IRINA DIENIEZKINA Daj mi Z rosyjskiego przelozyla Malgorzata BuchalikDla Nigera, Leny Siku, Naski i Kaspra DAJ Ml! Gdy wtedy zamarzlas, przejrzalem na oczy. Myslalem, ze chlod nas na wieki rozlaczyl, I juz cie nie znajde, ani ty mnie, Na zawsze, na amen przysypal nas snieg...* -Co chcesz? Kawe? Lapa stal posrodku pokoju goly do pasa, zmieszany i spocony. Slipy wylazily mu ze spodni. Chcialam powiedziec: "Ciebie", ale pomyslalam, ze pogubi sie jeszcze bardziej i zwyczajnie wrosnie w podloge. I bedzie tak stal jak slup. I co wtedy zrobie? -Kawe? Czy herbate? -Kawe, kawe... Lapa z ulga otworzyl szafke, wlaczyl czajnik, pogrzebal w lodowce, wyjal mleko. Otworzyl, nerwowo wypil lyk, postawil. Znowu zajrzal do lodowki i wyciagnal butelke piwa. Potem druga. Odkapslowal i przyssal sie chciwie. Usiadlam przy stole i podparlam glowe rekami. Lapa ma sterczace wlosy, skrecone w igielki, jak u jeza. W uchu dwa srebrne kolka, duzy nos, szczeniece okragle oczy. W ogole caly jest jak szczeniak: ruchliwy, miekki, gibki, jak mawia moja przyjaciolka, Wolkowa - "nic tylko pomietosic". Lapa jest piekny. Ma marzenie: idzie sobie ulica, a na niego rzucaja sie panny, wrzeszczac: "Lapa! Lapa!", i obciagaja mu. Lapa gra punk rocka i chce zostac slawny. I chce jeszcze, zebym nie siedziala tu jak jakis * Teksty piosenki zespolu "BANDar-log". 7 balwan i nie wkurzala go. A moze nie chce. Co ja wlasciwie wiem o Lapie. Czajnik zabulgotal. Lapa nasypal kawy, cukru i zalal wrzatkiem. A sam usiadl naprzeciwko i w skupieniu zapalil papierosa. Wbil mi wzrok miedzy oczy. Pare slow o mnie: jestem o piec centymetrow wyzsza od Lapy, mam dlugie ciemne wlosy, piwne oczy, zero kompleksow i figure modelki. Tak mi powiedzial jeden koles, ale ja wiem swoje - moglabym gdzieniegdzie schudnac, a brzuch mam plaski nie od gimnastyki, a dlatego, ze malo jem. A tak w ogole to Lapa jest moim mezem. Wzielismy slub wirtualnie, wlasciwie on sam wzial, a ja tylko klikalam "Tak". Widzial, padalec, moje zdjecia, ale swoich nie przyslal. Pisal, ze nie ma aparatu, potem znowu skanera, to czegos tam jeszcze. Pogadalam z Wolkowa i doszlysmy do wniosku, ze pewnie sie boi, bo jest brzydki jak noc. A chuj z nim. Kiedy zaproponowal, zebysmy spotkali sie w metrze, Wolkowa tylko teatralnie westchnela i machnela reka. Mnie tez bylo wszystko jedno. Poszlysmy z gory przygotowane na rozczarowanie. Stoimy cale wypieknione w tym metrze: ja w obcislej koszulce i szatach prawie bikini. Wolkowa w dlugiej niebieskiej sukience, pokazujac wszystkim, ze tu ma piersi, tu pupe, a wszystko duze, soczyste. Blond wlosy starannie ulozone i zalane lakierem - "Nie to co ty, jakby piorun w miotle strzelil". Duzy nos. Ale nie psuje calosci. Dodaje charakteru. Faceci tylko z nogi na noge przestepuja. A jak idziemy we dwie, to juz w ogole koniec swiata. No wiec stoimy przy ruchomych schodach i patrzymy, jak jada na nas ludzie. Rozni. -Ty patrz, co za morda-a! -A-a-a!! Gapi sie na nas! F-fuj! -Byle nie ten, nie ten! -O jasna dupa... Nie, nie lez tutaj! -Nie, tylko nie ten potwor, blagaaaam! 8 Stoimy tak i szepcemy, i tak sie nakrecilysmy, ze w koncu nic tylko uciekac z metra na leb na szyje.-Ale dobra, jeszcze chwile. Nagle patrze: ida w nasza strone, dwie sztuki. Jeden do niczego, wypisz wymaluj radziecki pies pluszowy. Drugi - pepsi, pager, MTV, wlosy na zel, usta jak landrynki, pysk wre-edny Sliczny jak z obrazka. -Ktory z was jest moim mezem? - zapytalam ochryplym z nerwow glosem, kiedy Wolkowa przetrawiala informacje: "Stac, nie uciekac. Modele na wybiegu". -Ja - odpowiedzial skromnie Lapa. - A to Krez. Krez potrzasnal dawno niestrzyzonymi wlosami i usmiechnal sie jak ostatni wsiok. Twarz okragla, brzuch okragly, prosty jak tyczka. A Lapa caly dumny. No i teraz siedze u niego w kuchni, a on pali i zdaje sie ma mnie w nosie. Jest dwa lata mlodszy ode mnie. I co z tego? Szybko wypilam kawe, parzac sobie jezyk, wstalam i ruszylam do drzwi. -A ty dokad? - ocknal sie Lapa. -Do domu! -Glucha noc, dokad pojdziesz? -A niby co mam tu robic? Lapa zamyslil sie. Moze przesadzil wtedy na czacie, kiedy zasypywal mnie wyznaniami typu: "Myszko moja! Bardzo-bardzo cie kocham!". Moze nie trzeba bylo? Prosze, juz dwa miesiace minely od spotkania w metrze, widujemy sie raz w tygodniu, pare razy bylismy na probie. Pamietam, ze gitarzysta Witia zaspiewal wtedy jakis kawalek zamiast Kreza, ICrez wsciekl sie i obrazil, bo w koncu to on jest wokalista, a nie Witia. Witia moze sie wyzywac na gitarze. A tak ICrez wyszedl na idiote, i to przy mnie i Wolkowej. Jakby w ogole nie mial tam nic do roboty. Niby wokalista, ale bez niego tez sie obejdzie. A bez Lapy nijak, najlepszy perkusista. Biedny Krez... Mniejsza o to. Wolkowa z miejsca postawila diagnoze: chlopcy sliczni jak laleczki, ale "zwyczajnie znajomi i juz". Wolkowa 9 lubi inny towar: dzianych gosci. Lape i K. oddala mi bez bolu. Ale dla mnie tez byli "zwyczajnie i juz". Nie wiedziec czemu. Ladny "maz". -Odprowadzic cie? Postanowilam pokazac, na co mnie stac, i oswiadczylam: -Sama dojde, co ja, dziecko? Faktycznie. Od Lapy do metra mialam trzy kroki. A potem prawie godzine trzeba tluc sie na Wyborgskie. Mieszkamy z Lapa na dwu roznych koncach miasta. -No to uwazaj na siebie. Zadzwon, jak dojedziesz. Nic nie odpowiedzialam i trzasnelam drzwiami. Tez cos, Chcha... Chala. Na stacji przyczepil sie do mnie jakis zalany w trabke chlopak, wysoki, z dlugimi wlosami i w ciemnych okularach, z butelka "Pietrowskiego" w rece. Szlam i nic nie odpowiadalam, przeklinajac Lape i siebie za to, ze cholera wie czego chce od Lapy. Cp to w ogole za gosc. A tymczasem ten popapraniec lapie mnie za reke i nawija cos histerycznie. Przestraszylam sie. W koncu pijany. -Ma-a-la, jak sie na-a-a-zywasz? A co, nie powiesz? No powiedz! Ja jestem Wowa! Z naprzeciwka szla na nas banda malolatow. "No slicznie - pomyslalam. - Jeszcze tylko brakuje, zeby sie przyczepili. Wtedy to na pewno Lape przeklne". Malolaty byly coraz blizej. Na czele zasuwal maly, niedomyty szczeniak na oko ze dwanascie lat. -Chlopaki, to ten! - powiedzial. Wyhaczyli zalanego Wowe konkretnym ciosem w pysk. Butelka piwa zakolysala sie, wysliznela z jego spoconych lap i odleciala na bok. Stalam i tepo patrzylam, jak kilku smarkaczy skacze mu po glowie, a inni z rozmachu kopia w brzuch. Chcialam cos zrobic, ale rece i nogi jakby mi odjelo. Dalej malo co pamietam. Dwudziestu nawalalo jednego, a ten skamlal i wyl. Zaslanial sie rekami, wil na 10 wszystkie strony i wciaz wpadal pod martensy Na asfalcie utworzyla sie ciemna kaluza krwi. Dookola zbierali sie gapie: dwu grubych facetow, staruszka z siatka, dziewczynka z lodami... Otrzezwil mnie zwierzecy ryk. Popapraniec trzymal sie za glowe, czolgal i wrzeszczal. Nie widzialam twarzy, tylko krew. Gowniarz w szerokich spodniach okladal go lancuchem. -No co jest? Obok mnie stal ten dwunastoletni i uwaznie spogladal mi w twarz. Taki sobie szczeniak. Niedomyty, krotko ostrzyzony, w koszulce z napisem: "Fuck the stupid chicks". Mial tak niewinne jasne oczka, ze z miejsca poczulam sie doswiadczona zyciowo panna i powaznym tonem powiedzialam: -Pieprzone sukinsyny... - i po krotkim namysle dodalam: - Skunksy. W koncu dwudziestu na jednego to juz przesada. Popapraniec nie popapraniec, niby nic mi do niego. Ale sa jakies zasady. Szczeniak zacisnal wargi i zamyslil sie, a potem radosnie odpowiedzial: -Bo on ze swoimi dojebal Dieni. Leb mu rozwalil!... -No i co z tego - zrobilo mi sie glupio. -Jak to co z tego? No wiesz?! "Faktycznie - pomyslalam. - Mnie jakos nikt nie bije, nawet milo ze mna rozmawiaja i patrza w oczy". I wzruszylam ramionami. Podszedl do nas wysoki raper, pobrzekujac lancuchem. -Czesc! - burknal niskim glosem. Aha... Uszy sterczaly spod cyklistowki, ostre rysy, bezczelne oczy. A dlonie piekne, tak, piekne. Dlonie od razu mi sie spodobaly. -To lece, chlopcy - powiedzialam i szybko przecisnelam sie miedzy malym a raperem. Ale wtedy piekne dlonie zagrodzily mi droge. -A gdziez to pani mieszka? 11 -Na Zeni Jegorowej! Raper zrobil wielkie oczy i prychnal. Ciagle jednak stal jak szlaban, z rozlozonymi ramionami. -Od chuja stad, Niger - wyjasnil radosnie maly. -To daj swoj telefon - zwrocil sie do mnie raper, nie sluchajac go. Znowu wzruszylam ramionami i wymamrotalam numer. Im szybciej powiem, tym szybciej sie odczepia. Niger zapisal cyfry na dloni i oddal mi dlugopis. Maly wbil wzrok w rapera i mrugal. -Dienia tez tam mieszka, to cie odprowadzi - stanowczo odpowiedzial mu Niger, odcinajac mi droge ucieczki. Pol godziny pozniej zatykalo mi uszy w metrze, a obok siedzial i gapil sie w przestrzen wspomniany Dienia. Ktoremu popapraniec rozwalil leb. Rana jak trzeba -szwy i elegancka plama jodyny. Dienia przypominal aktora Ryana Goslinga z "Fanatyka". Tak samo ogolony, oczy wlaza na siebie, prosty nos, usta w dziob. Ale generalnie w porzadku, calkiem sympatyczny. Nie przystawial sie, co w koncu mile. I tak juz mialam dosc swoich golych nog i obcislej koszulki. Mimo wszystko siedzialam jak na szpilkach. Nigdy nic nie wiadomo. Dienia w milczeniu odprowadzil mnie pod dom, pomachal i poszedl sobie. Wpadlam do klatki, katem oka pewnie setny raz przeczytalam nabazgrane na scianie "WU-TANG Clan", zlapalam winde i odetchnelam z ulga. -Dzwonil Ilia - poinformowala mama. - I w ogole co to ma byc. Noc na dworze, a ta lazi nie wiadomo gdzie! Zeby mi to bylo ostatni raz! - nakrecala sie i rozezlala coraz bardziej. - Zadnych liii... Iliow... Zamknelam drzwi pokoju i wlaczylam komputer. Kiedy zaczal warczec, wykrecilam numer. -Tak? - odezwal sie Lapa. -Dzwoniles? 12 -Dzwonilem. -Jestem w domu. -To dobrze. Zadzwon kiedys. Niedlugo mamy koncert w "Mleku", to cie zabiore. - OK. -To czesc. -Czesc. Odlozylam sluchawke. Co za balwan! Snieta ryba! A wlasciwie nie snieta, tylko ma mnie w nosie. Co jest? Kazdy inny za mna poleci, wystarczy, ze spojrze milej. A na Lape gapie sie, gapie i nic. Siedzi, pali, odwraca wzrok. Albo na probach, wszyscy staja na uszach, zeby mnie jakos rozerwac (szczegolnie Krez), a ten bebni sobie, tylko plecy widac. Raz skaleczyl palec o wyszczerbiony talerz. Krew ciekla na jego ciemnozielone szorty, on wsciekle ssal rane i przy okazji upapral pol sali. Cala perkusja w brunatnych plamach. Siedzialam i myslalam: moze dac mu chusteczke? Wolkowa tracala mnie lokciem - no, daj. Ale... cos bylo nie tak, jakos nie moglam powiedziec: "Lapa, masz, przewiaz sobie palec". Nie wiem dlaczego. Nie patrzyl na mnie. Pewnie nie potrzebowal moich chusteczek. W sluchawkach rozlegalo sie radosne wycie: "Dzien i noc popalac, nigdy nie odpoczywac, imprezowac i bywac, gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Duza forse kosic, jeszcze wieksza przepijac, prochami zagryzac, byle nie pasc na pysk". To o Lapie. Wprawdzie nie bierze, ale pije jak smok, pali papierosa za papierosem, nie odpoczywa i kiedy ma koncerty, bywa gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Kiedys stanie sie slawny, a ja bede szpanowac, ze to niby moj maz. Najpierw lazil za mna po sieci, codziennie wysylal maile "TESKNIE" capslockami i rzadek wykrzyknikow A teraz w realu probuje go jakos rozruszac, zeby zrozumial, ze chce, zeby dalej bylo tak ostro, jak na poczatku. Bo w tym caly jest ambaras, cholera... A on pali. I patrzy gdzies w bok. Pije piwo. I patrzy gdzies w bok. Gra na perkusji jak wsciekly. I ciagle 13 jakbym dla niego nie istniala. To po co prosi, zeby zadzwonic? Po co zabiera mnie i Wolkowa zKrezem do Peterho-fu? Fajnie bylo, wlazilismy do wszystkich fontann, w ktorych oczywiscie nie wolno sie kapac, nawet jalds milicjant chcial nas pognac. A potem w ostatniej fontannie bylo slisko i Lapa wzial mnie za reke. Albo ja jego. Nie pamietam. Stalismy w strugach wody, trzymajac sie za rece, i wszystkim dookola bylo bardzo wesolo. Lapie rozpuscily sie "igly", cala glowe mial w zelu. Stalismy i trzymalismy sie za rece, a Wolkowa za cholere nie mogla nam zrobic zdjecia. W koncu zrobila i wylezlismy z dlonia w dloni. Dalej juz kazdy sam, wszystko sami. Do dzisiaj sami. Wszedzie chodzimy sami i wszystko jest "zwyczajnie i juz". "Same hity pisac i nigdy nie sciemniac, i nie grac na nerwach, i zawsze byc w porzo. Nigdy nie marudzic, tylko swoje robic, cale zycie zyc jak krol rock and rolla!..." Wesolo zadzwonil telefon. Az podskoczylam. Spojrzalam na zegarek - aj! Pierwsza w nocy! -Klucha? - pieszczotliwie odezwala sie w sluchawce Wolkowa. -Klopsik?! -Zgadnij, skad dzwonie!!! Chwile nasluchiwalam. Ze sluchawki oprocz posapy-wania Wolkowej dobiegal daleki lomot muzyki. -Z jakiejs dyskoteki!... -No! A zgadnij, z czego dzwonie! -Z komorki. Jakos za szybko zgadlam, popsulam Wolkowej zabawe. Zmienila wiec ton na obojetny: -Poznalam dzis faceta. Trzydziesci siedem lat. Na-dzian-ny... Podrzucil mnie z pracy do domu, potem poszlismy do baru, a potem tu. Tarasowa tez jest. Ale goscia ma gorszego! Chi-chi! -Jasna sprawa - polowalam glowa, chociaz Wolkowa nie mogla mnie widziec. -A ty gdzie sie szlajalas? - zmienila w koncu temat. 14 -Bylam u Lapy. - Aha... No tak. - Wolkowa juz mnie nie sluchala. - Dobra, Klucho, zadzwonie jutro z roboty. Siema! -No czesc. Wolkowa lubi mnie dolowac, ale nie moze beze mnie zyc. Uwielbia byc w centrum uwagi, poderwac faceta, przespac sie z nim (nazywa sie to "wklad wlasny"), a potem dlugo i malowniczo opowiadac, ile to i za ile zjadla i co pila, i jaka fajna fura, i jaki to facet "idijota", a ona zawsze piekna i wspaniala. Slucham jednym uchem, bo ile mozna. Jakos mnie to wszystko nie bawi, na miejscu Wolkowej chyba umarlabym z nudow. Wolkowa gardzi mna za to i uwaza, ze nie umiem isc na calosc. Ale lubi mnie i okropnie teskni, jesli dlugo sie nie widujemy. Dienia siedzial na lawce. Rece trzymal w kieszeniach. Wyszlam i potknelam sie o niego wzrokiem. Przystanelam. -Czesc - powiedzial wesolo i poszedl. - Pomyslalem, ze cie gdzies odprowadze. -To odprowadzaj - wzruszylam ramionami i zlapalam sie na mysli, ze ostatnio bardzo czesto wzruszam ramionami. Zycie zaczelo mnie przerastac. Dienia odprowadzil mnie do metra, a potem, po krotkim namysle, na uczelnie. Po drodze opowiadal mase ciekawych rzeczy. Ma dwadziescia lat. Wiosna wyszedl z wojska. Sluzyl w dywizji tamanskiej, byl w Czeczenii, "duchy" wystrzelafy na jego oczach wszystkich chlopakow, tylko on zostal przy zyciu. A teraz jest ochroniarzem, ale nudzi sie w tym miescie i w ogole "w cywilu". Dziewczyna miala na niego czekac, az wyjdzie z wojska, ale nie doczekala sie i wyszla za maz. Na koniec dlugo rozwodzil sie nad tym, ze trzeba by pojechac z powrotem do Czeczenii. W glebi duszy powiedzialam: "o nie". Dienia podobal mi sie. Nie wiem dlaczego. Olewal wszystko rowno, w oczach mial to wypisane. Cokolwiek by sie stalo ze 15 swiatem, on tylko popatrzy, wlozy rece do kieszeni i pojdzie swoja droga. Nic go nie ruszalo. O takich mowi sie: "Nie biora sobie do serca". Tez bym tak chciala. Caly dzien usilowalam olewac rzeczywistosc i nawet odnioslam na tym polu pewne sukcesy. To znaczy calkiem beztrosko opuscilam zajecia z rosyjskiego, w dodatku dyktando. Dienia czekal na mnie pod soborem Kazanskim, siedzac luzacko na lawce. Usmiechnal sie. Ja tez. I poszlismy na spacer. Wieczorem wpadla do mnie czerwona ze.zlosci Wol-kowa. -Gdzie lazilas caly dzien, zolzo? - zasyczala, wskakujac na lozko z butelka piwa w lapie i wlaczajac telewizor. - Pusc mi "Simpsonow". Caly dzien nie moge sie do ciebie dodzwonic. -Bylismy na spacerze. -Co znowu za my? -Z Dienia. Wiesz, wracalam wczoraj od Lapy i poznalam takiego chlopaka. Mieszka tu niedaleko. Wolkowa ledwie dosluchala i z miejsca zaczela szczegolowa relacje z wczorajszego wieczoru, plynnie przechodzacego w noc i rownie plynnie w poranek: -Forsy ma jak lodu! Jezdzi beemwica. I ciagle tylko cmokal: "Ach Lena, no po prostu napatrzec sie na ciebie nie moge!". Fundnal mi striptizera za paczke! A potem pojechalismy do niego, i Tarasowa z jego kumplem spali na podlodze, bo lozko bylo jedno, a ja na lozku! A pale ma jak kij bejsbolowy! O-o! Rano odwiozl mnie do pracy, musialam mu zostawic numer telefonu... -Przyjedzie jeszcze? -Nie wiem - powiedziala beztrosko Wolkowa. - A twoj Dienia jak? Dobrze sie caluje? -Nie wiem, nie probowalam - odpowiedzialam szczerze. Wolkowa sceptycznie podrapala sie w policzek i oswiadczyla: 16 -No to hop, lecimy. Zmierzchalo. Chcialysmy isc do "Grubego", niezly lokal, a my w superkieckach, obcasy, nie pogadasz, ale po drodze ktos krzyknal za nami: -Stac! Nogi do gory! Wolkowa zatrzymala sie i niepewnie spojrzala na towarzystwo opodal. Podszedl do nas usmiechniety Dienia. -Witam panie. -Czesc! - ucieszylam sie. -Czesc - powiedziala chlodno Wolkowa, cala soba demonstrujac, ze zasluguje na oklaski, auto i kwiaty, a nie powitanie jakiegos "malolata". Malolat to kazdy chlopak do dwudziestego szostego roku zycia i bez samochodu. Samochod dodaje mezczyznie uroku. I prestizu. Tymczasem podeszli pozostali: jacys chlopcy, ktorych nie znalam, panna z jajowata glowa, oblepiona jasnymi wlosami, i Niger. Ten z lancuchem. Wolkowa najwyrazniej miala inne plany, wiec juz do konca wieczoru chodzila z kwasna mina. Zrobilismy sobie spacer do "Ozierkow" i z powrotem, pilismy piwo, a potem poszlismy do parku za nasypem kolejowym i paczka Dieni zaczela spiewac. Rozpalili ognisko. Panna piskliwym glosikiem zawodzila: "To jest swiat, w ktorym zyje, w ktorym zyjesz ty i nasi przyjaciele...". Do Wolkowej przyczepil sie niewysoki barczysty Misza. Siedzialam na lawce naprzeciwko nich. Dienia wzial gitare: -"Nie patrz tak na mnie, wszystko sie skonczylo. Przez te dwa lata tylu chlopcow bylo..." Wstalam i poszlam za jakis krzak: piwo rwalo sie na wolnosc. Potem wrocilam i zobaczylam, ze z dala od reszty, na brzegu stoi ktos w szerokich spodniach. Tym kims byl Niger. -I znowu czesc - powiedzialam nieco zbyt radosnie, wlepiajac w niego pijane oczy. -"Szukam w ciemnosciach twojej, twojej, twojej twarzy, caluje usta, ale to nie ty..." fi fHia fi [? EE ?] 