CAINE RACHEL Czas wygnania #1 Wykleta RACHEL CAINE 1 Wystarczylo jedno slowo, aby mnie zniszczyc po tysiacleciach bezpiecznego i spokojnego zycia, a tym slowem bylo: "Nie".Wypowiadajac je, mialam swiadomosc, ze bede musiala poniesc konsekwencje. Gdybym tylko wiedziala, jak powazne sie okaza i jak rozlegle beda ich skutki, watpie, czy odwazylabym sie odmowic. Ludzie mowia, ze niewiedza jest blogoslawienstwem i byc moze to prawda, nawet dla dzinnow. Przez chwile wydawalo sie, ze moj kategoryczny sprzeciw nie wywola zadnej reakcji. Ashan, dzinn unoszacy sie przede mna - jeden z najstarszych sposrod Starych - byl lsniacym wirem bez zadnej formy, istota nieuwieziona w ciele, taka jak ja. Pomyslalam, ze moze tym razem moje nieposluszenstwo nie zostanie ukarane, i wtedy poczulam otaczajaca mnie fale eterycznych pradow. Eter byl swiatem, w ktorym zylam, sfera swiatla i energii, zaru i ognia. Mial niewiele wspolnego z nizszymi sferami, tymi zwiazanymi z brudem i smiercia. Zylam w niebie, a fala poruszajaca niebiosa nie wrozyla nic dobrego. Patrzylam, jak Ashan - brat, ojciec i moje bostwo, niedawno ustanowiony Lacznik Matki Ziemi z dzinnami - przybiera ksztalt i postac. Zrobienie tego tutaj wymagalo potegi; sama nie probowalam nigdy przybierac postaci w tym tak bardzo zmiennym swiecie. Nie sadze, zebym pamietala typowe ksztalty, a gdyby nawet, nie mialam mocy pozwalajacej manipulowac bytami w tym swiecie. Eteryczna forma Ashana stala sie zlowieszczo zageszczona i mroczna i czulam, jak fale nabieraja mocy, przeksztalcajac rzeczywistosc wokol nas. Barwne smugi i prady, pastelowe i doskonale, nabraly ostrych krawedzi. Tecze splynely krwia i lzami. -Nie? - powtorzyl ustami, ktore wygladaly niemal jak ludzkie, dajac mi szanse na zmiane odpowiedzi. Szanse na ocalenie. -Nie moge. Nie. Tym razem tecze zaplonely. Zalala mnie nastepna fala, goraca i przepelniona grozba, i poczulam dziwne rwanie, ktore szybko przeszlo w... bol, o ile tylko mozna odczuwac bol, nie majac fizycznej postaci. Instynkt podpowiadal mi, ze jestem w niebezpieczenstwie. -Daje ci ostatnia szanse - powiedzial Ashan. - Cassiel, nie wystawiaj mnie na probe. Nie moge pozwolic, zebys sie zbuntowala. Nie teraz. Rob, co ci kaze. Nie buntowalam sie, ale on nie potrafil tego dostrzec, a ja nie umialam wyjasnic. Nigdy nie slynelam z rozsadku i nigdy sie nie tlumaczylam. Milczalam. -Sama zdecydowalas o swoim losie. Pamietaj o tym. Poczulam w srodku szarpniecie czegos rozgrzanego do bialosci, intensywnosc tego doznania parzyla moje wnetrze. Wyczulam dokladnie moment, w ktorym Ashan zerwal moje polaczenie z eterycznoscia, ze soba, z matka nas wszystkich - Ziemia. A przede wszystkim z wszechpoteznym i nieodgadnionym Bogiem. Dokladnie czulam chwile, w ktorej umarlam jako dzinn, i spadlam z krzykiem. Przelecialam przez liczne sfery niebios, przebijajac je wszystkie i plonac niczym spadajaca gwiazda. Przybralam postac. Trwala. Bolesna. Upadlam twarza w bloto i piach. Zniszczona. -Cassiel. Ten glos byl ledwie cichym szeptem, ale palil mi uszy jak kwas. Najcichszy dzwiek - nawet mojego wlasnego imienia - sprawial dotkliwy bol. Nigdy wczesniej nie zostalam zraniona, a teraz tonelam w smiertelnym bolu. W upokarzajacej, bezsilnej furii, bo zostalam uwieziona w ciele. Okaleczona, odarta i odcieta. A najgorsze, ze to wszystko z mojej winy. Chcialam uciec od glosu wypowiadajacego moje imie i delikatnego dotyku gladzacej mnie reki. Moje nowo narodzone nerwy wyly, buntujac sie chocby przeciw sugestii nacisku. Nie potrafilam oddzielic mysli od przytlaczajacego, miazdzacego brzemienia zmyslow, ktorych nigdy wczesniej nie probowalam opanowac, bo nigdy dotad nie zadalam sobie trudu, by wejsc w ludzka skore. -Cassiel, to ja, David. Slyszysz mnie? David. Tak. David byl dzinnem, Lacznikiem tak jak Ashan. On zrozumie. Moze mi pomoc. Potrafil wyczuc przerazajaca pustke tam, gdzie wczesniej byly moje moce i przekonac sie, jaka krzywde mi wyrzadzono. Moze to powstrzymac. -Pomocy - wyszeptalam, a raczej probowalam wyszeptac. Nie wiedzialam, czy mnie rozumie. Dzwieki, ktore wydostaly sie z moich ust, nie przypominaly slow, tylko dzikie kwilenie zranionego zwierzecia. W mojej prosbie nie bylo elegancji, nie bylo elokwencji. Utracilam wdziek. Znalazlam sie w pulapce ciezkiego, opornego ciala i wszystko mnie bolalo. Usilowalam uciec od tego bolu, ale bez wzgledu na to, jak sie wilam, zmieniajac skore i przeobrazajac, plonacy bol pozostawal. Agonia samotnosci, ktora mnie nie opusci. Jego glos stal sie donosniejszy, bardziej natarczywy, - Cassiel. Posluchaj mnie. Te transformacje sa zbyt szybkie. Musisz wybrac jakis ksztalt i pozostac w nim, rozumiesz? Inaczej umrzesz. Przestan sie przeobrazac! Nie rozumialam tego. Cala bylam cialem i nic nie wydawalo sie wlasciwe ani prawdziwe. Wciaz na oslep zmienialam swoja postac - dlugosc nog i rak, wzrost i wage ciala, by po chwili zrezygnowac z ludzkiego ksztaltu na rzecz czegos mniejszego, czegos kociego, lecz wtedy robilo sie jeszcze gorzej, wrecz gorzej niz zle, wiec powrocilam do czlowieczego ciala i lezalam na boku, obolala i wyczerpana. Zamrugalam szybko - och, jak niewiele widzialy teraz moje oczy, jakie ograniczone widmo swiatla - i dostrzeglam, ze przybralam postac kobiety, z dlugimi konczynami i blada skora. Wlosy, ktore przeslanialy mi wzrok, takze byly bardzo jasne - wrecz biale, z odcieniem lodowego blekitu. Pasowal do straszliwego zimna, jakie czulam w sobie. Drzalam. Marzlam na kosc. Nie wiedzialam wczesniej, ze tak wlasnie jest, gdy nerwy szoruja w taki sposob. Bylo to przerazajace i upokarzajace, gdy lezalam tak obnazona i tak dziwacznie uformowana. Poczulam cos cieplego na moim nagim ciele i przylgnelam do tego, jeczac i nie mogac sie opanowac. Poczulam, jak unosze sie w objeciach, Davida, slaba niczym noworodek. Wbilam spojrzenie w jego twarz. Byla taka odmienna. Nie jak jasny plomien, znany mi ze sfery eterycznej; tu przyjal postac czlowieka, mezczyzny. A jednak w goracym miedzianym odcieniu jego oczu i blasku skory wciaz pozostawalo cos z dzinna. David zawsze uwielbial przebywac posrod smiertelnikow, podczas gdy ja ich unikalam, nie myslac nawet o przybieraniu ludzkiej postaci. Nigdy sie nie przyjaznilismy, a jedynie od czasu do czasu, kiedy nadarzala sie okazja, bylismy sojusznikami. Nikim wiecej. Jak na ironie, znalezlismy sie w tym samym miejscu, choc dotarlismy tu jakze odmiennymi drogami. -Cassiel - odezwal sie znowu i odgarnal mi wlosy z twarzy, opierajac moja glowe na swojej piersi. - Co sie z toba stalo? Wydawal sie szczerze zatroskany, choc nie nalezalam do jego grupy i nie byl za mnie odpowiedzialny. Ale David zawsze mial w sobie cos ludzkiego ze wzgledu na swoje pochodzenie. Falszywie zrodzony, byl dzinnem jedynie dzieki swojej mocy - wychowal sie wsrod ludzi i wyrosl na dzinna tylko z powodu katastrofalnej zaglady tysiecy istot. Nazywali oni samych siebie nowymi dzinnami. Nie byli tacy jak Ashan. Ani tacy jak ja. My bylismy prawdziwymi dzinnami, zrodzonymi z mocy Ziemi. Tamci to tylko nuworysze, ktorzy pojawili sie za pozno. -Slyszysz mnie? Co sie stalo? Nawet gdybym zdolala sie posluzyc swoimi nowymi ustami, plucami i jezykiem, nie bylam w stanie wyznac, co doprowadzilo mnie do tego zalosnego stanu, bez ujawniania wiecej niz powinien sie dowiedziec ktos taki jak David. Nie moglam mu powiedziec. Pewnie to zrozumial, bo zamiast dalej wypytywac skupil na mnie uwage i poczulam cieplo omiatajace i przenikajace mnie. Niosace ukojenie. Tak jak dlon, ktora gladzil mnie po wlosach, nie chcac dotykac mojej wrazliwej nowej skory. Wyraz jego twarzy sie zmienil, a oczy rozszerzyly. Za rzadko widywalam z bliska ludzi, zeby wiedziec, co to oznacza. -Zostalas odcieta. Cassiel, ty umierasz. Dlaczego Ashan ci to zrobil? Mial racje; umieralam. Dreczyl mnie glod, mroczne zrodlo rozpaczy, ktore narastalo z kazdym czerpanym z wysilkiem wdechem. Dzinnom niepotrzebny jest ludzki pokarm; zywimy sie tym, co eteryczne... i co znalazlo sie teraz poza moim zasiegiem. Zycie dzinna, sama jego istota, zamknelo sie przede mna. Nic dziwnego, ze tak bardzo bolalo. David podniosl mnie i poczulam sile przyciagania krepujaca cialo. A gdyby mnie upuscil? Wyobrazilam sobie zderzenie z ziemia, bol i dopadla mnie koszmarna fala leku. Skulilam sie w jego ramionach, bezradna i wsciekla na swoja niedoskonalosc. Cassiel Wielka. Cassiel Grozna. Cassiel Wygnana. Rozpostarlam zmysly, z dala od swojego topornego ciala, aby skupic je na otaczajacym swiecie. Znajdowalam sie w jakims domu, nie majac pojecia, jak tu trafilam i jak odszukal mnie David. Wszystko wydawalo sie zbyt jasne i ostre, za plaskie. Nie potrafilam wyczuwac otoczenia, tak jak powinnam, jak robilam to jako dzinn; lozko, na ktorym David ostroznie mnie polozyl, wydawalo sie chlodne i rozkosznie miekkie, ale to tylko nerwy reagowaly na dotyk i temperature. Ludzkie zmysly, przytepione i niezdarne. Jako dzinn powinnam w jednej chwili dowiedziec sie wszystkiego o tym pomieszczeniu - poznac jego historie, wiedziec, gdzie i jak powstalo. Moglabym opowiadac o kazdym drobiazgu, gdybym tylko zechciala. Znalabym kazda rzecz, z jej najdrobniejszymi czasteczkami, i bylabym w stanie rozkladac ja i skladac, majac dostateczne moce i zdolnosci. Zamiast tego moglam korzystac tylko z ludzkich receptorow, reagujac jedynie na to, co zewnetrzne, interpretujac wszystko na podstawie wygladu i zapachu, dotykajac i nasluchujac. I smakujac. Cos o metalicznym smaku wypelnialo mi usta. Krew. Przelknelam ja i az mnie zemdlilo. A wiec krwawilam. Na mysl o tym poczulam sie jeszcze bardziej krucha. Lozko zapadlo sie nieco, gdy David usiadl na nim obok mnie. -Cassiel - poprosil. - Sprobuj cos powiedziec. Zwilzylam wargi niewprawnym, miesistym jezykiem i wycisnelam powietrze z pluc, usilujac wydobyc z siebie jakis dzwiek. -David. - Zabrzmialo tylko jego imie, ale i tak bylo to pewnym sukcesem. A on w nagrode usmiechnal sie do mnie. -W porzadku - stwierdzil. - Zanim cokolwiek zrobimy, musze przeslac ci troche mocy. Jestes niezle pokiereszowana. Nie przeciaze cie: przekaze ci tyle, ile trzeba, zebys stanela na nogi. W porzadku? Ujal moja reke w swoja dlon - zrobil to delikatnie, jednak moje nerwy zaprotestowaly przeciw temu nieznanemu dotykowi. Zadrzalam cala w srodku i uswiadomilam sobie, ze to niepokoj ujawniony poprzez ludzkie instynkty. Ten lek narastal, gdy czulam cieplo, jakie David mi przekazywal; splywajace na mnie... i przeplywajace przeze mnie. Nie umialam zatrzymac tego, co probowal mi dac. To bylo okropne, jak obserwowanie ozywczej wody w rzece, gdy samej umieralo sie z pragnienia. David zrezygnowal z dalszych prob i usiadl prosto. Za nim, w otwartym oknie wschodzilo slonce; ognista kula w pomaranczowych, czerwonych i rozowych barwach, ledwie przeslanianych przez cienkie biale firanki. Odwrocilam twarz od tej gorejacej gwiazdy, nie umiejac chlonac jej energii, co potrafilam wczesniej jako dzinn. Pomieta posciel pachniala czyms ludzkim. Na stolku za lozkiem stalo jakies urzadzenie mechaniczne z rozswietlonymi na czerwono cyferkami, abstrakcyjny przedmiot, w ktorym dopiero po pewnym czasie rozpoznalam rodzaj elektronicznego zegara. Rozumowalam tak wolno. Tak zalosnie, bolesnie powoli. Szafa przy odleglej scianie pokoju byla otwarta i zobaczylam oszalamiajaco barwne ubrania. W pomieszczeniu roznosila sie ostra won perfum, mydla i seksu. -To pokoj Joanne - wyjasnil David. - Ona niebawem wroci. Cassiel, czy mozesz sprobowac opowiedziec mi, co sie wydarzylo? Pokrecilam glowa, a raczej usilowalam to zrobic - byl to, jak sadzilam, powszechnie zrozumialy gest zaprzeczenia. Chociaz wczesniej nigdy nie wcielalam sie w ludzka postac, istnialy pewne sprawy, ktore dzinny znaly, przyswajajac je. Takie jak ludzkie jezyki. Ludzkie obyczaje. Nie moglismy sie od tego odciac, nawet trzymajac sie z dala; ta wiedza przenikala przez sfere eteryczna wprost do naszej niechetnie nastawionej swiadomosci. Byla to wina nowych dzinnow, ktorzy nie odcieli sie do konca od swoich ludzkich korzeni i przez to laczyli nas z tym marnym, krotkim czlowieczym zyciem. David spojrzal na mnie powaznie, a potem przylozyl mi dlon do czola. Byl to rodzaj blogoslawienstwa, gest bardzo lagodny i delikatny. -Wiem, ze cierpisz - powiedzial. - Przykro mi, ze nie moge ci pomoc, ale nie nalezysz do mojej grupy. Jestes od Ashana. Nie moge przekazac ci mocy i nie potrafie cofnac tego, co on z toba zrobil. Ashan. No tak, bylam od Ashana. Bylam jednym ze starych dzinnow, pierwszych dzinnow, ktorzy istnieli, zanim jeszcze czlowiek zaczal chodzic po ziemi. Bylam duchem ognia i powietrza, a teraz Ashan wcisnal mnie w to ociezale, niesprawne cialo. Staralam sie z tym pogodzic. Sfera eteryczna wydawala sie juz taka odlegla. Tak nieosiagalna. Porozmawiam z nim - oswiadczyl David i sprobowal wstac. Uruchomilam miesnie sila woli i zlapalam go za nadgarstek. Byl to slaby chwyt, ledwie mozna byloby powstrzymac w ten sposob ludzkie dziecko, a na pewno nie dzinna, ale David zrozumial ten gest. Znieruchomial i wyczulam jego przyspieszone tetno, nim skojarzylam je z ponurym wyrazem jego twarzy. - Nie chcesz, zebym odwiedzil Ashana? Jestes tego pewna? -Jestem pewna - odparlam szeptem. A wiec udalo mi sie wypowiedziec na glos az dwa slowa. Poczulam sie dziwnie uradowana. - I tak cie nie poslucha. Zmeczyl mnie wysilek zwiazany z wypowiedzeniem tego zdania i zamknelam oczy, lecz ciemnosc mnie przerazila i otworzylam je na nowo. David nadal patrzyl na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Chcial zadac jakies pytanie, ale powstrzymal sie, pokrecil glowa i ponownie pogladzil mnie po wlosach. -Odpocznij - powiedzial. - Postaram ci sie jakos pomoc. Zmagalam sie z zalosnym poczuciem wdziecznosci oraz widmem starej, wladczej fali pogardy. Pogardy dla niego za to, ze sie w ogole o mnie zatroszczyl, i pogardy dla siebie i swojej przerazajacej slabosci. -Odpocznij - powtorzyl David, a ja, nie zwazajac juz na nic, zagrzebalam sie w ciepla posciel, w won cudzej ludzkiej skory, i ciemnosc zasnula mi wzrok. Nie chcialam sie poddawac. Walczylam. Ale ciemnosc zwyciezyla. Zbudzilam sie na dzwiek kobiecego glosu, ironicznego i lekko rozbawionego. -W porzadku, Davidzie, nie watpie, ze znajdzie sie rozsadne wyjasnienie, dlaczego jakas naga dziewczyna lezy w moim lozku. Nie, mowie serio, masz jakies... powiedzmy... piec sekund, zeby to wytlumaczyc. Zamrugalam, obrociwszy sie niezgrabnie w swoim kokonie z przescieradel i kocow, i ujrzalam stojaca nade mna kobiete ze skrzyzowanymi rekami. Byla wysoka szczupla, miala dlugie ciemne wlosy i oczy jak szafiry. Jej skora przypominala krucha porcelane, lekko pokryta zlotem. Mimo ze nie znalam sie na subtelnosciach ludzkiej mimiki, od razu odgadlam, ze ta osoba nie wyglada na szczesliwa. Uslyszalam, jak David poruszyl sie w drugim koncu pokoju, gdzie wczesniej usiadl w fotelu. Odlozyl trzymana ksiazke i wstal, zeby podejsc do kobiety i ja objac. -Ona ma na imie Cassiel. To dzinn. Zostanie tu tylko do czasu, az pomoge jej odzyskac sily - powiedzial. - Cos jej sie przydarzylo. Nie wiem, co, ale probuje to ustalic. -To jedna z twoich? -Wlasciwie nie. Od Ashana. -Od Ashana? Niezle, nie ma co. Pieknie. - W naglym przeblysku zrozumienia dotarlo do mnie, ze ta kobieta to na pewno Joanne Baldwin. Znalam ja oczywiscie. Wszystkie dzinny wiedzialy o istnieniu Strazniczki Pogody oraz jej romansie z jednym z dwoch przywodcow swiata dzinnow. Nalezala do najbardziej powazanych ludzi zyjacych na tej planecie... i najbardziej znienawidzonych przez wielu, w tym przez Ashana. - W takim razie dlaczego nie lezy w jego lozku, tylko w moim? -Dobre pytanie - odpowiedzial David. - Sam nie wiem. Ona nie mowi za duzo. Nie moze. Zdalam sobie sprawe, ze Joanne sie nie zlosci, pomimo tego, co mowila. Patrzyla na mnie, jak mi sie wydawalo, raczej z sympatia. -Cassiel - mruknela. - Davidzie... czy masz pewnosc, ze ona naprawde jest dzinnem? To znaczy... Jej slowa mnie przerazily. Jak ona moze nie byc o tym przekonana? Czy upadlam tak nisko, ze mozna mnie uznac za czlowieka? Starym dzinnem - zdolalam powiedziec. - Od Ashana. Jej nastepne pytanie bylo skierowano bezposrednio do mnie. -Nigdy dotad sie nie spotkalysmy, prawda? -Nie. - Poniewaz nigdy wczesniej nie nosilam ludzkiej skory. Jakos nigdy tego nie pragnelam. Skinela powoli glowa, a miedzy jej brwiami pojawila sie lekka zmarszczka. -David mowi, ze jestes obolala. - Jej blekitne oczy nie byly skupione na niczym, a czarne zrenice sie rozszerzyly. Wiedzialam, ze zerka w sfere eteryczna i widzi tam moja pokiereszowana dusze. - Moj Boze. Naprawde zle z toba. Czy w ogole mozesz czerpac moc? Zdolalam przeczaco pokrecic glowa. Joanne zwrocila sie do Davida: -Co ten dran sobie wyobraza, do cholery, tak nam ja podrzucajac? Czy probuje ja zabic, czy tylko wszystko nam popsuc? Musimy sie stad zabierac, do diabla! Przeciez mamy byc przyneta dla Wartownikow, a nie... szpitalem dla zblakanych dzinnow. Wymienili dlugie spojrzenia, ktorego znaczenia nie potrafilam zrozumiec. David dotknal jej lekko, musnawszy palcami skore na ramieniu. -Nie wiem, co on zamierza, ale jesli nie zdolamy obmyslic sposobu, zeby zapewnic jej dostep do sfery eterycznej, to ona zginie, bez dwoch zdan - powiedzial David. - Jest bardzo slaba. Ledwie przybrala te postac. Nie ma szans, zeby w takim stanie mogla sie znowu przeobrazic. Teraz czerpie resztki sil ze swoich zapasow, a tego, co probuje jej przekazac, nie potrafi zatrzymac. Jej Lacznikiem jest Ashan, wiec sadze, ze nie jest w stanie przyjac mocy ode mnie. Nie moge jej uratowac. Joanne przysunela krzeslo i usiadla, opierajac lokcie na kolanach. Miala na sobie dopasowany czerwony top i niebieskie spodnie z grubej tkaniny, a na jej lewej rece polyskiwalo zloto z ogniscie czerwonym rubinowym oczkiem. -Chcesz, zebym sprobowala? - spytala, zerkajac w kierunku Davida. Skrzyzowal ramiona i powaznie sie zasepil. - Daj spokoj, warto zaryzykowac. Ashan na pewno pozostawil jakas awaryjna furtke. Pozwol mi sprobowac. To lepsze niz machnac na nia reka i miec ja potem na sumieniu, prawda? Przytaknal jednym krotkim skinieniem glowy, ale uprzedzil: -Jezeli cos sie wydarzy, zerwe polaczenie. Uwazaj. Cassiel dysponuje potezna moca, choc teraz nie jest soba. Chcialam sie obrazic na taka sugestie, wypowiedziana przez nowego dzinna - nawet kogos takiego jak David - ale nie moglam zaprzeczyc prawdzie. Nie bylam soba. Juz nawet tak naprawde nie wiedzialam, jaka czesc siebie utracilam, a co pozostalo. Czulam, ze zatracam sie coraz bardziej z kazdym uderzeniem swojego ludzkiego serca. Joanne odetchnela gleboko, wyciagnela reke i oplotla dlugimi, wypielegnowanymi palcami moje - dziwnie blade. Moc polaczyla nas jak blyskawica uderzajaca w ziemie i wydalo mi sie, ze cale moje cialo az skrecilo sie z bolu. Prawdziwa moc, przelewajaca sie jak rozpalona do czerwonosci lawa przez zyly i nerwy, sycaca i wypelniajaca ciemne wnetrza moich kosci. Niemalze zaplakalam z ulgi, bo byla tak potezna i tak bardzo jej pragnelam; chciwie czerpalam ja z wielkich, przebogatych zapasow Joanne, plawiac sie w niej, rozkoszujac sie nia... ...Az ostra, mroczna sila wdarla sie miedzy nas i przeplyw energii ustal. David stanal pomiedzy nami i pchnal mnie, jedna reke przyciskajac mocno do mojej klatki piersiowej. Przygwozdzil mnie do lozka, kiedy rzucalam sie i dyszalam, ale uwage skupil glownie na Joanne Baldwin. Stala przy przeciwnej scianie, a krzeslo, na ktorym siedziala wczesniej, lezalo wywrocone. Gdy na nia popatrzylam, osunela sie powoli na podloge i ukryla twarz w roztrzesionych dloniach. -Jo? - odezwal sie do niej David glosem zaniepokojonym i pelnym zlosci. - Nic ci nie jest? Niepewnie kiwnela reka, nie patrzac na niego. -Juz w porzadku - odparla. - Dajcie mi chwile odsapnac. To nie jest zbyt przyjemne. David nabral powietrza w pluca i znowu skoncentrowal uwage na mnie. -Lez spokojnie - rzucil, a ja przestalam sie miotac, nagle swiadoma zlosci w jego oczach i tego, jak zdesperowana musialam sie wydawac - jaka pierwotna. Znieruchomialam, jesli nie liczyc szybkich chrapliwych oddechow, i skinelam glowa, by dac mu znac, ze odzyskalam panowanie nad soba. Puscil mnie z wahaniem. Usiadlam powoli, nie wykonujac zadnych gwaltownych ruchow, aby nie prowokowac go do powtornej akcji obronnej. -Przepraszam. - Wypowiadanie slow przychodzilo mi juz teraz znacznie latwiej. - Nie chcialam wyrzadzic jej krzywdy. -Coz, to dobrze - rzekla Joanne i jeknela. - Ale tak swoja droga, bylo ciezko. Cholernie bolalo. - Jej niebieskie oczy nabiegly krwia i zdradzaly oszolomienie, jak gdyby ktos uderzyl ja w glowe. - No, dobra. Moze niezbyt nadaje sie na Florence Nightingale dla dzinnow. Czulam sie juz lepiej. Troche spokojniej, choc bynajmniej jeszcze nie normalnie. Przynajmniej moja ludzka powloka zaczeta funkcjonowac wlasciwie - dobre i to na poczatek. Odrzucilam posciel i opuscilam nogi na podloge, ale minela dluga, bolesna chwila, zanim zdolalam sie podniesc i utrzymac rownowage. Tym razem David nie pospieszyl mi z pomoca. W rzeczywistosci i on, i Joanne stali w bezpiecznej odleglosci ode mnie. -Czy ona pozostanie w takiej postaci? - spytala Joanne. -Na to wyglada. - David przypatrywal mi sie z naukowym zaciekawieniem, gdy postawilam jedna stope przed druga, robiac swoj pierwszy niepewny krok jako czlowiek, a potem kolejne, az wreszcie dotarlam przed lustro w drzwiach szafy. Dlugie bylo to moje cialo. Chude. Jak na postac kobieca waskie, ledwie zaokraglone na piersiach i biodrach. Mialam dlugie rece i nogi oraz bardzo blada skore. Wlosy przypominaly biala purchawke wokol glowy, cienkie i zwiewne, a oczy... ...Moje oczy byly mieszanka chlodnej zieleni i arktycznego lodu. Nie lsnily jak oczy dzinnow. Brakowalo mi mocy do takich popisow. -No to kiepsko - stwierdzila Joanne, kiedy znowu wstala, chwiejac sie nieco. - Bo mam nieodparte wrazenie, ze taki wyglad albinoski ograniczy wybor modnych ubiorow. I spowoduje, ze bedzie sie wyrozniala. Z drugiej strony, zawsze mozna sie uciec do sztucznej opalenizny. Takie wcielenie wybralam sobie instynktownie. Cos w nim musialo nieco odbijac moja nature. Zadrzalam lekko, obserwujac gre miesni pod nieskazitelnie biala skora. David przechylil na bok glowe, obserwujac mnie, gdy przypatrywalam sie swojemu nowemu cialu. Joanne zwrocila na to uwage. -I co, moj drogi? Jesli nie masz zamiaru wsuwac jej dolarow w skape Stringi, ktorych ona zreszta nie ma na sobie, to przydalby sie szlafrok. Usmiechnal sie i wyjal jakis ciuch z jej szafy. Byla to bardzo dluga, bladorozowa, zwiewna jedwabna szata, ktora wydala mi sie zimna w zetknieciu ze skora, ale od razu zaczela sie nagrzewac. Moj pierwszy stroj. Jego kolor kojarzyl mi sie z pierwiosnkami, kwieciem wisni poruszanym przez wiatr, blaskiem wschodzacego slonca. Ale najbardziej przywodzil na mysl zmienne, eteryczne barwy aury dzinnow, tak delikatne, ze az prawie przezroczyste. Wygladzilam tkanine, przewiazalam sie paskiem i popatrzylam na nich dwoje. David podszedl do Joanne i spogladali na mnie z identycznymi minami, ktore nie byly calkiem przyjazne, ale nie byly takze nieufne. Zdradzaly ostroznosc. -Dziekuje wam - powiedzialam. - Juz mi lepiej. Od tysiaca lat nie wypowiedzialam slowa wdziecznosci pod adresem nowego dzinna, a co dopiero czlowieka. Ludzie nalezeli do istot nizszego rzedu, a ja zywilam dla nich jedynie pogarde, jesli juz w ogole obdarzalam ich jakimis uczuciami. A zatem takie wyznanie sporo mnie kosztowalo i nadal mialam w sobie zlosc, ze upadlam tak nisko. Wiedzialam, ze Joanne slyszy echo tych doznan. Poglos arogancji. Tylko czy to naprawde arogancja, jesli ktos naprawde jest lepszy? -Jeszcze mi nie dziekuj. Poczulas sie lepiej, ale taki stan nie potrwa dlugo - powiedziala Joanne. - Moc, ktora wzielas ode mnie, wyczerpie sie, tym szybciej, im czesciej bedziesz z niej korzystac. Z tego, co rozumiem, sama nie masz dostepu do sfery eterycznej; zyskasz go tylko pod wplywem kontaktu z czlowiekiem. Ze Straznikiem. - Jej oczy zwezily sie i bardzo pociemnialy. -Co czyni z ciebie rodzaj ifrita. Istote, ktora poluje na ludzi, a nie na dzinny. Az trudno mi to wyrazic, jak bardzo sie tym martwie. Ifrit. Egzystencja w takiej formie stanowila mroczny sen wszystkich dzin now - bez nadziei na pelne uleczenie, a jednak trwajac przy zyciu. Bez konca pochlaniajac moce i zyciowa esencje innych dzinnow, by samej czy samemu przetrwac. Niezupelnie bylam ifritem, ale Joanne zasadniczo miala racje... Bylam kims pokrewnym takiej istocie. A Straznicy powinni sie mnie obawiac. Straznicy, z czego zdalam sobie sprawe z naglym przestrachem, byli moim pokarmem. Wymagalo to jakiegos oswiadczenia. Jakiejs obietnicy. -Nie bede na was polowala - powiedzialam i zabrzmialo to tak, jakbym uznala caly ten pomysl za niesmaczny. - Nie musicie sie mnie bac. -Och, ja sie nie boje - stwierdzila Joanne i skrzyzowala ramiona. - Gdybym sie bala, to - uwierz mi - ta rozmowa mialaby zupelnie inny przebieg. Ale tez nie pozwole ci sie posilac Straznikami, ktorzy znajda sie na twojej drodze. To, co wlasnie zrobilas ze mna, zabiloby wiekszosc z nich. Poczulam, jak moje cialo sztywnieje, a czubki palcow mrowieja od mocy. Zastanawialam sie, czy moje oczy przybraly ten metaliczny blask, ktory widzialam u Davida. -Jak mnie powstrzymasz? - zapytalam bardzo cicho. - Przeciez nie dam sie zamknac w klatce ani w butelce, Strazniczko. Moja rasa miala z tym do czynienia az za czesto. Nigdy w swoim zyciu nie bylam niewolnica ludzi. W odroznieniu od wielu swoich pobratymcow, ktorzy za sprawa sztuczek lub przekupstwa musieli sluzyc Straznikom przez dlugie tysiaclecia, nigdy nie trafilam do takiej niewoli, nigdy nie bylam ich wlasnoscia. Nie przepadalam za smiertelnikami, ale i nie balam sie ich. I przenigdy nie dalabym sie zniewolic. Stalismy tak, tworzac osobliwy trojkat w ludzkim z pozoru, normalnym domu. David byl potezny i pelen mocy, ale nie mogl na mnie wplywac, gdyz nalezalam do zupelnie innego rodzaju dzinnow. Joanne takze dysponowala sila, lecz przy tym byla krucha i smiertelna, wobec czego nie zagrazala mi bardziej niz ktokolwiek inny z jej rasy. Tylko... kim bylam ja sama? Nie wiedzialam tego. Z pewnoscia nie bylam czlowiekiem, dzinnem rowniez nie, i to mnie przerazalo. Powiedzialam bardzo cicho i spokojnie: -Dokad mam isc? Jesli nie tu jest moje miejsce, to gdzie? Nawet w moim wlasnym odczuciu zabrzmialo to dziwnie pusto i slabo. Joanne i David wymienili spojrzenia, porozumiewajac sie ze soba w niemym jezyku, ktorego nie rozumialam. -Ona ma racje - stwierdzil w koncu David. Joanne westchnela. -Mozesz tu zostac - odezwala sie. - Przez kilka dni, nie dluzej. Ale wystarczy jeden falszywy krok, Cassiel, a pozalujesz, ze nie pozwolilismy ci umrzec. 2 Reszta dnia uplynela mi na poznawaniu swojego ludzkiego ciala, a im lepiej je poznawalam, tym mniej mi sie ono podobalo. Ta cielesna maszyneria byla zbyt delikatna i na dodatek wymagala tylu zabiegow. Jedzenia Oddychania. I wreszcie snu. Upokarzajaca procedura wydalania produktow odpadowych przemiany materii wystarczyla, bym nabrala szczerej ochoty do zapadniecia sie w nicosc.Joanne, okazujaca mi w trakcie tego chlodne wspolczucie, zapewnila mnie, ze wkrotce sie przyzwyczaje. I tak tez zrobilam - z koniecznosci. Nazajutrz zaczynaly mi juz nawet smakowac pewne potrawy i napoje, ktore mi podsuwala, i przekonalam sie, ktorych z nich lepiej unikac. Kawa miala mocny aromat i byla dobra. Czosnek raczej nie, poki Joanne nie uswiadomila mi, ze lepiej uzywac go do przyprawiania innych produktow, a nie zjadac w duzych kawalkach. (Probowalam takze przyprawic jedzenie kawa, ale efekt tego mnie rozczarowal). Lody okazaly sie rewelacyjne. Po raz pierwszy w ludzkiej postaci poznalam ciepla fale czegos, co uznalam za prawdziwa przyjemnosc. Musialo sie to wyraznie odmalowac na mojej twarzy, poniewaz Joanne, siedzaca po drugiej stronie stolu, usmiechnela sie i wskazala lyzka na okragly pojemnik, wciaz zmrozony i parujacy lekko w cieplym pokoju. -To lody Ben and Jerry - powiedziala. - Przypuszczalam, ze jesli cokolwiek nauczy cie usmiechu, to wlasnie lody. Czy sie usmiechnelam? Raczej nie. Zerkalam na nia, czujac, jak sciagaja mi sie brwi w minie wyrazajacej - jak sie dowiedzialam - niechec i wzielam nastepna lyzke zamrozonego czekoladowego deseru. -Niezle - stwierdzilam, silac sie na obojetnosc. Nie zdalo sie to na nic, bo przymknelam oczy, rozkoszujac sie delikatna wspanialoscia lodow topniejacych mi w ustach. -To dobra oznaka - rzucila Joanne. - Gdybys nie polubila czekolady, moglabym cie juz zaczac spisywac na straty. Otworzylam oczy, zeby na nia spojrzec. -Tak? Oblizala lyzeczke. -Chcesz znac prawde? -Spisalabys mnie na straty? Naprawde? - Bylo to istotne pytanie i uwazalam, ze zasluguje na odpowiedz. Joanne przypatrywala mi sie uwaznie swoimi niebieskimi oczami, nie mrugajac przy tym, i rownoczesnie oczyscila lyzke z resztek lodow. -Tak - odparla. - Przykro mi, ale to prawda. Gdybys nadal upierala sie, zeby pozostac dzinnem, nigdy nie przeobrazilabys sie w pelni w istote ludzka. Ja tam bylam. Wiem, jakie to uczucie byc tak blisko Boga, a potem powrocic tutaj. Ale ja sie tam nie narodzilam, a ty owszem. Wiec najlepiej pogodzic sie z obecnym stanem i zyc dalej, bo inaczej wczesniej czy pozniej ta tesknota cie zabije. -Albo ty to zrobisz - podsunelam. Lekko przekrzywila glowe na bok. Byc moze stanowilo to przytakniecie. A moze po prostu usilowala w ten sposob zlizac ostatni kawalek czekolady z lyzeczki. -Musimy cie stad zabrac - powiedziala w koncu i uznalam, ze zamknela w ten sposob wczesniejszy temat. - Sporo sie tu dzieje w swiecie smiertelnikow. David i ja, my... - Przez chwile wydawala sie calkiem zagubiona. - Dobra, nie mam pojecia, jak ci wyjasnic, co tu sie dzieje, poza tym ze ludzie chca nas dopasc. Nabralam cala lyzke lodow. -A czy to cos niezwyklego? - Slyszalam o tym wielokrotnie od Ashana. -Coz, wlasciwie nie. Ale tym razem... - Pokrecila glowa, jej oczy patrzyly gdzies w dal i staly sie ciemniejsze. - Tym razem David znalazl sie w powaznym niebezpieczenstwie. Powiedz, czy wiesz cos o antymaterii? Nie znalam tego slowa. Sciagnelam brwi i spojrzalam na nia. -Anty... materii? Czy nie chodzi przypadkiem o. nicosc? -Mogloby sie tak wydawac - odpowiedziala. - Ale nie. Chodzi o przeciwienstwo materii. O cos, co ja niszczy. -Cos takiego nie moze tu istniec. - Ani w zadnej sferze eterycznej, jaka znalam. -Hm, moze, jesli zawiera sie w czyms innym. Jednak czesciowo masz racje. - Joanne machnela lyzeczka w powietrzu. - Rzecz w tym, ze dzieje sie cos naprawde powaznego. Dzinny... sa zbyt pomocne. Nawet ekipa Davida. Liczylam, ze moze ty nam cos wyjasnisz. -Nic nie wiem - powiedzialam. I bylo to prawda. - Myslisz, ze ta antymateria jest w stanie zaszkodzic Davidowi? - Cos takiego wydawalo sie niemozliwe. Zadac mu bol mogl wylacznie inny dzinn albo cos rownie poteznego. -Sadze, ze moze go nawet zniszczyc - stwierdzala Joanne trzezwo. - I nie wiem, jak to powstrzymac. Jeszcze nie wiem. Poczulam przyplyw energii jak nadciagajace wyladowanie atmosferyczne, i zerwalam sie w jednej chwili, zwracajac ku drzwiom. Joanne tego nie zrobila. Nadal siedziala, spokojnie zanurzajac lyzke w pojemniku z lodami. Jednak wyczulam, ze pod maska spokoju byla spieta i czujna. -Goscie zwykle pukaja do drzwi - odezwala sie w koncu. - Czy to jakis twoj przyjaciel, Cassiel? Bo jesli tak, trzeba bedzie z nim pogadac o naruszaniu prywatnosci. Rzeczywiscie znalam dzinna, ktory stal w progu, choc nie wiedzialam, czy powinnam go okreslac ludzkim mianem przyjaciela, czy raczej wroga. Bordan byl w stosunku do mnie usposobiony... gorzej od wielu innych. Przybral ludzka postac, mlodzienca z kruczoczarnymi wlosami i oczami ciemnymi jak wegle, chociaz z blekitnym poblaskiem, ktory przydawal jego spojrzeniu nieziemskiego, niepokojacego charakteru. Wszedl w aksamitnozfocista skore i ubral sie na czarno. Roznil sie od dzinna, ktorego znalam, a jednak przy tym... pozostal soba. Stanowil fizyczne wcielenie tego wszystkiego, co sie na niego skladalo. Nie moglam go pomylic z nikim innym. I choc wczesniej rzadko ze soba wspoldzialalismy, to wyraz chlodnej pogardy w jego ludzkich oczach stanowil dla mnie wstrzas. Obrzucil mnie krotkim przeszywajacym spojrzeniem, a nastepnie zwrocil sie do Joanne, wyraznie mnie ignorujac. -Gdzie David? - spytal. Bylo jasne, ze Bordan takze nie ma ochoty na kontakty z Joanne, ale wolal juz to od zadawania sie ze mna. Zrozumialam z jej usmiechu, ze ona rowniez o tym wiedziala. -Wyszedl - odparla. - Chcesz na niego zaczekac przy kawie? Moze troche lodow? Ben and Jerry, pycha. No, daj spokoj. Nawet dzinn moze sobie od czasu do czasu pozwolic na mrozony deser. Nie zaszczycil tego odpowiedzia. Stal tylko, milczacy i nieruchomy, gapiac sie na nia. Zaden czlowiek nie byl w stanie wytrzymac zbyt dlugo spojrzenia dzinna, ale Joanne probowala to zrobic. Zdobyla sie na podziwu godny wysilek. Przypuszczam, ze to fakt, iz przez pewien dosc krotki okres sama byla niegdys dzinnem, czesciowo ja uodpornil. -W porzadku - powiedziala wreszcie. - A wiec przybyles tutaj, zeby zabrac swoja zagubiona owieczke z powrotem do stada? Wydawal sie oburzony taka sugestia. -Mowisz o Cassiel? Nie chcemy jej. Mozesz z nia zrobic, co tylko chcesz. Nigdy dotad nie bylam wrogiem Bordana, ale w owej chwili poczulam narastajaca zlosc. -Nie pozwole soba tak pomiatac - powiedzialam. - Nie jestem niczyja wlasnoscia. Bordan zachowywal sie tak, jakby w ogole mnie nie uslyszal. -Ona nie jest juz jedna z nas. Nie jest juz dzinnem. -Grozi jej smierc - stwierdzila Joanne. - Wiedziales o tym? -Sama dokonala wyboru. - Oczy Bordana staly sie przez moment blekitne jak plomien gazu. - I wie, jak odzyskac przychylnosc Ashana. Jesli zrobi to, co jej kazal, z radoscia przyjmiemy ja znowu do naszego grona. -Ach, tak? - Joanne w zadumie oblizala lyzeczke. - Czyli co takiego? Bordan tylko sie usmiechnal. Joanne musiala sie zorientowac z wyrazu mojej twarzy, ze staram sie rozpaczliwie uniknac tego tematu. -Cassiel, nie zapytam cie, o co chodzi. Spytam tylko, czy chcesz to zrobic. -Nie - odpowiedzialam. Poczulam, ze zaschlo mi w scisnietym gardle. - Nie chce tego zrobic. -W takim razie sprawa zalatwiona. - Joanne znow zwrocila sie w strone dzinna. - Mozesz przekazac Ashanowi, zeby nas pocalowal w tylek. Koniec i kropka. A teraz zabieraj sie stad, chyba ze zmieniles zdanie na temat lodow. Bordan sprawial takie wrazenie, jak gdyby nie wiedzial, czy ma ja wysmiac, czy tez zabic. -Nic nie rozumiesz - oswiadczyl. - Wcale nie znasz Cassiel. Ona nie jest jakims bezpanskim kotem, ktory sie z toba zaprzyjazni, gdy go nakarmisz. -Hm, to prawda, bardziej przypomina tygrysice. Ale ufam jej o wiele bardziej, niz kiedykolwiek zaufalabym Ashanowi. A to dlatego, ze go dobrze znam, stary. -To bezsensowna strata czasu - oswiadczyl Bordan. Ogien przygasl w jego oczach, a on sam wydawal sie nieco zaskoczony zachowaniem Joanne Baldwin. Najwyrazniej tez nie przebywal wczesniej zbyt czesto posrod ludzi - a jesli nawet bylo inaczej, to nikt go nie przygotowal na starcie ze Strazniczka Pogody. Przyznam zreszta, ze mnie samej takze nie. - Ona zginie, jezeli nie zastosuje sie do jego zyczen. Nie ma wyboru - wydusil z siebie po chwili milczenia. -Bzdura - odrzekla Joanne z nieprzyzwoitym rozbawieniem. - Ona nie zginie. W kazdym razie nie wtedy, kiedy bede nad nia czuwala. Oto wazna wiadomosc, ktora powinienes przekazac Ashanowi szeptem na ucho: Cassiel moze czerpac moc ze Straznikow tak jak kazdy inny dzinn. A to sprawia, ze twoj szantaz jest tak samo skuteczny jak blokada uliczna posrodku parkingu, prawda? Zmiataj wiec stad. -Co takiego? - Bordan wygladal teraz na kompletnie skolowanego. Ton jej glosu stal sie chlodny. -Wynos sie z mojego domu - powiedziala. - I to juz. I poinformuj Ashana, zeby umawial nastepnych gosci za posrednictwem mojej sekretarki. Och, chwileczke... zapomnialam, ze nie mam sekretarki. A wiec powiedz mu, zeby sie przymknal, zanim sama sie do niego nie zglosze. Skora Bordana zaczela lsnic, zupelnie jak szron na pojemniku z lodami, a w jego oczach pojawil sie obsydianowy blysk tak ostry, ze moglby nim ciac. -Kpisz sobie ze mnie. -Gdyby tak bylo, na pewno bys nie zauwazyl, bo nie wygladasz na kogos z poczuciem humoru, choc trzeba przyznac, ze jestes spostrzegawczy. - Najwyrazniej nie wiedzial, jak na to zareagowac. Joanne przewrocila oczami. - Idz stad albo zaraz sie przekonasz, jaka naprawde jestem mocna. Grasz mi na nerwach. Lepiej tego nie robic. Jestem wkurzona jak diabli juz od kilku tygodni. Popatrzylam na nia, wciaz milczac. W owej chwili wydala mi sie inna - silna, asertywna i bardzo pewna siebie. Nie jak dzinn, ktory unikal podobnej bezposredniosci. Jednak jak na istote ludzka... wprost potezna. Nawet bez dostepu do sfery eterycznej czulam moc wibrujaca w pokoju i wiedzialam, ze unosi sie ona wokol niej, otaczajac ja aureola goracego, wirujacego swiatla. Bordan moze i byl od niej silniejszy, lecz liczyloby sie to wylacznie wtedy, gdyby wolno mu bylo ja zaatakowac. A zorientowalam sie ze sposobu, w jaki sie sklonil, ze wcale nie mial w tym wzgledzie wyboru. -Jak chcesz - powiedzial. - Zatrzymaj sobie te zdrajczynie. Ale wiedz, ze ryzykujesz. W przyszlosci mozemy nie okazac sie tacy wyrozumiali. -Zobaczymy - odrzekla Joanne. - To musiala byc jakas paskudnie brudna robota, skoro tak wam zalezalo, zeby zmusic Cassiel do jej wykonania. Moglabym jej wszystko wyjawic, jednak bylo to cos, co staralam sie zdusic w sobie. Nie znioslabym wstydu, towarzyszacego takiemu wyznaniu, chyba ze dozujac go w malych, choc i tak bolesnych dawkach. Bordan nie mogl odpowiedziec, bo sam nie znal szczegolow sprawy. Ashan nie rozpowiadal takich rzeczy, nawet innym dzinnom. Przynajmniej to mi sprzyjalo; moja spektakularna eksmisja ze swiata dzinnow mogla wywolac watpliwosci i plotki. A Ashana nie stac na cos podobnego. Moze i byl potezny, lecz nikt za nim nie przepadal. -Skoro tak zadecydowalas - wycedzil Bordan - to wolna wola. Ale z czasem tego pozalujesz. Nie patrzac juz w moja strone, ulotnil sie, a wraz z nim rozwialy sie moje ostatnie nadzieje. Nie moglam juz wrocic do grona starych dzinnow ani stac sie jednym z nowych, od Davida; Ashan postaral sie, by zamknac mi droge do eterycznych sfer tego swiata. Nigdy nie bede takze prawdziwym czlowiekiem. przytlaczajaca cisze, jaka zapadla, przerwala w koncu Joanne. -Nie znam cie za dobrze, ale mysle, ze sytuacja wymaga, zeby przejsc od lodow do alkoholu. Nigdy wczesniej nie probowalam wina i jego mocny aromat przyprawil mnie o mdlosci. Umoczylam usta w trunku i odstawilam go na bok z obrzydzeniem. Nagle wszystko wydalo mi sie nie na miejscu. Skora jakby skurczyla sie na moim ciele, a pozyczone ciuchy zrobily sie szorstkie i chropowate jak papier scierny. Swiatlo bylo zbyt dokuczliwe, a pokoj zagracony i pelen ostrych krawedzi. Podazylam na slepo w strone krzesla i usiadlam na nim, przeslaniajac oczy. Drzalam i narastalo we mnie cisnienie, jakby grozac rozerwaniem mnie w niewytlumaczalny sposob. Zamiast tego poczulam tylko wilgoc w oczach, ktora splynela po policzkach. Otarlam ja zmieszana i ujrzalam na swoich bladych dloniach lzy. -Nie - zaprotestowalam. - Nie jestem czlowiekiem. Nie placze jak jakies bezradne... zwierze! A jednak szlochalam nadal, bezsilna wobec wlasnej rozpaczy, co irytowalo mnie jeszcze bardziej. Kiedy Joanne nachylila sie i chciala cos do mnie powiedziec, odepchnelam ja gwaltownie. Wymierzyla mi mocny policzek, az zapiekla mnie twarz. Krzyknelam pod wplywem bolu i popatrzylam na nia w zdumieniu. Cieklo mi z nosa. Czulam sie zalosnie - zalosnie ludzko. -Przestan zachowywac sie jak kretynka - rzucila. -Przeciez zyjesz. Nie zginelas i nie umierasz. Ashan nie zabierze cie z powrotem? Tez mi powod do placzu. Poznalam goscia i szczerze mowiac, uwazam, ze powinnas sie z tego cieszyc. Jesli chcesz przezyc, to bedziesz nas potrzebowala. Straznicy sa ci potrzebni. Przestan byc idiotka. Czy bylam idiotka? Czulam sie jak idiotka, ale tylko dlatego, ze brakowalo mi sil, aby sie na niej odegrac. Lypalam na nia, pragnac, by odczula moja zlosc. Nie wydawala sie tym zbytnio poruszona, ale przeciez slyszalam rozne historie... Joanne postawila sie Ashanowi i wygrala. Pokonala Demony. Moj zalosny gniew niezbyt ja wiec przerazil. -Nie potrzebuje twoich Straznikow - oznajmilam stanowczo. - Ludzie nie sa mi potrzebni. I nigdy nie beda. -Wiesz co, sieroto? Potrzebujesz nie tylko Straznikow... zacznij sie przyzwyczajac powoli do mysli, ze potrzebujesz takze ludzi, bo teraz jestes czlowiekiem - powiedziala Joanne. - Z krwi i kosci. Lepiej wez to pod uwage. Siegnela po pudelko z jednorazowymi chusteczkami i rzucila mi je zrecznie na kolana. Powoli wyciagalam z niego chusteczki i niezdarnie ocieralam splywajace lzy i zasmarkany nos. Joanne przewrocila oczami. -Masz - powiedziala i wziela swieza chusteczke. Przylozyla mi ja do nosa. - Wydmuchaj. -Co? -Wysmarkaj sobie nos. No, juz, ale z ciebie tepy dzinn... nawet dwuletnie dziecko potrafi sie wysmarkac. Wydmuchalam nos, czujac sie upokorzona, brudna i rozpaczliwie wsciekla na to wszystko. A potem wzielam kolejna chustke wysmarkalam sie znowu, juz samodzielnie, czujac przy tym, ze oczy pieka mnie nieco mniej. Joanne patrzyla na mnie w milczeniu przez kilka sekund. Ja tez na nia spojrzalam, zupelnie nie wiedzac, co powiedziec. -Lody sie topia - zauwazyla. Przyniose wino. pozniej podejrzewalam, ze celowo nie uprzedzila mnie o wplywie alkoholu na ludzki organizm. Nazajutrz po raz pierwszy opuscilam dom Joanne jako ze tak powiem, czlowiek. Wyszukala dla mnie ubrania - kierujac sie wlasnym gustem, niekoniecznie zgodnym z moim, choc uprzejmie ustapila, gdy zamiast ubran o lodowato niebieskim kolorze, jakie poczatkowo wybrala, zazadalam innych, jasnorozowych. Mialam juz dosyc zimna. Spodnie byly dlugie, waskie i biale, wystarczajaco dobrze dopasowane do konturow mojego ciala. Joanne znalazla dla mnie siegajace kostek buty z miekkiej bialej skory oraz biala jedwabna koszule pod dopasowana jasnorozowa kurtke. Moje wlosy wygladaly dosc niezwykle, ale uznalam, ze podoba mi sie, gdy sa takie rozwichrzone. Pasowaly do mnie, choc zdaniem Joanne przypominaly worek pior. Zrezygnowala jednak z modelowania czegos na ksztalt ludzkiej fryzury, uznajac, ze przynajmniej nie sprawia mi klopotow na wietrze. A jednak... -Czuje sie glupio - powiedzialam, gdy otworzyla drzwi swojego wozu. -Niepotrzebnie - stwierdzila. - Wygladasz dosc egzotycznie, ale naprawde dobrze. Poza tym przejedziesz sie moim wspanialym kolekcjonerskim mustangiem, wiec humor ci sie zaraz poprawi. Nie wiedzialam zupelnie, co ma na mysli. Rozumialam doskonale, ze auto to taki pojazd, srodek transportu, ale nie znalam sie na subtelnosciach motoryzacji. Usadowilam sie niezgrabnie na miejscu dla pasazera, gmerajac przy pasach bezpieczenstwa, ktore Joanne kazala mi zapiac. Uruchomila pojazd, ktory zagrzmial niemilo, a swad rozgrzanego metalu sprawil, ze poczulam sie jak w pulapce, klaustrofobicznie. Na szczescie szyby zjechaly w dol Zamknelam oczy podczas jazdy, a wiatr owiewal mi skore i wlosy. Jego dotyk byl prawdziwie uwodzicielski. Rejestrowalam tak wiele roznych tonow i barw. -W porzadku? - zapytala Joanne. Otworzylam oczy i skinelam glowa. Auto pedzilo, zbyt szybko, bym mogla na czymkolwiek skupic uwage. Kierowanie nim wydawalo sie skomplikowane. Poczulam niespodziewane zdenerwowanie; tyle bylo rzeczy, ktorych nigdy dotad nie robilam i nie bylam pewna, czy zdolam je opanowac. Ludzie najwyrazniej pokonywali przeszkody z taka latwoscia, jakby chodzilo o oddychanie. Powatpiewalam, czy i ja mam podobny instynkt. Joanne nie odzywala sie wiecej. Jazda tam, dokad mniej wiozla, nie trwala dlugo. Przemieszczalysmy sie przez pewien czas wzdluz wybrzeza, a widok roziskrzonego, bezkresnego morza sprawil, ze zapragnelam zatrzymac te ludzka machine na kolkach, usiasc na piasku i pogapic sie na przybrzezne fale. Matka tu jest, pomyslalam. W wodzie, w ziemi. W powietrzu. Unikalam myslenia o tym, ze zostalam odcieta od pulsu Ziemi, jednak widok wielkiego poruszajacego sie oceanu wprawil mnie znowu w poczucie izolacji. Moglam stapac po powierzchni tej planety, ale nie znalam jej, nie tak jak kiedys. Juz nie bylam dzieckiem Ziemi; znaczylam duzo, duzo mniej. Ogarnelo mnie zarowno zadowolenie, jak i rozczarowanie, kiedy szosa odbila od morza, ktore stracilam z oczu posrod samochodow, ulic i betonowych kanionow wzniesionego przez ludzi miasta. Joanne zaparkowala na zadaszonej przestrzeni przed jakims wielkim wiezowcem i wysiadla, nie wylaczajac silnika. Czlowiek w uniformie wreczyl jej skrawek papieru, a potem usiadl za kierownica i popatrzyl na mnie zaskoczony. Odwzajemnilam jego spojrzenie. -Hej! zawolala Joanne, otwierajac drzwi z mojej strony. - Ten gosc odprowadzi woz na parking, wysiadamy tutaj. Znow zrobilo mi sie glupio, kiedy uzmyslowilam sobie, ilu ludzi - obcych - zaczelo na mnie patrzec, gdy tylko wysiadlam z auta. Wielu; mezczyzni i kobiety. Nie robilam nic, by przyciagnac ich uwage, a mimo to gapili sie na mnie. Wiekszosc szybko odwracala wzrok, kiedy nieprzychylnie na nich zerkalam. Joanne wprowadzila mnie do wnetrza budynku, gdzie owialo mnie sztucznie chlodzone suche powietrze i nagle ucieszylam sie, ze mam na sobie kurtke. Jak ludzie radzili sobie z tak drastycznymi zmianami? To wydawalo sie jakims obledem. Dlaczego po prostu nie akceptowali panujacej temperatury? Przeszlysmy waskim korytarzem, ktory prowadzil do duzej, polotwartej klatki, sunacej ku niebu. Przystanelam i patrzylam. Wiedzialam, ze ludzie buduja z wielkim rozmachem, ale wiedziec to jedno, a zobaczyc na wlasne oczy to cos zupelnie innego. Kolejne koncentryczne kondygnacje wznosily sie jedna na drugiej, i trwalo to chwile, zanim zdalam sobie sprawe, ze kazdy z metalowych prostokatow na kolejnych pietrach to w rzeczywistosci drzwi. Drzwi do pomieszczen. Ludzie tak ochoczo sie od siebie odgradzali. Dziwne, jak to wszystko moglo do siebie pasowac. W centralnej czesci atrium znajdowala sie wielka kolumna z rzedami przeszklonych pokojow. Nie, nie pokojow: wind - urzadzen, ktorymi ludzie przemieszczali sie z pietra na pietro. Joanne wprowadzila mnie do jednej z nich, wcisnela guzik i oparla sie o drewniana scianke, by przyjrzec mi sie z zaciekawieniem. Moje stopy zapadly sie w grubo tkany dywan, a do uszu dobiegala muzyka - cicha niczym szept eterycznej sfery. -Radzisz sobie niezle - powiedziala. - Jak na pierwszy pobyt w miejscu publicznym. Naprawde? Czulam sie nieswojo, podenerwowana i skolowana. Postanowilam spojrzec na atrium, kiedy winda sunela wysoko w gore. Przycisnelam twarz do szyby, zafascynowana, i doznalam pewnego rozczarowania, gdy zwolnila bieg i zatrzymala sie u szczytu budynku. Zmiana perspektywy przypominala mi o tym, jak patrzylam na swiat jako dzinn. O lataniu. O eterze. -Idziesz? - spytala Joanne, wychodzac z windy. Nie bylam pewna, czy mam na to ochote, jednak w koncu ruszylam za nia. Przeszlysmy lukowatym korytarzem, otwartym na atrium ponizej, gdzie Joanne przystanela przed jednymi z metalowych drzwi, w ktore zapukala. Poza wygrawerowanym numerem nie roznily sie od pozostalych. Otworzyly sie i stanelam twarza w twarz z kolejnym czlowiekiem, ktorego takze znalam, przynajmniej z wygladu. Nazywal sie Lewis i rowniez byl Straznikiem. Ulubiencem Jonathana, z tego co pamietalam. Nigdy dotad nie zetknelam sie z nim osobiscie, lecz widywalam go wczesniej w sferze eterycznej. Spojrzalam na niego na nowo ludzkimi oczami. Bylismy oboje zblizonego wzrostu, ale na tym podobienstwo miedzy nami sie konczylo. Jego wlosy mialy ciemnokasztanowy kolor, z rudymi i zlocistymi kosmykami, skora byla mocno opalona, a oczy piwne - bardzo glebokie i tajemnicze. Zauwazylam, ze obecnie wsrod ludzi plci meskiej zapanowala moda na golenie zarostu na twarzy; on jednak nie golil sie co najmniej od doby. Ciuchy mial dosc zwyczajne - ciemna koszule, dzinsowe spodnie, solidne buty z twardej skory. I niewatpliwie dalo sie wyczuc moc, ktora przylgnela do niego niby dym i cien. Wejdzcie - zaprosil nas Lewis i odsunal sie na bok, by wpuscic mnie do srodka. Weszlam, a za mna Joanne. Zauwazylam, ze pokoj jest maly, ale dobrze wyposazony, podobnie jak te w jej domu. Wiekszosc miejsca zajmowalo lozko. Na kanapie obok okna siedzialy dwie osoby. Jedna z nich byl David, wygladajacy bardziej ludzko niz wczesniej. Drugiej z nich nie znalam. Byl to mezczyzna o cerze ciemniejszej, bardziej sniadej od skory Lewisa, oraz czarnych krotko przystrzyzonych wlosach. Zauwazylam, ze jest gladko wygolony. Mial na sobie luzna koszule i ciemne spodnie - nic, co by go wyroznialo. -W porzadku - stwierdzil Lewis. - Usiadz, Cassiel. Wiesz, kim jestem? Wskazal na krzeslo obok biurka. Joanne usadowila sie na kanapie przy Davidzie, a Lewis zajal miejsce na skraju lozka, naprzeciwko mnie. Powoli usiadlam na krzesle. -Lewis - odpowiedzialam. - Przywodca Straznikow. On i Joanne wymienili szybkie spojrzenia. -Na razie tak. - Skinal glowa. - Nie wiadomo, jak dlugo cos moze potrwac w dzisiejszych czasach. Ty jestes Cassiel. Do niedawna bylas dzinnem. Przytaknelam. -A teraz potrzebna ci pomoc Straznikow, zebys mogla czerpac energie do przezycia. Nie mialam innego wyjscia i znowu skinelam glowa, choc wcale mi sie nie podobalo to, co slyszalam. Mialam wrazenie, ze ciemnym oczom Lewisa nie umknelo moje wahanie. Zamiast zadac mi nastepne pytanie, zerknal na Davida. -Co jej sie przydarzylo? - spytal go. David nie spieszyl sie z udzieleniem odpowiedzi, ale i nie popatrzyl na mnie. Najwyrazniej uwazal, ze nie potrzebuje prosic o zgode na slowa, ktore mial zamiar wypowiedziec, ani przepraszac za to, ze je w ogole wypowie. -Cassiel od zawsze trwala u boku Ashana - powiedzial. - Jest prawdziwym dzinnem, bardzo starym. W przeszlosci nie zawsze sprzyjala ludziom. Nie opowiem ci o niej za wiele. Wsrod dzinnow byla znana z surowosci, zacietosci i arogancji, ale to, ze Ashan odcial ja od eteru, troche ja zmiekczylo. Nieznacznie. Zmiekczylo? - Rzucilam mu gniewne spojrzenie. Ze wszystkiego, co powiedzial, to ubodlo mnie najbardziej. -Czy potrafi dotrzymac slowa? - chcial wiedziec Lewis. -Nie pytaj jego - wtracilam. - Spytaj mnie. To ja mam zlozyc jakas obietnice. Wszyscy popatrzyli w moja strone. David sie usmiechnal. -Ona ma racje - zgodzil sie. - Ale jesli moge cos powiedziec, Cassiel nigdy nie klamala. Nie oszuka cie. To byloby... - jego brwi sie poruszyly -...jej niegodne. Nie moglam temu zaprzeczyc. Wbilam w Lewisa dlugie, wyzywajace spojrzenie, na co on troche gorzko sie usmiechnal. -Nie przychodzisz prosic, co? - stwierdzil. - Jestes glodna? Przez chwile sadzilam, ze ma na mysli ludzkie jedzenie, lecz szybko sie zorientowalam, co mi proponuje. Nie popatrzylam na Joanne czy Davida. I wytrzymalam jego spojrzenie. -Bardzo - odpowiedzialam rzeczowym tonem. -Chcesz sprobowac? Lewis wyciagnal do mnie reke. Wstalam i zerknelam na niego z gory, probujac rozszyfrowac wyraz jego twarzy. Byl to na pewno jakis test, ale jaki - nie umialam powiedziec. Powoli wyciagnelam reke i ujelam jego dlon, zupelne jakbysmy sie po ludzku witali. Ogarnela mnie fala sprzecznych emocji. Na poczatku, co bylo najdziwniejsze - strach. Dopiero potem glod. Tesknota. I niemal nieopanowane pragnienie, by czerpac, czerpac, czerpac... Pozwolilam sobie ledwie tknac jego mocy, wciagajac w siebie cienka jej nic. Wplynela w moje zyly niczym zloto i mimo wszystko nie umialam powsciagnac powolnego, drzacego westchnienia. A potem go puscilam, odstapilam od niego i usiadlam z powrotem na krzesle. Lewis polozyl reke na kolanie. W wyrazie jego twarzy nie zaszla zadna zmiana, ale nagle wiedzialam juz, co mysli i czuje. Moc, ktora od niego wzielam, otworzyla to przede mna, a ta intymnosc byla troche zatrwazajaca, gdyz tak sie roznila od tego, czego doswiadczylam wczesniej z Joanne. Zupelnie jakbym przez moment stala sie Lewisem. Ujrzalam cala jego przeszlosc... jego tesknote za Joanne, nigdy tak naprawde niezaspokojona. Jego samotne zycie. Niepokoj z powodu odpowiedzialnosci, jaka go teraz obarczono. Jego glebokie, trwale pragnienie, aby po prostu byc. -Powinienes byc dzinnem - powiedzialam, zaskakujac tym sama siebie. Lewis zamrugal. -Pewnie tak - przyznal, - Ale jest, jak jest. A wiec najwyrazniej masz kontrole nad tym, co robisz. Wiem, ze moglas zaczerpnac tyle mocy, ile zdolalabys wchlonac, a jednak tak nie postapilas. Dlaczego? Bo to byl rodzaj testu. Wiedzielismy o tym oboje, ale nie chodzilo tylko o probe. -Nie jestem potworem - stwierdzilam. - Potrafie zapanowac nad swoimi pragnieniami, podobnie jak ty. Nie spojrzalam w kierunku Joanne, wyczulam jednak, jak przeszyla go iskra, drobny dreszcz, ktory oznaczal, ze Lewis dobrze zrozumial, co mam na mysli. Jak moglbym sie o tym przekonac? - zapytal, nieco ostrzejszym tonem. Nie spodobalo mu sie, ze ktos obcy poznal jego sekrety. -Masz moje slowo - zlozylam obietnice. - Nigdy nie wezme wiecej, niz bede potrzebowala, i nigdy swiadomie nie skrzywdze ani nie oslabie przy tym zadnego Straznika, chyba ze sam sprobuje mi zaszkodzic. - Wczesniej mialam do czynienia z Joanne, ale wtedy bylam jeszcze zielona i pelna obaw. Teraz rozumialam wszystko lepiej. -I poprosisz najpierw o pozwolenie - uzupelnil Lewis. -Tak. Poprosze, chyba ze sprawa bedzie gardlowa. -Zdajesz sobie sprawe, ze to oficjalna obietnica - powiedzial Lewis. - Jestes pewna, ze jej dotrzymasz? -To nic powazniejszego od obietnic, jakie skladaja sobie ludzie, zapewniajac, ze beda razem zyli w zgodzie. -Ludzie lamia je bez przerwy - odezwala sie cicho Joanne. Wiedzialam o tym duzo lepiej od niej. -Z pewnoscia tak postepuja, kiedy cos im zagraza. Zlozylam takie samo przyrzeczenie, z takim samym zastrzezeniem. Jesli nic mi nie zagrozi, bede zyla z wami w pokoju. Ale nie dam sie po cichu zalatwic. - Nie probowalam sie tlumaczyc ani nalegac. Po prostu czekalam. Mogli mi zaufac lub nie; nie bylam w stanie uczynic nic, by ich przekonac. Lewis zerknal na Davida, a potem na Joanne. Nie dostrzeglam, by dawali sobie jakies oczywiste znaki, jednak cos do niego dotarlo i z ukluciem zazdrosci zdalam sobie sprawe, ze porozumiewali sie na poziomie, jakiego sama nigdy juz ponownie nie osiagne. Komunikowali sie bez slow, poprzez eter. Skupilam uwage na czwartej osobie w pokoju, milczku, ktory dotad nie wzial udzialu w rozmowie. Obserwowal mnie, ale tak jak Lewis, staral sie nie zdradzac niczego mina. Po chwili Przywodca Straznikow przekazal mi podjeta decyzje: -W porzadku. - I podniosl sie z lozka. Ja takze wstalam, odruchowo robiac krok w tyl, zupelnie jakby bylo dokad uciekac, gdyby Lewis postanowil sie mnie pozbyc. - Zostajesz na okres probny, ale chce, zebys trzymala sie z daleka od tego miejsca: mamy tu az za duzo klopotow. Zajmie sie toba jeden ze Straznikow. Bedziesz mu pomagala w robocie, a w zamian on zapewni ci regularny dostep do sfery eterycznej. Milczacy mezczyzna, ktory siedzial na kanapie, podniosl sie teraz. Lewis skinal glowa w jego strone. -To Manny Rocha - przedstawil go. - Manny bedzie twoim partnerem, przynajmniej przez kilka pierwszych miesiecy. Jesli przebrniesz przez ten okres, zobaczymy, co dalej. Jezeli Manny kiedykolwiek uzna, ze trudno z toba wspolpracowac albo ze nie wykonujesz zadan lub nie dotrzymujesz slowa, zostaniesz odcieta od eteru i wiecej juz ci nie pomozemy. Umowa stoi? Nie znalam tego Straznika, Manny'ego Rochy. Wydal mi sie mdly i bez wyrazu - byl nizszy od Lewisa i Davida, szczuply, niczym sie nie wyroznial. Zaden znajomy dzinn nigdy nie wypowiedzial jego imienia; ani go nie pochwalil, ani nie potepil. -Nie - odparlam i dostrzeglam blysk zdumienia na twarzach wszystkich obecnych w pokoju. - Nie tak szybko. Zaden Straznik nie sluzy za darmo. Otrzymujecie wynagrodzenie, prawda? Lewis zorientowal sie pierwszy, w czym rzecz, i wybuchnal glosnym smiechem. -Co, do licha...? - zapytala Joanne chlodno. -Ona domaga sie posady - powiedzial Lewis. - Co jasno swiadczy o tym, ze naprawde stala sie czlowiekiem. Dobra, zalatwione, dostaniesz pensje jak poczatkujacy Straznik. Sprawa zakwaterowania i calego innego szajsu zajmiemy sie pozniej. Zgoda? Nie mialam pojecia, czy taka umowa jest uczciwa, ale nie sadzilam, by Lewis chcial mnie oszukac. Wiedzial, jak wazne sa uczciwe uklady z dzinnami. Skinelam glowa i wyciagnelam reke do Manny'ego Rochy. Zawahal sie. Chyba wiedzialam dlaczego. -Nie wezme od ciebie mocy, jesli sie na to nie zgodzisz - przypomnialam. - I zawsze wczesniej poprosze, chyba ze sprawa bedzie pilna. - Po posileniu sie ze zrodla Lewisa, wcale nie kusila mnie teraz moc Manny'ego Rochy. Wygladal tak, jakby nieco mu ulzylo, i wymienil ze mna krotki, formalny uscisk dloni. Bylo to tylko zetkniecie cial, nic ponadto. -Milo cie poznac. - To pierwsze slowa, jakie przy mnie wypowiedzial. Mial neutralny glos, z lekkim obcym akcentem: spokojny i kojacy. - Nie pokpij sprawy. Inaczej ucierpimy na tym nie tylko my dwoje. Chodzi o wszystkich ludzi, ktorym moglibysmy pomoc. Patrzylam na niego przez dluzsza chwile, sciagajac brwi. Powiedzial to szczerze. Altruistyczny Straznik? Przypuszczalam, ze czasem zdarzaja sie tacy, ale zaszokowalo mnie, ze Lewis zdolal tak szybko znalezc kogos takiego. Oczywiscie, najgorszych z nich odsiano w ciagu minionych kilku lat, za sprawa powstania dzinnow i innych rzeczy. Lewis osobiscie rozpoczal czystke, by pozbyc sie lapownikow. A wiec moze Manny byl uczciwym gosciem, na jakiego zreszta wygladal. To byloby interesujace, pomyslalam. Unioslam brew. -Ja niczego nie pokpie, jesli i ty tego nie zrobisz - powiedzialam. - Czy jestes pewien, ze chcesz ze mna pracowac? Jego usmieszek mnie zaskoczyl. Odmienil go calkiem, powodujac, ze Manny stal sie prawdziwszy. Wygladal teraz jak ktos, kto ma swoje sekrety i nie pali sie, by je zdradzac. -Lubie wyzwania - stwierdzil. - To dlatego mnie wybrano. Poza tym moja dotychczasowa praca byla dosyc nudna. Moze ty to zmienisz. A w ogole to chyba tylko ja bylem na tyle szalony, zeby sie na to zgodzic. Wczesniej nic nie sklanialo mnie do smiechu. Do usmiechu, owszem, ale smiech stanowil dla mnie nowosc i kiedy w nieopanowany sposob zabulgotal we mnie, az mnie to zaniepokoilo. Tyle dziwnych rzeczy wiazalo sie z zyciem w ludzkiej skorze. Jednak jakos poczulam, ze moze nie byc az tak zle, jak wczesniej sie tego obawialam. 3 Nie spodziewalam sie, ze Manny Rocha mieszka gdzies blisko. Odleglosci w swiecie ludzi dezorientowaly mnie, ale kiedy pokazal mi mape kraju - kraju, bylo to kolejne slowo do zapamietania; zgodnie z dokumentami, ktore dostarczyl mi Lewis, okazalam sie obywatelka Stanow Zjednoczonych - odkrylam, ze panstwo to wcale nie ogranicza sie do Florydy Lewis uprzedzal mnie, ze chce, bym trzymala sie z dala od Joanne, Davida, jego samego oraz wielkich problemow, z jakimi sie borykal - podejrzewalam, ze nie tyle z troski o mnie, co z niecheci przypadkowego natkniecia sie na mnie w ogniu jakiejs bitwy.Manny wskazal na stan o niemal kwadratowym ksztalcie w poblizu srodka mapy. -To Nowy Meksyk - powiedzial. - Inny stan. Teraz jestesmy na Florydzie, o tutaj. - Postukal palcem w wijace sie, nieregularne linie na mapie. - A to nasza droga. - Jego palce przemierzyly spora odleglosc miedzy dwoma miejscami. - Najchetniej polecialbym samolotem, ale nie chce, zeby ci odbilo. