ARCHER JEFFREY Czy powiemy pani prezydent? JEFFREY ARCHER Tom Calosc w tomach Zaklad Nagran i WydawnictwPolskiego Zwiazku NIewidomych Warszawa 1995 Przelozyl Stefan Wilkosz Wydanie II zmienione Tloczono w nakladzie 20 egz.pismem punktowym dla niewidomych w drukarni Pzn, Warszawa, ul. KOnwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Czytelnik", Warszawa 1991 Pisal R. Dun Korekty dokonali St. Makowski i I. Stankiewicz 'tc Wstep Ksiazka ta zostala napisana w 1976 roku, a jej tresc miala sie rozgrywac w piec lat pozniej, przy czym centralna postacia, dokola ktorej obraca sie intryga powiesci, mial byc Edward Kennedy - wedlug powszechnej opinii najprawdopodobniejszy kandydat na nastepnego prezydenta Stanow Zjednoczonych, zwyciezca wyborow z 1980 roku. Przewidywania te nie sprawdzily sie, totez tlumaczac ksiazke w 1982 roku uaktualnilem ja, dokonujac licznych zmian. Uzyskalem na to zgode autora, ktory bardzo zainteresowal sie wprowadzanymi przeze mnie zmianami. Zainteresowanie to wydalo owoce. Jeffrey Archer wydal obecnie bardzo powaznie zmieniona ksiazke. Jej akcja toczy sie w ostatnim dziesiecioleciu naszego wieku. Zamiast Edwarda Kennedy, ktory odszedl w polityczna niepamiec, prezydentem Ameryki po raz pierwszy w jej historii zostaje kobieta. I to Polka - Florentyna Kane, corka polskich emigrantow Abla i Zofii Rosnowskich, bohaterow poprzednich powiesci tego samego autora pt. "Kain i Abel" oraz "Marnotrawna corka". (Obie te ksiazki zostaly nagrane na kasety.) S. W. 20 stycznia,wtorek po poludniu godz. #/12#26 -Ja, Florentyna Kane przysiegam uroczyscie... -Ja, Florentyna Kane przysiegam uroczyscie... ...ze bede sumiennie sprawowala urzad prezydenta Stanow Zjednoczonych... -Ze bede sumiennie sprawowala urzad prezydenta Stanow Zjednoczonych... ...i w najlepszej wierze pilnowala, strzegla i bronila konstytucji Stanow Zjednoczonych. Tak mi dopomoz Bog. -I w najlepszej wierze pilnowala, strzegla i bronila konstytucji Stanow Zjednoczonych. Tak mi dopomoz Bog. Z reka spoczywajaca na siedemnastowiecznej Biblii, czterdziesty trzeci prezydent - kobieta usmiechnela sie do pierwszego dzentelmena kraju. Byl to koniec jednej batalii i poczatek nastepnej. Florentyna Kane wiedziala, jak walczyc. Zaczelo sie od jej wyboru do Kongresu, nastepnie do Senatu, wreszcie, po czterech latach, zostala - jako pierwsza kobieta - prezydentem Stanow Zjednoczonych. Po ostrej kampanii w przedwyborach czerwcowych udalo jej sie niewielka wiekszoscia pokonac na Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej senatora Ralpha Brooksa, ale dopiero w piatym glosowaniu. W listopadzie wygrala jeszcze ciezsza batalie z kandydatem republikanskim, bylym kongresmenem z Nowego Jorku. Florentyna Kane zostala wybrana prezydentem wiekszoscia 105.000 glosow, czyli jednego procenta glosujacych. Bylo to zwyciestwo wyborcze o najmniejszej roznicy glosow w historii Stanow Zjednoczonych, mniejszej nawet niz ta, ktora uzyskal John Kennedy w 1960, zwyciezajac Richarda Nixona wiekszoscia 118.000 glosow. Kiedy umilkly oklaski, pani prezydent odczekala, by przebrzmialy dzwieki dwudziestu jeden salw honorowych, odchrzaknela, spojrzala na tlum skladajacy sie z piecdziesieciu tysiecy obywateli zebranych na placu przed Kapitolem i pomyslala, ze jeszcze dwiescie milionow widzow patrzy na nia na ekranach telewizorow. Dzisiaj nikomu nie byly potrzebne koce i cieple plaszcze, ktore zazwyczaj towarzysza tej uroczystosci. Pogoda byla wyjatkowo lagodna jak na koniec stycznia, a nabity ludzmi trawnik przed wschodnia fasada Kapitolu, choc nieco podmiekly, nie byl juz pokryty biela sniegu, ktory sypal w czasie Bozego Narodzenia. -Panie wiceprezydencie Bradley, panie przewodniczacy Sadu Najwyzszego, panie prezydencie Carter, panie prezydencie Reagan, dostojni duchowni, obywatele! Pierwszy dzentelmen rozpoznal slowa, ktore podpowiedzial zonie, gdy ukladala swe przemowienie, usmiechnal sie i rzucil jej porozumiewawcze spojrzenie. Ten ich dzien rozpoczal sie okolo szostej trzydziesci rano. Nie spalo im sie dobrze tej nocy. Po wspanialym koncercie wydanym na ich czesc, Florentyna Kane raz jeszcze przejrzala swoja mowe inauguracyjna, podkreslila czerwonym flamastrem wazniejsze slowa i zrobila kilka drobnych poprawek. Florentyna wstala wczesnie i szybko nalozyla na siebie niebieska suknie. Przypiela do niej mala broszke, prezent od Richarda, jej pierwszego meza, otrzymany tuz przed jego smiercia. Ilekroc nosila te broszke, przypominala sobie dzien, kiedy Richard nie mogl poleciec samolotem z powodu strajku obslugi i wynajal samochod, by stac u boku zony, gdy ta wyglaszala przemowienie na zakonczenie roku akademickiego w uniwersytecie Harvarda. Jednakze Richard nie uslyszal tego przemowienia, ktore tygodnik "Newsweek" uznal za otwarcie kampanii prezydenckiej. Gdy Florentyna dojechala do szpitala, Richard juz nie zyl. Wrocila znowu do rzeczywistosci, do swiata, w ktorym byla najpotezniejszym z przywodcow. Ale nie tak poteznym, by przywrocic Richarda do zycia. Florentyna spojrzala w lustro. Poczula wielka pewnosc siebie. Byla juz prezydentem od blisko dwoch lat, od chwili naglej smierci prezydenta Parkina. Historycy zdziwiliby sie, gdyby im powiedziano, ze dowiedziala sie o smierci swojego prezydenta w chwili, kiedy starala sie trafic pilka golfowa do odleglego o poltora metra dolka. Grala przeciwko swemu najstarszemu przyjacielowi i przyszlemu mezowi, Edwardowi Winchester. Gdy helikoptery zaczely krazyc nad ich glowami, zatrzymali gre. Jedna z maszyn wyladowala. Wyskoczyl z niej kapitan piechoty morskiej, zasalutowal i powiedzial: "Pani prezydent, prezydent nie zyje!" A teraz narod Ameryki potwierdzil, ze nadal pragnie miec kobiete w Bialym Domu. Po raz pierwszy w historii Stany Zjednoczone wybraly z pelna swiadomoscia kobiete na najbardziej zaszczytny urzad w politycznym spektrum Ameryki. Florentyna spojrzala przez okno na szeroka, polyskujaca w porannym sloncu rzeke Potomac. Opuscila sypialnie i przeszla do prywatnej jadalni, gdzie jej maz, Edward, rozmawial z jej dziecmi Williamem i Annabela. Ucalowala cala trojke i zasiadla do sniadania. Rozmawiali o przeszlosci z rozbawieniem, o przyszlosci z powaga i kiedy zegar uderzyl osma, Florentyna opuscila rodzine i poszla do Owalnego Gabinetu. W korytarzu czekal na nia juz szef jej sztabu urzedniczego, ciemnowlosa Janet Brown. -Dzien dobry, pani prezydent. -Dzien dobry, Janet. Czy wszystko w porzadku? - zapytala Florentyna z usmiechem. -Wydaje mi sie, ze tak. -To dobrze. Wiec mow mi, co mam dzis robic. Badz spokojna. Bede jak zwykle wykonywala twoje instrukcje. Od czego zaczynamy. -Nadeszlo 842 telegramow i 2412 listow. Wszystkie moga poczekac, z wyjatkiem depesz od szefow panstw. Na te przygotuje odpowiedzi i przyniose je o dwunastej. -Postaw na nich dzisiejsza date, to im sie spodoba. Podpisze je osobiscie, jak tylko beda gotowe. -Dobrze, pani prezydent. Tu jest rozklad dnia. Zaczyna pani o jedenastej od kawy z bylym prezydentem Reaganem i bylym prezydentem Carterem, potem pojedziecie panstwo razem na ceremonie inauguracji. Po przysiedze jest obiad w Senacie, a nastepnie przyjmie pani inauguracyjna defilade, przed Bialym Domem. Janet Brown podala Florentynie plik spietych spinaczem kartek, tak jak to robila co dzien od pietnastu lat, to znaczy od czasu kiedy zaczela pracowac dla Florentyny, gdy ta zostala wybrana do Kongresu. Zawieraly one szczegolowy rozklad zajec godzina po godzinie. Byl dzis raczej krotszy niz zwykle. Florentyna przejrzala kartki i podziekowala swojemu szefowi sztabu. W drzwiach pojawil sie Edward Winchester. Kiedy obrocila sie w jego strone, usmiechnal sie jak zwykle usmiechem pelnym milosci i podziwu. Florentyna pomyslala, ze nie zaluje impulsywnej decyzji poslubienia go, ktora powziela w tym niezwyklym dniu, gdy stojac przy ostatnim dolku golfowego pola dowiedziala sie o smierci prezydenta Parkina. Byla pewna, ze Richard pochwalilby te decyzje. -Bede pracowala nad papierami do jedenastej - powiedziala mu. Edward skinal glowa i odszedl, by przygotowac sie do zadan nadchodzacego dnia. Przed Bialym Domem zebral sie juz tlum gapiow. -Wolalbym, zeby padalo - mruknal H. Stuart Knight, szef Tajnej Sluzby, zwracajac sie do swego zastepcy. W jego zyciu byl to rowniez jeden z najwazniejszych dni. - Wiem, ze wiekszosc tych ludzi jest zupelnie nieszkodliwa, ale mimo to ciarki chodza mi po plecach! Tlum liczyl okolo sto piecdziesiat osob, przy czym piecdziesiat z nich nalezalo do ekipy Knighta. Samochod policyjny, ktory zawsze jechal piec minut przed prezydenckim, sprawdzal juz dokladnie droge do Bialego Domu. Czlonkowie ochrony bacznie przygladali sie zebranym na tarasie grupom ciekawskich. Niektorzy z nich powiewali choragiewkami. Przyszli tu, by moc opowiedziec wnukom, ze widzieli Florentyne Kane w dniu jej inauguracji na prezydenta Stanow Zjednoczonych. O #/10#59 lokaj otworzyl frontowe drzwi i z tlumu rozlegly sie radosne okrzyki. Prezydent i jej malzonek pozdrowili uniesieniem reki wpatrzonych w nich ludzi i tylko doswiadczenie i instynkt zawodowy podpowiedzialy im, ze co najmniej piecdziesiat par oczu nie patrzy w ich strone. O godzinie #/11#00 dwie czarne limuzyny zajechaly bezszelestnie przed polnocne wejscie do Bialego Domu. Kompania honorowa sprezentowala bron przed dwoma bylymi prezydentami i ich zonami. Florentyna Kane stala na schodach, by ich powitac. Byl to wylaczny przywilej przybywajacych w odwiedziny szefow panstw. Prezydent poprowadzila gosci do biblioteki na kawe z Edwardem, Williamem i Annabela. Starszy z bylych prezydentow marudzil, ze mu zdrowie nie dopisuje, poniewaz od osmiu lat zdany jest na kuchnie swojej zony. -Nie dotknela patelni od wiekow, ale idzie jej coraz lepiej. Na wszelki wypadek podarowalem jej ksiazke kucharska "New York Timesa". Jest to chyba jedyna ich pozycja wydawnicza, w ktorej mnie nie krytykuja. Florentyna usmiechnela sie, choc z trudem trzymala nerwy na wodzy. Chciala, zeby ceremonia zaczela sie jak najszybciej, ale rozumiala, ze dla obydwu eks_prezydentow znalezienie sie znow w Bialym Domu bylo przyjemna okazja. Totez udawala, ze slucha uwaznie, ukladajac twarz w uprzejma maske, co po przeszlo dwudziestu latach zycia politycznego przychodzilo jej bez trudu. -Pani prezydent - Florentyna musiala sie blyskawicznie opanowac po to, by nikt nie zauwazyl jej instynktownej reakcji na te slowa. - Jest minuta po dwunastej. Florentyna spojrzala na swojego sekretarza prasowego, wstala z fotela i zaprowadzila eks_prezydentow i ich zony na schody Bialego Domu. Orkiestra piechoty morskiej po raz ostatni zagrala im "Chwala Dowodcy". O pierwszej zagra te sama melodie po raz pierwszy, tym razem dla Florentyny. Oficerowie ochrony zaprowadzili bylych prezydentow do pierwszego samochodu. Byla to czarna, kuloodporna limuzyna o przezroczystym dachu. Przewodniczacy Izby Reprezentantow, Jim Wright i przywodca wiekszosci Senatu, Robert Byrd, jako reprezentanci Kongresu, siedzieli juz w drugim wozie. Bezposrednio za ta limuzyna czekaly dwa samochody wypelnione agentami Tajnej Sluzby. Florentyna i Edward wsiedli do piatego samochodu. Wiceprezydent Bradley z New Jersey i jego zona jechali w nastepnym. Stuart Knight jeszcze raz wszystko sprawdzil. Zespol jego ludzi urosl z piecdziesieciu do setki. Za chwile bedzie liczyl wraz z miejscowa policja i kontyngentem Fbi pieciuset ludzi. Jezeli nie liczyc chlopcow w Cia, pomyslal Knight ze zloscia. Ci nie poinformowali go oczywiscie nawet, czy zjawia sie, czy nie. A on nie zawsze potrafil odroznic ich w tlumie. Przysluchiwal sie wiwatom gapiow, ktore w chwili, gdy prezydencka limuzyna ruszyla w droge na Kapitol, doszly do zenitu. Edward mowil cos do niej z usmiechem, ale Florentyna byla myslami daleko. Machinalnie pozdrawiala ludzi stojacych wzdluz Pennsylvania Avenue, ale w myslach powtarzala sobie raz jeszcze tekst przemowienia. Mineli swiezo odnowiony hotel Willard, siedem biurowych gmachow w budowie, nowe domy mieszkalne przypominajace skalne osiedle indianskie, nowe sklepy i restauracje, szerokie aleje spacerowe. Potem gmach J. Edgara Hoovera - siedzibe Fbi, wbrew wysilkom niektorych senatorow wciaz noszaca imie swojego pierwszego dyrektora. Jakze bardzo zmienila sie ta ulica w ciagu ostatnich pietnastu lat. Kiedy zblizali sie do Kapitolu, Edward przerwal ciag mysli Florentyny. -Niech cie Bog prowadzi, kochanie - powiedzial. Usmiechnela sie i scisnela mu reke. Szesc limuzyn zatrzymalo sie. Prezydent Kane weszla do Kapitolu. Edward pozostal na chwile, aby podziekowac kierowcy. Pasazerow innych samochodow otoczyli agenci Tajnej Sluzby, ktorzy prowadzili ich z osobna na zarezerwowane dla nich miejsce na platformie zbudowanej na stopniach Kapitolu. Tymczasem mistrz ceremonii przeprowadzil Florentyne przez tunel do frontowego hallu. Po drodze zolnierze piechoty morskiej rozstawieni co dziesiec krokow oddawali jej honory. W hallu czekal juz wiceprezydent Bradley. Florentyna zatrzymala sie przy nim. Porozmawiali sobie przyjacielsko o niczym, nie sluchajac wzajemnych odpowiedzi. Usmiechnieci byli prezydenci wylonili sie z tunelu. Po raz pierwszy chyba starszy z nich wygladal na swoje lata, wydawalo sie, ze wlosy posiwialy mu w ciagu jednej nocy. Raz jeszcze uscisneli rece Florentyny. Tego dnia formalnosc ta czekala ich jeszcze siedem razy. Nastepnie mistrz ceremonii zaprowadzil ich na platforme. Ludzie wstali ze swych miejsc i przez dobra minute wiwatowali na czesc nowego prezydenta i dwoch eks_prezydentow, ktorzy z kolei pozdrawiali tlum. Wreszcie wszyscy usiedli i w milczeniu czekali na poczatek inauguracyjnej ceremonii. -Bracia Amerykanie! W chwili kiedy obejmuje ten urzad, sytuacja swiatowa stawia Stany Zjednoczone wobec licznych, groznych problemow. W Afryce Poludniowej trwa bezlitosna wojna domowa miedzy bialymi i czarnymi. Na Bliskim Wschodzie zablizniaja sie rany zeszlorocznej wojny, ale obie strony zamiast odbudowywac szkoly, szpitale i fermy, odnawiaja swoje zapasy broni. Na granicach Chin i Indii oraz Rosji i Pakistanu trwa napiecie grozace konfliktem pomiedzy czterema najludniejszymi krajami swiata. Ameryka Poludniowa opanowana jest albo przez skrajna prawice, albo skrajna lewice, ale zadna z tych formacji nie jest zdolna podniesc poziomu zycia swych obywateli. Sposrod pierwotnych sygnatariuszy Organizacji Paktu Polnocno_Atlantyckiego, dwa - Francja i Wlochy - przygotowuja sie do wycofania z Paktu. W 1949 roku prezydent Truman oswiadczyl, ze Stany Zjednoczone gotowe sa uzyc calej swojej potegi i wszelkich zasobow, aby bronic wolnosci wszedzie tam, gdzie moze byc zagrozona. Dzisiaj ktos moglby powiedziec, ze ta wielkoduszna oferta poniosla porazke i ze Ameryka byla i jest za slaba, by wziac na siebie ciezar prowadzenia swiata. W obliczu powtarzajacych sie kryzysow, kazdy obywatel Ameryki ma prawo zapytac, po co ma sie zajmowac wydarzeniami tak od nas odleglymi i dlaczego ma czuc sie odpowiedzialny za obrone wolnosci poza obszarem Stanow Zjednoczonych. Nie odpowiem na te watpliwosci wlasnymi slowami. "Czlowiek nie jest wyspa - pisal John Donne przeszlo trzysta lat temu. - Czlowiek jest czescia kontynentu". Stany Zjednoczone ciagna sie od Atlantyku po Pacyfik i od Arktyki po rownik. "Jestem czescia calej ludzkosci; nie pytaj nigdy, komu bije dzwon; on bije tobie". Edwardowi podobala sie ta czesc przemowienia, bo wyrazala jego wlasne mysli. Zastanawial sie jednak, czy sluchacze zareaguja dzis z takim samym entuzjazmem, z jakim witali race krasomowcze Florentyny w przeszlosci. Potezne brawa przelewajace sie burzliwa fala uspokoily go. Jej magia wciaz dzialala. -Stworzymy w naszym kraju sluzbe zdrowia, ktorej pozazdrosci nam caly wolny swiat. Pozwoli ona wszystkim obywatelom korzystac w rownym stopniu z najlepszej pomocy lekarskiej. Zaden Amerykanin nie moze umrzec dlatego, ze nie stac go na ratowanie zycia. Wielu demokratow glosowalo przeciwko Florentynie Kane, wlasnie ze wzgledu na jej stanowisko w sprawie ubezpieczen zdrowotnych. Pewien stary siwy lekarz powiedzial jej: Amerykanie musza nauczyc sie stac na wlasnych dwoch nogach. - Jak moga stac, skoro juz leza martwym bykiem! - odpowiedziala Florentyna. - Niech nas Pan Bog broni przed prezydentem_kobieta! - zareplikowal doktor i poszedl glosowac na republikanow. -Ale glowna platforma tej administracji bedzie prawo i porzadek. W tym celu mam zamiar przedstawic Kongresowi pakiet ustaw, ktory zablokuje sprzedaz broni palnej bez specjalnego zezwolenia. Tym razem oklaski tlumu nie byly juz tak spontaniczne. Florentyna podniosla glowe. - A wiec, bracia Amerykanie, niechaj koniec tego stulecia stanie sie okresem, w ktorym Stany Zjednoczone beda przewodzic swiatu pod wzgledem sprawiedliwosci i sily, troski i przedsiebiorczosci, okresem, w ktorym wypowiedza wojne: chorobom, dyskryminacji, nedzy. Florentyna usiadla. Jej sluchacze zerwali sie jednoczesnie na nogi. Szesnastominutowe przemowienie przerywane bylo dziesieciokrotnie brawami. Ale kiedy nowy szef panstwa odwrocila sie od mikrofonu, oczy jej nie wodzily po twarzach sluchaczy. Sposrod zebranych na platformie dygnitarzy zalezalo jej na jednej tylko osobie. Podeszla do swojego meza - pocalowala go w policzek i wziela pod reke. Energiczny mistrz ceremonii lagodnie sprowadzil ich z platformy. Sutart Knight nie lubil posuniec rujnujacych ustalony porzadek uroczystosci. A dzisiaj nic nie przebiegalo zgodnie z programem. Wszyscy spoznia sie na obiad o co najmniej trzydziesci minut. Siedemdziesieciu szesciu gosci powstalo, kiedy pani prezydent weszla na sale. Byli to mezczyzni i kobiety, ktorzy przewodzili obecnie Partii Demokratycznej. Znajdowali sie wsrod nich takze przywodcy z polnocnych stanow, ktorzy zdecydowali sie poprzec kandydata_kobiete. Brakowalo tylko malej grupki tych, ktorzy popierali senatora Ralpha Brooksa. Niektorzy sposrod obecnych byli juz czlonkami nowego gabinetu, a wszyscy odegrali jakas role w powrocie Florentyny do Bialego Domu. Nie miala ona ani czasu, ani ochoty na obiad; wszyscy chcieli z nia natychmiast cos omowic. Menu zostalo ulozone z jej ulubionych dan zaczynajac od zupy z homara, rozbefu, a konczac na specjalnosci szefa kuchni - mrozonego tortu czekoladowego w ksztalcie Bialego Domu. Edward przygladal sie swojej zonie, ktora zignorowala lezacy przed nia kawalek tortu przedstawiajacy Gabinet Owalny. "To dlatego nigdy nie musi przeprowadzac kuracji odchudzajacej", zauwazyla Marian Edelman, ktora niespodziewanie zostala ministrem sprawiedliwosci. Marian wlasnie opowiadala Edwardowi o wielkim znaczeniu praw dziecka. Edward probowal sluchac, ale po chwili zrezygnowal. Kiedy ostatnia dlon zostala uscisnieta i ostatni kawalek Bialego Domu zniknal z talerzy, okazalo sie, ze pani prezydent i jej ludzie spoznieni sa na inauguracyjna parade juz o trzy kwadranse. Kiedy wreszcie zjawili sie na trybunie ustawionej przed Bialym Domem, najszczesliwsza grupa w dwustutysiecznym tlumie byla prezydencka gwardia honorowa, ktora od przeszlo godziny stala na bacznosc. Pani prezydent zajela swoje miejsce i parada rozpoczela sie. Otworzyly ja stanowe oddzialy wojskowe kroczace w takt marszow Sousy i piesni "Boze, blogoslaw Ameryke", wykonywanych przez orkiestre Marynarki Wojennej. Zywe obrazy ze wszystkich stanow, przejezdzajace na platformach ciezarowek, urozmaicaly pochod. Niektore z nich, jak na przyklad ten z Illinois, przedstawialy fragmenty z zycia Florentny i podkreslaly jej polskie pochodzenie. Dla niej byla to uroczysta i powazna chwila. Jest to jedyny narod na swiecie, myslala, ktory zechcialby powierzyc corce imigranta swoj najwyzszy urzad. Kiedy trzygodzinny pochod zakonczyl sie i ostatnia ciezarowka zniknela z ulicy, Janet Brown, szef sztabu prezydenta, zapytala Florentyne, co zamierza robic w czasie, ktory pozostal do rozpoczecia pierwszego Balu Inauguracyjnego. -Podpisze wszystkie nominacje rzadowe, listy do szefow panstw, zeby pozostawic na jutro czyste biurko - zabrzmiala natychmiastowa odpowiedz. - Tak bedzie przez nastepne cztery lata. Pani prezydent powrocila do Bialego Domu. Kiedy zblizyla sie do poludniowego wejscia, orkiestra Marynarki Wojennej zagrala "Chwala Dowodcy". Jeszcze w drodze do Owalnego Gabinetu Florentyna zdjela plaszcz. Runela na fotel stojacy przed wielkim debowym biurkiem o pokrytym skora blacie. Rozejrzala sie po pokoju. Wszystko zostalo w nim urzadzone wedlug jej zyczen. Tuz za nia na scianie wisiala fotografia Richarda i Williama grajacych w pilke. Na biurku lezal przycisk z wyrytym na nim przytaczanym czesto przez Annabel cytatem z Bernarda Shawa: "Niektorzy ludzie widza rzeczy takimi, jakimi sa i pytaja: dlaczego? Mnie marza sie rzeczy, ktorych nigdy nie bylo, i pytam: dlaczego nie?" Na lewo od fotela stal sztandar prezydencki, na prawo flaga Stanow Zjednoczonych. Na srodku biurka stal model hotelu Bristol w Warszawie wykonany przez Williama, kiedy mial czternascie lat. Na kominku plonal ogien. Abraham Lincoln patrzyl z portretu na nowo zaprzysiezona pania prezydent, a za wykuszowym oknem zielony trawnik ciagnal sie jak gigantyczny dywan az po iglice pomnika Waszyngtona. Florentyna usmiechnela sie. Powrocilam do domu, pomyslala. Po chwili siegnela po plik papierow i przebiegla oczami nazwiska osob, przyszlych czlonkow jej gabinetu. Ponad trzydziesci nominacji. Podpisala kazda z nich zamaszyscie. Ostatnia bylo powolanie Janet Brown na szefa sztabu personelu. Polecila natychmiastowe odeslanie wszystkich nominacji do Kongresu. Sekretarz prasowy Florentyny zebrala wiec papiery, ktore mialy dyktowac historie nastepnych czterech lat zycia Ameryki i powiedziala: - Dziekuje, pani prezydent - po czym dodala: - Czym chcialaby sie pani zajac teraz? -Lincoln powiedzial, ze trzeba zawsze zaczynac od sprawy najwazniejszej. Zajmijmy sie wiec projektem ustawy o kontroli nad sprzedaza i posiadaniem broni. Sekretarz prasowy prezydenta wzdrygnela sie bezwiednie. Wiedziala dobrze, ze w ciagu nastepnych dwoch lat walka w Kongresie bedzie z pewnoscia rownie ciezka i niebezpieczna jak wojna domowa, ktora prowadzil Lincoln. Tak wielu ludzi wciaz uwazalo, ze posiadanie broni palnej jest ich swietym prawem. Modlila sie tylko, zeby to wszystko nie skonczylo sie calkowitym rozlamem. 3 marca, czwartek (dwa lata pozniej) godz #/5#45 po poludniu Nick Stames mial juz ochote pojsc do domu. Siedzial za biurkiem od siodmej rano, a teraz byla piata czterdziesci piec po poludniu. Nie pamietal nawet, czy jadl dzis obiad, czy nie. Jego zona, Norma, znowu bedzie narzekala, ze nigdy nie zjawia sie w domu w porze kolacji, a kiedy przychodzi, to to, co ugotowala, jest prawie nie do jedzenia. Z trudem przypomnial sobie, kiedy udalo mu sie w ogole zjesc cala kolacje. Kiedy Nick wychodzil do pracy o szostej trzydziesci, Norma lezala w lozku. Teraz, kiedy dzieci uczyly sie juz poza domem, jej jedynym zajeciem bylo przygotowanie kolacji dla meza. Nick znajdowal sie w sytuacji bez wyjscia. Gdyby byl zlym urzednikiem, Norma tez by narzekala. Ale na szczescie - odstukac - mial sukcesy w pracy. A kiedy jest sie najmlodszym kierownikiem lokalnego oddzialu Fbi, bo w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat - nie mozna utrzymac sie na stanowisku wracajac co wieczor punktualnie do domu na kolacje. Poza tym Nick uwielbial swoja prace. Byla jego jedyna kochanka i Norma powinna byla ja blogoslawic. Juz od dziewieciu lat Stames byl szefem Waszyngtonskiego Biura Fbi. Chociaz rozciagalo opieke nad najmniejszym obszarem kraju - okreg Kolumbia mial zaledwie 100 kilometrow kwadratowych powierzchni - bylo trzecim pod wzgledem wielkosci biurem Ameryki. W jego sklad wchodzily 22 brygady - w tym dwanascie kryminalnych i dziesiec politycznych. Co tu gadac - byl odpowiedzialny za porzadek stolicy swiata! Coz dziwnego, ze od czasu do czasu spoznial sie do domu. Ale dzisiejszego wieczoru chcial dolozyc specjalnych staran. Kiedy czas na to pozwala - uwielbial zone. Totez postanowil wlasnie dzisiaj - sprobowac nie spoznic sie. Podniosl sluchawke wewnetrznego telefonu i polaczyl sie z koordynatorem brygad kryminalnych, Grantem Nanna. -Grant. -Szefie? -Ide do domu. -Nie wiedzialem, ze masz dom. -Mam, tak samo jak ty. Nick odlozyl sluchawke i przeczesal dlonia dlugie, ciemne wlosy. Wygladal bardziej na przestepce z kryminalnego filmu niz na agenta Fbi. Wszystko w nim bylo ciemne: ciemne oczy, ciemna skora, ciemne wlosy, a nawet ciemne ubranie i buty, jak przystalo na dobrego agenta. W klapie marynarki nosil znaczek przedstawiajacy flagi Stanow Zjednoczonych i Grecji. Przed kilku laty zaproponowano mu awans i przeniesienie na druga strone ulicy do Glownej Kwatery Fbi na stanowisko jednego z jedenastu zastepcow dyrektora. Ale nie odpowiadala mu rola zastepcy - wiec odmowil. Ten awans oznaczalby przeprowadzke z rudery do palacu. Waszyngtonskie Biuro Fbi miescilo sie na trzecim, czwartym i siodmym pietrze, starego budynku Starej Poczty na Pennsylvania NAvenue. Powinien byl zostac zburzony przed co najmniej dwudziestu pieciu laty. Ale zona prezydenta Johnsona uznala go za narodowy zabytek. Pokoje tego gmachu byly tak ciasne jak wagony kolejowe. Gdyby znajdowal sie w getcie murzynskim, zostalby z pewnoscia przeznaczony na rozbiorke. Slonce krylo sie za wysokimi budynkami miasta i gabinet Nicka powoli pograzal sie w ciemnosci. Podszedl do wylacznika swiatla. "Oszczedzaj energie" sugerowal nafosforyzowany napis przy wylaczniku. Ta rzadowa inicjatywa swiadczyla o tym, ze dyrektorzy federalnego Urzedu Energetycznego zajmowali dwa pietra w tym samym ponurym budynku na Pennsylvania Avenue. Podobnie jak nieustanny ruch ubranych na ciemno pracownikow obojga plci wskazywal na to, ze miesci sie tam Waszyngtonskie Biuro Fbi. Narodowa Fundacja Kultury i Sztuki od dawna planowala remont owego zabytkowego gmachu, by umiescic w nim sale wystaw i wlasne biura. Plany zostaly wykonane, ale zabraklo funduszow. Centralny Urzad Kwatermistrzowski rozgladal sie za nowymi siedzibami dla Federalnego Urzedu Energetyki i dla Fbi. Ale na razie Stames prowadzil swoja bardzo nowoczesna i ogromnie wyspecjalizowana dzialalnosc w budynku, ktory byl w gruncie rzeczy rudera. Nick podszedl do okna i spojrzal na nowa siedzibe Glownej Kwatery Fbi polozona po drugiej stronie ulicy. Byl to potwornie brzydki architektoniczny olbrzym ukonczony w 1976 roku, ktorego kazda winda byla wieksza od gabinetu Nicka. Ale on nie przejmowal sie tym. Doszedl juz do osiemnastej grupy placowej i tylko dyrektor zarabial wiecej od niego. Nie pozwoli sie zakotwiczyc za biurkiem do samej emerytury, kiedy to dostanie na pozegnanie tradycyjna pare zlotych spinek. Chcial miec staly kontakt z agentami krazacymi po ulicach, zawsze trzymac reke na pulsie Biura. Chcial pozostac do konca w Waszyngtonskim Biurze Fbi. Wolal umrzec stojac, niz spedzic zycie na siedzaco. Raz jeszcze chwycil sluchawke. -Julio, zaraz wychodze do domu. Julia Bayers spojrzala na zegarek. -Tak jest, szefie. Przechodzac przez jej pokoj usmiechnal sie. -Mussaka, ryz i zona. Nie mow nic Mafii. Byl jedna noga za progiem, kiedy zadzwonil jego bezposredni telefon. Wystarczylo zrobic jeszcze jeden krok i znalezc sie w drodze do domu. Ale Nick nie mogl sie na to zdobyc. Julia wstala i jak zwykle Nick z uznaniem spojrzal na jej nogi. A bujne piersi niemal zaslanialy klawiature maszyny do pisania. Czy za uwiedzenie wlasnej sekretarki grozi kara wiezienia? Przyrzekl sobie, ze sprawdzi przepisy prawa federalnego w tej materii. -Zostaw, Julio, sam odbiore. Wrocil do gabinetu i podniosl sluchawke rozdzwonionego telefonu. -Stames. -Dobry wieczor. Tu porucznik Blake z policji miejskiej. -Hej, Dave, winszuje awansu. Nie widzialem cie chyba od... - zawahal sie - chyba od pieciu lat, co? Byles wtedy sierzantem. Jak sie masz? -Dziekuje, doskonale. -A wiec, poruczniku, polujesz teraz na gruba zwierzyne! Zlapales pewnie czternastolatka, co ukradl paczke gumy do zucia i potrzebna ci jest pomoc moich najlepszych agentow, zeby wykryc, gdzie przestepca ukryl lup? Blake rozesmial sie. -Nie jest az tak zle. W szpitalu Woodrowa Wilsona mamy faceta, ktory zada rozmowy z szefem Fbi. Przysiega, ze ma mu cos bardzo waznego do powiedzenia. -Czy to jest ktorys z naszych stalych informatorow? -Nie. -Jak sie nazywa? -Angelo Casefikis. - Blake przeliterowal nazwisko. -Masz jego rysopis? -Nie. Rozmawialem z nim tylko przez telefon. Nie chcial nic wiecej powiedziec, tylko tyle, ze jezeli Fbi go nie wyslucha, to beda przykre konsekwencje dla calego kraju. -Tak powiedzial? Poczekaj chwile. Sprawdze to nazwisko. Moze wariat? Nick Stames nacisnal guzik i polaczyl sie z dyzurujacym urzednikiem. -Kto jest na sluzbie? -Paul Fredericks, szefie. -Paul, zajrzyj do pudla wariatow. "Pudlem wariatow" nazywano kolekcje bialych fiszek, na ktorych widnialy nazwiska wszystkich ludzi lubiacych telefonowac do Fbi w srodku nocy z takimi na przyklad informacjami: ze Marsjanie wyladowali w ich ogrodku albo ze wykryli spisek Cia przeciwko calemu swiatu. Agent nazwiskiem Fredericks odezwal sie po chwili. Oswiadczyl, ze ma przed soba pudlo wariatow. -Juz jestem, sir. O jakie nazwisko chodzi? -Angelo Casefikis. -Znowu jakis zwariowany Grek - mruknal Fredericks. - Z tymi cudzoziemcami nigdy nie wiadomo... -Grecy nie sa cudzoziemcami - warknal Stames. Jego wlasne nazwisko, zanim zostalo skrocone, brzmialo Stamatakis. Nigdy nie przebaczyl ojcu - swiec Panie nad jego dusza - zamerykanizowania wspanialego hellenskiego nazwiska. -Przepraszam, sir. Zadnego takiego nazwiska nie widze ani w pudle, ani na liscie informatorow. Czy ten facet wymienil jakiegos agenta? -Nie. Domagal sie glowy Fbi. -To tak, jak my wszyscy... -Dosyc dowcipow, Paul, bo kropne ci dodatkowy dyzur. Kazdy z agentow Biura dyzurowal przez jeden tydzien w roku przy pudle wariatow odpowiadajac przez cala noc na telefony, odpedzajac przewrotnych Marsjan, unicestwiajac lajdackie intrygi Cia, nie narazajac przy tym na szwank opinii Fbi. Agenci unikali tej pracy, jak tylko mogli. Fredericks szybko odwiesil sluchawke. Dwa tygodnie takiej pracy i mozna dorzucic do pudla kartke z wlasnym nazwiskiem. -Co o tym myslisz, Dave? - zapytal Nick Blake'a i wyjal z szuflady biurka papierosa. - Jakim tonem mowil ten facet? -Byl zdenerwowany i jakal sie - odparl Blake. - Poslalem mu jednego z moich ludzi. Nie potrafil wyciagnac od faceta nic poza tym, ze Ameryka musi mu uwierzyc, ze ma cos waznego do powiedzenia. Wydawal sie naprawde przerazony. Ma rane postrzalowa w nodze. Jest zakazona. Najwyrazniej chodzil bez opatrunku przez kilka dni, zanim zglosil sie do szpitala. -W jaki sposob zostal ranny? -Nie wiemy. Staramy sie znalezc swiadkow, ale jeszcze nie znalezlismy zadnego, a Casefikis nie chce nam nic wiecej powiedziec. -Dlaczego chce koniecznie rozmawiac z Fbi? Policja mu nie wystarczy? Stames natychmiast pozalowal tej uwagi, ale bylo za pozno, slowko sie rzeklo. -Dziekuje, poruczniku. Przydziele zaraz kogos do tej sprawy. Porozumiem sie z wami jutro rano. Odlozyl sluchawke. Juz szosta! Dlaczego cofnalem sie od drzwi? Niech szlag trafi ten telefon! Grant Nanna dalby sobie doskonale rade i nie zrobilby tej glupiej uwagi na temat policji. Jest chyba dosyc powodow do zadraznien miedzy tymi dwoma urzedami. Nick raz jeszcze polaczyl sie przez wewnetrzna linie z kierownikiem wydzialu kryminalnego. -Grant. -Zdawalo mi sie, ze poszedles do domu. -Zajrzyj do mnie na chwile, dobrze? -Juz ide, szefie. Po chwili Grant Nanna zjawil sie w gabinecie Stamesa ze swoim nieodlacznym cygarem. Mial na sobie marynarke, ktora wkladal zawsze, kiedy szedl do gabinetu Nicka. Kariera Nanny byla wzorcowa. Urodzil sie w El Campo w Teksasie i ukonczyl Baylor College. Potem uzyskal magisterium prawa w stanowym uniwersytecie Missisipi i jako mlody agent rozpoczal prace w Pittsburghu. Tam spotkal swoja przyszla zone. Betty byla stenotypistka w Fbi. Mial z nia czterech synow, ktorzy ukonczyli studia na uniwersytecie w Wirginii. Dwaj zostali inzynierami, jeden lekarzem i jeden dentysta. Nanna pracowal w Fbi od przeszlo trzydziestu lat, o dwanascie lat dluzej niz Nick, ktory byl niegdys jego podwladnym. Ale Nanna nie czul sie tym dotkniety. Byl przeciez kierownikiem wydzialu kryminalnego, lubil swoja prace i wysoko cenil Nicka. Kiedy byli sami, mowili sobie po imieniu. -Jaki mamy problem, szefie? Stames spojrzal na Nanne przyjaznie. Pomyslal, ze ten piecdziesiecioletni, silnie zbudowany, krepy mezczyzna, stale zujacy cygaro, stanowczo przekroczyl wage okreslona jako "pozadana" w regulaminie Biura. Pracownik wysokosci metr siedemdziesiat trzy powinien byl wazyc od siedemdziesieciu do siedemdziesieciu trzech kilogramow. Nanna z reguly migal sie, kiedy odbywalo sie kwartalne wazenie agentow Fbi. Musial wielokrotnie przeprowadzac kuracje odchudzajaca, zeby zadoscuczynic przepisom. Byly one szczegolnie ostro egzekwowane za rzadow Hoovera, kiedy wymagano od pracownikow, zeby byli chudzi i odpychajacy. Do licha, pomyslal Stames, doswiadczenie i wiedza Granta sa bezcenne, a on sam wart jest kilkunastu szczuplych, mlodych, atletycznych agentow, od ktorych roilo sie w biurach Waszyngtonskiego Oddzialu. Totez postanowil - tak jak to kilkaset razy przedtem - ze zajmie sie sprawa nadwagi Granta w niedalekiej przyszlosci. Nick zreferowal Grantowi, co powiedzial mu porucznik Blake o dziwnym Greku w szpitalu imienia Wilsona. -Chcialbym, zebys tam poslal dwoch ludzi. Zadzwon do mnie do domu, jezeli sprawa okaze sie wazna. Kogo masz pod reka? -Jeszcze nie wiem, ale jezeli podejrzewasz, ze moze to ktorys z naszych kapusiow, to na pewno nie moge tam poslac Aspiryny. "Aspiryna" nazywano jednego z najstarszych agentow pracujacych w waszyngtonskim biurze. Dwadziescia siedem lat pracy u Hoovera nauczylo go zalatwiac wszystkie sprawy scisle wedlug przepisow, czym doprowadzal ludzi do szalu. W koncu roku mial isc na emeryture, i zlosc, jaka odczuwali w stosunku do niego wspolpracownicy, juz zaczynala zamieniac sie w nostalgie. -Slusznie. Aspiryny nie wysylaj. Wez dwoch mlodych. -Moze Calverta i Andrewsa? -Zgoda - odpowiedzial Stames. - Poinformuj ich co i jak, a ja moze jeszcze zdaze do domu na kolacje. Jezeli bedzie cos waznego, to dzwon. Grant wyszedl z gabinetu, a Nick usmiechnal sie szelmowsko do Julii i pozegnal sie z nia po raz drugi. Julia podniosla glowe i odpowiedziala mu nonszalanckim skrzywieniem ust. Byla jedyna atrakcyjna istota w calym Biurze. "Moge pracowac dla agentow Fbi, ale nie ma mowy o tym, zebym mogla wyjsc za maz za ktoregos z nich" - powiedziala do malego lusterka w gornej szufladzie biurka, kiedy upewnila sie, ze Nick jej na pewno nie slyszy. Grant natychmiast po powrocie do siebie polaczyl sie z wydzialem kryminalnym. -Przyslijcie mi Calverta i Andrewsa. -Tak jest, sir. Po chwili rozleglo sie mocne stukanie w drzwi i do pokoju Nanny weszlo dwoch specjalnych agentow. Barry Calvert byl bardzo wysoki, mierzyl 188 centymetrow w skarpetkach, ale niewielu bylo takich, ktorzy kiedykolwiek widzieli go bez butow. Mial trzydziesci dwa lata i opinie najambitniejszego pracownika wydzialu kryminalnego. Ubrany byl w ciemnozielona marynarke, spodnie w nieokreslonym, ciemnym kolorze i rozczlapane, czarne skorzane buty. Krotko strzyzone, kasztanowate wlosy rozdzielal przedzialkiem z prawej strony. Jedynym jego ustepstwem na rzecz mody lat osiemdziesiatych byly wielkie, przyciemnione okulary. Mozna go bylo z reguly zastac w biurze jeszcze dlugo po zakonczeniu urzedowania, czyli po godzinie piatej trzydziesci i to nie tylko ze wzgledu na chec awansu. Ten czlowiek po prostu kochal swoja robote. W kazdym razie wiadomo bylo, ze nie kocha zadnej ludzkiej istoty, a jezeli nawet tak, to na krotko. Pochodzil ze Srodkowego Zachodu i wstapil do Fbi po ukonczeniu socjologii na uniwersytecie w Indianie i pietnastotygodniowym kursie akademii Fbi w Quantico. Byl typowym agentem Biura. Tymczasem Mark Andrews byl chyba najbardziej niezwyklym okazem swojej branzy. Po studiach historycznych na uniwersytecie Yale ukonczyl wydzial prawa tego uniwersytetu, po czym uznal, ze zanim przystapi do jakiejs firmy adwokackiej, musi cos przezyc. Doszedl do wniosku, ze powinien poznac zarowno swiat przestepczy, jak i metody policji od wewnatrz. Nie umiescil tych motywow w podaniu o przyjecie do pracy w Fbi - wszak nie wolno traktowac pracy w Biurze jako eksperymentu akademickiego. Jeszcze Hoover stawial kariere w biurze na tak wysokim piedestale, ze nigdy nie przyjmowal z powrotem agentow, ktorzy je raz porzucili. Andrews mial metr osiemdziesiat wzrostu, ale przy Calvercie wygladal jak karzelek. Jego swieza cera, regularne rysy, niebieskie oczy i niezbyt dlugie, falujace jasne wlosy sprawialy, ze byl przystojnym mezczyzna. Mial dwadziescia osiem lat i byl jednym z najmlodszych pracownikow Biura. Ubieral sie starannie i modnie, choc nie zawsze zgodnie z regulaminem. Stames zobaczyl go raz w czerwonej sportowej marynarce i brazowych spodniach i odeslal do domu, zeby sie przebral. Nie wolno kompromitowac Biura. Wdziek Marka ratowal go czesto przed wieloma klopotami, a poza tym jego upor i wytrwalosc liczyly sie na rowni z wyksztalceniem i manierami, ktore nabyl w jednym z najlepszych amerykanskich uniwersytetow. Byl pewny siebie, ale nigdy nie przepychal sie lokciami dla kariery. Zreszta nikogo nie wtajemniczal w swoje zyciowe plany. Grant Nanna strescil agentom historie z przestraszonym facetem ze szpitala imienia Wilsona. -Murzyn? - zapytal Calvert. -Nie. Grek. Na twarzy Calverta odmalowalo sie zdziwienie. Osiemdziesiat procent mieszkancow Waszyngtonu i dziewiecdziesiat procent aresztowanych za przestepstwa kryminalne stanowili Murzyni. Jednym z powodow, dla ktorych wlamanie do Watergate wzbudzilo od poczatku podejrzenia wladz, byl fakt, ze sprawcami nie byli czarni. Nikt oczywiscie nie chcial sie do tego przyznac. -Okey, Barry, myslisz, ze dasz sobie rade? -Oczywiscie. Raport na jutro rano? -Szef chce, zebys skontaktowal sie z nim bezposrednio. Gdyby sie okazalo, ze w tym cos jest. Ale nawet jezeli nie, to zloz raport jeszcze dzis wieczorem. Telefon na biurku Nanny zadzwonil. Mowila Polly, nocna telefonistka. -Pan Stames na linii. Mowi z samochodu i prosi o polaczenie z panem. -Ten czlowiek nie moze zyc bez pracy... - mruknal Grant zakrywajac dlonia mikrofon sluchawki. -Hej, szefie. -Sluchaj, Grant, mowilem, ze ten Grek ma rane postrzalowa w nodze i ze jest ona zainfekowana, prawda? -Zgadza sie. -W takim razie zrob cos dla mnie. Zatelefonuj do mojego kosciola, do ojca Gregory. To kosciol pod wezwaniem swietego Konstantego i swietej Heleny. Popros go, zeby poszedl do szpitala i odwiedzil tego faceta. -Zaraz to zrobie. -I uciekaj do domu. Aspiryna moze sam zostac na dyzurze. -Wlasnie zabieralem sie do wyjscia. Telefon zamilkl. -No dobra, panowie. Do roboty. Dwaj specjalni agenci ruszyli szarym, brudnym korytarzem do windy. Robila wrazenie, ze nie ruszy bez uzycia korby. Na Pennsylvania Avenue wsiedli do sluzbowego samochodu. Mark zasiadl za kierownica ciemnogranatowego Forda. Mineli budynek Archiwow Panstwowych i Galerie Mellona, objechali dokola porosniete bujna zielenia tereny Kapitolu, po czym ruszyli przez Independence Avenue w kierunku poludniowo_wschodniej dzielnicy stolicy. Kiedy czekali na zielone swiatlo na Pierwszej Ulicy tuz przy Bibliotece Kongresu, Barry powiedzial kilka brzydkich slow o gestym ruchu ulicznym i spojrzal na zegarek. -Dlaczego nie dali tej parszywej roboty Aspirynie? -Kto poslalby Aspiryne do szpitala? - usmiechnal sie Mark. Dwaj agenci polubili sie od pierwszego wejrzenia, jeszcze w Akademii Fbi w Quantico. W dniu rozpoczecia pietnastotygodniowego kursu wszyscy rekruci otrzymali telegramy potwierdzajace ich skierowanie. Przy czym kazdy z nich mial sprawdzic tozsamosc sasiadow z prawej i lewej strony. Mark spojrzal na telegram Barry'ego i oddal mu go z usmiechem. -Mysle, ze jestes w porzadku. O ile oczywiscie regulamin Fbi dopuszcza przyjmowanie na kurs King Konga. -Wiesz, co ci powiem - odparl Calvert czytajac uwaznie skierowanie Marka. - Pewnego dnia moze ci sie przydac taki King Kong. Swiatlo zmienilo sie na zielone, ale woz stojacy przed nimi na wewnetrznym pasie chcial skrecic na Pierwsza Ulice. Przez chwile agenci byli zablokowani. -Jak myslisz, co ten facet moze nam powiedziec? -Mam nadzieje, ze wie cos o napadzie na ten bank w centrum miasta. Od trzech tygodni zajmuje sie ta sprawa i nie mam zadnych rezultatow. Stames zaczyna sie denerwowac. -Nie, to nie moze byc ta sprawa. Ma przeciez kule w nodze. Ja mysle, ze to nowy kandydat do pudla wariatow. Pewno zona postrzelila go, bo spoznil sie do domu na grecka kolacje. Nasz szef poslal mu ksiedza, bo tez jest Grekiem. Tacy jak my moga sie smazyc w piekle, jezeli o niego chodzi... Obydwaj mezczyzni rozesmieli sie. Wiedzieli, ze jesli ktorys z nich znalazlby sie w opalach, Nick Stames ruszy z posad Kolumne Waszyngtona, gdyby to bylo potrzebne. W miare jak posuwali sie Independence Avenue i zblizali do srodka poludniowo_wschodniego Waszyngtonu, ruch uliczny malal. Mineli Dziewietnasta Ulice, Zbrojownie i dojechali do szpitala imienia Wilsona. Znalezli parking dla gosci, a Calvert starannie sprawdzil zamki we wszystkich drzwiach wozu. Najprzykrzejsza rzecza, jaka moze sie wydarzyc agentowi, jest kradziez jego samochodu, zwlaszcza jezeli potem znajdzie go policja. To najprostsza droga do calomiesiecznego dyzuru przy pudle wariatow. Wejscie do szpitala bylo ciemne i odrapane, a korytarze pomalowane na szaro i ponure. Nocna recepcjonistka poinformowala ich, ze Casefikis jest w pokoju 4308 na czwartym pietrze. Agentow zdziwil brak wszelkich srodkow bezpieczenstwa. Nie kazano im pokazac legitymacji, pozwolono swobodnie chodzic po calym budynku, jak gdyby byli lekarzami. Nikt im sie dobrze nie przyjrzal. Byc moze, ze z racji swojego zawodu byli przeczuleni na te sprawy. Rozklekotana, staroswiecka winda zawiozla ich na czwarte pietro. Mezczyzna o kulach i kobieta na wozku inwalidzkim jechali razem z nimi. Rozmawiali z ozywieniem. Powolna jazda nie przeszkadzala im. Mieli widac mnostwo czasu. Kiedy znalezli sie wreszcie na czwartym pietrze, Calvert zapytal o dyzurnego lekarza. -Wydaje mi sie, ze doktor Dexter skonczyla juz dyzur, ale zaraz sprawdze - odpowiedziala pielegniarka i oddalila sie pospiesznie. Wizyty z Fbi nie zdarzaja sie codziennie, a ten chlopak o blyszczacych blekitnych oczach byl taki przystojny! Po chwili powrocila wraz z lekarka. Pani doktor Dexter zrobila duze wrazenie na Andrewsie i Calvercie. Przedstawili sie jej. Co za nogi, pomyslal Mark. Ostatni raz widzial rownie piekne nogi, kiedy mial pietnascie lat. Posiadaczka ich byla Anne Bancroft, bohaterka filmu "Absolwent". Wowczas to po raz pierwszy zwrocil uwage na kobiece nogi. Od tego czasu weszlo mu to w nawyk. Wykrochmalony fartuch lekarski zdobila czerwona plastikowa tabliczka, a na niej bialymi literami widnial napis: Elizabeth Dexter. Dr med. Pod rozpietym fartuchem Mark zauwazyl czerwona jedwabna bluzke i modna spodnice z czarnego jedwabiu siegajaca nieco powyzej kolan. Byla sredniego wzrostu, szczupla i drobna. O ile Mark mogl sie zorientowac, nie miala zadnego makijazu. Jej delikatna cera i ciemne oczy nie wymagaly upiekszenia. Wiec nie przyjechalismy tu na darmo, pomyslal. Barry nie wykazal zainteresowania piekna lekarka i zapytal o karte szpitalna Casefikisa. Mark goraczkowo zastanawial sie nad sposobem nawiazania jakiejs konwersacji. -Czy jest pani moze spokrewniona z senatorem Dexterem? - spytal podkreslajac nieco slowo "senator". -Tak, to moj ojciec - odpowiedziala. Byla zapewne przyzwyczajona do podobnych pytan i znudzona tym, ze byli ludzie, ktorzy uwazali ten fakt za istotny. -Uczeszczalem na jego wyklady na ostatnim roku moich studiow prawniczych w Yale - ciagnal Mark zdajac sobie sprawe z tego, ze przechwala sie i obawiajac sie jednoczesnie, ze Calvert za chwile skonczy czytac te cholerna karte szpitalna. -O, to pan tez byl w Yale? Kiedy pan konczyl studia? -W siedemdziesiatym dziewiatym. -Moglismy sie spotkac. Ja tam skonczylam medycyne. W osiemdziesiatym roku. -Gdybym pania spotkal, droga pani doktor, nie zapomnialbym tego. -Absolwenci prestizowych uczelni maja sobie zawsze mnostwo do powiedzenia - przerwal im Barry Calvert. - Ale prostak ze Srodkowego Zachodu chcialby przystapic do roboty. Nie ma co, pomyslal Mark, Barry zasluguje na to, zeby kiedys zostac dyrektorem Biura. -Co pani doktor moze nam powiedziec o tym czlowieku? - zapytal Calvert. -Obawiam sie, ze niewiele - odparla lekarka odbierajac mu karte szpitalna. - Zjawil sie tu sam, oswiadczyl, ze ma rane postrzalowa. Rana byla zakazona, chyba juz od tygodnia. Powinien byl przyjsc do nas wczesniej. Dzis rano wyjelam mu kule. Jak pan wie, panie Calvert, naszym obowiazkiem jest meldowac natychmiast policji o kazdym pacjencie z postrzalowa rana. Totez jeszcze dzis rano zawiadomilismy waszych ludzi. -To nie sa nasi ludzie - poprawil ja Mark. -Przepraszam - odparla raczej sucho lekarka - dla lekarza policjant jest policjantem. -A dla policjanta lekarz jest lekarzem, chociaz wy takze macie rozne specjalnosci - ortopedie, ginekologie, neurologie - prawda? Pani chyba nie uwaza, ze wygladam na tajniaka z policji? Doktor Dexter nie dala sie sprowokowac do pochlebstwa. Otworzyla teczke rannego i powiedziala: -Wiemy tylko, ze jest Grekiem z pochodzenia i nazywa sie Angelo Casefikis. Nigdy nie byl naszym pacjentem. Podal, ze ma trzydziesci osiem lat. To wszystko, co moge panom powiedziec. -Dziekuje, tyle mniej wiecej dowiadujemy sie w takich wypadkach. Czy mozemy go zobaczyc? -Oczywiscie, prosze za mna. Doktor ruszyla szybko korytarzem. Mark i Barry poszli za nia. Barry szukal wzrokiem drzwi oznaczonych numerem 4308, Mark patrzyl na nogi lekarki. Kiedy doszli do drzwi pokoju Casefikisa, zajrzeli do srodka przez male okienko i zobaczyli dwoch mezczyzn. Jednym byl Angelo Casefikis, a drugim pogodnie wygladajacy Murzyn, ktory wpatrywal sie w telewizor z wylaczonym dzwiekiem. -Czy moglibysmy z nim porozmawiac sam na sam? - zapytal Calvert. -Dlaczego? - spytala lekarka. -Nie wiemy, co chce nam powiedziec, a moze w ogole nie zechce mowic przy swiadkach. -Prosze sie uspokoic - usmiechnela sie doktor. - Jego towarzysz, a moj ulubiony pacjent, listonosz Benjamin Reynolds jest gluchy jak pien. Bedziemy go operowali w przyszlym tygodniu, ale na razie nie uslyszalby nawet traby Archaniola Gabriela w dzien Sadu Ostatecznego. A coz dopiero tajemnicy panstwowej! Calvert po raz pierwszy usmiechnal sie. -Ladny bylby z niego swiadek. Doktor Dexter wprowadzila Calverta i Andrewsa do pokoju, obrocila sie na swoich smuklych nogach i wyszla. Do szybkiego zobaczenia, piekna pani - powiedzial Mark bezglosnie. Calvert spojrzal podejrzliwie na Benjamina Reynoldsa, ale czarny listonosz jedynie usmiechnal sie do niego wesolo, pomachal reka i w dalszym ciagu ogladal obraz telewizyjny bez glosu. Barry stanal pomiedzy nim a lozkiem Casefikisa blokujac Murzynowi widok Greka, na wypadek, gdyby listonosz umial czytac z ruchu warg. Barry byl rzeczywiscie bardzo zapobiegliwym czlowiekiem. -Pan Casefikis? -Tak. Grek mial chorobliwie szara cere, byl sredniego wzrostu, posiadal wyjatkowo duzy nos, krzaczaste brwi i niespokojne oczy. Jego rece spoczywajace na bialym przescieradle mialy nabrzmiale zyly i byly ogromne. Nie golona od wielu dni broda okalala jego ciemna twarz. Wlosy mial geste, ciemne i rozwichrzone. Grubo zabandazowana noge trzymal na wierzchu koldry. Wodzil nerwowo oczami po twarzach swoich gosci. -Jestem specjalnym agentem Fbi, nazywam sie Calvert, a to jest moj kolega, Andrews. Chcial nas pan widziec. Obaj mezczyzni wyjeli z prawych wewnetrznych kieszeni marynarek legitymacje i trzymajac je w lewej rece pokazali Casefikisowi. Nawet taki drobny szczegol byl wynikiem starannego treningu. Chodzilo o to, zeby silniejsza prawa reka byla zawsze wolna w razie koniecznosci zadania ciosu. Casefikis przyjrzal sie legitymacjom ze zdziwiona mina i jezykiem zwilzyl wargi. Widac nie mial pojecia, jak odroznic autentyczny dokument od falsyfikatu. Na prawdziwej legitymacji podpis agenta jest zawsze czesciowo zakryty pieczecia Ministerstwa Sprawiedliwosci. Grek przeczytal numer 3302 widniejacy na legitymacji Marka, a nastepnie spojrzal na jego oznake z cyfra 1721. Milczal, moze zastanawiajac sie, od czego zaczac, a moze dlatego, ze zmienil zdanie i nie chcial juz nic mowic. Utkwil wzrok w Marku, ktory wydawal mu sie sympatyczniejszy od swego kolegi i w koncu odezwal sie: -Nigdy nie mialem zatargow z policja. Z zadna policja. Agenci stali z nieruchomymi twarzami i milczeli. -Ale teraz mam wielki klopot i potrzebuje pomocy. -O jaka pomoc chodzi? - zapytal go Calvert. -Jestem nielegalny imigrant. Moja zona tez. Jestesmy obywatele greccy. Przyjechalismy do Baltimore statkiem i pracowali dwa lata. Nie ma do czego wracac. Mowil chaotycznie i nieskladnie. -Dam wam informacje na wymiane, jezeli nas nie deportujecie. -Nie mozemy podejmowac... - zaczal Mark. Barry tracil go ramieniem. -Jezeli to cos waznego, cos, co pomoze nam w wykryciu jakiejs zbrodni, to pomowimy w waszej sprawie z wladzami imigracyjnymi. Wiecej nie mozemy przyrzec. W Stanach Zjednoczonych jest szesc milionow nielegalnych imigrantow, pomyslal Mark, jeszcze jedna para nie zatopi naszego okretu! -Potrzebowalem pracy, potrzebowalem pieniedzy, rozumiecie?! - zawolal Casefikis z rozpacza w glosie. Agenci rozumieli. Co najmniej dziesiec razy w tygodniu slyszeli to stwierdzenie padajace z ust zdesperowanych ludzi. -Kiedy zaproponowano prace kelnera w restauracji, moja zona bardzo ucieszyla sie. W drugim tygodniu kazano mi podac obiad do pokoju waznego czlowieka w hotelu. Jedyny klopot, ze wazny czlowiek chcial kelnera, ktory nie mowic angielski. Moj angielski bardzo niedobry, to szef powiedzial, ze mam isc, zamknac usta i mowic, ze mowie tylko grecki. Za dwadziescia dolarow powiedzialem tak. Pojechalismy w tyle furgonetki do hotelu - mysle, ze w Georgetown. Poslano mnie do kuchni i do podziemia, gdzie sluzba. Ja sie ubieram i zanosze jedzenie do pokoju prywatnego. Tam piec - szesc ludzi - mezczyzni, jeden wazny mowi im, ze ja ani rusz angielski. No to oni rozmawiaja, a ja nie slucham. Ostatnia filizanka kawy, to wtedy slysze nazwisko Kane. Ja lubie Kane, to zaczynam sluchac. Slysze, jak mowia: "Musimy to zrobic znowu". Jeden mezczyzna mowi: "Najlepszy dzien bedzie dziesiaty marca, jak planowalismy". A potem: "Zgadzam sie z senatorem, musimy sie pozbyc tej suki". Ktos patrzy na mnie, to wychodze z pokoju. Zmywam na dole, jakis czlowiek wchodzi i wola: "Hej, lap to!" Patrze, podnosze rece do gory. On rzuca sie na mnie. Lece do drzwi i po ulicy. On strzela rewolwerem. Bol w nodze straszny, ale uciekam, bo on starszy, wiekszy, wolniejszy niz ja. On krzyczy, ale wiedzialem, ze mnie nie zlapie. Strach... Bardzo szybko dobieglem do domu, potem zona i ja wynosimy sie do przyjaciela z Grecji za miastem. Myslalem, ze wszystko juz okey, ale noga boli coraz wiecej i Ariana kazala pojsc do szpitala i dzwonic do was, bo moj przyjaciel mowi, ze oni przyjda i zabija, jak mnie znajda. Casefikis zamilkl, odetchnal gleboko i spojrzal blagalnie na agentow. Jego pokryta parodniowym zarostem twarz lsnila od potu. -Prosze nam podac swoje imie i nazwisko - powiedzial Calvert tonem tak obojetnym, jakby chodzilo o przekroczenie przepisow drogowych. -Angelo Mexis Casefikis. Calvert kazal mu przeliterowac. -Gdzie pan mieszka? -Teraz w Blue Ridge Manor Apartaments, 11501 Elkin Street, Wheaton. Mieszkanie przyjaciela, dobry czlowiek, prosze go nie meczyc. -Kiedy to sie zdarzylo? -Ostatni czwartek - odpowiedzial Grek natychmiast. Calvert zajrzal do kalendarza. -Dwudziestego czwartego lutego? Grek wzruszyl ramionami. -Ostatni czwartek - powtorzyl. -Gdzie jest ta restauracja, w ktorej pan pracowal? -Jedna ulica ode mnie. Nazywa sie Zlota Kaczka. Calvert wszystko starannie zapisywal. -A gdzie jest hotel, do ktorego pana zawieziono? -Nie wiem. W Georgetown. Moge was zaprowadzic, jak wyjde ze szpitala. -Teraz, panie Casefikis, prosze dobrze uwazac. Czy jeszcze ktos podawal do stolu przy tym obiedzie, ktos, kto tez mogl slyszec to, co pan podsluchal? -Nie, prosze pana. Ja jedyny kelner w jadalni. -Czy powiedzial pan komus o tym? Zonie? Przyjacielowi, w ktorego domu pan zamieszkal? Komukolwiek? -Nie, prosze pana. Tylko wam. Nie powiedzial zonie, co slyszal. Nic nie powiedzial nikomu. Za bardzo balem sie. Calvert zadal Casefikisowi jeszcze kilka pytan, poprosil o rysopis ludzi, ktorzy byli w owym pokoju, kazal mu kilkakrotnie wszystko powtarzac, zeby zobaczyc, czy zmieni zeznania. Nie zmienil jednego slowa. Mark przysluchiwal sie rozmowie w milczeniu. -Okey, prosze pana, to bedzie wszystko na dzisiaj. Wrocimy jutro rano i jeszcze porozmawiamy, spiszemy, co pan zeznal, i poprosimy pana o podpis. -Ale oni mnie zabija! Zabija mnie! -Niech sie pan nie boi. Postawimy przed pokojem policjanta. Nikt pana nie zabije. Casefikis spuscil oczy, widac bylo, ze nie jest wcale uspokojony. -Zobaczymy sie jutro rano - powiedzial Calvert i zamknal notatnik. - Niech pan dobrze odpocznie. Dobranoc panu. Calvert spojrzal na pogodnego wspollokatora rannego Greka. Usmiechal sie, wciaz wpatrzony w niemy telewizor. Pomachal reka i pokazal wszystkie swoje trzy zeby: dwa czarne i jeden zloty. Obaj agenci wyszli na korytarz. -Nie wierze ani jednemu slowu tego faceta - zachnal sie Barry. - Z ta swoja znajomoscia jezyka wszystko na pewno pokrecil. To byla prawdopodobnie calkiem niewinna rozmowa. Ludzie wciaz narzekaja na pania prezydent. Moj ojciec tez, ale to wcale nie znaczy, ze chce ja zabic. -To mozliwe, ale co powiesz o ranie w nodze? Jest na pewno prawdziwa - zareplikowal Mark. -Wiem. Jest to jedyna rzecz, ktora mnie w tym wszystkim niepokoi. Czuje, ze jest to kamuflaz dla czegos zupelnie innego. Zadzwonie na wszelki wypadek do szefa. Calvert poszedl do automatu przy windzie i wyjal z kieszeni dwie dwudziestopieciocentowki. Poniewaz pracownicy Fbi nie maja uprawnien do telefonowania za darmo, przy pomocy zetonow, zawsze maja przy sobie garsc drobnych monet. -No i co? Czy ten czlowiek obrabowal moze Fort Knox? - glos Elizabeth Dexter zaskoczyl Marka, mimo ze caly czas liczyl na to, ze ja jeszcze zobaczy. Widac szykowala sie wlasnie do wyjscia, gdyz zamiast bialego fartucha miala na sobie czerwony zakiecik. -Raczej nie - odparl Mark. - Musimy wrocic jutro rano, zeby wyjasnic jeszcze kilka spraw. Damy mu do podpisu jego zeznania i zdejmiemy odciski palcow. -Prosze bardzo. Dyzur ma pani doktor Delgado. Ja jutro nie pracuje. - Usmiechnela sie slodko. - Ona tez jest bardzo mila. -Czy ten szpital zatrudnia wylacznie piekne kobiety? - zapytal Mark. - Moze mi pani poradzi, na co mam zachorowac? -No coz, najmodniejsza choroba w tym miesiacu jest grypa. Nawet pani prezydent Kane ja przeszla. Calvert obejrzal sie nerwowo na dzwiek nazwiska prezydenta. Elizabeth spojrzala na zegarek. -Spedzilam tu juz dwie bezplatne godziny nadliczbowe. Jezeli nie ma pan zadnych dalszych pytan, to chcialabym pojsc do domu. Znowu usmiechnela sie i ruszyla w droge stukajac wysokimi obcasami w kafelkowa podloge. -Jeszcze tylko jedno pytanie, pani doktor! - zawolal Mark i popedzil za nia. Kiedy znalezli sie poza zasiegiem uszu i oczu Barry'ego Calverta, zapytal: - Co by pani powiedziala na propozycje zjedzenia ze mna kolacji? -Co bym powiedziala? - usmiechnela sie figlarnie. - Zaraz... chyba zgodzilabym sie uprzejmie, ale bez okazywania wiekszego entuzjazmu. Zabawne byloby zorientowac