17 Nie pamietam, jak to sie stalo, ale chwile pozniej bylam juz w jego ramionach, a on rozchylal wargi i dyszal mi w twarz. A potem pocalowal. Po krotkim namysle odjechalam. Niger okazal sie silny i mily w dotyku, jak mlody kon. Fala namietnosci zmieszanej z dziecieca niewinnoscia chlusnela na mnie z jego oczu; utonelam w niej bulgocac cos na pozegnanie. Innymi slowy, calowalismy sie z Nigerem, dopoki nie wpadl na nas Misza, rowniez zwiedzajac krzaki za potrzeba. Delikatnie pisnal i wycofal sie. A my z Nigerem, nabuzowani, patrzylismy na siebie w oslupieniu, i w koncu poszlismy do ogniska. Wolkowa, wstretna morda, natychmiast wszystko zrozumiala i puszczala do mnie oko, az zsiniala, wariatka. A Dienia jakby nigdy nic spiewal kolejne piosenki, takie smutne, z wojska - jestem biedny, nieszczesliwy, porzucony i tak dalej. Ale po oczach widac bylo, ze dalej wszystko mu wisi. Nie umialabym tak caly czas. Nie umiem wszystkiego olewac, bo nie mam nic, za czym mozna sie schowac. Co innego Dienia, on ma swoich zabitych kolegow. Byli i juz ich nie ma. Na jego oczach. Dlatego ma w oczach pustke. Spiewal i patrzyl na mnie. A ja na niego. Myslalam: "Mam w glowie bur-del!"... Znowu pozno wrocilam do domu. Znowu to samo: "Co to w ogole ma byc? Noc na dworze, a ta lazi nie wiadomo gdzie! Zeby mi to bylo ostatni raz!". Kiwnelam glowa. A co niby mialam zrobic? Przeciez nie obiecam, ze bede wracala wczesnie. Nie bede. Mc juz na swiecie nie ma. Wszystko jest klamstwem i... scierna! Jak zerwanej struny krzyk. I zostaja tylko sny. Sny o niczym. Sny o snach... 18 Dienia siedzial zgarbiony na lawce i gapil sie na krzak. A ja na trzezwo przypomnialam sobie, co sie zdarzylo wczoraj i pomyslalam: "Ojjjjj..." Wstal i powiedzial po prostu: -Czesc. Odprowadze cie. Na wszystkich zajeciach zamiast wykladowcy mialam przed oczami Nigera. Czulam sie tak, jakbym stracila cos bardzo waznego i jakbym koniecznie musiala to cos odzyskac. Inaczej... Co inaczej? Nie wiem. Niger mieszka na koncu miasta. Godzine metrem ode mnie. A Dienia tu obok. I moze mnie odprowadzac. Znowu czeka pod soborem Kazanskim. Zauwazylam go z daleka i natychmiast skrecilam do metra. Przeskoczylam bramke, zawyl alarm. Ale nikt mnie nie gonil. Nikt nigdy nikogo nie goni. Tego sposobu wchodzenia do metra nauczyl mnie Lapa. Przyszlam do domu, znowu przeczytalam na klatce "WU-TANG Clan" (niedlugo przysni mi sie to w jakims koszmarnym snie). Usiadlam na lozku i zaczelam myslec, co tu teraz robic. W odpowiedzi zadzwonil telefon. - Akademik? Mozna prosic Ludeczke? - zagruchal ktos w sluchawce. -O! - ucieszylam sie. - Wolkowa! Dobrze, ze dzwonisz. Mam klopot! -Zakochalas sie w raperze, co? - domyslila sie ubawiona Wolkowa. -Jak go znalezc? -Srak. Znowu wybierzemy sie gdzies z tym rabnietym Dienia. Zdaje sie, ze po Czeczenii dostal zupelnej korby. A ty poobsliniasz sie z raperem. -A jak nie przyjdzie? Przeciez mieszka na drugim koncu miasta! -Jak nie przyjdzie, wezmiemy jego telefon. Od kogos z paczki. - Wolkowa rozpierala duma, ze jest taka domyslna i umie dawac dobre rady. 19 -W porzadku. Ale ty prosisz o telefon. Ja sie wstydze. -OK, Klucho - zgodzila sie laskawie Wolkowa. - I co, nie zastalam Ludeczki? -Przykro mi, bierze prysznic! Oj, chwileczke! Juz sie wyciera!... Nigera nie bylo. Byli jajoglowa panna i Misza. No i Dienia. Siedzielismy u "Grubego" przy piwie. Dienia stawial. Mial dobry humor i znowu szczerze wszystko olewal, z czym bylo mu bardzo do twarzy. Wolkowa ciagle wyszukiwala wzrokiem jakichs facetow, zeby najpierw gapic sie na nich, a potem od nich opedzac. Ja siedzialam jak na szpilkach. Naprawde - jakby ktos klul mnie nimi w pewne miejsce. Chcialam zerwac sie i biec, biec, biec, krzyczac na cale gardlo, zeby rozbic w sobie to straszne oczekiwanie. W koncu Wolkowa zareagowala na moje blagalne spojrzenia, zaczekala, az Dienia i Misza pojda sikac, i z udawana obojetnoscia zapytala panne-jajo: -A ten... jak mu tam... w szerokich spodniach... -Pasza! -A tak, Pasza... Nie znasz czasem jego telefonu? Moj brat chcial z nim o czyms pogadac. Ale wymyslila! Brat! Panna pogrzebala w torebce i znalazla nawet kawalek kartki, na ktorym napisala: "Pawel, 142-34-75". Wolkowa chlodno podziekowala i schowala swistek do kieszeni. Wrocili Misza z Dienia. Odprowadzali nas osobno: Misza Wolkowa, a Dienia mnie i jajoglowa. Panna jakos szybko sie zmyla i Dienia wzial mnie za reke. Podprowadzil do klatki. A potem stal i patrzyl w oczy, a nawet objal i chcial pocalowac. Wywinelam sie jak jaszczurka, przepraszajaco zamachalam rzesami i poslalam mu usmiech. Wpadlam do windy, nawet nie patrzac na graffiti po drodze. Potem dlugo stalam na drugim pietrze i czekalam, az Dienia sobie pojdzie. 20 A dziesiec minut pozniej dzwonilam juz do drzwi Wol-kowej. Wyjrzala polnaga, szeroko ziewajac. Podala mi swistek. -Co ty bys beze mnie zrobila! - powiedziala cala dumna i zaraz dorzucila, nagle ozywiona. - A zebys widziala, jak splawialam tego idiote Misze! Chuja na drugi raz gdzies z nim pojde. Downy! -Ja tez chuja pojde - powtorzylam, niewiele myslac. Mama znowu wyglosila kazanie i dotarlo do mnie, ze faktycznie jest pozno i nie wypada juz dzwonic do Nigera. To z jednej strony. A z drugiej - stesknilam sie. Czulam jakas pustke w duszy, a wlasciwie nie pustke, tylko smietnik. Wszystko walalo sie byle jak. Gdyby tak wziac szmate, miotle, szufelke i wymiesc, co niepotrzebne, a co potrzebne wyczyscic i rowniutenko poustawiac na polkach. Tutaj Dienia, tutaj Niger. Tego wyrzucic, tego postawic. Albo odwrotnie. Sluchawke podniosl Niger. Stracilam glowe i nic nie powiedzialam. -Kto dzwoni? - zapytal ufnie. -To ja. -Mmm... tak konkretnie? Wtedy przypomnialam sobie, ze Niger nie wie, jak mam na imie. Czyli niby kto ja jestem? I gdzie? 1 po co? E... e... e... Skonczona idiotka, dzwonic sie zachcialo... -A!... To ty! - nie wiedziec jakim cudem domyslil sie nagle Niger i powiedzial "ty" takim tonem, ze od razu wiedzialam - poznal. -Jak leci? - zapytalam standardowo. W porzadku, sztampa. Ale przeciez nie moge na dzien dobry powiedziec: "Stesknilam sie...". Znamy sie ze dwa dni, a i to tylko troche... -Niezle - odpowiedzial. - A u ciebie? 21 -Tez niezle - powtorzylam jak automat. - Dlaczego dzisiaj nie przyszedles? -Za daleko, nie chcialo mi sie jechac! - odpowiedzial wesolo Niger. Wszystko mi opadlo. Kaciki ust, rece i oczywiscie skrzydla. Jak omlet. "Za daleko"! Do mnie niby ma tak daleko. Koniec miasta, koniec zabawy. Nic z tego nie bedzie. "Za daleko..." Nie chcialo mi sie z nim gadac. Cos mnie scisnelo w gardle i ledwie wychrypialam: -To hej. -Dobra... hej... - zdziwil sie Niger. Odlozylam sluchawke. W porzadku, dla mnie tez za daleko!!! Mam Dienie. "No wlasnie. On... Calkiem sympatyczny..." - zaczelam przekonywac sama siebie. Prawie przekonalam. Wlasciwie naprawde jest sympatyczny. Poza tym wrocil z wojny. "Dostal zupelnej korby". Wolkowa ma racje. On nie zna sie na zartach. Pali i gapi sie w pustke^. Spiewa te swoje piosenki, jakby mi wyliczal na palcach: "Dziewczyna powinna byc wierna! Jestem zolnierzem, bronilem ojczystych granic. Cala reszta to mieczaki... A ja mam prawo do milosci..." No ma. Do mojej? W kazdym razie nastepnego wieczora siedzialam u Dieni w kuchni i opieralam glowe na rekach. Ogladalam jego zdjecia z wojska. Wczesniej zdrowo sobie walnelismy, wiec wszystko rozplywalo mi sie w oczach. Die-nia, rozebrany do pasa, palil i wychylal sie przez okno. Na lewym ramieniu mial gola babe i napis "Taman". Na prawym jakies wzorki. No i te zdjecia: tu Dienia bez tatuazy, a tutaj juz z "Tamaniem". A tu mama i tata, a tutaj obwieszony pistoletami maszynowymi. Koledzy. Znowu koledzy. Przy skocie... Dienia pstryknal niedopalkiem w mrok i usiadl na taborecie. -Bez wojny zawsze bedzie mi brakowalo czegos strasznie ostrego, takiego, ze nawijasz nerwy na piesc - 22 powiedzial. - Ze krew leje sie nie z zadrapan, a tak po prostu... z ran... z rozszarpanego miesa... Takie jasne oczy - pomyslalam. - Zelazo, dym, wszyscy rzucaja kurwami, a te oczy wciaz takie jasne. Twoje... I nie pobijesz sie z przyjacielem, jezeli nie masz, jezeli nie masz, jezeli nie masz przyjaciela!... Jesli nie zyjesz... Czy ja zyje?-Jak juz umierac, to za cos takiego, wiesz, wielkiego -ciagnal mysl Dienia. - Bez tego calego gowna. A my ciagle lepimy i lepimy jakas plastelinowa grude. I po co? Chce isc na wojne. Zeby mnie tam zabili. W chuja. -A ja co niby mam robic? Wtedy naprawde zdawalo mi sie, ze jesli on pojdzie na wojne, przyrosne do okna w pozie cierpietnicy. -Zyc bedziesz - rozkrecil sie Dienia. - Znajdziesz sobie porzadnego chlopaka, nie takiego jebnietego, jak ja. - Kopal sam siebie i wyraznie go to bralo. Chcesz uslyszec, ze ani mysle - domyslilam sie. Zawsze tak jest. Czlowiek lubi przesadzac, zeby mu potem ktos powiedzial: "Nie no, co ty. Jestes w porzadku". Wiec odpowiedzialam: -Po co mi jakis porzadny chlopak? Denis puscil moja bohaterska deklaracje mimo uszu. Byl pochloniety swoimi rozwazaniami: -Najwazniejsze wychodzi z czlowieka w wojsku i w wiezieniu. Od razu widac, kto jest kto... Juz nie wystarczy rzucac kurwami... Tam jestes sam na sam ze soba. I nie chodzi o zadnych "dziadkow" ani o "duchy"... -A o co? -O ludzi. Maminsynkow namnozylo sie od chuja. Gladziutkich smarkaczy, co to sie tylko umieja chowac za tatusia. Wyjdz no ze mna ktory jeden na jednego, zobaczymy, jaki jestes chojrak. Pierdoli mnie, jaki z niego chojrak... Smierci gowniarz nie widzial, nie widzial, jak zaraz obok ciebie rozrywa twoich kolegow na gulasz. Zasrani yuppies... Lalusie. Wyjebac ich wszystkich i tyle. Wszystkich na chuj do woja... 23 Wbiiam wzrok w Dienie, ale on mnie nie widzial, przed oczami stali mu lalusie i koledzy. Koledzy chyba jebali lalusiow szczotkami. A moze lufami automatow. Obudzilam sie z trudem. Nie krecilo mi sie w glowie, ale czulam mile resztki znuzenia, jakbym nie wyspala sie z jakiegos waznego powodu. Usiadlam na lozku i zrekonstruowalam ubiegly wieczor. Kuchnia, papierosy, park i pocalunki Dieni, bezsensowne, czyli chyba wlasnie takie, jakie powinny byc. Co ja mam do Dieni? No wlasnie... Ale to po prostu... Nie, wcale nie po prostu. Zupelnie nie po prostu. Jakbym nagle dostala palka w leb i wszystko wreszcie ulozylo sie, jak powinno. W jedyny wlasciwy wariant z milionem innych wariantow, cieplych, slonecznych, przemyslanych do ostatniego szczegolu. R-raz - zaskoczylo. I juz cos jest. W srodku. Na zewnatrz. Jego plecy, blizna na ogolonej glowie... I tatuaze. Jak to dobrze, ze mam Dienie. Jak dobrze, ze mialam Dienie. Tylko kilka dni, ale zdawalo mi sie, ze dluzej. Zadzwonila Wolkowa. -Ty, ja pierdole! - zaczela ostro, ale potem rozmyslila sie i przeszla do rzeczy: - Dzisiaj jest koncert w "Mleku". Dzwonil Lapa-Ciapa, zeby, jak chcemy, spotkac sie przy kanale Gribojedowa (powiedziala to takim tonem, jakbysmy mogly nie chciec). -O ktorej ten koncert? -Co cie obchodzi, o ktorej - warknela wsciekla. - Mamy byc o piatej, zeby mogli sie jeszcze bez nerwow przygotowac. Dobra, zaraz po pracy tam podjade, dzisiaj wczesnie koncze... -OK, bede. -No, ja mysle!!! Jak tam Niger? - zapytala mimochodem. -E... e... - wyjakalam. -Jasne, to do wieczora, sloneczko. - Wolkowa nie zamierzala czekac, az odzyskam glos. 24 -Czesc. Wolkowa to luzak. Idzie sobie do "Mleka", zeby napic sie na krzywy ryj i rozerwac. Popatrzec, jak narabane panny rzuca sie na Lape, Kreza, Sama i Witie. Jakos mniej sie nimi przejmuje niz ja. W koncu to ja siedze u Lapy w domu i parze sie kawa, nie ona. Wiec dlaczego Lapa dzwoni do Wolkowej, a nie do mnie? Hm... Przyszlo mi do glowy: "Lapa ma dopiero osiemnascie lat, nie byl w wojsku... Nie wie, co to zycie"...Lapa moze i nie wiedzial, co to zycie, ale gral, jakby urodzil sie przyrosniety do perkusji. Wolkowa nawalila sie piwem i teraz wyluzowana obserwowala tlum malolatow, a za ich glowami pyzatego Sama z wywieszonym jezykiem, z basem przewieszonym przez ramie; gitarzyste Witie, opalonego, z gesta czarna grzywka; ryczacego do mikrofonu Kreza; i zupelnie przy scianie -blyszczace talerze, migajace paleczki i spocona facjate Lapy Biegnie boso... prosto z raju... rani nogi o kamienie... Biegnie boso... prosto z raju... ale nigdy nie dobiegnie... W brzuchu wszystko trzeslo mi sie i huczalo. Muzyka przenikala na wylot, wypierala wszystkie mysli, przepelniala oczy radoscia. Czysta zywa radoscia. Wolkowa miala w oczach jakas szalona milosc. I fantastycznie wyginala brwi. Biegalam po calej sali z pollitrowa szklanka piwa. Lapa oblizal sie nerwowo, lyknal mineralnej z plastikowej butelki i spojrzal na Witie. Witia zaczal powoli, niemal sylabizujac: Two-je na wpol przym-knie-te o-czy o-po-wie-dzia-ly mi o wszystkim... Znowu pijany wiatr rozdmuchal wygasly plomien nienawisci. 25 Noca nad miastem blyszcza gwiazdy i niebo stoi w plomieniach A ja chodze i szepce bez sensu, pograzony w glupich marzeniach... Wtedy Krez wlaczyl sie ochryplym glosem: Daj!... mi! Daj!... mi!... mi troche slonca!!! Daj!... mi! Daj!... mi! Daj!... mi zi-i-imnej wody!!! Tlum zaczal podskakiwac i krzyczec, z kazdego bila energia, malo nie oszalalam ze szczescia. To jest wlasnie koncertowe szczescie: wszyscy staja sie jednym, nanizanym na wylot na "Daj!... mi! Daj!... mi! Daj!... mi!!!". A-a-a-a!!! Cala reszta nie ma znaczenia. Potem pojechalismy do Sama. Urznelismy sie jak swinie. Ostatnie, co pamietam: Wolkowa mowi do mnie "moja slodka dziewczynko", a Sam ciagnie na kanape jakas panne, wstepnie rozebrana przez smaglego Witie... Rano okazalo sie, ze kiedy imprezowalam w "Mleku", przyszedl "taki z ogolona glowa, kto to jest, to z nim lazisz po nocy?". Wszystko jasne, Dienia ma nawrot milosci. Albo czegos tam. Po wczorajszych szalenstwach Dienia wygladal jak stary, wiecznie niezadowolony z zycia zgred. Niemodny. A kto jest modny? Ten, kto nie zna zycia? Wszystko w srodku spiewalo mi i wrzeszczalo, i olewalam caly swiat. Zycie jest piekne i zadziwiajace. "Nic juz na swiecie nie ma, wszystko jest klamstwem i... scierna!" Musze dac Lapie po lbie, ze mnie, idiota, nie chce. No przeciez zabic! "Oj mamusiu, jak mi dobrze!!!" I kiedy wlasnie zaczynalam rozumiec, o co w zyciu chodzi, zadzwonil telefon. Glos Nigera byl samym zyciem. Ale Niger nie sciemnial, powiedzial po prostu: 26 -To ty? Zbieraj sie. "U-u-uH!" - pomyslalam. A on szybko dodal:-To jade, za godzine przy ruchomych schodach. - Dobra!!! Taka scena: stoje i gapie sie na schody, a schodami wyjezdza z metra wysoki raper w jasnej cyklistowce "NY", odstajace uszy, bezczelne oczy i radosny usmiech od ucha do ucha. Szerokie bary, silny jak kon. Wyjezdza i jakos nie moze sie to zakonczyc. O, juz. Podchodzi. Pod zolta koszula w krate ma bialy t-shirt, a nizej szerokie spodnie i kolyszacy sie lancuch. Staram sie nie myslec, ze kiedys ten lancuch wyladowal na lbie zalanego Wowy. Pierwszy raz widze Nigera na trzezwo i w pelnym swietle. Jest ode mnie o cala glowe wyzszy. To wazne, reszta znajomych chlopakow jest w najlepszym razie mojego wzrostu. A Lapa to juz w ogole, jak sie postarac, mozna go nakryc lokciem. Szczegolnie na obcasach. -Czesc! - ucieszyl sie Niger. - Czesc, mala! Bylam dumna, ze jest obok mnie. Jechalismy metrem, spogladalam w gore, na niego, i usmiechalam sie jak amerykanski turysta. Potem lazilismy po Newskim, on ciagle kupowal mi lody, pod koniec bylam obzarta po uszy. Zajrzelismy na plac Palacowy, pogapilismy sie na pochylajacych sie breakdanserow. Usiedlismy niedaleko w parku, przy fontannie, kupilismy piwo. W fontannie chlapaly sie dzieci i turysci. Niger, opowiadajac o rapie, zaspiewal: -"Nie wierze wlasnym oczom, nie wierze wlasnym uszom - garnitury czesza kase na hip-hopie". Potem zrobilo mu sie glupio. Spojrzal na mnie swoimi bezczelnymi oczami i pocalowal. Dzieci piszczaly z radochy. Turysci pstrykali aparatami. -"We gotta make a change..." * 27 Wszystko trafilo na swoje miejsce, burdel w glowie zamienil sie w porzadne szufladki. Wystarczy po prostu "nigdy nie sciemniac i nie grac na nerwach, i zawsze byc w porzo...". Ale pod szufladkami byla jeszcze piwniczka, do ktorej pospiesznie wrzucilam mysli o wojnie i wiezieniu, o spoconych chlopcach i ochryplych glosach... Nie wpadalam do Wolkowej. A to pozno wracalam do domu, a to zapominalam. Wolkowa nie obrazala sie, tym bardziej ze akurat byla zadurzona w "bogatym faceciku" i wloczyla sie z lokalu do lokalu i opychala szaszlykami. Siedzielismy ze zwieszonymi nogami na nabrzezu. Po rzece plywaly statki wycieczkowe. Usiedlismy tak sprytnie, ze jesli turysci chcieli zrobic zdjecie Palacu Zimowego, musieli przy okazji zrobic zdjecie nam. Wprawdzie na fotografiach bylismy jak male muchy, ale i tak bylo fajnie. -Moze zaczne sie normalnie ubierac? - powiedzial nagle ni z tego, ni z owego, zapatrzony w przestrzen Niger. -To znaczy? -Znaczy jak burak. Waskie dzinsy, koszulka... - Niger leciutko skrzywil cienkie wargi. Kiedy to sobie pomyslal, pewnie bylo OK, ale kiedy powiedzial, zaraz zrozumial: "Fuj, obciach". -A co tak cie nagle wzielo? -A, mam juz dosyc. Zaraz gadaja, ze raper, cholera. Wszyscy teraz laza w szerokich spodniach... A jak wlozysz szerokie spodnie, to juz musisz znac sie na rapie... Jakby nie wystarczylo, ze teraz taka moda. - Niger wojowniczo zacisnal piesci. - Przede wszystkim rap to cala kultura. Teraz byle gowniarz poslucha Eminema albo, co gorsza, naszego DeCla i juz zaklada szerokie spodnie, raper pelna geba... A ja juz cztery lata tak chodze... Rapu 28 slucham piec... I wkurwia mnie, jak byle dupek zasuwa i bierze mnie za swego, ze niby jest takisam jak ja... A jest chujowym lamerem i tyle... -O! - to bylo jedyne, co potrafilam odpowiedziec. Niger potrzasnal glowa: -Sorry, mala, pieprze jakies glupoty. Juz dobra. -Wcale nie pieprzysz. Ale przeciez nie jestes byle dupek, zlewaj to. -A pewnie! - wypial piers Niger, objal mnie i przytulil do chlodnego policzka. - Mala, mala!... -Co? -Kocham cie! Niemilosiernie jak kat bol sciska mi skronie, Juz mialem zrobic' krok, ale zastyglem w polowie. Sam nie wiem, co za bzdury chodza mi po glowie. O czym ja w ogole mowie? Niech ktos' mi odpowie... -Klucha? -Klopsik? W koncu spotkalam sie z Wolkowa i porzadnie to uczcilysmy. U Wolkowej, dzinem. Du-u-zym! Za oknem zapadla glucha noc, a u nas palila sie lampa, mruczala lodowka i bulgotal alkohol z dwulitrowej butelki. Jak zwykle wzielo mnie na zwierzenia. Wolkowa tez sie roz-kleila. Siedzialysmy tak sobie w kuchni, z nogami podkulonymi pod taborety, zadna z nas nie sluchala drugiej i wreszcie moglysmy sie nagadac. Jak slepy z gluchym. -Pieprzony raper! Nic nie chce sluchac, tylko rap i rap. Dobra, niech mu bedzie, ale dlaczego mam nawet slowa nie powiedziec o Zemfirze. Zaraz - kila! - poskarzylam sie kwieciscie. -Mutant! - blyskawicznie podsumowala Wolkowa i wrocila