadal scigali go kulami, koszac bezlitosnie tych nieszczesnych widzow, ktorzy mieli pecha znalezc sie pomiedzy Midasem i jego niedoszlymi zabojcami. Podbieglem do balustrady. -Schowajcie sie! Schowajcie sie! - krzyknalem do widocznych w dole Aemosa i Bequin. Oboje probowali przeciagnac bezwladne cialo Heldane pod sciane areny. Doskoczylem do trupa zolnierza i zerwalem z jego pasa pare zapasowych magazynkow. Jakies kule gwizdnely mi kolo glowy, ale wiekszosc ludzi ochrony polowala na chowajacego sie po drugiej stronie areny Midasa. Ukrylem sie za rze rzedem foteli, wystawilem ponad oparcia lufe automatu i zaczalem strzelac krotkimi seriami do stojacych powyzej zolnierzy. Szybko odpowiedzieli gradem kul demolujac otoczenie mej kryjowki, ale to dla odmiany pozwolilo dzialac Midasowi. Klaksony alarmowe wciaz zawodzily, teraz jednak dolaczyl do nich dzwiek licznych wystrzalow i gluchych stlumionych eksplozji. Widownia byla juz praktycznie pusta, dostrzegalem tylko garstke zolnierzy ochrony uwiklana sie w wymiane ognia z Midasem. Dzwieki zacieklej konfrontacji na zewnatrz rezydencji nasilaly sie coraz bardziej. Dotarlem do lozy zajmowanej przez glowy rodu. Glawow i ich honorowych gosci juz dawno nie bylo. Karabin mysliwski Urisela lezal na podlodze, na fotelu obok dostrzeglem slady krwi. Przynajmniej jedna igla Midasa zdolala ugodzic cel. Przebieglem wzdluz lozy do drzwi prowadzacych na niewielka klatke schodowa, przewieszony przez ramie automat oparlem kolba o biodro. W progu lezaly zwloki dwoch sluzacych stratowanych w cizbie przez uciekajacy tlum. Urisel Glaw nie zdolal uciec daleko, musiala mu bardzo doskwierac rana postrzalowa. Uslyszal moje kroki, bo odwrocil sie i strzelil kilka razy z malego pistoletu. Potem zniknal w polmroku niskiego tunelu odchodzacego w bok od dna klatki schodowej. Wslizgnalem sie do kamiennego tunelu z gotowa do strzalu bronia. Przejscie po lewej stronie wygladalo na drzwi wiodace do podziemnego kompleksu wieziennego przylegajacego do areny. Po prawej stronie dostrzeglem wlaz strzegacy schodow prowadzacych do glownej czesci domostwa. Odsunalem przymkniety wlaz lufa automatu. Urisel wypadl zza drzwi wiezienia wrzeszczac dziko, uderzyl mnie z rozpedu w plecy. Wyrznalem twarza w framuge wlazu, szarpniety karabin wystrzelil trzykrotnie w mojej dloni. Nie probujac sie odwracac wyrzucilem do tylu dlonie, zacisnalem je na uniformie Urisela i przerzucilem go przez plecy wprost na sciane korytarza. Krzyknal glosno z bolu. Ogluszylem go lewym sierpowym i zaraz dolozylem z prawej piesci wybijajac kilka zebow. Mimo widocznego cierpienia objal mnie niedzwiedzim usciskiem i szamotalismy sie tak obaj do chwili, gdy podcialem go zdradliwym kopniakiem uderzajac jednoczesnie w brzuch. Te ciosy najwyrazniej pozbawily go ochoty do dalszej konfrontacji. Zacisnalem dlonie na gardle renegata i uderzylem kilkakrotnie jego glowa o kamienna sciane. -Nie bedzie dla ciebie przebaczenia, grzeszniku - naplulem mu w twarz - ani dla twojego zdradzieckiego rodu! Wykorzystaj resztke zycia dobrze i gadaj wszystko szczerze albo Inkwizycja nauczy cie takiego cierpienia, przy ktorym Gorgone Locke kojarzy sie z milosnymi pieszczotami. -Ty... - wycharczal przez sline, krew i kawalki wybitych zebow - ty nie jestes nawet w stanie wyobrazic sobie skali zniszczen, jakie Dom Glaw wyrzadzi Imperium. Jestesmy dla was zbyt potezni. Zrzucimy ze Zlotego Tronu tego strawionego zgnilizna Imperatora, kazemy mu zywic sie ekskrementami. Lojalistyczne swiaty beda plonac przed Oberonem i Pon-tiusem! Niechaj bedzie pochwalona Boska Ciemnosc Slaanesha... Zazwyczaj nie przykladalem duzej wagi do heretyckich belkotow, jednakze te bluznierstwa omal nie przyprawily mnie o wymioty. Pozbawilem Urisela przytomnosci jednym wscieklym ciosem piesci, po czym zaczalem szukac jakiegos sznurka w celu skrepowania jego konczyn. Wysoko ponad tunelem rezydencja Glawow wibrowala i drzala niczym otwarta strefa frontowa. * * * * * Na koncu tunelu pojawil sie Midas Betancore. Podszedl blizej patrzac jak przywiazuje Urisela Glawa do biegnacej wzdluz sciany rury jego wlasnym paskiem od spodni. Schowal do kabur pistolety i stanal przy mnie. Uslyszalem jak podaje do komunikatora nasza pozycje. W glosniku urzadzenia zatrzeszczala krotka odpowiedz-Co sie dzieje? - zapytalem. -Rutynowa operacja Zgrupowania Floty Scarus - odparl. Midasa nie bylo w oddanych do naszej dyspozycji pokojach, gdy ludzie Glawow przyszli uwiezic Aemosa, Bequin i Heldane. Od chwili mojego wyjscia minely dwie godziny i zaniepokojony pilot postanowil mnie poszukac. Zolnierze ochrony przetrzasneli cala budowle probujac wytropic Gla-vianina, Midas nalezal jednak do ludzi, ktorych nie sposob znalezc, jesli oni sami sobie tego nie zyczyli. Wymknal sie oblawie, przekradl do centrum radiowego rezydencji i wyslal krotki zaszyfrowany raport prosto do czeka-aa 36 jacego w Dorsay Commodusa Voke.Voke zaczal dzialac natychmiast, w charakterystyczny dla siebie sposob. Rod Glawow uwiezil i przytrzymywal przedstawiciela Inkwizycji oraz czlonkow jego zespolu. Stary lotr nie potrzebowal zadnych innych pretekstow do pacyfikacji arystokratycznej rodziny. Lista kategorycznych zadan i zalecen przeszla przez rece admirala Spa-tiana wprost do samego Lorda Militanta. Naczelny dowodca podsektora w ciagu trzydziestu minut przydzielil pod wylaczna komende Voke elitarny oddzial komandosow marynarki kosmicznej. Jako inkwizytor posiadalem prawo do zadania tego rodzaju pomocy od instytucji imperialnych, nawet samego Lorda Militanta, kilkakrotnie skorzystalem nawet z tego przywileju, niemniej jednak wciaz zadziwial mnie szacunek i strach, jakie w ludziach o tak wysokiej pozycji spolecznej budzil stary inkwizytor. Takiego rodzaju dzialanie bylo charakterystyczne dla Commodusa Voke, lubiacego rozwiazywac swe problemy twardymi metodami. Potrzebowal drobnego pretekstu, by runac na Dom Glaw niczym inkarnacja samego Ma-chariusa, a ja mu ten pretekst dalem. A przynajmniej moje uwiezienie. W pewnym stopniu przekonany bylem, ze skala dzialan podjetych przez Voke rozmyslnie miala podkreslic jego status Alfa w kregach Inkwizycji. Nie dbalem o to ani troche. Wiecej, wrecz sie z tego cieszylem. Rzeznia w amfiteatrze mogla pozwolic nam podjac ucieczke, ale bez naglego szturmu lojalistow nigdy nie uszlibysmy z zyciem poza rezydencje Glawow. Operacja nosila miano "Pacyfikacji 505". Numer 505 oznaczal topograficzna sygnature siedziby Glawow. Czlonkowie sluzb bezpieczenstwa marynarki nadlecieli tuz przed switem w czterech czarnych, ciezko opancerzonych slizgaczach, mknacych tuz nad powierzchnia ziemi w celu unikniecia wykrycia przez system wczesnego ostrzegania rezydencji. Slizgacze ukrywaly sie za pobliskim lasem do wschodu slonca. W czasie, gdy my rozmawialismy w celi, grupa komandosow dotarla pieszo do zewnetrznego ogrodzenia posiadlosci i wylaczyla za pomoca elektronicznych lamaczy czujniki alarmowe. Poniewaz oddzial znalazl sie w ten sposob w zasiegu przenosnego komunikatora Betancore, pilot mogl przekazac szykujacym sie do ataku komandosom istotne informacje na temat rozmieszczenia miejscowego garnizonu. Mniej wiecej w tym samym czasie, gdy pierwszy carnodon wypadal ze swej kryjowki, statki desantowe oblecialy tuz przy ziemi las i nabierajac szybkosci pomknely gardziela doliny wprost na rezydencje Glawow. Lekka fregata klasy Intruder Defence of Stalinvast, skierowana przez admirala Spatiana na orbite geostacjonarna ponad punktem 505, unicestwila precyzyjna salwa ze swych laserowych baterii znajdujace sie za domostwem hangary. Dwa statki desantowe odpalily granaty dymne oraz ladunki przeciwpiechotne tuz przed ladowaniem na dziedzincu rezydencji. Z okien wielkiego domu wylecialy wszystkie szyby. Czterdziestu noszacych czarne pancerze osobiste profesjonalistow wdarlo sie do rezydencji przez glowne wejscie. Opor stawilo im okolo siedemdziesieciu przerazonych smiertelnie mieszkancow. Dwa pozostale slizgacze okrazyly dom i usiadly na ladowisku, oswietlonym stojacymi w ogniu hangarami. W przeciagu trzech nastepnych minut w korytarzach i apartamentach siedziby Domu Glaw rozpetala sie zaciekla walka. Wszedzie wyly przerazliwie syreny alarmowe. Dom Glaw utrzymywal prywatny garnizon liczacy ponad czterystu najemnych zolnierzy, do tego nalezalo doliczyc dziewiecset osob personelu pomocniczego zdolnych poslugiwac sie bronia. Wszyscy najemnicy byli doswiadczonymi weteranami, noszacymi zielone pancerze osobiste, wyposazonymi w karabinki automatyczne, ciezka bron maszynowa i granaty. Byla to w pewnym sensie prawdziwa armia. Znalem niejednego oficera Imperialnej Gwardii, ktory takimi silami zajmowal miasta... ba, zdobywal nawet cale planety! Najemnicy mieli tez te przewage, ze walczyli na swoim terytorium. Znali doskonale wszystkie silne i slabe punkty rozleglej rezydencji. Oddzial bezpieczenstwa marynarki rozniosl ich na strzepy. Elita jednostek specjalnych Zgrupowania Scarus, uzbrojona w matowoczarne ciezkie lasery i zelazna dyscypline, pokoj po pokoju oczyszczala wielki dom. W kilku miejscach obroncy stawili zaciekly opor. Komandosi stracili trzech ludzi w labiryncie pomieszczen kuchennych, gdzie przeciwnicy strzelali do siebie praktycznie z przystawienia. Samobojcza szarza dwoch zolnierzy Domu Glaw obwieszonych pasami ladunkow wybuchowych unicestwila dalszych czterech komandosow i zrownala z ziemia dwadziescia metrow kranca wschodniego skrzydla. Dwadziescia dwie minuty po rozpoczeciu ataku nie zylo juz ponad trzystu najemnikow. Wielu domownikow i gosci rodu Glaw ucieklo w lasy i doliny za rezydencja. Tylko garstka zdolala zbiec, reszte zatrzymal zaciesniajacy sie coraz bardziej kordon Imperialnej Gwardii. Blisko trzydziestu uciekinierow zostalo w trakcie tej lapanki zastrzelonych. Kordon tworzylo dwa tysiace rekrutow z swiezo powolanego do sluzby regimentu strzelcow gudrunickich, wyciagnietych tuz przed switem ze swych koszar i wyslanych w glab kontynentu z niespodziewana misja specjalna. Krwawy opor stawiany przez straz palacowa Glawow mial w zamysle oficerow kupic cenny czas glowom rodu. Kuzyn lorda Oberona zostal wraz ze swoja swita otoczony na tylach rezydencji. Gwardzisci wezwali grupe do poddania sie, po czym zmasakrowali ja widzac, ze renegaci probuja siegnac po bron. Delegaci organizacji kupieckich bioracy udzial w bankiecie pozwolili sie aresztowac nie stawiajac oporu. Z ukrytych w lesie na tylach rezydencji tajnych hangarow wystartowalo kilka wahadlowcow. Jeden zostal zestrzelony zaraz po starcie przez zolnierza uzbrojonego w naramienna wyrzutnie rakiet, dwa inne zdolaly umknac piec kilometrow w dol doliny, nim czuwajacy w gorze oficerowie bojowi Defence of Stalinvast rozbili je na atomy celnymi strzalami z laserowych baterii. Czwarta maszyna, wyjatkowo szybki i ciezko opancerzony model, zdolala wyjsc z zasiegu broni pacyfikatorow i pomknela na zachod kontynentu. Z pokladu Defence of Stalinvast wystartowaly trzy mysliwce, ktore po dluzszym poscigu dopadly uciekinierow nad otwartym morzem. Wahadlowiec zostal zestrzelony. Dopiero tygodnie zmudnych akcji poszukiwawczych moglyby przyniesc nam informacje o tym, kto znajdowal sie na pokladzie poszczegolnych maszyn. Stawialem na lorda Oberona, pania Fabrine, Gorgone Locke, Dazzo i bezimiennego czlowieka z fajka. Zadnej z tych osob nie bylo wsrod wiezniow spedzonych na dziedziniec rezydencji przez uczestniczacych w akcji komandosow i gwardzistow. Dziewiecdziesiat minut po rozpoczeciu "Pacyfikacji 505" dowodzacy operacja major Joam Joakells z oddzialu sluzb bezpieczenstwa marynarki oglosil wykonanie zadania. Dopiero wtedy przylecial prom wiozacy Commodusa Voke. 37 Rozdzial XII W ruinach wielkiego domu. Pogloski i plotki. Rewolta. Dochodzilo poludnie, ale nocna ulewa wciaz nie chciala przejsc, zmienila sie tylko w uciazliwa mzawke dogaszajaca pozary w kilku czesciach siedziby Glawow. Na szczycie wzgorza staly przerazajace czarne ruiny, z wybitymi oknami, dziurawym dachem, licznymi wyrwami w kamiennych scianach, przez ktore saczyly sie kleby siwego dymu.Siedzialem na ladowisku za rezydencja, oparty plecami o gasienice gwar-dyjskiego transportera, pociagajac co chwile z buteleczki pelnej amasecu. Potwornie bolala mnie glowa. Potrzebowalem pomocy medycznej, srodkow znieczulajacych, cieplego jedzenia, kapieli, czystych ubran... Przede wszystkim potrzebowalem snu. Przez ladowisko maszerowala kolumna zolnierzy Gwardii, ich ciezkie buty stukaly na mokrych kamiennych plytach. W powietrzu ustawicznie krzyzowaly sie krotkie rzeczowe rozkazy. Co kilka minut niebo nad moja glowa przecinal z hukiem silnikow jeden z patrolujacych okolice mysliwcow. Krecilo mi sie w glowie. Probowalem uporzadkowac mysli, ale wciaz przylapywalem sie na przysypianiu. W majakach widzialem czlowieka o pustych oczach, chociaz nie dostrzegalem zadnego zwiazku pomiedzy nim i niedawnymi wydarzeniami. W pewnym momencie moja rozgoraczkowana wyobraznia dostrzegla go na skraju dziedzinca, w otwartych drzwiach jakiegos magazynku. Zamrugalem i zniknal bez sladu. Wciaz pokrywala mnie gruba warstwa krwi, potu i brudu. Bol fizyczny i niewiarygodne zmeczenie utrudnialy najmniejszy nawet ruch. Kapral z oddzialu komandosow marynarki przyniosl mi znalezione w jednym z apartamentow bagaze, totez wciagnalem na siebie koszule i swoj czarny plaszcz. Zolnierz odzyskal rowniez moja inkwizytorska rozete. Siedzialem otepialy sciskajac ja oburacz w dloniach niczym leczniczy amulet. Podekscytowani zolnierze z Piecdziesiatego Regimentu Gwardii Gudrun eskortowali idacych do punktu zbiorczego mieszkancow rezydencji. Wiezniowie trzymali rece zlozone za glowami, niektorzy z nich plakali bezglosnie. Ktos usiadl na chlodnych kamieniach obok mnie, wyciagnal sie opierajac plecy o burte transportera. -To byla ciezka noc - zauwazyl Midas. Podalem mu bez slowa butelke. Upil z niej duzy lyk. -Gdzie Aemos? Dziewczyna? -Savant buszuje gdzies w poblizu, widzialem go robiacego jakies notatki. Alizebeth znikla mi z oczu po wyciagnieciu jej z areny. Pokiwalem z ulga glowa. -Jestes ledwie zywy, Gregorze. Pozwol wezwac statek i odwiezc sie do Dorsay. -Jeszcze nie skonczylismy - odparlem. Prokurator Madorthene zasalutowal podchodzac do nas. Nie mial na sobie paradnego oficerskiego munduru. W czarnym niczym wegiel pancerzu osobistym sluzb bezpieczenstwa marynarki sprawial wrazenie znacznie wiekszego i masywniejszego niz w rzeczywistosci. -Dokonujemy wlasnie ogledzin zwlok - poinformowal nas uprzejmie. -Oberon Glaw? -Ani sladu. -Gorgone Locke? Kleryk Dazzo? Potrzasnal przeczaco glowa. Zaoferowalem mu butelke. Ku memu zaskoczeniu wzial ja, usiadl obok nas i napil sie z westchnieniem... -Prawdopodobnie znajdowali sie w statkach, ktore zestrzelilismy - oswiad czyl - Ale musze wam cos powiedziec w tajemnicy. Przed straceniem dwoch maszyn lecacych w glab doliny skanery Defence of Stalimast nie wykryly na ich pokladach sladu zywych istot. -Pozoratory - powiedzial Midas. -Mysle, ze Glavianin ma racje - mruknal prokurator, ale zaraz wzruszyl ramionami - Z drugiej strony, odpowiednio gruby pancerz potrafi ekrano wac emisje cieplna ludzkich cial. Nigdy sie nie dowiemy, jak bylo napraw de. -Dowiemy sie, Madorthene - obiecalem mu. Pociagnal jeszcze jeden lyk z butelki, oddal mi ja i wstal poprawiajac zapiecia pancerza. -Ciesze sie, ze sluzby bezpieczenstwa marynarki mogly pomoc, inkwizy torze Eisenhorn. Mam nadzieje, ze odbudowalismy w ten sposob panska wiare w flote kosmiczna. Spojrzalem w gore na jego twarz dziekujac skinieciem glowy. -Jestem mile zaskoczony, ze wzial pan osobiscie udzial w tej operacji - od powiedzialem rownie formalnie. -Zartujesz? Po tym, co stalo sie na Essene, admiral urwalby mi leb, gdy bym czegos tu nie dopilnowal! Poszedl w swoja strone. Polubilem go. Uczciwy czlowiek probujacy wykonywac swe obowiazki w strefie krzyzujacych sie interesow politycznych Dowodztwa Floty i Inkwizycji. W pozniejszych latach mialem obdarzyc szacunkiem rowniez blyskotliwy umysl i ogromna dyskrecje tego czlowieka. Krucha zakapturzona sylwetka przeciela ladowisko zmierzajac powoli w moja strone. -I czyje metody okazaly sie praktyczniejsze? - zapytal z sarkazmem Commodus Voke. -Pewnie i tak zaraz mi powiesz - odparlem podnoszac sie z ziemi. Voke sprowadzil ze soba blisko piecdziesieciu asystentow w czarnych roboczych kombinezonach, wielu z nich wyposazonych w cybernetyczne wszczepy. Rozbierali rezydencje deska po desce i kamien po kamieniu, gromadzac wszelkie slady potencjalnie cennych dowodow. Skrzynki pelne dokumentow, ksiazek, elektronicznych notesow, artefaktow i obrazow byly odnoszone do czekajacego na dziedzincu promu. Nie mialem ochoty na jalowe protesty, bol i zmeczenie odbieraly mi ochote do jakiejkolwiek konfrontacji. Niech Voke wykorzysta swoj zespol i jego zasoby do rozwiklania zagadek ukrytych w zgromadzonych materialach. -Wiele dokumentow zostalo skasowanych lub spalonych - oswiadczyl z ponura mina Klysis, savant Voke, towarzyszacy nam w trakcie wedrowki przez zrujnowany osmalony dom - Znaczna czesc tych, ktore przejelismy, zostala wczesniej zaszyfrowana. Zeszlismy do podziemi. Zaprowadzilem Commodusa do chronionej polem silowym kaplicy, w ktorej zostalem zlapany w pulapke. Krew Ko-witza wciaz znaczyla brunatnymi plamami podloge. Artefakt przechowywany w ofiarnej skrzynce zniknal. -Mowil o nim jako o Pontiusie - wyjasnilem staremu inkwizytorowi. Men talne ekrany chroniace kaplice juz nie dzialaly, totez logika podpowiadala mi, ze za ich istnienie odpowiadal wlasnie ow tajemniczy Pontius. Podobnie jak za nagly psioniczny atak, ktory pozbawil mnie w tej komnacie przy tomnosci. Oparlem sie o sciane kaplicy i dokladnie wylozylem Voke wszystkie sformulowane w myslach wnioski. -Misja Eyclone na Hubrisie, scisle powiazana z Pontiusem, miala dla nich ogromne znaczenie, ale Oberon Glaw poinformowal mnie bardzo ogolnikowo, ze zostala przerwana... odwolana ze wzgledu na znacznie wazniejsza sprawe. Okreslal ja mianem "prawdziwej sprawy". -To tlumaczy, dlaczego Eyclone zostal porzucony na Hubrisie - mruknal Voke - Po wielomiesiecznych przygotowaniach Glawowie zawiedli go nie dostarczajac na miejsce Pontiusa. -Owszem. Dazzo i Locke bez watpienia sa gleboko zwiazani z "prawdziwa sprawa". Musimy zgromadzic wiecej informacji na temat tych ludzi. Jestem pewien, ze wszystko to powiazane jest w jakis sposob z obcymi. Glawowie wspominali o saruthi. -To rasa obcych mieszkajaca poza granicami podsektora - powiedzial Kly-sis - Niewiele wiadomo na ich temat, a wszelkie kontakty sa zakazane. Inkwizycja miala swego czasu rozpatrzyc kilka wnioskow postepowan sledczych w tej kwestii, ale nie posiadamy zadnych map terytorium zajmowanego przez saruthi, a przy tym zawsze pojawiala sie jakas sprawa wymagajaca pilniejszej interwencji. -Ale renegat pokroju kapitana Locke mogl nawiazac z nimi kontakt? Klysis i Voke pokiwali zgodnie glowami. -Sprawa wymaga dokladniejszego zbadania - powiedzial Voke - Ordo Xe-nos musi sie jak najszybciej zajac tematem saruthi. Niemniej jednak nasze postepowanie wyjasniajace na Gudrun zostalo zamkniete. -Czym chcesz to uzasadnic? - zapytalem z chrapliwym sarkazmem. Voke zmierzyl mnie lodowatym wzrokiem. -Dom Glaw zostal zniszczony, jego przywodcy i wspoldzialajacy z nimi konspiratorzy nie zyja. Wraz z nimi zagladzie ulegly istotne dla spiskowcow artefakty. Nie moga nam juz w zaden sposob zagrozic. Nie zamierzalem wdawac sie w meczaca dyskusje. Voke byl calkowicie pewien swych argumentow. Uwazalem, ze sie myli. 38 Mylil sie. Pierwszy namacalny dowod zdobylem dziesiec dni pozniej. Powrocilem w miedzyczasie do Dorsay, gdzie spedzilem kilka dni pod opieka personelu Imperialnego Szpitala przy Wielkim Kanale. Wiekszosc obrazen okazala sie powierzchowna. Niestety, Locke pozostawil mi glebsze pamiatki. Moj uklad nerwowy odniosl szereg powaznych uszkodzen, wiele z nich o charakterze nieodwracalnym. Specjalisci z Officio Medicalis marynarki przeprowadzili szereg zabiegow chirurgicznych probujac zregenerowac polaczenia nerwowe w kregoslupie, gardle i czaszce. Wszyli mi ponad szescdziesiat sztucznych wlokien nerwowych, ale i tak stracilem czesciowo zmysl smaku i zakres postrzeganej palety barw, szwankowala tez szybkosc reakcji lewych konczyn. Nie zdolali tez pomoc mojej twarzy. Koncowki nerwowe sterujace miesniami ulegly calkowitemu zniszczeniu. Zlowieszcza obietnica Locke okazala sie prawda. Juz nigdy nie mialem sie usmiechnac, nigdy nie okazac zadnego emocjonalnego grymasu. Moja twarz przeistoczyla sie w beznamietna maske.Aemos odwiedzal mnie kazdego dnia, znoszac coraz wiecej ksiazek i notatnikow do prywatnego pokoju przydzielonego mi w szpitalu. Nawiazal bliskie stosunki z savantami Voke - Klysis byl bowiem jednym z siedemnastu analitykow pracujacych dla starego inkwizytora - i caly czas posiadal dostep do gromadzonych przez nich danych. Probowalismy skonsolidowac dane zwiazane z sojusznikami Glawow, ale bylo ich zalosnie malo i nawet harujacy ciezko pluton savantow Voke nie potrafil wyciagnac nic wiecej. Locke okazal sie tajemnicza, w pewnych kregach wrecz mistyczna postacia, znana w calym podsektorze Helican, a jednoczesnie niezwykle anonimowa. Nie mielismy zadnych informacji o jego biografii, przebiegu kariery, wspolpracownikach, nie znalismy nawet nazwy jego statku. Podobnym przypadkiem okazal sie Dazzo. Koscielny dostojnik nie figurowal w zadnych rejestrach Eklezjarchii, ale przypomnialem sobie, co Kowitz powiedzial mi w trakcie bankietu. Dazzo byl rzekomo przelozonym zakonu misjonarskiego dzialajacego dzieki funduszom Glawow na Damasku. Damask okazal sie rzeczywiscie istniejacym swiatem, planeta pograniczna lezaca na samym krancu podsektora Helican, jednym z setki miejsc pozbawionych praktycznej wartosci i niezmiernie rzadko przez kogokolwiek odwiedzanych. W kwestii astrogeograficznej, Damask polozony byl zaledwie kilka miesiecy lotu w wymiarze rzeczywistym od terytorium tajemniczych saruthi. W trakcie jednej z wizyt Aemosa pojawil sie rowniez Lowink. Czulem sie juz dostatecznie silny, by poddac sie zabiegowi mentalnego skanowania. Astropata wyciagnal z mojego umyslu podobizne czlowieka z fajka, umieszczona psychometrycznie na przygotowanej uprzednio plytce. Uzyskany obraz byl odrobine rozmyty, ale wciaz czytelny, totez polecilem skopiowac go natychmiast i rozeslac do mogacych nam pomoc instytucji. Nigdzie nie uzyskalismy pozytywnej identyfikacji. W identyczny sposob Lowink sporzadzil mentalna fotografie Pontiusa. Artefakt ten zdumial wszystkich z wyjatkiem Aemosa. Moj savant stwierdzil bez wiekszego namyslu, ze pod wzgledem rozmiarow i ksztaltu przedmiot pasuje idealnie do pojemnika Eyclone zdobytego przez nas w Grobowcu Dwa-Dwanascie. Zyskalismy pewnosc, ze na ten wlasnie artefakt czekal Eyclone przygotowujac masowe ludobojstwo na Hubrisie. -Urisel Glaw mowil o Pontiusie w sposob sugerujacy, jakoby ten wciaz jeszcze zyl - powiedzialem Aemosowi - W kaplicy, gdzie spoczywal Pon- tius, powalilo mnie cos o niezwykle silnym potencjale mentalnym. Czy on moze w pewnym pokretnym tego slowa znaczeniu wciaz zyc? Moze jakas jego czastka, moze fragment duchowej esencji, pochwycony i zamkniety w tym przedmiocie? Aemos pokiwal twierdzaco glowa. -Nie jest poza zasiegiem imperialnej technologii podtrzymanie swiadomosci smiertelnika po odniesieniu krytycznych obrazen czy nawet fizycznej smierci. Ale swiadomosc faktu, ze ta niezwykle zaawansowana i pieczolowicie strzezona technologia mogla znalezc sie w rekach nawet tak wplywowego rodu jak Dom Glaw... -Wspominales, ze kojarzy cie sie to w pewien sposob z tajemnicami Adeptus Mechanicus. -Tak - przyznal - To bardzo niepokojace. Czy ta masowa zbrodnia na Hu-brisie miala za zadanie zgromadzic ludzka esencje wewnatrz pojemnika? W formie syfonu mogacego zapewnic Pontiusowi masywny ladunek energii? Trzeciego poranka odwiedzil mnie rowniez Fischig. Jego wlasne obrazenia zostaly juz wyleczone i biedny oficer sledczy nie potrafil ukryc swego rozczarowania na wiesc o przygodzie, jaka ominela do w rezydencji Gla-wow. Przyniosl ze soba niezwykle cenny elektroniczny notes zawierajacy zbior wersetow autorstwa Jurisa Sathascine, osobistego konfesora jednego z generalow Machariusa. Prezent pochodzil od Maxilli. Opozniony incydentem z Domem Glaw pobor do Gwardii zostal wzno-w-iony. wiony. Rekrutow przerzucono na poklady czekajacych na orbicie okretow marynarki, odprawiono finalowe ceremonie konczace procedure werbunkowa. Lord Militant niecierpliwil sie juz pragnac jak najszybciej rozpoczac ekspedycje pacyfikacyjnym w sprawiajacym klopoty podsektorze Ophidian i nie ukrywal swego przekonania, iz przeznaczyl dostatecznie wiele czasu i zasobow na rozwiazanie niewielkiego lokalnego problemu. Dziesiatego dnia mej rekonwalescencji w Dorsay cala sprawa w niczym nie przypominala juz lokalnego problemu. Dzieki komunikacji astropatycz-nej na biezaco otrzymywalismy informacje naplywajace z calego podsektora: seria zamachow bombowych na Thracian Primaris, porwanie i wysadzenie w powietrze pasazerskiego liniowca lecacego na Hesperus, wyniszczenie za pomoca wirusowych trucizn calej metropolii na Messinie. Dziesiatego dnia wieczorem czarne niebo nad stolica rozswietlil upiorny blask. Ultima Victrix, kolos klasy Ironclad o wadze czterystu tysiecy ton znajdujacy sie na orbicie parkingowej Gudrun eksplodowal z nieznanych przyczyn. Gigantyczny wybuch uszkodzil krytycznie cztery inne dokujace w poblizu jednostki. Godzine pozniej okazalo sie, ze sytuacja jeszcze ulegla pogorszeniu. Chociaz nawet wywiad marynarki nie potrafil okreslic szczegolow calego zajscia, podejrzewano, ze wybuch Ultima Victrix zostal omylkowo zinterpretowany przez zalogi czesci okretow jako nagly atak nieznanej floty. Skrzydlo fregat dowodzone przez kapitana Estruma rozpoczelo manewr przechwytujacy, w odpowiedzi na ktory kilka stacjonujacych w innej czesci systemu niszczycieli odpowiedzialo ogniem identyfikujac fregaty jako okrety napastnikow. Przez dwadziescia siedem przerazajacych minut Zgrupowanie Floty Scarus prowadzilo wojne z fantomami i soba wzajemnie. Zniszczeniu uleglo szesc okretow marynarki. Pol godziny pozniej kapitan Estrum uznal, ze jego wyimaginowany nieprzyjaciel jest zbyt silny i odskoczyl w Osnowe. Admiral Spatian poslal w slad za nim eskadre osmiu ciezkich krazownikow. Reszta jednostek marynarki probowala opanowac szalejacy na orbicie chaos. Dowiedzialem sie z pewnego zrodla, ze Lord Militant wpadl w tak potworny atak apopleksji, iz jego osobisci medycy zostali zmuszeni do zaaplikowania dygnitarzowi silnej dawki srodkow usypiajacych. -To sie po prostu nie moglo wydarzyc - powiedzial Betancore. Siedzielismy w moim prywatnym pokoju, przy wielkim oknie, kontemplujac wieczorna panorame stolicy. Na niebosklonie migotaly rozblyski eksplozji, jakas jaskrawa kula ognia spadala niczym meteor w kierunku horyzontu ciagnac za soba warkocz plomieni. -Imperialna marynarka kosmiczna to jedna z najbardziej zdyscyplino wanych formacji wojskowych we wszechswiecie. Cos takiego po prostu nie mialo prawa sie wydarzyc. -Podobnie jak zwykli dezerterzy nie mieli prawa wejsc bez problemu w posiadanie broni i mundurow sluz bezpieczenstwa oraz pojazdu orbitalnego. Nie dodam tez, ze nie powinni byli znac nazwy statku, na ktorego pokladzie przebywalismy. Nasz ukryty wrog pociaga za bardzo liczne sznurki. Voke wspominal o istnieniu jakiegos kultu nadrzednego, sprawujacego sekretna kontrole nad rzesza mniejszych agentur i sekt. Uwazal, ze na szczycie tej piramidy stal rod Glawow. Obawiam sie, ze nie mial racji. W obecnej rozgrywce moze uczestniczyc jeszcze potezniejszy gracz. * * * * * Urisel Glaw byl przetrzymywany w podziemiach imperialnej bazyliki. Od chwili pojmania przeszedl wiele godzin wyrafinowanych tortur. Nie powiedzial ani slowa.Polecialem do bazyliki dziesiatego dnia przed polnoca. Voke i jego oficerowie sledczy caly czas pracowali nad wiezniem. Wyczuwalem ich rosnaca frustracje i niepokoj podsycany ostatnimi wydarzeniami. Trzymali go w miejscu, do ktorego pasowalo wylacznie okreslenie lochu, wykutego w skale dziewiecdziesiat metrow ponizej bazyliki. Wszyscy inni ludzie pochwyceni w trakcie pacyfikacji rezydencji Glawow rowniez znalezli sie w tych podziemiach. W celu zapewnienia plynnosci procedur sledczych Voke zapedzil do przesluchan wiezniow wszystkich miejscowych funkcjonariuszy Adeptus Arbites oraz zolnierzy miejscowego garnizonu i pracownikow Ministorum. Pomocnicy starego inkwizytora pracowali pod scislym nadzorem czlonkow jego przybocznej swity. Na ladowisku przy bazylice przywital mnie wysoki szarowlosy mezczyzna w dlugim plaszczu, ubezpieczany przez dwoch uzbrojonych serwitorow. Poznalem go od razu. Inkwizytor Titus Endor byl moim rowiesnikiem i razem studiowalismy pod opieka Hapshanta. -Dobrze sie czujesz, Gregorze? - zapytal sciskajac ma dlon. -Wystarczajaco dobrze, by wrocic do pracy. Nie spodziewalem sie tutaj twej obecnosci, Titusie. 39 twej obecnosci, Titusie.-Sprawozdanie Voke wzbudzilo niepokoj naszej centrali. Lord Inkwizytor Rorken oglosil koniecznosc calkowitego wyjasnienia tej sprawy. Brak postepow Commodusa w przesluchaniu Urisela Glawa rozczarowal mistrza. Zostalem tu skierowany w charakterze asysty. I nie tylko ja. Jest tu tez Schongard, a Molitor juz leci. Westchnalem. Endor byl Amalathianinem z krwi i kosci, totez moglem z nim bezkonfliktowo wspolpracowac, chociaz juz uwazalem, ze w sledztwo zaangazowanych jest zbyt wielu inkwizytorow. Schongard mial opinie twardego monodominanty, w mojej opinii czasami wrecz szkodliwego, natomiast Konrad Molitor byl radykalem tego rodzaju, ktory nie budzil we mnie najmniejszej checi zawarcia blizszej znajomosci. -To bardzo nietypowe - stwierdzilem. -Chodzi o wspolny mianownik tej sprawy - odparl Endor - Informacje uzyskane przez ciebie i Voke okazaly sie fragmentami wiekszej ukladanki, bedacej w miedzyczasie tematem innych postepowan sledczych. Dwa tygodnie temu spalilem heretyka na Mariamie, a w jego dokumentach znalazlem dowody mogace powiazac dzialalnosc tego czlowieka z Domem Glaw. Schongard scigal odbiorcow bluznierczych ksiag, ktore w jego mniemaniu dostawaly sie do podsektora na pokladach statkow kupieckich Gildii Sinesias. A Molitor... coz, nie wiem, co takiego on wytropil, ale bez watpienia jest to rowniez zwiazane z nasza wspolna sprawa. -Czasami... - odwrocilem glowe w strone Titusa - Czasami odnosze wrazenie, ze naszym stylem pracy wciaz sobie wzajemnie szkodzimy. Tajemnica wyszla na jaw i spojrz tylko! Wszyscy trzymalismy w rekach skrawki tej sprawy. Przeciez moglismy zlikwidowac te konspiracje miesiac temu czy nawet dwa, gdybysmy tylko wymieniali miedzy soba informacje. Endor zasmial sie szczerze. -Kwestionujesz uswiecone metody dzialania Inkwizycji, Gregorze? Meto dy ustanowione tysiace lat temu jako obowiazujacy dogmat? I podwazasz zasadnosc technik stosowanych przez swych braci-inkwizytorow? Wiedzialem, ze zartuje, ale dla mnie kwestia ta wciaz pozostawala powazna. -Krytykuje tylko system, w ktorym nawet my sami sobie nie ufamy. W asyscie milczacych straznikow zaczelismy schodzic w glab kazamat. -Co z Glawem? -Wciaz milczy - odparl Endor - Przetrzymal meki, ktore zlamalyby kazdego innego czlowieka, a przynajmniej sklonilyby go do blagania o szybka smierc. Moglbym przysiac, ze jest wrecz w dobrym humorze. Jego arogancja sugeruje, jakoby byl doglebnie przekonany o tym, ze nadal bedzie zyl. -I ma racje. Nigdy nie podpiszemy wyroku smierci majac swiadomosc, ze jego umysl wciaz skrywa niezbedne nam informacje. Ludzie Commodusa Voke pracowali nad Glawem w cuchnacej krwia celi o pomalowanych na czerwono scianach. Urisel byl zywym wrakiem, podtrzymywanym przy zyciu wylacznie dzieki ogromnemu doswiadczeniu medycznemu jego oprawcow. Wydobycie informacji z umyslu heretyka jest jednym z najwiekszych wyzwan dla inkwizytora i ja sam w tym celu nie odrzucilbym zadnej znanej mi metody, ale ten przypadek byl beznadziejny. Moim zdaniem tortur fizycznych mozna bylo zaprzestac juz kilka dni temu. Pierwszy rzut oka na wieznia powiedzial mi, ze Glaw nic nam nie zdradzi. Osobiscie skazalbym go na calkowita izolacje od zewnetrznego swiata, zamknal samego na cztery spusty w tej celi. Pomimo potwornego cierpienia Urisel dostrzegal nasza desperacje i to wlasnie dawalo mu wole przetrwania. Cisza i samotnosc zlamalyby go duzo szybciej. Inkwizytor Schongard cofnal sie od stolu, na ktorym rozciagnieto Glawa i zdjal chirurgiczne rekawiczki. Byl rozrosnietym w barach mezczyzna o rzadkich brazowych wlosach i masce z czarnego metalu wszczepionej w twarz. Nikt nie wiedzial, czy maska ta zakrywala jakies przerazajace okaleczenia czy tez pelnila wylacznie role narzedzia zastraszenia. Ciemne, przekrwione, gorzejace niezdrowa goraczka oczy sledzily nas zza wycietych w masce waskich szczelin. -Bracia - wyszeptal. Jego zdlawiony, chrapliwy glos nigdy nie podnosil sie ponad poziom szeptu - Opor stawiany przez tego czlowieka jest dla mnie czyms niespotykanym. Voke i ja uwazamy, ze ktos dokonal monumentalnej manipulacji w umysle tego czlowieka zakladajac mu potezna blokade. Uzy lismy juz sond psionicznych, ale wszystkie zawiodly. -Byc moze powinnismy poprosic Astropathicus o przydzielenie nam do pomocy jednego z ich psionikow klasy alfa? - zaproponowal stojacy z boku Voke. -Nie sadze, czy przyczyna milczenia tkwila w psionicznej blokadzie - oswiadczylem - Widzicie przeciez stan jego zdrowia. Gdybysmy mieli do czynienia z blokada, Glaw wylby teraz jak zwierze proszac nas o cios laski, swiadomy faktu, ze fizycznie nie moze zdradzic nam przechowywanych w swym umysle tajemnic. -Nonsens - wyszeptal Schongard - Zaden ludzki umysl nie jest w stanie przetrzymac dobrowolnie takich zabiegow. przetrzymac dobrowolnie takich zabiegow. -Czasami powatpiewam w wiedze moich braci na temat ludzkiej natury - odparlem z lekkim sarkazmem w glosie - Ten czlowiek to wcielony diabel. Ten czlowiek to dumny arystokrata. On spojrzal w ciemnosc, ktorej tak sie obawiamy i dostrzegl ukryta w niej potege. Uslyszane tam obietnice wystarcza, by do konca strzegl sekretow swych wspolspiskowcow. Podszedlem do stolu i spojrzalem w pozbawione powiek oczy Glawa. Krew pociekla z jego obdartych ze skory warg, gdy sie do mnie usmiechnal. -Przepowiadal zniszczenie calych swiatow, unicestwienie bilionow zywych istot. Wrecz plawil sie w tej wizji. Sekret Glawow posiada tak ogromne zna czenie, ze te dreczace go tortury nic dla niego nie znacza. Prawda, Uriselu? Wycharczal cos niezrozumiale. -To prozna fatyga - powiedzialem odwracajac sie z niesmakiem od okaleczonego potwornie renegata - Bedzie milczal jak zaklety, bo wie, ze nagroda jest tego warta. -A coz to takiego moze byc? - parsknal z dezaprobata Voke. -Eisenhorn moze miec racje - poparl mnie Endor - Glaw nic nam nie powie, bo wierzy, ze dochowanie tajemnicy zostanie mu wynagrodzone po tysiackroc. Maska Schongarda przechylila sie w gescie powatpiewania. -Stoje po stronie brata Voke. Jaka nagroda moze byc warta swietych katuszy zadawanych przez najlepszych mistrzow skalpela Inkwizycji? Nie odpowiedzialem. Nie znalem na to pytanie pelnej odpowiedzi, ale potrafilem sobie wyobrazic skale tej nagrody. I mysl ta mrozila mi serce zelaznymi cegami. Jesli wierzylem jeszcze choc troche w to, ze nasza akcja nadwerezyla potencjal Domu Glaw, w ciagu nastepnego tygodnia wyzbylem sie resztek watpliwosci. Kampania terroru wybuchla na wszystkich swiatach podsektora: zamachy bombowe, rozpylanie toksyn, sabotaz psioniczny. Odnosilem wrazenie, ze wszystkie sekretne agendy zla ukryte starannie wewnatrz imperialnego spoleczenstwa znienacka ujawnily sie pomimo ryzyka de-konspiracji, wykonujac rozkazy nieznanej mi sily. Lord Glaw i jego wspolpracownicy musieli umknac z pulapki na Gudrun albo tez stanowili tylko czesc wiekszej grupy spiskowcow sprawujacej niepodzielna wladze nad kultami Chaosu szerzacymi destrukcje na blisko trzydziestu imperialnych swiatach. -Istnieje jeszcze jedno wyjasnienie - powiedzial Titus Endor, gdy uczestniczylismy w imperialnej mszy odprawianej w stolecznej katedrze - Pomimo swych ogromnych wplywow i wladzy Glawowie nie stali wcale na szczycie tej sekretnej organizacji. Byc moze ktos jeszcze znajdowal sie ponad nimi? Zastanawialem sie wczesniej nad taka mozliwoscia, ale mialem okazje osobiscie poznac rod Glawow. To nie byli ludzie, ktorzy zwykli klaniac sie innemu panu. Przynajmniej ludzkiemu panu. Niepokoje dotarly rowniez na Gudrun. Seria zamachow bombowych sparalizowala zycie w jednym z miast poludnia, a duza rolnicza osada na zachodzie ulegla calkowitej zagladzie po zatruciu neutralna toksyna jej ujec wody pitnej. Zgrupowanie Floty Scarus wciaz podnosilo sie z nog po zadanym sobie samemu ciosie. Misja admirala Spatiana majaca za zadanie przywrocic pod rozkazy Dowodztwa rozproszone elementy floty spelzla na niczym. Eskadra kapitana Estruma przepadla bez sladu. Wymienilem kilka wiadomosci z prokuratorem Madorthene i dowiedzialem sie, ze nikt w Dowodztwie Floty nie bral juz pod uwage innej przyczyny zniszczenia Ultima Victrix oprocz sabotazu. Wplywy naszego nieprzyjaciela siegaly samej marynarki. Wtedy dwie wielkie metropolie na Thracian Primaris zbuntowaly sie w akcie otwartej rewolty. Tysiace ogarnietych zeslanym przez Chaos szalenstwem robotnikow wyleglo na ulice podpalajac, grabiac i mordujac. Heretycy w bialy dzien obnosili sie z emblematami swych bluznierczych patronow. Lord Militant calkowicie zarzucil plany krucjaty w podsektorze Ophi-dian. Flota Scarus opuscila wysoka orbite Gudrun zmierzajac z maksymalna predkoscia w strone Thracian Primaris. Lecz to dopiero byl poczatek. Otwarta rewolta pograzyla w ogniu stolice Sameteru, a dzien pozniej wojna domowa wybuchla na Hesperusie. W obu przypadkach prowodyrami buntu okazali sie agenci Chaosu. Ten straszny, szokujacy swa brutalnoscia okres w historii Imperium znany jest pod nazwa Schizmy Helicanskiej. Trwal osiem miesiecy, w trakcie ktorych miliony ludzi zginelo w regularnej wojnie toczonej na trzech wielkich swiatach podsektora, przy czym nie wspominam tu o ofiarach setek mniejszych incydentow i zamieszek na innych planetach, w tym rowniez Gudrun. Lord Militant mial wreszcie swa wyteskniona swieta krucjate, chociaz watpie, aby budzil jego entuzjazm fakt, iz przyszlo mu pacyfikowac mieszkancow wlasnego podsektora. 