TANITH LEE Demon ciemnosci WYDAWNICTWO ALFA WARSZAWA 1993 Tytul oryginalu: Night's MasterCopyright (C) 1978 by Tanith Lee Podstawa przekladu: Tales from the Flat Earth: The Lords of Darkness Nelson Doubleday, Inc., Garden City, New York 1987 Opracowanie typograficzne serii JANUSZ OBLUCKI Ilustracja na okladce ESTEBAN MAROTO Redaktor serii i tomu MAREK S. NOWOWIEJSKI Redaktor techniczny AGNIESZKA MALECKAFor the Polish edition Copyright (C) 1993 by Wydawnictwo ALFA For the Polish translation Copyright (C) 1993 by Andrzej Polkowski ISBN 83-7001-676-6 WYDAWNICTWO ALFA - WARSZAWA1993 Wydanie pierwsze.Sklad, druk i oprawa: Zaklad Poligraficzny WN Alfa Zam. 827/93 Hyldzie Lee, mojej matce, w podziekowaniu za pierwszego znikajacego konia. KSIEGA PIERWSZA Swiatlo pod ziemia CZESC PIERWSZA 1. Smiertelnik w PodziemiuPewnej nocy Azrarn, Ksiaze Demonow, jeden z Wladcow Ciemnosci, przybral dla rozrywki ksztalt wielkiego czarnego orla. Lopocac ogromnymi skrzydlami poszybowal na wschod i na zachod, na polnoc i na poludnie, do czterech krancow swiata, jako ze w owych dniach Ziemia byla plaska i unosila sie na oceanie chaosu. Patrzyl na oswietlone procesje ludzi pelzajacych w dole z lampami malenkimi jak iskry, na morskie balwany rozkwitajace biela na skalistych brzegach. Przelecial nad wysokimi kamiennymi wiezami i pylonami miast, obdarzajac je krotkim spojrzeniem pelnym ironii i pogardy, przysiadl przez chwile na maszcie jakiejs cesarskiej galery, gdzie krol i krolowa siedzieli delektujac sie przepiorkami w miodzie, podczas gdy wioslarze prezyli sie nad wioslami, a raz zlozyl swe atramentowe skrzydla na dachu jakiejs swiatyni i zasmiewal sie glosno z wyobrazen, jakie ludzie maja o bogach. Kiedy na godzine przed wschodem slonca Azrarn, Ksiaze Demonow, powracal do srodka swiata, uslyszal kobiecy glos zawodzacy samotnie i gorzko, jak zimowy wiatr. Przejety ciekawoscia opuscil sie ku ziemi i wyladowal na zboczu nagiego jak kosc wzgorza, przy drzwiach 10 nedznej chatki. Nasluchiwal przez chwile, a potem przybral ludzka postac - poniewaz bedac tym, kim byl, mogl przyjmowac kazdy ksztalt, na jaki mial ochote - i wszedl do srodka.Przed dogorywajacymi plomieniami paleniska lezala kobieta i natychmiast poznal, ze - jak to bylo w zwyczaju smiertelnikow - ona rowniez bliska jest smierci. Lecz w ramionach trzymala nowo narodzone dziecko okryte chusta. -Czemu placzesz? - zapytal z ciekawoscia Azrarn, wspierajac sie o drzwi, niesamowicie piekny, z wlosami lsniacymi jak granatowoczarne plomienie, przybrany w cala dostojnosc nocy. -Placze, bo zycie bylo dla mnie tak okrutne, a teraz musze umrzec - odpowiedziala kobieta. -Jesli zycie bylo dla ciebie okrutne, powinnas sie cieszyc, ze je porzucasz, a wiec osusz swe lzy, ktore i tak juz ci nie pomoga. Oczy kobiety rzeczywiscie wyschly, ale zaplonely gniewem rownie zywo, co czarne jak wegiel oczy przybysza. -Ty niegodziwcze! Bogowie przeklna cie za to, ze przyszedles, aby szydzic ze mnie w ostatnich chwilach, jakie mi pozostaly. Dni moje pelne byly zmagan, udreki i bolu, ale odeszlabym z tego swiata bez slowa, gdyby nie ten chlopiec, ktorego wydalam na swiat zaledwie przed paroma godzinami. Co sie z nim stanie, kiedy mnie juz nie bedzie? -Bez watpienia rowniez i on umrze - powiedzial Ksiaze - z czego powinnas sie cieszyc, skoro w ten sposob oszczedzone mu beda udreki, o ktorych mi mowilas. Na te slowa kobieta zamknela oczy i usta i natychmiast wyzionela ducha, jakby nie mogla juz dluzej zniesc jego obecnosci. Lecz gdy opadla na poslanie, jej rece puscily szal, a szal rozchylil sie wokol niemowlecia jak platki kwiatu. 11 Ostry bol o trudnej do opisania glebi przeszyl Ksiecia Demonow, bo ujrzal dziecie niezwyklej, wrecz doskonalej pieknosci. Jego skora byla biala jak alabaster, jego wspaniale wlosy mialy barwe bursztynu, jego rysy i czlonki uksztaltowane byly cudownie i po mistrzowsku, niczym dzielo slynnego rzezbiarza. I kiedy Azrarn stal, wpatrzony w niego, chlopiec otworzyl oczy, a byly one ciemnoniebieskie jak indygo. Ksiaze Demonow nie wahal sie juz dluzej. Podszedl, wzial dziecie na rece i otulil je faldami swego czarnego plaszcza.-Badz pocieszona, coro niedoli i lamentu - powiedzial. - Postapilas slusznie, przynajmniej dla swego syna. I wzbil sie w niebo w postaci groznej chmury, z niemowleciem przytulonym do niego jak gwiazda. Azrarn przeniosl dziecie do tego miejsca posrodku ziemi, gdzie gory ognia wznosza sie jak niebotyczne zebate wlocznie na tle czarnego nieba wiecznie rozdzieranego piorunami. Wszystko spowijal tu szkarlatny dym z plonacych gor, bo w prawie kazdej turni ziala ognista czelusc. Bylo to wejscie do krainy demonow, siedlisko zlowrogiego piekna, gdzie ludzie pojawiali sie rzadko, jesli w ogole. A jednak, gdy Azrarn nadlecial w ksztalcie chmury, uslyszal, jak dziecko szczebioce wesolo w jego ramionach, wcale nieprzestraszone. Chmura zostala wessana w gardziel jednej z najwyzszych gor, gdzie ogien nie plonal, tylko ciemnosc ziala najglebsza czernia. Swietlisty piorun pomknal w dol, przez trzewia gory i dalej, pod ziemie, a z nim spadal Ksiaze Demonow, Pan Wazdru, Eszwa i Drinu. Najpierw byly wrota z agatu, ktore rozwarly sie przed nim i zatrzasnely za nim z loskotem, a za wrotami z agatu wrota z blekitnej stali, a na koncu straszliwe wrota z czarnego ognia; kazde wrota byly jednak Azrarnowi posluszne. W koncu dotarl do Podziemia i wkroczyl do Druhim Wanaszty, miasta demonow, i wyciagnawszy srebrna piszczalke w 12 ksztalcie kosci udowej zajaca, dmuchnal w nia i natychmiast przygalopowal demon-kon, a Azrarn wskoczyl mu na grzbiet i pomknal do swego palacu szybciej od najsilniejszego z wichrow. Tam oddal dziecie pod opieke swoich sluzebnic Eszwa i ostrzegl je, ze jesli chlopca spotka jakas krzywda, ich zycie w Podziemiu przestanie byc przyjemne.Tak wiec smiertelne dziecie wzrastalo w miescie demonow, w palacu Azrarna, i od samego poczatku jedynymi rzeczami, jakie znalo i jakie, wobec tego, staly mu sie bliskie i naturalne, byly fantastyczne i czarnoksieskie rzeczy legnace sie w Druhim Wanaszcie. Wszedzie wokolo roztaczalo sie piekno, lecz bylo to piekno dziwaczne i zdumiewajace, jedyne piekno, jakie dziecie ogladalo. Sam palac, z czarnego zelaza na zewnatrz i czarnego marmuru wewnatrz, oswietlalo niezmienne swiatlo Podziemia, promienistosc tak bezbarwna i zimna, jak ziemskie swiatlo gwiazd, choc wielokroc jasniejsza, a swiatlo to wlewalo sie do rozleglych komnat Azrarna przez olbrzymie kasetony z czarnego szafiru, mrocznego szmaragdu lub najciemniejszego rubinu. Przy palacu rozciagal sie ogrod z wieloma tarasami, gdzie rosly ogromne cedry o srebrnych pniach, czarnych jak gagat lisciach i kwiatach z bezbarwnego krysztalu. Tu i tam lsnily jak lustra sadzawki, w ktorych plywaly spizowe ptaki, podczas gdy cudowne skrzydlate ryby siedzialy na galeziach drzew i spiewaly, jako ze prawa natury roznily sie tu nieskonczenie od tych, ktore rzadza na ziemi. Posrodku ogrodu Azrarna igrala fontanna; tryskala nie woda, lecz ogniem, szkarlatnym ogniem niedajacym ni swiatla, ni ciepla. Poza murami palacu lezalo rozlegle i zadziwiajace miasto, ktorego wieze z opalu, stali, mosiadzu i jadeitu pietrzyly sie ku mrocznemu, niezmiennemu niebu. Zadne slonce nie wschodzilo nigdy nad Druhim Wanaszta. Miasto demonow bylo miastem ciemnosci, domena nocy. 13 I tak chlopiec wzrastal w palacu Azrarna, Ksiecia Demonow. Bawil sie w marmurowych salach, zrywal krysztalowe kwiaty i spal w lozu z cieni. Jego towarzyszami byly tylko dziwne, widmowe stworzenia Podziemia, ptako-ryby i rybo-ptaki, a takze jego demony-nianki o bladych i sennych twarzach, mglistych rekach i glosach, o hebanowych wlosach, w ktorych leniwie wily sie weze. Czasami podbiegal do fontanny zimnego czerwonego ognia i wpatrywal sie w nia, a potem prosil swoje opiekunki: "Chcialbym posluchac opowiesci z innych miejsc." Byl bowiem dzieckiem milym, lecz wymagajacym. Ale kobiety Eszwa z Druhim Wanaszty mogly tylko wzdrygnac sie lekko slyszac te prosbe i tkac miedzy swymi palcami obrazy czynow wlasnego plemienia, bowiem Swiat ludzi byl dla nich jak plonacy sen, bez znaczenia i nastepstw, byl igrzyskiem ich czarow i niegodziwosci, ktora zreszta dla nich nie byla wcale niegodziwoscia, tylko wlasciwym porzadkiem rzeczy.W zyciu chlopca pojawiala sie jeszcze jedna istota, ktora jednak nie bylo tak latwo okreslic, jak owe bezsensowne kobiety z ich czulymi wezami. Byl to piekny, wysoki i smukly mezczyzna o granatowoczarnych wlosach i magicznych oczach, ktory zjawial sie niespodzianie, lopocac czarnym plaszczem jak skrzydlami orla, obdarzal go krotkim spojrzeniem i usmiechem, a potem znikal. Nie zdarzyla sie nigdy okazja do poproszenia tej cudownej osoby o jakas opowiesc, chociaz chlopiec czul, ze czarnowlosy mezczyzna zna wszystkie opowiesci, jakie kiedykolwiek zaistnialy. Jedyne, co mogl zrobic, to odwzajemnic mu spojrzenie pelne czci i milosci, zanim orle skrzydla czarnego plaszcza nie uniosly go z miejsca, w ktorym go niespodziewanie nawiedzil. Czas demonow w niczym nie przypomina czasu ludzi. Dla porownania mozna powiedziec, ze mierzone czasem demonow zycie smiertelnika przemija tak szybko, jak zycie wazki. Dlatego, gdy Ksiaze Demonow wyruszal o polnocy na swoje wyprawy do swiata ludzi, a potem z 14 nich wracal, chlopcu wydawalo sie, ze widzi mezczyzne w atramentowym plaszczu raz lub dwa w roku, podczas gdy w rzeczywistosci Azrarn odwiedzal go dwa razy dziennie. Chlopiec nie czul sie jednak opuszczony i odrzucony. Pelen czci, nie roscil sobie prawa do proszenia o jakiekolwiek wzgledy; nigdy nawet o tym nie pomyslal. Jesli chodzi o Azrarna, czestosc odwiedzin wskazywala na jego wielkie zainteresowanie smiertelnym chlopcem lub w kazdym razie tym, kim - zgodnie z przypuszczeniami Ksiecia Demonow - mogl sie kiedys stac.I tak smiertelne dziecie wyroslo na szesnastoletniego mlodzienca. Wazdru, arystokraci Druhim Wanaszty, przygladali mu sie czasami, jak przechadzal sie po wyzszych tarasach palacu Ksiecia, i wymieniali miedzy soba uwagi. "Ten smiertelnik jest naprawde piekny; jasnieje jak gwiazda." Na to ktos odpowiadal: "Nie, raczej jak ksiezyc." A na to ktoras z demonicznych ksiezniczek usmiechala sie lekko i mowila: "Raczej jak jeszcze jedno swiatlo na ziemskim niebie; nasz boski Ksiaze powinien byc ostrozny." Mlodzieniec byl rzeczywiscie piekny, jak to przewidzial Azrarn. Prosty i smukly jak miecz, o bialej skorze, nieustepliwych oczach i wlosach barwy przeswietlonego czerwonego bursztynu; z pewnoscia niewiele bylo tak wyjatkowych istot w Podziemiu, a jeszcze mniej w swiecie powyzej. Pewnego dnia, gdy przechadzal sie w ogrodzie pod cedrami, uslyszal westchnienia sluzebnic Eszwa i zobaczyl, jak gna sie w poklonach niby topole na wietrze; tak wyrazaly swa czesc wobec Ksiecia. Odwrocil sie ochoczo i ujrzal Azrarna stojacego na sciezce. Wydawalo sie mlodziencowi, iz niezwykly gosc nie odwiedzal go przez dluzszy niz zwykle okres; byc moze jakies bardziej zlozone przedsiewziecie zatrzymalo 15 go na ziemi, niespodziewane wypaczenie poslusznego dotad umyslu lub upadek jakiegos znakomitego krolestwa, tak ze uplynelo z piec lat w zyciu smiertelnika, odkad go widzial po raz ostatni. Teraz mroczna wspanialosc Ksiecia plonela tak straszliwym blaskiem, ze smiertelnik odruchowo zaslonil oczy, jakby je porazilo drapiezne swiatlo.-Zdaje sie - rzekl Azrarn, Ksiaze Demonow - ze dobrze wybralem te noc na wzgorzu. Podszedl blizej, polozyl dlon na ramieniu mlodzienca i obdarzyl go usmiechem. Jego dotyk byl jak pchniecie wloczni rodzace bol i radosc, a usmiech jak najstarszy czar czasu, wiec smiertelnik tylko zadrzal, nie mogac wymowic slowa. -A teraz posluchaj mnie - rzekl Azrarn - bo bedzie to jedyna surowa lekcja, jakiej ci udziele. Jestem Wladca tego miejsca, tego miasta i kraju, a takze mistrzem wielu czarow i Panem Ciemnosci, wiec sluzy mi wszystko, co nalezy do nocy, na ziemi i pod ziemia. Dam ci jednak wiele darow, ktorych smiertelni zwykle nie otrzymuja. Bedziesz mi synem, bratem i kochankiem. Dam ci moja milosc, a wiedz, ze nigdy nie daje jej latwo; raz udzielona jest mocna i pewna. Lecz pamietaj: gdybys kiedykolwiek stal sie moim wrogiem, twoje zycie bedzie jak pyl lub piasek na wietrze. Albowiem demon niszczy to, co ukochal, a pozniej utracil, moja potega zas jest wieksza, niz jestes w stanie to sobie wyobrazic. A mlodzieniec odpowiedzial, patrzac Azrarnowi w oczy: -Jednego tylko moglbym pragnac, gdybym cie rozgniewal, panie moj: smierci. Wowczas Azrarn pochylil sie i pocalowal go. Glowa smiertelnika zachwiala sie, zamknal oczy. Azrarn zawiodl go do pawilonu ze srebra, gdzie grube jak paproc dywany pachnialy nocnym lasem, a ciemne, jasniejace draperie zwieszaly sie jak chmury przeslaniajace ksiezyc. 16 W tym dziwnym miejscu, po czesci realnym, po czesci tajemniczym, Azrarn ponownie rozwazyl dojrzala, dziewicza pieknosc swego goscia, pieszczac alabastrowe cialo i czeszac palcami bursztynowe wlosy, ktore uprzednio zwichrzyl. Mlodzieniec spoczywal oniemialy w ekstazie, drzac z rozkoszy pod dotykiem demona, jakby go otulaly chlodne plomienie ogrodowej fontanny ognia. Byl instrumentem stworzonym wyraznie dla jednego mistrza. A mistrz nastroil jego cialo i pobudzil struny jego nerwow, tak ze staly sie czule na subtelna meke slodkiego zawieszenia. W uscisku Azrarna nie bylo sladu brutalnosci czy nawet natarczywosci. Wieczny czas sprzyjal jego milosnej grze, w ktorej ciala obu kochankow przeszywaly przedluzajace sie w nieskonczonosc spazmy nieopisanej rozkoszy. Stopiony i uformowany na nowo w bezgranicznym piecu, mlodzieniec stal sie w koncu tylko jedna rozedrgana membrana, wyczulona na owa przewodnia fraze. A potem rozbrzmiala w nim nuta strasznego i cudownego wymiaru, napelniajac stesknione naczynie, ktorym sie stal, az po brzegi. Fallus Ksiecia Demonow (ani lodowaty, ani plonacy) wszedl w niego jak krol wkraczajacy do podbitego krolestwa, zwycieski lecz i wielbiacy tych, ktorzy mu sie poddali. Fallus byl wieza, ktora przebila wrota, narzady twierdzy jego wewnetrznego swiata. Mroczne barwy pawilonu zmieszaly sie z ciemnoscia tych groznych, wciaz otwartych oczu, ktore obserwowaly go ze straszna, okrutna, bezlitosna czuloscia. Cialo smiertelnika gwaltownie drgnelo, zaplonelo i rozszczepilo sie na milion dreszczy niewiarygodnej rozkoszy. W ostatnich akordach muzyki kopula wiezy zdruzgotala firmament mozgu. Opadl w milosne upojenie, ze smakiem nocy - ust Azrarna - na swoich ustach. 2. Swiatlo slonca Azrarn nadal mlodziencowi imie. Brzmialo ono Siwesz, co w jezyku demonow oznacza Piekny albo Blogoslawiony. Uczynil Siwesza swoim towarzyszem i obdarzyl go wieloma niewiarygodnymi darami, tak jak obiecal. Wyposazyl go w umiejetnosc strzelania z luku dalej i celniej niz ktokolwiek - czlowiek czy demon - potrafi, i wladania mieczem tak, jakby dzierzyl w dloni dziesiec mieczy, nie jeden. Dotknawszy jego skroni pierscieniem z jadeitu, uczynil go zdolnym do czytania i mowienia w kazdym z siedmiu jezykow Podziemia, a dotknawszy jego skroni pierscieniem z perly - w kazdym z siedemnastu jezykow ludzi. Zakleciem starszym od samego swiata uczynil go odpornym na wszelka bron: ze stali lub kamienia, z drewna lub zelaza, a takze na jad weza, trucizne i ogien. Tylko na wode nie mogl go uodpornic, bo morza stanowily krolestwo odrebne od ziemi i mialy swoich wlasnych Radcow. Azrarn zamierzal jednak zabrac kiedys mlodzienca do zimnych, blekitnych krain Nadziemia i wyludzic dla niego od Straznikow Swietej Studni lyk niesmiertelnosci. NIESTETY USZKODZONY EGZEMPLARZ-BRAK STRON 18 i 19 20 Ale zanim smierc odebrala jej wzrok, czarownica spojrzala na Siwesza. Pieknosc jego twarzy nie uszla jej uwadze i odgadla, ze jest to twarz smiertelnika.-Kpij sobie ze mnie, jesli potrafisz - wystekala slabnacym glosem. - Ale i ty, smiertelniku, jestes glupcem, ufajac demonowi i dosiadajac klaczy z dymu i nocy. Kogo demony kochaja, tego w koncu zabija, a ich dary sa niczym zdradliwe sidla. Nie dojedziesz nigdzie na koniu, ktory rozwiewa sie jak dym, bo twoje marzenia cie zdradza. Po tych slowach opadla bezwladnie i umilkla. Zblizal sie juz swit i Azrarn niecierpliwil sie, by wrocic do srodka ziemi, lecz Siwesz, dziwnie poruszony slowami wiedzmy, zsiadl z konia i pochylil sie nad jej cialem. A kiedy kleczal przy nim, przedziwna bladosc na niebie kazala mu spojrzec w gore i oto na krawedzi wzgorz ujrzal poswiate podobna do plonacej rozy. -Co to za swiatlo? - zapytal pelen zdziwienia i leku. -To blask switu, ktory budzi we mnie odraze - odparl Ksiaze. - Dalej, dosiadz swego konia i ruszajmy z kopyta, bo nie chce ogladac slonca. Lecz Siwesz wciaz kleczal przy drodze jak w transie. -Jesli nie ruszysz sie natychmiast, bede cie musial tu zostawic - rzekl Azrarn. -Czy jestem synem ziemi, jak powiedziala ta kobieta? -Jestes. Byc moze tobie slonce wydaloby sie piekne, ale dla Wladcow Ciemnosci jest czyms upiornie odrazajacym. -Panie moj - zawolal Siwesz - pozwol mi zostac tu przez jeden dzien. Chce zobaczyc slonce. Nie zaznam spokoju, dopoki go nie ujrze. Jesli jednak rozkazesz mi wrocic ze soba - dodal - uczynie to, bo jestes mi drozszy ponad wszystko. To ostatnie zdanie zmiekczylo serce Azrarna. Nie mial ochoty zostawiac mlodzienca, ale przewidywal klopoty, jesli zabroni mu obejrzec swiatlo slonca. 21 -Zostan wiec - rzekl - przez jeden dzien. - A potem rzucil mu srebrna piszczalke w ksztalcie glowy weza i dodal: - Zagraj na niej o zmierzchu, a zjawie sie przy tobie, gdziekolwiek bys byl. A teraz zegnaj.Spial konia ostrogami i pogalopowal szybciej niz mysl, a klacz Siwesza, ktora przez caly czas przebierala kopytami i rzala nerwowo, pomknela za nim. Pozostawiony w swiecie ludzi, samotny wsrod odludnych wzgorz, nad cialem czarownicy, z przerazajaca luna switu na wschodzie, Siwesz poczul nagly lek. Ale wnet narodzilo sie w nim lagodne szczescie, ktore wzbieralo w jego sercu jak muzyka. Cos podobnego odczuwal, gdy Azrarn po raz pierwszy przemowil do niego w Druhim Wanaszcie, ale tym razem nie potrafil znalezc przyczyny, procz owego dziwnego swiatla nad wzgorzami. Najpierw niebo zaplonelo zielenia i zolcia jadeitu, pozniej czerwienia rubinu, a potem pojawila sie zlota tarcza, z ktorej wystrzelily ogniste promienie i caly swiat stanal w ogniu. A potem krajobraz napelnil sie takimi barwami, jakich smiertelny mlodzieniec, zyjac wciaz w Podziemiu, nigdy jeszcze nie widzial - takimi zieleniami, takimi szafranami, takimi czerwieniami. Calym cialem chlonal te blaski i barwy, podobnie jak swiat chwytal promienie zrodzone przez slonce. Zadna wspanialosc mrocznych sal palacu Azrarna lub cienistego blasku ulic miasta demonow nie mogla sie rownac z tym, co teraz widzial. Patrzyl na to i lkal jak zagubione dziecko, ktore nagle odnalazlo swoj dom. Przez caly dzien Siwesz bladzil po dolinach i wzgorzach, a nikt nie wie, co tam robil. Moze oczarowal dzikie lisy, aby mu towarzyszyly, lub ptaki, aby przylatywaly mu do rak; moze zatrzymal sie w jakiejs chacie pasterza i znalazl tam piekna dziewczyne, ktora dala mu napic sie mleka z glinianej czary i innego, bardziej ozywczego napoju z owej czary, jaka bogowie obdarzyli kobiety. Jedno jest pewne: kiedy slonce opadlo jak bajeczny plyw do morza, Siwesz legl wyczerpany na zboczu 22 wzgorza i zasnal, zapomniawszy zadac w srebrna piszczalke, ktora dal mu Azrarn.Azrarn przybyl, przelatujac jak atramentowy wiatr ponad ziemia. Siwesz nie odszedl daleko; Ksiaze odnalazl go latwo. Azrarn byl rozgniewany, lecz widzac go pograzonego we snie, z cudownymi oczami zamknietymi ze zmeczenia, powsciagnal swoj gniew i obudzil mlodzienca lagodnym dotykiem. Siwesz usiadl, rozejrzal sie wokolo i wnet rozpoznal Azrarna w ciemnym wietrze. -Zapomniales mnie wezwac - rzekl Azrarn - i musialem cie szukac, jak twoj niewolnik lub pies. Mowil jednak lagodnie, a nawet z pewnym rozbawieniem. -O panie, przebacz mi, ale widzialem tak wiele... -Nie mow mi o tym - przerwal mu Azrarn ostro. - Nienawidze wszystkiego, co nalezy do dnia. A teraz wstan, zabiore cie do Druhim Wanaszty. Tak wiec powrocili, a mlodzieniec zdusil w sobie slowa i chmura okryla jego twarz, bo milujac Azrarna pragnal podzielic sie z nim radoscia, jakiej zazyl w swiecie. Jakze zimne wydalo mu sie miasto demonow i jak ponure! Jego wszystkie klejnoty i caly przepych przygasly po jasnosci slonca, a odwieczne zimne swiatlo Podziemia bylo niczym tchnienie lodu. Azrarn dostrzegl to wszystko w oczach Siwesza, lecz powsciagnal swoj gniew, jak uprzednio. Postanowil zajac mysli mlodzienca czym innym. Azrarn wezwal Drinu, sprytnych kowali Podziemia, i rozkazal im wybudowac w ciagu jednej nocy olbrzymi palac na najwyzszym wzniesieniu Druhim Wanaszty. Byl caly ze zlota, metalu niezbyt lubianego przez demony, oswietlony tysiacem wielobarwnych lamp i otoczony fosa pelna wulkanicznej magmy. Takiego domu nie mial tu nikt, choc miasto pelne bylo najwspanialszych budowli. Siwesz okazal swoj podziw, lecz nie potrafil ukryc wszystkich mysli przed Azrarnem, a prawda 23 bylo, ze zloto nowego palacu nie bylo zlotem slonca, a magma w fosie nie mogla go ogrzac.Potem Azrarn zebral swoj lud na wielka uczte i trzymajac Siwesza lekko pod ramie, poprowadzil go miedzy najznamienitszych gosci. -Nadszedl czas, abys wybral sobie kobiete, moj drogi - powiedzial. - Musisz miec oblubienice. Spojrz, miedzy Wazdru i Eszwa sa tutaj najbardziej czarowne pieknosci mojego krolestwa. Wybieraj, a ta, ktora wybierzesz, bedzie twoja. Siwesz rozgladal sie wokol siebie, lecz piekne twarze kobiet-demonow wydawaly mu sie maskami z papieru, ich czarne wlosy budzily w nim dziwny smutek, ich oczy przypominaly mu martwe sadzawki a ich ruchy - weze. Pobladl, pelen niepokoju, i milczal. Azrarn tylko pogladzil go po wlosach i rozesmial sie. Noca Ksiaze Demonow udal sie samotnie na to wzgorze, gdzie znalazl Siwesza spiacego i przybrawszy postac czarnego wilka zaczal ryc pazurami ziemie. Wkrotce znalazl malenkie ziarenko z kielkiem. Schwycil je i przybrawszy swa najszybsza postac, blyskawicy, powrocil do Podziemia. Tam, w mrocznym ogrodzie, nie opodal fontanny ognia, zasadzil ziarenko i wypowiedzial nad nim pewne ilowa, posypujac ziemie jakims proszkiem. Wkrotce poslal po Siwesza. Siwesz stal obok Ksiecia Demonow i z poczatku nie widzial nic procz swiezo wzruszonej ziemi. Potem ze Srodka grzadki wystrzelilo pekniecie, podobne wijacemu sie robakowi, a za nim drugie i trzecie, a gdy bylo juz ich Siedem, pojawil sie otwor, a w nim szczyt czegos, co roslo, jak ryjek kreta wydostajacego sie na powierzchnie. -Och, moj panie, co to jest? - zawolal Siwesz przejety ciekawoscia, ale i lekiem. -Wyhodowalem dla ciebie rzadki kwiat - odrzekl Azrarn i otoczywszy ramieniem barki mlodzienca nakazal mu czekac i patrzyc. 24 Ped tajemniczej rosliny rosl na ich oczach. Gdy tylko otrzasnal sie z ziemi, zaczal wypuszczac liscie i paki, choc wiekszosc wiedla rownie szybko, jak sie ksztaltowala. Jeden pak nabrzmial jednak na samej lodydze i pecznial coraz bardziej, az osiagnal niebywala wielkosc, a potem pekl i rozchylil sie. Wewnatrz sterczal kwiat o ksztalcie stulonego kielicha magnolii, barwy bladego fioletu z rozowymi zylkami.Bylo to cudowne zjawisko; mlodzieniec wstrzymal oddech. Lecz to, co nastapilo pozniej, bylo jeszcze wiekszym cudem. Ciasno stulone platki kwiatu rozchylily sie jeden po drugim, a kazdy odslanial pod soba nastepny, o coraz ciemniejszej i coraz bardziej zachwycajacej barwie, az w koncu caly kielich rozwarl sie szeroko jak wachlarz. A w sercu kwiatu spoczywalo spiace dziewcze, nagie posrod plomieni wlasnych wlosow. -Skoro kobiety mojego krolestwa nie sa dosc piekne, aby ci dogodzic - powiedzial Azrarn - wyhodowalem dla ciebie kobiete z kwiatu ziemi. Spojrz. Jej wlosy sa zlote jak pszenica, jej piersi jak biale granaty, jej biodra jak miodowe melony. Powiodl Siwesza do kwiatu, nachylil sie i uniosl dziewczyne, a kiedy jej biale stopy oderwaly sie od serca kielicha, rozlegl sie cichy trzask, jakby pekla lodyga. Dziewczyna natychmiast otworzyla oczy; byly blekitne jak ziemskie niebo. Azrarn, Ksiaze Demonow, polaczyl ich dlonie z lekkim usmiechem, a dziewczyna - jak echo - usmiechnela sie rowniez, patrzac w zdumiona twarz Siwesza. A tak slodki byl ow usmiech i jej uroda, ze Siwesz zapomnial o sloncu. Miala na imie Ferazin, czyli Zrodzona z Kwiatu. Siwesz zyl z nia w slodkiej harmonii przez jeden rok smiertelnych. 25 Azrarn nauczyl go wielu sposobow milosci. Demony nie trzymaja sie nigdy jednej drogi, nie zatrzymuja sie w tylko jednej komorze przepastnego skarbca. Z kazdej komnaty rozkoszy wioda drzwi do nastepnych. Ferazin o miodowych biodrach i jablecznej slodyczy, ze swymi pszenicznymi wlosami, scielacymi sie na lozu milosci jak kobierzec wonnego zlota, byla dla Siwesza tak dojrzala do rozkoszy, jak ziemia, ktora poznal.Jest pewne, ze w tym czasie ja kochal; jest prawdopodobne, ze ona kochala jego. Stworzona przez demona, sama demonem nie byla. Nie byla tez czlowiekiem. Byla istota wyrosla z ziemskiego ziarna w nadprzyrodzonej glebie. Nosila w sobie znamiona obu swiatow. Tak wiec przez rok Siwesz zyl prawie jak dawniej, polujac na zwierzyne Podziemia, ucztujac w podziemnym miescie, wyprawiajac sie czasami noca z Azrarnem na Ziemie, i powracajac do swojej zony-kwiatu przez fose wypelniona magma. I jesli ja milowal, to nade wszystko wielbil Ksiecia Demonow, moze nawet jeszcze bardziej niz przedtem, z powodu jego ostatniego daru. Mozliwe tez, ze kiedy po raz pierwszy wzial ja za reke, padl na niego jakis czar, bo dziwne sie wydaje, iz tak szybko i na lak dlugo zapomnial o swiecie slonecznego dnia, choc przeciez odwiedzal go raz po raz noca, a nawet polowal na ludzkie dusze u brzegow Rzeki Snu. Lecz Ksiaze Demonow nie mogl przewidziec wszystkiego, a ta, ktora spowodowala przerwanie dzialania czaru, stala sie sama Ferazin. Choc zostala stworzona przez demona, pochodzila ze swiata i jej serce bylo wciaz jadrem owego ziarna, poslusznym prawom natury i teskniacym za powietrzem i swiatlem. Zdarzylo sie to ostatniego dnia roku smiertelnych. Wstajac z loza Ferazin powiedziala polglosem do swego malzonka Siwesza: -Mialam dziwny sen. Snilam, ze leze w jaskini i slysze dzwiek spizowego rogu wzbijajacy sie pod niebo, i wiedzialam, ze to wezwanie 26 do mnie jest skierowane. Wstalam wiec i poszlam stromymi schodami w gore, ku wyjsciu z jaskini. Nielatwa to byla droga, ale w koncu dotarlam do wrot, otworzylam je i wyszlam na jakas lake. I oto w gorze zobaczylam cudowna szmaragdowa czare, a w niej jeden maly dysk ze zlota, a choc byl taki maly, tryskalo z niego swiatlo, ktore napelnialo caly ten kraj, od kranca do kranca.Kiedy Siwesz to uslyszal, serce mu drgnelo i zaplonelo, i natychmiast przypomnial sobie ow swit, gdy ujrzal slonce. Czul sie tak, jakby caly byl pograzony w cieniu, procz piersi i mozgu, ktore plonely. Spojrzal na piekna Ferazin i wydala mu sie postacia uformowana z mgly. Palac wokol nich byl matowy i ponury - widzial juz nie zloto, lecz zszarzaly mosiadz. Wybiegl do miasta; jego swietnosc przybladla i tchnela chlodem - to byl grob. A potem, gdy wedrowal oszolomiony ulicami tego grobowca, spotkal Azrarna. -Widze, ze wciaz pamietasz o glinianym swiecie - rzekl Ksiaze Demonow kpiacym tonem. - I co teraz? -Och, moj panie, moj panie, coz moge poczac? - zawolal Siwesz lkajac. - Cialo matki wzywa mnie z grobu w ziemi nad nami. Musze wrocic do krainy ludzi, nie moge juz dluzej pozostac w Podziemiu. -A wiec zaprzeczasz, ze winien mi jestes milosc? - powiedzial Azrarn glosem stali. -Panie moj, kocham cie bardziej niz wlasna dusze. Jesli cie opuszcze, bedzie tak, jakbym zostawil polowe siebie w twoim krolestwie. Ale cierpie tutaj meki. Nie moge tu zostac. To miasto jest jak cien, a ja sam czuje sie w nim jak pelzajacy slepy robak. Blagam cie, ulituj sie nade mna i pozwol mi odejsc. -Oto rozgniewales mnie po raz trzeci - rzekl Azrarn glosem zimy. - Zastanow sie dobrze, czy chcesz mnie opuscic, bo juz po raz czwarty nie powsciagne swego gniewu. 27 -Nie mam wyboru - odparl Siwesz. - Zadnego wyboru, moj panie i wladco nad wszystkimi.-A wiec odejdz - rzekl Azrarn glosem smierci. - I zapamietaj na zawsze, co odrzuciles i dlaczego, i kto ci to powiedzial. I Siwesz odszedl ciezkim krokiem na krance Druhim Wanaszty, a gdy szedl, demony cofaly sie przed nim z odraza. Rozwarly sie wielkie wrota. Wir powietrzny pochwycil go i wyrzucil przez gardziel wulkanu, a potem cisnal na ziemie, za ktora tak tesknil. W ten sposob Siwesz powrocil do swiata ludzi i ze smutkiem w sercu ruszyl w droge pod rozjarzonym sloncem. 3. Nocna mara Tragedia Siwesza bylo to, ze chociaz nie mogl dluzej zniesc zycia w miescie pod ziemia, innego zycia nie znal; tesknil za sloncem swiata, lecz od kiedy opuscil Podziemie, tesknil rownie mocno za czarnym sloncem Druhim Wanaszty - Azrarnem. Przedtem byl ksieciem mieszkajacym w palacu, mial konie i psy, i piekna zone. Teraz wynajmowal sie do pracy pasterzom na wzgorzach i w dolinach, pasac szorstkowlose kozy w spiekocie dnia, a noca sypiajac w szalasie lub jakims przydroznym domku z nieociosanych kamieni. Zaplata bywala mu kromka zwyklego chleba lub garsc fig; pil wode ze strumieni jak jego kozy. Ale to wszystko znosil lekko: prawdziwa zaplata bylo slonce. Patrzyl, jak wschodzi, patrzyl, jak przesuwa sie po niebie niby bajeczny ptak, patrzyl, jak zachodzi poza krawedzia swiata, gdy gromadza sie kruki ciemnosci. Slonce bylo jego radoscia i szczesciem. Pasterze, pedzacy swoje stada przez wzgorza i doliny, dziwowali sie temu obcemu, pieknemu mlodziencowi, ktory spedzal tyle czasu na wpatrywaniu sie w niebo. Nie zaprzyjaznil sie z zadnym z nich, ale byl uprzejmy i skromny. Podejrzewali, ze jest synem jakiegos bogacza, na 29 ktorego przyszly ciezkie czasy. Nie mowil im o swojej przeszlosci, chociaz czasami przez sen wzywal imie, ktore niejednemu bylo znajome i budzilo strach. Bo we snie dusza Siwesza, bladzac nad brzegami Rzeki Snu, spogladala na dzikie pustkowia sennych marzen, wypatrujac Czarnego Pana z jego sfora.Nie wzial sobie do serca tego, co mu Azrarn powiedzial. Nie wierzyl, by Ksiaze mogl kiedykolwiek wyrzadzic mu krzywde. Milowal go calym soba, milowal go szczerym sercem smiertelnika, znoszac bol rozstania jak przygniatajacy ciezar, ktorego wcale nie chcial sie pozbyc. Azrarn, ktory rowniez go kocha, na pewno cierpi po jego utracie tak jak on i podobnie jak on nie zranilby tego, kogo kocha. Bo przez te wszystkie lata spedzone w Podziemiu wspanialomyslna, melancholijna natura Siwesza niewiele sie nauczyla o prawdziwej naturze demonow. Pewnego dnia pasterze zawedrowali do miasta, gdzie zamierzali sprzedac na targu swoje kozy. Bylo to ziemskie miasto i Siweszowi wydalo sie bardzo brzydkie i odrazajace. W Druhim Wanaszcie nie widzial nigdy nedzy i chorob, ruder i zebrakow, tylko wyszukane ogrody i strzeliste minarety z metalu, a na demony milo bylo patrzec. Bardzo szybko poczul sie niedobrze. Zostawil pasterzy targujacych sie o najlepsza cene, przeszedl przez miejska brame i udal sie na brzeg morza. Tam usiadl na skale pograzony w glebokim smutku. Wkrotce slonce zanurzylo sie w morzu, a znad ladu splynela na swiat ciemna noc. Przez dlugi czas stronil od nocy, zakrywajac glowe kozia skora i probujac zasnac. Wspomnienie tych nocy, gdy wraz z Azrarnem galopowal przez swiat ludzi, platajac im diabelskie figle, napelnialo go bolem. Zaczynal tez zdawac sobie sprawe ze zla, jakie wyrzadzal w chlodnym swietle ksiezyca. Ogarnelo go zmieszanie i poczucie bolesnego zagubienia. Pozostal jednak na brzegu morza,czujac, ze tej nocy niechybnie 30 peknie mu serce. I prawie sie z tego cieszyl.Tak wiec siedzial na skale, a gwiazdy szczerzyly do niego zeby jak nagie sztylety. Byc moze Sen, ten przebiegly rybak, nawiedzil go raz czy dwa, a potem odszedl wlokac swa bloniasta siec. O polnocy wiatr zaszeptal mu w uszach. Mowil o dziwnej muzyce. Siwesz nasluchiwal przez chwile, a potem wstal. Uslyszal dziwna, powolna melodie, ponura i senna; odpowiadala jego nastrojowi. Spojrzal na morze. Ujrzal dziw nad dziwy. Ksiezyc spadl z nieba i unosil sie na falach. Zamknal oczy, a kiedy je znowu otworzyl, zobaczyl, ze to nie ksiezyc, lecz niewiarygodny okret osnuty blada poswiata. Mial ksztalt wielkiego kwiatu z kutego srebra, a z jego srodka wystrzelala ku nocnemu niebu wieza zwienczona jakby diademem. Tuz pod owym diademem plonelo rubinowe okno. Okret nie mial wiosel ni zagla, lecz przed nim cos sie poruszalo: polysk gwiezdnego blasku na wilgotnej starozytnej skorze, lsnienie kremowej piany. Olbrzymie bestie ciagnely statek przez fale jak konie zaprzezone do rydwanu. Siwesz nie mogl dostrzec, co to byly za bestie - gigantyczne wieloryby, moze nawet smoki?... Stal, wpatrzony w niezwykle zjawisko, a okret obrocil sie i zaczal zblizac do ladu. Wszedzie wokolo rozbrzmiewala pelna smutku muzyka. Olbrzymie bestie ciezko pruly fale, okret slizgal sie za nimi po powierzchni. Siwesz wkroczyl w morze i szedl mu na spotkanie, dopoki balwany nie zaczely rozbijac sie na jego udach. Okno w wiezy otworzylo sie, wyjrzala przez nie twarz. Slaboscia Siwesza bylo umilowanie piekna. Jak inni kochali bogactwo, rozkosz czy wladze, tak on kochal piekno. Dlatego uwielbial Azrarna, a przez jakis czas i Ferazin Zrodzona z Kwiatu, dlatego czcil blask ognia, w koncu pana wszystkich ogni, slonce. I dlatego wpatrywal 31 sie teraz w twarz dziewczecia wychylajacego sie z okna w wiezy. Byla suma wszystkiego co piekne.Skoro byla az tak piekna, jak mozna ja opisac? W ziemskich jezykach brak slow, aby to uczynic. Takie slowa znikly z tego swiata, kiedy strzasnal z siebie ocean chaosu, v/ kataklizmie, ktory go uformowal jak jedna z owych pilek podrzucanych przez dzieci w zabawie. Lecz bylo w niej cos z pieknosci Ferazin i cos z pieknosci Azrarna. I jasniala w swym oknie jak slonce, i podobnie jak slonce zaczela teraz powoli uwalniac sie z wiotkich draperii, cal po calu obnazajac swa srebrna nagosc przed Siweszem, ktory zadrzal czujac, jak ogien napelnia mu ledzwie. A potem wielki okret obrocil sie raz jeszcze i zaczal plynac ku pelnemu morzu, pozostawiajac za soba na wodzie swietlista sciezke. Siwesz zawolal za nim wielkim glosem i wpatrzony w sciezke walczyl z falami, aby nia pojsc. Lecz ociezale morze odrzucilo go bezlitosnie do brzegu, a chlod wody przywrocil mu zmysly. Godziny ciemnosci mijaly, a on stal na brzegu jak czlowiek pograzony w transie, z oczami utkwionymi w widnokregu, tam, gdzie okret zniknal jak zachodzaca gwiazda. Kiedy w koncu wzeszlo slonce, nie mial dlan oczu. Lezal w cieniu skaly powalony gluchym i slepym snem. Obudzil sie o zachodzie slonca i czuwal przez cala noc. Na dwie godziny przed switem ujrzal, jak okret przesuwa sie daleko po morzu. Krzyczal, lecz okret nie zwrocil sie w strone ladu. Nastepny dzien rowniez spedzil we snie. Pasterze szukali go na wybrzezu w poludnie, lecz nie poruszyl sie i nie mogli go znalezc. Sprzedali kozy z dobrym zyskiem i mieli duzo pieniedzy do wydania. Szybko zrezygnowali z poszukiwan; ostatecznie mlodzieniec byl osoba nieco dziwna, moze nawet poloblakana. Kiedy zapadla noc, Siwesz stal na brzegu i czekal z oczami plonacymi glodem. Tym razem nie zobaczyl 32 okretu, choc ow musial przeplywac, bo uslyszal muzyke. Na ten dzwiek przeszyl go dreszcz radosci i rzucil sie w morze, lecz ponownie odrzucilo go z gniewem. Lkal z bezsilnej zlosci, wygrazajac morzu. Tesknota napelnila go szalenstwem.Byl takze omotany czarem. On, ktory widzial skutki tylu zaklec rzucanych na innych, nie potrafil wyzwolic sie z rzuconego na niego czaru. On, ktory zyl w Miescie Demonow przez siedemnascie lat, byl bezbronny wobec ich czarnoksieskiej mocy. To bylo dzielo Azrarna. Kogoz jak nie jego? Ksiaze Demonow mowil prawde od samego poczatku. Kogo demon pozada i utraci, tego zniszczy. Dla demona to tak naturalne, jak dla smiertelnika spalenie przescieradel po chorym na febre albo pogrzebanie umarlego. Z poczatku Pan Ciemnosci byl nieco zaklopotany: nie wiedzial, jak to zrobic. Za dni ich przyjazni uczynil mlodzienca odpornym na kazda bron i na wszystkie zagrozenia ziemi. Lecz potem przypomnial sobie o jednej rzeczy, ktorej nie byl w stanie uczynic. Wyczekiwal, az Siwesz zawedruje nad morze, a wowczas uformowal z dymow i sennych marzen zaczarowany okret-kwiat. Bylo to widmo, lecz tak ludzaco rzeczywiste jak miraze, ktore wedrowcy widza czasami na pustyni. Azrarn byl bardzo zadowolony z nowej zabawki. Dlugo podziwial swoje dzielo, a najdluzej kobiete-widmo, ktora stworzyl, by zawladnela sercem i myslami Siwesza. Nawet on, Ksiaze, byl oczarowany pieknoscia, ktora stworzyl. Wyslal ja na okrecie na morze, a sam krazyl wysoko nad brzegiem w postaci czarnej mewy, aby obserwowac dzialanie czarow na Siwesza. Trzy noce i trzy dni pozwolil mlodziencowi cierpiec z tesknoty. Czwartej nocy, w godzine po zachodzie slonca, Azrarn przybral postac rybaka i pochyliwszy sie nad spiacym Siweszem zaspiewal mu cicho do 33 ucha, jak to zwykly czynic demony.Siwesz poderwal sie. Obudzil go pieszczotliwy, melodyjny glos - pomyslal, ze to nadplywa srebrny okret. Ale gdy powstal, ani nie zobaczyl okretu, ani nie uslyszal muzyki; na brzegu siedzial tylko stary, siwy rybak naprawiajacy swa siec. -Czy to ty mnie wolales? - zapytal Siwesz, bo bylo cos w rybaku, co dziwnie przyciagalo uwage i nakazywalo do niego przemowic. -Nie ja - odpowiedzial starzec. - Bo niby po co? I bylo cos dziwnego w jego glosie, jakby nie nalezal do niego. Mial tez niezwykle, jasniejace oczy, ktorymi wpatrywal sie teraz przenikliwie w Siwesza. Mlodzieniec poczul zadowolenie z jego towarzystwa, chociaz nie wiedzial dlaczego. Cos ciagnelo go, by zwierzyc mu sie ze swych klopotow; powstrzymywala go tylko niesmialosc, bo nie zdolal sie jeszcze przyzwyczaic do ludzi. -Dobry dzisiaj polow? - zapytal. -Zly - odparl rybak. - Ryby sa plochliwe, kryja sie na glebinie. Jesli chcesz posluchac, powiem ci dlaczego. To dziw nad dziwy. Wielki srebrny okret nawiedza noca to morze. Na wlasne oczy widzialem, jak przesuwa sie po falach. Posrodku okretu jest wieza, a w niej dziewczyna. Czeka na kochanka, o ktorym uslyszala w przepowiedni, jej stopy nie moga dotknac ladu, dopoki on jej nie poslubi. Przepowiednia mowi, ze bedzie mial wlosy czerwone jak bursztyn i ze bedzie znal czary Podziemia, ktorych go nauczyl Pan Ciemnosci. Mlodzieniec pobladl i spojrzal na puste morze. -A wiec powiedz mi - wyszeptal - jesli znasz te przepowiednie, jak ow kochanek dosiegnie uwiezionej na okrecie dziewczyny? -Przepowiednia mowi, ze bedzie mial klacz-demona, ktora pomyka po wodzie; na jej grzbiecie z latwoscia przebedzie morze. 34 Siwesz ukryl twarz w dloniach. Rybak zblizyl sie do niego i polozywszy mu reke na ramieniu zaczal go wypytywac, co mu dolega. A pod owym dotykiem, ktory napelnil go rownie dziwnym drzeniem, co glos i oczy starca, Siwesz ponownie poczul nieodparta chec wyznania swoich nieszczesc.-To ja jestem tym, o ktorym mowi przepowiednia - wyjakal - tym, ktory ma pokochac dziewczyne z okretu. Juz ja ujrzalem i kocham bardziej niz zycie. Mieszkalem w Podziemiu, gdzie nauczylem sie poslugiwac czarami i mialem takiego konia, o ktorym mowiles, demona pomykajacego po wodzie. Ale porzucilem tamten swiat, aby zyc na ziemi i teraz nie moge juz prosic o cokolwiek mojego pana, Azrarna. -Nie wymawiaj glosno tego strasznego imienia - przerwal mu rybak z wyraznym przerazeniem, czyniac znak odpedzajacy zlo, a oczy zablysly mu tak, jak tylko moga oczy zablysnac z najwiekszego strachu lub smiechu. - Ale powiedz mi, czy demon nie dal ci czegos, abys go mogl wezwac w potrzebie? Wiem bowiem, ze sa takie tajemne znaki, za pomoca ktorych podobne istoty moga byc wezwane, czy chca tego, czy nie. Na te slowa Siwesz krzyknal i zaczal grzebac w faldach swego plaszcza. W koncu wyjal mala piszczalke w ksztalcie glowy weza, ktora dostal od Azrarna, gdy po raz pierwszy pozostal na ziemi, aby zobaczyc wschod slonca. -To mi dal. I powiedzial, ze gdziekolwiek bede, zjawi sie, jesli zagram na tej piszczalce. -A wiec mozesz go wezwac - rzekl rybak. - Ale czy nie drzysz przed jego gniewem? Czy sadzisz, ze mimo wszystko odzyskasz jego laski? -Nie lekam sie go. Nie potrafie myslec o niczym innym, jak tylko o tej dziewczynie. Na te slowa twarz rybaka jakby sie roztopila, ukazujac przez chwile inne oblicze, cale z zelaza. Lecz Siwesz nie dostrzegl tego: nie byl w stanie 35 widziec niczego poza swymi marzeniami. Przytknal piszczalke do ust.-Zaczekaj! - krzyknal rybak w wielkim przerazeniu. - Zanim dobedziesz z niej dzwiek, pozwol mi odejsc. Nie chce byc tutaj, kiedy on sie pojawi. I Siwesz poczekal, a rybak pobiegl wzdluz wybrzeza. Byc moze Azrarn chcial w ten sposob poddac Siwesza probie. Moze Ksiaze Demonow zrezygnowalby z zemsty, gdyby Siwesz nie poddal sie czarowi magicznego okretu i wspomnial, choc przez chwile, na swa dawna milosc do Azrarna, a takze (bo demony sa bardzo prozne i czule na punkcie swojej pieknosci i wladzy) na jego potege, ktora napelniala ludzi takim przerazeniem? Lecz czar, ktory Azrarn sam rzucil, okazal sie zbyt silny. Siwesz byl w stanie pamietac tylko o jednym, o swojej tesknocie za dziewczyna. A skoro Azrarn przestal dla niego istniec, nie mogl juz liczyc na jego przebaczenie. Gdy tylko rybak zniknal mu z oczu - a czyz nie biegl za szybko jak na starca? - Siwesz przytknal piszczalke do warg i dmuchnal. Nie wydala zadnego dzwieku, a w kazdym razie nie byl to dzwiek slyszalny na ziemi. Natychmiast jednak powietrze wypelnil przerazajacy szum, niby lopot poteznych skrzydel, a na brzegu pojawil sie wirujacy slup dymu. Azrarn nie raczyl juz objawic sie Siweszowi w postaci pieknego smiertelnika, ktore to ksztalty zwykle przybieraja demony, by wzbudzac w ludziach czesc i uwielbienie. Z klebow dymu wydobyl sie glos, ktory zapytal chlodno: -Po co mnie tu wezwales? Czyzbys zapomnial o naszym rozstaniu? -Panie moj, przebacz mi, chce cie prosic o jedna tylko rzecz i juz nigdy nie bede cie o nic prosil. -Radze ci o tym pamietac. Obys nigdy nie osmielil sie zadac w te piszczalke ponownie. A wiec czego pragniesz? 36 -Pozycz mi, tylko na jedna noc, mego konia z Podziemia, ktorego mi kiedys podarowales. Te klacz z grzywa niebieskiego dymu, ktora potrafi galopowac po wodzie.-Nie waz sie nigdy zarzucic mi braku wspanialomyslnosci - odezwal sie glos Azrarna ze slupa dymu. - Na te jedna noc jest twoja. Spojrz, oto ona. I natychmiast jedna z wydm przybrzeznych pekla, a z wnetrza wyskoczyla demoniczna klacz otrzasajac sie z ziemi i piasku. Siwesz zawolal na nia radosnie, a ona przybiegla truchtem i pozwolila sie dosiasc. Kiedy sie obejrzal, slup dymu juz zniknal i brzeg byl pusty. Siwesza przeszylo poczucie winy i zalu: nawet nie podziekowal Azrarnowi. Ale wkrotce o tym zapomnial i podjechal powoli na skraj morza, a klacz, rwaca sie do galopu przez fale, dygotala pod nim niespokojnie. Czekal cierpliwie, podczas gdy ksiezyc wzeszedl, a potem zaszedl, i tylko gwiazdy blyszczaly na niebie jak obnazone ostrza ze stali. Bylo juz pozno, gdy w oddali, na widnokregu, pojawil sie okret, a wiatr przyniosl dziwna muzyke. Siwesz pomyslal: Moja ukochana jest na pokladzie, czeka na mnie. I skoczyl w morze, uderzajac konia ostrogami, chociaz nie bylo to wcale potrzebne, bo sam wyrywal sie do galopu. Pomknal po srebrnej sciezce laczacej okret-wieze z brzegiem, a jego kopyta uderzaly w spienione fale niby mloteczki wydobywajace z cymbalow skoczna melodie. Siwesz wolal do klaczy, do nocy, do dziewczyny w wiezy. Przenikalo go bezgraniczne szczescie, takie, jakiego moze doznawac tylko ofiara zaklecia. Bylo to szczescie jak plomien swiecy, ktory rozjarza sie najsilniej tuz przed zgasnieciem. Kiedy mniej niz cwierc mili dzielilo go od okretu, ten zaczal leniwie odplywac. Siweszowi nie wydalo sie to ani zlowrozbne, ani dziwne. Wydalo mu sie to rozkoszna igraszka, swawolna gra swojej ukochanej, ktora pragnie poddac jego milosc zartobliwej probie. Okret poruszal sie 37 zreszta bardzo powoli, chociaz z drugiej strony na tyle szybko, ze mlodzieniec nie mogl jakos zblizyc sie do niego, choc przynaglal klacz do najszybszego galopu.A potem poprzez szum morza, przez zaczarowana muzyke i podzwanianie uprzezy dobiegl pedzacego konno Siwesza glos, ktorego tworzywem byl sam wiatr. Nie wiedzial, skad plynie, nie pamietal, do kogo nalezy, lecz slowa, ktore wypowiadal, rozbrzmiewaly mu wciaz i wciaz, jak echo, w uszach: "I ty, smiertelniku, jestes glupcem, skoro zaufales demonowi i dosiadles klaczy z dymu i nocy. Kogo demony pokochaja, tego w koncu usmierca, a ich podarunki sa sidlami zastawionymi na glupcow." I w jednej chwili - jakby byl mewa zataczajaca kregi nad morzem - ujrzal samego siebie: jezdzca na koniu cwalujacego zuchwale przez morze, po sciezce swiatla rzucanego przez okret, ktory nieustannie przed nim umykal. Zimny waz oplotl czlonki Siwesza. Sciagnal cugle i spojrzal za siebie. Jakze daleko byl juz od brzegu - lawendowej kreski rozdzielajacej wode i powietrze. Ujrzal tez jeszcze cos innego, cos, co zawsze napelnialo mu serce radoscia. Niebo na wschodzie pobladlo, stonowane i lagodne jak piers golebia. Wkrotce wzejdzie slonce dnia. Wiatr, odswiezony switem, powial mocniej. "Twoje sny cie zdradza", zaspiewal glos wiatru. "Nie dojedziesz nigdzie na koniu, ktory znika." Siwesz jeknal z przerazenia i udreki. Zawrocil klacz-demona pozostawiajac umykajacy okret za soba. Lecz gdy tylko klacz zobaczyla jasnosc na wschodzie, zarzala i stanela deba ze strachu. Siwesz sciagnal mocno cugle i scisnal jej boki nogami. Zaczal do niej przemawiac, raz pieszczotliwie, to znowu obrzucajac ja przeklenstwami. Zmusil ja do skierowania sie ku odleglemu brzegowi, ponad pofalowanym morzem, ktore zaczynalo lsnic jak macica perlowa. 38 W koncu pomknela jak wicher, parskajac i wytrzeszczajac oczy ze strachu, a jej grzywa chlostala mu twarz.Siwesz rzucil spojrzenie za siebie. Srebrny okret stal sie przezroczysty na tle jasniejacego nieba, zamigotal jak cien umykajacy przed swiatlem i w koncu zniknal. Wzeszlo slonce. Wzeszlo jak feniks, a caly wschod rozchylil sie jak kwiat. Promienie jego oslepiajacego blasku pomknely po falach, tak ze teraz juz nie srebrna, lecz zlota sciezka ozdobila morze, a gdy ogniste strzaly ugodzily klacz-demona, wydala z siebie krzyk straszniejszy od jakiegokolwiek glosu znanego na ziemi; plonace ostrza zdawaly sie przeszywac ja na wylot. Nagle Siwesz poczul, ze cugle miekna mu w rekach; strzemiona roztopily sie jak wosk. Potem mocne cialo konia skurczylo sie i pomarszczylo jak papier. Oslupialy Siwesz ujrzal, jak wierzchowiec zmienia sie pod nim w strzep nocnej mgly, znikajac w promieniach slonca. Runal w dol. Morze pochlonelo go, rozwierajac zarlocznie swa paszcze. Byl bezbronny wobec morza. Nawet Ksiaze Demonow nie potrafil uzbroic go przeciw morzu, poniewaz nie nalezalo ono do krolestwa ziemi i mialo swoich wlasnych wladcow. W sekundzie poprzedzajacej zamkniecie sie nad nim wody Siwesz wykrzyknal wielkim glosem jedno imie. Bylo to imie Azrarna, a w imieniu tym zawieral sie caly bol, cala samotnosc, cala rozpacz i oskarzenie, jakie zdolny jest wyrazic smiertelnik. A potem fale polknely krzyk i poranek napelnil sie cisza. Ktoz wie, czy Azrarn uslyszal ow ostatni krzyk? Moze spogladal w jakies magiczne zwierciadlo w oczekiwaniu na smierc mlodzienca i ujrzal jego zatoniecie, moze choc przez chwile odczul czastke owego bolu dlawiaca go w gardle, moze na swych ustach, ktore potrafily przemawiac tak slodko i z takim czarem, poczul przez ulamek chwili 39 smak slonej wody. * * * Mowia, ze wielki pozar wybuchl w Druhim Wanaszcie, a w tym pozarze splonal palac, ktory Azrarn zbudowal dla Siwesza. Kiedy runelo sklepienie z klejnotow, oslepiajacy blask porazil oczy tych, ktorzy na to patrzyli; bylo to swiatlo zbyt silne, azeby mogly je zniesc oczy mieszkancow Podziemia, bowiem przypominalo slonce. CZESC DRUGA 4. Siedem lezGleboko w Podziemiu, poza fosforyzujacymi murami i strzelistymi wiezycami Druhim Wanaszty, rozposcieralo sie ciemne jezioro-lustro otoczone czarnymi skalami. Od niepamietnych czasow, w lancuchu niezmiennych dnio-nocy podziemnego swiata, pracowali tu Drinu wsrod czerwonych dymow buchajacych z kuzni i nieustannego dudnienia mlotow. Drinu nie mieli w sobie nic z pieknosci wyzszych zastepow demonow: Wazdru - ktorzy byli ksiazetami - lub Eszwa, ich zarzadcow i dziewek sluzebnych. Drinu byli istotami malymi i groteskowymi, zawsze skorymi do groteskowych figli. Lubowali sie w zlosliwych zartach jak ich panowie, lecz sami rzadko wpadali na to, jak mozna je splatac. Dlatego sluzyli Wazdru, wykonywali polecenia Eszwa, a kiedy jacys potezni smiertelni czarnoksieznicy warzyli swe magiczne napoje lub rzucali zaklecia, Drinu spieszyli ochoczo na ziemie, by im pomoc, wyrzadzajac przy tym zwykle wiecej szkody, niz sie owi czarnoksieznicy spodziewali. I jeszcze jedno potrafili Drinu: byli znakomitymi kowalami. Sami nie grzeszyli pieknoscia, lecz potrafili nadawac metalom cudowne ksztalty. 