do swego. - A moj ciagle: "Zona mnie juz nie bierze"! Ha! Idiota. Mowilam mu, ze chce do tej... no, tej drogiej... Chuj z nia. Dobra, pojechalismy! Skasowali go 29 na piec kawalkow! Za kolacje! - oczy Wolkowej zrobily sie okragle. Pomyslalam, ze troche przegiela z tym mutantem - to przesada. Postanowilam poszukac zalet. -Tak w ogole to on sie nie czepia. A ja nie jestem taka. Slucham wszystkiego po trochu. Widzialas moje mp3. Za to Niger zawsze mnie odprowadza i potem do drugiej w nocy siedzimy na lawce! Jak on potem wraca do domu! Na drugi koniec miasta!... -Wstretna wydra! - przysunela mi Wolkowa. - Metro juz nie jezdzi!... No i tego... Zawiozl mnie do mieszkania -Wolkowa zamyslila sie i polala dzinu. - Nie tego z zona... Wynajmuje. Niezle, fajnie urzadzone. Telewizor, wideo... A fiut taki sobie - Wolkowa prychnela do szklanki. - W lozku mato nie ryknelam smiechem. Komedia!... Zostaly tylko puste zrenice! Zostaly tylko s'lepe ulice! Wszystko, czym dotad zylismy, caly nasz swiat to sny! Sny o niczym, sny o snach!... Przyszedl rottweiler Wolkowej, popatrzyl zaciekawiony. Na dwa zapite pysio. Mialam w zyciu szczescie. Po szkole nie chodzilam na zadne kursy i nagle, z marszu, dostalam sie na filologie. Nauczyciele chorkiem westchneli: "A-ach...". No ja mysle - cala szkole na trojach, mysleli, ze jakis tepak, a tu nagle filologia! Ostatnie kujony pooblewaly, lazily z czerwonymi oczami. A ja zdalam i nic. Spoko, zadna sztuka. Chlopaki nie zabijali sie o mnie. Bralam, co fala na brzeg przyniosla. Na pierwszym roku przyniosla prymusa Sacharowa. Wszystkie go kochaly, a on zakochal sie we mnie. Najpierw z wzajemnoscia, ale potem, po poltora roku, jakos mi sie znudzil. Sacharow nosil biale koszule i spodnie w prazki. Dzien w dzien biala koszula i prazki. Znoszone 30 na amen spodnie wisialy mu na dupie jak spadochron. Za to znal na pamiec Sokratesow i takich tam. Po cholere mi oni? Chcialo mi sie piwa i seksu, duzo seksu, a nie piec minut, bo zaraz wroci mama Sacharowa. Uslyszalam slowa piosenki: "Juz za pozno, teraz potrzebujesz glebszego oddechu. Zyjemy w jednej wielkiej kaluzy...", i pomyslalam:,jor-ry, zegnaj moja milosci". Znajomym szczeki opadly. Sacharow pare miesiecy nie wychodzil z domu, siedzial blady jak upior. Z oczami jak u chorego psa. Po Sacharowie przyplynal Jasznikow z piatego roku. Kawal chlopa, jasnowlosy, z uroczym usmiechem. Jasznikowa tez wszyscy kochali, tyle ze on nie kochal nikogo. Malo nie zwariowalam, po nocach plakalam w poduszke. A potem pewnego pielonego dnia na horyzoncie pojawil sie Andriej i szybko zapomnialam o jakims tam Jaszniko-wie. Andriej w odroznieniu od Sacharowa i Jasznikowa nie mial nic wspolnego z filologia. Pracowal jako ochroniarz i golil leb na lyso. I wlasciwie nie przyplynal, a przeplynal obok mojego obrosnietego muszelkami brzegu, pomachal raczka i od razu zrozumialam: moj ci jest. Kocham go. Oj, nie moge. Andriej mial inne plany: moja ci bedzie, potem jeszcze raz moja, a potem... Spotykalismy sie cala jesien. Dwa razy w tygodniu. Super, wystarczy, co tam! Przeciez to Andriej! Chodzacy ideal. Szesc lat ode mnie starszy, nie mial bladego pojecia o jezykoznawstwie. Mial za to wlasna filozofie: "Frajer sam jest sobie winien" i "Bic chujow". Do chujow zaliczali sie wszyscy oprocz dziewczyn i kumpli. W glowie mi sie krecilo od tej dresiarskiej romantyki. Do czasu, do czasu. Andriej sam postawil na wszystkim krzyzyk; teraz ja bylam chorym psem. Lazilam przybita. Wolkowa w kolka pytala, po ki chuj gosc tak mi zalazl w glowe. Zalazl i siedzial dlugo, prawie rok. Tymczasem Sacharow zdazyl znalezc sobie panne i nawet ja rzucic. Chodzil, wypinajac cherlawa piers. Podejrzewalam, ze w tej piersi tlucze sie jeszcze jakies uczucie do mnie, ale glosno 31 juz nie przemowilo. Sacharow byl patologicznie obrazal-ski. Zakopal sie w ksiazkach i tylkopodciagal spadochron na dupie. Czasami rzucal mi maslane spojrzenie. Szczerze mowiac, zastanawialam sie nawet, czy nie wrocic. Odpoczac przy nim troche... I tak nie mialam nic lepszego na widoku. Podly Andriej. Poza nim na swiecie nie bylo juz nikogo... Lapa nadplynal pod koniec epopei z Andriejem. Pisal rozne smieszne maile, typu: "Caluje i sciskam, twoj misz-ka". Moj niedzwiedz. Na pewno? A teraz Niger. Jestem w szoku. Myslalam, ze ten model juz wyszedl z produkcji. A tu prosze. Moich bylych Niger podsumowuje krotko: "dupek", "chuj wi co", "matol". Nie rozumiem, jak moglam stracic tyle czasu na glupich Andriejow. A ten Sacharow -brrr... Albo Jasznikow, fuj, glista. Wpadlismy kiedys na niego, zaraz przylecial sie witac, trzesac kudlami. Niger zmierzyl go wzrokiem z gory, z pogarda. Malo nie splunal. Lape poznalam w domu, przez komputer, a wlasciwie przez irca. Lapa to punk rock, nie rap. Ale nawet gdyby Niger lubil punk rocka, nigdy nie sluchalby kawalkow "tego twojego meza, a w ogole to po co trzymasz jego zdjecia?" Ale zazdrosny. Zdjecie mam jedno. Lapa w "Poligonie", z wywieszonym jezorem. Podczas koncertu. -Nawet jakbys kazala mi sluchac Zemfiry, i tak bym powiedzial, ze lepsza niz ta... Lapa. No tak, wszystko jasne... Minelo pol roku. Jakos nie widze Dieni. Gdzie sie podzial? Nie wiadomo. Moze pojechal do Czeczenii. Moze pracuje i nigdzie nie wychodzi. Wolkowa mowi, ze pewnie sie ozenil. A niechby. 32 Niger to moja milosc. Jak tylko rozmowa schodzi na niego, zaczynam przynudzac.Ludzie uwielbiaja gadac o nieszczesciach, kochaja sie w nich taplac. Szczescie jest banalne. Jednakowe dla wszystkich. Nie ma co o nim mowic: po pierwsze, nikt nie zrozumie, a po drugie nuda. Wolkowa zapuscila wlosy i schudla trzy kilo. Teraz wraca do domu dzipami, w firmowych szmatach, z zadartym nosem. Sasiadki piszcza, zazdroszcza, przymilaja sie, a za plecami wyzywaja od dziwek. Sasiadki nie sa takie ladne jak Wolkowa. Wiadomo. Wolkowa zadziera nosa. Ale ja wiem swoje - kochany Klopsik i tyle. Lapy nie widzialam przez te pol roku. A teraz wiosna. Wszystko kwitnie i pachnie. Pojechalam na drugi koniec miasta do Nigera i w metrze spotkalam "meza". Nic sie nie zmienil, slodki szczeniak. Lajdackie iskierki w oczach, usta same rozciagaja sie w przepraszajacym usmiechu. Ramiona uniesione -moze od plecaka, a moze ze zdumienia. Zimno, a on bez czapki. Igielki stercza na wszystkie strony. -Malutka! - krzyknal uradowany, uciekajac wzrokiem gdzies w bok... Znowu siedzielismy w jego kuchni. W pokoju rozkrecala sie reszta imprezy. Sam i Krez urywali sobie lby, a Witia gral w GTA2. Okropnie klal. Co krok lapaly go gliny. Do dupy z taka gra. Wszyscy nawaleni. Po probie. Lapa na razie srednio. -Co chcesz? Kawe? -Dawaj piwo, ryju... Ucieszyl sie i z ogluszajacym cmoknieciem otworzyl "Pietrowskoje". Patrzylam na swojego meza i myslalam: rabniety punk. Smieszny. Glupi. Tez cos - maz. W dodatku moj. Moze by sie rozwiesc? -Lapa, rozwodzimy sie, OK? - zazartowalam niezrecznie. 33 -Po ni? - zmarszczyl brwi. - Juz ci sie znudzilem? "Znudzilem sie"! Pol roku go nie widzialam... -Bo mnie olewasz - powiedzialam szybko i lyknelam piwa. W oczach Lapy pojawil sie cien refleksji. Nie patrzyl juz w bok, tylko prosto na mnie. Nie zrozumial. Moze zartuje? Jakos dziwnie, bez tych tekstow, co zawsze. Czyli co? Nic nie zrozumial, nic, nic, nic. A potem zalapal. -Wiesz, myslalem, ze to ty mnie olewasz... We wnetrzu uslyszalam, jak opadla mi szczeka i trach na podloge. "Myslal"!!! Ekstra, co? -Niby dlaczego? - drazylam. -Bo jestem malym, glupim, odrazajacym punkiem. Chcialo mi sie smiac. Tylko Lapa mogl tak otwarcie domagac sie komplementow. Lapa-Ciapa. Dwa w jednym, prosty i skomplikowany. Luzacki i wesoly, ale co siedzi w srodku? Tylko "Daj!... mi! Daj!... mi! Daj!... mi troche slonca!!!"? Ladny mi "odrazajacy punk". -To nie zadna kokieteria - chyba zorientowal sie, ze przegial. - Na dobra sprawe tak to wlasnie wyglada. Przyszedl Sam, halasliwie przekopal lodowke, tepo sie usmiechnal, spogladajac na mnie i wytrzeszczone galy Lapy. Poszedl sobie. Lapa wstal, myslalam, ze wyjdzie za Samem. I dobrze, w koncu Niger na mnie czeka. Ale Lapa zamknal drzwi kuchni i odwrocil sie do mnie. -Kocham cie, mala. -Ze co? Przedzieral sie przez wstyd jak przez zasieki z drutu kolczastego, zrzucajac po drodze glupkowaty usmieszek, przez co jego twarz przybrala wyraz brzydkiego, nerwowego napiecia. Ciezko dyszac, podszedl do mnie. -E... e... Lapa... -Dosyc tych bzdur - powiedzial powaznie. I jego jezyk znalazl sie w moich ustach. WALEROCZKA Do pociagu wsiadali w jako takim porzadku. Lidia przeliczala dzieciaki, mamy ocieraly lzy i od czasu do czasu makijaz, ojcowie sciskali rece, poklepywali po plecach i przykazywali "nie rozrabiac". Maluchy przylepialy nosy do okien, marszczyly brwi i krzyczaly: "Pa, mamo!". Starsi spacerowali po plociennych chodnikach na korytarzu, zagladali do otwartych przedzialow, przygladali sie sobie i chcieli jak najszybciej juz jechac. Stasik Galkin krzywil usta i cicho plakal, nie chcial juz na zadne kolonie, mial w nosie jakies tam glupie morze. Lidia mimochodem wziela go za reke, zaprowadzila do okna i szepnela: -Bedziemy pisali listy do mamusi. Przywieziesz jej sliczna muszelke, wiesz, jak sie ucieszy? Stasik potarl nos i niepewnie pomachal w strone peronu. Niech bedzie. Zazgrzytaly bufory, kola poszly w ruch, rodzice, peron i stacja pozostaly gdzies daleko w tyle. Stloczone na korytarzu dzieci ostatni raz popatrzyly na miasto, a potem rozeszly sie do przedzialow. Olesia przebrala sie i wepchnela torbe pod lezanke. Usmiechnela sie grzecznie do trzech dziewczynek z przedzialu. One rowniez usmiechaly sie uprzejmie i rzucaly 35 bojazliwe spojrzenia. Potem poznaly sie. Olesia wyszla z przedzialu i oparla sie o porecz. Przed oczami przeplywaly drzewa, to opadajac w dol, to wzlatujac do gory. Miedzy liscmi poblyskiwalo slonce. Stasik Galkin stal przy sasiednim oknie i wpatrywal sie w zaslone. Miarowo stukaly kola, pachnialo rozgrzanymi szynami i chinskim makaronem. Olesia uslyszala: Zajebic wszystkich dupkow i palantow Nacpanych, najaranych elegantow. Wepchne im wyzwiska Z powrotem do pyska. Moje zycie to silownia, seks i mleko. A ty, gowniarzu, trzymaj sie z daleka, Smierdzisz mi beltem i szlugami. Zajebic cie jak psa, spieprzaj do mamy!Glos nalezal do najwyzej trzynastoletniego chlopca, ktory spiewal, wymachujac rekami, z wyrazem skupienia w oczach. Sluchali go dwaj, nieco starsi. Jeden w spodniach od dresu, nagi do pasa, ze zlotym lancuszkiem na szyi i wlosami na jeza, piegowaty. Drugi - kudlaty, w o dwa numery za duzej koszulce i rowniez sporo za szerokich dzinsach. Wszyscy trzej jak na komende odwrocili glowy w strone Olesi, kiedy ona podeszla do drzwi. Na jej twarzy malowala sie taka ciekawosc, ze nie starczalo juz miejsca na zaklopotanie. Za nia dreptal Stasik. Pewnie trafil do przedzialu na czwartego. -Czesc - powiedziala Olesia. -Czesc - odpowiedzial kudlaty. Trzynastolatek patrzyl wilkiem-, wstydzil sie, ze Olesia przylapala go na tak malo meskim zajeciu. -Przepraszam - powiedziala Olesia. - Slyszalam, jak spiewasz, calkiem fajnie. Maly zlagodnial. W jego oczach blysnela duma. -Co fajnie? - zapytal wyzywajaco. 36 Okazalo sie, ze nosi imie Ignat. Mial przeswitujace uszy, ktore przypominaly przyklejone do glowy dzieciece dlonie. Jasne wlosy ostrzyzone na jeza nie chcialy stac i wygladaly raczej jak przylizany puch. Na wardze wyskoczyla mu opryszczka. Ignat ciagle jej dotykal, glosno pociagajac przy tym nosem. Ten z lancuszkiem mial na imie Taras. "Ale imiona, jedno lepsze od drugiego, ze slownika czy jak?" - pomyslala ubawiona Olesia. Nawet sie nie zdziwila, kiedy kudlaty podal jej reke i przedstawil sie: -Innokientij. -Kudlatosc numer jeden - zachichotal Taras. -Zagrasz w karty? - zapytal Kudlatosc. Olesia domyslila sie, ze Kudlatosc i Taras znaja sie od dawna, a Ignat tak jak ona jedzie na kolonie i spotkal ich pierwszy raz. Kudlatosc i Taras nie lubili widac strategii "to przeciw komu sztama". Doceniali plusy starej przyjazni. I krolewskim gestem zapraszali do swojego towarzystwa. Olesia zgodzila sie zagrac. Kudlatosc byl w porzadku. I Ignat. No i Taras. Nie zamierzala ich podrywac, swiadoma, ze krotka fryzura na "obskubanego wrobla", oku-larki i pelna figura - to nie ideal, z ktorym mozna pojsc na randke. Stasik wcisnal sie do przedzialu. Na policzkach blyszczaly mu jeszcze wilgotne smuzki. Kudlatosc nieoczekiwanie dla samego siebie podniosl go i posadzil sobie na kolanach, mowiac: -Jak ktos cie bedzie zaczepial - powiedz. -Powiem - obiecal Stasik. Kiedy Olesia wrocila do przedzialu, dziewczynki w najlepszej przyjazni przygotowywaly wspolny obiad. Wyjely na stol makaron, swieze pomidory, wedzonego kurczaka, kielbase i ciasto. Ucieszyly sie na widok Olesi, a ona wyciagnela z torby banany, butelke sprite'a i chleb. * 37 Wieczorem przed toaleta ustawil sie sznur dzieciakow z recznikami i szczoteczkami do zebow.Lidia sprawdzila, czy wszyscy maja posciel, kazala wziac sobie koce i nie wychodzic bez potrzeby na korytarz; zabronila tez biegac, halasowac i palic. Kola pociagu miarowo stukaly, poszewki i przescieradla pachnialy chlodna swiezoscia. Olesia obserwowala z gornej lezanki migajace za oknem swiatla. Dziewczynki spaly Przytulny przedzial, stukot kol i zapach podkladow wywolywaly w zoladku Olesi mila ociezalosc. Nad oknem palila sie slaba lampka. Na suficie ktos napisal flamastrem: "Tutaj Lara i Tania wracaly do domu". Olesia cichutko wstala i na palcach odsunela ciezkie drzwi. Na korytarzu bylo pusto, zaslonki powiewaly miarowo. Dzieci okazaly sie wyjatkowo grzeczne, sluchaly Lidii bez szemrania. Ich rodzicami byli pracownicy fabryki, ludzie dosc zamozni; nie sprawialy wiec wiekszych problemow wychowawczych. Olesia przestraszyla sie, ze zaraz przyjdzie Lidia albo konduktor i wysle ja spac. Dlatego szybko przekradla sie na koniec wagonu. Bylo tam zimno, a takze pachnialo papierosami i zelazem. Olesia az podskoczyla. Nie byla tu sama: od sciany oderwal sie i podszedl do niej niewysoki chlopiec. -Czesc - powiedzial. -Czesc. Chlopiec byl w krotkiej czarnej kurtce, mial glowe ostrzyzona na zapalke i okulary. Tez "okularnik", zupelnie jak Olesia. -Co, nie mozesz spac? - zapytal. -Ty tez? - odpowiedziala pytaniem na pytanie Olesia. -Lubie posiedziec na koncu wagonu - powiedzial. - Trzesie, wieje i ciagle ktos pali. A w przedziale jak w domu, nawet nie czujesz, ze jedziesz. 38 -Jak to nie czujesz - zjezyla sie Olesia. - W przedziale jest lepiej. Spisz na gorze i ciagle zmienia sie widok za oknem. I tez trzesie. -Moze i tak - zgodzil sie szybko chlopiec. Zapadla cisza, przerywana tylko stukotem kol. -Ty tez jedziesz na kolonie? - zapytala Olesia. -No - skinal glowa chlopiec. -A jak ci na imie? -Walerij - odpowiedzial, ale nie zapytal o imie Olesi. To ja urazilo. "Tez mi cos!" - prychnela w glebi duszy. Walera nie zwrocil uwagi na naburmuszona mine Olesi i wyciagnal z kieszeni celuloidowa pileczke do ping-ponga. Pileczka swiecila w ciemnosciach mlecznym swiatlem. -Patrz. Olesia nadela wargi, a jednak spojrzala katem oka. Walera kilka razy odbil pileczke od podlogi, a potem z rozmachu rzucil nia w okno. Pileczka wyleciala na zewnatrz, a Olesia szeroko otworzyla oczy: po co to zrobil? Walera zas usmiechnal sie szeroko, odslaniajac zajecze zeby i mruzac oczy pod krotkimi rzesami. Olesia zmarszczyla brwi. Wyrzucil, a teraz sie cieszy. Jakis dziwny. -Dotknij - powiedzial. -Czego? - nie zrozumiala Olesia. -Szyby. -Jakiej szyby? Walera wzial jej reke i przycisnal do okna, za ktorym chwile wczesniej zniknela pileczka. Dlonia wyczula zimne szklo. Olesia przesunela ja w gore i w dol, szyba mocno tkwila w gumowej obejmie. -A gdzie pileczka? - zapytala bezmyslnie. -Nie ma - radosnie odpowiedzial Walera. W nocy Olesi snily sie jakies glupoty: mama pakuje jej do torby ubrania, potem ksiazki z polek, a na koniec akwarium i mowi: "Uwazaj na siebie, ubieraj sie cieplo! Jedz owoce! Nie pij surowej wody!". 