sie, jacy wlasciwie sa goryle! -Gryza - powiedzial Mark krotko. Usmiechneli sie do siebie. - Okey. Teraz jest siodma pietnascie. Jezeli jest pani gotowa zaryzykowac wieczor w moim towarzystwie, to przyjde po pania o osmej trzydziesci, pod warunkiem, ze zdradzi mi pani swoj adres. Doktor Dexter wpisala swoj adres i numer telefonu w kalendarzyk Marka. -Jest pani leworeczna, Liz? W jej ciemnych oczach pojawil sie nagly blysk. -Tylko moi kochankowie mowia na mnie Liz - rzucila mu i zniknela w glebi korytarza. -Tu Calvert, szefie. Nie mam jasnego pogladu na te sprawe. Nie wiem, czy ten czlowiek jest pomylony, czy tez nalezy go wziac na serio. Chcialbym, zeby pan sie wypowiedzial. -Okey, Barry. Gadaj. -Sprawa moze byc albo powazna, albo lipna. Mozliwe, ze jest to zwykly zlodziejaszek, ktory chce sie wymigac z jakiejs wiekszej afery. Ale pewny nie jestem. Jezeli wszystko, co mowil, mialoby byc prawda, to trzeba by sie powaznie nad tym zastanowic. Barry przekazal szefowi wazniejsze punkty opowiesci Greka, nie wspomnial jednak senatora. Podkreslil tylko, ze jest pewien element w tej sprawie, ktorego nie chce omawiac przez telefon. -Czy wiesz, ze przez ciebie moja zona moze sie ze mna rozwiesc? Zmuszasz mnie, zebym wracal do biura - odpowiedzial Nick Stames. Udawal, ze nie dostrzega zawiedzionej miny zony. - Okey, okey, na szczescie zdazylem zjesc przynajmniej troche mussaki. Spotkamy sie za pol godziny. -W porzadku, szefie. Calvert przycisnal widelki aparatu, puscil je i nakrecil numer stolecznej policji. Jeszcze dwie dwudziestopieciocentowki z osiemnastu, ktore mial w kieszeni. Czesto myslal, ze najlatwiejszym sposobem rozpoznania agenta Fbi bylo wywrocenie mu kieszeni. Jezeli znalazloby sie w nich dwadziescia monet dwudziestopieciocentowych, agent bylby rozszyfrowany. -Dyzur ma porucznik Blake. Polacze pana. -Tu porucznik Blake. -Specjalny agent, Calvert. Widzielismy waszego Greka i chcielibysmy, zebyscie ustawili czlowieka przed jego drzwiami. Jest potwornie przestraszony, ma powody, nie chcemy go stracic. -To nie jest moj Grek. Co, u licha! Nie moze pan tam poslac jednego ze swoich elegancikow? -Nie mamy tu nikogo, kto bylby wolny w tej chwili, panie poruczniku. -Na litosc boska, my tez nie cierpimy na nadmiar personelu. Czy pan sobie wyobraza, ze prowadzimy hotel? No, dobra, zrobie, co sie da. Ale obawiam sie, ze moi chlopcy zjawia sie w szpitalu dopiero za kilka godzin. -Dobra. Dziekuje za pomoc, poruczniku. Zawiadomie nasze Biuro. Barry odwiesil sluchawke. Andrews i Calvert dlugo czekali na winde. Poruszala sie rownie wolno i ociezale w dol, jak poprzednio w gore. Milczeli do chwili, gdy znalezli sie w granatowym fordzie. -Stames wraca do biura, zeby nas dokladnie wypytac. Nie bardzo widze, co moglby zrobic, ale trzeba go szczegolowo poinformowac. Potem bedziemy mogli pojsc do domu. Mark spojrzal na zegarek. Jeszcze godzina i trzy kwadranse. Teoretycznie byla to maksymalna ilosc nadgodzin w ciagu jednej doby, jaka wolno bylo przepracowac urzednikowi Fbi. -No, mam nadzieje. Jestem umowiony na randke. -Czy znam ja? -Piekna pani doktor Dexter. Barry uniosl brwi. -Lepiej, zeby szef o tym nie wiedzial. Gdyby sie domyslil, ze przygadales sobie kogos w czasie sluzby, wyslalby cie do kopalni soli w Butte w Montanie. -Nie mialem pojecia, ze w Butte sa kopalnie soli. -Tylko ci agenci Fbi, ktorzy wpadli na dobre, wiedza, ze w Butte sa takie kopalnie. Mark dodal gazu. Calvert zabral sie do pisania sprawozdania z przesluchania Greka, a Mark prowadzil. Byla juz siodma czterdziesci, kiedy dojechali do budynku Starej Poczty. Caly parking byl wolny. O tej porze cywilizowani ludzie byli juz w domu i zajmowali sie dzialalnoscia kulturalna, jak na przyklad jedzeniem mussaki. Samochod Stamesa juz byl na parkingu. A niechze tego czlowieka szlag trafi. Calvert i Andrews wsiedli do windy, pojechali na piate pietro, weszli do sekretariatu Stamesa, ktory bez Julii wydawal sie dziwnie pusty. Calvert zastukal delikatnie w drzwi szefa. Na ich widok Stames podniosl glowe. Od chwili, kiedy wrocil do biura, znalazlo sie juz mnostwo spraw do zalatwienia. Spojrzal na nich, jakby juz zapomnial, ze przyszedl tu tylko po to, zeby sie z nimi zobaczyc. -Dobra, Barry. Zacznijmy od poczatku, mow wolno i dokladnie. Calvert zreferowal szczegolowo wszystko, co sie wydarzylo od momentu, kiedy przybyli do szpitala Wilsona, konczac na tym, ze zazadal od policji stolecznej ochrony dla Greka. Sprawozdanie Barry'ego zaimponowalo Markowi. Nie bylo w nim odrobiny przesady ani sladu samochwalstwa, czy wlasnego naswietlania faktow. Szef nie zadal osobistych opinii agentow. Teraz milczal przez dluzsza chwile, a potem zwrocil sie do Marka: -Co pan o tym mysli? -Nie wiem, szefie. Wszystko to bylo troche melodramatyczne. Ale ten Grek nie robi wrazenia klamczucha, a poza tym jest naprawde przestraszony. Nie mamy o nim nic w naszych rejestrach. Polaczylem sie z nocnym dyzurnym. Sprawdzil go. Zaden Casefikis nie jest notowany. Nick podniosl sluchawke i kazal sie polaczyc z Glowna Kwatera Fbi. -Polly, daj mi osrodek informacji komputerowej. Po chwili w sluchawce odezwal sie mlody kobiecy glos. -Tu Stames z Oddzialu Waszyngtonskiego. Prosze natychmiast przepuscic przez komputer nastepujace dane: Angelo Casefikis, rasy bialej, plci meskiej, pochodzenia greckiego, wzrost metr szescdziesiat trzy, waga okolo siedemdziesieciu czterech kilogramow, wlosy ciemne, oczy piwne, lat trzydziesci osiem. Znaki szczegolne nieznane, brak numerow identyfikacyjnych. Stames odlozyl sluchawke i zaczal przegladac raport Calverta. -Jezeli jego opowiesc jest prawdziwa - przerwal milczenie Mark - to nie znajda go w zadnym rejestrze. -Jezeli jest prawdziwa - mruknal Calvert. Stames czekal spokojnie. Ale czasy, kiedy czekalo sie dlugo na sprawdzenie danych personalnych w rejestrach Fbi, dawno minely. Nowy komputer zainstalowany w 1979 roku analizowal charakterystyki tozsamosci milionow ludzi wprogramowanych w jego bank i wypisywal odpowiedz w ciagu kilku sekund. W sluchawce zabrzmial ten sam mlody glos: -Nie mamy nic o Angelo Casefikisie. W ogole nie mamy zadnego Casefikisa. Najblizsze, co komputer podal, to nazwisko Casegikis, mezczyzna urodzony w 1901 roku. Przykro mi. -Bardzo pani dziekuje - Stames odlozyl sluchawke. - Okey, chlopcy. Na razie zakladamy, ze Casefikis mowi prawde i prowadzimy staranne dochodzenie. Poniewaz nie ma o nim wzmianki w kartotekach, potraktujemy powaznie jego zeznania, w kazdym razie do chwili, kiedy sie okaze, ze sa zmyslone. Jezeli sa prawdziwe, sprawa przekracza nasze kompetencje. Chcialbym, Barry, zebys jutro rano poszedl do szpitala z ekspertem od odciskow palcow. Wez je, bo moze byc, ze podal falszywe nazwisko. Przepusc je przez komputer dla identyfikacji. Kaz mu powtorzyc zeznanie i podpisac je. Potem sprawdz w rejestrach policyjnych raporty o incydentach z bronia palna w dniu dwudziestym czwartym lutego. Jak tylko bedzie mogl opuscic szpital, niech nam pokaze, gdzie byl ten obiad. Nacisnij na wladze szpitalne, zeby sie na to zgodzily jutro rano, jezeli to tylko mozliwe. Na razie nie jest ani aresztowany, ani poszukiwany za zadne przestepstwo, wiec nie przyciskaj go za mocno, nie wyglada mi na czlowieka, ktory zna przyslugujace mu prawa. Teraz ty, Mark. Chcialbym, zebys pojechal natychmiast do szpitala i sprawdzil, czy sa tam juz policjanci. Jezeli ich nie ma, to zaczekaj na nich. Rano pojedziesz do Zlotej Kaczki i rozejrzysz sie. Ja ze swojej strony sprobuje zalatwic nam rozmowe z dyrektorem na - powiedzmy - dziesiata rano. Przedtem zlozycie mi raporty. A jezeli sie okaze, ze komputer nie zidentyfikuje odciskow palcow Greka, a hotel i restauracja, o ktorej mowi, naprawde istnieja, to bedzie niezly numer. Nie zamierzam sie tym zajmowac ani godziny dluzej bez wiedzy dyrektora. Na razie nie chce miec nic na pismie, zadnych pisemnych sprawozdan. A przede wszystkim nie wspominajcie nikomu o tym, ze w sprawe wmieszany jest jakis senator. To dotyczy takze Granta Nanna. Jutro po rozmowie z dyrektorem moze sie okazac, ze spisujemy tylko dokladny raport i przekazujemy cala sprawe Sluzbie Tajnej. Nie zapominajcie o podziale kompetencji: Tajna Sluzba chroni prezydenta, my zajmujemy sie federalnymi przestepstwami. Jezeli w te sprawe wmieszany jest jakis senator - jest to nasz interes, jezeli chodzi o prezydenta - to ich. Niech dyrektor rozstrzyga. Ja nie chce sie wkalapuckac w Kapitol - to jest jego domena. Jest tylko siedem dni na rozwiklanie sprawy. Nie ma czasu na akademickie rozwazania kompetencyjnych subtelnosci. Stames podniosl sluchawke czerwonego telefonu polaczonego bezposrednio z biurem dyrektora. -Nick Stames, Oddzial Waszyngtonski - przedstawil sie. -Dobry wieczor - odezwal sie spokojny, cieply glos pani Mcgregor, wiernej sekretarki dyrektora Fbi. Byla oczywiscie za swoim biurkiem. Mowiono, ze nawet Hoover bal sie jej troche. -Prosze pani, chcialbym na wszelki wypadek zamowic pietnastominutowa rozmowe z dyrektorem dla siebie i agentow Calverta i Andrewsa - jezeli jest to mozliwe. O jakiejkolwiek porze, jutro pomiedzy dziewiata i jedenasta. Istnieje mozliwosc, ze po dalszych dochodzeniach, ktore przeprowadzimy w nocy i jutro z samego rana, nie bede musial go trudzic. Sekretarka sprawdzila kalendarz dyrektora. -Dyrektor ma u siebie o jedenastej szefa policji, ale bedzie w biurze o osmej trzydziesci i przedtem nie ma zadnych spotkan. Zapisze pana na dziesiata trzydziesci. Czy chcialby pan, zebym powiedziala dyrektorowi, w jakiej sprawie pan przychodzi? -Nie, dziekuje. Pani Mcgregor nigdy nie nalegala i nigdy nie pytala o nic dwa razy. Wiedziala, ze jezeli Stames dzwonil, to na pewno w waznej sprawie. Spotykal sie z dyrektorem na gruncie towarzyskim dobre dziesiec razy w roku, ale sluzbowo tylko trzy czy cztery razy i nie mial zwyczaju trudzic go niepotrzebnie. -Dziekuje panu. Dziesiata trzydziesci jutro rano, o ile pan nie odwola. Nick odlozyl sluchawke i spojrzal na swoich agentow. -Okey. Mamy zalatwione spotkanie z dyrektorem na dziesiata trzydziesci. Barry, moze moglbys mnie odwiezc do domu. Potem pojedziesz do siebie i podjedziesz po mnie jutro rano. To da nam czas na omowienie szczegolow. Barry skinal glowa na znak zgody, a Nick zwrocil sie do Marka: -A ty, Mark, jedz prosto do szpitala. Mark pozwolil sobie na chwile marzen. Przywolal w pamieci widok Liz Dexter idacej korytarzem szpitalnym w fartuchu, spod ktorego wylaniala sie krotka, jedwabna czarna spodnica i czerwony zakiecik. Byl to widok tak przyjemny, ze Mark mimo woli usmiechnal sie. -Andrews, co, do cholery, tak cie smieszy. Przeciez istnieje mozliwosc zamachu na prezydenta - warknal Stames. -Przepraszam. Ale pan wlasnie zrobil sieczke z moich osobistych planow na dzisiejszy wieczor. Czy bedzie w porzadku, jezeli pojade wlasnym samochodem? Bede mogl ze szpitala pojechac prosto na umowiona kolacje. -Nie widze zadnych przeszkod. My wezmiemy sluzbowy woz. Spotkamy sie jutro wczesnie rano. Zjezdzaj, Mark. Mam nadzieje, ze policja stoleczna zjawi sie w szpitalu przed sniadaniem. Rany boskie, jest juz osma! - dodal spojrzawszy na zegarek. Mark wyszedl z biura niezbyt szczesliwy. Nawet jezeli policja bedzie juz na miejscu, kiedy przyjedzie do szpitala, na pewno spozni sie do Elizabeth. Postanowil zadzwonic do niej ze szpitala. -Barry, wstapisz do nas na porcje odgrzanej mussaki i butelke greckiego wina? -Wspaniala propozycja, szefie. Oczywiscie. Opuscili biuro. Stames powtorzyl sobie, co ma jeszcze do zrobienia tego wieczoru. -Barry, sprawdz na wszelki wypadek, czy Aspiryna jest na dyzurze i powiedz mu, ze wychodzimy. Calvert wstapil do Wydzialu Kryminalnego, i przekazal te wiadomosc Aspirynie, ktory rozwiazywal krzyzowke z "The Washington Star". Rozwiazal dopiero cztery punkty. Mial robote na cala noc. Barry dogonil Stamesa przy granatowym Fordzie. -W porzadku, szefie. Aspiryna czuwa. Spojrzeli na siebie wymownie. Obaj czuli, ze kroi sie mnostwo klopotow. Barry usiadl za kierownica, odsunal fotel w tyl az do oporu i zapial pas bezpieczenstwa. Jechali powoli przez Constitution Avenue, mineli Bialy Dom i znalezli sie na trasie szybkiego ruchu wiodacej przez Ulice E w kierunku Memorial Bridge. -Jezeli Casefikis mowi prawde, to mamy przed soba piekielny tydzien - odezwal sie Nick. - Czy byl pewien daty zamierzonego zamachu? -Wypytywalem go szczegolowo dwa razy, za kazdym razem mowil, ze ma to byc dziesiatego marca w Waszyngtonie. -Coz, siedem dni to niezbyt duzo. Ciekaw jestem, co postanowi dyrektor. -Jezeli ma olej w glowie, to przekaze sprawe Tajnej Sluzbie. -Zapomnijmy o tym wszystkim na chwile, pomyslmy o odgrzewanej mussace. Jutro zabierzemy sie ostro do roboty. Samochod przystanal przy swietle tuz za Bialym Domem. Brodaty, dlugowlosy i brudny mlodzieniec przechadzal sie przed siedziba prezydenta z wielkim plakatem, na ktorym widniala kula ziemska i napis: "Uwaga! Koniec swiata zbliza sie." Stames zerknal na plakat i mruknal: -Tego nam wlasnie dzisiaj trzeba! Przejechali tunelem pod Virginia Avenue i wjechali na most. Czarny Lincoln wyprzedzil ich, pedzac z niedozwolona szybkoscia. -Moge sie zalozyc, ze gliny go dopadna - zauwazyl Stames. -Spieszy sie pewnie na lotnisko - odpowiedzial Barry. Bylo juz po godzinie szczytu, wiec kiedy skrecili na George Washington Parkway mogli przyspieszyc. Szosa ta, biegnaca wzdluz Potomaku wsrod gestych lasow Wirginii, byla ciemna i kreta. Stames i Barry, ktory mial refleks godny najlepszych ludzi Fbi, jednoczesnie zorientowali sie w sytuacji. Od lewej strony zaczal ich wyprzedzac duzy czarny Buick. Calvert zachnal sie, rozejrzal i w tej samej chwili zajechal mu droge czarny Lincoln jadacy niewlasciwa strona autostrady. Zdawalo mu sie, ze slyszy strzal. Skrecil gwaltownie kierownice, ale nie zdazyl wydostac sie z pulapki. Obydwa samochody jednoczesnie uderzyly jego woz, tyle ze spadajac, udalo sie Barry'emu pociagnac za soba Lincolna w dol. Wozy zaczely staczac sie coraz szybciej po skalistym zboczu, az wreszcie zderzyly sie z hukiem z powierzchnia rzeki. Mocujac sie bezskutecznie z klamka od drzwi Nick pomyslal, jakie to smieszne, ze ten samochod tak powoli idzie na dno. Powoli, ale nieublaganie. Czarny Buick pedzil dalej szosa, jak gdyby nic sie nie stalo, wyprzedzajac gwaltownie hamujacy samochod, w ktorym siedzialo dwoje mlodych ludzi. Z przerazeniem patrzyli na ten straszny wypadek. Wyskoczyli ze swojego wozu i pobiegli na wysoki brzeg Potomaku. Patrzyli bezradnie, jak granatowy Ford i czarny Lincoln znikaly w glebokich wodach rzeki. -Na milosc boska, jak to sie stalo?! - krzyknal mlody czlowiek. -Nie mam pojecia. Widzialam tylko, jak te dwa samochody wypadly z szosy i stoczyly sie w dol. Co teraz zrobimy, Jim? -Musimy szybko zawiadomic policje. Biegiem wrocili do swojego wozu. 3 marca, czwartek godz. #/8#15 wieczorem Halo, Liz! Po drugiej stronie sluchawki przez chwile trwala cisza. -Halo, Gorylu! Czy pan nie jest troche za szybki? -Po prostu realizuje swoje marzenia. Pani Elizabeth, niech mnie pani wyslucha. Musialem wrocic do szpitala, zeby popilnowac pana Casefikisa, zanim zjawi sie policja. Nie mozna wykluczyc, ze temu czlowiekowi grozi niebezpieczenstwo. Musimy go strzec. Mowie to wszystko dlatego, ze spoznie sie na nasza randke. Czy pani moze na mnie poczekac? -Moge. Nie umre z glodu. W czwartki zawsze jem obiad z ojcem, ktory ma szalony apetyt. Ale postaram sie byc glodna, jak pan sie zjawi. -To swietnie. Trzeba pania odzywic. Jest pani cieniutka jak nitka. Chcialem pani jeszcze powiedziec, ze czuje, jak mnie lapie grypa. -To prosze sie trzymac z daleka ode mnie. Nie jestem wcale odporna na choroby, mimo ze stale stykam sie z pacjentami. -Co z pani za lekarz? Nastepnym razem jak poczuje chec zatelefonowania do pani, wezme zamiast tego zimny prysznic. -To bedzie bezpieczniejsze niz realizowanie marzen. -Bezpieczniejsze dla kogo, piekna pani? Do zobaczenia, jak tylko bede wolny! -Dobrze, dobrze. Mark odlozyl sluchawke, poszedl do windy i nacisnal gorny guzik. Mial nadzieje, ze policjant juz stoi pod drzwiami i pilnuje Casefikisa. Kiedyz wreszcie zjawi sie ta winda? Chory moglby umrzec, zanim doczekalby sie jej nadejscia. Wreszcie drzwi windy rozsunely sie i wyskoczyl z niej rosly, prawoslawny ksiadz w wysokim, czarnym kapeluszu okolonym dlugim czarnym welonem i z prawoslawnym krzyzem na szyi. Cos w jego wygladzie zaniepokoilo Marka, ale nie mogl jakos tego sprecyzowac. Przez chwile stal patrzac na oddalajace sie plecy duchownego i dopiero w ostatniej chwili wskoczyl do zamykajacej sie windy. Nacisnal kilka razy guzik czwartego pietra. Predzej! Predzej! A niech to szlag trafi! Ale winda nie sluchala Marka i wznosila sie rownie majestatycznie do gory, jak rano. Nie wiedziala nic o jego randce z doktor Dexter. Wreszcie drzwi windy zaczely sie powoli otwierac. Mark wyskoczyl z niej bokiem i pobiegl do pokoju 4308. Przed drzwiami nie bylo zadnego policjanta. Korytarz zial pustka. Mark zaczal sie obawiac, ze bedzie musial pozostac na miejscu. Zajrzal przez male okienko w drzwiach. Dwaj pacjenci spali w swoich lozkach. Telewizja byla wlaczona, ale znow bez dzwieku. Poszedl na poszukiwanie dyzurnej pielegniarki, ktora znalazl zaglebiona w lekturze w pokoju pielegniarek. Dziewczyna byla niewatpliwie zadowolona z widoku przystojniejszego z dwoch agentow. -Czy komenda policji nie przyslala nikogo na dyzur przed pokojem 4308? - zagadnal ja Mark. -Nie, nikt sie nie zglosil. Jest tu dzis cicho, jak w grobie. Czy pan sie kogos spodziewal? -Tak, do diabla. Ale widze, ze bede musial poczekac. Czy moglaby mi pani dac jakies krzeslo? Musze posiedziec, az zjawi sie ktos ze stolecznej policji. Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam? -Alez skad. Moze pan zostac, jak dlugo pan zechce. Zaraz poszukam wygodnego krzesla. Czy napije sie pan kawy? - zapytala odkladajac ksiazke. -Bardzo chetnie. - Mark przyjrzal sie dokladniej dziewczynie. Trzeba bedzie chyba spedzic ten wieczor z pielegniarka zamiast z lekarka. Szkoda, bo porownanie wypadalo stanowczo na korzysc lekarki. Mark postanowil zaczac od inspekcji pokoju i podniesienia na duchu Casefikisa, jezeli okaze sie, ze nie spi. Potem zamierzal zatelefonowac do policji i zrobic pieklo, ze jeszcze nikogo nie przyslali. Podszedl wolnym krokiem do drzwi pokoju - nie widzial juz powodu do pospiechu. Otworzyl ostroznie drzwi. W srodku bylo zupelnie ciemno, swiecil tylko ekran telewizora. Kiedy oczy Marka przyzwyczaily sie do ciemnosci, przyjrzal sie obu pacjentom. Lezeli bez ruchu. Nagle uslyszal cichy odglos padajacych kropel. Kap, kap, kap... To brzmialo jak kapanie wody z nie dokreconego kranu, ale Mark nie przypominal sobie, zeby w pokoju byla umywalka. Kap, kap... Podszedl do lozka Angelo Casefikisa i spojrzal na niego. Kap... Ciepla, swieza krew kapala z przescieradla na podloge, saczyla sie z ust Greka. Mial wybaluszone oczy, a z jego ust wysunal sie spuchniety jezyk. Ktos przecial mu gardlo - i to od ucha do ucha, tuz pod linia podbrodka. Krew zaczela juz tworzyc kaluze na podlodze, wsiakala w jego buty. Czul, ze nogi uginaja sie pod nim i ledwo zdazyl oprzec sie o brzeg lozka. Spojrzal w strone gluchego Murzyna. Zbieralo mu sie na wymioty. Glowa listonosza zwisala, byla jak gdyby odlaczona od reszty ciala i tylko kolor skory wskazywal na to, ze jedno nalezalo do drugiego. Markowi lomotalo serce, szumialo mu w uszach. Ciezkim krokiem wyszedl na korytarz, po czym pobiegl do automatu telefonicznego. Koszula przywarla mu do ciala, rece mial umazane krwia. Niezdarnie szukal po kieszeniach monet. Polaczyl sie wreszcie z wydzialem zabojstw i przekazal im informacje o tym, co zastal w szpitalu. Teraz nie beda juz zwlekac z wyslaniem swoich ludzi, pomyslal. Pielegniarka ukazala sie na korytarzu z kubkiem kawy w reku. -Co panu jest? Strasznie pan zbladl... - zaczela, ale spostrzegla jego rece i krzyknela przerazliwie. -Prosze pod zadnym pozorem nie wchodzic do pokoju 4308. Nikogo tam nie wpuszczac bez mojej zgody. I natychmiast wezwac lekarza. Pielegniarka energicznie wcisnela mu kubek z kawa do reki i pobiegla w glab korytarza. Mark zmusil sie do powrotu do pokoju 4308, chociaz wiedzial, ze nie jest to konieczne. Nie mial tam nic do roboty. Zapalil swiatlo i poszedl do lazienki, zeby usunac z rak i ubrania slady krwi i wymiotow. Kiedy uslyszal dzwiek otwierajacych sie drzwi, pobiegl z powrotem do pokoju. Jeszcze jedna lekarka w bialym kitlu... na plastikowej tabliczce widnialo nazwisko: Dr Alicja Delgado. -Prosze nic tu nie dotykac! -zawolal. Doktor Delgado spojrzala na niego, nastepnie na martwe ciala i jeknela. -Prosze nic tu nie dotykac - powtorzyl Mark - zanim nie przyjada z Wydzialu Zabojstw. Powinni tu byc za chwile. -Kim pan jest? - zapytala lekarka. -Mark Andrews, specjalny agent Fbi - odruchowo wyjal z kieszeni portfel i pokazal lekarce legitymacje. -Czy mamy tak stac i patrzec na siebie, czy pozwoli mi pan cos zrobic z tym balaganem? -Absolutnie nic, zanim Wydzial Zabojstw nie zakonczy badan. Chodzmy stad. - Mark minal lekarke i otworzyl ramieniem drzwi, tak zeby ich nie dotykac. Kiedy znalezli sie na korytarzu, poprosil dr Delgado, zeby pozostala przy drzwiach i nie wpuszczala nikogo. Chcial jeszcze raz zatelefonowac. Lekarka zgodzila sie niechetnie. Podszedl znowu do automatu, wrzucil dwie dwudziestopieciocentowki, polaczyl sie z policja stoleczna i poprosil porucznika Blake'a. -Porucznik Blake poszedl do domu godzine temu. Czym moge panu sluzyc? -Kiedy zamierzacie wyslac kogos do szpitala Wilsona dla ochrony pokoju 4308? -A kto mowi? -Mark Andrews z Waszyngtonskiego Biura Fbi - odparl Mark i raz jeszcze zreferowal sprawe podwojnego morderstwa. -Nasz czlowiek powinien sie tam zjawic lada chwila. Wyszedl przeszlo pol godziny temu. A ja zawiadomie natychmiast Wydzial Zabojstw. -Juz to zrobilem - warknal Mark. Odwiesil sluchawka i opadl na pobliskie krzeslo. Na korytarzu roilo sie juz od bialych kitli, a dwa wozki szpitalne podjechaly pod pokoj 4308. Wszyscy na cos czekali. Co teraz robic?, zastanawial sie Mark. Wyciagnal jeszcze dwie monety z kieszeni i zadzwonil do domu Nicka Stamesa. Telefon dzwonil bardzo dlugo. Dlaczego Nick nie odpowiada? Wreszcie odezwal sie kobiecy glos. Tylko bez paniki, uspokajal Mark samego siebie i zacisnal dlon na sluchawce. - Dobry wieczor, tu Mark Andrews. Czy moge mowic z pani mezem? - powiedzial spokojnym juz glosem. -Niestety, Nicka nie ma w domu. Wrocil do biura jakies dwie godziny temu. Mowil, ze ma sie tam zobaczyc z panem i Barrym. Calvertem. -Owszem, widzielismy sie, ale jakies czterdziesci minut temu zabral sie z powrotem do domu. -Coz, jeszcze nie dojechal. Zjadl tylko jedno danie i powiedzial, ze niedlugo wroci i wtedy skonczy kolacje. Ale jeszcze go nie ma. Moze zawrocil do biura? Niech pan sprobuje tam zadzwonic. -Tak, oczywiscie. Przepraszam, ze pania trudze. Mark odlozyl sluchawke i obejrzal sie, zeby sprawdzic, czy nikt nie wszedl do pokoju 4308. Nie, nikt. Wrzucil jeszcze dwie monety do aparatu i polaczyl sie z biurem. Dyzur pelnila Polly. -Tu Mark Andrews. Prosze mnie polaczyc z panem Stamesem. -Pan Stames odjechal jakies czterdziesci minut temu razem z Calvertem. Zdaje sie, ze do domu. -To niemozliwe. Niemozliwe. -Na pewno tak, prosze pana. Sama widzialam, jak odjezdzali. -Czy mozesz upewnic sie, ze ich nie ma? -Jezeli pan sobie zyczy. Markowi zdawalo sie, ze czeka wiecznosc. Co robic? Zostal zupelnie sam? Gdzie sa tamci? Jak teraz postapic? Jego szkolenie nie przewidywalo takiej sytuacji. Fbi powinna sie wlaczac dfo akcji w dwadziescia cztery godziny po zbrodni, a nie w czasie, kiedy sie dokonuje. -Panie Andrews, w pokoju pana Stamesa nikt sie nie odzywa. -Dziekuje. Mark patrzyl desperacko w sufit, jak gdyby tam szukal inspiracji. Rozkazano mu, zeby nie pisnal slowa - i to bez wzgledu na okolicznosci, o tym wszystkim, dopoki Stames nie rozmowi sie z dyrektorem. Trzeba znalezc Stamesa, znalezc Calverta, kogos, z kim mozna sie bedzie naradzic. Jeszcze dwie monety. Nakrecil numer kawalerki Calverta. Telefon dzwonil i dzwonil. Nikt nie podnosil sluchawki. Nastepne dwie monety. Nakrecil prywatny numer Stamesa. -Tu znowu Andrews. Przykro mi, ze pania niepokoje. Prosze powiedziec mezowi, jak tylko przyjedzie z Calvertem, zeby zatelefonowal do mnie do szpitala Woodrowa Wilsona. -Dobrze, powiem Nickowi, jak tylko sie zjawi. Musieli sie gdzies zatrzymac po drodze. -Chyba tak, nie pomyslalem o tym. Najlepiej bedzie, jezeli wroce do biura, jak tylko ktos tu przyjedzie z policji. Niech sie ze mna tam skontaktuje. Dziekuje pani. W chwili, kiedy odkladal sluchawke, zjawil sie w zatloczonym juz teraz korytarzu beztrosko wygladajacy policjant z kryminalem pod pacha. W pierwszej chwili Mark chcial go sklac za spoznienie, ale to juz nie mialo sensu. Po co plakac nad rozlana krwia, pomyslal ponuro i zaraz zaczelo go mdlic. Wzial mlodego policjanta na strone i powiedzial mu o morderstwach, nie wtajemniczajac go jednak w fakt, ze jest to z pewnoscia zbrodnia o wyjatkowym znaczeniu. Kazal mu poinformowac o wszystkim swojego szefa i dodal, ze ekipa z Wydzialu Kryminalnego jest juz w drodze. Policjant zatelefonowal do swojego dyzurnego oficera i przekazal mu rzeczowo wszystkie uzyskane wiadomosci. Waszyngtonska policja rejestruje co roku przeszlo szescset morderstw. Personel medyczny niecierpliwil sie, ale miala to byc dluga noc. Jak zwykle, po pierwotnej panice i krzataninie, nadeszlo uspokojenie i policjanci wzieli sie do roboty z zawodowa wprawa. Ale Mark wciaz zastanawial sie, co robic i do kogo zwrocic sie o rade. Gdzie podzial sie Stames? Calvert? Gdzie, do diabla, ich ponioslo? Podszedl do policjanta, ktory tlumaczyl wszystkim cierpliwie, dlaczego nie wolno wchodzic do pokoju, w ktorym dokonano zbrodni. Nikogo jego argumenty nie przekonywaly, ale wszyscy czekali. Mark zawiadomil go, ze odjezdza do swojego biura. Wciaz nie powiedzial mu, dlaczego zbrodnia na Casefikisie ma szczegolne znaczenie. Policjant uwazal, ze panuje nad sytuacja, zreszta wiedzial, ze ludzie z Wydzialu Kryminalnego zjawia sie lada chwila. Zapowiedzial Markowi, ze beda chcieli z nim rozmawiac. Mark wyszedl. Kiedy byl juz przy samochodzie, wyjal ze schowka czerwona obrotowa lampe i polozyl ja na dach celujac tak, zeby jej wylacznik znalazl sie w specjalnym wglebieniu. Zamierzal jechac do biura z pelna szybkoscia i na sygnale. Chcial czym predzej znalezc sie w realnym swiecie wsrod kolegow, ktorzy moze beda mogli znalezc jakis sens w calym tym koszmarze. Na razie wlaczyl radio samochodowe. - Tu Wfo 180 - powiedzial. - Prosze mi znalezc pana Stamesa i pana Calverta. Sprawa pilna. Jestem w drodze do biura. -Tak, panie Andrews. -Wfo 180 wylacza sie. W dwanascie minut pozniej zajechal na miejsce i zaparkowal samochod. Wskoczyl do windy, pojechal na czwarte pietro i wybiegl z niej jak szalony. -Aspiryna! Kto ma dzisiaj dyzur? -Ja. Jestem tu sam jeden - burknal Aspiryna patrzac znudzonym wzrokiem znad okularow. - O co chodzi? -Gdzie jest Stames? I Calvert? -Pojechali do domu. Juz przeszlo godzine temu. Chryste, co teraz robic? Aspiryna nie byl czlowiekiem, ktoremu chcial sie zwierzyc, ale jedynym, ktory mogl mu dac jakas rade. I chociaz Stames kategorycznie zabronil mu rozmawiac z kimkolwiek, zanim zobaczy sie z dyrektorem, Mark uznal, ze sytuacja jest nietypowa i wymaga nietypowych decyzji. Postanowil, nie zdradzajac zadnych szczegolow, wyciagnac od Aspiryny przynajmniej informacje o tym, jak zachowalby sie czlowiek Hoovera, gdyby znalazl sie w takich opalach. -Musze koniecznie skontaktowac sie ze Stamesem i Calvertem. Masz jakis pomysl? -Przede wszystkim trzeba sprobowac przez siec radiowo_samochodowa. -Prosilem Polly, zeby to zrobila. Poprosze ja jeszcze raz. Mark szybko polaczyl sie z Polly. -Czy szukalas Stamesa i Calverta przez radio samochodowe? -Wciaz probuje. Zdawalo mu sie, ze czekanie na jej odpowiedz trwa wiecznosc. Czas mijal, a ona nie odzywala sie. -Co to sie dzisiaj dzieje, Polly? -Robie, co moge, prosze pana. W sluchawce tylko buczy i tyle. -Sprobuj jedynke, dwojke, trojke, czworke. Wszystkie zakresy po kolei. -Wiem, prosze pana. Ale nie moge jednoczesnie laczyc sie przez wszystkie zakresy. Jest ich cztery, a ja moge laczyc sie tylko przez jeden na raz. Mark zdal sobie sprawe, ze zaczyna tracic glowe. Trzeba usiasc i uspokoic sie. To jeszcze nie koniec swiata. Chociaz... -Nie ma ich na jedynce ani na dwojce. A co by robili na trojce i czworce o tej porze? Mysle, ze sa po prostu w drodze do domu. -Mnie nie interesuje, dokad oni jada. Trzeba ich znalezc. Prosze jeszcze raz sprobowac. -Okey, okey. - Sprobowala trojke, potem czworke. - Zeby laczyc sie przez piatke albo szostke, musiala miec zezwolenie na zlamanie szyfru. Mark spojrzal na Aspiryne. Jako dyzurny urzednik mogl jej dac zezwolenie. -Sprawa jest gardlowa. Daje ci slowo honoru. Aspiryna pozwolil Polly laczyc sie na piatke i szostke. Sa to zakresy fal przydzielone Fbi przez Komisje Federalna i znane pod kryptonimem Kgb, co z reguly bylo powodem do dowcipow. Ale w tej sytuacji nie bylo nic zabawnego. Na Kgb 5 nikt nie odpowiadal, a kiedy Polly sprobowala Kgb 6, rezultat byl taki sam. Na Boga, co dalej? Do kogo zwrocic sie o rade? Aspiryna patrzyl na Marka pytajacym wzrokiem, chociaz nie widac bylo, zeby mial ochote wdawac sie w te sprawe. -Pamietaj, chlopcze: nie trzeba sie wychylac. To jest pierwsza zasada. -Ta zasada nie pomoze mi znalezc Stamesa - odburknal Mark, probujac zachowac spokoj. - Nie zajmuj sie juz tym, Aspiryna, wracaj do swojej krzyzowki. Mark poszedl do toalety, otworzyl kran, nabral wody w dlonie, wyplukal sobie usta, w ktorych wciaz czul smak krwi. Umyl sie, wrocil do Wydzialu Kryminalnego, usiadl i bardzo wolno policzyl do dziesieciu. Musial sie zdecydowac, co robic dalej, a potem wykonac zamierzone zadanie, niezaleznie od wyniku. Cos zlego musialo przytrafic sie Stamesowi i Calvertowi, podobnie jak Grekowi i czarnemu listonoszowi. Moze powinien sie sam skomunikowac z dyrektorem, chociaz bylaby to ostatecznosc. Agent na tym szczeblu co on, zaledwie po dwoch latach sluzby w Fbi, nie telefonuje do dyrektora. No, ale w kazdym razie powinien pojsc do niego nazajutrz o dziesiatej trzydziesci na rozmowe zamowiona prze Stamesa. Ale byla to bardzo odlegla godzina. Czekalo go ponad dwanascie godzin wahan i borykania sie z tajemnica, ktorej nie wolno mu bylo nikomu zdradzic. Informacja, ktora nie wolno mu sie bylo z nikim podzielic. Zadzwonil telefon. W sluchawce zabrzmial glos Polly: -Hej, Mark. Czy jest pan jeszcze? Mam na linii Wydzial Zabojstw. Kapitan Hogan chce z panem rozmawiac. -Andrews? -Tak, panie kapitanie. -Co ma mi pan do powiedzenia? Mark powiedzial mu, ze Casefikis byl nielegalnym imigrantem, ktory zglosil sie do szpitala z postrzalem nogi i to wtedy, kiedy rana zaczela mu sie paskudzic, po czym sklamal, ze wedlug Greka sprawca byl oszust, ktory szantazowal go, gdyz wiedzial, ze przybyl do Stanow bez wizy. Obiecal przeslac rano szczegolowy pismienny raport. Detektyw byl podejrzliwy. -Czy ty czasem czegos przede mna nie ukrywasz, synu? Chcialbym bardzo wiedziec, co tam robilo Fbi? Jezeli dowiem sie, ze mnie kolujesz, to zrobie pieklo. Nie zawaham sie przed przypieczeniem cie rozpalonym zelazem. Mark powtarzal sobie w myslach przykazanie Stamesa o zachowaniu sprawy w tajemnicy. -Nic nie ukrywam - odparl podniesionym tonem. Czul, ze glos odmawia mu posluszenstwa i nie brzmi zbyt przekonywujaco. Detektyw zaklal, zadal mu jeszcze kilka pytan i odwiesil sluchawke. Mark tez odsunal telefon. Jego sluchawka byla mokra od potu, a ubranie kleilo mu sie do ciala. Jeszcze raz polaczyl sie z Norma Stames, ale szef wciaz nie wrocil do domu. W kawalerce Calverta tez nikt sie nie odzywal. Jeszcze raz zazadal, zeby Polly powtorzyla wszystkie polaczenia przez siec radiowo_samochodowa. Bez rezultatu, tyle ze na pierwszym zakresie wciaz buczalo. W koncu Mark zrezygnowal z telefonowania i zawiadomil Aspiryne, ze wychodzi. Aspiryna nawet nie podniosl glowy. Mark zjechal na dol i poszedl do samochodu. Chcial sie juz znalezc w domu. Postanowil zatelefonowac do dyrektora. Znowu pedzil jak szalony przez ulice miasta. Kiedy znalazl sie w swoim mieszkaniu, w poludniowo_zachodniej dzielnicy miasta, pobiegl prosto do telefonu. Szybko uzyskal polaczenie z Fbi. -Gabinet dyrektora. Mark znowu policzyl do dziesieciu. -Agent specjalny Mark Andrews, z Waszyngtonskiego Biura - mowil powoli. - Czy moge prosic dyrektora? Sprawa jest bardzo pilna. Okazalo sie, ze dyrektor jest na kolacji w domu pani Minister Sprawiedliwosci. Mark poprosil o jej numer telefonu. Czy ma prawo kontaktowania sie z dyrektorem o tej porze? - zapytal dyzurny. Tak, ma takie prawo, jest umowiony na spotkanie z dyrektorem jutro na godzine dziesiata trzydziesci. Tak, tak, na milosc boska, jest upowazniony do rozmawiania z dyrektorem. Urzednik wyczul desperacki nastroj Marka. -Zadzwonie do pana natychmiast, jezeli poda mi pan swoj numer. Andrews zrozumial, o co chodzi dyzurnemu. Chcial sprawdzic, czy jest on na liscie agentow i czy istotnie ma nazajutrz spotkanie z dyrektorem. W minute pozniej telefon sie odezwal. -Dyrektor jest jeszcze u pani minister. Jej telefon domowy: 761_#4386. Mark nakrecil numer. -Rezydencja pani Edelman - odezwal sie grzeczny glos. -Mowi agent specjalny Mark Andrews. Musze mowic z dyrektorem Federalnego Biura Sledczego. Mowil wolno i wyraznie, chociaz wciaz dygotal. Wiedzial, ze rozmawia z czlowiekiem, ktorego najwiekszym problemem tego wieczoru bylo, zeby kartofle byly gotowe na czas. -Prosze zaczekac chwile przy aparacie. Mark czekal i czekal, i czekal. W sluchawce odezwal sie wreszcie inny glos: -Tyson. -Agent specjalny, Mark Andrews. Jestem umowiony z panem dyrektorem razem z szefem Biura Waszyngtonskiego Stamesem i agentem specjalnym Calvertem, jutro o dziesiatej trzydziesci rano. Pan dyrektor nie wie o tym, bo spotkanie zostalo zorganizowane przez pania Mcgregor juz po panskim wyjsciu z biura. Musze sie z panem natychmiast zobaczyc. Zapewne zechce pan do mnie zatelefonowac. Jestem w domu. -Dobrze, Andrews - odpowiedzial Tyson. - Zadzwonie do pana. Jaki jest panski numer? Mark podal mu. -Mlody czlowieku - warknal Tyson. - Mam nadzieje, ze sprawa jest naprawde wazna. -Tak, panie dyrektorze, bardzo wazna. Mark znowu czekal. Minela jedna minuta, potem druga. Czyzby Tyson uznal go za wariata. Co za zycie! Minela trzecia minuta. Potem czwarta. Tyson widocznie sprawdzal Andrewsa dokladniej niz jego dyzurny urzednik. Wreszcie telefon zadzwonil. Mark wzdrygnal sie. -Hej, Mark, tu Roger. Moze bys poszedl na piwo? -Nie teraz, Roger, nie teraz - rzucil sluchawke na widelki. Telefon zadzwonil niemal natychmiast. -Dobrze, Andrews, co ma mi pan do powiedzenia? Prosze mowic szybko i tresciwie. -Musze sie z panem zobaczyc osobiscie. Na pietnascie minut. Chce, zeby mi pan powiedzial, co, u licha, mam robic. Natychmiast pozalowal tego "u licha". -Dobrze, skoro sprawa jest taka pilna. Czy pan wie, gdzie mieszka pani Minister Sprawiedliwosci? -Nie, panie dyrektorze. -Prosze sobie zapisac adres 2942 Edgewood Street w Arlingtonie. Mark odlozyl sluchawke, zapisal starannie adres na pokrywce pudelka zapalek reklamujacych towarzystwo ubezpieczen na zycie i zadzwonil do Aspiryny, ktory wlasnie pocil sie na "siodmym wspak". -Gdyby cos bylo, lacz sie ze mna przez radio samochodowe. Bede caly czas wlaczony w drugi zakres. Pierwszy jest uszkodzony. Aspiryna byl oburzony. Ci mlodzi urzednicy stanowczo za duzo sobie teraz pozwalaja. To bylo nie do pomyslenia za czasow Edgara Hoovera i dzisiaj tez nie powinno byc dopuszczalne. Ale coz, pozostawal mu tylko rok do emerytury. Powrocil do swojej krzyzowki. Siodme wspak. Dziesiec liter: zgromadzenie poszukiwaczy przygod. Aspiryna zabral sie do myslenia. Mark Andrews tez myslal i to intensywnie. W biegu do windy i takze pozniej, kiedy wsiadal do samochodu; uruchomil go i ruszyl pelna szybkoscia w strone Arlingtonu. Pedzil przez East Basin Drive, minal pomnik Lincolna i wjechal na most. Prowadzil woz, jak mogl najszybciej o tej wczesnej wieczornej porze. Przeklinal ludzi spacerujacych bez celu i spokojnie przechodzacych przez jezdnie. Wieczor byl cieply, przyjemny. Przeklinal przechodniow, ktorzy nie zwracali uwagi na blysk policyjnego sygnalu umieszczonego na dachu jego samochodu, klal przez cala droge. Gdzie moze byc Stames? Gdzie Barry? Co sie dzieje, do jasnej cholery? Czy dyrektor aby nie uzna, ze on zwariowal? Przejechal przez most i skrecil na wyjazd z autostrady. Wpakowal sie w korek i nie mogl ruszyc z miejsca. Pewnie znowu wypadek. Wlasnie teraz! Tylko tego jeszcze brakowalo! Mark wjechal na trawnik oddzielajacy pas autostrady i nacisnal guzik klaksonu. Wiekszosc gapiow uznala, ze nalezy do zespolu ratowniczego, wiec rozstapili sie i pozwolili mu przejechac. Po chwili dolaczyl do grupy samochodow policyjnych i ambulansow. Mlody policjant zapytal go: -Czy pan nalezy do tej grupy? -Nie, jestem z Fbi. Musze sie dostac do Arlingtonu. Sprawa bardzo pilna. Pokazal swoja legitymacje. Policjant przepuscil go. Mark odjechal z miejsca wypadku i dodal gazu. Przeklety wypadek! Kiedy oddalil sie nieco, ruch kolowy zmniejszyl sie. W pietnascie minut pozniej Mark zajechal przed dom pani minister. Jeszcze raz nawiazal lacznosc z Biurem Waszyngtonskim. Nie, ani Stames, ani Calvert nie odezwali sie. Mark wyskoczyl z samochodu, ale nie zdazyl nawet zrobic kroku, kiedy zatrzymal go funkcjonariusz Tajnej Sluzby. Pokazal mu legitymacje i powiedzial, ze jest umowiony z dyrektorem. Tajniak grzecznie poprosil go, zeby zaczekal przy wozie. Po naradzie przy drzwiach zaprowadzono Marka do niewielkiego, znajdujacego sie na prawo od hallu, pokoju, ktory byl niewatpliwie gabinetem pani minister. Kiedy wszedl dyrektor, Mark wstal. -Dobry wieczor, panie dyrektorze. -Dobry wieczor, Andrews. Pan przerwal mi bardzo wazna rozmowe przy kolacji. Mam nadzieje, ze nie przychodzi pan do mnie z glupstwem. Dyrektor mowil zimnym i szorstkim tonem, byl widac niezadowolony z wymuszonego przez mlodego, nie znanego mu agenta spotkania. Mark opowiedzial mu wszystko, poczynajac od pierwszej rozmowy ze Stamesem, az do swojej decyzji zwrocenia sie bezposrednio do dyrektora z pominieciem wszystkich posrednich szczebli. W ciagu calej tej opowiesci twarz dyrektora pozostawala nieruchoma. Kiedy Mark skonczyl, nie zmienila wyrazu i Mark pomyslal, ze zrobil glupstwo. Powinien byl dalej szukac Stamesa i Calverta. Sa juz prawdopodobnie w domu. Zamilkl i czekal. Na czolo wystapily mu krople potu. Moze to jego ostatni dzien w Fbi. Pierwsze slowa dyrektora zaskoczyly go: -Postapil pan wlasciwie, Andrews. Na panskim miejscu zrobilbym to samo. Wykazal pan duzo odwagi zwracajac sie do mnie bezposrednio. - Spojrzal na Marka ostrym wzrokiem. - Czy jest pan absolutnie pewny, ze tylko Stames, Calvert, pan i ja znamy te wszystkie szczegoly? I nikt z Tajnej Sluzby ani z policji? -Tak jest, panie dyrektorze, tylko my czterej. -I wasza trojka ma umowione spotkanie ze mna jutro na dziesiata trzydziesci? -Tak jest. -To dobrze. Niech pan notuje na deseczce. "Deseczka" nazywano w Fbi kawalek kartonu, powierzchni 5 na 10 centymetrow, ktory mozna bylo zmiescic w dloni. Mark wyjal kartonik z wewnetrznej kieszeni marynarki. -Czy ma pan numer telefonu pani minister? -Tak jest. -Moj numer domowy jest 721_#4069. Nauczy sie go pan na pamiec. Teraz powiem panu dokladnie, co pan bedzie robil. Pojedzie pan z powrotem do Biura Waszyngtonskiego i jeszcze raz sprobuje znalezc Stamesa i Calverta. Zadzwoni pan do wszystkich szpitali, do policji drogowej, do miejskiej kostnicy. Jezeli sie nie odnajda, zjawi sie pan w moim biurze jutro rano o osmej trzydziesci, a nie o dziesiatej trzydziesci. To jest panskie pierwsze zadanie. Po drugie, ustali pan i poda mi nazwiska funkcjonariuszy Wydzialu Zabojstw, ktorzy wspolpracuja w tej sprawie z policja. Prosze mi powiedziec, czy dobrze zrozumialem, ze nie powiedzial im pan, dlaczego przyszedl do Casefikisa? -Tak jest, panie dyrektorze. -To dobrze. W drzwiach ukazala sie glowa pani Edelman. -Czy wszystko w porzadku, Halt? -W porzadku. Dziekuje, Marian. Nie znasz zapewne specjalnego agenta Waszyngtonskiego Biura, Marka Andrewsa? -Nie. Milo mi pana poznac, panie Andrews. -Dobry wieczor pani. -Czy to jeszcze dlugo potrwa? -Wroce, jak tylko skoncze z Andrewsem. -Czy cos sie stalo? -Nie, nic waznego. Dyrektor widac postanowil nie wtajemniczac nikogo w te sprawe, zanim nie dojdzie do jej sedna. -Na czym stanalem? -Polecil mi pan wrocic do biura i dalej szukac Stamesa i Calverta. -Tak. -Obdzwonic szpitale, kostnice i policje drogowa. -Zgadza sie. -Ustalic nazwiska funkcjonariuszy Wydzialu Zabojstw. -W porzadku. Niech pan notuje dalej. Trzeba zrobic liste nazwisk wszystkich pracownikow szpitala, osob odwiedzajacych, i w ogole kazdego czlowieka, ktory byl w poblizu pokoju 4308 od chwili, kiedy ofiary byly ostatnio widziane przy zyciu do momentu, kiedy znalazl pan ich zwloki. Przeszukac wszystkie odpowiednie kartoteki i dokladnie odtworzyc przeszlosc zamordowanych. Zarzadzic sporzadzenie odciskow palcow osob, ktore pelnily sluzbe w szpitalu badz znajdowaly sie w nim chwilowo i byly w poblizu pokoju 4308, a takze odciskow palcow zamordowanych. Beda potrzebne do identyfikacji podejrzanych i do eliminacji posadzonych. Jezeli nie znajdzie pan Stamesa i Calverta, przyjdzie pan - jak juz mowilem - jutro o osmej trzydziesci do mojego biura. Jezeliby tej nocy jeszcze cos sie zdarzylo, znajdzie mnie pan tu albo w domu od jedenastej trzydziesci. Niech sie pan przedstawia jako... powiedzmy... no, niech bedzie Juliusz. Mam nadzieje, ze imie to nie okaze sie prorocze... i niech mi pan da swoj numer telefonu. Jezeli bedzie pan do mnie dzwonil, to tylko z ulicznego automatu. Oddzwonie natychmiast. Jezeli nie zdarzy sie nic naprawde waznego, prosze mnie nie budzic przed siodma pietnascie rano. Pamieta pan wszystko? -Tak, panie dyrektorze. -W porzadku. Chyba moge wrocic do jadalni. Mark wstal. Tyson polozyl mu reke na ramieniu. -Niech pan sie tak nie przejmuje, mlody czlowieku. Takie rzeczy zdarzaja sie od czasu do czasu. Powzial pan sluszna decyzje. Okazal pan duzo opanowania w bardzo przykrej sytuacji. A teraz prosze wracac do roboty. -Tak jest. Kiedy byl jeszcze ktos, kto wiedzial o wszystkim, Mark czul sie o wiele lepiej. Czlowiek o znacznie szerszych niz jego ramionach przejal na siebie czesc ciezaru, ktory sam dzwigal do tej pory. W powrotnej drodze polaczyl sie znowu z biurem. -Tu Wfo 180. Czy znalazl sie pan Stames? -Jeszcze nie, Wfo 180. Ale szukam go na wszystkie sposoby. W biurze zastal znowu Aspiryne, ktory nawet nie podejrzewal, ze Mark rozmawial przed chwila z samym dyrektorem Fbi. Zapoznal sie wprawdzie na roznych przyjeciach z kolejnymi czterema dyrektorami Fbi, ale zaden z nich z pewnoscia nie pamietal nawet jego nazwiska. -No, jak leci, synu? Alarm odwolany? -Tak - sklamal. - Nic jeszcze od Stamesa i Calverta? - zapytal probujac ukryc niepokoj. -Nic. Pewnie sie puscili na jakas zabawe. Nie warto sie o nich martwic. Te owieczki znajda droge do domu bez twojej pomocy, nie ma ich co trzymac za ogon. Ale Mark martwil sie, i to bardzo. Poszedl do swojego pokoju i od razu zaczal telefonowac. Polly nadal nic nie wiedziala, a na pierwszym zakresie trwalo buczenie. Zatelefonowal wiec do Normy Stames. Ale i ona nie miala zadnych nowin. Pani Stames zapytala go, czy jest powod do niepokoju. -Nie - sklamal znowu Mark. Czy glos jego nie brzmial zbyt obojetnie? - Po prostu nie mozemy sie zorientowac, do jakiego wstapili baru. Rozesmiala sie, chociaz dobrze wiedziala, ze Nick nie bywa w barach. Mark sprobowal numer kawalerki Calverta, ale i tam nikt sie nie odzywal. Instynkt mowil mu, ze stalo sie cos niedobrego, chociaz nie mogl sobie wyobrazic co. Ale mial chociaz pewnosc, ze dyrektor jest juz poinformowany. Spojrzal na zegarek. Byla jedenasta pietnascie. Co sie stalo z calym wieczorem? I co sie jeszcze stanie? Kwadrans po jedenastej. Jakie mial plany na ten wieczor? Randke diabli wziali. Udalo mu sie namowic piekna kobiete na wspolna kolacje i nic z tego nie wyszlo. Postanowil do niej zadzwonic. Przynajmniej ona siedzi sobie bezpieczna tam, gdzie powinna byc, to znaczy w domu. -Halo. -Halo, Elizabeth. Mowi Mark Andrews. Strasznie mi przykro, ze musialem nawalic. Ale zdarzylo sie cos, na co nie mam najmniejszego wplywu. W glosie Marka mozna bylo bez trudu wyczuc wielkie napiecie. -Prosze, niech sie pan tym nie przejmuje - powiedziala wesolo. - Uprzedzal mnie pan, ze nie mozna na pana liczyc. -Mam nadzieje, ze uda nam sie to wszystko odrobic. Moze juz jutro po poludniu. Jezeli sie wszystko wyjasni, zaraz przybiegne do pani. -Jutro po poludniu w szpitalu mnie nie bedzie. Mam wolny dzien. Mark zawahal sie przez chwile i zdecydowal, ze moze jej cos niecos powiedziec. -To dobrze. Niestety, mam zle wiadomosci. Dzis wieczorem Casefikis i jego wspollokator z pokoju zostali zamordowani. Policja prowadzi sledztwo, ale mamy malo poszlak. -Zamordowani? Obydwaj? Dlaczego? Przez kogo? Przeciez to nie moglo byc bez przyczyny? Coz to za historia? Na litosc Boska! Nie, niech pan nic wiecej nie mowi. I tak nie powie mi pan prawdy... Mowila szybko. Jak gdyby nie mogla sie zatrzymac. -Nie tracilbym czasu na opowiadanie pani klamstw. Jestem pani winien dobra kolacje, ale dzis jestem zupelnie wykonczony. Czy pozwoli pani, ze wkrotce zatelefonuje? -Bardzo mi bedzie milo. Morderstwo nie wplywa dobrze na apetyt. Mam nadzieje, ze uda sie panu znalezc winowajce. W naszym szpitalu stykamy sie czesto ze skutkami zbrodni, ale w murach szpitala morderstwo jest wielka rzadkoscia. -Rozumiem, bardzo mi przykro, ze stalo sie to na terenie pani szpitala. Dobranoc, piekna pani. Prosze sie dobrze wyspac. -Zycze panu tego samego. Mam nadzieje, ze uda sie panu zasnac. Mark odlozyl sluchawke i natychmiast uswiadomil sobie ponura rzeczywistosc. Co dalej? Niewiele mogl zrobic do osmej trzydziesci rano poza utrzymywaniem lacznosci radiowej w drodze do domu. Samotne przesiadywanie w biurze, beznadziejne wygladanie przez okno nie mialy sensu. Poszedl wiec do Aspiryny, zawiadomil go, ze jedzie do domu i ze w drodze bedzie sie laczyl z biurem co pietnascie minut, bo musi sie koniecznie porozumiec ze Stamesem i Calvertem. Aspiryna w dalszym ciagu nie podniosl ani na chwile glowy znad krzyzowki. -Swietnie - powidzial calkowicie zaprzatniety swoja zagadka. Mark uznal to za pewny znak, ze noc bedzie spokojna. Pojechal przez Pennsylvania Avenue w kierunku domu. Na pierwszym rondzie jakis turysta, ktory nie wiedzial, ze ma pierwszenstwo przejazdu, zatarasowal caly ruch. Niech go szlag trafi, pomyslal Mark. Wreszcie Mark opuscil rondo i wjechal znow na Pennsylvania Avenue. Sunal spokojnie w strone domu, w ktorym mieszkal, a ktory nosil nazwe Tiber Island Apartaments. Byl pelen troski i niepokoju. Wlaczyl radio samochodowe, zeby wysluchac wiadomosci i choc na chwile zajac sie czyms innym. Tego dnia, nic szczegolnego sie nie wydarzylo, spiker mowil lekko znudzonym glosem. O konferencji prasowej prezydenta poswieconej ustawie dotyczacej kontroli broni palnej i pogarszajacej sie sytuacji w Poludniowej Afryce. Potem przeszedl do wiadomosci lokalnych; na George Washington Parkway doszlo do wypadku samochodowego, w ktorym dwa samochody wpadly do Potomaku. Wyciaga sie je obecnie z rzeki przy pomocy dzwigow i w swietle reflektorow. Czarny Lincoln i granatowy Ford. Tak przynajmniej twierdzi para nowozencow z Jacksonville, ktorzy spedzaja wakacje w Waszyngtonie. Poza ich zeznaniem nie ma jeszcze zadnych informacji. Granatowy Ford. Mimo ze Mark sluchal bardzo nieuwaznie, te slowa go uderzyly. Granatowy Ford? O Boze! Nie! Skrecil gwaltownie w Maine Avenue ryzykujac, ze zaczepi o pozarowy hydrant i pojechal szybko w strone Memorial Bridge. Byl tam juz dwie godziny temu. Na miejscu wypadku roilo sie wciaz od policjantow, a jeden pas autostrady zamykaly bariery. Przy jednej z nich policjant zatrzymal Marka, ktory pedzil jak szalony. W biegu pokazal swoja legitymacje, zwrocil sie do inspektora policji kierujacego akcja. Wytlumaczyl mu, ze obawia sie, iz jednym z samochodow moze byc woz prowadzony przez agenta Fbi. Czy sa jakies szczegoly? -Jeszcze nie wyciagnelismy wozow - odpowiedzial inspektor. - Mamy tylko dwoch swiadkow wypadku - jezeli to byl wypadek. Wydaje mi sie, ze cos tu nie gra. Powinnismy ich wydostac za jakies trzydziesci minut. Prosze mi dac znac, jezeli bedzie pan potrzebowal jakiejkolwiek pomocy. Mark wszedl na pobocze. Spojrzal na wielkie dzwigi i drobne postacie nurkow, ktorzy uwijali sie w swietle reflektorow po powierzchni wody. Te trzydziesci minut to byl caly wiek. Mark dygotal z zimna, ale czekal i obserwowal wszystko, co dzialo sie dokola. Minelo czterdziesci minut, potem piecdziesiat, godzina, wreszcie czarny Lincoln wynurzyl sie z wody. Wewnatrz znajdowaly sie zwloki jednego czlowieka. Musial byc ostrozny, bo mial zapiete pasy bezpieczenstwa. Policja natychmiast otoczyla woz. Mark podszedl do inspektora i zapytal go, kiedy wydobeda drugi samochod. -Niedlugo. Wiec ten Lincoln nie jest wasz? -Nie. Dziesiec minut, dwadziescia minut, wreszcie zobaczyl ciemnogranatowy dach drugiego samochodu, potem jego bok z jednym oknem czesciowo opuszczonym, wreszcie wynurzyl sie caly woz. W srodku znajdowali sie dwaj ludzie. Kiedy Mark zobaczyl numer rejestracyjny, po raz drugi tego dnia zwymiotowal. Pobiegl do inspektora i niemal placzac podal mu nazwiska pasazerow, a nastepnie ruszyl do przydroznego automatu telefonicznego. Nakrecil numer i spojrzal na zegarek, zeby sprawdzic godzine. Byla prawie pierwsza. Po pierwszym sygnale uslyszal znuzony meski glos: - Tak? -Juliusz - powiedzial Mark. -Jaki jest pana numer? Po trzydziestu sekundach aparat zadzwonil. -No, dobra, Andrews. Jest pierwsza w nocy! -Wiem, panie dyrektorze. Chodzi o Stamesa i Calverta. Nie zyja. Po chwili ciszy glos dyrektora zabrzmial juz normalnie. -Jest pan tego pewien? -Tak, panie dyrektorze. Mark opisal szczegoly wypadku, starajac sie mowic bez emocji czy smutku. -Prosze natychmiast zatelefonowac do Biura - zarzadzil Tyson - i, nie wspominajac o tym wszystkim, co mi pan przedtem przekazal - powiadomic ich, ale tylko o wypadku. Jutro rano prosze uzyskac jak najbardziej szczegolowe informacje od policji. Zjawi sie pan u mnie w biurze o siodmej trzydziesci, a nie o osmej trzydziesci. Wejdzie pan bocznym wejsciem na koncu budynku. Bedzie tam czekac ktos, kto wie, jak pan wyglada. Prosze sie nie spoznic. Teraz pojdzie pan do domu, przespi sie i wylaczy ze wszystkiego do jutra. My dwaj znamy cala sprawe, przydziele innych agentow do zadan, ktore panu przedtem powierzylem. Telefon umilkl. Mark zatelefonowal do Aspiryny - akurat on musial miec dzisiaj dyzur! - powiedzial mu o Stamesie i Calvercie i urwal rozmowe, zanim Aspiryna zdazyl mu zadac pierwsze pytanie. Wrocil do samochodu i powoli ruszyl do domu. Byla noc, na ulicach prawie pusto, nad miastem wisiala lekka mgla nadajac mu uroku niesamowitosci. Przy wjezdzie do garazu stal Simon, mlody Murzyn, dozorca. Lubil Marka, a jeszcze bardziej jego Mercedesa. Mark wydal na swoj samochod caly niewielki spadek po ciotce i nigdy nie pozalowal tej ekstrawagancji. Nie mial stalego miejsca w garazu i Simon zawsze parkowal mu woz - dla samej przyjemnosci siedzenia za kierownica tego wspanialego srebrnego Mercedesa Slc 580. Zazwyczaj Mark wymienial z nim kilka zartobliwych slow, ale dzis oddal mu tylko klucze i nawet na niego nie spojrzal. -Bede go potrzebowal o siodmej rano - powiedzial. - Boze, jaki ja jestem zmeczony! Zanim drzwi windy zamknely sie za nim z cichym sykiem, uslyszal, jak Simon uruchamia silnik. Wszedl do swojego mieszkania, do trzech pustych pokoi, zatrzasnal i zaryglowal drzwi. Nigdy przedtem tego nie robil. Rozebral sie, wrzucil przepocona koszule do kosza na brudna bielizne i okrazyl dwa razy pokoj. Umyl sie po raz trzeci tego wieczora, runal na lozko i zaczal wpatrywac sie w bialy sufit. Probowal wyciagnac jakies racjonalne wnioski z wydarzen tego dnia a takze probowal zasnac. Tak minelo szesc godzin. Sam nie wiedzial jak. A w Bialym Domu ktos jeszcze nie mogl zasnac przewracajac sie z boku na bok w swoim lozku. Abraham Lincoln, John F. Kennedy, Martin Luter King, John Lennon, Robert Kennedy. Ile jeszcze nieznanych albo wybitnych obywateli musi stracic zycie, zanim Kongres uchwali ustawe zakazujaca posiadania narzedzi zbrodni? -Kto jeszcze musi umrzec? - szepnela Florentyna. - Jezeli ja, to najwlasciwsza chwila bylaby... Obrocila sie i spojrzala na Edwarda. Na jego twarzy nie widac bylo nawet sladu takich niezdrowych mysli. 