. Czarny Rynek CZARNY RYNEK Czesc pierwszaZielona Wstazka Typowe produkty Ameryki staja sie szalone - William Carlos Williams Wall Street, Manhattan\grudzienJl985 Stara zolta taksowka stala zaparcowana przy skrzyzowaniu Wall Street z South Street, kolo East River. Pulkownik David Hudson, rosly mezczyzna, oparl sie o poobijany bagaznik samochodu. Podniosl dlon do oczu i oslonil je, patrzac jak przez lornetke. Uwaznie przyjrzal sie wiezowcowi Manufacturers Hanover Trust, stojacemu przy Wall Street, numer 40; potem biurowcowi Morgan Guaranty - Wall Street 23. Wresz- cie budynkowi nowojorskiej gieldy. I jeszcze Trinity Church. I Chase Manhattan Plaza. Byla piata rano; wiezowce staly potezne i wspaniale. Zdawaly sie emanowac wrazeniem stabilnosci i sily. Obrzuciwszy spojrzeniem wszyst- kie, pulkownik powoli zacisnal dlon. -Buum - wyszeptal. Centrum swiatowego handlu i finansow zniklo za jego piescia. Williamsburg, Brooklyn Tego samego ranka, tuz przed piata trzydziesci, sierzant Harry Stem- kowsky - ktory otrzymal numer Vets 24 - mknal po Metropolitan Ave- nue - stromej, oblodzonej ulicy w dzielnicy Williamsburg na Brooklynie. Siedzial na wozku inwalidzkim, ktory dostal dziewiec lat temu z Zarzadu do Spraw Weteranow. Teraz udawal, ze jego wozek to w rzeczywistosci datsun 280-Z, w kolorze srebrny metalik, z blyszczacym dachem typu T-roof. -AAhhiiiaaa!!! - mezczyzna wydal z siebie dziki okrzyk. Ciche, puste ulice odpowiedzialy mu echem. Pociagla , szczupla twarz Stemkowsky'ego kryla sie w brudnym kolnierzu starej wojskowej kurtki, od ktorej od- rywaly sie naszywki sierzanta. Z tylu powiewaly spiete w konski ogon krecone blond wlosy. Od czasu do czasu Harry zamykal oczy, z ktorych mrozny wiatr wyciskal lzy. Twarz go szczypala, stajac sie niemal rownie 11 czerwona jak swiatlo na skrzyzowaniu z Berry Street, do ktorego Stem-kowsky sie zblizal, nie probujac zmniejszac predkosci. Czolo wrecz go palilo; uwielbial jednak poczucie wolnosci, ktore tak niedawno i nieocze- kiwanie go ogarnelo. Zdawalo mu sie, ze znowu czuje, jak krew krazy w jego bezwladnych od dawna nogach. Wreszcie rozpedzony wozek zatrzymal sie przed calodobowym sklepem Walgreen Drug Store. Gleboko, pod kurtka i dwoma grubymi swetrami, serce sierzanta walilo jak oszalale. Byl nieslychanie pod- niecony - jego zycie zaczynalo sie na nowo. Dzis czul sie zdolny przenosic gory. Otworzyl energicznym ruchem szklane drzwi drugstore'u, pokryte reklamami papierosow. Natychmiast powitalo go cieple powietrze, wypel- nione przyjemnymi zapachami smazonego bekonu i swiezo parzonej kawy. Usmiechnal sie i zatarl rece w niemal radosnym gescie. Po raz pierwszy od wielu lat nie byl tylko zwyklym kaleka. I po raz pierwszy, od tych kilkunastu ciezkich lat, Harry Stemkowsky mial zadanie do wykonania. Musial sie usmiechnac. Kiedy tylko zaczynal myslec o Zielonej Wstaz- ce i wszystkich planowanych skutkach tej operacji, nie mogl powstrzymac usmiechu. W tym momencie sierzant Harry Stemkowsky, oficjalny poslaniec Zielonej Wstazki, dotarl bezpiecznie na swoje stanowisko. Teraz wszystko moglo sie rozpoczac. Federal Plaza, Manhattan . Wewnatrz fortecy, jaka stanowila nowojorska centrala FBI, w budyn- ku Federal Plaza, siedzial wysoki siwowlosy czlowiek, o nazwisku Walter Trentkamp. Nerwowo stukal zakonczonym gumka olowkiem w stojaca na biurku stara suszke. Na brudnej bibule nagryzmolono kiedys pojedynczy numer telefonu: 202-555-1414. Byl to numer do Bialego Domu- bezposrednia linia laczaca z prezydentem Stanow Zjednoczonych. * Telefon zadzwonil dokladnie o szostej rano. -Dobrze; uwaga, prosze zaczac namierzanie. - O tej porze glos Trentkampa brzmial ochryple. - Bede przeciagal rozmowe, jak tylko sie da. Namierzanie wlaczone? Zaczynamy. Szef wschodniego biura FBI podniosl sluchawke. W jego mozgu kolataly sie zlowieszczo dwa wyrazy: Zielona Wstazka. Jeszcze nigdy, podczas dlugiej i bogatej w wydarzenia sluzby w FBI, nie slyszal o podob- nym przypadku. Wokol niego siedzialo wielu z najbardziej wplywowych ludzi w No- wym Jorku. Wszyscy byli w ponurych nastrojach; nikt z zebranych nie 12 doswiadczyl w zyciu sytuacji tego rodzaju. Sluchali w ciszy, jak Trent- kamp odbiera telefon. -Federalne Biuro... Halo? Odpowiedz nie nadchodzila. W pomieszczeniu czulo sie ogromne napiecie. Nawet Trentkamp, ktory zawsze potrafi! w krytycznych sytuac- jach zachowac spokoj, wydawal sie zdenerwowany. -Powiedzialem: "halo". Czy jest tam ktos?... Kto dzwoni? Williams burg, Brooklyn Niespokojny glos Trentkampa dobiegal ze sluchawki w obdrapanej budce telefonicznej w kolorze mahoniu, stojacej w rogu sklepu Walgreen w Williamsburgu. Wewnatrz budki znajdowal sie Harry Stemkowsky. Sluchajac, przesu- nal palcem po dlugich, brudnych wlosach. Serce walilo mu tak mocno, jakby chcialo za chwile eksplodowac. W calym ciele czul nowe, niezwykle pulsowanie. Nastala wreszcie dlugo odwlekana chwila prawdy. Nie bedzie juz wiecej cwiczen, symulowanej akcji - dwudziestu osmiu czlonkow Zielonej Wstazki zaczynalo dzialac. -Halo? Mowi Trentkamp. FBI. - Sluchawka, wcisnieta pomiedzy szczeke a ramie Stemkowsky'ego wibrowala wraz z kazdym slowem. Po jeszcze jednej nie konczacej sie minucie, sierzant wcisnal uwaznie klawisz kieszonkowego magnetofonu marki Sony. Dokladnie przylozyl maly glosniczek do mikrofonu aparatu. Nastawil wczesniej magnetofon na pierwsze slowo wiadomosci - "Dzien", ktore rozciagnelo sie w czasie rozruchu tasmy, a potem caly tekst zostal przekazany bez znieksztalcen: -Dzieen dobry. Mowi Zielona Wstazka. Mamy dzis czwartego grud- nia. Piatek. Historyczny piatek, jak sadzimy. Niesamowity, wysoki glos docieral do ludzi zgromadzonych w biurze FBI. To byl poczatek Zielonej Wstazki...Ryan Klauk z oddzialu namierzania rozmow szybko ocenil, ze na- granie bylo elektronicznie znieksztalcane, zeby uniemozliwic rozpoznanie glosu mowiacego. -Tak jak zapowiadalismy, sa szczegolnie wazne powody, dla ktorych dzwonilismy parokrotnie w tym tygodniu. Z uwagi na nie, przygotowalis- my sie bardzo starannie, a panstwo zebrali sie dzisiaj. Czy wszyscy sluchaja? Moge jedynie przypuszczac, ze ma pan towarzy- stwo, panie Trentkamp. W tych czasach chyba nikt w calej Ameryce nie podejmuje decyzji samodzielnie. Prosze zatem sluchac uwaznie. Niech wszyscy dobrze sluchaja. 13 Dzielnica finansowa na Wall Street, od East River az po Broadway,bedzie dzisiaj wysadzona w powietrze. Poznym popoludniem duza liczba losowo wybranych celow zostanie doszczetnie zniszczona. Powtarzam: Dzisiaj ulegna zniszczeniu wybrane cele w dzielnicy finan- sowej. Nasza decyzja jest nieodwolalna i nie podlega negocjacji. Atak na Wall Street nastapi dokladnie piec po siedemnastej. Moze nadejsc z powietrza lub z ziemi. Niezaleznie od tego, bedzie mial miejsce piec po siedemnastej. -Chwileczke! Nie mozecie... - zaczal gwaltownie Trentkamp, ale urwal, uswiadamiajac sobie, ze slucha nagrania. -Caly Manhattan, az do Czternastej Ulicy, musi zostac ewakuo- wany - ciagnal metodycznie glos z magnetofonu. - Nalezy natychmiast wprowadzic w zycie nowojorski Plan Postepowania w Przypadku Ataku Nuklearnego. Slyszy pan, panie burmistrzu Ostrow? Czy pani slucha, pani Susan Hamilton? Czy slucha kierowane przez pania Biuro Obrony cywilnej? Plan Postepowania w Przypadku Ataku Nuklearnego moze ocalic zycie tysiacom ludzi. Prosze go uruchomic juz teraz. Na wypadek, gdyby ktos z panstwa nadal potrzebowal dowodu, ze prawda jest to, co mowimy, dostarczymy go jeszcze. Sugerowano nam takie rozwiazanie. Nie wolno panstwu watpic w powage naszych slow, w absolutna determinacje, z jaka wykonamy te misje. Ani podczas tej rozmowy, ani zadnej innej, jaka byc moze zdecydujemy sie przeprowadzic. Prosze w tej chwili rozpoczac ewakuacje dzielnicy finansowej, Zielonej Wstazki nie da sie powstrzymac ani zastraszyc. Nic z tego, co powiedzialem, nie podlega negocjacji. Nasza decyzja jest nieod- wolalna. Harry Stemkowsky wcisnal klawisz "stop" i szybko odwiesil sluchaw- ke. Przewinal tasme i schowal magnetofon do obwislej kieszeni sfatygowa- nej kurtki. Gotowe. Caly drzal. Zrobil to. Wlasnie przed chwila tego dokonal! Przekazal wiadomosc Zielonej Wstazki. I czul sie wspaniale. Mial ochote krzyknac z radosci. Zalowal, ze nie moze podskoczyc na pol metra uderzyc zacisnieta piescia w powietrze nad glowa. Nie wysunieto zadnych zadan. Nie powiedziano ani slowa o tym, dlaczego przeprowadzano operacje Zielona Wstazka. Serce sierzanta nadal bilo ze zdwojona sila, kiedy przejezdzal pomie- dzy regalami pelnymi kolorowych dezodorantow i najrozniejszych przy- borow toaletowych, kierujac sie ku ladzie z napojami. Kiedy podjechal, kucharz i barman w jednej osobie, Wally Lipsky - olbrzym, wazacy sto czterdziesci kilogramow - przerwal skrobanie grilla i spojrzal na Stemkowsky'ego. Rozowe policzki Wally'ego rozjasnil na- 4 tychmiast usmiech. Na zwalach tluszczu, tworzacych jego szyje, pojawilosie cos na ksztalt trzeciego czy moze nawet czwartego podbrodka. -Hej, patrzcie, co tam przywlokl z ulicy Kot Sylwester! To moj stary znajomy! Gdzie sie podziewales, chlopie? Nie bylo cie kawal czasu. Stemkowsky nie mogl powstrzymac usmiechu. Sympatyczny grubas byl znany w calym Greenpoincie ze swojego jowialnego sposobu bycia i rubasznego humoru. -Oo, t-t-tu i tam, Wally - odpowiedzial nerwowo Harry. - Glo-glownie na Ma-Manhattanie. Pra-pracowalem ostatnio na Manhat- tanie. Postukal palcem w obszarpana naszywke na ramieniu kurtki. Widnial na niej napis VETS CABS AND MESSENGERS. Byla to firma zalozona przez weteranow wojny w Wietnamie, zatrudniajaca taksowkarzy i gon- cow. Stemkowsky byl jednym z siedmiu ludzi w Nowym Jorku, ktorzy poruszajac sie na wozkach inwalidzkich, uzyskali licencje taksowkarzy. Trzech z nich pracowalo w Vets Cabs, na Manhattanie. -Ma-mam dobra prace. Teraz to prawdziwa praca, Wa-Wally... Moze zrobilbys male sniadanie? -Juz leci, stary. Specjalnosc dla taksowkarzy. Co tylko chcesz, chlopie. -# 2 ManhattanO szostej pietnascie tego samego ranka, ze stacji metra kolo skrzyzo- vania Broadwayu i Wall Sreet, zaczal wyplywac nieskonczony strumien ?owaznie wygladajacych mezczyzn i kobiet, niosacych pekate, czarne walizeczki. Byli to ludzie zatrudnieni na etatach w dzielnicy finansowej. Rozumieli ani zawile zasady ksiegowosci i rozmaite kruczki prawne; nieszczesnicy ci ,iie potrafili jednak przeskoczyc o szczebelek wyzej i uswiadomic sobie, ze milionerem na Wall Street nie zostaje sie pobierajac stala pensje, tylko zarabiajac 10, 20 czy 50 procent na tysiacach albo setkach milionow, nalezacych do kogos innego. Przed siodma trzydziesci z autobusow nadjezdzajacych ze Staten Island i Brooklynu zaczely wysiadac sekretarki. Pomijajac to, ze do ich zwyczaju nalezalo nieustanne zucie gumy, niektore z nich wygladaly w ten piatek nad wyraz szykownie, niemal elegancko. Kiedy zlociste, ozdobne wskazowki zegara na Trinity Church z wolna przesunely sie i wybila osma, wszystkie ulice i uliczki dzielnicy finansowej roily sie od tlumow pieszych, autobusow i trabiacych taksowek. Ponad dziewiecset tysiecy ludzi znalazlo sie na obszarze mniej wiecej jednego kilometra kwadratowego, wewnatrz siedmiu gigantycznych budo- wli, w ktorych kazdego dnia przeprowadza sie transakcje siegajace miliar- dow dolarow - finansowego centrum swiata. Bylo juz za pozno, zeby powstrzymac poranny naplyw ludzi. Ewen- tualnosc taka zostala odrzucona podczas serii blyskawicznych rozmow telefonicznych, jakie przeprowadzil dowodca policji z szefami innych sluzb. Wydalo sie oczywiste, ze ewakuacja podczas porannego szczytu bylaby niemal niemozliwa technicznie i spowodowalaby wybuch nieobli- k* czarnej w skutkach paniki. )fl Tymczasem przypominajacy widmo Murzyn, nazwiskiem Abdul Cal- *F vin Mohammud, wkraczal wlasnie w plynacy potok ludzi na Broad Street, na poludnie od Wall. Szedl posrod tlumu, przygladajac sie kolorowym 16 flagom poszczegolnych przedsiebiorstw, zwieszajacym sie ze scian budyn-kow. BBH and Company, National Bank of North America, Manufac- turers Hanover, Seaman's Bank. Flagi lopotaly jak zagle na silnym wietrze ciagnacym od East River. Calvin Mohammud wspinal sie po stromym chodniku ku Wall Street. Ledwie go zauwazano. Ale kto zwracal uwage na goncow. Byli niewidzia- lni; malenkie srubki w maszynie. Dzis, tak jak kazdego dnia, Calvin Mohammud mial na sobie dlugi, jasnoszary mundur poslanca, z wystrzepiona opaska z nazwa firmy: VETS MESSENGERS. Po obu stronach napisu widnialy orle skrzydla - symbol Osiemdziesiatej Drugiej Dywizji Spadochronowej. Ale tego rowniez nikt nie dostrzegal. Calvin Mohammud nie przypominal jednak tego, kim byl w Wietnamie i Kambodzy - zwiadowcy pierwszej kategorii. Zdobyl krzyz Distinguished Sendce, a potem Medal Honoru przyznawany przez Kongres za wyjatkowa walecznosc grozaca utrata zycia. Po powrocie do Stanow w 1971 roku wdzieczne spoleczenstwo w dalszym ciagu "wynagradzalo" Mohammuda: najpierw pracowal jako bagazowy na stacji Penn, potem byl magazynierem w firmie Chick-Teri, wreszcie ponownie bagazowym na lotnisku La Guardia. Calvin Mohammud, ktory mial numer Vets 11, doszedl do pokrytego pstrokatymi graffiti kiosku z gazetami na rogu Broadway i Wall i zsunal z ramienia ciezka torbe poslanca. Otworzyl paczke papierosow Kool i zapalil. Garbiac sie w pobliskiej bramie, nieznacznie wlozyl reke do torby i wyjal z niej standardowy telefon polowy uzywany przez armie amery- kanska. W wielkiej, plociennej torbie ukryty byl ponadto pistolet maszy- nowy o dlugosci czterdziestu centymetrow i szesc czterdziestomilimet- rowych granatow odlamkowych. -Kontakt. - Cofnal sie, wtulajac sie w cien budynku, a potem szeptal dalej: - Mowi Vets 11, kolo budynku Gieldy Papierow Wartosciowych. Jestem przy polnocnym wejsciu, z boku w stosunku do Wall. Na pozycji trzeciej wszystko wyglada normalnie i spokojnie. Nie ma policji w zasiegu wzroku. Nie widze zadnych uzbrojonych ludzi. To wydaje sie prawie za latwe. Koniec. Mohammud pociagnal jeszcze raz koncowke papierosa. Rozejrzal sie uwaznie po gwarnych, zatloczonych ulicach. Tak wygladala dzielnica finansowa kazdego roboczego dnia. Jasny dzien. Co za niesamowita, prawie niewyobrazalna scena; co za apokalipsa nastapi tu o piatej po poludniu! Calvin wyszczerzyl krzywe, pozolkle zeby. To bedzie dopiero slodka i zasluzona zemsta. O osmej trzydziesci Mohammud ostroznie uczepil wokol wypolerowa- : nej mosieznej klamki tylnego wejscia do budynku nowojorskiej gieldy podniszczony kawalek materialu - wspaniala zielona wstazke. 17 Operacja Zielona Wstazka zaczela sie nagle i gwaltownie, jak gdyby na Nowy Jork spadl grad meteorow. W sasiedztwie mola nr 54-56, na calym obszarze pomiedzy ulicami Dwunasta a Pietnasta, powylatywaly wysokie na dwa pietra szyby, popekaly dachy, a same ulice zatrzesly sie. Wszystko to stalo sie podczas krotkiego, poteznego, oslepiajacego blysku. Mniej wiecej dwadziescia po dziewiatej, molo numer 54-56 zamienilo sie w chmure plomieni, ktore rozprzestrzenily sie w powietrzu z taka gwaltownoscia, ze zdawalo sie, iz nawet z rzeki Hudson wystrzelaja wysokie na trzydziesci metrow slupy ognia. Nad West Street pojawily sie geste kleby dymu, sunace po niebie niczym olbrzymie czarne parasole. Dwumetrowe kawaly szkla i strzepy stali wystrzelily w gore, a potem opadaly niesamowitym lotem, jakby w zwolnionym tempie. Kiedy wiatr znad rzeki zmienil sie nagle, zza dymu zaczely sie wylaniac ksiezycowe ksztalty poszarpanego, metalowego szkie- letu mola. Ognista kula rozprzestrzenila sie i znikla w ciagu jednej minuty. Stalo sie dokladnie tak, jak zapowiedzieli ludzie z Zielonej Wstazki - odbyl sie pozbawiony zbednego komentarza pokaz "swiatlo i dzwiek", upiorna demonstracja tego, co mialo stac sie juz wkrotce. Burmistrz Nowego Jorku, Arnold Ostrow, i szef policji, Michael Kane, siedzieli w helikopterze, wstrzasanym pradami wznoszacymi gora- cego powietrza. Byli tak zaszokowani, ze odjelo im mowe. Zdawali sobie sprawe z tego, ze wlasnie spelnial sie jeden z koszmarow, jakie potencjal- nie groza miastu Nowy Jork. Tym razem, kolejne z tysiecy niebezpieczenstw, jakie regularnie zapo- wiadano, okazalo sie prawdziwe. Wkrotce z telewizorow i radioodbior- nikow w calym miescie poplynie nigdy nie nadawany dotychczas tekst: "To nie jest test systemu nadajnikow alarmowych". O dziesiatej trzydziesci piec, owego czwartego grudnia, w trzech wypelnionych po brzegi glownych salach nowojorskiej gieldy, krecilo sie ponad siedem tysiecy ludzi, urzednikow obslugujacych komputery, mlo- dych goncow z "amerykanskimi" grzywkami, noszacych smialo skrojone marynarki, ponurych maklerow o pelnych determinacji minach, anality- kow rynku i sprawujacych nadzor urzednikow w jasnozielonych marynar- kach. Dwanascie podwieszonych pod sufitem monitorow pokazywalo co chwila symbole roznych papierow wartosciowych, ich ceny, wspolczynniki porownawcze, powiadamialo o transakcjach. Dzienny obrot powinien, tak jak w kazdy zwykly piatek, przekroczyc sto piecdziesiat milionow akcji. Bez watpienia pierwsi inwestorzy musieli byc zacieklymi negocjatora- mi, mistrzami gry gieldowej. Jednak ich slabsi potomkowie nie odznaczali sie pomyslowoscia w zawieraniu swoich transakcji. 18 Wszyscy oni byli uderzajaco podobni do siebie. Przewaznie zarozu-miali i pelni samozadowolenia. Zajmowali sie przede wszystkim liczeniem i przeliczaniem wciaz na nowo; jedni z nich mieli czerwone twarze tlustych niemowlakow, drudzy byli wymizerowani jak gruzlicy. Ich plytko osadzo- ne niebieskie oczy wygladaly jak szklane kulki; wytrzeszczali je, patrzac blednym wzrokiem. W dodatku, w czasie kiedy Ameryka przegrywala "trzecia wojne swiatowa", jak ostatnio zaczeto nazywac walke o miedzynarodowe rynki, oni bezradnie stali z boku. Po cichu, choc calkiem szybko, Stany Zjednoczo- ne ustepowaly swoj prymat gospodarczy Japonczykom, Niemcom, Arabom. O dziesiatej piecdziesiat siedem odezwal sie donosnie slynny mosiezny dzwonek, kiedys odlany jako przeciwpozarowy, uderzony gumowym pobijakiem. Do dzis sygnalizowal otwarcie gieldy dokladnie o dziesiatej rano i zamkniecie o szesnastej. Zapadla absolutna cisza. Szok. Nastepnie podniosl sie gwaltowny szum, ludzie handlowali na oslep, poki jeszcze sie dalo. Przez prawie trzy minuty na parkiecie panowal nieopisany chaos i zamieszanie. Wreszcie, z glosnikow rozlegl sie donosny glos dyrektora gieldy: -Panowie... panie., nowojorska Gielda Papierow Wartosciowych zostala oficjalnie zamknieta... Prosze opuscic parkiet. Prosze o natych- miastowe opuszczenie parkietu. Nie chodzi o zwykly telefon o podlozeniu bomby. Grozi nam prawdziwe niebezpieczenstwo! Policja powiadomila nas, ze grozi nam realne niebezpieczenstwo! Na podjazd przed wiezowcem firmy Mobil, na Wschodniej Czterdzies- tej Drugiej, zaczely pospiesznie zajezdzac wydluzone limuzyny: mercede- sy, lincolny, rolls-royce'y- Z samochodow wysiadali mezczyzni o wygladzie bardzo powaznych osobistosci, ubrani przewaznie w ciemne plaszcze. Przyjechalo takze kilka kobiet. Wysoko, na czterdziestym drugim pietrze, w ekskluzywnym Pin- nacle Club, czekala zgromadzona juz czesc prezesow wielkich firm, bankow i domow maklerskich z Wall Street. Luksusowa jadalnie klubu, ze stolami przykrytymi bialymi obrusami, blyszczacymi od sreber i krysztalow, gdzie przygotowywano lunch, wy- znaczono na miejsce niespodziewanego zebrania. Niektorzy z mezczyzn wygladali przez antyodblaskowe okna, siegajace od podlogi do sufitu. Zaden z nich nie znalazl sie dotad w zyciu w podobnej sytuacji. Widok byl niezwykly, a zarazem przerazajacy. Za oknami widac bylo nierowne kaniony ulic, az do skupiska wiezowcow, tworzacych centrum finansowe. Mniej wiecej w polowie drogi, policja ustawila potezne baryka- dy. Wokol staly ciezarowki policyjne, wozy strazy pozarnej, karetki. Przed barykadami zebral sie tlum i patrzyl w oczekiwaniu ku Wall Street, jakby dzielnica finansowa byla jakims zaskakujacym dzielem sztuki, stojacym w srodku gigantycznego muzeum. 19 -Nawet nie raczyli nawiazac z nami kontaktu. Nic, od szostej rano -odezwal sie sekretarz skarbu, Walter 0'Brien. - O co im u diabla chodzi? George Firth, prokurator generalny Stanow Zjednoczonych, stal nie- ruchomo posrod grupki finansistow i zapalal fajke. Wydawal sie nad- zwyczaj spokojny, jesli nie brac pod uwage tego, ze rzucil palenie trzy lata temu. -Widac, ze wiedzieli, czego chca, kiedy oglosili godzine ataku, Piec minut po siedemnastej. Piec po siedemnastej albo co? Dlaczego nam nie powiedzieli? - Fajka prokuratora generalnego zgasla; zapalil ja znowu, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Stojacy najblizej zauwa- zyli, ze drza mu rece. Ponury biznesmen z firmy Lehman Brothers, nazwiskiem Jerrold Gottlieb, spojrzal na zegarek. -Panowie, jest minuta po piatej... - Chcial jeszcze cos dodac, ale zamilkl. Wszyscy znajdowali sie teraz jak gdyby na nieznanym sobie teryto- rium, gdzie nie bylo niczego pewnego. -Jak dotad byli nadzwyczaj punktualni. Wrecz obsesyjnie trzymali sie szczegolow i terminow. Zadzwonia. Nie ma sie co martwic, zadzwonia. Czlowiekiem, ktory sie odezwal, byl wiceprezydent Stanow Zjednoczo- nych; przewieziono go z pobliskiego budynku ONZ do wiezowca Mobila. Thomas More Elliot byl groznym z wygladu mezczyzna; takim, jacy koncza stare tradycyjne szkoly. Jego najostrzejsi krytycy mowili, ze jest jak bramin, ktory absolutnie nie nadaza za zlozonymi problemami wspol- czesnych Stanow Zjednoczonych. Wieksza czesc kariery Elliot spedzil w Departamencie Stanu, podrozujac podczas burzliwych lat szescdziesia- tych pomiedzy krajami Europy, a w siedemdziesiatych - Ameryki Polu- dniowej. Obecnie zostal wiceprezydentem. Przez nastepne pare minut nikt sie nie odzywal; wszyscy czekali w napieciu. Cisza, jaka zapanowala w wielkiej sali, wydawala sie tym bardziej przerazajaca, ze zgromadzonym tam ludziom rozmowa zazwyczaj nie sprawiala zadnych trudnosci. Prezesi najwiekszych firm, przyzwyczajeni do kierowania przebiegiem spraw, przekonani, ze ich slowa sa sluchane, a polecenia bez wahania wykonywane, siedzieli teraz bezsilni. Nie byli przyzwyczajeni do stanu frustracji i napiecia, jakie wywolala w nich nieoczekiwana, grozna tajemnica. Ich obecnosc potwierdzaly teraz tylko ciche, pojedyncze dzwieki: Odchrzakniecie. Grzechot lodu w szklance. Stukanie palcami. Szalenstwo. Ta mysl zdawala sie krazyc w glowach wszystkich tu zgromadzonych. Nagle zagrozenie amerykanskich metropolii terrorem stalo sie rzeczy- wistoscia. Terror ugodzil gleboko Stany Zjednoczone, prosto w serce ich potegi ekonomicznej. 20 Ludzie spogladali niespokojnie na blyszczace tarcze zegarkow marek Rolex, Cartier i Piaget... Czego chcieli ludzie z Zielonej Wstazki? Jakiego strasznego okupu domagali sie ze strony Wall Street? Edward Palin, siedemdziesieciosiedmioletni prezes jednej z najwiek- szych firm inwestycyjnych, powoli cofnal sie od lekko przyciemniajacego widok okna. Usiadl na wygodnym krzesle przy najblizszym ze stolow i w gescie rezygnacji, spuscil nisko glowe. Czul sie slabo; wstyd bylo mu patrzec. Czy teraz mieli wszystko stracic? Pozostalo dwadziescia sekund. -Prosze, zadzwoncie. Zadzwoncie, skurczybyki - mruknal wicepre- zydent. Zdawalo sie, ze w calym Nowym Jorku wyja tysiace syren. Po raz pierwszy od 1963 roku, kiedy grozil wybuch wojny nuklearnej, uruchomiono alarmowy system ostrzegawczy, jesli nie brac pod uwage cwiczen. W koncu bylo juz piec po siedemnastej. Nagle wszystkich zebranych ogarnela ta sama mysl - oni wcale nie mieli zamiaru zadzwonic! Nie chcieli prowadzic zadnych negocjacji. Nie bedzie dalszych ostrzezen - Zielona Wstazka uderzy z cala sila. Waszyngton -Krotkie streszczenie wydarzen - zaczela Lisa Pelham, szef gabinetu prezydenta, sprawnie myslaca, zorganizowana kobieta. Byla absolwentka Harvardu; zawsze mowila w zwiezly sposob, wylawiajac najwazniejsze informacje sposrod mnostwa tych, ktore nadchodzily. -Do poludnia zamknieto wszystkie gieldy w Stanach Zjednoczonych, zarowno nowojorska, jak i regionalne. Nie ma tez handlu w Londynie, Paryzu, Genewie, Bonn. W tej chwili najwazniejsi biznesmeni w Nowym Jorku siedza zebrani w klubie Pinnacle, w budynku firmy Mobil. Na calym swiecie wstrzymano handel na gieldach papierow wartosciowych i gieldach towarowych. Wszyscy zadaja sobie to samo pytanie: Jakie zadania negocjujemy? - Pani Pelham przerwala i odsunela z twarzy pukiel wlosow. - Wszyscy sadza, ze prowadzimy negocjacje z terrorystami, sir. -A czy na pewno nie prowadzimy? - zapytal podejrzliwie prezydent Justin Kearney, z wyrazem niepewnosci na twarzy. Podczas swojej kaden- cji odkryl dziwny fakt - o wiele za czesto zdarzalo sie, ze jedna czesc rzadu nie miala pojecia, co czyni druga. -Na pewno nie, panie prezydencie. Zarowno CIA, jak i FBI zapew- nily nas o tym. Sir, Zielona Wstazka do tej pory nie wysunela zadnych zadan. 21 Prezydent Kearney zostal przeprowadzony, pod wzmocniona ochro-na, do pomieszczenia znajdujacego sie w podziemiach Bialego Domu, pozbawionego okien i majacego olowiane oslony. Byla to centrala teleko- munikacyjna; wokol prezydenta zgromadzilo sie kilku najwazniejszych politykow Stanow Zjednoczonych, stojacych tak, jakby chcieli pokazac, ze beda chronic go od wszystkich ciemnych sil, jakie aktualnie dzialaja na terenie USA. Centrum telekomunikacji polaczylo sie z Pinnacle Club. Na ekranie monitora pojawil sie Walter Trentkamp, szef FBI, podchodzac do kame- ry. Dlugie lata pracy i jej charakter sprawily, ze zarowno jego surowa twarz, jak i stanowczy glos i sposob bycia, sprawialy nieprzyjemne wrazenie. -Nie nawiazano dalszego kontaktu z Zielona Wstazka, jesli nie liczyc wysadzenia przez nich mola - to dowod, ktory nam obiecali, panie prezydencie. Znamy dobrze takie rzeczy z Belfastu, Bejrutu, Tel Awiwu. Nigdy dotad nie zdarzalo sie to w Stanach... Nadal czekamy - ciagnal Trentkamp. - Bez watpienia minela juz godzina, o ktorej za- powiadali atak. -Czy ktoras ze znanych organizacji terrorystycznych przyznala sie do odpowiedzialnosci za wysadzenie mola? -Tak, niejedna. Sprawdzamy je. Jak dotad, zadna z nich nie potrafila powiedziec nic o dzisiejszym telefonie ostrzegawczym. Jeszcze nigdy czas nie zdawal sie plynac tak powoli. Byla juz siedemnasta dziewiec, potem siedemnasta dziesiec i pozniej. Dyrektor CIA stanal przed kamerami w centrali Bialego Domu. Philip Berger byl malym czlowieczkiem o gwaltownym usposobieniu, bardzo nie lubianym w Waszyngtonie. Mial talent do wywolywania sytuacji, w kto- rych dochodzilo do konkurencji miedzy glownymi amerykanskimi agenc- jami wywiadowczymi. -Czy w poblizu Wall Street widac jakikolwiek ruch? Czy kolo wiezowcow nie kreca sie jacys ludzie? Samochody? Moze ktos widzial maly samolot? -Nic takiego, Phil. Gdyby nie policja i wozy strazackie wokol dzielnicy finansowej, mozna by pomyslec, ze to piekny, niedzielny po- ranek. -Dranie, blefuja - odezwal sie ktos w Waszyngtonie. -Albo - powiedzial prezydent - bawia sie z nami w jakas cholerna, wielka wojne nerwow. Nikt nie potwierdzil ani nie zaprzeczyl jego slowom. Przytlaczajacy niepokoj i niepewnosc odebraly ludziom ochote do rozmow. Czekali. Ale na co? 22 ManhattanO osiemnastej dwadziescia pulkownik David Hudson zajmowal sie jedyna rzecza, jaka miala teraz znaczenie w jego zyciu. Byl na patrolu. Powrocil na wojne, podczas ktorej dowodzil plutonem wycwiczonym na wszystkie mozliwe okolicznosci. Tym razem polem walki bylo wielkie amerykanskie miasto. Hudson byl typem czlowieka, ktory z nieznanych powodow wydaje sie ludziom jakby znajoma osoba. Mial wlosy koloru dojrzalej pszenicy, zgodnie z nawrotem mody krotko przystrzyzone. Byl przystojny, w typie bardzo "amerykanskim". Dzieki wyrazistym, regularnym rysom twarzy, znakomicie wychodzil na fotografiach. Stykajacy sie z nim wyczuwali jego pewnosc siebie. Potwierdzalo to spojrzenie Hudsona, ktore zdawalo sie mowic: "Tak, cokolwiek to bedzie, potrafie to wykonac". Tylko jedna rzecz byla nie w porzadku - wielu ludzi na pierwszy rzut oka wcale tego nie spostrzegalo - David Hudson nie mial lewej reki. Stracil ja podczas wojny w Wietnamie. Jego stara taksowka marki Checker, nalezaca do Vets Cabs and Messengers, toczyla sie powoli, mijajac jasnozielone dystrybutory stacji benzynowej Hessa, na rogu Jedenastej Alei i Czterdziestej Piatej Ulicy. Byl to jeden z denerwujacych go momentow, kiedy Hudson jak gdyby obserwowal siebie z zewnatrz, jak w niesamowitym snie. Znal owo przykre uczucie zbyt dobrze z czasow wojny. Kiedy tylko znalazl sie z transportem Marine Corps razem z tlumem innych komandosow w czterdziestostopniowym upale, w przepelnionym smrodem powietrzu miast poludniowo-wschodniej Azji, poczul sie jakby w innej skorze. Gdy zdal sobie sprawe z faktu, ze moze zginac w kazdej chwili, poznal straszne uczucie oderwania sie, dystansu wobec siebie samego. Teraz czul to znowu, tym razem posrod zimnego wiatru, wiejacego wzdluz szarych, osniezonych ulic Nowego Jorku. Pulkownik David Hudson celowo odwlekal atak Zielonej Wstazki. Wszystko nastepowalo zgodnie z mistrzowsko przygotowanym planem. Kazda sekunda zostala przeliczona. Hudson dbal o precyzje bardziej niz o cokolwiek innego; wiedzial, ze pewny sukces mozna osiagnac jedynie uwzgledniajac kazdy szczegol. Powrocil do walki. Znow obudzila sie w nim ta dziwna, przedziwna pasja. W koncu podniosl mikrofon z wbudowanego w deske rozdzielcza nadajnika. -Kontakt. Wchodz, Vets 5. - Pulkownik mowil stanowczym, glosem; takim samym, jakim wydawal rozkazy pod koniec wojny w poludniowo- -wschodniej Azji. Ludzie, nad ktorych zyciem sprawowal wladze, slyszac ten glos, byli mu zawsze posluszni, lojalni wobec swego dowodcy. 23 -Mowi Vets 1... Wchodz, Vets 5. Koniec.Wsrod elektrostatycznych trzaskow nadeszla natychmiastowa odpo- wiedz: -Tak, sir. Co u pana, sir? Mowi Vets 5. Koniec. -Vets 5, potwierdzam akcje Zielona Wstazka. Powtarzam: potwier- dzam akcje Zielona Wstazka. - Wysadz to wszystko w powietrze dodal w duchu - i niech Bog ma nas w swojej opiece. Brooklyn -Ma pan cwierc dolcaa, sir? Prosze! Tu jest tak zimno, sir. A dwa- dziescia centoow? ...Aaa, dziekuje. Bardzo dziekuje, sir. Ocalil mi pan zycie. Okolo dziewietnastej trzydziesci tego wieczoru, na chodniku Atlantic Avenue na Brooklynie, przebywal od pewnego czasu jego staly bywalec, nazywany Krolikiem. Zebral fachowo, zdobywajac drobne i papierosy. Podobny do klebu szmat siedzial skulony, naprzeciw ceglanej fasady Atlantic House Yemen i bliskowschodniej restauracji. Przyciagal pienia- dze tak skutecznie, jak gdyby byl magnesem. Udalo mu sie, wlasnie dostal czterdziesci osiem centow od faceta i jego dziewczyny. Pozwolil sobie zatem na maly lyk z konczacej sie cwiartki Four Roses. Wiedzial, ze picie podczas zebrania dziala odstraszajaco, ale czasem bylo mu to potrzebne na mrozie. Poza tym, nalezalo do jego imagc^. Gleboki kaszel, jaki zlapal go po wypiciu lyka whisky, mogl sugero- wac, ze ma gruzlice. Spuchniete i spekane usta wloczegi byly tak blade, ze nie roznily sie prawie od koloru skory; wygladaly, jakby splynela z nich cala krew. Na te zime Krolik starannie wybral marynarska kurtke bez rekawow; zalozyl ja na kilka kolorowych, lachmaniarskich koszul. Mial tez dziura- we czarne tenisowki, grube, sportowe skarpetki i spodnie ze sladami farby, pokryte blotem, wymiotami i slina. Turysci zdawali sie go uwielbiac. Czasami robili mu zdjecia, zeby miec w domu przyklad oslawionej nowojorskiej nedzy, dowod okrucienstwa tego miasta. Lubil pozowac. Prosil wtedy o dolara czy cokolwiek, co zechca mu dac. Wspieral sie na swoich dwoch pekatych torbach na zakupy i usmiechal zalosnie do aparatu. Plac, frajerze. Teraz, przez zalzawione, na wpol zamkniete oczy, Krolik ukradkiem obserwowal wieczorny ruch kolo bliskowschodniej restauracji po drugiej stronie ulicy. 25 Zawsze przychodzili tam tacy sami ludzie - emigranci z krajow arabs-kich w turbanach na glowach, studenci, profesorowie z Brooklynu, ktorzy postanowili jesc to, co przybysze z dalekiego swiata. Akustyczne tlo stanowil nieustanny loskot przejezdzajacego metra. Kolo Krolika przechodzila teraz grupka mlodych z McDonalda; wracali z pracy do domu. Dwie okragle czarne dziewczyny i chudy Mulat, wszyscy okolo osiemnastki. -Hej, McDonald! Whopper pobil Big Maca. Byla ciezka walka. Macie cwierc dolca? Zebym kupil sobie McKawe? - Krolik zakaszlal ohydnie na przechodzacych. Mlodzi oburzyli sie. Cala trojka wybuchnela szyderczym smiechem. -Kto ci sie pozwolil odzywac, ty kupo szmat? Kopnij sie w tylek, stary osle! Poszli dalej. -Zlosliwi gowniarze; wystarczy, ze przez chwile szef na nich nie patrzy... Gdyby komukolwiek z przechodniow chcialo sie lepiej przyjrzec Kroli- kowi, moglby zauwazyc w jego wygladzie dosc dziwne szczegoly. Na przyklad, mial niezwykle rozwiniete miesnie jak na ulicznego zebraka, spedzajacego czas na siedzeniu. Ramiona Krolika byly szerokie, a rece i nogi potezne jak konary drzewa. Jeszcze bardziej niezwykle byly jego oczy, prawie zawsze patrzyl skupionym, przenikliwym wzrokiem. Obser- wowal ruchliwa ulice od lewej do prawej, przygladajac sie z uwaga wszystkiemu, co sie dzialo. Poza tym, mozna by zakwestionowac jakosc brudu, jaki gruba warstwa pokrywal kostki i wystajace z tenisowek palce nog zebraka. Wygladal zbyt idealnie. Prawie, jakby ktos specjalnie wy- smarowal sie czarna pasta do butow, zeby udawala brud. Po bardziej wnikliwej analizie szczegolow wygladu Krolika mozna bylo wyciagnac tylko jeden wniosek, ze nie jest to zwyczajny zebrak, lecz moze policjant, przyczajony w zasadzce. I tak wlasnie bylo. W rzeczywistosci nazywal sie Archer Caroll; zadaniem jego i podleg- lego mu oddzialu bylo tropienie terrorystow, przebywajacych na terenie Stanow Zjednoczonych. Wysiadywal tak na ulicy juz piaty tydzien, jak dotad - bez rezultatow. W tym czasie, po drugiej stronie ulicy, w restauracji Sindbad Star, siedzialo dwoch trzydziestoparoletnich Irakijczykow. Raczyli sie wlasnie jedzeniem, ktore uwazali za najlepsze sposrod tego, ktore mozna dostac w Nowym Jorku. To ich wlasnie cierpliwie obserwowal Caroll. Irakijczycy specjalnie wybrali stolik polozony jak najdalej od wejscia przytulnej, nieduzej restauracji. Glosno siorbali gesta zupe z rosliny nazywanej chlebem swietojanskim, nastepnie zaczeli pochlaniac kolejne specjaly - tabbouleh, upstrzony kawalkami lisci miety, i hummus, ozdo- biony kolorowym kremem. Lapczywie pozerali lepiaca sie mieszanine 26 rodzynek, orzeszkow, jagniecego miesa, marokanskich oliwek - najwspa-nialsze jedzenie, jakie mogli sobie wyobrazic. Biesiadujacy bracia Wadih i Anton Rashid cieszyli sie osobista nietyka- lnoscia, ktora oficjalnie zagwarantowala im FBI. Na jednoznaczny rozkaz Waszyngtonu, nie mogli byc postawieni przed sadem ani niepokojeni w zaden inny sposob. Pomimo iz byli znanymi terrorystami, zamieszanymi w liczne zamachy, nalezalo ich traktowac jak zagranicznych dyplomatow. W zamian, z libanskiego wiezienia mialo wkrotce wyjsc na wolnosc trzech amerykanskich marines, pojmanych i uznanych za "szpiegow". Policji miejskiej i FBI pozwolono podjac akcje przeciwko braciom jedynie wtedy, kiedy ci mordercy "Czarnego Wrzesnia" beda probowali zagrozic czyjemus zyciu lub mieniu na terenie USA. Byly to ich ulubione zajecia w poprzednich miejscach zamieszkania - Tel Awiwie, Jerozolimie, Paryzu, Bejrucie i Londynie, gdzie ostatnio w sklepie ze slodyczami, w dzielnicy Chelsea z zimna krwia zamordowali trzy studentki - corki libanskich politykow. Wzmagal sie lodowaty, nocny wiatr, siedzacy na chodniku Arch Caroll drzal z zimna. W podobnych chwilach Caroll zastanawial sie, dlaczego tak sie stalo, ze obdarzony wysoka inteligencja trzydziestopieciolatek, czlowiek, ktory mogl zrobic kariere, magister prawa, pracuje regularnie po szescdziesiat, siedemdziesiat godzin w tygodniu, jedzac na obiad zawsze taka sama, zimna jak lod pizze, popijana pepsi-cola. Po co wlasciwie wysiadywal pod ta muzulmanska restauracja w piatkowy wieczor? Czy dlatego, ze jego ojciec i dwaj wujkowie byli miejskimi gliniarzami, przemierzajacymi chodniki Nowego Jorku? Czy dlatego, ze jego surowy dziadek byl jednym z najlepszych i naj- twardszych policjantow w tym miescie? Czy tez z powodu tych wszystkich niewyobrazalnych przezyc, jakich on sam, Archer Caroll, doznal pietnascie lat temu w Wietnamie? A moze po prostu wcale nie byl rozsadnym i zdolnym czlowiekiem, za jakiego zawsze, nie wiadomo dlaczego, sie uwazal. Mozliwe, ze - jesli dobrze sie nad tym zastanowic - w jego mozgu dzialo sie cos dziwnego; moze pod sufitem nie mial wszystkiego w porzadku? No, bo w koncu, czy rzeczywiscie bystry i normalny facet sterczalby na ulicy, odmrazajac sobie tylek? Kiedy Arch zastanawial sie nad dokuczliwymi bledami, jakie popelnil w zyciu, jego uwaga rozpraszala sie nieco. Spogladal przez pare minut na przemarzniete palce nog albo zarzacy sie niedopalek papierosa, czy na cokolwiek. Nie mozna powiedziec, zeby podczas minionych pieciu tygodni dobrze sie bawil. A tyle juz wlasnie czasu obserwowal braci Rashidow; odkad tylko Departament Stanu wpuscil ich do Nowego Jorku i pozwolil im cieszyc sie zyciem. 27 Wtem, uwage Carolla przykulo cos niespodziewanego.-Co sie... - wymamrotal, przygladajac sie przechodzac Czyzby to byl... - pytal sam siebie. Nie, to niemozliwe, jednak... ale skad...? Zauwazyl chudego czlowieka o kedzierzawych wlosach, zblizajacego sie od strony Frente Unido Bar i Data Indonesia. Mezczyzna szedl szybko, ogladajac sie nerwowo przez ramie. Z daleka wygladal jak wieszak, na ktorym ktos powiesil plaszcz. Caroll zmruzyl oczy. Nie mogl wprost uwierzyc. Patrzyl i patrzyl, a wiatr klul go w oczy. Musial sie upewnic. Tak! Byl pewien! Nadchodzacy czlowiek mial na glowie gaszcz mocno kreconych, czarnych wlosow. Nie umyte wlosy zaczesane byly do tylu i zwieszaly sie jak wymieta torba na kolnierz czarnego plaszcza. Wszystko, co mial na sobie mezczyzna, bylo w kolorze glebokiej czerni. Gdyby Caroll go nie znal, moglby wziac go za kaplana jakiejs sekty. Archer slyszal o nim jako o Husseinie Moussa, zwanym takze Libans- kim Rzeznikiem. Dziesiec lat temu Moussa zostal zwerbowany przez Rosjan; uczono go w slynnej szkole terrorystow w Trypolisie. W drugiej polowie lat siedemdziesiatych dzialal w siatce europejskiej, podlegajac najpotezniejszemu ze wszystkich - tak zwanemu Juanowi Carlosowi. Od tamtego czasu Moussa bedac w sluzbie pulkownika Kadafiegp kierowal juz akcjami terrorystycznymi na calym swiecie: w Paryza Rzymie, Zairze, Nowym Jorku, Libanie. Ostatnio pracowal dla Francols Monserrata, ktory nie tylko przejal europejska siatke Juana Carlosa, ale takze rejon Ameryki Poludniowej, a obecnie rowniez i Stanow Zjed- noczonych. Hussein Moussa zatrzymal sie przed wejsciem do restauracji. Roze- jrzal sie, niczym ostrozny kierowca zblizajacy sie do skrzyzowania. PonOr wnie popatrzyl w jedna i druga strone, a potem jeszcze raz. Zauwazy! nawet zebraka, siedzacego wsrod szmat, po drugiej stronie ruchliwej Atlantic Avenue. Najwyrazniej nie spostrzegl niczego, co mogloby go zaniepokoic" czj; chocby zainteresowac; po chwili zniknal za jaskrawoczerwonymi drzwia* mi lokalu. Arch Caroll, siedzacy naprzeciw starej ceglanej elewacji Sindbad Stara- wyprostowal plecy i znieruchomial, jakby na wpol zamarzl. Pogrzebal w kieszeni kurtki i wyszperal z niej niedopalek camela. Zapalil i wciagnal w pluca gryzacy dym. Co za niespodziewany prezent, akurat na Boze Narodzenie! Nagroda za sledzenie Rashidow przez nie konczace sie wieczory. Libanski Rzeznik podany jak na talerzu. Szefowie Archera zabronili mu tknac Rashidow, jesli nie bedzie bezspornych dowodow przestepstwa. Jednakze nie mowili nic takiego na temat Libanskiego Rzeznika. 28 Swoja droga, ciekawe, co Hussein Moussa robil w Nowym Jorku"?,Caroll zastanawial sie. Po co Rzeznik spotykal sie z Rashidami? Od razu pomyslal o wysadzeniu w powietrze mola nr 54-56. Slyszal o tym przez caly dzien od przechodniow. Zdaje sie, ze ktos wpadl na pomysl, zeby zniszczyc molo na West Side i teren wokol niego. Przez moment Arch zastanawial sie nad mozliwym powiazaniem pomiedzy tym zdarzeniem a obecnoscia Husseina Moussy. Nie wiedzial jednakze niczego konkretnego. Znal tylko plotki, slowa przypadkowych ludzi. W koncu ktos powiedzial, ze to byl wybuch gazu... Slyszal rowniez jak, mowiono, ze cale miasto bylo zagrozone przez nieznanych sprawcow, ktorzy zadali okupu. Wszystko to byly tylko nic sprecyzowane spekulacje. Zanim nie bedzie pewien, co sie naprawde stalo, nie moze laczyc Rzeznika z wypadkiem na West Side. Arch Caroll kierowal juz od czterech lat wydzialem antyterrorystycz- nym DIA, agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. Przez caly ten czas tylko kilku wielokrotnych mordercow, o jakich uslyszal, wywolalo w nim emocje, ktore zmienialy jego chlodne, zawodowe podejscie polic- janta. Hussein Moussa byl jednym z nich. Libanski Rzeznik lubil torturowac. Zabijac. Okaleczac niewinnych ludzi... Obserwujac restauracje, Caroll pomyslal, ze nie zalezy mu szczegolnie na tym, zeby Mousse zabic. Chcialby tylko, zeby zamkneli Rzeznika na reszte zycia w najlepiej jak tylko mozna strzezonym wiezieniu. Niech to zwierze bedzie mialo czas przemyslec, co zrobilo; jesli Moussa w ogole myslal. Spod gazet i szmat wypelniajacych jedna z toreb, Caroll zaczal wygrzebywac ciezki, czarny, metalowy przedmiot. Ostroznie, trzymajac bron przy sobie, sprawdzil komore nabojowa browninga. Szybko wlozyl w niego magazynek z osmioma nabojami. Stary, pochylony Zyd, ktory akurat przechodzil, spojrzal przerazony na ulicznego wloczege, ladujacego pistolet. Szedl dalej przed siebie, ogladajac sie caly czas. Przyspieszyl. Do czego to dochodzi - nawet nowojorscy zebracy maja teraz bron! To miasto chyba zostalo prze- znaczone na zatracenie. l. Caroll wstal. Czul sie zesztywnialy od mrozu i bezruchu. Jeden z posladkow zdretwial mu calkowicie. Chyba byl juz za stary na to, zeby spedzac dlugie godziny na ulicy. Musial wziac to pod uwage - ktoregos dnia mogl przez to stracic zycie. Przeszedl przez ulice posrod gestego ruchu. Ledwie slyszal wyjace klaksony i przeklenstwa kierowcow, ktorym pchal sie po ciemku pod maski. Znajdowal sie jakby na granicy rzeczywistosci; tak, mial nawet lekkie mdlosci. Ogarnialo go zawsze dokladnie to samo uczucie, kiedy tylko pojawiala sie mozliwosc, ze kogos zabije. Wydawalo mu sie to tak absurdalne i obce, ze az poczul gorycz w ustach. 29 Z Sindbad Stara wychodzila wlasnie para w srednim wieku. Grubakobieta owinela sobie tluste biodra czerwonym plaszczem. Spojrzala na Krolika wzrokiem, ktory mowil: To nie miejsce dla ciebie, czlowieku. Dobrze o tym wiesz. Caroll popchnal zdobione, czerwone drzwi, ktore wychodzacy zamkneli mu przed nosem. Otoczylo go gorace, przesycone zapachem czosnku powietrze. Spod kurtki dobiegl stlumiony szczek odbezpieczane- go browninga. Jeszcze spokojny, gleboki oddech. Dobra, madralo, za- czynamy. Mala restauracyjka byla znacznie bardziej przepelniona, niz wydawalo sie z zewnatrz. Arch przeklal. Wszystkie stoliki byly zajete, i to co do jednego. Zaraz przy wejsciu jeszcze halasliwa grupka przyjaciol - szescioro czy siedmioro ludzi - czekala na zwolnienie sie miejsc. Caroll przepchnal sie kolo nich. Przez otwierajace sie co chwila drzwi kuchni wchodzili i wy- chodzili kelnerzy. Arch powoli przeszukal wzrokiem tyl zatloczonej sali. Hussein Moussa juz go zauwazyl. Nawet w pelnej ludzi, kipiacej gwarem restauracji, Libanski Rzeznik przygladal sie kazdemu, kto wcho- dzil do lokalu. Caroll zostal takze spostrzezony przez wlasciciela, olbrzymiego mez- czyzne, wazacego ze sto dziesiec kilogramow. Restaurator wysunal sie naprzod jak rozdrazniony byk. -Zjezdzaj stad! Wynos sie, wloczego! Ale juz! - wrzasnal. Nagle zapadla cisza. Arch sprobowal udawac wystraszonego i zupelnie zmieszanego; zdzi- wionego, ze oto nagle znalazl sie w tej restauracji. Potknal sie o wlasne tenisowki, po czym przeszedl zygzakiem przez sale, dochodzac niemal do samego rogu przy tylnej scianie. Mial nadzieje, ze wyglada na pijanego i zupelnie bezbronnego. Moze nawet troche zabawnie. Jesli tak bylo, goscie powinni zaczac sie smiac. Jezeli zagral dobrze, to musi sie mu udac zakonczyc akcje bez jednego wystrzalu. Opuscil dlonie wzdluz ciala, po czym ostentacyjnie podrapal sie miedzy nogami. Jakas kobieta odwrocila sie z obrzydzeniem. -Lazienka? - wymamrotal niemal rozczulajaco Caroll. - Musze isc do lazienki! Siedzacy w poblizu mlody brodacz i jego dziewczyna zaczeli sie smiac. Mlodziez zawsze lubila humor na poziomie ubikacji. Mozna to bylo wywnioskowac na podstawie odnoszacych sukcesy widowisk, jakie ofero- waly Broadway i Hollywood. Hussein Moussa przerwal jedzenie i usmiechnal sie. Mial nierowne, zolte zeby. Wygladal teraz jak zwierze, jak brutalna hiena. Widac bylo, ze scena spodobala sie i jemu. -Musze do lazienki! - powtorzyl z naciskiem Caroll, starajac sie jak najlepiej odgrywac role pijaka. Naprawde, w tej pracy trzeba bylo byc dobrym aktorem. -Mohamud! Tarek! Wyrzuccie go! Usuncie stad tego przyblede! - zawolal histerycznie wlasciciel do swoich kelnerow. Nagle, szybkim, wycwiczonym ruchem, Arch skoczyl w lewo, jednoczesnie wyciagajac ze zniszczonej kurtki browninga. Zebrani zamarli; strach scisnal ich za gardla. Podobne sceny raczej nie zdarzaly sie w cichych, miejscowych restauracjach. Kobiety i dzieci zaczely krzyczec. -Nie ruszac sie! Nie ruszac sie, do cholery!! - wrzasnal Caroll. W tym samym momencie jeden z libanskich kelnerow uderzyl go z boku. Sila ciosu zachwiala Archem, obracajac go na moment w prawo. W ten sposob przewaga, jaka Caroll mial nad trzema siedzacymi w Sind- bad Star terrorystami zniweczona zostala w ciagu jednej chwili; kelner zamienil nieswiadomie dalszy bieg wydarzen w krwawa jatke. Moussa i Rashidowie odskakiwali juz na boki, staczajac sie z czer- wonych krzesel. Anton Rashid wyszarpnal spod brazowego, skorzanego plaszcza srebrzysty pistolet maszynowy. Na filmach pokazuje sie czasem sceny blyskawicznej, morderczej walki w mocno zwolnionym, plynnym tempie. Caroll wiedzial, ze w rzeczywisto- sci przezywa sie to inaczej. Widzi sie jakby szereg nastepujacych po sobie fotografii; nieruchomych, przerazajacych obrazow. Teraz zdjecia migaly Archowi przed oczami w nierownym tempie. Swiat zatrzymal sie. Ruszyl. Znowu sie zatrzymal. I ruszyl. Zupelnie, jakby ktos sparalizowany ob- slugiwal rzutnik. -Wszyscy na podloge! - zawolal donosnie Caroll, pociagajac za spust. Pierwszy pocisk przeszyl prawa strone gardla Antona Ra^hida, roz- lewajac jego krew kaluzami po podlodze. Blysnela bron Moussy; zagrzmiala, kiedy Arch wyladowal na plecach lezacych juz ludzi. W kilka sekund pozniej, Caroll wyjrzal ostroznie ponad stol. Oddal z browninga trzy szybkie strzaly. Dwie z kul rzucily krepego Wadiha Rashida na mala scianke, przyozdobiona czarnymi rondlami. Na piersi terrorysty pojawily sie krwawe dziury. Ciezkie rondle pospadaly z hala- sem na wylozona kafelkami podloge. -Moussa! Husseinie Moussa! Nie wyrwiesz sie stad! Nie zdolasz mnie minac! - zawolal Arch. Nie bylo odpowiedzi. Gdzies kolo drzwi, zawodzila stara kobieta. Kilkoro ludzi glosno plakalo. Z zewnatrz slychac bylo odlegle odglosy policyjnych syren. -Poddaj sie, a ujdziesz z zyciem! Jesli nie - zabije cie! Wszystko jedno, co zrobisz, Moussa. Przysiegam! 31 Caroll oddychal ciezko. Raz, dwa, trzy... Sprobowal wyjrzec jeszczeraz. Nie zobaczyl Moussy. Terrorysta takze chowal sie za stolami. Pelzl gdzies, probujac w jakis sposob uzyskac przewage. Musial posuwac sie albo ku wyjsciu, albo ku drzwiom kuchni. Arch postanowil, ze bedzie to kuchnia. Zaczal przemieszczac sie w jej kierunku. -Mam granaty odlamkowe! - wrzasnal nagle Moussa, wysokim, przenikliwym glosem. - Wszyscy zgina! Wszyscy w tej restauracji zgina! Razem ze mna. Kobiety, dzieci - wszystko mi jedno! Caroil zatrzymal sie. Prawie przestal oddychac. Patrzyl prosto przed siebie, na trzesaca sie, przerazona kobiete, zwinieta na podlodze jak slimak. Miala okolo trzydziestki. Nie chciala umrzec nagle, podczas odswietnego wieczoru, na jaki pozwolili sobie z mezem. Arch wysunal sie jeszcze raz ponad stoliki i tuz kolo jego lewego ucha przeleciala kula. Niedobrze. Moussa znajdowal sie w prawym, tylnym rogu sali. Czy rzeczywiscie mial granaty, czy tez byl to tylko blef? Nie wiadomo; po Libanskim Rzezniku zawsze mozna bylo spodziewac sie najgorszego. Do jednego z jego znanych wyczynow nalezalo przyjscie z pistoletem maszynowym na przyjecie urodzinowe dziecka. Caroll musial teraz podjac szybka decyzje; decyzje, od ktorej zalezalo zycie wszystkich, ktorzy przypadkowo znalezli sie w tej pulapce. Lezacy na podlodze ludzie zaczeli wpadac w panike; jeszcze chwila, a wstana i rzuca sie ku drzwiom. To byloby wspaniale rozwiazanie - dla Husseina Moussy. Posrod zamieszania, Arch z pewnoscia nie bedzie ryzykowal uzycia broni. A Rzeznik dostanie najlepsza z mozliwych szanse ucieczki. Na calej podlodze walalo sie jedzenie. Caroll siegnal po jedea z talerzy, na ktorym znajdowala sie nie dokonczona porcja gesto przyprawionej baraniny z ryzem. Naglym ruchem Arch rzucil bryz- gajacym zawartoscia talerzem w drzwi kuchni, po czym natychmiast podniosl sie na ugiete nogi, wysuwajac przed siebie scisniety obiema rekami pistolet. Byl gotowy. Bardziej przygotowany, w tej sytuacji, juz nie bedzie. Moussa podniosl sie i wystrzelil. Rzeznik oddal dwa strzaly w kierun- ku halasu, jaki dobiegl do niego od strony kuchennych drzwi. Sukinsyn, w lewym reku trzymal granat! Caroll pociagnal za spust. Terrorysta wydal sie nagle zdumiony. Z czola Husseina Moussy poplynela krew. Osunal sie na podloge, uderzajac w stol, ciagle zastawiony potrawami. Padajac, pociagnal za soba obrus, talerze, kieliszki z winem i szklaneczki z woda. Wyrzucil z siebie gardlowe przeklenstwo. Moussa podniosl bron jeszcze raz. 32 Arch trafil go znowu, kula rozerwala prawy policzek terrorysty.Libanski Rzeznik upadl ciezko na plecy otylego mezczyzny, przytulonego do podlogi. Caroll wystrzelil ponownie, podczas gdy przerazony klient wil sie jak piskorz. Ciemie Husseina Moussy odpadlo jak pokrywka. W restauracji zapanowala straszliwa cisza. Minela sekunda lub dwie. Potem znowu rozlegl sie placz. Slychac bylo pelne zlosci krzyki; ludzie zaczeli tulic sie do siebie i probowac uspokajac. Arch, trzymajac przed soba bron, ruszyl niezdarnie przez pograzona w chaosie sale. Caly czas posuwal sie na ugietych nogach, tak jak nauczono go w szkole policyjnej. Zupelnie jakby nie potrafil sie wypros- towac. Drzaly mu konczyny. Przyjrzal sie uwaznie braciom Rasbid. Wadih i Anton jeszcze zyli. Popatrzyl na Mousse. Rzeznik byl martwy. Swiat w jednej chwili stal sie bezpieczniejszy. -Prosze wezwac karetke - powiedzial lagodnie Caroll do wlasciciela Sindbad Stara, ktory zaniemowil. - Przepraszam. Bardzo mi przykro, ze to musialo sie stac na terenie panskiego lokalu. Ci ludzie byli terrorys- tami. Zawodowymi zabojcami. Wlasciciel restauracji przygladal sie Archowi z wyrazem niedowierza- nia na twarzy. Jego male, czarne oczka swiecily jak koraliki na szerokiej, okraglej twarzy. Przeszyl Carolla wzrokiem i zapytal: -A pan, kim jest? Prosze mi powiedziec, kim pan jest? 4 Zielona Wstazka uderzyla w nowojorska dzielnice finansowa czwar-tego grudnia, o godzinie 18.34. Nie wysunieto zadnych zadan, nie bylo dalszych ostrzezen ani jakich- kolwiek wyjasnien. Nie podano przyczyny, dla ktorej atak nastapil w godzine i dwadziescia dziewiec minut po podanym terminie. A jednak zdarzyl sie; nagly, jak niespodziewany wybuch wulkanu. Wydawalo sie, ze niewielki, lecz nadzwyczaj wazny zespol budynkow na obszarze Nowego Jorku na moment sie przechylil, a potem stracil rownowage. Nad Man- hattanem, na ktorym zapadal juz zimowy zmierzch, rozlegly sie nagle nieoczekiwane blyski i grzmoty, takie jak nad pograzonym w mroku polem bitwy. Pod wysokimi na kilkaset metrow klebami czarnego dymu, kaniony ulic wokol Wall Street zaplonely gwaltownymi pozarami. Plomienie szalaly posuwajac sie blyskawicznie we wszystkie strony: na Wall Street i Broad Street, Pine, South William i wokol Gieldy. Widok ten przypominal niektorym sceny widziane w Bejrucie. U najstar- szych, wywolane zostaly w pamieci zamazane obrazy Berlina czy Lon- dynu z czasow drugiej wojny swiatowej. Jeszcze innym przychodzil na mysl Wietnam. W rozjarzonej plomieniami pozarow ciemnosci wyly chorem oglusza- jace syreny wozow policyjnych, strazackich, karetek. Na ulicach widac bylo tlumy umundurowanych policjantow, personelu medycznego, samo- chody detektywow i dowodcow oddzialow. W gorze slychac bylo warkot helikopterow nalezacych do wojska, sieci telewizyjnych, policji. Pilotom z trudem udawalo sie uniknac wzajemnych kolizji. Pod samymi iglicami Trinity Church, w miejscu, ktore do niedawna bylo jeszcze majestatycznym skrzyzowaniem Wall Street i Broadwayu, stal bez plaszcza jeden ze znanych reporterow telewizyjnych. Z ponurym wyrazem twarzy mowil do filmujacej go kamery sieci ABC. W jego zwykle opanowanym, aktorskim glosie, odczuwalo sie przerazenie. 34 -Jak dotad, posiadamy nastepujace sprawdzone informacje; wciaznaplywaja do nas nowe: W rejonie Wall Street ulegly dzisiaj calkowitemu lub czesciowemu zniszczeniu: Nowojorski Bank Rezerw Federalnych, gdzie przechowuje sie zloto o wartosci ponad stu miliardow dolarow, nalezace do obcych panstw... Salomon Brothers -jeden z najwiekszych w kraju domow maklerskich... Merrill Lynch przy Liberty Plaza... Depo- sitory Trust Company, ktora zajmuje sie komputerowymi uslugami w dziedzinie debetow i kredytow... Lehman Brothers -jedna z najstar- szych firm inwestycyjnych... Podczas tego niespodziewanego ataku prawdopodobnie ucierpialy takze: sejfy Chase'a i US Trust Company, nowojorskie biura NASDAQ, budynek Gieldy Papierow Wartosciowych, Three Hanover Sauare - gdzie znajdowaly sie Manufacturers Hanover i European American Bank... Pelen zakres tych straszliwych zniszczen, ich calkowity zasieg, nie bedzie dzis znany. Wyczerpujaca ocena strat potrwa zapewne wiele dni, sadzac z tego, co widac dokola. Pierwsze przyblizenia liczby eksplozji roznia sie bardzo znacznie -mowi sie o co najmniej dwunastu, a byc moze nawet czterdziestu oddzielnych wybuchach... To potworna, naprawde przerazajaca scena. Oto co pozostalo z nie tak dawno jeszcze dumnej, niemal siegajacej nieba dzielnicy finansowej Nowego Jorku. Zielona Wstazka zaatakowala jak niewidzialna armia. Dwoch zdenerwowanych mundurowych policjantow, Alry Simmons i Robert Havens, ostroznie zapuszczalo sie w tlace ruiny Banku Rezerw Federalnych przy Maiden Lane. Do pasow mieli przyczepione piecsetmet- rowe liny bezpieczenstwa, ciagnace sie az do ulicy. Policjanci znajdowali sie teraz w glebi czegos, co do niedawna stanowi- lo potezna, bogato zdobiona glowna sale banku. Wylozone szarym i niebieskim marmurem sciany i plyty z piaskowca, zawsze wywieraly na odwiedzajacych wrazenie stabilnosci i potegi. Budynek wydawal sie istna forteca; grube, stalowe prety w kazdym z okien wzmacnialy poczuci, bezpieczenstwa, zdawaly sie chronic w sposob doskonaly wszystko, co znajdowalo sie w srodku. Okazalo sie to jednak tylko zludzeniem. Zniszczenia, jakie posterunkowi Simmons i Havens zastali w piw- nicach, w dziale monet, byly wprost trudne do opisania. Olbrzymie maszyny do wazenia bilonu zostaly polamane jak dzieciece zabawki. Wszedzie walaly sie porozdzierane, dwudziestopieciokilogramowe torby z monetami. Marmurowa podloga byla pokryta metrowa warstwa bilonu - dwu- dziestopiecio-, dziesiecio-, piecio- i jednocentowek. Lezaly tam takze kolumny podtrzymujace strop. Cala struktura budynku zdawala sie drzec. Na najnizszym poziomie piwnic Banku Rezerw Federalnych znaj- dowal sie najwiekszy na swiecie magazyn zlota. Wszystko stanowilo 35 lasnosc rzadow obcych panstw. Bank zajmowal sie zarowno pil-awaniem tych bogactw, a przy okazji rejestrowal, kto, ile posiada. I przypadku zmiany wlasciciela przenoszono zloto do skrzyn panstwa, tore weszlo w jego posiadanie. Blyszczace sztabki transportowano na wyklych, metalowych wozkach; takich samych, jakie sluza do wozenia siazek w bibliotekach. Zainstalowany w piwnicy system bezpieczenstwa yl tak skomplikowany, ze nawet sam prezes banku, zapuszczajac sie na ajnizszy poziom budynku, musial korzystac z pomocy straznikow. Teraz dwaj policjanci znajdowali sie sami, w wielkiej niczym jaskinia iwnicy. Zloto otaczalo ich ze wszystkich stron. Posrod pylu i polamanych srzyn iskrzyly sie istne rzeki zlota. Wszedzie bylo pelno zoltawych sztabek, nacznie wiecej niz Havens i Simmons byliby w stanie policzyc. Wedlug bowiazujacej tego dnia ceny trzystu osiemdziesieciu szesciu dolarow za ncje, w zasiegu ich rak znajdowalo sie ponad sto miliardow dolarow. Posterunkowy Robert Havens oddychal szybko, nabierajac w pluca gromne hausty powietrza. Jego szeroka, okragla twarz pozostawala bez /yrazu. Nagle obydwaj zatrzymali sie jak wryci. Z ust Havensa dobyl sie :rotki okrzyk: -O Boze, co to?! Na wiklinowym krzesle siedzial uzbrojony straznik w bankowym nundurze, zagradzajac policjantom droge do glownego, podziemnego ;arazu banku. Krzeslo jeszcze sie tlilo. Straznik spogladal prosto w oczy Havensa, ale sie nie odzywal. Byl traszliwie poparzony; jego pokryta bablami skora byla czarna jak wegiel Irzewny. Okropny widok tak porazil policjantow, ze nie zdolali zauwazyc lajwazniejszego sladu... Wokol prawej reki straznika zawiazana byla opaska z jaskr awozielo- lej wstazki. Kiedy Archer Caroll ostroznie prowadzil swoje stare kombi po auto- stradzie Major Deegan, powrocil mysla do pytania zadanego mu przez wlasciciela restauracji z Atlantic Avenue: "A pan, kim jest? Prosze mi powiedziec, kim pan jest?" Caroll spojrzal na swoja zmeczona twarz, przegladajac sie w lusterku wstecznym. Tak, kim jestes, Arch? Rashidowie i Moussa byli zlymi ludzmi, a ty jestes pewnie bohaterem narodowym, tak? Czul sie zupelnie wyczerpany, odretwialy. Pragnal, zeby w jego zbola- tej glowie zapanowal lad i spokoj. Kim pan jest? -Nikim, choc posiadajacym pewne wartosci - odpowiedzial w koncu w strone brudnej przedniej szyby. Zdawalo mu sie, jakby sie znajdowal wewnatrz jakiejs oddzielonej od swiata kapsuly. 36 Wlaczyl radio, zeby poprawic sobie nastroj. Natychmiast uslyszalkomunikat o tym, co zaszlo na Wall Street. Spiker mowil glosem, ktorego czesto uzywano, przekazujac szczegolnie wazne wiadomosci; w zasadzie spokojnym, a jednak slizgajacym sie na krawedzi histerii. Caroll zwiekszyl sile glosu odbiornika. Oprocz szczegolowego sprawozdania z przebiegu wydarzen, puszczo- no takze kilka przeprowadzonych na ulicy wywiadow. Indagowani spra- wiali wrazenie zaszokowanych; w tle slychac bylo wycie strazackich syren. Arch zacisnal dlonie na kierownicy. Przed oczami stanely mu obrazy zniszczen. Zdawal sobie sprawe z tego, ze dzielnica finansowa byla idealnym celem dla terrorystow. Trudno mu bylo jednak uwierzyc, ze to, co zdarzylo sie, bylo prawda. Nie chcial o tym myslec. Nie dzisiaj. Byl juz prawie w domu i nie chcial przynosic nieszczesc calego swiata takze i tam. Po paru minutach znalazl sie w swoim wilgotnym holu, w Riverdale, na peryferiach dzielnicy Bronx. Czul sie zesztywnialy. Machinalnie zdjal plaszcz i powiesil go pod wiszacym tu od niepamietnych czasow sym- bolicznym Sercem Jezusa. Wreszcie znalazl sie w miejscu, gdzie nie siegaly zawieruchy i wojny. Wszedl do duzego pokoju i westchnal. -Biedny Arch. Juz prawie wpol do dwunastej. -Przepraszam. Nie zauwazylem cie, Mary K. Mary Katherine Caroll siedziala skulona w rogu kanapy. Panowal polmrok, przez otwarte drzwi jadalni wpadalo przycmione swiatlo. -Wygladasz jak prawdziwy, stary wloczega. Czy ty masz krew na rekawie? Co ci sie stalo? - Mary wstala, wystraszona. Caroll spojrzal na brudny, rozdarty rekaw koszuli. Odwrocil go w strone swiatla. Rzeczywiscie, krew. Ciemna, wyschnieta krew; jednak nie jego. -Nic mi nie jest. To nie moja krew. Przynajmniej, tak mi sie zdaje. Mary Katherine skrzywila sie, podchodzac, zeby zbadac mu ramie. -Zli ludzie oberwali, co? Arch spojrzal na swoja "mala", dwudziestoczteroletnia siostre. To ona zajmowala sie domem, zastepowala matke czworce jego dzieci; sprzatala i gotowala nie skarzac sie na nic. Wszystko za skromniutkie dwiescie dolarow miesiecznie, "stypendium", jak to nazywali. Nie mogl sobie w tej chwili pozwolic na to, zeby placic jej wiecej. -Musialem zabic jednego z nich. Juz nie bedzie wiecej podkladal bomb i robil krzywdy ludziom. Czy dzieci spia? Potomstwo Archera, w kolejnosci przyjscia na swiat, nosilo imiona: Mary III, Clancy, Mickey Kevin i Elizabeth. Cala czworka byla zbyt bystra, zeby mozna ich bylo zbyc byle czym. Sprytni, mali Irlandczycy. Wszystkie dzieci mialy jasniutkie blond wlosy, niebieskie oczy, zarazliwe usmiechy i ciete jezyki; prawie jak dorosli. Mary Katherine starala sie im 37 nastepowac matke juz prawie od trzech lat. Od tego dnia, kiedy zmarlaiona Archa, Nora, pamietnego czternastego grudnia 1982 roku. Po jej pogrzebie i spedzeniu zaledwie jednej samotnej nocy w swoim starym nowojorskim mieszkaniu, cala szostka przeniosla sie do bedacego iv posiadaniu rodziny Carollow wiejskiego domu w Riverdale. Dom ?tal zamkniety i zabity deskami, odkad zmarli rodzice Archa, w 1980 i 1981 roku. Mary Katherine natychmiast przemeblowala dom. Urzadzila sobie nawet na przestronnym strychu wspaniala pracownie malarska. Dobrze przynajmniej, ze dzieci znalazly sie dalej od centrum Nowego Jorku. Nagle otoczyla ich wielka, swobodna przestrzen i swieze powietrze. Zycie w Riverdale mialo niewatpliwie wiele plusow. Rodzina Carollow posiada- la tu prawie wszystko, co potrzebne... brakowalo tylko matki. Arch nie pozbywal sie starego, czynszowego mieszkania przy Riverside Drive. Czasami nawet tam nocowal, kiedy musial pracowac w miescie przez caly weekend. Nie zylo im sie wspaniale, ale przeciez moglo byc jeszcze o wiele gorzej. Zwlaszcza bez Mary K. -Mam dla ciebie kilka waznych wiadomosci - oznajmila rzeczowo siostra. - Mickey mowi, jesli moge to tak w skrocie ujac, ze za duzo pracujesz i za slabo sie od tego wykrecasz. Clancy powiedzial, ze jezeli w ten weekend nie pobawisz sie z nim prawdziwa pileczka, zamiast grac w komputerowy baseball, to cie zabije. Tak sie doslownie wyrazil. Co jeszcze... ach, prawie zapomnialam: Lizzie postanowila, ze zostanie prima- balerina. W semestrze wiosennym zajecia w Joliere School beda kosz- towac od trzystu dolarow w gore za lekcje, tatusiu. -To wszystko? -Mairzy Doats kazala przekazac ci ogromnego calusa i rownie wielki i mocny uscisk. -To jest prosta, bezposrednia dziewczyna! Szkoda, ze nie moze na zawsze pozostac szesciolatka. -Arch? Co sie stalo na Wall Street? Ten atak - niepokoilam sie -Nie wiem. Juz pozno, po co teraz o tym mowic? Caroll pragnal odsunac od siebie cala te sprawe, do chwili, kiedy bedzie mial sile sie nia zajac. Z cala pewnoscia, do rana mu nie umknie. Potarl zmeczone powieki. Przed oczami stawaly mu drazniace obrazy - Libanski Rzeznik, twarz wlasciciela Sindbad Stara, wozy strazackie i ka- retki uwijajace sie po Wall Street... Schylil sie i zdjal dziurawe tenisowki. Sciagnal splowiala kurtke. Wyczerpanie spowodowalo, ze teraz przezywal cos w rodzaju drzemki na jawie. Poszedl do duzej lazienki na pietrze i odkrecil kran do konca, Z wyszczerbionej i podrapanej fajansowej wanny uniosly sie kleby goracej pary. Arch zrzucil z siebie reszte brudnych lachow wloczegi i owinal talie puszystym, kapielowym recznikiem. 38 Szybkie spojrzenie w lustro... w porzadku. Nadal mial metr osiem-dziesiat piec wzrostu, byl dobrze zbudowany i umiesniony. Mial mila twarz, nawet jezeli troche pospolita. Taka, jaka maja zwyczajni ludzie. Podczas gdy wanna napelniala sie woda, Arch zszedl do kuchni i otworzyl zimna puszke schlitza. Mary Katherine kupila mu to piwo, zeby "mial odmiane". W rzeczywistosci, probowala go chronic przed rozpiciem. Caroll zabral trzy puszki i wrocil do lazienki. Zdjal recznik i powoli zanurzyl sie w rozkosznej, goracej wodzie. Saczyl schlodzone piwo; powoli, zaczal sie uspokajac. Kapiel byla dla Archa czyms w rodzaju seansu psychoterapeutycznego, stanowila metode dojscia do siebie, ulozenia w glowie wszystkich spraw. Ciepla woda i mydlo, to jedyna terapia, na jaka mogl sobie pozwolic. Zaczal myslec o Norze. Cholera. Zawsze wieczorem, kiedy wracal z pracy... to byl kiedys ich czas. Pustka, jaka czul od chwili jej smierci, byla nie do zniesienia. Otaczala go z wszystkich stron i powodowala przygnebiajace uczucie niemej, niewyslowionej tesknoty... Zamknal oczy. Widzial jej twarz, jakby przed nim stala. Och, Nora, kochanie... Jak moglas zostawic mnie w taki sposob? Samego, z dziecmi; zmuszonego do stawiania czola temu szalonemu swiatu... Nora byla najlepszym czlowiekiem, jakiego w zyciu poznal. Tak po prostu; nie dalo sie tego wyrazic lepiej. Byli wspaniale dobrana para. Ona - pelna ciepla; potrafila zarowno zastanawiac sie nad zyciem, jak i cieszyc sie nim i dawac radosc. Fakt, ze sie nawzajem odnalezli przekonal Carolla, ze prawdopodobnie istnieje cos takiego jak przezna- czenie. Niepodobna, zeby swiat kierowal sie tylko przypadkiem, slepym losem. Dziwne sa koleje ludzkiego zycia i smierci... Kiedy Arch dorastal, chodzil do jednego z nowojorskich liceow, a potem do college'u Notre Dame w South Bend. W glebi serca bal sie wowczas, ze prawdopodobnie nigdy nie znajdzie kogos, kto go pokocha. To byl dziwny, nieokreslony lek; zdawalo mu sie, ze tak jak niektorzy rodza sie ze zdolnosciami muzycznymi czy plastycznymi, on mial wrodzo- na sklonnosc do przebywania w samotnosci. A potem znalazla go Nora. To byl absolutny cud. Odkryla go drugiego dnia studiow na wydziale prawa na uniwersytecie stanu Michi- gan. Od razu, juz od pierwszej randki, Arch byl przekonany, ze nigdy nie pokocha kogos innego, ze nie bedzie takiej potrzeby. Przez cale dotych- czasowe zycie nie czul sie jeszcze tak dobrze dzieki drugiej osobie. Nigdy nie przezyl uczucia chocby porownywalnego z tym, jakie laczylo go z Nora. Ale Nora juz dawno odeszla. Prawie trzy lata temu, na oddziale onkologii nowojorskiego szpitala. Wesolych Swiat, rodzino Carollow - wasz przyjaciel, Bog... 39 -Jestem tylko dzieckiem, Arch - szepnela, po tym jak dowiedziala sie,ze wkrotce umrze. Miala wtedy trzydziesci jeden lat, o rok mniej niz on. Caroll powoli saczyl slabiutkie piwo. Przypomnial sobie piosenke: "...Piwo, z ktorego zaslynelo Milwaukee, zrobilo ze mnie wrak". Zdawal sobie sprawe, ze od czasu smierci Nory probowal jak gdyby popelnic powolne, ale skuteczne samobojstwo. Za duzo pil, odzywial sie niezdro- wo, podejmowal niepotrzebne ryzyko w pracy. Nie chodzilo o to, ze nie widzial calego problemu; rozumial go doskonale. Nie robil tylko niczego, zeby powstrzymac swoj zjazd po rowni pochylej. Byl jak szalony narciarz, ktory zamierza zabic sie na ktoryms z niebezpiecznych stokow. Wygladalo na to, ze juz mu na niczym nie zalezy. Arch Caroll, znany w miescie jako twardy gliniarz i czesto cytowany cynik, siedzial teraz w wannie, w ktorej plywala jedna z gumowych zabawek jego dzieci. Dzieciaki zachwycaly go i zdumiewaly zarazem. Dlaczego wiec tak slabo ostatnio dawal sobie rade z zyciem? Kusilo go, zeby je obudzic. Wyjsc z nimi na wielki trawnik za domem i pojezdzic na sankach; w srodku nocy. Pobawic sie pilka z Mickey Kevinem. Nauczyc Lizzie gietkosci ruchow, zeby zostala mala baletnica. Nagle Arch nastawil uszu. Wydalo mu sie, ze slyszy jakies glosy. Trzasnely drzwi. W holu rozlegly sie glosne kroki, zatrzeszczala, jak zwykle, podloga. Dzieci wstaly! Caroll usmiechnal sie szeroko - wlasnie to bylo mu teraz potrzebne. Ktos delikatnie zapukal do drzwi lazienki. To na pewno Lizzie albo Mickey; probuja byc grzeczne. Zaraz rozlegna sie ich wesole okrzyki i smiechy. -Entrez. Wchodzcie, male potworki - zawolal pieszczotliwie. Drzwi otworzyly sie powoli. Arch przygotowal rece, zeby ochlapac wchodzace dzieci woda. Pohamowal sie w sama pore. W drzwiach stal mezczyzna w dlugim, czarnym plaszczu, okularach, bialej koszuli i eleganckim krawacie w paski. Caroll nie znal go. -Przepraszam, sir - odezwal sie przybysz. -Kto pana tu wpuscil? Kim pan jest, do cholery? - zdumial sie Caroll. Nieznajomy wygladal jak jakis bankier czy pracownik biura maklers- kiego. Wyslawial sie bardzo oficjalnym tonem, udajac ze nie widzi malej, zoltej kaczuszki, plywajacej po wodzie. Na jego waskich ustach nie pojawil sie najmniejszy cien usmiechu. -Wpuscila mnie panska siostra. Przepraszam za wtargniecie i za to, ze niepokoje pana w domu i to w taki sposob. Jednak chcialbym, zeby sie pan ubral i poszedl ze mna, panie Caroll. Prezydent chce sie z panem spotkac, jeszcze dzisiaj. 5 Waszyngton Juz goracego lata 1961 roku John Kennedy przyznal doradcom, ze stresy, jakie nioslo sprawowanie prezydentury postarzyly go o dziesiec lat. Powiedzial wtedy, ze to samo stanie sie z kazdym, kto obejmie najwyzszy urzad w najpotezniejszym panstwie wolnego swiata. W Justin Kearney, czterdziesty pierwszy prezydent Stanow Zjednoczo- nych, szedl wlasnie szybkim krokiem przez wyscielane miekkimi chod- nikami, pograzone w polmroku korytarze na drugim pietrze Bialego Domu. Odczuwal to samo, co kiedys stwierdzil Kennedy. Ostatnio Kearney zaczal nawet watpic w znaczenie motywow, jakimi kierowal sie w zyciu, aby osiagnac zajmowane stanowisko. Sens jego piastowania wydawal mu sie takze niejasny; nieprzekraczalne granice prezydenckich kompetencji dzialaly na Kerneya wybitnie zniechecajaco. Justin Kearney mial zaledwie czterdziesci dwa lata. Byl najmlodszym prezydentem Stanow Zjednoczonych w calej ich historii Kennedy byl w chwili obejmowania urzedu starszy o miesiac - i pierwszym weteranem wojny w Wietnamie, jaki zasiadl w Bialym Domu. O pierwszej piecdziesiat, w nocy z piatku na sobote, prezydent wszedl do sali konferencyjnej, w ktorej zbierala sie Rada Bezpieczenstwa Narodowego. Zebrani, wsrod nich takze Archer Caroll, powstali z sza- cunkiem. Caroll patrzyl, jak Kearney zajmuje zwyczajowo miejsce na szczycie ciezkiego, debowego stolu. Podczas dotychczasowych trzech wizyt w Bia- lym Domu, Arch nie widzial jeszcze prezydenta tak zaniepokojonego. -Chcialbym na poczatku podziekowac panstwu serdecznie za to, ze stawiliscie sie tutaj tak szybko. - Obciagnal nieco pognieciona, granatowa * marynarke. - Chyba wszyscy panstwo sie znaja; moze poza jednym, dwoma wyjatkami... Pani, ktora siedzi pomiedzy Billem Whittiercm a Mortonem Atwaterem to Caitlin Dillon. Caitlin jest przewodniczaca Komisji Papierow Wartosciowych. Sadze ze jest najbardziej kompetentna osoba na tym stanowisku od czasow samego Jamesa Landisa. 41 -Ten pan na koncu stolu, z prawej, w brazowej kurtce sztruksowej,to Arch Caroll. Pan Caroll kieruje wydzialem antyterrorystycznym agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. - Prezydent oblizal nerwowo wa- rgi, rozgladajac sie wsrod zebranych. Najpierw poproszono o raport komisarza Michaela Kane'a z nowojo- rskiej policji. -Obecnie nasi ludzie przeszukuja ruiny wszystkich budynkow, jakie zaatakowano. Mamy tam takze druzyny sapersko-gasnicze. Zdazyli juz ustalic, ze Wall Street 30, a takze Bank Federalny zostaly powaznie uszkodzone i groza zawaleniem sie w kazdej chwili. Juz na podstawie pobieznych ogledzin skutkow eksplozji widac, ze spowodowali je profes- jonalisci. Przeprowadzili swoje zamierzenia bardzo skutecznie. Wszystko zostalo z gory zaplanowane z absolutna precyzja. Nastepnym mowca byl Claude Williams z wojsk inzynieryjnych. -W kazdym z zaatakowanych miejsc widac niezwykla dbalosc o wszystkie detale - i to wlasnie bardzo nas niepokoi. Wysadzenie w powietrze mola, sposob poinformowania FBI, szczegolowa znajomosc poszczegolnych budynkow w dzielnicy finansowej. Jeszcze nigdy nie widzialem czegos podobnego. Prosze panstwa, nie chce dla wiekszego efektu przesadzac, tylko szczerze powiem: wydaje sie, jakby na Wall Street uderzyla dobrze zorganizowana armia. Jak gdyby ktos rozpoczal tam z nami wojne. Jako kolejny zabral glos Walter Trentkamp z FBI. Byl on dlugolet- nim, bliskim przyjacielem ojca Archa. Jego rekomendacja pomogla nawet mlodemu Carollowi otrzymac pierwsza prace w policji. Teraz Arch nachylil sie, zeby uwaznie wysluchac, co Walter ma do powiedzenia. -Zgadzam sie z panem Kane - zaczal Trentkamp, niskim, budzacym respekt glosem. - Akcja terrorystow nosi znamiona profesjonalnej opera- cji wojskowej. Ladunki wybuchowe zostaly podlozone w takich miejscach, zeby spowodowac mozliwie najwieksze uszkodzenia. Nasi specjalisci po- dziwiaja wrecz tych skurczybykow. Cale przedsiewziecie zostalo dokladnie przemyslane. Ja takze nie spotkalem sie w swojej praktyce z terroryzmem na podobnym poziomie. Planowanie i organizacja ataku musialy zajac miesiace, jesli nie lata. Kto mogl to zrobic? OWP? IRA? Czerwone Brygady? Mysle, ze wkrotce sie dowiemy. W koncu sie z nami skontaktuja. Przeciez czegos chca - nikt nie posuwa sie do tak drastycznych krokow nie majac w zamysle jakichs zadan. - Trentkamp wzruszyl ramionami i rozejrzal sie po powaznych, zaklopotanych twarzach zebranych. - Innymi slowy, panowie, jak dotad, nie mam nic konkretnego. Kazdy z obecnych byl kolejno proszony o wypowiedzenie sie w spra- wie; poczawszy od sekretarza obrony az do przedstawicielki Komisji Papierow Wartosciowych, pani Dillon. Wszyscy mowili krotko. Mimo iz Caitlin Dillon nie miala nic specjalnego do dodania, zwracala uwage 42 zwiezloscia formulowania mysli i plynnoscia wypowiedzi. Caroll nie mogloderwac od niej oczu, kiedy mowila. -Arch, jest pan tu z nami? Usmiechnal sie, zawstydzony i wstal, zeby przemowic. Znane mu w wiekszosci twarze zwrocily sie w jego kierunku; wszyscy byli przy- gnebieni i raczej obojetni. Caroll wygladal, jak zwykle, niezbyt elegancko. Jego za dlugie wlosy i proste ubranie sprawialy, ze robil wrazenie jakiegos tajnego informatora albo policjanta zajmujacego sie sprawa zwiazana z narkotykami. Mial wyrazista twarz; jego ciemne oczy patrzyly zywo, mimo ze byl teraz bardzo zmeczony. Zastanawial sie przed wyjsciem, czy nie zalozyc swoje- go eleganckiego garnituru, kupionego w domu towarowym Barneysa, ale zmienil zdanie. Jak to radzil Thoreau? Wystrzegaj sie wszystkich przedsie- wziec, ktore wymagaja od ciebie nowych ubran... jakos tak. Kilku z obecnych znalo Archa, a przynajmniej o nim slyszalo. Mial opinie nowoczesnego policjanta - stosujacego niekonwencjonalne metody pracy i nadzwyczaj skutecznego. Uwazano, ze oddzial, ktorym kierowal, wzbudza postrach wsrod terrorystow, ktorzy musieli sie dobrze zastano- wic, czy uda im sie przeprowadzic jakakolwiek akcje na terenie Stanow Zjednoczonych. Archa Carolla okreslano takze czasem jako czlowieka trudnego, byl zbyt silny, zeby pozwalac, aby kierowali nim politycy, i bywalo, ze lubil miec wlasne zdanie. Poza tym, coraz czesciej przezywano go irlandzkim pijakiem. Taka reputacja nie zaszkodzilaby mu w jego dawnej pracy, w nowojorskiej policji; jednak w kregach zblizonych do rzadu z pewnoscia nie byla dobrze widziana. -Sprobuje mowic krotko - zaczal lagodnym glosem Arch. - Przede wszystkim uwazam, iz nie mozemy jeszcze stawiac tezy, ze ataku dokonala jakas zorganizowana, znana nam struktura. Jesli jednak tak jest, to prawdopodobnie oznacza to jedna z dwoch - albo mamy do czynienia z Rosjanami i ich GRU, ktore moze dzialac za posrednictwem Francois Monserrata i jego siatki, albo tez zamachu dokonali terrorysci wyslani z Bliskiego Wschodu czy przynajmniej stamtad finansowani. Nie sadze, aby ktokolwiek inny mial odpowiedni potencjal organiza- cyjny, mozliwosci techniczne, pieniadze i zdyscyplinowanych ludzi, zeby przeprowadzic tak zlozona operacje. - Spojrzenie Carolla wedrowalo po sali. Dlaczego jego wlasne slowa wydawaly sie tak malo znaczace? - Wszystkich pozostalych mozemy wykreslic z listy podejrzanych. - To powiedziawszy, usiadl. Walter Trentkamp podniosl palec, po czym odezwal sie ponownie: -Gwoli ogolnej informacji; zorganizowalismy na Wall Street grupe dochodzeniowa. Rezyduje w budynku Gieldy, ktory ulegl niezbyt wielkim zniszczeniom. Ktos z nowojorskiej policji rzucil juz prasie haslo "Wall Street, numer trzynascie". Tak zatem nazwiemy nasza kwatere glowna. 