39 Lidia zajrzala do wszystkich przedzialow i surowo przykazala nie wylegiwac sie, ubierac i wyrzucic do kosza resztki jedzenia i papierki. Godzine pozniej pociag zatrzymal sie na stacji i podekscytowane dzieciaki zaczely wychodzic. Kudlatosc i Ignat ciagneli walizke Olesi, taka na kolkach, a Taras taszczyl Stasika i jego plecak. Lidia byla zdenerwowana, ale starala sie tego nie okazywac. Donosnym glosem kazala ustawic sie parami - i znowu "fabryczne dzieci" posluchaly, nie rozbiegly sie z wrzaskiem po peronie, jak to sie zdarzalo na innych koloniach. Lidia zapakowala je do dwoch autobusow, jedna grupe powierzyla Klarze Pietrowej, powaznej i odpowiedzialnej czternastoletniej dziewczynce z grubymi warkoczami i kolczykiem w nosie. Mimo kolczyka byla solidna i dobrze sie uczyla. Zawsze powierzano jej odpowiedzialne funkcje; juz w przedszkolu zostala glowna higienistka i sprawdzala, czy dzieci umyly rece przed jedzeniem. W szkole wystepowala na wszystkich akademiach i miala najlepsze stopnie. Zostala redaktorem gazetki sciennej; poznala wowczas sile drukowanego slowa: uczniowie byli dobrzy albo zli nie dlatego, ze zachowywali sie dobrze albo zle, a dlatego, ze tak o nich napisano. I te tytuly flamastrem. Podlizywali sie jej i chcieli sie z nia przyjaznic. Ale Klara starala sie zachowac bezstronnosc, tak ze nawet boss z dziewiatej "b", Taras Jere-miejew, nie podskakiwal i uznawal jej pozycje. Teraz Taras siedzial za plecami Klary i przez lusterko kierowcy patrzyl bezczelnie w jej surowe oczy. Klara sciagnela brwi. Taras nawijal na palec lancuszek. Olesia siedziala obok Ignata, a ten wesolo machal nogami i spiewal pod nosem: "Moje zycie to silownia, seks i mleko...". Olesia w glebi duszy niezbyt wierzyla w tak szeroki wachlarz zainteresowan zyciowych Ignata, szczegolnie w punkt drugi, ale tylko usmiechala sie i nic nie mowila. Czekalo na nich morze slonca, radosci, slonych bryzgow, gory przejrzystych winogron i pachnace snie-40 giem arbuzy. Slonce wznosilo sie nad horyzontem, oswietlajac autobus soczystym oranzem, dzieci mruzyly oczy i smialy sie ze szczescia i przeczucia radosci, takiego, jakie opanowalo Olesie. Wyjechali na szeroka droge, po obu jej stronach pojawily sie domki. Najpierw ciekawe, potem coraz nudniej-sze. Olesia rozejrzala sie po autobusie. Kudlatosc spal obok Stasika, trzymajac w dloni nadgryziony pomidor. Taras wpatrywal sie w okno nieobecnymi oczami. Dziewczynki, sasiadki z przedzialu, piszczaly i chichotaly. Obok tej grubej, ubranej w obcisla koszulke, przez co wygladala na jeszcze grubsza i pyzata, siedzial Walera z rekami zlozonymi na zszarganym plecaku. W porownaniu z rumiana, odkarmiona dziewczynka zdawal sie jeszcze chudszy i bledszy, jakby dopiero co odtajal po zimie. Walera zobaczyl Olesie i usmiechnal sie, a potem zapatrzyl w okno. Nie podobal sie jej. Nie spodobal sie juz wtedy, w pociagu. Straszny cherlak, usta nieladnie wygiete do gory, wystajace kosci policzkowe i lsniaca w sloncu ogolona glowa, czysty robak. "Glista" - pomyslala Olesia. Klara zapowiedziala koniec podrozy. Dzieci zaczely sie krzatac. Kudlatosc obudzi! sie i upuscil pomidor na podloge. Olesia trafila do przytulnego czteroosobowego pokoju z pietrowymi lozkami, razem z Irka Kriukowa, energiczna, ruda dziewczynka o zachrypnietym glosie, Polinka, zawsze slodko usmiechnieta i ubrana w fiolety i roze, oraz ta najgrubsza w obcislej koszulce, Ola Klujewa. Polinka milym cienkim glosem oswiadczyla, ze cieszy sie z taldch "sympatycznych kolezanek" i ze na pewno "zaprzyjaznimy sie". I rzeczywiscie, zaraz zrobilo sie we-41 solo, jakby juz sie zaprzyjaznily Szybko poscielily lozka, schowaly torby do szafy, blyskawicznie wskoczyly w stroje kapielowe i zbiegly z recznikami skarpa w dol, nad morze. Bylo calkiem blisko, jakies sto metrow. Olesia rozkosznie zmruzyla oczy. Slonce poludnia wzielo ja w objecia, morze slodko szumialo. Z rozbiegu zanurkowala w slonej, lekko falujacej wodzie. Dziewczynki poszly za jej przykladem, Polinka wesolo piszczala, a Ola Klujewa chlapala na wszystkie strony. Po sniadaniu Lidia ustawila swoja grupe na apelu. Obejrzala mokre i blade w porownaniu z poprzednia grupa dzieci. Lidia nie lubila dzieci. Nie, kiedys je lubila. Czytala pisma z poradami wychowawczymi. Wiedziala, jak sie zachowac w takiej czy innej sytuacji. Wiedziala, ze dzieci nie klamia same z siebie i ze najlepiej nie zabraniac palenia papierosow, wtedy problem zniknie. Ze dzieci to tez ludzie, tacy sami, jak dorosli, ze trzeba je rozumiec i szanowac. W ksiazkach dzieci byly smiale i dobre, a nieposluszenstwo i chamstwo byly z ich strony jedynie reakcja na niepedagogiczne zachowania doroslych. Lidia poszla na pedagogike. Zatrudnila sie w przedszkolu. Widziala swoich wychowankow: zadziornych, zamknietych w sobie, placzliwych i bystrych. Zamierzala wszystkie nauczyc dobroci i zrozumienia. Kochala dzieci. Milosc czyni cuda. Pierwszego dnia Kola Jezykow nazwal ja "parszywa suka". Lidia nie wiedziala, co robic. Chciala go uderzyc w te wykrzywiona w zlosliwym usmieszku twarz. Ale bicie jest niepedagogiczne i w ogole karalne. -Idz i wymyj usta mydlem! - polecila zmeczonym glosem. -Menda! - wrzasnal wesolo. Przyszla wychowawczyni, wielka jak koszykarz Nadiezda Siemionowa, z wysoko zaczesanymi siwymi wlosami. Wziela Kole za kolnierz i zaprowadzila do sypialni. Przesiedzial 42 tam do obiadu, a potem zaczal grozic, ze poskarzy sie tacie, a tata "da wam wszystkim w dupe". Wypuszczono go. Kola byl zaledwie poczatkiem serii niespodzianek. Alo-na Griman przyniosla do przedszkola gumowy wibrator i z cala grupa w tajemnicy bawila sie nim, dopoki Lidia nie zauwazyla i nie odebrala. Okropnie sie przy tym zaczerwienila, Alona zas wrzeszczala i zadala zwrotu, a Kola Jezykow histerycznie rechotal. Czerwona, spocona i zdenerwowana, Lidia szla na skarge do Nadiezdy Sie-mionowny ale uslyszala za plecami glos Paszy Zajcewa: -Leci sie pieldolic! Lidia blyskawicznie odwrocila sie i przylozyla Paszy wibratorem miedzy oczy. I z miejsca wpadla w przerazenie. Przestraszyla sie, ze tata Paszy tez potrafi "dac wszystkim w dupe", ale o dziwo przez caly tydzien, kiedy Lidia trzesla sie ze strachu, nikt "dawac w dupe" nie przyszedl. Natomiast grupa zaczela sie sluchac. Wtedy zrozumiala: dla dzieciakow sila tez jest autorytetem. Zaczela rzadzic twarda reka, zaczela nagradzac i karac, stala sie prymitywnym "babsztylem z przedszkola", jednym z tych, ktorymi tak pogardzala. Potem zaczely sie kolonie. Lidia zatrudnila sie w firmie, zbierala grupe i jechala na poludnie. Najpierw myslala, ze polaczy przyjemne z pozytecznym, wypoczynek z praca. Ale dzieciaki trafialy sie takie, ze o wypoczynku przyszlo zapomniec. Caly czas i nerwy poswiecala nieustannej dyscyplinie i kontroli. Dzieci palily za domkami, kapaly sie bez pozwolenia i kupowaly w kiosku cuchnace sledziami piwo. Lidia nienawidzila ich i bala sie jak psow - kopniesz, a rzuca sie do gardla. Chociaz pies jest mniejszy od czlowieka. W koncu Lidia stala sie "komendantem", dawala dzieciom swobode w zamian za posluszenstwo. Zmieniala sie. Teraz stala przed Lidia kolejna grupa. Ona wiedziala, ze dzieci beda takie same, jak poprzednio -bezczelne, 43 chamskie i podle. Ze znajdzie sie wsrod nich kilkoro lizusow, pewnie dziewczynki, ktore beda czepiac sie jej rekawow i szeptac: "A Kozlow pali w domku... A Popowa wypila kompot Gusiewej... A Lawkin mowi brzydkie wyrazy...". I ze znajda sie "twardziele", tacy jak Kola Jezykow, synowie kutych na cztery nogi tatusiow. Lidia starala sie nie okazywac strachu ani niecheci. W koncu placili jej nie za to, zeby krecila nosem. W dodatku czesc z tych dzieci znala. Klare Pietrowa (corke kolezanki ze szkoly), Tarasa Jeremiejewa (kolege Klary z klasy), Lowe Dynina (wnuka znajomego mamy), Stasika Galkina (mieszkali na jednym podworku) i Walere Sietkina (w tym koszmarnym przedszkolu byla jego siostra, Nastia Sietkina, Walera po nia przychodzil). Jurij Faddiejewicz Sietkin, ojciec Walery i Nastii, byl zastepca dyrektora fabryki (tej, ktora dawala ulgowe skierowania na kolonie). Przysadzisty mezczyzna z pokrytymi luszczaca sie skora, obwislymi policzkami i okraglymi oczami. Jakby zawsze zdumiony albo przestraszony. Nastia byla do niego podobna, tez przysadzista, tez z obwislymi policzkami. Nieladna. Miala malenkie usta i malenkie jak pestki arbuza oczy. Byla grzeczna dziewczynka, nie klela, nie wrzeszczala, a podczas popoludniowej ciszy spokojnie spala i nie wykorzystywala pozycji ojca. Lidia ja lubila. Odwrotnie niz Nadiezda Siemionowna. "Co za ospaly i leniwy dzieciak - mowila. - Zeby tak przynajmniej zrobila jakas awanture albo sie z kims pobila". Ale Nastia nie urzadzala awantur, a bila dosc dziwnie: w milczeniu brala rozmach i uderzala biala piastka prosto w nos przeciwnika. W ten sposob zyskala sobie wsrod maluchow szacunek, a Kola Jezykow lazil za nia krok w krok i tylko mrugal plowymi rzesami. Po Nastie przyjezdzali volvo mama i Walera. Wypach-niona mama siedziala w samochodzie z nosem w kolnierzu, a Walerka szedl po Nastie i wpisywal sie do dzienni-44 ka. Nastia radosnie biegla do brata i byly to jedyne chwile, kiedy jakos sie ozywiala. Walera sciskal ja za lapke i nic nie mowiac, zabieral. Sietkinowie mogliby najac opiekunke, ale mama Nastii byla zdecydowanie przeciwna. -Dziewczynka wychowana w domu nie poradzi sobie w zyciu - mowila. - Grupa, tylko grupa. Tacy sami zasmarkani. Mama panicznie bala sie, ze dziecko wyrosnie na od-ludka. Lidia obrzucila spojrzeniem kolorowy szereg i oswiadczyla: -Na sniadanie, obiad, podwieczorek i kolacje przychodzimy dziesiec minut wczesniej. Poza tym mozecie robic, co chcecie. Na terenie osrodka nie wolno palic ani pic. Ani byc pijanym. Dyscyplina musi byc. Mam nadzieje, ze bedziecie zachowywac sie przyzwoicie, a nie jak zbiegli katorznicy Prosze myc sie i prac ubrania. Patrzcie -Waleroczka sie ostrzygl, nie to, co niektorzy! Od razu widac, kto o siebie dba! Lidia wskazala Sietkina. Dzieci zachichotaly, a Ignat wrednie i glosno zauwazyl: -Nie zadne dba, tylko jest glupi maminsynek. -Mitnikow! - przerwala mu Lidia. -A Mitnikow to duren i parszywa malpa - odparowal spokojnie Waleroczka. -Sietkin i Mitnikow sprzataja dzis w domkach i myja podlogi - powiedziala Lidia tonem nieznoszacym sprzeciwu; "fabryczne" dzieci nie zamierzaly zreszta protestowac. Na tym apel sie zakonczyl. Waleroczke dorwali za stolowka, na brukowanym placyku w gestwie sliw. Na poludniu nawet latem zmrok zapada wczesnie. Wiec Waleroczka wpadl jak zloto. 45 Taras z miejsca przylozyl mu w nos, az zachrzescily okulary. Waleroczka cofnal sie kilka krokow, zeby nie upasc, ale i tak upadl - Ignat uderzyl go od tylu pusta drewniana skrzynka. Waleroczka kurczowo chwycil sprzaczke paska, ale nie zdazyl go zdjac. Kudlatosc juz kopal go po brzuchu, prosto w splot sloneczny. Taras, Ignat i Kudlatosc kopali z rozmachu, tak, zeby bol rozchodzil sie po calym ciele. Potem Taras podniosl Waleroczke za kurtke (ktora ten nosil nawet w upal), a Ignat wydyszal mu w rozkwaszona twarz: -I co, lysy palancie, kto tu jest malpa? -Ty - odpowiedzial Waleroczka. Dalej juz nic nie pamietal. Polinka czyscila szczoteczka do zebow biale spodnie. -Patrz, usiadlam na czyms! Pewnie na gumie do zucia! - powiedziala skruszona do Olesi, ktora wlasnie weszla do pokoju. Irka Kriukowa lezala na gorze pietrowego lozka i zachrypnietym glosem spiewala: -"Don't speak, I know just what oic'al saying, so ple-ase stop explaining..." -Dziewczyny, mowia, ze ma byc dyskoteka! - odezwala sie z dolu Ola Klujewa. -No to co? -Mozna sie poznac z chlopakami! "No... Szczegolnie ty, tlusciochu!" - powiedziala w duchu Olesia. Irka przestala spiewac i zaczela grzebac w torebce: -I tak wszedzie mozesz sie z nimi poznac, na przyklad na plazy. Cholera, gdzie sa te... Poza tym nie ma nikogo ciekawego! Od chlopakow tez trzeba czasami odpoczac! Dziewczyny, nic sie nie stanie, jesli zapale? Jak nie, moge na balkonie. 46 Pozwolily.No jasne - myslala Olesia. - Irka moze grymasic, bo jest ladna, pewnie w miescie lata za nia ze stu chlopakow... A ta beczka, Klujewa, moze liczyc co najwyzej na wakacyjny romans!? Nie wiedziec czemu przypomnial jej sie Waleroczka. Jego brzydka twarz wkurzala. Weszla wiec pod koc i zaczela myslec o tym, ze morze jest takie piekne i cieple, dziewczyny sympatyczne, Lidia Michaj-lowna tez w porzadku, chociaz udaje surowa, a na obiad byly kotlety z sosem i arbuz, ze... Zasnela. Przy kolacji wsrod dziewczynek rozeszla sie plotka: "Waleroczka ma zlamany nos, posiniaczona glowe i podbite oko. Nie, dwoje oczu". Olesia przerazila sie. Kto go tak urzadzil? Podobno miejscowi. -Chamstwo! - powiedziala z pelnymi ustami Klujewa. -Co za gowno! - skomentowala Irka. - Nawet tu ani chwili spokoju. A Polinka, niby taka dama, w koncu uzywala tej samej szczotki do zebow i do spodni i nigdzie nie ruszala sie bez makijazu (nawet na plaze), zaoponowala: -Wcale nie zadni miejscowi! -No to kto? -Pewnie ten Mitnikow. Przeciez poklocili sie na apelu. Z powodu uprzedzen rasowych. -Jakich znowu? - Klujewa uniosla oczy znad talerza. Polinka nie doslyszala i ciagnela: -Tak ze, dziewczyny, mamy swiety spokoj, a ten caly Waleroczka - chuja. Az dziwne, ze liliowa, pachnaca Polinka znala takie slowa. Trzy dni pozniej Olesia spotkala Waleroczke na plazy. W czasie dyskoteki. Wszyscy tanczyli w stolowce, a ona 47 chciala pobyc chwile sama i wyszla za ogrodzenie, nad morze. Waleroczka siedzial na lawce, w fioletowym mroku. Olesia z poczatku go nie poznala, dopoki nie zawolal: -Czesc! -Czesc... -Siadaj - zaproponowal. Olesia usiadla. Sama nie wiedziala, co czuje. Zlosc? Wrogosc? Obojetnosc? Milczala. Zaczal Waleroczka. -Co, pewnie ci juz o mnie powiedzieli? - No... -Wszystko nieprawda, niczego mi nie zlamali ani nie podbili. -Mnie to wlasciwie... -Guzik obchodzi? - dokonczyl. Nie wygladal na obrazonego. Przez potluczone okulary patrzyl gdzies w dal, na morze. Olesi zrobilo sie glupio. Zapytala: -To co ci zrobili? -Przestawili chrzastke w nosie - odpowiedzial spokojnie, nie patrzac na nia. - I tyle. Nic strasznego. Nic sie nie martw. Zreszta sie nie martwilas. Mowil lekko, bez pretensji i zahamowan, nawet wesolo. Ktos zbiegl na plaze, glosno rozgarniajac piasek. Uslyszeli glos Irki: -Lesia! Jestes tutaj? -Tak! - odkrzyknela Olesia. - To pojde? -To idz - powiedzial Waleroczka. -Z kim tam siedzialas? - zapytala po drodze Irka. -A tak... - zmieszala sie Olesia. - Z takim jednym... Irka juz nie sluchala. -A my poznalysmy sie z Mitnikowem, Tarasem i tym... -Kudlatoscia - podpowiedziala Olesia. 48 -Chlapniemy sobie! - oswiadczyla wesolo Irka, obejmujac Olesie za ramiona. - Zabawimy sie na calego! Zapale, dobrze? Ignat szczerze zdziwil sie na widok Olesi. Moze mial nadzieje, ze "czwarta kolezanka" okaze sie niczego sobie i Klujewa uda sie sprzedac Stasikowi, ktory wciaz ich nie odstepowal. Ale Ola Klujewa miala inne plany. Pomalowala usta perlowo-fioletowa szminka i podkreslila oczy. Caly czas gdakala jak kura, a Taras krzywil usta: to do niego tak sie smiala i na niego patrzyla. Ignat i Kudlatosc ukradkiem odetchneli: "Spoko...". -Czesc - rzucila lekko Olesia, widzac mine Ignata. Gdzies w srodku poczula niemile uklucie. "A czego chcialas? - zapytala siebie bezlitosnie. - W koncu nie jestes Irka, ktora nawet bez makijazu wyglada super - zielone oczy, co z tego, ze male, duze, lekko rozchylone usta, bujne rude wlosy do uszu, sliczna figura, jedrne miesnie pod opalona juz skora, ani Polinka - delikatnym bialoskorym stworzeniem z ustami jak u lalki i starannie umalowanymi oczami, mila, fajna dziewczyna z ulozonymi wlosami..." Uszy Ignata zaplonely. Zauwazyl jej spojrzenie i nie wiedziec czemu zrobilo mu sie okropnie glupio. "Przeciez niczego tej Olesi nie obiecywalem - pomyslal. - Poznalismy sie i tyle. Mowy nie bylo o jakichs tam sympatiach. Ale tak po prostu zapomniec, jak sie do siebie usmiechalismy, to juz swinstwo". Zrozumial, ze troche za szybko probowal sie od niej odczepic. Ze Olesia ani mysli go gwalcic. "Ale jestem debil" - podsumowal. Polinka radosnie chichotala, Kudlatosc spogladal na nia czule i gladzil sie po wlosach. Irka palila, nie patrzac na Tarasa, na barczystego, wysokiego Tarasa z przypako-wanymi jak u mlodocianego przestepcy muskularni. Olesia widziala takich w telewizji. -Idziemy? - zapytal Ignat, nie patrzac na dziewczyny. 49 W ogrodku przed kawiarnia pachnialo smazona cebula i szaszlykami. Jak w domu. Gruba czarnowlosa kobieta z wasami lezala biustem na drewnianym kontuarze. Wyszorowanym na blysk. Obok palil jakis staruszek, z wygladu Gruzin, z gipsem na lewej rece i w slipach. Na plastikowym krzesle przysiadl chlopiec z podkulonymi opalonymi nogami. Co chwila zrywal sie i podbiegal do klientow; przez chude przedramie mial przewieszona scierke, cala w tlustych zaciekach. Chlopiec byl brudny, czarnowlosy ze spierzchnietymi wargami i wielkimi czarnymi oczami. Ladny. Mial ze dwanascie lat.Podbiegl do nich, kiedy niezgrabnie rozsiadali sie przy dlugim drewnianym stole pod obrosnietym powojem kasztanem. -Co podac? Ignat stracil rezon, a Taras i Kudlatosc spojrzeli na chlopca radosnie, oni na wszystkich tak patrzyli i wszystkich zarazali swoja serdecznoscia. Przyjaznili sie bez konfliktow, upojeni samym faktem, ze jest na swiecie taki czlowiek - Taras Jeremiejew (myslal Kudlatosc) i Kudlatosc (myslal Taras). Nigdy nie rozmawiali o tym, jak sa dla siebie wazni, nie bratali sie, nie przysiegali pomagac sobie w potrzebie. -Prosimy szaszlyki i piwo - zarzadzil Taras. Ola Klujewa az podskoczyla z zachwytu. Szaszlyki jedli w milczeniu. Czuli sie nieswojo. Tylko Irka palila, ona miala w nosie szczeniacki wstyd. Ola Klujewa pila piwo duzymi lykami, Kudlatosc zartowal z nia, widac gotow byl sie dzielic swoim szczesciem z kimkolwiek, chocby z gruba Ola. Polinka dziobiaca mieso jakos po ptasiemu docenila wielkodusznosc Kudlatosci. Ignat w koncu sie rozruszal, wesolo i glosno opowiadal, jak to chodzi na basen i ze ma psa Wulkana. Irka sluchala. Taras wyjasnial Olesi, na czym polega wyzszosc "Counter Strike" nad "Ultima". 50 Olesia poszla sikac.-Amir, pokaz, gdzie! - krzyknela wasata kobieta. Czarnooki chlopiec zerwal sie z krzesla. Podprowadzil Olesie do jakiejs komorki i wskazal drzwi z namalowanym muchomorem. Olesia potarla skronie. Od piwa glowa kolysala jej sie jak balonik na wietrze. Pociagnela za spluczke, chlusnela woda. Skrzypnela zasuwka. Impreza rozwinela sie na calego. Kudlatosc maczal mieso w keczupie i jadl, brudzac sobie wargi. Wyluzowa-na Polinka lezala na krzesle jak jakas czesc garderoby. Irka, Ola i Taras z pijacka uwaga sluchali Ignata, wpatrujac sie w jego usta. Ignat spiewal, wymachujac rekami: Na chuj mi te wszystkie twoje glupie prezenty? I tak cie kiedys przelece, jak bede mniej zajety. Lepiej gadaj od razu, ze chcesz chodzic z gosciem, Co jak trzeba zajebie kogo trzeba z radoscia. Zebys sie potem chwalila, I zebys znowu nudzila. A spierdalaj, dziwko. I jego uszy robily sie coraz bardziej rubinowe. Lidia nawet nie krzyczala, kiedy zobaczyla ich pijanych przy furtce. "Stara spiewka..." - pomyslala zirytowana. Taras Jeremiejew zawadiacko obejmujacy Irke mimo wszystko zreflektowal sie i odwrocil metny wzrok. "Co on ja tak sciska?" - pomyslala Lidia. Irka zreszta nie przytulala sie do Tarasa. Kudlatosc ciagnal za reke krzywa jak turecka szabla Polinke, szeptal jej cos i zagladal w oczy, ale ona nie sluchala i tylko chichotala. Olesia z Ignatem Mitnikowem szli objeci, Ignat wrzeszczal: -"Zajebie wszystkich dupkow i palantow!..." Olesia, serio mowie, jak cie ktos bedzie zaczepiac, tylko powiedz... 51 Usmiechnieta Olesia kiwala glowa: powie, powie. Z tylu wlokla sie ponura jak struty slon Ola Klujewa.Lidia zamknela sie w pokoju i zrzucila oblepione klapki. Wziela gleboki oddech i oczyscila mysli ze wszystkich niemilych wspomnien dnia, liczac: raz, dwa, trzy... Pozostalo tylko cieple morze, goracy bialy piasek z pokruszonych muszelek, chlodne sliwki z targu... "Nie - polozyla sie na lozku. - Z tym Sietkinem... To ktos od nas... Mitnikow? Albo jednak miejscowi? Podobno grasuja tutaj cale bandy... Tylko czego chcieli? Pieniedzy?" Przypomniala sobie mine komendantki kolonii, wysokiej chudej Galiny. "A on co mowi? Nic? No to niech nie mowi - powiedziala swoim meskim glosem, zamykajac drzwi. - Ten pani Sietkin szybko sie wylize, a milicja nam tu niepotrzebna. Szkoda zachodu, po co w to mieszac postronnych. On siedzi cicho i pani radze tak samo". Ale Lidia doskonale wiedziala, ze nawet jesli ona bedzie siedziala cicho, a Sietkin opowie o wszystkim swojemu ojcu, to dopiero wtedy zrobi sie afera. Wyobrazila sobie obwisle policzki z ruda szczecina, okragle, pociemniale oczy i glos: "Taak...". Co nastapi po owym "Ta-ak...", nie wiedziala, bo niby kto wie, co moze powiedziec taki Jurij Faddiejewicz. I czy skonczy sie na wymowkach? "O matko!" - pisnela Lidia i z nerwow jej biala jak ciasto twarz pokryly czerwone plamy. "Musze porozmawiac z Mitnikowem. Niech przeprosi. A jesli to nie on? Moze raczej z Walera, zeby nie mowil tacie? Nie, bzdura..." Po Sietkinie przyszla kolej na pozostalych. "A teraz jeszcze te barany... Upili sie... Najpierw chichoty i objecia, a potem jak na komende zabiora sie za tracenie dziewictwa. I kto niby bedzie za to odpowiadal?" - przeszedl ja zimny dreszcz. Przypomniala jej sie zla twarzyczka Koli Jezykowa: "Menda!". 