41 Wykuwali kolczyki dla demonow-ksiezniczek, pierscienie dla demonow-ksiazat, puchary i klucze, mechaniczne ptaki ze srebra, aby lataly nad wiezami palacu Azrarna, pana wszystkich rodzajow demonow. A raz zbudowali dwor ze zlota dla smiertelnego mlodzienca, ulubienca Azrarna, chociaz teraz palac ow byl tylko stosem zlotego popiolu.Byl pewien Drinu o imieniu Wayi; nawiedzaly go bardzo ambitne mysli i czasami wloczyl sie wokol jeziora, wypatrujac drogocennych kamieni i krysztalowych otoczakow i rozmyslajac: Zrobie teraz najwspanialszy pierscien w calym podziemiu i Azrarn bedzie go nosil i wychwalal ma zrecznosc. Albo: Wkrotce wymysle zaczarowane zwierze z metalu, na ktorego widok wszyscy oniemieja z podziwu. Bowiem ponad wszystko Wayi pragnal byc lepszym od innych Drinu, ktorzy walili beztrosko mlotami, nie bardzo sie zastanawiajac, po co to robia. On chcial byc kims wyjatkowym, kims znanym. Czasami marzyl o zyciu w palacu Azrarna, jako jego ulubieniec, to znowu rozmyslal o tym, ze moglby wydostac sie na ziemie i zazywac slawy i zaszczytow na dworze jakiegos wielkiego krola, chroniac sie przed niemilym sloncem w specjalnej komorze wyscielanej aksamitem. Kiedy tak wedrowal, marzac i mruczac do siebie pod nosem, ujrzal nagle jakas postac idaca przed nim nad samym brzegiem jeziora. Od razu poznal, ze to nie Drinu, bo postac byla na to zbyt wysoka, zbyt smukla i w jakis sposob zbyt piekna, nawet widziana z tylu. Pomyslal, ze moze jakas cudowna ksiezniczka Wazdru lub piekna dworka Eszwa wybrala sie tu, aby otrzymac drogocenny klejnot i byc moze sklonna jest zaoferowac jakis szczegolny rodzaj zaplaty, bardzo mily takiemu Drinu jak on. Wayi zaczal sie za nia skradac i wkrotce postac usiadla na skale nad jeziorem. Welon, ktory okrywal jej glowe, opadl i Wayi poznal ja natychmiast. Dlugie zolte wlosy splywaly jej na ramiona, a twarz byla 42 twarza kwiatu. Nie bylo kogos podobnego do niej w calym Podziemiu, a prawdopodobnie rowniez i na ziemi. Bo byla to Ferazin Zrodzona z Kwiatu, dziewcze wyhodowane przez Azrarna z ziemskiego nasionka, aby ucieszyc serce smiertelnika, Siwesza, ktory teraz spoczywal na dnie morza.Ferazin wyciagnela swoje biale rece ku czarnej wodzie i ku niezmiennemu niebu. Pochylila glowe i zaplakala. Wayi patrzyl zafascynowany. Czy oplakuje Siwesza? A moze placze, jak kiedys Siwesz, za okrutnym, porazajacym sloncem ziemi? A potem Wayi zobaczyl, jak lzy Ferazin spadaja na skale i lsnia na jej chropowatej powierzchni. Coz za wspaniale klejnoty mozna by zrobic z tych lez, pomyslal od razu Wayi, jasniejace jak diamenty, lecz nieco bardziej przygaszone, bardziej przypominajace perly, lecz jasniejsze od perel, mieniace sie jak opale, lecz czystsze od opali, podobne raczej do bladych szafirow, chociaz nie zepsute barwa. Ale jak, jak je zdobyc i utwardzic? Wayi pogrzebal w swym pasie, wyciagnal mala szkatulke i stuknal w nia twardymi jak drewno palcami, mruczac zaklecie. Potem ostroznie zebral ze skaly jedna lze, podniosl ja na czubku palca i wrzucil do zaczarowanej szkatulki. Zebral w ten sposob siedem lez, zanim Ferazin podniosla glowe i dostrzegla go. Obdarzyla go tylko jednym spojrzeniem pelnym leku i bolu, po czym owinela sie welonem, wstala i poszla wolno do wrot Druhim Wanaszty. Wayi wytrzeszczal oczy i weszyl, lecz nie mogl juz znalezc ani jednej lzy, wiec popedzil za nia wolajac: -Piekna Ferazin, wroc i poplacz jeszcze troche, a dam ci za to bransolety, brosze i kolczyki! Ale Ferazin nawet sie za nim nie obejrzala i wkrotce pobiegl z powrotem nad jezioro, sciskajac swa drogocenna szkatulke i mruczac: 43 -Siedem wystarczy... Wiecej traciloby prostactwem... Siedem to znakomita liczba...Przybiegl do swojej pieczary, rozniecil ogien i zaczal grzebac w bezladnym zbiorowisku kawalkow metali, otoczakow i drogocennych kamieni. W koncu znalazl klatke, w ktorej spaly trzy tluste pajaki-samice i zabebnil palcami po kracie. -Hej! Obudzcie mi sie zaraz, cory lenistwa! - zawolal. - Obudzcie sie i zabierajcie do przedzenia! Dostaniecie ciasteczko umaczane w winie, a Ksiaze Demonow bedzie was glaskal swymi cudownymi palcami. -Och, krolu lgarzy! - westchnely pajaki, ale zabraly sie do pracy i wkrotce mroczna jaskinia zalsnila festonami filigranowych pajeczyn. Godzina za godzina Wayi pracowal w swej kuzni. Ogien buchal i dymil na palenisku, a inne plomienie - magiczne plomienie - migotaly tu i tam w powietrzu. Wayi czul w sobie natchnienie i korzystal ze wszystkich najdziwniejszych czarnoksieskich sztuczek i zaklec dostepnych Drinu. Od czasu do czasu inni Drinu pojawiali sie w otworze pieczary i zagladali z ciekawoscia do srodka. Ale pieczara byla pelna dymu i plomieni; nie mogli tez doslyszec zaklec, jakie Wayi wypowiadal, bo wszyscy Drinu sa nieco przyglusi z powodu ustawicznego przebywania wsrod huku mlotow. Jak dlugo Wayi pracowal, trudno powiedziec. W Podziemiu uwazano, ze trwalo to dlugo, a z cala pewnoscia na ziemi zmienilo sie w tym czasie wiele por roku i przeminelo wiele ludzkich lat. Wreszcie w kuzni zapanowala cisza. Inni Drinu pospieszyli, aby obejrzec dzielo, ale Wayi powiekszyl jedna ze swych samic-pajakow do gigantycznych rozmiarow i wepchnal ja w otwor wejsciowy, tak ze nikt nie mogl wejsc albo zajrzec do srodka. -Hej, Wayi! - wolali Drinu. - Pokaz nam, co takiego uformowales, ze zajelo ci to tyle wiekow. 44 -Idzcie i potopcie sie w blocie! - odkrzykiwal im grubiansko Wayi. - Nie ma tu nic dla waszych kaprawych oczu!Drinu odeszli kawalek i mamrotali miedzy soba nad jeziorem. Jednego z nich, Bakwiego, ogarnela okropna zazdrosc, bo przypomnial sobie o ambicjach Wayiego i o jego przechwalkach, ze zdobedzie szczegolne wzgledy Azrarna tworzac cos wyjatkowego i na pewno wspanialszego od wszystkiego, co zwykle powstaje w ich kuzniach. Azrarn budzil we wszystkich Drinu wielka czesc i lek, totez Bakwiego zaczely nurtowac pozadliwe mysli. A gdybym tak ukradl Wayiemu jego swiecidelko i sam wreczyl je Ksieciu? To ja stalbym sie jego ulubiencem. Tak wiec gdy inni Drinu odeszli, gderajac i pomstujac na Wayiego, Bakwi ukryl sie za skala i czekal. Po pewnym czasie Wayi odsunal nieco pajaka zagradzajacego wejscie, wystawil swoj dlugi nos z pieczary i rozejrzal sie niespokojnie po okolicy. Upewniwszy sie, ze nikogo nie ma, wyszedl ze swojej kryjowki i popedzil nad jezioro, gdzie odtanczyl dziki taniec, piszczac ze szczescia. Bakwi skorzystal z okazji i zblizyl sie chylkiem do pajaka. -Piekna pani - powiedzial przymilnym szeptem - jakze cudownie wyroslas! Twoje imponujace rozmiary mozna porownac jedynie z twoja wspanialoscia. -Nic nie wskorasz pochlebstwami - odparla samica. - Zjezdzaj stad, jesli nie chcesz, bym cie ugryzla, bo jestem glodna. -Latwo temu zaradzic - rzekl Bakwi wyciagajac z kieszeni wielkie miodowe ciastko upieczone tego rana, na co samica oblizala sie lakomie. - Najslodsza pani, racz zjesc to pyszne ciastko, zanim omdlejesz z glodu. Ktoz by przypuszczal, ze bedziesz slepo wierna takiemu panu jak ten Wayi, ktory wpycha cie w otwory jaskin i pozostawia bez jedzenia. 45 Samica zgodzila sie z jego zdaniem, wiec Bakwi dal jej ciastko i probowal wsliznac sie do jaskini, ale sprytna pajeczyca natychmiast zagrodzila otwor swym tlustym cielskiem.-Moja droga - rzekl Bakwi - chce tylko rzucic okiem na to, co zrobil twoj niegodziwy i niewdzieczny pan. Jestem pewny, ze dasz sie przekonac. A moze jest jeszcze cos, czego pragniesz? I zaczal lechtac samice w pewnym miejscu jej powiekszonej anatomii. Wkrotce okazala podniecenie i zgodzila sie na uklad zadowalajacy obie strony. Bakwi dosiadl jej i zaczal energicznie zaspokajac jej zadze. Wzdychala i popiskiwala, ale nie nalezala do istot, ktorym latwo dogodzic. Bakwi staral sie jak mogl, podrygujac ciezko na jej grzbiecie, dreczony lekiem, ze opadnie z sil i zemdleje, jesli jej szybko nie zadowoli. W koncu samica strzasnela go z siebie z gwaltownym sykiem i oswiadczyla, ze teraz moze juz wejsc do jaskini Wayiego. Rozcierajac siniaki i z trudem lapiac powietrze, Bakwi wpelzl do jaskini. I oto tam, na warsztacie Wayiego, lezal naszyjnik z bialego srebra, blady jak ksiezyc, z siecia misternych lancuszkow uprzedzonych przez pajaki i zamienionych w metal. A w oczkach tej sieci, jak ptaki-gwiazdy w sidlach, tkwilo siedem cudownych perel jasniejacych jak blyskawica, a jednoczesnie miekkich i lagodnych w polysku jak mleko. -O moj Wayi, cudotworco! - rzekl Bakwi czujac, jak powracaja mu sily. Zgarnal naszyjnik, ukryl go w kieszeni i wybiegl z jaskini najszybciej, jak potrafil, a potem popedzil wzdluz brzegu jeziora i dalej, po zboczach ciemnych wzgorz, ku Druhim Wanaszcie. Wkrotce Wayi powrocil, podskakujac wesolo. Pajeczyca pochlonieta byla pielegnowaniem swego odwloku wszystkimi osmioma owlosionymi konczynami, co bylo oznaka glebokiego zadowolenia, ale Wayi 46 nie zwrocil na to uwagi. Podazyl prosto do pieczary, prosto do swego warsztatu i natychmiast wokol jeziora uslyszano rozdzierajacy wrzask, a wewnatrz pieczary rozgorzalo prawdziwe pieklo: Wayi miotal sie jak oszalaly, przewracajac stoly i krzesla, ciskajac mosieznymi kotlami, wyjac i zgrzytajac zebami, kopiac i okladajac piesciami pajaki. Potem zapadla cisza, a po chwili Wayi wypadl z jaskini i popedzil wzdluz brzegu jeziora i dalej, po zboczach ciemnych wzgorz, ku Druhim Wanaszcie, glosno wzywajac sprawiedliwosci i pomsty. W takim stanie przybyl do palacu Azrarna, Ksiecia Demonow, jednego z Wladcow Ciemnosci.Azrarn przechadzal sie w swym ogrodzie pod aksamitnymi drzewami; po jego prawej rece kroczyla ksiezniczka Wazdru grajac na siedmiostrunnej harfie delikatniej, niz wieczorny wietrzyk muska strumienie fontanny, podczas gdy po jego lewej rece inna ksiezniczka Wazdru spiewala bardziej slodko niz slowik lub skowronek. Wokol krysztalowych kwiatow uwijaly sie osy z drogocennych kamieni. W te harmonie mrocznego piekna wkroczyla sluzebnica Eszwa skladajac niski poklon; za nia podrygiwal nerwowo maly Drinu. -Czego ci potrzeba, maly? - zapytal Azrarn utkwiwszy w Bakwim swe hipnotyczne i przenikliwe spojrzenie. Bakwi zaczerwienil sie i zajaknal, lecz szybko zebral w sobie cala odwage i w koncu zawolal: -O Wasza Niewiarygodna Wysokosc, ja, Bakwi, najnedzniejszy z twoich poddanych, przynioslem ci podarunek. Podczas gdy inni robili wielkie zamieszanie wokol swojej pracy, ja trudzilem sie w wielkim mozole przez cale wieki. W ten niegodny wyraz mojej czci do Waszej Niewiarygodnej Wysokosci wlozylem wszystkie swe umiejetnosci i cala milosc. Racz na to spojrzec, o Ksiaze Nocy! 47 I wyciagnawszy srebrny naszyjnik z kieszeni, wreczyl go Azrarnowi.Obie ksiezniczki Wazdru az krzyknely z zachwytu i klasnely w dlonie. Nawet osy z klejnotow podlecialy blizej. Jesli chodzi o sluzebnice Eszwa, to zamknela oczy, aby ich nie porazil blask tego piekna. Azrarn usmiechnal sie, a ten usmiech napelnil Bakwiego duma po brzegi, jak plynny miod czare, lecz zanim padlo nastepne slowo, do ogrodu wpadl zdyszany Wayi. Na widok Bakwiego i naszyjnika twarz mu posiniala i wydal z siebie najokropniejszy ryk wscieklosci. -Niech beda przekleci wszyscy zlodzieje, niech beda przeklete wszystkie kudlate cory lakomstwa i zadzy, moje osmionogie sluzebnice, niech beda przekleci wszyscy Drinu procz mnie! Wazdru i Eszwa cofnely sie przerazone, oczekujac, ze Azrarn natychmiast zamieni zuchwalca w kupke popiolu. Ale Azrarn nie uczynil nic, tylko stal nieruchomo tam, gdzie stal, i wkrotce Wayi uswiadomil sobie jego obecnosc jak wysoki cien pietrzacy sie w powietrzu ku niebu. Oczy Wayiego powedrowaly powoli ku gorze, az napotkaly czarne wegle oczu Ksiecia Demonow. -Litosci, o Niezrownany - wyjakal Wayi. - Zapomnialem sie w gniewie. Ale ten syn gluchego nietoperza i slepej sowy ukradl mi moje dzielo. Ten naszyjnik jest moj, moj! -A czy ty rowniez zamierzasz dac mi ten naszyjnik? - zapytal Azrarn glosem slodkim jak miod z cykuta. -A cozby innego, o Przedziwny? Czyz nie jest piekny? Czyz nie jest niezrownany? Ktoz inny moglby go posiadac, jesli nie Ksiaze, ktory nie ma sobie rownych? -No dobrze - rzekl Azrarn - ale jak mam rozsadzic, kto mi go daje? Czy mam was obu poddac probie? - Obaj, Bakwi i Wayi, padli plackiem na czarna murawe skamlac o litosc, gdy nagle Wayi przestal zuc trawe i odwazyl sie podniesc glowe. -Jest tylko jeden sposob dowiedzenia, kto mowi prawde. Jesli to on zrobil naszyjnik, niech powie, skad wzial tak rzadkie i czyste klejnoty. Azrarn usmiechnal sie ponownie usmiechem podobnym do pierwszego. Popatrzyl w zamysleniu na Bakwiego i powiedzial: -To brzmi dosc rozsadnie, maly kowalu. Klejnoty sa rzeczywiscie rzadkie i piekne. Powiedz mi, gdzie je wykopales? Bakwi usiadl i rozejrzal sie dookola nieprzytomnie. -W glebokiej pieczarze - zaczal - znalazlem dziwna rozpadline... - ale Wayi wybuchnal szyderczym smiechem. Bakwi opanowal sie i zaczal od nowa: - Przechadzajac sie nad jeziorem spotkalem jaszczurke z mosiezna skora. Zlapalem ja za ogon i wytrzasnalem z niej oczy... -A wiec miala siedmioro oczu? - warknal Wayi. -Tak, miala - wymamrotal Bakwi - pare po obu stronach nosa, jedno na czubku glowy... ee... jedno na piersiach i... ee... -Ha! - zawolal Wayi triumfalnie. - Juz widac, jak ten lotr klamie. Powiem ci, o Slynny Panie, skad mialem te klejnoty. Zblizyl sie do Ksiecia i zaczal mu szeptac do ucha. -Latwo to sprawdzic - rzekl Azrarn, po czym wzial od jednej z ksiezniczek Wazdru magiczne zwierciadlo, wywolal na nim oblicze Ferazin Zrodzonej z Kwiatu i cichym, melodyjnym glosem nakazal jej zaplakac. A taka moc mialo to polecenie, ze zaplakali wszyscy, ktorzy je uslyszeli, nawet kwiaty uronily rose. Lzy Ferazin padaly jak deszcz, a kazda przypominala jeden z siedmiu klejnotow naszyjnika. -Przestan plakac - mruknal Azrarn zaciemniajac obraz w zwierciadle. Wazdru otarly krople ze swoich adamaszkowych policzkow, lzy na twarzy sluzki Eszwa lsnily wciaz jak opale, a dwaj Drinu nie przestawali chlipac ze strachu. -A wiec - rzekl Azrarn - teraz juz wiem, ze to Wayi zrobil naszyjnik, a Bakwi go ukradl. Jak mam go ukarac? Bakwi zamamrotal cos niezrozumiale, a Wayi wykrzyknal: -Ugotuj go w jadzie zmii, ktora jest jego pania, gotuj go przez dziesiec ludzkich stuleci. A potem gotuj go w lawie przez nastepne dziesiec wiekow. A potem daj go mnie. -Zamilknij, maly chciwcze - rzekl Azrarn, a Wayi pobladl. - To ja wymierzam sprawiedliwosc w Druhim Wanaszcie. Widze, ze choc jeden z was jest zlodziejem, to drugi jest zachlanny, chelpliwy, niecierpliwy i za glosny. Zli, mali Drinu. Bakwi bedzie czolgal sie na brzuchu jako robak spulchniajacy ziemie moich ogrodow tak dlugo, dopoki bede o nim pamietal, bo zlodzieje nie maja pokus tam, gdzie nie ma niczego do skradzenia. I w jednej chwili Bakwi skurczyl sie i wcisnal w ziemie jako maly czarny robak. -A teraz ty, Wayi. Nie przyjme twojego daru, bo stracil wartosc przez wasze klotnie. Niedobry maly Drinu, jestes zbyt dumny ze swojej zrecznosci. Posle twoj naszyjnik do swiata ludzi, gdzie stanie sie przyczyna wielkich nieszczesc. Zapewne sprawiloby ci to przyjemnosc, zwlaszcza ze nikt nie bedzie watpil, iz jest to dzielo jakiegos Drinu, ale tez nikt nigdy nie pozna twojego imienia. Nie bedziesz sie mogl chelpic swym dzielem i czerpac z niego zysku, zaden krol nie przyjmie cie na swoj dwor i nie zbuduje ci aksamitnej komory, abys mogl sie w niej ukryc przed blaskiem dnia. 50 Wayi opuscil glowe na piersi widzac, ze Azrarn poznal jego najskrytsze marzenia.-Zostalem ukarany - rzekl - ale i nagrodzony. Jestes sprawiedliwy jak zawsze, o Wladco Miasta. Pozwol mi tylko ucalowac trawe w miejscu, gdzie spoczywa twoja stopa, i odejsc. I uczynil to, i odszedl drobnymi kroczkami, i legl w swojej pieczarze nad jeziorem, rozmyslajac o cudownym Azrarnie, o Bakwim drazacym tunele pod ogrodem i o srebrnym naszyjniku z siedmioma lzami, zagubionym gdzies w wielkim swiecie ludzi. 5. Srebrny naszyjnik Tajemnica srebrnego naszyjnika byla dosc prosta: bedac wytworem magii, przedmiotem pochodzacym z Podziemia, budzil w smiertelnych zachwyt, jakiego nie zdolalaby w nich obudzic zadna ziemska ozdoba. Byl nie tylko piekny - mial w sobie magiczny urok. Ktokolwiek go ujrzal, natychmiast pozadal, a przeciez byl rowniez naprawde cudownie wykonany; nawet Azrarn z poczatku przyjal go z wielka przyjemnoscia. Nie nalezy tez zapominac, ze siedem perel osadzonych w misternej sieci bylo w rzeczywistosci siedmioma lzami, rzucajacymi swoj wlasny blady czar. Wykuty w oparach proznosci i zadzy zaszczytow, przystrojony klejnotami smutku, naszyjnik mogl wzbudzac tylko chciwosc i zawistny gniew - a pozniej placz. Jeden z dworzan Eszwa zaniosl naszyjnik na ziemie. Przybrawszy postac smuklego czarnowlosego mlodzienca, wedrowal po ziemskich krainach w sennym rozmarzeniu, zagladajac do oswietlonych okien, wabiac nocnych lowcow, borsuki i pantery, by igraly przed nim na mrocznych lesnych polanach, i przygladajac sie swemu wlasnemu odbiciu w sadzawkach powleczonych ksiezycowym swiatlem. 52 W lawendowym polmroku przed switem przecial puste targowisko pewnego wielkiego miasta i napotkal zebraka spiacego na stopniach fontanny. Eszwa usmiechnal sie lekko samymi oczami i zawiesil srebrna ozdobe na szyi zebraka. A potem wzbil sie w powietrze i poszybowal spiesznie ku srodkowi ziemi jak ciemna gwiazda.Po jakims czasie wzeszlo slonce i targowisko ozylo. Golebie przyfrunely do fontanny, aby napic sie wody, nadeszly kobiety z dzbanami, aby poplotkowac. Zebrak wstal i przeciagnal sie, wydobyl swa miske i ruszyl przed siebie, lecz nie zdazyl odejsc daleko, gdy ktos krzyknal na niego, pytajac, co takiego zawiesil sobie na szyi. Zebrak przystanal i namacal naszyjnik. Zaledwie jednak jego palce zdazyly poznac gladka twardosc srebra, a oczy chlodna jasnosc klejnotow, zebral sie wokol niego rozwrzeszczany tlum. -Dobrzy panowie - zawolal zebrak - dziwi mnie, ze to tanie swiecidelko budzi wasza ciekawosc. To tylko talizman, ktory kupilem od pewnej starej wiedzmy, aby chronil mnie od zarazy. Obawiam sie jednak, ze mi nie pomogl. I rozchylil swe lachmany ukazujac kilka plam i wrzodow, ktore uprzednio namalowal sobie na ciele, pragnac nimi wzbudzic litosc. Ludzie cofneli sie nieco, a zebrak dal nurka w tlum i pokustykal spiesznie w boczna uliczke, lecz po chwili uslyszal za soba wrzeszczaca tluszcze, ktora rzucila sie za nim w pogon. Wbiegl do sklepu jubilera i padl na kolana przed wlascicielem. -Najslodszy panie! - zawolal piskliwym glosem. - Ratuj mnie! Ukryj mnie, a obsypie cie najwiekszymi bogactwami tego swiata! -Ty? - zapytal jubiler pogardliwie, lecz nie chcial miec klopotow, a slyszac nadbiegajacy tlum szybko wepchnal zebraka do skrzyni, zatrzasnal wieko i stanal w drzwiach swego sklepu, jakby wygladal klientow. 53 Wkrotce uliczke wypelnila stloczona gawiedz, dopytujac sie jubilera, czy nie widzial przebiegajacego zebraka.-Ja? - zdziwil sie wyniosle jubiler. - Mam wazniejsze sprawy na glowie. W tlumie rozgorzala halasliwa dyskusja, a potem ludzie zaczeli sie rozchodzic; jedni pobiegli dalej, inni powrocili na glowna ulice i wkrotce uliczka opustoszala. -A teraz - rzekl jubiler podnoszac wieko skrzyni - zmykaj stad tak szybko, jak potrafisz. -Stokrotne dzieki - powiedzial zebrak gramolac sie ze skrzyni - ale zanim odejde, spojrz na ten naszyjnik i powiedz mi, ile bys za niego dal. Twarz jubilera ulegla natychmiastowej zmianie. Oczy i usta zwezily mu sie, a nos zadrgal nerwowo. Wiedzial, ze musi miec ten naszyjnik, ale wydalo mu sie glupota zaplacic zebrakowi nawet najmniejsza sume. Takie nedzne istoty nie potrafia sie poslugiwac pieniedzmi, pomyslal. Gdybym zaplacil mu tyle, ile wart jest ten naszyjnik, mialby tylko klopoty. -Pokaz mi to swiecidelko - powiedzial obojetnym tonem - rzuce na nie okiem. Zebrak wreczyl mu naszyjnik, lecz gdy tylko jubiler poczul w reku chlodny metal, zawolal: -Och! Slysze, ze tlum powraca! Szybko, wskakuj z powrotem do kufra! I siedz tam cicho, bez wzgledu na to, co sie bedzie dzialo, a sprobuje cie jeszcze raz uratowac. Zebrak wskoczyl do skrzyni w wielkiej trwodze, a jubiler zatrzasnal wieko, lecz tym razem szybko zasunal rygle. Ukryl naszyjnik w faldach swej sukni, wybiegl na ulice i zawolal na dwoch tragarzy, ktorzy proznowali opodal winiarni. -Oto dwie zlote monety, po jednej dla kazdego - powiedzial - jesli uwolnicie mnie od tej okropnej starej skrzyni. Od dawna zawadza mi w sklepie i nie moge sie doprosic, zeby ktos pomogl mi ja wyniesc, bo jest taka ciezka. Ale wy dwaj wygladacie mi na silaczy i na pewno 54 dacie sobie z nia rade. Zniescie ja w dol uliczki i wrzuccie z mostu do rzeki.Tragarze zrobili ochoczo to, czego od nich zazadano. Nieszczesliwy zebrak siedzial cicho przez caly czas, jak mu jubiler przykazal. I zaiste, nikt go juz nigdy nie uslyszal. Nie ulega watpliwosci, ze jubiler zamierzal zrobic majatek na srebrnym naszyjniku, sprzedajac go jakiemus bogaczowi lub jego zonie, a moze nawet krolowi tego miasta. Im dluzej jednak przygladal sie cudownej ozdobie, tym bardziej piekla go sama mysl o rozstaniu sie z takim cudem. W koncu znalazl wyscielana aksamitem szkatulke z kosci sloniowej, wlozyl do niej naszyjnik i zamknal wieczko misternym kluczykiem. Nastepnie wszedl na strych, gdzie wlozyl szkatulke do kasetki z cedrowego drzewa, kasetke do skrzynki z zelaza, a te skrzynke umiescil w wielkim starym kufrze, bardzo podobnym do tego, w ktorym uwiezil nieszczesnego zebraka. W koncu zaciagnal kufer do malenkiego pomieszczenia, gdzie przechowywal rozne domowe rupiecie. Zamknawszy dokladnie drzwi, klucz ukryl w kominie. Kiedy po zrobieniu tego wszystkiego usiadl, dyszac z wysilku, i pograzyl sie w rozmyslaniach, weszla zona i obrzucila go badawczym spojrzeniem. -Jestes jakis dziwnie rozgrzany i podniecony, moj mezu. Wyobraz sobie, przed chwila widzialam dwoch mezczyzn wrzucajacych do rzeki kufer uderzajaco podobny do tego, ktory stoi u nas w sklepie. Kiedy sie zatrzymalam i spytalam ich, co robia, rozesmiali sie i powiedzieli, ze jakis stary duren dal im po zlotej monecie, aby to zrobili. -Cicho badz! - ryknal jubiler zrywajac sie na nogi. - Nie mow o tym wiecej, bo wyrzuce cie za drzwi! 55 Zone jubilera bardzo to zdziwilo, bo do tej pory jej maz byl bardzo spokojnym i lagodnym czlowiekiem. Niepokojac sie o jego zdrowie, zaczela go uwaznie obserwowac. Latwo sobie wyobrazic zaskoczenie i niepokoj rozsadnej kobiety, kiedy w srodku nocy jej maz, nie mogac myslec o niczym innym, jak o swoim skarbie, i sadzac, ze zona mocno spi - co dobrze udawala - wysliznal sie z lozka i na palcach opuscil komnate. Siedzac go zobaczyla, jak wyciaga klucz z komina, wspina sie po schodach na gore, otwiera maly pokoik, wchodzi do srodka i ostroznie zamyka drzwi od wewnatrz. Trudno sie dziwic, ze szybko uklekla przed drzwiami i przycisnela oko do dziurki od klucza; nie widziala jednak wiele, tylko plecy swego meza otwierajacego mnostwo jakichs skrzyn i szkatul, a potem pochylonego nad czyms i podspiewujacego cicho pod nosem; w pewnej chwili po podlodze musiala przemknac mysz, bo zasyczal dziko: "Szsz! Szsz!"Zona jubilera podniosla sie i cichutko wrocila do lozka, ale jej maz nie wracal przez jakies trzy lub cztery godziny. Co takiego moze tam miec, rozmyslala, przypominajac sobie rozne uliczne opowiesci o niewidzialnych duszkach i pewnych podniecajacych praktykach, ktore oferuja ludziom w zamian za ich krew lub dusze. W ciagu dwu nastepnych nocy wydarzylo sie to samo i zona jubilera poczula, ze dluzej juz nie wytrzyma z ciekawosci. -Tak sobie mysle - powiedziala do meza czwartego dnia - ze chyba wysprzatam ten pokoik na strychu. -Nie! - wrzasnal jubiler. - Zabraniam ci zblizac sie do tego pokoju. Nie waz sie nawet dotykac jego drzwi, jesli nie chcesz, zebym cie wychlostal i wyrzucil na ulice. -Jak sobie zyczysz - odpowiedziala zona, ale w duchu postanowila, ze musi zobaczyc, co takiego doprowadzilo jej meza do szalenstwa. Wlasnie tego samego dnia jubiler musial wyjsc z domu w jakichs sprawach. 56 -Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, dopoki nie wroce - mruknal do zony.Oczywiscie, gdy tylko opuscil dom, natychmiast wydobyla klucz z komina, popedzila na strych, otworzyla drzwi pokoiku, otworzyla kufer, otworzyla kolejno wszystkie szkatulki i... -Ach! - wydala z siebie okrzyk wraz z oddechem. I trzymajac naszyjnik w reku, pomyslala: te cudowna ozdobe moze nosic rownie dobrze mezczyzna, jak i kobieta, a na mnie bedzie wygladac wyjatkowo ladnie, ale jesli moj maz wroci i zobaczy, co zrobilam, na pewno mi nie pozwoli go nosic, zbije mnie albo jeszcze gorzej. Tak wiec - a bylo to zachowanie bardzo dla niej naturalne - pobiegla na nadbrzeze rzeki, do znanego sobie ciemnego sklepiku, nabyla tam pewna miksture i pedem wrocila do domu. Kiedy jubiler stanal w drzwiach, ujrzal swa kochajaca malzonke czekajaca na niego z pucharem pelnym po brzegi. -Jakze sie za toba stesknilam! - zawolala. - Spojrz, przyrzadzilam ci kielich wina z korzeniami. Jubiler wypil wino i natychmiast padl martwy, jako ze procz korzeni napoj zawieral cos jeszcze. Po chwili uliczke wypelnily rozdzierajace krzyki i sasiedzi zbiegli sie, by pocieszac nieszczesna wdowe. Gdy tylko pochowano jubilera, sprzedala sklep i wszystkie towary i przeniosla sie do pieknego domu, gdzie po trawnikach spacerowaly wspaniale pawie. Sama chodzila w czarnych aksamitach, a na jej piersi zawsze lsnil magiczny naszyjnik. Krol tego miasta mial kilka zon, a jedna z nich byla krolowa. Nosila welon utkany ze zlotych nici przetykanych szmaragdami i codziennie przejezdzala przez miasto w rydwanie zaprzezonym w lamparty, wokol ktorego kroczyli niewolnicy wolajac: "Pochylcie glowy przed pierwsza 57 zona krola, krolowa tego miasta!" Wszyscy zginali sie w niskim poklonie, a kto tego nie zrobil, tego chwytali i odcinali mu rece lub stopy, w zaleznosci od kaprysu krolowej.Pewnego dnia, gdy przejezdzala przez miasto, zobaczyla, ze cos blyszczy na jednym z balkonow. -Czwarty z mojej prawej strony - rozkazala - idz i przynies mi to, co tam blyszczy. Wybrany niewolnik natychmiast wbiegl do domu i wrocil wlokac za soba przerazona kobiete, a byla nia wdowa po jubilerze, ze srebrnym naszyjnikiem na piersiach. -O Cesarska Wladczyni, to blysk tego naszyjnika dostrzegla Wasza Przepieknosc na balkonie, ale ta kobieta nie chciala go oddac, i spojrz, pogryzla mnie i podrapala, kiedy probowalem zdjac go z jej szyi. -A wiec odetnijcie jej glowe - powiedziala krolowa. - Nie pozwole, by w miescie mojego meza pienilo sie skapstwo. Natychmiast spelniono jej polecenie, a naszyjnik obmyto z krwi w pachnacej wodzie (ktora zawsze noszono w tym celu, jako ze rece i nogi nie dosc pokornych obywateli czesto zdobily bransolety), wytarto jedwabnym recznikiem i wreczono krolowej. Z blyskiem w oczach zawiesila sobie ozdobe na szyi. Wkrotce slonce zaszlo i krolowa udala sie na uczte, ktora jej malzonek wydawal co wieczor w wielkiej sali palacu. Wszyscy wytrzeszczali oczy podziwiajac naszyjnik, a wielu spogladalo pozadliwie, zapominajac o potrawach, jakie przed nimi stawiano. Sam krol wyciagnal dlon i zaczal sie bawic siedmioma perlami. -Co to za naszyjnik, golabko? Skad go masz? Wyglada naprawde pieknie na twojej bialej szyi, ale pomysl tylko, jak wspaniale prezentowalby sie na szyi mezczyzny, bo niewatpliwie jest za ciezki jak na twoje delikatne gardziolko. Chcesz mi go dac? 58 -Ani mi to w glowie - odparla krolowa.-Ale mi go pozyczysz? - nalegal krol. - Pozycz mi go, a dam ci pewien turkus, wiekszy od mojej dloni. -Bzdura - powiedziala krolowa. - Widzialam ten turkus, nie jest wiekszy od twojego kciuka. -Wobec tego dam ci piec szafirow bardziej niebieskich od smutku. Albo kasetke z bardzo rzadkiego drewna, pelna perel, kazda z innego wybrzeza. -Nie. Jestem zadowolona z tego, co mam. Krol zaczal sie nerwowo skrobac po glowie i wezbral w nim gniew, ale nie okazal tego po sobie. Po zakonczeniu uczty wyszedl potajemnie w noc i udal sie na pewne wzniesienie w palacowych ogrodach. Tu, w swietle gwiazd, zwrocil sie kolejno na wschod i na polnoc, na poludnie i na zachod, mruczac zaklecia, ktorych sie nauczyl w mlodosci od pewnego czarodzieja. Z poczatku nadal panowala cisza, lecz nagle rozlegl sie donosny szum, jakby zimowy wiatr uderzal w ciezkie od chmur niebo, pioropusze drzew zaczely czesac ksiezyc, a na ziemie, jak zlowroga siec, padl rozlegly cien. Krol zadrzal, lecz nie ruszal sie z miejsca. Przerazajacy ciemny ptak wyladowal na murawie, wiekszy od trzech orlow, z drapieznym, zakrzywionym dziobem, szponami jak haki ze spizu i rubinowymi oczami gorejacymi jak ogien. -Mow - rzekl straszliwy Ptak - kiedy juz swoim zakleciem sciagnales mnie tu z uczty na wysokich turniach. Krol wzdrygnal sie, lecz powiedzial: -Pierwsza z moich zon ma naszyjnik, ktorego nie chce mi dac, chociaz jestem jej mezem i mam do tego prawo. Pochwyc ja i unies pod niebo, a kiedy bedzie skamlec o litosc, kaz jej oddac ten naszyjnik i przynies go mnie. -A co z nia? - zapytal Ptak. -Jej los mnie nie obchodzi - odrzekl krol - i nie obchodzi mnie, co z nia zrobisz, jesli tylko dostane ten naszyjnik i nikt sie nie dowie, ze 59 mialem cos z tym wspolnego.-A wiec, skoro wezwales mnie tym zakleciem, musze zrobic, co mi kazesz. Ptak nie nalezal do rasy demonow, byl istota ziemska, jednym z owych potwornych stworzen porzuconych jak strzepy z pierwszego przyodzienia czasu. Nie nalezal ani do swiata, ani do Podziemia: byl czastka chaosu, ktora przybrala okreslony ksztalt i wloczyla sie po swiecie, posepna i zla, posluszna ludziom, jesli tylko osmielili sie ja wezwac, lecz przewaznie unikana przez nich i nienawidzona. Rozwinal potezne skrzydla jak dlugie pioropusze palmowych lisci i wzbil sie w gore az do szafranowego okna komnaty, gdzie krolowa siedziala przed zwierciadlem, pieszczac swoj naszyjnik. -Ukochana - zawolal miekko Ptak - ukochana, ukochana, drugi ksiezycu nocy, wyjrzyj i ukaz swoja pieknosc cieniom. Krolowa podeszla do okna, zaciekawiona i wyniosla, a Ptak pochwycil ja nagle swymi strasznymi szponami i uniosl wrzeszczaca w krypte nocy. Ptak pofrunal wysoko i daleko. Lecial blisko gwiezdnych ogrodow, omiatajac ich srebrzyste korzenie tchnieniem swych skrzydel. Daleko w dole majaczyl lad jak dymiaca mapa, tu i tam poznaczona ognikami oswietlonych lampami miast, podczas gdy jej krawedzie wpelzaly w fioletowe pustynie morza. Krolowa jeczala z przerazenia. -Daj mi swoj naszyjnik, a wypuszcze cie - powiedzial Ptak. Nieprzytomna ze strachu krolowa zdarla z siebie ozdobe, nabyta za krew nieszczesnej wdowy, a Ptak zlapal ja w dziob. A potem, tak jak przyrzekl, wypuscil krolowa, ktora runela w dol, ku swiatu. Niektorzy mowia, ze w ten sposob zginela, inni, ze jakas wedrowna czastka zywiolu Naziemia ulitowala sie nad jej krzykiem i zamienila ja w ptaka, 60 w malego msciwego jastrzebia, ktory odtad zawsze polatywal pod niebem zlorzeczac piskliwie.Wielki Ptak, zadowolony, ze sie jej pozbyl, potrzasnal trzymanym w dziobie naszyjnikiem. Nie zamierzal wcale oddawac go krolowi, chcial go zatrzymac dla siebie. Lecz gdy lecial z powrotem ku turniom, wraz ze sloncem ponad gorami zrodzila sie burza i przetoczyla przez niebo uderzajac w swe czynele. Piorun ugodzil Ptaka; bylo to zaledwie musniecie, lecz Ptak krzyknal i naszyjnik Wayiego wypadl mu z dzioba. Trzykrotnie zatoczyl krag, wypatrujac szczatkow, lecz nie znalazl niczego i poszybowal gniewnie na zachod za wlokacymi sie po niebie strzepami nocy. Naszyjnik spadl jak meteor. Zamglone szczyty, zabarwione sloncem, rozstapily sie i uciekly na boki, rzeka rozblysla, puszcza rozlozyla sie jak leniwe zwierze o zielonym futrze, otworzyla sie dolina wyslana kobiercem z kwiatow, otoczona wysokimi wiezycami skal. Posrodku, w zielonym gaju, wznosila sie mala biala swiatynia. Siedem perel zadzwonilo o siebie jak dzwoneczki, gdy naszyjnik spadl. Galezie oslabily jego upadek, zawisl na jednej z nich. Ktoz wie, jakiego boga czczono w tym miejscu? Trzy kaplanki dbaly o jego swiatynie i zapalaly mu plomien na oltarzu. Nie mialy tu innego towarzystwa poza soba i malym wezem, ktorego uwazano za wyrocznie boga. W czasie swiat przychodzili tu ludzie z doliny i sasiednich wzgorz, a kaplanki braly weza - ktory byl im bardzo drogi i ktorego, gdy byly same, traktowaly jak ulubienca - i kladly na marmurowej tacy wypelnionej piaskiem. Zadawano mu pytania dotyczace zbiorow, urodzin, smierci i przyszlych losow, a kiedy waz wil sie, kaplanki1 odczytywaly znaki, jakie pozostawil na piasku. Byla to boza wyrocznia, boza odpowiedz. Wyciskaly mu tez jad, z ktorego robily specjalne 61 kadzidlo. Czynily to bez leku, bo chociaz jad byl smiertelnie trujacy, waz nigdy nie ukasil zadnej z nich, gdyz bardzo je lubil. Karmily go miodowymi ciastkami i smietana.Kazdego ranka jedna z kaplanek szla z dzbanem do strugi spadajacej ze skal, a dzisiaj przypadla kolej na najmlodsza. Cala dolina rozbrzmiewala spiewem ptakow, spiewala tez mloda kaplanka. Kiedy podeszla do wody, zobaczyla, ze w gaju cos polyskuje. Gwiazda musiala spasc z nieba w nocy, pomyslala, ale kiedy podeszla blizej, dostrzegla, co to takiego. Dzban wypadl jej z rak, klasnela w dlonie, oczy jej zaplonely. Zapomniala o wszystkim, pragnela tylko jednego: podniesc naszyjnik, zalozyc na szyje i pozwolic, by klejnoty zalsnily na jej piersi, nie mogla jednak dosiegnac galezi, na ktorej zawisl. Kiedy tak stala, nadeszla druga kaplanka, zaniepokojona, ze jej mlodsza towarzyszka tak dlugo nie wraca z woda. -Czemu sie tak przygladasz, siostro? -Och nie, niczego tu nie ma! Oczywiscie druga kaplanka spojrzala w gore i od razu dostrzegla naszyjnik. -Jest moj! - zawolala najmlodsza. - Ja go pierwsza znalazlam. Nie mozesz go zabrac. -Mylisz sie - powiedziala druga. - Jestem starsza od ciebie i mnie sie nalezy. Badz pewna, ze go zabiore. I schwyciwszy dzban lezacy w trawie, uderzyla nim najmlodsza z taka sila, ze dziewczyna padla martwa na ziemie. Slyszac gwaltowne krzyki, najstarsza kaplanka pobiegla do gaju przy wodospadzie. -O, juz leci ta zaraza - mruknela do siebie druga kaplanka i ukryla sie za drzewem, sciskajac dzban w dloniach. Nie minelo wiele czasu, gdy najstarsza podzielila los najmlodszej. Nie zwazajac na swe ponure dziela spoczywajace wsrod trawy i kwiatow, druga kaplanka usiadla przed drzewem i wlepila oczy w naszyjnik. -Wkrotce wymysle sposob, by cie dostac i zawiesic sobie na szyi - zamruczala - a na razie wystarczy mi samo patrzenie. Slonce wznioslo sie juz wysoko, a ona wciaz siedziala pod drzewem. W miare jak dzien zmierzal ku zachodowi, skalne wiezyce zaplonely zlotem, potem coraz ciemniejszym fioletem, az w koncu wszelki rumieniec spelzl z ziemi i nieba, a doline napelnil zielony polmrok. I wciaz ostatnia kaplanka siedziala pod drzewem, nie widzac niczego poza naszyjnikiem wsrod galezi. Maly waz wypelzl ze swiatyni i wijac sie wsrod trawy popelzl ku wodopojowi, samotny, glodny i rozdrazniony, bo nikt go od dawna nie piescil i nie karmil. Kiedy zobaczyl kaplanke siedzaca w gaju, podpelzl do niej ochoczo i owinal sie wokol jej kostki. Nie zwrocila jednak na niego uwagi. Wtedy spojrzal w gore i ujrzal to, co zwisalo z galezi. Poczul sie tak, jakby iskry zaplonely mu w zylach. Bo taka byla moc magii uwiezionej w naszyjniku Wayiego, ze musialy go pozadac wszystkie ziemskie stworzenia, ludzkie i zwierzece. Jak krew ze smiertelnej rany, z malego weza wyciekla cala lagodnosc, az do ostatniej kropli. To moje, pomyslal, podobnie jak mysleli wszyscy, ktorzy naszyjnik ujrzeli. I ukasil kaplanke w piete jadowymi zebami, tak ze wkrotce i ona lezala martwa wsrod kwiatow. Waz doznal przez chwile poczucia strasznego osamotnienia i utraty, a pozniej gniewu i mocy. Jego rozpaczliwa samotnosc zamienila sie w namietna dume. Wyciagnal sie, by oplesc szeroki pien drzewa. Zaczal rosnac. Nadal sie nienawiscia i pycha, wydluzyl sie i spuchl. Trzy razy po trzykroc jego gietkie cielsko owinelo sie wokol pnia, az w koncu plaski, ohydny leb spoczal na galezi, z ktorej zwisal naszyjnik. Nadeszla noc i powlokla czernia oblicze swiata, a waz rowniez poczernial, az do barwy swej dzikiej zlosci, a jego oczy zamienily sie w srebrne szparki od patrzenia w siedem jasniejacych klejnotow. Minely lata, ludzkie lata. Sklepienie swiatyni runelo, kolumny pokruszyly sie, trawa porosla ruiny. Wodospad zamilkl, wyschlo zrodlo chlodnej strugi, kwiaty wymarly, drzewa zwiedly i uschly. Tylko jedno wielkie drzewo, drzewo z naszyjnikiem wsrod galezi, zylo i roslo, chociaz, podobnie jak waz, sczernialo i zbrzydlo. Waz rowniez zyl. Dopoki trwala jego zlosc i zawistna pycha, nie mogl umrzec. Opleciony wokol drzewa, nigdy nie spal, a kiedy zblizali sie ludzie ze swymi pochodniami, piesniami i nozami, strzykal trucizna wrzaca od nienawisci, niszczaca wszystko, czego dotknela. Trawa pod drzewem uschla, lecz wokol pelno bylo nowych kwiatow, bialych kwiatow: kosci. Zly urok padl na doline. Ludzie porzucili ja i opustoszala. Rosla legenda o skarbie wsrod galezi drzewa i o strzegacym go zazdrosnie wezu. A potem zaczeli przybywac bohaterowie. Niektorzy przyprowadzali ze soba cale armie, inni przychodzili samotnie; jedni byli konno, zakuci w zelazo, uzbrojeni w zaklecia i miecze z niebieskiej stali; inni przychodzili pieszo, a ich jedyna bronia byla chlopska przebieglosc i mezne serce. Zgineli wszyscy. Ich kosci-kwiaty wzbogacily cmentarzysko wsrod bujnej, tlustej trawy, ich imiona ugrzezly w mitach lub zostaly zapomniane. Po pieciu lub dziesieciu wiekach bohaterowie przestali przybywac. A po epoce bohaterow nastala epoka pustki. Waz oplatal drzewo, z paszczy saczyl mu sie jad. Myslal tylko o jednym: Skarb jest moj, tylko moj, nie dostaniecie go. 64 Lecz na dnie tej mysli narodzil sie bol, nasaczajac powoli wezowa dusze. Co go bolalo? Za czym tesknil? Nie wiedzial, calymi stuleciami spoczywajac w bezruchu, z wiecznie otwartymi srebrnymi oczami. Czasami, gdy suchy wiatr mierzwil galezie, waz unosil leb i plul smiercia na wiatr jak na jeszcze jednego bohatera. Lecz trwalo to krotko i znowu kladl swoj plaski leb na galezi, wyczerpany, oszolomiony i niewidzacy, myslac: Moj, tylko moj; nikt nie zabierze mi mojego skarbu.Lecz nie pamietal juz, co jest tym skarbem. Pewnego dnia, gdy niebo bylo niby kopula z szafirowego szkla nad jalowa dolina, waz uslyszal ludzkie kroki dochodzace z przedsionka zrujnowanej swiatyni. Podniosl leb i w oczach nieco mu sie rozjasnilo. Ujrzal cien - od dawna widzial tylko cienie - przypominajacy ksztaltem czlowieka. Zasyczal, a jad pociekl na ziemie pod drzewem. Cien zatrzymal sie, nie tyle bojazliwie, co nasluchujac. Waz nauczyl sie ludzkiej mowy wiele stuleci temu, bo nienawisc i zazdrosc musi znalezc jakis jezyk; tylko te stworzenia, ktore nigdy nie doznaja takich uczuc, nie musza mowic. Dlatego waz przemowil. -Podejdz blizej, czlowieku narodzony z kobiety, abym ja, wladca tej doliny, mogl cie zabic. Zamiast jednak uciec albo podejsc blizej, jak zwykle czynili bezmyslni poszukiwacze przygod, cienista postac usiadla na jednej ze zwalonych kolumn. -Dlaczego pragniesz mnie zabic? - zapytal czlowiek, a jego glos zabrzmial dziwnie i nowo w dolinie: nie dzwieczala w nim ani buta i wrogosc, ani przymilnosc i prosba, jak w glosach bohaterow, ani surowosc, jak we wietrze, ani melancholia, jak w deszczu. Byl to glos melodyjny i bardzo przyjemny, glos, ktory zdawal sie miec barwe topazu. 65 Waz ucichl i znieruchomial, bo ow glos zdawal sie czynic bol w jego duszy jeszcze dotkliwszym, a jednoczesnie, co bylo niezwykle, usmierzal go.-Zabijam wszystkich, ktorzy tu przychodza - powiedzial jednak - bo wszyscy, ktorzy przychodza, chca ukrasc moj skarb. -Coz to za skarb? -Spojrz miedzy galezie tego drzewa - odrzekl waz z gorzka satysfakcja - a ujrzysz go. Na to glos zasmial sie, bardzo lagodnie, prawie uprzejmie, a ow smiech byl niby woda padajaca na spieczona ziemie. -Niestety, nie moge zobaczyc twojego skarbu, bo jestem slepy. Te slowa przeszyly weza dotkliwiej niz miecz najdzielniejszego z bohaterow. To, ze czlowiek mowiacy takim glosem mogl byc slepy, w jakis sposob zranilo weza, moze dlatego, iz on sam prawie zaniewidzial z uplywem stuleci. -Czy narodziles sie bez oczu? - zapytal. -Nie, mam oczy, chociaz nimi nie widze. Pochodze jednak z kraju, w ktorym utrzymuje sie pewien starozytny obyczaj. -Opowiedz mi o tym - zaszelescil waz ze swojej galezi, poniewaz po raz pierwszy od wielu, wielu lat poczul musniecie litosci - i zaciekawienia. -Kraj, w ktorym przyszedlem na swiat - powiedzial przybysz - zyje w wielkim strachu przed swymi bogami. Jego mieszkancy wierza, ze kiedy sie narodzi dziecie o niezwyklej pieknosci, w bogach wzbudza to gniew i zsylaja na nie smierc. Dlatego kazde dziecko, chlopiec czy dziewczynka, jest w swoje trzecie urodziny poddawane badaniu przez kaplanow, i jesli uznaja, ze mogloby wzbudzic boza pomste, zmuszaja je do wpatrywania sie w bialy ogien tak dlugo, az blask wypali mu wzrok. W ten sposob oddala sie zazdrosc bogow. I z tej oto przyczyny w moim kraju wszyscy, ktorzy sa piekni, sa slepi. 66 -A wiec jestes piekny? - zapytal waz.-Wyglada na to, ze za takiego zostalem uznany - odrzekl przybysz, ale w jego glosie nie bylo rozzalenia ni smutku. -Podejdz blizej - zaszeptal waz - i pozwol mi spojrzec na ciebie, bo ja takze jestem prawie slepy od wpatrywania sie w srebrny ogien. Nie zrobie ci krzywdy, nie lekaj sie mnie. Juz dosyc zostales skrzywdzony. Przybysz powstal. -Biedny wezu - powiedzial i podszedl blizej nie okazujac leku, wymacujac droge rekami i dluga laska, na ktorej sie wspieral. Dotarlszy do drzewa, wyciagnal reke do gory, nie po srebrny naszyjnik, lecz po to, by poglaskac cialo weza. Waz znizyl leb i wpatrzyl sie w niego. Obcy przybysz byl mlodym czlowiekiem, rzeczywiscie pieknym jak bog. Mial jasne wlosy barwy jeczmienia w bialym, wiosennym sloncu. W jego oczach nie znac bylo slepoty; byly zielone i czyste jak najszlachetniejszy jadeit. Mial smukle i mocne cialo. Czujac wielka slabosc, waz oparl swoj dlugi leb na ramieniu slepca. -Powiedz mi, kto zabral ci wzrok, powiedz mi swoje imie i imiona tych, ktorzy cie oslepili, abym mogl zyczyc im zla. Ale przybysz pogladzil leb weza i odrzekl: -Nazywam sie Kazir, a jesli chodzi o tamtych, i tak maja dosc klopotow. Zabrali mi wzrok, lecz moje pozostale zmysly bardzo sie wyostrzyly. Poznaje wszystko, czego dotkne. Wedrujac przez te doline poznalem jej cale dzieje dotykajac tylko dlugich traw lub cieplego kamienia podniesionego z drogi. A dotykajac ciebie poznalem twoj smutek i twoje brzemie o wiele lepiej, niz gdybym cie zobaczyl i przerazil sie na twoj widok. -Ach, ty mnie rozumiesz - westchnal waz kladac mu leb na karku. - Kiedys bylem szczesliwy i niewinny. Kiedys kochano mnie i ja kochalem. Tak dlugo bylem pograzony w zalu i tesknocie i nigdy nie 67 poznalem, czym jest nadzieja! Och, obdarz mnie pokojem, slepy Kazirze, daj mi odpoczac.-A wiec odpocznij - rzekl mlodzieniec i zaspiewal wezowi zlota piesn pelna spokoju. Byla to piesn o okretach z oblokow, i o sennej krainie, gdzie sen unosi sie jak mgla, by dac swiatu odpoczynek od smutku. Sluchajac tej piesni waz zasnal pierwszym snem od wielu stuleci, a w owym snie jego zawisc i wscieklosc zamarly, az w koncu sam umarl, tak lagodnie i z taka wdziecznoscia, jak zasnal. Kazir poczul, ze z weza uszlo zycie, a poniewaz nie mogl juz nic uczynic, pocalowal zimny leb i odwrocil sie, aby odejsc. Nagle galaz zatrzeszczala za nim i dobiegl go dzwiek jakby dzwonkow. Nie zastanawiajac sie, co ten dzwiek oznacza, wyciagnal reke i uchwycil naszyjnik Wayiego. Trzymal go tylko przez chwile. Ta rzecz jest przekleta, pomyslal, to dzielo demona. Wyrzadzila juz wiele zla i wyrzadzi jeszcze wiecej, jesli nie ukryje jej w ziemi. I siegajac ponownie, palcami natrafil na siedem magicznych perel. Wszyscy, ktorzy je ujrzeli, natychmiast zaczynali ich pozadac. Lecz Kazir widzial tylko koncami swoich palcow, dzieki niezwyklej zdolnosci jaka zostal obdarzony. Przez chwile wstrzymal oddech, a potem powiedzial: -Siedem lez uronionych w rozpaczy pod ziemia, siedem lez uronionych przez kwiat, ktory jest kobieta. W tym momencie poznal wszystko - nie tylko krwawe dzieje naszyjnika, lecz i to, co zdarzylo sie wczesniej: malego Drinu wywijajacego mlotem w swej kuzni, Bakwiego-robaka w ogrodach Azrarna. Lecz wyrazniej i silniej niz to wszystko poznal Ferazin Zrodzona z Kwiatu, placzaca nad jeziorem w Podziemiu, placzaca za Siweszem i za sloncem. 6. Kazir i Ferazin Przez wiele miesiecy Kazir wedrowal po ziemi, Kazir slepy poeta, Kazir zloty piesniarz. Poszukiwal drogi do Podziemia, drogi do Ferazin. Od kiedy dotknal siedmiu perel-lez, padl na niego urok, nie byl to jednak urok zachlannosci, lecz wspolczucia - i urok milosci. Ktoz jednak mial mu powiedziec to, co powinien wiedziec? Imie Azrarna przesaczylo sie do jego swiadomosci w cieniach i szeptach; Ksiaze Demonow znany byl zreszta pod wieloma innymi imionami: Pana Ciemnosci, Wladcy Nocy, Dawcy Udreki, Orloskrzydlego, Cudownego, Niewymownego. Wejscie do jego krolestwa wiodlo przez rdzen jakiejs gory w srodku ziemi, ale kto potrafilby znalezc te gore, jaka mapa ja ukazuje? I kto osmielilby sie tam pojsc, kto osmielilby sie zawiesc slepca do miejsca, w ktorym ze skalnych szybow bucha ogien, a cale niebo przyslania kozuch cynobrowego dymu? Kazir nie rozpaczal, chociaz ciezko mu bylo na sercu. Zarabial na chleb piesniami i niekiedy jego piesni uzdrawialy chorego lub szalonego, taka mialy magiczna moc. Chociaz byl slepcem, niemal w kazdym domu przyjmowano go chetnie. Chociaz byl slepcem, prawie kazda 69 kobieta, ktora go ujrzala, z ochota spedzilaby reszte zycia u jego boku. Lecz Kazir przechodzil przez ziemskie krainy, jak przechodza pory roku, poszukujac wciaz drogi do Ferazin.Srebrny naszyjnik mial zawsze ukryty pod koszula, wiedzac, jakie zlo moglby sprowadzic na ludzi, lecz gdy byl sam, wyjmowal go i dotykal siedmiu perel, a wowczas do jego swiadomosci wkradala sie obecnosc Ferazin. Nie widzial jej, nawet swym wewnetrznym wzrokiem, bo zostal oslepiony w zbyt mlodym wieku, by zapamietac wiekszosc wyobrazen, barw czy widzialnych ksztaltow. Poznawal ja raczej tak, jak inni poznaja roze wdychajac jej won w ciemniejacym ogrodzie lub fontanne czujac jej odswiezajace igranie na swych rekach. Pewnej nocy, tuz przed brzaskiem, na nagim plaskowyzu doszedl do samotnego domku z kamienia. Mieszkala tu staruszka, ktora kiedys uprawiala sztuke czarnoksieska, a chociaz w koncu madrze uczynila, odkladajac magiczne ksiegi, won zaklec wciaz blakala sie wokol tego miejsca. Kazir zapukal. Staruszka wyszla z domku. Z dawnych lat pozostal jej czarnoksieski pierscien: kiedy w poblizu znajdowal sie niegodziwiec, pierscien plonal rubinowym blaskiem, kiedy zblizal sie ktos dobry, kamien zmienial barwe na zielona. Teraz lsnil jak najczystszy szmaragd i staruszka zaprosila wedrowca do srodka. Zauwazyla, ze jest piekny i slepy, a ze przez wiele lat uprawiania magii zdobyla madrosc, postawila przed nim cos do jedzenia i powiedziala: -Ty jestes Kazir, glupiec, ktory szuka drogi do Podziemia. Slyszalam, ze usmierciles straszliwego weza w opustoszalej dolinie i odszedles z legendarnym skarbem. -Madra pani - odrzekl Kazir - ten waz umarl ze starosci i smutku. Skarb jest splamiony ludzka krwia i nie ma wartosci. Odszedlem stamtad jedynie z udreka w sercu, teskniac do panienki, ktora placze w 70 Podziemiu za swiatlem i miloscia.-Do pieknej panienki - powiedziala stara czarownica - do panienki zrodzonej z kwiatu. Moze i znam droge, ktora do niej prowadzi. Czy masz w sobie tyle odwagi, by nia pojsc, slepy Kazirze? Czy wystarczy ci jej, by bez oczu wedrowac po przedsionkach smierci? -Powiedz mi tylko, jak tam dojsc, a wyrusze natychmiast. Nie spoczne, dopoki ona nie zazna spokoju, pieknosc uwieziona pod ziemia. -Moja cena jest siedem piesni - rzekla czarownica. -Po jednej piesni za kazda lze Ferazin. Wiec Kazir zaczal spiewac, a czarownica siedziala zasluchana. Jego spiew rozluznial jej zesztywniale stawy, rozwiazywal suply miesni w jej czlonkach. Przeniknela w nia czastka jego mlodosci, jak ptak wlatujacy przez okno do domu. Kiedy skonczyl siodma piesn, powiedziala: -W Podziemiu, na kresach krolestwa Azrarna, wije sie rzeka pelna wody ciezkiej jak zelazo i barwy zelaza, bialy len porasta jej brzegi. Jest to Rzeka Snu, a na jej brzegach mozna czasem spotkac dusze spiacych ludzi. Ksiazeta rasy demonow poluja na te dusze ze sfora psow. Jesli sie nie lekasz, moge przyrzadzic ci napoj, ktory straci cie szybko w czelusc snu i przeniesie twa dusze przez zelazne wody. To miejsce pelne jest sidel, lecz jesli uda ci sie ich uniknac i uchronic przed lowczymi psami Wazdru, a nastepnie przejsc przez rownine, dotrzesz do Miasta Demonow i staniesz, jesli zechcesz, przed Azrarnem. Popros go o swoja dziewczyne stworzona z kwiatu. Jesli Azrarn przychyli sie do twej prosby - a moze tak sie stac, bo ktoz moglby przewidziec jego nastroj owego dnia - sam przeniesie ciebie i ja z powrotem do swiata ludzi Ale jezeli bedzie akurat bezlitosny i okrutny, pozegnaj sie z wszelka nadzieja; tylko bogowie wiedza, jaka udreka, lub jakim bolem obdarzy cie, wysluchawszy twojej prosby. 71 Kazir tylko siegnal po dlon czarownicy i trzymajac ja w lagodnym uscisku, odrzekl:-Niemowle moze sie lekac narodzin, a matka bolu porodu, lecz kiedy nadejdzie czas, zadne z nich nie ma wyboru. Ja tez nie mam wyboru. Nie ma dla mnie innej drogi. A wiec przyrzadz swoj napoj, mila czarodziejko. Pragne pojsc ta droga jeszcze dzis w nocy. Kazir przeszedl przez domene snu tak jak wszyscy, w niewiedzy, i obudzil sie u brzegow wielkiej rzeki. Czasami, sniac, slepi moga widziec, jesli tylko zdazyli wiele zobaczyc, zanim utracili wzrok, a ktoz watpi w to, ze wszystkie dusze widza, kiedy raz na zawsze uwolnia sie od swych cial. Lecz cialo Kazira wciaz zylo i niewiele widzialo przed oslepieniem. Dlatego rowniez jego dusza, wynurzywszy sie na tym zimnym, posepnym brzegu, byla slepa jak jego ziemski ksztalt. W rzeczy samej ta dusza przypominala dokladnie cialo Kazira, miala jego czyste oczy, nawet jego odziez, i trzymala w reku widmo laski slepca. Tak wiec Kazir stal na brzegu Rzeki Snu, gdzie rosnie bialy len, wdychal lodowata won wody i slyszal jej zelazny szum, a przed nim rozciagaly sie czarne krainy, tu i owdzie porosniete drzewami z kosci sloniowej i zlotego drutu, choc tego nie widzial. Uklakl i polozyl reke na otoczaku lezacym na brzegu. -W ktorym kierunku lezy Miasto Demonow? - zapytal. Poczul, jak kamien ocieplil sie lekko z jednej strony, wiec wstal i poszedl w tym kierunku, oddalajac sie od rzeki i wymacujac droge swa laska. Szedl tak dlugo, od czasu do czasu wyciagajac reke i dotykajac metalicznej kory jakiegos drzewa; w ten sposob poznawal, w ktora strone isc i jak daleko jest Miasto. Nie slyszal nic procz wiatru Podziemia. Lecz nagle poczul czyjas obecnosc, klebiaca sie jak dym, a glos zamruczal: 72 -Smiertelniku, daleko zaszedles w swoim snie. Jestem Zapomnienie, niewolnik Snu. Czy to mnie szukasz? Pozwol mi oplesc cie mymi ramionami i spic wszystkie wspomnienia z czary twego mozgu, tak, bys nie mogl sobie przypomniec nawet wlasnego imienia, gdy sieprzebudzisz. Pomysl, jakim spokojem chce cie obdarzyc. Zaden dawny wstyd, zadne minione zbrodnie nie zachmurza twych mysli, bedziesz wolny i prozny jak ziemskie powietrze, porzuciwszy swe dawne zycie jak znoszone szaty. Lecz w zyciu Kazira nie bylo zbrodni lub wstydu, o ktorych chcialby teraz zapomniec. -Nie, nie ciebie szukam - powiedzial. - Szukam Azrarna, Ksiecia. -A wiec idz - rzekla dymna istota. - Jesli masz nalezec do niego, nie mozesz byc moj. I Kazir ruszyl w dalsza droge, a po jakims czasie wyczul inna obecnosc, milsza i bardziej uwodliwa od pierwszej. -Smiertelniku, daleko zaszedles w swoim snie. Jestem Fantazja, dziecie Snu. Czy to mnie szukasz? Pozwol mi oplesc cie mymi wlosami i napelnic czare twego mozgu tancerzami i palacami, tak, abys blagal mnie o wieczny sen, w ktorym wedrowalbys po moich wielobarwnych komnatach i salach. Pomysl, jaka rozkosza chce cie obdarzyc. Dalabym ci drugi swiat, o wiele wspanialszy i milszy od pierwszego. Lecz Kazir wiedzial, co to jest Fantazja, poniewaz tkal swe piesni z jej przedzy. -Nie, nie ciebie szukam - powiedzial - chociaz dobrze cie znam. Szukam Azrarna, Ksiecia. -A wiec idz - rzekla slodka istota. - Jesli masz nalezec do niego, nie mozesz byc moj. Potem Kazir napotkal droge. Byla z marmuru, obrzezona kolumnami, a dotkniecie jej powiedzialo mu, ze prowadzi do wrot Druhim Wanaszty, Miasta Demonow. 