40 Wladze Helicanu, rowniez i moi bracia-inkwizytorzy, zostaly skrajnie zaskoczone skala przerazajacych wydarzen, wrecz sparalizowane w stopniu powodujacym zaniechanie jakichkolwiek skoordynowanych dzialan. Nieprzyjaciel ludzkosci czesto dziala w sposob otwarty i okrutny, ale ten ciag naglych wydarzen zdawal sie calkowicie przeczyc jakiejkolwiek logice. Dlaczego po setkach lat drobiazgowego, niezwykle starannego infiltrowania naszych struktur spolecznych przez tajemne sekty wszyscy ich agenci jednoczesnie wychyneli z ukrycia sciagajac na siebie nieuchronnie sprawiedliwa zemste aparatu militarnego Imperium?Podejrzewalem, iz odpowiedzia na to pytanie byla "prawdziwa sprawa". Nieomal pogodny opor stawiany katom przez Urisela Glawa tylko mnie w tym przekonaniu upewnial. Nieprzyjaciel skupil swa uwage na czyms tak dla niego niezwykle waznym, ze gotow byl poswiecic bez wahania wszystkie sekretne agentury w obrebie podsektora, byle tylko odwrocic od swoich poczynan uwage Imperium. W obliczu tej prawdy uznalem, ze lepiej pozwolic na strawienie ogniem wojny domowej kilku imperialnych swiatow, nizeli dopuscic, by spiskowcy dopieli swego tajemniczego celu. Dlatego wlasnie polecialem na Damask. Damask. North Qualm. Sanctum. Pod rdzawym pustym niebem kolysaly sie na wietrze kuliste drzewa.Wygladaly niczym groteskowe stada bulwiastych zwierzat wedrownych przemierzajacych omiatane wichrem pustkowia z dziwacznym stukotem przywodzacym na mysl dzwiek konskich kopyt. A jednak byly to drzewa: wlochate globy z celulozy wypelnione lzejszym od powietrza gazem powstalym wskutek zachodzacych wewnatrz bulw chemicznych procesow. Dryfowaly na wietrze ciagnac za soba dlugie warkocze poplatanych korzeni. Tu i owdzie zderzeniu dwoch kul towarzyszyl glosny syk ulatniajacego sie gazu. Wdrapalem sie na szczyt niewielkiego plaskowyzu porosnietego zoltawym mchem i kepkami trawy. Kilka niewielkich kulistych drzew przetaczalo sie nad skalista powierzchnia wzniesienia. W jego centrum wznosil sie samotny pylon - obelisk majacy upamietnic miejsce ladowania pierwszej grupy imperialnych kolonistow. Uplyw czasu starl bezpowrotnie wszystkie inskrypcje wyrzezbione niegdys na pomniku. Stojac przy pylonie zaczalem obracac sie w miejscu obserwujac okolice. Ciemne pasmo wzgorz na zachodzie, pelna kulistych drzew rzeczna kotlina na polnocy, bezmiar ciernistych zarosli na wschodzie - opodal miejsca ladowania wahadlowca - oraz zwienczone plomieniami kratery wulkanow daleko na poludniu, zasnuwajace przestworza chmurami goracego popiolu. Stada malych ptakow krazyly nad ruchomymi lasami szukajac legowiska na czas zblizajacej sie nocy. Zza linii horyzontu wychynela juz owalna tarcza bladego ksiezyca. -Eisenhorn - w komunikatorze odezwal sie Midas. Zszedlem z plaskowyzu sznurujac swoj kaftan. Robilo sie zimno. Midas i Fischig czekali przy slizgaczu, wyciagnietym dwie godziny temu z ladowni wahadlowca i poddanym nastepnie dokladnej kontroli. Byl to stary nieuzbrojony model, ktorego nie uzywalismy od dobrych trzech lat. Midas zatrzasnal pokrywe sekcji napedowej. -Widze, ze zmusiles go do posluszenstwa - zauwazylem. Betancore wzruszyl ramionami. -To dobra maszyna. Kazalem Uclidowi wprowadzic kilka innowacji. Nie znajdziesz tu nawet kawalka zbednego okablowania. Fischig nie okazal sladu zachwytu nad mechanicznym cudem Midasa. Nieczesto korzystalem z tego pojazdu, bo na wiekszosci odwiedzanych swiatow wolalem poslugiwac sie lokalnymi srodkami transportu. Nie sadzilem, ze Damask okaze sie taki... bezludny. Imperialne rejestry mowily o co najmniej pieciu osadach na tej planecie, ale skanowanie orbitalne nie wykazalo sladu zadnej z nich. Nie otrzymalismy tez odpowiedzi na wysylane komunikaty radiowe i astropatyczne. Czy spolecznosc zamieszkujaca Damask wymarla wskutek jakiegos nieszczescia w przeciagu pieciu lat od ostatniej wizyty imperialnych archiwistow? Wyladowalismy na brzegu szerokiej rzeki. Towarzyszyli nam Aemos, Bequin i Lowink Statek zostal natychmiast zakamuflowany siatkami maskujacymi. Midas wybral na miejsce ladowania lokalizacje polozona w poblizu kilku osad, ale dostatecznie odlegla, by zaden niepozadany swiadek nie dostrzegl wahadlowca. Tobius Maxilla oczekiwal na wysokiej orbicie planety na wyniki naszej wyprawy. Midas odpalil kaprysne silniki slizgacza i szybko zaczelismy oddalac sie od ukrytego wahadlowca, zmierzajac w kierunku najblizszej figurujacej na mapach osady kolonistow. Jechalismy przez rownine porosnieta niskimi drzewkami o bulwiastych pniach wypelnionych gazem, sprawiajacych wrazenie ledwie trzymajacych sie ziemi rachitycznymi korzeniami. Miejscowe ptaki, przywodzace na mysl nietoperze istoty o skorzastych skrzydlach, uwijaly sie wsrod ich galezi. Wieksze stwory latajace, plaszczki o dlugich ogonach, unosily sie leniwie wysoko w gorze dryfujac dzieki licznym pradom powietrznym. Okolica byla dzika i nieprzyjazna, a powietrze ciezkie i nieprzyjemne, totez co jakis czas siegalismy po respiratory. Trzymalismy sie przez dobre dwadziescia kilometrow brzegu plynacej ospale rzeki, po czym odbilismy w bok, na skaliste bezdroza porosniete malymi krzewami, polaciami zoltawego mchu i porostami targanymi wiatrem. Brzydka tarcza ksiezyca zaczela piac sie w gore niebosklonu, chociaz wciaz jeszcze nie zapadl zmierzch. Midas musial zmniejszyc nieco predkosc w miejscu, gdzie wpadlismy na stado lokalnych roslinozercow, przerazonych dzwiekiem pracujacych silnikow. Byly to porosniete szara sierscia olbrzymy o wysokich grzbietach, trabiastych pyskach i dlugich nogach zakonczonych plaskimi stopami. Nogi te sprawialy wrazenie zbyt slabych i dlugich, by zdolaly utrzymac ciezar cia- 41 ciala calego zwierzecia, ale podejrzewalem, ze podobnie jak w przypadku lokalnych roslin wewnatrz korpusow zwierzat znajdowaly sie skorzaste pecherze wypelnione lzejszym od powietrza gazem.Stwory parskaly glosno umykajac w cierniste krzewy. Silniki slizgacza zgasly, pojazd opadl na ziemie. Midas zmell w ustach przeklenstwo, wysiadl i zaczal grzebac pod podniesiona pokrywa sekcji napedowej. Dopiero po kilku minutach urzadzenie powrocilo do zycia. Korzystajac z chwili przerwy postanowilismy z Fischigiem rozprostowac nieco nogi. Oficer sledczy wspial sie na sporych rozmiarow glaz i usiadl na nim przykladajac do ust respirator. Patrzyl w gore na zachodnia czesc przestworzy, naznaczona ognistymi smugami spadajacych meteorow. Przechadzalem sie posrod ciernistych zarosli obserwujac male ptaki latajace z piskiem miedzy galeziami drzewek. Wiatr zmienil swoj kierunek i stada ruchomych kolistych drzew przetaczaly sie obok zarosli ciagnac za soba z halasem dlugie korzenie. Przelecielismy dalsze dziesiec kilometrow zatrzymujac sie w rozleglej rzecznej dolinie, gdzie ziemia sprawiala wrazenie zyzniejszej od gleby spotkanej na rowninach. Roslinnosc byla tu gesciejsza i bardziej urozmaicona: bulwiaste krzewy o zywych kolorach, bagienne lilie, wysokie trawy, trzciny i duzo polnych kwiatow. Chmary malutkich insektow uwijaly sie nad woda, a wieksze, osom podobne owady polowaly na nie tnac powietrze niczym blyszczace sztylety. -Tam - powiedzial Fischig mruzac czujne oczy. Zatrzymalismy slizgacz i wysiedlismy. Blotnista przecinka opodal naszego pojazdu okazala sie zapuszczonym polem uprawnym. Zardzewiale wraki dwoch rolniczych maszyn wciaz wystawaly spod grubej warstwy blota. Kilkanascie metrow dalej znalazlem spory kamien graniczny. Na jego powierzchni widnial wyrzezbiony w niskim gothicu napis "Gillan Acre". Minelismy osade nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. Midas zawrocil slizgacz. Po kolonii nie zostalo nic procz kilku calkowicie porosnietych mchem i bluszczem scian. Wedlug rejestrow piec lat temu mieszkalo tu osmiuset osadnikow. Skanowanie okolicy wykazalo obecnosc zagrzebanych w ziemi metalowych smieci i elementow zniszczonych maszyn. Fischig odkryl drewniany znacznik stojacy na polnocnym krancu osady. Slup porosniety byl gruba warstwa mchu, ale z miejsca rozpoznalem w jego ksztalcie jeden z odrazajacych totemow Chaosu. -Oznakowanie terenu? Ostrzezenie? - zastanawial sie glosno Fischig. -Spal to natychmiast - rozkazalem. Komunikator pisnal cicho. Zglosil sie Maxilla. -Przeszukalem powierzchnie kontynentu zgodnie z twoimi wskazowkami, inkwizytorze, sekcja po sekcji. Sklad atmosfery nieco utrudnia prace instru mentow, ale jakos sobie poradzilem. Wlasnie skonczylem badac aktywny tektonicznie obszar na poludnie od waszej strefy ladowania. Jestem pewien, ze mam stamtad odczyty struktur mieszkalnych i pracujacych maszyn. Kapitan przeslal zmodyfikowana w oparciu o odczyty mape do pamieci pokladowego systemu nawigacyjnego slizgacza. Jakies siedemdziesiat kilometrow od naszej biezacej pozycji, mniej wiecej tyle samo, ile dzielilo nas od kolejnej zaznaczonej na mapie osady kolonistow. -To spory kawalek drogi, a robi sie ciemno - zauwazyl Midas. -Wracaj do wahadlowca. Pojedziemy na poludnie jutro rano. W nocy, kiedy wszyscy spalismy gleboko, ktos lub cos zblizylo sie do wahadlowca uruchamiajac rozstawione na zewnatrz czujniki alarmowe. Wybieglismy na zewnatrz z gotowa do uzycia bronia, ale poszukiwania intruzow nie przyniosly rezultatu. Nigdzie nie bylo tez lasu wedrujacych drzew. O swicie pojechalismy na poludnie. Wulkaniczny masyw rosl przed naszym pojazdem, jego okolone plaszczem dymu szczyty wznosily sie coraz wyzej ku niebu. Wszedzie rosly geste skupiska kolczastych zarosli. Bylo tez bardzo goraco, wrecz parno. Nad powierzchnia okolicznych jeziorek unosily sie kleby smierdzacej metalicznie pary. Uznalem, ze woda w tych zbiornikach musi byc podgrzewana gazem uciekajacym spod wulkanow skalnymi kominami wentylacyjnymi. Po trzydziestu minutach jazdy przez te okolice wszyscy ociekalismy potem i caly czas korzystalismy z respiratorow. Za grzbietem jednego z wiekszych masywow gorskich pokladowy skaner slizgacza wykryl slady jakiejs aktywnosci. Wysiedlismy z maszyny ruszajac w strone szczytu grzbietu. Na samej gorze padlismy na brzuch przykladajac do oczu lornety. W cieniu wielkiej gory przycupnela duza osada... w wiekszosci zlozona z kamiennych i drewnianych budynkow, wyraznie zniszczonych uplywem czasu, dostrzeglem tez jednak kilka nowych modulowych habitatow z cera-mitu. W dole pracowalo sporo ciezkich maszyn, glownie generatorow pradu. Wielkie siatkowe parasole rozpiete nad budynkami chronily ulice osady przed wulkanicznym popiolem. Zauwazylem trzy antygrawitacyjne slizga-cze i dwa ciezkie osmiokolowe transportery zaparkowane opodal nowszych budowli. Jacys ludzie krecili sie w ich poblizu, ale znajdowali sie zbyt daleko, bym zdolal rozpoznac blizsze szczegoly. -Ostatnia wizyta komisji kontrolnej nie odnotowala sladu aktywnosci wulkanicznej w tej okolicy - przypomnial mi Midas cytujac fragment przygotowanego przez Aemosa raportu. -Popatrz tam - odparlem wskazujac fragment osady polozony bezposrednio na zboczu gory - Stare budynki osady sa czesciowo przysypane popiolem. Zbudowano je przed pierwszymi erupcjami. Midas wlaczyl elektroniczny mapnik i zaczal studiowac jego indeks. -North Qualm - oswiadczyl - Jedna z kolonii osadnikow, miasteczko gor nicze. Obserwowalismy osade przez dalsze pietnascie, dwadziescia minut, dostatecznie dlugo, by poczuc w pewnym momencie zauwazalne drganie gruntu. Nad jednym z pobliskich szczytow wykwitla ognista korona. W osadzie zaczely wyc klaksony alarmowe, ale szybko ucichly. Deszcz platkow popiolu spadl na ochronne parasole niczym czarny snieg. -Dlaczego pracuja w tym miejscu mimo ryzyka wylewu lawy? - wymru czal do siebie samego Fischig. -Przyjrzyjmy sie blizej - zaproponowalem. Po przykryciu galeziami slizgacza ruszylismy w dol porosnietej krzewa mi doliny. Wsrod kolczastych zarosli rosly liczne grzyby i chociaz bardzo staralismy sie zachowac dyskrecje, co rusz deptalismy butami wielkie pur chawki. Ja mialem na sobie czarny plaszcz, Fischig swoj brazowy pancerz osobisty i przytroczony do pasa helm, Midas zwyczajowe ubranie, chociaz kolorowy kaftan zamienil na ciemnoniebieska kamizelke. Wszyscy wtapialismy sie w polmrok roslinnosci. Wciaz nie bylem do konca pewien motywow towarzyszacego nam Fis-chiga. Po incydencie na Gudrun pelnomocnictwa udzielone mu przez Wielkiego Straznika Carpela utracily waznosc, ale oficer sledczy uparcie odmawial powrotu na Hubris. Najwyrazniej podzielal ma opinie, ze sprawie daleko jeszcze bylo do konca. Przebrnelismy przez plytki, wypelniony goraca woda strumien dociera-jac w poblize polnocnej granicy osady. Z tego miejsca slychac juz bylo loskot pracujacych generatorow i gorniczych swidrow. Straznicy w panterkach i nalozonych na nie kompozytowych pancerzach osobistych krazyli wzdluz usypanego z ziemi walu odgradzajacego osade od porastajacych doline zarosli. Na dlugich lancuchach trzymali wielkie ogary, istne bestie o plowych grzywach i spienionych pyskach. Wszyscy mieli przy sobie nowoczesne laserowe karabiny o kompaktowych obudowach. Ich twarze zaslanialy ciezkie czarne respiratory. Grupy ubrudzonych robotnikow, wielu z nich rozebranych do pasa, trudzily sie czyszczeniem z warstwy popiolu ochronnych parasoli. Midas wskazal mi dlonia te peryferia osady, ktore zabezpieczone byly czujnikami zblizeniowymi i minami przeciwpiechotnymi. Wszystkie systemy defensywne okazaly sie wylaczone. Nieustanne wstrzasy tektoniczne czynily tego rodzaju zabezpieczenia calkowicie bezuzytecznymi. Cos innego zwrocilo ma uwage, gdy zblizalismy sie do doliny i teraz zyskalem juz w tej kwestii niewzruszona pewnosc. Cala gorska depresje okrywala szczelnie psioniczna tarcza. Wyjalem z pokrowca lornete i zaczalem przepatrywac okolice. Wiecej straznikow - duzo wiecej - i dziesiatki robotnikow odpoczywajacych przy wejsciu do szczegolnie okazalego habitatu. Kilku nadzorcow krazylo wsrod siedzacych na ziemi ludzi prowadzac zwiezla konwersacje i zapisujac cos w swoich elektronicznych notatnikach. Osmiu robotnikow wyszlo z habitatu dzwigajac podobne do noszy konstrukcje o wysokich sciankach obwiazanych szeroka tasma pakunkowa. Przesunalem pokretla lornete chcac lepiej przyjrzec sie twarzom nadzorcow. Nie rozpoznalem zadnego z nich. Byli to posepni ludzie w szarych kombinezonach i plaszczach. Cos pojawilo sie znienacka w moim polu widzenia. Zanim zdazylem zareagowac i zmienic skale powiekszenia, zauwazony obiekt zniknal pomiedzy budynkami. Zdolalem pochwycic wzrokiem jedynie jaskrawy, niemal teczowy blysk metalu i powiewajacy na wietrze rownie barwny plaszcz. -Co to do diabla bylo? - wysyczalem. Midas odlozyl swoja lornetke i spojrzal na mnie z grymasem strachu na twarzy. Fischig rowniez mial niepewna mine. -Olbrzym, rogaty olbrzym z lsniacego metalu - powiedzial Midas - Wy szedl z tego habitatu po lewej i przeszedl prosto do skladu, z ktorego wyno sili paczki robotnicy. Na Imperatora, alez on byl wielki! -Prawdziwy potwor - zgodzil sie z pilotem Fischig. Kratery wulkanow zaryczaly znow przeciagle i kolejna fala popiolu spadla na osade. Cofnelismy sie glebiej pomiedzy krzewy, poniewaz wartownicy wyraznie zwiekszyli swa aktywnosc. 42 -Ciern, zglos sie - zatrzeszczal moj komunikator.-To nie jest dobry czas na rozmowy - syknalem. Na linii byl Maxilla. Nim sie rozlaczyl, powiedzial jeszcze jedno slowo. -Sanctum. Pochodzace z Glossii slowo kodowe Sanctum przekazalem Maxilli krotko przed opuszczeniem pokladu Essene. Chcialem, by przebywal na niskiej orbicie planety zapewniajac nam wsparcie w postaci swoich pokladowych systemow sledzacych, ale kazalem mu umykac w poszukiwaniu kryjowki natychmiast po wykryciu jakiejkolwiek obecnosci innych statkow wewnatrz systemu Damask. Komunikat Sanctum oznaczal, ze Maxilla wykryl wychodzacy z Osnowy obiekt lub obiekty i wycofal sie na bezpieczna pozycje za lokalnym sloncem. To zas oznaczalo, ze bylismy teraz zdani wylacznie na siebie. Midas pociagnal mnie za rekaw i wskazal dlonia w dol doliny. Olbrzym pojawil sie ponownie. Stal teraz w wejsciu do wielkiego habitatu. Mial ponad dwa metry wzrostu. Otaczal go plaszcz sprawiajacy wrazenie wykonanego z jedwabiu i warstwy dymu zarazem, a bogato ornamentowana zbroja i rogaty helm pokryte byly szokujaca oczy mieszanina blyszczacego zlota, jadowitej zolci, glebokiej purpury oraz jasnej krwistej czerwieni. Okryty starozytnym pancerzem silowym, potwor stal w miejscu niczym nieruchomy relikt sprzed dziesieciu tysiecy lat. Juz sam rzut okiem na te postac budzil groze i gleboki dreszcz leku, ktorego nawet ja nie potrafilem powstrzymac Kosmiczny Marine, pochodzacy ze skorumpowanych i przekletych Legionow Astartes. Marine Chaosu. Opowiesc o represjach. Przewodnik. Powrot do ognistych gor. -Nie proznowalismy - oswiadczyla z tajemniczym usmieszkiem Bequin, kiedy wrocilismy do wahadlowca. Dochodzilo poludnie. W basenie rzeki unosilo sie mrowie kolistych drzew przygnanych do wody silnym wiatrem. Unosily sie nad powierzchnia rzeki muskajac jej fale koncami korzeni.Bequin miala na sobie roboczy kombinezon i przewieszony przez ramie respirator, w rece trzymala automatyczny pistolet. W czasie, gdy Midas i Fischig przykrywali siatka maskujaca slizgacz, dziewczyna zaprowadzila mnie do przedzialu pasazerskiego wahadlowca, gdzie na jednym z foteli siedzial skuty kajdankami niski mezczyzna. Mial zmierzwione wlosy, a jego obszarpane ubranie wrecz lepilo sie od brudu. Mierzyl mnie rozgoraczkowanym niespokojnym wzrokiem. -Bylo ich trzech, moze czterech - powiedziala Bequin - Przyszli nas obejrzec korzystajac z oslony tych latajacych drzewek. Reszta uciekla, ale tego zlapalam. -Jak? - zapytalem. Odpowiedziala mi urazonym spojrzeniem dajac do zrozumienia, bym nie traktowal jej w protekcjonalny sposob. -Nasi nocni goscie? - zastanowilem sie na glos. Bequin wzruszyla ramionami. Podszedlem do wieznia chcac go przepytac. -Jak sie nazywasz? -Nie chce mowic - poinformowala Bequin. Kazalem jej cofnac sie na koniec ladowni. -Imie i nazwisko? - zapytalem ponownie. Wiezien milczal. Patrzylem na niego przez chwile relaksujac umysl, po czym wwiercilem mu w glowe mentalna sonde. -Tymas Rhizor - wymamrotal. Dobrze. Jeszcze jedno delikatne uklucie mentalnej mocy. Wyraznie postrzegalem strach i zdenerwowanie mezczyzny. -Z Gillan Jego Acre, blogoslawionej ziemi. Przeszedlem na zwykla mowe, tym razem nie uzywajac juz mentalnego przymusu. -Gillan Acre? -Seythee Gillan Jego Acre. -Gillan Acre? Skinal glowa. -To dialekt protogotycki - powiedzial zblizajacy sie do mnie Aemos - Na Damasku ludzie pojawili sie dobre piecset lat temu, a przez dlugi okres czasu swiat ten pozostawal w stanie izolacji. Spolecznosc niezbyt tu prosperowala, ale uzywany przez nia jezyk owszem. Powstala jego lokalna odmiana. -Zatem ten czlowiek jest miejscowym osadnikiem? Aemos skinal twierdzaco glowa. Wiezien obserwowal na przemian to mnie, to savanta, najwyrazniej probujac zrozumiec sens naszej rozmowy. -Urodziles sie tutaj, na Damasku? Zesztywnial przestraszony. -Urodzony tutaj? -Te, Gillan Jego Acre. Nit je blogoslawiona ziemia na prace. Spojrzalem z westchnieniem na Aemosa. To moglo sie ciagnac w nieskonczonosc. -Moge tlumaczyc - odparl savant - Zadawaj pytania. -Spytaj go, co stalo sie z Gillan Acre. -Prejame, Opowiesc tego czlowieka byla tragicznie prosta, przedstawiona slowami niewyksztalconego kolonisty trudzacego sie cale zycie praca na nieurodzajnej roli. Farmerskie rodziny, ktore jak sadze wywodzily sie z klanow rodowych pierwszych osadnikow, uprawialy ziemie na Damasku od poczatku istnienia imperialnej kolonii. Lokalna spolecznosc liczyla piec osad farmerskich oraz dwa miasteczka gornicze zapewniajace reszcie osadnikow doplyw surowcow mineralnych i paliw w zamian za zywnosc. Byli to oddani wierze ludzie, trudzacy sie w pocie na ziemi uwazanej za blogoslawienstwo samego Imperatora. Nieco ponad cztery lata temu, po wizycie ostatniej komisji kontrolnej, populacja Damasku liczyla dziewiec tysiecy kolonistow. Wtedy przybyli misjonarze. Rhizor twierdzil, ze mialo to miejsce trzy lata temu. Kosmiczny statek przywiozl na Damask niewielka grupe kaplanow z Messiny. Klerycy postawili sobie za zadanie umacnianie wiary lokalnych obywateli. Bylo ich okolo trzydziestu. Rhizor pamietal jedno nazwisko: Dazzo. Okreslal kleryka mianem Wielkiego Kaplana Dazzo. Na pokladzie statku przybyli tez inni obcoswiatowcy, nie misjonarze jak Dazzo i jego bracia, tylko ich swieccy wspolpracownicy. Z przedstawionego mi opisu wy- 43 wywnioskowalem, ze byli to inzynierowie gorniczy i metalurdzy. Uwaga przybyszow koncentrowala sie na gorskich masywach w poblizu miasteczka North Qualm. Po uplywie roku aktywnosc obcych wzrosla. Kolejne statki przylatywaly i odlatywaly. Silni fizycznie mezczyzni byli werbowani do prac w gorach, czesto wrecz przemoca odrywano ich od zajec na farmach. Kaplani nie reagowali na te brutalne przypadki lamania prawa. W miare jak populacja osad topniala, popadaly one w coraz wieksza nedze. Zaraza, prawdopodobnie przywleczona przez obcoswiatowcow, zabila wielu miejscowych. Potem wzrosla znienacka aktywnosc wulkaniczna regionu. Wszyscy pozostali farmerzy zostali spedzeni do gorskiego miasteczka i zmuszeni do niewolniczej pracy w kopalniach. Obcy zwiekszyli tempo dzialan, jakby nagle niezwykle zaczelo im sie spieszyc. Rhizor i jego towarzysze harowali do chwili, w ktorej padali z nog ze zmeczenia. Jakis czas potem udalo im sie uciec na pustkowia, gdzie zyli niczym zwierzeta.Zatem Dazzo i jego misjonarze przybyli na Damask, zniewolili lokalna spolecznosc i prowadzili obecnie intensywne prace wydobywcze w rejonie North Qualm. Podejrzewalem, iz to wlasnie ich dzialalnosc spowodowala wzrost aktywnosci tektonicznej w gorach. Siegnalem ponownie w glab umyslu jenca. Zadygotal czujac dotyk obcych mysli. Pokazalem mu portret Dazzo. Pokiwal gorliwie glowa potwier-dzajac tozsamosc kaplana Eklezjarchii. Potem Locke - kolejna znana mu twarz. Tego akurat renegata Rhizor darzyl gleboka i nieskrywana nienawiscia. Locke byl dowodca oddzialow lapaczy niewolnikow, a jego okrucienstwo doskonale wrylo sie w pamiec zbiega. Pokazalem mu twarze Uridela i Oberona Glawow, ale obaj magnaci okazali sie dla niego obcy. Na samym koncu przeslalem wizualizacje czlowieka z fajka. -Malahite - oswiadczyl natychmiast Rhizor. Milosnik obscury o wodnis tych niebieskich oczach nazywal sie Girolamo Malahite. Byl glownym kie rownikiem zespolow inzynierskich pracujacych w gorach. W trakcie tej konwersacji dolaczyl do nas Fischig. Oficer Arbites zapytal o drewniany znacznik, ktory spalilismy w Gillan Acre. Rhizor skrzywil usta w grymasie gniewu. Slupy takie znakowaly masowe groby, w ktorych obco-swiatowcy grzebali wszystkich niepokornych osadnikow. Midas poprosil mnie do kokpitu. Wychodzac z ladowni kazalem Aemo-sowi nakarmic Rhizora i wypytac go o inne istotne szczegoly. * * * * * Midas siedzial na skorzanym fotelu pilota, na kolanach trzymal zwoje papierowej tasmy wysuwajace sie z niewielkiej drukarki na pulpicie sterowniczym.-Nic dziwnego, ze Maxilla sie ukryl - oswiadczyl na moj widok - Popatrz. Wydruk okazal sie transkrypcja komunikatow radiowych i astropatycz-nych emitowanych przez znajdujace sie na orbicie statki. Midas przesuwal szybko palcem wskazujacym po kolumnach wyrazow i cyfr. -Zlokalizowalem dwanascie okretow, byc moze jest ich wiecej. Trudno okreslic precyzyjnie liczbe jednostek. Dla przykladu, ten zapis moze ozna czac transmisje pomiedzy dwoma statkami albo tez emitowany w eter ko munikat w formie petli. -Kodowanie? -Ciekawa sprawa. Wszystkie komunikaty maja standardowy format impe rialny. Uzywaja kodu tekstowego marynarki. -To raczej powszechna praktyka. Pokrecil glowa. -Spojrz tutaj. Emisja komunikatow kontrolnych oraz odpowiedzi na nie sugeruje, ze okret flagowy kolejno sprawdzal stan kazdej jednostki wcho dzacej w sklad flotylli. Typowa procedura imperialna. To wojskowi... jedni z naszych. -Sojusznicza flota? -Albo i nie. Popatrz na identyfikator okretu flagowego. W naglowku komu nikatu przewija sie wielokrotnie pewne nazwisko. Estrum. -Zaginiony kapitan. -Zaginiony kapitan... byc moze wcale nie zaginiony. Byc moze... zbunto wany. Caly ten incydent na orbicie Gudrun, ta szalencza wymiana ognia z nieistniejacym przeciwnikiem, rzekoma panika nabiera teraz sensu. Byc moze mialo to posluzyc ulatwieniu ucieczki Estruma i lojalnych wobec nie go jednostek. -Ale wciaz posluguje sie standardowymi kodami imperialnej marynarki. -Jezeli w spisku uczestnicza tylko wtajemniczeni oficerowie, bedzie za wszelka cene staral sie ukryc prawde przed reszta zalogi. * * * * * Godzine pozniej wielki statek transportowy w eskorcie mysliwcow opuscil orbite Damasku i wyladowal w North Qualm. Skrzydlo mysliwcow zatoczylo dwa kregi nad gorskim miasteczkiem, po czym powrocilo na poklad macierzystego okretu na orbicie. Kiedy przelatywaly w poblizu naszej kryjowki, slyszelismy wyraznie gluchy ryk ich wlaczonych dopalaczy, przetaczajacy sie przez okoliczne wzgorza i wawozy. Midas przezornie wylaczyl wszystkie elektroniczne systemy wahadlowca, by pokladowe skanery mysliwcow nie zdolaly przez przypadek namierzyc naszego pojazdu. Aemos rozmawial z Rhizorem przez reszte popoludnia. Osadnik rozluznil sie zauwazalnie po solidnym posilku i sprawial wrazenie znacznie chet-niejszego do wspolpracy. Kiedy slonce zaczelo znikac za linia horyzontu, Aemos przyszedl do mnie z pewna propozycja. -Jezeli chcesz tam wrocic, ten czlowiek moze okazac sie przydatny. -Mow dalej. -Zna kopalnie i miejscowy uklad jaskin. Pracowal tam przez dlugi czas. Rozmawialem z nim na ten temat i jest absolutnie pewien, ze moze cie przeprowadzic przez ciag podziemnych tuneli, ktory laczy sie z kopalnianymi chodnikami. Wyruszylismy po zapadnieciu zmroku na pokladzie slizgacza. Prowadzil Fischig, korzystajacy z braku reflektorow z pokladowego skanera. Zakaz uzywania swiatel zwolnil nieco nasze tempo podrozy, ale zarazem czynil ja bardziej dyskretna. Siedzialem z przodu obok Fischiga, tylne fotele zajeli Rhizor i Bequin. Przed wyjazdem wybuchla zazarta dysputa na temat tego, kto powinien wziac udzial w wyprawie, ale ostatecznie sam o tym zadecydowalem. Slizgacz miescil tylko cztery osoby, a chociaz Midas byl doskonalym zolnierzem - w mej prywatnej opinii lepszym nawet od oficera sledczego - wolalem raczej, by czekal na moje rozkazy w kokpicie wahadlowca. Poza tym zamierzalem skorzystac z unikalnych zdolnosci Bequin. Podroz faktycznie bardzo sie dluzyla i w okolice North Qualm dotarlismy dopiero po polnocy. Na czarnym niebie klebily sie chmury zaslaniajace blask ksiezyca i jedynym swiatlem iluminujacym nocny krajobraz byla poswiata unoszaca sie nad kraterami wulkanow. Powietrze wypelnialy geste wyziewy ziemnego gazu i obloczki dymu. Schowalismy slizgacz w niewielkim jarze oznakowanym nastepnie seria znacznikow, po czym ruszylismy na zachod, w strone obrzezy pasma "ognistych gor" - nazywanych tak przez Rhizora. Nocne stworzenia uwijaly sie z piskiem i trzepotem skrzydel w ciemnosciach. Gdzies w oddali jakis wiekszy zwierz zawyl przeciagle. Przeciskajac sie ostroznie wsrod ciernistych zarosli dostrzegalismy wyraznie poswiate lamp i reflektorow unoszaca sie nad cala dolina. Kratery wulkanow wciaz mruczaly basowym tonem. Rhizor stracil nieco czasu na szukanie sobie tylko znanego miejsca: zbiorowiska malych jeziorek wypelnionych goraca woda o metalicznym zapachu. Powierzchnia wody burzyla sie z sykiem i drgala, lataly nad nia chmary malych insektow zwabionych cieplym powietrzem. Rhizor wszedl ostroznie do najwiekszego z tych zbiornikow i przebrnal w strone masywnego glazu opierajacego sie o strome zbocze gory. Popekana skale pokrywala gruba warstwa zoltawych porostow. Za glazem, pod zaslona z pnaczy i bluszczu, znajdowala sie czarna czelusc podziemnego tunelu. Ze slow przewodnika wywnioskowalem, iz wlasnie tedy wydostal sie z kopalni uciekajac przed nadzorcami niewolnikow. Przed wejsciem w glab tunelu sprawdzilismy starannie bron i ekwipunek. Otworzylem wczesniej zbrojownie na wahadlowcu pozwalajac czlonkom zespolu dobrac sprzet wedle wlasnego uznania. Ja zabralem swoj energetyczny miecz, do kabury pod plaszczem schowalem automatyczny pistolet, a przez plecy przewiesilem laserowy karabin z przymocowana do lufy latarka. Reszte ekwipunku schowalem do plecaka. Bequin zabrala swoj maly automat, noz o dlugim plaskim ostrzu oraz latarke. Fischigowie dalem wysluzony, ale starannie zakonserwowany karabin maszynowy, ktory niezmiernie go ucieszyl swym kalibrem. Oficer mial przy pasie sluzbowy pistolet, a do plecaka wepchnal zapasowe bebny z pociskami do broni ciezkiej. Rhizor odmowil przyjecia jakiegokolwiek uzbrojenia dajac nam do zrozumienia, ze opusci nasze towarzystwo natychmiast po doprowadzeniu we wskazane miejsce. Rozmiary tunelu zmusily nas do marszu gesiego. Szedlem na czele grupy, tuz za mna Rhizor i Bequin. Fischig ubezpieczal tyly. W skalnym przejsciu panowal nieznosny upal, a drapiace w gardle wyziewy gazu wymuszaly natychmiastowe zalozenie respiratorow. Rhizor nie mial na ustach filtra, okrecil wokol dolnej czesci twarzy kawal plaszcza. Z takiej wlasnie ochrony korzystali niewolnicy zmuszeni do pracy w kopalni. Tunel skrecal ustawicznie w obie strony, w pewnym momencie zaczal tez wznosic sie ku gorze. W kilku miejscach okazal sie tak stromy, ze musielismy wspinac sie skalnymi kominami, dwukrotnie zas niezwykle waskie sciany zmusily nas do zdjecia plecakow i pociagniecia ich za soba. 44 Po godzinie nuzacej wedrowki poczulem pierwsze objawy psionicznej zaslony wiszacej nad North Qualm. Zmierzajac w jej glab nasluchiwalem sladow alarmu, ale nic takiego nie dotarlo do mych uszu. Chociaz jeszcze o tym nie wiedziala, Bequin pracowala juz nieswiadomie na nasza korzysc tworzac w przestrzeni slepy punkt kryjacy mentalne slady calej grupy. Caly czas pilnowalem, by nikt z pozostalych czlonkow nie oddalil sie od niej zbytnio.Wulkaniczne korytarze pelne byly lokalnych form zycia przystosowanych do egzystencji w ekstremalnie wysokiej temperaturze. Widzialem slepe ropuchopodobne drapiezniki, wielkie lsniace chrzaszcze, wazki-albi-nosy i pajaki sprawiajace wrazenie wykonanych ze zlota. Tlusta bialawa gasienica rozmiarow mojej reki przepelzla w pewnej chwili po scianie znikajac za jednym z wiekszych kamieni. Co kilka minut ziemia dygotala zauwazalnie. Kawalki skal i drobiny kurzu sypaly sie z sufitu na nasze glowy, a gorace opary gazow parzyly skore. Tunel poszerzyl sie przechodzac w obrobiony ludzkimi rekami korytarz. Wykonane z twardego drewna stemple podpieraly sufit, a co szosty z nich mial przybita tabliczke z numerem porzadkowym. Rhizor probowal wyjasnic nasza lokalizacje. Uzywal zarowno slow jak i gestow i z jego wypowiedzi bez trudu pojalem, iz bylismy w czesci kopalni opuszczonej po krotkim okresie eksploatacji. Przewodnik mowil cos jeszcze, ale sensu pozostalej wypowiedzi nie zdolalem zrozumiec. Pokazal reka jeden ze slepych bocznych korytarzykow. Poswiecilem tam latarka wyluskujac z ciemnosci zawalony gruzem przodek. Bequin przyklekla i oczyscila dno korytarza rekami, odslaniajac niezwykle stare z wygladu plytki wykonane z matowego metalicznego surowca, ktorego nie potrafilem rozpoznac. Plytki przylegaly do siebie perfekcyjnie pomimo faktu, ze wszystkie byly wieloscianami o nieregularnych ksztaltach. Zadziwiala mnie ich wyrazna asymetria, lecz nie moglem zaprzeczyc, ze idealnie pokrywaly cala posadzke. Tworzony przez nie wzor byl nietypowy i dziwaczny, budzacy nieprzyjemne odczucia. Na samym przedzie korytarzyka snop swiatla latarki omiotl widniejace na scianach skalne ryty. Nie bylem ekspertem w dziedzinie mineralogii, ale uzyty do tego celu material - blady twardy kamien o polyskujacych drobinach miki - nie sprawial wrazenia lokalnego surowca. Wszedzie dostrzegalem slady po swidrach gorniczych i palnikach uzytych do wyciecia duzych fragmentow plaskorzezb. -To jest bardzo stare - powiedzial Fischig przeciagajac dlonia po kamien nej scianie - ale uszkodzenia wygladaja na swieze. -Grobowcowe kola - odezwala sie nagle Alizebeth Bequin. Spojrzalem na nia pytajaco. -Na Bonaventure znajduja sie starozytne budowle, daleko w zachodnim pasmie gor. Nie wzniesli ich ludzie. Maja ksztalt okregow wykutych w skale. Chodzilam tam czasami bedac dzieckiem. Kiedys tez byly udekorowane, ale za moich czasow wszystkie sciany zostaly juz dawno odarte przez kogos. Przypominaja mi to cos tutaj. -Wielu przestepcow w Imperium para sie grabieza obiektow archeologicznych - zauwazyl Fischig - Jesli znalezisko klasyfikuje sie do kategorii wytworow obcej cywilizacji, jego cena wydatnie wzrasta. Pamietalem rozmowe Glawa i jego wspolpracownikow o archeologicznych odkryciach. Jesli bylismy wlasnie w takim miejscu, bez watpienia scisle powiazanym z tajemniczymi saruthi, tlumaczylo ono goraczkowe prace prowadzone bez skrupulow w tak niebezpiecznym i aktywnym tektonicznie rejonie. Co takiego tu wydobywali? Jaka to mialo dla nich wartosc? Jaka wartosc mialo dla saruthi? Wycofalismy sie do glownego korytarza, ruszylismy w jego glab mijajac trzy dalsze boczne tunele. W kazdym z nich mozna bylo dostrzec pozostalosci po skalnych plaskorzezbach, wszystkie tez zostaly obrabowane w podobny do pierwszego sposob. W sciane na koncu korytarza wprawiona byla metalowa drabinka, wiodaca do czarnego otworu innego tunelu dziesiec metrow w gorze. Po wspieciu sie na wyzszy poziom uslyszalem odlegly warkot pracujacych swidrow. Powietrze w korytarzu nie bylo juz tak zasnute wyziewami gazu jak w opuszczonej czesci kopalni, totez moglismy bez przeszkod zdjac respiratory. Chlodny przeciag, bez watpienia pochodzacy z powierzchni, zapewnial stala cyrkulacje powietrza w tunelu. Poruszajac sie z niezwykla ostroznosci przekradlismy sie do wielkiej jaskini bedacej kiedys podziemnym zbiornikiem lawy. Jej strome sciany sprawialy wrazenie lanego szkla. Dopelzlem na czworakach do konca tunelu i wyjrzalem ostroznie. Grupy mezczyzn i kobiet, bez watpienia pobratymcow Rhizora, pracowaly w pocie czola wzdluz scian jaskini. Strzegl ich co najmniej tuzin straznikow w czarnych pancerzach osobistych. Jeden z wartownikow spacerowal leniwie wzdluz pieczary poganiajac niewolnikow ciosami elektrycznego bata. Zmruzylem oczy probujac odkryc sens pracy robotnikow. Dwaj damas-kanscy niewolnicy kruszyli za pomoca swidrow warstwe stopionej skaly od-sl-a-niajac slaniajac pasy ukrytych pod nia starozytnych plaskorzezb. Inni gornicy, w wiekszosci kobiety, oczyszczaly te artefakty z mniejszych kawalkow skal za pomoca pilnikow, dlut i pedzli. Cofnelismy sie w glab tunelu slyszac raptowne okrzyki dobiegajace gdzies z glebi pieczary. W gorze pojawily sie swiatla latarek i grupa ludzi zaczela schodzic na dno jaskini skalnym ustepem biegnacym wzdluz jej sciany i prowadzacym do widocznego pod sufitem korytarza. Trzech czlonkow grupy bylo straznikami, dwoch nadzorcami w szarych plaszczach. Towarzyszyli im Gorgone Locke i sciskajacy w zebach fajke Girolamo Malahite. A wiec moje podejrzenia okazaly sie sluszne! Najwazniejsi spiskowcy Domu Glaw uszli z Gudrun z zyciem. Bez watpienia istotna w tej ucieczce role odegrala eskadra kapitana marynarki Estruma. Locke mial na sobie skorzany kombinezon z metalowymi wszywkami. Na twarzy wciaz nosil slady po moim ugryzieniu. Z jego miny wywnioskowalem, iz nie byl w najlepszym humorze. Malahite ubrany byl w czern, podobnie jak w trakcie naszego wczesniejszego spotkania. Stanal na dnie pieczary i naradzal sie przez dluzsza chwile z nadzorcami i dowodca straznikow, studiujac jednoczesnie zawartosc elektronicznego notesu. Kiedy skonczyl rozmowe, podszedl do fragmentu skalnych rytow. Niewolnicy pospiesznie usuwali sie z jego drogi. Wymienil kilka slow z wspolpracownikami i dowodca straznikow natychmiast udal sie gdzies na bok, po powrocic z trzymana w rekach lancuchowa pila. Za poteznym urzadzeniem ciagnela sie platanina kabli biegnaca do stojacego pod jedna ze scian generatora pradu. Wystajace z obudowy aparatu przewody i rury z zimna woda biegly w gore sciany i po suficie w kierunku gornego korytarza. Wlaczona pila zawyla przeciagle, strumien wody ze zraszacza obmyl jej lancuch. Dowodca strazy ostroznie przytknal czubek ostrza do sciany i zaczal ja nacinac. W ciagu kilku sekund odlupal w ten sposob spory fragment plaskorzezb. Z miejsca, w ktorym kleczalem, moglem stwierdzic jedynie, ze skalne ryty zostaly wykonane na osobnych blokach z czarnego kamienia, a straznik odcinal je kawalek po kawalku pozostawiajac jedynie spodnia, jasna warstwe skaly. Oddzielil od sciany dwa dalsze fragmenty i podal je Malahite, ktory po dokladnym przestudiowaniu plaskorzezb polecil zapakowac je do skrzynki opasanej tasmami pakunkowymi i metalowymi klamrami. Wyciete kawalki skal do zludzenia przypominaly stare kamienne tablice, ktore mialem sposobnosc zobaczyc w podziemnej bibliotece siedziby Glawow. Uslyszalem glosny trzask. Dowodca strazy odcinal kolejny fragment rytow, kiedy ten pekl i rozsypal sie na kawalki. Mezczyzna cisnal na ziemie pile i zaczal goraczkowo zgarniac szczatki tablicy. Reszta grupy zaczela klac i pokrzykiwac gniewnie. Locke ruszyl w kierunku straznika. Kopnal mezczyzne w bok i przewrocil go na ziemie. Posypaly sie dalsze kopniaki, wymierzone w rozne czesci ciala zaslaniajacej desperacko glowe ofiary. Slyszalem wyraznie zdlawione strachem prosby o litosc. Malahite zbieral kawalki peknietej tablicy. -Powiedzialem ci, zebys byl ostrozny, skurwysynu! - wrzeszczal z furia Locke. -Da sie naprawic - oswiadczyl uspokajajacym tonem Malahite - Posklejam to w calosc. Rudowlosy kapitan nie zwracal uwagi na slowa towarzysza. Kopnal straznika raz jeszcze, potem chwycil go za kombinezon, postawil na nogi i pchnal na sciane. Zaklal w plugawy sposob i przestraszony winowajca raz jeszcze zaczal przepraszac za nieostroznosc. Locke odwrocil sie od zakrwawionego straznika, podniosl lezaca na ziemi pile, wlaczyl ja i blyskawicznym ruchem zaczal rozczlonkowywac nieostroznego podwladnego. Byl to potworny widok. Agonalne wrzaski mordowanego czlowieka odbijaly sie echem od sufitu jaskini. Niewolnicy krzyczeli w grozie i chowali sie po katach, reszta straznikow odwrocila glowy nie potrafiac ukryc odrazy i leku. Locke wyszczerzyl w maniakalnym usmiechu zeby. Caly jego kombinezon zbryzgany byl krwia. Kiedy skonczyl, cisnal dymiaca pile pod nogi najblizszego straznika i wskazal urzadzenie dlonia. -Zrob to lepiej - wycharczal. Ociagajac sie i wahajac wyznaczony do pracy najemnik podniosl pile i zaczal odcinac kolejny fragment plaskorzezby. Locke, Malahite i ich wspolpracownicy opuscili jaskinie po dalszych dziesieciu minutach prac, zabierajac ze soba dzwigane przez pracujacych dotad w pieczarze niewolnikow skrzynie z kamiennymi tablicami. Odczekalismy jeszcze kilka minut, po czym ruszylismy w slad za nimi. Gdzies z przodu dostrzeglem swiatlo dzienne, rozproszone i slabe. Tunel pial si 45 pial sie w gore wychodzac na powierzchnie wewnatrz budowli, ktora natychmiast skojarzyla mi sie z wielkim modulowym habitatem zauwazonym podczas rekonesansu. Robotnicy odpoczywali pod scianami hali jedzac pospiesznie posilek, straznicy i nadzorcy wymieniali jakies uwagi. Narzedzia gornicze zostaly zlozone w niewielkiej, kiepsko oswietlonej przybudowce. Fischig odkryl niewielkie drzwiczki w scianie habitatu tuz za skladzikiem i wylamal dyskretnie ich zamek. Nasza czworka wyslizgnela sie w ten sposob z hali na tyly miasteczka bez koniecznosci wychodzenia glownym wejsciem.Znalezlismy sie na krancu North Qualm, praktycznie na stromym stoku wulkanu, u ktorego podstawy wzniesiono osade. Wszedzie wokol widzialem stare, rozlatujace sie budynki, z nieba sypaly sie platki popiolu i sadzy. Staralem sie trzymac tuz przy scianach domow, uchodzac z pola widzenia kazdej podchodzacej w poblize osoby. Za dzielnica pustych mieszkalnych domow znalezlismy oczyszczona przestrzen chroniona przed opadami popiolu dzieki wzniesionym na wysokich wspornikach plytom z siatki. Pod prowizorycznym zadaszeniem staly dwa pojazdy: duzy statek transportowy z emblematami marynarki kosmicznej oraz mniejszy, zdecydowanie starszy prom. Na kadlubie promu widniala gruba warstwa brudu i sadzy. Ludzie krecili sie z ozywieniem przy opuszczonych rampach zaladunkowych obu statkow. Straznicy i robotnicy wnosili na poklad transportowca marynarki skrzynie z kamiennymi tablicami Locke i Malahite stali opodal, rozmawiajac o czyms z trzema mezczyznami w oficerskich mundurach floty. Jeden z nich, wysoki czlowiek o wysunietej nieznacznie szczecie i okraglych oczach, nosil na rekawach naszywki kapitanskie. Nasz zaginiony renegat Estrum. Katem oka dostrzeglem kleryka Dazzo wychodzacego z sasiedniego budynku i zmierzajacego w strone dyskutantow. Starszy wiekiem kaplan ujal w obie dlonie faldy swej bogato ornamentowanej sukni podnoszac ja w gore, aby nie ubrudzila sie popiolem. Znienacka przez ladowisko przetoczyly sie jakies krzyki. Gniewny ludzki glos mieszal sie z glebszym, bardziej dzikim pomrukiem, na dzwiek ktorego zjezyly mi sie wlosy. Lord Oberon Glaw, ubrany w pancerz osobisty i dlugi plaszcz, wyszedl z tego samego budynku, ktory przed momentem opuscil Dazzo. Sekunde pozniej przez drzwi wypadla w slad za nim potezna postac Marine Chaosu, pokrzykujaca z furia i klnaca. Glaw odwrocil sie na piecie i wywrzeszczal cos prosto w twarz olbrzyma. Pomimo swej masywnej postury przywodca Domu Glaw wydawal sie karlem stojac tak przed zywym opancerzonym bluznierstwem. Zdradziecki Marine zdjal swoj helm: jego twarz okazala sie biala, pokryta warstwa pudru maska nienawisci. Drobinki zlotego proszku i pasy purpurowej farby okalaly zapadniete oczy, a waskie bezkrwiste wargi rozszerzyly sie ukazujac wylozone macica perlowa zeby. W niewielkim stopniu przypominajace ludzkie oblicze rysy twarzy zdawaly sie wtapiac w czaszke tworzona w wiekszosci przez fragmenty pozlacanego metalu. Potwor roztaczal wokol siebie przerazajaca mieszanine subtelnych perfum i moralnej zgnilizny. Nie potrafilem sobie wyobrazic ogromu odwagi lub szalenstwa pozwalajacego zwyklemu smiertelnikowi powazyc sie na konfrontacje slowna z tym gigantem. Wiatr nie wial w nasza strone, totez slyszalem tylko rozmazane echo wypowiedzi obu antagonistow, nie potrafiac wychwycic poszczegolnych slow. Dazzo i Malahite staneli pospiesznie u bokow Glawa, straznicy i niewolnicy pierzchli natomiast za granice ladowiska. Kierunek wiatru zmienil sie nieco. -...nie lekcewaz mnie dluzej, smiertelniku! - uslyszalem nagle basowy glos Marine. -Bedziesz mi okazywal szacunek, Mandragore! Szacunek, slyszysz?! - wrzasnal Oberon Glaw glosem donosnym, lecz dziwnie kruchym i slabym w porownaniu z barytonem Marine. Astartes powiedzial cos, ale zrozumialem tylko koncowke jego slow: -...zabic was wszystkich i dokonczyc to samemu! Moi wladcy czekaja, a oni oczekuja perfekcyjnego wykonania tego zadania! Marnujecie ich czas, zalosne szczury! -Jestes zobowiazany warunkami paktu! Bedziesz trzymal sie scisle naszych ustalen! Pojalem znienacka, ze ujrzany widok niemal mnie zahipnotyzowal. Patrzac na monstrualna postac i nie mogac oderwac od niej oczu z powodu aury czystej grozy zbyt dlugo obserwowalem obsceniczne runy zdobiace na-kolanniki pancerza i jego napiersnik. Wpadlem w rodzaj transu, przykuty do miejsca widokiem kolyszacych sie nieznacznie zlotych lancuchow oplatajacych ciasno jaskrawa zbroje, wprawionych w ceramit klejnotow, zwiewnego i migotliwego plaszcza oraz wyrzezbionych w pancernych plytach slow, obcych i niezrozumialych, poruszajacych sie ledwie zauwazalnie, kuszacych tajemnicami starszymi od czasu... odwiecznymi sekretami... subtelnymi klamstwami. Z trudem zmusilem sie do oderwania wzroku od Mandragore. W emblematach i ikonach Chaosu krylo sie szalenstwo czyhajace na kazdego zbyt dlugo wpatrujacego sie w nie nieszczesnika. Mandragore zawyl z dzika furia i podniosl masywna pancerna rekawice najezona zardzewialymi kolcami, zamierzajac zmiazdzyc nia lorda Glawa. Cios nie zostal zadany. Zadrzalem czujac rozchodzaca sie w powietrzu fale mentalnej energii. Mandragore cofnal sie o krok. Dazzo postepowal w jego kierunku. Znacznie mniejszy od Oberona i Locke, kaplan sprawial wrazenie jeszcze bardziej kruchego w obliczu Marine niz jego towarzysze, ale z kazdym krokiem starca opancerzony olbrzym cofal sie dalej na skraj ladowiska. Kaplan nie wypowiedzial ani jednego slowa, ale doskonale slyszalem w myslach jego glos. Wrazenie obcej ingerencji w moj umysl oraz dzwiek slow Dazzo przyprawial mnie o wymioty. -Mandragore, synu Fulgrima, czcicielu Slaanesha, bohaterze Dzieci Imperatora, zabojco zywych, profanatorze umarlych, strazniku tajemnic. Twa obecnosc tutaj jest dla nas zaszczytem i cieszymy sie z paktu zawartego miedzy nami i twym bractwem... lecz nigdy wiecej nie bedziesz probowal skrzywdzic nas ponownie. Nigdy wiecej nie podnos na nas reki. Nigdy. Dazzo okazal sie najpotezniejszym psionikiem, jakiego kiedykolwiek w zyciu mialem sposobnosc poznac. Sila swego umyslu spacyfikowal i zmusil do odwrotu jednego z najbardziej diabolicznych agentow zla, Kosmicznego Marine sluzacego Chaosowi. Mandragore odwrocil sie i odszedl z ladowiska. Dopiero teraz dostrzeglem bladosc na twarzy Oberona Glawa. Wyniosly arystokrata zachwial sie na ugietych nogach, gdy opuscila go wzmocniona desperacja odwaga. Wielu obecnych na placu robotnikow plakalo z przerazenia i szoku, a dwoch straznikow otwarcie wymiotowalo. Trzesac sie niczym w delirium spojrzalem na swych towarzyszy. Fischig byl blady jak sciana, zaciskal kurczowo oczy. Rhizor zwinal sie w klebek na blotnistej ziemi, przyciskajac grzbiet do sciany budynku. Nigdzie nie bylo Bequin. 46 Rozdzial XV W samym srodku obozu wroga. Nierowna walka. Odlot. Mialem zaledwie sekundy na przyjecie do wiadomosci jednej mysli -gdziekolwiek byla teraz Bequin, my znajdowalismy sie poza zasiegiem jej ochronnej aury. Uslyszalem krzyk, pelne zaskoczenia ostrzezenie starego kaplana Eklezjarchii, ktore niemal natychmiast utonelo posrod ryku uruchomionych syren alarmowych.Przebywajacy na ladowisku straznicy zaczeli biec w nasza strone. Za ich plecami dostrzeglem Dazzo, wskazujacego palcem dokladne miejsce ukrycia mojej grupy. Locke wyszarpnal z kabury laserowy pistolet. Ponad krzykami ludzi nioslo sie ujadanie cygnidow. -Fischig! - wrzasnalem - Fischig! Rusz sie albo jestesmy trupami! Zamrugal nieprzytomnie, wciaz pobladly, zaczal gapic sie na mnie pustym wzrokiem. Wymierzylem mu siarczysty policzek. -Rusz sie, oficerze! Pierwsi straznicy dobiegali juz do ruin stanowiacych nasze schronienie, jeden z nich wywazyl kopniakiem zabite deskami drzwi. Ujrzalem napieta twarz widoczna pod brudna, czesciowo opuszczona przylbica helmu. On rowniez mnie dostrzegl, bo zaczal podnosic bron. Omiotlem futryne drzwi i stojacego w nich czlowieka seria z laserowego karabinu. Rozlupane kamienie i kawalki drewna lataly w powietrzu niczym grad. Wiazki laserowej energii wpadly do pomieszczenia przez szczeliny w rozsypujacej sie scianie frontowej i uderzyly z trzaskiem w mur za moimi plecami. Karabin maszynowy Fischiga ozyl w koncu. Hubrisjanski oficer przeciagnal dluga seria po niszczejacych zabudowaniach z lewej strony naszej kryjowki. Strumien pociskow swietlnych rozdarl ciala dwoch nadbiegajacych z tamtej strony straznikow. Kolejni napastnicy probowali zajsc mnie od prawej. Wystawilem lufe karabinu przez dziure w scianie i zastrzelilem w przeciagu kilku sekund trzech z nich. Nie zdejmujac palca ze spustu Fischig cofal sie w glab zniszczonego budynku. -Szybciej! - krzyknal. Doskoczylem do jego ramienia i razem omietlismy raz jeszcze krawedz ladowiska, obracajac w perzyne gradem kul i energe tycznych wiazek sciany budynkow, sterty desek i stare meble, rozpryskujac na wszystkie strony kamien, drewno i ludzka tkanke. Calkowicie owladniety slepa panika Rhizor lezal na ziemi niczym worek kartofli. Chwycilem go za obszarpany kolnierz i zaczalem ciagnac za soba. Walczyl i rzucal sie jak dziki kot najwyrazniej mnie nie rozpoznajac. Jakas postac wpadla do budynku przez wybite okno, zza ktorego obserwowalismy zajscie na ladowisku. Locke. Renegat przetoczyl sie przez ramie ladujac na zmurszalej podlodze, sciskany w jego dloni pistolet rzygnal strugami swiatla. Jedna wiazka przepalila mi rekaw, trzy nastepne trafily Rhizora miedzy lopatki. Przewodnik wyprezyl sie i runal na mnie, zbijajac ciezarem swego ciala z nog. Fischig dostrzegl Locke i nie przerywajac ognia obrocil lufe karabinu w strone maniakalnego kapitana. Mechanizm spustowy ciezkiej broni wydawal z siebie ogluszajacy metaliczny terkot. Fragment sciany tuz przy Locke zostal doslownie zdezintegrowany pociskami duzego kalibru. Kapitan wrzasnal przeciagle i rzucil sie szczupakiem w otwor wejsciowy wiodacy do innego pokoju budynku. Skaczac desperacko w powietrzu zdolal tak wykrecic swe cialo, by z tej pozycji oddac jeszcze jeden strzal. Fischig jeknal z bolu czujac jak silna wiazka energii nadtapia jego pancerz osobisty. -Eisenhorn! Ty pieprzony bekarcie! - wrzeszczal zza oslony Locke. Wydostalem sie spod zwlok Rhizora, szczerze poruszony nagla smiercia czlowieka, ktorego zmuszono do zaplacenia najwyzszej ceny za pomoc udzielona inkwizytorowi. Jeszcze jedna zbrodnia ciazaca na Gorgone Locke. Przeklinajac pod nosem nazwisko kapitana zerwalem z pasa odlamkowy granat, odbezpieczylem go i cisnalem w kierunku kryjowki mordercy. Zaraz potem razem z Fischigiem pobieglismy przez pelne dymu pomieszczenie w kierunku tylnego wyjscia. Wybuch granatu wstrzasnal budynkiem. Mialem nadzieje, ze eksplozja rozerwala przekletego sadyste na strzepy. Kaszlac i spluwajac pod nogi Fischig wskoczyl do wykopu obiegajacego zniszczona dzielnice North Qualm i skupisko nowszych budowli. Podazy- lem w jego slady. Boki wykopu chronily pochylone nad nim kompozytowe plyty zwienczone siatka zatrzymujaca opady popiolu. Laserowe wiazki liznely kilka plyt tuz przy nas, uslyszalem podekscytowane krzyki. Jakies dwadziescia metrow za nami straznicy wskakiwali pospiesznie do wykopu, szczekajace wsciekle cygnidy szarpaly smycze. Fischig przemienil wykop w istna strefe smierci oprozniajac calkowicie drugi beben z amunicja. Ludzie i czworonozne drapiezniki przeistoczyli sie w krwawa bezksztaltna mase. Rzucilismy sie w przeciwnym kierunku. Biegnacy Fischig klal pod nosem probujac wymienic beben na nowy. Straznicy strzelali do nas chaotycznie z mijanych budynkow i bocznych ulic, ale wiazki ich laserow wzbijaly tylko obloczki ziemi. Wykop konczyl sie wyjsciem na niewielki placyk, gdzie parkowal ciezki osmiokolowy transporter. Wymienilismy strzaly z pilnujacymi pojazdu straznikami zabijajac na miejscu trzech, ale czwarty przed smiercia zdazyl spuscic z lancucha trzy trzymane przez siebie cygnidy. Wyjac i charczac bestie pomknely w nasza strone. Przestrzelilem jednej z nich leb, ale pozostale dwie wyszly z mojego pola widzenia znikaja za transporterem. Wielki pojazd zakolysal sie na resorach, gdy jeden z drapieznikow wskoczyl na jego maske i runal na nas z gory. W ostatniej chwili zdazylem go zabic strzalem w glowe, muskularne cielsko grzmotnelo z hukiem w ziemie tuz przy moich nogach. Drugi cygnid wystrzelil spod transportera, jego jasne futro bylo ubrudzone od smaru. Jednym susem dopadl Fischiga i przewrocil go szarpiac zebami za opancerzone przedramie. Wyszarpnalem z pokrowca energetyczny miecz i przeciagnalem trzeszczacym ostrzem po zwierzeciu, rozcinajac je na dwie polowy. Nieprzyjacielskie pociski zagrzechotaly o burte transportera. -Wstawaj! - krzyknalem zwlekajac z lezacego Fischiga truchlo drapiez nika. Ruszylem sprintem do znajdujacego sie na koncu placyku modulowego magazynu i wylamalem z zawiasow jego drzwi. Byl to sklad sprzetu, zawalony wymiennymi wiertlami do gorniczych swidrow, zwojami kabli, akumulatorami i cala masa nieznanych mi blizej przedmiotow. Przepychalismy sie ostroznie miedzy paletami skrzynek. Z zewnatrz dobiegal mnie krzyk ludzi i tupot zblizajacych sie butow. Przystanalem na moment zmieniajac baterie w karabinie i wlaczajac mikrokomunikator. -Ciern zyczy sobie aegisa, gwaltowne bestie w dole. -Aegis, powstaje, kolory przestrzeni - padla natychmiast odpowiedz. -Sciezka delphus - rozkazalem - Wzor kosci sloniowej! -Wzor potwierdzony. Za szesc. Aegis, powstaje. Jacys straznicy wbiegli do magazynu, ale czuwajacy opodal drzwi Fis-chig przeciagnal po nich seria. Impet pociskow wyrzucil zakrwawione trupy na zewnatrz wraz z fragmentami rozwalonej sciany. Rozgladajac sie wokol spostrzeglem palete czarnych skrzynek stojaca w jednym z katow. Naklejone na ich boki nalepki byly stare i wyblakle, totez zerwalem wieko jednej ze skrzynek chcac upewnic sie co do ich zawartosci. -Przygotuj sie do gonitwy - ostrzeglem Fischiga odbezpieczajac drugi granat. -Och, kurwa! - jeknal oficer sledczy odgadujac moje zamiary. Nim polo zylem granat na palecie, zdazyl juz dotrzec do drzwi. Wypadlismy na placyk strzelajac w biegu, calkowicie zaskakujac tym manewrem naradzajacych sie goraczkowo straznikow. Wiekszosc z nich nalezala do kopalnianego nadzoru i nosila brzydkie czarne pancerze, ale dostrzeglem tez kombinezony trzech zolnierzy sluzb bezpieczenstwa marynarki, bez watpienia czlonkow kontyngentu kapitana Estruma. Strzelalismy obaj z biodra. Zapalnik granatu mial dziesieciosekundowe opoznienie. Fakt, iz wpadlismy znienacka w sam srodek grupy straznikow dzialal na nasza korzysc, bo zaden z nich nie mial czystego pola strzalu. Skoczylismy za niski rozsypujacy sie mur odgradzajacy od ulicy gmach dawnego centrum handlowego North Qualm. Granat eksplodowal, a wraz z nim wylecialy w powietrze skrzynki pelne gorniczych ladunkow wybuchowych. Fala uderzeniowa przewrocila kazdy mur w promieniu trzydziestu metrow. Sila wybuchu dzwignela caly habitat na dobre dwadziescia metrow w gore, po czym rozrzucila na okoliczne dachy deszcz ognistych szczatkow. Kawalki blach, drewna i kamieni posypaly sie gradem na nasze glowy. Przez ulamek chwili zapanowala przerazliwa wrecz cisza, rozdarta zaraz rykiem klaksonow alarmowych, wrzaskami rannych i krzykami szukajacych nas straznikow. Wszedzie unosily sie kleby gestego dymu. Bieglismy przed siebie oddychajac ciezko w zalozonych na twarze respiratorach. Poczulem uklucie bolu w glowie. Glebokie, natretne, palace swym dotykiem. Dazzo poszukiwal nas za pomoca swego poteznego umyslu. Popedzilismy przez dym waska uliczka rozdzielajaca dwa rzedy modulowych habitatow. W mijanych budynkach fala uderzeniowa wybuchu wybila wszystkie szyby. Bol stawal sie coraz silniejszy, bardziej intensywny. 