4 marca, piatek godz. #/6#27 rano Mark nie wytrzymal w lozku dluzej niz do wpol do siodmej. Wstal, wzial prysznic, nalozyl czysta koszule i inne ubranie. Spojrzal z okna swojego mieszkania ponad Kanalem Waszyngtonskim na park Wschodniego Potomaku. Za kilka tygodni zakwitna tam drzewa wisni. Za kilka tygodni... Zamknal za soba drzwi mieszkania z uczuciem zadowolenia, ze jest znowu w akcji. Simon, ktoremu udalo sie znalezc miejsce dla Mercedesa, podal mu kluczyki wozu. Pojechal wolno przez Szosta Ulice, skrecil w lewo w ulice G, potem w prawo, w Siodma. Poza ciezarowkami nie widac bylo zadnego wozu. Minal Muzeum Hirshhorna zwane powszechnie betonowym obwarzankiem, minal Narodowe Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej i wjechal w Independence Avenue. Na skrzyzowaniu Siodmej i Pennsylvania Avenue, tuz obok gmachu Panstwowego Archiwum, zatrzymalo go czerwone swiatlo. Mial niesamowite uczucie, zdawalo mu sie, ze wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia byly tylko zlym snem. Kiedy zjawi sie w biurze, zastanie tam, jak zwykle, Nicka Stamesa i Barry'ego Calverta. Ale kiedy spojrzal w lewo, tam gdzie na koncu pustej alei widac bylo sylwetke Bialego Domu, powrocil do rzeczywistosci. Na prawo, na drugim koncu tej samej alei polyskiwal oswietlony wczesnymi promieniami slonca Kapitol. A pomiedzy tymi dwoma budynkami - jak pomiedzy Cezarem i Kasjuszem, pomyslal Mark - stal gmach Fbi. A w nim dwaj samotni, obarczeni straszna tajemnica, igrajacy z przeznaczeniem ludzie. Dyrektor i on. Mark zaprowadzil samochod na parking znajdujacy sie na tylach budynku. Czekal na niego mlody czlowiek w granatowym blezerze, szarych flanelowych spodniach, ciemnych butach i gladkim niebieskim krawacie. Byl to jakby mundur Fbi. Anonimowy czlowiek, pomyslal Mark, za elegancki na tak wczesna godzine. Pokazal mu legitymacje i obaj poszli, bez slowa, do windy. Wjechali na siodme pietro, gdzie mlody czlowiek zaprowadzil Marka do poczekalni i kazal mu czekac. Siedzial przez dlugi czas nad starymi numerami "Time'a" i "Newsweeka" jak w poczekalni dentysty. Po raz pierwszy w zyciu zdarzylo mu sie, ze wolalby sie znajdowac raczej u dentysty. Raz jeszcze przebiegl mysla wszystkie wydarzenia ubieglego dnia, kiedy to z sytuacji czlowieka nie obarczonego zadna odpowiedzialnoscia, cieszacego sie drugim rokiem sluzby z ewentualnych pieciu w Fbi, dostal sie nagle w sama paszcze lwa. Byl tylko raz jeden w Centrali Biura, kiedy usilowal dostac tam prace. Nikt go wowczas nie uprzedzil, ze moglby sie znalezc w takiej sytuacji jak dzisiaj. Rozmawiano z nim o pensji, o premiach, o tym, jak pozyteczny i wartosciowy wybiera zawod - ale nikt nie wspomnial o greckich emigrantach i czarnych listonoszach z poderznietymi gardlami ani o przyjaciolach utopionych w Potomaku. Po chwili zaczal krazyc po pokoju. Staral sie zebrac mysli. Wczoraj mial miec wolny dzien, ale postanowil pracowac i zarobic na godzinach nadliczbowych. Byc moze inny agent na jego miejscu zjawilby sie szybciej w szpitalu i zapobiegl podwojnemu morderstwu. A gdyby wczoraj prowadzil granatowego Forda, to on, a nie Stames i Calvert, znalazlby sie na dnie rzeki. Gdyby... Zamknal oczy i poczul dreszcz na plecach. Z wysilkiem staral sie odepchnac od siebie przerazajaca mysl, ze wkrotce moze na niego przyjdzie kolej. Oczy Marka zatrzymaly sie na tablicy sciennej. Byl tam plakat, ktory glosil, ze w ciagu blisko szescdziesiecioletniej historii Fbi tylko 34 osoby zginely podczas pelnienia obowiazkow sluzbowych i tylko w jednym wypadku dwaj funkcjonariusze stracili zycie tego samego dnia. Od wczoraj tablica ta zdezaktualizowala sie, pomyslal Mark ze zgroza. Bladzac oczami po scianie zobaczyl duzy obraz, przedstawiajacy Kapitol, a obok, tej samej wielkosci wizerunek Sadu Najwyzszego; a wiec wladza ustawodawcza i prawo ida ramie w ramie. Na lewo wisialy portrety szesciu dyrektorow Fbi: byli to Hoover, Gray, Ruckelshaus, Kelley, a teraz grozny H.A.L. Tyson, znany wszystkim w Biurze pod akronimem Halt. Procz sekretarki dyrektora, pani Mcgregor, nikt nie znal jego imienia. Cale biuro od dawna bawilo sie w zgadywanke. Za jednego dolara kazdy mogl pojsc do pani Mcgregor, sekretarki Tysona od dwudziestu czterech lat, i rzucic jakies imie. Jezeliby ktos zgadl, wzialby cala pule, ktora w obecnej chwili wynosila juz 3516 dolarow. Mark rzucil imie Hektor. Pani Mcgregor rozesmiala sie tylko i do puli przybyl dolar. Jezeli ktos chcial zgadywac po raz drugi, musial ryzykowac drugiego dolara, ale jezeli wtedy przegrywal, placil kare dziesieciu dolarow. Wiele osob zaryzykowalo druga probe, totez pula byla coraz wieksza. Mark mial pomysl, ktory wydawal mu sie olsniewajaco prosty. Zajrzal do zbioru odciskow palcow. Ta kartoteka Fbi dzieli sie na trzy dzialy: wojskowy, cywilny i kryminalny, przy czym odciski palcow agentow Fbi znajduja sie w dziale kryminalnym. Zapewnia to latwiejsze wytropienie agentow, ktorzy popelniaja jakies przestepstwo i pomaga eliminowac tych agentow, ktorzy przychodza na miejsce przestepstwa i zostawiaja tam odciski swoich palcow. Do tego dzialu kartoteki malo kto zaglada. Mark uznal, ze postepuje bardzo sprytnie, kiedy zazadal karty Tysona. Urzednik podal mu: "Wzrost 183 centymetry, waga 83 kilogramy, wlosy ciemne, zawod: dyrektor Fbi. Imie i nazwisko H.A.L. Tyson". I tu tylko inicjaly: urzednik, jeszcze jeden anonimowy czlowiek w granatowym ubraniu, usmiechnal sie kwasno do Marka i mruknal dosc wyraznie, wkladajac karte z powrotem do pudelka: "Kolejny naiwniak, ktory myslal, ze uda mu sie zdobyc trzy patyki". Jakkolwiek Fbi pod rzadami dwoch poprzednich prezydentow nabralo bardziej politycznego charakteru, Kongres zatwierdzil Tysona bez trudu. Mial poszanowanie prawa we krwi. Jego pradziad pracowal dla Wells Fargo - zalozyciela pierwszej prywatnej poczty w Usa i jezdzil - uzbrojony w karabin - dylizansami na trasie San Francisco - Seattle, w stanie Waszyngton. Jego dziadek byl burmistrzem Bostonu, a zarazem szefem policji, dosc rzadka kombinacja. Ojciec, zanim odszedl na emeryture, byl cenionym adwokatem w Massachusetts. Nikogo wiec nie dziwilo, ze prawnuk zgodnie z tradycja rodzinna doszedl do wysokiego stanowiska. Krazyly o nim setki anegdot, ale Mark wiele sposrod nich uwazal za apokryfy. Nie bylo jednak watpliwosci, ze Tyson zdobyl decydujacy punkt w finalowym meczu Harvard - Yale, gdyz fakt ten byl zapisany w kronikach sportowych. Faktem bylo rowniez, ze na igrzyskach olimpijskich w 1948 roku w Londynie byl on jedynym bialym bokserem reprezentacyjnej druzyny Stanow Zjednoczonych. Nikt natomiast nie byl pewny, czy rzeczywiscie powiedzial prezydentowi Nixonowi, ze wolalby raczej sluzyc diablu, niz kierowac Fbi za jego kadencji. Tylko Richard Nixon moglby to potwierdzic, ale nikt z otoczenia pani Kane nie staral sie prostowac tej wersji. Zona Tysona zmarla przed pieciu laty na paraliz postepowy. Pielegnowal ja z wielkim poswieceniem przez dwadziescia dlugich lat. Czlowiek ten nie bal sie nikogo, a jego uczciwosc i prostolinijnosc zapewnily mu w oczach spoleczenstwa opinie znacznie lepsza, niz posiadali inni czlonkowie administracji. Po smierci Hoovera nastapil dla Fbi ponury okres upadku prestizu i dopiero Kelley i Tyson zdolali przywrocic instytucji dobra opinie, ktora cieszyla sie w latach trzydziestych i czterdziestych. Wlasnie ze wzgledu na osobe Tysona Mark zdecydowal sie poswiecic piec lat zycia pracy w Fbi. Mark zaczal bawic sie srodkowym guzikiem marynarki - przyzwyczajenie cechujace wszystkich agentow Fbi. Wbijano mu w glowe w czasie pietnastotygodniowego kursu w Quantico, ze marynarka agenta powinna byc zawsze rozpieta, aby dostep do pistoletu noszonego w kaburze na biodrze, a nigdy pod pacha, byl jak najlatwiejszy. Marka potwornie denerwowal fakt, ze seryjne filmy telewizyjne na temat Fbi zawsze pokazuja to inaczej. Kazdy agent Fbi, kiedy czuje zblizajace sie niebezpieczenstwo, zaczyna bawic sie srodkowym guzikiem marynarki, zeby upewnic sie, ze jest rozpieta. A Mark wlasnie teraz wyczuwal niebezpieczenstwo, ogarnal go lek przed nieznanym, strach przed H.A.L. Tysonem, strach, ktorego nie mogl zagluszyc najlatwiejszy nawet dostep do pistoletu firmy Smith i Wesson. Anonimowy mlody czlowiek w granatowej marynarce i o czujnym spojrzeniu powrocil do pokoju. -Dyrektor pana prosi. Mark wstal, wyprostowal sie, otarl spocone dlonie o spodnie i poszedl za anonimowym czlowiekiem przez poczekalnie do sanktuarium Tysona. Dyrektor podniosl glowe, wskazal reka fotel i zaczekal, az anonimowy urzednik wyjdzie i zamknie za soba drzwi. Nawet w pozycji siedzacej dyrektor robil wrazenie olbrzyma. Mial wielka glowe, mocno osadzona na silnych ramionach. Krzaczaste brwi pasowaly do niedbale wijacych sie kasztanowatych, kedzierzawych wlosow. Mozna by je wziac za peruke, gdyby nie to, ze posadzenie o taka kokieterie H.A.L. Tysona byloby nonsensem. Jego wielkie dlonie lezaly na blacie biurka, jakby sie bal, ze sie nagle odsunie. Na policzkach ceglaste rumience. Nie byl to jednakze rumieniec wywolany naduzyciem alkoholu, swiadczyl raczej o czestym przebywaniu na swiezym powietrzu. Tuz za fotelem Marka siedzial muskularny, gladko wygolony, milczacy mezczyzna. Policjant pilnowal policjanta. -Andrews - odezwal sie Tyson - przedstawiam panu zastepce dyrektora, Matthew Rogersa. Poinformowalem go o wszystkim. Dodamy panu dwoch ludzi do prowadzenia sledztwa. Szare oczy dyrektora patrzyly przenikliwie na Marka, jakby chcialy go przeszyc na wskros. -Stracilem wczoraj moich dwoch najlepszych ludzi. Nic, powtarzam, nic nie powstrzyma mnie od znalezienia tych, ktorzy sa za to odpowiedzialni. Nawet sam prezydent Stanow Zjednoczonych. Rozumie pan, Andrews? -Tak, panie dyrektorze - powiedzial Mark bardzo cicho. -Z komunikatow, ktore poslalismy do "New York Timesa" i do "Washington Post", wynika, ze to, co sie wczoraj wieczorem stalo, to zwykly wypadek samochodowy. Zadnemu dziennikarzowi nie powinno wpasc do glowy, ze morderstwa dokonane w szpitalu Wilsona sa zwiazane ze smiercia moich dwoch urzednikow. Nie moga miec powodu do takich podejrzen. Ostatecznie, co dwadziescia szesc minut ktos w tym kraju ginie z cudzej reki. Na biurku dyrektora lezala teczka z napisem: szef policji stolecznej. Wiec juz i policja tez mu podlegala. -My, panie Andrews... Mark poczul sie prawie zaszczycony tym "my". -My nie zamierzamy wyprowadzac ich z bledu. Starannie rozwazylem wszystko, co mi pan wczoraj zreferowal. Teraz sprobuje podsumowac sytuacje tak, jak ja widze. Prosze sie nie krepowac i przerywac mi, kiedy pan tylko uzna za stosowne. W normalnych warunkach Mark prawdopodobnie rozesmialby sie. Dyrektor otworzyl teczke. -A wiec tak. Grek chcial sie koniecznie widziec z szefem Fbi. Byc moze, ze gdybym sie o tym dowiedzial w pore, zgodzilbym sie. - Podniosl glowe. - Ale wracajmy do faktow. Casefikis zlozyl panu ustne zeznanie w szpitalu. Istotna jego trescia bylo przypuszczenie Greka, ze istnieje spisek w celu zamordowania prezydenta Stanow Zjednoczonych w dniu dziesiatego marca. Podsluchal te informacje podajac do stolu w czasie prywatnego obiadu, ktory odbywal sie w pewnym waszyngtonskim hotelu. Twierdzil, ze byl tam jakis senator. Czy dotychczas wszystko sie zgadza? -Tak, panie dyrektorze. Tyson ciagnal dalej: -Policja wziela odciski palcow zamordowanego i nie znalazla ich odpowiednikow ani w kartotekach federalnych, ani w kartotekach stolecznej policji. Totez musimy na razie uznac, szczegolnie wobec wypadkow, jakie mialy miejsce wczoraj wieczorem, ze Grek powiedzial prawde. Byc moze nie zrozumial wszystkiego, co uslyszal, dokladnie, ale jest pewne, ze trafil na zbrodnicza szajke, ktora zdecydowala sie na zamordowanie czterech ludzi w ciagu kilku zaledwie godzin. Mozemy chyba rowniez przyjac, ze kimkolwiek sa ci mordercy i stojacy za nimi ludzie, to w tej chwili sa przekonani, ze nie grozi im zadne niebezpieczenstwo, poniewaz zabili wszystkich, ktorzy mogli znac ich plany. Ma pan szczescie, mlody czlowieku. -Tak, panie dyrektorze. -Domysla sie pan chyba, ze sadzili, iz to pan znajduje sie w granatowym Fordzie? Mark skinal glowa. Od dziesieciu godzin mysl ta nie opuszczala go ani na chwile; mial nadzieje, ze nie przyszla ona do glowy pani Stames. -Zamierzam utwierdzic spiskowcow w ich poczuciu bezpieczenstwa i dlatego nie wydam zarzadzen zmieniajacych zajecia prezydenta na dzien dziesiatego marca. Przynajmniej na razie. Mark pozwolil sobie na postawienie pytania: -Panie dyrektorze, czy nie sadzi pan, ze naraza to prezydenta na wielkie niebezpieczenstwo? -Widzi pan, ktos, gdzies, moze nawet amerykanski senator planuje zamach na zycie prezydenta. Czlowiek ten nie zawahal sie zabic dwoch moich najlepszych urzednikow, Greka, ktory mogl go rozpoznac, i gluchego listonosza, ktorego jedyny zwiazek z ta sprawa polegal na tym, ze gdyby pozostal przy zyciu, moglby rozpoznac morderce Casefikisa. Jezeli wprowadzimy do akcji ciezkie dziala, to przestraszymy spiskowcow. Nie mamy wlasciwie zadnych poszlak i trudno nam bedzie ich zidentyfikowac. A jezeli nawet by sie to udalo, nie potrafilibysmy ich przygwozdzic. Jedyna szansa na schwytanie tych ludzi, to takie zachowanie sie z naszej strony, ktore upewniloby tych lajdakow, ze nic nie wiemy. Musimy tak dzialac do ostatniej chwili. Tylko w ten sposob zdolamy ich schwytac. Oczywiscie, jest mozliwe, ze juz sie przestraszyli i zrezygnowali ze swoich zamiarow, ale ja w to watpie. Ludzie ci posluzyli sie tak drastycznymi srodkami dla zrealizowania swoich zamiarow, ze musza miec bardzo wazne powody dla pozbycia sie prezydenta w dniu dwunastym marca. Musimy te powody wykryc. -Czy powiemy pani prezydent? -Nie, nie, jeszcze nie. Moj ty Boze, ona ma tyle spraw na glowie, ze jeszcze tylko by brakowalo, zeby musiala sie ogladac za siebie i zgadywac, ktory z senatorow jest Markiem Antoniuszem, a ktory Brutusem. -Co bedziemy robic przez nastepne szesc dni? -Naszym zadaniem, pana i moim, jest znalezienie Kasjusza. A czlowiek ten wcale nie musi byc chudy i wynedznialy. -A jezeli nie znajdziemy go? -zapytal Mark. -Wtedy juz tylko Bog bedzie mogl zbawic Ameryke. -A jezeli go znajdziemy? -Moze bedzie go pan musial zabic. Mark zamyslil sie. Jeszcze nigdy w zyciu nikogo nie zabil. A raczej jeszcze nigdy nie zabil nikogo swiadomie. Wzdragal sie nawet przed nadepnieciem na owada. Mysl, ze pierwszym czlowiekiem, ktorego mialby zabic, mogl byc senator Usa, byla - lagodnie mowiac - raczej malo atrakcyjna. -Niech sie pan na razie nie martwi. To prawdopodobnie nigdy nie nastapi. A teraz powiem panu dokladnie, jakie mamy plany. Poinformuje Stuarta Knighta, szefa Tajnej Sluzby, ze dwaj moi funkcjonariusze prowadzili dochodzenie w zwiazku z anonimowym listem stwierdzajacym, ze prezydent ma byc zamordowany w przyszlym miesiacu. Nie zamierzam go informowac o tym, ze w gre wchodzi jakis senator i ze moi ludzie zgineli w trakcie prowadzenia tych dochodzen. To nie jego sprawa. Byc moze, ze zaden senator nie jest w to zamieszany, a nie chce, aby ktokolwiek patrzyl na przedstawicieli narodu i zastanawial sie nad tym, ktory z nich jest potencjalnym zbrodniarzem. Zastepca dyrektora odchrzaknal i odezwal sie po raz pierwszy. -Sa tacy, ktorzy juz tak mysla o wiekszosci czlonkow Senatu. Tyson jakby nie uslyszal tych slow. -Andrews - ciagnal dalej - jeszcze dzis rano napisze pan raport dotyczacy panskiej rozmowy z Casefikisem i okolicznosci jego zamordowania. Odda go pan Grantowi Nanna. Niech pan nie wspomina o zamordowaniu Stamesa i Calverta. Nie chce, zeby te dwa wydarzenia kojarzyly sie komukolwiek ze soba. Napisze pan o grozbie zamachu na prezydenta, ale nie wspomni pan o tym, ze zamieszany jest w to jakis senator. Czy nie sadzi pan, ze jest to rozsadne, Matt? -Tak jest - odpowiedzial Rogers. - Jezeli zwierzymy sie z naszych podejrzen niepotrzebnym osobom, to zmusimy - byc moze - zamachowcow od zejscia w glebokie podziemie. Trzeba by bylo zaczac cala gre od poczatku - jezeliby los na to pozwolil. -Bardzo slusznie - pochwalil go dyrektor. - A wiec do rzeczy. Niech pan sie zastanowi, Andrews. Mamy stu senatorow. Jeden z nich moze nas zaprowadzic w prostej linii do spiskowcow. Panskim zadaniem jest znalezienie tego czlowieka. Moj zastepca pusci kilku mlodszych funkcjonariuszy na inne tropy. Nie musza znac szczegolow sprawy. Matt, na poczatek trzeba sie zajac restauracja. Zlota Kaczka, prawda? -Sprawdzic, ktory hotel w Georgetown urzadzal dwudziestego czwartego lutego obiad prywatny - dodal Rogers. -Nastepnie zajac sie szpitalem. Moze ktos z personelu zauwazyl jakichs podejrzanych ludzi na korytarzu albo na parkingu. Mordercy musieli sobie zapamietac naszego Forda, ktory stal za budynkiem w czasie, kiedy Calvert i Andrews indagowali Casefikisa. To byloby chyba na razie wszystko. -W porzadku - odpowiedzial dyrektor. - Okey, Matt, dziekuje ci. Nie chce ci juz zabierac czasu. Daj mi znac, jak tylko dowiesz sie czegos. -Oczywiscie - zastepca dyrektora wstal i opuscil pokoj. Mark siedzial i myslal. Zaimponowala mu klarownosc, z jaka dyrektor omawial sprawe. Musial miec mozg jak komputer. Tyson nacisnal guzik wewnetrznego telefonu. -Poprosze o dwie kawy. -Za chwile beda - odpowiedziala pani Mcgregor. -Panie Andrews, pan bedzie przychodzil do biura codziennie o siodmej rano, zeby zlozyc mi raport z poprzedniego dnia. Jezeli zdarzy sie cos waznego, prosze telefonowac, zawsze pod kryptonimem Juliusz. Ja bede uzywal tego samego imienia, kiedy bede do pana telefonowal. Kiedy uslyszy pan w sluchawce to imie, rzuca pan wszystko, co pan robi, i koncentruje sie na rozmowie. Czy to jasne? -Tak, panie dyrektorze. -A teraz sprawa najwazniejsza. Jezelibym nagle umarl albo zniknal, bedzie pan informowac jedynie i wylacznie ministra sprawiedliwosci, a Rogers zajmie sie reszta. Jezeli pan umrze, mlody czlowieku, to bedzie pan musial mnie pozostawic dalsze decyzje. Tyson usmiechnal sie po raz pierwszy, ale Mark nie docenil jego dowcipu. -Z panskich akt wynika, ze naleza sie panu dwa tygodnie urlopu. Wezmie je pan i to od dzisiaj po poludniu. Chce, zeby pan przestal oficjalnie pracowac w najblizszym czasie. Nanna juz wie, ze zostal pan czasowo przydzielony do mnie. Bedzie pan musial znosic moja obecnosc dzien i noc przez najblizsze szesc dni. Poza moja zmarla zona nikt jeszcze nie byl na to narazony. -A pan, panie dyrektorze, bedzie musial znosic moja obecnosc... - wymknelo sie Markowi nieopatrznie. Obawial sie, ze dyrektor urwie mu za to glowe, ale ten znowu sie usmiechnal. Pani Mcgregor zjawila sie z kawa, postawila tace na biurku i wyszla. Dyrektor wypil duszkiem cala filizanke i zaczal krazyc po pokoju jak tygrys po klatce. Mark nie ruszyl sie z krzesla, ale tez nie spuszczal oczu z Tysona, ktorego potezna sylwetka pojawiala sie w jego polu widzenia i znikala. Przechadzal sie rytmicznym krokiem przechylajac na boki wielka, kedzierzawa glowe. Przezywal cos, co jego podwladni nazywali procesem myslenia. -Przede wszystkim stwierdzi pan, ktorzy senatorowie znajdowali sie w Waszyngtonie dwudziestego czwartego lutego. Poniewaz bylo tuz przed weekendem, wiec wiekszosc tych panow rozproszyla sie po kraju, zeby wyglosic przemowienia lub odpoczac w towarzystwie rozpieszczonych dzieci. Wszyscy szanowali dyrektora za to, ze to, co mowil o ludziach za plecami, mowil im rowniez w twarz. Mark usmiechnal sie. Zaczynal sie czuc swobodniej. -Kiedy bedzie pan mial liste tych senatorow, ktorzy byli w miescie, sprobuje pan sie zorientowac, co mogloby laczyc tych ludzi. Wezmie sie pan osobno za Republikanow i za Demokratow, a nastepnie posegreguje wedlug ich funkcji partyjnych i prywatnych zainteresowan. Zorientuje sie pan, ktory z nich ma, albo mial, jakies powiazania z pania prezydent Kane. Powiazania wynikajace z przyjazni lub niecheci. Raport na ten temat ma byc gotowy na jutro rano. Wreczy mi go pan, kiedy sie spotkamy. Czy to jasne? -Tak, panie dyrektorze. -Jest jeszcze cos, co chcialbym, zeby pan zrozumial. Jak pan zapewne wie, sytuacja polityczna Fbi byla w ciagu ostatnich lat dziesieciu bardzo delikatna. Nasi wrogowie w Kongresie czekaja tylko na to, ze przekroczymy nasze ustawowe uprawnienia. Jezeli rzucimy nawet cien podejrzenia o zdrade stanu na czlonka Kongresu bez absolutnych dowodow winy, ci ludzie wypruja nam flaki. I chyba slusznie. Policja sluzaca w demokracji musi byc czysta jak lza i nie wolno jej podwazac instytucji politycznych kraju. Czysta jak zona Cezara. Rozumie pan? -Rozumiem, panie dyrektorze. -Od dzis mamy szesc dni, od jutra piec, a ja chce schwytac tego czlowieka i jego przyjaciol na goracym uczynku. Musimy pracowac dzien i noc. -Oczywiscie, panie dyrektorze. Dyrektor powrocil do swojego biurka i wezwal pania Mcgregor. -Prosze pani, to jest agent specjalny Andrews. W ciagu najblizszych szesciu dni bedzie scisle wspolpracowac ze mna nad bardzo delikatna sprawa. Kiedykolwiek zechce mnie zobaczyc, ma byc natychmiast wpuszczony. Chyba, ze akurat ktos u mnie bedzie, oczywiscie poza Rogersem. Wtedy prosze mnie zawiadomic, ze Andrews sie zglosil, a ja pozbede sie Rozmowcy. Andrews jest poza kolejka. -Rozumiem, panie dyrektorze. -I bede pani wdzieczny, jezeli zachowa to pani dla siebie. -Oczywiscie, panie dyrektorze. Dyrektor zwrocil sie do Marka: -A teraz niech pan jedzie do Waszyngtonskiego Biura i zabiera sie do roboty. Widzimy sie tutaj jutro rano o siodmej. Mark wstal. Nie zdazyl dopic kawy. Moze po szesciu dniach bedzie sie czul tak swobodnie, zeby moc zwrocic na cos takiego uwage szefowi. Uscisnal dlon Tysona i ruszyl ku drzwiom. Kiedy je otwieral, uslyszal znowu glos dyrektora: -Andrews, mam nadzieje, ze bedzie pan bardzo ostrozny. Musi sie pan rozgladac na wszystkie strony na raz! Mark poczul dreszcz na plecach, szybko wyszedl z pokoju, przebiegl korytarz i podszedl do windy starajac sie - przez caly czas - poruszac sie plecami do sciany. W hallu natknal sie na grupe turystow studiujacych listy goncze za dziesiecioma "najbardziej poszukiwanymi przestepcami Ameryki". Za tydzien moze znalezc sie wsrod nich senator! Po wyjsciu na ulice przemknal sie na druga strone Pennsylvania Avenue miedzy pedzacymi samochodami i znalazl sie w Waszyngtonskim Biurze Fbi. Nastroj, jaki panowal tam tego dnia, nie byl przyjemny. Zginelo dwoje ludzi, ktorych nie bedzie mozna po prostu zastapic przez nowe nominacje. Z dachow gmachu Fbi i Starej Poczty powiewaly flagi spuszczone do polowy masztu na znak zaloby po dwoch agentach. Mark poszedl prosto do gabinetu Granta Nanny, ktory w ciagu ostatniej nocy postarzal sie o dziesiec lat. Zgineli dwaj jego przyjaciele - jeden byl podwladnym, drugi szefem. -Siadaj, Mark. -Dziekuje. -Dyrektor rozmawial juz ze mna dzis rano. O nic go nie pytalem. Rozumiem, ze dzis od poludnia idziesz na dwutygodniowy urlop i ze przedtem dostane od ciebie notatke na temat tego, co sie stalo w szpitalu. Mam ja przekazac wyzej i dla naszego Biura sprawa ma sie na tym skonczyc. Bierze sie do niej Wydzial Zabojstw. Oni mi probuja wmowic, ze Nick i Barry zgineli w zwyklym wypadku samochodowym. -Tak mowia - powiedzial Mark. -Ja w to absolutnie nie wierze. No coz, ty znalazles sie po uszy w tej sprawie i moze uda ci sie przyskrzynic skurwysynow, ktorzy to zrobili. Jak ich znajdziesz, powyrywaj im jaja, a potem wezwij mnie do pomocy, bo jak ja dostane tych sukinsynow w rece... Mark spojrzal na Granta i taktownie odwrocil glowe, czekajac, az jego szef odzyska panowanie nad soba. -Rozumiem, ze po wyjsciu z tego pokoju nie wolno ci sie bedzie juz ze mna porozumiewac, ale jezeli bedziesz potrzebowal mojej pomocy, po prostu zatelefonuj. Tylko nie mow nic dyrektorowi, bo gdyby sie dowiedzial, pozabijalby nas. Do roboty, chlopcze. Mark poszedl prosto do swojego pokoju. Usiadl i napisal raport, krotki i ogolnikowy, tak jak mu kazal Tyson. Zaniosl go do Nanny, ktory przejrzal go i wrzucil do teczki z poczta. -Bardzo ladnie wszystko pogmatwales - skonstatowal. Mark nie odpowiedzial. Wychodzac z Waszyngtonskiego Biura - jedynego miejsca, w ktorym czul sie bezpiecznie - wpisal sie na odpowiedniej liscie. Wiedzial, ze w ciagu najblizszych szesciu dni bedzie mogl liczyc tylko na siebie. Ludzie ambitni marza o tym, zeby wiedziec, co maja w kartach na kilka najblizszych lat. On zgodzilby sie chetnie, zeby mu ktos przepowiedzial, co mialo sie z nim stac w ciagu nastepnego tygodnia. Tyson nacisnal guzik. Do gabinetu wszedl anonimowy mlody czlowiek w granatowym blezerze i szarych spodniach. -Obstawcie Andrewsa przez okragla dobe. Wyznaczycie szesciu ludzi na trzy zmiany i bedziecie mi skladac raporty co rano. Poza tym musze miec wszystkie informacje dotyczace jego osoby: wyksztalcenie, srodowisko, nawyki, rozrywki, wyznanie, przynaleznosc organizacyjna, wszystko to na jutro rano na szosta czterdziesci piec. Jasne? -Jasne, panie dyrektorze. Mark zdawal sobie sprawe, ze pracownicy senatorskich sekretariatow beda bardzo podejrzliwi w stosunku do agenta Fbi wypytujacego ich o chlebodawcow. Totez zaczal swoja dzialalnosc od Biblioteki Kongresu. Wspinajac sie na wysokie schody budynku przypomnial sobie film "Wszyscy ludzie prezydenta" i jak to dwaj dziennikarze, Woodward i Bernstein, traca bezowocnie niezliczona liczbe godzin poszukujac w tym budynku kilku kartek papieru. Szukali wtedy dowodow na to, ze Howard Hunt wyniosl pewne materialy dotyczace Edwarda Kennedy'ego. W pracy agenta, zarowno Fbi tropiacego morderce, jak i wscibskiego reportera, mrowcza praca papierkowa, nie blyskotliwe pomysly, decyduja niejednokrotnie o sukcesie albo porazce. Mark otworzyl drzwi z tabliczka "Wylacznie dla czytelnikow" i wszedl do glownej sali. Byla wielka, okragla, sklepiona, utrzymana w dyskretnych tonach zlota, bezu, rdzy i brazu. Caly parter wypelniony byl rzedami ciemnych, drewnianych, polokraglych biurek otaczajacych znajdujacy sie na jej srodku dzial wydawnictw podrecznych. Na pierwszym pietrze pomiedzy kolumnami arkad przeswitywaly polki, na ktorych staly niezliczone ilosci ksiazek. Mark podszedl do informacji i odpowiednim do nastroju wszystkich bibliotek przyciszonym glosem spytal urzednika, gdzie moglby znalezc biezace numery "Dziennika Kongresowego". -W czytelni dzialu prawnego, pokoj 244. -Jak sie tam idzie? -Prosze wrocic do hallu, minac katalogi, przejsc na druga strone budynku i pojechac winda na trzecie pietro. Czytelnia dzialu prawnego byla w bialym prostokatnym pokoju z trzema rzedami polek na ksiazki po lewej stronie. Z pomoca innego urzednika Mark znalazl "Dzienniki Kongresowe" lezace na ciemnobrazowych polkach podrecznej biblioteki, ktore ciagnely sie wzdluz prawej sciany. Wyciagnal gruba teke datowana 24 luty, usiadl z nia przy wolnym stoliku i rozpoczal zmudne przegladanie dziennika. Juz po trzydziestu minutach, wczytywania sie w debaty Senatu, Mark stwierdzil, ze sprzyja mu szczescie. Wielu senatorow musialo opuscic Waszyngton, podczas tego weekendu, bo wyniki glosowan imiennych z dwudziestego czwartego lutego wskazywaly, ze na sali nigdy nie bylo wiecej glosujacych niz szescdziesieciu. A ustawy, ktore poddawano glosowaniu, byly dostatecznie wazne, zeby sciagnac z zakamarkow Senatu, a nawet spoza gmachu wszystkich obecnych w miescie senatorow. Po wyeliminowaniu nazwisk tych sposrod nich, ktorzy, zgodnie z oswiadczeniami przedstawicielami obydwu partii, byli chorzy, albo ktorych nieobecnosc byla usprawiedliwiona w inny sposob, a po dodaniu tych, ktorych nie bylo na sali z powodu oficjalnych zajec, Mark naliczyl szescdziesieciu dwoch senatorow, ktorzy z cala pewnoscia znajdowali sie tego dnia w Waszyngtonie. Raz jeszcze sprawdzil nazwiska pozostalych trzydziestu osmiu. Byla to dluga i meczaca robota. Upewnil sie, ze wszyscy naprawde tego dnia byli poza Waszyngtonem. Spojrzal na zegarek. Byla dwunasta pietnascie. Nie mogl sobie pozwolic na marnowanie czasu na obiad. 4 marca, piatek godz #/12#30 Przybyli trzej mezczyzni. Nie lubili sie nawzajem i jedyna wiezia, jaka ich laczyla, byla nadzieja na dobry zarobek. To ich zgromadzilo w tym pokoju. Pierwszy znany byl jako Tony. Tak czesto zmienial imiona, ze nikt nie wiedzial, ktore bylo prawdziwe. Chyba ze rodzona matka, ale ona nie widziala go od dwudziestu lat, to znaczy od chwili, gdy opuscil Sycylie i pojechal do swojego ojca, a jej meza, do Ameryki. Maz opuscil ja dwadziescia lat wczesniej, wiec kolo zamknelo sie. Karta Tony'ego w kartotece przestepcow w Fbi stwierdzala: wzrost 170 centymetrow, waga 67 kilogramow, budowa srednia, wlosy ciemne, nos prosty, oczy brazowe, znakow szczegolnych brak. Byl tylko raz aresztowany i to pod zarzutem udzialu w napadzie na bank. Otrzymal dwa lata wiezienia ze wzgledu na poprzednia niekaralnosc. Jego karta nie zawierala informacji o tym, ze Tony byl wspanialym kierowca. Dowiodl tego wczoraj i gdyby ten niemiecki duren zachowal zimna krew, w tym pokoju byloby dzisiaj czterech ludzi, a nie trzech. Tony powiedzial szefowi: - Jezeli juz koniecznie chcesz zatrudnic Niemca, to kaz mu zbudowac ten przeklety samochod, a nie prowadzic go. Szef nie posluchal go i Niemiec znalazl sie na dnie Potomaku. Nastepnym razem na pewno zatrudnia Mario, kuzyna Tony'ego. Wtedy do zespolu dojdzie jeszcze jeden prawdziwy czlowiek. Bo nie mozna za takich uwazac eks_policjanta i malego Japonczyka, ktory nigdy nie odzywa sie slowem. Tony spojrzal na Xan Tho Huka, tego, co to nigdy nic nie mowil, chyba ze musial odpowiedziec na pytanie. Byl to wlasciwie Wietnamczyk, ktory uciekl do Japonii w 1973 roku. Gdyby wystapil na Olimpiadzie w Montrealu, niewatpliwie zdobylby zloty medal w strzelaniu z karabinu i stalby sie slawny. Jednakze Xan, majac na wzgledzie zupelnie inna kariere, uznal, ze lepiej bedzie nie eksponowac sie i wycofal sie z japonskich eliminacji. Trener nie mogl wydobyc z niego zadnych wyjasnien. Dla Tony'ego Xan byl po prostu parszywym Japoncem, jakkolwiek musial - choc z niechecia - przyznac, ze nie bylo drugiego czlowieka, ktory potrafilby wpakowac dziesiec kul z odleglosci osmiuset metrow w cel o powierzchni piecdziesieciu paru centymetrow kwadratowych. Tyle wlasnie wynosila powierzchnia czola Florentyny Kane. Japonczyk siedzial bez ruchu, ze wzrokiem wlepionym w Tony'ego. Jego powierzchownosc ulatwiala mu prace. Nikt bowiem nie mogl podejrzewac, ze czlowiek o tak marnej aparycji - 155 centymetrow wzrostu i 50 kilogramow - moglby byc tak znakomitym strzelcem. Wiekszosci ludzi ta umiejetnosc kojarzy sie ze wspanialymi postaciami kowbojow lub atletami o nordyckich rysach twarzy. Gdyby ktos nawet podejrzewal, ze ten czlowiek moze byc bezlitosnym morderca, to wyobrazalby sobie raczej, ze zabija golymi rekami stosujac garotte lub nunchaki, albo ze truje swoje ofiary. Sposrod trzech obecnych w pokoju mezczyzn Xan byl jedynym czlowiekiem zonatym. Mial cicha, lagodna zone, ktora wychowywala w tradycyjny wietnamski sposob dwie coreczki_blizniaczki, az ktoregos dnia amerykanscy zbrodniarze zabili i ja, i dziewczynki. Xan nie uronil ani jednej lzy, nawet kiedy stal nad zwlokami zony i pieknych, potwornie zmasakrowanych dzieci. Do tego momentu popieral poczynania Amerykanow w Wietnamie. Ale tylko do tej chwili. Stojac tak bez slowa, poprzysiagl im zemste. Zbiegl do Japonii i tam, jeszcze przez dwa lata po upadku Sajgonu, pracowal spokojnie w chinskiej restauracji i pobieral zapomoge, ktorej Amerykanie udzielali wietnamskim uchodzcom. Potem skontaktowal sie ze znajomymi z wietnamskiego wywiadu i zaofiarowal im wspolprace. Ale w obliczu malejacej aktywnosci amerykanskiej w Azji wywiad wietnamski potrzebowal raczej prawnikow niz zabojcow, wiec nie przyjeto jego oferty. Potem Xan probowal roznych prac w Japonii. W 1974 uzyskal japonskie obywatelstwo i paszport i rozpoczal nowa kariere. W odroznieniu od Tony'ego, Xan nie czul niecheci w stosunku do swoich towarzyszy pracy. Po prostu nie zastanawial sie nad nimi. Zostal wynajety do spelnienia waznego zadania, za ktore mial zostac dobrze wynagrodzony i ktore podjal sie wykonac tym chetniej, ze mogl przynajmniej czesciowo pomscic zbezczeszczone ciala zony i corek. Pozostali mezczyzni odgrywali male - mozna powiedziec - drugorzedne w stosunku do jego zadan role. Mial nadzieje, ze nie popelnia wiekszych bledow, bo on wykona swoje zadanie z pewnoscia wzorowo i za kilka dni powroci na Wschod. Do Bangkoku, czy Manili, moze do Singapuru - Xan nie byl jeszcze zdecydowany. Kiedy bedzie po wszystkim, zafunduje sobie dluzszy odpoczynek, na ktory bedzie go juz stac. Najniebezpieczniejszym chyba czlowiekiem w pokoju byl Ralf Matson. 185 centymetrow, barczysty, silnie zbudowany, mial wydatny nos i szeroki podbrodek i byl tym grozniejszy, ze posiadal wysoki stopien inteligencji. Przez piec lat pracowal jako specjalny agent Fbi, a po smierci Hoovera, operujac latwym argumentem lojalnosci wobec zmarlego szefa, wystapil z Biura. Przez te piec lat wiele sie nauczyl, mial mnostwo wiadomosci z dziedziny kryminologii. Zaczal od szantazowania ludzi, ktorzy obawiali sie ujawnienia tresci ich akt z kartoteki Fbi, ale teraz zabral sie do powazniejszych spraw. Nie ufal nikomu - tego tez nauczyl sie w Fbi, a juz na pewno nie glupiemu makaroniarzowi, ktory - jego zdaniem - pod lada naciskiem z pewnoscia cofnalby sie, zamiast isc dalej, ani tez zoltemu, skosnookiemu strzelcowi wyborowemu. Wszyscy trzej siedzieli i milczeli. Kiedy drzwi sie otworzyly, trzy glowy zwrocily sie natychmiast w ich strone, trzy glowy ludzi przyzwyczajonych do niebezpieczenstw i nie lubiacych niespodzianek. Kiedy rozpoznali dwoch wchodzacych mezczyzn, uspokoili sie natychmiast. Mlodszy z przybyszow palil papierosa. Zajal miejsce u szczytu stolu, jak przystalo na prezesa. Drugi usiadl obok Matsona na lewo od prezesa. Skineli glowami na znak powitania. Rejestracyjna karta wyborcza mlodszego z nich opiewala na nazwisko Petera Nicolsona, zas na jego metryce urodzenia widnialo imie i nazwisko Piotr Nicolaivich. Wszedzie na swiecie moglby uchodzic za szefa znanej firmy kosmetycznej. Mial na sobie ubranie od Chestera Barrie, buty od Loeba z Londynu, a krawat od Teda Lapidusa. Nie figurowal w zadnych rejestrach kryminalnych. Wlasnie dzieki temu mogl zajac glowne miejsce za stolem. Nie uwazal sie za przestepce: po prostu nie chcial, zeby sie cokolwiek zmienilo w dotychczasowych ukladach. Czlowiek ten nalezal do malej grupy milionerow z Poludnia, ktorzy zrobili fortuny na handlu bronia palna. Byl to kolosalny biznes. Zgodnie z druga poprawka do Konstytucji kazdy obywatel amerykanski ma prawo do posiadania broni i co czwarty mezczyzna w Ameryce z tego prawa korzysta. Zwykly pistolet czy rewolwer kosztuje zaledwie okolo 100 dolarow, ale cena bardziej skomplikowanego karabinka czy strzelby, symboli statusu spolecznego w tym kraju, dochodzila do dziesieciu tysiecy. Prezes zebrania i inni fabrykanci broni sprzedawali co roku miliony pistoletow i setki tysiecy strzelb. Zdolali namowic Ronalda Reagana do poparcia ich stanowiska odnosnie handlu bronia, ale wiedzieli, ze nie zdolaja tego zrobic z Florentyna Kane. Pani prezydent udalo sie juz przepchnac ustawe o kontroli broni przez Izbe Reprezentantow i bez zastosowania drastycznych srodkow to samo stanie sie niewatpliwie po debacie w Senacie. Totez prezes zasiadl u szczytu stolu wlasnie po to, zeby nic nie zmienilo sie w dotychczasowych ukladach. Otworzyl posiedzenie w sposob bardzo formalny, tak jakby to zrobil kazdy inny prezes na kazdym innym zebraniu. Na wstepie udzielil glosu Matsonowi, ktory mial zlozyc sprawozdanie z dotychczasowego przebiegu akcji. Wielki nos Matsona podniosl sie do gory, ciezka szczeka poruszyla sie. -Wlaczylem sie w pierwszy zakres fali Fbi - zaczal. W ciagu pracy w Fbi Matson - przygotowujac sie do przyszlej kariery kryminalnej - wykradl z biura jeden z przenosnych aparatow radiowych. Zabral go oficjalnie do jakiejs normalnej akcji, po czym zlozyl raport oswiadczajac, ze zgubil go. Otrzymal nagane i musial zaplacic rownowartosc, ale za te niewielka cene kupil sobie mozliwosc podsluchiwania rozmow i komunikatow Fbi. -Wiedzialem, ze Grek sie ukrywa na terenie Waszyngtonu i podejrzewalem, ze rana nogi zmusi go w koncu do pojscia do jednego z pieciu waszyngtonskich szpitali. Przypuszczalem, ze nie zwroci sie do prywatnego lekarza, bo to byloby zbyt kosztowne. Wtedy uslyszalem tego skurwysyna Stamesa na zakresie pierwszym... -Prosze bez przeklenstw - odezwal sie prezes. W czasie sluzby w Fbi Matson dostal czterokrotnie upomnienie od Stamesa. Totez nie oplakiwal jego smierci. -Wiec uslyszalem glos Stamesa - ciagnal dalej - na pierwszym zakresie. Byl w drodze do szpitala Woodrowa Wilsona i chcial, zeby przyslano ojca Gregory'ego do Greka. Wniosek byl ryzykowny, ale przypomnialem sobie, ze Stames byl Grekiem, a znalezienie ojca Gregory'ego nie bylo trudne. Zlapalem go w chwili, kiedy wychodzil. Powiedzialem mu, ze jego Grek zostal wypisany ze szpitala i ze posluga religijna nie jest mu wiecej potrzebna. Podziekowalem mu, oczywiscie. Poniewaz Stames nie zyje, nikt nie zajmie sie tym aspektem sprawy, a nawet jezeliby ktos go odkryl, to i tak od tego nie zmadrzeje. Udalem sie nastepnie do najblizszej cerkwi prawoslawnej, ukradlem sutanne, kapelusz, welon i krzyz i pojechalem do szpitala. Kiedy tam dotarlem, Stames i Calvert juz odjechali. Recepcjonistka powiedziala mi, ze powrocili do Fbi. Nie pytalem o szczegoly, bo nie chcialem, zeby mnie zapamietano. Dowiedzialem sie tylko, w jakim pokoju lezy Casefikis. Spal jak zabity. Poderznalem mu gardlo. Senator przymknal na sekunde oczy. -Jakis murzynski pomiot lezal na sasiednim lozku. Mogl on cos uslyszec, mogl zapamietac moja twarz. Nie chcialem ryzykowac, wiec jemu tez poderznalem gardlo. Senator poczul mdlosci. Nie zyczyl tym ludziom smierci. Prezesowi nawet nie drgnela powieka. Taka jest roznica pomiedzy amatorem i zawodowcem. -Potem zatelefonowalem do Tony'ego, ktory czekal w samochodzie. Podjechal pod Waszyngtonski Oddzial Biura i zobaczyl Stamesa i Calverta wychodzacych z budynku. Wtedy skontaktowalem sie z panem, szefie, a Tony wykonal rozkazy. Prezes podal mu niewielka paczke. Bylo w niej sto banknotow studolarowych. Zgodnie z amerykanskim zwyczajem kazdy jest oplacany zgodnie ze stanowiskiem i rezultatami pracy. Tak stalo sie i tym razem. Prezes skinal glowa. -Tony. -Kiedy ci dwaj wyszli z budynku Starej Poczty, poszlismy za nimi, tak jak nam kazano. Potem, jak przejechali przez Memorial Bridge, Niemiec wyprzedzil ich i jechal przed nimi. Kiedy zorientowalem sie, ze tak, jak przewidzielismy, skrecaja w George Washington Parkway, przekazalem to Gerbachowi przez radiotelefon. Czekal z wygaszonymi swiatlami w kepie drzew na srodku autostrady niecale dwa kilometry przede mna. Zapalil swiatla i zjechal niewlasciwa strona szosy w dol, a kiedy mineli Windy Run Bridge, zajechal im droge. Wtedy dodalem gazu i wyprzedzilem ich od lewej strony. Uderzylem ich bocznym poslizgiem z szybkoscia ponad stu kilometrow na godzine w tej samej chwili, kiedy ten durny Niemiec wjechal w nich od przodu. Reszte pan zna, szefie. Gdyby Niemiec nie stracil glowy - zakonczyl Tony swoja opowiesc - to bylby teraz tutaj z nami i osobiscie skladalby raport. -Co zrobiles z samochodem? -Pojechalem do warsztatu Maria, wymienilem blok silnika i tablice rejestracyjne, wyklepalem blotnik, wylakierowalem go i porzucilem na ulicy. Sam wlasciciel na pewno nie poznaly, gdyby go zobaczyl. Potem ukradlem inny samochod, Buick 1980 w dobrym stanie. -Gdzie? -W Nowym Jorku. W Bronxie. -W porzadku. Co godzina zdarza sie w tym kraju jedno morderstwo. Policja nie ma czasu na zajmowanie sie kazdym skradzionym samochodem. Prezes rzucil druga paczke na stol. Bylo w niej trzy tysiace dolarow w uzywanych piecdziesieciodolarowkach. -Tylko nie urznij sie, Tony. Bedziesz nam znow potrzebny. Prezes nie powiedzial do czego. -Xan! - zawolal. Zgasil papierosa i szybko zapalil drugiego. Oczy obecnych zwrocily sie na ponurego Wietnamczyka. Mowil po angielsku dobrze, choc z silnym akcentem. -Bylem w samochodzie z Tonym przez caly wieczor. Kiedy dostalismy rozkaz zalatwienia dwoch ludzi w Fordzie, pojechalismy za nimi przez most i na autostrade. Kiedy Niemiec zajechal Fordowi droge, ja przestrzelilem im tylne opony, na chwile zanim Tony uderzyl ich w bok. To trwalo trzy sekundy. Nie mieli zadnej szansy zapanowania nad wozem. -Jak mozesz wiedziec na pewno, ze to nie trwalo dluzej niz trzy sekundy? - zapytal prezes. -W czasie treningu tego dnia strzelalem celnie dwa razy w ciagu 2,8 sekundy. Zapanowalo milczenie. Prezes polozyl na stol jeszcze jedna paczke. Wyjal z niej plik banknotow piecdziesieciodolarowych. Wietnamczyk dostal dwa i pol tysiaca dolarow za kazdy strzal. -Czy ma pan jakies pytania, senatorze? Senator nie podniosl glowy, tylko lekko nia potrzasnal. Prezes odezwal sie znowu: -Z wiadomosci prasowych i z naszych wlasnych dochodzen wynika, ze nikt nie polaczyl ze soba tych dwoch incydentow. Ale Fbi nie jest tak glupie. Miejmy nadzieje, ze wyeliminowalismy wszystkich, ktorzy slyszeli to, co mowil Casefikis, jezeli w ogole mial cos do powiedzenia. Moze jestesmy przeczuleni. Ale w kazdym razie usunelismy wszystkich, ktorzy mieli kontakt z nim w szpitalu. Ciagle jednak nie jestesmy pewni, ze Grek wiedzial cos waznego. -Czy moge cos powiedziec, szefie? Prezes podniosl wzrok. Nikt sie tu nie odzywal nieproszony, jezeli nie mial czegos istotnego do zakomunikowania, rzecz dosc niezwykla na posiedzeniu zarzadu jakiejs amerykanskiej spolki. Prezes udzielil glosu Matsonowi. -Niepokoi mnie jedna mysl, szefie. Po co Nick Stames mialby pojechac do szpitala Wilsona? Wszyscy spojrzeli na niego, nie bardzo wiedzac, o co mu chodzi. -Z moich dochodzen i kontaktow wiemy, ze byl tam Calvert, ale wlasciwie nie jestesmy pewni, czy tez byl tam Stames. Jestesmy tylko pewni, ze poszli tam dwaj agenci i ze Stames zwrocil sie do ojca Gregory'ego z prosba, zeby poszedl do Greka. Wiemy tez, Stames jechal z Calvertem do siebie do domu. Z moich doswiadczen wynika, ze Stames nie pofatygowalby sie osobiscie do szpitala. Poslalby tam kogos innego... -Nawet jezeliby przypuszczal, ze sprawa jest powazna? - przerwal mu prezes. -On nie mogl wiedziec, ze sprawa jest powazna, bo agenci nie zlozyli mu jeszcze raportu. Prezes wzruszyl ramionami. -Fakty wskazuja na to, ze Stames pojechal do szpitala razem z Calvertem. Wyjechali z Waszyngtonskiego Biura Fbi tym samym samochodem, ktory przedtem byl zaparkowany przed szpitalem. -Wiem, szefie, ale wlasnie to mi sie nie podoba. Przemyslelismy wszystkie ewentualnosci, ale istnieje mozliwosc, ze trzej albo i czterej ludzie wyjechali z Waszyngtonskiego Biura i w takim razie istnieje jeszcze co najmniej jeden agent, ktory wie, co sie naprawde zdarzylo w szpitalu. -To jest bardzo malo prawdopodobne - wtracil sie senator. - Przekonacie sie o tym, kiedy mnie wysluchacie. Matson zacisnal zeby. -Widze, ze nie jestes zadowolony, Matson. -Nie, sir. -No, to dobrze, sprawdz to. Jezeli cos wykryjesz, dasz mi znac. Prezes nie zasypial gruszek w popiele. Teraz spojrzal na senatora. Senator pogardzal tymi ludzmi. Byli tak malostkowi, tak zachlanni. Mysleli tylko o pieniadzach i o tym, ze Kane moze je im odebrac. Przerazali go swoja brutalnoscia i przyprawial go o mdlosci sam ich widok. Nie powinien byl pozwolic temu gladkiemu i falszywemu lajdakowi Nicolsonowi dac takiej ilosci pieniedzy na swoj fundusz wyborczy - chociaz bez tego nigdy nie wygralby wyborow. Tyle forsy, a taka mala cena do zaplacenia: zdecydowany sprzeciw wobec wszystkich propozycji dotyczacych kontroli posiadania i handlu bronia. Co, u licha, przeciez byl i bez tego przeciwnikiem wszelkich takich pomyslow. Ale zamordowac prezydenta, zeby utracic ustawe - to szalenstwo. Jednakze prezes mial go w reku. -Drogi przyjacielu, albo bedziesz z nami wspolpracowal, albo ujawnimy wszystko - powiedzial lagodnie. - Musisz z nami wspolpracowac. Dla swojego dobra. Zadamy od ciebie tylko zakulisowych informacji i tego, zebys do dziesiatego marca stale urzedowal na Kapitolu. Badz rozsadny, przyjacielu, czy warto stracic dorobek calego zycia dla obrony tej Kane? Senator odchrzaknal. -Jest bardzo malo prawdopodobne, zeby Fbi znalo nasze plany. Pan Matson orientuje sie chyba, ze gdyby mieli jakiekolwiek podejrzenia, gdyby chociaz przez chwile przypuszczali, ze chodzi o wiecej niz o jedna z tysiecy grozb, ktorymi prezydent jest codziennie obsypywany, to natychmiast zawiadomiliby Tajna Sluzbe. A tymczasem, jak sprawdzil moj sekretariat, rozklad zajec prezydenta na ten tydzien pozostal nie zmieniony. Wykona caly program. Dziesiatego marca rano pojedzie na Kapitol i wyglosi przemowienie w Senacie... -Otoz to - przerwal mu Matson z pogardliwym usmiechem. - Wszystkie pogrozki wobec prezydenta, nawet najblahsze, sa rutynowo przekazywane Tajnej Sluzbie. A tych nie przekazano. Znaczy to chyba... -Ze oni o niczym nie wiedza - powiedzial zdecydowanie prezes. - Kazalem panu zbadac te sprawe. A teraz niech senator odpowie na znacznie istotniejsze pytanie: czy gdyby Fbi znalo szczegoly naszych planow, czy powiedzialoby o tym pani prezydent? Senator zawahal sie. -Nie, przypuszczam, ze nie. Chyba ze doszliby do wniosku, ze grozi jej konkretne niebezpieczenstwo w konkretnym dniu. W innym przypadku nie zmienialiby jej planow. Gdyby kazda pogrozka byla brana na serio, pani prezydent nie moglaby w ogole opuszczac Bialego Domu. Zeszloroczne sprawozdanie Tajnej Sluzby dla Kongresu mowilo o 1572 takich pogrozkach. Natomiast dochodzenie stwierdzilo, ze nie bylo ani jednej proby zorganizowania zamachu na jej zycie. 'tc 4 marca, piatek (c.d.) Prezes skinal glowa. -Wiec albo wiedza wszystko, albo nic. Jednakze Matson nie byl przekonany. -Jestem nadal czlonkiem Stowarzyszenia Bylych Agentow Specjalnych, wczoraj mielismy zebranie i nikt tam nic nie wiedzial. A ktos powinien byl juz cos slyszec. Potem poszedlem na drinka z Grantem Nanna, ktory byl kiedys moim szefem. Wydawal mi sie zupelnie nie przejety smiercia Stamesa, co wydawalo mi sie bardzo dziwne. Przyjaznil sie przeciez ze Stamesem. Nie moglem, oczywiscie, udawac zbyt wielkiej zaloby, bo nie bylem blisko ze Stamesem. Jestem niespokojny, bo cos tu nie gra. Dlaczego Stames pojechal do szpitala, dlaczego nikt z Biura nie mowi o jego smierci. -Okey, okey - powiedzial prezes. - Jezeli nie uda nam sie wykonczyc jej dziesiatego marca, to lepiej wycofajmy sie juz teraz. Uwazam, ze trzeba postepowac tak, jakby nic sie nie stalo, chyba ze cos sie skomplikuje. A to juz jest w panskich rekach, Matson. Jezeli nie da pan nam znaku, bedziemy wszyscy na miejscu w wyznaczonym dniu. A teraz zaplanujmy dalsze dzialania. Przede wszystkim trzeba sie zajac rozkladem zajec Kane na ten dzien. Kane - poza senatorem nikt z obecnych w pokoju nie nazywal jej "prezydentem" - Kane wyrusza z Bialego Domu o dziesiatej. W trzy minuty pozniej mija budynek Fbi, o dziesiatej piec przejezdza obok Pomnika Pokoju w polnocno_zachodnim narozniku placu przed Kapitolem. Normalnie podjechalaby pod wejscie prywatne, ale senator twierdzi, ze Kane chce wyciagnac z tej wizyty wszelkie mozliwe korzysci propagandowe. Zatrzyma sie wiec u stop Kapitolu, a wejscie na schody zajmie jej czterdziesci piec sekund. Wiemy, ze ten czas wystarczy Xanowi na wykonanie zadania. Kiedy Kane bedzie mijala gmach Fbi, ja bede ja obserwowal z rogu Pennsylvania Avenue. Tony tez tam bedzie i to z samochodem na wypadek, gdyby cos poszlo nie tak, a senator, ktory ma stac na stopniach Kapitolu, zatrzyma Kane, gdybysmy potrzebowali wiecej czasu. Najwazniejsza role do spelnienia w tej operacji ma Xan. Dopracowalismy jego ruchy co do ulamka sekundy. Wiec sluchajcie, i to uwaznie. Udalo mi sie wpakowac Xana do zalogi budowlanych, pracujacych przy odnawianiu frontonu Kapitolu. Zapewniam was, ze przelamanie oporu zwiazku zawodowego w stosunku do Azjaty nie poszlo mi latwo. Teraz ty, Xan. Xan podniosl glowe. Nie odezwal sie ani slowem od czasu, kiedy po raz ostatni zadano od niego jakiejs odpowiedzi. -Od prawie szesciu miesiecy prowadzone sa prace przy zachodniej fasadzie Kapitolu. Najbardziej zalezy na nich Kane, bo chce, zeby byly zakonczone na dzien jej drugiej inauguracji. W tym miejscu Xan usmiechnal sie. Wszystkie oczy skierowane byly na Wietnamczyka. -Juz od przeszlo czterech tygodni naleze do zalogi przedsiebiorstwa. Nadzoruje odbior materialow przywozonych na budowe, a wiec pracuje w biurze. Stamtad moge obserwowac ruchy wszystkich osob zwiazanych z budowa. Straznicy nie sa z Fbi ani z Tajnej Sluzby, ani z Cia, ale z Biura Ochrony Budynkow Panstwowych. Sa przewaznie znacznie starsi od wiekszosci agentow, nie brak wsrod nich emerytow. Jest ich szesnastu, pracuja po czterech na cztery zmiany. Wiem, gdzie pija, pala i graja w karty, wiem o nich wszystko. Nikt nie interesuje sie terenem budowy, ktory graniczy z najmniej uzywanym wejsciem do Kapitolu. Poza drobnymi kradziezami materialow budowlanych, straznicy nie maja zadnych problemow. W calkowitej ciszy Xan ciagnal dalej: -W samym srodku placu budowy umieszczony jest najwiekszy w Ameryce dzwig, zbudowany specjalnie przez firme American Hoist Co. Rozciagniety do pelnej wysokosci mierzy dziewiecdziesiat szesc metrow, a wiec dwa razy wiecej niz dopuszczalna wysokosc budynkow w Waszyngtonie. Nikt nie spodziewa sie niebezpieczenstwa od zachodniej strony Kapitolu i nikt nie wie, ze widocznosc ze szczytu jest tak dobra. Znajduje sie tam mala, kryta platforma, z ktorej oliwi sie bloki. Zeby to robic, trzeba czekac, az znajdzie sie w pozycji poziomej, rownolegle do ziemi. Jest to rodzaj pudelka dlugiego na metr dwadziescia, szerokiego na szescdziesiat siedem centymetrow i wysokiego na czterdziesci dwa centymetry. Spalem w nim przez ostatnie trzy noce. Widze stamtad doskonale cala okolice, a mnie nikt nie widzi, nawet z helikoptera Bialego Domu. W pokoju nadal panowalo milczenie. -Jak sie tam dostajesz? - zapytal senator. -Jak kot, panie senatorze. Wspinam sie. Idzie mi to latwo, bo jestem taki nieduzy. Wlaze tam po polnocy i wracam o piatej rano. Patrze na cale miasto, a na mnie nikt. -A czy dobrze widzisz stopnie Kapitolu? - zapytal prezes. -Wystarcza mi trzy sekundy - ciagnal dalej Xan. - Widze Bialy Dom jak na dloni. W ostatnim tygodniu moglem ja juz ze trzy razy zabic. Kiedy znajdzie sie na stopniach Kapitolu, bedzie latwym celem. Na pewno nie chybie... -Ale gdzie beda we czwartek robotnicy? - przerwal mu senator. - Przeciez moga chciec uzywac dzwigu. Tym razem usmiechnal sie prezes. -Drogi przyjacielu, w czwartek wybuchnie strajk. Chodzi, zdaje sie, o zaplate za godziny nadliczbowe. Zeby wzmocnic swoja pozycje przetargowa, robotnicy nie beda pracowac w dniu, w ktorym Kane zjawi sie na Kapitolu. Jedno jest pewne. Na terenie beda wylacznie starsi straznicy i zaden z nich nie wlezie na szczyt dzwigu, ktory ostatecznie doskonale jest widoczny z dolu, z wyjatkiem metrowej platforemki. Kiedy sie popatrzy z dolu, ma sie pewnosc, ze nawet mysz by sie tam nie zmiescila. Xan leci jutro do Wiednia i zda sprawe ze swojej podrozy w srode. Bedzie to nasze ostatnie spotkanie. Ale zaraz, Xan, czy masz juz puszke zoltej farby? - - Tak, ukradlem ja z placu budowy. Prezes powiodl wzrokiem dokola stolu. Wszyscy milczeli. -Doskonale. Tym razem chyba jestesmy lepiej zorganizowani niz poprzednio. Dziekuje ci, Xan. -Nie jestem zadowolony - powiedzial Matson pod nosem. - Cos tu nie gra. Wszystko to brzmi za latwo, jest za bardzo wydumane. -Bo ty, Matson, nauczyles sie w Fbi wszystko kwestionowac. Zobaczysz, ze tym razem przechytrzymy ich, bo my wiemy, co robimy, a oni nie maja o niczym pojecia. Nic sie nie boj. Bedziesz mogl wziac udzial w pogrzebie pani prezydent. Dolna szczeka Matsona drgala nerwowo. -Panu najbardziej zalezy na jej smierci. -A tobie za to placa - odparl prezes. - No, juz dobrze, spotykamy sie za piec dni i jeszcze raz omowimy plan. Dowiecie sie wtedy, gdzie kazdy z was bedzie w srode rano. Xan zdazy wrocic z Austrii. Prezes usmiechnal sie i zapalil kolejnego papierosa. Senator wyszedl bez slowa. W piec minut pozniej oddalil sie Matson. Po nastepnych pieciu Tony, wreszcie po kolejnych pieciu - Xan. W piec minut po jego odejsciu prezes zamowil obiad. 