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zalezy, to rownoczesne uzeranie sie z toba i sluzba bezpieczenstwa na lotniskach. Odbilo - zrozumialam, ze chodzi o "utrate panowania nad soba". Spojrzalam na niego z niesmakiem. -Nie odbije mi. -Swietnie. Mimo wszystko mysle, ze lepiej pojechac samochodem - powiedzial. Popatrzylam znowu na mape. -Ile minut potrwa ta jazda? - Wciaz usilowalam opanowac pojecie abstrakcyjnego czasu, ale z miny Manny'ego wynikalo, ze nie postaralam sie dostatecznie. - A moze godzin? -Dni - poprawil. - To zabierze kilka dni, moja pani. Dni. Uwieziona w brzeczacej, cuchnacej metalowej machinie. O nie. -Nie ma jakiegos innego srodka transportu? -Jak mowilem, moglibysmy tam poleciec, ale... Lot. Najlepiej czulam sie wlasnie w powietrzu. -Doskonale. -Musisz zrozumiec, ze obowiazuja pewne przepisy... W ludzkim swiecie przepisy dotyczyly wszystkiego. Bylo to irytujace. -Nie odbije mi. Tak jak przypuszczal Manny, pomylilam sie co do tego. Tak wiele regul. Nie mialam bagazu, jesli nie liczyc skorzanej torebki z dokumentami tozsamosci przekazanymi mi przez Straznikow oraz pieniedzmi, ktore Manny, burczac pod nosem, wyplacil z machiny zwanej bankomatem. Przygladalam sie tej calej procedurze z uwaga, a potem obejrzalam plastikowe karty, ktore dostalam od Straznikow. Na jednej z nich znajdowal sie moj wizerunek, a powyzej napis "Prawo jazdy", co oznaczalo, ze bylam uprawniona do kierowania pojazdami kolowymi. Wcale mnie do tego nie ciagnelo. Druga karta byla zlota, polyskujaca i ozdobiona portretem starozytnej bogini. -To karta kredytowa - wyjasnil Manny, kiedy ja unioslam. Stalismy akurat w kolejce na lotnisku. - Do kupowania. Ale niczego nie kupuj. -W takim razie po co ja dostalam? -Moze dlatego, ze moi szefowie zwariowali? Wzielam kolejna karte. -Tak, to karta do bankomatu. Gdzies powinna znajdowac sie informacja o twoim kodzie PIN. To taki rodzaj szyfru, ktory wprowadzasz do bankomatu. Jesli znasz odpowiedni kod i masz wlasciwa karte, odbierasz pieniadze. Kase przesla ci Straznicy. To bedzie wynagrodzenie za prace dla nich. - Albo sie przeslyszalam, albo Manny'emu Rosze wcale sie to nie podobalo. - Ale uwazaj. Nie mozesz wyplacic wiecej pieniedzy, niz masz na koncie. To wydawalo sie dosyc logiczne. Wsadzilam karty platnicza i kredytowa, a takze prawo jazdy z powrotem do torebki, a wyjelam granatowy notesik z jasnoniebieskimi kartkami. Na pierwszej stronie znowu widnial moj wizerunek. Wpatrywalam sie w niego przez pewien czas, ale sie nie poruszyl. -Paszport - powiedzial Manny, zanim zapytalam. - Bedzie ci potrzebny. Trzymaj go pod reka, razem z biletami. Wszedzie wokol czekali ludzie. Niektorzy stali cierpliwie, inni sie wiercili, jeszcze inni kipieli zloscia. Podrozowanie wydawalo sie zwiazane ze strasznymi klopotami. Zaczynalam rozumiec, dlaczego Manny wolal jechac samochodem, tym przerazajacym, dusznym, halasliwym pudlem na kolkach. Przynajmniej sam moglby o wszystkim decydowac. Obserwowalam z wielkim zaciekawieniem procedure kontroli pasazerow, ale pomimo to, kiedy nadszedl czas na nasladowanie tych, ktorzy przeszli ja przede mna, poczulam sie niezrecznie i bardzo glupio. Umiescilam torebke w plastikowym koszu, ktory przetoczyl sie przez jakies urzadzenie - aparat rentgenowski, jak wyjasnil mi Manny - a potem musialam zdjac buty po niecierpliwym gescie pracownika lotniskowej ochrony i wlozyc je do innego kosza. Kiedy przechodzilam przez bramke, zadzwieczal alarm. Zamarlam, sciagnelam brwi, a dwoch postawnych facetow w uniformach podeszlo do mnie. -Prosze sie cofnac - polecil jeden z nich. - Czy ma pani przy sobie cos metalowego? Metal. Zerknelam na swoje ubranie. Owszem, mialam pasek z metalowa sprzaczka. Zdjelam go. Lecz znowu zadzwonil brzeczyk. Poczulam nieznany ucisk w piersi. Niepokoj? To bylo wkurzajace. Wszystkie te przepisy mnie wkurzaly. Mialam wladze i moc, zanim jeszcze przodkowie tych ludzi nauczyli sie pozostawiac prymitywne malunki na skalach, a teraz oni... napedzali mi stracha. Zgrzytnelam zebami i na ich polecenie zdjelam kurtke. W koszulce z krotkimi rekawami, na bosaka, przeszlam przez bramke i tym razem alarm sie nie wlaczyl. Poczucie ulgi bylo jeszcze bardziej ponizajace od niepokoju. Manny Rocha przeszedl kontrole bez zatrzymywania i przystanal obok mnie, zeby wlozyc buty i wziac torby oraz rozne drobiazgi wyjete wczesniej z kieszeni. -Pamietaj, to ty wolalas leciec - urwal na sekunde, a potem dodal, nie patrzac na mnie: - Juz myslalem, ze cie poniesie. Rzeczywiscie, malo brakowalo. -Ale mnie nie ponioslo. -Tak. To dobrze. Oby tak dalej. Niegdys bylam pelna mocy. Na tyle potezna, by zamienic budynek tego lotniska w dymiace zgliszcza. Jednak ta mysl, zamiast mnie pocieszyc, sprawila, ze poczulam sie w ludzkiej skorze ociezala i bezradna. Ponownie. Wlozylam buty, pas i kurtke, wzielam torebke i ruszylam za Mannym dlugim, szerokim i gwarnym holem. Na lotnisku znajdowal sie jakis dzinn. Nie wiem, dlaczego mnie to zaskoczylo. To znaczy nie bylo w tym nic dziwnego, ale chyba nie sadzilam, ze tylu nas chodzi po ziemi, a tym bardziej przebywa w takich przejsciowych miejscach. Czekalam, az Manny sam mi ich wskaze, ale wydawal sie niczego nie zauwazac, wiec kiedy usiedlismy, czekajac na nasz lot, postanowilam sama poruszyc ten temat. -Dzinn? - powtorzyl, marszczac czolo i gwaltownie rozgladajac sie wokolo. - Gdzie? No, tak. A wiec to prawda; nawet Straznicy nie potrafili rozpoznac dzinna w ludzkiej postaci, jesli dzinn nie chcial sie ujawniac. Oznaczalo to, ze ludzie wokol mnie, nawet ci, ktorzy dzielili ze Straznikami pewne zdolnosci, patrzac na mnie, dostrzegali tylko wysoka, niezdarna, blada kobiete z rozwichrzonymi bialymi wlosami. Nie. Przeciez bylam jedynie wysoka, niezdarna, blada kobieta z rozwichrzonymi bialymi wlosami. Juz nie dzinnem. Musialam o tym pamietac. Poruszylam sie niezgrabnie na twardym siedzeniu, starajac sie nie oddychac zbyt gleboko. Miejsca publiczne cuchnely niemilo, nasycone roznymi emocjami. Bardzo mnie to irytowalo. Wskazalam na pierwszego dzinna, jakiego dostrzeglam. -Tam. Byl to zwyczajny na oko mlodzik w czerwonym podkoszulku i dzinsach, z plecakiem, ale dojrzalam odblask jego aury. Kiedy zwrocil sie w moja strone, zauwazylam tez opalizujacy blysk w jego oczach. Zaraz potem zniknal w tlumie. Manny popatrzyl na mnie dziwnie. -Ktory to? Nie bylo sensu probowac. Nie potrafil rozpoznac dzinna, nie tak, jak udawalo sie to mnie. Pokrecilam glowa i znow poruszylam sie niespokojnie. Mialam ochote wstac, pochodzic, poczuc sie mniej zniewolona. Mysl o znalezieniu sie w pulapce w niewielkiej metalowej tulei, w otoczeniu ludzi, ich zapachow, halasow i emocji przyprawiala mnie o lekkie mdlosci. Moze jednak nalezalo pojechac samochodem. Wtedy przynajmniej moglabym uchylic szybe. Rozumialam, ze w samolocie - co Manny wytlumaczyl mi dobitnie - bylo to wykluczone. -Zalatwilismy ci niezla kwatere - powiedzial. - Twoje nowe lokum. Bedziesz tam przebywac poza godzinami pracy. Dosc blisko mojego domu, tylko kilka przecznic dalej. Telefon tez tam bedzie. Umeblowaniem zajmiesz sie sama. Podrzuce ci troche katalogow; mamy ich z tone. Powiedzial my. I to nie pierwszy raz. -Nie mieszkasz sam. Manny zerknal na mnie, a potem na otwarte czasopismo, ktore trzymal w dloniach. -Nie. Mam zone Angele i corke Isabel. Zdrobniale Ibby. -Angela - powtorzylam. - Isabel. Ibby. -One nie maja z toba nic wspolnego. - Wypowiedzial te slowa z agresja, jakbym naruszyla jego prywatnosc. - Nic sa Strazniczkami. To moja rodzina. A wiec zwyczajne istoty ludzkie. Mialam sie z nimi nic zadawac. -Nie interesuja mnie - powiedzialam, co mialo mu poprawic humor. Lecz Manny zmarszczyl sie znowu. -Co takiego? -Czy nikt cie nie nauczyl grzecznosci? Zawsze jestes taki opryskliwy? - Patrzylam na niego przez dluzsza chwile bez mrugniecia okiem. - Nie przepadasz za lataniem. To go zaskoczylo. -Dlaczego uwazasz, ze... -To oczywiste. - Wykrzywilam usta w usmiechu. - Wyzywasz sie na mnie, ale to nie mnie sie boisz. -Co wcale nie oznacza, ze nie jestes wredna, Cassie. Cassie? -Mann na imie Cassiel. - Zmierzylam go wzrokiem. To sprawilo, ze sie usmiechnal, a im grozniej na niego lypalam, tym szerzej sie usmiechal. -Dobra - mruknal w koncu. - Bez zadnych ksywek. Rozumiem. Nasz pojedynek na spojrzenia zostal przerwany przez cienki, trzeszczacy glos dobiegajacy z gory. Byla to najwyrazniej zapowiedz naszego lotu i pory wejscia na poklad. Wstalam z radoscia, sciskajac bilet, i ruszylam w strone pracownika linii lotniczych w uniformie. -Hola! - rzucil Manny i chwycil mnie za ramie. - My nie... Odwrocilam sie do niego i warknelam: -Zabierz ode mnie lapy! - Nie bylam w stanie zniesc takiego naglego, bezceremonialnego dotyku. Manny mnie nie puszczal. -Hej, spokojnie! - Glos mial miekki, ale przy tym ostry jak brzytwa. - Mowilem ci, zebys nie swirowala, i wcale nie zartowalem. Jak odstawisz tutaj scene, to narobisz klopotow nam obojgu. Rozluznij sie. Chcialem powiedziec, ze nie lecimy pierwsza klasa, wiec musimy zaczekac na swoja kolej. Wsrod ludzi obowiazywal podzial na klasy. Wiedzialam o tym, rzecz jasna; nie bylam zupelnie nieswiadoma obowiazujacych struktur i ukladow. Ale przeciez Ameryka szczycila sie, ze jest krajem, gdzie panuje wolnosc i wszyscy maja rowne prawa. Zastanawialam sie wiec, kto nalezal do pierwszej klasy i jak sie do niej dostal. -Forsa - wyjasnil Manny, kiedy go o to spytalam. Rozluznil nieco uscisk. - Przepraszam, ze cie tak zlapalem, ale musisz pamietac, zeby nie lekcewazyc moich polecen, zgoda? -W porzadku - odparlam. Wcale nie bylo w porzadku, musialam jednak wziac poprawke na jego impulsywnosc. I swoja takze. Moje cialo wydawalo sie funkcjonowac wedlug wlasnych zasad i odruchow, a niezupelnie mi wychodzilo panowanie nad nimi. Czekalam w milczeniu, az ci z pierwszej klasy wejda na poklad - tak naprawde to nie dostrzegalam zadnych roznic miedzy nimi a Mannym, wiec pewnie rzeczywiscie chodzilo o pieniadze - a potem zrobilam krok naprzod, kiedy moj towarzysz lekko mnie pchnal. Korytarz byl waski, zimny, cuchnal olejem i metalem. Zakaslalam, starajac sie nie oddychac, lecz okazalo sie to niemozliwe. Kiedy doszlam do owalnych drzwiczek samolotu, ogarnela mnie dziwna fala niepokoju. Jakie male. Male bylo nie tylko wejscie, ale i sam samolot - mniejszy niz sie spodziewalam i niesamowicie kruchy. Powierzam sie opiece ludzi. -Hej - odezwal sie Manny i polozyl mi dlon na ramieniu. - Wchodz. Tarasujesz przejscie. Choc wcale nie mialam na to ochoty, weszlam na poklad samolotu. Chcialabym powiedziec, ze nie bylo tak zle, jak sie spodziewalam, ale sklamalabym. Przezylam ten lot mniej wiecej tak, jak przetrwalam swoje wypadniecie z laski dzinnow: dzieki wytrzymalosci. Nie bylo to przyjemne doswiadczenie. Moje cialo ulegalo napadom leku za kazdym razem, gdy samolot wpadal w turbulencje, co zdarzalo sie dosc czesto. Wszystko mnie bolalo, przeszkadzala mi ciasnota, irytowala nieustanna potrzeba wydalenia nadmiaru plynow, ktore bezwolnie pochlanialam. Kiedy w koncu wydostalismy sie z tej klatki jakies piec godzin pozniej, odetchnelam z ulga. Powietrze w korytarzu wiodacym z samolotu do budynku lotniska wydawalo sie czyste i swieze, zwlaszcza w porownaniu z tym obrzydliwym przefiltrowanym w samolocie, a odglos metalu i gumy pod nogami sprawil mi niemalze radosc. Opuszczenie lotniska okazalo sie o wiele latwiejsze, niz przypuszczalam - po prostu wyszlismy na zewnatrz, na rozgrzane, suche powietrze. Slonce wisialo nisko nad horyzontem, a niebo... ...Och, niebo. Przystanelam i zapatrzylam sie w nie. Widywalam juz piekniejsze rzeczy jako dzinn, ale nigdy dotad jako czlowiek, ludzkimi oczami, a barwy zachodu slonca rozbudzily we mnie zupelnie niespodziewane odczucia. Poczulam sie mala, a jednoczesnie mialam wrazenie, ze jestem czescia czegos wielkiego i zdumiewajacego. -Nareszcie w domu - powiedzial Manny i znow zlapal mnie za reke. Piekny widok zachodu slonca sprawil, ze nawet na to nie zareagowalam. - Chodzmy, Cassiel. Zrobilismy zaledwie kilka krokow przed budynkiem, kiedy mala istotka podbiegla wprost do Manny'ego i objela go za kolana. -Tata, tata, tata! Nie wiedzialam, ze Manny potrafi sie tak usmiechac - z taka doza czulosci. -Czesc, Ibby - przywital sie i oderwal corke od swoich kolan, by ja podniesc. Ona natychmiast zarzucila mu pulchne ramiona na szyje i oplotla nogi wokol pasa. Sliczna, miniaturowa istotka, ubrana w male dzinsowe ubranko, pomniejszona wersje tego, w czym chodzili dorosli, oraz nieprzyzwoicie jaskrawa koszulke... Isabel zwrocila do mnie buzie i usmiechnela sie, i zrobilo sie tak, jak gdyby jasne slonce wzeszlo na nowo, pelne ciepla i szczerego powitania. Okazala sie uroczym dzieckiem, o skorze koloru karmelu i ciemnobrazowych cieplych oczach. Miala okragla buzie, okolona wspanialymi czarnymi lokami. -Kto to jest, tato? -To Cassiel - odpowiedzial jej. - Moja nowa znajoma. Przywitaj sie z nia. Isabel przygladala mi sie przez kilka sekund, wciaz rozesmiana, a potem oznajmila: -Czesc. Tatus zabierze mnie na pizze. -Och, tatus naprawde ma to zrobic? - Manny podtrzymal ja reka przy boku i spojrzal na mnie z rozbawieniem. - Cos ci powiem: niech no najpierw odwioze Cassiel, a potem zobaczymy. Gdzie mama? Dziecko wskazalo palcem, a kilka krokow od duzego, ciemnoczerwonego samochodu rodzinnego ujrzalam starsza i wieksza kopie Isabel. Miala takie same dlugie krecone wlosy, identycznie sie usmiechala, ale zachowywala pewien dystans - znacznie wieksza rezerwe. Pomachala reka. Manny tez jej pomachal. I Isabel rowniez. -To Angela - powiedzial Manny. - Wyglada na to, ze jednak udalo jej sie urwac z pracy. - Przystanal na moment, patrzac na zone, i nie spogladajac na mnie, dodal: - Rozumiesz, ze nie chce ich narazac. Nie planowalem, ze od razu sie poznacie, ale tak wypadlo. Nie rozumialam, o co chodzi, lecz wiedzialam, ze on chce jakiegos zapewnienia. -Nie skrzywdze twojej rodziny - oswiadczylam sztywno. Jego zona i corka nie byly Strazniczkami, wiec niewiele mnie obchodzily. Manny wreszcie zerknal w moja strone. -W porzadku. A wiec chodzmy. Zrobil kilka krokow do przodu, kiedy zorientowal sie, ze za nim nie ruszylam, i odwrocil sie z marsowa mina. -I co? - spytal. - Idziesz czy nie? Nie mialam wyboru. Manny byl moim Lacznikiem, jedynym zrodlem ocalenia. Czulam sie jak oszustka, ale wszystko wydawalo sie lepsze od samotnosci. Manny mieszkal wraz z rodzina w Albuquerque, miescie wsrod wzgorz i skal. Ludzie zasiedlili te obszary, ale do konca ich nie ujarzmili; czulo sie tu dzikosc i moc natury. Rejestrowalam te wibracje w prastarych gorach i czystym blekitnym niebie nad glowa. Z kolei dom Manny'ego byl zupelnie nowy i nie mial w sobie nic eterycznego. -Wprowadzilismy sie tu dopiero jakies pol roku temu - powiedzial mi Manny, otwierajac drzwi i przepuszczajac przez nie zone i dziecko. Isabel wskoczyla do srodka, a jej buciki zastukaly na drewnianej podlodze. - Dom jest dosc maly, ale podoba nam sie tutaj. - Wydawal sie dziwnie zaniepokojony, czy i mnie to miejsce przypadnie do gustu. Skinelam glowa, nie wiedzac, co powiedziec. Mnie ten dom przypominal duze pudlo. Sciany, podlogi, sufity. Zastawiony jasnymi meblami i pelen zabawek. Angela podniosla kilka z nich i odlozyla na bok, ale nie dlatego, ze zalezalo jej na mojej opinii; zrobila to odruchowo. Isabel, widzac poczynania matki, zaczela ja nasladowac, biorac lalke za raczke i zanoszac ja do kolorowego pudelka w kacie pokoju. Zastanawialam sie, czy i ja powinnam tak postapic. Nie znalam panujacych obyczajow, wiec stalam tylko i patrzylam, jak Manny kladzie swoja torbe i zapala lampe obok sofy. -To nasz pokoj mieszkalny - powiedzial. Pomyslalam, ze to troche dziwne okreslenie wspolnego pokoju; czy nie mieszkaja we wszystkich pomieszczeniach? A czy sa jakies pokoje "niemieszkalne"? - Sypialnie sa tam. I kuchnia. Jest jeszcze przeszklony pokoj na tylach domu, bardzo ladny. Manny wyraznie sie denerwowal. Byc moze pod wplywem mojego spojrzenia. Odwrocilam wzrok i przeszlam sie po pokoju, bezwiednie przeciagajac palcami po chlodnych, oprawionych w ramki zdjeciach. Rodzina. Ludzka rodzina. -To moj brat - rzekl Manny. - Luis. Sadzil, ze przygladam sie zdjeciu, ktorego dotykalam palcami. Podnioslam ramke i zobaczylam w niej wizerunek mezczyzny, przystojnego i nieco mlodszego od Manny'ego. Z mocna szczeka i lagodnymi oczami. -On takze jest Straznikiem - dodal Manny. - Moze pozniej go poznasz. Teraz przebywa na Florydzie. Odstawilam fotografie. -Chcialabym juz isc - oznajmilam, sadzac, ze to grzeczny sposob zakonczenia tego wszystkiego. Najwyrazniej sie pomylilam. Manny spojrzal na mnie spod sciagnietych brwi. -Nie zjadlabys czegos? Chce ci sie jesc, prawda? Czy chcialam? Przypuszczalam, ze tak. Dzinn w ludzkiej postaci wydawal sie funkcjonowac calkiem jak czlowiek i w brzuchu burczalo mi z glodu. Nie opanowalam jeszcze sztuki przewidywania potrzeb zoladka. Skinelam potakujaco glowa. Angela, ktora prawie sie nie odzywala, poklepala po glowce coreczke, ktora zaraz gdzies czmychnela, a potem sama zwrocila sie do mnie. Byla spokojna, opanowana, silna kobieta. I pelna rezerwy. -Manny powiedzial mi, ze nie jestes istota ludzka - odezwala sie. - Czy to prawda? Przekrzywilam nieco glowe. -Nie urodzilam sie jako czlowiek. Zdaje sie, ze teraz juz zrobilam sie dostatecznie ludzka. Dostatecznie ludzka. Przerazajace stwierdzenie. -W porzadku - stwierdzila Angela. - Spotykalam juz dzinny. I wiem, ze sa niebezpieczne. Chcialabym cos wyjasnic: jesli skrzywdzisz mojego meza, jesli chociazby pomyslisz o skrzywdzeniu mojej corki, to cie zabije. Zrozumialas? Manny wydawal sie wstrzasniety. Ciemne oczy Angeli pozostaly nieruchome, wbite we mnie, i wyczuwalam, ze ona mowi zupelnie szczerze. -Zrozumialam - odparlam, chcac powiedziec cos jeszcze. Ludzkie slowa wydawaly mi sie niezreczne. Groteskowo nieodpowiednie do tego, co pragnelam zakomunikowac. - Nie zawsze mozna ustrzec sie bledow. Nic na to nie poradze. Jej ostre spojrzenie zmieklo nieco. -Bledy sie zdarzaja - powiedziala. - Ale nie powtarzaj ich. I nie popelniaj ich w zwiazku z moja corka. Sklonilam glowe. -Dobrze - zmienila temat. - Co bys powiedziala na enchilade? -Nic - odpowiedzialam. - Nie wiem, co to takiego. Angela po raz pierwszy obdarzyla mnie usmiechem. -No to przygotuj sie na uczte. -Albo i nie - wtracil Manny. - Jesli nie lubisz pikantnych sosow. Pacnela go. Bylo to, jak sobie uswiadomilam, zartobliwe klepniecie i zaskoczyla mnie wlasna reakcja: odruch, aby zainterweniowac i powstrzymac jej reke. Chcialam go bronic. Dlaczego? Bo byl moim Lacznikiem. Moim zrodlem zycia. Wcale nie przewidywalam czegos takiego. Nie posmakowal mi pikantny sos, co tak rozsmieszylo Isabel, ze az lzy splynely jej po policzkach. Sama nabierala go pelnymi lyzkami i pochlaniala, udowadniajac mi, jaka ze mnie ciapa. Nie moglam dac sie pokonac dziecku. Probowalam wiec dalej, krztuszac sie pod wplywem ognia w gardle, az wreszcie Angela zlitowala sie nade mna i zabrala sos ze stolu. Isabel zrobila na to kwasna mine, lecz ojciec rozsmieszyl ja znowu laskotkami. Poza tym posilek przebiegal spokojnie - spokojniej niz, jak podejrzewalam, wygladalo to zazwyczaj. -Kiedy zaczynamy robote? - spytalam w koncu po wypiciu kilku szklanek mrozonej herbaty, ktora przygotowala Angela. -Jutro - odpowiedzial Manny - Chyba ze wydarzy sie cos nadzwyczajnego. - Wstal, wzial nasze talerze i wyniosl je do kuchni. - Teraz pojedziemy do ciebie! - zawolal. Isabel obiegla wokolo stol i, co mnie zdumialo, wdrapala mi sie na kolana. Zaskoczylo mnie, jaka jest ciepla i ciezka. Spojrzalam na jej uniesiona ku gorze buzie, na jej usmiech i, zmieszana, sciagnelam brwi. -Czego chcesz? - zapytalam. Angela wydala z siebie zduszony odglos protestu i wstala z krzesla, ale powstrzymalam ja gestem wyciagnietej reki. - Powiedz, Isabel. -Zebys mnie usciskala - oswiadczyla dziewczynka. -Smieszna z ciebie pani. Pomyslalam, ze tak wlasnie moze to wygladac z jej dzieciecej perspektywy. Nie znalam sie na usciskach, ale Isabel okazala sie calkiem wprawna instruktorka. Ujela moje rece i owinela je wokol swojego cialka. -Mocniej! - zazadala. Poslusznie ja scisnelam, swiadoma kruchosci jej kostek pod skora. Kiedy zaczela sie wiercic, puscilam ja. Niemalze spadla mi z kolan, wiec ja schwycilam, aby zlapala rownowage. Isabel zachichotala, a smiech ten byl cieply jak promien slonca. To jest dziecko. Mala duszyczka. Czysta tabliczka. Nigdy dotad nie znalam zadnego dziecka, a to spotkanie okazalo sie dziwnie... oczyszczajace. -Wystarczy. - Angela wziela Isabel z moich kolan. - Musisz sie nauczyc dobrych manier, moja droga. -Ale ona jest smutna - protestowala Isabel. - Chce ja rozsmieszyc! Manny wrocil z kuchni. Spogladal to na Angele, trzymajaca dziecko na rekach, jakby je oslaniala, to znow na mnie, siedzaca spokojnie na krzesle. Nie usmiechalam sie. Moglam to zrobic, ale wiedzialam, ze dziecko przejrzaloby falsz takiego usmiechu. -Jeszcze nie teraz, Isabel - powiedzialam do niej. -Moze pozniej. Ale... dziekuje ci za to, ze mnie przytulilas. Mowilam szczerze. Sama do mnie przyszla i choc nie powinno to miec dla mnie znaczenia, jednak mialo. Manny zaklocil cisze, biorac ze stolu kluczyki do samochodu i przybierajac oficjalny ton: -Jedzmy do ciebie. Moj dom. Rowniez przypominal pudlo. Oczywiscie przepelnione zapachami - dlawiaca wonia detergentow, ktorymi ostatnio czyszczono dywany, i farb ze swiezo odmalowanych scian. Jesli pominac te zapachy, pokoj byl pusty, poza pojedynczym waskim lozkiem z posciela, kocem i poduszka. A takze poza skladanym stolikiem. I jedyna mala lampa. Spodobala mi sie prostota tego miejsca. -Tak - powiedzial Manny, podzwaniajac przez chwile kluczami, zanim mi je rzucil. Zlapalam je w powietrzu bez patrzenia. - Wiem, przytulnie tu. Przykro mi, ale zabraklo czasu na zorganizowanie rzeczy dla ciebie, zreszta pomyslalem, ze sama bedziesz chciala wybrac sobie meble i inne wyposazenie. Tlumaczyl sie. Jakie to dziwne. -Jest ekstra - stwierdzilam. Otworzylam najblizsze okno i zaczerpnelam powietrza, ktore wniknelo do srodka nad parapetem, pachnac szalwia i wysokimi gorami. -Podrzuce ci jutro kilka katalogow. Mozesz wybrac, co zechcesz. Takze ciuchy. Chyba ze wolisz, by Angela pojechala z toba na zakupy. Popatrzylam na siebie. -A czy cos jest nie tak z tym, co teraz mam na sobie? Zamrugal. -Nie. Tylko, hm, nie mozesz nosic tych samych ubran bez przerwy. Wiedzialam o tym. -Kupilam kilka sztuk takich samych strojow. Wiem, ze ubrania trzeba zmieniac i prac. -Ale... czy wszystkie masz takie same? -Tak. Pokrecil glowa. -Nienormalna z ciebie dziewczyna. Nie bylam zadna dziewczyna. Jednak domyslilam sic, ze uzyl przenosni, i jakos to przelknelam. Manny wylozyl na stolik cala zawartosc tekturowej teczki. -Ksiazeczka czekowa. Pamietasz, co ci mowilem o bankomatach i o tym, ze mozna z nich wyplacac tylko tyle, ile ma sie na koncie? Z czekami jest tak samo. To, ze ktos ma czeki, nie oznacza jeszcze, ze moze je dowolnie wypisywac. A to twoj numer telefonu. Numer lej komorki, wiec powinnas sie go nauczyc na pamiec. - Wyjal z kieszeni jakies rozowe pudeleczko. - Daruj mi len kolor. Byly tylko rozowe. Zakupy robilem w ostatniej chwili. Roz mi sie podobal. -Jest okej. - Wzielam to urzadzenie w rece i poczulam przeplywajaca przez nie energie. Moje dzinnowe zmysly byly przytepione, ale z bliska wciaz potrafilam wyczuc prace jego mechaniki. - Jak to dziala? Pokazal mi. Zadzwonilam do jego domu, wyjasniajac Angeli, ze testujemy moja komorke, a potem sie rozlaczylam. -Zwykle mowimy "do widzenia" na pozegnanie - rzucil Manny uszczypliwie. -Po co? -Z tego samego powodu, dla ktorego robimy prawie wszystko. Z grzecznosci. Zaczynalam to rozumiec. Wsunelam rozowa komorke do kieszeni. -Manny... Nie wypowiadalam wczesniej jego imienia, wiec poruszyl sie, lekko zaniepokojony. -Tak? -Ja... - Gardlo zacisnelo mi sie wokol tych slow, ale jak moglam przetrwac, gdybym sie do tego nie przyznawala? - Musze... Zrozumial w lot i wyciagnal do mnie reke. Ujelam ja, obejmujac chlodnymi palcami jego, cieplejsze, i zaczerpnelam mocy. Przeplynela przez niego zlocistym strumieniem, powolna i slodka jak miod. Nie tak potezna jak ta, ktorej uzyczyl mi Lewis, i wyczuwalam, ze nie wystarczy mi jej na zbyt dlugo, a jednak i tak dobra. Wzielam gleboki wdech, gdy jej cieplo rozeszlo sie we mnie, a swiat zamigotal aurami w krotkim, kuszacym przeblysku tego, co poza nim, by nastepnie powrocic do ludzkiego wymiaru. Nie przyszlo mi to latwo, ale puscilam jego reke. Manny sie zachwial. Zlapalam go za ramie i pokierowalam w strone lozka, na ktorym usiadl i zgarbil sie, dyszac ciezko. -Przepraszam - powiedzialam. - Czy...? -Nie. - Glos mial chrapliwy i nie patrzyl na mnie. - Nie, nic mi nie jest. Poradzilas sobie swietnie. Tylko ze... to odczucie... -Jest przykre - podsunelam trzezwo. Uniosl glowe i zdumial mnie blysk w jego oczach. -Nie. Bardzo mile. O! Zdalam sobie sprawe, ze to moze sie okazac wyjatkowo niebezpieczne dla nas obojga. Manny wyszedl wkrotce potem, przypominajac mi o koniecznosci przekrecenia zamka w drzwiach. Zrobilam to, choc taka zapora wydawala sie bardzo krucha, i przeszlam sie po mieszkaniu. Bylo faktycznie male - pokoj "mieszkalny", kuchnia, jeszcze jeden pusty pokoj i lazienka. Pootwieralam wszystkie okna. Ludziom podobalo sie zycie w klatkach. Mnie - nie. Po raz pierwszy, odkad znalazlam sie w ludzkiej skorze, zostalam sama. Sama jak palec. Usiadlam po turecku na podlodze, z zamknietymi oczami, i usilowalam sobie przypomniec, jak to jest byc dzinnem. Wspomnienia, uwiezione w ludzkiej powloce, ulatywaly tak szybko. Moc od Manny'ego rezonowala w moim ciele, przeplywajac w powolnym, stabilnym tempie, i przez pewien czas nic poza tym sie nie dzialo. Az poczulam, jak swiat sie porusza. Cos sie wydarzylo, cos zlego, gdzies na skraju mojej swiadomosci. I nie w powietrzu - tam operowali Straznicy, panujac nad mocami; nie, w powietrzu nic nie zaszlo. Moze w takim razie w zywiole ognia? Nie, nie wyczuwalam niczego i w tamtej sferze. Owa zla rzecz przydarzyla sie zywej istocie, a szeptala o tym moc, udzielona mi przez Manny'ego. No i zdarzyla sie tutaj. Zerwalam sie na rowne nogi z otwartymi oczami, rozgladajac sie wokolo, by namierzyc wlasciwy kierunek. Tak, tam, na prawo ode mnie i niezbyt daleko... Przekrecilam zamek, otworzylam drzwi i wyszlam na korytarz, na ktorym, oprocz mojego mieszkania, byly jeszcze dwa inne. Puls slabl, zycie ulatywalo. Zbieglam po schodach przez dwa pietra, znalazlam sie na parterze i wyszlam za rog budynku. Na ziemi lezalo dziecko, a otaczala je grupka innych maluchow. Nikt nie dotykal lezacej osobki i nie wyczuwalam w nikim zlosci. Tylko zmieszanie, rozbudzona swiadomosc, ze dzieje sie cos zlego. Obok dziecka lezala machina - rower. Ten dzieciak spadl z roweru. -Rozstapcie sie - polecilam dzieciom, ktore natychmiast rozbiegly sie niczym sploszone ptactwo. Ukleklam przy chlopcu, powoli przesuwajac nad nim dlonmi, szukajac miejsca, ktore doznalo urazu; miejscem tym byla jego czaszka. Pekla kosc. A mozg... -Zawolajcie jego bliskich - powiedzialam, skupiona na tym, co robilam. -Kogo? -Jego ojca! Matke! - Z trudem wyszukiwalam wlasciwe slowa. - Rodzicow. Dwoje dzieci gdzies pobieglo, wolajac co tchu w plucach. Ostroznie wsunelam dlon pod glowe chlopca, a pod miekkimi jak piorka wlosami wyczulam wglebienie w miejscu, ktorym uderzyl czaszka o kraweznik. Ciepla krew splywala mi przez palce. Potrzebowalam pomocy Manny'ego, ale on juz pojechal, bylam wiec zdana na siebie. Dzinn we mnie powiedzial: To wypadek. Tak sie zdarza z zywymi stworzeniami. I sklonny byl sie pogodzic z takim stanem rzeczy. Ale ludzka natura niemal krzyczala z bezsilnej wscieklosci, zbyt glosno, by ja zlekcewazyc. Skupilam w sobie resztke mocy i skierowalam ja do czubkow palcow. Na tym dzinny znaly sie dobrze - na naturze rzeczy. Potrafilismy budowac, umielismy niszczyc... i moglismy, od czasu do czasu, uzdrawiac, jesli dysponowalismy odpowiednim zasobem sil, a rana byla swieza i niezbyt rozlegla. Poczulam poruszenie kosci, a chlopak wrzasnal. Krzyk ten przeszyl mnie jak zimny metal, ale zacisnelam zeby i nadal skupialam sie na swoim zadaniu, spajajac uszkodzona tkanke kostna. Potem skoncentrowalam sie na zmniejszeniu obrzeku i naruszonej tkance mozgowej. Rozciecie na skorze glowy uparcie krwawilo i saczyl sie z niego czerwony plyn, pomimo wydawanych przeze mnie mentalnych polecen. Na moich ramionach zacisnely sie dlonie, ktore odciagnely mnie od wydzierajacego sie dziecka. Przewrocilam sie, zaskoczona. Stal nade mna mezczyzna, z zacisnietymi piesciami i twarza pociemniala i zaczerwieniona z wscieklosci. -Co ty wyprawiasz z moim dzieckiem? - wrzasnal. Chlopiec odsunal sie ode mnie, stanal na kusych nozkach i pospieszyl szukac ochrony u ojca, obejmujac go w pasie. Przypomnialam sobie, jak Isabel zlapala Manny'ego za kolana, a ja wyczulam goraca milosc i instynkt opiekunczy, ktore ich laczyly. -Nie zrobilam mu krzywdy - wyjasnilam. Nie poruszylam sie. Przemoc wisiala jak ciemna chmura wokol tego czlowieka i wszelka prowokacja rozpetalaby burze. - Spadl z roweru. Rozbil sobie glowe. Slowa te wywarly pozadany skutek, podobnie jak moj spokojny ton i bezposrednie spojrzenie. Mezczyzna rozluznil piesci i spojrzal na swoje dziecko. Wzial chlopca na rece i dotknal tylu jego glowki. Na palcach ojca natychmiast pojawila sie krew. -Moj Boze... -Trzeba pojechac do lekarza - powiedzialam. Wlasciwie to dziecko juz nie potrzebowalo pomocy lekarskiej, ale uznalam, ze ludzie mowia takie rzeczy w podobnej sytuacji. - Nie sadze, zeby uraz byl powazny, jednak... Chlopiec uderzyl w placz, wyjac z bolu i przerazenia, i ukryl twarz w piersi ojca. Ten patrzyl na mnie przez moment, a potem skinal glowa w zdawkowej podziece i odszedl wraz z synem. Ktores z pozostalych dzieci podnioslo rower i ruszylo za nimi. Jedno z kolek bylo mocno zwichrowane. Siedzialam na ziemi, dyszac ciezko, z krwia na rekach, krwia stygnaca we wnetrznosciach, i zastanawialam sie, co ja wlasciwie narobilam. Zareagowalam zupelnie bezmyslnie. Zuzylam swoj cenny zapas energii, niemal do ostatniej kropli, a co gorsza, wiedzialam, ze oddalabym ja cala, byle tylko uratowac zycie tamtemu malcowi. To mnie przerazilo. Dzinny nie byly takie krotkowzroczne ani tak troskliwe wobec innych. Ten chlopiec to czlowiek. A ludzie gina. Tak przedstawiala sie filozofia dzinnow - odpowiadajaca prawdzie. A jednak nawet nie przyszlo mi do glowy, zeby poskapic pomocy. Wstalam, obolala i zmeczona, i wrocilam do mieszkania, aby sie umyc i przespac oraz pomartwic o to, co sie ze mna dzialo. -Co takiego? - Nie spodziewalam sie, ze Manny sie rozzlosci, a jednak wyraznie sie wkurzyl; twarz pociemniala mu prawie tak samo jak ojcu chlopca, kiedy tamten myslal o uzyciu sily. -Jak moglas byc tak cholernie bezmyslna? Co ty w ogole wyprawiasz? Nie jestes uzdrowicielka... Nie mozesz tak po prostu... - Zapanowal nad soba nieco, robiac kilka powolnych glebokich oddechow. - I co z tym dzieciakiem? -Nie wiem. -Niezle. No, pieknie. Czy masz pojecie, w jakie klopoty moglas sie wpakowac? A gdyby to dziecko skonalo na twoich rekach? Cholera, a gdyby zmarlo pozniej? -To nie ja spowodowalam jego uraz - powiedzialam z oburzeniem. Znajdowalismy sie w saloniku w moim mieszkaniu, a Manny wlasnie przyniosl dwie filizanki z kawa; to taki poranny rytual, jak mi wyjasnil. Milo z jego strony, ze ja zaparzyl, ale zrobil to, zanim jeszcze opowiedzialam mu o tamtym dziecku i o swoich wyczynach. A teraz kawa stygla na stoliku. -Pewnie i nie, ale mogly wyniknac rozne pytania, a policja... - Manny przycisnal dlon do czola. - Cholera, co ja gadam? Moze to nie bylo madre, ale zachowalbym sie tak samo. Nie potrafilbym tego tak zostawic. Tyle ze ja zostalem przeszkolony. A ty nie, Cassiel. Nie wolno ci tak zwyczajnie... wkraczac do akcji. Zwlaszcza bez mojego udzialu, rozumiesz? Przyjelam to bez sprzeciwu. Jak na ludzkie standardy, jego slowa brzmialy dosc slusznie i logicznie. -Nie powinnam byla dzialac tak impulsywnie - przyznalam. - Znowu potrzebuje mocy. Powiedzialam to wprost, zeby poczuc smak tych slow na jezyku i przekonac sie, jak Manny na nie zareaguje. Posmak mialy swietny. Natomiast jego reakcja okazala sie pouczajaca - w tym sensie, ze oczy mu sie powiekszyly i dostrzeglam w nich blysk czegos, co moglo byc podnieceniem, zreszta szybko zamaskowanym. -W porzadku - powiedzial tonem rozmyslnie beznamietnym. Wyciagnal reke. Podjelam ja i niemal od razu bestia we mnie, wyglodniala i zdesperowana, zaczela lapczywie pochlaniac to, co mi zaoferowal. Rozsadek zszedl na dalszy plan, przygluszony przez pragnienie. Czulam, ze Manny probuje sie wyrwac, ale instynkt podpowiadal mi, by mu na to nie pozwolic - nie instynkt dzinna, tylko prymitywny odruch bezlitosnego, zwycieskiego lowcy. Ludzki odruch mysliwego komplikowal zaspokajanie moich potrzeb. Nie! Ocalil go jedynie moj niesmak do tych ludzkich instynktow. Puscilam go, przerywajac raptownie przeplyw mocy pomiedzy nami, i odsunelam sie, przyciskajac rece do obolalego brzucha. Manny upadl. Osunal sie powoli, prawie z gracja, i wcale nie stracil przytomnosci; zwyczajnie zabraklo mu sily albo woli, by ustac na nogach. Albo chocby utrzymac sie na kolanach. Zwalil sie jak dlugi na dywan i przetoczyl na plecy, z oczami ciemnymi i rozszerzonymi, z trudem lapiac oddech. -Przykro mi - powiedzialam. Naprawde bylo mi go zal. Wiedzialam tez dobrze, ze nie powinnam go byla oslabiac ponownie, nie po tak krotkiej przerwie. - Wyrzadzilam ci krzywde? -Nie... niezupelnie - odrzekl. Jeknal i podpierajac sie rekami, usiadl. Widzialam, jak drgaja mu miesnie, zupelnie jak gdyby mocno porazil go prad. - Nie robmy tego wiecej, dobrze? Troche za ostro sie obchodzisz z przyjaciolmi. -Przeciez powiedzialam, ze mi przykro. -Mozesz mnie przepraszac. Nie obraze sie z tego powodu. - Manny oparl sie plecami o gola sciane i wsparl przedramiona na kolanach. - Chryste. Musimy nad tym popracowac. Nie mozesz czerpac ze mnie mocy w taki sposob. Jesli znajdziemy sie w opalach, wykonczysz nas oboje, nie wspominajac nawet o tych, ktorym mamy pomagac. - Oparl glowe o sciane i westchnal. - I nie chcialbym zabrzmiec zbyt melodramatycznie, ale kiedy robisz to nieodpowiednio, bol jest nie do wytrzymania. Milczalam. Poczulam gdzies gleboko dziwnie palacy wstyd, ktorego nie potrafilam zdusic. Skrzywdzilam go. Nie mialam takiego zamiaru, ale niewiele to znaczylo. Jesli go zabije, to wydam wyrok takze na jego bliskich. Wzajemne zaleznosci ludzkiego zycia nie wydawaly mi sie realne az do chwili, kiedy usiadlam przy tamtym stole, jedzac posilek przygotowany przez jego zone i patrzac, jak jego coreczka smieje sie i cieszy. Manny tez sie nie odzywal. Kucnelam naprzeciw niego i popatrzylam mu gleboko w oczy. -Nie moge tego obiecac - powiedzialam. - Zrobie, co w mojej mocy, ale nie zawsze potrafie nad tym zapanowac. Musisz byc gotowy do tego, zeby sie bronic przede mna. Nie odwrocil spojrzenia. -To niezbyt pocieszajace. -I wcale nie mialo takie byc. - Usmiechnelam sie nieznacznie, ale zdaje sie, ze i w taki sposob nie dodalam mu otuchy. - Przypuszczam, ze Straznicy rejestruja moje poczynania. Te slowa nieco go zaklopotaly. -Tak, skladam raporty. Oni chca miec pewnosc, ze ty nie... -Nie wymkne sie spod kontroli. -Wlasnie. -A czy sie wymykam? Tym razem to Manny umilkl. Wytrzymal te cisze i moje spojrzenie, a ja za nic nie umialam rozszyfrowac wyrazu jego nieprzeniknionych ludzkich oczu. Tak wiele mi umykalo. -Pomoz mi wstac - odezwal sie w koncu i wyciagnal kanciasta, miesista dlon. Pomoglam mu, starajac sie dotykac go tylko powierzchownie, choc nawet pod wplywem takiego zdawkowego kontaktu moglam poczuc plynaca w nim moc. - Wypij kawe. I do roboty. Praca byla dla mnie czyms nowym i interesujacym. Rozumialam, rzecz jasna, na czym polega poczucie obowiazku oraz celowe wykorzystywanie czyichs zdolnosci lub sil. Jednak praca byla czyms zupelnie odmiennym, poniewaz wydawala sie taka... przygnebiajaca. Manny Rocha mial swoje biuro. Byl to niewielki, skromny pokoik w budynku pelnym podobnych pomieszczen. Tabliczka na drzwiach bez szyby informowala: "Rocha - Uslugi Srodowiskowe". Otworzyl zamek i wszedl do srodka, gestem kazac mi isc za soba, gdy podnosil koperty, rozrzucone na przykrytej dywanem podlodze. -Przepraszam za ten balagan - powiedzial. - Zamierzalem tu troche posprzatac. Jezeli Manny mial jakies uzdolnienia, talent organizacyjny z pewnoscia do nich nie nalezal. Stosy papierow i broszur walaly sie wszedzie, podpierajac sie wzajemnie niczym pijacy. Poza krzeslem przy szerokim prostokatnym biurku nie bylo tu wolnego miejsca. -Tak - odezwal sie, dostrzegajac moja mine. - Moze balagan to za slabe okreslenie. Mialem zamiar sie tym zajac... tylko ze... -Tylko ze nie cierpisz takich zajec. -Wlasnie. Trafilas w sedno. -Jak mialabym to uporzadkowac? Znieruchomial w trakcie podnoszenia sterty papierow, ktore spadly, a potem odwrocil sie ku mnie. -Co? -Jak mam to uporzadkowac? - powtorzylam, okazujac cierpliwosc, o ktora az do tego momentu sie nie podejrzewalam. -Sluchaj, jesli mozesz posprzatac ten bajzel, to zrob to tak, jak tylko chcesz. - W jego glosie pobrzmiewaly zarowno nadzieja, jak i powatpiewanie, jak gdybym uwazala, ze porzadkowanie papierow jest czyms nie dla mnie. Wydawal sie nie rozumiec, ze skoro wszystko co ludzkie bylo nie dla mnie, to takie zwyczajne zajecie jak sprzatanie nie robilo wiekszej roznicy. -Dobrze - odparlam. Moglam to zrobic na kilkanascie roznych sposobow - od subtelnych po teatralne - ale zdecydowalam sie na typowy dla dzinnow, efektowny popis. Dokumenty zniknely wraz ze slyszalnym szumem przemieszczajacego sie powietrza, to samo stalo sie z plikiem papierow, ktore Manny trzymal w dloni, a ja rozciagnelam swoja swiadomosc na przeanalizowanie zasadniczej tresci kazdego folderu, kazdej teczki. Dowolnie niszczylam wszystko i odtwarzalam, mimo ze oznaczalo to szalencze marnowanie mocy. - Otworz tamta szuflade. Przy odleglej scianie w jego biurze staly szafki z wysuwanymi szufladami. Zawahal sie, a potem otworzyl pierwsza z brzegu. W srodku ujrzal uporzadkowane i poukladane dokumenty. -Pogrupowalam je tematycznie - obwiescilam. - Oczywiscie moge to zrobic inaczej, jesli tylko sobie zyczysz. -Zartujesz - powiedzial glucho. - Moj Boze, ty nie zartujesz. Mam tu koperte z dokumentami o sporach granicznych. O poziomie zakwaszenia wod. O... a co to takiego, do licha? - Wyjal szara koperte i spojrzal na nia spod sciagnietych brwi. - Korekta przebiegu granic dla Kolorado? Cholera. To przeciez trafilo do mnie przez pomylke. Manny zamknal szuflade i usiadl na krzesle. Wlasciwie klapnal na nie ciezko. Rozejrzal sie po swoim biurze, jakby nigdy wczesniej go nie widzial, i polozyl plasko dlonie na pustym blacie biurka. -Cholera jasna - powiedzial. - Jak... Jak ci sie to udalo? Wzruszylam ramionami. -Zwyczajnie. Ostatecznie to tylko papier i tusz. - Tyle ze zuzylam zbyt wiele mocy na zrobienie tego, choc postanowilam mu o tym nie wspominac. Usiadlam naprzeciwko niego w skorzanym fotelu. - Co jeszcze mamy zrobic? Gapil sie tepo i nagle wydal z siebie warczacy odglos, ktory dopiero po chwili rozpoznalam jako smiech. -Czy z oknami tez dajesz sobie rade, Cassie? -Nazywam sie Cassiel. -No tak, przepraszam. Pomyslalam, ze byc moze robie sie przesadnie uczynna. -Nie. Nie zajmuje sie oknami. -Wobec tego zdaje sie, ze mozemy od razu przystapic do spraw zwiazanych ze Straznikami. - Odchrzaknal i siegnal po komputerowa klawiature, przesuwajac ja przed siebie. Sam komputer stal pod katem, w rogu biurka. - Nie do wiary, ze widze ten przeklety ekran bez przesuwania stosow papierow. Niech no tylko sprawdze poczte. -Masz czterdziesci siedem wiadomosci - powiedzialam. - Szesc z nich dotyczy prosb o pomoc od innych Straznikow. Czy to nimi zajmiemy sie najpierw? -Nigdy dotad nie mialem swojego dzinna - przyznal Manny. - Czy tak bylo kiedys? Tak pracowalo sie z dzinnem? Nie mialam pojecia, lecz pomysl przyrownania mnie do kogos mojej rasy i zniewolonego w butelce spowodowal ucisk w moim az nazbyt ludzkim zoladku i zorientowalam sie, ze moja mina stala sie surowsza. -Watpie. Manny wiedzial, kiedy wkraczal na grzaski grunt. Skinal glowa. -Domyslam sie, ze potrafisz odczytac te mejle? -Oczywiscie. -Ktory z nich jest najpilniejszy? Zastanowilam sie przez chwile. -Nowe zaklocenia, zidentyfikowane przez Straznika Garrity'ego w Arizonie, zostaly sklasyfikowane jako tworzenie sie szczeliny sejsmicznej. -Garrity, Garrity... - Manny postukal w klawisze i wyszukal odpowiedni mejl. Odczytal go, skinal lekko glowa i powiedzial: - Tak, od tego zaczniemy. Dobra. Oto co zrobimy: oznaczymy to w sferze eterycznej, tak zeby bylo wyraznie widoczne. Jesli dojdzie do nadmiernej kumulacji energii, rozproszymy ja poprzez pobliskie skaly w serii pomniejszych drgan. W przeciwnym razie nastapi zbytnie sprezenie i w efekcie znacznie silniejszy wstrzas. Zazwyczaj to niewielki problem, ale moze wywolac spore spustoszenia, jezeli nie uporamy sie z tym zawczasu. Przytaknelam, zaznajomiona z cala ta procedura. Jako dzinn postrzegalam ja nieco inaczej, niemniej rzecz byla mi znana. -Jak mam ci w tym pomoc? Na sekunde oderwal wzrok od ekranu, zeby na mnie zerknac. -Jeszcze nie wiem. Po prostu podazaj za mna i zobacz, czy nie masz jakichs pomyslow. Bylam uwieziona w ludzkim ciele. -Ja... Musze cie dotknac. Aby wzniesc sie do sfery eterycznej. -Tylko bez gryzienia - powiedzial i wyciagnal reke. Siegnelam ponad biurkiem i ja ujelam. To byla lewa dlon, a metaliczne zloto jego obraczki slubnej dziwnie kontrastowalo ze skora i koscmi. - Gotowa? -Gotowa - odparlam. Nie wiedzialam, czy naprawde bylam przygotowana, ale przechodzenie do sfery eterycznej musialo byc dla mnie z pewnoscia tak latwe, jak dla czlowieka oddychanie. Ale nie bylo. Juz nie. Musialam walczyc z ciezka, sciagajaca mnie w dol kotwica mojego ciala. Jedynie mocny dotyk Manny'ego uchronil mnie przed upadkiem. Nawet po tym, jak sie wznieslismy, a zmienione spektrum odkrylo przed nami aury i tajemnice percepcji, czulam jego przyciaganie. Nie spodziewalam sie, ze bedzie tak ciezko. Manny nie mogl sie odzywac w sferze eterycznej, ale wcale nie musial. Zostalam wyrzucona niczym lalka do wyzszej sfery, gdzie wyrownalam lot i spojrzalam w dol ku ziemi. Widok byl olsniewajacy, pelen mieniacych sie barw, iskier, a takze szeptow. Manny wydawal sie zatrwozony - i mlodszy niz w swojej fizycznej postaci, szczuplejszy oraz caly pokryty ruchomym widmem tatuazy. Nie wiedzialam, co symbolizuja, ale najwyrazniej mialy dla niego istotne znaczenie. Jego aura byla jasnoblekitna, roziskrzona odcieniem zolci i zlota. Nie tak potezna jak inne, ktore widywalam, jednak na tyle mocna, by umozliwic mu wypelnianie zadan. Dal znak, a ja skinelam glowa, szykujac sie na spadanie. Ziemia zblizala sie blyskawicznie, ale trzaskajaca energia wyhamowala nas gwaltownie ponad pejzazem ozywionym przez wijaca sie linie ognia. Nie tego prawdziwego, lecz energii skupionej gleboko pod skorupa planety. Narastajacej i grozacej eksplozja. Gdybym nadal byla dzinnem, zwyczajnie podziwialabym piekno tego zjawiska, prawdziwy pokaz niezwyklych sil natury. Nie mialo to na nas wplywu, wiec nie musielismy sie bac. My, dzinny, niczego nie budowalismy. I rzadko ginelismy. Ludzie nie byli takimi szczesciarzami. Po raz pierwszy przylapalam sie na tym, ze zastanawiam sie nad losem tysiecy istot w ich domach, miasteczkach i miastach, nieswiadomych zagrozenia pod ich stopami. Stwierdzilam,.ze sie o nich troszcze. I nie wiedzialam, czy uznac to za cos intrygujacego, czy raczej irytujacego. Rozpraszanie skoncentrowanej energii na okoliczne skaly bylo delikatnym i powolnym procesem, ale stopniowo energia sejsmiczna zamienila sie z kipiacej i pulsujacej czerwieni w bladozlota, ustabilizowana i spokojna. Miala stanowic nieustanne zagrozenie, ale przy zachowaniu czujnosci przez Straznikow Ziemi, pozostalaby zaledwie grozba, a nie niszczycielska sila. Kiedy Manny zwolnil uchwyt, odczulam to jak rozwarcie scisnietej gigantycznej stalowej sprezyny i wyrwalam sie spod jego kontroli, rzucona przez sfere eteryczna, przez gladkie i oleiste warstwy barw. Spadanie przyprawialo o mdlosci. Bylo przerazajace. Gdybym mogla krzyczec, wrzasnelabym; jak ludzie znosili takie loty, sciagani w dol, ku ziemi przez swoje ciezkie ciala? Mojemu ponownemu wejsciu w ludzka skore towarzyszyla seria spazmatycznych szarpniec, ktore niemal wywrocily fotel. Naprzeciwko mnie Manny Rocha ledwie drgnal, wracajac do ludzkiego swiata. Otworzyl oczy, zeby na mnie spojrzec, i zaskoczyl innie blask w jego spojrzeniu. Zdradzalo ono moc, owszem, ale i cos jeszcze. Ekstaze. Blask ten zanikl szybko, jakby Manny nie chcial, bym dostrzegla go u niego. -Dobrze sie czujesz? - zapytal. Pokrecilam przeczaco glowa. W ustach mi zaschlo, a w pustym brzuchu burczalo. Jednak, co gorsza, bylam... wyczerpana. Ponownie wyzuta z sil. Poczulam w glebi duszy uklucie frustracji. Nie dam rady zyc w taki sposob, zerujac na ochlapach od innych. Przeciez jestem dzinnem! Ashan uczynil ze mnie zebraczke, a w owej chwili nienawidzilam go tak mocno, ze az lzy zakrecily mi sie w oczach. A wiec mialam sie rozplakac jak czlowiek. Ile jeszcze upokorzen musialam zniesc? Manny zacisnal dlonie na moich barkach. Wystraszona wzielam oddech i objelam bladymi palcami jego nadgarstki. Mial byc to gest obronny, chcialam go odepchnac, ale dotyk jego skory na mojej uciszyl we mnie paniczny lek. -Ja musze... - Nie bylam w stanie dokonczyc. Wzielam od niego juz tyle tego poranka i zdazylam to zuzyc. Czulam, ze zaraz zaslabne, straszliwie bezsilna. Manny zrozumial. -Obiecujesz, ze nie wezmiesz wiecej, niz ci dam? Przytaknelam. Byl to wyraz zaufania, prosty i surowy, na ktory nie zasluzylam. Wymagalo to nadludzkiego wysilku, lecz wzielam tylko tyle, ile mi zaoferowal, i nic wiecej. Moze moglam sie nauczyc, jak na to zasluzyc. 4 Przepracowalismy zaledwie pol dnia, lagodzac napiecie wywolane przez ruchy sejsmiczne, ale Manny uznal, ze musze odpoczac.-Czuje sie swietnie - rzucilam ostro, gdy, kierujac sie ku drzwiom, wzial klucze. -Tak, teraz tak - stwierdzil. - Ale musisz sie troche przespac. Uwierz mi, Cassiel. Straznicy przechodza przez to, kiedy sie wdrazaja. To naturalne, ze trzeba wyrobic w sobie wytrzymalosc. Nie dla dzinna, pomyslalam, lecz nie powiedzialam tego na glos. Ostatecznie dla dzinnow nic tu nie bylo naturalne. Manny zamknal drzwi biura i skierowalismy sie do windy, kiedy stanal nam na drodze jakis osobnik. Wedlug mnie nalezal do mojej rasy; spowijal go zlocisty dym, ledwie widoczny ponad skora, a jego oczy mialy kolor czystych szmaragdow. Nie okazal sie kims zupelnie obcym. To Gallan. Nawet nie spojrzal na Manny'ego; wbil wzrok we mnie. Raptownie przystanelam i odruchowo wyciagnelam reke, by zatrzymac Manny'ego za soba. -Czego chcesz? - zapytalam. Gallan - wysoki w tym wcieleniu, dlugonogi, z rozpuszczonymi dlugimi ciemnymi wlosami - wydawal sie rozbawiony, widzac mnie w moim kruchym ludzkim ciele. Oparl sie o sciane, krzyzujac ramiona, i nadal blokowal nam przejscie. -Musialem sie przekonac na wlasne oczy, czy to prawda. - Jego brwi uniosly sie powoli. - Najwyrazniej luk. Czym go az tak wkurzylas, Cassiel? Dla nas obojga byl tylko jeden on. Czasami Gallan bywal moim sprzymierzencem i przyjacielem, ale przede wszystkim byl dzinnem. Starym dzinnem, od Ashana, wiec nie moglam mu juz ufac. -Nie twoja sprawa. - Mialo to zabrzmiec jak ostrzezenie, ale wygladal raczej na rozbawionego. -Widzialas sie z innymi? Odkad... - Wykonal zgrabny, subtelny gest, jednak bardzo przy tym wymowny. Odkad to sie wydarzylo. Ten straszny wypadek byl naturalnie zbyt zenujacy i upokarzajacy, by wspominac o nim wprost. -Nie - odparlam ostro. W istocie bylo inaczej, ale nie musialam go o tym informowac. - Odejdz, Gallanie. Nie zycze sobie twojego towarzystwa. -Nigdy sobie nie zyczylas. - Usmiechnal sie powoli. - Do czasu. Powiedz, ze miedzy nami wszystko zalatwione, a nie bede juz ci wiecej zawracal glowy. Poczulam, jak plona mi blade policzki - byla to ludzka reakcja. Tetno mi podskoczylo. Nie wiedzialam, czy to strach, czy tez cos innego. Cos rownie prymitywnego. -Odejdz. -Powiedz to jeszcze raz. - Oczy blyszczaly mu jasno i tak ostro, ze moglby ciac wzrokiem. -Odejdz. -I jeszcze. - Zrobil krok w moja strone, az poczulam jego zar; dym i ogien. - Jeszcze raz i bedzie po wszystkim, Cassiel. Juz wiecej mnie nie zobaczysz. Slowo uwiezlo mi w krtani. Trojki maja dla nas, dzinnow, wielkie znaczenie, zobowiazuja nas. Gdybym wyraznie nakazala mu odejsc, zrobilby to. Ale nie potrafilam sie na to zdobyc. Gallan przysunal sie tak blisko, ze dostrzeglam na skraju pola widzenia smuge swiatla podazajaca za jego wzniesiona reka. Przeslonil mi soba caly swiat, a jego oczy byly rownie nieustepliwe, jak sila przyciagania. -Zrob to, o co cie prosil - wyszeptal mi do ucha, tak ze ledwie to doslyszalam. - I wroc do nas, Cassiel. Wroc do domu. Chwile pozniej rozwial sie jak mgla, a ja nabralam w pluca powietrza, aby krzyknac - z wscieklosci, z poczucia straty; nie wiedzialam, jakie emocje mna targaja, ale byly one gwaltowne i bolesne. Manny polozyl mi dlon na lokciu. -Kto to byl, do diabla? Wydalam z siebie odglos, ktory niezupelnie przypominal smiech. -Przyjaciel. - Zobaczylam, ze Manny patrzy na mnie z glebokim niedowierzaniem. - Bardzo stary przyjaciel. Ludzki swiat wydawal sie taki ograniczony i martwy po tym blysku w oczach Gallana. Zemdlilo mnie; poczulam sie bardzo slaba i zagubiona. I pewnie bylo to widac, bo Manny przytrzymal mnie mocniej za ramie. -Tak - powiedzial. - Wracajmy do domu. Manny mial racje: wytrzymalosc przyszla z czasem. Dni mijaly i wkrotce niezreczny proces wkraczania do sfery eterycznej i wychodzenia z niej stal sie dla mnie czyms naturalnym. Nauczylam sie tez racjonowac zapasy energii i moglam pracowac z Mannym, poki on, nie ja, sie nie zmeczyl. -Nie potrafilem tego wczesniej - przyznal sie pewnego popoludnia, po dlugim dniu pracy z zespolem Straznikow Ognia, ktorym pomagalismy sie uporac z powaznym pozarem w poblizu granicy z Arizona. - To znaczy byc aktywnym przez caly dzien. Bardzo nam pomagasz. I szybko sie uczysz. Zaskakujaco mnie poruszyl nawet tak zwyczajny komplement. Ostroznie skinelam glowa, ocierajac z czola kropelki potu. Znajdowalismy sie na terenach objetych pozarem - a nie w biurze Manny'ego - stojac na skraju obszaru uznanego za bezpieczny. Nie dostrzegalam Straznikow Ognia, a to dlatego, ze (jak zapewnil mnie Manny) przybywali posrod plomieni, walczac z pozarem od srodka. Wydawalo sie to bardzo ryzykowne, ale przynajmniej na razie skuteczne. Ogien dogasal. Na pewno uczestniczacy w gaszeniu pozaru ludzie wokol nas rowniez sie do tego przyczynili - siedzieli umorusani, wyczerpani, przygarbieni i oszolomieni na rozkladanych krzeselkach, pijac zimna wode albo jedzac to, co przynosili im ochotnicy. Wszyscy oni okazali sie dzielni. Nikt z nich nie musial tu byc, ale dopiero teraz zaczynalam zdawac sobie sprawe, dlaczego sie zjawili. Niektorzy z pewnoscia z obowiazku, ale inni z powolania. Gaszenie pozaru stanowilo dla nich kwestie honorowa. Co z kolei powodowalo, ze musialam traktowac ich z respektem. Manny ponownie skontrolowal sytuacje - wczesniej zrobilismy przesieki przeciwpozarowe, by oddzielic od siebie zarosla, ktore oddaleni Straznicy Pogody zrosili ulewnym deszczem - i powiedzial: -Mysle, ze juz nic tu po nas. Wyglada na to, ze ogien zostal opanowany. Chodzmy, musze gdzies wpasc. Znowu? Liczylam na powrot do domu, na kapiel i lozko, ale milczalam, kiedy szlismy do podniszczonej furgonetki Manny'ego. Woz pokrywala swieza warstwa popiolu i sadzy, ktora osiadla na starych pokladach brudu; Manny wzruszyl ramionami i mobilizujac nieco woli, oczyscil przednia szybe, pozostawiajac reszte brudu nietknieta. -Czysty pojazd wygladalby tu dziwnie - rzucil, widzac moje pytajace spojrzenie. - Chyba juz to zauwazylas. Lepiej sie za bardzo nie wyrozniac. Zdazylam sie juz przyzwyczaic do swadu silnika spalinowego, jednak nadal wydawal sie on paskudny w porownaniu z czystszymi, organicznymi skladnikami dymu plonacego lasu. Opuscilam boczna szybe i wzielam kilka powolnych i plytkich wdechow. Po chwili uswiadomilam sobie, ze pokrywa mnie cienka warstwa sadzy, a ochota na kapiel stawala sie coraz silniejsza. Musze sie tego pozbyc, pomyslalam. Chociaz troche. Oznaczalo to egoistyczne zuzycie zapasow mocy, ale nie moglam zniesc brudu. Lekkimi maznieciami starlam z siebie sadze, tak jak wczesniej Manny oczyscil przednia szybe wozu. Zerknal na mnie. -Wszystko gra? Mialam w sobie wystarczajace zasoby mocy, nawet jesli nie bylo ich za duzo; przez jakis czas moglam sie obejsc bez jej uzupelniania. -Oczywiscie - zapewnilam go. - Dokad jedziemy? -Spodoba ci sie tam - powiedzial i wyszczerzyl zeby, co wzbudzilo we mnie podejrzenie, ze to jakis jego kolejny dowcip. -Ten pozar... - zmienilam temat. - Myslalam, ze Straznicy bardziej sie zatroszcza o jego gaszenie. Manny poslal mi ostrozne spojrzenie. -Tak, zazwyczaj tak bywa. Ale cos sie dzieje na Wschodnim Wybrzezu. Wiekszosc silniejszych Straznikow juz sie tam znalazla. A wiec tu pozostala nam nieliczna ekipa, ktora robi, co tylko sie da. - Usmiechnal sie znowu. - Dlatego wlasnie musimy teraz gdzies wpasc. Przejechalismy trzydziesci kilometrow po piaszczystej drodze z koleinami i skrecilismy na rownie wyboisty podjazd, podskakujac na metalowej kratce sciekowej z loskotem, ktory az rozszedl sie po kosciach. Kiedy Manny zahamowal, wzbijajac tuman kurzu, rozejrzalam sie wokol za czyms charakterystycznym w okolicy. Niczego takiego nie wypatrzylam, poza domkiem i wielkim magazynem - a moze stodola - wciaz w sporej odleglosci. Ani zywego ducha w poblizu. Manny wysiadl z wozu i odszedl. Zmarszczylam czolo, zastanawiajac sie, co teraz, a potem ruszylam za nim, choc mnie o to nie poprosil. -Dokad idziemy? - zapytalam znowu, tym razem ostrzej. Manny wskazal reka. - Dokad? -Tam - odparl tym swoim charakterystycznym tonem, jakby niezle sie bawil. I szedl dalej w strone wskazanego miejsca. Byla to zagroda dla bydla. Wewnatrz niej ocieraly sie o siebie wielkie stworzenia, wydajace ciche odglosy zadowolenia lub zaniepokojenia. Gdy podeszlam blizej, zaczelam wyczuwac specyficzny zapach. Przystanelam. -Nie. -To czesc naszego zadania, Cassiel - wyrzucil z siebie Manny jednym tchem. Przeskoczyl przez metalowe dragi ogrodzenia i wyladowal z hukiem na ziemi, o malo nie wpadajac butami w grudy bydlecych odpadow. Zwierzeta nie zainteresowaly sie specjalnie jego przybyciem. Wstrzymalam oddech, zachowujac w plucach ledwie znosna, mocna won ziemi, gdy Manny dotknal jednego z tych stworow. Oznaczal je, z czego zdalam sobie sprawe, dotykiem rejestrowanym w sferze eterycznej. -Co robisz? - spytalam zdlawionym glosem, zaslaniajac dlonmi nos i usta, ale swad grozil pokonaniem takiej zapory. -Sprawdzam ich stan! - zawolal w odpowiedzi. - Mielismy w tej okolicy przypadki wirusowych schorzen bydla, a nawet jeden przypadek choroby wscieklych krow, ktory udalo sie wyleczyc. Ale nadal trzeba czuwac. Wystarczy, ze wybuchnie panika, taka jak w Wielkiej Brytanii, a przemysl miesny znajdzie sie w powaznych klopotach. Dzialal tu pewien Straznik Ziemi, ktory sie specjalizowal w tej problematyce, ale wyjechal. -Czy nie da sie tego robic z odleglosci? -Da sie. - Blysnal usmiechem. - Tylko ze wtedy nie mialbym ubawu z powodu twojej miny. Poslalam mu dlugie spojrzenie. Przesycilam je wszystkim, co wredne w dzinnach, a co wciaz mialam do dyspozycji; bylo tego sporo. -Zaczekam w wozie - powiedzialam i odwrocilam sie, zeby odejsc. Dziwna cisza zapadla w okolicy, cisza, ktora podraznila mi nerwy jak stos igiel, wiec przystanelam, rozgladajac sie dokola i szukajac jej przyczyny. Cos... -Cassiel! - krzyknal Manny. Odwrocilam sie raptownie z walacym sercem, gdyz poczulam naplyw mocy huczacy w powietrzu, tworzacy wir wokol zagrody." Ten wir, niewidzialny cyklon energii, oddzielil mnie od Manny'ego. Jedna z krow ryknela ze strachu i bolu, potrzasajac lbem i zginajac przednie nogi. Zwalila sie z gluchym hukiem na zdeptana ziemie, ryczac. A potem to samo zrobila nastepna. I jeszcze jedna. -Manny! - wrzasnelam i, choc bez jego pomocy kosztowalo mnie to mnostwo wysilku, przeniknelam do sfery eterycznej, poswiecajac na to cala rezerwe swojej mocy. Nie zdalo sie to na nic. Nie mialam dostepu do zmyslow dzinnow; zobaczylam jedynie niestabilna plame energii, ktora wirowala jak huragan, obracajac sie w coraz ciasniejszym kregu. Manny cofal sie przed tym, ale nie mial dokad uciec; sploszone bydlo bylo dla niego rownie wielkim zagrozeniem, jak sily, ktore go okrazaly. Mogl sie przedostac przez stado do metalowego ogrodzenia, ale nie dalej, gdyz moce hulaly tuz za nim i posuwaly sie naprzod. Byly jak petla, ktora sie zaciesnia. Brakowalo czasu do namyslu. Rzucilam sie wprost w te burze. Jej moc uderzyla we mnie ze wstrzasajaca sila, chloszczac moje kruche cialo i wbijajac sie w moja glowe i dusze niczym rozgrzane do czerwonosci igly. Zachwialam sie, ale szlam dalej, wyciagajac po omacku rece, az wyczulam chlodny metal. Ogrodzenie. Przecisnelam sie miedzy pretami i upadlam na miekki piach, nurzajac sie w zapachu bydla i jego odchodow. To jednak nie mialo juz znaczenia. Czolgalam sie. Wpierw zelzal nacisk na moja glowe, a potem na barki, gdy brnelam przed siebie ku chwilowo bezpiecznej strefie wewnatrz zagrody. Ale wcale nie bylo tam tak bezpiecznie. Uslyszalam zaleknione ryki bydla, ktorego masywne racice dudnily na ziemi w poblizu mojej glowy. Podnioslam sie z trudem, dokladnie w chwili gdy Manny objal mnie rekami i odwrocil, abym mogla na niego spojrzec. -Co ty wyprawiasz, do ciezkiej cholery?! - wrzasnal i usunal mnie z drogi poteznej krowy, ktora szarzowala w strone ruchomej wstegi mocy w poblizu ogrodzenia. Krowa zderzyla sie z plotem, ugiely sie pod nia przednie nogi i wreszcie zwalila sie na bok. Martwa. Poczulam, ze wstrzymuje powietrze w plucach. Moglam zginac. Nie uswiadamialam sobie tego, poniewaz dzinn nie mysli o podobnych rzeczach, o tym, ze kruche cialo moze latwo ulec zniszczeniu. Naraz zrozumialam, dlaczego Manny sie wsciekl. Moc nabrala czerwonawego odcienia i podpelzla o kilkadziesiat centymetrow, zmuszajac bydlo do cofniecia sie. Bez wzgledu na to, czy zaryzykowalibysmy podejscie do bariery, czy tez nie, grozilo nam stratowanie, moze nawet na smierc, przez przerazone zwierzeta. Moja byla natura dzinna mogla ochronic mnie kolejny raz, ale wolalam sie na nia nie zdawac, no i nie chcialam narazac zycia Manny'ego. Przeciagnelam reka po jego ramieniu i chwycilam go za dlon. Drgnal, a potem skinal glowa, zaciskajac mocno usta. -Zrobmy to - powiedzial. -Razem - odparlam. W porownaniu z rozgrzanym do bialosci gejzerem energii, ktora dysponowal Lewis Orwell, Manny byl dosc slaby, niemniej na tyle silny - i bystry - by pozwolic mi zaczerpnac jego moc, cala, jaka dysponowal. Dopiero kiedy ja wzmocnilam, trafila do niego z powrotem. Pomyslalam, ze dlatego wlasnie ludzie czynili kiedys z dzinnow wlasne slugi - ze wzgledu na nasza umiejetnosc kondensowania, ukierunkowania i oczyszczania ich mocy w tak pelny sposob. Wymagalo to zaufania, ktorym Manny mnie obdarzyl, rezygnujac z kierowania swoim losem i skladajac go w moje rece. Uformowalam jego moc w ostrze, blyszczace niczym krawedz noza w sferze eterycznej. Splaszczylam je jeszcze bardziej, az stalo sie cienkie jak szept i twarde jak stal. Wtedy zamachnelam sie i przedarlam przez bariere, ktora nas otaczala. Nie tylko przez wzburzona energie wokol nas, ale i zelazny plot samej zagrody. Uksztaltowalam drugie cienkie ostrze i wbilam je poltora metra od pierwszego, w moc oraz w metal. Fragment plotu, rozcietego w dwoch miejscach, przewrocil sie, tworzac wyjscie, szczeline na tyle duza, zebysmy mogli przez nia uciec. Ale Manny nie rzucil sie do ucieczki. Zamiast tego zaczal poklepywac masywne zady krow, poganiajac je w kierunku otworu, ktory zrobilam. -Jazda! - wrzasnal na nie. Popedzane krowy dojrzaly wolny wycinek przestrzeni i rzucily sie ku niemu. Nie potrafilam zejsc im z drogi. Jak zahipnotyzowana patrzylam w to zbite stado. Bariery, ktore zdolalam wzniesc, byly mocne, ale utrzymanie ich przy naporze takiego zbiorowego szturmu przypominalo probe powstrzymania huraganu przy uzyciu okiennej szyby - bylo skazane na niepowodzenie, choc pochlanialo cala moja uwage. Na szczescie Manny dostrzegl niebezpieczenstwo. Poczulam nagla fale mocy naplywajaca od niego - dosc slaba, gdyz niewiele pozostalo mu jej do przekazania. Wystarczyla jednak, by ochronic moje bezbronne cialo przed pedzacym bydlem. Zwierzeta przemknely obok mnie, rozgrzane i ryczace, prosto w waska szczeline w plocie. Kiedy ostatnia z ryczacych krow znalazla sie na wolnosci, Manny zatrzymal sie przy wyjsciu. -Uciekaj! - krzyknelam, a wtedy rzucil sie przez otwor. Nie sadzilam, ze uda mi sie podtrzymac zapore, gdy bede w ruchu, jednak sprobowalam to zrobic, idac wolno i spokojnie z ramionami wyciagnietymi na boki. Czubkami palcow omiatalam gladka, chlodna powierzchnie niewidzialnych scian, ktore wznioslam. Czulam, jak drza. A potem rozpadaja sie, kiedy wciaz znajdowalam sie wewnatrz zagrody. Burza byla coraz blizej i pomyslalam, ze nie wyrwe sie z jej objec. Odzyskalam przytomnosc, majac przed oczami bezchmurny blekit nieba, a w ustach posmak kurzu i metalu. Kiedy zaczerpnelam powietrza, bylo ono az ciezkie od woni bydla. Wlasnie ten odor mnie otrzezwil. A wiec nie jestem martwa, chyba ze ludzie nie myla sie co do piekla. Przez moment, gdy przeszyl mnie bol, zalowalam, ze nie zginelam. Nagle cos sie przyblizylo, przeslaniajac slonce. Pomyslalam, ze to twarz Manny'ego, ale byla to krowa, ktora mrugajac wielkimi brazowymi oczami, obserwowala mnie z tak glebokim zaciekawieniem, na jakie moglo sie zdobyc takie prymitywne stworzenie. I tracila mnie wilgotnym nosem. -Hej! - ostry glos Manny'ego wystraszyl krowe, ktora odstapila, dolaczajac z powrotem do stada, spokojnie skubiacego zdeptana trawe. Tym razem to cien Manny'ego zaslonil slonce, gdy on sam pochylil sie nade mna. - Nic ci nie jest. Bogu dzieki. Czulam sie dziwnie... lekka. Pusta. Wyciagnelam do niego reke, ktora zadrzala pod wplywem takiego wysilku. Spojrzal na nia, potem rzucil okiem na moje drzace palce i popatrzyl mi prosto w oczy. -Ocalilas mi zycie - powiedzial. Cos dziwnego pobrzmiewalo w jego glosie. - Naprawde. Brakowalo mi sil, zeby wyrazic, czego mi trzeba. Mialam wrazenie, ze zaraz sie rozpadne i balam sie, tak samo jak wtedy gdy Ashan wygnal mnie ze swiata dzinnow i skazal na ludzkie zycie. Tym razem jednak spadalam w ciemnosc. Nikt, nawet dzinn, nie wiedzial, co nastapi potem. Bylam pusta i umieralam. Manny objal mnie mocno i usiadl obok, a moc saczyla sie wolno ze zrodla w nim, wypelniajac pustke we mnie. Westchnelam z ulgi i bolu i przytrzymalam jego reke. Przeplyw mocy wydawal sie nieznosnie powolny. Ledwie sie powstrzymywalam przed tym, by nie siegnac po wiecej, ale zmusilam sie do lezenia w bezruchu, do biernosci. I z czasem paniczny lek oslabl, a poczucie pustki odplynelo. Nie zdolalam sie jednak w pelni nasycic, gdyz zrodlo mocy Manny'ego sie wyczerpalo. Nie mogl oddac wiecej, nie ryzykujac zycia. -Wystarczy - rzucilam, w odpowiedzi na jego nieme pytanie. Pomogl mi wstac. Spojrzalam na siebie i skrzywilam sie, gdyz spieszac ku niemu, pelzlam przez lajno. Choc nadal nie mialam mocy w nadmiarze, uzylam jej czastki, by doprowadzic sie do porzadku. Manny sie zasmial. -Proznosc to twoja slabostka, co? -Nie - odpowiedzialam mu powaznie. - Zdaje sie, ze jest nia duma. Manny nie mial pojecia, kto mogl chciec go zabic. Powiedzial, ze nie jest czlowiekiem konfliktowym i praktycznie nie ma wrogow; moze tak, a moze i nie, ale uznalam, ze mowil to szczerze i naprawde tak uwaza. Nie wygladalo to na atak ze strony jakiegos innego Straznika, choc nie wykluczalam takiej ewentualnosci. Napasc byla przepelniona moca i energia, ale miala w sobie takze i cos bezksztaltnego. Przypuszczalam, ze mogl za nia stac jakis dzinn, lecz tylko taki dzinn, ktory sie z nami droczyl. Moze nas testowal - czyzby wystawial mnie na probe? Byla to nowa mysl i niezbyt pocieszajaca. Nie przepadalam za niewidzialnymi, bezimiennymi przeciwnikami. Wracalismy do miasta w milczeniu; Manny, jak zauwazylam, myslal intensywnie o tym, co zaszlo. Poszedl wczesniej do tamtego domu i porozmawial z hodowca o sztukach bydla, ktore padly; nie mialam pojecia, jak mu to wytlumaczyl - moze zwalil wine na nieprzewidywalna pogode albo na piorun. W kazdym razie nie zdradzal sie ze swoimi przemysleniami ani podejrzeniami - jesli takie mial. Zamiast zawiezc mnie do mojego mieszkania albo z powrotem do biura, zabral mnie do siebie. Na trawniku przed domem siedziala Isabel pochlonieta jakas skomplikowana zabawa z udzialem trzech lalek, mnostwa klockow i podniszczonego kartonowego pudla, na tyle duzego, by mogla sie w nim schowac. -Tato! - Odrzucila lalki na ziemie i rzucila sie Manny'emu w objecia. Podniosl ja i pocalowal w umorusana buzie, przytrzymal na reku i zwrocil twarz w strone ulicy. Stala na niej zaparkowana wielka, lsniaca czarna ciezarowka, z pomaranczowymi plomieniami wymalowanymi po bokach - taki pojazd musial rzucac sie w oczy. Na twarzy Manny'ego widac bylo sprzeczne odczucia - radosc walczyla ze strachem. Pokrecil glowa. -Widze, ze przyjechal wujek Luis - powiedzial. - Zgadza sie? -Tak! - odrzekla Isabel z entuzjazmem i rozesmiala sie. Zerkala na mnie ponad ramieniem Manny'ego, usmiechajac sie i machajac powoli raczka w odpowiedzi na powitanie. - Cassie wyglada smiesznie. -Cassiel - poprawilam odruchowo. - Nie Cassie, tylko Cassiel. Manny skrzywil sie i lekko szturchnal coreczke. -Niegrzecznie mowic ludziom, ze wygladaja smiesznie, Ibby. -Ale to przeciez prawda! Jest biala jak snieg i ma puszyste wlosy. Dlaczego nie wyglada jak inni? -Ibby! Wysilkiem woli zasmialam sie slabo. -Nie strofuj jej. Ona ma racje. Na pewno wygladam dziwnie w jej oczach. I w swoich wlasnych. Zwlaszcza we wlasnych... -Czesc, braciszku. Drzwi do domu, przesloniete siatka na owady, otwarly sie ze zgrzytem zawiasow, a facet, ktory w nich stanal, byl nieco nizszy od Manny'ego, za to znacznie szerszy w klatce piersiowej i barkach. Wlosy mial lsniace, proste, opadajace na ramiona. Nosil szara koszulke bez rekawow, odslaniajaca muskularne rece, pokryte skomplikowanymi ciemnymi tatuazami. Przedstawialy plomienie. Widzialam juz wczesniej jego zdjecie stojace na kominku. -Fatalnie wygladasz, stary - stwierdzil i wyciagnal w strone Manny'ego pokryta kropelkami zimnej wody butelke z brazowego szkla. - Miales zly dzien w biurze? -Mozna tak powiedziec. - Manny postawil Isabel na ziemi, a ona pobiegla do swoich lalek. Manny zachowywal sie z pewna rezerwa i zastanawialam sie, czy to z powodu tego przybysza, czy tez moze mnie. - Luis, poznaj Cassiel. Pewnie juz o niej slyszales. - Odkrecil kapsel z butelki, ktora podal mu Luis, i lapczywie pochlonal wielki lyk piwa. Luis. Jego brat. Inny Straznik, w dodatku o wiele silniejszy od Manny'ego; moglam poczuc jego energie niczym zar na skorze, nawet z odleglosci kilku metrow. Byl Straznikiem Ziemi, tak jak jego brat. Zastanawialo mnie, dlaczego zrobil sobie taki ognisty tatuaz; wydawalo sie to dosyc dziwnym wyborem. Pamietalam rowniez, ze kiedy Manny znalazl sie w sferze eterycznej, pojawilo mu sie na ramionach widmo identycznych tatuazy. Kolejna zagadka... chyba ze byl to nieswiadomy przejaw eterycznych pragnien, by dorownac swojemu bratu. Luis mial wielkie brazowe oczy, ktore przypatrywaly mi sie intensywnie i z zaciekawieniem. Kiwnal mi nieznacznie na powitanie swoja oprozniona do polowy butelka z piwem. -Czesc, Cassiel - rzucil. - Pijesz browar? -Tak - odrzeklam. W jego pytaniu krylo sie wyzwanie, a ja nie mialam ochoty dawac za wygrana. Luis skinal glowa i z kamienna mina siegnal za drzwi, a potem podal mi butelke. Weszlam na schodki ganku i wzielam ja, odkrecilam kapsel, co, jak podejrzalam wczesniej, zrobil Manny, i wzielam spory lyk. Smak byl paskudny. Zakrztusilam sie, zakaslalam i jakos sie powstrzymalam przed wypluciem resztki piwa wprost w twarz Luisa, na ktorej czail sie chytry usmieszek. Przelknelam i obiecam sobie, ze nie dam mu wiecej powodu do smiechu. Drugi lyk przeszedl juz latwiej. -Dzieki - powiedzialam. -Ale z ciebie skurczybyk. - Manny zwrocil sie do brata. - Wejdzmy do srodka. Co ty tu, do licha, robisz, stary? Pchnal lekko Luisa. Manny byl z nich dwoch slabszy, ale brat pozwolil mu sie wepchnac do wnetrza domu. Ruszylismy za Luisem. Angela szykowala stol - na cztery osoby. Gdy mnie zobaczyla, szybko sie odwrocila i dostawila jeszcze jeden talerz, usmiechajac sie przy tym na powitanie. Pomyslalam - choc nie nabralam jeszcze wielkiej wprawy w odczytywaniu ludzkich min - ze pomimo tego usmiechu wydaje sie zaniepokojona. -Stary, czys ty upadl na glowe? - zapytal Manny ostro, z hukiem zamykajac za soba drzwi z siatka na insekty, co zabrzmialo jak huk pioruna. - Nie powinienes wracac do Albuquerque. Przeciez o tym wiesz. Prosisz sie o klopoty. Twarz Luisa wyrazala upor. -Nie zamierzam pekac - powiedzial. - I ty takze nie powinienes tego robic, Manny. -Mam zone i dziecko! Mam cos do stracenia, braciszku. Pomysl o tym, zanim znow narobisz zamieszania. - Manny rzucil mi spojrzenie, jakby wykluczajac mnie z tej rozmowy. Odeszlam w strone drzwi, by poobserwowac, jak Isabel bawi sie na podworku, energicznie przemawiajac do swoich lalek, uczestniczacych w jakims przedstawieniu, ktore odgrywala. Jedna z nich upadla na trawe, a Isabel ustawila dwie inne obok tamtej, nasladujac ludzkie zatroskanie. Angela podeszla do okna, by sprawdzic, co z jej dzieckiem, a potem wrocila do kuchni. A ja sluchalam rozmowy braci. -To jest nadal terytorium Norteno, a oni cie z pewnoscia nie zauwaza, gdy bedziesz sie rozbijal ta cholerna, rzucajaca sie w oczy ciezarowka - mowil Manny. - Jesli chcesz nas odwiedzic, to przynajmniej uprzedz mnie, ze przyjezdzasz. Mamy tu wlasne problemy i tylko twoich nam jeszcze brakuje. -Tez sie ciesze, ze cie widze, Manny - rzeki Luis zjadliwie. - Posluchaj, przykro mi, ale caly tamten syf to juz przeszlosc, kapujesz? Norteno maja teraz wieksze zmartwienia, a ja od dawna juz w tym nie siedze. -Wiesz, jak to jest: z tej gry nigdy sie nie wypada. To bardzo pamietliwi goscie. - Manny byl teraz mniej rozzloszczony, ale potrafilam wylowic ponure nuty w jego glosie. - Pomysl o Angeli i Ibby. Planuje wywiezc je stad jeszcze w tym roku, bo dostalem podwyzke od Straznikow. -Za to, ze sie nia zajmujesz? - Mowiac nia, oczywiscie mial na mysli mnie. Uznalam, ze wspomnienie o mnie oznaczalo ponowne dopuszczenie do rozmowy, wiec zwrocilam sie w ich strone. Manny zerknal na mnie nerwowo; Luis nie. Wbil wzrok w brata, a umiesnione ramiona skrzyzowal na piersi. - Cholera, bracie, jestes pewny, ze tego wlasnie chcesz? -Pytasz, czy Manny nie ma zadnych watpliwosci? - Z rozmyslem wzielam kolejny lyczek piwa. Jego slodowy, gorzki smak teraz przeszkadzal mi juz mniej. - Na pewno ma, ale udowodnilam, ze potrafie byc pomocna. Tym razem Luis popatrzyl na mnie i nie spodobal mi sie wyraz jego twarzy. Poddawal mnie ocenie, a ja nie mialam zamiaru pozwalac sie osadzac ludziom. Nawet Straznikowi rownie poteznemu, jak Luis. -Jakies klopoty? - spytal Manny'ego. Ten pokrecil przeczaco glowa. -Nie wieksze niz zwykle. Zastanawialam sie, dlaczego Manny postanowil sklamac wlasnemu bratu, chocby przez niedopowiedzenie, ale milczalam. Ci dwaj mezczyzni przeszywali sie wzrokiem, w pojedynku na sile woli wprawiajacym powietrze w zauwazalne drzenie, wreszcie Luis wzruszyl ramionami i jednym lykiem pochlonal pol zawartosci butelki z piwem. -Wiesz, gdzie mnie szukac, jesli bede potrzebny. Nie zaczekal, az Manny mu odpowie, tylko odwrocil sie i poszedl do kuchni, gdzie Angela przygotowywala posilek. Isabel wpadla przed frontowe drzwi, wciaz sciskajac w raczkach lalki, i rowniez pobiegla do kuchni. Dochodzily stamtad glosy, podniesione i cichsze, poprzetykane chichotem dziewczynki. Manny w milczeniu dopil piwo, patrzac gdzies w dal. -To twoj brat - powiedzialam. -Tak - odparl. - Ale ze mnie szczesciarz. 