47 Eisenhorn. Nie mozesz sie ukryc. Pokaz sie.Jeknalem cicho czujac rozzarzone igly wbijajace sie w umysl, raptownie jednak bol zelzal, a potem ustal calkowicie. -Fischig! Tutaj! Chwycilem go za ramie i wepchnalem do starego kamiennego budynku, pelniacego kiedys chyba role miejskiej lazni. Bequin kulila sie w kacie, smiertelnie przerazona, zaplakana. Widok Dziecka Imperatora wprawil ja w stan slepej paniki. Podobnie jak ja popelnila blad wpatrujac sie zbyt dlugo w runiczne znaki na bluznierczym pancerzu heretyka, ona jednak nie wiedziala, kiedy powinna przestac patrzec. Nie potrafila wykrztusic slowa, chyba nas nawet nie rozpoznawala, ale mimo to znalezlismy sie juz pod jej ochronna aura i mentalny talent Dazzo okazal sie znienacka dla kaplana bezuzyteczny. -Co teraz? - zapytal Fischig - Oni mysla bardzo szybko. -Midas juz leci. Musimy przedostac sie z powrotem na ladowisko. To jedyny dostatecznie rozlegly obszar, gdzie moze siasc wahadlowiec. Fischig popatrzyl na mnie jakbym byl szalencem. -On chce tutaj przyleciec? Rozwala go! A jesli nawet zdolamy dostac sie na poklad, przeciez tamci maja mysliwce przechwytujace! Zrzuca je z orbity jak tylko podkreci silniki! -Nie twierdze, ze bedzie latwo - odparlem. Chwytajac Bequin pod ramiona wyprowadzilismy ja na zewnatrz lazni. Miasteczko wciaz okryte bylo gesta kurtyna dymu, ponad dachy budynkow wystrzeliwaly zarloczne plomienie. Jakies glosy wykrzykiwaly rozkazy, cy-gnidy ujadaly glosno. Slyszalem tez jakis glebszy, pelen gniewu ryk. Nie opuszczalo mnie dziwne przeczucie, ze jego zrodlem byl Marine Chaosu. -Ciern zyczy sobie aegisa, ladowisko - powiedzialem do komunikatora. -Aegis, ladowisko za trzy, niebiosa spadaja. A wiec juz siedzieli mu na ogonie. Flota wyslala do akcji mysliwce. Puscilismy sie przed siebie biegiem. Wiatr powoli rozwiewal dym. Jakas grupa straznikow przeciela nam droge blokujac ulice. Cofnelismy sie w bok, ale druga ulica rowniez okazala sie strzezona. -Przez budynki - zaproponowal Fischig. Znajdowalismy sie wlasnie na tylach najnowszego modulowego habitatu zbudowanego przez bluzniercza misje Dazzo. Co prawda w scianie nie bylo drzwi, ale zdolalismy sie wdrapac na niski pochyly dach, wciagnac na niego Bequin i przejsc do srodka budowli przez niewielki swietlik. Pokoj byl wykwintnie i bogato urzadzony, przypominal swym wygladem prywatny gabinet ktoregos z najwyzszych ranga nadzorcow. Na polkach staly liczne ksiazki, zwoje pergaminow i robocze grafiki. Kilka duzych podroznych waliz lezalo na stercie w kacie, przykrytych dlugim plaszczem. Jeden z pasazerow przybylych statkiem marynarki wniosl do srodka swe bagaze, ale nie zdazyl sie jeszcze rozpakowac. -Chodz tutaj - syknal Fischig wygladajac za drzwi prowadzace z gabinetu do dalszej czesci habitatu. -Poczekaj - odparlem. Rozcialem energetycznym ostrzem zamek pierwszej z gory walizy i otworzylem ja pospiesznie. Ubrania, notesy i ksiazki, podluzne pudlo z bogato ornamentowanym karabinem mysliwskim o wygrawerowanym na lufie imieniu Oberon. Jakies bezuzyteczne dla mnie drobiazgi. -Chodz tutaj - powtorzyl desperacko Fischig. -Aegis, ladowisko za dwa - zatrzeszczal komunikator. -Eisenhorn? Co ty tam robisz? - syknal Fischig. -To sa bagaze Glawow - wyjasnilem grzebiac w walizie. -I co z tego? Czego tam szukasz? -Nie mam pojecia - wyznalem szczerze otwierajac druga walizke. Jeszcze wiecej ubran, jakies niemile dla oka religijne ikony. Fischig scisnal mnie za ramie. -Z calym szacunkiem, inkwizytorze, uwazam, ze to wybitnie nie pora na kopanie w cudzych bagazach! -Musimy stad uciekac, musimy stad szybko uciekac - mamrotala pod nosem Bequin, jej rozszerzone lekiem oczy mrugaly nerwowo. -Tutaj musi cos byc... jakis haczyk, punkt zaczepienia... cos, co okaze sie dla nas uzyteczne, kiedy stad odlecimy... -Najpierw musimy stad odleciec! -Tak! - rzucilem w jego kierunku lodowate spojrzenie - Tak, uciekniemy. A kiedy to zrobimy, bedziemy chcieli dalej kontynuowac dochodzenie w sprawie Glawow, prawda? Przewrocil tylko oczami w grymasie gniewu i rozpazy. -Prosze... prosze... - mamrotala Bequin. -Aegis, ladowisko za jeden. Trzecia walizka. Pudlo chirurgicznych instrumentow z nierdzewnej stali, o ktorych przeznaczeniu wolalem nawet nie myslec. Zestaw do gry w kosci. Ubrania, jeszcze wiecej tych przekletych ubran. I cos jeszcze, solidnie w nie owiniete. Pochwycilem znalezisko. -Szczesliwy? - zapytal sarkastycznym tonem Fischig. Usmiechnalbym sie szeroko, gdyby nie przeszkodzila mi w tym pamiatka po rekawicy neuralnej Locke. -Ruszamy! - rozkazalem. Za krotkim korytarzem znajdowal sie obszerny przedpokoj. Na podlodze stalo tam jeszcze wiecej walizek, podobnie jak skrzynek owinietych tasma pakunkowa. -Nawet o tym nie mysl - warknal Fischig widzac wzrok, z jakim ogarnalem sterty bagazu. -Aegis, na miejscu! - slowa dobiegajace z komunikatora utonely w naglym huku przelatujacego tuz nad budynkiem wahadlowca. Uslyszalem kanonade z broni malokalibrowej, sykniecia laserowych karabinow. Przebieglismy przez przedpokoj. Otworzylem drzwi zewnetrzne, wiodace prosto na ladowisko. Ludzkie postacie miotaly sie po placu, w wiekszosci straznicy kopalniani i zolnierze sluzb bezpieczenstwa marynarki, zadzierajacy w gore glowy i strzelajacy do wiszacego nad nimi wahadlowca. Na drugim koncu ladowiska, przy opuszczonej rampie zaladunkowej promu, stal Malahite. Dostrzegl nas i wykrzyczal cos do zolnierzy. Odwrocili sie, zaczeli strzelac w kierunku habitatu. I wtedy ujrzalem Mandragore, tuz po prawej stronie placu, pedzacego w nasza strone ze zlowieszczym rykiem. -Z powrotem! Do srodka! - wrzasnalem i wepchnalem towarzyszy swym cialem za prog habitatu. Zewnetrzna sciana budynku nie stanowila zadnej przeszkody dla bestii Chaosu, masywne metalowe drzwi rowniez. Okryte ceramitem piesci wyrwaly futryne, darly na strzepy pancerne plyty. Bequin zaczela piszczec przerazliwie. Dziecko Imperatora wpadlo przez dziure do przedpokoju, jego perlowe zeby szczerzyly sie w zwierzecym grymasie. Sciskany w rece Marine bolter mial nieprawdopodobne rozmiary. -Ani kroku dalej! - krzyknalem i wyciagnalem przed siebie prawa reke, by intruz mogl dostrzec trzymany w niej odbezpieczony granat. Mandragore zasmial sie chrapliwie, z msciwym zadowoleniem w glosie. -Nie zartuje - dodalem i kopnalem lezaca przy moich nogach skrzynke. Byla wyladowana kamiennymi tablicami wycietymi w kopalni. -Jednosekundowy zapalnik. Zrobisz jeszcze krok i wszystko wyleci w powietrze. Zawahal sie. Przez rozbita sciane do przedpokoju wpadl lord Glaw, towarzyszylo mu kilku straznikow. -Cofnij sie, zrob, co ci kaze! - krzyknal Glaw. Warczac jak pies Mandragore opuscil powoli swoj bolter. -Cofnij sie, Glaw! Cofnij sie i zabierz ich ze soba! -Nie mozesz sie ludzic nadzieja ucieczki, inkwizytorze - odparl Glaw. -Wynos sie! Lord machnal dlonia i wycofal sie na zewnatrz budynku ubezpieczany przez straznikow. Mandragore poszedl niechetnie w ich slady, pomrukujac z ledwie tlumiona furia. -Lap skrzynke - powiedzialem do Fischiga. Przewiesil przez plecy bron i wykonal bez sprzeciwu moje polecenie. Wyszlismy w zadymiony brzask poranka. Dzwigalismy we dwojke z Fischigiem skrzynke pelna plyt, dlon sciskajaca odbezpieczony granat trzymalem nad naszym bagazem w taki sposob, by wszyscy mogli ja widziec. Bequin nastepowala nam na piety. W glebi ladowiska Glaw wydawal pospieszne polecenia swym ludziom. Mial przy sobie ponad czterdziestu uzbrojonych mezczyzn: straznikow, zolnierzy marynarki, nadzorcow. Dostrzeglem wsrod nich Dazzo, Malahite i kapitana Estruma. Mandragore stal duzo blizej od reszty przeciwnikow. Gapil sie na nas nienawistnie. Jego barwny plaszcz kolysal sie na wietrze, pancerz silowy lsnil niczym roznokolorowy klejnot. Caly czas warczal z glebi masywnego gardla. -Midas - przysunalem do ust mikrokomunikator - Usiadz na ladowisku, otworz rampe. -Zrozumialem - odparl - Badz swiadom faktu, ze leca tu trzy mysliwce marynarki. Przybycie za trzy. Wahadlowiec zawisl nad placem, rzucil na ladowisko gleboki cien, jego silniki korekcyjne wzbily wielkie chmury kurzu i popiolu. Kiedy osiadl na hydraulicznych wysiegnikach, rampa zaladunkowa pod kokpitem opadla z przeciaglym jekiem serwomotorow. Krotkimi krokami obeszlismy wahadlowiec tak, by rampa i przedzial transportowy znalazl sie za naszymi plecami. Zgromadzeni na ladowisku spiskowcy obserwowali nas w milczeniu z podniesiona bronia. -Chyba mamy patowa sytuacje, inkwizytorze - oswiadczyl w koncu Glaw. -Kaz ludziom opuscic bron, nawet tym, ktorych z tego miejsca nie widze. Nawet nie mysl o tym, zeby probowac mnie zatrzymac. Midas... wyceluj dzialka na skrzydlach we mnie i oficera sledczego. Jesli cokolwiek sie nam stanie, strzelaj bez wahania. 48 -Potwierdzam.Ciezkie dzialka automatyczne w wiezyczkach na skrzydlach wahadlowca obrocily lufy w naszym kierunku. -Sprobujecie do nas strzelic, a skrzynia zostanie zniszczona. -Bron w dol! - krzyknal Glaw, a jego podkomendni opuscili lufy. -Teraz odwolaj te mysliwce. Kaz im wracac prosto na poklad statku-matki. -Ja... -Natychmiast! Glaw spojrzal wymownie na kapitana Estruma, ten zas zaczal cos mowic do zawieszonego przy ustach mikrokomunikatora. -Mysliwce zmieniaja kurs - poinformowal mnie Midas - Zawracaja. -Bardzo dobrze - pochwalilem lorda. -Co teraz? - zapytal Glaw. No wlasnie. Przez chwile mielismy nad nimi przewage: nie mogli do nas strzelac ani probowac pojmac, a Bequin ekranowala Dazzo i wszystkich innych psionikow, ktorzy mogli sie kryc w tlumie na ladowisku. -Moze jedna albo dwie odpowiedzi - zaproponowalem. -Eisenhorn! - parsknal z niedowierzaniem Fischig. -Odpowiedzi? - Glaw rozesmial sie glosno. Kilku zolnierzy dolaczylo do niego, Mandragore tylko skrzywil w usmiechu wargi. Dazzo i Malahite mieli kamienne twarze. -To obiekty archeologiczne, wydobyte z miejsca zamieszkanego kiedys przez saruthi - oswiadczylem podnoszac ze skrzynki jedna z antycznych, niesymetrycznych tablic - Bez watpienia maja dla was ogromna wartosc, bo rownie ogromna wartosc wydaja sie miec dla saruthi. Pytanie brzmi: co chcesz wytargowac od nich w zamian za wykopane tu artefakty? -Nie zamierzam ci nic powiedziec - odparl Glaw - Nie zamierzam nawet potwierdzac badz negowac twych hipotez. Wzruszylem ramionami. -Zawsze trzeba probowac. -Nie odpowiedziales na moje pytanie. Co teraz? -Odlatujemy - odparlem - Nie niepokojeni. -No to odlatujcie - usmiechnal sie ponownie - Polozcie skrzynke tam, gdzie stoicie i leccie sobie. -Ta skrzynia to jednyna rzecz, ktora powstrzymuje cie przed rozstrzelaniem nas na strzepy. Leci z nami jako asekuracja. -Nie! - zaprotestowal glosno Dazzo przepychajac sie do przodu - To niemozliwe! Stracimy ja na zawsze! - kaplan spojrzal na Glawa - Ten czlowiek to nasz zaprzysiegly nieprzyjaciel. Nigdy nie odzyskamy tych artefaktow. Nawet jesli zagwarantujemy mu bezpieczny odlot, nie bedzie honorowal porozumienia i nie odda tablic. -Oczywiscie - przyznalem mu racje - Podobnie jak wy nie uhonorujecie zadnego porozumienia ze mna. Chociaz przykro mi to mowic, nie ma mowy o jakichkolwiek opartych na slowie honoru umowach pomiedzy nami. Dlatego wlasnie zabieram ze soba skrzynie. Nie posiadam zadnego innego zabezpieczenia. -Nie jestesmy tu po to, by ci zapewniac bezpieczenstwo, zalosny smiertelniku - powiedzial zlowieszczym tonem Mandragore - Tylko smierc. Lub cierpienie i smierc, jesli ci sie nie poszczesci. -Nie powinienes pozwalac mu wtracac sie do negocjacji - pouczylem Gla-wa katem oka obserwujac czujnie Mandragore - Odlatujemy stad razem ze skrzynia, w przeciwnym razie jestesmy martwi. -Nie - odparl Glaw i wyjal spod plaszcza pistolet - Padles ofiara wlasnej logiki, inkwizytorze. Jesli i tak mamy utracic te artefakty na zawsze, wole, by stalo sie to tutaj, razem z twoja smiercia. Jesli sprobujesz uciekac razem ze skrzynia, kaze cie rozstrzelac bez wzgledu na konsekwencje. Postaw ja na ziemi, a dam ci dziesiec sekund na wejscie na poklad. Instynktownie wiedzialem, ze Oberon nie blefuje. Z pewnoscia nie poszedlby na dalsze ustepstwa. I nie byl glupcem, wiedzial doskonale, ze nigdy nie zwrocilbym mu skrzyni. Dziesiec sekund. Jesli sprobowalibysmy wejsc na poklad ze skrzynia, grozilo nam natychmiastowe ostrzelanie. Jesli polozylibysmy ja na ziemi, tez ryzykowalismy smiercia od kul, ale byc moze wtedy celowaliby bardziej ostroznie, bojac sie trafic w tablice. A dzialka wahadlowca wciaz celowaly tam, gdzie sobie zazyczylem. -Cofajcie sie w kierunku rampy - wyszeptalem do Bequin i Fischiga - Na moj rozkaz rzucisz skrzynke na ziemie. -Jestes tego pewien? -Rob to, co ci kaze. Midas? -Silniki gotowe, dzialka gotowe. -Teraz! Skrzynka upadla z trzaskiem na plyte ladowiska, silniki statku ryknely ogluszajaco. Nie czekali nawet dziesieciu sekund. Wpadlismy na rampe, a ta zaczela sie zamykac, gdy wahadlowiec podrywal sie z ziemi. W kadlub uderzaly dziesiatki pociskow. Zaterkotaly dzialka wahadlowca. Statek pial sie ostro w gore, totez mielismy klopoty z utrzymaniem rownowagi. Fischig krzyknal krotko i potoczyl sie w tyl ladowni wypadajac do po-low polowy za wciaz jeszcze niedomknieta klape rampy. Pochwycilem go za ramiona i wciagnalem z powrotem do srodka, zanim krawedz klapy zdazyla odciac mu nogi. Zdolalismy uciec. Wiedzialem to po kacie, pod jakim przechylony byl teraz wahadlowiec oraz ryku wlaczonych dopalaczy. Czerwone lampy alarmowe palily sie ostrzegawczo sygnalizujac uszkodzenia. -Zapnij sie! - krzyknalem do Aemosa probujacego przyjsc nam z pomoca. -Fischig, zapnij w fotelu Bequin! Ty zrob to samo! Oficer pociagnal przerazona dziewczyne do najblizszego fotela. Oderwalem od nich wzrok i pobieglem w kierunku kokpitu. Midas walczyl ze sterami ciagnac maszyne w gore. Przez okna dostrzeglem przemykajaca w dole panorame Damasku. Usiadlem w fotelu za pilotem. -Jak blisko sa? -Mysliwce zawrocily, ida kursem zblizeniowym. Maja nad nami przewage wysokosci. -Jak blisko? -Szesc minut do przechwycenia. Cholera... -Co? Wskazal palcem ekran radaru. Na trojwymiarowej mapie pojawily sie duze punkty, poruszajace sie w slad za mniejszymi jaskrawymi punkcikami. -Flota tez ruszyla. I wystrzelili dwa nastepne skrzydla mysliwcow. Nie chca nas stad wypuscic, prawda? -Z ta wiedza, ktora zdobylismy? -Nie pozwola nam stad uciec z zyciem? -Midas, doskonale wiesz, jak brzmi odpowiedz na twoje pytanie. Wyszczerzyl zeby widoczne dzieki swej snieznobialej barwie nawet w polmroku kokpitu. -Zatem czeka nas nieco zabawy - powiedzial. Jego nagie dlonie biegaly po instrumentach pokladowych korygujac nasz kurs. -Jakies pomysly? -Kilka mozliwosci. Pozwol mi skontrolowac dane. -Jakie? -Zaufaj mi, Gregor. Jesli mamy z tego wyjsc zywi, musze bardzo sie starac. Siedz cicho z tylu i pozwol mi zajac sie przeliczaniem ich wektorow. -Mamy uszkodzenia od ognia naziemnego - zauwazylem. Ogarnelo mnie nagle zniechecenie i brak nadziei na wyjscie z opresji. -Drobne, tylko drobne - odparl roztargnionym tonem - Serwitorzy juz je zabezpieczyli. Zmienil drastycznie nasz kurs. Patrzac ponad jego ramieniem na radar dostrzeglem, ze wahadlowiec zaczyna przemieszczac sie prostopadle do scigajacych nas okretow marynarki, drastycznie zmniejszajac potrzebny im do przechwycenia czas. -Co robisz? -Kalkuluje nasze szanse. To taka mala gra. Blyszczacy glob Damasku cofal sie teraz na ekranie radaru ukazujac predkosc, z jaka wchodzilismy ponad niska orbite planety. -Widzisz? - zapytal Midas. Na ekranie pojawil sie nastepny punkt. -Klasyczna formacja imperialnej marynarki. Zawsze zostawiaja statek po drugiej stronie planety. Gdybysmy dalej lecieli starym kursem, wpadlibysmy prosto w jego pole ostrzalu. W kosmicznej pustce za kokpitem pojawily sie jaskrawe rozblyski swiatla. Okret strazniczy, fregata sredniej klasy, strzelal do nas z wszystkich luf probujac jednoczesnie wejsc na kurs zblizeniowy z wahadlowcem. -Wystrzeliwuje mysliwce. Przechwycenie za dwa. Reszta poscigu, kontakt za cztery. Sytuacja byla beznadziejna. Spojrzalem na wyswietlacz rozdzielnika energii. Wszystkie diody plonely czerwonym blaskiem. -Midas... -Zrelaksuj sie. Nareszcie jest. -Co jest? Za kokpitem pojawil sie znienacka maly ksiezyc. Tyle, ze teraz wcale nie wygladal na niewielki. Przerazilem sie, ze uderzymy w niego z rozpedu. Zmellem w ustach przeklenstwo. -Odprez sie, do cholery! - mruknal pocieszajaco Midas - Przechwycenie za jeden. Pomknelismy w kierunku jalowej, naznaczonej kraterami tarczy szarozielonego ksiezyca, dopalacze wahadlowca rzygaly ogniem. System skanowania pasywnego zaczal piszczec ostrzegawczo - szesc mysliwcow przechwytujacych prowadzonych przez elite pilotow Zgrupowania Scarus mknelo w slad za nami. 49 Rozdzial XVI Pojedynek w kosmicznej pustce. Kryjowka Betancore. Nowy trop. Ksiezyc nazywal sie Obol. Byl to najmniejszy i najbardziej od planety oddalony z czternastu naturalnych satelitow Damasku. Naznaczona kraterami po uderzeniach meteorow bryla skladala sie z niklu, cynku i selenu, jej srednica wynosila jakies szescset kilometrow. Nie posiadala atmosfery, a jej postrzepiona, pelna ostrych wzniesien powierzchnia lsnila zielonkawa poswiata w promieniach odleglego slonca.Probowalem uspokoic roztrzesiony umysl i zwolnic tetno za pomoca starych mentalnych sztuczek, ktorych nauczyl mnie Hapshant. Skupilem wzrok na ekranie wyswietlajacym informacje o Obolu - nikiel, cynk, selenium, najmniejszy z czternastu - nie po to, by uzyskac jakies nowe informacje, tylko w celu zajecia czyms mysli, zaslonienia ich malymi fetyszami w postaci niezbyt istotnych szczegolow. Zerknalem ponad krawedzia ekranu. Ogromny krater, dostatecznie rozlegly, by sie w nim zmiescilo cale Dorsay wraz z laguna, zial czernia swej czelusci tuz przed kokpitem wahadlowca. -Trzymajcie sie - uprzedzil nas Midas. Jakis kilometr nad powierzchnia ksiezyca wykonal w koncu zaplanowany wczesniej manewr. W chwili tej znajdowalismy sie juz w polu oddzialywania grawitacji Obola, lecielismy tez z pelna predkoscia. W takiej sytuacji nie bylo nawet mowy o konwencjonalnym ladowaniu czy tez zwyklym zwrocie. Lecz Midas od najmlodszych lat cwiczyl w powietrznych akademiach Glavii. Dzieki sprzezonymi z umyslem receptorom w pokrytych siateczka przewodow dloniach doskonale wyczuwal niuanse lotu, przeplywu energii i manewrowania, bijac o glowe wiekszosc profesjonalnych pilotow Imperium. Mial wczesniej wielokrotnie okazje testowac mozliwosci wahadlowca niemalze do granic jego wytrzymalosci i swietnie zdawal sobie sprawe z tego, co maszyna ta moze, a czego zrobic nie zdola. Najbardziej martwilo mnie to, co zdaniem Midasa zrobic mogla. Wylaczyl glowny naped i odpalil jednoczesnie wszystkie prawoburtowe silniczki korekcyjne. Wahadlowiec zaczal wirowac w prozni niczym bak. Sila odsrodkowa tego ruchu wcisnela mnie w fotel, krajobraz Obola krecil sie opetanczo przed oczami. Obrotowy upadek sprawial wrazenie calkowicie niekontrolowanego, ale byl to w istocie perfekcyjnie wykonany manewr. Midas blyskawicznie przelaczal silniki korekcyjne regulujac szybkosc opadania. Ciezka maszyna zmierzala w kierunku dna krateru niczym lisc. Dziewiecdziesiat metrow od powierzchni ksiezycowego gruntu wahadlowiec przestal wirowac. Midas uruchomil ponownie glowny naped i ziemia wystrzelila nam spod skrzydel. Statek pomknal lekkim lukiem w gore, by przeslizgnac sie tuz nad krawedzia krateru. Spogladajac na wyswietlacz taktyczny zauwazylem, ze mysliwce zwiekszyly dzielacy nas dystans do szesciu minut. Zaden z pilotow nie zamierzal powtarzac manewru Midasa, wybierajac bardziej konwencjonalny zwrot o szerokim kacie. Midas mknal nad powierzchnia ksiezyca rzucajac wahadlowiec pomiedzy poszarpane skalne turnie, przecinajac glebokie wawozy, w ktorych nigdy nie odcisnieto sladu ludzkiego buta. W pewnym momencie przelecielismy waska szczelina miedzy dwiema masywnymi skalnymi iglicami. -Rozdzielaja sie - powiedzial Betancore skrecajac w prawo. Faktycznie, cztery mysliwce lecialy za nami zmniejszajac szybko dystans, dwa pozostale zawrocily i zaczely sie oddalac w przeciwna strone. - Kontakt? -Natrafimy na nich z przodu za osiem minut - Midas usmiechnal sie do mnie przez ramie. Skrecil gwaltownie w lewo nurkujac ku dnu podluznej doliny, ktora skaner topograficzny zaledwie iluminowal na swym wyswietlaczu. Zwolnil raptownie predkosc poslugujac sie silnikami korekcyjnymi i zawisl nad blyszczacym zielenia i ciemna zolcia dnem doliny. -Co robisz? -Czekaj... czekaj... Wyswietlacz taktyczny poinformowal mnie, ze cztery mysliwce wlasnie przemknely nad dolina. -Przy locie na tak niskim pulapie zajmie im chwile przyjecie do wiado mosci faktu, ze nas juz z przodu nie ma. -Co teraz? Pchnal przepustnice do konca. Wahadlowiec wystrzelil z wznieconej podmuchem silnika chmury ksiezycowego pylu. -Mysz stala sie kotem. W ciagu sekundy wyswietlacz skanera bojowego pokryl sie czerwonymi krzyzami celowniczymi. Przed nosem wahadlowca, posrod strzelistych szczytow skal przemykajacych z ogromna predkoscia tuz pod brzuchem statku, dostrzeglem jaskrawy plomien dopalaczy. -Zegnamy pana - powiedzial Midas naciskajac spust skrzydlowych dzialek. Blask dopalaczy przeistoczyl sie w oslepiajaca kule ognia i gazu. Zostalem bolesnie wcisniety w fotel, kiedy wahadlowiec wpadl miedzy sciany kolejnego wawozu. Jakis kilometr z przodu pochwycilem wzrokiem nastepny wybuch, rozblysk wirujacych w prozni kawalkow metalu. -Pana tez. Kontrolki sygnalizujace prace automatycznych ladownikow plonely czerwonym kolorem. Komory amunicyjne dzialek byly prawie puste. Ostatnia seria siegnela celu, gdzies z przodu pojawil sie blysk ognia, ktory przeszedl w znacznie bardziej spektakularna eksplozje po uderzeniu mysliwca w sciane doliny. Cos oslepiajaco jasnego przemknelo tuz obok naszej prawej burty. Wahadlowiec zadygotal z metalicznym jekiem, zaczal wyc alarm. -Sprytny chlopiec, bylo blisko - oswiadczyl Midas ciagnac do siebie dra zek sterowniczy z zamiarem przeskoczenia nad pobliskim skalnym klifem. Jeden z pilotow uszedl z pulapki, zawrocil i teraz probowal wejsc nam na ogon. -Gdzie on jest? Gdzie on jest? - mruczal pod nosem Midas. Mielismy po swojej stronie przewazajaca sile ognia - sile ognia i Midasa. Piloci marynarki latali na Lightningach: malych, szybkich i bardzo zwrotnych maszynach wazacych czterokrotnie mniej od wahadlowca. Moj prywatny stateczek zostal zbudowany z mysla o konwencjonalnym zastosowaniu transportowym, ale szereg innowacji w postaci przerobionego napedu, pokladowych systemow uzbrojenia i zdolnosci zawisu w miejscu czynil z niego swietna maszyne do walki w warunkach takich jak te. Cos uderzylo z hukiem w kadlub i wahadlowiec zaczal spadac przechylony w bok. Midas zaklal i rzucil maszyne w prawo. Tuz obok kokpitu smig-nela srebrna strzala. Imperialny mysliwiec. Betancore przywrocil poprzedni wektor i pomknal w slad za przeciwnikiem, lecac wsrod ostrych stromych turni wylacznie na podstawie wskazan instrumentow. Skaner bojowy namierzyl emisje cieplna silnika Lightninga. Midas nacisnal spust dzialek. Chybil. Pilot mysliwca rzucil maszyne w gore, wykonal przewrot przez plecy. Midas strzelil ponownie. Znow chybil. Lightning pedzil teraz wprost na nas. Widzialem wyraznie scieg pociskow swietlnych biegnacy w strone wahadlowca. Lot kursem kolizyjnym, w glebokim wawozie. Brak miejsca na manewry. Brak miejsca na blad. -Zegnaj - powiedzial Midas naciskajac spust. Eksplozja rozswietlila polmrok wawozu, jej fala uderzeniowa zatrzesla nasza maszyna. -Masz juz dosyc? - zapytal mnie Midas. Nie odpowiedzialem, zbyt bylem zajety kurczowym sciskaniem poreczy fotela. -Ja tak - dodal - Czas przejsc do fazy drugiej. Po prawej kreci sie nastepny mysliwiec, a ci dwaj lecacy po ciemnej stronie ksiezyca pojawia sie tutaj za dziewiecdziesiat sekund. Pora na male przedstawienie. Uclid? Glowny serwitor wymruczal potwierdzenie. Tracilismy gwaltownie wysokosc. Rzut okiem na jedna z zewnetrznych kamer powiedzial mi, ze ciagniemy za soba dlugi warkocz ulatniajacego sie gazu. -Uszkodzenie? - zapytalem. -Symulowane - odparl pilot. Dno mrocznego kanionu bylo coraz blizej. -Odpadki, Uclid - powiedzial szybko Midas. Uslyszalem stukniecie i stlumiony huk. Wahadlowiec zadygotal. Cos za naszym ogonem rozblyslo. -Co to bylo? -Dwie tony smieci, zlomu i nadmiarowych zapasow. Oraz wszystkie granaty znalezione w twojej zbrojowni. Midas zwolnil jeszcze bardziej i skrecil w czelusc pieczary ziejaca w zboczu kanionu. Sciany i sklepienie jaskini wydawaly sie wrecz muskac kadlub statku. Szescset metrow w glebi pieczary Betancore skrecil lekko w lewo. Reflektory wylonily z ciemnosci skalista nisze. Jeszcze sto metrow i wahadlowiec osiadl na dnie niszy wzbijajac hydraulicznymi lapami chmury pylu. Midas wylaczyl silniki, swiatla i wszystkie systemy energetyczne wahadlowca z wyjatkiem filtrow powietrza. -Nikt nawet nie mruczy - powiedzial kladac palec na ustach. 50 Wyczekiwanie, trwajace cale szescdziesiat szesc godzin, nie bylo ani mile ani ciekawe. Odziani w ogrzewane kombinezony siedzielismy cicho w ciemnosciach podczas gdy heretycka flota przeczesywala powierzchnie Obola i jego najblizsza przestrzen kosmiczna. W ciagu pierwszych dziesieciu godzin nasze pasywne skanery osmiokrotnie odnotowaly ruch pojazdow mechanicznych w glebi kanionu skrywajacego miejsce rzekomej kraksy. Napiecie stawalo sie wrecz nie do zniesienia.Nie sposob bylo przewidziec jak uparci okaza sie spiskowcy i jak cierpliwi. Midas sugerowal, ze najpewniej zastosuja taka sama sztuczke jak my, zaszywajac sie gdzies w kryjowce i czekajac na ruch ofiary lub wyslany z jej pokladu sygnal. Po czterdziestu godzinach Lowink zyskal pewnosc, ze uslyszal astropa-tyczne komunikaty wieszczace odlot floty, chwile zas pozniej wyczul zawirowania powloki oddzielajacej Osnowe od wymiaru materialnego. Lecz ja wciaz bylem nieufny. Czekalem na jeden jedyny znak mogacy naklonic mnie do opuszczenia kryjowki. Nadszedl dokladnie po szescdziesieciu szesciu godzinach. Astropatyczny przekaz zakodowany w Glossii. Nunc dimittis. Wznieslismy sie z ciemnosci Obola ku zimnemu swiatlu gwiazd. Kazda osoba na pokladzie wahadlowca, rowniez ja sam, mowila nagle zbyt glosno i zbyt duzo, plawiac sie w blasku zapalonych lamp i cieple systemow grzewczych. Lodowate, milczace wyczekiwanie przywodzilo na mysl grobowiec. Essene zblizala sie wolno i majestatycznie w naszym kierunku. Kiedy heretycka flota opuscila system, Maxilla wylecial z kryjowki po drugiej stronie slonca i wyslal dlugo oczekiwany sygnal. * * * * * Natychmiast po zadokowaniu udalem sie na mostek, gdzie Maxilla powital mnie niczym dawno nie widzianego brata.-Czy wszyscy sa cali i zdrowi? - zapytal z troska. -Wszyscy w jednym kawalku, chociaz malo brakowalem - odparlem. -Przykro mi, ze musialem cie opuscic, ale sam widziales rozmiary tej ar mady. Skinalem twierdzaco glowa. -Mam nadzieje, ze powiesz mi, gdzie polecieli. -Oczywiscie. Astronawigatorzy Maxilli nie proznowali. Ich przelozony opuscil boczne pomieszczenie mostku podazajac w nasza strone po czerwono-czarnej marmurowej podlodze. Podobnie jak cala reszta zalogi byl w przewazajacej mierze mechanoidem. Jego organiczne, ludzkie elementy - zapewne tylko mozg i kilka innych kluczowych organow - spoczywaly w srebrnym korpusie odlanym na ksztalt gryfona. Unosil sie nad podloga dzieki niewielkiemu napedowi antygrawitacyjnemu. Zatrzymal sie przed fotelem kapitana i wyswietlil z projektora umieszczonego w dziobie gryfona holograficzna gwiezdna mape. Mapa ta byla bardzo zlozona i praktycznie nieczytelna dla oczu laika, ale ja zdolalem poczynic kilka istotnych spostrzezen. -Astronawigatorzy przeanalizowali sciezke zaburzen Osnowy wytwarzana przez flote i dokonali stosownych wyliczen. Heretycy opuszczaja podsektor Helican, opuszczaja w ogole imperialne terytorium. Leca do zakazanej strefy, ktora wedlug niepotwierdzonych informacji zamieszkuja saruthi. -Tego sie spodziewalem. Lecz to spory obszar, ponad tuzin systemow. Potrzebuje dokladniejszych danych. -Tutaj - powiedzial Maxilla wskazujac ukrytym w rekawiczce palcem jeden z jaskrawych punktow na trojwymiarowej mapie - System oznaczony kodem KCX-1288. Po przyjeciu optymalnych zalozen znajduje sie jakies trzydziesci tygodni lotu od naszej biezacej pozycji. -Jaki jest margines bledu dla tych wyliczen? -Nie wiekszy niz zero koma szesc. Fala powstala w Osnowie jest bardzo czytelna. Moga rzecz jasna przerwac tranzyt w pewnym momencie, wyskoczyc z Immaterium i zmienic kierunek podrozy, ale bedziemy ich caly czas obserwowac. -Oczywiscie spodziewaja sie poscigu - dodal po chwili milczenia - Nawet jesli uwierzyli w twa smierc, wiedza dobrze, ze na Damask musial cie przywiezc jakis wiekszy statek. Ten, ktorego nie potrafili odnalezc. Sam tez o tym myslalem. Glaw i jego wspolspiskowcy z pewnoscia oczekiwali poscigu, a przynajmniej faktu, ze ktos przekaze informacje o ich kierunku podrozy odpowiednim instytucjom. Z pewnoscia mieli dzialac teraz bardzo ostroznie i czujnie, asekurujac sie na kazdym kroku militarna sila. Lowink okupowal juz na moje polecenie centrale komunikacyjna Essene przygotowujac szczegolowy raport dla siedziby Inkwizycji na Gudrun. -Co wiesz na temat saruthi i ich terytorium? - zapytalem Maxille. -Nic - odparl - Nigdy tam nie podrozowalem. Pomyslalem, ze to dziwnie zwiezla odpowiedz w ustach tak zwykle gadatliwego czlowieka. -Zatem - odezwal sie po chwili ciszy - czy oprocz wiedzy o celu podrozy heretykow mamy w rekawie jakies inne atuty? -Mamy - odparlem i wydobylem z kieszeni kamizelki przedmiot, ktory spoczywal w niej od chwili wyjecia z walizki Glawa w North Qualm. Maxilla spojrzal na prezentowana mu rzecz z ostrozna ciekawoscia. -Oto Pontius - oswiadczylem. Skorzystalismy z duzej pustej ladowni w trzewiach Essene. Serwitorzy Maxilli przygotowali oswietlenie, przyniesli tez niewielki generator pradu. Moi wlasni serwitorzy - Modo i Nilquit - dostarczyli do ladowni metalowy pojemnik z Hubrisu i ustawili go ostroznie na zimnej podlodze. Stalem z rekami wlozonymi do kieszeni zapietego po szyje plaszcza, obserwujac w milczeniu Aemosa podpinajacego przy pomocy Nilquita kable pojemnika. Spojrzalem katem oka na Bequin. Stala przy Fischigu, zawinieta w gruba czerwona suknie z szarym kolnierzem. Na jej twarzy malowal sie grymas zimnej determinacji. Wczesniej traktowala otaczajace ja wydarzenia jak zabawe, niewinna gre, nawet po dramatycznych zajsciach na Gudrun. Damask ja zmienil. Potwor Mandragore. Teraz swiadoma juz byla faktu, ze to nie jest gra. Zobaczyla rzeczy, ktorych wiekszosc - przewazajaca wiekszosc - mieszkancow Imperium nigdy na oczy ujrzec nie miala. Ci obywatele mocarstwa spedzaja swe zycie na bezpiecznych swiatach z dala od koszmarow wojen, a bluznierstwa czajace sie w dalekich otchlaniach kosmosu sa co najwyzej elementem ich legend i basni. Lecz ona juz wiedziala. Byc moze skrzywilo to w jakis sposob jej psychike. Byc moze nie chciala juz dluzej towarzyszyc mi w tej desperackiej misji. Byc moze czynila sobie teraz nieme wyrzuty, ze tak ochoczo przystala na moja propozycje wspolpracy. Nie pytalem jej o to, wiedzialem, ze sama opowie mi o swych uczuciach, kiedy uzna to za stosowne. Bylismy na wystarczajacym etapie zazylosci, by mogla sobie na to pozwolic. -Eisenhorn? - Aemos wyciagnal w moim kierunku otwarta dlon. Polo zylem na niej Pontiusa. Unoszac go z niemal nabozna ostroznosc savant wlozyl bryle do wnetrza pojemnika. Kazalem wszystkim opuscic ladownie, nawet serwitorom. Pozostali w niej tylko Bequin i Aemos. Fischig wyszedl ostatni, starannie ryglujac za soba drzwi. Aemos spojrzal na mnie pytajaco, totez skinalem z przyzwoleniem glowa. Podlaczyl ostatni przewod i cofnal sie od pojemnika tak szybko, jak tylko pozwalaly mu na to stare nogi. W pierwszej chwili nic sie nie wydarzylo. Malutkie diody blyskaly na boku pojemnika - pojemnika Eyclone - biegnace wokol niego druty rozjarzyly sie nieznacznie. Wtedy poczulem nagla zmiane cisnienia. Bequin spojrzala na mnie marszczac czolo, rowniez swiadoma zachodzacych w powietrzu zmian. Metalowe sciany ladowni pokryly sie cieniutka warstwa wilgoci. Krople wody kapaly z sufitu z cichym pluskiem. Uslyszalem delikatny trzask przypominajacy chrzest rozsypujacej sie wsrod plomieni kartki papieru. Dzwiek nasilal sie. Na korpusie pojemnika pojawil sie szron, warstewka lodu pokryla podloge wokol niego, rozpelzla sie po calej ladowni, na sciany, zaraz potem na sufit. W ciagu dziesieciu sekund rozlegle pomieszczenie zostalo skute lodowa skorupa. Nasze oddechy przemienialy sie w kleby pary, a krysztalki lodu wisialy w kacikach oczu. -Pontiusie Glaw - powiedzialem. W ladowni zapanowala cisza, ale po dluzszej chwili z glosniczkow na bokach pojemnika wydobyla sie seria stlumionych zwierzecych warkniec i charkotow. -Glaw - powtorzylem. -Dlaczego... - odparl mechaniczny glos. Bequin zesztywniala. -Dlaczego mnie budzisz? -Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie, Glaw? -Obietnice... obietnice... - odpowiedzial bezcielesny glos przyblizajac sie i oddalajac, jakby ustawicznie przesuwal sie obok mikrofonu - Gdzie jest Urisel? -Jakie obietnice ci zlozono, Glaw? -Zycie... - wymamrotal glos - Gdzie jest Urisel? - w jego tonie pojawil sie cien niecierpliwosci i gniewu - Gdzie on jest? Zaczalem formulowac w myslach kolejne pytanie, lecz wtedy znienacka po krysztalowej powierzchni Pontiusa przebiegla z glosnym trzaskiem fala aa 51 elektrycznych wyladowan. Artefakt uderzyl swa jaznia, swym poteznym mentalnym potencjalem. Gdyby Bequin nam w tej chwili nie towarzyszyla, bylibysmy z Aemosem martwi w ciagu ulamka sekundy.-Cierpliwosci, cierpliwosci - powiedzialem robiac krok w kierunku pojem nika - Jestem Eisenhorn, imperialny inkwizytor. Jestem moim wiezniem i cieszysz sie z tymczasowego przywrocenia swiadomosci tylko i wylacznie dzieki mej dobrej woli. Odpowiesz na kilka moich pytan. -Na nic... nie... odpowiem... Wzruszylem ramionami. -Aemosie, rozlacz to plugastwo i przygotuj do natychmiastowej dezintegracji! -Czekaj! Czekaj! - w mechanicznym glosie brzmiala dziwnie ludzka blagalna nuta. Ukleknalem tuz przed pojemnikiem. -Wiem, ze twoj intelekt zostal zabezpieczony w tym artefakcie, Pontiusie Glaw. Wiem, ze czekasz od dwustu lat uwieziony w bezcielesnym stanie, trawiony desperacka zadza powrotu do zycia zwyklego smiertelnika. To wlasnie obiecala ci twoja rodzina, prawda? -Urisel obiecal... twierdzil, ze to mozliwe... poczynil odpowiednie przygotowania... -Mord na arystokracji Hubrisu mial przeslac esencje zyciowa ofiar poprzez ten pojemnik do twej jazni. By dostarczyc ci mocy niezbednej do zrekonstruowania wlasnego ciala. -To wlasnie obiecal - zajeczal mechaniczny glos. -Twoja rodzina cie porzucila, Pontiusie. Zrezygnowala z hubrisjanskiego projektu w ostatniej chwili przedkladajac ponad niego inne plany. Wszyscy oni znajduja sie teraz w wiezieniu Inkwizycji. -Nieeeee... - slowo przeszlo w przeciagly syk, ktory po sekundzie umilkl calkowicie - Oni nie... -Z pewnoscia nie zrobiliby tego... gdyby nie pojawila sie okolicznosc tak istotna, tak ogromnie dla nich wazna, ze nie mieli innego wyboru. Wiesz, co ich do tego sklonilo, prawda? Cisza. -Co moglo byc dla nich wazniejsze od ciebie, Pontiusie Glaw? Cisza. -Pontiusie? -Nie zlapaliscie ich. -Kogo? -Moich krewnych. Moich potomkow... Gdyby znajdowali sie w twych rekach, nie zadawalbys takich pytan. Oni sa wolni, a ty zdesperowany. -Mijasz sie z prawda. Wiesz przeciez jak to jest... tyle wzajemnie wyklu czajacych sie klamstw, tyle kolidujacych ze soba zeznan. Twoja zalosna rodzina probuje wykupic sobie zycie obciazajac siebie nawzajem. Przy szedlem do ciebie po prawde. -Nic z tego. Przemyslna sztuczka, ale w nia nie uwierze. -Wiesz, ze to prawda, Pontiusie. -Nie. -Wiesz, co nimi powodowalo. Przychodzili do ciebie od czasu do czasu, budzili z tej pozbawionej snow spiaczki przekazujac okruszki informacji. Najczesciej pod siedziba rodu Glaw, w tej kaplicy, ktora wybudowali dla ciebie. Widzialem cie tam. To ty pozbawiles mnie swiadomosci. -I zrobie to ponownie - zagrozil glos, a iskierki zaczely skakac po zlotej siateczce oplatajacej krysztal kwarcu. -Wiesz, dlaczego to zrobili. Na pewno ci o tym mowili. -Nie. Siegnalem dlonia do wnetrza pojemnika i zacisnalem palce wokol peku kabli. -Klamiesz - powiedzialem wyrywajac ich wtyczki z kontaktu. Z glosniczkow wydarl sie krotki zalosny jek, ktory zaraz umilkl. Swiatelka na bokach pojemnika zgasly. Temperatura powietrza w ladowni zaczela sie podnosic do normalnego poziomu, lod szybko topnial. -Niezbyt wiele sie dowiedzielismy - zauwazyla markotnie Bequin. -To dopiero poczatek - odparlem - Mamy przed soba trzydziesci tygodni. Rozdzial XVII Dysputy. Spekulacje na temat symetrii. Zdrada. Kazdego dnia udawalem sie do ladowni, gdzie w towarzystwie Aemosa i Bequin powtarzalem cala procedure od nowa. Przez kilka pierwszych dni Pontius ignorowal calkowicie moje pytanie. Po tygodniu odezwal sie wyzywajac nas plugawymi slowami i grozac. Co kilka wizyt probowal mentalnego ataku, za kazdym razem rozbijajacego sie o psioniczna pustke generowana przez Bequin.W czasie tym Essene sunela poprzez Osnowe w kierunku odleglego skupiska gwiazd. W czwartym tygodniu zmienilem taktyke i wdalem sie z Pontiusem w luzne dyskusje na kazdy temat, jaki tylko przyszedl mi do glowy, ani razu nie zadajac nawet jednego pytania zwiazanego w jakikolwiek sposob z "prawdziwa sprawa". Poczatkowo wzbranial sie przed rozmowa, ale caly czas staralem sie okazywac mu swa uprzejmosc i cierpliwosc. W koncu lody zostaly przelamane i rozpoczely sie dlugie dysputy o astronawigacji, koscielnej muzyce, architekturze, kosmicznej demografii, starozytnym uzbrojeniu, drogich trunkach... Pontius nie potrafil sie przed tym obronic. Wieloletnia izolacja sprawiala, ze wrecz dyszal zadza poznawania nowych wiesci, odczuwania namacalnego kontaktu z rzeczywistym swiatem. Pragnal znow widziec, czuc i smakowac jak normalny czlowiek. Po dwoch tygodniach nie potrzebowal juz najmniejszych zachet do rozmowy. Nie bylem bynajmniej jego przyjacielem i wciaz zywil w stosunku do mnie w pelni uzasadniona nieufnosc, chetnie korzystajac tez z okazji do wytkniecia mi ignorancji w pewnych dziedzinach, niemniej jednak szczerze cieszyly go nasze spotkania. Kiedy pewnego dnia rozmyslnie opuscilem jedna rozmowe, sprawial nazajutrz wrazenie niezmiernie rozczarowanego, jakby urazil go do zywego tym zachowaniem. Ja sam mialem okazje w pelni uswiadomic sobie, jak niebezpieczna istota byl Pontius Glaw. Jego umysl byl genialny: blyskotliwy, zdecydowany i niewiarygodnie wrecz bogaty w wiedze. Rozmowa z tym czlowiekiem i mozliwosc uczenia sie od niego sprawiala mi prawdziwa przyjemnosc. Bolesnie swiadom bylem faktu, ze tak wspanialy intelekt zostal skradziony ludzkosci przez Chaos. Nawet najwieksi sposrod nas, najbardziej wyksztalceni, swiatli i rozsadni nie byli bezpieczni przed skaza Osnowy. Pewnego dnia dziesiatego tygodnia tranzytu wszedlem do ladowni wraz z Aemosem i Bequin budzac Pontiusa ze snu. Lecz tego razu cos nie dawalo mi spokoju. -Co to takiego? - zapytalem. Odnioslem wrazenie, ze pojemnik nie stoi dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym widzialem go ostatnio - Byles tutaj wczesniej, Aemosie? Zadnych standardowych testow? -Nie - zapewnil mnie savant. Ladownia byla zamykana na klucz po kazdej naszej wizycie. -Przewrazliwiona wyobraznia - uznalem i machnalem reka. Nasze dysputy wciaz trwaly, za kazdym razem ciagnac sie ponad godzine. Czesto rozmawialismy o imperialnej polityce i etyce, kwestiach doskonale Pontiusowi znanych. Nigdy ani razu nie okazal pogladow mogacych zakrawac na heretyckie, jakby obawial sie, ze taka demonstracja przekonan zerwie nasza cienka nic niepisanego porozumienia. Czasami wrecz stwarzalem mu za pomoca subtelnych konwersacyjnych sztuczek mozliwosc krytycznej wypowiedzi na temat instytucji Zlotego Tronu i rzadow Wielkiej Rady Terry. Opieral sie temu kuszeniu, chociaz kilkakrotnie wyczulem w jego sposobie prowadzenia rozmowy pragnienie wykrzyczenia swego sprzeciwu i kontrowersyjnych pogladow. Ale jego potrzeba zachowania aktywnosci i kontaktu przewazyla. Nie zamierzal ryzykowac zerwania naszej znajomosci. Glaw potrafil recytowac z pamieci wybrane fragmenty imperialnych dziel naukowych, filozoficznych, poezji, literatury sakralnej. Jego wiedza akademicka przerastala nawet zasoby umyslowe Aemosa. Chociaz