4 marca, piatek godz. #/4#00 po poludniu Mark byl tak glodny, ze nie mogl dluzej pracowac i wyszedl z biblioteki, zeby cos zjesc. Kiedy drzwi otworzyly sie, zobaczyl za nimi rzad szafek katalogowych i na jednej z nich napis: dzial "Medycyna - Mistyfikacja". Slowa te skojarzyly mu sie natychmiast z Elizabeth i wywolaly w jego wyobrazni obraz tej pieknej i dowcipnej dziewczyny, takiej, jaka zobaczyl po raz pierwszy w szpitalnym korytarzu ubrana w czarna spodnice i czerwona bluzke, w pantofelkach na wysokich obcasach. Twarz jego rozjasnil usmiech. Coz za przyjemnosc sprawia sama mysl, ze mozna do niej zadzwonic i znowu ja zobaczyc. Troche zaniepokoilo go to, ze tak bardzo tego pragnie. Wstapil do pobliskiego barku i zamowil hamburgera. Myslal o tym, co mowila i jak wygladala podczas ich ostatniego spotkania. Nagle wstal i zadzwonil do szpitala Wilsona. -Zaluje bardzo, ale doktor Dexter ma dzisiaj wolny dzien - odpowiedziala pielegniarka. - Moge poprosic pania doktor Delgado. -Dziekuje - odparl Mark - ale to nie to samo. Wyszukal w notatniku domowy numer telefonu Elizabeth i wykrecil go. Zdziwil sie, ze byla w domu. -Halo, Liz, tu Mark. Czy moge pania zaprosic na kolacje? -Zawsze obietnice. Ciagle zyje obietnica wielkiego befsztyka. -To dobrze. Mam dzis paskudny dzien i pani jedna moglaby go rozjasnic. -Widze, ze nie jest pan w najlepszym humorze. Moze to rzeczywiscie poczatek grypy? -Nie, to chyba nie grypa, tyle ze jak mysle o pani, to mi dech zapiera. Chyba wylacze sie, zanim zsinieje. Stwierdzil z przyjemnoscia, ze Elizabeth sie smieje. -Niech pan przyjdzie o osmej. -Swietnie. Do wieczora. -Niech pan uwaza na siebie. Odlozyl sluchawke i uswiadomil sobie, ze sam tez smieje sie od ucha do ucha. Spojrzal na zegarek. Czwarta trzydziesci. Doskonale. Jeszcze trzy godziny w bibliotece, a potem juz tylko Liz. Wrocil do ksiazek i przegladania zyciorysow szescdziesieciu dwoch senatorow. Mark skoncentrowal sie przez chwile na osobie pani prezydent. To nie byl w koncu byle jaki prezydent. To byla pierwsza kobieta_prezydent. Czy istnial moze zwiazek pomiedzy zamierzona zbrodnia a smiercia obu Kennedych? Jednym slowem, czyzby zwolennicy teorii spisku mieli racje? Dlaczego Tyson w ogole o tym nie wspomnial? Czy w tamte morderstwa zaplatani byli jacys senatorowie? A moze i tym razem jakis samotny szaleniec dzialal calkowicie na wlasna reke? Lee Harvey Oswald i Sirhan Sirhan. Jeden nie zyje, drugi siedzi w wiezieniu, a jednak nie ma w gruncie rzeczy jasnosci co do motywow dokonanych przez nich zbrodni. Byli ludzie, ktorzy twierdzili, ze smierc Johna Kennedy'ego byla dzielem Cia, poniewaz po klesce w Zatoce Swin zagrozil, ze ja wykonczy. Inni uwazali, ze byla to zemsta Castro i przypominali, ze Oswald na dwa tygodnie przed zamachem mial spotkanie z kubanskim ambasadorem w Meksyku, o czym Cia byla poinformowana. Minelo trzydziesci lat od tego zdarzenia i nadal nikt nic na pewno nie wiedzial. Jay Sandberg, kolega i wspollokator Marka z czasow studiow prawniczych w Yale, twierdzil, ze spisek byl dzielem najwyzszych osobistosci w Fbi. Tam wiedziano o wszystkim, ale trzymano jezyk za zebami. Mozliwe, ze Tyson i Rogers takze naleza do tych, co wiedza. Ze kazali mu prowadzic to beznadziejne sledztwo tylko po to, zeby zajac jego czas. Przeciez nie pozwolili mu pisnac slowka o szczegolach wczorajszego dnia nawet Grantowi Nannie. Jezeli istnieje spisek, to komu o tym powiedziec? Chyba tylko samemu prezydentowi. Ale jak sie do niej dostac? Moze zatelefonowac do Jaya Sandberga, ktory przestudiowal tak dokladnie historie morderstwa braci Kennedych. Jezeli ktos moze sie czegos domyslac, to chyba wlasnie Sandberg. Mark powrocil do automatu telefonicznego, sprawdzil numer Sandberga w nowojorskiej ksiazce i wykrecil go. W sluchawce odezwal sie zimny kobiecy glos: -Halo? - Oczami wyobrazni zobaczyl smuge kokainowego dymu ulatujacego w powietrze razem z tym zimnym glosem. -Chcialbym mowic z Jayem Sandbergiem. -Och - nowa smuga dymu - jest jeszcze w pracy. -Czy moze mi pani podac jego numer? Puscila jeszcze jeden klab dymu, podala mu numer i odwiesila sluchawke. No, no, pomyslal Mark. Prawdziwa dama z eleganckiej dzielnicy Nowego Jorku! Teraz uslyszal inny, cieplejszy glos mowiacy irlandzkim akcentem. -Tu Sullivan i Cromwell. Mark slyszal o tej solidnej kancelarii adwokackiej. Niektorzy jego przyjaciele robili kariere. -Poprosze Jaya Sandberga. -Lacze pana. -Sandberg. -Hej, Jay! Tu Mark Andrews. Ciesze sie, ze cie zlapalem. Dzwonie z Waszyngtonu. -Halo, Mark, dobrze, ze dzwonisz. Jak ci sie zyje wsrod goryli? Ra_ta_ta_ta i te de? -To sie zdarza. Poradz mi, gdzie moglbym znalezc dokumentacje dotyczaca wszystkich prob zamordowania Edwarda Kennedy'ego, a zwlaszcza tej historii, ktora miala miejsce w Massachusetts, w 1979 roku. Pamietasz? -Oczywiscie. Aresztowano wtedy trzech ludzi. Niech sobie przypomne... no tak, zwolniono wszystkich. Jeden zginal w 1980 roku w wypadku samochodowym, drugi zostal pchniety nozem podczas bojki w San Francisco i zmarl. To bylo w 1981 roku. A trzeci zniknal w tajemniczych okolicznosciach w rok potem. Moge cie zapewnic, ze to byl na pewno spisek. -Przez kogo zorganizowany? -Mafia chciala usunac Edwarda Kennedy'ego w 1976 roku, bo domagal sie sledztwa w sprawie smierci dwoch oprychow, Sama Giancana i Johna Rosselli. Teraz nienawidza jeszcze bardziej pani Kane z powodu ustawy o kontroli broni palnej. -Mafia? Ustawa o kontroli broni palnej? Gdzie moglbym znalezc wiecej szczegolow tych spraw? -Moge cie zapewnic, ze nie w raportach Komisji Warrena ani w materialach z pozniejszych dochodzen. Znajdziesz je chyba najpredzej w ksiazce Carla Oglesby "Jankesi i wojny kowbojskie". Mark zapisal sobie ten tytul. -Dziekuje ci za pomoc. Jezeli bede jeszcze czegos potrzebowal, to znowu zadzwonie. Jak ci leci w tym Nowym Jorku? -Swietnie, bardzo dobrze. Jestem jednym z miliona prawnikow, ktorych zadaniem jest kamuflowanie bankructwa Nowego Jorku. Trzeba sie spotkac i pogadac, Mark. -Koniecznie, zglosze sie za najblizszym pobytem w Nowym Jorku. Mark powrocil do biblioteki. Klebilo mu sie w glowie. Moze to Cia, moze to Mafia, moze jakis wariat, moze Halt Tyson, wszystko bylo mozliwe. Poprosil bibliotekarke o ksiazke Carla Oglesby. Po chwili otrzymal bardzo zczytany tom. Wydawca: Sheed Andrews and Mcmeel, 6700 Squibb Road, Mission, Kansas. Wygladalo na ciekawe czytadlo, ale postanowil na razie powrocic do zyciorysow senatorow, jako do najpilniejszego zadania. Spedzil dalsze dwie godziny starajac sie wyeliminowac senatorow, ktorzy byli bez watpienia poza podejrzeniami i szukajac tych, ktorzy mieli motywy do usuniecia z drogi pani Kane. Ale nie zaszedl daleko. -Przepraszam pana, ale zamykamy - zwrocila sie do niego mloda bibliotekarka ze sterta ksiazek na reku. Widac bylo, ze bardzo chce juz isc do domu. - Zamykamy o siodmej trzydziesci. -Jeszcze dwie minuty, dobrze? Juz koncze. -Prosze bardzo - odpowiedziala. Uginala sie pod grubymi tomami raportow z obrad Senatu za lata 1971_#1973, ktorych nikt procz niej chyba nigdy nie otworzyl. Mark przebiegl oczami swoje notatki. Wsrod szescdziesieciu dwoch nazwisk "podejrzanych" znajdowali sie liczni "prominenci". Byl tam senator Alan Cranston z Kalifornii, okreslany czesto jako "liberalny naganiacz Senatu", Ralph Brooks z Massachusetts, ktorego Florentyna Kane zwyciezyla na konwencji Partii Demokratow, przywodca wiekszosci Robert C. Byrd z Zachodniej Wirginii, Henry Dexter z Connecticut, ojciec Elizabeth... Mark zadrzal na te mysl. Byl jeszcze Sam Nunn, powazany senator z Georgii, Robert Harrison z Poludniowej Karoliny, czlowiek wyksztalcony i swiatowiec, znany z umiejetnosci parlamentarnych, Marvin Thornton, ktory zajal miejsce opuszczone przez Edwarda Kennedy'ego w 1980 roku, Mark O. Hatfield, liberal, ale wierny Republikanin z Oregonu, Hayden Woodson z Arkansas, nalezacy do nowej generacji poludniowych Republikanow, William Cain z Nebraski, zagorzaly konserwatysta, ktory w wyborach w 1980 roku kandydowal jako niezalezny, a takze Birch Bayh z Indiany, czlowiek, ktory wyciagnal Teda Kennedy'ego z rozbitego samolotu w 1967 roku i prawdopodobnie uratowal mu wtedy zycie. Szescdziesieciu dwoch podejrzanych, pomyslal Mark. I tylko szesc dni! A dowody musza byc murowane. Ale dzisiaj nie dalo sie juz nic zrobic. Wszystkie rzadowe budynki zaczynaly sie zamykac. Mark mial nadzieje, ze dyrektor takze czegos sie dowiedzial i ze mozna bedzie ograniczyc liste szescdziesieciu dwoch nazwisk do jakiejs sensownej liczby. Szescdziesiat dwa nazwiska i szesc dni! Wrocil na parking po swoj samochod. Za przywilej przebywania na urlopie placil szesc dolarow dziennie. Wreczyl dozorcy pieniadze i pojechal do swojego mieszkania, ktore miescilo sie w poludniowo_zachodniej czesci Ulicy N. Bylo po godzinie szczytu i ruch byl nieco mniejszy. Mark rzucil klucze Simonowi i zawolal przez ramie: -Tylko sie przebiore i zaraz znowu wyjezdzam! Poszedl do windy i pojechal do siebie, na osme pietro. Wzial prysznic, ogolil sie pospiesznie i ubral sie bardziej swobodnie niz na spotkanie z dyrektorem. Czas na przyjemniejsza czesc dnia. Kiedy zszedl na dol, jego woz stal obrocony frontem do wyjazdu tak, zeby - jak mawial Simon - mial szybki start. Pojechal do dzielnicy Georgetown, skrecil w prawo w Trzydziesta Ulice i zaparkowal przed domem Elizabeth. Byla to niewielka elegancka willa z czerwonej cegly. Albo bardzo dobrze zarabiala, albo dostala ja od ojca. Od ojca! Przypomnial mu sie nagle... Stala w progu i wygladala rownie pieknie, jak w jego marzeniach. To dobrze. Miala na sobie dluga czerwona suknie ze stojacym kolnierzykiem, ktora pasowala doskonale do jej ciemnych oczu i wlosow. -Czy wejdzie pan do srodka, czy zostanie przed drzwiami, jak chlopiec na posylki? -Postoje i bede sie na pania gapil. Zawsze urzekaly mnie piekne, ale i madre kobiety. Czy nie uwaza pani, ze to dobrze o mnie swiadczy? Elizabeth rozesmiala sie i zaprowadzila go w glab mieszkania. -Niech pan siada. Mysle, ze drink dobrze panu zrobi. Podala mu szklanke piwa, o ktore poprosil, i usiadla w fotelu. -Przypuszczam, ze nie ma pan ochoty mowic o tej strasznej historii z moim listonoszem? -Nie - przyznal Mark - wole o tym nie mowic i to z roznych powodow. Elizabeth usmiechnela sie ze zrozumieniem. -Mam nadzieje, ze schwyta pan lajdaka, ktory to zrobil - powiedziala i spojrzala mu prosto w oczy. Wstala i odwrocila plyte. - Czy pan lubi te muzyke? - zapytala juz wesolym tonem. -Nie jestem wielkim wielbicielem Haydna. Przepadam za Mahlerem, Beethovenem, Aznavourem i pania. Zarumienila sie lekko. -Kiedy wczoraj wieczorem nie zjawil sie pan, zadzwonilam do panskiego biura - przyznala sie nagle Markowi. Zaskoczylo go to, ale i ucieszylo. - Odezwala sie jakas dziewczyna. Powiedziala, ze pana nie ma, ale ze jest pan bardzo zajety, wiec nie zostawilam zadnej wiadomosci. -To byla Polly. Ma wielki instynkt opiekunczy. -I jest ladna? - usmiechnela sie Elizabeth z pewnoscia siebie kobiety, ktora wie, ze jest piekna. -Ani tak, ani nie. Ale zapomnijmy o Polly. Pani musi byc glodna, ale ja nie dam pani tego dawno obiecanego befsztyka. Zamowilem stolik w Tio Pepe na dziewiata. -Swietnie - powiedziala. - skoro udalo sie panu zaparkowac woz, to moze pojdziemy piechota? -Doskonale. Wieczor byl piekny i chlodny, a Mark odczuwal potrzebe spaceru na swiezym powietrzu. Przeszkadzala mu tylko nieodparta chec ogladania sie za siebie. -Rozglada sie pan za inna kobieta? - zagadnela go Elizabeth. -Alez skad! - zaprzeczyl. - Jakzebym mogl majac przy sobie pania? - zareplikowal lekkim tonem. Zrozumial, ze jest podejrzliwa. Zmienil szybko temat. - Czy pani lubi swoja prace? -Prace? - zdziwila sie Elizabeth, jakby nie uwazala tego, co robi, za prace. - Pan ma na mysli moje zycie? Ja ta praca zyje. Przynajmniej do tej pory. Spojrzala na Marka z powaga. -Ale nienawidze tego szpitala. Jest zbiurokratyzowany, stary i brudny, pelen malych urzednikow, ktorym wlasciwie wcale nie zalezy na tym, zeby pomagac ludziom. Dla nich to jest po prostu sposob zarabiania na zycie. Nie dalej jak wczoraj musialam zagrozic, ze odejde, zeby zmusic dyrekcje do pozostawienia w szpitalu bezdomnego, samotnego starca. Szli Trzydziesta Ulica. Mark z przyjemnoscia sluchal, jak Elizabeth mowi o swojej pracy. Byla ozywiona, pewna siebie, ale nie byla zarozumiala, co tak czesto cechuje zawodowo pracujace kobiety. Mowila o sentymentalnym Jugoslowianinie, ktory spiewal teskne piesni o milosci w tym swoim niezrozumialym jezyku, podczas gdy robila mu opatrunek i ktory, w porywie wdziecznosci i sympatii, ugryzl ja nagle lekko w ucho. Mark smiejac sie ujal ja pod ramie. -Powinna pani zazadac dodatku za narazanie zycia na sluzbie. -Nie mialabym do niego zalu, gdyby tak nie falszowal. Kierowniczka sali zaprowadzila ich do stolika tuz przy parkiecie, na ktorym za chwile mialy sie odbywac wystepy. Ale Mark zaprotestowal i poprosil o stolik w glebi sali, w kacie. Pod pretekstem, ze tam bedzie mozna swobodniej rozmawiac. Usiadl tylem do sciany. Wiedzial, ze wybor tego stolika i tak nie przekona Elizabeth. Musiala zrozumiec, ze cos jest nie w porzadku, ale nie chciala zadawac mu pytan. Mlody kelner o sniadej twarzy zapytal, jakie podac koktajle. Elizabeth poprosila o margerite, Mark o szprycera. -Co to jest szprycer? - zainteresowala sie Elizabeth. -Biale wino, pol na pol z woda sodowa i mnostwo lodu. Nie ma nic wspolnego z Hiszpania. Taki James Bond dla ubogich. Rozesmiala sie. Pod wplywem milej atmosfery lokalu Mark powoli rozluznial sie. Odprezyl sie po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin. Rozmawiali o filmach, o muzyce, ksiazkach i uniwersytecie Yale. W swietle swiec na pieknej twarzy Elizabeth malowala sie to powaga, to wesolosc. Mark byl nia coraz bardziej oczarowany. Przy calej swojej inteligencji i samodzielnosci miala w sobie mnostwo kobiecosci i wdzieku. Zamowili paelle. Mark pytal Elizabeth, jak jej ojciec zostal senatorem, jak przebiegala jego kariera, o jej dziecinstwo w Connecticut. Mial wrazenie, ze niezbyt chetnie podejmuje ten temat. Trudno mu bylo zapomniec o tym, ze jej ojciec figuruje na liscie podejrzanych. Sprobowal przeniesc rozmowe na osobe jej matki. Wtedy Elizabeth odwrocila oczy i zdawalo mu sie, ze zbladla. Po raz pierwszy przeszylo go przykre uczucie podejrzliwosci, ktore zaklocalo mu jasna wizje osobowosci Elizabeth, i napelnilo go lekkim niepokojem. Byla jego pierwsza piekna przygoda od dluzszego czasu, bronil sie przed utrata zaufania do niej. Czyzby to bylo mozliwe? Czy mogla byc w to zamieszana? Nie, oczywiscie, ze nie. Trzeba przestac o tym myslec. Rozpoczely sie wystepy hiszpanskich artystow. Mark i Elizabeth przestali rozmawiac. Elizabeth odwrocila sie twarza do parkietu, wiec Mark nie mogl sie jej przygladac, ale sam fakt, ze obok niej siedzi, sprawial mu przyjemnosc. Kiedy wystepy sie skonczyly, byla juz godzina jedenasta pietnascie. Skonczyli paelle, zamowili deser i kawe. -Czy zapali pani cygaro? -Nie, dziekuje - rozesmiala sie Elizabeth. - Doscignelysmy was we wszystkim, ale nie musimy malpowac waszych zlych przyzwyczajen. -To mi sie podoba. Jestem pewny, ze bedzie pani pierwsza kobieta ministrem zdrowia. -Chyba nie - odpowiedziala. - Tak wysoko na pewno nie zajde. -Bede musial sie bardzo starac, zeby utrzymac sie w biurze na tym samym poziomie, co pani. -A moze przez jakas kobiete nie zostanie pan dyrektorem Fbi? -Jezeli nie zostane dyrektorem Fbi, to nie z powodu kobiety - odparl Mark tajemniczo. -Oto kawa, se~norita, se~nor! Jeszcze nigdy w zyciu Mark nie mial ochoty pojsc do lozka z kobieta prosto z pierwszej randki. Dzisiaj tez nie byl pewny, czy to ma sens, zreszta nie przewidywal takiej mozliwosci. Zaplacil rachunek, zostawil dobry napiwek, pogratulowal tancerce, ktora pila kawe siedzac przy stoliku niedaleko wyjscia. Na ulicy wialo teraz nocnym chlodem. Mark znowu dyskretnie rozejrzal sie na wszystkie strony. Kiedy przechodzili przez ulice, wzial Elizabeth za reke i juz jej nie puscil. Szli rozmawiajac bez przerwy. Wiedzieli, co sie z nimi dzieje. Mark pragnal jej coraz bardziej. Spotykal sie ostatnio z wieloma dziewczynami, ale z zadna nie mial ochoty trzymac sie za rece, ani przedtem, ani potem. Posepnial z minuty na minute. To chyba strach tak go rozmiekczal. Jakis samochod jechal za nimi. Mark zesztywnial, ale Elizabeth nie zwrocila na to uwagi. Woz zwolnil, zrownal sie z nimi, wreszcie stanal. Mark rozpial guzik marynarki. Bal sie znacznie bardziej o Elizabeth niz o siebie. Nagle drzwiczki samochodu otworzyly sie i wyskoczyla czworka nastolatkow - dwie dziewczyny i dwoch chlopcow. Pobiegli do pobliskiego baru z hamburgerami. Pot wystapil Markowi na czolo. Puscil reke Elizabeth. Spojrzala na niego ze zdziwieniem. -Cos jest bardzo nie tak, prawda? -Aha - odpowiedziala - ale prosze mnie o nic nie pytac. Ujela jego reke i silnie ja scisnela. Ruszyli w dalsza droge. Mark zamilkl. Ogarnelo go nagle okropne wspomnienie potwornych wydarzen poprzedniej nocy. Kiedy doszli do drzwi domu Elizabeth, byl juz znowu zatopiony myslami w swiecie, ktorego tajemnice znal tylko on i Halt Tyson. -Bylo mi z panem bardzo milo, to znaczy wtedy, kiedy byl pan myslami ze mna - usmiechnela sie Elizabeth. Mark otrzasnal sie. -Bardzo mi przykro... -Czy chcialby pan wstapic do mnie na kawe? -I tak, i nie. Czy moglibysmy to odlozyc na inny dzien? Nie jestem dzisiaj dobrym kompanem. Mial tyle spraw do zalatwienia przed pojsciem do dyrektora o siodmej trzydziesci rano. Byla polnoc, a on nie spal juz poltorej doby. -Czy moge do pani jutro zadzwonic? -Bardzo mi bedzie milo. Badzmy w kontakcie, cokolwiek by sie stalo. Te slowa mialy stac sie dla Marka czyms w rodzaju talizmanu na nastepnych kilka dni. Zapamietal kazde jej slowo, kazdy gest. Czy powiedziala to na serio, dla zartu, czy po prostu tak sobie? Zakochac sie tak nagle? To ostatnio nie bylo modne. Zawierano coraz mniej malzenstw, rozwody byly na porzadku dziennym. Czy to mozliwe, ze on, wsrod tego wszystkiego, zakochuje sie w tej kobiecie po uszy? Pocalowal ja lekko w policzek i odszedl rozgladajac sie bacznie na wszystkie strony. Elizabeth zawolala za nim: -Mam nadzieje, ze znajdzie pan czlowieka, ktory zamordowal mojego listonosza i panskiego Greka! Panskiego Greka! Greka... Grecki pop prawoslawny... Ojciec Gregory... Moj ty Boze, dlaczego o tym wczesniej nie pomyslal? Na chwile zapomnial o Elizabeth i szybko pobiegl do swojego samochodu. Odwrocil sie tylko jeszcze i dal jej znak reka. Patrzyla za nim zdziwionym wzrokiem zastanawiajac sie, co tez takiego powiedziala. Mark wpadl do wozu i pojechal, jak tylko mogl najszybciej, do domu. Musi znalezc numer telefonu tego popa. Przypomnial sobie greckiego duchownego, ktorego spotkal w szpitalu przed winda. Probowal odtworzyc sobie jego wyglad. Dlaczego wydal mu sie teraz dziwny. Co w nim bylo niewlasciwego? Cos, ale co? Cos w jego twarzy! Oczywiscie! Oczywiscie, jak mogl byc takim idiota? Natychmiast po wejsciu do mieszkania zatelefonowal do Waszyngtonskiego Biura. Dyzurujaca w centrali Polly zdziwila sie. -Przeciez jestes na urlopie? -I tak, i nie. Czy masz numer telefonu ojca Gregory? -A ktoz to jest? -Grecki ksiadz prawoslawny, z ktorym czasami kontaktowal sie Stames. To byl chyba jego spowiednik. -Masz racje. Przypominam sobie. Sprawdzila cos w kartotece Stamesa i podyktowala Markowi numer. Mark zapisal go i odlozyl sluchawke. Oczywiscie, oczywiscie. Alez z niego duren... przeciez to jasne! Bylo juz dobrze po polnocy, ale mimo to wykrecil numer popa. Dopiero po dluzszej chwili ktos podniosl sluchawke. -Ojciec Gregory? -Tak. -Czy wszyscy prawoslawni greccy ksieza nosza brody? -W zasadzie tak. Ale kto mowi? Coz to za glupie pytanie i to w srodku nocy? -Nazywam sie Mark Andrews, jestem specjalnym agentem Fbi. Pracowalem pod Nickiem Stamesem. Rozespany czlowiek obudzil sie nagle. -Juz rozumiem. W czym moge panu pomoc? -Ojcze, wczoraj wieczorem sekretarka pana Stamesa poprosila pana o przyjechanie do szpitala Wilsona do Greka z postrzalowa rana w nodze, prawda? -Tak, zgadza sie, panie Andrews. Ale w pol godziny pozniej ktos inny zatelefonowal. Wlasnie zabieralem sie do wyjscia. Powiedzial, ze nie musze sie juz fatygowac, poniewaz pan Casefikis zostal wypisany ze szpitala. -Zostal co? -Wypisany ze szpitala. -Czy ten czlowiek przedstawil sie? -Nie, nic wiecej nie powiedzial. Myslalem, ze to ktos od was. -Ojcze, czy moge przyjsc do ojca o osmej rano? -Alez oczywiscie, moj synu. -Czy ojciec moze mnie zapewnic, ze nie powie nikomu, ale to nikomu, o naszej rozmowie? -Jezeli sobie tego zyczysz, synu. -Dziekuje, ojcze. Mark odlozyl sluchawke i sprobowal zebrac mysli. Tamten czlowiek byl wyzszy ode mnie, musial miec ponad metr osiemdziesiat wzrostu. Czy byl ciemnoskory, czy bylo to tylko ogolne wrazenie z powodu czarnej sutanny? Na pewno mial ciemne wlosy i duzy nos. Tak, Mark pamietal ten duzy nos... nie, nie pamietal koloru jego oczu, ale duzy nos tak... i ciezki podbrodek... ciezki podbrodek. Zapisal to wszystko w notesie. Duzy, masywny mezczyzna, wyzszy ode mnie, wydatny nos, szeroka szczeka, wydatny nos, szeroka... Glowa opadla mu na blat biurka. Zasnal. 5 marca, sobota godz. #/6#32 rano Mark obudzil sie, ale nie od razu oprzytomnial. W jego glowie klebily sie bezladne mysli. Nagle przypomniala mu sie Elizabeth i usmiechnal sie. Ale zaraz uswiadomil sobie, co stalo sie z Nickiem Stamesem, i ciarki przeszly mu po plecach. Wreszcie na orbite jego wyobrazni wyplynal dyrektor. Dopiero wtedy oprzytomnial calkowicie i usilowal odczytac z zegarka godzine. Szosta trzydziesci piec! Jezus, Maria! Skoczyl na rowne nogi. Cala noc przespal w fotelu przed biurkiem. Bolal go kark. Rozebral sie, pobiegl do lazienki i stanal pod prysznicem. W pospiechu nie uregulowal temperatury i lodowata woda calkowicie przywrocila mu przytomnosc. Wyskoczyl spod strumienia wody i chwycil recznik. Szosta czterdziesci. Namydlil twarz i ogolil sie pospiesznie i bardzo niedokladnie. Psiakrew! Trzy zaciecia! Woda kolonska piekla jak licho. Szosta czterdziesci trzy! Nalozyl czysta koszule, przelozyl wczorajsze spinki, jeszcze tylko swieze skarpetki, buty te same, nowe ubranie, wczorajszy krawat. Rzut oka do lustra: dwa zaciecia jeszcze krwawily - a niech to licho! Wrzucil do teczki pozbierane z biurka papiery i pobiegl do windy. Tym razem szczescie mu dopisalo: stala na gornym pietrze. Kiedy zjechal na dol, byla szosta czterdziesci szesc. -Hej, Simon! Mlody czlowiek ani drgnal. Spal glebokim snem w malej dyzurce przy garazu. -Dzien dobry. Na litosc boska, czy juz osma? -Nie, za trzynascie siodma. -Dokad sie pan wybiera? Na jakas chalture? - zapytal Simon przecierajac jedna reka oczy, a druga podajac Markowi kluczyki od samochodu. Mark usmiechnal sie, ale nie mial czasu na rozmowe. Zreszta Simon juz znowu zasnal. Niezawodny Mercedees zapalil za pierwszym razem. Wyjazd na ulice - szosta czterdziesci osiem! Nie przekraczac szybkosci. Nie wolno kompromitowac Biura. Na rogu Szostej Ulicy czerwone swiatlo. Szosta piecdziesiat. Ulica G i skret w Siodma. Znowu czerwone swiatlo. Skrzyzowanie Independence Avenue - szosta piecdziesiat trzy. Naroznik Siodmej Ulicy i Pennsylvania Avenue - widac juz budynek Fbi - szosta piecdziesiat piec. Wjazd na parking, hamulec. Machniecie legitymacja przed oczami straznika, bieg do windy - szosta piecdziesiat siedem. Siodme pietro. Szosta piecdziesiat osiem. Bieg przez korytarz, skret w prawo, pokoj 7074, drzwi, pani Mcgregor podnosi wzrok, Mark mija ja zgodnie z poleceniem, puka w drzwi gabinetu dyrektora, nikt nie odpowiada, wchodzi do srodka, tak jak mu kazano, dyrektora nie ma, szosta piecdziesiat dziewiec, opada na gleboki fotel, dyrektor sie spoznia, na ustach Marka usmiech zadowolenia. Do siodmej brakuje teraz trzydziestu sekund. Rozglada sie od niechcenia po pokoju, tak jakby czekal tu od godziny. Patrzy na stary zegar. Zegar bije. Raz, dwa, trzy, cztery, piec, szesc, siedem. Drzwi otwieraja sie, wchodzi dyrektor. - Dzien dobry, Andrews. - Nie patrzy na Marka, lecz na scienny zegar. - Ten zegar zawsze spieszy sie troche. - Milczenie. Zegar na wiezy budynku Starej Poczty bije siodma. Dyrektor siedzi w fotelu za biurkiem. Znowu polozyl wielkie rece na blacie. -Zaczniemy od moich informacji. Zdolalismy zidentyfikowac kierowce Lincolna, ktory poszedl na dno Potomaku razem ze Stamesem i Calvertem. Dyrektor otwiera teczke, na ktorej widnieje napis "scisle tajne" i zaglada do srodka. Co tam moglo byc? Cos, czego Mark nie widzial, a co moze powinien byl wiedziec? -Wlasciwie nie ma tu nic istotnego. Hans Dieter Gerbach. Niemiec. Bonn informuje, ze piec lat temu byl pionkiem w monachijskim gangu. Potem zniknal im z oczu. Prawdopodobnie przebywal przez pewien czas w Rodezji, gdzie mial kontakty z Cia. Ale ta instytucja nie kwapi sie z pomoca dla nas. Nie spodziewam sie od nich istotnych informacji przed czwartkiem. Czasami zastanawiam sie, po czyjej oni sa stronie. W 1980 roku Gerbach zjawil sie w Nowym Jorku, ale tam jakos niczym sie nie wslawil. Sa same plotki i przypadkowe informacje. Szkoda, ze nie zyje. Mark przypomnial sobie zwloki zabitych ludzi w szpitalu Wilsona i nie odczuwal zalu. -Ale jest inny interesujacy fakt. Otoz obydwie tylne opony samochodu Stamesa i Calverta byly przedziurawione. Uszkodzenia te mogly pochodzic sprzed spadniecia samochodu do rzeki. Ludzie z laboratorium sadza, ze sa to dziury po kulach. Jezeli tak jest naprawde, to sprawca strzalow musial chyba byc mistrz olimpijski. Dyrektor wlaczyl interkom. -Pani Mcgregor, prosze do mnie poprosic dyrektora Rogersa. -Tak jest, panie dyrektorze. -Ludzie Rogersa znalezli firme, dla ktorej pracowal Casefikis. Moze to nam cos da. Zastepca dyrektora zastukal do drzwi, wszedl, usiadl na wskazanym mu fotelu i usmiechnal sie do Marka. -Opowiedz, co wiesz, Matt. -Wlasciciel Zlotej Kaczki nie byl rozmowny. Bal sie, ze bedzie mial przykrosci za przekroczenie przepisow o zatrudnianiu cudzoziemcow. Zagrozilem mu, ze zamkniemy lokal, jezeli nie bedzie gadac. W koncu przyznal sie, ze pracowal u niego czlowiek odpowiadajacy rysopisowi Casefikisa. Dwudziestego czwartego lutego poslal go do Georgetown Inn przy Wisconsin Avenue do obslugi malego bankietu. Urzadzal go facet nazwiskiem Lorenzo Rossi. Zazadal kelnera, ktory nie zna angielskiego. Zaplacil gotowka. Sprawdzilismy Rossiego przez wszystkie komputery, ale bez skutku. Jest to, oczywiscie, falszywe nazwisko. W Georgetown Inn potwierdzono te informacje. Wlasciciel oswiadczyl, ze pan Rossi wynajal pokoj dwudziestego czwartego lutego i zaplacil gotowka z gory i za pokoj, i za obiad. Ale bez obslugi. Rossi mial metr osiemdziesiat wzrostu, cere ciemna, ciemne wlosy, zadnych znakow szczegolnych, sloneczne okulary. Wygladal na Wlocha. Nikt w hotelu nie ma pojecia, kto tego dnia przyszedl do jego pokoju na ten obiad. Wszystko to razem wiele nam nie da. -Zgadzam sie - warknal dyrektor. - Na podstawie tego opisu moglibysmy zgarnac z ulicy kazdego Wlocha. Gdybysmy mieli piec lat a nie piec dni... Andrews, czy dowiedzial sie pan czegos nowego w szpitalu? -Tam jest pieklo. Ludzie wchodza i wychodza przez caly dzien i wieksza czesc nocy. Lekarze i pielegniarki pracuja na trzy zmiany. Nie znaja sie nawet miedzy soba, a coz dopiero mowic o przybyszach z zewnatrz. Mozna by sie tam krecic przez caly dzien z siekiera na ramieniu i nikt nie zapytalby czlowieka, kim jest i co tam robi. -No tak - przerwal mu Tyson. - Wiec jakie sa rezultaty panskiej pracy z ostatnich dwudziestu czterech godzin? Mark otworzyl sluzbowy notes oprawny w niebieski plastyk. Powiedzial, ze w gre wchodzi jeszcze szescdziesieciu dwoch senatorow. Pozostalych trzydziestu osmiu przebywalo dwudziestego czwartego lutego poza Waszyngtonem. Podal dyrektorowi liste nazwisk. -Sporo grubych ryb w tej metnej wodzie - mruknal. - Prosze mowic dalej. Mark opisal spotkanie z greckim prawoslawnym ksiedzem. Spodziewal sie, ze zostanie ostro skarcony za to, ze nie zareagowal natychmiast na brak brody u rzekomego duchownego. Nie omylil sie. Wysluchal nagany i mowil dalej: -Mam spotkanie z ojcem Gregorym o godzinie osmej, potem mam zamiar zobaczyc sie z zona Casefikisa. Nie wiem, czy dowiem sie od nich czegos istotnego, ale sadze, ze trzeba sprobowac. Potem chce wrocic do Biblioteki Kongresowej, pogrzebac w aktach i sprobowac znalezc przyczyne, dla ktorej jeden z tych szescdziesieciu dwoch senatorow moglby chciec zabic pania Kane. -Sprobujmy ich uszeregowac w kilku kategoriach - zaproponowal dyrektor. - Najpierw przynaleznosc partyjna, potem udzial w komitetach, interesy poza Kongresem, wreszcie osobiste powiazania z prezydentem. Niech pan nie zapomina, Andrews, ze ten czlowiek byl dwudziestego czwartego lutego w czasie obiadu w Georgetown Inn. To powinno zredukowac liczbe podejrzanych. -Tak, ale przypuszczam, ze oni wszyscy tego dnia gdzies byli na obiedzie... -Oczywiscie, panie Andrews, ale nie w pokojach hotelowych. Wielu z nich musialo byc w miejscach publicznych albo na oficjalnych przyjeciach z wyborcami czy z federalnymi urzednikami. Musi pan to stwierdzic, ale bez budzenia podejrzen. -Jak radzi mi pan zabrac sie do tego? -To proste. Zadzwoni pan do sekretarki kazdego z senatorow i zapyta, czy jej szef moglby przyjac zaproszenie na obiad urzadzany... - zastanowil sie przez chwile - powiedzmy przez Komitet Ochrony Srodowiska Miejskiego. Poda jej pan date. Na przyklad piaty maja i zapyta, czy senator bral juz udzial w jednym z poprzednich obiadow komitetu... - dyrektor zajrzal do kalendarza - w dniach siedemnastym stycznia i dwudziestym czwartym lutego. Chce sie pan upewnic, bo byli senatorzy, ktorzy przyjeli zaproszenie, ale sie nie zjawili, a kilku przyszlo w ogole bez zaproszen. Powie pan na zakonczenie, ze pisemne zaproszenie zostanie doreczone w odpowiednim czasie. Sekretarki nie beda pamietaly, oczywiscie, o tym telefonie, a jezeli ktoras przypomni sobie o piatym maja, to nas to juz nie bedzie obchodzic. Jedno jest pewne: zaden senator nie wtajemniczylby swojej sekretarki w plany zgladzenia prezydenta. Zastepca dyrektora skrzywil sie lekko. -Jezeli sprawa sie wyda, to wybuchnie pieklo. Zostaniemy znowu posadzeni o stosowanie nieczystych metod sledztwa, jak za czasow Watergate. -To nic, Matt. Jezeli prezydent dowie sie, ze jeden z jej braci senatorow chcial jej wbic noz w plecy, to nie uzna tych metod za nieczyste. -Nie mamy dostatecznych dowodow, panie dyrektorze... -To pan je musi zdobyc, Andrews, bo inaczej wszyscy bedziemy musieli poszukac sobie innej pracy. Moze mi pan wierzyc. Wierze, wierze, pomyslal Mark. -W tym przypadku mamy jedna mocna nic - ciagnal dyrektor - wiemy na pewno, ze jest wmieszany senator. Ale mamy tez tylko piec dni. Jezeli do czwartku nie rozwiazemy tej zagadki, to znowu przez dziesiatki lat ludzie beda sie doszukiwali powiazan miedzy ta zbrodnia, a tym, co zdarzylo sie w Dallas. A pan bedzie mogl zbic fortune na ksiazce na ten temat. Moze ma racje, pomyslal Mark. -I jeszcze jedno, Andrews. Niech pan sie za bardzo nie przejmuje. Poinformowalem szefa tajnej sluzby, ale powiedzialem mu tylko tyle, ile zawiera panski raport. Tak, jak umowilismy sie wczoraj. To nam daje swobode dzialania do dziesiatego marca. Mam w zanadrzu inny plan, na wypadek, gdyby nie udalo sie nam do tego czasu ustalic, kto jest Kasjuszem, ale na razie nie chce wam tym zaprzatac glowy. Rozmawialem takze z chlopcami z Wydzialu Zabojstw. Na razie nic nie znalezli. Moze pana zainteresowac fakt, ze juz rozmawiali z zona Casefikisa. Czyli, ze ich glowy pracuja troche szybciej niz panska. -Moze nie maja tylu spraw na tych swoich glowach - wtracil zastepca dyrektora. -Chyba nie. Okey, Andrews, niech pan z nia pogada, moze to cos da. Moze oni cos przeoczyli, no i niech pan sie rozchmurzy. Zrobil pan piekna robote. Moze dzisiejszy dzien przyniesie cos nowego. To by chyba bylo wszystko. Nie marnujmy wiecej panskiego czasu. -Tak jest, panie dyrektorze - Mark wstal. -Przepraszam, ze nie poczestowalem pana kawa. Mark o maly wlos nie powiedzial, ze poprzednim razem i tak nie zdazyl jej wypic. Kiedy wychodzil, uslyszal, jak dyrektor zamawia kawe dla siebie i Rogersa. Postanowil sobie pozwolic na zjedzenie sniadania, i spokojnie przemyslec sytuacje. Poszedl na poszukiwanie kafeterii. Dyrektor wypil kawe, po czym poprosil pania Mcgregor o przyslanie mu pewnego czlowieka. Ow anonimowy czlowiek zjawil sie niemal natychmiast z szara teczka pod pacha. Nie musial pytac dyrektora o instrukcje. Polozyl teczke na biurko i wyszedl bez slowa. -Dziekuje - powiedzial dyrektor do zamykajacych sie drzwi. Otworzyl teczke i przegladal jej zawartosc przez dobre dwadziescia minut. Od czasu do czasu usmiechal sie, a nawet wybuchal cichym smiechem, ku zdziwieniu Rogersa. Byly w tej teczce fakty o Marku, ktorych nawet on sam nie znal. Dyrektor wypil druga filizanke kawy, zamknal teczke i schowal ja do szuflady w biurku, pochodzacym z czasow krolowej Anny. Biurko ukrywalo w sobie sekrety, o ktorych nawet krolowej nigdy sie nie snilo. Sniadanie okazalo sie znacznie lepsze niz to, jakie podawano w Waszyngtonskim Biurze Fbi. Tam, w parterowej kafeterii jedzenie bylo naprawde rownie ohydne, jak caly budynek, i zeby porzadnie zjesc, trzeba bylo isc do barku po drugiej stronie ulicy. Inna sprawa ze wolalby teraz raczej tam pojsc, niz zejsc do podziemnego garazu po Mercesa. Nie zauwazyl czlowieka obserwujacego go z drugiej strony ulicy, ale zastanawial sie, czy granatowy Ford jedzie za nim przypadkowo. Jezeli nie, to kto kogo sledzi? Kto kogo pilnuje? Tuz przed osma przybyl do cerkwi ojca Gregory'ego. Pop zaprosil go do domu. Mark zapewnil go, ze jest po sniadaniu, ale to nie powstrzymalo ojca przed usmazeniem mu dwoch jaj na bekonie. Podal je Markowi z dwiema grzankami, marmolada i kawa. Niewiele mogl dodac do tego, co juz powiedzial przez telefon. Westchnal na wspomnienie dwoch zamordowanych ludzi, a jego polokragle okulary zadrzaly na koncu grubego nosa. -Czytalem szczegoly morderstwa w gazecie. Czerwone policzki i wielki brzuch ksiedza mogly doprowadzic malo poboznych ludzi do wniosku, ze ojciec Gregory w oczekiwaniu Krolestwa Niebieskiego znajduje na razie pocieche w zyciu doczesnym. Kiedy rozmowa zeszla na Nicka Stamesa, szare oczy popa zablysly. Policjant i duchowny musieli miec kilka wspolnych tajemnic. Ten czlowiek w sutannie nie byl zwyklym dewotem. -Czy istnieje jakis zwiazek pomiedzy zbrodnia w szpitalu a smiercia Nicka? - zapytal nagle ojciec Gregory. Pytanie to zaskoczylo Marka. Nie spodziewal sie go. Klamstwo wobec osoby duchownej, nawet prawoslawnej, wydawalo mu sie czyms znacznie gorszym niz codzienne oszukiwanie ludzi dla dobra sledztwa. -Absolutnie zadnego - powiedzial jednak bez wahania. - To byl po prostu jeden z tych strasznych wypadkow drogowych. -Jeden z tych dziwnych zbiegow okolicznosci? - duchowny patrzyl na Marka znad okularow przenikliwym wzrokiem. Byl rownie sceptyczny co Grant Nanna. - Jest jeszcze jedna rzecz. Trudno jest sobie przypomniec dokladnie slowa tego czlowieka, ktory zadzwonil, mowiac, zebym sie nie trudzil do szpitala. Ale jestem pewny, ze to byl wyksztalcony czlowiek. Ze sposobu, w jaki sie wyrazal, odnioslem wrazenie, ze jest to inteligent. Sam nie wiem, co chce przez to powiedziec, moze to, ze ten czlowiek ma wprawe w oklamywaniu innych. Bylo w nim cos z fachowca... Ojciec Gregory raz jeszcze powtorzyl: - Bylo w nim cos z fachowca... - Slowa te chodzily Markowi po glowie, kiedy jechal do domu, w ktorym, jak wiedzial, mieszkala pani Casefikis, domu przyjaciela, ktory dal schronienie jej rannemu mezowi. Mark pojechal przez Connecticut Avenue, minal hotel Hiltona i Ogrod Zoologiczny i przekroczyl granice stanu Maryland. Po obu stronach szosy pojawily sie wesole, zolte krzaki forsycji. Connecticut Avenue nazywala sie tu University Boulevard. Po kwadransie znalazl sie na przedmiesciu zwanym Wheaton. Bylo tam mnostwo sklepow, restauracji, stacji benzynowych i kilka domow mieszkalnych. Stojac na czerwonym swietle Mark zajrzal do notesu: 11.501 Elkin Street. Blue Ridge Manor Apartments. Przesadna raczej nazwa dla kilku dwupietrowych budynkow z wyblaklej cegly, okalajacych Elkin i Blue Ridge. Zblizajac sie do numeru 11.501 Mark wypatrywal miejsca na parking. Nie mial szczescia. Wahal sie przez chwile, wreszcie zdecydowal sie zaparkowac przed hydrantem. Zawiesil tylko mikrofon na lusterku, zeby zaznaczyc, iz przyjechal w sluzbowej sprawie. Na widok legitymacji Marka Ariana Casefikis wybuchnela placzem. Mowila po angielsku znacznie lepiej od meza. Odwiedzilo ja juz dwoch policjantow. Powiedziala im, ze nie wie o niczym. Najpierw sympatyczny oficer ze stolecznej policji przywiozl jej tragiczna wiadomosc o smierci meza. Okazal jej wiele wspolczucia. Potem zjawil sie porucznik z Wydzialu Zabojstw i zadawal liczne pytania o sprawach, o ktorych nie miala zadnego pojecia. A teraz ktos z Fbi. Jej maz nigdy nie mial zadnych kolizji z prawem, a ona zupelnie nie moze sie domyslec, kto do niego strzelal i dlaczego. Byl to lagodny, Bogu ducha winny czlowiek. Mark wierzyl jej. Pani Casefikis miala dwadziescia dziewiec lat, byla mizerna, niedbale ubrana, miala zwichrzone wlosy i szare, pelne lez oczy. Lzy te wyzlobily w ciagu trzech dni dwie bruzdy na jej policzkach. Byla rowiesniczka Marka. Nie miala kraju, a teraz zostala nawet bez meza. Co z nia bedzie? Mark czul sie takze osamotniony, ale byl z pewnoscia w lepszej sytuacji niz ta biedna kobieta. Zapewnil ja, ze nie powinna sie bac, a on osobiscie skontaktuje sie z Urzedem Imigracyjnym i Opieka Spoleczna, gdzie na pewno przyznaja jej zasilek. To podnioslo ja na duchu i rozwiazalo jej troche jezyk. -Niech pani sie teraz dobrze zastanowi. Moze przypomni pani sobie, gdzie maz pracowal w dniach dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego lutego, byly to sroda i czwartek. Czy mowil cos na ten temat? Nie, nie wiedziala o niczym. Angelo nigdy nie zwierzal sie jej ze swoich zawodowych spraw. Znaczna czesc jego robot miala charakter dorywczy, poniewaz nie mial karty pracy. Byl przeciez nielegalnym imigrantem. Tak wiec Mark nie dowiedzial sie niczego. Ale to nie bylo wina mlodej kobiety. -Czy bede mogla pozostac w Ameryce? -Zrobie wszystko, co w mojej mocy. Tyle pani przyrzekam. Pomowie tez ze znajomym, ktory jest greckim ksiedzem prawoslawnym, i poprosze, zeby zdobyl jakies fundusze dla pani, zanim zacznie dzialac Opieka Spoleczna. Stal juz w drzwiach. Byl zniechecony brakiem jakichkolwiek istotnych informacji zarowno od Ariany Casefikis, jak i od ojca Gregory'ego. -Ksiadz juz mi dal pieniadze. Mark az sie wzdrygnal. Spojrzal na kobiete starajac sie nie okazac specjalnego zainteresowania. -Jaki ksiadz? - zapytal obojetnie. -Przyszedl, zeby mi pomoc. Wczoraj. Mily, bardzo mily, bardzo uprzejmy. Dal mi piecdziesiat dolarow. Mark zesztywnial. Tamten znowu go wyprzedzil. Ojciec Gregory mial racje. To byl zawodowiec. -Czy moze go pani opisac? -Nie rozumiem. -No, jak wygladal? -Wysoki, chyba brunet... - zaczela. Probowal zachowac spokoj. Byl to niewatpliwie ten sam czlowiek, z ktorym minal sie przy windzie, ten sam, ktory powstrzymal popa przed pojsciem do szpitala i ktory niewatpliwie poslalby pania Casefikis w slad za mezem, gdyby cokolwiek wiedziala. -Czy mial brode? -Ksieza zwykle maja - zawahala sie - ale nie, co do niego to nie jestem pewna. Mark poradzil jej, zeby nie wychodzila z domu i to pod zadnym pretekstem. Powiedzial, ze jeszcze dzisiaj przedstawi jej sprawe w Opiece Spolecznej i w Urzedzie Imigracyjnym. Szybko nauczyl sie klamac. Nauczycielem jego byl gladko wygolony prawoslawny duszpasterz. Wskoczyl do samochodu i pojechal kilkaset metrow dalej na Georgia Avenue, do najblizszego automatu telefonicznego. Nakrecil bezposredni numer dyrektora. Sam Tyson podniosl sluchawke. -Juliusz. -Jaki jest panski numer? W trzydziesci sekund pozniej automat zadzwonil. Mark zreferowal wszystko bardzo dokladnie. -Wysle tam natychmiast specjaliste od robienia portretow pamieciowych. Niech pan do niej wraca i jakos ja zagada. I prosze nie tracic glowy. I niech pan wyciagnie od niej te piecdziesiat dolarow. Nie wie pan, czy to byl jeden banknot, czy kilka. Moga na nich byc odciski palcow. Telefon zamilkl. Mark westchnal. Jezeli falszywy pop wyprzedzal go czasami, to dyrektor zawsze. Powrocil do pani Casefikis i zapewnil ja, ze jej sprawa bedzie rozpatrywana na najwyzszym szczeblu. Przyrzekl sobie, ze pomowi o tym przy najblizszej okazji z dyrektorem. Zapisal to sobie w notesie. A potem zapytal obojetnym tonem: -Czy pani jest pewna, ze to bylo piecdziesiat dolarow? -O, tak! Nieczesto widuje taki banknot i bylam mu wtedy bardzo wdzieczna. -A czy pani pamieta, co pani zrobila z ta piecdziesieciodolarowka? -Tak, poszlam szybko do samu, zeby kupic zywnosc, zanim go zamkna. -Ktory to byl sam? -Wheaton, na naszej ulicy. -Kiedy to bylo? -Wczoraj wieczorem, okolo szostej. Mark zdal sobie sprawe, ze nie ma ani chwili do stracenia, ba, ze moze nawet byc za pozno. -Prosze pani. Tu zaraz przyjdzie moj kolega z Fbi i poprosi, zeby mu pani opisala tego milego ksiedza, ktory pani pomogl. Bardzo pania prosze, zeby pani sobie przypomniala, co pani tylko moze. Niech sie pani nie boi. Robimy wszystko, zeby pani pomoc. Zawahal sie, ale zaraz wyjal portfel i wreczyl jej piecdziesiat dolarow. Usmiechnela sie po raz pierwszy. -I jeszcze jedno. To juz moja ostatnia prosba. Jezeli ten grecki ksiadz kiedykolwiek jeszcze do pani przyjdzie, prosze mu nie mowic o naszej rozmowie, ale natychmiast zadzwonic do mnie pod ten numer. Wychodzac podal jej swoja wizytowke. Ariana Casefikis skinela glowa i odprowadzila go do samochodu przymglonym wzrokiem. Nic nie rozumiala i zupelnie nie wiedziala, ktoremu z tych mezczyzn ufac. Przeciez kazdy z nich dal jej po piecdziesiat dolarow. Mark zaparkowal przed samem Wheaton. W oknie wisiala ogromna reklama zimnego piwa, ktore sprzedawano przy drzwiach. Nad oknem duza bialo_niebieska fotografia Kapitolu. Jeszcze piec dni, pomyslal Mark. Wszedl do sklepu. Bylo to niewatpliwie przedsiebiorstwo prywatne, nie nalezace do zadnego koncernu. Pod jedna sciana staly kartony z piwem, pod druga skrzynki z winem, a posrodku cztery rzedy polek z konserwami i mrozonkami. Wzdluz sciany, w glebi sklepu, lada z miesem. Rzeznik byl jedyna osoba z obslugi. Mark podszedl do niego i zaczal mowic, zanim zblizyl sie do lady. -Chcialbym sie zobaczyc z kierownikiem. Rzeznik zmierzyl go podejrzliwym wzrokiem. -Po co? Mark pokazal mu legitymacje. Rzeznik wzruszyl ramionami i zawolal przez ramie: -Hej, Flavio, Fbi. Chca z toba mowic. Po kilku sekundach w drzwiach znajdujacych sie na lewo od lady z miesem ukazal sie kierownik, tegi Wloch o czerwonej twarzy. -Slucham, czym moge sluzyc, panie... -Andrews z Fbi - Mark ponownie sie wylegitymowal. -Okey. Czego pan ode mnie chce? Nazywam sie Flavio Guida i jestem wlascicielem tego sklepu. Prowadze solidne, uczciwe przedsiebiorstwo. -Tak, oczywiscie, prosze pana. Po prostu mam nadzieje, ze moze bedzie pan mogl nam pomoc. Prowadze dochodzenie w sprawie kradziezy pieniedzy i mam powody przypuszczac, ze wczoraj zostala tu wydana skradziona piecdziesieciodolarowka. Czy istnieje mozliwosc odnalezienia jej? -Wszystkie pieniadze zamykamy co wieczor w kasie pancernej i z samego rana wieziemy je do banku. Znalazly sie tam przed mniej wiecej godzina... -Ale przeciez jest sobota? -Moj bank jest czynny w kazda sobote do poludnia. Jest o kilka krokow stad. Mark teraz nie tracil juz tak latwo glowy. -Czy moze pan pojsc ze mna do banku? Guida spojrzal na zegarek, a potem na Marka. -Okey. Prosze mi dac pol minuty czasu. Krzyknal do kobiety bedacej gdzies na tylach sklepu, zeby pilnowala kasy. Potem poszedl z Markiem na najblizszy rog. Guida byl bardzo podniecony calym tym zdarzeniem. W banku Mark zameldowal sie u glownego kasjera. Pieniadze zostaly przekazane przed trzydziestoma minutami jednej z kasjerek, niejakiej pani Townsend. Trzymala je w paczkach, jeszcze nie rozsortowane. Powinna sie juz byla zabrac do tej czynnosci i usprawiedliwiala sie, ze nie zdazyla tego zrobic. Cale szczescie, ze tak sie stalo, pomyslal Mark. Kasa samu w tym dniu wynosila nieco ponad piec tysiecy dolarow. W paczce bylo dwadziescia osiem banknotow piecdziesieciodolarowych. Moj boze, eksperci od odciskow palcow przeklna go. Mark nalozyl dostarczone przez pania Townsend rekawiczki i starannie przeliczyl wszystkie piecdziesieciodolarowki. Zgadzalo sie, bylo ich dwadziescia osiem. Podpisal rewers i wreczyl go glownemu kasjerowi, obiecujac, ze pieniadze zostana wkrotce zwrocone. W tym momencie zjawil sie dyrektor banku. -Slyszalem, ze agenci Fbi zawsze pracuja parami. Mark zarumienil sie. -Tak, prosze pana, ale to jest specjalne zadanie. -Chcialbym to sprawdzic. Przeciez zada pan wydania mu tysiaca czterystu dolarow, po prostu na slowo honoru. Mark myslal szybko. Nie mogl kazac dyrektorowi malego oddzialu bankowego telefonowac do dyrektora Fbi. To tak, jakby kazal sobie nalac benzyny i obciazyc jej cena rachunek Henry'ego Forda. -Niech pan zadzwoni do Waszyngtonskiego Oddzialu Fbi i poprosi szefa Wydzialu Kryminalnego, pana Granta Nanne. -Zaraz to zrobie. Mark podal mu numer, ale kierownik zignorowal go i sam poszukal numeru w ksiazce telefonicznej Waszyngtonu. Dostal bezposrednie polaczenie z Nanna, ktory byl na szczescie w biurze. -Zglosil sie do mnie mlody czlowiek z Waszyngtonskiego Biura Fbi. Nazywa sie Mark Andrews. Powiada, ze jest upowazniony do zabrania od nas dwudziestu osmiu piecdziesieciodolarowek. Chodzi o sprawe jakichs skradzionych pieniedzy. Nanna tez widac mial szybki pomyslunek. Przypomnial sobie stara maksyme Nicka Stamesa: "Jezeli nie wiesz, co robic - bierz byka za rogi". Tymczasem Mark zmowil krotki paciorek. -Owszem. Zgadza sie - powiedzial Nanna. - Wydalem mu polecenie zabrania tych banknotow. Mam nadzieje, ze pan sie na to zgodzi. Zwrocimy je natychmiast po zakonczeniu dochodzenia. -Dziekuje panu i przepraszam, ze pana niepokoilem, ale uwazalem to za konieczne. W dzisiejszych czasach nie mozna byc niczego pewnym. -W porzadku, przezornosc zawsze poplaca. Chcielibysmy, zeby wszyscy tak postepowali. Jedyne zgodne z prawda zdanie, ktore udalo mi sie wyglosic, pomyslal Grant Nanna. Dyrektor banku odlozyl sluchawke, wsunal banknoty do koperty, schowal pokwitowanie i przepraszajac Marka uscisnal mu reke. -Pan rozumie, ze musialem to sprawdzic. -Alez, oczywiscie. Na panskim miejscu zrobilbym to samo. Podziekowal Guidzie i dyrektorowi banku proszac ich o zachowanie sprawy w tajemnicy. Zapewniali go o tym z mina ludzi, ktorzy dobrze znaja swoje obowiazki. Mark powrocil natychmiast do budynku Fbi i poszedl prosto do biura Tysona. Pani Mcgregor skinela mu glowa. Zastukal cicho do drzwi i wszedl do gabinetu. -Przepraszam, ze panu przeszkadzam. -Nic nie szkodzi, Andrews. Niech pan siada, wlasnie konczymy. Matthew Rogers wstal, spojrzal badawczym wzrokiem na Marka i usmiechnal sie. -Sprobuje uzyskac te informacje na jutro przed poludniem - powiedzial i wyszedl z pokoju. -No i coz, mlody czlowieku, czy nasz senator siedzi juz w panskim samochodzie? -Nie, panie dyrektorze. Ale mam to! - otworzyl koperte i rozlozyl na stole plik banknotow. -Obrabowal pan bank? To federalne przestepstwo. -Wiem, panie dyrektorze. Jeden z tych banknotow, jak pan wie, otrzymala pani Casefikis od czlowieka, ktory udawal prawoslawnego ksiedza. -Niezla lamiglowka dla naszych specjalistow. Piecdziesiat szesc stron banknotow, a na nich setki, a moze tysiace odciskow palcow. Mala szansa sukcesu i bardzo duzo pracy, ale sprobowac warto. Zlece te robote Sommertonowi. Potrzebne beda rowniez odciski palcow pani Casefikis. Trzeba tez poslac czlowieka do jej mieszkania na wypadek, gdyby ten facet powrocil. Dyrektor nie dotknal lezacych na biurku pieniedzy. Mowil i pisal cos jednoczesnie. -Czuje sie, jak za dawnych dobrych czasow, kiedy kierowalem robota w terenie. Bylbym nawet z tego zadowolony, gdyby sprawa nie byla az tak powazna. -Skoro juz tu jestem, czy moge poruszyc jeszcze jedna sprawe? -Prosze bardzo, niech pan mowi. Tyson pisal dalej i nie podnosil glowy. -Pani Casefikis martwi sie bardzo o swoja sytuacje. Nie ma ani pieniedzy, ani pracy, a teraz stracila meza. Bardzo nam pomogla i zeznawala bez oporow. Uwazam, ze trzeba jej pomoc. Dyrektor nacisnal guzik wewnetrznego telefonu. -Prosze przyslac Elliotta i niech przyjdzie Sommerton. -Aha, pomyslal Mark, wiec anonimowy czlowiek ma nazwisko. -Zobaczymy, co sie da zrobic. Przyjdzie pan tu w poniedzialek o siodmej rano. Jezeli bedzie mnie pan potrzebowal w czasie weekendu, to bede w domu. Prosze nie przerywac dochodzenia. -Tak jest, panie dyrektorze. Po wyjsciu od Tysona Mark wpadl do banku Riggsa i zmienil pietnascie dolarow na bilon. Kasjer spojrzal na niego z zainteresowaniem. -Ma pan wlasna gre automatyczna? Mark tylko sie usmiechnal. Mark spedzil pozostala czesc przedpoludnia i wieksza czesc popoludnia na wydawaniu zapasu dwudziestopieciocentowek. Obtelefonowal dyzurujace w czasie weekendu sekretarki szescdziesieciu dwoch senatorow, o ktorych wiedzial, ze spedzili dzien dwudziesty czwarty lutego w Waszyngtonie. Dyrektor mial racje. Wszystkie byly zachwycone zaproszeniem szefow na bankiet Komitetu Ochrony Srodowiska Miejskiego. Pod koniec tej serii rozmow Markowi szumialo w uszach. Ale stwierdzil, ze trzydziestu senatorow zjadlo tego dnia obiad u siebie w biurze albo w gronie swoich wyborcow. Pietnastu nie zwierzylo sie sekretarkom, gdzie bedzie jadlo, kilku zawiadomilo je, ze sa z kims umowieni. Siedemnastu bylo goscmi najrozmaitszych organizacji, takich jak Narodowy Klub Prasy, Wspolna Sprawa lub Stowarzyszenie do Walki z Dyskryminacja Rasowa. Jedna z sekretarek byla nawet przekonana, ze jej senator bral udzial w obiedzie zorganizowanym przez Komitet Ochrony Srodowiska wlasnie dwudziestego czwartego lutego. Mark nic na to nie odpowiedzial. A wiec dzieki pomyslowi dyrektora pozostalo na liscie juz tylko pietnascie nazwisk. Powrocil do Biblioteki Kongresowej i raz jeszcze poszedl do podrecznej czytelni. Jego pytania dotyczace poszczegolnych senatorow czy tez procedury i prac komitetow senatu nie wzbudzily podejrzliwosci bibliotekarki. Byla przyzwyczajona do studentow i doktorantow rownie wymagajacych, jak Mark, a znacznie mniej od niego uprzejmych. Mark wzial z polki "Dziennik Kongresowy" z dwudziestego czwartego lutego, jedyny egzemplarz, po ktorym bylo widac, ze ktos do niego zagladal. Sprawdzil nazwiska pietnastu pozostalych senatorow. Tego dnia pracowal tylko Komitet Stosunkow Miedzynarodowych. Z jego pietnastu czlonkow trzej znajdowali sie na liscie Marka i wszyscy zabierali glos. Plenum Senatu takze obradowalo tego dnia i to nad dwiema sprawami: przydzialem funduszow na badania nad energia sloneczna dla Ministerstwa Energetyki i ustawa o kontroli broni palnej. Kilku senatorow wystepowalo albo w jednej z tych spraw, albo w obydwoch: nie bylo niestety powodu do skreslenia zadnego z nich z listy podejrzanych. Mark wypisal pietnascie nazwisk na pietnastu kartkach papieru i przejrzal wszystkie "Dzienniki" od dwudziestego czwartego lutego do trzeciego marca, wynotowujac obecnosc lub nieobecnosc kazdego z interesujacych go senatorow w Senacie we wszystkie dni robocze. W ten sposob odtworzyl rozklad zajac kazdego z nich. Pozostalo jednak wiele luk, bo senatorowie nie spedzaja calego swojego czasu w Senacie. Kiedy przy boku Marka zjawila sie bibliotekarka, byla juz siodma trzydziesci. Czas zamykac Biblioteke. Czas zapomniec o senatorach i spotkac sie z Elizabeth. Zatelefonowal do niej do domu. -Halo, piekna pani. Moze bysmy cos zjedli? Nie mialem nic w ustach od sniadania. Czy pani doktor zlituje sie nad moim pustym zoladkiem i zechce mi towarzyszyc? -Zle pana slysze. Wlasnie umylam sobie wlosy i mam jeszcze mydlo w uszach. -Czy mozemy cos razem zjesc? Potem obmyslimy, co robic z rozpoczetym wieczorem. -Potem moge miec inne plany - zazartowala. - Jak panskie drogi oddechowe? -Dziekuje, lepiej, ale jezeli bede stale myslec o tym, o czym teraz mysle, to na pewno dostane wysypki. -Co robic? Moze wlac zimnej wody do telefonu? -Niech pani po prostu pojdzie ze mna na kolacje. Bede u pani za pol godziny i zabiore pania z mokrymi czy suchymi wlosami. Pojechali do Georgetown, do malej restauracji o nazwie Mister Smith. Mark bywal w niej latem, kiedy mozna bylo siedziec w oficynie w ogrodku. Roilo sie tam od mlodziezy, ale atmosfera sklaniala do intymnej rozmowy. -Moj Boze - powiedziala Elizabeth - czuje sie jak za uniwersyteckich czasow. Myslalam, ze juz z tego wyroslam. -Ciesze sie, ze sie tu pani podoba. -To taka typowa mlodziezowa knajpa. Drewniana podloga, drewniane stoly, rosliny dekoracyjne i fletowe sonaty Bacha. Nastepnym razem pojdziemy moze do Mcdonalda. Mark nie potrafil znalezc dowcipnej odpowiedzi. Uratowalo go zjawienie sie kelnera z karta. -Niech pan sobie wyobrazi, ze spedzilam cztery lata w Yale, ale wciaz nie wiem, co znaczy ratatouille. -Wiem, co to jest, ale nie jestem pewny, jak sie to wymawia. Oboje zamowili kurczeta, pieczone kartofle i salate. -Niech pan patrzy, tam siedzi ten wstretny senator Thornton w towarzystwie dziewczyny, ktora moglaby byc jego corka. -A moze to jest jego corka? -Zaden kulturalny czlowiek nie przyszedlby tu z corka - usmiechnela sie Elizabeth. -Czy on jest przyjacielem pani ojca? -Tak, skad pan to wie? -Wszyscy to wiedza. - Mark juz zalowal, ze postawil takie pytanie. -Powiedzialabym raczej, ze jest wspolnikiem ojca. Zrobil majatek na produkcji broni. Nie jest to atrakcyjny czlowiek. -Pani ojciec tez jest wspolwlascicielem fabryki broni. -Moj tata? Owszem, chociaz tego nie pochwalam, ale on zwala wine na dziadka, ktory te firme zalozyl. Kiedy bylam jeszcze w szkole, czesto sprzeczalam sie z ojcem na ten temat. Prosilam, zeby sprzedal udzialy i zainwestowal pieniadze w jakas bardziej dla spoleczenstwa uzyteczna produkcje. Gralam role majora Barbary z komedii Shawa. -Jak panstwu smakuje kolacja? - zapytal nagle kelner. Elizabeth spojrzala na niego. -Dziekuje, znakomicie. Wie pan, Mark, ze nazwalam kiedys ojca zbrodniarzem wojennym. -Myslalem, ze jest przeciwnikiem wojny. -Pan wie bardzo duzo o moim ojcu. - Elizabeth spojrzala na Marka podejrzliwym wzrokiem. -Za malo, stanowczo za malo, pomyslal Mark. I chcialbym zebys ty mi o nim cos powiedziala. Jezeli Elizabeth spostrzegla w jego oczach cien niepokoju, to nie dala tego po sobie poznac i mowila dalej: -Kiedy przed czterema laty ojciec glosowal za budzetem wojskowym, nie usiadlam z nim przy stole przez caly miesiac. Ale on tego nawet nie zauwazyl. -A pani matka? -Umarla, kiedy mialam czternascie lat. Moze dlatego jestem tak zwiazana z ojcem. Patrzyla na swoje lezace na kolanach rece. Najwyrazniej nie chciala kontynuowac tej rozmowy. Ciemne, blyszczace wlosy opadly jej na czolo. -Pani ma bardzo piekne wlosy - powiedzial cicho Mark. - Juz w czasie naszego pierwszego spotkania mialem ochote ich dotknac. Teraz tez. -Wolalabym, zeby sie wily - rozesmiala sie i spojrzala na Marka figlarnym wzrokiem. - Kiedy pan dojdzie do czterdziestki i posiwieja panu skronie, bedzie pan bardzo przystojny. Chyba, ze pan przedtem wylysieje. Czy pan wie, ze mezczyzni, ktorzy lysieja na czubku glowy, sa bardzo seksowni, ci, co lysieja na skroniach, maja sklonnosci filozoficzne, a ci, ktorzy sa calkiem lysi, sa tylko przekonani o swojej seksownosci? -Jezeli wylysieje na czubku glowy, to czy uzna to pani za deklaracje moich zamiarow? -Za dlugo musialabym na to czekac. -W drodze do domu Elizabeth Mark zatrzymal sie, przytulil ja do siebie i zaczal calowac, z poczatku niesmialo, jak gdyby nie byl pewny jej reakcji. -Jestem juz prawie zakochany - szepnal wtulajac usta w jej miekkie, cieple wlosy. - Co pani zrobi ze swoja najnowsza ofiara? Ruszyla naprzod i przez chwile milczala. -Ja tez chyba jestem juz prawie zakochana - powiedziala tak cicho, ze z trudem slyszal jej slowa. - Moze nawet wiecej niz prawie. A ja takich slow czesto nie uzywam. Szli powoli, trzymajac sie za rece, szczesliwi i milczacy. Za nimi podazyli trzej raczej malo romantyczni panowie. W przytulnym pokoju na kremowej kanapie Mark znowu pocalowal Elizabeth. Trzej malo romantyczni panowie stali i czekali po drugiej stronie ulicy. Florentyna siedziala samotnie w Owalnym Gabinecie studiujac raz jeszcze wszystkie punkty ustawy i szukajac wsrod nich paragrafu, o ktory moglaby sie potknac, gdy dojdzie jutro do glosowania. Podniosla nagle oczy zaskoczona widokiem meza, ktory stal przed nia z parujacym kubkiem kakao w reku. -Musisz sie dobrze wyspac. To na pewno nie przeszkodzi ci w zdobyciu glosow tych panow - powiedzial wskazujac reka w kierunku Kapitolu. -Kochany Edwardzie - powiedziala usmiechajac sie - co ja bym zrobila bez twojego zdrowego rozsadku. 