5 Tego wieczoru wiele sie dowiedzialam podczas posilku, zwlaszcza gdy obecni zapadali w milczenie. Manny kochal swojego brata, ale laczyly ich jakies sekrety, sprawy, ktorych nawet Angela do konca nie rozumiala. Odzywalam sie rzadko, wolac obserwowac.Jedlismy tamale, czyli mielone mieso z sosem pomidorowym i papryka w kukurydzy, jak wyjasnila mi Angela, ze szczegolami opowiadajac, jak przyprawic wieprzowine i jak ja zawijac w liscie kukurydzy. Bylam jej wdzieczna, kiedy pospiesznie dodala, ze przed jedzeniem nalezy odrzucic kukurydziane liscie, ktorych widok troche mnie zaniepokoil. Potrawa stanowila mieszanine smakow i barw, a Ibby wlala mi na talerz ostry sos, blagajac, zebym go sprobowala z miesem i ryzem. Wyniosle odmowilam, co wywolalo salwe smiechu, ale byl to mily smiech. Beztroski, a nie ponury. -A wiec, Luis - powiedzial Manny - przyjechales na dluzej? -Moze. - Luis wsadzil sobie do ust nastepny kes. Nie bal sie pochlaniac ostrego sosu, ktory najwyrazniej nie robil na nim zadnego wrazenia. - Czekam na przeniesienie, a na razie pracuje na wlasna reke. Manny i jego zona wymienili spojrzenia, a Angela sciagnela brwi. -Gdzie wlasciwie maja cie przeniesc? - spytala. - Ibby, przestan grzebac w ryzu. Rozsypujesz go po calym stole. Isabel popatrzyla na nia gniewnie, ale zjadla ryz z widelca, ktorym wczesniej wymachiwala na wszystkie strony. Luis upil nieco piwa. -Podobno brakuje Straznikow w Kolorado - odparl. - Wiec pewnie tam; przynajmniej bedzie mi stamtad do was blizej niz z Florydy. - Lekko tracil lokciem Isabel, siedzaca obok niego. - Cieszysz sie z tego, co? -Tak! - Dziewczynka przelknela, mlaskajac glosno, i usmiechnela sie do niego. -Luis... - odezwal sie Manny, a potem wzruszyl ramionami. - To twoje zycie, stary. Ale ja na twoim miejscu nie wracalbym tutaj. Nie do Nowego Meksyku. I nigdzie tam, gdzie klan Norteno ma swoje wplywy. Oni nie zapominaja, bracie. I nigdy nie przebaczaja. Przeciez o tym wiesz. -Wiem. Po prostu mam to gdzies - odpowiedzial Luis. Znowu wbil wzrok w swoj talerz. - No to co sie u was dzialo, kiedy mnie tu nie bylo? Ibby? Isabel podjela z wielkim zapalem chaotyczna opowiesc o wszystkim, od losow swoich lalek po guzowata ropuche, na ktora natknela sie za domem. Angela dojrzala moje spojrzenie i usmiechnela sie, a mnie zrobilo sie... cieplej na duszy. Poczulam sie czescia tego bezpiecznego kregu, choc bylo to dosyc zludne. Ocalilam mu zycie, pomyslalam, obserwujac Manny'ego, jak rozmawial i smial sie z zona i coreczka. Inaczej nie byloby go tu tego wieczoru. Cos dziwnego bylo w tym odczuciu. Nie wiedzialam, jak to nazwac, i czy uznac to za rzecz dobra, czy szkodliwa - jednak nie potrafilam tego zignorowac. Dawniej, jako dzinn, nie interesowalam sie poszczegolnymi ludzmi, chyba ze traktujac ich instrumentalnie, jako kogos do wykorzystania i odrzucenia. Nigdy dotad ani przez chwile nie zastanawialam sie, kim sa i co sie z nimi stanie; staralam sie stykac z nimi mozliwie najrzadziej i zapominalam o nich niemal od razu potem. Teraz to sie zmienilo. Pomyslalam o tych wszystkich twarzach, ktore przemknely przez wieki mojego zycia - mlodych, starych, meskich, kobiecych - oraz o tym, jak moglam im dopomoc albo jak ich skrzywdzic. To wytracilo mnie z rownowagi. Uswiadomilam sobie, z ukluciem niepokoju, ze Luis Rocha wpatruje sie we mnie ponad glowka Isabel. Zastanawialam sie, co moze malowac mi sie na twarzy i na ile zdradzam targajace mna uczucia. Nie powiedzial nic, tylko kiwnal glowa i zwrocil sie do Angeli, ktora zapytala go, czy chce dokladke. Kiedy oderwal ode mnie spojrzenie, sama moglam mu sie przyjrzec bez sprawiania wrazenia, ze jestem natarczywa i przylapalam sie na tym, ze podziwiam regularne rysy jego twarzy oraz to, jak swiatlo zabarwia jego ciemnawa, miedziana skore. Podziwialam tez niebieskawy odblask jego kruczoczarnych wlosow. Byl piekny. Nie tak piekny jak dzinny - ktorym zaden czlowiek nie mogl dorownac pod wzgledem urody - jednak tkwilo w nim cos dzikiego i goraczkowo urokliwego. Kojarzyl mi sie z orlem, krazacym wysoko na niebie podczas lowow. Naprawde mial w sobie cos orlego. Kiedy Angela zaczela zbierac talerze, wstalam, zeby jej pomoc. Wydawalo sie, ze oczekuje tego ode mnie, wiec moglam pojsc za nia do kuchni, gdzie nie bylo mezczyzn ani Isabel. Angela wziela ode mnie naczynia z wyrazajacym podziekowanie usmiechem i odkrecila kurek z ciepla woda. -I co o nim sadzisz? - zapytala. - O Luisie? -Interesujacy - odpowiedzialam. Oparlam sie o blat stolu, patrzac, jak Angela zmywa talerze w wodzie z mydlinami. - Panuje jakies napiecie miedzy nim a jego bratem. Angela zasmiala sie cicho. -Tak, troche. - Zerknela na mnie spod rzes. - Chcesz wiedziec z jakiego powodu? Nie odpowiedzialam. Zdjelam garnki i patelnie z kuchenki i przenioslam je w miejsce, ktore sluzylo Angeli do mycia i splukiwania naczyn. -Luis kilka lat temu wpakowal sie w tarapaty - podjela Angela. Sciszyla glos, mowiac teraz tak, ze ledwie moglam ja slyszec. - Zadawal sie z gangsterami. Przystapil do gangu Nortefto, kiedy byl mlody i glupi, az odkryl swoj dar i wtedy zglosili sie do niego Straznicy. Pewnie ratujac mu dzieki temu zycie. Ale gang nie chcial odpuscic. - Pokrecila glowa, zaciskajac usta w ponura kreske. - Ciagle nie daja mu spokoju. Przechylilam nieco glowe w bok i spytalam: -Gang? Angela przez dluzsza chwile dziwila sie mojej niewiedzy, a potem wzruszyla ramionami i powiedziala: -To cos jak plemie, jak szczep, tyle ze gangsterzy nie sa ze soba spokrewnieni. Chronia sie nawzajem przed innymi gangami, tocza wojny i tak dalej. I zarabia ja pieniadze, najczesciej sprzedajac narkotyki albo kradnac. To nie jest jednak lekkie zycie. Gangsterzy czesto gina, i to gina mlodo. -A ty bylas w gangu? - zapytalam. To ja zdumialo i z szeroko otwartymi oczami pokrecila przeczaco glowa. - Wydajesz sie taka... wspolczujaca. Westchnela. -Jestem nie tyle wspolczujaca, co wyrozumiala. Znalam ich wielu, tych gangsterow. Wiekszosc z nich juz nie zyje, ale zawsze znajda sie dzieciaki, malolaty, gotowe zajac ich miejsce. Martwi mnie to i tyle. Martwie sie, bo bez wzgledu na to, co robimy, gangi sie rozrastaja, bo ci mlodzi nie maja przyszlosci. Nie bez powodu sa sfrustrowani i agresywni. Nie rozumialam tego. Niewiele pojmowalam z ludzkiej kultury i wydawalo mi sie, ze te gangi nie roznia sie od innych grup kulturowych - ludzkich zwiazkow, zorganizowanych dla obrony i zysku. Byly one wszedzie. Niekiedy mialy charakter klanowy, innym razem narodowy albo religijny, ale ludzie zawsze sie dzielili i laczyli w ugrupowania. Wojowanie bylo czyms wpisanym w ich zycie. Przebiegl mnie dreszcz, kiedy uzmyslowilam sobie, ze dzinny postepuja tak samo, dzielac sie na rozne frakcje. Czy stawalismy sie podobni do ludzi? I wcale od nich nie lepsi? Z pewnoscia nie. -Czy Luisowi grozi niebezpieczenstwo? - spytalam, podajac Angeli pek lyzek i widelcow. -Zagraza ono nam wszystkim - powiedziala. - Dopoki Luis przebywa na terenie gangu Norteno. -Ja was ochronie - oznajmilam. Angela obrzucila mnie spojrzeniem, a jego wyrazu nie potrafilam rozszyfrowac. -Naprawde? Dokonczylysmy mycie naczyn w milczeniu. Nastepnego dnia w naszym malym biurze zjawilo sie dwoje wyzszych ranga lokalnych przedstawicieli Straznikow - jeden Ognia, drugi Pogody. Od zadnego z nich nie bila taka moc jak od Luisa Rochy, jednak wydawali sie kompetentni i bardziej uzdolnieni od Manny'ego. Zazadali raportu na temat ataku, ktory przezylismy. Manny opisal to szczegolowo, ale Straznicy zlekcewazyli jego pisemna relacje i kazali sobie opowiadac o calym incydencie, az wreszcie przestalam dostrzegac sens w tych pytaniach i nie chcialam wiecej na nie odpowiadac. -Jestescie pewni, ze nie rozpoznaliscie jakichs oznak osoby, ktora dokonala tej napasci? - zapytala Strazniczka kobieta. Miala na imie Greta a z jej aury jasno wynikalo, ze jest Strazniczka Ognia. Pod wzgledem fizycznej budowy byla drobna osobka z rudawymi, krotko przycietymi wlosami i wielkimi niebieskimi oczami. Skore miala chlodna, jasnobezowa, upstrzona tu i owdzie plamami, ktore przypominaly wygladem oparzenia. Nie zadala sobie trudu wyleczenia ich do konca lub usuniecia blizn. - Nie dostrzegliscie niczego w sferze eterycznej? -Nic, co potrafilbym zidentyfikowac - odpowiedzial Manny. - Jak juz mowilem, to bylo dziwne. Nie kojarzylo mi sie z zadnym wyszkolonym Straznikiem, ale tkwilo w tym mnostwo mocy. -Ale to nie byl tez dzinn? - Spojrzenie Grety powedrowalo w moim kierunku. - Jestescie pewni? Wzruszylam ramionami. Stwierdzilam to juz kilka razy; nie bylo sensu sie powtarzac. Tych dwoje mnie wkurzalo. Wydawali sie powatpiewac nie tylko w slowa Manny'ego, ale i moje. Nie potrafilam sobie wyobrazic, dlaczego sadza ze klamie. -Sluchajcie, jesli popelniliscie jakis blad, jesli probowaliscie czegos, a to cos wymknelo sie wam spod kontro li, mozecie sie do tego przyznac - powiedzial mezczyzna Scott, Straznik Pogody. Byl bardzo wysoki, mial geste czarne wlosy i smutnawa bardzo pomarszczona twarz. Mowil ostrym i nosowym glosem, w dodatku z silnym akcentem. - Lepiej to zrobic teraz, niz kiedy sami sie o tym przekonamy. Twarz Manny'ego nabrala ciemniejszego odcienia i poczulam, jak kipi w nim zlosc. -Nie klamiemy. Greta rzucila Straznikowi szybkie spojrzenie. -Nie twierdzimy, ze tak jest - zapewnila. - Scott chcial tylko powiedziec, ze jesli jest cos, czego nam nie wyjawiliscie, to czas uczynic to teraz. Jasne? Manny sztywno skinal glowa. -Opowiedzialem juz o wszystkim. -A ty, Cassiel? -Ja rowniez powiedzialam prawde - odrzeklam. - I nie wazcie sie zarzucac mi klamstwa. - Zdawalam sobie sprawe z niebezpiecznego tonu swoich slow, ale uznalam, ze malo mnie to obchodzi. Tym razem to Scott poczerwienial ze wzburzenia. -Jestes tu, bo my ci na to zezwolilismy; nie zapominaj o tym! - warknal. - Nie chcialem cie na naszym terytorium. Jesli dasz mi powod, wysle cie z powrotem na Floryde tak szybko, ze ani sie obejrzysz. Nie podoba mi sie udzial nieokrzesanego dzinna, czyli ciebie, w tym wszystkim, a gdybym mial sie zalozyc, to dalbym glowe, ze jesli cos poszlo zle, to z twojej winy. Zrozumialas? -Mozliwe - odparlam niewzruszonym glosem, ktory wybrzmial w ciszy, jaka zapadla. Manny wzial glebszy wdech i powoli wypuscil powietrze z pluc. -W porzadku - odezwal sie w koncu. - Cassiel, uspokojmy sie. Nie zrobilismy nic zlego. Ktos nas zaatakowal; nie wiemy kto, nie wiemy nawet, czy to Straznik, czy dzinn. Ale zachowamy czujnosc, jezeli cos podobne go sie powtorzy. Pasuje? Scott nie spuszczal ze mnie oczu. Powoli przyobleklam twarz w chlodny usmiech i dostrzeglam, jak Straznik zadrzal pod wplywem tego, co dostrzegl wyraznie w moich oczach. Byly to atuty, ktore prezentowal dzinn, wstepujac na sciezke wojenna ze Straznikami, chocby tylko na krotko. Wszystko to, co sprawialo, ze czuli przed nami respekt. -Swietnie - powiedziala Greta. Wydala sie nagle przygaszona i troche podenerwowana. - Moja propozycja jest taka: nie chce, zebyscie wyjezdzali w teren przez kilka dni, wiec pozostancie tutaj i robcie, co sie da, z od dali. Uwazajcie na siebie. Jesli zobaczycie cos dziwnego, niezwlocznie wezwijcie pomoc. -Slyszalem, ze twoj brat zawital do miasta - zwrocil sie Scott do Manny'ego. - Czy to prawda? -Tak, pobedzie u nas kilka dni. -Podobno stara sie o przeniesienie. Chcialem, zeby trafil pod moje skrzydla ale dowiedzialem sie, ze w naszym regionie nie mamy brakow kadrowych. Pewnie wysla go do Kolorado. - Scott zmruzyl ciemne oczy. - Szkoda. On sporo umie. Przydalby sie nam. -W Kolorado tez sie przyda - rzucila ostro Greta. - Dosyc juz tego. Manny, Cassiel, dziekuje wam za okazana cierpliwosc. Na tym na razie zakonczymy. -Och - odezwal sie Scott, strzelajac palcami. - Czy nie dotarl do was poczta raport, ktory prawdopodobnie powinien trafic do biura w Kolorado? Bylo cos dziwnego w tym, jak rzucil ten temat - zbyt pospiesznie, z nazbyt przymilnym usmiechem. Zanim Manny zdazyl odpowiedziec, wtracilam: -Ja sie zajmuje sortowaniem dokumentow. Nie na tknelam sie na nic takiego. Manny rzucil mi przenikliwe spojrzenie, ale zrozumial moj zamysl i sie nie odezwal. -W porzadku - stwierdzil Scott. Przygladal mi sie przez kilka sekund. - Coz, jak cos takiego nadejdzie, dajcie mi znac. Greta wstala. Scott co prawda nie palil sie do wyjscia, ale nie mial wyboru; to ona najwyrazniej szefowala w tym duecie, a kiedy obierala jakis kurs, to nie dawala sie z niego spychac. Uscisnela dlon Manny'ego, a potem - po chwili wahania - takze moja. Zastanawialam sie, co takiego naopowiadano jej o mnie. Byc moze prawde. W takim razie nic dziwnego, ze sie zawahala. Zadbalam o to, aby utrzymac to zetkniecie sie naszych prawic na poziomie zdawkowym i dostrzeglam blysk ulgi w jej oczach. Ze Scottem nie bylam juz tak ostrozna. Szybko wyszarpnal reke, ocierajac dlon o spodnie. Nie znalazlam w nim przyjaciela. I wcale mi na tym nie zalezalo. -Manny Rocha to dobry Straznik - powiedzialam. - I nie probujcie sugerowac, ze jest inaczej. Nie spuszczalam wzroku ze Scotta, poki z cichym trzaskiem nie oddzielily nas drzwi. -Nie powinnas go tak wrogo nastawiac - rzekl Manny. -A ty nie powinienes starac sie go udobruchac. - Odwrocilam sie, by siegnac po teczki lezace na biurku. -O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego go oszukalas? Przeciez mamy ten dokument, ktory mial trafic do Kolorado, no nie? -Nie wiem - odpowiedzialam cicho. Znow przenioslam spojrzenie na zamkniete drzwi i zmarszczylam czolo. - Nie wiem dlaczego. Manny ziewnal. -Chrzanic to. Zajmiemy sie tym jutro. To pewnie i tak nic, czym warto sie przejmowac. Nie wiem, jak ciebie, ale mnie zmeczylo to cale przesluchanie. Ja tez czulam sie znuzona, wiec pozwolilam mu wyciagnac sie z biura i podrzucic do domu. Dzinn nie spi, chyba ze przyjmie ludzka postac. Moze jest to dla nas jakas pokusa, ten krotki okres zapomnienia... i snow. Snienia o sprawach, ktore pozostaja poza nasza kontrola. Nigdy wczesniej nie snilam, ale tamtej nocy przysnil mi sie Luis Rocha. W tym snie byl mniej wiecej taki sam jak na jawie, a zarazem inny. Byl dzinnem, a nie Straznikiem. Zrodlo jego mocy plonelo jasno, a tatuaze na jego ramionach wydawaly sie prawdziwymi plomieniami, ledwie pozostajacymi w granicach konturow wykonanych tuszem. Byl kims pieknym i dzikim, a w tym snie - we snie - ciagnelo mnie do niego jak wode do nieba. Jego zar topil lod we mnie. Nie znalam sie na sprawach cielesnych, ale ten sen byl o ciele, o jego pragnieniach i zadzach, a kiedy sie obudzilam, drzalam obolala jak po wstrzasie wywolanym przez rozkosz. Nie snilam o Mannym. Snil mi sie jego brat. A to wydalo mi sie dziwnie znamienne. Nie wspomnialam nawet slowem o tym snie Manny'emu, kiedy wpadl kolejnego poranka, by zabrac mnie do biura. Czulam sie niewygodnie w swojej skorze, mocno swiadoma krepujacego mnie ciala. Wczesniej uwazalam je za narzedzie, za skorupe, ale tamten sen sprawil, ze spojrzalam na nie troszke inaczej. Ludzkie dusze byly sprzymierzone z cialami i czasami wydawalo sie, ze przyczyne tego stanowia doznania. Nie bylam pewna, czy mi sie to podoba. Widok Luisa, czekajacego na korytarzu przed biurem, byl dosc przyjemnym zaskoczeniem, a wspomnienie tresci snu przyprawilo mnie o fale goraca, ktora przeplynela od moich stop do czubka glowy. Odwrocilam od niego oczy, nie chcac w zaden sposob zdradzac sie ze swoimi myslami o nim. -Cos nie tak? - spytal Manny, pozwalajac mi pierwszej wejsc do budynku. Pokrecilam przeczaco glowa, a jasne wlosy przeslonily mi twarz. - Oj, najwyrazniej cos cie gryzie. Starasz sie to ukryc, zachowujac kamienna twarz, Cassiel... Czesc, braciszku. Co jest? Nie za wczesnie, jak na ciebie? Nastapila krotka pauza i dostrzeglam, ze Luis przyjmuje nieco inna postawe - nieco bardziej czujna. -Nie zostawiles mi wiadomosci? -Jakiej znowu wiadomosci? -Ze mamy sie spotkac tu, w biurze. Manny nacisnal klamke i otworzyl drzwi. -Zupelnie jakbym nie marzyl o niczym innym, tylko o tym, zeby ujrzec twoja facjate wczesnym rankiem. Nie, stary, ja nie... Poczulam to pierwsza na ulamek sekundy przed ktoryms ze Straznikow. Popchnelam Manny'ego i jego brata na prawo od drzwi, a sama skoczylam w lewo. Ogien buchnal z wnetrza biura bialym rozgrzanym plomieniem, przelewajac sie jak lawa, by zagotowac sie na przeciwleglej scianie, ktora natychmiast pokryla sie pecherzami, zweglila i zaczela plonac. Po drugiej stronie tej ognistej bariery dojrzalam Manny'ego i Luisa, ktory sie cofali. Przez moment byli wzglednie bezpieczni. Ja nie. Odwracajac sie, uchronilam cialo przed poparzeniem, lecz teraz znalazlam sie w pulapce w niszy na koncu korytarza, ciasnej wnece, z ktorej nie bylo wyjscia. Rozgrzane powietrze drzalo, a dym zaczal buchac z plonacych scian i sufitu - czarny, gesty, gryzacy i duszacy. Oczy mi lzawily. Przywarlam do najbardziej oddalonej od ognia sciany, lapiac plytkie zdlawione oddechy. Musialam opanowac te sytuacje, ale ogien... ogien przerazal mnie w niewyobrazalny sposob. Ten lek byl instynktowny, wyplywal z samej cielesnej natury, atawistycznego odruchu, by uciec przed plomieniami. Jestem dzinnem. Zrodzilam sie z ognia. Ogien nie moze wyrzadzic mi krzywdy. Teraz jednak mogl, a moje cialo wyczuwalo to az za dobrze. Staralam sie zapanowac nad swoimi reakcjami. Mialam moc; musialam jej tylko uzyc. Ale ta moc byla zakorzeniona w Ziemi, a ogien prawie nie reagowal na moje zalosne wysilki. I nagle z tych plomieni wylonil sie czlowiek, a wlasciwie ogien o ksztalcie czlowieka, ktory zmienil sie w czerwony roztopiony metal. Dzinn. Patrzyl na mnie przez dluga chwile, a potem wyciagnal reke. Kiedy sie zawahalam, przekrzywil glowe w bok, wyraznie zniecierpliwiony. Ujelam jego dlon. Nic mnie nie oparzylo. Wciagnal mnie w ogien i znalazlam sie wsrod plomieni, otoczona i lizana przez nie. Znowu poczulam sie jak dzinn, lecz trwalo to jedynie krotka, euforyczna sekunde. Wtedy cos mnie pchnelo i potknelam sie, wpadajac w warstwe powietrza, ktora wydala sie lodowato zimna w porownaniu z ognistym zarem. Pelno tu bylo trujacego dymu. Wyciagnelam rece i wymacalam twarda powierzchnie sciany. Podazylam wzdluz niej, kaszlac i dlawiac sie, az natknelam sie na cieple cialo, a ludzkie dlonie uchwycily moje ramiona. -Mam ja! - Rozpoznalam ten glos, choc byl teraz bardziej chrapliwy z powodu dymu. Glos Luisa Rochy. - Cassiel, chodzmy! Zmierzal ku nam jakis duzy cien - to Manny. Ujal mnie za druga reke i obaj bracia wyprowadzili mnie z dymu. W budynku biurowca zapanowal chaos; ludzie biegali, wrzeszczeli, rozmawiali goraczkowo przez telefony komorkowe. Wynosili komputery, torby i teczki. Jakis czlowiek wywlokl nawet cala szafke z dokumentami, choc pozostawalo zagadka, jak zamierzal zniesc ja po schodach. -Straznicy Ognia j juz interweniuj a! - zawolal Manny i zakaslal. Usta i nos mial czarne od sadzy, a oczy nabiegle krwia. Przypuszczalam, ze sama wygladam nie lepiej. Luis zgial sie wpol, wyczerpany i zadlawiony i splunal czyms czarnym. -Juz sa - powiedzial i przykucnal przy scianie, kiedy poczulismy moc Straznikow, oplywajaca nas chlodna fala. Dym sie nieco rozproszyl i uslyszalam, jak huk po zaru zamienil sie w przytlumiony szum. - Cholera jasna. Co to bylo, do licha? Manny, kogo ty, do ciezkiej cholery, az tak wkurzyles? -Ja? Ktos kazal tobie sie tu zjawic, nie pamietasz? Moze oni wcale nie uwzieli sie na mnie! Popatrzyli na siebie wojowniczo zaczerwienionymi oczami. Nigdy dotad nie wydali mi sie tak bardzo do siebie podobni. Odkrztusilam z krtani sadze. -Jestescie wsciekli, bo sie boicie - stwierdzilam. - I slusznie. Ktos chcial was zabic albo przynajmniej malo Obeszloby go to, ze zginiemy przy okazji. Ktos zdolny do wywolania pozaru na wielka skale, czyli Straznik... -Albo dzinn - dokonczyl Luis i obydwaj bracia spojrzeli w moja strone. - Chyba nie ma sensu pytac, czy ty narobilas sobie ostatnio jakichs wrogow. Nie wspomnialam im o dzinnie, ktory sie tu zjawil... i ktory wyciagnal mnie z ognia. Pora nie wydawala sie na to odpowiednia. Wolalam sprawe przemilczec. Rozpoznalam go jako nowego dzinna, jednego ze stronnikow Davida, ale nie znalam go za dobrze i nie sadzilam, by nowy dzinn mial jakis powod, by mnie scigac i narazac przy tym zycie wielu ludzi. Z drugiej strony Ashan... Ashan nalezal do tych, ktorzy zachowuja urazy przez dziesiatki lat, a ofiary wsrod ludzi nie znaczyly dla niego nic. Zamet na schodach ustal, a strazacy w zoltych kombinezonach, przy akompaniamencie wycia syren nerwowo nakazywali nam gestami wyjsc z budynku. Luis mial wrogow. Ja tez. I Manny rowniez. Nie istnial inny sposob na ustalenie, kto stanowil cel tego ataku, poza jednym: nalezalo o to zapytac kogos, kto, jak wiedzialam, byl tego swiadkiem. W zamieszaniu panujacym na dole wymknelam sie Manny'emu i Luisowi, wdrapalam na platforme ciezarowki stojacej na parkingu i obserwowalam rozgrywajaca sie scene. Wydawalo sie, ze panuje chaos, ale w istocie dzialania mialy logiczny przebieg - strazacy najwyrazniej znali sie na swoim fachu, podobnie jak policjanci i personel pogotowia ratunkowego, udzielajacy pomocy tym, ktorzy jej potrzebowali. Od razu spostrzeglam dzinny, nawet w ludzkim wcieleniu. Dwoje z nich znajdowalo sie w tlumie, ale nie bylo wsrod nich tego, ktory wyciagnal mnie z ognia. A jednak im rowniez mozna bylo cos przekazac. Zeskoczylam z ciezarowki i wyladowalam ciezko na ziemi - grawitacja i masa ciala stanowily nie najlepsza kombinacje - odczuwajac ostry bol, jak gdyby ktos wbil mi noz w prawa noge. Nie zlamalam nogi, tylko nadwerezylam miesien. Zmusilam sie do tego, by nie zwracac uwagi na te dolegliwosc, kiedy przeciskalam sie przez tlum ludzi rozprawiajacych z podekscytowaniem. Dotarlam do miejsca w ktorym wypatrzylam pierwszego z dzinnow, lecz juz go tam nie zastalam. Nigdzie nie bylo go widac. Ostroznie wyostrzylam swoje zmysly, choc mialy one ograniczony zasieg, ale nie odkrylam niczego. Zobaczyl mnie i wolal sie wycofac. Drugi dzinn okazal sie bardziej uczynny. Przybral postac malej dziewczynki, dziecka, z dlugimi, jedwabistymi blond wlosami i jasna cera. Jej oczy byly tak blekitne, jakby zostaly ulepione z kawalka nieba. Usiadla na ozdobnym kamiennym bloku na skraju parkingu, wymachujac stopami i obserwujac slup czarnego dymu, bijacego z biurowca ku niebu. -Jak ci sie podoba na wygnaniu? - zapytala mnie, gdy przykucnelam obok niej. Podobnie jak ja, nalezala do starych dzinnow i cieszyla sie szczegolnymi wzgledami Ashana; byla przy tym dosc niezalezna z uwagi na swoj wiek oraz moc. -Ani troche - odpowiedzialam krotko. - Venno, w budynku podczas pozaru byl pewien dzinn. Mozesz mi powiedziec, kto to taki? -Pewnie - odrzekla, wykrzywiajac usta w lekki, irytujacy usmieszek. - Moge. -A powiesz? -Nie. Z trudem zapanowalam nad nerwami. -W takim razie czy przekazesz mu wiadomosc i po wtorzysz, ze musze go spytac o to, co tu sie wydarzylo? Venna nie przestawala stukac obcasami z twardej skory o kamien, nie odrywajac spojrzenia od biurowca. -Ashan nadal jest na ciebie bardzo zly - oznajmila. -Czy on to zrobil? -Co takiego? -Wywolal ten pozar. Teraz spojrzala na mnie, ale z lekcewazeniem. -Dlaczego mialby to robic? Dobre pytanie, ale nie potrafilam przewidywac posuniec Ashana. -A moze wydal taki rozkaz? -Nie. - To mnie zaskoczylo; nie oczekiwalam tak stanowczej odpowiedzi, nie od dzinna tak starego i prze bieglego jak Venna. - Przekaze wiadomosc od ciebie te mu, kto tu byl. Tylko ten jeden raz, Cassiel, wyswiadcze ci przysluge. Nie pros mnie o to wiecej, bo moze sie to dla ciebie zle skonczyc. Powiedziala to dosyc beznamietnie, ale wiedzialam, ze mowi bardzo serio. I ze naprawde moze mi zaszkodzic. Choc wygladala teraz jak mala slodka dziewczynka Venna byla potezna, niebezpieczna istota, a gdybym tylko ja rozdraznila... Sklonilam glowe, milczaco przyjmujac to do wiadomosci. Wtedy Venna zamienila sie w oblok mgly, a ja uswiadomilam sobie, ze popelnilam fatalny, ludzki blad - nie zapytalam, kiedy to zrobi. Czas nie byl czyms, z czym liczyly sie stare dzinny, w dodatku miewaly swoje humory; Venna mogla spelnic obietnice, ale dopiero po uplywie kilkuset lat. A to na nic by sie nie zdalo. Bez wzgledu na motywy, ktorymi sie kierowala, zlitowala sie jednak nade mna. Juz po chwili objawil sie drugi dzinn, przysiadajac na tym samym kamieniu, ktory wczesniej zajmowala. Ten dzinn byl duzo wyzszy, w meskiej postaci, ubrany w klasyczne spodnie i biala koszule. Takie oficjalne ubranie skrywalo ciemna, miedziana skore, ktora mimo wszystko wydawala sie niemal ludzka; tylko nieco bardziej czerwonawa od cery Luisa, jak zauwazylam. Jednak oczy tego dzinna nie mialy w sobie nic ludzkiego. Barwy wirowaly w nich i mieszaly sie ze soba jak w cieklym opalu. Watpilam, czy ludzie znajdujacy sie wokolo w ogole byli w stanie go spostrzec. Jego postac byla nieco rozmazana a gdy odwracalam glowe, znikal mi z pola widzenia. -Chcesz o cos zapytac - powiedzial. - Nie dziwi mnie to. Jestem Quintus. - Po ludzku wyciagnal do mnie reke, ktora ujelam, choc bardzo ostroznie. Byl cieplawy jak pieniazek rozgrzany przez sloneczne promienie. - Nie wywolalem tego pozaru, jesli to cie interesuje. -Nie sadzilam wcale, ze to zrobiles - odrzeklam. - Mam na imie... -Wszyscy cie znamy, Cassiel. Wszystkich nas uprzedzono. - Jego glos byl gleboki niczym ton dzwonu, ale przy tym cichy, jakby dobiegal z wielkiej dali. - Przykro mi. Chcialbym ci pomoc, gdybym tylko mogl. -Nawet mnie nie znasz. Na to obdarzyl mnie rozbawionym blyskiem oka. -Nie jestem jednym z twoich starych dzinnow. Kiedy zylem jako czlowiek, nie musialem znac ludzi, ze by im pomagac - powiedzial. - Na tym polega, jak przy puszczam, zasadnicza roznica miedzy starymi a nowymi dzinnami; wy pomagacie tylko sobie i wylacznie wtedy, kiedy macie na to ochote. Coz, jesli ciekawi cie ten po zar, to moge zdradzic ci tyle: to Strazniczka podlozyla ogien. -Jestes tego pewien? -Oczywiscie. - Jego usmiech zrobil sie mroczny i zaprawiony gorycza. - Dobrze znam te Strazniczke. Kiedys bylem jej niewolnikiem. Kilka sekund uplynelo w milczeniu, zanim zadalam oczywiste pytanie: -Kto to taki? -Dlaczego sadzisz, ze ci powiem? - zapytal i zmieszalam sie na dluzsza chwile, podczas gdy on usmiechnal sie szerzej. - Bylem niegdys jej niewolnikiem, co jeszcze nie znaczy, ze jej nie lubie. Jak wiesz, jedno nie wyklucza drugiego. Dla mnie wykluczalo. -Nie zdradzisz mi jej imienia. -Nie, bo wiem, dlaczego zrobila to, co zrobila. To byl akt desperacji, Cassiel. - Urwal i wbil spojrzenie w ogien. - Nikt nie zostal ranny, nikt nie zginal. Daj sobie z tym spokoj. -To bylo wymierzone we mnie. Albo w mojego Lacznika, co na jedno wychodzi. Nie moge tego odpuscic. -Sprawa jest zamknieta. Ta Strazniczka juz nie bedzie napastowac nikogo z was. Przyrzekam ci to. Dopilnuje tego osobiscie. Nie chcialam uwierzyc Quintusowi, ale bylo w nim cos tak stanowczego i szczerego, ze w koncu bez zbytniego zapalu skinelam glowa. -No, dobrze - powiedzialam. - Ale jezeli twoja pa ni Strazniczka zlamie slowo i zacznie znowu przesladowac albo Manny'ego Roche, albo mnie, to ja zniszcze. Po twoim trupie, jesli bede musiala. Czy to jasne? Nie usmiechnal sie na te slowa. -Jak slonce - odrzekl. - Zrobilbym to samo na twoim miejscu. - Ponownie wyciagnal reke i wymienilismy mocny uscisk dloni. - Zglos sie do mnie, jesli bedziesz potrzebowala pomocy, Cassiel. Wydaje mi sie, ze swiat nie jest tak ekscytujacy, gdy ja sam nie uczestnicze w tym, co sie dzieje. Jakie dziwne postrzeganie spraw. Ja chcialam z kolei uciec od wszystkiego, gdzie pieprz rosnie, i powrocic do swojego spokojnego zycia z dala od tego swiata oraz jego parszywych problemow. Quintus uklonil sie lekko, ja tez skinelam mu w odpowiedzi, i zniknal. Pomyslalam, ze znalazlam sobie sojusznika. Mialo sie jeszcze okazac, na ile godnego zaufania, ale dzieki temu poczulam sie troche mniej osamotniona owego dnia, kiedy wszystko zdawalo sie sprzysiac przeciwko mnie. Jeden z przechodzacych w poblizu strazakow zatrzymal sie i spojrzal na mnie z niepokojem. -Prosze pani, czy potrzebna pani pomoc? -Nie. - Watpilam, czy pomoc, jakiej potrzebowalam, moglabym uzyskac od niego. Manny, skoncentrowany poczatkowo na upewnieniu sie, ze wszyscy sa bezpieczni, zaczal szalec z powodu utraty swojego biura i dokumentacji. Nasze pietro biurowca bylo calkowicie zniszczone. Watpilam, czy pozostal tam chocby jeden nienadpalony skrawek papieru. -Powtarzalem ci, bracie, zebys zarchiwizowal caly ten szajs. Ale czy ty kiedykolwiek mnie posluchales? Nie. - Luis, jak przystalo na typowego brata, wcale go nie pocieszal. - Swoja droga, kiedy ostatnio posortowales te dokumenty? Manny poslal mi ostrzegawcze spojrzenie. -Kilka tygodni temu - rzucil. - I zebys wiedzial, ze cos tam zarchiwizowalem. W zeszlym roku. No... moze z kilka lat temu. Luis tylko pokrecil glowa. Teraz, kiedy kryzys zostal zazegnany, wydalo sie, ze ta sytuacja go bawi. -Spojrz na to w ten sposob: mozna rozpoczac wszystko na nowo. Zastapic nowymi te syfiaste meble, ktore pamietaly chyba jeszcze prezydenture Eisenhowera. -Lubilem to biurko! -Czlowieku, nikt ci nie zarzucal tego, ze masz dobry gust. Szlismy powoli do wozu Manny'ego. Ciezarowka Luisa stala zaparkowana nieco dalej. Staly tam wciaz wozy strazackie, blokujac wyjazd rzedom samochodow, ale naszego nic nie tarasowalo. Policja spisala nasze zeznania - a raczej zeznania Luisa i Manny'ego. Sama powiedzialam niewiele, przylaczajac sie jedynie do glosnych protestow, dotyczacych hipotez na temat przyczyny powstalego pozaru. Wcale nie bylam pewna, czy policjant uwierzyl komus z nas. Musielismy wydac sie troche podejrzani. Dotarlismy juz prawie do wozu, kiedy Manny jeknal: -A niech to, tylko tego jeszcze brakowalo. -O co chodzi? -Szef. Mial na mysli Straznika Pogody, Scotta ktory okazal sie taki niemily w czasie naszego ostatniego z nim spotkania. Scott szedl w nasza strone, a jego smutna twarz byla zaczerwieniona z wscieklosci. Wysunelam sie przed Manny'ego, przyciagajac rozzloszczony wzrok Scotta, gdy ten sie zatrzymal. -Grozisz mi? - warknal. Nie zareagowalam ani nie poruszylam sie, tylko wiatr rozwiewal moje miekkie biale wlosy wokol twarzy. Jakos wyczuwalam, ze moj spokoj usadzi go skuteczniej niz jakakolwiek odpowiedz. - Manny! Kaz jej zejsc mi z drogi! -Nie jestem jej wlascicielem - powiedzial Manny. - Potraktuj ja jak kobiete. I odzywaj sie do niej z nalezy tym szacunkiem. Scott najwyrazniej nie mial ochoty sie tak ponizac, jednak sztywno skinal glowa. -Prosze, Cassiel. Wytrzymalam bez ruchu na tyle dlugo, zeby poczul sie nieswojo, a potem cofnelam sie i stanelam obok Manny'ego. Ponownie musialam wystapic w obronie ludzi. To w twoim wlasnym interesie, powiedzialam sobie. Nic ponadto. Jednakze czesc mnie nadal sie nad tym zastanawiala. -Co sie tu wydarzylo, do cholery? - zapytal Scott. Manny byl podminowany; moglam wyczuc zdenerwowanie bijace od niego falami. Mimo wszystko zdolal za chowac kamienny wyraz twarzy. -Nie wiem - odparl. - Wyglada mi to na sprawke dzinna albo jakiegos Straznika, ale potrzebna nam bedzie pomoc Straznika Ognia, zeby ustalic rzeczywista przyczyne. Moglo dojsc do zwyczajnego podpalenia przez jakiegos czlowieka albo do spiecia instalacji elektrycznej. Trudno powiedziec. Cokolwiek Scott myslal na ten temat, przelknal uslyszane slowa. -Grety nie ma teraz w miescie, zajmuje sie pozarem w poblizu Santa Fe. Wroci rano. I przeprowadzi dochodzenie. - Urwal na kilka sekund, potem kiwnal glowa w bok. - Mozemy przez chwile porozmawiac na osobnosci? Manny podszedl do niego - choc znow bez entuzjazmu - i obaj odstapili o kilka krokow. Zamet, jaki panowal na parkingu, chronil ich przed ludzkimi zmyslami, a moje byly na tyle przytepione, ze zdolalam wylapac tylko kilka pojedynczych slow. To wystarczylo jednak, bym sie zorientowala, ze Scott staral sie wmowic Manny'emu, ze to efekt jakichs niedociagniec z jego strony. -Hej - odezwal sie Luis i lekko dotknal mojego ramienia. -Co? - Spojrzalam na niego spod sciagnietych brwi. -Wygladasz tak, jakbys chciala wypruc Scottowi flaki. Pomyslalem, ze powinienem ci o tym wspomniec, na wypadek gdybys nie do konca zamierzala sie z tym zdradzac. Chwile trwalo, zanim dotarl do mnie sens jego slow. Nie maskowalam uczuc tak dobrze, jak mi sie zdawalo, i napawalo mnie to niepokojem. Jak ludzie radzili sobie ze zlozonymi emocjami, ktore tak wyraznie malowaly sie na ich twarzach i byly widoczne w jezyku ich cial? Sadzilam, ze poczynilam jakies postepy, lecz najwyrazniej niedostateczne. Luis popatrzyl na swojego brata oraz Scotta z chlodnym blyskiem w oku. -Ten gosc to biurokratyczny dupek - stwierdzil. - Jedyne czym moze straszyc Manny'ego to kolejny bez sensowny raport. Biorac pod uwage to, jak niewielu Straznikow obecnie sie tu kreci, nie uznalbym tego za smiertelne zagrozenie. - Przeniosl na mnie wzrok i znowu poruszylo mnie wspomnienie tamtego realistycznego, niepokojacego snu i wrazenie dotyku Luisa na mojej skorze. - Chyba ze wiesz o czyms, o czym ja nie mam pojecia. -Cos wiem - powiedzialam. -O tym pozarze? -Wiem, ze spowodowala go pewna Strazniczka - wyjasnilam. - Jednak nie znam jej imienia. Zapewniono mnie, ze to sie nie powtorzy. Byc moze Luis czegos sie spodziewal, ale na pewno nie tego. -Co takiego? Skad ci to wiadomo? Wzruszylam ramionami. -Od pewnego dzinna. Otworzyl, a nastepnie zamknal usta, wyraznie szukajac odpowiednich slow i ich nie znajdujac. Byl to ciekawy widok i przypatrywalam mu sie z zainteresowaniem. W koncu Luis zdolal pozbierac mysli. -Posluchaj, malo mnie obchodzi, co ten dzinn ci na gadal... A poza tym od kiedy to oni znowu z toba rozmawiaja? Myslalem, ze cie wyrzucili... -Owszem. Zbyl te odpowiedz. -Bez wzgledu na to, co uslyszalas od tego dzinna, ktos chcial, zebysmy stali z Mannym przed tamtymi drzwiami, kiedy sie otworzyly, a to znaczy, ze chcial nas zabic. Moze i jestem stukniety, ale mysle, ze moga nie poprzestac na tej jednej probie! Wczesniej Quintus zapewnial mnie, ze jego byla pani nie ponowi ataku, ale mozliwe, ze nie znal wszystkich faktow... Albo ze mnie oklamal. Zazwyczaj dzinny sie wzajemnie nie oszukiwaly, ale przeciez nie nalezalam juz do ich grona, nie bylam z nimi zwiazana... Nie spodobal mi sie mdlacy ucisk w zoladku, jakiego doznalam na te mysl. Jesli mnie oklamal, to nie zdolalam go przejrzec. Bylo to bardziej niz niepokojace. To bylo druzgocace. -Nie wiem - moj glos zabrzmial cicho i slabo. - Nie wiem, czy potrafie to ustalic, Luis. -Chcesz ocalic Manny'ego, prawda? On jest dla ciebie zrodlem zyciowej sily. Moze wiec to dobry pomysl popytac tu i tam. - Pelne usta Luisa ulozyly sie w cos na ksztalt usmiechu, ale jednak nie w prawdziwy usmiech. - Nawet jesli malo cie obejdzie, czy ja sie usmaze. -Obchodzi mnie - odparlam i zaraz pozalowalam, ze to w ogole powiedzialam, bo popatrzyl na mnie, a je go oczy sie rozszerzyly, jakby zobaczyl cos wiecej niz tylko irytujaca, troszke niepelnosprawna partnerke swego brata. Cos we mnie drgnelo, bylo to poruszenie, ktorego wczesniej nie znalam, jesli nie liczyc wspomnianego snu. Cos pierwotnego, mrocznego i glebokiego, i sprawilo mi... przyjemnosc. Odwrocilam oczy, wbijajac je w ziemie i pragnac, by to uczucie ustapilo. Moja skore ogarnelo nieznosne goraco. -Dobrze wiedziec - rzucil Luis glosem sztucznie bez namietnym. - Wyglada na to, ze obrabianie tylka mojemu bratu juz sie zakonczylo. Vamanos... To znaczy chodzmy. Otworzyl drzwi wozu Manny'ego od strony pasazera i podal mi reke. Popatrzylam na nia zmieszana, a potem bardzo delikatnie chwycilam jego dlon. Poprowadzil mnie do auta i zanim puscil moja reke, przesunal kciukiem po moich kostkach. Byl to przelotny gest, albo raczej mial taki byc, jednak przeszyl mnie jak wiazka swiatla. -Do zobaczenia - rzucil i zamknal drzwi wozu. Kiedy w koncu unioslam glowe, odchodzil juz, z rekami w kieszeniach. Kolejna nieopanowana fala zaru zaplonela we mnie i zamienila sie gdzies gleboko w lsniaca lune. Niepotrzebne mi to, powiedzialam sobie. Niepotrzebne mi komplikacje. Chce tylko przezyc. Wygladalo jednak na to, ze moje cialo ma na ten temat inne zdanie. Z takim skupieniem wpatrywalam sie w Luisa, ze drgnelam, kiedy Manny wsiadl od strony kierowcy, klapnal ciezko na siedzenie i trzasnal drzwiami tak, ze az caly woz sie zakolysal. Spojrzalam na niego, ale jego mina nadal niczego nie wyrazala. Sztywnymi rekami chwycil kierownice, a kostki na jego dloniach zbielaly pod wplywem nacisku. -Dran - odezwal sie w koncu i przekrecil kluczyk, by uruchomic silnik. - Wynosmy sie stad. -Dobrze sie czujesz? - spytalam. Rzucil mi pelne goryczy spojrzenie, mroczne i dzikie. -Jasne. Po prostu swietnie. Niby dlaczego, do cholery, mialoby byc inaczej? Nie pytalam go juz o nic wiecej i siedzielismy w milczeniu, kiedy jechal za szybko, zbyt ryzykownie, przez cala droge do domu. 6 Angela czekala przed domem na nasze przybycie - nie sadzilam, zeby Manny do niej zadzwonil, ale przypuszczalam, ze mogl to zrobic Luis. Wygladala na spieta, ale udawala spokoj. Gdy Manny wszedl po frontowych schodach, wstala, zeby go usciskac. Ujela jego twarz w swoje dlonie, obdarzyla go przeciaglym, czulym spojrzeniem i powiedziala:-Idz sie umyc; cuchniesz jak popielniczka. Pocalowal ja szybko i wszedl do srodka, zostawiajac nas dwie stojace obok siebie. -Czy ja tez cuchne jak popielniczka? - spytalam. Skrzywila usta w niechetnym usmiechu. -Pewnie tak, ale nie zblize sie do ciebie na tyle, ze by cie wachac. - Pochylila lekko glowe, przygladajac mi sie uwaznie. - Wygladasz jak strach na wroble, bardziej niz zwykle, ze tak powiem. Kiedy Manny skonczy, moze wezmiesz prysznic? Moge znalezc ci cos do ubrania. -Nie - odparlam. - Wloze to, co mam. - Mysl o tym, zeby nosic czyjes ubrania, przyprawila mnie o dreszcz. - Ale chetnie splucze z siebie ten brud. -Nie ma problemu. - Angela otworzyla przede mna siatkowe drzwi przeciw owadom i weszlysmy do domu. -Badzmy cicho; Ibby drzemie. Tak naprawde Ibby nie spala. Zerwala sie z kanapy i podskakiwala w miejscu z rozradowana twarzyczka. -Cassie, Cassie, Cassie! Westchnelam. -Prosze, mow do mnie Cassiel. - Uznalam, ze choc na tyle moge sobie pozwolic. Angela stlumila smiech. Nie mialam pojecia, jak ludzie zachowuja sie w takiej sytuacji, ale przykleklam i dziecko wpadlo mi w ramiona. Cieple pulchne raczki objely mnie za szyje. Poczulam wilgotny pocalunek na swoim policzku. -Oj, pachniesz jak cos, co sie pali - powiedziala Ibby. -Wlasnie chce to zmyc - odparlam powaznie. - Czy wtedy bedzie lepiej? Dziewczynka pokiwala energicznie glowa, potrzasajac lokami. -Palilo sie? -Tak, Ibby. -Byli tam strazacy? -Tak, nawet wielu. -Czy to byl duzy pozar? -Dosc duzy. Ibby otworzyla szeroko ciemne oczy i rozejrzala sie po pokoju. Nie rozumialam, o co chodzi, poki jej oczy nie zaszly lzami i zawolala zalosnie: -Gdzie tato? Nie mialam wprawy w radzeniu sobie z placzacymi dziecmi, ale na szczescie Angela szybko wziela corke na rece i poklepala ja po plecach. -Cicho, mija, tacie nic nie jest. Slyszysz? Bierze te raz prysznic. -Czy on byl przy pozarze? - Dzieciecy glosik za drzal. -Byl tam z Cassiel - odparla Angela i na moment nasze spojrzenia sie spotkaly. - Ale zobacz, oboje sa cali i zdrowi. Cassiel nic sie nie stalo i tacie tez nie. Dlaczego wiec placzesz, Ibby? Szloch Ibby zamienil sie w pociaganie nosem. -Nie placze. -Grzeczna dziewczynka. - Angela pocalowala ja w policzek i postawila z powrotem na podlodze. - Idz sie bawic, mija. Ibby ruszyla korytarzem w strone swojego pokoju i przystanela przy drzwiach lazienki, by posluchac szumu lecacej wody. Spojrzala na mnie z powatpiewaniem, a ja pokiwalam glowa. Probowalam jej przekazac, ze Manny tak naprawde ma sie dobrze. Nie wiedzialam, czy mi uwierzyla, ale poszla do swojego pokoju na koncu korytarza i po kilku chwilach uslyszalam dobiegajaca stamtad muzyke. Angela odetchnela powoli. -Robi sie taka niespokojna, kiedy mysli, ze cos sie stalo. Wie, ze Manny ma niebezpieczna prace. Staramy sie trzymac ja od tego z dala, ale to bystra dziewczynka. Wie, co sie dzieje. Chcialam jej powiedziec, ze Manny'emu nic nie grozilo, ale tak naprawde nie bylam o tym przekonana. Slowa Luisa pozbawily mnie pewnosci, kazaly mi zwatpic we wszystko, w co dotad wierzylam. -Mowilam ci, ze bede nad nim czuwac - przypomnialam. Wydawalo mi sie to niezreczne, ale tez... wlasciwe. Dostrzeglam, jak ogarnia ja ulga. Ufa, ze dotrzymam slowa. Zdawalo sie to dziwnie wazne, ale czulam tez, ze mi ciazy. -Dzieki temu Ibby poczuje sie lepiej - rzekla Angela. Nie dodala "i ja", ale zrozumialam, ze o to jej chodzi. - Pewnie masz ochote na cos zimnego do picia? Rzeczywiscie, czulam sie spragniona i podazylam za nia do kuchni, gdzie zaczela opowiadac o jakichs nic nieznaczacych szczegolach dnia codziennego, jakbysmy byly przyjaciolkami. Przypuszczam, ze na swoj sposob stalysmy sie nimi. Wypilam lyk mrozonej herbaty, ktora przygotowala, i skubnelam ciastko z talerza stojacego na stole. Przyszedl Manny, z wilgotnymi i zmierzwionymi wlosami po kapieli, w czystym ubraniu. Wzial ciastko i pochlonal je dwoma kesami. Angela pocalowala go w policzek, podala mu szklanke mrozonej herbaty i przez chwile oboje rozmawiali po hiszpansku. Z przyjemnoscia pozwolilam na to, by splywaly po mnie te dzwieki. W takiej normalnosci tkwilo cos dziwnie uspokajajacego, nawet jesli byla ona tak bardzo ludzka. Ibby wgramolila sie na krzeslo obok mnie i siegnela po ciastko. -Ibby! - odezwala sie ostro matka. Dziecko cofnelo sie i spojrzalo zmieszane. - Popros. -Czy moge wziac ciastko, mamo? -Tak, mozesz zjesc jedno. Ibby zlustrowala wzrokiem talerz i wybrala najwieksze ciastko. Spodobalo mi sie takie strategiczne podejscie do sprawy. -Manny, co ci powiedzial Scott? - spytalam. Siegnelam po drugiego herbatnika. Ostatecznie bylam i starsza, i wieksza od dziecka. Wydawalo mi sie to wiec uzasadnione. -Ze powinienem byl wyslac akta do archiwum kilka miesiecy temu - odparl. - Takie sa przepisy. Jakbysmy nie mieli innych zmartwien. -Obwinia cie? -Powiedzmy, ze w jego raporcie nie wypadne korzystnie. -Czy myslisz... - przerwalam, bo zdalam sobie sprawe, ze to moze nie najlepszy moment na zadanie takiego pytania. Mimo to trzeba bylo je zadac. - Czy myslisz, ze komus chodzilo raczej o ciebie i Luisa, a nie o zniszczenie biura? Manny wygladal na zmeczonego. Drobne zmarszczki wokol oczu poglebily sie, a jego skora wydawala sie bardziej ziemista. -Byc moze - odrzekl. - Nie wiem. Nie mam pojecia, czemu ktos mialby mnie scigac. -A Luisa? Nie odezwal sie. Uczynila to Angela: -Luis zadarl z wieloma ludzmi. Narobil sobie wrogow o wiele skuteczniej niz Manny. Rozumialam to na jakims instynktownym poziomie. Manny bardziej zajmowal sie rodzina i chociaz okazywal odwage i determinacje, to poswiecal sie zonie i dziecku. Luis byl inny. Nie wiedzialam, czego pragnal i co nim kierowalo, a to sprawialo, ze mnie niepokoil. -Mamo, czy moge wziac jeszcze jedno ciastko? -Nie. -A Cassie zjadla dwa. Przelamalam herbatnika na pol i podalam Isabel. -Cassiel - poprawilam ja. Zachichotala. Laptop, ktory dostalam od Manny'ego, byl juz w moim mieszkaniu. Gdy wrocilam do domu, zalogowalam sie do systemu komputerowego Straznikow, tak jak Manny mi pokazal, i zaczelam szukac informacji na temat Luisa Rochy. Jego akta osobowe robily wrazenie. Ostatni wpis pochodzil od kogos, kogo znalam - Joanne Baldwin pochwalila Luisa za jego sprawna akcje podczas trzesienia ziemi na Florydzie, ktore mialo miejsce, zanim wyjechal z tego stanu, by przybyc tutaj, do Nowego Meksyku. To musialo sie zdarzyc przed moim wygnaniem, chociaz nie mialam o tym pojecia, bytujac wysoko w sferze eterycznej. Luis byl potezniejszy i bardziej ceniony przez Straznikow, niz myslalam. To niekoniecznie przemawialo na jego korzysc; wielu Straznikow bylo skorumpowanych i wykorzystywalo swoj talent, by szybko sie wzbogacic. Wladza kusi ludzi w taki sposob, w jaki nie psuje dzinnow. Ale teraz, kiedy przybralam postac czlowieka, odkrylam, ze dzinny tez maja wiele wad. W najwczesniejszych wpisach notatki dotyczyly zwiazkow Luisa z gangiem. Wydawalo sie, ze decyzja dotyczaca tego, czy przyjac go do organizacji Straznikow, czy tez nie, byla trudna. Nieomal postanowili zrobic cos zupelnie przeciwnego - wykorzystac Straznika Ziemi, by na stale pozbawic Luisa mocy. Wiedzialam cos o tego rodzaju procederze. Byl bolesny i dawal kiepskie wyniki, zwlaszcza gdy sie porownalo, jak czesto byl skuteczny, a jak czesto poddawane mu osoby ginely. Luis mial szczescie, ze Straznicy byli zbyt samolubni, by zrezygnowac z takiego nabytku jak on. Ale wszystko wskazywalo na to, ze nadal maja na niego oko. Rowiesnicy Luisa Rochy mogli dobrze o nim myslec, ale administracja nadal mu nie ufala. Ciekawe. Zastanawialam sie, czy on o tym wie. Informacje z komputerowych plikow potwierdzily tylko to, co juz wiedzialam: Straznicy uznawali Luisa za duzo cenniejszy nabytek od jego brata. Kiedy siegnelam do wpisow o Mannym, zaczelam rozumiec dlaczego. Manny byl bez watpienia lojalny i uczciwy, ale miewal potkniecia i bezlitosnie je odnotowywano. Opoznienia w robocie papierkowej. Nieprzestrzeganie procedur biurowych. Niestarannie prowadzona dokumentacja. Nie byly to powazne naruszenia, lecz jedynie uchybienia, za sprawa ktorych Manny byl postrzegany jako niesolidny pracownik. W polaczeniu z jego niskim poziomem mocy oznaczalo to, ze nie mogl liczyc na powazny awans. Nic jednak nie wskazywalo na to, ze ktos moglby zyczyc mu smierci. Nie bylo zadnych wzmianek o przeciwnikach, konfliktach, o niczym takim. Manny nie narobil sobie wrogow. Luis postepowal inaczej. Mial wyjatkowe sukcesy, ale jego droga zyciowa byla usiana konfliktami. Zaczelam dostrzegac w tym pewien schemat, choc nie bylo to takie oczywiste; ostatecznie jako dzinn analizowalam rozne prawidlowosci i wzorce. Ci, z ktorymi Luis sie scieral, zarowno posrod Straznikow, jak spoza ich grona, wydawali sie w pewien sposob nieuczciwi. Luis, podobnie jak jego brat, zawsze zwracal uwage na takie rzeczy. W odroznieniu od Manny'ego czesto przeciwstawial sie tym, ktorzy zawalali sprawy - i stawial na swoim. O dziwo, nie szkodzilo mu to tak bardzo, jak moglabym sie spodziewac. Z raportow wynikalo, ze wszelkie dochodzenia dotyczace jego postepowania rozstrzygnieto na jego korzysc. Inaczej niz w przypadku Manny'ego. On nie mial jawnych przeciwnikow; najwyrazniej szkodzil sobie sam. Postanowilam sprawdzic, z ktorymi Straznikami Luis najczesciej wchodzil w konflikt. Byly dwie takie osoby i obie nalezaly do grona Straznikow Ognia: Landry Dent i Molly Magruder. Dzinn, na ktorego sie natknelam podczas pozaru biurowca, wyraznie wspomnial o podpalaczce, a to oznaczalo, ze mogla to byc Molly. Nie mieszkala w Nowym Meksyku, lecz w sasiednim stanie, Teksasie, w miescie El Paso, gdzie znajdowalo sie lotnisko. Postanowilam do niej poleciec. Dopiero gdy przechodzilam przez ponizajacy i uciazliwy proces kontroli bezpieczenstwa na lotnisku, uswiadomilam sobie, ze nie porozmawialam o tym z Mannym ani nie poprosilam go o pozwolenie na wyjazd. Nie jestem niewolnica, powiedzialam sobie. Moge wyjezdzac, kiedy tylko mam ochote. Prawdopodobnie na wlasne ryzyko. Jesli mialo to doprowadzic do walki, wolalam byc do niej gotowa; Manny zasilil mnie moca Ziemi, zanim opuscilam wieczorem jego dom, i prawie nic z niej jeszcze nie zuzylam. Mialam jednak silne przeczucie, ze Manny nie bedzie zachwycony tym moim pomyslem, i zapewne nie bez powodu. Ale to mnie nie powstrzymalo. Na szczescie lot byl krotki i przebiegal bez przygod. Wyczuwalam energie plynaca przez powietrze i chmury, ten ocean mocy niewidzialnej dla ludzi siedzacych obok mnie w samolocie. Zorientowalam sie, ze przyciskam dlon do okna, usilujac dotknac tego, czego, jak wiedzialam, nie potrafie dosiegnac, i zastanawiajac sie, kiedy - jesli w ogole - takie tesknoty ustana. El Paso bylo miastem pustynnym, otoczonym przez stare niskie gory i nakrytym jasna misa nieba - o jeszcze bardziej przejrzystym blekicie niz niebo nad Albuquerque. Powietrze bylo suche i rzeskie, a miasto starsze niz myslalam, a przy tym bardziej halasliwe, brudne i zatloczone. Bezladnie rozciagalo sie na pustyni, a nawet wpelzalo na stoki okolicznych wzgorz. Ze zdziwieniem uswiadomilam sobie, ze nie umiem tak latwo odnajdywac adresow. Oczywiscie, powinnam spytac o to Manny'ego, ale on byl teraz oddalony o setki kilometrow, a gdybym do niego zadzwonila, pewnie nie zareagowalby najlepiej. W okienku z napisem "Informacja" poradzilam sie czlowieka, ktory dal mi mape i wyjasnil, jak po wyjsciu z lotniska przywolac samochod do wynajecia, by zawiozl mnie pod wskazany adres. To wszystko wydawalo sie dosc proste i wprawilo mnie w dobry humor. Moze zycie ludzkie nie jest az tak skomplikowane, jak mi wmawiano... Okazalo sie to jednak zludzeniem, ktore sie rozwialo, gdy usilowalam zrozumiec sens zwrotow takich jak oplata za przejazd oraz napiwek; przeciez jedno powinno zawierac sie w drugim. Wkurzylam kierowce taksowki, ktorego odprawilam, i wciaz mialam do rozwiazania problem zwiazany z powrotem na lotnisko, ale przynajmniej odnalazlam adres Strazniczki Molly Magruder. Ulica nazywala sie Dungaryin, a budynek byl zwyczajny i tylko nieco wiekszy od tego, ktory Manny Rocha nazywal swoim domem. Zauwazylam, ze byl dobrze utrzymany, otoczony przez ladnie przyciete drzewa, a pas suchej trawy okalal typowy dla terenow pustynnych kaktusowy ogrod w poblizu frontowych drzwi. Wygladal tak samo zwyczajnie jak inne otaczajace go domy. Podeszlam do drzwi i zapukalam. Kobieta, ktora je otworzyla, byla mniej wiecej w wieku Manny'ego, wysoka i nieco ociezala. Miala dlugie jasne wlosy, zwiniete w niedbaly kok z tylu glowy, i przenikliwe niebieskie oczy, spojrzeniem ktorych mnie obrzucila, z poczatku nie rozumiejac za bardzo, o co mi chodzi. Szybko jednak sie zorientowala. Przytrzymalam dlonia drewniana framuge drzwi, gdy probowala zatrzasnac mi je przed nosem. -Molly Magruder? - odezwalam sie. - Czemu probowalas zabic Luisa Roche? Zrobila krok do tylu i tylko wpatrywala sie we mnie, gdy przeszlam prog, cicho zamknelam za soba drzwi i przekrecilam klucz w zamku. Odwrocilam sie twarza do kobiety i skrzyzowalam rece na piersi. -Jestes dzinnem - stwierdzila. -Co za przenikliwosc - odparlam. - Mylisz sie jednak. Nie jestem dzinnem, tylko czlowiekiem. Zamrugala. -Czlowiekiem. -Teraz tak. -Coz, no to masz bardzo kiepsko. Nie moglam sie z nia nie zgodzic. Molly odsunela sie ode mnie, wpadla na krzeslo stojace za nia i przystanela. Rozejrzalam sie po pokoju. Byl czysty, skromnie urzadzony i nie zdradzal specjalnie cech osoby mieszkajacej posrod tych scian. Meble u Molly byly proste i praktyczne. Obrazy, ktore zdecydowala sie powiesic, wydawaly sie nijakie i sztampowe. Dostrzegalam kontrast pomiedzy jej domem a ozywiona i radosna atmosfera domu Manny'ego, a nawet kobiecym urokiem siedziby Joanne Baldwin. Tak naprawde Molly Magruder zdawala sie nie mieszkac tu na stale. -Czy to Luis cie naslal? - spytala. -Nie. Nie wie, ze tu przyjechalam. -A wiec jak... Tym samym niejako sie przyznawala. -Quintus - wyjasnilam. - Chociaz nie wyjawil twojego nazwiska. Ale byl twoim dzinnem, czyz nie? - Przesunelam jasnobrazowa poduszke z jednego konca kanapy i usiadlam, krzyzujac nogi przy akompaniamencie ciche go skrzypienia skory. - Dlaczego tak bardzo nie znosisz Luisa Rochy? Molly przygladala mi sie przez dluga chwile, a nastepnie - ku mojemu zdziwieniu - opadla na krzeslo stojace za nia i zaczela rozdzierajaco szlochac, calkiem jak zrozpaczone dziecko. Nie mialam pojecia, co zrobic lub co powiedziec w obliczu tak jawnie wyrazanych emocji, wiec tylko spogladalam na nia ze swojego miejsca na kanapie. Po dlugiej chwili odzyskala wzgledny spokoj i spojrzala na mnie gniewnie zaczerwienionymi oczami. -Ty nic nie wiesz - powiedziala. - Nic. -No to mnie oswiec - odparlam, krzyzujac rece. Molly Magruder wydawala sie takim samym pionkiem w grze, jakim byl kiedys dla niej zniewolony dzinn. Byla winna przysluge innemu Straznikowi, ktory zazadal od niej dwoch rzeczy: zniszczenia dokumentacji w biurze Manny'ego w Albuquerque i - jesli sie uda - usmiercenia obu braci. A poniewaz po cichu przeniesiono ja stamtad, a w przeszlosci weszla w konflikt z Luisem, wydawala sie odpowiednia kandydatka do wypelnienia tego zadania. -Bylas gotowa zabic, zeby oddac komus przysluge - powiedzialam. Znowu spiorunowala mnie wzrokiem, ale mimo zlosci, jaka probowala wyrazic, rece jej drzaly, choc trzymala je splecione. -Wcale tego nie chcialam - rzucila. - To takie za kulisowe rozgrywki. Takie rzeczy zdarzaja sie wsrod Straznikow. Ludzie chca czasem usunac kogos z drogi. Nie zrozumiesz tego. Rozumialam az za dobrze. Ludzka ambicja byla toksyczna, zatruwala wszystkich, ktorych dotknela. -Kto zazadal tego od ciebie? -Tego ci nie powiem. Wiedzialam, ze powie, ale i to, ze sklonienie jej do wyznan zabierze nieco czasu. -W takim razie wyjasnij mi dlaczego. Czemu ktos mialby chciec ich smierci. Nie przypuszczala, ze latwo odstapie od wczesniejszej kwestii i, wytracona z rownowagi, odparla: -W aktach bylo cos, czego on nie chcial ujawniac; tyle wiem. -A zabojstwo braci Rocha? -To sprawa osobista - odrzekla. - Nie twoj interes. Ani moj. -Luis zbytnio cie nie obchodzi, co? - Usmiechnela sie gorzko w odpowiedzi i nie odrzekla nic. - Poznalam twojego dzinna, Quintusa. Szkoda, ze nie zaslugujesz na jego zaufanie. Zdaje sie, ze bardzo mu na tobie zalezy. Jej usmiech znikl. -Nie mieszaj w to Quintusa. -Chcialabym wyplatac was z tego - odparlam. - Musisz mi tylko podac nazwisko Straznika, ktory zmusil cie do tego wszystkiego. - Straznik prawdopodobnie jej nie zmusil, ale wydawalo mi sie to dyplomatycznym sposobem na okreslenie zaistnialej sytuacji. Wyraznie na to zareagowala, bez wzgledu na trafnosc lub nietrafnosc uslyszanego okreslenia. -Nie moge tego zrobic. - Mimo takiego stwierdzenia wyczuwalam, ze jej opor slabnie. -Czy mam cie postraszyc? - spytalam. Staralam sie, by moje slowa zabrzmialy spokojnie, a glos byl lagodny. Przekonalam sie, ze grozby sa bardziej skuteczne, gdy wyraza sie je w ten sposob. -Czym? - W jej oczach znow blysnela pogarda. - Powiedzialas, ze nie jestes dzinnem. -To prawda. Jestem czyms o wiele gorszym od dzin na. - Pochylilam sie do przodu i zobaczylam, ze sie wzdrygnela, cofajac... tylko troche. - Jestem dzinnem, ktory ma moc Straznika Ziemi. To oznacza, ze moge za trzymac bicie twojego serca, rozerwac twoje kruche zyly, zmiazdzyc ci kosci... Moge zrobic cos o wiele gorszego od zwyczajnego zabicia cie, Molly. Jesli zechce, sprawie, ze staniesz sie wiezniem wlasnego ciala. Albo moge wy ssac z ciebie cala energie, az staniesz sie pusta skorupa. Oczywiscie nie zrobilabym tego. Oznaczaloby to zlamanie przyrzeczen danych Lewisowi Orwellowi i Manny'emu. Ale ona tego nie wiedziala, a ja nie dopuscilam, by moj spokojny, drapiezny wzrok to zdradzil. Kobieta spojrzala na swoje drzace dlonie. -On nie moze sie dowiedziec, ze to wyszlo ode mnie. -Nie dowie sie. -Skad moge miec pewnosc... -Masz moje slowo. Zerknela na mnie i znowu spuscila wzrok. Wlosy ukrywaly jej twarz, ale czulam, ze nie zamierza mnie oklamac. -To byl Straznik Pogody. Mial na imie Scott. -Scott - powtorzylam. - Scott Sands. Z Albuquerque. Skinela glowa. Wstalam i podeszlam do niej, po czym przykucnelam i spojrzalam jej w oczy. Pod wplywem mojego natarczywego wzroku powoli zbladla, gdy krew odplynela z jej twarzy. -Posluchaj mnie - powiedzialam. - Jesli bujasz, nie daruje ci tego. Rozumiesz? Zrozumiala. -Nie klamie. To Scott. -Przysiegasz na wlasne zycie? -Przysiegam. Wstalam z ta odrobina wdzieku, jaki pozostal mi z gracji starego dzinna. -W takim razie jeszcze sie z nim nie pozegnasz - odparlam i rozejrzalam sie po szarym, pozbawionym charakteru wnetrzu. - O ile ono w ogole cie obchodzi. Maly rozowy telefon komorkowy, ktory dostalam od Manny'ego, zadzwonil, gdy czekalam na przyjazd taksowki. Czekalam juz przez jakis czas i mimo ostrego i wciaz swiecacego slonca zastanawialam sie, czy jednak nie wybrac sie na lotnisko na piechote. Wyciagnelam to malenkie urzadzenie i obejrzalam je. Niewielki ekran z przodu byl rozswietlony na jasnoniebiesko i widnial na nim napis: "Dzwoni Manny". Przyjrzalam sie przyciskom i znalazlam jeden, ktory wydawal sie oznaczac rozmowe. Szybko tego pozalowalam. -Cassiel! - Uslyszalam glos Manny'ego z oddali i ostroznie przylozylam telefon do ucha. - Boze, od rana probuje cie zlapac. Gdzie jestes, do diabla? -W El Paso - odparlam. Nastapila dluga cisza. Gdybym urodzila sie jako czlowiek, moglabym uznac ja za zlowieszcza. -El Paso - powtorzyl w koncu powoli. - W Teksasie? -Przy granicy ze stanem Nowym Meksyk. I z Meksykiem, ktory jest innym krajem. - Przegladalam wczesniej mapy i bylam calkiem dumna z umiejetnosci odroznienia Nowego Meksyku od Meksyku, nieoznaczonego jako "Stary". -Wiem, gdzie to jest... posluchaj, co ty... jak tam... -Nie mogl sie zdecydowac, ktore pytanie jest wazniejsze, ale zrozumialam oba. -Przyjechalam tu, bo odnalazlam kogos, kto wie cos o tamtym pozarze - odrzeklam. - Rozmawialam z ta osoba. Wiem juz, kto podlozyl ogien i dlaczego. A jesli chodzi o to, jak tu dotarlam, to skorzystalam z samolotu i taksowki. Taksowki sa do wynajecia. Manny puscil wiazanke po hiszpansku, o ktorych tlumaczenie nie musialam prosic, gdyz ich znaczenie bylo dosc jasne: nie byl zadowolony. W polowie zdania przeszedl z powrotem na angielski. -...solamente! Nie wypuszczaj sie nigdzie sama... I za zadne skarby nie probuj sie wymykac po kryjomu, bo zamarzyla ci sie wycieczka do Teksasu! A co, gdyby cos sie stalo, pomyslalas o tym? Przez moment zrobilo mi sie cieplo pod wplywem jego troski. Na krotko, poniewaz mowil dalej: -Gdybysmy na przyklad mieli tutaj jakis nagly wypadek i bylabys potrzebna? -Rozumiem - moj glos, zupelnie niezaleznie od woli, przybral beznamietny, ponury ton. Zastanawialam sie, czy to male urzadzenie jest w stanie przekazac tego rodzaju subtelnosci. - Jasne, jestem do twojej dyspozycji, Strazniku Rocha. Moze zamiast mieszkania, wolalbys zaoferowac mi butelke, z ktorej moglbys mnie przyzywac na zyczenie? -Nie chcialem... - uslyszalam gwaltowny swist powietrza w sluchawce po tamtej stronie. - No dobrze, moze i mialem to na mysli. Pracujesz dla nas, a to oznacza, ze robisz to, co kaza ci Straznicy. I dostajesz za to pieniadze. Jesli chcesz zerwac umowe i radzic sobie bez naszej pomocy i naszego wsparcia... -Przepraszam. Myslalam, ze to wlasciwy sposob postepowania. -I nie powiedzialas mi, bo...? Bo Manny dzialal ostroznie, a ja sadzilam, ze taka powolnosc moglaby sie okazac zabojcza. -Popelnilam blad w ocenie sytuacji - odparlam. Trudno wypowiadalo mi sie te slowa, chociaz wiedzialam, ze sa falszywe. - Wkrotce wracam. -No mysle, do licha. Nic ci nie jest? Nic sie nie stalo, prawda? Zolty samochod wyjechal zza rogu i zwolnil, zblizajac sie do mnie. -Wszystko w porzadku - odparlam. - Do zobaczenia za pare godzin. Nacisnelam guzik z napisem "Off, zanim Manny zdolal zadac mi wiecej pytan. Nie bylam pewna, czy takie urzadzenia zapewniaja wystarczajaca dyskrecje, a rozmawianie na otwartej przestrzeni wydawalo mi sie nadmiernym ryzykiem. Moze nic nam nie grozilo, ale wciaz bezpieczniej bylo poczekac i porozmawiac gdzies w zaciszu, w cztery oczy. Taksowkarz okazal sie milczkiem, co mi odpowiadalo. Podczas krotkiej jazdy powrotnej na lotnisko przygladalam sie miastu za oknem samochodu, po czym zaplacilam gotowka (tym razem sama dorzucajac napiwek). Wysiadalam z wozu, kiedy kierowca powiedzial: -Mam nadzieje, ze pani wkrotce wylatuje. Zatrzymalam sie. -Dlaczego? Wskazal na horyzont na wschodzie. -Nadciaga burza. Na nastepny samolot do Albuquerque trzeba bylo czekac trzy godziny i spedzilam je na obserwowaniu przechodzacych ludzi, szukajac wsrod nich dzinnow. Wypatrzylam dwoje - plci meskiej i zenskiej, podrozujacych razem, przebranych za studentow z plecakami. Oni z kolei przez dluzsza chwile zerkali na mnie, az w koncu zajeli sie swoimi sprawami. Znalam ich kiedys, ale ich reakcja pokazala mi tylko, jak nisko upadlam i jak bardzo oddalilam sie od tych, ktorzy kiedys byli moimi pobratymcami. Popatrzylam na zewnatrz, na nadciagajaca burze. Taksowkarz mial racje. El Paso bylo miastem o goracym, suchym klimacie, ale kilka razy w roku - a czasami tylko raz - w spokojnej zazwyczaj atmosferze rozpetywala sie burza. A i wtedy poziom opadow byl, w porownaniu z innymi obszarami, raczej nikly - na ziemi tworzyla sie kilkucentymetrowa warstwa wody deszczowej. W El Paso skutkiem tego byly smiertelne wypadki, kiedy nieprzywykli do jazdy po mokrych ulicach kierowcy tracili kontrole nad swoimi pojazdami, a kanaly odplywowe zamienialy sie w rwace potoki. Chmury byly aksamitnie ciemne i niemal namacalne, gdy przesuwaly sie po niebie, rozplywajac sie po nim niczym rozlany atrament. Slonce na krotko rozblyslo jasno, a potem sie skrylo i stalo blada zjawa, jaskrawym kolem ledwie widocznym przez chmury... Az wreszcie zniklo zupelnie. Zlowieszczy pomruk pioruna zatrzasl szybami w oknach poczekalni, w ktorej siedzialam. Przez glosniki zawieszone gdzies wysoko ogloszono w koncu, ze zaczela sie odprawa pasazerow na poklad samolotu. Pamietajac lekcje, jakiej udzielil mi Manny, wyczekalam, az wywolaja grupe z takimi biletami jak moj, a potem razem z innymi ludzmi przeszlam blaszanym korytarzem prowadzacym do samolotu i usiadlam ostroznie w ciasnym, niewygodnym fotelu. Gdybym nadal potrafila zmieniac ksztalt, skrocilabym swoje nogi. A tak skrecilam sie w jedna strone, zeby uniknac wciskania kolan w oparcie siedzenia z przodu. Moj telefon komorkowy znowu zadzwonil. Oczywiscie byl to Manny. Odebralam, ale stewardessa w uniformie powiedziala mi, ze rozmowy przez komorke sa na pokladzie zabronione. Wylaczylam wiec telefon, rozparlam sie w fotelu, jak tylko sie dalo, i czekalam na start. Drobne wloski na moich rekach zaczely sie podnosic. Spojrzalam na nie, zaintrygowana ta reakcja ciala, ktorego funkcjonowanie powoli zaczynalam rozumiec. Zapewne bylo to jakies ostrzezenie, poniewaz wyciszone resztki zmyslow dzinna, ktore mi pozostaly, bily na alarm. Mialam tylko chwile na dzialanie, i zadnej wiedzy o tym, co moglabym zrobic - jedynie instynkt mogl mnie ocalic lub pograzyc. To byl atak gwaltownej pogody, a poniewaz moja moc plynela od Manny'ego, nie panowalam zbytnio nad takimi zjawiskami. Moglam jednak uziemic samolot, wciskajac jego kola w nawierzchnie na pasie startowym. Blyskawica trafila kadlub samolotu z sila wybuchu, przepalajac bezpieczniki i pograzajac jego wnetrze w ciemnosciach. Paliwo, pomyslalam i szybko przenioslam uwage na wielkie zbiorniki. Wystarczylaby jedna iskra, by je podpalic, i chociaz samolot byl teraz wzglednie zabezpieczony, czulam, ze blyskawica szuka jakiegos slabego punktu. Ktos tym wladal. Z pewnoscia jakis Straznik Pogody. Reakcje chemiczne zachodza pod kontrola Straznikow Ognia, ale paliwo lotnicze to raczej cos pochodzenia ziemskiego i bylam w stanie uchronic je przed eksplozja. A bardzo niewiele brakowalo, by do niej doszlo. Kiedy nawalnica dobiegla konca posrod krzykow ludzi wokol mnie, rozparlam sie w fotelu i wsluchiwalam sie w odglos deszczu, uderzajacego w krucha skorupe poszycia samolotu. Walil z furia, wyrazajaca wscieklosc Straznika, ktory go tu zeslal. Spokoj, pomyslalam sobie. Ja tez wolalabym znalezc sie gdzie indziej. Czulam sie chora, slaba i pusta, ale ludzie wokol mnie nadal zyli. Podobnie jak ja. A to bylo juz cos w swiecie nicosci. Po stanowczo zbyt wielkim zamieszaniu i nie bez problemow przeniesiono nas w koncu do innego samolotu. Gdy wystartowal, krotka i gwaltowna burza wlasnie ucichla, a slonce rozproszylo czarne chmury. Manny czekal na mnie na lotnisku w Albuquerque. Gdybym sie spodziewala serdecznego powitania, spotkaloby mnie rozczarowanie; zadnych usmiechow, tylko najbardziej sroga ze wszystkich groznych min i mocny chwyt za ramie, by poprowadzic mnie w strone wyjscia. -Wystartowalismy z opoznieniem - powiedzialam. -W pierwszy z samolotow trafil piorun. -Tak, wiem. Niby przypadkiem. Nie mow nic, poki nie znajdziemy sie w samochodzie. Furgonetka stala na miejscu dla pasazerow czekajacych na transport, a za kierownica siedzial Luis Rocha. W przeciwienstwie do Manny'ego usmiechnal sie do mnie, kiedy wsuwalam sie na siedzenie za nim. Manny usiadl z przodu na fotelu dla pasazera i z furia zatrzasnal drzwi. -Jedz - polecil Luisowi. Ten spojrzal na mnie, unoszac brew, kiedy ruszyl i wlaczyl sie do ruchu. -Zachowuje sie tak przez caly dzien - oznajmil. - To przez ciebie musze znosic jego kiepski humor. Nic nie odpowiedzialam. Patrzylam na Manny'ego, probujac sie zorientowac, czemu jest na mnie taki wsciekly. No dobrze, nie poprosilam go o pozwolenie na wyjazd, ale czy naprawde oczekiwal, ze to zrobie? Nie do wiary. Nie bylam niewolnica ani tez dzieckiem. -Kto to taki? - spytal mnie Manny. - Powiedzialas, ze wiesz, kto podlozyl ogien. No wiec kto? -W El Paso rozmawialam ze Strazniczka, ktora sie nazywa Molly Magruder. To ona podpalila biuro. Reakcja Luisa byla wymowna; wzdrygnal sie, a furgonetka nagle zarzucilo na szosie, choc brat Manny'ego szybko zapanowal nad kierownica. Za nami ktos zatrabil zirytowany. Luis pokazal mu przez okno obrazliwy gest. -No i? - naciskal starszy z Rochow. Rowniez zauwazyl reakcje brata, ale jej nie skomentowal. -Wywolala pozar, ale zrobila to na zadanie kogos innego. Waszego szefa - dodalam. - Scotta. Tego samego Straznika Pogody, ktory dopiero co probowal mnie zalatwic w El Paso. I nie tylko mnie, ale rowniez wszystkich tych niewinnych ludzi w samolocie. Po moich slowach bracia wymienili spojrzenia i nastala dluga, wypelniona zaduma cisza. W koncu Luis wzruszyl ramionami. Z Manny'ego uszla juz zlosc, ale teraz dla odmiany wygladal jak chory. -Jestes tego pewna? -Pewna? Nie. Mam slowo Molly Magruder, no i za atakowano moj samolot. Nie potrafie ze stuprocentowa pewnoscia zidentyfikowac Straznika na podstawie jego poczynan, chyba ze mam z nim polaczenie. Luis odchrzaknal. -W takim razie moze byc troche ciezko, bo wlasnie dostalismy biuletyn z sieci Straznikow. Molly Magruder zostala zamordowana. -Zamordowana - powtorzylam. Nie od razu dotarlo do mnie, co to moze oznaczac. - W jaki sposob? -Znaleziono ja martwa w jej domu - odparl Luis. -Ktos zmiazdzyl jej serce. - Przeniosl wzrok z drogi na wsteczne lusterko i spojrzal mi w oczy. - Ktos taki jak Straznik Ziemi. -Albo dzinn - odparlam. -No wlasnie. Czy sadzisz, ze ktos mogl widziec ja zywa po tym, jak od niej wyszlas? Moze pomachala ci na pozegnanie w drzwiach? -Nie. Nie widzialam jej potem. Taksowkarz zabral mnie z chodnika. - Zaczynalam rozumiec dokladnie, co Luis ma na mysli, i nie bylo to przyjemne. - Myslisz, ze oni uznaja, ze to ja ja zabilam? -A zrobilas to? - Manny patrzyl przez okno, a nie na mnie. Luis zas zerknal na mnie, po raz kolejny poszukal moich oczu w lusterku, niemal odruchowo. -Nie. -To wszystko, co masz na ten temat do powiedzenia? -Zostawilam ja zywa. Pojechalam taksowka na lot nisko. Wsiadlam do samolotu, ktory zostal zaatakowany przez Straznika Pogody. Co jeszcze mozna dodac? -Ona ma racje - stwierdzil Luis. - Nie mozna na po czekaniu wymyslic sobie alibi. -Nie prosze jej o to! Ale musi byc jakis sposob, zeby udowodnic... -Trzeba znalezc zabojce - wtracilam. - To najwyrazniej nie Scott. Mogl z powodzeniem zaatakowac mnie na lotnisku, ale zmiazdzyc komus serce w piersi byl w sta nie tylko Straznik Ziemi. -Lub dzinn - dodal Manny. -Albo jeden i drugi. Manny spojrzal prosto na mnie. -Lepiej wyjasnij, dlaczego Ashan tak bardzo cie nienawidzi. Zastanawialam sie wlasnie, kiedy ten temat sie pojawi. Dziwilam sie, gdy o nic nie pytal, bo wydawalo mi sie, ze Manny czuje sie ze mna coraz swobodniej. -Nie moge - odparlam. -Ona nie powie - dorzucil Luis. - To ma na mysli. -Racja, nie powiem - rzucilam ostro. - To sprawa dzinnow i nic wam do tego. -Chyba takze nasza, skoro tkwimy w tym po uszy! -Moja sprawa nie ma nic wspolnego z tym, co dzieje sie teraz! Z jakas drobna rozgrywka Straznikow... -Nie wiemy, o co w gruncie rzeczy chodzi, ani my, ani ty! A ja mam juz dosc tych twoich cholernych sekretow! -Krzyk Manny'ego zagluszyl moje slowa. Zapadlam sie w fotelu i wyjrzalam przez okno, odgradzajac sie na jakis czas od niego i jego brata. Skrzyzowalam rece na piersi, po czym przypomnialam sobie, ze ludzie czynia tak podczas klotni na znak, iz trwaja przy swoich opiniach. Rozplotlam wiec rece i polozylam je na kolanach - nie dlatego, ze nie trzymalam sie swojego zdania, ale nie chcialam, by widziano we mnie czlowieka. Ignorowanie ich znacznie rozladowalo atmosfere. Rozmowa toczyla sie dalej tylko miedzy Mannym a Luisem, i to duzo ciszej. Nie zwracalam na nia wiekszej uwagi, obserwujac mijane ulice i budynki w Albuquerque. Zatrzymalismy sie przed domem Manny'ego. Angela i jej corka staly na frontowym podworzu i Ibby natychmiast rzucila sie w strone plotu, by pomachac, kiedy Manny i Luis wysiadali z furgonetki. Manny w przyplywie typowo ludzkiej zlosci nie otworzyl mi tylnych przesuwanych drzwi. Odsuniecie ich okazalo sie trudniejsze, niz myslalam, tak wiec zaczelam wysiadac z wozu dopiero wtedy, gdy bracia przeszli juz przez ulice i mineli furtke. Nieco dalej na ulicy uruchomiono silnik w jakims samochodzie i ruszyl on, kierujac sie w nasza strone - duzy czarny woz z mocno przyciemnionymi szybami. Starszy typ wozu. Solidniejszy od nowszych modeli. Nie zwrocilam na niego wiekszej uwagi, czekajac tylko, kiedy przejedzie, abym mogla przejsc przez ulice. Zwolnil nieco, zblizajac sie. Zorientowalam sie, ze Luis pierwszy dostrzegl niebezpieczenstwo - otworzyl szeroko oczy z wyrazem niemego zaskoczenia. Znajdowal sie najblizej Ibby, chwycil ja i blyskawicznie przewrocil na ziemie. Jej krzyk przecial poranne powietrze jak srebrny noz, tuz przed tym, jak zadrzalo pod gradem wystrzelonych pociskow. Zobaczylam, ze Angela i Manny upadaja. Luis rzucil sie na ziemie, zaslaniajac Isabel. Kule wyzlobily jasne dziury w elewacji domu za nimi i roztrzaskaly szyby w oknach. Czarny samochod przyspieszyl i z piskiem opon skrecil za najblizszy rog. Wrzasnelam z wscieklosci i po prostu wpadlam w szal. Osmielili sie. Powazyli sie zaatakowac tych, ktorych chronilam! Nie myslalam o tym, co robie. Po prostu rzucilam sie w pogon. Ludzkie ciala nie toleruja tego rodzaju ekscesow, mimo to z brawura przelalam energie do swoich tkanek, zmuszajac miesnie do ekstremalnego wysilku, i choc czarny samochod szybko sie oddalal, zaczelam go doganiac. Uslyszalam krzyk wewnatrz wozu, a z tylu, z prawej strony, wylonila sie jakas bron palna, z ktorej oddano do mnie strzal. Zrobilam unik i kontynuowalam pogon. Samochod wzial kolejny ostry zakret na dwoch kolach. Padly nastepne strzaly, tym razem z miejsca od strony pasazera. Byly niecelne. Nabieralam tempa. Kiedy poczulam, ze moje miesnie nie sa juz zdolne do dalszego wysilku, nie doznajac przy tym powaznego uszkodzenia, zwolnilam. Auto odjechalo i uslyszalam dobiegajace z jego wnetrza triumfalne okrzyki. Gdyby dostrzegli grymas, ktory wykrzywil mi twarz, nie cieszyliby sie tak przedwczesnie. Utwardzona jezdnia poddala sie mojej woli, pekajac i wznoszac sie na ksztalt fali wysokiej na dwa metry. Woz uderzyl w nia z zabojcza predkoscia, a odglos rozdzieranego metalu i tluczonego szkla byl nawet glosniejszy od strzalow. Szybko wygladzilam podloze. Powierzchnia asfaltu pozostala pokruszona i podziurawiona, ale na to nie bylo rady. Ujrzalam, jak czerwona poswiata na skraju mojego pola widzenia ciemnieje i zrozumialam, ze grozi mi zaslabniecie z powodu zuzycia zbyt wielkiej ilosci mocy. W tym momencie nawet wscieklosc nie mogla dodac mi sil. Podeszlam do roztrzaskanego auta. W srodku znajdowali sie pokiereszowani ludzie. Niektorzy nawet zyli, choc nie sadzilam, by dlugo jeszcze pociagneli. Przez chwile zastanawialam sie, czy nie powinnam czegos odczuwac z ich powodu - zalu, ze zakonczylam ich zycie? Byli mlodzi, ale otworzyli ogien do dziecka, kogos jeszcze mlodszego od nich, a tego nie moglam im darowac. Wyciagnelam telefon i wybralam numer alarmowy - Manny poinstruowal mnie wczesniej, ze tak wlasnie zglasza sie wypadki - po czym zaczelam isc z powrotem w strone domu. Po kilku chwilach uswiadomilam sobie, jaka jestem wyczerpana, jak bardzo ten wysilek mnie oslabil. Bardziej niz sie spodziewalam. Bardziej niz moglam sobie na to pozwolic. Manny mi pomoze, pomyslalam i cos zamigotalo we mnie, blady cien polaczenia. Manny? Polaczenie sie zerwalo, a fizyczne doznanie, ktore temu towarzyszylo, stalo sie rozpalonym do bialosci blyskiem bolu. Przystanelam, dyszac, i oparlam dlonie na kolanach. Manny? Zmusilam sie do biegu. Ludzie wygladali z okien, patrzac na dymiacy wrak posrodku ulicy. Niewielu mnie zauwazylo, ale oprocz tego, ze znajdowalam sie w poblizu, prawie nic nie wskazywalo na to, ze mam cos wspolnego z wypadkiem. Bieglam dalej. Uslyszalam odglos syren, lecz karetka pogotowia i woz policyjny nadjezdzaly z drugiej strony, za mna. Skrecilam za rog i zwolnilam kroku. Moim oczom ukazal sie dom Manny'ego, dziwnie cichy po niedawnej strzelaninie. Nie moglam dostrzec nikogo. Pewnie wszyscy weszli do srodka, co wydawalo sie calkiem rozsadne... Jednak nie, bo dostrzeglam Isabel. Stala skulona przy plocie, wyraznie przerazona. Malymi dlonmi, zacisnietymi w piesci, zakrywala usta. I wtedy zobaczylam Luisa Roche przykucnietego obok lezacych na brzuchu dwoch ludzkich cial. Na jego rekach i koszuli byla krew. Jej cienkie struzki splywaly mu po twarzy. Gdy tak patrzylam, przylozyl obie dlonie do piersi czlowieka spoczywajacego na ziemi, po czym nacisnal mocno piec razy. Pochylil sie do przodu, odchylil glowe lezacego i zrobil wydech w jego otwarte usta. Dyszal i pocil sie z wysilku. Jego wzrok spoczal na mnie i wtedy wszystkie fragmenty ukladanki zlozyly sie w calosc, nabierajac sensu i znaczenia. Uderzajac we mnie z sila czolowego zderzenia. Manny. To on lezal na ziemi. Krwawil. Luis probowal go ratowac. Obok Manny'ego lezala martwa juz Angela, z kula, ktora utkwila w mozgu. Wyczuwalam w jej wnetrzu mrok, zycie i energia odplynely, uciekly daleko, gdzie nie moglam ich dogonic. -Chodz tutaj! - wrzasnal na mnie Luis. Przeskoczylam plot i podbieglam do niego, ukleklam obok i wzielam go za reke. Nie zostalo mi juz wiele mocy, zaledwie tyle, by odzywic wlasne cialo, ale oddalam to, co mialam. Nie wystarczylo. Ziemskie moce Luisa juz sie wyczerpywaly i choc probowalam wzmocnic to, co jeszcze z nich pozostalo, bylo tego za malo, a rany wydawaly sie zbyt powazne. Serce Manny'ego prawie sie rozpadlo pod wplywem impetu, z jakim ugodzil go pocisk. Druga kula uszkodzila mu kregoslup. Byl martwy. Ostatnie wiazki energii wygasly w nim, opuszczajac cialo lezace przede mna, puste i mroczne. Luis zdal sobie z tego sprawe w tej samej chwili i kiedy na niego spojrzalam, dostrzeglam na jego twarzy przejmujaca rozpacz i przerazenie. -Nie - powiedzial. - Nie. Nie! Milczalam. Zbyt wiele sie we mnie dzialo, tyle bylo do zrozumienia, do odczucia i przetrawienia. Manny odszedl. Nigdy juz nie bedzie sie ze mnie smial, nie bedzie sie zloscil, nie wezmie mnie za reke, by dac mi nieco swojego zycia. Nie mial juz zyciowej energii do przekazania. Nie bylo go juz w ciele, ktore lezalo przede mna. Angela. Angela nie przygotuje juz swojemu dziecku kolejnego posilku, nie dotknie corki czule i z miloscia, nie otrze jej lez. A przeciez tak niedawno szykowala mi jedzenie w swojej kuchni i usmiechala sie do mnie. Oni byli moimi przyjaciolmi. A teraz lezeli martwi. Nie bylam przygotowana na tak silne poczucie zalu. To sprawilo, ze swiat wokol mnie zawirowal, drzalam gdzies w srodku i nie moglam o niczym myslec, nic zrobic. Lzy szczypaly mnie w oczy i poczulam, jak splywaja, zimne niczym diamenty. Ciemne oczy Luisa spogladaly na mnie, rozpalone nie z rozpaczy, lecz z wscieklosci. -Gdzie bylas? - wrzasnal, chwycil mnie za ramiona i potrzasnal mna brutalnie. - Ty suko, gdzie polazlas? Oni wtedy tu gineli! Umierali! I wtedy zrozumialam. Angela i Manny upadli, kiedy puscilam sie w pogon za samochodem. Zostawilam Luisa samego, z przerastajacym go zadaniem ratowania brata i jego zony... albo choc jednej z tych osob. Poswiecilam energie na szukanie odwetu. Czy staloby sie inaczej, gdybym od razu polaczyla sie z Luisem i probowala zagoic zadane przez kule rany? Nie, mowilo cos we mnie, ale nie moglam byc tego pewna. Gdybym dzialala dla zycia, zamiast dla smierci... Luis potrzasnal mna znowu, krzyczac na mnie po hiszpansku. Odepchnelam go, mocno napierajac przedramionami na jego rece, i oddychalam gleboko, zeby sie uspokoic. Serce mi walilo, a lzy plynely zimnymi strumieniami. Czulam sie martwa w srodku, nie tylko z braku energii, ale dlatego, ze utracilam cos, co cenilam, a o czym wczesniej nie wiedzialam. -Isabel - powiedzialam. Luis, z twarza wciaz wy krzywiona z furii i zalu, przetoczyl sie na piety, odsuwajac sie ode mnie, i spojrzal na swoja bratanice. Plakala, zwinieta w klebek, przyciskajac do piersi lalke o brudnej twarzy. -Och, mija - szepnal i wscieklosc go opuscila. - Och, nie. Powstal, poruszajac sie z trudem, jak ktos dwukrotnie starszy, i wzial dziewczynke na rece. Przylozylam dlon do jej plecow - czesciowo po to, by ja pocieszyc, a po czesci, aby wyczuc, w jakiej kondycji fizycznej sie znajduje. Nie byla ranna, ale rece Luisa pozostawily na ubraniu dziewczynki slady krwi jej ojca. -Wejdz z nia do domu - nakazalam. - Wezwij policje. Ruszyl w gore po schodach wiodacych do frontowych drzwi. Isabel miala oczy otwarte, ale jakby nic nimi nie widziala. Ssala swoj kciuk. Luis odwrocil jej twarzyczke w druga strone, by nie patrzyla na mnie i na martwych rodzicow, po czym rzucil mi gniewne spojrzenie, ktore wystraszyloby nawet samego Ashana. -Powinnas byla tu zostac, ty cholerny dzinnie - odezwal sie do mnie. - Gdybys pozostala, oni nadal by zyli. Kiedy ukleklam obok martwego ciala czlowieka, ktory byl moim Lacznikiem i pierwszym prawdziwym przyjacielem, wiedzialam, ze Luis ma racje. Powinnam byla zostac. 