w niezwykle zreczny sposob unikal heretyckich kontekstow wypowiedzi, nigdy utrzymywal konwersacje na poziomie neutralnej 52 tez nie okazal w otwarty sposob lojalnosci wobec Zlotego Tronu. Stale utrzymywal konwersacje na poziomie neutralnej wymiany zdan. Nie probowal udawac poslusznego woli Terry obywatela, prawdopodobnie ze wzgledu na zywiony do mnie szacunek. Nie chcial obrazac mej inteligencji prostymi klamstwami.Znacznie czesciej rozprawialismy o historii. Rowniez w tej dziedzinie wyroznial sie ogromna wiedza, lecz teraz w tonie rozmowy wyczuwalem jakis ukryty glod informacji. Nigdy nie pytal wprost, lecz domyslalem sie, ze chcialby wiedziec jak najwiecej o wydarzeniach, ktore mialy miejsce w czasie dwustu dwunastu lat jego spiaczki. Reszta rodziny najwyrazniej przekazywala mu jedynie skape strzepki wiedzy na ten temat. Ze zrecznoscia doswiadczonego dyplomaty wyciagal ze mnie pozadane informacje, czasami udzielane mu wrecz bez zawoalowanych ponaglen. Zdecydowalem wczesniej, ze nie bede mu przekazywal zadnych wiesci mowiacych o porazkach i stratach Imperium, totez w mych opowiesciach ludzkie mocarstwo silniejsze i zdrowsze niz kiedykolwiek. Nawet ta wygladzona wersja historii wyraznie go satysfakcjonowala. Nareszcie odzyskal bezcenny kontakt z otaczajaca go galaktyka. Reszte czasu poswiecalismy na intensywne przygotowania do nastepnego etapu misji. Codziennie odbywaly sie cwiczenia w walce wrecz i strzelaniu. Fischig objal osobistym nadzorem Bequin wpajajac jej podstawowe techniki samoobrony, wykorzystujace w pelni swietna kondycje fizyczna i refleks dziewczyny. Ja podnosilem ciezary w napredce urzadzonej silowni i codziennie biegalem pokladami statku na dystans kilkunastu tysiecy metrow. Powoli windowalem swe cialo na szczyt fizycznej sprawnosci. Pracowalem rowniez nad umyslem, przeprowadzajac szereg rygorystycznych zabiegow i medytacji, niektorych z wsparciem Lowinka. Aemos pomagal mi w analizie zgromadzonych materialow. Poszukiwalismy intensywnie wszelkich informacji zwiazanych z saruthi, lecz niewiele uzyskalismy. Znany byl przyblizony zasieg ich terytorium i na tym wiedza imperialnych badaczy praktycznie sie zamykala. Oficjalnych raportow zwiazanych z tymi obcymi sporzadzono w przeciagu ostatnich dwoch tysiecy lat zaledwie garsc, ale zastanawialem sie czesto, ile o nich wiedzieli czlonkowie Wolnej Floty zapuszczajacy sie poza granice Imperium. Ludzie tacy jak Gorgone Locke. Wiedzielismy z calkowita pewnoscia, ze saruthi sa stara cywilizacja, zagadkowa, pasywna, lezaca poza obszarem naszych wplywow. Byli bez watpienia rozwinieci technologicznie i pomyslowi. Nie mielismy ani jednego raportu mogacego przekazac cokolwiek na temat ich kultury, wierzen, jezyka... nawet ich prezencji zewnetrznej. -Mozemy przynajmniej teoretycznie zalozyc, ze posiadaja pewne religijne wartosci - powiedzial Aemos - Lub tez niezwykle cenia relikty swej przesz losci z innych symbolicznych badz sakralnych wzgledow. Nasi wrogowie wydobywali kamienne artefakty na Damasku tylko i wylacznie ze wzgledu na ich wartosc dla saruthi. -Swiete relikwie? Ikony? Savant wzruszyl ramionami. -Albo duchy przodkow... albo po prostu zwykla chec zrekonstruowania znalezisk o charakterze historycznym zwiazanych z ich daleka przeszloscia. -Wiadomo juz, ze ich terytorium bylo kiedys znacznie wieksze. Siegalo az po Damask, nawet jesli byl to tylko wysuniety posterunek graniczny - oswiadczyl Lowink. Siedzielismy razem przy stole w jednym z apartamentow Maxilli. Wypolerowany blat mebla wrecz uginal sie pod ciezarem otwartych ksiag, zwojow, elektronicznych notesow i luznych kartek. -I Bonaventure - dodalem - Grobowcowe kola. Bequin wspomniala, ze wykopaliska w North Qualm przypominaly miejsca z jej swiata macie rzystego. -Byc moze - odezwal sie Aemos - Nie jestem ekspertem w dziedzinie archeologii. Koliste korytarze na Bonaventure zostaly sklasyfikowane we wszystkich znanych mi publikacjach jako dzielo obcej cywilizacji nieznane go pochodzenia. Stanowia tylko jeden sposrod setek niezidentyfikowanych reliktow obcych ras znalezionych w podsektorze Helican. Moga byc sladem po cywilizacji saruthi... albo resztkami pozostalosci po jakiejkolwiek innej rasie, ktora przemierzala te czesc galaktyki tysiace lat przed nasza ekspansja w kosmosie. Odlozylem trzymany w dloni notes i siegnalem po lezacy na srodku stolu przedmiot, zawiniety dokladnie w grube sukno. Byla to pojedyncza kamienna tablica z Damasku, jedyna jaka zdolalismy stamtad wydostac. Wyjalem ja ze skrzynki podczas negocjacji na ladowisku i wciaz sciskalem w rece skaczac na podnoszaca sie rampe wahadlowca. Podobnie jak plaskorzezby odkryte w kopalni, wykonana byla z twardego bladego kamienia blyszczacego drobinami miki. Wszyscy uznalismy zgodnie, ze nie byl to kamien mialy rozna dlugosc i odmienne od siebie katy. wystepujacy w naturalnej formie na Damasku. Tablica miala ksztalt wielokata o nieregularnych bokach, szczegolnie wydluzonych u obu podstaw. Jej rewers ukazywal schematyczny symbol piecioramiennej gwiazdy. Ryt ten rowniez byl nieregularny, poniewaz ramiona gwiazdy mialy rozna dlugosc i odmienne od siebie katy. -Bardzo niepokojace - oswiadczyl Aemos ogladajac znalezisko setny raz z rzedu - Symetria, w kazdym wzgledzie przynajmniej bazowa symetria, jest wartoscia stala w calej znanej nam galaktyce. Wszystkie gatunki, nawet tak odrazajace ich odmiany jak tyranidy, przestrzegaja w stopniu ogolnym zasad symetrii. -Cos tu jest nie tak z katami - zgodzil sie Lowink marszczac chorobliwie blade, poznaczone otworami interfejsu neuralnego czolo. Wiedzial, co takiego mial na mysli. Patrzac na tablice odnosilo sie wrazenie, ze katy ramion gwiazdy tworzyly wiecej niz trzysta szescdziesiat stopni, chociaz rzecz jasna bylo to niewyobrazalne. -Kto tutaj byl? - zapytalem zaraz na poczatku nastepnego spotkania z Pontiusem. Rozejrzalem sie po skutej lodem ladowni. Bequin wzruszyla ramionami nie przestajac rozcierac zziebnietych dloni. Aemos wygladal na szczerze zmieszanego. -Pojemnik zostal przesuniety. Zaledwie odrobine. Kto tutaj byl? -Nikt - odparl swym bezbarwnym glosem Pontius. -Nie do ciebie kierowalem pytanie, Pontiusie. Watpie, bys mi na nie szczerze odpowiedzial. -Alez Gregorze, ranisz mnie takim stwierdzeniem - odparl grzecznie. -Jestes pewien, ze to nie jakies abstrakcyjne urojenie? - zapytal niepewnie Aemos - Mowiles juz wczesniej... -Byc moze - przerwalem mu zimno - Po prostu czuje, ze cos sie... zmienilo. Wiekszosc kolacji zjadlem w towarzystwie Maxilli, czasami wraz z reszta zespolu, czasami we dwoch. Pewnego wieczoru w ciagu dwudziestego piatego tygodnia tranzytu siedzialem z Maxilla w jadalni obserwujac rozstawiajacych deser serwitorow. -Tobiusie - powiedzialem znienacka - Opowiedz mi o saruthi. Patrzyl przez chwile na mnie, potem odlozyl na stol trzymany w dloni srebrny widelec. -Co takiego mialbym ci powiedziec? -Dlaczego oswiadczyles, ze nic o nich nie wiesz, gdy tylko wspomnialem o podrozy na ich terytorium? -Poniewaz taka wiedza jest zakazana. Poniewaz piastujesz stanowisko inkwizytora i twym obowiazkiem jest dbalosc o to, by takie zakazy byly przestrzegane. Podnioslem do ust wypelniony do polowy kieliszek wina, upilem z niego nieco trunku. -Pomagales mi do tej pory bardzo lojalnie i wytrwale, Tobiusie. Na poczat ku skrycie kwestionowalem twa dobra wole doszukujac sie w niej ukrytych motywow, za co wciaz szczerze zaluje. Przekonalem sie, ze jestes oddanym dobru Imperium czlowiekiem. Tym bardziej troska mnie fakt, ze zdecydo wales sie zataic przede mna jakies informacje. Maxilla otarl usta rogiem eleganckiej chusteczki. -Wierz mi, Gregorze, mnie to bynajmniej nie troska. Mnie to przesladuje. Taki kryzys konsekwencji. -Czas o tym porozmawiac - napelnilem obydwa kieliszki winem ze stojacej obok talerzy karafki - Imperialna wiedza o saruthi jest niezwykle skapa i, jak slusznie zauwazyles, zakazana. Doskonale zdaje sobie sprawe z faktu, ze kupcy Wolnej Floty maja obszerniejsze informacje o swiatach lezacych poza terytorium Imperium i zamieszkujacych je obcych. Nie jestes kupieckim renegatem, ale nalezysz do elity swej grupy spolecznej. Nie potrafie bezkrytycznie przyjac do wiadomosci stwierdzenia, jakobys nigdy nie slyszal niczego na temat saruthi. Westchnal ciezko. -Bedac mlodym chlopakiem, jakies dziewiecdziesiat lat temu, bralem udzial w wyprawie na terytorium saruthi. Pelnilem wtedy funkcje mlod szego marynarza na frachtowcu Wolnej Floty Promethean. Jego wlascicie lem byl Vaden Awl, dawno juz pewnie niezyjacy. Wtedy jednak byl praw dziwym kapitanem armady handlowej. Uwazal, ze zdola zawrzec z tymi obcymi korzystne traktaty albo nawet obedrzec ich z wartosciowych towa row w zamian za smieci i zlom. -Udalo mu sie? -Nie. Pamietaj, bylem wtedy mlodszym marynarzem. Nigdy nie opuscilem wnetrza statku ani nie postawilem nogi na zadnym z odwiedzonych przez nudnej i dlugiej podrozy spedzonej pod 53 nas swiatow. Moje wlasne wspomnienia dotycza wylacznie koszmarnie nudnej i dlugiej podrozy spedzonej pod pokladem. Starsi ranga marynarze milczeli jak zakleci. Ze strzepkow rozmow wywnioskowalem, ze odnalezienie saruthi zajelo im bardzo duzo czasu, a tamci okazali na nasze przybycie przygotowani. Trzeci oficer, czlowiek dosc dobrze mi znany, zdradzil mi w tajemnicy, ze saruthi wycienczali sztuczkami wyslannikow Awla, ukrywajac sie przed nimi i dreczac ich ustawicznie.-W jaki sposob dreczac? -Ich swiaty byly dziwne, nieprzyjazne, rozpraszajace swym wygladem koncentracje. Trzeci oficer mowil o dziwnych katach. -Katach? Maxilla rozesmial sie krotko zaklopotany, wzruszyl ramionami. -Jakby cos wypaczonego i zlego deformowalo ich wymiary. Powrocilismy do domu po roku z pustymi rekami. Wielu czlonkow zalogi opuscilo Prometheana natychmiast po powrocie, pewnie z powodu oswiadczenia Awla, wtedy juz czlowieka bardzo chorego i po czesci szalonego, w ktorym zarzekal sie, ze znowu sprobuje dobic targu z saruthi. Ja tez sie wtedy zwolnilem, ale tylko dlatego, ze nie znioslbym kolejnego roku spedzonego pod pokladem. -Co stalo sie z Awlem? -Polecial tam znowu. Przynajmniej tak podejrzewam. Kilka lat pozniej jego statek zostal przechwycony w Pasmie Borealis przez eldarskich rene gatow. To wszystko, co o nim wiem. Byc moze rozumiesz juz teraz, dlacze go tak niechetnie traktowalem propozycje wymiany informacji... Okazaly sie bezuzyteczne, a przy tym odkryly pewne ciemne sprawki z czasow mej mlodosci. Pokiwalem glowa. -Nigdy wiecej nie ukrywaj przede mna czegos takiego. -Nie zamierzam. -I gdybys sobie cokolwiek jeszcze przypomnial... -Natychmiast cie poinformuje. -Tobiusie - urwalem na moment zbierajac mysli - Powiedziales, ze podroz Prometheana byla dluga i bezowocna, a jego marynarze odczuwali cierpienia w kontaktach z saruthi. Czy nie zywisz zadnych oporow przed powrotem w tamte miejsca? -Oczywiscie - usmiechnal sie niepewnie - Lecz jestem zobowiazany sluzyc ci pomoca i nie zamierzam kwestionowac polecen inkwizytora. Ponadto jestem w pewnym stopniu zaciekawiony. -Czym? -Chcialbym zobaczyc tych saruthi na wlasne oczy. kowac cie z twymi sojusznikami, jesli nie mam najmniejszego pojecia o "prawdziwej sprawie"? Znow przeciagajaca sie chwila milczenia. -O co tutaj chodzi? - naciskala postac w kapturze - Co jest stawka w tej grze, co tak ogromnie sobie cenicie? Znow cisza. -Odejdz, zanim cie odkryja. Eisenhorn robi sie podejrzliwy. -Powiedz mi, Pontiusie. Juz prawie dotarlismy na miejsce, to zaledwie jeszcze kilka dni lotu. Powiedz mi, bo inaczej moja pomoc okaze sie bez uzyteczna. -Zatem... powiem ci prawde. Chodzi o Necroteuch. Tego wlasnie szukamy, Alizebeth. Powinienem wspomniec tez o swoich snach. Nie przesladowaly mnie zbytnio w trakcie tranzytu, ale pojawialy sie od czasu do czasu, w kilkudniowych odstepach. Rzadko zdarzalo mi sie snic wylacznie o czlowieku o pustych oczach, ale ustawicznie pojawial sie on gdzies na krancu mej swiadomosci, niejako obserwujac inne me sny i nigdy nic nie mowiac. Otaczajace go rozblyski swiatla zblizaly sie ku mnie z kazdym kolejnym snem. O swicie trzeciego dnia dwudziestego dziewiatego tygodnia tranzytu wstalem cicho i opuscilem skrycie swe kwatery zmierzajac do ladowni, w ktorej trzymalismy Pontiusa. Wedlug pokladowego chronometru brakowalo jeszcze dobrych czterech godzin do rozpoczecia naszej codziennej rozmowy. Wspialem sie po drabince do tunelu serwisowego przebiegajacego po suficie ladowni i czolgalem sie nim ostroznie tak dlugo, az natrafilem na zakratowane okienko pozwalajace mi zajrzec do srodka pomieszczenia. Na kracie lsnily sople lodu. W dole jakas postac kleczala przy pojemniku, szczelnie owinieta w grube szaty, z niewielka lampa w dloni. Glowne oswietlenie ladowni bylo wylaczone. Pontius nie spal. Juz widok lodu mi to uswiadomil, ale patrzac z gory dostrzegalem tez iskierki energii skaczace po pozlacanych obwodach metalowego wiezienia Glawa i slyszalem wyraznie jego sciszony mechaniczny glos. -Opowiedz mi o Wojnach Granicznych, tych wspominanych ostatnio. Straty Imperium byly ciezkie, tak? -Ja mowie ci duzo, a ty niewiele - odparla znajomym glosem zakapturzona postac - To wbrew naszym ustaleniom. Moge ci pomoc tylko wtedy, kiedy ty mi pomozesz. Informacje, Pontiusie. Jesli mam dzialac w charakterze twego emisariusza, musisz okazac mi gest zaufania. Jak mam skomuni kowac cie z twymi sojusznikami, jesli nie mam najmniejszego pojecia o 54 Rozdzial XVIII KCX-1288 - w blasku ginacej gwiazdy. Prosto w Rane. Uczucie niepokoju. Pierwszego dnia trzydziestego pierwszego dnia tranzytu, niemal rowne dwadziescia cztery godziny po terminie okreslonym przez Maxille, Essene wdarla sie w materialny wymiar gleboko w systemie KCX-1288. Niemal natychmiast znalezlismy sie w ogromnym niebezpieczenstwie.Miejscowa gwiazda okazala sie wielka opasla kula ognia, pulsujaca gwaltownie i plujaca falami radiacji przez ostatnie kilka milionow lat swego zycia. Plonela zlowieszczym rozowym ogniem przebijajacym spod cienkiej warstwy zastygajacych skal, przywodzacej na mysl brudny osad skuwajacy powierzchnie gasnacej gwiazdy. Ogniste sztormy szalaly na jej bezmiarach, a sloneczne rozblyski miotaly w glab systemu smugi gazow. Powloka wyziewow unosila sie w odleglosci blisko roku swietlnego od slonca. Od momentu wyjscia z Osnowy klaksony alarmowe Essene nie milkly nawet na sekunde. Poziom rejestrowanego przez ekrany promienia byl potworny, a caly statek trzasl sie nieustannie pod wplywem uderzen kosmicznych smieci. System pelen byl skalnych bryl, chmur gazu i rozlicznych lokalnych anomalii, rowniez magnetycznych. Pola silowe frachtowca pracowaly na pelnej mocy, a mimo to statek juz odnosil pierwsze uszkodzenia. Maxilla nic nie mowil, ale jego czolo przecinaly glebokie zmarszczki. Z ogromnym napieciem prowadzil Essene przez smiertelnie niebezpieczny obszar. -Rozpada sie - wyszeptal z naboznym respektem Aemos patrzac na glow ny ekran informacyjny oraz pojawiajace sie u jego spodu ciagi cyfrowych danych - Caly ten system sie rozpada. -Jakies slady naszych uciekinierow? - zapytalem Maxille. -Musimy znajdowac sie tuz za nimi, nie moga byc dalej jak pol dnia lotu. Te przeklete zaklocenia. Poczek... -Co? Powiedzial cos, czego nie doslyszalem w ryku syren alarmowych. -Powiedz jeszcze raz! Maxilla wylaczyl klaksony. Drgania i wstrzasy statku wciaz trwaly, teraz jednak slyszalem tez jek poddawanego silnym naprezeniom kadluba Essene. Kapitan wskazal dlonia wyswietlacz monitora wiszacy ponad pulpitem kontrolnym. -Wciaz odczytuje slad ich jednostek, ale w tych warunkach naprawde trudno precyzyjnie okreslic ich lokalizacje. Tutaj... - uderzyl palcem w punkt na powierzchni ekranu - To bez watpienia fala wywolana przejsciem okretu, tylko jak wytlumaczysz taki odczyt? Pokrecilem bezradnie glowa. Nie bylem marynarzem, nie znalem sie na pracy takich instrumentow. -Rozdzielili sie - oswiadczyl Midas spogladajac na monitor ponad naszymi ramionami - Wieksza grupa wycofala sie na bezpieczny dystans, prawdopodobnie poza granice systemu, mniejsza wciaz leci w jego glab. Piec, gora szesc okretow. -Tez tak zinterpretowalem odczyty - przytaknal Maxilla - Podzial zgrupowania. Podejrzewam, iz nie chcieli wysylac do systemu swych najwiekszych jednostek. -Juz wiem, dlaczego - wymamrotala Bequin ogarniajac przestraszonym wzrokiem pieklo widniejace na ekranach monitorow mostka. -Zapomnij o tych, ktorzy sie wycofali. Lec za mniejsza grupa - rozkazalem. -Doradzalbym... - zaczal Maxilla. -Zrob to! - ucialem jego komentarz. Z pomoca astronawigacyjnych serwitorow zdefiniowal nowy kurs Essene i podazyl sladem malej floty w glab piekielnego systemu. -Tam! Tam, patrzcie! - krzyknal znienacka kapitan powiekszajac obraz widoczny na jednym z ekranow. Chociaz ciemny ksztalt byl odlegly, roz poznalismy w nim przelamany wpol wrak imperialnego krazownika, dry fujacy ospale w prozni. -Bez watpienia jeden z okretow Estruma. Zbombardowany deszczem meteorytow. Musieli wejsc w niego zaraz po wskoczeniu do systemu. Essene zatrzesla sie ponownie. -Co z nami? - zapytalem. Maxilla naradzal sie przez chwile z Betancore. Statek zadygotal ponownie, tym razem bardzo silnie, glowne oswietlenie przygaslo na kilka sekund. -Potrzebujemy schronienia - oswiadczyl posepnie Maxilla. Czesciowo oslepione i pelne sprzecznych odczytow skanery Essene zdolaly zlokalizowac pietnascie wchodzacych w sklad systemu planet oraz miliony planetoid, zlozonych w rownym stopniu ze skaly i kul gazu. Mental-ny kilwater uciekinierow kierowal sie prosto w strone trzeciej planety syste-mu, najwiekszej sposrod wszystkich lokalnych cial niebieskich. Byl to od-streczajacy, rdzawoczerwony swiat poznaczony glebokimi szramami i nie posiadajacy juz niemal wcale atmosfery. Cala jego polnocna hemisfere pokrywaly liczne kratery bedace pozostalosciami po upadajacych meteo-rach, niektore z nich tak duze, iz swym uderzeniem rozerwaly skorupe skal-na na glebokosc pozwalajaca dojrzec purpurowy zar plynnego jadra globu. Na naszych oczach grad kosmicznych skal spadal na powierzchnie planety ciagnac za soba ogniste warkocze, unicestwiajac widoczne w dole konty-nenty. Kliper podazal w glab ogarnietego piekielnym kataklizmem systemu, mijajac martwe, wpol rozlupane ksiezyce. Wielki jezor ognia smagnal burte statku wprawiajac go w dziki taniec. Bryly skal i lodu zaplonely nieziemskim blaskiem uderzajac w nasze tarcze silowe. -To szalenstwo! - krzyknal Fischig - Ich tu juz nie ma! To pewna smierc! Maxilla popatrzyl na mnie z niema nadzieja w oczach, ludzac sie widocznie, ze popre oficera sledczego i nakaze zmiane kursu Essene. -Jestes pewien poprawnosci odczytu ich kursu? Kapitan przebiegl palcami po klawiaturze panelu kontrolnego, przelknal sline i przytaknal. -Zabierz nas w dol, postaraj sie ukryc za linia horyzontu planety. Chce widziec ich ciala przed odlotem. * * * * * Lot w kierunku powierzchni planety trwal dwadziescia minut. Zadna z nich nie byla przyjemna, kazda zas dluzyla sie straszliwie. Chcialem wykorzystac ten czas na potwierdzenie za pomoca Lowinka lub ktoregos z astropatow Maxilli potencjalnej obecnosci w obrzezach systemu zgrupowania floty z Gudrun, wezwanej przeze mnie w to miejsce instrukcjami nadanymi trzydziesci tygodni temu.Skanowanie astropatyczne okazalo sie niemozliwe, potworne anomalie kosmiczne zachodzace w obrebie systemu calkowicie ekranowaly zmysly mentatow. Pozwolilem sobie na bluzniercze przeklenstwo. Opadalismy w dol w strone ciemnej strony planety. Ogromne plomienie tanczyly w polmroku lizac krawedzie wielkich kraterow, w oceanicznych basenach szalaly morza plynnego amoniaku. Nawet tutaj, odgrodzeni od miotanego agonalnymi konwulsjami slonca masa martwej planety, z trudem utrzymywalismy wyznaczony kurs. W ulamku sekundy pochwycilem wzrokiem mijany wrak nastepnego okretu Estruma, nastepna metalowa ruine. Martwy swiat. Martwy system. -Nasi wrogowie musieli popelnic blad - oswiadczyl Aemos trzymajac sie kurczowo jednego z pulpitow - Saruthi z pewnoscia tu nie ma. Jesli nawet zamieszkiwali kiedys ten system, dawno temu sie stad wyniesli. -A mimo to heretycka flota kierowala sie tutaj z ogromna determinacja - zauwazylem chlodno. Essene zeszla juz na pulap normalnie niedostepny dla statkow kosmicznych. Nad skalista skorupa globu unosily sie resztki jalowej atmosfery i olbrzymi kliper sunal teraz na wysokosci dziesieciu kilometrow nad planeta. Wszedzie wokol smigaly drobiny kosmicznego smiecia. -Co to takiego? - zapytalem. Maxilla wyostrzyl obraz przekazywany przez ekrany kamer. W powierzchni planety ziala gigantyczna rana dluga na blisko tysiac kilometrow. Szczelina sprawiala wrazenie rysy wydartej w skale jakims gargantuicznym uderzeniem i zaglebiajacej sie ukosnie w trzewia planety. -Sensory nie potrafia zinterpretowac odczytow. Czy to moze byc pozostalosc po spadajacym meteorze? -Byc moze, choc musialby spadac pod bardzo niskim katem - powiedzial Aemos. -Polecieli dalej czy wlecieli do srodka? - zapytalem. -Do srodka? - wykrztusil zdumiony Maxilla. -Tak! Czy mogli wleciec do srodka? Aemos przechylil sie nad jednym z serwitorow i zaczal stukac w klawiature najblizszego z pokladowych instrumentow. -Mentalny kilwater urywa sie w tym miejscu. Albo heretycka flota zostala w tej lokalizacji calkowicie unicestwiona albo faktycznie zapuscila sie w glab szczeliny. Spojrzalem na Maxille. Kadlub Essene zatrzeszczal jekliwie, zadygotal. Swiatla na mostku przygasly po raz drugi. -To statek kosmiczny - powiedzial pozornie spokojnym glosem kapitan - Nie jest przystosowany do lotow nad cialami planetarnymi. -Wiem o tym - odparlem - Ale ich okrety rowniez. Nieprzyjaciel posiada znacznie wiecej informacji od nas... i polecial tam. Krecac z rezygnacja glowa Maxilla skierowal swoj kliper prosto w czelusc gigantycznej wyrwy. 55 Zdaniem instrumentow pokladowych mroczna szczelina byla bezdenna, uznalem jednak te odczyty za calkowicie pozbawione sensu. W ciemnosci gdzies w dole dostrzec mozna bylo ciemnoczerwona poswiate. Potworne wstrzasy ustaly, ale kadlub statku wciaz trzeszczal niepokojacy protestujac przeciwko grawitacyjnym naprezeniom.Odnieslismy znienacka wrazenie, ze przemieszczamy sie wzdluz jakiejs struktury, zaraz potem drugiej, trzeciej. Ekrany zarejestrowaly obraz czwartej, nim minelismy ja z rozpedu. Byla to owalna arkada o srednicy dobrych osiemdziesieciu kilometrow. Za nia, w glebi szczeliny, znajdowaly sie kolejne. Kiedy przelatywalismy przez nie, odnioslem wrazenie podrozowania w cielsku monstrualnego wieloryba. -Maja ksztalt wielokatow - zauwazyl Aemos. -I sa nieregularne - dodalem. Zadna z arkad nie byla identyczna, chociaz wszystkie zachowywaly charakterystyczna forme i brak symetrii - ksztalt natychmiast powiazany przez nas z saruthi. -To nie moga byc bramy naturalnego pochodzenia - stwierdzil Maxilla. Kliper wciaz lecial. Minelismy pierwszy tuzin skalnych obreczy, potem drugi. -Swiatlo z przodu - zameldowal jeden z serwitorow. Zza oktagonalnych kregow polyskiwala ciemnozielona poswiata. -Lecimy dalej? - zapytal Maxilla. Potwierdzilem kiwnieciem glowy. -Wyslij na powierzchnie sonde naprowadzajaca - rozkazalem. Chwile pozniej kamera monitorujaca rufe klipra pochwycila ciemny ksztalt sondy sygnalizacyjnej mknacy w gore szczeliny. Swiatla pozycyjne urzadzenia migaly jeszcze przez chwili w ciemnosci, zanim znikly w oddali. Przelecielismy przez ostatnia obrecz. Kolejny silny wstrzas. Wpadlismy prosto w swiatlo - geste, bladozielone swiatlo. Miejsce, w ktorym sie znalezlismy nie mialo widocznego sklepienia ani scian, chociaz krzyczaca desperacko logika przypominala ustawicznie, ze przebywamy we wnetrzu planety. Dostrzegalem jedynie zielona poswiate i dywan chmur rozciagnietych pod kliprem. Wszelkie turbulencje natychmiast ustaly. Statek sprawial wrazenie zastyglego w idealnym bezruchu. Atmosfera w tym zadziwiajacym miejscu byla rzadka i toksyczna, pelna wyziewow amoniaku. Zadna z obecnych na pokladzie klipra osob nie potrafila okreslic w logiczny sposob zrodla wszechobecnej poswiaty ani zaskakujacego bezruchu wiszacej w powietrzu Essene. Zaklopotany Maxilla zauwazyl raz jeszcze, ze jego jednostka nie jest przystosowana do lotow atmosferycznych i uzyskanie takiej stabilnosci dryfu jest praktycznie niemozliwe w zaistnialych warunkach ze wzgledu na silne interferencje pola grawitacyjnego planety. Kontrola systemow pokladowych Essene wykazala, ze statek szczesliwie przetrwal szalencza podroz przez umierajacy system KCX-1288. Pomimo licznych drobnych uszkodzen zadanym bombardowaniem meteorytow tylko dwa systemy nie funkcjonowaly poprawnie. Sensory byly slepe, a ich odczytom brakowalo sensu. Wszystkie pokladowe chronometry z wyjatkiem dwoch staly w miejscu, te dwa zas cofaly sie w czasie. Betancore i Maxilla przestudiowali niedokladne i pelne przeklaman odczyty sensorow i doszli wspolnie do wniosku, jakoby znajdowal sie pod nami jakis lad, ukryty za dywanem chmur. Wstepne szacunki pozwalaly okreslic wysokosc pulapu Essene na szesc kilometrow, chociaz brak precyzyjnych danych nie gwarantowal poprawnosci tego zalozenia. Nigdzie nie dostrzegalismy sladu heretykow, lecz przy tak silnych zakloceniach pracy sensorow ich flota mogla wisiec w powietrzu chociazby tuz pod nami, ponizej nieprzejrzystej warstwy chmur. Opuscilismy poklad klipra za pomoca wahadlowca. Caly zespol zalozyl prozniowe skafandry wypozyczone z magazynku Maxilli. Razem z Lowin-kiem, Fischigiem i Aemosem siedzialem w przedziale pasazerskim probujac poprawnie zalozyc wszystkie elementy niewygodnego skafandra. Bequin siedziala w kokpicie razem z Betancore, obserwujac nasz lot ku mlecznej warstwie chmur. Oboje mieli na sobie takie same kombinezony jak reszta zespolu, a dziewczyna upinala wlasnie dlugie wlosy, by nie przeszkadzaly jej w zalozeniu helmu. -Udanych lowow, inkwizytorze - w glosniku odezwal sie pozostajacy na mostku Essene Maxilla. -On bedzie tam na dole, prawda? - zapytala Bequin, a ja z miejsca pojalem, kogo ma na mysli. Mandragore. -Pewnie tak. On... i cala reszta. -Coz, slyszales slowa Pontiusa - odparla. Jak moglbym ich nie pamietac? Necroteuch. Nikt nie mogl uslyszec tej nazwy i zaraz jej zapomniec. Moja towarzyszka poswiecila dlugie tygodnie na wkupienie sie w laski bezcielesnego wieznia, umiejetne odegranie przed nim roli wyrachowanej zdrajczyni. Nie bylem do konca przekonany, ze jej zadanie moze zakonczyc sie sukcesem, ale wlozyla w te misje ogromna cierpliwosc i spora dawke pierwszorzednego aktorstwa. Wiedzialem, ze wysylanie jej w pojedynke na spotkania z Pontiusem jest ryzykowne. Przekonala mnie, ze podola zadaniu i nie zawiodlem sie. Necroteuch. Jesli Pontius Glaw sie nie mylil, waga naszej misji znacznie wzrastala. Ilez czasu poswiecilem wczesniej na jalowe rozwazania nad motywami ryzykownych dzialan naszych wrogow, probujac bezskutecznie odgadnac stojaca za tym spiskiem sile napedowa. Teraz mialem juz odpowiedz. Legendy mowily, ze ostatnia znana kopia tego plugawego dziela zostala zniszczona tysiace lat temu. Mity jednak klamaly. W zamierzchlej przeszlosci jakims nieznanym nam sposobem kopia Necroteuchu przeszla w rece saruthi. A teraz obcy zamierzali sprzedac ja heretyckiemu rodowi Glawow. Kiedy wahadlowiec przebil sie przez chmury, ujrzalem w dole piaszczysty lad graniczacy z bezkresnym zbiornikiem cieczy, ktory musial byc podziemnym morzem. Fale pienily sie na linii brzegowej siegajacej w mych szacunkach dobrych stu kilometrow dlugosci. Caly krajobraz skapany byl w bladozielonej poswiacie saczacej sie z gory przez mglisty filtr chmur. Podswiadomie wyczuwalem w tym widoku jakas dziwna miekkosc, rozmycie obrazu. Widziana z gory kraina zdawala sie nie miec krancow. Nawet morze bylo jakies dziwaczne. Patrzac na nie przypomnialem sobie plaze w Tralito, na Caelunie II, gdzie odbywalem kiedys rekonwalescencje po obrazeniach odniesionych w starym sledztwie. Niekonczace sie mile piaszczystych wydm, falujace lagodnie morze, geste nasycone swiatlem powietrze. -Jak to jest duze? - zapytalem Midasa. -Co? -To... miejsce. Wskazal dlonia pokladowe instrumenty. -Nie sposob powiedziec. Sto kilometrow, dwiescie... trzysta... tysiac. -Musisz miec jakies odczyty. Spojrzal na mnie przez ramie, a na jego twarzy pojawil sie usmiech, ktory zmrozil mi krew w zylach. -Sensory mowia, ze jest bezkresne. To rzecz jasna nie jest mozliwe, totez uwazam, ze instrumenty sfiksowaly. Juz im nie ufam. -Wiec jak lecisz? -Na oko, na instynkt, dzieki schowanemu w nogawce fetyszowi... wybierz sobie taka opcje, ktora najbardziej cie uspokoi. Przez blisko dziesiec minut opadalismy lagodnym lukiem w strone plazy przecinajac przestrzen ponad ogromna zatoka. Posrod anonimowego krajobrazu zaczely sie wylaniac pierwsze szczegoly otoczenia. Rzad wielokatnych obreczy wystawal z powierzchni piasku kilkaset metrow od linii brzegu, biegnac prostopadle do wybrzeza. Kazda brama miala dobre piecdziesiat metrow srednicy i we wszystkim oprocz skali przypominala do zludzenia obrecze wypelniajace wnetrze szczeliny, ktora dostalismy sie do tego miejsca. Rzad budowli ciagnal sie w dal i znikal posrod zielonkawej mgly zasnuwajacej horyzont. -Ladujemy. Posadzilismy wahadlowiec na piaszczystej wydmie jakies piecset metrow od plazy. Po starannym zalozeniu helmow wszyscy wyszli na zewnatrz. Zielona poswiata byla znacznie silniejsza niz pierwotnie sadzilem, w blad wprowadzily mnie bowiem przyciemniane szyby w kokpicie statku. Wszyscy opuscilismy pospiesznie przylbice antyoslepiaczy. Nienawidze skafandrow prozniowych. Nienawidze tego uczucia uwiezienia, skrepowania, braku swobody ruchow, dzwieku wlasnego oddechu w uszach, sporadycznego trzasku komunikatora. Kombinezon ograniczal znaczaco zasieg sluchu, docieral do mnie praktycznie tylko chrzest deptanego piasku. Ruszylismy rzedem w strone plazy. Wszyscy procz Aemosa mieli przy sobie bron. Zbiornik faktycznie wygladal na morze. Zielona woda pienila sie bijac falami w plaze. -Plynny amoniak - oswiadczyl Aemos glosem znieksztalconym przez ra- diokomunikator. Odnosilem wrazenie czegos dziwnego w ogladanym wlasnie pejzazu. -Widzisz to? - zapytal savant. 56 -Co?-Fale biegna od strony brzegu. Rozszerzylem ze zdumienia oczy. Faktycznie. Bylo to tak oczywiste, ze z miejsca przegapilem to niezwykle zjawisko. Gesta ciecz nie uderzala w plaze, ona zdawala sie wylaniac z piasku posrod rozbryzgow bialej piany i biec falami w glab bezkresnego morza. Bylo to przerazajace, niespotykane, nieakceptowalne. Moja pewnosc siebie zachwiala sie nagle w posadach. Mialem ochote zedrzec z siebie budzacy klaustrofobie skafander i wykrzyczec w niebo sprzeciw. I pewnie bym to zrobil, gdyby nie czerwona lampka palaca sie na miniaturowym czytniku zawartosci powietrza przymocowanym do lewego rekawa skafandra. Co takiego opowiedzial mi kiedys Maxilla? Ze saruthi dreczyli czlonkow zalogi Prometheana ? Nie sadzilem, by ten nienaturalny ruch morza byl dzielem obcych, jakze bowiem mogli dokonac takiej rzeczy - domyslalem sie jednak ogromu niepokoju i dezorientacji budzonej tym widokiem w umyslach przestraszonych ludzi. Fischig i Betancore dotarli do pierwszej bramy. Patrzac w ich strone objalem po raz pierwszy wyobraznia monumentalne rozmiary budowli. Obaj mezczyzni wygladali na jej niesymetrycznym tle jak karly. Kolejna brama znajdowala sie jakies trzysta metrow za pierwsza, wszystkie pozostale dzielil miedzy soba zblizony dystans. Z miejsca, w ktorym stalem moglem stwierdzic, ze kazda brama byla na swoj sposob unikalna pod wzgledem dlugosci bokow i stopnia rozwarcia katow tworzacych obrecz, wszystkie jednak mialy identyczne rozmiary i proporcje. Bequin kleczala na plazy rozgarniajac rekawicami piasek. Wiedziona kobieca intuicja odkryla najbardziej frapujaca niespodzianke. Kilka centymetrow pod powierzchnia piasku znajdowala sie warstwa plytek. Scisle przylegajacych do siebie plytek o nieregularnych ksztaltach, identycznych jak te widziane przez nas w North Qualm. Rowniez tutaj anonimowy budowniczy ulozyl je w niezrozumialy dla ludzkiego umyslu sposob pomimo niesymetrycznych ksztaltow. Im wiecej plytek dziewczyna odkopywala, tym bardziej goraczkowo grzebala w piasku. -Przestan - powiedzialem - Dla naszego wlasnego dobra nie probuj sprawdzac, czy cala plaza jest wylozona plytami. -Czy to wszystko... czy to moze byc sztucznym tworem? - zapytala. -Wykluczone - odparl Aemos - Prawdopodobnie plytki i bramy sa pozo staloscia po jakiejs starej budowli, dawno temu porzuconej, pozniej pewnie wielokrotnie zalewanej i przysypanej piaskiem z powodu... z powodu... W glosie savanta nie bylo sladu przekonania. Podszedlem do Fischiga i Betancore, stanalem przy nich zadzierajac glowe i mierzac wzrokiem brame. Obrecz wykonano z tego samego nieznanego nam metalu, ktory mielismy okazje zobaczyc na Damasku. -Co teraz zrobimy? - zapytal Fischig. -Nie lubie oczywistych stwierdzen - powiedzial Aemos - ale ostatnim ra zem podroz przez takie obrecze doprowadzila Essene do tej przystani. Czy mozemy przyjac zalozenie, iz tutaj budowle te spelniaja taka sama role? Wkroczylem w cien rzucany przez masywna metalowa konstukcje. -Chodzcie - powiedzialem. Maszerowalismy przez czas, ktory wstepnie oszacowalem na jakies dwadziescia minut. Przypuszczalnie. Wszystkie przenosne chronometry staly w miejscu. Po kilku pierwszych minutach marszu pochwycilem sluchem odlegly, powtarzajacy sie dzwiek: rytmiczny, balansujacy na krawedzi ludzkiego zmyslu sluchu huk przywodzacy na mysl echo grzmotu, dobiegajacy gdzies znad morza. Takie przynajmniej odnosilem wrazenie. Dzwiek powtarzal sie co minute. Dzielily go dlugie odstepy ciszy i za kazdym razem, gdy nabieralismy juz przekonania, ze uslyszelismy go ostatni raz, dobiegal nas ponownie. Wyczuwalismy go podswiadomie nawet po wylaczeniu zewnetrznych mikrofonow. -Slyszysz to? - otworzylem kanal komunikacyjny do Maxilli. W glosniku rozlegla sie seria suchych trzaskow, nie padla jednak natychmiastowa odpowiedz. Kiedy juz na dobre zaniepokoilem sie tym milczeniem, wzmacniacz eksplodowal dzwiekiem. Uslyszalem glos Maxilli. -...jak kazesz, Gregorze, ale to nie bedzie latwe. Powtorz ponownie... co takiego mowiles o Fischigu? -Maxilla! Zglos sie! - wrzasnalem, lecz moj krzyk zlal sie w jedno z glosem wciaz mowiacego kapitana. On wcale mi nie odpowiadal, odbiera lem jedynie radiowy przekaz. Poczulem lodowaty dreszcz strachu. Komunikator wypelnily statyczne trzaski. -Powiedz Alizebeth, ze sie z nia zgadzam! Ha! Polaczenie zostalo zerwane. Spojrzalem na towarzyszy. Ich ledwie widoczne pod brazowymi przylbicami twarze byly blade i przestraszone. -Co... co to takiego bylo? - wymamrotalem zdezorientowany. -Echo? - wyszeptal Aemos - Jakis fragment radiowej transmisji odbity wskutek magnetycznych anomalii i... -Nigdy nie prowadzilismy takiej rozmowy! Kolejny stlumiony grzmot przetoczyl sie ponad piaszczystym wybrzezem. Po czasie, ktory w myslach oszacowalem wlasnie na dwadziescia minut, cala grupa przeszla pod ostatnia w ciagu konstrukcji brama. Zatrzymalismy sie niepewni dalszych dzialan. Kraina zaczynala zmieniac swoj wyglad, pustynia przechodzila z wolna w pagorki i niskie wzgorza. Wokol zrobilo sie mroczniej, bardziej odstreczajaco. Szmaragdowa poswiata oslabla, a ciemnozielone swiatlo zlewalo sie z pasem czerni wiszacym nad polozonymi w glebi krajobrazu gorami. -Ale... bylo ich wiecej w rzedzie! - zawolal nagle Fischig - Wiecej bram! Mial racje. Caly ciag obreczy zniknal bez sladu, kiedy przeszlismy przez ostatnia. Cofnalem sie pospiesznie w tyl majac nadzieje, ze po przekroczeniu niewidzialnej teraz bramy wszystkie metalowe budowle pojawia sie ponownie przed naszymi oczami. Nic takiego sie nie stalo. Rytmiczny grzmot nie ustawal. Ruszylismy w strone wzgorz. W komunikatorach przybraly na sile statyczne trzaski i piski zaklocen. -Transmisje - oswiadczyl Lowink krecac przez chwile podzialka swego urzadzenia - Nie moge namierzyc czystego pasma, ale i tak sa kodowane. Szyfr wojskowy. Sygnaly wychodzace i przychodzace. Nasi uciekinierzy. -Patrzcie! - syknal Betancore ogladajac sie przez ramie za siebie. Ponad plaza, tuz pod chmurami, wisialy nieruchomo w powietrzu trzy ciemne ksztalty. Dwie imperialne fregaty i stary frachtowiec o niestandardowym wygladzie. -Jak moglismy ich przeoczyc podchodzac do ladowania? -Nie wiem, Midasie. Niczego juz nie jestem pewien. Odwracajac sie w strone reszty zespolu dostrzeglem Aemosa odpinajacego zaczepy helmu. -Aemos! -Uspokoj sie - powiedzial savant odkrywajac swa starcza lysa czaszke. Wystawiajac na zewnatrz obramowana wysokim kolnierzem skafandra glowe analityk przypominal mi zolwia wyciagajacego pomarszczony nos ze skorupy. Podniosl swa lewa reke i pokazal mi czytnik skladu atmosfery. Swiecila na nim zielona lampka. -Perfekcyjne dla ludzi powietrze - powiedzial - Troche zimne i sterylne, ale poza tym perfekcyjne. Wszyscy odpielismy zatrzaski wlasnych helmow zdejmujac je pospiesznie z glow. Chlodne powietrze szczypalo nieco skore, ale nie zwazalem na to szczesliwy z powodu odzyskania wiekszego pola widzenia. W powietrzu nie sposob bylo wychwycic zadnego specyficznego zapachu, nawet odoru amoniaku. Pomoglismy sobie nawzajem zamocowac helmy na uchwytach przyczepionych do ramion. Dzwiek grzmotu byl teraz cichszy i bardziej stlumiony - najwyrazniej ciasna przestrzen wewnatrz helmow wzmacniala go poprzez rezonans. Slyszelismy wzajemnie swe kroki i oddechy, szum oceanu. Wciagnalem w nozdrza zapach perfum Bequin. Podzialal na mnie w bardzo odprezajacy sposob. Poprowadzilem grupe w glab krainy wspinajac sie ostroznie na pierwsze stoki wzgorz. Teraz, uwolniony juz od niewygodnego helmu, pojalem, ze czas naszego marszu przez wydmy nie byl uzalezniony wylacznie od nieporecznych skafandrow. Z trudem potrafilem okreslic jakikolwiek mierzony okiem dystans. Wciaz czulem sie zdezorientowany i niespokojny. To miejsce mialo w sobie dziwaczna odpychajaca aure. * * * * * Wpadlismy na nich znienacka, jedynym ostrzezeniem byl nagly wybuch aktywnosci komunikatorow. Wszystkie odbiorniki zaczely pracowac jednoczesnie.-Biegiem! Szybciej! Segment drugi! -Gdzie jestescie? Gdzie jestescie? -Ubezpieczenie lewej flanki! To jest rozkaz! Ubezpieczyc lewa flanke! -Sa za mna! Sa za mna i... Przenikliwy radiowy szum. Z przodu, na stromych zboczach gorskiego pasma, pojawili sie zbiegajacy w dol wzniesienia zolnierze. Imperialni gwardzisci w zlotoczerwonych pancerzach osobistych. Gudruniccy strzelcy. -Kryc sie! - polecilem i wszyscy padlismy na brzuchy chowajac sie za grzbietem jednego z pagorkow. Szczeknela odbezpieczana bron. 57 grzbietem jednego z pagorkow. Szczeknela odbezpieczana bron.Zolnierzy bylo szescdziesieciu, moze nieco wiecej. Biegli w chaotyczny sposob, pozbawiony jakiegokolwiek porzadku. Uciekali. Jakis oficer w ich szeregach wymachiwal rekami i wolal cos glosno, ale byl otwarcie ignorowany. Wielu gubilo po drodze helmy i karabiny, potykalo sie i przewracalo na kamieniach. Chwile pozniej na szczycie pasma pojawili sie ich przesladowcy. Trzy czarne opancerzone slizgacze w barwach oddzialow bezpieczenstwa marynarki wystrzelily zza wzniesienia, a w slad za nimi pojawilo sie trzydziestu komandosow w charakterystycznych czarnych pancerzach osobistych. Szli w zdyscyplinowanej formacji, beznamietnie strzelajac z ciezkich laserow w plecy uciekajacych zolnierzy. Slizgacze zanurkowaly lekko otwierajac ogien z pokladowych karabinow maszynowych. W powietrzu rozprysly sie kawalki skal i rozdarta pociskami ludzka tkanka. Sekunde pozniej wszystkie trzy maszyny przelecialy nad naszymi glowami tak nisko, ze moglbym chyba siegnac ich brzuchow wyciagnieta dlonia. Pomknely w strone morza nabierajac wysokosci i zawracajac w celu wykonania kolejnego podejscia. Niektorzy Gudrunici odpowiedzieli ogniem i jeden z komandosow upadl na plecy znikajac za grzbietem wzgorza. Lecz w rozpaczliwie stawianym oporze nie bylo zadnej koordynacji dzialan. -Co za pieklo! Dalej sie chowamy? - wysyczala przez zeby Bequin. -Lada moment do nas dojda - zauwazyl Fischig otwierajac zamek swego karabinu i poprawiajac amunicyjna tasme. Rozgrywajace sie na mych oczach sceny byly przerazajace, a ja sam od czasu incydentu na Essene zywilem gleboki uraz do noszacych czarne ubiory komandosow. Wciaz sie wahalem... Wyjalem z kabury swoj ciezki automat i podalem go Aemosowi. Potem odczepilem od plecaka przytroczony do niego laserowy karabin. Bequin trzymala juz w rekach dwa swoje pistolety. Lowink mial drugi karabin, a Midas glavianski sztucer iglowy. -Uwazajcie na gwardzistow - polecilem - Zrob, co w twoich silach, Aemos. Midas, slizgacze sie do nas zblizaja. Poczolgalismy sie kawalek do przodu i zaczelismy strzelac. Karabin maszynowy Fischiga przestebnowal grzbiet zajetego przez komandosow wzgorza, po czym scial ciezkimi pociskami trzech z nich. Bron Lowinka zaczela trzaskac rytmicznie, dolaczyl do niej huk wystrzalow z pistoletu Aemosa. Bequin wyczyniala istne cuda. Na cwiczenia z bronia palna poswiecila spory wycinek trzydziestotygodniowej podrozy, a Betancore nie szczedzil wysilkow doskonalac jej strzeleckie umiejetnosci. Trzymajac w kazdej dloni laserowy pistolet wykrzyczala jakis niezrozumialy okrzyk bitewny i wypalila z obu luf zabijajac na miejscu dwoch zaskoczonych komandosow. Zolnierze oddzialow bezpieczenstwa przerwali swoj morderczy marsz pojmujac, ze sytuacja ulegla znienacka powaznej zmianie. Rozproszeni Gudrunici przypadli na chwile do ziemi, czesc z nich poszla w slady oficera i zaczela razic strzalami ze swej broni grzbiet wzgorza. Na to wlasnie w glebi ducha liczylem. Moja grupa nie mogla samotnie stawic czola tak duzemu oddzialowi komandosow. Od poczatku zakladalem, ze nasza nieoczekiwana interwencja podniesie morale gwardzistow. Wciaz jednak spora ich czesc kontynuowala paniczna ucieczke. Wsciekla wymiana ognia rozpalila swiatlem przestrzen pomiedzy grzbietem wzgorza zajetego przez zolnierzy sluzb bezpieczenstwa, a jego podstawa, u ktorej lezeli na brzuchach gudruniccy gwardzisci. Lowink, Fischig, Aemos i Bequin poderwali sie na nogi i zaczeli biec w kierunku zolnierzy Gwardii strzelajac w ruchu z bioder. Slizgacze spadly na pole walki siejac na wszystkie strony strumieniami pociskow. Betancore przypadl na jedno kolano, przylozyl do ramienia swoj sztucer i pociagnal za spust. Rzadko spotykana bron o dlugiej inkrustowanej lufie wydala z siebie przeciagly szczek. Seria nabojow o wybuchowych szpicach przebila spod jednego z nadlatujacych slizgaczy. Ciezka maszyna eksplodowala w powietrzu. Plonace metalowe szczatki posypaly sie gradem na skaliste pagorki. Pochwycilem w celownik drugi slizgacz. Maszyna weszla w ciasny skret zawracajac w kieunku naszych pozycji, totez jej pilot musial zredukowac predkosc pojazdu. Wystrzeliwane z mojej broni wiazki energii mijaly cel w locie lub gasly nieszkodliwie na jego opancerzonym kadlubie. Podwieszone pod kabina pilota dzialko zaczelo pluc ogniem wyrywajac w ziemi scieg obloczkow pedzacych prosto na mnie. W tym samym momencie przestrzelilem helm pilota posrodku przylbicy. Nie przerywajac ognia slizgacz zalamal gwaltownie lot i uderzyl w ziemie jakies piecdziesiat metrow za moimi plecami. Odbil sie od skal z hukiem dartego metalu, polecial lukiem w niebo i runal prosto w przybrzezne fale, wzbijajac w gore fontanne szmaragdowej cieczy. Trzeci slizgacz przemknal nad zaglebieniem terenu usmiercajac ogniem z broni pokladowej szesciu probujacych przed nim uciec gwardzistow. Midas nie odrywal swego sztucera od ramienia. Strzelil raz w chwili, gdy pojazd smigal nad naszymi glowami, ale chybil. Wypalil ponownie, tym razem trafiajac gdzies w okolice sekcji napedowej slizgacza. Maszyna poleciala prosto przed siebie. Nad plaze. Nad morze. Nie mialem pojecia, co wlasciwie ugodzil pocisk Midasa: pilota czy moze uklad sterowniczy. Slizgacz odlecial w strone stykajacego sie z morzem widnokregu i po chwili zniknal z naszych oczu. Parlismy w gore wzniesienia, majac po obu stronach Gudrunitow. Zolnierze byli brudni i obdarci, zaden z nich nie mial wiecej niz dwadziescia piec lat. Widzac zarowno nas jak i efekty naszej kanonady gwardzisci zaczeli krzyczec radosnie, byc moze uwazajac, iz jestesmy czescia wiekszej grupy ratunkowej. U szczytu wzniesienia walczylo zaciekle kilku ostatnich komandosow. Fischig rzucil sie w gore stoku strzelajac ogniem ciaglym, tuz za nim biegl tuzin zolnierzy zadnych rozprawy ze swymi niedawnymi dreczycielami. Walka trwala jeszcze dwie minuty. Fischig stracil dwoch nowych podopiecznych, ale nie pozwolil ujsc z zyciem zadnemu czlonkowi sluzb bezpieczenstwa marynarki. Wymiar sprawiedliwosci pozbawil nasza armie wysmienitego oficera liniowego, przyznalem w myslach z uznaniem. Odszukalem gudrunickiego oficera posrod siadajacych wprost na ziemi gwardzistow. Wszyscy byli smiertelnie wyczerpani. Niektorzy plakali, zaden zas nie probowal ukrywac leku. Kleby dymu wciaz unosily sie na pobojowisku tkwiac w miejscu z powodu calkowicie bezwietrznej pogody. Dowodca grupy, mezczyzna w randze sierzanta, nie byl wcale starszy od reszty zolnierzy. Probowal najwyrazniej zapuscic brode, ale na razie efekty tego zabiegu byly mizerne. Zasalutowal mi, zanim jeszcze zdazylem wyjac swoja odznake. Widzac ja runal na kolana. -Wstan natychmiast. Usluchal bez wahania. -Inkwizytor Eisenhorn. Kim jestes? -Sierzant Enil Jeruss, drugi batalion, Piecdziesiaty gudrunickich strzelcow. Sir, czy flota jest juz tutaj? Czy nas odnalezli? Unioslem dlon przerywajac potok jego pytan. -Zapoznaj mnie z przebiegiem wydarzen, szybko i zwiezle. -Nie chcielismy brac w tym udzialu. Zaokretowano nas na fregate Exalted i kazano czekac na odlot z systemu. Kiedy opuscilismy wysoka orbite Gudrun, kapitan poinformowal wszystkich, ze planeta zostala zajeta przez nieprzyjaciela i musimy natychmiast zmienic lokacje. -Kapitan? -Kapitan Estrum, sir. -Co bylo potem? -Trzydziesci tygodni w tranzycie do tego miejsca. W momencie przylotu do tego systemu podejrzewalismy juz, ze cos jest nie tak. Zaczely sie protes ty i zadania wyjasnienia calej sytuacji. Dowodztwo uznalo nasze wystapie nia za bunt, kilkanascie osob zostalo rozstrzelanych. Mielismy wykonac roz kazy albo zginac. -Niewielki wybor. Potrzasnal z gorycza glowa. -Owszem, sir. Dlatego wlasnie probowalem wyciagnac stad swoich ludzi. Ucieklismy krotko po dotarciu na miejsce, kiedy tamci byli zajeci. Poszli za nami jak na polowanie. -Gdzie was zaprowadzono? Wskazal reka za siebie, w glab wzgorz. -W ciemnosc - powiedzial. -Opowiedz mi, co tam widziales - polecilem. 