73 Nie uszedl jednak ta droga daleko, gdy uslyszal za soba odglos tak straszliwy, tak przerazajacy jak ujadanie wilkow - lecz jeszcze bardziej zlowrogi - i poznal, ze psy Wazdru zweszyly juz jego slad.Zamiast uciekac lub szukac kryjowki, Kazir zatrzymal sie i zwrocil twarz w strone poscigu. Slyszal zblizajace sie warczenie i ujadanie, stukot kopyt, dzwonienie uprzezy, nawolywanie Wazdru. Wowczas Kazir, wznioslszy swoj glos ponad te wrzawe, zaczal spiewac. A w tym spiewie duszy Kazira bylo cale piekno jego smiertelnego glosu, a moze jeszcze cos wiecej. Spiewal, lecz nikt nie wie, o czym byla ta piesn. Wiadomo tylko, ze psy przerwaly swoj bieg i legly na drodze, konie opuscily lby, nawet jezdzcy usiedli i wsparli swe blade twarze na dloniach, zasluchani. Kiedy piesn sie skonczyla, nastala cisza, a w tej ciszy rozlegl sie glos, tak cudowny jak glos Kazira, lecz podobny do sniegu spadajacego na plomienna piesn poety, glos o barwie nie zlotej, lecz czarnej jak noc. -Sniacy smiertelniku - powiedzial glos - jestes daleko od swojej drogi. I Kazir uniosl swe slepe oczy, a jego niewidzace spojrzenie spoczelo na istocie, ktora przemowila, daremne spojrzenie, lecz pelne szczegolnej uprzejmosci. -Nie, panie - odrzekl - bowiem wedruje z nadzieja spotkania ciebie, Azrarnie, Ksieciu Demonow. -Coz to, jestes slepy? - zapytal Azrarn. - Niewidoma duszo, nierozsadnie uczynilas, osmielajac sie zawedrowac do tego miejsca, ktore nawet ludzi o najbystrzejszym wzroku napelnia drzeniem trwogi. Czego mozesz ode mnie pragnac? -Pragne zwrocic ci, Wladco Ciemnosci, cos, co jest dzielem twojego ludu - odparl Kazir. I wyjal srebrne arcydzielo Wayiego, ktore przeniosl ze soba do Podziemia, albowiem naszyjnik, uczyniony z tworzywa cieni i w krainie cieni, mogl powrocic przez Rzeke Snu, podczas gdy zadna smiertelna 74 rzecz - cialo lub metal - nie moglaby sie przez nia przedostac. Kazir wyciagnal reke z naszyjnikiem, a potem wypuscil go pozwalajac, by upadl na droge przed Azrarnem.-Ach, Ksiaze - rzekl - zabierz to, zabierz swoja zabawke, bo wypila juz tyle krwi, ze nawet ty powinienes byc zaspokojony. -Strzez sie - powiedzial Azrarn glosem miekkim jak aksamit, miekkim jak kocia lapa z ukrytymi w niej pazurami. - Zwaz na slowa, ktore osmielasz sie do mnie kierowac. -Wielki Ksiaze - rzekl Kazir - gdybys zechcial, moglbys czytac we mnie jak w ksiedze. Wiedzac, ze nie moge ukryc swych mysli przed toba, mowie otwarcie. Cnoty demonow roznia sie od ludzkich cnot. Mowie jedynie prawde: ten naszyjnik spowodowal juz wiele nieszczesc i krwawych mordow w swiecie ludzi, a przeciez tego wlasnie sobie zyczyles. Dlatego raduj sie, nieograniczony Ksiaze, podczas gdy ja, bedac smiertelny, musze sie smucic. Na te slowa Azrarn usmiechnal sie, a Kazir wyczul ten usmiech, chociaz go nie widzial. -Jestes odwazna, slepa duszo, i prawdomowna, jak sama powiedzialas. Czy wystarczy ci odwagi, by wejsc do mojego miasta o smuklych wiezach i zaspiewac tam dla mnie? -Chetnie dla ciebie zaspiewam, lecz poprosze o zaplate. Azrarn rozesmial sie. Czy kiedykolwiek ludzka dusza uslyszala taki smiech we snie? -Zuchwaly, slepy bohaterze - powiedzial - twoja cena moze sie okazac za wysoka. Wymien ja teraz, a ja sie zastanowie. -Pewna kobieta placze w twoim miescie. To jej lzy lsnia w tym okrwawionym naszyjniku. Jest ona kwiatem i laknie slonca. Zaplata, jakiej 75 zadam, jest jej wolnosc i powrot do krainy ludzi.Azrarn milczal przez dluga chwile. Cisze przerywalo tylko lekkie podzwanianie uprzezy. Slepy poeta stal nieruchomo, wsparty na swojej lasce. -Potarguje sie z toba - odezwal sie nagle Azrarn. - Pojdz do mego palacu, a zadam ci tam jedno pytanie, na ktore odpowiesz mi jedna piesnia. Jesli odpowiedz zawarta w piesni okaze sie prawdziwa, dam ci Ferazin, a ty dasz jej slonce. Jesli jednak nie odpowiesz, uwieze twa dusze w najczarniejszej otchlani Podziemia, gdzie moje psy beda cie rozdzierac tak dlugo, az twoje cialo na ziemi zamieni sie w proch, a moze i jeszcze dluzej. Mozesz teraz przyjac moja cene albo odejsc. Pozwole ci odejsc, bo mnie rozbawiles. -Sam nie moge wrocic, Ciemny Panie - odparl Kazir. - Zaprowadz mnie do twojego miasta i zadaj mi to pytanie, a ja zaspiewam ci ma odpowiedz najlepiej, jak potrafie. I tak Kazir wkroczyl do Druhim Wanaszty, dokad smiertelnicy rzadko docieraja. Wokolo slyszal dziwna muzyke i wdychal dziwne wonie. Wazdru prowadzili go, az stanal w przestronnej sali palacu Azrarna. Azrarn przyjal go z wielka goscinnoscia. Postawil przed swym gosciem wspaniale potrawy i tajemnicze wina, opisywal mu wyglad zastawy i komnaty; mowil wiec, ze ten puchar zrobiony jest z malachitu wysadzanego rubinami, a ten talerz z najszlachetniejszego krysztalu, mowil mu, ile swiec plonie w srebrnych lichtarzach, opisywal barwy kazdej draperii i sceny utrwalone w mozaikach na posadzce. Opowiadal o ksiazetach Wazdru i o wielbiacych go Eszwa, opisywal ich pieknosc i delikatnosc, opisywal kazda ksiezniczke i kazda dworke, cudowne ksztalty ich piersi, zapach ich wlosow i cial. 76 Potem oprowadzil Kazira po swoim palacu i stanawszy z nim na najwyzszym tarasie mowil mu, jak wygladaja wiezyce lsniace na polnocy i na poludniu, i ogrody rozwijajace swe kobierce na wschod i na zachod. Opowiadal mu o niezliczonych cudach swego miasta, o tysiacach koni w stajniach, o nieopisanym zakresie swej wladzy, o swojej potedze czarnoksieskiej i o swej wiedzy. Trwalo to dlugo, a kiedy skonczyl, wrocil z nim do wielkiej sali i powiedzial lagodnie:-Wszystko to do mnie nalezy, duszo poety. I moglbym miec jeszcze wiecej, gdybym tylko zapragnal. A teraz chce zadac ci pytanie, a ty odpowiesz na nie piesnia. -Jestem gotow - rzekl Kazir i poslyszal przyciszony gwar glosow Wazdru i Eszwa, oczekujacych na to, co sie wydarzy. -Czy sadzisz - zapytal Azrarn - ze jest cos, bez czego, majac to wszystko, nie moge sie obejsc? Wazdru zaczely klaskac, z ust Eszwa wyrwaly sie westchnienia. Nikt nie widzial zadnego mozliwego rozwiazania tej zagadki. Lecz Kazir opuscil na chwile glowe, a potem podniosl ja i zaczal spiewac swa odpowiedz. A oto istotna tresc odpowiedzi Kazira: pomimo wszystkich nadnaturalnych bogactw Azrarna, pomimo wspanialosci jego wiecznego krolestwa pod ziemia, jest jedno, bez czego nie moglby sie obejsc, cos, czego mu zawsze potrzeba. Tym czyms jest ludzka rasa. "Jestesmy twoja igraszka, twoja rozrywka", powiedzial mu Kazir. "Zawsze bedziesz do nas powracal, aby ponizac nasza chwale, aby smiac sie swym ciemnym smiechem, gdy oszukasz nas i wydrwisz. Bez ludzi na ziemi zycie demonow i zycie Pana Demonow byloby nudne, zaprawde, byloby nie do zniesienia." Kiedy Wazdru to uslyszaly, zawrzaly pogarda i gniewem, choc Azrarn milczal. Lecz piesn Kazira jeszcze sie nie skonczyla. Teraz wyspiewal demonom zimny sen. 77 Spiewal o tym, jak z krancow swiata nadeszla zaraza i zniszczyla na nim wszelkie smiertelne zycie. Nie pozostawila na ziemi ani jednego mezczyzny, ani jednej kobiety, ani jednego dziecka, ani jednego niemowlecia. Zadna starowinka nie garbila sie nad swymi lekami, zaden ksiaze nie jechal konno w poszukiwaniu celu swej bohaterskiej wyprawy, zadna armia nie prowadzila wojny, zadne piekne dziewcze nie wygladalo z okna wiezy, zadne niemowle nie plakalo w kolysce. Tylko samotny wiatr zawodzil nad ziemia, tylko trawy klonily sie pod jego podmuchami. Slonce wschodzilo i zachodzilo nad pustka. I spiewal o tym, jak Ksiaze Demonow przelatywal nad ta ziemia w postaci nocnego orla, nad milczacymi miastami i opuszczonymi krainami. Ani jedno swiatelko nie plonelo w samotnym oknie, ani jeden zagiel nie bielil sie na morzu. A Ksiaze wypatrywal ludzi. Nie zachowalo sie jednak ani jedno dobre serce, aby je zatruc jadem zla, ani jeden chciwy jubiler, aby go oszukac. I na calej rozleglej ziemi nie bylo ust, ktore by szeptaly imie Azrarna z szacunkiem i trwoga.Demony sluchaly w calkowitym milczeniu. Kiedy padly ostatnie slowa poety, w sali zapanowala lodowata cisza. Kazir stal nieruchomo w tej ciszy przez dlugie chwile. A potem rozlegly sie slowa Azrarna: -Otrzymalem odpowiedz. Ani slowa wiecej, ani slowa mniej. Moze tylko poeta swym wyczulonym uchem doslyszal w tych dwu slowach, jak zmienil sie glos Azrarna: drzal jakby z bolu albo nawet z leku. Lecz cena zostala zaplacona i wnet z palacu pomknal jeden z Eszwa i odnalazl Ferazin przechadzajaca sie w jakims cienistym ogrodzie. Weszla do wielkiej sali palacu Azrarna potulna i smutna, z twarza okryta zwiewnym welonem. Azrarn skinal, by podeszla blizej i powiedzial: 78 -Smiertelnik wykupil twa wolnosc za cene piesni zimnej jak grob. Jego dusza musi wrocic przez Rzeke Snu, lecz ktorys z ptakow nocy zaniesie cie na ziemie, skad pochodzisz.Ferazin podniosla glowe. -I bede ogladala slonce? - zapytala. -Tak dlugo, az zrobi ci sie niedobrze - odparl Azrarn. - I jego tez, swego wybawce, poniewaz bedziesz do niego nalezec. Lecz chociaz wypowiedzial te slowa cicho, Kazir uslyszal je i wykrzyknal: -Nie, Ksiaze! Juz zbyt dlugo nalezala do innych. Nie roszcze sobie do niej zadnych praw. Nasza umowa dotyczyla tylko zwrocenia jej wolnosci. -Przeciez ja kochasz - rzekl Azrarn - bo inaczej nie osmielilbys sie tu przybyc. -Kocham Ferazin od chwili, gdy dotknalem jej lez osadzonych w srebrnym naszyjniku - odparl spokojnie Kazir - a teraz, czujac ja blisko siebie, kocham ja jeszcze glebiej. Ale ona nic o mnie nie wie. Ferazin odwrocila sie, by na niego spojrzec, bo jego glos mial barwe slonca. Wpatrzyla sie w jego twarz, w jego ksztalty, wlosy, oczy, i zblizywszy sie do niego poznala, ze jest slepy. Zaryzykowal dla niej cialo i dusze, a jednak niczego w zamian nie zadal. Pokochala go natychmiast; jak moglaby nie pokochac? -Pojde za toba z ochota - powiedziala - i bede cie kochac tak dlugo, jak bedziesz tego pragnal. Potem odwrocila sie do Azrarna i powiedziala miekko: -Wyhodowales mnie z kwiatu i bylam niesmiertelna, poki zylam w twoim ciemnym krolestwie. Kiedy Kazir zestarzeje sie, jak wszyscy ludzie, pozwol mi zestarzec sie wraz z nim, bo nie chce byc rozna od niego, a kiedy umrze, jak wszyscy ludzie, pozwol mi umrzec z nim, bo nie chce sie z nim rozlaczyc. 79 -Kiedy opuscisz moje krolestwo i zamieszkasz na ziemi, bedziesz poddana ziemskim prawom - odparl Azrarn. - Czeka cie starosc i smierc, a ja zycze ci, bys znalazla w tym radosc.-A po smierci, czy bede nadal z Kazirem? -Zapytaj o to bogow - odpowiedzial Azrarn. - Wszystkie ziemskie stworzenia maja dusze, nawet kwiaty, ktore tam rosna, lecz mozecie sie zgubic w mglach u progu smierci. -A wiec niech umre w tej samej chwili co Kazir, abysmy mogli wejsc do krainy smierci trzymajac sie za rece. Czarne wegielki oczu Azrarna pojasnialy, lecz Ferazin, oslepiona swymi marzeniami, nie dostrzegla tego. -Niech wiec to bedzie moj podarunek dla ciebie - rzekl Azrarn. - W tej samej chwili, gdy dowiesz sie o smierci Kazira, ty rowniez umrzesz. Ferazin podziekowala mu. Sale wypelnil lopot skrzydel. Jeden z gwiezdnych ptakow poniosl Ferazin poprzez zaczarowane wrota, przez gardziel gory, ku wzgorzom i dolinom swiata, podczas gdy drugi zaniosl Kazira do Rzeki Snu, aby zanurzywszy sie w jej wodach powrocil do swego ciala. Azrarn stal na wysokiej wiezy trzymajac w palcach naszyjnik Wayiego. Ksiaze Demonow popatrzyl na polnoc i na wschod, na zachod i na poludnie, przegladajac w myslach skarby swego krolestwa, lecz glos Kazira nawiedzil go nawet tu, glos spiewajacy o opustoszalej ziemi, o tym, ze bez ludzkosci Ksiaze Ksiazat bylby tylko bezimiennym kretem pod ziemia. I nagle zmiazdzyl naszyjnik w dloni, az zamienil sie w bezksztaltna mase i cisnal go w dol, na ulice Druhim Wanaszty, jak przeklenstwo. Kazir obudzil sie przed switem w domku czarownicy. 80 -Przespales wiele dni i wiele nocy - powiedziala - chociaz jestem pewna, ze spedziles zaledwie godzine w Podziemiu.Przez caly ten czas ochraniala go i utrzymywala jego cialo przy zyciu moca swych zaklec. Teraz, gdy wstal i strzasnal z siebie ten dlugi sen, staruszka stanela w otwartych drzwiach, czegos wypatrujac. W gorze zeglowalo slonce, niebo jarzylo sie jak lampa, a przez plaskowyz szla smukla postac z rozwianymi wlosami barwy tego nieba. -Widze dziewczyne o wlosach jak zlota pszenica - powiedziala czarownica - i o twarzy jak kwiat. Kazir natychmiast wyszedl i czekal przed domkiem, a Ferazin pobiegla ku niemu z wyciagnietymi ramionami, smiejac sie ze szczescia. I tak przez rok Kazir i Ferazin zyli razem, a o tych dniach trudno cos opowiedziec: byly dobre, radosne i bez wydarzen. Byli ubodzy, to prawda, i wedrowali razem od kraju do kraju, tak jak poeta zwykle czynil, zarabiajac na pozywienie: on spiewem, ona tancem, bo odkryla, ze potrafi tanczyc jak kwiat na lace, gdy go muska lagodny letni wietrzyk. Nie mieli palacu z krysztalu i zlota, a jednak ich wielka sala byla przestronna, z blekitnym sklepieniem, z kobiercami trawy przetykanymi zlotoglowiem, z wysmuklymi kolumnami drzew. Oboje milowali ten swiat, jedno milowalo drugie. Ona opisywala mu wszystko, co widziala, on opowiadal jej o dziejach zakletych w rzeczach, ktorych mogl dotknac - w kamieniu lub zrujnowanym murze. Kochali sie zachlannie, jak to czynia mlodzi, dla ktorych milosc jest nieznana rzeka. Poznali pelnie zaspokojenia. A potem, pewnego zmierzchu pod koniec roku, spotkali na drodze chlopca. Byl bardzo mlody i piekny, z wielkimi ciemnymi, przenikliwymi oczami. Podszedl powoli, jakby niepewnie. A potem zapytal: 81 -Czy to mozliwe, abys to ty byl owym Kazirem, slepym poeta, ktorego glos uzdrawia chorych?-Jestem Kazir - odrzekl slepiec. - Co do reszty, nigdy sie tym nie chwalilem. Lecz chlopiec uklakl posrodku drogi i schwycil rabek sukni Ferazin. -Pani, blagam cie o pomoc. Moj ojciec lezy w naszym domu powalony choroba i nie pozwala nikomu sie zblizyc, dzien i noc wzywa tylko Kazira. Mowi, ze gdy byl dzieckiem, przepowiedziano mu, iz kiedys zachoruje i umrze, jesli Kazir nie uleczy go swoja piesnia. Dlatego blagam cie, naklon poete, aby do niego poszedl i uratowal go przed smiercia. Kazir zmarszczyl czolo. Slowa chlopca wzbudzily w nim dziwny niepokoj. Lecz powiedzial: -Pojde z toba, jesli tak bardzo tego pragniesz. Chlopiec podskoczyl z radosci i ruszyl ochoczo w droge, prowadzac. Wkrotce droga zawiodla ich do pieknego domu z otwartymi szeroko zelaznymi wrotami. Na wewnetrznym dziedzincu igrala fontanna, a przy fontannie siedzial wychudzony czarny pies. -A teraz, jesli juz jestes taki dobry, wejdz tam sam - rzekl chlopiec do Kazira - a twoja pani niech zaczeka na dziedzincu. Moj ojciec nie pozwala wchodzic do domu nikomu procz mnie, a nawet mnie nie wolno wejsc do komnaty, w ktorej lezy. -Dobrze - odparl Kazir, chociaz czul, ze nie bardzo podoba mu sie ten warunek. Ferazin usiadla jednak spokojnie przy fontannie i wyciagnela reke, by poglaskac czarnego psa, lecz ten najwyrazniej byl plochliwy, bo pobiegl do domu za chlopcem. Wewnatrz bylo wiele schodow - i drzwi. -Ojcze - zawolal chlopiec - znalazlem Kazira. - Nie bylo odpowiedzi i chlopiec mruknal: - Jest bardzo slaby. Wejdz tam i zaspiewaj mu swa piesn, i uzdrow go, a bedziemy cie blogoslawic na wieki. 82 Tak wiec Kazir wszedl do komnaty. Nie zaspiewal jednak; komnata wydala mu sie pusta, nie wyczul zadnego chorego. Nagle powietrze wypelnilo sie dziwna wonia. Przypomniala mu pewien zapach, ktory zdarzylo mu sie poczuc tylko raz w zyciu - gdy jego dusza wedrowala ulicami Druhim Wanaszty.Natychmiast odwrocil sie, by opuscic komnate, lecz jego nogi natrafily na cos; wyczul ksztalt psa, lecz gdy go dotknal, poznal, ze to cialo demona. W nastepnej chwili dzwoniaca nicosc wpelzla do mozgu Kazira, gdy mroczny, oszalamiajacy jad napelnil jego czlonki. Na prozno staral sie przezwyciezyc niemoc, dotrzec do drzwi, krzyknac do Ferazin i ostrzec ja. Orly nocy otulily go swymi skrzydlami. Osunal sie na posadzke i padl jak martwy. Na dziedzincu Ferazin zerwala sie na nogi. Nie uslyszala zadnego odglosu, ktory by ja zaniepokoil, lecz nagle poczula strach. W tej samej chwili z domu wyszedl chlopiec z psem u nog. -Ferazin - powiedzial - Kazir nie zyje. A czarny pies zaszczekal. Natychmiast ich poznala: to jeden z Wazdru w postaci chlopca, a czarny pies... Spojrzala w wegielki jego oczu i uchwycila w nich blysk oczu Azrarna. A dom chwial sie i falowal jak dym. Po chwili zniknelo wszystko, dom, dziedziniec, fontanna i dwie postacie. Stala na zboczu wzgorza, nad strumykiem, przenikal ja chlod, gwiazdy lsnily na niebie, a przed nia lezal Kazir. Rzucila sie ku niemu. Nie przestawala myslec. Podniosla jego lodowate rece, pogladzila palcami jego zamkniete powieki. Nie slyszala bicia serca, nie wyczuwala oddechu. Teraz juz wiem, ze umarles - szepnela i, jak obiecal jej Azrarn, jej serce rowniez przestalo bic, ustal oddech, powieki opadly, legla martwa obok Kazira. Lecz Kazir nie umarl. Wciaz byl zywy, tak jak zaplanowal Wladca Demonow. Narkotyczny jad Podziemia stopniowo uchodzil z jego ciala, 83 slepy poeta poruszyl sie i przebudzil. Po chwili wyczul, ze lezy na zboczu wzgorza, pod rozgwiezdzonym niebem. Przypomnial sobie, co sie stalo i wykrzyknal imie Ferazin. Nie uslyszal odpowiedzi. Usiadl, wyciagnal rece macajac wokol siebie i odnalazl ja. Chwycil ukochana w ramiona i natychmiast poznal, ze uszlo z niej zycie.Przez caly rok doznawal doskonalego szczescia, teraz poznal doskonaly smutek. Zrozumial podstep, pomyslal znowu o Rzece Snu i wedrowce do palacu Azrarna, lecz szybko odrzucil ow zamysl, bo wiedzial, ze tym razem Azrarn nie okaze mu wyrozumialosci, skoro sie na nim zemscil. Kazir wyobrazil sobie dusze Ferazin, jej dusze-kwiat zagubiona w mglistym przedsionku smierci, blakajaca sie samotnie, na prozno szukajaca i wzywajaca jego dusze. Choc sam pelen byl bolu, zadrzal na mysl o jej mece, przerazeniu i zagubieniu. Na wzgorzu byla jakas wioska i wkrotce na zboczu pojawili sie ludzie wracajacy tedy do domu. Kiedy ujrzeli pieknego, nieznajomego slepca, trzymajacego w ramionach martwa dziewczyne, przejela ich litosc. Zanim wzeszedl ksiezyc, wykopali jame nad strumykiem, ulozyli w niej troskliwie cialo Ferazin i przysypali ziemia, a ich kaplan wypowiedzial nad grobem takie slowa pocieszenia i modlitwy, na jakie bylo go stac. Potem namawiali Kazira, aby poszedl z nimi do wioski, a jeden z nich zapraszal go do swego domu i obiecywal opieke, lecz poeta nie chcial opuscic miejsca, w ktorym zostala pochowana Ferazin. Kiedy go blagali, zaczal im spiewac o swojej milosci do niej i o jej milosci do niego, o cudownym roku spelnienia i o rozpaczy, ktora sie zakonczyl. Tony wyplywaly z jego krtani jak lzy, lecz nie plakal, jego smutek byl zbyt wielki. Tylko wiesniacy szlochali, a wysluchawszy piesni pozostawili go, aby samotnie pograzyl sie w swej zalobie. 84 Przez cala noc siedzial nad jej grobem. Slowik przysiadl na galezi pobliskiego drzewa i zaczal swoj koncert, lecz slepy piesniarz go nie slyszal.Tuz przed switem zapadl w sen. Snil o czarownicy, ktora wyslala go do Podziemia, aby zazadal Ferazin, snil o staruszce z pierscieniem. "A wiec Azrarn wyprowadzil cie w pole", powiedziala, "a twoja pszenicznowlosa pani lezy w ziemi. Ale pomysl, gdziez indziej mialby lezec kwiat, gdy przeminie jego pora? Ksiaze Demonow wlada swoja magia, ale i ty wladasz magia swoich piesni. Spedziles z Ferazin rok, a teraz czekaj przy jej grobie przez rok nastepny, jesli starczy ci cierpliwosci. Przynos wode ze strumienia i zraszaj nia ziemie i oczyszczaj z chwastow. A przede wszystkim codziennie spiewaj nad jej grobem o tym, co dla ciebie jest warta. Ufaj, a kto wie, co wyrosnie w twoim ogrodzie." Kazir obudzil sie, gdy slonce barwilo juz niebo; poczul je na twarzy jak dotkniecie lagodnej, cieplej dloni. Wiesniacy, przejeci jego losem, pozostawili mu troche chleba i mleko w garnku. Kazir oproznil garnek - moze wypil mleko, a moze wylal je na ziemie. Wymacujac droge swa laska, podszedl do strumyka. Napelnil garnek woda, zaniosl do grobu i zrosil swieza ziemie, jakby podlewal kwiat. A potem, usiadlszy opodal, zaczal spiewac pierwsza z wielu piesni o Ferazin pod ziemia. "Ten slepiec jest chory", mowili ludzie w wiosce. "Rozpacz doprowadzila go do szalenstwa. Nie rusza sie na krok od jej grobu. Kazdego ranka nosi tam wode, dwa razy, kiedy jest goraco. Wydeptal juz sciezke do strumienia. Zbudowal sobie chatke z gliny i lisci. Spiewa tej zmarlej codziennie, raz o swicie, raz o polnocy." Nie zapomnieli jednak mocy jego spiewu, ktora doprowadzila ich do placzu. Pewien czlowiek mial mala coreczke, ktora zachorowala i przestala jesc; odwiedzil Kazira chlodna pora dnia i prosil go, aby poszedl i dodal jej zycia jakas opowiescia lub piesnia. Kazir zgodzil sie. 85 Zaspiewal: dziecko smialo sie i w ciagu godziny wyzdrowialo. Po tym wydarzeniu czesto prosili Kazira o pomoc. Moze i jest szalony, mowili, ale na pewno jest tez poeta i uzdrowicielem. Bardzo go polubili i czasami wielu zasypywalo go podarunkami, ale on nie przyjmowal niczego procz odrobiny jedzenia; wystarczalo mu prawo do opiekowania sie grobem Ferazin.Mijaly miesiace. Pewnego poludnia pasterz, wiodacy swa welnista czerede obok chaty Kazira, zawolal do niego: -Cos wyroslo na tym miejscu, gdzie lezy twoja pani! Kazir podbiegl i ostroznie dotknal pedu. -Och, Ferazin, slonce mego niewidzialnego swiata... Wkrotce wiesniacy mieli o czym mowic. "Mlode drzewko wyroslo na jej grobie. Drzewko ze srebrnymi liscmi. Wyglada na drzewo kwietne, ale na razie zadnego kwiatu nie widac." Miesiace dodawaly sie do miesiecy. Wiatry nadchodzily i odchodzily, wiatry cieple i zimne, potrzasajace liscmi bezkwietnego drzewa, mierzwiace blade wlosy poety, ktory pod nim spiewal. Rok tkal sie na krosnie, utkal sie i spoczal na stosie innych lat w wysokiej skrzyni Czasu. Pewnego razu o polnocy nadeszla zmiana. Trudno okreslic te zmiane: wyczul ja tak, jak przemijanie por dnia. Dotknal drzewa i poczul nabrzmiewajaca pod kora tesknote. -Jeden kwiat - wyszeptal Kazir do drzewa. - Tylko jeden kwiat. Nie widzial tego, lecz wiedzial: pecznieje owa srebrna wypuklosc na pniu, rozszczepia sie to srebro, fioletowy kielich nabrzmiewa wewnatrz rozchylajacego sie paka, platek po platku, otwiera sie przed nim serce kwiatu. Znalazla sie w jakims mglistym, bladym miejscu. Byla to domena duchow, przedsionek miedzy zyciem a smiercia. Nie wiedziala, dlaczego 86 roi sie tu od tajemnic. Dusze, w polowie uformowane, blagajace zalosnie, aby pozwolono im sie narodzic, dusze oszalale z przerazenia lub zlosci, wystrzelajace jak szare plomyki ku swemu wyzwoleniu od istnienia.Ferazin stala spokojnie wsrod ruchomych mgiel i wzywala Kazira. Nie odpowiadal. Jego reka nie uchwycila jej reki, jego sloneczny glos nie rozproszyl cieni. Tylko cienie polatywaly wokol niej jak nietoperze. -Kazir! Kazir! - krzyczala Ferazin, lecz slyszala tylko bloniasty szelest skrzydel nietoperzy: -Dalej, dalej! - swistaly. - Podazaj za nami w te wielka i straszna podroz! A inne ciemne dusze, wciaz uwiezione w schorzalych cialach lub okrutnych zywotach, syczaly: -Pojdz, tu nie wolno ci sie ociagac. To jest Nie-Miejsce. Tu zapomnisz o wszystkim, o tym, kim bylas i kim moglas byc. Tutaj twoje mysli zamra, jak zamarl twoj ziemski mozg. Zapomnij, zapomnij, nikt cie juz nie pamieta, i pojdz. Lecz Ferazin tylko bladzila przez mgly, blagajac Kazira, aby ja odnalazl. W takim miejscu nie ma czasu, lecz pewien rodzaj czasu przeminal. Ferazin nie uleciala ku gorze za innymi wedrowcami, ktorzy cisneli sie przez brame. Szukala, az cala zamienila sie w poszukiwanie, krzyczala to jedno imie, az cala byla juz tylko samym krzykiem, jak ptak na pustyni. Rozpaczala i stala sie rozpacza. Zapomniala siebie, zapomniala o drodze z przedsionka smierci, w koncu zapomniala nawet Kazira. A potem do tej otchlani zapomnienia przebila sie skads niewidzialna nic, twarda niby srebrny drut, ktora oplotla bolesnie jej serce, az przypomniala sobie, ze ma serce. Powoli, lecz nieublaganie, cal po calu, kawalek po kawalku, nic zaczela ja ciagnac z powrotem ku owym monstrualnym podnoszonym wrotom, przez ktore tu weszla. 87 Zdawalo sie jej, ze uslyszala muzyke i zobaczyla swiatlo, i wielbila muzyke i swiatlo, choc nie pamietala, czym byly.Potem nadeszla ostateczna meka, i trwoga, i radosc Przeniknely ja i ogarnely, zatopily, uniosly ze soba. Potoczyla sie przez morza ognia i plomienie bolu, przyoblekl; w cialo jak w parzaca szate, a noze rozdarly szeroko je oczy na niebo czarnego blasku. Stala w kielichu olbrzymiego kwiatu, tak jak niegdys. Ujrzala mezczyzne, jak niegdys. Widzac go, odnajdujac go, przypomniala sobie wszystko. Kazir otoczyl ja ramionami, uniosl ja i wydobyl z kielicha. Przywarli do siebie, jak pien drzewa przywiera do ziemi. Komu trzeba mowic, co sobie powiedzieli i obiecali w tej chwili? Lecz moze gdzies indziej, w podziemnym miescie, jakies ciemne drzwi zatrzasnely sie z loskotem, jak uderzen gromu. KSIEGA DRUGA Szalbierze 1. Krzeslo Niepewnosci Na wschodzie, w miescie Zodzad, zyl pewien krol; nazywal sie Zoraszad. Lubil tworzyc potezne armie, a trzeba przyznac, ze mial do tego talent. Mozna powiedziec, ze jego wojska plenily sie tak, jak chwasty na polu. A byly to mocne chwasty, ze spizu i zelaza, budzace groze, gdy zwarte kolumny maszerowaly w sloncu polyskujac uzbrojeniem, z ciezkimi machinami wojennymi, z tumanami pylu przed soba i za soba, ze szczekiem metalu, dudnieniem tysiecy stop, loskotem kol, wrzaskiem rogow i trab. Najdzielniejsi krolowie i ksiazeta wraz z najbardziej oddanymi dowodcami czuli, jak ich zapal bitewny slabnie i rozplywa sie w leku, gdy wojska Zoraszada znalazly sie w poblizu. I jest pewne, ze Zoraszad nie przegral jeszcze ani jednej bitwy, a czasami w ogole nie musial walczyc. Wielcy wladcy padali przed nim na kolana, zanim jeszcze wymieniono pierwsze ciosy. A nie tylko jego wojska, ale i on sam budzil groze - byl nieczuly i bezwzgledny. Tych, ktorzy padli przed nim na kolana bez zwloki, oszczedzal i czynil swymi wasalami; tych, ktorzy mu sie opierali, miazdzyl bezlitosnie, a potem wycinal w pien cale rodziny, palil krolewskie palace, niszczyl miasta i pustoszyl ziemie. Byl niczym rozwscieczony smok, dziki, nieobliczalny, rozszarpujacy wszystko wokol siebie. Jego namietnoscia byla pycha, a mowiono, ze jest rowniez czarownikiem. Powodem tych poglosek byl tajemniczy amulet. Nikt nie wiedzial, w jaki sposob Zoraszad wszedl w jego posiadanie; niektorzy mowili, ze znalazl go na pustyni, w jakichs opustoszalych ruinach, pod zwalona kolumna; inni utrzymywali, ze wyludzil go podstepem od jakiegos ducha; jeszcze inni przysiegali, ze pewnej nocy, wiele lat temu, na pustej drodze natknal sie na martwe cialo zwierzecia, jakiego nikt jeszcze nie widzial na ziemi, i powodowany tajemniczym impulsem lub moze ulegajac mocy jakiejs przepowiedni, rozcial jego woreczek zolciowy i znalazl tam amulet w postaci niebieskiego kamienia, gladkiego i twardego jak jadeit. Jakiekolwiek bylo jego pochodzenie, krol zawsze nosil ow kamien na szyi, a ktoz zaprzeczylby jego skutecznosci? Zoraszad byl panem siedemnastu krajow, wladca imperium rozciagajacego sie we wszystkie strony az do niebieskich przestworzy oceanu. Mowiono, ze nawet lew schodzi mu z drogi. W miare jak Zoraszadowi przybywalo lat, rosla rowniez jego pycha, i byc moze wskutek jej ciezaru zaczal sie zachowywac tak, jakby postradal zmysly. Sciagnal ze swych wasali ciezka danine i kazal zbudowac sobie swiatynie, do ktorej wszyscy jego poddani obowiazani byli przychodzic, aby oddac mu boska czesc. W Zodzadzie i w kazdym z podbitych miast wzniesiono zlote posagi Zoraszada; pod kazdym umieszczono inskrypcje wyryta na zlotej tabliczce w marmurowej oprawie. Inskrypcja glosila: "Spojrzcie i drzyjcie, oto Zoraszad, Najpotezniejszy z Poteznych, Wladca Ludzi i Brat Bogow, ktory nie ma sobie rownego pod Niebiosami." Ludzie dziwowali sie i drzeli ze strachu, spodziewajac sie, ze w kazdej chwili bogowie ukarza miasta zaraza lub piorunem za to swietokradztwo. Ale w tamtych czasach bogowie traktowali czyny ludzkie tak, jak ludzie traktuja blazenstwa malych dzieci. Nie bylo wiec wiekszego zagrozenia ze strony pogodnej krainy Naziemia, ktorej mieszkancy nadal odnosili sie do ziemian z subtelna obojetnoscia. Zagrozenie istnialo, lecz mialo zupelnie inny ksztalt. Jedna z dziwacznych fanaberii Zoraszada polegala na tym, ze kiedy ucztowal noca ze swymi baronami, rozkazywal niekiedy wnosic i ustawiac naprzeciw siebie wysokie krzeslo z kosci. Nazywal je Krzeslem Niepewnosci. Mogl w nim zasiasc kazdy: bogacz, ksiaze czy zebrak, czlowiek wolny lub niewolnik, nawet morderca mogl zasiadac przy krolewskim stole, jesc najbardziej wyszukane potrawy podawane na zlotych talerzach i pic najprzedniejsze wina z krysztalowych kielichow, a nikomu nie bylo wolno ograniczac jego zachcianek lub wymierzac mu sprawiedliwosci. Tak glosil dekret Zoraszada. Przy koncu uczty Zoraszad robil z takim smialkiem co mu sie podobalo, w zaleznosci od nastroju; mialo to odzwierciedlac - jak glosil dekret - niepewnosc, jaka bogowie naznaczyli ludzkie zycie, tak ze nikt nie wiedzial, co jest jego przeznaczeniem: rozkosze czy cierpienia, ponizenie czy triumf, dlugi zywot czy unicestwienie. Niektorzy ze smialkow zasiadajacych na koscianym krzesle mieli szczescie - krol-bog obdarowywal ich drogocennymi kruszcami lub szlachetnymi kamieniami. Odchodzili blogoslawiac go, zadowoleni, ze starczylo im odwagi, by sprobowac szczescia. Innych Zoraszad kazal zaszywac w skore osla i wlec po ulicach miasta wyjacych z bolu pod nieustannymi razami biczow. Jeszcze innych skazywal na natychmiastowa smierc pod toporem. Ranga takiego krolewskiego goscia lub jego dawne przewiny nie mialy na to zadnego wplywu. Niekiedy wysoko urodzeni lub zasluzeni i szlachetni gineli w okrutnych mekach, podczas gdy morderca opuszczal palac ze smiechem na twarzy i czapka pelna szmaragdow. Bylo to krzeslo dla hazardzistow, 94 a wiekszosc z nich dotychczasowe koleje zycia doprowadzily do ostatecznosci: wszystko wydawalo sie im lepsze od zycia, jakie zmuszeni byli wiesc. Od czasu do czasu w krzesle zasiadal jakis medrzec rojacy sobie, ze przechytrzy krola i zdobedzie przez to slawe. Glowy takich pyszalkow zdobily pozniej bramy krolewskiego palacu. Na ogol, jak mozna sie domyslic, krzeslo z kosci stalo puste.Pewnego wieczora, tuz po zachodzie slonca, jakis obcy wedrowiec wkroczyl do miasta Zodzadu. Byl wysoki, owiniety czarnym plaszczem. Przeszedl ulicami cicho jak cien, lecz gdy stanal przed wrotami palacu, strzezonymi przez wartownikow ze skrzyzowanymi pikami, krolewskie psy zaczely wyc w psiarniach, konie zarzaly mlocac kopytami w stajniach, jastrzebie zaskrzeczaly w klatkach. Straznicy spojrzeli za siebie z niepokojem, a kiedy znowu zwrocili wzrok na ulice, nieznajomy zniknal. Byl juz we wspanialej krolewskiej sali. Blask dwu tysiecy swiec igral na jego plaszczu, lecz nie mogl przebic czarnej tkaniny. Kiedy kroczyl przez sale, dziewczeta uprzyjemniajace uczte spiewem umilkly, zapatrzone w niego, nawet cudowne ptaki w zlotych klatkach przestaly spiewac i pochowaly glowki pod skrzydla, jakby poczuly nadejscie zimy. Przybysz zatrzymal sie przy krolewskim stole. -Prosze o twa laske, krolu - powiedzial. - Chcialbym zasiasc na Krzesle Niepewnosci. Zoraszad usmiechnal sie. Ucieszyla go nieoczekiwana rozrywka. -Siadz i czuj sie moim gosciem - odrzekl. I kazal, by przyniesiono misy z rozana woda, aby gosc obmyl sobie rece, a potem, by podano mu najlepsze pieczenie i jarzyny, i by napelniano jego kielich winami barwy rubinu i topazu. Wowczas przybysz odrzucil skraj plaszcza, ktory dotad zaslanial mu twarz. A ktokolwiek na nia spojrzal, zdumiewal sie jej nadzwyczajna 95 pieknoscia. Mial wlosy granatowoczarne, jak noc, a oczy jak dwa czarne slonca. Usmiechal sie, lecz nie byl to usmiech przyjemny. Pogladzil lekko leb ulubionego krolewskiego psa, a ten czmychnal od stolu i polozyl sie w kacie.-Krolu - rzekl wreszcie przybysz glosem przypominajacym mroczna muzyke - slyszalem, ze ludzie ryzykuja zyciem, by skosztowac potraw z twojego stolu. Czyzbys ze mnie kpil? Zoraszad poczerwienial ze zlosci, lecz okrzyki dworzan kazaly mu spojrzec na polmisek, ktory sludzy postawili przed przybyszem. I oto tam, posrod pieczeni i delikatnych pedow szparagow, lezal zwiniety w klebek obslizgly zielony waz. Zoraszad krzyknal glosno. Niewolnik pochwycil polmisek i strzasnal jego zawartosc do mosieznego kosza, w ktorym zarzyly sie wegle; z pewnoscia lekal sie krola bardziej niz jadu weza. Przyniesiono swiezy talerz i sludzy ponownie napelnili go wonnym jedzeniem. Ale gdy tylko przybysz podniosl noz, nad stolem pojawil sie klab dymu, a na jego talerzu splot rozwscieczonych skorpionow. -Och, krolu - odezwal sie cicho przybysz, lagodnie, ale z wyrzutem - zaprawde, tylko zrozpaczeni ludzie moga zdecydowac sie na zajecie miejsca w twoim krzesle z kosci, wiedzac, ze zaplaca zyciem za skosztowanie wykwintnych potraw, ale czy ja wygladam na tak zglodnialego, ze zadowole sie jadem, zadlami i cala ta reszta? -Jakies czary dzieja sie w moim palacu! - ryknal krol, a wszyscy, procz przybysza, pobledli. Wnoszono potrawe za potrawa, lecz przybysz nie skosztowal zadnej i nikt nie mial mu tego za zle. Najrozniejsze odmiany okropnosci wily sie na talerzach, nawet slodycze zamienialy sie w kamienie i osy. Jesli chodzi o wino, to z kielicha napelnionego zlotym trunkiem przelewala sie 96 na stol cuchnaca uryna, a czerwone wino zamienilo sie w krew.-O krolu - rzekl przybysz ze smutkiem - myslalem, ze twoim zwyczajem jest rzadzic losem bezstronnie, lecz widze, iz sprawia ci przyjemnosc mordowanie swych gosci juz przy stole. Zoraszad zerwal sie na nogi. -Sam zatruwasz te potrawy! Jestes czarownikiem! -A ty, panie, czyz nie jestes bogiem, jak mi powiedziano? Czy bog nie moze sie obronic przed takimi dziecinnymi figlami, ktore mu plata jakis biedny wedrowiec? Zoraszad, duszac sie ze wscieklosci, ryknal na straze: -Pochwyccie tego zuchwalca i odetnijcie mu glowe! Ale zanim ktorakolwiek z obutych w braz stop poczynila krok, lub ktorakolwiek z okrytych spizem rak pochwycila za miecz, przybysz rzekl lagodnym i spokojnym glosem: "Nie ruszajcie sie" i nikt na sali nie mogl ruszyc reka ani noga, wszyscy siedzieli nieruchomo, jakby ich czlonki zamienily sie w kamien. Glucha cisza zalegla w sali, niczym gigantyczny ptak, ktory zlozyl skrzydla. Przybysz powstal i podszedl do krola, drzacego ze strachu, lecz uwiezionego w swym krzesle, sklonil sie nisko i pieszczotliwym tonem wypowiedzial slowa utrwalone w wielu inskrypcjach: -Spojrzcie i drzyjcie, oto Zoraszad, Najpotezniejszy z Poteznych, Wladca Ludzi i Brat Bogow, ktory nie ma sobie rownego pod Niebiosami. Skamienialy krol mogl poruszac tylko oczami. W calej sali poruszaly sie tylko oczy, miotajace sie za postacia straszliwego przybysza jak przerazone rybki o barwach klejnotow. Przybysz obszedl stol z usmiechem na ustach. -Oczekuje, potezny krolu - rzekl - na topor twojej zemsty. Racz powstac i wymierzyc mi kare. Czyzbys tak bardzo mna pogardzal, ze nie 97 zasluguje nawet na dalsze ponizanie? Czy mam na zawsze znosic hanbe twojego zmilowania? Przemow. Zoraszad stwierdzil, ze odzyskal mowe.-Widze, ze pomylilem sie co do ciebie, o potezny - wyszeptal. - Uwolnij mnie, a bede cie czcil, zbuduje ci swiatynie siegajaca nieba, kaze spalac tone kadzidla o swicie i o zachodzie, a wszystkie ofiary bede skladal twojemu imieniu. -Moje imie brzmi Azrarn, Ksiaze Demonow - powiedzial przybysz, a na te slowa dwa tysiace swiec zamigotalo i zgaslo. - Ludzie, ktorzy nie sa bogami, nie oddaja mi czci, tylko sie mnie lekaja. Pod niebem, na ziemi i pod ziemia, ja i tylko ja nie mam sobie rownych. Zoraszad zaskomlal jak uderzony pies. W posepnym blasku koszy z zarem ujrzal zblizajaca sie ku niemu reke Ksiecia, a potem poczul, ze zerwano mu z szyi amulet. -Oto cala twoja potega - rzekl Azrarn trzymajac kamien w dloni. - To i nic wiecej. Oto co sprawialo, ze napawales ludzi trwoga, oto co sprawialo, ze kochales tylko siebie. I splunal na amulet, a potem rzucil go na stol. Natychmiast na powierzchni kamienia pojawil sie plasajacy ognik i wzarl sie w amulet, ktory rozjarzyl sie do bialosci, a potem pekl i rozsypal na kawaleczki. W krolewskiej sali wybuchla wrzawa. Ludzie, uwolnieni od czaru, porwali sie na nogi wpadajac na siebie. Tylko krol siedzial w swym krzesle, wygladajac jak starzec powalony ciezka choroba. Oczywiscie przybysz zniknal. Tej nocy zdarzylo sie wiele dziwnych rzeczy. W palacach szesnastu krolow - szesnascie omenow. Wielu obudzilo sie nagle wsrod nocy glosno wzywajac swych kaplanow, aby im wytlumaczyli znaczenie snow, 98 jakie ich nawiedzily. Dziesieciu mowilo o wielkim ptaku, ktory wlecial do ich komnat i przemawial do nich muzykalnym glosem. W pieciu krolestwach czarny jak wegiel waz wyskoczyl z zaru komina i przemowil donosnym glosem. Mlody i bardzo piekny krol z polnocy przechadzal sie po swoim ogrodzie, nie mogac zasnac, gdy spotkal czlowieka w czarnym plaszczu, ktory mial ksiazecy wyglad i ktory rozmawial z nim jak z przyjacielem lub bratem, a na pozegnanie obdarzyl go pocalunkiem; jego dotyk budzil lek i drzenie, jak ogien. A istota tych wszystkich cudow bylo jedno: moc amuletu Zoraszada zostala unicestwiona, a potega tyrana dobiegla konca.Poddanstwo Zoraszadowi nigdy nie bylo owym krolom mile. Ciezkie daniny wyniszczaly ich; urazona duma bolala jak stara rana. Polaczyli sie i wydali Zoraszadowi wielka bitwe na wschodniej rowninie. Zoraszad nie byl juz bogiem. Reka mu sie trzesla, twarz zbielala jak papier, Jego spizowa armia pierzchla, zostawiajac go samego na pastwe zemsty. Wkrotce dosiegla go smierc. Nie zapomniano jednak o jego dawnych okrucienstwach. Szesnastu krolow spadlo na Zodzad jak sepy. Palac splonal, skarbiec rozgrabiono, Krzeslo Niepewnosci rozbito na drzazgi. Rod Zoraszada wytrzebiono mieczem, tak jak on zniszczyl niegdys wiele krolewskich rodow. Tej nocy zginelo siedmiu synow Zoraszada, dwanascie jego corek i wszystkie zony. Nie oszczedzono jego psow i koni, pozabijano nawet ptaki, ktore gniezdzily sie w jego ogrodach, tak wielka budzil nienawisc i taki lek. I radowalo sie szesnastu krolow, ze poniosla smierc kazda zywa istota, ktora nalezala do krola-boga Zoraszada. Lecz jedno zycie uratowalo sie przed ich zemsta. Tej nocy narodzilo sie dziecie, trzynasta corka Zoraszada. Matke zolnierze znalezli i zabili, lecz pewna stara kobieta, nianka, porwala niemowle i uciekla z nim. Pobiegla wielka droga wychodzaca z Zodzadu, pomiedzy posagami boga Zoraszada, a biegnac przeklinala go. 99 Przed switem peklo jej slabe serce, upadla martwa. Niemowle wysliznelo sie z jej rak na kamienne plyty. Polamalo przy tym obie raczki, a jego delikatna, jeszcze nie uksztaltowana twarzyczke zniszczyly ostre krawedzie kamieni i kolce jezyn, w ktore sie potoczylo. Cudem tylko zachowalo oczy. Lezac wsrod krzakow przy drodze, wydalo z siebie slaby, cichy krzyk agonii, lecz tylko wiatr je uslyszal, wiatr i szakale skradajace sie ku dogasajacemu miastu. 2. Corka krola Zoraszada Na wzgorzach otaczajacych Zodzad zyl pewien czlowiek. Byl pustelnikiem, kaplanem. Mieszkal w jaskini zaopatrzonej w najprostsze rzeczy: pare zaslon utkanych ze zwyklej, szorstkiej welny, poslanie z mat - to wszystko, jesli nie liczyc czarow, ktorymi potrafil sie poslugiwac. Ludzie z okolicznych wiosek przynosili do niego chorych, aby ich uzdrowil, lub prosili o rade. Raz lub dwa w roku wedrowal od wioski do wioski zamawiajac bydlo i modlac sie o deszcz lub slonce. Otrzymywal za to skromna zaplate: kawalek sznura, gliniana miske, a co kilka dni opodal jego jaskini pozostawiano cos do jedzenia: garnek miodu, bochenek chleba lub koszyk owocow. Nikt nie zblizal sie do samej jaskini. Jesli wiesniacy chcieli z nim rozmawiac, stawali na pobliskim zboczu i przyzywali go wolaniem, bo chociaz byl pustelnikiem, nie zawsze byl samotny. Niekiedy dzielil swe schronienie ze zwierzetami, z wilkiem, niedzwiedziem, nawet z lwem. Nie lekal sie ich, byl swiety, a i one rowniez sie go nie baly. Przychodzily do niego i odchodzily jak im sie podobalo, a ich oczy czesto sie spotykaly, zlote oczy zwierzecia i czarne, spokojne oczy kaplana. 101 Owej nocy, kiedy splonal Zodzad, kaplan poczul dym i uslyszal odlegly grzmot. Wspial sie na szczyt wzgorza i ujrzal lune na widnokregu. Ksiezyc posinial od dymu i gdy na niego patrzyl, jakis ogromny ptak przelecial na tle zamglonej tarczy; jego skrzydla wydawaly dzwiek podobny do suchego, klekoczacego smiechu.Kaplan pozostal na wzgorzu przez cala noc. Przed switem popadl w cos w rodzaju snu lub transu. Ujrzal dym na dlugiej, wylozonej kamiennymi plytami drodze prowadzacej do Zodzadu i uslyszal ujadanie szakali, a potem slabe kwilenie dochodzace z zarosli przy drodze. Wtedy przebudzil sie gwaltownie, powstal i ruszyl pospiesznie ku miastu, przynaglany jakims bodzcem, ktorego jeszcze nie rozumial. Slonce wschodzilo, gdy dotarl do drogi. Byla pusta, nikt nie nadchodzil od miasta przez dlugi czas. Trzy szakale znalazly cialo starej kobiety, lecz na kamiennym bruku za nimi pustelnik dostrzegl zlota bransolete. Po chwili zobaczyl czwartego szakala - niosl w pysku malenkie cialo niemowlecia. Niemowle juz nie kwililo. Bylo prawie martwe i zwisalo z pyska szakala jak szmaciana lalka. Pustelnik, obdarzony owym dziwnym wyczuciem, wlasciwym dla tego rodzaju ludzi, poczul jednak, ze w tym bezwladnym cialku tli sie iskierka zycia. Stanal nieruchomo i przemowil do szakala: -Moj bracie, przykro mi wchodzic ci w droge, ale to, co niesiesz w pysku, wciaz zyje, wiec nie masz do tego prawa. Szakal podniosl uszy, a jego oczy spotkaly sie z oczami kaplana. Co w nich zobaczyl, tylko on sam moglby powiedziec, lecz natychmiast ostroznie zlozyl swa zdobycz na ziemi, strzepnal lapami, jakby chcial pozbyc sie pylu lub wstydu i pobiegl, by przylaczyc sie do swych trzech towarzyszy w ich ponurej lecz niewinnej uczcie. 102 Kaplan podszedl i podniosl niemowle. Obejrzal jego rany, otulil dziecie swym plaszczem i spiesznie wrocil do jaskini. Tu zaczal je pielegnowac, ponastawial jego polamane raczki tak, jak potrafil, chociaz wiedzial, ze juz nie urosna prosto, opatrzyl okropne rany na malenkiej buzi i wlal do ust jakies leki zmieszane z kozim mlekiem. Czynil to z wprawa i ze wspolczuciem. Nie tracil czasu na lamenty lub daremny gniew, choc stan dziecka mogl w kazdym wzbudzic jedno lub drugie. Mial w sobie bezlitosna czulosc. Nigdy nie oplakiwal ani umarlych, ani zywych. Zrobil, co mogl, i ufal, ze bogowie rowniez zrobia to samo.Jako mala dziewczynka corka Zoraszada byla dosc szczesliwa, choc bylo to szczescie szczegolne, odpowiadajace jej niezwyklemu otoczeniu i zyciu. Bowiem zycie w jaskini bylo spokojne, lecz absorbujace, jednostajne, lecz tak rozne od zycia zwyklych ludzi. Poznawala sztuke czystej ziemskiej magii, ktora uprawial kaplan. Poznawala tez mroczne sciezki magii, ktorej miala sie strzec - czarnej magii - owe posepne zakamarki zakazanej wiedzy, do ktorych ludzie zblizaja sie ryzykujac zdrowiem duszy i osobowosci. Lecz ona postrzegala je tylko jako szereg czarnych drzwi, na zawsze zamknietych, i nie odczuwala ochoty, by do nich zapukac lub by poszukiwac do nich kluczy. W owym czasie wlasna tozsamosc byla jej calkowicie obojetna; zagubiona w swiecie zewnetrznym, nie uswiadamiala sobie samej siebie - byla tylko sluchem, wzrokiem i mysla. Nie wiedziala, co to zwierciadlo, nigdy nie spojrzala na swa znieksztalcona twarz, nigdy nie zaplakala w pelnym zalu przerazeniu nad swoimi poranionymi i wykrzywionymi czlonkami, nigdy nie podziwiala z gorycza swego kremowogladkiego czola, wielkich oczu i miedzianych wlosow, jakie jej pozostawil perwersyjny los. Miala rece kaleki, lecz jej cialo bylo piekne; ona 103 jednak nie zauwazala swego ciala - tak niewiele mialo potrzeb! I choc czasem te rece, powyginane jak zimowe drzewa, dreczyl ogien bolu, nigdy nie zlorzeczyla w gniewie losowi, ktory obdarzyl ja ta udreka. W ciagu swego krotkiego zycia przywykla do powtarzajacych sie co jakis czas atakow bolu; zawsze byl w poblizu kaplan ze swoja szalwia, a czesto pojawial sie lampart lub inne zwierze z o wiele powazniejsza rana, ktora trzeba sie bylo zajac. Wszystkie jej dni wypelnialy zywioly, slonce, snieg, cien, wiatr, czysta woda, rozkolysane trawy, zbieranie ziol, wypowiadanie zaklec, pogodne godziny nauk. Wszystkie jej noce wypelnialy gorace, ciemnoczerwone wegielki na palenisku i zlote wegielki zwierzecych oczu, polyskujace miekko w ciemnosci.Czasami kaplan wyprawial sie na wedrowke; nie zabieral jej ze soba, a ona nie miala o to do niego zalu. Zostawial ja, by zajmowala sie domostwem i opiekowala zwierzetami, ktore mogly je odwiedzic. Kaplan byl jedynym czlowiekiem, z ktorym rozmawiala. Zadbal o to wiedzac, jak ludzie mogliby ja potraktowac, a byla to wiedza pozbawiona goryczy. Kiedy wiesniacy zblizali sie do jaskini po leki lub porade, zerkala na nich zza zaslony razem z lisem lub niedzwiedziem, tylko kaplan wychodzil, aby z nimi pomowic. Miala w sobie jakas szczegolna niewinnosc, jakas slodycz, ktora - pomimo ulomnosci jej ciala - tryskala z jej zdrowego mozgu i otwartego serca. Nikt jej nigdy nie ganil, nie osmieszal, nie lzyl, nie nienawidzil. Pewnego dnia, gdy miala pietnascie lat, kaplana nie bylo w jaskini. Udal sie do wioski, by odprawic modly nad bydlem. W poludnie, gdy mieszala ziola w jaskini, uslyszala odglos konskich kopyt i szybko podbiegla do wejscia, aby wyjrzec na zewnatrz zza zaslony. Jeszcze nigdy nie przyszedl tu nikt, gdy kaplana nie bylo, bo wiesniacy znali czas jego nieobecnosci i lekali sie samej jaskini i dzikich zwierzat. Lecz ci obcy ludzie nie przybyli z zadnej wioski lub samotnej zagrody. Nawet ona, 104 ktora nigdy nie widziala takiego swiatowego przepychu, rozpoznala go intuicyjnie i ogarnal ja lek.Zobaczyla dziesiec koni, niespokojnie strzygacych uszami i gryzacych wedzidla, bialych i hebanowych, okrytych rzedami ze zlota i srebra. Na kazdym siedzial jezdziec jasniejacy polyskliwym jedwabiem, metalem i klejnotami przywodzacymi na mysl ksiezyc. Lecz mlodzieniec, ktory dosiadal konia stojacego na przedzie, wydal sie jej samym sloncem. Nawet nie marzyla o tym, by mogl przemowic, pewna, ze przesunie sie przed jej oczami, jak to czyni slonce, ktore oswieca swiat, lecz nie raczy z nim rozmawiac. Kiedy nagle przemowil, przestraszyla sie, bo wydalo sie jej to zbyt rzeczywiste. -Hej, pustelniku! - zawolal pogardliwie. - Wyjdz i uzdrow nas, bo jestesmy chorzy! A na to cala jego kompania wybuchnela gromkim smiechem. Corka Zoraszada wpatrywala sie w niego zza zaslony i nagle przeniknelo ja nowe odczucie. Wyczula, ze mlodzieniec szydzi z kaplana i ze przybyl tu tylko w tym celu, a jednak bylo to niczym w porownaniu z fascynacja, jaka wzbudzal w niej jego widok. Jego realnosc, nawet jego szyderstwo, napelnialy ja niepokojacym podnieceniem. Byl zdumiewajacy, cudowny - lecz byl rzeczywisty. Byl czescia ziemi, jaka znala. Stala sie cala radoscia, zadziwieniem. Nigdy nie oczekiwala niczego od lamparta, chciala go tylko czcic i pielegnowac, a zwierze poddawalo sie jej bez niecheci. Teraz pragnela tylko czcic mlodzienca na bialym koniu. Zniewolona, nieswiadoma samej siebie, nie zastanawiajac sie, co czyni, wyczulona jedynie na to, co mowily jej oczy, uszy i serce, wyszla z jaskini i stanela na zboczu wpatrujac sie w mlodzienca. 105 Jej brzydota, o ktorej nikt nigdy jej nie powiedzial, byla tak przerazajaca, ze jezdzcy cofneli raptownie swe konie. Lecz po chwili piekny mlodzieniec, ktory byl krolem i synem krola, zdal sobie sprawe, ze pomimo brzydoty i kalectwa ta istota jest czlowiekiem. Spial konia, podjechal blizej i wybuchnal smiechem.-Bogowie Nadziemi, miejcie nas w opiece! - zawolal. - Coz to za zjawa? A po chwili, widzac jej wielkie oczy utkwione w sobie i czujac sie troche nieswojo, dodal: -Na co sie tak gapisz, glupi potworze? -Na ciebie - odpowiedziala. - Jestes taki piekny. Powiedziala to bez zastanowienia, nie byla zmieszana, w jej glosie nie brzmialo usprawiedliwienie. Lecz jeden z towarzyszy krola zawolal: -Nie ufaj jej, panie. Na pewno chce rzucic na ciebie urok, chce cie uczynic tak odrazajacym, jak ona sama. Na pewno jest demonem, zle jej z oczu patrzy. Ramiona ma krzywe jak kostury. Na to krol podniosl bat i smagnal ja przez policzek i kark. Corka Zoraszada upadla na ziemie bez slowa. -Jedna blizna wiecej nie uczyni tej twarzy brzydsza - powiedzial krol. - W przyszlosci pokazuj sie w masce, bo inaczej skwasisz wino w buklaku i mleko w krowie, a kazde zwierciadlo peknie, gdy sie w nim przejrzysz. Zawsze uczyla sie szybko, miala do tego dar. Teraz tez byla pojetna uczennica. Krol ze swymi towarzyszami znikneli w gestwinie lasu, powracajac do gonitwy za jeleniem, a corka Zoraszada lezala tam, gdzie upadla, czujac piekacy bol na policzku i inny bol, jeszcze bardziej dojmujacy - w sercu: bol zadany biczem jego okrutnego jezyka. W takim stanie zastal ja kaplan, gdy powrocil o zmroku; cmy krazyly wokol jego lampy. Zrozumial, ze spotkalo ja wielkie nieszczescie; bez watpienia domyslil sie jego natury. I tak miala szczescie, ze przez tyle lat udalo mu sie 106 ochronic ja przed nia sama. A zreszta, jest juz stary, nie bedzie mogl chronic jej wiecznie. Nie pytal o nic, pogladzil tylko jej wlosy, wszedl do jaskini i rozpalil ognisko. Wkrotce weszla do srodka i zwrocila ku niemu swa odrazajaca twarz.