52 Ktos zaskrobal w drzwi balkonu. Polinka cienkim glosem zapytala: -Dziewczyny, kto to? -Konie pie-chota - wybelkotala rozwalona na lozku z papierosem w dloni Irka. Palce jej odmowily posluszenstwa i papieros upadl na Pol inke. Ola Klujewa prychnela w poduszke i odwrocila sie do sciany. Olesia wychylila sie z gornej lezanki i paznokciem podhaczyla drzwi. Poczula wate w glowie i znow utonela nosem w poduszce, czujac, ze juz sie nie ruszy. Do pokoju przekradl sie Taras, a za nim Ignat i Kudla-tosc. Cala trojka zachowywala sie jak banda spiskowcow. Pachnacy slodkim winem Taras z miejsca wskoczyl na gore, do Irki. Ona zas ochryple zachichotala. Splunela na podloge. Tymczasem Kudlatosc przysiadl na skraju lozka Polinki, -Czesc - pisnela glosem lalki Polinka cala jak z waty. Olesia poczula laskotanie w brzuchu, poprzez zamet w jej glowie przebila sie straszna, lecz przyjemna mysl: "A Ignat, co? Przeciez nie do Oli Klujewej...". Taras znalazl usta Irki i ciezko dyszac, lizal je goracym jezykiem. Irka odpowiedziala tym samym. Wowczas on, jedna reka zaczal sciagac spodnie od dresu. Wyskoczyl sztywny czlonek. Irka lekko obejmowala Tarasa za plecy. Prychnela, kiedy wsadzil jej reke w majtki. Sciagnal je, placzac sie w jej nogach. Krzyknal, a moze sie rozesmial -trudno bylo zrozumiec. Szybko, w obawie, ze Irka sie rozmysli, rozlozyl jej chude nogi, chwycil reka czlonek, kilka razy uderzyl na slepo, wreszcie trafil. Jeknal glucho i przycisnal ramiona Irki do stlamszonej poduszki. Ignat z glupia mina patrzyl, jak Taras energicznie kolysze sie w przod i w tyl, jak miga jego zloty lancuszek. Patrzyl na Irke lezaca z rozlozonymi nogami i twarza odwrocona od Tarasa. Na poduszce widac bylo jej grube, rude loki. Kudlatosc stanal na palcach i wytrzeszczyl oczy, wsluchany w jeki Tarasa i jego ciezki oddech. Raz-raz, 53 raz-raz... Olesia nie wiedziala, czy to wszystko tylko jej sie sni? A jesli nie? A jesli... A jesli... No to dlaczego Ignat stoi jak wryty?... Dlaczego to wszystko jest takie?... E-e... Kudlatosc wydal jakis dziwny odglos, zlapal sie za spodnie miedzy nogami i rzucil sie do drzwi, na balkon. Olesia slyszala, jak glucho dudnila ziemia pod jego adidasami. Ignat zerwal sie za nim. Sietkin nie nosil juz wiecej kurtki, ubieral sie jak wszyscy. Chodzil w koszulce bez rekawow i w szortach. Ale pod szorty dalej zakladal pasek. Opalil sobie rece i nogi, ogolona na zero glowa zarumienila sie na sloncu. Wale-roczka wygladal prawie jak reszta dzieci, nos mial z grubsza zagojony. Tylko rozbite okulary przypominaly Lidii uwage komendantki: "Milicja nam tu niepotrzebna...". Lidia usilowala z nim porozmawiac. "Grunt to nie stracic autorytetu!" - myslala goraczkowo. Z ta mysla po obiedzie podeszla do Waleroczki. -Sietkin! Co to ma znaczyc? - Wyszlo jakos nienaturalnie. Waleroczka potarl nos i spojrzal na nia obojetnie. - Mowie do ciebie? Mama... sie dowie!... Tata... - Lidia stracila watek. - I co on z toba zrobi?! Waleroczka pociagnal nosem i ironicznie zmruzyl oczy. Potem starannie ominal Lidie i poszedl w strone domkow. Lidia usilowala opanowac paskudne drzenie nog. "Gowniarz... - mamrotala w duchu. - Morda jedna obita..." Waleroczka w przeciwienstwie do Lidii malo przejal sie krwawa przygoda. Na jego brzydkiej twarzy widniala zdrowa beztroska. Z taka wlasnie twarza wyszedl zza rogu domku i zobaczyl czterech chlopcow i Stasika, skaczacego wokol nich jak szczeniak. Stasik byl jeden, a ich czterech. W dodatku Stasik mial osiem lat, a oni po trzynascie czy czternascie. 54 -Polataj sobie, zasrancu! - krzyczeli, przerzucajac sie okularami do plywania. -Dynia, przykop mu! -Wjebiemy mu, chlopaki, co bedzie tu krecil dupa? -Idz na chuj, glisto! Zaskoczony Waleroczka sciagnal brwi, ale nie zwolnil kroku; podszedl do rozbawionego towarzystwa, jedynie reke przesunal na szortach. Chlopcy patrzyli nieufnie, przestali nawet klac. Zastanawiali sie, jakie zamiary ma wobec nich ten ogolony okularnik. "Kurwa, przyjebia mi w nos i kicha - przemknelo Waleroczce przez glowe. - Lepiej dam sobie spokoj". I pewnie poszedlby dalej, ale Stasik rozpaczliwie wczepil mu sie w szorty: -Oni zabrali mi okulary! "Koniec!... Wrobil mnie, sukinsyn..." - poddal sie Waleroczka. -Oddawac. Ale juz. We czterech oceniali sytuacje: damy mu rade czy nie? Potem jeden za drugim zaczeli sie usmiechac: "Damy". Odpowiedzieli zuchwale: -Pierdol sie, dupku. -Dupka ci nie daruje - oswiadczyl spokojnie Waleroczka, probujac opanowac rozdygotane nerwy. Zazwyczaj w takich wypadkach mial za soba co najmniej pieciu ludzi, a teraz jednego Stasika Galkina, a i to nie do pomocy. -Spierdalaj na chuj! - wrzasnal najsilniejszy z chlopakow, troche wyzszy od Waleroczki. I on wlasnie dostal pierwszy. Sprzaczka paska swisnela i soczyscie werznela sie w policzek. Chlopak zawyl. Pozostala trojka rzucila sie na Waleroczke. Chudy z rozczochranymi wlosami, w koszulce "Metaliki" jakos trafil i w prawym oku Waleroczki zaplonal ogien. "Jebac burakow, jebac pieprzonych dresiarzy" - powtarzal mechanicznie glos jemu w glowie. Nie bronil sie, wymachiwal paskiem na prawo i lewo, celnie, prawie zawsze trafial. 55 Nie czul uderzen, wiec sam bil piesciami, starajac sie siegnac do grdyki. Ale nie trafil na slabeuszy; jeden z chlopakow kopnal go pod kolano. Noga zlozyla sie w pol, Wa-leroczka przykucnal. Ciosem w piers rozciagneli go na ziemi. A potem sie zaczelo. Chlopak z rozcietym policzkiem, zalany krwia i zasmarkany, kopal ile popadlo, a na koniec skoczyl Waleroczce na glowe. "Kurwa, po chuj mi to bylo?" - zaszlochal w glebi duszy Waleroczka. Stasik glosno i histerycznie zawodzil. Nie chcial juz swoich okularow, byle tylko tamci nie bili wiecej lysego... "Chyba musze zapamietac ich mordy..." -myslal Waleroczka. -Znowu chlopak od pani! - warknela czerwona ze zlosci komendantka. - I znowu ten sam! -Sietkin... -Gdzie pani ma oczy? Jak pani ich pilnuje? Lataja jak wiatr... w polu... hulaja? - machnela reka, pokazujac zapewne, jak hula wiatr w polu. -O co pani chodzi? - odgryzla sie Lidia, czujac, ze juz sie nie wywinie. "Taak..." -Za grosz dyscypliny w tej pani grupie! Jesli milicja w koncu zainteresuje sie tymi historiami, to bedzie plama na honorze calej kolonii! Zupelnie nie w pore Lidia przypomniala sobie reklame: "Czy nie szkoda waszych nerwow na jakies glupie plamy?". -Krotko mowiac - zakonczyla komendantka i otarla pot z szyi. - Prosze z tym zrobic porzadek. Nie moga go zabrac do domu? Chociaz nie, lepiej nie... Do konca turnusu wszystko sie zagoi... Jesli teraz wezwiemy rodzicow, zaraz zrobia afere!... Rozumiemy sie? -Nie, niezbyt - oswiadczyla chlodno Lidia. - Co pani zdaniem powinnam zrobic z Sietkinem? -Niech go pani nie spuszcza z oka... - zacisnela wargi komendantka. 56 -I co jeszcze? To jakis idiotyzm! - rzucila znuzona Lidia i wyszla z chlodnego gabinetu na skwar. Przed domkiem siedzial Sietkin. Czekal, trzymajac sie reka za spuchniety policzek. Spojrzal na Lidie bez wiekszego zainteresowania. Przyzwyczaila sie juz, ze dzieci tak na nia patrza. Troche przed nim grata, zeby nie dopuscic do sytuacji, kiedy na slowa "pieprzona suka" nie bedzie umiala niczym odpowiedziec, przeciez nie zareaguje tak, jak oni... Lepiej udawac nieprzystepnego babsztyla. -I co? - zapytal ospale Waleroczka. - Moge juz isc? -A tak wlasciwie co sie dzieje? - zasyczala Lidia. - Dlaczego w kolko ktos cie bije? Waleroczka lekcewazaco wzruszyl opalonymi ramionami. Lidia zauwazyla wystajaca spod koszulki sprzaczke z gwiazda i inicjalami "W.S." w rogu. -Moge juz isc? - powtorzyl Waleroczka. - Idz. Chlopiec wstal, wlozyl rece do kieszeni jasnych szortow, ominal Lidie i skierowal sie nad morze. Na plazy rozebral sie i polozyl na pokruszonych muszelkach. Przykryl twarz koszulka i utonal w dusznym mroku. Slonce przyszpililo go promieniami i zaczelo przypiekac. Dookola biegaly maluchy, slychac bylo plusk, zgielk i wybuchy smiechu. "Kurwa... - myslal ponuro Waleroczka. - Ilu juz mam wrogow... Tych trzech... Plus czterech... Siedmiu. Spo-ro... Nieopodal, przy wypozyczalni lodek, opalala sie Klara Pietrowa. Dwa grube warkocze lezaly swobodnie, jakby plazowaly calkiem niezaleznie. Kolczyk w nosie blyszczal i odbijal sie w oczach Tarasa. -Klara - mruczal bez przekonania. - Mowia, ze teraz w liceum idziesz juz do dziesiatej... -Spadaj - warknela Klara, nie otwierajac oczu. -I co zaraz "spadaj"? 57 Klara milczala, wyraznie wsciekla, i tylko ruszala nosem jak chomik. -Moze wieczorem pojdziemy gdzies razem - zaproponowal Taras. -Jeremiejew- Klara otworzyla oczy i starala sie zrobic wsciekla mine - przeszkadzasz mi sie opalac! -Slonce ci zaslaniam czy jak? - krzyknal szczerze oburzony Taras. Klarze zrobilo sie go zal. -No dobra... Irka patrzyla z daleka na radosna mine Tarasa i obojetna Klary i czula, ze je goracy piasek, calymi garsciami. Palil w gardlo. Polinka i Olesia delikatnie milczaly w glebi duszy nieco zdezorientowane: z jednej strony zadowolone, ze im nic "takiego" sie nie przydarzylo, z drugiej poniewczasie przerazone - "A gdyby?..."; w sumie wspolczuly Irce i byly zle na Tarasa, Ignata i Kudlatosc. Ola Klujewa rowniez milczala, ale cala dumna. Jej brak urody i powodzenia okazaly sie nagle szczytem zdrowego rozsadku - od razu wiedziala, ze niczego dobrego od tych debili nie mozna oczekiwac, jedynie samych nieprzyjemnosci. W duszy Oli panowaly spokoj i radosc. Irka zerwala sie i ruszyla przed siebie, zagarniajac bosymi stopami muszelkowy zwir. Dziewczyny odprowadzily ja wzrokiem. Irka otrzasnela sie, jakby poczula na plecach ich spojrzenie. Potknela sie, rozbryzgujac muszelki. -Patrz kurwa pod nogi... - warknal Waleroczka spod koszulki i uniosl ja. Irka dostrzegla podbite oko, spuchniety policzek, rozciete wargi i podrapana, lysa glowe. Skrzywila sie placzliwie. -Co? - wymamrotal Waleroczka. - No zjezdzaj... I zakryl twarz koszulka. 58 Taras ciagle tuli! sie do Klary, a ona zaciskala wargi i odsuwala sie. Taras probowal dalej, ale ciagle ktos go popychal. Glosno grala muzyka, migaly roznokolorowe swiatla. Klara tanczyla lekko, krotka spodniczka krecila sie jej wokol bioder, a obok rechotali Ignat i Kudlatosc, ktorzy po kolacji zdazyli juz skoczyc do kiosku z piwem. Wpadali miedzy tanczacych, smiali sie, lapali dziewczyny za rece, a te wesolo bronily sie.Znakomity humor obu "rabnietych", jak nazywala ich Klara Pietrowna, wynikal rowniez z tego, ze przed polgodzina na czwartym domku, wychodzacym jedna ze scian wprost na plaze (a wiec dobrze widocznym), napisali wapnem: "fuck de Setkin". Kaligrafowali duzymi literami, z calego serca. Wiec teraz mieli sie z czego cieszyc. Wszyscy ich lubili. Mieli wraz z Tarasem ugruntowana slawe twardzieli. I wszyscy sie ich bali. A dziewczyny chcialy sie z nimi przyjaznic. Na przyklad teraz: czternastoletnia Katia Mojsiejewa ze starannie umalowanymi ustami i prostymi czarnymi wlosami jakos nie spieszyla sie wyrywac rekawa przezroczystej bluzeczki ze spoconych lap. Tanczyla calkiem blisko Ignata. "Gdzie sa raczki, gdzie sa wasze raczki, chodz podniesiemy raczki i zatanczymy!..." Katia Mojsiejewa podniosla raczki, po czym opuscila je na ramiona Ignata. Ten, niewiele myslac, zaczal ja calowac, rozmazal szminke, Katia starannie wciagala sline. Oddzielili sie od reszty tanczacych i od biegajacych wokol maluchow. Zataczajac sie jak pijani, poszli za stolowke, na brukowany placyk tonacy w gestwinie sliw. Objeli sie. "Tylko powoli, bo ucieknie..." - pomyslal machinalnie Ignat. Jego rece slizgaly sie po drzacych biodrach Mojsiejewej. Poczul strach i smak ryzyka. Z zamierajacym sercem przysunal sie blizej, zalaskotalo go w brzuchu. Katem oka dostrzegl szeroki kamienny murek, porosniety jakas mizerna trawka przypominajaca mech. Pociagnal tam Katie. Ta poslusznie polozyla sie; dlonie 59 miala spocone ze zdenerwowania. Ignat szybko, za szybko, zaczal zdzierac z niej majtki, ale ona nie protestowala. Nawet pociagnela jego spodnie w dol. Rzucil sie na nia, obmacal, chwycil czlonek. Ostro naparl. Katia ciezko dyszala, wyraznie przerazona. Czlonek zesliznal sie po szerokich biodrach. Ignat ledwie slyszalnie szepnal: "O, kurwa...". Szerzej rozlozyl jej nogi. Pomagajac sobie obiema rekami, w koncu wepchnal czlonek do srodka. Katia jeknela przyduszona jego cialem. A on goraczkowo szamotal sie oparty na rekach, az w koncu po dwu minutach upadl spocona twarza na jej ramie. Przestraszyla sie jego zwisajacej mokrej wargi, otwartych ust, bezmyslnego spojrzenia. Szarpnela, ale on dalej lezal ze zwieszonymi nogami, ledwie drgnal. Katia Mojsiejewa omal nie wy-buchneta placzem, ogarnela ja panika. Usilujac wydostac sie spod Ignata, puscila w ruch paznokcie. Chlipnela: -No ja pierdole, co z toba?... Ignat potrzasnal jasnymi wlosami i nieco przyszedl do siebie. -Jak to co ze mna? Myszko! Kocham cie! Kocham... Od dawna, jak tylko przyjechalismy... Myszko... Nie pamietal, jak ma na imie, a wlasciwie w ogole nie wiedzial. -Naprawde? -Naprawde, myszko. Katie ogarnela fala ciepla. "Wiec to przyszla milosc" -uspokoila sie z radoscia. -Ja tez cie kocham, Ignat. Waleroczka siedzial na balustradzie na balkonie z nogami zwieszonymi na zewnatrz. Pisal na odwrocie etykietki tonicu: " 1. Mitnikow - domek 6. 2. Jeremiejew - d. 6. 3. Kudlaty-d. 6. 4. Dynin - d. 4. 60 5. Gruby -d. 4. 6. Giena Z. - d. 4. 7. Artiom - d. 4." Obok krecil sie Stasik Galkin, wdzieczny informator. Zagladal Waleroczce w oczy. -A Ignat, Kudtatosc i Taras co wieczor chodza do kawiarni! Nazywa sie "Krzesla". -Moze "Dwanascie krzesel"? -Tak! Po kolacji... - dodal Stasik, wykrzywiajac wargi. -Dziekuje - powiedzial chlodno Waleroczka, zeskoczyl z balustrady na balkon i zniknal w pokoju. Stasik podrapal sie po rozbitym nosie i pobiegl na plaze. Waleroczka lezal na gorze pietrowego lozka i wpatrywal sie w etykietke. Bezglosnie poruszal wargami. "Cale wakacje mam sie tak szarpac? Chociaz tych dupkow mozna wykonczyc w tydzien... Kurwa... Zeby tylko lazili w pojedynke... Chyba ze w knajpie, zaczaic sie przy kiblu... Idiotyzm. Kurwa..." Mysli zabrnely w slepa uliczke. -O, tamta przelecialem - pochwalil sie Ignat, wskazujac palcem przez szybe Katie Mojsiejewa. -Super - ucieszyl sie zawistnie Kudlatosc, piorac za-smarowana biala farba koszulke. Taras z mina doswiadczonego mezczyzny z aprobata polowal glowa. -A co ona tak tu siedzi? - zapytal Kudlatosc. Ignat wzruszyl ramionami. Katia Mojsiejewa siedziala na laweczce pod domkiem numer szesc i patrzyla to na balkon chlopcow, to znow na drzwi. Byla w tej samej przezroczystej, syntetycznej bluzeczce. Cala spocila sie. Niecierpliwie krecila sie i grzebala noga w piasku. -Teraz sie nie odczepi - ocenil Taras. Ignat sciagnal brwi. -Lewa jakas - po chwili namyslu niepewnie podsumowal Kudlatosc. 61 -Obciagala? - rzucil powaznym tonem Taras. -Tak. To znaczy nie - poprawil sie Ignat. Nic, nie obciagala. Katia zlustrowala okna domku i usiadla wygodniej. Najwyrazniej zamierzala tak czekac, az Ignat wyjdzie. -I co zrobisz? - zlosliwie zmruzyl oczy Taras. -Nie wiem... Ignat byl wsciekly. Nie chcial, zeby Katia Mojsiejewa latala za nim i myslala, ze on ja kocha. Nawet z perspektywa na drugi raz nie mogl pozwolic, zeby panna tak na nim wisiala. "Cholera z tym seksem..." - pomyslal. -A twoja Klara? - przypomnial sobie. -Co Klara... - skrzywil sie Taras. Chyba chcial sie pochwalic, ale nieoczekiwanie dla samego siebie powiedzial uczciwie: - Warknela: "Idz w chuj...". Doslownie... No to dalem sobie spokoj. Nawet sie z nia nie calowalem... -Hm... - mruknal wspolczujaco Kudlatosc. - Dobra, idziemy... Wyszli na korytarz i przez balkon maluchow wyskoczyli na ulice. Po przeciwnej stronie od wejscia do domku. Katia dalej czekala. Irka lezala na plazy, a obok jadly winogrona Polinka, Olesia i Ola Klujewa. Nie rozmawialy o chlopcach. Irka wykopala z dna kilka krabow i teraz Ola Klujewa przewracala je kijem. Olesia zerkala na roslego chlopca w niebieskich kapielowkach: pol twarzy mial zabandazowane. "Taaak... -chodzilo jej po glowie. - Znowu mumia. Powariowali tu wszyscy czy co?" Chlopiec siedzial na piasku z gitara, szarpal struny i spiewal: -"Zmian!... Chcemy zmian!..." Wokol lezeli oparci na lokciach inni chlopcy, mniejsi. Pili napoj "Banan" i leniwie sluchali. Najmniejszy z nich, ale wcale nie najmlodszy, mrugnal do Olesi. Zaczerwienila sie. 62 Wtedy on podpelzl jak jaszczurka, z glupawym usmiechem na twarzy. Przyjrzal sie dziewczynom i wesolo oswiadczyl: -Jestem Giena! -Krokodyl, ten z filmu? - zapytala bez wiekszej ciekawosci Irka, zakopujac papierosa w piasku. -Sama jestes krokodyl - obrazil sie Giena. Polinka wybuchnela smiechem. Giena zapomnial o obrazie. -Ojej, a co wy tu macie? - krzyknal, wskazujac na kraby. Krzyknal zupelnie jak dziecko, w usmiechu rozciagajac spierzchniete usta. -Kraby! - odpowiedziala dumnie Ola Klujewa i zrobila taka mine, jakby nic a nic nie bala sie krabow. -Opaki! - wrzasnal Giena w strone chlopca z gitara. - One maja kraby! "Opaki" poruszyli sie na piasku, wstali i niepewnie podeszli do dziewczyn. Wszyscy mieli jakies nieufne spojrzenia. Tylko Giena usmiechal sie szczerze i potrzasal kruczoczarna czupryna, przystepujac do przedstawienia wszystkich. -To jest Tioma, to Gruby, a to Dynia! -A co sie stalo z twarza? - zapytala Irka. -Wpadlem na lawke - odpowiedzial niechetnie Dynia. -Cos takiego - usmiechnela sie kacikiem ust Irka. - Wszyscy nagle powpadali na lawki... Giena krecil glowa jak gawron. Lidia lezala na lozku i tepo wpatrywala sie w sufit. Bolala ja glowa. Mimo to postanowila przejrzec papiery. Usiadla, wziela teczke. Byly w niej rowniutko ulozone akty urodzenia i pieniadze. "Kriukowa Irina Aleksan-drowna..." Lidia przypomniala sobie: tak, przyszla wczoraj i poprosila o sto rubli. A potem siedziala na lozku z jakos dziwnie przekrzywiona szyja. Lidia chciala zapytac, o co chodzi, ale zrobilo jej sie glupio. 