58 Rozdzial XIX Raport Jerussa. Na plaskowyzu. Prawdziwa sprawa. -Nie wiem nawet, na jakim jestesmy swiecie - powiedzial sierzant Je-russ - Nic nie chcieli nam powiedziec. Ale lot tutaj byl ciezki, za to moge reczyc.-O ile mi wiadomo, system ten nie ma zadnej oficjalnej nazwy. Mow dalej. -Wyslano nas z pokladu fregaty na plaze w charakterze eskorty dla grupy dowodcow ekspedycji. -Jak silnej eskorty? -Ponad stu zolnierzy oddzialow bezpieczenstwa marynarki i jakies trzy set ki gwardzistow. -Pojazdy? -Slizgacze antygrawitacyjne i dwa ciezkie transportery opancerzone do przewozu ladunku i osob kierujacych cala akcja. -Co o nich wiesz? -Na temat ladunku nic - wzruszyl ramionami - W sklad grupy wchodza kapitan Estrum i lord Glaw, bardzo znany dostojnik z mojej macierzystej planety. -Znam go. Kto jeszcze? -Jacys obcy ludzie: gwiezdny kupiec, kaplan Eklezjarchii oraz wielki prze razajacy wojownik, ktorego pozostali caly czas starali sie trzymac z dala od naszych zolnierzy. Mandragore, nie mialem w tym wzgledzie zadnych zludzen. Oraz Dazzo i Locke. Rdzen grupy spiskowcow. -Co bylo potem? Jeruss wskazal dlonia mroczne stoki wyzszych partii wzgorz. -Udalismy sie w glab tej krainy. Na moj rozum dowodcy doskonale wie dzieli, gdzie maja sie kierowac. Otoczenie zmienialo sie w trakcie podrozy, robilo sie cieplej i ciemniej. I trudno bylo oszacowac droge, jakby... -Jakby? -Nie potrafilismy okreslic pokonanego dystansu. Czasami poruszalismy sie tak wolno jakby droga wiodla przez roztopiony wosk, czasami musielismy sila zwalniac krok. Niektorzy ludzie wpadali w panike. Znalezlismy poly- gony, takie same jak te na plazy. Mianem polygonow okreslil bez watpienia niesymetryczne bramy. -Byly ich tam cale rzedy, ciagnace sie w glab gor. Wszystkie tak dziwacz ne w swej budowie, ze glowa bolala od samego na nie patrzenia. Odnosilem wrazenie, ze zmieniaja swe ksztalty w trakcie uplywu czasu. -Co rozumiesz pod pojeciem "dziwaczne"? -Sir, nie uczeszczalem do szkoly oficerskiej, ale jestem wyksztalconym czlowiekiem i znam podstawowe zasady geometrii. Suma katow w bramach sie nie zgadzala, ale przeciez wszystkie tam staly, prawda? Zdjety zimnym lekiem wspomnialem slowa Maxilli mowiace o dziwnych katach oraz ogladana wielokrotnie kamienna tablice wywieziona z Damas-ku. -Poszlismy wzdluz takiego traktu, przechodzac od czasu do czasu przez polygony. Kaplan Eklezjarchii i wolny kupiec zdawali sie znac droge. Byl z nimi jeszcze jeden czlowiek, przypominajacy inzyniera. -Szczupla budowa ciala? Niebieskie oczy? -Tak. -Nazywa sie Malahite. Czy ten czlowiek bral udzial w wytyczaniu trasy waszej podrozy? -Owszem, pozostali kilkakrotnie cos z nim konsultowali. W koncu dotarlismy do plaskowyzu. Wielka wyzyna, szeroka, obramowana ostrymi zboczami gor... sztuczna. Caly plaskowyz okazal sie wylozony metalowymi plytkami, ktore... - sprobowal gestami rak nakreslic w powietrzu ich ksztalt, ale zaraz poddal sie z dreszczem niepokoju i zmieszania. -Dalsze polygony przeczace prawom matematyki? Sierzant rozesmial sie krotko, nerwowo. -Tak. Plaskowyz jest naprawde rozlegly. Czekalismy tam przez dlugi czas, zolnierze na obrzezach, przywodcy i pojazdy posrodku. -Co potem? -Czekalismy tam chyba cale godziny, chociaz nie sposob tego potwierdzic, bo wszystkie chronometry sie zawiesily. Potem zaczela sie klotnia. Lord Glaw posprzeczal sie z pozostalymi cywilami. Uznalem to za szanse, kaza lem przygotowac sie ludziom. Bylo nas prawie dziewiecdziesieciu, goto wych przy najblizszej sposobnosci dac noge. Wszyscy pozostali gapili sie na klotnie. Wielki wojownik... zmiluj sie, boski Imperatorze... on zaczal krzy czec na reszte grupy. Mysle, ze to wlasnie jego glos przelamal nasze waha nie. Odskakiwalismy po dwoch, trzech jednoczesnie, z tylnych szeregow, w plaskowyzu i dalej przed siebie, droga powrotna na plaze. -A oni odkryli wasza ucieczke. -W koncu tak. I ruszyli za nami, na polowanie. Reszte juz pan zna. Odczekalem kilka chwil dajac sierzantowi czas na otrzasniecie sie z przykrych wspomnien, potem zwolalem gwardzistow nakazujac im podejsc blizej. Przy zyciu pozostalo okolo trzydziestu sprawnych fizycznie strzelcow, dalszych kilku bylo rannych. Wszyscy sprawiali wrazenie smiertelnie przerazonych. Aemos natychmiast zajal sie opatrywaniem rannych. Chrzaknalem znaczaco i przemowilem do obserwujacej mnie w milczeniu publiki. -Sprzeciwiajac sie swym oficerom i przywodcom okazaliscie lojalnosc wo bec Imperatora. Ludzie odpowiedzialni za wasz pobyt w tym miejscu sa heretykami, a ich misja ma charakter kryminalny. Przybylem tutaj, by ich powstrzymac. Nie moge zagwarantowac bezpieczenstwa nikomu, kto zde cyduje sie mi pomoc, ale potraktuje kazda taka inicjatywe jako gest poswie cenia dla Zlotego Tronu. Imperator potrzebuje waszej pomocy, tutaj, teraz. Jesli prawdziwe byly przysiegi lojalnosci skladane przez was dniu zaciagu do Gwardii, nie bedziecie sie wahali przed podjeciem wlasciwej decyzji. Nie istnieje wazniejsza bitwa, w ktorej moglibyscie poswiecic swe zycia. Dzikie przestraszone twarze patrzyly na mnie rozszerzonymi oczami. Przez grupe przebiegl zdlawiony pomruk aprobaty, ale swiadom bylem faktu, ze stoje przed niedoswiadczonymi mlodymi ludzmi, rzuconymi znienacka i wbrew swej woli w otchlan szalenstwa. -Umocnijcie sie w duchu i wiedzcie, ze Imperator jest z wami. Nie prze sadze, jesli powiem, ze przyszlosc lezy w naszych rekach. Kolejny pomruk aprobaty. Ci ludzie nie byli tchorzami, potrzebowali jedynie zachety i celu, dla ktorego gotowi byliby przelac krew. Szepnalem przez ramie do Fischiga. Oficer sledczy postapil krok do przodu i czystym glosem zaczal spiewac Imperialne Credo oraz Psalm Posluszenstwa, piesni doskonale znane kazdemu dziecku w Imperium. Gud-runici podjeli ochoczo slowa. Ten prosty zabieg najwyrazniej silnie wzmocnil morale gwardzistow. Dudniacy dzwiek wciaz przebiegal ponad plaza. Z pomoca Betancore pozbieralem bron i ekwipunek zabitych. Zgromadzilismy dostatecznie duzo broni, by kazdy czlonek oddzialu mial zwykly lub ciezki laser. Zdolalem takze zlozyc z roznych czesci ubiorow trzy kompletne i nienaruszone pancerze osobiste sluzb bezpieczenstwa marynarki. Zdjalem swoj niewygodny skafander prozniowy i zalozylem w jego miejsce lsniacy czarny pancerz. Midas probowal zrobic to samo, ale okazal sie zbyt szczuply, by wiarygodnie wygladac w tym stroju. Wszyscy komandosi byli roslymi mezczyznami. Wbilismy w pancerz Fischiga, a nie chcac zmarnowac trzeciego kompletu wybralem sposrod Gudrunitow mocno zbudowanego kaprala o nazwisku Twane. -Jaki jest gudrunicki kanal dowodzenia? - zapytalem Jerussa ustawiajac parametry pracy komunikatora wbudowanego w helm. -Beta phi beta. -Sposrod gwardzistow znajdujacych sie na plaskowyzu, ilu moze stanac po naszej stronie? -Wszyscy Gudrunici, tak mi sie przynajmniej wydaje. Z cala pewnoscia jednostka sierzanta Creddona. -Twoim zadaniem bedzie przeciagniecie ich do nas po rozpoczeciu akcji. Dam ci w odpowiednim czasie sygnal. Skinal potakujaco glowa. Zostawilismy rannych zatroszczywszy sie uprzednio o wzgledna ich wygode, po czym cala grupa ruszyla w glab mrocznych gor. * * * * * Zgodnie z zapowiedzia Jerussa wkrotce zrobilo sie goraco i ciemno. Obcisly czarny pancerz komandosow mial wbudowany system chlodzenia, ale niewiele to pomagalo. Dokuczala nam takze nienaturalna aura tego miejsca. Dziwnie sie podrozowalo muszac w niektorych miejscach przyspieszac niemal do biegu, aby utrzymac zwykle marszowe tempo.Dotarlismy do pierwszej bramy. Jeruss objal prowadzenie, chociaz na dobra sprawe moglismy pojsc przodem sami, bo w rdzawej ziemi gleboko odcisnely sie koleiny ciezkich pojazdow i slady ludzkich butow. Droga wiodla przez skupisko stromych wzgorz, ponurych i nieprzyjaznych. W zasiegu naszego wzroku bieglo wiele rzedow bram, niektore z nich wyraznie niszczaly i rozsypywaly sie powoli. Szybko stracilem orientacje w terenie. Czesto odnosilem wrazenie, ze przechodzac przez jedna obrecz wychodzilismy w zupelnie innym rzedzie bram. Slady konwoju byly wyrazne i czytelne, ale zdawaly sie kluczyc w miejscu w chaotyczny sposob. Same bramy tez budzily niepokoj obserwatorow, gdyz zgodnie ze slowami Jerussa przeczyly swym ksztaltem prawom geometrii. -Mysle - powiedzial do mnie cicho idacy z boku Aemos - ze ten brak symetrii 59 symetrii wystepuje w kazdej dziedzinie i kazdym wymiarze.-Co masz na mysli? -W trzech widzialnych wymiarach oraz w czwartym: czasie. Wszystko ulega znieksztalceniu. Byc moze jest to jakis efekt uboczny, byc moze roz myslnie zaprojektowana forma psychicznego dreczenia ludzi, a moze... nie wiem. To dlatego wszystko tutaj jest takie dziwne i nie dajace sie zaakcep towac przez ludzki umysl. Dotarlismy w koncu do miejsca, ktore Jeruss nazywal plaskowyzem. Byla to idealnie gladka gorska wyzyna majaca blisko kilometr dlugosci i szerokosci, pieczolowicie wylozona niesymetrycznymi metalowymi plytkami drwiacymi niemo z ludzkich praw matematycznych. Wszedzie wokol wystrzeliwaly w niebo ostre szczyty i brazowe grzbiety przeskokow. Niebo bylo ciemne i moglbym przysiac, ze dostrzegalem na nim blask gwiazd. Po naszej stronie plaskowyzu kilkuset zolnierzy siedzialo na ziemi w luzny polokregu, czekajac na cos nerwowo. Wyczuwalem doskonale napiecie tych ludzi. Ponad polowe tlumu tworzyli Gudrunici, reszta skladala sie z komandosow marynarki. Mniejsze grupy wojskowych staly w zdyscyplinowanych szeregach nieco blizej srodka plaskowyzu, ubezpieczajac dwa ciezkie transportery kolowe i dwa puste zaparkowane na ziemi slizgacze. Na plytkach wznosila sie piramida zlozona z wyladowanych skrzynek pelnych kamiennych tablic. Po przeciwnej stronie plaskowyzu rzad bram biegl w ciemnosc gorskich wawozow. Ukrylismy sie wsrod skal oczekujac dalszego rozwoju sytuacji. Po dluzszym okresie wyczekiwania na drugim krancu wyzyny dostrzeglem jakis ruch. Jakies postacie wyszly przez brame. Nawet z tej odleglosci rozpoznalem bez trudu charakterystyczne sylwetki Dazzo i Malahite oraz czterech towarzyszacych im zolnierzy sluzb bezpieczenstwa. Wszyscy szli zwawym krokiem machajac rekami w strone transporterow. Wszedzie wokol wojskowi podrywali sie na nogi z pelnym niepokoju ozywieniem. W bramie pojawily sie inne ksztalty. W pierwszej chwili nie mozna bylo o nich nic konkretnego powiedziec: szare, polyskliwe ksztalty w niczym nie przypominajace ludzkiej postaci i poruszajace sie w pozornie niemozliwy do skopiowania sposob. Odpialem od pasa swa lornete, starannie ustawilem pokretla. I po raz pierwszy w zyciu ujrzalem saruthi. Bylo ich dziewiec, a przynajmniej tyle zliczylem. Przywiodly mi na mysl pajaki, ale takie porownanie na dluzsza mete bylo zbyt ogolnikowe i niewystarczajace. Z ich opaslych szarych cielsk wyrastalo piec konczyn o tak rozmieszczonych stawach, ze glowne kolana tych istot znajdowaly sie powyzej korpusu. Nie dostrzegalem zadnej symetrii w ksztalcie nog, ani sposobie poruszania sie obcych. Stawiane przez nich kroki sprawialy wrazenie calkowicie chaotycznych i pozbawionych sensu, od samego na nie patrzenia zaczynala bolec glowa. Kazda konczyna wspierala sie na wykonanym z lsniacego srebra dlugim szpicu trzymanym przez palce saruthi, dzieki czemu stwory unosily sie dodatkowy metr ponad powierzchnia ziemi. Metalowe koncowki szpicow uderzaly z glosnym trzaskiem w plytki, slyszanym przeze mnie pomimo dzielacego nas dystansu. Glowy obcych byly oble, wznosily sie na miesistych gietkich szyjach. Podluzne czaszki nie posiadaly zadnych galek ocznych ani jam gebowych, chociaz dostrzegalem w kilku miejscach okolone wibrysami otwory, prawdopodobnie nozdrza. Rozmieszczenie tych otworow bylo rownie niesymetryczne jak w przypadku innych ksztaltow obcych, a same glowy wyrastaly na skraju korpusu, nie zas posrodku. Byly to odrazajace, brzydkie potwory. Kazda kreatura dwukrotnie przewyzszala wzrostem czlowieka: masywna bryla blyszczacego szarego miesa. Krzyki i westchnienia szoku przebiegly fala przez zgromadzonych na plaskowyzu zolnierzy. Kilkunastu z nich nie wytrzymalo tego potwornego widoku - odwrocili sie i uciekli w gory, drac z glowy wlosy i zawodzac szalenczo. Dziewiec saruthi z klekotem nog wydostalo sie spod bramy i ruszylo na srodek wyzyny, tworzac polokrag przed Dazzo i Malahite. Oberon Glaw, Gorgone Locke, Estrum i Mandragore wysiedli z transporterow podchodzac pospiesznie do swych towarzyszy. Musze wyznac szczerze, ze bylem w tym momencie rownie przerazony, co moi wspolpracownicy. Ujrzalem na wlasne oczy bluznierstwo wobec praw natury, co jako purytaninem mocno mna wstrzasnelo. Lecz teraz musze przyznac obiektywnie, ze saruthi byli tez budzacymi respekt stworami, niemalze na swoj sposob majestatycznymi. Moje przerazenie zrodzilo sie w zdezorientowanej nienaturalnym otocze-aa niem swiadomosci. Podobnie jak w przypadku badanego przez nas podziemnego swiata, sami obcy byli tak odmienni, ze ludzki umysl nie potrafil sie z ich ksztaltami pogodzic. Kazda wygieta konczyna, kazda obla glowa skrywala w sobie jakas chora aure. Nigdy dotad nie wiedzialem, jak istotny na mnie wplyw mialo poczucie symetrii i jak destruktywnie wplywal na moja psychike jej razacy brak. To byly potwornie zdeformowane istoty, calkowicie pozbawione jakiegokolwiek sladu gracji, czy chociaz jednego elementu mogacego zaspokoic estetyczne zmysly czlowieka. Ciala obcych sama swa forma zdawaly sie przeczyc logice. Strach zdjal mnie do szpiku kosci. Potoczylem wzrokiem po twarzach towarzyszy i ujrzalem lek w ich oczach - lek, niedowierzanie, wstret. Aemos uratowal moje zycie i zdrowy rozum. On i tylko on jeden stal niczym urzeczony wpatrujac sie w saruthi z charakterystycznym usmieszkiem zdradzajacym naukowa ekscytacje. -Bardzo niepokojace - wymamrotal. Ta krotka uwaga sprawila, ze parsknalem zdlawionym smiechem. Powrocila raptownie moja pewnosc siebie, a z nia rowniez trzezwosc umyslu. Przywolalem do siebie Fischiga i Twane, po czym upewnilem sie, ze Be-quin, Midas i Jeruss panuja nad reszta gwardzistow. Jeruss i Twane wygladali na ludzi wymagajacych solidnej dawki alkoholu. Bequin byla gotowa, w rekach sciskala swe pistolety. Widok Mandragore rozpalil w jej oczach dzika goraczke. -Czekaj na moj sygnal - polecilem Midasowi. Do Fischiga szepnalem - Uwazaj na naszego przyjaciela - i wskazalem ramieniem Twane. Wyszlismy w trojke zza kamieni idac w kierunku srodka plaskowyzu. Wszyscy zolnierze byli juz na nogach, rozmawiajac miedzy soba, przeklinajac i modlac sie trwozliwie. Oficerowie sluzb bezpieczenstwa krazyli wsrod gwardzistow pilnujac ich szykow, ale i oni sami najwyrazniej nie czuli sie pewnie. Wtopilismy sie w nerwowy tlum. Gudrunici skwapliwie ustepowali nam drogi, nie chcac najwyrazniej zadzierac z trzema dreczycielami w znienawidzonych czarnych pancerzach. Przedostalismy sie w ten sposob niemal do samego przodu zgromadzenia. -O czyms takim nikt mi nie wspominal - wycedzil przez zeby stojacy obok mnie komandos gapiac sie nieprzerwanie na odleglych o dwiescie metrow saruthi. -Sprez sie! - sarknalem. Spojrzal na mnie spod przyciemnianego wizjera helmu. -Nie powinno tak byc. -Poczekamy, co bedzie dalej - odparlem gladzac wymownie palcami obu dowe ciezkiego lasera - Jesli Estrum i jego kamraci wciagneli nas w jakas pulapke, przekonaja sie, ze sluzby bezpieczenstwa Zgrupowania Scarus potrafia sie o siebie zatroszczyc. Skinal z aprobata glowa i sprawdzil raz jeszcze swa bron. Razem z Fischigiem i Twane postapilem jeszcze bardziej do przodu. Nikt nie zwrocil na ten ruch uwagi, co wiecej - wielu zolnierzy poszlo w nasze slady chcac znalezc sie blizej znamiennej sceny na srodku plaskowyzu. Bylismy juz przy transporterach. Oberon Glaw stal wyprostowany, dlugi plaszcz splywal z jego wysoko wzniesionych ramion. Pozdrawial saruthi slowami, ktorych nie moglem doslyszec. Przemowa trwala dluzsza chwile. W pewnym momencie moznowladca odwrocil sie w koncu bokiem do nas i wskazal dlonia sterte skrzyn. Wtedy uslyszalem jego glos. -...i w dobrej wierze przynieslismy ze soba artefakty, w mysl uprzednich ustalen. Locke odlaczyl sie od grupy negocjatorow i ruszyl biegiem w naszym kierunku. -Pomozcie mi - warknal do stojacych przy transporterze komandosow. Skoczylem do przodu, w slad za mna Fischig. W ulamku chwili stalismy sie czescia tuzina komandosow niosacych pierwsze zdjete ze sterty skrzynki. Szedlem dwa kroki za Locke, moje okryte czarnymi rekawicami dlonie sciskaly klamre tuz obok masywnych piesci renegata. Polozylismy skrzynki w wyznaczonym miejscu cofajac sie nastepnie o kilka krokow. Locke pozostal przy ladunku zdejmujac jedna z pokryw. Jakis saruthi podszedl blizej. Moglem teraz przyjrzec mu sie z bliska. Nie wyszlo to obcemu na dobre. Szara skora pokryta byla licznymi porami, a wibrysy na lbie poruszaly sie nieznacznie i zwijaly. Dostrzeglem, ze kazda noga zakonczona byla narzadem do zludzenia przypominajacym groteskowo zdeformowana ludzka dlon, zaciskajaca palce na kratownicy u podstawy srebrnego szpicu. Saruthi odlozyl na plytki dwa ze swoich szpicow i siegnal do skrzyni ruchliwymi palcami. Grzebal w niej przez chwile, po czym cofnal konczyny. Dlonie mial puste. Glowa obcego zakolysala sie dziwacznie na dlugiej szyi. Podniosl obie wolne konczyny w gore skladajac je nad glowa w sposob przypominajacy ludzki gest zwyciestwa. Dlugie gietkie palce o licznych stawach - nie pamietam juz teraz, ile tych palcow b 60 palcow bylo i czy obie dlonie byly identycznej wielkosci - zakleszczyly sie miedzy soba tworzac w powietrzu formujac jakis ksztalt. Podobizne. Ludzka twarz. Oczy, nos, otwarte usta. Perfekcyjna twarz, niemozliwa do skopiowania w ten sposob, przerazajaca.Szara twarz zdawala sie obserwowac nas przez chwile, potem jej usta zaczely sie poruszac. -Wasze zobowiazania zostaly dotrzymane, ludzie. Przez tlum zolnierzy przebiegla fala zduszonych okrzykow grozy. Glos byl gluchy i beznamietny, ale skladajace sie na usta palce odtwarzaly prace miesni ludzkiej twarzy z niezwykla precyzja. -Czy dobijemy paktu? - zapytal Oberon Glaw. Dlonie rozlaczyly sie, twarz znikla. Kreatura podniosla z ziemi swe szpice i z klekotem podazyla do reszty pobratymcow. Wszystkie saruthi cofnely sie na boki tworzac przejscie wiodace do bramy. Kolejne stwory weszly na plaskowyz. Saruthi podobne do osobnikow negocjujacych z heretykami prowadzily grupe innych istot. Byly to cztery stworzenia, budowa ciala przypominajace szarych saruthi, jednakze te w dziwny sposob kojarzyly sie z kalectwem i choroba. Ich gabczasta skora byla biala, pokryta licznymi naroslami i plamami przywodzacymi na mysl zaraze. Zamiast srebrnych szpicow stapaly na ciezkich metalowych podkowach, a ich cielska laczyly pasma drutow jednoznacznie kojarzacych sie z kajdanami. Brzydkie, odpychajace stwory - bez watpienia niewolnicy sarut-hi - zawodzily jekliwie w trakcie marszu Negocjatorzy obcych nie omieszkali dzgnac niewolnikow kilkakrotnie swymi szpicami, gdy ci mijali ich w drodze do grupy spiskowcow. Na grzbietach czterech idacych bok w bok bestii spoczywala wielka trapezoidalna skrzynia z czarnego metalu, pokryta nieregularnie rozmieszczonymi wybrzuszeniami. Niewolnicy zatrzymali sie na srodku plaskowyzu i opadli brzuchami na ziemie. Dazzo i Malahite podeszli do tragarzy, towarzyszyl im jeden z saruthi. Obcy odlozyl szpic i siegnal zdeformowana dlonia w strone skrzyni naciskajac niczym nie wyrozniajace sie od reszty wybrzuszenie. Skrzynia otworzyla sie rozsuwajac na boki swa wierzchnia czesc niczym wielki kanciasty kwiat rozkladajacy platki pod dotykiem slonecznych promieni. W myslach oczekiwalem rozblysku jaskrawej poswiaty albo jakiegos rownie spektakularnego pokazu mocy. Nic takiego sie nie wydarzylo. Malahite postapil krok do przodu stajac pomiedzy dwoma spoczywajacymi na opaslych brzuchach niewolnikami, wyciagnal reke. Dazzo szarpnal go za rekaw ze zdlawionym przeklenstwem, pociagnal do tylu i przewrocil na ziemie mentalnym klapsem. Czujac nagly przeplyw psionicznej energii obcy zaklekotali szpicami o plytki poruszajac sie z nerwowym ozywieniem. Dazzo siegnal ostroznie rekami do skrzyni. Wyjal ze srodka niewielka ksiege, rozmiarami przypominajaca magazynek do boltowego pistoletu i scisnal ja z naboznym podziwem w trzesacych sie dloniach. Ksiega. Niewiarygodnie stara ksiega oprawiona w skore, osadzona w ramie z czarnego zelaza saruthi i zamknieta na masywny zatrzask. -Kaplanie? - ponaglil starca Glaw - Potrzebujemy potwierdzenia. Dazzo odpial zatrzask i spojrzal na pierwsza pozolkla stronnice. -Prawdziwa sprawa zwienczona zostala sukcesem - wymamrotal i upadl na kolana. Necroteuch. Spiskowcy posiedli Necroteuch. Teraz albo nigdy, pomyslalem. Rozdzial XX Zamieszanie - moj ukryty sojusznik. Gniew Mandragore. Twarza w twarz z Oberonem. -Patrzcie! Atakuja! - wrzasnalem na cale gardlo i rzucilem sie na plecy dwoch stojacych przede mna zolnierzy sluzb bezpieczenstwa. Kiedy wszyscy trzej przewracalismy sie na ziemie, pociagnalem dla lepszego efektu za spust lasera strzelajac na oslep w powietrze.Nerwy ludzi zgromadzonych na plaskowyzu byly napiete niczym postronki. Jestem pewien, ze saruthi za pomoca swych urzadzen i sztucznie stworzonego nienaturalnego otoczenia rozmyslnie potegowali napiecie, byc moze chcac w ten sposob uzyskac psychologiczna przewage w negocjacjach. Jesli sie nie mylilem w swych podejrzeniach, plan saruthi spelnil sie w znacznie wiekszym stopniu, niz oni sami zapewne tego oczekiwali. Gudrunici i zolnierze sluzb bezpieczenstwa znajdowali sie w stanie skrajnego zdenerwowania i niepokoju, dreczeni ustawicznie koszmarami podziemnej krainy i ujrzanych obrazow. Ostrzegawczy krzyk i kilka strzalow w zupelnosci wystarczylo, by rozpetac dzikie pieklo. Wszedzie wokol cisze rozdarly ludzkie okrzyki i kanonada z broni palnej. Podejrzewajac zdradziecki akt agresji wobec swych wysoko urodzonych przywodcow, wojskowi wciaz lojalni wobec Glawa i Estruma rzucili sie do przodu strzelajac z karabinow prosto w cielska saruthi. Czesc komandosow wpadla w calkowita panike i otworzyla ogien na oslep do swych wlasnych szeregow. Gudrunici znajdujacy sie na skraju plaskowyzu zaczeli polowac na dotychczasowych dreczycieli, ostrzelali tez oba transportery. Posrod znajdujacych sie w tyle grupy gwardzistow dostrzeglem Bequin i Midasa, prowadzacych moj oddzial do ataku z blyskajaca ognikami wystrzalow bronia w rekach. W przeciagu sekund caly plaskowyz pograzyl sie w przerazajacej kakofonii ludzkich wrzaskow i huku broni palnej. Na czestotliwosci radiowej Gwardii uslyszalem glos sierzanta Jerussa nakazujacego Gudrunitom walke z zolnierzami oddzialow bezpieczenstwa. Kanal komunikacyjny oddzialow specjalnych pelen byl desperackich rozkazow i potwierdzen, wscieklych wrzaskow gniewu i bolu. Rozpoznalem w tle krzyczacego cos Oberona Glawa i gorujacy ponad innymi glosami chrapliwy pomruk Mandragore. -Fischig! Twane! Siejcie chaos! Nie wystawiajcie sie na strzal! Obaj mezczyzni skoczyli w rozszalaly tlum. Rzez na plaskowyzu wymknela sie spod wszelkiej kontroli. Gwardzisci walczyli z komandosami i soba nawzajem, strzelajac na oslep i wrzeszczac cos dziko. Zastrzelilem probujacego ominac mnie zolnierza sluzb bezpieczenstwa, a sekunde potem jego towarzysza, gapiacego sie na ten akt agresji z jawnym niedowierzaniem. Za padajacymi na ziemie trupami dostrzeglem posrod klebow dymu patrzacego w moja strone kapitana Estruma. Jego oczy wydawaly sie wychodzic z orbit. -Co ty robisz, zolnierzu?! - wrzasnal, a jego wydatne jablko Adama pod skakiwalo nerwowo w gore i w dol. -Wypelniam uswiecone obowiazki Inkwizycji - wycedzilem przez zeby i wypalilem mu z lasera prosto w srodek czola. Saruthi wpadli w stan ogromnego ozywienia. Nie mialem najmniejszego pojecia, jakiego wlasciwie rodzaju emocje odczuwaly te istoty i czy bynajmniej byly do jakichkolwiek emocji zdolne. W pierwszych chwilach walk uznalem, ze obcych ogarnelo przerazenie i zaskoczenie pospolu. Ostrzal z ciezkich laserow prowadzony przez komandosow przekonanych o zlej woli obcych przestebnowal cielska dwoch saruthi. Jeden z nich zostal doslownie rozerwany wiazkami energii i runal na metalowe plytki ochlapujac je brudnoszara posoka. Drugi obcy stracil jedna z konczyn. Zaczal wlec sie na pozostalych nogach w strone bramy. Ponad tumult czyniony przez bron i krzyczacych ludzi wzbilo sie upiorne zawodzenie reszty saruthi. Nie bylem w stanie okreslic charakteru tego dzwieku - byc moze bylo to ostrzezenie, moze wrzask przerazenia, a moze sygnal do odwrotu. Obcy stukali szalenczo szpicami, wierzgajac na wszystkie strony w chaotyczny sposob, ich przerazliwe wycie zdominowalo caly plaskowyz. Dwaj saruthi popedzili znienacka do przodu, w strone smiertelnie przerazonych zolnierzy eskorty spiskowcow. Niebieskie wyladowania elektryczne zaczely z trzaskiem oplatac oble lby stworow, po czym wystrzelily w kierunku agresorow. Dwaj komandosi doslownie wyparowali, ich plyny organiczne i tkanka znikly posrod swadu spalenizny. Pochwycilem katem oka Mandragore. Bluznierczy gigant zdazyl juz zabic jednego komandosa w probie powstrzymania bezsensownego konfliktu, ale teraz, po wlaczeniu sie do walki samych saruthi, zaden z obecnych na plaskowy 61 plaskowyzu ludzi nie zamierzal juz myslec o opuszczeniu broni. Wiazka niebieskich wyladowan rozciela naramiennik pancerza silowego Marine. Mandragore wpadl w przerazajacy szal i runal na saruthi dzierzac w rekach potezny lancuchowy topor.Mialem nadzieje, ze go zabija. Przeskoczylem przez sterte splatanych ze soba cial i znalazlem sie po drugiej stronie transportera. Dazzo wciaz kleczal przy bialych niewolnikach obcych, pograzony w obezwladniajacym transie. Heretycka ksiega spoczywala w jego zacisnietych dloniach. Popedzilem w kierunku kaplana. Fischig wyrosl znienacka przy mym boku. Zgubil gdzies helm, a jego czarny pancerz ociekal krwia. -Twane! - wrzasnal przez ramie i sposrod walczacego tlumu wychynal potezny Gudrunita, strzelajacy w biegu z opartego o biodro lasera. Miedzy zmagajacymi sie ze zwierzeca zaciekloscia ludzmi zaczely wybuchac pierw sze granaty, w powietrzu lataly rozlupane metalowe plytki i kawalki cial. Jeden z ciezkich transporterow stanal w ogniu. Nasza trojka znajdowala sie w tym momencie najblizej "prawdziwej sprawy", lecz jakis saruthi rowniez rzucil sie w strone Dazzo, rozpychajac cielskiem niewolnikow i dzgajac ich srebrnymi szpicami. Zadany z marszu cios muskularnej konczyny powalil na ziemie starego kaplana. Ksiega wypadla mu z rak i pojechala po gladkich plytkach. Gramolacy sie z czworakow Malahite wrzasnal glosno, wypadl spomiedzy lap wciaz lezacych na brzuchach niewolnikow i popedzil w strone porzuconej ksiegi. Saruthi wykonal zwrot w miejscu najwyrazniej zamierzajac przechwycic mijajacego go czlowieka, ale w tym samym momencie Fischig i Twane zabili obcego strzalami z ciezkich laserow. Cuchnace szare plyny organiczne rozlaly sie po blyszczacej powierzchni plaskowyzu. Inny saruthi spowil glowe plaszczem elektrycznych wyladowan i uderzyl nimi zabojcow swego pobratymca. Twane zatanczyl konwulsyjnie niczym szarpana za sznurki marionetka i eksplodowal, doslownie wywracajac organizm na lewa strone. Znajdujacy sie u jego boku Fischig polecial w powietrze bezwladnie, jego pancerz osobisty zostal rozerwany na strzepy. Nie moglem mu teraz pomoc. Sciskajac kurczowo ksiege Malahite pedzil co sil przez plaskowyz w strone jego kranca, coraz dalej od piekla bratobojczej walki. Przylozylem bron do ramienia i odstrzelilem mu lewa noge tuz ponizej kolana. Runal na twarz niczym worek kamieni. Kiedy do niego dobieglem, czolgal sie z desperackim wysilkiem po spryskanych krwia plytkach probujac dosiegnac rozwartymi palcami upuszczona ksiege. -Zostaw to! - warknalem celujac w niego z trzymanego w jednej rece lasera i zdejmujac jednoczesnie helm. Ujrzal moja twarz i zaklal z rozpacza. Ukleknalem i podnioslem z ziemi niewielki tomik. Nawet przez opancerzo ne rekawice natychmiast poczulem bijacy od ksiegi zar. Przez sekunde, dluga mesmeryczna sekunde, kleczalem w calkowitym bezruchu. Pojalem znienacka, dlaczego Dazzo tkwil w tej samej pozycji tak dlugo po ujeciu w swe dlonie Necroteuchu. Zawartosc ksiegi, bezcenna starozytna wiedza, zyla w jakis niepojety sposob, pulsowala wyczuwalnie, wzywala mnie. Wzywala mnie po imieniu. Ksiega znala mnie. Przemawiala w mym umysle zachecajac do otwarcia i zglebienia fascynujacych tajemnic. Nawet nie pomyslalem o sprzeciwie wobec tak kuszacej propozycji. Obrazy ukazane mi przez ksiege byly tak cudowne, subtelne, piekne... natura gwiazd i planet, a za nimi mechanizmy samej rzeczywistosci, zadziwiajacy i perfekcyjny w swej zlozonosci fenomen naturalnej i odwiecznej sily, jaka my ludzie w swej ignorancji i blednym zacietrzewieniu nazwalismy Chaosem. Odciagnalem na bok metalowe zatrzaski zamykajace stronnice ksiegi. Znienacka w mym umysle pojawila sie brutalna mentalna aura, lamiaca swa sila pajecza moc Necroteuchu. Zaczalem sie odwracac na kleczkach probujac spojrzec znad na wpol otwartej ksiegi. Ten polobrot ledwie wystarczyl, by uratowac mi zycie. Runalem na ziemie powalony monumentalnym ciosem w ramie. Kiedy upadalem, zakazany tom wypadl mi ze zdretwialem dloni. Plytki wokol pokryly sie cieniutka warstwa swiezej krwi. Mojej krwi. Przetoczylem sie niezgrabnie w bok widzac kolejny cios napastnika. Wyjace ostrze lancuchowego topora minelo mnie o grubosc wlosa i rozlupalo plytki sypiac na wszystkie strony drobinami metalu i iskrami. Mandragore, prawdziwie bekarcie Dziecko Imperatora. Zaczalem sie czolgac na plecach, zdjety slepa panika. Cuchnacy odorem Chaosu wojownik byl tuz nade mna, jego barwny pancerz splywal ludzka krwia i posoka obcych. Moj niezdecydowany obrot w pierwszej sekundzie konfrontacji zmylil Marine, ale i tak tylna czesc pancerza osobistego zostala rozpruta, a lewy naramiennik po prostu odpadl od reszty kombinezonu. Zabki topora wgryzly sie gleboko w me ramie, do samej kosci. Krew buchala spod pancerza wartka struga. Slizgalem sie nieporadnie na wilgotnych plytkach. Uderzylem go w akcie rozpaczy mentalna wiazka. Atak ten nie stanowil wiekszego zagrozenia dla tak przerazajacego rowniez pod wzgledem mentalnym przeciwnika, ale wystarczyl, by i kolejny cios zmienil trajektorie opadania. Upuszczony laser lezal poza zasiegiem mych rak, a zreszta i tak nie wierzylem, bym za pomoca tej broni zdolal przepalic ceramitowy pancerz heretyka. Potworna twarz Marine, napieta na kosciach upudrowana skora okalajaca wyszczerzone w zwierzecym grymasie zeby, przyciagala moj wzrok w magnetyczny sposob. Lewa reka zdretwiala mi i do niczego juz sie nie nadawala. Zerwalem sie na nogi sciagajac z pasa swoj miecz. Urzadzenie to bylo piekna bezcenna bronia, bardzo stara. Nie mialo materialnego ostrza jak obecnie produkowane, znacznie gorsze egzemplarze. Dluga na dwadziescia centymetrow rekojesc, bogato ornamentowana i posrebrzana, skrywala w sobie generator energii wytwarzajacy metrowej dlugosci snop skondensowanego swiatla. Provost z Inxu osobiscie poblogoslawil te bron dla mnie slowami "i niechaj strzeze ona zawsze naszego brata Eisenhorna przed pomiotem ciemnosci". Modlilem sie w duchu, by udzielone wowczas blogoslawienstwo nie okazalo sie tylko czcza formulka. Wlaczylem ostrze i odbilem nim kolejny zamach masywnego topora. Z miejsca, w ktorym zderzyly sie nasze bronie trysnela chmura iskier i kawalki wylamanych metalowych zabkow. Potworna sila Marine niemal wyrwala mi miecz z dloni. Cofnalem sie kilka krokow uchodzac przed nastepnym uderzeniem. Krecilo mi sie w glowie i nie wiedzialem, czy to efekt uplywu krwi czy tez nie chcace ustapic dzialanie przekletej ksiegi. Mandragore pograzyl sie w dzikiej furii. Bedac zwyklym smiertelnikiem najwyrazniej zbyt dlugo stawialem mu opor nie pozwalajac sie zabic. Mialem przerazajaca pewnosc, ze nasza konfrontacja nie potrwa juz dlugo. Skoczyl w moim kierunku. Sparowalem uderzenie topora, ale Marine plynnie obrocil bron w rekach i wyrznal mnie koncem metalowego styliska prosto w klatke piersiowa. Oderwalem sie od ziemi i grzmotnalem w nia ponownie dobre kilka metrow dalej. Upadlem wprost na swe zranione ramie. Bol calkowicie mnie sparalizowal na kilka sekund. Czas ten w zupelnosci heretykowi wystarczyl. Pokonal dzielacy nas dystans dwoma krokami i podniosl topor do decydujacego ciosu. Z gardla wyrwal mu sie pomruk tryumfu. Widzac lezaca opodal ksiege kopnalem ja pieta. Necroteuch przejechal po sliskich plytkach i oparl sie o czubek pancernego buta Marine. -Nie zapominaj, po co tutaj przybyles, zdrajco! - wyrzucilem z siebie zdyszane slowa. Mandragore - syn Fulgrima, czciciel Slaanesha, bohater Dzieci Imperatora, zabojca zywych, profanator umarlych, straznik tajemnic - wstrzymal swa opadajaca bron. Nie odrywajac ode mnie bezlitosnych oczu schylil sie z chrapliwym smiechem siegajac po ksiege. -Jestes godnym respektu przeciwnikiem, inkwizytorze, jak na... na... Jego palce zacisnely sie na Necroteuchu i mala ksiega wrecz znikla w ogromnej pancernej piesci. Glos Marine zamilkl, zwycieski grymas spelzl z jego odrazajacej twarzy. Wscieklosc ustapila, zadza krwi wygasla. Bitewna goraczka plonaca w przekrwionych oczach przepadla bez sladu. Necroteuch plynal zylami heretyka, przesycal kazda jego komorke, absorbowal calkowicie wypaczona jazn pozbawiajac Marine kontaktu z otaczajacym go swiatem. Kolyszac sie chwiejnie na nogach scisnalem mocniej rekojesc broni i scialem Mandragore glowe. Nim jeszcze czaszka zdolala spasc na ziemie, zaplonela znienacka jaskrawym ogniem. Kula plomieni toczyla sie po plytkach podskakujac wsrod snopow iskier do chwili, w ktorej pozostala po niej zaledwie garstka popiolow. Ukryte w pancerzu silowym cialo pozostalo w wyprostowanej pozycji, niczym bezglowy posag plonacy od srodka. Dlugie jezory zielonkawych plomieni wystrzeliwaly znad kolnierza zbroi, w powietrze buchal gesty czarny dym. Barwne szaty szybko zajely sie ogniem i wkrotce cala metalowa sylweta palila sie jaskrawym blaskiem. W ostatniej chwili odcialem ostrzem miecza sciskajaca wciaz Necroteuch reke Mandragore, ratujac ksiege przed spopieleniem. Odnioslem wrazenie, ze starozytne dzielo ponownie wzywa mnie, bym je podniosl, bym powrocil niezwlocznie do zglebiania ukrytej w nim wiedzy. Tak pasjonujacej wiedzy. Zamarlem w bezruchu rozdarty sprzecznymi myslami, dreczony poczuciem obowiazku. Ksiega powinna zostac zniszczona, ale serce mnie bolalo na sama mysl o unicestwieniu zawartych w niej informacji. Czy Inkwizycja, a wraz z nia cale Imperium, nie powinny skorzystac z takiej wiedzy? Czy mialem w ogole prawo podniesc reke na tak bezcenny artefakt? Purytanska czesc mej duszy nie miala zadnych watpliwosci. Ale inna cennych informacji... 62 czastka jazni goraczkowo sprzeciwiala sie takiemu wystepkowi. Wiedza pozostaje tylko wiedza, nieprawdaz? Zlo wynika jedynie z nieprawidlowego jej uzycia. A ta ksiega zawierala tak ogromne poklady cennych informacji...Byc moze po przeczytaniu jednej lub dwoch stron nabralbym wiecej pewnosci co do jej dalszego losu... Potrzasnalem rozpaczliwie glowa probujac odepchnac od siebie zwodnicze podszepty. Ponownie uslyszalem gwar bitewnego pola. Spojrzalem w strone srodka plaskowyzu, ponad wciaz plonacym trupem Mandragore i lezacym bezwladnie cialem Malahite. Walka toczyla sie jeszcze tylko w kilku miejscach, a wielka metalowa wyzyna zaslana byla zwlokami i szczatkami ekwipunku. Oba transportery plonely. Saruthi przepadli gdzies zabierajac rowniez truchla zabitych pobratymcow. Przeczesujac wzrokiem pobojowisko uznalem, ze Gudrunici zdolali zdobyc przewage nad zolnierzami sluzb bezpieczenstwa dzieki swej liczebnosci. Zaledwie kilku zyjacych komandosow wciaz jeszcze probowalo stawiac opor, ale ich los byl przesadzony. Nigdzie nie dostrzegalem swych wspolpracownikow. W podartym ubraniu i z zakrwawiona twarza, Oberon Glaw zmierzal pospiesznie w moim kierunku. W opuszczonej wzdluz uda prawej dloni trzymal laserowy pistolet. -Rzuc to, Glaw. Wszystko skonczone. -Dla ciebie z cala pewnoscia - odpowiedzial i podniosl bron w moja strone. Zbiornik paliwa w jednym z palacych sie transporterow eksplodowal z glosnym hukiem rozrywajac opancerzony pojazd na strzepy. Metalowe szczatki maszyny swisnely na wszystkie strony niczym miniaturowe po ciski. Fragment stalowego sworznia ugodzil Glawa w potylice i wbil sie gleboko w jego mozg. Dumny arystokrata runal bezwladnie na ziemie. Podnioslem z plytek kawal dymiacej blachy i wsunalem ja pod Necro-teuch nie chcac ponownie dotykac tej bluznierczej rzeczy rekami. Zanioslem ja do ciala Mandragore i niczym po pochylni spuscilem z blachy w otwor kolnierza, prosto w zielone plomienie. Znikla w ognistym piekle wypelniajacym napiersnik zbroi heretyka. Plomienie zmienily kolor na czerwien, potem sczernialy, ale jeszcze bardziej rozgorzaly. Wewnatrz pancerza silowego cos pozbawionego narzadu mowy wylo potepienczo. -Eisenhorn?! Na litosc boska, jestes tam?! Jestes tam? Minely mnie wlasnie trzy statki, leca w strone wyjscia! Warunki bardzo sie pogarszaja! Nie zdolam dlugo utrzymac obecnej pozycji! Odpowiedz! Blagam cie, odpowiedz! -Maxilla, tu Eisenhorn! Czy mnie slyszysz? Musisz tu podleciec i przejac na poklad wahadlowiec. Mamy rannych... Fischiga i innych. Caly ten swiat za chwile sie rozsypie. Powtarzam, musisz przemiescic Essene wprost nad plaze! Chwila statycznych trzaskow, potem odpowiedz. -Jak kazesz, Gregorze, chociaz to nie bedzie latwe. Powtorz, co mowiles o Fischigu? -Jest ciezko ranny! Przylec po nas, Maxilla! -I pospiesz sie! - wrzasnela ponad moim uchem Bequin - Chce sie stad natychmiast wydostac! Znow szum radiowych zaklocen. -Powiedz Alizebeth, ze sie z nia zgadzam. Ha! Echa, wymiary i lokacje zaczely powracac na swe pierwotne miejsca. Uczucie dziwnie niepokojacej aury ustapilo. Pomyslalem z gorzka ironia, ze w niczym nie poprawilo to naszej sytuacji. Odskoczylem od ceramitowego stosu pogrzebowego. Malahite ocknal sie w miedzyczasie. - Locke, prosze! Prosze! - wolal przerazliwie zalosnym glosem. Kilkadziesiat metrow dalej jeden z zaparkowanych na ziemi slizgaczy marynarki poderwal sie w powietrze. Gorgone Locke siedzial za sterami ma-szyny, miejsce obok niego zajmowal Dazzo. Pojazd przyspieszyl raptownie i zniknal ponad poszarpanymi szczytami wzgorz, zmierzajac prosto w kierunku morskiej plazy. Midas, Bequin, Aemos i Lowink przezyli masakre na plaskowyzu, chociaz wszyscy odniesli powierzchowne obrazenia. Wciaz zylo tez ponad dwudziestu gudrunickich gwardzistow, wsrod nich sierzant Jeruss. Aemos chcial zajac sie moja rana, ale juz wczesniej opatrzylem ja prowizorycznie zatrzymujac krwotok. Nie zamierzalem tracic ani chwili. -Mysle, ze trzeba stad szybko uciekac - powiedzialem. Fischig lezal na pospiesznie zbudowanych noszach. Bron saruthi, ktora unicestwila kaprala Twane, pozbawila oficera sledczego jednej reki i polowy twarzy. Cale szczescie, ze byl nieprzytomny. Dwoch Gudrunitow podnioslo szybko nosze. -Przykro mi to mowic, ale jego tez zabieramy - oswiadczylem Midasowi i Jerussowi pokazujac im wciaz lezacego na ziemi Malahite. -Jestes pewien? - skrzywil sie Betancore. -Inkwizycja musi dokladnie wysondowac jego umysl. * * * * * Nasza wykrwawiona, zmeczona grupa opuscila pospiesznie gorski region i popedzila w kierunku plazy. Odlegly dudniacy dzwiek stawal sie coraz glosniejszy, a niebosklon nad naszymi glowami wyraznie ciemnial.-Mam takie niejasne przeczucie - wyznal konspiracyjnym tonem Aemos - ze cale to miejsce niebawem przestanie istniec. -Nie chce tutaj byc, kiedy to sie stanie - wyznalem szczerze. Wpadajac na plaze zauwazylismy, ze obie fregaty marynarki i towarzyszacy im frachtowiec znikly. Zerwal sie silny wiatr, przesycony odorem amoniaku. Posiadajac stosunkowo nienaruszone skafandry Midas i Lowink pobiegli w strone morza po nasz wahadlowiec. Moje radio zatrzeszczalo znienacka. Uslyszalem glos Maxilli. 