-Dlaczego - powiedziala cicho - dlaczego nie powiedziales mi nigdy, kim jestem? -Jestes soba - odpowiedzial. - Co jeszcze chcialabys wiedziec? -Nie, nie jestem soba, bo zawsze myslalam, ze jestem taka sama, jak inni czlonkowie ludzkiej rasy. Teraz dowiedzialam sie, ze jestem potworem, mam pokrzywione czlonki, a moj wyglad wzbudza smiech lub drzenie... Byl tu dzisiaj czlowiek, ktory mi to powiedzial, a kiedy odszedl, obejrzalam uwaznie swoje cialo i poszlam do sadzawki, poczekalam, az sie wygladzi, i ujrzalam wszystko, wszystko to, o czym on mowil, i jeszcze wiecej. Dlaczego mnie nie zabiles, gdy mnie znalazles po narodzeniu? Po co mnie uratowales, skoro mam znosic takie cierpienie? -To nie byl moj wybor - odrzekl kaplan - lecz twoj. Jesli nie mozesz pogodzic sie ze swoim wygladem, nauczylem cie dostatecznie wiele, abys potrafila sobie zmieszac ziola, przyrzadzic napoj i skonczyc ze swa rozpacza. Nie powstrzymam cie, choc bede cie oplakiwal. Na te slowa dziewczyna zaszlochala, bo kochala zycie, jak wiekszosc zyjacych stworzen, ktore w tym swiecie zaznaly nieco wolnosci i szczescia. Kaplan pocieszyl ja i powiedzial: -Usiadz tutaj, a powiem ci cos o tobie samej. Nie mozesz zaznac uspokojenia, bo nie masz przeszlosci, nie znasz przyczyny, ktora wyjasnilaby ci twoj zal i ciezar, jaki cie przytlacza. Zamierzam ci to teraz dac. A potem sama postanowisz, co uczynisz. I opowiedzial jej wszystko, bo wiedzial o wszystkim. W jaki sposob wiedzial, nie jest pewne. Moze domyslil sie calej prawdy z plotek wiesniakow, ze zlotej bransolety, ktora pozostawily szakale, z krolewskiej 107 szaty, w ktora dziecie bylo owiniete. Moze odkryl prawde w inny sposob, dziwniejszy sposob... Jakkolwiek bylo, wiedzial o wszystkim, a wkrotce dowiedziala sie o wszystkim i ona, poczawszy od czasu panowania Zoraszada do przybycia Ksiecia Demonow, od zniszczenia amuletu do martwej nianki i okaleczonego niemowlecia.Kiedy kaplan skonczyl, siedziala przez chwile w milczeniu. Potem powiedziala: -A wiec jestem trzynasta corka martwego tyrana. A co z jego miastem, Zodzadem? -Zodzad zostal odbudowany na swych ruinach. -Kto panuje teraz w stolicy tyrana? -Pewien krol, syn jednego z szesnastu krolow, ktorzy powstali przeciw Zoraszadowi. -Syn krola... Cos mi mowi, ze ow mezczyzna, ktory przemowil dzisiaj do mnie, byl synem krola. Czy to mozliwe, aby wlasnie on panowal w Zodzadzie? A kaplan nie odpowiedzial na to pytanie. Nie byla juz taka jak dawniej (jakzeby mogla byc?), chociaz podjela znowu spokojne i pozyteczne zycie pomocniczki kaplana. Opuscila ja dawna spontanicznosc i radosc. Teraz, kiedy patrzyla na cos pieknego, na lisc, zwierze, niebo, jej oczy pelne byly daremnego, nienasyconego glodu. A gdy ksiezyc wschodzil jak srebrny omen nad ziemia, w jej twarzy nie bylo czci i podziwu, a kiedy pory roku okrywaly woalami roznych barw puszcze i wzgorza, mowila tylko: "Jest zima", "Jest lato", nic wiecej. I zaszla jeszcze jedna zmiana. Teraz nosila zawsze maske z plotna, ktora ukrywala jej twarz procz oczu i czola, a takze rekawice na swych znieksztalconych lecz zrecznych dloniach. A pozniej stary kaplan zmarl, a wraz z nim umarla czesc jej samej, najwazniejsza czesc - poczucie celu. Odszedl w pokoju z tego swiata, a ona pozostala na nim w niepokoju. Poplakala nad jego zdrewniala 108 piersia, pochowala go i dlugo stala nad grobem w milczeniu, ktore nie dawalo ulgi.W ciagu miesiecy, ktore nastapily, niewielu przyszlo do jaskini proszac o uzdrowienie, tylko wedrowcy z dalekich wiosek, ktorzy nie wiedzieli o smierci kaplana. W sarn dzien jego pogrzebu przyszla jakas kobieta z chorym niemowleciem i stojac na zboczu glosno wolala o pomoc. Kiedy z jaskini wyszla ciezkim krokiem zamaskowana dziewczyna z plomiennoczerwonymi wlosami, kobieta odbiegla nieco i zawolala: -Nie, nie, nie ty... Gdzie jest kaplan? -Nie zyje - odpowiedziala dziewczyna, a poniewaz odziedziczyla po nim leki i powinnosc wspolczucia, jesli nie samo wspolczucie, natychmiast dodala: - Czy chodzi o dziecko? Moge mu pomoc. A kobieta, wyczuwajac ukrywana pod maska brzydote i brak prawdziwej milosci, uczynila znak chroniacy przed zlem i uciekla. Dziewczyna odczula to jak cios, nowa rane na starej, jeszcze nie zabliznionej; nie dlatego, ze poczula sie znienawidzona, lecz dlatego, ze zawiodla kaplana. Pewnego dnia skonczyla szesnascie lat. Byl zmierzch jesieni. A potem nadeszla zima. Przez cala zime corka Zoraszada zyla samotnie w jaskini. Nie odwiedzaly jej nawet zwierzeta, zapomnialy drogi do jaskini. Bol i samotnosc byly jej towarzyszami, i pewien rodzaj niepohamowanego gniewu, niezrozumialego, zawzietego gniewu. Co noc lezala w kolysce ciemnosci; co noc nawiedzal ja sen na jawie. Widziala swego ojca, Zoraszada, okutego w ciemne zelazo, pedzacego konno przez rozlegle miasto; ludzie padali przed nim na twarze pelni trwogi, a na dachach palacow i swiatyn jarzyly sie kaganki z ogniem. W miare jak uplywaly kolejne noce, sen zmienial sie nieco, powoli i stopniowo. Najpierw jechala u boku swego ojca, w krolewskiej 109 szacie, zakrywajac twarz cudowna porcelanowa maska - tak piekna i zywa, ze wszystkim zdawala sie jej twarza, twarza slynnej z pieknosci corki krola. Potem, gdy nadeszly najokrutniejsze noce zimy, zamieniajac trzciny nad brzegiem sadzawki w jadeitowe, szkliste wlocznie, jej sen rowniez stal sie zimny i okrutny. Teraz ona sama pedzila przez miasto okryta zbroja Zoraszada, z zelazna maska na twarzy, z wielkim diademem na wlosach. Teraz ona panowala nad Zodzadem, nad wszystkimi szesnastoma wasalnymi miastami. Byla krolewska corka, Zoraja, krolowa i cesarzowa, a za jej rydwanem wlekli sie w lancuchach jency; byl wsrod nich ow mlody krol, ktory niegdys z niej szydzil. Kazdy, kto widzial ja teraz, szeptal, ze pod ta zelazna maska, nad ktora jasnialy tylko piekne oczy, blade czolo i mocne wlosy, ukrywa nie brzydote, lecz pieknosc. Kazdy byl pewien, ze gdyby tej pieknosci nie przyslaniala maska, razilaby ludzi jak piorun.Pewnej nocy, miotajac sie w sidlach tej wspanialej lecz bolesnej fantazji, zerwala sie i wybiegla z jaskini, krzyczac glosem przywodzacym na mysl kruszacy sie lod. Co powinnam zrobic? zapytywala sama siebie lezac na ziemi, z uchem przycisnietym do zmarzlego gruntu, jakby chciala uslyszec odpowiedz. I odpowiedz nadeszla. I zaprawde, zdalo sie, ze nadeszla z ziemi albo moze z Podziemi. Ujrzala przed soba szereg zamknietych drzwi; w niektorych tkwily klucze, natomiast klucze do innych lezaly w wielkim stosie posrod cienia. Byly to drzwi czarnej magii, przed ktorymi ostrzegal ja kaplan, drzwi, ktorych - az do tej chwili - nigdy nie chciala otwierac. Lecz corka Zoraszada oddalila od siebie te wizje. Odwrocila od niej twarz, powrocila do jaskini, zimniejszej od zimowej nocy. Rankiem obudzil ja glos. Dobiegal z zewnatrz, wzywal jej pomocy. Po raz pierwszy uslyszala glos, ktory wzywal wlasnie ja. Pomimo swego 110 uprzedzenia do ludzi poczula lekkosc w sercu. Ktos dowiedzial sie o jej obecnosci w jaskini, ktos uznal w niej uczennice kaplana. Ktos potrzebowal jej wspolczucia, blagal o nie.Potrzeba bycia potrzebnym, bycia niezbednym; dar. Wyszla niepewna, trzymajac sie kurczowo watlej nici nadziei, ze stanie w obliczu odpowiedzi na swoje pytanie. Miedzy oszronionymi drzewami stal jakis czlowiek. Byl to wedrowny kramarz, dostrzegla w poblizu wozek z towarami. Sniady mezczyzna z malymi, bystrymi oczami i lisim usmiechem. Sklonil sie z przesadna dworskoscia. -Co ci dolega? - zapytala corka Zoraszada. -Ach, pani, waz mnie ukasil, tam, w lesie... Wiekszosc zebow zatrzymal but, ale boje sie, ze pod skore dostalo sie troche jadu. Jest mi slabo i kreci mi sie w glowie. Mowiono mi, ze mieszka tu kaplanka, ktora potrafi uleczyc. Wydawal sie nie zwracac uwagi na jej maske i nie lekal sie jaskini, bo podszedl blizej. -Pomoge ci - powiedziala. -Badz blogoslawiona, pani. Czy moge wejsc do jaskini? Zaskoczylo ja, ze nie bal sie nie tylko jaskini, ale nie okazywal rowniez strachu przed nia sama. Z bliska okazal sie wyzszy, niz poprzednio myslala, wyczuwala tez w nim cos wladczego, aure i zapach meskosci. Przywykla do kaplana, bezosobowego, pozbawionego agresywnosci. Ten mezczyzna byl zupelnie inny. Wprowadzila go do srodka. Zawisl ciezko na jej ramieniu, a potem osunal sie na poslanie przy ogniu. Przygotowala szybko masci, czysta wode i uklekla przy nim. -Ktora noga? -Ta - odpowiedzial i schwycil ja wpol. 111 Stalo sie to tak szybko, ze nie wiedziala, co sie dzieje. Przewrocil ja, a kiedy zaczela sie dziko bronic, uderzyl ja i poczula, ze kreci sie jej w glowie.-Grzeczna, slodka dziewczynka - mowil zdejmujac pas i zwiazujac jej szybko rece nad glowa. - Waz wcale mnie nie ukasil w noge, jezeli juz ukasil, to tutaj. - I pokazal jej swoje nagie ledzwie. - Widzisz, jak nabrzmial? Czy ten widok nie rani twojego serduszka? Po patrz, jak sterczy, tylko ty mozesz mnie uzdrowic. Wila sie i krzyczala, ale on zdarl jej maske, zmial i wcisnal jej w usta. -Wcale mi nie przeszkadza, ze jestes taka brzydka, chociaz z taka twarza musisz byc bardzo samotna. Niedzwiedz cie pokasal? No, teraz pogryzie cie inny niedzwiedz. Rozdarl jej suknie i zatopil zeby wokol szczytu jednej z piersi, tak ze znowu zawyla z bolu. Uderzyl ja ponownie i poczula, ze slabnie. Lezala pod nim pograzona w rozkolysanym koszmarze przerazenia, udreki i oszolomienia. Nie byla w stanie wydobyc z siebie glosu, nie miala sily, aby zwalic go z siebie. Byl ciezki i zdecydowany, widac bylo, ze robi to nie pierwszy raz. Ugniatal jej cialo mocnymi, ruchliwymi rekami, obmacywal je, jakby zabieral sie do wspinaczki na stroma gore i poszukiwal miejsc do rozpaczliwych chwytow. Dyszal szeroko otwartymi ustami, slinil jej piersi, kasal je i mietosil, az w koncu trzema spazmami dzikiego wysilku wepchnal swoj goracy czlonek w szczeline jej dziewczecej furtki. Nie byla w stanie nawet pisnac, tylko on wydawal odglosy towarzyszace ich naglemu, przypadkowemu zjednoczeniu. Wlamawszy sie do jej twierdzy spizowym taranem, miotal nim do gory i na dol w pokrwawionym wnetrzu, az zawyl dziko, gdy wytrysnela jego zadza, nareszcie uwolniona, i jeszcze oral, i jeszcze dobijal ledzwiami kaleczac ja na nowo i wbijajac palce w jej cialo, dopoki nie pozbyl sie ostatniej kropli. 112 Porzucil ja, chichoczac, wielce zadowolony ze swego czynu. Lezala dlugo, az do czasu, gdy zoltawe swiatlo popoludnia zamacilo puszcze. Wtedy wstala i ogarnela sie, obmywajac rany i smarujac je masciami. Nie plakala. Pozniej wyszla wolno z jaskini, aby popatrzyc na jadeitowe trzciny nad sadzawka, grzechoczace cicho na wietrze, na obsydianowe drzewa zanikajace w metnym swietle zachodzacego slonca.Jakas czastka jej osobowosci przetrwala te trzy lodowe ognie: okrutne okaleczenie, osamotnienie przez smierc, podstepny gwalt. Ale to, co przetrwalo, bylo ostra sztaba zelaza, zlodowaciala bardziej niz zamarzniete trzciny i ozieble drzewa. Chociaz nie tego sie spodziewala, otrzymala odpowiedz na swoje pytanie. Po jakims czasie wrocila do jaskini. Przejrzala wszystkie rzeczy, ktore nagromadzily sie w jaskini, wybrala te, ktore uznala za potrzebne, i poczynila wszystkie konieczne przygotowania. Kiedy wzeszedl ksiezyc, przez dlugi czas siedziala nieruchomo, wpatrujac sie w czare swego mozgu, zawziecie natezajac wole i wiedze. Na dwie godziny przed switem w puszczy rozbrzmial trzask grzmotu; deszcz lodowych igielek opadl na ziemie; wiatr zaklebil sie i zaszwargotal miedzy pniami drzew. Zoraja otworzyla pierwsze drzwi czarnoksiestwa. Na godzine przed switem wedrowny kramarz, ktory lezal pograzony we snie w opuszczonej chacie na skraju puszczy, zbudzil sie i ujrzal u swego boku kobiete oblana szarzejacym swiatlem. "Slyszalam, ze cierpisz z powodu ukaszenia weza, ktore spowodowalo nabrzmienie, o tutaj", powiedziala slodkim, zniewalajacym glosem i dotknela go w taki sposob, ze kramarz poczul fale podniecenia. Z jakiegos powodu nie pomyslal o tym, by zapytac ja, jak go znalazla lub w jaki sposob dowiedziala sie o tym, co powiedzial poprzedniego dnia glupiej dziewczynie w jaskini. Szybko przewrocil obca kobiete na plecyi dosiadl jej, i juz mial 113 w nia wejsc, gdy cos go zaskoczylo, bowiem nie poczul tego, czego sie spodziewal. Spojrzal w dol i z jego ust wydarl sie ryk trwogi. Lezal na drewnianej klodzie i wpychal czlonek w rozdziawiona paszcze olbrzymiej czarnej zmii. W chwile pozniej gad zamknal paszcze z jadowitym szczekiem.We wszystkich sasiednich krainach dzialo sie to, co zwykle powinno sie dziac. Uprawiano pola, wypedzano bydlo na laki, w miastach ludzie mozolili sie w pocie czola, by miec swoj udzial w nedzy i rozkoszy, krolowie proznowali na jedwabnych kanapach, piekne kobiety wpatrywaly sie w zwierciadla i wzdychaly z podziwu i uwielbienia. A w samym sercu tego wszystkiego, jak robak w jablku lub kornik w pniu drzewa, dzialala czarnoksieska moc, zjadajac slodki miazsz: wkrotce jablko peknie, pien zwali sie z gluchym trzaskiem, krainy nawiedzi smiertelna trwoga. Moze i byli tacy, co czegos sie domyslali: mysliwy, ktory ujrzal swiatelka pelgajace nad koronami drzew; zebraczka, ktora przechodzac o zmierzchu opodal jaskini kaplana zobaczyla wydobywajacy sie z niej klab dymu w ksztalcie dziwnego zwierzecia, z cialem lwa i glowa sowy. Opowiadano sobie dziwy o zamaskowanej czarodziejce zyjacej w jaskini. Podobno zabila kaplana, a jej przyjaciolmi byly demony, owe male, prawie nic nie znaczace demony Podziemi - Drinu - szumowiny mrocznej hierarchii podziemnej, posluszne woli magow, nie robiace niczego ze swojej wlasnej inicjatywy. Z pomoca tych demonow czarownica zabila biednego wedrownego kramarza, a byla to smierc okrutna. Jaka bedzie jej nastepna zbrodnia? Chyba nawet w Zodzadzie poslyszano o czarownicy. Ale tutaj zapewne wzbudzala tylko kpiny. Wedrowny kramarz stal sie mimo woli katalizatorem. Teraz poczynaniami Zorai rzadzily sny. Corka Zoradzada, czarodziejka. Zapamietala 114 mlodego krola, jego bicz i zlosliwy jezyk, zapamietala, ze zasiadl na tronie jej zmarlego ojca. Na jej tronie. To zlo zapadlo glebiej niz wszystkie inne niegodziwosci, ktore zdarzyly sie pozniej, glebiej nawet niz rozpacz gwaltu. Jakos sobie poradzila ze wszystkimi swoimi nieszczesciami; pozostalo tylko piekace przeklenstwo brzydoty i wydziedziczenia.Pewnej letniej nocy, kiedy mlody krol zasiadl do uczty w Zodzadzie, swiatla w wielkiej sali zaczely migotac i blednac, a z polmiska, ktory przed nim postawiono, poderwal sie upieczony ptak. Zatrzepotal skrzydlami i utkwil w krolu oczy zrobione z dwoch rzezbionych kawalkow kwarcu. Krol zerwal sie na nogi, a ptak upadl z powrotem na polmisek. Starajac sie nie okazac przerazenia krol zwrocil sie kpiacym tonem do swego krojczego kazac mu pociac ptaka w plastry, aby nie uciekl na dobre. Ale gdy tylko noz zaglebil sie w mieso, ze srodka wypadla szklana kula, potoczyla sie po stole i roztrzaskala na posadzce. Wewnatrz byl zwitek papieru. Na widok tego cudu caly dwor zamarl z podziwu, lecz krol schylil sie z lekcewazaca mina, podniosl zwitek i przeczytal: Czym jest jeszcze jedna blizna, o krolu? Powiem ci. Jedna blizna wiecej dla mnie - to jedna korona mniej dla ciebie. Natychmiast krol poszarzal na twarzy, bo przypomnial sobie - chociaz nie bardzo wiedzial dlaczego - ow dzien sprzed roku, gdy smagnal biczem przez twarz kaleka dziewczyne. Poczul mroczny lek. Zweszyl czarnoksiestwo, tak jak krolik czuje tropiacego go psa. Nic juz sie jednak nie wydarzylo tej nocy, jak i przez piec nastepnych. Siodmej nocy, gdy krol siedzial w ogrodzie patrzac na gwiazdy, spomiedzy drzew wyszla zawoalowana kobieta. Wzial ja za sluzebnice, dopoki nie podeszla blisko i nie zaszeptala mu do ucha. 115 -Oto jestem - powiedziala, nic wiecej, lecz na te slowa krol zadrzal i krzyknal na swoja straz. Straz nadbiegla szybko i ujrzala krola trzesacego sie w swym krzesle, a obok niego kobiete zakryta woalem.-Chwileczke - powiedziala i uczynila w powietrzu kilka ruchow dlonmi w rekawiczkach. Ktoz opowie, co naprawde sie stalo? Opowiadaja, ze wszyscy straznicy padli martwi tam, gdzie stali, a spod ziemi wyskoczyla gromada niebieskoskorych Drinu w pelnej zbroi, z obnazonymi mieczami, i stala szczerzac zeby, gotowa sluzyc swej czarodziejskiej pani. A ona odrzucila welon i ukazala sie w czarnej zbroi, jaka demony wykuly dla niej misternie z zelaza cyzelujac je srebrem, na twarzy miala zelazna maske o rysach jej wlasnej twarzy, twarzy pieknej kobiety, tylko czolo i oczy byly odsloniete, i rwaca kaskada wlosow. Wskazala na krola reka okuta w zelazo, i coz za zmiana w nim zaszla! Zaczal sie kurczyc, marszczyc, zwijac jak zeschly lisc, az w koncu... oto co z niego zostalo: mala wysuszona jaszczurka zwinieta w klebek na krzesle, ktora nagle zsunela sie na ziemie i znikla w ciemnosciach. Lecz nim znikla, Zoraja zdazyla zmiazdzyc jej ogon obcasem. Pod zelazna maska twarz Zorai wykrzywil usmiech, jej ognisty, zawziety usmiech kaleki, lecz wykute z zelaza usta pozostaly nieruchome i nie zdradzily jej uczuc. Wkroczyla do wielkiej palacowej sali w towarzystwie swych Drinu i rozkazala, by zebral sie caly krolewski dwor. -Zapamietajcie dobrze moje slowa - powiedziala. - Od dzisiaj ja jestem waszym wladca, podobnie jak byl nim niegdys moj ojciec, bo oto stoi przed wami Zoraja, trzynasta corka Zoraszada. Nie obiecuje, ze bede dla was dobra, to prawda, ale oswiadczam, ze mam moc wieksza niz ktorykolwiek z wladcow siedemnastu krolestw, jakie sie rozciagaja w kazdym kierunku, az do granatowych rownin oceanu. Sluzcie mi, jesli chcecie, a bedziecie zazywac dobrobytu. Odmowcie mi posluszenstwa, 116 a wasze miejsce zajma moi prawdziwi poddani, Drinu, Malcy Podziemi. Mozecie tez odszukac w ogrodzie waszego krola, a podaruje kazdemu z was cztery jaszczurcze lapki, zebyscie mogli przemykac wsrod traw, tak jak on teraz przemyka z kikutem oderwanego ogona.Na te slowa demony Drinu zachichotaly i zaklaskaly z uciechy, a dworzanie o bialych twarzach upadli na kolana, by oddac jej czesc. I tak Zoraja zostala krolowa Zodzadu, a nowe posagi stanely na miejscu tych, ktore kazali przetopic krolowie szesnastu panstw. Nigdy jednak nie twierdzila, ze jest boginia; wystarczyly jej zaklecia i czary, aby ludzie bali sie jej tak, jak niegdys Zoraszada. I nie minelo wiele czasu, a wojska ze spizu i stali znowu zaczely sie pienic jak chwasty na polu. Zoraja szybko odzyskala szesnascie wasalnych krolestw, ktore jej ojciec utracil, gdy zniszczona zostala moc amuletu. 3. Gwiezdny Pawilon Powstalo pozniej wiele opowiesci o Zelaznej Ksieznej, pedzacej konno na czele swej armii; jedne z nich byly prawdziwe, inne zmyslone. Mowiono, ze ma wielka czarnoksieska moc; nikt nie moze jej zranic, a w bitwie krocza za nia zastepy demonow; zakrywa twarz, bo kazdy, kto osmielilby sie na nia spojrzec, zamienilby sie natychmiast w kupke popiolu lub w granit albo rozplynalby sie, jakby go oblal diabelski kwas. Inni przysiegali, ze jest tak piekna, iz zaden mezczyzna nie moglby patrzec na jej twarz nie tracac zmyslow; jeden jej usmiech moglby zacmic ksiezyc, a jedno zmarszczenie brwi - slonce. Nie minal rok, a odzyskala wszystko, co nalezalo sie jej jako corce Zoraszada i zdobyla jeszcze wiecej, niz nalezalo do niego. Zasiadala w swojej czarnoksieskiej wiezy z mosiadzu lub na wielkim tronie Zodzadu w zelaznej masce na twarzy, rzadzac zelazna reka, a jesli nawet nie byla szczesliwa, to nie brakowalo jej potegi i wladzy; trawil ja ogien dumy, bardziej gwaltownej i niepohamowanej od najdzikszej radosci. I nadszedl dzien, gdy wszystko juz zostalo dokonane - nikt nie mogl zagrozic rozleglemu imperium, ktorym wladala, jej slawa rozbrzmiewala po krance ziemi. Wszystkie cele zostaly osiagniete, wszystkie 118 nadzieje spelnione. Nie pozostalo nic - nic procz pustki, ktora wtargnela do jej serca jak zimne morze.Zoraja siedziala na tronie, pograzona w myslach, a z owego zimnego morza unioslo sie jak poranna mgla ostatnie marzenie, tak szalencze, tak niemozliwe, ze ponownie rozjarzylo jej swiat drazniacym blaskiem. Nasycila sie juz zemsta na wszystkich: na krolu, ktory z niej szydzil, na szesnastu innych monarchach, ktorzy zabili Zoraszada i pozbawili ja dziedzictwa - pozostala tylko jedna istota, ktora do tej pory nie zaplacila niczym za lata jej zwatpien i ponizenia, za jej straszna twarz. Owa jedyna istota, tym, ktory zaczal to wszystko w imie swej kaprysnej zemsty, byl rzadca podziemnego swiata, pan Wazdru, Eszwa i Drinu, jeden z Wladcow Ciemnosci - Azrarn, Ksiaze Demonow. Ten impuls sprawil, ze serce Zorai zabilo szybciej. Nie przechwalala sie jednak glosno, jak to uczynil Zoraszad. Nie wyjawila nikomu swych zamiarow, odwiedzala tylko czesciej wysoka wieze z mosiadzu. Tamze, w rozblyskach blekitnego, matowego ognia przechodzila tam i z powrotem, noc po nocy, przez owe furty Mocy, ktore teraz staly sie jej tak znajome. I oto stala w swojej wiezy, wezwawszy te demony, ktore objawiaja sie na ziemi w postaci dziwnych zwierzat i potworow - Drinudra, najnizsze z Drinu, najglupsze i najbardziej psotne ze wszystkich. Wnet osmiokatna komnata wypelnila sie chrzakajacymi, rzacymi, cwierkajacymi istotami, czmychajacymi przed zelaznym palcem krolowej. -Uciszcie sie i skupcie swa uwage - powiedziala - bo chce wam zadac pare pytan. -Jestesmy twymi niewolnikami, niezrownana pani - lasily sie Drinudra, sliniac jej buty i lizac posadzke u jej stop. 119 -Nie - powiedziala chlodno Zoraja - nie nalezycie do mnie, jestescie niewolnikami waszego pana, Azrarna Cudownego, i o niego wlasnie pragne was zapytac.Na to demony Drinudra poczerwienialy i zadrzaly, bo Ksiaze Demonow budzil w nich namietna milosc i porazajacy lek. Zoraja wiedziala, ze teraz musi byc bardzo ostrozna, jako ze wypytywanie o tajemna wiedze Podziemi nie nalezy do latwych przedsiewziec; zadnego demona nie mozna sklonic, by dobrowolnie ja ujawnil, mowia prawde tylko wowczas, gdy pytajacy naprowadza je poprawnymi przypuszczeniami, a i wtedy probuja dwuznacznosci i wykretow. -Wiadome jest - powiedziala - ze sa pewne specjalne zaklecia za pomoca ktorych mozna wezwac demony Eszwa i Wazdru. Czy sa rowniez znaki lub zaklecia, ktorymi mozna wezwac Azrarna Cudownego? Drinudra zaswiergotaly niespokojnie i odrzekly: -Och nie, nie, niezrownana krolowo, smiertelni nie sa w stanie niczego takiego uksztaltowac. -Nie mowilam nic o zakleciach lub przedmiotach bedacych dzielem smiertelnych. Mysle o dziwnych piszczalkach ze srebra uksztaltowanych w Podziemiu jako zabawki dla przyjaciol i kochankow. Czy sa takie piszczalki i czy mozna nimi wezwac Azrarna? -Tak - zasyczaly ponuro Drinudra. - Tak jest w istocie. -A wiec takie piszczalki moga sie rowniez znajdowac na ziemi? -A kto i w jaki sposob - zacmokaly demony - moglby pozwolic, aby takie piszczalki przyniesiono na ziemie? -Nie o to was pytam! - krzyknela Zoraja i uderzyla jedna zelazna piescia w druga, az wystrzelil podobny do bicza piorun stalowego ognia, na co Drinudra podskoczyly gwaltownie, prychajac i plujac. 120 -Nie gniewaj sie, najmilsza pani - zaskomlaly. - Masz racje, a twoja madrosc jasnieje jak drogocenny klejnot.-Ile tych piszczalek jest teraz na ziemi? Siedem? Drinudra wybuchnely zalosnym skowytem, ale nie odpowiedzialy. -Wiecej niz siedem? Mniej niz siedem? -Tak. -Trzy? - zapytala Zoraja. - Dwie? - A po chwili gniewnie: - Tylko jedna? Drinudra zgodzily sie niechetnie. -A wiec gdzie mozna ja znalezc? Na ziemi? Pod woda? -Tak! -Na dnie morza? -Tak! Zoraja wydala z siebie triumfalny okrzyk, a Drinudra przypadly do ziemi ze strachu. -Tak - powiedziala - slyszalam o takiej piszczalce w ksztalcie glowy weza, ktora sto tysiecy lat temu wasz pan podarowal pewnemu umilowanemu przez siebie mlodziencowi, Siweszowi, spoczywajacemu teraz na dnie oceanu, gdzie go pograzyl sam Azrarn. Srebrna piszczalke zawieszona mial na cudownie uksztaltowanej szyi, z ktorej teraz zostaly tylko kosci. Drinudra zamachaly gniewnie ogonami i zasyczaly: "Wieszszsz wszyssstko!", jak woda chlusnieta na rozgrzany metal. Zoraja mogla zamienic sie w rybe i poplynac na dno morza po zaczarowana piszczalke, ale nie bylo to zbyt bezpieczne dla smiertelnika, nawet jesli wladal czarnoksieska moca. Zamieniony w zwierze lub w cokolwiek innego czlowiek moze bardzo szybko zapomniec o swoich ludzkich wartosciach i rozumowaniu i zaczac myslec na sposob istoty, jakiej ksztalt przybral. Jest wiele opowiesci o wielkich magach, ktorzy 121 w celu uchronienia sie od jakiegos nieszczescia lub odkrycia jakiejs tajemnicy zamienili sie w zwierzeta, gady lub ptaki i zapomnieli wszystkich swoich zaklec, a nawet tego, kim naprawde sa, przemykajac sie odtad miedzy zaroslami, pelzajac po ziemi lub szybujac w powietrzu po kres swoich dni. Dlatego Zoraja za pomoca straszliwych zaklec podporzadkowala sobie jednego z demonow Drinudra i zazadala, by przyniosl jej piszczalke, co wzbudzilo w nim wyrazna niechec i strach.-Nie lekaj sie - powiedziala Zoraja - nie chce bynajmniej rozgniewac twojego Ksiecia, przeciwnie, pragne zlozyc mu hold, bo w pewien sposob jemu zawdzieczam moja pomyslnosc. Zmuszony moca poteznych czarow Drinudra zaglebil sie na dno morskich wod, gdzie na piasku bielaly kosci pieknego Siwesza. Tysiace lat temu mieszkancy morza zebrali sie tutaj w zadziwieniu wokol nieruchomego ciala, wodne panny o srebrno-zielonych wlosach calowaly chlodnymi ustami jeszcze zimniejsze usta martwego mlodzienca, piescily dlugimi palcami dwa klejnoty jego piersi i troisty skarb jego ledzwi. Lecz Siwesz nie poruszyl sie. Tylko prady morskie czesaly jego wlosy, jak niegdys palce demona, a jego wielkie oczy pelne byly lez tragedii i rozpaczy. W koncu morski lud opuscil martwe cialo, ktore objela we wladanie woda, aby po wiekach zostawic tylko kosci i srebrna piszczalke w ksztalcie weza, spoczywajaca miedzy nimi na piasku. Drinudra chwycil ja, wzdrygajac sie ze strachu, poszybowal ku mosieznej wiezy Zorai i zlozyl u jej stop srebrny naszyjnik z wplecionymi wen wodorostami. Zoraja wziela piszczalke, wpatrzyla sie w nia i trwala tak godzine lub wiecej. Posrod jej rozleglych ogrodow palacowych wznosil sie przedziwny pawilon o scianach z czarnego jak gagat granitu. Pawilon nie mial okien, a podloge wylozono plytkami ze szczerego zlota. Najdziwniejsze jednak byle sklepienie z matowego, granatowego szkla nie odbijajacego swiatla, sklepienie, w ktorym tu i tam osadzono diamenty, szafiry i cyrkony, rozmieszczone dokladnie w pozycjach gwiazd na niebie. Sklepienie wykonano z tak zadziwiajaca zrecznoscia i sprytem, ze kiedy sie nan patrzylo bedac wewnatrz pawilonu, mialo sie pewnosc, ze to rozgwiezdzone nocne niebo. W jednym koncu komnaty, naprzeciw podwojnych drzwi, zwisal z sufitu gruby aksamitny sznur. W tym to pawilonie, tuz przy aksamitnym sznurze siedziala Zoraja, trzymajac w dloni srebrna piszczalke. Ksiezyc zeglowal po niebie, a dzwony Zodzadu odmierzaly godziny nocy. W koncu ksiezyc zaszedl, a dzwony wybily ostatni kwadrans przed switem. Wowczas Zoraja przylozyla piszczalke do malego wyciecia w zelaznej masce i dmuchnela. Nie rozlegl sie zaden dzwiek, a w kazdym razie nie byl to dzwiek slyszalny na ziemi. Nagle powietrze wypelnil odglos mosieznego grzmotu, a przez podwojne drzwi wdarla sie do komnaty blyskawica. Zoraja siegnela po sznur i pociagnela go w lewo, a drzwi zamknely sie z gluchym szczekiem. Tymczasem blyskawica przybrala ksztalt wielkiego smoka, z ktorego paszczy tryskala plynna lawa jak dwadziescia jezykow. Lecz Zoraja powiedziala tylko: -Uspokoj sie, o Wzniosly. Zaklecia chronia mnie przed twoim ognistym oddechem. Czy pozwolisz mi sie zobaczyc, jak pozwoliles mojemu ojcu Zoraszadowi? Na te slowa smok rozplynal sie w powietrzu i oto stal przed nia wysoki, uderzajaco piekny mezczyzna w czarnym plaszczu przywodzacym na mysl wielkie skrzydla. Zoraja spojrzala na niego, a jego pieknosc porazila jej zmysly, podobnie jak sie to dzialo ze wszystkimi smiertelnikami, lecz jej serce zabilo mocniej w poczuciu triumfu. 123 -Wladco Cieni - powiedziala - przebacz swojej sluzebnicy, ze osmielila sie wezwac cie do swego domostwa. Przypadkowo znalazlam te piszczalke, a wiedzac ze starych opowiesci, ze jej nieslyszalny dzwiek moze cie sciagnac az tu, na ziemie, jakzebym mogla oprzec siepokusie ujrzenia twoich przecudownych ksztaltow, o Ksiaze Ksiazat? Znala proznosc demonow i przemowila do niego dokladnie tak, jak powinna. Spojrzenie Azrarna nie wydawalo sie ani grozne, ani podejrzliwe, tylko nieco zdziwione. -Musisz wiec rowniez wiedziec - odpowiedzial - ze skoro potrafilas mnie wezwac, wolno ci prosic mnie o jedna rzecz. -Moim jedynym pragnieniem, o Niezrownana Wspanialosci, bylo spojrzec na ciebie i zlozyc ci dzieki, a potem zwrocic ci te piszczalke, ktora jest twoja wlasnoscia. I podeszla do niego, wreczajac mu srebrna piszczalke, a gdy dotknela jego reki, nawet przez zelazna rekawice poczula, jakby lodowaty plomien porazil jej powykrecane palce przenikliwym bolem, poraniona twarz sciagnal gwaltowny skurcz, a blizny, jakie pozostawily paznokcie wedrownego kramarza na jej piersiach i miedzy udami, zaplonely zywym ogniem. W tym samym momencie uslyszala dzwon oznajmiajacy wzejscie slonca. Jej serce zalal rwacy potok msciwej radosci. Wybuchnela glosnym smiechem dobywajacym sie z wnetrza ognia, ktory ja trawil. Przez caly czas Azrarn spogladal uwaznie w gore, wypatrujac poswiaty zwiastujacej wschod slonca, lecz zwodnicze sklepienie z grubego szkla tchnelo wciaz czernia nocnego nieba. Slyszac dzwiek dzwonu powiedzial jednak do Zorai: -Intryguje mnie twoja uprzejmosc, Zelazna Pani, mysle jednak, ze zbliza sie wschod slonca, ktorego blask budzi we mnie wstret. Dlatego musze cie teraz opuscic. 124 -Musisz? - zapytala wracajac na miejsce, gdzie wisial aksamitny sznur. - O Azrarnie - miekko zamruczala rozradowanym glosem, zaciskajac palce na sznurze - moj ojciec Zoraszad byl glupcem, ktory chcial ciebie przechytrzyc, a ty go zniszczyles. Jestem corka Zoraszada i na skutek jego kleski stracilam dziedzictwo i wiecej jeszcze, bo beztroska mlodosc i pieknosc. Dzieki mojej czarnoksieskiej sztuce odzyskalam wiele, lecz jednego nie zdolalam dokonac, a teraz pragne prosic o to ciebie, oczekujac pokornie twojej laski.-Mow wiec - odrzekl Azrarn niecierpliwie. -Chcialabym ujrzec, jak chwala jednego z Wladcow Ciemnosci mierzy sie z chwala ziemskiego slonca. Moze ludzilo ja podniecenie wywolane poczuciem szyderczego triumfu, lecz zdawalo sie jej, ze cudowna twarz Azrarna pobladla. -Czyz nie powiedzialem - rzekl chlodno - ze slonce budzi we mnie odraze? -Odraze czy strach, wielki Wladco? Mysle, ze umykasz w trwodze przed jego promieniami, bo wiesz, ze ich dotkniecie zamieni cie w pyl lub w kamien albo w jakas inna, rownie martwa i odrazajaca rzecz. Przez twarz Azrarna przemknal tak zly cien, ze nawet Zoraja wstrzymala oddech. -Najbardziej przekleta ze wszystkich kobiet, czyzbys sie ludzila, ze ominie cie kara za twe zuchwalstwo? Strzez sie nocy, glupia kobieto, corko glupca. Odwrocil sie i zaczal isc ku zamknietym drzwiom. -Zaczekaj! - zawolala Zoraja i pociagnela lekko sznur w prawo. W czarnym sklepieniu otworzyla sie waska szczelina, przez ktora promien slonca ugodzil w zlota posadzke jak strzala. Azrarn stal nieruchomo, wpatrujac sie w plame razacego oczy blasku, a jego plaszcz lopotal wokol niego wlasnym ruchem jak przerazony ptak. 125 -Dowiedzialam sie - powiedziala miekko Zoraja - ze dla demona, nawet dla Ksiecia Demonow, swiatlo slonca oznacza smierc. Dowiedzialam sie rowniez, ze chociaz demon moze powrocic do Podziemi rownie szybko jak blyskawica, nie uniknie zabojczych promieni slonca nawet podczas tak szybkiej podrozy, a chociaz moze rozedrzec ziemie i w ten sposob przeniknac do swego krolestwa ciemnosci, zloto nie jest metalem, ktory mu sie latwo poddaje. Posadzka w tym pawilonie jest ze zlotych cegiel, zajmie mu wiec wiele czasu otwarcie skorupy ziemskiej w tym miejscu, a jedno moje pociagniecie za sznur otworzy sklepienie szerzej i pozwoli sloncu zalac go jak deszcz.Nikt nie wie, co wowczas Azrarn powiedzial lub uczynil. Byc moze bylo to tak straszne, ze nawet samo opisanie tego okazaloby sie niemozliwe, bo slowa wypalilyby dziury w papierze lub oslepily tych, ktorzy zechcieliby je przeczytac. Nie ulega watpliwosci, ze zagrozil Zorai najokropniejszymi rodzajami zemsty i bez watpienia Zoraja odpowiedziala, ze nawet gdyby ja natychmiast usmiercil, zdazy jeszcze otworzyc szklana kopule. W koncu Azrarn uspokoil sie i stanal w najciemniejszej czesci komnaty, podczas gdy sloneczna strzala godzila w posadzke tuz przed nim. Byl na jej lasce, na lasce ziemskiej kobiety; ta mysl bardziej go zafascynowala, niz rozwscieczyla. Zreszta wyczuwal w tym szanse ucieczki z zagrozenia, w jakim sie znalazl. Zoraja nie otworzyla jeszcze szklanego sklepienia, byl to jej czas sycenia sie zemsta i pycha, a pycha smiertelnikow czesto doprowadza ich do zguby. Po chwili Azrarn odezwal sie do niej swoim najbardziej lagodnym i wzruszajacym tonem: -Powiedzialas mi, corko Zoraszada, ze odzyskalas wiele z tych rzeczy, ktorych cie pozbawila smierc ojca, jednego tylko nie zdolalas odmienic. Coz to takiego, dzielna i madra pani, czego nawet twoja wielka 126 potega nie moze ci zapewnic?Lecz Zoraja milczala, bawiac sie koncem aksamitnego sznura. Azrarn usmiechnal sie do siebie. Wiedzial dobrze, ze jego glos, wyslawiajacy ja i schlebiajacy jej proznosci, jest najslodszym dzwiekiem, jaki kiedykolwiek slyszala, wiedzial tez, ze pomimo sycenia sie dlugo oczekiwana zemsta, nie jest jeszcze w stanie uciszyc go w tym momencie. -Wiadomo dobrze wszystkim - zaszeptal po chwili milczenia - ze demony lubia sie targowac. Jesli zgodzisz sie zamknac swoje pomyslowe sklepienie i pozwolisz mi wrocic do mego krolestwa, moge cie obdarzyc naprawde potezna wladza, odpowiednia dla twojej wspanialej natury. Zoraja usmiechnela sie, lecz zelazna maska pozostala smiertelnie powazna. -O moich wojskach, Ksiaze, opowiadaja legendy. Drzy przed nimi cala ziemia. Jestem juz wladczynia siedemnastu krolestw. Jesli zechce, podwoje te liczbe w ciagu roku. Co do innej wladzy, to chyba sam doswiadczyles jej na sobie, czy nie tak? -Zaprawde, doswiadczylem, madra panienko. Widze teraz, ze popelnilem blad. Byloby tez zapewne bezuzyteczne - dodal po chwili - oferowanie ci bogactw moich kopaln, rubinow, diamentow i szmaragdow? -Mam dosc klejnotow - odrzekla Zoraja. - Widzisz sam, nie nosze zadnych na sobie. Gdybym jednak zapragnela, mam tylu niewolnikow, ze w ciagu roku moglabym potroic liczbe klejnotow w moim skarbcu. Spojrz na te diamenty, ktore wziales za gwiazdy, o Ksiaze. -Zaprawde sa wspaniale, niezrownana pani. Widze, ze trudno mi sie z toba targowac. Masz wszystko, za czym tesknia smiertelni: wladze, czarnoksieska moc, bogactwo. Zadziwia mnie jednak, dlaczego nie nosisz zadnych klejnotow, a takze dlaczego zakrywasz twarz i rece. 127 -Dostrzegl, ze Zoraja zesztywniala na swoim krzesle i zacisnela palce na sznurze. - Mam tylko jedna prosbe, piekna i szlachetna pani, pozwol mi spojrzec w twarz tej, ktora mnie zwyciezyla. Pieknosc, ktora musisz ukrywac pod ta maska, z pewnoscia zacmi to slonce, ktorym mi grozisz, skoro juz teraz czynia to twoje cudowne oczy.Zoraja krzyknela; byl to okrzyk bolu i gniewu. Azrarnowi nie trzeba bylo wiecej: wyciagnal reke, a zelazna maska pekla i opadla na ziemie w kawalkach. Zoraja zadrzala i zakryla twarz wolna dlonia. Azrarn wybuchnal smiechem. Nawet w tym momencie jego mysli nie biegly prostymi drogami. Nie odczuwal juz wrogosci do tej biednej, ponizonej i wciaz groznej istoty na tronie. Zaimponowala mu jej wiedza, jej przebieglosc, jej zuchwalstwo; dostrzegl rowniez w tej kobiecie, majacej taka wladze i tak wojownicze usposobienie, wygodne narzedzie do wzniecenia na swiecie nowych, milych jego sercu niepokojow i wstrzasow. -O najwspanialsza z kobiet - rzekl swym najbardziej melodyjnym i przymilnym tonem - widze, ze jest jednak cos, co moglbym ci zaoferowac jako przedmiot targu. Jesli otworzysz teraz to sklepienie, byc moze zgine, a ty poczujesz slodki smak zemsty i bedziesz odtad zyc w pustce do konca swych dni, uwieziona w tej zelaznej masce. Mezczyzni beda skladac ci poklony i walczyc pod twoimi sztandarami, opowiadajac sobie, jak to ponizylas Azrarna, Pana Demonow, lecz przez cale twoje zycie zaden mezczyzna ani kobieta nie zaplonie do ciebie zadza, nie pocaluje twoich ust, nie bedzie ci spiewac milosnych piesni. Pozostaniesz zimna jak lod az do czasu, gdy pochlonie cie grob i tylko robaki nasyca sie rozkosza, gniezdzac w tych miejscach, ktore tobie rozkoszy nigdy nie daly. A gdy to powiedzial, dziewczyna zadrzala, choc jej reka wciaz trzymala aksamitny sznur. 128 -Jest jednak inne rozwiazanie - mowil Azrarn lagodnie, zblizajac sie do niej powoli. - Na ziemi nie ma takich czarow, ktore moglyby uleczyc twoja brzydote, lecz ja, i tylko ja, moge cie uczynic piekna. Bardziej piekna niz twoje najsmielsze i najskrytsze marzenia, bardziej cudowna od najpiekniejszej kobiety, jaka kiedykolwiek zyla lub zyc bedzie na tej ziemi. Moge cie uczynic tak cudowna, ze kazdy, kto na ciebie spojrzy, poczuje bol, w sercu; za jedna godzine spedzona z toba mezczyzni chetnie oddadza swe zycie. Nie bedziesz juz potrzebowala wojsk lub niewolnikow, bo wszystkie miasta otworza swe bramy, aby moc uczcic twa twarz, ktorej teraz nie masz odwagi nikomu pokazac. Krolowie i ksiazeta beda w pocie czola drazyc tunele w kopalniach, by zlozyc u twych stop najwspanialsze klejnoty, w nadziei, ze otrzymaja za nie jedno dotkniecie twoich ust.Zoraja dlugo wpatrywala sie w demona milczac, az w koncu wyszeptala: -Jesli zdolasz to uczynic, pozwole ci odejsc. Wtedy Azrarn obszedl komnate wokolo, unikajac bliskosci slonecznej strzaly, i ujal kalekie dlonie Zorai w swoje rece. Zelazne rekawice pekly i opadly jak luski, a jej cialo przeszylo ostrze piekacego bolu; gdy spojrzala w dol, ujrzala, ze jej rece sa proste i uwolnione od bolu, biale i gladkie jak kosc sloniowa, dlonie wdzieczne jak golebice, piersi jak platki najdelikatniejszych kwiatow. A potem polozyl swoje dlonie na jej twarzy. Ogien, jaki zdal sie z nich promieniowac, sparzyl ja tak bolesnie, ze z jej ust wydarl sie przeszywajacy jek, a skora na twarzy pomarszczyla sie i pofaldowala jak ziemia poruszona glebokim wstrzasem. Lecz po chwili piekacy ogien zamarl i zobaczyla, ze Ksiaze Demonow wpatruje sie w nia z usmiechem, jakiego nigdy jeszcze nie widziala na jego twarzy - z usmiechem straszliwej i nieodgadnionej czulosci. Dotknela wlasnymi dlonmi policzkow i poczula, ze staly sie gladkie. 129 -Idz i poszukaj jakiegos zwierciadla - rzekl Azrarn.I posluchala go, bo co Ksiaze Demonow przyrzekl, tego dotrzymywal, a uklad zostal zawarty. W ogrodzie za pawilonem byla niewielka sadzawka. Zoraja poszla do niej i rozchylila trzciny bialymi rekami, a potem spojrzala w odbicie swej twarzy, ktore widziala tylko raz w zyciu, w puszczy. Ujrzala piekno przewyzszajace wdziek lamparta, bardziej dojmujace od upierzenia wiosny, jak ksiezyc, jak slonce, piekno, jakie tylko demon moze uksztaltowac, piekno rzucajace swiat na kolana. Wyprostowala sie, zrzucila zelazny stroj; odziana jedynie w ow cud powrocila do pawilonu i zamknela za soba drzwi. W posadzce ziala gleboka szczelina, a nad nia stal Azrarn gotow powrocic tym przejsciem do Podziemi, lecz nawet on zatrzymal sie, by rzucic na nia ostatnie spojrzenie. I Zoraja wpatrzyla sie w niego, i uklekla przed nim, i powiedziala: -Teraz zabij mnie, panie moj i wladco. Umre wielbiac ciebie, a potem powiem im, mieszkancom krainy smierci, jesli tylko uslysza moje slowa wsrod mgiel otulajacych swiat, ze ty jestes krolem nad wszystkimi krolami, moim ukochanym i moim panem, ktorego przeklenstwo slodsze mi jest od piesni slowika. A Azrarn objal ja ramionami i podniosl ku sobie, i polozyl swoje wargi na jej ustach, smiejac sie w duchu, ze uwiodlo go to, co sam stworzyl. -Widzialas juz siebie, corko piekna. Czyzbys sadzila, ze zniszczylbym cos tak pieknego, co sam stworzylem? I tak cialo Zorai, ktore poznalo dotad tylko bol starych ran, smagniecie biczem, gwalt, ucisk zelaza, poznalo swoj wlasny urok, a potem slodycz objec Azrarna, jego dotyk na sobie i w sobie, pieczec ciemnej nocy wycisnieta na poranku jej nowego zycia. CZESC DRUGA 4. DiamentyDwoch braci siedzialo przy szachach w wysokiej palacowej wiezy, a za jaspisowymi kratami okna powoli zachodzilo cynobrowe slonce. Slonce ubarwilo wszystko lagodna czerwienia, strome skaly i diuny pustynnego kraju, rozjarzona rzeke z brzegami ozdobionymi zielenia drzew, mury i wysokie wiezyce palacu. Nawet twarze dwoch mlodziencow pokryl cynobrowy rumieniec, uzyczajac im niecodziennego podobienstwa, bowiem - chociaz bracia - nie byli do siebie podobni. Dzarim, mlodszy, byl piekny i zlotowlosy, Mirrasz, starszy, mial oblicze srogie i sniade. Rozne tez mieli temperamenty. Dzarim byl poeta i marzycielem, Mirrasz wodzem i strategiem, ktory nie dowierzal swiatu. Ich ojciec, arystokrata z prastarego rodu, zmarl i pozostawil swe ziemie obu synom, tak, aby obaj mogli tworzyc, kazdy wnoszac swe przeciwstawne cechy, dopelniajaca sie pare, bowiem laczyla ich gleboka milosc. Przekazal im ten niezwykly zbior diamentow, ktore byly zrodlem jego slawy i bogactwa; po polowie skarbu dla kazdego. Te diamenty! Widzialo sie je w palacu na kazdym kroku: w klamkach u drzwi i w okuciach skrzyn, w mozaikowych posadzkach. Wysadzane 131 byly nimi gzymsy u sufitow i oczy dwudziestu bursztynowych lwow strzegacych szerokich schodow miedzy cedrami, polyskiwaly w fontannie, jasniejsze od spienionej wody.Zaprawde, zadziwiajacy to byl widok, gdy przychodzilo sie z nagiej pustyni nad rozjarzona rzeke i widzialo dwa palace o wielu wiezach: jeden odbity w wodzie, drugi wystrzelajacy w niebo, rownie jasniejacy jak woda, migocacy zlotem i drogocennymi klejnotami, z noca nadchodzaca spoza niego i swiatlem zachodzacego slonca oblewajacym jego fasade. Mozna by pomyslec, ze taki dom wsrod pustkowia jest wielka pokusa dla rabusiow. Nic podobnego. Diamenty, slynne ze swojego nieskazitelnego piekna, naznaczone byly rowniez magicznym urokiem. Ktokolwiek by je skradl, tego czekala zguba. Drogocenny klejnot przepalilby kieszen zlodzieja, jego worek, skrzynie, jego reke. Biale sztylety promieni rzucanych przez diamenty szybko zmienilyby barwe na ciemnokrwista. Noca zlodziej poczulby dlawiacy uscisk na gardle, palacy zar trucizny w brzuchu, ostre klucie w sercu. Umarlby z posiniala twarza, belkoczac slowa zalu. Tak mowily opowiesci. Niewielu bylo takich, co nie dalo im wiary, wyprobowalo ich prawdziwosc na wlasnej skorze i spoczelo w grobie. Diamenty mozna bylo bezpiecznie uzyskac i cieszyc sie nimi tylko wowczas, gdy sie je otrzymalo w darze. Dzarim rozmyslal czasami o diamentach, ktore zawiesi aa szyi swojej oblubienicy, kiedy ja znajdzie. Naokolo bylo wiele pieknych dziewczat o kraglych piersiach, sarnich oczach i ciezkich, jedwabistych wlosach, ale za zone pragnal miec te, ktora przy owych przydroznych liliach jest orchidea. Slyszal jej imie szeptane z ust do ust, lecz kiedy o niej myslal, opuszczala go odwaga. Byla krolowa, wladczynia dwudziestu krolestw, kobieta wdzieczniejsza od samego wdzieku, ktorej droge zycia znaczyly zlamane serca i kosci mezczyzn. Byla to Zoraja, ktora, jak mowiono, oddala sie demonowi w Gwiazdzistym Pawilonie, Zoraja, 132 ktora z pewnoscia nie mogla byc tak nikczemna, jak utrzymywali mezczyzni, bo przeciez wyobrazenia mezczyzn o kobietach zawsze sa ich karykatura: wyolbrzymiaja jedne z cech i pomniejszaja inne. Dzarim, zaledwie ksiaze niewielkiego pustynnego panstewka, nie mogl zywic nadziei na poslubienie cesarzowej-krolowej, lecz mogl o niej marzyc i sycic sie rozkosznym bolem, wzbudzanym przez owe marzenia podobne snom, co pierzchaja przed switem, pozostawiajac jednak swoj cien w zakamarkach mozgu.Slonce prawie juz zgaslo, tlac sie rozowym plomykiem na krawedzi granatowej nocy. A potem nagle wydalo sie braciom, ze wschodzi na nowo. -Spojrz - rzekl Dzarim do swego brata Mirrasza -albo to dzien powraca, albo nadchodzi wielka karawana. -Jesli to karawana, to zgubila droge - powiedzial Mirrasz. Wkrotce uslyszeli muzyke i srebrne dzwoneczki, ujrzeli zdobne fredzlami baldachimy kolyszace sie w marszu, przystrojone kwiatami zwierzeta ciagnace rydwany, lagodne swiatlo lamp w klebach pylu, poczuli mocny zapach kadzidla i jasminu. -Bardziej to przypomina slubny orszak niz karawane - rzekl Dzarim w zadumie, a serce zabilo mu szybciej na wspomnienie marzen. W koncu niezwykla karawana dotarla do bram palacu. Sludzy i straznicy zamarli w zadziwieniu. Jakis czlowiek wbiegl na wieze, poklonil sie i zawolal: -Przedziwna rzecz, o moi panowie. To pani z dalekiego miasta. Jej swita zgubila droge i prosi o schronienie na noc. Dzarim milczal, lecz Mirrasz zmarszczyl czolo i zapytal: -Kim jest owa pani, ktora przybywa z pustyni? 133 -Prosi, aby nie pytano o jej imie - odrzekl sluga.-A widziales jej twarz? -Nie, panie. Az do kolan okrywa ja muslinowy woal, lecz jej szata obramowana jest lapis-lazuli i zlotem, na jej palcach polyskuja szmaragdy, a przemawia jak wielka pani, jakby miala srebro w ustach. To pewne, ze nie jest ani rabusiem, ani ladacznica. -Mysle, ze wiem, kim ona jest - powiedzial Mirrasz. - Spodziewalem sie jej od pewnego czasu. Gdyby to bylo mozliwe, nie wpuscilbym jej do naszego domu, ale jest bardzo przebiegla i zna sie na czarach. Niech wjada. Dajcie jej krolewskie komnaty i najlepsze jedzenie, ale unikajcie jej spojrzenia, jesli wam zycie mile. Co do mnie i mojego brata, powiedzcie, ze wyjechalismy w interesach, wiec nie mozemy jej przywitac. Sluga wybiegl z komnaty, wyraznie przerazony. -Odnies swoje slowa do siebie, moj bracie, nie do mnie. Bardzo mnie zaciekawil ten woal. Co pod nim ukrywa? Moze jest brzydka i zasluguje na nasza uprzejmosc. -Kiedys byla brzydka, jesli legenda mowi prawde - odpowiedzial Mirrasz. - Teraz niewielu jest takich, co moga na nia spojrzec i pozostac przy zdrowych zmyslach. To Zoraja, czarownica i krolowa Zodzadu, kochanka demonow i plaga mezczyzn. Jestem pewny, ze uslyszala o naszych diamentach. -Zoraja - wyszeptal Dzarim i pobladl. Wiedzial, ze dalsza dyskusja jest bezowocna, lecz w plytkiej glebie jego romantycznej duszy ostrzezenia brata nie zapuscily korzeni. Rozkwitala tam juz Zoraja i marzenia o niej. Dzarim nie doznal jeszcze w zycia zadnych klesk i niedoli, nie przydarzylo mu sie jeszcze nic, co ukazaloby mu nature zla. Mirrasz byl madrzejszy. Swiatla, okrzyki i piszczalki krolewskiej swity wypelnily palac. W komnacie z jedwabnymi draperiami, w ktorych lsnily diamenty, rozlegl sie teskny glos harfy. Tu zasiadla kobieta w woalu, cala w bieli, bawiac sie rozowym 134 owocem granatu i zlotym nozem.Dzarim wszedl do komnaty, sklonil sie nisko i odeslal slugi. Poczul won drzewa sandalowego, jasminu i pizma. Drzac caly wyjakal, kim jest, i staral sie dostrzec cos przez muslinowy woal. Kobieta rozesmiala sie glosno. Z muslinu wylonila sie biala reka o aksamitnej skorze. Zlota bransoleta zadzwieczala spiewnie, uderzajac o druga, jadeitowa. Wyzej bielilo sie ramie, polyskujace, gladkie i jedrne jak owoc; jego bladosc podkreslal pierscien ciemnomiedzianych wlosow, wysuwajacy sie spod bialej tkaniny. -Podejdz tu i usiadz przy mnie, o ksiaze - powiedziala kobieta. - Czy chcesz, abym odrzucila swoj woal? Uczynie to, jesli tego pragniesz. Dzarim usiadl przy niej i wyznal, ze bardzo tego pragnie, a kobieta odrzucila woal, ktory opadl z jej twarzy i ciala jak dym rozpedzony podmuchem wiatru. To, co Dzarim ujrzal, bylo jak blyskawica rozdzierajaca chmure. Krew zastygla mu w zylach; poczul, ze traci zmysly. Jej pieknosc byla jak smierc. Pochlonela go i napelnila soba. Mogl myslec tylko o niej, mogl widziec" tylko ja. Dotknela wargami jego ust. Sprobowal ja objac. Lagodnie odepchnela jego rece, nie byl w stanie sie jej oprzec. -Jestem Zoraja - powiedziala. - Widze, ze piekny z ciebie mlodzieniec. Jesli chcesz, bysmy zostali przyjaciolmi, musisz jednak dac mi jakis podarunek. -Wszystko co posiadam, nalezy do ciebie - odrzekl. -Policzylam diamenty w tej komnacie. Jest ich piecdziesiat. Podaruj mi je. Dzarim podbiegl do sciany. Po wydzieral diamenty z jedwabnych draperii i wysypal lsniace kamienie na jej lono. Przytulila jego glowe do swoich piersi, pogladzila ja i westchnela: 135 -Masz takie piekne wlosy, jak szczere zloto, a twe cialo jest mocne jak cialo jelenia. Widze, jak ploniesz, ale najpierw daj mi te diamenty, ktore zwisaja jak kiscie winogron ze sklepienia wielkiego przedsionka.Dzarim wybiegl do przedsionka. Byl slepy i gluchy na wszystko, co nie bylo nia, czul tylko jej zapach, czul chlod powlekajacy jej gibkosc. Odcial diamenty wiszace u sklepienia, powrocil do niej i obsypal ja nimi jak swietlistym deszczem, a potem zanurzyl twarz w jej wlosy. Pociagnela go w dol. Przeszyl rwacy nurt jej ciala, opadl w podmorska grote jej ledzwi. Nie uwolnil sie jednak od bolu zadzy, nie odnalazl dna podmorskiej groty. Fala odplywu uniosla go ku jej ustom jak szczatki rozbitego okretu. Mirrasz szukal swego brata i nie mogl go nigdzie znalezc. Kiedy wybila polnoc, Mirrasz podkradl sie pod drzwi komnaty Zorai i nadsluchiwal. Uslyszal glos Dzarima, pelen blagan i obietnic. Przerywal mu co jakis czas stlumiony szept, az w koncu rozlegl sie jek rozkoszy Dzarima, a potem jego szloch, podobny lkaniu kobiety. Mirrasz czekal ukryty w cieniu. Po chwili drzwi sie otworzyly i wyszli Dzarim z Zoraja, przytuleni do siebie jak kochankowie. Dzarim mial blada twarz, a wokol oczu sine cienie. Mirrasz szybko odwrocil glowe, aby nie spojrzec na porazajace piekno jej twarzy. Szli ciemnymi komnatami jak przez rynek, a Zoraja wskazywala na to, co pragnie miec, na diamenty wielkie jak czarki, i na malenkie oszlifowane diamenty lsniace nawet w cieniu, a Dzarim wyrywal je i wydzieral z posadzek, zaslon, okuc, scian, i oboje raz po raz wybuchali smiechem, jakby to byla dziecieca zabawa. W koncu doszli do komnaty, gdzie wisialy cale kiscie diamentow podobne rojom wielkich pszczol. Mirrasz wynurzyl sie z cienia i stanal w drzwiach. 136 -Bracie! - zawolal. - Pamietaj, tylko polowa diamentow nalezy do ciebie. Nie mozesz wziac ani jednego kamienia z mojej czesci, jesli nie wyraze na to zgody, a twoj skarb juz sie prawie wyczerpal.Dzarim spojrzal na niego jak czlowiek budzacy sie ze snu. Zoraja krzyknela ostrym glosem: -Ktoz to czai sie na progu? Czyzby to byl twoj pies lub kot, nie smiejacy wejsc do komnaty bez pozwolenia? Jesli to czlowiek, niech porzuci swoj lek. Jestem tylko kobieta i nie uczynie mu krzywdy. Lecz Mirrasz zbyt dobrze znal zagrozenie i nie ruszal sie z miejsca. -Wybacz mi, pani, ale nie moge wejsc. Chce tylko przypomniec mojemu bratu, ze kazdy klejnot, ktory ci podaruje, a ktory nie nalezy do niego, sciagnie na ciebie przeklenstwo, tak jakbys go ukradla. A teraz zycze wam dobrej nocy. -To rozsadne slowa - powiedziala Zoraja chlodnym tonem. - Prosze cie, Dzarimie, badz rozwazny. Nie chce niczego, co nie nalezy do ciebie. Mirrasz poszedl do wielkiej biblioteki i zaczal wertowac starozytne czarnoksieskie ksiegi, ale nie znalazl w nich tego, czego szukal. Slyszal smiech Zorai dobiegajacy z roznych czesci palacu, jakby sie w nim zagniezdzily kolorowe ptaki. A tuz przed switem zabrzmial jeszcze jeden krzyk zmyslowej namietnosci, ktory napelnil jego serce gniewem i lekiem. Swit uniosl sie znad pustyni i zamienil rzeke w strumien wina. Zoraja stanela na balkonie i wezwala zlowrogi cien, ktory pochwycil jej diamentowy skarb i uniosl w klebie ognia. -Twoje dary beda wkrotce bezpieczne w Zodzadzie, a ja musze natychmiast powrocic za nimi - powiedziala do Dzarima mierzwiac mu wlosy. - Daj mi jeden ze swoich zlotych lokow na pamiatke. Nie chce 137 o tobie szybko zapomniec.