43 Scisle rzecz biorac, takiego adresu nie ma. Gielda Papierow Wartos-ciowych znajduje sie przy Wall Street, ale ma adres od Broad Street. To moglby byc zly omen - popelnilismy juz pierwszy blad, zanim w ogole rozpoczelismy sledztwo. Prawie wszyscy rozesmieli sie, ale kazdy rozumial, ze sytuacja wcale nie jest zabawna. Z pewnoscia, do chwili zakonczenia sprawy, czeka ich jeszcze wiele i to naprawde powaznych trudnosci i bledow nie do unik- niecia. Numer trzynasty po prostu swietnie to ilustrowal. Prezydent wstal po raz drugi. Na jego twarzy malowalo sie wy- czerpanie, wywolane napieciem, wypadkami ostatniego dnia. Kearney nie wygladal juz jak mlody, energiczny, przystojny senator, ktory dwa lata temu odniosl sukces w kampanii prezydenckiej. Byl po prostu przepracowany. -Musze wyjasnic jeszcze jedna sprawe - odezwal sie. - Niech to, co teraz powiem, pozostanie miedzy nami. - Przerwal i rozejrzal sie po twarzach najblizszych doradcow. - Od kilku tygodni do Bialego Domu, to znaczy do wiceprezydenta Elliota i do mnie, naplywaja wiarygodne informacje wywiadu na temat powaznego zagrozenia z zewnatrz. Byc moze jest w to zamieszany nieuchwytny Francois Monserrat. Kearney przerwal, zeby sie troche uspokoic. Nazwisko Monserrata pobudzilo umysl Carrolla. "Nieuchwytny" to doprawdy zbyt slabe okres- lenie. Czasami Arch zastanawial sie nawet, czy Monserrat w ogole istnieje czy tez jest to tylko kryptonim, ktory przybierala cala grupa wspol- pracujacych ze soba ludzi. Jednego dnia terrorysta byl we Francji, drugiego juz w Libii. Meldowano, ze odnaleziono go w Meksyku, podczas gdy ktos inny w tym samym czasie widzial go wysiadajacego z pasazers- kiego samolotu w Pradze. Prezydent ciagnal dalej: -Nasz wywiad dowiedzial sie, ze kraje produkujace rope naftowa, zarowno Bliskiego Wschodu, jak i Ameryki Poludniowej, powaznie roz- wazaja wspolne uderzenie na nasz rynek papierow wartosciowych. Ta akcja ma byc jedynie odwetem za, jak to nazywaja, zlamane obietnice, a nawet jawne defraudacje, jakich rzekomo dopuszczaja sie nasze banki i domy maklerskie. Eksporterzy ropy mieli nadzieje na wywolanie przy- najmniej krotkoterminowej paniki, z ktorej jedynie oni skorzystaja. Czy te pogloski maja cos wspolnego z wydarzeniami minionego dnia? Jak dotad, nie wiem. Obawiam sie jednak, ze byc moze stoimy u progu istotnego kryzysu ekonomicznego o miedzynarodowym zasiegu. Prosze panstwa, nie bedzie przesada, jesli zalozymy i przygotujemy sie na ewentualnosc glebokiego krachu na swiatowych gieldach; moze on nastapic juz w poniedzialek, kiedy, jak sadze, zostana one otwarte. Kearney patrzyl swoimi niebieskimi oczami po zebranych, starajac sie ich przekonac o powadze sytuacji. 44 -Byc moze wkrotce poznamy sprawcow wieczornego ataku na WallStreet. Musimy dowiedziec sie, jak go przeprowadzili i dlaczego. Co chcieli osiagnac przez te szalona destrukcje? Carrollowi szumialo w glowie, a oczy piekly go niemilosiernie. Byla za piec trzecia w nocy. Wychodzil wlasnie z sali konferencyjnej Rady Bezpieczenstwa Narodowego. Inni uczestnicy zebrania takze wygladali na wyczerpanych i zasmuconych. Arch ruszyl juz po skrzypiacych, choc wylozonych grubym chodni- kiem schodach, kiedy poczul, ze ktos opiera mu dlon na ramieniu. Przestraszyl sie. Odwrocil glowe i zobaczyl spokojnego jak zwykle Wal- tera Trentkampa. -Probujesz mnie unikac? - Trentkamp potrzasnal glowa jak ojciec, ktory chce skarcic syna w najlagodniejszy z mozliwych sposobow. - Co u ciebie? Dawno cie nie widzialem. Mozemy chwile porozmawiac? -Witaj, Walterze. No, jasne. Moze wyjdziemy na dwor? To powinno nas troche otrzezwic. Po paru chwilach obaj mezczyzni szli obok siebie, w porannej mgielce, jaka zaczela tworzyc sie nad Pennsylvania Avenue. Niebo zasnuwala ciemnoszara warstwa chmur, przykrywajac stolice jak dach jakiegos mauzoleum. W oddali majaczyl pomnik Waszyngtona. -Ostatnio za rzadko widuje twoja sympatyczna facjate. Chyba osta- tni raz spotkalismy sie jeszcze zanim przeprowadziliscie sie z dzieciakami do domu rodzicow. -Tak, nam tez ciebie brakuje. Wiesz, na poczatku bylo nam tam jakos tak... dziwnie. Ale teraz jest juz dobrze; to na pewno byl sluszny krok. Dzieci mowia, ze to ich dom "na wsi". Zdaje im sie, ze mieszkaja na jakiejs farmie, jak w Nebrasce. -Wspaniali malcy. Mary Katherine to takze skarb. - Walter zawahal sie chwile, po czym zapytal: - A ty, jak sie miewasz? To o ciebie sie martwie. Carroll poczul sie tak, jakby rozmawial z rabinem, w dodatku pracuja- cym w policji. -Jakos sie trzymam. Wszystko w porzadku. Wlasciwie, swietnie mi idzie. - Wzruszyl ramionami. Trentkamp potrzasnal glowa o siwych, przystrzyzonych wlosach. Widac bylo, ze nie da sie zwiesc. Arch poczul sie nieprzyjemnie. Walter, stary policyjny wyga, potrafil przejrzec kazdego. Czlowiek czul sie przy nim taki... przezroczysty. -Nie wydaje mi sie, Archerze. Chyba wcale nie wiedzie ci sie swietnie. Caroll zesztywnial. -Nie? No coz, przykro mi. A tak myslalem. -Nie swietnie, ale nawet zle. Kraza prawdziwe legendy o twoich nocnych popijawach. O tym, ze podejmujesz niepotrzebne ryzyko. Za duzo sie o tobie mowi w policji. Tego bylo juz za wiele. Nie o tej porze. Nawet jesli tym, ktory mu dokuczal, byl czlowiek, ktorego jeszcze maly Arch nazywal wujkiem Walterem. Caroll zjezyl sie. -Czy to wszystko, rabbi? Czy dlatego chciales mnie widziec? Trentkamp zatrzymal sie. Polozyl mu reke na ramieniu i scisnal go lekko. -Chcialem porozmawiac z synem starego przyjaciela. I pomoc mu, jesli tylko bede w stanie. Arch odwrocil zmeczone oczy, unikajac wzroku dyrektora FBI. Za- czerwienil sie. -Przepraszam. Chyba troche sie zmeczylem. -Zmeczyles sie. Wiem, ze nie jest ci latwo, od czasu, kiedy zmarla Nora. Wiesz, ze zaczyna ci grozic wyrzucenie z jednostki w DIA? Wszystkim podobaja sie rezultaty, ale nie styl twojej pracy. Rozwaza sie zastapienie ciebie kims innym. Podobno moze to byc Matty Reardon. Carroll poczul, jak gdyby ktos uderzyl go w twarz. Gdzies w glebi czul, ze zbliza sie ta chwila. -Reardon - to swietny pomysl. Bardzo fajny facet. Kropka. -Arch, daj spokoj. Probujesz zwodzic kogos, kto zna cie od trzydzies- tu pieciu lat. W DIA nie ma nikogo, kto bylby w stanie cie zastapic. Carroll skrzywil sie, po czym zakaszlal, niczym Krolik. -Juz dobrze, cholera. Przepraszam cie, Walterze. Wiem, o co ci chodzi. -Wszyscy rozumieja, co przezywasz. I ja tez to rozumiem. Prosze cie, uwierz mi, Archerze. Kazdy chcialby ci pomoc... Poprosilem, zebys mogl zajac sie ta sprawa. Musialem. Carroll wzruszyl swoimi szerokimi ramionami. Czul sie jednak do- tkniety. Nie wiedzial, ze opinia o nim jest az tak zla; moze stracil ja takze i w oczach Waltera Trentkampa. -Nie wiem, co powiedziec. Naprawde. Nie przychodzi mi nawet do glowy zaden irlandzki zart, rodem z Bronxu. Nic, i tyle. -Porozumiewaj sie ze mna w tej sprawie, dobrze? Zawiadom mnie, kiedy czegos sie dowiesz, okay? Po prostu, nie rob tego sam. Mozesz mi to obiecac? - zapytal Trentkamp. Arch powoli przytaknal. -Obiecuje. Walter postawil kolnierz. Szli tak przez mgle; obaj wysocy, silnie zbudowani. Wygladali jak ojciec i syn. -To dobrze - powiedzial w koncu Trentkamp. - Naprawde swietnie, ze cie mamy. Jestes nam potrzebny, zeby znalezc tego skurczybyka. Masz okazje, zeby dac z siebie wszystko, Archerze. 6 ManhattanO szostej rano, w sobote piatego grudnia, pomazane kolorowymi graffiti wagony metra do Siodmej Alei tlukly sie glosno po szynach, zblizajac sie do stacji Van Cortland Park. Nowojorskie koleje podzie- mne byly w fatalnym stanie. Ten konkretny sklad wagonow przypo- minal raczej przedmiot publicznej hanby niz srodek transportu publi- cznego. Pulkownik David Hudson usiadl ciezko na niewygodnym, metalowym siedzeniu. Mial na sobie jak zwykle ubranie tak proste, zeby nie zwracalo niczyjej uwagi. Wszystko, co nosil, bylo szare albo bure. Wiedzial, ze nie jest to wystarczajace przebranie, gdyz ludzie i tak mu sie przy- gladali. Zawsze patrzyli na pusty rekaw plaszcza, w miejscu, gdzie powinna byc reka. Podczas gdy pociag pracowicie toczyl sie na polnoc, Hudson czul na przemian to fale goraca, to znow zimne dreszcze. Pulkownik znajdowal sie myslami zupelnie gdzie indziej. Ogarnely go wspomnienia; probowal dokladnie odtworzyc dlugie godziny spedzone w Wietnamie na jednej z placowek wartowniczych. Jego zmysly byly wtedy wyostrzone w najwyz- szym stopniu. Podnosil glowe i nasluchiwal, obserwowal, nie ufal nikomu poza soba samym. Wlasnie teraz powinien zachowywac sie dokladnie tak samo: zachowac jasnosc mysli, miec pelne zaufanie do siebie. Chyba nic innego w zyciu nie ekscytowalo go bardziej. Od Czternastej Ulicy, kiedy wsiadl do nieprzyjemnego wagonu, po- przez stacje przy Trzydziestej Czwartej, Czterdziestej Drugiej i Piecdziesia- tej Dziewiatej, Hudson przezywal na nowo pierwsze dni spedzone w wiet- namskim obozie jenieckim. Natretnie krazyla mu w myslach melodia starej piosenki Doorsow, "Moonlight Drive". Hymn epoki. Pamietal oboz La Hoc Noh, jak gdyby byl tam dzisiaj. A przede wszystkim, jak zywy przed oczami stawal mu czlowiek zwany Jaszczurka. 47 Oboz jeniecki La Hoc Noh, Wietnam Polnocny, lipiec 1971Kapitan David Hudson, krancowo wyczerpany psychicznie, czul kaz- de, najdrobniejsze uderzenie, wyczuwal nawet najmniejsze kamyczki pod stopami. Czterech straznikow na wpol nioslo, na wpol ciagnelo go do krytej strzecha chaty w srodku obozu La Hoc Noh. W oslepiajacym bialym swietle azjatyckiego slonca, mruzac oczy, Hudson patrzyl na walace sie bambusowe sciany i zniszczona polnocno- wietnamska flage. Dowodztwo obozu. David, mlody oficer, niegdys silnie umiesniony, elegancko ostrzyzony, wyprostowany, dumny, wygladal teraz nad wyraz zalosnie. Mial pomarsz- czona, ziemista, niemal zolta skore; jasne wlosy sterczaly mu w brudnych kepach, jak gdyby ktos probowal mu je wyrywac. Rozumial, ze umiera i godzil sie z tym. Wazyl juz tylko okolo piecdziesieciu kilogramow; od miesiecy zalatwial sie jakims dziwnym^ zoltawym lajnem. Jego stan dawno przekroczyl zwykle wyczerpanie; zyl teraz w dziwnym, przypominajacym halucynacje swiecie; mial watpliwosci wobec wlasnych odczuc i spostrzezen. Wszystko, co dotad jeszcze posiadal kapitan David Hudson, to godnosc. Przyrzekl sobie, ze tego jednego sie nie wyrzeknie. Umrze przynajmniej z ta mala czastka siebie, ktora pozostanie nietknieta, ukryta gleboko, tam gdzie nikt nie zdola sie wedrzec z pomoca jakichkolwiek tortur. Dowodca obozu, nazywany Jaszczurka, czekal na niego wewnatrz chaty. Siedzial za niskim, koslawym stolem w zlowieszczej ciszy, przykuc- niety niczym czajace sie zwierze. Wygladal, jakby pozowal do fotografii, pod wirujacym bambusowym wentylatorem, ktory z trudem mieszal powietrze o temperaturze czterdziestu stopni. Hudson poczul nagle mdlosci, wywolane zapachem wietnamskiego jedzenia: zielonego chiii, czosnku, bczi, durianu i zepsutych, rzecznych krewetek. Zlapal sie za usta. Czul, ze zaczyna omdlewac. Nie! Nie moze na to pozwolic. Honor i godnosc! To wszystko, co pozostalo. Honor i godnosc utrzymywaly Hudsona przy zyciu. Powstrzymal sie juz nie dzieki sile fizycznej, ale sile woli. Straznicy wyprostowali go. Jego wiotkie cialo zwisalo im w rekach. Jeden z Wietnamczykow uderzyl go piescia w szczeke. Usta kapitana, wypelnila krew. Zaczal sie dlawic. -Ty... kap-tan Hud-son! - zaskrzeczal nagle oficer jak egzotyczne ptaszysko. Spojrzal w wymiety notes, ktory zawsze* ze soba nosil. Uderzyl palcami w otwarta strone. -Ho-ho. Dwa-scia szesc lat. Wiet-nam, La-os, od szesc-dziewiec rok! Jestes szpieg! Ty zbojco! Za-bojco! Skazac smierc, kap-tan! Straznicy puscili Hudsona, a on upadl na klepisko, zasmiecone rybimi glowami i ryzem. 48 Umysl kapitana wirowal, wszystko krecilo mu sie przed oczami.Zrozumial tylko pare slow z tego, co powiedzial lamana angielszczyzna Wietnamczyk. "Wietnam... szpieg... zabojca... skazany na smierc." Wzrok Hudsona wedrowal po gladkiej, drewnianej powierzchni stolu. Znowu gra? Dlaczego oni wszyscy tak uwielbiali gry? Jaszczurka odchrzaknal obrzydliwie. Na jego twarzy pojawil sie obla- kanczy usmieszek. Szczeka Wietnamczyka rozwarla sie powoli. Kapitano- wi wydalo sie, ze widzi za obwislymi wargami Jaszczurki ruchliwy jezyk gada. Potrzasnal glowa, bezskutecznie probujac rozjasnic sobie nieco umysl, utworzyc chocby niewielki obszar rzeczywistosci. -Zagrasz? Zagrasz z mnie, Hud-son? Kapitan nie odrywal wzroku od gladkiego stolu, probujac odzyskac ostrosc wzroku. Mam grac z Jaszczurka? Stol wykonany byl chyba z prawdziwego tekowego drewna. To drogi, egzotyczny i piekny material. Wydawal sie zupelnie nie na miejscu w tej ohydnej, dusznej, wilgotnej chacie. Jeszcze silniej przyciagaly jego uwage setki wypolerowanych bialych i czarnych kamykow do gry; pieknie wykonanych. Byly okragle, wypukle po obu stronach. Przez chwile Hudsonowi przypomniala sie domowa kolekcja mar- murow. Maly, magiczny fragment dziecinstwa, ktore spedzil w Kansas, na farmie ojca. Lubili wtedy zbierac kamyki. Czy naprawde byl kiedys malym chlopcem? Szczerze mowiac, nie byl tego pewien. Umrzec z god- noscia! Godnoscia! -Zagrasz o zycie, Ho? - zapytal Jaszczurka. Powierzchnia stolu podzielona byla prostopadlymi kreskami, ktore przecinaly sie, tworzac setki pol. Bylo 180 bialych kamykow i 181 czarnych. Za stosem czarnych spoczela dlon Jaszczurki. Oparl ja na pekatym karabinie. Jeden z dlugich zakrzywionych palcow Wietnamczyka nieubla- ganie stukal w stol. -Ty grasz. Zagrasz z mnie! Kto prze-grac - smierc! Kapitan patrzyl na stol, probujac sie skoncentrowac. Umrzyj godnie! Czego ten czlowiek od niego chcial? Hudson wiedzial, ze Jaszczurka potrafi zartowac tylko w okrutny sposob. Rowniez i tak mozna czlowieka torturowac. Czarne i biale kamyczki zdawaly sie poruszac same. Wirowaly, pelzly jak owady w zamglonym polu widzenia Hudsona. W koncu kapitan przemowil. Jego glos zabrzmial zdumiewajaco silnie, nawet buntowniczo. -Jeszcze nigdy nie przegralem partii go - powiedzial Hudson. - Graj, dupku! - Godnosc! 49 Manhattan, grudzien 1985Wagony metra zahamowaly halasliwie na kolejnej stacji. Peron ska- pany byl w nieprzyjemnym niebieskawym swietle. Paru pasazerow wa- gonu, ktorzy wstali o tak wczesnej porze, przygladalo sie tepo Hud- sonowi. Nawet kiedy spojrzalo sie na niego przypadkowo, widac bylo, ze jest to czlowiek, ktory w trudny do sprecyzowania sposob panuje nad otaczajacza go rzeczywistoscia, ktory wie, o co mu chodzi. Takie wrazenie wywoluja ludzie przyzwyczajeni do wydawania rozkazow. Nie swiadczyl o tym jednak jego wyglad zewnetrzny; sprawialo to spojrzenie pulkownika. Kiedy mierzyl wzrokiem innych, przewaznie nie wytrzymywali tego i odwracali sie. Hudson orientowal sie, ze wiekszosc Amerykanow byla jakby pozbawiona wewnetrznego skupienia, umiejetnosci panowania nad soba. Cywile nieustannie budzili rozczarowanie Hudsona. Byc moze za duzo od nich oczekiwal; w koncu, przypominal sobie, nie nalezy mierzyc ich wlasna miara. Na stacji przy Zachodniej Osiemdziesiatej Szostej do wagonu wsiadlo paru nowych, bezimiennych pasazerow. Byli to przewaznie starsi ludzie, biali, miedzy innymi drobni sklepikarze z Harlemu i Bronxu. Jeden z podroznych jednak wyraznie roznil sie wygladem od pozostalych. Mial okolo trzydziestu pieciu lat i kruczoczarne wlosy. Nosil brazowy, kaszmirowy plaszcz, jedwabny szalik, granatowe spodnie w kant, ele- ganckie polbuty. Sprawial wrazenie kogos, kto po raz pierwszy w zyciu wsiadl do metra i przejazdzka takim ruchomym slumsem wydaje mu sie zabawna. Usiadl obok Hudsona, natychmiast rozlozyl "New York Timesa" i zakaszlal glucho trzymajac dlon przy ustach. Po chwili, halasliwie zlozyl gazete. -Pisza o was na pierwszej stronie. Gratuluje - szepnal w koncu ostroznie mezczyzna, nazwiskiem Laurence Hadford. Jego glos byl jed- wabisty, niczym wystajacy spod plaszcza szalik. - Ogladalem caly spek- takl w wiadomosciach, najpierw o szostej wieczorem, potem o siodmej, o dziesiatej i jedenastej. Udalo wam sie ich absolutnie zaskoczyc. -Jak dotad wszystko idzie dokladnie po naszej mysli - przyznal Hudson. - Jednak najtrudniejsze zadania sa jeszcze przed nami. Praw- dziwy sprawdzian skutecznosci planu, poruczniku. -Mam nadzieje, ze przyniosl mi pan bozonarodzeniowy prezent? - Hadford nachylil sie blizej i pulkownik poczul cytrynowy zapach drogiej wody kolonskiej. -Tak. Dokladnie tak, jak ostatnio ustalilismy. Pulkownik rozejrzal sie, po raz pierwszy od chwili, kiedy wsiadl do pociagu. Oparl spojrzenie na niebieskich oczach i glupawym usmieszku Hadforda. Nie podobalo mu sie to, co widzial. Od samego poczatku, 50 zreszta. Ani teraz, ani w Wietnamie, kiedy Hadford byl zadufanymw sobie mlodym oficerem. Porucznika mozna bylo nazwac czlowiekiem o chlodnym usposobie- niu. Gladko ogolona twarz stanowila jakby bariere, chroniaca przed dostepem do jego wnetrza. Nagle Hudson pomyslal, ze gdzies w srodku Hadforda musza znajdowac sie brylki prawdziwego lodu. Ten facet zdolal juz zajsc bardzo wysoko; byl teraz jednym z udzialowcow duzej firmy inwestycyjnej z Wall Street i ciagle pial sie w gore. Pulkownik siegnal do wewnetrznej kieszeni i podal mu grubo wy- pchana, zolta koperte. Nie bylo na niej zadnego znaku ani napisu, na wypadek, gdyby na przyklad upadla. Koperta znikla za pola kaszmirowe- go plaszcza. -Jest tylko jeden maly problem. Ta kwota musi byc wieksza. - Hadford usmiechnal sie bez zazenowania. - Biorac pod uwage to, co sie stalo. Co zrobiliscie. Okazuje sie, ze wciagneliscie mnie w bardzo niebez- pieczny interes. Gdyby pan mi powiedzial, co zamierzacie. -Wtedy nie pomoglby nam pan. Mialby pan zbyt duze watpliwosci. Sralby pan ze strachu. -Przyjacielu, sram teraz ze strachu. Metro zakolysalo sie troche i, zwolniwszy nieco, wjechalo na stacje przy Sto Dziesiatej Ulicy. Sciany pokryte byly jaskrawymi, rzucajacymi sie w oczy graffiti. Przykuwaly uwage kazdego, kto tylko spojrzal na nie znad porannego "Daily News". Malo jednak kto je ogladal. -Uzgodnilismy sume, zanim jeszcze zrobil pan cokolwiek. Teraz dostal pan juz calosc, w sumie okragle pol miliona dolarow. - Hudson poczul gdzies w srodku dobrze znany sobie alarm. Tracil panowanie nad soba. - Informacje, jakich nam pan dostarczyl, cale zwiazane z tym ryzyko, to drobiazg, w porownaniu z olbrzymim zyskiem, ktory pan osiagnal. Hadford leciutko zacisnal zadbane, biale zeby. -Prosze, niech pan mi tylko nie mowi, jak dobrze mi zaplaciliscie. Wiem, jaki teraz jest wasz stan majatkowy. Macie tyle pieniedzy, ze nie wiecie, co z nimi zrobic. Pol miliona mniej czy wiecej to przeciez dla was drobnostka bez znaczenia. Coz wiec zaszkodzi, jesli dostane w sumie milion? Nie badzcie tacy skapi. Hudson zdolal zmusic sie do usmiechu. -Wie pan co, moze i ma pan racje. Biorac pod uwage cala sytuacje - coz znaczy pol miliona mniej? Zwlaszcza jesli zamierza pan zdobyc dla nas pare dalszych informacji. Nadal potrzebujemy panskiej pomocy. -Sadze, ze odpowiednia oplata zdolalaby mnie przekonac, panie pulkowniku. Hudson sprawdzil, ze nastepna stacja byla Sto Piecdziesiata Siodma. Zanim do niej dojechali, zaczeli omawiac nastepne dzialania Hadforda; dotyczyly rodzaju informacji, jakie potrzebne byly Zielonej Wstazce. 51 Za oknami pojawily sie obdrapane, wyblakle tablice z nazwa ulicy; lprzesunela sie czyjas ponura czarna twarz. Zazgrzytaly hamulce, a potem rozlegl sie syk. Ostatni pasazerowie wysiedli przy Sto Piecdziesiatej Siodmej. Ponury Murzyn nie wsiadal. Drzwi zasunely sie. Hudson i Hadford zostali sami. Pulkownik czul wewnetrzne napiecie. Krew pulsowala mu w zylach. Wszystkie jego zmysly byly wyostrzone do granic mozliwosci; postrzegal teraz rzeczywistosc z niezwykla jasnoscia i sila. Zupelnie jakby ktos oswietlil nagle otoczenie lukiem elektrycznym. -Przykro mi, Hadford. -Slucha... O Boze, nie! Podczas gdy pociag z turkotem ruszal, w reku Hudsona pojawil sie noz. Nie wiadomo skad; wydawalo sie to niemozliwe, gdyz dlugosc ostrza przekraczala pietnascie centymetrow, a trzonek mial jeszcze z dziesiec. Potezna klinga znikla w podbrzuszu Hadforda. Przebila kaszmirowy plaszcz, delikatne ubranie pod spodem, a potem, bez specjalnego wysilku, miekkie wnetrznosci i zacisniete w naglym skurczu miesnie. Prawie natychmiast, kapiace czerwienia ostrze pojawilo sie z powrotem. Jeszcze kiedy Laurence Hadford zsuwal sie z siedzenia, pulkownik wyciagnal z jego plaszcza ciezka koperte. Wywrocone oczy porucznika patrzyly teraz bez wyrazu w sufit. Jego cialem wstrzasnela seria konwulsji, po czym zwiotczalo. Umarl, gdzies pomiedzy stacjami Sto Piecdziesiata Siodma a Sto Szescdziesiata Osma. Hudson wyskoczyl z wagonu, kiedy tylko pociag sie zatrzymal. Trzasl sie caly. W glowie czul jakby przebiegajace blyskawice; widzial tez ciemne prazki czy strumyczki; przypominaly krew Hadforda. Po raz pierwszy, odkad zostal zolnierzem, zabil oficera z wlasnego oddzialu. Ale chciwosc Hadforda byla slabym punktem planu Zielonej Wstazki. Hudson instynk- townie wiedzial, ze kiedy w gre wchodzi chciwosc, pojawia sie w koncu niebezpieczenstwo zdrady. Nie mogl pozwolic sobie na takie ryzyko, gdyz w dalszych dzialaniach nie bylo juz miejsca na jakakolwiek pomylke czy czyjas slabosc. Kiedy pulkownik znalazl sie na Broadwayu, wsiadl do zatloczonego autobusu, jadacego na poludnie. Autobus posuwal sie do przodu, a tym- czasem Hudsonowi wydawalo sie, ze slyszy jak Jaszczurka skrzeczy na niego jak malpa. Wietnamczyk smial sie i smial, podczas gdy on uciekal w budzace sie miasto. Zem-sta! Prawie w godzine pozniej, spokojny juz David Hudson wysiadl z war- czacego autobusu na koncowym przystanku, na Columbus Circle, kolo New York Coliseum. Szczelnie owiniety w swoje szarobrazowe palto, ruszyl dalej na poludnie. Byl prawie pewien, ze mu sie przygladaja; niepokoilo go to. Anonimowosc. Potrzebna mu byla oslona anonimowosci. Pozadal jej. Zwlaszcza teraz musial utrzymac swoj image zwyklego nowojorskiego 52 taksowkarza. Konsekwencja byla tu konieczna. Nie wolno mu bylojednak takze zapomniec o tym, ze kiedys byl jednym z najlepszych na swiecie dowodcow Sil Specjalnych. Dotarl do hotelu Washington-Jefferson. Zajmowal tam pokoj na samym koncu ponurego korytarza na pierwszym pietrze. Mieszkal w tym samym pokoju od prawie pieciu tygodni; byc moze stanowilo to juz zbyt duze ryzyko. Ale polnocne okolice Times Sauare stwarzaly wspaniala atmosfere anonimowosci; byly tak dogodne dla owej niecodziennej pracy, jaka mial do wykonania. Szczegolnie zas nie chcial mieszkac zbyt blisko garazu Vets Cabs ani dzielnicy finansowej. Usiadl na krawedzi hotelowego lozka. Jego mysli powrocily jeszcze na chwile do Laurence'a Hadforda; wiedzial jednak, ze nie moze sobie pozwolic na rozmyslanie o jego smierci. Wpatrywal sie w stojacy na biurku telefon. W koncu postanowil zapomniec o poruczniku i wyna- grodzic sobie piatkowy sukces. Czekala go dobrze zasluzona przyjemnosc. Jego jedyna slabosc; ostatni zwiazek laczacy go z innymi ludzmi, jak czasami myslal. Podniosl sluchawke i wykrecil dobrze znany sobie numer. -Agencja Vintage, slucham. - Polaczenie bylo okropne, mimo ze zasieg rozmowy nie wykraczal poza Manhattan, a nawet bliska okolice. Ledwie slychac bylo slowa, posrod elektrostatycznych trzaskow. -Dzien dobry. Mowi David. Korzystalem juz z panstwa uslug. Moj numer - trzysta dwadziescia trzy. - Glos Hudsona byl, jak zwykle, delikatny, ale stanowczy. - Moge dokladnie opisac pomoc, jaka jest mi potrzebna. Powinna miec jakies metr szescdziesiat piec czy metr siedem- dziesiat wzrostu i wiek od dziewietnastu do dwudziestu szesciu lat. Place gotowka. Odczekal chwile, po czym podano mu godzine i imie dziewczyny. Powtorzyl: -Za trzydziesci minut. Ulica Zachodnia Piecdziesiata Pierwsza, nu- mer 318. Dziekuje bardzo. Czekam... Billie. Wlasnie minela jedenasta, kiedy Billie Bogan, podnoszac oczy na mrugajacy hotelowy neon wysiadla z taksowki na Zachodniej Piecdziesia- tej Pierwszej. Washington-Jefferson'? To niecodzienne miejsce. Nie przypominalo tych, w ktorych zwykle przebywali klienci agencji Vintage. Ludzie sukcesu, ktorzy mogli sobie pozwolic na sto piecdziesiat dolarow i wiecej za godzine, przebywajac w najpiekniejszych zakatkach Nowego Jorku. Billie wzruszyla w koncu ramionami i weszla do hotelu. Ze scian korytarza schodzila farba. Powiedziano jej, ze klient bedzie placil gotow- ka. Idac nedznie oswietlonym korytarzem pierwszego pietra, wylaczyla 53 pager, ktorymi poslugiwala sie agencja. Nadzwyczaj glupio by bylo,gdyby odezwal sie w samym srodku "sesji" z klientem. Ale Washington-Jefferson? Wzdrygnela sie mimowolnie. Zapukala do drzwi. Otworzyly sie prawie natychmiast. Zdumiala sie widzac czlowieka o tak milej powierzchownosci. Usmiechal sie cieplo, przyjemnie. Byl wysoki, szczuply... Wtedy zobaczyla pusty rekaw. Jej klient nie mial jednej reki. Nie zrobilo jej sie jednak specjalnie przykro. W tym mezczyznie nie bylo nic, co mogloby wzbudzac litosc; wrecz przeciwnie. Byl atrakcyjny, bezsprzecznie. Jego ulomnosc nie wydawala sie go klopotac. Patrzyl na Billie bez sladu skrepowania. Mial taka twarz jak ludzie, ktorzy duzo przebywaja na swiezym powietrzu. Pewnie byl jednym z tych pelnych zaufania do siebie typow, ktorzy uwielbiaja camping i wiedza, jak wiaze sie odpowiednie wezly i znajduje dobre miejsce na rozbicie namiotu. -Czesc. Mam na imie Billie. Jak sie dzisiaj czujesz? - Usmiechnela sie uprzejmie. - Jestes David, prawda? Pulkownik Hudson patrzyl na nia jeszcze przez pare sekund, zanim odpowiedzial. Byla jedna z najladniejszych prostytutek, jakie widzial. Miala wspaniale bardzo jasne, falujace geste wlosy, dlugie, szczuple nogi jak u modelki; nie byla jednak chuda i niepotrzebnie "wygladzona", jak to okreslal. Pod droga, jedwabna bluzka rysowaly sie jedrne piersi. Prosta spodnica opinala ksztaltne biodra; nosila ciemne ponczochy i pantofle na wysokim obcasie. Jej twarz zdawala sie laczyc w sobie egzotyczne piekno i pozorna niewinnosc, co bardzo podniecalo Hudsona. -Przepraszam - odezwal sie wreszcie. - Zapatrzylem sie, prawda? Wejdz. Jestes bardzo ladna. Piekna. Nie spodziewalem sie tak pieknej dziewczyny. Billie usmiechnela sie, jak gdyby jeszcze nigdy nie slyszala podobnych komplementow. Jej policzki zarozowily sie nieco. Niespodziewany rumie- niec objal takze szyje. -Przepraszam, nie zwrocilem uwagi, jakie masz nazwisko? -Jestem po prostu Billie. - Usmiechnela sie znowu. Wszystkie jej gesty byly bardzo naturalne. Dopiero teraz zwrocil uwage na jej akcent. Byla Angielka. Sadzac ze sposobu, w jaki wymawiala poszczegolne sylaby, byc moze pochodzila nawet z wyzszej warstwy spolecznej... Hudson objal szerokim gestem swoj spartansko urzadzony pokoj. -Wiem, ze to nie wyglada jak Plaza - powiedzial. - Jeszcze nie. Widzisz, pisze sztuke teatralna. Mam nadzieje, ze to miejsce da sie zakwalifikowac jako zacisze artysty? Billie zaczela sie powoli uspokajac. Facet byl sympatyczny w obejsciu; wydawal sie inteligentny. Informacja o sztuce teatralnej, prawdziwa czy nie, sprawila wrazenie calkiem naturalne. Usiadla delikatnym, niemal wstydliwym ruchem na krawedzi nie poscielonego lozka. Zupelnie jakby 54 byla prawdziwa dziewczyna Davida, jak gdyby nie zostalo z gory ustalo-ne, po co tu przyszla. Wpatrujac sie jej w twarz, Hudson ocenil, ze nie mogla miec wiecej niz dwadziescia piec lat. Byla niezwykle elegancka, nawet jak na agencje Vintage. -Bardzo lubie teatr - zaczela. - Kiedy tylko przyjechalam do Nowe- go Jorku, co srode spedzalam wieczory na Broadwayu. Kupowalam znizkowe bilety na Times Sauare albo w recepcjach hoteli. Widzialam "Smierc komiwojazera" z Dustinem Hoffmanem, "Torch Song", "Koty", "Glenglarry". Wszystko, na co zdolalam sie dostac. Mowiac, swobodnym ruchem odpiela pierwszy guzik bluzki, potem drugi. -Usiadziesz przy mnie? - spytala. Zabrzmialo to bardzo niewinnie. Usiadl i pocalowal ja delikatnie w policzek. Jego twarz rozkosznie owial zapach kosztownych perfum. -Powiedziales, ze jestem piekna. Chcialabym odwdzieczyc ci sie komplementem - jestes bardzo przystojny. Mam nadzieje, ze uda ci sie napisac dobra sztuke. Nadal w niewinny sposob, Billie rozpiela dwa srodkowe guziki koszuli Hudsona i wsunela pod nia obie dlonie. Mial miekkie wlosy na piersi, jego cialo bylo sprezyscie umiesnione. Dotyk Billie byl delikatny i cieply. Nagle stalo sie cos niecodziennego, prawie niezwyklego. Pulkownik Hudson zaczynal czuc. W jego wnetrzu odezwal sie ostry, alarmowy dzwonek. Dziewczyna byla jednak naturalna, zrelaksowana. Dotykala go w naj- lzejszy z mozliwych sposobow. Masowala czule, rozbierajac sie jednoczes- nie. Najpierw lagodnie splynela z niej jedwabna bluzka. Potem prosta, czarna spodnica. W koncu, Billie stala nad nim, majac na sobie tylko cienkie, ciemne ponczochy, podwiazki i pantofle na wysokim obcasie. Na zlocistej kepce jej wlosow blyszczala mala kropelka. Hudson poczul, jakby ? zaczal sie zapadac w materac. Znowu odezwal sie w nim wewnetrzny alarm. Patrzyl, jak oddycha - tak nieoczekiwanie piekna - a ona usmiechnela sie, widzac co zaczal robic. -Naprawde jestes piekna. -To ty jestes piekny. Jej piersi nabrzmiewaly zachecajaco. Hudson dotknal je delikatnie. badajac ich doskonala kraglosc, czule zaznajamiajac sie z jasnorozowymi wzgorkami. Wsliznela sie na niego, a jej jasne wlosy zaplonely aureola, od lampy wiszacej jej nad glowa. Zaczela kolysac sie w przod i w tyl, spokojnym, falujacym ruchem. Wszystko zdawalo sie takie latwe. Ostrzegawcze syg- naly zamilkly jak odlegla syrena, ktora powoli cichnie. Oddychala coraz szybciej i szybciej. Zamknela oczy, potem je ot- worzyla, usmiechnela sie lekko, znowu zamknela oczy... 55 Szybciej, szybciej, jeszcze szybciej. Hudsonowi przyszedl na mysl rytmjakiegos tanca. Bawil sie nia, kiedy jej ruchy przypominaly narastajaca fale morska. Dotykal ja, podczas gdy ona poruszala sie zgodnie z wlasnym rytmem. Nagle cale jej cialo zesztywnialo i zaczela opadac mu na piers. Szarpnela sie gwaltownie w tyl i znowu opadla. Jak gdyby przez jej szczupla figure przechodzily uderzenia pradu. Byl prawie pewien. Doszla do samego szczytu; konwulsje wstrzasaly nia cala. Ta ekskluzywna prostytutka z Vintage... ta piekna prostytutka przezy- wala orgazm. Billie. Po prostu Billie. Sygnaly ostrzegawcze w glowie Hudsona zadzwieczaly nagle jak setki policyjnych syren. Nie osiagnal orgazmu. Nie miewal go nigdy. 7 Arch Carroll lecial do Miami na pokladzie samolotu linii PeopleExpress. Nie bylo to mile; pierwszy samolot z Waszyngtonu na Floryde wystartowal tego dnia o 4.45 rano. Przez wieksza czesc podrozy za oknami samolotu panowala ciemnosc. Zaloga byla mloda i niedoswiad- czona; stewardesy chichotaly, kiedy informowaly pasazerow o pasach bezpieczenstwa i poduszkach powietrznych. Sprzedawaly zawiniete w ce- lofan kanapki, po dolarze sztuka. Czy People Express miala byc ta wschodzaca gwiazda rynku lotniczego, pragnaca przescignac TWA i American Airlines? Arch zamknal oczy. Probowal zapomniec o wszystkim, co dzialo sic tego ranka i poprzedniego wieczoru, nazwanego Czarnym Piatkiem. Okazalo sie to jednak niemozliwe. Nieustanne zagrozenie terrorem bylo codziennoscia w stolicach zachodniej Europy czy przepelnionych gettach metropolii poludniowoamerykanskich. Jeszcze do minionego piatku po- dobne rzeczy nie dzialy sie jednak na terenie Stanow Zjednoczonych. Do minionego piatku. Przed oczami Carrolla zaczely migac setki obrazow - plonaca Wall Street, przerazone twarze ludzi biegajacych w panice po ulicach, zalamany prezydent Kearney. Dlaczego wciaz przypominal sie Archowi widok prezydenta? Naprawde, zbyt wiele rzeczy spadlo nagle na glowe Carrolla. Na przyklad, ta nagla podroz do Miami. Pierwsza nadzieja na rozwiazanie tajemnicy Zielonej Wstazki nadeszla szybko. Wydawalo sie, ze niemal zbyt szybko. Sam znalazl slad, prze- gladajac materialy FBI i natychmiast podazyl na Floryde, wylatujac tam pierwszym samolotem. Otworzyl na chwile oczy i patrzyl wzdluz przejscia pomiedzy siedze- niami na dwie stewardesy, ktore szeptaly do siebie cos po cichu. Nastep- nym razem, kiedy sie ocknal, uplynela juz mniej wiecej polowa lotu, trwajacego w sumie dwie godziny i czterdziesci minut. Z wysilkiem podniosl sie z miejsca i powlokl do lazienki. , 57 Pasazerowie wygladali na zmeczonych i otepialych - wszyscy wstali i ,zbyt wczesnie, zeby ich organizmy zdolaly sie do tego przystosowac. Niektorzy czytali jednak gazety; ogromne tytuly donosily o ataku na 'i nowojorska dzielnice finansowa. Wielkie, czarne litery zapadaly przemoca w swiadomosc Carrolla. Pod ich prosta trescia Arch wyczuwal niewypo- wiedziane zagrozenie, siegajace daleko poza Wall Street, ku calemu zachodniemu swiatu, organizacji jego zycia i gospodarki. Kiedy juz znalazl sie w malej lazience, nabral wody w dlonie i zmoczyl sobie twarz. Potem wyjal z kieszeni spodni malutkie czerwone, plastikowe pudeleczko. Kiedy Nora zachorowala, trzymal w nim jej dzienna dawke valium, dilantinu i innych lekarstw. Teraz Carroll polknal mala zolta tabletke - lagodny srodek pobudzajacy. Wolalby obudzic sie z pomoca drinka - irlandzkiej whisky, podwojnej Krwawej Mary. Ale obiecal Walterowi Trentkampowi... Arch przygladal sie sobie, patrzac w przydymione lustro. Analizujac glebokie cienie pod oczami, myslal jednoczesnie o Zielonej Wstazce. Przeszukiwal wlasny umysl, niczym wielki katalog jakiejs biblioteki. Wiedza Carrolla na temat terroryzmu byla bardzo rozlegla. W pierwszym roku swojej pracy w DIA - agencji wywiadowczej Departamentu Obro- ny - zajmowal sie wylacznie szufladkowaniem informacji o terrorystach i ich roznorakiej dzialalnosci. Dobrze pamietal te pierwsze lekcje. Pod pewnymi wzgledami byl bardzo tradycyjnym i pedantycznym policjantem. Dotychczasowe dowody sugerowaly... co? Moze akcje kierowana przez ZSRR i ich GRU. Ale w jakim celu? Kadafi? Jesli tak, udalo mu sie siegnac bardzo daleko. Atak na Wall Street zostal zrealizowany wedlug niezwykle mozolnie ulozonego planu. Ludzie z Trzeciego Swiata, a zwla- szcza Arabowie, nie bywali zwykle az tak cierpliwi. Kubanczycy? Nie. IRA? Za malo prawdopodobne. Jacys zwariowani amerykanscy rewolucjonisci? Watpliwe. Kto zatem pozostawal? I przede wszystkim - dlaczego uderzyl? Jak mial sie do tego najswiezszy raport, ktory nadszedl z departamen- tu policji Palm Beach? Jeden z dzialajacych na Florydzie baronow narkotykowych opowiadal o ataku na nowojorska dzielnice finansowa o dzien wczesniej, zanim nastapil. Wymienil nawet nieznany nikomu kryptonim - Zielona Wstazka! Jakim cudem ow czlowiek, nazwiskiem Diego Alvarez, wiedzial o Zie- lonej Wstazce? Co moglo go z nimi laczyc? To zdawalo sie nie miec sensu, podobnie jak wszystko, co zdarzylo sie w zwiazku z cala sprawa. Slad nie wydawal sie prowadzic w zadnym kierunku, w ktorym chcialby zmierzac Carroll. A juz na pewno nie mial zamiaru znalezc sie w poludniowej Florydzie, o tak nieludzkiej porze. Arch przetarl oczy, jeszcze raz ochlapal twarz woda i znowu spojrzal w lustro. Wygladal jak smierc. Przypomnialy mu sie fotografie poszuki- 58 wanych przez policje, wiszace w urzedach pocztowych. Zawsze wydawalosie, jakby byly wykonywane w dziwnym, przycmionym oswietleniu. Odwrocil sie od lustra. Wkrotce wysiadzie w fantastycznym kraju soku pomaranczowego, Disneylandu, narkotykowych baronow i, byc moze, Zielonej Wstazki. Miejscowy szef FBI, Clark Sommers, czekal w towarzystwie asystenta przy wyjsciu linii People Express. Jak zwykle, budynek miedzynarodowego lotniska w Miami byl tak oswietlony, jak gdyby ktos zarzadzil zaciemnienie. -Panie Carroll, jestem Clark Sommers z FBI. To moj wspolpracow- nik, pan Lewis Sitts. Arch skinal glowa. Bolala go od lotu samolotem i pastylki, ktora polknal. Wlasnie zaczynala dzialac. -Moze od razu ruszymy i bedziemy rozmawiac idac? - zaproponowal Sommers. - Mamy dzis mase miejsc do objechania. -Jasne. Prosze mi tylko wytlumaczyc jedna rzecz. Zawsze, kiedy tu przylatuje, wyglada jakby polowa swiatel byla wygaszona. Czy jest to zludzenie? -Wiem, o co panu chodzi. Moze sie tak wydawac. Widzi pan, handlarze narkotykow skarza sie, ze jasne swiatla przeszkadzaja im spac. - Na ustach Sommersa pojawil sie cyniczny usmiech. Zart typowy dla czlowieka przesiaknietego maniera FBI. Byl eleganckim, schludnym mezczyzna, wygladajacym jak ktos, kto kiedys uprawial podnoszenie ciezarow, a i teraz nie omija silowni. Asystent Sommersa, Sitts, mial na sobie lekki, niebieski sweter, brazo- we spodnie i dobrze dobrana do calosci koszule firmy Ban-Lon. Brako- walo mu tylko espadryli. Pewnie dostal promocyjny komplet od sklepu sieci Jantzen - pomyslal Carroll. Sprobowal wyobrazic sobie samego siebie w roli odnoszacego sukcesy policjanta z Florydy. Nie widzial jednak siebie w tej roli. W czasie gdy szli korytarzem, Arch przygladal sie radosnym plaka- tom, przedstawiajacym ludzi zazywajacych surfingu i slonca. Morze bylo odrobine za blekitne, slonce zbyt zolte, rozbawieni letnicy za urodziwi i zbyt "amerykanscy" jak na jego gust. Zatesknil juz za Nowym Jorkiem, gdzie wsrod szarych, zimowych ulic mialo sie przynajmniej poczucie rzeczywistosci. Sommers, bawiac sie ciemnymi okularami, mowil spokojnym, pewnym siebie glosem: -Panie Carroll, jest jedna rzecz, ktora jak sadze, powinien pan zrozumiec. Ze wzgledu na morale, na to, zeby moi ludzie pozostali w pelni dyspozycyjni i sprawni, ta akcja musi byc kierowana przeze mnie. Ja musze pociagac za najwazniejsze sznurki. W koncu to moi ludzie. Rozu- mie pan, prawda? 59 Arch nie zatrzymal sie. Na jego twarzy nie pojawil sie zaden wyraz.Prawie wszyscy policjanci zaciekle, irracjonalnie bronili swojego teryto- rium. Spotykal sie z tym od zawsze. -Oczywiscie - odpowiedzial. - To panska akcja. Ja chce tylko poroz- mawiac pozniej z naszym narkotykowym przyjacielem. Zapytac go, jak mu sie podoba tutejszy lagodny klimat. Osiedle South Ocean Boulevard przypominalo stylem zabudowy Hisz- panie czy ktorys z innych krajow srodziemnomorskich. Skladalo sie z wartych po milion dolarow rezydencji, w kolorach pastelowego blekitu i rozu. Carroll mial wrazenie, ze wszyscy i wszystko wokol niego drzemie. Bylo dwadziescia po osmej. Ludzie spali sobie jeszcze smacznie, wylozone kamieniem patia swiecily pustkami, nikogo nie bylo widac na wysypanych czerwona cegla tenisowych kortach. Zielone trawniki i martwe baseny - wszystko zdawalo sie pograzone w glebokim narkotycznym snie. Jechali nad brzegiem polyskujacego, turkusowego oceanu. Clark Som- mers mowil spokojnym, monotonnym glosem: -Obrot nieruchomosciami wcale nie odbywa sie tu przede wszystkim za posrednictwem firmy Century 21. Wiekszosc transakcji przeprowadza Sotheby's, przedsiebiorstwo zajmujace sie handlem antykami. Mieszkancy Palm Beach uwazaja swoje domy za dziela sztuki. Pewnie widzi pan, dlaczego. -To mi przypomina moja okolice w Nowym Jorku - odburknal Arch. Nagle z tylnego siedzenia wsunela sie pomiedzy Carrolla i Sommersa dluga, pieknie opalona reka Sittsa. -Sa nasi ludzie, Clark. Tam czekaja. Przy jednym z malych skrzyzowan, wsrod palm, widac bylo szesc nie oznakowanych, niebieskich i zielonych samochodow. Agenci FBI nie kryli sie, kilku z nich sprawdzalo na zewnatrz swoje szybkostrzelne karabiny i pistolety Magnum. -No to dojezdzamy - mruknal Arch. - Mam nadzieje, ze Sotheby's nie wystawia dzisiaj rano zadnego domu na sprzedaz. -Niech pan nie da sie zwiesc tej atmosferze spokojnego przedmies- cia - pouczyl Sommers. - Prawdziwi bogacze mieszkaja gdzie indziej. To jest getto Palm Springs. Zyja tu handlarze narkotykami i alfonsi z Ameryki Poludniowej. Sa zamozni, ale to wszystko tylko zwykle szumowiny. Carroll wzruszyl ramionami i zabral sie do sprawdzania swojej broni. Zastanawial sie, jak to mczliwe, ze jeden z mieszkancow takiej okolicy wiedzial o Zielonej Wstazce dzien wczesniej, zanim to wszystko sie zdarzylo. Czy oznaczalo to, ze w sprawe byli zamieszani poludniowo- amerykanscy terrorysci? I ktorzy? Jednak Kubanczycy? Jezeli tak, to Arch 60 wyobrazal juz sobie caly, zagmatwany szereg kolejnych sladow, wiodacyaz do samego Fidela. Nie podobalo mu sie takie rozwiazanie. Castro zawsze dbal o swoj oficjalny wizerunek i nie pozwalal, zeby jego nazwisko laczono z terrorem. Nagle Sommers chwycil podlaczony do deski rozdzielczej mikrofon. -Wszystkie jednostki! Pojedziemy teraz South Ocean, zachowujac najwyzsza ostroznosc. Uwazajcie na siebie; ci ludzie sa najprawdopodob- niej uzbrojeni w ciezka bron. Kolumna, siedmiu samochodow jechala teraz powoli nadmorskim bulwarem. Carroll przygladal sie okolicy. Kazdy z domow byl oddzielony od ulicy rowno przycietymi trawnikami, tak zielonymi, jak gdyby praco- wici ogrodnicy malowali je sprayem. Z przeciwka pojawil sie chlopak rozwozacy gazety; jechal na dychawi- cznym skuterku w kolorze rownie intensywnego blekitu jak niebo. Zaha- mowal, podrapal sie w glowe i wlepil wzrok w nadjezdzajace samochody. Jeden z policjantow gwaltownymi ruchami kazal mu jechac dalej. -To tu. Numer czterdziesci - oznajmil Sommers. - Tutaj wlasnie mieszka nasz przyjaciel, Diego Alvarez. Arch schowal z powrotem swojego browninga do kabury na piersi. Dokuczal mu zoladek, posylajac przez system nerwowy nieprzyjemne sygnaly. Policyjne samochody skrecily szeregiem w boczna, rownie reprezen- tacyjna jak South Palm, uliczke. Zatrzymaly sie przed dwoma rezydenc- jami o hiszpanskiej architekturze. Drzwiczki pojazdow cichutko otworzyly sie i po chwili zamknely. Carroll znalazl sie wsrod mniej wiecej dwunastu agentow; wszyscy cofali sie truchtem w strone domu AWareza. -Niech pan pamieta o tym, co powiedzialem na lotnisku, panie Carroll - przypomnial Sommers. - Ja wydaje wszystkie rozkazy, dobrze? Mam nadzieje, ze zlapanie tego faceta pomoze panu uzyskac to, czego pan chce, ale prosze nie zapominac, kto prowadzi cale przedstawienie, okay? -Pamietam. Lufy karabinow i pistoletow blyszczaly w porannym sloncu. Zaczyna- la sie akcja. Agenci FBI wygladali jak druzyna zawodowych sportowcow, ktora wlasnie bierze udzial w maratonie. Sceneria byla paradoksalna. Znad morza wznosily sie spokojnie me- wy, a potem opadaly leniwie w kierunku zachodnim, jakby chcialy przyjrzec sie, co tez bedzie sie dzialo kolo domu AWareza. Nieglupio byloby byc w tej chwili mewa; jednak Caroll nigdy nie byl zwolennikiem planowania. Wiatr znad oceanu byl przyjemnie cieply. Niosl ze soba dziwny zapach: slona won ryb polaczona z aromatem kwitnacych pomaranczy. Slonce juz teraz swiecilo tak mocno, ze trzeba bylo oslaniac oczy dlonia, kiedy sie na nie patrzylo. 61*; -Calkiem elegancki dom ma ten Diego. W Sotheby's kosztowalby jakies dwa - dwa do dwoch i pol miliona dolarow - zaczal Sommers. - Na moj sygnal, rozpraszamy sie tak, zeby kryc wille ze wszystkich siron. Bedziemy strzelac do kazdego, kto sprobuje zagrozic naszemu zyciu. Arch nie odzywal sie. To byli ludzie Sommersa; jego mala planeta, na ktorej dzierzyl wladze. Carroll spojrzal na niego, po czym znowu wyjal pistolet. Na wszelki wypadek wycelowal gruba, czarna lufe browninga w gore. Akurat kiedy przykucnal w pozycji strzeleckiej, ciezkie, drewniane drzwi domu Alvareza otworzyly sie z trzaskiem, uderzajac o sciane, pokryta rozowa sztukateria. -Co sie, do cholery, dzieje? - szepnal Sommers. Najpierw, na zewnatrz pojawila sie rozczochrana, siwa kobieta, w zni- szczonej, kolorowej bluzce. Zaraz za nia wychynal ciemnowlosy, dobrze zbudowany mezczyzna. Byl rozebrany od pasa w gore; mial na sobie biale, rozszerzajace sie ku dolowi spodnie. Z roznych miejsc frontowego traw- nika rozlegly sie trzaski dzwigienek odbezpieczajacych bron. Diego Al- varez zaczal krzyczec do agentow FBI: -Sukinsyny! Zastrzele te stara kobiete. To niewinna stara kobieta, w morde! Moja kucharka. Odlozcie swoje pieprzone spluwy! Sommers zamarl. Zdawalo sie, ze jego bohaterska opalenizna blednie. Na twarzy agenta pojawil sie wyraz zdziwienia - oto cos, co zdawalo sie nalezec do niego, wymykalo sie spod jego kontroli. Carroll przygladal sie narkotykowemu baronowi o poludniowoamery- kanskiej urodzie. Ciemne oczy mezczyzny byly pelne determinacji. W ka- cikach jego ust polyskiwala slina. Byl wyjatkowo umiesniony, jak zawo- dowy bokser. Arch odwrocil sie do Sommersa i powiedzial: -Musimy go zdjac. Niezaleznie od tego, co sie stanie, musimy go zlapac zywego. Rozumie pan? Sommers nie odzywal sie. Nawet nie spojrzal na Carrolla. -Musimy teraz zlapac AWareza! Nie mamy zadnego wyboru. Sommers rzucil Archowi szybkie spojrzenie. Wydawal sie mowic wzrokiem: "Jestes nowojorskim gliniarzem, a tu jest moje podworko i rozwiazujemy sprawy po mojemu". Carroll domyslal sie, w jaki sposob AWarezowi uda sie uciec, i zdenerwowalo go to. Musial temu zapobiec. Sommers nie wiedzial, o co naprawde chodzi. FBI przejmowala sie tylko narkotykami, niczym wiecej. Diego Al/arez niezdarnie popychal tega kobiete w strone czerwonego cadillaca, zaparkowanego przed garazem. Oczy kucharki byly w tej chwili szerokie i okragle niczym dwa spodki. Arch sprobowal zapanowac nad soba i znalezc jakies rozwiazanie nieoczekiwanej sytuacji. Skupil sie na swoim oddechu, tak jak uczono go kiedys w Wietnamie. To pomagalo mu sie skoncentrowac. Przyszla mu na mysl jedyna dostepna mozliwosc. 62 Widzial juz kiedys cos takiego; jeden z nowojorskich detektywowzachowal sie w ten sposob podczas rabunku w Greenwich Village na Manhattanie. Carroll odczekal chwile, az Alvarez spojrzy na agentow przyczajonych dalej, z lewej strony. Kiedy sie odwrocil, Arch szybko zniknal za po- krytym kwiatami murem, ktory oddzielal go teraz od przestepcy. Za- trzymal sie na moment, zeby sprawdzic, czy go zauwazono, a potem kryjac sie, ruszyl dalej bocznym podworkiem, w strone sasiedniego domu. Na ziemi wil sie waz doprowadzajacy wode do basenu. W basenie plywal gumowy kon, co w tej sytuacji wygladalo po prostu smiesznie. Carroll ruszyl; zatrzymal sie dopiero, kiedy znalazl sie na ulicy, gdzie staly zaparkowane samochody FBI. Wsiadl do pontiaca grand prix Sommersa; jednoczesnie w jego glowie zaswitala bardzo nieprzyjemna mysl; nigdy by tego nie zrobil, gdyby zyla teraz Nora. Z cala pewnoscia nie zaryzykowalby takiego kroku. Mimo to, Arch podjechal do skrzyzowania, a potem szybko skierowal sie na South Ocean. Daleko przed soba zobaczyl Alvareza, cofajacego sie w strone cadillaca. Mezczyzna nadal ciagnal za soba siwa kobiete i wrzesz- czal na agentow, zagluszany bryza od oceanu. Carroll wcisnal pedal przyspieszenia. Juz po chwili automat wrzucil trzeci bieg, z pominieciem drugiego. Samochod wyrwal sie do przodu, z piskiem szerokich opon, zalozonych specjalnie na uzytek podobnych sytuacji. Nie myslec. Dokonczyc dziela. Pistolet lezal na siedzeniu obok Archa. Wskazowka predkosciomierza przekroczyla piecdziesiat, siedemdzie- siat, osiemdziesiat kilometrow na godzine. Wtedy przednie kola uderzyly z trzaskiem w betonowy kraweznik. Maska samochodu podniosla sie na metr w gore. Wszystkie cztery kola oderwaly sie od ziemi i pontiac opadal teraz, jakby w zwolnionym tempie. Caroll wcisnal hamulec w ostatniej chwili. -Co to...! - krzyknal jeden z agentow, odskakujac w bok. -Cholera! - zawolal inny. Diego Alvarez oddal trzy strzaly w kierunku szarzujacego pojazdu. Szyba pontiaca rozprysla sie, obrzucajac kawaleczkami szkla twarz Archa. Samochod, juz z powrotem na ziemi, podskakiwal na trawniku i droz- ce z czerwonych plytek. Wreszcie, wpadl w poslizg, zrywajac kawalki darni. Stopa Archa nacisnela znowu pedal gazu. Tuz przed zderzeniem, Carroll pochylil glowe. Scisnal z calej sily kolo kierownicy. Pontiac uderzyl bokiem w wisniowego cadillaca Alvareza. Piekny samochod ze zdejmowanym dachem wgial sie, zakolysal, jak hokejowy krazek pedzacy po lodzie, i uderzyl w sciane garazu. 63 Przez trawnik ruszylo biegiem kilku agentow. Znalezli sie na miejscujeszcze zanim zczepione ze soba pojazdy zatrzymaly sie. W otwarte boczne szyby cadillaca wycelowano pistolety, karabiny, a nawet automaty M-16. -Nie ruszaj sie, Alvarez. Ani drgnij! - wrzasnal jeden z policjantow. - Nie ruszaj sie, mowie! Carroll odchrzaknal, po czym wydostal sie, obolaly, ze zniszczonego pontiaca. Wrzasnal, wymawiajac nazwisko AWareza, z taka sila, ze az sam sie zdziwil. Nie przestawal krzyczec, kiedy wyszarpal go juz z rak zdumionych agentow. -Jestem Arch Carroll z oddzialu antyterrorystycznego Departamentu Stanu! Nie masz zadnych praw! Slyszysz?... Skad wiedziales o Zielonej Wstazce? Kto ci powiedzial? Patrz, kiedy do ciebie mowie! -Pieprze cie! - rzucil Alvarez i splunal mu w twarz. Carroll odchylil sie lekko w lewo, a potem uderzyl przestepce w zeby. Poteznie umiesniony mezczyzna upadl bez przytomnosci. -Ja tez cie pieprze, gnoju! - odpowiedzial dzieciak z ulic Bronxu, czajacy sie ciagle gdzies w glebi Archa. Wytarl opluty policzek. Usta Clarka Sommersa rozwarly sie szeroko, formujac zdumione kolko na jego opalonej twarzy. W biurze FBI w Miami, ktore miescilo sie przy Collins Avenue, zabrano AWareza do niewielkiego pokoju przesluchan. Powiedzial tam Carrollowi wszystko, co sam wiedzial. -Nie wiem, co to za ludzie, czlowieku. Na serio. Ktos po prostu chcial, zeby pan przyjechal tu, na Floryde.- Mowil z przekonujaca powaga. Poniewaz znaleziono u niego kokaine o wartosci okolo trzystu piecdziesieciu tysiecy dolarow i perspektywa jego wolnosci przedstawiala sie raczej zle, nie mial zbyt wiele do zyskania klamiac. Arch obserwowal uwaznie jego twarz. -Przysiegam. Nie wiem nic wiecej. Ale mam przeczucie, ze ktos bawi sie z panem w jakas gre. Kazali mi powiedziec, co powiedzialem. Ale to musi byc podstep. Mysle, ze ktos po prostu chcial, zeby pan przyjechal tu, a nie byl w tym czasie gdzie indziej. Bawia sie panem na dobre. Carroll mial ochote uderzyc glowa w stol. Wyprowadzono go w pole i nie mial nawet pojecia, po co. Wiedzial tylko, ze ktokolwiek za tym wszystkim stoi, musi byc bardzo, bardzo przebiegly. Wyslali mu po prostu wiadomosc: zobacz, mozemy toba manipulowac, jak tylko chcemy. W niedlugim czasie potem Arch przechadzal sie w te i z powrotem kolo budynku FBI. Oparl sie o nagrzana, biala sciane. Chcial, zeby slonce Florydy uspokoilo jego zmeczony umysl. Pomyslal, ze Miami to lepsze miejsce na zabawe w Krolika niz Nowy Jork. Byl juz prawie pewny kilku niepokojacych faktow. Organizacja Zielo- na Wstazka, ktokolwiek wchodzil w jej sklad, wiedziala, kim jest, i to, ze 64 zostanie mu powierzone sledztwo. Skad? Co powinno mu to o nichpowiedziec? Zdawalo sie, ze chca mu pokazac, jak bardzo sa potezni i sprawnie dzialajacy. Chcieli, zeby sie ich bal, i mowiac szczerze, udalo im sie. Skad mogli wiedziec, ze to on bedzie prowadzil sledztwo? Kto przeslal mu te zakamuflowana wiadomosc? Po co? Wracajac do domu, samolotem linii Eastern, przewoznikiem z praw- , dziwego zdarzenia, Arch zamowil dwa piwa, a potem dwie szklaneczki irlandzkiej whisky. Moze wypilby jeszcze ze dwie, ale obiecal wujkowi Walterowi... nie pamietal dokladnie co. Wreszcie zasnal i spal az do Nowego Jorku. Mial calkiem mily sen. Snilo mu sie, ze rzucil prace w DI A i prze- prowadzili sie z Nora i dziecmi na najpiekniejsza, biala jak cukier plaze na Florydzie. I zyli potem wszyscy dlugo i szczesliwie. 8 ManhattanW niedziele rano, jeszcze przed switem, Caitlin Dillon brnela przez topniejacy snieg, siegajacy dziesieciu centymetrow powyzej jej kostek. Kiedy juz znalazla sie na pustawej Piatej Alei, wziela taksowke. W ten sposob pani dyrektor z dzialu obrotu Komisji Papierow Wartosciowych dojechala do policyjnych barykad przy Czternastej Ulicy. Dalej powiozl ja niebiesko-bialy samochod policyjny, prosto w pograzona w chaosie, zrujnowana dzielnice finansowa. Jechali wyjatkowo szybko. Za Czternasta na zadnym skrzyzowaniu nie dzialala sygnalizacja swietlna; nie bylo prawie w ogole ruchu. Prowa- dzacy samochod sierzant byl przystojny jak hollywoodzki aktor, grajacy w policyjnym filmie. Nad kolnierzem jego munduru wily sie dlugie, kruczoczarne wlosy. Nazywal sie Signarelli. Caitlin pomyslala sobie, ze pewnie uwaznie ogladal w telewizji "Hill Street Blues". -Jeszcze nigdy czegos takiego nie widzialem - zaczal rozmowe, z nosowym, brooklynskim akcentem. Ciagle rzucal spojrzenie we wsteczne lusterko. - Nie mozna nawet porozumiec sie z naszym centrum lacznosci. Urzadzili centrum zapasowe, ale tez ciagle jest zajete. Nikt nie wie, co w tej chwili robi armia. Ani chlopcy z FBI. Wszyscy powariowali! -A jak pan by sobie z tym poradzil? - zapytala Caitlin. Nie chciala, by brzmialo to protekcjonalnie. Po prostu, zawsze byla ciekawa, w jakim stopniu kompetentni sa ludzie, z ktorymi wspolpracuje. To wlasnie stanowilo jeden z powodow, dla ktorych byla znakomitym szefem. Druga przyczyna byla jej wrodzona inteligencja i wiedza na temat praw rzadza- cych Wall Street i biznesem w ogole. Wiekszosc z wspolpracownikow zywila szacunek i bala sie jej z tego powodu. - Gdyby to pan wszystkim dowodzil, sierzancie, co by pan zrobil? -Hmm... Uderzylbym w kazda kryjowke terrorystow, jakie znamy w tym miescie. Wiemy o wielu takich miejscach. Wpadlbym we wszystkie gniazda tych szerszeni i aresztowal kazdego, ktory nawinalby mi sie. W ten sposob z pewnoscia dowiedzielibysmy sie czegos. 66 -Sierzancie, sadze, ze przez cala noc tabuny detektywow nie za-jmowaly sie niczym innym. Z tego, co wiem, ponad szescdziesiat druzyn. Ale szerszenie jakos nie chca tym razem wspolpracowac. Caitlin uniosla brew i usmiechnela sie uprzejmie. Zupelnie jakby sierzant probowal zaprosic ja na randke, a ona z gory odrzucila te propozycje. Caitlin Dillon stala teraz nieruchomo na polnocno-zachodnim rogu skrzyzowania Broadwayu i Wall Street. Nad jej glowa slychac bylo warkot policyjnych i wojskowych helikopterow. Byla odretwiala. Patrzyla na najbardziej przerazajaca, surrealistyczna scene, jaka kiedykolwiek w zyciu ogladala. Na ulicach Wall, Broad, Pine i pomniejszych lezaly chyba miliardy ton granitu, potluczonego szkla i zaprawy murarskiej. Wedlug najnowszych ocen wywiadu wojskowego, o 18.34, w piatek, eksplodowalo okolo szescdziesieciu oddzielnych bomb, wykonanych z materialu wybuchowego zwanego plastikiem. Policja uwazala, ze zostaly one zdetonowane z pomo- ca sygnalow radiowych, ktore mogly zostac wyslane przez profesjonalne nadajniki z odleglosci nawet pietnastu czy dwudziestu kilometrow. Caitlin uniosla glowe i spojrzala na pobliski biurowiec, pod adresem Wall Street 6. Drgnela, ujrzawszy zwisajace pozrywane przewody: z naj- wyzszych pieter budynku zwieszaly sie liny i kable od wind. Przez wielkie dziury w scianach wiezowca przeswitywalo niebo. Widok ten przywodzil jej na mysl domek dla lalek, zniszczony w naglym porywie dzieciecej furii. Stala tak, sama, drzac z zimna i niepokoju, przy kamiennym wejsciu Gieldy Papierow Wartosciowych. Nie mogla sie powstrzymac od pa- trzenia na niewyobrazalne zniszczenia, jakie dokonaly sie na Wall Street. Zrobilo jej sie nagle niedobrze. W jednym z biur zobaczyla olejny obraz, przedstawiajacy zaglowiec na pelnym morzu. Pomieszczenie pozbawione bylo dwoch scian. Wygladalo to absurdalnie. W foyer sasiedniego budynku lezala przewrocona ksero- kopiarka. Przeleciala przez kilka pieter, zanim uderzyla w twardy marmur podlogi. Widac bylo porozbijane ekrany komputerow i potopione szczatki klawiatur; przypominalo to jakies przedziwne dziela sztuki nowoczesnej. Ze wszystkich stron opuszczonej, pelnej gruzu, ulicy migaly czerwone i niebieskie swiatla samochodow policyjnych i karetek. Caitlin byla przybita. Miala uczucie odretwienia. W uszach slyszala lekki szum, jakby wokol niej nastapila nagla zmiana cisnienia. Poczula sie slabo. Mdlilo ja, nogi sie pod nia uginaly. Zrozumiala to, z czego wielu nie zdawalo sobie jeszcze sprawy - byc moze piatkowego wieczoru zniszczono tu zycie wielu, wielu ludzi. Kiedy znalazla sie w "numerze 13", zobaczyla przede wszystkim zastepy sekretarek, piszacych w zawrotnym tempie na maszynach. Pousta- wiano je w korytarzach, niedaleko wejscia. Gieldowi urzednicy krecili sie z waznymi minami, czyniac wrazenie bardzo zajetych; trzymali notatniki 67 z uchwytem do przypinania kartek, przenoszac wiadomosci z jednegopokoju do drugiego. Caitlin objela wzrokiem cala scene, a potem ruszyla zwinnym krokiem stapajac po potluczonym szkle i szczatkach wystroju sufitu. Natychmiast otoczylo ja kilku uzbrojonych po zeby policjantow, zadajac dowodu tozsamosci. Usmiechnela sie do samej siebie, wyciagajac dokumenty. Nikt nie wiedzial, kim byla; ani jedna osoba z obecnych w foyer budynku jej nie rozpoznala. Typowe. Cholera, jakie to bylo typowe. Przez ostatnie trzy lata Caitlin Dillon byla chyba najdziwniejsza postacia na Gieldzie -jako jeden z dyrektorow Komisji Papierow War- tosciowych miala znaczne wplywy, jednak pozostawala nie znana wielu z otaczajacych ja pracownikow. Kobiety zostaly dopuszczone na gieldowy parkiet dopiero w 1967 roku. I tak nie bylo ich tu za wiele. W galerii dla gosci nadal mozna bylo przeczytac nieslawny napis: KOBIETY TO MARNI GRACZE. POZOSTAWIONE SAMYM SOBIE, SA BEZRADNE W KONFRONTACJI Z MEZCZYZNAMI, PRZEWYZSZAJAC ICH W KILKU DZIEDZINACH, NA GIELDZIE SA SKAZANE NA POZYCJE TYLNYCH SZEREGOW. BEZ POMO- CY MEZCZYZNY, KOBIETA NA WALL STREET JEST JAK OK- RET BEZ STERU. Caitlin Dillon odziedziczyla swoja posade wlasciwie przypadkiem; jejpoprzednik zmarl nagle na zawal. Wiedziala, ze dawano jej najwyzej dwa miesiace na utrzymame sie na stanowisku. Porownywano jej sytuacje z pozycja zony polityka, ktora zajela jego miejsce po naglej smierci czy chorobie meza. Niektorzy nazywali Caitlin "tymczasowym dyrektorem". Miedzy innymi z tego powodu - a takze z kilku innych - postanowila, ze dopoki ma te prace, bedzie najbardziej twardym dyrektorem Komisji Papierow Wartosciowych od czasow samego profesora Jamesa Landisa. Coz miala do stracenia? Dlatego tez od samego poczatku uchodzila za osobe, ktora wie, czego chce. Niektorzy zarzucali jej obsesyjna sklonnosc do przeprowadzania prywatnych sledztw; skutecznie ujawniala naduzycia najwyzszych urzed- nikow, nawet najwiekszych amerykanskich korporacji. -Cos ci po cichu powiem - oznajmila raz serdecznej przyjaciolce, Meg 0'Brian, ktora byla redaktorem finansowym "Newsweeka". - Cala pierwsza dziesiatka najbardziej poszukiwanych przestepcow w Ameryce pracuje na Wall Street. Jak na "tymczasowego" dyrektora, bardzo szybko poznano sie na zdolnosciach pani Dillon. Tajemnica Caitlin Dillon, fakt, ze wyplynela tak nagle znikad, zdumiewala wszystkich coraz bardziej, szczegolnie w miare 68 utrzymywania sie z powodzeniem na stanowisku. Rekiny gieldy nadalchcialy, zeby jej miejsce zajal ktos inny, jednak nagle okazalo sie, ze nie jest to takie proste. Po prostu, Caitlin byla za dobra w tym, co robila. Stala sie zbyt znana postacia w amerykanskim swiatku finansowym. 0 7.45 Caitlin dotarla w koncu do swojego biura. Bylo odpowiednio duze, nawet eleganckie. Zdjela plaszcz, usiadla i westchnela gleboko. Na jej biurku lezal przygotowany dla niej zeszlego wieczoru raport o znisz- czeniach. Przerzucajac wzrokiem kartke, poczula narastajaca rozpacz; tak wielkie okazaly sie straty: Bank Rezerw Federalnych Salomon Brothers Bankers Trust Affiliated Fund Merrill Lynch U.S. Trust Corporation The Depository Trust Company 1 tak dalej, i dalej; w sumie czternascie biurowcow zostalo czesciowolub calkowicie zniszczonych. Zamknela oczy i polozyla dlonie na raporcie. Gdyby tylko mogl wskazac jej jakis slad, cos, czego mozna by sie uchwycic. Czternascie roznych przedsiebiorstw finansowych - to bylo za duzo, wymykalo sie spod jej kontroli. Otworzyla oczy. Zaczynal sie drugi dzien oficjalnego sledztwa w sprawie Zielonej Wstazki, a ona nie wiedziala wiecej niz na poczatku. To bedzie dluga niedziela... Arch Carroll wysiadl z wygodnej limuzyny nalezacej do Departa- mentu Stanu i ruszyl szybkim krokiem w strone szarego, kamiennego wejscia budynku przy Wall Street 13. Przynajmniej ten obiekt Zielona Wstazka pozostawila w spokoju. Dziwilo go to. Jesli jakas organizacja terrorystyczna zamierzala zadac potezny cios amerykanskiej gospodarce, dlaczego nie mialaby zniszczyc nowojorskiej Gieldy Papierow Wartos- ciowych? Carroll mial na sobie siegajacy do kolan plaszcz z czarnej skory, ktory dostal od Nory na Boze Narodzenie, na rok przed jej smiercia. Zartowala wtedy, ze Arch wyglada w nim jak glowny bohater ktoregos z sensacyj- nych filmow. Teraz ten plaszcz byl jednym z jego kilku osobistych skarbow. Niewazne, ze byl troche za ciasny pod pachami. Nigdy nie pozwolilby go przerobic; chcial, zeby pozostawal dokladnie taki, jaki ofiarowala mu Nora. 69 Arch palil wymietego papierosa. Czasami zabieral Mickey Kevinai Clancy'ego na mecze New York Knicksow albo Rangersow; zakladal wtedy ten plaszcz i palil wygniecione pety. Chlopcy smiali sie z niego. Mowili, ze probuje wygladac jak Clint Eastwood na filmach. Dobrze wiedzial, ze to nieprawda. To Clint Eastwood probowal wygladac jak on, jak jakis twardy, miejski gliniarz. Idac szybko przez dlugie korytarze, Carroll sciagnal z siebie plaszcz. Przez kilka krokow trzymal go na ramionach jak peleryne. Potem przewiesil go przez reke, sadzac, ze bedzie to lepiej wygladalo. Na dostojnych korytarzach Wall Street 13 pelno bylo sztywnych, elegancko ubranych biznesmenow czy urzednikow. Carroll otworzyl obite skora drzwi do sali konferencyjnej Gieldy, w ktorej unosila sie won potu i dymu papierosowego. Pomieszczenie, gdzie zazwyczaj spotykal sie zarzad, mialo wielkosc duzej sali teatralnej. Spotkanie juz sie rozpoczelo. Spoznil sie. Byl zmeczony lotem, a jego nerwy pobudzone amfetamina - napiete. Spojrzal na zegarek. Czekal go kolejny dlugi dzien. Rozejrzal sie po slabo oswietlonej sali. Wypelniona byla przez personel nowojorskiej policji, oficerow armii, prawnikow roznych firm i ludzi oddelegowanych przez banki i domy maklerskie do prowadzenia sledztwa. Jedyne wolne miejsca znajdowaly sie daleko z przodu. Arch jeknal w duchu i skulil sie. Niezdarnie minal czyjes nogi w eleganckich, prazkowanych spodniach, to znow jakis opasly brzuch. Przedzieral sie ku pierwszemu rzedowi; pomyslal, ze chyba wszyscy mu sie przygladaja. Mowca - byla nia kobieta - sypala interesujacymi informacjami: -Powiem panstwu, jak zarobic mase pieniedzy na Wall Street. Wy- starczy ukrasc troche bogatym, potem srednio bogatym i jeszcze mniej bogatym... Z katow sali dobiegl nerwowy smiech. Kobieta przy mikrofonie kontynuowala: -Gieldowy system bezpieczenstwa po prostu nie dziala. Jak wszyscy wiemy, tutejsza siec komputerowa jest jedna z najstarszych na swiecie. Dlatego wlasnie latwo o nieszczescie. Carroll znalazl wreszcie miejsce. Usiadl; teraz juz tylko glowa wy- stawala mu ponad szare, aksamitne oparcie; kolanami dotknal drewniane- go podium. -System komputerowy gieldy nowojorskiej to powod do wstydu... Arch podniosl glowe, zeby spojrzec na mowiaca. O rany! Widok stojacej za mownica Caitlin Dillon odurzyl go zupelnie. Jej lsniace, kasztanowe wlosy podwiniete przy koncach splywaly do ramion. Dlugie nogi, szczupla talia. Jest wysoka - ma chyba z metr siedemdziesiat. Wygladala jeszcze bardziej intrygujaco niz wtedy, w Waszyngtonie, kiedy zobaczyl ja po raz pierwszy. 70 Patrzyla na niego. Jej ciemne oczy spokojnie ocenialy wszystko, cowidzialy. Tak, spogladala w dol, bezposrednio na Archa. -Czy spodziewa sie pan jakis klopotow podczas mojego wystapienia, panie Carroll? - Wzrok pani Dillon spoczal na browningu, wystajacym Archowi z kabury na piersi. Carroll poczul sie nagle zawstydzony, zarowno trescia pytania, jak i tonem, jakim wymowila jego nazwisko. Wydawala sie z niego troche kpic. Nie wiedzial, co odpowiedziec. Wzruszyl ramionami i sprobowal zaglebic sie w krzesle. Dlaczego nie przyszla mu do glowy zadna zartob- liwa odpowiedz, jakie zawsze miewal w takich sytuacjach? Caitlin Dillon z powrotem przeniosla uwage na audytorium. Natych- miast powrocila do poprzedniej mysli, nie gubiac ani slowa z tego, co zamierzala powiedziec. -Podczas ubieglej dekady - zaczela i na ekranie za jej plecami pojawil sie natychmiast odpowiedni wykres - poziom zagranicznych inwestycji na terenie Stanow Zjednoczonych wzrosl bardzo gwaltownie. Na nasz rynek wplynely miliardy frankow, jenow, peset i marek, o lacznej wartosci osiemdziesieciu pieciu miliardow dolarow. Na przyklad, The Midland Bank of England przejal w calosci kalifornijski Crocker National Bank. Nippon Kokan kupil polowe akcji National Steel Corporation. I tak dalej, i dalej. -Przykro mi to mowic, ale jesli tempo nie ulegnie zmianie, Japon- czycy, Arabowie i Niemcy wkrotce przejma kontrole nad dziedzictwem naszej gospodarki. Recytowala przerazajace fakty i liczby, opisujace obecna sytuacje na rynku finansowym, a Carroll sluchal. Sluchal i patrzyl. Nic nie moglo oderwac od niej jego wzroku; chyba zeby ktos znowu podlozyl bomby. W oczach Caitlin Dillon byl jakis zniewalajacy blysk, a w usmiechu niespodziewany element ciepla. Ale czy to aby na pewno cieplo? Slodka niesmialosc? Jak moglaby poradzic sobie z praca na takim stanowisku, gdyby byla niesmiala i wrazliwa? Slowo "cieply" nie istnialo w miejs- cowym slownictwie. Wygladala elegancko, nawet w skromnym zielonkawym, tweedowym kostiumie. Miala swoj styl i tak w ogole uznal, ze byla w porzadku. Jednak przede wszystkim, wydawala sie nieosiagalna. To jedno slowo nasunelo sie Archowi; wydawalo sie ono najprecyzyj- niej okreslac te kobiete. Nieosiagalna. Podczas calego zycia ani on, ani nikt, kogo znal, nigdy nie poznal zadnej z tych efektownie wygladajacych kobiet, jakie nader czesto widy- walo sie na ulicach Nowego Jorku, Waszyngtonu, Paryza. Kto w takim razie, u licha, je znal? Czy istnial jakis odpowiadajacy im gatunek nieosiagalnych mezczyzn, nad ktorym Carroll nigdy sie nie zastanawial? Jaki czlowiek budzil sie przy tej Caitlin Dillon? Jakis nieprzytomnie 71 bogaty rekin gieldowy? Jeden z piratow tej gry? Tak, moglby sie zalozyc,ze ktos w tym rodzaju. Uwaga Archa skupila sie z powrotem na tresci wystapienia. Pani Dillon opisywala w skrocie zagrozenie, wynikajace z obecnosci Zielonej Wstazki, niewystarczajacy stan danych komputerowych, jakimi dysponuje obecnie gielda, wstrzymanie miedzynarodowych transferow pienieznych. Materialy, ktore opisywala, dotyczyly spraw bardzo powaznych i byly niepokojace w tresci. -Ku zdumieniu wszystkich, jak dotad, nie bylo zadnych dalszych sygnalow ze strony terrorystow, kimkolwiek sa. Jak byc moze panstwo wiedza, nie wysunieto jakichkolwiek zadan. Nie bylo zadnego ultimatum. Po prostu, jak dotad, nie podano powodu, dla ktorego w piatek stalo sie to, co sie stalo. Po zakonczeniu biezacego spotkania odbedzie sie nastepne, dla moich pracownikow oraz analitykow rynku. Musimy zrobic cos z komputerami przed poniedzialkowym otwarciem gieldy. Jesli sie nie uda... to przewiduje duze klopoty. Na sali zapadla cisza. Zamilkly odglosy przesuwanych stop i prze- wracanych papierow. -Czy ma pani na mysli panike? Zalamanie sie rynku? O jakich klopotach pani mowi? - zawolal ktos na glos. Caitlin przerwala na moment. Arch widzial, ze stara sie teraz z najwyz- sza uwaga dobrac jak najodpowiedniejsze slowa. -Sadze, ze wszyscy musimy wziac pod uwage... mozliwosc, nawet pewne prawdopodobienstwo jakiejs formy paniki na rynku, w poniedzia- lek rano. -Jak pani rozumie pojecie paniki? Prosze podac nam przyklad - poprosil jeden z najwyzszych urzednikow. -Wartosc indeksu gieldowego moze, powtarzam: moze spasc w bar- dzo szybkim tempie o kilkaset punktow. W ciagu kilku godzin. Jezeli tylko zdecyduja sie otworzyc rynki w poniedzialek. W Tokio, Londynie i Genewie ciagle nad tym dyskutuja. -- Kilkaset punktow! - jeknela niemala czesc maklerow. Carroll pa- trzyl, jak reaguja na stajace im przed oczami wizje straconych mer- cedesow, posiadlosci w angielskim stylu, modnych ubran. Koniec z wygo- dnym zyciem. Jakie to wszystko kruche! - pomyslal. -Czy mowimy o drugim Czarnym Piatku? - zapytal ktos z tylnych rzedow. - Chce pani powiedziec, ze moze zdarzyc sie krach? Caitlin zmarszczyla brwi. Rozpoznala zadajacego pytanie - sztywne- go, zadufanego w sobie urzedasa z jednego z wiekszych nowojorskich bankow. -Jeszcze niczego takiego nie powiedzialam. Tak, jak sugerowalam wczesniej, gdybysmy mieli do dyspozycji bardziej nowoczesny system komputerowy, gdyby Wall Street dolaczyla do reszty wspolczesnego 72 swiata, wiedzielibysmy bez porownania wiecej. Jutro poniedzialek. Zo-baczymy wiec, co sie zdarzy. Powinnismy byc przygotowani. To wlasnie chce panstwu przekazac - zebysmy byli gotowi. Na zmiane. Po tych slowach, Caitlin Dillon zeszla z podium. Arch patrzyl, jak wychodzi z sali; jednoczesnie spostrzegl zblizajacego sie do niego kapitana Francisa Nicoio z oddzialu pirotechnicznego nowojorskiej policji. Byl to jeden z tych specjalistow, ktorzy lubia robic wrazenie elegantow - nosil cienkie, blyszczace wasiki i ubieral sie w trzyczesciowe, prazkowane garnitury. -Pozwol na chwile, Arch - powiedzial, po czym dosc tajemniczym gestem wskazal Carrollowi droge. Opuscili pospiesznie sale i ruszyli skapo oswietlonymi korytarzami. Po kilku zakretach Nicoio otworzyl drzwi do niewielkiego biura przylegajace- go bezposrednio do gieldowego parkietu. Zamknal je z mina kogos, kto pragnie zachowac wazna tajemnice. -Co sie dzieje? - zapytal Arch, ciekawy, a jednoczesnie troche roz- bawiony. - Powiedz mi, Francis. -Sam zobacz - odpowiedzial kapitan, wskazujac na zwykle, tekturo- we pudlo, stojace na biurku. - Otworz. Naprawde. -Co tam jest? - Carroll niepewnie zblizyl sie do pudla. Delikatnie oparl konce palcow o jego wierzch. -Smialo. Nie ugryzie cie. Arch zajrzal do srodka. -Skad to sie u diabla wzielo? Daj spokoj, Frank! -Dozorca znalazl to za zbiornikiem w jednej z ubikacji - wyjasnil Nicoio. - Biedak prawie zesral sie ze strachu. Carroll przygladal sie urzadzeniu, starannie owinietemu blyszczaca zielona wstazka. -Jest zupelnie niegrozne - dodal kapitan. - Od poczatku nie mialo wybuchnac. Arch gapil sie ciagle na profesjonalnie zrobiona bombe. "Od poczatku nie mialo wybuchnac". Czyli - kolejne ostrzezenie? -Mogli rozniesc to miejsce w drobny mak - powiedzial. Nicoio odchrzaknal. -Mogli -zgodzil sie. - Plastik, tak jak we wszystkich innych. Ktokol- wiek to zrobil, Arch, wiedzial, za co sie zabiera. Carroll podszedl do okna i wyjrzal na ulice. Zobaczyl stojacych wszedzie dookola policjantow. Prawdziwa strefa wojny. 9 W ten niedzielny poranek sierzant Harry Stemkowsky rozbil zapomoca widelca po kolei wszystkie trzy jajka, polozyl na nich gruba warstwe ketchupu, a potem posmarowal maslem i dzemem truskawko- wym cztery gorace kawalki tostowego, bialego chleba. Byl gotow do uczty. Wspanialy posilek byl taki sam jak zwykle: siekana, peklowana wolowina, jajka i bialy chleb. Harry znajdowal sie w barze Dream Doughnut Coffee na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Dziesiatej Alei. Minely mniej wiecej trzy godziny od chwili rozpoczecia przez niego zmiany. Przez cale rano marzyl o jedzeniu. Prawie zawsze, kiedy jadl sniadanie w tym barze, w jego glowie zachodzil dokladnie taki sam proces myslowy. Jak dobrze bylo wydostac sie wreszcie ze szpitala weteranow Erie VA Hospital. Co to bylo za gowno! Wspaniale bylo znowu zyc. Mial teraz wazny powod, zeby isc naprzod; w jego zycie zostal tchniety nowy duch. A wszystko to dzieki pulkownikowi Davidowi Hudsonowi. Byl on najlepszym nie tylko zolnierzem, przyjacielem, ale chyba w ogole czlowie- kiem, jakiego Stemkowsky w zyciu poznal. Pulkownik Hudson dal szanse na lepsze jutro calej ich grupie. Zaoferowal im misje Zielonej Wstazki. W jakis czas pozniej, tego samego poranka, pulkownik David Hudson jechal po Jane Street w West Village. Wychylil glowe zza na wpol opuszczonej szyby taksowki i przyjrzal sie badawczo szarej okolicy. * Zawolal przed siebie, prosto w zimny deszcz i smagajacy mu twarz wiatr: -Zardzewieje pan tam, sierzancie. Niech pan schowa swoja zalosna dupe do srodka. Harry Stemkowsky siedzial pewnie na starym, aluminiowym wozku. Sterczal tak posrod ulewy, niczym zjawa, prosto przed wjazdem do garazu Vets and Messengers. 