6 marca, niedziela godz. #/9 rano Mark spedzil niedzielny poranek na wykanczaniu raportu dla dyrektora. Zaczal od uporzadkowania biurka; nigdy nie potrafil myslec precyzyjnie, jezeli nie mial porzadku na biurku. Potem zebral wszystkie notatki i ulozyl je po kolei. Kiedy skonczyl, byla juz druga. Nawet nie zauwazyl, ze nie jadl obiadu. Starannie wypisal nazwiska pietnastu senatorow, szesciu pod naglowkiem "Komitet Stosunkow Miedzynarodowych", dziewieciu pod "Komitet Ustawodawczy - ustawa o kontroli broni palnej". Dlugo wpatrywal sie w te liste, bezskutecznie czekajac na natchnienie. Jeden z figurujacych tu ludzi byl morderca. Pozostaly tylko cztery dni na wykrycie ktory. Wlozyl papiery do teczki i zamknal ja w biurku. Poszedl do kuchni i przygotowal sobie sandwicza. Spojrzal na zegarek. Jak pozytecznie wykorzystac reszte dnia? Elizabeth miala dyzur w szpitalu. Szybko wykrecil jej numer. Okazalo sie, ze ma tylko chwile czasu przed jakims zabiegiem w sali operacyjnej. -Pani doktor najmilsza. Ta rozmowa potrwa niedlugo i bedzie bezbolesna. Nie moge do pani codziennie telefonowac tylko po to, zeby powiedziec, ze jest pani urocza i inteligentna i ze doprowadza mnie pani do obledu. Prosze mnie wiec uwaznie wysluchac. -Slucham. -Okey. Jest pani piekna i madra, a ja za pania szaleje... No co? Nie bedzie odpowiedzi? -Myslalam, ze pan jeszcze nie skonczyl. Powiem panu cos bardzo przyjemnego, kiedy miedzy nami bedzie odleglosc dziesieciu centymetrow, a nie dziesieciu kilometrow. -Dobrze, byleby to bylo szybko, bo czuje, ze sie zalamie. No to niech pani juz sobie idzie i wytnie komus innemu serce. Elizabeth wybuchnela smiechem. -Ta operacja nie jest az tak romantyczna. Chodzi po prostu o naprostowanie zdeformowanego duzego palca u nogi. Do zobaczenia. Mark zaczal krazyc po pokoju. Myslal na przemian to o pietnastu senatorach, to o Elizabeth, to o jednym konkretnym senatorze. Czy aby jego stosunki z Elizabeth nie ukladaly sie zbyt dobrze? Czy przypadkiem jeden z senatorow nie poluje na niego, zamiast zeby bylo na odwrot? Zaklal i nalal sobie szklanke piwa. Pomyslal o Barrym Calvercie. W sobote po poludniu grywali zwykle w squasha. Z kolei pomyslal o Nicku Stamesie. Gdyby zyl, co by teraz zrobil? Nagle olsnilo Marka wspomnienie uwagi, ktora Stames zrobil w czasie biurowej uroczystosci gwiazdkowej: "Gdyby mnie zabraklo, to pamietaj, ze najlepszym po mnie specjalista od spraw kryminalnych w tym kraju jest George Stampouzis z "New York Timesa" - oczywiscie tez Grek. Ten czlowiek wie wiecej o Mafii i o Cia niz ktokolwiek po tej czy tamtej stronie prawa". Mark polaczyl sie z biurem numerow w Nowym Jorku i poprosil o numer telefonu "Timesa". Jeszcze nie byl pewny, czy z niego skorzysta. Zanotowal go. -Dziekuje pani. -Bardzo prosze. Wykrecil ten numer. -Prosze dzial kryminalny, pana Stampouzis. Polaczono go. W sluchawce zabrzmial meski glos: -Stampouzis. - W redakcji "New York Timesa" nie traci sie czasu na puste slowa. -Dzien dobry panu. Nazywam sie Mark Andrews i dzwonie z Waszyngtonu. Bylem przyjacielem Nicka Stamesa, scislej mowiac on byl moim szefem. Glos Stampouzisa pocieplal. -Slyszalem o tym strasznym wypadku, jezeli to byl wypadek. Czym moge panu sluzyc? -Potrzebne sa mi pewne poufne informacje. Czy moglbym natychmiast przyjechac do pana? -Czy to ma zwiazek z Nickiem? -Tak. -To prosze. Czy moze sie pan spotkac ze mna o osmej wieczorem na polnocno_wschodnim rogu Dwudziestej Pierwszej Ulicy i Park Avenue? -Oczywiscie - odpowiedzial Mark, spojrzawszy na zegarek. -Bede na pana czekal. Samolot Eastern Airlines wyladowal w Nowym Jorku kilka minut po siodmej. Mark przepchnal sie przez tlum, otaczajacy lade bagazowa i poszedl na postoj taksowek. Brzuchaty, nie ogolony taksowkarz, z wygaslym ogarkiem cygara w ustach zawiozl go do Manhattanu. Monologowal przez cala droge, ale nie oczekiwal odpowiedzi. Mark mogl spokojnie myslec o swoich sprawach. -Caly kraj tonie w gownie - zrzedzilo cygaro. -Niewatpliwie. -A to miasto jest jednym zafajdanym smietnikiem. -Oczywiscie. -Wszystkiemu jest winna ta dziwka Kane. Powinno sie ja powiesic. Mark zesztywnial. Ludzie powtarzali to tysiac razy dziennie, ale w Waszyngtonie byl ktos, kto nie tylko to mowil, ale chcial urzeczywistnic. Taksowka zatrzymala sie. -Rowne osiemnascie dolarow - powiedzialo cygaro. Mark wlozyl jedna dziesiecio_ i dwie pieciodolarowki do malej szufladki w ochronnej szybie oddzielajacej kierowce od pasazera i wygramolil sie z wozu. Przysadzisty czlowiek w wieku okolo piecdziesieciu lat, w tweedowym plaszczu, podszedl do niego bez wahania. Mark wzdrygnal sie. Zapomnial juz, jak zimno potrafi byc w Nowym Jorku w marcu. -Mark Andrews? -Zgadl pan. -Kiedy spedzilo sie zycie na studiowaniu kryminalistow, zaczyna sie myslec ich kategoriami. - Obejrzal ubranie Marka. - Wy, goryle, ubieracie sie dzisiaj znacznie lepiej niz za moich czasow. Mark speszyl sie. Stampouzis z pewnoscia wiedzial, ze agenci Fbi zarabiaja dwa razy wiecej niz nowojorscy policjanci. -Czy pan lubi wloska kuchnie? - zapytal, nie zaczekal na odpowiedz Marka i ruszyl naprzod. - Zabiore pana do jednej z ulubionych knajp Nicka. Przeszli w milczeniu przez dluga ulice, a Mark odruchowo zwalnial korku przed kazda restauracja. Wreszcie Stampouzis pchnal drzwi do dosc podlego baru, wypelnionego tlumem pijacych mezczyzn. Zapewne w domu nie czekaly ich zony, a jezeli nawet czekaly, to nie mieli widac ochoty do nich wracac. Po przejsciu przez bar Mark i Stampouzis znalezli sie w przytulnej restauracji o scianach z czerwonej cegly. Wysoki, chudy Wloch wskazal im stolik w rogu sali. Stampouzis byl tu najwyrazniej honorowanym gosciem. Nie spojrzal nawet na karte. -Polecam panu krewetki marinara na zakaske. Reszte niech pan sobie sam wybiera. Mark zamowil krewetki, piccata al limone i mala karafke Chianti. Stampouzis pil whisky. Podczas jedzenia rozmawiali o obojetnych sprawach. Dwa lata spedzone w towarzystwie Nicka Stamesa nauczyly Marka, ze zasada ludzi pochodzacych z basenu Morza Srodziemnego jest nie mieszac biznesu z przyjemnoscia. A poza tym Stampouzis ciagle jeszcze sondowal Marka, a Markowi potrzebne bylo zaufanie tego czlowieka. Kiedy Stampouzis skonczyl deser w postaci olbrzymiej porcji zabaglione i zabral sie do podwojnego ekspresu z kieliszkiem likieru, spojrzal na Marka i powiedzial: -Pracowal pan dla wyjatkowego czlowieka, prawdziwego obroncy prawa. Gdyby jedna dziesiata ludzi z Fbi byla tak inteligentna i obowiazkowa, jak Nick Stames, moglibyscie byc dumni z tego, co robicie w tym waszym kamiennym Koloseum. Mark probowal cos odpowiedziec, ale Grek machnal reka. -Nie, niech pan juz nie mowi o Nicku. Jestesmy tu, bo znalismy go obydwaj. I niech pan nie probuje zmieniac mojej opinii o Fbi. Od przeszlo trzydziestu lat pracuje jako reporter od spraw kryminalnych i jedyna zmiana, jaka w tym czasie zaobserwowalem w Fbi, a zreszta i w Mafii, to taka, ze obydwa te kolosy sa jeszcze wieksze i jeszcze silniejsze, niz byly. Wlal kieliszek likieru do kawy i lyknal ze smakiem. -Okey. Jak moge pomoc? -Wszystko zostaje miedzy nami, dobrze? -Zgoda. Bedzie to z korzyscia i dla mnie, i dla pana. -Potrzebne mi sa dwie informacje. Po pierwsze, czy ktorys z senatorow ma powiazania ze zorganizowanym swiatem przestepczym i po drugie, jaki jest stosunek tego swiata do ustawy o kontroli broni palnej? -Jezu, ale pan ma wymagania! Nie wiem, od czego zaczac. Na pierwsze pytanie odpowiedz jest latwiejsza, bo tak naprawde to polowa senatorow ma takie czy inne kontakty ze zorganizowanym swiatem przestepczym, ktory ja -moze nieco po staroswiecku - nazywam Mafia. Wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, ale chyba kazdego prezydenta mozna by uznac za przestepce, bo kazdy bral pieniadze na kampanie wyborcza od biznesmenow i wielkich korporacji bezpposrednio albo posrednio zwiazanych ze swiatem przestepczym. A kiedy Mafia potrzebuje senatora, to zwraca sie do niego przez trzecie osoby, ale to zdarza sie niezmiernie rzadko. -Dlaczego? -Mafia potrzebuje ludzi na szczeblu stanow, w sadownictwie, w lokalnych instytucjach, i tak dalej. Nie interesuja ich umowy miedzynarodowe i decyzje Sadu Najwyzszego. Mowiac najogolniej, owszem, sa wsrod senatorow tacy, ktorzy zawdzieczaja kariere swoim powiazaniom z Mafia - sa to przewaznie ci, ktorzy ja rozpoczeli jako sedziowie albo poslowie stanowi i brali od Mafii pieniadze. Mogli sobie nie zdawac z tego sprawy. Sa to ludzie, ktorzy nie sprawdzaja dokladnie, dzieki czemu zostali wybrani. Procz tego sa stany, takie jak na przyklad Arizona czy Newada, gdzie Mafia prowadzi swoja dzialalnosc calkowicie legalnie, choc niech Pan Bog ma w swej opiece tych, ktorzy sprobowaliby z nia konkurowac. Poza tym w przypadku Partii Demokratycznej, w rachube wchodza jeszcze Zwiazki Zawodowe, a zwlaszcza Zwiazek Tragarzy. Oto ma pan w wielkim skrocie rezultaty moich trzydziestoletnich doswiadczen. -Wspanialy szkic, a teraz poprosze o rzecz konkretna. Wymienie panu nazwiska pietnastu senatorow, a pan mi powie, do jakiej kategorii pan ich zalicza, dobrze? -Mozemy sprobowac. Powiem panu tylko tyle, ile wiem, prosze nie zadac wiecej. -Bradley. -Nie - odpowiedzial Stampouzis. -Thornton... Stampouzis nie drgnal nawet powieka. -Bayh. -Nigdy nic takiego o nim nie slyszalem. -Harrison. -Nie mam pojecia. Nie orientuje sie w stosunkach w Poludniowej Karolinie. -Nunn. -Sam swietoszek? Ten harcerzyk? Pan chyba zartuje! -Brooks. -Nie znosi pani Kane, ale nie sadze, zeby sie zdobyl na jakies dzialanie. Mark czytal dalej ze swojej listy. Stevenson, Biden, Moynihan, Woodson, Clark, Mathias. Stampouzis za kazdym razem milczaco potrzasnal glowa. -Dexter. Stampouzis zamyslil sie. Mark probowal nie dac po sobie poznac zdenerwowania. -Klopoty, tak. Mafia, nie. Stampouzis nie mogl nie slyszec westchnienia ulgi, jakie wyrwalo sie Markowi. Czekal, czy Stampouzis powie cos blizszego o klopotach Dextera, ale nie mial, widac, ochoty. -Byrd. -Przywodca wiekszosci. To nie w jego stylu. -Pearson. -Bez zartow! -Dziekuje - powiedzial Mark, a po chwili dodal: - A teraz niech mi pan powie, jaki jest stosunek Mafii do ustawy o kontroli broni palnej? -Nie jestem w tej chwili calkiem pewny. Mafia nie stanowi juz monolitu. Jest na to zbyt duza i ostatnio powstaly w niej liczne frakcje. Ludzie starszego pokolenia sa zdecydowanie przeciwni ustawie, bo w przyszlosci bedzie trudniej o legalne zdobywanie broni. Jeszcze bardziej niepokoja ich poprawki do ustawy takie, jak kara wiezienia za noszenie przy sobie nie zarejestrowanych rewolwerow. Dla Fbi te przepisy sa bardzo wygodne, tak jak dawniej mozliwosc skazywania ludzi za wykrecanie sie od placenia podatkow. Beda mogli zatrzymac i zrewidowac kazdego podejrzanego i jezeli znajda przy nim nie zarejestrowana bron - co jest niemal pewne - wpakowac go natychmiast do pudla. Z drugiej strony grupa Mlodych Turkow obiecuje sobie po tej ustawie takie same korzysci, jakie niegdys przyniosla prohibicja. Beda mogli dostarczac nie zarejestrowana bron kazdemu wloczedze czy zwariowanemu radykalowi, ktory tego zapragnie. Bedzie to wiec nowe zrodlo dochodow dla tej bandy. Poza tym sa pewni, ze policja nie da sobie szybko rady z wprowadzeniem ustawy w zycie i ze okres przejsciowy potrwa co najmniej dekade. Czy to wystarczajaca odpowiedz na panskie pytanie? -Chyba tak. -A teraz moja kolej. -Na tej samej zasadzie? -Na tej samej. Czy panskie pytania sa bezposrednio zwiazane ze smiercia Nicka? -Tak. -Wobec tego nie mam wiecej pytan, poniewaz wiem, ze nie bedzie pan mogl na nie odpowiedziec. Ale umowmy sie, ze jezeli cos wyniknie, to zawiadomi mnie pan natychmiast i bede mogl o tym napisac, zanim dorwa sie do tych informacji lobuzy z "Washington Post". -Zgoda. Stampouzis usmiechnal sie i podpisal rachunek. Umowa z Markiem umozliwila mu przelanie kosztow kolacji na rachunek gazety. Mark spojrzal na zegarek. Przy odrobinie szczescia dostanie sie jeszcze na ostatni samolot z lotniska La Guardia. Stampouzis wstal i ruszyl ku drzwiom. Przy barze tkwili wciaz ci sami ludzie i nadal pili. Po wyjsciu Mark zatrzymal taksowke. Tym razem za kierownica siedzial mlody Murzyn. -Ja tez jestem na pewnym tropie - powiedzial Stampouzis, ku zdziwieniu Marka. - Jezeli sie czegos ciekawego dowiem, to zatelefonuje do pana. Mark podziekowal dziennikarzowi i wsiadl do taksowki. -Prosze na La Guardie. Opuscil szybe wozu i uslyszal jeszcze glos Stampouzisa: -Nie robie tego dla pana, ale dla Nicka. W drodze na lotnisko w samochodzie panowala cisza. Znalazlszy sie wreszcie w swoim mieszkaniu Mark zabral sie do ulozenia sobie w glowie wszystkiego, o czym powinien byl nazajutrz powiedziec dyrektorowi. Spojrzal na zegarek. Chryste! Juz bylo nazajutrz. 7 marca, poniedzialek godz. #/7 rano Dyrektor wysluchal Marka z uwaga, po czym podal mu szereg sensacyjnych informacji. -Mozemy jeszcze bardziej skrocic nasza liste pietnastu nazwisk. W czwartek rano kilku agentow przechwycilo na jednym z naszych zakresow nielegalna transmisje radiowa. Moglo sie to zdarzyc na skutek chwilowej interferencji stacji komercyjnej, ktora zepchnela nas na inny kanal, albo ktos nadawal nieopatrznie na dlugosci fali Kgb. Nasi chlopcy uslyszeli tylko jedno zdanie: "...sluchaj, Tony, wlasnie odwiozlem senatora na posiedzenie jego komitetu i jestem..." Glos nagle zanikl i juz nie mozna bylo go odnalezc. Mozliwe, ze spiskowcy mieli nas na podsluchu i jeden z nich przez nieuwage zaczal nadawac na naszym zakresie. To sie moze latwo zdarzyc. Agenci nawet nie zdawali sobie sprawy, ze wpadli na wazny trop. Po prostu zlozyli raport o nielegalnym nadawaniu na naszej dlugosci fali. Mark wychylil sie z fotela. -Wiem, Andrews, wiem, co pan teraz mysli. Dziesiata trzydziesci rano. Ta rozmowa miala miejsce wlasnie o dziesiatej trzydziesci. -Dziesiata trzydziesci rano, trzeciego marca - powtorzyl Mark. - Zaraz to sprawdze... Ktore komitety wtedy pracowaly... - Otworzyl teczke. - Budynek imienia Dirksena... Chwileczke... mam wszystkie informacje... O, prosze! Sa trzy mozliwosci. Tego rana odbywaly sie posiedzenia Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych i Komitetu Uchwal Rzadowych. A plenum Senatu obradowalo nad ustawa o kontroli broni palnej. To jest teraz najwazniejszy problem. -Doskonale. Czy na podstawie swoich notatek moglby sie pan zorientowac, kto z naszej pietnastki byl trzeciego marca w Senacie. Ktory na ktorym zebraniu. No i co kazdy z nich mowil, jezeli przemawial? Mark przerzucil pietnascie kartek papieru i rozlozyl je na dwie sterty. -Nie jestem tego calkiem pewny, panie dyrektorze, ale na razie nie wiem, czy ta osemka byla tego dnia na terenie gmachu, czy nie. - Polozyl reke na jednej stercie kartek. - Ta siodemka z pewnoscia znajdowala sie w budynku. Zaden z nich nie uczestniczyl w zebraniu Komitetu Uchwal Rzadowych. Dwaj zasiadali w Komitecie Stosunkow Miedzynarodowych. Byli to Nunn i Pearson. Pozostalych pieciu - Brooks, Byrd, Dexter, Harrison i Thornton - bralo udzial w posiedzeniu plenarnym, a takze w Komitecie Prac Ustawodawczych, gdzie rozpatrywano ustawe o kontroli broni palnej. Dyrektor skrzywil sie. -Sam pan powiedzia, ze to wszystko nie jest zupelnie pewne. Ale poniewaz nie mamy nic lepszego, musimy sie skupic na tej siodemce. Musimy zaryzykowac, bo mamy tylko cztery dni. Nie podniecajmy sie przesadnie z powodu tej przypadkowej szansy, ale sprawdzmy dokladnie, czy ktorys z pozostalych osmiu przebywal tego ranka w budynku Dirksena. Na razie nie chce brac na siebie ryzyka, jakim jest zarzadzenie obserwacji siedmiu senatorow. Ci panowie z Kapitolu i tak sa wystarczajaco podejrzliwi w stosunku do Fbi. Musimy uzyc innej taktyki. Jawne sledztwo jest niemozliwe ze wzgledow politycznych. Zeby schwycic naszego faceta, musimy pojsc jedynym tropem, jaki jest do naszej dyspozycji, a mianowicie stwierdzic, gdzie byl dwudziestego szostego lutego w czasie przerwy obiadowej i czy byl na posiedzeniu Komitetu Prac Ustawodawczych o dziesiatej trzydziesci w dniu czwartego marca. I niech pan zapomni o motywie, to nie jest dla nas w tej chwili wazne. Po prostu brak na to czasu. Niech pan sie skupi na skroceniu listy. Niech pan spedzi reszte dnia na posiedzeniu Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych i na plenum Senatu. Niech pan porozmawia z kierownikiem biur komitetow Senatu. Nie ma takiej rzeczy prywatnej czy publicznej, ktorej nie wiedza o senatorach. -Dobrze, panie dyrektorze. -Jest jeszcze jedna rzecz, ktora moze pana zainteresowac. Jestem dzis na kolacji u pani prezydent. Moze uda mi sie wycisnac z niej jakas informacje, ktora pomoze nam w skroceniu listy. -Czy powie pan prezydentowi...? -Nie, chyba nie. Wierze, ze damy sobie rade i nie chce jej niepokoic. Chyba, ze dojdziemy do wniosku, ze zawalilismy sprawe. Tyson pokazal Markowi portret pamieciowi greckiego ksiedza. -To jest wersja pani Casefikis. Co pan o tym mysli? -Podobienstwo jest wcale niezle. Jest moze nawet brzydszy. Ci ludzie znaja swoj fach. -Meczy mnie jedna sprawa - westchnal dyrektor. - Wydaje mi sie, ze juz kiedys widzialem te wstretna morde. Ale tylu zbrodniarzy przeszlo przez moje rece, ze zapamietanie jednego z nich jest prawie niemozliwe. Ale moze go sobie jeszcze przypomne. -Nie moge sobie darowac, ze bylem u tej kobiety w dwadziescia cztery godziny po nim. -To panskie szczescie, mlody czlowieku. Gdyby pan zjawil sie u niej przed nim, Ariana Casefikis pewnie by juz nie zyla, a i pan pewnie tez nie. Kazalem stale obserwowac dom pani Casefikis, na wypadek gdyby ten czlowiek tam powrocil. Ale przypuszczam, ze ten skurwiel jest na to zbyt dobrym fachowcem. Mark skinal glowa. Skurwiel, fachowiec... Na wewnetrznym telefonie zaczelo migac czerwone swiatelko. -Slucham pania? -Spozni sie pan na spotkanie z senatorem Hartem. -Dziekuje pani. - Dyrektor odlozyl sluchawke. - Wiec jutro o tej samej porze. Dobrze, Mark. - Dyrektor po raz pierwszy zwrocil sie do Marka po imieniu. - Porusz niebo i ziemie. Jeszcze tylko cztery dni. Mark zjechal winda i wyszedl z budynku. Nie zauwazyl, ze po drugiej stronie ulicy ktos mu sie bacznie przyglada. W biurze Senatu poprosil o spotkanie z dyrektorami biur Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych i Komitetu Prac Ustawodawczych. Uzyskal je na nastepny dzien. Wobec tego powrocil do biblioteki kongresowej i zabral sie do dokladniejszego badania zyciorysow siedmiu senatorow pozostalych na jego liscie. Byla to grupa dosc roznorodna. Kazdy z tych ludzi pochodzil z innej czesci kraju. Niewiele mieli ze soba wspolnego. Jeden z nich z cala pewnoscia nie mial nic wspolnego z pozostalymi, ale ktory? Nunn - na pewno nie. Thornton - Stampouzis najwyrazniej nie zywil do niego szacunku, ale to jeszcze o niczym nie swiadczylo. Byrd - chyba nie przywodca wiekszosci w Senacie - Harrison - Stampouzis mowil, ze jest przeciwnikiem ustawy o kontroli broni palnej, ale to samo odnosilo sie do co najmniej polowy senatu. Dexter - Stampouzis nie chcial wlasciwie o nim mowic. Moze Elizabeth wyjasni mu cos wieczorem. Ralph Brooks - dziwnie napiety, energiczny czlowiek, na pewno nie zywi sympatii dla pani Kane. Pearson - jezeliby sie okazalo, ze on jest glowa spisku, nikt by w to nie uwierzyl. Pracowal od trzydziestu siedmiu lat w Senacie i zawsze, zarowno w zyciu prywatnym, jak publicznym, gral w otwarte karty. Mark westchnal. Bylo to ciezkie westchnienie czlowieka, ktory znalazl sie w impasie. Spojrzal na zegarek: dziesiata czterdziesci piec. Trzeba sie pospieszyc. Zwrocil bibliotekarce kilka tomow "Dziennika Kongresowego" i raporty Ralfa Nadera i pobiegl na druga strone ulicy na parking. Pojechal szybko Constitution Avenue przez Memorial Bridge - ilez to razy przejezdzal tedy w ciagu ostatniego tygodnia? Spojrzal w lusterko. Wydalo mu sie, ze rozpoznaje samochod, ktory za nim jechal. A moze byl wciaz jeszcze pod wrazeniem tego, co dzialo sie w czwartek? Zaparkowal woz na poboczu drogi. Zatrzymali go dwaj funkcjonariusze Tajnej Sluzby, ale pokazal im legitymacje i wszedl na cmentarna sciezke. Przylaczyl sie - w sama pore - do ponadstuosobowej grupy innych zalobnikow, stojacych dokola swiezo wykopanych grobow przeznaczonych dla dwoch ludzi, ktorzy jeszcze przed tygodniem byli zywotniejsi, niz wiekszosc ludzi bioracych dzis udzial w w ich pogrzebie. Prezydenta reprezentowal byly senator a dzis wiceprezydent Bill Bradley. Stal obok drobnej postaci kobiecej w czerni. Byla to Norma Stames. Wspierala sie o ramiona swoich dwoch synow. Tuz przy starszym z nich, Billu, stal duzy mezczyzna, niewatpliwie ojciec Barry'ego Calverta. Potem dyrektor, ktory wprawdzie zauwazyl Marka, ale nie dal tego poznac po sobie. Nawet nad grobem obowiazywaly reguly gry. Zimny podmuch wiatru rozwiewal sutanne ojca Gregory'ego. Jej skraj byl mokry i zablocony. Przez cala noc padal deszcz. U boku duchownego stal mlody kleryk w bialej komzy zarzuconej na czarna sutanne. "Jestem obliczem Twojej niewyslowionej chwaly, chociaz nosze na sobie rany grzechu" - zaintonowal duchowny. Zona Nicka Stamesa lkajac cicho nachylila sie i pocalowala zmarlego, po czym zamknieto wieko trumny. Przy slowach modlitwy trumny Stamesa i Calverta zostaly powoli spuszczone do grobow. Mark przygladal sie temu z ponura mina. To przeciez on mogl teraz tak powoli zjezdzac w czarny dol. Wlasciwie to jemu sie nalezalo. "Niechaj wszyscy swieci dadza wieczne odpoczywanie slugom Twoim, Chryste Panie, niechaj spoczna w pokoju tam, gdzie nie ma ani chorob, ani bolu, ani smutku zadnego i tylko wieczne zycie". Prawoslawny duchowny udzielil zmarlym ostatniego blogoslawienstwa i nakreslil nad nimi znak krzyza. Zalobnicy poczeli sie rozchodzic. Po skonczonych egzekwiach ojciec Gregory powiedzial krotko, lecz cieplo o swoim przyjacielu Nicku Stamesie i wyrazil nadzieje, ze zarowno on, jak i jego kolega, Barry Calvert, nie zgineli na prozno. Markowi zdawalo sie, ze mowi wylacznie do niego. Zobaczyl w tlumie Nanne, Aspiryne, Julie i anonimowego czlowieka, ale nie chcial z nimi rozmawiac, wiec wymknal sie po cichu. Niechaj inni oplakuja zmarlych; jego zadaniem jest schwytanie zyjacych mordercow. Wrocil do Senatu jeszcze bardziej zdeterminowany. Jakze chcial wykryc, ktory z senatorow powinien sie byl znalezc na tym tragicznym, podwojnym pogrzebie! Gdyby pozostal nieco dluzej na cmentarzu, moze zauwazylby Matsona rozmawiajacego z Grantem Nanna. Chwalil zalety Stamesa i ubolewal nad strata, jaka ta smierc przyniosla wymiarowi sprawiedliwosci. Mark spedzil cale popoludnie sluchajac wystapien Nunna i Pearsona w Komitecie Stosunkow Miedzynarodowych. Jezeli jeden z nich byl spiskowcem, to musial byc zimnym zaiste czlowiekiem, gdyz zaden z nich nie wykazywal najmniejszych nawet oznak niepokoju. Mial zamiar skreslic ich nazwiska z listy, ale potrzebna muz byla do tego jedna informacja. Kiedy Pearson wreszcie usiadl, Mark poczul, ze jest smiertelnie zmeczony. Musi sie odprezyc tego wieczoru, inaczej nie przezyje nastepnych trzech dni. Wyszedl z sali komitetu i zatelefonowal do Elizabeth, zeby potwierdzic wieczorna randke. Nastepnie do sekretariatu dyrektora i podal pani Mcgregor numery telefonow, pod ktorymi mozna go bedzie osiagnac z ciagu nastepnych kilku godzin. A wiec restauracje, jego wlasne mieszkanie i mieszkanie Elizabeth. Pani Mcgregor zapisala je bez slowa komentarza. Teraz jechaly za nim dwa samochody. Granatowy Ford i czarny Buick. Po powrocie do domu rzucil kluczyki Simonowi. Chcial sie za wszelka cene pozbyc nekajacego go uczucia, ze jest pod stala obserwacja, wiec oddal sie rozkosznym marzeniom o wieczorze w towarzystwie Elizabeth. godz. #/6#30 po poludniu Mark szedl z wolna ulica w kierunku pobliskiego centrum handlowego i myslal o swojej randce. Boze, jakze ja wielbie te dziewczyne! Jest to jedyna rzecz, jakiej jestem obecnie pewien. Gdybym sie tylko mogl pozbyc tych podejrzen o jej ojcu - a nawet o niej samej! Wszedl do kwiaciarni i zamowil tuzin roz. Jedenascie czerwonych i jedna biala. Kwiaciarka podala mu bilet i koperte. Wypisal nazwisko i adres Elizabeth i dlugo zastanawial sie, patrzac na czysta kartke, szukajac w pamieci odpowiedniego wiersza. Wreszcie usmiechnal sie i napisal: Radosnie snie o tobie, a moj stan@ jako skowronek, co o brzasku leci w niebo@ z posepnej ziemi, piesnia brzmi u raju bram.@ Ps wersja nowoczesna: "Czy to nareszcie wielka milosc?" -Prosze to zaraz odeslac! -Dobrze, prosze pana. Doskonale. Teraz z powrotem do domu. Co wlozyc? Ciemne ubranie? Zbyt eleganckie. Jasnoniebieskie? Wyglada w nim jak fircyk, nie powinien byl go kupowac? Wlozy jeansowe, najmodniejsze. Koszula. Biala, sportowa, bez krawata? A moze niebieska, elegancka, z krawatem? Biala chyba nie! Niech bedzie niebieska. Czarne mokasyny czy polbuciki? Mokasyny! Skarpetki? Prosta sprawa - granatowe. A wiec podsumujmy: jeansowe ubranie, niebieska koszula, granatowy krawat, granatowe skarpetki, czarne mokasyny. Rozlozyl starannie ubranie na lozku. Prysznic. Umyc glowe, ona lubi wijace sie wlosy. Cholera, mydlo wlazlo mi do oka. Siegnac po recznik, wytrzec mydlo, odlozyc recznik, wyjsc spod prysznicu. Recznik owinac dokola bioder. Ogolic sie, chociaz to juz dzisiaj drugi raz. Ogolic sie bardzo starannie. Uwazac, zeby sie nie zaciac. Teraz woda kolonska. Energicznie wytrzec wlosy recznikiem. Rozczesac je. Powrot do sypialni. Ubrac sie starannie. Zawiazac krawat. Nie, tak niedobrze. Zawiazac go jeszcze raz. Zasunac zamek blyskawiczny. Moglbym stracic kilka centymetrow w talii. Ostatnie spojrzenie w lustro. Widzialem brzydszych. Do diabla ze skromnoscia! Widzialem wielu brzydszych. Sprawdzic forse i karty kredytowe. Rewolwer zostawic w domu. Wszystko w porzadku. Zamknac drzwi. Nacisnac guzik windy. -Simon, dawaj kluczyki. -O rany! - Simon otworzyl szeroko oczy. - Ma pan nowa narzeczona? -Lepiej na mnie nie czekaj, bo jezeli mi pojdzie nie tak, to zrobie ci krzywde. -Dziekuje za ostrzezenie. Powodzenia! Piekny wieczor. Teraz za kierownice i sprawdzic czas: okey, jest siodma trzydziesci cztery. Dyrektor jeszcze raz sprawdzil smoking. Jakze mi brakuje Ruth. Gosposia jest swietna, ale to nie to samo. Jeszcze szklanka skocza i jeszcze obejrzec smoking. Swiezo odprasowany, a to teraz niemodne. Wieczorowa koszula prosto z pralni. Zawiazac czarna muszke. Czarne buty, czarne skarpetki, biala chustka do nosa. Wszystko w porzadku. Puscic prysznic. Ach, trzeba koniecznie wydusic jakies informacje z pani prezydent. Psiakrew, gdzie podzialo sie mydlo? Trzeba bedzie wyjsc spod prysznicu i zmoczyc dywanik i recznik. A mam tu tylko jeden recznik. Wiec mydlo z umywalki. Co za paskudny zapach! Robia je teraz chyba wylacznie dla pedalow. Szkoda, ze juz nie sprzedaja mydla z nadwyzek wojskowych. Dosyc tego moczenia sie. Utylem. Powinienem stracic co najmniej siedem kilo. Okropnie biala skora. Nakryc ja szybko i zapomniec o niej. Golenie. Stara, wierna brzytwa. Postanawiam stanowczo nie golic sie dwa razy dziennie, chyba dla prezydenta. Swietnie. Nie zacialem sie. Teraz ubrac sie. Zapiac guziki rozporka. Nie cierpie zamkow blyskawicznych. Zawiazac czarna muszke. Ruth robila to znakomicie. Udawalo jej sie zawsze za pierwszym razem. Niech to szlag, trzeba ja jeszcze raz wiazac. No, nareszcie zwyciestwo! Sprawdzic portfel. Wlasciwie nie potrzebne sa ani pieniadze, ani karty kredytowe, ani w ogole nic. Chyba ze prezydent ma trudnosci pieniezne! Zawiadomic gosposie, ze wroce okolo jedenastej. Nalozyc plaszcz. Jak zwykle przed domem czeka agent specjalny z samochodem. -Dobry wieczor, Sam. Mamy dzisiaj piekny wieczor. Jedyny zatrudniony przez Fbi kierowca otwiera tylne drzwiczki Forda. Teraz do samochodu i sprawdzic czas: okey, jest siodma czterdziesci piec. Jedz powoli - masz duzo czasu - lepiej nie przyjezdzac za wczesnie - kiedy ma sie duzo czasu, zawsze jest maly ruch - mam nadzieje, ze roze sa juz dostarczone - pojade dluzsza droga do Georgetown, kolo pomnika Lincolna, potem przez Rock Creek Park i Potomac Parkway - to ladniejsza droga - mozna sie oszukiwac, ze dlatego sie ja wybiera. - Nie przejezdzaj przez zolte swiatla, nawet jezeli facet jadacy za toba spieszy sie i daje ci gwaltowne znaki. Trzymaj sie przepisow - znowu sie oszukujesz - przejechalbys przez wszystkie swiatla, gdybys sie do niej spieszyl. Nie kompromituj Biura. Uwazaj na szyny tramwajowe w Georgetown, bardzo latwo sie na nich posliznac. Teraz skrec w prawo i poszukaj miejsca na parking. Jedz wolno, moze znajdziesz dobre miejsce. Mowy nie ma. Parkuj w drugim rzedzie i modl sie, zeby nie bylo w poblizu policjanta. Idz wolno w strone jej domu - ona pewnie jest jeszcze w wannie. Sprawdz czas. Osma cztery. Doskonale. Nacisnij dzwonek. -Sam, jestesmy nieco spoznieni. - Moze nie trzeba mu bylo tego mowic, bo jeszcze przekroczy przepisowa szybkosc i skompromituje Biuro. Dlaczego jak czlowiek sie spieszy, to zawsze panuje taki wielki ruch na ulicach? Niech szlag trafi tego Mercedesa przed nami. Zatrzymuje sie, jeszcze zanim zapala sie czerwone swiatlo. Nasz woz osiaga sto osiemdziesiat kilometrow na godzine, a nie mozemy jechac nawet piecdziesiatka... Dobra, Mercedes skrecil w strone Georgetown. Pewnie prowadzi go jakis fircyk. Juz Pennsylvania Avenue. Nareszcie! Bialy Dom na horyzoncie. Skret w West Executive Avenue. Straznik przy bramie przepuszcza, nie zatrzymujac nas. Podjazd pod wejscie zachodnie. Wita agent Tajnej Sluzby w smokingu. Ma lepiej zawiazana muszke niz ja. Zaloze sie, ze jest na gumce. Nie, bo zgodnie z przepisami Bialego Domu musi byc zawiazywana. Ten facet na pewno ma zone. Za nim do zachodniej poczekalni. Mijamy rzezbe Remingtona. Jeszcze jeden agent Tajnej Sluzby w smokingu. Tez ma lepiej zawiazana muszke. Winda. Rzut oka na zegarek:Osma szesc. Nie jest zle. Wchodze do zachodniego salonu. -Dobry wieczor, pani prezydent. -Halo, piekna pani. Wyglada przepieknie w tej niebieskiej sukni. Co za kobieta! Jak moglem ja podejrzewac? -Halo, Mark. -Co za wspaniala suknia. -Dziekuje. Wejdzie pan na chwile? -Nie, musimy sie spieszyc. Zaparkowalem w drugim rzedzie. -Dobrze. Tylko wezme plaszcz. Otwieram dla niej drzwi wozu. Dlaczego nie wziales jej po prostu za reke, nie zaprowadziles do sypialni i nie zaczales namietnie calowac? Potem kawa i sandwicz. I staloby sie to, czego oboje najbardziej pragniemy, i to bez straty czasu i zachodu. -Jak pani dzisiaj poszlo? -Mialam mnostwo roboty. A pan? Udalo mi sie nie myslec o tobie przez kilka godzin, ale to nie bylo latwe! -Harowalem jak niewolnik. Nie bylem pewny, czy uda mi sie przyjsc do pani. Zapalic woz, w prawo Ulica M i na Wisconsin Avenue. Znowu nie ma miejsca na zaparkowanie. Minac Restauracje Familijna Roya Rogersa. Moze kupic pieczona kure i jechac do domu! -Jest! Do diabla! Skad wzial sie nagle ten Volkswagen? -To pech. Ale znajdzie pan na pewno inne miejsce. -Tak, czterysta metrow od restauracji. -Spacer dobrze nam zrobi. Czy roze zostaly doreczone? Jezeli ta dziewczyna ich nie poslala, to aresztuje ja i zgnije w kryminale. -Och, Mark. Jak to nieladnie z mojej strony. Nie podziekowalam panu za piekne roze. Co reprezentuje ta biala? Czyzby pana dusze! No i ten Szekspir! -To drobiazg, piekna pani. Klamie jak z nut. A wiec podobal ci sie Szekspir? A czy zorientowalas sie, ze ostatnia linijka jest z Cole Portera? Wejscie do superprzytulnej restauracji francuskiej zwanej Rive Gauche. Czy facet z Fbi powinien jadac w takiej knajpie? To bedzie kosztowalo majatek. Wszedzie pelno impertynenckich kelnerow z wyciagnietymi lapami. Niewazne, to w koncu tylko forsa. -Czy pani wie, ze dzieki temu lokalowi Waszyngton stal sie stolica amerykansko_francuskiej kuchni? Proba zaimponowania jej zakulisowymi informacjami. -Nie, nie mialam pojecia. Jak to sie stalo? -Wlasciciel sprowadza coraz to nowych wspanialych kucharzy z Francji. A oni, jeden po drugim, porzucaja prace i otwieraja wlasne knajpy. -Wy w tym waszym Fbi macie zawsze cale mnostwo niepotrzebnych informacji. Szukanie wzrokiem kierownika sali. -Stolik na nazwisko Andrews. -Dobry wieczor, panie Andrews. Milo pana znowu u nas widziec. Ten bydlak nigdy w zyciu nie widzial mnie na oczy i pewnie juz nigdy wiecej nie zobaczy. Ktory dostaniemy stolik? Wcale nie najgorszy. Ona moze rzeczywiscie uwierzy, ze juz tu bylem. Dam mu w lape piec dolarow. -Dziekuje, sir. Zycze milego wieczoru. Rozsiedli sie wygodnie w glebokich fotelach z czerwonej skory. Restauracja byla przepelniona. -Dobry wieczor. Czy zamowia panstwo ap~eritif? -Co dla pani, Elizabeth? -Poprosze skocza z lodem. -Dla pani skocz z lodem, dla mnie szprycer. Rzut oka na karte. Szef kuchni nazywa sie Michel Laudier. Motto restauracji "Fluctuat nec mergitur". Zalewany przez fale, ale nie tonie. Ale ja na pewno utone. Dodatek za nakrycie, dodatek za usluge. A ona sie nawet o tym nie dowie. Jest to jeden z tych lokali, co to dyskryminuja piekna plec. Tylko mezczyzna dostaje karte z cenami. -Wezme zakaske, jezeli pan tez cos zamowi. -Oczywiscie, piekna pani. -Moze avocado... -Bez krewetek? -Z krewetkami, a potem... -Salatke ~a la Cezar? -Filet mignon ~a la Henryk IV. Malo wysmazony. Dwadziescia i pol dolara. Przestan liczyc. Ona jest warta milion. Chyba wezme to samo. -Czy pan juz sie zdecydowal? -Tak. Dwa razy avocado z krewetkami i filet mignon ~a la Henryk IV. Malo wysmazone. -Czy zechce pan spojrzec na karte win, sir. -Nie, dziekuje. Wezme piwo. -Czy pani napije sie wina, Elizabeth? -Bardzo chetnie. -Poprosze o butelke Hospice de Beaune, soixante_dix_huit. Na pewno wyczul, ze jedyne slowa, jakie potrafie wymowic po francusku, to te liczby, ktorych nauczono mnie w szkole. -Tak jest, sir. Zjawilo sie pierwsze danie, a wraz z nim kelner od win. Jezeli myslisz, francuska zabo, ze wmowisz nam dwie butelki, to sie grubo mylisz. -Czy nalac juz wino, sir? -Jeszcze nie. Prosze je otworzyc, wypijemy je do glownego dania. -Oczywiscie, sir. -Pani avocado. Utopie sie razem z krewetkami... -Dobry wieczor, Halt. Co tam slychac w Biurze? -Jakos zyjemy, pani prezydent. Jakze banalne uwagi robia wielcy tego swiata. Dyrektor rozejrzal sie po przyjemnym pokoju utrzymanym w niebiesko_zlotych kolorach. Stuart Knight, szef Tajnej Sluzby, stal w rogu salonu. Pod oknem wychodzacym na zachodnie skrzydlo gmachu i budynek administracyjny siedziala minister sprawiedliwosci pani Marian Edelman i rozmawiala z senatorem Birchem Bayhem, ktory po Tedzie Kennedym objal przewodnictwo Komitetu Prac Ustawodawczych. W czasie przedwyborczej kampanii Demokratow w 1976 roku dziennikarze okreslali jego wyglad jako "chlopiecy". Bylo to nadal aktualne. Marvin Thornton, chudy, ponury senator z Massachusetts byl o glowe wyzszy od swojego kolegi jak i od Marian Edelman. Moj Boze, wole juz miec do czynienia z tlusciochami... -Jak pan widzi, zaprosilam Thorntona. -Widze, madame. -Trzeba go namowic na popieranie ustawy o kontroli broni palnej. Salon zachodni znajdowal sie w prywatnej czesci Bialego Domu i przylegal do prezydenckiej ubieralni. Byc tu przyjetym stanowilo nie lada zaszczyt; zaproszenie do tego pokoju, zamiast do oficjalnej jadalni na parterze, bylo przywilejem zarezerwowanym dla najblizszej rodziny. Fakt nieobecnosci malzonka pani prezydent podkreslal jeszcze intymny charakter obiadu. -Czego sie pan napije, Halt? -Skocza z lodem. -Skocz z lodem dla dyrektora i sok pomaranczowy dla mnie. Licze kalorie. Czyzby pani prezydent nie wiedziala, ze sok pomaranczowy jest bardzo tuczacy? -Pani prezydent, jakie sa ostatnie szanse glosowania? -Czterdziesci osiem za i czterdziesci siedem przeciw. Jezeli ustawa nie przejdzie dziesiatego, to musze o niej zapomniec az do nastepnej sesji Senatu. To moj najwiekszy klopot w tej chwili. Nie liczac, oczywiscie, podrozy do Europy i przedwyborow w New Hampshire za niecaly rok. Nie moge dopuscic do tego, zeby sprawa stala sie glownym tematem mojej akcji przedwyborczej. Musialabym zrezygnowac z ustawy i podjac ja dopiero, gdybym zostala ponownie wybrana. Ale chcialabym ja miec jak najszybciej z glowy i zobaczyc, jak funkcjonuje. -Miejmy nadzieje, ze zostanie uchwalona dziesiatego. Ulatwiloby mi to prace. -I Marian tez. -Napije sie pan jeszcze? -Nie, dziekuje, madame. -To siadamy do stolu. Prezydent zaprowadzila swoich pieciu gosci do jadalni. Tapety pokrywajace sciany przedstawialy sceny z rewolucji amerykanskiej, meble pochodzily z wczesnych lat dziewietnastego wieku. Zawsze podziwiam wspaniale wnetrza Bialego Domu. Dyrektor spojrzal na plaskorzezby stiukowego kominka zaprojektowanego przez Roberta Welforda z Filadelfii w 1815 roku. Wyryte na nim byly slynne slowa raportu komandora Oliviera Hazarda Perry'ego po bitwie na jeziorze Erie w czasie wojny 1812 roku. "Spotkalismy nieprzyjaciela, jest nasz". -Piec tysiecy osob zwiedzilo dzisiaj ten budynek - mowil Stuart Knight. - Nikt nie zdaje sobie sprawy, ile wynika z tego problemow zwiazanych z zachowaniem bezpieczenstwa. Ten wprawdzie jest siedziba prezydenta, ale nalezy do narodu, a to szalenie komplikuje zycie ochronie. Gdyby ten czlowiek wiedzial to, co ja wiem...? Prezydent siedziala u szczytu stolu, pani minister sprawiedliwosci naprzeciwko niej, Bayh i Thornton po jednej stronie, a dyrektor i Knight po drugiej. Na zakaske podano avocado z krewetkami. Zawsze choruje po krewetkach. -Milo mi widziec caly moj sztab prawniczy - mowila pani prezydent. - Chcialabym skorzystac z okazji i porozmawiac o ustawie o kontroli broni palnej, ktora mam zamiar przeprowadzic przez Senat dziesiatego marca. Zaprosilam dzis Bircha i Marvina, poniewaz licze na to, ze dzieki ich poparciu ustawa przejdzie. Znowu ten dziesiaty marca. Mozliwe, ze jest to data, ktorej Kasjusz musi sie trzymac. Wiem, ze Thornton jest przeciwny ustawie, a jest na liscie siodemki Andrewsa. -Stany rolnicze stanowia najwiekszy problem, pani prezydent - odezwala sie Marian Edelman. - Ci ludzie nie beda chcieli tak latwo wyrzec sie broni. -Moze nalezaloby ustanowic dluzszy okres amnestii. Powiedzmy, szesc miesiecy - zaproponowal dyrektor. - Okres przejsciowy, w ktorym jeszcze nie bedzie sie nikogo pociagalo do odpowiedzialnosci karnej. Tak postepuje sie po wojnie. Tymczasem srodki masowego przekazu moglyby donosic o tysiacach rewolwerow oddawanych policji. -Dobry pomysl. -To bedzie bardzo trudna operacja - odezwala sie pani Edelman - zwazywszy na siedem milionow czlonkow Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego. W sumie Amerykanie maja prawdopodobnie piecdziesiat milionow sztuk broni palnej. Wszyscy skineli glowami. Podano drugie danie. Byla to sola. Pani prezydent brala widac swoja diete na serio. -Kawa czy koniak, sir? -Nie warto - powiedziala Elizabeth kladac dlon na dloni Marka - napijemy sie czegos w domu. -Dobra mysl. Usmiechnal sie do niej, usilujac zgadnac, co dzieje sie w jej glowie... -Prosze o rachunek. Kelner oddalil sie bez slowa. Oni zawsze odchodza bez slowa, kiedy prosi sie o rachunek. Ona wciaz trzyma mnie za reke. -Wspaniala kolacja. Bardzo dziekuje. -Prawda? Musimy tu wrocic. Kelner przyniosl rachunek. Mark przestudiowal go nie bez zdziwienia. 87 dolarow plus podatek. Kto pojmie, w jaki sposob restauracje dochodza do koncowej sumy rachunku, powinien zostac ministrem finansow. Mark wrecza kelnerowi karte kredytowa American Express. Po chwili dostaje niebieski swistek do wypisania. Zaokragla sume do 100 dolarow i postanawia zapomniec o wszystkim do chwili, kiedy w poczcie znajdzie koperte z nadrukiem American Express. -Dobranoc panstwu. - Liczne uklony i podziekowania. - Mamy nadzieje, ze wkrotce panstwa znowu zobaczymy. -Oczywiscie, oczywiscie. Musicie bardzo ufac swojej pamieci, jezeli liczycie na to, ze mnie nastepnym razem rozpoznacie. Otworzyc drzwi wozu dla Elizabeth. Czy bede to robic takze po slubie? Boze! Juz mysle o malzenstwie. -Obawiam sie, ze za duzo zjadlam. Zrobilam sie senna. Co to znaczy? Mozna to zinterpretowac na dwadziescia roznych sposobow. -Doprawdy? Ja jestem gotow na wszystko. Moze to bylo niezreczne. Znowu trzeba szukac miejsca do zaparkowania. Swietnie, jest i to przed samym domem i zadnego Volkswagena na horyzoncie. Otworzyc drzwi dla Elizabeth. Ona szuka kluczy do drzwi frontowych. Kuchnia. Czajnik na ogien. -Bardzo sympatyczna kuchnia. Co za glupia uwaga. -Ciesze sie, ze sie panu podoba. Glupia odpowiedz. Do bawialni. Boze, sa roze! -Halo, Samantha. Chodz i przywitaj sie z Markiem. Boze milosciwy, ona ma wspollokatorke. Katastrofa. Samantha ociera sie o noge Marka i mruczy. Ulga. Samantha jest syjamka, a nie Amerykanka. -Gdzie mam usiasc? -Gdziekolwiek. Ona nie ulatwia sytuacji. -Z mlekiem czy bez, kochanie? Kochanie! Szanse sa lepsze niz pol na pol. -Bez mleka z jedna kostka cukru. -Prosze sie czyms zajac, az woda sie zagotuje. Wroce za kilka minut. -Jeszcze kawy, Halt? -Nie, dziekuje, pani prezydent. Musze juz isc, jezeli pani pozwoli. -Odprowadze pana do samochodu. Jest kilka spraw, ktore chcialabym omowic. -Oczywiscie, pani prezydent. Gwardzisci piechoty morskiej przy zachodnim wejsciu staja na bacznosc. Czlowiek w smokingu cofa sie w cien kolumn. -Chcialabym, zeby mnie pan poparl na sto procent w sprawie ustawy o kontroli broni palnej. Komitet bedzie chcial zasiegnac panskiej opinii. I chociaz wszystko wyglada na to, ze zdobedziemy wiekszosc w Senacie, nie chcialabym, zeby sie cos pokrecilo w ostatniej chwili. Mam malo czasu. -Jestem po pani stronie, pani prezydent. Marzylem o tej ustawie od smierci Johna Kennedy'ego. -Czy ma pan specjalne powody do obaw w zwiazku z ta sprawa? -Nie, madame. Prosze sie troszczyc o to, zeby zostala przeglosowana i podpisac ja, a ja ja wykonam. -Ma pan moze jakis pomysl. Albo rade? -Nie, chyba nie... Strzez sie Idow Marcowych! -...chociaz przyznam, ze zawsze dziwilo mnie, ze zaczela pani nad nia tak pozno pracowac. Jezeli dziesiatego marca cos pojdzie nie po naszej mysli, a potem przegra pani wybory, to trzeba bedzie wszystko zaczynac od poczatku. -Wiem, Halt, ale musialam wybierac pomiedzy przeprowadzeniem ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, ktora byla przeciez bardzo kontrowersyjna, a kontrola broni. Gdybym na samym poczatku mojej kadencji probowala przepchnac obydwie rownoczesnie, moglabym przegrac i jedna i druga. Prawde mowiac chcialam puscic ustawe o kontroli broni na komitet rok wczesniej, ale kto mogl przewidziec, ze Nigeria bez uprzedzenia zaatakuje Afryke Poludniowa i ze bedziemy sie musieli zdecydowanie opowiedziec, po ktorej jestesmy stronie. -Pani sie wowczas bardzo narazila, madame, i musze przyznac, ze nie bylem wtedy po pani stronie. -Wiem, Halt. Spedzilam wtedy kilka bezsennych nocy. Ale wracajac do ustawy o kontroli broni palnej to prosze nie zapominac, ze Thornton i Dexter przeprowadzili najdluzsza w historii Senatu akcje przewlekajaca debate. Ta ustawa jest bez przerwy przedmiotem dyskusji od prawie dwoch lat, mimo milczacego poparcia przywodcy wiekszosci, senatora Byrda. Ale teraz przestalam sie o nia bac. Mysle, ze zalatwimy ja dziesiatego marca. Nie widze nic takiego, co by moglo pokrzyzowac nasze plany. A pan? Dyrektor zawahal sie. -Ja tez, pani prezydent. Pierwsze klamstwo, ktore popelnilem wobec szefa. Czy Komisja Sledcza uzna moje racje, jezeli za trzy dni prezydent zginie? -Dobranoc, Halt, i dziekuje panu. -Dobranoc, pani prezydent, i dziekuje za wspaniala kolacje. Dyrektor wsiadl do samochodu. Specjalny agent przy kierownicy odwrocil sie. -Przed chwila nadeszla dla pana wazna wiadomosc. Pytaja, czy moze pan natychmiast powrocic do Biura? Co teraz? -Dobrze. Moze byloby prosciej ustawic tam lozko. Chociaz ktos moglby mnie oskarzyc o to, ze mieszkam za darmo na koszt podatnikow. Kierowca rozesmial sie. Uznal, ze dyrektor widac zjadl dobra kolacje, co nie bylo calkowicie zgodne z prawda. Elizabeth przyniosla kawe i usiadla obok Marka. Tylko smiali zasluguja na piekne dziewczyny. Podniesc ramie od niechcenia, polozyc je na oparciu kanapy i delikatnie dotknac jej wlosow. Elizabeth wstala. -Och, bylabym zapomniala. Napije sie pan koniaku? Nie, nie chce koniaku, chce, zebys wrocila. -Nie, dziekuje. Usiadla znowu tak, ze reka Marka dotykala jej wlosow. Nie moge jej pocalowac, zanim nie odstawi tej filizanki z kawa. Odstawila ja. Niech to diabli! Znowu wstala. -Posluchajmy jakiejs muzyki. Chryste Panie! Co jeszcze? -Swietny pomysl. -Mam wybor piosenek Sinatry... -Znakomicie. ...Tym razem szczescie bylo blisko,@ mowze, mow, dziewczyno...@ Piosenka mylila sie. Elizabeth powrocila na kanape. Moze jednak sprobowac ja pocalowac? Do diabla, znowu ta kawa! Znowu odstawila filizanke. Boze, jaka ona jest piekna. Dlugi pocalunek... czy ma otwarte oczy?... nie, zamkniete... jest jej dobrze... dobrze... jeszcze troche... jeszcze lepiej... -Czy nalac ci jeszcze kawy? Nie, nie, nie, nie... -Nie, dziekuje. Znowu dlugi pocalunek. Obejmuje ja ramieniem... to juz bylo... nie czuje zadnego sprzeciwu... Glaszcze jej noge. Jaka cudowna noga... a przeciez ma dwie... cofa reke... caluje coraz smielej. -Mark, musze ci cos powiedziec. O Boze. Pewno niewlasciwa pora miesiaca. Tylko tego brakowalo! -Co? -Uwielbiam ciebie. -Ja cie tez, kochana. Rozpial jej spodnice i zaczal ja delikatnie piescic. Elizabeth polozyla mu reke na udzie. Zaraz otworza sie bramy raju! Dzyn - dzyn - dzyn - dzyn... Rany boskie! -Telefon do ciebie, Mark. -Andrews? -Sir? -Juliusz. Gowno! -Zaraz ide. 8 marca, wtorek godz. #/1 rano Czlowiek, stojacy pod murem cmentarza w ow chlodny marcowy dzien, wymachiwal energicznie rekami, zeby za bardzo nie zmarznac. Pamietal, ze Gene Hackman, ktory czesto grywa role detektywow w hollywoodzkich filmach, zwykle tak robi i ze to mu jakos pomaga. Jemu jednakze nie pomagalo. Byc moze panu Hackmanowi przychodzily w sukurs raczej silne reflektory filmowe. Zastanawial sie nad tym i nie przestawal machac rekami. W rzeczywistosci bylo ich dwoch. Specjalny agent Kevin O'Malley i zastepca inspektora Waszyngtonskiego Oddzialu Biura - Pierce Thompson. Tyson powierzyl im to zadanie dlatego, ze obaj odznaczali sie szczegolna dyskrecja i zrecznoscia. Zadnemu z nich nie drgnela nawet powieka, kiedy dyrektor nakazal im sledzic kazdy krok Andrewsa - ktory w koncu byl ich kolega - i skladac raporty Elliottowi. Dlugo musieli czekac, zanim Mark wylonil sie z domu Elizabeth, ale O'malley nie mial mu tego wcale za zle. Pierce wyszedl z cmentarza i przylaczyl sie do kolegi. -Hej, Kevin, czy zauwazyles, ze Andrewsa jeszcze ktos sledzi? -Pewnie, Matson. A bo co? -Myslalem, ze jest na emeryturze. -Jest. Chyba Halt sciagnal go do roboty, zeby juz miec calkowita pewnosc. -Pewnie masz racje. Ale dlaczego nam o tym nie powiedzial? -Nie wiem, ta cala akcja jest nietypowa. Nikt nikomu w ogole nie mowi co i jak. Moze zapytalbys o to Eliotta? -Ty go zapytaj. Mozna z rownym powodzeniem gadac do pomnika Lincolna. -No to spytajmy dyrektora. -O nie, dziekuje! Nie ja! Minelo kilka minut. -Moze powinnismy wobec tego pogadac z Matsonem? -Przypomnij sobie, co ci powiedziano. Zadnych kontaktow i to z nikim. Jemu pewnie nakazano to samo i zanim zliczylbys do trzech, wsypalby nas u szefa. To straszny skurwysyn. O'malley pierwszy zauwazyl Marka wybiegajacego z kamienicy. Moglby przysiac, ze Mark trzymal w reku jeden but. Upewnil sie, ze tak jest, i ruszyl za nim. Musze uwazac, pomyslal. Mark, gdyby zwrocil na niego uwage, zorientowalby sie z miejsca, ze ma do czynienia z czlowiekiem z Fbi. Mark zatrzymal sie przy budce telefonicznej. O'malley usunal sie w cien i znowu zaczal sie walic po plecach, zeby zupelnie nie zamarznac. Krotki bieg nieco go wprawdzie rozgrzal, ale jeszcze niedostatecznie. Mark mial przy sobie tylko dwie dziesieciocentowki. Pozostale lezaly bezuzytecznie na podlodze przy tapczanie Elizabeth. Skad mogl dzwonic dyrektor? Po prostu od siebie z Biura? Chyba nie, coz by tam robil o tak poznej porze? Przeciez mial podobno byc u prezydenta? Mark spojrzal na zegarek. Choroba, juz pierwsza pietnascie! Pewnie jest w domu. Jezeli go tam nie ma, nie bede juz mial czym dzwonic, pomyslal. Nalozyl drugi but. Byl to mokasyn, wiec wszedl latwo na noge. Mark zaklal, podrzucil i zlapal jedna z monet. Orzel czy reszka? Jezeli moneta padnie na strone z Rooseveltem, zadzwonie najpierw do Biura, a jezeli go tam nie bedzie, zadzwonie do jego domu. Spojrzal na monete. Prezydent Roosevelt. Nakrecil bezposredni numer Tysona w Biurze. -Slucham. Boze, blogoslaw Roosevelta. -Juliusz. -Prosze natychmiast przyjsc. To nie brzmialo szczegolnie przyjaznie. Byc moze dyrektor powrocil od prezydenta z nowymi waznymi wiadomosciami, a moze zjadl cos niestrawnego na kolacje. Mark powrocil szybkim krokiem do samochodu, sprawdzajac po drodze, czy wszystkie guziki koszuli sa zapiete, i poprawiajac krawat. Skarpetka musiala mu sie zsunac, bo uwierala w bucie. Minal stojacego w cieniu mezczyzne, zatrzymal sie na sekunde zastanawiajac sie, czy nie powrocic do Elizabeth i powiedziec jej. Ale wlasciwie co? Spojrzal w gore. W jej oknie palilo sie swiatlo. Nabral powietrza w pluca, zaklal jeszcze raz i wsunal sie za kierownice Mercedesa. Nie zdazyl nawet wziac zimnego prysznicu. Po kilku minutach byl juz w Biurze. Ulice swiecily pustkami o tej porze, a nowe skomputeryzowane swiatla drogowe byly przez cala noc zielone. Zaparkowal w podziemnym garazu i zaraz zza jakiegos wozu wylonil sie anonimowy mlody czlowiek, ktory widac czekal na niego. Czyzby obywal sie bez snu i odpoczynku? Ten zwiastun zlych nowin, ktorych mu oczywiscie nie przekaze, bo - jak zwykle - nie odezwal sie ani slowem. Moze to eunuch, pomyslal Mark. Jezeli tak, to tylko mu zazdroscic. Zaprowadzil go do gabinetu dyrektora. Mial na sobie buty o miekkich podeszwach. Co tez on moze miec za hobby, pomyslal Mark. Pewnie jest suflerem w teatrze dla gluchoniemych. -Pan Andrews, panie dyrektorze. Tyson nawet go nie powital. Mial na sobie smoking i byl ponury jak noc. -No dobra, Andrews. Niech pan siada. Wiec znowu bedzie mi mowil per pan, pomyslal Mark. -Gdybym mogl wywlec pana na parking, postawic pod sciane i zastrzelic, zrobilbym to bez wahania. Mark usilowal przybrac niewinny wyraz twarzy. Na Nicka Stamesa zawsze to swietnie dzialalo, ale dyrektor byl niewzruszony. -Glupi, bezmyslny, beznadziejny idiota! Mark zorientowal sie, ze boi sie dyrektora bardziej, niz ludzi czyhajacych na jego zycie. -Skompromitowal pan mnie, Biuro i prezydenta - ciagnal dalej Tyson. Mark slyszal wyraznie gwaltowne bicie wlasnego serca. Chyba ze 130 uderzen na minute. A Tyson nie przestawal mu wymyslac. -Gdybym mogl pana zawiesic w pracy - lepiej, gdybym mogl wyrzucic pana na leb, och, gdybym mog zarobic cos tak prostego, ulzyloby mi. Ilu jeszcze pozostalo panu senatorow? -Siedmiu. -Ich nazwiska. -Brooks, Harrison, Thornton Byrd, Nunn, Dex... Dexter i... - Mark zbladl jak plotno. -Skonczyl pan celujaco uniwersytet Yale, a jest pan naiwny jak harcerzyk. Kiedy po raz pierwszy zobaczylismy pana w towarzystwie doktor Elizabeth Dexter, uznalismy, w naszej glupocie, ze spotyka sie pan z nia dlatego, ze miala dyzur w szpitalu Wilsona w dniu, w ktorym popelnione zostaly te dwa morderstwa. Wyobrazalismy sobie, wciaz w naszej glupocie - powtorzyl z naciskiem - ze probuje pan cos z niej wydostac, ale teraz wiemy juz, ze jest to corka jednego z siedmiu senatorow, ktorych podejrzewamy o spisek na zycie prezydenta i okazuje sie, ze pan z nia romansuje. Mark chcial zaprotestowac, ale nie mogl nawet otworzyc ust. -Niech pan zaprzeczy, ze sie pan z nia przespal! -Zaprzeczam - powiedzial Mark szybko. Dyrektor byl chwilowo zaszokowany ta odpowiedzia. -Mlody czlowieku, zalozylismy nasluch w jej mieszkaniu. Wiemy dokladnie, co tam mialo miejsce. Mark zerwal sie z krzesla. Jego zazenowanie ustapilo miejsca wscieklosci. -Nie moglbym temu zaprzeczyc - wrzasnal - gdybyscie mi nie przerwali!... Co za lajdak z pana. Czy zapomnial pan juz, ze istnieje taka rzecz, jak milosc? Kicham na to cale panskie Biuro. Na Biuro i na pana tez. Pracuje szesnascie godzin na dobe. Od niepamietnych czasow nie zmruzylem oka. Kazdej chwili moge sie stac kolejna ofiara tych ludzi i z tego wszystkiego okazuje sie, ze pan - jedyny czlowiek, ktoremu ufalem - kazal tym swoim cholernym alfonsom podpatrywac mnie przez dziurke od klucza. A niech was wszystkich diabli wezma. Wolalbym miec do czynienia z cala mafia sycylijska naraz. Mark jeszcze nigdy w zyciu nie byl tak wsciekly. Opadl z powrotem na krzeslo i czekal, co bedzie dalej. Jego jedyny atut polegal na tym, ze bylo mu juz wszystko jedno. Dyrektor milczal. Stal przy oknie i wygladal na ulice. Potem obrocil sie powoli w strone Marka. No, teraz mi da, pomyslal Mark. Dyrektor zatrzymal sie tuz przed nim i spojrzal mu prosto w oczy. Tak samo, jak w czasie pierwszego ich spotkania. -Prosze mi wybaczyc - powiedzial wreszcie. - Idiocieje po prostu z minuty na minute. Przed chwila rozstalem sie z pania prezydent. Jest zdrowa, cala, pelna planow na przyszlosc dla kraju. Wracam do biura i dowiaduje sie, ze jedyny czlowiek, od ktorego zalezy, zeby te plany staly sie rzeczywistoscia, lezy w lozku z corka jednego z siedmiu ludzi, ktorzy moze wlasnie w tym samym momencie opracowuja inny plan - plan zamordowania jej. No i krew uderzyla mi do glowy. Wspanialy facet, pomyslal Mark. Dyrektor nie spuszczal z niego oczu. -Mark, modlmy sie, zeby to nie byl Dexter. Bo jezeli tak, to jestes w takim samym niebezpieczenstwie jak prezydent. - Zrobil pauze. - Ale ~a propos, ta banda tych moich cholernych alfonsow pilnuje cie dzien i noc, po szesnascie godzin na zmiane. Niektorzy z nich maja zony i dzieci. No dobra, teraz obaj znamy cala prawde. Wracajmy do roboty, Mark. Sprobujmy jeszcze przez trzy dni nie tracic rozumu. Ale pamietaj o jednym: musisz mi wszystko mowic. Mark wygral. Chociaz, wlasciwie nie. -Pozostalo nam siedmiu senatorow - Tyson mowil teraz powoli, bezbarwnym, zmeczonym glosem. Mark nigdy nie widzial go w takim stanie, chyba zaden z urzednikow biura nie znal go od tej storny. -Z rozmow z prezydentem wynioslem przeswiadczenie, ze moje podejrzenia sa sluszne, ze to, co ci ludzie planuja na dziesiatego marca, jest scisle powiazane z ustawa o kontroli broni palnej. Przewodniczacy senackiego Komitetu Praw Ustawodawczych, senator Birch Bayh, ktory zajmowal sie przygotowywaniem tej ustawy, byl takze obecny. On tez nie zostal jeszcze skreslony z naszej listy. Musisz stwierdzic, co on i pozostali podejrzani mowili na obradach komitetu. Nie spuszczaj tez oka z senatorow Pearsona i Nunna z Komitetu Spraw Zagranicznych. - Zamilkl dla nabrania oddechu. - Jeszcze tylko trzy dni. Zamierzam trzymac sie mojego pierwotnego planu i na razie nic nie zmieniac w rozkladzie zajec prezydenta na najblizsze dni. Moge przeciez nawet w ostatniej chwili skreslic wszystkie jej spotkania na dzien dziesiaty marca. Czy masz jakies uwagi, Mark? -Nie, panie dyrektorze. -A jakie sa twoje plany? -Jestem umowiony na jutro z sekretarzami generalnymi obu komitetow, zagranicznego i ustawodawczego. Po tych rozmowach bede moze mial lepsze rozeznanie. -Dobrze. Wypytaj ich szczegolowo o wszystko, bo moze cos umknelo mojej uwagi. -Tak jest. -Nasi eksperci od daktyloskopii pracuja jak szatani nad tymi dwudziestoma osmioma banknotami. W tej chwili szukaja wylacznie odciskow palcow pani Casefikis. W ten sposob wyeliminujemy przynajmniej te, na ktorych nie moga sie znajdowac odciski palcow czlowieka, ktorego szukamy. Do tej chwili wybrali prawie tysiac, ale zaden nie nalezy do pani Casefikis. Kiedy bede mial cos konkretnego, natychmiast cie zawiadomie. No, ale dosyc na dzisiaj, jestesmy obaj zupelnie wymaglowani. Mozesz nie przychodzic jutro o siodmej rano - Tyson spojrzal na zegarek - to znaczy dzisiaj. Spotkajmy sie o tej samej porze w srode. Musisz sie dobrze spisac, bo wtedy bedziemy mieli zaledwie jeden dzien do dyspozycji. Mark rozumial, ze dyrektor pragnie, zeby sobie juz poszedl, ale chcial mu jeszcze cos powiedziec. Dyrektor wyczul to i spojrzal na niego. -Idz do domu, Mark - powiedzial - przespij sie troche. Jestem zmeczony i stary i chcialbym, zeby ci lajdacy znalezli sie za kratkami jeszcze przed czwartkiem. Modlmy sie, zeby Dexter nie byl w to wmieszany. Mam nadzieje, ze tak nie jest. Glownie ze wzgledu na ciebie. Ale nie zamykaj oczu. Moze to prawda, ze milosc jest slepa, ale mam nadzieje, ze nie jest rowniez glucha i oglupiajaca. Wspanialy facet, pomyslal Mark po raz drugi. -Dziekuje, dyrektorze. Do zobaczenia w srode. Mark wyjezdzal powoli z garazu gmachu Fbi. Byl wykonczony. Nie zauwazyl anonimowego mlodego czlowieka. Spojrzal w lusterko, zobaczyl, ze sunie za nim granatowy Ford. Bez jakiejkolwiek zenady. Jak by tu sie dowiedziec, po czyjej stronie sa ci sledzacy go stale ludzie? Za tydzien o tej porze bedzie juz wiedzial wszystko albo nic. Ale czy prezydent bedzie wtedy zyc? Simon stal, jak zwykle, przed wejsciem do domu Marka. Na jego widok usmiechnal sie od ucha do ucha i zapytal: - Udalo sie czy nie? -Niezupelnie - odpowiedzial Mark. -Jakby pan koniecznie musial, to moge zawsze zadzwonic po moja siostre. Mark zdobyl sie na usmiech. -To bardzo milo z twojej strony, ale moze innym razem - odparl. Rzucil Simonowi kluczyki od samochodu i ruszyl do windy. Zaryglowal drzwi mieszkania, wszedl do sypialni, zrzucil z siebie koszule, podniosl sluchawke telefonu i starannie nakrecil siedmiocyfrowy numer. Uslyszal cieply, nawet odrobine nie zaspany glos Liz. -Nie spisz? -Gdziezbym mogla. -Kocham cie - powiedzial, odlozyl sluchawke na widelki i zasnal jak kamien. 