-Nie moglbym tego zniesc - odrzekl Dzarim. - Zostan ze mna. Zostan jeszcze chocby przez jeden dzien, jesli nie mozesz dluzej. Tylko jeden dzien. Czym jest dla ciebie jeden dzien, ktory dla mnie znaczy tak wiele? Jeden dzien i jedna noc. I wzial ja w objecia. -Och, nie - powiedziala Zoraja. - Musze wrocic do mojego miasta. Obawiam sie, ze i tak juz zameczam cie zbyt dlugo. -Nie, nie! - zawolal z przerazeniem Dzarim trzymajac ja mocno. -Tak, tak! - odpowiedziala Zoraja. - Zreszta nie jestem tu mile widziana. Twoj brat jest wsciekly i gardzi mna. Odmawia ci swojej czesci diamentow, a twoja juz sie wyczerpala. -Wyblagam je od niego. Nie odmowi mi. -A wiec idz, wyblagaj je dla mnie, moj zloty jeleniu. Ale pospiesz sie. Dzarim pobiegl do Mirrasza i padl przed nim na kolana. -Pozycz mi czesc swoich klejnotow, bracie, bo moja ukochana chce mnie opuscic. Cien nienawisci i odrazy przemknal przez twarz Mirrasza, ale szybko sie opanowal. -Opusci cie tak czy inaczej. Niech odejdzie, a ty podziekuj za to bogom. Ona jest demonem. -Nie zdolam zniesc jej odejscia. -Opetala cie, moj bracie - rzekl Mirrasz. - Tak czyni ze wszystkimi mezczyznami. Nie jestes gorszy od reszty. Och, moj bracie - nachylil sie i podniosl Dzarima z kleczek - powiedz jej, zeby odeszla. Twoja rana wkrotce sie zablizni. Jej trucizna dziala powoli... -A wiec odmawiasz mi? Masz do tego prawo. Odmawiasz mi? 138 -Tak, odmawiam, aby uratowac ci zycie.Zoraja tylko usmiechnela sie, gdy o tym uslyszala. -Coz, uzyskalam juz polowe ceny. Jesli chcesz mnie znowu zobaczyc, ukochany, musisz mi przyslac druga polowe. Moje pocalunki beda coraz drozsze, wiec radze ci nie zwlekac zbyt dlugo. I wstapila na balustrade, a spoza slonca opadl ku niej zloty rydwan zaprzezony w skrzydlate czarne psy. Czarodziejka wsiadla do rydwanu, ktory uniosl ja w dal, a cala swita natychmiast podazyla jej sladem. Straszne bylo patrzec na to, co stalo sie z Dzarimem po jej odejsciu. Nie minal miesiac, a wychudl i pobladl; on, tak niegdys piekny i silny, przypominal teraz umierajacego konika polnego. Nie byl w stanie ani jesc, ani spac, nie mogl zaznac odpoczynku, lecz krazyl po palacu dniem i noca, chwytajac sie ze slabosci kolumn i wspierajac o sciany, a serca wszystkich domownikow wzdrygaly sie slyszac jego lkanie. Nie czynil Mirraszowi wyrzutow za odmowe wydania czesci ojcowskiego dziedzictwa, lecz Mirrasz odczuwal rozpacz i chorobe brata, jakby sam byl ich ofiara i w koncu nie mogl juz dluzej tego zniesc. -A wiec niech sie tak stanie, moj biedny bracie - powiedzial - wez wszystko, co do mnie nalezy, wez wszystko, co jest w tym palacu i pros ja, aby do ciebie wrocila. Lecz mowiac to czul chlod sciskajacy mu serce, bo wiedzial, ze Zoraja nie zna litosci, a jej kaprysna laska trwa tylko chwile. Nie trwala nawet tyle. Dzarim pospiesznie wyprawil sie z wielka karawana do Zodzadu. Zoraja przyjela dar z jego rak, trzysta diamentow roznej wielkosci. Potem kazala mu wracac na pustynie - wkrotce go odwiedzi. Dzarim blagal ja o laske, otrzymal wzgarde. Powiedziala, ze nie jest juz taki, jakim go zapamietala: zgarbil sie i zbrzydl. Jej zolnierze pobili go bezlitosnie i wyrzucili za bramy miasta; pokrwawionego przyniesiono do domu 139 na noszach. Mirrasz czekal na niego u wrot. Dzarim schwycil go za reke i wyszeptal:-Czy ona juz tu jest? - A gdy polozono go w lozu: -Czy nigdy nie przybedzie? -Jesli jej twarz odzwierciedla jej nature, nie dotrzyma umowy - odpowiedzial Mirrasz. Kiedy Dzarim przyszedl troche do siebie, zwykl byl lezec w wysokiej wiezy, tuz przy jaspisowej kracie w oknie, i spogladal na zachod, wypatrujac Zorai. Czasami wiatr toczyl po pustyni klab piachu, a gdy zachodzace slonce barwilo go czerwienia, Dzarim unosil sie na poslaniu i wolal, ze jej karawana jest juz blisko. Bracia nie mieli juz diamentow, wszystkie spoczywaly w skarbcu Zorai - wszystkie procz jednego, blekitnego kamienia, ktory byl ozdoba grobu ich ojca. Lezacego przy jaspisowej kracie Dzarima coraz czesciej nawiedzala mysl o tym diamencie. W koncu zaczal blagac Mirrasza, aby wzial ow klejnot, udal sie z nim do Zodzadu i prosil Zoraje o laske zmilowania dla niego. -Nasz ojciec z pewnoscia mi to wybaczy. Przeciez nie chcialby mojej smierci, a wiem, ze ta milosc mnie zabije. -Czy nie mozesz oprzec sie jej zlowrogiemu czarowi? -zapytal Mirrasz. - Czemu nie sprobujesz z nim walczyc? Ta czarownica nie da ci juz nawet swego malego palca, tylko odbierze nam caly nasz dobytek. Czy nie widzisz, ze juz nie jestesmy bogaci? Lecz widzial, ze jego brat jest chory i zniewolony zlym czarem, ze w jego sercu zagniezdzil sie robak toczacy dusze i cialo, ze niewiele juz sil mu pozostalo i czeka go niechybna smierc. Jesli tylko spelnienie tego zyczenia dodaloby mu nieco sil i przedluzylo zycie, Mirrasz nie mogl mu odmowic. A chociaz na prozno przeszukiwal biblioteke ojca, ludzil sie jeszcze, ze zdola odszukac jakiegos madrego maga w miescie czarownicy, ktory znajdzie jakis sposob na uzdrowienie brata z owej 140 smiertelnej milosci.Mirrasz wzial Dzarima za reke, uscisnal ja i powiedzial mu, ze spelni jego prosbe; trzeba tylko ufac bogom, ze to cos da. Potem wylupil diament z bramy wiodacej do ojcowskiego grobu i ukryl w woreczku zawieszonym na szyi. 5. Opowiesc o milosci Palac szybko zamienil sie w ruine. Zrodlem dobrobytu tego domostwa byly diamenty; przynosily one rowniez obu braciom szczescie. Teraz wiatr przeganial zeschle liscie po marmurowych posadzkach, a w spichrzu, gdzie pozostalo juz niewiele ziarna, i to podlej jakosci, harcowaly myszy. Dzierzawcy porzucili zielony brzeg rzeki w obawie przed nedza, wiatry zniszczyly uprawy, a pola pozarastaly chwasty. Trzeba bylo sprzedac wiele drogocennych przedmiotow. Stajnie opustoszaly i Mirrasz musial wedrowac do Zodzadu pieszo. Wyruszyl samotnie w dluga i ciezka droge. Pil wode ze strumykow i skalnych zrodelek, zywil sie zeschlymi owocami znalezionymi w dolinach, jak zwykly wloczega. Rabusie pozostawiali go w spokoju, bo wygladal zbyt nedznie, aby warto go bylo napadac. Mial przy sobie tylko dwie rzeczy: klejnot ukryty na piersiach i brylke soli. Wreszcie stanal u bram Zodzadu, a potem szerokimi ulicami, miedzy szeregami wspanialych posagow, doszedl do palacu Zorai. Z poczatku straznicy nie chcieli wpuscic obszarpanego wedrowca. 142 -Jak smiesz, nedzny zebraku, domagac sie widzenia z nasza niezrownana krolowa?-Powiedzcie jej tylko - rzekl Mirrasz ponuro - ze jest tutaj brat Dzarima z diamentowego domu. Kiedy Zoraja uslyszala te slowa, kazala natychmiast przyprowadzic wedrowca przed swe oblicze. Spowodowala to nie tylko wzmianka o diamentach, ale i chec poznania owego ksiecia, ktory tak dlugo jej unikal. Ubrala sie w suknie pokryta diamentami, diamenty lsnily rowniez w jej uszach, na swych miedzianych wlosach miala czaszke rysia. -Podejdz blizej i w koncu na mnie spojrzyj - powiedziala. Ale Mirrasz nie stal bezczynnie w progu. Potarl oczy brylka soli, tak ze napelnily sie piekacymi lzami i nie widzial krolowej, choc podszedl blisko. Zauwazyla to i rozzloscil ja jego spryt, bo lubila patrzec na dzialanie swojej pieknosci na mezczyzn i ciekawilo ja wyprobowanie swych wdziekow na Mirraszu. -Co tak podraznilo twoje oczy, ksiaze? - zapytala. -Lzy, ktore ronie z zalu za bratem umierajacym z milosci ku tobie. -Nie pragne jego smierci. Nie prosilam go, aby oddal za mnie zycie. -Tak, pani, nie prosilas. Prosilas o diamenty, ktorych, jak slysze, nie brakowalo ci, zanim nawiedzilas nasz dom. -To prawda - powiedziala. - Ale nikt mi niczego nie odmawia. Zapragnelam tych diamentow, bo opowiadano, ze bardzo trudno je od was uzyskac. Tak jasnych i nieskazitelnych jeszcze dotad nie mialam. I nie ciazy nad nimi zadne przeklenstwo, bo dostalam je w darze. -W darze od nie calkiem jeszcze dojrzalego mlodzienca, pieknego i pelnego wigoru. Oddal ci wszystko, co mial, i bogactwo, i cialo, i dusze. 143 -Czyzbys sadzil, ze dla mnie to tak wiele? Wielbil mnie Ksiaze Demonow, a wobec niego wszyscy mezczyzni sa jak okrety bez zagli. Ale wspomniales cos o diamentach...-Tak - odrzekl Mirrasz. - Mam tu jeszcze jeden kamien. Spojrz. - I pokazal jej blekitny diament z grobu ojca. - Ten ostatni klejnot nalezy do mnie i nie zamierzam ci go dac, bo sama jestes juz dosc twarda i przejrzysta. -No coz, jeden wiecej, jeden mniej nie robi juz wiekszej roznicy - powiedziala Zoraja. - Odnosi sie to zarowno do klejnotow, jak i do ksiazat. -Tak tez myslalem - rzekl Mirrasz. - Nie ma w tobie litosci. -Idz i pros o litosc snieg i wiatr. U mnie jej nie znajdziesz. Idz i wyplacz swoje oczy razem z tymi slonymi Izami. Odchodzac sprzed mandragorowego oblicza Zorai Mirrasz byl przekonany, ze jego brat skazany jest na smierc. Poszedl jednak do slynnego maga w Zodzadzie. Opowiedzial mu wszystko, a na koncu dodal, ze z Dzarima na pewno uleci zycie, kiedy sie dowie o obojetnosci Zorai na jego los. Ale slynny mag tylko zamrugal swymi rozbieganymi, dumnymi oczami i powiedzial: -Kazdy z nas umrze wczesniej czy pozniej. Trzeba przyjac wlasny los z godnoscia. Trzeba przyjac swoj ciezar i swoj grob. Za te rade nalezy mi sie sztuka srebra. -Jedyna moja zaplata moze byc cios piescia miedzy oczy - odrzekl Mirrasz. - Mozesz zatrzymac swoja rade i sam sie nia nasycic. Udal sie do swiatyni i opowiedzial o swoim nieszczesciu kaplanom. Wysluchali go z powaga, lecz kiedy skonczyl, przymruzyli tylko chciwe oczy i powiedzieli: -Daj nam sztuke zlota, a pomodlimy sie za twego brata do naszego boga. 144 -Nie mam zlota - odrzekl Mirrasz - a jesli nie mozecie bez niego pomodlic sie, to wasz bog wart jest was, a wy jego.Chodzil po ulicach Zodzadu do zmierzchu, az wreszcie usiadl znuzony przy drzwiach jakiejs nedznej gospody. Kiedy tak siedzial, blekitne swietliki gwiazd rozpoczely swoj taniec wokol smuklego ksiezyca. Ulica nadszedl jakis czlowiek powloczac nogami; w reku trzymal czerwona, latarnie. Przystanal przed gospoda i zaczal nawolywac, potrzasajac swa latarnia. Glos mial ochryply, lecz nie ulegalo watpliwosci, ze jest wedrownym bajarzem, a jego cena wynosi jeden czarny grosz. Nikt nie wyszedl z gospody, aby go zaprosic do srodka i juz zabieral sie do odejscia, gdy Mirrasz zatrzymal go i dal mu drobna monete. -Jestes pierwsza osoba w tym miescie, ktora nie zada ode mnie diamentow lub zlota - powiedzial Mirrasz - a twoim towarem sa sny i marzenia, czego nigdy dotad nie bylo mi potrzeba. Lecz teraz dobrze mi zrobi jakies marzenie, opowiesc, ktora konczy sie szczesliwie, a w kaz dym razie sprawiedliwie. Czy znasz taka? Bajarz przysiadl obok niego, postawil miedzy nimi latarnie, otworzyl jej wieko i wrzucil do srodka szczypte kadzidla. Potem pogladzil cienista brode sekatymi palcami. -Opowiem ci o Takim, jednym z Drinu, i o krolowej wezow. Wonne kadzidlo, cieplo lampy i obecnosc starca napelnily serce Mirrasza spokojem. Oparl sie wygodnie o sciane i sluchal. Daleko stad, w glebinach Podziemi, gdzie jest zawsze jasno jak w dzien, choc nikt tam nie zna slonca ani ksiezyca, zyl kiedys maly Drinu w skalnej pieczarze. Na imie mial Taki i byl bardzo szpetny, jak zreszta wszyscy Drinu, ktorzy sa z tego dumni. Wyrabial wspaniale ozdoby z 145 drogocennych kamieni i kruszcow; czasami dawal je ksiazetom Wazdru, lecz wiekszosc trzymal w pieczarze, gdzie mogl im sie przygladac, a nawet z nimi rozmawiac. Wiadomo wszystkim, ze wsrod Drinu nie ma kobiet-demonow, rodza sie oni z kamieni zaplodnionych kaprysem wielkich panow podziemnego swiata. Zdarza sie, ze ktoras z pieknych Eszwa zgodzi sie lec z Drinu w zamian za naszyjnik lub pierscien; czasem czynia to rowniez smiertelne kobiety, jesli same sa dostatecznie brzydkie. Zwykle jednak Drinu zaspokajaja swa zadze z plazami i owadami Podziemi. Co sie tyczy Takiego, to wolal towarzystwo swoich jubilerskich wyrobow, bo nade wszystko kochal migotanie i blask klejnotow oraz wspanialych emalii.Pewnego dnia, gdy Taki przechadzal sie miedzy srebrnymi drzewami lasu lezacego na polnoc od Druhim Wanaszty, miasta demonow, ujrzal samice weza wylegujaca sie w bezslonecznym powietrzu wsrod krysztalowych makow. Bardzo sie roznila od wezow, jakie dotad wdzial. Nie plaszczyla sie przy ziemi w sennym odretwieniu, lecz prezyla ze slodkim wdziekiem swe gibkie cialo, ktorego skora przywodzila na mysl cudowna kamee, mieniaca sie zachwycajacymi barwami: to gleboka czernia agatu, to delikatnym blekitem szmaragdu, to swietlista szaroscia perly. Jej oczy byly jak dwa topazy, a jej jezyk jak migocace ostrze miecza wysuwajacego sie z czerwonego atlasu pochwy jej ust. Taki wpatrywal sie urzeczony w to nowe dla niego migotanie i blask; drzenie czlonkow, bicie serca i suchosc w ustach powiedzialy mu, ze ja pokochal. -O cudowna wezowa pani - powiedzial - jestes spelnieniem moich najskrytszych marzen. Pojdz ze mna do mojej skalnej pieczary, a dam ci jedwabie, na ktorych bedziesz spoczywac, misy slodkiej smietany, ktora bedziesz spijac i rubin nalezacy niegdys do krolowej, ktory bedziesz nosic na swej dlugiej szyi. 146 Ale wezowa pani skrzywila sie i odwrocila swa glowe podobna do przedziwnego klejnotu.-Zostaw mnie w spokoju, glupi karle. Wszystko co mowisz, jest klamstwem. -Nie, przysiegam, ze mowie prawde! - zawolal Taki. I pobiegl do swego domu, a zebrawszy mnostwo jedwabiu i atlasu, klejnotow i drogocennych kruszcow, zaniosl je do lasu i zlozyl przed krolowa wezow. -To wszystko, co chcesz mi ofiarowac? - prychnela. Taki natychmiast pobiegl, aby przyniesc wiecej. W koncu, gdy stos drogocennych klejnotow, ozdob i tkanin pietrzyl sie juz pod wierzcholki drzew, wezowa pani skinela wdzieczna glowa i pozwolila Takiemu zaniesc te dary do czarnej jamy w ziemi, w ktorej mieszkala. Tam pouczyla go, jak pelzac waskimi korytarzami, aby mogl pozawieszac draperie i zlote wisiory na scianach. Kiedy skonczyl i zblizyl sie do niej drzac z podniecenia, oznajmila, ze jest bardzo glodna, wiec znowu pobiegl do domu i przyniosl jej mise miodu ze smietana i czare najlepszego czarnego wina. Kiedy nasycila glod i pragnienie, spojrzala zalotnie na Drinu i powiedziala mu, zeby poczekal w przedsionku jamy, a ona przygotuje sie do milosnej nocy. Z radoscia w sercu i drzacymi ochoczo ledzwiami Taki spacerowal po przedsionku (zgiety w pol, bo nawet dla niego bylo tu stanowczo za nisko), gdy nagle do jamy wpelzla olbrzymia czarna kobra. "Co ten niedorozwiniety podrzutek robi w mieszkaniu mojej kochanki?" zasyczal waz, pochwycil Takiego w paszcze, pokasal go i wychlostal bolesnie ogonem, a potem wyrzucil z jamy i zatrzasnal drzwi. Taki powlokl sie do swego domu i przez dlugi czas lezal tam siny od jadu i uderzen zmii. Gdy w koncu doszedl do siebie i powrocil, by spotkac sie z wybranka swego serca, zrozumial, ze zostal oszukany, bowiem znalazl w lesie krolowa wezow i czarna kobre splecione ze soba 147 w niedwuznaczny sposob; ujrzawszy go przerwaly swe milosne igraszki i zaczely sie z niego wysmiewac i obrzucac go kpiacymi wyzwiskami, dopoki od nich nie uciekl.Milosc to straszliwa sila. Taki usychal i cierpial meki w swej skalnej pieczarze, jego lzy zalewaly podloge, a jeki byly tak potezne, ze przybraly postac nietoperzy, ktore miotaly sie po pieczarze calymi rojami. W koncu poczul nabrzmiale zalem natchnienie i zaczal rzezbic podobizne swej ukochanej, dokladnie takich rozmiarow, jak w zyciu, oddajaca jej piekno w kazdym szczegole. Uzyl kosci sloniowej i ciezkiego srebra, inkrustowanego szmaragdami i gagatami. Oczami byly topazy, ustami granaty. Nie trzeba dodawac, ze rzezba miala imponujaca wage. Tymczasem piekna krolowa wezow zaczela sobie wyrzucac brak rozwagi. Przeciez Taki ma w domu rozliczne skarby, z ktorych ona uszczknela zaledwie czastke. Powinna wrocic i wyludzic od niego wszystko, co posiada; dopiero wtedy bedzie mogla z niego naprawde szydzic. Udala sie wiec do domu Takiego z trzema czarnymi myszami trzymajacymi parasol nad jej glowa i z biala mysza rozsypujaca przed nia papierowe kwiaty. -Taki, moj najdrozszy! - zawolala stajac w progu jego pieczary. - Taki, moj ukochany! Przyszlam, aby zlozyc ci wizyte! Ale Taki lkal glosno w piwnicy i nic nie slyszal. Krolowa wezow wsliznela sie wiec do jego domu, prychajac pogardliwie na widok mebli i syczac pozadliwie na widok skrzyn i szkatul. Swoim myszom kazala polykac kazdy klejnot, jaki im wpadnie w oko. "Nie martwcie sie, jakos je pozniej wydostane", dodala. Po godzinie tego myszkowania po calym domu dotarla do pokoju, w ktorym stalo jej wyobrazenie z kruszcow i drogocennych kamieni. Bylo niewiarygodnie naturalne i tak oszalamiajaco cudowne, jak ona sama, poniewaz w jubilerskiej sztuce Drinu potrafia rzeczywiscie dokonywac cudow. Krolowa wezow byla bardzo prozna i ze wszystkich istot najbardziej kochala sama siebie. Na widok 148 rzezby dech jej zaparlo i przeszyl ja ostry bol pozadania, od jadowitych klow az po ogon. Zapominajac o wszystkim uniosla swe emaliowe cialo i oplotla nim rzezbe, szepczac do niej przymilne slowka i jeczac z milosci. Metalowa, inkrustowana klejnotami powierzchnia rzezby byla oczywiscie rownie chlodna w dotyku, co ona sama; bez trudu uwierzyla, ze to jej sobowtor, jej blizniacza siostra, jej przeznaczona kochanka. Ale, rzecz jasna, nawet najbardziej wierne wyobrazenie nie moze mowic i wezowa pieknosc nie doczekala sie zadnej odpowiedzi na swoje milosne wyznania. W porywie rozpaczy i gniewu machnela ogonem jak biczem. Ciezka rzezba zaczela sie chwiac, a po chwili przewrocila sie z hukiem, lamiac jej kark.Trzy myszy, napeczniale od perel i oliwinow, wybiegly przerazone z pieczary, lecz w drodze do domu spotkaly kruka, ktory szczegolowo je wypytal, co sie stalo. Kruk natychmiast zaprosil wszystkich przyjaciol na uczte z weza w domu Takiego, co na dlugi czas zyskalo mu opinie najbardziej goscinnego i wspanialomyslnego z krukow. Co sie tyczy Takiego, to w swojej piwnicy spotkal mloda, pelna dzikiego wigoru stonoge, ktorej nogi okazaly sie zrodlem niezwyklych wrazen. Opuscil swe odosobnienie czujac sie o wiele lepiej, a znalazlszy w jednej z komnat jakies dziwne biale kostki, wyrzucil je z domu bez wiekszego zastanowienia. Nieco uszkodzona rzezbe krolowej wezow zamknal w schowku. Od tego czasu rzadko wspominal wezowa pieknosc; tylko kruki az do dzis wznosza toast za jej soczystosc, gdy ucztuja na ludzkich polach bitew. Zakonczywszy swa opowiesc bajarz dodal: - Moze nie byla to zbyt wesola historia, ale na pewno jedna z tych, w ktorych sprawiedliwosc zwycieza. Moglbys ja sobie przemyslec podczas dlugiej drogi do domu. 149 Mirrasz schwycil go za rekaw i zapytal, kim jest.-Kiedys bylem bogatym czlowiekiem - odrzekl bajarz - ale pewnego dnia moi dwaj synowie oddali caly moj dobytek pieknej krolowej wezow. Teraz spodziewam sie, ze jeden z nich bedzie musial dolaczyc do mnie na mej drodze, gdzie mgly sa geste i chlodne. Drugi jest z twardszego kruszcu. Niech wspomni moja opowiesc, gdy umiesci z powrotem diament na wrotach grobowca. I zanim do Mirrasza dotarlo, co sie dzieje, powstal i zniknal za rogiem ulicy. Mirrasz zerwal sie na nogi i pobiegl za nim, lecz za rogiem nie dostrzegl ani starca, ani chocby odblasku jego czerwonej lampy, chociaz ulica biegla tu prosto, a w jej scianach nie bylo wnek i zakamarkow. Mirrasza porazila nagle mysl: czyzby to byl jego zmarly ojciec, ktory nawiedzil go, aby przekazac mu rade i ostrzezenie? I wtedy wydalo mu sie, ze daleko, na samym koncu ulicy, widzi dwie postacie w swietle lampy, jedna stara, druga mloda... Kilka dni pozniej, o zmierzchu, odnalazl go przed palacem stary sluga, ktory przyniosl mu wiadomosc o smierci brata. Ponoc Dzarim lezal w wiezy przy jaspisowej kracie wygladajac powrotu Mirrasza, gdy nagle do komnaty wcisnal sie czarny cien i zlozyl mu u stop diament. "Moja pani, Zoraja, jest szczodra i wspanialomyslna", zawolal cien. "Poniewaz nigdy juz jej nie zobaczysz, zwraca ci czesc twego daru. Kup sobie za nia jakies gospodarstwo i spas sobie brzuch uprawiajac role." A kiedy Dzarim uslyszal te slowa, powstal, jakby mu wrocily sily, udal sie do wielkiego przedsionka, zdjal ze sciany ojcowski miecz i padl nan, umierajac na miejscu. Grob wykopano mu poza murami palacu, nad rzeka. Mirrasz nie uronil lzy nad swiezo poruszona ziemia i skromnym kamieniem, chociaz jeszcze nie tak dawno stac by ich bylo na najwspanialszy grobowiec 150 z marmuru, wykladany zlotem i drogimi kamieniami. Uklakl na nagiej ziemi.-Och, moj bracie - powiedzial - och, moj bracie Dzarimie. Kiedy plaszcz nocy splonal w blasku wschodzacego slonca i nadszedl dzien, aby ukazac mu spustoszenie pol uprawnych nad rzeka i zrujnowane domostwo, udal sie do palacu, do ojcowskiej biblioteki, i zamknawszy za soba drzwi ponownie zaglebil sie w czarnoksieskich ksiegach. 6. Milosc w zwierciadle Wielu ponioslo smierc, w ten lub inny sposob, za przyczyna Zorai. Jedni zgineli wazac sie na straszliwe przygody, aby zwrocic na siebie jej uwage, inni odebrali sobie zycie nie mogac zniesc jej wzgardy, jeszcze innych zabila sama, dla wlasnej korzysci, z zemsty lub nawet dla zabawy. Azrarn uczynil ja piekna, lecz pieknosc uderzyla jej do glowy jak mocne wino. Azrarn odcisnal na niej swa pieczec i cos z jego fascynujacej niegodziwosci, z jego upodobania do krzyzowania ludzkich planow nasycilo jej kosci. Jeszcze jedna smierc byla dla niej niczym. Nie pomyslalaby juz wiecej ani o Dzarimie, ani o jego malomownym bracie, gdyby nie poslyszala dziwnej historii, ktora rozzloscila ja, ale i zaintrygowala. Nauczyla sie troche mowy ptakow, owego oszczednego, dziwacznego jezyka, w uszach ludzi brzmiacego bardziej jak rozmowa jakichs filigranowych, pozbawionych rozumu ludzikow niz jak jezyk ludzi. Zoraja siadywala czasem nad krysztalowa sadzawka, podziwiajac swe odbicie w srebrnych zwierciadlach, podczas gdy sluzki czesaly jej wlosy. Przysluchiwala sie wowczas cwierkaniu jaskolek, wrobli i dzikich 152 ibisow, ktore zlatywaly sie, aby w kutych ze zlota krzewach nad brzegiem sadzawki poplotkowac i napic sie wody. W ten wlasnie sposob dowiedziala sie o bledzie, jaki popelnila.-Co to za ptak w wodzie? - zdziwil sie wrobel, ktory po raz pierwszy zawital nad czysta sadzawke, dziobiac zawziecie swe odbicie w wodzie. -Plusk! - krzyknal drugi opryskujac sie woda. Trzeci, stroszacy i muskajacy swe piorka na marmurowym brzegu, powiedzial: -A tam siedzi krolowa Zoraja, ktora nie wie, ze mogla miec cos bardzo cennego, gdyby jej ktos nie wyprowadzil w pole. -Cos cennego? Tlustego robaka? - zawolal pierwszy wrobel. -Mogla miec diament. -A co to takiego? - zapytal ibis. -Diamenty to takie krople, ktore spadaja z nieba, zeby na ziemi bylo mokro - odpowiedziala jaskolka. - Ale ludzie zbieraja je do wielkich dzbanow. -Jutro zniose jajko - oznajmil niespodziewanie ibis. -To Mirrasz okpil Zoraje, krolowa Zodzadu - powiedzial trzeci wrobel.- Nie dal jej jednego diamentu, ktory jest wart wiecej niz wszystkie pozostale, jakie Zoraja juz ma, blekitnego diamentu z wrot do grobowca swego ojca. -Blisko grobow mozna znalezc tluste robaki - zauwazyl pierwszy wrobel - ale nie spodziewam sie, by ktores z was podziekowalo mi za te wspanialomyslna rade. -Moje jajko bedzie wieksze od wszystkich, jakie dotad zlozono - oznajmil ibis. -Diament, ktorego Mirrasz pozbawil Zoraje, wart jest tyle, co wszystkie diamenty swiata - powiedzial trzeci wrobel i nastroszywszy piorka odlecial. 153 -Co za brak wychowania - zauwazyla jaskolka. - Zupelnie zapomnialam, z jakiego powodu.Zorai wydawalo sie, ze wrobel, ktory mowil o diamencie, byl nienaturalnie blyszczacy. Zastanawiala sie, czy to nie Mirrasz wyslal tego ptaka, aby sie chelpic, ze odrzucila ostatni klejnot, najcenniejszy ze wszystkich. -Moze uda mi sie go usidlic - powiedziala do siebie. - Zobaczymy. Ale wnet przypomniala sobie, ze Mirrasz ani razu nie spojrzal na jej twarz, nie dal sie zniewolic magicznej sile jej pieknosci. Teraz na pewno bedzie jeszcze ostrozniejszy. Przypomniala sobie jego chytra sztuczke z brylka soli. Wiedziala jednak, ze nie spocznie, poki nie dostanie tego, czego pragnie: ostatniego diamentu i holdu dumnego mlodzienca. Nie mogla zniesc mysli, ze jakis mezczyzna moglby sie jej oprzec - jej, ktora kiedys tyle wycierpiala od mezczyzn. Bylo to jak choroba: pragnela ich wszystkich okielznac, naznaczyc rozpalonym zelazem swej woli i pogardy, uczynic bezbronnymi, zdanymi na jej laske. Zrozumiala, ze musi znowu odwiedzic ukryty wsrod pustyni palac nad rozjarzona w sloncu rzeka. Lecz tym razem musi to zrobic inaczej. Nie przybedzie jako za-woalowana pieknosc w strojnej lektyce, wsrod slodkiego dzwieku dzwonkow i muzyki, w obloku wonnosci. Nie powroci ta, ktora stamtad odchodzila, czarodziejka unoszona przez zaczarowany rydwan z zaprzegiem fantastycznych bestii. Tym razem Mirrasz nie powinien sie niczego spodziewac. * * * Burza przetaczala sie nad pustynia. Pyl wzbijal sie pod niebo. Slonce zamienilo sie w czerwona plame, jasniejaca rzeka zmetniala jak niewypolerowany braz, drzewa uginaly sie pod porywami wiatru. 154 Ktos zapukal do wrot palacu, w ktorym zaryglowano mocne okiennice wszystkich okien. Ktos bil piesciami w okuta zelazem brame, lkajac i blagajac o pomoc. W koncu odzwierny, na polecenie zarzadcy, uchylil wrota i wciagnal na wewnetrzny dziedziniec potargana, pokryta pylem postac. Zdawala sie biedna tancerka z jakiejs karawany, ktora zagubila droge w piaskowej burzy: tani, krzykliwy stroj, caly w strzepach, cialo poznaczone do krwi dlugotrwala chlosta ostrego piasku, twarz pokryta gruba warstwa pylu zmieszanego ze lzami, zakurzone czarne wlosy opadajace kaskada na ramiona i piersi. Wczolgala sie na dziedziniec, calujac stopy odzwiernemu, a potem zarzadcy, ktory uratowal ja przed niechybna smiercia w szalejacej burzy.W palacu niewiele pozostalo sluzby, wiekszosc odeszla wraz z dawnym bogactwem tego domostwa. Stary zarzadca zaprowadzil dziewczyne do odosobnionej izby, pokazal jej lozko i dzbany z woda, przyniosl jej chleba i wina. Dziewczyna dziekowala mu raz po raz. -Powiedz mi, kto jest twoim panem, abym mogla blogoslawic rowniez jego imie. -Moim panem jest Mirrasz, ktorego dreczy ciezka zgryzota. Nic mu nie pomoga zadne blogoslawienstwa. -Czy to jego serce chore jest od smutku? Moze utracil kogos, kto byl mu drogi? Dobry panie - tu dziewczyna skromnie opuscila powieki - wygladam teraz zalosnie, lecz pozwol mi tylko wykapac sie i uczesac, a potem wpusc mnie do sypialni twego pana. Znam wiele wyszukanych sposobow milosci, to czesc mojego zawodu. Moze uda mi sie go pocieszyc, chocby przez godzine lub dwie. Nie odmawiaj mi, bardzo tego pragne. A jesli nie uwazasz tego za niestosowne - dodala - moge wpierw tobie pokazac, co potrafie. Zarzadca czul sie za stary na takie igraszki i odpowiedzial, ze wystarczy mu, jesli popatrzy na nia w czasie kapieli. Zgodzila sie chetnie i 155 stary sluga poczul sie sowicie wynagrodzony, bo chociaz nie udalo mu sie zobaczyc jej twarzy, zaslonietej kaskada wlosow, reszte obejrzal sobie dokladnie, a dziewczyna okazala sie urzekajaco piekna. Jej wdzieki zmiekczyly mu serce i w koncu przystal na to, by w tajemnicy przed Mirraszem wpuscic ja do jego sypialni, gdzie miala czekac na ksiecia w lozu.Jestem pewny, myslal zarzadca prowadzac piekna dziewczyne do sypialni, ze moj pan nagrodzi mnie za to. Przez ostatnie miesiace Mirrasz spedzal wiekszosc dnia w wielkiej bibliotece swego ojca lub zamykal sie w sekretnej komorze w palacowych piwnicach, od ktorej klucz zawsze mial przy sobie. Od czasu do czasu dochodzily stamtad dziwne odglosy i mocne, pizmowe wonie, a przez szpare mozna bylo dostrzec tajemnicze migotania swiatel. Tego wieczoru Mirrasz rowniez wrocil pozno z piwnicy i udal sie do swej sypialni. Lampy rzucaly metne, przycmione swiatlo. Mirrasz wszedl do komnaty, zrzucil z siebie szaty i polozyl sie na lozu. Gdy tylko to uczynil, poczul lekki, pieszczotliwy dotyk i zerwal sie na nogi. -Porzuc swoj niepokoj, panie moj i wladco - zaszeptal mu do ucha slodki glos. - Jestem twa niewolnica, a w twoim lozu znalazlam sie po to, by cie napoic ze studni mej milosci. Mirrasz legl z powrotem na lozu i powiedzial: -Kimkolwiek jestes, witaj w moim zyciu. Lecz kiedy odwrocil do niej twarz, dziewczyna drgnela, bo ujrzala, ze ksiaze ma opaske na oczach. -Coz to, panie moj, czy to jakas milosna gra? -Nie - odparl Mirrasz. - Prawda jest taka, ze utracilem wzrok. Pieszczace go dlonie tancerki znieruchomialy. -Jakis nowy podstep - mruknela do siebie, a glosno zapytala: - Jak to sie stalo? 156 -Stanalem na drodze poteznej czarodziejki, Zorai z Zodzadu. Moze o niej slyszalas? To kochanka demonow i owe zlowrogie duchy napadly na mnie i odebraly mi wzrok.Zreczne palce jego towarzyszki powedrowaly w gore i prawie juz dotykaly opaski na oczach. -Pozwol mi, panie, zobaczyc twe oczy. Znam sie troche na uzdrawianiu. Moze zdolam ci pomoc. -Nie, pod zadnym pozorem - odrzekl Mirrasz cofajac twarz. - Nie przejmuj sie tym. Na te slowa dziewczyna nic nie powiedziala, tylko zajela sie innymi czesciami ksiazecego ciala, lecz on powiedzial ponuro: -Ach, wdzieczna panienko, to rowniez jest bezcelowe. Demony nie tylko pozbawily mnie wzroku, ale i meskosci. Widzac, ze rzeczywistosc zdaje sie mowic cos zupelnie przeciwnego, dziewczyna zaczela go zapewniac, ze sie myli. -Och, nie zwracaj uwagi na te zewnetrzne oznaki, w taki wlasnie sposob demonom spodobalo sie mnie dreczyc. Naczynie wypelnione jest az po brzegi, lecz gdy tylko zaczynam pic, stwierdzam, iz wino znika w tajemniczy sposob, a buklak jest miekki i prozny. -Nie upadaj na duchu, panie moj i wladco. Moze demony zlagodzily juz swe zaklecie. Nie ulegalo watpliwosci, ze tak wlasnie bylo, bo po dalszych wysilkach z jej strony miecz odnalazl swa pochwe i Mirrasz zaczal zaspokajac swa zadze. Zoraja - ktoz, jak nie ona, nawet piaskowa burza byla jedna z jej czarnoksieskich sztuczek - nie poddala sie burzy namietnosci, jaka wstrzasala cialem jej wroga. Wyczekiwala na swoja chwile wydajac z siebie takie okrzyki i czyniac takie ruchy, jakby i ona zatracila sie w milosnej grze. Wreszcie, gdy Mirrasz wzniosl sie na szczyty rozkoszy, zerwala mu opaske z oczu. 157 I tak oto, pomimo calej przebieglosci, w chwili gdy jego cialem wstrzasaly spazmy najwyzszej rozkoszy, Mirrasz musial na nia spojrzec. Ujrzal jej cudowna twarz powleczona magiczna pieknoscia. Teraz, gdy czarna peruka spadla, te twarz otaczala burza miedzianych wlosow.Mirrasz jeknal i opadl na loze przeklinajac siebie i ja, a potem znowu wpil w nia spojrzenie, blagajac, by przebaczyla mu te przeklenstwa, przysiegajac, ze z ochota odda za nia zycie. -To nie bedzie potrzebne - rzekla Zoraja. - Ale jakis maly podarunek... -Wszystko co posiadam, nalezy do ciebie, tak jak i ja sam. -Zadowole sie ta jedna rzecza, ktorej nie chciales mi dac, blekitnym diamentem, ktorym sie tak chelpiles, wartym tyle, co cala reszta. Mirrasz spojrzal na nia nieprzytomnie oczami nabieglymi krwia. Z luboscia patrzyla na jego ponizenie. -Ten diament osadzony jest we wrotach do grobowca mego ojca. Wez go, pozwol mi tylko raz jeszcze pocalowac twe usta. -Moze pozniej - odrzekla Zoraja. - Teraz wystarczy mi diament. Powstali. Poprowadzil ja na dol, a potem przez cienisty ogrod, obok rozmigotanej sadzawki, do marmurowego portyku mauzoleum. Tu, na zelaznych wrotach, cos lsnilo zimnym blekitnym blaskiem. Olbrzymi diament - i cos jeszcze. -Coz to takiego? - zapytala Zoraja, biala jak kosc sloniowa i czerwona jak wino w ciemnosci. - Jakas nowa sztuczka? Mow, wiem, ze nie moglbys mnie oklamac. -Oklamac ciebie? Predzej odcialbym sobie jezyk. Upadl do jej kolan i objal jej nogi w kostkach. -Kiedy pokazywales mi diament w moim palacu, nie byl w nic oprawiony. 158 -Tak - odrzekl - bo uprzednio wyjalem go z oprawy, z tego owalnego zwierciadla o rozmiarach czlowieka, ktore wisi na wrotach grobowca.Zoraja podeszla do wrot i obejrzala je uwaznie. Zobaczyla owalna tarcze z polerowanego blekitnego metalu, wielkosci czlowieka. W samym srodku jarzyl sie diament. -Powiedziales, ze to zwierciadlo. Nie widze zadnego odbicia. -To, co widzisz, to tylko pokrywa. Zwierciadlo jest pod nia ukryte, bo zaden czlowiek nie moze na nie spojrzec. To zwierciadlo nalezalo do mego ojca, znalazl je w jakiejs starozytnej, opuszczonej swiatyni. Nawet on nigdy nie otwieral tej pokrywy, aby na nie spojrzec. -A niby dlaczego? -To zwierciadlo bylo igraszka demonow - rzekl Mirrasz czolgajac sie do jej stop i przywierajac ustami do jej piety. - Mowia, ze ujawnia ono ostateczna prawde. Zaden czlowiek nie zniesie takiego widoku. Lecz pozwol, pani, ze wyjme ten klejnot z oprawy, aby ci go ofiarowac, a potem... -Zostaw go tam, gdzie jest - powiedziala Zoraja marszczac brwi. - Czy wszyscy mezczyzni sa tchorzami? Demony sa madre, lecz ludzie wcale nie musza sie ich bac, jesli tylko beda odwazni. Wezme diament razem z metalowa kaseta i zwierciadlem. Mowisz, ze zaden czlowiek nie odwazy sie spojrzec w to zwierciadlo, ale wiedz, ze MNIE na pewno nie zabraknie do tego odwagi. Dalej, przestan sie plaszczyc u moich stop i zdejmij te kasete, chyba ze jestes cherlakiem, ktory nie ma na to dosc sily. Mirrasz usluchal jej. Zatoczyl sie pod ciezarem zwierciadla w metalowej kasecie, ale zlozyl ja u jej stop, wciaz dobrze zamknieta, a potem staral sie zlozyc pocalunek na jej ustach, ktore rowniez pozostaly zamkniete. Odepchnela go od siebie. -Jestes tylko psem - powiedziala. - Nie badz czyms gorszym od psa. 159 -O pani! - zawolal. - Nie ufaj temu zwierciadlu, moze wyrzadzic ci krzywde. Wrocmy do mego loza, caly plone... miej litosc nade mna...-Nie jestes wart mej litosci. Jestes glupcem. Strzelila palcami. Rozlegl sie gwaltowny grzmot. Z nieba splynal rydwan zaprzezony w czarne labedzie o glowach wezow, ktory uniosl ja i jej zdobycz. Mirrasz stal samotnie w ogrodzie przez dlugi czas. Potem poszedl do sadzawki. Maly wrobelek, ktorego za pomoca magii nauczyl kilku zdan, zatrzepotal skrzydelkami, gdy Mirrasz nachylil sie nad woda i obmyl sobie oczy. Bandaz na oczach byl tylko czescia chytrego planu. Zanim wszedl do swej sypialni tego wieczora, wpuscil sobie do oczu pewna miksture, ktora zaciemnila i znieksztalcila mu wzrok. Wszystko, na co patrzyl tej nocy, w jego oczach przybieralo postac zjaw z goraczkowych przywidzen, wszystkie ksztalty wydluzaly sie lub wydymaly, jakby patrzyl przez wypukly krysztal. Nawet cudowna twarz Zorai znieksztalcona byla jak w krzywym zwierciadle. Jej dotyk rozbudzil w nim ogien, jej cialo dalo mu rozkosz, lecz udalo mu sie uniknac oczarowania jej twarza, ktore zwykle porazalo wole wszystkich mezczyzn. Zatruta strzala chybila celu. Zaprawde, myslal Mirrasz, tej nocy jej twarz odpowiadala jej prawdziwej naturze. Gdyby moj brat, Dzarim, mogl zobaczyc ja taka! Zoraja wyrwala diament z metalowej oprawy i zawiesila go na swej bialej szyi. Nie tracila czasu na poznanie jego mocy; zbyt byla ciekawa ukrytego w kasecie zwierciadla. Poczynila pewne przygotowania. Byla dumna i pyszna, ale nie brakowalo jej madrosci i przebieglosci. Czula juz potezna sile ukryta w owalnej kasecie, sile zdajaca sie przenikac pokrywe z blekitnego metalu i oswiecac umysl kazdego, kto byl w poblizu. Ostateczna prawda. 160 Ktozby jej nie pozadal? Ta potega moze uczynic jej imie jeszcze bardziej strasznym niz dotad, choc wydawalo sie to niemozliwe. Zoraja, najpiekniejsza i najmadrzejsza ze wszystkich kobiet na ziemi, kochanka Ksiecia Demonow, ta, ktora posiadla Ostateczna Prawde. Podobnie jak dla wielu innych, przed nia i po niej, ktorych ufnosc do swiata uschla we wczesnym dziecinstwie, tak i dla niej nawet najwspanialsze cegly sukcesow nie tworzyly jeszcze mocnego domu. Wewnatrz, w najnizszych rejonach duszy i umyslu, choc nie zdawala sobie z tego sprawy, byla wciaz glosem malego, slabego dziecka placzacego za kims, kto otrze mu lzy i zlagodzi bol. Musi byc lepsza od najlepszych, nikt i nic nie moze jej sie oprzec, musi posiasc to, na co inni nie smia nawet spojrzec, musi wypic morza i stratowac gory. Jesli nie posiadzie Ostatecznej Prawdy, nigdy nie zazna spokoju, az w koncu smierc, ta ostatnia bitwa, uczyni posmiewisko z wszystkich jej zwyciestw.Udala sie do mosieznej wiezy. Obrzucila ja z zewnatrz i od wewnatrz zakleciami, naznaczyla talizmanami i tajemnymi symbolami. Zapalila wonne kadzidla i skropila posadzke winem i krwia, nakreslila na niej znaki mocy. Oczyscila swe cialo, wykapala sie i namascila, wypowiedziala tajemne slowa chroniace ja jak pancerz. Stanela naga, cudowna czarodziejka, z dlugimi wlosami, w ktorych nie lsnil juz ani jeden klejnot, z wlosami opadajacymi na jej cialo jak plonacy krzak dzikiej rozy. Nasaczyla oliwa zawiasy kasety z blekitnego metalu, wlozyla ostrze cienkiego noza miedzy pokrywe a to, co lezalo pod nia. Podwazyla wieko, zamek puscil. Cofnela sie, uniosla pokrywe, pod ktora spoczywalo dlugie zwierciadlo wielkosci czlowieka, zawierajace Ostateczna Prawde. Nawet nie zmruzyla powiek. Dumna, wyprostowana, spojrzala na polyskujaca chlodno powierzchnie zwierciadla. 161 Zobaczyla...Tylko swoje odbicie. Wargi jej zbielaly, zacisnela piesci. Z gardla wyrwal sie jej stlumiony ryk. Zostala oszukana. A potem, mimo wscieklosci, jaka ja ogarnela, cos przykulo jej spojrzenie. Byla to cudowna, nieziemska pieknosc odbicia w zwierciadle - jej odbicia. Zaskoczona, cofnela sie, rozluznila piesci, wypuscila wstrzymywany dotad oddech z powolnym westchnieniem. Jakze byla piekna, jak cudowna! Nigdy dotad nie widziala w pelni swej wlasnej doskonalosci. W palacu byly srebrne, znakomicie wypolerowane zwierciadla, ukazujace dosc, by mogla sie zachwycac cudem swojej twarzy, byly krysztalowe sadzawki, w ktorych mogla uchwycic swe boskie oblicze miedzy zlotymi trzcinami i alabastrowymi kwiatami - tak jak kiedys, po raz pierwszy, w lesnej sadzawce. A jednak zadne z tych odbic nie moglo sie rownac z tym, zadne nie ukazalo jej az tyle. Oto wreszcie ujrzala cala siebie, przyobleczona w wizualna muzyke - zjawe z plomienia i lodu, z metalu i jedwabiu. Zoraja rozesmiala sie triumfujaco, przyblizyla do lustra, zapomniala o gniewie. Nikt jeszcze nie widzial tak czystego, tak doskonalego zwierciadla. Jej wlasne oczy spojrzaly na nia, rozesmiane jak ciemne kwiaty na tle wschodzacego slonca. Oto jej usta jak roze. Oto jej cialo, orchidea na wysmuklej podwojnej lodydze, wkleslosci i zaglebienia rysujace sie miekko, jak w blasku swiec, delikatnie wycieniowana linia miedzy udami i tulowiem, kraglosc miednicy, jakby wydobyta pelnymi pociagnieciami pedzla, cudowna kepka rudego mchu w pachwinie, a nad tym, wyzej, niepokalana biel piersi z dwiema wiezami wiedzy. Ach, ten dar Azrarna cudownego, ta boska uczta pieknosci! Zoraja wychylila sie cala ku wyciagnietym ramionom stojacej przed nia istoty, przyzywajacej ja, czekajacej na nia w milczeniu. Przywarla dlonmi do 162 dloni w zwierciadle, jej brzuch przylgnal do bialej miednicy, jej piersi ulecialy ku tamtym piersiom - spotkanie golebic. Przycisnela usta do powierzchni zwierciadla i przez chwile czula, jak jej cialo chlonie wibrujace cieplo tamtego ciala, jak jej usta przyjmuja tamte, spragnione usta.Z krzykiem oderwala sie od zwierciadla. Ostateczna prawda? Czyzby ja odkryla? Prawda: kocha siebie, tylko siebie. A potem uswiadomila sobie cos, na co dotad nie zwrocila uwagi. W zwierciadle, ktore ukazywalo ja w tak doskonaly sposob, nie odbijalo sie nic procz niej. Nie bylo w nim nakreslonych na posadzce symboli ani spowitych dymem pieczeci na scianach. Zwierciadlo ukazywalo tylko Zoraje. Tylko ja. Zoraja zatrzasnela wieko z blekitnego metalu. Narzucila na siebie plaszcz i wybiegla z mosieznej wiezy. Minely trzy dni i prawie trzy noce, zanim Zoraja wrocila na wieze. Podczas tych trzech dni i nocy robila wiele rzeczy, ktore byly dotad jej zwyczajem. Wyprawiala sie konno ze sfora psow - wolala polowac bardziej na mezczyzn niz na zwierzeta, na tych niewolnikow, dostatecznie glupich, aby ja obrazic - przechadzala sie po ogrodach i wspanialych komnatach, zatrzymujac sie tu i tam, aby wziac do reki jakas bogato oprawiona ksiege, klejnot, ozdobe. Wezwala wszystkich medrcow i astrologow Zodzadu, wiodla z nimi uczone dysputy. Rozkazala aktorom wystawic przed soba jakas sztuke; jednemu, ktory ja zadziwil, pozwolila przyjsc do swego loza, innego, ktory jej sie nie spodobal, kazala powiesic za uszy i jezyk na krokwi. Lubowala sie w okrucienstwie i przepychu. Nauczyly ja, tego niedostatki i bolesne przezycia wczesnych lat, reszty dokonala lubieznosc Ksiecia Demonow. Zakupila osiemdziesiat flamingow, aby ozdobily sadzawki w jej ogrodach. Wydala uczte, na ktorej raz po raz wnoszono dania w roznych 163 kolorach: czerwone mieso pieczonych krabow, rozowe ryby, czerwone wino w rubinowych pucharach; potem biale miesa z migdalami i biale wino w porcelanowych czarkach; potem zielone ciasta zaprawione dziegielem, winogrona, kandyzowane ogorki i zielone sorbety w wysmuklych szmaragdowych kielichach. Jedno podanie przeznaczone bylo dla jej wrogow: niebieskie wafle przesycone zabojcza trucizna i nie rozcienczone indy go w szafirowych pucharach przypominajacych ludzkie czaszki.Ale przez caly ten czas, wypelniony owymi diabelskimi i wyszukanymi rozrywkami, mysl o zwierciadle, ukrytym w metalowej kasecie na wiezy, nawiedzala ja jak przelatujacy raz po raz ptak, jak wslizgujacy sie do jej mozgu i znikajacy w szczelinach zapomnienia waz. Przez te trzy dni i noce nie doswiadczyla piekna mogacego rownac sie z tym, co ujrzala w zwierciadle, ani takiego leku, jaki przeniknal jej czlonki, gdy zatrzasnela wieko i uciekla od swego wlasnego odbicia. Gdy nadeszla trzecia noc, wezwala muzykantow, aby dla niej grali. Muzyka przywiodla jej na mysl kobiece cialo w pelnym wdzieku tancu. Biale pawie spacerowaly po ogrodzie, a ich biel przypomniala jej inna biel - biel kobiecej skory. Zoraja klasnela w dlonie. Przyniesiono jej kolekcje rzadkich zwierzat. Podeszla do wielkich, pozlacanych klatek. Cetkowane pantery z oczami barwy zielonkawego brazu, cynobrowe tygrysy o oczach jak z cyny zabarwionej miedzia. A w kazdym oku malenkie odbicie. Poczula w sobie niepohamowane pragnienie, aby jeszcze raz spojrzec w wysokie zwierciadlo. Moze to jej wlasna wyobraznia, moze to jej wlasna czarnoksieska moc nadaly mu wowczas wlasciwosci, ktorych samo z siebie nie posiadalo? Tak, tak musialo byc, bez watpienia. Jesli pojdzie na mosiezna wieze i otworzy kasete z blekitnego metalu, zobaczy jedynie wielkie lsniace zwierciadlo, cieszace oko jej niezrownana pieknoscia, nic wiecej. 164 Ksiezyc zaszedl. Zoraja wspiela sie po schodkach na wieze w ciemnosci, weszla do czarnoksieskiej komnaty pograzonej w mroku. Kaseta z ukrytym w niej zwierciadlem jarzyla sie stlumionym, blekitnym swiatlem. Zoraja podeszla do niej, odpiela zaciski i cofnela sie, gdy wieko odskoczylo samo pod naciskiem ukrytego mechanizmu.Nie potrzebowala lampy. Zwierciadlo polyskiwalo, lsnilo. Cos cudownego patrzylo na nia z jego wnetrza. Twarz Zorai rozjasnil usmiech, nie mogla sie powstrzymac. Twarz w zwierciadle odpowiedziala usmiechem. Zoraja wstrzymala oddech, postac w lustrze uczynila to samo. Pociagnieta nieodparta sila, Zoraja zrobila trzy kroki ku tej postaci; postac uczynila trzy kroki ku niej. Wpatrywaly sie w siebie szeroko otwartymi oczami, z rozchylonymi ustami. Dlonie postaci zesliznely sie wolno w dol i rozpiely klamre spinajaca zlota suknie. Spomiedzy oblokow zlotego jedwabiu wychylily sie dwa biale ksiezyce. Postac w lustrze zaszeptala: -Podejdz blizej, o ukochana. Podejdz blizej. Zoraja popatrzyla na postac, na swoje rece - byly wciaz opuszczone po bokach, na swoje piersi - byly wciaz ukryte pod jedwabiem. Odbicie w zwierciadle uczynilo cos, czego ona sama nie zrobila. Odbicie przemowilo. -Kim jestes? -A czym ty jestes? - zawolala Zoraja. -Jestem toba - wyszeptalo odbicie. - Chodz do mnie, ukochana. Kipie cala, usycham, drze z tesknoty za toba, o najbardziej ukochana ze wszystkich ukochanych kobiet. Zoraja zadrzala. Jej oczy napelnily sie lzami, nie mogla oddychac. Zanim zdala sobie z tego sprawe, przebiegla juz polowe odleglosci dzielacej ja od zwierciadla. Wyciagnela ku niemu rece. Jeszcze kilka krokow i bedzie mogla wtulic sie w te znajome doliny i wzgorza, w ten wonny krajobraz, ktory znala tak dobrze, jak nie znala zadnego kraju 165 sposrod tych wielu, jakie podbila, lepiej niz jakiegokolwiek z kochankow, z ktorymi spedzila dlugie noce. Musiala zebrac w sobie cala wole, aby sie zatrzymac, zanim wyciagniete ze zwierciadla rece dotkna jej wlasnych rak.Zoraja wybiegla z czarnoksieskiej komnaty i zamknela za soba drzwi na klucz. Zalkala. Kiedy w ciemnosci schodzila po schodach, nie miala poczucia ucieczki lub strachu. Czula dojmujaca samotnosc. Klucz od komnaty na szczycie wiezy wrzucila do glebokiej studni. Mirrasz zrobil to zwierciadlo, zrobil je specjalnie dla Zorai. Wykul je w zimnych plomieniach, uksztaltowal plonacymi slowami. Posiadl czarnoksieska sztuke, nasycil sie tajemna madroscia czerpana z prastarych ksiag, poswiecil sie caly jednemu celowi. Chodzilo mu nie tyle o zemste, ile o oczyszczenie swiata z niegodziwosci Zorai. Dzarim juz nie zyl, ale moglo byc jeszcze wielu Dzarimow, bezbronnych ofiar Zorai. Mirrasz wiele rozmyslal nad historia opowiedziana mu przez wedrownego bajarza, zastanawial sie tez, czy rzeczywiscie byl on jakims widmowym poslancem, wypuszczonym z otchlani bladzacych dusz, aby przekazac mu rade i ostrzezenie, czy tylko medrcem, przebieglym i wiele wiedzacym. W kazdym razie jego opowiesc byla trafnie dobrana: pieknosc ponizajaca tego, ktory ja czcil, pieknosc uwiedziona swym wlasnym wyobrazeniem, pieknosc, ktora sama sciagnela na siebie smierc. Podobnie jak krolowa wezow napotkala swe wyobrazenie, ktore tak wiernie oddawalo jej pieknosc, tak i Zoraja powinna spotkac sie ze swoim odbiciem w lustrze. A to lustro nie moze byc martwym przedmiotem, musi zaczerpnac zycia od tego, kto w nie spojrzy, musi samo zyc, na swoj wlasny sposob, musi tesknic, kochac, wzdychac, pozadac tego, kto da mu zycie. 166 Mirrasz przewidzial, co zrobi Zoraja i gdy pojawila sie w jego opuszczonym palacu w postaci tancerki, byl przygotowany i zdolal ja przechytrzyc. Teraz jednak nie potrafil odgadnac jej reakcji. Nie wiedzial, jak dlugo musi czekac. Zoraja obdarzona byla potezna moca, moze potrafi sie oprzec czarowi zakletemu w zwierciadle?Jego palac popadl w jeszcze wieksza ruine. Jasniejaca niegdys rzeka zarosla trzcinami. Moze Zoraja zapragnie zemscic sie na tym, kto dal jej taki podarunek?... Ale Zoraja zapomniala o istnieniu Mirrasza. Zapomniala o wszystkim, jedno tylko pochlonelo ja cala. Nie osunela sie w dretwote bezczynnosci, lecz jej czyny i zachowanie przywodzily na mysl lalke poruszana sznurkami. Podbila piec nowych panstw, jadac konno na czele swych wojsk. Wzniosla dla siebie potezne twierdze, letnie rezydencje i posagi. Mezczyzni nie budzili juz w niej zadzy, teraz dzielila loze ze zwierzetami. Ostatnim jej kochankiem byl lew; w grzywe wplotla mu drogocenne klejnoty; gdy ja pokrywal, w jego oczach widziala malenkie odbicia samej siebie. Pewnej nocy zapragnela ujrzec Azrarna. Spalila rzadkie kadzidla, wymowila tajemne zaklecia. Nie smiala go wzywac, mogla tylko starac sie okazac mu swe uwielbienie. Moze sam zechce ja odwiedzic, on, Ksiaze Demonow, kiedy dotra do niego jej blagania? Lecz on zapomnial o niej na pare dni, moze na pare miesiecy Podziemi, co na tym swiecie rownalo sie trwaniu ludzkiego zycia, a kiedy znowu sobie o niej przypomnial, juz jej dawno na tym swiecie nie bylo. Czas pozbawial Zoraje sil. Chociaz miala wciaz cialo i twarz mlodej dziewczyny, czula sie stara, wyczerpana i znudzona swiatem. Wydawalo sie, ze nie ma juz niczego, czego nie bylaby w stanie uczynic i zaprawde - czego nie uczynila. Zaden wrog nie byl w stanie jej zagrozic, 167 zaden kochanek nie mogl sie jej oprzec, zadne krolestwo nie moglo zrzucic jarzma jej wladzy. Ustawiczne powodzenie odebralo jej moc. Zamilkl cichy glos niepewnosci, ktory niegdys wzywal ja do nowych zwyciestw. Teraz slyszala w sobie tylko bezbarwny szept: Coz warte jest to wszystko, jesli nie przynosi mi ukojenia?Nigdy nie kochala zycia, zreszta nie znala milosci. Prawde mowiac bylaby szczesliwsza, gdyby mniej posiadala; pozadanie i smutek zawsze dodawaly jej sily, posiadanie i potega napelnialy ja poczuciem przesytu. Ostatnie przeblyski jej woli przetrwania zgasly w orgiastycznych ucztach, w czarnoksieskich szalenstwach, podczas ktorych zmieniala granat nocnego nieba na zielen, a blekit wzgorz na czerwien lub sprawiala, ze mezczyznom wyrastaly malpie ogony, w dziwacznych podrozach po swym krolestwie w okrecie na kolach lub w morskich wyprawach na ozaglowanym rydwanie zaprzezonym w delfiny. W koncu pochlonelo ja ostateczne znudzenie. Spoczywala na lozu jak ktos, kto juz umarl. Lezala tak siedem dni. A po siedmiu dniach ozywilo ja pewne wspomnienie. Wezwala trzech poteznych mezczyzn, swoich niewolnikow. Zaprowadzila ich na szczyt mosieznej wiezy i kazala wylamac zamkniete na klucz drzwi. Nie bylo to trudne, wiedziala o tym od dawna. Wrzucenie klucza do studni bylo tylko gestem. Kiedy drzwi stanely otworem, Zoraja odeslala niewolnikow i weszla samotnie do komnaty. Blekitna kaseta byla otwarta. W zwierciadle ujrzala nieruchoma postac, naga, oslonieta jedynie kaskada ciemnoczerwonych wlosow. Miala zamkniete oczy. Nie poruszyla sie, nie dala jej zadnego znaku. Wygladala jak zadziwiajaca ikona, wydawala sie martwa. -Oto jestem - powiedziala Zoraja. - Tylko ciebie pragne, tylko za toba tesknie. 