74 Byl to dla Hudsona gleboko poruszajacy widok, chyba bardziejsmutny niz niesamowity. Prawdziwa ilustracja tego, co zostalo ostatecznie osiagniete w Wietnamie. Oto Harry Stemkowsky, wzruszajacy nie mniej niz ktorekolwiek ze zdjec, jakie zrobiono rannym w Azji. Hudson poczul, jak zaciskaja mu sie zeby i wraca zadawniona wscieklosc. Opanowal ja przemoca. Nie bylo teraz czasu na osobiste sentymenty. Ani sensu, pograzac sie w bezcelowej zlosci. Zanim pulkownik dobiegl do wyblaklych drzwi garazu, Stemkowsky juz usmiechal sie do niego szeroko. -Idzie pan do karceru, sierzancie, na dozywocie. Zwariowal pan - powiedzial powaznie Hudson. - Nie przyjmuje zadnych tlumaczen. Zaczynal sie juz jednak usmiechac. Wiedzial, dlaczego Stemkowsky czeka na zewnatrz. Umial juz na pamiec historie opowiadane przez jego ludzi. Postawilby wszystko na to, ze zna osobowosci Vetsow nie gorzej niz ich historie sluzby. -Chcia-chcialem tu b-byc. Kiedy, kiedy pan przyjedzie. Tto-to dlatego, panie pul-pul-pulkowniku. Glos Hudsona zlagodnial. -Tak, wiem, wiem. Naprawde dobrze znowu pana widziec, sierzan- cie. Ale i tak dupek z pana. - Z westchnieniem, schylil sie i z latwoscia podniosl potezna prawa reka wazacy szescdziesiat dwa kilogramy korpus Harry'ego Stemkowsky'ego. Od czasu wiosennej ofensywy 1971 roku, Stemkowsky byl tylko bezradnym kaleka. Byl takze absolutnie nieuleczalnym jakala, od chwili, kiedy przeszylo go siedemnascie kul radzieckiego karabinu maszynowego SKS. Zalosny wrak, przynajmniej jeszcze kilka miesiecy temu. Wspinajac sie po waskich, pachnacych plesnia schodach, pulkownik postanowil nie myslec juz wiecej o Wietnamie. To mialo byc ich przyje- cie. Jak dotad, Zielona Wstazka odnosila spektakularne sukcesy opera- cyjne. Z sali na gorze dobiegaly glosno dzwieki piosenki George'a Thorogooda i Destroyersow "Bad to the Bone" - "Zly az do szpiku kosci". To dobry kawalek. Trafny wybor. -A oto i sam pulkownik! Wszedlszy do ponurego pomieszczenia na pietrze, Hudson uslyszal wokol siebie istna burze dzikich okrzykow radosci. Przez moment poczul sie zaklopotany. Pomyslal wreszcie, ze dal tym dwudziestu szesciu wetera- nom jak gdyby nowe zycie, obdarowal ich celem, ktory przezwyciezyl w nich gorycz, jaka przywiezli z Wietnamu. -Przyszedl pulkownik, przyszedl pulkownik! Schowajcie dziewczyny! -Cholera! Johnnie Walkera tez wstawic do szafy... Zartowalem, sir. -Jak sie macie, gamonie? Bonanno? Hale? Scully? -Sir... udalo nam sie, do licha, no nie? 75 -Tak, udalo nam sie. Przynajmniej na razie.-Sir! Wspaniale, ze pan przyszedl. Wszystko poszlo dokladnie tak, jak pan powiedzial. -Owszem. To byla latwa czesc planu. Dwudziestu szesciu mezczyzn cieszylo sie jak nigdy. Hudson zaslonil oczy dlonia, rozejrzawszy sie po obskurnym pomieszczeniu, gdzie spoty- kali sie w tajemnicy od prawie poltora roku. Widzial znajome twarze, poszarpane, niezdarnie przyciete brody, niemodne, dlugie wlosy, splowia- le, wojskowe kurtki. Byl w domu. Wsrod swoich. Oczekiwali go z rados- cia. Czul fale prawdziwego ciepla, jakim promieniowali na jego widok. Przez krociutki moment omal nie stracil panowania nad soba. Poczul dlawienie w gardle i wilgoc w oczach. W koncu wykrzywil twarz w konspiracyjnym usmiechu. -Dobrze znowu was wszystkich zobaczyc. Kontynuujcie przyjecie. To rozkaz. Ruszyl naprzod, sciskajac dlonie, pozdrawiajac pozostala czesc grupy - Jimmiego Cassio, Harolda Freedmana, Mahoneyra, Keres- ty'ego, McMahona, Martineza... Wszyscy oni nie byli zdolni zintegrowac sie z amerykanskim spoleczenstwem po powrocie z Wietnamu. Hudson osobiscie odnalazl kazdego w ciagu ostatnich szesnastu miesiecy i wla- czyl do Zielonej Wstazki. Przesuwajac wzrok po ich twarzach czul gleboki zwiazek z tymi ludzmi; myslal o nastepnych rozkazach, jakie wyda, o ostatecznym celu misji. Dwudziestu szesciu Vetsow bylo ludzmi niezdolnymi do normalnego zycia. Przewaznie bezrobotni; wedlug standardowych amerykanskich kryteriow sukcesu wszyscy nalezeli do przegranych. Przynajmniej polo- wa z nich cierpiala na jakas forme PTSD, czyli na posttraumatyczny zespol stresowy. Dolegliwosc ta, tak powszechna wsrod weteranow Wietnamu, trzykrotnie zwiekszyla po wojnie liczbe swoich ofiar. Do objawow PTSD nalezalo miedzy innymi ponowne przezywanie kosz- marow, na jawie i we snie; natarczywe wspomnienia, ktorych nie dalo sie usunac z pamieci. Innym skutkiem PTSD bylo cos w rodzaju emocjonalnego odretwienia, schizoparanoidalnego wylaczenia z otacza- jacej rzeczywistosci, czasami polaczonego z poczucim winy za to, ze udalo im sie przezyc. Pulkownik wiedzial o tym z wlasnego doswiadczenia - sam cierpial jeszcze na PTSD. Nigdy nikomu nie pozwoli dowiedziec sie, ile cierpienia ciagle przezywa. Dwudziestu szesciu mezczyzn stloczonych w ciasnej przebieralni dla taksowkarzy bylo w Wietnamie i Kambodzy wyjatkowo dzielnymi zol- nierzami. Kazdy z nich kiedys sluzyl pod rozkazami Hudsona. Wszyscy byli wysoko wykwalifikowanymi specjalistami; kazdy posiadal jakas 76 umiejetnosc, ktora w cywilizowanym spoleczenstwie nie wydawala siepotrzebna nikomu. Poza pulkownikiem. Steve Glickman, "Kon", i Paul Melindez, "Niebieski", byli najle- pszymi strzelcami wyborowymi, jakimi Hudson dowodzil. Michael Dc- munn i Rich Scully to eksperci od materialow wybuchowych, a w szcze- golnosci od sporzadzania skomplikowanych bomb z plastiku. Manning Rubin moglby zarabiac tysiac dolarow tygodniowo, pracujac dla Forda czy General Motors. Gdyby tylko poza talentem do naprawiania sa- mochodow posiadal odrobine cierpliwosci, zdolnosci wspolzycia z tymi balwanami z przedmiesc. Davey Hale mial encyklopedyczna wiedze na kazdy niemal temat, wlaczajac w to nowojorska Gielde Papierow Wartosciowych. Campbell, Bowen, Kamerer i Generalli byli znakomitymi zolnierzami zawodowymi, najemnikami. Od czasow Wietnamu zdazyli juz sluzyc za pieniadze w Angoli, Salwadorze, nawet na ulicach Miami. Cala grupa stanowila szczegolnie niebezpieczny oddzial w bezposredniej walce ulicznej, gdzie czlowiek staje przeciw czlowiekowi. Ten wlasnie fakt bedzie najistotniejszym czynnikiem podczas drugiej fazy misji Zie- lonej Wstazki. -W porzadku, panowie. Mamy do wykonania mala prace domowa -- powiedzial pulkownik. - To ostatnia okazja do ponownego przestudiowa- nia szczegolow i ostatecznych rozkazow operacyjnych. Jesli moje slowa brzmia jak na oficjalnej naradzie wojskowej, to dobrze; wlasnie taka narade zaczynamy. Hudson przerwal, po czym przebiegl wzrokiem po twarzach zebra- nych. Wszyscy przygladali sie pulkownikowi z najwyzszym skupieniem. Ich grupe laczylo cos wiecej niz tylko wspolne zadanie bojowe, misja Zielonej Wstazki. Spajaly ja wiezy wspolnie przelewanej krwi i nadziei, zrodzonej z tragicznej historii. -Dygresja osobista, panowie. W Centrum Broni Specjalnych imienia Kennedy'ego i w szkole Fort Bragg, powtarzali mi ciagle, ze "diabel tkwi w szczegolach". Kiedy juz wreszcie ta prawda do mnie dotarla, wyryla mi sie w pamieci bardziej niz wszystko inne, czego nauczylem sie wczesniej i pozniej. A zatem chce jeszcze raz powrocic do pewnych szczegolow. Byc moze trzeba bedzie powtorzyc je nawet dwukrotnie, biorac pod uwage liczbe uczestnikow. Szczegoly, panowie... jesli je dopracujemy - zwyciezymy. Jesli nie - przegramy. Tak jak w Wietnamie. Vets 1 przygotowal swoje wystapienie wzorujac sie na zwiezlych, technicznych naradach polowych, jakie praktykowano w Silach Specjal- nych. Chcial, zeby jego ludzie przypomnieli sobie teraz jak najdokladniej Wietnam. Pragnal, zeby dzialali dokladnie tak samo jak wtedy - ze smialoscia i odwaga, poswieceniem dla Stanow Zjednoczonych i, zawsze, z honorem. 77 Pulkownik czul pulsowanie krwi i lekkie mrowienie w calym ciele.Mowil bez poslugiwania sie notatkami - nalezalo pamietac wszystko. Tego teoretyczna wiedza i zdolnosc do panowania nad drobiazgami zostaly tego popoludnia w pelni wykorzystane. Przez prawie dwie i pol godziny cierpliwie omawial kazdy mozliwy do przewidzenia sce- nariusz, wszystkie prawdopodobne, a nawet nieprawdopodobne oko- licznosci, jakie mogly zajsc, powodujac zmiany, a nawet koniec misji Zielonej Wstazki. Odwolywal sie do sprawdzonych w armii srodkow ulatwiajacych zapamietywanie: map topograficznych, mnemotechniki, schematow organizacyjnych. W pewnej chwili, gdzies z konca pomieszczenia, rozlegl sie gleboki, chropawy glos. Czlowiekiem, ktory przemowil, byl jeden z bylych najemnikow, Murzyn z Poludnia, Clint Hurdle. -Dlaczego jest pan taki pewien, ze kazdy z nas wytrzyma, panie pulkowniku? Teraz nie bedzie juz tak latwo. Skad wiadomo, ze kiedy zrobi sie goraco, nikt nie spieprzy sprawy, dajac po prostu dyla? W niewielkim pomieszczeniu zapanowal nagle szum. Hudson zastanowil sie gleboko nad odpowiedzia. Szczerze mowiac, sam zadawal sobie to pytanie setki razy. Zawsze bral pod uwage najgor- sze, a potem wymyslal kilka alternatywnych sposobow skutecznego unik- niecia nieszczescia. -Nikt - zaczal - ani jeden z was, nie zalamal sie w walce. Podczas wojny, ktorej zaden z was nie chcial ani nie uwazal za sluszna. Nikt nie zalamal sie w obozach jenieckich! Nawet jedna osoba! I teraz tez nikt sie nie zalamie. Jestem gotowy postawic wszystko, co wspolnie wypracowalis- my, na te jedna karte. Po tym trudnym pytaniu i pelnej emocji odpowiedzi, zapanowala niewygodna cisza. Pulkownik stalowym wzrokiem powoli przesunal raz jeszcze po twarzach zebranych. Hudson chcial, zeby wszyscy podzielali jego zaufanie; poczuli to samo co on. Mimo ze, byc moze, trudno to bylo stwierdzic na pierwszy rzut oka, kazdy z obecnych zostal starannie wybrany sposrod setek weteranow. Kazdy byl wy- jatkowym zolnierzem. -Jesli jednak ktokolwiek z was ma zamiar zrezygnowac, teraz jest na to czas. W tej wlasnie chwili, panowie. Dzisiejszego popoludnia. Czy jest ktos taki? Ktos, kto chcialby nas opuscic? Jeden z mezczyzn zaczal powoli bic brawo. W slad za nim inni. W koncu wszyscy z powaga klaskali swojemu dowodcy. Cokolwiek mialo sie zdarzyc, przezyja to razem. Pulkownik pokiwal glowa; smialy oficer odzyskal panowanie nad swoimi ludzmi. -Ustalilem przydzialy zagraniczne i specjalne. Nie zamierzam dys- kutowac na ich temat ani wysluchiwac jakichkolwiek pretensji. Na polu 78 walki panuje zamieszanie. My w nie nie popadniemy. To wlasnie jedenz powodow, dzieki ktoremu wygramy te wojne. Hudson podszedl do dlugiego, drewnianego stolu i zaczal rozdawac grube, oficjalnie wygladajace teczki. Na kazdej z nich widniala starannie naklejona etykietka. Wewnatrz znajdowaly sie podrobione amerykanskie paszporty i wizy, bilety lotnicze na pierwsza klase, ogromne sumy pienie- dzy i kopie przedstawionych na odprawie map topograficznych. Diabel tkwil w szczegolach. -Cassio pojedzie do Zurychu - zaczal pulkownik. -Stemkowsky i Cohen biora Izrael i Iran. Scully zajmie sie Paryzem. Harold Freedman - Londynem, a potem Toronto. Jimmy Holm trafi do Tokio. Vic Fahey - do Belfastu. Reszta z nas pozostanie tu, w Nowym Jorku. Podniosl sie jek niezadowolenia, niczym wsrod gromadki uczniow. Hudson ucial go natychmiast krotkim ruchem reki. -Panowie. Powiem to tylko raz, teraz, wiec musicie dobrze zapamie- tac: Podczas kiedy bedziecie w Europie, Azji, Ameryce Poludniowej, sprawa absolutnie podstawowa jest to, zebyscie zachowywali sie i ubierali dokladnie w takim stylu, jaki zostal zaplanowany. Wbijcie sobie do glowy takie zdanie: Nic nie jest skuteczniejsze od przesady. -Wszystkie bilety lotnicze, jakie dostajecie, sa na lot w pierwszej klasie. Pieniadze, ktore macie przeznaczone na ubrania i restauracje, maja zostac wydane. Wydajcie je. Rozrzucajcie je na prawo i lewo. Badzcie bardziej ekstrawaganccy niz komukolwiek z was sie marzylo. Bawcie sie, jesli to mozliwe, biorac pod uwage powierzone zadania. To rozkaz! Pulkownik zlagodzil ton. -Na nastepne pare dni kazdy z was musi stac sie pewnym siebie, odnoszacym sukcesy amerykanskim biznesmenem. Macie byc tacy jak ludzie z Wall Street, ktorych zycie obserwowalismy przez caly rok. Myslcie jak finansisci, wygladajcie jak oni, dzialajcie, jakbyscie byli poteznymi ludzmi pieniadza. -Okolo szesnastej trzydziesci zostaniecie odpowiednio ostrzyzeni, ogoleni i - wierzcie czy nie - zrobia wam manicure. Ubrania takze zostaly starannie dobrane. Pochodza od Brooks Brothers i Paula Stuarta; to wasze ulubione sklepy, panowie. Koszule i krawaty sa firmy Turnbull Asser. Portfele - Dunhilla. Znajduja sie w nich karty kredytowe i mnostwo gotowki w walutach krajow, do ktorych jedziecie. Przerwal i przebiegl wzrokiem po swoich ludziach. -Sadze, ze to wszystko, co mialem do powiedzenia... poza jeszcze jednym. Zycze wam wszystkim jak najwiecej szczescia, jakie tylko jest mozliwe. Zycze kazdemu z was wszystkiego co najlepsze w przyszlosci, po zakonczeniu misji. Wierze w was. I wy uwierzcie w siebie. 79 Pulkownik David Hudson zamknal na chwile oczy, a potem szybko jeotworzyl. Nie mogl powiedziec im tego, co mysli i czuje. Jego twarz nie zdradzila niczego. Byla jak nieruchoma maska, patrzaca na grupe ludzi zebranych w przebieralni dla taksowkarzy. Podniosl reke i oznajmil niemal religijnym tonem: -A teraz, ruszajmy na spotkanie z przeznaczeniem! 10 Byla czternasta trzydziesci, w niedziele. Arch Carroll polozyl nogiw zuzytych, roboczych buciorach na swoim biurku w "numerze 13". Ziewnal tak szeroko, az poczul, jakby ktos mu przed chwila przestawil szczeke. Przeprowadzil juz cztery, skrajnie wyczerpujace i zupelnie bezskutecz- ne przesluchania. Klamali przed nim najlepsi, najniebezpieczniejsi prowo- katorzy i terrorysci mieszkajacy w Nowym Jorku i okolicach. Carroll specjalnie wybral sobie ciasne biuro, schowane gdzies na tylach budynku gieldy. Wokol urzedowal jego maly, ale oddany zespol: szesciu oryginalow, policyjnych renegatow i dwie cierpliwe sekretarki. Farba odchodzila ze scian, niczym skora z poparzonego. Szyba w oknie zostala wybita przez Zielona Wstazke, wiec Arch zakryl dziure pakowym papierem. I tak przesiakalo. Jego miejsce pracy moglo do- prowadzic czlowieka do depresji, podobnie jak i zadanie, ktore przed nim stalo. Nawet swiatlo, ktore jakims cudem przedostawalo sie do wewnatrz, bylo rozstrajajace: brunatne, przycmione, ponure. Pierwsi czterej podejrzani, jakich przesluchal Carroll, byli znanymi terrorystami; dwoch z Frontu Wyzwolenia Angoli, jeden z OWP i jeden, ktory zajmowal sie zbieraniem funduszy dla IRA. Niestety, zaden z nich nie wiedzial o ataku na Wall Street nic wiecej niz Arch. Nie krazyly zadne pogloski. Kazdy przekonujaco przysiagl to po dlugim, wyczerpujacym przesluchaniu. Carroll zastanawial sie, jak to mozliwe. Przeciez ktos musial cos wiedziec o Zielonej Wstazce. Nie wysadza sie po cichu w powietrze polowy Wall Street po to, zeby potem nie pisnac ani slowa przez ponad czterdziesci godzin. Obdrapane drewniane drzwi do jego biura otworzyly sie ponownie. Spojrzal przez opary dymiacego kubka z kawa. Zjawil sie Mike Caruso, jeden z pracownikow Archa. Caruso byl nieduzym, drobnym czlowieczkiem; pracowal kiedys w policji, spedzajac 81 czas za biurkiem. Mial czarna czupryne, zaczesana wysoko nad czolem,na modle lat piecdziesiatych. Zazwyczaj ubieral sie w pstrokate, hawajskie koszule, noszone na wierzchu workowatych spodni. W ten sposob wnosil do ponurego, policyjnego swiatka troche koloru. Carroll uwielbial go za wyjatkowy wrecz brak stylu. -Mamy teraz Isabelle Maraueze - oznajmil Caruso. - Juz sie drze, ze chce sie skontaktowac ze swoim prawnikiem z Park Avenue. Znaczy, wrzeszczy jak cholera. -To brzmi obiecujaco. Nareszcie ktos zostal wyprowadzony z rowno- wagi. Wprowadz ja. Chwile pozniej do pokoju wpadla, niczym tropikalny cyklon, hoza Brazylijka. -Nie wolno wam tak ze mna postepowac! Jestem obywatelka Bra- zylii! -Przepraszam, ale chyba bierze mnie pani przez pomylke za kogos, kto sie tym przejmuje. Prosze usiasc - odezwal sie spokojnie Arch, nie podnoszac sie zza zasmieconego biurka. -Jak to? Za kogo sie pan uwaza? -Powiedzialem: siadaj, Maraueza. Ja tu zadaje pytania, nie ty. Carroll rozparl sie w fotelu i przyjrzal sie Isabelli. Miala blyszczace, siegajace do ramion wlosy, pelne usta umalowane jaskrawa, czerwona szminka; zadarta broda, nadawala jej wyzywajacy wyglad. Jej ubranie bylo bardzo drogie i pretensjonalne. Miala na sobie obcisle spodnie do konnej jazdy z szarego aksamitu, jedwabna bluzke, botki-kowbojki, krotka, futrzana kurtke. Terrorystyczny szyk - pomyslal Arch. -Ubiera sie pani jak wzbogacony Che Guevara -powiedzial w koncu z usmiechem. -Nie podoba mi sie panskie poczucie humoru, senior. -Nie? No coz, nie pani pierwszej. - Pokazal wszystkie zeby. - A mnie nie podobaja sie masowe morderstwa, w jakich brala pani udzial. Carroll znal dobrze zla reputacje tej kobiety. Isabella Maraueza byla renomowana dziennikarka i fotografem prasowym. Corka bogacza, ktory posiadal w Sao Paulo duze zaklady produkcji opon. Chociaz nie dalo sie tego formalnie udowodnic, Maraueza byla winna smierci przynajmniej czworga amerykanskich obywateli podczas ostatnich dwunastu miesiecy. Arch wiedzial, ze na niej spoczywala odpowiedzialnosc za porwanie, a potem zamordowanie z zimna krwia czlonka zarzadu firmy Shell i jego rodziny. Amerykanski biznesmen, jego zona i dwie male coreczki znikneli nagle w ubieglym roku w czerwcu w Rio de Janeiro. Ich okaleczone ciala znaleziono potem w jakims rowie. Wedlug danych wywiadu, Maraueza pracowala dla radzieckiego GRU, za posrednictwem Francois Monser- rata. Chodzily takze sluchy, ze byla jego kochanka. Klasyczna kobieta - pajak. 82 Rzucila Carrollowi zimne, pogardliwe spojrzenie. Jej ponure, ciemneoczy plonely, przygladajac mu sie w wystudiowanej ciszy. Arch potrzasnal zmeczona glowa. Odstawil na bok kubek z kawa. Maraueza miala taki wyraz twarzy, jakby zamierzala za chwile wybuch- nac. Carroll patrzyl, jak kobieta nachyla sie do przodu i opiera piesci na stole. -Chce sie widziec z moim prawnikiem! Natychmiast! Chce mojego prawnika! Prosze go wezwac, senior. W tej chwili! -Nikt nawet nie wie, ze pani tu jest - odpowiedzial Arch, specjalnie spokojnym, uprzejmym tonem. Cokolwiek bedzie robila, w jakikolwiek sposob zamierzala sie zachowywac Carroll postanowil postepowac dokla- dnie odwrotnie. To byla pierwsza zasada jego techniki przesluchiwania. Przez pare nastepnych, pelnych napiecia chwil nie odzywal sie wcale. Uczyl sie od najlepszych - od samego Waltera Trentkampa. Arch wiedzial, ze jego dwaj ludzie w niezgodny z prawem sposob zgarneli po prostu Isabelle Maraueze z ulicy, kiedy szla dzis rano Wschodnia Siedemdziesiata, wyszedlszy z mieszkania na Upper East Side. Walczyla, szarpala sie, krzyczala: "Mordercy! Pomocy! Mordercy!" Tej scenie przygladalo sie kilku obojetnych nowojorczykow. Widzieli przed soba interesujace wydarzenie; wystarczajaco jednak odlegle, zeby nie czuc sie jego wspoluczestnikami. Wreszcie, kiedy Maraueza, szlocha- jac i wyrywajac sie napastnikom, zostala zaciagnieta do czekajacego samochodu kombi, jeden z obserwatorow krzyknal. Reszta nie zrobila niczego, zeby jej pomoc. -Porywacie mnie na ulicy - warknela ze zloscia Isabella. Wydela wargi, jak zawsze kiedy ja przesluchiwano. -Niech wolno mi bedzie do czegos sie pani przyznac. Powiem uczciwie, prawie szczerze - odparl, nadal lagodnie, Arch. - W ciagu ostatnich kilku lat bylem zmuszony porwac wiecej ludzi podobnych do pani. Niech pani nazwie to nowa sprawiedliwoscia. Albo czymkolwiek innym. Porywanie stracilo juz dla mnie znaczenie. Im glosniej mowila Maraueza, tym bardziej cichy byl glos Carrolla. -Wlasciwie podoba mi sie pomysl, zeby uznac sie za porywacza. Porywam terrorystow. To niezle brzmi, wie pani? Nie zgadza sie pani ze mna? -Zadam mozliwosci skontaktowania sie z moim prawnikiem! Ty przybledo! Moj prawnik to Daniel Curzon. Slyszal pan o nim? Arch przytaknal i wzruszyl ramionami. Daniel Curzon od dawna pracowal dla OWP i Kubanczykow od Castro. -Curzon to tylko zalosne gowno. Nie chce wiecej slyszec jego nazwiska. Mowie powaznie. Spojrzal na lezacy na stole pakuneczek, gruba, brunatna koperte, zwiazana sznurkiem. Wewnatrz znajdowalo sie moralne usprawiedliwienie wszystkiego, co teraz zrobi, zeby uzyskac potrzebne informacje. 83 Koperta zawierala kilkanascie czarno-bialych i kolorowych fotografiiJasona Millera, owego biznesmena z firmy Shell, i jego rodziny, ktorzy zostali zamordowani w Rio. Byly tam takze niewyrazne zdjecia amerykan- skiego malzenstwa, ktore zaginelo na Jamajce, oraz ksiegowego firmy Unilever, z Kolumbii, a takze czlowieka nazwiskiem Jordan; ten znikl ostatniej wiosny. Isabelle Maraueze podejrzewano o zamordowanie calej osemki. Carroll kontynuowal: -Nazywam sie Arch Carroll. Urodzilem sie tu, w Nowym Jorku. Miejscowy chlopak zawsze wygrywa... Jestem synem gliniarza, ktory byl synem gliniarza. Przyznaje, ze nasza rodzina nie byla zbyt tworcza, jesli chodzi o zdobywanie nowych zawodow. Jestesmy tylko zwyklymi wyko- nawcami czarnej roboty. Przerwal na chwile i zapalil wymiety niedopalek, niczym Krolik. -Zajmuje sie lokalizowaniem terrorystow, ktorzy zagrazaja bezpie- czenstwu Stanow Zjednoczonych. Nastepnie, jesli nie sa zbyt silnie osla- niani ze wzgledow politycznych, robie, co tylko moge, zeby ich powstrzy- mac. Innymi slowy, mozna powiedziec, ze jestem amerykanskim terrorys- ta. Dzialam zgodnie z takimi samymi regulami jak wy; nie uznaje zadnych. Prosze wiec przestac opowiadac mi o prawnikach z Park Avenue. Prawnicy sa dla milych, cywilizowanych ludzi, ktorzy postepuja zgodnie z regulami. Nie dla nas. Powoli Arch odwiazal sznurek, ktorym zwiazana byla koperta. Wyjal garsc fotografii. Od niechcenia podal je Marauezie. Byly to najbardziej szokujace zdjecia, jakie kiedykolwiek widzial. Pozostal jednak spokojny. -Cialo Jasona Millera. Jason Miller byl inzynierem w Shell Oil. Prowadzil takze sledztwo finansowe dla Departamentu Stanu, o czym wiecie, pani i pani znajomi w Sao Paulo. Rozumiem, ze byl to mily, uczciwy czlowiek. Przyznaje, ze byl informatorem Departamentu Stanu. Jednak nie krzywdzil nikogo. Takze wykonywal tylko czarna robote. Carroll cmoknal sobie pare razy od niechcenia, po czym spojrzal przez moment na Maraueze. Kobieta nagle ucichla. Jego lagodny glos wyraznie zbijal ja z tropu. Ponadto rzecz jasna nie spodziewala sie konfrontacji z fotografiami. -Zona Millera, Judy. Na tym zdjeciu - zywa. Miala taki sympatycz- ny usmiech typowy dla Srodkowego Zachodu... Dwie male dziewczynki. To znaczy, ich ciala. Ja tez mam dwie coreczki. Dwie dziewczynki i dwoch chlopcow. Jak mozna mordowac male dzieci, co? Arch usmiechnal sie znowu. Odchrzaknal. Potrzebowal piwa. Tak, szklanka piwa i kieliszek irlandzkiej dobrze by mu zrobily. Przez chwile przyjrzal sie uwaznie Marauezie. Mial wielka ochote wstac i przylozyc jej z calej sily. Zamiast tego ciagnal jednak lagodnie: -W czerwcu zeszlego roku wydala pani rozkaz, a nastepnie wziela udzial w politycznym mordzie; zabila z premedytacja cala rodzine Millerow. 84 Kobieta natychmiast zerwala sie z krzesla.-Nic takiego nie zrobilam! Niech pan to udowodni! Nie! Nie zabilam nikogo. Nigdy. Nie morduje dzieci! -Gowno prawda. Doszlismy wlasnie do konca przyjacielskiej dys- kusji. I kogo pani, kurwa mac, probuje oszukac? Z tymi slowami, Carroll zamknal wymieta koperte i wrzucil ja do krzywej szuflady biurka. Wbil wzrok w Maraueze. -Nikt nawet nie wie o tym, ze pani tu jest! Zapamietala to pani? I nikt nie dowie sie, co sie z pania dzisiaj stanie. Taka jest prawda. Tak samo, jak o tym, co sie stalo z rodzina Millerow w Brazylii. -Pieprzysz tylko, Carroll, zeby mnie zastraszyc... -Tak? Przekonaj sie. Podraznij mnie jeszcze chwile, zeby sie lepiej przekonac. -Prawnika; chce sie skontaktowac z moim prawnikiem. -Nie znam go. -Powiedzialam jak sie nazywa: Curzon. -Doprawdy? Nie przypominam sobie. Maraueza westchnela. Patrzyla na Carrolla w milczeniu, z wyrazem prawdziwej nienawisci. Zalozyla rece i usiadla. Skrzyzowala swoje dlugie nogi, wyprostowala je znowu, wreszcie zapalila papierosa. -Dlaczego pan to robi? Zwariowal pan. Tak bylo juz troche lepiej. Arch czul, ze Maraueza powoli zaczyna sie lamac. -Prosze opowiedziec mi o Jacku Jordanie, w Kolumbii. Byl amery- kanskim ksiegowym. Zostal skoszony seria z karabinu maszynowego przed wlasnym domem. Jego zona miala okazje sie temu przygladac. -Nie slyszalam o nikim takim. Carroll cmoknal, po czym powoli pokiwal glowa. Przybral mine osoby nadzwyczaj rozczarowanej. Siedzial za pozbawionym koloru, zuzytym biurkiem, z wyrazem twarzy czlowieka, ktory zostal nagle w niewybaczal- ny sposob oklamany przez najlepszego przyjaciela. -Isabella... Isabella. - Westchnal. - Obawiam sie, ze nie ogarnia pani calej sytuacji. Chyba nie zrozumiala pani do konca. - Wstal, przeciagnal sie i stlumil ziewniecie. - Widzi pani, pani juz nie ma. Umarla pani nagle dzisiejszego ranka. Wypadek; taksowka na Wschodniej Siedemdziesiatej. Czyzby nikt pania o tym nie zawiadomil? Arch czul sie jednak juz nazbyt napiety. Nie chcial ciagnac tego brutalnego przesluchania. Wyszedl wiec z pokoju nie mowiac ani slowa wiecej. Zrobil wszystko, co mogl. Szedl teraz dlugim, mrocznym korytarzem, mijajac sekretarki stukajace pracowicie w maszyny do pisania. Szedl ze spuszczona glowa, nie rozmawiajac z nikim. Krew pulsowala mu w skroniach. Byl wyczerpany, po prostu mial dosc. Zaschlo mu 85 w gardle. Mysl o szklance piwa i kieliszku whisky teraz zaczynalapowracac z coraz wiekszym uporem. Zatrzymal sie przy automacie z woda i nacisnal przycisk. Zimna woda bryznela mu w twarz. Lepsze to niz nic. Wytarl dlonia spierzchniete wargi i oparl sie o sciane. Isabella Maraueza. Zielona Wstazka. Kawalek zielonego materialu schludnie, niemal wesolo owiniety wokol bomby z plastiku, umieszczonej w tekturowym pudle. Pytania. Zbyt wiele nie powiazanych ze soba pytan. Nie mial do tej pory zadnych odpowiedzi. Watpil, czy nawet Walter Trentkamp zdolalby zlamac Isabelle Maraueze. Normalnie Arch mialby pewnie jakies wyrzuty sumienia, przesluchujac ja w taki sposob. Nie mogl jednak zapomniec pomarszczonych twarzy- czek zamordowanych z zimna krwia malych coreczek Millerow, zlapa- nych w reporterskim ujeciu. Ta dwojka niewinnych dzieci stawiala przed nim Maraueze we wlasciwym swietle. Piekna Isabella byla tylko zwykla lajdaczka. W koncu powlokl sie z powrotem do pokoju, gdzie wciaz na niego czekala. Wygladala teraz jak bezmyslna, pozbawiona czlowieczenstwa kukla. Czytal w jej aktach, ze dolaczyla do terrorystycznej komorki GRU w 1978, pracowala pod kierunkiem Francois Monserrata w Ameryce Poludniowej, potem w Montrealu i Paryzu i wreszcie tu, w Nowym Jorku. Prawdopodobnie jej slaba strona byla mala wytrzymalosc na trudne warunki i bol. Nigdy w ciagu swojego zycia nie musiala cierpiec. CarroU zdal sobie z tego sprawe, po czym wszedl, zeby zadac ostateczny cios. Poltorej godziny pozniej Maraueza i Arch zaczeli powoli sie porozu- miewac. CarroU saczyl chyba setna tego dnia kawe. Zoladek zaczynal odmawiac mu posluszenstwa. -Byla pani kochanka Francois Monserrata tu, w Nowym Jorku. Juz to wiemy. Dwa lata temu. W tym miescie, Nueva York! Isabella Maraueza siedziala ze spuszczona glowa. Przez dlugie, dlugie chwile nie podnosila wcale wzroku na Archa. Pod jej pachami pojawily sie dlugie, ciemne plamy. Lewa noga stukala bezwiednie w podloge. Mar- aueza wydawala sie chora. CarroU postanowil zatem kontynuowac atak. Trzeci etap przesluchania. -Kim jest u diabla Monserrat? Jak zdobywa potrzebne mu wiadomosci? Skad ma informacje, ktorych nie powinien znac nikt, poza czlonkami rzadu Stanow Zjednoczonych? Kto to? Sluchaj, posluchaj mnie bardzo uwaznie. Jesli zaczniesz teraz mowic, jezeli opowiesz mi o Francois Monserracie, tylko o jego udziale w ataku bombowym na Wall Street, tyle wystarczy, to zostawie cie w spokoju, obiecuje. Nikt sie nie dowie, ze tu bylas. I tyle. Nic wiecej sie nie zdarzy. Co Francois Monserrat wie o zamachu na dzielnice finansowa? 86 Jeszcze trzydziesci minut zajelo Archowi pocieszanie, grozenie i wy-/dzieranie sie na Maraueze. Pol godziny, pelne najwyzszego wysilku, w wyniku ktorego Carroll ochrypl i spasowial, a koszula przykleila mu sie do spoconego ciala. Wreszcie kobieta nie wytrzymala; wstala i wrzasnela: -Monserrat nie mial z tym nic wspolnego!!! Sam chcialby wiedziec, o co chodzi. Nikt nie rozumie, po co dokonano tego ataku. On tez szuka Zielonej Wstazki! Monserrat sam ich szuka!!! -A skad wiesz, Isabello? Skad wiesz, co robi Monserrat? Musialas sie z nim widziec! Maraueza zakryla dlonia zmeczone oczy. -Nie widzialam sie z nim! Nie widuje go. Nigdy. -No to skad te informacje? -Otrzymuje wiadomosci przez telefon. Czasami ktos szepcze na ucho w odosobnionym miejscu. Nikt nie widuje Monserrata. -Gdzie on jest, Isabello? Tu, w Nowym Jorku? Gdzie on u diabla sie ukrywa? Kobieta uparcie pokrecila glowa. -Tego takze nie wiem. -Jak Monserrat teraz wyglada? -A skad mialabym wiedziec? Jakim cudem moglabym wiedziec cos takiego? Monserrat zawsze sie zmienia. Czasem ma ciemne wlosy i wasy. Czasami jest siwy. Innym razem nosi czarne okulary i brode. - Prze- rwala. - Monserrat nie ma twarzy. Zdajac sobie sprawe z tego, ze powiedziala za duzo, Maraueza zaczela glosno szlochac. Carroll cofnal sie w fotelu i oparl glowe o brudna sciane. Ta kobieta nie wiedziala nic wiecej; byl prawie pewien, ze uzyskal od niej wszystko, co tylko mogl. Nikt zatem nie mial zadnych konkretnych informacji o Zielonej Wstazce. Tylko ze to bylo niemozliwe. Ktos przeciez musial wiedziec, czego ci ludzie chca. Ale kto? Arch spojrzal w sufit, po czym zamknal obolale, zmeczone oczy. Kilkanascie roznych pozolklych gazet, wszystkie z data 25 pazdzier- nika 1929, lezalo porozkladanych na ciezkim, debowym biurku. Naglowki wielkosci trzydziestu, a nawet czterdziestu punktow drukarskich krzyczaly bezglosnie teraz z taka sama sila jak piecdziesiat kilka lat temu. NAJWIEKSZY KRACH W HISTORII GIELDY; 12 894 650 AKCJI ZMIENILO WLASCICIELA; POLITYCY OBRADUJA, UZNAJAC SYTUACJE ZA POWAZNA 87 PANIKA NA WALL STREET! REKORD SPRZEDAZY AKCJI! GLEBOKI SPADEK CEN! CENY AKCJI SPADLY W SUMIE O 14 000 000 000 DOLAROW, W WYNIKU GWALTOWNEJ WYPRZEDAZY W CALYM KRAJU; BANKIERZY ZAMIERZAJA DZISIAJ WESPRZEC RYNEK CENY AKCJI SPADLY NA LEB, NA SZYJE; W SUMIE STRA- CONO MILIARDY DWA MILIONY SZESCSET TYSIECY AKCJI SPRZEDANYCHW CIAGU OSTATNIEJ GODZINY, PODCZAS REKORDOWEGO SPADKU CEN! KONTA WIELU LUDZI PRZESTALY NAGLE ISTNIEC!PSZENICA STALA SIE BEZWARTOSCIOWA! ZAMIESZANIE NA GIELDZIE W CHICAGO! PREZYDENT HOOVER OSWIADCZYL, ZE GOSPODARKAKRAJU ZNAJDUJE SIE NADAL W STANIE ROZWOJU I DO- STATKU! Caitlin Dillon wstala w koncu zza biurka, na ktorym lezaly gazety.Wyciagnela rece wysoko nad glowa i westchnela. Znajdowala sie na piatym pietrze Wall Street 13, razem z Antonem Birnbaumem z Zarzadu Nowojorskiej Gieldy Papierow Wartosciowych. Anton Birnbaum byl jednym z najbardziej genialnych finansistow w Ameryce. Jesli ktokolwiek naprawde rozumial te chwiejna budowle z kart nazywana Wall Street, to wlasnie on. Zaczynal w wieku jedenastu lat, jako zwykly chlopak na posylki. Od tego czasu wspinal sie po drabinie spolecznej, az stal sie wlascicielem poteznej firmy inwestycyjnej. Caitlin szanowala go najbardziej ze wszystkich postaci finansowego swiatka. Mimo ze Birnbaum osiagnal juz wiek osiemdziesieciu trzech lat, jego umysl pozostawal nadal jasny, a oczy blyszczace. Zdawala sobie sprawe, ze od czasu do czasu Anton taksuje ja wzrokiem, cieszac sie z towarzystwa mlodej, atrakcyjnej i bezsprzecznie blyskotliwej kobiety. Pewnego razu po Wall Street rozeszla sie nawet pogloska, ze byc moze Birnbaum ma z nia prawdziwy romans. Czesto absurdalne plotki, w zdo- minowanym przez mezczyzn swiatku finansowym, stanowily byc moze najtrudniejsza przeszkode, przed jaka stawala kazda kobieta, zmuszona; stawic im czolo lub przezywac je w samotnosci. Jezeli tylko kobiete- maklera czy prawnika - dostrzezono na wspolnym drinku lub obiedzie z mezczyzna, wyciagano wniosek, ze maja ze soba romans. Bardzoi 88 wczesnie Caitlin zdala sobie sprawe, ze ta nedzna, ponizajaca metoda bylastale stosowana przez niektorych mezczyzn, zeby pomniejszyc ze strony kobiet zagrozenie swoich pozycji na Wall Street. W rzeczywistosci pani Dillon poznala Antona Birnbauma wiele lat temu, kiedy studiowala jeszcze w Wharton. Jej promotor zaprosil finansis- te na goscinny wyklad, podczas ostatniego roku studiow Caitlin. Po swoim wystapieniu, Birnbaum zgodzil sie porozmawiac z kilkorgiem najzdolniejszych studentow wydzialu biznesu. Jednym z nich byla Caitlin Dillon. Stary finansista powiedzial wtedy o niej promotorowi: "Jest nieslychanie ambitna i naprawde inteligentna. Jej jedyna wada to to, ze jest ladna. Mowie powaznie. Na Wall Street bedzie to dla niej problemem, powaznym utrudnieniem". Kiedy jednak Caitlin skonczyla Wharton, Anton Birnbaum zatrudnil ja jako asystentke w swojej firmie maklerskiej. W ciagu roku awansowala na jego osobista asystentke. W przeciwienstwie do wiekszosci pracow- nikow Birnbauma, potrafila miec wlasne zdanie, kiedy uwazala, ze on nie ma racji. W 1978 roku trafnie przepowiedziala wzrost, a potem gwaltow- ny spadek cen akcji. Od tamtego czasu, wielki finansista sluchal jeszcze uwazniej swojej mlodej i niezmiennie ambitnej asystentki. W tym okresie Caitlin zaczela wyrabiac sobie niezbedne kontakty na Wall Street i w Waszyngtonie. Praca dla Birnbauma dostarczyla jej wiedzy, ktorej nie moglaby uzyskac w inny sposob. Uwazala, ze prawie niemozliwe jest z nim wspolpracowac, jednak jakims cudem udawalo sie to jej. To z kolei utwierdzalo go w przekonaniu, ze pani Dillon jest osoba wyjatkowa, tak jak od poczatku przypuszczal. -Anton, kto skorzystalby teraz na gieldowym krachu? Zrobmy sobie liste wszystkich podejrzanych, wypiszmy ich; to bedzie poczatek. -Dobrze, pojdzmy wiec ta droga. Ludzie, ktorzy odniesliby korzysci z krachu? - Starszy pan wzial notes i olowek. - Miedzynarodowy kon- cern, ktory chcialby ukryc nieuczciwe zyski na wielka skale? -Mozliwe. No i Rosjanie. Pewnie cos by na tym zyskali, przynajmniej na miedzynarodowym prestizu. -Moze takze ktorys z szalonych przywodcow Bliskiego Wschodu? Mysle, ze Kadafi nie zawahalby sie przed takim krokiem. Prawdopodob- nie zdolalby takze zdobyc niezbedne fundusze. Caitlin spojrzala na zegarek - funkcjonalny wyrob firmy Bulova, ktory dostala dziesiec lat temu od ojca, w Ohio, na Boze Narodzenie. -Nie wiem, co teraz robic. Na co oni czekaja? Co sie, na litosc boska, stanie, kiedy rynek zostanie jutro otwarty? Birnbaum zdjal okulary w rogowej oprawce i potarl swoj zaczer- wieniony perkaty nos. -A czy rzeczywiscie otworza gieldy, Caitlin? Francuzi sa za tym. Powtarzaja, ze maja zamiar uruchomic Paryz. Ale... nie wiem. Moze to jeden z ich charakterystycznych blefow. 89 -Oznacza to tyle, ze Arabowie chca, zeby ich francuskie banki bylyotwarte. Ktos w Paryzu probuje skorzystac z tej okropnej sytuacji albo ma po prostu nadzieje, ze zdola wyciagnac czesc pieniedzy, zanim zacznie sie zupelna panika. Stary finansista zalozyl okulary i spojrzal na Caitlin. Potem wzruszyl ramionami, w typowy dla siebie sposob - szybkim, nerwowym ruchem. -Dobrze chociaz, ze prezydent Kearney z nimi negocjuje. Jednak Francuzi nigdy specjalnie go nie szanowali. Nie umiemy ich przekonywac od czasow Kissingera. -A co z Londynem? Genewa? No i, jak bedzie u nas, w Nowym Jorku? -Obawiam sie, ze wszyscy czekaja, co zrobi Francja. Francuzi groza, ze w poniedzialek otworza jak zwykle swoja gielde. Ale, moja droga, ktos nimi precyzyjnie dyryguje. Tylkonie wiem kto. I po co? Co bedzie dalej? - Birnbaum zlozyl pomarszczone rece, zmruzyl oczy i popatrzyl w zadumie na pania Dillon. Przez chwile oboje milczeli. Przez lata przyzwyczaili sie do dlugich, cichych chwil, podczas ktorych analizowali w skupieniu jakis problem. Caitlin patrzyla, jak starszy pan wyciaga cygaro - byla to jego ostatnia, slabosc - metodycznie obcina koncowki i zapala. Po paru chwilach gabinet wypelnila delikatna, niebieskawa mgielka. Birnbaum wpatrywal sie w zarzaca sie koncowke cygara, a potem polozyl je w wysluzonej, mosieznej popielniczce. -Powiem ci cos, kochanie. Przez wszystkie te lata, kiedy pracuje na Wall Street, nigdy nie czulem sie taki zaniepokojony. Nawet w pazdzier- niku 1929 roku. Dom towarowy Bendel's na Piecdziesiatej Siodmej byl otwarty przez cala niedziele, korzystajac z przedswiatecznej goraczki zakupow. Sprzedaz spadla jednak dramatycznie wskutek paniki, jaka powstala wokol Wall Street. W calych Stanach Zjednoczonych zapanowala niepewnosc, co zdarzy sie dalej w amerykanskim sektorze finansowym. Francois Monserrat wszedl do tego luksusowego, drogiego domu towarowego tuz po siedemnastej. Na zewnatrz zbieralo sie na kolejna sniezyce. Nad calym Wschodnim Wybrzezem wisialy chmury. Monserrat mial na sobie grube okulary w drucianej oprawce i niepo- zorny szary, tweedowy plaszcz. Do tego odpowiedni kapelusz, czarne rekawiczki - nic w jego wygladzie nie wyroznialo go, nie przyciagalo uwagi. Okulary byly wykonane w ten sposob, ze powiekszaly oczy Monserrata, ale nie znieksztalcaly mu pola widzenia. Zostaly zrobione na specjalne zamowienie w warsztacie na rue des Postes w miescie Bizerte w Tunezji. Mezczyzna wysiadl z zatloczonej windy na jednym z wyzszych pieter i cicho stapajac ruszyl przrd siebie. Nie znal na swiecie miasta, w ktorym 90 widzialoby sie wiecej prowokujacych, oszalamiajacych wygladem kobiet.Nawet sprzedawczynie perfum sprawialy wrazenie czulych i z roznych powodow, niezwyklych. W pewnej chwili podeszla do niego atrakcyjna czarna dziewczyna i zapytala, czy chcialby sprobowac zapachu nowego Opium. -Juz je probowalem. W Tajlandii, kochanie - odpowiedzial z nie- smialym usmiechem i machnieciem reki. Dziewczyna takze sie usmiechnela i odsunela sie grzecznie, choc kuszaco, zeby zaczepic nastepnego klienta. Przed oczami rozgladajacego sie dyskretnie Monserrata przechodzily tlumy klientow, niosacych blyszczace torby ze znakami firmowymi zna- nych sklepow. Z ukrytych glosnikow plynela radosna melodia "Winter Wonderland". Trudno tu bylo sie poruszac; zupelnie jakby czlowiek znalazl sie na jednej z nowojorskich dyskotek. Monserrat ostroznie podazal na koniec budynku. Zastanawial sie, nieco rozbawiony mysla, jak Juan Carlos zareagowalby na widok tego krzykliwego obrazu kapitalizmu, jakim byl dom towarowy Henri Bendela. W 1979 Ilicz Sanchez, zwany Juanem Carlosem, zostal po cichu odsuniety przez GRU; niepohamowana zadza rozglosu uczynila go nieefektywnym. Teraz Carlos mieszkal w jedynej stolicy, w ktorej nie grozil mu mord polityczny - w Moskwie. W tym samym roku Francois Monserrat, ktory kontrolowal do- tychczas Ameryke Polnocna i Poludniowa, przejal takze Europe Za- chodnia. Protegowani Carlosa, Wadi Haddad i George Habbash, nie- chetnie znalezli sie w obrebie krolestwa Monserrata. ZSRR zaczelo stosowac nowa filozofie prowadzonego przez siebie terroru: rozpoczal sie terror strategiczny, scisle kontrolowany, kierowany przez komputery i mozgi z Moskwy. Obraz swiata z pozycji terrorysty jest jakby zamglony - informacje sa albo niepelne, albo niepewne. Miedzynarodowe kanaly komuni- kacyjne czasami nie mowily wiele; to znow plynela przez nie masa nie sprawdzonych wiadomosci. W tych warunkach, wkrotce wszystkie dzialania terrorystyczne na swiecie zaczeto przypisywac Monserratowi i jego ludziom. Zamordowanie Anwara Sadata, zamach na Jana Pawla II, eksplozje podlozonych przez IRA bomb w centrum Lon- dynu... Idac przez pietro sklepu, Monserrat zastanawial sie nad swoja opinia. Co to za roznica, czy byl rzeczywiscie odpowiedzialny za ten czy ow akt, skoro jego ostatecznym celem, jedynym motorem jego dzialania, bylo skuteczne zaklocenie funkcjonowania Zachodu i ostateczne doprowadze- nie go do upadku? Martwy prezydent Egiptu. Ranny papiez. Pare irlandzkich bomb. To tylko ziarnka piasku na pustyni. Francois Monser- rat interesowal sie tak naprawde jedynie totalnym odwroceniem biegu historii. 91 Natarczywy tlum przyplywal i odplywal. Klienci, a wlasciwie przedewszystkim klientki, tloczyly sie bez przerwy wokol Monserrata. Wreszcie dostrzegl kobiete, ktora sledzil. Przebierala wlasnie wsrod sukienek kok- tajlowych wiszacych na dlugim wieszaku. Zawsze myslala o swoim wy- gladzie, definiowala niejako wlasne istnienie poprzez atrakcyjna powierz- chownosc. Monserrat schowal sie za gablota, w ktorej wystawione byly swetry i obserwowal. W glowie odczuwal cos w rodzaju chlodu, jak gdyby jego mozg zamienil sie w bryle lodu. Doswiadczal tego uczucia w pewnych sytuacjach. W chwilach, kiedy innym podnosil sie nagle w nie kont- rolowany sposob poziom adrenaliny, Monserrata ogarnialo zimno. Zupel- nie jakby w jego organizmie mialy miejsce jakies zaburzenia chemiczne. Kazdy z przechodzacych mezczyzn, a takze kilka szykownych kobiet uwaznie przygladalo sie Isabelli Marauezie. Krotkie futro Isabelli bylo specjalnie rozchylone. Kiedy sie odwracala, pomiedzy jego polami poja- wialy sie fragmenty jej wspanialych piersi. Wedlug gustu Monserrata, Maraueza byla najatrakcyjniejsza, budzaca najwieksze pozadanie kobieta w calym domu towarowym. Widzial teraz, ze Isabella podaza w kierunku przebieralni. Wlozyl rece do kieszeni plaszcza, ruszyl, przegladajac sie pobieznie w lustrze i za- trzymal przed przebieralnia. Minal zamkniete drzwi, przyjrzal sie uwaznie tlumowi mijajacemu go w poszukiwaniu bozonarodzeniowych prezentow i zawrocil. Udajac, ze oglada jedwabna bluzke, niczym zamozny maz z East Side, szukajacy podarunku dla swojej malzonki, nasluchiwal odglosow z prze- bieralni. Zblizywszy sie nieco, uslyszal szelest ubrania, zdejmowanego z ciala Isabelli. Blyskawicznym ruchem znalazl sie wewnatrz malenkiego pokoiku. Maraueza odwrocila sie, zaskoczona. Dlaczego ona zawsze wygladala tak idealnie? Poczul cieplo, ktore moglo byc przyplywem pozadania. Miala teraz na sobie tylko ponczochy, obcisle, czarne, przejrzyste. Sukienka, ktora zamierzala przymierzyc zwi- sala jej w reku. Pomyslal, ze wygladalaby w niej nadzwyczaj podniecajaco. -Francois! Co ty tu robisz? -Musialem sie z toba zobaczyc - szepnal. Slyszalem, ze mialas male klopoty. Musisz opowiedziec mi wszystko. Maraueza zmarszczyla brwi. -Puscili mnie. Po co wlasciwie mieliby mnie trzymac? Nie uslyszeli nic, poza glupim blefem, Francois. - Usmiechnela sie, ale wyraz jej twarzy nie byl w stanie ukryc niepokoju. Monserrat lekko oparl dlon w rekawiczce na jej piersiach. Poczul Bal a Versailles, jej ulubione perfumy. Jego tez. Westchnal w duchu. -Czy cie sledza, Isabella? 92 -Nie sadze.-Jestes pewna? -Tak pewna, jak tylko mozna byc. A dlaczego? - Jej ciemne oczy znowu przybraly wyraz zaklopotania. Widzial, jak sie krzywi. Zza drzwi dobiegaly dzwieki swiatecznej piosenki, lagodnej jak inne, pozbawionej wszelkiego przekazu. -To dobrze, dobrze - powiedzial uspokajajaco. Usta Isabelli otworzyly sie; szybko cofnela sie pod sciane. W malenkiej przebieralni naprawde nie bylo dokad uciec. -Francois, nie wierzysz mi? Nic im nie powiedzialam. Absolutnie nic. -To dlaczego cie puscili, moja droga? Chce uslyszec wytlumaczenie. -Czy ty mnie do tego stopnia nie znasz? Francois; prosze...! Znam cie, az do tego stopnia - pomyslal Monserrat, przysuwajac sie blizej. Malenki rewolwer wydal z siebie nieznaczny, stlumiony odglos. Mar- queza jeknela cicho, a potem runela na blyszczaca podloge z czarnych i bialych kwadratow. Juz po chwili, terrorysta podazal szybkim, ale nie rzucajacym sie w oczy krokiem w strone najblizszego wyjscia. Puscila farbe. Powiedziala im za duzo. Przyznala sie do tego, ze go zna; to wystarczylo. Zalamala sie podczas przesluchania; moze potrafili doprowadzic do tego w taki sposob, ze nawet sama nie zdala sobie sprawy. Monserrat uslyszal niepokojace wiesci w dziesiec minut po tym, jak Carroll z nia skonczyl. Wyszedl z gmachu prosto w zimny wiatr, hulajacy po Zachodniej Piecdziesiatej Siodmej. Skrecil za najblizszym rogiem, niczym zwykly przechodzien, ktory ginie w przedswiatecznym tlumie. 11 Wokol dolnego Manhattanu zaroilo sie od blyszczacych biela, wielkichjachtow motorowych i setek innych drogich, plywajacych zabawek. Do nabrzeza przy Battery Park przycumowano nawet kilka pontonow. Spora liczba ludzi postanowila uzyc tych niezwyklych srodkow lokomocji, zeby dostac sie do swoich biur na Wall Street, nie troszczac sie, czy jest to dozwolone. Anton Birnbaum wystapil na zywo w telewizyjnym programie "To- day". Twarz starego finansisty byla dobrze znana widzom, chociaz niewielu potrafilo skojarzyc ja z rownie znajomym nazwiskiem, ktore napotykali w gazetach i czasopismach. -"Ani na amerykanskiej, ani na nowojorskiej Gieldzie Papierow Wartosciowych nie zostanie dzisiaj sprzedana nawet jedna akcja. NASDAQ, automatyczny system ciaglego ustalania i podawania kursow, takze nie bedzie uruchamiany. Gielda towarowa w Nowym Jorku rowniez pozostanie zamknieta; tak samo jak gielda metali. Znajdujemy sie w sytuacji zupelnego zamieszania". - Tak powiedzial Birnbaum w porannych wiadomosciach. Bylo jeszcze gorzej. Nie uruchomiono takze sprzedazy obligacji skarbu panstwa. Posrod niszczejacych nagrobkow cmentarza Trinity Church nie wystawali, jak zwykle, sprzedawcy narkotykow wyciagajacy swoje torebeczki z kokaina. Na ulicach nie widac bylo poslancow, niosacych drozsze od nar- kotykow koperty z obligacjami, swiadectwami udzialowymi, wielomilio- nowymi czekami i rozmaitymi dokumentami. Zadna z ekskluzywnych restauracji, specjalizujacych sie w lunchach dla biznesmenow nie podawala tego dnia swoich wykwintnych posilkow rzeszom eleganckich mezczyzn. Zaniechano wszystkich czynnosci bedacych na Wall Street codziennos- cia. Zupelnie, jakby caly ten nowoczesny swiat finansow nie zostal jeszcze wynaleziony. Albo, jak gdyby ktos doszczetnie go zniszczyl. 94 -Chcialabym zjesc z panem lunch, panie Carroll - powiedziala przeztelefon Caitlin- Dillon. - Czy jest mozliwe, zebysmy spotkali sie dzisiaj, kwadrans po dwunastej? Sprawa jest powazna. Ten telefon zaskoczyl Archa zupelnie. Wlasnie buszowal wsrod swoich kartotek, szukajac posrod najrozmaitszych szczegolowych informacji o organizacjach terrorystycznych z calego swiata czegos, co mogloby naprowadzic go na slad Zielonej Wstazki. Pragnienie pojscia na elegancki lunch z piekna kobieta bylo ostatnie, ktore moglo mu w tym momencie przyjsc do glowy. -Chce, zeby pan kogos poznal - powiedziala pani Dillon. -Kogo? -Czlowieka o nazwisku Freddie Hotchkiss. To jeden z wazniejszych ludzi na Wall Street. Miala dobrze brzmiacy przez telefon glos. Dla Carrolla byl on jak muzyka w pozbawionym piekna swiecie; mala symfonia plynaca z zimnej sluchawki firmy Bell. Arch polozyl nogi na biurku, a glowe oparl o sciane. Zamknawszy oczy, usilowal wyobrazic sobie twarz Caitlin Dillon. Nie- osiagalna - przypomnial sobie. -Freddie Hotchkiss jest powiazany z niejakim Michelem Chevro- nem - wyjasnila Caitlin. -O, to nazwisko jest mi znane - odpowiedzial Carroll, probujac przypomniec sobie wszystko, z czym mu sie kojarzylo. - Z kilku sytuacji. -Mam informacje, ze Chevron stanowi jedno z ogniw rynku skra- dzionych papierow wartosciowych, a takze - i to powinno szczegolnie pana interesowac - chodza sluchy, ze ma cos wspolnego z Francois Monserratem. -Z Monserratem? - Arch otworzyl oczy. A dlaczego nie mozemy od razu ruszyc na Chevrona? Po co rozmawiac z tym Hotchkiisem? ' - Czyzby pan sie niecierpliwil? -Kiedy mowa o Monserracie, niecierpliwie sie. Slychac bylo, ze pani Dillon wymienia z kims kilka szybkich zdan, po czym powiedziala: -Chodzi o to, ze nie mozemy dosiegnac bezposrednio Michcla Chevrona, jesli Hotchkiss nie potwierdzi - a nie wiadomo, czy zechce to zrobic - kilku posiadanych przez nas informacji. Jesli nam sie uda, 0'Brien zorganizuje panu spotkanie z Chevronem, kiedy tylko bedzie pan w stanie poleciec do Paryza - ma do niego dojscie. Ale Chevron jest obywatelem francuskim, wiec dopoki nie bedziemy mieli przeciw niemu jakis powaznych dowodow, nigdy nie uzyskamy wsparcia ze strony francuskiej policji. - Przerwala. Carroll pomyslal, ze to, co mowi Caitlin Dillon, ma sens. -Chce przez to powiedziec, ze byc moze bedzie pan musial troche "przycisnac" Freddiego Hotchkissa. Tak sie to mowi w policji? 95 -Mniej wiecej - zgodzil sie Arch, smiejac sie, jak gdyby byli w jakiejsbliskiej konspiracji. - Mysle, ze zobaczymy sie na lunchu. !. Arch rozluznil swoj karmazynowo-niebieski krawat uniwersytecki i pociagnal pierwszy lyk trunku o nazwie Sam Smith Pale Ale. Siedzial w restauracji Christ Cella przy Wschodniej Czterdziestej Szostej. Uwazal, ze krawaty sa niewygodne, co bylo jednym z powodow, dla ktorych rzadko je nosil. Wlasciwie, nie wiadomo dlaczego, w ogole byl ich przeciwnikiem; chyba ze ktos zamierzal powiesic sie w naglym przyplywie zalu lub tez odwiedzic ktoras z drogich restauracji. Lokal, w ktorym teraz siedzial, wymagal od mezczyzny ubrania sie w garnitur i odpowiedni krawat. Poza tym, byl calkiem przyjemny. Bylo w nim cos z atmosfery klubu dla mezczyzn. I co wazne, bardzo fajnie bylo siedziec tu z Caitlin Dillon. Steki wazyly przynajmniej z pol kilograma; byly z miesa najwyzszej jakosci, wysmienicie przyrzadzone. Homary mialy po kilogramie. Kel- nerzy wygladali wrecz nieskazitelnie i zachowywali sie nadzwyczaj usluz- nie; profesjonalni az do przesady. Przez chwile Carroll poczul sie znako- micie. W tym jednym, krotkim momencie, Zielona Wstazka opuscila jego mysli. Wall Street mogla rownie dobrze znajdowac sie na innej planecie. -Jedna z pierwszych rzeczy, jakiej sie nauczylam w Nowym Jorku, jest to, ze jesli chcesz przezyc na gieldzie, lunche w restauracjach musza stac sie twoim rytualem. - Caitlin usmiechnela sie po drugiej stronie stolu nakrytego plociennym obrusem. Zdazyla juz powiedziec Archowi, ze pochodzi z miejscowosci Lima w stanie Ohio. Carroll byl niemal sklonny w to uwierzyc, slyszac jak oryginalne jest jej spojrzenie na zycie w Nowym Jorku. -Nawet zeby utrzymac sie w Komisji Papierow Wartosciowych, trzeba znac zasady. Zwlaszcza jesli jestes mloda "panienka", jak pewnego razu nazwal mnie prezes jednego z domow maklerskich. "Chcialbym przedstawic panu panienke z Komisji Papierow Wartosciowych". Ostatnia czesc zdania wymowila z taka przesada, ze wydalo sie to prawie zabawne. Arch zaczal sie smiac. Pani Dillon tez. Znad innych stolow pood- wracaly sie glowy powaznych, statecznych mezczyzn. Czy ktos osmielal sie tu bawic? Kto taki? Carroll i Caitlin czekali na przybycie Duncana Hotchkissa, zwanego "Freddiem", ktory zgodnie z panujaca moda spoznial sie, mimo ze Caitlin specjalnie nalegala, zeby zjawil sie punktualnie. Na talerzu Archa znalazl sie w koncu krem z krewetek. Smakowal wrecz oszalamiajaco i kosztowal trzy razy za duzo. Carroll zapytal Caitlin o Wall Street - poprosil ja, zeby opowiedziala mu, jak wyglada caly ten swiatek z jej wysoko umieszczonego punktu 96 widzenia. W odpowiedzi uraczyla go kilkoma ze swoich ulubionychhistorii o dziejacych sie wokol niej horrorach. Miala bogaty zasob prawdziwych, a jednoczesnie absolutnie niewiarygodnych opowiesci, kto- re krazyly w jej zamknietym srodowisku, rzadko wychodzac poza jego obreb. Wkrotce Carroll zaczal doskonale rozumiec dlaczego. -Defraudacja jeszcze nigdy nie byla na Wall Street latwiejsza niz teraz - mowila Caitlin. Widzial blyski w jej ciemnych oczach. Arch pomyslal sobie, jak latwo mozna by przekroczyc wyobrazalna granice i utopic sie w nich - bylby to calkiem przyjemny koniec. -Dzieki komputerom przegladanie dokumentow stalo sie nadzwyczaj ekscytujacym wyzwaniem dla wszystkich choc troche utalentowanych ludzi w swiecie finansow. Oczywiscie, potencjalny zlodziej musi znac odpowiednie kody, zeby miec dostep do banku danych. Innymi slowy, bedzie to ktos na odpowiednio wysokim stanowisku, kogo obdarza sie absolutnym zaufaniem. Jeden z mlodych ekonomistow, ktoremu wytoczylismy proces, praco- wal w Banku Rezerw Federalnych. W wieku dwudziestu siedmiu lat porzucil prace i kupil letni dom w Hamptons, a takze nowego mercedesa ze skladanym dachem i porsche, i jeszcze futro z soboli dla swojej mamy. W tym czasie zadluzyl sie wobec panstwa na jakies siedemset tysiecy dolarow. -Czy teraz nadal pracuje na rzadowej posadzie? - zapytal Carroll. -Wlasnie opuszcza Departament Skarbu, poniewaz czeka go znacz- nie lepiej platne stanowisko. Zabiera jednak ze soba kody zabez- pieczajace dostep do danych, ktore umozliwiaja - jesli ktos odrobine pomysli - przeprowadzanie dowolnych transakcji na gieldzie i rynku kredytowym. To bardzo, bardzo dochodowa wiedza. Kiedy ktos zna informacje wewnatrzgieldowe... Wie pan, jak ten czlowiek wpadl? Jego matka zadzwonila do Komisji Papierow Wartosciowych. Niepokoila sie, ze syn wydaje wszystkie pieniadze, jakie ma, a nigdzie wlasciwie nie pracuje. Wrobila go niechcacy, poniewaz dostala od niego futro z soboli. Byla kiedys taka jednostka organizacyjna, Obsluga Finansowa De- pozytow. W latach siedemdziesiatych dwoch ludzi, o nazwiskach Michael Weiss i Anthony Caputo, otworzylo na Manhattanie biznes, zaczynajac od sklepu ze slodyczami. Interes rozwijal sie wprost wysmienicie; je- dnoczesnie dwaj przyjaciele zdolali okrasc Manufacturers Hanover Lea- sing, Crocker National Bank i Lehman Brothers na laczna sume okolo stu osiemdziesieciu milionow dolarow! Niech pan sie zle nie czuje, jesE kiedys straci pan troche na gieldzie. Znajdzie sie pan w znakomitym towarzystwie. -W takim razie mam szczescie; nie posiadam zadnych pieniedzy, ktore moglbym stracic. Dlaczego jednak takie rzeczy sa mozliwe? Czy Komisja Papierow Wartosciowych nie jest w stanie tego skontrolowac? 97 Arch juz zaczynal odczuwac gniew, mimo ze osobiscie nigdy nie stracil na gieldzie nawet centa. Akcje, obligacje, papiery wartosciowe, byly zawsze dla niego przedmiotami niemal magicznymi, do ktorych praw- dziwy dostep miala tylko grupa wtajemniczonych. Pozostali nie bardzo zdawali sobie sprawe, czym sie bawia. -To calkiem proste. Tak jak powiedzialam na poczatku, podobne opowiesci rzadko wychodza poza obreb Wall Street. -Czuje sie zaszczycony. -Powinien pan. Banki, domy maklerskie, przedsiebiorstwa inwes- tycyjne, nawet firmy komputerowe - wszyscy zdaja sobie sprawe z tego, ze ich sukces na rynku zalezy od stopnia zaufania, jakim obdarzaja ich potencjalni klienci. Dlatego, gdyby wytaczali procesy wszystkim defrau- dantom i przez to przyznawali sie, jakie to wszystko latwe, ile akcji zostaje kazdego roku skradzionych, natychmiast wypadliby z interesu. Mieliby mniej wiecej taka sama reputacje jak handlarze uzywanymi samochoda- mi - a niektorzy zasluguja na nia. Chodzi o to, ze Wall Street bardziej boi sie zlej opinii niz rzeczywistych kradziezy. Nagle pani Dillon zamilkla. -Caitlin, wybaczysz mi? Bardzo przepraszam! Byl to Freddie Hotchkiss. Wreszcie dotarl. Zegarki pokazywaly juz pierwsza; spoznil sie zatem czterdziesci piec minut na lunch, podczas ktorego mial zalatwiac wazne sprawy. Arch podniosl wzrok i zobaczyl mezczyzne o przerzedzonych blond wlosach, glupkowato sie usmiechajacego. Kotchkiss mial plytko osadzo- ne, niebieskie oczka i idealnie okragla twarz bez wyrazu. Gdyby nie zmarszczki, mozna by powiedziec, ze wyglada na osmiolatka. Co oni, na Wall Street, robia z ludzmi? - zdumial sie w duchu Carroll. Czy sa tam jakies laboratoria genetyczne, ktorych zadaniem jest zachowa- nie czystej, nieskazonej rasy WASP-ow? - Bialych Anglosaskich Protes- tantow? Czy wszyscy musza byc tam takimi malymi, okraglutkimi Hotch- kissami? Caitlin powiedziala Archowi, ze Hotchkiss staje sie pomalu legenda finansowego swiatka. Byl bardzo upartym partnerem w firmie, ktorej byl wspolwlascicielem. Czesto latal zarowno na Zachodnie Wybrzeze, jak i do Europy, gdzie zawieral znaczace umowy z najwiekszymi bankierami europejskimi i magnatami filmowymi. -Jest mi naprawde przykro, ze tak sie spoznilem. - Widac bylo, ze wcale nie jest mu przykro. -Zupelnie sie dzisiaj pogubilem. Szedlem piechota przez Park Ave- nue, z powodu tych barykad. Kim i dzieciaki siedza teraz u jej rodzicow, w Boca Raton. Podziwiam pana, ze zdolal pan zdazyc na czas. Jeden z kelnerow, zobaczywszy Hotchkissa, podbiegl truchtem do stolika, zeby odebrac zamowienie. Carroll przygladal sie "Freddiemu". Nie lubil takich typow i zle sie czul w ich towarzystwie. Biedaczek, musial 98 isc piechota przez Park Avenue. Serce moze czlowiekowi peknac zewspolczucia! -Poprosze Kir. Cos jeszcze dla panstwa? - zapytal Hotchkiss. -Prosze jeszcze jednego Sama Smitha. - Arch probowal z calych sil zachowywac sie jak przystoi - nie pic niczego mocniejszego, porzucic mysl o rozgrzewajacej szklaneczce irlandzkiej whisky. Staral sie takze nie odezwac pod wplywem impulsu zbyt niegrzecznie do Freddiego, zeby nie stracic elementu zaskoczenia. Pomyslal, ze moze byc calkiem zabawnie przycisnac tego czlowieczka. -Ja nie, dziekuje - powiedziala Caitlin do kelnera, po czym oznajmila: -Freddie, to jest Arch Carroll. Pan Carroll kieruje Wydzialem Antyterrorystycznym Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony. Hotchkiss rozpromienil sie, okazujac prawdziwy entuzjazm. -Och, tak; czytalem cale tomy o was, o roznych specjalnych od- dzialach policyjnych. Im predzej ktos zdola zaprowadzic tu z powrotem choc troche ladu i porzadku, tym lepiej, mowie panu. Slyszalem wczoraj, czy gdzies przeczytalem, ze w Nowym Jorku rezyduje grupa libijskich terrorystow. Podobno ukrywaja sie tu, na Manhattanie. -Watpie, zeby to byli Libijczycy - odpowiedzial grzecznie Carroll. Wbil wzrok w oczy Hotchkissa i czekal, az tamtemu serce zabije troche szybciej. Jednoczesnie pociagnal sobie lyk Sama Smitha. Bedzie atakowal. Nachylil sie do przodu, delikatnie wbijajac palec w blekitna koszule Freddiego. Na pulchnej twarzy Hotchkissa pojawilo sie zdumienie. Roz- bawilo Archa, ze taka twarz jest w ogole zdolna cokolwiek wyrazac. -Chcialbym przerwac juz te gowniane pogaduszki, okay? Spozniles sie godzine, mimo ze specjalnie prosilismy o punktualnosc. Nie mam absolutnie nic do ciebie. Rozumiesz, Freddie? Nie podobasz mi sie, ale to nie ma zadnego znaczenia. Interesuje mnie tylko czlowiek o nazwisku Michel Chevron. -To nie jest ktos, kto lubi pogawedki o niczym, Freddie - wyjasnilu Caitlin, rzucajac szybkie spojrzenie na Carrolla. Arch pomyslal, ze to najbardziej intymne doswiadczenie, jakie przydarzylo mu sie od lat. Tymczasem Hotchkiss zrobil takie wrazenie, jakby odebralo mu oddech. Popatrzyl w dol, na palec Carrolla, tkwiacy mu w piersi. -Nie jestem pewien, czy... Obawiam sie, ze nie rozumiem. To znaczy, oczywiscie slyszalem o Michelu Chevronie. -Jasne, ze slyszales - zgodzil sie Arch. -Wysoki, skromnie wygladajacy francuski dzentelmen - wtracila sie Caitlin. - Rezyduje zwykle w wylozonych pluszem biurach na rue de Fauborg, w Paryzu. Ma bardzo luksusowa posiadlosc w samym sercu Beverly Hills. Otworzyla duzy, oprawny w skore notes. 99 -Zobaczmy, czy zdolam pomoc twojej pamieci. Hmm... och, tak;dziewietnastego lutego zeszlego roku odwiedziles Michela Chevrona w je- go biurze w Beverly Hills. Siedziales tam okolo dwoch godzin. Trzeciego marca, znowu wpadles do jego firmy w Los Angeles. Tak samo dzie- wiatego czerwca, jedenastego lipca i dwunastego lipca. Za to w pa- zdzierniku pojechales do Paryza. Po wizycie w biurze Chevrona, poszedles z nim wieczorem na obiad do Lasserre. Pamietasz? Czy juz potrafisz go skojarzyc? Hotchkiss zaczal bezwiednie skladac i rozkladac swoje pulchne, po- zbawione wlosow dlonie. Jego lekko zalzawione oczy staly sie jeszcze bardziej zalzawione niz zwykle. -Od ponad dwoch lat wiemy, ze Michel Chevron jest najwiekszym dealerem skradzionych papierow wartosciowych w Europie i na Bliskim Wschodzie. Wiemy takze, ze osobiscie zna Francoisa Monserrata - ciag- nela Caitlin. - Mamy takze dostatecznie duzo informacji o twoich wlas- nych zdolnosciach do nielegalnego handlu akcjami i innymi papierami. W tej chwili interesuje nas, z kim jeszcze dokladnie Chevron wspolpracuje i na czym mniej wiecej polega ta wspolpraca. Potrzebny nam przyblizony obraz euroazjatyckiego czarnego rynku. Dlatego wlasnie pomyslalam, ze powinnismy wszyscy spotkac sie na lunchu. - Caitlin usmiechnela sie. Wtedy Hotchkiss zebral w sobie nagle sily i krzywiac sie drwiaco, zaczal agresywnie odpowiadac: -Doprawdy! Chyba nie wyobrazacie sobie, ze zaczne opowiadac wam tu, w restauracji, o czyichs prywatnych i absolutnie zgodnych z prawem interesach? Jesli tak wam sie wydaje, to lepiej przygotujcie sobie nakazy sadowe i prawnikow z Departamentu Sprawiedliwosci. Moge was zapew- nic, ze nie zalatwicie tej sprawy w czasie lunchu. Do widzenia, Caitlin i panie, jak tam, Carroll. Arch wyprostowal sie nagle. Nachylil sie przez stol i trzykrotnie z calej sily dzgnal Hotchkissa palcem w nakrochmalony kolnierzyk koszuli. -Lepiej siedz na tylku, dobrze? Nie ruszaj swojej miekkiej dupy z krzesla i sprobuj sie zrelaksowac. Okay, Freddie? Hotchkiss zostal tym wszystkim tak zaskoczony, ze zachowal sie poslusznie. Caitlin natomiast, lagodnym, kuszacym dla uszu Carrolla glosem, zaczela: -Dwudziestego pierwszego lutego, zlozyles w banku w Genewie, w Szwajcarii, sto dwadziescia szesc tysiecy dolarow. Dwudziestego szos- tego lutego - sto czternascie tysiecy. Siedemnastego kwietnia - czterysta szescdziesiat dwa tysiace... az tyle? Dwudziestego czwartego kwietnia - trzydziesci jeden tysiecy... no, to akurat nic takiego... -Caitlin wlasnie usiluje wytlumaczyc ci w grzeczny sposob, ze jestes zwyczajnym zlodziejem, Freddie! - podsumowal Arch, nachylajac sie z usmiechem do Hotchkissa, ktory siedzial teraz nieruchomo jak mumia. Carroll podniosl glos, przekrzykujac panujacy w restauracji szum: 100 -Biedna Kim i dzieciaki, siedza sobie spokojnie w Boca Racon.Zaloze sie, ze nie wiedza. A koledzy z klubu tenisowego... I jachtowego. Tez nie maja pojecia. Powinienes siedziec w mamrze! Nie powinno ci byc wolno jesc w tej restauracji, ty nedzna kanalio. Klienci przy innych stolikach przerwali jedzenie. Poodwracali glowy i patrzyli wszyscy w jednym kierunku jak w hipnotycznym transie. Arch znizyl w koncu glos. Pokazal palcem w strone odleglego stolika, przy ktorym siedzialo dwoch mezczyzn w bezbarwnych, szarych gar- niturach. -Widzisz tych dwoch facetow? Tam w rogu? Nie stac ich nawet na zakaski w tym lokalu. Widzisz, podzielili sie jednym piwem imbirowym za trzy dolary. To FBI, specjalnie po ciebie. Tak czy owak, za chwile aresztuja cie, Freddie, w tym miejscu... chyba ze opowiesz nam teraz dluga i bardzo przekonujaca historie o Michelu Chevronie. Decyzja nalezy teraz wylacznie do ciebie. I tak jedno czy drugie zdarzy sie podczas tego lunchu. Jesli wybierzesz to drugie, bedziesz mogl bez szwanku pojsc piechota do domu przez Park Avenue. Nie bedziesz mial zadnych problemow, bo, widzisz, wtedy staniesz sie moim swiadkiem koronnym. Carroll skrzyzowal dramatycznie dwa palce. -Zobacz, jestesmy teraz spleceni ze soba jak te dwa palce. Tyle tylko, ze ty jestes ten na dole. Freddie Hotchkiss oparl sie teatralnie o stol. Wahal sie jeszcze przez chwile, po czym opowiedzial kolejny horror na temat Wall Street. Jego glownym bohaterem byl Michel Chevron. Byla to zaiste fas- cynujaca historia o najbardziej chyba ekskluzywnej grupie zlodziei na swiecie. Wszyscy byli niezwykle szanowanymi bankierami, najwyzej opla- canymi prawnikami, odnoszacymi sukcesy maklerami. Kazdy z nich zajmowal pozycje obdarzana absolutnym zaufaniem spolecznym. Czy to wlasnie byla Zielona Wstazka? - zastanawial sie Carroll. Czy Zielona Wstazka to potezny miedzynarodowy kartel najbogatszych ban- kierow inwestycyjnych i biznesmenow swiata? Jaka wobec tego mieliby notywacje? Wreszcie Arch dal znak czekajacym cierpliwie przy naroznym stoliku funkcjonariuszom. -Przeczytajcie mu jego prawa i aresztujcie go. Och, Freddie, popel- nilem niewinne klamstwo, kiedy powiedzialem ci, ze puszcze cie wolno. Niech twoj prawnik zadzwoni rano do mojego biura. Ciao. Mike Caruso czekal przed restauracja. Wreszcie pojawil sie Arch. Porucznik Caruso, milosnik lata, mial pod plaszczem poza spodniami tylko krzykliwa, plazowa koszule. Skinal na Archa. Przystaneli wiec na krawedzi chodnika. 101 : - Sluchaj, wlasnie zameldowano mi o Isabelli Marauezie - oznajmilMike. - Ktos ja zamordowal w domu towarowym Bendela. Dostala cztery strzaly z bezposredniej odleglosci. Wszyscy klienci przerazili sie i uciekli ze sklepu. -Domyslam sie. - CarroU milczal przez chwile. Sprobowal wyobrazic sobie martwa Maraueze. - Ktos uznal, ze powiedziala za duzo. Musial dobrze jej pilnowac. Caruso przytaknal. -Musial sledzic kazdy jej ruch, Arch. Albo twoj! Zerwal sie nagly poryw wiatru, unoszac z ziemi porzucone gazety. CarroU wsadzil rece do kieszeni i rozejrzal sie wokol. Miasto bylo zimne i szare. Coraz mniej podobalo mu sie to sledztwo. Pokazal na drzwi restauracji Christ Cella. -Sympatyczne miejsce na lunch, Mickey. Gdybys nastepnym razem chcial wydac pare setek. Caruso pokiwal glowa. Zalozyl na siebie poly kwiecistej koszuli i mruknal: -Wlasnie napilem sie Sabretta. 12 Nastepnego ranka osiemdziesieciotrzyletni Anton Birnbaum pojawilsie w specjalnym wydaniu telewizyjnego programu stacji PBS, "Wall Street Week", zeby wytlumaczyc Amerykanom, dlaczego destrukcja man- hattanskiej dzielnicy finansowej nie oznacza jeszcze upadku cywilizacji zachodniej. -"Rzeczywiscie, zeszlego piatku ulegl zniszczeniu najwiekszy rynek w Stanach. Ale mamy przeciez jeszcze inne - wierzcie panstwo lub nie - i ewentualnie moga one nawet skorzystac na tym nieszczesciu... Mowie tu o gieldach na Srodkowym Zachodzie, wybrzezu Pacyfiku i w Filadelfii. Handluja akcjami lokalnych przedsiebiorstw, a takze pewna czescia ogolnonarodowych papierow wartosciowych. Jesli na przyklad inwestor X zamierza sprzedac piecdziesiat akcji ATT, zeby splacic swoja hipo- teke, miejscowy makler jest w stanie zalatwic mu te transakcje poza Nowym Jorkiem. Oczywiscie, moze nie znalezc kupca, ktory zechcialby zaplacic proponowana czy chocby zblizona jej cene, ale to juz inna sprawa. Jak mozna sie domyslic, waznym osrodkiem handlu bedzie w tym tygodniu gielda w Chicago. Biorac pod uwage Srodkowy Zachod i dwie najwieksze gieldy towarowe, pozostaje kazdemu jeszcze mnostwo moz- liwosci stracenia dowolnej ilosci pieniedzy". Pomimo celowo uspokajajacego w tresci i tonie przemowienia, Anton Birnbaum wiedzial, ze rzeczywista sytuacja jest gorsza, niz odwazyl sie przyznac. Tak jak prawie kazdy z bezposrednio zwiazanych z gielda ludzi, spodziewal sie krachu. Na swoj sposob, gdzies w podswiadomosci, odczuwal niemalze radosc ze swoistego oczyszczenia, jakie nadchodzilo. W ow wtorkowy poranek, zasluzony finansista nie zdawal sobie jeszcze sprawy z tego, jak wielki bedzie jego wlasny udzial w Zielonej Wstazce. 13 Paryz, FrancjaParyz... potezny Michel Chevron... Zielona Wstazka... Mysl o tym wspanialym miescie napawala Carrolla czyms w rodzaju leku. Mimo ze siedzial bezpiecznie w granatowej limuzynie Departamentu Stanu, jadacej rue Saint-Honore, nie mial odwagi wygladac na zewnatrz. Nie chcial w pelni uswiadomic sobie tego, ze rzeczywiscie znalazl sie znowu w przeswietnej stolicy Francji. Dobiegajace z zewnatrz odglosy dotykaly w nim starych, nie zabliz- nionych ran. Paryz byl dla Archa miastem bolesnych wspomnien. To wlasnie tu, w innych zupelnie czasach, znalezli sie z Nora. Francuska metropolia stanowila jakby fotografie, na ktorej wciaz znajdowaly sie blednace sylwetki dwojga mlodych beztroskich ludzi, odbywajacych swoja podroz poslubna. Trzymajac sie za rece, przechadzali sie wtedy po wszystkich bulwarach. Tak czesto zatrzymywali sie, zeby sie calowac; nie mogli nawet na chwile przestac sie dotykac, chocby w najniewinniejszy sposob. Carroll spogladal na amerykanskie flagi powiewajace po obu stronach limuzyny. Wydaje ci sie, ze dzieki nim jestes kims innym - powiedzial sobie w mysli. Chryste, wspomnienia powracaly jednak jak nieustepliwa fala przy- plywu. Nora, saczaca kawe ze smietanka na zatloczonym bulwarze Saint-Germain. Nora, usmiechnieta, wybuchajaca smiechem, we wszyst- kich znanych miejscach, ktore odwiedzali - na wiezy Eiffla, Montparnas- sie, nad brzegami Sekwany, w Dzielnicy Lacinskiej... Archa scisnelo za gardlo. Smierc Nory wydawala sie niesprawiedliwos- cia; uczucie to ogarnelo go teraz i nie chcialo ustapic. Kolo Sorbony jakis czlowiek o brzydkiej twarzy gada przykucnal i udal, ze rzuca zepsutym grapefruitem w przejezdzajaca limuzyne, symbol amerykanskiej potegi i bogactwa. Siedzac wsrod szarych welwetowych poduszek na tylnym siedzeniu "krazownika szos", Carroll wzdrygnal sie na widok tego osobnika. Kiedy 104 jednak okazalo sie, ze owoc nie trafil, uspokoil sie nieco i udalo mu siepozbyc odretwienia spowodowanego lotem. Otworzyl gruba teczke, zaty- tulowana "Zielona Wstazka" i zaczal przegladac swoje notatki. Wiedzial, ze jedynie praca moze wybawic go od wspomnien zwiazanych z tym miastem. Jesli skupi swoje mysli na zapiskach, byc moze zdola odgrodzic sie od wspomnien. W jaki sposob Zielona Wstazka zdolala utrzymac sie z dala od calego terrorystycznego podziemia? Jakim cudem udalo jej sie zachowac wszyst- ko w calkowitym ukryciu; na ulicach nie krazyly zadne pogloski, prak- tycznie nie bylo sladow. I jaki wreszcie byl powod wysadzenia w powietrze polowy dzielnicy finansowej? Archowi przyszla do glowy jeszcze jedna mysl: moze przez caly czas szuka w niewlasciwych miejscach? -Bank Societe Generale, monsieur. Vous etes arrive. Dotarl pan bezpiecznie na miejsce i mam nadzieje, ze wygodnie... Oto le Quartier de la Bourse. Carroll wysiadl z limuzyny i powoli wszedl do budynku Societe Generale. Caly gmach, jego olbrzymi hol, recznie obslugiwane windy - wszystko bylo ozdobione kamiennymi rzezbami i wykwintnymi zloceniami. Obiekt sprawial iscie krolewskie wrazenie; na takim wlasnie tle lubili fotografo- wac sie amerykanscy turysci, zeby potem miec co przechowywac w al- bumach. Prestizowa siedziba tej poteznej francuskiej instytucji finansowej przy- pominala Archowi jakas miniona epoke. W porownaniu z Wall Street, wszystko wydawalo sie jakby subtelniejsze i bardziej cywilizowane. Zupel- nie jak gdyby pieniadze nie byly tu najwazniejszym obiektem, ktorym sie zajmowano. Atmosfera nie byla zwyczajna, miala w sobie cos niemal uduchowionego. W rzeczywistosci le Quartier de la Bourse zajmowal budynki dawnego opactwa dominikanskiego. Pomijajac jednak historie tej siedziby i jej wartosc artystyczna, panowala tu obecnie ta sama "religia" co na Wall Street. Delikatnosc, maniery - to byly tylko zludzenia. Michel Chevron. Carroll przypomnial sobie, w jakim celu tu przyje- chal. Chevron i potezny, tajemniczy, europejski czarny rynek. Niewiadoma pozostawalo ciagle, czy Chevron rzeczywiscie byl powia- zany z Zielona Wstazka i czy laczyl go jakis zwiazek, chocby luzny, z Francois Monserratem. Asystentem prezesa banku byl szczuply, chorobliwie wygladajacy mlody mezczyzna, w wieku okolo dwudziestu osmiu lat. Mial bardzo jasne wlosy, krotko ostrzyzone, w stylu niemal punkowym. Siedzial sztywno za antycznie wygladajacym biurkiem, ktore w Nowym Jorku wydawaloby sie nieodpowiednie dla kogokolwiek, poza samym prezesem. Sekretarz nosil dwurzedowy prazkowany garnitur i nadzwyczaj wymysl- ny, fiolkowo-rozowy krawat. 105 Arch usilowal wyobrazic sobie, ze probuje uzyskac pozyczke na,powiedzmy, remont domu, wyburzenie sciany albo na podziemny system podlewania ogrodu, i zwraca sie do tego chlodnego typka. Juz widzial, jak sekretarz pociaga nosem nad niezgrabnie napisanym podaniem, z wyra- zem obrzydzenia na twarzy. Byl przekonany, ze ten czlowiek odrzucilby takie podanie bez namyslu; moze nawet rozesmialby mu sie w twarz. -Nazywam sie Archer Carroll. Przylecialem z Nowego Jorku, zeby spotkac sie z monsieur Chevronem. Umawialem sie z kims wczoraj przez telefon. -Tak, ze mna. - Bankowy asystent przemowil do niego tonem, jakim bogaty farmer zwraca sie do stajennego w sprawie zdrowia roboczego walacha. - Pan dyrektor przeznaczyl dia pana pietnascie minut... o jede- nastej czterdziesci piec. Obserwujac zachowanie i sposob mowienia sekretarza, Arch doszedl do wniosku, ze w ustach tego czlowieka niewiele slow mogloby zastapic wyrazenie "pan dyrektor" - moze "de Gaulle" albo "Napoleon". Moze nawet "Bog Wszechmogacy". -O dwunastej pan dyrektor ma bardzo wazne spotkanie. Zechce pan zaczekac. Tam jest sofa dla gosci, monsieur Carioll. Arch pokiwal powoli glowa. Niechetnie podszedl do dosc ciasnej kanapy w stylu art deco. Usiadl i zacisnal zlozone dlonie. Probowal powstrzymac kipiacy w nim gniew. Przez telefon asystent Chevrona jednoznacznie ustalil godzine spotkania na punkt jedenasta. Carroll przybyl dokladnie na czas, lecac specjalnie po to ladnych pare tysiecy kilometrow przez ocean. Tymczasem Michel Chevron siedzial sobie za tymi ciezkimi debowymi drzwiami i pewnie smial sie do rozpuku z prostego Amerykanina, czekaja- cego cierpliwie w recepcji... Zdenerwowany Arch bebnil jednostajnie palcami w kolano; jednoczes- nie stukal prawym obcasem w marmurowa posadzke. Za pietnascie dwunasta, sekretarz odlozyl swoje smukle srebrne pioro. Podniosl wzrok znad stosu papierow. Cmoknal purpurowymi wargami i przemowil: -Moze pan teraz porozmawiac z panem dyrektorem Chevronem. Zechce pan pojsc za mna? W chwile pozniej Arch znalazl sie przed obliczem pana dyrektora. Chevron byl wysokim mezczyzna o konskiej twarzy i kedzierzawych, kruczoczarnych wlosach, ktore sterczaly mu na glowie, ukladajac sie w cos na ksztalt jarmulki. -Panie Carroll, jak dobrze, ze przyjechal pan do Paryza - odezwal sie Chevron takim tonem, jakby Arch robil to co drugi dzien. Biuro bankiera bylo wrecz oniesmielajace; jedna ze scian zajmowaly wysokie, bogato oszklone regaly wypelnione starymi ksiazkami. Z przeciwleglej strony znajdowaly sie osloniete karmazynowymi zaslonami witrazowe okna, z widokiem na waski taras z szarego kamienia. Sufit, znajdujacy sie na 106 wysokosci przynajmniej czterech metrow, byl pieknie rzezbiony, ozdobio-ny usmiechnietymi amorkami z brazu. Na samym jego srodku wisial ogromny kandelabr. Michel Chevron pozostal w pozycji stojacej za swoim poteznym biurkiem. Widac bylo, ze jest bardzo dumny z siebie, wlasnej pozycji i wszystkich otaczajacych go symboli sukcesu. Bezposrednio za nim wisial ogromny obraz pedzla Fragonarda. Kiedy tylko asystent wyszedl, Chevron zaczal mowic plynna, znako- mita angielszczyzna. Jego ton pozostawal chlodny i wyniosly, tak ze Arch znowu poczul sie kims gorszym. -Jest jeden niewielki problem, monsieur Carroll. Godna pozalowa- nia historia, nie wynikla z niczyjej winy. Bardzo mi przykro, ale mam wazne spotkanie w Taillevent. Restauracja, monsieur? Niestety, reszte popoludnia mam rownie zajeta. Moge poswiecic panu tylko te pare chwil. Arch poczul nagly ogien w zoladku. Znal to uczucie; sprobowal je zignorowac, jednak nie bylo to latwe. Kiedy poziom gniewu przekraczal w nim pewna granice, niewiele juz mozna bylo zrobic, zeby powstrzymac wybuch. -Dobrze, w takim razie niech sie pan juz wreszcie zamknie! - odpowiedzial Carroll, podnoszac nagle glos. - Nie mam czasu na dalsze uprzejmosci. Zuzyl pan caly zapas mojej grzecznosci, kazac mi tak dlugo czekac. Prezes banku wydal wargi w pogardliwym usmiechu. -Monsieur, chyba zapomina pan, w jakim znalazl sie kraju. Tu nie Ameryka, drogi panie. Nie ma pan tutaj zadnej wladzy. Zgodzilem sie z panem spotkac z wlasnej i nieprzymuszonej woli, tylko ze wzgledu na podtrzymywanie miedzynarodowej wspolpracy miedzy naszymi krajami. Arch siegnal do kieszeni plaszcza i rzucil przez biurko Chevrona brunatna koperte. -Oto panski duch miedzynarodowej wspolpracy! To nakaz aresz- towania pana. Zostal podpisany przez komisarza francuskiej policji, pana Blanche z Siirete. Spotkalem sie z nim, zanim tu przyszedlem. Do oficjalnycn zarzutow przeciwko panu nalezy wymuszanie lapowek, prze- kupywanie urzednikow panstwowych, defraudacje. Czuje sie zaszczycony, ze to ja przynioslem panu te tak dobre wiadomosci. Carroll nie mogl powstrzymac sie od usmiechu. Zalowal tylko, ze nie byl przy tym obecny paniczykowaty sekretarz Chevrona. Michel Chevron opadl ciezko na fotel. Pobladl i ukryl twarz w dloniach, zaslaniajac ja dlugimi, zadbanymi palcami. Wydawalo sie jakby nagle zapadl sie i zmalal. Arch byl wniebo- wziety. -Dobrze wiec, panie Carroll. Powiedzial pan, o co panu chodzi. Po co pan tu przyszedl? Jakie informacje chce pan ode mnie uzyskac? 