63 Rozdzial XXI Zgromadzenie braci. Rozwazania lorda Rorkena. Przesluchanie Malahite. Dwa dni pozniej, na pokladzie dryfujacej w granicach zdradzieckiego systemu KCX-1288 Essene, nawiazalismy kontakt z imperialna armada kosmiczna lecaca do nas z Gudrun.Zdolalismy uciec ze sztucznie stworzonego swiata w przeciagu dwoch godzin. Jak slusznie zauwazyl Aemos, cale to miejsce zdawalo sie rozplywac chwilami pod naszymi stopami, jakby bezkres szmaragdowego morza, plaza i pasma wzgorz byly tylko niestabilna iluzja zbudowana przez saruthi w charakterze pokoju przyjec dla ludzkich "gosci". Kiedy wahadlowiec mknal w gore ku czekajacemu kliprowi, tajemnicza luna oswietlajaca caly podziemny swiat zaczela przygasac, a cisnienie powietrze gwaltownie wzroslo. Bylismy miotani silnymi pradami powietrznymi, a naturalne pole grawitacyjne planety zaczynalo sciagac wahadlowiec z kursu. Ogromna iluzyjna pieczara zaczela tracic swa forme. Kiedy Maxilla z zawrotna predkoscia prowadzil Essene przez rzedy obreczy w szczelinie wiodacej na powierzchnie planety, po plazy i wzgorzach pozostaly juz tylko geste opary amoniaku i wyziewy arszeniku. Nasze chronometry ponownie zaczely pracowac w prawidlowy sposob. Pozostawilismy umierajaca planete za soba, przebijajac sie przez kosmiczne anomalie wypelniajace granice systemu. Czterdziesci minut po wyjsciu na powierzchnie globu rufowe sensory klipra nie zdolaly juz namierzyc zadnego sladu po szczelinie. Nie wiedzialem, czy sie po prostu zawalila, czy tez nigdy jej tam w rzeczywistosci nie bylo. W jaki sposob przybyli do tego miejsca saruthi i jak je opuscili, nie mialem najmniejszego pojecia. Aemos nie potrafil mi pomoc. Instrumenty pokladowe klipra nie zlokalizowaly zadnych innych jednostek w obrebie systemu ani tez zadnych widocznych punktow na powierzchni planety mogacych posluzyc za wyjscie awaryjne dla obcych. -Czy oni zyli wewnatrz tego globu? - zapytalem Aemosa, kiedy stalismy razem na platformie widokowej w tylnej czesci frachtowca, obserwujac zni kajacy w tyle system przez przyciemnione szyby z pancernego szkla. -Nie sadze. Ich technologia dalece przewyzsza moje zdolnosci pojmo wania, ale mysle, ze przybyli na plaskowyz poprzez bramy wiodace do inne go swiata. W tym systemie przygotowali tylko miejsce spotkania. Koncepcja taka po prostu nie miescila mi sie w glowie. Aemos zasugerowal wlasnie mozliwosc dokonywania miedzysystemowej teleportacji! Skanowanie Osnowy na obrzezach systemu KCX-1288 przynioslo nam niewiele wiesci. Opierajac sie na szumach Osnowy Maxilla wydedukowal, ze trzy okrety, bez watpienia jednostki dowodzone przez Locke i Dazzo, dolaczyly do reszty oczekujacej w poblizy flotylli i odskoczyly wspolnie w Immaterium. Czujniki skanujace Osnowe potwierdzily rowniez zblizajaca sie obecnosc imperialnej grupy bojowej, odleglej o zaledwie dwa dni tranzytu. Przeszlismy w swobodny dryf opatrujac rany i czekajac cierpliwie na gosci. * * * * * Trzydziesci tygodni wczesniej, opuszczajac orbite Damasku, wyslalem na Gudrun za posrednictwem Lowinka astropatyczna wiadomosc zawierajaca prosbe o wsparcie. Umiescilem w tym przekazie wszystkie istotne informacje bedace w mym posiadaniu oraz szereg wnioskow i uwag, ktore w moim mniemaniu mogly sie przydac odbiorcom wiadomosci. Mialem skryta nadzieje, ze Lord Militant wesprze mnie wojskowa ekspedycja. Nie sformulowalem swego wniosku w postaci kategorycznego zadania, jakby to bez watpienia uczynil na mym miejscu Commodus Voke. Ufalem, ze powaga astropatycznego przekazu wystarczy. * * * * * Jedenascie okretow wyszlo z Osnowy zachowujac pierwotnie przyjety szyk bojowy. Wpierw szesc idacych w szerokiej linii fregat, wokol ktorych natychmiast po wejsciu do wymiaru materialnego pojawily sie eskadry mysliwcow. Za jednostkami eskorty lecialy pancerniki Yulpecula i Saint Scyt-hus, za nimi zas zlowieszcza trojka czarnych krazownikow w barwach Inkwizycji. Nie byla to zatem wojskowa ekspedycja. Mialem przed soba uderzeniowa armade swej macierzystej organizacji.Nawiazalismy lacznosc radiowa i po wymianie stosownych identyfikatorow zlozona z Thunderhawkow straz honorowa odprowadzila kliper w szeregi floty. Promy pasazerskie zabraly z pokladu Essene rannych, w tym wciaz nieprzytomnego Fischiga i wieznia Malahite, przewozac ich do szpitalnego kompleksu na Saint Scythus. Godzine pozniej, po otrzymaniu wez-wania sygnowanego przez admirala Spatiana, ja sam rowniez polecialem promem na pancernik. Oczekiwano moich wyjasnien. * * * * * Lewa reke mialem obandazowana i umieszczona na metalowym temblaku, zalozylem jednak oficjalny czarny ubior i skorzana kamizelke. Swoja inkwizytorska rozete przypialem do materialu pod szyja. Towarzyszyl mi Aemos, ubrany w ceremonialne zielone szaty.W przestronnym hangarze Saint Scythus oczekiwal na mnie prokurator Olm Madorthene i obstawa zlozona z doborowych zolnierzy oddzialow specjalnych floty. Modarthene mial na sobie galowy snieznobialy uniform, a niebieskie pancerze osobiste szturmowcow blyszczaly zlotym szamerunkiem i galowymi baretkami. Madorthene powital mnie formalnym salutem i wspolnie ruszylismy w strone windy majacej przewiezc cala grupe na poklad dowodczy pancernika. -Co z rewolta? - zapytalem. -Wszystko pod kontrola, inkwizytorze. Lord Militant oglosil publicznie stlumienie Schizmy Helicanskiej, chociaz gdzieniegdzie na Thracian tocza sie jeszcze ostatnie walki. -Straty. -Akceptowalne. Glownie wsrod ludnosci cywilnej i zaplecza produkcyjnego, choc niektore jednostki floty i Gwardii dostaly porzadne lanie. Zdrada lorda Glawa drogo kosztowala Imperium. -Zdrada lorda Glawa kosztowala go zycie. Jego cialo gnije teraz na bezimiennym swiecie w systemie za naszymi plecami. Prokurator skinal glowa. -Twoj mistrz bedzie zadowolony. -Moj mistrz? * * * * * Lord inkwizytor Phlebas Alessandro Rorken siedzial na marmurowym tronie w przypominajacej kaplice sali audiencyjnej polozonej dwa poklady za mostkiem Saint Scythus. Spotkalem go tylko dwukrotnie w przeszlosci, dlatego czulem sie bardzo nieswojo majac przed soba perspektywe tak waznego spotkania. Moj przelozony mial na sobie czarne ubranie z narzuconym na ramiona prostym karmazynowym plaszczem oraz skorzane rekawiczki. Nie nosil zadnej bizuterii procz zlotego sygnetu stanowiacego symbol jego pozycji. Ten skromny, pozbawiony wyrafinowania stroj tylko przydawal mu autorytetu. Glowe mial gladko ogolona, jedyny zarost stanowila starannie przystrzyzona brodka. Gleboko osadzone oczy blyszczaly madroscia i inteligencja.Wokol tronu stala swita lorda. Dziesieciu nowicjuszy w randze sledczego i nizszej dzierzylo dumnie proporce, blogoslawione miotacze ognia, skrzynki wypelnione zwojami pergaminow, lsniace chlodna stala narzedzia tortur wylozone na przykrytych satyna tacach oraz otwarte religijne spiewniki. Przy obu poreczach tronu czuwali czterej osobisci straznicy mistrza, w czerwonych plaszczach i z dwurecznymi mieczami trzymanymi na sztorc przed twarzami. Ich pancerze osobiste byly dzielem sztuki platnerskiej, a wizjery pelnotwarzowych helmow odlano na podobienstwo twarzy czterech swietych apostolow: Oliosa, Jerido, Manezzera i Kadmona. Podobizny byly na swoj sposob naiwne i sprawialy wrazenie zywcem skopiowanych ze starozytnych ilustrowanych kronik. Gromada savantow stala w milczeniu opodal, a zgraja malych serwitorow wykonanych w formie trzyletnich cherubinkow ze zlotymi skrzydlami i zlosliwymi twarzyczkami gargulcow uwijala sie z cicha wrzawa w powietrzu, mamroczac cos i pokrzykujac. -Podejdz blizej, Eisenhorn - powiedzial dostojnym wladczym tonem Ror- ken, a jego glos dotarl do kazdego kranca wielkiej sali - Podejdzcie tutaj wszyscy. Po tych slowach z bocznych naw przylegajacych do scian sali audiencyj-nej wylonili sie ludzie. Kazdy z nich niosl w rece krzeslo. Rozpoznalem admirala Spatiana, wiekowego olbrzyma w snieznobialym mundurze, otoczonego gromada starszych ranga oficerow marynarki. Pozostali obecni byli pracownikami Inkwizycji. Titus Endor nadszedl w towarzystwie zgarbionej zakapturzonej savantki. Skinal mi przyjaznie glowa, kiedy go mijalem. Commodus Voke, zmeczony zyciem i zauwazalnie kustykajacy, spoczal na swoim krzesle z pomoca wysokiego mezczyzny w czerni. Glowa asystenta byla niemal calkowicie lysa, tylko gdzieniegdzie wienczyly ja kepki wlosow. Skore czaszki i szyi pokrywa siateczka purpurowych blizn po obrazeniach i zabiegach chirurgicznych. Heldane. Spotkanie z carnodonem nie wplynelo pozytywnie na urok osobisty tego czlowieka. Podobnie jak Endor, Voke rowniez mi sie uklonil, ale w jego gescie nie wyczytalem nic procz lodowatej uprzejmosci. 64 Byl tez inkwizytor Schongard, w swej czarnej metalowej masce zaslaniajacej cala twarz procz oczu. Usiadl na swym krzesle, a miejsce po jego bokach zajely natychmiast dwie mlode, swietnie zbudowane kobiety, z wygladu sadzac zapewne wyznawczynie jakiegos kultu smierci. Byly niemal calkowicie nagie, jesli nie liczyc imponujacych tatuazy, narzuconych na glowy kapturow i skorzanej uprzezy z zawieszonymi na niej ostrzami.Po drugiej stronie Schongarda usiadl Konrad Molitor, ultraradykalny czlonek tego ugrupowania politycznego w Inkwizycji, ktorego nie darzylem najmniejsza sympatia. Molitor byl atletycznie zbudowanym mezczyzna w wykonanym na miare zoltoczarnym pancerzu osobistym ze srebrnym szamerunkiem. Jego ciemne wlosy byly krotko przyciete i starannie ufryzowane. Przypominal mi swym wygladem starozytnego mnicha-wojownika z czasow Pierwszej Krucjaty. Tuz za nim stalo trzech akolitow w szczelnie zapietych plaszczach i zalozonych na glowy kapturach. Jeden trzymal w rekach ornamentowany miecz energetyczny Molitora, drugi srebrny kielich na paterze, trzeci zas dzierzyl skrzyneczke modlitewna i dymiace kadzidelko. Zolte teczowki Molitora sledzily pilnie kazdy moj ruch. Ostatni swe miejsce po prawicy lorda Rorkena zajal gigant w czarnym pancerzu silowym - Kosmiczny Marine z zakonu Strazy Smierci, formacji zakonnej sluzacej bezposrednio Ordo Xenos. Straz Smierci jest zbrojnym ramieniem naszej organizacji, jednym z zakonow stworzonych specjalnie w tym celu, okrytych gleboka tajemnica nawet wsrod braterskich formacji Adeptus Astartes. Widzac me nadejscie zakonnik zdjal swoj helm i polozyl go na opancerzonym udzie. Mial grubo ciosana blada twarz i krotko przyciete wlosy. Waskie usta zacisniete byly w pojedyncza kreche. Serwitorzy przyniesli mi wolne krzeslo, totez usiadlem bez slowa przed moim mistrzem. Aemos stanal obok. -Zapoznalismy sie z twoim przekazem, bracie Eisenhornie. Niezwykla to opowiesc, wrecz niesamowita - lord Rorken przeciagnal znaczaco ostatnie slowa - Scigales flotylle heretykow az do tego zapomnianego przez Impe ratora systemu, pewien, ze Glawowie zaplanowali tutaj transakcje wymien na z obca rasa. Przedmiotem tejze transakcji wedle twych slow mial byc przedmiot, ktorego sama natura stanowila niezwykle zagrozenie dla naszego bezpieczenstwa i moralnego ladu. -Taki wlasnie przekaz sporzadzilem, bracie lordzie. -Znana jest nam twa uczciwosc i szczerosc wypowiedzi, bracie. Nikt nie wazy sie zakwestionowac tych slow. W koncu, czyz nie zjawilismy sie tutaj w... niespotykanie licznym gronie? Rorken powiodl dlonia po sali. Odpowiedzialy mu krotkie smiechy, w wiekszosci wymuszone. Smiali sie Voke i Molitor. -Coz to zatem byl za przedmiot? -Obcy weszli w posiadanie pojedynczego egzemplarza zakazanego dziela, ktore nam znane jest jako Necroteuch. Reakcja zgromadzenia byla natychmiastowa. Wszedzie wokol podniosly sie ludzkie okrzyki, pelne zaskoczenia, niedowierzania, jawnego zaprzeczenia. Slyszalem jak Voke, Molitor i Schongard domagaja sie glosno bardziej szczegolowych wyjasnien. Asystenci, nowicjusze i akolici znajdujacy sie w sali szeptali miedzy soba trwozliwie albo wrecz krzyczeli z goraczkowym podnieceniem. Cherubinki wrzasnely przerazone gwarem ludzi i trzepoczac skrzydelkami schowaly sie za tronem mistrza Rorkena. Sam lord w zamysleniu mierzyl mnie wzrokiem, w ktorym dostrzegalem wahanie i zwatpienie. Nawet posepny Marine odwrocil swa glowe w bok patrzac pytajaco na mistrza. Lord Rorken uniosl dlon i zgielk natychmiast umilkl. -Czy to potwierdzone informacje, bracie Eisenhornie? -Tak, sir. Widzialem te ksiege na wlasne oczy i poczulem jej diabelska aure. To byl Necroteuch. W oparciu o posiadane informacje wywnioskowa lem, ze obcy znani jako saruthi weszli w posiadanie tego dziela tysiace lat temu. Po nawiazaniu kontaktow z spiskowcami pod wodza lorda Glawa postanowili wymienic rzeczona ksiege na pewne artefakty bedace dziedzict wem kultury ich cywilizacji. -Niemozliwe! - uniosl sie Commodus Voke - Necroteuch to mit, w dodatku bardzo malo znany! Ci obcy musieli sfabrykowac falsyfikat nie istniejacego dziela, by wprowadzic w blad naiwnych heretykow! -Widzialem te ksiege na wlasne oczy i poczulem jej diabelska aure. To byl Necroteuch - powtorzylem raz jeszcze odwracajac sie w strone Voke. Admiral Spatian spojrzal na lorda Rorkena. -Ta rzecz, ta ksiega... czy rzeczywiscie jest tak wartosciowa, by heretycy dla niej tylko postanowili pograzyc w globalnej wojnie domowej caly podsektor, jesli mialoby to w jakis sposob odwrocic uwage od ich przedsiewziecia? -Ona jest bezcenna! - wrzasnal Molitor - Absolutnie bezcenna! Jesli legendy zawieraja w sobie choc szczatkowa prawde, jej zawartosc przekracza nasze zdolnosci pojmowania i cala dotychczas zgromadzona wiedze. Heretycy bez wahania spaliliby cale swiaty i poswiecili wszystkie swe zasoby, zeby tylko zyskac wplywy mogace ulatwic jej zdobycie. -Od samego poczatku bylo oczywiste - oswiadczyl spokojnym glosem Endor - ze stawka tej gry jest niezwykle wysoka. Rowniez jestem wstrzas niety wiesciami brata Gregora, ale bynajmniej nie czuje sie zaskoczony. Tylko artefakt tak potezny jak Necroteuch moze w pelni usprawiedliwic wprawienie w ruch krwawej machiny Schizmy. -Ale to Necroteuch! Cos takiego! - Schongard wciaz nie umial sie pogodzic z uslyszana prawda. -Czy operacja heretykow zakonczyla sie sukcesem, inkwizytorze Eisen-hornie? - zapytal znienacka Marine patrzac mi prosto w oczy. -Nie, bracie-kapitanie, nie powiodla sie. Bylo to desperackie przedsie wziecie, ale moja grupa zdolala zaklocic przebieg spotkania z saruthi. Obcy zostali odpedzeni, a wiekszosc heretyckich negocjatorow zginela, wsrod nich sam lord Glaw i towarzyszace mu bluzniercze Dziecko Imperatora. -Czytalem o tym Mandragore w twoim raporcie - skinal glowa Marine - To wlasnie jego obecnosc w szeregach heretykow zawazyla w podjeciu decyzji o naszym udziale w tej operacji. -Dzieci Imperatora, niechaj Terra przeklnie ich dusze, bez watpienia pozadaly tej ksiegi dla siebie. Legion wyslal Mandragore, by ten asystowal Gla-wom w trakcie calego przedsiewziecia. Wierze, ze obecnosc tej istoty wsrod naszych wrogow jedynie umacnia wiarygodnosc wszystkich moich podejrzen. Dostojny Marine skinal glowa. -I twierdzisz, ze Mandragore juz nie zyje? -Osobiscie go zabilem. Zakonnik Strazy Smierci wyprostowal sie zaskoczony i uniosl nieznacznie brwi. -Czy jacys heretycy zdolali ujsc sprawiedliwosci? - zapytal Schongard. -Dwaj kluczowi dla sprawy konspiratorzy, bracie. Kapitan Wolnej Floty Gorgone Locke, ktory moim zdaniem jest odpowiedzialny za nawiazanie pierwszych kontaktow z saruthi, oraz kaplan Eklezjarchii Dazzo, duchowy przewodnik calej grupy. Uciekli z pola walki, dolaczyli do reszty oczekujacych ich floty i opuscili ten system. -W jakim kierunku? - zapytal Spatian. -Wciaz to ustalamy, admirale. -I jak wiele maja okretow? Ten sukinsyn Estrum zabral ze soba pietnascie jednostek! -Stracil przynajmniej dwie fregaty w tym systemie. W sklad armady wchodzi teraz statek handlowy nalezacy bez watpienia do Locke. -Czy nasi wrogowie zostali pokonani i rzucili sie do desperackiej ucieczki, czy tez wciaz posiadaja jakis okreslony cel dzialania? - odezwal sie lord Rorken. -Musze dokonac bardziej szczegolowych badan przed udzieleniem odpowiedzi na to pytanie, mistrzu. Spatian wstal ze swego miejsca. -Bez wzgledu na motywy heretykow lub ich brak, nie mozna pozwolic im uciec. Musza zostac wytropieni i unicestwieni. Prosze o pozwolenie na zmiane rozkazow i podjecie poscigu. -Udzielam pozwolenia, admirale. Wtedy ze swego miejsca podniosl sie Molitor. -Jak dotad nikt jeszcze nie zadal naszemu bohaterskiemu bratu Eisen- hornowi najwazniejszego pytania - oswiadczyl z wyczuwalnym sarkazmem -Co stalo sie z Necroteuchem? Odwrocilem sie w jego strone. -Uczynilem to, co na mym miejscu zrobilby kazdy z nas, bracie. Spalilem go. Dopiero teraz rozpetalo sie prawdziwe pandemonium. Molitor skoczyl na rowne nogi wyzywajac mnie i oskarzajac o akt bluznierczego swietokradztwa. Schongard natychmiast do niego dolaczyl wykrzykujac swym szeleszczacym glosem ostre zarzuty pod moim adresem. Endor i Voke podniesli glos probujac zakrzyczec obu krytykantow. Czlonkowie swit przybocznych szumieli niczym rozdrazniony roj pszczol. Tylko kapitan Strazy Smierci i ja sam pozostalismy w bezruchu na swych miejscach. Lord Rorken wstal z tronu. -Dosyc! - spojrzal w strone rozgoraczkowanego Molitora - Przedstaw swoje obiekcje, bracie Molitorze, szybko i zwiezle. Inkwizytor sklonil sie lekko i oblizal spierzchniete usta wodzac po calej sali rozbieganym wzrokiem. -Eisenhorn musi poniesc konsekwencje tak jawnego aktu wandalizmu! Necroteuch mogl byc dzielem zakazanym i bluznierczym, ale my jestesmy czlonkami Inkwizycji, mistrzu! Jakim prawem tak po prostu mogl go znisz czyc?! Taki artefakt nalezalo poddac starannym egzorcyzmom, a nastepnie przekazac w rece najzdolniejszych i najbardziej zaufanych savantow. Znisz czenie tego dziela odarlo nas z niezwykle cennej wiedzy, wrecz okradlo z niej Imperium! 65 niej Imperium! Dzieki studiom na Necroteuchem moglismy zglebic sekrety natury Nieprzyjaciela. Pomyslcie tylko, jakie moglismy uzyskac w ten sposob korzysci! Eisenhorn okryl hanba Inkwizycje!-Bracie Schongardzie? -Moj panie, zgadzam sie z przedmowca. Eisenhorn postapil w desperacki i nieprzemyslany sposob. Odpowiednio wykorzystany, Necroteuch mogl przeistoczyc sie w bezcenne narzedzie walki z Nieprzyjacielem. Z calego serca pochwalam wysilki poczynione przez brata Eisenhorna w celu zniszczenia spiskowcow, ale tak bezmyslne unicestwienia zrodla starozytnej wiedzy budzi we mnie zdecydowane potepienie. -Bracie Voke? Jak... - zaczal lord Rorken, ale przerwalem mu wpol slowa. -Czy to rozprawa sadowa, mistrzu? Czy zostalem formalnie oskarzony? -Nie, bracie, to nie sad. Lecz konsekwencje twych poczynan musza zostac poddane analizie i ocenie. Bracie Voke? Voke podniosl sie z krzesla. -Eisenhorn postapil slusznie. Necroteuch to bluznierstwo. Aktem herezji byloby pozwolenie na jego dalsza egzystencje! -Bracie Endorze? Titus nie wstal z miejsca, zamiast tego odwrocil sie na krzesle i zmierzyl wzrokiem Konrada Molitora. -Gregor Eisenhorn ma moje calkowite poparcie. Sluchajac tego wylewu zalow, Molitorze, zastanawiam sie, jakiego wlasciwie czlowieka jest ta wy powiedz. Radykala bez watpienia. Ale czy inkwizytora? Szczerze zaczynam w to watpic. Molitor ponownie skoczyl na rowne nogi palajac dzikim gniewem. -Ty chamie! Ty prymitywny zacofany chamie! Jak smiesz?! -Ano smiem, jak zapewne widzisz - odparl Endor krzyzujac rece na pier siach - A ty, Schongard, ty wcale nie jestes lepszy. Wstyd mi za ciebie. Ja kie tajemnice chcielibyscie zglebic czytajac te ksiege? Jedynie te mowiace, w jaki sposob skorumpowac ludzki umysl i wpedzic go w szalenstwo. Nec- roteuch zostal wciagniety na indeks ksiag zakazanych jeszcze przed zaloze niem naszej organizacji. Nie musimy znac jego zawartosci, by zaakceptowac zakaz lektury. Wystarczy w zupelnosci swiadomosc, iz powinnismy te bez-cenna wiedze zniszczyc bez wahania natychmiast po jej zdobyciu. Powiedz-cie mi bracia, czy naprawde musicie sie osobiscie zarazic Goraczka Uhlrena, by pojac jej smiercionosny charakter? Lord Rorken usmiechnal sie nieznacznie slyszac te uwage i spojrzal na Kosmicznego Marine. -Bracie-kapitanie Cynewolfie? Kapitan wzruszyl nieznacznie ramionami. -Dowodze zespolami specjalnymi majacymi likwidowac obcych, mutan tow i heretykow, moj panie. Kwestie moralne swiata nauki i wiedzy pozo stawiam savantom. Lecz dla celow tego zgromadzenia gotow jestem stwier dzic, ze bez wzgledu na wartosc tej ksiegi spalilbym ja natychmiast bez se kundy namyslu. Zapadla dluga chwila przerwy. Czasami bylem zadowolony z faktu, ze nikt nie wie, kiedy sie usmiecham. Lord Rorken usiadl z powrotem na tronie. -Uwagi moich braci zostaly odnotowane. Osobiscie popieram postepo wanie Eisenhorna. Zwazywszy na ekstremalny charakter wydarzen dokonal najsluszniejszego w danej chwili wyboru. -Dziekuje, mistrzu. -Odpocznijmy teraz i przemyslmy cala sprawe w prywatnosci. Za cztery godziny oczekuje propozycji dalszego postepowania. -Co teraz? - zapytal Titus Endor. Siedzielismy w jego kwaterze na pokladzie Saint Scythusa. Kobiecy serwitor przyniosl nam tace z kieliszkami i dwiema karafkami wybornego amasecu. -Niedobitki musza zostac zniszczone - odparlem - Dazzo i reszta heretyc kiej floty. Zostali pozbawieni zdobyczy i uciekaja teraz przed siebie. Moga tak uciekac calymi latami, lecz maja do swej dyspozycji silne zgrupowanie marynarki i dosc zlej woli, by bez skrupulow wykorzystac jego potencjal militarny. Popre pomysl kontynuowania poscigu do chwili calkowitej elimi nacji wroga, by zakonczyc te sprawe raz na zawsze. Aemos wszedl do pokoju, uklonil sie z respektem Endorowi i podal mi elektroniczny notes. -Astronawigatorzy admirala zakonczyli rekonstrukcje skoku heretykow. Ich obliczenia pokrywaja sie z wynikami nadeslanymi wlasnie przez kapita na Maxille. Przesunalem spojrzeniem po ekranie urzadzenia. -Masz mape, Titusie? Przytaknal glowa i wlaczyl klawiature wbudowanego w szklany wierzch stolu terminala. Powierzchnia blatu rozblysla delikatna poswiata. Endor wprowadzil do pamieci maszyny obliczeniowej dane z mojego notesu. -Zatem... nie uciekaja w imperialna przestrzen kosmiczna. To akurat mnie nie dziwi. Ale tez nie w strone znajdujacych sie poza nasza jurysdykcja przestrzeni strefy Halo. -Ich kurs prowadzi tutaj: 56-Izar. Dziesiec tygodni tranzytu przez Osnowe. -Na terytorium saruthi. -W sam srodek terytorium saruthi. Lord inkwizytor Rorken potrzasnal z powaga glowa. -Faktycznie, bracie, final tej sprawy moze byc dla nas bardziej odlegly, niz pochopnie zalozylismy. -Nie moga liczyc na przyjazne potraktowanie przez saruthi ani ludzic sie nadzieja, ze znajda w tamtym rejonie bezpieczna kryjowke. Porozumienie zawarte pomiedzy spiskowcami Domu Glaw i obcymi bylo bardzo kruche i niepewne, a uzycie przemocy calkowicie je pogrzebalo. Dazzo musi miec inne powody, by sie tam udac. Lord Rorken przemierzal swoj pokoj kiwajac glowa i bawiac sie machinalnie zlotym sygnetem. Stado cherubinkow siedzialo w milczeniu na oparciach licznych foteli i baldachimie wielkiego loza, a ich brzydkie twarzyczki przechylaly sie z boku na bok obserwujac mnie pilnie. Stalem nieruchomo czekajac na odpowiedz mistrza. -Moja wyobraznia wyprawia dzikie harce, Eisenhorn - oswiadczyl w koncu lord. -Zamierzam jak najszybciej przesluchac archeologa Malahite. Jestem pewien, ze czlowiek ten moze nam zapewnic wiele cennych informacji i jestem tez pewien, ze brakuje mu tak zelaznej sily woli jak mialo to miejsce w przypadku jego pana, Urisela Glawa. Rorken klasnal w okryte rekawiczkami dlonie podejmujac decyzje. Przestraszone cherubinki wzbily sie z lopotem skrzydelek w powietrze szukajac schronienia gdzies w zakamarkach wysokiego sufitu. -Natychmiast przyjmiemy kurs na 56-Izar - powiedzial mistrz ignorujac popiskiwania swych pokojowych serwitorow - Przynies mi wiesci nie zwlocznie po zakonczeniu przesluchania. Sluzby bezpieczenstwa marynarki przetrzymywaly Girolamo Malahite w zamknietym skrzydle pokladowego kompleksu medycznego Saint Scythusa. Lekarze opatrzyli starannie rane wieznia, ale nikt nie pofatygowal sie w celu zainstalowania mu cybernetycznej protezy. Zamierzalem jak najszybciej dobrac sie do informacji ukrytych w umysle tego czlowieka. Przechodzac przez oswietlony zimnymi lampami poklad szpitalny wstapilem na chwile do Fischiga. Wciaz byl nieprzytomny, ale opiekujacy sie nim pielegniarz poinformowal mnie o stabilnym stanie pacjenta. Hubrisjan-ski oficer lezal na plastikowym lozku rehabilitacyjnym, podpiety przewodami i rurami do warczacych cicho systemow podtrzymywania zycia, jego zmasakrowane cialo niklo pod gruba warstwa bandazy, pasow sciagajacych i metalowych klamer. Wyszedlem z izolatki i udalem sie zimnym korytarzem do posterunku strazniczego, gdzie po okazaniu identyfikatora uzyskalem pozwolenie na wejscie do skrzydla wieziennego. Znajdowalem sie wlasnie na drugim punkcie kontrolnym, tuz przed pograzonym w mroku korytarzem z ciagiem cel po obu stronach, gdy w jednej z nich rozlegl sie przerazajacy ludzki skowyt. Rozepchnalem straznikow i rzucilem sie w strone metalowych drzwi celi. Wartownicy deptali mi po pietach. -Otworz to! - wrzasnalem i jeden z wojskowych natychmiast zerwal z pasa pek elektronicznych kluczy - Otworz natychmiast, czlowieku! Obrotowy zamek strzegacy drzwi szczeknal glosno i przekrecil sie otwierajac je szeroko. Konrad Molitor i trzej jego zakapturzeni akolici odwrocili sie w strone wyjscia, wyraznie rozwscieczeni niespodziewanym najsciem. Na ich okrytych chirurgicznymi rekawicami dloniach pienil sie obficie rozowy plyn. Girolamo Malahite jeczal cicho zwisajac z podwieszonej na lancuchach do sufitu kratownicy. Byl nagi, a niemal kazdy centymetr jego skory zostal zywcem zdarty z ciala. -Wezwac chirurgow! Powiadomic lorda Rorkena! Natychmiast! - krzyknalem na straznikow - Jak zamierzasz wyjasnic to, co zrobiles? - zapytalem Molitora. Sadze, ze najchetniej zignorowalby moje pytanie, a trojka jego asystentow sprawiala wrazenie gotowych do usuniecia mnie sila z celi. Lecz lufa mojego pistoletu opierala sie o skore Molitora niemal idealnie pomiedzy jego brwiami, totez zaden z akolitow nie uczynil najmniejszego wrogiego gestu. 66 wrogiego gestu.-Przystapilem do przesluchania wieznia... - zaczal. -Malahite jest moim wiezniem! -Znajduje sie we wladzy Inkwizycji, bracie Eisenhornie... -On jest moim wiezniem, Molitor. Prawa Inkwizycji upowazniaja w pierw szej kolejnosci wlasnie mnie do jego przesluchania! Molitor probowal sie cofnac o krok, ale postapilem w slad za nim nie odrywajac lufy od skroni inkwizytora. Widzialem wyraznie gorejaca w jego oczach furie wywolana tak niespotykanym potraktowaniem, lecz trzymal emocje na wodzy wiedzac, ze nie lepiej mnie nie prowokowac. -Ja... bylem zatroskany stanem twego zdrowia, bracie - zaczal pozornie spokojnym glosem - twymi obrazeniami, zmeczeniem. Malahite musial byc poddany natychmiastowemu przesluchaniu i uznalem, ze moge ci pomoc odpowiednio przygotowujac... -Przygotowujac go?! Ty go prawie zabiles! Nie wierze w twoje bajeczki, Molitor. Jesli naprawde chcialbys mi pomoc, poprosilbys wpierw o pozwolenie. Ale ty chciales zagarnac jego sekrety dla siebie! -To klamstwo! - wyrzucil z siebie. Przesunalem palcem bezpiecznik pistoletu. W ciasnych scianach celi metaliczne szczekniecie nabralo znacznie bardziej zlowieszczego wymiaru. -Doprawdy? Zatem powiedz mi, czego sie do tej pory dowiedziales. Zawahal sie na moment. -Wiezien okazal sie odporny na srodki przymusu bezposredniego. Niewiele odkrylismy. Na korytarzu zalomotaly ciezkie buty. Straznicy powrocili w towarzystwie dwoch ubranych na zielono chirurgow floty oraz czterech sanitariuszy. -Tronie Terry! - krzyknal zdlawionym glosem jeden z lekarzy widzac wi szace na kratownicy ludzkie cialo. -Zrob, co mozesz, doktorze. Ustabilizuj go. Medycy rzucili sie do pracy, zadajac podniesionymi glosami natychmiastowego dostarczenia odpowiednich instrumentow, bandazy i srodkow anty-septycznych. Malahite zacharczal konwulsyjnie. -Grozenie imperialnemu inkwizytorowi za pomoca broni jest ciezkim prze stepstwem - oswiadczyl jeden z zakapturzonych akolitow robiac krok w moim kierunku. -Lord Rorken bedzie niezadowolony - powiedzial drugi. -Odloz bron, a nasz mistrz bedzie wspolpracowal - dodal trzeci. -Kaz im zamknac geby - polecilem Molitorowi. -Prosze, inkwizytorze Eisenhornie - odezwal sie ponownie trzeci akolita. Jego spokojny wywazony glos plynal spod zakrywajacego cala twarz kap tura - To jest tragiczne nieporozumienie. Poczynimy odpowiednie reparacje. Odloz bron. Glos akolity byl pelen pewnosci siebie i zdawal sie kryc spora nute autorytaryzmu. Lecz czlowiek ten zachowywal sie tak samo, jak na jego miejscu postapilby Midas lub Aemos, gdybym to ja znalazl sie jakims cudem na miejscu Molitora. -Zabierz swoich asystentow i wynos sie stad. Dokonczymy rozmowe, gdy wyslucha mnie lord Rorken. Cala czworka opuscila pospiesznie cele. Wlozylem pistolet do kabury. Jeden z lekarzy podszedl do mnie krecac przeczaco glowa. -Ten czlowiek nie zyje, sir. sie za pancernymi oknami Osnowy, a ich wielobarwne szkla mienily sie tecza kolorow przedstawiajac najwieksze trymfy Imperatora. Posadzki sali drzaly lekko w rytm pracujacych w glebi Saint Scythusa poteznych sekcji napedowych. Rzedy lawek i foteli ciagnace sie po obu stronach nawy wypelnione byly przedstawicielami Eklezjarchii i swity inkwizytorow. Wszyscy moi bracia byli juz na miejscu, rowniez Molitor - wiedzialem, ze nic nie zdolaloby go powstrzymac przed uczestnicztwem w tym zabiegu. Ruszylem wraz z Lowinkiem w glab nawy, gdzie na marmurowym podwyzszeniu spoczywal w oslonie pola czasowego martwy Malahite. Blisko trzydziestu astropatow, sciagnietych z pokladow reszty okretow flotylli lub zespolow innych inkwizytorow, stalo za podwyzszeniem. Zakap-turzeni, zdeformowani, niektorzy poruszali sie na mechanicznych gasienicowych implantach lub byli przenoszeni w lektykach przez serwitorow. Z cichym ozywieniem dyskutowali pomiedzy soba. Lowink wstapil pomiedzy nich chcac wyjasnic pewne szczegoly calego przedsiewziecia. Wyczuwalem jego dume i podniecenie wynikle z faktu, iz nagle zyskal wladze nad astropatami, ktorzy w normalnych okolicznosciach dalece przewyzszali go ranga. Lowink nie posiadal dostatecznego doswiadczenia, by przeprowadzic caly zabieg w pojedynke: jego umiejetnosci pozwalaly jedynie na najprostsze rytualy psychometrii. Niemniej jednak udzial w mojej misji i ogromna wiedza na jej temat predysponowaly go do roli koordynatora ceremonii. Spojrzalem na Malahite, obdartego ze skory i zalosnie patetycznego w migotliwym kokonie pola czasowego. W groteskowy sposob przywodzil mi na mysl samego Boga-Imperatora, spoczywajacego na wiecznosc w polu czasowym Zlotego Tronu, chronionego po wsze czasy przed smiercia, ktora wyciagnela po niego swe szpony w czasie Herezji Horusa. Lowink skinal mi glowa. Astropatyczny chor byl gotowy. Rozejrzalem sie wokol i pochwycilem wzrokiem twarz Endora. Titus zajal miejsce niedaleko za Molitorem, poniewaz obiecal mi wczesniej, ze bedzie pilnowal kazdego ruchu zdradzieckiego radykala. Schongard siedzial niemal z tylu nawy, demonstracyjnie odcinajac sie od wybryku swego towarzysza. Ujrzalem brata-kapitana Cynewolfa i dwoch jego podwladnych zajmujacych miejsce opodal oltarza. Wszyscy mieli na sobie pelne pancerze silowe, w rekach trzymali stormboltery. Wiedzialem, ze nie przybyli do kaplicy w charakterze strazy honorowej. Ich zadaniem byo zapewnienie zgromadzonym bezpieczenstwa. -Rozpocznij, bracie - powiedzial lord Rorken prostujac sie na swym tronie. Chor zaczal rozdzierac delikatna powloke Osnowy swym astropatycz-nym spiewem. Psioniczny chlod omiotl cala kaplice i niektorzy obecnie w sali ludzie pozwolili sobie na zdlawione szepty, czesciowo wywolane strachem, czesciowo zas wymuszone mentalna wibracja. Commodus Voku podniosl sie ze swego fotela przy pomocy Heldane i podszedl do mnie chwiejnym krokiem. Chcac zrewanzowac sie mistrzowi za zaszczyt poprowadzenia seansu wyrazilem zgode na wspoluczestnictwo w zabiegu starszego i bardziej doswiadczonego inkwizytora. Zdawalem sobie doskonale sprawe z niebezpieczenstwa calego przedsiewziecia. Dwa umysly byly lepsze niz jeden, a ja zdazylem juz docenic mentalny potencjal starego lotra wczesniej. -Wylaczyc pole czasowe - powiedzialem. Pomruk astropatycznego choru przybral na sile. Kiedy kokon ochronnego pola rozmyl sie w powietrzu, ra zem z Voke wyciagnelismy przed siebie nagie dlonie dotykajac przerazaja cej zmasakrowanej twarzy Malahite. Na zadanie lorda Rorkena najstarszy ranga kaplan Eklezjarchii sluzacy na pancerniku bezzwlocznie oddal do naszej dyspozycji wielka kaplice polo-zona na srodokreciu. Sadze, iz pokladowi klerycy wpadli w prawdziwy pop-loch bedac swiadkami gniewu mojego mistrza. Mielismy niewiele czasu, by naprawic poczynione wskutek tragicznego incydentu szkody, pomimo zlozenia przez lekarzy zalosnych szczatkow Ma-lahite w polu czasowym. Lord Rorken goraco pragnal osobiscie przeprowadzic caly zabieg, ale wiedzial doskonale, ze moca prawa jest zobowiazany ustapic mi pierwszenstwa. Zajmujac moje miejsce poparlby w niezamierzony sposob arogancki wybryk Molitora, a tego nie mogl zrobic nawet mimo swej dalece wyzszej rangi. Powiedzialem Rorkenowi, ze przyjmuje zadanie i dodalem, iz moja rozlegla wiedza na temat calego zdarzenia sprawia, iz jestem do tego celu najlepszym kandydatem. * * * * * Zebralismy sie w kaplicy. Byla to rozlegla sala wsparta na ornamentowanych filarach i podlodze wylozonej kolorowymi mozaikami. Witraze z przyciemnionego szkla podswietlone byly nieziemskim blaskiem kotlujacej tecza kolorow Kurtyna Osnowy rozstapila sie raptownie. Odnioslem wrazenie, ze patrze w dol slupa gestej mlecznobialej mgly, kotlujacej sie wokol mnie szalenczo. W uszach slyszalem upiorny wrzask Immaterium i skowyt miliardow uwiezionych w Osnowie dusz. Niebieskie swiatlo rozdarte wstegami wyladowan elektrycznych. Dzwiek przypominajacy grzmot trzesienia ziemi przemieszany z eterycznym spiewem dawno nieistniejacych swiatyn. Zapach drzewnego dymu, kadzidel, slonej wody, krwi... Kosmiczna pustka tak niewiarygodnie rozlegla, ze moj umysl wrecz odmowil akceptacji tego faktu. Obraz zniknal w ulamku sekundy i byc moze tylko dzieki temu nie postradalem zmyslow. Kolejna przeslona. Krwawoczerwone rozblyski. Zderzajace sie ze soba galaktyki, stojace w kosmicznym ogniu. Dusze przywodzace na mysl komety, przecinajace plomienistymi wstegami Immaterium. Glosy bogom podobnych bestii wzywajace smiertelnikow z odleglych zakatkow Osnowy. Atramentowa ciemnosc. Kolejne wrazenie dobiegajacej zewszad piesni. Gwiezdne konstelacje plawiace sie w slabym blasku powstajacych dopiero mlodych slonc. Wszechswiat u swych narodzin. Lodowata pustka nicosci. 67 -Gregor?Rozgladajac sie wokol dostrzeglem Commodusa Voke. Nie poznalem w pierwszej chwili jego glosu, wydawal sie zbyt niski, jakby rozmyty w dziwaczny sposob. Stalismy na zboczu wysokiego wzgorza, skapani w promieniach dwoch jaskrawych slonc prazacych niemilosienie z nieba. Pasma gor ciagnely sie az po horyzont niczym stworzone przez nature fortece. Ruszylismy w dol zbocza w strone dobiegajacego nas mechanicznego halasu. Przestarzaly monozadaniowy serwitor o ociekajacych smarem silownikach wgryzal sie w skale machajac rytmicznie konczynami w postaci szpadli. Z wiszacego na jego tylnej obudowie bojlera buchaly kleby dymu i pary, a poruszone kamienie byly transportowane po niewielkim tasmociagu na znajdujaca sie opodal halde. Ominelismy serwitora oraz wycieta w zboczu nisze, gdzie mniejsze maszyny gornicze starannie czyscily i polerowaly wybrane fragmenty skal i odkladaly je na drewniane palety. Malahite stal nieruchomo obserwujac prace serwitorow. Byl teraz znacznie mlodszy, niemal chlopiecy, szczuply i ogorzaly od slonecznych promieni. Mial na sobie szorty i luzna bluze, a jego skore pokrywala cienka warstwa skalnego pylu. -Domyslalem sie, ze przyjdziecie - powiedzial. -Czy bedziesz wspolpracowal? - zapytalem. -Nie mam zbyt wiele czasu na rozmowy - odparl schodzac w dol zbocza, by przyjrzec sie efektom pracy serwitorow - Zostalo duzo pracy do skon czenia. Nie wykopalismy wszystkiego, a za tydzien przyjda juz deszcze. Wiedzial, kim jestesmy, a mimo to nie potrafil oderwac sie myslami od otaczajacej go iluzji wspomnien. -Na rozmowe czasu nam wystarczy. Malahite wyprostowal sie i spojrzal w moim kierunku. -Sadze, ze masz racje. Wiecie, gdzie sie znajdujemy? -Nie. Zamyslil sie na moment. -Swiat pograniczny. Calkowicie zapomnialem jego prawdziwa nazwe. Tutaj wlasnie spedzilem najszczesliwsze chwile mego zycia. Tutaj wszystko sie zaczelo. Moje pierwsze wielkie odkrycie, znalezisko, ktore sprawilo, ze stalem sie znanym ksenoarcheologiem. -My jednak chcielibysmy porozmawiac o pozniejszych wydarzeniach - zastrzegl Voke. Malahite pokiwal glowa, zdjal z czola opaske i wytarl nia spocone policzki. -Lecz to tutaj wszystko sie zaczelo. Bedze chwalony za te odkrycia, fetowany w wysokich kregach wladzy. Zaproszony do wspolpracy przez bogaty i czcigodny Dom Glaw. Urisel Glaw zaproponuje mi posade i lukratywne stypendium w zamian za prowadzenie prac wykopaliskowych dla jego rodu. -I dokad ostatecznie cie to zaprowadzi? - spytalem retorycznie - Powiedz nam o saruthi. Zmarszczyl czolo i odwrocil w bok twarz. -A dlaczego mialbym cos powiedziec? Co mozecie mi w zamian zaoferowac? Nic! To wyscie mnie zniszczyli! -Mamy swoje sposoby, Malahite. Mozemy zlagodzic pewne konsekwencje. Pamietaj, ze Dom Glaw skazal cie na potworny los. Spojrzal na mnie z blyskiem zainteresowania w oku. -Mozesz mnie uratowac? Nawet teraz? -Tak. Zamilkl na chwile i wskazal palcem jeden z pracujacych tasmociagow. Pas transmisyjny pelen byl strzaskanych oktagonalnych plytek, do zludzenia przypominajacych te z Damasku. -Mieli niegdys wlasne mocarstwo, wiedzieliscie o tym? - powiedzial prze bierajac rekami posrod wyrzucanych na halde odpadow i pokazujac niektore ze szczatkow. Na powierzchni plytek nic nie widnialo, byly czyste - Cala jego historia jest tutaj, zapisana w formie piktogramow. Nasze oczy tego nie widza. Saruthi nie posiadaja narzadow wzroku ani mowy. Zapach i dotyk to dwa ich podstawowe zmysly. Potrafia odczytywac umyslem ksztalty otocze nia, rowniez przeplywy energii mentalnej. Potrafia zakrzywiac katy czaso przestrzeni. -W jaki sposob? Wzruszyl ramionami. -Zasluga Necroteuchu. On ich przeistoczyl. Mocarstwo saruthi bylo nie wielkie, okolo czterdziestu swiatow, i bardzo stare w chwili, gdy ksiega weszla w posiadanie obcych. Przyniesli ja ze soba ludzie uciekajacy z Terry przed przesladowaniami religijnymi, w czasach powstawania Imperium. Dzieki opartym na smaku i dotyku zmyslom saruthi zdolali wyczytac z ksie gi znacznie wiecej od ludzkiego oka. Od momentu pierwszego dotkniecia jej stronnic Necroteuch ogarnal kulture obych niczym huraganowy pozar, jak wirus wiedzy, transformujac i wypaczajac saruthi, dajac im dostep do nie wyobrazalnej potegi. Ksiega doprowadzila do wybuchu wojny, domowej wojny, ktora rozbila mocarstwo i unicestwila wiekszosc jego swiatow. Po- zo-s zostaly jedynie nieliczne resztki, skupione na odleglym fragmencie niegdys dalece wiekszego terytorium. -Zostali skorumpowani... jako gatunek? - zapytal Voke. Malahite pokiwal glowa. -Nie bylo dla nich ratunku, inkwizytorze. To dokladnie taka rasa obcych, przed ktora uczycie nas strachu i wrogosci. W przeszlosci prowadzilem ba dania nad kilkoma cywilizacjami innych ras i stwierdzilem, ze wiekszosc z nich zupelnie nie zaslugiwala na nienawisc, jaka Inkwizycja i Kosciol palaja do wszystkiego, co nie miesci sie w standardowym ludzkim wzorcu. Jestes cie zaslepionymi glupcami, gotowymi zabic kazda zywa istote, ktora nazbyt sie od was rozni. Lecz w tym przypadku macie racje. Zaraza Necroteuchu zawladnela saruthi. Nie myslcie o nich jak o rasie obcych, poniewaz od dawna sa pomiotem Chaosu. Zadrzal lekko jakby go omiotl zimny wiatr, chociaz promienie obu slonc wciaz palily nas niemilosiernie. -Jakimi dysponuja zasobami, jaki maja potencjal militarny? -Nie mam pojecia - odparl i zadrzal ponownie - Porzucili technologie lotow kosmicznych w zamierzchlej przeszlosci, bo juz jej nie potrzebowali. Jak wspominalem, Necroteuch wypaczyl ich zmysly. Zyskali zdolnosc manipulowania czasem i przestrzenia, wykorzystujac ja do podrozowania na dalekie dystanse. Przemieszczali sie w ten sposob z jednego swiata na drugi. Dopracowali do perfekcji umiejetnosc tworzenia konstruktow zawieszonych w czterech wymiarach, sztucznych rzeczywistosci istniejacych jedynie w okreslonych przedzialach czasu. -Takich jak miejsce negocjacji? -Tak. KCX-1288 bylo niegdys swiatem nalezacym do ich mocarstwa. Wybrali go na miejsce spotkania ze wzgledu na fakt, iz polozony jest z dala od ich zamieszkanych planet. Zbudowali tam tetraswiat specjalnie dla nas. -Tetraswiat? -Wybaczcie. Sam stworzylem ten termin. Wierzylem, ze ktoregos dnia trafi on do imperialnej literatury fachowej. Sztuczne stworzone, czterowymiaro-we otoczenie. W tym konkretnym przypadku wyposazone w mikroklimat skonstruowany pod katem ludzkiej rasy. Bylismy ich goscmi. -W jaki sposob doszlo do aranzacji calej tej wymiany? -Locke, kupiec Wolnej Floty. Od lat byl pracownikiem kontraktowym Domu Glaw. Najemnik wloczacy sie wsrod gwiazd za pieniadze pochodzace ze szkatuly Glawow. Zapuscil sie na terytorium saruthi i w koncu zdolal z nimi nawiazac kontakt. Potem odkryl istnienie Necroteuchu i uznal, ze prze- miot ten moze miec dla jego panow ogromna wartosc. -I obcy zgodzili sie zawrzec uklad? - robilem sie coraz bardziej niecierpli wy. Bezcenny czas uciekal. Archeolog zadrzal wyraznie. -Jest zimno - zauwazyl - Nieprawdaz? Robi sie coraz zimniej. -Zgodzili sie zawrzec uklad? Dalej, Malahite, mow. Nie bedziemy ci mogli pomoc, jesli nie przestaniesz opozniac rozmowy. -Tak... tak, zgodzili sie. W zamian zazadali artefaktow o charakterze kulturowym znajdujacych sie na swiatach, ktore opuscili dawno temu i do ktorych nie posiadali obecnie dostepu. -Czy Necroteuch nie posiadal dla nich wartosci? -Pozostawal w ich umyslach, w ich duszach, wpleciony w kod genetycz-ny.Sama ksiega miala niewielkie znaczenie. -Zostales wynajety do poszukiwan i wydobycia materialow, ktore mialy posluzyc Glawom za towar wymienny w trakcie negocjacji? -Oczywiscie. Obiecano mi wiele, wiecie... Jego glos zalamal sie, ucichl. Daleko nad gorami niebosklon zaczal ciemniec. Rosnacy z kazda chwila wiatr chlostal skale wokol naszych stop, malutkie kamyki toczyly sie z grzechotem pod jego naporem. -Sezon deszczowy? - mruknal Malahite - Zbyt wczesnie. -Skoncentruj sie, czlowieku, albo zaprzepascisz swoj los! Necroteuch jest zniszczony, transakcja zerwana, Dom Glaw lezy w gruzach. Dlaczego wiec Locke i Dazzo prowadza swa flote prosto na terytorium saruthi? -Co to? - zapytal ostrym tonem przerywajac mi stanowczym gestem dloni. Rzeczywiscie zrobilo sie zimniej, a geste chmury zaslanialy coraz bardziej blask slonecznych promieni. W oddali pochwycilem jakis dziwny nieznany mi dzwiek. -Co zamierzaja zrobic? - powtorzyl moje pytanie Voke. Malahite popatrzyl na nas wzrokiem sugerujacym politowanie dla bezbrzeznej ignoracji jego rozmowcow. -Naprawic szkody, jakie poczyniliscie. Wielcy i potezni Glawowie maja swych wlasnych panow, na ktorych sznurkach tancza. Panow nie puszczaja cych plazem niepowodzenia. Musza okielznac ich gniew po utracie Necro- teuchu. Spojrzalem z ukosa na Voke. -Masz na mysli Dzieci Imperatora? - zapytalem Malahite. -Oczywiscie! Glawowie nie mogliby dokonac tego wszystkiego sami, po mimo faktycznej potegi i wplywow. Zawarli pakt z heretyckim Legionem, by 68 by uzyskac protekcje i wsparcie, w zamian zas obiecali podzielic sie z Mari-nes Chaosu wiedza zgromadzona w Necroteuchu. A poniewaz ksiega zostala zniszczona, Dzieci Imperatora beda bardzo niezadowolone.-W jaki zatem sposob heretycy zamieraja oblaskawic swych protektorow i uzyskac ich przebaczenie? - zapytal Voke. Podobnie jak ja, stary inkwizytor rowniez byl zaniepokojony ciemniejaca barwa nieba i nasilajacym sie wiatrem. -Przez zdobycie innego Necroteuchu - powiedzialem z naglym przeblyskiem intuicji, ktory zmrozil mi krew w zylach. Ksenoarcheolog klasnal w dlonie i usmiechnal sie szeroko. -Nareszcie ktos uzyl mozgu! A juz zamierzalem spisac was obu na straty. Brawo. -Istnieje inna kopia? - wyszeptal z niedowierzaniem Voke. -Saruthi bez wiekszego zalu przehandlowali ludzka wersje Necroteuchu, poniewaz kiedys sporzadzili swa wlasna - odpowiedzialem i na to pytanie towarzysza, przeklinajac w myslach swa krotkowzrocznosc. Przeciez to bylo tak oczywiste! -I znow trafny wniosek! To prawda, posiadaja swoja wersje ksiegi - przyznal Malahite i usmiechnal sie ponownie, chociaz teraz drzal juz nieustannie z zimna i obejmowal sie rekami probujac ogrzac tors - Jest to rzecz jasna transkrypcja obcych, zapisana w ich... powiedzmy, jezyku, skoro nie istnieje bardziej adekwatny tego slowa odpowiednik. Bez wzgledu na forme zapisu zawartosc kopii pozostaje identyczna z pierwowzorem. Dazzo i jego wladcy beda mieli swoj Necroteuch pomimo wszystkich szkod, jakie im wyrzadziliscie. Mroczne niebo przeciela jaskrawa blyskawica, a huragan ciskal w nas wielkimi brylami skal. -Czas na powrot! - krzyknal do mnie Voke. -Faktycznie - skomentowal Malahite - A teraz wasza oferta. Odpowiadalem wam szczerze i w pelni. Czy jestescie ludzmi honoru? -Nie mozemy cie uratowac przed smiercia, Malahite - odparl Voke - Lecz bluzniercze istoty, z ktorymi zwiazali twoj los Glawowie przybywaja, aby pozrec twa dusze. Mozemy okazac milosierdzie i przyjac twa spowiedz oraz akt skruchy, zanim bedzie za pozno. Malahite wyszczerzyl zeby w posepnym usmiechu. Miotane wiatrem kawalki kamieni uderzaly go w twarz. -Do diabla z twoja oferta, Commodusie Voke. I do diabla z wami! -Ruszaj, Voke! - krzyknalem rozpaczliwie. Malahite rozmyslnie trzymal nas w tym miejscu, z premedytacja przeciagajac rozmowe. Wiedzial dosko nale, ze nie mozemy mu zaoferowac nic procz szybkiej smierci. Ta laska go nie interesowala. Byl zadny zemsty. To wlasnie byla cena jego szczerosci. Chcial posiasc pewnosc, ze nadal bedziemy w tym miejscu, kiedy nadejdzie jego koniec, ze umrzemy wraz z nim. Kamienista pustynia za plecami ksenoarcheologa eksplodowala z hukiem rozrzucajac na wszystkie strony skalne bryly. W niebo wystrzelil slup krwi, szeroki na dobre piecset metrow i kilkanascie kilometrow wysoki. Wygladal niczym monstrualne drzewo o galeziach z gnijacego miesa, sciegien, zyl i milionow zarlocznych oczu patrzacych z powierzchni blyszczacej chorobliwie kolumny. Dziwaczne macki z kosci i tkanki siegnely po Malahite, pochwycily go i rozerwaly na strzepy. Byl to akt calkowitego unicestwienia, najbardziej przerazajacy sposrod wszystkich podobnych obrazow, jakie mialem okazje widziec na swe oczy w przeszlosci. Lecz on wciaz sie usmiechal, gdy przestawal istniec. W paszczy Osnowy. Dekret pacyfikacyjny. 