7 To dziwne, jak szybko tragedia jednej osoby staje sie zajeciem dla kogos innego. Najpierw pojawili sie ludzie z pogotowia ratunkowego, chociaz niewiele mieli do zrobienia; dobrze wiedzieli, ze ani Angela, ani Manny nigdy juz nie ozyja. Zostawili wiec ciala tam, gdzie lezaly, na frontowym podworku, by zajela sie nimi policja. Odchodzac, rozmawiali o tym, zeby wpasc gdzies na posilek.Zycie toczylo sie dalej. Mialam ochote ich zniszczyc, zdmuchnac niczym swiece, ale wiedzialam, ze Manny i Angela nie chcieliby tego. Zreszta nie mialam na to sily. Stalam, nieruchoma i cicha, czekajac. Nie opuszcze was, pomyslalam. Drugi raz tego nie zrobie. Chwile pozniej przyjechala policja - oznakowanym radiowozem z blyskajacymi swiatlami i wyjaca syrena. Jeden z policjantow od razu podszedl do mnie; inny zaczal odganiac tlumy sasiadow i przechodniow, ktorzy sie zebrali, by sie pogapic. -Prosze pani? Oderwalam wzrok od zakrwawionej, martwej twarzy Manny'ego, zeby spojrzec na spokojna twarz stojacego obok policjanta. -Jak sie pani nazywa? -Cassiel - odparlam. Zapisal cos i czekal, jak gdy bym powinna dodac cos jeszcze. Ach, tak. Nazwisko. Ludzie maja nazwiska, okreslajace ich pochodzenie rodowe. - Rose. Cassiel Rose. - Tak bylo napisane na dokumencie tozsamosci, ktory trzymalam w kieszeni. Wyjelam go, gdy policjant o to poprosil. Zapisal jeszcze kilka informacji, zanim oddal mi dokument. -Czy moze mi pani powiedziec, co sie tutaj wydarzylo? Opisalam to najlepiej, jak potrafilam. Podjechal czarny samochod osobowy, zaczela sie strzelanina. Rzucilam sie w pogon za autem. Przerwalam nagle, nie chcac przyznac, ze to ja spowodowalam wypadek. Kiedy zamilklam, policjant nie odzywal sie jeszcze przez chwile. -Pani... ich gonila. -Tak. -Scigala pani samochod pelen bandytow, ktorzy wlasnie ostrzelali dom? -Tak. - Nie wiedzialam, czemu o to pyta. Nie wydawalo mi sie, zebym wyrazala sie niejasno. -Dogonila ich pani? - zapytal. -Samochod sie rozbil - odparlam z roztargnieniem. -Wezwalam karetke. -Prosze pani... - Pokrecil glowa. - Co, u licha, sobie pani wyobrazala? Mogli zabic rowniez i pania. Z pewnoscia. Zastanawialam sie, czemu sadzi, ze o tym nie wiem, ale milczalam. -Czy znala pani tych dwoje? -Tak - odrzeklam cicho. - To Manny i Angela Rocha. Mieszkali tutaj z corka, Isabel. -Isabel - powtorzyl, zapisujac w swoim notesie. - Gdzie jest ta corka? -W domu ze swoim wujem Luisem. Ona ma piec lat. Policjant znieruchomial, zerkajac na mnie i znowu cos zanotowal. -Przebywala tutaj, kiedy to sie stalo? -Tak. -A jej wuj? -Tez. -Czy ktores z nich jest ranne? -Nie. -Czy widziala pani ktoregos z tych ludzi, ktorzy strzelali? Pokrecilam przeczaco glowa. -Bylam po drugiej stronie ulicy - odparlam. - Wysiadalam z samochodu. Postukal dlugopisem w notes. -Jaki ma pani zwiazek z tym wszystkim? -To znaczy? -No, prosze pani. Jakos mi pani tu do tego wszystkiego nie pasuje. Pewnie, ze nie. Nie potrzeba wielkiego detektywa, zeby to stwierdzic. -Jestem znajoma Manny'ego Rochy - wyjasnilam. - Pracowalam z nim. To wydawalo sie do przyjecia. -Gdzie? -W firmie "Rocha - Uslugi Srodowiskowe". -A czym wlasciwie sie w niej pani zajmowala? Obrzucilam go obojetnym, pozbawionym emocji spojrzeniem. -Analizami. Uwierzyl w to albo i nie, ale nie wydawalo sie, by mial ochote drazyc ten temat. Zapisal moj numer telefonu i adres i wszedl do domu, zeby porozmawiac z Luisem. Znowu pozostalam sama z zabitymi. Dla dzinna smierc to rozpad - unicestwienie. Odlaczenie, troche podobne do tego, jakie zgotowal mi Ashan. Ale to...? Cialo pozostalo - nieustanne przypomnienie tego, czym wczesniej bylo. Ale oczy Manny'ego choc otwarte, nadal byly ciemne. Chcialam, zeby powrocila do niego swiadomosc. Pragnelam, zeby Manny spojrzal na mnie jeszcze choc raz. Chcialam mu powiedziec, ze zaluje swoich wybrykow. On nie przepadl, cos mi mowilo. Nic nie ginie do konca. Jednak moje polaczenie z nim uleglo zerwaniu, a nawet jesli dusza Manny'ego gdzies powedrowala, to udala sie do miejsca, do ktorego nie mialam dostepu i pewnie nigdy nie moglabym tam dotrzec. W tym swiecie pozostala po nim luka. Bylam sama. Dziwne, ze to tak bardzo doskwiera. Jako nastepny podszedl do mnie detektyw w pogniecionym ubraniu, wygladajacy na zmeczonego, ktory zadal mi te same pytania, co poprzedni policjant. Udzielilam mu identycznych odpowiedzi. Porozmawial tez z Luisem, ktory wciaz byl w domu, a potem przyjechal samochod koronera. Wydalo mi sie dziwne, ze minela prawie godzina, zanim w koncu uznano Manny'ego i Angele za martwych. Przypomnialam sobie dawniejsze czasy i obyczaje - kaplan moglby postukac ich w czola malym mlotkiem, by przekazac bogom, ale nikt nie mialby watpliwosci, ze nie zyja. Teraz jednak, w dzisiejszych czasach, zrobiono im zdjecia, by udokumentowac koniec ich zycia, a potem podniesiono ich i zapakowano w czarne plastikowe torby. Zostali zabrani. Przygladalam sie, jak wynoszono ciala, i poczulam kolejne uklucie zalu. Wsrod ludzi smierc przebiegala etapami i z kazdym krokiem zrywaly sie kolejne wiezy. Ile jeszcze ich pozostalo? Wcale nie musisz tego wszystkiego czuc, mowilo cos we mnie. Mozesz odejsc. Wroc do Straznikow i powiedz im, ze potrzebny ci nowy przydzial. Nie musisz juz wiecej widywac sie z Luisem ani Isabel. Tak mnie kusilo, zeby odejsc, zostawic to za soba w ludzkim swiecie, do ktorego przeciez nalezalo. Zaczac wszystko od nowa. Moglabym zdecydowac sie na odejscie. To byloby latwe. Zgodne z tym, jak postepuja dzinny. A jednak zamiast tego usiadlam na schodach ganku i czekalam. Po jakims czasie wozy policyjne odjechaly, gapie sie rozeszli. W domu rozdzwonil sie telefon i slyszalam przytlumiony glos Luisa wyjasniajacego rozmowcom, co sie stalo. Telefonowali przyjaciele, rodzina, a pewnie tez Straznicy. Isabel plakala. Zawodzila. Byl to krzyk dziecka zdajacego sobie sprawe z tego, ze jego swiat sie rozpadl. Nie bylam czlowiekiem. Nie moglam zlozyc jej falszywych obietnic, a tamta mysl wciaz we mnie tkwila: moglabym odejsc. Po prostu oddalic sie od calego tego bolu, od tej bezsensownej, glupiej smierci. Kiedy noc zaczela zapadac, stuknely frontowe drzwi siatkowe, zaskrzypialo drewno i Luis usiadl obok mnie na schodach. Pachnial mydlem i szamponem, swiezo wypranym ubraniem. Nie bylo juz na nim nawet sladu krwi Manny'ego. Milczal przez chwile. Patrzylismy, jak slonce zachodzi w jaskrawej feerii barw. -Isabel chce cie zobaczyc - powiedzial. - Wejdziesz do srodka? Odwrocilam sie i spojrzalam na niego. Nie patrzyl mi w oczy. -Zrob to dla niej - dodal. - Nie dla mnie. Mnie nie obchodzi, co zrobisz, do cholery. Wstalam i weszlam do domu. Pachnial jak... dom. W powietrzu wciaz unosil sie zapach ostatniego posilku przygotowanego przez Angele. Bylo czysto, cieplo i przytulnie. W kuchni talerze i szklanki nadal lezaly w zlewie, czekajac, az ktos je umyje. Odkrecilam ciepla wode, dodalam troche plynu do naczyn i wyszorowalam je starannie, zanim weszlam do dzieciecej sypialni. Luis ulozyl Ibby w lozeczku i otulil, ale nie spala. Wciaz trzymala kciuk w ustach, a oczy miala ciemne i otwarte szeroko. Przysiadlam na brzegu lozka i bardzo delikatnie pogladzilam jej jedwabiste ciemne wlosy. -Ibby - powiedzialam. - Jestem tutaj. Nie odezwala sie, ale zwinela sie przy mnie w klebek. Lzy splywaly jej z oczu w ciszy. Wzielam ja na rece - ciezka, ciepla i jakze ludzka - i kolysalam, az zaczela plakac naprawde. Pulchne raczki obejmowaly mnie mocno za szyje. Zanurzylam twarz w jej czystej bawelnianej koszuli nocnej. To mialo ja pocieszyc, nie mnie. Dzinny nie rozpaczaja. Dzinny odchodza. Zajelo to duzo czasu, ale Ibby zasnela w koncu, wciaz pozostajac w moich ramionach. Polozylam ja z powrotem do lozka i wyszlam do pograzonego w mroku saloniku, w ktorym siedzial Luis. Przykucnelam przy jego krzesle, tak ze nasz wzrok znalazl sie na jednym poziomie, chociaz Luis na mnie nie spojrzal. -Nie prosilabym o to - zaczelam - gdyby Manny nie odszedl. Potrzebuje... - Nie potrafilam dokonczyc tej prosby. Luis poruszyl ciemnymi oczami, a od jego spojrzenia przeszedl mnie dreszcz. -Potrzebujesz mocy - rzekl. - Tak? Pokiwalam glowa. Wyciagnelam swoja chuda biala reke, a on uchwycil ja w miazdzacym uscisku swoja duza silna dlonia. -Dobrze - odparl. - Masz. Wez ja sobie. Moc przemknela przez polaczenie, palaca i wsciekla, a ja wciagnelam jej tyle, ile moglam, zanim wyszarpnelam w koncu dlon z jego reki. Dalej patrzyl na mnie gniewnie, a skradziony ogien w moim wnetrzu dal mi wglad w rozne sprawy, czego wcale nie pragnelam. -Obwiniasz mnie - powiedzialam. -Oczywiscie, ze cie obwiniam. -Jednak ci ludzie w samochodzie strzelali do ciebie, a nie do mnie - zauwazylam cicho, bez oskarzania, ale Luis drgnal, jakby ktos go uderzyl. - Prawda? Nie odpowiedzial. Spogladal przeze mnie gdzies w dal, na jakies wydarzenie z przeszlosci, ktorego nie potrafilam dojrzec. Jako dzinn powinnam byla wiedziec; jako czlowiek nie dostrzegalam nawet zarysow tego czegos. Ta frustrujaca sytuacja, w ktorej jakos sie znalazlam, przyprawiala mnie o bol glowy. -Byc moze - odezwal sie w koncu. - Policja mowi, ze w tym samochodzie byli ludzie z klanu Norteno, wiec mozliwe, ze polowali na mnie. A co? Czy przez to czujesz sie lepiej, bo zostawilas Manny'ego i Angele, ze by konali, podczas kiedy sama zgrywalas bohaterskiego dzinna? Tym razem ja zadrzalam, przynajmniej wewnatrz, w sobie. -Nawet gdybym zostala na miejscu, nawet gdy bym wykorzystala kazdy gram swojej mocy i unicestwila w ten sposob siebie, nie uratowalabym Angeli. Byla martwa w chwili, gdy kula wbila sie w jej mozg. Prawdopodobnie nie zdolalabym tez uleczyc uszkodzonego serca Manny'ego. Luis to wiedzial. Byl Straznikiem Ziemi; gdyby przemyslal sprawe na chlodno, stwierdzilby to samo, jednak nie potrafil sie z tym pogodzic. Zapadla cisza, ale po chwili Luis rzekl: -Wynos sie. Nie chce cie w tym domu. Wstalam, nie podeszlam jednak do drzwi. -Isabel... -Jest moja bratanica. Zaopiekuje sie nia. - Spogladal na mnie przekrwionymi oczami. - Odejdz. Pobieraj sobie swoje darmowe obiadki gdzie indziej. Nie jestes stad. Nikt - ani czlowiek, ani dzinn - nigdy nie mowil do mnie takim tonem, nie uzywal takich slow. Gdyby tak zrobil, wydalby na siebie wyrok smierci, gdyz zniszczylabym go z cala moca, jaka tetnila w moich zylach. A jednak odeszlam. Opuscilam dom, zamykajac za soba cicho drzwi, a kiedy stalam w ciemnosci, uswiadomilam sobie, ze nie mam samochodu, ktorym moglabym pojechac do swojego mieszkania. Odwrocilam sie w prawo i zaczelam isc. Nie poszlam do siebie. Zblizylam sie do budynku, w ktorym znajdowalo sie moje mieszkanie, ale nie bylo w nim nic, co by mnie przyciagalo. Spacerowalam wiec cala noc, rozmyslajac. Swiat przesuwal sie obok mnie w postaci rozmazanych swiatel, odglosow, smiechow dolatujacych skads w oddali. Nic z tego nie mialo znaczenia. Nie potrafilam opuscic wiezienia, jakim bylo moje wlasne cialo, i zamknieta wewnatrz tej klatki czekalam na... cos. Rano zaczal dzwonic moj telefon. Byly to wiadomosci z organizacji Straznikow. Manny prawdopodobnie mial racje; przypuszczali, ze przyczynilam sie do smierci Molly z El Paso. Przyszlo mi do glowy, ze jednak jest cos, co moglam zrobic. Cos, zeby rozproszyc mrok, jaki we mnie zapanowal. Wystapic przeciwko temu swiatu, ktory mnie zranil. Scott Sands, zwierzchnik Manny'ego, mieszkal w centrum Albuquerque, w luksusowym wysokosciowcu, z ktorego roztaczal sie widok na porosniete sosnami gory. Znowu ruszylam przed siebie. Ruch byl dla mnie wazny, lecz nie spieszylam sie za bardzo. Nie teraz. Wiezowiec mial elektroniczny system zabezpieczen, ktory latwo bylo zmylic. Wbieglam po schodach. Na samej gorze, na ostatnim pietrze, moim oczom ukazal sie cichy, wylozony chodnikiem korytarz z wieloma solidnymi, kosztownymi drzwiami. Pewnie moglabym zapukac. Zamiast tego otworzylam z hukiem drzwi z numerem 1514, a potem roztrzaskalam szyby okienne, z ktorych skladala sie cala tylna sciana mieszkania. Zimne gorskie powietrze wtargnelo do wnetrza ze swistem, na co Scott Sands zerwal sie na rowne nogi. Byl jeszcze w szlafroku i kapciach. Z zadowoleniem stwierdzilam, ze mieszka samotnie - nie zawahalabym sie takze, gdyby zaslonil sie wlasna rodzina, jednak ulzylo mi, ze do tego nie doszlo. Byl sam - co pogarszalo jego sytuacje, gdyz teraz wcale nie musialam sie spieszyc. Skulil sie ze strachu przede mna, a potem przypomnial sobie, ze jest Straznikiem i przystapil do kontrataku. Elektrycznosc zaiskrzyla i wyplynela ze wszystkich gniazdek w mieszkaniu, tworzac na dloni Scotta grot o rozowym odcieniu, ktory wystrzelil w moja strone. Uchylilam sie z latwoscia. Elektryczny ladunek uderzyl w sciane, odbil sie i rozprysl na dywanie, zweglajac go na cuchnacy zuzel. -Czy to wszystko, na co cie stac? - spytalam i zaczelam zblizac sie do niego. - Spodziewalam sie czegos wiecej po mordercy bez skrupulow. Moze powinienes sprobowac jeszcze raz. Odskoczyl ode mnie niezdarnie, blyskajac bladymi nogami pod mechatym czarnym szlafrokiem. Wiatr dmuchnal w niego, podrywajac w gore gazety i papiery, ktore zatanczyly wokolo. Scott wykorzystal ped powietrza, tworzac z papieru ostry wir miedzy nami. Nie mialam wladzy nad wiatrem, ale poniewaz moc, ktora czerpalam, byla ziemska, cisnelam w niego tymi papierzyskami, by oblepily go niczym duszaca, dlawiaca chmura. Przywarly do jego ust, nosa i oczu, wzbudzajac w nim paniczny lek. Stracil kontrole nad wirem. Zlapalam go za gardlo, zanim zdolal zedrzec papiery przylegajace mu do oczu, a ziemska moc plynaca w moich zylach sprawiala, ze bylam o wiele silniejsza niz przecietny czlowiek moich rozmiarow. Bez trudu moglabym je zmiazdzyc. Zamiast tego przytrzymalam Scotta, wpatrujac sie w jego szeroko rozwarte wystraszone oczy. I myslac o otwartych oczach Manny'ego, gdy spogladalam na niego po raz ostatni. Otwartych i pustych. -Najales Strazniczke Ognia, zeby spalic biuro Manny'ego Rochy - powiedzialam. - I przy okazji zabic obu braci, jesli sie uda. Tak? Wbil sie paznokciami w moja dlon, ale latwiej byloby mu rozewrzec imadlo piorkiem. -Tak - wydusil z siebie. - Tak! -Czy to ty zorganizowales zamach na dom Manny'ego? Nie odpowiadal. Jego zrenice byly wielkie, a twarz sina. Przyszlo mi do glowy, ze moze potrzebowac powietrza, by mi odpowiedziec, i rozluznilam nieco uscisk, wpuszczajac odrobine tlenu do jego pluc. -Moja cierpliwosc sie wyczerpala, Strazniku Sands. Odpowiadaj i to juz. -Nie - wydyszal. - To nie ja! -Czemu wiec zdemolowales biuro Manny'ego? -Ja... nie moge oddychac... -O to wlasnie chodzi w duszeniu - wyjasnilam. - No juz, mow szybko, jesli chcesz zyc. Twarz Scotta byla rozdeta, oczy wychodzily mu z orbit i teraz naprawde sie bal. Zabilby mnie, gdyby mogl, ale to ja mialam nad nim przewage i miazdzylam mu gardlo. -Rozkazy - zdolal wydusic. - Z Rancza. -Z Rancza - powtorzylam. Nic mi to nie mowilo. - Jakiego Rancza? Gdzie? -Pomylka - wyrzezil. - Dokumenty. Trzeba bylo ich zabic, na wypadek gdyby wiedzieli... Nie wypowiedzialby kolejnego slowa, nawet gdybym scisnela go mocniej. Zdjelam rece z jego szyi i pozwolilam mu upasc na podloge. Przykucnelam obok, patrzac mu w oczy. Byl polprzytomny, a jego przerazenie graniczylo z szalenstwem. -Boisz sie swoich szefow bardziej ode mnie - stwierdzilam. Nie musial mi przytakiwac; to bylo dostatecznie jasne. - Czy naprawde sadzisz, ze to madre, Strazniku Sands? Wydaje mi sie, ze juz zrozumiales, jak niewiele obchodzi mnie twoje zalosne zycie. Zamrugal, patrzac na mnie, i odparl: -Ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz. -Oczywiscie i malo mnie to obchodzi. Rozesmial sie. Zasmial sie. Urywanym, ochryplym chichotem. Potem przetoczyl sie na rece i kolana. Jego luzny szlafrok wlokl sie za nim, gdy Straznik pelzl po spalonym dywanie. Dotarl do parapetu, zerknal na mnie i dostrzeglam iskre szalenstwa w jego oczach. -Nie mozesz jej pokonac - rzekl. - Chcialbym zobaczyc, jak sprobujesz to zrobic, ty suko. Po tych slowach rzucil sie do przodu w pusta przestrzen. Podeszlam do okna i odsunelam na bok powiewajace, chlostane wiatrem zaslony. Slonce swiecilo jasno, a w oddali delikatny blekit nieba Nowego Meksyku lsnil nad gorami. Na chodniku na dole nie bylo sladu Straznika Scotta Sandsa. Tak jakby... odlecial. Straznicy mieli niezwykle moce, to prawda, ale nawet gdyby okazal sie zdolny do takiego wyczynu, to wciaz byloby go widac na tle jasnego porannego nieba. A on po prostu... znikl. Jak gdyby - i to uderzylo mnie najbardziej - odszedl do sfery eterycznej. Dzinn moglby to zrobic... ale przeciez Sands nie byl dzinnem. Co prawda niektorzy sposrod dzinnow potrafili przenosic ludzi przez sfere eteryczna, nie wyrzadzajac im przy tym krzywdy, ale z pewnoscia niewielu bylo takich, ktorzy robiliby to na kazde zawolanie. Przez dluga chwile stalam w miejscu, wpatrujac sie w to, co wydawalo sie niemozliwe, a potem przeszlam powoli przez potluczone szklo do rozwalonych drzwi. Uslyszalam syreny w dole na ulicy, co bylo prawdopodobnie reakcja na dokonane przeze mnie wlamanie do tego mieszkania. I znowu poczulam, jak oplata mnie siec, i nie wiedzialam, jak sie z niej uwolnic. To byla sprawa ludzi, Straznikow, a dla dzinna brakowalo w tym miejsca. Zadzwonila moja komorka. Tym razem odebralam ja, schodzac schodami do poziomu ulicy. -Czesc - uslyszalam meski glos. - Tu Lewis Orwell. Wpadlas w niezle tarapaty. -Wiem - odparlam. -Zabilas kogos, Cassiel? -Nie. - Formalnie rzecz biorac. - Mozliwe, ze cztery osoby w samochodzie, z ktorego zastrzelono Manny'ego. Czy oni sie licza? Westchnal. -To pytanie, ktorego nie mamy teraz czasu roztrzasac. Czy zabilas jakichs Straznikow? -Nie. -Pytam, bo powiedziano mi, ze to zrobilas. - Za milkl na moment. - Manny nie zyje. Czy masz z tym cos wspolnego? -Nie - odparlam. - Poza tym, ze bylam tam i to widzialam. Ktos wchodzil po schodach. Zastyglam na podescie, na ktorym sie znajdowalam, przyciskajac ramiona do betonu i pragnac stac sie niewidzialna. To byla sztuczka Straznikow Ziemi, kosztujaca stosunkowo niewiele energii, i udala sie wspaniale. Policjanci przebiegli obok mnie, kierujac sie schodami w gore. Poczekalam, az pokonaja dwa pietra, a potem znowu ruszylam dalej. -Potrzebuje twojej pomocy - powiedzialam. -Nie da rady. Mamy w tej chwili wlasne powazne problemy. Wszyscy Straznicy, ktorych jestem w stanie zlapac, jada ze mna za granice. Wiekszosc dzinnow tez sie z nami wybiera. Jedyne, co moge zrobic, to powiedziec ci, gdzie znajdziesz pewne srodki. -Srodki? -Pieniadze. Dowod tozsamosci. - Przez sluchawke telefonu uslyszalam szum oceanu, wyrazny i rytmiczny. -Musze juz konczyc. Nie bedziesz sie mogla do mnie dodzwonic, poki nie wroce, badz wiec ostrozna. Czy jestes gotowa na przyjecie pewnej informacji? -Tak - odparlam. - Jestem gotowa. Niespodziewanie to, co mi podal, nie bylo adresem, ale koordynatami - ciagiem liczb. Zapamietalam je i powtorzylam, a potem Lewis nagle zamilkl i rozmowa sie zakonczyla. Kiedy probowalam zatelefonowac jeszcze raz, numer nie odpowiadal. Straznicy zmagali sie z zagrozeniami, ktore nie mialy ze mna nic wspolnego. Nawet dzinny braly w tym udzial. Mialam silne przeswiadczenie, ze moje przetrwanie zalezy teraz wylacznie ode mnie i, jesli chce szukac jakiejs sprawiedliwosci dla Manny'ego Rochy, jego zony i corki, to musze najpierw ratowac siebie. Sama. Pokonalam reszte schodow i wyslizgnelam sie bocznym wyjsciem. Moj wyglad byl juz nie tylko egzotyczny, ale i niebezpiecznie zdradliwy. Potrzebowalam pewnych rzeczy. Na szczescie ludzki swiat byl ich pelen. W toalecie na stacji benzynowej ufarbowalam wlosy. Ostry chemiczny zapach przywarl do mnie i dawal sie wyczuc nawet wtedy, gdy starlam nadmiar farby i wysuszylam wlosy najlepiej, jak potrafilam, korzystajac z suszarki do rak. Nie wygladaly juz przynajmniej jak biala purchawka, teraz byly rozowe, nieco jasniejsze na koncach. Uswiadomilam sobie, ze przypominam jedno z tych niezdrowo wygladajacych lukrowanych ciastek ze sklepu spozywczego. Za ostatnie pieniadze, jakie mialam, kupilam ubrania na zmiane i zestaw do makijazu. Rozmyslnie zmienilam styl stroju, wybierajac ciuchy w jaskrawych kolorach i zrobilam sobie krzykliwy, nieco wyzywajacy makijaz. Wygladalam teraz mlodo i ekstrawagancko, i zauwazylam, ze po takim przeobrazeniu wiekszosc ludzi odwraca ode mnie wzrok. Nie przypominalam juz latwo rozpoznawalnej albinoski w bieli, ktora widziano w miejscach tak wielu zbrodni - i na tym wlasnie mi zalezalo. Wspolrzedne podane przez Lewisa doprowadzily mnie do starej dzielnicy w centrum Albuquerque, a tam do zacienionego miejsca obok masywnego brunatnego gmachu Narodowego Muzeum Atomowego. Byl to po prostu nagi kawalek ziemi z duzym plaskim kamieniem. Ludzie nagryzmolili na jego powierzchni jakies slowa, ale uplyw czasu sprawil, ze zblakly i na zawsze przeszly do historii; zastanawialam sie przez chwile, jak Lewis mogl sie spodziewac, ze odnajde cos w tak opustoszalym miejscu. Jednak jeden z wyblaklych napisow przyciagnal moj wzrok, poniewaz byl to hieroglif Straznikow. Powiodlam po nim palcem, po czym unioslam kamien. Pod spodem zobaczylam wilgotna ziemie; tworzyla ona nieznaczne wglebienie, jakby cos bylo tam zakopane. Zaglebilam w niej palce i dotknelam zimnego metalu - cylindrycznego pojemnika z zakrecana pokrywka. Byla przyspawana w taki sposob, ze kazdy kompetentny Straznik Ziemi poradzilby sobie z jej otwarciem, ale zwykly czlowiek mialby z tym klopoty. Otarlam sobie palce, zdejmujac pokrywke, ale za to w srodku znalazlam zlozony kawalek kartki i trzy plastikowe torebki. Informacja, choc niepodpisana, pochodzila najwyrazniej od Lewisa Orwella i brzmiala tak: Jesli trzymasz to w rece, jestes Straznikiem Ziemi, ktory ma klopoty, a ja zdecydowalem, ze warto ci pomoc. W torebkach znajduja sie pieniadze, dwie nowe karty kredytowe z wysokim limitem oraz zestaw czystych dokumentow tozsamosci, jesli nie mozesz uzywac nadal swojego nazwiska. Jedna uwaga: jesli uzyjesz ich bez mojego pozwolenia, zabije cie. Zadzwon najpierw. Numer znasz. Uznalam, ze skoro Lewis przyslal mnie tutaj, nie ma potrzeby, bym dzwonila do niego ponownie. Otworzylam po kolei wszystkie torebki. Gotowka - kilka tysiecy dolarow w uzywanych banknotach. Dwie karty kredytowe, jak obiecal, na neutralnie brzmiace imie i nazwisko: Leslie Raine. Dokumenty tozsamosci - teksanskie prawo jazdy, metryka urodzenia i paszport - wystawione na to samo nazwisko. Zdjecie przedstawialo istote ludzka, pozbawiona wyrazistych cech ktorejs z plci. Skoncentrowalam sie po kolei na kazdej z fotografii, korygujac ich zabarwienie w taki sposob, by wizerunek zaczal bardziej przypominac mnie, w tym rowniez moje nowe rozowe wlosy. Zapisalam swoje imie i date na odwrocie notatki i wlozylam ja z powrotem do pojemnika, ktory zamknelam, po czym ponownie ukrylam pod kamieniem. Leslie Raine. To imie i nazwisko wydawaly sie moje tak samo, jak jakiekolwiek inne. Wyjechalam z Albuquerque dopiero co kupionym motocyklem. Prawo jazdy, jakie dostalam wraz ze swoja nowa tozsamoscia, nie pozwalalo mi, jak sie dowiedzialam, na kierowanie tym pojazdem, poki nie zdam koniecznych egzaminow. Jednakze mimo nowego przebrania, nie czulam sie na tyle swobodnie, zeby isc na policje i przejsc taki test. Poprosilam po prostu, zeby pokazano mi, jak wyglada prawo jazdy na motor, co pozwolilo mi odpowiednio zmodyfikowac dokument, ktory mialam przy sobie. Sklamalam, solennie przyrzekajac sprzedawcy, ze pojde prosto do odpowiedniego urzedu, aby uzyskac potrzebne dokumenty. Przestal zadawac pytania, gdy tylko terminal wyplul potwierdzenie sciagniecia odpowiedniej kwoty z mojej karty kredytowej i dodatkowo wyposazyl mnie w czarny kask, biala skorzana kurtke, rekawiczki i skorzane ochraniacze na spodnie. Wlozylam te rzeczy w przebieralni, wzielam kask, wsiadlam na motocykl i przez chwile rozgryzalam mechanike tego pojazdu. -Jest pani pewna, ze sobie z tym poradzi? - zapytal sprzedawca, kiedy zajmowalam sie kontrolkami. - To spory motocykl. Rzeczywiscie. Byl to lsniacy motocykl marki Victory Vision, szary i stalowy, ktory kosztowal Straznikow calkiem niezle pieniadze. Wciaz jednak uwazalam, ze lepiej kupic cos takiego niz samochod. Watpilam, czy mialabym ochote godzinami tkwic w stalowym pudle, a jazda na motorze kojarzyla sie ze swoboda. Czyms pelnym energii i mocy. Wlaczylam silnik i delektowalam sie jego drzacym warkotem. Nacisnelam na pedal gazu, wsluchujac sie we wspanialy ryk, i po raz pierwszy w swoim ludzkim zyciu usmiechnelam sie calkiem naturalnie. -Jest wspanialy - oswiadczylam. Wlozylam kask, podnioslam podporke i wrzucilam bieg. Sprzedawca pomachal mi na pozegnanie, co zobaczylam w lusterku wstecznym. Skoncentrowalam sie na kierowaniu motocyklem. Byl to skomplikowany taniec rownowagi, intuicji oraz opanowania i poczulam przyplyw euforii, jakiej nie doznalam od chwili wejscia w ludzkie cialo. To... to byla wolnosc. Bylam sama, ucieklam swoim wrogom i przynajmniej przez chwile moglam po prostu istniec. Dodalam gazu, kiedy wyjechalam poza granice miasta, a motocykl wyrwal ochoczo do przodu z gardlowym rykiem. Jego wibracje przechodzily przeze mnie, jasne i czyste, i wydawalo sie, ze nie ma przede mna nic poza pusta, otwarta szosa. Wiatr napieral na mnie jak twarda sciana, wdzierajac sie w moje ubranie i wlosy, owiewajac mi szyje chlodzacym strumieniem. Po pewnym czasie ludzkie troski powrocily, szepczac w ciszy. Manny i Angela nie zyja. Nie mozesz po prostu uciec. Jestes im cos winna. Byl to dlug, ktorego Luis Rocha nie pozwolil mi splacic. Moglabym odejsc, a on zadowolilby sie takim rozwiazaniem. Z wielkim zalem doszlam do wniosku, ze tego nie zrobie. Potrzebowalam wyjasnien. Chcialam miec pewnosc, ze osierocone przez Manny'ego i Angele dziecko pozna prawde o swoich rodzicach - o ich poswieceniu, odwadze i dobroci, jaka mi okazali. Ibby powinna tez dowiedziec sie prawdy o ich smierci. Znalam czesc odpowiedzi, ale nie cala. Scott Sands nie byl zwyczajnym Straznikiem i scigal Manny'ego nie bez powodu. Nie moglam uwierzyc, ze to sie po prostu skonczy. Ranczo. Musialam odkryc, co sie za tym krylo, bo inaczej Luis i Isabel nigdy juz nie beda naprawde bezpieczni. Jazda z Albuquerque do Sedony w Arizonie trwala jakies piec godzin - niezwykle krotko, biorac pod uwage przyjemne doznanie zwiazane z podrozowaniem na motocyklu. Mialam wrazenie, jakbym swobodnie szybowala, co z kolei przypominalo mi wszystko, czym kiedys bylam. Mimo kasku na glowie czulam sie mniej zamknieta niz w samolotach lub autach, a wiatr przeplywajacy obok mnie i slonce przygrzewajace w plecy przynosily spokoj, ktorego mi brakowalo, choc wczesniej nie zdawalam sobie z tego sprawy. Jako dzinn bylam powiazana z Matka poprzez Lacznikow - a przez wiekszosc czasu, jaki ogarnialam pamiecia, takim Lacznikiem byl dzinn o imieniu Jonathan, smiertelnik, ktory umarl na dlugo przed okresem, od ktorego rozpoczela sie historia ludzkosci. Wiele tysiecy lat pozniej - a stalo sie to najwyzej zaledwie rok temu - Jonathan postanowil umrzec, tym razem jako dzinn, aby jego przyjaciel David mogl zyc dalej i to poroznilo moj swiat. Podzielilo nas na dobre, gdyz Ashan stal sie kontaktem dla starych dzinnow, takich jak ja, a David Lacznikiem nowych dzinnow. Istnialy jednak inne sposoby docierania do Matki niz poprzez Lacznikow, a miejsce, do ktorego jechalam, stanowilo jedna z takich mozliwosci. Wybralam je nie tylko dlatego, ze bylo najblizsze, ale tez najbardziej przyjazne. Kaplica Swietego Krzyza w Sedonie stanowila sanktuarium zarowno dla dzinnow, jak i dla ludzi i sluzyla dwom celom. Ludzkie praktyki religijne nie byly dla mnie takie wazne, ale w tej kaplicy przebywalo wcielenie samej Ziemi - Wyrocznia. Liczylam, ze Wyrocznia do mnie przemowi, choc zostalam uwieziona w podrzednym ludzkim ciele. Ostatecznie ona sama znalazla sie kiedys w podobnym potrzasku. Nigdy dotad nie odwiedzalam tej kaplicy w ludzkiej postaci. To miejsce istnialo tez w sferze eterycznej od poczatku czasu, a nie bylam nigdy dotad zmuszona kontaktowac sie z Wyrocznia, obarczona skora i koscmi. Kiedy plynnie wjechalam na parking na cicho warczacym motocyklu, slonce rzucalo ostatnie promienie na skaly z czerwonego piaskowca i byl to najpiekniejszy widok, jaki ujrzalam, odkad otworzylam swoje ludzkie oczy. Balam sie, ze ona mnie nie przyjmie. Pokonalam biegiem dlugie schody, majac nadzieje, ze ta czynnosc przegoni narastajacy we mnie lek, ale poczulam jedynie bol w miesniach i pot splywajacy pod skorzana kurtka. Tu zginal dzinn. Odczulam kiedys to pelne mocy wydarzenie nawet tak daleko, na najwyzszych poziomach sfery eterycznej. Ashan ja zabil. Nie liczyl sie z konsekwencjami tego czynu ani z tym, jak bardzo zla byla na niego Matka Ziemia za te zbrodnie. Ashan tez omal nie stracil zycia. Nie sadzilam jednak, by czegokolwiek go to nauczylo. Drzwi na koncu podestu byly zamkniete. Pora odwiedzin tego miejsca minela, ale dotyczyl on ludzi, a nie mnie. Z pewnoscia nie mnie. Wyciagnelam reke, by dotknac metalowej klamki, i w odpowiedzi wyczulam za drzwiami poruszenie czegos rozleglego i poteznego, a jednoczesnie niezwykle starego. Drzwi otworzyly sie, choc ich nie dotknelam. Promienie zachodzacego slonca wlewaly sie do wnetrza kaplicy przez wielkie witrazowe okna, zabarwiajac ja zywymi odcieniami oranzu i przydymionej czerwieni. Na drewnianej lawie z tylu siedziala kobieta. Podchodzac do niej, zwolnilam. Nie spodziewalam sie, ze bedzie tak wyraznie rozpoznawalna. I tak bardzo podobna do swojej matki. -Imaro - powiedzialam. - Jestem... -Cassiel - odparla. Jej ciemne wlosy powiewaly na wietrze, ktorego nie czulam, a ceglanej barwy sukienka kolysala sie wokol kolan i stop. Twarz Wyroczni wy dawala sie ludzka, ale oczy byly niesmiertelne i bardzo przenikliwe, nawet jak na dzinna. Przykucnelam na jednym kolanie i pochylilam glowe. -Nie trzeba - rzekla Imara. Jej glos zdawal sie dobie gac z bardzo daleka, odbijajac sie dziwnym echem od kamiennych scian kaplicy. - Usiadz. Przebylas dluga droge. Nie wiedzialam, czy ma na mysli moja niedawna podroz na motocyklu, czy taka w bardziej ogolnym sensie... Od dzinna do postaci, ktora bylam teraz, co z pewnoscia oznaczalo upadek z bardzo wysoka. Swobodne zachowanie w jej obecnosci nie wydawalo mi sie wlasciwe, ale przysiadlam na koncu lawy, tak daleko od niej, jak tylko moglam. Wyczuwalam w Imarze powolne, silne tetno ziemskiej mocy, niczym bicie serca Matki, i przerazalo mnie to. Tesknilam za tym i balam sie tego... ...Lekalam sie, ze juz nie zasluguje na to, by to czuc. Pragnelam tego jednak. Moje dlonie drzaly pod wplywem strachu. Imara rzekla: -Nielatwo bylo mi przybrac te postac, by moc z toba rozmawiac. Nie mamy zbyt wiele czasu. Unikalam jej wzroku. -Potrzebuje... - Nie zdolalam dokonczyc mysli. Ona i tak wiedziala. -Nie moge ci pomoc. Twoim Lacznikiem jest Ashan. Skoro on postanowil cie odciac, zadna Wyrocznia nic nie moze na to zaradzic. -Ja... wiem. Nie prosze o to. - Czekalam, az powoli pokiwa glowa. -W takim razie chodzi o twojego Straznika - powie dziala. - Chcesz wiedziec, dlaczego wydarzenia potoczyly sie w taki sposob. Dlaczego zginal. -Wiem, dlaczego zginal. - Moj glos wydawal mi sie ostry i dziwny. - Nieprzyjaciele go zastrzelili. Kule rozszarpaly mu cialo. A ja wybralam zemste, zamiast powinnosci. -Niekiedy zemsta i powinnosc sa jednym - rzekla Imara. Jej glos stal sie jeszcze slabszy, a wiatr targal moc niej wlosami. - Nie jestem juz powiazana z ludzkim swiatem, z wyjatkiem kontaktu, jaki mam przez swoja matke, ale moge zdradzic ci jedno: nie moglas go ocalic. Widze wszelkie mozliwe drogi, a dla Manny'ego Rochy i jego zony wszystkie one koncza sie w tym samym miejscu. Przypuszczalam, ze doznam ulgi na wiesc, ze nie ponosze winy za ich smierc, ale tutaj, w tym cichym miejscu czulam tylko wielka pustke. -Lubilam go bardzo - wyznalam. Zabrzmialo to nieco dziwnie. - Lubilam Manny'ego. I Angele tez. A oni odeszli. Imara przygladala mi sie i bylo cos przerazajacego w tym, ze patrzy na mnie tak wielka moc. Bylo w tym spojrzeniu wspolczucie, ale tak dalekie, ze jego cieplo nie moglo mnie dosiegnac. -Wiem - odparla. - Ale tak wyglada ludzkie zycie. Ta kruchosc ma swoja wlasna moc. Balam sie, ze cos tak niesprawiedliwego wytraci mnie z rownowagi. -Pragne sprawiedliwosci. Chce, zeby ich zabojcy poniesli kare. -Ci, ktorzy ich zabili, juz za to zaplacili. -Niewystarczajaco. Nie odpowiedziala. Patrzyla tylko na mnie tak dlugo, ze mialam wrazenie, jakby minela w tym czasie cala era geologiczna. -Zostawilas to dziecko - rzekla wreszcie. -Musialam. Policja... -Ta mala za toba teskni. Bardzo sie smuci i potrzebuje cie. I nagle, z moca, ktora mnie zaszokowala, przypomnialam sobie dotyk raczek Isabel na szyi i cieplo jej ciala w moich ramionach. Och. Zabolalo mnie to tak bardzo, ze splotlam rece na brzuchu i zakolysalam sie powoli w przod i w tyl, probujac w taki sposob zlagodzic cierpienie. Bol wniknal jednak tylko glebiej, niosac ze soba straszliwe przygnebienie. Poczulam, jak lzy zaszczypaly mnie w oczy i splynely po twarzy. Glowe mialam rozpalona i obolala i z trudem chwytalam oddech. Imara dotknela mojego ramienia. Mialam nadzieje, ze pod wplywem jej czulego gestu bol zelzeje, jednak zamiast tego smutek zwinal sie i zaciesnil w dlawiaca spirale i zaczelam szlochac, bezradna jak czlowiek. -Uczysz sie - pochwalila. - To dobrze. Nie mozesz byc teraz dzinnem, Cassiel. Musisz byc kims innym. To boli, ale jestes kims realnym. Zwiazalas sie z tym swiatem. Zawsze dotad sadzilam, ze dzinny sa ze soba mocniej zwiazane - splecione nicia mocy. Teraz jednak zrozumialam, ze i ludzi lacza wiezy, dziwne i trudne do rozwiklania. Powinnam byla pomyslec, ze znalazlam sie w potrzasku. I wlasnie tak pomyslalabym kiedys. -Musisz do nich powrocic - oznajmila Imara. - Wiem, ze to niebezpieczne, i wiem, ze nie bedzie latwe, ale nie tutaj twoja przyszlosc, nie ze mna ani z zadnym innym dzinnem. Twoja przyszlosc to oni, ludzie. Jesli chcesz sie dowiedziec, co spotkalo twoich przyjaciol, musisz wrocic. -Wrocic - powtorzylam. - Wrocic do czego? -Do Isabel. Do Luisa. - Barwa jej oczu zmieniala sie od bursztynu, plomieni, czystego zlota z samego ser ca slonca po czern, a wreszcie szarosc. - Wiem, ze trud no w to uwierzyc, ale moc sprowadzila cie tu nie bez powodu, Cassiel. Wciagnelam powietrze gleboko w pluca i otarlam z twarzy lzy. -Znalazlam sie tu z powodu Ashana. Usmiechnela sie, bardzo nieznacznie, i uniosla brew, a byla w tym tak podobna do swej matki, ze ja tez prawie sie usmiechnelam. -A czyz on nie jest moca? Jej glos byl teraz cichy jak szept, a niewidzialny wiatr, ktory ja omiatal, przybral na sile. Imara cofnela reke i polozyla ja na swoim kolanie. -Zaczekaj - powiedzialam. - Prosze. Opowiedz mi o Ranczu. Oni zabijaja, zeby chronic ten sekret. To musi byc wazne. -Jest wazne - odrzekla. - I bedzie, dla ciebie. - Jej glos zanikal jak echo. - Idz juz. Pamietaj o Isabel... Znikla jak plomien gasnacej swiecy. Siedzialam przez chwile, wpatrujac sie w gestniejacy mrok za oknami, a potem wstalam i wyruszylam w dluga droge do domu. 8 Znajdowalam sie o trzy kilometry od Sedony, kiedy poczulam, jak ziemia jeczy i pomrukuje, a wokol porusza sie moc.Tak... A wiec wiedza, gdzie jestem. Mogli to byc Straznicy; albo niewidzialny przeciwnik, ktorego tak bardzo sie obawial Scott Sands. Ktokolwiek to byl, scigal mnie i to scigal szybko. A ja ucieszylam sie, ze dojdzie do otwartej walki. Dodalam gazu i pochylilam sie nisko nad kierownica, a szosa przeobrazila sie w smuge czarnych i zoltych ruchomych cieni. Nie wzeszedl jeszcze ksiezyc, na ciemnym niebie dogasaly ostatnie promienie slonca. Z przeciwnej strony mknely ku mnie swiatla nadjezdzajacych pojazdow, jasne i oslepiajace. Jakis woz przecial nagle linie dzielaca szose i zarzucilo go w moja strone. Zaklelam pod nosem. Brakowalo czasu na hamowanie i mialam tylko ulamek sekundy na decyzje. Dzinn przezylby taki wypadek; ja nie. Przechylilam sie nieco i skierowalam motocykl wprost ku zblizajacemu sie wozowi, ufajac instynktom, ktorych posiadania wczesniej nawet nie podejrzewalam. Samochod minal mnie o centymetry, niemal ocierajac sie o motocykl. Ped powietrza towarzyszacy tej niedoszlej kolizji zachwial mna i uslyszalam ciche, stlumione wrzaski ludzi w wozie. Nie byli moimi wrogami, wplatano ich w starcie, ktorego sensu nie rozumieli. Nie moglam im pomoc. Gdybym sie zatrzymala, zginelabym. Mialam jednak nadzieje, ze moi przeciwnicy po tej nieudanej probie zamachu na mnie pozwola im jechac dalej. Przede mna zakolysalo wielkim ciagnikiem z naczepa, na ktorej zachwialy sie samochody osobowe, gdy ciagnik ustawil sie w poprzek szosy. Przewalila sie na bok i szorowala po asfaltowej nawierzchni w moim kierunku, sypiac snopem iskier. Zatarasowala droge, nie pozostawiajac nawet skrawka wolnej przestrzeni. Gdybym zjechala z szosy, na pewno mialabym wypadek - po obu jej stronach byly tylko lotne piaski. A gdyby nawet to mnie nie wykonczylo, stracilabym pojazd i stalabym sie latwym celem. Wyslalam moce ku ziemi i doprowadzilam do wybrzuszenia odcinka szosy. Asfalt wzniosl sie, tworzac jakby skocznie, a ja przyspieszylam, przelatujac w powietrzu po wydluzonym, splaszczonym luku. Opona tylnego kola motocykla niemal zawadzila o przewrocony i wciaz sunacy po szosie wrak. Nie moglam sobie pozwolic na oddech ulgi; czekalo mnie ladowanie na motorze i wiedzialam, ze nie jestem na tyle dobra w kierowaniu pojazdami, by bez trudu sprostac nowemu wyzwaniu. Wprawdzie wrodzona natura dzinna pozwalala mi uczyc sie szybko, jednak w wielu rzeczach nie doszlam jeszcze do wprawy. Wygielam nieco nastepny fragment szosy, tworzac sobie rampe do ladowania, lecz mimo to impet, z jakim opony motocykla starly sie z jej nawierzchnia, sprawil, ze niemal przekoziolkowalam. Jakos udalo mi sie opanowac chwiejna maszyne i skupic uwage na drodze przed soba. Na razie nic nie podazalo za mna; moi przeciwnicy juz sie o to zatroszczyli. Nastepny atak mial nastapic od przodu albo... Nie bylo zadnego ostrzezenia, tylko jakies nieokreslone odczucie w lewym boku. Ledwie wystarczylo mi czasu, by zdac sobie sprawe, ze szybkosc tym razem mnie nie ocali. Zdjelam noge z gazu i wcisnelam hamulce. Potezny pojazd terenowy na grubych oponach, czarny jak zuk, wylonil sie z rykiem z ciemnosci. Nie mial przednich swiatel, lecz widac bylo nikla poswiate nad tablica rozdzielcza w kabinie, oswietlajaca przerazona twarz kierowcy. Probowal mnie ominac, ale zablokowala mu sie kierownica. Ta wielka mechaniczna bestia zmierzala prosto na mnie. Nie moglam usunac jej sie z drogi. Woz byl za blisko, jechal za szybko, a gdy jego przednie kola zaczely miazdzyc zwir na poboczu, wydawalo sie, ze jeszcze nabral predkosci. Wraz z motocyklem przechylilam sie na prawy bok. Otarlam sie nim o nawierzchnie szosy z potwornym impetem, a szerokie ostrze straszliwego bolu przeszylo moje cialo, kiedy ciezar victory przygniotl mi prawa noge. Podwozie terenowki przemknelo nade mna, cuchnac rozgrzanym metalem i olejem napedowym - trwalo to przerazajaca sekunde; potem kierowca stracil panowanie nad pojazdem, ktory zjechal z drogi po drugiej stronie, wznoszac tumany jasnego piasku. Musialam sie podniesc, ale kiedy usilowalam to zrobic, okropny bol przeszyl moja prawa noge - zlamana albo zwichnieta. Przez kilka drogocennych chwil moc, ktora sie na mnie zawziela, nie miala nic, czym moglaby we mnie rzucic. Nie zblizaly sie zadne pojazdy. Te, ktore mnie minely, zamienily sie w kopcace wraki. Wstawaj. Noga, o czym sie przekonalam, jeczac zalosnie, nie zlamala sie, tylko byla paskudnie potluczona i zwichnieta. Wstan! Wydostalam sie spod motocykla, przetoczylam sie i dzwignelam. Musialam opierac ciezar ciala na lewej nodze, wlokac za soba prawie bezuzyteczna prawa, a uniesienie motoru stanowilo prawdziwa torture. Machina, ktora wydawala sie taka zwinna i lekka w trakcie jazdy, okazala sie wyjatkowo ciezka w bezruchu. Moj motocykl zajasnial w naglym blysku reflektorow. Nadjezdzal nastepny pojazd. Zagryzlam wargi i probowalam sie uspokoic, wsiadajac na motor. Silnik nie chcial zapalic. -Prosze - wyszeptalam i sprobowalam ponownie. I jeszcze raz. Przy trzecim podejsciu silnik zakaslal, zaskoczyl i zaryczal. Wrzucilam bieg i otworzylam przepustnice. Motor ruszyl naprzod, tylna opona zapiszczala i zakolysala na boki maszyna, a jej drgania wydaly mi sie rozgrzanymi mlotami walacymi w moja prawa noge. Swiatla zlewaly sie w plamy w moim polu widzenia i przez przerazajaca sekunde pomyslalam, ze cialo odmowi mi posluszenstwa. Zamrugalam, a swiat nieco sie uspokoil. Zblizajacy sie pojazd byl duzy, jego kontury wylanialy sie z mroku, choc nie potrafilam dostrzec na razie zadnych szczegolow. Jesli to kolejny ciagnik z naczepa, ktorego zarzucalo, to tym razem moglo mi sie nie udac uniknac zderzenia. Pojazd rosl w oczach, a jego reflektory swiecily niczym szalone biale slonca... ... I przemknal obok mnie. Do nowego ataku nie doszlo. Odetchnelam nerwowo i znowu wcisnelam hamulce, zmuszajac motocykl do gwaltownego hamowania, ktoremu towarzyszyl lekki poslizg, poniewaz w ulamku sekundy, kiedy tamten pojazd mnie mijal, rozpoznalam go. Byl czarny i chromowy, z wymalowanymi czerwono - zoltymi plomieniami. Spojrzalam w tyl i dostrzeglam jasniejace na czerwono swiatla hamowania, a po chwili uslyszalam przeszywajacy pisk, gdy woz Luisa Rochy zatrzymal sie w poprzek szosy, tarasujac ja. Zdjelam uwierajacy kask, zimny pustynny wiatr ochlodzil mi spocona twarz i rozwichrzyl wlosy. Ryzykowalam troche; to byl rzeczywiscie woz Luisa, co jeszcze wcale nie oznaczalo, ze za jego kierownica siedzial wlasnie Luis - a jesli nawet, to sila, ktora mnie wczesniej zaatakowala, wcale nie musiala sie poslugiwac obcymi, niewinnymi ludzmi. Mogla rownie dobrze wykorzystac jego, chwilowo macac mu swiadomosc. Przez dobra minute woz stal z pracujacym silnikiem, a potem Luis Rocha otworzyl drzwi i wyszedl na szose. Nie wydawal sie zaskoczony moim widokiem. Ani tez szczegolnie uradowany. Wylaczylam silnik motocykla, zeszlam z niego i zajelam sie przetaczaniem go na pobocze, bardzo kulejac przy kazdym kroku. Luis podszedl do mnie i bez slowa przejal maszyne. Po tym, jak odprowadzil ja w bezpieczne miejsce, zwrocil sie do mnie. W blasku przednich swiatel ciezarowki wydawal sie mroczny i kanciasty, a plomienny tatuaz na jego ramieniu zdawal sie wic. -Noga? - zapytal. Przytaknelam ruchem glowy. Przykucnal i wprawnie przeciagnal dlonia od biodra do kostki; przygryzlam warge, aby nie krzyknac, kiedy na trafil na obolale miejsce. - Nie moge cie tutaj opatrzyc. Musimy jechac. Wsiadaj do ciezarowki. -Moj motocykl... - Nie moglam go zostawic. Zmartwienie okazalo sie plonne; Luis przetoczyl motor w poblize tylu ciezarowki, otworzyl klape i spuscil wmontowany podnosnik. Umiescil motocykl na platformie, zeskoczyl na szose i zamknal tyl pojazdu. -Zrob, co mowilem. Wsiadaj do wozu. -Tamci ludzie mieli wypadek... - Wyczuwalam ich bol i strach, tak samo jak cierpienie chlopca, ktory spadl z roweru. Slyszalam, jak wolaja o pomoc. -Wiem. - To zrezygnowane spojrzenie jego oczu, lsniacych teraz w blasku reflektorow, bylo straszne. - Pomoc juz jedzie. Mial racje. Do moich uszu dotarlo wycie syren, a na odleglym wzgorzu widac juz bylo czerwono - niebieskie blyski. Jeden z wrakow - ciezarowki z naczepa, jak przypuszczalam - rozerwal sie pod wplywem eksplozji i trysnal ogniem ku niebu. Drgnelam, wytracona z rownowagi, a reka Luisa objela moje zadrapane obolale prawe ramie. -Cassiel - powiedzial. - Wsiadaj do wozu. Wiecej nie bede tego powtarzal. -Nie musisz - odparlam znuzona. - Jestem dzinnem. I wiem, ze do trzech razy sztuka. Poczatkowo nie rozmawialismy ze soba. Czulam sie okropnie w ciasnej, metalowej szoferce, ale to sie nie liczylo za bardzo w tamtej chwili wobec zacieklosci ataku, z ktorego ledwie uszlam calo. Widywalam juz dzinny mobilizujace podobne sily, ale tym razem nie wyczuwalam dzinna. Wiedzialam, ze kilkoro Straznikow byloby stac na takie wyczyny, w sensie ich rozmachu, ale nie sadzilam, by dzialali oni tak... otwarcie. Z drugiej strony Scott Sands nie nalezal do subtelnych osob - tyle ze byl Straznikiem Pogody, a nie Ziemi. Pierwsza rzecza, jaka powiedzial Luis po przejechaniu przez ciezarowke kilku kilometrow, bylo: -Ibby przeplakala caly dzien. Nie umialem jej uspokoic. Stracila rodzicow. Nic dziwnego, ze w takiej sytuacji to male dziecko bylo roztrzesione. Luis rzucil mi spojrzenie, twarde i ciemne jak noz z obsydianu. -Plakala z powodu twojego wyjazdu. Poruszylam sie tak, zeby choc czesciowo zaslonic sie przed jego przenikliwym wzrokiem. -Sam mnie przepedziles. -Tak. Zrobilem to. A dzisiaj dostalem informacje, ze wyrzucilas mojego szefa przez okno. Z jakiego powodu, do cholery? Czy tak sobie wyobrazasz odpowiedzialne postepowanie? -A co mialam zrobic, Luis? Czekac w domu na twoj telefon? -Nie spodziewalem sie, ze kogos zamordujesz. -To nie bylo morderstwo - zaprotestowalam. - On nie zginal. -Co takiego? -Nie zginal. Nie wiem, co sie z nim stalo. Wyskoczyl, ale nie spadl na ulice. Zupelnie jak gdyby... jakis dzinn mu pomogl. -Nie zmieniaj tematu. Zjawilas sie u niego, zeby go zabic, tak? -Poszlam do niego, zeby sie przekonac, co ma mi do powiedzenia. Zrobilbys to samo, gdybys nie musial sie zaopiekowac bratanica. -No i co takiego ci wyjawil? -Niewiele. Czy slyszales kiedys o czyms o nazwie Ranczo? -Ranczo? - powtorzyl. - Jakie ranczo: kurza ferma, kowbojskie ranczo, skansen? O czym ty, do diabla, mowisz? -Sama nie wiem - stwierdzilam. - On najwyrazniej sadzil, ze jego zwierzchnicy z Rancza rozkazali mu zniszczyc biuro Manny'ego. Tylko tyle mi powiedzial. -Kiepsko prowadzisz przesluchania. Co zreszta nie zbyt mnie dziwi. -Nie zrobilam mu krzywdy. - Przypomnialam sobie cale zdarzenie bardziej szczegolowo. - W kazdym razie niewielka. Ciekawe, jak sam w takiej sytuacji wyciagnal bys z niego wiecej? -Co to ma byc, jakis egzamin? Testujesz mnie, sprawdzasz moja wiedze? - Mimo wszystko Luis nie wy dawal sie tak rozwscieczony jak wczoraj. Owszem, byl ostry, nadal zywil uraze, ale nie okazywal juz zapieklej nienawisci. To znaczy prawie nie okazywal. -Tak - powiedzialam. - Wlasnie o to mi chodzi. Chcialabym sie dowiedziec, jak ty bys postapil na moim miejscu. -Ja... No, pewnie wpadlbym tam jak bomba, skopal mu tylek i zmusil do tego, zeby mi powiedzial, co jest grane. - Nadal na niego patrzylam, wiec po chwili dodal: -W sumie chyba podobnie. -Nie. - Poczulam sie zmeczona, a caly prawy bok przeszyl ostry bol. - Na pewno poradzilbys sobie lepiej. -Hm, watpie, czy skopanie komus tylka poszloby mi lepiej niz tobie. - Tym razem spojrzenie Luisa bylo ostrozne. - Rozwalilas motor? -Niezupelnie. Musialam sie razem z nim przewrocic, zeby przejechala nade mna ciezarowka. Zasmial sie gardlowo, a potem zdal sobie sprawe, ze nie zartuje. -Niemozliwe. Serio? -Wydawalo sie to najprostszym rozwiazaniem w tam tej chwili. - Poruszylam sie, krzywiac z bolu. - Moze za chowalam sie niewlasciwie. Luis zerknal na mnie, a potem znow na ciemna, prawie zupelnie opustoszala szose. Czekala nas pieciogodzinna jazda z powrotem do Albuquerque, o ile nie wydarza sie jakies niespodzianki. Czulam sie calkiem wypompowana. -Po drodze jest pewien motel - odezwal sie. - Ibby na razie nic nie grozi; jest z matka Angeli i jej rodzina... Wiec nie musze wracac az do jutra. Trzeba obejrzec twoja noge. -Nic mi nie jest. -Jestem Straznikiem Ziemi. I wiem, ze ja zlamalas. -Naprawde? - Spojrzalam na swoja noge zdziwiona. Sadzilam, ze moje cialo powinno mnie bardziej alarmowac w razie tak powaznej kontuzji. -Peknieta kosc udowa, a im pozniej sie ja usztywni, tym bardziej uraz bedzie sie powiekszal. Niewykluczone, ze masz tez zerwane niektore miesnie. - Gdy mowil to, glos mial z pozoru obojetny, ale poczulam cieple musniecie jego mocy, jak leciutki dotyk slonecznego promienia. - W porzadku, jesli nie chcesz sie tam zatrzymac, to zjedzmy na pobocze i opatrze ja przynajmniej prowizorycznie. Nie zaprotestowalam. Kolejne fale bolu rozpraszaly mnie i sprawialy, ze czulam sie jednoczesnie slaba i zla na siebie z powodu tej slabosci. Jak ludzie znosili zycie pelne urazow i cierpienia? To sie wydawalo niemozliwe. Czy w ogole zdarza sie tak, ze nic im nie dolega? Przejechalismy w milczeniu nastepny kilometr lub dwa i wtedy Luis zjechal na jasno oswietlony, ale pusty parking, choc nie bardzo rozumialam, po co kierowcy przystawali w tak odludnym miejscu; trudno sie przespac przy takim blasku lamp, brakowalo lazienek, a znajdowaly sie tam tylko podniszczone metalowo - drewniane tablice i lawki. Luis zaparkowal woz, lecz nie wylaczal silnika, tylko rozpial pas bezpieczenstwa. -Oprzyj sie o drzwi - powiedzial do mnie. - I poloz obie nogi o tu, na moich kolanach. Czulam okropny bol w prawej nodze, wiec okazalo sie to nielatwe, ale kiedy sie juz wreszcie udalo, pewna przyjemnosc sprawil mi dotyk jego dloni na moich lydkach, ktory czulam mimo skorzanych nogawek. Wrazenie to stalo sie mocniejsze i bardziej niepokojace, gdy musnal palcami moje kolano, a potem udo. Zatrzymal sie tuz obok miejsca, ktore bolalo najbardziej, mniej wiecej w polowie kosci udowej. Jego dlon znalazla sie tam na zrodle goraca, a Luis podniosl na mnie wzrok. W niklym blasku swiatelek tablicy rozdzielczej nie moglam rozszyfrowac wyrazu jego oczu. -Przytrzymaj sie czegos - powiedzial. - Doszlo do przemieszczenia stawu biodrowego. To nie bedzie przyjemne, ale musze go z powrotem nastawic. Uchwycilam sie plastikowej raczki pod sufitem szoferki i kiwnelam potakujaco glowa. Luis ujal moja noge, jedna dlon wsunal pod udo, druga pod kolano i bez chwili przerwy pchnal, skrecajac jednoczesnie moja konczyne. Wsrod bialych plomieni ostrego bolu, ktory mnie dopadl, poczulam i uslyszalam trzask nastawionej kosci. Powoli wypuscilam powietrze z pluc i wtedy uswiadomilam sobie, ze wyrwalam plastikowy uchwyt, ktorego sie trzymalam. Pospiesznie umiescilam go z powrotem i z poczuciem winy, zamocowalam go na stale, zuzywajac na to nieco mocy. Bol stal sie slabszy, nieco bardziej znosny... I wtedy Luis przesunal obie rece i ujal nimi gorna czesc moich ud, lekko poruszajac dlonmi w bezlitosnie, okrutnie rozkosznym tancu miedzy moimi koscmi i miesniami. Wszystko jakby zaplonelo. Rozzarzylo sie. Moje cialo zadrzalo gwaltownie i uslyszalam wlasny jek - ledwie glosniejszy od szeptu, ktorego nie potrafilam jednak uciszyc. Luis przycisnal dlon, wlewajac we mnie zyciowa energie, i poczulam, jak cala otwieram sie na jej przyjecie niczym brzeg na widok fali, a jek, ktory wydobyl sie z mojej krtani, byl teraz grzeszny i rozkoszny. Otworzylam oczy i zobaczylam, ze Luis na mnie patrzy. Wyrazu jego spojrzenia nadal nie umialam odczytac, ale teraz byla w nim jakas wrazliwosc. Ujrzal mnie - nie jako nalezacego do jego brata dzinna w ludzkiej postaci, niejako brzemie, ale jako kogos calkiem innego. Jego rece powoli podazaly w gore po czulym na dotyk wnetrzu moich ud i nawet przez skorzane i drelichowe warstwy materialu spodni odbieralam to kazdym nerwem. A potem cofnal sie i pozostawil mnie w chlodzie i samotnosci, spadajaca w duszna otchlan. -Lepiej? - jego glos zabrzmial nisko, gardlowo, niemal chrapliwie. - Przepraszam. Czasem tak sie zdarza; to nerwy... albo cos w tym stylu. W kazdym razie... nie mialem zamiaru. Przykro mi. Mnie wcale nie bylo przykro, ale jego niespodziewany odwrot zmieszal mnie. Skupilam sie na spowolnieniu przyspieszonego pulsu. Moje ludzkie cialo zareagowalo w sposob, ktory przywolal zywe przeblyski wspomnien... Tamten sen, ktory, jak sadzilam, udalo mi sie zagluszyc. Uzdrawiajacy zar, ktory Luis wlal we mnie, powinien byl ostygnac, lecz zamiast tego czulam, jak narasta i koncentruje sie we mnie w zlocistej, cieklej poswiacie. Pragnelam wiecej. Jeszcze wiecej jego dotyku. Luis juz na mnie nie patrzyl. Zwrocil twarz w strone rozswietlonej nocy za przednia szyba, a jego mina wyrazala napiecie. Znowu stal sie nieprzenikniony. -Powinnismy juz ruszac - rzucil. - Mamy jeszcze sporo drogi przed soba i nie wiem jak ty, ale ja nie wyspalem sie porzadnie od wielu dni. - Uruchomil silnik wozu. - Czujesz sie na silach, zeby jechac? Mial racje, rzecz jasna, ale pobrzmiewal w tym jakis falszywy ton. Ponownie wzniosl miedzy nami bariere i to solidna. -Tak - odparlam i zdjelam mu nogi z kolan. Nadal odczuwalam lekki bol, ale nieporownywalnie slabszy od tego, ktory doskwieral mi wczesniej. Cieplo wciaz we mnie tkwilo. - Moge jechac dalej. Luis wrzucil bieg i pomknelismy w noc. Najwyrazniej fakt, ze mialam prawo jazdy, nie przekonywal Luisa o mojej zdolnosci kierowania pojazdami, w kazdym razie nie jego wozem. Nie pozwolil mi usiasc za kolkiem, chociaz juz wczesniej przyznawal, ze jest bardzo zmeczony. Brakowalo mi mojego motocykla. W jezdzie na nim bylo cos samotnego i dzikiego; cos, o czym nie ma mowy wewnatrz pojazdu czterokolowego, nawet z opuszczonymi szybami. Nadal czulam sie jak w klatce. Jak w pulapce. Wciaz pamietalam tez dotyk reki Luisa na swoim udzie, a teraz denerwowalo mnie, ze jestem taka slaba. To tylko cialo, powiedzialam sobie. Ale i cialo mialo swoje wlasne moce. -Jak mnie odnalazles? - spytalam, kiedy milczenie stalo sie zbyt ciezkie. Szosa byla ciemna i prawie opustoszala i wyczuwalam, ze Luisa ogarnia coraz wieksze zmeczenie. Zadane mu przeze mnie pytanie troche go oprzytomnilo. Widzialam zbielale knykcie jego dloni, mocno zacisnietych na kierownicy. -Domyslalem sie, dokad cie poniesie - odpowie dzial. - Nie moglas uciec do Straznikow; swiat dzinnow by cie nie przyjal. Tak wiec postawilem na lokalna Wyrocznie. Nie przypuszczalam, ze logike, ktora sie kierowalam, tak latwo przejrzec. -A wiec, oczywiscie, przybyles mi na pomoc - stwierdzilam. Ton mojego glosu byl zjadliwy i sarka styczny, wiec Luis obrzucil mnie kolejnym nieprzychylnym spojrzeniem. Hm, zatem powrocilismy na wczesniejszy, znajomy grunt. -Nie - odparl. - Przyjechalem zabrac cie z powrotem, zeby znalezc odpowiedzi na pewne pytania. Jestem Straznikiem, Cassiel. Moj brat moze i naginal dla ciebie pewne zasady, ale ja tego nie zrobie. I nie dopuszcze tez do twojej msciwej dzinnowskiej krucjaty, ktora podjelas na wlasna reke. Tego sie nie spodziewalam, choc pewnie powinnam; Luis zawdzieczal mi niewiele, mial wlasne zycie i kariere zawodowa, o ktorych musial myslec. No i Isabel. -Czy wyczules cos powiazanego z tym, kto zaatakowal mnie na tej drodze? -Poza mocami Ziemi? Nic. Wyglada na to, ze doszlo do trzech oddzielnych atakow: z uzyciem ognia, w biurze Manny'ego; pogody, gdy bylas w samolocie i teraz ziemi, na tej szosie. O czym to swiadczy? - Luis nie czekal na moja odpowiedz. - Powiem ci, jak ja to widze: albo mamy do czynienia z nieznanym, potrojnie groznym Straznikiem, ktory moze panowac nad trzema zywiolami, albo tez dzieje sie cos innego. Cos powazniejszego niz ktokolwiek moglby przypuszczac. -To cos wiecej - stwierdzilam. - Manny i ja zostalismy zaatakowani jeszcze przed pozarem, na pewnej farmie. - W dodatku przez moc, ktorej nie potrafilam rozpoznac; skupiala w sobie zywioly powietrza i ziemi. Dziwne. -Dodajmy do tego wspoludzial Magruder i Sandsa oraz fakt, ze jedno z nich nie zyje, a drugie zaginelo... -...Wiec to cos wiecej niz przypadkowe ataki - do konczylam. - A tamta strzelanina... -Ta strzelanina wynikla z mojej winy - przerwal mi Luis. - Wiedzialem, ze powrot do miasta wiaze sie z ogromnym niebezpieczenstwem. Gang Norteno raczej nie slynie z wielkodusznosci i wyrozumialosci. - Z wysilkiem przelknal sline i szybko zamrugal, jak gdy by powstrzymywal fale gorzkiego zalu. - To, co stalo sie z Mannym i Angela, jest moja wina i ja wezme odwet za ich smierc. -Nie sadze, zeby byla to twoja wina - stwierdzi lam. - Jesli juz, to moja rowniez. Jak sam powiedziales, powinnam pozostac na miejscu. Ratowac ich zycie, za miast ruszac w poscig. - Widok pustych oczu Manny'ego wciaz mnie przesladowal, nawet bardziej od wspomnienia o Angeli. Angela nie mogla przezyc, jednak Manny... Czulam, jak odchodzi, kiedy wrocilam z miejsca wypadku wozu zamachowcow. Czulam, jak chce odejsc. - Gdybym sprobowala... Luis powoli pokrecil glowa. -Teraz juz na to za pozno - powiedzial. - Postapilismy tak, a nie inaczej. Trzeba sie z tym pogodzic. To boli, ale nie ma innej rady. - Odetchnal gleboko, a potem wypuscil z pluc powietrze. - Wiesz, Manny zawsze byl powazny. Ciezko pracowal. A ja urywalem sie ze szkoly, przestawalem z roznymi oprychami; to z niego byla dumna nasza mama. - Znowu pokrecil glowa, jak gdyby nie dopuszczal do siebie prawdy zawartej we wlasnych slowach. - Bez sensu. Nic z tego nie ma sensu. Nie powiedzialam mu, ze zycie rzadko bywa sensowne; nie spodobaloby mu sie takie stwierdzenie, nawet gdyby odpowiadalo prawdzie. -Jak wlasciwie zostales Straznikiem? -Nie wyczytalas tego w moich aktach personalnych? - Wiedzial, ze badalam jego przeszlosc. Nie mialam pojecia, czy poczuc sie zmieszana z tego powodu, czy tez nie. - No tak, coz, wpakowalem sie w klopoty. Typowa historia... zaczelo sie od wlaman. Rzecz w tym, ze wlamywalem sie do roznych miejsc bez uzycia narzedzi; po prostu otwieralem zamek i wchodzilem do srodka. To dosc latwe. I nie wiedzialem, ze zwroce na siebie uwage. Myslalem sobie po prostu, hej, fajnie, niezly koles ze mnie. Zdobylem spore uznanie kumpli, przynajmniej do czasu, az pojawili sie Straznicy podczas wstepnej rozprawy w sadzie, wplacili za mnie kaucje i wydostali z rak wymiaru sprawiedliwosci. Troche mnie to wszystko zaskoczylo. Przeciez nie postepowalem jak aniolek. Ale chyba dostrzegli cos, co mnie samemu umknelo. Zadbali, zebym skonczyl szkole, dali mi robote. Dwa lata pozniej wciagneli w to i Manny'ego. Luis byl mlodszym z braci, jednak jego moce objawily sie znacznie wczesniej i bardziej wyraziscie. Zastanawialo mnie, jak czuc sie musial Manny, usilujac mu dorownac. Imie jego brata wywolywalo upiorny bol w moim sercu - byla w tym jakas pustka, cos bezradnego. Przylapalam sie na pragnieniu ujecia dloni Luisa nie po to, by zaczerpnac mocy, lecz aby go pocieszyc. Tak wlasnie postepowali ludzie w podobnych sytuacjach - dotykali sie. Juz wyciagalam ku niemu reke, gdy z szokujaca sila spadl na nas kolejny atak. Swiatla Albuquerque pociemnialy przed nami i wyczulam nagly zar mocy wyzwolonej z fizycznego swiata. -Luis! - zawolalam i przytrzymalam sie dlonia tablicy rozdzielczej. I dobrze, ze tak zrobilam; Luis wcisnal mocno hamulce i odczulam tepe uderzenie z tylu, gdy moj motocykl huknal o obudowe szoferki. Opony ciezarowki zapiszczaly, az caly woz zadygotal, ale nie wpadl w poslizg. -Cholera - zaklal szeptem, wrzucil gwaltownie wsteczny bieg, dodal gazu i wykonal szybki, ryzykowny skret. - Mozesz cos z tym zrobic? Bo ja jestem troche zajety. Podal mi prawa reke, kierujac wozem lewa. Uchwycilam ja i wznioslam sie do sfery eterycznej, by sie rozejrzec. Mrok nocy ustapil feerii barw. Czerwieni, brazu, oranzu, rozblyskow i zoltych iskier. Wpadlismy w tarapaty. -To nadciaga! - krzyknelam. - Z prawej! Od strony pasazera. Ledwie zdolalam sie skulic, kiedy wiatr uderzyl w ciezarowke z taka sila, ze caly pojazd zakolysal sie na kolach z lewej strony, co grozilo wywrotka, a potem osiadl z powrotem na nawierzchni z ciezkim, grzechoczacym lomotem. Grad kamieni pedzacych z szybkoscia huraganu obsypal nas jak pociski wystrzelone z pistoletu maszynowego. Szyba obok mnie popekala jak cienka tafla lodu, a potem poszla w rozsypke, wpadajac do srodka. Wznioslam niewidzialna bariere tak szybko, jak sie dalo, ale mimo to oboje krwawilismy, wstrzasnieci tym atakiem, a byla to dopiero pierwsza salwa. -Predzej - powiedzialam. - To krazy, probujac nas odciac. -To jakis obled - rzucil i niemal cudem utrzymal cie zarowke na szosie, kiedy zerwal sie nastepny podmuch. -Czego oni, do cholery, chca? -Zabic nas oboje albo przynajmniej jedno z nas - wyjasnilam. - Trzymaj sie. Ponownie wzlecialam do sfery eterycznej, obserwujac wrzaca mase jaskrawych barw. Nie widac bylo ich osrodka, zadnego slabego punktu, w ktory mozna by wycelowac. To my stanowilismy slaby punkt. Wyczulam straszliwa slepa furie, ktora przyprawila mnie o dreszcze. Ktos nienawidzil nas w stopniu, ktory wydawal sie - nawet jak na ludzkie standardy - obledny. Nie moglam wzbudzic w nikim az takiej wrogosci podczas swojego krotkotrwalego pobytu w czlowieczym ciele; jezeli Luis to sprowokowal, nie potrafilam sobie wyobrazic, co takiego musial zrobic, by wywolac az taki gniew. Tak czy owak, nalezalo sie temu przeciwstawic. Ale czyz nie walczylismy? Luis szykowal sie do kontrataku, lecz ja sie zawahalam. Cos... Cos mi tu nie gralo. -Zaczekaj! - rzucilam, kiedy Luis zaczal wytracac kamienie i piasek z pedzacego wiatru. Teoretycznie po stepowal slusznie; sam wicher mogl spowodowac straty, ale nie az takie jak miotane przez niego odlamki. Jednak wciaz mialam poczucie, ze cos jest nie tak. -O co chodzi? - Luis rzucil mi dzikie spojrzenie. Nastepny powiew uderzyl w ciezarowke, tym razem od przodu, a jego impet byl straszliwy. Przednia szyba pekla. - Na co mam czekac? Z wozu robi sie kawal zlomu! Nie zadalam sobie trudu, by odpowiedziec. Bylam zajeta. Zamiast wysylac moc na zewnatrz, skupilam ja blisko, wokol nas, tworzac pancerna tarcze w samej szoferce. Niech metal i szklo karoserii niszczeja; ja nadal wyczekiwalam. Byl to nadzwyczaj skoncentrowany atak, tak skupiony, ze przeszyl moja tarcze jak laser kostke masla. I wymierzony nie we mnie, lecz w Luisa. Rzucilam sie naprzod, gdy sapnal i upadl na kierownice. Jego piers gwaltownie sie wznosila i opadala, a twarz przybrala szary odcien. W krotkim przeblysku przypomnialam sobie Manny'ego opuszczajacego ten swiat, opuszczajacego mnie. Organ w jego klatce piersiowej zostal rozerwany, lecz wtedy winowajca byl pocisk. Teraz czysta moc zacisnela sie jak piesc wokol walczacego, walacego serca Luisa. Probowali zgniesc w nim zycie, a ja mialam znowu zawiesc, ponownie przegrac. Nie. Tym razem nie. Odparlam atak z brutalna sila, dajac Luisowi kilka cennych sekund na odzyskanie oddechu, nim natarcie nastapilo znowu, szybkie jak atak weza. Bylo niemal niewidoczne w sferze eterycznej - poruszajaca sie masa kolorow we wszechogarniajacej burzy chaosu. Trudna do przewidzenia. Trudna do powstrzymania. Nie moglam dopuscic, by znowu go dopadli. Liczyly sie sekundy, a uraz mogl sie okazac smiertelny, nie moglabym go uleczyc - wiedzialam za malo o ludzkim ciele i nie mialam chirurgicznego instynktu Straznikow Ziemi. Wczesniej szczesliwie udalo mi sie uratowac chlopca, ale wtedy nie podejmowalam ryzyka; tym razem niepowodzenie oznaczalo calkowita kleske. Rzucilam sie w sfere eteru i ustawilam sie na drodze natarcia. Lepiej niech uderzy we mnie. On moze potem przywrocic mi zdrowie. To wydawalo sie dosyc sensowne, poki atak nie spadl na mnie z cala moca. W swiecie smiertelnikow jeknelam i zgielam sie wpol, przyciskajac rece do piersi. Bol byl skrajny, paniczny lek jeszcze gorszy. Proba utworzenia skutecznej tarczy byla niemal beznadziejna; moje instynkty, ludzkie instynkty, by oddychac i przetrwac, zagluszaly logiczne myslenie, sprawiajac, ze rzucalam sie dziko jak zwierze w potrzasku. Poczulam na sobie rece Luisa, ktorzy mnie przytrzymal. -Cassiel! Nie zawiode. Nie dopuszcze do tego. Slabosc to ludzka cecha; ja bylam dzinnem... Wrzasnelam, a swiat rozpadl sie na bolesne, ostre odlamki. Smierc. To smierc. Z cieni sfery eterycznej wylonil sie przede mna olsniewajaco bialy zarys ludzkiej postaci. Luis. Zyskal szanse, by sie przygotowac, kiedy ja wzielam na siebie powstrzymanie impetu, z jakim dokonywano ataku, i tym razem Luis nie tylko ulzyl mi w bolu; przeszedl do kontrakcji, energicznie odpierajac uderzenie. Zrobil cos, by sie oslonic; jego serce lsnilo jasna czerwienia w eterze, a gdy na to patrzylam, takie zabarwienie objelo jego widmowa postac, wnikajac w narzady, zyly i tetnice. Nadalam jego aurze pelnie kolorow, ktore przywodzily na mysl goraca powierzchnie slonca. Byl piekny. A kiedy sama oslablam, roztrzesiona i pobita, on wystapil przeciwko nim. Ludzki - i piekny. Atak zakonczyl sie nie eksplozja, lecz jekiem, slabnac w pomrukach i pojedynczych porywach, grzechocie kamykow o porysowany metal kabiny oraz ostatnim raptownym powiewie. Zapadla cisza. Luis szeptal pod nosem; byl to dlugi monolog po hiszpansku, na ktory, jak przypuszczalam, skladaly sie modlitwy i przeklenstwa, pociagajace za soba jeszcze wiecej modlitw. Trzasl sie caly, a kiedy jakos przywarlam do niego, objal mnie. Oddychaj. Pluca bolaly mnie z wysilku, lecz zmuszalam je do pracy. Jasne iskry bolu przelatywaly mi po ciele, wraz z obrazami zla, jakie wyrzadzili nam napastnicy, i wiedzialam, ze drze tak samo jak Luis. -Hej. - Glos mial cichy i chropawy. - Wciaz jestes ze mna? Skinelam glowa, niezdolna wymowic ani slowa. Cialo lepilo mi sie od potu, a rece mialam tak zimne, jakbym wczesniej wsadzila je w mokry snieg. Kiedy przelknelam, poczulam gorzkoslonawy smak krwi. Czekalam, az Luis mnie pusci, ale on wyraznie nie mial na to ochoty. Bylo cos kojacego w cieple jego piersi tuz przy mnie, w sile jego ramion, w ktorych mnie trzymal. Nie wyrywalam mu sie. -Przepraszam - odezwalam sie w koncu. -Za co? -Nie potrafilam... Zasmial sie cicho, a jego tchnienie omiotlo mi ucho. To wzbudzilo nowe dreszcze, tym razem przyjemne. -Stanelas im na drodze i dalas mi czas na pozbieranie sie. Uratowalas moje cholerne zycie, chica. Za co wiec przepraszasz? Za to, ze nie bardzo sie spisalam, jak przypuszczalam. Jakby zabraklo w tym logiki, choc jednoczesnie byla, niezmienna i niewytlumaczalna. -Przykro mi z powodu twojej ciezarowki - powie dzialam tylko. -Tak. - Westchnal. - Cholera. Mnie tez. A wiec... wyciagnelismy z tego jakies wnioski? -Oni sa mocni. -To juz wiedzielismy. -I wredni. -To tez bylo jasne. Spojrzalam mu w twarz. -I sa w Kolorado. -O! - Objal mnie mocniej, a jego ciemne oczy sie rozszerzyly. Podobnie jak jego usmiech. - Tego nie wie dzialem. 