8 marca, wtorek godz. #/8#04 rano Telefon dzwonil i dzwonil, ale Mark spal kamiennym snem. Wreszcie zbudzil sie, skoncentrowal wzrok na tarczy zegarka i stwierdzil, ze jest piec minut po osmej. Cholera! Pewnie dzwoni dyrektor, zeby sie zapytac, co ja sobie wlasciwie, do stu tysiecy diablow, mysle. Ale przeciez nie byl z nim umowiony na dzisiaj rano. Chyba tak bylo powiedziane? Podniosl sluchawke. -Nie spisz juz? -Nie. -Kocham cie. Uslyszal dzwiek odkladanej sluchawki. Co za piekny poczatek dnia, chociaz, gdyby Liz wiedziala, ze zamierza spedzic go na deptaniu po pietach jej ojcu... a dyrektor na pewno kazal ja sledzic. Mark stal pod zimnym prysznicem, az poczul sie calkiem soba. Gdy go gwaltownie budzono, zawsze mial ochote dopiero sie troche przespac. Zrobie to za tydzien, przyrzekl sobie. W nadchodzacym tygodniu czekalo go piekielnie duzo roboty. Spojrzal na zegarek: osma dwadziescia piec. Obejdzie sie bez platkow owsianych. Wlaczyl telewizor, zeby zobaczyc, czy ominely go jakies wazne wiadomosci ze swiata. Pomyslal, ze jest w posiadaniu sensacji, ktora przyprawilaby o zawrot glowy kazdego dziennikarza. O czym gada ten facet? "A teraz zobacza panstwo zdjecia planety Jowisz zrobione przez najnowszy amerykanski pojazd kosmiczny. Ale przedtem obejrzyjcie sobie, moi drodzy, reklamowke galaretki owocowej Jell_o, specjalnego deseru dla specjalnych dzieci". Mark wylaczyl aparat. Jowisz i Jell_o beda musialy poczekac do przyszlego tygodnia. Poniewaz zrobilo sie pozno, postanowil pojechac koleja podziemna. Stacja Waterfront znajdowala sie tuz kolo jego domu. Co innego jechac przez Waszyngton o wpol do siodmej rano, a co innego o wpol do dziewiatej. O tej porze tlok bywa taki, ze czlowiek czesciej stoi, niz jedzie. Przy zejsciu do metra widnialo wielkie oswietlone "M". Mark zjechal ruchomymi schodami w dol. Stacja przypominala laznie rzymska, byla szara, miala sklepiony strop i nie byla zbyt dobrze oswietlona. Bilet z przesiadka kosztowal dwa dolary. Mark zaczal szukac drobnych po kieszeniach. W Waszyngtonie kierowcy autobusow i kasjerzy nie rozmieniaja pieniedzy, bo w obawie przed bandytami nie maja z reguly przy sobie ani grosza. Musze wziac w biurze zapas drobnych, przyrzekl sobie solennie, wstapil na nastepne ruchome schody i zjechal na peron. O tej porze pociagi zajezdzaly co piec minut. Swiatla umieszczone na krancach toru zaczely migac na znak, ze jeden z nich sie zbliza. Jego drzwi otworzyly sie automatycznie. Mark wraz z tlumem innych pasazerow wsiadl do jasno oswietlonego, jaskrawo wymalowanego wagonu i w piec minut pozniej uslyszal nazwe stacji, na ktorej zamierzal wysiasc: "Gallery Place". Wyszedl na peron. Musial chwile zaczekac na pociag czerwonej linii, na ktory musial sie przesiasc. Zielona linia zawozila go bezposrednio do pracy, ale zeby dojechac do Kapitolu, musial sie przesiasc na czerwona. W cztery minuty pozniej byl juz na stacji zwanej "Union Station", przy osrodku obslugi turystow, z ktorego odjezdzaly autobusy, pociagi normalne i pociagi kolei podziemnej obslugujace miasto i jego okolice. Biurowiec Senatu, nazwany imieniem niedawno zmarlego senatora Dirksena, znajdowal sie na rogu Pierwszej Ulicy i Constitution Avenue, w odleglosci zaledwie kilkuset krokow. Jak to latwo przyszlo. Po co ja w ogole uzywam samochodu, zastanawial sie Mark. Minal dwoch policjantow, ktorzy sprawdzali ludziom teczki i torebki, podszedl do windy i nacisnal gorny guzik. -Poprosze czwarte - powiedzial do chlopca obslugujacego winde. Za chwile mialo sie rozpoczac posiedzenie Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych. Mark wyciagnal z kieszeni wycinek z gazety "Washington Post" i spojrzal na wydrukowany tam porzadek dzienny obrad Senatu. "Komitet Stosunkow Miedzynarodowych, godz. #/9#30. Posiedzenie otwarte. Omawiane beda sprawy polityki amerykanskiej wobec Wspolnego Rynku. Obecni beda przedstawiciele administracji. Pokoj 4229". Tuz przed Markiem wszedl na sale senator Ralph Brooks ze stanu Massachusetts. Senator byl wysokim mezczyzna o wyrazistej twarzy i prezencji gwiazdora filmowego. Szedl krok w krok za kariera polityczna Florentyny Kane, do czasu kiedy zdjela go ze stanowiska Sekretarza Stanu, gdy juz objela prezydenture po smierci prezydenta Parkinsa. Brooks szybko zajal jej miejsce w Senacie, a nastepnie wystapil jako rywal w wyborach. Przegral dopiero w siodmej turze glosowania. Zostal za to przewodniczacym Komitetu Spraw Zagranicznych Senatu. Czyzby chcial ja zabic, zeby objac najwyzszy urzad w panstwie? Chyba nie, bo gdyby Florentyna Kane zostala zamordowana, jej miejsce zajalby wiceprezydent, Bill Bradley, ktory byl zreszta mlodszy i Brooks nie mialby zadnych szans. Nie, senator Brooks nie stanowil powaznego zagrozenia, ale Mark musial miec konkretne dowody, zanim skresli go ze swej listy. Pokoj 4229 mial boazerie z jasnego drzewa i wystroj z zielonkawego marmuru u dolu scian i dokola drzwi. W glebi, na niewielkim podwyzszeniu stal polokragly stol z tego samego jasnego drzewa. Pietnascie brazowo_pomaranczowych foteli wypelnialo reszte podwyzszenia. Tylko dziesiec bylo zajetych. Senator Brooks zajal swoje miejsce, ale sekretarki, dziennikarze, asystenci i najrozmaitsi inni senaccy urzednicy nie przestawali sie krecic po sali. Na scianie za fotelem przewodniczacego wisialy dwie mapy: Europy i swiata. Przy malym stoliku siedziala stenotypistka gotowa notowac kazde slowo obrad. Naprzeciwko biurka przewodniczacego znajdowala sie lawa swiadkow powolywanych przez komitet. Niemal polowe sali wypelnialy rzedy krzesel przeznaczone dla publicznosci. Prawie wszystkie byly juz zajete. Miedzy oknami wisial ogromny portret prezydenta Jerzego Waszyngtona. Ten czlowiek musial chyba spedzic ostatnie dziesiec lat zycia na pozowaniu do portretow - pomyslal Mark. Senator Brooks szepnal cos jednemu ze swoich asystentow i zastukal mlotkiem w blat stolu, wzywajac obecnych do uciszenia sie. -Zanim zaczniemy obrady - powiedzial - chcialbym zawiadomic urzednikow Senatu, oraz prase o zmianie porzadku dziennego. Dzisiaj i jutro bedziemy przesluchiwali przedstawicieli Departamentu Stanu na okolicznosc Wspolnego Rynku. Nastepnie odroczymy sesje tego komitetu od przyszlego tygodnia, kiedy to zajmiemy sie bardzo kontrowersyjna sprawa sprzedazy broni do Afryki. Teraz wszystkie miejsca byly juz zajete, a przedstawiciele Departamentu Stanu goraczkowo przegladali swoje notatki. Mark przepracowal jako student jedno lato na Kapitolu, ale mimo to znowu zdenerwowal sie niska frekwencja senatorow na zebraniu komitetu. Kazdy senator byl czlonkiem dwoch lub trzech takich komitetow oraz niezliczonej ilosci najrozmaitszych podkomitetow, totez zmuszony byl specjalizowac sie w jednej dziedzinie, a w innych zdawac sie na swoich asystentow. Nic wiec dziwnego, ze na pewne zebrania uczeszczalo dwoch, a najwyzej trzech czlonkow Senatu. Komitet mial przedyskutowac projekt ustawy zadajacej rozwiazania Nato. Portugalia i Hiszpania mialy juz rzady komunistyczne, dawne hiszpanskie bazy takze. Krol Juan Carlos zyl na wygnaniu w Anglii. Pakt Atlantycki byl przygotowany na przejecie wladzy przez komunistow w Portugalii, ale kiedy i we Wloszech zapanowal "Fronto Popolare", wszystko zaczelo sie sypac. Watykan stosujac swoje stare, dobrze wyprobowane metody, zamknal sie za swoimi murami. Katolicy amerykanscy nacisneli na rzad, zeby odcial pomoc finansowa dla nowego rzadu wloskiego. Wlochy odpowiedzialy na to likwidacja baz Paktu. Ekonomiczna sytuacja we Wloszech prawdopodobnie przyczynila sie do wyniku wyborow francuskich, w ktorych zwyciezyl Chirac i gaullisci. W Holandii i wiekszosci krajow skandynawskich nastroje polityczne przesunely sie mocno w prawo. Niemcy cieszyli sie w dalszym ciagu dobrodziejstwami swojej demokracji. Ale senator Pearson oswiadczyl, ze jedynym prawdziwym sojusznikiem Ameryki jest Wielka Brytania, gdzie od lutowych wyborow znowu rzadzili torysi. Brytyjski minister spraw zagranicznych byl jawnie i stanowczo przeciwny oficjalnej likwidacji Nato. Przyczyniloby sie do rozluznienia wiezow Wielkiej Brytanii ze Stanami Zjednoczonymi i do wiekszego jej uzaleznienia od Wspolnego Rynku, w ktorym zasiadali juz przedstawiciele az siedmiu calkowicie lub czesciowo rzadzonych przez komunistow krajow. Na pietnastu czlonkow calej tej organizacji. Senator Pearson jeszcze raz uderzyl w stol. -Powinismy powaznie ustosunkowac sie do brytyjskiego punktu widzenia - krzyknal - a nie kierowac sie wylacznie bezposrednimi korzysciami strategicznymi! Przez godzine Mark przysluchiwal sie, jak Brooks i Pearson maglowali przedstawicieli Departamentu Stanu na temat sytuacji politycznej w Hiszpanii, po czym wymknal sie na korytarz i poszedl do lokalu Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych. Tam powiedziano mu, ze sekretarz generalny komitetu Lester Kenneck wyszedl. Mark zadzwonil do niego poprzedniego dnia udajac studenta, ktory zbiera materialy do pracy naukowej. -A czy ktos inny moglby mi udzielic informacji na temat prac komitetu? - zapytal Mark sekretarke. -Zobacze, czy jest Paul Rowe - podniosla sluchawke telefonu, zamienila z kims kilka slow i po chwili zjawil sie w pokoju szczuply mlody czlowiek w okularach. -Czym moge panu sluzyc? Mark wyjasnil mu, ze chcialby przyjrzec sie pracy kilku czlonkow komitetu, szczegolnie senatora Nunna. Rowe usmiechnal sie wyrozumiale. -Nic prostszego - powiedzial. - Prosze przyjsc jutro po poludniu albo we czwartek rano na obrady dotyczace sprzedazy broni do Afryki. Moge pana zapewnic, ze senator Nunn bedzie obecny. Zobaczy pan, ze jest to temat znacznie bardziej interesujacy niz to cale gadulstwo na temat Wspolnego Rynku. Nie jest wykluczone, ze posiedzenie to nie bedzie otwarte dla publicznosci. Ale jestem pewny, ze Lester Kenneck zalatwi panu przepustke. -Dziekuje panu bardzo. Nie wie pan przypadkiem, czy Nunn i Pearson byli obecni na posiedzeniu w dniu dwudziestego czwartego lutego, to znaczy w ubiegly czwartek? Rowe uniosl brwi. -Znowu musze pana odeslac do Kennecka. -Dziekuje panu. Mam jeszcze jedna prosbe, czy moglby mi pan teraz dac przepustke na galerie Senatu? Sekretarka wpisala jego nazwisko, podstemplowala przepustke i wreczyla ja Markowi. Poszedl znow do windy. Handel bronia, pomyslal. Do Afryki. W czwartek to za pozno. Cholera. Skad, do jasnej Anielki, moge wiedziec, dlaczego jeden z tych facetow dybie na zycie pani Kane. Moze to jakies zwariowane kombinacje militarne, a moze rasistowski obled. Bez sensu to wszystko. Nie chodzi jednak o to dlaczego, ale kto, przypomnial samemu sobie. O maly wlos nie zderzyl sie z jednym z senackich "paziow", ktory biegl korytarzem z jakas paczka. Kongres prowadzi szkole "paziow", w ktorej ksztalci dziewczeta i chlopcow ze wszystkich zakatkow kraju. W czasie trwania nauki pracuja jako goncy na Kapitolu. Maja granatowo_biale mundurki i zawsze sie spiesza. Mark zatrzymal sie w sama pore, a chlopiec wyminal go zrecznie, nie zwalniajac biegu. Mark zjechal na parter, opuscil budynek imienia Dirksena i znalazl sie na Constitution Avenue. Przekroczyl plac, wszedl do Kapitolu od strony siedziby Senatu i podszedl do wind dla publicznosci. -Masa ludzi dzisiaj - odezwal sie straznik. - to z powodu tej debaty o broni palnej. -Czy na gorze jest kolejka? -zapytal. -No, na pewno. Kiedy Mark wysiadl z windy, zobaczyl tlumek ludzi, ustawionych przed prowadzacymi na galerie Senatu drzwiami. Byl jednakze zbyt niecierpliwy, zeby spokojnie czekac swojej kolejki. Skinal na jednego ze straznikow. -Mam zwykla przepustke, ale jestem studentem Yale, przyjechalem specjalnie na te debate. Pisze prace naukowa. Czy moglby mnie pan jakos przepuscic? Straznik skinal glowa na znak sympatii i po chwili Mark byl juz na galerii. Widzial niestety tylko kawalek sali. Senatorowie siedzieli w rzedach, polkoliscie otaczajacych miejsce przewodniczacego. Kazdy mial przed soba male biureczko. W czasie przemowien krazyli po sali, naradzali sie szeptem z czlonkami swoich sekretariatow i miedzy soba, jednym slowem robili wrazenie, jak gdyby prowadzili jakies wazne manewry polityczne, od ktorych to wlasnie - a nie od najnamietniejszych nawet przemowien - zalezaly losy ustawy. Komitet Prac Ustawodawczych, po przeprowadzeniu dlugotrwalej debaty i wielogodzinnych przesluchaniach ekspertow rzadowych, zaaprobowal ustawe juz dwa tygodnie przedtem. Izba Reprezentantow takze ja przeglosowala. Jednakze wersja senacka byla znacznie ostrzejsza i zachodzila potrzeba sporzadzenia wersji trzeciej, ktora moglyby przyjac obydwie Izby. Przemawial wlasnie senator Dexter. Moj przyszly tesc? - zastanawial sie Mark. Z pewnoscia nie wygladal na morderce, ale czy ktorykolwiek z senatorow wygladal na czlowieka zdolnego do zabicia prezydenta? Po nim corka odziedziczyla swoje wspaniale bujne ciemne wlosy. Tyle, ze on zaczal juz lekko siwiec na skroniach. Moze troche mniej, niz powinien byl, no ale trzeba przeciez wybaczac politykom ich proznosc. Po nim odziedziczyla tez czarne oczy. Robil wrazenie czlowieka pelnego pogardy dla innych ludzi, widac to bylo w sposobie, jakim wystukiwal palcami jakis rytm na blacie biurka. -W naszej debacie nad ta ustawa zapomnielismy o pewnym bardzo waznym, byc moze najwazniejszym punkcie. A mianowicie o zasadzie federalizmu. W ciagu ostatnich piecdziesieciu lat rzad federalny uzurpowal sobie wiele atrybutow wladzy, niegdys nalezacych wylacznie do wladz stanowych. Wszystkie niemal panstwowe sprawy pozwalamy obecnie rozstrzygac Kongresowi lub prezydentowi. Tworcy naszej konstytucji nie zamierzali powierzyc wladzom centralnym tak wielkich uprawnien. Kraj tak rozlegly i tak zroznicowany jak nasz nie moze byc na takiej zasadzie rzadzony demokratycznie i efektywnie. O tak, kazdy z nas pragnie zmniejszenia przestepczosci. Ale nawet przestepczosc jest rozna w roznych czesciach kraju. Nasza konstytucja - i to bardzo madrze - pozostawila sprawe walki z przestepczoscia w gestii poszczegolnych stanow oraz ich jurysdykcji, z wyjatkiem tych przestepstw, ktore podpadajac pod kategorie przestepstw federalnych, gdyz dotycza dziedzin majacych znaczenie dla calego narodu. Jednakze zbrodnie dokonywane przy pomocy broni palnej maja na ogol charakter lokalny. Powinny wiec byc sadzone przez miejscowe wladze. Walka z nimi powinna byc rowniez przez te wlasnie wladze prowadzona. Jedynie stanowe czy miejskie wladze zdolne sa zrozumiec specyfike i podloze lokalnych przestepstw. Wiem, ze niektorzy z moich kolegow sadza, iz skoro rejestrujemy samochody na nazwiska ich wlascicieli, powinismy rejestrowac rowniez posiadaczy broni palnej. Alez, panowie, przeciez nie mamy federalnych rejestrow samochodowych, sa one dokonywane w poszczegolnych stanach. Podobnie jest z bronia. Niechaj kazdy stan decyduje o tym, jak regulowac kwestie posiadania i rejestrowania broni palnej. Niechaj kieruje sie przy tym wlasnymi wzgledami, zagrozeniami i interesami swoich wyborcow. Senator Dexter przemawial przez dwadziescia minut. Nastepnie przewodniczacy, ktorym byl dzisiaj senator Kemp, dal glos senatorowi Brooksowi. Po kilku wstepnych uwagach Brooks przystapil do odczytywania przygotowanego przemowienia: -...konsekwentnie opowiadalismy sie przeciwko przelewowi krwi na Bliskim Wschodzie, w Afryce, w Polnocnej Irlandii, w Chile. Udalo nam sie skonczyc wojne w Wietnamie. Kiedy wreszcie zdecydujemy sie na wydanie walki masakrze, jaka odbywa sie w naszym wlasnym kraju, na naszych wlasnych ulicach, w naszych wlasnych domach, kazdego dnia, kazdej niemal godziny? Brooks zrobil pauze i spojrzal na senatora Harrisona z Poludniowej Karoliny, jednego z najzacietszych przeciwnikow ustawy. -Czyzbysmy czekali na jeszcze jedna tragedie narodowa, ktora moze zmusi nas do przeprowadzenia kontroli broni palnej? Dopiero po zamordowaniu prezydenta Johna Kennedy'ego komitet senacki zdobyl sie na podjecie projektu ustawy o handlu i posiadaniu broni palnej, zaproponowanej przez senatora Thomasa Dodda. Nie przeprowadzono tej ustawy. Po rozruchach w Watts w sierpniu 1965 roku, podczas ktorych uzywano nabytych legalnie rewolwerow, a nie - jak to nam chciano wmowic - kradzionej broni, Senat rozpoczal debate nad kontrola broni palnej. Zadnej ustawy nie przeprowadzono. Dopiero po zamordowaniu Martina Luthera Kinga Komitet Prac Ustawodawczych uchwalil poprawke do ustawy ogolnej o walce z przestepczoscia, w ktorej zakazywano sprzedazy broni palnej z jednego stanu do drugiego. Senat zatwierdzil ja. Po zamordowaniu senatora Kennedy'ego Izba Reprezentantow tez ja przeglosowala. W odpowiedzi na rozruchy z roku 1968 przeprowadzono ustawe o calkowitej kontroli broni palnej. Ale ustawa ta, panowie, ma wielka luke - nie reguluje bynajmniej sprawy produkcji takiej broni w naszym kraju, z tej prostej przyczyny, ze w owych latach osiemdziesiat procent wystawionych na sprzedaz rewolwerow pochodzilo z importu. W roku 1972, po postrzeleniu i ciezkim zranieniu Senatora George'a Wallace'a przy pomocy tak zwanej "spluwy weekendowej", Senat wreszcie te luke wypelnil. Jednakze cala ustawa zostala ukatrupiona w Izbie Reprezentantow. Dzisiaj, w dwadziescia lat pozniej, wciaz nie mamy efektywnej ustawy, regulujacej kupno, sprzedaz i posiadanie broni. Mimo ze w roku 1981 prezydent Reagan zostal powaznie ranny od strzalu z rewolweru, ze w kraju naszym co dwie minuty ktos ginie lub pada ranny od skrytobojczego strzalu. Na co czekamy? Na to, zeby nam ktos znow zabil prezydenta? Brooks zrobil pauze, zeby zorientowac sie, jakie wrazenie robia jego slowa. -Narod amerykanski jest za taka ustawa. Potwierdzaja to liczne ankiety. I to od dobrych dziesieciu lat. Dlaczego pozwalamy manipulowac soba Narodowemu Stowarzyszeniu Posiadaczy Broni? Co stalo sie z naszym slynnym poczuciem hierarchii waznosci spraw, z nasza nienawiscia do wszystkiego, co traci przemoca? Mark, podobnie jak reszta sluchaczy, byl zaskoczony gwaltownoscia wypowiedzi senatora. Z lektury gazet wyniosl przeswiadczenie o tym, ze NBrooks jest czlowiekiem niezbyt wielkiego kalibru, mimo ze nalezal do wielu komitetow, bral udzial w szeregu prac ustawodawczych i zwalczaniu dwoch nominacji pani prezydent Kane na sedziow Sadu Najwyzszego: Haynswortha i Carswella. Senator Harrison z Poludniowej Karoliny, elegancki, znany ze swojej inteligencji mezczyzna podniosl dlon. -Czy senator z Massachusetts pozwoli mi powiedziec kilka slow? - Brooks skinal uprzejmie glowa. -Ta ustawa - zaczal Harrison cichym, ale stanowczym glosem - calkowicie ignoruje zagadnienie obrony wlasnej. Zaklada, ze jedynym prawnym uzasadnieniem posiadania broni i to zarowno rewolweru, jak i strzelby jest jedna z dyscyplin sportu. Lecz ja chcialbym prosic kolegow ze stanow o przewazajacej populacji miejskiej, by zechcieli skoncentrowac swoja uwage na chwile; na krotka chwile, powtarzam - na losie tych obywateli, ktorzy zamieszkuja samotna ferme w, powiedzmy, Iowie albo niewielki dom na Alasce, a ktorym bron potrzebna jest po prostu dla obrony wlasnej. Nie do uprawiania sportu, ale do obrony wlasnego zycia. W moim przekonaniu sa oni do tego ze wszech miar uprawnieni. Albowiem jestesmy w tym naszym kraju ofiarami coraz to szybciej rosnacego rozkladu prawa i porzadku. Kluczowym problemem jest wlasnie ow brak prawa i porzadku, a nie ilosc rewolwerow, znajdujacych sie w rekach zwyklych obywateli. Nasze bezpieczenstwo maleje, a tym samym rosnie ilosc przestepstw, popelnionych z bronia w reku. To rzecz naturalna. Ale to nie rewolwer jest zbrodniarzem. Rewolwer jest tylko narzedziem zbrodni. Jezeli chcemy przystapic do walki z przestepczoscia, musimy dotrzec do jej zrodla, a nie wyjmowac z reki bron tym, ktorzy jej potrzebuja dla wlasnej obrony. Koncze sloganem, ktory widzimy coraz czesciej na zderzakach samochodow, jak kraj dlugi i szeroki: "Jezeli bron znajdzie sie poza prawem, tylko ci ludzie, ktorzy juz sa poza prawem, beda ja mieli". Senator Thornton z Teksasu, chudy i wysoki, o czarnych, tlustych wlosach, ktorego Mark pamietal z restauracji Smitha, wlasnie zabral glos, zeby solidaryzowac sie z pogladami senatorow Dextera i Harrisona, kiedy dokola zegara zawieszonego na scianie, niemal tuz nad glowa Marka, zablyslo szesc swiatelek i jednoczesnie rozleglo sie szesc sygnalow dzwiekowych na znak, ze sesja przedpoludniowa jest skonczona. Popoludniowa sesja Senatu trwala zazwyczaj od dwunastej najpozniej do godziny drugiej i przeznaczona byla na petycje, raporty komisji oraz wprowadzenie ustaw i rezolucji. Senator Kemp spojrzal na zegarek. -Panie senatorze, prosze mi wybaczyc, ale jest godzina dwunasta a tym samym koniec sesji porannej. Wielu z nas musi wziac udzial w debacie na temat zanieczyszczenia srodowiska naturalnego. Proponuje, zebysmy sie spotkali ponownie o godzinie drugiej trzydziesci. Zgoda? Jest rzecza ogromnej wagi, bysmy w jak najszybszym czasie zakonczyli dyskusje nad ta ustawa, gdyz istnieje nadzieja, ze uda sie ja postawic pod glosowanie jeszcze w czasie obecnej sesji Senatu. W ciagu minuty sala Senatu oproznila sie. Aktorzy wypowiedzieli swoje kwestie i tylko ci, ktorych zadaniem bylo przygotowanie sceny na przedstawienie popoludniowe, pozostali na miejscu. Mark poprosil straznika, by wskazal mu Henry'ego Lykhama. Ten skinal glowa w kierunku niskiego, tegiego mezczyzny z cieniutkim wasikiem na okraglej, wesolej twarzy, ktory siedzial w duzym fotelu w glebi sali, przegladajac jakies papiery i robiac notatki. Mark ruszyl ku niemu, nie zdajac sobie sprawy, ze kazdy jego ruch jest pilnie sledzony przez pare oczu, ukrytych za ciemnymi okularami. -Nazywam sie Mark Andrews - przedstawil sie. -Ach tak, to pan jest tym studentem Yale. Bede wolny za minute. Mark usiadl, a czlowiek w ciemnych okularach opuscil sale Senatu bocznymi drzwiami. -No wiec dobrze, panie Andrews, czy moglby pan zjesc ze mna obiad? -Z przyjemnoscia - odparl Mark. Lykham zaprowadzil go na parter do restauracji zarezerwowanej dla senatorow. Zajeli stolik pod sciana. Mark zabawial swojego gospodarza uwagami o tym, jak to sekretarz komitetu musi byc przeciazony praca i zauwazyl, ze z pewnoscia inni dyskontuja jego wysilki, podczas gdy on pozostaje w cieniu. Henry Lykham chetnie sluchal tej oceny swojej dzialalnosci. Obydwaj zamowili sobie obiad klubowy, podobnie jak czlowiek, ktory trzy stoliki dalej bacznie ich obserwowal. Mark oswiadczyl, ze z chwila, kiedy ustawa o kontroli broni palnej stanie sie prawem, zamierza napisac z niej prace magisterska i ze pragnalby zebrac troche mniej znanych informacji na ten temat. -I wlasnie dlatego poradzono mi zwrocic sie do pana. Grubasowi rozjasnila sie okragla twarz. Poczul sie mile polechtany i od razu rozwiazal mu sie jezyk. -Nie ma takiej rzeczy, jakiej nie wiedzialbym o historii tej ustawy i o tej zgrai politykow, ktorzy w niej maczaja palce. Mark usmiechnal sie. Przypomnialy mu sie slowa Anthony'ego Ulasewicza, emerytowanego detektywa nowojorskiej policji, wypowiedziane w czasie zeznan, jakie skladal w zwiazku ze slynna afera Watergate. "Po co zakladalismy podsluch? Bo politycy i urzednicy mowia wszystko, co tylko sobie mozna wyobrazic, wlasnie przez telefon. Niektorzy wrecz proponuja, ze napisza i przesla poczta wszystkie informacje, jakie posiadaja". Senator Sam Irwin z Polnocnej Karoliny upomnial go wtedy i powiedzial mu, zeby przestal stroic zarty. "To zadne zarty - odparl wowczas Ulasewicz - ale najczystsza prawda". Mark zapytal Lykhama, ktorzy z jedenastu senatorow, czlonkow komitetu, sa za ustawa. Czterej z nich byli obecni w czasie porannej sesji. Markowi zdawalo sie, ze wie, jakie zajmuja stanowisko, ale chcial sie upewnic. -Wsrod Demokratow Brooks, Burdick, Stevenson i Glenn z cala pewnoscia beda glosowali za ustawa. Abourezk, Byrd i Moynihan jeszcze nie puscili pary, ale najprawdopodobniej popra stanowisko administracji. Juz raz glosowali "za" ale to bylo w komitecie. Thornton jest jedynym Demokrata, ktory moze glosowac przeciw. Slyszal pan, jak popieral stanowisko Dextera w sprawie uprawnien poszczegolnych stanow. Widzi pan, mlody czlowieku, dla Thorntona nie jest to sprawa zasad moralnych. On ma mieszane uczucia. Jego stan, to znaczy Teksas, ma doskonala ustawe regulujaca sprawe posiadania, sprzedazy i kupna broni, totez moze smialo reprezentowac poglad, ze poszczegolne stany powinny same decydowac o tym, w jaki sposob najlepiej bronic swoich obywateli. Ale w Teksasie ulokowalo sie kilka wielkich fabryk broni - Smith i Wesson, Gkn Powdermet, Harrington i Richardson, ktore bardzo odczulyby negatywne skutki takiej federalnej ustawy. Poza tym na horyzoncie ukazuje sie od razu tak zwane widmo bezrobocia. Te przedsiebiorstwa moga sobie w tej chwili spokojnie handlowac swoimi produktami poza stanem Teksas i wszystko jest w porzadku. Thornton mami swoich wyborcow tym, ze moga sobie kontrolowac sprawe posiadania broni na swoim terenie, a jednoczesnie produkowac ja. Dziwnie poczyna sobie ten senator. Jezeli chodzi o Republikanow, to Mathias z Marylandu bedzie glosowal "za". To szczery liberal. Nie rozumiem, dlaczego nie wypisuje sie z tej partii. Mccollister z Nebraski bedzie glosowal przeciw razem z Woodsonem z Arkansas, z Harrisonem i Dexterem, ktorych pan przeciez slyszal. Ich stanowisko jest jasne. Harrison dobrze wie, ze jego wyborcy nie glosowaliby juz nigdy na niego, gdyby sie zachowal inaczej. Trudno powiedziec, czy jest pod naciskiem fabrykantow broni, czy szczerze uwaza, ze kazdy czlowiek powinien moc bronic zagrozona wlasnosc i wlasne zycie. To dziwny facet. Wszyscy uwazaja go za skrajnego konserwatyste, ale w gruncie rzeczy nikt go dobrze nie zna. Jest stosunkowo niedawno senatorem. Zajal miejsce Sparkmana, kiedy tamten poszedl na emeryture. dz 8 marca, wtorek (c.d.) Mark nie przerywal tego potoku wymowy. Lykham wyraznie rozkoszowal sie rola eksperta, czlowieka wszechwiedzacego. Przewaznie przesiadywal na zebraniach, zmuszony do milczenia i przysluchiwania sie przemowieniom. Robil notatki i od czasu do czasu szeptal przewodniczacemu jakas sugestie do ucha. Jedynie zona wysluchiwala jego opinii, nie rozumiejac jednakze ich wagi i znaczenia. Lykham byl szczesliwy, ze oto znalazl sie mlody czlowiek, ktory prosi go o fakty i opinie. -Dexter jest dobrym mowca. Gladki z niego i zreczny czlowiek. Kiedy pani prezydent zrobila Abe'a Ribicoffa swoim specjalnym wyslannikiem, trzeba bylo rozpisac wybory w Connecticut. Wygral je, bardzo niespodzianie, Dexter. Nie przypuszczalem nigdy, ze ten stan bedzie mial az dwoch Republikanow w Kongresie. Przypuszczam, ze to dlatego, ze coraz wiecej bogatych nowojorczykow przenosi sie tam i tam glosuje. Ale tak scisle pomiedzy nami, panie Andrews, mam wrazenie, ze on nie jest zupelnie szczery. Czy pan sobie zdaje sprawe, ile fabryk broni znajduje sie na terenie stanu Connecticut? Remington, Colt, Olin, Winchester, Marlin, Sturm_Ruger. To wprawdzie nigdy nie powstrzymywalo senatora Ribicoffa przed glosowaniem za ustawa o kontroli broni, ale Dexter... wiem, ze sam ma sporo akcji jednej z tych fabryk. Nie jest to tajemnica. Poza tym w tej chwili cos go gryzie, jest stale zly jak osa. Moze ma to jakis zwiazek z ta ustawa, bo nie opuscil ani jednego zebrania na ten temat. Mark speszyl sie. O Boze, to przeciez ojciec Liz. Wolal o tym nie myslec. -Tak wiec, panskim zdaniem, ustawa przejdzie? - zapytal jak gdyby mimochodem. -Bezwzglednie, w koncu Demokraci maja teraz przewage. Raport zlozony przez mniejszosc senacka byl zjadliwy, ale dziesiatego ustawa na pewno dostanie wiekszosc glosow. Nie ma co do tego najmniejszej watpliwosci, szczegolnie, ze Kongres juz ja przeglosowal. W czwartek ustawa stanie sie prawem. Przewodniczacy wiekszosci senackiej az nadto dobrze zdaje sobie sprawe z wagi, jaka prezydent do niej przyklada. Przewodniczacy to Byrd, pomyslal Mark, on tez jest na liscie. -Czy moglby mi pan powiedziec cos blizszego na temat senatora Byrda? - zapytal. - Byl czlonkiem Komitetu Prac Ustawodawczych, prawda? Jakie jest jego stanowisko? -To bardzo ciekawe pytanie. Senator Byrd jest czlowiekiem pozbawionym poczucia humoru, przy tym wsciekle ambitnym. Cierpi na owrzodzenie zoladka. URodzil sie w nedzy, zawsze bardzo to podkresla, mozna by powiedziec, ze przesadza z tym. W latach czterdziestych, kiedy mial zaledwie dziewietnascie lat, przylaczyl sie do Ku_Klux_klanu. Ale udalo mu sie jakos zrehabilitowac i wspiac sie na najwyzsze stanowisko w Senacie i to w partii zdominowanej przez liberalow. Doszedl do tego wszystkiego dlatego, ze zawsze gra w druzynie, a nigdy samopas. Swiadczy innym senatorom, ile tylko moze. Zawsze to robil. Stara sie kazdemu z nich zalatwic, co sie tylko da. Zwraca uwage na kazdy najmniejszy drobiazg. I to zwraca mu sie z nawiazka. Zawsze popieral wszystkie akcje Demokratow przez duze D. Jest znakomitym przewodniczacym wiekszosci. Nie moze on byc, z natury rzeczy, zwolennikiem tej ustawy, ale ani razu nie wypowiedzial sie przeciwko niej, co nie jest o tyle dziwne, ze w koncu to on zmuszony jest przepychac ja przez Senat. Tego wymaga od niego prezydent. Robi to zreszta bardzo zrecznie. Wstawil ja jako pierwszy punkt porzadku dziennego, nie dopuszczal do przerw w obradach... -Przepraszam, ze przerywam, ale nie rozumiem, co to znaczy, ze unikal przerw w obradach. Przeciez komitet nie mogl pracowac przez dwadziescia cztery godziny na dobe. -Nie, mlody czlowieku, to jest sprawa techniczna. Chodzi o proceduralna roznice pomiedzy odroczeniem debaty a przerwa w obradach. Widzi pan, Senat zazwyczaj przerywa obrady jednego dnia i wznawia je nazajutrz. Nastepnego dnia po zarzadzeniu przerwy nie zakonczone punkty programu poprzedniego dnia ponownie staja na porzadku dziennym. A to, co bylo zaplanowane na poranne posiedzenie, automatycznie odsuwa sie na dalszy plan. Wiec kiedy przywodca wiekszosci zarzadza przerwe w obradach, a nie odroczenie ich, to sila rzeczy jak gdyby przedluzal "dzien ustawodawczy". A poniewaz projekty ustaw, przesylane na plenum Senatu przez poszczegolne komitety, musza sie odlezec jeden caly dzien, zanim Senat moze wziac je pod obrady, taka przerwa w obradach moze sie przyczynic do opoznienia glosowania nad ustawa. Tak zwany "dzien ustawodawczy" potrafi sie przedluzyc na cale dnie, tygodnie a nawet miesiace. Obecna ustawa zostala przeprowadzona w rekordowo krotkim czasie. Jezeli prezydent dziesiatego marca nie uzyska dla niej wymaganej wiekszosci, to juz nie zdazy jej przeprowadzic przez Senat, zanim stanie do ponownych wyborow. Byloby to wiec zwyciestwo dla przeciwnikow ustawy. A przeciez moze nie zostac ponownie wybrana, jezeli wierzyc ankietom. W dzisiejszych czasach Amerykanie bardzo szybko rozczarowuja sie do swoich prezydentow. Jednym slowem, albo dziesiatego, albo wcale. -Ale czy jest cos, co by ja jednak moglo tego dziesiatego marca storpedowac. -Tylko smierc prezydenta. Bo wtedy obrady Senatu musialyby byc odroczone na siedem dni. Ale prezydent, na moje oko, wyglada bardzo zdrowo. Ma moze odrobine nadwagi, ale nie mnie mowic takie rzeczy. Mark chcial popytac Lykhama jeszcze o Brooksa, ale ten spojrzal na zegarek i powiedzial: - Zrobilo sie pozno. Musze wracac na sale. Dopilnowac, zeby wszystko bylo jak trzeba. Mark podziekowal mu, a Lykham podpisal rachunek. -Jezeli bedzie pan mial jeszcze jakies pytania, prosze sie nie krepowac. -Na pewno z tego skorzystam - usmiechnal sie Mark. Otyly pan oddalil sie swoim kaczym krokiem, a Mark pozostal jeszcze na chwile przy stoliku, zeby spokojnie przemyslec to, co uslyszal. Konczyl powoli swoja kawe. Czlowiek siedzacy o trzy stoliki dalej wychylil juz swoja i czekal, zeby Mark wstal. Znowu rozlegl sie dzwiek jednego z tych przekletych senackich dzwonkow. Tym razem tylko raz. Na znak, ze rozpoczelo sie liczenie glosow na sali Senatu. Zaraz po tym glosowaniu senatorowie rozejda sie znowu na swoje komitety. Dzwiek dzwonka przerwal Markowi rozmyslania. Powrocil do budynku imienia Dirksena i wszedl do sekretariatu Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych, gdzie poprosil o zobaczenie sie z panem Kenneckiem. -Kogo mam zameldowac? - zapytal recepcjonistka. -Nazywam sie Andrews. Jestem studentem uniwersytetu Yale. Dziewczyna podniosla sluchawke, nacisnela dwa guziki i powiedziala komus po drugiej stornie co i jak. -Pan Kenneck jest w pokoju 4491. Mark podziekowal jej, poszedl wzdluz korytarza i zapukal do drzwi, na ktorych widniala liczba 4491. -Dzien dobry, panie Andrews, czym moge panu sluzyc? Mark byl zaskoczony bezposrednioscia pytania, ale szybko ochlonal. -Zbieram materialy do pracy magisterskiej - powiedzial - o metodach pracy senatorow i pan Lykham skierowal mnie do pana jako do najwiekszego specjalisty od tych zagadnien. Interesuje mnie na przyklad, czy senatorowie Nunn i Pearson byli obecni na obradach Komitetu Stosunkow Miedzynarodowych w dniu trzeciego marca o godzinie dziesiatej trzydziesci. Kenneck pochylil sie nad duza, oprawna w czerwona skore ksiega. -Nunn... nie. - I po pauzie: - Pearson tez nie. Czy to wszystko? Najwyrazniej nie mial czasu do stracenia. -To wszystko. Bardzo dziekuje. Mark poszedl do biblioteki. Szybko to szlo. Pozostalo juz tylko pieciu senatorow na liscie. To znaczy, jezeli Biuro sie nie mylilo, jezeli przechwycona przez nich wiadomosc radiowa o tym, ze ten czlowiek byl obecny w dniu trzecim marca na debacie komitetu, byla autentyczna. Jeszcze raz przejrzal swoje notatki. Wynikalo z nich, ze kazdy z pozostalych podejrzanych, a wiec senatorowie Thornton, Brooks, Byrd, Dexter i Harrison byli czlonkami Komitetu Prac Ustawodawczych i byli obecni na debacie na temat kontroli broni, i brali udzial w debacie na plenarnym posiedzeniu Senatu. Pieciu ludzi a motyw tylko jeden? Poszedl do windy. W niewielkiej od niego odleglosci posuwal sie za nim ten sam czlowiek, ktory obserwowal go podczas obiadu. Na parterze, tuz przy wejsciu od Constitution Avenue, znajdowal sie automat telefoniczny. Mark nakrecil prywatny numer dyrektora. -Juliusz. -Prosze o numer. Podal Tysonowi numer automatu. W kilka sekund pozniej byl z nim znowu polaczony. -Nunn i Pearson odpadaja. Pozostalo mi jeszcze pieciu. Laczy ich to, ze wszyscy sa czlonkami Komitetu Prac Ustawodawczych. -Swietnie - odparl dyrektor. - Tego sie wlasnie spodziewalem. Poprawiasz sie, Mark, ale czasu jest coraz mniej, jeszcze tylko czterdziesci osiem godzin. -Wiem. Tyson odwiesil sluchawke. Mark odczekal chwile i wykrecil numer szpitala Wilsona. Trzeba bylo, jak zwykle, czekac bez konca na polaczenie z Liz. Co jej powie o wczorajszej nocy? Co bedzie jezeli sie okaze, ze dyrektor ma racje i ze jej ojciec... -Doktor Dexter. -Kiedy konczysz prace, Liz? -O piatej, najdrozszy - rozesmiala sie. -Czy moge przyjechac po ciebie? -Skoro juz wiem, ze twoje zamiary w stosunku do mnie sa czysto platoniczne, to czemu nie? Prosze cie bardzo. -Sluchaj, ja nie klamie. Wszystko to, co ci wczoraj mowilem, to szczera prawda. -No to do piatej. -Do piatej. Mark z trudem zmusil sie Do niemyslenia o Elizabeth i przeszedl na druga strone placu Kapitolu. Przykucnal na trawniku pod drzewem, mniej wiecej w polowie odleglosci pomiedzy Kapitolem i budynkiem Sadu Najwyzszego. Siedzac tak pomiedzy siedziba ustawodawstwa a siedziba prawa, pomiedzy aleja zwana "konstytucyjna" a aleja zwana "niepodleglosciowa", powinien sie byl czuc bezpieczny. Ktoz odwazylby sie zaatakowac go na tej murawie, na ktorej zawsze roilo sie od policjantow, urzednikow i osob, udajacych sie na obrady Senatu. Przez pobliska Pierwsza Ulice przejechal bialo_niebieski autobus wycieczkowy, zaslaniajac Markowi na chwile widok fontann bijacych przed gmachem Sadu Najwyzszego. Byl pelen turystow, gapiacych sie na cuda marmurowej waszyngtonskiej architektury. -Na prawo, prosze panstwa, widzimy budynek Kongresu Stanow Zjednoczonych. Jego kamien wegielny polozony zostal w roku 1793. W dniu dwudziestego czwartego sierpnia 1814 Brytyjczycy spalili go... ...A pewien oblakany senator zbezczescil go w dniu dziesiatego marca, dodal Mark w myslach, podczas gdy autobus bezszelestnie pojechal dalej. Ogarnely go zle przeczucia. Tak bedzie, nic na to nie poradzimy. Pojutrze Cezar zjawi sie na Kapitolu. Krew zrosi marmurowe stopnie. Zmusil sie do ponownego zajrzenia do notatek. Brooks, Byrd, Dexter, Harrison, Thornton. Mial jeszcze tylko dwa dni na wybranie jednego nazwiska z tych pieciu. Szukal Kasjusza, nie Brutusa. Brooks, Byrd, Dexter, Harrison, Thornton. Gdzie przebywali w czasie przerwy obiadowej w dniu dwudziestego czwartego lutego? Gdyby znal odpowiedz na to pytanie, znalby nazwiska zarowno czterech niewinnych ludzi, figurujacych na jego liscie, jak i nazwisko zdesperowanego szalenca, ktory planuje zabojstwo prezydenta. Ale nawet gdybysmy odkryli, ktory z senatorow stoi za tym spiskiem, pomyslal wstajac i strzepujac trawe z ubrania, to czy uda nam sie zapobiec morderstwu? Jest rzecza jasna, ze zaden senator nie zrobilby tego na wlasna reke. Musimy po prostu zapobiec temu, zeby prezydent zjawil sie w Kongresie. Musimy trzymac prezydenta z daleka od Kongresu. Dyrektor na pewno opracowal jakis plan akcji, na pewno nie dopusci do tego, zeby pani prezydent narazila swoje zycie w najmniejszej chociazby mierze. Mark poszedl do metra. Kiedy dotarl do domu, wsiadl do samochodu i pojechal wolno do szpitala Wilsona. Patrzac w lusterko stwierdzil, ze jedzie za nim czarny Buick. A wiec inny samochod niz zwykle. Znowu mnie pilnuja, pomyslal. Podjechal pod szpital o godzinie czwartej czterdziesci piec, ale Elizabeth nie byla jeszcze gotowa. Nastawil radio. Trzesienie ziemi na Filipinach, w ktorym zginelo sto dwanascie osob, stanowilo pierwsza wiadomosc. Prezydent Kane wyraza swoje przekonanie, ze Senat poprze zaproponowany przez nia projekt ustawy o kontroli broni palnej. Gielda wykazuje lekka zwyzke. Jankesi pobili Dodgersow. Co nowego poza tym? Elizabeth wylonila sie z bramy szpitala. Wygladala na zdeprymowana. Usiadla obok niego. -Nie wiem, co ci powiedziec o wczorajszej nocy... - Zaczal Mark. -Nie mow nic. To bylo jak czytanie ksiazki, z ktorej ktos wyrwal ostatni rozdzial. Chcialabym wiedziec, kto nam to zrobil? -Moze przynioslem ci dzisiaj ten rozdzial - odparl Mark, unikajac odpowiedzi na jej pytanie. -Swietnie, ale mysle, ze niepredko bede miala ochote na nastepna bajeczke na dobranoc - usmiechnela sie. - Po wczorajszej mialam koszmarne sny. Elizabeth byla dzis malomowna i Markowi nie udalo sie wydobyc z niej juz nic wiecej na ten temat. Zjechal z Independence Avenue i zatrzymal samochod na jednej z bocznych ulic. Ustawil sie na wprost pomnika Jeffersona. Slonce zachodzilo czerwona kula. -Czy wczorajsza noc tak cie nastroila? - zapytal. -Czesciowo. Odszedles tak nagle, ze zrobilo mi sie dosc glupio. Mam nadzieje, ze wytlumaczysz mi wreszcie, co sie stalo. -Nie moge - odparl Mark, zagryzajac wargi. - Ale wierz mi. To nie ma nic wspolnego z toba. A wlasciwie to... - dodal i urwal w pol zdania. Nie wolno mieszac Biura w prywatne sprawy. -Co wlasciwie? Wlasciwie to nie jest zgodne z prawda, tak? Czy zrobilam cos niewlasciwego? Dlaczego ten telefon byl taki wazny? -Nie mowmy juz o tym. Lepiej chodzmy cos zjesc. Elizabeth zamilkla. Zapalil motor. To samo zrobily jeszcze dwa opodal zaparkowane samochody: czarny Buick i granatowy Ford. Ale mnie dzisiaj pilnuja, pomyslal Mark. A moze jeden z nich jest przypadkowy. Spojrzal przelotnie na Elizabeth, zeby zorientowac sie, czy cos zauwazyla, ale chyba nie, niby wlasciwie dlaczego? Tylko on mogl obserwowac w lusterku, co dzialo sie za nim. Podjechal do malej, przytulnej japonskiej restauracyjki na Wisconsin Avenue. Nie chcial jechac do domu Elizabeth dopoty, dopoki to przeklete Biuro utrzymywalo tam nasluch. Japonski kelner zrecznie krajal krewetki i smazyl je na elektrycznej plycie, umieszczonej na srodku stolika. Kazdy usmazony kawalek rzucal zrecznym ruchem na ich talerze. Jedli je maczajac w miseczkach pelnych znakomitych pikantnych sosow pod dzialaniem goracej "sake" humor Elizabeth wyraznie sie poprawil. -Przykro mi, ze zareagowalam tak gwaltownie, ale mam w tej chwili mnostwo klopotow. -Chcialabys mi o nich powiedziec? -Niestety, nie moge. To sa osobiste sprawy i ojciec prosil, zebym o nich z nikim nie mowila. Mark struchlal. -Nawet ze mna? -Nawet z toba. Mysle, ze musimy byc oboje cierpliwi. Pojechali do kina samochodowego i siedzieli objeci w przytulnym polmroku. Mark wyczul, ze Elizabeth nie zyczy sobie pieszczot, ale i on nie mial na nie ochoty. Oboje mysleli intensywnie o tym samym czlowieku, ale ze skrajnie roznych powodow. A moze odwrotnie, moze powod byl ten sam. Jak zareagowalaby Elizabeth, gdyby dowiedziala sie, ze Mark od dnia, w ktorym sie poznali, sledzi jej ojca? A moze wiedziala o tym? Dlaczego, do jasnej cholery, nie moze jej po prostu zaufac? A moze ona probuje odciagnac go od ojca? Nie potrafil skoncentrowac sie na tym, co dzialo sie na ekranie, a kiedy film sie skonczyl, odwiozl ja do domu i pozegnal na dole. Dwa samochody wciaz sunely za nim. -Hej, kochasiu! Ciemna postac wyskoczyla zza krzakow. Mark odruchowo dotknal rewolweru. -Ach, to ty, Simon. -Posluchaj, czlowieku, moge ci pokazac kilka nieprzyzwoitych pocztowek, bo widze, ze sam nic nie potrafisz sobie zalatwic. Ja mialem wczoraj czarna dziewczyne, a dzisiaj bede mial biala. -Skad ta pewnosc? -Zalatwiam wszystko z gory. Wole nie ryzykowac. Szkoda mi mojego pieknego ciala - rozesmial sie Simon. - Jak bedziesz lezal sam jeden w lozku, pomysl przez chwile o mnie, Mark, bo ja bede robil cos znacznie lepszego. Trzymaj sie, stary. Mark rzucil mu kluczyki i patrzal za Simonem, ktory szedl ku Mercedesowi wesolym tanecznym krokiem. -Czegos ci wyraznie brak, stary, sam pewnie nie wiesz czego! - krzyknal Simon juz od drzwiczek Mercedesa. -Bredzisz, gluptasie! - rozesmial sie Mark. -Jestes albo o mnie zazdrosny, albo nie chcesz miec do czynienia z czarnymi dziewczynami. W kazdym razie - pekal ze smiechu Simon - ja na tym wygrywam! Mark zaczal sie powaznie zastanawiac nad tym, czy nie postarac sie o prace portiera w zamoznym domu. Sadzac po Simonie byla to wcale niezla posada. Rozejrzal sie dokola. Zdawalo mu sie, ze slyszy kroki. E tam, pewnie mu sie przywidzialo. Kiedy wreszcie znalazl sie w swoim pokoju, usiadl i napisal raport dla dyrektora. Potem runal na lozko. -Jeszcze tylko dwa dni. 9 marca, sroda godz. #/1 w nocy Telefon dzwonil. Mark akurat zasypial. Znajdowal sie w owym dziwnym stanie, pomiedzy snem a jawa. Dzwonek telefonu byl natarczywy. Trzeba podniesc sluchawke. Moze to Juliusz. -Halo - powiedzial, ziewajac szeroko. -Mark Andrews? -Tak - odparl i podciagnal sie nieco wyzej. Bal sie, ze jezeli sie calkowicie obudzi, to nie bedzie mogl powtornie zasnac. -Tu George Stampouzis. Przykro mi, ze pana budze, ale mam wiadomosc, ktora musze panu przekazac. Wiadomosc ta podzialala na Marka jak zimny prysznic. -Dobrze, dobrze. Niech pan nic wiecej nie mowi. Zadzwonie do pana z automatu na rogu. Jaki jest panski numer? Mark zapisal numer Stampouzisa na odwrocie pudelka chusteczek papierowych, bo lezalo w zasiegu jego reki. Narzucil na siebie szlafrok, wcisnal nogi w pantofle tenisowe i podszedl do drzwi. Otworzyl je i spojrzal w glab korytarza. Jezu, pomyslal, a to juz chyba paranoja. Korytarz byl pusty, z hallu nie dochodzil zaden dzwiek. No, ale gdyby ktos tam na niego czyhal, na pewno zachowywalby sie cicho jak mysz. Zjechal winda do garazu, w ktorym znajdowal sie automat telefoniczny. Simon spal, siedzac na krzesle - jak on to robi? Markowi z trudem udawalo sie zasypiac w lozku. Wykrecil numer. -Halo, Stampouzis? Tu Andrews. -Czy wy musicie odstawiac takie sztuczki? I to o tej porze? Myslalem, ze wymysliliscie juz cos lepszego. Mark rozesmial sie. Jego smiech zahuczal echem po garazu. Simon drgnal, ale sie nie przebudzil. -O co chodzi? -Mam pewna informacje. Bedzie mi pan winien dwie. - Stampouzis zrobil pauze. - Mafia nie ma nic wspolnego ze smiercia Stamesa. Poza tym nie przejmuje sie specjalnie ustawa o kontroli broni, mimo ze w zasadzie jest jej przeciwna. Teraz wie pan juz wszystko. Nie wychylilbym sie tak dla nikogo z wyjatkiem Nicka. Mam nadzieje, ze nie zrobi pan jakiegos glupstwa. -Staram sie, jak moge - powiedzial Mark. - Bardzo panu dziekuje. Odlozyl sluchawke i wrocil do windy. Byl zmarzniety i mial nadzieje, ze ogrzeje sie w lozku. Simon wciaz spal. 9 marca, sroda godz. #/5#50 rano Telefon do pana. -Co takiego? - mruknal dyrektor na wpol przebudzony. -Telefon. Do pana - powtorzyla sluzaca od drzwi. Miala na sobie nocna koszule i szlafrok. -Aha. Ktora godzina? -Za dziesiec szosta, prosze pana. -Kto dzwoni? -Pan Elliott. -Dziekuje, prosze go przelaczyc. Jezeli Elliott zdecydowal sie go obudzic, to musial miec wazny powod. -Dzien dobry, Elliott. O co chodzi? - I po pauzie: - Czy jest pan pewny? To calkowicie zmienia sytuacje. O ktorej on ma przyjsc? O siodmej? Oczywiscie. Bede o pol godziny wczesniej. Dyrektor usiadl na skraju lozka i powiedzial glosno: - cholera! - a to naprawde nie bylo w jego stylu. Siedzial jeszcze przez dobra chwile, wparty mocno nogami w podloge, z rekami na muskularnych udach i myslal intensywnie. Wreszcie wstal, podszedl do lazienki i zaklal jeszcze kilka razy. U Marka takze zadzwonil telefon. W sluchawce rozlegl sie glos nie anonimowego czlowieka, lecz Elizabeth. Powiedziala, ze musi sie z nim jak najszybciej zobaczyc. Umowili sie na godzine osma w hallu hotelu Mayflower. Mark byl pewny, ze nikt go tam nie rozpozna, ale zastanawial sie przez chwile, dlaczego Liz wybrala wlasnie to miejsce. Zrzucil z siebie szlafrok i powrocil do lazienki. Tegoz ranka u senatora zabrzmial takze dzwonek telefonu. Nie dzwonil ani Elliott, ani Elizabeth, ale prezes, ktory wzywal go na zebranie do hotelu Sheraton w Silver Spring, na godzine dwunasta w poludnie. Senator zgodzil sie, odlozyl sluchawke, i ubrany w szlafrok, pograzony w glebokich myslach przez dluzszy czas wedrowal po sypialni. -Poprosze trzy kawy, dwie czarne, jedna ze smietanka i cukrem - zwrocil sie dyrektor do pani Mcgregor. -Zaraz przyniose. Pani Mcgregor miala dzisiaj na sobie bardzo elegancki nowy, turkusowego koloru kostiumik, ale dyrektor nie zwrocil na to najmniejszej uwagi. Wszedl do swojego gabinetu i zamknal drzwi. -Dzien dobry, Matt. Dzien dobry, Mark - zastanawial sie, w jakim momencie wystrzelic swoja wiadomosc. Postanowil na poczatek dnia oddac glos Andrewsowi. - Co nowego od wczoraj? - zwrocil sie do Marka. -Na naszej liscie pozostalo piec nazwisk, Brooks z Massachusetts, Byrd z Zachodniej Wirginii, Dexter z Connecticut, Harrison z Poludniowej Karoliny i Thornton z Teksasu. Laczy ich negatywny stosunek do ustawy o kontroli broni palnej, ktora - jak wiemy - ma wszelkie szanse na to, zeby przejsc w Senacie wiekszoscia glosow w dniu dziesiatym marca. Tylko smierc prezydenta moze - w obecnym ukladzie sil - zapobiec jej wejsciu w zycie. -A mnie sie zdaje, ze gdyby zamordowano prezydenta, to ustawa przeszlaby z cala pewnoscia - odezwal sie Matthew Rogers. -Niech pan to powie dwom braciom Kennedym, Martinowi Lutherowi Kingowi, George'owi Wallace'owi i Ronaldowi Reaganowi i zobaczy, jak oni na to zareaguja - warknal dyrektor. - Prosze mowic dalej - zwrocil sie do Marka. Mark zreferowal, co powiedzieli mu Lykham i Stampouzis o kazdym z tych ludzi, i wytlumaczyl, dlaczego wyeliminowal z listy Nunna i Pearsona. -Tak to wyglada - podsumowal. - Chyba ze obralismy zla taktyke i ze wlazlem w slepa uliczke. Nie moge tego wykluczyc. Wydaje mi sie czasem, ze walcze z cieniami. Dyrektor milczal. -Mam zamiar spedzic dzisiejszy dzien w Senacie, przyjrzec im sie w akcji. Chcialbym znalezc jakis sposob na stwierdzenie, gdzie byli dwudziestego szostego lutego w czasie przerwy obiadowej. Moglbym ich o to wprost zapytac, ale to chyba nie mialoby sensu. -Nie powinienes sie chyba nawet zblizac do zadnego z nich. To by ich z cala pewnoscia sploszylo. A teraz sluchaj uwaznie, Mark, mam niedobre wiadomosci. Usiadz i przygotuj sie na najgorsze. Otoz zaczynamy powaznie podejrzewac, ze naszym czlowiekiem jest Dexter. Mark poczul ciarki na plecach. -A to dlaczego? - zdolal wymamrotac. Zastepca dyrektora przechylil sie i powiedzial: -Poslalem kilku ludzi do Georgetown Inn. Pokrecili sie tam, probujac nie rzucac sie w oczy. Pogadali sobie z personelem z dziennej zmiany i nic nie odkryli. Ale dzisiaj nad ranem zabrali sie do ludzi z nocnej zmiany. Okazalo sie, ze jeden z nocnych portierow, ktory tego dnia - oczywiscie - nie pracowal, zauwazyl senatora Dextera, idacego szybko jedna z ulic, prowadzacych do hotelu. Bylo to dwudziestego czwartego lutego, mniej wiecej o drugiej trzydziesci po poludniu. -Po czym go poznal? - zapytal Mark. -Ten czlowiek urodzil sie i wychowal w Wilton w stanie Connecticut i zna twarz Dextera z fotografii prasowych i plakatow. Ale jest, niestety, jeszcze cos. Otoz Dexter byl w towarzystwie mlodej kobiety, ktorej opis zgadza sie z powierzchownoscia jego corki. -To zaden dowod - warknal Mark. - To sa wszystko poszlaki. -Byc moze - powiedzial dyrektor. - Ale jest to, w kazdym razie, bardzo dla senatora Dextera niefortunny zbieg okolicznosci. Nie zapominaj ponadto o tym, ze ma spore udzialy w przemysle zbrojeniowym. Jezeli ustawa o kontroli broni przejdzie, nie wplynie to z pewnoscia pozytywnie na wysokosc jego dochodow. W rzeczy samej nasze dochodzenia wykazaly, ze stracilby na tym kupe pieniedzy. Tak, ze jest i motyw. -Alez, panie dyrektorze - zdenerwowal sie Mark, walczac rozpaczliwie w obronie Elizabeth. - Czy pan naprawde przypuszcza, ze istnieje senator, ktory zamordowalby prezydenta tylko po to, zeby utrzymac swoje dochody. Przeciez jest tyle innych sposobow na storpedowanie tej ustawy. Moglby sie postarac o to, zeby utkwila w komitecie albo przedluzac debate na plenum Senatu w nieskonczonosc. -Probowal juz wszystkiego i nic mu sie nie udalo - wtracil sie Rogers. -A moze pozostali czterej senatorowie maja silniejsze motywy, ktorych jeszcze nie znamy - upieral sie Mark bez wiekszej nadziei. - To wcale nie musi byc Dexter. -Mark, rozumiem cie doskonale. Myslisz nawet calkiem prawidlowo. W normalnych okolicznosciach przyznalbym ci racje. Ale nam nie wolno lekcewazyc zadnej poszlaki, nawet najmniejszej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej. Poza tym jest jeszcze cos. Otoz tego wieczoru, kiedy Casefikis i listonosz zostali zabici, pani doktor Dexter nie figurowala na liscie dyzurow lekarskich. Mogla isc do domu o godzinie piatej, ale z jakichs tajemniczych powodow pozostala w szpitalu jeszcze dwie godziny, zajela sie Grekiem, ktory wcale nie byl jej pacjentem, i dopiero wtedy opuscila szpital. Jest oczywiscie, mozliwe, ze kierowalo nia wylacznie poczucie odpowiedzialnosci i ze dlatego przepracowala te dwie dodatkowe godziny. Albo ze zastepowala kolege czy kolezanke, ale przyznasz chyba, Mark, ze jakos za duzo nagromadzilo sie tych zbiegow okolicznosci. Zastanow sie. Dla obiektywnego obserwatora senator Dexter jest co najmniej podejrzany. To samo dotyczy jego corki. Mark nie odpowiedzial. -A teraz sluchaj uwaznie. Bedziesz probowal sobie wmowic, ze zarowno senator, jak i doktor Dexter sa ofiarami przypadku i ze prawdziwym sprawca jest jeden z pozostalych czterech senatorow. Ale ja mam tylko dwadziescia szesc godzin czasu do dyspozycji i musze ustosunkowac sie do tych faktow, ktore sa udowodnione. Musze zlapac tego czlowieka mozliwie najszybciej. Nie moge narazac zycia prezydenta. Kiedy masz nastepne spotkanie z Elizabeth Dexter? -Jestem z nia umowiony o godzinie osmej w Mayflower. -Dlaczego w Mayflower? Tam bywaja tylko krolowie i senatorzy. -Sam nie wiem. To ona wyznaczyla miejsce. -Uwazam, ze powinienes tam pojsc. Zaraz potem porozumiesz sie ze mna. -Tak jest, panie dyrektorze. -Nie rozumiem, dlaczego akurat Mayflower. Sluchaj, Andrews, musisz byc bardzo ostrozny. -Tak jest, panie dyrektorze. -Jest za dziesiec osma, pospiesz sie. Jeszcze chcialem ci powiedziec, ze wciaz nie wykryli odciskow palcow pani Casefikis na tych piecdziesieciodolarowkach. Pozostalo jeszcze osiem do zbadania. Lepiej powiodlo nam sie w sprawie Gerbacha, tego niemieckiego kierowcy Lincolna. Stwierdzilismy ponad wszelka watpliwosc, ze ani w czasie pobytu w Rodezji, ani w okresie bezposrednio poprzedzajacym jego smierc nie mial zadnych powiazan z Cia. Tak, ze ten problem mozemy przynajmniej skreslic. Ale Mark nie chcial sobie zaprzatac glowy ani Gerbachem, ani piecdziesieciodolarowkami, ani Mafia, ani Cia. Cala jego mordercza praca miala, widac, jeden tylko skutek. Wszystkie nici, jakie namotal, prowadzily nieuchronnie do senatora Dextera. Opuscil biuro dyrektora jeszcze bardziej ponury, niz kiedy do niego wchodzil. Kiedy znalazl sie na ulicy, postanowil pojsc piechota do hotelu Mayflower. Mial nadzieje, ze spacer na swiezym powietrzu rozjasni mu troche w glowie. Nie zauwazyl dwoch mezczyzn idacych za nim krok w krok. Przez Pennsylvania Avenue, kolo Bialego Domu az do drzwi hotelu. Dyrektor nacisnal guzik i w gabinecie zjawil sie Elliott. -Mial pan racje z tym Mayflowerem. Co pan zarzadzil? -Mam tam juz dwoch ludzi, trzeci poszedl za Andrewsem. -Po raz pierwszy od trzydziestu szesciu lat nienawidze tego, co robie - powiedzial dyrektor. - Spisuje sie pan doskonale, Elliott. Niedlugo bede mogl panu powiedziec, o co chodzi w tej calej, przekletej sprawie. -Tak jest, panie dyrektorze. -Niech pan przenicuje tych pieciu ludzi z listy. I to do ostatniej nitki. -Tak jest, panie dyrektorze. -Dziekuje panu. Elliott zamknal za soba drzwi. Ten czlowiek jest bez serca. Najbardziej zaufany z moich ludzi i zupelnie bez serca. Dlatego wlasnie jest taki dobry, tak idealnie dobrany do tej dziwnej sytuacji, ale jak bedzie po wszystkim, odesle go z powrotem do Ohio i... -Czy pan cos mowil? - zapytala pani Mcgregor. -Nie, ale zaczynam chyba powoli tracic rozum. Prosze sie jednak o mnie nie martwic. Jak przyjda pielegniarze, zeby mnie zabrac do czubkow, prosze podpisac, co pani przedloza w trzech egzemplarzach i zmowic za mnie krotki paciorek. Pani Mcgregor usmiechnela sie. -Podoba mi sie pani nowy kostium - zauwazyl dyrektor. -Dziekuje - odpowiedziala i zarumienila sie. Mark wszedl przez obrotowe drzwi do hallu hotelu Mayflower i zaczal rozgladac sie za Elizabeth. Ach, jakze marzyl o tym, zeby ja znowu zobaczyc, zeby wszystko sie wyjasnilo i zycie stalo sie znowu proste. To tylko zbieg okolicznosci, pocieszal sie. Ale pani doktor w hallu nie bylo, wiec rozsiadl sie wygodnie w fotelu, ustawionym opodal zamknietego jeszcze o tej porze baru. Jakis czlowiek kupowal gazete w pobliskim kiosku. Mark nie zwrocil na niego uwagi. Szczegolnie, ze wlasnie zauwazyl Elizabeth, ktora szla ku niemu u boku ojca. Na to przeciez czekal, u diaska. -Halo, Mark - przywitala go i pocalowala lekko w policzek. Judasz wskazujacy faryzeuszom, kogo maja zabic? Najbolesniejsza ze wszystkich zdrad. -Mark, poznaj mojego ojca. -Dzien dobry, Mark, milo mi pana poznac. Elizabeth duzo mi o panu opowiedziala. A co ty, bracie, mialbys mi do powiedzenia, pomyslal Mark. Gdzies byl, czlowieku, dwudziestego czwartego lutego? Gdzie bedziesz jutro? -Co sie z toba dzieje, Mark? -zatroskala sie Elizabeth. -Wszystko w porzadku. Bardzo przepraszam. Panie senatorze, mnie tez jest bardzo milo! Senator przygladal sie Markowi z lekkim zdziwieniem. -Kochanie - zwrocil sie do corki - musze uciekac. Jestem dzisiaj bardzo zajety. Zobaczymy sie, jak zwykle, jutro, na obiedzie. -Do jutra, papo. Dziekuje za sniadanie i rozmowe. -Do widzenia, Mark. Mam nadzieje, ze sie wkrotce znowu spotkamy - senator Dexter patrzal na Marka beznamietnym spojrzeniem. -Byc moze - odparl Mark. Oboje odprowadzali wzrokiem oddalajacego sie senatora. To samo czynili trzej inni ludzie. Jeden z nich poszedl szybko do najblizszego telefonu. -Mark, co sie z toba dzisiaj dzieje? Dlaczego byles taki niemily dla mojego ojca? Przyprowadzilam go tu specjalnie po to, zeby cie poznal. -Strasznie mi przykro. Jestem po prostu okropnie zmeczony. -Ty chyba cos przede mna ukrywasz. -A ty nie? -O czym ty wlasciwie mowisz? -Sam nie wiem. Zapomnijmy o tym. Dlaczego zalezalo ci na tak szybkim spotkaniu? -Zebys poznal ojca. Czy to takie dziwne? Niepotrzebnie sie fatygowalam. Wstala i wyszla z hotelu, przepychajac sie gwaltownie przez obrotowe drzwi. Obserwowali ja trzej mezczyzni. Jeden poszedl za nia, pozostali dwaj w dalszym ciagu pilnowali Marka, ktory ruszyl powoli ku wyjsciu. Portier uklonil mu sie i zapytal: - Taksowka dla pana? -Nie, dziekuje. Pojde piechota. Dyrektor rozmawial przez telefon, wiec tylko wskazal reka na duzy skorzany fotel. Mark rozsiadl sie wygodnie. Mial zamet w glowie. Tyson odlozyl sluchawke i spojrzal na niego. -Wiec poznales osobiscie senatora Dextera? Musze ci powiedziec, ze jedno z dwojga: albo pani doktor Dexter nie wie o niczym, albo jest najwieksza aktorka swiata. -A wiec bylismy obserwowani? -Oczywiscie. Poza tym chcialem ci powiedziec, ze miala przed chwila wypadek samochodowy. Wlasnie powiedziano mi o tym przez telefon. Mark skoczyl na rowne nogi. -Nic jej sie nie stalo. Front Fiacika jest troche wgnieciony. Autobus nie ma nawet zadrapania. Jest osoba ostrozna. Byla w pasach. W tej chwili znajduje sie w drodze do pracy. W taksowce. To znaczy, ze ona mysli, ze to jest taksowka. Mark westchnal. Byl zrezygnowany. Co jeszcze? -A senator Dexter? - zapytal. -Senator jest w Senacie. Zaraz po przyjsciu telefonowal do kogos. Ale nie mowil nic waznego. Mark poczul sie jak sterowana zdalnie marionetka. -Co mam teraz robic? Rozleglo sie pukanie do drzwi, do pokoju wszedl anonimowy mlody czlowiek i podal dyrektorowi kartke papieru. Ten przeczytal ja szybko. -Dziekuje - powiedzial. Anonimowy czlowiek wyszedl. Mark byl przygotowany na najgorsze. Tyson odlozyl kartke na biurko i podniosl wzrok. -Senator Thornton zwolal konferencje prasowa na dziesiata trzydziesci w sali 2228. Pojdziesz tam zaraz. Zadzwonisz do mnie natychmiast po jego oswiadczeniu. Na pewno nie bedzie ciekawe. One nigdy nie sa. Mark pojechal do Senatu i ustawil samochod na parkingu. Pragnal zadzwonic do Elizabeth i spytac, jak sie czuje, postawic jej mnostwo pytan, chociaz wlasciwie interesowala go tylko jedna odpowiedz. Trzej mezczyzni takze zjawili sie w Senacie. Na sali 2228. Pozniej mialo tam przyjsc jeszcze kilku ich kolegow. Sala byla rzesiscie oswietlona reflektorami telewizyjnymi. Dziennikarze wymieniali pomiedzy soba plotki. Pokoj byl szczelnie wypelniony, jeszcze zanim zjawil sie senator Thornton. Mark zastanawial sie, czy to, co powie, rzuci jakies swiatlo na sprawe. A moze obciazy samego Thorntona. Wyjawi motyw, ktory on, Mark, moglby przekazac dyrektorowi. Zastanawial sie, patrzac na bardziej doswiadczonych dziennikarzy, czy cos wiedza, czy otrzymali moze od ludzi senatora tekst jego oswiadczenia. Ale nie chcial stawiac zadnych pytan, gdyz bal sie zwrocic na siebie ich uwage. Z usmiechem, ktory zaimponowalby z pewnoscia nawet Cezarowi, senator Thornton wkroczyl na sale. Byl otoczony licznymi doradcami, towarzyszyla mu sekretarka. Najwyrazniej lubowal sie w takich sytuacjach. Jego czarne wlosy blyszczaly od nadmiaru brylantyny. Wystroil sie w garnitur z ciemnozielonego materialu w cieniutkie granatowe paseczki. Nikt widac nie powiedzial mu, co najlepiej wychodzi w kolorowej telewizji - wtajemniczeni wiedza, ze nalezy ubierac sie w gladkie, ciemne rzeczy - a moze byl po prostu czlowiekiem, ktory nie slucha niczyich rad. Usiadl w wysokim, podobnym od tronu fotelu, ustawionym pod sciana w glebi sali. Nogami siegal podlogi. Puszczono na niego swiatlo reflektorow, ustawiono przed nim rzad mikrofonow. Thornton pocil sie, ale nie przestawal sie usmiechac. Obecne byly wszystkie trzy sieci telewizyjne. Kierownicy ekip uzgodniwszy miedzy soba, ze wszystko jest gotowe, dali znak. Senator Thornton odchrzaknal i zaczal mowic: - Panie dziennikarki, panowie dziennikarze... -Zaczal pompatycznie - powiedzial, stojacy przed Markiem korespondent, ktory stenografowal kazde slowo, padajace z ust senatora. Mark przyjrzal mu sie blizej i rozpoznal w nim Bernsteina z dziennika "The Washington Post". Na sali zapanowala kompletna cisza. -Jestem po dluzszej rozmowie z prezydentem Stanow Zjednoczonych. Tresc tej rozmowy sklonila mnie do zlozenia oswiadczenia dla prasy i telewizji. Krytyka, jakiej poddalem ustawe o kontroli broni palnej, oraz fakt, ze glosowalem przeciwko niej, umotywowane sa pragnieniem reprezentowania woli moich wyborcow, ich lekiem przed bezrobociem... -Nie mowiac o panskim wlasnym leku przed bezrobociem - mruknal Bernstein pod nosem. - Ciekawe, czym pani prezydent przekupila go w czasie poniedzialkowego obiadu? Thornton odchrzaknal ponownie. -Pani prezydent przyrzekla mi - ciagnal dalej - ze z chwila, kiedy ustawa ta stanie sie obowiazujaca, a tym samym wejdzie w zycie zakaz produkcji broni, wniesie do Kongresu projekt uchwaly o pomocy finansowej dla producentow broni i zatrudnianych przez nich ludzi, w nadziei, ze fabryki te beda mogly wkrotce zaczac wytwarzac inne, mniej grozne produkty anizeli srodki zaglady. Prezydent przekonala mnie, ze tak bedzie najlepiej dla kraju i tym samym pozwolila mi na wycofanie sie z opozycji w stosunku do tej ustawy. Juz od dluzszego czasu bilem sie z myslami... -To fakt - mruknal Bernstein. - Jeszcze wczoraj nie mial takich obiekcji. Ciekaw jestem, jakie kontrakty ci przyrzekla pani prezydent, a moze obiecala, ze pomoze ci wygrac nastepne wybory - komentowal dziennikarz. -Zawsze dreczyly mnie watpliwosci... - ciagnal dalej Thornton. -Ale mala lapoweczka jakos je rozwiala. Grupa rozbawionych osob przysluchiwala sie komentarzom korespondenta uznajac je zapewne za zabawniejsze od wypowiedzi senatora z Massachusetts. -Ale kiedy okazalo sie, ze prezydent ma tyle zrozumienia dla naszych problemow, postanowilem z czystym sumieniem... -Tak czystym - skwitowal go Bernstein scenicznym szeptem - ze widac dokladnie, co sie za nim kryje. -...oswiadczyc, iz bede popieral stanowisko mojej partii. Jutro w Senacie bede glosowac za ustawa, zgloszona przez prezydenta. Z kilku miejsc rozlegly sie frenetyczne oklaski. Widac entuzjasci senatora rozstawieni zostali w strategicznych miejscach i dobrze sie spisywali. -Panowie - ciagnal senator Thornton - dzisiaj zasne spokojniej... -Podliczywszy uprzednio zyski - dodal Bernstein. -...a na zakonczenie pragne podziekowac przedstawicielom prasy za tak liczne przybycie... -Na najlepsze widowisko w miescie. Sluchacze zgromadzeni dokola korespondenta "The Washington Post" wybuchneli smiechem ale Thornton go nie slyszal. -Z przyjemnoscia bede teraz odpowiadal na pytania panow - zakonczyl senator. -Zaloze sie, ze na moje pan nie odpowie. Wiekszosc dziennikarzy rzucila sie ku drzwiom, zeby zdazyc ze sprawozdaniami na pierwsze popoludniowe wydania swoich gazet. Mark przylaczyl sie do nich. Uprzednio jednak udalo mu sie zajrzec Bernsteinowi przez ramie. Przeczytal pierwsze zdanie notatki, jaka ten juz pisal dla swojej gazety. "Przyjaciele, Rzymianie i kapusciane lby, wysluchajcie mnie i moze uda wam sie cos zrozumiec. Przybylem tu nie po to, zeby glosic chwale Kane, lecz zeby ja pognebic". Mark zastanawial sie przez chwile, czy redakcja zechce umiescic ten material na pierwszej kolumnie. Trzej mezczyzni wyszli za Markiem na korytarz. Pobiegl do najblizszego rzedu automatow telefonicznych. Wszystkie byly zajete przez podnieconych dziennikarzy, za kazdym uformowal sie dlugi ogonek. Mark zjechal na parter. Ta sama sytuacja. Trzeba pobiec na druga strone ulicy do budynku zwanego gmachem Russella. Trzej mezczyzni podazyli za nim. Znajdujacy sie w hallu telefon zajety byl przez Murzynke w srednim wieku, ktora wlasnie rozpoczela rozmowe. -Tak, tak, dostalam te prace - mowila. - Owszem... niezla... tylko przedpoludnia... zaczynam jutro... nie, nie moge narzekac... wcale niezla forsa. Mark przechadzal sie niespokojnie po hallu. Trzej mezczyzni skryli sie za weglem. Wreszcie Murzynka odlozyla sluchawke i oddalila sie z szerokim usmiechem na twarzy. Nie w glowie byl jej Mark i jego problemy. Przynajmniej ktos jest pewny swojego jutra, pomyslal Mark, patrzac za nia nie bez uczucia zazdrosci. Rozejrzal sie wokol, zeby sie upewnic, ze nikt nie znajduje sie zbyt blisko. Zauwazyl studiujacego jakis plakat mezczyzne, ktorego twarz wydawala mu sie znajoma. Moze to ktorys z kolegow z Fbi. Pol twarzy zaslanialy mu duze, ciemne okulary, wiec trudno go bylo rozpoznac. No coz, chronia mnie lepiej niz prezydenta. Wykrecil bezposredni numer dyrektora i podal mu numer automatu. Telefon zadzwonil niemalze natychmiast. -Thorntona mozemy skreslic, bo... -Wiem, wiem - przerwal mu dyrektor. - Juz mi telefonowano i wiem, co powiedzial. Powiedzialby dokladnie to samo, gdyby byl zamieszany w te sprawe. Ja go jeszcze nie skreslam. Odwrotnie, wydaje mi sie teraz nawet troche bardziej podejrzany. Pracuj dalej nad piatka i daj mi znac, jezeli trafisz na jakikolwiek slad. Mozesz nie przychodzic. Rozmowa byla skonczona. Mark spuscil glowe. Byl potwornie przygnebiony. Wykrecil numer szpitala Wilsona. Dyzurna pielegniarka przyrzekla znalezc Elizabeth, ale po chwili wrocila i oswiadczyla, ze nie ma jej chyba w szpitalu i nikt jej dzisiaj nie widzial. Mark rozlaczyl sie, zapomniawszy podziekowac pielegniarce, a nawet pozegnac sie z nia... Zjechal do kafeterii, zeby cos zjesc. Dzieki jego decyzji kafeteria zyskala jeszcze dwoch gosci. Trzeci z jego opiekunow byl umowiony na obiad zupelnie gdzie indziej. 