56-Izar. Mentalna manifestacja wspomnien o swiecie pogranicznym rozmyla sie i znikla bez sladu niczym roztrzaskane w drobny mak lustro. Lecz gorujaca ponad nami demoniczna forma pozostala czerniejac zlowieszczo w mroku Osnowy.Poczulem jak Voke probuje uderzyc te plugawa jazn wiazka mentalnej energii, ale byl to daremny gest rozpaczy, przypominajacy wysilki czlowieka probujacego dmuchaniem powstrzymac tornado. - Cofaj sie! - wrzasnalem ledwie slyszac swoj wlasny glos. Ujrzalem Commodusa zapadajacego sie w nicosc tuz u mego boku, wyciagajacego z blagalna desperacja dlonie. Wykrzyczalem jego imie ponownie, podalem mu reke. Zawolal cos, czego nie zdolalem uslyszec. W moich uszach eksplodowala znienacka kakofonia ludzkich krzykow i huk kanonady z broni palnej. * * * * * Runalem bolesnie na mozaike pokrywajaca podlogi kaplicy, zbryzgany krwia i ektoplazma, walczacy rozpaczliwie o kazdy oddech. Serce walilo mi niczym kowalski mlot.Odzyskalem calkowicie czystosc sluchu i panujacy wokol harmider niemalze mnie ogluszyl. Przetoczylem sie na plecy i usiadlem na podlodze. Kaplica pograzona byla w slepej panice. Klerycy i nowicjusze, akolici i asystenci, wszyscy pospolu uciekali w przerazeniu tratujac sie wzajemnie i przewracajac lawki. Lord Rorken stal wyprostowany z blada jak snieg twarza, a jego przyboczni gwardzisci zaslonili swego mistrza cialami kreslac w powietrzu mieczami mistrzowsko wyprowadzone osemki. Voke lezal tuz przy mnie, nieprzytomny. On rowniez byl pokryty cuchnaca posoka i sluzem. Nie potrafilem odzyskac rownowagi, krecilo mi sie w glowie. Wstrzasniety konwulsjami zaczalem wymiotowac krwia. Bylem przerazony. Skazilo mnie dotkniecie Osnowy. Znalazlem sie zbyt blisko zakazanego i zbyt dlugo tam przebywalem. Astropaci cofali sie chaotycznie od podwyzszenia, charczac i miotajac sie w drgawkach. Niektorzy z nich juz nie zyli, lezeli nieruchomo na posadzce. W momencie, gdy spojrzalem w ich strone, dwaj wybuchneli znienacka od srodka niczym przeklute balony wypelnione krwia. Pomiedzy zdeformowanymi postaciami przeskakiwaly luki diabolicznej energii, wypalajac mozgi, topiac zywa tkanke i kosci, zmieniajac w pare organiczne plyny. Cialo Malahite zniklo. W jego miejscu na podwyzszeniu kucal wyjacy skrzekliwie stwor skladajacy sie na pozor z dymu i zepsutej tkanki. Astropa-ci utrzymali polaczenie z jaznia Malahite dostatecznie dlugo, by umozliwic nam powrot, potem je zerwali. Lecz oprocz nas do rzeczywistego wymiaru przybylo cos jeszcze. Istota ta nie miala okreslonej formy, chociaz jej zmienny ksztalt sugerowal roznorodne pochodzenie. Przywodzila na mysl chmure na niebie lub cien na scianie, potrafiacy w przeciagu chwili wielokrotnie zmienic swoj zarys. Na tle mglistego ksztaltu lsnily kly i slaby poblask odleglych gwiazd. Pierwszy z przybocznych straznikow lorda Rorkena byl juz przy podwyzszeniu, tnac z rozpedu swoim mieczem. Ostra jak brzytwa klinga, ozdobiona sakralnymi runami i wielokrotnie poblogoslawiona, przeszla na wylot poprzez eteryczna mgle nie czyniac jej wiekszej szkody. W odpowiedzi na ten atak w kierunku czlowieka wystrzelila kosciana narosl o zakrzywionym koncu, do zludzenia przypominajaca kose z biegnacymi wzdluz ostrza ludzkimi zebami. Kosisko przecielo ostrze blogoslawionego miecza i klatke piersiowa jego wlasciciela, przepolawiajac swa ofiare. Potoczylem wokol glowa szukajac broni, jakiejkolwiek broni. Strzelanina przybrala na sile. Prowadzac ogien ciagly ze stormbolterow, trzej Marines Strazy Smierci biegli w kierunku podwyzszenia. Ich czarne pancerze silowe pokrywala gruba warstwa szronu. Dzieki wbudowanym w zbroje wzmacniaczom zdolalem pochwycic sluchem glos Cynewolfa, wydajacego braciom zwiezle taktyczne komendy. Stormboltery zialy ogniem i stala do momentu, w ktorym pod naporem ich pociskow diaboliczny stwor cofnal sie w tyl pozostawiajac po sobie pas sluzu. Spadl z podwyzszenia prosto na pierzchajacych na wszystkie strony astropatow, miazdzac swym ciezarem zywych i umarlych pospolu. Brat-kapitan Cynewolf wysforowal sie przed dwoch towarzyszy, biegnac z 69 szybciej niz uwazalem za mozliwe dla tak ciezko opancerzonej postaci. Ciskajac za siebie pusty stormbolter wyjal z pokrowca lancuchowy miecz i zaczal nim rabac mackowata istote, zapedzajac ja z powrotem na srodek kaplicy. Strzepy nieludzkiej tkanki sypaly sie z bestii niczym drewniane wiory.Lord Rorken minal mnie w biegu, w rekach sciskal ceremonialny posrebrzany miotacz ognia wyrwany jednemu z asystentow. Akolita pedzil w slad za mistrzem, desperacko podtrzymujac zlote zbiorniki z paliwem. Glos Rorkena wybil sie ponad pandemonium szalejace w kaplicy. -Nieczysty duchu Immaterium, odejdz stad niezwlocznie, albowiem Bog- Imperator, dzieki mu za jego niezliczone blogoslawienstwa, czuwa nade mna i nie ulekne sie cienia Osnowy... Jaskrawy strumien ognia wystrzelil z broni mistrza i skapal w piekielnym zarze diaboliczna istote. Rorken nie zdejmowal palca ze spustu wykrzykujac jednoczesnie na cale gardlo wersety odpedzenia demonow. Endor pomogl mi wstac i razem dolaczylismy swe glosy do inkantacji mistrza. Kazda komorka ciala wyczuwalem silne drzenie przenikajace caly okret. Nic nie pozostalo po bestii Osnowy procz kupki popiolu i poczynionego przez nia zniszczenia. * * * * * W formie kary za wystepek bedacy powodem dramatycznych wydarzen w kaplicy, Konrad Molitor zostal obarczony obowiazkiem oczyszczenia i powtornej konsekracji swiatyni. Praca ta, pieczolowicie dogladana przez kaplanow Eklezjarchii i techadeptow Omnissiaha, zajela mu pierwsze szesc tygodni naszego tranzytu na 56-Izar. Molitor podszedl do swego zadania w powazny sposob. Pracowal ubrany w zgrzebna szate pokutna, a jego akolici w przerwach wielokrotnie poddawali swego przelozonego rytualom mentalnego samoumartwiania.Prywatnie uwazalem, ze wywinal sie tanim kosztem. * * * * * Spedzilem miesiac w jednym z apartamentow na wizytowym pokladzie pancernika, dochodzac do siebie po fizjologicznym wstrzasie w kaplicy. Psychiczne efekty tego seansu mialy mnie dreczyc jeszcze przez wiele lat. Do dnia dzisiejszego snie czasami o gejzerze krwi pelnym lypiacych na mnie oczu, strzelajacym wysoko w niebo. Takiej wizji sie nie zapomina. Powiada sie, ze czas rozmywa wspomnienia, ale nie w tym przypadku. Mysle nawet, ze puscic cos takiego w niepamiec byloby karygodnym bledem. Bylby to gest odrzucenia oczywistej prawdy, akt negacji mogacy kiedys w przewrotny sposob doprowadzic mnie do utraty zdrowych zmyslow.Lezalem w lozku caly miesiac, przyjmujac regularnie zastrzyki i tabletki. Czesto odwiedzali mnie medycy marynarki i wysocy ranga czlonkowie swity lorda Rorkena. Kontrolowali skrupulatnie moj organizm, moj umysl, tempo rekonwalescencji. Wiedzialem dobrze, czego szukali. Pietna Osnowy. Bylem pewien, ze seans nie zdolal mnie skazic, lecz oni rzecz jasna nie mogli bezkrytycznie przyjac do wiadomosci moich zapewnien i na nich poprzestac. Znalezlismy sie, ja i Voke, zbyt blisko krawedzi. Zaledwie kilka sekund dluzej... Aemos nie opuszczal mnie nawet na chwile, znoszac do apartamentu ksiazki i hologramy o charakterze rozrywkowym. Czasami czytal mi na glos jakies opowiesci, wybrane fragmenty kazan koscielnych czy dziel historycznych. Czasami puszczal muzyke na wysluzonym odtwarzaczu dzwiekowym. Zostalem w ten sposob zmuszony do wysluchania sporej czesci repertuaru Daminiasa Bartelmewa, symfonii Hansa Solveiga i psalmow kleryckiego choru Ongres. Kiedy savant przeszedl do wariancji na bazie operetek Guinglasa, zdolalem w koncu ublagac go, aby zaprzestal dalszych muzycznych eksperymentow. Niezrazony ma surowa opinia na temat jego gustow wlaczyl Requiem Macharianskie i zaczal parodiowac dyrygenta orkiestry symfonicznej plasajac po pokoju na swych cybernetycznych nogach w sposob tak komiczny, ze wrecz poplakalem sie ze smiechu. -Dobrze uslyszec twoj smiech, Gregorze - oswiadczyl strzepujac kurz z nastepnej zakladanej na urzadzenie plyty. Zamierzalem mu odpowiedziec, ale w tej samej chwili ryk trab wieszczacych bitewny hymn w wykonaniu mordianskiego choru wojskowego niemal powalil mnie na poduszki. * * * * * Czesto odwiedzal mnie Midas. Grywalismy w regicide, czasami korzystal tez ze swej glavianskiej liry. Te prywatne koncerty szczegolnie sobie cenilem, poniewaz wiedzialem, ze pilot wozil ze soba instrument juz w czasach, gdy sie poznalismy, a nigdy wczesniej pomimo mych nalegan na nim nie zagral. Okazal sie prawdziwym wirtuozem liry, jego delikatne gietkie pac palce pokryte neuralnymi czytnikami przesuwaly sie po strunach instrumentu rownie precyzyjnie jak po konsoli pokladowej wahadlowca. Podczas swej trzeciej wizyty, po odegraniu kilku glavianskich melodii, oparl lire o noge swego krzesla wyraznie zasepiony. -Lowink nie zyje - oswiadczyl cicho. Przymknalem oczy i skinalem powoli glowa. Spodziewalem sie takich wiesci. -Aemos nie chcial tego powiedziec w trosce o twoje samopoczucie, ale ja uwazam, ze powinienes wiedziec. -Odszedl szybka smiercia? -Cialo przezylo seans, ale mozg ulegl calkowitej lobotomii. Zmarl tydzien pozniej. Po prostu zgasl. -Dziekuje, Midasie. Dobrze, ze mi o tym powiedziales. Zagraj mi cos jeszcze, jesli mozesz... Chociaz moze to sie wydac dziwne, najwiecej przyjemnosci sprawialy mi wizyty Bequin. Wpadala znienacka rozpoczynajac pospieszna krzatanine: poprawiala mi posciel, uzupelniala zapas trunkow w zasiegu reki, porzadkowala fiolki z lekarstwami. Potem siadala i czytywala mi glosno rozmaite lektury, w wiekszosci opracowania pozostawione przez Aemosa uwazajacego czas rekonwalescencji za znakomita okazje do podniesienia mojego poziomu wiedzy. Czytala znacznie lepiej od savanta, z przyjemniejsza dla ucha ekspresja w glosie. Cytowala Sebastiana Thora w tak charakterystyczny sposob, ze ze smiechu rozbolal mnie brzuch. Podczas lektury komentarza Kerloffa do Herezji Horusa jej personifikacja Imperatora brzmiala w sposob wrecz heretycki. Nauczylem ja grac w regicide. Przegrala kilka pierwszych partii, zapamietujac fragmenty kompleksowych zasad budowy planszy, ruchow i strategii. Jak oswiadczyla, gra miala dla niej zbyt taktyczny charakter, nie zawierala zas w sobie specyficznego ducha hazardu. Zaczelismy zatem grac na pieniadze. Blyskawicznie przyswoila sobie reguly i zaczela wygrywac - praktycznie kazda partie. Kiedy Midas przyszedl do mnie z kolejna wizyta, zapytal z ponura mina: - Nie uczyles przypadkiem tej dziewczyny grac? Pod koniec trzeciego tygodnia pobytu w lozku Bequin zapowiedziala mi wizyte nieoczekiwanego goscia. Zmasakrowana czesc twarzy Godwyna Fischiga zostala zrekonstruowana za pomoca sztucznych miesni i metalowych implantow, a nastepnie pokryta cieniutka warstwa elastycznego bialego ceramitu. Urwana reke zastapiono cybernetyczna konczyna, nowoczesna i silna. Oficer mial na sobie prosta czarna bluze i spodnie. Usiadl przy moim lozku zyczac mi udanego powrotu do zdrowia. -Twoja odwaga nigdy nie zostanie zapomniana, Godwynie - powiedzialem otwarcie - Kiedy ta sprawa dobiegnie konca, bedziesz mogl powrocic na Hubris, by podjac swa prace, ja jednak z ogromna przyjemnoscia przyjme cie w szeregi mego zespolu, jesli tylko wyrazisz taka wole. -Nissmay Carpel moze isc do diabla - odparl - Wielki Straznik na pewno bedzie mnie listownie wzywal, ale wiem juz, gdzie jest moje miejsce. Znalazlem sens zycia. Zostane z toba. Fischig siedzial ze mna do pozna tego wieczoru. Duzo rozmawialismy, czesto zartujac, potem pogralem z nim w regicide pod czujnym okiem dogladajacej mnie Bequin. Na poczatku klopoty Fischiga w poslugiwaniu sie cybernetyczna reka byly powodem rozlicznych zartobliwych uwag. Kiedy juz pokonal mnie trzy razy pod rzad, wyznal z rozbrajajaca szczeroscia, ze Bequin cwiczyla z nim gre od dobrych kilkunastu dniu. Odwiedzil mnie jeszcze jeden gosc, dwa dni przed wyjsciem z lozka. Szykowalem sie juz wtedy do intensywnej pracy. Heldane wtoczyl do pokoju wozek medyczny z podwieszona do oparcia kroplowka. Voke wygladal bardzo zle i bez watpienia tak tez sie czul. Potrafil mowic wylacznie przez podlaczony do krtani wzmacniacz. Widzac go w tym stanie bylem przekonany, ze czeka go zaledwie kilka miesiecy zycia. -Uratowales mnie, Eisenhorn - wycharczal z wysilkiem przez wiszacy na szyi aparat. -Nie, to astropaci pozwolili przezyc nam obu - poprawilem go. Voke pokrecil pomarszczona starcza glowa. -Nie... zagubilem sie w krainie przekletych, a ty mnie z niej wyciagnales. Twoj glos. Uslyszalem jak krzyczysz me nazwisko i to wystarczylo. Bez tej pomocy, bez tego krzyku... przepadlbym w Osnowie. 70 Wzruszylem ramionami. Coz moglem odpowiedziec?-Nie jestesmy podobni, Gregorze Eisenhornie - mowil dalej mozolnie Commodus - Nasze koncepcje pracy roznia sie w zasadniczym stopniu. Lecz twa odwaga i poswiecenie budza szczery szacunek. Dowiodles w mych oczach swej wartosci. Odmienne metody, odmienne sposoby: czyz nie takie sa wlasnie zalozenia naszych inkwizytorskich praw? Umre w spokoju, zapewne juz niebawem, wiedzac, ze zostaja wsrod nas ludzie tacy jak ty. Poczulem wzruszenie z powodu tak ogromnego zaszczytu. Bez wzgledu na moja opinie o modus operandi Commodusa Voke wiedzialem doskonale, ze kierowaly nami te same intencje. Slabym ruchem dloni polecil Heldane podejsc blizej mego lozka. Okaleczona glowa mlodego asystenta nie wygladala wcale lepiej od czasu naszego ostatniego spotkania. -Chcialbym, abys zaufal Heldane. Sposrod wszystkich moich uczniow, on okazal sie najzdolniejszy. Zamierzam w najblizszym czasie zaopiniowac go do rangi wyzszego sledczego, a nastepnie pelnoprawnego inkwizytora. Gdy bym zmarl przed tym czasem, prosze cie, bys zrobil to za mnie. Nie watpie, ze Inkwizycja wiele zyska przyjmujac w swe szeregi takiego czlowieka. Zlozylem stosowna obietnice, co najwyrazniej ucieszylo zazwyczaj ponurego Heldane. Nie palalem do tego czlowieka zbytnia sympatia, ale wykazal sie mestwem i sila ducha w obliczu straszliwej smierci, a ja sam nie posiadalem zadnych podstaw do negowania jego lojalnosci i zaangazowania w nasza prace. Voke ujal ma reke w swe suche szponiaste dlonie i scisnal ja mocno. -Dziekuje ci, bracie. Jak sie pozniej okazalo, Commodus Voke przezyl dalsze sto trzy lata. Ten stary zlosliwy lotr okazal sie niemalze niesmiertelny. Kiedy Golesh Constantine Pheppos Heldane zostal ostatecznie wyniesiony do rangi pelnoprawnego inkwizytora, stalo sie to tylko i wylacznie dzieki zabiegom Voke. Grzechy ojcow, jak powiadaja. Trening operacyjny rozpoczal sie na trzy tygodnie przed przylotem na 56-Izar. Poczatkowo admiral Spatian zamierzal przeprowadzic proste w zalozeniach bombardowanie z orbity, niszczace wszelkie slady zycia na powierzchni planety. Lord Rorken i oficerowie Strazy Smierci stwierdzili jednak, ze desant planetarny jest nieunikniony. Odnalezienie i zniszczenie nieludzkiej wersji Necroteuchu stalo sie priorytetem, gdyz bez potwierdzenia faktu destrukcji ksiegi nigdy nie zyskalibysmy pewnosci co do jej losu. Dopiero po pomyslnym zaliczeniu tego etapu operacji mozna bylo nalozyc na saruthi najwyzsza forme imperialnych sankcji. Wszystkie zgromadzone przez moich towarzyszy i gudrunickich gwardzistow informacje na temat tetraswiatow obcych - przewrotnym zbiegiem okolicznosci zaaprobowalismy powszechnie termin wymyslony przez Malahite - zostaly skrupulatnie przeanalizowane podczas serii spotkan z taktykami marynarki i Brytnothem, bratem-kronikarzem Strazy Smierci. Skompilowane zbiory danych zostaly nastepnie wprowadzone do pamieci pokladowych maszyn liczacych pancernika, gdzie w oparciu o ich zawartosc taktycy sporzadzili szereg alternatywnych symulacji przedstawiajacych przebieg ladowania. Jak na moj gust, symulacje te przykladaly zbyt niska wage do problemu charakterystycznej aury tetraswiatow, doswiadczonej przez nas namacalnie na plaskowyzu. Brytnoth osobiscie uczestniczyl we wszystkich spotkaniach, zazwyczaj wraz z prokuratorem Olmem Madorthene. Gladko ogolony olbrzym, zawsze okryty swym pancerzem silowym, okazal sie zaskakujaco kulturalny i mily, zwracajac sie do mnie z szacunkiem i uwaznie sluchajac wszystkich wypowiedzi. Probowalem machinalnie usprawiedliwiac sie za braki we wspomnieniach, prawdopodobnie spowodowane wstrzasem mentalnym podczas pamietnego seansu. Pozbawiony luksusu przybocznego skryby, Brytnoth osobiscie sporzadzal zapiski z naszych rozmow. Bylem zadziwiony niezwykla delikatnoscia, z jaka kronikarz operowal niknacym w ogromnej piesci swietlnym piorem starannie kreslac w notesie litery. Spotkania, czesto trwajace wiele godzin, odbywaly sie w moim apartamencie. Bequin regularnie uzupelniala nasze zapasy goracej kawy i herbaty, totez usmiechalem sie w duchu na mysl o tym, ze Brytnoth musial sobie znaczaco nadwerezyc najmniejszy palec prawej dloni podczas operowania porcelanowa filizanka. Ucielesnienie wojennego rzemiosla i potega fizyczna ukryta pod uprzejmym zachowaniem starannie powstrzymywaly sie przed ruchami mogacymi zniszczyc naczynie. Marine wsuwal swoj najmniejszy palec w uszko filizanki, podnosil ja bez wysilku i upijal niewielkie lyczki napoju. Dodac w tym momencie musze, iz rozmiary i ksztalt tego palca nieustannie kojarzyly mi sie z policyjna latarka. -Caly czas probuje jednak okreslic stopien wplywu otoczenia stworzonego przez saruthi na optymalna efektywnosc naszych zolnierzy, bracie inkwizytorze. -To bardzo znaczacy stopien, bracie-kronikarzu - upilem odrobine olice-tanskiej herbaty z posrebrzanego kubka - Moi towarzysze byli zdezorientowani i zagubieni przestrzennie przez caly czas operacji na KCX-1288, a gudruniccy strzelcy zdolali sie z nami spotkac tylko dlatego, ze ich psychika nie wytrzymala presji otoczenia i zmusila tych ludzi do ucieczki. To bardzo dziwna aura wypaczajaca zmysly. Niektorzy taktycy przyjmuja zalozenie, iz efekt ten zostal wygenerowany specjalnie w celu negatywnego wplywu na morale ludzi, ale zdrajca Malahite rzucil na to zagadnienie nieco wiecej swiatla. Aura jest efektem ubocznym powstajacym w srodowisku preferowanym przez saruthi. Musimy spodziewac sie, iz zjawisko tego rodzaju bedzie czyms powszechnym na ich swiatach macierzystych. Brytnoth pokiwal glowa i zapisal cos w notesie. -Jestem przekonany, ze doswiadczenie polowe i wyposazenie zakonu stanowic beda odpowiednia przeciwwage dla nienaturalnego wplywu otoczenia - oswiadczyl Madorthene - Osobiscie bardziej martwie sie o Gwardie. To ona bedzie tworzyc rdzen naszej operacji. -Wszyscy zolnierze mieli juz okazje zapoznac sie z wstepnymi symulacjami przebiegu desantu - zauwazyl Brytnoth. -Z calym szacunkiem, ja tez obejrzalem te symulacje i musze stwierdzic, iz w niewielkim stopniu uwzgledniaja one efekt uboczny, o ktorym wlasnie dyskutujemy - popatrzylem ponad stolem na twarz Marine. Jego ostre rysy twarzy byly bardzo blade: czesto widywany kolor skory u osob przez wiekszosc czasu skrywajacych glowe w bojowym helmie. Gleboko osadzone oczy odpowiedzialy mi ciekawym spojrzeniem. Jakie wojny i jakie zwyciestwa mialy okazje ujrzec te oczy, pomyslalem znienacka. I jakie porazki? -Co sugerujesz? - zapytal Brytnoth. -Zmodyfikowany trening - odparlem przedstawiajac pomysl, nad ktorym myslalem intensywnie od dluzszego czasu - Olm wie, ze nie jestem wojskowym, bracie-kronikarzu, lecz widze to tak: musimy zmusic ludzi do cwiczen w warunkach braku rownowagi psychicznej. Oslepiac ich, dezorientowac, odcinac od siebie wzajemnie. Zmieniac poziom grawitacji w salach treningowych. Przesuwac srodek ciezkosci noszonych plecakow w tyl lub w boki, na zmiany. Bez ostrzezenia przestawiac natezenie oswietlenia. Manipulowac temperatura i cisnieniem powietrza, w gore i w dol. Musza przez to przejsc, nauczyc sie biegac w tych warunkach, kryc, strzelac i wymieniac magazynki, w precyzyjny i blyskawiczny sposob. Musza powtorzyc wszystkie wyuczone juz procedury bojowe po uprzedniej korekcie ich podstawowych zalozen. Kiedy wyladuja na 56-Izar, powinni martwic sie juz tylko sama walka. Za cala reszte odpowie instynktowne zachowanie. Madorthene usmiechnal sie z zadowoleniem. -Jednostki ladowe oddane do naszej dyspozycji skladaja sie w przewazajacej mierze z doborowych oddzialow specjalnych marynarki oraz elitarnej lekkiej piechoty Mirepoixu, zaprawionych w bojach gwardzistow w niczym nie przypominajacych Gudrunitow, ktorych musiales nianczyc ostatnim razem, Gregorze. Podniesiemy im poprzeczke i zagramy na ambicji, a dopna swego. Maja za soba spore doswiadczenie i prawdziwe jaja. -Nie przeceniaj ich przypadkiem - przestrzeglem towarzysza - A propos tych Gudrunitow, o ktorych wspomniales: sierzanta Jerussa i jego ludzi. Chce ich w swojej obstawie podczas ladowania. -Gregor! Mozemy ci wystawic swietny zespol ludzi z Mirepoixu... -Chce Gudrunitow. -Dlaczego? - zapytal Brytnoth. -Poniewaz mimo swych ewidentnych brakow w doswiadczeniu polowym mieli juz okazje ujrzec tetraswiat. To wlasnie sa ludzie, ktorych chce miec tam na dole u swego boku. Brytnoth i Madorthene wymienili miedzy soba spojrzenia, po czym prokurator wzruszyl z rezygnacja ramionami. -Bedzie jak sobie zyczysz. -I pamietajcie raz jeszcze, nie opierajcie swego zaufania w dotychczasowym doswiadczeniu waszych zolnierzy. -Nie bedziemy - chrzaknal prokurator krzywiac sie w pozornie wscieklym grymasie twarzy - Oficerowie porzadkowi wezma swe regimenty do takiego galopu, ze wszyscy bardzo szybko zapragna znalezc sie w prawdziwej strefie frontowej. -Mowie powaznie - skarcilem go - Kazdy czlowiek ladujacy na 56-Izar, nawet czlonek czcigodnego zakonu Strazy Smierci, musi byc przygotowany na utrate swych zmyslow, zdolnosci oceny i pewnosci siebie. Kazdy z nich jest narazony na silne uderzenie, ktorego nigdy wczesniej nie mial okazji doswiadczyc. Nie interesuje mnie fakt, ze zmeczeni treningiem zolnierze zapomna imiona swych matek albo beda machinalnie sikac w spodnie: oni musza umiec utrzymac i zreformowac wymagany w danej sytuacji szyk, strze 71 strzelac i przeladowywac bron, przyjmowac do wiadomosci i wykonywac w ulamku chwili kazdy rozkaz.-Otwarcie postawiona sprawa - skomentowal moja ostra wypowiedz Bryt-noth - Lecz bede musial nieco zlagodzic jej wymowe, zanim przekaze twe slowa moim braciom. -Nie dbam o to, co im powiesz - usmiechnalem sie nieznacznie - dopoki nie zdradzisz personaliow autora tego pomyslu. -Nie lekaj sie, zapewnie ci anonimowosc - usmiechnal sie sam Marine. Pomyslalem, ze to prawdziwy cud. Bylem chyba jednym z bardzo nielicznych smiertelnikow zdolnych wywolac usmiech na ustach brata-kronikarza Adep-tus Astartes. Wiecej nawet, jednym z nielicznych ludzi mogacych na wlasne oczy ujrzec smiejacego sie pogodnie Astartes. Brytnoth odlozyl na bok swoj notes i pioro, po czym spojrzal na mnie z blyskiem zainteresowania w oczach. -Mandragore - powiedzial. -Bekarcie Dziecko Imperatora? Co z nim? -Powiedziano mi, ze wlasnorecznie go zabiles. W walce jeden na jednego. To niezwykle dokonanie jak na smiertelnika twego pokroju... i nie poczytaj sobie tej uwagi za obraze. -Nie dopatrzylem sie w nim zadnej obrazy. -W jaki sposob tego dokonales? - zapytal wprost. Opowiedzialem mu. W krotkich rzeczowych slowach. Na twarzy Bryt-notha nie pojawil sie slad glebszych emocji, za to Madorthene chlonal chciwie kazde moje slowo. -Brat-kapitan Cynewolf bedzie zafascynowany - oswiadczyl Marine, kiedy juz skonczylem mowic - Obiecalem, ze wypytam cie o szczegoly tego wy darzenia. Sam wprost umieral z ciekawosci, ale nie wypadalo mu spytac cie o to wprost. Teraz juz nie wytrzymalem i rozesmialem sie glosno. Przygotowywalismy sie intensywnie do nieuniknionej wojny. Tym razem mielismy stawic czola bardzo nietypowej kampanii, toczonej nie na dwoch, lecz trzech frontach jednoczesnie. Obserwowalem uwaznie sesje treningowe czujac rosnace zadowolenie z efektow cwiczen gwardzistow. Mialem tez raz okazje przyjrzec sie pozorowanej akcji zespolu Strazy Smierci prowadzonego przez brata-kapitana Cynewolfa, budzacej swymi rezultatami prawdziwy respekt i szacunek. Bylismy gotowi. Na tyle, na ile tylko moglismy sie zdobyc. Dziewiatego dnia tranzytu lord inkwizytor Rorken i admiral Spatian wystosowali wspolna deklaracje, oficjalnie poparta przez Eklezjarchie. Byl to mandat pacyfikacyjny 56-Izar, dokument prawnie zezwalajacy na militarna operacje. Teraz nie bylo juz odwrotu. Flota mknela przez Osnowe w kierunku terytorium obcych, gotowa dokonac inwazji na swiat saruthi i zniszczyc go calkowicie w razie takiej koniecznosci. * * * * * W czasie dlugich tygodni rekonwalescencji niewiele snilem. Lecz ostatniej nocy przed naszym przybyciem do systemu 56-Izar przystojny mezczyzna o pustych oczach nawiedzil mnie ponownie.Mowil cos do mnie, ale nie slyszalem jego slow ani tez nie potrafilem pojac kierujacych nim intencji. Prowadzil mnie przez rozlegle sale jakiegos zrujnowanego palacu, po czym zniknal bez sladu pozostawiajac mnie nagiego i samotnego wsrod zniszczonych pustych scian budowli. Saruthi tez byli w tym snie. Przemykali poprzez zrujnowany palac bez najmniejszego trudu, wyszukujac dzieki swym zmyslom przejscia i sciezki, ktorych ja dostrzec nie potrafilem. Wypustki na ich oblych lbach zaczely sie poruszac, gdy zwietrzyly moj zapach. Wokol czaszek zatanczyly plomienie elektrycznych wyladowan... Ocknalem sie zlany potem, bardziej lezacy na podlodze niz w lozku. Wszedzie wokol walaly sie zrzucone po omacku fiolki z lekarstwami. Stojacy na stoliku komunikator piszczal nieprzerwanie. -Inkwizytor Eisenhorn, slucham? -Przykro mi, ze cie budze - odezwal sie Madorthene - ale pewnie chciales to wiedziec. Flota wyszla z Osnowy dwadziescia szesc minut temu. Jestes my na orbicie inwazyjnej 56-Izar. Rozdzial XXIII Inwazja na inwazje. Szalone katy. W ogrodach saruthi. Wojna w systemie juz trwala.56-Izar unosil sie w przestrzeni niczym perla, mlecznobiala i polyskujaca. Jaskrawe rozblyski podswietlaly od spodu ogromne polacie chmur zalegajacych w gornych warstwach atmosfery planety. Heretycka flota wyszla z Osnowy dwa dni przed nami i z marszu rozpoczela atak na 56-Izar. Wciaz myslalem o tej armadzie jak o flocie Estruma, lecz teraz to byla juz flotylla kapitana Locke, bylem tego calkowicie pewien. Trzynascie kosmicznych okretow blokowalo 56-Izar w niestandardowej, ale bardzo efektywnej formacji. Fale bombowcow, mysliwcow przechwytujacych i statkow desantowych spadaly ku powierzchni swiata, a jego niebiosa rozpalaly snopy bialego swiatla tryskajacego z pokladowych baterii okretow. Heretycy namierzyli nasze zgrupowanie natychmiast po wyjsciu floty z Osnowy. Ich jednostki wartownicze, ciezkie niszczyciele Nebuchadnezzar i Fournier, przeszly blyskawicznie na kurs zblizeniowy chcac oslonic reszte zbuntowanej armady. Admiral Spatian wycofal swe jednostki z orbity globu i rzucil do przodu fregaty Defence of Stalinvast, EmperorS Hammer oraz Will oflron, by zajely sie intruzami. Przed idace z duza predkoscia fregaty wysforowaly sie szwadrony imperialnych mysliwcow, a pancernik Yulpecula wyszedl z lojalistycznej formacji zamierzajac zwiazac walka heretycki okret flagowy, ciezki krazownik Leoncour. EmperorS Hammer i Will oflron osaczyly z obu stron, a nastepnie celnymi trafieniami wysadzily w powietrze Nebuchadnezzara. Oslepiajaca eksplozja rozpalila mroczna pustke kosmosu. Defence of Stalinvast i Fournier weszly w bardziej wywazona wymiane ognia, po czym zderzyly sie ze soba. Na poklady obu jednostek runely oddzialy abordazowe zlozone ze zwyklych marynarzy oraz komandosow ze sluzb bezpieczenstwa. Zwarte ze soba burta w burte okrety obracaly sie powoli w przestrzeni jakby splecione w braterskim uscisku. Oficerowie lecacej kursem zblizeniowym Yulpeculi zle oszacowali wektor lotu przeciwnika i pierwsza salwa Leoncour a zakonczyla sie penetracja tarcz pancernika. Trzy bezposrednie trafienia wstrzasnely gigantycznym okretem. Rozsypujac wokol szczatki poszycia pancernik zaczal obracac sie w miejscu, po czym wypalil z calej pokladowej artylerii. Flagowa jednostka heretykow znikla posrod kuli ognia. Bombardowany strumieniami stali Leoncour przelamal sie wpol i eksplodowal niczym gasnace slonce. Odpalajac w uprzednio zdefiniowanej kolejnosci silniki korekcyjne yulpecula obrocila sie jeszcze bardziej w miejscu i zaczela razic ogniem ciezkiej artylerii wiszace na orbicie inwazyjnej okrety nieprzyjaciela. Dopiero wtedy admiral Spatian rzucil do przodu reszte swej floty, sformowanej w trzy kliny, z ktorych srodkowy i najwiekszy zarazem tworzyl majestatyczny Saint Scythus. Dystans dzielacy nas od planety malal z kazda minuta. Orbita 56-Izar roila sie od rakiet i laserowych wiazek. Teraz rozpoczela sie mordercza walka niewielkich i bardzo szybkich maszyn szturmowych. Chmary mysliwcow przechwytujacych i lekkich bombowcow obu flot zderzyly sie ze soba i zmieszaly niczym dwa stada insektow. Malutkie ogniki smigaly w pustce kosmosu z zawrotna predkoscia, zbyt szybkie i liczne, by gole ludzkie oko zdolalo ogarnac je wzrokiem i pojac cos z tego chaosu. Nawet taktyczne wyswietlacze na mostkach okretow nie ulatwialy tego zadania, ich ekrany plonely tysiacami punkcikow mieszajacych sie ze soba, znikajacych i pojawiajacych sie ponownie po krotkiej chwili. Heretycy zapelnili strefe buforowa za swym zgrupowaniem gestymi polami minowymi i idaca w przodzie armady fregata EmperorS Hammer odniosla ciezkie uszkodzenia od ich wybuchow. Okaleczony krytycznie okret zostal zmuszony do pospiesznego odskoku w Osnowe. Heretyckie mysliwce opadly go niczym stado padlinozercow dreczacych konajaca bestie. Fregata Will oflron minela EmperorS Hammer i przystapila do czyszczenia pol minowych za pomoca specjalistycznych sensorow. Skanowane na odpowiedniej czestotliwosci radiowej miny zaczely detonowac calymi setkami rozswietlajac przestrzen jaskrawa poswiata. Spatian zamierzal wyciac w szeroko rozciagnietej formacji nieprzyjaciela luke i przepchnac przez nia wybrane okrety tak daleko, by zdolaly wejsc na niska orbite 56-Izar. Po dotarciu na uprzednio wyznaczone pozycje jednostki te moglbyby przystapic do zrzutu planetarnego swych oddzialow szturmowych, a jednoczesnie potrafilyby ubezpieczyc je w tej niebezpiecznej dla lekko opancerzonych promow fazie ogniem pokladowej artylerii. 72 Saint Scythus jako pierwszy zajal swoja pozycje. Jego laserowe baterie obrocily w plonacy wrak heretycki krazownik Scutum i zmusily do desperackiej ucieczki fregate Glory of Algol.Setki statkow desantowych sypnely sie niczym grad z kadluba pancernika, dwoch fregat i czarnego okretu Inkwizycji sunacego w slad za jednostkami marynarki. Wiekszosc tych stateczkow stanowily szare promy zrzutowe Imperialnej Gwardii spadajace pomiedzy chmury 56-Izar niczym deszcz meteorow. Lecz mknely tez pomiedzy nimi matowoczarne kapsuly desantowe i promy zakonu Strazy Smierci. Rozpoczela sie kontrinwazja. W pierwszej godzinie wojny zdolalismy zrzucic na powierzchnie planety dwie trzecie kontyngentu mirepoixanskiej Gwardii zlozonego ze stu dwudziestu tysiecy zolnierzy, niemal polowe brygad zmotoryzowanych oraz wszystkich szescdziesieciu Marines Strazy Smierci. Wstepne skanowanie 56-Izar wykazalo, ze jest to rozlegly i niezbyt dla ludzi przyjazny swiat skryty pod gesta zaslona chmur. Ogromne rowninne kontynenty pozbawione jakiejkolwiek organicznej powloki przeciete byly pasami krystalicznych masywow gorskich. Otaczaly je oceany chemicznych cieczy. Jedynym sladem rozumnego zycia na tej planecie - jedynym sladem jakiegokolwiek zycia - byl pas budowli przywodzacych na mysl wielkie miasta, ciagnacy sie wzdluz rownika globu. Natura i stopien zlozonosci tych struktur byly niemal nieczytelne dla orbitalnych sensorow. Heretycy skupili swa uwage na trzech najwiekszych skupiskach budowli, totez admiral Spatian wlasnie te miasta wybral za cel desantu, przyjmujac sluszne zalozenie, iz nasi wrogowie nie zamierzali tracic czasu na wiklanie sie w zbedne dzialania militarne. Straty byly ciezkie. Podejscie do planety okazalo sie strefa smierci pelna nieprzyjacielskich mysliwcow przechwytujacych, mikromin i ognia artylerii przeciwlotniczej. Wszystko to skladalo sie na czysto ludzka wojne. Nigdzie nie dostrzegalismy nawet sladu uczestnictwa w niej saruthi. Za rdzeniem gwardyjskiego korpusu do akcji weszly zespoly Inkwizycji: piec grup szturmowych wyznaczonych do uderzenia poprzez wylomy poczynione atakiem wojskowych i wykonania glownego zadania operacji - schwytania lub eliminacji konspiratorow oraz zniszczenia wszelkich odnalezionych kopii Necroteuchu. Otrzymalem komende nad jedna z tych grup, pozostalymi dowodzili Endor, Schongard, Molitor i sam mistrz Rorken. Voke byl zbyt slaby, aby uczestniczyc w inwazji, dlatego jego asystent Hel-dane zostal przydzielony do zespolu Endora. Moj oddzial, Zespol Drugi, skladal sie z dwudziestu strzelcow gudru-nickich, Bequin, Midasa i Marine Strazy Smierci o imieniu Guilar. Kazdy inkwizytor otrzymal w charakterze asysty jednego zolnierza zakonnego Astartes. Fischig upieral sie przy udziale w desancie, ale z ciezkim sercem uznalem, ze nie powrocil jeszcze dostatecznie do zdrowia. Pozostal na pancerniku wraz z Aemosem, ktory nawet wedlug skrajnie liberalnych standardow nie mogl sie zaliczac do kasty militarnej. Nasz srodek transportu, szary prom zrzutowy Imperialnej Gwardii, opuscil poklad Saint Scythusa zaraz za jednostka Zespolu Pierwszego lecaca w osobistym opancerzonym wahadlowcu lorda Rorkena. Prom opadal szybko w dol podskakujac szalenczo, pasy foteli wrzynaly nam sie w ciala. Ludzie Jerussa spiewali w trakcie lotu. Ich standardowe gudrunickie mundury zostaly uzupelnione o elementy ciezkich pancerzy osobistych wyciagniete z magazynow marynarki. Na rekawach, tuz obok emblematu Piecdziesiatego Regimentu Gudrun, wszyscy naszyli sobie male odznaki Inkwizycji. Tryskali dobrym humorem, niecierpliwoscia i brawurowa determinacja. Wierzylem skrycie, ze zrodlem tak wysokiego morale byl prosty fakt wybrania wlasnie ich do roli mej obstawy, gest ukazujacy pokladane w nich zaufanie. Zartowali, smiali sie i spiewali imperialne psalmy niczym prawdziwi weterani. Doswiadczenia zdobywane od chwili poboru w Dorsay szybko okazaly sie dla tych ludzi efektywnym chrztem bojowym. Bequin rowniez ulegla znaczacej zmianie od chwili, kiedy pierwszy raz spotkalem ja na Hubrisie. Twarda, trzezwo myslaca kobieta zastapila roztrzepana i plocha prostytutke ze Slonecznego Domu. Odnosilem wrazenie, ze dziewczyna odnalazla w koncu swe powolanie, poniewaz oddala sie nowemu zyciu z ogromnym zaangazowaniem i powaga. Jej postawa budzila moj szacunek. Wielu ludzi odpowiada na wezwanie Imperatora, wielu jednak marnotrawi talent i boskie laski. Wbrew wszelkim oczekiwaniom Alizebeth Bequin dowiodla swej wartosci. Sadze, ze moge w miare precyzyjnie okreslic moment tej transformacji - plaskowyz na KCX-1288. Widok plonacego ciala Mandragore okazal sie dla niej swoistego rodzaju egzor-cyzmem, raz na zawsze pozbawiajac ja ukrytych lekow. Ubrana w dobrze dopasowany czarny pancerz osobisty i dlugi czarny plaszcz, siedziala na fotelu tuz obok mnie, skrupulatnie sprawdzajac swoj laserowy karabin. Oficer sledczy doskonale ja wyszkolil. Ukryte w reka-aaaa zcz wiczkach palce poruszaly sie z niezwykla zwinnoscia zdradzajaca zawodowy profesjonalizm. Tylko futrzany kolnierz plaszcza nawiazywal w luzny sposob do beztroskiego umalowanego dziewczecia, jakie znalem kiedys. Midas siedzial po mojej drugiej stronie. Byl wyjatkowo glosnym pasazerem. Wiedzialem, ze chetnie zamienilby sie natychmiast z pilotem marynarki i zajal jego miejsce w kokpicie promu. Mial na sobie tradycyjna kolorowa kurtke, chociaz brat Guilar nie omieszkal jej natychmiast skrytykowac jako uniform "niestosowny w warunkach polowych". Do kabur na biodrach wlozyl iglowe pistolety, a miedzy kolanami sciskal oparty kolba o podloge dlugi glavianski karabin. Ja sam na czas akcji zalozylem brazowy pancerz osobisty i zwykle noszony plaszcz, co stanowilo akceptowalny kompromis pomiedzy protekcja, a mobilnoscia. Na wysokosci piersi przypialem swa odznake. Brat-kronikarz Brytnoth przyslal mi w formie zaszczytnego podarunku boltowy pistolet przeznaczony do osobistego uzytku. Byla to piekna, recznie wykonana bron w obudowie z matowozielonej stali. Jeden magazynek w ksztalcie polksiezyca wlozylem do pistoletu, pozostale osiem powiesilem na pasie. Po osmiu minutach szalenczej jazdy prom wyrownal lot i wibracje wyraznie ustaly. Siedzacy tuz przy wlazie brat Guilar nakreslil w powietrzu znak Orla i zalozyl na glowe helm. - Dwadziescia sekund - oswiadczyl przez interkom pilot. Zeszlismy ponizej pulapu chmur, prosto w pieklo ogromnej strefy wojennej, pedzac z wlaczonymi do pelna dopalaczami w kierunku jednej ze zlokalizowanych uprzednio z orbity struktur. Kompleks otoczony byl pierscieniem zbiornikow cieczy przypominajacych kolosalne jeziora albo rezerwuary, a ich zawartosc plonela tworzac sciany ognia strzelajace na tysiace metrow w niebo. Czarny jak smola dym buchal z rozszalalych ognisk zasnuwajac przestworza gesta kurtyna oparow calkowicie blokujacych dostep slonecznych promieni. Za jedyne oswietlenie sluzyla nam potworna luna podswietlana dodatkowo przez eksplozje pociskow i plomienie wylotowe broni. Prom zadygotal konwulsyjnie szarpniety w gore odpalonymi w ostatniej chwili silnikami hamujacymi. Zmiana ciazenia omal nie pozrywala nam pasow bezpieczenstwa. Guilar uderzyl piescia w panel kontrolny wiszacy na scianie obok wlazu i rampa desantowa opadla z metalicznym szczekiem. Do srodka przedzialu wdarlo sie cieple powietrze i gryzacy dym. Wyskoczylismy prosto na blyszczacy wilgocia pas bialego blota, mlasz-czacego miekko pod ciezkimi butami. Blotna rownina lezala pomiedzy dwoma zbiornikami plonacej cieczy i z miejsca poczulismy na twarzach upiorny zar bijacy od strony obu rezerwuarow. Jezyki ognia odbijaly sie w mokrej powierzchni blota. W grzaskiej ziemi poniewieraly sie dogasajace szczatki zestrzelonego promu zrzutowego oraz kilkanascie zweglonych trupow w mundurach zolnierzy Mirepoix. Czarne niebo ponad naszymi glowami przecinala pajeczyna salw z ciezkiej broni laserowej. Jakies tysiac metrow z przodu dostrzeglem znajome ksztalty nieregularnych obreczy, nazywanych przez techkaplanow marynarki tetrabramami. Niektore z nich zostaly zniszczone lub powaznie uszkodzone we wstepnej fazie desantu. Za bramami w niebo wzbijaly sie perlowobiale mury wielkiej budowli, celu naszej operacji. Z tej odleglosci struktura przypominala gigantyczna morska muszle, naznaczona tysiacami malutkich sladow po trafieniach z broni palnej i energetycznej. Ruszylismy w slad za Guilarem. Powietrze przesycone bylo odorem paliwa i jeszcze jednym silnym zapachem, ktorego nie potrafilem zidentyfikowac. -Tu Zespol Drugi, udane ladowanie w strefie siedem - zameldowalem przez komunikator. -Rozumiem, Dwojka. Zespoly Pierwszy i Czwarty potwierdzily ladowanie w wyznaczonych strefach. Zatem grupy Rorkena i Molitora byly juz na ziemi. Brakowalo wiesci od Endora i Schongarda. Kiedy przebieglismy obok pierwszej linii tetrabram, Guilar zwolnil i zaczal potrzasac ukryta pod helmem glowa. Ja sam rowniez czulem rosnaca wokol aure, charakterystyczna dla srodowiska zamieszkalego przez saruthi. Odnioslem wrazenie, ze efekt mentalnego oglupienia zostal jeszcze bardziej spotegowany przez uszkodzone elementy budowli. Tetrabramy odpowiadaly za tworzenie i podtrzymywanie tetraswiatow, a teraz jakis fragment ich nieludzkich funkcji ulegl niekontrolowanemu nawet przez obcych wypaczeniu. Gudrunici rowniez padli ofiara aury, ale nie wplynelo to zbyt negatywnie na ich morale. -Obejmij prowadzenie! - zawolalem do Jerussa. Guilar natychmiast na mnie spojrzal. -Potrzebujesz chwili czasu, aby przywyknac do tych warunkow, bracie Guilll 73 Guilarze. Nie probuj sie sprzeczac.Jeruss ruszyl przodem wraz z trojka wybranych gwardzistow. Nawet oni mieli zauwazalne problemy przebiegajac obok przechylonych rozbitych bram. Przechylali sie na boki jakby upojeni alkoholem. Zakrzywienie katow czasoprzestrzeni bylo w tym miejscu ekstremalnie silne. Za naszymi plecami ryknely silniki promu zrzutowego. Pojazd oderwal sie od warstwy blota i zaczal zwiekszac wysokosc, rampa desantowa i wysuwane podwozie znikaly pod brzuchem maszyny. Prom wzniosl sie na jakies szescdziesiat metrow i wtedy trafil go rakietowy pocisk. Statek przemienil sie w jaskrawa kule ognia. Plonacy kokpit oderwal sie od reszty kadluba i stromym lukiem spadl prosto w fale piekielnego jeziora, metalowe resztki przedzialu desantowego posypaly sie z nieba niczym upiorny deszcz. Na Boga-Imperatora, przeciez jeszcze przed momentem bylismy w srodku! Biegnac chwiejnym truchtem dotarlismy do budowli saruthi. Jej rozmiary przywodzily na mysl imperialna metropolie przemyslowa, oslawione "mrowisko", a spora czesc budynkow musiala znajdowac sie gleboko pod poziomem blotnej rowniny. Probowalem ogarnac wzrokiem jej ksztalt, ale nie byl to dobry pomysl i szybko z niego zrezygnowalem nie chcac ryzykowac calkowitej dezorientacji. Byla to monumentalna bryla o idealnie gladkich murach i pozornie perfekcyjnych katach, ale ludzkie oko nie potrafilo do konca objac calosci wzrokiem. Krawedzie budowli biegly w sposob budzacy naturalny sprzeciw czlowieka i wywolywaly dziwaczne optyczne zludzenia w miejscach, gdzie przecinaly sie lub stykaly ze soba. Dobieglismy do podstawy monumentu. Nigdzie nie dostrzeglem sladu wrot ani drzwi, a ci lojalisci, ktorzy byli tu przed nami bezskutecznie probowali wysadzic masywne mury za pomoca ladunkow wybuchowych - swiadczyly o tym czarne plamy na powierzchni lustrzanych scian. Kazalem towarzyszom cofnac sie od muru i ruszyc w strone rzedu bram. Te najblizej stojace wciaz byly nienaruszone. Jak podejrzewalem, natychmiast po przejsciu ostatniej z tetrabram znalezlismy sie wewnatrz budowli, jakby niewidzialna sila przepchnela nas przez perlowe sciany. Polmrok wnetrza rozjasniala slaba poswiata plynaca z nieznanego mi zrodla, przy czym odnosilem wrazenie, ze emituja ja same sciany. Bylo goraco, a tajemniczy zapach jeszcze przybral na sile. Podloga, krystaliczna i gladka, falowala pod nogami i plynnie przechodzila w pion w miejscu zetkniecia ze scianami. Bieglismy ostroznie do przodu, z gotowa do strzalu bronia. Prowadzacy nas korytarz - przy czym nazwa ta z trudem oddaje charakter przemierzanej wlasnie struktury - przypominal ksztaltem wielka spirale, podobna do muszli lub kanalow ludzkiego ucha. Nie mam pojecia, jak dlugi byl ten dziwaczny korytarz, ale czulem, ze stale bieglismy w gore. Rozszerzajac sie raptownie korytarz wprowadzil nas do gigantycznej, niemal sferycznej komnaty, ktorej rozmiarow ani rzeczywistych ksztaltow nie sposob bylo okreslic. Przypominala ozdobny ogrod czy nawet farme. Posrebrzane pomosty, biegnace w powietrzu bez widocznych podporek nikly pomiedzy owalnymi zbiornikami cieczy stanowiacej pozywke dla wielkich wielobarwnych kwiatow i bulwiastych narosli. Bujna roslinnosc krzewila sie wszedzie wokol, ociekajac wilgocia. Ponad zbiornikami wisialy zielone brody pnaczy i lian. Stada malych insektow lataly pomiedzy rozlozystymi lisciami, kielichami dziwacznych kwiatow i powierzchnia cieczy. Jeden z nich przysiadl na moim rekawie. Strzepnalem go z wstretem dostrzegajac piec odnozy, trzy skrzydla i calkowity brak symetrii w budowie. Ruszylismy jednym ze srebrnych pomostow. W jego polowie natrafilismy na tetrabrame. Po jej przejsciu natychmiast znalezlismy sie innym sferycznym ogrodzie, wypelnionym podobna egzotyczna roslinnoscia. Najwieksze rosnace w tutejszych zbiornikach okazy flory obcych - gigantyczne zolte paprotniki zwienczone pomaranczonymi kwiatami - wznosily sie na dobre osiemdziesiat metrow w gore. Guilar wykrzyczal ostrzezenie, jego stormbolter zaczal terkotac rytmicznie. Pociski rozrywaly lodygi monumentalnych roslin, darly na strzepy wielkie liscie i pnacza. Odpowiedzial mu silny ogien z broni laserowej i automatycznej. Przebiegajac pomiedzy bujna roslinnoscia sztucznej dzungli, heretyccy zolnierze kierowali sie w strone naszego pomostu. Rozdzial XXIV Zespol Drugi wchodzi do akcji. Bezszelestna rewolucja. Tryumf Dazzo. Nadbiegali srebrnymi pomostami, strzelajac z opartych o biodra karabinow. Mezczyzni w ubrudzonych mundurach gudrunickich strzelcow i czarnych pancerzach osobistych sluzb bezpieczenstwa marynarki. Dwaj gwardzisci z mojego zespolu zostali smiertelnie ugodzeni pociskami, runeli z pomostu wprost do wodnych zbiornikow znikajac z pluskiem w oleistej czarnej toni. Lecz wiekszosc strzalow nieprzyjaciela poszla na boki i w gore szalencza trajektoria lotu.Zespol Drugi odpowiedzial ogniem, zaszczekaly gwardyjskie lasery. Przepchnalem sie na sam przod grupy podnoszac w gore boltowy pistolet. Na srebrnym pomoscie niewiele bylo miejsca do manewrowania i niemal zadnej oslony przed pociskami wroga. Moj pierwszy strzal poszedl tak dalece w bok, iz w pierwszej chwili pomyslalem o fatalnym skalibrowaniu broni. Lecz wtedy wspomnialem wypaczona nature swiatow saruthi i odlozylem ogromna poprawke. Dwa dalsze strzaly i dwa trupy. Bequin i Midas natychmiast podchwycili ten trik, w ich slady poszli ludzie Jerussa. Guilar dla odmiany robil mnostwo halasu rozdzierajac ogrod na strzepy wybuchowa amunicja. Widzialem wyraznie jak zle na niego wplywa atmosfera tego miejsca i jak silnie dezorientuje ona zmysly zakonnika. Byl to przelomowy moment w mym zyciu. Wrazenie naboznego podziwu odczuwane za kazdym razem, gdy mialem okazje ujrzec jednego z tych bogom podobnych wojownikow, odczuwane niezmiennie od pewnego dnia przed trzydziestu laty, kiedy widzialem Biale Blizny zajmujace Almanadae, nagle zachwialo sie w posadach i oslablo. Pomimo calej swej potegi fizycznej, odwagi, nadludzkiego wigoru i zaawansowanej technologicznie broni Marine nie zdolal osiagnac nic, podczas gdy Yeltun, najmlodszy z Gudru-nitow Jerussa, zastrzelil juz trzech heretykow. Czy byl to rezultat zawzietej arogancji? Czy tez moze nadmiernej wiary w swe umiejetnosci? -Guilarze! Bracie Guilarze! Odloz odpowiednia poprawke! Pochwycilem sluchem zduszone przeklenstwo Marine. Opancerzony gigant ruszyl w glab pomostu uparcie masakrujac pociskami drzewa i krzewy saruthi. -Dlaczego ten sukinkot nie slucha? - zapytal Midas przykladajac do ra mienia swoj glavianski karabin. Pociagnal za spust i sto metrow dalej he retycki zolnierz stracil rozerwana mikrowybuchem glowe. -Sciesnic szyki! - rozkazalem - Jeruss, wysadz ich! Sierzant i trzej jego podwladni zerwali z pasow granaty, zaczeli je ciskac przed siebie i na boki. Detonacje wyrzucaly w powietrze kolumny czarnej wody i szczatki polamanych roslin. Otoczyla nas wilgotna mgielka. W dzwieku broni nieprzyjaciela pojawila sie nowa nuta, ponad trzaskiem laserow niosl sie teraz huk boltera. Spojrzalem w glab pomostu w tej samej chwili, gdy brat Guilar przechylil sie do tylu pod wplywem wybuchajacych na jego napiersniku bol-towych pociskow. Krzyknal glucho, bardziej z bezsilnej furii niz bolu, runal z pomostu prosto do jednego ze zbiornikow i zniknal pod wzburzona tafla wody. Rozpychajac na boki heretyckich zolnierzy zabojca Marine parl prosto w naszym kierunku. -Nie! - krzyknela Bequin - Na Zloty Tron, nie! Nastepne Dziecko Imperatora: brat, jesli nie blizniak, odrazajacego Mandragore. Jego mesmeryczny plaszcz powiewal za opancerzonymi ramionami, a podkute zelazem buty wstrzasaly pomostem. Ryczal niczym rozjuszony byk. Bolter huknal ponownie i stojacy tuz przy mnie gwardzista eksplodowal od srodka rozsadzony wybuchowym pociskiem. Dzieci Imperatora, mroczni sponsorzy calego tego przedsiewziecia, przebywali na 56-Izar nadzorujac osobiscie przebieg misji. Czy przybyli tu nieproszeni po smierci Mandragore? Czy tez Dazzo i Locke zwrocili sie do nich z prosba o pomoc? Zaczalem strzelac ze swego pistoletu dolaczajac do rozpaczliwej kanonady, jaka powitali nieoczekiwanego intruza smiertelnie przerazeni gwardzisci. Groza ogarniajaca ludzi Zespolu Drugiego sprawila, ze wiekszosc z nich zapomniala o niedawnym treningu i w slepej panice strzelala wprost przed siebie pudlujac haniebnie. Marine Chaosu nawet nie zwrocil uwagi na te kilka wiazek laserow, ktore osmalily mu napiersnik pancerza. -Zespol Drugi! Mowi Zespol Drugi! Sa tutaj Dzieci Imperatora! - wrzas nalem do komunikatora. Wiedzialem, ze zaraz umre. Imperatywem stalo sie nagle powiadomienie o calym tym zajsciu dowodztwa floty. 