9 Tropilam napastnika w sferze eterycznej w calym Nowym Meksyku, az po gory na polnocy. Slad urywal sie gdzies w poblizu granicy, to jest miejsca, w ktorym granica widniala na mapie. Rozmyslalam o tym, kiedy wjezdzalismy do Albuquerque, ale cienki papier mapy, poruszany wiatrem wpadajacym przez rozbita szybe wozu od strony pasazera, na podsuwal zadnych odpowiedzi, wiec starannie ja poskladalam i odlozylam.-Dokad jedziemy? - zapytalam. -Najpierw odstawie ciezarowke do warsztatu - po wiedzial Luis. - A potem przespie sie przez jakies dwie godziny. - Urwal na chwile, a tembr jego glosu sie zmienil. -O dziesiatej musze byc w domu pogrzebowym. Dom pogrzebowy. Jakie dziwne polaczenie slow. Domy byly dla zywych i przez moment pomyslalam o domu - wlasciwie juz niezupelnie domu, tylko budynku - w ktorym mieszkali Manny, Angela i Isabel. Z czasem ktos inny sie tam wprowadzi, ale na razie byl on rodzajem pamiatki, pusta skorupa, pelna nieruchomych pozostawionych rzeczy. Miejscem, gdzie kiedys poczulam sie szczesliwa. -Czy powinnam pojsc tam z toba? - rzucilam. Na to znowu Luis spojrzal na mnie bez slowa. - Jesli nie powinnam, to... -Nie chodzi o to, ze nie powinnas - odparl. - Rzecz w tym, ze trzeba bedzie wyjasnic kilka spraw ze Straznikami i z policja, zanim zaczniesz obnosic swoja rozowa glowe po miescie. Rozumiesz mnie? Rozumialam. -Jak to zrobimy? -Pracuje nad tym. Bedziesz musiala rozmowic sie z kilkoma wyslannikami Straznikow, a dowiedzialem sie wczoraj, ze Straznicy odkryli troche dziwnych rzeczy w mieszkaniu Scotta i inaczej zapatruja sie na wczorajsze wypadki. -A co z Molly Magruder? Luis wzruszyl ramionami. -Z tym bedzie trudniej. Jeszcze nic sie nie wyjasnilo, ale podobno i w tej sprawie pojawily sie pewne nowe poszlaki. Tak czy siak, znajde dla ciebie jakis hotel i zaszyjesz sie tam na pewien czas. -Moglabym zmienic wyglad - podsunelam. -Tak, na razie marnie ci poszlo maskowanie sie. Masz rozowe wlosy. -Nikt na mnie nie zwraca uwagi. - Sadzilam, ze poradzilam sobie ze zmiana wygladu calkiem niezle. Uderzylo mnie, ze on uwaza inaczej. - Nie lubie sie ukrywac. -Nikt tego nie lubi, ale to nieglupie - stwierdzil. Zjechal ciezarowka z szosy na parking malego schludnego motelu z elewacja z rozowej cegly. - Zdejme twoj motor z paki, ale obiecaj mi, ze nigdzie sie na nim nie wypuscisz. Popatrzylam na niego, nie odpowiedzialam nic i wysiadlam z wozu. Luis pokrecil glowa, obszedl ciezarowke i zaczal sie silowac, sciagajac victory z platformy, tymczasem ja ruszylam w kierunku motelowej recepcji, by zaplacic karta kredytowa za wynajecie pokoju. Bylo to dla mnie nowe doswiadczenie, jednak dosc przyjemne; recepcjonista okazal sie kompetentny, nie spoufalal sie, a wszystko to trwalo krotko. Do czasu kiedy wyszlam z budynku, Luis postawil juz motocykl na wolnym miejscu obok ciezarowki i moglam mu sie przyjrzec. Motocykl mial zaskakujaco male uszkodzenia. Nie dalo sie tego samego powiedziec o ciezarowce Luisa, podziurawionej, obtluczonej i odrapanej w miejscach, z ktorych nie odprysl lakier lub chocby nie zostal zmatowiony przez piaskowa nawalnice. Z szyby od strony pasazera pozostaly resztki. Z kolei przednia szyba byla siatka pekniec i dziur. Luis przygladal sie temu ze skrzyzowanymi ramionami i zalosna mina. -Do licha - mruknal. - Znajomosc z toba okazuje sie kosztowna. Chcialam na to odrzec cos stosownego, cos w stylu, ze cenie sobie jego towarzystwo. Cos, co nawiazaloby do tych chwil w ciezarowce, kiedy oboje zachowywalismy sie... inaczej. Patrzyl jednak nadal na ciezarowke i wyczulam jego smutek, bol z powodu straty, i wiedzialam, ze rozmysla o swoim bracie. O bracie, ktorego wkrotce bedzie musial ujrzec znow, w domu pogrzebowym. O bracie, ktorego zawiodlam. -Chce sie zobaczyc z Isabel - poprosilam. Na to od wrocil sie w moja strone, marszczac czolo. - Rozumiem, ze to ryzykowne. Ale sam mowiles, ze ona o mnie pytala. -Tak - odrzekl. - Tak, pytala. Jednak na razie nie mam zamiaru narazac nikogo wiecej ze swojej rodziny. Czy ty postapilabys inaczej? Powoli pokrecilam przeczaco glowa, przejeta znow zapamietanym obrazem Isabel przykucnietej pod plotem, kiedy przelatywaly pociski, ktore zabily jej rodzicow. Nie. Nie moglabym ponownie jej narazac. Luis byl celem atakow i ja takze, wiec nie moglam zapewnic bezpieczenstwa temu dziecku. -Czy moge zadzwonic? - spytalam. Luis wyjal swoja komorke, wybral numer i odwrocil sie, mowiac cos po hiszpansku. Po chwili podal mi telefon. -Cassie? - Glosik Isabel byl jasny i pelen nadziei, a na jego dzwiek poczulam rozchodzace sie we mnie cieplo. -Cassiel! - poprawilam ja automatycznie, choc wcale nie chcialam jej strofowac. - Tak, Ibby. -Gdzie jestes? -W poblizu - odpowiedzialam. - Czuwam nad toba. -Az mnie zemdlilo na wspomnienie, ze prawie to samo powiedzialam kiedys Angeli. Czcze obietnice. -Myslalam, ze nas opuscilas. Myslalam, ze wyjechalas. - Beztroski ton jej glosu stal sie placzliwy. - Mama i tato juz nie moga wrocic do domu. A ty mozesz? -Tak - powiedzialam cicho. - Tak, moge. Tylko, Ibby, musisz byc cierpliwa. Zobaczymy sie wkrotce, daje slowo. -Dobrze. - Byla dzielnym dzieckiem i starala sie za panowac nad lzami, pochlipujac. - Kocham cie, Cassie. Ludzkie slowa. Ludzkie emocje. To uczucie wydawalo sie za wielkie, rozsadzalo mi piers, bylo przeciazone znaczeniem. -Trzymaj sie - wyszeptalam. - Bede nad toba czuwala, Isabel. - Powiedzialam to zupelnie serio. Przerwalam polaczenie i oddalam komorke Luisowi, ktory patrzyl wyrozumiale ciemnymi oczami. -Ona zlamie ci serce - oznajmil. - Wiem o tym. Nasze palce otarly sie o siebie, a potem ruszylismy do mojego malego, zacisznego pokoju. Spalam bardzo niewiele, dreczona dramatycznymi wspomnieniami o Mannym i Angeli, lezacymi na ziemi bez zycia, przesladowana przez odglosy placzu Isabel i wrazenie pozostawione przez dlonie Luisa, gdy leczyl moje urazy. Wspomnienia te byly jak kotwice i bardzo mi ciazyly. Wczesniej, jako dzinna, nie przygniatal mnie taki ciezar, nie znalam takich wiezow ani trosk, lecz tamto wydawalo sie teraz bardzo odlegle. Niedostepne. Wokol mnie huczaly odglosy ludzkiego swiata, a ja nie czulam sie na miejscu ani w nim, ani poza nim. Rankiem przebudzilam sie wyczerpana. W podswietlanym lazienkowym lustrze ujrzalam swoja ziemista cere, bylam wychudzona, a zaczerwienione bialka oczu prawie zlewaly sie barwa z rozowymi wlosami. Powoli zaczelam zdejmowac ubranie, zrzucajac poszczegolne fragmenty odziezy na czysta kafelkowa podloge. W porownaniu z innymi ludzkimi cialami moje wydawalo sie wydluzone i chude, ledwie zaokraglone na piersiach i biodrach. Skore mialam delikatna, niemal przejrzysta, lsniaco biala w ostrym elektrycznym swietle. Jestem dzinnem, powiedzialam do swojego odbicia w lustrze. A to odbicie stanowczo temu zaprzeczylo. Goracy prysznic przywrocil mi nieco sil i ze znuzeniem zaczelam rozwazac problem swoich brudnych ciuchow. W koncu musialam kupic jakies nowe ubranie. Czesci mojej garderoby - nawet te skorzane - ucierpialy pod wplywem nocnych przygod. Mialam wiecej ubran, w mieszkaniu, w ktorym ulokowali mnie Straznicy... Wiedzialam jednak, nawet bez napomnien Luisa, ze nie powinnam tam wracac. Do domu. To nie byl moj dom i nigdy mial sie nim nie stac. Jedyny moj dom znajdowal sie bardzo daleko i pozostawal dla mnie nieosiagalny. Niewielka doza mocy przywrocila moim ciuchom stan wzglednej uzytecznosci, usuwajac warstwy brudu, plamy, odor, dziury i rozdarcia. Wlozylam je na siebie, skorzane rzeczy tez, a za pomoca motelowej suszarki nadalam swoim wlosom puchaty wyglad. I czekalam, tak jak kazal mi Luis. Godziny wlokly sie niemilosiernie. Czytalam swiete ksiegi, znajdujace sie w szufladach obok lozka; spodobaly mi sie one i zarazem zirytowaly mnie - podobalo mi sie, ze ludzie tak szanuja swoja historie, lecz zloscily mnie niescislosci w tlumaczeniu. Telewizor okazal sie czyms, co na szczescie mozna bylo wylaczyc. Kiedy wreszcie zadzwonil telefon, podnioslam go z uczuciem ulgi. -Tak? W sluchawce zalegla cisza i to dluga. -Cassiel? - Byl to glos Luisa, a jednak zupelnie zmieniony. Usiadlam powoli, ledwie swiadoma tego, co robie. W jego glosie pobrzmiewalo zmeczenie i przerazenie. Zerknelam na zegar obok lozka. Byla pierwsza po poludniu. -Luis - powiedzialam. - Byles w domu pogrzebowym. - Polaczenie tych slow wciaz wydawalo mi sie bardzo dziwne. -Tak - odrzekl. Mowil powoli i glucho, jak gdyby wypowiadanie kazdego slowa sprawialo mu trudnosc. - Ale pogadajmy o tobie. Straznicy maja obecnie wieksze problemy niz oskarzenie ciebie, a dzinny najwyrazniej takze. Probuje sie z kims skontaktowac, tak ze z Lewisem, ale wyglada na to, ze musimy dzialac na wlasna reke. -A wiec juz nie jestem scigana? -Nie przez Straznikow. Jest nas ledwie tylu, by utrzymac wszystko w ryzach i nie mam tu na mysli zwalczania przestepczosci. -A co z policja? -Jeden z detektywow prowadzacych te sprawe byl mi winien pewna przysluge... Znam go, jeszcze z dawnych czasow. Juz nie jestes na celowniku. Nie znaleziono zwlok, wiec Sands trafil na liste zaginionych. - Przerwal. Kiedy odezwal sie ponownie, glos mial bardzo cichy i kruchy. - Odebralem trumny. Msza pogrzebowa odbedzie sie za kilka dni. -Msza pogrzebowa - powtorzylam. - W kosciele? -Tak, w kosciele, a niby gdzie indziej? - rzucil i do slyszalam sapniecie w sluchawce telefonu. - Przepraszam. Chodzi o to, ze... ja i Manny trzymalismy sie ze soba przez wiele lat. Nasza matka zmarla, kiedy bylismy dzieciakami, a tato odszedl kilka lat temu. Pozostalismy tylko my, rodzina Angeli i kilkoro krewnych z Teksasu, ktorych ledwie znam. Po prostu czuje sie samotny. -Czy moge juz opuscic motel? - spytalam. Wy czuwalam, ze powinnam cos powiedziec - cokolwiek. Jednak nie znalam sie na pocieszaniu, ludzkim pocieszaniu, i nie sadzilam, ze zostanie ono dobrze odebrane w moim wykonaniu. -Co? Ach, tak. Tak, jasne. Ale uwazaj na siebie. - Uslyszalam zgrzyt metalu - hamulcow duzego pojazdu, jak sie domyslilam, a Luis powiedzial: - Bede w domu Manny'ego. Musze tam uporzadkowac rzeczy i zastano wic sie, co zrobic z Ibby. -Czy cos nie tak z Ibby? -Chodzi o to, ze sad powinien przyznac mi prawo do opieki nad nia. Moj prawnik powiada, ze to czy sta formalnosc, o ile nie postawia sie rodzice Angeli. - Zabrzmialo to tak, jakby wcale nie byl tego pewien. - Temu dziecku stanie sie krzywda, jezeli dojdzie na tym tle do konfliktu. I znowu nie wiedzialam, co na to odrzec. Cos we mnie odczuwalo zmeczenie z powodu calego tego dramatu, wszelkich zwiazanych z nim emocji, czlowieczenstwa tego wszystkiego. Ta czesc mnie wciaz podszeptywala, i to coraz glosniej: Odejdz, Cassiel. Jestes wieczna. A oni to tylko zjawy na wietrze. Moze i tak, ale gdybym teraz odeszla, ich wspomnienie by mnie przesladowalo. -Powinnam sie zobaczyc z Isabel - powiedzialam. - Obiecalam jej to. -Najpierw wpadnij tu. Chce pojsc do niej razem z toba. Wydawal sie taki przygaszony, tak nieszczesliwy, ze musialam sie na to zgodzic. Kiedy skonczylismy rozmawiac przez telefon, wsunelam klucz od pokoju do wewnetrznej kieszeni kurtki, zatrzasnelam drzwi i wyszlam, nie ogladajac sie za siebie. Moj motocykl - wciaz lsniacy i niemal nienaruszony - polyskiwal w promieniach slonca w pewnej odleglosci ode mnie. Kluczyki... Przetrzasnelam kieszenie kurtki i nie znalazlam ich. Kluczykow nie bylo tez w stacyjce. Musialy gdzies wypasc. Usmiechnelam sie nieznacznie, dotknelam palcami zaplonu i sila woli uruchomilam maszyne. Silnik zaryczal, ryk przeszedl w stabilny, cichy pomruk, a wtedy zdalam sobie sprawe, ze stracilam cos jeszcze podczas nocnego zamieszania: swoj kask. Wiatr rozwierajacy mi wlosy stanowil nowe doznanie, ktore bardzo mi sie spodobalo. Odpowiadal mi podmuch owiewajacy moja twarz, to wrazenie swobodnego lotu. Oczywiscie, przyciagalam ludzkie spojrzenia - jakze inaczej? - ale malo mnie to obchodzilo. Nerwy lekko mnie zakluly, gdy mijalam woz policyjny, ale policjanci tylko obrzucili mnie wzrokiem i nie podjeli za mna poscigu. Zatrzymalam sie przed domem Manny'ego i zgasilam silnik. Ulica wydawala sie cicha i spokojna jak zwykle. Malo kogo widzialam na przydomowych podworkach i na chodnikach, nie bylo nawet dzieci. Okna, jak zauwazylam, pozaslaniano okiennicami. Drzwi wzmocniono sztabami z kutego zelaza. Okolica przeobrazila sie w twierdze strachu. Zapukalam do drzwi, ktore otworzyl Luis. Obrzucil mnie krotkim, bacznym spojrzeniem, a potem skinal glowa i odwrocil sie, przechodzac do saloniku. Zamknelam za soba drzwi wejsciowe i ruszylam za nim. W jasnym swietle wpadajacym ukosnie przez okna Luis wygladal na kogos skrajnie zmeczonego. I znacznie starszego niz wczoraj. Usiadl przy stole, na ktorym lezal stos papierow, i zaczal powoli w nich grzebac. -Szukam ich ubezpieczenia na zycie - wyjasnil. - Potrzebne mi ze wzgledu na Ibby. Manny mowil mi kiedys, ze zalozyl tez rodzaj polisy emerytalnej. No i trzeba zamrozic ich konta bankowe. Czasami ludzie czytaja nekrologi i probuja oszukiwac banki, okradajac zmarlych z oszczednosci. - Pokrecil glowa. - Ludzie... - Pogarda w jego glosie godna byla niemal dzinna. Wyciagnelam reke w strone pliku, dotknelam krawedzi kartek i wyciagnelam trzy arkusze. -Ubezpieczenie - powiedzialam, kladac je przed nim. - Polisa emerytalna. I wyciagi z kont bankowych. Luis popatrzyl na mnie ciemnymi, pustymi oczami, a potem skinal glowa. -Dzieki. Usiadlam, kladac rece na kolanach. Grzebal w papierach przez kilka nastepnych minut, a nastepnie wstal i przeszedl sie po pokoju. Bylo tu pelno rzeczy - rzeczy, z ktorymi, jak sobie uswiadomilam, nalezalo cos zrobic; zachowac na przyszlosc dla Isabel, przeznaczyc do wyrzucenia, porozdawac... To byl problem, nad ktorym sie wczesniej nie zastanawialam. Ludzkie zycie sie konczy i oto pozostaja zbyteczne przedmioty, ktorymi trzeba sie zajac. Dobytek do rozparcelowania. A to poglebialo tylko nieutulony zal po tych, co odeszli. -Zatrzymam ich dokumenty, zdjecia i takie rzeczy - stwierdzil Luis. - Wszystko, co moglaby kiedys zechciec po nich Ibby. Czy dotyczylo to rowniez ceramicznych aniolkow z polki nad telewizorem, ktore Angela, o czym sama mi powiedziala, zbierala od lat? Albo ksiazek Manny'ego? A moze i cieplej, welnianej narzuty z fredzlami na kanape, tej zrobionej na drutach przez matke Angeli? Tyle tego wszystkiego. Uzmyslowilam sobie, ze Luis sie zatrzymal i zaczal spogladac na zbior przedmiotow na podniszczonym malym stoliku, stojacym przed kanapa. Lezala tam ksiazka, odwrocona grzbietem do gory - cos, co Manny czytal. Szklanka z zaschnietym osadem na dnie. Otwarta torebka przysmakow dla zwierzat. Piloty pozostawione niedbale na nierownej stercie czasopism i gazet. Luis usiadl ciezko na kanapie i ukryl glowe w dloniach, garbiac przy tym plecy. Wyczuwalam bijaca od niego burze emocji, mroczna i ciezka. Odejdz Cassiel. Nie jestes smiertelna. Przysiadam obok niego i polozylam dlon na jego plecach. Nie odzywal sie, ja tez nie; milczenie trwalo dlugi czas. Kiedy Luis w koncu uniosl glowe, zaczerpnal gleboko powietrza i rozparl sie na poduszkach na kanapie. Cofnelam reke i polozylam ja obok drugiej na swoich kolanach. -Oni odeszli - powiedzial. - Zdaje sie, ze minie sporo czasu, zanim naprawde sie z tym pogodze, ale oni odeszli. I nie wroca. Wzielam pokarm dla zwierzat oraz szklanke i zanioslam je do kuchni. Suchy prowiant powedrowal do kubla na smieci, a szklanke napelnilam ciepla woda. Dopadlo mnie pewne wspomnienie: Angeli, stojacej przy tym zlewie i zmywajacej talerze tamtego pierwszego wieczoru, kiedy mnie ugoszczono tu, w tym domu. Oni juz nie wroca. Nie, nie stanie sie tak, a bol towarzyszacy tej refleksji byl jak burza, ktora rozszalala sie w moim wnetrzu. Ludzie w takim stanie pewnie zalewali sie lzami. Odejdz. Uchylilam lodowke i zaczelam wrzucac jej zawartosc do toreb na odpadki. Towarzyszace temu fizyczne doznania wzmogly narastajaca fale czegos, co, jak sobie uswiadomilam, bylo gniewem. Gniewem? Tak, bylam na nich zla za to, ze mnie opuscili, porzucili. Za to, ze pozostawili Luisa i swoje dziecko. Zla na swoja slabosc. -Co robisz? - zapytal Luis, stajac w drzwiach. -Sprzatam - odparlam beznamietnie i wyrzucilam do kosza oprozniona do polowy butelke z sosem. Mleko w kartonie tez juz zaczynalo sie psuc. - Mielismy tu po sprzatac, prawda? -Nie teraz. Zostaw to - rzekl. - Musze pomyslec O tym, co zatrzymac. -Nie zatrzymasz przeciez nic z tego - powiedzialam, nadal wyciagajac produkty z polek. Resztki, pozawijane w plastikowa folie z wypisanymi reka Angeli terminami przydatnosci do spozycia. Luis rzucil sie na mnie, wytracajac mi z dloni buteleczke ostrego sosu tabasco, ktora potoczyla sie po blacie i spadla na posadzke. Rozbila sie, tworzac pikantna, czerwona plame. Won octu wtargnela do moich nozdrzy i oczu. -Przestan! - wrzasnal. - Po prostu przestan, do cholery! Zostaw to w spokoju! Odepchnelam go, ale on natarl na mnie znowu. Z brutalna sila pchnal mnie na blat i chwycil dlonmi moje ramiona. Zlapalam go za koszule, palce konwulsyjnie zwinely mi sie w piesci, i odczulam dzikie, mroczne pragnienie, zeby go uszkodzic, skrzywdzic... -Przestan - powtorzyl, a w tym jedynym slowie bylo tyle rozpaczy, ze moj gniew wyparowal. Rozluznilam piesci i plasko polozylam mu dlonie na piersi. - Przestan, Cassiel. Prosze cie, przestan. Przywarl do mnie calym cialem, a wscieklosc we mnie przeobrazila sie, przepoczwarzyla, stajac sie czyms innym. Zapragnelam... ...Nie wiedzialam, czego od niego pragne. Sprzeczne emocje, malujace sie na jego twarzy, podpowiadaly mi, ze on czuje to samo, szarpany wewnetrznie tak, ze jego opanowanie miotane bylo teraz niczym flaga podczas huraganowego wiatru. Przesunal dlonie z moich barkow ku szyi i ujal w nie moja twarz. Moglam poczuc przyspieszony puls krwi w jego zylach, w kazdej z linii papilarnych na opuszkach jego palcow. Oczy Luisa byly teraz wielkie i bardzo ciemne niby jeziora o polnocy, w ktorych ktos nieostrozny mogl sie utopic. Wiedzialam, w tej zastyglej w czasie chwili, ze decydowala sie nasza przyszlosc, wspolna i indywidualna. To byl przelomowy moment. -To ty przestan - zazadalam, a ostrzegawczy impuls przeplynal z moich palcow do jego piersi. Przestal, jednak nie odstepowal, w kazdym razie nie przez kilka trwajacych bardzo dlugo uderzen serca. Gdy ostatecznie sie cofnal, uczynil to szybko i zdecydowanie, zostawiajac mnie bez slowa, kiedy ruszyl w strone kuchennych drzwi. Podeszwy jego butow zgniotly odlamki szkla i pozostawily po sobie czerwone plamy z sosu tabasco. Uslyszalam, jak wchodzi do innego pokoju. Drzwi otworzyly sie i zamknely z hukiem. Ruszylam po jego mokrych sladach i zastalam go oprozniajacego szuflady komody, wysypujacego ich zawartosc na starannie poslane lozko. -Beda mi potrzebne jakies torby na to tutaj - powie dzial, kiedy znalazlam sie za jego plecami. - Wiekszosc z tego trzeba wyrzucic na smietnik albo przekazac na cele dobroczynne. Odzyskal swoj dawny glos - spokojny, opanowany, z mroczna gniewna nuta, przyczajona gdzies pod powierzchnia. W milczeniu przynioslam mu torby i pomoglam zapelnic jedna z nich bielizna oraz rzeczami zbyt znoszonymi, aby nadawaly sie do rozdania, druga drobiazgami, ktore mozna bylo oddac, wreszcie kolejna tym, z czym, jak Luis sadzil, Isabel nie chcialaby sie rozstac. Ten pakunek okazal sie najmniejszy. Kiedy Luis natknal sie na zapakowany bialy stroj w kacie szafy, wyjal go i polozyl ostroznie na lozku, otwierajac na tyle, zebym mogla dostrzec koronki i biala satynowa tkanine. -Suknia slubna Angeli - oznajmil. - Dla Ibby. Napotkalam jego spojrzenie. Patrzylismy sobie dlugo w oczy. -Jak myslisz, ktore z nas oni tak naprawde usiluja zabic? - zapytalam go. - Ciebie czy mnie? - Z pewnoscia nie chodzilo o Manny'ego ani Angele, gdyz w takim wypadku nasi wrogowi zaprzestaliby juz kolejnych atakow. Pytanie to go nie zmieszalo. Sam je sobie zadawal, o czym swiadczyla jego niewyrazajaca zaskoczenia mina. -Uwazam, ze wazniejsza jest kwestia, jak dlugo zajmie im ponowne zebranie sil do podjecia nastepnej proby. - Czesciowo otrzasnal sie juz z rozpaczy, a na tym wlasnie mi zalezalo. - Ciebie zaatakowali juz dwukrotnie. Zdajesz sobie z tego sprawe, co? Przytaknelam ruchem glowy. -Ale moglo tak sie stac tylko dlatego, ze na niebezpieczenstwo wystawialo mnie powiazanie z toba albo z twoim bratem. Jeden z was lub obaj mogliscie stanowic glowny cel napasci. -Tylko dlaczego? Co takiego wyroznia mnie albo Manny'ego? On jest... - Luis wzial gleboki, urywany wdech. - On byl porzadnym czlowiekiem. Dobrze praco wal, chociaz... no wiesz, moze i nie nalezal do gwiazdo row, do najwybitniejszych w swoim fachu. Byl zupelnie zwyczajnym gosciem. -A ty? Luis odwrocil wzrok. -Ze mnie tez nikt nadzwyczajny. Wiem, na czym stoje. Posluchaj, gdybym naprawde stanowil jakiekolwiek realne zagrozenie, przydzieliliby mi dzinna przed rewolta i juz bym nie zyl, no nie? -Joanne Baldwin nie miala dzinna - zauwazylam. - W kazdym razie nie takiego, ktorego przydzieliliby jej Straznicy. A wiec nie uwazam, zebys mogl tak twierdzic. Moze wcale nie znasz siebie samego. Na to zareagowal niklym usmieszkiem, echem usmiechu dawnego Luisa. -A kto zna? Wlasnie. Nie wiem jak Luis, ale ja pozostawalam czujna przez caly czas, gotowa na odparcie jakiegokolwiek - magicznego lub fizycznego - ataku. Przekonalam sie, ze taka czujnosc ma swoja cene. Zanim skonczylismy pakowanie i podpisywanie toreb z rzeczami z sypialni, zrobilo sie juz pozno - na zewnatrz nastal mrok. -Wyrzucilas wszystko z lodowki? - spytal wreszcie Luis, opadajac ze znuzeniem na materac w paski. Wzruszylam ramionami. - W takim razie pozostaje nam chyba tylko pizza. Zadzwonil pod numer przylepiony do drzwi lodowki. Luis musial sobie uzmyslowic, ze nie ma sensu pytac mnie, jaka pizza najbardziej mi odpowiada, gdyz zamowil cos z, jak sie wyrazil, kombinacja dodatkow, i wyjal kilka piw z dolnej polki w chlodziarce, nieco w jej glebi, ktore tam pozostawilam, na wypadek gdyby chcial sie napic. Rzucil mi butelke i zlapalam ja w powietrzu. Odkrecilismy kapsle i popijalismy w milczeniu. Zastanawialam sie, czy i Luis spodziewa sie napasci i wyczuwa lekkie, nieokreslone napiecie z tego powodu. Pojawila sie pizza, dostarczona w nieco sflaczalym, kartonowym pudle przez znudzonego dostawce. Luis zaplacil za nia, zamknal drzwi i usiedlismy razem na kanapie, by ja zjesc. Wzielam pierwszy kes i cale szczescie, ze tak sie stalo. Moje zmysly byly wyostrzone w porownaniu z ludzkimi, glownie dlatego, ze nie ulegly jeszcze zbytniemu zuzyciu, i od razu wyczulam trucizne. Wyplulam kes. -Nie lubisz grzybow? - spytal Luis i prawie juz wlozyl swoj kawalek do ust, kiedy wytracilam mu go z reki. -Oj! Widze, ze ty naprawde nie lubisz grzybow. -Amanita virosa, czyli muchomor jadowity - powie dzialam, wskazujac na dosc niewinnie wygladajacy kawalek grzyba. - Po jego zjedzeniu zgon nastepuje w ciagu doby. - Dotknelam palcem cienkich plasterkow, rozrzuconych miedzy talarkami kielbasy i kawalkami pepperoni. -A tutaj mamy tojad. Inaczej mordownik. Dziala bardzo szybko i jest trudny do wykrycia. O, i jeszcze tu. Na twarzy Luisa odmalowalo sie zdumienie, kiedy odchylil sie w tyl na kanapie, przypatrujac sie jedzeniu. -Ktos zatrul te pizze? -Te pizze przygotowano fachowo - oswiadczylam. -Muchomor jadowity jest blisko spokrewniony z grzybem Agaricus bisporus, czyli pieczarka. I podejrzewam, ze tojadem zastapiono czosnek. Bardziej podobny bylby oczywiscie chrzan, ale i tak ktos zadal sobie trud, starannie podmieniajac dodatki i przyprawy. Potrwalo to chwile, ale Luis w koncu podazyl za moimi myslami. -Mogl to zrobic jakis Straznik Ziemi. Poprzez zmiane struktury genetycznej pewnych naturalnych skladnikow. -A takze przyspieszajac rozklad uzytych wedlin. Luis wyraznie zadrzal. -Jak, do cholery, moglo komus cos takiego przyjsc do glowy? -Wiedza, ze spodziewamy sie bezposredniego ataku. To bylo subtelniejsze rozwiazanie. - I zadzialaloby, gdy by moje zmysly nie okazaly sie nadzwyczaj wyczulone. W ustach nadal lekko mnie mrowilo, ale wiedzialam, ze ugryzlam tylko malenki kawalek. - Zorientowalbys sie? -Moze. Nie wiem. Pewnie nie od razu. - Luis wy dawal sie powaznie wstrzasniety. - A co z tym piwem? -Wyczulibysmy wszelkie proby podmienienia go w trakcie naszej obecnosci tutaj, a smak wydal mi sie calkiem w porzadku. - Usmiechnelam sie lekko. - To znaczy nie gorszy od innych piw. W odpowiedzi podniosl swoja butelke i wypil jej zawartosci kilkoma haustami, nadal wpatrujac sie w pudelko z pizza. -Czy wiesz, kto to zrobil? - spytal. Przyjrzalam sie temu pudlu, dotykajac wilgotnego kartonu, a nawet przeciagajac palcami po trujacych grzybach. -Nie - odparlam w koncu. Moje zmysly byly mimo wszystko przytepione, nieostre, co mnie frustrowalo. Powinnam byla wiedziec, powinnam moc stwierdzic, kto tego dokonal, ale poniewaz znajdowalam sie w pulapce niezdarnego ciala, trop sie urywal. -Dobra, wystarczy - powiedzial. - Skoro nie moge zaufac nawet jedzeniu, ktore wkladam do ust, to unika nie starcia nic nie da. Unioslam brwi. -A wiec? -A wiec musimy podjac z nimi walke. To nie bylo takie proste. Nie wiedzac, z kim mamy do czynienia ani gdzie go szukac, dzialalismy na slepo - a poniewaz nie mielismy juz dostepu do informacji, ktore otrzymywalismy za posrednictwem Straznikow, nie moglismy liczyc na wiele. Kiedy Luis spal na kanapie, nakryty stara kapa, usiadlam na podlodze z mala zapalona swieczka i po cichu wywolalam imie dzinna, trzykrotnie je powtarzajac. Zabralo mi to kawal nocy i niejedna swieczke, ale w koncu doczekalam sie odzewu. Plomien zamigotal, rozjasnil sie, potem zgasl z sykiem roztopionego wosku, a ciemnosc zapadla wokol mnie jak ciezka oponcza. Nie poruszylam sie. Kiedy swieca zaplonela znowu, naprzeciwko mnie wylonil sie dzinn. -Quintusie - powiedzialam. - Dziekuje ci. Nieznacznie skinal glowa. Jego oczy lsnily odbitym blaskiem i wiedzialam, ze przyzywanie go to niebezpieczna gra. Wczesniej nie okazywal mi specjalnej wrogosci i, na dobra sprawe, ocalil mi zycie, ale nie oznaczalo to wcale, ze postapi tak ponownie. Albo ze nie znalazl sie w gronie moich przeciwnikow. -Przykro mi z powodu Molly - mowilam dalej. - Ja jej nie zabilam. Nie mrugnal nawet, a wyraz jego twarzy pozostal beznamietny i spokojny. -Tak - oznajmil. - Wiem, ze tego nie zrobilas. Gdybys to ty ja zabila, rozerwalbym cie na strzepy i rzucil swiniom na pozarcie w ciagu godziny. Ten jad w jego slowach mnie zmrozil. Podobnie jak fakt, ze Quintus nie zadal sobie trudu, by przejawic sie w calej postaci; jego oczy znajdowaly sie na poziomie moich, lecz od pasa w dol rozplywal sie w szara, poruszajaca sie mgielke. -Czego chcesz, Cassiel? Mam juz dosyc twoj ego przywolywania. - Quintus usmiechnal sie, ale nie byl to wcale usmiech przyjazny. - Wezwania wiekszosci ludzi do nas nie docieraja. A twoje wydaja sie szczegolnie irytujace. Dobrze wiedziec. Pewnego dnia moglam przyplacic smiercia to, ze wkurze ich zanadto. -Czy wiesz, co stalo sie z Molly? Jego oczy sie zwezily i wydalo mi sie, ze rysy jego twarzy wyostrzyly sie, stajac sie bardziej wyraziste pod wplywem gniewu. -Zostala zamordowana. Mord ten byl szybki i brutalny, a ja znajdowalem sie wtedy gdzie indziej. Czego jeszcze chcesz? -Chcialabym sie dowiedziec, jak daleko scigales zabojce. - Nie mialam najmniejszych watpliwosci, ze to czynil. Sama popedzilam za samochodem pelnym zamachowcow, ktorzy zastrzelili Manny'ego, a jesli Quintusowi naprawde zalezalo na tej kobiecie, z pewnoscia postapil tak samo. Mijaly sekundy, ciezkie i zlowieszcze. -To nie takie proste - powiedzial wreszcie. - Nawet dzinn nie moze walczyc z cieniem. Czego dowiedziales sie o tej napasci, Quintusie? Zerknelam za siebie, na Luisa, ktory pochrapywal cicho na kanapie. -Dowiedzialem sie wszystkiego. -Co to znaczy...? -Nie pytaj mnie, Cassiel. Nie moge ci powiedziec. - Nie dlatego, jak zdalam sobie sprawe, ze nie chcial. Nie mogl. - Krepuja mnie okowy. Okowy stanowily szczegolny typ zniewolenia, nakladany wylacznie przez Lacznika - albo przez Wyrocznie, jak przypuszczalam. Wykraczalo to poza moce typowego dzinna, nawet najpotezniejszego. Ten fakt wyraznie ograniczal krag podejrzanych - ktorzy przy tym byli jednak o wiele bardziej niebezpieczni. -Wybieramy sie do Kolorado - drazylam. - Sadzimy, ze ataki wyszly wlasnie stamtad. Celowo nie ujelam tego w forme pytania; okowy zmuszaly go do milczenia w tej kwestii, a nawet do klamstwa. Ale zdanie oznajmujace mogl jakos przelknac. I przelknal je. Quintus jakby rozluznil sie odrobine. -Podobno jest tam ladnie o tej porze roku - stwierdzil. - Cassiel, badz ostrozna. Dzieje sie wiecej rzeczy, niz mozesz dostrzec. Sprobowalam ponownie. -Wybieramy sie na Ranczo. Quintus umilkl, wpatrujac sie we mnie. Nie potrafilam wyczuc, co sie w nim dzialo, chocby sladu jego zmagan ze soba. Okowy, ktore go krepowaly, okazaly sie bardzo mocne oraz czujne. Jego milczenie potwierdzilo jednak slowa Straznika Sandsa - ze nasi wrogowie znajdowali sie na tamtym Ranczu. W Kolorado. Teraz trzeba bylo je tylko odszukac. Zgodnie z mapa, ktora przestudiowalam, stan Kolorado zajmowal obszar niemal dwustu siedemdziesieciu tysiecy kilometrow kwadratowych, z czego wiekszosc stanowily pustkowia i rancza. -Cassiel - powiedzial Quintus. - Wiem, ze musisz to zrobic. Jesli tego nie zrobisz, zginiesz. - Udzielal mi tylu informacji, ilu mogl. Ostrzegal mnie. - Oni nie prze stana cie nekac. Spojrzalam w strone Luisa. -Nie tylko mnie. I moze to dotknac nie tylko nas dwoje. Juz do tego doszlo. - Szybko i czujnie znow odwrocilam sie w kierunku Quintusa, ale on sie nie poruszyl. - Nasi wrogowie znajduja sie w poblizu rzeki. Quintus skinal glowa, prawie niedostrzegalnie. Blask w jego oczach przybral na sile i wydalo mi sie, ze dostrzeglam lekkie ich mrugniecie. -Blisko granicy stanu - podjelam. Mrugnal na to wyrazniej. Tym razem jednak nie przytaknal ruchem glowy. Nie mogl. Wiedzialam, ze lepiej nie naciskac; jesli naprawde krepowaly go mocne okowy, to Quintus byl w stanie rzucic sie na mnie, gdybym probowala je naruszyc. A ja nie przezylabym ataku z jego strony. -Nie staraj sie nas powstrzymywac - powiedzialam. Quintus poruszyl sie, ledwie zauwazalnie. -Nie probuje was powstrzymywac - odpowiedzial. -Usiluje was przygotowac. -Na co? Quintus zanikal jak gasnacy plomien. -Na wojne. -Brakuje nam czasu - stwierdzilam. - Quintusie, pomoz nam. Sprobuj. Przekaz mi cos! Rzeczywiscie sprobowal. Migotanie nasililo sie, a zarysy jego postaci rozmywaly sie i rozpraszaly. -Aby odnalezc to, co najwieksze, szukaj tego, co najmniejsze - rzucil. Raptownie spojrzal w gore ku ciemniejacemu sufitowi i wrzasnal z wscieklosci i bolu, a krzyk ten rozpuscil sie w nicosc. Swieca znow zgasla. Pospiesznie zapalilam ja na nowo, ale poza wypalona plama na dywanie w miejscu, nad ktorym objawil sie Quintus, nie bylo nawet sladu jego bytnosci. Jasne, ze zaplacil za to, co nam wyjawil, choc powiedzial tak niewiele. Wojna. Ale przeciez wojna miedzy dzinnami a Straznikami... dobiegla konca. Czy naprawde? -Przypuszczalnie - mruknelam do siebie. Jednak musialam przyznac, ze odcieta od swojego swiata, odrzucona przez wlasna rase, nie moglam byc juz pewna niczego. Aby odnalezc to, co najwieksze, szukaj tego, co najmniejsze. To jakas wskazowka, lecz nie rozumialam jej znaczenia. Kiedy bylam dzinnem, czerpalam przyjemnosc z rozszyfrowywania takich tajemniczych hasel; uwielbialam wprost ich dwuznacznosc. Ale Quintus... Quintus staral sie wyrazic to bardzo jasno. Okowy mu to uniemozliwily i poniosl za to kare. "Szukaj tego, co najmniejsze". Najmniejsze, ale co? Najmniejsze... Moze najslabiej zaludnione? W Kolorado znajdowalo sie niewiele miast, rozciagaly sie tam glownie pustkowia, a na podstawie tego, czego dowiedzialam sie z mapy i z informacji w komputerze Manny'ego, doszlam do wniosku, ze udalo mi sie rozgryzc te szarade. Najmniej ludzi mieszkalo w okregu Hinsdale - zaledwie siedemset dziewiecdziesiat osob na obszarze niemal trzech tysiecy kilometrow kwadratowych - i bylo tam takze najmniej drog. Pomyslalam, ze to nie tylko dogodna kryjowka... To takze twierdza dla tych, ktorzy chcieli odciac sie od swiata. Zdmuchnelam swiece i potrzasnelam Luisem, aby go obudzic. Zamachal rekami, usilujac sie wyswobodzic z kokonu, jaki wczesniej uwil sobie z narzuty, az za dobrze swiadom tego, ze nastepny atak moze nastapic w kazdej chwili. -Chyba juz wiem, dokad jechac - powiedzialam mu. - Szykuj sie. Daleka droga przed nami. -Chwileczke. - Potarl dlonia twarz. Wygladal na bardzo strudzonego. - Najpierw mi wszystko wyjasnij. I wysluchal mnie, w ciszy poprzedzajacej swit, w domu swojego brata, gdzie kiedys toczylo sie rodzinne zycie. Kiedy skonczylam, zaoponowal: -Nie. -Nie? - Zaskoczylo mnie to, mowiac lagodnie. Sadzilam, ze zrozumial, jaka to pilna sprawa. -Nie mozemy pojechac do Kolorado i wrocic na czas, zeby zdazyc na pogrzeb - stwierdzil. - No i tym razem nie pozostawie Ibby. Nie zostawie jej tu, bez radnej, podczas kiedy my bedziemy uganiac sie za wid mami. O tym nie pomyslalam. Teraz, po zastanowieniu, poczulam, ze problem ten utkwil mi bolesnie w zoladku niby odlamek szkla. -Musisz chronic nas oboje - powiedzial Luis - poki nie zalatwimy Ibby jakiejs bezpiecznej kryjowki. Nie wiedzialam, co maluje sie na mojej twarzy, ale jesli bylo to cos w rodzaju frustracji, ktora opanowala mnie cala, to nic dziwnego, ze Luis sie najezyl. -Ludzie - sapnelam. Czulam, jak rozpiera mnie energia, a przez chwile, zetknawszy sie z wyrazem nie checi, ponownie poczulam sie prawdziwym dzinnem. Ale wiedzialam tez, ze on ma racje. 10 Uszkodzenia, jakich doznala ciezarowka Luisa, okazaly sie stosunkowo niewielkie, biorac pod uwage, przez co przeszla - wystarczylo lakierowanie, wymiana szyb, wyklepanie wgniecen. Warsztatem kierowal gosc, ktory na pierwszy rzut oka wydal mi sie dzinnem, ale w koncu musialam przyznac, ze to czlowiek. Mial oczy koloru jasnego bursztynu, skore ciemniejsza od cery Luisa i bardzo niepokojaco sie usmiechal.-Elvis? - odezwal sie Luis, kiedy zapytalam go o tamtego faceta. - On jest w porzadku. Magik, jesli chodzi o samochody, ale nie czarodziej w prawdziwym sensie. Dziwne. Pomimo zapewnien Luisa tamten czlowiek nadal nie wzbudzal we mnie zaufania. Czekalam przy swoim motocyklu, kiedy Luis placil tajemniczemu Elvisowi i wyprowadzal ciezarowke zza kwadratowego zaniedbanego budynku. Woz wygladal efektownie, tak jak dawniej, z nowymi lsniacymi szybami i swieza warstwa lakieru. Wygladalo na to, ze Elvis dodal nawet nieco blysku zoltej barwie centralnych fragmentow plomieni zdobiacych boki ciezarowki. Luis sprawial wrazenie zadowolonego. Wyjechalismy z warsztatu naprawczego; Luis podazal przodem, a ja jechalam za nim motocyklem po kretych uliczkach starej dzielnicy, az zatrzymal sie na podjezdzie przed prostym, kwadratowym domem, ktorego jasnorozowa elewacja bardzo mi sie spodobala. Kiedy Luis zaparkowal, a ja zsiadlam z motoru, frontowe drzwi otworzyly sie z hukiem i pomknela ku nam mala rakieta. Isabel. Skoczyla z ziemi niczym kot wprost w ramiona Luisa, a on az sie zatoczyl na ciezarowke. Zareagowal na jej widok z wyrazna przesada, ale widac bylo, ze zachwial sie naprawde pod wplywem impetu, z jakim Isabel na niego wpadla. Zanurzyl twarz w jej dlugich wlosach, usadowil ja wygodniej w swoich ramionach, a potem zwrocil sie w moja strone. Isabel takze na mnie spojrzala, jej blada twarz rozjasnil blysk usmiechu. -Cassie! - powiedziala. Podeszlam do nich, a wtedy wyciagnela raczki. Przejelam ja od Luisa, niepewna, czy to cos naturalnego. Isabel zaciazyla mi na rekach, ale po chwili przywyklam juz do jej ciezaru, odzyskujac rownowage. Dziewczynka pachniala slodko - kwiatami, szamponem do wlosow, syropem z nalesnikow, ktore zjadla. Lepily jej sie usta, ktorymi pocalowala mnie w policzek. -Ciesze sie, ze wrocilas. -Ja tez sie z tego ciesze - zapewnilam. Tym razem jej nie poprawilam, gdy zle wymowila moje imie. Przygladalam jej sie z bliska. - Jak sie czujesz, Isabel? Nie odpowiadala; zrobily to jej oczy - ktore przepelnily sie smutkiem i naglymi dzieciecymi lzami. -Babcia Sylvia zrobila mi nalesniki - poinformowala. -Chcesz nalesnikow? -Troche na nie za pozno, dziecko - wtracil Luis, ode bral mi Isabel, przelozyl ja sobie przez ramie i skierowal sie ku wejsciu. - Sylvio? - Zapukal do drzwi, a wewnatrz domu poruszyl sie cien. Siwiejaca starsza kobieta otworzyla siatkowa przeslone na owady i obdarzyla go usmiechem - drzac cala, a w jej oczach czail sie straszliwy chlod. Wygladala calkiem jak postarzala Angela i musiala wspiac sie na czubki palcow, by pocalowac Luisa w policzek. Spojrzala poza niego, na mnie, i oczy jej sie rozszerzyly. -To Cassie. - Isabel z duma wskazala mnie palcem. -Babciu Sylvio, to Cassie! Ona jest moja przyjaciolka. Opowiadalam ci o niej. -Cassiel - poprawilam, chcac uniknac nieporozumien. - Prosze mowic do mnie Cassiel. Sylvia zawahala sie, a potem odstapila na bok, by mnie wpuscic. Zrobila mi duzo miejsca, jakby nie chcac ryzykowac otarcia sie o mnie. Czy wygladalam tak odstraszajaco? A moze tylko dziwacznie? Frontowy pokoj byl niewielkim, zakurzonym pomieszczeniem ze starymi meblami i czarno - bialymi fotografiami. Jedna z nich stala samotnie na przystrojonym koronkowym obrusem stole - przedstawiala Angele, gdy ta byla dzieckiem, ledwie starszym od Isabel, w bialej sukience, z kwiatami w rekach. Obok zdjecia staly w wazonie swieze biale roze, a takze ozdobny symbol religijny - krucyfiks. -To moja corka - odezwala sie Sylvia i skinela glowa w strone stolu. - Angela. -Wiem. Znalam ja - odrzeklam. -Naprawde? - Przypatrywala mi sie uwaznie, z mina wyrazajaca gleboka nieufnosc. - Nigdy pani tu nie widzialam. Zapamietalabym. Zastanawialo mnie, ile ona wie o Straznikach, o tym, czym zajmowali sie Manny i Luis. Zastanawialam sie, czy wie o dzinnach, a jesli tak, to czy zdaje sobie sprawe z niebezpieczenstwa, jakie stanowilismy. W kazdym razie wyraznie wolala mi nie ufac. -Cassiel wspolpracowala z Mannym, Sylvio - wyjasnil Luis. Postawil Isabel na podlodze. Obejmowala go za nogi przez kilka chwil, a nastepnie popedzila do kuchni. Wydawalo sie niemozliwe, by stopki kogos tak malego mogly az tak dudnic. - Jest nasza znajoma. Sylvia skinela potakujaco, ale nie wygladalo to wcale na gest akceptacji. Luis poniechal wiec dalszych prob w tym kierunku. -Jak tam Ibby? -Przespala cala noc - odpowiedziala Sylvia. - Ale sama nie wiem. Ona dokazuje tak jak teraz, a potem placze calymi godzinami, wolajac ciebie albo swoja matke i ojca. Albo ja. - Poslala mi spojrzenie, ktore moglam uznac tylko za wyraz niecheci. Nie widzialam powodu, dla ktorego mialabym sie tlumaczyc czy przepraszac, wiec tego nie zrobilam. Luis odchrzaknal. -Sylvio, poczynilem przygotowania do pogrzebu. Msza odbedzie sie w czwartek o jedenastej, a zwloki zostana wystawione dzis wieczorem o szostej. - Jego glos stal sie chrapliwy, wiec Luis urwal na chwile, by ponownie odchrzaknac. - Czy myslisz, ze Ibby powinna z nami pojsc? -Nie, lepiej, zeby tego nie widziala - stwierdzila Sylvia. - Jest jeszcze za mala. Ktos powinien tu z nia zostac. - Nie spojrzala na mnie, mowiac te slowa, ale zrobil to Luis, unoszac brwi. Ja tez unioslam swoje. -Zostalabys? - spytal. - Popilnujesz jej przez kilka godzin? -Oczywiscie. Sylvia wyraznie zesztywniala. -Luis, czy mozemy porozmawiac na osobnosci? Przewrocil oczami i podazyl za nia do innego pokoju. Zamknela za soba drzwi, odseparowujac sie ode mnie. Poszlam do kuchni, gdzie Isabel grzebala widelcem w resztkach syropu na talerzu. Spojrzala na mnie, oblizujac widelec do czysta. -Umiesz robic nalesniki? - zapytala mnie. -Nie wiem - odpowiedzialam. - Nigdy nie probowalam. -To latwe. Pokaze ci. -Juz jadlas - upomnialam ja. - Mysle, ze masz juz dosc. Prawda? Zgarbila sie zalosnie. -Nie ma z toba zabawy. Jako byly dzinn odczulam pewne zadowolenie z tego powodu, ale szybko sie ono rozwialo. Dziecko cierpialo, choc probowalo ukryc to przede mna. -Przykro mi, ze wyjechalismy - powiedzialam jej. Nie uniosla glowki. - Wiem, ze tesknilas za wujem. -I za toba tez. -Wiem. -Babcia Sylvia cie nie lubi - stwierdzila Ibby. - Ona cie nie lubi, bo jestes biala, i mysli, ze chcesz mnie jej wykrasc. -Wykrasc? Dlaczego mialabym to zrobic? -Bo nie jestem bezpieczna z wujkiem Luisem. Ona mowi, ze to wszystko stalo sie przez niego. - To oznaczalo tragedie, ktora wstrzasnela jej zyciem. Logiki tej dziewczynki nie dalo sie podwazyc. -A wiec ona sadzi, ze ja sprobuje cie jej odebrac. Dlaczego? Ibby wzruszyla ramionami. -Ty jestes gringa, biala. Bardziej spodobasz sie policji. No i oddadza mnie tobie. Tak mowi babcia Sylvia. Ona mowi tez, ze lepiej bedzie, jak stad wyjade, razem z nia. Nie mialam pojecia, co to ma do rzeczy, ale zastanowilam sie powaznie, zanim odpowiedzialam: -Nie wykradne cie, Isabel. Wiesz o tym, prawda? Wiem, ze kochasz swojego wujka i swoja babcie. Nie od biore cie im. -Obiecujesz? - Ibby spojrzala na mnie, a w jej oczach zalsnily lzy. -Obiecuje. -Z krzyzem na sercu? Zerknelam mimowolnie na krucyfiks, zawieszony na scianie obok drzwi. Wbicie go sobie w serce wydalo mi sie okrucienstwem. -Nie, niemadra, trzeba zrobic tak. - Isabel zsunela sie z krzesla, obiegla stol i pokierowala moja dlonia w cztery strony na wysokosci, gdzie bilo moje doczesne serce. - O, juz! Teraz dalas slowo. Wgramolila mi sie na kolana i pogladzilam ja powoli po wlosach, kiedy wtulila sie we mnie, szukajac ukojenia. Juz niemal zasypiala, gdy sie odezwala: -Cassie? - Byl to ledwo doslyszalny, senny szept; przytknelam palec do jej ust. - Ja czasami sie boje. -Ja tez. Czasem - wyszeptalam, bardzo cicho. - Nie pozwole, zeby stala ci sie krzywda. -Przysiegniesz? Na krzyz? Zrobilam to. Kiedy dorosli wrocili, Luisowi wyraznie wyczerpywala sie cierpliwosc, a Sylvia miala mine surowa jak krzemien. Usmiech wykrzesalby z niej iskry. -Luis zgodzil sie, zebysmy sciagneli moja siostre Veronike, ktora dzisiejszej nocy przypilnuje Isabel - obwiescila Sylvia. - Pani pewnie zechce zobaczyc Manny'ego i Angele. Zupelnie jak gdyby wydawala mi polecenie. Obrzucilam ja przeciaglym spojrzeniem dzinna i pobladla nieco. -Dziekuje za troskliwosc - powiedzialam. Isabel przysypiala na moich rekach, bezwladna, ciezkawa i ciepla, a ja poruszylam nia tak, aby mogla oprzec glowe o moja szyje. - Poloze ja do lozka. -Pomoge ci - zaoferowal bezzwlocznie Luis. Sylvia wydela usta, ale nie powiedziala nic, zbierajac ze stolu wymazany syropem talerz, widelec i pusta szklanke. Isabel nie obudzila sie, kiedy ukladalam ja w jej dziecinnym lozeczku - zastanawiajac sie przy tym, czy przypadkiem nie nalezalo ono kiedys do Angeli, gdyz wydawalo sie wyplowiale i zuzyte - a Luis pokazal mi, jak opatulic dziecko. Delikatnie pocalowal Isabel w czolo, a po nim ja uczynilam to samo. Jej skora pod moimi wargami wydawala sie miekka jak jedwab i poczulam fale emocji, ktora mnie zaskoczyla. Czulosc. -Sylvia mnie nie lubi, bo jestem gringa - powiedzialam do Luisa, wyprostowujac sie. - I boi sie, ze odbiore wam Isabel. Wydal sie tym zdumiony. Nie wspomnialam mu, ze to Isabel wykazala sie tak niezwykla przenikliwoscia, a nie ja sama. -Tak, coz, sad moze nie okazac sie zachwycony tym, ze bylem notowany na policji, a Straznicy pewnie nie zaswiadcza na moja korzysc. Sylvia twierdzi, ze chce zostac jej prawna opiekunka, co oznaczaloby, ze Ibby musialaby zamieszkac tutaj, a nie ze mna, kiedy dostane nowy przydzial. -Sylvia chce ja zatrzymac. - Luis, jak pamietalam, obawial sie tego juz wczesniej. I wydawalo sie, ze nie bez powodu. -Nie dojdzie do tego. - Luis odgarnal kosmyk czarnych wlosow z buzi dziewczynki i dostrzeglam w nim cos z jego brata, czulosc i oddanie. - Sylvia to dobra kobieta, ale nie kocha tego dzieciaka az tak jak ja. A Ibby potrzebuje milosci. -No i Sylvia nie zdola jej ochronic - powiedzialam. - A ty tak. Wyprostowal sie, spojrzal prosto na mnie, a ja odwzajemnilam to spojrzenie. Przez chwile zadne z nas nie poruszalo sie ani nie odzywalo, a potem Luis skinal niejasno w strone korytarza. -Powinienem sie przygotowac. Na czuwanie przy zwlokach. Posluchaj, jesli nie chcesz isc... -Pojde - stwierdzilam. - Ale nalezy poszukac kogos, kto pilnowalby Isabel, nawet z oddali. Czy mozna o to poprosic jakiegos Straznika? -Tak, da sie zalatwic. Pewnie trzeba bedzie zwrocic sie do jednego z Ma'atow. Trzech albo czterech z nich nadal przebywa w tym miescie. - Przepuscil mnie przed soba i po wyjsciu z pokoju Isabel zamknelismy za soba drzwi. Dom Pogrzebowy Munoz byl podluznym gmachem z przycmionymi swiatlami, miekkimi dywanami i cicho grajaca muzyka. W drzwiach powital nas starszy jegomosc, lysiejacy, z malymi okraglymi okularami na nosie. Mial na sobie czarny garnitur, podobny do tego, w jaki ubrany byl Luis, i wydawal sie smutny z obowiazku. Jego zalosna mina nie zmienila sie, kiedy wital sie usciskiem dloni z Sylvia, potem z Luisem, wreszcie ze mna. Za namowa Luisa przebralam sie z jasnego stroju w ciemniejszy - w pare luznych czarnych spodni, polyskujaca czarna koszule i dopasowany zakiet. Wydawac sie to moglo bezuzytecznym marnowaniem mocy, jednak bylam calkiem zadowolona z efektu takiego zewnetrznego przeobrazenia. Nadal moglam korygowac wlasny wyglad, a zmiana odziezy na inna okazala sie latwiejsza niz wczesniej. Byc moze - niewykluczone - ze uczylam sie skuteczniejszego wykorzystywania swoich mocy. W kazdym razie moj nowy wyglad nie wywolal niepokoju u dyrektora domu pogrzebowego i podazylam za Sylvia i Luisem dlugim korytarzem, po otwarciu i zamknieciu kolejnych drzwi. W powietrzu pachnialo tu mocno kwiatami i plonacymi swiecami. Dyrektor otworzyl podwojne odrzwia i wszedl przed nami do pomieszczenia. Bylo mniejsze, niz sie tego spodziewalam, co stanowilo dla mnie niemila niespodzianke, i przylapalam sie na tym, ze zwalniam kroku, zblizajac sie do progu. Znajdowalo sie tam szesc rzedow czarnych skladanych krzesel, kilka wyscielanych foteli nieco dalej z tylu, stol, ksiega i pioro. I kwiaty. I podluzne, waskie otwarte trumny. Przystanelam. Luis i Sylvia szli dalej, do samego konca, wreszcie Luis zatrzymal sie obok matki Angeli; Sylvia szlochala, pochylona nad trumna, w ktorej, jak wiedzialam, spoczywa jej corka. Nie potrafilam sie zmusic do tego, by do nich dolaczyc. Nie ma takiej potrzeby, podpowiadal dzinn, bedacy czescia mnie. Ich istoty porzucily doczesne powloki. To taki ludzki rytual. Nie masz z nim nic wspolnego. Czlowiecza czesc mnie nie chciala znow pograzac sie w zalu i zalobie, a wiedzialam, ze tak sie stanie, jesli wykonam ten ostatni krok. Odwrocilam sie i wyszlam pospiesznie. Rozgrywaly sie tu inne, podobne tragedie; rozbite rodziny, zerwane wiezy, niedotrzymane przysiegi. Nie jestem czlowiekiem. Nie biore w tym udzialu. Nawet w najmniejszym stopniu. Prawie biegiem dotarlam do drzwi wyjsciowych. Stanelam w wieczornej ciszy, obserwujac ostatnie promienie slonca zachodzacego za gorami i dyszac spazmatycznie. -Przykre, co? - powiedzial ktos za mna. Odwrocilam sie. Nie uslyszalam, ani nie wyczulam obecnosci nikogo, ani czlowieka, ani dzinna i przez moment nie dostrzega lam niczego w cieniu. Wtedy on wstapil w smuge niklego swiatla. Nie znalam go wczesniej w ludzkiej postaci, ale od razu rozpoznalam w nim dzinna. W sferze eterycznej byl jasnym plomieniem, ogniem, ktory eksplodowal na wszystkie strony i zaraz potem zgasl w zupelnej ciszy. Mial na imie Jonathan i nie zyl. Upadlam na kolana. Nie mialam takiego zamiaru, ale zdumienie i lek zrobily swoje. Roi mi sie to, pomyslalam. Jonathan nie zyje; nie ma go juz. -Tak, mozesz to sobie wmawiac, Cassie. Moge nazywac cie Cassie? Do licha, bede cie tak nazywal, wiec musisz sie przyzwyczaic - powiedzial. W tej chwili wygladal bardzo, ale to bardzo po ludzku - byl wysoki, szczuply, zupelnie nieskrepowany w postaci, w jaka sie wcielil. Jego wlosy poblyskiwaly srebrzyscie, a jego oczy... oczy mial ciemne niczym ksiezyc w nowiu. - Tacy jak ja nie zupelnie gina. Zamiast tego tak jakby... awansujemy. Jonathan dzierzyl wladze wsrod wszystkich dzinnow przez tysiaclecia. Nie przepadalam za nim, ale powazalam go - jesli nie wiecej, poniewaz wzbudzal respekt Ashana, a Ashan nigdy nie okazal sie na tyle glupi, zeby mu sie przeciwstawic. W Jonathanie bylo cos swobodnego, a takze niebezpiecznie skupionego, cos zrecznie maskowanego przez jego az nazbyt ludzkie maniery. Ale on nie zyl. Musial juz nie zyc. Wszyscy to odczulismy. Jego zgon rozbil caly swiat dzinnow na kawalki. -Ja nie... - Moj glos zabrzmial bardzo dziwnie. - Nie rozumiem. Nie mozesz tu byc... Zbyl to beztroskim gestem. -Owszem, nie zatrzymam sie tu, jestem tutaj jakby po drodze. Mam pewne sprawy do zalatwienia. A wiec? Co tam slychac na swiecie? Mniejsza z tym, znam od powiedz. Jak zwykle balansuje na krawedzi katastrofy, prawda? - Przypatrywal mi sie przez chwile, a potem wyciagnal reke. - Wstan, nie lubie, jak ludzie klecza. Kiedy ujelam jego dlon, poczulam, ze jest prawdziwa. Ciepla i ludzka. Przytrzymalam ja o chwilke za dlugo, zanim ja puscilam. -Wszyscy uwazaja, ze nie zyjesz. -To dobrze. Mowie to zupelnie serio. Przyszla pora, zebym odszedl, a nie bylo sposobu na uczynienie tego bez oddawania mojego miejsca w naszej rozbudowanej strukturze organizacyjnej. Jak powiedzialem, wpadlem tu tylko na chwile, wiec nie zalezy mi juz na roznych rzeczach. Jednak pomyslalem sobie, ze zajrze, by sie z toba przywitac. -Dlaczego? -Dlaczego? - powtorzyl i poruszyl brwiami ze zdziwieniem. - No, tak, rozumiem, o co ci chodzi; nie bylismy ze soba zbyt blisko. Ja bylem szefem i to nazbyt ludzkim jak na twoje gusta. Swoja droga tutaj, na ziemskim padole, nazywamy to ironia losu. - Zrobil teatralna pauze, a nastepnie sie usmiechnal. - Zrozumialas juz, co zostalo ci dane? -Co zostalo mi dane? - tym razem ja powtorzylam po nim i poslyszalam zlosc w swoim glosie. - A co takie go mi dano? - Przeciez wszystko, co posiadalam, zostalo mi zabrane. W zamian nie dostalam nic. Usmiechnal sie na to nieznacznie i uswiadomilam sobie, ze wie, co mysle. -Dano ci szanse. -Szanse? Jaka szanse? Zostalam wyrzucona, okaleczona, wcisnieta w ludzka skore. Poluja na mnie i pogardzaja mna. Jaka niby w tym szansa? -Szansa na cos, czego wiekszosc dzinnow nigdy nie zazna - powiedzial Jonathan, ktory narodzil sie w smiertelnym ludzkim ciele zaledwie przed kilkoma tysiacami lat, a mimo to wydawal sie o wiele starszy ode mnie. - Szansa nauczenia sie czegos zupelnie nowego. Szansa odrzucenia swojego dawnego zycia i uksztaltowania sie w nowym ciele, odmiennym ksztalcie, w nowym celu. Jestes teraz jak czysta tablica, Cassie, i to wlasnie twoja szansa. - Nie mrugnal nawet okiem i dostrzeglam od blask gwiazd w jego oczach, nieskonczone gwiezdne galaktyki, niewyczerpane mozliwosci. - Albo tez okazja do schrzanienia tego wszystkiego, raz jeszcze. Tak czy owak, jestes tu nie bez powodu. -Znalazlam sie tutaj, bo Ashan mnie wygnal. Pokrecil glowa. -- W gre wchodzi cos wiekszego od Ashana, zlotko. Przekonasz sie o tym. Zawsze rozumowalas logicznie, nawet gdy bylas zimna jak kosmos. Czeka cie batalia. Pomyslalem sobie, ze uscisne twoja dlon, poki jeszcze moge, zyczac ci powodzenia. Cos poruszylo sie na niebie nad nami, jak rozgrzane powietrze nad szosa w czasie upalow, a Jonathan raptownie zerknal w gore. Jego ludzkie cialo rozswietlilo sie, stalo sie czystym bialym blaskiem i poczulam blysk ostrych jak stal skrzydel, gdy przeslonilam oczy. Moglam go dojrzec nawet przez zamkniete powieki i przez palce na oczach - ogien w ksztalcie czlowieka, przepelniony energiami, jakich nie moglam tknac i ktorych nie potrafilam rozpoznac. Jonathan umknal gdzies poza swiat dzinnow, do czegos, co stanowilo legende nawet dla nas. -Mam wlasne batalie do stoczenia - zabrzmial je go glos, szeptem, ktory rozlegl sie wstrzasajaco blisko mojego ucha. - Przemysl to, co powiedzialem, Cassiel. Pomysl o swojej szansie. Przypomnij sobie, jak to jest cos czuc. To wazne. Swiatlo zintensyfikowalo sie, palac moja skore i odwrocilam sie z krzykiem, gdy owe potezne skrzydla uniosly istote, ktora niegdys byla najwiekszym z dzinnow, tu i tam, wszedzie. -Cassiel? Byl to glos Luisa. Obejrzalam sie przez ramie, roztrzesiona, i ujrzalam go stojacego w progu, wpatrzonego we mnie z nieskrywana troska. Na jego twarzy widac bylo slady lez, lecz on sam wydal sie... uspokojony. -Cos sie stalo? - zapytal. Niczego nie zauwazyl. Jonathan byl dla niego niewidzialny. Nie potrafilam mu tego wyjasnic. Pokrecilam lekko glowa i objelam sie ramionami, usilujac opanowac zimny dreszcz, jaki mnie przebiegal. Przed krotka chwila znalazlam sie w obecnosci czegos tak wielkiego, ze poczulam sie bardzo mala, i to sklonilo mnie do zastanowienia - do zapytania samej siebie, czego jeszcze dzinn mogl nie wiedziec lub nie umial sobie wyobrazic. Pomyslalam o tym, kim niegdys bylam i moglam jeszcze stac sie ponownie. Szansa, powiedzial Jonathan. Szansa bycia kim? Osiagniecia czego? -Juz dobrze - powiedzial Luis i polozyl mi dlon na ramieniu. - To zaden wstyd pokazac, jak bardzo byli ci drodzy. Manny. Angela. Luis sadzil, ze to ich oplakiwalam - i w pewnym sensie tak bylo; pozalowalam wszelkich okazji, ktorych juz nie wykorzystaja, wszystkiego, co pozostalo dla nich niespelnione. Odetchnelam gleboko i skinelam glowa. -Tak - odezwalam sie i wylowilam nute zaskoczenia we wlasnym glosie. - Byli mi drodzy. Luis objal mnie i wprowadzil z powrotem do domu pogrzebowego; trzymajac go za reke, poszlam spojrzec po raz ostatni na pierwszych dwoje przyjaciol, jakich zyskalam wsrod ludzi. Poszlam sie z nimi pozegnac. Zaskoczylo mnie to, ile osob przybylo na wystawienie zwlok. Greta, Strazniczka Ognia z blizna na twarzy, zjawila sie, zeby zlozyc kondolencje, i przez chwile rozmawiala polglosem z Luisem. Zerknela ku miejscu na tylach sali, gdzie siedzialam, i przez krotki moment pomyslalam, ze zechce pomowic i ze mna, ale skierowala sie w inna strone i wymienila uscisk dloni z Sylvia, siedzaca na osobnosci i w milczeniu obok trumny swojej corki. Niektorzy przyszli z kwiatami. Niektorzy plakali. Wszyscy czuli sie tu nieswojo, wobec tak drastycznej zmiany, jaka zaszla. Nikt sie do mnie nie odezwal. Dopiero o osmej wieczorem zjawil sie dyrektor domu pogrzebowego, ten ze smutna twarza, i szepnal mi, ze pora juz konczyc. Luis pozegnal sie z kilkoma ostatnimi goscmi, kiedy drzwi z tylu otworzyly sie ponownie i wkroczylo pieciu mlodziencow - Latynosow, w codziennych, porozciaganych ciuchach. Mieli na sobie ubrania w krzykliwych kolorach, workowate dzinsy i za duze sportowe kurtki, z emblematami druzyny UNLV lub klubu San Francisco 49ers. Czterej z nich sie nie liczyli: byly to tylko blotki. Przy okazji pewnie tez zabojcy pozbawieni wyrzutow sumienia. Mialam jednak oko na tego na przodzie. Byl najnizszy z calej piatki, szczuplej budowy ciala, o gladkiej twarzy bez wyrazu i najzimniejszych oczach, jakie zdarzylo mi sie widziec u czlowieka. Podobnie jak w przypadku pozostalych tatuaze pokrywaly mu szyje i ramiona. Byl mlodszy od Luisa o co najmniej dziesiec lat, ale mial w sobie cos wyraziscie niebezpiecznego. Luis najpierw zastygl w bezruchu na widok intruzow, a potem zwrocil sie w ich strone, kiedy mijali Sylvie, dyrektora domu pogrzebowego oraz dwoch czy trzech zalobnikow, jacy pozostali jeszcze na miejscu. Brat Manny'ego rzucil mi szybkie spojrzenie, a w jego oczach odczytalam bardzo konkretne polecenie. Wstalam i znalazlam sie przy innych obecnych w pomieszczeniu, grzecznie, ale stanowczo kierujac ich ku drzwiom. Sylvia lypnela na mnie oburzonym wzrokiem, ale ona takze pojela, ze dzieje sie cos bardzo niedobrego. Zamknelam drzwi i zaryglowalam je od wewnatrz, odwrocilam sie i skrzyzowalam ramiona na piersiach. Trzech z przybylych obserwowalo mnie, oceniajac, na ile im zagrazam; dwoch z nich od razu uznalo, ze wcale. Trzeci - inteligentniejszy od pozostalych, jak pomyslalam - nadal nie spuszczal ze mnie wzroku. -Hola! Czesc! - rzucil mlody herszt do Luisa i pochylil sie nad trumna Manny'ego, aby popatrzec. - Cholera jasna, to twoj brat? Niezbyt do ciebie podobny. Zreszta to pewnie wina pudru. Wyglada jak puto, jak meska dziwka. W dodatku martwa. Pinche cabron. Rogacz. Luis sie nie poruszyl, nawet mrugnieciem nie zdradzajac gniewu, jaki z pewnoscia go rozsadzal. Wyczuwalam, jak ow gniew bije od niego niczym zar z hutniczego pieca. -Okazcie troche szacunku - powiedzial. - I wyjdzcie stad. -Szacunku? - Mlodzik odwrocil sie powoli w kie runku Luisa i usmiechnal jeszcze szerzej. - Ty chcesz ze mna gadac o szacunku, kolego? Zalatwiles mojego brata. Sypnales go. Wiec nie truj mi tu o szacunku. -Cokolwiek zrobilem twojemu bratu, wy zabiliscie mojego - odpowiedzial Luis. - Dosyc tego. Wynoscie sie stad i dajcie nam pochowac ich w spokoju. Chlopak rozsiadl sie bardzo swobodnie na dwoch krzeslach i wsparl stopy na brzegu trumny. -Chrzanie was obu - obwiescil. - A strzelalismy do ciebie. Dwoch z przybylych wyciagnelo zza pasa bron i trzymalo ja teraz przy boku. Luis wbil we mnie spojrzenie, a ja odsunelam sie od drzwi. -Moj przyjaciel prosi, zebyscie wyszli - powiedzialam. - Prosze, usluchajcie go. -Prosisz? Kim jest ta blada suka o ziemistej cerze? - Mlodzik nie zaczekal, az Luis mu odpowie. - Zreszta niewazne. Zabijcie ja. Tamci zwrocili sie w moja strone, kiedy rozmiekczylam metalowe krzesla, na ktorych siedzial ich szef. Upadl na dywan, zaklal, a Luis ruszyl przed siebie, schwycil inne krzeslo i ze zdumiewajaca sila zdzielil nim w tyl glowy pierwszego z facetow, ktory wycelowal we mnie bron. Rozpedzilam sie, wyskoczylam i grzmotnelam swoim cialem w tulow nastepnego, wyrywajac mu pistolet z reki i rzucajac te bron Luisowi. Nie wymagalo wielkiej mocy zaklocenie impulsow elektrycznych w mozgu trzeciego z intruzow, ale wystarczylo, by tamten zachwial sie i upadl. Luis skoczyl na niego i takze odebral mu rewolwer, podczas gdy ja ruszylam, by zajac sie pozostalymi. Po kilku sekundach bylo juz po wszystkim. Wiekszosc tamtych lezala na podlodze, ich bron znalazla sie w rekach lub w kieszeniach Luisa, a ich mlodociany herszt podnosil sie na kolana, by stwierdzic, ze jeden z pistoletow wymierzony jest wlasnie w niego, wraz z zabojczym spojrzeniem Luisa. I zamarl. Luis odciagnal kciukiem kurek trzymanego rewolweru. -Zabieraj stad swoje dupsko, zanim przestane byc taki grzeczny - powiedzial. - Twoj brat dostal to, na co zasluzyl. Moj nie. Jesli chcecie ciagnac te wojne, podejme ja, a ty padniesz w niej pierwszy. To dobrze, ze juz trafiliscie do domu pogrzebowego. Zaoszczedzi sie cza su na transporcie zwlok. -Zastrzel mnie - warknal mlodzik. - Lepiej mnie zastrzel, bo jak tego nie zrobisz, to nie masz pojecia, co sie z toba stanie. Nie bedziesz mial dokad pojsc, nigdzie sie nie ukryjesz. Ani ty, ani twoja zasrana rodzinka. A nastepnym razem zalatwimy tez dzieciaka. Ogien zaplonal we mnie, lepki i porywisty jak tornado, i ledwie sie pohamowalam, aby nie zlapac tego gnojka i porozrywac go na krwawe strzepy. Luis poslal mi ostrzegawcze spojrzenie, ze stanowczym poleceniem, bym pozostala na miejscu. -Uwazaj na nich - rozkazal i skinal podbrodkiem w strone pozostalych facetow. Rzucil mi jeden z pistoletow. Schwycilam go w powietrzu i wycelowalam w strone grup ki zezlonych, pobitych mezczyzn. Pokusa pociagniecia za spust byla bardzo silna, a oni musieli wyczuc swoja smierc wiszaca w powietrzu, gdyz zaden z nich sie nie poruszyl. Luis wsunal rewolwer, ktory trzymal, za pasek swoich spodni. -Pilnujesz ich, Cassiel? -Tak - potwierdzilam cicho. - Co chcesz zrobic? -Zlamac prawo. Poczulam burze mocy, choc znalazlam sie tylko na jej skraju; jej impet skupil sie na mlodziku. Luis wydawal sie unosic w niej, niemal wzlatywac w jej mocnym pradzie, a potem rzucil sie przed siebie. Zlapal w dlonie czarne, blyszczace wlosy wyrostka, przykladajac mu kciuki do czola. Tamten rozdziawil usta, z ktorych jednak nie wydobyl sie krzyk. Kiedy kolana sie pod nim ugiely, Luis przewrocil go na podloge, nie puszczajac glowy chlopaka. Oczy Luisa byly niemal czarne pod wplywem mocy i furii. Skupialam uwage na pozostalych. Kiedy polapali sie, ze cos zlego dzieje sie z ich hersztem, postanowili rzucic sie na mnie. Wdusilam ich stopy w betonowe podloze i, smiejac sie cicho, obserwowalam, jak bezradnie mloca rekami i przeklinaja. To, co wywolal Luis, wyrwalo sie, przeplywajac jak fala nad tymi facetami i przewracajac ich na podloge. Kiedy jej macki dotarly do mnie, poczulam, jak moje zmysly splywaja ku ciemnosci. Zrobilam krok w tyl i oparlam