107 Aren usiadl wygodnie na krzesle naprzeciw fotela Chevrona. Trzebaprzyznac, ze glos Francuza pozostal nadal chlodny i opanowany, mimo ze na jego twarzy widac bylo gleboka zmiane. -Na poczatek, chcialbym dowiedziec sie czegos o europejskim i blis- kowschodnim rynku skradzionych papierow wartosciowych. Potrzebne mi konkretne nazwiska, miejsca, daty. Jak zorganizowany jest handel, kto z publicznych osob jest w niego zamieszany. I chce uslyszec wszystko, co pan wie o Francois Monserracie. Chevron odchrzaknal chrapliwie. -Nie zdaje pan sobie nawet sprawy, o czym pan mowi i o co mnie prosi. Nie rozumie pan, w jakim stawia mnie pan polozeniu. W gre wchodza miliardy dolarow. I bardzo malo delikatni ludzie. Mafia kor- sykanska... Wloska Cosa Nostra... Potarl nerwowo rece. Oparl sie w fotelu, a na jego czole pojawily sie malenkie kropelki potu. Nawet kruczoczarne wlosy zdawaly sie stracic cos ze swojego wspanialego koloru. Arch poczul sie zrelaksowany i pewny siebie, po raz pierwszy, odkad wyladowal na paryskim lotnisku. -Slucham uwaznie - odpowiedzial. - Uwielbiam historie o Cosa Nostra. Ale Michel Chevron wypowiedzial juz ostatnie slowa w swoim zyciu. Debowe drzwi biura rozwarly sie z hukiem. Przez krociutki moment Carollowi wydalo sie, ze to, co stalo sie na Wall Street powtarza sie wlasnie w Paryzu. Zeskoczyl z krzesla wykonujac polobrot, zeby spojrzec na drzwi. Z recepcji wpadlo do srodka trzech mezczyzn w ciemnych plasz- czach. Wszyscy sciskali w dloniach pistolety maszynowe. W waskim korytarzyku za nimi stal asystent Chevrona, trzymajac mala, czarna berette. Znuzenie wywolane lotem opuscilo natychmiast Carrolla. Nurkowal juz przez podloge. Wszedzie wokol zaczely fruwac odlamki szkla i kosz- townego drewna. W bezpiecznym i eleganckim jeszcze chwile temu biurze zaroilo sie od kul. Straszliwa salwa przykula Michela Chevrona do sciany. Jego cialo wygielo sie spazmatycznie, po czym opadlo na podloge. Granatowy garnitur natychmiast nasiakl krwia. Posrod klebow dymu pojawily sie kawaleczki ludzkich kosci i miesa. Zawodowi zabojcy przerzucili teraz uwage na Carrolla. Kule wbijaly sie dookola niego w wylozone debowa boazeria sciany. Z lomoczacym sercem, Arch zdolal wpelznac za ciezkie zaslony, ktore wydymaly sie, szarpane przebijajacymi tkanine kulami. Igielki szkla i debowe drzazgi zakluly go w dlonie. Podniosl sie na nogi, raniony coraz dotkliwiej kawalkami szyb. Zewnetrzny taras okazal sie tylko waskim przejsciem, zawieszonym szesnascie pieter ponad ulicami Paryza. Wyda- walo sie, ze ow szeroki gzyms otacza budynek ze wszystkich stron. 108 Carroll zdolal dotrzec do najblizszego rogu gmachu, plamiac zabyt-kowy kamien kropelkami krwi. Do jego uszu dobiegaly ogluszajace strzaly, a takze krzyki przerazenia i agonii, dobywajace sie z wnetrza budowli. Pistolety maszynowe wypluwaly kolejne serie, jedna po drugiej. Francuscy terrorysci? Czerwone Brygady? Francois Monserrat? Co sie dzieje? I kto wiedzial, ze on, Arch Carroll, znajdzie sie tu dzisiaj? Kule gwizdaly znowu wokol jego glowy, zarysowujac kamienne cialo siedzacej w zamysleniu chimery. Zobaczyl jezyczki ognia z luf i obejrzal sie przez ramie. Dwoch bandytow zblizalo sie szybko, ich skorzane plaszcze powiewaly na wietrze. Dotychczas Arch myslal, ze tak wygladajacy, klasycznie europejscy przestepcy istnieja tylko we francuskich filmach. Z trudem podniosl wlasna bron. Wystrzelil, slyszac ciche, prawie nierzeczywiste szczekniecie tlumika. Mezczyzna biegnacy przodem zlapal sie za piers, po czym zachwial sie i spadl, lecac przez szesnascie pieter ku ulicy. -Cholera!!! - Carroll chwycil sie nagle za ramie. Spod dloni po- plynela mu krew. Zrobilo mu sie slabo, bal sie. Byc moze nadchodzily ostatnie sekundy jego zycia. Ledwie oddychal, kiedy dopadl nastepnego rogu budynku. Poruszal sie dziwnie, jak gdyby znajdowal sie w jakims zlym snie. Z trudem osiagnal kolejne przeslo tarasu. Gzyms konczyl sie nagle, przerwany sciana z szarej cegly, najezona grubymi zelaznymi pretami. Archowi zaczynalo sie krecic w glowie. W ustach poczul smak cieplej krwi. Z kazdym oddechem szarpal go bol w piersi. Trafione ramie bolalo go tak rozdzierajaco, jak jeszcze nic i nigdy w zyciu. Umrzec nagle, tu, w Paryzu, wydawalo sie czyms nieodpowiednim, jakas gorzka ironia. Zginac, posrod wspomnien o Norze. Patrzyl na niebo usuwajace mu sie sprzed oczu. Zimowe slonce wisialo nad nim jak zimny, bezduszny krazek. Zlapal sie zdrowa reka zagradzajacej mu droge sciany i wychyli! sie za jej krawedz. Zobaczyl posuwajace sie szesnascie pieter ponizej samocho- dy. I zimny beton, szary jak kamien nagrobny. Wyladowal bezpiecznie na tarasie, polozonym dwa metry nizej. Ude- rzyl jednak twardo zranionym ramieniem w granit. Dziki, nieprzytomny bol graniczyl chyba tylko z agonia. Niemal oslepiony, Arch zmusil sie do ruchu i popchnal duze, witrazowe okno, ktore otworzylo sie przed nim. Krwawil bardzo mocno. Widzial teraz magazyn, wypelniony stosami paczek. Wskoczyl do srodka. Przykucnal na drzacych nogach i odczekal chwile. Wokol pietrzyly sie przesylki Airborne Express. Nie bylo sie gdzie ukryc, jezeli tu dotra. Jesli zorientuja sie, gdzie jest. 109 Ciezko mu bylo myslec. Wszystko wydawalo sie jakby zamglone.Czolo, policzki, tyl szyi, kluly go niemilosiernie od kawaleczkow szkla, { tore wbite byly w jego cialo. Znowu zakrecilo mu sie w glowie i zrobilo slabo. W dodatku ogarnela go wscieklosc. Przez sciany budynku Societe Generale odbijaly sie ciagle echem wystrzaly i straszliwe krzyki. Potem, z zewnatrz, dobiegly sygnaly policyj- nych syren, obwieszczajacych wszystkim nieszczescie. Carroll skoncent- rowal sie w koncu w takim stopniu, ze sciagnal koszule i owinal ja wokol krwawiacego ramienia. Teraz Michel Chevron nie powie juz nic o poteznym rynku skradzio- nymi papierami wartosciowymi, ktory funkcjonowal w Europie i na Bliskim Wschodzie. Ani o tym, czym moze byc Zielona Wstazka. Kto stal za ta przerazajaca masakra, dokonana w bialy dzien? Co takiego mogl wiedziec francuski bankier o nazwisku Michel Chevron? Arch byl zbyt slaby, zeby sie podniesc. Opadl wiec, opierajac sie o gipsowa sciane, ukrywajac glowe pomiedzy kolanami. Co wiedzial Chevron? Czemu sluzyla ta potworna masakra? I co, na litosc boska, bylo w stanie to wszystko usprawiedliwic? 14 Queens, Nowy JorkDla Harry'ego Stemkowsky'ego byl to jeden z tych cudownych mo- mentow, ktorych nigdy sie nie zapomina. Zupelnie jakby sierzant bral udzial w filmie, o czym zawsze marzyl. Na pokrytym chmurami szarym niebie zaczelo wlasnie switac. Stcm- kowsky zjechal na swoim wozku z betonowej rampy, umozliwiajacej mu wygodny wjazd i wyjazd z domu, na Jackson Heights, w dzielnicy Queens. Zaraz za nim kroczyla zona, Mary - o dziesiec lat starsza od Harry'ego; dawniej pracowala jako pielegniarka. -To jest to, kochanie - szepnela. -Zdecydowanie tak - odpowiedzial z radoscia. Mary ostroznie postawila na ziemi dwie swiezo nabyte torby podrozne firmy Dunhill. Spojrzala na meza. Az nie mogla uwierzyc, jak wspaniale i elegancko wyglada Harry w ciemnym, prazkowanym garniturze, jaki mial na sobie. Jego blond wlosy i broda zostaly fachowo skrocone i ulozone. Trzymal mala walizeczke z delikatnej skory; robila wrazenie nieslychanie drogiej. -Cieszysz sie, co, Harry? Widze, ze jestes bardzo podekscytowany. Pani Stemkowsky usmiechnela sie mimowolnie. Uwazala swojego meza za naprawde wspanialego czlowieka. Wystarczylo zreszta zapytac o niego ktoregokolwiek kolege z Vets Cabs, albo terapeute ze szpitala, w ktorym lezal. Tam zreszta poznali sie z Harrym. Mary nie wiedziala, jak tego dokonal, ale wydawalo sie, ze jej maz calkowicie zaakceptowal to, co stalo sie z nim w Wietnamie dziesiec lat temu z okladem. Prawie nigdy nie uskarzal sie na poniesione rany, na ciagly bol, ktorego doswiadczal. Robil wrecz wrazenie, jak gdyby zyl dla innych, dla ich szczescia, zwlaszcza zas - dla niej. -Mo-mowiac prawde, tro-tro-troche sie boje. Ta-ta-tak fajnie. Harry sprobowal sie usmiechnac, ale wydawal sie rzeczywiscie nieco oniesmielony. Mary nachylila sie i pocalowala go, najpierw w oba policzki, a potem w usta. Kochala go tak mocno; troche moze dziwna 111 miloscia, biorac pod uwage jego kalectwo. Kochala go jednak naprawde,'Bardziej niz cala reszte swiata razem wzieta. -Prze-przepraszam, ze nie mozesz pojechac ze mna, Ma-Mary. -Och, mam nadzieje, ze pojade nastepnym razem. To znaczy, prze- ciez jestem pewna. Uwierz, ze tak bedzie. - Rozesmiala sie nagle, a jej szerokie usta rozpromienily sie w usmiechu. - Wygladasz teraz jak prezes banku albo ktos podobny. Prezes Chase Manhattan Bank. Naprawde, Harry. Taka jestem z ciebie dumna. Znowu sie pochylila, zeby go pocalowac. Nie chciala, zeby martwil sie chocby jedna minute, choc przez chwile, z tego powodu, ze nie mogl jej zabrac. -O, juz nadjezdza! Jedzie Mitchell. - Pokazala palcem wzdluz ulicy, przy ktorej staly podobne do siebie, nieciekawe domki. Zblizala sie zolta taksowka. Mary rozpoznawala siedzacego za kierow- nica Mitchella Cohena; jak zwykle, mial na glowie rosyjska futrzana czapke z nausznikami. Wiedziala, ze Mitchell i Harry pracuja razem nad swoim pomyslem na interes od prawie dwoch lat. Powiedzieli jej - i zonie Cohena, Nevie - tylko tyle, ze chodzi o arbitraz rynkowy. Mary rozumiala w najogolniej- szych zarysach, ze probuja zajac sie miedzynarodowym handlem waluta- mi, zarabianiem na roznicach kursow. Jesli im sie uda, nie beda musieli do konca zycia prowadzic taksowek. -Przed pojsciem spac Harry bierze codziennie dwie tabletki dilan- tinu - poinformowala Mitchella Mary, kiedy pomagali Stemkowsky'emu znalezc-sie w taksowce. Harry wzruszy! sie, slyszac te uwage. Uwielbial sposob, w jaki Mary ciagle sie o niego troszczyla, pamietajac o takich drobnych rzeczach jak dilantin, ktory bral regularnie co wieczor i jeszcze trzy razy w ciagu dnia. -Masz przed soba wspaniala podroz do Europy, Harry. Nie pracuj za ciezko. Tesknij za mna troszke, dobrze? -Oj, da-daj spokoj. Ju-ju-juz za toba tesknie - mruknal Stemkows- ky. Mowil powaznie. Wlasciwie nigdy nie zrozumial, dlaczego Mary zdecydowala sie spe- dzic zycie akurat u boku kaleki. Byl tylko po prostu szczesliwy, ze tak sie stalo. Teraz on mial zrobic cos dla niej; cos, na co oboje zasluzyli. Harry Stemkowsky bedzie od tej pory czlowiekiem sukcesu. I jak ktos w to nie wierzy, to niech sie odpieprzy. W jego zaczerwienionych oczach pojawily sie nagle lzy. Samochod ruszyl, a lzy dalej plynely mu po twarzy. Tak bardzo, bardzo pragnal zabrac Mary ze soba; jednak nie bylo to mozliwe. Chocby dlatego, ze powiedzial jej, ze jedzie do Genewy. W rzeczywistosci on i Mitchell Cohen lecieli do Tel Awiwu, a potem do Teheranu. Przez nastepne trzydziesci szesc godzin beda znajdowac sie praktycznie w ciaglym niebezpieczenst- wie; najpowazniejszym, jakie zdarzylo im sie od czasu wojny. Byla jednak 112 takze i druga strona medalu. Calkiem nowa perspektywa, o ktorej obajmezczyzni nie mogli przestac myslec. Harry Stemkowsky i Mitchell Cohen, po raz pierwszy od prawie pietnastu lat, czuli, ze naprawde zyja. Misja Zielonej Wstazki przywrocila ich swiatu. Podczas gdy Stemkowsky i Cohen jechali na lotnisko imienia Ken- nedyego, inny z wybranych kurierow, Vets 7, znajdowal sie juz na pokladzie samolotu Unii Pan Am, lot numer 311, w drodze do Japonii. Jimmy Holm zabawial wlasnie rozmowa stewardese przedzialu pierw- szej klasy, opowiadajac jej nie bez talentu prawdziwa historie o tym, jak przezyl trzy lata w polnocnowietnamskim wiezieniu, a potem nastepne dwa lata w szpitalu weteranow w Bakersfield, w Kalifornii. Wyjasnil, ze w szpitalu bylo mu bez porownania gorzej. -A teraz jestem tutaj. Pedze sobie wygodny zywot, latajac pierwsza klasa. Europa, Bliski Wschod. - Usmiechnal sie i pociagnal lyk szampana marki Moet Chandon. - Niech Bog blogoslawi Ameryke! Pomimo wszystkich jej wad, o ktorych tak czesto slyszymy, czyz nie jest to najwspanialszy kraj na swiecie? Mniej wiecej o tej samej godzinie, Vets 15 - Paul Melindez, i Vets 9 - Steve Glickman, bawili sie w podobny sposob w przedziale pierwszej klasy innego samolotu, lecacego do Bangkoku. Ostatnio obaj pracowali w Orlando, na Florydzie, jako prywatni "policjanci". Dzis, dziewiatego grudnia, znajdowali sie w posiadaniu ponad szesnastu milionow dola- row. Vets 5 - Harold Freedman, znajdowal sie juz w Londynie. Vets 12 - Jimmy Casio, w Zurychu. Vets 8 - Gary Barr, w Rzymie. Siedzial teraz na pieknym, zabytkowym, kamiennym tarasie, z widokiem na polyskujacy w sloncu Tybr. Ostatnio, przez ponad cztery lata, pracowal na Sunset Drive w Los Angeles, w jednym z komediowych nocnych klubow - byl tam "bram- karzem". Teraz wydawalo mu sie, ze sni. W koncu zamknal oczy. Otworzyl je znowu - i widzial Rzym, tak samo jak przedtem. Nie znikly takze dwadziescia dwa miliony dolarow, ktore otrzymal, zeby przeprowadzic przewidziane negocjacje. Manhattan Vets 3 znajdowal sie w dzielnicy West Village w Nowym Jorku. Nie lecial pierwsza klasa ani w ogole nie znajdowal sie w luksusowym otoczeniu. Nick Tricosas nie mial na sobie garnituru za czterysta dolarow od Brooks Brothers. Nie mial tez skorzanego portfela firmy Dunhill 113 pelnego kolorowych kart kredytowych. Ubrany byl za to w koszulkemarines z obcietymi rekawami, opaske zrobiona z chusty indianskiej na glowie i splowiale spodnie koloru khaki. Wygladal, jakby znajdowal sie z powrotem w Wietnamie. Pomyslal sobie, ze w pewnym sensie tak bylo. Zielona Wstazka stanowila przeciez oficjalne zakonczenie tamtej wojny, czyz nie? W kazdym razie, cos w tym rodzaju. Tricosas rozejrzal sie po ciasnym pomieszczeniu dyspozytorskim i po- czul atak klaustrofobii. Byly schowek na miotly wcisniety byl na strychu garazu Vetsow. Miejsca starczylo wlasciwie tylko na szary metalowy stol i skladane krzeslo, radionadajnik i plakat z filmu "Rambo 1 - Pierwsza Krew", przyklejony do sciany. -Zglaszam sie; tu Vets 3. - Tricosas nacisnal znow przycisk mikro- fonu. - Sluchajcie, dzielni weterani zamorskich wojen, kawalerowie or- deru Purpurowego Serca i Medalu Honoru... kto moze podjechac na skrzyzowanie Park Avenue i Trzydziestej Dziewiatej?... Po niejaka pania Austin i jej pielegniarke, Nazreen... Pani Austin to bardzo mila dama, ze skladanym wozkiem inwalidzkim. Bardzo dobrze sie miesci w bagazniku checkera. Pani Austin jedzie do szpitala Lenox Hill na cotygodniowa chemioterapie. Odbior. -Potwierdzam. Tu Vets 22. Jestem przy Mad Avenue i Piecdziesiatej Drugiej. Podjade po pania Austin. Znam te stara kokietke. Bede tam za jakies piec minut. Odbior. -Dzieki wielkie, Vets 22... Dobra, mamy nastepne zgloszenie. Oto wielki biznes, przy Central Park West, numer 25. Pan Sidney Solovey jedzie do klubu Yale przy Vanderbilt numer 30. Pan Solovey pracowal dla Solomon Brothers, zanim ktos nie wysadzil Wall Street w powietrze. Odbior. -Tu Vets 19, potwierdzam. Jestem przy Central Park South i Szostej. Zabiore pana Solovey do Yale. Sluchaj, komu ty kibicujesz, Knicksom i Sixersom z Filadelfii? Knicksowie wlasnie leza, przegrywaja dwa i pol punktu, na wlasnym boisku! Odbior. -Tu Vets 3. Mozesz postawic wlasne zycie za mlodego giganta, pana Mosesa Malone'a. Rekord Knicksow to trzysta dziewiecdziesiat jeden punktow wiecej niz rekord Sixersow i calej tej chaly. Bez odbioru. Nick Tricosas wstal. Wyprostowal sie, stajac sie przynajmniej o dobre siedem centymetrow wyzszy, i podrapal w kark. Musial przez chwile odpoczac od nieustannej gadaniny, jaka prowadzil od piatej rano z tak- sowkarzami przez radio. Zapalil cygaro, obracajac je powoli pomiedzy kciukiem a palcem wskazujacym. Nastepnie zszedl po kretych schodach, ciagnac za soba chmury dymu. Minal pietro i dotarl az do garazu. Na podlodze pelno bylo brudu i smieci. Typowa nowojorska piwnica, rojaca sie od szczurow. Bylo tam drugie stanowisko dyspozytora, otoczo- 114 ne lawami dla czekajacych taksowkarzy. Po lewej staly zardzewialeautomaty ze slodyczami i napojami, a za nimi znajdowaly sie nie pomalo- wane szare, metalowe drzwi. Tricosas zmruzyl oczy i ruszyl wijacym sie korytarzem, przypominaja- cym loch. Westchnal. Pulkownik Hudson powiedzial, ze nikomu, pod zadnym pozorem, nie wolno wchodzic do starannie zamknietego, pod- ziemnego pomieszczenia. Jednak Tricosas wyjal klucz. Wsadzil go w potezny zamek, przekrecil i uslyszal szczek. Popchnal skrzypiace drzwi. Po chwili, zajrzal do zakaza- nej swiatyni pulkownika Hudsona. Nick Tricosas nie mogl powstrzymac sie od usmiechu; niemal nie rozesmial sie glosno. Nabral pelne pluca powietrza. Jego ciemne oczy rozszerzyly sie chyba dwukrotnie. Poczul ucisk w glowie, zupelnie jakby miala za chwile wybuchnac. Jeszcze nigdy w zyciu nie widzial tyle pieniedzy naraz! Wydawalo sie to niemal niemozliwe. Miliardy dolarow. Miliardy! Pulkownik Hudson zachowal sie w niecodzienny dla siebie sposob - zawahal sie przed dzialaniem. Zastanowil sie jeszcze raz, stojac w budce telefonicznej na rogu Piecdziesiatej Czwartej Ulicy i Szostej Alei. Patrzyl na skraplajaca sie na szybach wilgoc. Zdawal sobie sprawe z tego, ze wystawial misje na niebezpieczne ryzyko, proszac jeszcze raz o te sama dziewczyne. Powoli wrzucil cwiercdolarowke do czarnego automatu i nasluchiwal. Zadzwieczalo; juz jest polaczenie. Tak, chcial znowu zobaczyc sie z Billie. Bardzo tego pragnal. Niecala godzine pozniej, dziewczyna weszla do zatloczonego baru 0'Neals na rogu Zachodniej Piecdziesiatej Siodmej i Szostej. Hudson przygladal jej sie z wysokiego stolka. W jego glowie zaczynalo dziac sie cos dziwnego. Tak, chcial sie z nia spotkac. Billie... Po prostu Billie. Miala na sobie dlugi, cetkowany, ciemnoszary plaszcz i czarne, skorza- ne buty, siegajace az do ud. Na szczycie chmury jej jasnych wlosow znajdowal sie filuternie przekrzywiony, jasnoszary beret. Stala posrod strumienia tloczacych sie do popularnego bistro mlodych i starszych urzedniczek. Wreszcie dostrzegla go; usmiechnela sie i podeszla do niego plynnym krokiem. -Widze, ze wychodzisz na ludzi. Czy dokonczyles juz i sprzedales swoja sztuke? -Mozliwe. Albo obrabowalem bank, zeby bylo mnie znowu stac na zobaczenie sie z toba. - Usmiechal sie cieplo, szczerze. 115 Billie pochylila lekko glowe, slyszac o zaplacie za wspolnie spedzonyczas. Na jej czole i policzkach znow pojawil sie ten sam rumieniec, ktory , tak zdziwil go w hotelu. Hudson mial wrazenie, ze Billie nie pracowala w swojej branzy zbyt dlugo - chociaz, byc moze wlasnie tak chcial myslec. Mozliwe, ze jej najwieksza umiejetnoscia jako prostytutki bylo wlasnie to, ze umiala wygladac i zachowywac sie niewinnie. Dali nam godzine. Pojdziemy dokads? Godzina to nie tak dlugo. Chcialbym napic sie tu z toba drinka. Mamy czas. Tylko jednego. Dal znak barmanowi, a ten nadszedl natychmiast, ubrany w wykroch- malona biala koszule i czarna muszke; zupelnie jakby zostal wezwany w pilnej sprawie. Billie zauwazyla po raz kolejny, ze David w jakis sposob zawsze dostaje to, czego chce. Robil wrazenie zbyt smialego, za bardzo panujacego nad otoczeniem, jak na kogos, kto mieszka w hotelu Washin- gton-Jefferson. Zamowila biale wino, po czym usmiechnela sie do Hudsona, krecac glowa. Sto piecdziesiat dolarow za godzine, plus to, co zaplaci przy barze, wydawalo sie naprawde spora cena za zaszczyt wypicia drinka z atrakcyj- na prostytutka. David z pewnoscia nie wygladal na kogos, kogo na to stac - z drugiej jednak strony, nauczyla sie juz nie dawac zbyt wiele wiary pozorom, powierzchownemu wrazeniu. -Nie musisz placic. Powiem, ze nie przyszedles. - Nagle zawstydzila sie znowu. Hudson byl juz teraz prawie pewien, ze Billie niedawno zostala prostytutka. Czasami zdarzalo sie to mlodym aktorkom, przybywajacym do Nowego Jorku modelkom. -Lubie cie. Nie wydaje mi sie, zebym cie rozumiala, ale cie lubie - powiedziala. Spojrzeli sobie w oczy; wydawalo sie, ze znalezli sie nagle sami, mimo ze wokol nich krecili sie halasliwi klienci baru. Hudson poczul jak narasta w nim pozadanie. Przed oczami stanely mu jej nabrzmiale piersi, przypo- mnial sobie jej szybki oddech, kiedy przezywala orgazm. Nachylil sie i pocalowal ja w policzek - tak delikatnie, jak tylko mozna. Pragnal zblizyc sie jakos do niej, sprobowac troche sie wzajemnie otworzyc. Jednoczesnie czul w sobie zolnierskie ostrzezenie, instynkt, ktory powstrzymywal go cala moca. -Powiedz mi cos o sobie. Chocby mala rzecz. To nie musi byc nic waznego. Usmiechnela sie jeszcze raz; wydawalo sie, ze jest jej milo. Brakujaca reka, sposob, w jaki sie zachowywal - to wszystko czynilo go intere- sujacym. -Dobrze - zgodzila sie. - Czasami zbyt latwo ulegam impulsom. Nie powinnam ofiarowywac ci tego, co nazywaja "usluga za friko". Mogliby mnie za to wywalic z Vintage. A teraz, ty powiedz mi cos o sobie. 116 -Nie mam nawet tyle pieniedzy, iriby placic temu barmanowi -odparl Hudson i rozesmial sie. -Naprawde nie masz? -Naprawde. A teraz powiedz mi cos prawdziwego. Podaj jakis fakt, cokolwiek, byle prawde. Zawahala sie, a potem wzruszyla ramionami. -Mam dwie siostry w Birmingham. W Anglii. -Obie sa mezatkami - zgadywal dalej pulkownik. - Szczesliwymi mezatkami. A twoja matka nie przestaje ci o tym przypominac. - Usmie- chnal sie. -Nie. Rzeczywiscie obie sa mezatkami. To jest wlasnie to, co robia wrazliwe dziewczyny z Birmingham. Ale zadne z tych malzenstw nie jest szczesliwe. A moja matka - tak, ciagle wymawia mi, ze nie wychodze za maz. Czy ty naprawde zajmujesz sie pisaniem sztuki w tym okropnym hotelu? "Zaciszu artysty"? -Mam taka historie, dotyczaca Wietnamu, ktora musze dokonczyc. To prawdziwa opowiesc o tym, co tam sie stalo. Kiedy juz zostanie opowiedziana, sadze, ze bede mogl dalej radzic sobie z zyciem. Jednak nie wczesniej. Saczyl piwo, obserwujac uwaznie jej niebieskie oczy. Usta miala wilgotne od wina. Zastanawial sie, co teraz dzialo sie w jej glowie. Rozesmiala sie sympatycznie. -Chyba zupelnie mi sie pokrecilo! Co ja tu robie? Sama nie moge w to uwierzyc. -Pijesz biale wino. W poludnie. Czy to az tak niezwykla rzecz w Nowym Jorku? -Chyba powinnam wyjsc. Naprawde. Musze zadzwonic i powiedziec im, ze nie przyszedles na spotkanie. -To bylby problem. Jezeli to zrobisz, nie pozwola ci wiecej sie ze mna spotykac. Bede mial zla reputacje jako klient, na ktorym nie mozna polegac. A przeciez nie chcielibysmy tego, prawda? -Nie, chyba nie chcielibysmy. Ale naprawde musze isc. -Coz, nie moge sie na to zgodzic. Nie. Poczekaj minutke. Siegnal do kieszeni wytartego, brunatnego plaszcza i po chwili polozyl na barze trzy piecdziesieciodolarowki. -Billie - i co dalej? Powiedz mi przynajmniej, jak sie nazywasz. -Przeciez nie stac cie na to. Prosze cie, Davidzie. To naprawde nie jest dobry pomysl. -Jak sie nazywasz? Myslalem, ze mnie polubilas. Wygladala, jakby ktos wymierzyl jej policzek. Zupelnie jak gdyby ktorys z czlonkow jej rodziny w Anglii wykryl, ze pracuje w Nowym Jorku jako prostytutka. Zawahala sie, po czym odezwala sie znowu: -Nazywam sie Billie Bogan. Tak jak ta poetka, Louise Bogan. "Teraz, gdy znam twoja twarz na pamiec, patrze..." 117 -Uwazam, ze jestes bardzo piekna. Wyjdzmy stad, teraz. DavidHudson nie czul sie w podobny sposob od pietnastu lat. Nie bylo to wygodne w takim momencie, wrecz skrajnie nieodpowiednie. Zdarzylo sie jednak. Uczucie - tam gdzie od tylu lat nie bylo zadnego. Intensywne uczucie. Sygnaly ostrzegawcze odezwaly sie chorem, wszystkie naraz. 15 WaszyngtonDziewiatego grudnia rano bylo w Waszyngtonie nadzwyczaj ponuro. Nagie drzewa zdawaly sie krzyczec chocby o odrobine swiatla i zycia. W Bialym Domu mialo sie wlasnie zaczac drugie nadzwyczajne spotkanie Rady Bezpieczenstwa Narodowego i innych osob, zwiazanych ze sledzt- wem w sprawie Zielonej Wstazki. Czekajac na przybycie prezydenta, Aren Carroll myslal o bolu. Ciezko mu bylo skupic uwage na czymkolwiek innym. Jego prawa reka, owinieta bandazami i zawieszona na temblaku, rwala go. Krzywil sie i przeklinal, zanim przypominal sobie, jakie ma szczescie, ze zyje. Mimo ze polknal specyfik o nazwie tylenol 4, jego nerwy zachowywaly sie tak, jakby ktos szarpal je zebami. Mam szczescie, ze zyje - pomyslal znowu Arch. Na swiecie bylo o cztery sieroty mniej. W jego glowie zaswitalo stare powiedzenie, glupi sylogizm. Kot ma dziewiec zyc. Nie jestem kotem. Zatem nie mam dziewieciu zyc. Ile wobec tego ich mam? Ile jeszcze mam przed soba szans, jesli nadal bede zachowywal sie w podobny sposob? Wreszcie do sali wkroczyl prezydent Kearney i wszyscy powstali z miejsc. Prezydent byl ubrany w domowy stroj - koszule Lacosty w morskim kolorze i troche pogniecione spodnie koloru khaki. Wyglada jak calkiem zwyczajny facet - pomyslal Carroll. Mozna go bylo sobie wyobrazic, jak - w spokojniejszych okolicznosciach i o innej porze roku - kreci sie po trawniku za domem, przesuwa kawalek poledwicy na ruszcie grilla. Arch przypomnial sobie, ze prezydent ma dwoch synow, jeszcze dzieci. Moze grywal z nimi w pilke... W tych dniach nie bedzie mial jednak wiele czasu na przyjemnosci. Spadl na niego ogrom prasowej krytyki. Dziennikarze, sikajac dla publicznosci kozla ofiarnego, obciazyli Kearneya cala od- 119 powiedzialnoscia za to, co zdarzylo sie na Wall Street. Nagle, w ciaguparu zaledwie dni, jego opinia wsrod spoleczenstwa powaznie ucierpiala. Tym razem uczestnicy spotkania zlekcewazyli formalne usciski dloni. Kazdy przyniosl ze soba wypchana teczke lub aktowke, dowod tego, jak intensywne jest prowadzone sledztwo i ile spraw bedzie trzeba omowic. Carroll, sadzac po ogromnej liczbie dokumentow, pomyslal, ze ktos musial dowiedziec sie czegos o Zielonej Wstazce. Rzucil okiem na siedzaca na drugim koncu stolu Caitlin Dillon, ktora odpowiedziala mu usmie- chem. Ona takze przyniosla wypchana walizeczke. Dzisiaj wygladala jak prawdziwa kobieta interesu; ubrana w ciemnoniebieski zakiet i prosta, biala bluzke, pod szyja miala przypominajaca muszke kokarde w do- branym do zakietu kolorze. Z jakiegos powodu jej surowy styl wydal sie Archowi interesujacy. -Dzien dobry wszystkim - chociaz nie wiem, co dobrego mialoby sie dzisiaj zdarzyc. Mowiac szczerze, cala sytuacja martwi mnie dzisiaj jeszcze bardziej niz w piatek wieczorem. Prezydent Kearney najwyrazniej nie probowal rozladowac panujacego napiecia. Stal w dalszym ciagu u szczytu dlugiego stolu. -Kazda z realistycznych ocen sytuacji wskazuje, ze wkrotce mozemy stanac oko w oko z panika na rynku, z calkowitym krachem... Niektorzy ze sprytniejszych graczy na swiecie wymyslili juz sposoby na to, jak osiagnac osobiste korzysci z tej tragedii... Powiem panstwu w najwyzszym zaufaniu, ze gospodarka Zachodu nie zdola przetrwac obecnie glebokiego krachu gieldowego. Nawet spadek cen na nieco mniejsza skale oznaczalby katastrofe. Prezydent podniosl glos; przez moment zdawalo sie, ze powraca, choc w minimalnym stopniu, jego dawna sila z okresu kampanii wyborczej: inspirujacy ton, charakterystyczny, stanowczy wyraz twarzy. Byly to jednak tylko pozory; zniknely, zanim jeszcze przebrzmialo echo slow. Justin Kearney znowu mial wyglad czlowieka zrezygnowanego. Prezydent, tak jak poprzednio, zazadal nowych informacji i danych, proszac kolejno o zabranie glosu wszystkich obecnych. Kazdy z nich przedstawil skrocony raport na temat wszystkich nowych wiadomosci zwiazanych z Zielona Wstazka. Kiedy nadeszla kolej na Archa, przyblizyl krzeslo do konferencyjnego stolu i sprobowal uspokoic mysli. Jego umysl nie pracowal prawidlowo. Carroll czul sie odretwialy; od czasu do czasu oblewaly go zimne dreszcze. No i reka bolala go niemilosiernie. -Ja takze nie mam do przekazania niczego milego - zaczal. - Mamy kilka faktow, pare statystyk, ale w sumie niewiele z tego jest warte uwagi. Jak dotad, sporzadzono juz kompletny opis ataku. Na kazdy budynek zuzyto po piec bomb z plastiku. Gdyby zamachowcy zechcieli zrownac z ziemia caly dolny Manhattan, byliby w stanie to zrobic i zrobiliby to. Najwyrazniej nie chcieli. Zamierzali dokonac dokladnie tego, czego doko- nali. Nowojorska tragedia byla scisle kontrolowana, precyzyjnie prze- 120 prowadzona demonstracja. Moi ludzie spedzili czterdziesci osiem godzinna sprawdzaniu wszystkich organizacji i osob zwiazanych z terroryzmem, o jakich wiemy. Nikt nie wie niczego o Zielonej Wstazce. Byl natomiast niejasny, choc obiecujacy, sygnal o powiazaniu sprawy z europejskim rynkiem skradzionych papierow wartosciowych - kontynu- owal Arch, przewracajac kartke notesu. Niejasny - pomyslal. Moze i bylby obiecujacy, gdyby Michel Chevron przezyl, gdyby chociaz znale- ziono przy zastrzelonym przez Carrolla w Paryzu mezczyznie jakikolwiek dokument. To bylo zbyt duzo "gdyban" jak na przecietne dochodzenie. Jedna rzecz pozostawala pewna - nie mozna aresztowac nikogo, opierajac sie jedynie na zdaniach w trybie przypuszczajacym. -Niestety, w domach maklerskich Wall Street zniszczono tyle kom- puterow i najrozmaitszych danych, ze nie jestesmy w stanie odtworzyc rzeczywistego obrazu rynku. Nie wiemy, czy skradziono jakies papiery wartosciowe lub zmieniono zapisy w sieci. Wtedy przerwal Archowi wiceprezydent, Thomas More Elliot. Ze wszystkich ludzi na sali, ten czlowiek sprawial wrazenie najbardziej opanowanego. Tego ranka raczej Elliot niz prezydent wydawal sie prze- wodniczacym zebrania. -Chce pan powiedziec, ze nadal nie mamy pojecia, kogo szukamy? Arch wydal usta i potrzasnal glowa. -Nie postawiono nawet zadnych zadan, nie bylo jakiegokolwiek kontaktu z Zielona Wstazka. Zupelnie, jakby wymyslili jakas nowa, przerazajaca gre. Taka, ktorej my wcale nie znamy. Oni wykonuja ruch, a my musimy probowac uczyc sie reagowac! -Czy sa jakies komentarze? - zapytal wiceprezydent kwasnym to- nem. - Na temat uwag pana Carrolla. Zebrani wpatrywali sie tepo w Archa, bez sladu poparcia czy zachety. Szczegolny chlod bil z twarzy szefow roznych rzadowych agencji. Czlon- kowie gabinetu byli w wiekszosci powolanymi dyrektorami i nie mieli pojecia o problemach, przed ktorymi stawala policja. Nie robily na nich zadnego wrazenia wiadomosci o ulicznym sledztwie. W koncu odezwal sie Lider Wiekszosci Senatu. Na sali rozlegl sie gleboki, charakterystyczny glos o poludniowym akcencie Marshalla Turne- ra. -Panie prezydencie, obawiam sie, ze to, co robimy, nie wystarczy. Wszystko, co dzisiaj slysze, pozostawia wiele do zyczenia. Pod koniec zeszlego tygodnia zagrozilo nam zalamanie sie gospodarki calego kraju... -Wszyscy to wlasnie powtarzaja, Marshall. -A teraz mowi sie, ze stoimy oko w oko z prawdziwa tragedia. Rozwaza sie, czy nie nastapi drugi Czarny Piatek. Czuje, ze na nas spoczywa odpowiedzialnosc za zapewnienie jak najskuteczniejszego sledz- twa. Tymczasem, jak rozumiem, mozliwosci zarowno FBI, jak i CIA nie sa w pelni wykorzystywane. 121 Ton, jakim mowil senator, wydawal sie napastliwy w stosunku doCarrolla. Arch utkwil wzrok w polityku o pulchnej, rozowej twarzy; takich ludzi spotykalo sie na zakurzonym zapleczu wiejskiego sklepu. Niewygodna cisze przerwal Phil Berger, dyrektor CIA. Byl nieduzym, zgarbionym czlowiekiem, o lysej jak kolano, spiczastej glowie blyszczacej w oswietleniu sali. Przypominal Carrollowi jajko ugotowane na twardo. Berger powiedzial: -FBI i CIA pracuja przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Nie ma mowy o niepelnym wykorzystywaniu naszych mozliwosci. - Popatrzyl na Archa. - 1 jestem pewien, ze pan Carroll daje z siebie wszystko, nawet jesli do tej pory nie zdolal dowiedziec sie niczego. -W porzadku. Nie walczmy ze soba - powiedzial nagle prezydent, wstajac. Spojrzal na Archa. - Wczoraj wieczorem podjalem trudna decy- zje. Zadzwonilbym do pana, ale nie bylo pana w Nowym Jorku, Archer. -Rzeczywiscie. Bylem w Paryzu, gdzie strzelano do mnie. Kearney zignorowal jego uwage. -Wydaje nastepujace polecenia, obowiazujace od zaraz: Chce, zeby pan dalej prowadzil te czesc sledztwa, ktora dotyczy znanych nam organizacji terrorystycznych. Zadam jednak, zeby Phil Berger przejal calosc dochodzenia w sprawie Zielonej Wstazki, wlaczajac w to sledzenie terrorystow na terenie Stanow Zjednoczonych. Odtad bedzie pan bezpo- srednio podlegal panu Bergerowi. Przekaze pan takze CIA wszelkie dane, jakie pan zebral; wszystko, co pan ma. Carroll wpatrywal sie w zdumieniu w Kerneya. Byl prawie pewny, ze oddanie jego kartotek CIA bylo niezgodne z prawem. Mial poczucie, jakby wlasnie spuszczono go w dol Potomacu na przeciekajacej tratwie. Dziekujemy za dotychczasowa pomoc, ale metody panskiej grupy pozo- stawiaja wiele do zyczenia... Arch odwrocil sie od prezydenta, ktory zdawal sie podjac te decyzje na wlasna reke, w przyplywie salomonowej madrosci. Ten fakt mocno zmartwil Carrolla. Bylo jednak jeszcze cos gorszego. Atmosfera na sali byla chlodna jak w jakiejs firmie handlowej. Ostatnio czlonkowie rzadu coraz czesciej zachowywali sie w ten sposob. Panowala falszywa tajemniczosc, ktora uzasadniano zwykle "wzgledami bezpieczens- twa narodowego" i "potrzeba dowiedzenia sie". Oni podjeli te decyzje i od tej pory nie uwazali za potrzebne tlumaczenie sie przed kimkolwiek. -Sadze, ze zrozumialem, panie prezydencie, i obawiam sie, ze w tych warunkach jestem zmuszony zrezygnowac. Z calym szacunkiem, sir. Skladam dymisje. Arch Carroll wstal i wyszedl z sali, a potem z Bialego Domu. Dla niego ta historia zakonczyla sie. Waszyngton stal sie zbiurokratyzowana firma, dla ktorej Arch nie chcial juz dluzej pracowac. 122 Mniej wiecej godzine pozniej siedzial w samolocie linii Eastern, leca-cym do Nowego Jorku. Na zewnatrz rozpetala sie burza z piorunami. Przez okno widac bylo dramatycznie wygladajace, czarne chmury. Carroll wpatrywal sie w niebo. Poczul sie nagle bardzo samotny. Wlasnie w takich jak ta chwilach najbardziej brakowalo mu Nory. Nikt, kogo poznal wczesniej i pozniej, nie potrafil tak jak ona go uspokajac, sprawiac, ze w koncu sam smial sie z siebie. To byla praw- dziwa sztuka, umiec sie smiac wtedy, kiedy bylo to potrzebne, a w tej chwili Arch potrzebowal smiechu bardziej niz kiedykolwiek. Nagle poczul na ramieniu dlon Caitlin Dillon. Odwrocil sie i poslal jej zmeczony polusmiech. Probowala byc wobec niego wspolczujaca i mila. -Musi pan wiedziec, ze to nie pana wina. Wszyscy sa teraz sfrustrowa- ni, Arch. Zielona Wstazka wytworzyla na Wall Street atmosfere prawdzi- wej paniki. Nasz prezydent, ktory wydaje mi sie jeszcze bardziej niezdecy- dowany, niz myslalam, podjal nierozsadny i nieuzasadniony krok. I tyle. Poklepala go lagodnie po ramieniu; poczul sie jak dziecko z rozbitym kolanem. Zdumial go ten cieply, prawie matczyny gest u Caitlin Dillon. -To nie pana wina. Musi pan to zapamietac. Waszyngton jest pelen przerazonych ludzi podejmujacych nieodpowiednie decyzje. - Przerwala na chwile, po czym zapytala: - Co teraz bedzie pan robil? Praktykowal prawo? Pisal testamenty? Akty wlasnosci? Moze zacznie pan pracowac dla jakiejs firmy? Carroll przywolal rozproszone mysli. Nie zrazila go jej lekka ironia. Nawet odrobine ucieszyla. Prawo - pomyslal. Powodem, dla ktorego nigdy nie skorzystal ze swojego wyksztalcenia, byla obawa przed slecze- niem nad stosami woluminow, szukaniem precedensow w zakurzonych, nie nadajacych sie do czytania ksiegach, obcowaniem z innymi prawnika- mi. Ci osobnicy doprowadzali go do wscieklosci. Milczal przez chwile, po czym powiedzial: -Czy moze pani wyobrazic sobie mnie, skladajacego raporty temu clownowi z CIA, Bergerowi? Caitlin Dillon pokrecila przeczaco glowa. -To prawdziwy "jajoglowy", w niejednym znaczeniu tego slowa. Ten czlowiek musial chyba zostac wysiedziany. Arch wybuchnal nagle smiechem: -Kiedy bylem dzieckiem, matka dawala nam na sniadanie jajka na twardo. To tradycja jeszcze ze starego kraju. Wszystkie dzieci rozbijaly jajka, stukajac w nie lyzeczkami. Wlasnie tego brakowalo mi w Bialym Domu. Powinienem miec wielka, ciezka lyzke, zeby postukac nia w glowe Phila Bergera. Odwrocil sie do Caitlin. Smiala sie, tak jak i on. Jej smiech brzmial jak dziwna melodia, ktorej nie mozna zapomniec, a jednoczesnie trudno jednoznacznie okreslic. U3 -Zadziwia mnie pani. Naprawde.-Dlaczego? -Sprawia pani wrazenie osoby powaznej, prawdziwej kobiety inte- resu, ale ma pani ukryte niespotykane poczucie humoru. -Niespotykane wsrod ludzi biznesu z Wall Street, jak sadze. I dziwne jak na kogos, kto przyjechal ze Srodkowego Zachodu. I jest prezbi- terianka. Arch rozesmial sie znowu. Dobrze mu to zrobilo. Wreszcie zaczelo opuszczac go napiecie. -Tak, oczywiscie. Jak na wiejska dziewczyne z Ohio. -Ojciec nauczyl mnie, ze chcac przezyc na Wall Street, trzeba miec duzo poczucia humoru. Dalam sobie rade, chociaz z trudem. Patrzyla na niego, nie mowiac nic wiecej. Przestala sie smiac; byla teraz powazna; przebiegala wzrokiem po jego twarzy. Wygladala, jakby w jej myslach zaszla jakas nagla zmiana. Carroll przygladal sie Caitlin. Zdawal sobie sprawe, ze w jego ciele cos sie dzieje - poczul niepokojacy przyplyw pozadania. Przez chwile mial uczucie, ze zdradza Nore, zdradza swoje swiete wspomnienia. To niewyobrazalne, jak dlugo juz jego cialo nie reagowalo w podobny sposob. Nagle zdal sobie sprawe, czego byl od tak dawna pozbawiony i jak bardzo mu tego bylo brak. Podniosl reke i ostroznie oparl drzaca dlon na policzku Caitlin. Delikatnie, czule, zblizyl usta do jej ust i pocalowal ja. I wtedy niezwykla chwila skonczyla sie nagle, jak gdyby nic sie nie zdarzylo. Caitlin Dillon wygladala juz przez okno, patrzac na dramatycz- ne kleby chmur i mowila o tym, czy szybko doleca do Nowego Jorku. Arch zaczal zastanawiac sie, czy rzeczywiscie pocalowal te kobiete. A moze byla to tylko krotkotrwala halucynacja? Manhattan Kiedy Arch Carroll dotarl na Wall Street 13, pozostalo mu tylko sprzatniecie biurka i porzucenie calego tego swiata, bezskutecznego wy- stawania na czatach i dwudziestoczterogodzinnych dni roboczych. Pomys- lal sobie, ze latwo mu to przychodzi, wlasciwie bez przykrosci. Byc moze powinien byl to zrobic juz dawno temu? Jak na jedno zycie dosc sie juz bawil w policjantow i zlodziei. Nagle tok jego mysli przerwalo pukanie do drzwi. Byl to Walter Trentkamp. Stary wyga z FBI podszedl powoli do zasmieconego biurka Carrolla, oparl sie na nim i westchnal donosnie. -Tez bym sie zwolnil, gdybym mial pracowac w takim biurze - mruknal z obrzydzeniem. Rozejrzal sie. - Widzialem juz za duzo ponu- rych miejsc. 124 -Co moge dla ciebie zrobic, Walterze?-Mozesz zastanowic sie jeszcze raz nad decyzja, ktora podjales w Waszyngtonie. -Czy ktos cie tu przyslal? Kazali ci jechac i przemowic Carrollowi do rozumu? Trentkamp zacisnal usta. Pokrecil przeczaco glowa, po czym spytal: -I co chcesz teraz robic? -Bede zajmowal sie prawem - sklamal Arch. Byla to najprostsza odpowiedz, jakiej mozna bylo szybko udzielic. -Jestes juz na to za stary. Prawo to gra dla mlodych ludzi. Carroll westchnal. -Dosyc, Walterze. Po prostu, daj mi spokoj. Trentkamp pokrecil glowa i mowil dalej: -Nikt nie zna terrorystow tak dobrze jak ty. Jezeli zostawisz to wszystko, niejeden czlowiek zginie. Przeciez wiesz o tym. Wiec co z tego, ze twoja duma zostala wlasnie troche zraniona? Arch usiadl twardo w fotelu. Mial ochote przylozyc Walterowi. Nie mogl pogodzic sie z mysla, ze ktos jest w stanie z taka latwoscia go przejrzec. Trentkamp zawsze byl nieslychanie spostrzegawczy. Przez jego policyjny sposob bycia przebijala sie jakas nieokreslona wyzszosc. -Potrafisz manipulowac ludzmi, skubancu - mruknal Carroll. -Czy myslisz, ze dotarlbym tam, gdzie jestem, gdybym nie rozumial choc troche ludzkich slabosci? - Walter wyciagnal reke. - Jestes glina. Masz to wpisane w krew. Co dzien coraz bardziej przypominasz mi swojego ojca. On tez byl upartym gosciem. Arch zawahal sie. Zatrzymal w pol drogi podniesiona juz dlon. Mogl przeciez wybrac. Wlasnie teraz. Wzruszyl ramionami i uscisnal reke Trentkampa. -Witamy cie znow na pokladzie, Archer. Na pokladzie czego? - zapytal w mysli Carroll. -Chce, zebys wiedzial jedno - powiedzial. - Kiedy tylko sprawa Zielonej Wstazki zostanie rozwiazana, odejde. -Jasne - zgodzil sie Trentkamp. - To moge zrozumiec. Jednak zanim sledztwo sie zakonczy, badz w kontakcie. -Chce byc wolny, Walterze. -A kto nie chce? - spytal Trentkamp. Usmiechnal sie i dodal: - Czlowiek staje sie bystry, kiedy mu sie cos nie podoba. 16 ManhattanW tym samym czasie, Caitlin Dillon siedziala w polmroku na wyso- kim, drewnianym stolku, na pierwszym pietrze Wall Street 13. Wiekszosc oswietlenia tak zwanego pokoju kryzysowego zostala wylaczona. Wokol Caitlin, do czego byla w pracy przyzwyczajona, szumialo kilka kom- puterow IBM i Hewlett-Packard. To ona wpadla na pomysl, zeby zbierac i analizowac wszystkie dostepne informacje prasowe i policyjne na temat Zielonej Wstazki za pomoca sieci komputerowej. Co chwila nadchodzily z instytucji finan- sowych i sledczych calego swiata nowe wiadomosci. Na ekranach poja- wialy sie kolejne wersy zielonych literek. Siedzac, Caitlin rozmyslala nad dwiema sprawami: Jedna z nich byla przerazajaca, realna grozba zalama- nia sie gospodarki calego Zachodu. Druga to zawile i niemal beznadziejne koleje jej prywatnego zycia. Zdawala sobie sprawe, ze przez trzydziesci cztery lata jej dzialaniami i uczuciami kierowaly dwie sily, dwa radykalnie rozne od siebie prag- nienia. Do pewnego stopnia chciala byc kobieca w tradycyjnym rozumie- niu tego slowa, pozadac ladnych rzeczy, ubierac sie w kosztowne stroje od Saksa, Bergdorfa Goodmana, Chloe czy Chanel z Paryza. Jednoczesnie pragnela byc niezalezna, przepojona checia wspolzawod- nictwa, ambitna, miec niezwykle silna wole, konieczna do osiagania celow. Wiele lat temu ojciec Caitlin, czlowiek z zasadami, a zarazem zreczny bankier inwestycyjny ze Srodkowego Zachodu, sprobowal zmierzyc sie z grupa kilku duzych firm z Wall Street. Przegral te nierowna walke i zostal zmuszony oglosic bankructwo. Caitlin wysluchiwala rok po roku jego narzekan na niesprawiedliwosc, nieuczciwosc, a czesto na najzwyklej- sza glupote, niemal organicznie srzezone z amerykanskim sektorem finan- sowym. Tak jak wiele wychowywanych w podobnej atmosferze dzieci zamierzalo zostac odwaznymi prawnikami, ona postanowila przyczynic sie do zreformowania systemu finansowego. Pojechala na Wschodnie 126 Wybrzeze z zapalem aniola zemsty. Hermetyczny swiat wielkiego biznesu,a w szczegolnosci Wall Street, fascynowal ja i zarazem budzil odraze. Z calego serca pragnela, zeby dzialal on tak, jak powinien; miala niemal obsesje na punkcie moralnej odpowiedzialnosci, ktora spoczywala na niej, jako na jednym z dyrektorow Komisji Papierow Wartosciowych. Niezalezna, nietradycyjna czastka Caitlin lubila takze pozwalac sobie na male, dziwne przyjemnosci, jak na przyklad chodzenie po Nowym Jorku w obcislych wloskich dzinsach, za duzych, zwisajacych koszulkach i skorzanych butach, siegajacych prawie do siedzenia. Byla w stanie poswiecic niedzielne popoludnie na przyrzadzanie jakiejs egzotycznej potrawy wedlug przepisu Marcelli Hazan, ale rownie dobrze potrafila spedzac cale tygodnie bez gotowania czy zajmowania sie swoim mieszkaniem na East Side. Byla dumna z tego, ze zarabia prawie sto tysiecy dolarow rocznie, ale czasami nachodzila ja chec rzucenia tego wszystkiego i urodzenia dziecka. Niekiedy bala sie, ze moze nigdy nie bedzie miala dziecka. Cierpiala z powodu tej mysli, tak jak czlowiek dreczy sie w wyniku jakiejs straty. I nie wiedziala, nic miala pojecia, czy te sprzeczne ze soba wewnetrzne pragnienia beda mogly kiedys pokojowo wspolegzystowac. Wciaz o tym myslala od chwili tego niespodziewanego pocalunku w samolocie. To bylo takie nagle, wlasciwie przypadkowe; jednak czula gdzies w glebi, ze chcialaby nie poprzestac na tym jednym pocalunku z Archem Carrollem. Ale do czego zamierzala w takim razie dojsc? O czym ona wlasciwie rozmyslala? Przeciez ledwie znala tego czlowie- ka. Jego pocalunek byl pocalunkiem kogos obcego. Nie byla nawet pewna, czy znaczyl on dla niego cokolwiek, czy tez jego reakcja byla spowodowana po prostu szczegolna sytuacja; rozladowal w ten sposob napiecie, rozczarowanie i wiecej niz usprawiedliwiona zlosc. Wlasciwie nie wiem o nim niczego - pomyslala. Odwrocila sie, slyszac odglos krokow. W drzwiach stanal Arch Car- roll. Zawstydzila sie, jak gdyby uznala, ze stal tam od dluzszego czasu i obserwowal jej mysli. Mial swiezy bialy temblak; wygladal blado. Caitlin usmiechnela sie. Slyszala juz o tym, ze Walter Trentkamp zdolal przekonac Carrolla. Sprawilo jej to ulge - wiedziala, ze decyzje podejmowane pod presja sa z reguly zlymi decyzjami. Impulsywnosc Archa stanowila czesc jego czaru. Jednak pewnego dnia mogla go ona zaprowadzic w pulapke bez wyjscia - pomyslala. -Juz mialem przed soba Michela Chevrona, gotowego powiedziec wszystko o europejskim czarnym rynku - zagail ze zloscia. -Niech pan przestanie sie winic, Arch. -Ktos zna wszystkie nasze ruchy. To niesamowite, ile moglem sie dowiedziec od tego Chevrona! - Przestapil z nogi na noge. Przypominal ruchliwego, zwinnego boksera, ktory przygotowuje sie do walki. 127 -A jak tam reka? Boli?-Tylko wtedy, kiedy przypomne sobie o Paryzu. -To niech pan sobie nie przypomina. - Zsunela sie ze stolka. Chciala podejsc do niego i w jakis sposob ulzyc jego cierpieniu, zaklopotaniu. - Ciesze sie... -Cieszy sie pani? Popatrzyla na niego. W tym czlowieku byla jakas dziwna wrazliwosc, ktora powodowala w niej wspolczucie albo niepokoj. Chyba mial w sobie cos z zagubionego chlopca. -Ciesze sie, ze pan nie zginal - wyjasnila. Zapadla cisza. Caitlin odwrocila sie do jednego z ekranow komputerowych i zaczela przygladac sie szeregom przesuwajacych sie zielonych literek. Czar prysnal. -Znowu zastrzelono kolejnego czlonka grupy Bader-Meinhof, w Monachium - odczytala z ekranu. Spojrzala na Archa i znow zaczela sie zastanawiac, co tez mogl oznaczac ten pocalunek w samolocie. Carroll skinal glowa. -Niemcy wykorzystuja sprawe Zielonej Wstazki do rozwiazywania problemow z wlasnymi terrorystami. Ich policja jest bardzo pragmatycz- na; chyba najtwardsza w calej zachodniej Europie. Caitlin usiadla znowu na wysokim stolku i zlapala sie za kolana. Na monitorze najblizszego komputera zaczal pojawiac sie kolejny komunikat. Odwrocila sie, zeby przyjrzec sie lepiej. I zamarla. -Niech pan spojrzy, Arch! MOSKWA. KGB ZATRZYMALA PIOTRA ANDRONOWA. WA- ZNA POSTAC RADZIECKIEGO CZARNEGO RYNKU. AND- RONOW BYL W POSIADANIU AMERYKANSKICH PAPIEROW WARTOSCIOWYCH. PRAWDOPODOBNIE SKRADZIONYCH. ANDRONOW WIAZE POCHODZENIE POSIADANYCH AKCJI ZE SPRAWA ZIELONEJ WSTAZKI. WARTOSC PAPIEROW: JEDEN MILION DWIESCIE PIECDZIESIAT TYSIECY DOLAROW. Pare chwil pozniej na ekranie zaswiecila sie rownie interesujaca infor- macja. Ta pochodzila z Genewy. INTERPOL. MIEJSCOWY ZAUFANY INFORMATOR ZAMEL- DOWAL O ZALANIU RYNKU GENEWSKIEGO OFERTAMI SPRZEDAZY SKRADZIONYCH AKCJI. SPRZEDAWCA PO- SZUKUJE "POWAZNEGO KLIENTA". SUGEROWANA WAR- TOSC MOZLIWYCH TRANSAKCJI WYNOSI AZ PIEC DO DZIE- SIECIU MILIONOW DOLAROW. ZRODLO GODNE NAJWYZSZE- GO ZAUFANIA. 128 Arch zagryzl wargi.-Chyba nadchodzi chwila prawdy. -Bez watpienia cos sie dzieje. Ale dlaczego tak nagle i w taki sposob? Przez nastepne poltorej godziny, podczas ktorej na kolejnych ekra- nach pojawialy sie coraz to nowe komunikaty, w pokoju zgromadzilo sie kilkunastu oficerow wojska i policji. Wszyscy patrzyli na nadchodzace niespodziewanie z calego swiata wiadomosci. W zwiazku z dotychczasowym zastojem w sprawie, wszyscy odczuli ulge, ze cos sie wreszcie dzieje. Czy Zielona Wstazka wykonywala w kon- cu kolejny ruch? ZURYCH. WIECZOREM ROZESZLY SIE PLOTKI O MOZLI- WYCH DO KUPIENIA SKRADZIONYCH AMERYKANSKICH AKCJACH. MOWA O WIELKICH ILOSCIACH. ZRODLA WSKA- ZUJA NA WARTOSC CO NAJMNIEJ KILKU MILIONOW DO- LAROW. LONDYN, SCOTLAND YARD. PODCZAS RUTYNOWEJ KON-TROLI W KENSINGTON, ODZNALEZIONO AMERYKANSKIE SWIADECTWA UDZIALOWE. WKROTCE PODAMY ICH NUME- RY SERYJNE. PODEJRZANY NIEOBECNY W MIESZKANIU. PO- DEJRZANY, O NAZWISKU JOHN HALL-FRAZIER, KONTAKTO- WAL SIE W PRZESZLOSCI Z MICHELEM CHEVRONEM. BEJRUT. DZIS WIECZOR ARESZTOWANO AHMEDA JARRE- LA. UZYSKALISMY NASTEPUJACE INFORMACJE: JARREL USILOWAL SPRZEDAC W BEJRUCIE AMERYKANSKIE PAPIE- RY WARTOSCIOWE. CENA WYWOLAWCZA- TRZYDZIESCI PIEC CENTOW ZA JEDNEGO DOLARA ICH WARTOSCI. AKCJE NAJWYZSZEJ JAKOSCI. ZNALEZIONO TAKZE FORMULARZE IN BLANCO. JARREL TWIERDZI, ZE NA RYNKU ZNAJDUJE SIE DO STU MILIONOW DOLAROW AMERYKANSKICH WAR- TOSCI. Pol godziny pozniej, korzystajac ze zwyklego kalkulatora, pani Dillonpodsumowala wskazane dotychczas na ekranach kwoty. Ostateczna war- tosc skradzionych papierow osiagnela prawie sto milionow dolarow. Nastepnie Caitlin wydrukowala szybko liste "Fortune 500" - spis najwiekszych amerykanskich korporacji, zeby porownac ja z lista przed- siebiorstw, ktorych akcje skradziono. Niemal wszystkie odnalezione papiery wartosciowe byly akcjami firm z pierwszej setki. Prawdziwa elita amerykanskiego przemyslu. Czy tu znajdowal sie klucz do rozwiazania zagadki? 129 O dziewiatej pietnascie w "pokoju kryzysowym" znajdowali sie juzprzedstawiciele Bialego Domu i Pentagonu. Ogladali nadsylane komunii katy jak hazardzisci, sledzacy nerwowo wynik rozgrywki, na ktora po- stawili. Wsrod obecnych znajdowali sie sekretarz Departamentu Skarbu oraz wiceprezydent. Przywieziono takze z Waszyngtonu specjalnym heli- kopterem Phila Bergera z CIA. O jedenastej na ekranach komputerowych terminali pojawialy sie wciaz nowe wiadomosci. Informowano prezydenta na biezaco. Na pozny wieczor zwolano kolejne nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczenstwa Narodowego. 130 Miejsce firmy na liscie Fortune 500 Wartosc akcji w $1 Exxon (New York) ' 29.443.095.000 2 General Motors (Detroit) 20.766.600.000 3 Mobile (New York) 13.952.000.000 5 International Business Machines (Armonk, N. Y.) 23.219.000.000 6 Texaco (Harrison, N. Y.) 14.726.000.000 8 Standard Oil Indiana (Chicago) 12.440.000.000 9 Standard Oil of California (San Francisco) 14.106.000.000 10 General Electric (Fairfield, Conn.) 11.270.000.000 15 U.S. Steel (Pittsburgh) 11.270.000.000 17Sun(Radnor,Pa.) 5.355.000.000 20 ITT (New York) 6.106.084.000 26 ATT Technologies (New York) 4.621.300.000 28 Dow Chemical (Midland, Mich.) 5.047.000.000 34 Westinghouse Electric (Pittsburgh) 3.410.300.000 39 Amerada Hess (New York) 2.525.663.000 42 McDonnell Douglas (St. Louis) 2.067.900.000 43 Rockwell International (Pittsburgh) 2.367.300.000 45 Ashland Oil (Russel, Ky.) 1.084.824.000 50 Lockheed (Burbank, Calif.) 826.200.000 52 Monsanto (St. Louis) 3.667.000.000 55 Anheuser-Busch (St. Louis) 1.766.500.000 67 Gulf Western Industries (New York) 1.893.924.000 69 Bethlehem Steel (Bethlehem, Pa.) 1.313.100.000 77 Tex.as Instruments (Dallas) 1.202.700.000 84 Digital Equipment (Maynard, Mass.) 3.541.282.000 89 Diamond Shamrock Pallas) t 2.743.327.000 92 Deere (Moline, ni.) 2.275.967.000 97 North American Philips (New York) ' 883.874.000 Tym razem jednak nie zaproszono na nie ani Archa CarroEa, ani Caitlin Dillon. -A co takiego ja zrobilam? - zdenerwowala sie Caitlin, kiedy sie o tym dowiedziala. -Ma pani niewlasciwych przyjaciol - wytlumaczyl Carrol. - Podro- zuje pani w zlym towarzystwie. -Panskim? -Tak. Moim. 17 Zawidawo, ZSRRO czwartej trzydziesci rano przez gesta mgle przebijaly sie zolte snopy swiatla reflektorow trzech samochodow. Zatrzymaly sie nagle, oswietlajac brame o czterometrowej wysokosci, pokryta sniegiem i lodem. Brama znajdujaca sie pod napieciem chronila wstepu do rosyjskiego odpowiednika amerykanskiego Camp David, rzadowego osrodka mysliw- sko-wypoczynkowego Zawidawo. Dwoch straznikow z KGB natychmiast wybieglo na trzaskajacy mroz. Byli ubrani w grube plaszcze, przez ramie przewieszone mieli pistolety maszynowe. Ich zadaniem bylo sprawdzanie tozsamosci wszystkich przy- jezdnych. W ciagu kilku sekund, a wiec niezwykle szybko, otwarto brame i czajka oraz dwa wytwarzane jednostkowo na specjalne zamowienie zily ruszyly po osniezonej drodze ku glownemu budynkowi. W samochodach, za zaslonietymi bocznymi szybami, siedzialo szesciu najwazniejszych partyjnych oficjeli ZSRR. Straznicy pobiegli do strozo- wki i zadzwonili natychmiast po dodatkowa ochrone lesnej placowki. Obaj byli zaszokowani tym, kogo przed chwila zobaczyli przy bramie. Wymieniali spojrzenia i ciche komentarze; ich oddechy parowaly w zim- nym powietrzu. Spokojna atmosfera zostala w jednej chwili przerwana, straznicy stali sie teraz nerwowi i czujni. W tym czasie, w najwiekszej daczy, siedzial general major Radomir Raskow, dowodca GRU. Wiedzial, ze takze musi uwazac, ale jednoczes- nie byl ogromnie podniecony tym, na co czekal. Raskow polecil przygoto- wac wiejskie sniadanie i podac je w glownym salonie, ogrzanym plonacym kominkiem. Wszystko bylo gotowe. Wkrotce po sniadaniu general zaszokuje wiadomosciami pozostalych towarzyszy. Kilka minut po piatej szefowie Politbiura zasiedli za parujacymi talerzami, pelnymi jajek, wiejskiej kielbasy i swiezo zlowionych smazo- nych ryb. Wsrod zgromadzonych byli: Jurij Ilicz Bielow - sekretarz 132 generalny KPZR, general Jurij Siergiejewicz Iranow - Kozak z pochodze-nia, premier ZSRR, general Wasilij Kalin, i szefowie KGB i GRU. Raskow odezwal sie przyjacielskim tonem, posrod brzeku widelcow i nozy. Jego usmiech, zwykle sztywny i wymuszony, byl teraz zadziwiajaco cieply. -Abstrahujac od glownego tematu naszego spotkania, chcialbym poinformowac, ze na polnocna strone osrodka znowu powrocily bazanty. Sekretarz generalny KPZR, Jurij Bielow, zaklaskal w swoje ogromne, tluste dlonie. Ten powazny czlowiek w okularach o grubej oprawie podniosl geste, ciemne brwi i usmiechnal sie po raz pierwszy od chwili przyjazdu. Bielow byl zapalonym mysliwym i wedkarzem. Cecha, ktora najwyzej cenil u Raskowa byla jego wyjatkowa znajomosc psychiki ludzkiej, dzieki ktorej general potrafil manipulowac innymi. Doprowadzil te umiejetnosc niemal do perfekcji podczas swoich czestych pobytow w Ameryce. Raskow kontynuowal powazniejszym juz tonem: -Jak wiecie, towarzysze, szostego grudnia rozmawialem z naszym przyjacielem i towarzyszem, Francois Monserratem, na temat niestabil- nej, potencjalnie niemozliwej do opanowania sytuacji ekonomicznej w Stanach Zjednoczonych. Poinformowal mnie wtedy, ze kontaktowaly sie z nim osoby przyznajace sie do odpowiedzialnosci za nieoczekiwany atak na Wall Street. W ciagu poprzednich dwoch dni jego podwladni spotkali sie z przedstawicielami tak zwanej grupy Zielona Wstazka. W Londynie... Sekretarz generalny Bielow zwrocil sie stanowczym tonem do Uriego Demurina, szefa KGB. -Towarzyszu generale, czy panski komitet zdolal dowiedziec sie czegokolwiek wiecej na temat tej organizacji? W jaki, na przyklad, sposob byli w stanie skontaktowac sie z Francois Monserratem? -Pracowalismy nad tym wspolnie z generalem Raskowem - sklamal Demurin bez mrugniecia okiem. Na jego ziemistej twarzy widac bylo siec zyl. - Niestety, w tym momencie nie dysponujemy zadnymi pewnymi informacjami dotyczacymi charakteru tej terrorystycznej grupy. General Raskow klasnal ostro w dlonie, przywolujac kelnerke. Demurin byl w zwodniczym swiecie radzieckich sil bezpieczenstwa jedynym rywalem Raskowa. Byl takze zwyklym malym biurokrata; gnoj- kiem, ktorego obecnosc na zebraniach sprawiala, ze krew Raskowa gotowala sie, a oczy wychodzily mu prawie z orbit. Pojawila sie obdarzona duzym biustem blondyna, krecac sie ner- wowo po pokoju. Ta chlopka, pelniaca role sluzacej, pracowala w Zawidawie od poczatku lat siedemdziesiatych. Nazywala sie Mar- garita Kupczuk. Jej proste, a zarazem spokojne poczucie humoru czynilo z niej faworytke wszystkich radzieckich oficjeli, jacy zjawiali sie w osrodku. 133 -Jestesmy juz gotowi na kolejna kawe i herbate, moja droga Mar-garito. Przydalyby sie takze jakies owoce. Czy ktos z towarzyszy ma ochote na cos mocniejszego? Zeby uodpornic sie przeciw zimie? Sekretarz generalny usmiechnal sie po raz drugi. Polozyl przed soba niebieska paczke papierosow austriackich. -Tak, Margarito, przynies nam, prosze, butelke czegos mocniejszego. Najlepiej gruzinskiej. Na wypadek, gdyby ktoremus z nas nie chcial na mrozie zapalic silnik. Bielow rozesmial sie teraz z wlasnego dowcipu. Jego niezliczone brody zatrzesly sie, sprawiajac wrazenie, ze za chwile twarz tego czlowieka poprzez zwaly szyi zapadnie sie i zniknie wewnatrz tulowia. General Raskow usmiechnal sie. Zawsze oplacalo sie usmiechac, a przynajmniej wtedy, kiedy smial sie sekretarz generalny KPZR. -Wydaje nam sie, ze znamy juz teraz powod zamachu na nowojorska dzielnice finansowa -powiedzial Raskow, podajac w koncu te niespodzie- wana informacje. General rozejrzal sie w ciszy po przyjemnym, rustykalnie urzadzonym salonie. Zgromadzeni przy stole przywodcy przerwali zapalanie cygar i picie kawy. -Ta grupa, Zielona Wstazka, zaproponowala nam pewna rzecz. Sprawa jest wielkiej wagi, a decyzja nielatwa. Znowu skontaktowali sie z komorka Monserrata w Londynie, wczoraj wieczorem. Dlatego wlasnie zaprosilem tu wszystkich towarzyszy tak wczesnie rano. Raskow zabebnil palcami w stol i kontynuowal: -Towarzysze, Zielona Wstazka zazadala od nas zaplaty. Stu dwu- dziestu milionow dolarow w zlocie. Za te sume przekaza nam akcje i inne papiery skradzione czwartego grudnia, podczas ataku na Wall Street. -Musieli zdolac je ukrasc w ciagu siedmiogodzinnej ewakuacji. Jak udalo im sie dokonac tak niezwyklego rabunku, nie wiem. Ale, towarzy- sze, wartosc oferowanych nam dobr... przekracza dwa miliardy dolarow! Grupka kierujacych ZSRR mezczyzn zamilkla. Do ich umyslow z trudem docierala wysokosc sum, ktora uslyszeli. Z pewnoscia zaden z nich nie spodziewal sie uslyszec czegos podobnego. Najpierw nie bylo wiadomo nic o Zielonej Wstazce. A teraz cos takiego... Dwa miliardy dolarow, ktore mozna zlupic. -Planuja takze sprzedawac innym klientom. Laczna wartosc tego, co maja, wystarczy chyba do zadania ciosu calemu zachodniemu systemowi gospodarczemu - ciagnal Raskow. - Moze to oznaczac calkowita panike na amerykanskich gieldach. Nieczesto oferowano Zwiazkowi Radziec- kiemu okazje uzyskania tak wielkiej kontroli nad Zachodem. Jakakolwiek podejmiemy decyzje, musimy podjac ja zaraz. Trzeba dzialac szybko, bo inaczej wycofaja swoja oferte. General skonczyl mowic. Jego okragle, szeroko rozstawione oczy sledzily zebranych, zatrzymujac sie kolejno na kazdej z zaklopotanych 134 twarzy. Pokiwal z zadowoleniem glowa - udalo mu sie skupic na sobieuwage wszystkich. Z pewnoscia zyskal takze o wiele wiecej. O piatej trzydziesci rano najwyzsi przywodcy ZSRR zaczeli burzliwa dyskusje nad przedstawiona propozycja, dysponujac nagle nieosiagalnymi dotad mozliwosciami. Tymczasem kilometr od Zawidawa slizgala sie na oblodzonej, wiejskiej drodze mala ciezarowka z napisem "MAKA". Po pewnym czasie za- trzymala sie przed zniszczonym, drewnianym domem we wsi Starica. Kierowca wysiadl z kabiny i zaczal brnac przez swiezy snieg, siegajacy mu do kolan. Drzwi domu otworzyly sie. Wychynela z nich kobieca reka w obskur- nym, szarym szlafroku i wziela od mezczyzny koperte. Kierowca wrocil do samochodu i odjechal. Zakodowana zawartosc koperty zostala wkrotce przekazana przez telefon ze wsi Starica do Moskwy. Odebrala ja mloda kobieta pracujaca w tamtejszym domu towarowym GUM. Jeden ze sklepowych urzednikow, uzywajac specjalnej linii telefonicznej i innego, skomplikowanego kodu, zdolal przeslac ja przez Atlantyk, do miejscowosci McLean w stanie Wirginia. Koperta zostala wyslana przez Margarite Kupczuk, wiejska sluzaca z Zawidawa. Od prawie jedenastu lat Margarita byla jednym z najwazniej- szych pracownikow CIA pracujacych na terenie ZSRR. Otrzymana wiadomosc byla dla Amerykanow pierwszym przelomem w sledztwie w sprawie Zielonej Wstazki. Skladala sie zaledwie z czternastu slow: Hotel Ritz, Londyn. Czwartek rano. Dwa miliardy dolarow, wymiana skradzionych papierow wartosciowych... Zielona Wstazka. 18 ManhattanByl to chyba sen, i to bardzo zly sen. Arch stal w nieznanym sobie pokoju, ktorego sciany laczyly sie z sufitem pod najdziwniejszymi katami. Przez polotwarte drzwi wpadalo blade swiatlo, rysujac na podlodze podluzna plame nieokreslonego koloru. W swiecacym polu pojawil sie cien i zatrzymal sie zaraz za drzwiami. Carroll wiedzial, ze owa postacia jest Nora. Chcial do niej podejsc, wyjsc z pokoju, zobaczyc jej twarz i przytulic ja. Ale cos trzymalo go na miejscu, przykutego do podlogi. Zawolal wiec na glos jej imie. I wtedy... Zadzwieczal dzwonek. Pewnie Nora trzyma go w reku -pomyslal Arch. Niespokojny, spocony, usiadl i przetarl oczy. Wtedy zdal sobie sprawe, ze dzwonek dzwonil naprawde. Ktos przy- szedl i stal przed drzwiami wejsciowymi. Dzwiek przeniknal do snu Carrolla. Arch przelozyl wiec nogi nad skopana koldra i wyszedl z poko- ju. Wyjrzal przez wizjer swojego manhattanskiego mieszkania, ktore kiedys dzielili z Nora. -Kto tam? Nie zobaczyl nic poza ciemnoscia. Z cala pewnoscia jeszcze wczoraj znajdowal sie tam korytarz. Wiele lat temu cieszyl sie z tego mieszkania na West Side. Bylo duze, mialo trzy sypialnie i widok na rzeke. Do dzis je wynajmowal, placac smiesznie niska cene dwustu siedemdziesieciu dziewieciu dolarow za miesiac. Po smierci Nory zdecydowal nie pozbywac sie tego miejsca; nocowal tu, kiedy pracowal w miescie do pozna. -Kto tam? - powtorzyl. - Kto przyszedl? - Dzwonek sam zadzwonil, do cholery, czy moze jeszcze sni? Ktokolwiek stal przed drzwiami, nie odpowiadal. Carroll wrocil po swojego browninga, po czym otworzyl ciezki zamek, nie zdejmujac lancucha na drzwiach. Otworzyl je na jakies dziesiec centymetrow, az lancuch uderzyl o solidna drewniana framuge. 136 Przez szpare zagladala Caitlin Dillon. Wygladala na przestraszona.Patrzyla zmeczonym, ponurym wzrokiem. -Nie moglam zasnac. Przepraszam, jesli przeszkadzam. -Ktora godzina? -Az mi wstyd, ale jeszcze nie ma szostej. Za dwadziescia szosta. -Rano? -Arch, prosze, niech pan sie po prostu z tego rozesmieje i juz. Boze, ide. - Odwrocila sie i ruszyla. -Hej, zaraz. Niech pani zaczeka, Caitlin! Spojrzala spod drzwi windy. Jej wlosy byly potargane wiatrem, miala zaczerwieniona twarz, zupelnie jakby wlasnie odbyla konna przejazdzke po Central Parku. -Prosze wejsc... Porozmawiajmy. Bardzo prosze... Po chwili Carroll wytarl kuchenny stol i zaczal przygotowywac kawe. Tymczasem Caitlin usiadla i splatala nerwowo dlugie palce. Wyjela; papierosy i zapalila. Przemowila schrypnietym, nieswoim glosem: -Pale tak jednego za drugim od paru godzin, to niepodobne do mnie. Nie moglam zasnac; nie bylam w stanie przestac chodzic w te i z po- wrotem. W glowie mi sie kreci od tych informacji o skradzionych papierach wartosciowych. Carroll potrzasnal glowa, pragnac uwolnic sie z resztek nieprzyjem- nego snu. -Nareszcie Zielona Wstazka wykonala jakis ruch -powiedzial. - Nie wiem tylko, o co im chodzi. -To jedna rzecz, ktora mnie niepokoi dolaczyla sie Caitlin. - A poza tym, zastanawiam sie, ile ukradziono i jak daleko zajda w zwiazku z tym sprawy. Wyliczylam przyblizona wartosc na okolo stu milionow dolarow, ale Bog wie, ile tak naprawde zginelo. Westchnela i niecierpliwie zgniotla papierosa. -Do tego jeszcze naprawde zbilo mnie z tropu to, ze nie zostalam zaproszona na spotkanie do Waszyngtonu. Czy oni naprawde uwazaja, ze nie mam do powiedzenia nic godnego uwagi? Nikt z tych ludzi nie rozumie mechanizmow rzadzacych swiatem finansow. Naprawde nikt. Arch jeszcze nigdy nie widzial Caitlin w podobnym stanie psychicz- nym; byla rozzloszczona, zaniepokojona, zmartwiona. Na nic nie mogly zdac sie teraz jej zawodowe kompetencje; formulowala tylko drazliwe pytania, na ktore nie miala odpowiedzi. Nagle Caitlin Dillon przestala mu sie wydawac tak nieosiagalna. Carroll byl synem i wnukiem nowojorskich policjantow, ona przyszla na swiat w rodzinie zrujnowanego bankiera i to przeszlosc zadecydowala o ich karierze zawodowej. Mniej wiecej o siodmej pietnascie wlozyli do piekarnika dunskie ciasto z firmy Sara Lee. Byla to jedyna jadalna rzecz, jaka Arch mial w domu. 137 -Kiedy mialam chyba trzynascie lat, wygralam konkurs na najlepszywypiek. To bylo na wiejskim festynie w Ohio - pochwalila sie, wyciagajac gorace ciasto z kuchenki. Przeszli do kuchennego stolu, znajdujacego sie przy oknie, z ktorego roztaczal sie widok na rzeke i New Jersey Palisades. Jedna ze scian byla cala pokryta fotografiami dzieci Carrolla. Pojedyncze, wyblakle juz zdje- cie przedstawialo Archa jako sierzanta w Wietnamie. Ostatnie fotografie Nory zdjal ze sciany zaledwie pare miesiecy temu. -Mmmm... Pyszne. - Oblizal oblepione ciastem palce. -Wiesz co, Arch, nie jestem pod wrazeniem twoich zapasow kuchen- nych. W kredensie masz tylko cztery butelki piwa i pol sloiczka masla orzechowego. Nie slyszales, ze wspolczesny nowojorczyk jest sam dla siebie pierwszorzednym kucharzem? Moze jej faceci tacy byli - pomyslal Carroll. Zaden z "wspolczesnych nowojorczykow", jakich znal, nie jadal nic bardziej wymyslnego niz zupa pomidorowa z puszki Campbella. -I co ja moge odpowiedziec? Zyje jak prawdziwy asceta. Tak sie sklada, ze to maslo orzechowe nie zawiera cholesterolu. Twarz Caitlin przybrala nieco inny wyraz. Prywatny, zartobliwy usmiech? Nie byl pewien, czy wlasciwie go odczytal. Czy ona sie z niego smiala? Wtedy usmiechnela sie ponownie, tak cieplo i serdecznie, jakby chciala rozwiac jego watpliwosci. -Chyba potrzebna nam przynajmniej godzina spokoju, podczas kto- rej nikt nie bedzie nam przeszkadzal - oznajmila tajemniczo. - Najlepiej wylaczyc telefon. Mam nadzieje, ze nie masz na dzisiejszy ranek zadnych wielkich planow? -Mialem tylko zamiar spac. -To nudne. I wcale nie takie "ascetyczne". Carroll wzruszyl swoimi szerokimi ramionami; w jego oczach zaplone- la ciekawosc. -Jestem nudnym czlowiekiem - powiedzial. - Ojcem, a czasami i ma- tka czworki dzieci; wykonuje prosta prace na panstwowej posadzie, czasem mam do czynienia z terrorystami... Posrod zupelnej ciszy, Arch i Caitlin wstali zza stolu. Niemal jedno- czesnie odchrzakneli. Caitlin wyciagnela dlonie i po chwili delikatnie chwycili sie za rece. Arch poczul nagle zapach jej perfum, uslyszal cichy szelest dzinsow, przyjrzal sie jej delikatnej sylwetce. -To jedno z najwspanialszych mieszkan w Nowym Jorku, jakie widzialam. Naprawde nie spodziewalam sie tego. Takiej domowej atmo- sfery, calego tego czaru... -A czego wlasciwie sie spodziewalas? Broni mysliwskiej na scianach? Wiesz, tak sie sklada, ze umiem szyc. A nawet dziergac na drutach. 138 Przyklejam wprasowywane zelazkiem laty do spodni czworce malychdzieciakow. Caitlin musiala sie usmiechnac. Po raz pierwszy Carroll zobaczyl u niej ten usmiech. W jej oczach jednoczesnie widac bylo ironie, ale i prawdziwe cieplo. Czul sie, jak gdyby mineli niewidzialna bariere, zblizyli sie do siebie w jakis nieokreslony sposob. Nie byl jednak pewien, o co chodzi. Zaczeli calowac sie i delikatnie piescic, stojac w waskim korytarzu. Z poczatku calowali sie niewinnie, lekko. Potem jej pocalunek stal sie silniejszy, zdumiewajaco gwaltowny. Nie odrywajac od siebie ust, przesuneli sie az do sypialni, do ktorej naplynelo rozowe swiatlo poranka. Ogromne okna bez zaslon wychodzily na rzeke Hudson, ktora wygladala w tej chwili jak nieruchome jezioro. -Caitlin? Czy to na pewno madre? -Na pewno. Nie oznacza jeszcze konca swiata. To tylko jeden poranek. Obiecuje, ze nie stanie mi sie krzywda, jesli nie stanie sie i tobie. Polozyla delikatnie palec na ustach Carrolla, lagodzac efekt, jaki mogly na nim wywrzec jej ostatnie slowa. Potem lagodnie dotknela ustami nasady wlasnego palca. -Mam tylko mala prosbe. Nie mysl o niczym przez najblizsze dziesiec czy iles tam minut. I niech obejdzie sie bez dowcipow na temat Ohio. Dobrze? Arch przytaknal. Znala sie takze i na tym. Troche go to niepokoilo. Wiedziala, o co chodzi: mnie nic sie nie stanie, niech nic sie nie stanie i tobie. -Zgoda. Cokolwiek powiesz, przyjme to jako oficjalne zasady gry. Przez chwile siedzieli przytuleni obok siebie na niskim rozscielonym, dwuosobowym lozku. Potem, bardzo powoli, zaczeli sie rozbierac. Przez okna wdarl sie zimny, wywolujacy dreszcze powiew, zupelnie jakby powietrze przedostawalo sie przez wysokie, przyciemnione szyby. Carroll czul sie jak w transie, zarowno fizycznym, jak i psychicznym. Odczuwal takze lek. Nie byl z nikim od ponad trzech lat. Od tak dawna nie zdarzylo mu sie nic podobnego. Czul sie troche winny, automatycznie porownujac Caitlin z Nora, mimo ze wcale tego nie chcial. Dlonie Caitlin mialy najczulszy dotyk, jaki mozna sobie bylo wyob- razic. Z niezwyklym opanowaniem i lagodnoscia sciagnela mu spodnie. Czul, ze gleboko wewnatrz zaczyna sie uspokajac. Jej palce przesunely mu sie po ramionach jak piora jakiegos ptaka. Polaskotaly go. Podraznily jego szyje. Dlonie. Krazace spokojnym, niewymuszonym ruchem. Leciutko po- ciagajace go za kedzierzawe, ciemne wlosy. Archowi przypomnialo sie nagle, ze w dole brzucha ma laskotki. Nie minely mu od czasu, kiedy jego mama kapala go w wanience, w zachod- nim Bronksie. 139 Znowu przypominajace piora palce. Pieszczace go w gore i w dol odwewnetrznej strony nog... Dotarly do palcow jego stop, przesunely sie po stopach... Teraz wszystko zaczelo dziac sie nieco szybciej, w przyspieszonym nagle tempie. Niespodziewanie cialo Carrolla mimowolnie drgnelo. Niesa- mowite. Caitlin robila z nim zupelnie niespodziewane rzeczy. Dmuchala mu w wewnetrzna strone dloni. Kladla cieple palce na jego powiekach, to znow na uszach. Przemowila glosem niemal tak lagodnym i czulym jak jej dotyk: -To sie nazywa masaz z "dreszczykiem". Wierz albo nie, ale w ma- lym college'u Oberlin byla to prawdziwa mania. -Doprawdy? Jestes w tym bardzo dobra. W tym wszystkim. Wlas- ciwie jestes wspaniala. -Oj, oj, tylko sie zarumienic... Wiesz, dzika mlodosc wsrod kukury- dzianych pol Srodkowego Zachodu... Arch zaczynal ja lubic. Moze nawet bardzo mocno. Nie byl tylko pewien, czy powinien... czy to rzeczywiscie bylo madre. Pogladzila znowu jego nogi... ramiona... szyje, moszne. Tylko tym razem szybciej, choc chyba jeszcze delikatniej. Arch poczul drzenie calego ciala. Wydawalo mu sie, ze to nie jej palce go dotykaja, czul raczej jakby najlzejsze powiewy powietrza. Niesamowite. Jakim sposobem nauczyla sie tego wszystkiego? To troche nie do wiary... biorac pod uwage, kim byla... Kim ona naprawde byla? Nagle zblizyla sie do niego twarz Caitlin. -Usmiechnij sie do kamery, Arch - szepnela cichutko, usmiechajac sie sama. - Mam czyste serce, ale mysli chwilowo perwersyjne. W tym samym czasie, nie przestajac go dotykac, piescic, laskotac, Caitlin sciagnela z siebie dzinsy i bluzke. Miala jeszcze na sobie rozowe majteczki i welniane skarpetki, siegajace do kolan. Jej piersi mialy najwspanialsze na swiecie, delikatne, rozowe jak muszelki sutki. Byly teraz twarde, podniecone. Caitlin dotknela jednym, a pozniej drugim sutkiem do konca czlonka Archa. Przez glowe Carrolla przemknelo: "Ona jest po prostu mistrzynia". Caitlin wypelnila calkowicie jego pole mysli; wydawala sie tak cudowna; smakowalo sie ja niczym najdrozsze wino. Przypomnial sobie, co powie- dziala wczesniej w kuchni i usmiechnal sie z tego powodu. "Potrzebna nam przynajmniej godzina". Nie istnialo juz w tej chwili cos takiego jak czas. Zielona Wstazka mogla sobie spokojnie poczekac. Arch pomyslal z radoscia, ze ufa Caitlin Dillon... Jak to sie stalo, ze po tak krotkim czasie zdolal jej zaufac? -Opowiedz mi o sobie. Co tylko przyjdzie ci do glowy. Bez za- stanawiania sie, okay, panie Carroll? 140 W nieustajacym rytmie jej palcow, posrod cichego skrzypienia sprezynlozka, w otoczeniu tanczacych promieni porannego slonca, Arch zaczal opowiadac prawde, taka jaka znal. -Historia calego zycia, skrocona do trzydziestu sekund. Jako maly chlopiec zawsze chcialem zostac zawodowym baseballista w druzynie Yankees; no, chyba zebym ostatecznie zostal footballista Giantsow. Przygotowywalem sie do zdobycia Zlotych Rekawic... Arch Carroll. - "Biala Blyskawica". Syn nowojorskiego gliniarza. Bardzo dobrego, uczci- wego, biednego policjanta. Typowa irlandzka, katolicka rodzina z za- chodniego Bronxu. - To moja mlodosc. Potem stypendium w Notre Dame. Prawo na Uniwersytecie Stanu Michigan, a zaraz potem wzieli mnie do wojska. Z jakiegos powodu, nie probowalem sie od tego wymigac. Czworka wspanialych, absolutnie rewelacyjnych dzieci. Cos jak idealne malzenstwo, zanim umarla Nora. Chyba az do jej smierci moje zycie wygladalo jak zycie kazdego przecietnego Amerykanina. Kiedy jestem... mysle, ze kiedy jestem z dziecmi, staje sie zupelnie innym czlowiekiem. Moze troche spoznionym... mmm... chlopcem... to bardzo przyjemne. -Co jeszcze? Opowiadales mi historie swojego zycia. Wersja skonden- sowana, z "Reader's Digest". -Ach, tak. Wciaz nurtuje mnie jeden problem. Problem... z nimi. -Z kim? Nagle Arch poczul w ciele narastajace napiecie. Nie teraz. Odgonil je szybko. -Z nimi... Tymi, ktorzy podejmuja najwazniejsze decyzje... tymi, ktorzy bez zadnych skrupulow pozbawiajac ludzi ich dorobku. Na Wall Street i w Waszyngtonie. Z tymi, ktorzy wymieniaja terrorystow, morder- cow, na niewinnych, porwanych biznesmenow. Z tymi, ktorzy zabijaja za pomoca raka mozgu. Ze zlymi. Tymi odmiennymi od... nas. Caitlin delikatnie pocalowala go w czubek glowy, a potem w wielkie kalafiorowate ucho. Wreszcie odnalazla znow jego usta, tak milo jej smakujace. Swieze, czyste, slodkie. -Ja tez ich nie lubie. Za to mysle, ze lubie ciebie. I nas. Prosze, sprobuj mnie tez troche polubic. -Wszystko co moge, to sprobowac. Jestes piekna, Caitlin. Dowcipna. Wydajesz sie cholernie mila. Sprobuje cie polubic. W zupelnie innym miejscu, tego pieknego poranka... -Teraz ja. Twoja kolej na... -To i tamto; na nastepna sprawe. -Delikatnie, Arch. Arch... Czy ktokolwiek nazywal cie kiedys Archie? -Nie wiecej niz raz. -Twardziel z ciebie - mruknela. 