63 "Mitnikow Ignat Siergiejewicz..." Lidia nie miala najmniejszych watpliwosci: to on zamalowal sciane. Komendantka dlawila sie ze zlosci. Biale litery na ciemnoniebieskim tle rzucaly sie w oczy wszystkim wracajacym z plazy. Na dodatek komendantka znala angielski. Lidia siegnela po wode mineralna. Teczka przechylila sie i dokumenty z lekkim szelestem zjechaly na podloge. "Cholera..." Schylila sie, pozbierala. "Sietkin Walerij Jurijewicz..." 1 po co ten Jurij Faddie-jewicz wyslal gowniarza na kolonie, zamiast do Szwajcarii?! Aha, jasne! Zeby syn wychowywal sie razem z innymi w grupie "tak samo zasmarkanych". Zeby umial sie przystosowac. Pewnie nie pomyslal, ze Waleroczka bedzie tu systematycznie bity, bo wychowawczyni nie dopilnowala. Lidii zrobilo sie zimno. Zamknela teczke, polozyla sie na lozku. "Boze, Boze..." "Menda!" - wesolo przypomnial o sobie Kola Jezykow. Waleroczka teraz znacznie czesciej wychodzil do miasta i snul sie po cichych, waskich uliczkach, zarosnietych winem i orzechami wloskimi. W dzien prawie nie bylo tu ludzi, czasem tylko przebiegali chlopcy w mokrych kapielowkach i dziewczyny z siatkami. Z siatek wystawal szczypior. Waleroczka spacerowal z rekami w kieszeniach szortow. Oglada! "wypasione" domy, przypominajace zamki. Zagladal do salonow gier. Staly tam stare telewizory "Rekord" i zdezelowane plastikowe "Sony Playstation". Waleroczka skrecil w zarosnieta kasztanami uliczke z krzywymi kraweznikami. Szedl, kopiac kolczaste kulki. Wiatr wydymal mu koszulke. "Skurwysyny... - myslal spokojnie. - >>Fuck de Setkin<<... Chuje". Uniosl wzrok. Zblizali sie do niego dwaj chlopcy. Starszy i mlodszy. Starszy - w koszulce z obcietymi rekawami, z ogolona na lyso glowa - wymachiwal lancuchem. Mlodszy, chyba w wieku Waleroczki, tez ogolony, szedl z piesciami w kie-64 szeniach szortow moro. Waleroczka zglupial, patrzyl to na jednego, to na drugiego, wreszcie odwrocil oczy, kiedy starszy zmierzyl go spojrzeniem spod gestych brwi. "Dzyn-dyn...", dzwonil lancuch. Waleroczka minal chlopcow i przystanal. Odwrocil sie calym cialem. Stali i patrzyli na niego. Polinka zakochala sie. Tak wlasnie powiedziala: -Zakochalam sie. - I wesolo dorzucila: - W krokodylu! -Wariatka! - tym samym tonem podsumowala Irka. Dlugo sie smialy. Olesia siedziala po turecku na podlodze i malymi lykami pila slodkie wino z plastikowego kubeczka. Caly dzien pily wino. Chodzily z granatowymi zebami. Smialy sie. Irka spiewala "Don't speak, I know just what oic'al saying!..." i "Plu-u-je..." na melodie "On-ly you". Byla trzecia w nocy. Rzaly w ciemnosciach, a sasiedzi stukali w sciane. To wywolywalo nowe ataki smiechu. I tak bez konca. Zazwyczaj wstawaly o wpol do osmej i jak zdechle strusie wlokly sie na sniadanie. Potem do obiadu spaly, potem znow jadly i szly sie kapac i opalac. Do kolacji. Po kolacji braly Grubego, Giene, Tiome i Dynie i szly do miasta na piwo. Chlopcy byli w porzadku. Trzymali lapy przy sobie. Szli i rozmawiali o wszystkim na swiecie. Nawet Ola Klujewa znalazla sobie pare: chudego zarosnietego Tiome w koszulce "Metaliki"... A pewnego wieczoru nigdzie nie poszli. Siedzieli w pokoju dziewczyn i jedli arbuza. Sok sciekal na podloge, pestki plywaly w nim jak czarne karaluchy z podwinietymi lapkami. Irka ochryplym glosem spiewala: -Plu-u-je... i rzy-y-gam czasem tez... La-la-laj-la-laj... Wszyscy tarzali sie ze smiechu. Potem Giena powiedzial, ze piwo sie skonczylo. Postanowili skoczyc po nowa partie. Chlopcy wyszli, a Irka, Ola Klujewa i Polinka pobiegly zajac kolejke do toalety. Olesia zostala w pokoju. Przytloczyla ja dziwna cisza, cos laskotalo w brzuchu. 65 Olesia zachichotala. I uslyszala lekkie stukniecie. Podskoczyla. Po podlodze skakala biala celuloidowa pileczka. Olesia wytezyla wzrok tak, ze oczy malo nie wyszly jej z orbit. Okno bylo szczelnie zamkniete. Zadnego lufcika, nic. Na glucho. Zadnych szpar. Olesia machinalnie zlapala pileczke i poczula zimne uklucie. Potem rozgrzala ja w dloni. "Pewnie dziewczyny polozyly na parapecie" - pomyslala. O pierwszej w nocy komendantka wpadla do pokoju Lidii. Blada, z drzacymi szarymi wargami. Ze zlosci albo ze strachu. -Lidio Michajlowna! Uprzedzalam pania! Uprzedzalam! Powtarzala to slowo jak nakrecona, z coraz wiekszym naciskiem. Pierwsze, co przemknelo Lidii przez mysl: "Sietkin nie zyje". A potem jak na przyspieszonej kasecie -zlowrozbne "Taak...", sad, bicie po twarzy, po nerkach i strach, strach, strach. Lidia pobiegla do telefonu. Przez trzaski przebil sie gluchy glos, ktos przedstawil sie i zapytal, z kim ma przyjemnosc. -A, opiekunka? Znakomicie... Musi pani natychmiast przyjechac... Lidia zdretwialymi palcami zanotowala adres. Potem zlapala przerazona komendantke za reke i pognaly do bramy osrodka, na postoj taksowek kursujacych stala trasa. Ale dzielnicowy wyolbrzymil zajscie. Swiadomie czy nie, mniejsza o to. Lidia biegala po pustych, wilgotnych korytarzach pogotowia, ciagnac za soba komendantke. Przed oczami migaly bandaze i plamy jodyny. Najgorzej oberwal Kudlatosc - stracil zeby, w dodatku przednie. Byl caly posiniaczony i mial podbite oko. Tarasowi zaszyto rozcieta glowe. Ignat wywinal sie rozbitym nosem i spuchnietym nadgarstkiem. "Zlamany czy zwich-66 niety?" - goraczkowo myslala Lidia. Giena-Krokodyl trzymal sie za rozbita twarz; zamiast oczu mial fioletowe szparki. Tioma jeczal, a pielegniarka bandazowala mu palce. Patrzac na jego bolesnie skrzywiona twarz i zapa-prana krwia koszulke "Metaliki", Lidia gryzla wargi, zeby sie nie rozplakac: "Co to wszystko ma znaczyc? Niech ich diabli z tymi nosami i rekami! Zeby tak zdechli!". Lowa Dynin siedzial na stoleczku i pokornie patrzyl na Lidie. Jego glowa wygladala jak kokon, do gojacego sie juz policzka doszlo rozerwane ucho i dwie nowe rany. Gruby siedzial jak kolek, a lekarz ustawial mu zlamany nos. -No i gdzie nasze piwo? - zapytala placzliwie Polinka. -Wcielo ich po drodze - Irka rzucila papierosa. - Dobra, idziemy spac! Lidia usiadla na pomalowanym szara farba krzesle. Wstrzymala oddech. Kazali jej czekac, wiec starala sie czekac, ale zlosc rozpierala ja i nie dawala spokoju. Dzielnicowy przysiadl obok. -Kto ich tak zalatwil? - zapytala drewnianym jezykiem Lidia. - Zeznali, ze jakies malolaty, okolo dziesieciu... Bili lancuchami i palkami... Kopali. -Kazdego z osobna? -Czterech namierzylismy przy kioskach na Morozo-wa. Pol godziny pozniej nastepne wezwanie -kolo kawiarni "Dwanascie krzesel". Od kioskow do "Krzesel" jest jakies dwadziescia minut piechota, nie wiecej. Biegiem dziesiec, moze pietnascie. To ci sami... - Dzielnicowy otarl pot z czola. - Sukinsyny... -A w jakim wieku te malolaty? - zapytala Lidia. -Od czternastu do osiemnastu lat - odpowiedzial dzielnicowy, ciezko dyszac, i wytarl chustka zaczerwieniona szyje. - Cholerni gowniarze spac nam nie daja, ciagle tluka tych z kolonii. Gnoje niedoskrobane. 67 -Zlapiecie ich? - zapytala bez wiekszej nadziei Lidia. Dzielnicowy machnal reka. -Nie sadze. Nie ma swiadkow... Ze-ro - tym samym tonem kazal jej "na-tych-miast" przyjechac. Lidia zamyslila sie. Tak przynajmniej starala sie wygladac. Nie byla w stanie myslec. Nagle dzielnicowy cos sobie przypomnial. -A to czasem nie pani chlopakow? Lidia spojrzala dyskretnie i wstrzymala oddech. Na jego dloni lezala sprzaczka. Z gwiazda i literami "W.S." w samym rogu. -Znalazlem w kawiarni - wyjasnil. -To... to... nie... nie nasza... nie... - drzacym glosem powiedziala Lidia. Dzielnicowy niezgrabnie polozyl jej reke na ramieniu. -Niech sie juz pani tak nie denerwuje... Wyliza sie... Wszystko bedzie dobrze. Do konca turnusu zostaly dwa tygodnie. "Wyliza sie - powtarzala w duchu Lidia. - I dobrze, ze to nikt od nas. Naprawde nie moglam wszystkiego przewidziec". Lezala i patrzyla na odbijajacy sie w drzwiach szafy mglisty poranek. Uspokajala sie i przekonywala. Zabronila sobie myslec o skutkach, o "tatusiach". Wszyscy za kogos sie chowaja i zgrywaja twardzieli. Mitnikow za Tarasa i Kudlatosc, Dynin za swoja trojke... Kola Jezykow za tate... A ona, Lidia, za kogo ma sie schowac. Poderwala sie z lozka. "Przeciez Sietkin nic ojcu nie powie, nic-a-nic! - pomyslala, akcentujac sylaby jak dzielnicowy. - Zaraz by sie wydalo, ze pobil kolegow... Chociaz... Jego ojciec jest zastepca dyrektora. A rodzice pozostalych to jego podwladni. Sietkina nikt nie ruszy... Uj-dzie mu na-su-cho!! Hmm... A mama, ktora predzej da sobie reke uciac, niz pozwoli synkowi odizolowac sie od grupy? Od grupy kolonijnych rowiesnikow, nie jakichs metow z ulicznej ban-68 dy, banda to nie grupa, to bagno, wciagajace dziecko w alkohol i narkotyki... A Sietkinowi trzeba po prostu powiedziec: <>M.N.<<... 141 Wstalem dzisiaj (27.04.) o 7.40 - wyobrazasz sobie? - ale na zajecia bylo mi nie po drodze, przepraszam!!! Napisz mi jeszcze cos dobrego..."Maszka stala jak wryta. Tresc docierala do niej stopniowo. Najpierw "czesc", potem wykrzyknik... Rozejrzala sie. Moze Sablin stoi gdzies w poblizu? A ona zaraz zlapala kartke, nawet nie pomyslala... Bardzo madrze! Kretynka... Podeszla Nastia. Uwaznie spojrzala na Maszke. -Co jest? -Nic... - zaczerwienila sie Maszka. -A co masz w rece? -Notatke - wyszeptala triumfalnie Maszka. Byla taka szczesliwa, ze musiala sie tym z ldms podzielic. Podala kartke Nastii. -"A.ES." - przeczytala na glos Nastia i przetlumaczyla: - Losza Sablin... Aha... "o siodmej czterdziesci... Cos dobrego..." Oddala kartke. -E, trucie. Pewnie cie z kims pomylil. Maszka ani myslala sluchac. Sablin to nie jakis tam palant albo zarozumialy matol. Porzadny gosc. Przeciez napisal "wybacz" i "napisz mi cos dobrego". -Nie badz dzieckiem. Zwykle uprzejmosci. - Nastia rozgryzla pestke slonecznika i wyplula luske w dlon. -Usmiechnal sie do mnie - przypomniala sobie Maszka. - Kiedys na korytarzu. A potem jeszcze, jak zajrzal do sali... -Nie badz dzieckiem - powtorzyla Nastia, rozgryzajac nastepna pestke. - To dorosly facet. Gapilas sie na niego, to sie usmiechnal. Z uprzejmosci. Albo jak gwiazda. No wiesz, do fanki, czyli do ciebie... Maszka przerazila sie: -Myslisz, ze on wie?! -Nie, pewno nie. Po prostu z uprzejmosci. Do tablicy z rozkladem zajec podeszla dziewczyna z trzeciego roku. Krotkie wlosy, okulary, nic szczegolne-142 go. Figura przecietna. Standard. "Ona jest z Nim na roku -pomyslala Maszka. - Ta to ma fart! Codziennie moze sobie na Losze popatrzec, przez trzy zajecia z rzedu... Szczesciara!" No tak, ale przeciez dziewczyna w okularach mogla byc zakochana w jakims niedostepnym typie z piatego roku i moze tez cierpiala. I nie byla szczesliwa. Maszka napisala nowa kartke. Zaadresowala: "Losza Sablin". Powiesila na tablicy. Na nastepnej przerwie kanio nie bylo. Czyli Losza Sablin juz ja przeczytal. Ale jakos nie spieszyl sie z odpowiedzia. Maszka podeszla do rozkladu zajec, obrzucila tablice wzrokiem. Nic... Na kolejnej przerwie przyszla Nastia. -Odpisal? Maszka pokrecila glowa. -Nie lam sie - pocieszyla ja Nastia. - Moze uklada dla ciebie jakis wiersz... Widzialas go? Maszka znowu pokrecila glowa. -Nie lam sie - powtorzyla Nastia. - Moze uklada wiersz... Rozlegl sie smiech. Przy tablicy stali Sablin i dziewczyna w okularach. On obejmowal ja za ramiona, ona sciskala go w talii. Stali tak objeci i smiali sie. Pewnie ze szczescia. Bo byli razem. Powiedziala do niego cos glosno. Nie odpowiedzial. Tylko sie usmiechnal. Maszka skamieniala. -Szpaner - rzucila pogardliwie Nastia i Maszka uchwycila sie tego slowa jak tonacy brzytwy. No pewnie, szpaner! Wszystko po to, zeby nieznajoma "M.N." znala swoje miejsce. Nie kocha tej panny w okularach. Tylko udaje... -Wyluzuj - powiedziala Nastia. - Moze oni sie po prostu przyjaznia. -No! - usmiechnela sie glupkowato Maszka i powtorzyla: - No! -Tylko nie wariuj. I tak nie masz u niego szans. 143 -Dlaczego? -Dlatego, ze jestes ostatnia naiwna, a on jest szpaner i babiarz. Nie pasujecie do siebie. On by cie stlamsil. I ty jego tez. -A co mi tam... -Fakt, niezla sztuka. Moze nawet nieglupi. Ale z innej bajki. Przeciez patrzy na ciebie i nie widzi... -A ja go widze! -Bo stoisz nizej i gapisz sie z zadarta glowa. A on nie patrzy pod nogi. -No to co mam robic? - brwi Maszki uniosly sie blagalnie. -Nic. Nie zblizaj sie do niego. Tylko obserwuj. W koncu dotrze do ciebie, ze to nie jakis osmy cud swiata - odpowiedziala Nastia i wyplula luske w dlon. Maszka zamyslila sie. Z jednej strony ona i Sablin nie sa juz dziecmi. Z drugiej gosc jest w porzadku. Z trzeciej -dziewczyna w okularach. Znaja sie juz trzy lata. Moze nawet chodzili razem do szkoly Ogradza Sablina slupkami z pluszowym sznurem, jak w muzeum. Popatrz sobie, ale nie dotykaj. Wysokie napiecie. -I w ogole - ciagnela Nastia. - Przyszlas tutaj studiowac. Przez tego przystojniaka jeszcze zawalisz sesje, a potem do konca zycia bedziesz tego zalowac. Maszka uslyszala tylko "przystojniaka". -No... Ladny jest, co? I madry. I dobry... -Przeciez go nie znasz! -Przejrzalam go na wylot! - 1 co zobaczylas? Pluca, zoladek, jelito grube, jelito cienkie... Watrobe. -1 serce! Wielkie, gorace, i pelne milosci! - rozmarzona Maszka przymknela oczy. -Serce to tylko pusty miesien w ksztalcie stozka. Nastia potrafila zwulgaryzowac wszystko. Milosc to tylko potrzeba spolkowania. Czysto fizyczna. Sablin to babiarz i szpaner... 144 Maszka napisala jeszcze jedna kartke. Przypiela. Nazajutrz kartki nie bylo. Odpowiedzi tez. W nocy gryzla poduszke, starala sie nie myslec o niedostepnosci Sablina i tym samym nie plakac. -Zapomnij - poradzila Nastia. -Zapomne - obiecala Maszka. Kiedy Nastia poszla, Maszka wyrwala z notatnika kartke i napisala duzymi literami: "Zabijasz mnie. Od M.N. dla L. Sablina". Koniec, kropka. Po zajeciach wyszla z sali, z przyzwyczajenia podeszla do tablicy i az podskoczyla... Swistek papieru. Znajome litery "dla M.N." nabazgrane byle jak, "M" rozlazle, z wyciagnieta przednia nozka, "N" - dwie przekreslone kreski, jedna krotsza od drugiej. To byla jej kartka. Widocznie Sablin nie mial pod reka papieru. A moze pozalowal dla jakiejs tam M.N. "Ciekawe, jak mozna zabijac na dysdans, co? M.N., jak studia? Zycze powodzenia i milosci, M.N.! Czesc!!! A.S." Tekst owijal sie wokol "Zabijasz mnie... M.N.". Maszce zaparlo dech w piersiach. Jakby szla pod silny wiatr. Tald wiatr zatyka usta i na kilka sekund czlowiek zapomina, jak sie oddycha. Jak z tym jezykiem, co to upadl i umarl. -Mocne. No mocne - powiedziala Nastia, rozgryzajac pestke slonecznika. -Co to znaczy "na dysdans"? -Pewnie "na dystans". Patrz go, jaki erudyta! -No, super jest, nie?! - Maszka przygryzala wargi, zeby ze szczescia nie wybuchnac smiechem, jak ta panna z Sablinem pod rozkladem zajec. -Czyli niby kochasz sie w nim na dys-dans - prychne-la Nastia. - Tak wychodzi. -On jest w porzadku! - triumfowala cichutko Maszka. -Zwykle uprzejmosci - wniosla poprawke Nastia i wyplula luske w dlon. - Ma juz dosc tych twoich kartek. Ale nie powie, zebys sie odczepila, bo nie wypada... 145 -Sluchaj - Maszka zlozyla kartke. - Lubisz tak zyc? -Jak? - nie zrozumiala Nastia. -A tak. Wszyscy naokolo to szpanerzy i babiarze. Bardzo przy tym uprzejmi. Ciagle udaja. I oszukuja. Lubisz tak zyc? Nastia zapomniala rozgryzc pestke. Maszka odwrocila sie i poszla sobie. Usiadla w pustej sali i napisala dlugi list na pol kartki z zeszytu (linijka pod linijka). A potem dorzucila wiersz wlasnej produkcji. Jesli przeczytac pierwsze litery w pionie, wychodzilo LOSZA SABLIN. Uznala, ze wiersz jest niezly. Kartka wisiala dwa dni. Nastia unikala Maszki. Maszka nie narzucala sie. Nadciagal weekend... Drzewa lada chwila mialy wypuscic liscie. Staly w delikatnej zielonkawej mgle. Maszka podeszla do okna i oparla sie czolem o szybe. Komu na niej zalezy? Nastii, ktora moze ja rozgryzc jak pestke slonecznika? A potem wypluc luske? Uprzejmemu szpanerowi i babiarzowi Sa-blinowi? Ktory ma panne w okularach. A wlasnie, on tez czasem zaklada okulary. Kiedy pisze cos waznego. Na przyklad dyktando... Za oknem wirowaly sniezynki i swiecilo zimne wiosenne slonce. A przez szybe zdawalo sie, ze to puch z topoli, ze jesli wystawic reke, osiadzie na dloni, taki puszysty i cieply. Zdawalo sie, ze za oknem jest lato... Drugie zajecia, literatura rosyjska. Maszka razem z reszta grupy krecila sie pod rozkladem zajec. Nagle zobaczyla Sablina. Na wyciagniecie reki. Podszedl do rozkladu, przejrzal ogloszenia i zobaczyl kartke. Oderwal. Rozlozyl. Maszka w napieciu sledzila jego twarz. Sablin usmiechnal sie. Potem jeszcze raz. Uniosl oczy. -Podobalo ci sie? - nieoczekiwanie wypalila Maszka. -Ty to napisalas? - zapytal Sablin. - Nie. 146 -Powinienem to czytac bez swiadkow - powiedzial. - Az sie zaczerwienilem... Maszka skinela glowa i poszla do sali. Nie czula wiatru na twarzy. Oddychala lekko i swobodnie. Policzki nie marzly w zetknieciu z puchem topoli. Nic sie nie stato. Sablin spojrzal pod nogi. No i co? Nastia siedziala w lawce obok, rozgryzala pestki slonecznika i wypluwala luski w dlon. Dwa tygodnie Maszka czekala na odpowiedz. Pisala jakies glupoty, wszystko, co uslyszala o nim od dziewczyn, cos w rodzaju: "Czesc, Losza. U mnie OK. Napisz! M.N.". Losza zdejmowal kartki i najwyrazniej cieszyl sie, ze u M.N. wszystko w zyciu OK, nawet jezeli on nie odpowiada. Nastia gryzla slonecznik i na widok kolejnych kartek "dla L. Sablina" usmiechala sie porozumiewawczo, spogladajac na Maszke albo na Sablina, w zaleznosci od tego, ktore z nich bylo akurat w poblizu. -Mowilam ci - podeszla do Maszki po ktorejs z kolei "klapie". Maszka westchnela. -Zostaw go w spokoju. Zapomnij. -Nie moge - niemal zawyla Maszka. -Mozesz, mozesz. Musialam zaliczyc na wuefie bieg na dwa kilometry. Pol godziny tlumaczylam kobicie, ze nie dam rady szybciej niz w dwanascie minut, akurat na pale. A ona mowi, ze mam biec. Jak udowodnisz, ze nie mozesz, wszystko O, jak to mowia, K. No to pobieglam -Nastia wlozyla do ust pestke slonecznika. - I co? -Dziesiec dwadziescia osiem, ani razu nie przystanelam. -Dobra, to byl wuef... -A co, myslisz, ze miesnie mozna zmusic do wysilku, a mozg nie? -Ale ja go kocham! Nie rozumiesz? - Maszka wytrzeszczyla oczy. 147 -Zabujalas sie w nim. To co innego... -No nie wiem... Maszka ciagle natykala sie na jego spojrzenia. Kiedy ja mijal, patrzyla mu prosto w oczy. Widziala przerywana linie biegnaca od jego zrenic. Wiele razy obiecywala sobie: NIE PATRZEC! Ale znow spotykala Sablina i znow chciwie