sie o drzwi. Fala sie cofnela. Mrugajac, rozproszylam iskrzace sie zwidy. Wszyscy intruzi lezeli. Patrzylam, jak Luis puszcza mlodocianego herszta i podchodzi po kolei do pozostalych, przykladajac im palce do czaszek i robiac... cos. Trwalo to bardzo dluga chwile i poczulam, ze wyczerpuje mu sie moc przy ostatnim z nich. Skonczyl i wstal powoli, z wysilkiem, by po chwili opasc na jedno ze skladanych krzesel. Obeszlam czterech lezacych - ktorzy wciaz sie nie poruszali - i przykucnelam obok Luisa. Chlodny metal broni ciazyl mi w dloni. -Co takiego im zrobiles? - zapytalam. -Poprzestawialem im w glowach - odpowiedzial. - Doslownie. Straznicy moga mnie zawiesic za takie sztuczki, ale gdybym czegos nie zrobil, to ci tutaj ciagle by nas przesladowali. Mogliby napasc na Isabel, a do tego nie wolno mi dopuscic. Mialem do wyboru to albo pozabijanie ich, a potem nastepnej bandy i kolejnej. W kazdym razie, jak juz mowilem, teraz Straznicy ma ja wieksze zmartwienia od scigania tych, ktorzy lamia przyjete zasady. Wydawal sie wyczerpany. Delikatnie polozylam dlon na jego ramieniu, uwazajac, by nie odebrac mu resztki sil. -A wiec oni zyja? - spytalam. Tamci sie nie ruszali. -Spia. Przebudza sie w ciagu najblizszych minut. A kiedy sie zbudza, nie beda za duzo pamietali. Lolly... to ten bezczelny sukinsyn, herszt Norteno tych tutaj... zapamieta tylko tyle, ze wyrownalismy swoje porachunki. Zycie za zycie. - Luis drzaca reka otarl pot z czola. - I poczuje sie winny. Za smierc Manny'ego i Angeli. -Potrafisz do tego doprowadzic? -Oficjalnie nie. - Poruszyl dlonia i pomoglam mu sie wyprostowac. - Wynosmy sie stad. Spojrzalam za siebie, zamykajac drzwi. Mlody przywodca szajki, Lolly, zwlokl sie na czworakach. Obawialam sie przez chwile, ze odwroci sie, zobaczy mnie i wszystko sobie przypomni, ale on wydawal sie porazony widokiem trumien stojacych zaledwie o metr od niego. Wstal i podszedl do Angeli i dostrzeglam, jak zaciska rece na drewnianej krawedzi trumny. Jego ramiona zaczely sie trzasc. Pewnie po raz pierwszy od bardzo dawna ronil lzy za tych, co zgineli. Musial z tego powodu cierpiec. Uradowalo mnie to. 11 To, co Luis wlasnie zrobil, bylo powaznym pogwalceniem zasad Straznikow i wiedzialam dlaczego; Straznicy Ziemi - ci naprawde potezni - potrafili manipulowac pamiecia. Gdy robili to odpowiednio dyskretnie, ofiara mogla w ogole nie podejrzewac, ze cos zaszlo.Byla to moc, ktorej przerazajaco latwo mozna bylo naduzywac i trudno wykryc. Wydaje mi sie, ze Luis nigdy by sie nia nie posluzyl w normalnych okolicznosciach, ale teraz, kiedy Straznicy zajmowali sie wlasnymi sprawami czy tez potencjalnymi zagrozeniami, nie mogl liczyc na ich pomoc. Ani na mnie. -Dlaczego ich nie zabiles? - zapytalam Luisa. Znajdowalismy sie na tyle daleko od Sylvii i kierownika zakladu pogrzebowego, stojacych obok drzwi, ze nas nie slyszeli. Luis pokrecil glowa. Poruszal sie bardzo powoli, koncentrujac sie na miarowym ruchu swoich stop, jak gdyby byla to w tym momencie najtrudniejsza rzecz na swiecie. -To sprawa honoru. Zabijesz jakiegos Norteno, to ukatrupia ciebie albo i kogos z twoich bliskich. Nie ma konca, kiedy sie to zacznie. Moze sie ciagnac przez lata. Doprowadzic do wybicia calych rodzin. Krwawe wasnie rodowe. Ta niezdolnosc do przebaczania lub puszczania czegos w niepamiec stanowila jedno z najwiekszych zagrozen dla ludzkiej kultury. Bylo to cos wspolnego dla ludzi i dzinnow. Kiedy uslyszalam wczesniej, jak tamten chlopak mowil o skrzywdzeniu Isabel, omal go nie zabilam. Nie zawahalabym sie, gdyby Luisa tam nie bylo. Po prostu spelnilabym swoja grozbe bez wzgledu na konsekwencje. Bez poczucia winy wyszlabym calo z wojny, jaka by sie rozpetala. Musialam przyznac przed soba, ze metoda Luisa byla prawdopodobnie lepsza. Kierownik zakladu pogrzebowego zastapil nam droge i rzekl niskim, lagodnym glosem: -Czy wszystko w porzadku, panie Rocha? -Tak - odparl Luis zachrypnietym glosem. - Moich przyjaciol troche ponioslo z rozpaczy. Zaplace za szkody. Kierownik wytrzeszczyl oczy i ruszyl korytarzem z pospiechem, ktory mogl sie wydac niestosowny. Luis popatrzyl za nim. -Kolejny powod, zeby nie zabijac - stwierdzil. - Zwlaszcza ze sala jest zarezerwowana na moje nazwisko. Sylvia stala przy wyjsciu, przygnebiona i zla. Miela nerwowo chusteczke w rekach, a gdy podeszlismy, spojrzala nieprzychylnie na Luisa. Staralam sie pamietac, ze stracila dziecko, ale w tamtej chwili bylo to trudne. -Ty i twoi przyjaciele - powiedziala niskim, zjadliwym glosem - lepiej nie pokazujcie sie na pogrzebie mojej corki. Niech Bog ma cie w opiece, jesli to zrobisz. -Sylvio... Jej oczy blysnely, ale lzy w nich bardziej wydawaly sie zbroja niz wyrazem zalu. -Sciagnales gang Norteno tutaj? I potem pozwoliles im odejsc? Co z ciebie za mezczyzna, skoro nie potrafisz bronic swego? Otworzyla z hukiem drzwi i wyszla sztywnym krokiem. Luis pospieszyl za nia - tak predko, jak zdolal w tej chwili - i otworzyl drzwi furgonetki od strony pasazera. Musial pomoc Sylvii wejsc na stopien. Nie wygladala na wdzieczna. Droga do domu przebiegala w ciszy i dretwej atmosferze, a Sylvia siedziala sztywno miedzy nami. W blasku swiatel przejezdzajacych samochodow nadal wydawala sie wyniosla i wsciekla. W koncu odlozyla chusteczke i wyciagnela sznur czarnych blyszczacych koralikow. Pocalowala srebrny, zwisajacy z nich krucyfiks i zaczela przesuwac paciorki w palcach, poruszajac cicho wargami. Paciorki rozanca. Bylam zdziwiona, ze ten zwyczaj nie zmienil sie od tak dawna. Wydawalo sie, ze Luis nie ma problemow z kierowaniem wozem, ale wyczuwalam jego zmeczenie. Ziewnal rozdzierajaco, parkujac duza czarna furgonetke przed domem Sylvii, ktory roztaczal wokol siebie cieply blask. Luis otworzyl drzwi od strony kierowcy i wysiadl. Wyskoczylam z wozu i wyciagnelam rece do starszej kobiety. Spojrzala na mnie z dezaprobata, po czym najwyrazniej doszla do wniosku, ze w danej chwili jestem jej mniej niemila niz Luis. Podnioslam ja z latwoscia i postawilam na betonowym chodniku. Zrobila krok do tylu, chwilowo zbyt zaskoczona, by sie gniewac, a Luis okrazyl samochod. Spogladal to na mnie, to na Sylvie i westchnal. -Dzieki - rzekl do mnie. Ale nie tak, jakby naprawde byl mi wdzieczny. - Sylvio, chcialbym powiedziec Isabel dobranoc. Jesli nie masz nic przeciwko temu. Nie odpowiadalo mu takie pytanie o pozwolenie, ale chyba zrozumial, ze naleganie wywola jedynie w tej kobiecie wiekszy opor. Sylvia poslala nam kolejne nieufne spojrzenie i skinela niechetnie. -Nie obudz jej, jesli spi - powiedziala. - To wszystko bylo dla niej bardzo trudne, no i jeszcze te jej zle sny. Siostra Sylvii, Veronica, siedziala w saloniku i robila na drutach w swietle cicho grajacego telewizora. Wstala, by usciskac Sylvie, a nastepnie, juz bardziej powsciagliwe, Luisa. Ta duza, niemloda kobieta o twarzy bardziej zyczliwej od oblicza swojej siostry nie objela mnie, lecz skinela mi glowa i sie usmiechnela. Mala byla bardzo spokojna - powiedziala. - W ogole sie nie budzila. Luis ruszyl korytarzem, pozostawiajac Sylvie szepczaca z Veronica, a kiedy doszedl do drzwi pokoju Isabel, cos mnie tknelo. -Zatrzymaj sie - szepnelam. Luis przystanal z reka zawieszona w powietrzu; kilka centymetrow od klamki. -Co sie stalo? Nie wiedzialam. To bylo jakies przeczucie - czegos zlego. Nic, co potrafilabym rozpoznac, czy to w swiecie ludzkim, czy w sferze eterycznej. Tak jakby ktos tutaj byl i zniknal, pozostawiajac jedynie swoj drazniacy, gorzki eteryczny zapach. -Czy jakis Straznik pilnowal domu? -Ma'at, mowilem ci. Oczywiscie, ze tak. Odsunelam Luisa i sama otworzylam drzwi do pokoju. Poczatkowo nie dostrzeglam nic przerazajacego; pokoj wygladal tak, jak wtedy, gdy go opuscilismy, tylko bylo w nim ciemniej. Polyskujaca nocna lampka migotala delikatnym swiatlem na odleglej scianie, rzucajac rozowy blask na rog pokoju i lozeczko. Aura byla tutaj mocniejsza. Nie przestrasz dziecka, powiedzialam do siebie i zmusilam sie, by podejsc powoli i cicho. Pod koldra widac bylo bezksztaltne zgrubienie. Rozowe swiatlo ukladalo sie w polaczone zwoje pomiedzy cieniami w faldach koca. Powoli odgarnelam koce i uslyszalam stlumiony okrzyk Luisa. W lozku znajdowaly sie tylko wypchana poducha i szmaciana lalka, ktorej wlosy z czarnej przedzy lezaly na poduszce. Polozylam reke w miejscu, gdzie wczesniej lezala Isabel. -Zimne - stwierdzilam. - Nie ma jej od dawna. Byc moze nie bylo jej juz wtedy, gdy zagladala do niej Veronica. Przysiadlam na pietach, przygladajac sie starannie lozeczku. Nie widac bylo zadnych oznak szamotaniny, niczego nie porozwalano. Zadnego eterycznego sladu agresji. Isabel nie stalo sie nic zlego. W kazdym razie nie tutaj. Przyprawiajace mnie o szalenstwo widmo sladu umykalo mi. Wyczuwalam je juz wczesniej, ale nie moglam zmusic pamieci, by objawilo sie wyrazniej. Unosilo sie jak mgla na krawedzi swiadomosci, ale nigdy nie na tyle blisko, by ukazac sie w pelnym swietle. Trzymalam reke w lozku Isabel, tam, gdzie dziewczynka wczesniej spala. Wyczuwalam kazde pojedyncze wlokno chlodnej bawelnianej poscieli. Czulam slodki zapach wlosow na poduszce. Znikla. Luis podszedl do szafy i metodycznie przeszukiwal pokoj, wolajac Isabel po imieniu cichym glosem, ktory stopniowo stawal sie coraz glosniejszy i coraz mniej spokojny, gdy kolejne kryjowki okazywaly sie puste. Rece mu sie trzesly. Nie tylko drzaly, ale trzesly sie jak u czlowieka zmarznietego na kosc. Zajrzal pod lozko, a potem spojrzal na mnie ponad nim. -Nie ma jej tutaj, Luis - powiedzialam. Poczerwienial, a potem zbladl. -Musi byc, tylko sie schowala. Isabel! - Tym razem wrzasnal, zerwal sie na rowne nogi i wypadl z pokoik Slyszalam jego kroki, nawolywania, odglos drzwi otwieranych i zamykanych. Gniewne pytanie Sylvii o to, co on wyczynia. Nieco cichsze protesty Veroniki. I krzyki, kiedy Luis w koncu oznajmil, ze dziewczynka znikla. Stalam bez ruchu, milczac, wpatrywalam sie w brudna szmaciana lalke. Te sama, ktora Isabel trzymala, kiedy zobaczylam ja po raz pierwszy na frontowym podworku. Lalce brakowalo jednego oka z czarnego paciorka, a szew pod prawym ramieniem byl rozpruty. Wychodzil z niego wyplowialy, miekki wypelniacz. Isabel przepadla. Ktos ja porwal. To nie byl gang Norteno; znalam teraz ich zapach i wiedzialam, ze nie zawracaliby sobie glowy uprowadzaniem dziecka, nie oczekujac okupu albo nie spodziewajac sie zemsty. Lolly nie zachowywal sie jak czlowiek, ktory zlecilby cos podobnego, chociaz pewnie moglby, gdyby zostal zmuszony. Nie posunalby sie az tak daleko, nie w takiej sytuacji. Zrobil to ktos inny. Ktos czerpiacy z mocy. Straznik. A moze dzinn. Ktos, z kim prawdopodobnie sie zetknelam, komu moze nawet ufalam. Nasi wrogowie popelnili wlasnie straszliwy, przerazajacy blad w wyborze ofiar. Ja sama w szoku i napadzie szalu zabilam w odwecie za smierc Manny'ego i Angeli. Tym razem, zrobilabym to w sposob zimny i wyrachowany, aby odzyskac dziecko. Z drugiego pokoju dobiegl mnie glos Sylvii dzwoniacej na policje. Uslyszalam, jak Luis osuwa sie po scianie na podloge pod wplywem rozpaczy, ale jego zal roznil sie od mojego. Moj byl czyms zimnym i obcym. Wyprostowalam sie i wyszlam na korytarz, gdzie Luis siedzial jak kukla. Przykucnelam, by spojrzec mu w oczy. -Nie ma jej - powiedzialam - ale chyba wiem, dokad trzeba sie wybrac. -Sladem gangu Norteno... -Nie. Oni potrafia ostrzelac dom, ale nie sa tak glupi, zeby sciagac na siebie sledztwo policji w sprawie porwania dziecka. To by ich zniszczylo. Rece Luisa wciaz gwaltownie sie trzesly. - W takim razie to jakis porywacz. Jakis inny cholerny bandzior. -Nie - odparlam powoli. - Nie wydaje mi sie. Mysle ze to ma cos wspolnego z nami. -Z nami? - Obezwladniajacy lek znikl z oczu Luisa. -Co masz na mysli? -Ktos chce nas powstrzymac; mamy na to sporo dowodow. Razem i osobno wzieto nas na celownik. Jaki lepszy sposob od odebrania nam dziecka mogl ktos wymyslic, zeby nas przystopowac, wiedzac, ze obojgu nam zalezy na bezpieczenstwie Ibby? - Chcialam, by mnie zrozumial. Gdy nie bylam pewna, czy to do niego dotarlo, wyciagnelam rece i objelam jego zimne dlonie. - Luis. W tym pokoju jest slad mocy. Straznika lub dzinna, trudno mi stwierdzic, ale musimy sie tego dowiedziec. Wypytac Ma'ata, ktory mial strzec Isabel. Moze kogos tu przekupiono albo obezwladniono. Musimy sie dowiedziec, co sie stalo. Wykrecil palce i chwycil mnie mocno za nadgarstki. Odepchnal mnie. Zakolysalam sie do tylu, ale nie jest latwo przewrocic dzinna, nawet tak niewysokiego jak ja. Moja zwinnosc zdawala sie jeszcze bardziej wprawiac go w zlosc. -To twoja wina. - Niemal plunal mi tym w twarz. - To sie zaczelo od ciebie, zjawiasz sie tutaj i wywolujesz klopoty. Jesli cos stanie sie Isabel... -Jesli cos stanie sie Isabel - wpadlam mu w slowo - wtedy winni przyplaca to krwia i bolem. A potem mozesz sie na mnie odegrac. Nie bede z toba walczyc. Juz dostatecznie duzo namieszalam. Oczywiscie, mial racje. To wszystko zaczelo sie od mojego pojawienia sie w Albuquerque. Nieumyslnie wywolalam te wypadki, ale faktycznie je wywolalam. Bylam winna Luisowi Rosze przysluge, za ktora nie moglam sie odwdzieczyc, nawet jeszcze przed uprowadzeniem jego bratanicy. Ktos uderzal we mnie i niszczyl wszystkich obok mnie. Tego nie moglam darowac. Jako dzinn nie wybaczylabym tego nigdy. Luis nie byl w stanie zlapac tego z Ma'atow, ktory mial pilnowac Isabel. Ja nie moglam odnalezc go w sferze eterycznej. To byl bardzo zly znak. -Nie dal sie przekupic - stwierdzil Luis. - Nie Jim. To niemozliwe, do licha. Byl moim kumplem i to dobrym. A wiec pewnie zginal. Nasi wrogowie zamordowali go po cichu, nie przyciagajac niczyjej uwagi, a potem przyszli po dziewczynke. Wszystko starannie zaplanowali i przeprowadzili. Zastanawialam sie tylko, dlaczego nie zrobili tego samego z nami. Zjawili sie policjanci. Nie ci sami, ktorzy zajmowali sie dochodzeniem w sprawie smierci Manny'ego i Angeli, ale dostrzegli te same powiazania - dawna przynaleznosc Luisa do gangu i smierc obojga rodzicow Isabel. Luisa zabrano na przesluchanie, chociaz zarowno Sylwia, jak i ja twierdzilysmy uparcie, ze nigdy nie zniknal nam na tak dlugo z widoku, aby mogl porwac to dziecko. Gdy przybyli detektywi - uswiadomilam sobie, ze roznica w sposobie dzialania miedzy wyzszymi ranga zwyklymi policjantami byla taka jak miedzy dzinnami a Wyroczniami - pytania nabraly osobistego charakteru. Luis doprowadzil do oczyszczenia mnie z podejrzen w sprawie znikniecia Scotta Sandsa, ale juz po raz trzeci w ciagu zaledwie kilku dni znalazlam sie pod lupa dochodzenia w sprawie o przestepstwo. Wydalo mi sie naturalne, ze uwazaja to za dziwne, ale tez mialam wrazenie, ze tracimy cenny czas, gdy policja skrupulatnie zbiera slady, robi zdjecia, przesluchuje podejrzanych i przeprowadza dokladne ogledziny w domu, na podworzu i w sasiedztwie. Wciaz jest mozliwe, ze dziewczynka sama uciekla - powiedziala do mnie kobieta detektyw, kiedy stalam na ganku w blasku przenosnych reflektorow. Zolta tasma otaczala caly dom. Wozy z dziennikarzami parkowaly teraz przy obu koncach ulicy, zatrzymane tam przez policyjne bariery, a sasiedzi Sylvii przybyli tlumnie, by sie gapic i szeptac miedzy soba. - Czy wydawala sie zdenerwowana? -Oczywiscie, ze tak - odparlam. - Przeciez zgineli jej rodzicie. Nie sadze jednak, zeby uciekla. Kobieta detektyw uniosla idealnie wydepilowana brew. Byla to niewysoka blondynka, a jej usmiech nosil znamiona wyzszosci, co nieznosnie mnie irytowalo. -Dlaczego? -Bo zostawila swoja walizeczke - odparlam. Widzialam ja wczesniej w kacie pokoju, z kwiecistym deseniem i nalepkami z lalka Barbie. - I lalke. Udalo mi sie zetrzec z jej twarzy usmiech. -Rozumiem. -Gdyby postanowila uciec, mozliwe, ze wrocilaby do swojego domu - powiedzialam. - Ale to za daleko jak na takie male dziecko, nawet gdyby znala droge. W swiecie czyhalo wiele niebezpieczenstw, wielu napastnikow gotowych zaatakowac bezbronne istoty. Taka perspektywa przyprawiala mnie o mdlosci, ale w glebi duszy wiedzialam - coz to za ludzkie uczucie - ze Ibby nie uciekla. Zostala porwana. Bylam coraz bardziej przekonana, ze policja, choc ma dobre intencje, nie potrafi nam pomoc w tej sprawie, a im dluzej bedziemy tkwic w miejscu, probujac sie wpasowac w policyjne hipotezy, tym gorszy obrot przyjmie sytuacja. Podobnie jak sledczy wiedzialam, ze slady szybko znikaja, zwlaszcza tak subtelne jak te, za ktorym mialam podazac. Gdyby aresztowano mnie jako podejrzana, bardzo pokrzyzowaloby to moje plany. -Nie sprawia pani wrazenia zbyt zmartwionej - powiedziala do mnie detektyw. Zastanawiajac sie nad tym, przechylilam lekko glowe, poniewaz zauwazylam, ze ludzie czesto tak robia. -Nie sprawiam takiego wrazenia? Pewnie jestem w szoku. -Nie. To pani przyjaciel, Luis, jest w szoku. I babcia Sylvia. Ale nie pani. -Pewnie dlatego wydaje sie podejrzana. -Tak pani mysli? - Kobieta usmiechnela sie ponownie, co sprawilo, ze dreszcz silnego zaniepokojenia przebiegl mi po kregoslupie. - Porozmawiamy gdzie indziej. Wziela mnie za ramie. Z drugiej strony podworza Luis przyparty do muru przez innego detektywa zauwazyl, co sie dzieje. Nie wiedzialam, co robic - wspolpraca z policja wydawala mi sie strata czasu, a gwaltowny sprzeciw moglby przyniesc efekt przeciwny do zamierzonego - Luis jednak wyciagnal reke, polozyl ja na ramieniu detektywa i usmiechnal sie do niego cieplo i serdecznie. Potem wymienil z nim uscisk dloni i ruszyl w moja strone. -Nie moze pan teraz z nia rozmawiac - oswiadczyla policjantka, ktora sie mna zajmowala. Ton jej glosu nie zachecal do sprzeciwu i trzymala mnie za ramie tak samo mocno jak wczesniej. - Prosze pozostac ze swoja rodzina. -Ona nalezy do mojej rodziny - odparl Luis, Policjantka spojrzala na niego z takim niedowierzaniem, ze nawet ja sie usmiechnelam. - To daleka krewna. -Tak? Z jakiej galaktyki? - Policjantka ponownie ujela mnie za ramie. - No juz, prosze pani. Idziemy. -Chwileczke, pani wladzo. - Luis wciaz sie usmiechal, serdecznie i szeroko, sciagajac jej obojetne spojrzenie. - Dziekuje za wszystko, co pani robi, zeby nam pomoc. Wyciagnal reke. Wiedzialam, co kombinuje - byla to sztuczka Straznikow Ziemi, ktora sprawiala, ze ktos wydawal sie sympatyczny i godny zaufania - ale stwierdzilam, ze nie podziala na te kobiete. Policjantka miala smuge nieufnosci tak ciemna jak rdza w swojej kruchej, zgorzknialej aurze. -Wykonuje swoje obowiazki - odparla krotko i przylozyla druga reke, by pociagnac mnie za ramie. - Ruszamy. Zerknelam na jej stopy i wyszeptalam kilka slow w strone ziemi. Widzac, jak Luis w starannie kontrolowany sposob posluguje sie swoimi umiejetnosciami, przekonalam sie, ze subtelnosci Straznikow Ziemi sa rownie skuteczne, jak brutalna sila. Splatane pasma zielonej trawy wyskoczyly w gore, oplatajac kostki policjantki i oblepiajac jej miekkie buty. Gdy probowala zrobic krok, stracila rownowage i na moment przylgnela do mnie, zanim przykucnela, zeby zobaczyc, co ja trzyma. -Co u diabla...? Luis rowniez sie pochylil, kladac dlon na jej ramieniu, jakby chcial pomoc, i poczulam, jak przeplywa przez nia silna fala mocy. Trawa odpadla, ale kobieta nie poruszyla sie od razu. -Sprawdziliscie nas - odezwal sie Luis bardzo cichym glosem. - Nie mamy nic wspolnego ze zniknieciem Ibby. Wiecie, ze to prawda. Musimy pojechac gdzies w waznej sprawie, a pani pozwoli nam odejsc. Widzialam, ze kobieta usiluje sie mu sprzeciwic. Wszystko zawislo na wlosku, a wplyw Luisa wydawal sie w tym momencie bardzo slaby zarowno w sensie czysto ludzkim, jak i tym zwiazanym z moca. Nie mialam wiele do dodania, ale zblizylam sie i polozylam reke na jego dloni. Podniosl wzrok, swiadomy naplywu mocy, i pokierowal nia z chirurgiczna precyzja, ksztaltujac odpowiedz kobiety. To tez bylo niedozwolone. Straznicy za takie postepowanie wyrzuciliby go ze swego grona lub odebrali moce, czyniac z niego pusta skorupe. Ale oczy Straznikow byly teraz zwrocone gdzie indziej, a my walczylismy o cos wiecej niz tylko o przetrwanie. Chodzilo o zycie Isabel. Cokolwiek Luis robil, dzialal na zbyt subtelnym poziomie, bym mogla sie przekonac, na czym polegaja jego metody, ale kiedy cofnal reke, detektyw zamrugala, spogladajac na niego, skinela glowa i powiedziala: -W porzadku, dziekuje za pomoc. Mozecie oboje isc. Wiem, ze sie spieszycie. Odeszlismy razem. Kiedy dotarlismy do tasmy otaczajacej teren, jeden z policjantow odwrocil sie na swoim stanowisku, marszczac brwi, i wyciagnal reke, zeby nas powstrzymac. Luis spojrzal ponad ramieniem na kobiete detektywa, ktora stala ze zlozonymi rekami w miejscu, gdzie ja pozostawilismy. Machnela ze zniecierpliwieniem w strone policjanta na obrzezu i przeszlismy pod trzepoczaca tasma, po czym ruszylismy dalej ulica. Mielismy szczescie, ze dziennikarzy z gazet i programow informacyjnych zatrzymano za barierkana. Wyczuwalam presje ich niezdrowego zainteresowania i zobaczylam skierowane na nas kamery. Nie bylo to przyjemne. Ustawilam Luisa tylem do kamer w taki sposob, aby zaslonil rowniez i mnie, i spytalam: -Nie sprawiles, zeby nam zaufala? -Nie moglem - odparl. - Ib jest jak hipnoza; mozna sprawic, zeby ludzie zrobili cos, co normalnie robia, ale ta kobieta nie ufa nikomu, a nawet jesli komus uwierzyla, z pewnoscia nie zaufalaby mnie. Bylo latwiej po prostu pchnac ja dalej na drodze, ktora szla. W kazdym razie spadajmy stad. Ona zaraz zacznie przegladac swoje notatki i stwierdzi, ze nie skonczyla nas przesluchiwac, a wiec nie mamy za duzo czasu. -Moglabym je zniszczyc - zaproponowalam. -Cassiel, chcemy, zeby policja nam pomogla. Nie chodzi tylko o to, zeby przestali zwracac na nas uwage. Zniszczenie ich notatek zaprowadzi nas donikad - Dotarlismy do zaparkowanej furgonetki, ale otaczali ja technicy pobierajacy probki do ekspertyz laboratoryjnych. Pewnie na wypadek, gdyby sie okazalo, ze wszyscy klamiemy, swiadkowie mowia nieprawde, a Luis sam porwal Isabel. - Cholera - mruknal Luis. - No coz, wykonuja po prostu swoja prace. Zbyt wielu ich tutaj, zeby mozna bylo na nich wplynac. -To glupie marnowanie czasu. -Nie - zaoponowal powaznie. - Wedlug statystyk dzieci czesciej bywaja porywane przez czlonkow rodziny niz przez obcych. To ma sens. Nie mam nic przeciwko temu, zeby badali kazdy mozliwy trop. Zauwazylam, ze moj motocykl stoi porzucony przy chodniku, niezbyt daleko od nas. Luis dostrzegl go w tej samej chwili i wymienilismy w milczeniu pytajace spojrzenia, po czym ruszylismy w jego strone. -Nie mamy kaskow - zauwazylam, wsiadajac na motocykl. -Teraz malo mnie to obchodzi. Poczulam dociazenie, kiedy Luis usiadl za mna i objal mnie, nisko przy biodrach. Uruchomilam silnik. W cichym warkocie motoru bylo cos, co koilo we mnie lek i zlosc. Luis przesunal sie, aby zlapac rownowage i wyjechalam na pusta jezdnie. Zdalam sobie sprawe, ze mamy pewien problem: bez wzgledu na to, jaki kierunek wybierzemy, bedziemy musieli przejechac miedzy dziennikarzami, poniewaz blokowali oba krance ulicy. W wysokiej furgonetce z zamknietymi oknami byloby nam latwiej. Na victory nie moglismy zachowac anonimowosci, zwlaszcza ze nie mielismy kaskow. -Alejka - powiedzial mi Luis do ucha. - Tedy. Skrecilam we wskazana przez niego strone, wjezdzajac zwirowa drozka za sasiedni dom w waska brukowana uliczke, pelna powywracanych kublow na smieci i odpadow. -Jedz! - zawolal Luis. - Rusza za nami, jesli tylko zdolaja! Dodalam gazu i motocykl wyskoczyl do przodu. Luis objal mnie mocniej i pognalam alejka, po czym skrecilam pod katem prostym w nastepna, ktora prowadzila na ulice. Szybko pokonalam zakret i ponownie przyspieszylam, ledwo zdazajac na swiatlach i wymijajac wolno jadaca ciezarowke. -Tutaj, w lewo! - krzyknal Luis, wiec poslusznie przejechalam trzy pasy na pelnym gazie, niemal przeskakujac zakret. - Dobra, w porzadku, zwolnij. Mysle, ze wszystko gra. Maszyna wydawala sie rozczarowana powrotem do swojej roli zwyklego srodka transportu, ale gdy ruch na drodze nabral tempa, motocykl poszybowal gladko, lsniacy jak rekin. Przyciagalismy zaciekawione spojrzenia. Niemal zaczynalam sie do tego przyzwyczajac. -Do twojego hotelu - zakomenderowal Luis. - Wezmiesz swoje rzeczy. Nie dam glowy, ze policja nie bedzie chciala przesluchac nas znowu, wiec lepiej, jesli stad zwiejemy. -Musimy jechac - odparlam. Uslyszalam echo glosu Wyroczni z Sedony. Musisz jechac. -Tak, ale dokad? - zapytal. Uslyszalam frustracje w jego glosie, zdradzaly ja tez jego rece zaciskajace sie na moich biodrach. - Jak ja odnajdziemy? -Chyba wiem jak - powiedzialam i skierowalam motocykl w strone motelu. Przebralam sie; czarne zalobne ubrania zamienilam na bialy skorzany stroj do jazdy, ktory wlozylam na rozowa koszulke z dlugimi rekawami. Zostawilam ciemne spodnie na sobie, ale pogrubilam splot materialu, by przybral wyglad dzinsow. Moje buty staly sie solidne i mocne jak klasyczne obuwie do jazdy na motorze. Tym razem zrobilam to niemal bez trudu, wchodzac do ciemnego, cichego pokoju. W chwili gdy zamykalam drzwi za Luisem, przeobrazilam stroj zupelnie. Jesli to go zdziwilo - jezeli w ogole cos zauwazyl - to nic nie powiedzial. Usiadl na brzegu starannie poslanego lozka i spytal: -Co teraz? Otworzylam szuflade szafki stojacej obok lozka i wyciagnelam mapy, ktore kupilam wraz z motocyklem. Byly twarde, pokryte plastikiem, i przedstawialy Nowy Meksyk oraz kilka innych stanow, takze Kolorado. Rozlozylam obie na dywanie, po czym usiadlam po turecku z jednej strony. Wskazalam Luisowi miejsce po drugiej stronie. -W jaki sposob nam to pomoze? - Byl rozdrazniony i tracil cierpliwosc. - Nie potrzebujemy map, tylko... Chwycilam go za reke, wyciagnelam maly srebrny noz z kieszeni kurtki i jednym szybkim pociagnieciem nacielam mu palec. -Hej! - krzyknal, probujac mi sie wyrwac. Nacisnelam przeciecie. Pojawily sie rubinowe krople, ktore skapnely na mape. Przesunelam jego palec, az krople zawisly nad druga mapa. Dwie wystarczyly. Puscilam go. -Potrzebna nam krew - powiedzialam. - Ty i Isabel jestescie spokrewnieni. Zwiazek nie jest taki silny jak z krwia Manny'ego lub Angeli, ale mysle, ze to wystarczy. Luis ssal zraniony palec, rozmyslajac, po czym powoli pokiwal glowa. -Mowisz o znajdywaniu podobienstw w sferze eterycznej. -Straznicy to robia? Bez ranienia i puszczania krwi - odparl. - Nastepnym razem zapytaj, zanim mnie skaleczysz. Zlozylam noz i odlozylam go na bok. -Watpie, czy bede musiala pytac nastepnym razem. Krople krwi utworzyly bezksztaltne plamy na mapach i bez zastosowania woli i energii nie oznaczaly nic. Wyciagnelam reke, a Luis westchnal i podal mi dlon, te nieskaleczona. Skupilismy uwage na mapach. Tak naprawde to, co robilismy, bylo o wiele trudniejsze, niz sie wydawalo; mapy byly jedynie reprezentacja ziemi, a nie eterycznego ducha. Gdyby same mapy zostaly przeniesione przez tereny, ktore na nich widnialy, odwzorowalyby sie pelniej w sferze eterycznej. I rzeczywiscie trasa, ktora pokonalam z Albuquerque do Sedony, jasno widniala na sklepieniu niebios, kiedy wzlecialam tam, zeby zbadac i ocenic efekty naszych staran. Reszta planow, z wyjatkiem pewnych czesci miasta Albuquerque, byla jasna i upiorna - ale potem Luis dotknal mapy w swiecie rzeczywistym i skonfrontowal ja z wlasnymi przezyciami. Mapa nabrala glebi, wymiarow i zycia. Stala sie miniaturka tego fragmentu swiata. Luis, podobnie jak jego brat, duzo podrozowal po tej czesci kraju. Krople jego krwi blyszczaly w sferze eterycznej jak ogniste kule, ale ich blask szybko mial zblednac w wyniku naturalnych procesow rozkladu. Zadziwiajace, ze to samo paliwo, ktore ozywialo komorki krwi - tlen - rowniez powodowalo ich rozpad. Zawarte we krwi zelazo juz ulegalo zmianom na poziomie chemicznym. W wymiarze matematycznym powiazanie Isabel z Luisem bylo slabe. Miala polowe DNA odziedziczona po swoim ojcu, a druga polowe po matce; polowa DNA Manny'ego byla identyczna z DNA Luisa. W najlepszym razie mozna bylo liczyc na dwudziestopiecioprocentowe powiazanie miedzy Luisem a Isabel. Mimo wszystko stanowilo to dosc silna wiez. Podobienstwa sie przyciagaja. To jedna z podstawowych zasad obowiazujacych na tym swiecie. Krople krwi Luisa zablysly jasniej, gdy skapalam je w esencji Ziemi. Potoczyly sie bardzo powoli po plastikowej powloce mapy, wytyczajac droge struzkami z Albuquerque... ...w kierunku polnocnym, prosto na polnoc, wijac sie wzdluz autostrady prowadzacej do Kolorado. Krople krwi na mapie Nowego Meksyku zadrzaly i zatrzymaly sie tuz przed miastem o nazwie Counselor. Na drugiej mapie krople pokazaly to samo. -Jicarilla, rezerwat Apaczow - powiedzial Luis. - Ona tam jest. Krople i teraz juz ledwie blyszczace w sferze eterycznej - przesunely sie do przodu. -Tam wlasnie sie teraz znajduje - przyznalam. - Ale sie przemieszcza. Porzucilismy sfere eteryczna i wytarlam krew z zafoliowanych map, a potem zlozylam je i schowalam do wewnetrznej kieszeni swojej kurtki. Spogladalismy na siebie w milczeniu przez dluga chwile, wreszcie Luis spytal: -Czujesz sie na silach? -Zeby odnalezc Isabel? Tak. - Nie trzymalam go juz za reke, mialam wiec jedynie niewielki dostep do sfery eterycznej, ale jego aura zrobila sie wyraznie ciemna. - Ty nie. Zamrugal. -Co takiego? -Potrzebujesz odpoczynku. Nie mozesz spac na motocyklu. Musisz byc przytomny i czujny. Pokrecil glowa. -Nie ma na to czasu. Liczy sie kazda minuta, Cassiel. Co bedzie jesli... jesli oni ja skrzywdza... - Nie chcial myslec o wszystkich tych strasznych rzeczach, ktore moglyby przydarzyc sie dziecku, i ja tez nie. -Jesli zrobia jej cos zlego - wpadlam mu w slowo - dowiemy sie o tym. - Czulam, ze to prawda. Wiez, ktora utworzylismy, byla dostatecznie silna, a moce Luisa jako Straznika Ziemi jedynie wzmacnialy to powiazanie. -Luis, musisz odpoczac. Jesli tego nie zrobisz, nie bedziesz mogl przekazac mi energii i ta podroz pojdzie na marne. Nic nie osiagniemy. Nie chcial spac. Kiedy ulozylam go na lozku i polozylam mu reke na czole, wciaz walczyl z ogarniajacym go snem. Byl zbyt zmeczony, by mogl dalej dzialac - wyczuwalam to - ale jakas inna jego czesc nie chciala sie odprezyc. W ciagu ostatniej doby zuzyl mnostwo energii i nie rozumialam jego oporu. Schwycil mnie za nadgarstek, ale nie odsunal mojej dloni z czola. Nawet z bliskiej odleglosci, w polmroku, jego ciemne oczy wygladaly jak cieniste kregi. -Obiecaj mi - powiedzial. - Obiecaj, ze sprowadzisz ja z powrotem, nawet jesli cos mi sie stanie. Przyrzeknij. -Zrobie to - odparlam. -Powtorz. -Zrobie to. Jego palce sie zacisnely. -Jeszcze raz. -Obiecuje - rzeklam. Pochylilam sie do przodu, by przesunac palcami po jego rozchylonych wargach. - Spij. Zamknal oczy, a jego dlon zacisnieta na moim nadgarstku rozluznila sie i osunela. Zamierzalam musnac go tylko, ale jego usta byly tak cieple i miekkie pod moimi palcami, ze dotykalam ich dluzej. Az do chwili, kiedy upewnilam sie, ze usnal, a wtedy podeszlam do niewielkiego poplamionego fotela przy oknie. Wyjrzalam na parking. Niewiele sie tam dzialo i zdawalo sie, ze nikt nie interesuje sie naszym pokojem. A jednak jakis zlodziej podszedl do mojego motocykla, rozgladajac sie dookola, zeby sprawdzic, czy ktos go nie widzi. Gdy probowal przetoczyc maszyne, rozmiekczylam asfalt pod jego stopami, unieruchamiajac go, i otworzylam okno. Gapil sie na mnie, probujac wyswobodzic sie z pulapki, ktora musiala mu sie wydac jakims koszmarem. -Zostaw to! - zawolalam i sprawilam, ze odzyskal twardy grunt pod nogami. - Nie przychodz tu wiecej. - Zdawalo mi sie, ze chyba powinnam powiedziec cos bardziej konstruktywnego. - I nie kradnij. Spojrzal na swoje poplamione nafta sportowe buty i uciekl. Wrocilam na fotel i zanim nastal swit, zapadlam w lekki sen pelen marzen. Obudzil mnie zapach parzonej kawy i plynacej wody. Prysznic. Luis sie myl. Czulam sie zesztywniala i obolala, ale bylo mi dosc cieplo. Spojrzalam na siebie i stwierdzilam, ze Luis przykryl mnie kocem, kiedy spalam. Wstalam, zlozylam przykrycie i podeszlam do dzbanka z kawa. Nalalam dwie filizanki i zanioslam je do lazienki. Za plastikowa zaslona bylo widac zarys sylwetki Luisa. Postawilam filizanke na blacie. -Cassiel? - Odgarnal zaslone na bok, wystawiajac tylko glowe. - Co ty wyprawiasz, do diabla? -Przynioslam ci kawe - odparlam. -Dobra, dzieki, ale... - Westchnal. - Nie wiesz, co to takiego prywatnosc, prawda? Obdarzylam go niespiesznym, lekkim usmiechem. -Myslisz, ze chcialam zobaczyc cie nagiego? Nie odpowiedzial, gdy tak to ujelam. Zaciagnal zaslone z powrotem. Oparlam sie o blat i popijalam kawe, patrzac jak cien sylwetki Luisa sie porusza, a kiedy woda przestala leciec, wrocilam do sypialni. Luis ubral sie szybko i zajelam jego miejsce w mocno nagrzanej lazience. Chlodniejsze powietrze sypialni milo owialo moja wilgotna skore, kiedy po kapieli wyszlam z ubraniami na ramieniu. Naga. Luis spojrzal na mnie, jakby mimowolnie dokonywal inspekcji, potem jednak odwrocil sie ode mnie. Nie odzywalam sie, wciagajac bielizne i ubranie, warstwa po warstwie, a na koniec wkladajac skorzana kurtke. -Nie jestem niesmiala - zapewnilam go. - To nie jest cecha dzinnow. -Tak - przyznal. - Zauwazylem. - Jego glos brzmial bardzo dziwnie. Zerknal na mnie przez ramie, zobaczyl, ze sie ubralam, i ponownie zwrocil sie do mnie twarza. - Stracilismy duzo czasu. -Nie wiecej niz gdybysmy pojechali dalej w takim stanie jak wczoraj, natkneli sie na naszych wrogow i dostali od nich w skore - odparlam. - Natrafilam na slad Ibby w sferze eterycznej. Juz ich nie zgubie. Chyba ze odkryja sztuczke, ktora sie posluzylam, zeby stworzyc powiazanie, i znajda sposob, by je przerwac. Mialam nadzieje, ze porwali dziecko z jakiegos konkretnego powodu, gdyz najlatwiejszym sposobem na przeciecie wspomnianego lacza bylo zabicie Ibby. Luis dopil kawe. -Chodzmy. Zatrzymalismy sie na krotko, zeby kupic kaski i ruszylismy w dalsza droge. Do rezerwatu nie bylo zbyt daleko. Za Albuquerque krajobraz Nowego Meksyku zdominowaly przykurzone barwy ochry i czerwieni. Lokalna roslinnosc byla bardziej wytrzymala, niewymagajaca i odporna na surowe warunki. Poczulam z nia dziwna wiez. Podczas jazdy ocenilam kondycje Luisa. Nabral sil, a jego zasoby mocy sie odnowily. U Straznikow zasoby te napelnialy sie energia z otaczajacego swiata; byl to rodzaj osmozy asymilacji, z ktora, jak mi sie wydawalo, sama nie potrafilam sobie radzic. Latwiej byloby wchlonac czesc tej mocy poprzez kontakt ze skora, ale odkrylam, ze jesli sie skoncentruje i zachowam ostroznosc, moge sciagac niewielkie dawki energii nawet przez warstwy odziezy w miejscu, w ktorym rece Luisa obejmowaly mnie w pasie. Zadrzalam z ulga, kiedy jego ciepla energia wniknela w moje zglodniale tkanki, ale nie sadzilam, zeby Luis to odczul. Doznanie to prawdopodobnie zagubilo sie gdzies wsrod drgan motocykla, gdy pedzilismy, pokonujac dlugie kilometry po pustej szosie. Mapa pokazala nam trase, ktora podazala Isabel, ale analizujac inne mozliwosci dojazdu, znalezlismy drogi o lepszej nawierzchni, gdzie moglam dodac gazu, i pognalismy o wiele szybciej. Lamalismy przepisy, ryzykujac w ten sposob, lecz podobnie jak Luis rozpaczliwie chcialam skrocic czas dotarcia do celu. Porywacze Ibby mogli byc tymi samymi ludzmi, ktorzy wczesniej tak brutalne zaatakowali Manny'ego, mnie i Luisa. Najpewniej nie mieli litosci i wzgledow dla niewinnych i nie bylam pewna, czy mlody wiek Isabel ma dla nich jakies znaczenie. Po dwoch godzinach przekroczylismy granice rezerwatu Jicarilla. Niewiele wskazywalo na to, ze wjechalismy na jego teren - tylko wyblakle znaki; surowy krajobraz specjalnie sie nie zmienil. Przebiegala przez niego autostrada stanowa numer 537. Zatrzymalam sie na poboczu zakurzonej szosy, w miekkim piachu, zeby wejsc do sfery eterycznej. Isabel byla juz gdzie indziej, przemieszczajac sie dalej, ale zblizalismy sie do celu... Pozostaly nam najwyzej jeszcze dwie godziny jazdy. Zastanawialam sie, czemu nasi wrogowie poruszaja sie tak wolno. Z pewnoscia piecioletnie dziecko nie moglo az tak ich spowolnic. Chyba ze... chodzilo im wlasnie o to, zebysmy za nimi podazali. Po co mieliby nas atakowac, trwoniac energie, skoro mogli zmusic nas do marnotrawienia naszych wlasnych zasobow w pogoni - i w koncu nas zlapac? Nie rozmawialam o tym z Luisem, lecz wiedzialam, ze doszedl do takich samych wnioskow. Technika, jaka sie poslugiwalismy, by wytropic dziewczynke, byla dosc niezwykla, niemniej znana Straznikom Ziemi. Prawdopodobnie zastosowalismy oryginalna taktyke poscigu, jesli jednak nasi przeciwnicy byli tak zdeterminowani, jak przypuszczalam, pewnie zaplanowali jakis kontrmanewr. A rezerwat Jicarilla rozciagal sie przez granice, od Nowego Meksyku do Kolorado. -Co ty wyczyniasz? Musimy jechac dalej! - zawolal Luis zdziwiony, ze sie zatrzymalam. Zawczasu zalatwil swoje potrzeby fizjologiczne, a ja moglam z tym zaczekac. - Cos nie tak? -Nie wiem - odparlam. - Ilu jest Straznikow Ziemi miedzy tym miejscem a granica stanu Kolorado? -Zaden. Mamy klopoty kadrowe, jak wiesz, a poza tym z tego, co slyszalem, pozostal tylko jeden czy dwoch w calym stanie. Wiekszosc najwyzszych ranga wyjechalo na wezwanie Lewisa. Nie ma ich teraz w kraju. Pokrecilam lekko glowa. -Czy tobie tez kazali wyjechac? -Tak. - Jego ton nie zachecal do dalszej rozmowy na ten temat. - Czemu tak nagle martwisz sie o Straznikow? Wbilam wzrok w daleki, drgajacy horyzont, gdzie czarna wstega szosy wznosila sie pod niebo na widnokregu, i wyciagnelam reke do Luisa. Ujal ja po chwili wahania' i tym razem to ja prowadzilam, gdy wznosilismy sie do sfery eterycznej. Nie poszybowalismy zbyt daleko. Nie musielismy. Kiedy powrocilismy na ziemie, Luis zadrzal, wchodzac ponownie w swoje cialo, i powiedzial: -Do licha, mialem nadzieje, ze nie beda wiedzieli o naszym poscigu. -Ja tez na to liczylam - odparlam. - Kaski. -Kaski utrudniaja widocznosc - zauwazyl. - Bedziesz jechala prawie na slepo. -Poloz mi reke na plecach - poprosilam. - Na golej skorze. Moge posluzyc sie nadnaturalnym eterycznym superwzrokiem, jesli mnie nie puscisz. -Myslisz, ze uda ci sie tak jechac? Na slepo? Poslugujac sie jedynie dezorientujacymi informacjami w sferze eterycznej? Byc moze. Jaki mialam wybor? Patrzylam, jak widnokrag staje sie coraz bardziej zamglony, po czym zanika jak brudna smuga, rozmazujaca sie na jasnym blekitnym niebie w nierowna, powiekszajaca sie kreche. To, co pokazywalam Luisowi w sferze eterycznej, bylo zblizajaca sie burza piaskowa. I to grozna. Wlozylam kask. Nie mogl uchronic mnie przed wszystkimi zagrozeniami, ale przynajmniej umozliwial oddychanie podczas piaskowej burzy - dopoki plastik sie nie uszkodzi. Wolalam nawet nie brac pod uwage takiej mozliwosci. Poczulam, jak siedzacy z tylu Luis wklada swoj kask, po czym wsuwa mi rece pod kurtke, wyciaga mi koszule ze spodni i kladzie cieple dlonie po obu stronach talii, na golej skorze. Powiazanie miedzy nami stalo sie mocniejsze i odetchnelam gleboko. -Nie wychylaj sie - powiedzialam. - Nie mam pojecia, na co jeszcze mozemy sie natknac w ciemnosci. Dodalam gazu, wyrzucajac piach w nieruchome powietrze, zjechalam na twarda nawierzchnie szosy i victory prawie wryl sie w asfalt, wydajac z siebie ryk. Pedzilam coraz szybciej. Przypominalo mi to dawne czasy, konie pedzace w strone linii nieprzyjaciela i rycerzy walczacych na kopie - aby zabic lub samemu zginac. Czerwona wstega nad horyzontem kipiala jak atrament wlany do wody. Wyczuwalam sily, ktore nia kierowaly - energie nie Ziemi, lecz Pogody, wspoldzialanie mas zimnego i cieplego powietrza, tworzacego ten zabojczy i wybuchowy huragan. W wilgotniejszym klimacie przynioslby on pioruny i deszcz, lecz tutaj tylko smagal ziemie, wznoszac drazniacy piach i zwir, ktore scieraly sie, wzbudzajac w burzy piaskowej wlasna energie. Pierwszy podmuch wichru zatanczyl na prerii, kierujac sie wprost na nas. Tornado - taka nazwa przyszla mi najpierw do glowy, ale wiedzialam, ze nie jest wlasciwa. Gustnado. Nie mialo znaczenia, jak to sie nazywa, wazne bylo tylko, ze potezny podmuch uderzyl w nas z cala sila. Tylne kolo motocykla zakolysalo sie przez moment, po czym znowu odzyskalo przyczepnosc. Zblizajaca sie sciana piasku stawala sie coraz ciemniejsza - wciaz byla czerwonawa, lecz teraz stopniowo przechodzila w braz, przeslaniajac coraz wiecej swiatla. Wkrotce miala calkiem zacmic slonce. -Nie damy rady! - krzyknal za mna Luis. Nie mialam czasu na odpowiedz. To prawda: nie moglismy poskromic burzy piaskowej, ale ja nawet nie probowalam tego osiagnac. Chcialam tylko znalezc w niej wzglednie spokojniejsze pasmo, przez ktore udaloby sie przejechac. Moglismy to zrobic. Bylam pewna, ze sie uda. Nie mialam watpliwosci do momentu, w ktorym uswiadomilam sobie, jak potezna jest w rzeczywistosci ta burza. Z daleka wygladala groznie, ale teraz wydawala sie monstrualna i wciaz sie nasilala. Zakrywala horyzont czerwono - brazowymi falami, marszczac sie niczym jedwab i rozciagajac pod niebo. Zakurzona, rozklekotana furgonetka z hukiem wyjechala z bocznej drogi, skrecila i, minawszy nas, popedzila w przeciwnym kierunku. Uslyszalam, jak kierowca wola cos, chcac nas ostrzec. Uciekal. Dzialal rozwaznie. Ale po drugiej stronie tej sciany znajdowalo sie dziecko, ktorego szukalismy, i nie zamierzalam przyznac sie do porazki. Jeszcze nie. -Zatrzymaj sie! - wrzasnal Luis. Ledwo go uslyszalam przez nasze dwa stykajace sie ze soba kaski, majac wrazenie, jakbysmy znajdowali sie w prozni, w przestrzeni kosmicznej, a nie na bezpiecznym gruncie. - Nie damy rady! -Damy! Uwazaj! - polecilam. Pochylilam glowe, zacisnelam mocniej rece na kierownicy motocykla i dalej mknelam przed siebie. Uderzylismy w sciane piachu, czy tez raczej ona uderzyla w nas, z taka sila, jakby w poprzek drogi ktos rozciagnal siec. Gdybym nie przywarta kurczowo do motocykla, spadlibysmy z maszyny na leb, na szyje i pewnie bysmy zgineli. Victory wpadl w poslizg i probowalam nad nim zapanowac, ale w otaczajacej nas ciemnosci i smagajacym piasku nie dostrzegalo sie kierunkow ani ksztaltow. Ktoredy naprzod? Nawet intuicja mnie zawodzila i poczulam sie bezradna. Burza osiagnela takie nasilenie, ze skwierczala od wlasnej energii i mocy, stajac sie potworem, niemal zywym, ktorego celami byly ekspansja, pochlanianie wszystkiego i narastanie. Zycie w najbardziej pierwotnej formie. Nadnaturalny, eteryczny superwzrok troche pomagal. Zaczerpnelam nieco mocy z rak Luisa obejmujacych mnie w pasie i przelalam ja przez ciemnosc w postaci linii prostej jak promien lasera w kierunku, ktory, jak mi sie zdawalo, wiodl na polnoc. Nawet dzieki mocy Luisa i swojej zdolnosci do wzmacniania jej i kontrolowania osiagnelam zaledwie tyle, ze w nawalnicy pojawila sie waska szczelina, w ktorej piach byl tylko gesty, a nie dlawiacy. Znowu przyspieszylam, podazajac za ta linia. Wokol wirowaly i smagaly nas sciany ciemnosci. Oslona na twarz w moim kasku najpierw popekala, a potem zaszla mgla od nieublaganych podmuchow wiatru. Poczulam ostry bol w nodze i w ramieniu. Kamienie. Nasilajaca sie burza piaskowa podrywala z podloza coraz wiecej roznych szczatkow i przedmiotow. Niekiedy bywaja to kawalki metalu, druty kolczaste i drewniane slupy. Kawalek drutu kolczastego moglby odciac mi glowe z taka latwoscia jak miecz i na moment opuscila mnie odwaga. Doprowadze do tego, ze oboje zginiemy. Co sie wtedy stanie z Isabel? Przed nami cos zamigotalo w mroku. Poslugujac sie eterycznym superwzrokiem, ujrzalam dezorientujaca platanine kolorow, z trudem rozpoznawalnych wzorow; nie bylo tam nic, co moglabym zidentyfikowac... I wtedy nagle, zupelnie niespodziewanie, wzory te rozlozyly sie w szare linie, nabierajac ksztaltow. Byl to samochod i jechal prosto na nas. 12 Nie zdazylam ostrzec Luisa, ale trzymal sie mnie kurczowo i uznalam, ze nie spadnie z motocykla.Skrecilam ostro, wyjezdzajac z niewielkiego tunelu nieco jasniejszego powietrza w sam srodek burzy. Nie mialam wyboru, ale i tak bylo to bez znaczenia, Uslyszalam syk, gdy moj but otarl sie o opone mijajacego nas wozu, a ped powietrza omal nas nie wywrocil. Nie moglam tego zobaczyc, poniewaz tutaj, w tym pozbawionym swiatla piekle, nie bylo niczego poza wyjacym wsciekle wiatrem, smagajacym piaskiem oraz ciemnoscia. Znowu stracilam orientacje, chociaz wciaz mialam szose pod kolami. Musialam zwolnic nie wiedzac, dokad prowadzi droga, i zakaslalam, kiedy piach zaczal przenikac przez brzegi oslony twarzy w kasku, pokrywajac mi twarz drazniacym pylem i dlawiac mnie. Luis mial racje. Nie wyjdziemy z tego calo. Boisz sie, szeptalo we mnie widmo dzinna. Zupelnie jak czlowiek. Kiedys moze uznalabym to za smieszne lub za cos, co zasluguje na pogarde. Teraz stanowilo dla mnie kwestie przezycia. Wszystkie nerwy w moim ciele wyly z bolu. Mialam ochote sie skryc, zwinac w bezpieczny klebek i czekac, az te straszne chwile przemina. Tak mysli twoje cialo, przemowil we mnie duch dzinna. Oni wlasnie chca, zebys tak postapila. I mial racje. Jesli to burza wzniecona przez Straznikow, mogla tkwic w miejscu, zdzierajac skorzana kurtke z moich plecow i skore z mojego ciala, calkiem jakby testowano na niej maszyne do piaskowania. Intuicyjnie wybralam kierunek i wcisnelam gaz do dechy. Gdybym zjechala z szosy na piaszczyste pobocze, rozbilibysmy sie i zgineli w tej burzy. Nie zrobie tego, postanowilam wbrew lekowi, ktory we mnie narastal. Panuje nad sytuacja. Opony buksowaly w ciemnosci po zwirze. Wzielam gwaltowny wdech, Zakrztusilam sie i zakaslalam. Moje usta pokrywal pyl. Na kierownicy motocykla zatanczyly gorace niebieskie iskry. Znowu skrecilam w lewo, wykonujac energiczny ruch ramieniem, na slepo odnalazlam skraj, a nastepnie skoncentrowalam sie na krotkich i plytkich oddechach, kiedy pedzilismy w te kipiaca, mordercza ciemnosc. Cos twardego i goracego uderzylo mnie w udo i polecialo gdzies dalej. Metal, pomyslalam. Najprawdopodobniej drut. Szybciej. Burza nie mogla trwac wiecznie. Nawet najpotezniejszy Straznik albo najwiekszy dzinn nie potrafiliby zbyt dlugo utrzymac takiego skupienia energii. Pogoda byla najbardziej niestabilna z sil, rozpraszajaca sie pod wplywem wlasnego brzemienia. Eteryczny superwzrok nie wskazal nic, jedynie chaos, niekonczace sie morze blyskow, tumanow i mgly. Porysowana, starta oslona twarzy w kasku pekla z odglosem przypominajacym grzmot i struga piasku, ktora sie pod nia wdarta, chlostala mi glowe. Zacisnelam piekace oczy. Jechalam dalej na slepo. Nie moglam zaczerpnac powietrza, a wiec wstrzymalam oddech, z trudem tlumiac odruch kaszlu. Juz prawie docieralismy do celu. Niemal... Przebilismy sie przez skraj burzy piaskowej w cisze i lotny, mialki pyl, podobny nieco do dymu. Niebo nad nami bylo matowo pomaranczowe, a slonce wygladalo jak wyschnieta plama. Nie bylo juz szosy, tylko lawica piasku. Zatrzymalam motocykl, wpadajac przy tym w lekki poslizg, i chwycilam za kask. Sprzaczki wydawaly sie zamarzniete, a kiedy w koncu udalo mi sie je rozpiac, oslona na twarz rozpadla sie na dwie czesci. Plastik byl szary i zamglony jak oczy trupa. Z przodu kasku odpadla farba, pozostawiajac matowa szarzyzne. Kiedy rzucilam go na ziemie, wysypala sie z niego struga piachu. Jeszcze wiecej pylu posypalo sie z mojej pochylonej glowy. Zakaslalam spazmatycznie, wypluwajac mnostwo kurzu, i wreszcie poczulam, jak Luis odrywa ode mnie rece. Pomyslalam, ze zostana mi since w miejscach, gdzie sie mnie trzymal, wyrazny slad po kazdym odcisnietym palcu. Luis zsiadl z motocykla i przeszedl chwiejnie kilka krokow, usilujac sciagnac z glowy kask. Moje cialo czesciowo oslanialo go podczas burzy, lecz mimo to kiedy sie odwrocil, jego twarz przypominala blotnista maske ulepiona z potu i kurzu. Zakaslal i splunal, chwytajac sie dlonmi za kolana i krecac przy tym glowa. -Nie do wiary, ze nam sie udalo - wychrypial. Przekonalam sie, ze w ogole nie moge mowic. Gardlo odmawialo mi posluszenstwa. - Nic ci nie jest? Odpowiedzialam mu gestem, wznoszac kciuk do gory. Przez moje znekane cialo przebiegl strumien ciepla, ekstatycznej radosci. Ocalalam. Przedarlam sie przez burze i przezylam. Jako dzinn nigdy nie wiedzialam, jak to jest, gdy pokona sie takie przeciwnosci. To tylko adrenalina, zadrwila ta dawna czesc mnie. Zludzenia i hormony. Za nami burza piaskowa potoczyla sie dalej, wyjac, czarna jak noc. Nie moglismy nic zrobic, by ja zatrzymac, zreszta wcale nie mialam ochoty tego probowac. Zwrocilam sie w strone Kolorado, dokad wciaz prowadzil slad Isabel. Zadne z nas nie pociagneloby dluzej bez odpoczynku. Okazja pojawila sie w postaci podniszczonego, pustawego przydroznego motelu w poblizu granicy stanu. Jesli mial on jakas nazwe, to nie zauwazylam jej; byla tylko rdzewiejaca, trzepoczaca na wietrze tablica z napisem "Motel", a ponizej informacja: "Pokoje z telewizja kolorowa i klimatyzacja". Motocykl krztusil sie tak samo jak ja i liczylam na to, ze piaskowa burza niezbyt go uszkodzila. Mial poobijane krawedzie, pogiete i spilowane, lecz najwyrazniej nic powaznego mu sie nie stalo. Nie dalo sie tego powiedziec o mnie. Wynajelam pokoj, poslugujac sie jezykiem migowym i otrzymana od Straznikow karta kredytowa na nazwisko Leslie Raine. Recepcjonista za stara, spekana lada wygladal mlodo i byl az nazbyt podekscytowany widokiem klientow. -Wpadliscie w te piaskowa burze? - zapytal, wpychajac moja karte kredytowa w stary typ czytnika. - To macie szczescie, ze przezyliscie - dodal. - Prosze bardzo. - Oddal mi karte. - Prosze tu podpisac. Podpisalam sie tam, gdzie mi kazal, wpisujac nazwisko z karty. Chlopaka wyraznie intrygowaly moje rozowe wlosy - ktorych kolor nadal przebijal przez warstwe kurzu. -Nie jestescie tutejsi - stwierdzil. - Z Dallas? Z Los Angeles? Z Las Vegas? -Z Albuquerque - odparl Luis i zakaslal. - Macie tu wode? -Automat jest obok wejscia - odrzekl chlopak. - Dolar dwadziescia piec centow za butelke. Ale woda ze zrodla darmowa. Dobra, glebinowa, nie taka jak miastowa - oznajmil z duma. Unioslam brew i zerknelam na umorusanego Luisa, ktory w odpowiedzi tylko sie usmiechnal. Byl Straznikiem, wiec oboje wiedzielismy, ze to, co naturalne, nie zawsze oznacza bezpieczne. Bez slowa podalam Luisowi kilka dolarow, a on odszedl, by wybrac mniej ryzykowna opcje. Chlopak wydawal sie rozczarowany naszym asekuranctwem. -No, dobra - powiedzial i wreczyl mi lepiacy sie od brudu klucz z jeszcze brudniejszym, pomaranczowym plastikowym wisiorkiem z numerem 2. - Prosze bardzo. Klimatyzacja dziala, posciel jest czysta, a w telewizji kanal dla doroslych bez dodatkowych oplat. Za te ostatnie slowa zganilam go przeciaglym spojrzeniem i wyszlam na zewnatrz, na jasno swiecace slonce. Luis wyciagal cztery ostatnie butelki z zimna woda z automatu wyblaklego od promieni slonecznych. Przeszlam obok niego i dotarlam do drzwi, do ktorych pasowal klucz, otworzylam je i obrzucilam wzrokiem nasze tymczasowe schronienie. Nie dorownywalo klasa nawet temu motelowi, w ktorym wczesniej zatrzymalam sie w Albuquerque, jednak recepcjonista nie klamal - stalo tam lozko, porzadnie zaslane, a kiedy uruchomilam klimatyzacje, naplynelo chlodne powietrze. Rzucilam klucz na stolik i zaczelam zdejmowac czesci garderoby po drodze do lazienki, pozostawiajac na dywanie kaskady chrzeszczacego piasku. Skore pod ubraniem mialam zakurzona i poobcierana - gdzieniegdzie az do krwi. Stalam pod woda przez dlugi czas, az to, co ze mnie splywalo, zrobilo sie czyste, a kiedy tylko wyszlam, Luis minal mnie, naga, idac pod prysznic. Nie odezwalismy sie do siebie. Odwrocil ode mnie oczy po moim pierwszym spojrzeniu, a ja postapilam tak samo. Strzasnelam swoje ciuchy i oczyscilam je mala fala mocy, po czym zrobilam to samo z jego ubraniem, wsluchujac sie w szum wody z prysznica w lazience. Juz ubrana, wypilam duszkiem dwie butelki wody i wyjrzalam przez okno motelu w kierunku burzy piaskowej, przesuwajacej sie w strone horyzontu. Uslyszalam, jak z prysznica przestaje leciec woda, a kilka chwil pozniej dobiegl mnie szelest odziezy za moimi plecami, gdy Luis zaczal sie ubierac. Nie mowilismy nic, ale mimo to jakos porozumiewalismy sie ze soba. Bylam wyraznie swiadoma jego obecnosci, kazdej chwili z nim, i zastanawialam sie, czy on odczuwa to samo. Podalam mu butelke wody, ktora lapczywie wypil, a nastepnie jeszcze jedna. Dopiero konczac druga, zapytal: -Wciaz wyczuwasz trop? Przytaknelam ruchem glowy. -Cos sobie pomyslalem - rzucil. - Moze w ogole nie chodzi o nas. Moze chodzi o Isabel. To mnie zaskoczylo i odwrocilam sie w strone Luisa. -Jak to? Przeciez ona jest jeszcze dzieckiem. - Odzyskalam juz glos, ktory jednak zabrzmial cienko i chropawo. -Tak, wiem, ale posluchaj mnie. To nie wyglada mi na porwanie dla okupu... Oni nie zglosili zadnych zadan, nawet nie kazali nam trzymac sie z daleka. Musieli miec tamten dom na oku i czekac na okazje, zeby ja uprowadzic. Moze to wszystko mialo na celu porwanie Ibby, a nie zabicie Manny'ego czy Angeli albo ciebie i mnie? My tylko... -...Bylismy dla nich przeszkoda - dokonczylam cicho. - Ale jaka wartosc przedstawia dla nich piecioletnie dziecko? Czy Isabel wykazywala jakies zdolnosci, ktore swiadczylyby, ze nadaje sie na Strazniczke? -Jeszcze nie. Najczesciej nie zdarza sie to przed okresem dojrzewania. Jednak takie zdolnosci rzeczywiscie wystepuja w naszej rodzinie. - Wzruszyl ramionami. - Sam zaczalem je wykorzystywac dosc wczesnie. Okolo dziewiatego roku zycia, o ile dobrze pamietam. Siegnelam myslami w przeszlosc i zamyslilam sie. Wydawalo sie niemozliwe, by owe ataki mialy na celu wylacznie wyeliminowanie opiekunow Ibby, niemniej Luis mial racje: uprowadzenie Isabel wygladalo na glowny, a nie podrzedny zamysl. -W takim razie nie wypuszcza jej tak latwo - stwierdzilam. - Skoro juz sie postarali, zeby wpadla im w rece. Luis wpatrywal sie we mnie z napietym i ponurym wyrazem twarzy. -Myslisz, ze ja zabija? -Nie wiem - odrzeklam cicho. - Nie mam pojecia czego od niej chca. Dziesiec minut pozniej oddalam klucz recepcjoniscie, co nasunelo mu niepokojaca mysl, ze cos nam sie nie spodobalo w kwaterze, a potem wraz z Luisem wsiadlam na motocykl i ruszylismy dalej. Slad w sferze eterycznej wciaz byl wyczuwalny i nadal dosc wyrazny. Od Isabel oddzielala nas najwyzej godzina drogi. Bez wzgledu na to, jak i czym ja przewozili, ow srodek lokomocji byl wolniejszy od naszego motocykla, nawet nieco przeciazonego. Dodalam gazu i zaczelismy skracac ten dystans. Jechalismy niemal przez godzine, a moje instynkty - odziedziczone po dzinnach oraz te ludzkie, cielesne - odezwaly sie, zadne krwi. Znalezlismy sie bardzo blisko celu, tak blisko, ze jedynie pas horyzontu zdawal sie oddzielac nas od Isabel. Uwazaj, ostrzegala ostrozna czesc mnie. Oni beda walczyc, by ja zatrzymac. -Kolorado! - krzyknal Luis, kiedy minelismy w pedzie wielka tablice. Malo mnie obchodzily granice stanow. Trop wskazywal, ze Isabel znajduje sie zaledwie kilka kilometrow przed nami, i zamierzalam dogonic porywaczy. - Cholera! Cassiel, zwolnij... gliny! Dostrzeglam woz patrolowy, kiedy go mijalismy, zaczajony na polnej drodze obok autostrady. Zerknelam we wsteczne lusterko, by sprawdzic, czy policja ruszy za nami w poscig. Ruszyla. -Zatrzymaj sie! - wrzeszczal do mnie Luis. - Nie zgubisz ich na prostej szosie; wyhamuj! Zwolnilam. Nie bylo to takie proste. Instynktownie chcialam kontynuowac pogon za porywaczami i choc wiedzialam, ze Luis ma racje, nie mialam tez ochoty dawac za wygrana. Radiowoz zatrzymal sie za nami i wysiadlo z niego dwoch ludzi. Jeden z nich podszedl, podczas gdy drugi pozostal w aucie. -Prosze zejsc z motoru - nakazal policjant. Byl wielkim, zwalistym facetem, z troche nieprzeniknionym i zarazem uprzejmym wyrazem twarzy. Ciemne okulary przeslanialy mu oczy, podobnie jak czapka z daszkiem. Sprawil na mnie wrazenie kanciastego sztywniaka. Przelozylam noge przez siedzenie, Luis zrobil to samo, a kiedy juz zeszlismy z motocykla, policjant wyciagnal bron i przycisnal mi ja mocno do klatki piersiowej, dokladnie na wysokosci mojego kruchego ludzkiego serca. -Nie ruszac sie - rzucil. Luis zamarl, nie wazac sie protestowac i zaplacil za to; drugi z policjantow wyszedl z wozu, zlapal go za kolnierz i pchnal na rozgrzany metal karoserii samochodu. A potem przystawil lufe rewolweru do jego karku. -Na ziemie - powiedzial ten, ktory pilnowal mnie. - Twarza w dol. No, juz! Asfalt okazal sie goracy i lepki, ale nie mialam specjalnego wyboru. Moglam wprawdzie stawiac opor, ale watpie, czy pomoglabym w ten sposob Luisowi i sobie. Wypadki mogly potoczyc sie w sposob nieprzewidywalny, poza tym nie rozumialam reakcji policjantow. Wydawala sie za ostra jak na przewinienie, polegajace na przekroczeniu dozwolonej predkosci. -Rece! - ryknal policjant. Poczulam nacisk twardego kolana posrodku swoich plecow i przemiescilam ramiona za siebie. Gliniarz zatrzasnal chlodny metal na moich nadgarstkach i, szarpiac mocno za kajdanki, poderwal mnie w gore, na kolanach. Bol przeszyl mi naciagniety bark i powstrzymalam grymas. - W porzadku, ty suko, masz minute, zeby powiedziec mi to, co chce uslyszec. Kapujesz? - Przycisnal mi bron mocniej do glowy. - Kapujesz? -Tak - odparlam. Straznik Ognia potrafilby unieszkodliwic bron palna. Byc moze zrobilby to rowniez Straznik Ziemi, wyginajac metal lufy, jednak unieszkodliwianie broni palnej nalezalo do umiejetnosci, jakich Luis nie posiadal, a ja rowniez tego nie umialam. Nie wiedzialam, jakie pytanie chce zadac policjant i bylam zaskoczona, kiedy je wypowiedzial, chlodnym napietym glosem: -Gadaj, co sie stalo z moim synem. Nie mialam pojecia, o czym mowi, i przelotnie zerknelam na Luisa, ktory lezal twarza w dol w masce wozu. Jego ciemne wlosy byly wilgotne i oblepialy mu glowe. Wydawal sie zdesperowany i wsciekly. Niebezpiecznie zdesperowany i rozwscieczony. -O czym wy gadacie? - rzucil Luis. - Pusccie ja! Trzymajacy go policjant pchnal go jeszcze mocniej. -Zaniknij sie. -Nie, nic z tego! Policja stanu Kolorado ma kamery w swoich wozach, tak? Usmiechnijcie sie do nich, dupki, bo przyskrzynia was za brutalnosc! -Luis! Przestan! - krzyknelam i wykrecilam sie na tyle, by zobaczyc skraj twarzy policjanta, ktory przystawial mi bron do glowy. - Nie wiem, o czym pan mowi. Co jest z panskim synem? Bylo to bardzo ryzykowne pytanie. Wyczulam gwaltowna furie kipiaca w gliniarzu i malo brakowalo, by pociagnal za spust i zastrzelil mnie. -Co z moim synem? - powtorzyl. Zacisnal dlon na moich rozowych wlosach i bolesnie szarpnal mi glowe do tylu. - Co z moim synem? Chyba sobie robisz ze mnie jaja. -Randy - powiedzial drugi policjant. - Ten gosc ma racje. Jestesmy tu na widoku. Jak chcesz sie czegos dowiedziec, to nie maglujmy ich tutaj, na poboczu. -Te kamery mozna rozwalic - stwierdzil Randy. -Moze i tak, ale co z przejezdzajacymi samochodami? Randy zawahal sie. a potem chwycil kajdanki i postawi! mnie na nogi. Szarpnal moje ramie, nakazujac isc w strone wozu policyjnego, podczas gdy jego partner otworzyl tylne drzwi i wepchnal Luisa do srodka. Luis sie nie szarpal, ale kiedy zblizylam sie do tego pojazdu, mieszanina odorow - nagrzanego metalu, wymiocin, rozpaczy, potu, krwi, zatechlego powietrza i fetor plastiku - sprawila, ze wiele kosztowalo mnie, zeby nie stawiac oporu. Nie. W koncu musialam sie nauczyc radzic sobie ze swoimi problemami, a teraz, ze spluwa wycelowana w moja glowe, mialam ku temu idealna okazje. Kiedy znalazlam sie juz w policyjnym wozie, powiedzialam sobie, ze nie jest az tak zle, bylo to jednak zbyt oczywiste klamstwo, ktore rozsypalo sie, gdy tylko drzwi zatrzasnely sie za mna. Powietrze bylo duszace i cuchnace. Zakaslalam, ledwie powstrzymujac odruch wymiotny i starajac sie nie rzucac jak zwierze schwytane w sidla. Jestem dzinnem. To nic, to nic, nic. Nie. Zostalam uwieziona. A wiezienie to cos, czego dzinn nie znosi. Policjant o imieniu Randy oraz jego kolega wsiedli do auta, ktore az zakolysalo sie pod ich ciezarem, i wyjechalismy na szose. -Nic ci nie jest? - spytal mnie Luis cichym glosem. Skinelam glowa, ze scisnietym gardlem, nie mogac sie odezwac. Nigdy nie przepadalam za zamknietymi pojazdami, ale ten wydawal sie wyjatkowo paskudny i ciasny. - Nie zrob niczego glupiego. -Tak, sluchaj swojego kolezki - powiedzial do mnie Randy. Przejechalismy jakies osiem kilometrow od miejsca, gdzie pozostawilam motocykl, a teraz Randy zjechal z szosy w prawo, na ledwie widoczna boczna sciezke. Woz kolysal sie na niej i podskakiwal, wyrzucajac w gore tumany kurzu i fontanny kamykow. Kiedy juz znikla z widoku szosa za nami, policjant zatrzymal samochod i zgasil silnik. Slychac bylo tylko tykanie stygnacego metalu i nieustanne ciche dzwieki w glosnikach radia. -Wysiadac - polecil Randy. Jego partner rzucil mu niespokojne spojrzenie, ale nie zaprotestowal. Razem z Randym otworzyli drzwi i wywlekli nas z tylnego siedzenia na otwarta przestrzen. Gorace powietrze owialo pot, ktory splywal mi po plecach, i zadrzalam. Randy znowu wyciagnal bron i gapil sie na mnie swoimi chlodnymi piwnymi oczami. Byl twardzielem, jednak nie wyczuwalam w nim prawdziwego okrucienstwa. Moze tylko desperacje. -No - powiedzial. - Zaczynamy od nowa. Gdzie moj syn? Luis pokrecil przeczaco glowa. -Nie wiemy, o czym pan mowi, panie wladzo. Naprawde nie wiemy. Randy wsunal lufe rewolweru pod podbrodek Luisa, a Luis przymknal oczy, aby ukryc czajaca sie w nich wscieklosc lub strach. Nie poruszyl sie, ale dostrzeglam, jak napinaja sie miesnie na jego wytatuowanych ramionach. I przypomnial mi sie jego brat, ktory zginal od kuli. -Zabije tego goscia - oznajmil Randy. - A wtedy przypomnisz sobie, o czym mowie. Co ty na to? -W takim razie okaze sie pan glupcem - odparlam, sciagajac na siebie jego zimny wzrok. Nadal jednak mierzyl z broni w Luisa. - Prosze wyjasnic, o co chodzi. Moze uda nam sie wam pomoc. My tez szukamy pewnego dziecka. Malej dziewczynki, Isabel Rochy. Ma piec lat. Porwano ja z domu, z jej wlasnego lozka. To zdumialo go na tyle, ze zdjal palec ze spustu i opuscil bron. -Co takiego? To moja bratanica - wyjasnil Luis chrapliwie. - Moj brat i szwagierka zgineli podczas napadu przed kilkoma dniami. Zostala tylko Ibby. - Przez krotka chwile nie potrafil ukryc przerazenia i rozpaczy z tego powodu, i wiewalam, ze trafil w czula strune policjanta, ktory znow spojrzal ostro na Luisa i ponownie na mnie. Sciagnal przy tym brwi. - Cholera jasna, musicie nam uwierzyc! Ten wybuch byl na tyle szczery, by zbic z tropu gliniarza, ktory nas zatrzymal. I wprawic go w zmieszanie. - Dzieciak. - Pokrecil glowa. - Co sie wlasciwie dzieje, do licha? -Co z panskim synem? - spytalam cicho. Randy nie odrywal wzroku od Luisa. -Nazywa sie C.T.: Calvin Theodore Styles - odparl Randy. - Ma piec lat i zostal porwany ze swojej sypialni przed trzema dniami. Zwyczajnie... przepadl. Zadnego sladu wlamania, zadnych poszlak. Kolega Randy'ego, ktoremu wyraznie ulzylo, ze nie dojdzie do aktow przemocy, dopowiedzial reszte: -Randy dostal telefon kilka godzin temu - wyjasnil. - Na swoja prywatna komorke; z wiadomoscia, ze osoba, ktora porwala C.T., porzucila go gdzies i jedzie w tym kierunku. Randy w koncu przeniosl uwage na mnie. -Ten informator stwierdzil, ze rozpoznam porywaczke po motocyklu i rozowych wlosach. -Ten informator - odparlam - przetrzymuje panskiego synka oraz, prawdopodobnie, takze Isabel. Nie mam z tym porwaniem nic wspolnego, ale wrobiono nas, zeby opoznic poscig. Randy wpatrywal sie we mnie. -Rozumiem, dlaczego on sie tym zajal - powiedzial, majac na mysli Luisa. - Sprawy rodzinne. A ty kim jestes? Wydalo mi sie to rozsadnym pytaniem, na ktore moglam tylko wzruszyc ramionami, na ile tylko pozwalaly mi skute za plecami rece. -Tez naleze do rodziny - odpowiedzialam. - Nikogo poza nimi nie mam. To rowniez zabrzmialo przekonujaco dla jego uszu wyczulonych na klamstwa i Randy wymienil spojrzenia z drugim policjantem, a ten skinal glowa. Bez slowa rozkuli nas z kajdanek, ktore, z czego zdalam sobie sprawe, oboje z Luisem moglismy w dowolnej chwili rozpuscic... ale nie zrobilismy tego. Luis przypuszczalnie gral na zwloke, czekajac na odpowiedni moment. A ja - co? Zdekoncentrowalam sie? Dzinny sie nie dekoncentruja. -Macie zdjecie tej dziewczynki? - zapytal tamten policjant. -Tak - odrzekl Luis. Pogrzebal w tylnej kieszeni i przetasowal zdjecia, wylawiajac to, na ktorym widnieli Manny, Angela i Isabel na wakacjach. Utrwaleni na kliszy w tamtej chwili, szczesliwi i radosni. Zywi. Przykro mi bylo na to patrzec. Oto, jak potoczyly sie ich losy. Czas przypomina dluga droge, z tragediami na kazdym zakrecie. Nie da sie niczego cofnac; mozna jedynie przywolac urywki przeszlosci na fotografiach i we wspomnieniach. O nie, nie dotyczylo to wylacznie ich. Jak tez bylam teraz czlowiekiem z krwi i kosci. I, tak jak oni, znajdowalam sie w drodze, a czas byl moim wrogiem: zlodziejem, wykradajacym chwile, wspomnienia oraz samo zycie. Randy - czyli policjant Styles - rzucil okiem na dokument tozsamosci Luisa, nastepnie przejrzal zdjecia i oddal je Luisowi. Wykazywal ostroznosc, co dobrze o nim swiadczylo. -Przykro mi z ich powodu - powiedzial. - Wygladali na milych ludzi. I tacy byli odrzekl Luis. Domyslalam sie, ze wciaz trudno mu przychodzilo wspominanie o nich w czasie przeszlym. Wsunal portfel z powrotem do kieszeni i spojrzal na mnie. - A wiec na czym stanelismy? Wytlumaczylismy sie jak trzeba? -Tak - przyznal policjant. - Na razie tak, chyba ze stwierdze, ze mnie wrabiacie, a wtedy przemiele was na pasze dla krow, jesli odkryje, ze wiecie cos, cokolwiek o porwaniu mojego syna. Jasne? Luis skinal glowa. -Jasne. Styles zwrocil sie teraz do mnie: -A ty, rozowa, jak sie nazywasz? Niemal odpowiedzialam, ze Cassiel, ale w ostatniej chwili ugryzlam sie w jezyk. Styles sprawdzil przeciez tozsamosc Luisa. Raczej nie uwierzylby mi na slowo. Zamiast odpowiedziec, wyciagnelam z kieszeni w kurtce swoj portfel i podalam go policjantowi. Otworzyl go i spojrzal na prawo jazdy. - Leslie Raine - odczytal i obrzucil mnie spojrzeniem. - Troche niepodobne to zdjecie. -Przewaznie juz tak to bywa ze zdjeciami - mruknal Luis. I dobrze, ze odezwal sie za mnie, bo poczulam sie spieta. Wczesniej uzylam odrobiny mocy, by upodobnic nieco bardziej fotografie do siebie samej. Czy teraz Styles dawal do zrozumienia, ze niezbyt fachowo falszuje dokumenty? -Hm - zastanowil sie Randy Styles. Przypatrywal sie uwaznie fotografii, potem mnie i znowu prawu jazdy. -Jestem albinoska. - Kilka osob tak mnie nazwalo, wiec pomyslalam, ze warto podchwycic ten motyw. - Zdaje sie, ze albinosi kiepsko wychodza na zdjeciach. -Czy albinosi nie maja rozowych oczu? - Nie wszyscy - odparlam. Przejrzal pozostala zawartosc portfela. Poza karta kredytowa od Lewisa nie bylo tam nic wiecej. Zadnych drobiazgow. Zadnych zdjec, przechowujacych wspomnienia na dni wypelnione pustka. Pozalowalam, ze nie mam niczego podobnego; nie Po to, by rozwiac podejrzliwosc tego policjanta, tylko aby zachowac w pamieci usmiech Manny'ego. Styles zwrocil mi moja wlasnosc. -Jakis lekki ten portfel. -Nie nosze zbednych rzeczy. -To swiadczy raczej o nerwicy natrectw - stwierdzil. - Dobra, zakladam, ze jestescie czysci; sprawdzilismy juz was w komputerze w wozie. Manny i Angela Rochowie rzeczywiscie zostali zastrzeleni przed swoim domem, tak jak powiedzieliscie. A Isabel Roche porwano. Jednak za