168 Rozpiela plaszcz i pozwolila, by splynal na ziemie. Byla teraz naga, tak jak postac w lustrze.Postac uniosla powoli powieki. Magiczna twarz rozjasnil wewnetrzny blask. Wyciagnela ramiona, ramiona Zorai. -A wiec pojdz do mnie. Tym razem ani nie biegla, ani nie hamowala kroku, Wolno podeszla do zwierciadla, az piersi spotkaly sie z piersiami, czlonki napotkaly czlonki, dlonie dotknely dloni. Przez moment poczula chlodny opor szkla, lecz po chwili szklo jakby sie ocieplilo i zmieklo. Oplotly ja gorace, spragnione ramiona, przycisnely ja do rozgrzanego, oddychajacego gleboko ciala. Jej wlasne rece uniosly sie i napotkaly gladkosc smuklych ksztaltow. Usta polaczyly sie z ustami, uda z udami. Zoraja oddala sie cala ostatecznej prawdzie niezrownanej ekstazy, ktora pochlonela ja jak ogien... Niewolnicy w ogrodzie ujrzeli na niebie tajemnicza poswiate. Wewnatrz najwyzszej komnaty na mosieznej wiezy rodzilo sie rozowe slonce. Nabrzmiewalo i rozjasnialo sie, az zaplonelo biela, ktora oslepila oczy wszystkich, ktorzy na nia patrzyli. A potem wieze rozerwala straszliwa eksplozja. Kiedy ucichl grzmot i zgasla straszliwa jasnosc, ci, ktorzy podpelzli do mosieznej wiezy, znalezli tylko kawal stopionego metalu. Nie pozostalo nic wiecej. Ani jeden kawalek dachowki, amulet, odlamek szkla czy kosci, ani jeden lok kobiecych wlosow. Mirrasz przybyl do palacu, w ktorym uprzednio mieszkala krolowa Zodzadu, zanim w tajemniczy sposob znikla z tej ziemi. Jedni mowili, ze porwaly ja demony Drinu, inni, ze wyrzekla sie swej niegodziwosci i zostala wedrowna swieta. W palacu i w miescie rozgorzaly klotnie i spory. Krolowie wielu panstw znowu zwolali swoje wojska i ruszyli na Zodzad, aby zdruzgotac 169 jarzmo, ktore im nalozyla Zoraja. Nie koniec na tym, bo oto moznowladca, ktory przywlaszczyl sobie jeden z diamentow, jakie Zoraja wyludzila od Dzarima, zostal znaleziony rano w swej sypialni martwy, a musiala to byc straszna smierc.Podczas gdy ministrowie klocili sie na stopniach wynioslego tronu, tam, gdzie jeszcze niedawno wstrzymywali oddech ze strachu przed kobieta, ktora na nim zasiadala, jakis smagly czlowiek o surowej, skamienialej twarzy wszedl do sali krolewskiej. Nikt nie wiedzial, w jaki sposob przedostal sie przez straze, ale dyscyplina byla juz rozluzniona i zolnierze dezerterowali calymi oddzialami. -Jestem Mirrasz - oznajmil przybysz. - Slyszalem, ze juz ktos zmarl na skutek przeklenstwa ciazacego na diamentach. Bedzie wiecej takich smierci, jesli mnie nie wysluchacie. I przypomnial im o zlowrogim zakleciu, zgodnie z ktorym tylko ci, ktorzy otrzymali diamenty w darze, mogli cieszyc sie nimi bezpiecznie. -Moj brat dal te diamenty Zorai, lecz jej juz nie ma. Ktokolwiek z was zapragnie je zatrzymac dla siebie, tego spotka szybka i niechybna smierc. Jak zwykle znalazl sie ktos, kto zadrwil z przeklenstwa, wzial wysadzany diamentami naszyjnik i zalozyl sobie na szyje. Mirrasz wzruszyl tylko ramionami; ow czlowiek zostal wkrotce znaleziony martwy, z sina twarza. Wowczas wszyscy zaczeli pospiesznie oddawac klejnoty prawowitemu wlascicielowi. Mirrasz napelnil diamentami skrzynie i beczki, ktore ze soba przywiozl i zaladowal je na wozy zaprzezone w muly. Odzyskawszy caly rodzinny skarb, Mirrasz dosiadl nowego konia, ktorego przyjecie wyblagal na nim zarzadca Zorai, i ruszyl na czele wozow z powrotem w strone pustyni, z posepnym usmiechem na twarzy, majac zachodzace slonce za plecami. KSIEGA TRZECIA Pokusy swiata CZESC PIERWSZA 1. Miodowy SkarbByla tak piekna i tak mila, ze nazywano ja Miodowym Skarbem, choc jej prawdziwe imie brzmialo Bisuneh. Miala cudowne, siegajace ziemi wlosy o subtelnej, zielonawozlotej barwie pierwiosnkow. Byla corka ubogiego uczonego, zyjacego w miescie nad brzegiem morza. Bisuneh Miodowy Skarb miala wkrotce wyjsc za maz za przystojnego syna innego ubogiego uczonego. Podczas gdy obaj ojcowie sleczeli w bibliotece nad starozytnymi woluminami, mlodzi spacerowali po cienistym ogrodzie miedzy krzewami roz, pod blyszczacymi liscmi starego figowego drzewa; najpierw spotkaly sie ich dlonie, potem usta i mlode ciala, a w koncu serca i mysli. Potem nastal czas szeptanych sobie przyrzeczen i przysieg, czas czulych slowek i podarkow. Poniewaz slub wiazal sie z duzymi wydatkami, trzeba bylo sie uciec do przemyslnej sprzedazy umiejetnosci: jeden stary uczony skomponowal lament na smierc pewnego moznego pana, wyciskajacy lzy z oczu rodziny i dosc pokazna ilosc srebrnych monet z jej kiesy; drugi stary uczony zadedykowal pewnemu ksieciu z bialego palacu swoje tlumaczenie utworow jakiegos dawno zmarlego poety, co przynioslo mu zloto. Obaj uczeni 174 byli wdowcami. Obaj otaczali swe dzieci troskliwa opieka, z rozrzewnieniem witajac te inwazje mlodosci i namietnosci w swoich ascetycznych domach, pelnych dotad jedynie kurzu i zapachu starych ksiag.Slub mial sie odbyc za miesiac. Piekna Bisuneh i jej dwie urocze przyjaciolki siedzialy o zmierzchu w ogrodzie, pod starym drzewem figowym. W gorze gwiazdy plonely coraz silniejszym blaskiem, a daleko w dole migotalo morze jak czarny, lsniacy grzbiet wolno plynacego krokodyla. -Znam pewna magiczna wrozbe - powiedziala pierwsza urocza przyjaciolka. - Powie ci ona, ile dzieci bedziesz miala. Druga przyjaciolka przestraszyla sie, nie lubila zaklec i wrozb. -Och, to bardzo proste. Wystarczy kilka slow, lok wlosow Bisuneh i gladki kamyk. Nie przekonala tym drugiej przyjaciolki, ale Bisuneh byla bardzo ciekawa. Oswiadczyla, ze pragnie miec trzech wysokich synow i trzy smukle corki. Ani mniej, ani wiecej. I tak, pod cetkowanym parasolem figowego drzewa i gwiazdami mrugajacymi do nich spomiedzy lisci, dziewczeta odprawily swoje male czary. Bylo to niewinne, drobne zaklecie, ktore wlasciwie nie powinno niczego lub nikogo poruszyc. Ale dla demona przyneta moze byc nawet najlzejszy powiew magii. Tak sie zlozylo, ze w poblizu znalazl sie jeden z demonow Eszwa, ktory wyprawil sie noca na ziemie w poszukiwaniu przygod, a teraz wloczyl sie bezczynnie na skraju ciemnych fal morza. Zwietrzyl zaklecie jak dobrze sobie znany kwiat. Eszwa sa najbardziej falszywe ze wszystkich zastepow Podziemi, a jednoczesnie najbardziej marzycielskie i romantyczne, a ten nie byl wyjatkiem. W swej ludzkiej postaci wspial sie na biegnaca nad brzegiem morza droge, spowita juz gestniejacym mrokiem nocy. Dotarl do murow ogrodu 175 i zajrzal do srodka przez malenka szczeline, ktorej by nie odnalazl nawet ptak.Zobaczyl dwie urocze dziewczyny i trzecia, promieniejaca pieknem i wdziekiem. Gladki otoczak wystrzelil w powietrze i zadzwieczal na kamiennych plytach. -Och! - zawolalo pierwsze urocze dziewcze - W ogole nie bedziesz miala dzieci. Nie... poczekajcie... Tak! Jedno dziecko. Corka! -Tylko jedno! - zawolalo drugie urocze dziewcze. - Czy to moze oznaczac, ze Bisuneh umrze? Albo jej maz? Tamta uderzyla ja ze zloscia w policzek. -Zamilcz, glupia! To tylko znaczy, ze czary sie nie udaly. Po co wspominasz o smierci? Ale Bisuneh z powaga potrzasnela glowa. -Ja sie nie boje. To tylko taka glupia zabawa. Trzy dni temu odwiedzilam madra wrozke, ktora mieszka na ulicy Jedwabnikow. Powiedziala mi, ze i ja, i moj maz bedziemy dlugo zyli, az do poznej starosci, chyba ze slonce zajdzie na wschodzie, co moze tylko oznaczac, iz nic zlego nas nie spotka, bo przeciez trudno sie spodziewac, by slonce moglo cos takiego zrobic. Obie przyjaciolki rozesmialy sie, obsypaly Bisuneh pocalunkami i wpiely jej we wlosy biale kwiaty. Smial sie rowniez ktos inny, za ogrodowym murem, smial sie bezdzwiecznie. Ale nikogo tam nie bylo, tylko lsniacy, czarny kot pomknal droga nad brzegiem morza; w ciemnosci blysnely jego srebrzyste oczy. Eszwa wkroczyl do komnaty z czarnego jadeitu, upadl przed cieniem, ktory tam byl, i ucalowal jego stopy, a ow pocalunek rozkwitl w mroku jak fioletowy plomien. Eszwa podniosl swe plonace oczy. Azrarn odczytal w nich: przechadzka po uspionej ziemi, swiecie ludzi, i jakis ksztalt przypominajacy mloda dziewczyne. Jej skora byla jak biale wnetrze jablka, jej wlosy 176 niby kaskada pierwiosnkow.Azrarn pogladzil pieszczotliwie demona po szyi i czole. Sam dawno juz nie odwiedzal ziemi, przez wiele miesiecy, moze przez cale stulecie smiertelnych. -Opowiedz mi o niej cos jeszcze. Eszwa westchnal pod dotykiem palcow Azrarna. To westchnienie powiedzialo: jak cudna biala cma o zmierzchu, jak lilia kwitnaca noca, jak muzyka wzbudzana przez odbicie labedzia, gdy przelatuje nad falami jeziora powleczonego ksiezycowym blaskiem. -Pojde i zobacze - rzekl Azrarn. Eszwa usmiechnal sie i opuscil powieki. Azrarn przeszedl przez trzy bramy: z czarnego ognia, z blekitnej stali i z lodowego agatu. Jako orzel przelecial przez purpurowa rownine nocnego nieba; plama martwego szkarlatu znaczyla miejsce, gdzie juz dawno zaszlo slonce. Przybyl do miasta nad brzegiem morza, do niewielkiego ogrodu przy malym domku. Czarny orzel spoczal na dachu. Potoczyl wokolo swymi lsniacymi oczami, raz jednym, raz drugim. Stary uczony pil wino pod figowym drzewem. -Bisuneh! - zawolal. Z domu wyszla dziewczyna. Starzec poglaskal ja po rece i wskazal na wielka stara ksiege, otworzona na stronie zaznaczonej papierowym kwiatem. Padajace z okna swiatlo wplotlo we wlosy dziewczyny barwe zielonych cytryn. Orzel wpatrywal sie w te scene nieruchomo, dziob lsnil jak zakrzywione ostrze. -Spojrz, tu jest imie twojej matki i moje - rzekl uczony. - A tu jest rowniez twoje imie i tego mezczyzny, ktorego masz poslubic, tego, ktory stanie sie moim synem. Orzel poruszyl miekko skrzydlami; ow dzwiek nie byl glosniejszy od delikatnego szumu lisci figowego drzewa pod tchnieniem nocnej bryzy. 177 W koncu starzec i dziewczyna weszli do domu. W oknie na poddaszu zaplonela lampa, potem zgasla. Dziewczyna zrzucila suknie i okryta tylko wlosami polozyla sie na waskim lozku i zasnela.We snie naplynela ku niej jakas cudowna won. Uslyszala delikatny szmer z zewnatrz, jakby na gzyms otwartego okna opadly liscie. Jakis mily, aksamitny glos spiewal jej w uszach. Przebudzila sie, zerwala z lozka i podbiegla do okna. W ogrodzie stala ciemna postac mezczyzny, nie widziala go dokladnie. Spowity w cien, sam zdawal sie cieniem. Tylko oczy jarzyly sie w mroku, jakby sie w nich odbijalo jakies tajemnicze swiatlo. -Zejdz do mnie, Bisuneh - zawolal cichym, aksamitnym glosem. Nigdy nie slyszala takiego glosu. Pociagal ja ku sobie, juz byla gotowa odwrocic sie i pobiec do drzwi, a potem po schodach, do ogrodu... Lecz chlodna kropla wpadla do jej mozgu: Strzez sie. -Zejdz do mnie, Bisuneh - powtorzyl nieznajomy. - Kocham cie od dawna, przebylem wiele mil, aby cie odnalezc. Blagam tylko o jedno spojrzenie, marze o jednym pocalunku twych dziewczecych warg. Cialo Bisuneh odpowiedzialo na ten glos jak harfa pod dotknieciem muzykanta; zmysly ciagnely ja do drzwi lub wrecz popychaly na zewnatrz, do skoku z okna prosto w ramiona nieznajomego. Lecz nie uczynila tego. -Musisz byc zlym duchem, skoro tak mnie wabisz - powiedziala. Zatrzasnela okiennice i zaryglowala je od wewnatrz. Otworzyla mala szkatulke, wyjela z niej naszyjnik z koralu, ktory dal jej ukochany, i zaczela do niego przemawiac, tulic go i calowac, jakby byl magicznym amuletem, chroniacym ja przed wszelkim zlem czajacym sie w mrokach nocy. Wkrotce poczula, jak slabnie owo dziwne, rozkoszne napiecie, ktorym przesycone bylo powietrze. Ogarnela ja sennosc. Zasnela z koralami 178 w dloniach, a kiedy obudzila sie rano, pomyslala, ze miala zly sen.Azrarna rozbawil opor tej zdumiewajaco cnotliwej dziewczyny. Po raz pierwszy, czyz to nie zabawne? Jej sila woli, jej smieszna, instynktowna ostroznosc, czyz to nie rozkoszne? Po raz pierwszy. Powrocil o zmroku nastepnego dnia. W ogrodzie byli goscie, tetnilo od wesolej zabawy. Pozniej goscie odeszli, a dziewczyna stala samotnie, wpatrzona w morze, z sznurem korali wokol szyi. Bisuneh wdychala won roz o barwie lilii. Nagle wzdrygnela sie, zobaczywszy na drodze jakas kobiete. Nie wiadomo skad sie pojawila, a jednak, kiedy podeszla nieco blizej, wydala sie bardziej zywa i prawdziwa niz cokolwiek innego. Bisuneh nie mogla oderwac od niej oczu. Bylo w niej cos przykuwajacego uwage, cos wladczego. Miala granatowoczarne wlosy i jasne, promienne oczy. Nie okazywala najmniejszego leku, niesmialosci, wahania. Podeszla prosto do ogrodowego muru i patrzac na Bisuneh swymi dziwnymi, hipnotycznymi oczami, powiedziala: -Powiem ci, jaka przyszlosc cie czeka, oblubienico. Miala gleboki, melodyjny glos. Wyciagnela reke ponad murem i schwycila dlon dziewczyny, a pod tym dotknieciem serce Bisuneh zaczelo bic mocniej, choc nie wiedziala dlaczego. -Widze - powiedziala kobieta - ze lekasz sie mezczyzn. - To niezbyt szczesliwa cecha, skoro masz wyjsc za maz. -Nie boje sie zadnego mezczyzny - odrzekla dziewczyna niepewnym glosem. -Zeszlej nocy balas sie jednego. Dziewczyna zbladla na to wspomnienie. -To byl sen. 179 -Jestes pewna? A skad ten strach? Przeciez nie chcial ci zrobic nic zlego.Dziewczyne przeszedl dreszcz. Ciemna kobieta przechylila sie przez mur i lekko ja pocalowala. Byl to dziwny pocalunek, inny od tych, ktore dotad znala. Nawet pocalunki jej ukochanego, w ktorych wyrazal sie namietny glod mlodosci, nie poruszyly jej tak, jak to przelotne musniecie warg. A jednak ow pocalunek obudzil w niej rowniez ten sam niepokoj, jaki poznala ostatniej nocy. Zmysly ciagnely ja w jedna strone, rozum w druga. Gwaltownym ruchem uwolnila dlon. -Kim jestes? - zapytala, gdzies gleboko w sobie znajac odpowiedz, lecz broniac sie przed wlasna wiedza. -Kims, kto potrafi odczytac przeznaczenie - odpowiedziala kobieta. Jej twarz zmienila sie, stala sie obca i okrutna. - Jestes uparta, a owocem uporu jest gniew bogow. Lecz obiecano ci dlugie zycie, czyz nie tak? Chyba ze slonce zajdzie na wschodzie. Kobieta odwrocila sie i odeszla, lecz oto znad morza nadlecial potezny wir wichru, ktory wzdal poly jej czarnego plaszcza i nagle zdawalo sie, ze zniknela. Dziewczyna pobiegla do domu. Wyjela ze szkatulki amulet; pewien swiatobliwy maz dal go niegdys jej matce. Zawiesila go sobie na szyi i zaczela sie modlic, by demon przestal ja nekac. Azrarn byl ta kobieta. Mogl przyjmowac kazdy ksztalt, pozostajac wciaz tym, kim byl. Dziewczyna odtracila go juz dwukrotnie, w dwu roznych wcieleniach. Smiertelnicy nigdy nie odtracali Azrarna. Jego glos, jego oczy, jego dotyk mialy alchemiczne dzialanie, ktore burzylo im zmysly, rozkochiwalo ich, niewolilo. Lecz Bisuneh oparla mu sie, a jej opor przestal go bawic. Jej cnota stala sie jedwabnym woalem, ktory nalezalo porwac na strzepy, jej pieknosc - pucharem, ktory nalezalo wypic. Postanowil sprobowac jeszcze jednego podstepu. Widzial jej narzeczonego wsrod gosci w ogrodzie. Teraz przybral na sie jego ksztalty i godzine 180 po polnocy zapukal w okiennice jej okna, spowity w podobienstwo jak w plaszcz.Podeszla wolno do okna, pelna leku. Zapytala szeptem, kto to moze byc. W odpowiedzi uslyszala tak dobrze znany sobie glos. Otworzyla okiennice, porwal ja w ramiona. Jego namietna sila rozpalila w niej ogien, jakiego nie zdolala dotad rozniecic jego milosc. -Nie moge juz dluzej wytrzymac - powiedzial. - Czy kazesz mi czekac az do slubu? -Nie. Nie kaze ci czekac, jesli tak bardzo tego pragniesz. W pokoju nie palila sie lampa, bylo ciemno. Rozpoznala jego dlonie i ramiona, jego cialo i usta, a jednak bylo w nich cos nieznanego, jakby je poznawala na nowo. Draznilo ja to, i to jego przyjscie noca, po kryjomu, jego chlodna natarczywosc, jakby zaplanowana. Ksiezyc wynurzyl sie z morza. Minuta po minucie coraz jasniej rozsrebrzal platki roz w ogrodzie, pien figowego drzewa, dachowki na domu. Jego oko zajrzalo miedzy otwartymi okiennicami do pokoiku na poddaszu. Bisuneh, ktora zaczela pograzac sie w odmetach pozadania, gdy ukochany zlozyl jej cialo na poslaniu, dostrzegla nagle czarny blysk pary oczu... Nie, to niemozliwe. To przeciez sa oczy jej narzeczonego, przysloniete mgla meskiego pozadania. A jednak znowu, poza tymi oczami, gdzies pod nimi, jak czarny ksztalt rekina polyskujacy groznie pod powierzchnia niepokalanego morza, spojrzala na nia inna para oczu, nieruchomych, szeroko otwartych, wladczych. Bisuneh wyzwolila sie z objec poteznej fali, ktora wciagala ja coraz glebiej. Zerwala sie z lozka i zacisnela palce na bezuzytecznym amulecie. W mroku rozlegl sie glos jej kochanka, lecz tym razem brzmial inaczej, byl obcy. -Odepchnelas mnie juz po raz trzeci. Czy domyslasz sie, kogo odpychasz? 181 -Demona.Ksiezyc napelnil komnate bialym blaskiem. Bisuneh ujrzala stojacego przed nia Azrarna. Zaslonila twarz, aby nie widziec jego pieknosci i jego kamiennego spojrzenia. Dla niego stracila juz wartosc. Znudzila go. Teraz chcial juz tylko ja zniszczyc, zwyczajem demonow - nieswieze resztki uczty, ktorej nie mial juz ochoty skosztowac. -Miodowy Skarbie - rzekl Azrarn - twoje dni pelne beda goryczy. Nie dostrzegla, jak odszedl, lecz gdy otworzyla oczy, juz go nie bylo. Bisuneh padla zemdlona na posadzke. Bisuneh zrobila sie blada i milczaca. Nie powiedziala nikomu o swych zlych przeczuciach. Czesto chodzila do Swiatyni, aby sie pomodlic. Lecz czas mijal i nic jej nie zagrozilo. Znowu zaczela myslec, ze wszystko to bylo snem. Mowiono jej przeciez, ze oblubienice czesto miewaja takie sny i przywidzenia w ostatnich dniach przed godami. Wspominala przepowiednie madrej wrozki: szczesliwe, dlugie zycie, chyba ze slonce zajdzie na wschodzie. Nadszedl dzien godow weselnych, zapadl zmierzch, odbyla sie procesja z pochodniami, przed mloda para rzucalo kwiaty. Uczte weselna przygotowano w domu ojca pana mlodego i tam tez czekala na nowozencow slubna komnata. Nadeslano wiele darow: dwie srebrne wazy, dwanascie czarek z najlepszej porcelany, wielka rzezbiona skrzynie z cedrowego drzewa, slodkie zlote wino z wysmienitej piwnicy, drzewko sliwy w donicy, ktore juz za rok powinno wydac owoce, zwierciadlo z polerowanego brazu. Lecz jeden dar zacmiewal cala reszte. A chociaz byl niezwykle piekny i musial miec nieslychana wartosc, nikt nie chcial sie do niego przyznac. Znalazl go na ganku swego domu ojciec pana mlodego, kiedy wyszedl o swicie, by odetchnac swiezoscia poranka. Byl to wielki gobelin 182 przedstawiajacy las o zmierzchu, z urocza polanka i lesna kaskada, wykonany z niezwyklym mistrzostwem, przy uzyciu stu roznych odcieni cudownie barwionych nici. Ojciec, pragnac zrobic niespodzianke swemu synowi i synowej, zawiesil gobelin na szarej scianie komnaty, w ktorej mieli spedzic poslubna noc. Uboga izba wygladala teraz jak ksiazeca loznica.W koncu panna mloda powstala i opuscila biesiadnikow, a dosc szybko poszedl w jej slady pan mlody. Towarzyszyly temu zyczenia i nieco zartow. Mlodzi kochankowie zamkneli sie na klucz i ze wzruszeniem popatrzyli na zgromadzone bogactwa: mise z purpurowymi winogronami, dzban wina, bogato wyszywane poduszki, mieniaca sie cudownymi barwami tkanine na scianie... Ale w slabym swietle lampki nie widzieli wiele, zreszta zapatrzeni byli przede wszystkim w siebie. Legli na poslaniu, zapominajac o calym swiecie. Polnoc nadeszla i odeszla. Na dole wiekszosc gosci rozeszla sie juz do domow. Miasto ucichlo w ostatniej godzinach przed switem. Przez ulice przebiegl kot, gdzie! zaszczekal pies, pozniej przemknal chylkiem nocny zlodziej, a niedlugo po nim pojawila sie grupka dziewczat z hiacyntami wplecionymi we wlosy, ktore wracaly do nedznych lepianek, sprzedawszy swe ciala za pare monet na uczcie u jakiegos bogacza. Lecz cos jeszcze czailo sie w poblizu, cos niewyraznego, trudnego do rozpoznania. Przemknelo przez ulice i zniknelo w cieniu domu ojca pana mlodego, wymacalo grube pnacze na murze i wspielo sie po nim na pietro. Tam zamarlo, zagladajac przez okienko. Byl to karzelek. Niosl cos na ramieniu. Wyslannik Azrarna. Drinu, bo to zadanie bylo zbyt brutalne i odrazajace, aby je mogl wykonac jakis Eszwa. A to, co zwisalo z jego ramienia, przywodzilo na mysl sflaczala skore jakiegos zwierzecia, pozszywana byle jak, pokryta czesciowo szczecina, czesciowo polyskujaca mdlo luska, czesciowo matowymi fredzlami wlosow. Czyzby ktos 183 wycial kawal skory dzika, z piersi i nog, ogon wielkiej jaszczurki, pokryty luska i cuchnacy, odrabana glowe wilka - i polaczyl to wszystko szwami zaklecia, nitami czarow?Karzel wsliznal sie do sypialni mlodozencow. Skrzywil sie na widok dwojga zakochanych, wciaz splecionych ze soba, pograzonych w mocnym snie. Przetoczyl mlodzienca na bok, przebiegl swymi plaskimi, chciwymi palcami Drinu po chudym torsie i mocnych ledzwiach, pomacal mlecznobiale dziewczece cialo oplecione bladozlotymi wlosami. Lecz swit byl juz blisko. Drinu czul jego zblizanie sie, jak kon wyczuwa pozar. Szybko narzucil ohydna skore na cialo mlodzienca. Drugi dar Azrarna - bo pierwszym byl gobelin na wschodniej scianie, tam, gdzie go powiesil stary uczony, nieswiadom, ze czyni to pod tajemnym wplywem Ksiecia Demonow. Wstretna skora zmarszczyla sie i wzdela jak zywa, a potem opadla, pokrywajac calkowicie cialo oblubienca Bisuneh. Teraz lsniacy ogon wil sie tam, gdzie przedtem spoczywaly mocne, umiesnione nogi, powalany blotem brzuch, przednie kopyta i barylko waty kark dzika podrygiwaly tam, gdzie uprzednio oddychala miarowo piers mlodzienca. Piekna twarz, pogodna i pelna nasycenia, zamienil koszmarny, wykrzywiony pysk wilka z wywalonym na wierzch jezykiem i zoltymi zebami. Drinu zniknal. Od wschodu niebo powlekla rozowa patyna. Brzask skapal swiatlem caly dom i w koncu wsaczyl sie przez zachodnie okno do komnaty mlodozencow. Bisuneh otworzyla oczy. Sennym spojrzeniem uchwycila lagodna poswiate wlewajaca sie przez okno i rozejrzala sie po komnacie, w ktorej brzask lsnil juz tu i tam na przedmiotach i scianach. W koncu spojrzala na zawieszona na wschodniej scianie tkanine. Jak cudownie wygladala w pierwszych promieniach switu, jakim zyciem zagral okryty 184 listowiem las! Bisuneh zdawalo sie, ze slyszy plusk srebrzystych kaskad lesnych. A wyzej plonelo niebo z chylacym sie ku zachodowi sloncem - ciemniejacym sloncem wieczoru, ktorego nie mozna pomylic ze swieza bladoscia switu.W na pol rozbudzonej swiadomosci Bisuneh zaczelo kielkowac cos przerazajacego. Nie wiedziala, co to takiego, bo byla szczesliwa i pogodna, a tkanina wygladala tak cudownie. A potem przypomniala sobie dziwna przepowiednie starej wrozki. Oto slonce zachodzilo na wschodniej scianie. Bisuneh natychmiast poszukala spojrzeniem spiacego u jej boku ukochanego. Zobaczyla potwora. Krzyczala tak dlugo, az nadbiegli dwaj ojcowie i nocujacy w domu goscie. Krzyczala wciaz, kiedy wszyscy staneli nad lozkiem i zamarli z przerazenia, krzyczala, gdy istota na lozku przebudzila sie i probowala wypowiedziec jej imie, a zamiast tego z jej pyska wydobylo sie warczenie i szczekanie, krzyczala, gdy potwor zsunal sie na podloge i stanal na sztywnych, zakonczonych kopytami nogach, wlokac za soba bezuzytecznie ogon plaza, az w koncu ktorys z mezczyzn zwalil go z nog mocnym uderzeniem, a potem uderzyl drugi, i nastepny, az ohydne cielsko znieruchomialo. * * * Uwierzyli, ze potwor dostal sie do komnaty przez okno, pozarl nowozenca i zamierzal pozrec lub porwac oblubienice. To, ze na poscieli nie znaleziono ani krwi, ani innych sladow ponurej uczty, jeszcze bardziej poglebilo straszna trwoge, jaka wszystkich ogarnela. Teraz lezal martwy, czarna posoka saczyla sie z ran, a serca otaczajacych go ludzi sciskal zimny lek przed tym, co jeszcze moze sie wydarzyc, bo nie ulegalo watpliwosci, ze potwor zostal zrodzony w swiecie demonow. Nikomu nie przyszlo do glowy, ze mogla to byc straszliwa przemiana. 185 I trudno sie dziwic, skoro nikt nie mogl sie w nim dopatrzyc najmniejszego sladu podobienstwa do pieknego mlodzienca, jakiego znali. A jesli ohydna skora wrosla w jego cialo i pochlonela jego wlasna, mozna sie spodziewac, ze rowniez jego mozg i serce ulegly podobnej diabelskiej trawestacji.Krzyki oblubienicy opadly do cichego lkania i kobiety wyprowadzily ja, same we lzach. Sasiadow, ktorzy zgromadzili sie wokol domu slyszac przerazliwe krzyki, odeslano wymysliwszy napredce jakas historyjke. Goscie weselni i obaj ojcowie zgodnie postanowili nie wyjawiac nikomu okropnej prawdy, i to nie tylko ze strachu, ale i ze wstydu. Czuli niejasno, ze musiala to byc kara za jakis grzech, zbiorowy lub osobisty. Martwego potwora zaladowano na okryty plotnem woz. Rzucili losy i pozbycie sie ohydnego ladunku przypadlo na dwoch silnych synow handlarza winem i trzech silnych synow murarza. Pod oslona nocy mlodziency zaciagneli woz poza miasto. Tam, wsrod skalistych wzgorz, zepchneli zwloki do nagiego zlebu; dla pewnosci zrzucili jeszcze na dno wiazke zapalonej slomy. Nigdy nie przeszlo im nawet przez mysl, ze wstretna istota moze jeszcze zyc: wygladala na martwa, a jej odor brali za fetor rozkladu. Ale prawdopodobnie cos tak zaczarowanego i znieksztalconego nie moze umrzec. Kiedy pieciu mlodziencow pospiesznie wracalo do domow, za ich plecami rozleglo sie slabe, urywane wycie, odbijajace sie echem od skal. Synowie murarza spojrzeli na synow handlarza winem. Nie, nic im do tego, zreszta to z pewnoscia odglos dalekiego grzmotu, powtarzali sobie, az w koncu w to uwierzyli, a wowczas okropny dzwiek juz dawno zamarl posrod wzgorz. Bisuneh lezala chora w domu swego ojca przez wiele dni. Lekano sie, ze postradala zmysly. Kiedy przyniesiono jej kwiaty, aby ja rozweselic, 186 pourywala im glowki. Kiedy jej przyniesiono spiewajacego ptaszka w malej klatce, otworzyla ja i pozwolila mu wyfrunac; natychmiast dojrzal go jastrzab i porwal w locie, a kiedy Bisuneh to zobaczyla, pokiwala glowa, jakby tego wlasnie oczekiwala. Obciela swoje cudowne wlosy. Nie mowila nic, nie uronila ani jednej lzy. Walczyla o przetrwanie, pozwalajac, by peczniala w niej nienawisc i gorycz. Nie zdawala sobie z tego sprawy, poddawala sie instynktowi.Doktor szeptal do ucha jej uczonemu ojcu: -Trzeba cos z tym zrobic. Powinienes wywiezc ja stad. Jest brzemienna i wcale o to nie dba. Umrze, a z nia umrze i dziecko. Bisuneh nie widziala przyszlosci dla tego dziecka, ostatniej pamiatki po ukochanym. Byla pewna, ze dziecko nie urodzi sie zywe, a ona umrze wraz z nim. Zdawala sobie dobrze sprawe, kto byl przyczyna jej tragedii i dlaczego to uczynil. Jej lono nabrzmiewalo, a ona sama chudla i bladla. W koncu nadeszla noc, gdy jej nienawisc dojrzala. Bisuneh wiedziala o tym, budzac sie ze snu. Po raz pierwszy od wielu miesiecy przemowila, a cala moc nienawisci przelala sie w jej slowa. Uczynila to, czego nie smialby uczynic zaden ze smiertelnikow, uczynila to w nadziei, ze nadejdzie smierc. Przeklela Azrarna. Uczyniwszy to opadla wyczerpana na poduszki, czekajac na smierc. W tamtych dniach przeklenstwo lub blogoslawienstw przypominalo ptaka. Mialo skrzydla i moglo latac. A im silniejsze bylo blogoslawienstwo lub przeklenstwo, tym silniejsze mialo skrzydla i tym dalej mogl ptak uleciec. Przeklenstwo Bisuneh bylo bardzo silne, bowiem w tym slodkim niegdys dziewczeciu, ktore zwano Miodowym Skarbem, wszystko zamienilo sie w gorycz zolci. I ptak owego przeklenstwa, o barwie jakiej nie widzial nigdy zaden ze smiertelnikow, chyba ze wewnetrznym wzrokiem - o zywej barwie bolu i ciemnej barwie zadumy - ulecial 187 prosto ku srodkowi ziemi. Nie mial oczu, ow ptak, a jednak widzial, nie mial tez glosu. Przedostal sie do Podziemi szczelinami, przez ktore nie przecisneloby sie ziarenko piasku, a przeciez byl na tyle duzy, ze kiedy przemknal miedzy wiezycami Druhim Wanaszty, a potemwlecial przez szmaragdowe okno i usiadl na ramieniu Azrarna, ten poczul go i zobaczyl. Azrarn zasmial sie. Byc moze i zima smieje sie, gdy kasa smiertelnie liscie na drzewach. -Jakis smiertelnik osmielil sie mnie przeklac - powiedzial. Strzasnal ptaka do reki, obejrzal go i dostrzegl wzor mozgu, ktory go uksztaltowal, a potem po kolei czaszke, glowe i twarz, za ktorymi ukrywal sie mozg. I ucalowal lodowe skrzydla ptaka. -Czyzby nie zdawala sobie sprawy - rzekl Azrarn - ze zadne przeklenstwo nie moze mi wyrzadzic szkody, mnie, ojcu wszystkich przeklenstw? Lecz jej zawzieta nienawisc sprawila mu przyjemnosc. Juz raz ukaral ja przy pomocy innych, moze to uczynic jeszcze raz. -Ptaszku - powiedzial - nierozwazny ptaszku. 2. Szezail i Drezaim W czasach, gdy ziemia byla plaska, dusza wstepowala w cialo dziecka dopiero na kilka dni przed jego narodzinami. Embrion rozwijal sie w lonie matki jak roslina, pozbawiony mysli i bodzcow, dopoki wybrana dusza nie wypelnila niewidzialnie uspionych komorek. Dopiero wtedy nienarodzone dziecko, pobudzone swa nowa dusza, zaczynalo instynktownie czuc, ze zyje i tesknic za pojawieniem sie na swiecie. Czasami brakowalo gotowej duszy, gdy zblizal sie czas rozwiazania; wowczas skurcze porodowe byly tylko przejawem odrzucenia nieozywionej materii przez cialo, a dziecko rodzilo sie martwe. Ale dla tego dzieciecia dusza byla gotowa - dla malenkiej dziewczynki, jak ujawnily magiczne zaklecia, rozkwitajacej w lonie Bisuneh. Gotowa, bezksztaltna dusza, obmyta w zapomnieniu mglistej otchlani poza swiatem, dusza w polowie zenska i w polowie meska, jak w owych czasach bywalo ze wszystkim duszami. Droga duszy bylo zycie. Lecz oto na progu przejscia wiodacego na ten swiat, wsrod mglistych oparow, stala ciemna postac z czarnym mieczem w dloni, wzbraniajac tej jednej duszy przejscia, choc inne dusze 189 przemykaly bez przeszkod jak meteory.Dusza przestraszyla sie, jak dziecko, bo przeciez w cialo dziecka miala wstapic. Nie wiedziala, ze stoi przed nia jeden z demonow Eszwa, nie wiedziala, co zwiastuje miecz w jego dloni, nie wiedziala nawet, czemu napelnil ja lek. A potem klinga blysnela i dusza zostala rozcieta na dwie czesci. Nie doznala bolu, przeniknelo ja tylko oszalamiajace poczucie utraty, rowniez podzielone. Kazda czesc duszy odczuwala osobno to, co sie z nia dzieje. Potem zenska czesc duszy, porwana przez slepe moce, zostala wepchnieta przez portale cieplego ludzkiego ciala i opadla w czerwony mrok, przyoblekajac sie w ksztalty embrionu, podczas gdy poczucie bolesnej utraty odplynelo od niej razem z wszystkimi innymi wspomnieniami na skutek aktu wcielenia. Zasnela. Meska czesc duszy, drzaca z leku i zalu, zostala wszczepiona w lono czarnego kwiatu. Eszwa, trzymajac swa zdobycz w dloni, nasluchiwal uwaznie u wrot zycia. W koncu uslyszal z oddali kobiecy lament, rozdzierajace zawodzenie kobiety, ktora wydala na swiat martwe dziecko. Eszwa przemknal przez podziemny swiat i wydostal sie na powierzchnie ziemi. Uniosl sie w powietrze i poszybowal w dal, az ujrzal pod soba pusta rownine, na ktorej paslo sie stadko wynedznialych owiec. Opadl na ziemie, wszedl do kamiennej chatki pasterza i znalazl tam kobiete lkajaca na poslaniu, podczas gdy jej maz wpatrywal sie oslupialy w wiklinowa kolyske, gdzie lezalo martwe cialko jego nowo narodzonego syna. Eszwa rozesmial sie stojac w progu. -Musze go pochowac - rzekl pasterz. - A moglby byc wspanialym chlopakiem. Nie placz, zono, nic na to nie poradzimy. Eszwa rozesmial sie ponownie, bezdzwiecznie. 190 Mezczyzna podniosl glowe z wsciekloscia.-Kto osmiela sie szydzic z ludzkiego smutku? Eszwa wszedl do izby. Zamknal powieki pasterza jednym musnieciem palcow. Tchnal na kobiete, tak ze opadla na poslanie, oszolomiona jego rozkosznym oddechem. Potem podszedl do kolyski, otworzyl usta niemowlecia i wsunal w nie czarny kwiat, zaciskajac na nim palce. Meska czesc duszy wystrzelila w cialo dziecka jak sok wycisniety z owocu. Eszwa obsypal polamanymi platkami czarnego kwiatu cialo niemowlecia. Dziecie zaczelo wiercic sie i plakac. Kiedy pasterz i jego zona otworzyli zdumione oczy, z chaty uleciala czarna golebica. Bisuneh urodzila dziecko. Jakze bylo piekne! I z kazdym dniem robilo sie coraz piekniejsze, z kazdym rokiem coraz bardziej wdzieczne. Dziewczynka, smukla jak lodyga, o bialej skorze, o wlosach barwy pierwiosnkow, tak jak jej matka, lecz jeszcze bledszych - jakby widma pierwiosnkow - o oczach jak szare sadzawki miedzy srebrnymi krzewami. Jakze piekne bylo to dziecie! A jednoczesnie - jak dziwne. Nie mowilo, nie slyszalo, co sie do niego mowi, a w kazdym razie nie chcialo mowic, nie chcialo slyszec. Pewne bylo, ze jego jezyk i gardlo potrafia wydawac dzwieki, ze uszy chwytaja je, ze oczy widza, lecz czesto sprawialo wrazenie, jakby bylo slepe, wpatrzone w pustke, czesto przechodzilo bez slowa obok wyciagnietych rak matki lub dziadkow, nie na zlosc, lecz jakby naprawde nie widzialo... Biedne dziecko, biedna Szezail, corka Bisuneh. Czyzby byla niespelna rozumu albo kaleka? A moze byla opetana? -Wiem, skad pochodzi to zlo - powiedziala obojetnie Bisuneh. Nikt nie chcial na ten temat rozmawiac. Nikt jej nie zbesztal, nikt nie zapewnial, ze na pewno sie myli. Raz lub dwa przybyl do miasta wedrowiec, ktory przeszedl przez skaliste wzgorza i potwierdzal krazace 191 od dawna pogloski o dziwnym wyciu, jekach i skamleniach dochodzacych z czelusci stromego zlebu lub glebokiej jaskini.-To dziecko zyje, ale mnie nie zna - powiedziala Bisuneh. - Kiedy bedzie starsze, wstapie do jakiegos zgromadzenia kaplanek. Takie zycie nie ma dla mnie sensu. Z uplywem lat Bisuneh coraz bardziej schla i brzydla. Jakby dla kontrastu, Szezail rozkwitala i jasniala uroda. Gdyby dziecko ja kochalo, Bisuneh moglaby uleczyc sie ze swoich ran, ale piekna Szezail, ozywiana tylko polowa duszy, patrzyla pusto w przestrzen i mijala ja bez slowa. Bisuneh czekala pietnascie lat. W dzien imienin corki pocalowala na pozegnanie swego starego, zaplakanego ojca, pocalowala w czolo swe piekne dziecko i odeszla na daleka pustynie. Tam, w kamiennej swiatyni, dozyla konca swych dni jako kaplanka z ogolona glowa, czlonkini zgromadzenia o ponurej, nieludzkiej regule. Szezail nie dala po sobie poznac, by odejscie matki wywolalo w niej jakiekolwiek uczucie. Odebrala je tak, jak odbierala wszystko inne, jak nieokreslony ruch za zaslona, jak cos, co jej nie dotyczy. Miala w sobie tylko zenska, negatywna czesc duszy, bierna i odretwiala, mroczna i bezwolna, nie posiadajaca meskiej przeciwwagi, jaka maja wszystkie inne dusze, i dlatego pograzajaca cale jej jestestwo w biernosci. Obaj dziadkowie, starzy uczeni, nie potrafiacy sobie poradzic z przeciwnosciami losu, stracili wszelka ochote do zycia. Moze powinni wydac Szezail za jakiegos mlodzienca, ktory nie zwracalby uwagi na jej dziwne zachowanie; byla przeciez niezwykle piekna, a wielu mezczyzn pragnie miec cicha zone. Za trzema krolestwami, za gorami, jeziorami i rzekami, na wzgorzu stala kamienna chatka, a wsrod skapej trawy paslo sie stado wychudzonych owiec. 192 Zona pasterza prala bielizne w waskim potoku, od czasu do czasu rzucajac okiem na owce i na chlopca. Mial pilnowac stada, ale wiedziala, ze nie mozna mu zaufac. W kazdej chwili moglo go cos napasc, mogl podskoczyc w naglym napadzie furii, cisnac kamieniem w powietrze bez widocznej przyczyny. Byl gwaltowny i zuchwaly. Potrafil bezmyslnie zmiazdzyc piescia motyla; pewnego dnia zabil dwie owce z ich drogocennego stada, ze straszna sila zderzajac je czaszkami, az wytrysnely mozgi. Nie robil tego z okrucienstwa, byly to raczej przejawy dziwnej nieczulosci, swojego rodzaju slepoty. Zona pasterza westchnela. Ktoz nie wiedzial, ze jej syn ma zmacony umysl i ze bywa taki brutalny? We wiosce nazywano go Szalonym Drezaimem. Juz kiedy mial jedenascie lat, mezczyzni bali sie go, a kobiety uciekaly na jego widok. Chetnie by go zabili, gdyby tylko udalo im sie zajsc go od tylu, ale byl dla nich za silny i za szybki, a instynkt mial wyczulony jak lis, choc jego umysl byl zmacony. Zabiliby go jak wscieklego psa, gdyby tylko nadarzyla sie okazja. A mial teraz pietnascie lat i pomimo swej dzikosci byl piekny jak ksiaze.Zona pasterza westchnela ponownie, patrzac na swego syna. Teraz zachowywal sie spokojnie, ale wiedziala, ze nie potrwa to dlugo. I te jego wlosy, tak cudowne, o srebrnoszarej barwie, jaka maja pnie niektorych drzew, i te odbierajace odwage piekne oczy, jakby z roztopionego brazu, i jego mocne, sniade czlonki, zwinne jak u lamparta! Zaiste, caly byl grozny i nieodgadniony jak lampart. Westchnela po raz trzeci. Nie pomyslala o powiedzeniu, krazacym w tej okolicy: jesli kobieta westchnie trzy razy, przyniesie to komus nieszczescie. Chlopiec stal nieruchomo jak zwierze, napiety, gotow skoczyc na kazdy poruszajacy sie cien. Dla Drezaima swiat byl dzungla; nie znal ani strachu, ani prawa. Kiedy krzywdzil jakies stworzenie, czul krotki, niespodziewany zal, ale nigdy nie porzucal swego dziela. Jego mysli 193 ustawicznie pedzily, musial wciaz biec, aby dotrzymac im kroku. Lubil walke, lubil smak zagrozenia. Pewnej nocy wstal razem z ksiezycem i biegl dotad, az padl bez sil na nagim zboczu jakiegos wzgorza. Nauczyl sie plywac tak, jak ucza sie tego psy: rzucil sie w wode. Wszystkiego uczyl sie w taki latwy i nagly sposob.Mial w sobie meska, pozytywna czesc przepolowionej duszy, czynna i lotna, gwaltowna i niezachwiana, nie posiadajaca zenskiej przeciwwagi, jaka maja wszystkie inne dusze, i dlatego przesycajaca cale jego jestestwo niepohamowana porywczoscia. Nagle rozlegl sie niepokojacy glos rogu wielkiego barana; grano na nim we wiosce tylko w razie naglacej potrzeby. Zona pasterza podniosla glowe, przerazona, ale nie poruszyla sie, tylko zawolala na meza. Drezaim, podniecony ochryplym wolaniem rogu, nie bardzo zdajac sobie sprawe z jego znaczenia, biegl juz w strone wioski. To, co ujrzal w wiosce, z pewnoscia widzial po raz pierwszy w zyciu. Setka rycerzy w zbrojach z blyszczacego spizu, zolnierzy krola tego kraju, i napuszony herold krolewski, caly w jedwabiach i zlocie. Herold odczytywal cos ze zwoju. Mowil o zagrozeniu i posluszenstwie, o smierci i nagrodzie. Mowil o krolewskim dekrecie, zgodnie z ktorym dziesieciu najdzielniejszych i najsilniejszych mlodziencow z kazdego miasta i po jednym najdzielniejszym i najsilniejszym z kazdej wioski zostanie wyslanych na pewna gore opodal krolewskiej stolicy, aby walczyc z groznym smokiem. Juz pieciuset mlodziencow znalazlo smierc na owej gorze, lecz krolewscy wrozbici przepowiedzieli, iz w koncu pojawi sie bohater, ktory usmierci straszliwa bestie. Zostanie obsypany wielkimi bogactwami. A jesli ktos ma jakies watpliwosci - tu herold wskazal na zakutych w spiz zolnierzy - niech wie, ze odmawiajac spelnienia krolewskiego dekretu naraza swa wioske na zgube. 194 Drezaim nie doslyszal wiekszej czesci tej przemowy, nie dotarla do niego groza sytuacji. Uchwycil tylko slowa: "walka", "smok", "sila". Juz mial sam podbiec do herolda, gdy mieszkancy wioski pochwycili go i zaprowadzili przed krolewskiego wyslannika, wrzeszczac:-Oto najdzielniejszy z naszych mlodziencow, zabil wilka golymi rekami, rozerwal go na strzepy! Popatrzcie na jego oczy! Az dyszy, aby walczyc i zabijac! Drezaim rozesmial sie. Dowodca oddzialu popatrzyl na jego biale zeby, twarde cialo, oczy lwa. Zwykle spotykal sie z oporem i szemraniem, a tym razem nie bylo zadnych klopotow. Po kilku minutach oddzial opuszczal juz wioske, z Drezaimem biegnacym lekko za koniem herolda. Kiedy pasterz i jego zona pojawili sie we wiosce, pyl juz opadl - stracili syna na zawsze. A oto co bylo przyczyna krolewskiego dekretu. Gora, wznoszaca sie siedem mil od stolicy byla prawie tak stara, jak sama ziemia, a w jej trzewiach bulgotala roztopiona lawa, choc snieg wienczyl jej szczyt. Pewnej nocy gora zbudzila sie ze swego tysiacletniego snu, a z kolei jej dygotanie obudzilo istote, ktora tu mieszkala. Smok rowniez byl stary, prawie tak stary jak gora. Pochodzil z menazerii ohydnych, przewrotnych stworzen, pamietajacej poczatki czasu. Smok byl barwy szkarlatu, barwy krwi, lecz pysk i jezyk mial czarny, nawet zeby mial czarne, choc twarde jak skamieniale drewno. Mial dwa krotkie rogi; z grzbietu i ogona sterczaly mu nagie kosci, zoltawe, odrazajace, dosc ostre, by przebic czlowieka, co czesto sie zdarzalo. Smok mial dlugosc czterech ogierow, od pyska do zadu, me liczac ogona. Pojawial sie wsrod zagajnikow na zyznych zboczach gory, lecz jego wstretny oddech szybko zniszczyl drzewa i zwierzeta, ktore napotkal na swej drodze. Tam, gdzie przeszedl, zostawial za soba szlak poczernialych, poskrecanych, trudnych do rozpoznania szczatkow. Pozeral ludzi. Codziennie musial pozrec jednego czlowieka, najlepiej wysokiego, 195 mocnego mezczyzne, soczystego i mlodego. Musial pozerac bohaterow, a w kazdym razie tych, ktorych zmuszono do odgrywania tej roli.W glebi serca krol nie wierzyl, ze kiedykolwiek pojawi sie ktos, kto zwyciezy bestie. Poborowych, ktorych wysylal na owa gore, traktowal jak mieso, jak lapowke, byle tylko trzymac gada z dala od stolicy. Kiedy nadejdzie dzien, w ktorym zapasy mlodziencow z wiosek zostana wyczerpane, zolnierze beda musieli ciagnac losy: kto wyciagnie zaznaczony pionek szachowy, pojdzie na gore, by nakarmic soba smoka. Nic wiec dziwnego, ze zolnierze wylazili ze skory, aby znalezc bohaterow nawet w najodleglejszych zakatkach kraju, w dostatnich zagrodach i nedznych lepiankach. Jednych prowadzono do miasta sila, wyjacych ze strachu lub otepialych; ubrani w zle dopasowane zbroje byli nastepnie doprowadzani do podnoza gory, gdzie gineli wydajac z siebie krotki kwik smiertelnej trwogi lub przeklenstwo. Inni szli sami, ryczac z wscieklosci, napuszeni zuchwala odwaga, wierzac, ze przepowiednia o nich wlasnie mowila, dopoki zeby smoka nie zwarly sie na ich ciele. Lecz tym razem do miasta wkroczyl bohater zupelnie innego rodzaju. Nie mowil nic, tylko sie smial, rzucajac sie nagle w bok, aby powalic na ziemie jakiegos wielkiego psa, lub miotajac kamieniem w ptaka. Swietnosc krolewskiej stolicy nie robila na nim zadnego wrazenia, nie mruzyl oczu na widok otaczajacego go przepychu, marzac o obiecanej nagrodzie. Odwrocil sie niecierpliwie od zbroi, ktora mu zaoferowano. Wskazal na gore, skrzywil sie i uniosl brwi w niemym pytaniu. Poprowadzono go tam, a on biegl przez caly czas, lekko przeskakujac nad glazami i szczelinami, pokrzykujac z radosci. Zolnierze patrzyli na to zdumieni, kilku ronilo lzy. W koncu uslyszeli skrzek smoka na zboczu i ukryli sie, pozostawiajac mlodzienca samego. 196 Nadeszlo upalne poludnie i smok lezal drzemiac wsrod martwych drzew powalonych jego oddechem. Tego dnia pozarl juz czlowieka, morderce, ktorego zadny zemsty tlum zaciagnal do podnoza gory. Nie byl wiec glodny lub rozdrazniony, choc oczywiscie nadal dostatecznie grozny.Nagle smok uslyszal jakis dziwny dzwiek. Nie byl to krzyk trwogi ani chelpliwe wyzwanie, tylko wesole pokrzykiwanie, odbijajace sie echem od skalnych zboczy. Smok ziewnal, czknal glosno i rozejrzal sie. W dziurze miedzy powalonymi drzewami pojawil sie mlodzieniec. Nie czolgal sie ze strachu, nie wymachiwal zuchwale mieczem, nie mial zreszta ani miecza, ani zbroi. Smok byl przyzwyczajony do jednego z trzech zachowan ludzi, ktorzy sie przed nim pojawiali. Pierwsze polegalo na probie rozpaczliwej ucieczki, drugie na padnieciu bez zmyslow na ziemie, trzecie na ostroznym zblizaniu sie do niego, ze zduszonymi grozbami na ustach i podniesionym mieczem w dloni. Lecz ten mlodzieniec o srebrnoszarych wlosach i plonacych oczach zachowywal sie zupelnie inaczej. Kiedy smok poruszyl sie leniwie, dzwigajac na nogi, mlodzieniec podbiegl beztrosko, odbil sie mocno od ziemi, skoczyl i wyladowal gladko na glowie smoka, na waskiej przestrzeni miedzy jego dwoma tepymi rogami i pierwszymi kolcami grzbietu. Nie bylo to wcale czescia chytrze obmyslanego, taktycznego planu, po prostu instynkt podpowiedzial mu, ze jest to jedyne miejsce, na ktore mozna wskoczyc. Nagle uderzenie stop wstrzasnelo mozgiem smoka. Potrzasnal glowa. Drezaim, znowu pod wplywem instynktu, uchwycil sie rogow, aby nie spasc, i natychmiast poczul rozkoszny dreszcz, przenikajacy zawsze jego cialo, ilekroc przychodzilo mu z czyms walczyc lub dokonywac innego gwaltownego czynu. Zaczal wiec napierac z calej sily na to, czego sie uchwycil. 197 Smok ryknal. Z rozwartego pyska wystrzelil strumien trujacego powietrza, lecz Drezaim, uczepiony jego rogow, poczul tylko cuchnacy odor, od ktorego zakrecilo mu sie w glowie, co jeszcze bardziej wzmoglo w nim szal walki. Mial tylko pietnascie lat, lecz byl niezwykle silny, a jego sile zwielokrotnial calkowity brak strachu i przebieglosci. Szarpnal gwaltownie ohydnymi naroslami i wyrwal je z torbieli.Czarna posoka trysnela z obu ziejacych ran, oslepiajac smoka. Zawyl z bolu, zwlaszcza ze Drezaim walil go teraz rogami po czaszce. Z potwornym rykiem smok wybiegl na oslep z rumowiska powalonych drzew i w pelnym pedzie uderzyl lbem w skalista sciane zbocza, lamiac sobie kark. Drezaim, strzasniety z jego grzbietu gwaltownym uderzeniem, byl juz na nogach. Walac jednym rogiem o drugi tanczyl, ogarniety szalem, na ciele martwego gada. Slyszac te niezwykle odglosy zamiast normalnego chrzestu lamanych kosci i rozdzierania na strzepy ciala ofiary, krolewscy zolnierze lekliwie wyjrzeli ze swych kryjowek. Kiedy ujrzeli rezultat walki, powiazali swe tarcze i poniesli na swych ramionach cielsko smoka i Drezaima do miasta. Nie zdajac sobie z tego sprawy, ow dziwny, niespelna rozumu mlodzieniec uratowal rowniez ich skory. Teraz chcieli uczynic go swoim prawdziwym bohaterem. Nieoczekiwany wynik walki zaskoczyl krola, ale bynajmniej nie zmartwil. Podobnie jak jego zolnierze przewidywali nadejscie dnia, w ktorym zabraknie mlodych wiesniakow, tak i on z niepokojem myslal o nieco odleglejszej przyszlosci, gdy zabraknie juz wszystkich - wiesniakow, zolnierzy, dworzan - i tylko on pozostanie, by zaspokoic glod potwora. Nie bardzo mu sie natomiast podobala perspektywa spelnienia obietnicy ogloszonej w dekrecie. Nie widzial nic przyjemnego w obsypaniu skarbami jakiegos nieokrzesanego mlokosa ze wsi, w dodatku 198 wyraznie niedorozwinietego umyslowo. Zauwazyl jednak stalowe blyski w oczach swych zolnierzy i dlonie oficerow spoczywajace na rekojesciach mieczy. Wiedzial, ze zawsze istnialo inne niebezpieczenstwo zwiazane z karmieniem smoka: jego posluszne wojsko moglo sie zbuntowac. Doszedl wiec do wniosku, ze lepiej bedzie dotrzymac slowa.Obsypal zlotem i klejnotami mlodego szalenca, ktory chrzaknal i zaczal sie nimi bawic; wlozyl perle do ust i ze smiechem zmiazdzyl ja miedzy zebami. Zolnierze wciaz spogladali na krola spode lba. Krol zaprowadzil Drezaima do pawilonu polozonego w palacowych ogrodach. Pokazal mu nasycone wonnosciami fontanny, pawie przechadzajace sie po kruzgankach. W koncu otworzyl drzwi z kosci sloniowej i milczaco wskazal na dwadziescia piec cudownych dziewczat, okrytych jedynie teczowymi muslinami, przez ktore uda i piersi polyskiwaly jak srebro. -Ach - westchnal krol spogladajac na mlodzienca - widze, ze robimy male postepy. Dziewczeta zaczely piszczec ze strachu, gdy Drezaim skoczyl miedzy nie jak wyglodnialy lampart, ale uprzedzono je, ze mlodzieniec jest troche dziki i gwaltowny. Ostatecznie byl taki piekny, ze mogly mu darowac szorstkosc i natarczywosc. Drezaim zostal krolewskim zapasnikiem. Sam nie zdawal sobie sprawy, kim naprawde jest. Wiedzial, ze za drzwiami z kosci sloniowej zawsze czekaja na niego nie konczace sie rozkosze zmyslowe, ze na stole, za ktorym go sadzano, zawsze pietrza sie gory wysmienitego jedzenia i ze raz po raz staje przed nim ktos, z kim mozna walczyc. Z najodleglejszych krain przysylano zawodnikow, aby walczyli z Drezaimem. Zawsze znalazl sie jakis monarcha, ktory sadzil, ze jego zawodnik okaze sie lepszy. Z polnocy przybyl szafranowy olbrzym, o wzroscie dwu doroslych mezczyzn. Podrzucil Drezaima w powietrze, lecz ten zamknal jego nadgarstki w straszliwym uscisku, uzywajac do tego 199 rak i nog, i jal je giac do ziemi, az olbrzym zawyl z bolu, blagajac o litosc. Z zachodu przybyl szary olbrzym, lecz Drezaim biegal wokol niego tak dlugo, az ten odchylil glowe do tylu i zaryczal z wscieklosci, a wowczas Drezaim skoczyl mu do gardla i zdusil w nim tchnienie. Kiedy miala sie rozegrac jakas bitwa, Drezaim biegl na czele, bez konia i bez zbroi, a potem rzucal sie na wroga z mrozacym krew w zylach radosnym wrzaskiem, siejac wokol siebie spustoszenie.Czasem odnosil rany. Nie zuwazal ich, dopoki nie padl z uplywu krwi. Mial jednak w sobie tyle zywotnosci, ze zadna z tych ran nie powstrzymywala go od dalszej walki dluzej niz na pare godzin. Jesli chodzi o jego kobiety - mial ich teraz sto - to kiedy byl w domu, drzwi z kosci sloniowej rozwieraly sie i zamykaly raz po raz w dzien i w nocy, a kiedy opuszczal palac, wyrywano najpiekniejsze dziewczeta z objec ich zrozpaczonych rodzicow, aby zaspokoily zadze krolewskiego ulubienca. Zolnierze otaczali go czcia. -Co z tego, ze nigdy nie mowi, co z tego, ze czasami ma napady szalu, rozbija dzbany z winem i rzuca stolami? Popatrzcie na jego wspaniale muskuly i rozjarzone oczy, patrzcie, jak te drzwi z kosci sloniowej wciaz sie otwieraja i zamykaja! Do licha, to mistrz nad mistrze, nikt mu nie dorowna! Mial teraz siedemnascie lat. Wygladal jak mlody bog, zachowywal sie jak zwierze; nikt nie mogl przewidziec, co zrobi w nastepnej chwili. Nawet w swych napadach szalu tryskal radoscia, promieniowal zyciem. Pewnego dnia do obozu przybyl wedrowny piesniarz. Armia krolewska wlasnie wygrala bitwe. Krolewski silacz byl w swoim zlotym namiocie z trzema piszczacymi dziewkami. Minstrel zaczal spiewac, gdy rzucono mu garsc miedziakow. Spiewal o dziewczynie, ktora widzial w dalekim miescie, o dziwnej niemej 200 dziewczynie o srebrzystych oczach i wlosach barwy bladych pierwiosnkow. Spiewal o niej, bo pobudzila jego wyobraznie. Byl marzycielem i poeta, i w jakis tajemniczy sposob doszedl do prawdy nie domyslajac sie jej, bo w swej piesni spiewal o niej - tylko pod wplywem poetyckiego natchnienia - jako o dziewczynie majacej polowe duszy.Zolnierzom, zawsze po bitwie sklonnym do sentymentalnych wzruszen, podobala sie ta piesn. Wyobrazmy sobie ich zdumienie, gdy nagle poly zlotego namiotu rozwarly sie z lopotem i ukazal sie ich niezbyt muzykalny bohater z dziwnie zmieniona twarza i oczami roniacymi obficie lzy. Bez slowa podszedl do minstrela i upadl przed nim na kolana. Wszystkich ogarnal lek, jakby zobaczyli zly znak. Bohater plakal, lecz zdawal sie nie wiedziec, dlaczego placze. Nikt nie smial sie go o to zapytac, zreszta nikt nie spodziewalby sie po nim zadnej rozsadnej odpowiedzi, bo nigdy nic nie mowil. Nagle mlodzieniec uniosl glowe, chwycil mala harfe piesniarza i wydarl z niej struny. A potem z okropnym, bezslownym krzykiem wybiegl z obozu i pognal rozlegla naga rownina, ktora ich otaczala. Szezail pozostawala wciaz dziewica. Byla zdumiewajaco piekna, lecz jej dziwne zachowanie odstraszalo chetnych do ozenku. Bylo w niej cos, co wzbudzalo lek. Czyz nie narodzila sie z malzenstwa naznaczonego przeklenstwem? Niewielu znalo prawde o nocy poslubnej Bisuneh, lecz krazyly o niej rozne pogloski. Jedno bylo pewne: pan mlody zmarl w tajemniczy sposob. Co go usmiercilo i dlaczego, skoro byl taki mlody i silny? Nikt tego nie wiedzial, ale te tajemnicza skaze na pewno odziedziczyla corka. Lepiej trzymac sie od niej z daleka. Czasami siadywala w oknie domu swego ojca. Stary uczony ruchy mial powolne i szybko sie meczyl. Mimo ze nie byl bogaty, zatrudnil 201 sluzaca, by opiekowala sie jego corka, naprawiala i kupowala jej szaty, zabierala ja od czasu do czasu na spacer po miescie. Sluzaca miala dobre serce i opiekowala sie dziewczyna bardzo troskliwie. Czasami prowadzila ja do swiatyni, gdzie modlila sie o jej uzdrowienie z dziwnej przypadlosci, podczas gdy Szezail wpatrywala sie niewidzacymi oczami w przesycone niebieskim dymem powietrze.W trzy miesiace po ukonczeniu przez Szezail siedemnastu lat sluzebnica zabrala ja na jedne z owych daremnych odwiedzin w swiatyni. W swietym miejscu spotkaly wedrownego piesniarza, ktorego poznaly juz pol roku temu. Dziekowal bogom za swoj szczesliwy powrot do miasta, ale gdy ujrzal sluzaca i jej pania, natychmiast do nich podszedl. -Gdybym tylko byl bogaty, gdybym wiodl osiadle zycie - powiedzial - chetnie pojalbym te dzieweczke za zone. Choc jej umysl jest zmacony, bardziej jest urocza od kwiecia lotosu. -Odczep sie - odrzekla sluzaca, ale widac bylo, ze wcale tego nie pragnie. Pomimo swego szelmowskiego zawodu minstrel nie byl szelma, byl uprzejmy, lagodny i mozna sie bylo w nim zakochac. Usiedli w swiatynnym portyku, aby porozmawiac, a Szezail stala gapiac sie na obloki, na kwitnace drzewa, na ocean. Minstrel zaczal opowiadac o swoich przygodach. O tym, jak spiewal w ubogich gospodach i na gwarnych rynkach. O rabusiach, ktorzy go porwali, lecz nastepnie puscili wolno w zamian za kilka piesni, poznawszy, ze nie ma grosza przy duszy, o cudach pewnego miasta, gdzie bogatsze ulice wylozone byly plytami z jadeitu, i o innym miescie nad jeziorem, w ktorym wyuczone specjalnie ptaki potrafily nasladowac wszelkie odglosy, ujadanie psow, ryczenie krow i dzwieczne dzwonki, a nie potrafily zaspiewac jednej nuty. W koncu opowiedzial jej, jak ulozyl 202 piesn o smutnej pieknosci Szezail (kobieta zbesztala go, lecz wygladala na zadowolona) i zaspiewal ja w obozie pewnego krola.-A wowczas - oswiadczyl minstrel - z namiotu wypadl mlody szaleniec, wyrwal mi z rak harfe i wydarl z niej struny. To dopiero historia, mozna powiedziec, ale, wyobraz sobie, zdarzylo sie cos jeszcze gorszego. Musialem harfe naprawic i na nowo nastroic, a kiedy zaczalem zawiazywac stare struny, dostrzeglem, ze wokol siodmej owinal sie wlos z glowy tego szalenca - wlos pieknej szarozlotej barwy, bardzo podobnej do koloru samej struny. I chociaz staralem sie jak moglem, nie moglem tego jednego wlosa oddzielic od siodmej struny. A teraz posluchaj. I wyjawszy instrument ze swego worka, uderzyl po kolei we wszystkie struny. Szesc strun wydalo czysty, piekny ton, lecz siodma, spleciona z szarozlotym wlosem, jeknela. Sluzaca zalamala dlonie. -Och! Wyrzuc ja natychmiast! Ta harfa zostala zakleta przez demona! -Spojrz! - wyszeptal minstrel. - Spojrz na dziewczyne. Szezail odwrocila sie ku nim ze zmieniona twarza. Z przejeciem i powaga wpatrywala sie w harfe szeroko otwartymi oczami, usta miala rozchylone. Nagle rozesmiala sie. Z cala pewnoscia nie byl to smiech oblakanej, byl to smiech jawnej radosci. A potem podeszla prosto do piesniarza, wyjela mu harfe z bezwolnych rak, odwrocila sie i zaczela odchodzic, jakby w koncu odnalazla droge do domu. Sluzaca przejal strach. Minstrel byl zaciekawiony, poruszony, lecz nie okazywal zdziwienia. Spodziewal sie czegos takiego i wlasnie dlatego przychodzil codziennie do swiatyni, liczac, ze w koncu spotka Szezail z jej opiekunka i wyprobuje dzialanie czarow, ktore czul w powietrzu. 