14.1 Wrrr... Jestem miejskim gliniarzem.Powoli Carroll uniosl sie na dloniach, potem na kolanach. Jego czlonek byl sztywny niemal do bolu. Z jego pierwszym dotknieciem, Caitlin napiela brzuch. Potem, nie- spiesznie rozluznila miesnie. Napiela miesnie plaskiego brzucha i rozluz- nila je. Wspaniale panowala nad oddechem, wytrzymujac bez wysilku przez kilka sekund. Jej puls byl powolny, niczym u dlugodystansowca... Gdzie ona sie tego nauczyla? - zastanawial sie Carroll. Na pewno nie w Ohio; nie w college'u Oberlin. Zamknela lagodnie oczy. Tak latwo bylo sie z nia kochac. Serce Archa walilo jak mlot kowalski. Jeszcze nigdy w zyciu nie wytrzymal tak dlugo i nigdy nie byl w taki sposob podniecony. Prawie zakrecilo mu sie w glowie. -Prosze cie, zaczekaj troche, dobrze? - szepnela Caitlin. Jej cialo lekko drgnelo. -Probuje... -Prosze... powoli... Arch... Umysl Carrolla niemal eksplodowal, zdawal sie plonac. Cale jego cialo stalo sie milionem nagich, nie oslonietych nerwow. Plynal w dol, w dol, w dol. Wreszcie jego czlonek znalazl sie wewnatrz Caitlin; oboje juz glosno oddychali. Otworzyla usta. Szerzej, jeszcze szerzej. Nieprawdopodobnie miekkie, rozowe usta. Jej twarz byla rozluzniona, zachowywala sie zdumiewajaco lagodnie pomimo podniecenia. Wlasciwie, wydawalo sie, ze Caitlin caly czas sie usmiecha. Wtedy otworzyla oczy, spojrzala na niego, i poczul sie tak dobrze. Nareszcie znowu komus potrzebny. Upragniony. -Witaj, Arch. Milo miec cie w srodku. -Czesc, Caitlin. Milo mi tam byc. Poruszali sie coraz szybciej. Jej wlosy powoli tanczyly w tyl i w przod, rozsypywaly sie po poduszce, przesuwaly sie powoli po jego twarzy, zakrywaly jej oczy. Carroll wygial sie dramatycznie. Jego cialo przeszedl parokrotny skurcz; zawolal jej imie, tak glosno, ze az go to zawstydzilo. -Caitlin!... Byl to nowy sposob na wyrazenie... zaufania. Tak szybko nadchodzily zupelnie nowe uczucia. Stare, dobre uczucia powracaly. Jeszcze raz: -Caitlin... -Arch... Slodki, drogi Arch... Czul sie, jak gdyby go znala; natychmiast dostrzegala jego leki, obronne pozycje, jakie przybieral... W koncu, ktos... Nareszcie. 142 Kiedy juz bylo po wszystkim, kiedy juz wreszcie, do samego konca,bylo po wszystkim, zadne z nich nie bylo w stanie sie ruszyc. Caly swiat zdawal sie ostatecznie znieruchomiec. Na zawsze. Arch i Caitlin lezeli objeci. Carroll po raz pierwszy od paru dni zdolal gleboko zasnac. Mial sen, i tym razem nie byl to koszmar. Nie snil o dawnych, nie zabliznionych ranach, o stratach, jakie poniosl. On i Caitlin znajdowali sie razem w cichej francuskiej wiosce nad brzegiem morza. Szli, trzymajac sie za rece, przez opuszczona, kamienista plaze. Po drodze spotkali dzieci Carrolla. Dzieci bawily sie ze soba, plywaly... W jego uszach zadzwieczalo cos nagle lagodnie. Zaczal rozgladac sie po plazy, szukajac zrodla dzwieku. Caitlin i dzieci takze zaczeli krecic glowami to w jedna, to w druga strone. Telefon. Arch wyciagnal reke ponad koldra i poszukal niewidzialnej sluchawki, odnajdujac ja w koncu. -Slucham, kto mowi? Byl to Phil Berger z CIA. Mowil, ze ma cos, co moze Carrolla zainteresowac. Glos Bergera byl zimny jak zwykle. Jasne bylo, ze wcale mu nie zalezy na tym, zeby przekazac wiadomosc Archowi, ale taki mial obowiazek. Sledztwo w sprawie Zielonej Wstazki stanowilo w koncu jeszcze gre zespolowa, prawda? Rozmowa dotyczyla zakodowanego listu Margarity Kupczuk z Za- widawa. Berger mowil o Rosjanach. O zblizajacym sie spotkaniu w Londynie. O dwoch miliardach dolarow. Co najmniej. O Zielonej Wstazce wykonujacej kolejny ruch. -Jak szybko moze pan przyjsc, Carroll? -Juz jade. Arch odlozyl sluchawke i spojrzal na Caitlin, ktora patrzyla na niego przez na wpol zamkniete powieki. Na jej twarzy malowal sie wyraz radosnej satysfakcji, co najmniej, jak gdyby udalo jej sie rozwiazac jeden z najwiekszych problemow zycia. -Cztery minuty, podczas ktorych nikt nie bedzie nam przeszkadzal? - zapytala, usmiechajac sie bezczelnie. - Cztery minuty spokoju, z wylaczo- nym telefonem? 19 Niedaleko Dublina, w IrlandiiThomas 0'Neil, szef amerykanskich celnikow na dublinskim lotnisku miedzynarodowym, szedl niezdarnie, opierajac jak zazwyczaj ciezar ciala na pietach. Stawial stopy wyraznie na zewnatrz, jak gdyby mial na sobie zle dopasowane kapcie. Z brzuchem wypietym do przodu i ze swym dwudziestodwucentymetrowym kubanskim cygarem 0'Neil wygladal tro- che jak karykatura Churchilla. Nie obchodzilo go to jednak ani troche, jak rowniez, co o nim mysla inni. W poludnie 0'Neil ruszyl kaczym krokiem przez zmarznieta plyte lotniska w kierunku budynku nr 3. Idac, czul w powietrzu przyjemny zapach torfu. Podniosl wzrok i zobaczyl majestatycznego boeinga 727 z USA wylaniajacego sie wlasnie z gestej mgly. Siedem lat temu sam przylecial tu z Nowego Jorku. Nie zamierzal nigdy wracac do tej zaplutej dziury. Usilowal nawet zmienic akcent, zeby mowic jak prawdziwy Irlandczyk. Wychodzilo mu to dosc zalosnie, w zwiazku z czym mial wymowe trzeciorzednego aktorzyny objazdowego teatru, przedstawiajace- go sztuke George'a Bernarda Shawa. Wewnatrz budynku nr 3 znajdowaly sie setki drewnianych skrzyn o najrozniejszych rozmiarach. Skrzynie pooznaczane byly wytartymi znakami firmowymi. Na srodku magazynu irlandzki inspektor o wlosach koloru marchewki stal za drewnianym biurkiem trzymajac czerwony flamaster i notatnik do przypinania kartek. -Tyle tego jest, Liam? - zapytal 0'Neil inspektora. - To z tego lotu Pan Am 310, dzisiaj rano? -Tak, sir. Te skrzynie tutaj przyslaly katolickie organizacje charyta- tywne z Nowego Jorku. Ubrania i tak dalej; pojada na polnoc. Daja nam swoje stare bluzy od Calvina Kleina i jeansy Jordache'a. Zaloze sie, ze chlopaki z IRA beda w nich swietnie wygladac. O'Neil usmiechnal sie szeroko i przytaknal. Ciagnal za soba chmury dymu, obracajac cygaro w zebach, zeby wykorzystac je do konca. 144 Thomas 0'Neil urodzil sie i wychowal w Nowym Jorku, w dzielnicyYorkville. Pracowal jako inspektor na lotnisku Kennedy'ego przez prawie dziewiec lat, zanim szczesliwy los nie rzucil go do Shannon w Irlandii, gdzie mianowano go szefem amerykanskich celnikow. Przed tym zdazyl jeszcze odbyc sluzbe jako starszy sierzant sztabowy w oddzialach zaopa- trzeniowych w Wietnamie. Tam wtedy nie wygladal jak Churchill, lecz jak mlody general Patton. 0'Neil mial takze numer: Vets 28. -To wspaniale, moj chlopcze. Niech no dziarscy ochotnicy zaladuja je, na co trzeba. Pikne nowe ubranka dla kobitek i dzieciaczkow! Znakomicie. Glowny inspektor 0'Neil rozesmial sie bez wyraznego powodu. Tego dnia byl w ogole w jakims dziwnym humorze. I dlaczegoz by nie? Czy nie udalo mu sie wlasnie przemycic do Europy swiezutko skradzionych papierow wartosciowych za okragly miliard dola- row? Czy sam nie zostal przy tym w jednej chwili multimilionerem? Londyn, Wielka Brytania Arch Carroll zastanawial sie, dlaczego ostatnio w jego zyciu tyle dni zaczynalo sie na dobre juz o czwartej rano. Przez chwile poczul sie zupelnie zdezorientowany. Mial wrazenie, jak gdyby ktos wystrzelil go w wirujacy wokol kosmos, gdzie nie bylo zadnych zegarkow ani stref czasowych. Przypomnial sobie, ze znajduje sie w centrum Londynu. Chociaz w gruncie rzeczy, nie mialo to znaczenia, poniewaz o czwartej rano wszedzie wyglada mniej wiecej tak samo. Ponura, niewyrazna pora, w ktorej miasta jeszcze spia, a po ulicach przechadzaja sie tylko policjanci i przestepcy. Zawsze wszystko zaczynalo sie od pelnego alarmu, ale kiedy juz zlamalo sie wszelkie mozliwe ograniczenia predkosci i zasady bezpieczens- twa, zeby tylko dostac sie na miejsce spodziewanego przestepstwa, nic sie nigdy nie dzialo. Nie od razu. Najpierw sie czekalo. Zawsze sie czekalo. I czekalo. Pilo sie litrami gorzka czarna kawe, palilo niezliczona liczbe papiero- sow, placilo sie wszystkim, czym mozna, za przyjemnosc uczestniczenia w kolejnej sprawie. Arch przylozyl palce do bolacej glowy i pomasowal sobie delikatnie skronie. Czul sie jakos dziwnie zdretwialy. Spojrzal na Caitlin, ktora rozgladala sie po dusznym pokoju londynskiego hotelu Ritz. Przez kilka ostatnich godzin drzemala niespokojnie, to zasypiajac, to znow budzac sie 145 na nowo. Przelknela, otwierajac przy tym lekko usta. Wygladala takslodko i bezbronnie z podkurczonymi dlugimi nogami. Juz od dwudziestu godzin byli w stanie ciaglej gotowosci. Stanowili jedna z kilku druzyn policyjno-finansowych, ktore wyslano do Londynu w zwiazku z wiadomoscia od Margarity Kupczuk z ZSRR. Bylo dokladnie tak samo jak czwartego grudnia podczas pelnej napiecia godziny. Nic nie zdarzylo sie o tej porze, o ktorej bylo zapowiedziane. Nie bylo zadnych Rosjan majacych sto dwadziescia milionow do- larow. Ani Zielonej Wstazki z zapasem skradzionych akcji i obligacji. Najpierw sie czeka. -Jakim cudem zdolali skontaktowac sie z Francois Monserratem? Przeciez nikt go nie zna. Ten czlowiek nie ma twarzy. Cholerny skur- czybyk pozostaje zagadka dla wszystkich agencji wywiadowczych, o ja- kich slyszalem. Glowny inspektor brytyjskiego MI6, tajnej sluzby wywiadowczej, siedzial w skorzanym fotelu naprzeciw Carrolla, na parterze hotelu. Inspektor Patrick Frazier byl wysokim mezczyzna o rzedniejacych blond wlosach i cieniutkich wasikach. Nosil wygniecione ubrania, zgodnie ze stylem wykladowcow Oksfordu i wyslawial sie w wyszukany sposob, cedzac poszczegolne wyrazy i wymawiajac je starannie. Frazier byl jed- nym z najwiekszych brytyjskich ekspertow od terroryzmu. Zbolaly Arch sluchal Fraziera i cierpial. Tak, za kazdym razem placilo sie wysoka cene: Za duzo napiecia, zbyt malo snu, za wiele zmieszania. I jeszcze ta reka, ciagle bolaca, jak nie wiadomo co. Kilka godzin pozniej zadzwonil telefon. Patrick Frazier szybko pod- niosl sluchawke. -Tak, Harris. Jak sie masz, stary kumplu?... Och, jakos sie trzymamy. Przynajmniej tak sadze. To do pana, Carroll. Scotland Yard. Na drugim koncu linii znajdowal sie czlowiek nazwiskiem Perry Harris; mowil bardzo glosno. Harris pracowal w oddziale Scotland Yardu do zwalczania szczegolnie niebezpiecznych przestepstw. Carroll juz dwu- krotnie wspolpracowal na terenie Europy z Perrym Harrisem. Szanowal go, gdyz byl to czlowiek sumienny i uczciwy, a do przestepcow zwracal sie tonem, ktorym szybko ich przywolywal do porzadku. Twardy mezczyzna ze starej, wymierajacej juz szkoly. -Panie Carroll, niech pan poslucha, czego sie wlasnie dowiedzielismy. Zaloze sie, ze pan nie uwierzy. Nastapil kompletnie nieoczekiwany, pelny zwrot w sprawie. IRA... wlasnie skontaktowala sie z nami IRA... Chca spotkac sie z panem w Belfascie. Konkretnie z panem. Teraz oni takze wlaczyli sie do gry. Za to Rosjanie chyba juz z niej wypadli. -Jakim cudem? A na jakiej zasadzie wlaczyla sie IRA, Perry? 146 Arch odczul w glowie nagle pulsowanie. Zielona Wstazka uderzalazawsze niespodziewanie, a potem rownie szybko wycofywala sie. Pojawiali sie, atakujac - i zaraz znikali. Jak szulerzy. Carrolla nawiedzila znowu drazniaca mysl, ze ciagle graja ze soba w dziwna gre. Westchnal, zmeczony. Niech pan pojedzie na Floryde, panie Carroll. Prosze zobaczyc sie z Michelem Chevronem, panie Carroll. Teraz znowu chlopcy z IRA. -Weszli w posiadanie pewnej liczby amerykanskich akcji. Wedlug tego, co mowia, wartych ponad miliard dolarow. Podali nam nawet ich nazwy i numery seryjne, zebysmy sobie sprawdzili. No i sprawdzaja, w Nowym Jorku. -Poczekaj chwile - zdziwil sie Arch. - Czy IRA przejela wszystkie skradzione papiery wartosciowe? -Nie wiem. Z cala pewnoscia sa w posiadaniu czesci z nich. -Jak to sie stalo? -A kto to moze wiedziec? Musieli spotkac sie z ludzmi Zielonej Wstazki, a moze z ludzmi Francois Monserrata. Oczywiscie mowia nam tylko tyle, ile jest konieczne. -Sukinsyny. - Dotarli juz tak daleko, wydawalo sie, ze znalezli sie tak blisko rozwiazania przynajmniej czesci zagadki Zielonej Wstazki. - No dobrze, dobrze juz. Bedziemy w kontakcie, musimy tylko skonczyc z paroma rzeczami tutaj. Dziekuje za telefon. Oddzwonimy niedlugo do ciebie, Perry. Carroll odlozyl z trzaskiem sluchawke. Spojrzal przez hotelowy pokoj na glownego inspektora Fraziera i na Caitlin, ktorych oczy byly teraz szeroko otwarte. -W jakis sposob w sprawe wplatala sie IRA. Kolejny etap zamiesza- nia kierowany przez Zielona Wstazke. Zdaje sie, ze Irlandczycy chca nas spytac, czy nie odkupimy od nich czesci akcji z powrotem. Maja ich za ponad miliard dolarow. Wiedza, ze jestesmy w Londynie. Skad mogli to wiedziec? Pytanie to drazylo umysl Archa. Nie mogl na nie odpowiedziec. Nie potrafil. O co chodzilo tym razem? Poczul narastajace znuzenie. Pragnal polozyc sie spac. Jakim cudem oni wiedzieli wszystko z gory? Kto ich nieustannie informowal? Mezczyzna nazywany Francois Monserratem, w czarnym plasti- kowym plaszczu i ciemnym berecie szedl tym razem, utykajac wyraznie na jedna noge, po Portobello Road w zachodniej czesci Londynu. Mijal wlasnie rynek pelen handlarzy, z ktorego znana byla ta ulica, od czasu do czasu zatrzymywal sie przy jednym czy drugim straganie, 147 przygladajac sie jakiemus staremu drobiazgowi. Niektorzy sprzedawali tucalkiem ciekawe tzeczy. Byly rowniez najbardziej bezczelne podrobki. Trzeba miec dobre, wprawione oko, zeby odroznic oryginal od fal- syfikatu. Monserrat obrocil w dloni malego rysia z jadeitu. Objal go palcami i scisnal. Nie nalezal do ludzi, ktorzy latwo poddawali sie emocjom. Ale w kazdej chwili nagly impuls mogl pojawic sie z nieokielz- nana sila. Tak jak teraz. Przez cialo Monserrata przechodzily dreszcze gniewu. Gdyby ten rys byl zywy, zostalby juz zaduszony na smierc. Krol terroru nie lubil inteligentnych gier, jezeli odbywaly sie one wedlug regul narzucanych przez kogos innego. Zielona Wstazka stala sie zagrozeniem. Mowili co innego, robili co innego. Anonsowali wazne spotkania. Spotkania nigdy nie dochodzily do skutku. Byli jak zjawy. Monserrat, choc trudno mu bylo sie do tego przyznac, szczerze ich podziwial. Odstawil jadeitowego rysia i zamknal oczy. Skoncentrowal sie, skupia- jac swoje mysli w cichej, ciemnej i chlodnej glebi swego umyslu. W ten sposob zawsze byl w stanie odzyskac panowanie nad soba. Tym razem jednak nie udalo mu sie. Otworzyl oczy i znowu mial przed soba obraz bazaru pelnego ludzi. Zielona Wstazka byla gdzies w poblizu. Czego ci ludzie chcieli? Byc moze wkrotce sie dowie. Belfast, Irlandia Polnocna Znowu musieli czekac, tym razem w malym hoteliku Regent w Bel- fascie. Arch probowal pogodzic sie z uczuciem bezradnosci, zdajac sobie sprawe z tego, ze nie panuja absolutnie nad tym, co sie dzieje. Strategia Zielonej Wstazki okazywala sie ciagle bezbledna. Swietnie skoordynowany terror ekonomiczny. Akcja psychologiczna na wielka skale, przeprowadzana w celu wywo- lania narastajacego chaosu i ogolnoswiatowej paniki. Patrick Frazier prowadzil jednoosobowa rozweselajaca pogawedke, nie poddajac sie trudnym okolicznosciom. Brytyjczyk byl wrecz niezmor- dowanie optymistyczny, choc takze po nim widac bylo zmeczenie. Frazier zdjal okulary w drucianej oprawce i przetarl energicznie oczy. -Zostaniesz wyposazona w wewnetrzny nadajnik, Caitlin. Absolutny szczyt techniki, zaprojektowany dla potrzeb wojska, przez Armalite Corporation. Polykasz to przeklete urzadzenie. 148 -Jesli kiedykolwiek sie z nimi faktycznie spotkamy, Caitlin, musiszkoniecznie sprawdzic, czy warunki sa odpowiednio bezpieczne - mowil Frazier. -Jezeli rzeczywiscie dojdzie do spotkania. Minelo jeszcze szesc dlugich, meczacych godzin. Jedynie poranek zmienil sie w popoludnie, a potem dzien w szaroniebieska noc. Do pokoju weszla ruda dziewczyna, majaca nie wiecej niz szesnascie czy siedemnascie lat, przyniosla goraca herbate i cieply irlandzki chleb na sodzie. Carroll, Caitlin i Frazier rzucili sie lapczywie na jedzenie, bardziej z nudy niz z glodu. Arch pamietal, zeby zawiadomic Waltera Trentkampa w Nowym Jorku. Zostawil w jego biurze wiadomosc: "Nic, zero, nuli, nuda, zlote jajo... mozna umrzec z nudow". Powoli minelo dziesiec godzin spedzonych w pokoju hoteliku Regent. Bylo dokladnie tak samo jak czwartego wieczorem, kiedy minela zapowiedziana godzina ataku. Z okna na trzecim pietrze Carroll zobaczyl wysluzony rower pod- skakujacy na wylozonej kocimi lbami ulicy. Jadacy na nim mezczyzna musial miec okolo siedemdziesieciu lat; byl tak wychudzony, ze wydawalo sie watpliwe, aby mogl przezyc gwaltowne podskoki roweru. Arch przy- blizyl nos do szyby. Rowerzysta zaparkowal swoj pojazd prawie dokladnie pod ich oknem. -Czyzby to byl nasz poslaniec? - odezwal sie Carroll ochryplym glosem. Patrick Frazier podszedl do okna i przyjrzal sie staruszkowi. -Nie wyglada na terroryste. To dobry znak. Oni nigdy nie wygladaja na terrorystow. Starszy czlowiek pokustykal do hotelu, niknac Archowi z oczu. -Wszedl do srodka. -No to czekajmy, wkrotce sie dowiemy - mruknal na wpol do siebie Frazier. Arch westchnal. Popatrzyl na Caitlin, ktora rzucila mu pelen odwagi usmiech. Jak ona to robila, ze zawsze umiala byc taka spokojna? Podroz, napiecie, to okropne czekanie. Poczucie grozacego im nieustannie niebez- pieczenstwa. W koncu Belfast byl calkiem oficjalna strefa wojny. W tym miescie na porzadku dziennym bylo przelewanie krwi, smierc niewinnych ludzi, ktorzy wierzyli, ze znajduja sie w nieuchronnym konflikcie, rozpo- czetym setki lat temu. Po niecalej poltorej minuty starszy czlowiek wyszedl z powrotem. Dzielnie wdrapal sie na rower i odjechal. W tym samym czasie rozleglo sie donosne pukanie w drzwi pokoju. Caitlin otworzyla je energicznie. -Wlasnie byl tu staruszek, ktory przywiozl wiadomosc - poinfor- mowal teatralnym szeptem mlody angielski detektyw. Podszedl do swoje- go dowodcy, zaszczycajac Caitlin i Archa zaledwie skinieniem glowy. 149 Patrick Frazier otworzyl koperte i przeczytal list, nie zmieniajacwyrazu twarzy. W koncu podniosl zaczerwienione oczy znad wymietej kartki i spojrzal na Carrolla. Wydawal sie teraz zdenerwowany i zaniepo- kojony. Odczytal wiadomosc jeszcze raz, tym razem na glos. -Nie ma zadnego naglowka ani daty... Tresc nastepujaca: "Macie wyslac swojego reprezentanta z dowodem, ze posiadacie fundusze na wymiane. Wasz reprezentant ma sie stawic na Fox Cross Station, dziesiec kilometrow na polnocny wschod od Belfastu. To przystanek kolejowy. Ma tam byc o piatej trzydziesci piec rano. Drogocenne papiery beda bezpiecznie czekac w poblizu. Wyslannikiem ma byc Caitlin Dillon. Nie zaakceptujemy nikogo innego. Dalszych wiadomosci nie bedzie". 20 O piatej trzydziesci nad przedmiesciami Belfastu unosila sie poranna mgla.Byl to jeden z tych dni, kiedy przedmioty nie maja wyraznie zarysowa- nych konturow. Wokol cichego, opuszczonego peronu stacyjki Fox Cross majaczyly w zimowym rozproszonym swietle bezlistne drzewa. Ciemno- szare niebo pokrywaly nieprzeniknione chmury. Caitlin lekko zadrzala i zlozyla rece na piersi. Slyszala wyraznie bicie serca. Powiedziala sobie, ze nie ulegnie przerazeniu. Postanowila nie zachowywac sie tak, jak tego oczekiwano od kobiety znajdujacej sie w ekstremalnej sytuacji. Nie podda sie narastajacemu uczuciu histerii. Odetchnela nerwowo zimnym powietrzem. Zaczela przestepowac nie- cierpliwie z nogi na noge. Nie bylo jeszcze widac nikogo ani z jednej, ani z drugiej strony pustego peronu. Czy teraz wszystko sie zakonczy? Czy dowiedza sie, czym jest Zielona Wstazka? Jaka role odgrywa w calej sprawie Irlandzka Armia Republikanska? I co moglo zajsc w Londynie pomiedzy przedstawicielami ZSRR a Zielo- nej Wstazki? Z nadgarstka Caitlin zwisala czarna skorzana walizeczka. Wewnatrz znajdowaly sie kody i numery kont potrzebne do odebrania olbrzymich sum pieniedzy, zlozonych w depozycie w szwajcarskim banku, ktore mialy zostac zaplacone tego ranka. Okup stulecia mial zostac przekazany tu, na historycznej Fox Cross Station. Caitlin wyobrazila sobie, ze pewnie wyglada z ta walizeczka jak zadufana w sobie kobieta interesu. Jedna z wielu pasazerek pociagu jadacego do srodmiescia Belfastu. Jeszcze jeden dzien w tym cholernym biurze. Pomyslala, ze niezle daje sobie rade z ta rola. Spojrzala na zegarek i zobaczyla, ze zbliza sie piata czterdziesci piec. Wyznaczony czas minal. Zwrocila uwage, ze Irlandczycy nie sa zbyt punktualni. 151 Co tym razem mialo znaczyc to opoznienie? Jak sie mialo do ewen-tualnej akcji ratunkowej policji, zaplanowanej na Fox Cross? Caitlin naprezyla sie. W polu widzenia pojawila sie bladoniebieska, odkryta ciezarowka. Zblizala sie do opuszczonej stacyjki od strony gestej linii sosen. Jadacy powoli samochod stopniowo rosl w oczach. Caitlin zobaczyla, ze w szoferce siedzi trzech pasazerow, sami mezczyzni. Wreszcie ciezarowka minela ja. Od tylu dmuchnal jej we wlosy mrozny poryw wiatru. Wydala z siebie chyba najglebsze westchnienie w zyciu. Wedlug planu, Arch i angielscy detektywi znajdowali sie o poltora kilometra stad. Mysl ta uspokajala ja nieco, chociaz wiedziala, ze nie mogli niczego zrobic, gdyby pojawil sie nagly klopot, zwlaszcza jesli ktos wpadnie w panike i popelni zwykly, glupi blad. Czy Zielona Wstazka jest po prostu grupa bezwzglednych rabusiow? W chwile po ciezarowce pojawil sie samochod osobowy. Caitlin przygladala mu sie uwaznie, kiedy zblizal sie na wysypane zwirem miejsce, przeznaczone do parkowania. Moze przywiozl tylko pasazera na pierwszy pociag, odjezdzajacy o 6.04? Byl to stary model forda w szarozielonym kolorze, z lekko zniszczona oslona wlotu powietrza. W przedniej szybie ujrzala malutka dziurke. W srodku znajdowalo sie czterech pasazerow: dwoch z przodu, dwoch z tylu. Irlandzcy robotnicy? Tak czy owak, tedzy, mocno zbudowani mezczy- zni. Moze pracownicy rolni? Jednak ten samochod takze przejechal spokojnie obok niej. Caitlin poczula jednoczesnie ogromna ulge, a zarazem rozczarowanie. Za wszelka cene starala sie zachowac spokoj. Wtedy samochod zatrzymal sie nagle, a potem cofnal z piskiem opon. Z tylnego siedzenia wyskoczylo dwoch krzepkich mezczyzn; twarze mieli teraz osloniete kapturami z czarnego materialu, a w rekach sciskali pistolety maszynowe. Podbiegli do Caitlin, stukajac glosno roboczymi buciorami po betonie. -Pani jest Caitlin Dillon, panienko? - zapytal jeden z nich. Dla zwiekszenia efektu wysunal naprzod grozna lufe broni. -Tak jest - odpowiedziala; jednoczesnie zatrzesly sie pod nia nogi. -Urodzila sie pani w Old Lyme, Connecticut? -Urodzilam sie w Limie, Ohio. -Data urodzenia - 23 stycznia 1950? -Dziekuje bardzo - 1951! Zamaskowany terrorysta rozesmial sie na automatyczna reakcje Cait- lin. Najwyrazniej cenil sobie polaczenie odrobiny chlodu i humoru. -Dobrze wiec, moja droga, zalozymy ci teraz taka sama maske, tylko bez dziurek na oczy. Ale nie ma sie czego bac. -Nie boje sie was. 152 Drugi milczacy przez caly czas mezczyzna, wlozyl jej starannie naglowe czarny kaptur. Widac bylo, ze uwaza, zeby przypadkiem nie potracic czy nie dotknac innych czesd jej dala. Nie mogla powstrzymac sie od mysli, jak bardzo bylo to typowe dla irlandzkich katolikow. Wiedziala, ze wpakowaliby jej kulke w glowe bez mrugnieda okiem. Jednak pozwolenie sobie na brudne mysli albo przypadkowe dotkniecie kobiecej piersi bylo dla nich czyms zakazanym. -Zaprowadzimy de teraz do samochodu. Powoli i spokojnie. Tylko spokojnie i wszystko bedzie dobrze... W porzadku, teraz do'srodka, noga do gory. O tak, i polozyc sie na podlodze. Tak, tutaj. Juz jedziemy, dcho i bez problemow. Caitlin szumialo w glowie; czula sie, jakby jej dalo nie nalezalo do niej. Sama sie zdziwila, slyszac wlasne slowa: -Dziekuje. Wygodnie mi tutaj. -TwojamamamanaimieMargaret? - sprawdzaljapan"Madralinski". -Moja mama ma na imie Anna. A jej sluzaca - Reardon. -Nie masz nigdzie na sobie zadnego nadajnika? -Nie. Pomyslala, ze odpowiedziala troche za szybko. Jej skora stala sie lepka, zimna. Trudno jej bylo oddychac. Ze strony Irlandczykow nie bylo jakiejs szczegolnej reakcji, nic, co moglaby zakwalifikowac jako niepokojace. Zdaje sie, ze jej uwierzyli; nawet nie zapytali, czy na pewno mowi prawde. -I tak musze de sprawdzic. Obmacac. Zaczynam. Niezdarne, meskie rece - jakis mechanik? czy robotnik? - pomyslala, przesunely sie po calym jej ciele. Kiedy reka wbila sie pomiedzy jej nogi Caitlin napiela z calych sil miesnie. Najgorsze minelo. Chociaz nie wiadomo, czy tego dnia nie spotka ja cos jeszcze gorszego. -Dostalismy rozkaz de zabic, jezeli masz nadajnik. Jesli nie masz, powiedz to teraz. Nie klam, moja droga. Mowie powaznie. Czy masz jakis nadajnik? Sprawdzimy cie dokladnie, jak tylko dojedziemy na miejsce. Prosze powiedziec mi prawde. -Nie mam na sobie zadnego nadajnika. - Tylko w sobie - dodala w mysli. Czy moga wykryc cos takiego? Na tym rozmowa sie zakonczyla. Okropne przeszukiwanie takze nagle ustalo. Uslyszala prace silnika samochodu. Ktos przetarl jej twarz mokra sdereczka. O, nie! Opary byly wszedzie. Duszace opary, nie pozwalajace jej oddychac. -Nie, ja...! Chloroform! 153 -Och, pieprzyc to! Spojrz tylko, co sie dzieje - wykrzyknal niezado-wolony Frazier. W czarnego bentleya, w ktorym siedzieli Carroll z inspektorem, walily wsciekle strugi deszczu. Woda uderzala w zaparowane szyby niczym ze strazackiego weza. Pierwsze krople spadly za piec szosta. Potem nagle lunelo, przebi- jajac mgle; tak silnie, ze przed samochodem prawie nie widac bylo drogi. -Sa teraz na Falls Road. To w najgorszej dzielnicy Belfastu - oznajmil Frazier. - Rzadzi tam Irlandzka Armia Republikanska. To takie miejskie getto, w ktorym regularnie zastawiaja pulapki na naszych zol- nierzy. Przewaznie snajperzy; strzelaja i uciekaja. Partyzantka miejska w najskuteczniejszym wydaniu. Carroll i Frazier siedzieli przytuleni do oparc przednich siedzen. Odbiornik sledzacy Caitlin nadawal glosne, czyste sygnaly emitowane z jej zoladka. Brzmialo to podobnie jak radarowe piski. Arch nie mogl pozbyc sie skojarzenia z urzadzeniem monitorujacym prace serca na oddziale intensywnej terapii, ktorego dzwieki wskazuja, jak mocno czlowiek trzyma sie zycia. Biedna Caitlin. Nie mogl jednak nic zrobic, zeby zapobiec calej sytuacji; nie zostalby zaakceptowany przez terrorystow, gdyby zaofiarowal sie jako zastepczy wyslannik; wydano szczegolowe i jednorazowe instrukcje. Teraz piski urzadzenia staly sie jeszcze glosniejsze, bardziej natar- czywe. Wiozacy Caitlin samochod musial zwolnic. Moze zatrzymal sie na czerwonym swietle? W korku? Co teraz? -Odleglosc szybko maleje, sir - poinformowal kierowca. - Gazu! Dojechali do swojej kryjowki - oznajmil Frazier. Kierowca natychmiast docisnal pedal przyspieszenia i ciezka limuzyna wyskoczyla do przodu. -Albo rzeczywiscie dojechali, albo zmieniaja tylko srodek transpor- tu - odezwal sie Carroll. Arch nie mogl oderwac sie od mysli o grozacym Caitlin niebezpieczen- stwie. Byl zly, niepokoil sie o nia. -Zblizmy sie do nich. Szybciej, jeszcze szybciej, dodaj gazu! - rzucil nerwowo do kierowcy. Poltora kilometra dalej zdjeto Caitlin z glowy czarne nakrycie. Od- sunela sie odruchowo, kiedy przystawiono jej pod nos cierpkie sole trzezwiace. Zamrugala lzawiacymi oczami, usilujac cos zobaczyc. Widziala wokol siebie trzy zamazane sylwetki. Za nimi znajdowaly sie wyjatkowo silne lampy. Jeszcze dalej, w cieniu, majaczyly zupelnie juz niemozliwe do rozpoznania postaci. Zielona Wstazka? Nie byla w stanie przyjrzec sie dokladniej, kim sa ludzie odgrodzeni swiatlem lamp... przynajmniej na razie. 154 -Witamy znow wsrod zyjacych. Jest pani odwazna - zgodzila sie paniprzyjac nasze zaproszenie. Prawdopodobnie boi sie pani teraz troche, ale to naturalne. -Czy ma pani kompetencje do przekazania nam ustalonej sumy pieniedzy, pani Dillon? Numery kont, kody bankowe? Caitlin przytaknela. Zesztywniala jej szyja, zaschlo w gardle. Kiedy sie odezwala, wlasny glos wydal jej sie slaby, slowa niezdarnie wymawiane. -Czy nie zechcieliby panowie pokazac mi... czesci skradzionych papierow wartosciowych? Ja takze potrzebuje jakiejs formy upewnienia sie. Chce zobaczyc, co dostaniemy w zamian od was. -Bedzie pani w stanie samodzielnie ocenic wartosc papierow? I do tego odroznic falszywy "towar" od prawdziwego, co? Ma pani az tak wprawne oko? -Wazniejszy niz oko jest tu dotyk - odpowiedziala spokojnie Caitlin, ukrywajac zlosc. - Moge powiedziec bardzo wiele, dotykajac papierow wartosciowych. Wystarczajaco duzo, zeby uruchomic konta w Genewie. Czy moge zbadac papiery? Przyniesiono jej zatem pewna liczbe akcji i obligacji. Powstrzymala cisnacy jej sie na usta okrzyk zdumienia. Papiery wygladaly na jak najbardziej autentyczne. Szybko odczytala naglowki: IBM, General Mo- tors, ATT, Digital, Monsanto. W jej umysle zaczely przeskakiwac gigantyczne cyfry. Wartosc tego, co jej pokazano, przekraczala kilka tysiecy razy sume, jaka mozna uzyskac, dokonujac wielkiego napadu na pociag. A kto wiedzial, jaka to byla czesc wszystkiego, co skradziono? Ile jeszcze znajdowalo sie w obiegu? -Moze pani dotykac je na wszystkie strony, moja droga. Sa wystar- czajaco prawdziwe. Nie wiezlibysmy pani taki kawal drogi po nic. Tylko po to, zeby pogawedzic i popodziwiac pani piekne, amerykanskie piersi. Czarny bentley, w ktorym siedzial Carroll, prawie nie zwalniajac skrecil z piskiem opon wokol rogu kruszejacego muru z bialych cegiel. Miejscami sciana poznaczona byla czarnymi plamami po eksplozjach butelek z benzyna. Nagle w waskiej, zakrecajacej lukiem uliczce, ktora jechal bentley, pojawila sie odkryta ciezarowka. Jej silnik glosno pracowal, kierowca naciskal na klakson. Z kabiny zblizajacego sie pojazdu wystrzelila seria z broni maszyno- wej . Z plaskich dachow pobliskich kamienic odezwali sie takze snajperzy. -Zasadzka! - wydobylo sie z ust glownego inspektora Fraziera. Osunal sie na drzwi, a na srodku jego czola pojawila sie nieregularna, czarna dziurka. Arch szybkim ruchem otworzyl drzwi i wyskoczyl z samochodu, idac w slady angielskiego kierowcy. Padli na ziemie, przyciskajac sie do boku 155 limuzyny. Carroll podniosl wzrok i spojrzal na rane Fraziera. As MI6 bylmartwy; jego oczy zarejestrowaly swoj ostatni wyraz - zaskoczenia. Arch ze zloscia wycelowal lufe broni w kierunku ciezarowki i zaczal strzelac bezglosnym ogniem maszynowym. Na i tak juz pocetkowanej kabinie pojazdu pojawilo sie mnostwo nowych dziur. Jeden z Irlandczykow, kompletnie zaskoczony, gdyz nie bylo slychac strzalow, odpadl od czerwonej szoferki samochodu. Z jego brodatej twarzy i gardla lala sie krew. Cialo potoczylo sie po uliczce jak beczka. Pistolet maszynowy, jaki mial przy sobie Carroll, zostal skonstruowa- ny przez armie izraelska w 1981 roku. Wystrzeliwal dwiescie piecdziesiat kul w ciagu szesciu sekund. Zydzi i Arabowie nazywali go "cicha smierc". Czolo tegiego rudego mezczyzny zostalo przeszyte wsciekla seria. Szarpnal sie, przestepujac z nogi na noge, po czym spadl polobrotem ze stromego, krytego gontem dachu. Uderzyl w bruk ulicy ze stlumionym trzaskiem. Arch obserwowal bacznie kazdy ruch, jaki pojawial sie wokol niego. Z rozpadajacych sie, niewysokich kamienic zaczely wylewac sie tlumy ludzi, przewaznie kobiet i dzieci. Zamiast kryc sie w bramach, zaczeli sie zblizac. Ich twarze byly czerwone ze zlosci. Dwoch pozostalych mezczyzn z ciezarowki ukrylo sie natychmiast pomiedzy kobietami, ubranymi w kraciaste szlafroki albo stare meskie marynarki. Przykucneli pomiedzy dziecmi o brudnych buziach, z ktorych wiele mialo jeszcze na sobie pizamy. Pozrywaly sie z lozek i wybiegly na ulice, zeby obejrzec kolejny horror, jakich nie brakowalo w ich smutnym zyciu. Carroll przelaczyl bron na ogien pojedynczy, zeby w razie czego nie zmasakrowac niewinnych ludzi. -Brytyjscy szpiedzy! - zaczely nagle wykrzykiwac kobiety w obronie swoich zolnierzy; mezow, krewnych czy przyjaciol. -Przekleci angielscy szpiedzy! Wygincie, Brytyjczycy! -Do domu, cholerni Angole! Arch mimo wszystko, rozgladajac sie uwaznie, rzucil sie do biegu i wpadl prosto pomiedzy wscieklych ludzi wydajacych grozne okrzyki. Tlumik wyciagnietego do przodu pistoletu maszynowego dzialal dostate- cznie odstraszajaco, zeby nie zrobili mu krzywdy. Przyszlo mu do glowy mimowolne pytanie: - Kto tu jest wlasciwie terrorysta? -Wielki mezczyzna, biega z pistoletem! -Pieprzony tchorz! Brudne, brytyjskie scierwo! Zapluty angielski skurwysyn! Carroll prawie nie slyszal nienawistnych wyzwisk. Myslal tylko o jed- nym - biec w kierunku, z ktorego nadchodzily piski nadajnika. Odnalezc Caitlin. 156 Caitlin schowala glowe w ramiona. Probowala wyrwac sie jakimscudem trzymajacym ja mezczyznom. W pomieszczeniu bylo tak duszno, ze trudno jej bylo oddychac. -Ty pieprzona dziwko! Dziwka! Brudna swinia! - wrzeszczal najwaz- niejszy z Irlandczykow prosto w jej twarz. Obok trzeszczal radiotelefon, przez ktory nadchodzily najswiezsze raporty z ulicy. -To pulapka. Cholerna pulapka. Ona musi gdzies miec jakis nadaj- nik, Dermot! Samochody policyjne, pieprzeni brytyjscy zolnierze, az sie roi na naszej ulicy. Wszedzie pelno zolnierzy! Byl to najbardziej przerazajacy moment, jaki Caitlin mogla sobie wyobrazic. Chwila kompletnej bezradnosci. Wiedziala, co jej zaraz zrobia. Instynktownie czula, ze za pare sekund zostanie z zimna krwia zastrzelo- na, zamordowana. Zastanawiala sie teraz, kiedy nadejdzie ten moment spokoju i rezygnacji, ktory podobno przezywalo sie, kiedy juz zrozumialo sie, ze sie umrze. Irlandzki dowodca nie przestawal wrzeszczec; jego zamaskowane oblicze zblizylo sie do twarzy Caitlin na odleglosc paru centymetrow. -Dobrze o tym wiedzialas, ty dziwko! -Nie, niczego nie wiedzialam. Blagam was. Nie wiem, co sie dzieje. Nagle terrorysta skoczyl w bok, odsuwajac sie od oslepiajacego swiatla. Zerwal z siebie kaptur. Caitlin zobaczyla brudna rudoblond brode, ciemne obwodki oczu, a takze wycelowana w siebie lufe radzieckiego kalasznikowa. Jej oczy wypelnily sie lzami. Probowala blagac tego czlowieka, zeby nie strzelal, zeby sie powstrzymal. Postrzegala teraz wszystko tak wyraz- nie jak nigdy. Zastanawiala sie, czy tak wlasnie to wyglada - moment potwornej realnosci, a potem smierc, ostatnia, samotna chwila. Z zewnatrz dobiegaly odglosy syren wozow policyjnych czy karetek, a takze strzalow; juz te dzwieki wystarczaly, by oszalec. Przez lzy Caitlin zobaczyla, ze drzwi pomieszczenia otwieraja sie z trzaskiem. Wpadl ktos nieznany, trzymajac w reku bron. W strone twarzy Caitlin ryknal ogluszajacy huragan ognia maszyno- wego. O, nie! Boze, nie!... Probowala uchylic sie, uskoczyc w bok. Jej mozg opanowala jedna, zagluszajaca wszystko mysl: Uciec! Uciec! Uciec! Tylko ze nie mogla ruszyc sie z miejsca. Caitlin Dillon upadla na podloge. -Z drogi! Z drogi, gnoje! Carroll wrzeszczal dziko na trzech Irlandczykow zagradzajacych mu droge. Chlopcy z IRA stali uparcie w wejsciu do kamienicy, pomiedzy nim a schodami. Machali groznie kijami baseballowymi. -Sam nas sprobuj ruszyc, chojraku! No chodz, moze sie ruszymy! Zobaczysz, czy ci sie uda! 157 Odbiornik piszczal donosnie, wibrujac w kieszeni marynarki Archa.Caitlin musiala byc na gorze w tym budynku. Zewszad slychac bylo syreny wozow policyjnych i ostrzegawcze syreny wojskowe. Na Falls Road ciagle odzywaly sie strzaly snajperow. -Ruszac sie! Precz! No juz! CarroU skoczyl pomiedzy zaskoczonych chlopakow. Odsuneli sie na wszelki wypadek od poteznego nacierajacego mezczyzny. Arch zaczal przeskakiwac po dwa i trzy stopnie naraz, pnac sie w gore po zakurzonych, pograzonych w polmroku schodach. Boze, blagam Cie, nie! Walczyl z rozstrajajaca go wsciekloscia i jeszcze silniejszym lekiem. Nie przelaczal pistoletu na ogien maszynowy. Wewnatrz krecilo sie zbyt wielu cywilow. Drzwi mieszkan otwieraly sie, a potem zamykaly z trzaskiem. Ludzie spogladali na niego z wrogoscia, rozlegaly sie grozne, obrazliwe okrzyki. Kiedy CarroU dopadl wreszcie najwyzszego, czwartego pietra zanie- dbanego budynku, zobaczyl obskurne zolte drzwi jednego z mieszkan stojace otworem. Cisnienie krwi omal nie rozerwalo mu glowy. Wiedzial, co za chwile znajdzie. Po prostu wiedzial. Jego wzrok siegnal juz brudnego holu. Wreszcie zobaczyl Caitlin; lezala na podlodze, nawet nie rozebrana z plaszcza. Obok niej upadl jej kolorowy, prazkowany szalik. Cialo Caitlin opieralo sie o przewrocone, drewniane krzeslo. Czlonkowie IRA zdazyli juz uciec; wybiegli pewnie na dach, potem przeskoczyli na nastepne dachy, znikneli. Nie bylo ich. -O Boze, nie! - Arch przelknal z trudem, czujac potworny scisk w gardle. Byla to ni to modlitwa, ni to desperackie, pozbawione nadziei westchnienie. Znowu doswiadczyl straszliwej goryczy, jaka niesie ze soba smierc. Poczul niemozliwy do opisania bol, jak gdyby ktos zadal mu ciezka rane. Wtedy, powolutku, Caitlin poruszyla sie. Przekrecila sie nieco i z tru- dem usiadla. Jej twarz byla jakby nieobecna, ale... zyla. Arch podbiegl do niej i przytulil ja ostroznie do piersi, niczym zranione dziecko. Wtedy uwolnila sie nagle i spojrzala na cos, co najwyrazniej ja przerazilo. CarroU popatrzyl za jej wzrokiem i zobaczyl bezwladny ksztalt lezacy po drugiej stronie pustego pokoju. Bylo to cialo, najprawdopodob- niej mlodego mezczyzny, chociaz trudno to bylo jednoznacznie okreslic. Polowa jego glowy zostala oderwana. Ciemne wlosy przesiakniete byly krwia. Zabity czlowiek mial na sobie granatowy mundur policjanta. -Kto to? - zapytal Arch. Caitlin slabo potrzasnela glowa. -Nie wiem. Wiem tylko, ze gdyby nie wszedl wtedy, kiedy wszedl, to juz bym nie zyla. Otworzyl drzwi i zaczal do nich strzelac. 1 ?Q Carroll nie mogl oderwac oczu od ciala zamordowanego irlandzkiegopolicjanta. Bohatera. Bezimiennego bohatera, pozbawionego teraz nawet twarzy. Oto praca stroza porzadku i spokoju w calej swojej okazalosci - pomyslal z zalem. Caitlin cicho lkala. -Csss, cicho juz, csss - probowal uspokoic ja szeptem Arch. Caitlin nie byla juz teraz w stanie panowac nad soba. Rozplakala sie prosto w piers Carrolla. Przytulila sie do niego z cala sila, jaka jeszcze miala. Kiedy do mieszkania wpadl tlum irlandzkich policjantow i ludzi z brytyjskich sil specjalnych, Arch i Caitlin siedzieli ciagle na podlodze, objeci. Jeszcze raz po Zielonej Wstazce nie zostal zaden slad. 22 ManhattanPulkownik David Hudson obudzil sie z bolem glowy. Znajdowal sie w swoim pokoju w hotelu Washington-Jefferson. Na dworze pa- nowala zimowa pogoda, proszyl drobny snieg, ulica pokryta byla warstwa bieli. Hudson podniosl zegarek z chybotliwego nocnego stolika. Wlasnie minela druga. Usiadl i poddal sie niezwyczajnemu mu uczuciu paniki. Zaschlo mu w gardle, mial lepkie rece, czul sie jak w goraczce. Tym razem to nie Zielona Wstazka zajmowala jego mysli. Misja Zielonej Wstazki rozwijala sie bez jakichkolwiek przeszkod. Okazywala sie skuteczna nawet pod wzgledem psychologicznym; udawalo sie wywolac niepewnosc dokladnie tam, gdzie chcial tego Hudson. Nie dreczyly takze w tej chwili pulkownika koszmary wojenne. Tej nocy postac skrzekliwego, wysmiewajacego sie Jaszczurki, nie na- wiedzala go. Obecnie David Hudson martwil sie czyms innym... zupelnie nieprzewi- dzianym, nie zaplanowanym. Chodzilo o Billie Bogan. Tak jak ta poetka, Louise Bogan... Byl zly na siebie o to, ze pozwolil, aby Angielka wywierala na niego wplyw. To nie bylo do niego podobne. Uwazal, ze pozwolenie sobie na cos takiego przed zakonczeniem misji jest swiadectwem kompletnego braku dyscypliny i charakteru. Jednak jakos podswiadomie czul, ze poradzi sobie z tym, ze wszystko da sie pogodzic. Czy tez oszukiwal tylko sam siebie? Moze teraz wszystko zepsuje? Wystarczy jeden powazny blad, jeden fatalny krok i... Czy bylby w stanie zniweczyc Zielona Wstazke dla Billie Bogan? Kobiety, ktora ledwie znal, ekskluzywnej prostytutki? Postanowil, ze musi zobaczyc ja przynajmniej jeszcze jeden raz. Teraz, jesli bedzie to mozliwe. Nagle przed jego oczami stanela jak zywa postac Billie. 165 Poczul sie nagle rozbudzony. Nalozyl na siebie stara cywilnakoszule, spodnie i zszedl do recepcji. Zaczal krecic sie nerwowo w te i z powrotem, obserwowany przez podejrzliwego pracownika hotelu. Wreszcie zadzwonil do Vintage Sendce, nie chcac znowu uzywac telefonu w pokoju. -Chcialbym zobaczyc sie z Billie. Czy to mozliwe? Mowi David. Numer trzysta dwadziescia trzy. Nastapila dluga przerwa; czekal ze trzy, cztery minuty. -Billie musiala wylaczyc pager, kochanie. Zdaje sie, ze nie jest w tej chwili dostepna. Mozesz spotkac sie z inna z naszych dziewczyn. Wszyst- kie sa bardzo piekne. To byle modelki i aktoreczki, Davidzie. Hudson odwiesil sluchawke. Czul rozczarowanie, niezadowolenie, drazniaca pustke. Byc moze nie byl juz w stanie nad tym zapanowac. Moze nie powinien wiecej probowac widziec sie z Billie Bogan. Mysl o zaprzepaszczeniu dziela Zielonej Wstazki z powodu jakiejs angielskiej prostytutki nieomal nie przyprawila go o wybuch smiechu. To by bylo naprawde zabawne, po prostu niesamowite, gdyby cala sprawa skonczyla sie w taki sposob. Ale pulkownik wiedzial, ze to raczej malo mozliwe. Plan Zielonej Wstazki zostal tak dokladnie opracowany, ze praktycznie trudno byloby go zepsuc. Sprawy mogly toczyc sie dalej same, juz bez udzialu Hudsona. Oszustwo - przypomnialo sie pulkownikowi. Poczatki Zielonej Wsta- zki. Obluda, zwodzenie, ktore zaczelo sie jeszcze w Wietnamie. Oboz jeniecki La Hoc Noh, Wietnam Polnocny Wazacy piecdziesiat dwa kilogramy kapitan David Hudson zachwial sie, jak gdyby byl pijany. Jego kruchy szkielet zdawal sie grozic rozpad- nieciem na kawalki. W kazdej chwili Hudson mogl stracic przytomnosc z wyczerpania albo po prostu umrzec. Czul nieodparta chec rezygnacji z tej beznadziejnej walki. To, co pozostalo z jego ciala, skladalo sie juz chyba wylacznie z bolu, z cierpienia, o ktorego istnieniu nie mial pojecia, zanim nie rozpoczal sie okres owych straszliwych jedenastu miesiecy, jakie dotad przezyl w wiet- namskich obozach jenieckich. Tak bardzo teraz pragnal znalezc sie poza ta potworna bambusowa chata; w jakims bezpiecznym i normalnym zakatku swojej przeszlosci; moze nawet w latach dziecinstwa, w Kansas. Hudson byl cwiczony, jak opierac sie probom przesluchiwania go, nieprzyjacielskiemu "praniu mozgu". "Syzyf - to nazwa specjalnego treningu, jakiemu poddano go w Fort Bragg, w Polnocnej Karolinie. Pamietal teraz dobrze. "Syzyf przygotowal go do stawienia czola przesluchaniom wrogow - tak przynajmniej mowili wojskowi instruk- torzy. 166 Nalezalo przeniesc umysl w inne miejsce.Brzmialo to tak prosto i logicznie. Teraz wydawalo sie to niemal absurdalne i niewyobrazalnie wrecz glupie. "Syzyf byl tylko jeszcze jednym okrutnym oszustwem wynalezionym przez armie Stanow Zjed- noczonych. Jaszczurka, okrutny dowodca obozu La Hoc Noh, podniosl bialy kamienny znacznik, a potem zajal sie jednym z czarnych kamykow Hudsona. Rozlegl sie twardy stuk kamienia o wypolerowana powierzchnie stolu. Straznicy, ubrani w zablocone czarne lachy, zaczeli pociagac z zielo- nych butelek z dlugimi szyjkami ryzowe wino domowej roboty. Pod- smiewali sie obrzydliwie porownujac graczy. Dowodca obozu byl przerazajacy, szybki, pewien swoich posuniec. Kapitan zdawal sobie sprawe, ze Wietnamczyk reprezentowal nieporow- nanie wyzszy poziom gry niz on. Wedlug scislych regul go, gra powinna byla rozpoczac sie daniem Hudsonowi forow zwanych "okigo". Powinna byla... Ale scisle prze- strzeganie zasad nie bylo tu obowiazujace. -Ty grasz! - zaskrzeczal znowu Jaszczurka. - Teraz ty grasz! Pozadal zwyciestwa oznaczajacego okrutna, powolna smierc dla prze- granego, w bagnach za obozem. Straznicy reagowali tak samo jak ich dowodca. Tak jak i on stali sie teraz niecierpliwi, zaczeli sarkac na zbyt powolna akcje, niczym widzowie walki kogutow, ktorzy nie zobaczyli jeszcze krwi. Stuk! David Hudson wykonal wreszcie bezsensowny, bez znaczenia ruch. Wyszczerzyl zeby do komendanta, jak gdyby nagle uzyskal przewage. -Ty grasz! - warknal. Wiedzial, ze jego usmiech nie jest niczym podparty, ale delektowal sie choc i ta krociutka chwila triumfu. Jaszczurka najwyrazniej zmieszal sie na chwile. Nastepnie wybuchnal ostrym smiechem. Wietnamscy zolnierze podchwycili jego rechot. Zblizyli sie jeszcze bardziej do graczy, widzac, ze dowodca wykonuje jednym ze swoich bialych kamieni zdumiewajaco defensywny ruch. Na ich twarzach widac bylo rozczarowanie. Po raz pierwszy pojawila sie niepewnosc. Kapitan zdumial sie niespodziewanym wahaniem komen- danta. -Ty! - krzyknal Jaszczurka. - Szybko grasz! Ty grasz teraz! -Odpieprz sie, palancie... Patrz! Na pobladlych, opuchnietych wargach Hudsona pojawil sie slaby usmiech. Jeszcze raz kapitan wykonal najwyrazniej bezcelowy, raczej niemadry ruch. -Ty grasz! - odezwal sie ledwie slyszalnym szeptem. - Ty tez graj szybko. 167 ','l "" Jaszczurka zmruzyl oczy i przyjrzal sie uwazniej pieknie wykonanej z tekowego drewna planszy. Popatrzyl w nabiegle krwia oczy Hudsonaj potem znowu na stol. Straznicy podeszli jeszcze blizej. Sytuacja zaczynala byc coraz bardziej dramatyczna, coraz lepsza dla Hudsona. Rozpoczynala sie prawdziwa gra. Zolnierze zaczeli podszeptywac cos do siebie konspiracyjnymi tonami. Zachowywali sie jak zawodowi hazardzisci; ohydna zgraja wypelniajaca zawsze rozrywkowe lokale Sajgonu. Na planszy dzialo sie cos ciekawego, a wlasciwie dziwnego. Nawet pewien siebie dowodca obozu poczul sie przez chwile zaklopotany. Byl zdumiony niepojetymi ruchami swego amerykanskiego przeciwnika. Wreszcie jeden ze straznikow po raz pierwszy postawil na Hudsona. Dowodca rzucil mu ostrzegawcze spojrzenie. Wtedy kapitan, plynnym, spokojnym ruchem, jak gdyby zapalal sobie papierosa, wyciagnal najblizszemu z zolnierzy rewolwer ze zwisajacej kabury. Obrocil sie i spojrzal w twarz znienawidzonemu Jaszczurce. Jeszcze raz opuchniete wargi Hudsona ulozyly sie w wariacki pol- usmiech. -Dupek. Zalosny, pieprzony dupek. Ulamek sekundy pozniej bron zagrzmiala. W malym bambusowym pomieszczeniu odglos rewolweru zabrzmial niczym polowa armata. Wokol stolu wykwitly kleby bialego dymu. Mala glowka komendanta obozu odskoczyla w tyl. Kosc stuknela glosno w slup podtrzymujacy sciane. Wojskowa czapka odleciala na bok. Na czole Wietnamczyka pojawila sie czarna dziurka. Usta Jaszczurki rozwarly sie, ukazujac brzydkie, polamane, zolte zeby. Wysunal sie bialy jezyk. Kapitan Hudson szybko wystrzelil drugi raz. I trzeci. Czul sie troche jak dziecko bawiace sie plastikowym rewolwerem. Bach! Bach! Bach! Wycelowal prosto pomiedzy znieruchomiale ze strachu oczy straznika. Twarz Wietnamczyka ulegla calkowitemu zniszczeniu; rozlecialy sie na boki kawalki czaszki, ciala, kosci. Drugiego z zolnierzy postrzelil w gardlo. Pozostali dwaj straznicy porzucili prawie puste juz butelki z alkoholem i usilowali wyjac swoja bron. Rozlegly sie kolejne trzy ogluszajace wystrzaly. Jedna z kul przebila piers Wietnamczyka, druga - brzuch drugiego, trzecia -jego serce. Smier- dzaca, zatechla chata zamienila sie nagle w krwawa, pelna dymu jatke. Na drzacych nogach David Hudson wybiegl z chaty komendanta obozu. Potykal sie, jak gdyby jego nogi nalezaly do kogos innego. Chwial sie, ale szedl naprzod na nieposlusznych, niepewnych podporach. Zupel- nie, jak gdyby szedl na szczudlach. .V 168 Wszystko, co teraz widzial, wydawalo sie zjawa z koszmarnego snu.Gdzie tylko spojrzal, w jego oczy uderzaly ostre, nierzeczywiste obrazy. Wieczorne slonce swiecilo pomaranczowoczerwonym blaskiem, ponad nieprzebyta, ciemna zielenia dzungli. Skrzeczace malpy odskakiwaly w poplochu na boki. Wsrod drzew bzyczaly wsciekle owady. Pluca Hudsona napelnialy sie wilgotnym dlawiacym powietrzem. Pomyslal, ze za chwile udusi sie w tej potwornej atmosferze. Nagle, gdzies z gory, odezwal sie ogien maszynowy. To karabin straznika, czuwajacego w stojacej posrod dzungli wiezyczce wartowniczej. Kapitan idac niezdarnymi zakosami przedostal sie przez wolny od drzew plac cwiczen. Z zamknietych, bambusowych, zwierzecych klatek rozlegly sie radosne okrzyki innych wiezniow. Hudson zanurzyl sie w dzungle, ktora stanowila naturalna granice obozu, zniechecajaca jencow do ucieczki. On jednak szedl dalej. Naprzod. Nie mial juz teraz wyboru. Nie mial dokad pojsc, jak tylko w glab przerazajacej dzungli. Smierc w dzungli. Brakowalo mu oddechu. Zaczepial co chwila niezdarnie o galezie drzew, przedzieral sie przez geste, splatane krzaki. Biegl i biegl, szybciej, niz myslal, ze bedzie w stanie. Co chwila mial zawroty glowy. Zobaczyl wirujaca biel, a potem inne kolory. Dreszcze zimna. Zlapala go biegunka. I wymioty, ktore nie chcialy ustac. Mimo to posuwal sie naprzod, zygzakami. Kiedy dzungla stala sie gesciejsza, wokol zrobilo sie ciemno. W odleglosci niecalych trzystu metrow od jenieckiego obozu panowala niemal juz absolutna ciemnosc. Biegl dalej. Kilometr czy wiecej, nie mial teraz poczucia czasu ani przestrzeni. Uderzyla go nagla, paralizujaca mysl. Nie gonili go. Nawet nie chcialo im sie go gonic... Poruszal nogami, padal, podnosil sie znowu i biegl tak samo jak przedtem. Upadal, wstawal. Upadal, upadal, upadal... Wydawalo mu sie, ze slyszy piosenke Doorsow: "Horse Latitudes"... Potem stracil przytomnosc. Obudzil sie z naglym skurczem miesni. Z jego napietego, wyschnietego gardla wydobylo sie cos, co mialo byc krzykiem. Do jednej strony jego twarzy przyczepila sie dluga trawa. W polotwar- tych oczach zastygly lepkie lzy. Jego usta i nozdrza obsiadly tluste, czarne muchy. Oblepily cale jego cialo, byly ich setki. Probowal jakos dojsc do siebie, omal nie wybuchnal przy tym smie- chem. Bylo dokladnie tak, jak myslal; zycie okazalo sie absolutnie niesprawiedliwe, bezsensowne, zarowno na koncu, jak i na poczatku i w czasie jego trwania. Kazdy rozsadny czlowiek musial widziec ow absurd. Kapitan znowu znalazl sie w absolutnej ciemnosci. Zagrali Doorsi. Dlaczego znowu to pieprzone "Horse Latitudes"? 169 Bylo to raczej niezwykle, ale nieustanna, oglupiajaca walka, cierpieniei smierc, jakie otaczaly go w Wietnamie, stlumily dotychczasowa gorycz w jego zyciu. Zagluszyly jego wrodzony cynizm, niezmienny pesymizm, sklonnosci autodestrukcyjne. Na krotko przed tym, jak dostal sie do niewoli, rozmyslal ze strachem o tym, jak to bedzie, kiedy powroci do Stanow. Probowal w myslach przystosowac sie psychicznie do zycia w cywilu, a chocby do armii w czasie pokoju. Znal wielu, ktorzy czuli sie tak jak on. Duza czesc jego zolnierzy myslala podobnie. Znowu sie obudzil. Dziwnie zmieszany. Nienaturalnie pobudzony. Musial zebrac teraz kazda czastke energii, jaka jeszcze posiadal. Walczyl ze soba, zeby pozostac na jawie, zeby trzymac sie owej cienkiej linii faktycznego zycia. Nachodzily go szeregi dreczacych, nie powiazanych ze soba obrazow i mysli. Duchy, ktorych istoty nie potrafil pojac. Uderzaly w niego strumienie, istne rzeki niejasnych, na wpol uksztaltowanych obrazow, slow, fantastycznych ksztaltow z piekla rodem. Prawie psychodeliczna podroz. Zupelnie jakby palil najsilniejszy tajlandzki haszysz. Nie mial poczucia czasu ani przestrzeni. Zostal jak gdyby pozbawiony zmyslow poprzez ich przeladowanie. Znajdowal sie w zmiennej, obsesyjnej, niepokojacej rzeczywistosci. Zaczal sie dlawic. Cale jego cialo kurczylo sie i rozluznialo, i znowu kurczylo i bolesnie sie rozluznialo. Bylo to tak potworne, tak straszne, ze nikt nie wytrzymalby tego dluzej. Jak mozna sie czuc, kiedy ludzkie cialo i umysl odmowa ostatecz- nie posluszenstwa? Okropne skurcze ustaly, kiedy tylko sila usunal je ze swiadomosci. Teraz kapitan Hudson zaczal krzyczec. Probowal przeprowadzic swoje "ja" w mniej bolesne miejsce. Opadla go cala wiecznosc - krzyczace, chwytajace go pazurami malpy, nieokreslone azjatyckie owady, gady... Krzyczal, jeczal i plakal przez wiele godzin. Halucynacje byly tak silne i rzeczywiste, ze wypelnily calkowicie jego swiadomosc. Byli juz tu! Straznicy obozu! Dopadali go! Ze wszystkich stron! W koncu ruszyli, zeby zabrac go z powrotem. Ruchliwe rece szarpaly go, szturchaly cale cialo... W glowie kapitana szumiala krew. Okrutne pijawki, male, paskudne stworzenia opadly go ze wszystkich stron. Silne rece podniosly go nagle. Rozlegly sie szepczace, choralne glosy. Nie mozna bylo rozpoznac poszczegolnych slow. -Zostawcie mnie! Dajcie mi spokoj! - Skrepowano go. Nie mogl wykonac zadnego ruchu. - Zostawcie! Wtedy na jego glowe zaciagnieto cos wielkiego i czarnego. Cuchnelo, jak palaca sie guma, ale co gorsza, zaczelo pelzac mu po twarzy. -Zdejmijcie to! Zdejmijcie to ze mnie! Prosze was, zabierzcie to! 170 Wtedy pojawil sie strumien swiatla - posrod ciemnosci i przerazenianastal piekny, wspanialy blask. Hudson uslyszal odlegly krzyk... Swoj wlasny. To niemozliwe. Spogladali na niego zolnierze. Amerykanscy. Amerykanscy zolnierze! Nasi! -Niech pan oddycha gleboko, kapitanie Hudson. Prosze oddychac. Tylko tyle. Oddychac. Tak, tak jest dobrze. Bardzo dobrze... Wspaniale, kapitanie Hudson. -To czysty tlen, kapitanie. Tlen! Oddychac. Oddychac. Oddychac gleboko. Cialo Davida Hudsona unieruchomione bylo bolesnie ciasnymi, bia- lymi pasami. Do jego nosa podlaczone byly niebieskie i czerwone rurki. Inne rurki laczyly sie z rekami i nogami. Na piersi spoczywaly gumowe przyssawki, od ktorych odchodzily kolorowe przewody, biegnace do jasnoniebieskiego urzadzenia. -Kapitanie Hudson, kapitanie Hudson, czy pan mnie slyszy? Rozu- mie pan, co mowie? Znajduje sie pan w szpitalu Womack w Fort Bragg, kapitanie. Wszystko bedzie dobrze. Kapitanie, czy pan mnie slyszy? Jest pan w szpitalu Womack. -Prosze, pomozcie mi! Szlochal po raz pierwszy od czasu, kiedy byl malym chlopcem. Co sie z nim dzialo? Co to wszystko znaczylo? Co bylo rzeczywistoscia, a co nie? -Kapitanie, znajduje sie pan w Fort Bragg Center. Centrum Broni Specjalnych imienia Kennedy'ego... Kapitanie Hudson?... Kapitanie... Prosze oddychac tlenem! To rozkaz. Wdech... Wydech... Bardzo dobrze. Bardzo, bardzo dobrze. Znakomicie, kapitanie. Lezac na plecach, patrzac w milczeniu na niewyrazne, przesuwajace sie ksztalty, David Hudson pomyslal, ze ten czlowiek byc moze jest mu skads znany. Znajomy glos? I te wielkie zwisajace wasy. Czy go znal? Czy ten czlowiek rzeczywiscie znajdowal sie kolo Hudsona? Kapitan sprobowal wyciagnac reke i sprawdzic, ale powstrzymaly go pasy. -Kapitanie Hudson, znajduje sie pan w Fort Bragg. Przeszedl pan test stresu i odpornosci. Czy pan pamieta? -Kapitanie Hudson, przeszedl pan test wywolany narkotykami. Przez caly czas nie opuszczal pan tej sali. Przypominal sie panu Wietnam. Czyzby to wszystko bylo nieprawda? Nie - przeciez wiezili go w obozie jenieckim! To tylko halucynacje? Przeciez Jaszczurka istnial naprawde! Prosze, przestancie juz. 171 -Kapitanie Hudson, me wyjawil pan niczego o swojej misji. Przeszedlpan pomyslnie przez test odpornosci. Te latajace kolory. Byl pan znako- mity. Gratulacje. Misja? Test? No jasne. To tylko maly quiz. W porzadku. -Zaczyna pan rozumiec co to iluzja, kapitanie. Odmowil pan pod- dania sie przesluchaniu, mimo odurzenia narkotykami. Wkrotce bedzie pan mistrzem iluzji. Uczy sie pan wspanialej sztuki oszukiwania, kapita- nie. Broni stosowanej przez naszych najwiekszych wrogow. Gdzies w szpitalu slychac bylo "Horse Latitudes" Doorsow. To tez oszustwo. -Niech pan oddycha, to dobre powietrze, kapitanie Hudson. Prosze spokojnie oddychac. To czysty tlen. Przeszedl pan pomyslnie przez test, kapitanie. Jak dotad, okazal sie pan najlepszy. Najlepszy ze wszystkich, ktorych poddalismy probie. Testy stresu i odpornosci. Szpital Womack w Fort Bragg. Oszustwo. Uczyl sie, jak byc mistrzem iluzji. Oszustwo. -Przeszedl pan pomyslnie przez test, kapitanie. To te latajace kolory. Oczywiscie, ze jestem najlepszy ze wszystkich! Zawsze bylem najlepszy we wszystkim. Dlatego tu jestem, nieprawda? Z tego wlasnie powodu mnie wybrano i poddano temu szkoleniu. Halucynacje. -Prosze oddychac, kapitanie Hudson. To czysty tlen. Oszustwo. 23 Ri\erdale, Nowy JorkArch Carroll byl nie do konca rozbudzony, poruszal sie z trudem. Znajdowal sie w swoim domu, w otoczeniu rodziny. Na gzymsie nad kominkiem staly ulubione ksiazki Carrolla. Na scianie wisial portret jego ojca, dzielo Mary Katherine. Byly tez dzieci. Mnostwo malych dzieci. Obserwowaly go podejrzliwie. Czekaly, az rzuci ktores ze swoich blyskotliwych powiedzen. Arch saczyl powoli swiezo zaparzona kawe, z wyszczerbionego kubka z obrazkiem z filmu "Powrot Jedi". Na przenosnym telewizorku, przy wylaczonym dzwieku, migotal poranny program edukacyjny. Carroll z trudem zachowywal dobra forme. Rodzina Archa zebrala sie na poranna konferencje, co zdarzalo sie nieczesto. Na menu skladaly sie: kawa, kakao i slawne chrupiace grzanki Archa Carrolla. Zielona Wstazka zdawala sie gdzies gleboko ukryta w umysle Archa. Zupelnie jak gdyby to nie byl czternasty grudnia, szosta rano. -Kiedy cie nie bylo Lizzie byla niegrzeczna jak cholera, tato. Mickey Kevin przekazal te wazna informacje, zujac jednoczesnie grubo posmarowana dzemem grzanke. Jego usta otworzyly sie w polusmiechu. -Zdaje sie, ze rozmawialismy, jak sie nie wolno wyrazac. -Sam sie tak wyrazasz. -Taak; moze moj tatus za malo lal mnie w pupe. Nie popelnie teraz tego samego bledu, dobrze? -A w ogole, to wcale nie bylam niegrzeczna jak cholera. To on byl - sprostowala nagle Lizzie, spogladajac znad usmarowanego talerza. -Lizzie! Chyba oboje nie jestescie jeszcze za duzi, zeby dostac kanapke z mydla. Takiego duzego, swiezo z polki. Twarz dziewczynki rozjasnil iscie anielski usmiech. -Kanapke z mydla, tatusiu? Moze bedzie lepsza, niz kiepsko roz- mrozone grzanki! - Znokautowala ojca brutalna krytyka przygotowywa- nych przez niego domowych sniadan. 173 Wtedy wszyscy zaczeli sie smiac. Clancy i Mary chichotali tak, zemalo nie pospadali z krzesel. Mickey Kevin przewrocil sie jak lalka. W koncu Arch dal za wygrana i usmiechnal sie sennie. Mrugnal do Mary Katherine, ktora pozwalala mu dzisiaj prowadzic ten cyrk samodziel- nie. Probowal opowiedziec jakos dzieciom o swojej podrozy do Europy, ktora omal nie skonczyla sie tragicznie. Chcial byc dla nich dobrym tatusiem... Pamietal niewyraznie, jak jego ojciec robil to samo. Opowiadal wygladzone historyjki o Okregu 91, przy niedzielnych sniadaniach do- kladnie w tym miejscu. W koncu, odkladajac najtrudniejsza czesc historii na ponad pol godziny z okladem, Arch postanowil przejsc do istoty tego, co chcial im opowiedziec o pobycie w Anglii i Irlandii. Pragnal, zeby zabrzmialo to jak najbardziej zwyczajnie... Ot, tak sobie. No, to do dziela. -Tam, w Europie, pracowalem razem z jedna osoba... Wiecie, wybrali specjalne druzyny policjantow i biznesmenow. Samych najlep- szych. Pracowalismy ze soba w Londynie, a potem w Belfascie. Ta pani o malo nie zostala zabita w Irlandii. Nazywa sie Caitlin. Caitlin Dillon. Zapadla cisza. Zapanowal dziwny chlod. Trzeba mowic dalej. Nie zatrzymywac sie. -Chcialbym, zebyscie ja poznali. Caitlin pochodzi, tego... pochodzi z Ohio. Wiecie, to calkiem zabawna osoba. Bardzo mila. To znaczy jak na dziewczyne, cha! cha! Cisza byla absolutna. Atmosfera zimna, jak lod. W koncu odezwala sie Lizzie, cichutkim, stlumionym glosem: -Nie, dziekujemy. Oczy Carrolla powoli powedrowaly po malych, ale stanowczych twarzyczkach dzieci. Mickey, w prazkowanej pizamie w barwach New York Yankees, wydawal sie bliski lez. Clancy, ubrany w za duza koszule nocna, niczym filmowy ET w scenie picia piwa, zachowywal stoicki spokoj. Wszystkie dzieci, jak jeden maz, wydawaly sie jednoczesnie rozzlosz- czone i bardzo, bardzo zranione. Wiedzialy dokladnie, o co chodzi. -Hej, przestancie, dlaczego jestescie tacy ponurzy? - Arch sprobowal obrocic cala sprawe w zart, zachowywac sie jak Bill Murray z programu "Saturday Night Live". Zazwyczaj dobrze mu to wychodzilo, mimo ze nie byl podobny do tego prezentera. -Rozmawialem tylko zjedna pania, z ktora pracowalem. Powiedzia- lem jej "czesc", potem bla-bla-bla i "do widzenia". Dzieci nie odzywaly sie. Patrzyly na niego takim wzrokiem, jak gdyby wlasnie im powiedzial, ze zamierza je porzucic. Czul sie okropnie. Bez przesady, minely juz trzy ciezkie lata... Zaczynam zamykac sie w sobie. Wlasciwie umieram. 174 -Dajcie spokoj, dzieci - odezwala sie wreszcie Mary Katherine, ktoracdowo trzymala sie dotad z boku. - Badzcie sprawiedliwi. Czy wasz tata nfe moze miec przyjaciol tak jak wy? Milczenie. Nie, nie moze. Nie kobiety. W koncu Lizzie zaczela plakac. Probowala stlumic lkanie, przyciskajac raczki do buzi. Po chwili plakaly juz wszystkie, oprocz Mickeya Kevina, ktory patrzyl na ojca takim wzrokiem, jakby zamierzal go zamordowac. Byla to najgorsza chwila, jaka Arch przezyl ze swoimi dziecmi, od czasu, kiedy Nora umarla pewnej nocy w jakiejs bialej sali New York Hospital. Sam poczul w koncu ucisk w piersi. Zdawalo mu sie, ze ktos brutalnie rozdziera go na pol. Jego dzieci nie byly gotowe akceptowac kogos innego; moze on takze nie byl gotow. Przez nastepne pare minut nie potrafil powiedziec niczego, co polep- szyloby sytuacje. Nic nie moglo sprawic, zeby dzieci sie rozesmialy czy chocby uspokoily. Cala czworka nienawidzila Caitlin. Nie maja zamiaru dac jej szansy. Kropka. Koniec dyskusji, jeszcze przed jej rozpoczeciem. Dzieci Carrolla byly gotowe nienawidzic kazdego, kto osmielilby sie sprobowac zajac miejsce ich zmarlej matki. 24 ManhattanDwie godziny pozniej Aren Carroll juz wybieral sie do pracy. Bolala go glowa. Czul, ze dobrze by mu zrobila szklaneczka irlandzkiej whisky. Pragnal rowniez przeistoczyc sie z powrotem w Krolika, uciec w dziwnie wygodna postac wyimaginowanego zebraka. Po raz pierwszy pomyslal, ze zaczyna rozumiec trzy ostatnie lata swojego zycia. Mniej wiecej o dziewiatej znalazl sie wewnatrz Wall Street 13. Ostre oswietlenie sufitu porazilo go w oczy, niemal wyciskajac z nich lzy. Wszystko bylo tu nie tak, cale to miejsce wydawalo sie okropne: panowala ponura atmosfera, na twarzach pracownikow widac bylo frust- racje. Prowadzacy sledztwo policjanci i finansisci pochylali sie nad stosa- mi dokumentow albo ekranami komputerowymi. Wygladali jak ludzie, ktorzy zbyt dlugo przebywaja w zamknieciu, nie wychodzac od tygodni na swiatlo dzienne. Nawet podwladni Carrolla, wlaczajac w to niezmor- dowanego Carusa, zachowywali sie jak nalogowi palacze, ktorych nagle pozbawiono papierosow. Okolo dziewiatej trzydziesci Arch zasiadl do pracy w swoim biurze. Wprawiono nowa szybe w okno. Arkusz papieru, ktory wczesniej przymocowal, zwisal teraz, jak zerwana okiennica. Mimo poprawy oswie- tlenia, Carroll specjalnie zapalil wszystkie lampy u sufitu, tak ze swiatlo nieprzyjemnie razilo go w oczy. Zamknal starannie drzwi, zeby kaloryfer nagrzal pomieszczenie. Bede mial zludzenie ciepla - pomyslal Arch. Byl teraz ubrany odpowiednio do wysokiej temperatury panujacej w pokoju; mial na sobie koszulke Boston Celtics, pocieta przez mole, dzinsy Levisa, robocze buciory Krolika. Teraz przynajmniej bedzie mu wygodnie. Na biurku stala butelka irlandzkiej whisky Murphy'ego. Co powie- dzialby na to Walter Trentkamp? Och, do diabla z Trentkampem i jego imponujacym sposobem zycia, surowymi obyczajami policjanta starej daty. 176 Przez kilka minut, saczac irlandzka, Carroll rozmyslal nad swojapraca, nad zajeciami innych, nad calym ogromnym mechanizmem swiata. Praca zawodowa Archa stanowila wazna czesc jego zycia od prawie dziewieciu lat. Nigdy nie planowal, ze bedzie to akurat tak wygladalo, ale zdawalo sie, ze wszystko i tak toczy sie wlasnym torem. Po odbyciu sluzby w Wietnamie, Carroll ukonczyl prawo na Uniwersytecie Stanu Michigan. I ozenil sie z Nora. Mniej wiecej wtedy jego ojciec razem z Walterem Trentkampem przekonali go do pracy w DIA. Mial zajmowac sie tam czyms zwiazanym z prawem, ale wskutek potrzeb finansowych, rodzinnej tradycji i wspoldzialania Trentkampa i ojca, zostal w koncu agentem. Dziwne sa sciezki zycia, zupelnie niepojete. Spoleczenstwo zdecydowa- lo, ze nalezy przeplacac maklerow z Wall Street, doradcow inwestycyj- nych, wykorzystujacych rozne kruczki prawnikow firm, bankierow inwes- tycyjnych. Jednoczesnie to samo spoleczenstwo placilo stanowczo zbyt malo nauczycielom wlasnych dzieci, swojej policji, nawet wlasnym przy- wodcom politycznym. To chyba chore spoleczenstwo. Coz, w kazdym razie nie wynagradzalo go nalezycie za wszystko, co robil, zeby je chronic. Ale i tak bedzie je chronil - tak jak to tylko bedzie w jego mocy. Denerwujacym pytaniem pozostawalo, czy to, na co bylo go stac, wystarczy. Mial do dyspozycji szesciu wspanialych ludzi, plus siebie. Wszyscy pracowali bez chwili wytchnienia od pamietnego wieczoru czwar- tego grudnia. Jak dotad, nie osiagneli prawie niczego. Jak to mozliwe? Arch zaczal przechadzac sie po pokoju jak ktos, kto nie wie, w ktora strone ma pojsc. Wreszcie podszedl do biurka i usiadl, czekajac na pierwszego z podejrzanych, ktorego mial dzisiaj przesluchac. Zielona Wstazka. Dlaczego mial uczucie, ze w glowie krystalizuje mu sie jakas wazna mysl, niemal odkrycie, ktorego do tej pory nie byl w stanie sobie uswiadomic? Bylo to cos niepewnego, a jednoczesnie doprowadzaja- cego do prawdziwej furii. Czy chodzilo o to, ze Zielona Wstazka zawsze byla z gory poinfor- mowana o wszystkim, co mialo nastapic? Czyzby wewnatrz Wall Street 13 pracowal szpieg? Ze stenogramu sporzadzonego w pokoju 312, Wall Street 13, poniedzia- lek, 14 grudnia. Obecni: Arch Carroll, Anthony Ferrano, Michael Caruso. CARROLL: Witam, panie Ferrano. Nazywam sie Carroll, jestem z Oddzialu Antyterrorystycznego Departamentu Stanu. To moj wspolpraco- wnik, pan Caruso. Panie Ferrano, przejdzmy od razu do rzeczy, zeby nie tracic panskiego ani mojego czasu. Potrzebne mi pewne informacje... FERRANO: Zdazylem sie tego domyslic. 177 CARROLL: Co pan powie... Coz, przeczytalem stenogram z panskiejrozmowy z sierzantem Caruso. Jestem nieco zdziwiony tym, ze nie slyszal pan niczego o ataku bombowym na Wall Street. FERRANO: A dlaczego? Czemu mialbym o tym slyszec? CARROLL: Wie pan, panie Ferrano, handluje pan bronia i materialami wybuchowymi. Czy nie wydawaloby sie panu dosc dziwne, powiedzmy przynajmniej ~ szczegolne, ze ktos taki jak pan nie wie o tym niczego? Przeciez na ulicach musza krazyc jakies plotki. Przepraszam, napije sie pan ze mna whisky? FERRANO: Napije sie whisky, bo nie place. Niech pan poslucha, juz panu mowilem, to znaczy mowilem temu panu, ze nie zajmuje sie handlem bronia. Nie wiem, po co opowiada mi pan takie bzdury. Jestem wlascicielem firmy Playland Arcade Games Inc., z siedziba na rogu Dziesiatej Alei i Czterdziestej Dziewiatej Ulicy. Moja branza to gry komputerowe. Rozumie pan? CARROLL: Dobra, to jest dopiero bzdura. Jak pan mysli, z kim pan teraz rozmawia? Z jakims gowniarzem z ulicy? Uwaza mnie pan za zwyklego gowniarza, co? FERRANO: Hej, spokojnie, odpieprz sie pan! Chce sie natychmiast zobaczyc z moim prawnikiem!... Hej, chlopie, rozumiesz po angielsku? Chce prawnika! W tej chwili!... Hej; hej!... Och... cholera!... (Odglosy bijatyki. Trzask mebli; jek mezczyzny) CARROLL (ciezko dyszac): Panie Ferrano, zdaje sie... mysle, ze warto, zeby pan cos zrozumial. Niech pan slucha uwaznie tego, co teraz powiem. Prosze nie odrywac wzroku od moich ust... Ferrano, wlasnie znalazl sie pan w strefie mroku. W strefie mroku nie ma pan prawa zachowywac milczenia. Wszystkie panskie konstytucyjne prawa zostaly czasowo zawie- szone. Nie ma pan prawnika. Rozumiemy sie? A teraz: bedziemy kon- tynuowac nasza dyskusje, dupku? FERRANO: Cholera... Czlowieku, polamales mi zeby. Daj mi choc chwile spokoju, zebym... Ooch, w morde... Czlowieku... CARROLL: Probuje dac ci tyle spokoju, ile tylko mozna. Czy jeszcze niczego nie zrozumiales? Co tu sie dookola dzieje? O co chodzi?... Ktos ukradl komus pieniadze. Paru bardzo, bardzo waznych ludzi jest powaznie wkurzonych. To tak, jakbysmy byli w Wietnamie, a ty bylbys Vietcongiem. Czy to porownanie przemawia ci do wyobrazni? FERRANO: Zaraz, ja nie zrobilem niczego zlego! CAROLL: Czyzby? Sprzedajesz czternasto-, pietnastoletnim dzieciom karabiny i rewolwery. Czarnym, Portorykanczykom, Chinczykom; wszyst- kim tym mlodziezowym gangom. Tyle wystarczy... Twoj prawnik to Joseph Rao z Park Avenue 24. Jestem pewien, ze pan Rao nie chce miec nic wspolnego z takim klientem... Mysle, ze lepiej bedzie dla ciebie, jak powiesz mi wszystko, co slyszales. FERRANO: Sluchaj czlowieku. Powiem ci, powiem panu wszystko, co wiem. Ale nie moge powiedziec tego, czego nie wiem. 178 CARROLL: Dobra, mysle, ze moge to kupic.FERRANO: Okay, slyszalem, ze byla do nabycia ciezka bron. Tu, w miescie. Gdzies chyba w polowie listopada. Tak, piec tygodni temu. CARROLL: Jaka ciezka bron? FERRANO: Cekaemy M-60. Wyrzutnie rakiet M-79. Radzieckie lek- kie karabiny maszynowe RPD. Pistolety maszynowe SKS. Zastanawialem sie, na co komu potrzebne takie rzeczy? To podstawowe wyposazenie wojsk ladowych. Jak w Wietnamie. Mozna czyms takim zdobyc kraj. To wszystko, co slyszalem... Mowie prawde, panie Carroll... Hej, nikt na ulicy nie wie nic wiecej... Aaa, daj pan spokoj, nie wierzy mi pan?... Hej! Mowie powaznie! CARROLL: Niech mi pan jeszcze powie, co pan wie o Francois Monserracie. FERRANO: Nie jest zwiazany z wloska mafia. CARROLL: Panie Ferrano, dziekuje serdecznie za okazana nam pomoc. A teraz prosze wyniesc sie z mojego biura. Pan Caruso pokaze panu droge. Ze stenogramu sporzadzonego w pokoju 312, Wall Street 13. Obecni: Arch Carroll, Mukammed Saalam. CARROLL: Witam serdecznie, panie Saalam. Nie widzialem pana od czasu, kiedy zabil pan Percy'ego Ellisa na Sto Trzeciej. Bardzo fajna szata. Szklaneczke whisky? SAALAM: Moja religia nie pozwala mi pic alkoholu. CARROLL: To irlandzka whisky. Prawdziwie blogoslawiona. No coz, przejdzmy zatem do rzeczy. Prosze mi powiedziec, panie Saalam... czy jest pan mysliwym? SAALAM (ze smiechem): Nie, nie jestem. Mysliwym?... Szczerze mowiac, mozna by powiedziec, ze to na mnie sie poluje. Odkad tylko walczylem za was, bialych, w Wietnamie. A propos, nazywam sie Sah-lahm. CARROLL: Sah-lahm... Przepraszam. Rozumie pan, pomyslalem po prostu, ze musi pan byc mysliwym. Bo kiedy znalezlismy w pana mieszkaniu w Yonkers te wszystkie karabiny mysliwskie i bomby... M-23 na wiewiorki, karabiny snajperskie na oposy - mowie o tych z noktowizorami. A granaty odlamkowe to pewnie na lasice. Rakiety B-40 - na kaczki. SAALAM: Wtargneliscie do mojego mieszkania? CARROLL: Musielismy. Co pan wie o niejakim Francois Monserracie? SAALAM: Mieliscie nakaz sadowy? CARROL: No coz, jakos nie moglismy zdobyc oficjalnego. Porozma- wialismy wiec z jednym sedzia na korytarzu. Powiedzial: tylko nie dajcie sie zlapac. No to dzialalismy na tej podstawie. SAALAM: Nie mieliscie nakazu rewizji ani niczego takiego? CARROLL: Wie pan, czuje sie prawdziwie zaszokowany. Czy nikt nie czytal tego artykulu w magazynie "Time", w ktorym zostalem opisany? 179 ako male, czerwone pudeleczko? Nikt nie rozumie, kim naprawde jestem?Testem terrorysta! Tak samo jak wy... Nie dzialam na podstawie miedzy - larodowych konwencji Szwajcarskiego Czerwonego Krzyza. Panie Saalam, przedal pan pewnym ludziom pare karabinow M-23 na wiewiorki i troche ych snajperskich na przepiorki. Jakies szesc tygodni temu. Co... to... za... udzie?... (Dluga pauza) Och... panie Saalam, pozwoli pan, ze wytlumacze panu zas jeszcze. Tak jasno, jak tylko bede potrafil... Jest pan inteligentnym, ksztalconym na amerykanskich uniwersytach terrorysta. Przez rok byl pan studentem Howard Unirersity, potem studiowal pan troche w Attica. Wy- szedl pan ze szkoly Marka Rudda, Eldridge Cleaver i Kathy Boudin... Ja za to jestem terrorysta ze szkoly OWP, Czerwonych Brygad i wszystkich innych organizacji, ktore wysadzaja ludzi i rzeczy w powietrze... Dalej. Okolo pierwszego listopada sprzedal pan cala skrzynie skradzionych M-23. To fakt, o ktorym wiemy obaj. Teraz prosze powiedziec: ,,tak, sprzedalem", albo zlamie panu prawa reke. Wystarczy tylko powiedziec: "tak, sprzedalem"... SAALAM: Tak. Sprzedalem. CARROLL: Swietnie. Dziekuje za szczerosc. A komu to pan je sprze- dal? Prosze zaczekac. Zanim pan odpowie, niech pan uswiadomi sobie, ze jestem jak O WP. Prosze nie mowic niczego, co balby sie pan powiedziec przesluchujacemu pana czlonkowi OWP w Bejrucie. SAALAM: Nie wiem, kim sa ci ludzie. CARROLL: O, na Boga?! SAALAM: Zaraz, chwileczke. To oni wiedzieli, kim jestem. Wiedzieli o mnie wszystko. Przysiegam, ze nigdy nie zobaczylem nawet jednego z nich. Czulem sie, jakbym byl tylko przedmiotem w ich rekach. CARROL: Uwielbiam szczerosc bylych wiezniow... Niestety, wierze panu. Dlatego, ze pana obecny wspollokator, Mr Rashad powiedzial mi to samo. Prosze teraz opuscic ten pokoj... Och, a propos, panie Saalam. Musielismy wynajac panskie mieszkanie w Yonkers. Mieszka tam teraz bardzo mila wdowa na zasilku, z trojka malych dzieci. SAALAM: Co zrobiliscie?! CARROLL: Wynajelismy mieszkanie, w ktorym prowadzil pan handel bronia. Milej kobiecie z dzieciakami. Trzymaj sie, bracie. -To wszystko jest zbyt metodyczne. I dlatego tak tajemnicze. Udaje im sie unikac kontaktu z cala swiatowa siecia policyjna. Jakim cudem? Caitlin Dillon zapalila papierosa i powoli wciagnela w pluca miliony trujacych czastek dymu. Siedzieli z Antonem Birnbaumem na twardych skorzanych fotelach, w biurze Birnabauma na Wall Street. Caitlin przewyzszala wzrostem drobnego, watlego osiemdziesieciotrzylatka o dobre pietnascie centymet- row. Wczesniej, kiedy u niego pracowala, unikal sytuacji, w ktorych 180 musialby isc gdzies razem z nia, z tego wlasnie powodu. Proznosc jestwieczna - powiedziala, kiedy dowiedziala sie prawdy. Teraz Anton Birnbaum potarl sobie krzyz i powiedzial: -W calej Europie Zachodniej dzieje sie teraz cos tak samo metodycz- nego, sprytnie zarzadzanego. Caitlin przygladala sie pomarszczonej twarzy Birnbauma. Czekala cierpliwie na nastepne zdanie. Stary Anton myslal teraz zazwyczaj znacz- nie szybciej, niz byl w stanie wyrazac swoje mysli. -Jest taka ksiazka... "Prawdziwa wojna"; taki ma tytul. Jej glowna mysla jest teza, ze Niemcy i Japonia znalazly bardzo skuteczna droge dalszego podboju swiata. Poprzez gospodarke. Oto prawdziwa walka. Jako kraj przegrywamy ja coraz sromotniej, prawda, Caitlin? Birnbaum, byly prezes wielkiego domu inwesytycyjnego Levitt, byl zawsze troche zarozumialy. Potrafil pomiatac ludzmi, ktorych nie lubil czy nie szanowal, jednak bez watpienia byl bardzo inteligentnym czlowiekiem. Anton Birnbaum zdazyl w swoim zyciu doradzac prezydentom, krolom, poteznym, miedzynarodowym korporacjom, takim jak Fiat, Procter Gamble, Ford. W jego rekach nieraz znajdowal sie los miliardow dolarow. Byl takze jednym z najwiekszych protektorow Caitlin Dillon, odkad tylko ukonczyla Wharton School. Dopiero kiedy poznala go osobiscie, zrozumiala dlaczego. Caitlin Dillon stanowila wyzywajaca tajemnice, ktorej Birnbaum do tej pory nie zdolal do konca rozwiazac. Byla urodzona kobieta interesu; byc moze Birnbaum nigdy nie spotkal kogos bardziej w tej dziedzinie utalentowanego. Miala odpowiedni typ inteligencji, niezbedna samodys- cypline i instynkt, ktory u rzadko kogo teraz sie spotykalo. Mimo tego wszystkiego wydawalo sie, ze zarabianie pieniedzy interesuje ja niewiele. W innych dziedzinach takze stanowila nie rozwiazana zagadke. Przy- szla na swiat w malym miasteczku w Ohio, ale reprezentowala w wielu dziedzinach najwyzsza klase. Mowila plynnie po niemiecku i francusku. Kiedykolwiek tylko przebywali razem, ciagle zdumiewala Birnbauma \nowymi talentami. Rzecz jasna, jej ojciec uczyl ja zasad dzialania rynku finansowego odkad tylko okazalo sie, ze jest zainteresowana pojsciem do szkoly ogolnoksztalcacej. Ale nie chodzilo tylko o te wczesne korepetycje. Bez watpienia, Caitlin Dillon byla zdeterminowana dokonac czegos na Wall Street. Anton Birnbaum byl pewien, ze pragnela pewnego dnia sama stac sie legenda. Do tej pory udalo mu sie nie wypowiedziec tego nigdy na glos. Nawet w swoich meskich spojrzeniach na Caitlin nie zawieral milczaco mysli, ze jego protegowana jest kobieta. -Jak sadzisz, Anton, co sie teraz dzieje w Europie? Nie mozemy dac sobie rady ze zlozeniem wszystkiego do kupy. Brakuje czesci najistotniej- szych danych. Jakiegos logicznego powiazania, ktore pozwoliloby nam odkryc, czym jest Zielona Wstazka. - Mowiac, Caitlin wstala z miejsca i zaczela przechadzac sie po pokoju. 