toba, moj panie, ciagnie sie cos tam ze starych, burzliwych czasow. Luis wzruszyl na to ramionami. -Poprawilem sie. -Kiedys zadawales sie z gangiem Norteno, tak? Nie wiedzialem, ze oni pozwalaja swoim ludziom schodzic na dobra droge. -Dostalem dobra prace. -Tak? A jaka? -Czy to pomoze w odnalezieniu panskiego syna? - wtracilam. - Albo Isabel? Styles nabral powietrza w pluca, wstrzymal oddech, a potem je wypuscil. -Chyba nie - przyznal. - Opowiedzcie mi, co wam wiadomo o tej calej sprawie. Tym razem to ja zerknelam na swojego partnera. Luis, trafnie odgadujac, ze nie mam doswiadczenia w uwiarygodnianiu polprawd, przejal inicjatywe: -Wpadlismy na pewien trop - stwierdzil. - Isabel widziano na tej szosie, wiodacej z Nowego Meksyku do Kolorado. Juz sie zblizalismy do celu, kiedy nas zatrzymaliscie. Sluchajcie, jesli chcecie jechac z nami... -Kto dal wam ten cynk? Luis pokrecil glowa. -Tego nie moge powiedziec. Ale, daje slowo, jezeli pozwolicie nam podazyc tym tropem, zrobimy wszystko, zeby uwolnic panskiego syna, kiedy bedziemy szukac Ibby. Powiedzial to szczerze i wiedzialam, ze Styles wyczul te szczerosc. Chcial juz cos rzec, kiedy zadzwonil jego telefon. Zerknal na numer na wyswietlaczu i stwierdzil: -To moja zona. Jego glos przepelnialo mroczne napiecie. Odwrocil sie, by porozmawiac z nia cicho, a ja nawet nie probowalam go podsluchac. Bily od niego namacalne bol i lek, przypominajace mdlaca mgle. Dzieci, pomyslalam. Czego nasi wrogowie chca od dzieci? Dzialo sie tyle strasznych rzeczy. Randy zamknal klape komorki i przez chwile wpatrywal sie w linie horyzontu. Gdy znowu zwrocil sie do nas, mial opanowany wyraz twarzy i powsciagliwe gesty, ale byla to tylko maska. Wcale nie byl spokojny. -Jedziemy - rzucil. -Randy? - odezwal sie jego kolega. - Czy wszystko dobrze z Leona? -Ona po prostu bardzo sie niepokoi. Nie chce jej mowic, ze... - Pokrecil glowa. - Nie chce, aby sie dowiedziala, ze ktos nas podpuscil. Potrzebna jej choc odrobina nadziei. Zdumiewajace, jak szybko przeobrazil sie z czlowieka, z ktorym mialam walczyc, w takiego, ktoremu chcialam pomoc. Dzinny rzadko zmieniaja zdanie, ale z drugiej strony wiedza to, o czym ludzie nie maja pojecia; Ludzka percepcja, jak sobie to wlasnie uzmyslowilam, przypomina pryzmat rozszczepiajacy przeplywajace przez niego swiatlo. A to sprawialo, ze kwestia zaufania do kogos stawal sie jeszcze bardziej ryzykowna. Dziwilo mnie, jakim cudem ludzie w ogole nauczyli sie ufnosci. -Mozecie nas podwiezc do naszego motocykla? - zapytalam. -Po co? -Bo lubie swoj motor. To widocznie go rozbawilo, ale skinal glowa. -Jasne. Czemu nie? Kiedy znalezlismy sie ponownie na motocyklu, pomknelismy szosa, a woz patrolowy podazal za nami. Luis objal mnie w pasie, dotykajac dlonia odslonietego ciala, co wzmocnilo nasza wiez i pozwolilo mi skupic sie na wytyczaniu kierunku jazdy z wykorzystaniem nadnaturalnego superwzroku, a takze znakow w swiecie rzeczywistym. Czerwony, slaby slad przejazdu Isabel przez ten obszar zanikal, lecz wciaz byl wyraznie obecny. Znajdowalismy sie na tropie i juz bardzo, bardzo blisko. Po kilku kolejnych wzniesieniach szosa wdzierala sie w cienie coraz wyzszych gor. Pustynia szybko ustepowala pola innym terenom, o zupelnie odmiennej roslinnosci, choc najbardziej wytrzymale, cierniste krzewy porastaly i te obszary. Powietrze rowniez sie zmienialo. Wjezdzalismy do innej strefy klimatycznej. Gdy wierzcholki gor zaczely rysowac niebo twardymi, czarnymi krawedziami, slad Isabel stal sie oslepiajaco wyrazny jak smuga goracej, czerwonej racy. Luis dostrzegl go takze. Zacisnal mocniej reke na mojej talii. Przyspieszylam, pedzac w strone celu. Jesli tamci zamierzali z nami walczyc, bylam na to gotowa. Wrecz palilam sie do walki. Nie powstrzymacie mnie. Nic z tego. Za kolejnym wzgorzem droga wiodla lagodnym zjazdem w dol. Zarosli nie przecinaly inne drozki, nie bylo tu osad ani zabudowan. Ani sladu cywilizacji, jesli nie liczyc tej szosy, tej prostej wstegi wsrod natury. Zwolnilam, gdyz narastal we mnie niepokoj. Spodziewalam sie ujrzec cos - jakis samochod, a moze budynek. Ale nie bylo tam nic. A jednak slad sie urywal w tym miejscu. Jeszcze bardziej zwolnilam, tym razem po to, by przejechac kawalek sila rozpedu, z wygaszonym silnikiem i oponami chrzeszczacymi po zwirze na poboczu szosy. Wreszcie sie zatrzymalam. -O Boze - powiedzial Luis, a kazdy dzwiek wydawal sie zawisac wyraziscie w rzeskim powietrzu. - Gdzie ona jest? Wydawal sie tak samo skolowany i zalekniony jak ja i puscil mnie, przekladajac noge ponad motorem, a potem zrobil kilka krokow. Stapal niczym rozdrazniony lew, a porywisty wiatr czynil z jego zwiewanych do tylu dlugich wlosow rodzaj czarnej flagi. Trawy giely sie i szeptaly swoje sekrety. Ten plaski, otwarty obszar nie skrywal niczego, ale dziecko bylo na tyle male, ze moglo lezec gdzies w trawie... ...jesli nie bylo w stanie sie poruszac. Powoli zeszlam z motocykla i zblizylam sie do Luisa ktory stal w czujnej pozie na skraju szosy, goraczkowo wysylajac fale mocy jak sygnaly radarowe i liczac na jakis odzew. Natrafil na cos. Uslyszalam, jak gwaltownie wciaga powietrze, a potem msza naprzod, schodzac z drogi pomiedzy wysokie po kolana wyblakle kepy traw. Chmary owadow wzbily sie do gory, zaniepokojone jego wtargnieciem. Podazylam za nim. Drzwi policyjnego wozu otworzyly sie i zamknely, i wiedzialam, ze tamci dwaj zaraz pojda moim sladem. Luis i ja wyprzedzalismy sie wzajemnie, biegnac przez trawy i zmierzajac do tego samego punktu, pulsujacego czerwienia w sferze eterycznej. Kiedy dotarlismy tam, nie bylo nawet sladu dziecka Zadnego ciala. Niczyjej obecnosci. Luis przycupnal obok pustego miejsca wsrod traw przykladajac do tego punktu dlon skierowana ku ziemi. Polozylam mu reke na ramieniu, a przez pryzmat nadnaturalnego superwzroku miejsce to zaswiecilo ostra czerwienia. Podloze bylo tutaj ciemniejsze. -Co to? - warknal Styles, gdy wraz ze swoim kolega zatrzymali sie obok nas, wpatrzeni w - zdawaloby sie - kawalek ziemi. Luis dotknal palcami gleby i uniosl je do swiatla. Krew; na jego skorze widniala rozmazana krew. Roztarl ja powoli miedzy palcami, z mina nieobecna i nieprzenikniona takze dla mnie. -To jej krew - powiedzial cicho. - Krew Isabel. Wiedzialam, ze sie nie myli i serce mi prawie zamarlo. Cos w nim peklo, cos, co dotad dodawalo mu uporu, wytrwalosci. Zalamaly sie tu jego nadzieje; to swiete swiatlo nadziei gaslo w nim jak ognik swiecy pozbawiony tlenu. Poczulam prawie to samo, kiedy uswiadomilam sobie nagle dziwny trzepot na skraju swojej swiadomosci. rodzaj czerwonego echa. Puscilam ramie Luisa i odeszlam w trawe, poszukujac zrodla tego dysonansu. I odnalazlam je. Byl nim plastikowy woreczek, podobny do tych, w jakich przechowuje sie w szpitalach zapasy krwi. Przykucnelam obok niego, wpatrujac badawczo. Znajdowala sie w nim krew Isabel. Tutaj! - zawolalam. Styles znalazl sie obok mnie pierwszy. -Nie dotykac tego - ostrzegl. Skinelam glowa. Nie musialam wcale ruszac woreczka. Sama jego obecnosc wyjasniala mi wszystko. Tamci pozostawili falszywy trop, aby nas zwiesc. Byla to krew Isabel, wytoczona z jej mlodego organizmu, zapewne we snie. W woreczku miescilo sie mniej niz pol litra krwi. Rozpryskali ja wzdluz szosy i pozostawili wyrazny, swiezy slad, prowadzacy do tego miejsca, gdzie rozlali reszte, by nas tu przyciagnac. Wyprostowalam sie blyskawicznie. -Luis - powiedzialam ostro. - Szykuj sie. Oni to zrobili nie bez powodu. Spojrzal na mnie otepialym wzrokiem, nadal rozcierajac krew w palcach. Krew Isabel. Uznal, ze dziewczynka nie zyje. Pokazalam mu woreczek, ale najwyrazniej niczego nie rozumial. -Poluja na nas - podjelam. - A ona, Isabel, nadal... Chcialam powiedziec, ze nadal zyje, ale nie zdazylam. W trawie rozlegl sie cichy pomruk; cos skoczylo na nieosloniete plecy Luisa, cos, co przypominalo szarobrazowa smuge. Uslyszalam mrozacy krew w zylach ryk, budzacy prymitywne instynkty, odziedziczone po istotach, ktore przez miliony lat czaily sie w pieczarach, czekajac na atak drapieznikow. Instynkty ludzkie, a nie te znane dzinnom. Bestia, ktora zaatakowala Luisa, byl kuguar, i to wielki a ja nie mialam czasu, by pospieszyc Luisowi z pomoca. Zblizaly sie inne zwierzeta, poruszajac sie ukradkiem i az nienaturalnie skupiajac sie na celu. Dwa kolejne kuguary - A z polnocy i poludnia nadciagaly dwa ogromne czarne niedzwiedzie. -Padnij! - wrzasnelam do Stylesa, kiedy kuguar szykowal sie do skoku na jego plecy. Styles mnie nie usluchal. Zamiast tego odwrocil sie, wyciagnal bron i strzelil Spudlowal. Drapieznik zaatakowal go z wscieklym rykiem i przewrocil na trawe. Drugi policjant wycelowal w leb zwierzecia. W ostatniej chwili wybilam mu bron z reki. Odglos wystrzalu poruszyl wielkiego dzikiego kota, ktory uniosl leb i spojrzal na nas dwoje. Jego ogromne szarozielone slepia swidrowaly nas z przerazajaca intensywnoscia; szykowal sie do skoku. -Schowaj sie za mna! - krzyknelam i zaslonilam policjanta. - Nie strzelaj! Kuguar wzbil sie w powietrze, wysuwajac ostre i zakrzywione jak szable pazury, by mnie nimi rozszarpac. -Zejdz mi z drogi! - Uslyszalam, jak gliniarz wrzeszczy za moimi plecami, ale niemal cala uwage skupilam na atakujacym zwierzeciu. Ktos nim kierowal i sterowal, zagluszajac w kuguarze instynkt samozachowawczy. Te stworzenia nie byly naszymi naturalnymi nieprzyjaciolmi; stanowily zywa bron, oszolomione i przerazone pod pokrywa wscieklosci. Nie moglam pozwolic, by zginely, gdyz zwierzat tych pozostalo na ziemi tak niewiele, a ludzi bylo tak duzo. Luis i ja moglismy poradzic sobie inaczej z tymi kuguarami. Podejmujac ryzyko - i to wielkie - pacnelam dlonmi w leb zwierzecia, gdy spadlo na mnie i przygniotlo do ziemi z gluchym lupnieciem. Miekka siersc, twarde kosci, napiete, potezne miesnie. Dostrzeglam blysk klow. Pazury rozerwaly skorzana kurtke na moich piersiach i poczulam pieczenie drasnietego naskorka. Skorzane ubranie oslonilo mnie czesciowo, ale mialam najwyzej sekundy na dzialanie. Wlalam w zwierze swoje moce, nie po to, by je zdominowac, lecz aby uwolnic jego umysl z pulapki mocy, w jaka zostal schwytany teoretycznie wydawalo sie to latwe, jednak nasz niewidzialny wrog mial sile najpotezniejszego Straznika Ziemi oraz bezwzglednosc demona. Rozerwalam wiezy krepujace mozg kuguara, a ow dziki kot odskoczyl ode mnie, warczac z przerazenia i dezorientacji. Znalazlam sie obok roztrzesionego policjanta i ukrylam w trawie. Kuguar, ktory zaatakowal Luisa, lezal nieprzytomny na boku, oddychajac powoli i miarowo. Pomoglam Stylesowi wstac. We czworke zetknelismy sie plecami i barkami, ustawiwszy sie tak przeciwko niedzwiedziom, zblizajacym sie susami. -Nastepnym razem je uspij - powiedzial do mnie Luis, majac na mysli kuguary. - Bo inaczej znowu rzuca na nas te zwierzeta, kiedy tylko je puscisz. Mial racje. Kuguar, ktorego oswobodzilam, nagle zawrocil i znow puscil sie w nasza strone biegiem. Po chwili zwolnil nieco i kroczyl juz tylko powoli, z lsniacymi oczami wbitymi we mnie. Jego wielkie lapy stapaly po trawie niemal bezszelestnie, ale slyszalam ciche warczenie w chlodnym powietrzu. Zwierzeta zapoznaly sie juz z moja moca. Sprobowaly jej. Nie moglam juz okazac im litosci bez szkody dla siebie. Zabilyby mnie, gdyby mogly. Mnie, Luisa i tych dwoch policjantow. Tylko po co? Z powodu Isabel? Po co? -Cassiel - odezwal sie Luis i wyciagnal reke. Nie dawalam sobie sprawy, ze wyczerpuja mi sie zapasy mocy, ale on o tym pomyslal. Potrzebny mi byl swiezy jej zastrzyk. I zlocistym strumieniem wlala sie we mnie, wzbudzajac mile dreszcze; odcielam jej doplyw tak szybko, jak to tylko mozliwe, aby skoncentrowac uwage na tym, co dzialo sie wokol. - Uspij je. Pozbaw je przytomnosci, gdy bedzie trzeba. Przytaknelam. Obaj policjanci wyciagneli rewolwery, ale watpilam, czy zdolaliby zabic zwierzeta, nim te rozerwalyby ich na strzepy - chyba ze naprawde swietnie strzelali. Niedzwiedzie nacieraly, jeden od strony Luisa a drugi - Stylesa. -Uwaga! - wrzasnal Luis i puscil mnie. Odwrocilam sie od niego, stawiajac czolo najblizszemu zagrozeniu. Byl nim kuguar, a wlasciwie samica kuguara, ktora juz wyskoczyla w powietrze. Rozwierala paszcze, ukazujac przerazajaco ostre zebiska, a jej ryk mial sprawic, bym znieruchomiala ze strachu. Zamiast tego wyczekalam do ostatniej chwili, a wtedy odstapilam w bok i wskoczylam jej na plecy, by trzepnac ja z tylu w leb, kiedy znalazla sie znowu na ziemi. Ryknela ponownie i zakrecila sie w kolko, jednak wymacalam juz odpowiednie naczynia krwionosne i ucisnelam je. Lapska sie pod nia ugiely. Wciaz dyszala, ale wolniej. Przytrzymalam ja w miejscu, przeskoczylam przez jej cielsko i podazylam w strone Stylesa, ktory wymierzyl bron w nacierajacego czarnego niedzwiedzia. Ten zwierz nie byl az tak wielki jak niektore z jego gatunku, lecz mimo to i tak duzy - wazyl co najmniej tyle, co pol przecietnego czlowieka, skladal sie niemal z samych miesni i kipial wsciekloscia. Czarne misie mialy najczesciej dosc lagodna nature, jednak ten wydawal sie prawie oszalaly. Dreczony straszliwym bolem, rozerwalby wszystko, co znalazloby sie w zasiegu jego pazurow i klow. Powtorzylam sztuczke z unieszkodliwieniem, lecz tym razem okazalo sie to trudniejsze. Musialam rownoczesnie koncentrowac uwage na samicy kuguara, a ten niedzwiedz byl silny i bardzo, ale to bardzo rozwscieczony. Kiedy w koncu przewalil sie na splatane i polamane zdzbla wysokiej trawy, sapal ciezko i wydawal odglosy bardzo przypominajace jeki przerazenia. Rozejrzalam sie wokolo. Luis obalil ostatniego kuguara, a drugi niedzwiedz bardziej przebiegly od pozostalych zwierzat - to atakowal Luisa, to znow sie nieco wycofywal. Nie wydawal sie do konca zaangazowany Pomyslalam, ze ten zwierz nie pozostaje w pelni pod kontrola naszych nieprzyjaciol. Na razie radzilismy sobie niezle, nie zabijajac bez potrzeby. Moj optymizm okazal sie troche przedwczesny. Na to, ze klopoty jeszcze sie nie skonczyly zwrocil mi najpierw uwage drugi z policjantow - na naszywce na jego mundurze widnialo nazwisko "Cavanaugh" - ktory polozyl mi dlon na ramieniu i wskazal w kierunku wschodnim. W odleglosci trzydziestu kilku metrow wznosila sie smuga czarnego dymu. Gdy na nia patrzylismy, rozeszla sie w pozioma linie, a gdy sucha trawa zajela sie ogniem jak podpalka, plomienie wystrzelily na dwa metry w gore. Wiatr wial w naszym kierunku. Po kilku chwilach dym dotarl do nas, gesty i dlawiacy. Ogien postepowal tuz za nim, rozprzestrzeniajac sie po wyschnietej trawie szybciej od biegnacego czlowieka. Nie moglam pozostawic ogluszonych zwierzat, by splonely zywcem, ale gdybym przestala je kontrolowac, znow rzucilyby sie na nas. -Uciekajcie! - krzyknelam do Stylesa i Cavanaugha. - Wsiadajcie do wozu! Posluchali mnie. Pobiegli przez dym i przez trawy, podazajac we wlasciwym kierunku. Liczylam, ze nic zlego ich nie spotka, lecz sama mialam inne problemy. Luis zaniosl sie kaszlem, przykustykawszy do mnie. -Musimy stad wiac! - wychrypial. Przytaknelam ruchem glowy. -Ty pierwszy! Choc nie mial na to specjalnej ochoty, pusci sie biegiem i od razu zniknal mi z oczu w gestniejacym dymie. Sama teraz tez kaslalam i cieklo mi z nosa i z oczu. Powietrze stalo sie przytrute i geste. Jednoczesnie przebudzilam wszystkie uspione zwierzeta, poslugujac sie iskra mocy, a trzy kuguary oraz jeden niedzwiedz przetoczyly sie na lapy. I wszystkie zwrocily sie przeciwko mnie. Cos zagluszalo w nich naturalne instynkty, ktore nakazywaly szukac bezpieczenstwa z dala od ognia. Stopniowo mnie okrazaly. Odczekalam, az jedno ze zwierzat rzuci sie na mnie a wtedy zrobilam unik, odskoczylam i rzucilam sie do ucieczki. Nie w strone szosy - nie bylam pewna, czy Luis i policjanci znalezli sie w bezpiecznym miejscu, a nie chcialam narazac ich na ponowny atak. Pobieglam na polnoc, w kierunku drzew. Przepelnilam swoje miesnie czysta, zlota energia Straznika Ziemi, pedzac tak, ze kuguary pozostawaly o metry za mna. Dym mnie oslepial, a od prawej strony czulam fale zaru, ktory az parzyl. Poczulam swad swoich przypalonych wlosow, zracy i mdlacy fetor, i raptownie skrecilam w lewo, kiedy polizaly mnie plomienie, ktore wyskoczyly tuz przede mna. Nic to nie dalo. Cale pole stalo teraz w ogniu, ktory spychal mnie ku szosie szerokim, kurczacym sie lukiem. W rozpaczliwym odruchu rozmiekczylam grunt pod stopami i zapadlam sie w dolku mialkiego jak proszek piasku, wnikajac gleboko w ziemie. Potem utwardzilam teren ponad soba tak szybko, jak tylko potrafilam, i poczulam dudnienie lap pedzacych zwierzat, scigajacych juz teraz tylko moj cien. Piasek i ziemia wokol mnie naciskaly - chlodno, nieustannie i nieustepliwie. Staralam sie temu nie opierac, koncentrujac sie na wstrzymanym oddechu i zachowaniu spokoju, spokoju i jeszcze raz spokoju. Sekundy uplywaly, powolne jak tortura. Liczylam kolejne uderzenia serca. Kiedy musialam juz zaczerpnac swiezego powietrza, odwrocilam caly ten proces, stopniowo utwardzajac piasek pod stopami i wylaniajac sie z ziemi niczym zakurzona Afrodyta z rozowymi wlosami... ...Ktora znalazla sie w poczernialej, porosnietej resztkami wypalonych traw, dymiacej pustce, przypominajacej skraj piekla. Pozar przeszedl nade mna i zmierzal ku szosie, pozostawiajac za soba tlace sie zarosla oraz iskry i niewiele poza tym. Po kuguarach i niedzwiedziach nie bylo sladu. Zgubily moj trop i popedzily szukac schronienia posrod drzew lub tez skrecily w strone drogi. Czulam sie wyczerpana, poobijana i okopcona, kiedy niepewnie szlam ku linii pozaru i czarnych klebow dymu. Zanim tam dotarlam, resztki traw przeobrazily sie w pozwijane, spopielone pedy, wiatr miotal iskry ponad szosa, a pola po drugiej stronie drogi zajely sie ogniem. Gdy dym sie rozwial, rozproszony przez nieustanny wiatr, zobaczylam, ze wozowi patrolowemu nic sie nie stalo, jesli nie liczyc na nim smug sadzy, a motocykl Victory rowniez ocalal. Drzwi samochodu sie otworzyly. Obaj policjanci byli cali i zdrowi. Tylko Luis gdzies przepadl. 13 Szukalam, az opuscily mnie sily, ale przepadl jak kamien w wode. Nigdzie nie bylo nawet sladu jego ciala, Istnialo niewielkie prawdopodobienstwo, ze Luisa zlapaly zwierzeta i zawlokly do lasu, jednak sadzilam, ze za dobry z niego Straznik Ziemi, aby tak zniknac. I to bez walki.Zupelnie jakby rozwial sie w powietrzu, tak jak wczesniej jego bratanica. I zostalam teraz sama. Przynajmniej jednak zasluzylam sobie na podziw obu policjantow. Styles nie domagal sie ode mnie zadnych wyjasnien; po prosta zaakceptowal to, co powiedzialam, pewnie zbyt porazony bestialskim porwaniem dziecka, by przejmowac sie zdolnosciami, prezentowanymi przeze mnie czy przez Luisa. Mogl znalezc, jak sadzilam, jakies logiczne wytlumaczenie, aby nie zawracac tym sobie zbytnio glowy. Ludzie byli swietnie wycwiczeni w sztuce umyslowego wypierania tego, co nie pasowalo do uporzadkowanego wizerunku ich swiata. Jednak jego partner z patrolu, Cavanaugh, najwyrazniej nie chcial tego tak latwo przelknac. -Ale jak zmusiliscie do posluszenstwa takie kocisko? Przeciez to cholerny kuguar, a nie jakis pregowany kotek, a ja gdy zabieram swojego kota do weterynarza, to zawsze mam przy tym podrapana gebe. Stalismy na skraju szosy, wpatrzeni w ciemniejace pole. Zaniechalam przeczesywania terenu w poszukiwaniu zaginionego Straznika i zwyczajnie czekalam. Nie wiedzialam tylko, na co wlasciwie czekam. Moze po prostu poczulam wyczerpanie z powodu utraty bliskich sobie osob. -To proste - powiedzialam ze znuzeniem w glosie. - Wszyscy weterynarze to potrafia. Punkty uciskowe. -Punkty uciskowe? - powtorzyl. - To chyba jakies zarty. Ogladam programy na kanale Discovery i nigdy nie slyszalam o punktach uciskowych u kuguara. A poza tym te wielkie koty nie przypominaja swoich afrykanskich krewniakow... Nie przemieszczaja sie sforami. To nie jest naturalne. A te niedzwiedzie... co tu sie, do diabla, dzieje? Nigdy nie slyszalem, zeby czarne niedzwiedzie atakowaly w taki sposob. Ogien - wyjasnilam. - Pozar wypedza zwierzeta na otwarta przestrzen. Na to od razu pokrecil glowa. Przestraszona zwierzyna ucieka... Nie zatrzymuje sie, zeby atakowac wszystko na swojej drodze. Nie kapuje tego i nawet nie wiem, czy chce tu cos zrozumiec. To pewnie cos jak sprawki CIA; moglbym sie dowiedziec, ale przyplacilbym to zyciem, co? Wtedy Styles odwrocil sie i powiedzial: -Jestes Strazniczka Ziemi. - Zaskoczona umilklam na chwile. Zreszta i tak nie spodziewal sie odpowiedzi. - Chryste, nie do wiary. -Skad niby wiadomo, ze... Zareagowal ostrym, wyrazajacym zlosc gestem. -Moja zona wystapila z szeregow Straznikow jakies dziesiec lat temu. Byla Strazniczka Ognia. Poddano ja pewnemu zabiegowi, zwiazanemu z zablokowaniem mocy. W owej chwili swiat nabral dla mnie innego wymiaru. A jednak istnialo jakies powiazanie: Straznicy. Dzieci Straznikow. -Czy wasz syn prezentowal jakies wyjatkowe zdolnosci? -Nie, oczywiscie, ze nie. Ma dopiero piec lat. Manny i Angela takze nie wspominali o szczegolnych uzdolnieniach u Isabel, zreszta wyjatkowo rzadko przejawialy sie one tak wczesnie. Jednak nie bylo to niemozliwe. Sam Luis powiedzial mi przeciez, ze u niego takie zdolnosci ujawnily sie juz w mlodym wieku. Styles przypatrywal mi sie uwaznie. -Ten dzieciak, ktorego szukamy, to jego bratanica, tak? On jest Straznikiem, co? -Jego brat tez nim byl - odparlam. - Podobne predyspozycje sa silnie uwarunkowane genetycznie, rodzinnie, choc wystepuja rowniez samoistnie. - Dlugo zajmowalam sie badaniem fenomenu zdolnosci Straznikow u ludzi, starajac sie odkryc, jakie talenty w sobie rozwijaja i jak mozna im to uniemozliwic. I nie doszlam w tej sprawie do zadnych wnioskow. Drugi z policjantow, Cavanaugh, gapil sie na nas tak, jakby nam wyrosly macki. -Jaki znowu, do cholery, Straznik? Mowicie o straznikach wieziennych? Chwila, czy mowa przypadkiem o tym stuknietym kryminaliscie malarzu, ktorego pokazywali w dziennikach telewizyjnych na Florydzie? Styles i ja zbylismy go milczeniem. -Myslisz, ze ci ludzie... kimkolwiek sa... porywaja dzieci Straznikow - odezwal sie po chwili Styles. Miesnie twarzy drgnely mu, jak gdyby powsciagal impuls, by kogos lub cos ugryzc. - Moj Boze. W jakiej skali to sie rozgrywa? -Nie wiem. Straznicy sa... - Sa tajemniczy. Podstepni. Zaprawieni w pokonywaniu przeciwnosc. - Oni nie pala sie do tego, zeby dzielic sie informacjami z osobami spoza ich kregu. Jesli porwano dzieci innych Straznikow, to fakt, ze ich rodzice sa Straznikami, nie zostal odnotowany w zadnych policyjnych raportach. Nalezaloby porownac liste Straznikow z personaliami osob, ktore zglosily zaginiecie swoich dzieci. Byl to trudny okres dla Straznikow, wobec czego dla ich nieprzyjaciol nadarzala sie swietna okazja do uderzenia. Wielu z tych Straznikow, ktorzy mieli dzieci, a wyjechali z grupa Lewisa Orwella, moglo sie jeszcze nawet nie dowiedziec o porwaniu ich pociech, choc osobiscie nie uwazalam, by byl to proceder na wielka skale. W calej tej akcji wyczuwalo sie raczej zimne, kliniczne planowanie oraz laserowa precyzje. Luis mogl dotrzec do rejestrow Straznikow. O ile jeszcze zyje, uslyszalam we wlasnych myslach ironiczny podszept, ktory jednak szybko uciszylam. Zyl na pewno, pobieralam od niego energie, a nasza wiez stawala sie coraz silniejsza. Wiedzialabym, gdyby stracil zycie. Wiedzialam, kiedy Manny... Nie. Luis zyl i albo go uprowadzono, albo tez podazyl czyims tropem beze mnie. A moze przytrafilo mu sie i jedno, i drugie. Mogl zostac zwabiony i porwany. Nie bylo to wykluczone w calym tym zamieszaniu. Mogl tez z wlasnej woli oddac sie w rece przesladowcow, jezeli posluzyli sie Isabel, aby go dopasc. Dreszcz wscieklosci przeszedl przeze mnie, wypalajac rozgrzany do czerwonosci slad od czubka glowy po podeszwy stop. Ci, ktorzy to zrobili - ktorzy nadal robia swoje - slono za to zaplaca. Odrodzilam sie w ludzkim ciele bez instynktu litosci, a dotychczasowe dramatyczne przezycia zdusily we mnie wszelkie milosierne odruchy. -Co zrobimy? - zapytal policjant. Odetchnelam gleboko i z rozmyslem stlumilam w sobie ogien, zachowujac go na bardziej stosowny czas oraz cel. -Powinniscie zaczac od przejrzenia waszych policyjnych rejestrow - powiedzialam. - Skupiajac sie na zaginionych albo porwanych dzieciach. Twarz Stylesa wygladala jak odlana z betonu. -Czy masz pojecie, jak wiele dzieci ginie co roku? -Przerazajaco wiele? - Nie czekalam na potwierdzenie. - Mamy malo czasu, oficerze Styles. Luis moze juz nie miec go wcale. Musze odnalezc jego i Isabel. Obiecuje, ze jezeli odszukam panskiego syna, przywioze go panu calego i zdrowego, ale teraz musze juz ruszac. Natychmiast. -Dokad? - Bylo to calkiem rozsadne pytanie. I nie mialam na nie sensownej odpowiedzi. -Odejsc stad - odrzeklam. - Gdziekolwiek. Wymienil nastepne wymowne spojrzenie z Cavanaughem, ktory w koncu wzruszyl lekko ramionami i powiedzial: Sam nie wiem, stary. Ona mogla pare razy nas zostawic, zebysmy zdechli. Nie zrobila tego. Mysle, ze to przemawia na jej korzysc. Styles znowu zwrocil sie do mnie: -Nie mam zaufania do Straznikow - stwierdzil. - I moja zona tez im nie ufa. Jesli Straznicy za tym stoja... W to nie moglam uwierzyc. W kazdym razie nie sadzilam, by stala za tym oficjalna organizacja Straznikow. Lewis Orwell i Joanne Baldwin nigdy nie przylozyliby do czegos takiego reki. -Ustale to - obiecalam. - Daje wam slowo. Skinal glowa i cofnal sie o krok. Wsiadlam na motocykl, sprawdzilam kontrolki i odpalilam silnik. Wkrotce musialam uzupelnic paliwo, ale na razie chcialam tylko oddalic sie od swadu spalonej trawy oraz kleski. Policjant Styles nie pomachal mi reka na pozegnanie, ale przypuszczalam, ze za pewien sukces powinnam uznac to, ze nie wyciagnal broni. Ruszylam przed siebie, kierujac sie w strone Kolorado. Nie bylam juz pewna, czy znajde tam odpowiedzi na swoje pytania, jednak ruch, wszelki ruch byl lepszy od stania w miejscu, kiedy brakowalo czasu i nie nalezalo go trwonic. Przejechalam szosa jakies dziesiec kilometrow, kiedy uslyszalam szept: glos Luisa, wyrazny, jakby jego usta znajdowaly sie tuz obok mojego ucha. -Cassie. Nie nazywaj mnie tak. Wyczulam plynacy od niego impuls leniwego rozbawienia. -Cassiel. Zatrzymalam sie z piskiem opon na poboczu. Wiatr zerwal sie znowu, wzbijajac wokol wirujacy kurz. Przymknelam oczy i skupilam sie, kierujac uwage ku swemu wnetrzu. Szukajac. To byl jego glos, ale nie wyczuwalam jego obecnosci. -Luis? Gdzie jestes? -Zwiazany na pace ciezarowki - odparl. Mowil dziwnie wolno i spokojnie. - Przykro mi. Zlapali mnie w tym dymie. Niewiele moglem zrobic. Klamal. Kazdy Straznik Ziemi bez trudu wykaraskalby sie z podobnej sytuacji. Liny, metal - takie rzeczy poddawaly sie ich mocy i dlatego okazywaly sie zdecydowanie malo skuteczne jako wiezy, chyba ze nieprzyjaciel wspoldzialal z jakims innym Straznikiem, ktory uniemozliwial schwytanemu ucieczke. -Oddales sie w ich rece dobrowolnie - powiedzialam. -Przyskrzynili mnie. - Wydawal sie tym lekko ubawiony; a moze raczej oszolomiony. Mnie wcale nie bylo do smiechu. - Posluchaj, oni nas wrobili. Zastawili na nas pulapke. Jezeli chcemy dotrzec do Ibby, musimy im pozwolic zabrac nas do niej. Nie rozumiesz tego? Musimy przestac walczyc. -Nie wiadomo, czego od nas chca - stwierdzilam. - Albo co z toba zrobia. Luis, powiedz, gdzie jestes. Powiedz mi. -Nie. Nie, poki nie bede gotowy. Nie chce, zebys wpadla jak bomba i wszystko rozwalila, a znam cie dobrze. Jestes subtelna jak olowiana rura. Kiedy zobacze sie z Isabel, kiedy przekonam sie, ze jest bezpieczna, wtedy dam znac. -Jak ci sie udaje rozmawiac ze mna? -Wywoluje wibracje blony bebenkowej w twoich uszach. Stara sztuczka Straznikow Ziemi stosowana podczas tajnych operacji - powiedzial Luis. Ton jego glosu sie zmienil. - Musze konczyc. Kierujemy sie teraz na polnoc. Jedz za nami. I wtedy zamilkl; slyszalam juz tylko nieustanny, cichy skowyt wiatru. Duren. Nie mialam wyboru i musialam postepowac zgodnie z jego instrukcjami. Podjechalam po benzyne po ponad dwoch godzinach jazdy i czekania. Nie uslyszalam juz slow Luisa, chocby cichego i czulego szeptu, jakim wypowiedzial wczesniej moje imie. Zastanawialam sie, czy on wie, jak to zabrzmialo, jak bardzo cieplo. Glowilam sie, czy zdaje sobie z tego sprawe. On cie potrzebuje, cos mi podpowiadalo. Co jeszcze nie oznacza, ze mu na tobie zalezy. Niby z jakiego powodu? Raczej go nie kusisz. Byla to glupia mysl. W gre wchodzilo tak wiele powazniejszych spraw, a jednak stanowila dla mnie kolejny sygnal, ze wsiakam coraz glebiej w bagno tego, co ludzkie. Musialam walczyc z tym energiczniej, odrzucac takie emocje, cielesne przyjemnosci i pokusy. Na stacji benzynowej kupilam hot doga i zjadlam go, stojac obok motocykla, gdy napelnial sie bak. Wypilam wode ze sporej butelki, a potem pomknelam znowu przed siebie w gestniejacych ciemnosciach. Szosa wiodla pod gore, przechodzac z obszarow pustynnych w tereny z bujniejsza roslinnoscia, coraz gesciej zadrzewione. Gwiazdy juz swiecily, mimo ze slonce nie skrylo sie jeszcze do konca za koronami drzew, a droga pograzona byla w glebokich aksamitnych ciemnosciach. W Pagosa Springs glos Luisa odezwal sie znowu przy moim uchu, informujac, ze wciaz zmierzaja na polnoc, podazajac ta sama trasa, ktora jechalam. -Nie probuj nas dogonic - ostrzegl. - Nie chce, zebys ich sploszyla. Zignorowalam te ostatnie slowa i przyspieszylam. Ruch na szosie zamieral. Wydawalo sie, ze mam ja cala dla siebie, jadac bez konca przez kolebke slabo oswietlonych gor, ktore wspinaly sie, by stracic z nieba gwiazdy. Dostrzeglam w przelocie rozne zwierzeta na drodze - jelenia, lisa oraz sowe, ktora zanurkowala w poswiacie mojego reflektora, by porwac z asfaltowej nawierzchni czmychajaca mysz. Wydawalo sie, ze panuje niemal niezmacony spokoj. Nie bylo miast ani zakretow, poki nie dotarlam do skrzyzowania z szosa numer 160. Luis nie wspomnial nic o zmianie kierunku, wiec podazylam prosto przed siebie, kiedy szosa skrecila na polnocny zachod, a potem, za miasteczkiem Creede, zdala sie calkiem zmienic swoj bieg. Dalej byl kolejny ostry zakret, wiodacy z powrotem na polnoc i okalajacy spory gorski masyw. -Cassiel - szepnal Luis, a ja mimowolnie zwolnilam, zaskoczona tym, ze znowu nagle sie odezwal. - Zjechalismy z szosy jakies osiem kilometrow przed Lake City. Kierujemy sie na zachod. -Sa tam jakies charakterystyczne punkty? -Wypatruj uschnietej sosny pomiedzy dwiema zdrowymi. Zjazd jest kilka metrow za nimi. W lewo. - Glos Luisa nie byl juz tak beztroski jak wczesniej, ani tak stanowczy. - Sluchaj, zdaje mi sie... Mysle, ze oni czyms mnie podtruli. Chodzi o pewne zaklocenia na poziomie biochemicznym, ale chyba staraja sie celowo wprawic mnie w oszolomienie, zebym nie mogl kontrolowac swoich mocy tak dobrze jak... Jego glos przeszedl nagle w rozdzierajacy wrzask. Zatrzymalam motocykl i przycisnelam dlonie do uszu. To nic nie dalo, rzecz jasna. Metaliczny pisk rozbrzmiewal nadal, swidrujac mi glowe. Ogluszal mnie. Wyraznie sie nasilal i wiedzialam, ze jeszcze tylko kilka sekund, a peknie cienka blona bebenkowa w moich uszach. przynajmniej temu moglam zapobiec. Stosunkowo latwo udalo mi sie przygluszyc drgania, zamieniajac je w cichy pomruk lub trzaski. Oczywiscie oznaczalo to zerwanie kontaktu glosowego z Luisem. Bez wzgledu na to, czy sam stracil panowanie nad wlasnymi mocami jak powiedzial, czy tez tamci przeprowadzili atak, wykorzystujac go jako medium, nie moglam w tej chwili ryzykowac, czekajac na nowy sygnal od niego. Oni staraja sie mnie oszolomic, powiedzial wczesniej. Wiedzialam, stykajac sie pobieznie z kultura masowa i gazetami, ze oznaczalo to nafaszerowanie narkotykami - albo, w danym przypadku, wytworzenie takich substancji w jego ciele. Straznicy Ziemi nie potrafili leczyc samych siebie, nawet najpotezniejsi z nich, a jesli tamtym udalo sie zablokowac naturalne mechanizmy obronne jego organizmu i zatruc go w taki sposob, to moglo byc bardzo zle. Nie odwazylam sie sama szukac z nim kontaktu. Musialam sie skupic calkowicie na drodze przed soba. Udzielil mi przynajmniej wskazowki na tyle dokladnej, by wlasciwie mnie pokierowac. Spostrzeglam uschnieta sosne, pasujaca do opisu, i zwolnilam, wypatrujac zjazdu. Zadnej drogi nie bylo. Ani w odleglosci kilku, ani kilkunastu metrow od drzewa. Zatrzymalam sie i powoli sie cofnelam, prowadzac motocykl i przypatrujac sie wyboistemu podlozu. Zlikwidowali droge. Tak, naturalnie, ze mogli to zrobic. Cos takiego bylo dla Straznika Ziemi latwe; sprawienie, by sciezke zarosly swieze rosliny, a warstwa ziemi ja przysypala. Nawet Straznik Pogody potrafi zacierac slady, wykorzystujac w tym celu wiatr i wode, ale z tego, co ujrzalam przed soba, bylo jasne, ze takiego maskowania dokonal jakis Straznik Ziemi. Niektore z sadzonek wydawaly sie swieze i mlode, nienaruszone jeszcze przez slonce i wiatr. Fragmenty podglebia, choc nieregularne i grudowate, wygladaly na niedawno poruszone. Wypatrzylam zarys koleiny po kole pojazdu ciezarowego gleboko wsrod zarosli i zaczelam przedzierac sie. na motorze przez gestwine. Rozciagala sie na kilka metrow i zastanawialam sie, czy w ten sposob zablokowali caly szlak. Brnelam dalej przed siebie, uchylajac sie przed sztywnymi galazkami i klujacym igliwiem. Linia zarosli nagle sie konczyla, a polna droga wylonila sie w niklym i rzucajacym cienie blasku ksiezyca. Na piasku moglam dostrzec swieze slady opon. Moi wrogowie wiedzieli, ze sie zblizam. Nawet jesli Luis ich nie ostrzegl, choc mogl to zrobic wbrew swojej woli, po prostu jakos sie dowiedzieli. Nie mialam co do tego watpliwosci. Zamierzalam deptac im po pietach, dopoki mi na to pozwola i poki nie dojdzie do starcia. Nie potrwalo to wcale zbyt dlugo. Przyspieszylam, kiedy droga przeszla w mroczny, ocieniony luk, potem nastepny, i wyjechalam na prostszy odcinek, gdzie dojrzalam pojedyncza, drobna postac - chlopca w wieku Isabel, ze zmierzwionymi ciemnymi wlosami i wielkimi oczami. Mial na sobie pobrudzona bawelniana koszule w krzykliwy, niebiesko - czerwony desen oraz luzne bawelniane spodenki. Byl bosy. Twarz mial mokra od lez, z nosa mu cieklo i wygladal na oszolomionego i przerazonego w blasku reflektora mojego motocykla. Zatrzymalam sie, wznoszac kleby kurzu, i wpatrywalam sie w niego. W pierwszym odruchu chcialam pozostawic motor i podbiec do chlopca, ale moje instynkty dzinna pohamowaly ludzkie impulsy. To dziecko nie powinno sie tu znajdowac, tak daleko od domu, w samym srodku nocy. -Wolaja na ciebie C.T.? - zapytalam. - Calvin Theodore Styles? Jego oczy zaszly lzami, ktore polyskiwaly w swietle motocyklowego reflektora. -Mama? - Mial glos kogos zagubionego i bardzo niepewnego. Szurajac stopami, zrobil krok do przodu. - Chce do domu! Ja chce do domu! Jego glos przeszedl w przerazliwe wycie, a wtedy nawet moja wyrachowana, chlodna natura dzinna nie mogla mnie powstrzymac przed unieruchomieniem silnika i zejsciem z motocykla. Ostroznie podeszlam do dziecka nie chcac go dodatkowo wystraszyc. Chlopiec ssal kciuk, a oczy mial prawie tak wielkie jak ksiezyc swiecacy nad nami. Srebrzyste lzy przemywaly czyste sciezki na zabrudzonej buzi chlopca. Znalazlam sie w polowie drogi miedzy motocyklem a chlopczykiem, kiedy pojawilo sie nastepne dziecko. A potem kolejne. I jeszcze jedno. Wylanialy sie w milczeniu z krzakow. Wszystkie one mogly miec najwyzej po dziesiec lat. Wiekszosc byla wychudzona i zaniedbana, w brudnych ubrankach. Niektorym brakowalo butow. Wszystkie wydawaly sie zdziczale, no i wszystkie byly uzbrojone. Najczesciej w noze, a kilkoro w maczugi. Zadnej broni palnej, co mnie troche pocieszylo. Zatrzymalam sie, oceniajac sytuacje. Dzieci otoczyly mnie, wychodzac z zarosli, czemu towarzyszyl cichy, ukradkowy szept lisci i galazek. -Jestem tu, zeby wam pomoc - powiedzialam tonem, ktory, mialam nadzieje, zabrzmial uspokajajaco. - Prosze was. Mam na imie Cassiel. Chce pomoc wam wrocic do domow. Zadne z dzieci nie wydalo odglosu, nawet chlopiec, ktory wczesniej tak zalosnie zawodzil. Wiatr szumial wsrod drzew, szeleszczac, kiedy sosnowe igly ocieraly sie o siebie, i zdalam sobie sprawe, w jak rozleglym i opustoszalym miejscu sie znalazlam... i jaka jestem osamotniona. -Szukam dziewczynki o imieniu Isabel - podjelam. Nie bylo jej tu, posrod tej zdziczalej dzieciarni. - Szukam Ibby. Znacie ja? - Skupilam wzrok na dziecku stojacym najblizej, dziewczynce z krotkimi blond wlosami. - Znasz Isabel? Nie odpowiadala. Zadne z nich sie nie poruszylo i zadne nawet nie mrugnelo. Bylo to dziwne i - nawet jak dla dzinna - niepokojace. C.T. - jesli to byl C.T. - juz nie plakal, chociaz lzy nadal splywaly mu po policzkach. Przyjal taka sama chlodna, bierna postawe jak pozostale dzieci. Zrobilam krok w jego strone, a wtedy wszystkie one rzucily sie na mnie w milczeniu. Podskoczylam i uchwycilam sie niskiej galezi, podciagajac nogi, gdy zaczely ciac, czemu towarzyszylo srebrzyste migotanie ostrzy nozy. Kilkoro dzieci wydawalo przy tym zduszone odglosy, skaczac i probujac mnie dosiegnac, ale zadne z nich sie nie odzywalo; nie rozmawialy takze ze soba nawzajem. Wspoldzialajac bez slowa, dwoje zgielo sie, by mogly sie po nich wgramolic inne, ktore chwycily nizsze galezie i zaczely sie wspinac w moja strone. Byla to groteskowa sytuacja, to osaczenie przez male dzieci - a jednak tkwila w tym pewna logika. Zawahalabym sie przed skrzywdzeniem takich bezbronnych szkrabow, podczas gdy wrog - a wiedzialam, ze to jest nasz wrog - bez wahania poswiecilby mlode zycie tych istot, aby tylko wyrzadzic mi krzywde. Dzieci okazaly sie idealnym oddzialem szturmowym. Gdy jakas dziewczynka pierwsza podpelzla do mnie po galezi, z lsniacymi obledem oczami, poruszylam sie i uchwycilam ja za nadgarstek, wykrecajac go. Noz wypadl z jej reki jak stalowy lisc. Dziewczynka przeorala moje ramie paznokciami i obnazyla zeby. Nie mialam wyboru i musialam zrzucic ja z galezi, ogluszajac. Zlagodzilam jej upadek na ziemie, tworzac rodzaj powietrznej poduszki. Nastepne dziecko juz sie zblizalo. A za nim kolejne. To tylko drobna przeszkoda, podpowiadal dzinn we mnie. Uporaj sie z nimi i ruszaj dalej. Gdybym miala do czynienia z osobami doroslymi, postapilabym tak, jednak okazalo sie, ze niechec do wyrzadzania krzywdy dzieciom jest zakodowana w moim lancuchu DNA i nawet madrosc dzinna nie mogla jej przelamac. Marnujesz swoje moce, toczac te walke. O to wlasnie im chodzi. Wiedzialam o tym, ale przypomnialam sobie tez policjanta Stylesa stojacego na szosie, rozpacz i szok na jego twarzy. I obietnice, jaka mu zlozylam. Bylo tu w sumie dziesiecioro dzieci. Ich rodziny prowadzily poszukiwania i modlily sie o cud. Nie moglam odbierac im nadziei. Zeskoczylam z drzewa, przykucnelam i zaczelam dotykac dzieciecych glowek, jedna po drugiej. Zmusilam sie do metodycznego dzialania, nie zwracajac uwagi na ich bron. Zadzialalo z pierwszymi dwoma. Trzecie zrobilo dluga ciecie na moim ramieniu, ktore zapieklo jak ogien, zanim pozbawilam to dziecko przytomnosci. Czwarte i piate z pozostalej dziewiatki upadly, nie robiac krzywdy sobie ani mnie, ale kiedy zwrocilam sie ku szostemu, poczulam oslepiajacy, zimny bol w boku, a kiedy zerknelam w dol, dostrzeglam, ze C.T. zanurzyl w moim ciele noz az po rekojesc. Pacnelam go dlonia w czolo, usypiajac, i zwalil sie na ziemie. Stalo jeszcze troje; dwie dziewczynki i chlopiec. Dzieci trzymaly sie ode mnie z daleka, czekajac na moj kolejny ruch, zdajac sobie sprawe, ze nie jestem latwym przeciwnikiem. Wtop je w ziemie. Nie. To podpowiadal moj dzinnowy duch i nie mialam zamiaru tego zrobic po pierwsze dlatego, ze skrzywdzilabym je i przerazila, a po drugie, poniewaz musialam oszczedzac moc. Ukleklam, usilujac powstrzymac jek, gdy bol obejmowal moje nerwy - i siegnelam do noza, wbitego w bok. Dotknelam go lekko, oceniajac stan rany, najlepiej jak umialam. Nie sadzilam, by pekly jakies wazne naczynia krwionosne - doszlo jednak do urazu jelit i watroby, co moglo miec fatalne skutki, jesli rany szybko sie nie zagoja. Wyciagnelam noz i jakos udalo mi sie przy tym nie wrzasnac. Krew sciekala ze stalowego ostrza. Potrzymalam je przez chwile, wpatrujac sie w dzieci, ktore otoczyly mnie kregiem, a nastepnie wbilam czubkiem w podloze przed soba. Wtedy od razu sie na mnie rzucily. Skoncentruj sie. Stracilam ostrosc widzenia i zamrugalam, aby na nowo wyostrzyc wzrok. Zamachnelam sie w lewo i w prawo, usypiajac umysly dwojga z dzieci. Ich upadek spowodowal, ze trzecie sie zachybotalo, a jego mala maczuga, wymierzona w moja glowe, uderzyla mnie mocno w bark. Zlapalam ja, wyrwalam mu z reki i przyciagnelam chlopca do siebie. Szarpal sie, ale przytrzymalam go, spogladajac w puste, szeroko otwarte oczy. -Ty - powiedzialam cicho - ktory kryjesz sie za dziecmi. Przybywam po ciebie. Usta chlopca otworzyly sie, a on sam zasmial sie cichutko. Nie byl to dzieciecy smiech. Czailo sie w nim zbyt wiele zlosliwosci, tkwila zbyt gleboka wiedza. I szalenstwo. -Chodz, siostro - odpowiedzial i przewrocil oczami tak, ze ukazaly sie ich bialka, a potem upadl na ziemie. Nie oddychal. Nie. Przylozylam mu dlon do piersi i nie wyczulam bijacego serca. Moj wrog zabil go ot tak, z oddali. -Nie - powtorzylam na glos i ulozylam sobie chlopca na kolanach. - Nie. - Wciaz slabo trzepotalo w nim zycie, tlukac sie niczym ptak w sieci. - Nie uda ci sie to. Polozylam mu reke na sercu i przymknelam oczy. Ostrzezenie Luisa znowu do mnie dotarlo - nie zostalam w tym przeszkolona; moglam latwo wyrzadzic krzywde temu dziecku - ale nie mialam wyboru. Nikt bardziej wykwalifikowany nie mogl mnie zastapic. Przytknelam opuszki palcow do jego serca i zmusilam ten narzad do pracy. Jeden skurcz. Drugi. I trzeci. Za kazdym razem czekalam, az serce zaskoczy, zareaguje, zlapie rytm, lecz organizm dziecka byl jakby sparalizowany, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania. W jego krwi, ktora przemieszczala sie powoli w zylach dzieki moim staraniom, znajdowalo sie malo tlenu. Jego pluca go nie czerpaly. A wiec musialam tez pobudzic mu oddech. Wzielam maksymalnie gleboki wdech, pochylilam sie nad chlopcem i wpompowalam mu powietrze do pluc; rana w moim boku powiekszyla sie i poszerzyla, a lzy rozmazaly to, co widzialam. Moj bol nie liczyl sie jednak. Zmuszalam serce dziecka do pracy, do kolejnych uderzen. Wtlaczalam mu powietrze w pluca. Jego otwarte oczy gapily sie na mnie, lecz nie bylo w nich chocby cienia prawdziwego zycia. Zadnej nadziei. Czulam, jak zycie w nim zanika, ale dalej pobudzalam jego serce do powolnych, mocnych uderzen, co jednak bylo tylko imitowaniem zycia, niczym wiecej... I nagle serce podchwycilo podawany mu rytm, zawibrowalo i uderzylo mocniej. I jeszcze raz. I znowu. Chlopiec odetchnal i krzyknal. Trzymalam go przy sobie, gdy wydzieral sie i plakal. Wszedzie wokolo maluchy lezaly cicho. Patrzylam, jak ich klatki piersiowe unosza sie i opadaja, ale moj nieprzyjaciel nie zawracal sobie glowy zabijaniem tej dzieciarni. On - lub tez ona - doszedl czy doszla do sluszno wniosku, ze beda stanowily dla mnie wiekszy problem, gdy pozostana zywe. Wyjelam komorke i sprawdzilam zasieg. Nie bylo go, rzecz jasna. Znalazlam sie na gluchej wsi, z daleka od glownych ludzkich szlakow. Nie moglam sciagnac policji, w kazdym razie nie przed znalezieniem sprawnego telefonu. Dziecko zarzucilo mi pulchne raczki na szyje. Poglaskalam je po brudnych wloskach. -Jak sie nazywasz? Zachlipal. -Will. -W porzadku, Will, juz wszystko dobrze. Postaram sie, zeby nic zlego ci sie nie stalo. - Musialam opatrzyc swoja rane. Tracilam krew, a wraz z nia sily. Obrazeniami wewnetrznymi moglam zajac sie dopiero wtedy, kiedy spotkam sie znowu z Luisem albo zapewnie sobie inna pomoc. - Will, pomozesz mi, dobra? Skinal glowa, ale mnie nie puszczal. -Bede musiala obudzic reszte dzieci. Chce, zebys mi w tym pomogl. Kiedy sie obudza, moga sie przestraszyc, i chce, zebys je uspokoil. Mozesz to zrobic? Z przekonaniem przytaknal, wydostal sie z moich ramion i stanal, przyciskajac sie do mnie barkiem. Drzal, ale stal prosto. Upewnilam sie, ze nie upadnie, a potem lekko przeciagnelam czubkami palcow po czole najblizszego z pozostalych dzieci, dziewczynki z ciemnymi wlosami i sniada cera. Usiadla wystraszona i zaczela plakac. -Will - rzucilam. Spojrzal na mnie niepewnie, ale podszedl do dziewczynki i poklepal ja sztywno po plecach. -Juz dobrze - powiedzial uroczyscie. - Nic ci nie jest, Christy. - Znal ich imiona. Will, czy jest tu dziewczynka o imieniu Isabel? Znasz taka? Will wciaz poklepywal zaplakana Christy po ramieniu. -Tu jest duzo dzieci. Na to przebiegl mnie chlodny dreszcz. -Ile? -Pelno. - Pewnie nie potrafil za dobrze liczyc wiec trudno bylo to uznac za przekonujacy dowod, jednak mialam mocne przeczucie, ze chodzi mu o setki. - Niektorych nowych nie znam. Dopiero co przyjechaly. -A dokad przyjechaly, Will? Will i Christy spojrzeli na mnie, jakbym byla calkiem glupia. -Na Ranczo - odpowiedzieli razem. -A gdzie to Ranczo? Uslyszalam trzask metalu, a dorosly glos gdzies za moimi plecami przemowil: -Jestes na nim, suko. Wsrod zloczyncow rasy ludzkiej panuje zwyczaj - opiewany w kazdym razie w piesniach i opowiesciach - zabierania schwytanych do tajemnych siedzib. A tam osoby wziete do niewoli tylko czekaja na okazje, by przechytrzyc i zabic tych, ktorzy je pojmali. Moi wrogowi nie wywodzili sie z basni i wiedzialam, ze nie pozwola mi zrobic nastepnego kroku na drodze do rozwiazania zagadki. Dzieci zapakowano do duzego czterokolowego pojazdu i zabrano, a wsrod nich Christy i Willa, ktorzy wygladali na zupelnie zrezygnowanych. Poczulam uklucie bolu na widok C.T., ale on przynajmniej wciaz spal. Dotrzymam slowa, przyrzeklam mu. Znajde sposob, aby zwrocic cie twojej rodzinie. Terenowy pojazd zjechal ze sciezki, pozostawiajac mnie na kleczkach, a moja krew wsiakala w piach. Bylam zbyt oslabiona, zeby stawiac zbyteczny opor, wiec siedzialam bez ruchu, z dlonmi splecionymi luzno na kolanach, gdy otoczylo mnie czterech uzbrojonych straznikow. Karabiny, ktore mieli przy sobie, wygladaly naprawde groznie. Bron krotka na ich biodrach tez. -Wtargnelas na teren prywatny - powiedzial jeden z nich. Wszyscy wygladali na dziwnie podobnych do siebie, za sprawa kurtek, spodni oraz czapek w maskujace cetki. Jedna z tych osob byla kobieta, pozostali mezczyznami. Ten, ktory sie odezwal, wysoki, o przyjemnym tenorowym glosie, wygladal mi na kogos zdecydowanie w wieku srednim, sadzac po siwiznie w jego krotko przycietych wlosach, wystajacych spod czapki. - Nie widzialas tablic ostrzegawczych? Tu strzela sie do intruzow. I nie jest to zaden tekst na postrach. Nie bylo zadnych tablic, ale nie zamierzalam sie sprzeczac. -Kim jestescie? -Osobami prywatnymi, strzegacymi wlasnej ziemi. Mysle, ze wazniejsze pytanie brzmi: kim jestes ty. Jakos nie wygladasz na miejscowa. Kto cie naslal? FBI? CIA? -Z takimi rozowymi wlosami? - zachnal sie jeden z kumpli tamtego. - To raczej ktos z jakiejs prywatnej agencji detektywistycznej czy czegos w tym rodzaju. - Podsunal mi pod twarz wylot lufy karabinu. - Zgadza sie? Ktos cie najal? Trzeba bylo wziac forse i zwiac. Nie odpowiedzialam. Skupilam sie na tym, by zatrzymac reszte krwi i mocy, saczacych sie z rany w moim boku na wyschnieta ziemia. -To niewazne - odezwala sie trzecia z osob, kobieta, rzeczowa i chlodna tak jak pozostali. - Ona widziala te dzieciaki. Musimy sie jej pozbyc. -Powinnismy zapytac, czy nie chca jej zwerbowac. -Daj spokoj, chyba zartujesz! To przeciez jakas Strazniczka; ostatnia osoba, jakiej potrzebujemy. Trzeba ja wykonczyc, i to szybko, zanim nastepni zaczna weszyc po okolicy. -Ona przyjechala za tym pierwszym. - Na te slowa znowu skupilam rozproszona uwage i unioslam glowe, aby spojrzec na tego, ktory to powiedzial; starszego goscia. I najwyrazniej szefa tej grupki. - Miala go wspierac. A poza tym nie sadze, zebysmy musieli martwic sie o Straznikow, zwlaszcza teraz. Sa troche zajeci. Cala czworka sie rozesmiala. Za tym pierwszym. Musial miec na mysli Luisa. Trzymaja tu Luisa. Jesli chcesz uniknac smierci, skomentowal chlodno dzinn we mnie, to musisz teraz cos wykombinowac. Nie moglam sie z tym nie zgodzic, zwlaszcza ze facet stojacy na prawo ode mnie, ten siwiejacy, szykowal sie do wpakowania mi kuli w glowe i zakonczenia calej zabawy. Przestalam kontrolowac swoja rane, z ktorej od razu pociekla swieza struga krwi, i wyslalam moc w strone drzew. Galezie sosny byly mocne i gietkie, idealnie nadajace sie do wyginania i puszczania. Jedna z nich uderzyla w tyl glowy mojego niedoszlego kata, gdy juz zaciskal palec na spuscie, a strzal okazal sie niecelny; pocisk wbil sie w ziemie tuz obok moich stop. Rozmiekczylam grunt pod nogami pozostalych i obserwowalam, jak wstrzasnieci zapadaja sie pod wlasnym ciezarem. Szamotali sie przy tym, a dwoje probowalo do mnie strzelac, ale juz rzucilam sie do ucieczki, kustykajac w kierunku drzew. Uslyszalam za soba nowe odglosy wystrzalow oraz krzyki, a potem goraczkowe wrzaski. A potem ziemia zamknela sie nad ich glowami i nie slyszalam juz niczego. Nie moglam ujsc daleko. Czarne fale oslabienia zalewaly mnie, az poczulam, ze podloze mieknie pode mna, jak wczesniej rozmieklo pod moimi wrogami. Upadlam i ulozylam dlon plasko na gruncie. Nie, przyczyna tego, co sie dzialo, wcale nie tkwila w ziemi, tylko we mnie. Byla nia ludzka slabosc. Nie moglam zajsc daleko na piechote. Musialam wydostac sie z tego miejsca, poszukac pomocy i sprowadzic ratunek dla dzieci. Chwiejnym krokiem dotarlam do motocykla, lecz przekonalam sie, ze jedna z kul przebila opone i uszkodzila silnik. Moglabym to naprawic, gdybym miala odpowiednio duzo mocy. Jednak zuzywalam reszte tej, ktora mi pozostala, na utrzymanie sie przy zyciu. Po tej czworce, ktora probowala mnie zabic, pozostaly tylko poruszone skrawki ziemi i blada reka, wystajaca nad powierzchnie. Ledwie rzucilam na nia okiem. Moi niedoszli zabojcy nie zjawili sie tu znikad; pewnie przybyli jakims pojazdem, poniewaz ludzie lubia przemierzac w ten sposob nawet bardzo krotkie trasy. Dostrzeglam jakies poruszenie wsrod drzew, a potem blada, brudna twarz. C.T. Styles. Widocznie udalo mu sie jakos uciec. -Calvin Theodore - wymowilam jego imie, opierajac sie o konar pobliskiej sosny Druga dlon przyciskalam mocno do rany w boku. - Nie boj sie. Wyszedl ze swojej kryjowki, ale sie nie zblizal. Jego mina nie wyrazala wiele, a pustka w jego oczach niepokoila mnie. Powiedzialam: -C.T., przyslal mnie twoj ojciec. - I wtedy cos w nim peklo; przestal wydawac sie oniemialy, a nadzieja rozblysla w nim jak promien slonca. - Musisz mi pomoc. Czy tamci ludzie przyjechali samochodem? Stanowczo pokrecil przeczaco glowa. Moje nadzieje legly w gruzach rownie szybko, jak jego sie rozbudzily, poki nie powiedzial: Oni przyjechali ciezarowka. Terenowa. Czarna Niemalze sie rozesmialam. Ludzie rzadko byli rownie precyzyjni jak dzinny. -A mozesz mnie do niej zaprowadzic? -Jasne - odparl C.T. Wyskoczyl do przodu i wyciagnal reke. Zlapalam ja. Jego skora wydawala sie przy mojej ciepla jak pod wplywem goraczki, ale tylko dlatego ze zmrozily mnie wstrzas i utrata krwi. Pociagnal mnie za ramie i ruszylismy w kierunku chlodnego, wschodzacego ksiezyca. -Zaladowali wszystkich na te ciezarowke, ale ja zeskoczylem z tylu - oznajmil z duma. - Zostalem. Wiedzialem, ze mi pomozesz. Oszczedzalam oddech, wiec go nie pochwalilam. Droga do tego mitycznego czarnego wozu terenowego wydawala sie dluga, a kazdemu krokowi towarzyszylo jakby wbijanie rozgrzanych do czerwonosci nozy w moj bok. Moim cialem wstrzasaly dreszcze, ale staralam sie o tym nie myslec. -Zaczekaj - wymamrotalam i pociagnelam C.T., zatrzymujac sie przy stojacym w poblizu glazie. Pozostawilam na nim czarne slady krwi. - Jak daleko jeszcze? -Niedaleko. To juz tam - odpowiedzialo dziecko i szarpnelo mnie za reke. - O, tam! Pozwolilam mu sie prowadzic. Na kazdym wzniesieniu mowil, ze to tuz - tuz, ze trzeba pokonac juz tylko nastepne, az wreszcie nogi zaczely sie uginac pode mna. Upadlam i choc usilowalam sie podniesc, nie moglam. Przewrocilam sie na plecy, dyszac, i zobaczylam, jak C.T. pochyla sie nade mna, a jego twarzyczka nie wyraza nic. -Myslalem, ze juz nie upadniesz - powiedzial. - Do widzenia, moja pani. Odwrocil sie i mnie zostawil. Znow sprobowalam wstac. Ogarnal mnie mrok i uniosl gdzies w dal. Kiedy oprzytomnialam, bylam niesiona - nie, raczej wleczona. Wleczona za nogi jak padlina, po' ziemi. Otworzylam oczy i chcialam zaprotestowac, lecz zabrzmialo to bardziej jak jek niz jak slowa - a wtedy uswiadomilam sobie, ze mowie w jezyku dzinnow, a nie po ludzku. Panowaly teraz zupelne ciemnosci, tylko cienkie smugi swiatla przebijaly przez drzewa. Ksiezyc przemiescil sie na niebie, ale do poranka bylo jeszcze daleko. Powietrze wydawalo mi sie lodowato zimne na golej skorze. Szarpnelam slabo noga i jedna z ciagnacych mnie postaci z zaskoczenia puscila moja stope. Zderzenie piety z ziemia wywolalo w moim boku przeszywajacy bol, na co zwinelam sie w klebek. Nie moglam krzyczec, choc bardzo chcialam. Bylam w stanie jedynie dyszec z wysilkiem. Uslyszalam odglos podmuchu, a potem dziwnego, szybkiego klapania zebami. Wielka lapa dotknela mojego brzucha. Nawet w przycmionym swietle moglam dostrzec pazury. Czarny niedzwiedz byl jak cien w mroku, jesli nie liczyc drobnych blyskow w jego slepiach w blasku ksiezyca oraz nieco jasniejszej skory wokol pyska. Bal sie mnie; moglam to zauwazyc, kiedy lezalam bez ruchu. Czarne niedzwiedzie najczesciej nie sa agresywne i wola jesc rosliny niz ludzkie mieso, ale to jeszcze nie oznaczalo, ze ten zwierz nie mogl mnie zabic. Niedzwiedz znow sapnal i klapnal paszcza, a tym razem dojrzalam bialy blysk jego klow Po chwili rozlegl sie przeciagly, cichy jek, ktory zawisl w powietrzu niczym zjawa. Zmusilam sie do bezruchu, kiedy niedzwiedzi pysk obwachiwal mi twarz. Zwierz parsknal, potrzasnal wielkim lbem i odszedl. Najwyrazniej zrezygnowal ze mnie, uznajac, ze nie jestem warta zachodu. Odczulam ulge - i, o dziwo, odrobine irytacji - a potem drzenie ogarnelo mnie cala, lacznie z koscmi. Zapomnialam, ze ludzie sa tez pozywieniem. A teraz bylam nim i ja. Cos w tym przerazilo mnie na poziomie, ktorego istnienia w sobie nie podejrzewalam. Przeciez dzinn nie... Ale nie bylam juz dzinnem. Bylam czlowiekiem i to rannym. Zapach krwi zwabial drapiezniki. Poruszylam sie i przylozylam reke do klutej rany. Wciaz krwawila. Zacisnelam zeby, oderwalam kawalek koszuli, zlozylam go na pol i wcisnelam w otwarte naciecie na skorze. Pewnie wtedy wrzasnelam. Uslyszalam czarnego niedzwiedzia, ktory jeszcze zbytnio sie nie oddalil, jak znowu cicho jeczy ze strachu. Kiedy najgorszy bol i szok minely, ukleklam, a potem wstalam. Wracaj, powiedzialam sobie. C.T. celowo wpuscil mnie w maliny. Moje oczy przywykly juz do ciemnosci i moglam dostrzec slady, ktore odcisnelam wleczona, a potem wczesniejsze, pozostale po moim niepewnym marszu. Krew rozmazana na glazie. Wgniecenia wlokacych sie stop. Powrot do drogi trwal chyba wiecznosc, a tam moj biedny, unieruchomiony motocykl lezal z przebita opona. Z przedziurawionego baku wyciekla na ziemie benzyna. Kulejac, minelam motor, miejsce wiecznego spoczynku czworga swoich nieprzyjaciol i tuz za nastepnym wzniesieniem odnalazlam czarny terenowy woz, o ktorym C.T. tak przekonujaco opowiadal. Kluczyki znajdowaly sie w stacyjce. Przetrzasnelam tyl tego nieduzego terenowego pojazdu i natknelam sie tam na pudelko ze znakiem czerwonego krzyza z roznymi uzytecznymi przyborami. Opatrzylam na nowo rane, obsypujac ja przy okazji proszkiem z antybiotykiem, choc wiedzialam dobrze, ze bakterie zdolaly juz przeniknac do mojego organizmu. Polknelam tabletki przeciwbolowe, popijajac je woda z butelki, ktora walala sie na pace wozu, i wreszcie wzielam pozostawiona zapasowa bron. Byla stosunkowo niewielka, ciezka i najwyrazniej niszczycielska - rodzaj pistoletu maszynowego z pelnym magazynkiem. Jego mechanizm wydawal sie prosty, podobnie jak mechanizm wiekszosci zabojczych urzadzen. Rzucilam go na przednie siedzenie, uruchomilam dzipa i wjechalam droga gleboko w las. 14 Ranczo - jesli rzeczywiscie znajdowalam sie na nim - wydawalo sie bezkresne i opustoszale. Niewiele wskazywalo na to, ze mieszkali tu jacys ludzie - nie bylo plotow ani zwierzat hodowlanych, tylko jelenie, ktore oddalily sie od drogi na dzwiek silnika nadjezdzajacego wozu. Nie dostrzegalam swiatel, budynkow ani innych pojazdow.Jak sie zorientowalam, Ranczo rozciagalo sie na ogromnej przestrzeni we wszystkich kierunkach. Gdybym gdziekolwiek zjechala z drogi, znalazlabym sie w szczerym polu, na pustkowiu. A jednak ta droga musiala dokads prowadzic. Luis pewnie nie zyje, odezwal sie moj bezlitosny duch dzinna. I co teraz zrobisz? Powinnas zabrac sie stad i oszczedzic sobie cierpien i przykrosci. Zerknelam na pistolet maszynowy na siedzeniu obok i po raz pierwszy odpowiedzialam wprost wlasnemu dzinnowi: -Nie zabiore sie stad. Pozabijam ich wszystkich. I porozwoze tamte dzieci do domow. Piekne slowa szczytne zamiary, ale kiedy wjechalam na ostatnie wzniesienie i ujrzalam doline przed soba, polapalam sie, ze pewnie zabraknie mi amunicji, aby uporac sie z problemami, przed jakimi stanelam. Zobaczylam rozswietlone obozowisko, ktore, jak ocenialam, zajmowalo obszar niewielkiego miasteczka. Otaczaly go dwa rzedy murow, wewnetrzny i zewnetrzny, z pusta przestrzenia miedzy nimi, a na obrzezach wznosily sie wysokie zelazne wieze. Wygladalo to zupelnie jak wiezienie. Wewnatrz murow znajdowaly sie prostokatne, uszeregowane budynki. Niektore z nich mialy rozmiary malych domkow, inne z kolei dorownywaly wielkoscia szkolom albo ratuszom. Czesc tego obozowiska - wlasciwie miasteczka - zajmowal parking pelen pojazdow. Ciezarowek, wozow osobowych i terenowych, sporych furgonetek. Swiatla sprawialy, ze w nocy bylo tam jasno jak za dnia, nie tylko w samym obozie, ale i na wszystkich drogach prowadzacych do tego miejsca. Przypomnial mi sie na to pewien tekst, rzucony kiedys przez Manny'ego. -Potrzebna bedzie wieksza bryczka - powiedzialam cicho do siebie. Wydalo mi sie to dziwnie zabawne w owej chwili, ale bylo to zapewne skutkiem utraty krwi i rozwijajacej sie infekcji. Nie przyszlo mi do glowy, ze zdolaja odkryc moja obecnosc na szczycie wzgorza - wczesniej wylaczylam swiatla w wozie - jednak wyraznie nie docenilam przeciwnika. Uslyszalam wycie alarmowych syren i dojrzalam poruszenie wsrod ludzi w obozie. Moze nie chodzi o mnie, pomyslalam, a wtedy odbiornik radiowy na plycie rozdzielczej mojego terenowego auta zaskrzeczal i rozlegl sie w nim glos: "Mamy intruza na wzniesieniu w kwadracie 157, powtarzam: w kwadracie 157. Do wszystkich jednostek: przechwycic". Wrzucilam wsteczny bieg i wycofalam sie z pagorka wykonalam zwrot i popedzilam z cala predkoscia w kierunku, z ktorego przybylam. Nierownosci na drodze wywolywaly nowy, ostry bol w mojej ranie, ale zmusilam sie do tego, by sie na nim nie skupiac. Ucieczka byla dla mnie jedynym wyjsciem. Moglam pomartwic sie wewnetrznym krwotokiem pozniej, jezeli przezyje. Dostrzeglam blysk swiatel za soba. Szybko sie zblizaly. Inny pojazd wyjechal zza drzew na prawo ode mnie. Skrecilam gwaltownie i otarlam sie swoim dzipem o niego, zdzierajac nieco lakieru i wkopujac sie kolami w piach, zanim pomknelam przed siebie. Cassiel? Glos Luisa rozlegl sie w moim uchu. Wydawal sie odlegly i spowolniony. -Nie teraz - warknelam. Zerknelam we wsteczne lusterko. Scigal mnie sznur uzbrojonych pojazdow, a pociski odbijaly sie od metalowej karoserii dzipa i odrywaly drzazgi z drzew przede mna. Poczekaj... nie... to nie tak, jak myslisz... Probuja mnie zabic, pomyslalam, i na razie teoria ta wydawala sie sensowna. Uciszylam go i jechalam dalej, biorac niebezpieczny, ostry zakret na dwoch bocznych kolach, a kilkanascie metrow przed soba zobaczylam na drodze stojace w rzadku dzieci. Przez krotka fatalna chwilke dzinn w mojej jazni mowil: Nie zatrzymuj sie. Zdjelam stope z pedalu gazu i wcisnelam hamulec, sprawiajac, ze dzip, drzac caly, przystanal o cwierc metra od dzieci, ktore sie nie poruszyly. Wzielam pistolet maszynowy, ale wydal mi sie bezuzyteczny. Przeciez nie mialam zamiaru strzelac, nie do dzieci, a one o tym wiedzialy. C.T. Styles wyszedl zza drzewa i podszedl do dzipa od strony kierowcy. -Naprawde jestes mocna - zauwazyl. - Malo kto dojechal tak daleko. Chodz. Zabiore cie do domu. Juz wczesniej skazal mnie na smierc w lesie, zostawiajac na pastwe niedzwiedzia. Nie bylam na tyle glupia by przypuszczac, ze tym razem zyczy mi dobrze. Malo kto dojechal tak daleko. -Skad wiesz, ile osob tu dotarlo? - zapytalam go. - Przeciez jestes tu dopiero od kilku dni. Jego ciemne, niewinne oczy sie zaokraglily. -A kto ci to powiedzial? -Twoj ojciec. C.T. obdarzyl mnie powolnym, poblazliwym usmiechem. -Moj tato nie o wszystkim wie. Przyjezdzalem tutaj czesto. Mama mnie przywozila. Na szkolenie. Szkolenie. Bylam calkowicie pewna, ze policjant Styles nie mial o tym najmniejszego pojecia. Moze tym razem jego zona nie zechciala, albo nie mogla, odwiezc chlopca do domu ze szkolenia. A Isabel? Czy Angela takze przywozila tu Isabel? Nie, to niemozliwe. Manny cos by o tym wiedzial. Daleko stad do Albuquerque; znikniecie dziewczynki zostaloby zauwazone. C.T. czekal na moja reakcje. Nie doczekal sie jej. W koncu opuscil swoja pulchna raczke i odstapil. Jego miejsce zajal uzbrojony czlowiek, ktorzy wzial mnie na muszke. -Prosze pani - powiedzial. - Prosze wysiasc z wozu i rzucic bron albo strzele prosto w pani glowe. I zadnych sztuczek, bo wpakuje kule w czaszke. Jesli zgine, zabija pania inni. Zrozumiano? Zrozumialam. Zostawilam bron i wysiadlam z dzipa. Ledwie trzymalam sie na nogach, co wyszlo mi na dobre, bo zoldak kopnal mnie w okolice kolana i przewrocilam sie na ziemie. Wykrecil mi rece za plecami i zwiazal nadgarstki cienkim plastikowym paskiem, a potem znowu przystawil mi lufe do tylu glowy. -Tylko bez kombinowania z wiezami, bo kulka w leb. -Juz to do mnie dotarlo - zapewnilam go. Znalazlam sie znowu w dzipie, tym razem na pace, wraz z eskortujacym mnie facetem, ktory bez przerwy mierzyl do mnie z broni. Nie mialam sil, zeby uciekac, a zreszta tym razem taka proba nie dalaby zadnych korzysci. Tam w dole, w obozie, moglam liczyc na pomoc medyczna odpoczynek oraz mozliwosc odszukania Isabel. I na zaczerpniecie mocy od jakiegos Straznika, moze nawet od Luisa. W lesie czekala mnie tylko smierc, a chociaz jej perspektywa nie przerazala mnie az tak bardzo, jak sie tego spodziewalam, nie mialam zamiaru ginac jak jakis nieudacznik. Wkurzalo mnie, ze po tak dlugim, intensywnym zyciu mialabym skonczyc w smiertelnym jeku kleski. Pod wplywem wewnetrznego zametu napielam miesnie i zacisnelam piesci, choc nie zdawalam sobie z tego sprawy, dopoki gosc celujacy w moja glowe nie powiedzial: -Przestan sie ruszac albo kula w leb. Westchnelam i sie odprezylam. Ogrodzony teren byl w rzeczywistosci nawet wiekszy, niz myslalam. Wzniesienie tamtejszych budowli i murow musialo pochlonac duzo czasu, pieniedzy i ciezkiej pracy. Budowniczowie tego miejsca przejeli wiedze od swoich przodkow, jak stwierdzilam - pozostawiajac wolna przestrzen wokol ogrodzenia. Nic na niej nie roslo, nawet trawa. Zastanawialam sie, czy posluzyli sie jakims Straznikiem Ziemi, by tak wyjalowic ten pas ziemi. Na wiezach, rozstawionych przy murach w rownych odstepach, znajdowali sie uzbrojeni wartownicy - i nic w tym dziwnego, jesli wziac pod uwage konwoj, jaki mi towarzyszyl. Kiedy wjechalismy w biala poswiate latami, przypatrzylam sie dokladniej temu, ktory mnie schwytal. Byl nijaki. Przecietnej budowy ciala, o cerze typowej dla osob wielu ras i narodowosci. Mial na sobie cetkowany kombinezon bez oznak i mocne czarne trepy. Zadnych ozdob, zadnych oznakowan na umundurowaniu. -Nie gap sie na mnie - powiedzial. - Albo... -Albo kula w leb - dokonczylam. - Przestan sie powtarzac. Usmiechnal sie nieznacznie i wcale nie wesolo. -Jestem innego zdania. Mysle, ze musze o tym przypominac. Naprawde zabilbym... -Nie watpie. Spojrzalam na zewnatrz, gdzie masywne metalowe wrota otwieraly sie powoli, abysmy mogli wjechac do srodka. Jak w przypadku kazdego dobrego systemu zabezpieczen kontrolowano przejazd, wiec jedna z bram zamykala sie przed otwarciem nastepnej, pozostawiajac przybywajacych bez mozliwosci ucieczki w pasie ziemi niczyjej miedzy dwoma pasami murow. Zastanawialam sie, jak mozna to wykorzystac. Nic nie przychodzilo mi do glowy, ale przeciez bylam oslabiona, chora i obolala, a kipiaca we mnie zlosc wydawala sie zaklocac logiczne rozumowanie. Nastepne wrota otworzyly sie z trzaskiem. Hydraulika pomyslalam. Pewnie moglabym dac sobie rade z urzadzeniami hydraulicznymi. Ale nie w tej chwili. Wartownik otworzyl usta, kiedy sie poruszylam. -Kula w leb, tak, wiem - powiedzialam. - Sprobuj celowac w sam srodek czaszki. Bardzo bym nie chciala ginac powoli i zmuszac cie do zmarnowania drugiego naboju. Na to wreszcie sie przymknal. Uliczki wewnatrz obozu byly czyste i rozmieszczone w przemyslany sposob. Nie bylo na nich widac zywej duszy, choc dostrzeglam poruszenie za zaslonami i zaluzjami, kiedy z rykiem silnika mijalismy domy i budynki przypominajace koszary. Bylo tam stosunkowo malo zieleni, z wyjatkiem malego parku w samym centrum obozowiska, z trawa i kilkoma wysokimi sosnami. Ach, powinnam jeszcze wspomniec o placu zabaw. Zobaczylam na nim hustawki i piaskownice. Stanowilo to kolejny dowod, o ile ktos takiego jeszcze potrzebowal, ze w tym urzadzonym na wojskowa modle obozowisku znajduja sie dzieci. Za parkiem stal inny budynek - niepodobny do pozostalych. Perlowobialy, niemal naturalny w swoich ksztaltach. Mignal mi tylko przed oczami, ale to, co ujrzalam, zaniepokoilo mnie. To cos wywolalo we mnie echo jakichs dawnych wydarzen. Czegos, co nie zaszlo tutaj, w tym miejscu. Dzip zatrzymal sie przed nijakim betonowym gmachem. -Nie ruszac sie - rzucil do mnie wartownik, wysiadajac z wozu. Nie odrywal ode mnie wzroku. Roztropnie nie zblizal sie do mnie, tylko nieustannie trzymal mnie na muszce, gdy dwoch innych wartownikow sciagalo mnie z siedzenia na ziemie. Nie stawialam oporu, ale i nie wypelnialam ich polecen, bo ledwo moglam isc. Betonowy gmach okazal sie wiezieniem, a wewnatrz znajdowaly sie pojedyncze cele ze wzmocnionym stropem i podloga. To, jak pomyslalam, mialo udaremnic uwiezionym Straznikom korzystanie z mocy, jednak mimo masywnych drzwi zawsze dalo sie znalezc jakas szczeline, jakas luke. Trudno bylo zakuc w lancuchy Straznika Ziemi... Wyczulam znajoma moc i poderwalam nagle glowe, ktora juz mi powoli opadala. -Luis? Przebywal w pierwszej krypcie, jaka minelismy. Przez judasza w drzwiach, obok ktorych przechodzilismy, dostrzeglam znajomy blysk jego piwnych oczu. -Cassiel? - mowil powoli i niepewnie. - Dobrze sie czujesz? -Nie - odpowiedzialam. Swiadomosc, ze on jest tutaj i zyje, przepelnila mnie niespodziewana slodka i ozywcza ulga. Tamci zamkneli mnie w pomieszczeniu sasiadujacym z cela Luisa, ktore bylo naprawde ponure - gladka podloga, gole sciany, toaleta z nierdzewnej stali w kacie oraz zlew z kranem. W rogu lezal zwiniety materac. I nic poza tym. Zupelnie nic. Nie rozwiazali mnie, wobec czego