lowila blask jego ceglasto-brazowych oczu. A Sa-blin pewnie za kazdym razem cierpial meki, usilujac przypomniec sobie, czy zna te dziwna dziewczyne, bo jesli tak, to wypadaloby przynajmniej powiedziec jej czesc, skoro tak sie gapi. No i ktoregos razu powiedzial. Maszka i Nastia szly sobie korytarzem i Maszka opowiadala dowcip o tym, ze "Puszkin lubil sobie porzucac kamieniami". Naprzeciwko szedl Sablin w wymietej koszulce. Maszka zauwazyla go i zamilkla. Wbila wzrok w jego oczy i nie mogla oderwac, znow patrzyli na siebie. Trwalo to jakies trzy sekundy, zanim sie mineli. W koncu Sablin wymamrotal: -Czesc... Maszka oderwala od niego spojrzenie jak dlon od rozpalonego czajnika. Potem powoli przyszla do siebie. Zajelo jej to kolejne cztery kroki. Przystanela i obejrzala sie. Sablin szedl rozkolysanym krokiem geja, a jego dlugie kedzierzawe wlosy wyraznie mowily: "nie-widze-cie!". Nastia rowniez przystanela i wyplula luske w dlon. Spojrzala na Maszke, a potem na bielejaca w polmroku korytarza koszulke Sablina. -Daj ty sobie z nim spokoj - poradzila. Maszka nie slyszala i machinalnie wzruszyla ramionami. -Ale cie wzielo! - . wybuchnela Nastia. - "Na dys-dans"... A ten... - chwile szukala odpowiedniego slowa -...ten dziwkarz niech spada! -On jest super... Nastia wziela glebszy oddech, zeby udowodnic, ze nic podobnego, ale tylko machnela reka: szkoda slow. Goto-148 wa byla wlasnorecznie wepchac Sablinowi z powrotem do gardla jego "czesc", gdyby tylko bylo to mozliwe. -Nic z tego nie-be-dzie! -No i co? -Kiedy tylko cos dotyczy tego matola, zaraz robisz sie tepa jak kloc! -Wszyscy zakochani troche wariuja - wzruszyla ramionami Maszka. Nastia nerwowo wrzucila do ust dwie pestki slonecznika i rozgryzla je z glosnym trzaskiem. Maszka chciala porozmawiac z Sablinem. Zamienic choc kilka slow. "Podobalo ci sie?" - "Ty to napisalas?" -"Nie..." I tyle. Zeby przez chwile zatrzymal na niej wzrok. Zeby poczula, ze poswiecil jej trzy sekundy swojego zycia, i ze te trzy sekundy naleza juz tylko do niej. Dwa wdechy i wydech. Cztery okrazenia krwi po arteriach i zylach. I mozg, zaabsorbowany na chwile widokiem Maszki. Maszka powoli schodzila do poziomu pierwotniaka. Sablin nawet nie podejrzewal, jaki wplyw wywiera na dziwna dziewczyne z pierwszego roku, te, ktora za kazdym razem patrzyla na niego tak, jakby zgubila na jego twarzy sto rubli. Albo i sama siebie. Sablin po prostu szedl korytarzem z torba na ramieniu, w wymietej koszulce i powyciaganych dzinsach. Dzinsy trzymaly mu sie na biodrach tylko dzieki slipom w szaro-biale paski. Maszka wlokla sie przez miasto, a slonce zatykalo jej nos. Nie grzalo, tylko swiecilo wsciekle i jakos syntetycznie. Zmieszany ze spalinami kurz wpadal do oczu. Bylo jej niewygodnie, bo koszulka wylazla jej z dzinsow i zrolowala sie pod bluza. Usta oblazly ze szminki i wyschly. Bezsensowna wegetacja. A Sablin w swoich dzinsach i z kedziorami leci i oddycha pelna piersia. I na pewno nie ma koszuli zrolowanej pod swetrem. Znowu Sablin... Nie pisze. Ignoruje. Gardzi. Ma w nosie. I za 149 Sablin zapial torbe. Znowu musnal dziewczyne twardymi, chlodno-suchymi wargami. Zbiegl po sliskich stopniach schodow, wypadl przed budynek uczelni i pognal na przystanek. Gorzki wiatr wysuszal oczy, chcialo sie pic. Mial ochote rzucic to wszystko w cholere, soczyscie splunac, wlozyc rece do Ideszeni i odejsc. W kazdym razie dzisiaj, ale jutro mogl zmienic zdanie. Zreszta skonczyl juz dwadziescia lat, wypada jakos zarabiac na chleb z kielbasa dla siebie, mamy, taty i brata. Wsiadl do autobusu, na moment zamknal oczy, a potem wyjal z Ideszeni chusteczke i otarl spocona twarz. Razem z chusteczka mial w rece kawalek papieru w kratke. "Czesc, slonko. Jak zaliczenia (chyba juz sie koncza)? Powodzenia w sesji! Napisz! Napisz cos do mnie!!! M.N." Sablin schowal kartke do kieszeni. W autobusie smierdzialo zapoconym skajem siedzen i spalinami. Zamknal oczy. Potem siegnal do kieszeni i wlozyl do ust pestke slonecznika. Maszka klapnela na siedzenie i postawila torbe na kolanach. Torba upadla. Maszka schylila sie, zeby ja podniesc, i poczula cos jakby kopniecie pradu. Sablin spojrzal na nia pustymi zmeczonymi oczami i wyplul luske w dlon. W dziecinstwie Maszka zachwycila sie kiedys krysztalowo-srebrzysta szadzia na stylisku zelaznej lopaty do odsniezania lodowiska i nieopatrznie polizala metal. Jezyk przymarzl. Potem oczywiscie go oderwala. Teraz Maszka przymarzla rownie mocno, tyle ze wzrokiem, i nie do styliska lopaty, a do oczu Sablina. Sablin wlozyl do ust pestke slonecznika, a potem siegnal do kieszeni i wyciagnal cala garsc pestek. I poczestowal Maszke. Maszka wziela jedna i wlozyla do ust. Rozgryzla. Wyplula luske w dlon. Wziela nastepna. Sablin gryzl pestki i chcialo mu sie spac. Wysiadl na piatym przystanku^ a reszte pestek przesypal Maszy do kieszeni. Po prostu wyjal ze swojej kieszeni i przesypal do kieszeni Maszy, odginajac palcem material. 151 Masza wziela kolejna pestke i trafila na cos twardego. Wyciagnela zlozona kartke w kratke. "Czesc, sionko. Jak zaliczenia (chyba juz sie koncza)? Powodzenia w sesji! Napisz! Napisz cos do mnie!!! M.N." Za oknem milo szumial deszcz i pachnialo mokrymi gzymsami. Szare mury uniwersytetu nawisaly nad ulica. Maszka i Nastia siedzialy na lawce, gryzly pestki slonecznika i wypluwaly luski w dlonie. Pod rozkladem zajec stal Sablin. Kedzierzawe wlosy, wymieta koszulka, powyciagane dzinsy. Odwrocil sie i poszedl do sali, piekny i sympatyczny. Z usmiechem na twarzy. Wczorajszy dzien byl juz za nim, nie musial nic rzucac w cholere. Maszka czekala, ale kiedy spotkala wzrokiem ceglaste oczy, nagle ze zdumienia zakrecilo jej sie w glowie. Chciala powiedziec: "Czesc", ale Sablin po prostu przeszedl obok niej. Po co mu niby jej "czesc". Wiadomo -matol, szpaner i babiarz. LOCHA-ROTTWEILER Po tych moich historiach morze wywrocilo sie do gory dnem. Ale ktos wymyslil lad, i bylo juz jakos lepiej Zemfira Ludka stala na gzymsie dwunastego pietra i szykowala sie do skoku. Byla troche pijana i rozczochrana. Grudniowy wiatr rozwiewal jej wlosy, dretwialy palce. Ale wiedziala, co robi. Swiat wlasnie wkraczal w trzecie tysiaclecie, a ona siedziala sama w domu. Nikt jej nie zaprosil, nikt do niej nie przyszedl. Nawet rodzice wybrali sie w gosci, ale nie chcieli jej zabrac ze soba. Na stole stala napoczeta butelka szampana i talerz kanapek. Do Nowego Roku zostalo czterdziesci minut. Kiedy zegary w calym kraju wybija dwunasta, Ludki juz nie bedzie. Jej cialo rozciagnie sie na asfalcie, a jej zmieszana ze sniegiem krew skrzepnie w nierowne grudki. Ktos zadzwonil do drzwi. Ludka zachwiala sie i posliznela na gzymsie, ale zdazyla chwycic brzeg parapetu. Zgrabiale palce zacisnely sie na nim kurczowo. Wiatr kuszaco owiewal jej gole nogi, chlastal sniegiem. Cisza. Znowu dzwonek. Poczula, ze palce odmawiaja posluszenstwa. Zycie nie przesunelo sie jej przed oczami wichrem slajdow, jak przeciez powinno w chwili smierci. Zamiast tego zobaczyla nagle ogolona glowe i bezczelne oczy. "Locha-rottweiler..." - pomyslala i rozwarla palce. Nawet go nie znala. * 153 Jej znajomy, ekonomista Sierioga, zaprosil ja wtedy z Tanka na sylwestra dla bankowcow. Tankastrasznie to przezywala. -Ech... - powiedziala, rzucajac na lozko srebrna sukienke. - Az sie isc odechciewa. -Dlaczego? - zdumiala sie Ludka, wyjadajac lyzeczka jogurt wisniowy. -Dlaczego?!? - Oczy Tanki zrobily sie okragle i podobne do dwu niebieskich guzikow. - Wiesz, jacy oni wszyscy sa? W koncu bank, cholera... Same szychy... -Jedna wielka choinka... - uzupelnila Ludka. -No! - zgodzila sie niespodziewanie Tanka, sciagajac sweter i wslizgujac sie w srebrna szmatke. - Ty, cos ta sukienka nie tego... Sukienka ledwie zakrywala pupe. Sterczace ponizej nogi wygladaly jak dwa proste patyki. Cekiny zjezyly sie na wysokiej piersi. -Przeciez Gala mowila, ze to do striptizu. -Szla-a-ag... -Tanka, wijac sie jak dzdzownica, wypelzala z sukienki. -Wloz na koktajl - poradzila Ludka. -A co, bedziemy tam chlac jakies koktajle? - warknela nieufnie Tanka, wrzucajac striptizowa szmatke do szafy. Ale nie pily koktajli, tylko wino i szampana, a potem wodke i wode mineralna. Kelnerzy otwierali butelki i chowali korki do kieszeni. Pracownicy banku siedzieli i metodycznie pochlaniali salatki i befsztyki. Brzuchy i piersi w drogich koszulach i sukniach, brokat na wlosach, dyskretny urok swiata Wybrancow. Tanka siedziala wsciekla w swojej idiotycznej - do kostek- sukience koktajlowej i patrzyla na parldet, gdzie zapamietale tanczyli menedzerowie pod reke z ochroniarzami. Potem zorientowala sie, ze nikt nie zwraca uwagi na jej sukienke, wmieszala sie w rozbawiony tlum i juz po chwili skakala w takt piosenek w rodzaju "Nowy Rok, Nowy Rok, 154 i do szczescia tylko krok". Nie mniej, a moze i bardziej pijana Ludka jadla banana i metnym wzrokiem taksowala ochroniarzy. Chlopcy jak malowanie - wysocy, przypa-kowani. -A to kto? - szturchnela lokciem Sierioge, wskazujac byka w bialej koszuli, czarujacego bandyte ostrzyzonego na zero z bezczelnymi i okrutnymi oczami. -A... to Locha - powiedzial radosnie Sierioga. - Kierowca. Wiesz, mieszka zaraz kolo ciebie, pare razy widzialem, jak wyprowadzal tam gdzies swojego rottwei-lera... Locha blyskal w ultrafioletowym swietle bialymi kroliczymi zebami i wymachiwal olbrzymimi ramionami. -Tanka! Tanka! - Ludka, potykajac sie, dotarla do przyjaciolki, ktora zniknela juz w objeciach jakiegos programisty. - Chodz no tutaj! -Ccco? - Tanka sie ocknela, odepchnela programiste (malo sie tym przejal) i poszla za podekscytowana Ludka. Ta w podskokach zaprowadzila ja do tanczacego chlopaka i glosnym szeptem prosto w ucho poinformowala: -To Locha-rottweiler! Super, nie? Tanka, krecac biodrami, obeszla Loche ze wszystkich stron, udajac, ze tanczy w tlumie, po czym wrocila i skonstatowala: -No... Fajny! Ludka na razie chodzila jeszcze do szkoly, do dziesiatej klasy, i jechala na trojach. Zycie nie rozpieszczalo jej rozrywkami. Od dziecka spotykala wciaz tych samych ludzi, wiec chlopcow z klasy uwazala po prostu za pryszczatych gowniarzy bez jakichkolwiek cech plciowych. Mieli tluste wlosy wilgotny meszek nad gorna warga i tanie szpanerskie gadzety. Locha to co innego. Prawdziwy facet. Duzy i dziki, jak wypasiony kot. W dodatku piec lat starszy od Ludki. Ale 155 szkola srednia nr 3 i zorganizowana grupa przestepcza to dwie rozne bajki. Ludzie z roznych bajeknigdy sie nie zrozumieja, moga ze soba sypiac, ale sie nie zrozumieja... Ona patrzy na niego i piszczy z radosci jak dziecko, on nawet na nia nie spojrzy, bo i po co. Ludka westchnela. Nie odwazyla sie podejsc do Lochy, chociaz byla juz niezle pijana. Tanka rozejrzala sie na boki i ryknela, przekrzykujac muzyke: -Nachlali sie i skacza jak wsciekli! Ale jaja! Jak normalni ludzie! -A co maja robic, paznokcie obgryzac? - odwrzasnela Ludka. -Nno... Przeciez pracuja w banku. Tanke zagarnal na parkiet zaczerwieniony zastepca dyrektora finansowego, Nikolaj Gieorgijewicz, lat piecdziesiat. -Milo poznac! - zabuczal Tance w ucho. - Jestem Kola, a pani? -A ja Tania. Ludzie szaleli na parkiecie i wszystko ich bawilo -i glosna muzyka, i dym papierosowy, i wielcy spoceni ochroniarze, i mandarynki na stolach, i towarzystwo. Wiszaca w powietrzu zyczliwosc odurzala skuteczniej niz wodka "Flagman". Ludka tanczyla z Sierioga i upijala sie atmosfera szczescia i lekkiej jak hel radosci. Spijala nikotynowy oblok jak zrodlana wode, chowala do kieszeni zakretki od butelek... Do domu wrocily nad ranem, zasypiajac na tylnym siedzeniu opla Sieriogi. Tanka padla jak stala, w koktajlowej sukience, ktora nastepnego dnia wygladala jak psu z gardla wyciagnieta. Rano siedzialy u Ludki w kuchni i pily kawe. -Taaak... - pociagala nosem Tanka. - Co sie wlasciwie dzialo? Nie rzucalam sie na nikogo? -E-e, nie... A szkoda. Znalazlabys sobie jakas szyche... 156 -Z tej choinki, co? - mruknela Tanka, w zadumie podparla policzek reka i glosno pomyslala: -Szpanerzy to cieniasy. A ci byli w porzadku. Jak zwykli ludzie. -I czym sie niby roznia? -Szpanerzy - wyjasnila Tanka - to tacy co wrzeszcza: "Zaraz ci pysk rozwale!". -A szychy? -Szychy rozwalaja. Ludka przerazila sie smiertelnie, tak ze zaparlo jej dech i kurczowo zacisnela zeby. Przez ulamek sekundy wisiala pomiedzy niebem a ziemia, w lodowatym powietrzu, jak w formalinie, a potem runela w dol. Wtedy cos wykrecilo jej reke. Kosci chrupnely, jak chrupia pod tasakiem w jatce na rynku. Ludka nie zdazyla nawet zrozumiec, co sie dzieje. Moze opuszczala ja dusza? Przez reke. Poczula gorace uderzenie w piers i brzuch, a potem ostry piekacy bol, jakby ktos zdzieral z niej przymarzniete rajstopy (gdyby je miala na sobie) razem ze skora. Zamek przy drzwiach byl prawie wylamany, blokada przy zasuwie wygieta. Na dywaniku siedzial z wywieszonym jezorem i glosno dyszal wielki czarny, podpalany pies. A tuz przed Ludka stal Locha-rottweiler i rowniez ciezko oddychal, i patrzyl na nia okraglymi, ciemnymi oczami. -Idiotka - chlipal zlym glosem. -Kto to? - zapytala cicho spierzchnietymi wargami wciaz jeszcze malo przytomna Ludka, szukajac wzrokiem skrzydel na plecach Lochy. Locha nie odpowiedzial. Obszedl pokoj, usiadl na kanapie i napil sie szampana, prosto z butelki. Rece lekko mu drzaly. -Kim ty w ogole jestes? - Ludka z trudem zatrzymala wzrok na jego ogolonym lbie, usilujac zrozumiec, czy to juz Bog, czy moze jeszcze aniol. 157 Zamiast odpowiedziec, Locha lyknal szampana i pokiwal glowa.-Ide, kurna, z psem... A ta idiotka w oknie... Ludka powoli dochodzila do siebie. Szybko zadala pierwsze pytanie, jakie przyszlo jej do glowy: -To ty dzwoniles do drzwi? -A niby kto? Swiety Mikolaj? Kurna... Dobrze, ze byly zamkniete tylko na jeden zamek... Dosc dlugo milczeli. Ludka rozgrzala sie i oprzytomniala: ogladala teraz zdarte do krwi paznokcie i spuchnieta reke. -Gdzie masz jakis bandaz? - rzucil ponuro Locha-rott-weiler. Ludka niezbyt konkretnie machnela reka w strone kuchni. W milczeniu patrzyla, jak Locha szpera w szufladach i cicho klnie pod nosem. Potem siedziala i rownie tepo patrzyla na jego silne, zreczne, prostackie dlonie, solidnie bandazujace jej nadgarstek i lokiec. Potem nogi. Pies lezal na dywaniku, sapal i przewracal blyszczacymi slepiami. -Jutro pojdziesz na pogotowie... - mowil dalej ponuro. Porzadnie zamknal okno, docisnal rozeschniete ramy, gleboko wbil zasuwki, czego w domu nigdy nie robili. Nawet zaciagnal zaslony. Potem nacisnal palcem wygieta chromowana blokade zamka i wstawil ja na miejsce. Ludka zrobila kilka krokow na drzacych nogach i usiadla na brzezku kanapy, ciagle czujac pod soba zimna pustke. Trzesla sie i macala obicie kanapy, sprawdzala, czy podloga nie usunie sie jej spod nog... -Milo bylo poznac - powiedzial Locha, biorac rottwei-lera na smycz. - Czesc. -Do widzenia... - wyszeptala papierowym jezykiem Ludka, patrzac na niego bezmyslnie. Locha trzasnal drzwiami i poszedl sobie. A dziesiec minut pozniej z telewizora dobiegalo razne: "Bamm... Bamm...". Ludka siedziala wtulona w poduszki i patrzy -158 la na fajerwerki, na wybuchajace na niebie setki kolorowych gwiazd. Ekran oswietlal jej blada twarz, na ktorej rozlewal sie spozniony, nerwowy rumieniec. Dywanik przy drzwiach lezal krzywo, na podlodze lsnily brudne kaluze stopnialego sniegu. "Pies nabrudzil - pomyslala machinalnie Ludka. - Trzeba wytrzec". MOJA PIEKNA ANN Potezne wilgotne fasady Petersburga nawisaly nad ulicami. Grube, zdegustowane anioly spogladaly w niebo. Z nieba siapil deszcz, juz ktorys tydzien z kolei. Niebo bylo zaciagniete metna zaslona. Zajac siedzial na lawce, otulony w plaszcz. Byl pijany. Nigdy dotad nie byl pijany. Wlosy zlepily mu sie z tylu w kitke i krople deszczu sciekaly za kolnierz. Zajac plakal. Zajaca rzucila dziewczyna. Wczoraj. Powiedziala: "A na cholere ty mi jestes, Zajac, potrzebny". Jak drzwiami po pysku. Siedzieli u znajomych, a za oknami monotonnie padal deszcz. Jak teraz. Tylko wtedy bylo jeszcze wesolo, a teraz nie. Wczoraj byly urodziny Gieny Titowa, i on tanczyl z dziewczyna Zajaca. A potem calowali sie w kuchni. A Zajac ogladal telewizje i pil oranzade. Wszyscy czepiali sie, ze nie wodke. Potem poszedl do kuchni i zobaczyl. I upil sie. Pierwszy raz w zyciu. Idiota. Dziewczyna wrocila z kuchni i powiedziala, ze Zajac nie zna sie na zartach. Zajac zapytal, co wobec tego nie jest zartem. Dziewczyna odpowiedziala, zeby dal sobie spokoj. I kazala Zajacowi spierdalac. Zajac wyszedl z imprezy o pierwszej w nocy i poszedl na piechote do centrum. Potknal sie o jakis drut i upad! w kaluze. I zasnal. Obudzil sie o piatej rano i zawrocil. I teraz siedzial na lawce pod klatka dziewczyny. Pomy-160 slal, ze tylko mu sie snilo, ze kazala mu spierdalac. Mial nadzieje, ze tylko mu sie snilo, i plakal. Poznali sie na wycieczce na Wegry, byli w jednej grupie. Potem okazalo sie, ze chodza do tej samej szkoly. Zajac zakochal sie. Pierwszy raz w zyciu. Spacerowali po miescie. Zajac zapraszal ja do McDonald'sa. Prowadzal do Ermitazu. Nie wiadomo po co. Po prostu nie umial podrywac dziewczyn. Ale ona go nauczyla. Mowila: "Zajac, zrobie z ciebie ekstratowar". Zajac nie rozumial, co to znaczy, i usmiechal sie zawstydzony. Mial przezroczyste odstajace uszy i dlugie przednie zeby. Kiedy sie usmiechal, uszy rozjezdzaly sie na bolo. Zostawaly dwa dolki w policzkach i sterczace zeby. Jak u krolika. Ale dziewczynie sie podobalo. Nie podobal jej sie charakter Zajaca. Zajac byl zbyt niesmialy, zbyt naiwny i zbyt uczciwy. Wobec siebie i innych. Dziewczyna pracowala nad nim, a Zajac pragnal tylko jednego: zeby nigdzie nie odchodzila i zawsze byla przy nim. Ciagle myslal tylko o niej i nie byl w stanie rozmawiac o czymkolwiek innym. Ale nikt go nie wypytywal. Zajac jak Zajac. Zajac codziennie kupowal lody i szedl pod klatke dziewczyny. Dziewczyna wychodzila, a on podawal jej lody. Wsciekala sie. "Ach, jak romantycznie. I po co to wszystko?" - pytala i jadla lody. Zajac wzruszal ramionami. Dziewczyne bardzo to irytowalo. Irytowalo ja, jak Zajac sie ubiera, jak sie smieje, jak glosno czasami mowi, na cala ulice. I jeszcze, ze wysiadajac z autobusu, chwyta ja za lokiec, i po co, niewygodnie. Ze jest taki nijaki. Ze zawsze powazny i nie zna sie na zartach. Powtarzala mu, zeby dal sobie z tym spokoj, a on usmiechal sie i jego przezroczyste uszy robily sie rozowe. Za to Zajac byl wierny. Najlepszy przyjaciel. Czasami pytala go: "A jak cie bede zdradzac?", a Zajac odpowiadal: "To cie rzuce". Powaznie. A Gienka Titow byl rozrywkowy. I dwa lata starszy od Zajaca. Skonczyl pietnascie. 