74 Czarny ksztalt wystrzelil spod powierzchni metnej wody rozpryskujac na wszystkie strony kropelki cieczy. Brat Guilar chwycil chaotyckiego Marine za nogi i sciagnal z pomostu do zbiornika. Pod pieniaca sie wsciekle woda cos wystrzelilo kilkakrotnie, zapewne bolter, jedna ze scian zbiornika eksplodowala z hukiem. Metna woda rozlala sie po dnie komnaty, a jej szybko opadajacy poziom odslonil dwoch zmagajacych sie ze soba olbrzymow, oblepionych mulem, silujacych sie i wymieniajacych nadludzkie ciosy posrod sliskich korzeni.Okryte ceramitem piesci uderzaly z trzaskiem w pancerne napiersniki, kawalki oddartego kompozytu pryskaly na wszystkie strony. Kolczaste rekawice Marine Chaosu wyryly glebokie szramy na wizjerach helmu Guilara. Lojalista naparl na przeciwnika, ale poslizgnal sie na jednym z korzeni. Obaj runeli na dno zbiornika. Heretycki legionista wzmocnil swoj chwyt i wbil jeden z kolcow w zaczep na kolnierzu pancerza silowego Guilara. Straznik Smierci wyprezyl sie raptownie, a wtedy uderzenie lewym sierpowym zerwalo mu helm z glowy. Marine Chaosu usiadl na oszolomionym przeciwniku i zaczal mu miazdzyc masywnymi piesciami gardlo. Rozlegl sie huk wystrzalu, polmrok rozjasnil silny plomien wylotowy. Legionista przewrocil sie na plecy ze zniszczona twarza, jego rozerwana czaszka zajela sie natychmiast gorejacym wewnatrz ciala diabelskim ogniem. Guilar wstal chwiejnie ze stormbolterem w dloni, krew krzepla szybko na jego twarzy i szyi. Bylo to niezwykle zwyciestwo. Jeruss i jego ludzie krzyczeli przez chwile tryumfalnie i donosnie gwizdali, potem rzucili sie w poscig za tracacymi raptownie wigor heretykami. Buntownicy zawrocili pierzchajac pomiedzy gesta roslinnosc ogrodu. Wciaz ociekajac woda, Guilar podciagnal sie na barierce pomostu i stanal niepewnie na jego srebrzystej podlodze. Spojrzal na mnie z gory. - Bracie Guilarze, ciesze sie, ze jestes znow z nami - powiedzialem z ulga. Pokonalismy ogrody saruthi nie niepokojeni juz wiecej przez wroga. Martwe ciala heretykow, plywajace w zbiornikach odzywki albo lezace na pomostach, nosily na sobie slady ceremonialnych samookaleczen. Pietna Chaosu, raczej wypalone w skorze za pomoca aury zla niz samego rozzarzonego zelaza, wienczyly w bluznierczy sposob ich czola. Admiral Spatian zywil nadzieje, ze czesc sil heretykow, zwlaszcza zolnierzy gudrunickiej Gwardii, da sie przeciagnac w trakcie desantu na strone lojalistow. Podobnie jak sierzant Jeruss i jego podwladni, ludzie ci byli jedynie bezwolnymi pionkami wplatanymi w cala sprawe wskutek zdrady Estruma, totez taktycy marynarki opracowali kilka scenariuszy odzwierciedlajacych sytuacje, gdy znaczaca czesc heretyckich wojsk odwracala sie przeciwko Dazzo i Locke. Nadzieje te okazaly sie plonne. Umysly lojalnych obywateli Imperium zostaly skazone i wytrawione trucizna Chaosu. Konspiratorzy zapewnili sobie calkowite posluszenstwo swych slug. Skakalismy przez tetrabramy, docierajac poprzez szesc kolejnych sferycznych ogrodow do plataniny kamiennych korytarzy i asymetrycznych sal, ktorych przeznaczenia nie potrafilem okreslic. Dwukrotnie napotkalismy na slaby opor grupek heretykow, ktorzy po krotkiej wymianie ognia wycofali sie w glab zdeformowanego architektonicznie kompleksu. Znacznie czesciej docieraly do nas odglosy zacieklej walki, niemalze toczacej sie wokol nas, lecz ani razu nie dostrzeglismy najmniejszego jej sladu. Kontakt z dowodztwem floty byl fragmentaryczny. Zespol Pierwszy lorda Rorkena uwiklal sie w walki gdzies w obrebie kompleksu, nie bylo zadnych wiesci od Molitora. Zespol Czwarty, ekipa Schongarda, przepadl bez sladu w jednym z tetraswiatow, a do koordynatorow operacji na orbicie docieraly jedynie szczatkowe wezwania jego czlonkow proszace o udzielenie wsparcia, przeplatane maniakalnymi komunikatami mowiacymi o "niemozliwych katach" i "spiralach szalenstwa". Titus Endor nie dawal znaku zycia. Na powierzchni 56-Izar wciaz trwala regularna wojna ladowa. Oficerowie jednostek Mirepoixu meldowali o zajeciu pozycji wokol wszystkich trzech wyznaczonych do przechwycenia struktur architektonicznych. Wedle slow zdumionych gwardzistow jedno z miast obcych zaczelo implodowac powoli, jakby ostrzal z zewnatrz poczynil w jego kluczowych mechanizmach nieodwracalne szkody. W sali z lustrzanego kamienia, ktora wydawala sie nie miec sufitu, natrafilismy na pierwszych saruthi. Byli martwi. Jakis tuzin obcych lezal na podlodze z okaleczonymi cielskami i wyrwanymi z dloni szpicami. Za nastepna brama znajdowal sie spiralny hall, w ktorym odkrylem dalsza setke saruthi. A Pomiedzy zwlokami monstrow krazylo kilkanascie bialych stworow niewolnikow, spotkanych wczesniej na plaskowyzu tragarzy Necroteuchu. Uznalem, ze zerwaly one w jakis sposob swe peta, gdyz lancuchy krepujace ich konczyny zwisaly teraz luzno ku ziemi. Niektorzy niewolnicy podniesli z posadzki srebrne szpice swych panow i metodycznymi powolnymi ruchami dzgali korpusy szarych pobratymcow. Zastanawialem sie pozniej niejeden raz, czy te zalosne biale istoty byly odrebna rasa zniewolona przez saruthi czy tez nalezaly do zdegenerowanego odlamu gatunku sluzacego bezwzglednym krewniakom. Nasza inwazja najwyrazniej stworzyla im okazje do zerwania kajdan i zwrocenia sie przeciwko dreczycielom. Taka wlasnie byla kara spotykajaca predzej czy pozniej kazda spolecznosc preferujaca niewolnictwo. Niewolnicy nie stanowili dla nas zadnego zagrozenia i chyba nawet nie zauwazali obecnosci ludzkich istot w swym poblizu. Z bezszelestna determinacja masakrowali ciala saruthi. W innej komnacie, owalnej sali o podlodze wylozonej niesymetrycznymi plytkami i bardzo wysokiej temperaturze powietrza, zywi saruthi krecili sie chaotycznie calymi setkami. Niektore stwory zgubily swe szpice i czlapaly nieporadnie na samych nogach, inne lezaly pokotem na posadzce trzesac sie konwulsyjnie. Charakterystyczny zapach pizma byl tutaj silniejszy niz gdziekolwiek. Na moich oczach poprzez inna brame do komnaty wpadly biale istoty sluzebne, ktore powolnymi owadzimi ruchami zaczely mordowac saruthi. Szarzy obcy nie stawiali zadnego oporu. Obraz ten powtarzal sie w wielu innych salach i korytarzach. Saruthi lezeli martwi albo wloczyli sie bez sensu w kolko, a pozbawieni nadzoru niewolnicy wyszukiwali ich za pomoca dotyku i bezlitosnie zakluwali odebranymi szpicami. Czesto rozmyslalem tez nad znaczeniem tych ujrzanych obrazow. Czy saruthi poddali sie z rezygnacja losowi wiedzac o swej rychlej zagladzie, czy tez wplynely na ich postawe jakies nieznane mi czynniki? Nawet techkaplani i ksenobiolodzy nigdy nie zdolali odpowiedziec na to pytanie. Z biegiem czasu stalo sie ono jeszcze jednym potwierdzeniem calkowicie dla nas obcej natury tej zagadkowej rasy: abstrakcyjnej, nieprzewidywalnej i niepojetej dla umyslu zwyklego czlowieka. Kiedy znalezlismy kleryka Dazzo, byl juz niemal po drugiej stronie linii zycia i smierci. Na tetraswiecie, w ktorym lezalo jego cialo, musiala sie rozegrac iscie tytaniczna bitwa. Tysiace zwlok pokrywaly wylozona plytkami ziemie, zarowno zolnierzy Mirepoixu jak i heretykow. Dostrzeglem wsrod trupow dwa ksztalty w pancerzach silowych Dzieci Imperatora i trzy Strazy Smierci. Tetraswiat, najwiekszy chyba sposrod dotad przeze mnie widzianych, siegal daleko poza granice postrzegania ludzkich zmyslow, a zakrwawione sterty cial ciagnely sie tysiacami az po horyzont. Dazzo lezal u podstawy asymetrycznego kamiennego bloku wznoszacego sie na metalowych plytkach, jego cialo krwawilo z licznych ran postrzalowych. Heldane siedzial tuz obok, oparty plecami o kamien, pilnujacy heretyckiego przywodce z pistoletem w dloni. Jego tors pokrywala skorupa zakrzepnietej krwi, a oddech rwal sie spazmatycznie. Rozpoznal nas, gdy przechodzilismy przez brame, opuscil bron. -Co tutaj sie stalo, Heldane? -Bitwa - wysapal - Dotarlismy tu, kiedy juz trwala. Gdy inkwizytor Endor zauwazyl tego zdrajce, rzucil sie poprzez rzez w strone obelisku. Wszystko, co dzialo sie potem to tylko mgliste wspomnienia... -Gdzie jest teraz Endor? - zapytalem rozgladajac sie wokol z rozpaczliwa nadzieja, iz nigdzie nie dojrze ciala swego przyjaciela. -Pobiegl... pobiegl za Locke. -Ktoredy? Wskazal dlonia tetrabrame wznoszaca sie z boku, posrod zwalow zwlok. -Czy Locke ma Necroteuch? Necroteuch saruthi? -Nie - odparl Heldane - ale ma czytnik. -Co takiego? -Dazzo wyjal go w jakis sposob z tej rzeczy - Heldane klepnal dlonia kamienny bok, na ktorym sie wspieral - Czytnik jezykowy. Narzedzie transla-cyjne. Bez niego saruthianska wersja ksiegi jest dla nas niezrozumiala. -Jak na Imperator on to zrobil? - zapytal Guilar. -Swoim umyslem - wyjasnil Heldane - Nie czujesz tej aury mentalnego swadu? Ja czulem. Powietrze przesycala silna psioniczna won niemal calkowicie wypalonej jazni. Stojacy na plytkach obelisk byl bez watpienia kolejnym wytworem tajemniczej technologii saruthi, byc moze odpowiednikiem imperialnej maszyny liczacej, a moze czyms wiecej, moze nawet zywa istota. Dazzo, czlowiek o niewiarygodnie rozwinietym talencie psionicznym, zdolal zidentyfikowac nature kamiennego bloku i zmusic go pod wplywem men- praw 75 mentalnego ataku do odsloniecia ukrytych sekretow. Niezwykly sukces, prawdziwe zwyciestwo ludzkiego umyslu.-Polyhedron - powiedzial Heldane - Nieregularnego ksztaltu, maly, wyko nany z perlowego surowca. Wyskoczyl z bloku wprost w jego rece, jakby sie nagle zmaterializowal. Dostrzeglem to wycinajac sobie droge do obe lisku. Lecz ten wysilek zniszczyl draniowi umysl. Endor go dopadl, a on na wet nie mial sily sie bronic. -Skad wiesz, ze ta rzecz byla... translatorem? - zapytala Bequin. -Przeczytalem w jego gasnacym umysle. Jak juz wspomnialem, przestal sie bronic. Mozecie sprawdzic sami. Podszedlem do Dazzo i ukleknalem przy starym czlowieku. Urywany oddech omiatal popekane skrwawione usta. Wprowadzilem do jego jazni mentalna sonde odpychajac na boki patetyczne resztki psychicznych barier. Odnalezione informacje potwierdzaly slowa Heldane. Dzieki nadludzkiej sile woli Dazzo wyrwal translator z wiezow saruthianskiej technologii i poznal jednoczesnie lokalizacje samego Necroteuchu. Umierajac przekazal czytnik i stosowna wiedze kapitanowi Locke, by ten dokonczyl dziela spiskowcow. -Gregor! - syknal Midas. Odwrocilem sie w miejscu. Daleko na hory zoncie sztucznego swiata pojawily sie sylwetki nadbiegajacych heretyckich zolnierzy. Najblizsi z nich zaczynali juz strzelac w nasza strone. Guilar i Gudrunici odpowiedzieli ogniem, zajmujac pozycje za zwalami ludzkich trupow. -Bracie Guilarze, musisz powstrzymac tych zdrajcow w miejscu. -Co zamierzasz zrobic, inkwizytorze? - zapytal wkladajac do stormboltera nowy magazynek. -Ide za Locke i Endorem, zrobic to, co okaze sie konieczne. Necroteuch obcych. Gra koncowa. Czlowiek o pustych oczach. Pozostawilismy za soba narastajaca z kazda chwila kanonade i popedzilismy prosto w obrecz tetrabramy. Bequin, Midas i ja bieglismy co sil poprzez dezorientujace zmysl rownowagi spirale i aule niszczonej metropolii saruthi.W trakcie tego szalenczego biegu zlozylem droga radiowa obszerny raport adresowany do dowodztwa floty, ale nie otrzymalem zadnej odpowiedzi czy tez tylko potwierdzenia, ze moj przekaz zostal odebrany czytelnie. Pozniej probowalem zlapac przez radio Titusa Endora, ale jego komunikator milczal jak zaklety. Przemierzana przez nas czesc kompleksu okazala sie prawdziwym czte-rowymiarowym labiryntem, ale ja mialem juz w glowie mentalna mape wyciagnieta przez Dazzo z kamiennego bloku, przedstawiajaca najkrotsza droge do miejsca przechowywania Necroteuchu. Wedlug moich szacunkow - ktore nie naleza z wiadomych wzgledow do zbyt wiarygodnych - zblizalismy sie szybko do serca struktury. Serca nie w sensie fizycznym czy geograficznym, tylko tej czesci metropolii, wokol ktorej katy czasoprzestrzeni byly najbardziej wypaczone i zdeformowane. Mijalismy spore gromady saruthi, biegajace po korytarzach z metalicznym szczekiem uderzajacych w plytki szpicow. Obcy sprawiali wrazenie calkowicie oderwanych od rzeczywistosci. Zapach pizma przesycal cieple, oswietlone slaba poswiata tunele i owalne sale. Gdzies z przodu dobiegly mnie ludzkie krzyki i huk wystrzalow. -Titus? Titus! Tu Eisenhorn! Slyszysz mnie?! Komunikator ozyl natychmiast. -Gregor! Na litosc Imperatora, potrzebuje... Przekaz zostal urwany. Kanonada znacznie sie nasilila. Skoczylismy w kolejna brame i niemal natychmiast zostalismy zmuszeni do szukania oslony przed tnacymi powietrze wiazkami energii. Komnata byla duza, ale zdecydowanie roznila sie od tych widzianych do tej pory. Pograzona w polmroku, nie posiadala charakterystycznej poswiaty padajacej ze scian saruthianskich budowli. Lustrzany gladki material sluzacy za budulec w calej metropolii tutaj byl szary i matowy, jakby obumarly. Nastepny kamienny blok, podobny do tego sluzacego Heldane za oparcie, tylko znacznie wiekszy, stal na popielatej podlodze. Po jego powierzchni sciekala oleista zielonkawa substancja zbierajaca sie w kaluze u podstawy obelisku. W kamieniu ktos wycial niesymetryczna poleczke, mniej wiecej na wysokosci glowy czlowieka przecietnego wzrostu. Stal na niej niebieski oktahedron rozswietlony plonacym w jego wnetrzu nieziemskim ogniem. Necroteuch obcych. Krotka konsultacja mapy Dazzo potwierdzila moje podejrzenia. Komnata cuchnela odorem prastarego zla, owym charakterystycznym zapachem pizma, ktory tutaj okazal sie tak silny, ze z miejsca zebralo mi sie na wymioty. Na scianach i rozfalowanym nierownym suficie znajdowaly sie dziwaczne odrazajace narosle z metalu, kosci i zywej tkanki, przypominajace bluzniercza grzybnie. Ostre haki na pordzewialych lancuchach zwisaly z tych niby-grzybow. Nie bylo to dzielo rak saruthi, lecz manifestacja czystego Chaosu, wykreowana przez potege Necroteuchu ukrytego od tysiecy lat w tym zagubionym posrod czasu i przestrzeni sanktuarium. Mniejsze bloki kamieni, o nieregularnych ksztaltach i wysokosci, stercza-ly z podlogi w roznych miejscach pomieszczenia. To pomiedzy nimi toczyla sie uslyszana wczesniej strzelanina. Wszyscy troje zeszlismy z tla migotli-wej tetrabramy chowajac sie za najblizszym z kamieni. Laserowe wiazki uderzaly z sykiem w bryly odlupujac z nich skrawki surowca. -Titus! -Gregor! - inkwizytor byl jakis dwadziescia metrow przed nami, w jednej trzeciej drogi do Necroteuchu. Kucajac za jednym z blokow strzelal z laserowego pistoletu do wyprzedzajacych go w wyscigu po artefakt postaci. Ujrzalem kapitana Locke w asyscie osmiu lub dziewieciu heretyckich zolnierzy. Przesunalem glowe na boki, wpierw na Bequin, potem na Midasa. -Strzelac wedle uznania - polecilem. Wypalilismy z wszystkich luf chcac oslonic Endora ogniem i przynajmniej jeden heretyk zginal w efekcie tej salwy. Kiedy reszta zdrajcow rozpierzchla sie w poszukiwaniu kryjowki, Endor skoczyl na rowne nogi i zaczal biec do przodu. Krecha laserowego swiatla uderzyla w niego z trzaskiem i cisnela cialem o kamienna posadzke. Rzucilem sie w jego kierunku, strzelajac raz za razem z sciskanego oburacz boltowego pistoletu. Mikroeksplozje pociskow odrywaly kawaly bezposrednim trafieniem. Dotarlem do Endora. 76 gruzu od blokow skrywajacych heretykow, jeden z nich runal rozerwany bezposrednim trafieniem. Dotarlem do Endora.Zostal postrzelony w klatke piersiowa. Rana okazalaby sie smiertelna, gdyby nie moja blyskawiczna reakcja. Wciagnalem go za oslone i czekalem na przekradajaca sie do mnie Bequin. -Ucisk, tutaj! - rozkazalem. Dlonie mialem mokre od krwi starego przyjaciela. Dziewczyna wykonala polecenie bez zbednych uwag. Dopiero teraz zdalem sobie sprawe z narastajacego grzmotu dobiegajacego gdzies spoza komnaty. Posadzka drzala coraz silniej pod nogami. Fragment sufitu pokryl sie znienacka pajeczyna pekniec, po czym runal w dol posrod deszczu odlamkow. Do srodka sali naplynelo chlodne swiatlo z zewnatrz. W ciagu kilku nastepnych sekund sufit zarwal sie w jeszcze trzech innych miejscach i wtedy juz wyraznie uslyszalem ryk skoncentrowanego bombardowania. -Midas! Dobiegal juz do mnie po mej lewej stronie, zarzucajac na plecy glavian-ski karabin i wyjmujac z kabur znacznie praktyczniejsze w biezacej sytuacji pistolety. Mordercze metalowe strzalki z sykiem ciely powietrze. Podloga wciaz sie trzesla. Oberwal sie kolejny kawal sufitu. Pozostawiajac Endora z Bequin zaczalem skakac od filaru do filaru kulac sie w odpowiedzi na scigajace mnie pociski. Ustawilem komunikator na uprzednio uzgodnionej z Midasem czestotliwosci. -Ciern do Aegisa, potrzebny tajfun lewostronny. -Aegis potwierdza, tajfun za trzy. Policzylem w myslach do trzech i skoczylem do przodu. W tym samym momencie Midas cisnal w lewo granat odlamkowy i zaczal strzelac jednoczesnie z obu pistoletow. Pojawil sie jaskrawy rozblysk i huk eksplozji przytlumil na chwile jednostajny grzmot bombardowania na zewnatrz kompleksu. Jakis heretycki zolnierz smignal w powietrzu z szeroko rozrzuconymi rekami, uderzyl z calej sily w kamienny bok i zsunal sie po nim z pogruchotanymi koscmi. "Tajfun" Midasa pozwolil mi zblizyc sie na jakies dziesiec metrow do pozycji zajmowanej przez Locke. Stracilem sadystycznego kapitana z oczu, nigdzie nie potrafilem go dojrzec. Sciskajac mocniej rekojesc boltowego pistoletu ujalem w druga dlon energetyczny miecz i szybkim ruchem okrazylem skrywajacy mnie czesciowo filar. Locke i jeden z jego ludzi postanowili w tym samym momencie zrobic identyczny manewr z drugiej strony. Wyskakujac zza oslony stanelismy twarza w twarz pomiedzy dwoma filarami. Pistolet podskoczyl z hukiem w mojej rece, ale pocisk tylko otarl sie o blyskawicznie uskakujacego w bok Locke i urwal lewa reke jego kompanowi. Zanim wrzeszczacy z bolu heretyk zdazyl upasc na posadzke komnaty, laserowa wiazka przepalila mi na wylot prawe ramie. Dlugi sztylet blysnal w lewej dloni kapitana. Zderzylismy sie ze soba. Probowalem przeciagnac po jego grzbiecie ostrzem miecza, lecz zahaczylo o cos w tyle. Oberwalem rekojescia sztyletu w twarz i upadlem oszolomiony na plecy. Z tryumfalnym usmiechem, ktorego ja juz nigdy nie zdolam skopiowac, Locke opuscil w moim kierunku lufe pistoletu zamierzajac przestrzelic mi czaszke. Wyrzezbiony przez obcych z nieznanego mi rodzaju skaly dwutonowy filar, przeciety na wysokosci ludzkiego pasa ostrzem mojego energetycznego miecza, zwalil sie z chrzestem na kapitana Wolnej Floty przygniatajac go w ulamku sekundy do podlogi. Wstalem z trudem na nogi. Gorgone Locke wciaz jeszcze zyl. Jego brzuch i nogi byly zmiazdzone potwornym ciezarem kamiennego bloku, rece polamane. Spojrzal na mnie zamglonym, pelnym niedowierzania i cierpienia wzrokiem. -Gorgone Locke, w oczach Swietej Inkwizycji zostajesz po trzykroc przek lety za swe dzialania, przekonania i przynaleznosc - oswiadczylem rozpo czynajac katechizm pietnowania. -N-nie... - wyszeptal chrapliwie. Kiedy skonczylem recytowac stosowna litanie, wycialem mu na czole czubkiem miecza pietno heretyka. Umarl w trakcie tego zabiegu wskutek odniesionych obrazen wewnetrznych. Zdemolowana komnata wciaz dygotala. Zardzewiale haki kolysaly sie ze szczekiem na lancuchach. Pyl i bryly gruzu spadaly z dziur w dachu. Siegnalem reka w dol i wymacalem w kieszeni zakrwawionej kurtki Locke perlowy polyhedron. Translator. Schowalem go do jednej ze swych kieszonek i spojrzalem w strone nadchodzacego Midasa. -Ostatnie z jego szczurow juz uciekly - powiedzial pilot chowajac pistolety do kabur. Spojrzal w dol na martwego kapitana. -Wiec tak koncza wszyscy heretycy, co? Podnioslem reke, by zdjac Necroteuch obcych z jego polki i w tej pozycji doslownie skamienialem, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Aaa Niewyobrazalnie silna moc mentalna spetryfikowala moje cialo. -Tak wlasnie koncza wszyscy heretycy - powiedzial czyjs glos - Odwroc go tak, by mogl mnie zobaczyc. Wbrew swej woli wykonalem obrot w miejscu, z reka wciaz wyciagnieta w gescie chwytania. Ujrzalem katem oka Midasa, rowniez sparalizowanego. Na jego smaglej ciemnej twarzy zastygl grymas zaskoczenia. Konrad Molitor, moj brat-inkwizytor, stal przede mna z usmiechem na ustach. Trzej zakapturzeni sludzy niemal nastepowali mu na piety. -Coz za brawura, Gregorze. Coz za poswiecenie. Bylem pewien, ze to wlasnie ty odnajdziesz nasza zdobycz. Probowalem odpowiedziec, ale nie potrafilem poruszyc ustami. Slina ciekla mi pomiedzy zacisnietymi zebami. Molitor spojrzal na jednego ze swych towarzyszy. -Pozwol mu mowic - polecil. Psioniczny ucisk nieznacznie zelzal, chociaz formulowanie slow wciaz bylo ogromnym wysilkiem. -C-co ty r-robisz, Molitorze? -Zabezpieczam bezcenny Necroteuch, coz innego mialbym zrobic? Na prawde nie mozemy pozwolic na to, bys zniszczyl jeszcze jedna jego kopie. -M-my? -Jest wiele osob uwazajacych, ze ludzkosc zyska znacznie wiecej na przestudiowaniu zawartosci tego dziela, a nie jego zniszczeniu. Przybylem tutaj, by zabezpieczyc interesy tych osob. -R-rorken nigdy n-nie pozwoli... p-pojdziesz za to na s-stos... -Moj czcigodny mistrz Rorken nigdy niczego sie nie dowie. Czujesz jak to miejsce drzy? Widzisz sypiacy sie sufit? Dziesiec minut temu wyslalem do dowodztwa floty komunikat mowiacy o wykonaniu glownego zadania. Podalem tez kod aktywujacy Sanction Extremis. Nasi przyjaciele na orbicie sa pewni, ze Necroteuch zostal bezpiecznie zneutralizowany. Nasze wojska sie wycofuja w trybie natychmiastowym. Baterie pokladowe floty juz rozpoczely destrukcje miast obcych. Nikt sie nie dowie, ze Necroteuch zostal stad wyniesiony. Zaden dowod rzeczowy nie przetrwa bombardo wania. Zaden dowod... ani zaden niewygodny swiadek. Nie spuszczal ze mnie swych zoltych oczu. -Jaka szkoda, ze przyszlo ci oddac zycie w czasie szturmu na 56-Izar. Twoje imie bedzie otaczane powszechnym szacunkiem, osobiscie tego dopilnuje, zapewniam cie. -Ty s-skurwielu... - walczylem z petajacymi moj umysl okowami, ale byla to walka skazana na porazke. Wiedzialem, ze to nie Molitor mnie paralizuje, tylko jeden z akolitow, a moze nawet wszyscy trzej wspolnie. -Zabierz to - polecil jednemu z towarzyszy radykal wskazujac reka stojacy wciaz na polce Necroteuch - Trzeba sie stad wynosic. Przed chwila jeszcze stosunkowo odlegle, bombardowanie coraz bardziej przybieralo na sile. Zakapturzona postac podeszla do obelisku i zdjela z polki niebieski oktahedron. Podnoszac artefakt eleganckimi palcami o dlugich paznokciach akolita przyjrzal mu sie uwaznie jakby cos studiowal, po czym odwrocil sie w strone Molitora. -Jest bezuzyteczny. -Co? -Nie sposob go odczytac. Zostal zakodowany calkowicie niezrozumialym szyfrem w jezyku saruthi. Molitor zesztywnial. -Nie! Niemozliwe! Zlam kod! -Zrobilbym to, gdybym potrafil. To wykracza poza moje mozliwosci. -Musi byc jakis sposob translacji! Zakapturzony mezczyzna trzymajacy Necroteuch spojrzal w moim kierunku. -On ma dekoder. Jedyny dekoder. Probowal o nim nie myslec, ale widze go w jego jazni. Sprawdz w kieszonce kurtki. Usmiech powrocil na usta Molitora. Podszedl do mnie podnoszac dlon. -Uparty do samego konca, caly Gregor. Ty cholerny draniu! Laserowa wiazka urwala mu dlon na wysokosci nadgarstka. Okaleczony inkwizytor wrzasnal z bolu i odskoczyl w tyl. Z kikuta jego reki unosil sie dym. Bequin wychynela z polmroku za moimi plecami, z zacieta mina i karabinem przylozonym do ramienia. Jego lufa mierzyla w serce Molitora. -Zabic ich! Zabic ich! - krzyknal histerycznie radykal. Poczulem jak mentalny ucisk rosnie raptownie, by zmiazdzyc moja psychike raz na zaw sze. I ustal calkowicie. Bequin znalazla sie tuz przy mnie, bylem wolny. Akolita trzymajacy Necroteuch cofnal sie o krok do tylu ze zdumieniem. Pobladly z bolu i zdenerwowania Molitor spostrzegl, ze jego mentalna bron zawiodla. -Albaara! T'harth! - krzyknal. Slowa kodowe. Slowa-bezpieczniki. Para towarzyszy pozostajacych do tad za jego plecami skoczyla do przodu, ich plaszcze sfrunely na ziemie ro zerwane blyskawicznymi ruchami. 77 Arkobiczownicy. Heretycy przeprogramowani mentalnie i wzmocnieni cybernetycznymi wszczepami w celu stworzenia bezlitosnych zabojcow. Slowa-bezpieczniki wyrwaly ich z otepiajacego transu i wprawily z miejsca w stan bezgranicznego amoku.Pod podartymi plaszczami skrywaly sie zdeformowane zgarbione istoty o chrobliwie bladej skorze polyskujacej zimnym blaskiem stalowych wszczepow i wbitych prosto w cialo poblogoslawionych nitow. Zamiast dloni mieli peki elektrobiczy. Bezmyslne wytrzeszczone oczy jarzyly sie dzikim szalem pod dolnymi krawedziami helmow pacyfikatorskich, przymocowanych na stale do czaszek obu mordercow grubymi gwozdziami. Wszyscy troje wystrzelilismy do nich jednoczesnie, zasypujac obie bestie gradem pociskow. Zwykli smiertelnicy padliby trupem na miejscu, zabojcy jednak nawet nie zwolnili kroku. W ich zylach plonely chemiczne dopalacze wytwarzane przez podskorne zasobniki z adrenalina, buzowaly bojowe narkotyki pompowane w krwioobieg z zawieszonych na plecach zbiornikow. Nawet nie czuli przyjmowanych na siebie obrazen. Jeden znalazl sie juz na wyciagniecie reki ode mnie, kiedy nieustanny potok boltowych pociskow powstrzymal w koncu jego bieg. Jedna z wybuchowych glowic rozerwala opancerzony dozownik narkotykow wiszacy na jego ramieniu. Arkobiczownik runal na posadzke komnaty odarty znienacka z litosciwej tarczy znieczulaczy bolu, pograzony w przerazliwej agonii. Drugi zignorowal calkowicie uklucia zbyt dla niego delikatnych igiel wystrzeliwanych przez pistolety Midasa. Skoczylismy w przeciwne strony, desperacko umykajac z jego drogi. Machajac na prawo i lewo biczami skrecil w kierunku pilota. Glavianin tylko dzieki swej wrodzonej zwinnosci zdolal pierzchnac przed rozszalalym potworem, nurkujac za jeden z filarow. Midas wiedzial, ze pozostaly mu tylko ulamki sekund. Ruszalem wraz z Bequin w jego kierunku, ale w zasadzie oboje nic nie moglismy juz zrobic. Zerwal z piersi zaladowany granatami bandolier, wyciagnal plynnym ruchem jedna z zawleczek i stanal miedzy filarami. W ostatniej chwili przysiadl na pietach i rozpalone koncowki elektrobiczy smignely nad jego glowa zlobiac glebokie bruzdy w kamiennych blokach. Midas skoczyl do przodu, odbil sie od podlogi i zarzucil bandolier na glowe arkobiczownika. Tym samym akrobatycznym susem rzucil sie ponad ramieniem niskiego zabojcy w naszym kierunku. Detonacja granatow doslownie rozczlonkowala napastnika. Pochwycony fala uderzeniowa wybuchu Midas polecial w powietrze i stromym lukiem grzmotnal w sterte gruzu nieruchomiejac posrod szczatkow zarwanego sufitu. -Eisenhorn! Eisenhorn! - wrzeszczal Molitor szukajac mnie wsrod mroku i klebow dymu wraz ze swoim pomocnikiem. W jego glosie walczyly ze soba wscieklosc i bol. -Trzymaj sie tuz przy mnie - polecilem Bequin, gdy cofalismy sie w glab komnaty - Ten psionik nie zdola mnie dopasc, dopoki mnie chronisz. Polowa trzymajacego sie jeszcze dachu i spory fragment sciany wylecial znienacka w powietrzu. Do wnetrza sali wdarla sie kula pomaranczowego ognia. Ogluszeni i poparzeni, musielismy podtrzymac sie wzajemnie. Komnata zostala otwarta bezposrednim trafieniem i do jej srodka saczyl sie snop zimnego bialego swiatla, gesto przetykanego klebami dymu. -Za mna! - pobieglismy chwiejnie w strone rozbitej sciany i zaczelismy wspinac sie po jej resztkach chwytajac rozwartymi palcami bryly kamienia i innego materialu uzytego przez saruthi do stworzenia zewnetrznej powloki. Lustrzany perlowy surowiec byl nadtopiony i pokryty bablami, przypominal w dotyk spalona skore lub plastyk. Wspinalismy sie ku swiatlu. * * * * * Znalezlismy sie wysoko na falistym dachu kompleksu saruthi. Bylo zimno, a wiatr szalejacy na lsniacym bialym dachu niosl ze soba odor dymu, spalenizny i chemikaliow.Dach polozony byl bardzo wysoko. Perlowe sciany ogromnej budowli wyginaly sie w nieregularny sposob ku jego podstawie, a ich powierzchnia przypominala krystalicznie czysty lod. Bequin poslizgnela sie i tylko moj chwyt za jej ramie nie pozwolil dziewczynie zsunac sie po pochylym dachu w kierunku zaokraglonej krawedzi i dalej w dol, prosto ku ziemi. Z bialego dachu, wystrzeliwujacego wysoko w obce niebo, moglismy obserwowac wielkie jeziora plomieni i chmury dymu gnane wiatrem na tysiace kilometrow w glab kontynentu. Widzielismy chmary statkow desantowych mknacych desperacko w gore ku czekajacym na orbicie okretom transportowym. Na plaskich rowninach z bialego blota setki imperialnych zolnierzy pedzily w kierunku czekajacych promow, ciskajac za siebie helmy, plecaki, a nawet osobista bron, by nie obciazala ich ona w szalenczym wyscigu po zycie. Czolgi i transportery opancerzone brnely przez grzaska ziemie wtaczajac sie z pelna predkoscia na opuszczone rampy ciezkich sta-ttt kich promow. Artyleryjskie pociski i krechy laserow punktowaly przestrzen wokol kompleksu znaczac miejsca, gdzie zaskoczeni odwrotem gwardzistow heretycy przechodzili do kontrataku. Snopy jaskrawego swiatla przecinaly chmury rownajac z ziemia cala okolice. Wypelniajac co do joty polecenia Molitora admiral Spatian prowadzil calkowita annihilacje objetej bombardowaniem strefy. Cala piatka inkwizytorow oraz brat-kapitan Cynewolf i wybrani oficerowie marynarki dostali przed misja pakiet kodow pozwalajacych zainicjowac takie pieklo. Moli-tor przypieczetowal nasz los. Raz rozpoczete, Sanction Extremis nie moglo juz zostac powstrzymane, nawet gdyby moj komunikator pracowal poprawnie, a nie trzeszczal zaklocany elektrmagnetycznymi impulsami towarzyszacymi kazdej orbitalnej salwie. Zgodnie z opracowanym wczesniej planem Spatian systematycznie niszczyl cala strefe metropolii obcych tak szybko jak to tylko bylo mozliwe, nawet kosztem swych wycofujacych sie wciaz jed-nostek naziemnych. Inne miasto saruthi, jakies dwadziescia kilometrow od nas, przestalo istniec. Jego ksztalt przypominal gigantyczne owalne jajo, popekane i podziurawione lancami swiatla. Snopy laserowej energii przestebnowaly je az do fundamentow. Fale mysliwcow bombardujacych spadaly calymi szwadronami z niebios zrzucajac niesione pod skrzydlami ladunki. Samosterujace pociski rakietowe, smukle i szybkie niczym podniebne rekiny, przebily sie przez warstwe chmur pedzac ku ziemi w swym pierwszym i ostatnim zarazem locie. Metropolia zadygotala i wyleciala w powietrze. Upiorny blask rozpalil hemisfere planety. Kolumna bialego dymu utworzyla na niebie gigantyczny grzyb wysoki na jakies pietnascie kilometrow. Widok byl niezwykly, wrecz oszalamiajacy. Oboje z Bequin patrzylismy na te apokalipse z otwartymi ustami. Kilka sekund pozniej ta sama scena powtorzyla sie czterdziesci kilometrow za naszymi plecami i kolejna metropolia obcych przestala istniec. Struktura, na ktorej oplywowym dachu wlasnie stalismy miala bez watpienia lada moment podzielic los blizniaczych miast. Pewnie juz teraz koordynaty celu byly wprowadzane do pamieci serwitorow artyleryjskich. Pobieglismy wzdluz zdradliwej krawedzi dachu szukajac drogi ucieczki. Na tle zadymionego nieba plonely silniki korekcyjne promow zrzutowych pedzacych z pelna predkoscia w strone tlumow zolnierzy Mirepoixu, wymachujacych rozpaczliwie rekami na blotnistych polach. Bylem zaskoczony tak bezprzykladna odwaga pilotow marynarki. Admiral Spatian nie zamierzal czekac z bombardowaniem do chwili ewakuacji wszystkich gwardzistow. Piloci ryzykowali najwyzsza stawke siadajac z rozpedu na rowninach, by podjac na poklad tylu zolnierzy Gwardii, ilu tylko mogli pomiescic. -Gregor! - krzyknela mi do ucha Bequin. Obejrzalem sie przez ramie. Z szerokiej wyrwy w lsniacym dachu wydostali sie z trudem Molitor i jego zakapturzony akolita. Slizgajac sie niezgrabnie zaczeli biec w nasza strone. Laserowa wiazka gwizdnela mi kolo ucha, dotknela perlowej powierzchni dachu i wyzlobila w niej osmalona bruzde. -Translator, ty sukinsynu! Dawaj translator! - wrzeszczal Molitor. Poslalem mu w odpowiedzi caly magazynek pistoletu. Pierwszy wybuchowy pocisk minal postac radykalnego inkwizytora i rozerwal sie na lukowatym fragmencie dachu rozrzucajac wokol kawalki kamienia. Pozostale trafily. Mikroeksplozje rozdarly lewe udo zdrajcy, jego brzuch i gardlo. Konrad Molitor zadygotal konwulsyjnie bryzgajac krwia, przewrocil sie na plecy. Okaleczone cialo zeslizgnelo sie po pochylym dachu i wypadlo za jego zaokraglona krawedz pozostawiajac po sobie szeroka smuge krwi. Akolita wciaz biegl w mym kierunku, nie baczac na strzaly. Zrzucil z siebie dlugi plaszcz. Pod spodem nie mial zadnego innego ubrania. Byl nagi, wysoki, swietnie umiesniony. Jego skore pokrywala cieniutka warstwa zlotej farby. Twarz o przystojnych meskich rysach przyciagala wzrok dwoma niewielkimi rogami wyrastajacymi ze skroni akolity. Mial puste, pozbawione zrenic i teczowek oczy. Moje sny przybraly materialna postac. Groza scisnela mi serce zelaznymi kleszczami. 78 Rozdzial XXVI Cherubael. Na krawedzi zaglady. Extermlnatus. Czlowiek o pustych oczach - uzywam wciaz slowa czlowiek, chociaz wtedy wiedzialem juz, iz to demon ukryty w ludzkim ciele - podszedl do mnie po sliskim blyszczacym dachu. Pulsujacy wewnetrznym swiatlem ok-tahedron z bluznierczym przekladem Necroteuchu na jezyk obcych spoczywal w jednej z eleganckich, niemalze kobiecych dloni.-Poprosze o translator, Gregorze. -Czym jestes? -Nie jest to najlepszy moment na zawieranie znajomosci - demon wskazal dlonia snopy laserowego swiatla punktujace blotne pola tuz przy budowli. -Spraw mi te przyjemnosc - upieralem sie przy swoim. -Dobrze. Jestem Cherubael. A teraz czytnik. Zegar tyka. -Zegar zawsze tyka - odparlem - Kto cie stworzyl? -Stworzyl mnie? - mezczyzna o pustych oczach powtorzyl moje pytanie i usmiechnal sie zagadkowo. -Jestes... spetanym demonem. Istota sluzebna. Powiedz mi, kto cie stwo rzyl i kto przyslal Molitora i ciebie po Necroteuch... a moze wtedy dam ci ten translator. Zasmial sie i oblizal usta dlugim rozwidlonym jezykiem. -Pozwol, ze przedstawie cala sprawe jasno, Gregorze. Oddasz mi natych miast translator. Albo zrobisz to dobrowolnie albo bede go musial odebrac sam. A wtedy polamie ci kazda kosc w ciele. I przerzne te dziwke za toba. Jej tez polamie przy tym wszystkie kosci. Potem zawloke was oboje do sali pod tym dachem, powiesze na hakach i bede patroszyl czekajac, az bombar dowanie unicestwi cakowicie to miejsce. Urwal na chwile. -Czas na twoj wybor. -Czesto pojawiales sie w moich snach. Dlaczego? -Posiadasz talent, Gregorze. A czas nie jest tym, za co postrzegaja go ludzie. Sekunda pobytu w Osnowie z miejsca by ci to uswiadomila. Zreszta sekunda w czterowymiarowych konstruktach saruthi rowniez wystarczy. Twoje sny byly koszmarami wspomnien, ktore dopiero maja sie pojawic. -Kto cie stworzyl? - zapytalem raz jeszcze. Nie spodziewalem sie juz w zasadzie odpowiedzi, daltego zaskoczyly mnie jego slowa. -Swieta Inkwizycja mnie stworzyla, Gregorze. Stworzyl mnie jeden z twoich braci. A teraz prosze po raz ostatni... Demon obrocil sie w miejscu slyszac za soba podniesione ludzkie glosy. Brat-kapitan Cynewolf wspinal sie na dach po szczatkach zniszczonej sciany, towarzyszyli mu Midas i jeszcze jeden Marine Strazy Smierci niosacy na rekach bezwladne cialo Titusa Endora. Cynewolf podniosl swoj stormbolter i poslal serie w strone mezczyzny o pustych oczach. Cherubael uniosl dlon i z nieprawdopodobna szybkoscia wylapal palcami nadlatujace w jego kierunku pociski. -Wracaj do domu, bekarci synu Astartes! - krzyknal demon - Nie masz tu czego szukac! Diaboliczna istota podeszla jeszcze blizej. Widzialem teraz dokladnie malutkie luki wyladowan energetycznych skaczace po jej skorze, czulem odor rozkladu. Oko w oko z bestia piekiel. Wyciagnal do przodu odwrocona w gescie zadania dlon, jego zwienczone dlugimi paznokciami palce przypominaly mi szpony. -Dobry pomysl, by sie zabezpieczyc przede mna nietknieta - spojrzal na Bequin - W jaki sposob ja zdobyles? -Przeznaczenie, podobnie jak czas, nie jest funkcja liniowa, Cherubaelu. Z pewnoscia wiesz sporo na ten temat. Znalazlem Bequin w taki sam sposob, w jaki twoje senne koszmary znalazly mnie. Demon pokiwal glowa. -Lubie cie, Gregorze Eisenhornie. Jestes tak bardzo stanowczy i zdetermi nowany... jak na czlowieka. Zyczylbym sobie, bysmy mogli siasc razem do stolu i porozmawiac o zyciu... Lecz nie mamy czasu! - zmienil raptownie ton - Daj mi translator! Wyjalem z kieszonki czytnik. Demon usmiechnal sie jeszcze szerzej. Upuscilem artefakt na sliski dach i opuscilem na niego but, zanim zdazyl potoczyc sie w strone krawedzi. Naciskiem podeszwy obrocilem perlowy translator w proch. Demon cofnal sie o krok patrzac na krystaliczny pyl. Podniosl po chwili wzrok mierzac mnie pustymi oczami. -Jestes bardzo upartym czlowiekiem, Gregorze. Zabilbym cie z ogromna przyjemnoscia w odpowiednim czasie, lecz ty przeciez tak naprawde juz nie zyjesz. Za dwiescie czterdziesci sekund orbitalne bombardowanie zmiescie ten kompleks z powierzchni ziemi. Lap! Rzucil mi saruthianski Necroteuch. Zlapalem swiecacy krysztal w rece. -Zwyciezyles. Zabierz nagrode ze soba... do piekla. Zaczal biec w strone krawedzi dachu, po czym odbil sie od jego powierzchni i skoczyl przed siebie z szeroko rozlozonymi rekami. Zawisl na ulamek sekundy w bezruchu, a potem polecial w dol. Zdazyl wykonac w tym locie jeden perfekcyjny obrot, zanim pochlonely go plomienie pobliskiego jeziora chemikaliow. Objalem Bequin. Cynewolf, Midas i Marine niosacy Endora podeszli do nas pospiesznie. Titus, skurczony w opancerzonych ramionach Straznka Smierci, wygladal na martwego. Modlilem sie w myslach, by tak wlasnie bylo, bo dzieki temu los pozwolilby uniknac memu przyjacielowi cierpien, ktore lada sekunda mialy stac sie naszym udzialem. -Ciern i Aegis, ponad i... dobrze, ponad, na Imperatora! Do diabla z ta cholerna Glossia! Ruszcie tylki! Moj wahadlowiec wystrzelil zza krawedzi oblego dachu i zawisl w chybotliwej pozycji. Rampa przedzialu desantowego byla juz opuszczona. Za pancernymi szybami kokpitu dostrzeglem walczacego ze sterami Fischiga. Krzyczal cos do mnie. Na tylnym fotelu siedzial Aemos. Patrzylem z mostku Saint Scythusa jak umiera 56-Izar. Opuszczalismy wlasnie orbite skazanego na zaglade swiata. Gigantyczny pozary spowily plomieniami kontynenty planety. Sanction Extremis. Exterminatus. Po bombach termicznych spadly ladunki wirusowe. Po starannie dobranych i blyskawicznie dzialajacych plagach caly glob skapala pozoga nuklearnego ataku. Kiedy wychodzilismy za granice systemu, planeta byla juz tylko calkowi-cie wyjalowiona z zycia bryla stopionych skal. Nigdy juz wiecej nie nawia-zano kontaktu z saruthi. A diaboliczne zlowieszcze swiatlo Necroteuchu zgaslo raz na zawsze. 79 Epilog Na Pamophrey. Odpoczelismy na Pamophrey.Czterdziesci tygodni tranzytu przez Osnowe stepilo tryumfalne nastroje. Armada marynarki rozdzielila sie po wejsciu na orbite Thracian Primary i tam tez po raz ostatni mialem okazje widziec sie z sierzantem Jerussem. Pomachal mi na pozegnanie reka w zadymionym gwarnym barze na jednej z ulic planetarnej stolicy. Wynajalem wille na Pamophrey. Midas przesypial wiekszosc dni, noce poswiecajac na gry w regicide z Fischigiem i Aemosem. Bequin kapala swe cialo na przemian w slonecznych promieniach i szmaragdowych falach cieplego oceanu. Ja sam siadywalem na piaszczystych wydmach mierzac w zamysleniu wzrokiem plaze niczym bog zagubiony w trakcie procesu tworzenia nowego swiata. Czekalo nas mnostwo pracy. Nalezalo sporzadzic raporty, przeprowadzic przesluchania i wizje lokalne. Lord Rorken zwolal posiedzenie wyzszych organow Inkwizycji, a Wielka Rada Terry oczekiwala z niecierpliwoscia na koncowe wyniki dochodzenia. Miesiace papierkowej roboty, spotkan i narad. Tozsamosc osoby stojacej za Molitorem i demonem wciaz pozostawala tajemnica i chociaz lord Rorken rownie goraco jak ja pragnal rozwiazania tej zagadki, watpilem w jej szybkie rozwiklanie. Odpowiedz na najwazniejsze pytanie calymi latami mogla pozostawac ukryta pod trybami biurokratycznymi Inkwizycji, pograzonej w glebokiej stagnacji. Nie zamierzalem na to pozwolic. Gdy tylko obowiazki przestana mnie naciskac, podejme trop przelozonego Cherubaela. Usankcjonowana wladza ludzkosci nad wszechswiatem stanela na chwile pod znakiem zapytania wskutek dzialalnosci tego czlowieka. Nie zamierzalem tez nigdy zapomniec o saruthi. Stali sie oni dla mnie wzorcowa lekcja tego, jak cala niezwykle zaawansowana kultura moze byc skonsumowana przez drapiezna moc Osnowy. Morskie ptaki unosily sie ponad rozkolysanymi falami, woda uderzala w piasek plazy z glosnym sykiem. Mezczyzna o pustych oczach wciaz pojawial sie w mych snach. Wspomnienia przeszlosci czy zapowiedz tego, co mialo mnie jeszcze spotkac? Pozostawalo mi tylko czekac, by sprawdzic to samemu. KONIEC 80 81 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/