181 Zatrzymala sie plecami do okna i zaczela przygladac sie wiszacym nascianach fotografiom. Przedstawialy one Antona w towarzystwie wielkich i znanych ludzi - mezow stanu, najbardziej kontrowersyjnych przemys- lowcow, magnatow swiata rozrywki... Byli tam Konrad Adenauer, Ha- rold MacMillan, Anwar Sadat, Henry Ford, J. Paul Getty, John Ken- nedy, Richard Nixon, Ronald Reagan... Anton Birnbaum podrapal sie w perkaty, nos i zaczal dobierac nastepne slowa. Jeszcze raz zrozumial, ze Caitlin Dillon jest jedna z nie- wielu osob na Wall Street, z ktorymi mogl naprawde porozmawiac. Kiedy do niej mowil, nie musial wyjasniac szczegolowo zrodel swoich teorii czy opinii. -Europejczycy po prostu nam nie ufaja. Dlatego wlasnie nie chca juz z nami rozmawiac. Uwazaja, ze mamy inne interesy, inne priorytety niz oni w zwiazku z Bliskim Wschodem i blokiem sowieckim. Sa przekonani, ze nie zdajemy sobie do konca sprawy z ryzyka wojny nuklearnej. Sadza, ze nie rozumiemy ideologii marksistowsko-leninowskiej. Birnbaum patrzyl teraz prosto w brazowe oczy Caitlin. Jego oczy za grubymi szklami okularow lzawily poza kontrola. Przypominal Caitlin postac Kreta z "Wichrowych Wzgorz". -Kracze, prawda? Ale czuje, ze to, o czym mowie, jest nieuniknione. Jestem prawie pewien. Nastapi teraz krach. Uwazam, ze bedzie to gleboki krach, byc moze rownajacy sie Czarnemu Piatkowi. Zdarzy sie w ciagu najblizszych dni. Caitlin usiadla na twardym skorzanym fotelu. W glowie czula zamet. Drugi Czarny Piatek. Krach gieldowy! Jej wlasne obawy zostaly potwierdzone przez czlowieka, ktorego szanowala najbardziej ze wszystkich na Wall Street. Ponure przepowiednie jej ojca sprzed dwudziestu lat mialy wreszcie sie spelnic. Kompletne zalamanie sie gospodarki, calego zachodniego systemu finansowego. W jej glowie powstawaly najstraszliwsze obrazy. Spojrzala na Birnbauma i zobaczyla, ze starszy pan przyglada sie jej z wyrazem nieokreslonego smutku. Swiatlo stylowej mosieznej lampy zamienialo zmarszczki na jego twarzy w ciemne bruzdy. Calkowite zalamanie sie... Mysl ta nie dawala jej spokoju. To oznacza- lo koniec wszystkiego, czym zylo tak wielu, wielu ludzi. Kto przezyje gospodarczy krach? Kto wydobedzie sie w koncu z ruiny i stanie z powrotem na nogach? Gdyby potrafila odpowiedziec na to pytanie, byc moze znalazlaby jednoczesnie rozwiazanie zagadki Zielonej Wstazki. Anton Birnbaum odezwal sie znowu: -Tak jak powiedzialem, sadze ze moze wybuchnac wojna. Wojna finansowa. Wielki Trzeci Swiat, ktorego od tak dawna sie obawialismy, byc moze juz trzyma nas w ryzach. ; ; 182 25 Manhattan-Niech to licho! Spojrzcie! Patrzcie panowie, co sie dzieje! - mowil Walter Trentkamp; jego glos pelen byl niedowierzania. - Informacje nadchodza z calego swiata! Kiedy Caitlin i Arch weszli do pokoju, Philip Berger, Trentkamp i general Frederick House stali wokol komputerowych terminali w ^poko- ju kryzysowym". Na kilku ekranach pojawialy sie jednoczesnie rozne informacje. Berger podniosl wzrok i spojrzal pospiesznie na wchodzacych. -Raporty nadchodza od okolo pietnastu, dwudziestu minut - wyjas- nil. Od pietnastej trzydziesci naszego czasu. Cos sie dzieje, i to na calym swiecie. Paryz, Francja O trzynastej czasu paryskiego, czternastego grudnia, francuska La Compagnie des Agents zostala nagle zamknieta. Oficjalne zarzadzenie wydal sam prezydent Francji. Natychmiast wstrzymano wszelki handel na paryskiej gieldzie. Rzecznicy paryskiej gieldy przyznali niechetnie, ze miejscowy indeks CAC spadl o ponad trzy procent w ciagu jednego przedpoludnia. Wieczorne gazety Paryza przyniosly najbardziej szokujace wiadomosci od czterdziestu lat: RYNEK AKCJI BLISKI PANIKI! KRACH NA PARYSKIEJ GIELDZIE! PARYSKA GIELDA W OPALACH! FINANSOWA KATASTROFA! Przynajmniej ten jeden raz zdarzylo sie, ze prasowe tytuly nie tylko nie byly przesadzone, ale wrecz zbyt eufemistyczne. 183 \ W Palais de Elysees, na ulicy Faubourg-St-Honore zwolano natych-miast nadzwyczajne posiedzenie rzadu. Nikt jednak nie wiedzial, co dalej poczac z bezprecedensowa panika na europejskich gieldach. Frankfurt, RT^N W tym samym czasie na gieldzie frankfurckiej zapanowal kompletny chaos, jednak nie zamknieto jej w trakcie trwania sesji. Wskaznik Commerzbanku po raz pierwszy od trzech lat spadl o po- nad tysiac punktow. Najwieksze straty poniosly tego dnia miedzy in- nymi: Westdeutsche Landesbank, Bayer, Volkswagen i Philip Holz- mann. Zaden jednak z zachodnioniemieckich ekonomistow nie byl w stanie zrozumiec, dlaczego ceny spadaja, ani tez przewidziec, o ile jeszcze moga spasc w najblizszej przyszlosci. Toronto, Kanada Gielda w Toronto nalezala do tych, na ktorych nastapil najwiekszy spadek cen. Miejscowy indeks bioracy pod uwage trzysta najwiekszych przedsiebiorstw spadl o 155 punktow, schodzac ponizej poziomu 2000. Padly absolutne rekordy obrotow, az wreszcie, o 13.00 parkiet za- mknieto. Tokio, Japonia Wskaznik Nikkei-Dow Jones byl bardzo niestabilny przez caly dzien, a w godzinie zamkniecia osiagnal 9200 punktow. Oznaczalo to spadek o cale 12,5 procent w ciagu jednego dnia. Najwieksze straty poniesli wlasciciele akcji przedsiebiorstw handluja- cych z Bliskim Wschodem, miedzy innymi Mitsui Petrochemical, Surnito- mo Chemical i Oki Electric. Prawie jak na sygnal w wiekszych miastach na wszystkich wyspach japonskich wybuchly studenckie zamieszki. Johannesburg, RPA Dzieki wielkim depozytom przedsiebiorstw amerykanskich i europejs- kich zlozonych w Republice Poludniowej Afryki, gielda w Johannesburgu byla jedyna, ktora w sposob oczywisty zyskala na calej sytuacji. Cena 184 uncji zlota skoczyla nagle do tysiaca dolarow. Rand osiagnal wartoscjednego dolara i pietnastu centow. W sumie, inwestorzy w RPA zyskali setki milionow dolarow. Rosly podejrzenia co do natury zachodzacych zjawisk; nikt nie potrafil jednak satysfakcjonujaco odpowiedziec na cisnace sie wszystkim na usta py- tania. Londyn, Wielka Brytania ! Gielda w Londynie zostala posrod dramatycznej sytuacji zamknieta w poludnie; cztery i pol godziny przed terminem. Wskaznik "Financial Timesa", bioracy pod uwage akcje siedmiuset piecdziesieciu przedsiebiorstw, spadl o prawie 90 punktow. Od czasu ataku Zielonej Wstazki na Wall Street bylo to juz prawie 200 punktow w dol. Atmosfera w Threadneedle, kolo Bank of London, byla prawie tak ponura, jak na zniszczonej nowojorskiej Wall Street. Manhattan "Pokoj kryzysowy" na Wall Street 13, wypelniony komputerowymi konsolami z telefonami zaczynal coraz bardziej przypominac wnetrze statku kosmicznego Enterprise z serialu "Star Trek". Mimo tego, trzy- dziestka zgromadzonych w nim ekspertow z policji, wojska i swiata finansow nie miala bladego chocby pojecia, co zdarzy sie dalej. Wygladalo na to, ze zachodni system gospodarczy popadal na ich oczach w gwaltowny, gleboki kryzys. Nikt nie potrafil powiedziec, dlacze- go tak sie dzieje. A Zielona Wstazka niezmiennie milczala. Moskwa General major Radomir Raskow spogladal nerwowo ponad zalozony- mi na nos okularami do czytania. Obserwowal zebranych, siedzacych przy dlugim, polyskujacym mahoniowym stole w moskiewskiej centrali KGB. Przywodcy obecni na sniadaniu w Zawidawie byli teraz i tutaj. Dolaczyl do nich Michail Slepowik, szef bezpieczenstwa, a takze Popo Twardewski, jeden z sekretarzy KPZR, typowany przez niektorych na przyszlego sekretarza generalnego. Sekretarz generalny KPZR, Jurij Bielow, zamknal cienka zielona teczke, lezaca przed nim na stole. Rozejrzal sie i zmarszczyl groznie brwi. 185 -Uwazam za absolutnie niedopuszczalne, jak malo wiemy na tentemat. Podczas tak waznego kryzysu! Sytuacji o ogolnoswiatowym zasie- gu i znaczeniu! Szare oczy Bielowa plonely, nie pozwalajac nikomu spojrzec w nie dluzej niz przez moment. -Niecale piec miesiecy temu, w tej samej sali, sluchalem propozycji planu nazwanego "Czerwony Wtorek". Autorzy owego szczegolowego projektu jednoznacznie i stanowczo stwierdzili, ze dokonanie sabotazu na Wall Street lezy w najlepszym interesie Zwiazku Radzieckiego i mogloby doprowadzic do zachwiania rownowagi na amerykanskim rynku finan- sowym, a w konsekwencji, w calym zachodnim systemie gospodarczym. -Jesli towarzysze pamietaja, plan ten zostal doglebnie przeanalizowa- ny i w koncu zaaprobowany przez obecnych na tej sali. Byl to znakomicie opracowany i smialy plan; mozna sie bylo spodziewac, ze proba wprowa- dzenia go w zycie powinna zakonczyc sie sukcesem. Bielow zrobil mala pauze. Szczeka drgala mu ze zlosci. -A tymczasem, wlasnie stalo sie to, co sie stalo! I wy wszyscy, towarzysze, chcecie, zebym uwierzyl, ze nie tylko nie mamy w tym zadnego udzialu, ale nawet nie wiemy, kto i dlaczego to zrobil? - Sekretarz generalny uderzyl ciezka reka w wypolerowany stol. Nastepne slowa wymowil cichym, grobowym glosem, niemalze szeptem. Kilku z zebranych musialo nachylic sie, zeby ktoregos z nich nie uronic. -Caly swiat wpada stopniowo w chaos, moze nawet w gospodarcza katastrofe... Niech ktos powie mi teraz - co to jest Zielona Wstazka? Jaki dokladnie jest zwiazek Zielonej Wstazki z planem "Czerwony Wtorek"? Dlatego, ze jakis zwiazek byc musi... Kto kieruje ta Zielona Wstazka?... I o co mu chodzi? 26 ManhattanPiekielny rozgardiasz panujacy w mozgu Archa, musial byc odbiciem loskotu walacych sie na calym swiecie rynkow finansowych. Taka mysl przyszla Carrollowi do glowy, nie dajac mu spokoju. Siedzieli z Caitlin na starej, kwiecistej kanapie w manhattanskim mieszkaniu Archa, ktorego okna wychodzily na przystan jachtowa przy Siedemdziesiatej Dziewiatej Ulicy. Z wiezy stereo dobiegal cicho koncert Beethovena. W ciemne okna duzego pokoju uderzaly od czasu do czasu porywy wiatru znad rzeki. Jeszcze raz czekali na ruch Zielonej Wstazki. Nie mieli nic innego do roboty, jak tylko czekac, az nastanie dzien. -Chyba juz musze sie polozyc - powiedziala Caitlin, na pol spiac. Pocalowala Archa w czolo. - Przespie sie przynajmniej pare godzin. Carroll spojrzal na zegarek. Powieki ciazyly mu jak nigdy. -Co za slaba uczestniczka imprezy - powiedzial. - Zupelnie pozba- wiona checi przezycia przygody. Przeciez jest dopiero wpol do trzeciej w nocy. -W Ohio ludzie chodza spac o wpol do dziesiatej albo o dziesiatej wieczorem. Restauracja Lima Holiday Inn jest pelna klientow o wpol do szostej, o osmej juz ja zamykaja - wyjasnila Caitlin. -Tak, ale teraz jestes swiatowa kobieta z Nowego Jorku. Tutaj bawimy sie do drugiej, trzeciej w nocy w dni powszednie. Caitlin pocalowala go znowu, konczac bezsensowna pogawedke. Arch czul sie zdumiony, jak dobrze mu bylo z ta kobieta. Obecnosc przy kims, na kim czlowiekowi zalezy, a ktory omal nie stracil zycia, przyspiesza wzajemne uczucia. -Czy cos sie stalo? Wygladasz jakos tak... smutno. Powiedz mi, o co chodzi... -To pewnie moje glupie irlandzko-katolickie sumienie. Czuje sie winny, ze nie postepuje tak, jak powinienem. Jak zwykle, biore wszystko zbyt powaznie. 187 -Czy ty aby na pewno nie zmyslasz? Z tym, ze czujesz sie niew porzadku? Czasami nie potrafie cie przejrzec. - Caitlin przytulila sie delikatnie do ramienia Carrolla. Nie byla juz nieosiagalna. -Zdaje sie, ze teraz nie dam jeszcze rady zasnac. Chyba jestem przemeczony. Zaraz dolacze. Kladz sie pierwsza. Caitlin nachylila sie i pocalowala go delikatnie po raz kolejny. Zawsze tak przyjemnie pach- nie - pomyslal Arch. Miala najbardziej miekkie usta, jakie byl w stanie sobie wyobrazic. -Czy chcesz, zebym tu z toba zostala? - szepnela. Potrzasnal przeczaco glowa. Caitlin wyszla po chwili z pokoju, owinie- ta w cieply koc. Carroll natychmiast podniosl sie z kanapy. Zaczal chodzic w te i z powrotem, mijajac okno odbijajace slabo wnetrze pokoju. Czul sie okropnie - napiety, zdenerwowany. Podszedl do biurka i zaczal przeszukiwac zakurzone, pelne najrozniej- szych szpargalow szuflady. Zajrzal takze do zabytkowej skrzyni na posciel, ktora kupil wiele lat temu w srodkowej Pensylwanii. Jego mysl wedrowala przez najdziwniejsze miejsca, polozone w roznych strefach czasowych... Zastanawial sie, czy Caitlin lubi dzieci... Rozmyslal przez pare minut, czy ona go nie skrzywdzi. Czy po prostu nie zostawi go, kiedy sprawa Zielonej Wstazki sie zakonczy? Bedzie miala zaliczony romans z prawdziwym policjantem. Potem zaczal rozwazac inna mozliwosc, jak sie wydawalo, mniej prawdopodobna - ze to on wyrzadzi jej w jakis sposob krzywde. Juz zdazyla mu opowiedziec o swoich dwoch poprzednich mezczyznach. Jeden byl prawnikiem inwestycyjnym, zajetym zarabianiem drugiego czy trzeciego miliona dolarow. Nie zwrocil nigdy uwagi, ze Caitlin to nie tylko bardzo piekna buzia, przedmiot, ktory warto posiadac w pewnych sytuac- jach towarzysko-biznesowych... Drugim mezczyzna Caitlin byl zawodowy tenisista. "Mial tak wielkie ego jak stadion Forest Hill" - wyjasnila obrazowo. Oczekiwal od niej, ze bedzie pomagala mu w domu, zostanie jego seksownym kroliczkiem oraz jego matka. W koncu odpowiedziala "nie" na wszystkie propozycje. Arch czul sie dzisiaj wyjatkowo rozdrazniony. Byl niespokojny jak rzadko. W koncu to zrobil. Najgorsza rzecz, jaka mogla przyjsc mu do glowy, biorac pod uwage okolicznosci. Dzisiaj byla rocznica. Nora umarla dokladnie trzy lata temu. Czternasty grudnia. Najpierw wzial w reke plik fotografii. Wiekszosc z nich znalazl na dnie zamykanej szklanymi drzwiczkami szafki, wmontowanej w regal na ksia- zki. Przysunal zniszczone wiklinowe krzeslo do okna, wychodzacego na oswietlona Riverside Drive i na rzeke. 188 hi.'Usiadl i zaczal przygladac sie West Side Highway, potem spokojnej przystani jachtowej. Poczucie rzeczywistosci zdawalo sie opuszczac jego umysl. W koncu wstal znowu. Wyciagnal trzy szczegolne dla siebie plyty z muzyka. "52nd Street" Billiego Joela. Country w wykonaniu niejakiego Dona Williamsa, pod tytulem "I Believe in You". I "Guilty" - album Barbry Streisand i Bar- ry'ego Gibba. Wlaczyl stereo; zaszumialy duze, stojace na podlodze kolumny. Poczul bosymi stopami drgania od ich glosnikow. Sciszyl wiec zdecydowanie. Nigdy nie byl specjalnym fanem Barbry Streisand, ale na tej plycie znajdowaly sie dwie piosenki, ktore bardzo chcial teraz uslyszec: "Woman in Love" i "Promises". Z zewnatrz dolecial go odglos malej ciezarowki, jadacej po Riverside Drive. Ciagle przechowywal stare, ladnie oprawione zdjecie Nory. Lezalo do gory nogami na samym dnie najnizszej polki regalu z ksiazkami. Wyjal je i ostroznie oparl o porecz kanapy. Przez dluga chwile patrzyl w zamysleniu na zone, siedzaca w szpital- nym wozku inwalidzkim. Dzis rocznica jej smierci. Bol pozostal wciaz tak silny i wyrazny, jak gdyby to stalo sie wczoraj. Pamietal dokladnie, w jakich okolicznosciach zostalo wykonane zdjecie. Po operacji. Kiedy chirurgom nie udalo sie usunac jej zlosliwego nowotworu. Na fotografii Nora miala na sobie prosta, letnia sukienke w zolte kwiaty i smieszne trampki, ktore nosila, odkad znalazla sie w szpitalu. Usmiechala sie szeroko. Podczas choroby nigdy sie nie zalamala, a przynajmniej nie dala o tym znac Archowi. Ani razu nie uzalala sie nad soba. Kiedy okazalo sie, ze ma raka, miala trzydziesci jeden lat. Patrzyla, jak jej jasne wlosy wypadaja od chemioterapii. Potem musiala przy- stosowac sie do zycia w metalowym wozku inwalidzkim. W jakis sposob zdolala pogodzic sie z tym, ze nigdy nie zobaczy, jak jej dzieci beda dorastaly, nie doswiadczy niczego, o czym oboje ze smiechem marzyli, uznajac to zawsze za cos oczywistego. Dlaczego dotad nie pogodzil sie z jej smiercia? Czemu nie mogl zaakceptowac faktu, ze tak wlasnie mialo potoczyc sie jego zycie? Przestal myslec i wsluchal sie w muzyke Barbry Streisand. Piosenka "Promises" przypominala mu okres, kiedy odwiedzal Nore co wieczor w szpitalu. Po wyjsciu stamtad jadal kolacje w barze Galahan- ty'ego na Pierwszej Alei. Wymeczonego hamburgera, przesiakniete tlusz- czem frytki, cienkie piwo o zapachu bagiennej trawy. Pewnie od tego zaczely sie jego problemy z alkoholem. Te dwie piosenki Barbry Streisand byly ulubionymi numerami klien- tow Galahanty'ego, puszczanymi ciagle z jego szafy grajacej. Od tej pory, kiedy Arch je slyszal, zawsze myslal o Norze, lezacej samotnie w tym przerazajacym szpitalu w drapaczu chmur. 189 Siedzac w barze, zawsze chcial wrocic do niej i porozmawiac jeszczechoc troche dluzej, mimo ze byla juz dziesiata czy jedenasta wieczorem. Chcial polozyc sie przy niej, pokochac sie z nia albo mocno przytulic i byc z nia posrod nieprzyjaznej nocy na szpitalnej sali. Wykorzystac do konca kazda chwile z czasu, ktory im jeszcze pozostal. Wreszcie nadszedl najsmutniejszy, najprawdziwszy dla Carrolla wers "Promises". Po jego policzkach powoli potoczyly sie lzy. Odczuwal niesamowity bol, od piersi az do czola. Czul nieutulony smutek z powodu Nory - nie, nie zalowal siebie; wydawalo mu sie niesprawiedliwe to, co jej sie przytrafilo, Zlozyl rece i scisnal jej mocno. Pamietal w zwiazku ze smiercia Nory wiecej, niz chcialby teraz pamietac. Ktoregos razu chyba nie wytrzyma i cos mu sie stanie. Prawdziwy twardy glina, co? Kiedy przestanie doswiadczac tego chlodnego, nie dajacego mu spokoju uczucia? Kiedy wreszcie to sie skonczy? W takich chwilach zawsze mial niewytlumaczalna ochote robic to samo: rozbijac szklo. Walic piesciami w szyby. Bez opamietania i bez sensu, po prostu tluc. W tym czasie Caitlin stanela w ciszy w pograzonym w ciemnosci korytarzu. Trudno jej bylo normalnie oddychac, a nawet przelknac. Wrocila z sypialni, slyszac stlumiony odglos muzyki. ) Bylo jej przykro widziec Archa w takim stanie, siedzacego wsrod starych fotografii. W koncu wrocila do pokoju i zakopala sie w ciepla posciel. Lezac samotnie, niespokojnie zagryzala wargi. Teraz znala i rozumiala Carrolla o wiele lepiej. Moze nawet dowiedziala sie wiecej, niz tego pragnela. Popatrzyla na przesuwajace sie po suficie cienie. Zaczela zastanawiac sie nad wlasnym zyciem, nad wszystkim, co zaszlo, odkad przyjechala do Nowego Jorku. Jakos zawsze wiedziala, ze nie bedzie mogla do konca swoich dni mieszkac w miasteczku Lima w Ohio. Na swiecie bylo tyle innych, wspanialych rzeczy, ktorych chciala doswiadczyc. Od tak dawna czula potrzebe zajecia sie czyms zwiazanym z finansami. Moze po to, zeby pomscic w jakis sposob ojca, a moze tylko dlatego, zeby znowu mogl sie czuc dumny. Osiagnela niewatpliwy sukces, kazdy to przyznawal. Tylko ze ostatnio, po raz pierwszy od wielu lat, przestala byc pewna, czy wlasnie sukces byl tym, czego potrzebowala najbardziej; nawet jesli porzucenie Si odkowego Zachodu bylo slusznym krokiem. W tej chwili nie byla do konca pewna niczego. Moze z wyjatkiem jednego - wiedziala, ze zakochala sie w Carrollu. Kochala go coraz mocniej. Chciala go zaraz objac i przytulic, bala sie jednak to zrobic. Zamknela oczy i odczula okropna samotnosc. Czy w zyciu Archa Carrolla pozo- stanie na zawsze tylko przechodniem? 190 Nie potrafila dokladnie powiedziec, jak dlugo byla sama. Lozkowydawalo sie takie puste bez Archa. Stojacy na nocnym stoliku telefon rozdzwonil sie nagle. Bylo wpol do czwartej w nocy. CarroU nie podnosil sluchawki aparatu w duzym pokoju. Gdzie zatem byl? Odczekala cztery, piec sygnalow, wreszcie odebrala. W sluchawce odezwal sie glosno, bardzo podniecony meski glos. Zaczal mowic, zanim Caitlin zdazyla sie odezwac. -Arcli, przepraszam, ze cie budze, mowi Walter Trentkamp. Dzwonie z Numeru 13. Otwarto wlasnie gielde w Sydney. Od razu wybuchla kompletna panika! Przyjedz tu lepiej zaraz! Swiat zaczyna sie walic! 27 ManhattanO czwartej trzydziesci nad ranem, podczas gdy Caitlin i Arch gnali samochodem do centrum, David Hudson nie mogac zasnac jechal dziwnie o tej porze zatloczonym metrem do Osmej Alei. Grzechoczace, szare, metalowe wagony pelne byly zataczajacych sie, spogladajacych blednym wzrokiem pijakow. Tu i owdzie staly grupki prostytutek z Czterdziestej Drugiej. Na pojedynczych siedzeniach podrozo- wali samotnie irlandzcy barmani czy tez dojezdzajacy z daleka pracownicy. Hudson stanal w przejsciu pomiedzy podskakujacymi wagonami, zeby uniknac odoru alkoholu. Czasami, kiedy nie mogl zasnac, godzinami jezdzil metrem, nie myslac o niczym, postrzegajac tylko mijane stacje i szybkosc jazdy. Czul sie troche jak na ktoryms z nocnych patroli w Wietnamie. Pracowal tego dnia do pozna w garazu Vetsow. Trzeba bylo do- prowadzic do konca ostatnie szczegoly wazne dla powodzenia calego przedsiewziecia. Wszystko, co zaszlo w pociagu, zdarzylo sie tak szybko i niespodzie- wanie... Podczas gdy metro zmierzalo spokojnie na polnoc, ciezkie, metalowe drzwi pomiedzy wagonami otwarly sie nagle. W przejscie wcisnelo sie dwoch czarnych dwudziestopieciolatkow. -Moze by sie pan ruszyl! - burknal jeden, ukazujac rzad zlotych zebow. Hudson nie odpowiedzial. Pociag zaczal wlasnie hamowac, za oknem mignely niebieskie perony stacji przy Piecdziesiatej Dziewiatej. -Powiedzialem: rusz sie czlowieku! - zdenerwowal sie Murzyn. Stopy pulkownika zmienily nieco swoje polozenie. Automatycznie przyjal postawe obronna. Pociag, szarpiac i zgrzytajac zatrzymal sie, a wtedy ten ze zlotymi zebami wykonal pierwszy ruch. Reszta przypominala Hudsonowi dobrze znane wspomnienia. Wystrzelil blyskawicznie piescia, poprawiajac kopnieciem karate. 192 Ciosy byly zabojcze. Pierwszy z nich trafil dokladnie w skron mlodegomezczyzny; drugi zlamal mu szczeke. Ofiara Hudsona przewrocila sie z impetem w tyl, wypadajac przez otwarte drzwi z pociagu. Drugi z Murzynow wyciagnal noz. Pulkownik uderzyl, zanim tamten byl w stanie uzyc swojej broni. Znad jego prawej brwi poplynela krew. -Hej! Ty! Nie ruszaj sie! Hudson uslyszal krzyki dobiegajace z peronu. Zobaczyl dwoje polic- jantow w czarnych skorzanych kurtkach. Mezczyzna i kobieta biegli w jego strone, zblizajac sie szybko po zatloczonym peronie. Wyjeli dlugie, noszone w nocy palki. Drewniane palki poruszaly sie w powietrzu w rytm ich krokow. Pulkownik wyskoczy! z pociagu, zanim mogli go dopasc. -Hej! Stoj! Mowie: stoj! - krzyczeli za nim ostro. Hudsona ogarnelo nagle niezrozumiale uczucie strachu. Przypominal mu sie Jaszczurka i jego lekcje. Byloby absurdem, gdyby cale przedsiewziecie zakonczylo sie w tak nieprzewidziany sposob. Mial przy sobie troche skradzionych akcji, a przeciez na pewno go obszukaja. Jak Zielona Wstazka moglaby skonczyc sie w takim miejscu? Na jakiejs przypadkowej stacji nowojorskiego metra? Przed oczami Davida Hudsona pojawil sie juz obraz niepowodzenia starannie zaplanowanej w kazdym szczegole misji. Zwykly brak szczescia i... Pulkownik biegl wzdluz rzedu wielkich, kolorowych plakatow re- klamowych. Grane na Broadwayu sztuki, kurczaki z firmy Perdue, najnowsze filmy wszystko to mijalo go, zmieniajac sie jak w kalejdo- skopie. Kamienny peron byl sliski od deszczu, ktory splynal z ulicy. W nieskonczenie dlugim tunelu panowal odor moczu. Nigdy nie pomyslalby, ze skonczy sie to w taki sposob. -Stoj! No stoj! Nikt nie odwazyl sie pomoc goniacym Hudsona policjantom. Wy- gladal na zbyt zdeterminowanego, zbyt niebezpiecznego, zeby probowac sie z nim szarpac. Byl uciekajacym, jednorekim szalencem. Przebieral z wysilkiem nogami, jego twarz napiela sie. Odepchnal zataczajacego sie pijaka i nawet nie poczul przewracajacego sie na bok ciala. Takie zakonczenie misji wydawalo sie czyms zbyt absurdalnym. Czy nie byl to prawdziwy absurd? Nagle w dlugim, kamiennym tunelu rozlegla sie eksplozja. Ludzie zgromadzeni na stacji zaczeli krzyczec. Jakas kilkunastoletnia Portory- kanka przykucnela gwaltownie, opierajac sie dlonmi o mokry beton. Starszy mezczyzna pochylil glowe, lapiac sie dwoma rekami za kapelusz. Policjanci oddali strzaly ostrzegawcze. Odwazyli sie strzelac na pelnej ludzi stacji metra. Po prawej stronie Hudsona pojawily sie ciemne kamienne schody. Dokad prowadzily? Zobaczyl w gorze fragment purpurowoszarego nieba. Na ulice! Ruszyl zatem w gore, przeskakujac po trzy stopnie naraz. 193 -Nareszcie! - wykrzyknal. - Wydostalem sie! - Uwolnil sie z tejglupiej pulapki, w ktora sie wpakowal. Pobiegl na oslep Zachodnia Szescdziesiata. Przebiegl na czerwonym swietle przez pusta przecznice, zaczynajac juz nierowno oddychac. Nie przerywal jednak biegu; dotarl do Columbus, znajdujac sie po chwili w otoczeniu bezowych i szarych blokow mieszkalnych. Zatrzymal sie w koncu w jakiejs ciemnej klatce schodowej. Serce walilo mu w piersi. Pare sekund pozniej dwojka policjantow wylonila sie zza rogu. Wcale ich nie zgubil. Wyciagnal z kieszeni plaszcza bron i wycelowal w mezczyzne. Palec pulkownika przylgnal do spustu. Bedzie musial strzelac prosto w serce. Patrzyl, jak policjanci rozgladaja sie po zalomach budynku. -Gdzie on sie podzial? - odezwal sie mezczyzna, dyszac ciezko i charczac, jak gdyby byl znacznie starszy. Hudson stal nieruchomo i przygladal sie. Jesli tylko zaczna isc w jego kierunku, zabije ich. Oboje. -Chcesz przerwac poscig? - zapytal policjant. - Nie widze go. Kobieta wzruszyla ramionami i zdjela czapke ze spoconej glowy. Pulkownik wstrzymal oddech. Nie podchodzcie ani kroku blizej - pomyslal. Zostancie tam, gdzie jestescie. Prosze was. -Dobra. Pewnie jest juz cale kilometry stad. Ten met umie biegac - powiedziala schrypnietym glosem policjantka. Hudson nasluchiwal ich cichnacych krokow. W jego piersi odezwal sie nagly bol. W koncu pulkownik usiadl na krawezniku. Gdyby musial zastrzelic tych dwoje... Schowal bron do kieszeni. Nie potrzebowal jej teraz. Niepotrzebne mu bylo w tej chwili zadne nieszczescie. Wszystko, co zaplanowal, mialo wkrotce dojsc do skutku. Wspaniale i wielkie Stany Zjednoczone zderza sie z hukiem z twarda rzeczywistoscia. Pulkownik David Hudson uwazal, ze bedzie to w pelni zasluzony los. 28 -Wedlug mnie, to co sie w tej chwili dzieje na rynku, to kompletnapanika. Wszyscy desperacko probuja sprzedawac. Tylko ze nikt nie ma zamiaru kupowac - powiedziala Caitlin. -Co to konkretnie oznacza? - spytal Aren. - To znaczy, co sie teraz stanie? -Ceny akcji i obligacji automatycznie spadna, i to dramatycznie. Najwyrazniej mamy do czynienia z krachem, ktory moze potrwac pare godzin, dni albo rownie dobrze wiele lat. -Lat? W 1963, w dniu kiedy zastrzelono Kennedy'ego, nastapil krach i gielde zamknieto wczesniej. A juz nastepnego dnia ceny wzrosly z powrotem. Natomiast po kryzysie z roku 1929 korzystna zmiana nastapila naprawde dopiero po drugiej wojnie swiatowej. Jednak takiej sytuacji jak teraz, nie bylo jeszcze nigdy, tym razem panika ogarnia caly swiat. W tym samym czasie. Arch i Caitlin gnali przez olbrzymi hol Swiatowego Centrum Handlu. To tutaj, na parterze i polpietrze zorganizowano po ataku na Wall Street tymczasowe centrum bankowo-finansowe. Ruchome schody na pietro byly nieczynne. Wisiala nad nimi tablica z napisem CENTRUM FINANSOWE i czerwona strzalka, wskazujaca prosto w gore. Caitlin i Arch zaczeli wspinac sie po nieruchomych, metalowych schodkach. Wlasnie minela czwarta rano. -Wyglada to troche lepiej niz "numer 13", chociaz w sumie niewie- le - stwierdzil Carroll. Wszedzie zwieszaly sie czerwone i niebieskie kable wewnetrznej sieci telefonicznej, ktora napredce zainstalowano. Wygladaly jak swiateczne dekoracje. Bez przerwy rozlegaly sie trzaski i rozmowy w glosnikach radiotelefonow, za pomoca ktorych porozumiewano sie z biurami w in- nych czesciach miasta. Nawet o tej godzinie trwal nieustanny halas. 195 Przez ogromne okna widac bylo ladujacy czarny wojskowy helikopter.Z limuzyn i samochodow sluzbowych wysiadali ponurzy mezczyzni z wali- zeczkami. -Dlaczego wybuchla ogolnoswiatowa panika? - spytal Arch, wcho- dzac z Caitlin do ogromnego holu. Caitlin objela swe ramiona. Szklane drzwi wejsciowe do budynku stale sie otwieraly i wewnatrz bylo zimno jak w lodowce. -Nie dziala w tej chwili zadne z zabezpieczen calego systemu. Nie zorganizowano nigdy tego wszystkiego w ten sposob, zeby w razie podobnej sytuacji nie powstaly nieobliczalne szkody. Teoretycy ekonomii z uniwersy- tetow od lat ostrzegali zarzad nowojorskiej gieldy. Kazdy magistrant biznesu w tym kraju wiedzial od zawsze, ze moze zdarzyc sie cos takiego. Carroll otworzyl ciezkie drzwi do wielkiej, pelnej niespokojnych ludzi sali konferencyjnej. Przypominala prawie miniaturowa gielde. Przy kon- solach telefonicznych systemu NYNEX siedzieli maklerzy, przy kompute- rach analitycy; wszyscy mowili jednoczesnie. Dziesiatki nerwowych mezczyzn krzyczalo do sluchawek trzymanych pomiedzy broda a ramieniem. Istny dom wariatow. Scena przywodzila Arcliowi na mysl ogladana kiedys rycine, przedstawiajaca szpital psychia- tryczny w Massachusetts pod koniec XIX wieku; wystarczyloby tylko zlikwidowac elektronike. Nieustannie wydawano bezwarunkowe zlecenia sprzedazy, po najlep- szej cenie, jaka da sie uzyskac. Co chwila grozono komus z daleka utrata pracy lub zerwaniem wspolpracy. Sposrod poruszajacych sie postaci w szarych garniturach wylonil sie Jay Fairchild - wysoki, otyly, lysy jak kolano jegomosc. Podszedl do Caitlin i Archa i przywital sie z nimi. Fairchild byl podsekretarzem skarbu. Nieraz polegal na osadach Caitlin, na jej znakomitym, niemal niezwyklym wyczuciu rynku. -Jay, co sie u licha dzieje? Fairchild przygladal sie oczkami przypominajacymi szklane koraliki. Od niepamietnych czasow kursowala zartobliwa opinia, ze wszyscy pod- sekretarze departamentow sa nieslubnymi dziecmi bylych kongresmanow, a nawet prezydentow. Z pewnoscia bowiem niemal kazdy z nich juz na pierwszy rzut oka wygladal na osobe absolutnie niekompetentna. -Wlasnie spelnily sie wszystkie koszmary, jakie moglismy sobie wyobrazic - wyjasnil Fairchild odrobine swiszczacym glosem. - Wczoraj, pod koniec dnia, skoczyly gwaltownie ceny metali na gieldzie w Chicago. Spadla natomiast mocno wartosc tony kawy i cukru, a takze transakcji terminowych. Bank of America i First National siegnely do swoich pozyczek. Caitlin wybuchnela zloscia slyszac te wiadomosci. -Co za idioci! Kretyni! Ludzie z gieldy towarowej w Chicago nigdy nikogo nie sluchaja - wyjasnila Archowi. - Na rynku opcji od dawna 196 zdarzaly sie rozne spekulacje. Od wielu lat. To jeszcze jedna przyczyna, Idlaczego nastapila panika. -Jednak nie to stanowi w tej chwili istote problemu - kontynuowal Fairchild. - Krach jest jeszcze niepotrzebnie napedzany przez te cholerne banki! Wlasciwie to banki sa prawie calkowicie za niego odpowiedzialne. Chodzmy z powrotem na parter, zobaczycie panstwo, o czym mowie. Jest gorzej, niz sie stad wydaje. Agenci FBI i zwykli policjanci sprawdzali sumiennie dokumenty kazdego, kto wchodzil do sali konferencyjnej na parterze. Carroll znal tych z FBI osobiscie. Nie mial zatem problemow z wejsciem. Kiedy znalazl sie w srodku, okazalo sie, ze panuje tam mniej wiecej dwukrotnie wieksze zamieszanie niz na polpietrze. Byla dopiero czwarta trzydziesci nad ranem, ale na na twarzach uwijajacych sie ludzi widac juz bylo panike. Wsrod obecnych na sali biznesmenow bylo sporo bankierow z mlod- szego, bardziej elastycznego pokolenia. W nieodleglej jeszcze przeszlosci wiekszosc bankow pragnela uchodzic w oczach depozytariuszy za nie- wzruszone fortece, w ktorych ich pieniadzom nie grozi chocby najmniejsze niebezpieczenstwo. Bankierzy zachowywali sie zatem powsciagliwie, za- wsze byli nienagannie ubrani, ich sposob myslenia i dzialania charak- teryzowal konserwatyzm. Mezczyzni i kobiety zgromadzeni na tej sali byli inni. Blyskotliwi w sposobie bycia, modnie ubrani, obywatele swiata. W Genewie, Paryzu czy Bejrucie czuli sie rownie dobrze jak w Nowym Jorku. Swego rodzaju przywodca duchowym tej grupy byl Walter Wriston, niedawno emerytowa- ny prezes Citicorp. W opinii Caitlin, Wriston niewiele roznil sie od bogatego, wedrownego handlarza, niektorzy jednak uznawali go za geniusza. -Ta katastrofa jest wskaznikiem jeszcze jednego niebezpieczenstwa - odezwal sie Jay Fairchild. - Mamy do czynienia z realna grozba krachu ogolnoswiatowego, nie ograniczajacego sie tylko do Stanow Zjednoczo- nych. Tym razem caly ten przeklety swiat moze sie zawalic. Potencjalnie, cos takiego grozilo nam juz od przynajmniej czterech lat. Kazdy, kogo mijali, sprawial wrazenie przygnebionego i zmeczonego. Scena przypominala tym razem Carollowi obraz pokladu okretu wojen- nego podczas naglego alarmu. -Banki zaczely sobie teraz odbijac siedem ostatnich dni rynkowych - powiedziala ze zloscia Caitlin. - Niemoralni bankierzy przescigaja sie obecnie w osiaganiu jak najwiekszych korzysci z tego chaosu! - Zaczer- wienila sie na twarzy, w jej glosie brzmial gniew, ktorego Arch dotad u niej nie slyszal. Carroll nie znal niektorych technicznych okreslen, jakimi poslugiwano sie w rozmowie, ale rozumial wystarczajaco wiele. Uwazal, ze jesli ryzykuje sie nie swoje pieniadze, ale powierzone z ufnoscia oszczednosci setek tysiecy drobnych ciulaczy, jest sie po prostu zwyklym przestepca. 197 Moze ktos powiedzialby, ze to naiwne albo staromodne, ale w tenwlasnie sposob Arch to czul. -Brzmi to dla mnie tak, jakby juz nikt nie chronil w tej chwili zwyklych, szarych ciulaczy. Fairchild skinal glowa. -Bo nikt ich nie chroni. Teraz wszystkie najwieksze banki sa zajete miliardami nalezacymi do magnatow naftowych. Nic ich nie obchodza zwykli wlasciciele, dajmy na to, stu akcji Polaroida czy ATT. -Arch, pieniadze Arabow sa tu najwazniejsze. Prawie zawsze inwes- tuje sie je bardzo ostroznie. Od ostatniego piatku bankierzy probuja wyprzedac sie z obligacji skarbu panstwa i przejsc na zloto czy na inne metale szlachetne. Bezwstydnie walcza o procenty od olbrzymich arabs- kich depozytow. Zachowuja sie jak szczury na tonacym statku - po- rzucaja dolara na korzysc funta, jena, franka szwajcarskiego, wszystkich stabilniejszych walut... Chase Manhattan, Manufacturers Hanover, Bank of America - wszyscy zbijaja teraz dla siebie fortuny. - Caitlin mowila przez zacisniete usta. -Czy panstwo sa aby rzeczywiscie pewni tego, co mowia? - zapytal w koncu zdesperowany Carroll. Caitlin i Jay Fairchild spojrzeli po sobie. Odpowiedzieli niemal rowno- czesnie: -Wlasciwie to nie. -Nikt nie wie, co sie dokladnie dzieje. Ale to, co ci przed chwila powiedzielismy, jest w ogolnych zarysach prawdziwe. Stali tak we trojke, przygladajac sie bezradnie, jak swiatowe rynki same pograzaja sie w poglebiajacym sie kryzysie. Nadchodzily pilne raporty z Londynu, Paryza, Bonn, Genewy. Ich tresc przywodzila na mysl kleske zywiolowa. Mezczyzni w bialych koszu- lach i rozluznionych muszkach kolejno wykrzykiwali na glos najwazniej- sze informacje nadchodzace teleksami. Zapracowani po uszy urzednicy wpisywali je do centralnej sieci komputerowej. Phibro-Salomon cena 121/2 spadek 22 General Electric cena 35 spadek 31 IBM cena 801/2 spadek 40 Do jedenastej trzydziesci rano pietnastego grudnia wiekszosc amery- kanskich bankow, lacznie z bankami oszczednosciowymi i kredytowymi, zostala zamknieta. Zamknieto takze oficjalnie gieldy w Chicago, Filadelfii, Bostonie i na wybrzezu Pacyfiku. Inwestorzy popadli w prawdziwa panike, widac ja bylo w kazdym miescie i miasteczku Stanow Zjednoczonych. W poludnie do "pokoju kryzysowego" Swiatowego Centrum Handlu wkroczyl starszy, niepozorny mezczyzna. Wielu mlodych maklerow i ban- kierow nie rozpoznalo Antona Birnbauma. Ci, ktorzy go poznali, rzucali w jego kierunku szybkie, wstydliwe spojrzenia. Niecodziennie zdarzalo sie widziec te zywa legende Wall Street. 198 Birnbaum sprawial raczej wrazenie jakiegos sedziwego wlascicielaktoregos ze starych nowojorskich lombardow, niz jednego z najbardziej uznanych finansowych geniuszy na swiecie, a zarazem czlowieka o nie- skalanej przez wszystkie swoje lata reputacji. Niecale pol godziny wczesniej przylecial helikopterem z Waszyngtonu prezydent Kearney. Rozmawial teraz z Philem Bergerem z CIA. Zauwazy- li nadchodzacego Birnbauma. Justin Kearney powital finansiste serdecz- nie, z wyczuwalnym szacunkiem: -Tak sie ciesze, ze znowu pana widze, Anton. Zwlaszcza w tych trudnych okolicznosciach. - Slowa prezydenta byly oficjalne, tak jakby rozmawial z jakims zagranicznym dygnitarzem. Ostatnio Justin Kearney zachowywal sie raczej niepewnie. Od ponad tygodnia prasa, zarowno ? amerykanska, jak i obca, odsadzala jego administracje od czci i wiary za nieudolne radzenie sobie z zaistnialym kryzysem ekonomicznym. Na Kearneyu wywieralo to mniej wiecej taki efekt jak publiczna chlosta. Prezydent i Anton Birnbaum znikneli po chwili w malym pokoju, przed drzwiami ktorego staneli poteznie zbudowani agenci ochrony. -To mile, kiedy czlowiek zostaje zauwazony, panie prezydencie. Ostatnio nie podrozuje juz po swiecie tyle co dawniej. Panie prezydencie, jesli wolno, chcialbym przedstawic panu pewien plan. Mam pomysl, ktory byc moze zechcialby pan rozwazyc. -Wlasnie rozmawialem przez telefon z dwoma dzentelmenami, o kto- rych byc moze pan nie slyszal. Mysle, ze tresci obydwu rozmow warte sa powtorzenia. Jeden z tych ludzi to niejaki Clyde Miller z Milwaukee. Drugi nazywa sie Louis Lavine i mieszka w Tennessee. Anton Birnbaum mowil charakterystycznym dla siebie, powolnym glosem, starannie dobierajac slowa, tak by kazde wydawalo sie szczegol- nie wazkie. -Pan Miller jest prezesem duzego browaru z Milwaukee. A pan Lavine pelni obecnie funkcje sekretarza skarbu stanu Tennessee. Wlasnie zdolalem przekonac pana Millera, zeby kupil piecset tysiecy akcji General Motors, ktore w tej chwili kosztuja czterdziesci siedem dolarow. Bedzie je kupowal, dopoki cena nie osiagnie z powrotem szescdziesieciu siedmiu dolarow. Jest gotow zainwestowac w razie potrzeby nawet do dwustu milionow. -Pana Lavine'a poprosilem o kupienie akcji firmy NCR, ktore kosztuja teraz dziewietnascie dolarow i o dalszy ich zakup, az nie powroca do poziomu trzydziestu. Pan Lavine jest w stanie poswiecic na to do siedemdziesieciu pieciu milionow. - Nastepnie, Anton Birnbaum przeszedl do wyjasniania prezydentowi, dlaczego plan moze okazac sie skuteczny. -Mam tylko nadzieje, ze odwaga tych dwoch dzentelmenow odwroci nieszczesliwy bieg wypadkow. Modle sie, zeby wywolala choc troche niezbednego optymizmu. Panie prezydencie, uwazam, ze to mozliwe... 199 Kiedy tylko maklerzy wyczuja, ze jest popyt na akcje dwoch wielkichkorporacji, z pewnoscia zaczna naplywac pieniadze innych odwaznych inwestorow. Ryzykanci, zdolni uczepic sie malego pradu wznoszacego w lecacej w dol lawinie, dysponujacy miliardami dolarow gotowki, zaczna wkrotce probowac. -Pouczylem kilku moich bliskich wspolpracownikow, ktorzy sa od- powiedzialni za rozne fundusze powiernicze i emerytalne, ze nieuniknione jest teraz dramatyczne odwrocenie sie sytuacji. Zasugerowalem im z nacis- kiem, zeby szukali okazji do taniego kupowania, zanim straca mase pieniedzy podczas szybkiego wzrostu cen. Wzrostu, ktory moze spowodo- wac powrot do pulapu cenowego bliskiego temu, od ktorego dzisiaj sie zaczelo. Wiesci, ktore przyniosl ze soba Birnbaum szybko rozeszly sie po glownej sali. Natychmiast rozgorzaly dyskusje, czy jego smialy plan okaze sie skuteczny, czy tez poglebi jeszcze tylko nieszczescie. -Clyde Miller wlasnie zbankrutowal - ogloszono. Jeden ze scepty- kow wybuchnal na te wiadomosc drwiacym smiechem. Dwoch innych bankierow w srednim wieku sprzeczalo sie tak zajadle, ze az doszlo miedzy nimi do walki na piesci. Obrzucili sie wzajemnie obelgami; po chwili wokol zdyszanych bokserow amatorow zebrala sie grupa bankierow i analitykow gieldowych, z ktorych czesc zaczela nawet robic zaklady. Walka skonczyla sie gniewnym usciskiem. Symbolizowalo to dosc obrazowo upadek wielkiego mechanizmu, ktory wbrew wszelkiej logice pracowal jeszcze az do tej pory. Kiedy zimowy poranek zamienil sie w szare popoludnie, stalo sie juz jasne, ze smialy plan Birnbauma nadszedl zbyt pozno czy tez po prostu okazal sie niewystarczajacy. Nie nastapila zadna znaczaca zmiana trendu; ceny spadaly nadal. Na swiatowych gieldach zanotowano absolutne rekordy jednodniowe- go spadku cen akcji. 29 grudnia 1929 roku stracono w sumie czternascie miliardow do- larow. 15 grudnia tego 1985 zanotowane na calym swiecie straty przekroczyly dwiescie miliardow dolarow. 29 O dziewietnastej, tego samego dnia, Arch i Caitlin obejrzeli w SwiatowymCentrum Handlu przyprawiajace o dreszcze telewizyjne wiadomosci. Obserwo- wali ekrany wraz z setka innych waznych osob, ktore same byly uczestnikami pokazywanych wydarzen. Kamerzysci, fotografowie prasowi i reporterzy radiowi wylegli masowo na nowojorskie ulice i zaczepiali przechodniow. Dziennikarz z telewizji zapytal sie mezczyzny wchodzacego do katedry swietego Patryka na Piatej Alei: -Jak pan zareagowal na informacje o dzisiejszym krachu na rynku finansowym? Na to, co nazywaja juz Czarna Gielda? -Jestem bardzo zaniepokojony - odpowiedzial tamten. - I smutny. Juz nic w naszym spoleczenstwie nie wydaje sie stabilne. Mialem pare dolarow. Bezpiecznie ulokowanych. Akcje IBM, ATT, samych najwiek- szych przedsiebiorstw. Teraz praktycznie nic mi nie zostalo. Mam siedem- dziesiat trzy lata. No i co ja teraz moge zrobic? Inni reporterzy zaczepiali przechodniow kolo Centrum Lincolna na alei Kolumba. -Przepraszam bardzo - zwrocono sie do jednego z nich. - Jaka jest panska odpowiedz na najnowsze wiadomosci o krytycznej sytuacji na Wall Street? -Moja odpowiedz! Cos panu powiem: nie ma juz nic, w co mozna by wierzyc. Po aferze Watergate nie wolno ufac prezydentowi Stanow Zjed- noczonych. Po Wietnamie trudno polegac na morale naszego wojska. Nie mozna dawac wiary dzisiejszym przywodcom koscielnym. A teraz? Nie mozna nawet wierzyc we wszechmocnego dolara... Dziennikarze przechadzali sie tez po Czterdziestej Drugiej Ulicy, kolo dworca kolejowego Grand Central. Jeden z nich odwazyl sie nawet podsunac mikrofon policjantowi. -Jest pan funkcjonariuszem policji. Bez watpienia widzial pan to miasto w innych niespokojnych momentach: podczas awarii elektrowni, czy zamieszek rasowych... Jak ocenia pan na tym tle dzisiejsza sytuacje? 201 -Takiego napiecia w Nowym Jorku jeszcze chyba nie widzialem. Niechodzi tu o przemoc, nie ma jej, przynajmniej na razie. Mam tylko na mysli, jak zachowuja sie ludzie; wygladaja jak zywe trupy. Kazdy, z kim rozmawiam, wydaje sie oszolomiony. Zupelnie jakby ktos odwrocil nagle porzadek swiata. Wokol Swiatowego Centrum Handlu i na Wall Street az roilo sie od kamer. Telewizyjny redaktor Curt Jackson mieszkal tu od czasu zamachu bombowego w barakowozie. Obiecal widzom, ze nie opusci tego miejsca, dopoki tajemnica Zielonej Wstazki nie zostanie rozwiklana. -Przepraszam, czy jest pan urodzonym nowojorczykiem? - zapytal jednego z przechodniow. -Tak jest. Mieszkam tu od trzydziestu osmiu lat. -Jak zechcialby pan skomentowac te tragedie, straszliwa panike, jaka wybuchla dzisiaj na gieldzie? -Komentarz dla panstwa... No coz, widzi pan ten zloty lancuch, ktory mam na sobie? I ten piekny, zloty zegarek? W ten wlasnie sposob przechowuje pieniadze na czarna godzine... mam je zawsze przy sobie. Gdziekolwiek sie znajde. Niech no potrwa to tylko jeszcze troche dluzej i adios, Nowy Jork. Kazdy powinien sobie kupic zloty zegarek. Na wypadek, gdyby jutro okazalo sie gorsze niz dzisiaj. Okolo wpol do jedenastej wieczorem Arch i Caitlin wpadli na Waltera Trentkampa. Przechadzali sie po dlugich i szerokich korytarzach Swiatowego Centrum Handlu, ciagle czekajac na nowe wiadomosci ze swiata. Trzymajac sie za rece, staneli nagle oko w oko z dobrotliwym szefem FBI. Walter nic nie powiedzial, ale jego szarozielone oczy rozblysly szcze- rym zachwytem. -Widzicie - odezwal sie wreszcie - wszystko ma swoje dobre strony. Do licha, to pierwsza pozytywna rzecz, jaka widze od tygodnia. - To powiedziawszy, mrugnal do Caitlin porozumiewawczo i ruszyl dalej. Nagle odwrocil sie i zawolal do Archa: -Hej, przeciez miales informowac mnie o tym, co sie dzieje! I znikl za rogiem. Bardzo poznym wieczorem Caitlin siedziala jak skamieniala przed czterdziestocalowym ekranem telewizyjnym w "pokoju kryzysowym", popijajac cieplawy napoj gazowany. Obraz byl tak ostry, jak tylko mozna bylo sobie wyobrazic. Na dachu znajdowaly sie anteny odbierajace wszystkie wazniejsze ogolnoamerykanskie kanaly telewizyjne. -To wszystko wyjasni - szepnela do Carrolla. - Gielda w Hongkon- gu bedzie pierwszym z duzych rynkow, jaki zostanie teraz otwarty. 202 Sydney i Tokio beda uruchomione dopiero w poludnie, jak powiedzieli.Wczoraj indeks Hang Seng spadl o osiemdziesiat punktow. Caitlin i Arch siedzieli wsrod zmeczonych przerazajacym dla nich widowiskiem bankierow z Wall Street. Nadawano wlasnie przez satelite specjalny przekaz telewizyjny z Azji. Na sali panowala atmosfera czar- nego humoru, jaki czesto zdarza sie podczas najwiekszych zbiorowych nieszczesc. Na ekranie wielkiego telewizora widac bylo reporterow pokazuja- cych na zywo obrazy z Hongkongu. Za policyjnymi barykadami znaj- dowaly sie dziesiatki tysiecy ludzi, spiewajacych glosno, machajacych politycznymi haslami i rysunkami. Tymczasem do budynku miejscowej gieldy wchodzily milczace zastepy odzianych w czarne garnitury mak- lerow. -Ci maklerzy wygladaja jak karawaniarze - szepnal Arch, stukajac ja lekko w ramie. -Faktycznie, nie robia zbyt wesolego wrazenia - zgodzila sie Cait- lin. - Moze to pogrzeb jakiejs waznej osobistosci? -Moze. Ciekawe jakiej? - zastanowil sie Carroll. Do kamery podszedl teraz zagraniczny korespondent amerykanskiej sieci telewizyjnej w nieciekawym, wymietym garniturze i przemowil egzal- towanym brytyjskim akcentem: -Jeszcze nigdy nie doswiadczylismy w sposob tak obrazowy istnienia przepasci pomiedzy Trzecim Swiatem a marzeniami Zachodu. Mysle, ze wlasnie tu, w Hongkongu, przezywamy teraz dramat, ktory wkrotce moze ogarnac caly swiat. Wczoraj, praktycznie wszedzie, ceny akcji gwaltownie spadly. Rynek finansowy znajduje sie w powaznych opalach; Francuzi i Arabowie rezygnuja z uczestnictwa, wycofujac miliardy dolarow dzien- nie. A w Hongkongu widzimy na twarzach wielu ludzi gleboka troske, a nawet przygnebienie. Jednak nieoczekiwanie wiekszosc z nich, zwlaszcza mlodziez z uniwersytetow i zwykli, uliczni rozrabiacy, wykrzykuje anty- amerykanskie slogany, oczekuje z prawdziwa radoscia najglebszego, jaki tylko jest mozliwy, krachu na gieldzie. Tym ludziom po prostu zalezy na ogolnoswiatowym kryzysie ekonomicznym. Spodziewaja sie najgorszego i uciesza sie, jesli sie tego doczekaja. Maja nadzieje, ze nastapi dlugo przez nich oczekiwany upadek Zachodu. Nagle wszystko sie odmienilo. Wprost nie do wiary. Znowu na calym swiecie. Zupelnie jakby takze i to zostalo z gory zaaranzowane. W niecale czterdziesci minut po otwarciu gieldy w Hongkongu, ceny zaczely sie stabilizowac, a potem rosnac, nie ustajac w zdecydowanym ruchu w gore. 203 Ku glebokiemu rozczarowaniu protestujacych studentow i robotnikoww ciagu nastepnej jednej godziny indeks Hang Seng wzrosl o prawie 75 punktow. Wydarzenia w Sydney potoczyly sie w podobny sposob. Maklerzy byli z poczatku przygnebieni; na ulicach utworzyly sie antykapitalistyczne, a w szczegolnosci antyamerykanskie demonstracje pracownikow i studen- tow. Potem zas na gieldzie nastapil szal kupowania i ceny zaczely gwaltownie rosnac. Ten sam scenariusz powtorzyl sie, kiedy otwierano z opoznieniem gielde w Tokio. I, w godzine pozniej, w Malezji. Wszedzie. Zaplanowany przez kogos koniec kryzysowej sytuacji. Jeszcze jedna manipulacja, jakie beda nastepne? O wpol do dziewiatej rano, czasu nowojorskiego, do wielkiej sali w Swiatowym Centrum Handlu wszedl Anton Birnbaum. Wygladal, jakby wlasnie wydostal sie spomiedzy najbardziej zakurzonych ksiazek dostepnych w miejskiej bibliotece publicznej. Tym razem na powitanie szacownego finansisty zerwal sie prawdziwy tlum bankierow, odprowa- dzajac go do konca sali. Prezydent Justin Kearney powital Birnbauma ze spokojna, niemal wesola mina. Za nim stal wiceprezydent Thomas Elliot, chlodny i pelen rezerwy jak zwykle. Elliot byl od zawsze uwazany za naj- powsciagliwszego czlowieka w Waszyngtonie. Birnbaum zdziwil sie radosna atmosfera, jaka zapanowala na sali o tak wczesnej porze, Rownie mocno zdumial go obraz rynku: ceny papierow wartosciowych wzrosly i to tak silnie, jakby zalezaly od przypadkowego kierunku wiatru. -Dzien dobry, panie Birnbaum - odezwal sie Kearney. -Dzien dobry, panie prezydencie i panie wiceprezydencie. Widze, ze to rzeczywiscie dobry dzien. Dzieki Bogu, udalo sie panu. -Dzieki Bogu. Albo wbrew Niemu, panie prezydencie. -To po prostu niezwykle. Niech pan popatrzy na ludzi. Widzi pan? Placza z radosci. - Caitlin opierala sie lekko na ramieniu Archa. Ocierala m lzy i nie byla jedyna osoba na sali, ktora to robila. m Carroll i Caitlin znajdowali sie w samym centrum wydarzen. Niedale- ko nich prezydent Kearney sciskal wlasnie swojego szefa gabinetu. Sek- retarze Departamentow Stanu, Skarbu i Obrony zachowywali sie jak chlopcy na meczu, klaszczac w dlonie i wydajac okrzyki zadowolenia, a Prezes Banku Rezerw Federalnych zatanczyl przez chwile w wesolym plasie z klotliwym przewodniczacym Polaczonych Szefow Sztabow. 204 1 -Chyba jeszcze nigdy nie widzialam tak radosnych bankierow -powiedziala Caitlin. -I tak tancza jak bankierzy- podsumowal Carroll. - Michaelowi Jacksonowi nie zagroza. Nie mogl oprzec sie wszechobecnemu uczuciu podniecenia. Nie czul sie wprawdzie tak, jakby rozwiazano nagle tajemnice Zielonej Wstazki, jednak po dlugim okresie frustracji pojawila sie wreszcie chwila wesolosci. Caitlin przesunela ustami po jego twarzy. -Juz sie zaczynam od nowa denerwowac. Mam nadzieje... -Jaka masz nadzieje? - spytal Arch, glaszczac ja po ramieniu. Czul sie teraz tak nieslychanie jej bliski. Przezyli juz ze soba wiecej chwil pelnych napiecia, niz niektorym ludziom zdarza sie to w ciagu zycia. -Mam nadzieje, ze trend bedzie sie utrzymywal i ze ceny nie poleca znowu w dol. Arch umilkl, przygladajac sie dziwnej scenie. Jakis czlowiek znalazl gramofon i po chwili rozlegly sie dzwieki muzyki szkockich kobziarzy. Ktos pomyslowy zaciagal wlasnie na sale kilka skrzynek szampana. W tym malym swiecie bylo jednak cos troche wymuszonego, sztucznego, tylko co? Ci ludzie stali przed chwila na krawedzi, grozila im calkowita zyciowa kleska. Mimo ze sytuacja byla nadal niepewna, znalezli choc na chwile jakis punkt oparcia. Jednak... Jednak... Nawet pijac szampana, Arch nie poczul zbyt duzego optymizmu. Cala ta radosc wydawala sie przedwczesna, a zatem niebezpieczna. Wewnatrz Carrolla czuwal nieustannie policjant, rozwazajacy sprawe ze wszystkich mozliwych stron. Cholera, mial takie podejscie we krwi. Gdzie jest teraz Zielona Wstazka i co robi? Czy obserwuje sytuacje? I co o niej mysli? Jakie przyjecie urzadza z tej okazji? Kto mowi im wszystko z gory, zanim jeszcze zaczniemy dzialac?! 30 Nie bylo juz czasu do stracenia. Wlasciwie, w ogole nie bylo czasu.Kazda mijajaca godzina miala decydujaca wage. Nadzwyczaj aktywny umysl Birnbauma pracowal teraz w tempie komputera. Stary finansista zaczal przeprowadzac pilne rozmowy telefoniczne. Znajdowal sie w swoim jedenastopokojowym apartamencie na Riverside Drive, kolo uniwersytetu Columbia. Po rozmowie z Caitlin Dillon i jej przyjacielem z policji, Carrollem, nabral okreslonych podejrzen - mial silne przeczucia w sprawie zagadki Zielonej Wstazki. W krytycznych chwilach zycia Birnbaum byl oceniany jako biznesmen doskonaly lub tez najinteligentniejszy ekonomista na swiecie. Z pewnoscia uczyl sie z zapalem zycia, wiecznie zdumiewajac sie rozmaitoscia ludzkich postaw i reakcji. Zawsze byl nieslychanie ciekawy swiata i taki pozostal nadal. Nie bylo ani jednego dnia, podczas ktorego Birnbaum nie czytalby przez co najmniej szesc czy siedem godzin. Dzieki temu zwyczajowi, kultywowanemu od wczesnej mlodosci, Anton wiedzial, ze caly czas jest w stanie dzialac o kilka ruchow szybciej niz inni, a zwlaszcza niz leniwi chlopcy z Wall Street. Jaki byl zwiazek Zielonej Wstazki i ataku przeprowadzonego czwar- tego grudnia z glebokim zachwianiem sie rynku w ciagu ostatnich dwoch dni? Dlaczego nie wykryto jeszcze niczego, co mogloby naprowadzic na slad Zielonej Wstazki? Jakim cudem ludzie Zielonej Wstazki zawsze bez klopotu wyprzedzali prowadzacych sledztwo? Sytuacja ta powtarzala sie nieustannie. Tak samo jak natura Anton Birnbaum nie znosil prozni; a Zielona Wstazka swoim przemyslnym dzialaniem taka wlasnie proznie wytworzy- la: wielka, pusta przestrzen, pelna pozostajacych bez odpowiedzi pytan. Pare miesiecy temu slyszal o radzieckim planie wywolania paniki na zachodnich rynkach finansowych. Najblizsi i najbardziej zaufani znajomi 206 Birnbauma z CIA niepokoili sie ewentualnymi dzialaniami zlowrogiegoFrancois Monserrata. Czy Monserrat byl w jakis sposob powiazany z akcja Zielonej Wstazki? A moze niektorzy czlonkowie amerykanskiego rzadu? Na przyklad Philip Berger z CIA? Anton Birnbaum nigdy nie ufal temu typkowi. Albo wiceprezydent Thomas Elliot? Byl bardzo chlodnym czlowiekiem i zawsze rozgrywal swoje sprawy po cichu. To zbyt wiele mozliwosci. Prawie jakby i to bylo z gory zaplanowane. Niepozorny, staroswiecki czlowieczek dzwonil tego ranka do Szwaj- carii, Anglii, Francji, Afryki Poludniowej, Niemiec Zachodnich, a nawet Wschodnich. Prowadzil swoje prywatne sledztwo; przez caly czas czul sie, jak gdyby mial na koncu jezyka jakies wazne nazwisko, ktorego nie moze sobie przypomniec. Wypisal wiec na kartce nazwiska, ktore wydawaly mu sie najbardziej podejrzane. Philip Berger. Thomas More Elliot. Francois Monserrat. I, byc moze, organizacja terrorystyczna Czerwony Wtorek. Tutaj lezal wlasciwy trop; slad, ktory zaprowadzi ich az do uprag- nionego rozwiazania zagadki. Anton Birnbaum byl tego pewien. Gdyby tylko zdolal wykryc, ktory to trop. Gdyby chociaz udalo mu sie zrozumiec motyw dotychczasowych wydarzen. Musial byc niedaleko, gdzies tu, w poblizu. Anton pracowal przy biurku, robiac od czasu do czasu notatki, przeprowadzajac rozmowy telefoniczne z zaufanymi ludzmi. Dzialal jak w goraczce, niczym czlowiek, ktory czuje, ze pozostalo mu juz malo czasu. Carroll postanowil zaczac jeszcze raz od poczatku - przestudiowac dokladnie kazdy slad, wszystko, co tylko kiedykolwiek uslyszal na temat Zielonej Wstazki. Wiedzial, ze to zadanie na wiele, wiele godzin i dni. Bedzie musial przekopywac sie przez stosy komputerowych danych. Ech, praca detektywa... Poprosil CIA i FBI o zezwolenie na przeszukanie ich kartotek. Nie sprzeciwiano sie temu specjalnie, chociaz Phil Berger narzucil mu pewne ograniczenia, tlumaczac sie jak zwykle wzgledami bezpieczenstwa narodowego. Arch spedzil juz prawie jedenascie godzin stojac przed ekranami chyba dwunastu komputerow umieszczonych w "pokoju kryzysowym" Wall Street 13. Sledzil coraz to nowe dane; oczy bolaly go juz od mrowia zielonych literek. Spojrzal na Caitlin, ktora podnosila smukle palce nad klawiatura, zeby wpisac haslo, dajace dalszy dostep do danych FBI. Zdawalo sie, ze nie ma umiejetnosci, ktorej ta kobieta nie posiada. 207 Kiedy na ekranie ukazaly sie stosowne informacje, szybko postukalaponownie w klawisze. Tym razem zazadala listy weteranow Wietnamu, ktorzy z jakiegokolwiek powodu znajdowali sie w ciagu ostatnich dwoch lat - zgodzili sie z Archem na przyjecie takiego okresu - pod obserwacja -policji. Dodala teraz podkategorie ograniczajace liste: eksperci od mate- rialow wybuchowych, Nowy Jork i okolice, mozliwe kontakty z organiza- cjami wywrotowymi. Nastapila chwila przerwy, po czym na ekranie zaczely pojawiac sie nazwiska. Carroll zastanawial sie juz kiedys nad ta mozliwoscia; nie mial wtedy jednak takiego sprzetu ani Caitlin do pomocy. Istnialy amerykanskie organizacje podejrzewane o terroryzm, jednak zadnej z nich nie uwazano za dostatecznie silna ani dobrze zorganizowana. Phil Berger osobiscie zajal sie wtedy organizacjami paramilitarnymi na terenie Stanow Zjed- noczonych. I sam zniechecil Archa do pojscia tym tropem. -Czy mozesz wydrukowac liste najbardziej podejrzanych? - zapytal Caitlin. -To jest komputer. Moze zrobic, co tylko chcesz, pod warunkiem, ze go grzecznie poprosisz - odpowiedziala. Po chwili zabzyczala drukarka. Igielki przesuwaly sie w zawrotnym tempie po papierze, wypisujac w sumie okolo dziewiecdziesieciu nazwisk czynnych zolnierzy i weteranow, ktorzy w Wietnamie nabrali doswiadcze- ,' ni a przy poslugiwaniu sie materialami wybuchowymi i ktorych FBI uwazala za wartych sledzenia, Arch zerwal wstege papieru i zaniosl ja na biurko. Adamski Stanley. Kapral. Trzy lata w szpitalu weteranow w Prescott, Arizona. Czlonek lewicujacej organizacji weteranow zwanej Barany, kry- jacej sie pod szyldem klubu motocyklowego. Arch zastanowil sie, ile z tych danych bylo wytworem paranoicznych mozgow pracownikow FBI. Wkrotce odkryl, ze ludzie z listy byli ze soba roznymi sposobami powiazani. Nazwiska laczyly sie ze soba, tworzac cos w rodzaju pajeczy- ny. Mogl spedzic kilka miesiecy, rozwazajac wszystkie mozliwe warianty. Keresty John. Sierzant. Ekspert od amunicji. Zwolniony ze szpitala weteranow w Scranton, Pensylwania 1974. Zawod: dozorca w zakladach chemicznych. Czlonek Amerykanskiej Partii Socjalistycznej. Zamieszkaly w Ridgewood, New Jersey. Zobacz: Rhinehart Jay T., Jones James; Winston. 208 W ten sposob, mozna bylo "zobaczyc" az zbyt wiele, przenoszacw nieskonczonosc wzrok z nazwiska na nazwisko. Carroll przetarl zmeczone oczy i wyszedl, zeby napic sie podwojnej kawy. W koncu wrocil do biurka, na ktorym lezal juz niejeden kom- puterowy wydruk. -Kazdy z tych ludzi, a moze dwoch lub trzech moglo pomoc wysadzic w powietrze dzielnice finansowa - odezwal sie Arch. Caitlin popatrzyla mu przez ramie na liste. -To od ktorego zaczniemy? - zapytala. Carroll potrzasnal glowa. Znowu mial watpliwosci. Musieliby zajac sie, moze nawet przesluchac kazdego z wymienionych ludzi. Nie bylo na to czasu. Scully Richard P. Sierzant. Specjalista od plastiku. Hospitalizowany na Manhattanie w 1974 w zwiazku z choroba alkoholowa. Sympatyk skrajnej prawicy. Zawod: taksowkarz, New York City. Downey Marc. Zabojca wojskowy. Hospitalizowany 1971-1973. Za- wod: barman. Worcester, Massachusetts. Arch spojrzal jeszcze raz na liste. A moze oficer? Rozczarowany oficer, pelen zalu albo checi zemsty? Ktos wyjatkowo inteligentny, kultywujacy w sobie calymi latami smutek. Carroll oparl dlonie na monitorze. Chcialby wydobyc z tego kom- putera wszystkie informacje, wykorzystac wszelkie wewnetrzne elektro- niczne polaczenia. Znowu popatrzyl na wydruk. -To moze byc oficer - powiedzial. - Sprobuj pojsc tym tropem. Caitlin usiadla i zastukala szybko w klawisze. Zazadala listy wszyst- kich oficerow z Wietnamu, podejrzanych o dzialalnosc wywrotowa. Pod okresleniem "wywrotowy" kryly sie najprzerozniejsze mozliwosci. Na ekranie pojawily sie nazwiska. Kapitanowie, pulkownicy, majorzy. Niektorzy zostali okresleni w danych FBI jako schizofrenicy. Inni jako osoby uzaleznione od narkotykow. Jeszcze inni zmienili wyznanie, zostali zebrakami, okazjonalnymi rabusiami bankow albo sklepow z alkoholem. Po chwili Arch dostal wydruk takze i tych nazwisk. Sposrod najbardziej podejrzanych, w Nowym Jorku i okolicy mieszkalo dwadziescia dziewiec osob. Przebiegl wzrokiem liste. Bradshaw Michael. Kapitan. Wypisany ze szpitala weteranow w Dal- las, Teksas w 1971. Zawod: handlarz nieruchomosciami, Hempstead, Long Island. Cierpi na posttraumatyczny zespol stresowy. 209 Babbershill Terrance. Major. Zwolniony dyscyplinarnie z armiiw 1969. Znany jako zwolennik Vietcongu. Zawod: prywatny nauczyciel angielskiego w rodzinach wietnamskich. Brooklyn, Nowy Jork. Carroll sprobowal sie skupic. Oczy zaczynaly mu lzawic. Pomyslal, ze powinien wyjsc na dwor i przewietrzyc sie. Patrzyl jednak zawziecie w ekran. Rydeholm Ralph. Pulkownik. 0'Donnel Joseph. Pulkownik. Schweitzer Peter. Podpulkownik. Shaw Robert. Kapitan. Craig Kyle. Pulkownik. Boudreau Dan. Kapitan. Kaplan Lin. Kapitan. Weinshanker Greg. Kapitan. Dwyer James. Pulkownik. Beauregard Bo. Kapitan. Arnold Tim. Kapitan. Morrissey Jack. Pulkownik. Zbyt wiele tych nazwisk - pomyslal. Za duzo ofiar przegranej wojny. -Czy mozesz odnalezc powiazania pomiedzy nimi, Caitlin? Oficera- mi? Prawdziwymi twardzielami z Wietnamu? -Zobacze. Zastukala w klawisze. Tym razem jednak nic nowego sie nie pojawilo. Popatrzyla w zamysleniu na ekran, po czym sprobowala czegos innego. Znowu nic. Wpisala jeszcze inne polecenie. I nic. -Czy cos nie dziala? - spytal Carroll. -Robie co moge, Arch, do licha. Na ekranie widnial denerwujacy napis: "Bardziej szczegolowe dane - zobacz w kartotekach". -"W kartotekach"? - zdziwil sie Carroll. - Przeciez to sa kartoteki. -Widocznie FBI ma w Waszyngtonie jakies inne kartoteki, ktorych nie wpisali do sieci komputerowej, Arch. Ale dlaczego? Byla dziesiata wieczorem, szesnastego grudnia. Sierzant Harry Stem- kowsky pomyslal, ze czuje sie wreszcie finansowo bezpieczny, chyba po raz pierwszy w calym swoim doroslym zyciu. 210 Kupil wlasnie nowego forda bronco i kosztowne futro z bobrow dlaMary w sklepie Alexander's. Nagle zycie okazalo sie dla nich laskawe, calkiem przyzwoite, jak nigdy dotad. Ale Harry Stemkowsky nie potrafil jednak myslec o tym wszystkim ze spokojem. Czul sie troche jak podczas wizyty swietego Mikolaja albo podrozy do Disneylandu; mial wrazenie, ze cale to bogactwo okaze sie tylko przemijajaca zluda. A zreszta, kto zdolalby tak latwo przyzwyczaic sie nagle do miliona stu piecdziesieciu dwoch tysiecy dolarow? Stemkowsky czul sie jak jeden z tych, ktorzy wygrywaja wielka sume na stanowej loterii, a potem w dalszym ciagu pracuja na stanowisku dozorcy albo urzednika pocztowego. Chodzilo o to, ze dostal zbyt duzo w zbyt krotkim czasie. Nie mogl pozbyc sie niepokojacego uczucia, ze ktos mu to wszystko odbierze. Dwadziescia po dziesiatej wieczorem Stemkowsky skierowal taksowke na Piecdziesiata Siodma Ulice, jadac w kierunku mostu. Zakonczyl wlasnie swoja dziesieciogodzinna zmiane, ciagle postepujac zgodnie z pla- nem pulkownika Hudsona, majacym zapewnic im niewatpliwy sukces. Pare minut pozniej skrecil w jedna z ruchliwych alej na Jackson Heights, a potem w Osiemdziesiata Piata, przy ktorej mieszkali razem z Mary. Bezwiednie oblizal wargi. Czul juz niemalze smak i zapach duszonego miesa, ktore obiecala przygotowac, kiedy wyjezdzal rano do pracy. Slinka mu ciekla na mysl o pysznej wolowinie, salatce i tych malych, smacznych kartofelkach, jakie zawsze gotowala. Pomyslal sobie, ze moze po tym wszystkim powinni pojechac z Mary na zasluzona emeryture gdzies na poludnie Francji. Z pewnoscia starczy im na to pieniedzy. Mogli stolowac sie na okraglo w czterogwiazdkowych francuskich restauracjach, az im sie znudzi. Potem moze przeniesliby sie do Wloch. A jeszcze pozniej do Grecji. Podobno w Grecji jest tanio. Hej, zaraz - co za roznica, czy tam jest tanio czy nie? Harry przyspieszyl na ostatniej prostej, wiodacej do domu. -Hej, czlowieku! - zawolal nagle, wciskajac hamulec do samego konca Spod maski odskoczyl w ostatniej chwili wysoki lysy mezczyzna o zbolalym wygladzie. Machal w przerazeniu rekami nad glowa i wy- krzykiwal cos. Tak wygladali ludzie w Wietnamie, kiedy zolnierze zapuszczali sie patrolami, zeby oczyscic wioski z nieprzyjaciela, po straszliwych uderze- niach z powietrza. Serce stanelo Stemkowsky'emu w gardle. Kolo jego domu stalo sie cos okropnego; musial zdarzyc sie jakis straszny wypadek. Przerazony czlowiek znalazl sie teraz tuz przy drzwiczkach, krzyczac na caly glos: -Pomocy! Ratunku, pomocy! W koncu, Stemkowsky opuscil szybe. Zlapal mikrofon nadajnika, gotow wezwac potrzebna pomoc. 211 -Co sie, u licha dzieje? Co sie stalo, prosze pana?Nagle w jego skron uderzyla twarda lufa malej, czarnej beretty. -To sie stalo! Nie ruszaj sie. Odloz mikrofon. Z bocznej uliczki wychynal teraz drugi mezczyzna. Otworzyl skrzypia- ce drzwi pasazera. -Prosze zawrocic, sierzancie Stemkowsky. Nie dojechalismy jeszcze do domu. W jakis czas pozniej - pare godzin, a moze pare dni - nie dalo sie tego okreslic, Harry Stemkowsky poczul pod pachami podnoszace go brutalnie w gore rece. Rece postawily go znowu twardo na skrzypiacym, drewnianym krzesle. Dwa razy wstrzykiwali mu jakis narkotyk. Pojawila sie twarz jakiegos mezczyzny. Niewyrazna, rozowawa plama zdawala sie splynac az niemal do twarzy Stemkowsky'ego. Sierzant poczul czyjs oddech i zapach ostrej wody kolonskiej. Wtedy doznal naglego szoku. Nie mogl uwierzyc, kogo przed soba zobaczyl. Ta twarz - widzial ja juz nieraz; ostatnio niemal bez przerwy pokazy- wano ja w telewizji, byla tez w gazetach... Nie, cos mu sie poplatalo. To ten pieprzony narkotyk uszkodzil mu cos w mozgu... Co tu sie dzialo? Przeciez ten czlowiek nie mogl byc... Twarz usmiechnela sie okrutnym grymasem i powiedziala: -Tak. To ja jestem Francois Monserratem. Zna mnie pan pod innym nazwiskiem. Wiem, ze to dla pana szok. Harry Stemkowsky zamknal oczy. To musial byc zly sen. Koszmar, ktory minie. Otworzyl je znowu i potrzasnal glowa. Zabolala go strasznie. Galki oczne wydawaly sie mu ciazyc. Wprost nie mogl uwierzyc. Tak blisko szczytu wladzy. Najwiekszy zdrajca. Kiedy Stemkowsky wreszcie sie odezwal, ledwie wiedzial, co mowi; a przez jego nabrzmiale usta przeciskaly sie trudno zrozumiale slowa. Czul sie, jak gdyby jezyk stanal mu kolkiem. -Odpie-pie-pierdol sie pan. Odpie-pier sie. -Och, niech pan da spokoj. Juz dawno minal czas na panskie oburzenie... No dobrze, prosze zobaczyc: co my tu mamy...? Rece Monserrata trzymaly teraz torbe na zakupy. Wyjal z niej dobrze znany Harry'emu niebieski garnek. Stemkowsky krzyknal. Zaczal szarpac sie w krepujacych go wiezach, wbijajac je sobie niemilosiernie w cialo. Przed jego oczami znajdowal sie widelec, znikajacy w czelusciach garnka. Widelec siegal az do wspanialego kawalka wolowiny bourguignonne, ociekajacego smakowitym, brazowym sosem. Harry wrzasnal znowu. I jeszcze raz, i jeszcze. ( 212 -Zdaje sie, ze odkryl pan moj maly sekret. Powinien pan tez zorien-towac sie do tej pory, jak smiertelnie powazne jest to przesluchanie. - Monserrat zwrocil sie do swoich pomocnikow: -Wprowadzcie nieszczesna kucharke. Harry rozpoznal swoja zone, chociaz z wielkim trudem. Wygladala jak zalosna karykatura samej siebie. Jej twarz byla cala posiniaczona, pur- purowa, spuchnieta. Brakowalo jej kilku przednich zebow; nabrzmiale wargi wygladaly prawie jak krwawa miazga. -Bla-bla-blagam! - zawyl Stemkowsky, szaipiac sie na krzesle. - Ona nic nie wie! -Wiem. Mary nie ma pojecia, w jaki sposob wszedl pan w posiadanie skradzionych papierow wartosciowych w Bejrucie, a potem w Tel Awi- wie... Ale pan wie. -Blagaam. Nie-nie-nie robcie jej krzy-krzywdy... -Nie chce robic jej krzywdy. Niech wiec powie mi pan, co pan wie, sierzancie. Wszystko, co pan wie. Teraz. Skad pan wzial skradzione akcje? Monserrat znowu usmiechnal sie zlowrogo. Po nastepnych pietnastu okrutnych, makabrycznych minutach, udalo mu sie dowiedziec czesci tego, co wiedzial Harry Stemkowsky... O kradziezy akcji i innych papierow wartosciowych, o ataku na Wall Street czwartego grudnia. Nie o tym, gdzie obecnie przebywal pulkownik Hudson ani kim dokladnie byl. Ale zawsze byl to jakis poczatek; znacznie wiecej, niz wiedzial ostatnio Monserrat. Krol terrorystow patrzyl z gory na pozbawionego nog Stemkows- ky'ego i jego zone. Sierzantowi wydawalo sie, ze Monserrat przebija ich wzrokiem na wylot. Wyraz jego twarzy byl przerazajacy, ohydny, niemal nieludzki. -No i widzi pan? Niepotrzebnie cierpial i pan, i niewinna niczemu Mary. Moglismy po prostu porozmawiac spokojnie przez piec minut. A teraz, czy nie czas na nagrode? Z tymi slowami terrorysta wyjal zza poly marynarki czarna berette, odczekal chwile, zeby oboje zobaczyli dobrze, co sie swieci, po czym dwukrotnie wystrzelil. Ostatnim uczuciem w zyciu sierzanta US Anny Harry'ego Stemkows- ky'ego byl zal, ze nigdy nie bylo im dane nacieszyc sie z Mary uzyskanymi pieniedzmi. Wiecej niz milionem dolarow. To bylo niesprawiedliwe. Zycie nie zawsze bywa sprawiedliwe... Na te noc Aren Carroll pojechal do domu w Riverside. Podczas gdy szedl od garazu, ziemia zdawala krecic mu sie pod stopami. Wspial sie na skrzypiace schodki werandy. Ogarnelo go poczucie winy. Tym razem zbyt dlugo zaniedbywal swoje dzieci. 213 Na dole swiatla byly pogaszone. Slychac bylo ciche buczenie lodowki.Arch zdjal buty i na palcach wszedl na gore. Zatrzymal sie i zajrzal do pierwszej sypialni, w ktorej spali Elizabeth, czyli Lizzie, oraz Mickey Kevin. Ich male, dzieciece cialka spoczywaly spokojnie w lozkach. Pamietal, jak kupowal pare lat temu te jednakowe lozka w sklepie Kleina na Czternastej Ulicy. Wystarczy spojrzec na te dwa bachorki. Spia sobie spokojnie, jakby nigdzie nie istnialy zadne problemy. Takie wlasnie powinno byc zycie. Na jednej ze scian tykal cichutko stary dziecinny zegar, kupiony jeszcze malemu Archowi. Obok wisialy plakaty Def Leppard i The Police. Wlasciwie dziecko rosnie w dziwnym swiecie. I duze dzieci tez zyja w dziwnym swiecie. -Czesc, maluchy - szepnal cichutko, zeby ich nie obudzic. - Znalazl sie wasz stary tatus. -Wszystko w najlepszym porzadku, Archer - odezwala sie Mary K. -Ale mnie przestraszylas, Mary! Nie uslyszalem, jak weszlas. -Dzieci rozumieja twoje problemy. Wszyscy ogladamy wiadomosci. Mary K. przytulila swojego starszego brata. Miala siedemnascie lat, kiedy ich rodzice umarli; oboje tego samego roku, na Florydzie. Od tamtego czasu Arch sie nia zajal. I on, i Nora zawsze byli gotowi rozmawiac z Mary K. o jej chlopakach, o tym, ze chce zostac prawdziwa malarka, nawet, jezeli nie bedzie mogla z tego przyzwoicie wyzyc. Sluzyli jej pomoca, kiedy tylko jej potrzebowala; teraz role sie odwrocily. -Moze naprawde rozumieja moja prace. A co z innymi sprawami? Czy mowia cos o Caitlin? Mary K. zlapala go za reke i oparla ja na wlasnym ramieniu. Zawsze byla taka delikatna, mila i po prostu dobra dziewczyna. Carroll myslal czesto o tym, ze juz czas, zeby znalazla sobie kogos rownie wspanialego. Zajmowanie sie jego domem i dziecmi raczej jej w tym nie pomagalo. -Ufaja twojemu rodzicielskiemu osadowi. Oczywiscie, w rozsadnych granicach. -Naprawde? To cos nowego. -Och, jestes dla nich prawdziwa wyrocznia i dobrze o tym wiesz. Jezeli powiesz, ze polubia Caitlin, to instynktownie ci uwierza; po prostu dlatego, ze ty im to powiedziales. -No coz, ostatnio nie daly tego po sobie poznac. Ale mysle, ze ja polubia. To wspanialy czlowiek. -Na pewno. Masz intuicje w kontaktach z ludzmi. Zawsze wiedziales, ktory z moich adoratorow byl wart tego, zeby na niego spojrzec wiecej niz jeden raz. Przyciagasz ludzi pelnych zycia i milosci do innych. Taka jest tez Caitlin, prawda? Arch spojrzal z gory na swoja "mala" siostrzyczke i potrzasnal twierdzace glowa. Mary K. byla tak inteligentna. Laczyla w sobie 214 wrazliwosc artystki ze zmyslem praktycznym. Ciekawa kombinacja,w opinii Archa nie do pogardzenia. Carroll przeciagnal sie. Ciagle bolala go jeszcze rana, pamiatka po poranku w Paryzu. -Ktoregos dnia wezme w koncu tydzien urlopu, przysiegam. Musze odzyskac jakis kontakt z dziecmi. -A co z twoja przyjaciolka, z Caitlin? Czy ona tez bedzie mogla wziac tydzien wolnego? Arch nic nie odpowiedzial. Nie byl pewien, czy to taki dobry pomysl. Zaczal szykowac sie do lozka. Polozyl sie, wyczerpany, jednak nie mogl zasnac. Przed oczami migaly mu ciagle ekrany komputerow z "pokoju kryzysowego". Jesli istnial jakikolwiek trop, ktorym mogl podazyc, z pe- wnoscia wiodl on przez Waszyngton i tajne akta FBI. Wreszcie zaczal cicho chrapac, zapadlszy w gleboki, spokojny sen. Kiedy odezwal sie budzik, bylo jeszcze ciemno. / 31 WaszyngtonCarroll zawsze uwazal Waszyngton za idealne miejsce do krecenia filmow Hitchcocka, Bylo to takie eleganckie, ciche i wspaniale miasto, a jednoczesnie na swoj sposob paranoiczne w dziwnych, zmiennych formach architektonicznych. O dziewiatej rano Arch wysiadl z bladoniebieskiej taksowki ze zgnie- cionym zderzakiem na waszyngtonskiej Dziesiatej Ulicy. W twarz uderzy- la go zimna mzawka. Postawil kolnierz marynarki. Zmruzyl oczy, spog- ladajac przez poranna mgle na betonowy klocek, jaki stanowil budynek imienia J. Edgara Hoovera. Znalazlszy sie wewnatrz, zostal poddany szczegolowej, nadmiernie powolnej procedurze przy biurku recepcjonisty Denerwowalo go to. Slynne, nieefektywne sposoby postepowania FBI pasowaly raczej do jakiegos skeczu w sobotnim programie telewizyjnym niz do rzeczywi- stosci. Po kilku minutach oczekiwania, podczas ktorych odbyto kilka "naj- powazniejszych w swiecie" rozmow telefonicznych, wreczono mu niebies- ka karte magnetyczna z insygniami FBI. Wsunal ja do otworu w metalo- wej bramce i wkroczyl na niedostepne zwyklym smiertelnikom korytarze. Na piatym pietrze, zaraz niedaleko windy, siedziala atrakcyjna agent- ka, zajmujaca sie opracowywaniem danych. Miala na sobie meska mary- narke; jej orzechowe wlosy byly spiete w elegancki kok. -Dzien dobry, jestem Arch Carroll. -Dzien dobry, nazywam sie Samantha Hawes. Ludzie nie mowia na mnie Sam. Milo mi pana poznac. Prosze tedy. Ruszyla. -Zebralam juz dla pana tyle materialow, ile tylko moglam. Kiedy powiedziano mi, czego pan szuka, poswiecilam temu specjalnie pare nadgodzin. To, co mam, pochodzi z Pentagonu i naszych wlasnych tajnych akt. To wszystko, co udalo mi sie zdobyc w tak krotkim czasie na temat osob wymienionych na panskich listach. Musze przyznac, ze nie 216 bylo to latwe. Niektore informacje wydrukowalam po prostu z kom-putera, ale reszta - jak sie pan domysla - znajdowala sie w bardzo zakurzonych papierach. To mowiac, pani Hawes zaprowadzila Archa do malego pomiesz- czenia, w ktorym na biurku lezaly stosy dokumentow. Carroll prawie jeknal, widzac, ile otrzymal danych. Wszystkie te kartki byly do siebie podobne. Jak mial znalezc w tym wielkim zbiorowisku archiwalnych zapiskow cos niezwyklego? Obszedl biurko, oceniajac zadanie, ktore go czeka. Wsrod gor papieru kryly sie powiazania pomiedzy poszczegolnymi oficerami, wszystkie moz- liwe tropy, wydarzenia, ktorych byli uczestnikami podczas wojny i poz- niej . Z pewnoscia w ktoryms momencie sciezki zycia tych ludzi krzyzowa- ly sie, zawierali ze soba znajomosci, wymieniali korespondencje. -Mam jeszcze wiecej. Chce pan zobaczyc9 Czy to, co tu lezy, wystarczy panu przez chwile? - spytala archiwistka. -Och, coz, sadze, ze na razie mam dosyc. Nie wiedzialem, ze o kazdym jest tu zapisane az tyle informacji. Agentka Hawes usmiechnela sie: -Powinien pan sprawdzic wlasna teczke. -A pani ja sprawdzala? -Bede pracowac tam, w poblizu. Gdyby zechcial pan poczytac jeszcze troche wiecej, panie Carroll, to prosze mnie zawolac. Ruszyla, ale po chwili odwrocila sie. Archowi zdawala sie uosabiac kobiete wspolczesna. Byla bardzo ladna i elegancka, a jednoczesnie wygladala na osobe godna zaufania. Chyba pochodzila z Poludnia. Carroll pomyslal sobie, ze w nie tak znow odleglych czasach bylaby pewnie mloda matka dwojga czy trojga dzieci, siedzaca w domu gdzies w Alcxandrii. -Jest jeszcze jedna sprawa - odezwala sie z zaklopotaniem. - Wlas- ciwie nie wiem, o co chodzi, moze tylko mi sie wydaje. Ale kiedy przegladalam te akta wczoraj wieczorem... Mialam nieokreslone wrazenie, ze przy niektorych z nich ktos cos majstrowal. W mozgu Archa odezwal sie niepokoj. -A kto mialby w tym szperac? -Kazdy, kto ma do nich dostep. -Co pani ma na mysli, mowiac, ze "ktos przy nich majstrowal"? -Wydaje mi sie, ze z kilku teczek pousuwano czesc dokumentow. Carroll wyciagnal reke i zlapal kobiete lekko za nadgarstek. Informa- cja, ktora uslyszal, podekscytowala go. Oznaczala, ze pewne akta byly dla kogos z jakiegos wzgledu wazne. Ktos inny juz je ogladal i, byc moze, ukradl niektore dokumenty. Po co? I ktore to byly teczki? Zobaczyl na twarzy agentki dziwny wyraz; musiala zastanawiac sie, kim tak naprawde jest ten zachowujacy sie w nietypowy dla FBI sposob czlowiek, ktorego tu wpuszczono. 