161 Zajac szczelniej otuli! sie w ptaszcz i spojrzal w gore. Wiedzial, ze nigdy nie wybaczy dziewczynie.Dlatego plakal. Nic nie mogl z tym zrobic. Byl skonczonym romantykiem i mial swoje zasady. Wychodzilo, ze dobrowolnie skoczyl w kupe gowna i jeszcze sie usmiechal. Z dolkami w policzkach. Drzwi od klatki trzasnely i Zajac zobaczyl swoja dziewczyne. Podeszla, a on sie usmiechnal. -A gdzie lody? - zapytala. -Juz zaraz - odpowiedzial, zrywajac sie z lawki. - Poczekaj! I placzac sie w polach plaszcza, pobiegl do sklepu. A Gienka Titow siedzial w domu na lozku, gral na gitarze i spiewal: "I mysle sobie: czy to takie wazne, gdzie i z kim spedzilas te noc, moja piekna Ann...". Obok, na podlodze, spala reszta towarzystwa. POSTSCRIPTUM Mark chce, zebym puszczala babelki w jacuzzi. Zrozumialam to dzisiaj rano, stojac pod prysznicem i mrugajac do lustra. Golil sie, ukladajac usta w litere "O". Pewnie czekal, az sie poslizne, zeby potem przydepnac mi wlosy. Zadlawie sie i umre. Wywlecze moje bladorozowe cialo z jacuzzi i zaniesie na lozko. Nieposlane. Polozy mnie na lozku i przyniesie z kuchni nozyk z czerwona raczka. Tym nozykiem wydlubie mi oko i spusci sie do dziurki. Pojdzie do kuchni, wypije kawe i wroci. Wydlubie drugie oko. Znowu sie spusci. Pojdzie na balkon na papierosa. Wroci. Zacznie rozdlubywac nos. Ale dziurki w nosie sa za male, nic z tego. Zaklnie i wsadzi mi nozyk w usta. Przerznie, spusci sie. Wstanie, ubierze sie, pojdzie do pracy. Wroci wieczorem. Nawet sie nie umyje, bedzie sie kochac z moim trupem. Sprobuje od tylu. Potem odgryzie mi palec u nogi. Maly. Wlozy do oka. To znaczy do dziurki po oku. Pojdzie wypic kawe. Wroci z kubeczkiem smietany. Napcha mi jej we wszystkie mozliwe... Odetnie prawa piers. Polozy na sobie i zacznie sie bawic w kosmitow. Potem odetnie lewa. Wybrudzi sie. Pojdzie umyc rece. W lazience znajdzie szczotke. Postanowi sprawdzic, co bedzie, jak wlozy mi szczotke. Zabrudzi krwia cala posciel, ale mu sie nie uda. Wowczas rozplata mi brzuch i zacznie przeciskac szczotke. Zmacha sie jak glupi. Poj-163 dzie wypic kawe. Potem wyciagnie swoja sportowa torbe. Oderwie mi glowe. Schowa do lodowki na pamiatke. Reszte upchnie do toreb, a tutow do tej sportowej. Wywiezie za miasto i wrzuci do rzeki. Wroci. Wy my je glowe pod kranem i pojdzie z nia spac. Nie moge do tego dopuscic. Mark ciagle sie goli. Wychodze spod prysznica i ide do kuchni. Biore nozyk z czerwona raczka. Zachodze Marka od tylu i przymierzam sie. Najlepiej chlasnac po szyi. Tak, najlepiej. Zanim przebije sie przez te wszystkie miesnie do zyl, dziesiec razy zdazy urwac mi glowe. -Marta - mowi. - Pojedzmy dzisiaj za miasto. "W sportowej torbie" - dodaje w myslach. -Po co? -Na spacer. Mark myje twarz i przeglada sie w lustrze. Jest przystojny. W kazdym razie tak sadzi. A ja nie mam w zwyczaju sie z nim klocic. -Jedziemy? Rozwazam mozliwosc zatopienia nozyka w szyi Marka. Zdazy mnie zlapac za reke, na bank. I z miejsca oderwie mi glowe, tu, w lazience. Wytrze krew recznikiem. -Mar-ta... -Tak? -Slyszysz, co mowie? Trzeba poczekac, az odwroci sie do mnie plecami. A potem chlasnac po gardle. Postanowione. Ale Mark nie odwraca sie. Przyciaga moja twarz do swojej i caluje. A jakby tak teraz? Nie, nie ma szans... Cholera! Dzisiaj rano przy sniadaniu zrozumialam, ze Mark chce zarznac mnie nozykiem do masla. Siedzial przy stole i smarowal kromke chleba... SMIERC NA CZACIE Siedze kiedys przy kompie. Nagle pukanie. Wyraznie slysze: "Puk-puk!". Kto to, o drugiej w nocy? Dziwne... Siedze dalej. A tu drzwi cichutko sie otwieraja i wchodzi cos w przescieradle. 1 z kosa. -Kto ty jestes? - pytam caly wydygany. -Smierc - mowi cichutko. Chyba jej glupio. -P-p-po co? Stoi, przestepuje z nogi na noge. Obraca kose w lapkach. -Tak sobie - mowi. - Przechodzilam, to wpadlam po drodze... A bo co? Mam spadac? -Nie - odpowiadam juz pewniej. - No co ty. Chodz, smialo. Napijesz sie herbaty? Biedna taka, tylko wzrusza ramionkami. Skrepowana. Ale w koncu usiadla na brzezku krzesla. Ide robic herbate. Trzeba przeciez zagotowac. Cukru wsypac. Cukier to podstawa... Wracam do pokoju, a Smierc siedzi przy kompie i stuka w Idawiature. Powolutku. Od razu widac, ze rzadko wchodzi do sieci. -Co - pytam - robisz? -Czatuje... - odpowiada cala zadowolona. A, pies z nia. Niech czatuje. Co jej bede zalowal. Nie jestem sknera. 165 Usiadlem obok, patrze na monitor. Smierc czatuje jako Nasty. Pisze jakies duperele. Czesc, czesc. Rzuca "smajlami". Generalnie zlapala bluesa. Potem wypilismy herbate. Nawet z pierniczkami. A co jej bede zalowal. Smierci bede zalowal? Niech je. No i tak... Wypilismy herbate i zaczela sie zbierac. -Pojde juz - mowi. - Robota czeka. Sam rozumiesz. -Pewnie - przytakuje. - Robota to robota. Wpadnij jeszcze. -Jasne! I usmiecha sie. Chyba mnie lubi. Dobry ze mnie chlopak. Lubia mnie ludzie. Poszla sobie. A ja z powrotem na czat. Pewnie czekaja. Wchodze, nie ma nikogo. To znaczy sa, cos tam jest. Ale widac, ze wszystko stare. Zadnych aktualizacji. Ostatni tekst: "Co, barany, doigraliscie sie?". Jakas Nasty. Gdzies juz widzialem tego dler... Dobra, luz. Trzeba zajrzec do maila. TY I JA Racje ma nie ten, kto ma racje, ale ten, kto jest szczesliwy. Nienawidze swojego ciala. Po co mi ono. Z nim zawsze duzo klopotow. Ubierac, nie garbic, raczki w maldrzyk, makijaz na twarz... I tak ciagle, i zawsze, w koncu to moja przepustka. Bez niej jestem niczym. Chce cie dotykac, ale nie moge - nie ten stan skupienia. Nie bedziesz chcial. Chcesz z innymi. A ja chce latac dookola twojej glowy i dyszec ci w ucho. Bedziesz sie smiesznie krzywil i myslal, jak ci ze mna dobrze. Bedziesz kochal innych ludzi i calowal ich usta, a ja zaplacze sie w twoich wlosach i bede siedziala cichutko jak myszka. Potem zostaniesz sam i zrozumiesz, ze czegos ci brakuje. Wtedy wyplacze sie i dmuchne ci w oczy. Zmruzysz je. Kocham cie, kiedy to robisz. Zrozumiesz, ze ci dobrze. Ze jest wiosna i pierwsze listki. Ze ktos cie kocha. Ty tez bedziesz kochal. Nie mnie. Bedziesz sie spalal z pragnienia, zazdroscil i gryzl wargi. Bede zbierala krew i lzy. Tobie bedzie dobrze, mnie zle. Pomyslisz, ze znalazles swoja druga polowe. Ozenisz sie. Dwaj synowie i corka. Nawet znam ich imiona. Bede w twoich wlosach, w twoich oczach i w wargach. Ktoregos dnia znajdziesz sie pomiedzy Tymi i Tamtymi. Ktos strzeli. Nie pamietam. Trafisz do szpitala. Rzuci cie zona. Na co jej kaleka. Na co komu kaleka. Bedziesz przygryzal wargi, a swoje dzieci widywal juz tylko w snach. Kiedys zapytasz: 167 -Gdzie jestes? - cicho, zeby nikt nie uslyszal. A mnie nie ma. Myslisz, ze lepiej byc martwym niz kaleka? Na co ci takie zycie. Chcesz umrzec. Wiem, ze jezeli umrzesz, bedziesz ze mna. Ale nie chce tak. Chce dyszec ci w ucho kazdej wiosny. Tylko, ze mnie nie ma. Myslisz, ze wtedy bylo tak latwo? Ze tak latwo umierac za kogos? Nie ma nas, ciebie ani mnie. Twoja krew i lzy wracaja do ciebie. Dluzej juz tak nie mozesz. Ale synek mowi ci przez telefon: -Nie umieraj. - Mowi tak, zeby mama nie slyszala. Szeptem. Potem minie kolejnych dziesiec lat. Zrozumiesz, ze to wszystko nie byto na prozno. Kiedy nauczysz sie poruszac nogami. Kiedy wstaniesz i pojdziesz. Zakocha sie w tobie dziewczyna z drugiego pietra. Twoj starszy syn skonczy szkole i zda na studia. Dziekan przypomni sobie twoje nazwisko, bo zawsze byles taki jasny i taki sloneczny. Twoj syn tez bedzie taki. Bedziesz z niego dumny. Znow sie ozenisz. Twoja jesien opromieni sloneczny szkarlat opadlych lisci. Urodzi ci sie corka. Bedziesz na[-szczesliwszym czlowiekiem na swiecie. Kupisz corce duzego psa. Prawdziwego. Bedziesz wozil corke w wozku, bedziesz kupowal lody i odprowadzal do przedszkola.' Potem do szkoly. Pokazesz jej lasy i laki, nauczysz kochac gasienice i koty. A potem bedziesz mial wnuka. Spojrzysz mu w oczy i przerazisz sie. Bedziesz go unikal, a twoj starszy syn obrazi sie na ciebie. Bedziesz mu cos' tlumaczyl, bedziesz krzyczal i lykal tabletki. Nikt cie nie zrozumie. Beda ci mieli za zle. Skoczy ci cisnienie. Bedziesz lezal na kanapie z tabletka walidolu pod jezykiem. Bedziesz lykal lzy, bo nikt nie zechce cie zrozumiec. Wyszepcesz: -Mordowali cie w jego oczach. Przeprowadzisz sie z psem do innego miasta. Ciezko zniesiesz rozstanie z corka. Bedziesz plakal. Wnuk pod-168 rosnie i pojdzie do przedszkola. Syn napisze, ze nie mozna tak sie wiecznie klocic. Ze jestescie rodzina. Przyjedziesz do niego w gosci. Spotkasz corke i juz sie z nia nie rozstaniesz. A potem wnuka. Bedziesz sie nerwowo usmiechal i drzal gdzies w srodku. Bedziesz sie bal, ze znowu... Spojrzysz w jego oczy i zobaczysz deszcz. Kocham deszcz. Ty tez. Pokochasz swojego wnuka. Zaczniesz sobie wyrzucac, ze nie przyjechales wczesniej. Ale wczesniej nie mogles. Wszystko w swoim czasie. Pokazesz mu psa i nauczysz, jak sie bic. Pokazesz mu niebo i gwiazdy. Kupisz mu bebenek, a on bedzie budzil cie dzikim werblem. Z nim bedziesz najszczesliwszym czlowiekiem. Bedziesz zyl otoczony miloscia. Mlodsza corka skonczy studia i wyjdzie za maz. Drugiemu synowi urodza sie blizniaki, dwie dziewczynki. Zdechnie pies. Wnuk dorosnie. Przestanie wracac na noc do domu, a ty bedziesz sie denerwowal i pil krople na serce. Bedziesz na niego krzyczal, a on bedzie sie stawial i sypial z dziewczynami. Bedziesz zrzedzil, ze jest jeszcze za mlody, a on bedzie sie wsciekal, ze wtracasz sie w jego zycie. Bedziesz mial tego dosc, zszargasz sobie nerwy. Wnuk bedzie pisal piosenki i spiewal je obcym ludziom. Sprobujesz go zrozumiec. Pomyslisz, ze nie chcesz go stracic przez swoje ambicje. Przyjdziesz do klubu, gdzie bedzie koncertowal ze swoim zespolem. Zdenerwujesz sie i nalykasz papierosowego dymu. Nie poznasz go na scenie. Potem poznasz i uslyszysz jego piosenki. I zrozumiesz, ze spiewa o mnie. Wyjdziesz z klubu. Bedziesz sie wloczyl po ciemnych, mokrych ulicach, bedziesz smial sie i plakal. Przygryziesz wargi do krwi i padniesz na kolana. Na rozbite cegly. Wszystko jedno. Bedziesz krzyczal i nikt cie nie uslyszy. Wrocisz do domu nad ranem, jak twoj wnuk. Wpadniesz na niego pod drzwiami i usmiechniesz sie. On tez sie usmiechnie. A potem pojdzie spac, a ty bedziesz sie-169 dzial w kuchni i palil papierosy. Wejdzie zona w szlafroku, a ty powiesz jej, ze ja kochasz. Minie kilka lat. Corka wyjdzie za maz, starszemu synowi urodzi sie chlopiec, starszej corce dziewczynka. Blizniaczki urosna i beda cie lapac za nos. Twoj wnuk pojdzie w heroine. Umrze. Spojrzysz w jego szklane oczy i zobaczysz gwiazdy, ktore mu kiedys pokazales. Na pogrzebie nie bedziesz plakal. Twoj starszy syn dostanie zawalu. Twojego wnuka zakopia w ziemi. Pojdziesz do domu i po drodze uslyszysz wiosne. Zmruzysz oczy. Bedzie ci dobrze. Zapytasz: -Dlaczego to wszystko takie straszne? A co myslales, ze tak latwo jest umierac za kogos? Latwo. ISUPOW Studiuje dziennikarstwo. Nie mam pojecia, co bede robila, jak je skoncze. Nie podoba mi sie latanie z dyktafonem w rece, zaczepianie ludzi i zadawanie pytan w rodzaju: "Jak pan mysli, czy Jelcyn zostanie wybrany na druga kadencje?". Nienawidze przepisywania wywiadow. Szlag mnie trafia, kiedy prodziekan kaze nam napisac esej o czlowieku. Ale lubie chodzic na uczelnie. A jedyny czlowiek, o ktorym chetnie bym napisala, to Isupow.Ma dlugie, krecace sie wlosy i oczy szalenca. Mruzy je, ldedy sie ze mna wita. Jego wypowiedzi przypominaja wlosy: sa dlugie, zagmatwane i w sumie o niczym. Poznalismy sie na otrzesinach, kiedy chodzil po scenie wyszminkowany i w sukience. Potem zdjal sukienke i wszyscy widzieli jego brzuch. Ludzie zazwyczaj zakochuja sie w oczach. A ja zakochalam sie w jego brzuchu. Byl cudny. Zabijcie mnie, ale nie pamietam, o czym rozmawialismy tego epokowego wieczoru. Caly czas zastanawialam sie, co tu madrego powiedziec, i nie zapamietalam, co mowil Isupow. Pamietam tylko szminke na jego ustach i rozbiegane oczy. Nataszka powiedziala: -E, blazen. -W jakim sensie? - nie zrozumialam. 171 -No po prostu klaun. -Dlaczego? -Dlatego. Nataszce z zasady nikt sie nie podoba. Nudza ja takie przyziemne typy. Kocha tylko muzykow. Gdyby Isu-pow wyszedl na scene nie w sukience, a z gitara, Nataszka zakochalaby sie w nim z miejsca, i na amen. Ja jestem mniej wybredna. Podobaja mi sie chlopcy nawet w sukienkach. Nawet uszminkowani i z rozbieganymi oczami. Isupow ma dziewietnascie lat. -Ale szczeniak - powiedziala Nataszka. Ona zakochuje sie tylko w takich, ktorzy skonczyli dwadziescia piec. Ich jakos nie uwaza za blaznow i klaunow. Mysli, ze do dwudziestego piatego roku zycia szczenieca glupota wycieka z organizmu i zostaje tylko powaga i statecznosc. Moze kiedy Isupow skonczy dwadziescia piec lat, bedzie powazny i stateczny. A na razie jest klaunem. Ma dlugie przednie zeby, zupelnie jak krolik. I takie tez odstajace uszy. Kiedy zwiazuje wlosy w kucyk, jego glowa robi sie podobna do cukiernicy z duzymi uchwytami. Nataszce od tego robi sie slabo. Nie rozumie, jak mozna zyc z takimi uszami. Ja tam mysle, ze to zalezy. Z jednej strony uszy i zeby Isupowa sa calkiem sympatyczne. -Patrzysz na niego tylko z jednej strony - mowi Nataszka. - A medal ma zawsze dwie. Jezeli Isupow jest medalem, to chcialabym go dostac. Na moim roku sa jeszcze dwie dziewczyny zakochane w Isupowie i jedna, ktora sie do niego zrazila. Nawet wydrukowala o nim jakies wiersze w gazecie. Pod zmienionym nazwiskiem. -Dlaczego? - zapytalam. -Zeby sie nie cieszyl - odpowiedziala zlosliwie. Mam nadzieje, ze az tak zle ze mna nie bedzie. Tamte dziewczyny zawiazaly stowarzyszenie i na kazdych zaje-172 ciach urzadzaja posiedzenia na tematy w rodzaju: "Patrz, jaki ma dzis supersweter" albo "Wszyscy wiedza, ze ten Isupow to debil" - w zaleznosci od humoru. Nie znizam sie do takich rzeczy, to kanal. Kiedy uczucia zaczynaja wylewac mi sie uszami, podchodze do grupy, w srodku ktorej sterczy zazwyczaj Isupow, i slucham, co nawija. -To przeciez kompletne zero - mowi Nataszka. - Zdechnie, jak juz nikogo nie bedzie umial rozsmieszyc. Nie umie inaczej zwracac na siebie uwagi. -Ja tam uwazam, ze umie. -No - usmiecha sie wrednie Nataszka. - Jak wystawi ten brzuszek. Sasza is sexy - mowi po angielsku. Tu akurat sie z nia zgadzam. -Jak juz nikt sie nie smieje, zaczyna ganiac po calym wydziale i zaczepiac ledwie znajomych ludzi -Nataszka dzieli sie obserwacjami. -Wesoly chlopak i tyle. Nataszka rzy, a potem kreci palcem przy skroni. -O tak, bardzo wesoly! Wczoraj zdarzylo sie cos niesamowitego. Nataszka poznala sie z Isupowem. Wlasciwie to on ja zaczepil. W trakcie rozmowy okazalo sie, ze on ani w zab nie moze mnie sobie przypomniec. Nataszka byla taka ubawiona, ze wyrzucili ja z rosyjskiego. Na korytarzu znowu wpadla na Isupowa i dlugo sie z niego nabijala, ale bez wiekszej satysfakcji, bo gosc polowy jej zaczepek i dowcipow zwyczajnie nie zrozumial. Dzis zadzwonilam do niej. No tak, byla wsciekla, "wywloklam ja z lazienki". -Nataszka, zrob no dobry uczynek. Kochana... - zawylam. -Moze przypadkiem cos z tym twoim losiem? -No tak... Poznaj mnie z nim! Na drugim koncu kabla rozleglo sie chrzakanie, a potem glosny smiech. Cierpliwie czekalam. 173 -No tak! - powiedziala Nataszka. - Zwyciestwo numer dwa, pewnosc siebie mi da! Spotkanie wyznaczylysmy na piatek. W czwartek stoje pod Delikatesami i sprzedaje pestki slonecznika. Moja mama jest inwalidka drugiej grupy i od czasu do czasu jezdzi do szpitala nr 6, gdzie nie dowiaduje sie niczego nowego ani konkretnego. Ale tak czy inaczej raz w miesiacu stoje pod tymi Delikatesami, zielona z zimna i wstydu. Boje sie, ze ktos z roku mnie zobaczy i pomysli, ze jesli jestem nie bezdomna, to przynajmniej dzieckiem z rodziny patologicznej. Chociaz rodzine mam akurat w porzadku. Ojciec zmarl cztery lata temu, kiedy kolejny raz poszedl w cug. Od tej pory zyjemy sobie z mama calkiem niezle. Na woreczek ze slonecznikiem pikuja wroble. Gruba i czerwona na twarzy sprzedawczyni, oficjalnie zwana pania Ania, a za plecami "Tlusta pipa", macha na nie rekami; ja nie macham. Uwazam, ze wiele nie zezra, a zreszta musimy pomagac naszym braciom mniejszym. Twarz pani Ani coraz bardziej sinieje. -Wszystko mi tu zawroblisz! - mowi z rozdraznieniem. Nie reaguje, zadna baba z czerwonym pyskiem nie bedzie mi psula humoru. A tymczasem podchodza do nas dwaj chlopcy. Pani Ania migiem odwraca sie ode mnie i staje na posterunku. A ja patrze w kaluze, bo nie lubie, jak jakies pryszczate typy obmacuja mnie wzrokiem. Jeden chlopak jest w brazowej kurtce. Jakby znajomej. Podnosze wzrok. Patrzy na mnie i nie poznaje. Potem na wszelki wypadek mowi: -Czesc. Kiwam glowa i milcze. -Idiotka - powiedziala Nataszka. - I czemu sie z nim nie poznalas? -Niby jak? - warcze, zeby sie nie rozplakac. 174 -Mowisz: "Sasza? Widzialam cie na uczelni! Co sie czaisz, baranie?" - Nataszka wchodzi w role. - A on na to: "Nie...". A wtedy ty: "To spadaj, losiu jeden!". -Tak mam mu powiedziec? -No... Mozesz przylozyc mu w nos! - proponuje Nataszka. - Zapamieta cie do konca zycia! Nataszka zawsze lubila radykalne metody. Nazajutrz zobaczylam Isupowa przed lustrem. Mial skupiona twarz i wlochate rece. Ale w ogole wyglada! calkiem niezle. Podeszlam i stanelam za nim tak blisko, ze poczulam jego zapach. Odwrocil sie i zmruzyl oczy. -Czesc - powiedzial. Szybko kiwnelam glowa: -Hej. Na szyi mial srebrnego lwa na sznurku. -Jak leci? - zapytalam. -OK - odpowiedzial Isupow. - A u ciebie? Po oczach widzialam, ze usiluje sobie przypomniec, skad sie znamy. -U mnie tez OK. -Aha... - powiedzial Isupow i spojrzal na cos ponad moim ramieniem, a potem na sufit. Zauwazylam, ze ma malenkie usta i ze naokolo stercza mu czarne wloski, widac goli sie byle jak. "Faktycznie los" - pomyslalam. Tymczasem Isupow rozejrzal sie ukradkiem, pewnie kombinujac, jakby sie tu najszybciej ode mnie uwolnic. Pewnie nie oplacalo mu sie rozsmieszac jednej osoby. Potrzebowal tlumu. -Chcesz troche slonecznika? - zapytalam. Nieoczekiwanie spojrzal wprost na mnie. Chcialam poglaskac go po wlosach. W ogole go POGLASKAC. -Dobra, lece! - usmiechnal sie Isupow. - Na razie! Nataszka potem miala ze mnie niezly ubaw... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/