9 marca sroda godz. #/1 po poludniu Tylko Tony i Xan zjawili sie punktualnie w hotelu Sheraton w Silver Spring. Spedzili ze soba wiele godzin, ale o rozmowie prawie nie bylo mowy. Tony zastanawial sie nad tym, o czym tez ten zoltek mogl myslec przez caly czas. Mial mnostwo roboty. Trzeba bylo dokladnie wytyczyc i sprawdzic trase,, utrzymywac Buicka w idealnym stanie, a poza tym wciaz jezdzic gdzies z prezesem i Matsonem. Traktowali go jak byle jakiego szofera taksowki. Mial przeciez takie same kwalifikacje jak oni. Bez niego na pewno w ogole nie daliby sobie rady. Gdyby nie on, ci zafajdani agenci Fbi juz by ich wytropili. No, ale jutro wieczorem bedzie po wszystkim, bedzie mozna sie zmyc i zaczac wydawac troche tych ciezko zarobionych pieniedzy. Nie byl jeszcze zdecydowany, gdzie to zrobi. Moze w Miami, a moze w Las Vegas. Tony z reguly wydawal pieniadze, zanim je zarobil. Wszedl prezes - z papierosem w kaciku ust - spojrzal na Tony'ego i Xana i szorstkim tonem zapytal, gdzie lajdaczy sie Matson. Obydwaj potrzasnali glowami na znak, ze nie maja pojecia. Matson nie zwierzal sie nikomu ze swoich planow. Prezes rozzloscil sie. Po chwili wszedl senator - rownie zirytowany jak prezes, ale ten nawet nie zwrocil uwagi na nieobecnosc Matsona. -Dlaczego nie zaczynamy? - zapytal. - To spotkanie jest mi bardzo nie na reke. Przeciez to jest ostatni dzien debaty nad ustawa. Prezes spojrzal na niego z pogarda. -Matson jeszcze nie przyszedl, a jego raport jest dla nas bardzo wazny - powiedzial. -Jak dlugo zamierza pan czekac? -Dwie minuty. Czekali w milczeniu. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Kazdy z nich wiedzial, co go tu przywiodlo. Dokladnie w dwie minuty pozniej prezes zapalil nowego papierosa i oddal glos Tony'emu. -Wiec jest tak. Sprawdzilem wszystko. Okazuje sie, ze samochod jadacy z szybkoscia trzydziesci piec kilometrow na godzine przebywa droge od poludniowej bramy Bialego domu do gmachu Fbi - jadac przez Ulice E i Pennsylvania Avenue - w trzy minuty. Stamtad do Kapitolu jest jeszcze trzy minuty. Czterdziesci piec sekund na wejscie na schody, a potem juz drzwi i koniec. Jednym slowem przecietnie szesc minut i czterdziesci piec sekund. Na pewno nie mniej niz piec minut trzydziesci piec sekund i nie wiecej niz siedem. Zrobilem trzy jazdy probne. O polnocy, o pierwszej w nocy, no i o drugiej nad ranem. Bralem pod uwage, ze dla Kane ulice beda jeszcze bardziej puste. -A co po zakonczeniu operacji? - zapytal prezes. -Od dzwigu poprzez podziemne przejscie do gmachu Rayburna, a stamtad do stacji metra mozna przejsc w najlepszym razie w dwie minuty, w najgorszym w trzy minuty i pietnascie sekund - to zalezy od windy i od ilosci ludzi po drodze. Jezeli Xanowi uda sie dostac do metra, to nikt go nie znajdzie. W kilka minut pozniej bedzie po drugiej stronie miasta. -Czy pan jest pewny, ze przez te trzy minuty i pietnascie sekund nie dopadna go? - zapytal senator, ktory gwizdal sobie na los Xana, ale ktory byl przekonany, ze jezeli Japonczyk da sie ujac, to wyda wszystkich. -Jezeli zalozyc, ze nie spodziewaja sie niczego, to przez pierwsze piec minut beda zupelnie oglupiali - zauwazyl prezes. -Jezeli wszystko pojdzie wedlug planu, to niepotrzebny wam bedzie samochod. Zostawie go po prostu na ulicy i znikne. -Zgoda - powiedzial prezes. - Mam nadzieje, ze woz jest nalezycie przygotowany na jutro. -Jak na rajd Monte Carlo. Senator otarl pot z czola, co bylo raczej dziwne, albowiem dzien byl chlodny, typowo marcowy. -Xan, teraz pan - odezwal sie prezes. Xan omowil sprawe bardzo szczegolowo. Przez dwa dni przygotowywal sie do tego wystapienia. Ostatnie dwie noce przespal w ciasnym pomieszczeniu na szczycie dzwigu. Umiescil tam juz swoj karabin. Dzis o szostej ma sie rozpoczac strajk obslugi. -A jutro o szostej ja bede na drugim krancu Ameryki, a Kane zabita. -Swietnie - pochwalil go prezes, zdusil ogarek papierosa i zapalil nastepnego. - Ja bede na rogu Dziewiatej Ulicy i Pennsylvania Avenue. Przyjde tam o dziewiatej trzydziesci i od razu skontaktuje sie z panem przez radio, ktore mam w pasku od zegarka. Drugi sygnal nadam, kiedy minie mnie samochod prezydent. Panski zegarek zacznie wibrowac, kiedy jej samochod bedzie o trzy minuty od Kapitolu, co da panu trzy minuty i czterdziesci piec sekund czasu. Ile panu naprawde potrzeba? -Dwie minuty i trzydziesci sekund powinno wystarczyc - sprecyzowal Xan. -Czy to troche nie za skapo? - zapytal senator, ktory wciaz pocil sie niemilosiernie. -Mozliwe - odparl prezes. - Nie jest wykluczone, ze bedzie ja pan musial zatrzymac przez chwile - pod jakimkolwiek pretekstem - na stopniach Kapitolu. Nie chcemy zbytnio eksponowac Xana. Im dluzej bedzie na oczach ludzi, tym wieksza szansa, ze wypatrzy go helikopter Tajnej Sluzby. -Powiada pan, ze od kilku dni przeprowadza pan proby? - zwrocil sie senator do Xana. -Tak - odparl Xan, ktory nie lubil marnowac slow, nawet kiedy rozmawial z czlonkiem Senatu Stanow Zjednoczonych. -Wiec jak to sie stalo, ze nikt pana nie wypatrzyl? Przeciez musi pan miec przy sobie karabin albo przynajmniej futeral od karabinu? -Dlatego, ze jest on przymocowany do spodu platformy dzwigu w taki sposob, ze nikt go nie moze zobaczyc. Zrobilem to juz tego dnia, kiedy powrocilem z Wiednia. -A co bedzie, jak dzwig sie obnizy? Wtedy zostanie pan natychmiast zauwazony. -Bede mial na sobie zolty kombinezon. Karabin sklada sie z osmiu czesci. Sa pomalowane na zolto i zamocowane pod platforma za pomoca tasmy samoklejacej. Jak odbieralem najnowszy model tego precyzyjnego karabinu od doktora Schmidta z firmy Helmut, Helmut i Schmidt, zgorszyl sie, kiedy mu powiedzialem, ze pomaluje go na zolto. Wszyscy z wyjatkiem senatora rozesmieli sie. -Ile czasu zabierze panu zlozenie go? - dopytywal sie senator. Szukal, jak zwykle, dziury w calym, przyzwyczail sie do tego po latach przesluchiwania tak zwanych ekspertow na posiedzeniach komitetow senackich. -Zlozenie dwie minuty, zajecie strzeleckiej postawy trzydziesci sekund. Potem musze miec dwie minuty na rozlozenie broni i przymocowanie czesci pod platforma. Karabin ma kaliber 6,1 milimetra. Jest to produkt firmy Vomhofe Super Express. Waga kuli wynosi piec gramow. Wylotowa szybkosc 1045 metrow na sekunde. Energia wylotowa wynosi wiec 1800;metrow 8 7kg?. Innymi slowy, panie senatorze, oznacza to, ze jezeli nie bedzie wiatru to, z odleglosci dwustu metrow, musze mierzyc cztery centymetry powyzej czola Kane. -Jest pan juz zadowolony? - zapytal prezes senatora. -Chyba tak. - Senator umilkl i znowu zaczal ocierac sobie pot z czola. Nagle przypomnialo mu sie jeszcze cos i wlasnie otwieral usta, zeby postawic Xanowi pytanie, kiedy drzwi otworzyly sie z rozmachem i do pokoju wpadl Matson. -Przepraszam, szefie, ale byly powody. -Mam nadzieje, ze wystarczajaco wazne - warknal prezes. -To moze byc bardzo kiepska sprawa, szefie, bardzo kiepska. Wszyscy spojrzeli na niego z niepokojem. -Gadaj pan. -Facet nazywa sie Mark Andrews - powiedzial Matson. -A to kto taki? - zapytal prezes. -To ten agent Fbi, ktory byl w szpitalu z Calvertem. -Moze by pan tak zaczal od poczatku - zdenerwowal sie prezes. Matson nabral oddechu. -Jak pan wie, zawsze niepokoilo mnie i dziwilo, ze Stames osobiscie poszedl z Calvertem do tego szpitala. To bylo dziwne. Zeby czlowiek na jego stanowisku... -Wiemy, wiemy - przerwal mu prezes niecierpliwie. -No i okazuje sie, ze Stames wcale tam nie byl. Dowiedzialem sie o tym od jego zony. Poszedlem do niej z kondolencjami, a ona opowiedziala mi dokladnie, co Stames robil tego dnia, do samej kolacji, na ktora jadl mussake. Fbi zabronila jej rozmawiania z kimkolwiek na ten temat, ale ona mysli, ze ja nadal tam pracuje, i nie pamieta, a moze nigdy nie wiedziala o tym, ze Stames i ja nie bardzosmy sie lubili. Od czterdziestu osmiu godzin laze za Andrewsem. W waszyngtonskim oddziale Biura nazywa sie, ze Andrews jest na dwutygodniowym urlopie. Spedza ten urlop w dosyc dziwny sposob. Chodzi regularnie do glownej kwatery Biura, chodzi z jakas lekarka ze szpitala Wilsona i kreci sie po Senacie. Senator poruszyl sie niespokojnie w swoim krzesle. -Ta lekarka mogla miec dyzur akurat tej nocy, kiedy zalatwilem Greka i tego czarnego skurwysyna. -To by znaczylo, ze oni o wszystkim wiedza - przerwal mu prezes. - Ale skoro tak, to dlaczego my tu jeszcze siedzimy? -To jest wlasnie najdziwniejsze. Umowilem sie specjalnie na drinka z jednym z moich starych kumpli. Jest obecnie przydzielony do ochrony prezydenta. Powiedzial mi, ze ma jutro sluzbe i ze program Kane jest nie zmieniony. Mozna wiec miec absolutna pewnosc, ze Sluzba Tajna nie ma pojecia o naszych jutrzejszych planach. Wobec tego istnieja tylko dwie mozliwosci. Fbi albo wie wszystko, albo nic, a jezeli wszystko wie, to nie chce wtajemniczac w to Tajnej Sluzby. -A czy probowal pan dowiedziec sie czegos od kolegow z Fbi? - zapytal prezes. -Owszem. Ale oni nic nie wiedza, nawet kiedy sa spici jak swinie. -A ile moze wiedziec ten Andrews? -Moim zdaniem zadurzyl sie po prostu w tej lekarce i wie bardzo malo. Porusza sie po ciemku. Nie jest wykluczone, ze ten grecki kelner powiedzial mu cos niecos. Wyglada na to, ze Andrews dziala na wlasna reke, ale to jest niezgodne z polityka Fbi. -Nie rozumiem - zdziwil sie prezes. -Agenci Fbi zawsze pracuja parami albo we trzech. Nie rozumiem, dlaczego nie przydzielili do tej sprawy kilkudziesieciu ludzi. Nawet gdyby ich bylo zaledwie siedmiu lub osmiu, wiedzialbym o tym. Albo bezposrednio, albo przez jednego z moich kumpli w Biurze - wyjasnil Matson. - Mysle, ze wiedza piate przez dziesiate o istnieniu spisku na zycie prezydenta, ale tak ogolnikowo, ze nie maja pojecia o tym, kto jest zamieszany i kiedy to ma sie odbyc. -Czy ktorys z nas wymienil jutrzejsza date w obecnosci tego kelnera? - zapytal senator nerwowym tonem. -Nie pamietam - zastanowil sie prezes - ale jest tylko jeden sposob na to, zeby nikt sie o niczym nie dowiedzial. -Na przyklad jaki, szefie? - zapytal Matson. Prezes zapalil nowego papierosa i wycedzil przez zeby: -Sprzatnac Andrewsa. Przez dluzsza chwile panowalo milczenie. Matson ocknal sie pierwszy: -Ale niby po co, szefie? -To chyba proste. Jezeli on rzeczywiscie czegos sie dowiedzial, to jutrzejszy program prezydenta zostanie zmieniony. Nie pozwola jej wysadzic nosa za brame Bialego Domu. Pomyslcie tylko, jakimi by im to grozilo konsekwencjami. Jezeli wiedza o mozliwosci zamachu na jej zycie, a nie aresztowali nikogo, i nawet nie zawiadomili Tajnej Sluzby... -Oczywiscie - przyznal Matson. - Jezeli cokolwiek podejrzewaja, to znajda jakis pretekst i w ostatniej chwili odwolaja wszystkie jej jutrzejsze wystapienia. -Wobec tego jest tak: jezeli Kane wyruszy z Bialego Domu samochodem, mozemy smialo przystapic do roboty, poniewaz bedzie to oznaczalo, ze oni o niczym nie wiedza. Ale jezeli nie wyjedzie, to wkrotce znajdziemy sie bardzo daleko stad i to na bardzo dlugi czas, bo bedzie to oznaczalo, ze wiedza duzo, stanowczo za duzo, jak na nasze potrzeby. Prezes popatrzyl na senatora, ktory pocil sie teraz jak mysz koscielna. -Niech pan tylko pilnuje, zeby na pewno byla na stopniach Kapitolu i zagada ja, jesli to sie okaze niezbedne, a my juz zajmiemy sie reszta - powiedzial szorstkim tonem. - Jezeli nie uda nam sie sprzatnac ja jutro, to zmarnujemy mnostwo czasu i pieniedzy, a druga taka szansa szybko sie nie nadarzy. Senator jeknal glucho. -Moim zdaniem jest to obled, ale nie zamierzam tracic czasu na dyskusje, bo wiem, ze pan mnie i tak nie uslucha. Wracam do Senatu, zanim ktos zauwazy, ze mnie tam nie ma. -Niech pan sie nie denerwuje, senatorze. Wszystko jest w porzadku. Nasz nowy plan jest murowany. -Nie wiem. Jeszcze sie moze okazac, ze ja bede musial wypic cale to piwo, ktoregoscie nawarzyli. Senator wyszedl nie pozegnawszy sie z nikim. Prezes poczekal, az zamknely sie za nim drzwi. -No to pozbylismy sie tego durnia - powiedzial. - Dosyc gadania, do roboty. Matson, prosze nam powiedziec wszystko o tym Andrewsie, dobrze? Matson zreferowal kazdy krok Marka w ostatnich dwoch dobach. Prezes sluchal go uwaznie. -No dobra, pana Andrewsa trzeba usunac, bez tego sie nie obejdzie. Zobaczymy, jak na to zareaguje Fbi. Prosze mnie teraz uwaznie posluchac, Matson. Wroci pan za chwile do Senatu i... Matson wchlanial slowa prezesa i robil notatki. -Sa pytania? -Nie, szefie. -Jezeli po tym wszystkim wypuszcza prezydenta z Bialego Domu, to bedzie pewne, ze nie maja zielonego pojecia o niczym. I jeszcze jedno. Jezeli jutro nam sie nie uda, tez nie ma nieszczescia. Zrozumiano? Nikt nie puszcza pary z geby, a naleznosc zostanie kazdemu wyplacona nieco pozniej. W taki sam sposob jak zawsze. Wszyscy skineli glowami na znak zrozumienia. -I jeszcze na koniec. Jezeli, jak juz mowilem, cos mialoby pojsc nie tak, to trzeba bedzie sie zajac jednym facetem, bo tak prawde mowiac, to nie licze na jego dyskrecje. Proponuje, zebysmy to zrobili w nastepujacy sposob. Xan, jezeli Kane... Znowu wszyscy sluchali prezesa w milczeniu. -A teraz czas na obiad. Nie ma powodu, zebysmy zdechli z glodu przez tego skurwiela. Ty, Matson, niestety musisz leciec. Ale przypilnuj, zeby to byl ostatni obiad pana Andrewsa. Matson usmiechnal sie. -To mi tylko zaostrzy apetyt - powiedzial. Prezes podniosl sluchawke. -Prosze podawac obiad - rzucil do telefonu i zapalil nowego papierosa. 9 marca, sroda godz. #/2#15 po poludniu Mark skonczyl obiad. Dwaj inni mezczyzni pospiesznie dojedli sandwicze, wstali i poszli za nim. Mark powrocil do Senatu. Chcial koniecznie zlapac Lykhama przed rozpoczeciem popoludniowych obrad. Mial nadzieje, ze od wczoraj Lykham przypomnial sobie cos waznego. Potrzebne mu byly takze odpisy protokolow obrad Komitetu Prac Ustawodawczych z posiedzen na temat kontroli broni palnej, gdyz chcial dokladnie przestudiowac pytania, stawiane ekspertom przez senatorow Brooksa, Byrda, Dextera, Harrisona i Thorntona. Moze w ten sposob trafi na jeszcze jedna czesc swojej lamiglowki. Chociaz mial powazne watpliwosci. Doszedl do wniosku, ze politycy sa mistrzami sztuki kamuflazu. Znalazl sie przed sala obrad na kilka chwil przed rozpoczeciem debaty. Poprosil jednego z "paziow" o zawiadomienie Lykhama, ze pragnalby z nim pomowic. W kilka chwil pozniej Lykham wyszedl szybkim krokiem z jednego z biur. Nie byl zachwycony tym, ze oderwano go od pracy na dziesiec minut przed otwarciem posiedzenia. Powiedzial Markowi, ze nic wiecej sobie nie przypomina, a poza tym nie ma czasu. Jednakze Markowi udalo sie wydobyc z niego, gdzie sa protokoly obrad. -Niech pan poprosi o nie w sekretariacie komitetu, ostatnie drzwi na koncu hallu. Mark podziekowal i poszedl na gore, na galerie, gdzie jego nowy przyjaciel, straznik, zarezerwowal mu miejsce. Na sali gromadzili sie juz senatorowie i zajmowali miejsca, wiec Mark postanowil na razie zostac i pozniej zajac sie protokolami z posiedzen komitetu. Wiceprezydent stuknal mlotkiem i otworzyl obrady. Senator Dexter wstal, rozejrzal sie powoli po sali Senatu i milczal czekajac, az zapadnie cisza. Wodzac oczami po galerii zauwazyl Marka, przez chwila wydawal sie zaskoczony, ale szybko sie opanowal i zaczal wyglaszac plomienne przemowienie przeciwko ustawie. Mark takze sie speszyl. Robil sobie wyrzuty, ze nie zajal miejsca w glebi galerii, poza zasiegiem oczu mowcow. Debata wlokla sie niemilosiernie. Po kolei przemawiali Dexter, NBrooks, Thornton, Harrison, wreszcie Byrd. Kazdy z nich chcial powiedziec jeszcze kilka slow przed jutrzejszym glosowaniem. Przed jutrzejszym mordem. Mark sluchal uwaznie, ale nie dowiedzial sie niczego nowego. Zdawalo mu sie, ze jest w slepym zaulku. Pozostalo mu juz tylko przejrzenie tych nieszczesnych protokolow. Bedzie musial chyba poswiecic cala noc na ich czytanie, ale byl juz pewny - po wysluchaniu dzisiejszych przemowien - ze to mu nic nie da. Ale przeciez nic innego nie pozostalo? Pozostalymi tropami zajmowal sie osobiscie dyrektor. Wyszedl z sali, zjechal winda do hallu i poszedl do gmachu Dirksena. -Chcialbym przejrzec protokoly z obrad komitetu w sprawie kontroli broni palnej - zazadal. -Wszystkie? - zdumiala sie urzedniczka. -Wszystkie. -Komitet poswiecil szesc pelnych posiedzen temu tematowi. Jezu, pomyslal, nawet cala noc nie wystarczy. No, ale dokladnie zamierza przeczytac w koncu tylko wypowiedzi Brooksa, Byrda, Dextera, Thorntona i Harrisona. -Czy pan placi, czy podpisuje rejestr? -Bylbym szczesliwy, gdybym mogl sie tylko podpisac - zazartowal Mark. -Czy ma pan upewnienia? Owszem, mam, pomyslal Mark, ale nie moge ci sie do tego przyznac. -Nie - odparl wiec i wyciagnal z kieszeni portfel. -Gdyby zwrocil sie pan do nas za posrednictwem senatora swojego okregu, moglibysmy je panu wydac za darmo. -Spieszy mi sie - usmiechnal sie Mark. - Wiec chyba zaplace. Podal urzedniczce pieniadze. W drzwiach, laczacych sale obrad komitetu z sekretariatem, ukazal sie senator Stevenson. -Dzien dobry, panie senatorze - przywitala go urzedniczka. -Dzien dobry, Debbie. Czy ma pani moze pod reka tekst ustawy o ochronie srodowiska? -Oczywiscie, panie senatorze, zaraz go poszukam - dziewczyna znikla na zapleczu biura i po chwili wrocila. - To nasz jedyny egzemplarz - powiedziala, wreczajac senatorowi tekturowa teczke. - czy moge panu zaufac - rozesmiala sie - czy tez powinnam zazadac od pana pokwitowania? Nawet senatorom kaze sie wszystko podpisywac, pomyslal Mark. Henry Lykham tez pewnie wszystko podpisuje i nie placi gotowka, nic dziwnego, ze placimy tak wysokie podatki. No, ale mam nadzieje, ze pozniej dostaja rachunki. Za posilki tez. Posilek! Rany boskie, dlaczego o tym wczesniej nie pomyslalem? Wybiegl z pokoju jak szalony. -Prosze pana, panskie protokoly! - zawolala za nim dziewczyna. Ale bylo za pozno. -Jeszcze jeden wariat - zwrocila sie do senatora Stevensona. -Czlowiek, ktory ma ochote na czytanie tych tasiemcowych przemowien, nie moze byc normalny - stwierdzil senator patrzac na gruby tom protokolow. Mark pobiegl prosto do restauracji, w ktorej poprzedniego dnia jadl obiad z Lykhamem. Na drzwiach widnial napis "Pokoj G_211. Jadalnia wylacznie dla pracownikow Senatu". Po salce krecilo sie kilku mlodych ludzi w bialych kitlach. -Przepraszam, czy tu jadaja senatorowie? - spytal jednego z nich. -Tego na pewno nie wiem. Musi pan zapytac kierowniczke sali. My tu tylko sprzatamy. -A gdzie ona jest? -Wyszla. Chyba juz dzisiaj nie wroci. Niech pan przyjdzie jutro. Mark westchnal. -Dziekuje - powiedzial. - Ale jeszcze cos. Czy jest gdzies specjalna restauracja dla senatorow? -Tak, na Kapitolu. Ale tam pana na pewno nie wpuszcza. Mark powrocil pedem do windy i niecierpliwie czekal na jej przyjazd. Kiedy zjechal do podziemia, wyskoczyl jak szalony i pobiegl w kierunku labiryntu tuneli, laczacych wszystkie biurowce znajdujace sie na wzgorzu Kapitolu. W biegu minal sklep z napisem "Tyton, papierosy" i dotarl do wielkiego znaku "Kolejka podziemna na Kapitol". Na waskich szynach stala wlasnie kolejka, skladajaca sie z kilku otwartych wagonikow. Mark w ostatniej chwili wskoczyl do ostatniego przedzialu i kolejka ruszyla. Usiadl naprzeciwko dwoch mlodych urzednikow, ktorzy prowadzili ozywiona rozmowe na temat jakichs ustaw, z minami swiadczacymi o tym, ze nalezeli do "wtajemniczonych". W kilka chwil pozniej kolejka zatrzymala sie, rozlegl sie dzwiek dzwonka, oglaszajacy przystanek po senackiej stronie Kapitolu. Latwe te chlopaki maja zycie, pomyslal Mark. Nawet nosa nie musza wysadzac na nasz okrutny, zimny swiat. Jezdza sobie tam i nazad, od posiedzenia na posiedzenie, od glosowania na glosowanie. Podziemie wygladalo po tej stronie dokladnie tak samo jak po tamtej. Brudnozolte sciany z poprowadzonymi na wierzchu rurami. No i automat z pepsi_cola. Wyobrazal sobie, jacy wsciekli sa wlasciciele coca_coli, ze konkurencja zdobyla te koncesje. Mark wjechal do hallu mala winda i stanal przed wejsciem do duzej, publicznej. Sasiednia winda miala napis "Wylacznie dla senatorow" i kilku panow o powaznych minach wlasnie do niej wsiadalo. Wysiadl na parterze i rozejrzal sie. Same marmurowe sklepienia, kolumny i korytarze. Trudno sie bylo zorientowac co, gdzie i jak. Zapytal jednego ze straznikow o restauracje dla senatorow. -Pojdzie pan prosto i skreci w pierwszy korytarz w lewo. Taki waski, zobaczy pan. Mark podziekowal mu i pospiesznie poszedl na poszukiwanie waskiego korytarza. Znalazl go bez trudu, minal kuchnie i drzwi, na ktorych widnial napis: "Tylko dla prasy". Nieco dalej inne drzwi z napisem "Tylko dla senatorow". Na prawo znajdowaly sie otwarte drzwi, prowadzace do duzego salonu. Mark zauwazyl wielki zyrandol, wzorzysty bladorozowy dywan i zielone, skorzane fotele, a na suficie zywe kolorowe malowidlo. Poprzez nastepne otwarte drzwi widzialo sie nakryte snieznymi obrusami stoliki, wazony z kwiatami, jednym slowem pelny luksus. Dobrze ubrana pani w srednim wieku stanela w progu. -Czym moge panu sluzyc? - spytala, unoszac lekko brwi. -Zbieram material do doktoratu na temat pracy senatorow - oswiadczyl Mark, wyjmujac z portfela legitymacje Yale. Pokazal ja kierowniczce sali, zakrywszy date waznosci kciukiem. Kierowniczka nie wykazala wiekszego zainteresowania. -Chcialbym tylko rzucic okiem na jadalnie senatorow, zobaczyc, jak jest urzadzona, wchlonac w siebie atmosfere, bajerowal Mark. -Teraz w jadalni nie ma nikogo. W srode o tak poznej porze malo kto do nas zachodzi. Senatorowie jezdza przewaznie na czwartek, piatek i sobote do swoich okregow wyborczych. Chociaz dzisiejszy dzien jest o tyle wyjatkowy, ze toczy sie koncowa debata w sprawie ustawy o kontroli broni i kilku czlonkow Komitetu Prac Ustawodawczych musi pozostac w miescie. Markowi udalo sie przesunac na srodek pokoju. Sprzatajaca jeden ze stolow kelnerka usmiechnela sie do niego zalotnie. -Czy senatorowie placa gotowka, czy tez raczej podpisuja rachunki? -Prawie wszyscy podpisuja rachunki i placa globalnie pod koniec kazdego miesiaca. -Czy pani to jakos ksieguje? -Owszem. Codziennie wpisujemy kazda pozycje do tej ksiegi. Wskazala reka grube, czerwone tomisko, lezace na biureczku. Mark wiedzial, ze kluczowego dnia dwudziestu trzech senatorow jadlo tutaj obiad, tyle powiedzialy mu ich sekretarki. A moze jeszcze jakis senator spozywal tu obiad owego dnia i wcale nie zawiadomil o tym swojej sekretarki? Czul, ze jest o krok od stwierdzenia przynajmniej tego faktu. -Czy moglaby mi pani pozwolic obejrzec rachunki za typowy dzien? - usmiechnal sie Do kierowniczki. -Nie jestem pewna, czy mam do tego prawo. -Rzuce tylko okiem, dobrze? Chcialbym, zeby moja praca miala jak najwiecej autentycznych szczegolow. Spojrzal blagalnym wzrokiem na te wyniosla kobiete. -No dobrze - mruknela wreszcie. - Ale szybko. -Wezmy pierwszy lepszy dzien. Na przyklad dwudziesty czwarty luty. Otworzyla ksiege i zaczela wertowac kartki. -To byl czwartek - oswiadczyla. Odczytala nazwiska: Stevenson, Nunn, Moyniah, Heinz, Dole, Hatfield, Byrd. A wiec Byrd jadl tego dnia obiad w Senacie. Brooks takze. Jeszcze kilka nazwisk. Templeman, Reynolds i Thornton, co oznacza, ze jego dzisiejsze oswiadczenie dla prasy bylo prawdziwe. Brakowalo Harrisona. I Dextera. Kierowniczka zamknela ksiege. -Widzi pan, ze nie ma tu nic ciekawego - powiedziala. -Rzeczywiscie - potwierdzil Mark i podziekowawszy jej uprzejmie, pospiesznie wyszedl z restauracji. Na ulicy zatrzymal taksowke. To samo zrobil jeden z trzech, idacych za nim krok w krok mezczyzn. Dwaj pozostali poszli po swoj samochod. W kilka minut pozniej taksowkarz wysadzil Marka przed gmachem Biura.Zaplacil mu za kurs, pokazal straznikowi legitymacje i pojechal na siodme pietro. Pani Mcgregor usmiechnala sie do niego. Dyrektor byl widocznie sam. Zapukal do drzwi jego gabinetu i wszedl do srodka. -No i co? -Brooks, Byrd i Thornton nie sa w to zamieszani. -Dwaj pierwsi nigdy nie byli dla mnie szczegolnie podejrzani - powiedzial dyrektor. - Thornton jednakze stanowi mila niespodzianke. Na jakiej podstawie skresliles go, Mark? Mark opowiedzial o swoim pomysle z restauracja senacka i od razu zaczal sie intensywnie zastanawiac nad tym, czy czegos nie przegapil. -Powinienes byl wpasc na to dobre trzy dni temu, nie uwazasz? -Chyba tak. -I ja tez - dodal dyrektor. - Pozostaja nam tez juz tylko Harrison i Dexter. Moze zainteresuje cie to, ze obydwaj ci panowie zamierzaja pozostac przez jutrzejszy dzien w Waszyngtonie i ze zapowiedzieli swoja obecnosc na uroczystosci na Kapitolu. Jakie to zastanawiajace - dodal po chwili milczenia - ze nawet ludzie na tak wysokich stanowiskach lubia patrzec, jak inni wykonuja zaplanowane przez nich zbrodnie. Ale zanalizujmy jeszcze raz sytuacje. Jutro o godzinie dziesiatej rano prezydent opusci Bialy Dom, wyjezdzajac poludniowa brama. To znaczy, zrobi to, jezeli ja jej od tego nie powstrzymam. Mamy wiec juz tylko siedemnascie godzin czasu i jedna tylko szanse. Otoz nasi ludzie znalezli wreszcie banknot z odciskami palcow pani Casefikis. Byl dwudziesty drugi. Mielismy troche szczescia. Pozostalo jeszcze szesc banknotow i praca nad nimi nie moglaby byc zakonczona wczesniej niz jutro o dziesiatej rano. Na banknocie znajduje sie kilka innych odciskow palcow. Laboratorium bedzie nad nimi pracowalo przez cala noc. Mysle, ze wroce do domu gdzies kolo polnocy. Jezelibys mial jakies wiadomosci, dzwon. Jutro o osmej pietnascie zjawisz sie tutaj. Wlasciwie to nie masz juz prawie nic do roboty. Ale nie zamartwiaj sie tym. Dwudziestu moich ludzi pracuje nad ta sprawa, chociaz zaden z nich nie zna wszystkich jej szczegolow. Zapewniam cie, ze nie puszcze prezydenta na teren Kapitolu, jezeli przedtem nie przymkniemy tych zbrodniarzy. -W takim razie do jutra do osmej pietnascie - powidzial Mark. -I jeszcze jedno, Mark. Bardzo cie prosze, zebys sie dzisiaj nie spotykal z doktor Dexter. Nie chcialbym, zeby w ostatniej chwili caly nasz wysilek poszedl w diably, i to z powodu twoich romansow. Nie miej mi tego za zle. -Alez, skad. Mark wyszedl. Czul sie w gruncie rzeczy zupelnie niepotrzebny. Skoro dwudziestu agentow Fbi pracuje nad ta sprawa! Od kiedy? I dlaczego dyrektor nic mu o tym przedtem nie mowil? Dwudziestu ludzi, usilujacych stwierdzic czy to Harrison, czy Dexter, dwudziestu ludzi dzialajacych na slepo. I tylko on i dyrektor znaja cala prawde, przy czym, prawdopodobnie, dyrektor wie znacznie wiecej. Trzeba chyba rzeczywiscie zrezygnowac z zobaczenia sie z Elizabeth do jutra wieczor. Nie, to niemozliwe. W drodze do gmachu Dirksena po pozostawione tam protokoly zastanawial sie nad konsekwencjami niesubordynacji wobec dyrektora. Kiedy wszedl do hallu, poczul nieprzeparta chec zatelefonowania do niej. Musi uslyszec jej glos, musi sie dowiedziec, jak ona sie czuje po wypadku. Nakrecil numer szpitala. -Pani doktor poszla do domu. -Dziekuje - odparl, wykrecil jej domowy numer i poczul, ze serce wali mu jak mlotem. -Elizabeth! -Tak. Jak dziwnie brzmial jej glos. Czyzby byla zmeczona? Zziebnieta? Przerazona czyms? Tysiac pytan cisnalo mu sie do glowy. -Czy moge do ciebie zaraz przyjechac? -Tak - uslyszal stuk odkladanej sluchawki. Wyszedl z budki telefonicznej. Rece mial spocone, policzki plonace. Pozostalo mu tylko jeszcze jedno zadanie do spelnienia przed spotkaniem z Elizabeth. Isc po te cholerne protokoly z zebran komitetu. Ostatecznie ustalic, kto byl gdzie i kiedy. W drodze do windy zdawalo mu sie, ze slyszy za soba kroki. Oczywiscie, przeciez szlo za nim mnostwo ludzi. Nacisnal guzik windy i obejrzal sie za siebie. Wsrod tlumu urzednikow, kongresmenow i ciekawskich, zobaczyl dwoch mezczyzn, ktorzy najwyrazniej go obserwowali. A moze go chronia? Trzeci czlowiek w ciemnych okularach studiowal plakat. Na pewno agent, pomyslal Mark. Ma nawet bardziej charakterystyczny wyglad niz tamci dwaj. Dyrektor powiedzial, ze przydzielil do tej sprawy dwudziestu ludzi. Czyzby az trzech z nich go strzeglo? Jasny gwint! Za chwile odprowadza go pod dom Elizabeth i natychmiast doniosa dyrektorowi. Postanowil im sie wymknac. Musi sie z nia zobaczyc. Jest to absolutnie konieczne. A im nic do tego. Zgubi ich, wszystkich trzech. Musi sie z nia zobaczyc spokojnie, bez nerwow, bez swiadkow. Czekal na jedna z dwoch wind, zastanawiajac sie, ktora nadjedzie szybciej i obmyslajac plan akcji. Dwaj mezczyzni zaczeli sie juz do niego zblizac, ten trzeci spod plakatu nie ruszal sie. Moze nie byl wcale agentem. Ale wydawal sie dziwnie znajomy. Byla dokola niego jakas charakterystyczna aura. Jeden agent pozna drugiego z zamknietymi oczami. Mark skoncentrowal sie na windach. Wreszcie nad prawa zapalila sie strzalka, a jej drzwi rozsunely sie. Wszedl szybko do srodka i stanal twarza do wyjscia. Dwaj mezczyzni takze weszli i staneli za nim. Trzeci, ten spod plakatu, tez ruszyl ku windzie, ktorej drzwi zaczely sie zamykac. Niech wejdzie, niech beda wszyscy na jednym miejscu. Ale tamten nie ruszyl sie. Stal i jak gdyby czekal na druga winde. Moze nie chcial jechac do gory, ale na dol i wcale nie byl agentem. Chociaz Mark gotow byl przysiac... Drzwi znowu zaczely sie zsuwac, a Mark w ostatniej niemal chwili wyskoczyl. Jeden z pilnujacych go ludzi, O'Malley, zdazyl za nim, ale jego partner pozostal w srodku i nolens volens musial pojechac az na osme pietro. Pozostalo mi wiec tylko dwoch, pomyslal Mark. Druga winda zajechala i otworzyla sie. Trzeci agent wszedl do niej. Moze to wielki cwaniak, a moze po prostu Bogu ducha winny czlowiek, spekulowal Mark. O'Malley stal tuz za nim. Teraz trzeba sie jego pozbyc! Mark wszedl do windy i nacisnal guzik naznaczony litera "P", czyli podziemie. O'malley stal tuz obok niego. Mark gwaltownie wyskoczyl z windy. O'malley za nim. Trzeci czlowiek pozostal w srodku. Widac pracuja zespolowo. Mark skokiem wrocil do windy i szybko nacisnal guzik powodujacy zasuwanie sie drzwi. Zaczely sie wprawdzie zamykac, ale bardzo wolno. Jednakze O'malley nieopatrznie cofnal sie o kilka krokow i nie zdazyl juz doskoczyc. Mark usmiechnal sie do siebie. Wykiwal wiec az dwoch. Jeden stal bezsilnie na dole, a drugi jechal na osme pietro, podczas gdy on - wprawdzie w towarzystwie jednego, ale juz ostatniego przesladowcy - zjezdzal do podziemia. O'malley i Pierce Thomson spotkali sie na podescie piatego pietra. Byli zadyszani. -Gdzie on jest?! - zawolal O'malley. -Jak to, gdzie? Myslalem, ze ty wiesz. -Skad! Zgubilem go na parterze. -Szlag, teraz go latwo nie znajdziemy. Co sobie ten duren mysli? Czy nie wie, ze jestesmy po jego stronie? Ktory z nas powie dyrektorowi? -Nie ja - zachnal sie O'malley. - Ty jestes starszy ranga. Ty mu powiedz. -Mowy nie ma. My sie przyznamy, a ten skurwiel Matson przywlaszczy sobie cala zasluge. Bo on dostal sie do windy i nie zgubil tego idioty. Ale my musimy go za wszelka cene odnalezc. Ty sprawdzisz wszystkie pietra od parteru do czwartego, a ja cztery ostatnie. Jak go tylko zobaczysz, daj mi sygnal. Kiedy winda dojechala do podziemia, Mark pozostal w niej. Jego opiekun wysiadl, ale widac bylo, ze nie bardzo wie, co robic dalej. Mark nacisnal guzik, drzwi windy zamknely sie. Byl sam. Niestety, ktos nacisnal guzik windy na parterze, wiec zatrzymala sie tam. Na szczescie nie bylo ani jednego, ani drugiego z drepczacych mu po pietach agentow. Kiedy drzwi windy rozsunely sie, Mark wyskoczyl i rozejrzal sie dokola. Stwierdzil, ze zgubil chyba cala te piekielna trojke. Pobiegl w strone obrotowych drzwi, znajdujacych sie u wylotu korytarza. Stojacy przy nich straznik spojrzal na niego niespokojnym wzrokiem i machinalnie dotknal futeralu rewolweru. Mark puscil sie pedem do samochodu. Obejrzal sie, raz i drugi. Nikt za nim nie biegl, wszyscy poruszali sie normalnym krokiem. Odetchnal z ulga. Pennsylvania Avenue. Pedzil jak szalony przez jezdnie, przewijajac sie pomiedzy samochodami. Slyszal zgrzyt hamulcow, pisk opon, epitety rzucane przez kierowcow. Wreszcie wpadl na parking, wsunal sie za kierownice swojego wozu i pospiesznie zaczal szukac drobnych po kieszeniach. Dlaczego szyja teraz takie cholernie ciasne spodnie? W pozycji siedzacej nie mozna niemal wsadzic rak do kieszeni. Zaplacil za postoj i ruszyl w strone Georgetown i... Elizabeth. Spojrzal do lusterka. Tym razem nie bylo za nim granatowego Forda. No, nareszcie. Teraz wiedzial juz na pewno, ze pozbyl sie obstawy. Usmiechnal sie. Po raz pierwszy udalo mu sie przechytrzyc dyrektora. Minal swiatla na skrzyzowaniu Pennsylvania Avenue i Czternastej akurat w momencie, kiedy zaczynaly sie zmieniac. Poczul, ze zaczyna sie odprezac. Czarny Buick przejechal przez czerwone swiatla. Jego kierowca mial szczescie, ze na tym skrzyzowaniu nie bylo policjanta drogowego. Kiedy Mark wjechala do Georgetown, poczul, ze jest zdenerwowany w jakis nieznany mu dotad sposob. Dotyczylo to osoby Elizabeth, a nie dyrektora i jego spraw. Naciskajac dzwonke do jej drzwi slyszal wyraznie bicie wlasnego serca. Elizabeth otworzyla mu. Byla mizerna, blada i milczaca. Poszedl za nia do bawialni. -Jak sie czujesz po tym wypadku, kochanie? -Znacznie lepiej, dziekuje. Skad wiesz, ze mialam wypadek? Mark speszyl sie. -Dzwonilem do szpitala - powiedzial szybko - i tam mi powiedzieli. -Nie klam. Tam nikt o tym nie wie, bo nikomu nic nie mowilam. Wyszlam do domu wczesnie. Po telefonie od ojca. Mark nie mogl jej spojrzec w oczy. Usiadl na kanapie i wpatrywal sie w czubki wlasnych butow. -Ja... ja nie klamie... mozesz mi wierzyc. -W takim razie powiedz mi, dlaczego chodzisz po pietach mojemu ojcu? Kiedy zobaczyl cie w Mayflower, wydales mu sie znajomy. Uswiadomil sobie, ze przesiadujesz godzinami na obradach jego komitetu i ze przysluchujesz sie od pewnego czasu takze plenarnym obradom Senatu. Mark nie odpowiadal. -No, wiec dobrze. Nie jestem ani slepa, ani glucha. Wszystko rozumiem. Jestem dla ciebie po prostu praca zlecona. Na nocnej zmianie, to fakt. Fbi na pewno placi panu za nadgodziny, panie agencie, prawda? Ale mogliby znalezc troche cwanszego faceta do uwodzenia corek senatorow. Niezbyt inteligentnie zabral sie pan do roboty. Ile senatorskich corek zaliczyl pan w tym tygodniu? I czy odkryl pan cos naprawde pikantnego? A moze by sie pan przerzucil na zony? Mysle, ze panski chlopiecy wdziek predzej by na nie podzialal. Chociaz musze sie przyznac, ze przez pewien czas o nic pana nie podejrzewalam. Nawet troche nabralam sie na panskie zaloty. Elizabeth robila wielki wysilek, zeby nie stracic panowania nad soba, tyle ze przygryzala dolna warge. Glos drzal jej moze odrobinke. Mark wciaz nie mial odwagi na nia patrzec. Wyczul z jej tonu, ze jest wzburzona i moze nawet bliska placzu. Ale juz po chwili opanowala sie i powiedziala zimno: -A teraz, idz juz. I to zaraz. Nie chce cie wiecej widziec na oczy. Bedzie musialo minac sporo czasu, zanim odzyskam szacunek do samej siebie. Do widzenia. Wracaj do tego twojego gnoju. -To wszystko nieprawda, Elizabeth. -Wiem, wiem, biedaku, wy wszyscy z Fbi zawsze jestescie nieslusznie podejrzewani o rozne lajdactwa. Ty tez z pewnoscia chcialbys mi wmowic, ze zakochales sie we mnie od pierwszego wejrzenia i ze jestem jedyna kobieta w twoim zyciu. W kazdym razie do momentu, kiedy zostaniesz przydzielony do innej pracy. No, ale ta sprawa skonczyla sie. Znajdz sobie corke kogos innego, moze da sie nabrac na twoje klamstwa o milosci. Mark wiedzial, ze nie wolno mu miec do niej najmniejszej pretensji. Ze, na swoj sposob, ma racje. Ale byla dla niego tak ogromnie, tak strasznie wazna, tak nieskonczenie mu na niej zalezalo! Gdyby tylko mogl jej wytlumaczyc, ze on takze zastanawial sie nad jej prawdomownoscia, ze on tez nie byl pewny, czy ufac jej, czy tez nie... -Och, Elizabeth, to wszystko zupelnie nie tak. Straci ja! -To brzmi niezwykle przekonywajaco! A wiec nieprawda jest, panie Andrews, ze sledzi pan mojego ojca, co? I nieprawda jest, ze w tym samym czasie umawial sie pan ze mna na randki? Nieprawda jest, ze... -Elizabeth, blagam cie. Wierz mi, ze to wszystko jest nie tak. Niestety nie moge ci tego w tej chwili udowodnic. Ale kocham cie. -Od poczatku klamales jak z nut. Knujesz przeciwko mojemu ojcu i chcesz, zebym wierzyla w twoja milosc. - Elizabeth opadla na fotel. - Idz juz, na litosc boska, idz. Mark chcial ja objac, przytulic do siebie, powiedziec jej wszystko, ale to przeciez bylo niemozliwe. Powie jej za dwadziescia cztery godziny... ale co?... i czy wtedy zechce go jeszcze wysluchac? Wyszedl cicho z pokoju. Dobrze, ze nie widzi mojej twarzy, pomyslal. Stracilem ja, to zupelnie pewne. Jechal w strone domu jak czlowiek w malignie. Pasazerowie sunacego za nim samochodu byli jednakze zupelnie przytomni. Rzucil klucze od samochodu Simonowi i szybko pojechal winda do siebie. Czarny Buick stal teraz w odleglosci piecdziesieciu metrow od domu Marka. Dwaj siedzacy w nim mezczyzni zobaczyli, ze w oknach mieszkania Marka zapalilo sie swiatlo. Mark zaczal wykrecac numer Elizabeth, ale zatrzymal sie przy szostej cyfrze, odlozyl sluchawka i zgasil swiatlo. Jeden z pasazerow Buicka spojrzal na zegarek i zaciagnal sie papierosem. Po miesiacach targow, grozb, oszustw i obietnic Ustawa o Kontroli Broni Palnej stanela wreszcie przed Kongresem gotowa do uchwalenia. Mial to byc dzien, w ktorym Florentyna Kane zapewni sobie miejsce w historii Ameryki. Jezeli nawet nie osiagnie niczego wiecej w okresie swojego urzedowania, bedzie zawsze mogla byc dumna z tego jednego sukcesu. Co moze mi przeszkodzic? Zapytywala siebie o to po raz tysieczny. I po raz tysieczny ta sama straszliwa mysl przechodzila jej przez glowe. Odrzucila ja jeszcze raz. 10 marca, czwartek godz. #/5 rano Dyrektor obudzil sie wczesnie. Przez pewien czas lezal i rozmyslal. Byl sfrustrowany. Jeszcze za wczesnie na jakakolwiek dzialalnosc. Mozna tylko wpatrywac sie w sufit i przebiegac mysla po raz nie wiedziec ktory wydarzenia ostatnich siedmiu dni. Jak zwykle pozostawial na sam koniec decyzje skasowania wizyty prezydenta na Kapitolu, bo to oznaczaloby oczywiscie, ze senator i jego szajka nigdy nie zostana pociagnieci do odpowiedzialnosci... A moze zorientowali sie, ze on wszystko wie, zrezygnowali ze swojego planu i zaszyli sie gdzies, zeby lizac rany i opracowac nowy plan. Senator obudzil sie o piatej trzydziesci piec. Zlany potem. Wlasciwie budzil sie co kilka minut przez cala noc. Od paru godzin szalala burza, slychac bylo pioruny, trzask blyskawic i wycie wozow strazackich. Te byly najgorsze. To przez nie tak sie spocil. Byl teraz bardziej nerwowy niz dawniej. Okolo trzeciej nad ranem o maly wlos nie zadzwonil do prezesa, zeby mu powiedziec, ze wycofuje sie z tej calej sprawy. Mimo ze prezes niejednokrotnie zwracal mu - w dyskretny i taktowny sposob - uwage na konsekwencje, jakie ponioslby w takim przypadku. Za kilka godzin bedzie, byc moze, stal nad zwlokami pani prezydent. Przyszlo mu na mysl, ze po smierci Johna Kennedy'ego wszyscy starali sie sobie przypomniec, gdzie byli i co robili w momencie fatalnego strzalu. A dzisiaj on znajdzie sie zaledwie o kilka metrow od ofiary. Ale to wydalo mu sie latwiejsze do zniesienia anizeli ruina kariery, sensacyjne artykuly w gazecie z jego nazwiskiem w naglowkach i nieuchronna hanba dla calej jego rodziny. Mimo to, rzeczywiscie, duzo nie brakowalo, zeby zadzwonil do prezesa, chociazby po to, zeby ten jeszcze raz go upewnil, ze wszystko pojdzie gladko. Ale przypomnial sobie, ze umowili sie, iz skontaktuja sie dopiero w piatek rano, kiedy prezes mial juz byc w Miami. Wprawdzie zginelo juz czterech ludzi, nikt sie jednak tym specjalnie nie przejal. Dopiero smierc Florentyny Kane poruszy caly swiat. Ile osob pamieta nazwiska ludzi, ktorzy zgineli pod kolami pociagu, wiozacego zwloki Roberta Kennedy'ego do Waszyngtonu? Nikt, ale wszyscy pamietaja smierc Roberta. Senator podszedl do okna i przez dlugi czas patrzal na ulice. Co chwila spogladal tez na zegarek, myslac, jakby to bylo dobrze, gdyby czas chcial sie zatrzymac. Duza wskazowka posuwala sie jednakze bezlitosnie ku godzinie dziesiatej szesc. Zrobil sobie sniadanie, przejrzal poranne gazety. Przeczytal, ze tej nocy w Waszyngtonie burza spowodowala wiele pozarow, ze rzeka Lubber Run w stanie Wirginia zalala kilka ferm. Nic o Kane. Myslal o tym, ze dobrze by bylo moc juz dzisiaj przeczytac jutrzejsze gazety. Pierwszy telefon do dyrektora byl od Elliotta, ktory zawiadomil go, ze nic w zachowaniu sie senatorow Dextera i Harrisona w ciagu ostatnich godzin nie przynioslo nowych poszlak. Ten anonimowy czlowiek robil, co mu kazano, ale nie wiedzial dokladnie, o co chodzi. Dyrektor mruczac cos pod nosem, usmazyl sobie jajko i przeczytal sprawozdanie w "The Washington Post" o szkodach, jakie tej nocy wyrzadzila w miescie wsciekla wichura. Wyjrzal przez okno. Dzien zapowiadal sie sloneczny, suchy i przyjemny. Idealny dzien na zamordowanie prezydenta - pomyslal. W takie pogodne dni wylaza zmije z nor. Jak dlugo mozna jeszcze ukrywac prawde? Pani prezydent miala opuscic Bialy Dom o dziesiatej. Nalezalo zawiadomic szefa ochrony prezydenta, Stewarta Knighta, i sama prezydent co najmniej na dwie godziny przedtem. A co mu tam, zostawi wszystko na ostatnia chwile, a tlumaczyc sie bedzie pozniej. Gotow byl ryzykowac cala swoja kariere, byle moc zlapac zbrodniczego senatora na goracym uczynku. No, ale czy wolno igrac zyciem prezydenta...? Zaraz po szostej pojechal do biura. Chcial sie tam znalezc na dobre dwie godziny przed przybyciem Andrewsa, zeby zdazyc przestudiowac wszystko, co zostalo stwierdzone od poprzedniego wieczora. Niewielu jego asystentow wyspalo sie tej nocy, chociaz zaden nie wiedzial, jak wazne jest powierzone mu zadanie. Ale dowiedza sie i to bardzo niedlugo. Zasiegnie opinii trzech ludzi - o tym, czy skreslic wizyte prezydenta na Kapitolu, czy tez pozwolic jej tam pojechac: swego zastepcy z Wydzialu Dochodzen Ogolnych dyrektora Biura Planowania i Ocen i dyrektora Wydzialu Kryminalnego. Zajechal na parking Biura. Elliott czekal na niego przy windzie. Zawsze byl tam, gdzie byl potrzebny, nigdy sie nie spoznial. Ten czlowiek nie ma duszy, trzeba go bedzie zwolnic, pomyslal dyrektor, to znaczy jezeli ja nie zostane zwolniony wczesniej. Moze bedzie musial jeszcze tego wieczoru wreczyc swoja rezygnacje prezydentowi? Ale jakiemu prezydentowi? Zmusil sie do zmiany toku mysli. To wszystko sie ulozy, na razie trzeba dzialac. Elliott nie mial nic szczegolnego do doniesienia. Dexter i Harrison telefonowali kilkakrotnie tej nocy, odbierali tez telefony, ale w zadnej z tych rozmow nie mozna sie doszukac niczego podejrzanego. Innych informacji nie zebral. Dyrektor zapytal, gdzie znajduja sie senatorowie w tym momencie. -Sa w swoich domach i jedza sniadanie. Dexter mieszka w Kensingtonie, Harrison w Alexandrii. Szesciu agentow pilnuje ich od wczesnego rana i beda im szli po pietach az do wieczora. -Doskonale. Jezeliby cos wyplynelo, dasz mi natychmiast znac. -Oczywiscie, sir. Nastepnie zjawil sie ekspert od odciskow palcow. Tyson zaczal od przeproszenia go za to, ze musial przepracowac cala noc, mimo ze czlowiek ten wygladal znacznie lepiej i zdrowiej niz on sam: z przykroscia przypomnial sobie odbicie swojej twarzy w lustrze lazienki. Daniel Sommerton byl niski, blady i drobny, ale caly rozpromieniony. Dla niego identyfikowanie odciskow palcow zawsze bylo nie tylko praca, ale i zabawa. Dyrektor siedzial, lecz Sommerton wolal wstac. Gdyby dyrektor takze wstal, przewyzszalby go o cala glowe. -Znalezlismy odciski siedemnastu roznych palcow i trzech kciukow. Panie dyrektorze, postanowilismy zbadac je ninhydryna raczej niz para jodyny, a to dlatego, ze nie mozna bylo w tym wypadku opracowywac ich po jednym - z powodow czysto technicznych, ktorymi nie chce pana nudzic. Machnal reka, jak gdyby chcial zaznaczyc, ze sa to sprawy tak zawile, ze dyrektor i tak ich nie zrozumie; szef zawsze przeciez twierdzil, ze nie zna sie na technice daktyloskopijnej. -Zostaly jeszcze dwa odciski do zidentyfikowania - dodal Sommerton - beda gotowe za jakie dwie, trzy godziny. Wyniki zostana panu natychmiast przedstawione. Dyrektor zerknal na zegarek na reku. Juz szosta czterdziesci piec! -Doskonale. Ale to juz ostateczny termin. Przekazcie mi rezultaty, nawet gdyby mialy byc negatywne, natychmiast po ich uzyskaniu i prosze podziekowac w moim imieniu calej ekipie za wielki wysilek. Sommerton wyszedl szybkim krokiem. Spieszylo mu sie do tych siedemnastu palcow i trzech kciukow. Dyrektor nacisnal guzik interkomu i poprosil pania Mcgregor o przyslanie mu swojego drugiego zastepcy, szefa Biura Planowania i Ocen. W dwie minuty pozniej stal przed nim Walter Williams. Sredniego wzrostu, o szczuplej, bladej twarzy, wysokim czole i z dwiema bruzdami kolo ust, wywolanymi usmiechem raczej niz troska, Williams znany byl w Biurze jako Mozg albo Wowo, od pierwszych liter swojego imienia i nazwiska. Glownym jego zadaniem bylo przewodniczenie trustowi mozgow zlozonemu z szesciu, moze nieco mniej od niego, ale tym niemniej - wybitnie inteligentnych ludzi. Dyrektor czesto zadawal mu hipotetyczne pytania, na ktore Williams odpowiadal, po czym okazywalo sie, ze mylil sie niezmiernie rzadko. Dyrektor wierzyl w jego madrosc i ufal mu bezgranicznie, ale dzisiaj nawet jemu nie mogl powiedziec calej prawdy. Mial jednakze nadzieje, ze otrzyma przekonywajaca odpowiedz na zadane mu wczoraj pytanie, bo w przeciwnym wypadku bedzie musial ostrzec prezydenta. -Dzien dobry, dyrektorze. -Dzien dobry. No i co pan wymyslil? -Sprawa jest ciekawa. A odpowiedz na panskie pytanie raczej prosta. Rozpatrzylem je na wszystkie strony i doszedlem do takiego wlasnie wniosku. Po raz pierwszy tego ranka na twarzy dyrektora pojawil sie usmiech. -Zakladajac, ze dobrze pana zrozumialem. Dyrektor usmiechnal sie jeszcze bardziej. Wowo zawsze wszystko doskonale rozumial, poza tym byl czlowiekiem o tak przesadnie dobrych manierach, ze nigdy nie zwracal sie do dyrektora po imieniu, nawet w prywatnej rozmowie. Teraz mowil jak zwykle, zwarcie i logicznie, przy czym jego krzaczaste brwi podnosily sie i opadaly niczym notowania nowojorskiej gieldy. -Kazal mi pan zalozyc, ze prezydent opusci Bialy Dom o godzinie X i uda sie samochodem na Kapitol. Przejazd powinien trwac szesc minut. Jej woz jest oczywiscie kuloodporny, a ona sama strzezona przez ludzi z Tajnej Sluzby. Czy w tych warunkach istnieje mozliwosc udanego zamachu na jej zycie? Odpowiedz brzmi: jest to mozliwe, ale niezmiernie trudne. Jezeli pojdziemy za ta hipoteza, to mozemy zalozyc, co nastepuje: grupa mordercow moglaby zastosowac trzy metody: a) bombe, b) bron reczna z bliskiej odleglosci, c) karabin. Wowo zawsze mowil tak, jak gdyby recytowal wyuczony na pamiec tekst z podrecznika. -Bomba moglaby zostac rzucona na trase przejazdu prezydenckiego samochodu i to na kazdym odcinku drogi. Zawodowcy niemal nigdy nie posluguja sie ta metoda, poniewaz placi im sie nie za probe zamachu, ale za zamach uwienczony powodzeniem. Jezeli zechce pan przestudiowac wszystkie dotychczasowe zamachy na zycie prezydentow, to zobaczy pan, ze ani jeden zamach bombowy nie udal sie, mimo ze, jak pan wie, zabito nam az czterech prezydentow. Bomby z reguly usmiercaja Bogu ducha winnych przechodniow a bardzo czesto i samego zamachowca. Z tego powodu, a takze dlatego, ze jak pan zaznaczyl, ci zamachowcy nie sa amatorami, wiec - moim zdaniem - beda sie poslugiwac albo rewolwerami, albo karabinami. Otoz wydaje mi sie, ze rewolwery w tym przypadku nie wchodza w rachube, poniewaz zaden zawodowiec nie podejdzie do pani prezydent, zeby ja zastrzelic, bo ryzykowalby wlasnym zyciem. Po to, zeby przeszyc kuloodporny samochod prezydencki, trzeba by sie posluzyc dzialem przeciwczolgowym, albo bazuka, a trudno sobie wyobrazic, zeby ktos mogl przewiezc cos takiego przez centrum Waszyngtonu i nie zwrocic na siebie uwagi. Z Wowo, czyli "Mozgiem" nigdy nie moglo sie miec pewnosci, czy mowi serio, czy zartuje. Jego brwi wciaz poruszaly sie w gore i w dol, co oznaczalo, ze lepiej nie przerywac mu toku mysli jakims niemadrym pytaniem. -Kiedy prezydent stanie na stopniach Kapitolu, bedzie tak daleko od tlumu, ze uzycie przeciwko niej rewolweru byloby bezcelowe, poniewaz: a) szansa trafienia jej z takiej odleglosci bylaby niewielka, b) poniewaz szansa ucieczki dla mordercy bylaby minimalna. Wobec tego pozostaje wnetrze Kapitolu. Morderca nie moze zajrzec w glab Bialego Domu, bo szyby zasloniete sa gestymi firankami, a poza tym maja cztery cale grubosci. Wobec tego musi nastawic sie na zgladzenie jej w momencie, kiedy wyjdzie ze swojej limuzyny i zacznie sie wspinac na stopnie Kapitolu. Wlasnie dzisiaj wymierzylismy, jak dlugo to powinno trwac. Okazuje sie, ze okolo piecdziesieciu sekund. Jest niewiele punktow w tej okolicy, z ktorych mozna by oddac strzal do osoby znajdujacej sie na stopniach Kapitolu. Wyliczylismy je i wlaczylismy do raportu, jaki panu za chwile wrecze. Moim zdaniem konspiratorzy sa przekonani, ze nic nie podejrzewamy, poniewaz doskonale wiedza, ze potrafilibysmy obstawic kazde miejsce, nadajace sie na