217 -Czy pamieta pani, ktore to byly teczki?-Oczywiscie. - Podeszla do biurka i zaczela przerzucac papiery. Wybrala piec grubych teczek i polozyla je Carrollowi przed nosem. -Ta... ta... i ta... i jeszcze te dwie. Przeczytal szybko naglowki. Scully Richard Demunn Michael Freedman Harold Lee Melindez Paul Hudson David -Dlaczego akurat te piec? - spytal. -Ci ludzie sluzyli razem w Wietnamie, zgodnie z tym, co napisane jest w srodku. To moze byc powod. Arch usiadl. Sadzil mimo wszystko, ze wroci z Waszyngtonu z pustymi rekami. Czul, ze podniecenie, jakie budzi sie w nim, okaze sie tylko falszywym alarmem. Mial przed soba po prostu materialy dotyczace pieciu ludzi, "wywrotowcow", a wiedzial, ze Fbl stosuje ten termin tak szeroko, ze wlasciwie moze on nic nie oznaczac. Sprawdzil nazwiska na wlasnych wydrukach i wtedy serce zabilo mu szybciej. Scully i Demunn byli specjalistami od materialow wybuchowych. A David Hudson byl pulkownikiem, ktory, wedlug krotkiej notatki z komputera, aktywnie uczestniczyl w tworzeniu organizacji weteranow Wietnamu i w walce o ich prawa. Pieciu zolnierzy, ktorzy walczyli razem na wojnie. Pieciu ludzi, ktorzy byli zarowno na jego listach, jak i w aktach FBI. Zdjal marynarke i krawat, ktore zalozyl specjalnie z okazji oficjalnej podrozy do Waszyngtonu i zaczal czytac o pulkowniku Davidzie Hud- sonie. \ 32 Waszyngton Kiedy Arch skonczyl czytac, pokrecil tylko glowa. Przed nim lezala gruba teczka numer 211, dotyczaca pulkownika Davida Hudsona. Byla tam opisana cala jego sluzba wojskowa, kawal zycia tego czlowieka. Pulkownik David Hudson byl rzeczywiscie zagadkowa postacia. Jego kariera zaczela sie obiecujaco w West Point, gdzie w 1966 roku otrzymal dyplom z wyroznieniem. Przez cztery lata nalezal do tamtejszej druzyny tenisowej, az w koncu zostal jej kapitanem. Byl popularnym kadetem, wedlug wszelkich danych, nowoczesny wzorzec amerykanskiego chlopaka. Czynil w sluzbie duze postepy. Natychmiast po ukonczeniu Akademii zglosil sie na ochotnika na szkolenie Sil Specjalnych, a potem jeszcze do Rangersow. Na pierwszy rzut oka mozna bylo powiedziec, ze armii nie mogl sie trafic pilniejszy ani bardziej profesjonalny zolnierz. Pulkownik David Hudson - wzorzec mlodego Amerykanina. Kazdy kolejny dokument, jaki Arch czytal, opatrzony byl superlaty- wami w rodzaju: , jeden z naszych najlepszych", "mlody oficer, z jakiego wszyscy powinnismy byc dumni", "pod kazdym wzgledem wzorcowy zolnierz", "nieokielznany, wprost zarazliwy entuzjazm", "z pewnoscia jeden z naszych przyszlych przywodcow", "material, na jakim mozna oprzec nowoczesna armie" i tym podobne. W Wietnamie Hudson zostal odznaczony Medalem Honoru i krzyzem Distinguished Service. Dostal sie do niewoli. Przewieziono go do Wiet- namu Polnocnego, w celu przesluchiwania. Przezyl siedem miesiecy w obozie jenieckim. Malo brakowalo, a bylby tam umarl. Po rekonwales- cencji zglosil sie na ochotnika drugi raz i kilkakrotnie "odznaczyl sie szczegolna walecznoscia i odwaga". Wreszcie na trzy miesiace przed ewakuacja Sajgonu, zostal ciezko ranny od wybuchu granatu i wskutek tego stracil lewa reke. Przyjal ten fakt w charakterystyczny dla siebie sposob; w szpitalnym raporcie mozna bylo przeczytac: 219 "Pulkownik David Hudson byl dla nas kims wyjatkowym - pomagalinnym pacjentom, nigdy nie uskarzal sie na to, co go spotkalo. To prawdziwy w kazdym calu mlody idealista". Jednakze po Wietnamie kariera pulkownika Davida Hudsona nagle zalamala sie. Wkrotce po jego powrocie do Stanow rodzina i przyjaciele dostrzegli w nim dramatyczne zmiany. "To tak, jak gdyby z wojny powrocil zupelnie inny czlowiek" - mowil ojciec Hudsona, ktorego przesluchiwano kilka razy. - "Caly ten ogien, ten zarazliwy entuzjazm, jaki mial w sobie David, zniknely. Jego oczy zaczely wygladac jak oczy starego czlowieka". Pulkownik David Hudson po powrocie z Wietnamu - prawdziwa zagadka. Z poczatku Hudson stacjonowal w forcie Sam Houston w Teksasie, a potem w forcie Sili w Oklahomie. Wreszcie w forcie Polk w Luizjanie zostal bez rozglosu zwolniony dyscyplinarnie za "dzialania szkodliwe dla armii". Inny dokument mowil, ze Hudson zostal w ciagu dwoch miesiecy dwukrotnie przeniesiony w inne miejsce, za, jak sie wydawalo, drobne niesubordynacje. Jego malzenstwo z Betsy Hinson, pochodzaca z rodzin- nego miasta Hudsona, skonczylo sie nagle w 1973 roku. Zona pulkownika powiedziala wtedy: "Ja juz go wcale nie znam. David to teraz zupelnie inny czlowiek niz ten, za ktorego wyszlam. Stal sie obcy dla wszystkich". W nastepnych latach niemal obsesja Hudsona stal sie udzial w spot- kaniach roznych organizacji weteranow Wietnamu. Wspolorganizowal i przemawial na rozmaitych zjazdach w calych Stanach Zjednoczonych. W tym czasie spotykal sie i byl fotografowany z gwiazdami filmowymi o liberalnych pogladach, biznesmenami interesujacymi sie sprawami wete- ranow, ze znanymi politykami. W ktoryms momencie Arch ulozyl przed soba metodycznie kserokopie wszystkich dostepnych zdjec Davida Hudsona. Przekladal je tak, az uformowaly mu sie w ciekawy kolaz. Jedno bylo zaplamione kawa czy tez cola. Plama wydawala sie swieza. To Samantha Hawes czy ktos inny? A moze to tylko on sam dostawal juz krecka? Na fotografiach pulkownik David Hudson wygladal jak klasyczny wyidealizowany zolnierz z dawnych lat. Przypominal Jimmiego Stewarta; takie zdjecia oficerow robilo sie przed Wietnamem. Hudson mial blond wlosy, prawie zawsze krotko przystrzyzone, "bohaterska", silnie zaryso- wana szczeke, troche uszczypliwy, rozbrajajacy usmiech. Pulkownik Hud- son z pewnoscia wygladal na czlowieka bardzo pewnego siebie i swoich dzialan. Widac bylo, ze jest nieslychanie dumny z tego, ze jest amerykans- kim zolnierzem. Carroll wstal znad papierow i zaczal chodzic po pokoju. Kogo mial zatem przed soba? Urodzonego zolnierza, przywodce, ktoremu gdzies po drodze cos sie zagmatwalo. A moze... to ktos inny zepsul jego kariere? 220 W calym kraju musialy byc setki, moze nawet tysiace podobnych lud/ijak David Hudson. Niektorzy z nich powariowali i musieli zostac za- mknieci w oddzialach psychiatrycznych szpitali dla weteranow. Inni przesiadywali w ciszy w zapuszczonych, pustych pokojach, odmierzajac czas niczym bomby zegarowe. Pulkownik David Hudson?... Czy to on stworzyl Zielona Wstazke? Weszla Samantha Hawes, przynoszac kawe, kanapki i salatki. -Widze, ze pan czyta z wielkim zainteresowaniem - powiedziala. -Tak, te materialy sa naprawde ciekawe. A jednoczesnie takie dziw- ne... Trudno mi jednak wyciagnac od razu jakies konkretne wnioski. Arch potarl zaczerwienione oczy. - Dziekuje, za to jedzenie, a zwlaszcza za kawe. To, co pani zebrala, jest dla mnie bardzo interesujace. Szczegol- nie zas teczka pulkownika Hudsona. To bardzo skomplikowany, dziwny czlowiek. Az za doskonaly. Idealny zolnierz. A potem, co sie z nim stalo, kiedy wrocil do Stanow? Agentka Hawes usiadla, ugryzla wielki kes kanapki i powiedziala: -Tak jak mowilam, w jego dokumentach sa pewne luki. Tak samo jak w czterech pozostalych teczkach. Prosze mi wierzyc, ogladalam juz tyle akt, ze potrafie to rozpoznac. -Jakie luki ma pani na mysli? Czego tu brakuje? -Coz, nie ma na przyklad zadnych raportow na temat specjalnego szkolenia, jakie przeszedl w Fort Bragg. Nie ma tez nic o szkoleniu na oficera Sil Specjalnych ani na Rangera. Caly siedmiomiesieezny pobyt w obozie jenieckim jest zaledwie krociutko skwitowany. To wszystko powinno byc dokladnie opisane. Byc moze, zostaloby oznaczone jako "scisle tajne", ale tak czy owak, powinno sie tu znajdowac. -Czego jeszcze brakuje? Czy istnieja gdzies fotokopie czy duplikaty tych dokumentow? -Z pewnoscia powinno byc tu wiecej opisow jego sylwetki psy- chologicznej. Zwlaszcza po tym, jak stracil reke w Wietnamie. Byl torturowany przez zolnierzy Vietcongu. Jest oczywiste, ze przezywa nawroty do tamtych sytuacji. Brak tu informacji na temat tego, co przezyl w obozie jenieckim. Jeszcze nigdy me widzialam teczki numer 211, ktora nie zawieralaby szczegolowego portretu psycholo- gicznego. Carroll wzial druga kanapke z pieczona wolowina i zasugerowal: -Moze sam Hudson to zabral? -Nie wiem, jakim cudem zdolalby sie tu dostac, chociaz chyba nic na jego temat by mnie nic zdziwilo, po tym co przeczytalam wczoraj. -To znaczy po czym? Czy moglaby pani sprecyzowac? -Jak to sie stalo, ze zaraz po Wietnamie stal sie nikim? Podczas wojny wywiad ocenial jego morale na bardzo wysokie. Byl tam znakomi- tym, odwaznym dowodca. Dlaczego kiedy wrocil, dali mu taki marny przydzial? Z powodu reki? A jesli tak, to czy nie mogli tego napisac? -Moze wlasnie dlatego porzucil w koncu armie? - zaproponowal Arch. - Nie chcial sluzyc na drugorzednych placowkach. -Byc moze. Ale przede wszystkim, dlaczego w ogole mu to zrobili? Przeciez przedtem przez caly czas wychwalali go pod niebiosa. I prosze mi wierzyc, mieli co do niego naprawde powazne plany. Latwo w tych teczkach przesledzic sciezki wiodace do chwaly i zaszczytow. Hudson byl w armii prawdziwa wschodzaca gwiazda. Carroll zanotowal cos, po czym spytal: -A jaki bylby bardziej wlasciwy przydzial? Co by sie stalo, gdyby po powrocie do Stanow nadal na niego stawiano? -Powinien przynajmniej dostac sie do Pentagonu. Wedlug wszystkich danych stawiano na niego bez watpienia. Przynajmniej do czasu, kiedy pojawily sie problemy dyscyplinarne. Wyladowal na podrzednej placowce, zanim zdolal na to zasluzyc. -To rzeczywiscie dziwne. Moze w Pentagonie cos wiedza. Musze teraz pojechac tam. Samantha Hawes rozlozyla rece. -Moje kondolencje - powiedziala. - To skromne miejsce jest w poro- wnaniu z Pentagonem mile jak hippisowska komuna. -Tak, slyszalem, ze pracuja tam weseli ludzie - odparl z usmiechem Arch. Ta agentka byla sympatyczna i bardzo inteligentna. Spodobala mu sie. -Niech pan poslucha - dodala. - Jest jeszcze jedna rzecz, ktora powinien pan wiedziec. W ciagu ostatnich dwoch tygodni pewna osoba z cala pewnoscia przegladala teczki numer 211. Dokladnie bylo to piatego grudnia. Carroll, ktory zaczal sie juz pakowac podniosl wzrok na pania Hawes. -Kto to byl? - zapytal. -Tego dnia poproszono nas o przeslanie niektorych akt 211 do Bialego Domu. Chcial je przejrzec wiceprezydent Elliot. Trzymal je przez ponad szesc godzin. Niech pan poslucha. Jesli bedzie pan jeszcze po- trzebowal jakiejs pomocy, to prosze sie tu do mnie zglosic. Czy to oficjalnie, czy nie... Obiecuje pan? -Obiecuje - odpowiedzial powaznie Arch. Riverdalc, Nowy Jork Mlody Carroll takze musial sluchac rozkazow i to bardzo surowych. Szescioletni Mickey Kevin Carroll mial pozwolenie na samodzielny po- wrot z treningu koszykowki, odbywajacego sie o trzy przecznice od domu. Dostal od cioci Mary K. scisle zalecenia, zapisane przez nia w jego ! notatniku: _ 222 i Rozejrzyj sie w obie strony zanim przejdziesz przez aleje Churchilla. Rozejrzyj sie w obie strony zanim przejdziesz przez ulice Grand. Pod zadnym pozorem nie rozmawiaj z nikim obcym. Nie kupuj przed kolacja nic do jedzenia w sklepie Fieldstone. Jesli to zrobisz, zginiesz w torturach. Mickey Kevin szedl wlasnie pomiedzy aleja Riverdale a aleja Churchil- la. Byl zajety rozwazaniem techniki koszykarskiego dwutaktu. Kiedy Alexander Joseph pokazywal, jak go sie robi, wydawalo sie to latwe. Ale kiedy sprobowalo sie samemu, to okazywalo sie, ze trzeba pamietac o zbyt wielu rzeczach naraz. Trzeba bylo sprawic, zeby noga i reka znalazly sie jednoczesnie w gorze, a potem jeszcze wysoko i celnie rzucic pilke. Wszystko naraz! Zglebiajac tak arkana koszykowki, maly Carroll zdal sobie po pew- nym czasie sprawe z tego, ze ktos za nim idzie. Odwrocil sie i zobaczyl zblizajacego sie mezczyzne. Szedl bardzo szybko w jego kierunku. Mickey Kevin napial sie caly. Zbyt wiele naogladal sie filmow, zeby sie teraz nie bac. Zawsze bylo tak, ze bandyci chcieli zlapac dziecko, kiedy bylo w domu samo albo z niania. Swiat jest bardzo niebezpieczny. Niektorzy ludzie sa zli i grozni. Czlowiek, ktory za nim sie pojawil, wygladal normalnie, jednak chlopiec postanowil na wszelki wypadek przyspieszyc. Zaczal niepozornie stawiac coraz dluzsze i szybsze kroki. Szedl teraz tak jak wtedy, kiedy probuje sie dotrzymac kroku tacie. Na skrzyzowaniu z ulica Grand nie bylo widac zadnych samocho- dow, ale Mickey zatrzymal sie zgodnie z regulami i obejrzal sie w obie strony. Popatrzyl tez w tyl i zobaczyl, ze mezczyzna jest teraz bardzo blisko niego. Bardzo blisko. Chlopiec przebiegl wiec przez ulice, mimo ze ciocia Mary K. zabilaby go za to na miejscu. Serce bilo mu glosno. Czul to nawet w stopach. Wtedy zrobil bardzo glupia rzecz. Wiedzial, ze to idiotyczne, natych- miast kiedy tak postapil. Przebiegl skosem przez pusty parking kolo Riverdale Day School. Dalej byly te zlosliwe krzaki. Lezalo tam pelno puszek po piwie i roz- bitych butelek po winie i whisky. Mary K. zapomniala mu napisac: "Nie idz przez parking kolo szkoly". Wydawalo sie to zbyt oczywiste. Mickey Kevin odpychal klujace galazki krzakow, slyszal, ze ten czlowiek go goni. Biegnie przez parking. Wlasciwie chlopiec nie byl tego pewien, ale musialby sie zatrzymac, zeby posluchac dokladniej. Lepiej bylo biec dalej, ile tylka sil w nogach. Rozwinal pelna predkosc, ocierajac sie o krzaki, zaczepiajac butami o kamienie i korzenie. 223 Potknal sie na jakiejs dziurze, poslizgnal na lisciach, stuknal o kamieni o malo nie przewrocil sie glowa naprzod. Mial zadyszke - slyszal glosno swoj oddech. Nagle zobaczyl tyl swojego domu - na werandzie swiecily sie bur- sztynowo lampy, od ciemniejszego nieba odcinal sie szary zarys. Jeszcze nigdy tak sie nie cieszyl, ze zobaczyl dom. Jego policzka dotknela czyjas dlon; Mickey wrzasnal i... - to tylko glupia galaz!... Malo nie dostal ataku serca. Przebiegl przez osniezony trawnik z szyb- koscia zawodowego basebaliisty. W polowie drogi otworzylo sie jego metalowe pudelko na kanapki. Wypadla z niego pomarancza, zgniecione papiery i termos. Odrzucil pudelko na bok, wbiegl po tylnych schodkach i oparl reke na zimnych, metalowych drzwiach. Wtedy... Odwrocil sie. Musial. Slyszal walenie serca, jakby mial w srodku jakas maszyne. Czu-czu, czu-czu, czu-czu... O rany! O jejku! Nikogo za nim nie bylo. Nikt go nie gonil! Bylo zupelnie cicho. Nic sie nie ruszalo. Na sniegu lezalo pudelko na kanapki i blyszczalo. Zmruzyl oczy. Zrobilo mu sie glupio. Zdawalo mu sie... byl prawie pewien. Ale i tak nie bedzie teraz zabieral tego pudelka. Moze rano. Albo pozniej. Ale z niego dziecko! Boi sie ciemnosci! Wszedl w koncu do domu. Mary K. siedziala w kuchni i kroila wielkim nozem warzywa. Telewi- zor byl wlaczony, szedl wlasnie "Mary Tyler Moore Show". -Jak tam trening, myszko? Wygladasz na zmordowanego. Chyba pojdziesz sie umyc, co? Obiad juz prawie gotowy...Hej, no jak tam trening? -Aa, tego... Nie umiem zrobic glupiego dwutaktu. Poza tym dobrze. To powiedziawszy, Mickey Kevin znikl czym predzej cioci z oczu, chowajac sie do lazienki. Nie zaczal sie jednak myc, nie zapalil nawet swiatla. Powoli odslonil firanke i wyjrzal na groznie wygladajace podworko. Znowu zmruzyl oczy, ale nie zobaczyl nikogo. Ten glupi kot, Mortimcr, zaczal bawic sie jego pudelkiem na kanapki. Poza tym nic sie nie ruszalo. Teraz Mickey Kevin byl juz pewien, ze wcale nikt go nie gonil. Ale maly Carroll nie mogl stad zobaczyc prawdziwie groznego czlo- wieka, przygladajacego sie z tylu jego domowi. Ani pistoletu maszyno- wego sten, ktory ten mezczyzna sciskal w dloni. 224 WaszyngtonMinela wlasnie piata. Pulkownik Duriel Williamson wszedl do po- zbawionego okien biura, znajdujacego sie gleboko wewnatrz zajmujacego powierzchnie dwunastu hektarow kompleksu zwanego Pentagonem. W spartansko urzadzonym, wykonczonym na zielono pomieszczeniu czekal juz Arch Carroll, a takze kapitan Pete Hawkins, ktory doprowadzil go poprzez skomplikowana siec korytarzy od samego biurka recepcjonisty az tutaj. Pulkownik Williamson byl poteznym Murzynem, w mundurze Sil Specjalnych i berecie w kolorze krwi. Jego szpakowate wlosy byly kro- ciutko przyciete, dopelniajac groznego wygladu. Ton, jakim mowil Wil- liamson byl spokojny, ale jednoczesnie nie pozbawiony ironii. Od razu widac bylo, ze czlowiek ten lubi natychmiast przechodzic do sedna sprawy. Kapitan Hawkins przedstawil wzajemnie obydwu mezczyzn, dopel- niajac wojskowej formalnosci. Sprawial wrazenie klasycznego biuro- kraty, utrzymujacego sie na stanowisku dzieki scislemu przestrzeganiu zalecen. -To pan Archer Carroll z Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony; przyszedl tu zgodnie ze specjalnym pelnomocnictwem udzielo- nym przez prezydenta... Pan pulkownik Duriel Williamson z Sil Specjal- nych. Pan pulkownik sluzy w Fort Bragg, w Karolinie Polnocnej. Byl bezposrednim zwierzchnikiem Davida Hudsona podczas obydwu faz jego szkolenia w Silach Specjalnych. Panie pulkowniku, pan Carroll przyje- chal, zeby zadac panu kilka pytan. Oficer usmiechnal sie przyjaznie. -Milo mi pana poznac, panie Carroll. Czy moge usiasc? -Oczywiscie, panie pulkowniku - odparl Arch, i usiedli. Kapitan Hawkins takze zajal miejsce, nie wychodzac z pokoju na czas rozmowy; jak zwykle zgodnie z protokolem. -Co chcialby pan wiedziec o Davidzie? -Byliscie panowie ze soba na "ty"? -Tak, znalem go calkiem dobrze. Sprecyzuje to: widywalem sie z nim; nie z powodu szkolenia Sil Specjalnych, ale po wojnie. Spotkalem go pare razy, glownie podczas roznych zjazdow weteranow. Obaj aktywnie dziala- lismy. I zdazylismy przy okazji wypic razem niejedno piwo. -Prosze mi o tym opowiedziec, panie pulkowniku. Jaki byl Hudson? Jak sie czlowiek czul, pijac z nim piwo? Carroll staral sie hamowac, zeby nie zaczac zadawac od razu zbyt drazniacych pytan. Byl zmeczony dlugim przedpoludniem, jakie spedzil w siedzibie FBI; zdawal sobie jednak sprawe, ze nie nalezy wyprowadzac z rownowagi pulkownika Sil Specjalnych. 225 -Z poczatku David Hudson zachowywal sie sztywno. Mimo ze staralsie, jak tylko mogl, zeby tego nie robic. A potem wszystko bylo w porzad- ku. Mozna z nim bylo porozmawiac o wielu sprawach. Byl czlowiekiem myslacym i wyjatkowo inteligentnym. -Wyglada na to, ze kariera pulkownika Hudsona skonczyla sie po Wietnamie. Czy wie pan, dlaczego? Williamson wzruszyl ramionami. -Zawsze mnie to zastanawialo. Moge jedynie powiedziec tyle, ze David Hudson byl zawsze bardzo szczerym czlowiekiem. -Szczerym? Co pan ma na mysli, panie pulkowniku? - pytal ostroz- nie Arch. -Chodzi mi o to, ze potrafil przysparzac sobie wrogow. Wsrod zbyt waznych osob... Czul sie takze straszliwie rozczarowany. Zgorzknialy -to bedzie lepsze slowo. Zgorzknialy... pomyslal Carroll. Ciekawe jak bardzo? Patrzyl w ciszy na pulkownika. -Traktowanie, z jakim spotkali sie nasi zolnierze po powrocie z Wietnamu, bardzo go gniewalo. Mysle, ze pozbawilo go zludzen, bardziej niz nas wszystkich. Uwazal cala sprawe za hanbe. Winil za nia prezydenta Nixona. Pisal listy osobiscie do niego, a takze do szefa sztabu. -Tylko listy? Czy do tego ograniczaly sie jego protesty w sprawie weteranow? Szukam kogos - myslal Arch - kto posunalby sie o wiele dalej niz pisanie listow. Kazdy mogl usiasc i napisac list. -Nie. Wypowiadal sie takze publicznie. -Panie pulkowniku, wszystko, co moze pan na ten temat powiedziec, bedzie dla mnie pomocne. Jestem w stanie sluchac pana nawet przez cala noc. -Zwracal uwage na to, ze Waszyngton od dawna lamal kolejne obietnice skladane weteranom. Uwazal to za zdrade. Lubil uzywac zwrotu: "zolnierzyki do dyspozycji". Sam pan rozumie, panie Carroll, ze po czyms takim oficer moze spodziewac sie szybkiego przydzialu do Timbuktu albo jakiejs jednostki rezerwy na pustyni. W ten sposob znalazl sie takze w kartotekach Pentagonu. Hudson byl bardzo aktywnym dzialaczem radykalnych organizacji weteranow. -Czy moglby pan teraz cos powiedziec o jego szkoleniu dla Sil Specjalnych w Fort Bragg? - poprosil Arch. - Prosze, jesli to tylko mozliwe, dokladnie je opisac. W ten sposob przez prawie godzine pulkownik Williamson cierpliwie przedstawial Carrollowi obraz blyskotliwego, mlodego oficera o niezmie- rzonej energii, utalentowanego i pelnego entuzjazmu wzorcowego zol- nierza. Arch uslyszal raz jeszcze wiele komplementow, ktore znal juz po lekturze teczki 211. 226 -Jednak to, co najbardziej utkwilo mi w pamieci na temat pu-lkownika Hudsona - mowil Williamson - to czas, w ktorym bylem jego przelozonym w Fort Bragg. Rozkazano nam przekraczac przy jego szkoleniu wszelkie granice. Doprowadzac go do ostatecznosci, do absolutnych krancow wytrzymalosci fizycznej i psychicznej. No i robilismy to. -Czy system jego szkolenia byl ciezszy niz innych oficerow, ktorzy trafili do Fort Bragg? -O, bez watpienia. Nieporownanie ciezszy. Nikogo tak nie dreczylis- my jak jego. Wykorzystywalismy jego pobyt w obozie jenieckim, zeby nauczyc go nienawidzic "nieprzyjaciol". Mielismy przeksztalcic go w czlo- wieka pelnego nienawisci, szukajacego zemsty. W mojej opinii stal sie czyms w rodzaju bomby zegarowej. -Kto kazal panu to robic, pulkowniku? Kto wydal rozkaz postepo- wania w taki sposob z Davidem Hudsonem? Ktos wyraznie wybral go do takiego szkolenia. Williamson przerwal. Nie spuszczal wzroku z twarzy Carrolla, ale widac bylo w nim nagla zmiane. Z poczatku Arch nie zrozumial, o co chodzi. -Mysle, ze ma pan racje. Sadze, ze... hmm, po tych wszystkich latach... Obawiam sie, ze nie jestem w stanie powiedziec panu, kto to byl... Czy to nie zabawne? Pamietam, ze postepowalismy z nim niezwykle twardo. No i ze Hudson do tego sie nadawal. Z pewnoscia byl czlowie- kiem o wyjatkowo silnym charakterze. Bardzo wytrzymalym. Mial serce nastolatka. -Ale, mowi pan, ze jego szkolenie nie bylo typowe? Roznilo sie od tego, jakiemu byli poddani inni? -Tak. Szkolenie Davida Hudsona w Fort Bragg wykraczalo daleko poza granice zwyklego, ktore i tak bylo ciezkie. -Czy moze pan opisac, jak wygladalo? Prosze wyobrazic sobie, ze znajdujemy sie w Fort Bragg. Co sie teraz dzieje? Jak konkretnie przebie- gal taki "trening"? -No coz... Nie sadze, zeby byl pan sobie w stanie to wyobrazic, chyba zeby pan sam przez cos takiego przeszedl... Budzilismy go o wpol do trzeciej w nocy. Meczylismy go cwiczeniami fizycznymi do upadlego. Wywolywalismy koszmary za pomoca narkotykow. Przesluchiwalismy go - robili to najlepsi specjalisci w armii. Wykorzystywalismy go gorzej niz konia roboczego, az padal z wyczerpania o osmej wieczorem. I znowu budzilismy go o wpol do trzeciej. I dreczylismy jego cialo i psychike. Kazdy kolejny dzien byl dwa razy ciezszy od poprzedniego... Wszyscy wybrani na szkolenie w Fort Bragg byli najlepszymi z najlepszych. Hudson ukonczyl West Point, potem przeszedl przez ciezkie walki w Wie- tnamie, gdzie byl znakomitym dowodca... Wie pan, pulkownik Hudson 227 byl takze w Wietnamie zabojca wojskowym. Byl bardzo skuteczny; mialdobra reputacje. Slyszac wyraz "zabojca", Arch pomyslal, ze zbliza sie pomalu do rozwiazania zagadki Zielonej Wstazki. Im wiecej dowiadywal sie o pul- kowniku Hudsonie, tym dziwniejsza wydawala sie jego postac. Okazuje sie, ze wzorcowy amerykanski zolnierz byl takze zabojca. Przed oczami Carrolla stanal obraz Hudsona, widzianego na fotografiach - jasna, a zarazem zdeterminowana twarz, krotka fryzura, uczciwosc bijaca z oczu... -Co pan ma na mysli, panie pulkowniku? Co oznacza "dobra reputacja" w wypadku zabojcy wojskowego? -To znaczy, ze nie zabijal dla przyjemnosci - jak bylo z wiekszoscia tych najskuteczniejszych. To powazny problem, co zrobic z niektorymi z nich, kiedy opuszcza juz armie. Gdyby generalowie zdecydowali, ze nalezy zlikwidowac na przyklad Ho Szi Mina - kogos bardzo waznego, a jednoczesnie zrobic to po cichu, prawdopodobnie wybrano by Davida Hudsona. Rozumie pan, on byl jednym z "jasnowlosych". -Zdaje sie, ze pan sam troche boi sie Hudsona. Williamson usmiechnal sie w zamysleniu, po czym zachichotal cicho, patrzac na wlasna piers pelna odznaczen. -Nie wiem co to strach. To niewlasciwe slowo. Bez watpienia odczuwam jednak dla niego szacunek. -Dlaczego? -To jeden z najlepszych zolnierzy, jakich kiedykolwiek szkolilem. Byl bardzo wytrzymaly fizycznie; mial wszystkie potrzebne umiejetnosci. Byl silny, a jednoczesnie niezwykle inteligentny. Znal walki wschodnie. I po- siadal jeszcze jedna ceche. Poczucie godnosci. -To w takim razie, co sie nie udalo? Co stalo sie z pulkownikiem Hudsonem po zakonczeniu wojny? Dlaczego w 1976 roku opuscil armie? Williamson potarl swoja potezna szczeke. -Tak jak powiedzialem, po pierwsze zaszkodzil sobie swoim po- stepowaniem. Potrafil wyglaszac stanowcze opinie na kazdy temat. Zda- walo mu sie takze, ze zna rozwiazania roznych kontrowersyjnych prob- lemow armii. Niektorzy oficerowie z dzialu kadr mogli poczuc sie uraze- ni tym, co sadzil pulkownik Hudson o nich i ich dzialaniach. Druga sprawa byla utrata reki. David Hudson mial przed soba wielkie, napraw- de wielkie plany. Niech pan mi powie, o ilu jednorekich generalach pan slyszal? Arch zastanowil sie przez chwile, zanim odezwal sie znowu. Mimo ze Williamson mowil duzo i odpowiadal chyba szczerze na stawiane mu pytania, wydawalo sie, ze cos jednak ukrywa. Carroll pamietal to uczucie ze swoich poprzednich wizyt w Pentagonie. Tak bywalo w wojsku - 228 wszystko musialo byc tajemnica, dzielona tylko pomiedzy tych, ktorzyrazem przelewali krew, ktorych laczylo braterstwo broni. -Panie pulkowniku, musze zadac jeszcze kilka pytan, dzialajac w imieniu naczelnego dowodcy, prezydenta USA. To znaczy, ze musze uslyszec na nie pelne odpowiedzi. -W ten sposob przez caly czas odpowiadam, panie Carroll. -Panie pulkowniku, czy zna pan oficjalny powod odbycia przez Davida Hudsona szkolenia w Silach Specjalnych w Fort Bragg? Dlaczego znalazl sie w szkole imienia Kennedy'ego? Jesli ta informacja byla zawarta w ktoryms z panskich rozkazow, lub chocby slyszal pan ja, prosze mi o tym powiedziec. Pulkownik Williamson popatrzyl na Archa, a potem na kapitana Hawkinsa. Wreszcie odezwal sie, cichszym niz dotychczas glosem: -Nic takiego nie napisano nigdy w rozkazach. Tak jak panu powiedzialem, nie pamietam, kto konkretnie wydawal bezposrednie rozkazy dla nas. Nie wiem, dlaczego Hudson mial przejsc przez to szkolenie, ale... -Ale co? Prosze mi powiedziec, panie pulkowniku. -Na pierwszej odprawie dotyczacej Davida Hudsona powiedziano nam cos... Tylko powiedziano. Tak w ogole, cala ta odprawa wydawala sie zwyklym chrzanieniem, tak jak robi to CIA. Do czasu, kiedy rzeczywi- scie nie dostalismy w swoje rece Hudsona... No wiec... powiedzieli nam, ze pulkownik David Hudson zostal specjalnie wybrany, zeby zostac amery- kanskim superterrorysta. Mial byc tak wyszkolony, zeby stac sie kims w rodzaju naszej wlasnej wersji Juana Carlosa. Arch napial sie teraz caly i pochylil na krzesle do przodu. -To dlatego znalazl sie w Fort Bragg? Z tego powodu dreczyliscie go panowie bardziej niz innych? -Tego wlasnie staralismy sie go nauczyc. I musze panu powiedziec, panie Carroll, ze Hudson stanowil wtedy prawdziwe zagrozenie. I nadal stanowi, jestem tego pewien. Gdyby zaistniala potrzeba zaplanowania jakiegos zamachu terrorystycznego albo nawet dokonania z zimna krwia masowego morderstwa, nie bylby w tym gorszy od Juana Carlosa. Ani od tego szalenca, Francois Monserrata... Armia Stanow Zjednoczonych wyszkolila Hudsona tak, zeby byl najlepszy na swiecie i moim zdaniem, taki sie stal. Byc moze dlatego nie byli go potem w stanie utrzymac w sluzbie podczas pokoju. Arch nic juz nie mowil, bo po prostu nie byl w stanie. Nie mogl uwierzyc, ze amerykanska armia wyszkolila po kryjomu wlasnego Carlosa i ze byc moze teraz czlowiek ten zaczal dzialac. W uszach Carrolla dzwonily slowa Williamsona: "Gdyby zaistniala potrzeba zaplanowania jakiegos zamachu terrorystycznego albo nawet dokonania z zimna krwia masowego morderstwa"... 229 -Panie pulkowniku, czy wedlug panskiej opinii David Hudson mozemiec cos wspolnego ze sprawa Zielonej Wstazki? Czy zdolalby zaplano- wac i przeprowadzic w sensie technicznym podobna operacje? -Bez watpienia. Ma do tego wszelkie potrzebne umiejetnosci. Williamson westchnal. -Powiem panu jednak jeszcze jedna rzecz o pulkowniku Davidzie Hudsonie. Kiedy go znalem, a mysle, ze znalem go naprawde dobrze, David Hudson kochal Stany Zjednoczone. Wielbil Ameryke. Bez dwoch zdan, byl zdecydowanie prawdziwym patriota. Kiedy, pare minut po dziesiatej wieczorem, Arch wyjezdzal samo- chodem z ogromnego, niemal pustego parkingu Pentagonu, w jego glowie klebily sie najprzerozniejsze mysli. Wreszcie dowiedzial sie czegos sensow- nego. Sprawa Zielonej Wstazki zaczynala sie wyjasniac. Jechal w strone hotelu Waszyngtona. Byl wyczerpany, probowal ulozyc sobie w mysli wydarzenia tego dlugiego dnia. Piekly go zaczer- wienione oczy. Po raz pierwszy jednak od chwili rozpoczecia sledztwa czul sie bliski rozwiazania zagadki. Pulkownik David Hudson zostal wyszkolony tak, zeby byl nasza wlasna wersja Carlosa... Monserrata. David Hudson byl patriota. Czy byl takze i zdrajca? Byc moze najwiekszym od czasu Benedicta Arnolda? Za samochodem Carrolla podazalo niepostrzezenie nieduze, niebieskie auto. Pojechalo za nim wokol George Washington Parkway, a potem, nie przekraczajac statecznej predkosci szescdziesieciu kilometrow na godzine, skrecilo jego sladem w aleje Konstytucji. Nastepnie, podczas nocy, wewnatrz i na zewnatrz hotelu Waszyngtona Archem Carrollem zajmowalo sie na zmiane az osmiu profesjonalistow. Obserwowali, czy przypadkiem nie wychodzi, czy nie spotyka sie z kims w hotelu, czy nie probuje skontaktowac sie znowu z Samantha Hawes albo pulkownikiem Durielem Williamsonem. W pokoju Archa, a takze w jego telefonie zalozony byl podsluch. Druzyna obserwacyjna nagrala jedna rozmowe z zewnatrz. -Slucham, mowi Carroll. -Archer, tu Walter. Wlasnie rozmawialem z Mikiem Caruso. Powie- dzial, ze pojechales do Waszyngtonu. -Jest tu tak samo dziwnie jak zwykle. Moze tym razem nawet jeszcze dziwniej. -Mike powiedzial mi o twojej najnowszej teorii. Mysle, ze jest niezla. Zastanawiam sie tylko nad jednym. Dlaczego Phil Berger zniechecal cie przedtem do pojscia sladem wietnamskich weteranow? 230 -Ja tez sie nad tym glowie. Moze myslal, ze uda mu sie cos ukryc.W kazdym razie, uderzam tutaj w bolesne struny. -Lepiej uwazaj. Phila Bergera i CIA nie tak latwo wyprowadzic w pole. I Archer... -Tak, wiem. Bede relacjonowal ci wszystko, czego sie dowiedzialem. -Jesli nie bedziesz tego robic, moze sie nagle okazac, ze wszyscy sa przeciwko tobie. Mowie powaznie, Archer. Uwazaj tam w Waszyngtonie. CarroU natomiast zadzwonil do domu w Riverdale i do Caitlin Dillon, na Manhattan. Poznym wieczorem zatelefonowal takze do Samanthy Hawes, do jej domu w Arlington. Wreszcie poszedl spac. Ale sledzaca go druzyna czuwala. 33 Bylo wpol do drugiej w nocy. Na drugim pietrze Bialego Domupanowala zludna cisza. Prezydent czul sie kompletnie wyczerpany, wrecz stary, pomimo ze mial zaledwie czterdziesci dwa lata. Jego szyje po- krywala nieprzyjemna warstwa zimnego potu. Justin Kearney szedl historycznymi korytarzami, trzymajac pod pacha tajne dokumenty. Plik papierow zdawal sie palic go przez marynarke i koszule. Prawie kazdy nowy prezydent, a takze paru wybranych senatorow i najwazniejszych czlonkow Izby Reprezentantow uczylo sie po przy- byciu do stolicy waznej lekcji amerykanskiej historii. Justin Kearney poznal ja w ciagu pierwszego miesiaca. Wynikalo z niej, ze pomimo olbrzymiego zasiegu amerykanskich wplywow i ogromnego bogactwa Stanow Zjednoczonych pojedynczy polityk znaczyl niewiele, byl za- ledwie malym trybikiem w machinie calego systemu. Wolno mu bylo istniec, byl potrzebny, choc jednoczesnie w wielu sprawach klopotliwy. Wszyscy politycy, zajmujacy obieralne stanowiska, lacznie z prezyden- tem, byli wprawdzie niechetnie tolerowani, jednak ostatecznie nie oni decydowali o wszystkim. Poprzednicy Kearneya: Reagan, Carter, Ford, Nixon, Johnson, Ken- nedy, wszyscy w taki czy inny sposob nauczyli sie tej nieuniknionej lekcji. W koncu nawet potezny i pewny siebie sekretarz stanu Kissinger zdolal ja zaakceptowac. Ponad czy tez za plecami amerykanskiego rzadu panowal inny, we- wnetrzny porzadek. Bylo tak od dziesiecioleci. Wyznaczal on sens niemal wszystkiemu, co wydarzylo sie w ciagu ostatnich czterdziestu lat - smierci Kennedych, Wietnamu, afery Watergate, projektu "Gwiezdnych Wojen"... 232 Czekali na niego w sali zebran Rady Bezpieczenstwa Narodowego.Dwunastu mezczyzn znajdowalo sie tam juz od pewnego czasu, pracujac w nocy. Wydawali sie jedna ze zwyklych komisji; pozdejmowali teraz maryna- rki, porozluzniali krawaty. Kiedy wszedl prezydent Stanow Zjednoczo- nych, wstali. Podniesli sie z miejsc z szacunku dla urzedu, z powodu szczytnych tradycji dla tego, co sami uwazali za zywotny interes panstwa. Czterdziesty pierwszy prezydent Stanow Zjednoczonych zajal miejsce u szczytu wypolerowanego, debowego stolu. Przed nim lezaly juz przygo- towane piora i notatniki. -Czy zapoznal sie pan z tymi materialami, panie prezydencie? - zapytal jeden z dwunastu mezczyzn. -Tak, wlasnie je przeczytalem w swoim biurze - odpowiedzial Kear- ney ponurym tonem. Jego wyrazista twarz pobladla. Polozyl przed soba przyniesione dokumenty. Mialy forme ksiazki o objetosci okolo stu szescdziesieciu stron maszynopisu. Byl to jedyny istniejacy na swiecie egzemplarz. Przypominal z wygladu prospekt z ofer- tami jakiejs firmy. Na granatowej okladce wydrukowano pieknymi zloty- mi literami: "ZIELONA WSTAZKA. Dokument scislego zarachowania o najwyz- szym stopniu tajnosci". Na stronie tytulowej znajdowala sie data: 16 maja. Prawie siedem miesiecy przed atakiem bombowym na nowojorska dzielnice finansowa. \ 34 Piatek zaczal sie w Waszyngtonie deszczowym switem. Ciemne chmu-ry przetaczaly sie nad pozbawionym kolorow miastem. Od strony Mary- landu dmuchal wsciekly, zimowy wiatr. Arch Carroll czekal niecierpliwie od siodmej rano, siedzac w wypozyczonym samochodzie, zaparkowanym w tej chwili na waszyngtonskim przedmiesciu McLean. Ciemna limuzyna byla prawie niewidoczna wsrod sosen rosnacych gesto przy Fort Myers Road. Oto praca detektywa - myslal Carroll, patrzac w pustke. Najpierw sie czeka, potem znowu czeka, i jeszcze raz czeka. Skrocil sobie czas oczekiwania jedzac sniadanie w postaci paczkow firmy Dunkin. Nie byly one cieplejsze od blaszanego pudelka, w ktorym je kupil. Nie mialy rowniez w tej chwili zadnego okreslonego smaku. Arch pil takze kawe o temperaturze pokojowej, smakowala mu jeszcze mniej niz paczki. Zaczal czytac ksiazke Tracy Kidder, pod tytulem "Duch nowej maszy- ny". Przynajmniej to mu sie podobalo. Kilkakrotnie przylapal sie na tym, ze mysli o pulkowniku Davidzie Hudsonie. Klasyczny wzorzec amerykanskiego chlopaka. Wyrozniony absolwent West Point... Zabojca z Wietnamu. Amerykanski Juan Carlos. "Nasz" Francois Monserrat... Chcial zobaczyc sie jak najpredzej z Hudsonem. Spotkac sie z nim, sam na sam, twarza w twarz. Moze w ciasnym biurze wewnatrz ,,numeru 13", twierdzy Carrolla. Niech pan mi powie, pulkowniku Hudson, co pan wie o ataku bombowym na Wall Street? O skradzionych papierach wartosciowych? Prosze mi powiedziec, dlaczego wystapil pan z armii, pulkowniku Hudson? Zastanawial sie, czego moglby dowiedziec sie od kogos takiego jak Hudson, ktory zostal wyszkolony, zeby stawic czolo przesluchaniom. To by byla prawdziwa bitwa, ktora Carroll - byl tego pewien - przegralby. 237 Okolo wpol do osmej na drugim pietrze bialej willi, stojacej po drugiejstronie drogi zapalilo sie swiatlo. Pare chwil pozniej -w drugim oknie. To pewnie sypialnia i lazienka. Zaraz zacznie sie przedstawienie u generala Thompsona. Niedlugo swiatlo zgaslo na gorze, a zapalilo sie na parterze. Kuchnia? Zgaslo takze oswietlenie werandy. Po osmej - Arch pomyslal, ze to juz przyzwoita godzina. Przeszedl po eleganckim chodniku z kamieni i zadzwonil do drzwi. Rozlegl sie lagodny odglos, przypominajacy dzwiek jednego z dzwoneczkow, jakie wieszano kiedys przy wejsciach do sklepow. Drzwi otworzyly sie i stanal w nich wysoki, elegancki mezczyzna w wieku okolo szescdziesieciu lat. Mial na sobie spodnie od dresu, kapcie i popielaty, rozpinany sweter. Jego zwezajaca sie ku gorze glowa pokryta byla krotko przystrzyzonymi, siwymi wlosami. General Lucas Thompson, byly dowodca amerykanskich sil ewakua- cyjnych w Wietnamie, mial prezencje czlowieka szorstkiego przyzwyczajo- nego do wydawania rozkazow. Sprawial wrazenie, ze jest ciagle zdolny sprostac najtrudniejszym sytuacjom, jakie moga przydarzyc sie podczas wojny. Jego szare oczy plonely stanowczym, zywym blaskiem. -Dzien dobry, panie generale. Jestem Arch Carroll z DIA. Prze- praszam, ze niepokoje pana o tak wczesnej porze. Przyjechalem tu w zwiazku ze sprawa Zielonej Wstazki. General spojrzal na niego podejrzliwie. -A o co chodzi, prosze pana? Juz wstalem, ale jak sam pan powie- dzial, jest bardzo wczesnie. -Zadzwonilbym wczoraj wieczorem i zapowiedzial, ze przyjde, ale kiedy wychodzilem z Pentagonu bylo juz bardzo pozno. Pomyslalem sobie, ze zrobie jeszcze gorsze wrazenie niz teraz. Wyraz podejrzenia zniknal z twarzy Thompsona. Zdawalo sie, ze uspokoila go wzmianka o Pentagonie; na twarzy generala pojawil sie znak, ze rozpoznal Archa. -Och, rzeczywiscie. Arch Carroll. Czytalem o panu. -Panie generale, mam do pana tylko kilka pytan. Chodzi o okres, kiedy byl pan dowodca w Wietnamie. Nie zajmie to w sumie wiecej niz, powiedzmy, dwadziescia minut. -To oznacza z godzine - ocenil usmiechajac sie polgebkiem Thomp- son. - Prosze wejsc. Mam czas. Ostatnio mam cala mase czasu, panie Carroll. - Mowil tonem zolnierskiego emeryta, ktoremu pozostalo juz tylko napisanie wspomnien. W jego glosie slychac bylo frustracje, znudze- nie, brak poczucia celu. General poprowadzil Archa przez elegancka jadalnie do jeszcze wspa- nialszej biblioteki. Bialy kominek osloniety byl mosieznym ekranem. Wokol scian staly wysokie debowe regaly z ksiazkami. Podwojne okno w wykuszu wychodzilo na kryty basen i taras. 238 Thompson usiadl w wygodnym fotelu i powiedzial:-Zszedlem juz na dalszy plan, a niektorym wypadlem nawet z pamie- ci. Od czasu, kiedy przeszedlem na emeryture, mialem tu bardzo niewielu oficjalnych gosci. Przychodza za to moje dwie wnuczki, ktore uwielbiaja ciasta i krowki, jakie robi ich babcia. General potrzasnal glowa i usmiechnal sie cieplo. Arch slyszal, ze w Wietnamie Thompson byl bardzo surowym, dbaja- cym o dyscypline dowodca. Teraz wygladal jak zwykly dziadek, czekajacy az dzieci i wnuki zechca kolejny raz zrobic sobie z nim usmiechniete zdjecie. -Szukam, a sprawia mi to wiele trudnosci, wszelkich sensownych informacji na temat niejakiego pulkownika Davida Hudsona - oznajmil Arch. - Hudson znajdowal sie pod pana dowodztwem w Sajgonie, prawda? General skinal glowa. -Tak, pulkownik Hudson sluzyl pod moimi rozkazami przez jakies pietnascie miesiecy, jesli pamiec mnie nie myli. -Panska pamiec zgadza sie dokladnie z moimi danymi - odparl usmiechajac sie Carroll. - Czy moglby pan opowiedziec mi o Hudsonie? -Hmm; nie wiem, co chcialby pan uslyszec. Bo mozna powiedziec duzo. David Hudson byl bardzo zdyscyplinowanym oficerem i swietnym dowodca. Cieszyl sie prawdziwa charyzma posrod swoich zolnierzy. Kiedy go poznalem, kierowal specjalna grupa uderzeniowa. Byl takze wyszkolony do eliminowania, czyli likwidowania niewygodnych ludzi. Pral brudy, to znaczy eliminowal wojennych spekulantow, szpiegow. Zdrajcow. -Dlaczego zostal wybrany na wojskowego zabojce? -Och, mysle, ze odpowiedz na to pytanie jest prosta. Wybrali go, poniewaz nie lubil zabijac. Nie byl szalencem, rozumie pan. Mysle, ze jego filozofia byla mniej wiecej taka: jesli raz podjelo sie decyzje walki na wojnie, to nalezy walczyc. Wszystkimi dostepnymi srodkami. Tak sie sklada, ze sam wyznaje te filozofie. Przez jeszcze pol godziny general Lucas Thompson opowiadal Carrol- lowi o Davidzie Hudsonie. Wyrazal sie o nim w bardzo pochlebnych slowach, ocenial wysoko jego zdolnosci taktyczne, umiejetnosci dowod- cze, a juz szczegolnie odwage. Arch znowu mial niemile uczucie, ze sciga prawdziwego amerykans- kiego bohatera. To nie mialo zadnego sensu. Teraz general zaczal sie odrobine powtarzac. Zdawalo sie, ze zaczyna nabierac charakterycznej dla staruszkow sklonnosci do snucia dlugich opowiesci o minionych dniach. Bylo to troche smutne. Carrollowi przy- pomnial sie nagle ojciec, kiedy przeszedl na emeryture ze sluzby w poli- cji. Umarl po dziewieciu miesiacach na atak serca, a moze po prostu z nudy. 239 Tyle tylko, ze Arch nie wierzyl ani przez chwile w to, co Thompsonmowil, a zwlaszcza wyczuwal nieszczerosc w zachowaniu sie generala. Carroll sprawdzil to dokladnie. Do domu generala w McLean przyjez- dzali ciagle oficjalni goscie, najwyzsi ranga oficerowie z Pentagonu, nawet ludzie z Bialego Domu. Lucas Thompson nadal byl wplywowym doradca Rady Bezpieczenstwa Narodowego. -Jest jeszcze pare rzeczy, ktore mnie niepokoja, panie generale. -Prosze wiec pytac. -Na poczatek: dlaczego nikt nie jest w stanie mi powiedziec, gdzie znajduje sie pulkownik Hudson w tej chwili? Po drugie: czemu ani jedna osoba nie umie wytlumaczyc tajemniczych okolicznosci, w ktorych prze- stal nagle sluzyc w armii w polowie lat siedemdziesiatych? Po trzecie: panie generale, dlaczego ktos zajal sie jego kartotekami w Pentagonie i w centrali FBI, zanim zdolalem je zobaczyc? -Panie Carroll, sadzac po tonie panskiego glosu, obawiam sie, czy nie zaczyna pan przypadkiem tracic kontroli nad soba - odezwal sie Thomp- son spokojnym, opanowanym glosem. -Tak, byc moze, czasami mi sie to zdarza. Po czwarte: to ostatnia rzecz, ktora mnie niepokoi, wlasciwie nawet przeraza, dlaczego mnie sledzono, kiedy wyjechalem wczoraj wieczorem z Pentagonu? Czemu sledzono mnie takze i w drodze tutaj? Na czyj rozkaz? Co sie u diabla dzieje w Waszyngtonie? Jasne, gladko ogolone policzki Thompsona zaczerwienily sie. -Panie Carroll, mysle, ze bedzie lepiej, jezeli pan stad wyjdzie. Tak bedzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. -Wie pan, ze moze i ma pan racje. Siedzac tu dluzej tracilbym tylko czas. Generale Thompson, zdaje mi sie, ze pan wie nieporownanie wiecej o pulkowniku Hudsonie. Tak uwazam. General usmiechnal sie nieznacznie i odparl: -Na tym wlasnie polega piekno tego kraju: jest wolny. Moze pan sobie myslec, co sie panu zywnie podoba. A teraz, pozwoli pan, ze odprowadze pana do drzwi. 35 ManhattanByl poranek osiemnastego grudnia. Pulkownik David Hudson czul sie chyba najbardziej zaklopotany swoim stanem od wielu lat. Nerwowo przyciskal do siebie Billie Bogan reka. Prowadzil dziewczyne protek- cjonalnie wzdluz Piatej Alei posrod strumienia nadchodzacych z przeciw- ka ludzi. Nie chcial teraz myslec o Zielonej Wstazce, przynajmniej przez najblizszych kilka godzin. Tego ranka uczucie skrepowania bylo mu wrecz wyjatkowo nie- potrzebne. Stanowili w tej chwili z Billie wprost uderzajaco piekna pare. Ich wyraziste postaci zdawaly sie odcinac od szarych ludzi idacych ulica. Billie Bogan przygladala mu sie katem oka. Byl taki powazny, pracowicie odnajdywal wlasciwa droge wsrod tlumu. Czula w sobie dziwna, narastajaca fascynacje. Bylo jasne, ze cos do niej czul i to powodowalo, ze i on pociagal ja coraz bardziej. Pozwalala mu na to. Postepowali tak przed siebie, czekajac, co bedzie dalej. Dokad zmierzali? -Czy jestes jednym z tych swiatecznych kochankow? - zapytala. -Och, to zalezy, w ktorym roku. W tym sezonie wszystko ekscytuje mnie jakos bardziej. Mam ochote pochlonac wszelkie widoki - zielen choinek, kolory ozdob, blysk sklepowych wystaw, swietych Mikolajow, koscioly, muzyke... -Wygladasz na czlowieka, ktory zawsze idzie na calosc - dokuczyla mu. -Albo wcale nie zaczyna. Popatrz tylko! Co za niesamowita scena! - Hudson wydal nagle okrzyk radosci i usmiechnal sie szeroko. To nie bylo do niego podobne, a przynajmniej Billie nie widziala u niego do tej pory takiego zachowania. Zblizyli sie do ogromnej, blyszczacej ekstrawaganckimi ozdobami choinki przed Centrum Rockefellera. Zgromadzony tlum - glownie pary w wieku studenckim - patrzyl z gory na slizgawke i znajdujaca sie przy 241 niej restauracje. W dole stal chlopiecy chor w strojach przypominajacychsutanny i komze i spiewal najpiekniejsze koledy. Mysli pulkownika Hudsona wreszcie ulegly spowolnieniu, uspokoil sie. Bylo mu teraz dobrze; rzadko znajdowal sie w takim stanie, warto sie wiec nim porozkoszowac. Od czasu do czasu odczuwal uklucie winy spowodowane myslami o jego misji; rozumial jednak, ze chwile wolne od napiecia takze moga okazac sie wartosciowe. -Czy teskisz za rodzina, za domem? - spytal. - Nie bedzie cie w Anglii podczas swiat. Pomimo tlumu, czuli sie tak, jakby byli sami. -Tesknie za poszczegolnymi drobiazgami z przeszlosci. Tym co wspaniale w mojej siostrze albo matce. Ale nie, nie zaluje, ze nie jestem w domu. Zycie w srodkowej Anglii... Wszyscy nieco inteligentniejsi mlodzi ludzie chca uciec z Birmingham. Ci, ktorzy pozostaja pracuja w British Steel albo centrum wystawowym. Dziewczyna, kiedy wyjdzie za maz siedzi w domu z dziecmi. Oglada poranne dzienniki w telewizji. Tyje; jej umysl przestaje sie rozwijac. Po kilku latach nikt juz nie jest sobie w stanie wyobrazic, ze ktoras z tych wszystkich kobiet byla niedawno ladna, mloda dziewczyna. Ludzie po czterdziestce wygladaja tak, jakby nigdy w zyciu nie byli mlodzi. -A wiec ucieklas? Do Londynu? Paryza? -Pojechalam do Londynu, kiedy skonczylam osiemnascie lat. Moje spojrzenie na swiat bylo jeszcze wtedy niedojrzale, ze tak powiem: nie oszlifowane. I wygladalam inaczej. Chcialam zostac aktorka albo model- ka, kimkolwiek, zeby tylko nie wracac do Birmingham. Juz nigdy. Billie usmiechnela sie czarujaco. -Popelnilam w Londynie kilka drobnych bledow - powiedziala, drwiac sama z siebie. -A potem? -Pozniej, chyba po pieciu latach, zdecydowalam sie pojechac do Nowego Jorku albo do Paryza. I tak dotrwalam do dzisiaj. Mam nadzieje, ze uda mi sie wreszcie zostac modelka. Robie sobie teraz prospekt reklamowy, z ktorym chce isc do redakcji gazet i czasopism. Wiem, ze jestem atrakcyjna, przynajmniej fizycznie. Przez wieksza czesc czasu mowila ze spuszczonym wzrokiem, nie- smialo; bala sie podniesc oczy na Davida. Jej twarz zaczerwienila sie stopniowo. -Ja tez popelnilem pare malych bledow. Tylko kilka - powiedzial ze smiechem Hudson. Tyle skrywanych od dlugiego czasu uczuc uwolnilo sie w nim wreszcie. Od tak dawna nie pozwalal sobie na cos podobnego. Billie znowu zaczela sie smiac. -Ech, precz z przeszloscia! - oznajmila. Jej oczy byly jednak przepel- nione ironia, troche smutne, zaczerwienione w kacikach. Obojgu skonczyl sie jednoczesnie zapas slow. Chwila wydala sie prawdziwie wzruszajaca. 242 Wtedy Billie spojrzala znowu na Davida. Przemowila najlagodniej naswiecie, muskajac cieplym oddechem jego ucho: -Prosze cie, pocaluj mnie, Davidzie. To co powiedzialam moze nie brzmi zbyt dramatycznie... ale nie mowilam o tym szczerze nikomu, odkad mialam szesnascie czy siedemnascie lat. I tak, David Hudson i Billie Bogan zaczeli sie calowac w cieniu wielkiej choinki; a wokol nich rozbrzmiewala slodka, bozonarodzeniowa muzyka. W tej chwili pulkownik David Hudson zdolal zapomniec o wszystkich swoich planach. O czyms, co bylo tak bardzo potrzebne. O zemscie na korzysc wybranych. O sprawiedliwosci dziejowej. 36 Caitlin Dillon spieszyla sie do sali konferencyjnej czyli "numeru 13".Minela robotnikow, naprawiajacych pekniecia tynku na scianach. Na koncu holu widac bylo trzy sprzataczki idace z wiadrami. Caitlin pomys- lala, ze bardzo teskni za Carrollem, ktory mial wlasnie wrocic z Waszyng- tonu. Dzwonil do niej, ale mowil pelnym napiecia glosem, tak, jak gdyby bal sie powiedziec jej cokolwiek przez telefon. Weszla do sali, mijajac pilnujacych policjantow i zolnierzy. Po koryta- rzach rozeszla sie juz wiesc, ze w sprawie Zielonej Wstazki nastapil zasadniczy przelom. Nareszcie cos bylo wiadomo. Przed niespokojna publicznoscia stanal w dramatycznej pozie Walter Trentkamp. Byl napiety. Na jego twarzy blyszczaly struzki potu, a kolnierzyk koszuli wilgotnialmu. Caitlin nie widziala jeszcze szefa FBI tak niespokojnego. Trentkamp odchrzaknal. Scena przypominala Caitlin nadzwyczajne konferencje prasowe zwolywane w Waszyngtonie ze szczegolnie waznych powodow. -Z pewnoscia slyszeli panstwo, ze sledztwo w sprawie Zielonej Wstazki wkroczylo w nowa, obiecujaca faze... Stalo sie tak dzieki nie- zmordowanemu wysilkowi kapitana Francisa Nicolo i sierzanta Rizza z oddzialu balistyki nowojorskiej policji. Nicolo, zwany rowniez "brylantynowym Frankiem", i Joe Rizzo podniesli sie z miejsc i uklonili nieznacznie. -Ci dwaj panowie pracowali bez chwili wytchnienia od momentu ataku bombowego czwartego grudnia. W koncu ich praca uwienczona zostala sukcesem. Rozlegl sie szmer zadowolenia, tu i owdzie probowano klaskac. Nicolo i Rizzo zaczeli przestepowac z nogi na noge, jak mali chlopcy w czasie uroczystego apelu. -Sierzancie - powiedzial Trentkamp. - Prosze, niech pan podejdzie. Rizzo niezdarnie ruszyl naprzod i powiesil na metalowym stojaku nape. Policyjny grafik naszkicowal na niej najwazniejsze budynki dziel- 244 nicy finansowej. Te, w ktorych podlozono bomby oznaczono jaskrawo-czerwonym kolorem. Wokol kazdego z uszkodzonych obszarow naryso- wano takze fioletowy pierscien. Caitlin zwrocila uwage, ze fioletowe kolka zaznaczone byly w najrozmaitszych punktach na roznych pietrach czter- nastu wiezowcow. Rizzo zaczal objasniac: -We wszystkich zaznaczonych na czerwono budynkach wybuchly bomby czwartego grudnia, okolo osiemnastej trzydziesci. Z cala pewnos- cia zostaly one odpalone za pomoca sygnalu radiowego. Mogl on zostac wyslany z odleglosci nawet trzynastu czy szesnastu kilometrow. Sierzant przerwal, wytarl nos w duza biala chusteczke i ciagnal dalej: -Fioletowe pierscienie oznaczaja miejsca, gdzie nastapily eksplozje. Ladunki znajdowaly sie zatem tutaj, tutaj, tutaj, i tak dalej. -Jak panstwo widza, material wybuchowy podlozono na roznych pietrach czternastu budynkow. Przy Broad Street 22 - na drugim pietrze. W Manufacturers Hanover - na pietnastym. I tak dalej. Widac to jak na dloni. - Rizzo rozejrzal sie po sali, jak gdyby szukal kogos, kto sie nic zgadza. -Nie mozna wskazac tu zadnego okreslonego porzadku. A przynaj- mniej, tak nam sie do tej pory wydawalo. Jednak wczoraj wieczorem odnalezlismy brakujace ogniwo. Prosze spojrzec! Kazdy z zaznaczonych obszarow, we wszystkich budynkach, zawiera pokoj do przechowywania przesylek. Miejsce, gdzie trzymano poczte. Nie zwrocilismy na to dotad uwagi, poniewaz pomiesz- czenia te roznia sie znacznie od siebie i znajduja sie na dowolnych pietrach. Niektore z budynkow maja podobne pokoje nawet na kazdym pietrze. Czy rozumiecie panstwo, do czego zmierzam? Sierzant Rizzo przerwal dla wiekszego efektu i po krotkiej przerwie mowil dalej: -Prosze panstwa, bomby zostaly po prostu przyniesione. Najpraw- dopodobniej przez zwyklego poslanca, obslugujacego regularnie te miejs- ca, tak ze nikt nie zwrocil na niego uwagi. Rizzo rozejrzal sie jeszcze raz. Na sali zapadla nagla cisza. -Okolice Wall Street obsluguje ponad dwiescie firm zatrudniajacych poslancow. Jimmy Split, Speedo, Fireball, Bullet - to kilka z najwiek- szych. Sami panstwo je znacie. Jest prawdopodobne, ze co najmniej jedna z nich, a moze i kilka, posredniczylo w dostarczeniu na miejsce bomb czwartego grudnia! Rizzo znowu pozwolil sobie na chwile oddechu. -To oznacza, ze wkrotce jakis wystrychniety na dudka poslaniec pomoze nam rozwiazac zagadke. Dzisiaj ruszamy na ulice. Zadbamy o niego! Caitlin zobaczyla, jak sala ozywia sie. Zgromadzeni ludzie doznali nagle ogromnego przyplywu energii. Nareszcie cos, po tylu dniach wale- 245 nia glowa o mur, prowadzenia zupelnie bezskutecznego sledztwa. PaniDillon niemal nie zostala przewrocona przez detektywow i zwyklych policjantow, ktorzy rzucili sie ku drzwiom. Firma zatrudniajaca poslancow. Caitlin poczula lekki dreszcz. Poslancow?... Odwrocila sie na piecie i wyszla z sali, kierujac sie do swojego biura. Cos jej sie przypomnialo. Zaczela biec korytarzem. Arch Carroll byl pewien, ze go sledza. Ciemny samochod jechal za jego taksowka od lotniska imienia Kennedy'ego az do dzielnicy finan- sowej. Kiedy wysiadl przy "Wall Street 13", samochod minal go i odjechal. Carroll nie mogl zobaczyc twarzy siedzacych w srodku; widzial tylko ich sylwetki - dwoch czy trzech mezczyzn, skupionych jeden przy drugim. Po co go sledzili? Kto ich wyslal? Kto sledzil sledzacego? Arch wszedl do budynku i poszedl do biura Caitlin. Czul ogromna potrzebe porozmawiania z nia; z kimkolwiek, komu moglby ufac. Caitlin podniosla sie zza biurka, gdzie ogladala wydruk listy wetera- now Wietnamu, jaki sporzadzili wczesniej. Przytulila sie do Archa, a on nie chcial jej puscic. Wtulili sie w siebie mocno i zaczeli calowac tak niecierpliwie jak nigdy dotad. W koncu, Caitlin uwolnila sie. -Jak bylo w Waszyngtonie? - zapytala. -Ciekawie. Bardzo ciekawie - odparl Carroll. Opowiedzial jej o aktach FBI dotyczacych Davida Hudsona i o wizy- cie u generala Thompsona. Caitlin obwiescila mu rewelacje sierzanta Rizzo, po czym pokazala palcem na wydruk, ktory przegladala. -Byc moze to tylko zbieg okolicznosci. Ale na tej liscie weteranow - ekspertow od materialow wybuchowych znajduje sie czlowiek, ktory pracuje jako taksowkarz i poslaniec. Mieszka w Nowym Jorku. -A jak sie nazywa? - spytal Arch. -Michael Demunn. W dodatku byl w Wietnamie podwladnym pul- kownika Davida Hudsona. -Czy jest tam napisane, jak nazywa sie firma? Caitlin zaprzeczyla ruchem glowy. -Nie, ale sprawdzenie tego nie powinno byc trudne. Sprobujmy. Carroll czekal, a Caitlin wykonala w tym czasie kilka rozmow telefoni- cznych. Arch wyjal z kieszeni plaszcza przeznaczony na sledztwo notes i zaczal przegladac zapiski dotyczace sprawy Zielonej Wstazki. Notes byl teraz podzielony na kilka czesci: 246 Przesluchania. Dowody rzeczowe. Podejrzani. Inne.i L>>avid Hudson... organizator calosci? West Point, 1966. Sily Specjalne. Rangersi. Zloty chlopak. Prawdziwy Amerykanin... Fort Bragg. Szkola Sil Specjalnych im. Kennedy'ego. Okrutne proby wytrzymalosci na stres. Eksperymenty z narkotykami. Do czego go przygotowywali ? Specjalne szkolenie terrorystyczne. Na czyje rozkazy? Gdzie zaczynal sie lancuch wydajacych polecenia? Arch zatrzasnal wreszcie bezradnie notes. Przygladal sie w milczeniu Caitlin, stojacej w tej chwili do niego plecami. Oparla ciezar ciala na jednej nodze, przewod telefonu owinal sie wokol jej talii. Co ja takiego wiem, z czego nie zdaje sobie sprawy, ze wiem? - Arch zadal sobie w mysli dziwne pytanie. Znowu zaczal roztrzasac sprawe. Waszyngton. Co tam sie dzialo? General Lucas Thompson... Dobrot- liwy, siwowlosy klamca. Teraz ktos mnie sledzi... Po co? Na czyj rozkaz? Zobaczyl, ze Caitlin odklada sluchawke. -"Vets Cabs and Messengers" - wymienila z zadowoleniem nazwe firmy. Ich garaz znajduje sie w West Village. Carroll wstal. -Zadzwon do Philipa Bergera. A potem, gdybys jeszcze mogla zawiadomic Waltera Trentkampa. Powiedz im, zeby zebrali ludzi i spot- kali sie ze mna kolo... -Jeszcze cos, Arch - przerwala Caitlin. Zamilkla na moment. -David Hudson tez tam pracuje. Od ponad roku. Zdaje sie, ze wreszcie odnalezlismy pulkownika Hudsona. I Zielona Wstazke. 37 Zaraz po polnocy, 19 grudnia, pulkownik David Hudson wyglosilpelne emocji przemowienie do dwudziestu czterech weteranow zebranych w garazu przy ulicy Jane. -To byla dluga, a zarazem szczegolnie ciezka misja dla kazdego z was - mowil. - Zdaje sobie z tego sprawe. Ale we wszystkich jej fazach robiliscie dokladnie to, co nalezalo... Chyle przed wami czolo. Przerwal i rozejrzal sie po wpatrzonych w niego twarzach. -Poniewaz zblizamy sie juz do ostatniej fazy Zielonej Wstazki, chcialbym podkreslic jedna rzecz: nie chce, zeby ktokolwiek podejmowal niepotrzebne ryzyko. Zrozumieliscie? Nie nadstawiajcie niepotrzebnie tylkow. Naszym zasadniczym celem jest od tej pory zero zabitych podczas akcji. Przerwal znowu. Kiedy odezwal sie ponownie, w jego glosie slychac bylo niezwykle poruszenie. -To bedzie nasze ostatnie wspolne zadanie. Dziekuje wam raz jesz- cze. Pozdrawiam was wszystkich zolnierskim salutem. Od tej chwili Zielona Wstazka miala stac sie czyms w rodzaju dobrze przeprowadzonej akcji frontowej. Kazdy szczegol zostal dokladnie opra- cowany. Brudne drzwi garazu Vetsow otworzyly sie z metalicznym zgrzytem. Ciemnosc przebily swiatla samochodowych reflektorow. Harold Freedman, czyli Vets 5, wybiegl z budynku. Rozejrzal sie po Jane Street, a potem zaczal wydawac szczekliwym glosem rozkazy, jak sierzant, ktorym kiedys byl. Minelo wlasnie wpol do pierwszej w nocy. Jesli ktokolwiek z mieszkancow West Village zobaczyl trzy wojskowe ciezarowki wyjezdzajace z garazu, nie zwrocil na to specjalnej uwagi. Po chwili ciezarowki skrecily w ulice Zachodnia. 248 Pulkownik Hudson siedzial na miejscu pasazera w pierwszej z ciezaro-wek. Przez caly czas znajdowal sie w radiotelefonicznym kontakcie z pozostalymi dwiema... Dokonywali prawidlowego pod kazdym wzgle- dem manewru polowego. Weterani wkraczali znow stopniowo do otwartej walki. Zaden z nich nie zdawal sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowalo. Nawet sam Hudson zapomnial juz o niezwyklej jasnosci umyslu, jaka opanowywala go przed wazna bitwa. Zadne przezycie nie moglo sie dla niego rownac z walka. -Tu Vets 1. Tu Vets 1. Jedzcie za nami prosto ulica Zachodnia do wjazdu w tunel Holland. Bedziemy scisle przestrzegac miejskich ograni- czen predkosci dla pojazdow wojskowych. Zatem spokojnie, na czas jazdy mozna sie zrelaksowac. Odbior. Po dwoch godzinach pierwsza z ciezarowek zatrzymala sie przy budce wartowniczej, stojacej piecdziesiat metrow od drogi nr 35 w New Jersey. Nad drewniana budka umieszczona byla tablica z napisem: "FORT MONMOUTH, TEREN US ARMY". Stojacy na warcie szeregowiec byl bliski zapadniecia w sen. Jego oczy,za okularami w rogowej oprawie, byly zalzawione. Podszedl do szoferki zabawnym, zaspanym krokiem. - Prosze o dokumenty, sir - powiedzial, po czym odchrzaknal. Mial smieszny, wysoki glos; Hudson pomyslal, ze ten zolnierz nie moze miec wiele wiecej niz osiemnascie lat. Tak samo bylo w Wietnamie; tak dzialo sie od tysiecy lat; we wszystkich okrutnych wojnach walczyli niewinni chlopcy. Hudson podal w milczeniu dwie plastikowe karty. Figurowal na nich jako pulkownik Roger McAfee z Szescdziesiatej Osmej Ulicznej Pancer- nej, z Manhattanu. Cala "inspekcja" przeprowadzana byla wlasciwie tylko pro forma. Wartownik rzucil im standardowy tekst: -Mozecie panowie jechac. Prosze przestrzegac zasad ruchu i postoju obowiazujacych w Fort Monmouth. Czy te ciezarowki z tylu przyjechaly razem z panem? -Tak, jestesmy razem. Przyjechalismy po zapasy. Bron strzelecka i amunicje na weekendowe cwiczenia polowe. Przeznaczono tez dla nas dwa smiglowce. Mamy sie spotkac z kapitanem Harveyem i on zna szczegoly. -W takim razie prosze jechac, sir. Mlody wartownik cofnal sie. Pomachal przejezdzajacym zolnierzom rezerwy. -Tu Vets 1. Tu Vets 1 - odezwal sie do radiotelefonu Hudson, kiedy tylko mineli brame. - W tej chwili od momentu zakonczenia operacji Zielona Wstazka dzieli nas zaledwie niecale dwanascie godzin. Kazdy z nas musi zachowywac najwyzsza uwage. Jestesmy juz prawie u celu, panowie. Nareszcie prawie w domu. Bez odbioru. 249 Garaz "Vets and Messengers" przy ulicy Jane nie byl miejscem, ktoremogloby przyciagnac czyj akolwiek uwage ani tym bardziej wzbudzic podejrzenia. Znajdowal sie pomiedzy nieciekawymi budynkami West Village; jego duze, metalowe drzwi byly zardzewiale, poplamione olejem i pozbawione koloru. Opuszczona uliczka zostala po cichu zamknieta z obu stron. Wokol garazu zatrzymaly sie samochody policyjne. Carroll naliczyl ich az siedm- nascie. Za ciemniejacym budyneczkiem stacji benzynowej Shella Arch widzial nie oznakowane samochody FBI i ze trzydziestu uzbrojonych po zeby agentow. Wszyscy wpatrywali sie zapamietale w garaz, co w FBI uchodzi- lo za profesjonalizm. Policjanci i agenci FBI mieli przy sobie karabiny maszynowe M-16, strzelby kalibru 12 mm i rewolwery magnum kaliber 9. Jeszcze nigdy w zyciu Carroll nie widzial tak uzbrojonych ani tak licznych sil po- licyjnych. Oparl sie o wlasny samochod, obserwujac stalowe wrota i wygieta, wyblakla tablice z napisem VETS CABS AND MESSENGERS. Niecier- pliwie stukal palcami w maske samochodu. Cos tu nie gralo. Bez watpienia, cos bylo nie tak. Spojrzal w kierunku stacji Shella. Chlopcy z FBI stali nieruchomo, czekajac na sygnal, ktory rzuci ich do akcji. Obok Archa stal Walter Trentkamp. Carroll informowal go o wszyst- kim. Teraz wuj Walter znajdowal sie razem z nim w tym niebezpiecznym kotle. Arch wyjal swojego browninga. Obrocil go w reku, niczym kowboj. Pomyslal, ze to dziwne, ale jakis wewnetrzny glos kaze mu bardzo uwazac. Bardzo. Do tej pory nie byl znowu az tak ostrozny - dlaczego wiec mialby stac sie taki teraz? Nagle przyszlo mu do glowy, ze wie, dlaczego. -Archer - odezwal sie Trentkamp, stukajac go w ramie. Cicha ulica nadjezdzala czarna limuzyna. Ze srodka wysiadl komisarz Michael Kane. Szef policji, ktory mial niewielkie doswiadczenie w pracy na ulicach - byl w istocie lepszym politykiem niz policjantem - trzymal w reku blyszczacy megafon. Robil to tak niezdarnie, jakby nigdy nie zetknal sie z podobnym urzadzeniem. -O Boze, nie... -mruknal Arch. Wszerz i wzdluz ulicy rozlegl sie glos komisarza Kane'a: -Uwaga... Mowi komisarz policji Kane... Macie jedna minute na wyjscie z garazu "Vets and Messengers". Za szescdziesiat sekund ot- wieramy ogien. Oczy Archa przesunely sie po ceglanej scianie garazu. Carroll byl napiety; spocil sie caly. Powoli podniosl pistolet w pozycje strzelecka. Z garazu nie dobiegl do nich zaden odglos. 250 Cos bez watpienia bylo nie w porzadku.-Macie dwadziescia piec sekund... Wychodzcie... Trentkamp pochylil sie. Jedna z rzeczy, za ktore Carroll go cenil bylo to, ze pomimo zajmowanego stanowiska Walter pozostal na zawsze ulicznym glina. Czul potrzebe osobistego uczestniczenia w akcji. -Myslisz, ze to pomylka? Ze otoczylismy niewlasciwych ludzi, nie te firme? Cos tutaj nie gra, Arch. Carroll nie odzywal sie. Patrzyl i myslal. -Dwadziescia sekund... -Chodz, Walterze... Chodz ze mna. Nagle Arch ruszyl naprzod. Trentkamp, wprawdzie niechetnie, podazyl za nim. Zblizyli sie do drzwi garazu. Komisarz przestal odliczac. Nagle wokol zaroilo sie od policjantow i agentow FBI. Wszyscy zaczeli przepychac sie przez polotwarta brame i wbiegli do pograzonego w ciemnosci budynku. Wreszcie ktos zapalil swiatlo. Oczom policjantow ukazal sie zwykly, zapuszczony, wielki garaz. Carroll zamarl, sciskajac w reku browninga. Czul zapach benzyny i olejow; won charakterystyczna dla starych, wysluzonych samochodow. Na betonowej podlodze widnialy tluste, czarne plamy. Wokol lezaly narzedzia. I nic wiecej. Nie bylo ani jednego pojazdu. Nie bylo ludzi, zadnych weteranow Wietnamu. Pulkownik David Hudson nie ukazal sie niczyim oczom. Arch i Walter Trentkamp zaczeli przechadzac sie po budynku, trzy- majac caly czas bron w pogotowiu. Wpadali wycwiczonymi ruchami do wszystkich bocznych pomieszczen. Wreszcie weszli po waskich, kretych schodach na pietro. Wtedy ja zobaczyli. Zostala uczepiona do brudnej sciany. Kpila z nich wszystkich. Na golej scianie wisial kawalek zielonej wstazki. Nie mozna jej bylo nie zauwazyc. Zielona Wstazka zniknela z garazu przy Jane Street. Znowu wy- przedzila scigajacych ja ludzi o jeden ruch. Caitlin Dillon niosla skorzana aktowke pelna notatek. Szla pograzo- nym w mroku korytarzem budynku mieszkalnego na Upper West Side. Drzwi do apartamentu 12B byly na wpol otwarte. Czekal w nich Anton Birnbaum. Caitlin zastanawiala sie, dlaczego zadzwonil, zeby przyszla tak pozno w nocy. Przeszli do biblioteki Antona. Pomieszczenie wypelnione bylo pod sufit starymi ksiazkami i czasopismami. 251 -Dziekuje, ze tak szybko przyjechalas -powital ja Birnbaum. Wyda-walo sie, ze jej widok przyniosl mu ogromna ulge. - Napijesz sie kawy? Herbaty? Ostatnio jem i pije same niezdrowe rzeczy. - Pokazal na zmatowialy ekspres do kawy, stojacy kolo plonacego kominka. Caitlin zaprzeczyla ruchem glowy. Usiadla na antycznej kanapie i zapalila papierosa marki Du Maurier, podczas gdy stary finansista nalal sobie pol filizanki kawy. Jego dlonie lekko drzaly. W pokoju panowal nielad, wszedzie lezaly rozne papiery. Widac bylo, ze Anton goraczkowo nad czyms pracuje. -Pozwol, ze zaczne od zabojstwa prezydenta Kennedy'ego w Dallas... Jak wszyscy wiemy, prawdopodobnie zlecil je ktos wysoko postawiony. Caitlin zgniotla papierosa. Birnbaum byl wyraznie podekscytowany. -Potem nadeszla afera Watergate, w 1972. Mysle, a wlasciwie jestem calkowicie przekonany, ze pozwolono jej wybuchnac po to, zeby usunac Nixona ze stanowiska. Tak wyglada historia Stanow Zjednoczonych, moja droga. - Trzymana przez Antona filizanka drzala lekko na spodecz- ku. - Oba te wydarzenia zostaly dokladnie zaplanowane. Ich autorzy to elitarna grupa, dzialajaca zarowno wewnatrz amerykanskiego rzadu, jak i poza nim. Jej rodowod wywodzi sie z pozostalosci po OSS, naszej sieci szpiegowskiej z czasow drugiej wojny swiatowej. Slyszalem, ze nazywaja ich Medrcami. Inaczej mowi sie o nich: Komitet Dwunastu. Istnieja naprawde. Prosze cie, pozwol mi skonczyc, zanim zaczniesz komentowac moje slowa. -W 1945 roku ludzie kierujacy OSS zdali sobie sprawe, ze kompeten- cje, ktore uzyskali w czasie wojny wkrotce zostana im odebrane. Nagle mieli oddac olbrzymia wladze, jaka posiedli, w rece tych samych poli- tykow, ktorym dopiero co omal nie udalo sie doprowadzic do zaglady ludzkosci... Oficerowie z OSS nie mieli zamiaru tego zrobic, Caitlin. Nie chcieli. Po zastanowieniu sie nad tym, mozna niemalze zrozumiec ich motywy. Stary finansista popijal kawe. Zrobil kwasna mine. -Wysoko postawieni funkcjonariusze OSS zwrocili prezydentowi Trumanowi jedynie czesc swoich wojennych prerogatyw. Pozostali w Wa- szyngtonie, usuwajac sie tylko z oficjalnego zycia politycznego. Wielu najwazniejszych urzednikow panstwowych bylo zaledwie marionetkami w ich rekach. Ci ludzie i ich nastepcy - obecny Komitet Dwunastu - posuwali sie nawet do tego, ze wybierali kandydatow na prezydenta. Z obydwu partii, moja droga, w jednych wyborach. Caitlin patrzyla na Antona w zdumieniu? Medrcy? Komitet Dwunastu? Tajemnicza grupa o nieograniczonych mozliwosciach? Wiedziala juz wiele o prawdziwych i wyimaginowanych nieformalnych ugrupowaniach wsrod kol rzadowych. Wydawalo sie, ze od zawsze wplecione byly w amerykans- ka historie. Slyszalo sie nie potwierdzone plotki, stawalo przed niewygod- nymi faktami. Wysoko postawione osoby szeptaly to i owo. 252 -Kim oni sa, Anton?-Moja droga, oni nie pokazuja sie na okladkach "Time'a" czy "Newsweeka". Ale, niewazne. Chce ci powiedziec, ze nie mam najmniej- szych watpliwosci, ze sa zamieszani w sprawe Zielonej Wstazki. W jakis sposob zainspirowali czy tez bezposrednio wydali rozkaz przeprowadze- nia ataku czwartego grudnia. Komitet Dwunastu stoi za wszystkim, co sie teraz dzieje. Caitlin wprost zaniemowila. Gdyby dowiedziala sie czegos podobnego od kogokolwiek innego, moglaby to uznac za zwykle bzdury. Wiedziala jednak, ze Birnbaum nie mowilby takich rzeczy, gdyby nie byl ich zupelnie pewien. Anton zawsze sprawdzal otrzymywane informacje, czesto nawet na dwa sposoby. Niezaleznie od zrodla. Starszy pan patrzyl na Caitlin zalzawionymi, zmeczonymi oczami. Ciagnal dalej: -Ta grupa weteranow... -Juz sie o nich dowiedziales? - Caitlin byla zdumiona, a nawet zaniepokojona rozejsciem sie wiadomosci. Birnbaum usmiechnal sie. -Moja droga, szybka informacja zawsze byla jednym ze zrodel moich sukcesow. Oczywiscie, ze o nich slyszalem. Mam swoje zrodla w "numerze 13". Ale jeszcze nie wiem, czy Komitet Dwunastu zdolal wmanipulowac w to wszystko tych biednych renegatow, czy tez sa oni po prostu jego oplacanymi podwladnymi. Wydaje mi sie, ze wiem, po co przedsiewzieto cala akcje. Mysle, ze slad moze prowadzic bezposrednio do niebezpiecz- nego terrorysty, kierowanego przez Rosjan, zwanego Francois Monser- ratem. To czlowiek, ktory z zimna krwia dokonuje masowych morderstw. Maszyna do zabijania, ktora nalezy zniszczyc. -Ale jaki jest zwiazek pomiedzy Monserratem a Komitetem Dwunas- tu? Co stanie sie teraz? Czy jestes w stanie mi to wyjasnic? Anton Birnbaum usmiechnal sie kwasno. -Sadze, ze tak, moja droga. Czy na pewno nie napijesz sie herbaty albo kawy? Mysle, ze cos cieplego dobrze ci zrobi. 38 Queens, Nowy JorkByl niedzielny poranek. David Hudson przechadzal sie po slabo oswietlonych korytarzach zaniedbanego szpitala weteranow w dzielnicy Queens. To tu mieszkaja godni najwiekszej chwaly - pomyslal z gorycza. Oddzial calodobowej opieki znajdowal sie przy skrzyzowaniu Bulwaru Linden i Sto Siedemdziesiatej Dziewiatej Ulicy. Byl to posepny budynek z czerwonej cegly, ktory specjalnie nie zwracal na siebie uwagi przechod- niow. Jedenascie lat temu pulkownik Hudson byl tutaj pacjentem, tak jak dziesiatki tysiecy innych weteranow Wietnamu, ktorzy trafili do szpitali. Zaglebial sie coraz dalej w szpitalny kompleks z przytlaczajacym uczuciem. Slyszal jakies glosy, ale nie widzial ludzi. Duchy - pomyslal sobie. Odglosy bolu i szalenstwa. Skrecil w inny korytarz i nagle stanal oko w oko z potwornie wygladajacymi weteranami. Wiekszosc z nich byla wychudzona jak szkie- lety, choc kilku mialo dla odmiany ogromne brzuchy. W nieruchomym powietrzu panowal wstretny odor - srodek dezynfekujacy pomieszany z fetorem moczu i kalu. W kacie sali migala spazmatycznie sztuczna choinka. Niektorzy z pacjentow trzymali przy uszach male metalowe radyjka, niczym woreczki z lodem. Murzyn w rozdartej, pasiastej pizamie tanczyl wokol spiacego niespokojnie na wozku inwalidzkim beznogiego kaleki. Uszkodzone, powykrecane ciala zywych ludzi przytroczone byly do lozek czy wozkow inwalidzkich za pomoca metalowo-skorzanych uprze- zy. "Metale honoru" - tak nazywaly je pielegniarki podczas pobytu Hudsona. Pulkownik czul teraz gleboki gniew, prawdziwa nienawisc dla wszyst- kiego co amerykanskie, dla wszystkiego, co kiedys w tym kraju kochal. Nie widac bylo zadnego personelu. Nigdzie nie zauwazyl ani jednego lekarza, pielegniarki czy chocby salowej. Hudson szedl coraz szybciej, niemal slyszac werbel, stukajacy mu w glowie. Posuwal sie wzdluz jasnego, pomalowanego na zwodniczo 254 wesoly zolty kolor korytarza. Przypominal sobie zywo mijane miejsca.Cale jego cialo przeszedl dreszcz gniewu. Przyslali go tu jesienia 1973 roku, tlumaczac to koniecznoscia zbadania jego psychiki. Zadowolony z siebie lekarz rozmawial z nim ze dwa razy o jego cierpieniu, o utracie reki. Ow wojskowy lekarz byl jednak nie mniej zainteresowany przezyciami Hudsona z okresu obozu jeniec- kiego. Czy zabil wietnamskiego dowodce, kiedy uciekal? Tak - zapewnil go pulkownik. To wlasnie jego ucieczka zwrocila na niego po raz pierwszy uwage wywiadu wojskowego. Przeprowadzali na nim testy juz w Wietnamie, a potem wyslali go do Fort Bragg na specjalne szkolenie... Rozmowy z lekarzem trwaly za kazdym razem krocej niz godzine. Hudson musial potem wypelniac nie konczace sie kwestionariusze dla Administracji Weteranow. Przydzielono mu opiekuna medycznego - jakiegos grubego jegomoscia z wielkim picprzykiem na policzku - ktorego po pierwszej polgodzinnej rozmowie juz nigdy wiecej nie zobaczyl. Na koncu zoltego korytarza znajdowaly sie podwojne szklane drzwi, prowadzace na dwor. Widac przez nie bylo ogrodzony trawnik na tylach szpitala. Hudson wiedzial, ze budynki ogradzano nic po to, zeby weterani nie pouciekali. Chodzilo raczej o to, zeby ludzie z zewnatrz nie zagladali do srodka i nie widzieli w jak strasznych, uragajacych godnosci ludzkiej warunkach zyja zolnierze, ktorzy przelewali krew za Ameryke. Pulkownik pchnal drzwi i zaraz znalazl sie w chlodnym powietrzu. Za glownym budynkiem szpitala znajdowal sie na pochylym, zboczu zamarzniety teraz trawnik, na koncu ktorego rosly mizerne lysawe sosny. Hudson przeszedl szybko te przestrzen. Skoncentruj sie - poinstruowal sam siebie. Nie mysl o niczym poza chwila obecna. Zwracaj uwage tylko na to, co dzieje sie teraz. Nagle, zza szeregu pokrytych lodem sosen wyszlo dwoch mezczyzn. Jeden z nich mial bardzo elegancki wyglad, przywodzacy na mysl dyp- lomate z ONZ. Drugi sprawial wrazenie zwyklego bandziora o groznej, a zarazem bezmyslnej twarzy. -Rownie dobrze mogl pan wybrac na miejsce spotkania Oak Bar w hotelu Plaza. Z pewnoscia byloby tam wygodniej - odezwal sie ten elegancki. - Pulkownik Hudson, jak sadze?... Jestem Francois Monserrat. Akcent mezczyzny wskazywal na jego obce pochodzenie. Moze Fran- cuz, czy Szwajcar?... Monserrat. Nastepca Carlosa. Hudson usmiechnal sie. Wszystkie jego zmysly natezyly sie teraz maksymalnie. -Kiedy spotkamy sie nastepnym razem, przyjdzie pana kolej na wybor miejsca spotkania. Przy zegarze na stacji Grand Central? A moze na najwyzszym pietrze Empire State Building? Gdziekolwiek pan zechce. -Bede o tym pamietal. Podobno ma pan dla mnie propozycje, pulkowniku? Reszte papierow wartosciowych uzyskanych przez Zielona Wstazke. Jak rozumiem, znaczaca ilosc. 