203 Tej nocy Szezail polozyla harfe przy swoim lozku. Bylo to waskie lozko jej matki, nieszczesnej Bisuneh. Szezail nie dotykala strun, ale wpatrywala sie w harfe, dopoki nie opadly jej powieki.Jej istnienie przypominalo sen, jej sny byly czasem bardziej wyrazne od jej istnienia. Teraz snila z zadziwiajaca wyrazistoscia. W tym snie stala sie kims innym. Byla chlopcem pilnujacym stada, zabila wilka, nie, to byl smok. Byla krolewskim zawodnikiem, zabijala olbrzymy. Na imie miala Drezaim. Byla mloda, wysoka, opalona, piekna, miala oczy z jasnego brazu. Byla wojownikiem, a jednak uciekla na naga rownine. Lezala prawie martwa w okrutnym zarze poludnia. Od czasu do czasu ryczala, jeczala, lkala w poczuciu trudnej do zniesienia, niepocieszonej straty, ktorej nie rozumiala. Szezail obudzila sie o wschodzie slonca. Policzki miala mokre od lez, lecz nie czula smutku. Wstala i ubrala sie. Usmiechnela sie patrzac z okna na ogrod. Zerwala roze i zlozyla ja na kolanach dziadka, ktory zasnal w fotelu. Zerwala chryzanteme i polozyla ja na poduszce spiacej sluzebnicy. Szezail znala swa droge, jakby poznala ja z dobrej mapy. Poszla ta droga bez wahania, bez zadnej innej mysli. Miala w sobie kobieca czesc duszy, mroczna, wyczulona na tajemne sprawy. Droga poprowadzila ja przez budzace sie do zycia miasto, przez jego wyniosle bramy, ubitym szlakiem, w szeroki swiat. Poznawala swa droge instynktownie, na slepo. Nie przewidywala, ze wiedzie przez trzy kraje, przez lancuch gor, przez wiele rzek i rozlegle jezioro. Nie byla swiadoma niebezpieczenstw i koniecznosci. Wybrala 204 sie w droge bez zadnych zapasow. Szla naprzod jak igla ulatujaca do magnesu, jak fala przyplywu zmierzajaca do wybrzeza. Nie znala ludzkiej logiki i ostroznosci. Nierozumna, niezrozumiala Szezail. Wiodla ja tylko tesknota za druga, utracona polowa duszy.Zostawila za soba miasto i morze, znalazla sie na jakims pustym szlaku. Noc zapadla, lecz Szezail na to nie zwazala. Kiedy opadla z sil, polozyla sie na golej ziemi i zasnela. Obudzil ja pierwszy promien slonca, wstala i ruszyla w dalsza droge. Wedrowala tak przez wiele dni, nic nie jedzac, tylko raz czy dwa zatrzymala sie, by napic sie wody ze strumienia biegnacego przy drodze. Narastajace wyczerpanie nie wplywalo na to, co czula, w koncu jednak nie miala juz sil, aby isc dalej. Zdarzylo sie, ze pewien handlarz niewolnikow wybral ten szlak, aby dojsc do najblizszego miasta. Jego sludzy znalezli Szezail lezaca przy drodze i narobili halasu. Uciszyl ich i obejrzal dziewczyne wprawnym okiem. Natychmiast dostrzegl jej wdzieki, czyniace z niej wyborny material na niewolnice do sypialni jakiegos bogatego pana. Wlal jej nieco bulionu do ust i umiescil na jednym z wozow. Podroz trwala cztery dni, a wiodla w kierunku, w ktorym Szezail i tak musialaby podazac. Moze to czula, bo nie plakala i nie probowala uciec. Jesli nawet uswiadamiala sobie, ze zostala porwana, traktowala to jako szczesliwy traf zblizajacy ja do celu, jaki musiala osiagnac. Dotarli do miasta. Targ odbywal sie na bogatych ulicach miedzy bialymi palacykami; co czwarta plyta uliczna wycieta byla z zielonego jadeitu. Handlarz wprowadzil Szezail na drewniane podium. Licytacja potoczyla sie wartko, ale zamarla, gdy klienci zauwazyli bledne spojrzenie dziewczyny. W koncu wystapil jakis mlody szlachcic i powiedzial: 205 -Dziewczyna jest niema i otepiala. Kazdy to widzi.Handlarz zywo zaprzeczyl. -A wiec kaz jej, aby przemowila. Handlarz niewolnikow uczynil to donosnym glosem, ale dziewczyna nadal patrzyla niemo w przestrzen. Tlum zaszemral i zaczal sie rozchodzic. Handlarz podniosl bat, lecz mlody szlachcic schwycil go za reke. -Nie dbam o to. I tak mam juz za duzo wiecznie rozgadanych kobiet w swoim domu. Kupie ja. Monety zmienily wlasciciela i podpisano umowe kupna. Bogaty mlodzieniec powiodl Szezail do swojego rydwanu. Kiedy dojechali do jego palacu, wprowadzil ja do srodka i wskazal marmurowa komnate obwieszona rozowym aksamitem. Kazal tez niewolnicom przyniesc jej jedzenie i wino. -To bedzie twoja komnata - oznajmil. - To beda twoje niewolnice. Zwracam ci wolnosc, bedziesz moja kochanka, ale nie bedziesz do mnie nalezec. - Wzial ja za reke. - Slyszalem o tobie w piesni, o dziewczynie o takich wlosach i oczach. Ale czy to mozliwe, abys miala, jak spiewal minstrel, tylko polowe duszy? Najwidoczniej wedrowny minstrel zaspiewal piesn o Szezail nie tylko w krolewskim obozie wojennym. Szezail rozgladala sie wokol nieprzytomnym wzrokiem, czujac, jak narasta w niej potrzeba wydostania sie z tego miejsca. Kiedy jednak bogaty mlodzieniec wyrzekl te slowa, spojrzala na niego z rozpaczliwa uwaga. Pojal, ze znalazl sie w obliczu czyjegos przeznaczenia, a tak silna byla ta aura, ze nie mogl sie jej oprzec. Kiedy opuscila komnate, nie zatrzymal jej, lecz wyszedl razem z nia. -Nie mozesz odejsc tak, jak tu przyszlas - powiedzial. - Czuje, ze cel twej wedrowki ma dla ciebie nieslychana wage, lecz nie powinnas wedrowac samotnie, jesli nie chcesz, by znowu spotkalo cie nieszczescie. 206 Chodz, dam ci moj rydwan i trzy biale walachy, i woznice, a takze chleb i wino, abys nie oslabla z glodu.I tak sie stalo. Ow bogaty mlodzieniec, jakby pod dzialaniem jakiegos zaklecia, nie zalowal straty swoich pieniedzy, rozpaczal nad utrata Szezail, lecz pozwolil jej odejsc. Kazal tez przysiac swemu woznicy, ze bedzie jej strzegl. Trzy biale konie potrzasaly dziarsko lbami. -W ktora strone kazesz mi jechac, pani? - zapytal woznica. Lecz odpowiedz padla z ust szlachetnego mlodzienca. -Spoglada na gory, jedz w tamta strone. I nie wracaj, dopoki nie bedzie bezpieczna. Rydwan pomknal chyzo. Pedzili starodawnymi szlakami, w ciagu dwu dni przebyli gory. Dopiero za przelecza, w dolinie, napadli ich zbojcy. Rozlegl sie tepy szczek cieciwy. Woznica zawisl na poreczy wozu, ze strzala w piersiach. Zbojca wskoczyl na rydwan, zlapal lejce i powstrzymal konie. Inny pochwycil Szezail. -Tu mamy prawdziwy skarb! Nadszedl przywodca zbojcow. Odepchnal ich, podniosl dziewczyne i przyjrzal sie jej dokladnie. W koncu powiedzial: -To jest czarownica, o ktorej spiewal minstrel. I postawil ja ostroznie na ziemi. Natychmiast odwrocila sie i zaczela odchodzic, zostawiajac za soba rydwan, martwego woznice i oniemialych ze zdumienia zbojcow. Czujac zabobonny lek nie pobiegli, by ja zatrzymac. Wierzyli w boga-rabusia, ktoremu oddawali czesc w pewnej jaskini. Ich wiara glosila: na kazdych piecdziesieciu obrabowanych i zabitych pusc jednego wolno. Bogowie nie pochwalaja nadmiaru w niczym. Szezail doszla do szerokiej, rwacej rzeki. Przewoznik zdolal ja zlapac za ramie na samej krawedzi urwiska. -Na boga, nie przejdziesz stopa po wodzie, pani. Musze cie przewiezc na drugi brzeg, lecz dopiero wtedy, gdy mi zaplacisz. - Ale gdy 207 spojrzal w jej oczy, powiedzial: - Przeciez to ty jestes owa dziewczyna, o ktorej spiewal minstrel. Przewioze cie za darmo.Przez nastepna rzeke wiodl most. Wzdluz szlaku rosly tu owocowe drzewa i krzewy. Wedrujaca dziewczyna zaspokajala nimi glod, zrywajac owoce i jagody bezmyslnie, po prostu tak, jak ja nauczono zrywac figi w ogrodzie jej dziadka. Szezail przeszla, nie zauwazona, przez piec wiosek. W szostej jakas kobieta wybiegla na droge i podala jej bochenek chleba, mowiac: -To ty jestes owa dziewczyna z piesni. Niech ci dobry los sprzyja bez wzgledu na to, czego szukasz, bo z pewnoscia jestes zaczarowana. Przeszla przez dwa kraje, poprzez gory i wody, wkroczyla do trzeciego. Szla teraz bita droga, a gdyby spojrzala przed siebie, dostrzeglaby krolewska stolice jasniejaca w oddali, a siedem mil za nia bialy kaptur gory, gdzie niegdys smok pozeral ludzi, a potem zginal z rak Drezaima. W koncu dotarla do miasta nad wielkim jeziorem. Tu, na przystani, nad jedwabista tafla wody, spacerowala wolno jakas stara pani, prowadzac na zlotej smyczy zielonego ptaka, ktory od czasu do czasu szczekal jak pies. -Widze jakies dziecko z cudownymi wlosami - powiedziala do jednej ze swoich sluzebnic. - Za chwile wpadnie do jeziora. Dalej, zlapcie ja i przyprowadzcie do mnie! Szezail zostala przyprowadzona do starej pani ze szczekajacym ptakiem. -Tak jak myslalam - powiedziala stara pani. - Dziewczyna z piesni minstrela. I nie trudno uwierzyc, ze ma tylko polowe duszy, jak bylo w tej piesni. Czyzby szukala drugiej polowy? No coz, mamy tutaj lodz, pomozemy jej przeprawic sie przez jezioro. Idz, niech bogowie maja 208 cie w opiece, moje dziecko. I strzez sie zasadzek nocy.I tak Szezail przedostala sie na drugi brzeg jeziora, na rozlegla, pusta rownine, po ktorej bladzil Drezaim pograzony w gniewnym przygnebieniu. 3. Czary nocy Drezaim zyl na rowninie przez wiele miesiecy. Zywil sie surowym miesem wezy i gryzoni, ktore zabijal ciezkim kamieniem. Nie myslal o rozpaleniu ognia. Pragnienie sycil woda z podziemnych strumieni, w glebokich jaskiniach, gdzie kryl sie przed zarem poludnia. Wychudl i sczernial, wlosy mu poszarzaly, w wielkich oczach czaila sie dzikosc. Serce mu skamienialo, nie pojmowal, co jest przyczyna jego rozpaczy, zapomnial, od czego sie zaczela. Czasami w nocy, w zimnym blasku gwiazd, wyl z bolu i tesknoty, i nawet wilk cichl, czujac niejasny szacunek wobec tego bolu. Nadeszla w koncu pewna noc, podobna innym, hebanowo lsniaca, rozswietlona srebrnymi kroplami gwiazd. Wschodzil ksiezyc, a przed nim kroczyl przez rownine samotny, wysoki mezczyzna. Mial na sobie czarny plaszcz, lecz jego wlosy byly od plaszcza czarniejsze, a jeszcze bardziej czarne od plaszcza i wlosow byly jego oczy. Drezaim zapomnial o ludziach, kazdy ruch oznaczal dla niego wroga, ktorego nalezalo pokonac i zabic. Poderwal sie, warczac jak zwierze. Lecz czarnowlosy mezczyzna rozplynal sie w klab dymu, ktory otulil 210 soba mlodzienca. Dzikie zwierze omdlalo pod dotykiem tego dymu. Drezaim opuscil powieki, zasnal ukryty w nim zabojca.-A teraz - rzekl czarnooki mezczyzna, piekny jak noc, stajac u boku mlodzienca - uczynie cie moim synem i znowu poznasz smak szczescia. Dosc juz zyles jak szakal, moje dziecie. Drezaim podniosl glowe. Jego oczy napotkaly oczy nieznajomego, ktore jak dwie czarne blyskawice przeniknely przez zmacone opary, przez mgle otulajaca jego swiadomosc. -Spojrz tam - rzekl Azrarn, Ksiaze Demonow, wskazujac na bezksztaltny masyw granitu, pietrzacy sie o jakas mile od nich. Noc przeniknal dreszcz. Kazdy skrawek rowniny zadrzal, jakby odpowiadal echem na dzwiek dobyty z olbrzymiej harfy. Granitowe rumowisko zmienilo sie w jednej chwili. Teraz stal tam palac, cud z lsniacego, czarnego krysztalu i polerowanego gagatu, ze srebrnymi wiezami, mosieznymi dachami i oknami z turkusow i krwawnikow, przez ktore przenikalo swiatlo lamp. Przed palacem rozciagaly sie ogrody wyslane ciemnym, aksamitnym mchem, aleje wylozone klejnotami, czarne drzewa wyrzezbione w fantastyczne ksztalty, lawendowe fontanny i purpurowe sadzawki. Mechaniczne slowiki spiewaly slodko w altanach, a po trawnikach przechadzaly sie czarne, polyskujace zielenia i granatem pawie, z prawdziwymi, widzacymi oczami w swych wachlarzach. -Jestes w mojej jaskini, Drezaimie - powiedzial Azrarn. - Bedziesz zyl noca jak ksiezyc. Daruje ci ten palac. Nie bedzie ci niczego brakowac. Poprowadzil mlodzienca ogrodami do palacu. Uczta byla juz przygotowana. Drezaim nie potrzebowal zachety, by rzucic sie zarlocznie na wspaniale potrawy, jak to bylo kiedys w palacu krolewskim. A kiedy sie 211 nasycil, Azrarn rzekl:-Jest jeszcze tylko jedno, za czym tesknisz. Przypomne ci. Dziewczyna o srebrzystych oczach i wlosach barwy pierwiosnkow. Pamietalem i o niej. Siegnal po alabastrowy dzban, uniosl pokrywe, wypowiedzial jakies slowa i przewrocil naczynie w powietrzu do gory dnem. To, co sie z niego wylalo, bylo oblokiem, blaskiem i cudowna wonia, ktore przybraly ksztalty oszalamiajaco pieknej kobiety. Lecz nie byla to Szezail. Nie lezalo bowiem w planach Azrarna, by dusza, ktora rozplatal na dwie czesci, odzyskala kiedykolwiek swa utracona jednosc. Zemsta byla dla demona gra, ktorej nie potrafil sie oprzec. W magicznym zwierciadle w Podziemiu ujrzal Bisuneh usychajaca w swej nedznej swiatyni i zapragnal popatrzec rowniez na jej corke, ktora obdarzyl polowa duszy. Kiedy zauwazyl, jak tajemnicze sily losu zawziely sie, by przyniesc jej wybawienie, obudzila sie w nim namietnosc gracza i postanowil owe sily powstrzymac. Kobieta z alabastrowego dzbana byla jedna z Eszwa. Miala zdumiewajaco cudowne ksztalty; byla czescia planu Azrarna, za pomoca ktorego chcial okpic przeznaczenie. Jak wszystkie demony miala oczy czarne, nie srebrne, lecz powieki pomalowane na srebrno. Jak wszystkie demony miala czarne wlosy, lecz w nich cale masy kwiatow, nie wplecionych girlandami, lecz zywych, wyrastajacych niewidzialnie z cebulek wlosow. Byly to blade, z lekkim odcieniem zieleni, wiecznie kwitnace pierwiosnki, lsniace wsrod czarnych splotow jak nocna rosa na lisciach. Drezaim wstrzymal oddech. To niewyslowione piekno dosieglo nawet jego uspionych zmyslow. Wiedzial o tym Azrarn, sondujac zmacony umysl mlodzienca. Owa Eszwa miala na imie Dzasewa. Uprzednio Drezaima szybko nuzyly pojedyncze ciala, pojedyncze twarze. 212 Ale demony naleza do innego porzadku, mezczyzni nie nuza sie nimi, podobnie jak kobiety.Dzasewa pociagnela Drezaima w swe ramiona, ktore byly jak samo pozadanie. Azrarn odszedl. Drezaim legl z kobieta-demonem na lozu z wonnosci. Obnazyl jej piersi, podobne dwom snieznym kopcom, ona obnazyla jego piers, zlota od slonca; odslonil pokryta czarnym lasem doline jej ledzwi, nawet tu polyskujaca bladymi kwiatami, ona rowniez odslonila jego ledzwie i zlozyla wargi na plonacej wiezy, jaka wzniosla mu jego namietnosc. Slonce nie wschodzilo na niebie, lecz w ciele Drezaima. Rydwan slonca, ciagniety przez szkarlatne ogiery, zanurzyl sie w cienistej alei wiodacej do palacu Dzasewy. Lecz tym razem konie nie zrzucily swych uprzezy. Wiekuisty czas demonow zatriumfowal nad czlowieczym kochankiem. Gnal na oslep przez wiecznosc - bialy napiety luk nad bialym polksiezycem jej ciala - pedzil, az stopil sie jak metal w tyglu, pedzil, az stal sie ogniem. Dopiero po wielu eonach dreczacej rozkoszy przebil i zniweczyl slonce, i opadl, posrod jego szczatkow, wiele eonow pozniej, w przepastny ocean Dzasewy. Tak jak mu Azrarn zapowiedzial, Drezaim zyl teraz w nocy jak ksiezyc. Budzil sie, gdy zamieralo swiatlo dnia i gwiazdy tezaly w niebianskim eterze. Rozpoczynal wowczas beztroskie ucztowanie. Uslugiwalo mu tysiac niewidzialnych slug, dostarczajac wszystkiego, czego zapragnal, zanim zdazyl o tym pomyslec. Kiedy nachodzila go ochota walki, u mosieznych wrot zjawiali sie wojownicy i olbrzymy, wykrzykujac zuchwale wyzwania. Mordowal ich z mistrzowska wprawa - a raczej tak mu sie wydawalo, bo byli iluzja. Takie czerwone mieso zaspokajalo jego dawne upodobania. Inne glody sycila Dzasewa. Wystarczyl odglos jej stop na marmurowej posadzce, by wzniecic jego zadze. Zatoki rozkoszy, otchlanie zwycieskiego gwaltu, fale slodkich pieszczot 213 i pochlebstw niewolily go swym magicznym czarem przez piec nocy. A kiedy po kazdej z tych nocy wschodzilo slonce, Drezaim padal na swe krolewskie loze i spal, dopoki ostatnia barwa nie spelzla z ciemnego nieba.W ten sposob nigdy nie ujrzal, co dzieje sie z palacem, gdy slonce wspina sie nad rownine, nigdy nie zobaczyl, co dzieje sie z jego krolewskim lozem, z rozami miazdzonymi przez jego plecy, z glowami olbrzymow zatknietymi nad brama. Bowiem te wszystkie cudownosci i okropienstwa byly tworem nocy. Slonce niszczylo je, rozplywaly sie w powietrzu - wszystkie, procz niektorych mechanicznych zabawek, dziel sprytnych Drinu. Drzewa rozplywaly sie jak atrament w wodzie, wiezyce chwialy sie i rozwiewaly jak kleby dymu, mechaniczne pawie lezaly w bezladnych, pozbawionych barwy i blasku stosach. Jedynymi scianami wznoszacymi sie nad spiacym mlodziencem byly nagie skaly z granitu, jedynym schronieniem cienista pieczara. Dzasewa umykala do Podziemia, aby uniknac blasku dnia. Drezaim spoczywal samotnie w magicznym odretwieniu, dopoki nie nadeszla znowu ciemnosc, a Azrarn nie stworzyl nad nim ponownie palacu i nie wylal z dzbana Dzasewy, zawsze z pierwiosnkami rosnacymi w jej kruczych wlosach. Przez piec nocy Drezaim budzil sie i oddawal rozkosznym orgiom, przez piec dni spal jak martwy. Piatego dnia Szezail wspiela sie na granitowe rumowisko i odnalazla go. Byla wychudla i blada. Straszna wedrowka odebrala jej sily. Rozlegla rownina tchnela groza w zarze bezlitosnego slonca, a noca smagaly ja zimne wichry. Jej szaty byly w strzepach, jej stopy i rece krwawily, lecz nie zwracala na to uwagi; bol i wyczerpanie nie mialy dla niej zadnego znaczenia. Cel, do ktorego dazyla, byl wciaz przed nia. Instynkt prowadzil ja do tego celu, nie pozwalajac na chwile wahania. Jej okaleczona 214 dusza byla jak smiertelna rana.Kiedy ujrzala przed soba granitowy masyw, wiedziala juz, ze jest blisko celu. Serce zabilo jej tak, jakby mialo za chwile peknac. Pobiegla do skal i wcisnela sie do plytkiej pieczary. I tam go odnalazla, mlodzienca, ktorym byla w swoim snie, mezczyzne, w ktorego ciele uwieziona byla druga polowa jej samej. I natychmiast uniosla ja fala uciszenia i zaspokojenia. Nie bylo w niej gniewu ani goryczy, dlatego tez nie odpowiedziala na jego widok pragnieniem wyrzadzenia mu krzywdy lub schwytania go, lecz miloscia. Uklekla przed Drezaimem w niemym holdzie milosci. Ucalowala jego wargi, jego oczy i rece. Polowa duszy w jego ciele wyczula ja, ale - zgodnie z zamyslem Azrarna - spal zbyt mocno, aby sie obudzic. Przez caly dzien Szezail siedziala w granitowym rumowisku u boku Drezaima. Slonce zaszlo. Z czelusci mroku wybiegl miedzy skaly czarny wilk. Nie byl podobny do innych wilkow z rowniny, ktore nigdy nie podchodzily do Szezail tak blisko. Oczy wilka przebily sie az do mozgu dziewczyny, tam, dokad niewiele znaczen zdolalo sie dotad przebic. Tym wilkiem byl Azrarn. Jego spojrzenie hipnotyzowalo ja i obezwladnialo. Nie byla w stanie z nim walczyc, nie probowala tego. Oderwal ja od boku Drezaima, od granitowych skal, choc ozywiajaca ja czastka duszy poczula straszliwy bol, jakby rozdarta smiertelna rana. Azrarn wypedzil ja daleko w pustynie i pozostawil w ciemnosciach nocy. Szezail ujrzala poswiate lamp wetkana w ciemne niebo. Stala samotnie na rowninie, wstrzasana lkaniem. Myslala: tam jest moj ukochany. Co mam uczynic? Zaczela rozumowac. Wrocila, odnajdujac droge po sladach, jakie zostawily jej nagie, krwawiace stopy, gdy czarny wilk wypedzil ja na rownine. Stanela przed 215 mosiezna brama, nad ktora zatkniete byly ohydne glowy. Za brama znajdowaly sie ogrody i palac; wiedziala, ze jest tam Drezaim.Szezail dotknela reka bramy, lecz w tej samej chwili wokol ogrodow zaplonela sciana blekitnego ognia, a z plomieni wyskoczyly przerazajace istoty, ktore odpedzily ja od bramy czarnymi biczami. Legla w jakiejs pieczarze, nieruchoma jak glaz, a jej krew i lzy mieszaly sie ze soba na skalnym podlozu. Wrocila dopiero wowczas, gdy slonce prawie juz zachodzilo. Uklekla przy spiacym Drezaimie. Na jednej rece nosila od dawna opaske ze skreconych ze soba kolorowych jedwabnych wstazek. Zsunela ja bez trudu z wychudlej reki i obwiazala nad dlonia Drezaima. Poznalam go po jednym wlosie oplecionym wokol struny harfy, pomyslala. Kiedy sie przebudzi, pozna mnie po tej opasce, ktora tak dlugo nosilam. Pozna mnie i nic juz nas nie rozdzieli. Ucalowala go i ukradkiem umknela do swojej kryjowki. Nadeszla noc, a z nia swiat demonow. Drezaim poruszyl sie na stosie atlasowych hiacyntow, ktore sluzyly mu za poduszke. Kiedy sie poruszyl, Dzasewa podeszla do loza i zobaczyla opaske na przegubie jego reki. Natychmiast sciagnela ja i wrzucila do spizowego kosza, w ktorym plonal ogien. Noc uplynela na rozpuscie. Brzask przeszedl przez rownine. Szezail lkala cicho. A potem znowu, gdy zblizal sie zachod slonca, odnalazla skalne rumowisko, posrod ktorego spoczywal Drezaim, pograzony w glebokim snie. Wziela ostry kamien, odciela lok ze swoich bladych wlosow i schowala mu pod koszula. 216 Na pewno pozna mnie po tym loku, a wowczas nigdy juz sie nie rozlaczymy.Lecz kiedy slonce zaszlo, a Drezaim poruszyl sie na peku asfodeli, ktory sluzyl mu za poduszke, Dzasewa zblizyla sie z usmiechem, przeszukala jego szaty i odnalazla pukiel wlosow. Szybko, zanim sie obudzil, wrzucila wlosy do kosza z ogniem. Minela jeszcze jedna noc, jeszcze jeden swit, nadszedl jeszcze jeden zachod slonca. Szezail siedziala przy mlodziencu spiacym miedzy skalami. A wiec moze juz nigdy mnie nie rozpoznasz, przemawiala do niego w duchu. Moze polowa duszy, ktora jest w tobie, oniemiala i otepiala. Nie mam juz niczego, co moglabym ci pozostawic. Nie wroce juz nigdy. Pochylila sie nad nim i obsypala pocalunkami jego wargi, jego oczy, jego rece, i odeszla do swojej pieczary, i legla tam, jak kiedys Bisuneh polozyla sie na poslaniu, aby oczekiwac tylko smierci. Noc zaswitala czernia. Drezaim poruszyl sie na stosie futer z fiolkami sluzacymi mu za poduszke. Dzasewa stanela nad nim i przeszukala go pieczolowicie, lecz nie znalazla zadnej opaski ani pukla wlosow, niczego, co nalezalo do Szezail. Lecz bylo cos, cos tak malego, czego utraty nie zauwazyla jedna kobieta i czego nie dostrzegla druga, choc byla przebieglym demonem. Srebrna rzesa z powieki Szezail wpadla miedzy rzesy Drezaima, gdy dziewczyna calowala jego wargi. A kiedy sie obudzil, rzesa wpadla mu do oka. Rzesa nie uwierala go, ale w dziwny sposob zmienila mu wzrok. Cudowny palac zaczal chybotac i szarzec, rozkoszne ksztalty Dzasewy zajasnialy upiornym blaskiem, jakby jej kosci powleczone byly fosforem. Nagle Drezaima przeszylo dojmujace poczucie utraty; wiedzial, ze juz kiedys doznawal tego uczucia. Podniosl reke do oka i potarl je, a srebrna rzesa przylgnela mu do palca. A gdy tylko jej dotknal, poznal, 217 czego mu brakuje. Polowa duszy zalomotala do wrot jego serca i ciala.-Musze ja odnalezc! - zawolal wielkim glosem. A potem tak szybko, ze zadna z pulapek ciemnosci nie zdolala go zatrzymac, wybiegl na rownine i biegl przez nia nie pojmujac, jak odnajduje droge. Biegl prosto do jaskini, w ktorej lezala Szezail. Nieco pozniej Azrarn przemierzal rownine wielkimi krokami. Szedl, az ujrzal dwie postacie siedzace na glazie pod golym niebem. Czarodziejski palac zniknal bez sladu, Dzasewa napelnila soba dzban jak rzadkim winem. Pawie nie roztaczaly juz swych pysznych wachlarzy, mechaniczne slowiki lezaly nieruchomo w pracowniach Drinu. Azrarn zawolal do dwu postaci na glazie: -Odwroc sie, Szezail. Odwroc sie Drezaimie. Jestem tutaj. I odwrocili sie do niego bez chwili wahania. Azrarn ujrzal ich w czystej poswiacie ksiezyca. Byli tak piekni, jak moga byc piekne tylko dwa stworzenia tworzace nieskazitelna jednosc. Tak jak ich rece rozpoznaly sie i pasowaly do siebie, tak rozpoznaly sie i pasowaly do siebie wszystkie czastki ich cial, katy nachylenia wszystkich czlonkow, krzywizna jej policzkow, jej piersi - do prostej symetrii jego policzkow i piersi. Wlosy Drezaima byly srebrne, oczy Szezail byly srebrne. Jej wlosy byly plynnym zlotem, jego oczy plonacym zlotem. To, co bylo w nim zwierzece, ucichlo; to, co bylo w niej bierne, ozywilo sie. Ich twarze mialy identyczny wyraz - teraz i na zawsze. To, czego kazdemu z nich brakowalo, zostalo doskonale zrownowazone przez to, czego kazde z nich mialo za duzo. To co negatywne przylgnelo do tego co pozytywne, rozbiezne sciezki splotly sie w jedna. Zelazo bylo jedwabiem; jedwab byl zelazem. Wylonily sie spokoj, pogoda, 218 madrosc, moc, magia - nieskazitelna doskonalosc.Zadne nie lekalo sie niczego - bo czego mogloby sie lekac? Spogladali na Azrarna z obojetna slodycza. Mieli oblicza bogow albo Boga: dusza niepodzielona, calkowita, spelniona. Dwa byty, a jednak jeden. Azrarn zakryl twarz pola swego czarnego plaszcza. Przejal go ten widok. Przez chwile poczul szczescie silniejsze od niegodziwosci. -Sa zbyt doskonali, aby ich ponownie rozlaczac - powiedzial. - W imie tego, co warte jest na tym swiecie, idzcie z moim blogoslawienstwem. CZESC DRUGA 4. Gniew magowMiedzy skalistymi wzgorzami wiodl stary szlak do miasta i do morza, ale rzadko nim podrozowano. Od ponad stulecia ludzie unikali tej drogi, utrzymujac, ze nawet w srodku dnia mozna tam uslyszec potwora wyjacego pod ziemia; a czy mozna miec pewnosc, ze bestia nagle nie wyjdzie i nie pozre bezbronnego wedrowca? Ale potezny mag, ten, ktory nosil czarno-zielony jedwabny plaszcz i pierscien z rubinem wielkosci oka antylopy, ten, nad ktorym sluga trzymal parasol z fredzlami, kiedy jechal rydwanem zaprzezonym w szesc czarnych koni w wysadzanych perlami rzedach - ten mag nie przejmowal sie opowiesciami o potworze. Kpili sobie z nich nawet jego sluzacy. -Naszym panem jest Wielki Kaszak - mowili chelpliwie. - Moze i jest jakis potwor majacy swe leze pod droga. Moze i wychodzi niekiedy spod ziemi. Ale gdyby akurat podrozowal tamtedy Wielki Kaszak, mozecie byc pewni, ze to on pozarlby potwora! Potezny mag przybyl do tej krainy, aby uzdrowic najstarszego syna krola. Dokonawszy owego cudu zamierzal wsiasc na statek i wrocic do domu. Chcial dotrzec do portu przed zachodem slonca, wiec wybral ow 220 stary szlak jako najkrotsza droge.Stary szlak byl piaszczysty, tu i tam zawalony staczajacymi sie ze wzgorz kamieniami. Mag oczyscil go wypowiedziawszy jedno lub dwa slowa, ktore sprawily, ze kamienie rozplynely sie w dym. W godzine po poludniu orszak przybyl do przydroznej studni, ale nie bylo w niej wody. -Czas napoic konie - oznajmil Kaszak. Uderzyl laska w skalne zbocze wzgorza i wytrysnelo z niego zrodlo, ktore wnet utworzylo plytka sadzawke, sposobna do napojenia koni. W chwile pozniej z wnetrza studni rozleglo sie ponure zawodzenie. Sludzy maga nie okazywali strachu, bo wierzyli w jego czarnoksieska moc. Kaszak podszedl do studni i nachylil sie nad nia, nasluchujac. Wkrotce straszliwe zawodzenie rozleglo sie ponownie. -Chcialbym zobaczyc to stworzenie - oznajmil Kaszak. Kazal slugom przyniesc pochodnie, dmuchnal na nia i natychmiast zaplonela. Potem wrzucil ja do studni i sprawil, ze zawisla w powietrzu nad dnem, a sam zajrzal do srodka przez magiczne szklo. -Aha - powiedzial po chwili - tak wlasnie myslalem. To czlowiek, ktoremu demon nadal dziwne ksztalty. (Magiczne szklo ujawnialo takie rzeczy.) Kaszak pstryknal palcami i wystrzelily z nich iskry. Iskry zatanczyly w powietrzu i uformowaly siec, ktora opadla na dno studni. Rozlegl sie okropny wrzask, skrobanie kopyt, zgrzytanie zebow, oslizgle mlaskanie, wilgotne ujadanie. Ze studni wychynela zapalona pochodnia, ktora opadla poslusznie na ziemie i zgasla. Potem pojawila sie roziskrzona siec, a w niej straszliwa bestia, wijaca sie, miotajaca, wierzgajaca i podrygujaca. 221 Z przodu przypominala dzika, z tylu olbrzymia jaszczurke. Miala pysk wilka.Skamlala, skowyczala, wyla, przewracajac slepiami i szczerzac wilcze kly. Przez prawie sto lat blakala sie po jaskiniach i rozpadlinach znajdujacych sie pod wzgorzami. Nie mogla umrzec, zamknieta na zawsze w pochwie kaprysu demona. Zaden cios nie mogl jej usmiercic, zaden upadek w najezona ostrymi skalami przepasc nie przynosil jej konca udreki; plonaca sloma, ktora ja obrzucano, znaczyla czarnymi smugami ohydna siersc i budzila w niej szal, lecz nie dawala jej ukojenia w smierci. Zapomniala o swych poczatkach, zapomniala, ze kiedys byla pieknym i meznym mlodziencem, ktory zasnal w ramionach swej ukochanej i obudzil sie uwieziony w diabelskich ksztaltach, wyczarowanych przez Drinu na rozkaz Azrarna. Tak, to byl umilowany mlody malzonek Bisuneh, wciaz pograzony w niewoli zaklecia demona, podczas gdy jej cialo juz od osiemdziesieciu lat bylo prochem. Kaszak ujrzal to wszystko, a przynajmniej tyle, aby wiedziec, kogo wylowil swa siecia. Nie nalezal do ludzi znanych z milosierdzia, ale cenil sprawiedliwosc. Podczas gdy otepialy, cuchnacy potwor miotal sie w czarnoksieskiej sieci, mag wydal rozkazy swym slugom: przyniesc mu taka a taka krede, taki a taki proszek, wydobyc ten amulet ze skrzyni, a tamten wlozyc z powrotem. Zaczal swe czary w srodku popoludnia, zakonczyl, gdy slonce skrylo sie juz za dalekim pasmem blekitnych wzgorz. Uwiklana w siec istota przeszla wiele przemian, lamentujac, jakby zabierano jej cos drogiego. W koncu, gdy czerwona poswiata spelzla juz z nieba, cos dziwnego zaczelo sie dziac z grzbietem potwora. Jak waz wysuwa sie ze swej starej skory, tak cos zaczelo wypelzac z pomarszczonej troistej powloki, ktora byl okryty. Byl to mezczyzna, ktory padl wyczerpany u stop Kaszaka. Nie mial juz wygladu pieknego, tryskajacego zywotnoscia mlodzienca, lecz mimo 222 wszystko byl znowu mezczyzna.Nie pamietal swego imienia, zapomnial je, podobnie jak wszystko ze swego wczesniejszego zycia. Mial niejasne wspomnienie, ze w jakis sposob zostal podstepnie oszukany, pozbawiony okrutnie radosci zycia, a stalo sie to nagle i zupelnie niespodziewanie. Pamietal ciemne, ociekajace woda podziemne korytarze, jaskinie, w ktorych jego nieludzkie krzyki odbijaly sie ponurym echem, plugawe jamy, w ktorych kryl sie przed niema, bezksztaltna trwoga. Kaszak nakarmil go, dal mu wina w naczyniu z zoltego jadeitu. -Bedziesz mi sluzyl przez dwa lata, aby odplacic za czas, jaki ci poswiecilem - powiedzial. - Bede cie nazywal Kuibba, czyli "Ten-o-ktorym-sie-wiele-mowi", bo wiele o tobie mowiono w tych okolicach. "Kuibba" poslusznie przyjal to imie od swego nowego pana. Mial szara, koscista twarz czlowieka umierajacego z glodu, ktory nigdy nie moze sie nasycic. Bardzo powoli odzyskiwal ludzka mowe. Zgodzil sie podrozowac na podnozku powozu Kaszaka. Od czasu do czasu zapominal sie i toczyl dziko oczami z wywieszonym jak u psa jezykiem. Ludzie, ktorzy go widzieli, gdy powoz przejezdzal przez miasto, brali go za lunatyka i dziwili sie, dlaczego ktos taki towarzyszy Wielkiemu Kaszakowi. Spoznili sie, ale okret wciaz czekal na slynnego maga. Na przystani Kaszak wykonal tajemniczy gest. Wspanialy powoz zmniejszyl sie do rozmiarow orzecha wloskiego; wlozyl go sobie do kieszeni. Szesc czarnych koni zamienilo sie w szesc pieknych, bialo nakrapianych czarnych zukow. Wlozyl je do wyscielanego puzderka, po czym otoczony swymi slugami, zegnany przez wiwatujacy, zauroczony tlum, wkroczyl na poklad statku z Kuibba przy boku. Morze bylo spokojne, wial sprzyjajacy wiatr. Po dwoch dniach zeglugi doplyneli do jakiejs zakazanej wyspy ze stromymi brzegami z czarnych, 223 obsydianowych skal, wznoszacymi sie ku niebu, bez sladu najmniejszej szczeliny. Szalupa przewiozla maga i jego slugi na kamienista plaze. To odludne miejsce bylo domem Wielkiego Kaszaka.Okret odplynal jak szkarlatna mewa. Kaszak uderzyl laska w gladkie lico obsydianowej sciany i rozwarla sie w niej wielka brama, uprzednio niewidoczna, ktora zatrzasnela sie za nimi, gdy weszli do srodka. Za owym naturalnym murem wyspa okazala sie wspanialym, choc bardzo dziwnym ogrodem. W ogrodzie tym rosly roze wielkosci wysokich sosen. Ich kwiaty mialy barwe bardzo bladej zieleni lub przezroczystej purpury. Rozowe wierzby pochylaly sie nad rozowymi sadzawkami, ktorych woda miala smak wina. Na blekitnych trawnikach swawolily lwy - mialy skore barwy swiezej smietany i hiacyntowe grzywy - ktore podbiegly do maga i zaczely mu radosnie lizac rece jak psy. Sowy o okraglych szmaragdowych oczach spiewaly melodyjnie jak mlode dziewczeta. Dom maga zbudowany byl z zielonej porcelany; dach mial z roznokolorowego, przepuszczajacego swiatlo szkla. Do drzwi domu wiodla aleja wysadzana czarnymi drzewami obsypanymi owocami z czystego zlota. Kuibba rozgladal sie dookola, oszolomiony zarowno ogrodem, jak i wszystkim, co sie dzialo z nim samym. -Jedno ostrzezenie - rzekl Kaszak. - Skoro masz mi sluzyc, musisz sie nauczyc nieco magii. Ale nie probuj sie nauczyc zbyt wiele albo uzywac tego, co poznasz, lekkomyslnie. A nade wszystko nie waz sie zerwac ani jednego owocu z tych drzew. Dom maga byl rownie cudowny jak ogrod. Ze szklanego dachu padaly roznobarwne promienie, oswietlajac wiele przedmiotow z drogocennego kruszcu. Olbrzymi zegar wodny z mosiadzu i srebra, w ksztalcie galeonu, wskazywal godziny. O zmroku same zapalaly sie lampy. 224 W ukrytej komnacie, za podwojnymi drzwiami z czarnej laki, mag uprawial swa czarnoksieska sztuke. Klamki do tych drzwi mialy ksztalt dwu dloni z bialego jadeitu; aby otworzyc drzwi, trzeba bylo uscisnac i przekrecic kazda z tych rak. Kuibba zauwazyl, ze czynia to od czasu do czasu najbardziej zaufani sludzy Kaszaka, kiedy wzywal ich, by mu pomagali w jakims eksperymencie. Sam Kuibba nigdy nie dostapil tego zaszczytu. Nie mial ochoty wchodzic tam nie bedac proszony, bo komnata miala wsrod sluzby opinie strasznego miejsca.Jego nowy pan zlecal mu bardzo dziwne zadania. Wypatrywac wielkiego ptaka na niebie w samo poludnie. Policzyc, ile razy okrazy dom maga, zanim odleci, zapisac te liczbe na pergaminie. Pojsc do dwunastej sadzawki, ulamac trzcine, zetrzec ja w mozdzierzu, natrzec ta pasta odrzwia domu. Co dziesiec dni kazano mu wdrapac sie na dach i wypolerowac szklo; musialo byc bardzo grube, bo nie trzeszczalo pod jego stopami. Od czasu do czasu musial przepedzic do innej czesci ogrodu lwy zywiace sie trawa i dzikimi zoltymi jagodami. Minely dwa miesiace. Kuibba nie czul sie ani szczesliwy, ani nieszczesliwy. Wypelnial swe obowiazki, jadl chleb i mieso, spal w przydzielonym mu miejscu. Niekiedy spogladal na czarne drzwi z bialymi klamkami w ksztalcie rak, ale nie myslal o tym, by wejsc do srodka. Prawde mowiac nie myslal o niczym. Nawet teraz zapominal sie od czasu do czasu, wysuwal jezyk i dziwil sie, ze nie moze poruszac ogonem. Pewnego ranka Kaszak wezwal go i rzekl: -Idz i zerwij owoc z jednego z tych czarnych drzew w alei przed domem. Kuibba odwrocil sie, aby spelnic polecenie, ale po chwili zawahal sie i powiedzial: -Panie, przeciez przykazales mi, abym tego nie robil. 225 Kaszak rozesmial sie i odszedl. Chcial wyprobowac Kuibbe, sprawdzic, czy moze mu zaufac. Tego popoludnia ponownie wezwal Kuibbe i rzekl:-Oto srebrne sito. Idz do drugiej sadzawki i przynies mi troche winnej wody. Tym razem Kuibba nie oponowal. Jesli mag polecil mu napelnic woda sito, na pewno da sie to zrobic. I rzeczywiscie, gdy zanurzyl je w drugiej sadzawce, ani jedna kropla nie wyciekla przez oczka. Zaniosl pelne sito Kaszakowi, a ten usmiechnal sie i rzekl: -Tak jak myslalem, lata spedzone przez ciebie w niewoli u demonow obdarzyly cie pewnymi uzdolnieniami magicznymi. Chodz, pokaze ci teraz moja pracownie. I tak bylo rzeczywiscie. Mag podejrzewal od samego poczatku, iz Kuibba osiagnal czarnoksieska moc, a wszystkie polecenia, jakie mu wydawal, mialy to sprawdzic. Krazacy nad domem ptak byl niewidzialny dla zwyklych ludzkich oczu, magiczna trzcina nie dalaby sie utrzec na paste, gdyby probowal tego zwykly czlowiek. Pod stopami kogos innego szklany dach zalamalby sie juz po pierwszym kroku, a niewielu bylo na swiecie takich, co zdolaliby pasc niebiesko-biale lwy. A jesli chodzi o ostatnia probe, ktoz, jak nie osoba obdarzona magiczna moca, moglby zaczerpnac wody sitem? Tak wiec Kuibba przekroczyl drzwi z czarnej laki. Bylo tam okno, ktore nie ukazywalo ogrodu, lecz sto roznych miejsc na swiecie, w zaleznosci od zyczenia maga. W komnacie bylo ciemno, a jednak widzialo sie wszystko. Na mosieznym postumencie lezala zbielala czaszka starozytnego Magusa, z ktora Kaszak rozmawial, jesli tego zapragnal. W krysztalowym sloju z agatowa pokrywa uwieziona byla malenka kobietka wielkosci ludzkiego palca, nieslychanie piekna, okryta swymi wlosami az do stop jak rdzawym lisciem. Kiedy Kaszak zabebnil palcami po krysztale, malenka kobieta wykonywala lubiezny taniec. 226 Posrod tych osobliwosci Kuibba zaczal sie uczyc dziwnych rzeczy, a jego nauczycielem byl sam Kaszak. Niezwykla to byla nauka, przy uzyciu postu, ognia, samotnosci i krwi. Mozg Kuibby, tak powolny we wszystkich innych sprawach, szybko chlonal owe nauki. Dreszcz przenikal jego cialo, gdy poznawal narastajace w nim moce. Zawsze jednak poslusznie wykonywal wszystkie polecenia maga, nazywal go mistrzem, calowal jego rubinowy pierscien i okazywal mu wdziecznosc. On byl dzieckiem, Kaszak byl jego ojcem. Podobalo sie to Kaszakowi. Przewidywal, ze z jego pilnym uczniem wiaza sie niezliczone mozliwosci, ktore bedzie mogl wykorzystac. Niezwykle uzdolnienia Kuibby, polaczone z jego naiwna tepota i podatnoscia na umiejetne ksztaltowanie, czynily z niego najdoskonalszego i najbardziej uzytecznego sluge. Robil wszystko, czego od niego Kaszak zazadal - wszystko procz jednego.-Idz i zerwij zloty owoc w alei - powiedzial Kaszak. -Powiedziales mi, panie, abym tego nie czynil - odpowiedzial Kuibba. A Kaszak wybuchnal smiechem. Ale nawet madrzy bywaja nierozwazni. Juz trzeci raz Kuibba uslyszal o zlotych owocach. Kiedys byl mlody, szczesliwy i bystry. I oto teraz obudzila sie w nim jakas dawno pogrzebana mysl. Tej nocy snil, ze zerwal mnostwo zlotych owocow, ktore obsypaly go jak deszczem; dotkniecie kazdego owocu odczul jak pocalunek ukochanej dziewczyny, a ich lsnienie bylo jak polysk jej wlosow w swietle lampy. Kuibba przebudzil sie z krzykiem na ustach. Nie bardzo swiadom tego, co czyni, pobiegl noca do ogrodu, do alei czarnych drzew, wyciagnal reke i siegnal po jeden z blyszczacych owocow. Natychmiast spomiedzy lisci wynurzyl sie nakrapiany, szkarlatno-zielony waz, ktory zacisnal swa paszcze na jego dloni. Ale Kuibba znal juz zaklecie przeciw bestiom naziemnym, latajacym i pelzajacym, a kiedy 227 je wymowil, waz zwinal sie gwaltownie i skurczyl, zmieniajac w gruba, spleciona nic zielonego i czerwonego jedwabiu, a potem zniknal w zaroslach.Kuibba siegnal ponownie po owoc, lecz tym razem zlota kula sparzyla go, jakby byla z rozgrzanego do bialosci metalu i nie mogl jej utrzymac w dloni. Ale Kuibba znal juz zaklecie przeciw ogniowi, a kiedy je wypowiedzial, owoc ochlodl ponownie. Kuibba schwycil owoc w obie dlonie i szarpnal, lecz nie mogl go oderwac od galezi. Wypowiedzial wiec zaklecie zrywajace wiezy i owoc sam spadl na ziemie. Kuibba obejrzal owoc lezacy na blekitnej murawie. Nie wiedzial, co z nim teraz zrobic. Lecz po chwili uslyszal chrobot dochodzacy z wnetrza owocu, jakby cos w nim sie poruszalo, a potem gladka powierzchnia zaczela sie marszczyc, jakby cos mialo z niego wyjsc. Kuibba zaniepokoil sie, ale silniejsze od niepokoju bylo w nim poczucie naglacej potrzeby. Ujrzal, ze z domu wylatuja juz przez okna zapalone lampy i uslyszal kroki Kaszaka, ktory wyszedl, by zobaczyc, co sie dzieje w jego ogrodzie o polnocy. Kuibba wypowiedzial wiec szybko zaklecie otwarcia. Zloty owoc pekl na dwoje, z wnetrza wydobyl sie zwiewny dym. Ktoz osmielilby sie wzywac taki dym? Niektorym mogl przyniesc uzdrowienie, innym - zgube. Wciagniety w nozdrza zdawal sie napelniac oczy, uszy i mozg. Czlowiekowi wiedzacemu wiele mogl ujawnic jeszcze wiecej, lecz temu, kto wiedzial malo, mogl ujawnic za duzo. Byl to bowiem dym samopoznania. Kuibba odetchnal tym dymem, zatoczyl sie, wypuszczajac obie czastki owocu i schwycil sie za glowe. Przypomnial sobie wszystko - swoja przeszlosc, swoje imie, swoja mlodosc, swoja milosc i jej utrate, swoja straszna udreke w podziemiach skalistych wzgorz - i pojal, ze 228 minelo juz sto lat, ze wszystko, co bylo mu drogie, przeminelo, zniklo z powierzchni ziemi. Byl samotny, znienawidzony. Wyzwolil przeciw sobie nadprzyrodzona niegodziwosc, choc byl niewinny. Ludzie szydzili z niego i obrzucali go obelgami, bili, miotali wen zapalone wiechcie slomy i najgorsze przeklenstwa. I nawet teraz, w tym domostwie, ktos chcial zrobic z niego glupca. Odrzucil sprawiedliwosc Kaszaka, zapomnial, jak go szanowal, jak czul sie bezpiecznie w jego obecnosci, niby przestraszone dziecko odnalezione przez ojca. Teraz wydalo mu sie, ze raz jeszcze zostal schwytany w pulapke. Wiedzial juz, kim jest i poczul, jak przepelnia go gniew, nienawisc i pragnienie odwetu na tym swiecie, od ktorego mieszkancow doznal tyle krzywd. Biedny Kuibba, ktory wciaz nie mial swego imienia, chociaz juz je pamietal, biedny Kuibba szlochajacy gorzko w ogrodzie wielkiego maga.Mag nadszedl. Swiatlo unoszacych sie w powietrzu lamp rzucilo jego cien na plecy Kuibby - jeszcze jeden ciezar, ktorego nie mogl zniesc. Kuibba odskoczyl, zrzucajac cien ze swego grzbietu. -Zamierzales mnie oszukac i wykorzystac! - zawolal. - Uczyniles ze mnie nedznego robaka i smiales sie ze mnie w kulak, szydzac z mojej glupoty. Przejrzalem twoja gre. Zmadrzalem, ty sam lekkomyslnie obdarzyles mnie wiedza. Jestem magiem tak jak ty! Kaszak wyrzekl zaklecie, ktore mialo skrepowac Kuibbe mocniej niz powroz, lecz Kuibba wypowiedzial inne slowo i zaklecie maga stracilo swa moc. Kaszak pobladl i z wscieklosci zacisnal zeby na wielkim rubinie osadzonym w jego pierscieniu. Zaiste, Kuibba okazal sie pilnym uczniem. Wielki mag zbyt pozno pojal, iz jego pewnosc, ze oswoi i podporzadkuje sobie potwora, byla co najmniej przedwczesna. -Podoba mi sie twoja odwaga - powiedzial swobodnym, ujmujacym tonem. - Byles moim sluga, lecz od dzisiaj bedziesz moim bratem. 229 Wyzwolilem cie z zycia, ktore gorsze bylo od smierci, powsciagnij wiec swa zuchwalosc. Mozesz tylko na tym zyskac.Lecz Kuibba skrzywil sie obnazajac zeby. Zostalo w nim cos z wilka. -Ktos juz mnie ongis oszukal. Przyszedl noca, tak jak ty, lecz go nie widzialem. Nienawidze tych slodkich klamstw i darow, obojetnie, czy pochodza od ludzi, czy od demonow. Nie jestem juz bezbronna ofiara. Odwrocil sie i odszedl wielkimi krokami w glab ogrodu. Kaszak poczul strach, jakiego nie doswiadczal juz od wielu lat. Skupiwszy w sobie magiczna moc cisnal piorunem w swego narowistego ucznia, aby go zabic na miejscu. Lecz dym samopoznania znacznie powiekszyl magiczne zdolnosci Kuibby. Uslyszal nadlatujacy piorun, odwrocil sie i wystrzelil blyskawice, tak ze dwa pioruny zderzyly sie ze soba w powietrzu i wybuchly w blekitnym rozblysku. -Teraz juz wiem, ze sie mnie boisz - rzekl ze smiechem i pobiegl przez ogrod. Przed brama w skalnym murze stal lew, bijac ogonem po bokach i warczac glucho. Kuibba usmiercil go plomienna wlocznia, ktora uksztaltowal z powietrza, i wyszedl przez brame na kamienista plaze. Pomimo swych nowych umiejetnosci nie mial wladzy nad oceanem, bo morza naleza do innego krolestwa niz ziemia i rzadza sie swoimi wlasnymi prawami. Lecz Kuibba wyciagnal zza pasa drewniana drzazge, oddarl skrawek plotna ze swego rekawa i rzucil je w powietrze, wypowiadajac odpowiednie slowa. Plotno i drewienko zamienily sie w niewielka lodz, a Kuibba wszedl na jej poklad i szybko odplynal od wyspy. Kaszak obserwowal wszystko przez magiczne okno za drzwiami z laki, a jego serce pelne bylo zlosci i strachu. 230 Kuibba zeglowal przez siedem dni, az doplynal do malenkiej skalnej wysepki wznoszacej sie samotnie posrod oceanu. Miala dlugosc zaledwie czterech ludzi, szerokosc trzech. Tutaj, poniewaz piekno i wygoda na zawsze utracily dla niego smak, zbudowal sobie dom, wykorzystujac do tego wystep skalny, kamienie i plotno. Zywil sie morskimi wodorostami i rybami, ktore fale wyrzucaly na wysepke. Kiedy chcialo mu sie pic, wzywal deszcz magicznym zakleciem i nabieral wody w stulone dlonie.A potem rozpoczela sie ponura, smiertelna walka dwu poteznych woli i dwu tworczych umyslow. Sila Kaszaka byla jego wiedza czarnoksieska, sila Kuibby jego zawzieta, bezlitosna, stalowa nienawisc. Jak czlowiek ugodzony przez przeciwnosci losu odwraca sie i na slepo oddaje cios, godzac w to, co przed laty naprawde go zranilo, tak Kuibba szukal teraz pomsty za wszystko, co mu sie wydarzylo, na swym bylym mistrzu. Z poczatku Kaszak tylko sie bronil. Pomysly Kuibby byly dziecinne, lecz niezbyt przyjemne. Na ogrod Kaszaka zaczely spadac deszcze czarnych zab lub czerwonego blota; wsciekle huragany uderzaly w obsydianowe klify, niebo ciemnialo od zarlocznych owadow lub wielkich, przedpotopowych ptakow. Kaszak niszczyl wszystkie te zagrozenia sila swej magii i powstrzymywal sie od posylania swemu dreczycielowi podobnych upominkow. Potem w ogrodach wielkiego maga rozplenil sie niewidzialny robak, ktory toczyl od wewnatrz rozowe wierzby, warzyl cudowne roze, pokrywal winne sadzawki plugawa szumowina. Kaszak wytrzebil niewidzialnego robaka i przywrocil swietnosc swym zadziwiajacym roslinom. Odcisnal magiczne, obronne pieczeci na kazdym calu swej ziemi, tak ze nie mogla jej dosiegnac nawet najmniejsza drobina wrogiego pylu. Zasiadl przed magicznym oknem w swej pracowni i odnalazl w nim wysepke, na ktorej spoczywal Kuibba pograzony w myslach. Twarz Kuibby pozieleniala od nienawisci, oczy zapadly gleboko w oczodoly, jak dwa zlosliwe drapiezniki w podmorskich 231 jaskiniach. Zeby mial zolte i poszczerbione od gryzienia wodorostow i rybich osci, zolte i ostre jak wowczas, gdy mial glowe wilka. Jedna noge mial sparalizowana od wilgoci i braku ruchu na malenkiej wysepce. Wlokl te noge za soba, jak niegdys wlokl za soba ogon jaszczurki. A jego serce bylo twarde i zawziete jak serce dzika.Kaszak probowal na wszelkie sposoby uwolnic sie od swego wroga. Posylal burze, by zatopic skalista wysepke, lecz Kuibba odsylal mu je z powrotem. Poslal mu zjawe w postaci kobiety, ktora obnazyla ledzwie i potrzasnela lubieznie rudymi wlosami, lecz w Kuibbie umarly wszystkie zadze procz jednej, a byla nia nienawisc; obrzucil widmowa pieknosc kamieniami, az znikla. Kaszak ugodzil wysepke piorunem o nadzwyczajnej mocy, ktory rozlupal ja na dwie czesci, lecz Kuibba wyszczerzyl tylko zeby w zlosliwym usmiechu i szybko naprawil szkode. Dwaj magowie doszli do martwego punktu. Kaszak przemowil do Kuibby przez magiczne okno: -Zaprzestanmy tych zmagan. Czego ode mnie chcesz? -Twego zycia - odparl Kuibba, a jego gleboko zapadle oczy zaplonely nienawiscia. - Twego zycia i zycia calego swiata. Moja potega rosnie z kazdym dniem. Nikt nie bedzie szczesliwy, bo ja nigdy nie zaznalem szczescia. Nikt nie bedzie zyl, poniewaz mnie nie dano szansy zycia. Nikt nie bedzie kochal, chyba ze w grobie, bo tam spoczywa moja umilowana. Kaszak zrozumial, ze nic nie dadza proby ugody. Rozgorzal gniewem, lecz jego gniew roznil sie od zlego, nienawistnego gniewu Kuibby. Gniew Kaszaka byl ociezaly, olowiany, zmieszany ze strachem. Kaszak zawezwal cztery wichry i z czterech rabkow ich rozleglych plaszczy utkal magiczna, gorejaca siec. Nastepnie, wykorzystujac swa tajemna wiedze, zaprosil na pertraktacje jednego z wladcow morza. Nie opisano w ksiegach tej wizyty, ale mozna sobie wyobrazic, ze morski 132 monarcha mial niebieska skore i wlosy ze strumykow slonej wody, a jego swita niewiele sie od niego roznila; syc moze przybyli na rydwanach z koralu zaprzezonych w olbrzymie czarne i biale rekiny-ludojady. Moze ich oczy byly zlotymi krazkami z plaskimi granatowymi zrenicami, jak u pewnych stworzen zyjacych w morskiej glebi, i moze ogarnelo ich zniecierpliwienie, gdy spostrzegli, iz ziemskie powietrze dlawi ich i dusi, a ich wysmukle, pokryte luskami palce, polyskujace klejnotami z zatopionych statkow, zaczely niespokojnie bawic sie naszyjnikami ze szklanych kulek, w ktorych migotliwe rybki, ich kanarki, zaspiewaly glosami slyszalnymi tylko dla mieszkancow morza.W kazdym razie zawarto uklad. Wysepke Kuibby otoczyl pierscien oceanicznej magii, tak ze nic nie moglo sie z niej wydostac, podobnie jak nic nie moglo przebic sie przez wietrzysta siec, ktora otoczyla wysepke w powietrzu. W zamian za te usluge Kaszak zobowiazal sie do wrzucania do morza co roku, w oznaczonym dniu, wspanialego klejnotu. I dopoki Kaszak dochowywal warunkow umowy, wladca morza dotrzymywal slowa. W ten sposob, po raz drugi w swym istnieniu, Kuibba zostal uwieziony. Jego zaklecia okazaly sie bezsilne wobec owej potegi, jego wscieklosc obrocila sie przeciw sobie samej. Na poczatku jal przemawiac i wolac do niematerialnych, a jednak nieprzeniknionych scian pulapki, lecz ryk wichrow zagluszyl jego glos. Probowal tez ukladac sie z morskim ludem, lecz nie mial nic do zaoferowania i ocean pozostal gluchy na jego prosby. W koncu oslabl i legl jak martwy z twarza wtulona w wodorosty. Lezal nieruchomo, lecz jego mozg pracowal. Przezuwal sam siebie jak szczur. W jego mozgu gniezdzila sie juz tylko nienawisc. Nienawisc wzarla sie w cialo. Dosiegla serca i duszy. Nienawisc nie miala juz gdzie powedrowac, nie mogla go opuscic. Jak kazda potezna sila, zamknieta 233 szczelnie, zaczela fermentowac i kipiec.Minelo wiele czasu. Kaszak dozyl sedziwego wieku. Dokonal wielu cudow i cieszyl sie wielkim szacunkiem. I co roku, w oznaczonym dniu, wrzucal do morza klejnot. Nigdy o tym nie zapomnial. A potem pewnej nocy, w dwudziestej dekadzie swego zycia, Kaszak usmiechnal sie, znuzony zyciem, i umarl. Tego roku nikt nie wrzucil do morza drogocennego kamienia i wladca morza uznal, ze umowa wygasla. Magiczny pierscien wokol wysepki Kuibby zniknal. Ale Kuibba zapewne tego nie dozyl, pozbawiony pozywienia, przestrzeni, mozliwosci dzialania. Pozorna niesmiertelnosc, udzielona mu przez skore potwora, opuscila go razem z ta skora. Nie, Kuibby nie moglo juz byc miedzy zywymi, i nie bylo. I w rzeczy samej, jego cialo zniklo ze skaly posrodku oceanu, jego kosci rozpadly sie i osadzily w szczelinach. Cos jednak pozostalo, cos, co nie umarlo. Cos, co kipialo, wrzalo i fermentowalo wciaz w uwiezieniu: bezlitosna, niesmiertelna, wyglodniala nienawisc Kuibby. Nienawisc, ktora nie mogla znalezc ujscia. 5. Skrzydlaty okret Nienawisc zawsze byla na swiecie - wowczas, gdy ziemia byla plaska i wowczas, gdy stala sie okragla. Nienawisc Kuibby zsunela sie ze skaly do morza o wczesnej porze nocy. Nie miala jeszcze zadnych ksztaltow, lecz roztaczala slaba won, jak metal rozkladany kwasem. Dotad zywila sie soba, teraz zapragnela innego pokarmu. Swiat stal przed nia otworem, jak pelny spichlerz z szeroko rozwarta brama. Nastala zla pogoda. Huragan rozdarl niebo i wzburzyl morze. Nienawisc Kuibby napotkala strzaskany okret. Jego zagle byly rozdarte jak niebo, jego dolny poklad zalewala woda. W jego trzewiach wioslarze wyli i miotali przeklenstwa, daremnie targajac swe lancuchy, na gorze ludzie walczyli ze soba o miejsce w szalupie. Gdy jeden zabil drugiego, pojawil sie trzeci i zabil pierwszego. Tu Nienawisc Kuibby zatrzymala sie na wieczerze i obiad, a kiedy sie posilila, wstapily w nia nowe sily. Pozniej fale uniosly Nienawisc ku wybrzezu. W sosnowym lesie pieciu zbojcow pochwycilo podroznika i dzgalo nozami. Kiedy go usmiercili, zaczeli sie oszukiwac przy podziale lupow i rozgorzala smiertelna walka. Nienawisc nasycila tu swoj glod. W rozjarzonym 235 lampami miescie maz zwalil sie na cialo swej zony, ktora krzywila sie ze wstretu i zyczyla mu, by pochlonal go grob. Na podworcu jakas kobieta okladala batem dziecko, ktore kupila na targu niewolnikow; dziecko lezalo skulone na zimnym kamieniu i marzylo, aby wydlubac oczy swej okrutnej pani. W rozgwarzonej gospodzie dwoch biedakow namawialo sie szeptem, by zamordowac pewnego bogacza, bo zazdroscili mu jego dobrobytu. W komnacie na wiezy mlode dziewcze, spoczywajace na atlasowym lozu, wbijalo szpilki w serce woskowej lalki przedstawiajacej kochanka, ktory ja opuscil. Pod mostem dwaj mlodziency walczyli ze soba o przychylnosc trzeciego, ktory stal obok smiejac sie i pogardzajac jednym i drugim. Na glownej ulicy ukamienowano tredowatego.Nienawisc sycila glod, Nienawisc ucztowala. Nienawisc przenosila sie szybko z miejsca na miejsce i wszedzie znajdowala zer. Swiat byl ogromnym, suto zastawionym stolem. Potraw bylo wiele: nienawisc jak ogien, ktora zabijala, nienawisc jak lod, ktora szeptala klamstwa, nienawisc najsilniejsza ze wszystkich, ktora po prostu nienawidzila, nienawisc, ktora zwrociwszy sie ku sobie samej, nabierala mocy i budzila oddzwiek, nienawisc czarna jak dno przepasci. Nienawisc Kuibby delektowala sie tymi wszystkimi przysmakami. Nabrala sil i zywotnosci. Napeczniala i wypuscila pedy. Wkrotce mogla juz sama, roztaczajac swa aure, wzbudzac nienawisc na ziemi. Tam gdzie przeszla jak ciemna chmura, zwykla niechec zamieniala sie w zgrzytanie zebow i zadze mordu. Dziewczyna, znudzona szczebiotaniem swej siostry, pochwycila sztylet i wbila go w jej serce, sluzacy, ktory patrzyl z zawiscia na dobrobyt swego pana, kupil trucizne. Wszyscy zarazili sie ta choroba. Ksiaze, rozwscieczony na brata z powodu jakiejs drobnej urazy, napadl z wielka armia na jego ziemie. 