zastanawialam sie powaznie, jak niby mialam korzystac z tych udogodnien, ktore mi tak hojnie zaoferowali, lecz wreszcie uslyszalam ciezki szczek mechanizmu zamka i do pomieszczenia wkroczyla Strazniczka Ziemi. Byla wysoka, surowa, z krotkimi brazowymi wlosami i zacietymi ustami, i miala bardzo nieprzyjemna mine, zdradzajaca, ze ja sama oraz wszystko, co sie ze mna kojarzylo - cokolwiek moglo to byc - wywolywalo w tej kobiecie gleboka pogarde. Miala na sobie typowo wojskowy, oliwkowozielony kombinezon zapinany z przodu na zatrzaski; o dziwo, na jej stroju nie bylo zadnych dystynkcji. Wczesniej zawsze sadzilam, ze ludzie czuja sie zmuszeni do wyrozniania sie za sprawa insygniow. Rzucila na posadzke ciasno zaplecione zawiniatko i zakrecila w powietrzu palcem. -Obrocic sie. Wykonalam pelny obrot, szurajac stopami, i w koncu znowu stajac twarza do niej. Przewrocila oczami. -Nie tak, idiotko, stan do mnie tylem. -No to wyrazaj sie precyzyjnie. Kiedy stanelam zwrocona do niej plecami, podeszla w kilku szybkich, zwinnych krokach i poczulam, jak trzaska plastikowy pasek, ktory krepowal mi nadgarstki. Strazniczka odstapila, trzymajac w reku resztki wiezow. -W porzadku - powiedziala. - Rozbieraj sie. Zdejmuj wszystko. Jesli byla to ludzka proba sprawienia, bym poczula sie skrepowana lub upokorzona, to nic nie dala. Jedyny problem z rozebraniem sie do naga stanowil dla mnie fakt, ze trudno mi bylo schylac sie i wyprostowywac bez wywolywania nowej fali potwornego bolu w boku. Kiedy juz zdolalam zdjac ubranie - ona mi w tym nie pomogla - Strazniczka znow sie zblizyla. -Unies ramiona - zazadala i pochylila sie, by obejrzec rane na moim boku. - Paskudna. Czy zrobil to jeden z naszych pupilkow? -Pupilkow? - powtorzylam. -Wyrzutkow - wyjasnila. - Wynajdujemy im jakies zajecia. Stoj bez ruchu. Nie powiedziala "zaboli", bo, jak podejrzewalam, malo ja to obchodzilo. Przytrzymalam sie dlonia sciany, rozpaczliwie usilujac nie skamlec pod wplywem zracego bolu, gdy kobieta dotykala rany. Spojrzala z zadowoleniem. -Wdala sie infekcja - stwierdzila. - Uszkodzenie watroby i kilku naczyn krwionosnych. Sprobuje cos z tym zrobic. Postaraj sie nie wrzeszczec. Przylozyla reke do rany i przekonalam sie, ze nie wszyscy Straznicy Ziemi, ktorzy potrafia leczyc, powinni sie tym zajmowac. Najwyrazniej nie miala pojecia, ile bolu mi sprawia a obchodzilo ja to jeszcze mniej. W koncu nie moglam juz powstrzymac krzyku. Poczulam sie tak, jakby wlala mi w rane wrzaca lawe. Wydusiwszy ze mnie wrzask - na czym, zdaje sie, wlasnie jej zalezalo - Strazniczka zamknela rane i odsunela sie, by z podziwem przypatrzec sie swojemu dzielu. Nie bylo ono mistrzowskie: placek zaczerwienionej skory wielkosci dloni i grudowata blizna. -Powinnas sie w tym podszkolic - rzucilam. Nie przekazala mi ani troche mocy poprzez kontakt, co najwyzej doprowadzila do odtworzenia utraconej przeze mnie krwi. W rzeczywistosci leczenie, jakie zastosowala, oslabilo mnie jeszcze bardziej, a nie wzmocnilo, i uznalam, ze taki wlasnie byl jej zamiar. Pod wplywem tego mialam sie nie rozchorowac i nie umrzec, ale zrobilam sie zbyt slaba, aby stanowic potencjalne zagrozenie. Obnazyla zeby - nie okreslilabym tego jako usmiech - i kopnela w moja strone zawiniatko. -Ubierz sie - polecila. - Chyba ze wolisz pozostac gola. Ja mam to gdzies. Wyszla zabierajac moje stare ubranie i zamykajac za soba pancerne drzwi. Kucnelam i podnioslam pakunek. Rozplatalam go; zawieral cieniutki kombinezon w kolorze jaskrawozoltym, odblaskowym, i zwykla bawelniana bielizne, skarpetki oraz pare nedznych butow z napisem "Wiezien" na podeszwach. Nie bylo stanika, ale poniewaz bylam chuda, nie przejelam sie tym. Sama sporzadzilabym sobie ubranie, gdybym miala sile, ale brakowalo mi jej, poza tym panowal chlod. W celi bylo zimno jak w jakiejs pieczarze. Albo w krypcie. Wyobrazilam sobie, jak oni pieczetuja te cele i odchodza, pozostawiajac mnie, abym sie zaglodzila w osamotnieniu. Dzinn uznalby to za cos frustrujacego i nudnego. Dla czlowieka oznaczalo to jednak smierc. Ubranie nie dawalo ciepla, ale poczulam sie w nim mniej slabowita - zdaje sie, ze troche przecenialam to, jak ludzkie cialo wplywa na moje odruchy. Ludzie w obecnej dobie, w obowiazujacej kulturze, potrzebowali okryc, by czuc sie wzglednie bezpiecznie. Gdy rozwinelam materac, znalazlam w nim zlozony cienki koc i mala poduszke. Koc zarzucilam na siebie, przechadzajac sie po pomieszczeniu. Moglam wyczuc obecnosc Luisa mgliscie i niewyraznie, za sciana. Gdybym tylko mogla go dotknac... Ale oni juz postarali sie, by to wykluczyc. Przycisnelam dlonie, a potem takze czolo do sciany. Wyczuwalam go tam, moze nawet postapil to samo, zeby sie ze mna porozumiec. Zaszumialo mi w uszach i uslyszalam jego glos, w uderzajaco wyraznym stereo. Cassiel? -Jestem tutaj - odparlam. Nie wiedzialam, czy moze mnie doslyszec, ale przypuszczalam, ze tak. Udalo mu sie to nawet wtedy, gdy jechalam szosa. - Nic ci nie jest? Ta suka Strazniczka wciaz faszeruje mnie narkotykami, odezwal sie jego glos. Wydawal sie wsciekly i rozkojarzony. Nie moga jasno myslec. Zejscie z tych dragow bedzie parszywe. A co z toba? -Oslabila mnie - odrzeklam. - Pewnie uwaza, ze nie musi mnie narkotyzowac. - Gdybym znalazla sposob na zetkniecie sie z Luisem, w ostatecznosci pozalowalaby tego. - Co ci wiadomo o tych ludziach? Mc, poza tym ze hoduja mlodocianych Straznikow Ziemi i buduja jak szaleni. Glos Luisa stal sie ponury. Maja Ibby Powiedzieli, ze zrobia jej krzywde, jesli bede cos kombinowal. O tak, tamta Strazniczka Ziemi z pewnoscia pozaluje tego, co zrobila. -Odnalazlam C.T. Stylesa - oznajmilam. - Wlasciwie to on znalazl mnie. - Opowiedzialam o zasadzce i o dzieciach, ktore zachowywaly sie dziwnie. - Mysle, ze one nie sa soba. Chyba ktos nimi steruje. Wykorzystuje je. Tylko po co porwane dzieciaki mialyby weszyc jak straznicze psy? Jestem pewien, ze mogliby sie postarac o prawdziwe dobermany. W jego glosie brzmiala irytacja. Przypomnialo mi sie cos, o czym wspomniala tamta Strazniczka Ziemi. -Wyrzutki - powiedzialam. - To sa wyrzutki. Kto je wyrzucil? - dopytywal sie. Tego nie wiedzialam. Podejrzewalam, ze od odpowiedzi na to pytanie zalezalo wiele, takze nasze zycie. Choc Luis staral sie koncentrowac, w koncu sie poddal, a jego slowa przeszly w rozdzierajace uszy piski i wycia, wywolane przez niekontrolowane drgania. Wyciszylam je pospiesznie, ale nadal przywieralam do sciany i sadzilam, ze po drugiej stronie tej betonowej zapory on zachowywal sie tak samo. -Nie wiem, czy jeszcze mnie slyszysz - powiedzialam. - Jesli tak, to oszczedzaj sily. Ja zrobie to samo. Wzgledy praktyczne sprawily, ze zwinelam sie w klebek na nierownym, niewygodnym materacu i zasnelam, aby zaoszczedzic mozliwie najwiecej energii. Snilam o Isabel, samej w lesie, i o niedzwiedziu. Kiedy sie obudzilam, ktos akurat wsuwal tace przez szczeline nad podloga w drzwiach celi. Jedzenie nie wygladalo zbyt apetycznie, ale nie mialo to wiekszego znaczenia; to nie prowiantu mi brakowalo. Stoczylam sie z poslania, podpelzlam do szczeliny i chwycilam za przegub dloni faceta ktory wpychal tace. Zaskoczony wydal z siebie zduszony odglos, ktory prze rodzil sie w gardlowy krzyk, gdy probowalam wyciagnac z niego moc. Byl zwyczajnym czlowiekiem. Zaczerpnelam z niego marna odrobine, niewystarczajaca nawet by wzmocnic pojedynczy oddech, zanim wartownik wyrwal mi sie i uciekl. Powoli, z wielkim skupieniem zjadlam to, co bylo na tacy. Troche pomoglo, ale bez zastrzyku mocy od jakiegos Straznika mialam sie wkrotce znalezc w powaznych tarapatach. W odroznieniu od ludzkiego ciala moje sie nie regenerowalo. Nie zachodzila sprawna przemiana materii, a energia wyczerpywala sie z kazdym uderzeniem mojego serca. Bialko i weglowodany z tacy nie mogly powstrzymac tego ubytku. Polowa dnia minela w ciszy. Probowalam nawiazac kontakt z Luisem, jednak nie odpowiadal - a moze nie mogl. Byc moze oszolomili go jeszcze bardziej, by skutecznie uciszyc. Nadal wyczuwalam jego obecnosc, wiec nie przypuszczalam, ze wywiezli go gdzies lub zabili. Zapoznalam sie az za dobrze z ciasna, nijaka cela. Szesc krokow w poprzek. Dziewiec krokow wzdluz. Sufit na wysokosci mojego podwojonego wzrostu, a zrodla swiatla za wzmocnionymi panelami. Zadnych okien, tylko waska szpara w drzwiach i szczelina nad podloga, przez ktora podawano tace z jedzeniem. Drzwi byly zaryglowane poteznymi zamkami, a nie moglam zmobilizowac tyle mocy, by sobie z nimi poradzic. Wzywalam dzinny, ktore znalam, przyjazne sobie i te wrogie; nawet nieprzyjaciel mogl sie okazac mimowolnym sprzymierzencem w takiej sytuacji. Ale jesli ktos nawet doslyszal moje slabe wolanie, to je zlekcewazyl. Bylam zdana na siebie. Tamci trzymali mnie przez dwa kolejne dni w ciszy, doprowadzajac do coraz wiekszej desperacji, zanim drzwi celi otworzyly sie ponownie; zakuto mnie w ciezkie lancuchy i zabrano, tak slaba ze ledwie powloczylam nogami. Byl dzien, oslepiajaco jasny, i zacisnelam powieki, gdy zoldacy popychali mnie przed soba. W zadnym z nich nie wyczuwalam zdolnosci Straznika. W przeciwnym razie nie bylabym pewna, czy zdolam sie powstrzymac przed rzuceniem sie na nich z glodu, a to z pewnoscia polozyloby kres mojemu kruchemu ludzkiemu zyciu; zolnierze ze smiertelna powaga wypelniali swoje wartownicze obowiazki i w takiej sytuacji zastrzeliliby mnie bez wahania. Bylo to dziwne, nawet jak na ludzkie standardy. Na uliczkach znajdowalo sie wiele osob - rozmawialy lub szly w te lub inna strone. Przedstawiciele roznych ras, niektorzy w wojskowych mundurach, inni w prostych strojach z roznych krajow. Z parku w centralnym punkcie obozowiska dobiegaly wrzaskliwe smiechy bawiacej sie dzieciarni. Nikt na mnie nie spojrzal, ubrana w jaskrawy zolty stroj, otoczona przez uzbrojona warte. Zupelnie jakbym w ogole nie istniala. Zastanawialam sie przez kilka chwil, czy nie otoczyli nas przypadkiem jakims rodzajem dzinnowskiej oslony, za ktora bylismy niewidzialni, ale nie - niektorzy z ludzi przechodzacych obok jednak nas widzieli; po prostu zupelnie nie zwracali na nas uwagi. -Jazda - powiedzial wartownik i poprowadzil mnie uliczka. -Chce sie zobaczyc z Luisem Rocha. -Tym w piekle tez marzy sie klimatyzacja - odparl i wydalo mi sie, ze nie ma to zupelnie zwiazku z tym, co powiedzialam. - Juz sie z nim spotkalas. Gdy dochodzilismy do glownego gmachu, tego w poblizu parku, zobaczylam, ze jest wiekszy od pozostalych budynkow. Jego oplywowe, lukowate ksztalty mialy w sobie cos roslinnego. Podczas gdy wszystko inne bylo w tym miejscu kwadratowe i kanciaste, to ta budowla wydawala sie bardziej narosla niz konstrukcja, a material, z ktorego powstala, bardziej przypominal macice perlowa i kosci niz drewno i sztukaterie. Wzniosl to jakis dzinn, pomyslalam. Istnialo nieco dzinnowskich dziel sztuki; jako gatunek pozostawilismy po sobie na planecie, ktora zamieszkiwalismy, znacznie mniej sladow niz ludzie. Jednak nasze dziela byly bardzo charakterystyczne i wyroznial je rodzaj dzwiecznego rezonansu, widoczny nawet dla moich ludzkich, niedoskonalych oczu. Odczulam mocna fale niepokoju. Zrozumialam, co reprezentuje ta konstrukcja: polowe pradawnego symbolu jin i jang. Park, gdzie bawily sie dzieci, odzwierciedlal esowate linie budowli, stanowiac jej dopelnienie. I rowniez wibrowal subtelna, gleboka moca. Harmonia. Zblizylismy sie do szerokiego, oblego skraju tego koscianego gmachu i do drzwi, ktore lsnily opalizujacymi, perlowymi barwami i otworzyly sie, choc nikt ich nie pchal. Wartownicy przystaneli. Dowodca ich oddzialu nakazal mi gestem isc dalej. Weszlam po niskich schodkach i przez okazale podwoje i znalazlam sie wsrod bogactw, jakie mieszkancy zewnetrznego swiata ledwie potrafili sobie wyobrazic. Powierzchnie wylozone byly plytami z masy perlowej, a barwy mienily sie od lodowatej zieleni po ciepla biel. Ten gmach wyrosl, a nie zostal zbudowany, choc dostosowano go do ludzkich potrzeb, wyposazajac w zmyslnie kragle meble, poduszki oraz atlasy i futra. Wnetrze cechowala prostota, ktora przydawala mu spokoju, a takze przerazajacy rodzaj ciszy. Ponownie zbadalam rezonans i wydal mi sie znajomy. Znam to miejsce. Choc nigdy dotad tu nie bylam. Znam tego, kto je stworzyl. Wlasnie to mnie bardzo niepokoilo. Dzinn, ktory uformowal to wystawne, przerazajace gmaszysko, byl kims, kogo nie tylko znalam, ale i sie balam - na poziomie dla mnie niejasnym i niezrozumialym. Bylam za bardzo, zbyt slaba by myslec. Wrota sie zamknely. Wartownicy pozostali na zewnatrz. Po chwili Strazniczka Ziemi o zacietej twarzy, ta sama, ktora wczesniej zadawala mi meki, wyszla z przeslonietej kotara alkowy na przeciwleglym krancu sali. -Tedy - powiedziala. W dloni trzymala srebrny pistolet. - Jesli sprobujesz jakichs sztuczek, zabije cie. W tamtej chwili smierc i tak wydala mi sie czyms nieuchronnym. Zawahalam sie. -Bardzo chcialas zobaczyc te dziewczynke, praw da? Isabel? Cos strasznego czekalo tam, gdzie mnie kierowala. Wiedzialam o tym. Czulam to kazdym napietym nerwem. Nie moge przejsc przez tamte drzwi. Gdybym to zrobila, oznaczaloby to cos wiecej niz smierc. Zginelabym w meczarniach. Cierpialabym bol, jakiego nawet nie potrafilam sobie wyobrazic, ktory jednak wisial w powietrzu jak trujacy dym. Ona. Ta mysl przemknela przeze mnie jak zjawa i wiedzialam, ze podsunela mi ja moja dzinnowska natura, ktora prawie juz obumierala, wyglodzona i ulegla. Ledwie zdolna do stawiania oporu. Ona czeka. Wpatrywalam sie w Strazniczke bez ruchu. Sciagnela brwi. -Slyszalas? Idz! Oczy uciekly mi w glab czaszki i sie przewrocilam. Nie probowalam zlagodzic tego upadku, a kiedy huknelam glowa o podloge, uderzenie bylo tak silne, ze moglo roztrzaskac kosc i rozerwac skore. Krew zaczela wyciekac mi nosem na schludna perlowa posadzke. -Cholera - westchnela Strazniczka. - Tylko tego jeszcze dzisiaj brakowalo... Nastepny przeklety napad padaczki. Podeszla do mnie. Nie poruszylam sie. Uklekla obok i polozyla dlon na moich rozgrzanych rozowych wlosach, szukajac rany. Otworzylam oczy, obnazylam zeby i przesunelam reke, zeby zlapac ja za przegub dloni. Byl to slaby chwyt, ale ona sie wystraszyla, a w trakcie tych kluczowych sekund wyrywalam z niej moc wielkimi, krwawymi haustami, pozbawiajac ja calkowicie eterycznej energii. Strazniczka nie byla tak potezna jak Luis, ale jej moc mi sie przydala. Rozpuscilam krepujace mnie lancuchy. Nie mogla nawet krzyknac. Uciszylam ja i wpatrywalam sie w szeroko otwarte, przepelnione straszliwym cierpieniem oczy, spijajac jej bol. Pozwolilam jej wypowiedziec slowo. Tylko jedno. -Prosze... -Jestem dzinnem - powiedzialam do niej cicho. - Rozumiesz? Dzinnem. I okaze ci milosierdzie godne dzinna. Z pogardliwa latwoscia odebralam jej mowe, wygluszajac jej struny glosowe; mogla wydawac z siebie tylko cierpietnicze, chrapliwe buczenie. Przycisnelam jej kolano do plecow, by przytrzymac ja w pozycji lezacej, i przeszukalam jej kieszenie. Zabralam pistolet, zapasowe magazynki z amunicja, identyfikator i dziwny medalion ze srebrnym kluczykiem. Potem przylozylam jej pistolet do glowy i rozplotlam jej wiezadla glosowe na tyle, zeby mogla szeptac, i zapytalam: -Gdzie jest to dziecko? Gdzie Isabel Rocha? -Ty dzinnowska suko - zachlipala Strazniczka. - To boli. -Jeszcze nie skonczylam - obiecalam. - Powiedz mi, jak odnalezc to dziecko. -Pieprz sie! -Wcale nie mam na to ochoty z toba - powiedzialam. - Ale jesli chcialas przez to powiedziec, ze mi nie pomozesz, w takim razie juz na nic mi sie nie przydasz. Uciszylam ja na zawsze, rozrywajac naczynia krwionosne w jej mozgu. Smierc wzglednie bezbolesna i natychmiastowa. I tak zasluzyla na gorszy los. Zawloklam jej zwloki na sofe i nakrylam jedwabistym futrem. Krew zaplamila je szybko, a ja zajelam sie metodycznym poszukiwaniem wyjscia z sali. Bylo tylko jedno. Prowadzilo tam, gdzie Strazniczka chciala mnie zaprowadzic. Przeobrazilam jaskrawozolty kombinezon w spodnie z miekkiej skory i jasnorozowa kurtke z wojowniczymi, czarnymi pregami, a wiezienne trampki w ciezkie motocyklowe buty. Odsunelam na bok kotare, spodziewajac sie ujrzec za nia inny pokoj... Ale byl to korytarz, przypominajacy dluga wijaca sie gardziel. Gladki i pozbawiony jakichkolwiek charakterystycznych atrybutow. Pograzony w ciszy. Ona wie, ze tu jestem, pomyslalam. Ona czeka. Dzinn we mnie nie chcial sie odzywac, ani tez nazwac mojego strachu. Nie wyczuwalam nic poza zimnem i lodem przede mna. Ruszylam dalej i natknelam sie na rozne drzwi - zamkniete i bez oznakowan. Kazde z nich wydawaly sie nieco inne w dotyku. Jedne byly tak rozgrzane, ze az parzyly w palce, nawet gdy sie tylko je musnelo. Inne z kolei zdawaly sie wilgotne i wyczulam potezny nacisk, wywierany przez wode za nimi. Jeszcze inne skrywaly grobowiec, cuchnacy rozkladem martwych stworzen, kasanych przez padlinozercow. Czego szukasz, Cassiel? No, chodz. Idz dalej. Ten glos wibrowal w moich uszach tak samo jak wczesniej glos Luisa, lecz nie Luis wypowiadal te slowa. Nie byl to glos nikogo mi znanego. Nie, wlasciwie byl to kazdy glos, jaki znalam, dzinnow i ludzi, potezny i dziwny chor dzwiekow. Przystanelam w miejscu, z reka na zamknietych drzwiach, i czulam, jak kazdy nerw kurczy sie we mnie ze strachu. Zabilas moja sluzebnica morderczyni dzinnow. -Zasluzyla na to - odpowiedzialam. Rozlegl sie smiech, ktory byl smiechem kazdego mordercy. Kpiacy, zimny i bezduszny. Ty tez, rozlegl sie ow glos. Za swoje zbrodnie, morderczyni wiecznosci. Sciany korytarza z masy perlowej zaczely sie do mnie przyblizac. Perliste powierzchnie rosly i grubialy mi w oczach, chcialy mnie zgniesc. Spojrzalam za siebie i dostrzeglam, ze wyjscie tez sie juz zaciska. Ten korytarz byl jak gardziel wyglodnialego lowcy i nie mialam drogi ucieczki procz tej wiodacej w glab, tam gdzie chcial mnie wepchnac. Bylo cos mrocznego i strasznego w jego zachlannym wnetrzu. Odetchnelam gleboko i otworzylam drzwi, ktore cuchnely ziemia oraz zgnilizna i rzucilam sie w ciemnosc. Gdybym miala tam zginac, to sama wybralam sobie smierc. Grobowe prochno wypelnilo moje usta, nos, uszy. Ciazylo i wydawalo sie wilgotne na mojej skorze. Znalam sie dobrze ze smiercia a ona probowala sie we mnie wedrzec, uparta jak slepy robak. Ciekawe, podszeptywal mi obcy glos. Jednak nie mozesz mnie opuscic. Teraz cie juz znam. Bedziesz moja. Wyplulam nieco ziemi i przedzieralam sie przez nia, brnac przez gnoj, az dotarlam w ciemnosci do twardej powierzchni. Z masy perlowej. Ta gladka perlowa tafla miala strukture czegos zywego, jak kosc. Dlaczego? Na co to pomieszczenie pelne grobowego prochna? Nie mialam czasu, by glowic sie nad takimi zagadkami. Rozsadzilam fragment sciany przed soba na drobne odlamki, a caly dom - o ile mozna to nazwac domem - wrzasnal. Moje uderzenie, choc potezne, wybilo ledwie dziure wielkosci piesci. Walilam w nia powiekszajac otwor, a dom walczyl, by zaniknac te rane, gdy ja staralam sie ja poszerzyc. Gdy tylko przestawalam na moment, obkurczal te dziure. Nie ustawalam w wysilkach, az otwor zrobil sie na tyle szeroki, bym wlozyla w niego barki, a potem wcisnela sie do srodka. Byla to najbardziej niebezpieczna chwila; gdybym sie choc troche zdekoncentrowala, ten zywy dom zatkalby luke, przecinajac mnie na pol lub amputujac ktoras z konczyn. Wyczuwalam wrzeszczacy Glos, choc wyciszylam blone bebenkowa w uszach, stajac sie chwilowo zupelnie glucha. Odlaczylam tez wszystkie inne zmysly, poza wzrokiem. Nie chcialam, aby jakis atak na moje zmysly rozproszyl mnie w krytycznym momencie. Masa perlowa wystrzepila sie, jej brzegi byly ostre jak noz i rozciely mi skore, kiedy przeciskalam sie przez waska szczeline. Zobaczylam, jak zmienia ksztalt i poczulam, ze ostre krawedzie zaciskaja sie mocno na moich udach, tamujac przeplyw krwi. To cos chcialo sie zakleszczyc. Nie dopuscilam do tego, ale niewiele brakowalo. Przelozylam stopy na sekundy przed tym, jak ta perlowa paszcza zamknela sie z trzaskiem, kasajac tylko powietrze. Znalazlam sie na podlozu z bialych kamykow poza bialym domem, po jego gladkiej, zakrzywionej stronie, od strony przeciwnej do tej, gdzie znajdowal sie park z dziecmi. Przetoczylam sie, wstalam i zaczelam uciekac, uwalniajac stlumione zmysly. Teraz musialam wykorzystac kazda chwile. Nie mozesz mnie tak zostawic, Cassiel, morderczyni i niszczycielko. Czekam na ciebie. Tym razem ludnosc obozowiska juz mnie nie zignorowala. Rozlegly sie krzyki, wrzaski i strzaly. Jedna z kul drasnela mi noge, ale uniknelam pozostalych, kryjac sie za roznymi oslonami, a nawet za cialami innych. Mialam niewiele wspolczucia dla tych, ktorzy w tej chwili znalezli sie na linii ognia. Byli dla mnie tylko bezimiennymi twarzami, a tamta straszna rzecz, straszliwa swiadomosc jej istnienia nie dawala mi spokoju... To, co znajdowalo sie w tym bialym gmachu, tak blisko rozbawionych dzieci... bylo ni mniej, ni wiecej tylko jakims monstrum. A dorosli sluzyli temu czemus dobrowolnie. Oddzial uzbrojonych zolnierzy popedzil za mna, lecz ja tez mialam bron, ktora odebralam wczesniej martwej Strazniczce Ziemi. Zalatwilam strzalem dwoch facetow; innych unieszkodliwilam, przynajmniej przejsciowo, fala mocy. Nie chcialam ich zabijac, ale niewiele by mnie obeszlo, gdyby jednak zgineli. -Ibby! - zawolalam, obracajac sie dokola. - Isabel Rocha! Puscilam sie biegiem, wykrzykujac jej imie i starajac sie wylowic jej szept w calym tym zamieszaniu. Gdzies za mna W parku. Zawrocilam, unikajac serii pociskow dzieki temu, ze zanurkowalam za ciezarowke. Aby dostac sie do parku, musialam obiec kosciany budynek, to straszne biale gmaszysko, w ktorym tkwilo serce potwora. Scigajacy mnie coraz lepiej organizowali poscig, a ja nie bardzo mialam sie gdzie skryc. Nawet zdezorientowani cywile gdzies sie pochowali. Odetchnelam gleboko i rzucilam sie na ziemie. Rozstapila sie przede mna jak gesta woda i posluzylam sie swoim cialem niczym delfin, odpychajac sie od pofalowanej powierzchni. Kosciany dom rozszerzal sie ku dolowi, w glab podloza. Poczulam jego wibracje i odplynelam od niego, pilnujac, zeby sie z nim nie zetknac. Powietrze palilo mnie w plucach, zrace i zuzyte, wiec odbilam sie od warstwy gruntu i wydostalam na powierzchnie, przedzierajac sie przez klacza traw. Dzieci w parku zebrano w gromadke. W odroznieniu od wyrzutkow, ktorych napotkalam w lesie, brudnych, zlachmanionych i niedozywionych, te byly zadbane i sliczne, w nieskazitelnie bialych ubrankach. Bylo ich tam moze ze dwadziescioro, a wszystkie mialy ponizej dziesieciu lat. -Ibby! - zawolalam, gdy jedna z tamtych twarzy czek przyciagnela moj wzrok, migoczac jak gwiazdka. -Cassie! - pisnela dziewczynka i rzucila sie przed siebie, pedzac w moim kierunku. Przechwycila ja jedna z doroslych opiekunek, ktore zwieraly szeregi miedzy mna a dziecmi. Kobieta, ktora zlapala Isabel, miala na sobie medalion ze srebrnym kluczykiem podobny do tego, ktory tkwil w mojej kieszeni. Ibby wyciagala do mnie raczki, lzy splywaly jej po buzi; wymierzylam bron w kobiete, ktora blokowala droge. -Pusc ja - zazadalam. Nadbiegalo coraz wiecej zolnierzy. Wartownicy na wiezach rowniez sie polapali, ze dzieje sie cos zlego, a co najmniej dwoch moglo mnie do siegnac w miejscu, gdzie stalam. Stanowilam latwy cel. Nie mialam jednak zamiaru ruszyc sie stamtad bez dziecka. -Pusc ja natychmiast - powtorzylam. - Albo poza bijam was wszystkich. Kobieta, patrzac szeroko otwartymi oczami, pokrecila przeczaco glowa i nadal trzymala wyrywajaca sie dziewczynke. -Jak chcesz - powiedzialam, zimna i bezlitosna, tak jak kiedys, jako dzinn. Zastrzelilam ja. Isabel wrzasnela i upadla, turlajac sie po trawie. Inna dorosla osoba schwycila ja i zaczela uciekac w strone perlowego bialego budynku. Widzialam pulchne raczki Ibby wciaz wyciagniete w moim kierunku, lzy na zrozpaczonej buzi, i w tamtej chwili poczulam, jak gniew we mnie zamienia sie w czysta nienawisc. Nie. Nie odbierzesz mi tego dziecka. Nie potrafilam poskromic instynktow, ktore Ibby we mnie wzbudzila, goraczkowej potrzeby chronienia jej za wszelka cene. W razie koniecznosci pozabijalabym ich wszystkich, aby ja ocalic, nikogo i niczego nie zalujac. To moje dziecko, ow glos szepnal mi do ucha. I nigdy nie bedzie twoje. Uczynie z niej jednego ze swoich wojownikow, a ty i twoi pobratymcy zostaniecie unicestwieni, rzuceni w mroczna otchlan, gdzie nie przetrwaja nawet wspomnienia. Ona cie zniszczy. Isabel zniknela w drzwiach bialego domu, ktore zamknely sie na glucho przede mna. Nie moglam wejsc za nia. Byla to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkala, tak odwrocic sie i odbiec z mdlacym posmakiem wscieklosci i kleski w ustach. Popedzilam wokol budynku, biegnac tak predko, jak tylko moglam. Nie mialam teraz innego celu przed soba, oprocz slepego pragnienia, by przezyc, uciec i znalezc inny sposob dotarcia do Isabel. Pociski swistaly i grzechotaly wokolo mnie, trafiajac niekiedy w moje cialo. Nie potrafilam natychmiast zagoic swoich ran, ale moglam je zamykac i nie zwracac na nie uwagi przez pewien czas, co wlasnie robilam. Nagle oswiecilo mnie niczym oslepiajaca blyskawica ze jednak wciaz mam pewien cel. Zwrocilam sie w strone wiezienia. Kiedy dotarlam do niego, pedzac tak, ze stalam sie rozmazana smuga, przed wejsciem napotkalam straze. Zwolnilam ledwie na tyle, by unieszkodliwic obu wartownikow, ktorzy zaczeli wrzeszczec z bolu, a nastepnie stopilam metalowe zewnetrzne wrota. Potem takze pancerne drzwi pierwszej celi. Luis Rocha tkwil w kacie, blady i nieogolony, ledwie przytomny. Glowa mu opadla kiedy usilowalam pomoc mu wstac, i choc wyczuwalam w nim moc, to byl odciety od jej zrodla przez narkotykowy calun, ktory go otaczal. Samej siebie nie moglam tak latwo uleczyc, ale bylam w stanie oczyscic jego krew. Oznaczalo to wydatek mocy, jednak wart zachodu; gdy tylko Luis zostanie oczyszczony, przekaze mi swoja moc poprzez dotyk. Chwycil mnie za nadgarstki, a nasze spojrzenia sie spotkaly. -Cassiel - wyszeptal. - Chryste, cos ty zrobila? Musialam wydac mu sie bardzo odmieniona. -To, co bylo konieczne - odpowiedzialam. Ocieka lam krwia z ran, ktorych nie czulam. - Wstawaj. Mamy malo czasu. Z trudem udalo mu sie podniesc. Jemu tez dali cienki zolty kombinezon i wiezienne obuwie. Spojrzalam na to z niechecia ale uznalam, ze lepiej wykorzystac nasza moc na wydostanie sie z tego miejsca, zanim... Caly budynek sie zatrzasl. Z sufitu posypal sie pyl, a swiatla zamigotaly. -Czy to ty? - zapytal mnie Luis. Pokrecilam glowa. - Ja tez nie... Korzenie drzew przebily sie przez podloge, rozsadzajac beton. Ostre, wyszczerbione jak sztylety, a potem jak miecze. Dzialo sie to szybko, zbyt predko, abysmy mogli na to od razu zareagowac, a jeden z korzeni wylonil sie pod stopa Luisa, przebijajac ja i raniac go w lydke. Krzyknal, probujac sie wyswobodzic. Kiedy mu w tym pomagalam, nastepny korzen rozsadzil cementowa posadzke, gruby i masywny jak slup telefoniczny, i prawie wbil sie we mnie od dolu. Odskoczylam w bok. Stale wzrastal, docierajac do sufitu ponad nami i kruszac odporna na wstrzasy plastikowa oslone lamp. -Uciekaj! - krzyknal do mnie Luis. Pokrecilam przeczaco glowa i sciagnelam jego noge z korzenia, ktory sie w nia wbil; wzielam Luisa na rece i dopiero wtedy rzucilam sie do ucieczki. Tylko dziewiec krokow, powiedzialam sobie. Dziewiec krokow od kranca celi do drzwi. Przesadzilam skokami ostatnie trzy kroki, modlac sie w duchu, by moje kalkulacje okazaly sie trafne, kiedy caly las korzeni wystrzelil z posadzki i rozprzestrzenil sie na wszystkie strony. Wpadlismy na jeden z tych grubych, jasnych slupow i odbilismy sie od niego - na szczescie na zewnatrz, a nie z powrotem do srodka. Nie zatrzymywalam sie. Dotknelam obiema stopami podloza i bieglam dalej, bo korzenie nas scigaly, probujac wyprzedzic i oskrzydlic. Nic im z tego nie wyszlo - znalezlismy sie juz na otwartej przestrzeni, a kiedy wydostalismy sie na zewnatrz, znajdowalo sie tam zbyt wielu ludzi z obozowiska, aby korzenie mogly kontynuowac swoj zmasowany atak. Przed budynkiem stal dzip - mozliwe, ze ten sam, ktorym wczesniej przywieziono mnie do tego wiezienia, z kluczykami dyndajacymi w stacyjce. Wrzucilam Luisa na siedzenie pasazera zajelam miejsce za kierownica i po krotkiej chwili pedzilismy juz w strone bramy wjazdowej. Nieszczegolnie obchodzili mnie dorosli, ktorzy stawali nam na drodze. Ledwie zwalnialam, kiedy zderzaki zmiataly ich ze sciezki. Wiedzialam juz, ze sprobuja wykorzystac dzieci do zatrzymania mnie, wiec widok malych, obszarpanych postaci, stojacych w szeregu przed brama, wcale mnie nie zaskoczyl, a tylko potwierdzil ponure obawy. Nie moglam sie zatrzymac. Nie tym razem. -Luis! - wrzasnelam. - Czy mozesz zrobic wylom w innym miejscu? Przytaknal ruchem glowy. Wskazalam palcem. We wskazanym przeze mnie punkcie wewnetrzny pas murow eksplodowal deszczem cegiel. Dzieci znalazly sie w niewlasciwym miejscu. Jedno z nich usilowalo wbiec przed samochod - byl to C.T. Styles. Zwolnilam na tyle, by schwycic chlopca za kark i wrzucic do dzipa wprost w objecia zaskoczonego Luisa. -Uspij go! - polecilam, a potem sprobowalam prze jechac po gruzie w rozwalonym fragmencie muru. Opony buksowaly, pojazd sie przechylil, lecz zaraz odzyskal stabilnosc i sforsowal przeszkode. Obok mnie Luis pacnal dlonia w czolo dziecka i uzyl mocy do uspienia go. -Nie lubie tego robic! - zawolal, na co zanioslam sie troche nieopanowanym smiechem. Mnie w tym wszystkim nie podobalo sie zupelnie nic. Nie odpowiadal mi fakt, ze znalazlam sie w otwartym wozie, do ktorego celowali strzelcy, i chybotalam sie na porozwalanych ceglach w ogoloconej ze wszystkiego strefie zastrzezonej. Nie podobalo mi sie i to, ze mam niewielka szanse przezycia. Przygnebiala mnie przytlaczajaca, straszna swiadomosc tego, ile moge stracic, nawet jesli przezyje. Isabel. Luisa. Swoja... rodzine. Zerknelam na Luisa przez rozwiane rozowe wlosy. Trzymal uspionego chlopca w ugietym ramieniu, druga reka przytrzymujac sie tablicy rozdzielczej, a spojrzenie, ktorym mnie obrzucil, pelne bylo szalonej, niewiarygodnej energii. Podejrzewalam, ze w moich oczach czailo sie to samo. -Udalo sie - powiedzialam, kiedy opony wozu dotknely golej ziemi miedzy murami. Zdjelam jedna reke z kierownicy i wyciagnelam ja do Luisa a on puscil tablice rozdzielcza, podajac mi swoja dlon, a wraz z nia przekazujac swoja energie i wole. Obylo sie bez slow. Okazaly sie niepotrzebne. Zaczerpnelam z niego moc i skierowalam ja gleboko pod mur. Rozmiekczyla grunt pod sporym wycinkiem terenu. Mur osiadl, ale sie nie zawalil. Podtrzymywaly go wewnatrz stalowe zbrojenia. Luis uderzyl wlasna moca w cegly, lecz zewnetrzny pas murow byl zabezpieczony przed atakami z uzyciem magii i teraz moglismy poczuc, jak wszystko wokol nas wilgotnieje - Pogoda i Ogien weszly do akcji, podobnie jak moce Ziemi. Zwatpilam, czy nam sie uda. Dzip pedzil w strone muru. Jesli nie runie pod wplywem zderzenia bedzie to oznaczalo dla nas smierc. Drobne cialo C.T. ulegnie zmiazdzeniu pod wplywem wstrzasu, a jesli Luis i ja przezyjemy, staniemy sie latwym celem dla Straznikow i zolnierzy. Mur musial ustapic. Wstrzasnelam podlozeni, a cala konstrukcja zachwiala sie i uniosla sie z niej chmura pylu. Tu i tam beton popekal i odpadl, odslaniajac surowy szkielet zeliwnych pretow. Uderzylam w mur ostatnia fala mocy na ulamek sekundy przed tym, jak przednia kratownica dzipa huknela w niego ze wstrzasajaca moca... a w tej samej sekundzie stal w murze stala sie przezroczysta i gdy sie z nia zderzylismy ta niby - krysztalowa konstrukcja rozpadla sie w grad szklanych odlamkow. Pochylilam sie odruchowo, a Luis uczynil to samo, oslaniajac tulowiem uspionego chlopca na swoich kolanach. Zasypal nas deszcz ostrych kawalkow szkla i poczulam setki naciec na skorze - wszystkie jednak byly powierzchowne. Mielismy szczescie. Wieksze, ostre, podobne do sztyletow odlamki wyladowaly miedzy nami, wbijajac sie na kilkanascie centymetrow w plastik i wlokno szklane na krawedzi siedzenia zajmowanego przez Luisa. Gdyby spadly o kilka centymetrow dalej, moglyby poranic mu ramie albo czaszke. Kule zabebnily wsciekle o metal. Dodalam gazu, przeskoczylismy szczatki muru i wyjechalismy na otwarta przestrzen. -Szybciej! - krzyknal Luis. Nie musial tego mowic. Stopa wciskalam juz pedal gazu do dechy i stale nabieralismy predkosci, mknac po wyboistej, nieutwardzonej drodze, ktora prowadzila do lasu. Las probowal sie przed nami zamknac, ale nie zwalnialam; Strazniczka Ziemi w obozowisku nie zdazyla wzniesc powazniejszej zapory, a rosliny zmuszone do przyspieszonego rozrostu okazaly sie dosc kruche. Dzip przedarl sie przez zarosla, usilujace zatarasowac nam droge, i popedzilismy dalej. -Uwazaj na dzieci! - rzucilam, skupiajac sie na kierowaniu pojazdem coraz mniej sterownym na zakretach. Brakowalo mi mojego motocykla. Zastanawialam sie, czy po prostu porzucili go gdzies w lesie, by zardzewial. Bylby to smutny koniec tak pieknej maszyny. Jezeli tamci planowali naslac na nas oddzial szturmowy zdziczalych dzieci, to nie zdazyli rzucic ich przeciwko nam. Wylonilismy sie z lasu z wielka predkoscia i wjechalismy na czysta, czarna szose. Wolni. Spojrzalam w tyl, jadac tak szybko, jak sie dalo; nie bylo oznak poscigu. Zadnych oznak. Poczucie ulgi zaczelo rozlewac sie po moim organizmie powoli jak trucizna. Zaczelam tez czuc wszystkie kontuzje, rozciecia rany po kulach, ktore uszkodzily rozne czesci mojego ciala. Bylam pokiereszowana ale zywa. I Luis tez zyl. Zylo jedno z dzieci, ktore przyobiecalam uwolnic. A inne... Odetchnelam nerwowo, poruszona szczypaniem lez w oczach. Czy ja placze? Luis nadal trzymal mnie za reke, choc nie czerpalam juz z niego mocy. Zwyczajnie dodawal mi otuchy. W ludzkim gescie. -Cassie - powiedzial. Przeniosl reke z mojej dloni na ramie, glaszczac mnie, a potem przesunal ja po moich policzkach, po ktorych splywaly lzy. - Wielkie dzinny nie placza. Zasmialam sie jak szalona. -Cassiel - odpowiedzialam. - Mam na imie Cassiel. I uslyszalam w uszach tamten glos, zagluszajacy caly swiat szept: Znam twoje imie, Cassiel. Twoje serce nalezy teraz do mnie i ty do mnie powrocisz. Musisz. 15 Policjant Styles czekal na nas na obrzezach Lake City. Powiedzialam mu, zeby przybyl sam i nie mowil o tym swojej zonie.Zlekcewazyl oba te polecenia. Luis pomogl mi zagoic najpowazniejsze rany - ponownie - ale bylam teraz potwornie zmeczona, obolala i wystraszona. Bol, jak sie przekonalam, na ogol wywoluje strach, kiedy poziom adrenaliny juz spadnie. Wczesniej nigdy tego tak naprawde nie rozumialam. Przysiedlismy w opadajacej mgle, w cieniu sosny. C.T. byl nadal nieprzytomny, ale spal normalnie. Luis owinal go kocem, ktory znalazl na pace dzipa. Popijalismy zimna wode z butelek, kiedy woz patrolowy stanowej policji drogowej z Kolorado zatrzymal sie obok przywlaszczonego przez nas pojazdu. -Uwaga - powiedzial Luis. - Nie jest sam. Druga osoba w samochodzie nie byl, jak moglam wczesniej przypuszczac, inny policjant, partner Stylesa. Byla nia jego zona filigranowa blondynka, ktora wyraznie odczula szczera ulge i wielka radosc na widok swojego uspionego synka. Sam Styles tez wydawal sie uradowany, ale zachowywal sie z rezerwa. Wyciagnelam reke, zeby powstrzymac nadchodzaca pania Styles, i wskazalam na policjanta. -Niech to pan wezmie chlopca - powiedzialam. Nie rozumial, w czym rzecz, ale wystapil naprzod i wzial na rece synka owinietego kocem. C.T. mruknal przez sen i wtulil sie w piers ojca. Poczulam, jak Luis odpreza sie w koncu, przekazujac dziecko rodzicom. -Jestesmy waszymi dluznikami - powiedzial Styles. Nie wygladal na szczegolnie zadowolonego z tego powodu, ale moze byl po prostu wzburzony, a jego twarz nie umiala wyrazac takich silnych emocji. - Nie do wiary, ze go odnalezliscie. -Powinien pan wiedziec - odparlam - ze panska zona przez caly czas wiedziala, gdzie znajduje sie wasze dziecko. Na sekunde zamarli oboje, ale gdy wiatr poruszyl sosna za nami i wzbil kurz nad szose, Styles przeniosl spojrzenie na zone. -Leona? Urocza drobna blondynka, stojaca obok niego, spiela sie. W jej spojrzeniu zagoscilo cos gorzkiego, a usmiech stal sie jakby toksyczny. Okazala to tylko mnie i tylko przez moment, zanim zwrocila sie do meza z urazona i niewinna mina. -Nie mam pojecia, o czym ona mowi! Daj mi go, niech go potrzymam. -Nie - zaprotestowalam. - O ile chce go pan jeszcze kiedys zobaczyc. Ona go zabierze. Zamierza go zabrac. Nie wiem, czy Styles mi uwierzyl, czy tez nie, ale cofnal sie o krok, kiedy zona sie do niego zblizyla. -Chwileczke. Czy to znaczy, ze Leona miala z tym cos wspolnego? -Twierdze, ze panska zona wie o tamtym obozowisku wsrod lasow - wyjasnilam. - O Ranczu. Prawda, Leono? Chodzi o Ranczo, gdzie oni trzymaja i tresuja dzieci. Luis drgnal, kiedy ta kobieta rzucila nam zjadliwe spojrzenie. -Cassiel mowi prawde - stwierdzil. - Sam to widzialem, czlowieku. Ledwie udalo nam sie wydostac stamtad C.T., a jesli odda pan syna w rece zony, to slowo daje, ze juz go pan nie odzyska. To jakis rodzaj sekty. Policjant Styles patrzyl na zone tak, jakby przeobrazila sie w kosmicznego stwora. -Leono? -Daj mi go. - Wyciagnela ku niemu ramiona. -Odpowiedz. Czy mialas z tym cokolwiek wspolnego? -To moj syn! -Moj takze! - wybuchnal Styles, a gdy usilowala odebrac mu dziecko, uchylil sie przed nia. - Leono, prze stan! Co sie z toba dzieje, do cholery? Jak moglas... -Jak moglam? - Twarz Leony ozyla, rozpalona przez furie. - Jak moglam? Po tym wszystkim, co mi sie przy darzylo? Moje dziecko nie zostanie tak skrzywdzone. Nie dopuszcze, zeby wypaczyla mu charakter gromada drani zadzierajacych nosa, ktorym sie zdaje, ze wiedza, co najlepsze dlatego swiata. Nie, Randy, cholera jasna, nie dopuszcze, by spotkalo to mojego syna! -Alez... nie musi sie tak stac... Leono, on nie ma jeszcze nawet szesciu lat! -Juz zaczal zdradzac oznaki. Wkrotce zaczna go szukac. Postawia nas przed wyborem, Randy: albo od damy go i zostanie umieszczony w jednej z tych specjalnych szkolek, gdzie wychowaja go na jednego z nich, albo odetna go od wszystkiego, dzieki czemu jest tym, kim jest! - Pomyslalam, ze w oczach Leony czai sie obled. Wscieklosc i obled. - Sama prowadze takie polowiczne zycie. To straszne. Gorsze od smierci. Nie pozwole, zeby przydarzylo sie to C.T. -Nigdy nie powiedzialas, ze... -Nie, nigdy nie mowilam! Bo nigdy nie pytales! - Leona znow chciala przechwycic uspione dziecko, ktore Randy Styles oslonil lokciem. - Tak bedzie dla nie go lepiej. Przysiegam! Oni sie nim zajma. Wyszkola go. Bedzie sluzyl wyzszym celom. -Tak - potwierdzil Luis trzezwym tonem. - Mam dla pani pewna nowine: Otoz oni stwierdzili, ze C.T. jest za dobry w porownaniu z miernotami, ktore szkola w tamtym miejscu, wiec postanowili zrobic z niego "krola wyrzutkow", kogos w rodzaju Olivera Twista skrzyzowanego z Wladca Much. Chcieli go zabic, amiga. W kaz dym razie nie przejeliby sie, gdyby zginal. Tak to juz jest z sektami: liczy sie organizacja, a nie pojedynczy czlowiek. Te slowa usadzily Leone, jednak tylko na chwile. -Nic nie rozumiecie. Ja widzialam przyszlosc. Ona mi ja ukazala. Wiem juz, jak bedzie w przyszlosci. Jak powinno byc. -Racja - powiedzialam, wstajac. Bylam cala obolala, a obserwowanie tej parodii rodzinnego pojednania wprost skrecalo mi wnetrznosci. - Ja tego nie rozumiem. I mam to gdzies. Zabralas go tam, Leono. Po co? Co oni obiecali ci w zamian? -Obiecali mi, ze on pozabija dzinny - odparla. - Mnostwo dzinnow. Wszystkie dzinny. - Usmiechnela sie nieznacznie. - A za to warto oddac zycie. Spojrzalam na Luisa, ktory wydal sie tym nie tylko zaskoczony, ale i powaznie zaniepokojony. Utwierdzilo mnie to tylko w tym, co wyczulam w obozowisku. Wstalam, skinelam na Luisa i podeszlismy do dzipa. Woz nosil wyrazne slady walki, my sami zreszta tez, a do Stylesa zaczynalo docierac, ze jego syn jest bezpieczny w jego rekach. -Dokad sie wybieracie? - zapytal. -Mamy cos do zalatwienia - odrzekl mu Luis. Usiadl za kierownica. - Moja bratanica nadal tam jest. -Pojedzie pan tam sam? - Styles najwyrazniej uznal, ze nam odbilo. I pewnie mial racje. -Nie - odparl Luis. Uruchomil woz, kiedy zajelam miejsce dla pasazera. - Pojade z nia. Ledwie minelo poludnie, a sloneczne swiatlo, ktore przebijalo sie przez drzewa, spadlo na szose surowa, lsniaca smuga. Luis jechal szybko, ale przy tym dosc rozwaznie. Mine mial taka ze, jak sadzilam, jego nieprzyjaciol powinien zaniepokoic fakt, iz Luis zmierza w ich kierunku. -Nie mamy szans - mruknelam. - Przeciez o tym wiesz. Do tej pory dobrze sie przygotowali na nasz powrot. -Wiem. -No to dlaczego... -Chyba nie myslisz, ze Leona do nich zadzwoni i ich uprzedzi? - spytal. - Niech straca cala noc na poszukiwaniach nas. Napedzilas im strachu i niech tak po zostanie. Nie martw sie... nie wrocimy tam sami. Czy masz jakichs sojusznikow, ktorych mozesz teraz we zwac? Kogokolwiek, kto stanie po naszej stronie? Pomyslalam nad tym. -Jednego - odpowiedzialam. - Tylko jednego. -Czy to dzinn? Przytaknelam ruchem glowy. -W takim razie chyba mamy juz wszystko, czego nam trzeba. -Nie obiecuje, ze on nam pomoze - zastrzeglam. - Ale moge go o to poprosic. Usilowalam porozumiec sie z Gallanem juz wczesniej, tkwiac w celi, lecz bylam wtedy taka slaba i wyczerpana, ze pewnie mnie nie doslyszal. Przymknelam oczy i pozwolilam, aby migotliwe swiatlo i miarowy rytm kol na szosie wprowadzily mnie w lekki trans. Galionie. Galionie. Gallanie! Ostatnie z tych wezwan przepoilam strumieniem prawdziwej mocy i poczulam, jak przeplywa przez sfere eteryczna niczym fala uderzeniowa po wybuchu. Nic. Zadnej reakcji. W eterze panowala niepokojaca cisza. Luis zerknal na mnie. -No i? Pokrecilam glowa. -Jesli na to nie odpowiedzial, pewnie w ogole nie ma zamiaru sie odezwac. - To rozczarowalo mnie bar dziej, niz przypuszczalam. Wczesniej sadzilam, wlasciwie liczylam na to, ze sposrod wszystkich dzinnow wlasnie Gallan po cichu darzy mnie szacunkiem i zechce przeciwstawic sie zyczeniom naszego wspolnego pana i wladcy. Ostatecznie jednak pewnie nadal pozostawal podwladnym Ashana. Opuszka palca lekko musnela moje ucho. -Nie jestem niczyim podwladnym - rozlegl sie cichy szept Gallana. - A ty powinnas wiedziec o tym najlepiej, Cassiel. Luis zdal sobie sprawe z naglej obecnosci Gallana z tylu dzipa w tej samej chwili co ja i mimowolnie poruszyl kierownica. Gallan - przycupniety, nie przytrzymujac sie niczego - zakolysal sie wdziecznie wraz z pojazdem. Wiatr zwial jego dlugie zlote wlosy, tworzac z nich jedwabisty sztandar bojowy. Dzinn byl ubrany na bialo, caly w bieli, a jego oczy mialy kolor tropikalnego morza o polnocy. Odwrocilam sie na siedzeniu, zeby na niego spojrzec, i przez krotka chwile jego piekno oslepilo mnie do lez. Oto, co sama utracilam. Oto, czym i kim niegdys bylam. -Zjawiles sie - powiedzialam. Moj glos zabrzmial slabo, zanadto po ludzku. - Nie bylam pewna, czy sie zjawisz. Gallan wzruszyl ramionami. -Ashan ma teraz inne problemy - odrzekl. - Kilkoro z nas pozostalo, aby czuwac. Ja takze czuwam, Cassiel. -Potrzebna mi twoja pomoc. - Zerknelam na Luisa. - Potrzebujemy twojej pomocy. Prosze cie, Gallanie. Na to dzinn obdarzyl mnie jasnym, zniewalajacym usmiechem. -Powiedzialas, prosze. Jakie to ludzkie. Proszenie do ciebie nie pasuje, kochana. - Szybko spowaznial. - Pojde z wami na uklad za te przysluge. -Nie potrzebujemy ukladow - odezwal sie Luis. - Potrzebna nam pomoc. -Pomoc kosztuje. Wytlumacz mu to, Cassiel. Powiedz mu, jak prawdziwy dzinn odbiera swoja zaplate. -Gallanie... -Powiedz mu. Spojrzalam znowu na Luisa. -Prawdziwy dzinn, czyli wedlug waszego okreslenia, stary dzinn, nie robi niczego za darmo. Zadnych przyslug, zadnych uprzejmosci. W koncu zawsze trzeba za to zaplacic. -A czego on zada? Na twarzy Gallana nie pozostal nawet cien usmiechu. -Zadam za to Cassiel. -Nie - rzucil Luis, zanim zdazylam sie odezwac. - Nic z tego. Mozesz juz spadac. -Potrzebujemy jego pomocy! -Jesli cena za nia jest twoje zycie, to nie. -Nie zabije jej - oswiadczyl Gallan, jak gdyby sama mysl o zabijaniu nie byla go godna. - Moge wykorzystac Cassiel na wiele innych sposobow, ktore nie obejmuja jej meczenskiej smierci. Calkiem przyjemnych. Mysle, ze sami sie domyslacie, o co chodzi. Luis spojrzal na niego we wstecznym lusterku wzrokiem pelnym najwyzszej pogardy. -A wiec jestes gwalcicielem, a nie morderca. Usmiech Gallana nie zmienil sie ani na jote. -Nie, jesli ona sie zgodzi - powiedzial, zwracajac sie nastepnie do mnie. - Zgodzisz sie, Cassiel? Podporzadkujesz mi sie w zamian za moja pomoc w odzyskaniu tego dziecka? Kiedys znalam innego Gallana - nie, wlasciwie to nie on byl dawniej inny; to ja sie zmienilam. Jego okrucienstwo i kaprysy wydawaly mi sie kuszace, gdy sama bylam dzinnem; wtedy liczyla sie dla mnie tylko moc, a nie koszt zwiazany z jej wykorzystaniem. Gallan zawsze wydawal mi atrakcyjny, zawsze mnie pociagal. A teraz popatrzylam mu w twarz i dostrzeglam oblicze zimnego, wyrachowanego lowcy. -Nie - odrzeklam. - Nie zgadzam sie. Ale i tak nam pomozesz, Gallanie. Zasmial sie na to. -A niby dlaczego? -Bo mozesz. Bo to wlasciwe. Bo to konieczne. -Nie jestem czlowiekiem - przypomnial mi niemal lagodnie. - Argumentacja, ze cos jest wlasciwe albo nie wlasciwe, nie trafia do mnie. -A powinna. Nam... prawdziwym dzinnom... brakuje tego. - Przypomnialam sobie slowa, ktore wypowiedzial w rozmowie ze mna nowy dzinn Quintus. - Dawno, dawno temu, na poczatku, obchodzilo nas to, prawda? Chcielismy pomagac. Chronic innych. A teraz tylko nowe dzinny odczuwaja taka potrzebe, a my wcale. Wcale, Gallanie. Lubujemy sie w okrucienstwach i bezmyslnych gierkach. Wiekszy byl z nas pozytek, gdy zniewoleni sluzylismy Straznikom. Wtedy przynajmniej mielismy jakis cel. Gallan - ktory, w odroznieniu ode mnie, byl niegdys niewolnikiem - warknal na mnie z przerazajaca wsciekloscia. Jego zeby zrobily sie ostre jak sztylety, a kosci pod skora twarzy staly sie kanciaste. -Zostalas wyrzucona ze swiata dzinnow, Cassiel. Nie pogarszaj swojej sytuacji. Luis zjechal na pobocze, wylaczyl silnik i odwrocil sie na siedzeniu, zeby popatrzec na Gallana. Jezeli sie bal - a musial sie bac; zaden czlowiek nie mogl spojrzec w twarz rozwscieczonemu dzinnowi i nie czuc przy tym leku - to dobrze sie z tym kryl. -Sluchaj, pomozesz nam albo nie. Twoj wybor. Ale nie groz mojej przyjaciolce i nie zachowuj sie jak dzinn, ktory trzyma klucze do wszechswiata. Wy tez nas potrzebujecie. Ludzie sa wam potrzebni i zawsze byli. -Nie. To my pozwalamy ludziom istniec. Wcale ich nie potrzebujemy. - Oczy Gallana nabraly metnego, czerwonawego odcienia. - A wy rzeczywiscie potrzebujecie nas. Wybieraj, Cassiel. Zgadzasz sie mi podporzadkowac czy nie? Taka jest cena mojej pomocy. I wiesz, ze nie moge jej zmienic. Pokrecilam przeczaco glowa. -Nie, Gallanie. Nie zgadzam sie. Gallan przestal lsnic zlym blaskiem i stal sie niemal ludzki. Niemal, ale nie do konca. -Nie? -Pewnie nie sadziles, ze odrzuce twoja propozycje? -Nie mozesz tego zrobic. Jestem ci potrzebny. -Nie az tak, jak ci sie zdaje. Zegnaj, przyjacielu. Juz sie nie spotkamy. I odwrocilam od niego twarz. Na koniec mignelo mi jeszcze przed oczami jego oblicze, zdumione, z wyrazem zaskoczenia w oczach, zagubione. -Ta pani mowi "nie" - odezwal sie Luis do Gallana. - W kazdym razie dziekujemy za propozycje. A teraz, jesli nie masz nic przeciwko temu, musimy dzialac. Na to Gallan rozwial sie bez slowa. Przez moment nie odzywalismy sie do siebie, a potem Luis rzekl sztucznie beztroskim tonem: -To bylo troche obcesowe. -To bylo skrajnie ryzykowne - odrzeklam. - I nic nam nie dalo. - Serce bilo mi szybko i staralam sie je uspokoic. Dlonie mialam wilgotne. - On mogl nas zabic. -Ale nie zabil. -Uwazalam Gallana za najlepszego z prawdziwych dzinnow. Najbardziej uprzejmego. Luis uruchomil silnik wozu. -Jesli on jest najbardziej uprzejmy, to wolalbym nie napotkac tego najbardziej wrednego. Rzucilam mu wymowne spojrzenie. -Juz napotkales. -O! - rzucil zdumiony, a potem skora na jego zmarszczonym czole nagle sie wygladzila. - Rozumiem. Mowisz o sobie. -Kiedys taka bylam - powiedzialam, odwracajac wzrok. - A moze i nadal taka jestem. Minelismy ukryty wjazd na Ranczo i podazylismy dalej w kierunku Lake City, malej miejscowosci, ktora mimo wszystko byla najwiekszym skupiskiem ludnosci w tej okolicy. Luis kazal mi napelnic bak dzipa benzyna, a sam wszedl do malego sklepu, zeby kupic jedzenie. Kiedy wrocil, wskazal na pewien budynek przy ulicy, na ktorym jasnial rozowo - zielony neon. -Tam jest motel - powiedzial. - Moglibysmy sie wy kapac i troche odpoczac, no i musze skorzystac z telefonu. -Z telefonu? -Ty juz wzywalas pomoc - wyjasnil. - Teraz moja kolej. Motel byl stary, ale zaskakujaco dobrze utrzymany. Recepcjonista przydzielil nam pokoje obok siebie, polaczone drzwiami, poniewaz Luis zazadal dla nas oddzielnych kwater. Pomyslalam, ze to troche dziwne, bo teraz oboje nie mielismy juz przed soba zbyt wielu tajemnic. Wreczyl mi klucz, kiedy wychodzilismy na zewnatrz. -Umyj sie i zjedz cos. - Wczesniej na stacji benzynowej kupil torbe zjedzeniem: dwie kanapki zawiniete w woskowany papier, troche frytek, jakies napoje gazowane w puszkach. - Zostawie otwarte drzwi do swojego pokoju. Masz dwadziescia minut. Skinelam glowa. Dwadziescia minut wydawalo sie krotkim czasem. Pod prysznicem zmylam z siebie brud, zaschnieta krew, piach i tysiace innych drazniacych skore warstw i umylam wlosy marnym motelowym szamponem. Znow zabraklo mi swiezych ciuchow, ale owinelam sie w koc i otworzylam drzwi, ktore prowadzily ode mnie do pokoju Luisa. Rozmawial przez telefon. Tak samo jak ja wzial prysznic i zaczesal gladko do tylu wlosy, z ich koncowek skapywaly kropelki wody. Zrzucil z siebie cienki, jaskrawozolty kombinezon, w jaki ubrano go na Ranczu, i, podobnie jak ja, owinal sie kocem. Przytrzymywal sluchawke telefonu miedzy barkiem a glowa jednoczesnie zapisujac cos goraczkowo na kartce papieru dlugopisem, pozostawionym do dyspozycji gosci. -Tak? Jestes pewien, ze to dokladnie taki numer? Gracias, czlowieku. Jestem twoim dozgonnym dluznikiem. Adios. Odlozyl sluchawke, oderwal skrawek papieru i wcisnal widelki telefonu, zeby przerwac polaczenie. Aparat byl bardzo stary, z obrotowa tarcza z cyframi, a Luis zmagal sie z nia, wykrecajac numer. Usiadlam na lozku i zjadlam kanapke. Smakowala zaskakujaco dobrze. Kiedy Luis zakonczyl rozmowe - prowadzona glownie po hiszpansku - odlozyl sluchawke i wysuszyl wlosy cienkim bawelnianym recznikiem, ktory wzial z oparcia krzesla. -Mamy kilka godzin - oswiadczyl. - Wezwalem wsparcie. -Jakie? -Uwierz mi, ze nie musisz tego wiedziec. Znam pewnych cwaniaczkow. A oni sa niezli w podchodach. I robili to setki razy, zwijajac rozne rzeczy, czego Straznicy nawet nie zauwazyli. Nie mieli jak zauwazyc, bo ci goscie zadbali o to, zanim wylonil sie problem. -Chodzi o Ma'atow - powiedzialam. - Tak? Wydal sie zaskoczony, ze to odgadlam. -Tak. Teoretycznie nie powinienem sie z nimi znac. -Zadzwoniles do jednego z nich, zeby przypilnowal Isabel. -Zgadza sie, ale to przede wszystkim moj przyjaciel, a dopiero pozniej Ma'at. Wiekszosc tych gosci nie jest na stawiona przyjacielsko, w kazdym razie nie do mnie. Zulam kes kanapki. -Podziwiasz ich. -Cholera, tak, podziwiam. Przede wszystkim oni naprawde sie przekonali, ze warto wspoldzialac, ze dzinny powinny wspolpracowac z ludzmi, a Straznicy nadal obstaja przy starym schemacie, podziale na panow i niewolnikow. Poza tym nie stosuja przemocy, dzialaja subtelniej. - Luis blysnal usmiechem. - No, dobra krecilem tez z pewna dziewczyna z ich grona. Poczulam dziwna fale antypatii do tej osoby. -Czy to z nia wlasnie rozmawiales? -Z Mirabel? Nie. Wyjechala do Chin, z tego, co slyszalem. Nie gadalem z nia od lat. - Przypatrywal mi sie spod przymknietych powiek. - A co? Nie chcialam sie tlumaczyc, wiec nie zrobilam tego, metodycznie konczac palaszowanie kanapki i popijajac ja gazowanym napojem. Luis wzruszyl ramionami i zaczai grzebac w malym biurku w poszukiwaniu jakichs przedmiotow. Poczulam w powietrzu wibrujace poruszenie na sekunde lub dwie przed tym, jak wyczul je Luis, i zerwalam sie na rowne nogi, przytrzymujac przy ciele koc, kiedy cien zgestnial i nabral ksztaltow w kacie pokoju. Byl to Gallan, ale jakze odmieniony. I nie chodzilo tylko o stonowany szary stroj. Zaszly w nim takze inne zmiany. Przede wszystkim w sposobie, w jaki na mnie patrzyl. W ostrzegawczym gescie wyciagnelam reke, by powstrzymac Luisa, ktory wciagnal powietrze, gotow stawic czolo wyzwaniu. Gallan nie spuszczal ze mnie swoich ciemnych oczu. -Jestem glupcem - powiedzial. - Przebacz mi. Nigdy dotad nie slyszalam, by Gallan kogokolwiek przepraszal, w kazdym razie nie w czasach istnienia tego swiata. Az zamrugalam z wrazenia. -Widzialem to - wyjasnil. - Trafilem do tamtego miejsca, o ktorym mowiliscie, na Ranczo. I zobaczylem to. -Co takiego tam widziales? - Ledwie zdolalam za gluszyc wlasnym glosem walenie serca, gdyz w oczach Gallana zagoscil strach, ktorego takze nigdy wczesniej u niego nie widywalam. -Ujrzalem zaglade dzinnow. - Swidrowal mnie wzrokiem niczym wiertlo z diamentowym rdzeniem. - Widzialem nasz kres, Cassiel. Widzialem. Zachwial sie. Postapilam naprzod, kiedy Gallan - prawdziwy dzinn, silniejszy od jakiegokolwiek czlowieka - opadl powoli na kolana i sklonil glowe. -Sami to na siebie sciagnelismy - wyznal. - Mialas racje. Blagam cie o wybaczenie. Luis mruknal cos pod nosem i rzucil glosniej: -Nie wierz mu. Nie wierzylam. Znalam Gallana, a ten tutaj nie byl dzinnem, ktorego pamietalam. Nie przypominal zadnego ze znanych mi dzinnow. -Pomoge - obiecywal. - Musze wam pomoc. Poczulam cos jak dotyk zimnej reki na kregoslupie i otrzasnelam sie z tego. -Co takiego widziales? Pokrecil glowa, gwaltownie i spazmatycznie, jakby chcial odpedzic jakas wizje, a nie mogl tego zrobic. Moge ci pokazac - powiedzial i wyciagnal reke. Spojrzalam na Luisa Roche, ktory wzruszyl ramionami. - Ty go wezwalas. Ja mu nie ufam, ale pewnie dlatego, ze z natury jestem podejrzliwy. Przeobrazilam material koca, ktorym bylam owinieta, w ubranie - wystarczylo tego na spodnie i koszule - i ujelam dlon Gallana. Wznieslismy sie w sfere eteryczna. Tam moj przewodnik stal sie cieniem, szybkim i cichym, a ja poczulam sie ociezala i toporna w swojej ludzkiej aurze. Pociagnal mnie za soba przez gaszcz zywych drzew i skal, ktore ustapily miejsca ciemnosci i szeptom. W eterze nie bylo mroku, choc tkwil on tam, gorzki i wyzuty ze wszelkiej energii. Znalezlismy sie nad obozowiskiem, zwanym Ranczem. Nie bylo tam sladu ludzi, nawet zadnych zrodel pradu stalego. Zupelnie jak gdyby cos wyssalo kazdy gram zycia, nie tylko w samym obozie, ale i wokol niego. Obraz zniszczenia rozciagal sie we wszystkich kierunkach, niemal na dwa kilometry - bylo to wcielenie smierci. Pozostal tylko perlowokosciany budynek jin i park jang, lsniac w mroku na bialo i zielono. Pulsujac. Zywy. Glodny. Czulam, jak to cos nas przyciaga. Gallan cofnal sie, wlokac mnie za soba i wznoszac sie wysoko w eteryczne niebo, az ta tetniaca, zywa istota znalazla sie daleko pod nami. Wciaz czulam to przyciaganie. Gallan tez. Zdalam sobie sprawe, ze odczuwam je poprzez niego - to cos wzywalo dzinny, wabilo je. Pozeralo je. Gallan slabl. Teraz ja pociagnelam go za soba powracajac do smiertelnego ciala; choc raz jego balast przyniosl jakas korzysc. Stanowil ratunek. Wniknelam z powrotem w ludzka powloke i otworzylam oczy, by ujrzec Gallana, ktory kleczal tam, gdzie wczesniej, kiwajac sie przy tym. Rozplywal sie. -Zanadto sie zblizylem - odezwal sie. - Pomoz mi, Cassiel. -Luis! - Chwycilam Gallana za ramie, ale wydalo mi sie ono bardziej mgla niz cialem, a moje palce zaglebily sie w ohydna wilgoc. Luis robil, co mogl, ale kiedy wyciagnal rece, przeszly one na wylot przez postac dzinna, pozostawiajac za soba dymiace smugi. W oczach Gallana czaila sie rozpacz; z jego otwartych ust nie dobywal sie teraz zaden dzwiek. Wpadl w potrzask w sferze eterycznej, a jego widzialna powloka zanikala. Rozpraszala sie. Ginela. Zlapalam Luisa za reke i oboje podazylismy do sfery eterycznej, usilujac wytropic istote Gallana, jednak ciemnosc dezorientowala mnie, szeptala do mnie, kuszac i kolyszac w nurcie dziwnych pradow. Uslyszalam krzyki, a wrzaski dzinna nie sa przeznaczone dla ludzkich uszu. Powrocilam do ciala, a po chwili Luis zrobil to samo. Trzymal mnie w ramionach. Drzalam. -To cos pozera dzinny - powiedzialam oszolomiona. - Pochlonelo Gallana. Zniszczylo. To byl tamten glos, perlowokoscianego jin i roslinnego jang. Znajdowaly sie w tym dzieci, na ktorych zerowal ten stwor, bezgranicznie wyglodnialy, zadny wladzy i bezkresnych zniszczen. To ona, podszeptywal mi tkwiacy we mnie dzinn. Nie to, ani nie ono. Ona. Wiesz, kim ona jest. Byla mi znana, poniewaz kiedys, bardzo dawno temu, mialam ja zgladzic. I sadzilam, ze wtedy ja zabilam. -Perla - wyszeptalam. - To Perla. Zemdlalam w ramionach Luisa, gdy otoczyla mnie ciemnosc. Kiedy sie przebudzilam, lezalam w lozku, nakryta posciela i kocem. Pomimo takiego cieplego okrycia czulam chlod i pustke. Pokoj wydawal sie bardzo cichy, choc slyszalam dochodzace zza sciany stlumione glosy. Pomyslalam, ze dobiegaja z sasiedniego pokoju. Luis ulozyl mnie w lozku, a teraz rozmawial z innymi w przyleglym pomieszczeniu. Ubralam sie w swoje poplamione skorzane ciuchy i weszlam tam bez pukania. Na moj widok Luis przerwal rozmowe, prowadzona z trzema osobami, dwoma mezczyznami i kobieta. Okazala sie nia co mnie zdziwilo, Greta, Strazniczka Ognia z Albuquerque. Pozostalych nie znalam, jednak ich nikle aury podpowiadaly mi, ze to ludzie nalezacy do Ma'atow, a nie Straznicy. -Cassiel. - W oczach Luisa dostrzeglam cieplo, ale i rezerwe. - Jak sie masz? Nie odpowiadajac, usiadlam na lozku. Nie wiedzialam, jak sie mam. Nie bylam nawet pewna czy kiedykolwiek to ustale. Po chwili niezrecznego milczenia Greta powiedziala: -Przeprowadzilismy kilka lotow zwiadowczych nad obozowiskiem. Problem w tym, ze nie wykrylismy tam zadnej instalacji. W kazdym razie niczego, co odpowiadaloby temu, co opisaliscie. Miala wywolane zdjecia, ktore rozlozyla na stole. Widnialy na nich ruiny starych zabudowan gospodarczych; zadnych nowoczesnych budynkow, ogrodzen, murow, domow. Nie bylo tez perlowokoscianego gmachu, tego wcielenia energii jin i jang. Ani sladu obozowiska. -Wciaz zajmujemy sie organizowaniem zespolu na ziemnego, ktory przeczesalby ten teren. Luis... czy to mozliwe, zebys mial jakies, no, nie wiem, jakies przywidzenia? Ze wy oboje... -Nie - odpowiedzialam za niego. - To wykluczone. Luis nie byl tego az tak pewien i wydawal sie dosc poruszony ta sugestia. -Cassiel, oni nafaszerowali mnie narkotykami. Ciebie tez mogli jakos naszprycowac. Moze to, co widzielismy... -To, co widzielismy - wpadlam mu w slowo - bylo realne. Obozowisko istnialo naprawde. Strzelano do nas z ostrej amunicji. Uratowalismy prawdziwe dziecko, Luis. To nie zludzenie. -W takim razie gdzie to jest? - spytal jeden z Ma'atow i postukal palcem w zdjecia. - Gdzie to sie podzialo? Wzielam gleboki wdech i powoli wypuscilam powietrze z pluc. -Luis, musze z toba porozmawiac. W cztery oczy. Greta i Ma'atowie wymienili spojrzenia, a potem wzruszyli ramionami. Luis odprowadzil ich przez otwarte drzwi do mojego pokoju i zamknal je za nimi, a potem odwrocil sie i popatrzyl wprost na mnie. Minela chwila, zanim sie odezwalam, bo wiedzialam, ze gdy wreszcie to zrobie, juz nie bedzie spogladal na mnie tak milo. -Musze ci wyjasnic, jak sie tu znalazlam - zaczelam. - Musze wytlumaczyc, dlaczego Ashan mnie wyrzucil. A to, co uslyszysz, ci sie nie spodoba. Skinal glowa i usiadl na krzesle. -Dawno temu jako pierwszy dzinn popelnilam morderstwo - podjelam. Te slowa mrozily mi usta jak lod. - Zabilam innego dzinna. Ona, ten dzinn, miala na imie Perla Wiem, pomyslisz, ze bywamy bezwzgledni, ale jestesmy strozami Matki i obowiazuja nas pewne ograniczenia. Tymczasem Perla... nie uznawala zadnych ograniczen. Luis pochylil sie nieco do przodu, skupiony na moich slowach. -I co sie stalo? -Przez dlugi okres, jak wiesz, bylismy pierwszymi dziecmi Ziemi. Przez tak wiele niezliczonych tysiacleci, ze nie potrafilbys sobie tego nawet wyobrazic. Zycie sie zmienialo, ewoluowalo; nie zwracalismy na to wiekszej uwagi. Rozne gatunki istot powstawaly i ginely... a potem pojawil sie jeszcze jeden. Obdarzony swiadomoscia, intelektem i zrozumieniem. - Wytrzymalam jego spojrzenie wbite we mnie. - Nie chodzi o ludzkosc w dzisiejszym sensie. Mowie o jej wczesniejszej wersji, bardziej pokojowo usposobionej. Luis zwilzyl jezykiem wargi. -Co takiego zrobilas? -Ja nie zrobilam nic - odpowiedzialam. - Ale Perla uznala tamtych ludzi za niebezpiecznych. Zniszczyla ich. Zmiotla ich z powierzchni ziemi i wyniszczyla. Dzinny popelnialy rozne zbrodnie, ale taka nie miala na wet do tamtej pory swojej nazwy... Nie chodzilo o rzez, jakiej dopuscila sie Perla, tylko o to, co pozniej stalo sie z nia sama. Czekal w milczeniu, podczas gdy ja zbieralam szybko mysli. -Ona... oszalala - odezwalam sie w koncu. - Porobila dziury w materii wszechswiata wokol nas, ktore nigdy nie powinny powstac, i nie zatkala ich. Stala sie... inna. Obca nam. Ashan kazal mi ja zgladzic. Zrozum, wtedy po raz pierwszy w naszych dziejach jakis dzinn zabil innego. - Odwrocilam wzrok. - Nie bronila sie, bo wcale sie nie spodziewala ze ja zaatakuje. To byl precedens. Luis sciagnal brwi. -Mnie chodzi o czasy obecne. Nie o to, co bylo kiedys. -Sytuacja sie powtarza - powiedzialam. - Zniszczylam ja. Sadzilam, ze usunelam ja z tego swiata ale cos po niej musialo pozostac. Jakies nasienie, jakies mysli, wspomnienia... I to cos roslo w sekrecie, w cieniu, razem z nowym rodzajem ludzkosci, jaki sie narodzil. A teraz tu jest. Perla jest tutaj. Czerpie swoja moc z ludzi, ale jej glod dzinnow jest nienasycony. Ona ich zniszczy. Zgladzi nas. To, co stalo sie z Gallanem, przydarzy sie po kolei wszystkim dzinnom. Zostana tam sciagnieci i zlikwidowani. Luis przelknal sline. -Dlaczego Ashan cie wygnal, Cassiel? Patrzylismy sobie w oczy. Ta chwila musiala nadejsc. Lekalam sie jej, a teraz w koncu nadeszla. -Ashan musial sie dowiedziec, ze Perla sie rozrasta - odparlam. - Musial wiedziec, ze jedyny sposob, by ja powstrzymac, to odebrac jej zrodlo mocy. - Twarz Luisa powoli bladla. - Rozkazal mi pozabijac wszystkich ludzi, ale nie wyjasnil dlaczego. Ashan nigdy sie nie tlumaczyl. Wczesniej nie musial. Nie przejrzalam jego mysli i zamiarow, gdyz w przeciwnym razie moglabym udzielic mu innej odpowiedzi. Przypuszczalam, ze Ashana poniosly duma i arogancja; ze kierowala nim nienawisc do Straznikow. -Mial racje - dodalam bardzo cicho. Luis pokrecil glowa. -Nie. Mozemy to zwalczyc. Mozemy znalezc sposob na podjecie z tym walki. Musimy to zrobic. Lzy zaplonely mi w oczach - lzy gniewu, hanby i strachu. -Ashan skazal mnie na ludzkie cialo, zebym zrozumiala, co nam grozi. Zebym pogodzila sie z nieuchronnym. I teraz juz rozumiem. Teraz wiem. Luis podniosl sie z krzesla i podszedl do mniej tak predko, ze nie zdazylam zareagowac. Przydusil mnie do sciany, chwytajac dlonmi przeguby moich dloni i przyciskajac je do twardej powierzchni. -Nie - powiedzial. Przytknal swoje spocone, rozgrzane czolo do mojego. - Nie, nie wolno ci w to wierzyc. Mozemy to pokonac, mozemy. Musimy odszukac tamte dzieci. Uratowac Ibby. Zapobiec temu wszystkiemu. -Ale jak? -Nie wiem! Trzeba sprobowac! Zaklinal mnie; nie tylko slowami, ale i poprzez kontakt naszych cial, za sprawa tego pierwotnego, niewypowiedzianego ciepla, ktore nas laczylo. Mocy, ktora przeplywala z jego ciala do mojego. -Prosze cie - mowil. - Cassiel. Musi sie znalezc jakies inne wyjscie. Chcialam w to uwierzyc. -Moja rasa ma wyginac - przypomnialam. - A ty mnie prosisz, zebym stanela u waszego boku i dopuscila do tego. Prosze, zebys znalazla jakies inne rozwiazanie. Wyszarpnelam sie gwaltownie z jego uscisku, wzruszajac ramionami, ale nie odsuwalam sie od niego. -Mozesz mnie powstrzymac - rzeklam. - Wystarczy mnie zabic. To nim wstrzasnelo i cofnal sie o krok. -Co takiego? -Mozecie mnie zgladzic. W ludzkim ciele jestem podatna na smierc. Jesli stane sie na nowo dzinnem, kiedy Ashan odda mi moce, nie zdolacie mnie juz powstrzymac. Przeciez o tym wiesz. - Otarlam lzy z twarzy. - Jezeli chcesz mnie powstrzymac, zabij mnie. Jesli nie... Rzucil sie naprzod i ujal w dlonie moja glowe, ale jesli nawet chcial mnie skrzywdzic, to w ostatniej chwili jego dotyk stal sie delikatny. -Znajdziemy sposob - powiedzial. - Cassiel, znajdziemy jakis sposob. Jednak poki zylam, stanowilam zagrozenie nie tylko dla niego i Isabel, ale dla kazdego czlowieka ktory oddycha. Nigdy nie przypuszczalam, ze do tego dojdzie. Nigdy nie wyobrazalam sobie, ze Perla przetrwa, by na nowo sprowadzic mrok. -Tak - szepnelam. - Znajdziemy jakis sposob. A w razie koniecznosci po raz ostatni dokonam zabojstwa na rozkaz Ashana. On to wiedzial... Ale najgorsze bylo to, i przerazalo mnie nawet jako dzinna, ze za dobrze znalam Ashana, by sadzic, iz jego plany ograniczaly sie tylko do mnie. Byli i inni, ktorzy w odpowiednim czasie mogli spelnic jego zyczenia. Ludzkosc miala wiecej wrogow, nie tylko mnie. Perla przeniosla gdzies Ranczo i zniszczyla wszystko, czego nie potrzebowala... takze swoich wyznawcow. Zabrala dzieci, lecz pozostawila zwloki doroslych, ktorych ciala zalegaly w okolicy. Nie bylo juz sladu po obozie, murach, budynkach. Zniszczyla wszystko. Brutalna skutecznosc, z jaka to uczynila, wrecz szokowala. Stalam posrod suchych, szumiacych traw, gdy Ma'atowie zwozili martwe ciala i wiedzialam, ze ona gdzies sie ukrywa. Gromadzi sily. Wznosi dla siebie nowa fortece. I czeka. -Wiem, ze mozesz mnie uslyszec - szepnelam do wiatru i trawy. - Wiem, kim jestes, Perlo. I sie nie poddam. Na to dobiegl mnie smiech miliona drwiacych glosow: Doprowadzisz do zaglady tego swiata, aby mnie powstrzymac, niszczycielko tego, co wieczyste? Popelnisz grzech wypedzenia mnie i przy okazji zniszczenia samej siebie? Znajdziemy jakis inny sposob, wrocily do mnie slowa Luisa. Teraz to on byl dla mnie kims realnym, z krwi i kosci, i po prostu nie moglam go zgladzic. I tak stracilam juz zbyt wiele. Cassiel, odezwalo sie szeptem milion glosow ofiar Perly. Ty stracilas juz wszystko. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Przelknelam sline. -Dopadne cie. No, prosze, smialo, wyszeptala. Chodz, moja siostro, moja zabojczym. Tesknie za twoim dotykiem. Drgnelam, kiedy dlon Luisa znalazla sie na moim ramieniu. Wzial mnie znowu w cieple ramiona. -Nic tu nie ma - powiedzial. - Prawda? -Zabrala dzieci ze soba. -Potrafisz je wytropic? - Uniosl mi podbrodek, abym spojrzala mu prosto w oczy. - Cassiel, co mamy teraz zrobic? Zginac, glos Perly rozlegl sie szeptem wsrod traw. -Nie poddamy sie - odrzeklam. - Znajdziemy jakis sposob. Luis objal mnie i odprowadzil do dzipa. Droga powrotna do Albuquerque dluzyla sie i mialam duzo czasu na przemyslenia. Isabel. Wazyl sie los szesciu miliardow ludzi, ale tylko dwoje z nich liczylo sie dla mnie w tamtej chwili: Luis i Isabel. Znajde jakis sposob. Ciag dalszy nastapi... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/