pozycje dla wyborowego strzelca. Naszym zdaniem proba zamachu na zycie prezydenta tu, w samym sercu stolicy, jest malo prawdopodobna, lecz oczywiscie wykluczyc jej nie mozna. Oznaczaloby to tylko, ze stoi za nia czlowiek lub grupa ludzi smialych i wysoko wykwalifikowanych. -Dziekuje panu. Panskie rozumowanie jest bezbledne. -Mam nadzieje, panie dyrektorze, ze pozostanie ono czysto hipotetyczne. -Oczywiscie. Wowo usmiechnal sie usmiechem prymusa, ktory zna odpowiedz na wszystkie pytania profesora. Wyszedl z gabinetu dyrektora, by zajac sie innymi problemami. Dyrektor zamyslil sie, ale juz po chwili poprosil o przyslanie mu nastepnego ze swoich zastepcow. Matthew Rogers zapukal lekko w drzwi i natychmiast wszedl do pokoju. Stanal przed dyrektorem, czekajac, zeby ten wskazal mu fotel. Podobnie jak Wowo doskonale znal swoje miejsce, ale chociaz wiedzial, ze nigdy nie zajmie pozycji dyrektora, to mial pewnosc, ze zaden dyrektor Fbi nie potrafilby sie bez niego obejsc. -No i co, Matt? - zapytal dyrektor, wskazujac na skorzany fotel. -Przeczytalem wczoraj wieczorem raport Andrewsa i wydaje mi sie, ze czas wtajemniczyc w te sprawe Tajna Sluzbe. -Uczynie to za godzine. Niech pan bedzie spokojny. Czy pan juz zdecydowal, jak pan rozstawi swoich ludzi? -To zalezy od tego, jaki punkt miasta ustalimy jako najniebezpieczniejszy. -Dobrze. Zalozmy, ze sa to stopnie Kapitolu o godzinie dziesiatej zero szesc. Co wtedy? -Przede wszystkim kazalbym otoczyc obszar, ciagnacy sie na czterysta metrow we wszystkich kierunkach. Zamknalbym wyloty metra, zastopowal ruch uliczny, kazal wylegitymowac i zatrzymac kazdego przechodnia, ktory byl kiedykolwiek notowany. Rozstawilbym w tlumie mozliwie najwieksza ilosc tajniakow. Zazadalbym kilku helikopterow obserwacyjnych od szefa wojskowej bazy lotniczej. Poza tym przydzielilbym prezydentowi maksymalna osobista obstawe na ten dzien. -Doskonale, Matt. Ile ludzi potrzebowalby pan do takiej operacji? A takze prosze mi powiedziec taka rzecz. Gdybym w tej chwili zazadal od pana takiej operacji, to ile czasu zajeloby panu zorganizowanie jej? Rogers spojrzal na zegarek. Dochodzila siodma. Zastanawial sie przez chwile. -Potrzebowalbym do tego trzystu doskonale zorientowanych specjalnych agentow. Moglbym byc gotow za mniej wiecej dwie godziny. -Doskonale, niech pan zaczyna dzialac - odparl dyrektor. - Prosze mi zameldowac, jak wszystko bedzie gotowe do akcji, ale chcialbym, zeby panscy ludzie zostali poinformowani, o co chodzi, dopiero na chwile przed wyruszeniem na miasto. I jeszcze jedno, Matt. Zadnych helikopterow przed godzina dziesiata zero jeden. Nie chcialbym, zeby sie cos wydalo przedwczesnie. To nasza jedyna szansa przylapania tych bandytow na goracym uczynku. -A czemu, dyrektorze, nie zarzadzi pan po prostu, zeby prezydent nie opuszczala dzisiaj Bialego Domu? Sytuacja nie jest dobra i nie tylko pan jest odpowiedzialny za jej zycie. -Jezelibysmy sie teraz wycofali - powiedzial Tyson - to bedziemy wkrotce musieli zaczynac od poczatku. A taka szansa jak ta moze nam sie juz nie trafic. -Tak jest, panie dyrektorze. -I niech pan da z siebie wszystko. Powodzenie tej calej operacji wlasciwie zalezy od pana. -Dziekuje za zaufanie, panie dyrektorze. Rogers opuscil gabinet. Tyson zamknal na chwile oczy. Wiedzial, ze przekazal sprawe najkompetentniejszemu ze wszystkich strozow porzadku publicznego w calej Ameryce. -Pani Mcgregor... -Tak, panie dyrektorze. -Prosze mnie polaczyc z szefem Sluzby Tajnej w Bialym Domu. -Bardzo prosze. Dyrektor znowu spojrzal na zegarek. Byla godzina siodma dziesiec. Andrews mial sie zjawic o osmej pietnascie. Zadzwonil telefon. -Pan Knight, panie dyrektorze. -Stuart, czy moze pan zadzwonic na moj prywatny numer. Wolalbym, zeby nikt nie slyszal naszej rozmowy. H. Stuart Knight znal dyrektora wystarczajaco dobrze, zeby wiedziec, iz chodzi o cos szczegolnie waznego. Natychmiast wykrecil jego prywatny numer i wlaczyl skrambler. -Stuart, chcialbym sie z panem zobaczyc w zwyklym miejscu. Nie zajme panu wiecej, niz pol godziny czasu. Sprawa najwyzszej wagi. To mi cholernie psuje szyki, pomyslal Knight, ale wiedzial, ze Halt najwyzej trzy, cztery razy do roku wystepuje z takim zadaniem i ze wowczas wszystkie inne pilne sprawy musza byc odsuniete na bok. Tylko prezydent i minister sprawiedliwosci mieli u niego pierwszenstwo przed Haltem. W dziesiec minut pozniej dyrektor Fbi i szef Tajnej Sluzby spotkali sie przy postoju taksowek przed Dworcem Glownym. Nie wsiedli do pierwszej taksowki, ale do siodmej. Nie przywitali sie, zachowywali sie jak zupelnie sobie obcy ludzie. Elliott, ktory siedzial za kierownica taksowki z napisem Max's Yellow Cab, pojechal do Kapitolu i zaczal okrazac go dokola. Dyrektor mowil. Szef Tajnej Sluzby sluchal go uwaznie. Budzik zadzwonil o siodmej pietnascie. Mark wzial prysznic, ogolil sie i od razu zaczal myslec o protokolach, ktore zostaly w Senacie. Staral sie wmowic sobie, ze i tak nie dowiedzialby sie z nich niczego nowego o Dexterze czy Harrisonie. W myslach podziekowal senatorowi Stevensonowi za to, ze bezwiednie zwolnil go od dalszych podejrzen w stosunku do Byrda, Thorntona i Brooksa. Jakze wdzieczny bylby temu, ktory by to samo zarobil dla Dextera. Zaczynal sie zgadzac z linia rozumowania dyrektora, ze wszystko wskazywalo na ojca Elizabeth. Nie mial wprawdzie szczegolnie jasnego motywu, ale... Mark znowu spojrzal na zegarek. Pozostalo mu jeszcze sporo czasu. Usiadl na skraju lozka, podrapal sie w noge, cos widac musialo go ugryzc w nocy. Przez dluzszy czas zastanawial sie nad tym, czy aby na pewno niczego nie przegapil. Prezes wstal o siodmej dwadziescia i od razu zapalil papierosa. Nawet nie pamietal dokladnie, o ktorej godzinie sie obudzil. O szostej dziesiec zadzwonil do Tony'ego, ktory juz czekal na jego telefon. Nie mieli sie spotkac tego dnia, chyba, ze staloby sie cos nieprzewidzianego i prezes potrzebowalby samochodu. Nastepna ich rozmowa telefoniczna miala sie odbyc o godzinie dziewiatej trzydziesci, po prostu dla utrzymania kontaktu i upewnienia sie, ze wszystko jest w porzadku. Po rozmowie prezes zamowil sobie duze sniadanie. Takich rzeczy, jakie mial do zalatwienia tego ranka, nie nalezy zalatwiac o pustym zoladku. Matson mial do niego dzwonic zaraz po siodmej trzydziesci. Moze sie jeszcze nie obudzil. No, ale po tym, czego dokonal poprzedniej nocy, nalezy mu sie odpoczynek. Prezes usmiechnal sie do samego siebie. Poszedl do lazienki i puscil prysznic. Strumien wody byl cienki, a sama woda chlodna. Przeklete hotele. Sto dolarow za noc i zimna woda. Jednakze namydlil sie dokladnie i oddal sie rozmyslaniom na temat nastepnych pieciu godzin. Po kolei sprawdzal kazdy zaplanowany ruch, zeby sie upewnic, ze nie przegapil najmniejszego drobiazgu. Dzisiaj wieczorem nie bedzie juz Kane, a konto szwajcarskie prezesa opatrzone numerem Azl_#376921_B powiekszy sie o milion dolarow. Bedzie to skromny wyraz wdziecznosci ze strony jego przyjaciol, fabrykantow broni. I pomyslec, ze wuj Sam nie zobaczy nawet podatku od tej sumy! Zadzwonil telefon. Cholera. Caly mokry prezes pobiegl do pokoju. Serce dudnilo mu w piersiach. Dzwonil Matson. Matson i prezes, wykonawszy swoje zadanie pod domem Marka, powrocili poprzedniej nocy do hotelu dopiero o drugiej trzydziesci. Teraz Matson zaspal. O cale pol godziny. Kazal sie wprawdzie obudzic, ale przekleta recepcjonistka widac o tym zapomniala. Nikomu teraz nie mozna ufac. Obudzil sie dopiero przed chwila, i dzwoni. Xan jest na szczycie dzwigu i na pewno spi sobie jeszcze w najlepsze. Jedyny z nich. Z prezesa wprawdzie kapalo na podloge, ale byl zadowolony. Powrocil pod prysznic. A niech to diabli. Woda byla jeszcze zimniejsza. Florentyna Kane obudzila sie dopiero o siodmej trzydziesci piec. Przekrecila sie na drugi bok i probowala przypomniec sobie, co jej sie przed chwila snilo. Nic z tego. Westchnela wiec i zaczela myslec o czyms innym. Uswiadomila sobie, ze bedzie musiala jechac do Senatu, zeby poprzec calym swoim autorytetem ustawe o kontroli broni. Zwolano w tym celu specjalna sesje. Nastepnie zje obiad z grupa senatorow, zlozona z glownych zwolennikow i przeciwnikow ustawy. Poniewaz zostala ona przeglosowana pozytywnie w komitecie, co zreszta przewidywala - skoncentrowala cala swoja strategie na ostatni dzien plenarnej debaty Senatu. Czula, ze szanse sa dobre. Usmiechnela sie do meza, mimo ze lezal do niej plecami. Byla zmeczona i cieszyla sie na wyjazd do Camp David, gdzie bedzie mogla spedzic troche czasu z rodzina. Wstawaj, zachecala sama siebie w myslach, pol Ameryki juz ruszylo do pracy, a ty sie wylegujesz. No, ale owo pol Ameryki nie musialo poprzedniego wieczoru podejmowac kolacja krola Tongi, wazacego 200 kilogramow olbrzyma, ktory nie mial najmniejszej ochoty opuscic Bialego Domu. Pani prezydent nie byla zupelnie pewna, czy udaloby jej sie znalezc krolestwo Tongi na mapie. Miala niejasne uczucie, ze znajduje sie ono gdzies na Pacyfiku, no ale gdzie? Pozostawila swojemu sekretarzowi stanu, Abe'owi Chayesowi zabawianie grubasa, a ten na pewno wiedzial, gdzie lezy ta Tonga. Dopiero o drugiej nad ranem Florentyna Kane mogla polozyc sie do lozka. Usiadla na jego skraju i stopami dotknela podlogi, a raczej pieczeci prezydenckiej. Ten cholerny znak byl na wszystkim, z wyjatkiem moze papieru toaletowego. Kiedy wejdzie do znajdujacej sie po przeciwnej stronie hallu jadalni, znajdzie tam trzecie wydanie "New York Timesa", trzecie wydanie "The Washington Post", pierwsze wydania "Los Angeles Times" i "Boston Globe". Artykuly wymieniajace jej nazwisko oznaczone beda czerwonym flamastrem. Oprocz tego przygotowany dla niej skrot najwazniejszych wiadomosci ostatniej doby. Nie mogla zrozumiec, jak jej ludzie zdolali to wszystko wykonac, jeszcze zanim ona sama zdazyla sie ubrac. Poszla do lazienki i pod prysznic. Cisnienie wody bylo w sam raz. Zastanawiala sie teraz nad tym, co powie, zeby ostatecznie przeciagnac na swoja strone tych senatorow, ktorzy sie jeszcze nie zdecydowali. Ale po chwili skoncentrowala sie na namydlaniu tego odcinka plecow, ktorego nie mozna dosiegnac reka ani od gory, ani od dolu. Nawet prezydenci, pomyslala, musza to robic sami. Mark mial byc u dyrektora za pol godziny. Sprawdzil poczte. Nic waznego. Jedynie koperta z rachunkami z American Express. Nie otwierajac rzucil ja na kuchenny stol. Niewyspany O'malley siedzial w swoim Fordzie zaparkowanym tuz przed domem Marka. Zawiadomil centrale, ze agent opuscil dom i ze rozmawia teraz z czarnoskorym portierem. Ani O'malley, ani Thompson nie zwierzyli sie nikomu z tego, ze stracili kontakt z Andrewsem poprzedniego wieczoru i to na dobre kilka godzin. Mark zniknal za rogiem kamienicy. Czlowiek w granatowym Fordzie stracil go wiec z oczu. Ale nie przejal sie tym. O'malley sprawdzil wczesniej, ze Mercedes stoi na miejscu, i wiedzial, ze jest tylko jeden wyjazd z garazu. Mark zauwazyl zaparkowanego za rogiem czerwonego Fiata. Wyglada zupelnie jak Fiat Elizabeth, pomyslal, tylko ze ma wgnieciony przedni blotnik. Spojrzal uwazniej. Rzeczywiscie to byl samochod Elizabeth, a ona siedziala za kierownica i patrzala na niego powaznym wzrokiem. Otworzyl drzwiczki. Jezeli on jest Raganim, a ona Mata Hari, to trudno. Nic juz na to nie poradzi. Siadl obok niej. Milczeli, az nagle odezwali sie jednoczesnie i wybuchneli nerwowym smiechem. -Przyjechalam, zeby ci powiedziec, ze jest mi przykro z powodu wczorajszej sceny. Powinnam ci byla pozwolic mowic. Moze po prostu nie chce, zebys spal z corkami innych senatorow - usmiechnela sie wymuszenie. -Ja ciebie powinienem przeprosic, Liz. Blagam cie, zaufaj mi jeszcze na kilka godzin. Niezaleznie od tego, co sie dzisiaj zdarzy, umowmy sie na wieczor. Wtedy ci wszystko opowiem. Ale teraz nie pytaj mnie o nic. I przyrzeknij, ze niezaleznie od tego, co sie dzisiaj zdarzy, zobaczysz sie ze mna wieczorem. Jezeli potem wciaz jeszcze nie bedziesz mnie chciala w swoim zyciu, odejde... i to bez slowa. Elizabeth tylko skinela glowa na znak zgody. -Pod warunkiem, ze nie odejdziesz tak nagle, jak wtedy. Mark objal ja ramieniem i pocalowal leciutko. -Juz przestan mi dokuczac tamta noca. Mam nadzieje, ze dasz mi jeszcze jedna szanse. Oboje rozesmiali sie. Otworzyl drzwiczki Fiata. -A moze moglabym cie zawiezc do pracy, Mark? Jest mi to po drodze do szpitala i nie bedziemy musieli wieczorem miec zawracania glowy z dwoma samochodami. -Czemu nie, doskonala mysl - zgodzil sie. Zaczal sie zastanawiac, czy aby nie jest to ostatnia i ostateczna pulapka. Simon zatrzymal ich, kiedy przejezdzali kolo bramy domu. -Samochod faceta z mieszkania numer siedem wraca jeszcze dzisiaj. Zaparkuje pana woz na ulicy, ale niech sie pan nic nie martwi, bede mial na niego oko. Mark wreczyl mu swoje kluczyki. Simon spojrzal na Elizabeth i usmiechnal sie. -Widze, ze moja siostra nie bedzie panu potrzebna, co? Elizabeth wjechala na Szosta Ulice. O sto metrow dalej Omalley wciaz zul te swoja gume. -Gdzie zjemy obiad? -Moze wrocimy do tej francuskiej restauracji. Sprobujmy odtworzyc tamten wieczor. Ale tym razem doprowadzimy trzeci akt do konca. Mam nadzieje, ze bedzie on mial poczatek, pomyslal Mark. "Byl najszlachetniejszym z Rzymian - zacytowal sobie w duchu Szekspira. - Wszyscy konspiratorzy z wyjatkiem jego jednego..." -Tym razem ja funduje - oswiadczyla Elizabeth. Mark zgodzil sie chetnie, szczegolnie, ze przypomnial sobie lezaca na kuchennym stole koperte z rachunkiem. Na rogu Ulicy G byly czerwone swiatla. Zatrzymali sie. Mark znowu zaczal drapac sie w noge, ktora teraz nie tylko swedzila go, ale nawet bolala. Taksowka wciaz krazyla dokola Kapitolu. Halt konczyl informacje, jakie postanowil przekazac Stuartowi Knightowi. -Jestesmy przekonani, ze zamach bedzie mial miejsce w momencie, kiedy prezydent wysiadzie ze swojego samochodu przed glownym wejsciem na Kapitol. My zajmiemy sie tym, co na zewnatrz, ale chcielibysmy, zebyscie wy wprowadzili ja bezpiecznie do wnetrza gmachu. Moi ludzie pilnuja wszystkich okolicznych domow, dachow i wszelkich punktow wysokosciowych, z ktorych mozna by oddac strzal. -Ulatwiloby nam zadanie, gdyby prezydent zgodzila sie nie wchodzic do Kapitolu glownym wejsciem po tych okropnych schodach. Ale sluchaj, Halt, dlaczego ty mnie tak pozno o tym informujesz? -Sprawa jest tym razem raczej zawila. Sluchaj, Stuart, teraz jeszcze nie moge wtajemniczyc cie we wszystkie szczegoly, ale zapewniam cie, ze nie sa one dla ciebie istotne, a w kazdym razie nie wplyna na twoje zadanie. -Trudno, musze ci wierzyc na slowo. Czy jestes pewny, ze moi ludzie nie beda ci potrzebni. -Nie, dziekuje. Wystarczy mi calkowicie swiadomosc, ze wy strzezecie prezydenta jak oka w glowie. To da mi calkowita swobode i pozwoli skoncentrowac sie na zlapaniu tych skurwieli na goracym uczynku. Nie chce, zeby nabrali podejrzen. Chce przyskrzynic tego morderce na miejscu, z bronia w reku. -Czy powiedziec pani prezydent? - spytal Knight. -Nie, na pewno nie. Po prostu powiedz jej, ze od czasu do czasu musisz podejmowac szczegolne srodki ostroznosci. -Jest do tego tak przyzwyczajona, ze sie na pewno nawet nie zdziwi. -Chcialbym, zeby nic sie nie zmienilo w rozkladzie dnia prezydenta. I zeby nic nie przecieklo. Zobaczymy sie po prezydenckim obiedzie, dobrze? Powiemy sobie wtedy, co i jak. Ale, ~a propos, jaki jest dzisiejszy kryptonim dla prezydenta? -Juliusz - powiedzial Knight. -Jezus Maria, az trudno uwierzyc! -Zanim sie rozstaniemy, chcialbym cie jeszcze raz zapytac, czy powiedziales mi wszystko, co powinienem wiedziec? -Alez oczywiscie, ze nie, Stuart. Znasz mnie przeciez. Jestem mlodszym bratem Machiavellego. Dyrektor poklepal Elliotta po ramieniu i taksowka powrocila na swoje siodme miejsce w kolejce. Obydwaj mezczyzni wysiedli i oddalili sie w odwrotnych kierunkach. Zaden z nich nawet sie nie obrocil. Szczesciarz z niego, myslal dyrektor, nie meczy sie od osmiu dni z tymi groznymi informacjami, ktore spedzaja mi sen z powiek. Czul sie jednak podbudowany spotkaniem z Knightem, pewniejszy siebie niz kiedykolwiek i utwierdzony w swoim przekonaniu, ze tylko on i Andrews powinni znac cala prawde. Chyba, ze zdobeda murowane dowody winy senatora i beda sie mogli przyczynic do postawienia go pod sad. Musi schwytac konspiratorow zywych i calych i zmusic ich do obciazenia senatora. Spojrzal na zegar na wiezy Starej Poczty a potem na swoj wlasny, kieszonkowy. Byla dokladnie osma. Za pietnascie minut zjawi sie w jego gabinecie Andrews. Kiedy wchodzil przez obrotowe drzwi do gmachu Biura, wozni uklonili mu sie nisko. Przed drzwiami jego gabinetu stala zdenerwowana pani Mcgregor. -Wzywa pana kanal czwarty, panie dyrektorze. W pilnej sprawie. -Prosze mnie laczyc. Szybko wszedl do gabinetu i podniosl sluchawke. -Mowi agent O'malley z wozu patrolowego, panie dyrektorze. -Slucham, O'malley. -Andrews zostal zabity. Podlozono mu bombe do samochodu. Musiala byc z nim jeszcze jedna osoba. Dyrektor nie mogl wydobyc glosu. -Czy pan mnie slyszy, dyrektorze? Powtarzam, czy pan mnie slyszy? -Prosze sie natychmiast zglosic - wykrztusil dyrektor po chwili. Odlozyl sluchawke i mocno uchwycil blat biurka. Potem zacisnal rece w piesci, wbijajac sobie paznokcie gleboko w skore. Krew zaczela powoli kapac na biurko, pozostawiajac na nim ciemna plame. Siedzial tak przez dobrych kilka minut. Wreszcie powiedzial do pani Mcgregor, zeby polaczyla go z prezydentem. Odwola cala te wizyte na Kapitolu. Zrezygnuje ze zlapania tych ludzi. Posunal sie za daleko. Siedzial i czekal. Te sukinsyny pobily go na glowe. Widac wiedza o wszystkim. W dziesiec minut pozniej do gabinetu dyrektora wszedl O'malley. O Boze, pomyslal, spojrzawszy na szefa, wyglada na osiemdziesiatke. -Jak to sie stalo? - zapytal dyrektor cichym glosem. -Wylecial w powietrze razem z samochodem. Wydaje nam sie, ze byla z nim jeszcze jakas osoba. -Dlaczego? I jak to sie stalo? -Prawdopodobnie ktos podlaczyl bombe do zaplonu. Wybuch nastapil tuz przed moim nosem. Byl to potworny widok. -Mniejsza o widok... - zaczal dyrektor, ale przerwal w polowie, bo w drzwiach ukazal sie Mark. -Dzien dobry, panie dyrektorze. Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam. Mialem sie stawic o osmej pietnascie. Obydwaj mezczyzni spojrzeli na niego szeroko otwartymi oczami. -Podobno nie zyjesz... -Przepraszam...? -Kto, do jasnej cholery - zdenerwowal sie O'malley - jechal panskim Mercedesem? Mark patrzyl na niego zdumionym wzorkiem. Widac bylo, ze nic nie rozumie. -Moim Mercedesem? - zapytal. -O czym pan wlasciwie mowi? -Panski Mercedes wylecial przed chwila w powietrze. Widzialem to na wlasne oczy. Pierce Thompson jest juz na miejscu i probuje zbadac, jak to sie stalo. Na razie znalazl oderwana dlon czarnoskorego czlowieka. Mark oparl sie o sciane. Krecilo mu sie w glowie. -Te skurwysyny zabily Simona! - wrzasnal. - Nie trzeba prosic Granta Nanny, zeby im powyrywal jaja. Zrobie to wlasnymi rekami. -Prosze sie wytlumaczyc - zazadal dyrektor. Mark wyprostowal sie i spojrzal dyrektorowi prosto w oczy. -Podwiozla mnie tu doktor Elizabeth Dexter. Czekala na mnie przed domem i zaproponowala, ze mnie podwiezie - powtorzyl. Byl wciaz jeszcze oszolomiony. -Simon wsiadl do mojego samochodu, zeby go zaparkowac na ulicy, poniewaz miejsce, jakie zajmowalem czasowo w garazu, nalezy do faceta, ktory mial dzisiaj wrocic z urlopu. Te skurwysyny zabily go. -Siadaj, Andrews. Pan tez, O'malley. Zadzwonil telefon. -Laczymy pana z szefem sztabu prezydenta, sir. Prezydent bedzie mogl z panem rozmawiac za jakies dwie minuty. -Prosze skreslic rozmowe, przeprosic w moim imieniu i powiedziec pani Brown, ze chcialem tylko zyczyc prezydentowi powodzenia w zwiazku z jej dzisiejszym wystapieniem w sprawie ustawy o kontroli broni. -Tak jest, panie dyrektorze. -Wiec oni sa przekonani, ze cie zabili, Andrews. To byl ich ostatni atut. Teraz nasza kolej. Musisz pozostac nieboszczykiem jeszcze na kilka godzin. Mark i O'malley spojrzeli po sobie, nie ukrywajac zdziwienia. -Pan, O'malley, powroci do swojego samochodu. I niech pan nikomu nic nie mowi, nawet swojemu partnerowi. I jeszcze jedno, pan dzisiaj w ogole Andrewsa nie widzial. Okey? -Tak jest. -No to jazda. -Pani Mcgregor? Prosze mnie polaczyc z naszym rzecznikiem prasowym. Dyrektor spojrzal na Marka. -Nawet zaczynalem sie martwic, ze cie juz nigdy nie zobacze - usmiechnal sie. -Dziekuje. -Nie dziekuj. Za chwile zlikwiduje cie jeszcze raz. Rozleglo sie pukanie do drzwi i do gabinetu wszedl Bill Gunn. Byl to istny wzor rzecznika prasowego, czlowiek najlepiej ubrany w calym gmachu, usmiechajacy sie najwytworniej, dumny ze swojej wspanialej czupryny, ktora myl co najmniej trzy razy na tydzien. Ale dzisiaj mial niezwykle - jak na niego - ponura mine. -Czy slyszal pan juz o smierci jednego z naszych najlepszych agentow, panie dyrektorze? -Tak, slyszalem. -Prosze natychmiast dac notatke do prasy o tym, ze jeden ze specjalnych agentow Fbi, o nie ustalonym na razie nazwisku, zginal dzisiaj rano na posterunku i ze o jedenastej zostanie zwolana konferencja prasowa, na ktorej zlozy pan oswiadczenie w tej sprawie. -Prasa lada chwila zacznie mnie zasypywac pytaniami. -To niech pana zasypuje - warknal Tyson. -Tak jest, panie dyrektorze. -O jedenastej zlozy pan oswiadczenie, w ktorym powie pan, ze agent ten zyje... Na twarzy Gunna malowalo sie nieklamane zdumienie. -...ze nastapila pomylka i ze ofiara zamachu bombowego byl czlowiek z garazu, ktory nigdy nie mial zadnych powiazan z Fbi. -Alez, panie dyrektorze... -Jezeli chce pan poznac owego mlodego agenta, ktory jakoby zginal, to prosze bardzo. Przedstawiam panu Marka Andrewsa. Ale ani slowem nikomu, Bill. Andrews oficjalnie nie zyje. Wskrzesimy go za trzy godziny. Ale jezeli bedzie przeciek, to bedzie sie pan mogl rozejrzec za nowa posada. -Tak, panie dyrektorze - wyjakal zdumiony Gunn. -Teraz napisze pan oswiadczenie do prasy i przetelefonuje mi je, jak tylko bedzie gotowe. -Tak, panie dyrektorze. Rzecznik prasowy opuscil gabinet dosc niepewnym krokiem. Byl to czlowiek lagodny, nieskomplikowany i zbyt niezrozumiale bylo... to, co uslyszal, ale ufal dyrektorowi jak nikomu na swiecie. Tyson nagle uswiadomil sobie, ilu ludzi mu ufalo i jak wielka odpowiedzialnosc dzwigal na swoich ramionach. Spojrzal na Marka, ktory jeszcze nie ocknal sie z szoku, jakim byla dla niego wiesc o smierci Simona, Simona, ktory zginal zamiast niego, drugi czlowiek w ciagu osmiu dni. -Sluchaj, Mark, pozostaly nam juz tylko dwie godziny. Jak bedzie po wszystkim, zaczniemy myslec o zmarlych. Ale teraz, do rzeczy. Czy jest cos nowego od wczoraj? -Tak, panie dyrektorze. Zycie jest jednak wspaniale. -Jezeli uda ci sie przezyc jedenasta godzine, mysle, ze masz szanse na dlugi, szczesliwy zywot, no ale na razie wciaz nie wiemy, czy to jest Dexter, czy Harrison. Dyrektor spojrzal na zegarek. Osma trzydziesci. Pozostalo piecdziesiat szesc minut. -Wiec co nowego? -Panie dyrektorze, Elizabeth na pewno odpada. Przeciez uratowala mi zycie, biorac mnie do swojego samochodu. Gdyby zyczyla mi smierci, to z pewnoscia nie zrobilaby tego. -No tak, ale to nie oczyszcza jej ojca. -Czy moglby zabic czlowieka, ktory zamierzal ozenic sie z jego corka? -Co za sentymentalizm. Dlaczego nie? Czlowiek, ktory planuje morderstwo prezydenta, nie zawaha sie przed zgladzeniem narzeczonego corki. Zadzwonil telefon. Bill Gunn chcial mowic z dyrektorem. -Dobra - powiedzial dyrektor do sluchawki - prosze mi to przeczytac. - A po chwili: - Dobra. Prosze to natychmiast przekazac do radia, telewizji i calej prasy. Drugie oswiadczenie o jedenastej i ani o chwile wczesniej. Dziekuje panu, Bill. Dyrektor odlozyl sluchawke. -Winszuje ci, Mark, jestes jedynym zyjacym nieboszczykiem, jakiego znam, i jak Mark Twain bedziesz sobie mogl przeczytac wlasny nekrolog. A teraz chcialbym cie poinformowac o najnowszych moich posunieciach. Mam trzystu ludzi, pilnujacych Kapitolu i przylegajacych do niego terenow. Z chwila, gdy nadjedzie prezydent, caly ten obszar zostanie zamkniety dla ruchu. -Pozwala jej pan jechac do Kapitolu? - zdziwil sie Mark. -Sluchaj mnie uwaznie. Bede z minuty na minute informowany o kazdym ruchu obydwu senatorow, zaczynajac od godziny dziewiatej. Szesciu ludzi sledzi kazdego z nich, nie spuszczajac ich ani na chwile z oka. O dziewiatej pietnascie jedziemy tam obydwaj. Biore na siebie pelna odpowiedzialnosc za to, co sie stanie. -Rozumiem. Zaburczalo w interkomie. -Pan Sommerton ma cos pilnego i chce przyjsc, panie dyrektorze. Tyson znowu spojrzal na zegarek: osma czterdziesci piec. Co za punktualnosc! Daniel Sommerton wpadl niemal biegiem do gabinetu i to z mina niezmiernie zadowolona. Od razu przystapil do rzeczy: -Jeden z odciskow palcow zostal zidentyfikowany. Komputer znalazl go w naszych rejestrach kryminalnych. To byl kciuk. Nalezy do niejakiego Matsona - Ralpha Matsona. Sommerton polozyl na biurku zdjecie Matsona, powiekszenie portretu pamieciowego i spore powiekszenie fotografii odciskow kciuka. -Ale mam niemila wiadomosc, dyrektorze. To byly urzednik naszej firmy. Podal dyrektorowi wyciag z teczki Matsona. Tymczasem Mark przyjrzal sie zdjeciu. Oczywiscie! Byl to ow grecki ksiadz, ktorego widzial w szpitalu. Ten sam wydatny nos, ten sam ciezki podbrodek. -Ma w sobie cos z fachowca - oswiadczyli jednoczesnie dyrektor i Mark. -Dobra robota, Sommerton - pochwalil dyrektor. - Prosze zrobic z tego trzysta odbitek i dac je mojemu zastepcy z Wydzialu Sledczego. Ale to natychmiast, dobrze? -Naturalnie. Specjalista od linii papilarnych wybiegl z gabinetu dyrektora. Byl szczesliwy. Nie ma jak sukces! -Pani Mcgregor! Prosze mnie polaczyc z Rogersem. Kiedy w sluchawce odezwal sie glos Rogersa, dyrektor powiadomil go o identyfikacji Matsona. -Czy aresztowac, jak tylko go wytropimy? -Nie, Matt. Znajdziesz go i nie spuszczaj z oka. Ale dyskretnie. Jezeliby sie zorientowal, ze jest sledzony, gotow jeszcze wszystko odwolac. I informujcie mnie z minuty na minute. Mozecie go capnac o dziesiatej zero szesc. Gdyby sie cos zmienilo, dam wam znac. -Tak jest, panie dyrektorze. Czy Sluzba Tajna jest juz zawiadomiona? -Tak. Dyrektor rzucil sluchawke na widelki i znowu spojrzal na zegarek. Dziewiata piec. Nacisnal guzik i w drzwiach ukazal sie Elliott. -Gdzie sa senatorowie? -Harrison jeszcze w swoim domu w Alexandrii. Dexter juz wyjechal z Kensingtonu i zbliza sie do Kapitolu, sir. -Pan zostanie w moim gabinecie. Mark i ja idziemy pod Kapitol. Prosze utrzymywac ze mna staly kontakt radiowy. I nie ruszac sie z tego pokoju ani na sekunde. Jasne? -Jasne, panie dyrektorze. -Nastawie moje walkie_talkie na czwarty kanal. Idziemy, Andrews. Przechodzac kolo pani Mcgregor dyrektor powiedzial: -Gdyby ktos dzwonil, niech pani laczy z Elliottem, ktory jest w moim gabinecie. On bedzie wiedzial, jak mnie lapac. -Tak, panie dyrektorze. Po kilku minutach dyrektor i Mark szli juz przez Pennsylvania Avenue w kierunku Kapitolu. Mark nalozyl ciemne okulary i podniosl do gory kolnierz. Po drodze mijali licznych agentow specjalnych, ale zaden nie dal znac po sobie, ze poznaje dyrektora. Na rogu Pennsylvania Avenue i Dziewiatej Ulicy przeszli obok prezesa, ktory wlasnie zapalil papierosa i patrzyl na zegarek. Byla dziewiata trzydziesci. Prezes przesunal sie na skraj chodnika zostawiajac za soba kupke niedopalkow. Dyrektor spojrzal na niedopalki. Smieciarz, powinien dostac mandat na sto dolarow! Poszli szybko dalej. -Tony, odezwij sie, Tony, odezwij sie! -Tony, szefie. Buick gotowy. Uslyszalem wlasnie przez radio samochodowe, ze ten przystojniak Andrews jest zalatwiony. Prezes usmiechnal sie. -Xan, odezwij sie. -Gotow, czekam na sygnal. -Matson, odezwij sie. -Wszystko w porzadku, szefie. Ale tu sie roi od agentow. -Nic sie nie martw. Tam gdzie ma byc prezydent, tam zawsze jest pelno agentow. Nie wlaczaj sie, dopoki nie ma nic waznego. Wszyscy trzej jestesmy na nasluchu. Kiedy wywolam was nastepnym razem, uruchomie wibratory waszych zegarkow. Zostanie wam wtedy trzy minuty i czterdziesci piec sekund, poniewaz Kane bedzie mnie wlasnie mijac. Jasne? -Jasne. -Jasne. -Jasne. Prezes wylaczyl sie i zapalil nastepnego papierosa. Byla dziewiata trzydziesci. Dyrektor spostrzegl Matthew Rogersa, ktory siedzial w policyjnym samochodzie. Podszedl do niego szybko. -Wszystko w porzadku, Matt? -Tak, sir. Jezeliby ktos cos sprobowal, to wszystko staje w promieniu kilometra. -Dobra. Ktora jest godzina? -Dziewiata czterdziesci piec. -Doskonale. Oddaje panu paleczke. Ja ide na Kapitol. Tyson i Mark pozegnali Matthew i poszli dalej. -Elliott wzywa dyrektora. -Mow, Elliott. -Zauwazono Matsona na rogu Maryland Avenue i Pierwszej Ulicy obok pomnika Garfielda. Jest to poludniowo_zachodni rog placu, tuz kolo terenu budowy przy zachodniej fasadzie Kapitolu. -Dobrze. Obserwowac go. Obsadzic teren piecdziesiecioma ludzmi. Na razie nie trzeba nic robic. Zawiadomic Rogersa. Niech trzyma swoich ludzi poza zasiegiem wzroku Matsona. -Tak jest, sir. -Cholera, co ten czlowiek robi po tej stronie Kapitolu? - mruknal Mark. -Przeciez od polnocno_zachodniej strony budynku nie mozna strzelac do kogos, kto stoi na schodach Kapitolu. Chyba z helikoptera. -To rzeczywiscie dziwne - zgodzil sie dyrektor. Dotarli do policyjnego kordonu, otaczajacego Kapitol. Dyrektor wyciagnal swoja legitymacje i wraz z Markiem przeszedl przez kordon. Mlody policjant sprawdzil mu legitymacje dwa razy. Nie wierzyl wlasnym oczom. Czyzby rzeczywiscie stal przed nim dyrektor Fbi H. A. L. Tyson we wlasnej osobie? -Przepraszam, sir. Prosze dalej. -Elliott wzywa dyrektora. -Mow, Elliott. -Szef Tajnej Sluzby chce z panem mowic. -Stuart. -Prowadzacy samochod wlasnie wyrusza sprzed frontowej bramy. Juliusz wyjedzie za piec minut. -Dziekuje, Stuart. Robcie swoje. Lubie niespodzianki. -Nic sie nie boj, Halt. Zrobi sie. W piec minut pozniej samochod prezydencki opuscil poludniowa brame Bialego Domu i skrecil w Ulice E. Prowadzacy samochod minal prezesa na rogu Pennsylvania Avenue i Dziewiatej. Prezes usmiechnal sie, zapalil nowego papierosa i czekal. Po nastepnych pieciu minutach minal go wielki Lincoln z prezydenckimi herbami na drzwiach i dwoma proporczykami na przednich zderzakach. Poprzez zamglone szyby widzial na tylnym siedzeniu trzy postacie. Za wozem prezydenckim jechala limuzyna znana jako "woz strzelecki" z osobistym lekarzem prezydenta i agentami Tajnej Sluzby. Prezes nacisnal guzik na swoim zegarku i uruchomil wibrator nalozony na przegubie reki. W dziesiec sekund pozniej zatrzymal go, skrecil w pierwsza ulice w lewo i wsiadl do nadjezdzajacej taksowki. -Lotnisko - rzucil kierowcy siegajac machinalnie do wewnetrznej kieszeni marynarki, w ktorej mial bilet. Wibrator zegarka Matsona zaczal drgac i po dziesieciu sekundach zatrzymal sie. Matson przeszedl pod teren budowy, nachylil sie i zawiazal sznurowadlo. Xan zaczal odrywac tasmy. Byl zadowolony, ze skonczyla sie bezczynnosc. Cala noc przelezal w niewygodnej pozycji. Teraz wkrecil lufe w oslone celownika. -Wicedyrektor do dyrektora. Matson zbliza sie do terenu budowy. Zatrzymal sie, zawiazuje sznurowadlo. Przy placu budowy na oko nie ma nikogo, poslalem helikopter, zeby to sprawdzil. Stoi tam ogromny dzwig, ale wydaje sie, ze nie ma na nim nikogo. -Dobrze. Nie robcie nic do ostatniej chwili. Zawiadomie was, jak tylko pokaze sie samochod prezydenta. Trzeba ich zlapac na goracym uczynku. Zawiadomcie agentow na dachu Kapitolu. Dyrektor zwrocil sie do Marka i powiedzial znacznie spokojniejszym tonem: -Chyba wszystko gra. Mark utkwil oczy w stopniach Kapitolu. -Czy pan zauwazyl, sir, ze zarowno senator Dexter, jak senator Harrison sa w grupie witajacych prezydenta? -Tak, zauwazylem to. Samochod powinien przybyc za dwie minuty. Zlapiemy ich wszystkich, nawet, jezeli nie bedziemy pewni, ktory z senatorow jest tym, o ktorego nam chodzi. Wszystko wyspiewaja, to pewne. Ale zaraz... nic nie rozumiem. Dyrektor wyciagnal z kieszeni kilka kartek gesto zapisanych na maszynie i przejrzal je szybko. -No, tak wlasnie myslalem. Szczegolowy program dnia prezydenta mowi, ze Dexter bedzie obecny na przemowieniu pani prezydent, ale ze nie uczestniczy w obiedzie. To bardzo dziwne: jestem pewien, ze wszyscy kluczowi przywodcy opozycji zostali zaproszeni na obiad. Dlaczego nie Dexter? -Nie ma w tym nic dziwnego, sir. We czwartki jada zawsze obiad z corka. Boze drogi! "W kazdy czwartek jem obiad z ojcem". -Tak, Mark. Slyszalem pana za pierwszym razem. -Nie, sir. "W kazdy czwartek jem obiad z ojcem". -Mark, samochod bedzie tu za minute. -To jest Harrison, sir. Co za idiota ze mnie! Czwartek, dwudziestego czwartego lutego w Georgetown. Nigdy nie myslalem o tym dniu jako o czwartku, ale jako o dwudziestym czwartym lutego. Dexter jadl obiad z Elizabeth! "W kazdy czwartek jem obiad z ojcem". Wlasnie dlatego widziano go tego dnia w Georgetown. Oni nigdy nie zmieniaja tego zwyczaju. -Czy jest pan pewny? Czy na pewno nie ma pomylki? Bardzo wiele od tego zalezy. -To jest Harrison, sir. To nie moze byc Dexter. Powinienem byl zorientowac sie pierwszego dnia. Boze, jaki ja jestem glupi! -No dobra, Mark. Prosze tam szybko isc i przygotowac sie do aresztowania senatora, niezaleznie od konsekwencji. -Tak jest, sir. -Rogers. -Sir? - Odezwal sie w aparacie glos wicedyrektora. -Woz podjezdza. Aresztujcie natychmiast Matsona, przeszukac dach Kapitolu. Dyrektor wpatrywal sie w niebo. -Moj Boze! To wcale nie helikopter, ale ten cholerny dzwig. Naturalnie! Przeciez to musi byc ten dzwig! Xan oparl kolbe zoltego karabinu o ramie i sledzil wzorkiem prezydencki samochod. Na koncu lufy karabinu przymocowal piorko na nitce. Nauczyl sie tego w Wietnamie od Amerykanow. Wiatru nie bylo. Konczyly sie dlugie godziny czekania. Na stopniach Kapitolu stal senator Harrison. Przez wizjer trzydziestokrotnie powiekszajacej lunetki Redfielda widzial krople potu na czole senatora. Samochod prezydencki podjechal pod polnocna fasade Kapitolu. Wszystko rozwijalo sie zgodnie z planem. Xan skierowal teleskopowy celownik na drzwiczki samochodu i czekal na Kane. Najpierw wysiedli dwaj agenci Tajnej Sluzby, rozejrzeli sie po tlumie i tez czekali na Kane. Ale nic sie nadal nie dzialo. Xan przeniosl oko celownika na senatora, ktory mial wyglad czlowieka zdziwionego i zaniepokojonego. Znowu spojrzal na samochod: Kane nie wysiadala. Sprawdzil piorko - wiatru nie bylo. Jeszcze raz przeniosl celownik na samochod. Swiety Boze, dzwig juz rusza, a prezydent wcale nie przyjechala. Matson mial od poczatku racje - oni o wszystkim wiedzieli. Xan zabral sie do wykonania alternatywnego planu. Tylko jeden czlowiek mogl wydac spiskowcow i zrobilby to na pewno, gdyby przyszlo co do czego. Przesunal celownik na stopnie Kapitolu. Cztery centymetry nad czolem. Nacisnal spust raz... dwa razy, ale za drugim razem nie mial czystego pola i w ulamek sekundy pozniej nie widzial juz stopni Kapitolu. Spojrzal w dol. Zobaczyl, ze jest otoczony przez piecdziesieciu ludzi w ciemnych ubraniach. Piecdziesiat karabinow wycelowano w jego piers. Mark byl o dwa kroki od senatora Harrisona, kiedy uslyszal jego krzyk i zobaczyl, ze pada. Rzucil sie naprzod, zeby oslonic senatora, i druga kula drasnela mu ramie. Wsrod senatorow i urzednikow stojacych na szczycie schodow wybuchla panika. Cala powitalna grupa schronila sie do wnetrza budynku. Na jej miejscu pojawilo sie nagle trzydziestu agentow Fbi. Na stopniach Kapitolu pozostal jedynie dyrektor. Stal nieruchomo z oczami wbitymi w dzwig. Nie przypadkowo nazywano go Halt! Stuart, czy moze mi pan laskawie powiedziec, dokad jedziemy? -Tak, madame. Na Kapitol. -Ale to nie jest zwykla droga do Kapitolu! -To prawda. Jedziemy przez Constitution Avenue do gmachu Russella. Kolo Kapitolu cos sie dzieje. Jakas demonstracja. Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie. -To co z tego? Nie jestem tchorzem! -Skad, madame. Ale chyba przeprowadze pania przez podziemie. Tak bedzie bezpieczniej i chyba prosciej. -To znaczy, ze bede musiala jechac ta ohydna kolejka podziemna. Nawet kiedy bylam senatorem, wolalam isc piechota przez plac. -Upewnilismy sie, ze nie bedzie zadnych przeszkod. Bedzie pani punktualnie na miejscu, pani prezydent. Pani prezydent warknela cos pod nosem i wyjrzala przez okno. W przeciwnym kierunku jechala karetka pogotowia na sygnale. Senator Harrison zmarl, zanim dowieziono go do szpitala. Rana Marka zostala opatrzona. Mark spojrzal na zegarek i wybuchnal smiechem. Byla godzina jedenasta zero cztery, a on zyl. -Telefon do pana, panie Andrews. -Mark? -Sir? -Slysze, ze jest pan okey. To dobrze. Niestety, Senat odroczyl posiedzenie na znak zaloby z powodu smierci senatora Harrisona. Prezydent jest wstrzasnieta, ale uwaza, ze wlasnie teraz bylaby najlepsza chwila na przedyskutowanie ustawy o kontroli broni palnej. Wszyscy idziemy na wczesny obiad. Zaluje, ze nie moze sie pan do nas przylaczyc. Zlapalismy trzech ludzi. Matsona, wietnamskiego strzelca wyborowego i malego kanciarza, nazwiskiem Tony Loraido. Moze sie okazac, ze jest ich wiecej. Dam panu znac pozniej. Dziekuje. Telefon zamilkl, zanim Mark zdazyl odpowiedziec. 10 marca, czwartek godz #/7 po poludniu Tego wieczoru Mark przybyl do Georgetown o godzinie siodmej. Przedtem byl na nabozenstwie zalobnym za dusze Simona i zlozyl kondolencje jego obolalym i oszolomionym rodzicom. Mieli wprawdzie jeszcze piecioro dzieci, ale to zadna pociecha. Ich przygnebienie wzbudzilo w Marku marzenie o przytulenu sie Do zywej istoty. Elizabeth miala na sobie czerwona jedwabna bluzke i te sama czarna spodnice, ktore widzial w czasie ich pierwszego spotkania. Powitala go calym potokiem slow: -Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Zatelefonowal ojciec i powiedzial mi, ze probowales ratowac zycie senatora Harrisona. I cos ty w ogole tam robil? Ta strzelanina strasznie wstrzasnela moim ojcem. Dlaczego go sledziles? Czy byl w niebezpieczenstwie? Mark spojrzal na nia szczerze. -Twoj ojciec nie mial z tym wszystkim nic wspolnego - wyjasnil. - Ale pozwol, ze zaczne od poczatku. Elizabeth wciaz nic nie rozumiala. Kiedy weszli do restauracji Rive Gauche, kierownik sali przywital ich z otwartymi ramionami: -Dobry wieczor, panie Andrews, ciesze sie, ze widze pana znowu u nas. Ale nie przypominam sobie, zeby pan zamawial stolik. -Stolik zamowiony jest na moje nazwisko. Doktor Dexter. -Alez oczywiscie, pani doktor. Prosze za mna. Zamowili pieczone malze i befsztyk i wypili dwie butelki wina. Przez cala droge do domu Mark podspiewywal. Kiedy weszli do mieszkania Elizabeth, chwycil ja mocno za reke i zaprowadzil do tonacej w polmroku bawialni. -Zamierzam cie uwiesc. Bez zadnej tam kawy, koniaku czy muzyki. Po prostu cie uwiode. Runeli na kanape. -Jestes zbyt pijany. -Poczekaj, a zobaczysz. Dlugo ja calowal, a potem zaczal jej rozpinac bluzke. -Czy jestes pewny, ze nie chcesz kawy? - zapytala szelmowsko. -Tak, zupelnie pewny. Powoli wyciagnal jej bluzke zza spodnicy i zaczal ja glaskac po plecach. Druga reka piescil jej nogi. -A moze troche muzyki? Cos nastrojowego? - zapytala i nacisnela klawisz magnetofonu. Znowu Sinatra, ale tym razem piosenka byla odpowiednia. Trzesienie ziemi, czy tylko wstrzas,@ czy usmiech losu, czy zwykly das@ szampanski koktajl i chwila gry@ czy tez naprawde wlasnie Ty?@ Czy to naprawde - czy tez na smiech,@ czy to sakrament - czy tylko grzech,@ przelotny kaprys - nie warto bylo?@ Czy tez nareszcie... wielka... milosc...@ Elizabeth wtulila sie w ramiona Marka. Rozpial jej spodnice. W polmroku zobaczyl jej dlugie smukle nogi. Piescil ja bardzo delikatnie. -Mark, czy powiesz mi cala prawde o dzisiejszym dniu? -Pozniej, kochanie. -Kiedy juz zrobisz ze mna, co zechcesz... Mark sciagnal z siebie koszule. Elizabeth spojrzala na jego obandazowane ramie. -Czy to jest rana otrzymana w czasie pelnienia obowiazkow sluzbowych? -Nie, to ukaszenie mojej ostatniej kochanki. -Mam nadzieje, ze miala na to wiecej czasu niz ja. Spletli sie w uscisku. Mark zdjal sluchawke telefonu z widelek. Nie dzisiaj! Juliusz! -Nie moge uzyskac polaczenia - tlumaczyl sie Elliott - ciagle jest zajety sygnal. -Nakrec jeszcze raz. Wiem na pewno, ze on tam jest. -Moze sprobowac przez telefonistke. -Tak, tak - powiedzial dyrektor niecierpliwie. Czekal bebniac palcami w blat biurka w stylu krolowej Anny i zastanawial sie, skad wziela sie na nim czerwona plama. -Telefonistka mowi, ze sluchawka jest zdjeta z widelek, sir. Czy powiedziec jej, zeby wlaczyla ostry sygnal? To z pewnoscia zwroci jego uwage. -Nie, Elliott. Zostaw to i idz do domu. Zadzwonie do niego rano. -Tak jest, sir. Dobranoc, sir. Juz czas na niego. Niech sie stad zabiera. Do Ohio albo gdzie indziej, pomyslal dyrektor. Zgasil swiatlo i poszedl do domu. 11 marca, piatek godz #/7 rano Mark obudzil sie pierwszy; moze dlatego, ze przespal te noc nie w swoim lozku. Obrocil sie i spojrzal na Elizabeth. Nie nakladala nigdy makijazu, wiec byla rownie piekna rano, jak o kazdej innej porze dnia. Jej ciemne wlosy zwijaly sie na karku. Pogladzil je delikatnie. Elizabeth poruszyla sie, przekrecila i pocalowala go. -Idz i wyszoruj zeby. -Coz za romantyczny sposob powitania sie z rana. -Kiedy wrocisz, bede obudzona - mruknela i przeciagnela sie. Mark wycisnal paste z tubki. Pepsodent - bedzie musial to zmienic. Wolal paste Macleansa. Zaczal sie zastanawiac, jak ustawic swoje przybory toaletowe. Kiedy wrocil do pokoju, zauwazyl, ze sluchawka telefoniczna wciaz lezy obok aparatu. Spojrzal na zegarek: byla siodma piec. Wsunal sie z powrotem do lozka. Teraz wstala Elizabeth. -Za chwile wroce. W filmach wyglada to calkiem inaczej, pomyslal Mark. Elizabeth wrocila i polozyla sie obok niego. -Twoj zarost drapie mnie. Nie jestes tak dobrze ogolony jak za pierwszym razem - powiedziala po chwili. -Pierwszego wieczoru ogolilem sie szczegolnie starannie. Zabawne, ale nigdy jeszcze nie bylem tak pewny swego jak wtedy. Ale nie poszlo nam tak latwo, jak sie spodziewalem. -A czego sie spodziewales? Mark powiedzial jej. -W filmach to rzeczywiscie wyglada inaczej. Czy wiesz, co pewien Francuz powiedzial, kiedy oskarzono go o zgwalcenie martwej kobiety? -Nie mam pojecia. -Nie wiedzialem, ze jest martwa. Myslalem, ze to Angielka. -Nic sie nie boj, Mark. Jestem pelnokrwista Amerykanka. -Wierze ci. Nieco pozniej zapytala go, co by zjadl na sniadanie. -Czy w tym hotelu sa platki owsiane? -Sa nawet jajka i bekon. Ale pozalujesz, jak dostaniesz rachunek. W tym lokalu nie wystarczy karta kredytowa American Express. Mark puscil prysznic i uregulowal temperature wody. -Myslalam, ze bedziemy sie mogli razem wykapac. -Nigdy nie kapie sie ze sluzba domowa. Prosze mnie zawiadomic, kiedy sniadanie bedzie gotowe - odpowiedzial Mark spod prysznica i zaczal gwizdac w siedmiu roznych tonacjach: "...nareszcie wielka milosc". Smukle ramie siegnelo do kranu, strumien goracej wody zatrzymal sie. Gwizdanie umilklo. Elizabeth zniknela. Mark ubral sie szybko i polozyl sluchawke na widelki. Telefon zadzwonil natychmiast. Elizabeth podbiegla. Byla tylko w krotkiej koszulce. Markowi zachcialo sie wrocic do lozka. Elizabeth podniosla sluchawke. -Dzien dobry. Owszem, jest tutaj. To do ciebie. Pewnie zazdrosna kochanka. Naciagnela szybko suknie i zniknela w kuchni. -Mark Andrews. -Dzien dobry, Mark. Ooo, dzien dobry, dyrektorze. -Szukam pana od wczoraj od osmej. -Doprawdy, panie dyrektorze? Myslalem, ze jestem na urlopie. Gdyby pan zajrzal do rejestrow wydzialu waszyngtonskiego, to moglby pan to stwierdzic. -Wiem, ale bedzie pan musial przerwac na chwile wakacje. Prezydent chce pana widziec. -Prezydent? -Tak, prezydent Stanow Zjednoczonych. -Po co? -Wczoraj pana zamordowalem, ale dzis promowalem pana na bohatera. Prezydent chce panu osobiscie podziekowac za probe uratowania zycia senatora Harrisona. -Co? -Niech pan przeczyta poranne gazety, zanim pan cos powie. Wytlumacze panu pozniej, dlaczego tak zrobilem. -Gdzie mam byc i o ktorej godzinie? -Powiedza panu. - Koniec rozmowy. Mark odlozyl sluchawke, ale nie przestal myslec o tej rozmowie. Juz mial zawolac Elizabeth i poprosic ja o poranna gazete, kiedy telefon zadzwonil po raz drugi. -Podnies sluchawke, kochanie. To na pewno do ciebie. Twoje kochanki juz wiedza, gdzie jestes. Mark podniosl sluchawke. -Czy to pan Andrews? -Tak. -Prosze chwile zaczekac. Bedzie mowic prezydent. -Dzien dobry. Tu Florentyna Kane. Chcialabym pana zapytac, czy moglby pan wpasc do Bialego Domu okolo dziesiatej godziny. Chcialabym pana poznac i zamienic kilka slow. -Bedzie to dla mnie zaszczyt, pani prezydent. -A wiec czekam na pana. Ciesze sie, ze bede mogla panu osobiscie pogratulowac. Prosze przyjsc pod zachodnia brame. Janet Brown bedzie tam na pana czekala. -Bardzo dziekuje, madame. Byl to jeden z tych slynnych prezydenckich telefonow, o ktorych tak chetnie pisala prasa. Dyrektor chcial tylko sprawdzic, gdzie jest Mark. Ale czy prezydent tez go szukala od osmej godziny poprzedniego wieczoru? -Kto to byl, kochanie? -Prezydent Stanow Zjednoczonych. -Powiedz jej, ze zadzwonisz do niej po sniadaniu. Ona podobno stale siedzi przy telefonie. -Ja mowie powaznie. -Oczywiscie, najdrozszy. -Chce sie ze mna zobaczyc. -Tak, kochanie. U niej czy u ciebie? Mark poszedl do kuchni i zabral sie do jedzenia platkow. Elizabeth zjawila sie tam, trzymajac w reku "Washington Post". -Patrz - zawolala - to juz oficjalnie stwierdzono! Nie jestes lotrem tylko bohaterem. Wielki tytul glosil: "Senator Harrison zastrzelony na stopniach Kapitolu". -Wiec to naprawde byla pani prezydent? -Tak, kochanie. -Dlaczego mi nie powiedziales? -Powiedzialem ci, ale nie chcialas mi wierzyc. -Przepraszam. -Kocham cie. -Ja tez, ale postaraj sie nie robic takich rzeczy co tydzien. Elizabeth dalej czytala gazete. Mark jadl platki. -Powiedz mi, Mark, dlaczego ktos chcial zabic senatora Harrisona? -Nie wiem. A co pisze "Post"? -Jeszcze nie znaja motywow. Pisza, ze senator mial licznych wrogow w kraju i za granica. Zaczela czytac: "Senator Robert Harrison (Demokrata z Poludniowej Karoliny) zostal zastrzelony na stopniach Kapitolu wczoraj o godzinie #/10#30 rano. Morderstwo zostalo popelnione na kilka chwil przed planowanym przybyciem prezydent Kane, ktora miala dokonac ostatniej proby interwencji na rzecz ustawy o kontroli broni palnej. Ustawa ta miala zostac poddana pod glosowanie w Senacie w dniu wczorajszym. Spodziewajac sie prawdopodobnie demonstracji przed Kapitolem, Tajna Sluzba skierowala samochod prezydenta do gmachu Russella. Kula utkwila w mozgu senatora Harrisona, ktory zmarl w drodze do szpitala imienia Woodrowa Wilsona. Druga kula drasnela specjalnego agenta Fbi, Marka Andrewsa, lat 28, ktory rzucil sie probujac oslonic senatora wlasnym cialem. Po zalozeniu opatrunku Andrews zostal odeslany do domu. Brak na razie wyjasnienia faktu, ze tuz przed tym pod stopnie Kapitolu zajechal drugi orszak samochodow prezydenckich, jednak bez Florentyny Kane. Wiceprezydent Bradley natychmiast zarzadzil odroczenie sesji Senatu na znak zaloby po senatorze Harrisonie. Rowniez Izba Reprezentantow przeglosowala jednomyslnie siedmiodniowa przerwe w obradach. Prezydent Kane, ktora przybyla do Kapitolu kongresowa kolejka podziemna z gmachu Russella, dowiedziala sie o smierci Harrisona dopiero po przybyciu na sale Senatu. Byla wyraznie wstrzasnieta wiadomoscia, ale zadecydowala, ze obiad, w czasie ktorego miala sie odbyc dyskusja nad ustawa o kontroli broni palnej, nie zostanie odwolany, zarzadzila jednak minute milczenia na czesc zabitego senatora. A oto, co powiedziala: "Wiem, ze jestesmy wszyscy wstrzasnieci i zasmuceni tragicznym i przerazajacym wydarzeniem, ktore przezylismy przed chwila. Bezsensowne morderstwo dobrego i uczciwego czlowieka musi sprawic, ze teraz z wiekszym wysilkiem i determinacja bedziemy dazyc... do ograniczenia posiadania broni palonej". Prezydent przemowi do narodu dzisiaj o dziewiatej wieczorem.". -Teraz wiesz juz wszystko, Liz. -Nic nie wiem. -Ja sam tez malo co wiedzialem - stwierdzil Mark. -Czuje, ze zycie z toba nie bedzie latwe. -Kto powiedzial, ze bede z toba zyl? -Patrzac, jak wcinasz moja jajecznice, uwazam to za pewne. Czlowiek, ktory siedzial na brzegu basenu w hotelu Fontainebleau, popijal kawe i czytal "Miami Herald". Przynajmniej senator Harrison nie zyje, a to jest pewna gwarancja bezpieczenstwa. Xan dotrzymal swojej czesci umowy. Kawa byla troche za goraca, ale to nie mialo znaczenia, nie spieszyl sie. Wydal juz szereg nowych polecen. Nie mogl sobie pozwolic na najmniejsze ryzyko. Xan zginie, zanim jeszcze zajdzie slonce, to juz bylo zorganizowane. Matson i Tonny beda zwolnieni z braku dowodow. Zapewnil go o tym jego adwokat, ktory go jeszcze nigdy nie zawiodl. A on sam nie zjawi sie po prostu przez pewien czas w Waszyngtonie. Odprezyl sie i ulozyl wygodnie w lezaku. Dobrze sie bylo troche wygrzac w cieplych promieniach slonca Miami. Zapalil nastepnego papierosa. O dziewiatej czterdziesci piec, pani Janet Brown, szef sztabu prasowego prezydenta, przywitala dyrektora. Czekajac w hallu pogawedzili chwile. Dyrektor poinformowal pania Brown, kim jest specjalny agent Mark Andrews. Sekretarz notowal kazde jego slowo. Mark przyjechal do Bialego Domu tuz przed dziesiata. Zdazyl przedtem wpasc do domu i przebrac sie. -Dzien dobry, dyrektorze - powiedzial nonszalancko. -Dzien dobry, Mark. Ciesze sie, ze mogl pan przyjsc. - Bylo to troche zagadkowe zdanie, ale nie zawieralo nagany. - Oto szef sztabu prezydenta, pani Janet Brown. -Dzien dobry. Janet przejela inicjatywe. -Moze panowie zechca laskawie przejsc do mojego pokoju. Prezydent nagrywa w tej chwili swoje przemowienie dla dziennika wieczornego, a o godzinie jedenastej pietnascie odlatuje do Camp David. Przypuszczam, ze bedziecie panowie mogli z nia spedzic okolo pietnastu minut. Zaprowadzila ich do swojego biura, duzego pokoju w zachodnim skrzydle z wykuszowym oknem, z ktorego widac bylo rozany ogrod. -Zamowie kawe - zaproponowala Janet. -To cos nowego - mruknal Mark. -Slucham? - zdziwila sie Janet. -Nic, nic. Dyrektor i Mark rozsiedli sie w wygodnych fotelach, z ktorych obserwowali na duzym monitorze umieszczonym na jednej ze scian wszystko, co dzialo sie w Owalnym Pokoju. Pudrowano pani prezydent nos, ustawiano dokola niej kamery. Janet mowila przez telefon. -Cbs i Nbs sa juz gotowe, ale Abc jeszcze nie skonczyla porozumiewac sie ze swoim wozem - slychac bylo goraczkowy glos kobiecy. Janet polaczyla sie z producentem Abc. -Harry, pospiesz sie, pani prezydent nie ma dla was calego dnia. -Janet. Na srodku ekranu ukazala sie Florentyna Kane. Janet uniosla glowe. -Slucham, madame? -Co z Abyc? -Wlasnie ich popedzam, pani prezydent. -Popedzasz? Dalismy im cztery godziny czasu. Nie zdaza ustawic kamer na Sad Ostateczny! -Tak jest. Zaraz beda gotowi. Na ekranie ukazal sie Harry Nathan, producent Abc. -Jestesmy gotowi. Mozemy zaczynac za piec minut. -W porzadku - powiedziala Florentyna i spojrzala na zegarek. Byla dziesiata jedenascie. Normalne cyfry zegarka znikly, pokazaly sie inne na cyferblacie. Oznaczaly szybkosc jej pulsu. Siedemdziesiat dwa uderzenia na minute. W porzadku, pomyslala. Nastepne cyfry podaly jej cisnienie. Dziewiecdziesiat na sto czterdziesci. Nieco za wysokie. Trzeba bedzie pomowic o tym z lekarzem w czasie weekendu. Nastepnie na tarczy zegarka zjawily sie liczby przecietnych notowan gieldowych. Od wczoraj spadly o 1,5 punktow, do 1409. A potem i one znikly i zegarek pokazal godzine dziesiata dwanascie. Pani prezydent po raz ostatni wypowiedziala pierwsze zdanie swojego przemowienia. Z rana w lozku przeczytala ostateczna jego wersje. Byla z niej zadowolona. -Mark. -Sir? -Dzis po poludniu zglosi sie pan do Granta Nanny w Waszyngtonskim Biurze. -Tak jest, sir. -Nastepnie wezmie pan urlop. To znaczy prawdziwy urlop. Najlepiej w maju. W koncu maja opuszcza mnie Elliott. Zostaje szefem Biura w Columbus w Ohio. Proponuje panu jego posade z tym, ze rozszerzymy ja. Bedzie pan moim osobistym asystentem. Markowi az sie w glowie zakrecilo. -Dziekuje bardzo, sir. - Caly jego piecioletni plan diabli wezma! -Czy pan cos mowil? -Nie, nic, sir. -Mark, kiedy jestesmy sami, prosze mi nie mowic "sir". Nie znioslbym tego na co dzien. Prosze do mnie mowic Halt albo Horatio, jak pan woli. Mark nie mogl powstrzymac sie od smiechu. -Czy pan uwaza moje imie za zabawne? -Nie, sir. Ale wlasnie wygralem 3516 dolarow. -Proba mikrofonu, raz, dwa, trzy. Czy moge prosic pania prezydent o probe glosu? - spytala juz spokojniejszym glosem producentka audycji. -Ala ma kota - powiedziala Florentyna, jasno i wyraznie. -Doskonale, dziekuje. Zaczynamy. Wszystkie kamery skoncentrowaly sie na postaci pani prezydent, ktora siedziala teraz za biurkiem z powazna i smutna twarza. -Prosze zaczynac, pani prezydent. Florentyna Kane patrzala w obiektyw kamery opatrzonej numerem pierwszym. -Bracia Amerykanie. Przemawiam do was dzis z Owalnego Pokoju po krwawym mordzie dokonanym na senatorze Harrisonie na stopniach Kapitolu. Robert Harrison byl moim przyjacielem i kolega i wiem, ze wszyscy wraz ze mna oplakuja jego strate. Nasze mysli biegna do jego osieroconej rodziny. Ten niecny postepek wzmacnia tylko moja niezlomna decyzje doprowadzenia na poczatku nowej sesji Kongresu do drastycznego ograniczenia sprzedazy broni palnej i do zakazu posiadania tej broni bez specjalnego pozwolenia. Uczynie to takze po to, zeby uczcic pamiec senatora Roberta Harrisona, a wtedy bedziemy wszyscy pewni, ze nie zginal on nadaremnie. Dyrektor patrzyl na Marka. Zaden z nich nie odezwal sie. Pani prezydent mowila dalej o koniecznosci kontroli broni palnej i uzasadniala, dlaczego narod amerykanski powinien ja popierac. -Na tym koncze, bracia Amerykanie, dziekujac Bogu, ze sa wciaz wsrod nas ludzie, gotowi poswiecic swoje zycie dla kraju. Dziekuje i dobranoc. Kamera przeniosla sie na pieczec prezydencka, po czym na ekranach ukazal sie Budynek Bialego Domu z flaga opuszczona do polowy masztu. -Koniec - odezwal sie ten sam kobiecy glos. -Puscimy film i zobaczymy, jak wyszlo. Prezydent w Pokoju Owalnym, dyrektor i Mark w gabinecie Janet Brown jeszcze raz obejrzeli wystapienie prezydenta. Bylo bardzo dobre. Ustawa o kontroli broni palnej z pewnoscia zostanie uchwalona po ponownym wyborze Florentyny Kane, myslal Mark. W drzwiach biura pani Brown ukazal sie glowny wozny. -Prezydent prosi dyrektora i pana Andrewsa do Owalnego Pokoju. Wstali i poszli w milczeniu dlugim marmurowym korytarzem zachodniego skrzydla, mijajac portrety bylych prezydentow przemieszane z portretami ich zon, a takze obrazy przedstawiajace slawne momenty z historii Ameryki. Mineli tez popiersie Lincolna, a kiedy doszli do wschodniego skrzydla, zatrzymali sie przed masywnymi, polkolistymi drzwiami Owalnego Pokoju opatrzonymi posrodku wielka pieczecia prezydencka. Za biurkiem w poczekalni siedzial agent Tajnej Sluzby. Spojrzal w milczeniu na glownego woznego. Mark zauwazyl, ze siegnal reka pod blat biurka. Rozlegl sie cichy trzask. Drzwi Owalnego Pokoju rozwarly sie przepolawiajac prezydencka pieczec. Wozny pozostal przy wejsciu. Ktos odpinal maly mikrofon umocowany pod prezydenckim kolnierzykiem, a powazna, mloda dziewczyna scierala z jej twarzy resztki pudru. Kamery telewizyjne juz znikly. Wozny zaanonsowal: -Pani prezydent, dyrektor Federalnego biura Sledczego, pan H. A. L. Tyson i agent specjalny Mark Andrews. Pani prezydent wyszla zza biurka, zeby ich przywitac. Szli wolno przez duzy pokoj w jej strone. -Mark - szepnal dyrektor. -Sir? -Czy powiemy pani prezydent? This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/