36 Nastala nowa era na ziemi, Czas Nienawisci.Miasto zaatakowalo miasto, krolestwo powstalo przeciw krolestwu. Drobne, pojedyncze morderstwa zastapilo ludobojstwo, gdy narod rzucil sie do gardla drugiemu narodowi. Wszedzie plynela krew, plonal ogien i stal zgrzytala o stal. Wszedzie rozlegaly sie lamenty i zlorzeczenia. Ziarno jest malenkie; staje sie drzewem, gdy padnie na zyzna glebe. Nienawisc Kuibby tez byla bardzo mala, lecz gdy padla na glebe ludzkosci, zaczela rosnac, pochlaniac, przemieniac swiat. Wkrotce drzewo okrylo swiat cieniem. Mijaly lata, lecz dla niej nie mialo to zadnego znaczenia. Nie mogla umrzec, dopoki miala zer, a tego bylo w brod. Czas byl po jej stronie. A dziela Nienawisci nie mialy konca. Sama ziemia, dzwigajac ow ciezar gwaltow na swym grzbiecie, zaczela sie skrecac i jeczec od zla i niegodziwosci. Jej najpiekniejsze miejsca zamienily sie w pola bitew, kruki siadaly na trupach jej pol, posrod spalonych lasow i ruin rozleglych miast, ktore niegdys zdobily ja jak klejnoty. Teraz grunty uprawne rozdarly podziemne wstrzasy, gory zaczely pluc ogniem, w morzach zagotowalo sie jak w kotle. W dzien slonce ukazywalo sina twarz, w nocy ksiezyc byl czerwony jak krew. Zaraza wylegla sie w bagnach i kroczyla przez swiat w zoltych i czarnych szatach. Glod szedl przed nia i za nia, gryzac swe wlasne palce. Smierc byla wszedzie, lecz chyba nawet ona, krolewska siostrzyca Wladcow Ciemnosci, nie znajdowala juz w swych zniwach rozkoszy. Ludzie z rozpacza wzywali swych bogow. Rankiem mordowali sie nawzajem, wieczorem, prosto z pol bitewnych, szli przed gluche i nieme oltarze. W koncu znienawidzili i bogow, roztrzaskali ich posagi i zbezczescili swiatynie. "Nie ma zadnych bogow!" krzyczeli. "Ktoz wiec nam to wszystko uczynil?" W blasku rozszczepionych ogniem gor, na wybrzezach rozchybotanych oceanow nie widzieli cienia, jaki padl 237 na ziemie, cienia rzucanego przez drzewo Nienawisci, ktore sami karmili. "To dzielo samego zla", zawolali rownoczesnie kobieta w pewnym kraju i mezczyzna w innym, "Pana Nocy, Dawcy Udreki, Orloskrzydlego, Niewypowiedzianego. To ON uczynil to wszystko."I zlorzeczyli mu, kiedy padaly wieze, krztusili sie jego imieniem, kiedy ziemia rozwierala sie, aby ich polknac. Juz nie budzil w nich leku. Za wiele bylo innych rzeczy, ktorych musieli sie bac. "Azrarn uczynil to wszystko. Ksiaze Demonow chce zniszczyc caly swiat." Byl niewinny. Jak na ironie on, mistrz ciemnych poczynan, nie maczal w tym palcow, chyba ze na samym poczatku, nieswiadomie. Byl pochloniety jakas gra lub zabawa w Podziemiu, czyms, co trzymalo go z dala od swiata przez rok lub dwa - czterysta smiertelnych lat lub wiecej. Moze byl to jakis cudowny chlopiec, moze jakas bajeczna kobieta, jeszcze jeden Siwesz, jeszcze jedna Zoraja lub ktos stworzony przez niego samego, jak Ferazin, a moze ktos, kto nie oparl mu sie jak Bisuneh, wobec czego on sam nie nuzyl sie ta osoba przez dlugi czas, tam, gleboko pod ziemia, w cudownym miescie Druhim Wanaszcie, dokad musial ich wszystkich zabierac. I podczas gdy on, Azrarn, spoczywal na lozu ze swym ulubiencem lub przechadzal sie pod czarnymi drzewami w swych ogrodach, lub snil jakis sen, dostepny tylko demonom, sen zbyt dziwny i o zbyt glebokim znaczeniu, aby go sobie mozna bylo wyobrazic - podczas gdy on byl zajety, Nienawisc przezuwala swiat, a swiat zaczynal usychac i umierac. Ksiaze Demonow byl przyczyna nieopisanego bolu i strat, wojen i smutku, zlosci i smierci. Wazdru slyszac, jak w dzwonowatych zaglebieniach ich wewnetrznych uszu rozbrzmiewaja echa wolan ludzkosci - "Azrarn chce nas zniszczyc!" - szukaly usmiechu na obliczu swego !38 ksiecia. Lecz twarzy Azrarna nie rozjasnial usmiech. Przeszedl miedzy jadeitowymi i zelaznymi palacami, dosiadl konia z czarnej oliwy i blekitnej pary, przemknal przez trzy bramy. A oddalajac sie od srodka ziemi ujrzal nowe wulkany rzygajace ogniem poprzez cala ziemie, a tam, gdzie nie bylo wulkanow, plonace miasta. I zobaczyl, jak przez ludzkie krainy krocza Zaraza i Glod, a na widnokregu towarzyszy im Smierc. Ujrzal, jak oceany zatapiaja lady, jak zwalone wieze szczerza swe ruiny wsrod odmetow, jak fale miotaja wzdetymi zwlokami ludzi, a tam, gdzie z wod wylonily sie nowe lady, ujrzal armie walczace ze soba na wybrzezu, miedzy zalewiskami odplywu i szczatkami zatopionych okretow. A ksiezyc slal z gory swoj lagodny blask, tak, aby Ksiaze Demonow mogl to wszystko zobaczyc, aby niczego nie przeoczyl. Azrarn sciagnal wodze swego konia-demona na szczycie najezonego skalami wybrzeza. Spojrzal na wschod i zachod, na polnoc i poludnie, a jego twarz, jak prawdziwie zapisano w ksiegach, powlekla bladosc. Patrzyl dlugo, a jego twarz robila sie coraz bardziej biala. Smiertelnik nie moglby tak poblednac, nie tracac zycia. Wspomnienie nawiedzilo Azrarna, wspomnienie slow Kazira, slepego poety. Kiedy Pan Demonow wymienil wszystko, co posiadl i kiedy zapytal, czy jest jeszcze cos, czego mu brakuje, bez czego nie moglby sie obejsc, poeta odrzekl mu spokojnie: "Ludzkosc". I przypomnial sobie zimna piesn Kazira, piesn o czasach, gdy zgineli wszyscy ludzie i swiat byl pusty, a slonce wschodzilo i zachodzilo nad pustka. A wowczas Azrarn zamienil sie w orla i przelecial nad milczacymi miastami i pozbawionymi zagli oceanami w poszukiwaniu ludzi. Lecz nie pozostal nikt, kto wypelnilby dni demona radoscia i niegodziwoscia, nie bylo ust, ktore wyszeptalyby imie Azrarna. 239 Chlodny strach padl wowczas na serce Ksiecia Demonow jak zimowy snieg. Chlodny strach scisnal mu serce i teraz. Nawet ciemna gwiazda nie moze zyc bez nieba, ktore by ja podtrzymywalo; bezdenna otchlan nie daje oparcia stopom.Tak, Azrarna, Pana Strachu, ogarnal strach. Przepowiedzial smierc ludzkosci, patrzyl na Nienawisc wschodzaca na niebie jak czarny ksiezyc, czytal w niej ludzka zaglade. Majac oczy demona mogl widziec ksztalty Nienawisci, ktora nie miala ksztaltow, mogl czuc jej zapach, zapach kwasu pozerajacego metal, gdy sycila swoj glod zyciem swiata. I Azrarn opuscil ziemie, uciekl do swego podziemnego miasta, do najdalszej komnaty swego palacu i drzac caly zaryglowal za soba drzwi, aby nikt nie byl swiadkiem jego zatrwozenia. Tak, zatrwozenia. Azrarn, Pan Trwogi, byl zatrwozony. ZATRWOZONY. Cicha trwoga padla na miasto Druhim Wanaszte. Zaden Wazdru nie szydzil i nie spiewal, nie zabrzmial ani jeden akord harfy, grzechot kosci lub ujadanie psow. Eszwa szlochaly nie wiedzac, dlaczego szlochaja. Nad czarnym jeziorem ucichly mloty Drinu, w kuzniach bielil sie popiol.Potem pojawil sie Azrarn z twarza jak cudowna rzezba wykuta w kamieniu, z plonacymi oczami. Wezwal Drinu. Dal im zadanie. Mieli mu zbudowac okret ze skrzydlami, latajacy statek na tyle potezny, by przebil najwyzsze niebo i dolecial tam, gdzie nie moze dotrzec zaden smiertelnik lub ptak, do krainy Nadziemia, domeny samych bogow. Demony Drinu zabraly sie do pracy, choc lek napelnil ich male, mroczne serca. Uzyly srebra, bialego metalu i nieco zlota, owego niecenionego przez demony tworzywa, i blekitnej stali, i czerwonego brazu. A kiedy Drinu pracowaly, Wazdru wslizgiwaly sie jeden po drugim do 240 palacu Azrarna, chwytaly go za rece lub padaly przed nim na kolana blagajac, by ich nie opuszczal. Lecz Azrarn odsylal ich precz, siedzac w kamiennym milczeniu i bebniac niecierpliwie palcami po oprawionej w kosc sloniowa ksiedze.W koncu okret byl gotowy. Jego burty polyskiwaly od wielu metalowych tasm: blekitnych i szarych, zoltych i zielonych. Mial baldachim z dymu i srebrny zagiel utkany z wiatrow, a rumpel zrobiony byl z udowej kosci smoka. Skrzydla okretu przypominaly mocne skrzydla labedzi, lecz ich opierzenie wykonane bylo z lnu rosnacego nad brzegami Rzeki Snu, wymoczonego w ludzkich snach. Azrarn obejrzal okret i pochwalil Drinu, a szpetni rzemieslnicy rumienili sie i usmiechali glupkowato. Azrarn wszedl na okret, przemowil do niego i uchwycil rumpel, okret pomknal przez trzy bramy, a gdy wylecial przez otwor jedynego na swiecie martwego wulkanu, Wazdru przeszyl dreszcz. Okret przebil sie przez czarne i cuchnace powietrze ziemi i wznosil sie wciaz wyzej i wyzej, az swiat w dole stal sie czarna kipiela, poznaczona ogniami wulkanow i gorejacymi ruinami miast. Wietrzny zagiel wypelnil sie i obrocil. Statek minal ogromny ksiezyc plonacy krwawo w ciemnosci. Przebil sie przez podglebie gwiezdnych ogrodow, sklepienie swiata, bijac polkoliscie skrzydlami. Poszybowal tam, gdzie nigdy jeszcze nie zeglowal zaden ludzki statek i nie wzbil sie zaden ptak, do szerokich, niewidzialnych, na pol nieistniejacych wrot Nadziemia. W Nadziemiu bylo zawsze swiatlo, niegasnace swiatlo o niezwyklej czystosci, podobne i niepodobne do stalego oswietlenia swiata demonow. Bowiem swiatlo Nadziemia przypominalo swiatlo bezchmurnego, zimowego zachodu slonca na ziemi, choc nie swiecilo tu zadne slonce, a niebo i lad byly jednym i tym samym. 241 Nadziemie bylo kraina zimnego blekitu, symbolizujacego nature beznamietnych istot niebianskich, ktore tu mieszkaly.Nie bylo tu geografii jako takiej, tylko ow blekit o ostrych jak brzytwa krawedziach, a gdzies daleko mgliste podobienstwo blekitnych gor o krawedziach ostrych jak brzytwa, ukoronowanych zlodowacialym sniegiem, choc owe gory zdawaly sie nie miec podstaw, i zaiste, pozostawaly wiecznie dalekie i nieosiagalne, chocby sie do nich szlo przez siedem lat. Gdzieniegdzie widzialo sie pojedyncze dwory samych bogow, kazdy w duzym oddaleniu od innych. Nie przypominaly one w niczym ziemskich budowli lub palacow Druhim Wanaszty. Wygladaly raczej jak fantastyczne harfy lub raczej jak struny harf - strzeliste ostrza ze zlotych promieni, wibrujacych delikatnie bezdzwieczna muzyka. Przy niewidzialnej, na pol nieistniejacej bramie, gdzie zatrzymal sie skrzydlaty okret, znajdowala sie Swieta Studnia, z ktorej mozna bylo zaczerpnac napoju niesmiertelnosci. Ale owa Studnia stanowila paradoks bez watpienia bawiacy bogow, jako ze oni sami nie potrzebowali z niej pic, bedac z natury niesmiertelnymi, podczas gdy ludzie, wzdychajacy do takiego napoju, nie mogli nawet marzyc, ze kiedykolwiek do niej dotra. (Raz, jak mowia, w Studni - ktora byla ze szkla - zrobilo sie malenkie pekniecie, przez ktore przeciekla kropla drogocennego eliksiru. A moze, biorac pod uwage zupelnie inny czas Nadziemia, ma sie to dopiero zdarzyc?) Poniewaz Studnia byla ze szkla, wode Niesmiertelnosci mozna bylo zobaczyc. Miala olowianoszary kolor, byc moze dla ostrzezenia. Tuz przy Studni, na lawce z najcienszej platyny, siedzialy dwie zgarbione postacie otulone w szare plaszcze - Straznicy Studni. Azrarn opuscil poklad swojego skrzydlatego statku i Straznicy natychmiast podniesli glowy. Zaden nie mial twarzy, tylko jedno wielkie, obracajace sie, wiecznie 242 wazne oko, a glos rodzil sie w jakiejs nieprawdopodobnej przestrzeni ich piersi.-Nie wolno ci sie napic - powiedzial pierwszy Straznik do Azrarna, spogladajac na niego beznamietnym, przerazajacym okiem. -Zaiste, nie wolno ci - powiedzial drugi, rowniez na niego spogladajac. -Nie przybylem tu, aby sie napic - odrzekl Azrarn. - Czy mnie nie znacie? -Wiedza o czymkolwiek nie ma zadnego sensu - powiedzial drugi Straznik - jako ze tam, w dole, wszystkie rzeczy przemijaja, zmieniaja sie, upadaja i gina, i wszystkie rzeczy tu, w gorze, sa niezmienne. -Ludzkosc mnie zna - rzekl Azrarn. -Ludzkosc - powtorzyl drugi Straznik. - A kim jest ta ludzkosc, abysmy mogli byc ciekawi jej wiedzy? Azrarn owinal sie swym plaszczem i przeszedl obok nich bez slowa. Widzac, ze nie probuje napic sie ze Studni, pochylili znowu glowy i zasneli u olowianych wod Wiecznego Zycia. Azrarn, Ksiaze Demonow, jeden z Wladcow Ciemnosci, przeszedl przez ten subtelny, przenikajacy dreszczem region jak czarna rzeczywistosc. Skierowal sie w strone owych gor, ktorych nigdy nie mozna osiagnac, i po wielu ziemskich dniach doszedl do rozleglej szachownicy rozciagajacej sie od widnokregu po widnokrag. Pola szachownicy mialy dwie barwy, z ktorych zadnej nie widziano nigdy na ziemi i pod ziemia: jedna byla barwa dojmujacej samotnosci, druga barwa calkowitej obojetnosci. Ujrzal tu bogow. Niektorzy spacerowali wolno po szachownicy, lecz wiekszosc stala bez ruchu. Nie poruszyla sie ani jedna powieka, nie drgnal zaden czlonek, z ust nie splynelo ani jedno slowo, ani jeden oddech. Mieli wyglad ludzi albo raczej wyglad, jaki ludzie mieli u swych poczatkow, bo ci wlasnie bogowie stworzyli ludzi. W tamtych czasach, gdy ziemia byla plaska, pozwalano bogom na takie dziwactwa. Lecz jakze 243 delikatni byli ci bogowie, jak eteryczni! Ich wlosy mialy barwe tak bladego zlota, ze wydawalo sie prawie srebrem, ich ciala przeswitywaly i widac bylo, ze nie maja kosci, tylko niezwykle blada, lekko fioletowa krew, krazaca po tym przezroczystym ciele bez tetnic i zyl. Ich oczy byly wypolerowanymi zwierciadlami, w ktorych nic sie nie odbijalo. Kiedy jakies zadziwiajace metafizyczne objawienie pobudzalo ich emocje (co zdarzalo sie rzadko), z krystalicznych szat wyfruwaly zwiewne, delikatne motyle, ktore jak mydlane banki znikaly w blekitnym, bardzo blekitnym powietrzu.Kiedy Azrarn pojawil sie wsrod nich, bogowie poruszyli sie lekko, jak trawy pod tchnieniem lagodnego wiatru. Azrarn rzekl: -Ziemia umiera. Czlowiek, wasze dzielo, umiera. Czyzbyscie o tym nie slyszeli? Ale bogowie nic nie odpowiedzieli, nie spojrzeli na niego, nie sprawiali wrazenia, jakby go w ogole zauwazyli. Wowczas Azrarn opowiedzial im, jak lono ziemi popekalo i trysnelo ogniem, i jak ludzie zaczeli sie nawzajem mordowac, dzgani oscieniem magicznej, nieposkromionej nienawisci, ktora sycila sie zniszczeniem i nabierala coraz wiekszej mocy. Opowiedzial im o wszystkim i nie przemilczal niczego. Lecz bogowie nic nie odpowiedzieli, nie spojrzeli na niego, nie sprawiali wrazenia, jakby go w ogole zauwazyli. Wtedy Azrarn podszedl do jednego boga, a moze do bogini, bo trudno stwierdzic, czy bogowie maja dwie plci czy jedna, kilka czy zadnej. I Azrarn pocalowal owego boga w usta, a powieki boga zatrzepotaly i motyle ulecialy z jego szat. -Stworzyliscie ludzi - rzekl Azrarn - lecz ja nie jestem waszym tworem i musze uzyskac odpowiedz. 244 I bog przemowil w koncu do Azrarna, choc nie za posrednictwem glosu, warg i jezyka; w istocie nie wiadomo, jak przemowil, lecz na pewno to uczynil. A powiedzial tak:-Ludzkosc jest dla nas niczym i ziemia jest dla nas niczym. Czlowiek jest naszym bledem. Nawet bogowie moga sie raz pomylic. Nie popelnimy jednak drugiego bledu ratujac go od zguby. Niech zniknie z powierzchni ziemi, a ziemia niech utraci godnosc Bytu. Jestes demonem, a ludzkosc jest twoja ukochana zabawka, lecz my wyroslismy z takich blahostek. Jesli chcesz, by czlowiek nie zginal, sam wybaw go od zguby, bo my tego nie uczynimy. Azrarn nic na to nie odpowiedzial i nie domagal sie, by bogowie powiedzieli cos wiecej, tylko patrzyl na nich, a tam, gdzie padlo jego spojrzenie, krawedzie ich krystalicznych szat marszczyly sie i zwijaly, jak papier w ogniu. Lecz nic wiecej nie mogl uczynic, bo bogowie sa bogami. I tak Azrarn ruszyl w powrotna droge, tym razem majac nieosiagalne gory za plecami, i przybyl do Studni Niesmiertelnosci, i splunal w nia. A taka byla natura Azrarna, ze olowiana woda wzburzyla sie i przez chwile stala sie czysta i jasna, zanim znowu nie powrocila do swej szarej barwy. Lecz Straznicy tylko zachrapali na swej lawce, a Azrarn wstapil na poklad skrzydlatego okretu i wnet pozostawil za soba blekitny chlod Nadziemia. 6. slonce i wiatr Demon stal na porosnietym lnem brzegu Rzeki Snu; przed nim toczyly sie z posepnym szumem jej ciezkie, zelazne wody, za nim, jak martwy labedz, spoczywal skrzydlaty okret. Jadro ciemnosci nie moze stac sie ciemniejsze. A jednak w osobie Azrarna zawsze plonal tajemny blask, ktorego teraz zabraklo. Stal nad rzeka, spowity calunem smiertelnego strachu, gorycz powlekla mu twarz. Tu, gdzie tak czesto scigal bez litosci ludzkie dusze, scigaly go teraz dziwne i straszne wizje. I kiedy tak stal, pograzony w myslach, z rzeki wylonil sie przezroczysty ksztalt, jakby wykrojony z cienkiej jak oplatek kosci sloniowej. Nie byla to dusza spiacego czlowieka, bo - zaprawde - w owych dniach zaglady nie znalazlby sie chyba nikt, kto zasnalby snem na tyle glebokim, by dotrzec az tutaj. Byla to dusza czlowieka zmarlego. Azrarn wpatrywal sie w dusze, a dusza w niego. Oczy duszy byly dwoma niebieskimi czastkami wieczoru, wlosy bursztynem, a z ramion i przegubow rak zwisaly wodorosty z morskiej glebi. 246 -Czy mnie poznajesz, Wladco wszystkich Wladcow - zapytala dusza - czy tez zapomniales mnie rownie szybko, jak pozbawiles zycia? Jestem Siwesz, ktorego twoja nienawisc zawiodla na dno zielonego oceanu, Siwesz, ktory obdarzyl cie tylko miloscia. Moje kosci rozsypane sa na dnie morza, lecz ja blakam sie wciaz w tej parodii ludzkiej postaci, bo donioslem milosc do ciebie az do bezksztaltnych wrot dzielacych zycie od smierci, a owa milosc do ciebie, ktory mnie porzuciles i zniszczyles, zwiazala mnie na zawsze ze swiatem.Azrarn spojrzal na dusze swego zmarlego kochanka. Nikt nie wie, co pomyslal, lecz rzekl: -Minelo wiele tysiecy smiertelnych lat, odkad sie rozstalismy. Czego chcesz teraz ode mnie? -Swiat zbliza sie do swego konca - odrzekla dusza. - Wiem jednak, ze ze wszystkiego, co istnieje, najbardziej ukochales swiat. Przyszedlem, aby zobaczyc, czy zbawisz swiat, czy pozwolisz, by zginal. Bowiem smierc swiata to rowniez smierc Azrarna. Mozesz zyc miliony milionow lat, lecz bez ziemi bedziesz martwy. Bedziesz blakal sie tak jak ja, bedziesz umarly tak jak ja, bedziesz pozbawiony celu tak jak ja. Po tych slowach dusza zblizyla sie, a przez jej cialo widoczny byl drugi brzeg i ciemna rzeka. Dusza pocalowala dlon Azrarna, choc ten pocalunek byl jak dotkniecie chlodnego dymu. A potem rozplynela sie jak lod w sloncu. Nienawisc pokryla ziemie, wniknela do jej najglebszych jaskin, do jej najbardziej odosobnionych dolin. Nienawisc zgwalcila ziemie, a jej lono wyplulo dzieci Nienawisci. A w koncu Nienawisc, ostateczne zwyciestwo, przybrala postac jakby olbrzymiej glowy lub raczej samych ust. Zaden czlowiek nie byl w stanie dostrzec tej postaci, chociaz to ona wlasnie pozerala ludzi. A nawet wowczas, gdy czlowiek przeniknal plugastwo nieszczescia i dostrzegl, ze jego korzeniami jest Nienawisc, 247 nie mogl przeciw niej powstac, jak ongis bohaterowie stawali meznie przed smokami, bo nikt nie mogl zniesc samej obecnosci Nienawisci. Bowiem pomimo niegodziwosci, jaka zawsze pienila sie wsrod ludzi, w obliczu tak skoncentrowanego zla nawet najmezniejsi z niegodziwych chwiali sie, warzyli jak rosliny na mrozie, rozpadali w proch.Tylko jedna istota mogla stanac przed owym bytem, ktory powstal z Nienawisci Kuibby, tylko jeden mogl ja zobaczyc, poczuc jej won, odnalezc. Tylko jeden mogl jej stawic czolo. Bowiem dla Azrarna nienawisc byla niczym cudowna harfa, na ktorej zwykl byl grac, byla jego krolewska sztuka, jego ulubiona rozrywka. Nie wiadomo, gdzie znajdowal sie rdzen Nienawisci, owa forma, ktora w koncu przybrala. Nie zapisano tego w zadnej ksiedze: nie mozna ugryzc wody. Prawdopodobnie bylo to miejsce nie do konca istniejace, ani w swiecie, ani poza nim. W kazdym razie krajobraz tego miejsca przypominal nieco ziemski: lancuch posepnych turni wynurzajacych sie z czarnego runa spalonych drzew. Gdyby byl dzien, slonce oswietlaloby te scenerie, lecz ziemie okryla noc, i noc byla rowniez i w tym miejscu, tylko czerwone gwiazdy migotaly tu i tam, jak krople krwi przez zatechla, niezdrowa mgle. Gdzies w owej chmurze czy mgle glowa, usta i jadro Nienawisci wykrzywialy swe brazowe, napuchniete usta. Tymi ustami, wciaz otwartymi i glodnymi, mogla tez widziec, choc jej wzrok nie byl w niczym podobny do ludzkiego. I zobaczyla Nienawisc ciemnosc na zboczach turni, a owa ciemnosc przybrala ksztalty wysokiego i pieknego mezczyzny o czarnych wlosach i czarnych oczach, otulonego czarnym plaszczem, co lopotal nad nim jak skrzydla orla. Jeszcze nigdy nikt nie odnalazl Nienawisci, nikt nie dotarl do jej twierdzy, nikt nie stanal przed nia, smialo spogladajac na jej usta. Nienawisc odczula w czarnej postaci potezna, szkodliwa moc, porownywalna 248 z jej niszczycielska moca, a jednak nieuchwytnie rozna. Nienawisc nie mogla jej ani pozrec, ani na nia wplynac.Wowczas Nienawisc przemowila. Jej glos byl czyms w rodzaju odoru, czyms w rodzaju cuchnacego popiolu wyrzucanego przez wulkan, a jezyk, ktorym sie poslugiwala, byl jak impuls, jak skurcz w sciegnach, jak bol, ktory nie boli do konca. -Powstalam z ludzkiego mozgu - powiedziala Nienawisc. - To byl moj poczatek. Zapomnialam juz o nim, lecz wiem, ze zrodzila mnie jego ludzka msciwosc. Lecz ty nie jestes czlowiekiem. Po co tu przyszedles? Czego chcesz? Azrarn, owa postac na zboczu, nie odpowiedzial, lecz zaczal sie wspinac na szczyt, nad ktorym mozna bylo rozpoznac bulwiaste, brazowe usta. Przedarl sie przez jeden pierscien polyskujacego mdlo obloku, potem przez drugi. Sam szczyt byl iglica z litej szarej skaly. Tu zatrzymal sie w koncu. -Jest w tobie wiele niegodziwosci - powiedzialy usta Nienawisci i oslinily sie jedwabiscie. - Pozarlabym cie, gdybym mogla. - Potargujmy sie. Daj mi swa niegodziwosc, a uczynie cie Panem swiata do konca jego burzliwych dni. Lecz Azrarn usadowil sie na szczycie i milczal. -Zabiles wielu - wyszeptaly lakomie usta Nienawisci. - Zabij innych. Dam ci cala armie: rzuca sie na ciebie z wyciem, blyskajac zebami w czerwonym blasku ksiezyca, a ty wyciagniesz ramiona i wszyscy znikna, ja zas zostane nasycona. Znajde ci cudowne kobiety, bedziesz mogl rozcinac ich perlowe ciala nozem z klejnotow i znajdywac rubiny pod skora. Znam pewien grobowiec, w ktorym ludzie pochowali zywcem cudownego chlopca; powiem ci, gdzie to jest. Jego cialo jest jak alabaster, a wlosy jak rozlane biale wino. Na polnocy Swiata wiele gor wybuchlo ogniem. Zlociste weze magmy zeslizguja sie po zboczach 249 ku ludnym miastom. Na poludniu morza przebiegaja przez lad jak sfory srebrnych psow. Pojdz, dam ci morza i gory. Pojdz.Azrarn nic nie odpowiedzial, lecz wyjal z zanadrza piszczalke ze znakomitego brazu i zaczal na niej grac. A kiedy gral, chmury nad gorami postrzepily sie i porwaly, i wnet zamienily w zwiewne ksztalty, tanczace i obejmujace sie w rytm muzyki. A lita skala gor steknela i zadrzala lagodnie, jakby zatanczyly rowniez kosci gor. Brazowe usta Nienawisci wyschly. -Nie traktuj mnie w taki sposob - powiedziala Nienawisc. - Nic na tym nie zyskasz. Wowczas Azrarn wydobyl z fald plaszcza srebrne pudeleczko i wysypal z niego migoczacy proszek, ktory roztoczyl wokol slodka won. Brazowe usta Nienawisci skrzywily sie. -Och, nie czyn tego - powiedzialy - to mnie dreczy. Nie jestes czuly ze swej natury, chyba jestes demonem. Tak, jestem pewna, ze jestes demonem. No, dalej, badz demonem, badz wymyslnie okrutny, spraw mi rozkosz. Nie moge wyrzadzic ci krzywdy. Zostanmy przyjaciolmi, ty i ja. Przeciez kiedys, w dalekiej przeszlosci, to ty zasiales ziarno, ktore dalo mi poczatek. Lecz Azrarn wyjal zza pasa kwiat, ktory znalazl na ziemi. Byl niebieskopurpurowy, w odcieniu, ktory medrcy nazywaja kolorem milosci, a kiedy Azrarn umiescil go na nagim szczycie gory, kwiat natychmiast zapuscil korzenie w litej skale i w ciagu minuty wyroslo z niego cudowne drzewo, ktorego ukwiecone galezie muskaly dolne niebo. -No, moj demoniczny gosciu - powiedzialy brazowe usta Nienawisci wydluzajac sie nieco, bo kolor i zapach kwiatow wywolywaly w niej mdlosci - jestes naprawde nieuprzejmy. Nie bede jednak dluzej znosic twej obecnosci. Spojrz na wschod, a sam zobaczysz, ze juz na ciebie czas. Azrarn odwrocil sie i popatrzyl na wschod. 250 Nabrzmiala mgle przebil jeden bladozolty miecz, pierwsza zapowiedz switu.Zaden demon nie moze zostac na powierzchni ziemi, gdy wzejdzie slonce; wiedza o tym wszyscy, nawet Nienawisc. Azrarn odlozyl brazowa piszczalke i srebrne pudelko i oparl sie o kwitnace drzewo. -Powiedzialas juz wiele - mruknal - teraz kolej na mnie. Nikt nie mogl spotkac sie z toba twarza w twarz, nikt procz mnie. Ktoz nie zna przebieglosci i madrosci demonow? I nikt nie moze cie zniszczyc, moja nikczemna towarzyszko, nikt procz mnie. Nienawisc rozwarla brazowe usta i ukazala pieczare ziejaca poza nimi, gigantyczna przepasc bez zebow, jezyka i gardla, otchlan, ktorej nic nie moglo napelnic. -Zniszczenie to moja domena - powiedziala, a po chwili usta zwarly sie ponownie i dodala: - Robi sie coraz jasniej. Lepiej zrobisz, jak odejdziesz. Lecz Azrarn oparl sie jeszcze wygodniej o drzewo, jakby poprawial sobie jedwabne poduszki w lozu. Przypatrywal sie lunie na wschodzie, tam, gdzie dwa rozowe miecze uniosly sie teraz po obu stronach zoltego. Azrarn zmruzyl powieki i usmiechnal sie, choc wargi mu pobielaly. Usta na niebie rowniez zrobily sie blade, szpetnie blade, jak cos chorego. -Dalej - powiedzialy - uciekaj. Demon nie moze stawic czola sloncu. Lecz Azrarn nie poruszyl sie, choc teraz na niebie bylo juz dziesiec mieczy: siedem ze srebra i trzy ze zlota. -Och, przeciez to glupie - powiedziala Nienawisc dygocac. - Robisz z siebie ofiare, a czymze jest dla ciebie swiat? Pozwol mu zginac. Beda jeszcze inne swiaty. Spojrz. Jak juz jasno! Masz tylko chwilke, moze troche wiecej. Kiedy juz slonce wzejdzie... pomysl tylko. Tortura tego swiatla, udreka blasku, ktory niweczy wszystko, co nalezy do 251 swiata demonow, ktory zamienia demony w pyl. Och, Azrarnie, Azrarnie - zawyly usta Nienawisci, rozpoznawszy go nagle, dygocac i krzywiac sie, sprawiajac, ze chmury zaczely wirowac, a turnie drzec - nic nie jest warte takiego bolu. Mknij, Azrarnie, ulec, Azrarnie. Podziemie jest chlodne i cieniste. Nie mozesz kochac ziemi az tak, by poswiecic dla niej swe wieczne zycie.Teraz na wschodzie plonelo juz dwadziescia glowni: piec bylo srebrnych, dwanascie zlotych, trzy stalowobiale. Azrarn powstal i stal pod drzewem. Wszedzie wokolo niebo i ziemia trzesly sie od drgawek Nienawisci, ktora probowala go poruszyc z miejsca. Lecz Azrarn stal nieruchomo, tak jak uprzednio nieruchome byly skaly i niebo. Patrzyl prosto w kierunku slonca, jak do dzis czyni to orzel na pamiatke owego spojrzenia demona. Teraz kazdy miecz byl bialy, a ponizej rozjarzyl sie wieniec bieli, ktora nie byla juz biala - byla oslepiajaca, czarna. Slonce wzeszlo. Dwa strzeliste gwozdzie przebily oczy Azrarna, dwa inne jego piersi, trzy - jego ledzwie. Ciemna krew poplynela z kacikow jego ust, z nozdrzy i koncow palcow. Lecz on, Ksiaze Demonow, nie wyl w agonii, choc zdawala sie trwac cale stulecia i z kazda chwila byla coraz ciezsza do zniesienia, gdy przeszywaly go igly slodkiego, rozspiewanego bolu, a potem zatetnily w nim ryczace woly bolu, az nadszedl zloty bol, najgorszy ze wszystkich, a wowczas zakrzyczal nawet on, Azrarn, Ksiaze Demonow, lecz w nastepnej chwili zamienil sie w dym, pyl i milczenie. Potezny wicher porwal popioly Azrarna i cisnal je w twarz Nienawisci. Nienawisc nie byla w stanie tego zniesc. Nienawisc zywila sie nienawiscia, a oto wcisnieto jej do ust milosc, ktora sie zadlawila, choc byla to milosc Azrarna, najbardziej niegodziwego z niegodziwych, milosc demona do ziemi, o ktora nie troszczyl sie juz zaden bog, jako ze 252 bogowie sa ponad takimi rzeczami. Nastapil wybuch wielu swiatel i grzmotow, gdy milosc demona do ziemi zniszczyla ziemska Nienawisc, podobnie jak slonce zniszczylo Azrarna.Nienawisc byla martwa i demon byl martwy. Co moglo po tym nastapic? Tylko epoka absolutnej Niewinnosci. Oblicze ziemi bardzo sie zmienilo, morza zajely miejsce ladow, jedne gory zapadly sie, inne wydzwignely, stare lasy uschly, nowe wyrosly ze zbutwialego, przypadkowo zachowanego ziarna. Dzieki ofierze Azrarna rasa ludzka przetrwala. Teraz rozgladala sie wokol siebie w zdumieniu. Bez panujacej Nienawisci watla nienawisc, jaka zostala w ludziach, oslabla i trzeba bylo wiele stuleci, zanim urosla znowu do swej dawnej, plugawej i naturalnej potegi. W tamtych dniach wszyscy ludzie byli sobie bracmi. Padali sobie ze szlochem w ramiona i prowadzili sie nawzajem z ruin w jasny, nowy dzien. I zbudowali tam oltarze, i blogoslawili dalekich bogow, ktorzy w ogole tego nie zauwazyli, a gdy minely trzy stulecia, moze mniej, zapomnieli imienia Azrarna, tak jak zapomnieli o nocy, gdy nastal dzien. Zaprawde, byla to szczegolna era w dziejach swiata. Krolowie byli sprawiedliwi, zlodziei i mordercow spotykalo sie niezmiernie rzadko. Znikly blizny, glebe skapaly kwiaty i zboza, wysokie drzewa okryly plaszczem ramiona wzgorz, ogien gor drzemal we wnetrzu ich wynioslych, blekitnych wiez. Mowi sie, ze w owych czasach tygrysy biegaly za malymi dziewczynkami jak ulubione psy, jednorozce harcowaly w bialy dzien, co czterdziesty owoc z drzewa pomaranczy zawieral spelnione zyczenie, koty nauczyly sie spiewac i robily to naprawde z wielkim wdziekiem. Tak bylo na Ziemi. Lecz w Podziemiu nie slyszalo sie spiewu. Trzy stulecia przeminely, lecz niewiele przeminelo wraz z nimi. Podziemie mialo 253 powody, by pamietac o tym, o czym ziemia zapomniala.Druhim Wanaszta pograzyla sie w zalobie. Demony Drinu plakaly i lamentowaly przy swoich wystyglych piecach, wsrod stosow bezuzytecznego, rdzewiejacego kruszcu; ich lzy podniosly poziom czarnego jeziora, nad ktorym rozlozone byly ich kuznie. Szlochaly Eszwa i szlochaly rowniez weze wplecione w ich dlugie wlosy, roniac lzy podobne do lsniacych serpentyn. Wazdru nie byly nigdy sklonne do placzu, lecz teraz woda ciekla im z oczu. Ubraly sie w zalobne szaty - zolte, na pamiatke slonca, ktore zabilo ich ukochanego Pana - rwaly wlosy, obnazyly piersi i chlostaly sie nawzajem biczami z jadeitu. -Swiat splamil sie hanba, zapominajac o Azrarnie - wolaly ksiezniczki Wazdru. - Wyjdzmy na ziemie i uczynmy, by ci przekleci sploneli ze wstydu! I kiedy nadeszla noc, demony Wazdru odwiedzily niewinna nowa ziemie. Przeszly jak widma wzdluz wybrzezy morskich i poprzez pola wysokich zboz, przeciely szerokie drogi laczace miasta, a w miastach swiatlo lamp polyskiwalo na ich zoltych szatach i cudownych, oszalalych z rozpaczy twarzach. A przechodzac demony szarpaly struny instrumentow i potrzasaly sistrumami, i wolaly wielkim glosem: "Azrarn nie zyje! Azrarn nie zyje!" I rzucaly przed soba czarne kwiaty, i lomotaly sztabami z czarnego zelaza w drzwi. Psy zaczely szczekac i ucichly slowiki. Ludzie powiedzieli: "O kim oni mowia? Azrarn to imie, ktorego nie znamy. Musial to byc jednak jakis wielki pan lub krol, skoro go tak oplakuja." I klaniali sie z szacunkiem przed Wazdru, oferowali im wino i pieniadze, nie wiedzac, ze maja do czynienia z demonami. A Wazdru, jako ze ich Ksiaze byl martwy, nie mialy serca do niegodziwosci i odeszly ze szlochem w ciemnosc. 254 Ziemie odwiedzila tez noca pewna kobieta Eszwa, lecz ta nie narobila takiego halasu. A byl to nie kto inny, tylko Dzasewa, owa pieknosc, ktora Azrarn wylal z dzbana, aby sie stala pociecha dla Drezaima. Pierwiosnki nie rosly juz w jej wlosach, znowu polyskiwaly w nich srebrne weze. Nie ronila lez, poniewaz z niejasnych powodow pochlaniala ja mysl o jakims dziwnym miejscu, czesciowo w swiecie, czesciowo poza swiatem, gdzie z nagiego szczytu gory wyrasta drzewo z niebieskopurpurowymi kwiatami.Dlugo Dzasewa szukala tego miejsca, wiele lat. Odwiedzila cztery rogi swiata i powrocila z nich. W koncu odnalazla do niego droge. Udala sie tam, gdzie Azrarn pokonal Nienawisc, choc nie musiala juz przechodzic przez gory, bo te sie zapadly, ani przez poczerniale lasy, bo te wypuscily nowe liscie, nasladujac obudzony do zycia swiat. Wzeszedl ksiezyc, ukazujac straszliwa blizne na niebie, pofaldowana i jasniejaca - blizne po ustach, ktore zostaly wydarte z Nienawisci. Pod ta blizna roslo drzewo, jak w wizji Dzasewy, lecz jego kwiaty nie mialy juz odcienia milosci - byly szare jak popiol. Dzasewa podbiegla do drzewa. Ucalowala jego waski pien i zaczela rozdrapywac skruszala skale, aby je uwolnic. Krew z jej rak przesiakla do korzeni drzewa, a wowczas one same jely sie ku niej przebijac. W koncu uwolnila je spomiedzy kamieni i zarzucila sobie drzewo na plecy, bo niewiele juz wazylo. Wyniosla drzewo z tego miejsca na ziemie, lecz tam musiala je zdjac z plecow, bo oslabla. I natychmiast drzewo zapuscilo korzenie w zyzna glebe. Dopiero teraz Dzasewa spostrzegla, ze znajduje sie w gestej, pradawnej puszczy, w jednym z niewielu miejsc na ziemi, do ktorych nie dotarla zaglada. Grube galezie splataly sie wysoko w powstrzymujace swiatlo sklepienie, pnie sciesnily sie wokol jak wartownicy, tak ze nawet w poludnie nie mogla sie tu przedrzec ani jedna plamka slonecznego blasku. Dzasewa zauwazyla to i usmiechnela sie sennie. Polozyla sie pod drzewem, pieszczac palcami 255 jego szara kore.Skrajem pradawnej puszczy biegla droga, a przy drodze usadowila sie chlopska zagroda otoczona polami, sadami i winnicami. Gospodarz mial siedem corek, z ktorych najmlodsza liczyla sobie czternascie, najstarsza dwadziescia lat, bo kazda rodzila sie w roku narodzin poprzedniej. A chociaz wszystkie odznaczaly sie pieknoscia, kazda byla jeszcze dziewica, jako ze zyly w epoce niewinnosci. Brakowalo im jednak matki, ktora umarla. A oto ich imiona, a w kazdym razie znaczenie ich imion, od najstarszej do najmlodszej: Predka, Plomienna, Pianka, Ponetna, Perlista, Przychylna i Piekna. Owe siedem siostr nie bylo wcale tak skromnymi dziewczetami, jakimi moglyby byc, gdyby mialy matke, czemu trudno sie dziwic. Ich ojciec, czlowiek prostoduszny i niezbyt wrazliwy, nie dbal o to, by zapewnic im wymyslne stroje, o czym marzyly, natomiast w pobliskim miasteczku zyl pewien chytry kupiec, ktory mowil kazdej z nich, gdy tylko udalo mu sie ja spotkac: "Twoje magnoliowe cialo wygladaloby o wiele lepiej w jedwabnej sukni niz w tym samodzialowym worku. Odwiedz mnie ktorejs nocy, a zobaczymy, co mozna na to poradzic." Jak dotad zadna z dziewczat nie ulegla jego namowom. Chociaz niewiele wiedzialy o zyciu, zauwazyly, ze jego pozolkle palce maja sklonnosc do wedrowania po ich cialach w podobny sposob jak po sztukach jedwabiu, a najmlodsza zapewniala, ze kupiec trzyma w swoich szarawarach jakies zwierzatko, ktore w szczegolny sposob wypycha je od wewnatrz, gdy tylko dziewczyna nachyli sie nad nim, aby podziwiac nowe probki jedwabiu, do czego wciaz ja zapraszal. Stary lubieznik nie zniechecal sie jednak latwo, a dziewczeta nie przestawaly myslec o jedwabiu. Pewnej nocy obmyslily plan, ktory postanowily wcielic w zycie. 256 Kupiec siedzial w izdebce za sklepem, przegladajac swe ksiegi i zastanawiajac sie, w jaki sposob oszukac krolewskich poborcow podatkow, gdy ktos cicho zaskrobal do drzwi.-Kto tam? - zapytal nerwowo kupiec. - Mam tu szesnastu sluzacych i wscieklego psa. Chociaz w owych czasach rzadko sie spotykalo rabusiow, on - sam bedac jednym z nich - nigdy nie zapominal o ich istnieniu, a juz szczegolnie w nocy. Lecz przez dziurke od klucza przeniknal slodki glos: -To ja, drogi kupcze, Piekna, siodma corka gospodarza z pobliskiej zagrody. Ale jesli tam jest wsciekly pies... Kupiec podskoczyl ze szczescia i pobiegl otworzyc drzwi. -Wejdz do mojego nedznego sklepiku! - zawolal wprowadzajac Piekna do srodka. - Nie ma tu nikogo procz mnie. Musialas sie przeslyszec. Wsciekly pies! Co za bzdura! Nie badz taka niesmiala, podejdz blizej, poszukamy jakiegos jedwabiu na suknie. Oczywiscie trudno bedzie cos przymierzyc, jezeli sie nie rozbierzesz. Piekna poslusznie zrobila to, czego sie domagal. Kupiec oblizal wargi i objal ja lapczywym spojrzeniem, a dziewczyna zauwazyla dziwne zwierzatko kryjace sie w jego szarawarach. -A teraz - rzekl kupiec - stan tutaj, przy scianie, a ja wezme z ciebie miare. Piekna usluchala z powaga, a kupiec, nie mogac juz dluzej pohamowac swej zadzy, rzucil sie na nia, sliniac i obcalowujac jej cialo. -Czy to naprawde konieczne? - zapytala Piekna. -O tak, tak! - wydyszal kupiec sciagajac swe szarawary. -Nie, nie sadze - powiedziala Piekna i podnoszac glos zawolala na swe siostry. I natychmiast wszystkie szesc siostr, czekajacych na jej wezwanie za drzwiami, wpadlo do srodka, rozejrzalo sie za jakimis 257 sprzetami domowymi i pochwyciwszy je osaczylo zaskoczonego kupca.-To ja, Predka, pierwsza corka gospodarza - wrzasnela Predka walac go w golen wielkim hakiem do miesa. -A to jest Plomienna - wrzasnela Plomienna walac go w drugi golen niewielka patelnia. -A to Pianka. - I uderzenie w posladki. -A to Ponetna. - I cios w plecy. -A ja jestem Perlista - oznajmila Perlista wylewajac na niego dzban zimnej oliwy. -I jeszcze ja, Przychylna - dodala Przychylna uderzajac go w glowe jakimis szczypcami. Kupiec wrzeszczal i podskakiwal, az w koncu posliznal sie na rozlanej oliwie i upadl na posadzke. Siedem siostr rzucilo sie na niego tlukac go niemilosiernie gdzie popadnie, az w koncu zaczal je blagac, by wziely sobie tyle jedwabiu, ile zdolaja uniesc i zostawily go w spokoju. Przystaly na te warunki, ale ich spelnienie drozej go kosztowalo, niz przewidywal, bo przezorne siostry zabraly ze soba woz ojca zaprzezony w pare wolow i naladowaly go po sam wierzch. Kupiec jeczal i zalamywal rece. -I jeszcze jedno - powiedziala Predka. - Nie waz sie nikomu powiedziec, ze tutaj bylysmy. -Musisz powiedziec, ze napadli cie rabusie - doradzila mu Plomienna. -A jesli tego nie zrobisz - powiedziala Pianka. -I jesli nas oskarzysz - powiedziala Ponetna. -O cokolwiek - powiedziala Perlista. -To my opowiemy, jak kazales naszej malej siostrzyczce stanac nago pod sciana swego sklepu - ciagnela Przychylna. -Zamierzajac wypuscic ze spodni zlosliwe, dzikie zwierze, prawdopodobnie swojego wscieklego psa,i poszczuc je na mnie - zakonczyla 258 z oburzeniem Piekna.I kupiec poslusznie obudzil cale miasto krzykiem o dwudziestu czarnobrodych rabusiach wymachujacych zelaznymi maczugami, podczas gdy siostry jechaly spokojnie do domu wozem pelnym jedwabiu. Ale kiedy zaladowany woz dotarl do zagrody polozonej tuz przy czarnej kurtynie prastarej puszczy, w blasku ksiezyca dostrzegly jakas niezwykle piekna kobiete oczekujaca na drodze. -Ojej! - zawolala Predka. - Musi byc bardzo bogata. Spojrzcie, ma we wlosach srebrne weze, tak misternie wykute, ze wygladaja jak zywe. -Ale popatrzcie - powiedziala Piekna - jej rece krwawia. -Co ona moze od nas chciec? - zapytala Ponetna. Kiedy kobieta podeszla blizej, woly westchnely, zatrzymaly sie i zamknely swe wielkie oczy. Okrazyla woz trzykrotnie, przygladajac sie po kolei kazdej siostrze, a potem bez slowa odeszla droga, zboczyla z niej i zniknela w czarnej puszczy. -To musiala byc lesna rusalka - powiedziala Pianka. -Albo jakas oblakana ksiezniczka - powiedziala Plomienna. Perlista i Przychylna prychnely wyniosle. Tymczasem Dzasewa, ktora zwabil tu zapach malej niegodziwosci siedmiu siostr, powrocila do kwitnacego szaro drzewa i objela jego pien ramionami. A potem na plaskiej, porosnietej mchem polance, ciasno otoczonej pniami drzew, zaczela tanczyc. Zaprawde, dziki to byl taniec, budzacy noc i wiatr, przyzywajacy stworzenia i rzeczy. Pierwszy przybyl czarny zajac, ktory usiadl, utkwiwszy w niej okragle blade oczy, potem pojawily sie lisy, ktore zdawaly sie nawet nie dostrzegac zajaca, po nich dwa jelenie z rogami 259 jak sztylety, sowa o skrzydlach jak proporce, lew, siwy jak dym ze starosci. Podkradly sie nawet zwierzeta wodne, wywabione z lesnych sadzawek i bagien owym bezdzwiecznym, przyciagajacym tancem kobiety Eszwa. A w koncu ze wschodu przybyl i wiatr, przyciagniety jego nieodparta, magiczna moca.Kiedy Dzasewa poslyszala jego szum w lisciach drzew, rozwiazala swa szarfe, a wiatr wsliznal sie w nia poslusznie, wydymajac zwiewna tkanine jak zagiel. Dzasewa szybko zawiazala konce szarfy, aby wiatr nie mogl sie uwolnic; demony maja moc, aby czynic takie rzeczy. Wowczas przestala tanczyc. Zwierzeta uciekly. Wiatr miotal sie i szarpal wewnatrz szarfy, gdy Dzasewa umocowala ja miedzy galeziami drzewa o szarych kwiatach. Siedem siostr uszylo sobie suknie z jedwabiu, lecz nie smialo ich nosic w obawie przed wykryciem podstepnego rozboju. Po jakims czasie wpadly jednak na pomysl, by zakladac je chociaz w nocy i tak wystrojone wymykaly sie na skraj pradawnej puszczy. Miotaly sie tu i tam udajac, ze sa ksiezniczkami i rozmawiajac o pogodzie, poniewaz slyszaly, ze ksiezniczki tym sie glownie zajmuja, jako ze wszystko inne podlega ich wladzy i dlatego okropnie je nudzi. -Jakie to dziwne - powiedziala Predka - ze tej nocy nie ma wschodniego wiatru. -Nie ma go juz od dawna - powiedziala Plomienna. -Statki dryfuja z pustymi zaglami po morzu - powiedziala Pianka. -I kamienie mlynskie w wiatrakach musza obracac sami ludzie - powiedziala Ponetna. -A myszolowy siedza na plotach i gderaja, bo bez wiatru nie potrafia szybowac w powietrzu - powiedziala Perlista. -A strachy na wroble nawet nie drgna i nie odstraszaja golebi - powiedziala Przychylna. 260 -Za to o zmierzchu nie czuc w winnicy tego zgnilego odoru ze smietnika - dodala Piekna.W tym momencie siostry zauwazyly jakas postac stojaca miedzy drzewami. Natychmiast rozpoznaly cudowna pania, ktora spotkaly na drodze w noc swego rozboju na oblesnym kupcu. -Czego ona chce? - zapytywaly sie nawzajem siostry. - Zobaczcie, daje nam znaki, abysmy za nia poszly. Nie powinnysmy tego robic. Jednak wlasnie to robily. Puszcza byla hebanowoczarna i tajemnicza, ale nie czuly strachu. Kobieta prowadzila je coraz glebiej i glebiej w mrok lasu, a one wcale nie pragnely zawrocic. W koncu doszly do drzewa, niepodobnego do innych, calego w szarych kwiatach; miedzy jego galeziami powiewala i wzdymala sie zawiazana szarfa, choc nadal nie bylo wiatru. Kiedy wpatrywaly sie w drzewo i szarfe, Dzasewa znowu zaczela tanczyc. Tym razem nie pojawilo sie zadne zwierze, bo taniec przeznaczony byl dla drzewa, dla uwiezionego w jego galeziach wiatru i dla siedmiu dziewic. I nagle siostry rowniez zaczely tanczyc, wcale tym nieprzerazone i niezdziwione, jakby bylo rzecza calkowicie naturalna, ze one, wystrojone w jedwabne suknie, prowadzone przez kobiete z wezami we wlosach, tancza wokol drzewa o szarych kwiatach, o polnocy, w pradawnej puszczy. Tanczyly, az ogarnelo je jakies dziwne, zmyslowe zmeczenie, a wowczas usiadly kregiem wokol drzewa i wnet opadly na uginajacy sie mech, a ich oczy zaszklily sie snem. Dzasewa przekradla sie przez ten zywy krag, rozwiazala szarfe i wypuscila wschodni wiatr. Wiatr smagnal drzewo, tak ze wszystkie kwiaty gwaltownie zadygotaly, a z ich platkow jak gesty oblok uleciala szarosc. Teraz dopiero okazalo sie, ze tym, co nadawalo im szara barwe, byl popiol. Wiatr porwal oblok popiolu, zawirowal nim wokol drzewa i porzucil, popiol opadl na siedem 261 dziewczat, a wowczas kazda z nich jeknela i zwinela sie spazmatycznie, jakby jakas niewidzialna moc doprowadzila je do szczytu rozkoszy. A potem kazda krzyknela glosno kilka razy i znieruchomiala. Popiol zniknal, wiatr odlecial. Dzasewa westchnela i rowniez odeszla, aby cierpliwie czekac.Siedem dziewczat obudzilo sie rankiem w pradawnej puszczy, w jedwabnych szatach. Siedem dziewczat zapamietalo jakies niezwykle przezycie, siedem dziewczat okrylo sie rumiencem. Nad ich glowami wznosilo sie drzewo okryte kwiatami. Lecz kwiaty nie byly juz szare, jak w nocy, tylko purpurowoniebieskie. Oszolomione, rozchichotane, rozszeptane, wsliznely sie do domu, zrzucily jedwabne szaty i ukryly sie dzielnie w swoich lozkach. Kilka miesiecy pozniej trudno juz bylo cokolwiek ukryc. -Och, moje corki! - lamentowal gospodarz. - Wszystkie siedem pozbawione dziewictwa! Kazda z dzieciakiem w brzuchu! Trudno bylo temu zaprzeczyc, oznaki mowily same za siebie. Siedem pieknych dziewczat z wielkimi, zaokraglonymi brzuchami, siedem dziewczat opuszczajacych skromnie oczy. -Kim jest ten lajdak... ci lajdacy? - ryknal gospodarz. -To sen - baknela Predka. -Sen o drzewie - baknela Plomienna. -Kwiat z drzewa - baknela Pianka. -Nie, to wiatr - baknela Ponetna. -Dziki wiatr - baknela Perlista. -Popiol niesiony wiatrem - baknela Przychylna. -Nie - powiedziala Piekna, najmlodsza - to byl cudowny mezczyzna z czarnymi wlosami i oczami jak plonace wegle. -Co za wstyd! - zawyl gospodarz. 262 Sasiadom powiedzial, ze jego corki zapadly na dziwna chorobe, bardzo zarazliwa. Zamknal je w domu i nie wpuszczal zadnych gosci. Byla to epoka Niewinnosci, wiec wszyscy mu uwierzyli, choc "choroba" trwala przez siedem miesiecy.Ostatniego dnia siodmego miesiaca, gdy zaszlo slonce, kazda z siedmiu siostr zawolala wielkim glosem i padla na swoje lozko. Krzyki rozlegaly sie przez siedem godzin. W ostatniej minucie siodmej godziny z ust kazdej z siedmiu siostr wyrwal sie triumfalny okrzyk. Teraz zaczela jeczec stara sluzebnica, ktora towarzyszyla im w trudach porodu. Ojciec wbiegl do izby i potrzasnal ja za ramiona. -No i co, synowie czy corki? Stara sluzebnica, odzyskawszy swoj naturalny hart ducha, odpowiedziala: -Oswiadczam, ze jeszcze nigdy w moim dlugim zyciu, ktore na pewno zostalo skrocone przez wstrzas, jakiego wlasnie doznalam, nie widzialam czegos takiego. Predka urodzila dziecieca raczke, Plomienna druga, i niech padne martwa, jesli Pianka nie urodzila dzieciecej nozki, Ponetna drugiej, biedna Perlista calego tulowia, a Przychylna glowki. -A Piekna? - zaskamlal gospodarz. -No coz - odrzekla madrze sluzebnica - z cala pewnoscia nie przejdzie mi przez gardlo, co Piekna wydala na swiat, ale mozesz byc, panie, spokojny, to wspanialy okaz. Gospodarz wybuchnal glosnym szlochem, a kiedy skonczyl, kazal zebrac wszystkie dzieciece czlonki, ktore pojawily sie w jego domu w tak nienaturalny sposob, zawinac je w przescieradlo i zakopac w ziemi. Ale gdy tylko zawinieto wszystkie czesci anatomiczne w plotno, przescieradlo zaczelo sie marszczyc i wzdymac. Gospodarz uciekl, lecz madra sluzebnica, zerkajac przez szpare w drzwiach, byla swiadkiem cudownego zespolenia czlonkow. W koncu 263 odwazyla sie rozwinac przescieradlo i oto spoczywalo na nim, pograzone we snie, cale, zdrowe niemowle uderzajacej pieknosci.-No, dziewczeta - powiedziala sluzebnica - ktora z was ma mleko, aby nakarmic to niemowle? Jak dotad zachowywala zadziwiajaca godnosc w tak dziwnych okolicznosciach, ale nie wiedziala, ze bedzie poddana kolejnym probom. Najpierw okazalo sie, ze zadna z siedmiu dziewczat nie ma pokarmu, a zaraz potem, ze nie jest to wcale potrzebne. Kiedy sluzebnica odwrocila sie do niemowlecia, cmokajac ze wspolczuciem nad jego losem, zobaczyla, ze zdazylo juz urosnac. W rzeczy samej nie bylo to juz niemowle, lecz piekny chlopiec, moze jedenastoletni. -Spokojnie, moj kurczaczku - zawolala sluzebnica lekcewazacym tonem. - Powoli, bo przeliczysz sie ze swymi silami. Ale nie odnioslo to zadnego skutku. W ciagu nastepnej minuty chlopiec urosl jeszcze bardziej i wcale nie przestawal rosnac. Teraz na przescieradle lezal cudowny dojrzaly mlodzieniec o kruczoczarnych wlosach, tak urodziwy, ze nawet stara sluzebnica zaczela dygotac na calym ciele. Lecz po chwili nie bylo juz i mlodzienca. Na przescieradle spoczywal dojrzaly mezczyzna. Zdawal sie utkany z ciemnego swiatla, promieniowal pieknem, a jego nagie cialo podobne bylo cialu boga, a raczej wyobrazeniu, jakie o ciele boga mialo osiem wpatrzonych w niego, drzacych ze strachu kobiet. Jego uspiona twarz pozbawila je mowy. Lecz nagle Piekna, najmlodsza z siedmiu siostr, podkradla sie do okna i zobaczyla wzniesiony nad horyzontem pojedynczy zolty miecz - znak nadchodzacego slonca. Nigdy nie poznala, co ja do tego popchnelo, lecz podbiegla do tego niewiarygodnego mezczyzny, uklekla przy nim, pocalowala go w usta i wyszeptala: -Obudz sie, Azrarnie, bo slonce wraca juz na ziemie, a ty musisz powrocic do swego krolestwa. 264 Powieki mezczyzny drgnely, dwa ciemne ogniki blysnely nagle miedzy rzesami. Usmiechnal sie i dotknal ust Pieknej chlodnymi palcami. A potem zniknal.Izbe ponownie napelnily piski kobiet, a w tym samym czasie w ziemskie niebo wzbil sie czarny orzel, zalopotal szerokimi skrzydlami i zniknal bez sladu. W chwile pozniej wzeszlo slonce. Lecz z cala pewnoscia epoka Niewinnosci dobiegla konca. KONIEC 265 Tanith Lee, pisarka angielska specjalizujaca sie w high i dark fantasy, urodzila sie 19 wrzesnia 1947 roku w Londynie. Ukonczyla srednia szkole plastyczna. Jej debiut "ksiazkowy" to opowiadanie The Betrothed (1968). Nastepnie wydala kilka ksiazek dla dzieci; np. The Dragon Hoard (1971) oraz dla mlodziezy: Companions on the Road (1975), The Winter Players (1976), Na wschod o polnocy (1977). Jej pierwsza powiescia "dla doroslych" jest The Birthgrave (1975), pierwszy tom trylogii heroic fantasy/SF. Nastepne to: Vazkor, Son of Vazkor (1978, inny tytul Shadowfire) i Questfor the White Witch (1978). Do najlepszych powiesci fantasy TL naleza: Czarnoksieznik z Volkyanu (1977), Zabij umarlego (1980), Sung in Shadow (1983), A Heroine of the World (1989) i The Blood of Roses (1990). Najwyzej notowany w jej dorobku jest cykl "Opowiesci z Plaskiej Ziemi", liczacy 5 tomow: Demon ciemnosci (1978), Death's Master (1979), Delusion's Master (1981), Delirium's Mistress (1986) i Night's Sorceries (1987). TL pisuje takze SF: Drinking Sapphire Wine (1979, dwa tomy w jednym: Don't Bite the Sun 1976, Drinking Sapphire Wine 1977), Electric Forest (1979), Day by Night (1980), Silver Metal Lover (1981), Days of Grass (1985) oraz powiesci pokrewne fantastyce grozy: Sabella (1980), Lycanthia (1981), trylogia "The Secret Book of Paradys": The Book of the Damned (1'988), The Book of the Beast (1988) i The Book of the Dead (1991), Dark Dance (1992, tom 1 cyklu "Blood Opera"), Elephantasm (1993). Zbiory opowiadan: SF, fantasy, weird fiction: Red as Blood or Tales from the Sisters Grimmer (1983), Tamastara or the Indian Nights (1984), The Gorgon and Other Beastly Tales (1985), Dreams of Dark and Light (1986), Forests of the Night (1989), Women as 266 Demons (1989).TL jest autorka ponad 50 ksiazek, laureatka August Derleth Award (1980) i World Fantasy Convention Award (1983). Pisze eleganckim jezykiem, posiada niezwykle bogata, wyrafinowana wyobraznie, kreuje interesujace swiaty i fascynujace postacie, nie stroni od seksu, nierzadko wrecz fantastycznego (np. stosunek z zombie) i nalezy do grona najlepszych pisarzy fantastycznych Wielkiej Brytanii. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/