255 Oczy Hudsona pozostaly spokojne, nie pokazujac gniewu, jaki w nimkipial. -Tak. Powiedzialbym, ze znaczaca. Sa warte ponad cztery miliardy dolarow. To wystarczajaco duzo, zeby wywolac nieobliczalne skutki na skale miedzynarodowa. Co tylko pan zechce uczynic. -W takim razie osmiele sie zapytac, czego zada pan w zamian od nas? Co pan z tego bedzie mial, pulkowniku? -Mniej, niz sie panu wydaje. Sto piecdziesiat milionow na bezpiecz- nym koncie. Plus panskie zapewnienie, ze GRU nie bedzie po tym wszystkim scigac moich ludzi. Zakoncze akcje Zielonej Wstazki, przynaj- mniej w tym zakresie, jaki pana interesuje. -To wszystko? Nie moge w to uwierzyc. -Nie, sadze, ze to nie wszystko. Mysle o czyms jeszcze... Widzi pan, chce, zeby pan zniszczyl ten dumny, amerykanski styl zycia. Zeby zakon- czyl pan ere Ameryki nieco wczesniej, niz nastapiloby to w naturalny sposob. Obaj zgodnie nienawidzimy amerykanskiego systemu, a przynaj- mniej tego, czym sie stal. Obydwaj chcemy go podpalic, oczyscic z niego swiat. Obaj bylismy szkoleni, jak osiaga sie takie rzeczy. Apokaliptyczne slowa Hudsona zawisly w mroznym powietrzu. Krol terroru patrzyl pulkownikowi w oczy. Wreszcie Monserrat usmiechnal sie odrazajacym usmiechem. Rozpoznal w Hudsonie podobnego sobie czlo- wieka. -Rozumiem, ze zamierza pan dopelnic transakcji w najblizszym czasie? Dokonac ostatecznej wymiany? Pulkownik spojrzal na zegarek. Dobrze wiedzial, ktora jest godzina, ale zachowywal sie tak, jak powinien tego oczekiwac jego rozmowca. -Jest dziesiata trzydziesci. Niech bedzie za szesc godzin, panowie. Monserrat nieoczekiwanie zawahal sie na chwile. -Zgoda, za szesc godzin - odparl. Bedziemy gotowi. Czy to wszystko? Pulkownik Hudson, stojac z tymi dwoma mezczyznami, doznal nagle przeblysku intuicji. Jego charyzma uznana juz w West Point znowu dala znac o sobie. -Jest jeszcze jedna sprawa - powiedzial. - Jeden wazny problem, ktory musimy omowic. -Coz to za problem, panie pulkowniku? -Rozumiem, ze nikt nie powinien wiedziec, kim pan jest. To wlasnie glowny powod, dla ktorego chcialem sie spotkac osobiscie z panem. Dlatego nalegalem na to, jesli rzeczywiscie zalezy panu na tych akcjach. Pan widzi mnie, a ja pana. Tylko ze... -Tylko ze co? -Nastepnym razem, chcialbym sie zobaczyc z prawdziwym Francois Monserratem. Jesli nie zjawi sie osobiscie, nie bedzie zadnej wymiany. To powiedziawszy, Hudson odwrocil sie na piecie i ruszyl szybkim krokiem w strone budynku szpitala. Po chwili zniknal wewnatrz. 256 Jego zemsta, odyseja trwajaca pietnascie lat, byla juz prawie zakon-czona. Dla wszystkich nadchodzila ostateczna chwila prawdy. Oszustwo! Jakiego nie znal do tej pory swiat. Przynajmniej, od czasu wojny w Wietnamie. Tak dobrze, tak doskonale nauczyli go niszczyc... Wszystko, co tylko przyjdzie mu do glowy... Manhattan Wiceprezydent Thomas More Elliot znajdowal sie w tej chwili w modnej, ekskluzywnej czesci Nowego Jorku. Szedl szybkim krokiem wzdluz nabrzeza East River, niedaleko budynku Narodow Zjedno- czonych. Betonowa promenada bieglo jak zwykle wielu ludzi uprawiajacych jogging. Jakas kobieta o wygladzie starej panny sprawiala wrazenie, jakby zastanawiala sie wlasnie nad popelnieniem samobojstwa. Szczupla dziew- czyna o figurze i rysach modelki spacerowala sobie z psem. Tego ranka wiceprezydent byl sam. Rozmyslal. Nie bylo zadnych goryli z Secret Service, ktorzy pilnowaliby jego bezpieczenstwa. Elliot nieczesto wyprawial sie na samotne spacery, ale obecnie wlasnie tego potrzebowal. Chwila samotnosci jest jedna z tych rzeczy, ktore od czasu do czasu sa potrzebne kazdemu. Chcial pomyslec, zastanowic sie nad soba i swoimi dzialaniami. Koniecznie musial ulozyc sobie w glowic sprawe, z ktora tu przyszedl. Zatrzymal sie i spojrzal na szara rzeke, pokryta kawalkami kry. Nad drugim brzegiem unosily sie w gore opary dymu. Elliot zaczal myslec o swoim dziecinstwie, jak gdyby te uspokajajace wspomnienia mogly pomoc spojrzec mu z dystansem na chwile obecna. Widok dymu przy- wiodl mu na mysl jesienne pozary, jakie zdarzaly sie w jego rodzinnych okolicach, w Connecticut. Jak doszlo do tego, ze ten maly chlopiec, ktorego twarz ciagle pamietal, mogl przejsc tak dluga droge'? Az do tego waznego momentu w historii Stanow Zjednoczonych? Wiceprezydent schowal dlonie w rekawiczkach do kieszeni plaszcza. Zielona Wstazka dobiegla juz prawie konca. Gdzies na ulicach tego wielkiego miasta terrorysta Francois Monserrat, nowojorska policja i pul- kownik David Hudson z jego ludzmi spieszyli na spotkanie z przeznacze- niem. W tym samym czasie inne potezne sily zasadzaly sie na swoim miejscu. Elliot skrzywil sie. Na brudnej rzece pojawila sie barka. Na jednej z jej lin wisialo pranie, a dym wydobywal sie z jej oblego komina. Pulkownik David Hudson mial spotkac sie ze swoim przeznacze- niem... Tak samo jak i on, Thomas More Elliot. 257 Niedlugo juz rozwieja sie kontrowersje na temat krotkiego okresusprawowania wladzy przez Justina Kearneya, czlowieka bez nadziei na przyszlosc, ktory nie potrafil sobie poradzic w obliczu ograniczen wlas- nych kompetencji. Kiedy Kearney zlozy rezygnacje wskutek kryzysu ekonomicznego, jaki nastapi, i zaszyje sie pewnie w jakiejs wiejskiej posiadlosci piszac przez reszte swoich dni scisle cenzurowane wspomnie- nia, wtedy on, Thomas More Elliot, jak niegdys Lyndon Johnson i Gerald Ford, przejmie w swoje rece prezydenture Stanow Zjednoczonych. Wszystko zalezalo teraz od zakonczenia akcji Zielonej Wstazki. 39 Taksowki weteranow pojawily sie nagle. Wyjechaly kolejno z opusz-czonego garazu w centrum Manhattanu. Wlaczyly sie do ulicznego ruchu, a po pewnym czasie rozdzielily sie: czesc z nich pojechala ulica Division, a czesc ulica Catherine; obie ulice wiodly do trasy Franklina Delano Roosevelta, czyli FDR Drive, biegnacej wzdluz brzegu East River. W kazdej z taksowek zamontowano radionadajnik typu PRC-77, nazywany w Wietnamie "potworem". Automatycznie zaszyfrowywal on i odszyfrowywal przekaz radiowy, tak by policja nie mogla w zaden sposob podsluchac rozmow prowadzonych pomiedzy osobami jadacymi tymi taksowkami. W szesciu taksowkach znajdowalo sie czternastu uzbrojonych po zeby ludzi, prawdziwy pluton szturmowy. Poza zwyklymi karabinami, weterani mieli ze soba takze cekaemy M-60 i granatnik M-79. Jeden z mezczyzn pelnil role radiooperatora. Tym co najbardziej niezwykle bylo jednak wsparcie powietrzne, jakie zapewnili sobie Vetsi. Na wypadek, gdyby na ulicach rozgorzala walka, czekaly w pogotowiu dwa smiglowce szturmowe typu Cobra. David Hudson, prowadzacy z pierwszej taksowki rozpoznanie, poczrl nieoczekiwana ulge. Misja byla juz prawie zakonczona. Wreszcie nadeszla chwila zemsty. I powracalo poczucie godnosci. Doswiadczal podobnych uczuc, ktore kiedys towarzyszyly mu podczas walki w Wietnamie. Byly one jednak nieco inne, a roznica byla zasad- nicza. Tym razem bedzie im wolno zwyciezyc. Jeden z detektywow nowojorskiej policji, Ernie Tubbs zwany "kow- bojem", ktorego wyciagnieto bezceremonialnie z lozka, zeby wzial udzial w oblawie, zauwazyl nagle taksowke z "Vets and Messengers" przejez- dzajaca ulica Division. Za nia pojawily sie dwie nastepne. Odwrocil sie do swojego kolegi, Maury'ego Kleina, niewysokiego mezczyzny, otulonego w czarny plaszcz, i powiedzial podnieconym glosem: -Jezu, to oni! Zielona Wstazka! Mamy ich, Maury! 259 Detektyw Klein, stary lekoman, wyjrzal z kwasna mina za okno.Zoladek dokuczal mu niemilosiernie. -O Boze, Ernie! Polowa z tych gosci sluzyla prawdopodobnie w Si- lach Specjalnych! Tubbs wzruszyl ramionami, zapalil silnik i ruszyl. Od ostatniej z tak- sowek Vetsow oddzielal ich tylko jeden samochod. -Mamy tu Zielona Wstazke! - rzucil do umieszczonego na tablicy rozdzielczej mikrofonu. Maury Klein sciskal w rekach pistolet maszynowy typu American 180. Polowa bron robila okropne wrazenie w zwyklym dodge'u, ktorym jechali policjanci. American 180 wystrzeliwal trzydziesci kul na sekunde, dlatego tez prawie nigdy nie uzywano go w miescie. -Nie jest dobrze, stary. To mi sie nie podoba! - narzekal Maury Klein. - Kiedys w barze na rogu Setnej i Dwudziestej Piatej wdalem sie w taniec z takim jednym gosciem z Sil Specjalnych. Z Zielonych Beretow. I ten jeden raz mi wystarczy! - Mozliwosc walki z weteranami z Sil Specjalnych wydawala sie Kleinowi jedna z najgrozniejszych sytuacji, na jakie kiedykolwiek natrafil podczas sluzby w policji. Maury Klein takze przezyl swoje na wojnie, w Korei w 1953. Na Henry Street sygnalizacja swietlna pracowala tylko przy kilku skrzyzowaniach. Prawie nie bylo ruchu. Niedaleko nabrzezy lekko za- mglonego dolnego Manhattanu panowala w tej chwili niesamowita atmo- sfera. -Wyglada na to, ze jada do FDR Drive... Gdzies tu powinien byc wjazd. Kolo Hudson Street. -Wjazd na polnoc czy na poludnie? - zapytal Ernie Tubbs. -Chyba na oba kierunki. Na poludniowy na pewno. Zaraz go zoba... O, jest! Niebawem Tubbs zauwazyl podniszczony wjazd na poludniowy kieru- nek na trase na wiadukcie. Taksowki Vetsow zblizaly sie teraz do niego z obu stron. Pierwsze z nich wjezdzaly juz na gore. Tubbs zlapal znowu mikrofon i powiedzial: -Uwaga! Wszystkie Pantery, uwaga! Wjezdzaja na FDR DriveJ Kieruja sie na poludnie! Nagle ostatnia z taksowek zajechala Tubbsowi droge. -Sukinsyn! Detektyw skrecil blyskawicznie w lewo. Nie oznakowany policyjny dodge, ktorego prowadzil, znajdowal sie juz na wjezdzie; z lewej strony zostalo zbyt malo miejsca. -Ernie, uwazaj, barierka! Taksowka tymczasem zablokowala droge nastepnym samochodom policyjnym; przecisneli sie tylko Tubbs i Klein. ' -Sukinsyn!!! - darl sie Tubbs, walczac zawziecie z kierownica. 260 -Uwaga, wszystkie jednostki! Zrobili blokade wjazdu na FDR Drive!Zablokowali wjazd na FDR Drive! Limuzyna, ktora jechali detektywi, wlaczyla sie teraz z piskiem opon do ruchu na trasie na wiadukcie. Wszystkie trzy pasy, wiodace na poludnie, zatloczone byly samochodami. Ten, ktoremu zajechali droge zahamowal gwaltownie. Ze wszystkich stron rozlegaly sie klaksony. Policjanci znalezli sie teraz pomiedzy dwiema z taksowek. Z okien jadacej z lewej wysunely sie czarne lufy karabinow maszynowych M-16. Jeden z nich wystrzelil ostrzegawczo pojedyncza kule, ktora przeleciala nad dachem samochodu. Weteran o pomalowanej maskujaca farba twarzy, ubrany w polowy mundur, zaczal wrzeszczec do Tubbsa. Jego glos byl zagluszony przez panujacy halas; jednak detektyw zrozumial kazde slowo. -Zjedzcie stad najblizszym wyjazdem! Spadajcie z tej pieprzonej trasy!... Wszyscy poza kierowca, rece do gory! Powiedzialem: rece do gory! Do gory! Zblizywszy sie do wyjazdu, Tubbs skreci! ostro w strone barierki. Samochod wyskoczyl pod duzym katem w prawo. Uderzy! w metalowa barierke, posylajac snop iskier. Wzniosl sie na dwa kola, grozac prze- wroceniem sie. Po dluzszej chwili opadl z powrotem. Podskoczyl jeszcze na zjezdzie pare razy, po czym zatrzymal sie na ulicy pod trasa. -Zgubilismy ich! - zawolal Ernie Tubbs do mikrofonu. - Zgubilismy ich, pojechali dalej FDR Drive! -I dzieki Bogu - szepnal milczacy dotad Maury Klein. Carroll, siedzacy w "numerze 13", uslyszal, ze zauwazono samochody Zielonej Wstazki. Zbiegl na dol, przeskakujac po dwa, trzy stopnie i wypadl na ulice. Nagle sprawy nabraly blyskawicznego tempa. Zaczynalo sie szalenst- wo. Ulicami Wall, Broad i Water pedzily z piskiem opon policyjne samochody. Arch mial przy sobie karabin maszynowy M-16, ktory niewygodnie obijal mu sie o cialo. Przypomnialo mu sie... znowu stal sie zolnierzem piechoty... Ale tym razem znajdowal sie w centrum Manhattanu, a nie w Wietnamie. Plaszcz powiewal mu na wietrze, odslaniajac kabure z browningiem zalozona na wojskowa kuloodporna kamizelke. Serce tluklo mu sie w piersi. Minal biegiem jeden z radiowozow, z ktorego glosnika dobiegal wlasnie komunikat: -Poruszaja sie z predkoscia okolo szescdziesieciu kilometrow na godzine. Zwykle taksowki marki Checker. Wszyscy sa uzbrojeni po zeby. Kieruja sie na wschod. 261 Carroll zdal sobie nagle sprawe, ze weterani przygotowali sie doczegos specjalnego. Tylko do czego? Co zamierzali zrobic? Jaki byl plan pulkownika Hudsona? Jakim sposobem mieli wymknac sie z zaciesniajacej sie petli? Na parkingu Kinney czekal srebrzystoczarny helikopter Bella. Jeszcze kilka tygodni temu ten parking pelen byl luksusowych samochodow nalezacych do niezmordowanych pracoholikow z Wall Street. Duza tablica informowala o cenie - 14,50 $ za dwanascie godzin, plus podatek miejski. Policyjny smiglowiec terkotal wirnikiem niczym olbrzymia cma. Byl gotow do lotu. -M-16 i smiglowiec Bella! - zawolal Arch, wkoczywszy do wnetrza ciasnej maszyny. - To mi przypomina moje stare czasy! Witam, nazywam sie Carroll! -A ja Luther Parrish - odpowiedzial pilot. Byl on mocno zbudowa- nym Murzynem; mial na sobie skorzana lotnicza kurtke i wyostrzajace widocznosc zolte okulary. - Byl pan w Wietnamie? Wyglada pan na jednego z chlopakow. - Pilot strzelil guma do zucia. -Od 1970 roku. - Arch specjalnie udawal "chojraka", chociaz w rzeczywistosci nie cierpial helikopterow. Nie lubil ich nawet ogladac. Nie podobala mu sie sytuacja, kiedy wisi sie w powietrzu, a jedynym, co utrzymuje czlowieka w gorze, sa wirujace wsciekle, cienkie lopaty wirnika. -No popatrz! Ja tez od 1970. No to co, znowu ruszamy do boju? Zgaduje, ze nie lubi pan za bardzo podniebnych przejazdzek? Zanim Carroll zdazyl odpowiedziec, maszyna wystrzelila pionowo w gore. Podczas gdy nabierali wysokosci, zoladek zjechal Archowi gdzies nizej. Smiglowiec wzniosl sie nad zadymionym miastem, z pozoru niemal ocierajac sie o sciany najblizszych budynkow. Pilot zrecznie radzil sobie z silnymi podmuchami wiejacego znad rzeki wiatru. Kiedy ruszyli w strone East River, dolaczyl do nich jeszcze jeden beli. -No coz, mowiac prawde, nie jestem fanem smiglowcow. Bez urazy, Lutherze. Arch poczul w calym ciele przyplyw adrenaliny. W dole widac bylo gesty ruch na FDR Drive. Parrish, przekrzykujac ryczacy silnik, zawolal: -Piekny dzis dzien, stary. Widac Long Island, Connecticut. Mozna prawie zobaczyc Paryz. -Piekny dzien, zeby dostac w pieprzone serce. Pilot wybuchnal smiechem. -Tak, byles w Wietnamie, czlowieku. Coz, mamy teraz przeciw nim dwa czy nawet trzy uzbrojone smiglowce. Kiedy tylko dowiemy sie, dokad jada, wezwiemy dalsze posilki. Powinno byc spoko. -Pewnie masz racje. -Widzisz ich, tam w dole? Male, jak zabawki taksoweczki. O tam. 262 -Rzeczywiscie. Z malymi jak zabawki M-16 i wyrzutniami rakieto-wymi - zgodzil sie Carroll. -Mowisz jak zolnierz z piechoty, chlopie. Ten rodzaj ironii. Az lza sie w oku kreci. -Zdaje sie, ze walczymy z piechota. Tylko obawiam sie, ze to Zielone Berety. Murzyn odwrocil sie z powazna mina. -Tak, to prawdziwi twardziele. Sily Specjalne, nie ma przebacz. - Slowa Archa wywarly na nim wrazenie. Wydawal sie prawie dumny ze smialej akcji weteranow. Zielone Berety slynely w calej armii ze swoich umiejetnosci. Lezaca trzysta metrow nizej trasa plynela srebrzystoczarna wstega. Zolte pudeleczka taksowek odcinaly sie od niej wyraznie. Kiedy wjechaly na most Brooklynski, policyjne smiglowce wzniosly sie, odlatujac na boki, zeby nie zostac zauwazone. Zniknely na chwile w nisko zawieszonych chmurach. Koszula Archa zdazyla juz przesiaknac potem. Wszystko wydawalo sie dziac jakby w pewnej odleglosci od niego. Swiat zdawal sie zamglony, tylko na wpol realny. Po tym wszystkim, co sie wydarzylo, zblizalo sie wreszcie rozwiazanie sprawy Zielonej Wstazki. Kiedy wylonili sie z chmur po brooklynskiej stronie mostu, zobaczyli, ze ruch jest bardzo duzy, jednak nie ma korka. Niezmordowany szum samochodow docieral az do kabiny smiglowca; od czasu do czasu dolaty- wal tez pojedynczy odglos klaksonu. -Zjezdzaja wyjazdem kolo stoczni wojennej! Mowi Arch Carroll. Taksowki weteranow zjezdzaja w bok, kolo stoczni wojennej! Kieruja sie na polnocny wschod, w glab Brooklynu! Brooklyn W tym samym momencie, helikopterem wstrzasnela ogluszajaca eks- plozja. Nastapila pod nim, wstrzasajac cialem CarroUa. Uderzyl glowa w metalowy dach; poczul bol za uszami. Wtedy drugi wybuch szarpnal poteznie kabina, cos musialo w nia bezposrednio trafic. We wszystkie strony polecialy odlamki szkla. Na przedniej szybie pojawila sie pajeczyna dziur. Metalowe poszycie maszyny dzwonilo od przeszywajacych ja kul. Na niebie pojawily sie czerwone smugi. -Ochch... Cholera, dostalem! Dostalem -jeknal Parrish, kurczac sie w fotelu. Z lewej strony CarroUa odezwal sie glosno karabin maszynowy. Tymczasem z prawej mignely mu przez moment czerwone swiatelka i pekate ksztalty dwoch innych smiglowcow, ktorych dotad nie zauwazyl. 263 -O Boze! Atakowaly ich dwie cobry.Niebo wypelnilo sie jasnymi, swiecacymi punktami, jezykami ognia i gestym, czarnym dymem. Towarzyszacy maszynie Archa smiglowiec policyjny rozpadl sie na jego oczach. W ciagu paru sekund z helikoptera zostala tylko ognista kula. Wlas- ciwie nic, zalosne szczatki mknace w powietrzu. Carroll widzial, ze jego pilot zostal ciezko ranny. Z boku glowy wyplywala mu obficie krew. Zdawalo sie, ze rozmieszczone przed nim przyrzady przestaly dzialac. Nagle, gesty ogien maszynowy pojawil sie takze z dolu. Parrish jeknal i zlapal sie za nogi. Smiglowiec zaczal spadac, przechylajac sie coraz bardziej. Arch strzelal teraz wsciekle z M-16 do jednej z atakujacych cobr. Jej czerwone swiatelko mrugalo do niego drwiaco, a potem szturmowy smiglowiec zniknal mu z oczu. Carroll zamarl. Jego maszyna przekrecila sie nagle plozami do gory. Poczul w glowie narastajace cisnienie krwi. Policyjny helikopter spadal jak smiertelnie raniony ptak, krecac sie i kolyszac, prosto ku Brooklynskiej Stoczni Wojennej. W pewnej chwili za szyba pojawil sie plaski czarny dach z mala wieza cisnien. Arch widzial, ze przeslizguja sie nad dlugim rzedem fabrycznych budynkow. O malo nie uderzyli w wysoki, dymiacy komin, mijajac go chyba o centymetry. Wreszcie urwalo im ogon, ktory trafil w wysoka, ceglana sciane. Wtedy za szyba pojawily sie uliczki miasta - smiglowiec przelecial nad ostatnim budynkiem. Z obu stron widac bylo teraz dlugie, nierowne rzedy zaparkowanych samochodow. Carroll byl w Wietnamie nieraz wozony helikopterami, nie umial jednak ich prowadzic. Instynktownie zlapal za stery. W tej chwili Arch nie bal sie juz, przeszedl przez wszystkie mozliwe stadia strachu; znalazl sie dalej niz w jakiejkolwiek z dotychczasowych sytuacji, jakie przezyl podczas wojny i pracy w policji. Byl w dziwnym stanie, jakby w nowym miejscu, w ktorym dokladnie zdawal sobie sprawe, ze wszystkiego, co sie wokol niego dzialo. To byl ten moment - pomyslal. Za chwile umrze. Brzuch smiglowca skosil dachy kilku ze stojacych na ulicy samo- chodow. Carroll zakryl twarz i oslonil Parrisha, jak tylko mogl. Helikopter uderzyl bokiem w nawierzchnie ulicy. Podskoczyl z ostrym szarpnieciem, po czym zaczal slizgac sie ze straszliwym zgrzytem. Wsze- dzie wokol pojawily sie plomienie i snopy iskier. Umierajaca maszyna zdzierala z samochodow cale boki, odrywala od nich reflektory i zderzaki. Z chodnika wyskoczyl takze hydrant przeciwpozarowy. Opuszczona ulica biegl mezczyzna w mundurze strazy fabrycznej, gnajac w kierunku niewiarygodnego wypadku, jaki zdarzyl sie na jego oczach. 264 -Hej, to moj samochod! - wrzasnal. - Moj samochod!!Carroll zakolysal cialem ciezko poranionego pilota, majac nadzieje, ze Parrish jeszcze zyje. -Trzymaj sie mnie - szepnal. - Trzymaj sie mnie, Luther. Nie od- chodz. Zaczal na wpol niesc, na wpol odciagac poteznego mezczyzne od plonacego wraku smiglowca. Rozejrzal sie nerwowo po niebie za sztur- mowymi cobrami, ale nie zobaczyl ich. Zdawalo sie, ze byl to tylko zly sen. Koszmar rodem z Wietnamu, ktory niespodziewanie go opadl. Ale przeciez to wszystko wydarzylo sie tutaj, na Brooklynie! Poza tym, Archer Carroll wypadl w ten sposob z wielkiego poscigu. Zgubil trop Zielonej Wstazki. Znowu mu sie wymkneli. 40 Taksowki z weteranami posuwaly sie na polnocny wschod, a potemprawie dokladnie na wschod, ulicami Brooklynu. Zblizaly sie do miejsca spotkania z Francois Monserratem, gdzie miala zakonczyc sie akcja Zielonej Wstazki. Wszystko przebiegalo zgodnie z planem. David Hudson siedzial wyprostowany za kierownica. Odczuwal wyjat- kowy niepokoj. Wszystko dlatego, ze juz tak niewiele czasu pozostalo do wypelnienia calej misji. Za niecale siedem minut stana oko w oko z Monserratem. W tej chwili nic nie moglo odciagnac mysli pulkownika od Zielonej Wstazki. Bedzie skoncentrowany tak samo jak wtedy, kiedy na froncie wkraczal do strefy walki. Nic nie moze wydawac sie chocby odrobine podejrzane... Ludzie Monserrata z pewnoscia moga obserwowac ulice z dachow i okien domow. Jesli dostrzega nieoczekiwane sily uderzeniowe, wtedy nie dojdzie do ostatecznej wymiany papierow wartosciowych. I misja Zielonej Wstazki nie powiedzie sie. Hudson zwracal uwage na wszystko, niczym zwiadowca w Wie- tnamie. Z baru Turners Grill wysypywala sie wlasnie gromada czarnych nastolatkow. Slychac bylo ich glosy, przebijajace sie przez miejski halas. Pulkownik przygladal sie dokladnie nieciekawym ceglanym, czynszowym kamienicom. Znajdowali sie juz blisko umowionego miejsca spotkania. Jechal powoli, az wreszcie zobaczyl niewielki parking na malej prze- cznicy Bedford-Stuyvesant. Po chwili wysiadl z taksowki, jak gdyby nigdy nic. Rozejrzal sie po cichej okolicy, szukajac czegos, co mogloby zasyg- nalizowac niebezpieczenstwo. Wreszcie otworzyl wygiety, obdrapany ba- gaznik samochodu. Wewnatrz znajdowaly sie skradzione z Wall Street papiery wartosciowe, w zwyklych, niepozornych, szarych walizkach. Wyladowal walizki i mozliwie najszybszym krokiem przeszedl w stro- ne najblizszego rogu, za ktorym zaczynala sie stara fabryczka. Byl pewien, 266 ze jest obserwowany. Francois Monserrat musial znajdowac sie gdziesw poblizu. Instynkt podpowiadal to pulkownikowi nieustannie. Nadcho- dzil moment konfrontacji. Szkolenie Sil Specjalnych, jakie przeszedl Hudson, kontra wieloletniemu doswiadczeniu Monserrata w prowadzeniu scisle kamuflowanych dzialan terrorystycznych. Pulkownik otworzyl ciezkie drewniane drzwi budynku, w ktorym znajdowaly sie rozpadajace czynszowe mieszkania i mala fabryczka bu- tow, o nazwie Gino Company of Milano. Znalazl sie w ciemnym holu. Natychmiast owialy go zapachy gotowa- nia. W powietrzu wisiala takze stechla won starych zimowych ubran. Miejsce, ktore wybral Monserrat, wydawalo sie wystarczajaco odludne; choc jednoczesnie jak gdyby zbyt malo uroczyste... -Nie odwracac sie, pulkowniku. W ciemnym korytarzu pojawilo sie trzech mezczyzn z wyciagnietymi rewolwerami Magnum i pistoletami Beretta. -Prosze stanac przy scianie... O tak. Tak jest dobrze. Wszystko bedzie w porzadku, pulkowniku Hudson. Dowodzacy grupka mezczyzna mowil z hiszpanskim akcentem, najpra- wdopodobniej kubanskim. Francois Monserrat kierowal wszystkimi akc- jami terrorystycznymi w basenie Morza Karaibskiego i wiekszoscia tych, ktore zdarzaly sie w Ameryce Poludniowej. W tym tempie - pomyslal Hudson - Monserrat niedlugo bedzie trzymal w ryzach caly Trzeci Swiat. -Nie jestem uzbrojony -powiedzial cicho pulkownik. -I tak musimy pana przeszukac. Jeden z mezczyzn stanal jakis metr od niego i wycelowal mu pomiedzy oczy. Byl to stary, chetnie stosowany trik. W Fort Bragg uczono Hudsona takze i tego. Nie ruszaj sie, bo dostaniesz w mozg. Drugi z ludzi Monserrata obszukal go szybkimi, wycwiczonymi rucha- mi. Trzeci zajrzal do walizek; porozcinal je nozem, szukajac ukrytych kieszeni czy podwojnego dna. -Po schodach na gore! - rozkazal ten, ktory trzymal bron. Hudson zwrocil uwage, ze mezczyzna wyslawia sie jak zawodowy oficer. Zaczeli wspinac sie po stromych, skrzypiacych schodach. Czy prowa- dzili go do Monserrata? Wreszcie zobaczy prawdziwego krola terrorys- tow? Czy tez bylo to tylko kolejne oszustwo? -Na tym pietrze, panie pulkowniku. Te niebieskie drzwi, na wprost. Moze pan tam wejsc. Jest pan oczekiwany. -Czy moge was o cos zapytac? Mam pytanie do wszystkich. Tak z ciekawosci - Hudson odezwal sie nie odwracajac glowy. Zza jego plecow dobieglo niecierpliwe chrzakniecie... Jaszczurka. Przesluchania. Szkolenie Sil Specjalnych. Przez umysl pulkownika przelatywaly rozpedzone obrazy. Czy wszystko to sluzylo przygotowaniu go na te jedna chwile? Te wlasnie jedna jedyna? -Czy kiedykolwiek mowia wam, co sie naprawde dzieje? - zapytal. - Czy ktos poinformowal was, o co chodzi w tej akcji? Wiecie, dlaczego urzadzono to spotkanie? Wiecie? Probowal wprowadzic im do glow zamieszanie. Jesli zdola wywolac w tych ludziach jakies watpliwosci, niepokoj, wtedy bedzie mogl go w razie czego wykorzystac. Oszustwo. -Niech pan nie puka - odezwal sie znow spokojnie kierujacy grup- ka. - Prosze po prostu wejsc; jest pan oczekiwany. Wszystko, co bedzie pan probowal robic, takze zostalo przewidziane, pulkowniku. Hudson uchylil drzwi, zatrzymujac sie w progu. Ze srodka wydobywa- la sie smuga zoltawego swiatla. Za chwile mial stanac oko w oko z tajemniczym, niebezpiecznym Francois Monserratem i dopelnic dluga misje Zielonej Wstazki. Jaszczurka nauczyl Hudsona w Wietnamie waznej rzeczy: graj w te gry, ktorych zasad twoj przeciwnik nie zna. Pulkownik uwazal, ze mozna z powodzeniem odniesc te mysl do wszelkich dzialan partyzancko-ter- rorystycznych. David Hudson kontra Francois Monserrat. Oto zaczyna sie koniec wszystkiego. -Uwaga, niebiesko-biali! Wszystkie jednostki, uwaga! Znalezlismy ich znowu... Wiemy, gdzie sa nasi przyjaciele z Zielonej Wstazki! W kabinach policyjnych radiowozow rozlegly sie slowa z glosnikow, przebijajac sie przez wycie syren pojazdow ratunkowych, ktore otoczyly miejsce katastrofy helikopterowej kolo Brooklynskiej Stoczni Wojennej. -Przemieszczaja sie do jednej z dzielnic mieszkaniowych. Bed- ford-Stuyvesant. W samym srodku cholernego getta. Jada teraz ulica Halsey. Arch Carroll oparl sie ciezko o otwarte drzwi jednego z policyjnych wozow, jakie nadjechaly do miejsca, gdzie spadl jego smiglowiec. Pracow- nicy techniczni policji wysypali sie juz na rozjasniona plomieniem pozaru ulice. Nie byl pewien, czy dobrze slyszal, co powiedzieli przed chwila przez radio. Zielona Wstazka pojawiala sie, znikala... Co nastapilo teraz? Probowal uspokoic mysli, sluchajac jednoczesnie co chwila kolejnych komunikatow. Byl oszolomiony. Nie odczuwal juz nawet bolu. Parrish zostal zaniesiony do jednej z czekajacych karetek pogotowia. "Zginal na polu chwaly" - Carroll byl prawie pewien. -Carroll? Pan jest Arch Carroll, prawda? Chce pan pojechac ze mna? Jade na Halsey Street. To jakies dziesiec minut drogi stad. - Podszedl do 268 niego siwy, okraglutki kapitan policji, ktorego pamietal z bardziej nor-malnego okresu swojego zycia. Arch zdawal sobie sprawe, ze robi wrazenie oszolomionego. Nic dziwnego; sam okreslilby swoj stan znacznie dobitniej. Przytaknal jednak. Tak, z pewnoscia chcial byc swiadkiem zakonczenia akcji. Po prostu musial tam byc. Pulkownik David Hudson, Monserrat, Arch Carroll - wszyscy mieli sie tam spotkac. Wszystko, co sie do tej pory stalo, prowadzilo do tej ostatecznej chwili. Pare sekund pozniej Arch siedzial juz wewnatrz radiowozu. Byl przekonany, ze zaraz bedzie wymiotowac. Znowu opanowywal go strach. Samochod ruszyl. Czerwona lampa na dachu zaczela wirowac. Nad dachami Brooklynu rozlegl sie dzwiek kolejnej syreny. Oto krol terrorystow, Monserrat! To byl Francois Monserrat! David Hudson nie wierzyl wlasnym oczom. Monserrat?... Czy tez jeszcze jedno, niewiarygodne oszustwo? Naj- wiekszy przejaw obludy, jaki w zyciu widzial? Pulkownik poczul znajome uklucia w koniuszkach palcow, w rekach, nogach. Przygladal sie tajemniczej z wygladu postaci, ubranej w ciemny gar- nitur. Mezczyzna podszedl do niego. O przeciwlegla sciane opieralo sie dwoch uzbrojonych ludzi. -Pulkowniku Hudson - powiedzial tamten, podajac mu reke i po- trzasajac nia krotko. - Jestem Francois Monserrat. Tym razem ten prawdziwy. - W kacikach jego ust blakal sie usmieszek. Byl to chyba najbardziej pewny siebie usmiech, jaki David Hudson kiedykolwiek ogladal. Usmieszek znikl. -Przejdzmy do interesow. Sadze, ze mozemy szybko przeprowadzic transakcje. Zobacz, co przyniosl pulkownik, Marcel. Rapidement! Na slowa Monserrata do pokoju wszedl kolejny mezczyzna, takze w garniturze. Mial okolo szescdziesiatki, blada cere, zmeczone spojrzenie. Wygladal na czlowieka, ktory spedzil zycie na patrzeniu przez mikro- skopy i lupy. Nachylil sie, zeby zbadac papiery wartosciowe, ktore przyniosl ze soba pulkownik. Hudson przygladal sie, jak starszy czlowiek dotyka ostroznie kolej- nych papierow, sprawdzajac ich fakture przez pocieranie pomiedzy kciu- kiem a palcem wskazujacym. Niektore z nich powachal, szukajac zapachu swiezego atramentu czy jakichkolwiek ostrzejszych woni, ktore moglyby wskazywac na niedawne wydrukowanie. Robil to niezwykle szybko. Mimo tego, kazda kolejna minuta zdawala sie ciagnac w nieskon- czonosc. 269 -W przewazajacej wiekszosci, papiery sa autentyczne - ocenil wresz-cie, podnoszac wzrok na Monserrata. -Czy zatem nie wszystkie? -Mam pewne watpliwosci co do akcji Morgan Guaranty i moze jeszcze do czesci akcji Lehman Brothers. Mysle, ze wsrod nich moga znajdowac sie falszywe. Jak pan wie, zawsze czesc takich papierow jest falszywa - dodal. - Wszystkie pozostale sa w najlepszym porzadku. Krol terrorystow przytaknal. Wydawal sie niespokojny. Podniosl sluchawke zwyklego czarnego telefonu, stojacego na stole. Zadzwonil do biura jednej z sieci telefonicznych, podal czterocyfrowy numer, potem przemowil do kogos, kto musial byc operatorem z zagranicy. Chwile pozniej najwyrazniej rozmawial ze znana sobie osoba, pracujaca w banku w Genewie. -Moj numer rachunku - cztery jeden jeden, lamane przez FA. Prosze dokonac uzgodnionego przelewu na rachunek numer - i tak dalej. Po niedlugim czasie odlozyl sluchawke. Teraz telefon zadzwonil i pulkownik Hudson otrzymal potwierdzenie, ze pieniadze zostaly przeniesione do Europy. Ponad dwiescie milionow dolarow przeszlo z kont radzieckich na specjalne konta otwarte przez Vetsow w Londynie, Paryzu, Amsterdamie i Madrycie. Vets 28, czyli Thomas 0'Neil - szef celnikow z lotniska w Dublinie - zadzialal po raz drugj. Plan Zielonej Wstazki okazal sie doskonaly. -Pulkowniku, sadze, ze nasza wymiana zostala doprowadzona do konca. Zdaje sie, ze wygral pan wszystkie rundy. Przynajmniej tym razem. - To powiedziawszy, Monserrat wykonal zimny, choc pelen praw- dziwego szacunku uklon. Kiedy David Hudson wstawal juz od stolu, mial uczucie, ze spadl mu z barkow olbrzymi ciezar. Uwolnil sie od obsesji, ktora nie dawala mu spokoju od prawie pietnastu lat. W tym momencie odliczal w mysli do zera. Zielona Wstazka dobiegla juz prawie do konca. Prawie. Pozostal jeszcze tylko jeden ruch; ostatni element zaskoczenia w tej grze. Oszustwo na najwyzszym poziomie. David Hudson znal reguly tej rozgrywki. Niezwyklej gry nazwanej Zielona Wstazka. Pozostalu mniej niz czterdziesci sekund... Dwoch mezczyzn w tym pokoju trzymalo w dloniach pistolety... Skoncentruj sie. Pulkownik Hudson wprowadzil sie w stan kont- rolowanego spokoju. Rozmawiaj z nimi. Mow bez przerwy do Monserrata. -Mam tylko jedno pytanie, zanim stad wyjde. Czy moge je zadac? Jedno klopotliwe pytanie... 270 Terrorysta przytaknal.-Co to szkodzi? Moze pan pytac, o co chce. Byc moze potem ja takze zadam panu pytanie. Pulkownik patrzyl uwaznie w oczy mowiacego Monsterrata. Nie zobaczyl w nich nic szczegolnego - zadnej emocji czy blysku. Obaj byli tak bardzo do siebie podobni. Prawdziwe maszyny do zabijania. -Od jak dawna jest pan po stronie Rosjan? Jak dlugo jest pan ich szpiegiem? -Zawsze bylem po stronie Rosjan, pulkowniku. Jestem Rosjaninem. Moi rodzice przyjechali tu, do Ameryki, pod koniec lat czterdziestych, razem z setkami innych agentow. Zostalem nauczony, jak byc Amerykani- nem; przystosowalem sie. W tym kraju zyje wielu podobnych do mnie. Wielu! Rozprzestrzenili sie do tej pory po calych Stanach Zjednoczonych. Czekamy, pulkowniku. Chcemy zniszczyc to panstwo, zarowno pod wzgledem finansowym, jak i kazdym innym. Czternascie sekund. Dwanascie. Dziesiec. Pulkownik odliczal w mysli, a jednoczesnie mowil przez caly czas do Monserrata. Jego tetno pozo- stawalo spokojne. Przez caly czas calkowicie panowal nad soba. -Harry Stemkowsky... Czy pamieta pan czlowieka o nazwisku Stem- kowsky? Biednego, kalekiego sierzanta. Jednego z moich ludzi... -To jedna z ofiar wojny. Panskiej wojny. Panskiej, pulkowniku, nic naszej. Stemkowsky nie zdradzilby pana w zadnych okolicznosciach. Doliczywszy do trzech, pulkownik zrobil dwa nieoczekiwane, szybkie kroki w lewo. Trzymajacy pistolety radzieccy terrorysci probowali nie- zdarnie ich uzyc, ale dzialali zbyt wolno. Hudson przycisnal brode do piersi i wyskoczyl glowa naprzod, roz- bijajac okno; spadal do fabrycznej czesci budynku. Dokladnie w tym samym momencie, cala posesja zatrzesla sie od serii wypluwanych przez cekaemy M-16, przeszywajacych okna trzeciego pietra. W trzech roznych czesciach fabryczki rozblysly jednoczesnie nagle pozary. Ich plomienie dosiegly wkrotce brudnozoltcgo sufitu. Wielkie tafle szkla naprezaly sie w oknach, po czym rozpadaly sie, kruszac sie na cemencie wokol budynku. Stare, metalowe slupy podtrzymujace dach zaczely wypaczac sie od goraca. Zewszad szczekaly M-16 weteranow. Przeprowadzali atak. David Hudson znajdowal sie juz za jedna z wielkich maszyn fabryczki, przykucniety w bojowej pozycji. Gesty dym pozarow byl dla niego zarazem sprzymierzencem jak i wrogiem. Monserrat i jego ludzie nic mogli znalezc Hudsona posrod dymu i plomieni, ale i on nie widzial teraz, co dzialo sie wokol niego. Wtedy pulkownik uslyszal dzwiek, na ktory czekal. Nie mozna bylo nie rozpoznac donosnego warkotu wirnika smiglowca. 271 Szturmowa cobra znalazla sie wlasnie na dachu; dokladnie tak, jakzaplanowano. Wszystko przebiegalo znakomicie; pozostala teraz tylko ostatnia ucieczka. -Z drogi, do cholery! No juz! Zjezdzajcie stad! Szybciej, szybciej!!! Nieoczekiwanie wybuchla wsciekla wymiana ognia. Arch zobaczyl plomienie wystrzelajace nad calym rzedem dachow. Przeciskal sie zapa- mietale przez tlum, ktory wylegl na ulice Halseya. Sepy - pomyslal. Ludzie, ktorzy lubia sie przygladac, kiedy gdzies nadjezdza karetka. Skrzywil sie. Lewa reka zdretwiala mu i chyba cos mu sie stalo w kregoslup; stawiajac kroki czul w nim przenikliwy bol. Chyba zaden ze zgromadzonych na chodniku ludzi, ubranych w sko- rzane kurtki nastolatkow, posepnie wygladajacych mlodych kobiet, usmiechajacych sie malych dzieci, nie zdawal sobie sprawy, ze ogladany spektakl dzieje sie w rzeczywistosci. -Cofnac sie! Cofnac sie, do diabla! - wrzeszczal chrapliwie Carroll, nie przerywajac biegu. - Schowajcie te dzieci! Wracajcie do domow! We wszystkich oknach roilo sie od pelnych ciekawosci twarzy. Setki mieszkancow Halsey Street i okolic wyleglo w to chlodne, pochmurne popoludnie na ulice, zeby stac sie swiadkami niecodziennych wydarzen. Gapili sie w strone, z ktorej dochodzily strzaly, wpatrywali w grozne plomienie, sluchali serii z M-16 i pojedynczych odglosow broni krotkiej. Carroll biegl bez chwili wytchnienia do pograzonego w ogniu bu- dynku. Nagle odezwal sie policyjny megafon. Przebil sie przez panujacy halas ze slowami". -Hej, ty! Przestan biec! Zatrzymaj sie! Arch zignorowal go i pedzil dalej. Chwial sie na nogach, walczac z nieznosnym bolem. Kiedy dopadal juz budynku, uslyszal jeszcze jeden znany sobie, przerazajacy odglos. Nad dachem niewielkiej fabryczki wisiala szturmowa cobra. Ten sam smiglowiec, ktory dopiero co go zestrzelil. Zielona Wstazka byla tu. Ruszyl po kamiennych schodach budynku, przeskakujac po trzy stopnie naraz. Zdawalo mu sie, ze przy kazdym kroku slyszy grzechot wlasnych kosci, przesypujacych mu sie swobodnie w ciele. Nagle, z otwartych drzwi, wprost na Archa wypadl mocno zbudowany mezczyzna, o hiszpanskim czy tez kubanskim wygladzie. Trzymal w reku pistolet 870. Bron Carrolla nastawiona byla na ogien automatyczny. W twarz i szyje nieszczesnego terrorysty trafila cala seria kul kalibru 7,62. Cialo wtoczylo sie z powrotem do srodka. Dym, wydobywajacy sie z rozbitych okien parteru, utrudnial Archowi odychanie. Zmusil sie jednak do dalszego biegu; wskoczyl do budynku, 272 omal nie potykajac sie o umierajacego, ktory patrzyl na niego zdumiony-mi, szeroko rozwartymi oczami. Carroll instynktownie przycisnal sie do sciany. Dyszal ciezko, opiera- jac policzek o zimny, odlatujacy od sciany tynk. W glowie roilo mu sie od mysli. Cobra? Jakim cudem udalo im sie zdobyc szturmowy smiglowiec? Przeciez to niemozliwe... Zielona Wstazka czekala na niego na gorze, choc to takze nie wydawalo sie mozliwe... Ciezkie drzwi z metalowa krata otworzyly sie powoli i pulkownik Hudson znalazl sie na dachu. Rozproszone przez wiatr kleby dymu zaslonily na chwile jego pole widzenia. Znajdowal sie teraz ze trzydziesci piec metrow od czekajacego smiglowca. Z poczatku pulkownik ruszyl ostroznym krokiem, a potem zaczal biec truchtem, niczym sportowiec, ktory wlasnie zwyciezyl. Udalo mu sie. Wszyscy wykonali swoje zadania w niemal perfekcyjny sposob. Misja Zielonej Wstazki dobiegla wreszcie konca. Nagle uczucie radosci z powo- du zwyciestwa wydawalo sie nie do opanowania. Hudson nie zauwazyl, ze na dach wyskoczyl jeszcze jeden czlowiek. Nie spostrzegl go, az ten zdolal go podejsc. Nie zachowal po prostu ostroznosci. Jeden, jedyny raz zapomnial rozejrzec sie uwaznie na wszyst- kie strony. -Prosze stanac, pulkowniku! Zza zbiornika z woda wychynela jakas postac. Trzymala w wycia- gnietej rece berette. Oczom Hudsona ukazala sie twarz Francois Mon- serrata. Monserrat wybuchnal triumfujacym smiechem, wolajac: -Moje gratulacje, pulkowniku. O malo nie udala sie panu zbrodnia doskonala! Znalazlszy sie wewnatrz plonacego budynku, Arch nie byl pewien, w ktora strone powinien ruszyc. Zakrztusil sie gestym klebem dymu; poczul gwaltowne mdlosci. Czul, jak gdyby ktos pocieral jego pluca od wewnatrz papierem sciernym. Caly czas slychac bylo serie z M-16 i wybuchy granatow zapalajacych. Do uszu Carrolla dolatywal takze klekot wirnika smiglowca, ktory wyladowal na dachu. Monserrat i pulkownik Hudson musieli znajdowac sie w tym budynku... Na gore! - wydal sobie w mysli rozkaz Arch. Kaszlac i dlawiac sie, zaczal wbiegac po stromych schodach. Wokol niego pojawialy sie plomienie, rozprzestrzeniajac straszliwy zar. Bol w nogach byl wprost nie do zniesienia. Z cala pewnoscia cos zlego stalo sie Carrollowi w plecy. 273 Na koncu schodow znajdowaly sie stalowe drzwi. Arch naparl na nieramieniem. Drzwi otworzyly sie ze zgrzytem. Znalazl sie na dachu. Wsrod rozproszonego dymu migaly czerwone swiatelka na ogonie szturmowego smiglowca. Na czarnym, smolowanym dachu blyskaly kolo- rowe smugi. Cobra byla gotowa do startu. Wirniki obracaly sie z duza predkoscia. Scena przypominala jedna z wielu, jakie Arch widzial w Wietnamie. Gdzies, posrod dymu, rozlegly sie meskie glosy. Byly podniesione; dwaj ludzie krzyczeli do siebie z wsciekloscia. Glosy dobiegaly z lewej strony, zza wysokiego ceglanego muru. Mozna bylo rozroznic poszczegol- ne slowa. -Widzi pan, w obecnych czasach nie moga juz istniec rzady takie, jakie byly w przeszlosci. Obecnie wszystkie te obieralne wladze sa tylko czysta fikcja. Cieniami prawdziwej rzeczywistosci. Przynajmniej to musi pan zrozumiec. Na swiecie nie ma juz demokracji - glos mowiacego byl pelen niesamowitego napiecia. Drugi mezczyzna przemowil jeszcze ostrzej, ale loskot helikoptera stlumil jego slowa. Arch podszedl blizej. Teraz slyszal dokladnie. -Kocham ten kraj! - krzyczal ktos z calych sil. - Ale nie moge pogodzic sie z tym, jak postapil z weteranami wojny w Wietnamie. Nie zgadzam sie tym, co robili niektorzy nasi politycy. Ale i tak kocham moja ojczyzne! Wtedy Carroll zobaczyl ich. Pulkownik David Hudson. Tak, to ten sam czlowiek, ktorego ogladal na fotografiach w siedzibie FBI i Pentagonie. Bardzo przystojny, wysoki, blondyn... "doskonaly dowodca", jak o nim pisali. Amerykanski Juan Carlos. I ten drugi... O Boze, ten drugi!!! W tym momencie w Carrollu cos sie zalamalo. Poczul bol znacznie gorszy od fizycznego. Przypomnial sobie nagle pierwszy raz, kiedy glebo- ko doswiadczyl czyjejs smierci - odejscie swojego ojca. I ciagle pamietal uczucie, jakie go ogarnelo w te noc, kiedy Nora umarla w New York Hospital. Wyschly mu usta, bal sie. W zadnej mierze nie byl przygotowany na tak okropna chwile. To niemozliwe, zeby byc przygotowanym na cos takiego, nawet jesli od lat pracuje sie w policji... Czlowiekiem, do ktorego zwracal sie pulkownik Hudson, jako do Monserrata, byl Walter Trentkamp. Okrutna twarz, ktora widzial Arch, w niczym nie przypominala jednak w tej chwili oblicza znanego mu od dziecka wujka Waltera, bliskiego przyjaciela jego ojca. Trentkamp wydal mu sie nagle kims obcym, zimnym morderca. 274 Carroll omal nie odszedl od zmyslow. Stracil na moment poczucierzeczywistosci. Zamknal oczy i przejechal dlonia po zmeczonej, czarnej od dymu twarzy. W oczach stanely mu gorace lzy. Pieprzony wujek Walter! To byla najbolesniejsza rana, najstraszliwsza z mozliwych zdrada, jakiej Arch doswiadczyl w zyciu. Jak moglo stac sie cos takiego?! Carroll pomyslal o wszystkim, w co zostal wtajemniczony Trentkamp przez te wszystkie lata. I teraz, podczas dlugiego sledztwa w sprawie Zielonej Wstazki, ten zdrajca dowiadywal sie natychmiast wszystkiego od Archa. Czy Trentkamp wstawial sie za Carrollem, zeby to on mogl zajmowac sie ta sprawa? I po co? To jasne. W ten sposob Walter byl w stanie kontrolowac Archa. I cala grupe antyterrorystyczna DIA. Informuj mnie o postepach w sledztwie, Archer. Powiedz mi, kiedy czegos sie dowiesz. Obiecujesz? W ten sposob Francois Monserrat zwerbowal nie- jako CarroUa, zeby pomogl mu znalezc pulkownika Davida Hudsona i jego weteranow! Informuj mnie, Archer. Obiecujesz?! Walter Trentkamp bral udzial w spotkaniach na najwyzszym szczeblu w Bialym Domu. Przez caly czas obserwowal, co sie dzialo, analizowal dyskutowane tematy... Co za nieslychana pewnosc siebie, co za tupet'... Od ilu lat to trwalo? Od ilu pieprzonych, zdradzieckich lat?! Francois Monserrat... Najokrutniejszy terrorysta swiata okazal sie nikim innym, tylko wujkiem Walterem Trentkampem! Nie do uwierzenia. Ale to praw- da. Walter Trentkamp byl potworna szumowina...! CarroUa zaczal ogarniac niepohamowany gniew. Zostal wykorzystany. Tak jak i weterani; posluzono sie nim; wykorzystano jego ufnosc. Ostroznym krokiem Arch posuwal sie w strone Trentkampa i Hud- sona. Oslepiajacy gniew wrzal w nim do tego stopnia, ze musial walczyc ze soba, zeby nie zaczac od razu strzelac z browninga. Pociagnac za spust i zabic. A pan, kim jest? Prosze mi powiedziec, kim pan jest? Ale Carro" wiedzial, zawsze wiedzial, ze jest kims innym niz tylko dobrze wyszkolo- nym zabojca. Teraz byl juz gotowy. Wysunal sie zza muru i przemowil donosnym szeptem: -Witaj, Walterze. Przyszedlem dotrzymac obietnicy. Obiecalem ci, ze bede cie informowal o wszystkim, czego sie dowiem. Zdumienie na twarzy Trentkampa trwalo tylko przez chwile. Szybko powrocil Monserrat - pewny siebie, nie przejmujacy sie osoba CarroUa. -Nigdy nie mialem nic do ciebie, rozumiesz. Byles tylko moim narzedziem. Sposobem na rozwiazanie sprawy. Nikim wiecej. Moim zadaniem jest doprowadzenie do zapanowania Zwiazku Radzieckiego nad swiatem. Wiesz, to interesujace spotkanie. Dwoch najwiekszych terrorys- 275 tow na swiecie. I pierwszy lowca terrorystow Ameryki. Wszyscy stawili siena te historyczna chwile. Bo to historyczny moment, nieprawda? Arch uniosl browning. Pulkownik David Hudson... Francois Monser- rat... I on. Zaden z nich nie mogl tego wygrac. Carroll nie wiedzial juz zreszta, co wlasciwie znaczylo "wygrac" w tym przypadku. A pan, kim jest? Prosze mi powiedziec, kim pan jest? -Jak mogles przezyc zycie zlozone wylacznie z klamstwa?! - Arch zblizyl sie do nich. - Nic, tylko oszustwa i obluda... -Nie wierze w prawdy, w ktore ty wierzysz. A wiec w konsekwencji, nie uznaje tez tego co ty za klamstwo. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, ze ty tez zyjesz posrod klamstw? Nawet twoi ludzie stale cie oszukiwali. Wszyscy cie oklamywali, Archer. A juz najwiekszym oszustem, oblud- nikiem jest rzad, ktoremu sluzysz. Pulkownik Hudson wiedzial, ze w tej chwili moze polegac tylko na wlasnym instynkcie. Postanowil wiec byc mu posluszny. Znowu przypomnial mu sie polnocnowietnamski oboz jeniecki. Monserrat byl kims zblizonym do Jaszczurki. Podobnym rodzajem wroga. Instynkt. Odruch. Przezyc... Monserrat skupil teraz uwage na Carrollu... Z gardla pulkownika Hudsona dobyl sie cichy krzyk; w tym samym momencie jego reka uderzyla krotkim, poteznym ciosem. Obojczyk Mon- serrata pekl z glosnym trzaskiem, a jego beretta upadla pod nogi. Spomiedzy zacisnietych zebow Trentkampa dobyl sie ochryply, zwierzecy odglos. Pulkownik trzymal juz w reku ukryty, cieniutki jak igla noz. Zabic. Monserrat byl duzo lepszy od Jaszczurki. Pomimo straszliwego bolu w ramieniu, zdolal odskoczyc od Hudsona i sztyletu. Pulkownik podazyl za nim, jak gdyby byl jego cieniem. Blyszczace ostrze wyskoczylo do przodu. Trentkamp podniosl dlonie, oslaniajac twarz. Noz rozoral mu reke, ale on, nawet nie krzyknawszy, przyjal bojowa postawe karateki, gotow juz stawic czolo wrogowi. Hudson wydal kolejny okrzyk, wykonujac jeden, potem drugi pozoro- wany atak, az wreszcie dzgnal znowu. Srebrzyste ostrze runelo przed siebie z potworna dokladnoscia. Pulkownik przekrecil je, natychmiast cofnal i uderzyl po raz kolejny. Siekal gardlo Monserrata. Ten ciagle napieral na niego, wreszcie zlapal sie z nadludzkim chyba wysilkiem za szyje. Spojrzal na krew, bryzgajaca mu przez palce. 276 W koncu Trentkamp zachwial sie. Rzucil jeszcze okiem na Hudsona,otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec i padl na smolowana powierz- chnie dachu. Carroll przygladal sie z przerazeniem umierajacemu Monserrato- wi-Trentkampowi. Wycelowal teraz bron w Hudsona. Napial lekko palec na spuscie. Wtedy uslyszal szczek broni przelaczanej na ogien maszynowy. Odglos dobiegl zza niego. Odwrocil sie na piecie. Otaczalo go wlasnie czterech mezczyzn w starych, wojskowych kurtkach. Trzymali wycelowane w niego karabiny M-21. Wygladali na zolnierzy. To byli weterani. Zielona Wstazka. Teraz mial przed soba wszystko, czego szukal; chociaz w tej chwili wolalby tego nie widziec. Co za potwornosc! Wysoki, poteznie zbudowany Trentkamp wydawal sie teraz bardzo maly, lezac tak nieruchomo w kaluzy krwi. Jego zimne, szarozielone oczy wygladaly po smierci rownie pusto jak za zycia. O Jezu! Jezu drogi! Nagle, Carroll zaczal wrzeszczec w nieboglosy: -Kim pan jest, Hudson?! Czego, u diabla, pan chce?!!! Kto was naslal na Wall Street?!!! Potwornosc! Cos twardego uderzylo go poteznie w glowe. Zachwial sie, omal sie nie przewrocil. Obudzil sie w nim jednak ulicznik z Bron\u, nie pozwalajac mu upasc. Cholera! Teraz oni! Zdawalo mu sie, ze slepnie. Glowa bolala go straszliwie, po jego twarzy poplynely strumienie krwi. -Kim jestes, Hudson? - wypowiedzial znowu dreczace go pytanie. Zrobil jeden krok w strone pulkownika i ciala Monserrata-Trentkampa. Znowu zostal trafiony z ogromna sila. Uslyszal przerazajacy trzask we wlasnej glowie. Poczul, ze pada, a potem zaczyna tracic przytomnosc. Wydal z siebie mimowolny jek. Rewolwer wystrzelil jeszcze raz. Arch podniosl oczy i zobaczyl pulkownika Hudsona. Probowal re- sztka sil otworzyc usta i pytac. Tylu rzeczy chcial sie dowiedziec... Jednak obraz przed jego oczami stal sie niewyrazny. Sprobowal jeszcze wstac. Musial zakonczyc wreszcie to szalenstwo. Zaczal jednak zapadac sie w ciemny, pusty tunel. 41 ManhattanAnton Birnbaum nalal trzesaca sie reka skape kieliszki starego port- wajnu marki Sandeman. Czul sie, jakby mial juz tysiac lat. Brak snu, wysilek umyslu i nerwow odplacal mu sie teraz nieznosnym bolem glowy. W slabym swietle, ktore wpadalo do jego mieszkania, podszedl do jednego z okien i wyjrzal na ulice Nowego Jorku, swojego ukochanego miasta. Co tam sie u licha dzialo? Caitlin Dillon, ktorej glowa takze dokuczala z powodu wielu bezssen- nych, stresujacych godzin, wyjela z torebki kolejnego papierosa i zaczela go zapalac. Rozmyslila sie jednak. Pieklo ja w gardle, czula nieprzyjemny ucisk od wewnetrznej strony oczu. Wiedziala, ze potrzebuje dlugiego, spokojnego snu. Oboje z Birnbaumem czekali jednak na ostateczne wiesci o Zielonej Wstazce, na wiadomosci o Archu. Zrozumiala teraz, co to znaczy byc zona policjanta. Nie mogla zrozumiec, jak te kobiety sa w stanie to znosic. -Wiemy juz calkiem duzo - odezwal sie Birnbaum. - Dwa lata temu Francois Monserrat spotkal sie w Trypolisie z przywodcami wazniejszych panstw Trzeciego Swiata. W szczegolnosci byli tam obecni szefowie bliskowschodnich panstw, producentow ropy naftowej. W spot- kaniu brali udzial takze dowodcy armii tych krajow. - Anton odszedl od okna. -Jestem przekonany, ze uzgodnili wtedy nowy, sprytny plan znisz- czenia zachodniego systemu ekonomicznego. Zgodnie z nim, kartel naf- towy mialby przejac pelna kontrole nad calym amerykanskim rynkiem papierow wartosciowych. -I tak maja dosc srodkow, zeby wplywac w decydujacy sposob na sytuacje na rynku - odpowiedziala cicho Caitlin. Glowa bolala ja teraz nieznosnie. Czula sie, jak gdyby ktos wiercil jej czaszke swidrem pneuma- tycznym. Myslala o Archu, ktory scigal w tej chwili ludzi z Zielonej Wstazki. Dlaczego nie dostali od niego zadnej wiadomosci? 278 -Tamtej wiosny, nasz swiezo wybrany prezydent dowiedzial sieo spisku w Trypolisie. Co wazniejsze, Komitet Dwunastu musial slyszec o Czerwonym Wtorku. Tylko ze dzialali oni znacznie szybciej niz prezy- dent Kearney. Stary finansista zmruzyl oczy. -Sluchaj, Caitlin, uwazam, ze wymyslili Zielona Wstazke po to, zeby nie dopuscic do powodzenia akcji Czerwonego Wtorku. W ten sposob Komitet Dwunastu ukradl Arabom miliardy dolarow. Zielona Wstazka to grupa najlepiej wyszkolonych, najniebezpieczniejszych ludzi, jakich tylko mozna sobie wyobrazic. Teraz odsprzedaja im z powrotem ich wlasne akcje. Oto ekonomiczna wojna swiatowa! Pierwsza w swoim rodzaju, chyba ze wezmiemy pod uwage kryzys naftowy z 1970 roku. Caitlin pomyslala znowu, ze gdyby takie wizje rysowal przed nia ktos inny... Ale to byl Birnbaum. Mowil powaznie... Dlaczego jeszcze nie odezwal sie Arch? -A jak pasuje do tego wszystkiego Hudson? Jaka jest jego rola, Anton? - spytala. -Ach, tajemniczy pan Hudson. - Birnbaum usmiechnal sie. - Mys- lalem dlugo nad jego postacia. Albo jest po prostu na uslugach Komitetu Dwunastu, albo wykorzystali Hudsona i jego grupe weteranow. To nie bylby pierwszy raz. Niejednokrotnie ci ludzie wykorzystywani byli przez tych, ktorzy sprawuja prawdziwa wladze w tym panstwie. Tak czy owak, za pare godzin wszystkiego sie dowiemy. Wkrotce poznamy cala prawde. Kiedy pulkownik Hudson przybyl pod swoj adres, czul sie dokladnie tak jak zawsze przewidywal -jak gdyby zwyciezyli w Wietnamie. Naplyw adrenaliny wzbudzal w nim radosne podniecenie. To bedzie z pewnoscia najbezpieczniejsze schronienie, z jakiego kiedy- kolwiek korzystal. Tak sobie pomyslal, kiedy znalazl sie w alei York w East Side, bogatej czesci Manhattanu. Wszedl przez szklane drzwi do eleganckiego budynku stojacego przy skrzyzowaniu z Dziewietnasta ulica. Mieszkanie Billie Bogan znajdowalo sie od strony rzeki. Budynek byl supernowoczesny. Musial miec cieniutkie sciany i sufity, poniewaz zblizy- wszy sie do drzwi na pietnastym pietrze, Hudson uslyszal dzwiek for- tepianu. Wspaniala muzyka zdumiala go. Nie mial pojecia, ze Billie potrafi grac. Zawahal sie, zanim nacisnal guzik dzwonka. Uslyszal znowu ostrzega- wcze sygnaly w glowie. To bylo zupelnie naturalne. Nie przestawalo sie z dnia na dzien byc sabotazysta. Billie podeszla do drzwi juz po pierwszym dzwonku. Miala na sobie rozowa koszulke z napisem "ZIMA" i obcisle, czarne dzinsy. Zdjela pantofle i skarpetki. Wygladala wspaniale, niezwykle; nawet w takim stroju. 279 -Davidzie...Wyraz zdumieniea w spojrzeniu jej jasnych, niebieskich oczu blys- kawicznie zastapila nieskrywana radosc, kiedy tylko zobaczyla, kto przy- szedl. Nie miala makijazu, nie byl jej potrzebny. Wyciagnela reke i przytulila do siebie Hudsona. Tak bardzo zapra- gnal, zeby miec znowu druga reke i objac ja obydwiema, choc jeden jedyny raz. -Czy to ty gralas na fortepianie? - zapytal. Billie pocalowala go w policzek i uscisnela raz jeszcze. -Oczywiscie, ze ja... Wiesz, to chyba fortepian jest prawdziwym powodem, dla ktorego ucieklam z Birmingham. Kiedy dowiedzialam sie o Mozarcie, Brahmsie, Beethovenie, pomyslalam sobie, ze swiat musi byc o wiele ciekawszy niz ta ponura szarosc, jaka mnie otaczala. Wejdz do srodka. Tak sie ciesze, ze przyszedles. Dobrze mi, kiedy ciebie widze. - Znow go pocalowala. David usmiechnal sie, najradosniej od dlugiego, dlugiego czasu. -Ja tez sie ciesze, ze cie widze. Czuje sie, jakbym wreszcie dotarl do domu - powiedzial. Kiedy juz znalazl sie w srodku, rozmawiali, obejmowali sie, patrzyli sobie dlugo w oczy. Hudson opowiedzial Billie o swojej przeszlosci. Mowil duzo i szybko, tak jak czlowiek, ktory milczal przez zbyt wiele lat. Nagle wydusil z siebie wszystko - o West Point, straszliwych doswiadczeniach Wietnamu, blyskotliwej, ale przerwanej karierze wojskowej. Jedyne, o czym jej nie powiedzial, byly wydarzenia ostatniego roku; choc kusilo go, zeby wyjawic takze i ten sekret. Opowiedziec, jak planowana od dawna zemsta przemienila sie we wspaniale zwyciestwo. Otrzymali za nie materialna nagrode - miliony dolarow przeszly w rece jego i innych weteranow. Mial ochote podzielic sie nimi z Billie; podzielic sie z nia wszystkim, co tylko mial. Zaczeli kochac sie pod kolorowym welnianym kocem, a potem jeszcze raz. Hudson caly czas uczyl sie czuc. Dynamiczny seks pomagal mu w tym coraz skuteczniej. Zblizal sie coraz bardziej i bardziej do szczytu... prawie do rozkosznego konca. Nie udalo mu sie jednak. W koncu, ogarnelo go wyczerpanie. Poczul, ze zaczyna drzec. Zaczal nagle zapadac w spokojny sen. Ostrzegawcze sygnaly nie zamilkly jeszcze do konca, ale wydawaly sie juz naturalna czescia jego psychiki. Przed chwila dotykal jeszcze rytmicznymi ruchami twarzy Billie; teraz zamknely mu sie oczy i zasnal. Billie lezala zupelnie rozbudzona na wielkim, mosieznym lozku, przy- gladajac sie plonacej koncowce papierosa. Westchnela cicho. Czasami zdumiewala sama siebie umiejetnoscia gladkiego wypowiada- nia klamstw, calych spojnych ich serii... Obluda. 280 Tak dobrze podzialalo na niego to, ze umie grac na fortepianie; ona,dziewczyna, ktora uciekla z ponurego Birmingham. Ale, z jakiego to powodu znajdowala sie w tym pokoju ze slynnym pulkownikiem Davidem Hudsonem? Wstala po cichu, odsuwajac na bok zgnieciona posciel. Byla przekona- na, ze w tej chwili Hudsona nie obudzi nawet armata. Po chwili wrocila do sypialni z beretta w dloni. Do lufy rewolweru przymocowany byl tlumik. Wiedziala, ze nie moze sobie pozwolic nawet na chwile wahania. Podniosla sztywno rece. Nachylila sie, zeby wystrzelic mu prosto w skron. Trwalo to o mala chwile za dlugo. Spiace cialo podskoczylo. Hudson otworzyl oczy i wystrzelil przez koldre. Strzelil drugi raz, trzeci i czwarty. Sygnaly ostrzegawcze niemal go palily. Ogarnelo go uczucie strasz- liwego bolu. Zdrada. Wszedzie tylko oszustwo. Wszedzie. Nawet - tutaj!... Komitet Dwunastu, Medrcy Ameryki, nie chcieli pozwolic mu zyc. Nie poszlo im trudno zwerbowanie go, kiedy po rozczarowaniach Wie- tnamu przyszly kolejne, zwiazane z jego nigdy nie zrealizowana kariera wojskowa. Zostal ich wielkim agentem, przydajac sie w kryzysowych sytuacjach na calym swiecie. Medrcy okazali sie rownie przebiegli, tak samo inteligentni i skrupulatni jak i on. Oczywiscie, naslali na niego dziewczyne. Wiedzieli, ze korzysta z uslug agencji Vintage. Wy- korzystali go. Wreszcie David Hudson zrozumial to. 42 BrooklynCarroll powoli otworzyl oczy i usiadl, czujac potworny bol. Wokol niego wrzalo; biegali policjanci i zolnierze, cos blyskalo. Patrzyli na niego z gory. Kto to? -Co sie stalo? - zapytal w koncu Arch. - Jak dlugo... Co stalo sie z cialem? Tutaj bylo cialo! Przykleknal przy nim jakis policjant, ktorego nie znal. - O jakim ciele pan mowi? - zapytal. -Tutaj lezalo cialo, zaraz niedaleko Cobry. Walter Trentkamp z FBI zostal tu zabity. Policjant pokrecil glowa. -Bylem jednym z pierwszych tu, na dachu. Nie bylo zadnego innego ciala, oprocz panskiego. Wie pan, cos panu zrobili w glowe. Czy aby nie potrzebuje pan pomocy? Carroll niezdarnie podniosl sie na nogi. Swiat wirowal mu przed oczami. -Nie, nie. Wszystko w porzadku. Czuje sie swietnie. Zlapal sie sciany i podpierajac sie, ruszyl w dol po kretych, metalo- wych schodach. Ktos zabral cialo Trentkampa. -Hej, czlowieku, musisz zglosic sie na pogotowie! Ktos musi zajac sie panska glowa. Nie bylo tu zadnego ciala. Arch ledwie slyszal, co wolal policjant. Chcial teraz isc do domu. Musial po prostu stad wyjsc i pojsc do domu. Pomyslal o dzieciach, o Caitlin. Wiedzial, ze Caitlin siedziala z Birnbaumem, i zastanawial sie, czego sie tam dowiedzieli. Niepokoil sie o swoich bliskich... Na dachu nie bylo zadnego ciala... No jasne - to wszystko bylo tylko zlym, potwornym snem. Sam nie wiedzial, jak udalo mu sie prowadzic samochod. Moze dzieki doswiadczeniu; w ostatnich czasach nieraz jezdzil na wpol pijany po ciemku. Moze Bog naprawde opiekuje sie pijakami... 282 Swiatla w oknach starego domu na Riverdale plonely jasno. Jadacswoja ulica, Carroll przypomnial sobie czas, kiedy mieszkali tu jego rodzice, a wszystko wydawalo sie jakies takie... po prostu bardziej normalne. I Trentkamp byl wujkiem Walterem, na litosc boska! To nie do uwierzenia. Walter Trentkamp byl przyjacielem jego ojca przez tyle lat. Czy ojciec zaczal kiedykolwiek cos podejrzewac? Czy wyczuwal te potworna zdrade z jego strony? Wszyscy byli wtedy tak naiwni w stosunku do rzadow obcych krajow. Jak sie okazywalo, takze wobec wladz Stanow Zjednoczonych. Amerykanom zdawalo sie, ze demo- kracja jest dominujacym systemem politycznym swiata. Mysleli, ze znaja kompetencje poszczegolnych organow swojego panstwa. Arch widzial teraz, ze w rzeczywistosci nie rozumieli niczego. Trentkamp i KGB tak udatnie wszystkich zwodzili. Walter Trentkamp osiagnal pozycje wymagajaca najwyzszego zaufania. Nie zawahal sie wykorzystac Carrolla. Gdziez moglby znalezc lepsze zrodlo potrzebnych informacji? Sposob dzialania Trentkampa byl od lat taki sam. Arch przypomnial sobie, ze niedlugo po drugiej wojnie swiatowej Walter spedzil jakis czas w Europie. A potem tak czesto jezdzil do Ameryki Poludniowej, Meksyku, Azji Poludniowo-Wschodniej - "zeby zdobyc pewne informa- cje". Nic dziwnego, ze przez caly ten czas nie byli w stanie dopasc Monserrata. Nie szukali we wlasciwych miejscach. Nikomu nie przyszlo do glowy, ze krol terroru moze byc jedna z publicznych postaci Nowego Jorku czy Waszyngtonu. Ktoz pode- jrzewalby zywa legende amerykanskiej policji? Trentkamp nie przejmowal sie poszukujacym go wywiadem i mial absolutna racje. Podstep, jaki stal sie podstawa jego zycia, byl po prostu mistrzowski. Byl jednym z najwiek- szych szpiegow w historii, jak Donald Maclean albo Kim Philby. W oczach Archa znowu stanely lzy. Teraz jednak dlatego, ze zobaczyl swoje dzieci. Podbiegly do niego, kiedy tylko otworzyl drzwi. Po chwili rodzina Carrollow zaczela sciskac sie i calowac. Dzieci przytulaly sie do swojego ojca najmocniej, jak tylko mogly. -Musimy stad uciekac - szepnal do Mary Katherine. - Musimy zaraz wyjechac z tego domu... Pomoz mi ubrac dzieci. Postaraj sie nie mowic im zbyt duzo. Zadzwonie teraz do Caitlin. Mary Katherine skinela glowa. Nie wydawala sie nawet zaskoczona tym, co uslyszala. -Dzwon do Caitlin, a ja tymczasem przygotuje "wojsko" - odpowie- dziala. Dwie godziny pozniej, szostka Carrollow i Caitlin Dillon zameldowali sie w hotelu Durham na Zachodniej Osiemdziesiatej Siodmej. Arch planowal zostac tu na noc, moze na pare dni, az zdecyduja, co robic dalej, z Birnbaumem i z nowojorska policja. Zycie stalo sie nagle walizka z niejednym podwojnym dnem. Czy istnial ktokolwiek, komu mozna bylo zaufac? 283 I Kiedy Caitlin i Arch znalezli sie sami w hotelowym pokoju, przytulilisie do siebie mocno. Zaczeli sie calowac, dlugo, nieprzerwanie; zadne * z nich nie chcialo przestac. Wreszcie Caitlin naparla na Archa z nie- ) skrywanym pozadaniem. Nie bylo juz potrzeby ukrywac uczuc. -Kocham cie bardzo - powiedziala. -Ja tez cie kocham, Caitlin. Balem sie dzisiaj. Myslalem... ze moze juz nigdy cie nie zobacze. Zaczeli sie kochac, z intensywnoscia wzmozona ostatnimi prze- zyciami. Potem, za drugim razem, trzymali sie delikatnie za rece; prawie jakby nie mialo im byc dane robic tej wspanialej rzeczy 'i znowu. Jakby nie mieli miec wiecej mozliwosci wzajemnego dzielenia * sie soba. -Okropnie sie czulam, kiedy cie nie bylo - szepnela Caitlin, lezac T kolo Archa. Jej oddech laskotal go w policzek. - Jeszcze nigdy tak sie nie balam. Nie chce nigdy wiecej czuc sie w podobny sposob. Carroll odgarnal jej wlosy z twarzy. Byla dla niego kims tak nie- slychanie cennym... -Powiedzialem Walterowi Trentkampowi, ze wystapie z DIA, kiedy sprawa Zielonej Wstazki zakonczy sie. I nie zmienilem zdania. Caitlin popatrzyla mu gleboko w oczy. -Ale jeszcze sie nie zakonczyla. -To prawda. Bylo teraz tyle przerazajacych faktow, ktorymi nalezalo sie zajac. Mieli mase dowodow: tajne dokumenty z archiwow FBI i Pentagonu; a takze nagrane rozmowy z wysoko postawionymi informatorami Birn- bauma z Waszyngtonu i Europy... Trzeba bylo tylko przekazac te prawde, ktora poznali, wlasciwym ludziom. Komu? Komu mozna bylo ufac? Gazetom? Stacjom telewizyjnym? Nowojorskiej policji? CIA? Komitet Dwunastu zdawal sie przenikac wszystkie instytucje. Czy mieli zwiazki takze z policja, z CIA? Czy kontrolowali w jakis sposob prase i telewizje? To bylo wprost nie do uwierzenia. Przez pierwsze niespokojne godziny, spedzone w hotelu, Carroll i Cait- lin przeczytali wszystkie najswiezsze doniesienia prasowe na temat Zielo- nej Wstazki. Dwukrotnie Arch jechal taksowka do duzego kiosku przy Times Sauare i kupowal gazety, ktore wlasnie sie ukazaly. Szukali pomiedzy wierszami chocby cienia tego, czego sie dowiedzieli. Niczego takiego nie mogli znalezc. Nie pisano ani slowa o tajnych ugrupowaniach majacych wplyw na sfery rzadowe, ani o terrorystycznym planie, nazwanym Czerwony Wtorek. Ani o Trentkampie. Czy jego cialo zostalo w tajemniczy sposob zamienione przez Dwunastu w energie?... Nie mozna sie bylo takze niczego dowiedziec o specjalnym szkoleniu, jakie 284 przeszedl pulkownik Hudson w Fort Bragg. Gazety opisywaly Hudsona,jako "prawdziwego szakala", genialnego renegata, ktory stal sie przywod- ca Zielonej Wstazki. Pulkownik mial byc czlowiekiem ogarnietym obsesja osobistego poczucia sprawiedliwosci, mimo tylu lat, ktore uplynely od czasu zakonczenia wojny w Wietnamie. Wszystko to brzmialo tak prawdopodobnie, jesli nie znalo sie faktow. Manhattan Wczesnym rankiem, dwudziestego drugiego grudnia, Caitlin i Arch mieli w hotelu gosci. Byli nimi Anton Birnbaum i Samantha Hawes. Rozpoczela sie najtrudniejsza i najwazniejsza czesc sledztwa. Napiecie, jakie ich opanowalo, bylo jeszcze silniejsze niz do tej pory. Przez ostatnia dobe Carrollowi dokuczal zoladek. Wreszcie rysowal sie przed nimi obraz Zielonej Wstazki. Jesli nie byl on dokladny, to mieli przynajmniej szkic, zarys prawdy. Ich historia roznila sie zasadniczo od wszystkiego, co czytali w gazetach albo widzieli w telewizji. -Dwunastka, Medrcy Ameryki, wywodza sie z naszej wlasnej sieci szpiegowskiej z czasow drugiej wojny swiatowej, OSS wyjasnil Birn- baum glosem, ktory zdawal sie slabnac mu z dnia na dzien. - Ich droga jest kreta, niemniej mozna ja przesledzic. Istnienie Dwunastki wiaze sie z mlodszym Dullesem, ktory nie chcial oddac politykom wladzy, jaka otrzymal w czasie wojny. Kiedy przeksztalcono OSS w CIA, Dwunastka zaczela sie potajemnie spotykac. Najpewniej pozostali najpotezniejszymi ludzmi Waszyngtonu. Na poczatku udzielali rad, a potem przejeli sprawy we wlasne rece. OSS bylo prawdopodobnie najlepsza w historii amerykan- ska organizacja wywiadowcza. -Komitet Dwunastu ciagle wierzy, ze jest elita, powolana do kiero- wania tym panstwem. Sa gleboko przekonani, ze wyswiadczaja krajowi nieocenione uslugi: przeprowadzili nas przez kryzys kubanski, zabojstwa Kennedych, afere Watergate, teraz - sprawe Zielonej Wstazki. Z kazdym rokiem, a tym bardziej dziesiecioleciem, staja sie bardziej potezni, ich wplyw jest coraz wiekszy. Birnbaum byl blady, wygladal na wyczerpanego. Nad ranem powie- dzial Caitlin, ze boi sie zawalu serca, jesli bedzie nadal pracowal z taka intensywnoscia. -Plan Czerwonego Wtorku mogl zakladac doprowadzenie do najgor- szego od 1929 roku krachu gieldowego. Zielona Wstazka miala go powstrzymac. Jednoczesnie czlonkowie Komitetu zdolali odniesc z tego osobiste korzysci. Firmy, ktorymi kieruja, zarobily juz setki milionow dolarow. 285 Samantha Hawes miala natomiast wiecej informacji o pulkowniku Hudsonie. Udalo sie jej w ciagu ostatnich paru dni odzyskac czesc brakujacych dokumentow na temat weteranow. -David Hudson spotkal sie z co najmniej jednym czlonkiem Komite- i tu Dwunastu, kiedy sluzyl jeszcze w armii. Nastapilo to podczas jego szkolenia w Fort Bragg, po powrocie z Wietnamu. Czlowiekiem tym byl jego dawny dowodca, general Lucas Thompson. General wiedzial wszyst- ko o przezyciach Hudsona w obozie jenieckim. Dowiedzial sie takze o jego szkoleniu w Fort Bragg. Wywiad wojskowy przygotowywal go, zeby stal sie amerykanskim Juanem Carlosem. Kiedy stracil reke, po- stanowili jednak zrezygnowac z tego pomyslu. Coz, Komitet Dwunastu mial w zamian wiele zadan dla wyszkolonego w taki sposob pulkownika Hudsona... Jest jeszcze cos ciekawego - czlowiekiem, ktory kierowal pierwszym szkoleniem Hudsona w Fort Bragg, kiedy cwiczono go na komandosa, byl Phil Berger z CIA. Kilku z czlonkow Komitetu przema- wialo w ciagu ostatnich paru lat na zjazdach weteranow. Tam nalezy szukac kontaktow; wtedy wlasnie mieli oni okazje manipulowac bylymi zolnierzami. Komitetowi byla potrzebna paramilitarna grupa uderzenio- wa, wykorzystali wiec pulkownika Hudsona. Carroll przejrzal dokumenty z FBI i Pentagonu, ktore przyniosla ze soba Samantha. -Hudson otrzymal przy organizowaniu Zielonej Wstazki zakrojona na szeroka skale pomoc; byc moze wieksza, niz byla mu potrzebna. Skladaly sie na nia opisy Wall Street, dokladne informacje o tym, co robimy w "numerze 13". Dlatego mogl bawic sie z nami w kotka i myszke. Mial takze dostep do kartotek Pentagonu, gdzie mogl znalezc odpowiednich kandydatow na czlonkow swojej grupy. Jak sie okazuje, Hudson wybral ludzi, ktorymi dowodzil w Wietnamie. Komitet obiecal mu w nagrode miliony dolarow, kiedy doprowadzi do konca misje Zielonej Wstazki. -Owszem, tylko ze polowa jego weteranow zginela - wtracil Birn- baum. - A reszta uciekla. Tak jak i sam Hudson. Zastanawiam sie, gdzie moze byc Hudson teraz? Caitlin przez wiekszosc czasu milczala jak nigdy. Ona takze zdobyla brakujace dotad informacje, dotyczace finansowej strony sprawy. Ogar- nela ja teraz zlosc. Czula sie wykorzystana przez ten "wielki" Komitet, ktoremu zdawalo sie, ze jest wazniejszy od rzadu, ze stoi ponad prawem. -Zaczynamy robic postepy - odezwala sie spokojnym, zawodowym tonem. - Jednak ciagle stoi przed nami olbrzymi problem. Czy mozemy ufac komukolwiek poza samymi soba? Czy mamy zaniesc nasze rewelacje do prasy? Czy pojsc do szefa FBI, Samantho? Komu mozemy opowie- dziec cala te historie? Zapadla cisza. Wszyscy zaczynali teraz odczuwac, jak potezna wladze ma grupka dwunastu wybranych. Komu mogli zaufac? 286 Zamaskowanie calej sprawy zostalo zaplanowane w rownie przebieglysposob, jak sam atak bombowy. Okazalo sie nie mniej skuteczne. Przez kolejna dobe Carrollowie gniezdzili sie w ciasnych pokojach hotelu na West Side. Jak na razie, nie mieli wyboru. Komu mogli zaufac? Caitlin i Arch zostali ze soba na noc w mniejszej z dwoch sypialni. Lezeli obejmujac sie ramionami, spedzajac tak dlugie, pelne niepokoju godziny. Przez caly czas zdawali sobie sprawe, ze moze wydarzyc sie cos strasznego, ze byc moze nie bedzie juz im dane byc razem. -Hudson powiedzial cos, kiedy bylismy na dachu - szepnal Arch, odrzucajac jej wlosy z twarzy. - Powiedzial, ze kocha ten kraj, swoja ojczyzne. Wiesz, ja przez caly czas czuje to samo. Do tej pory. W jakis dziwny sposob czuje sie bliski Hudsonowi. Znowu zaczeli sie kochac; tym razem byl to najczulszy seks, jaki kiedykolwiek ze soba przezyli. Zasneli we wzajemnych objeciach, jak wystraszone dzieci podczas burzy. O szostej rano, dwudziestego czwartego grudnia, Caitlin pomyslala, ze juz nie bedzie mogla zasnac. Wstala wiec. Wlaczyla radio i uslyszala wiadomosc, ktora scisnela jej serce. -Anton Birnbaum, doradca kilku amerykanskich prezydentow, zo- stal dzis wczesnym rankiem zamordowany na Riverside Drive, w poblizu swojego domu. Zasluzony, choc wciaz aktywny finansista zostal potraco- ny przez nie zidentyfikowanego kierowce. Anton Birnbaum mial osiem- dziesiat trzy lata. Caitlin potrzasnela ramieniem Carrolla. -O Boze, Arch, obudz sie. Zabili go - zatkala. - Komitet zamor- dowal dzisiaj rano Antona. Co teraz bedzie z nami? Biedny Anton... Carroll wymamrotal cos i rzuciwszy kilka przeklenstw wstal z lozka. Wrzucil na siebie ubranie, a potem pognal na Broadway, gdzie kupi! "Daily News", "The New York Timesa" i "New York Post". Na pierwszych stronach gazet znajdowaly sie informacje o smierci Birnbauma i pelne szacunku informacje o jego zyciu. Byly tam tez klamstwa; jak sadzil Carroll, celowe. W najlepszym razie, gazety od- slanialy tylko malenki rabek prawdy. Przerzucil wzrokiem artykuly jeszcze przy kiosku. Brzmialy tak, jak gdyby nic nadzwyczajnego sie nie stalo. Nie bylo slowa o zdrajcy na wysokim stanowisku w FBI. Nie pisano nic o Monserracie ani o miejscu przebywania pulkownika Hudsona. Idac do hotelu, zobaczyl za soba dwoch sledzacych go mezczyzn. Nikt powiazany ze sprawa Zielonej Wstazki nie mogl pozostac przy zyciu. 43 Uciec. Tylko to im pozostalo.Wieczorem, dwudziestego czwartego grudnia, Arch, czworka jego dzieci, Caitlin i Mary Katherine wzieli sie za rece i ruszyli szybkim krokiem aleja Kolumba. Musial byc jakis sposob na to, zeby trojka doroslych i czworka malych dzieci zdolala wymknac sie sledzacej ich druzynie. Uliczny tlum zapewni im na pewien czas bezpieczenstwo. Aleja Kolumba pelna byla bozonarodzeniowej muzyki. Panowal swia- teczny nastroj. Tlum niechetnie rozstepowal sie przed duza, spieszaca sie rodzina. Carroll zastanawial sie, jak moze ocalic Caitlin, Mary K., dzieci. Wiedzial, ze podazaja za nimi zawodowi zabojcy. -Czy mozemy przestac biec, tatusiu? Prosze cie, tatusiu! Tylko na chwileczke. Tato! - narzekala ciagnieta za raczke Lizzie. Przed nimi, Caitlin i Mary Katherine prowadzily pozostala trojke. Arch zatrzymal sie i objal swoja mala coreczke. Szepnal jej w zmarz- niete, zaczerwienione uszko: -Prosze cie, malutka, badz jeszcze przez chwile grzeczna. Jeszcze tylko troche. Byl prawie pewien, co wkrotce sie stanie. Spojrzal na polnoc, a potem f przed siebie, wzdluz swiatel alei Kolumba. Skierowal wzrok na jasne, kolorowe napisy: Sedutto, Diane's Uptown, Pershings, Cantina. Aleja Kolumba zmienila sie nie do poznania, odkad ostatnio tu byl. Do niedawna roilo sie tu od poludniowoamerykanskich sklepow spozyw- czych, malych hotelikow, handlarzy wschodnimi dywanami. Teraz rejon ten stal sie elegancka, integralna czescia Greenwich Village. Carroll obejrzal sie jeszcze raz. Caly czas szlo za nimi tych samych dwoch mezczyzn. Byl pewien, ze dolaczyli do nich inni. Zdaje sie, ze teraz rodzine Carrollow scigalo juz pieciu ludzi. I dokad, na Boga, maja teraz pojsc? Niech ktos nam pomoze... Arch pocil sie, mimo ze bylo zimno. Byl tak wyczerpany. Mial ochote, runac na chodnik i zasnac. 288 To dzieje sie naprawde. Wszystko jedno, czy uwierze w to czy nie. Todzieje sie naprawde. Uciec. Tylko o tym myslal. Byl przerazony. Widzial to samo uczucie w twa- rzy Caitlin. Mary Katherine byla blada; jej policzki stracily swoje zwykle rumience. Wyciagnal reke i przycisnal Caitlin do siebie. -Sluchaj. Posluchaj mnie uwaznie. - Szepnal cos, co wywolalo w niej placz. - Tak bardzo cie kocham, Caitlin. Musi nam sie udac. -Och, Arch, prosze cie, uwazaj. Prosze cie. Wtedy Carroll odepchnal ja delikatnie. Poslal swoje kobiety i dzieci w bok; przebiegaly teraz Siedemdziesiata Druga Ulice. Niech znajda sie jak najdalej od niego. -Tatusiuu! Tatooo!! - krzyczaly dzieci, podczas gdy sie oddalal. Pedzil tak szybko, jak tylko mogl. Nagle zlapaly go czyjes silne ramiona. Jakas dlon spadla na jego twarz, wbijajac sie w nia. Poczul straszny bol w oczach. Zaatakowali go w samym srodku Nowego Jorku, w jednej z najbar- dziej zatloczonych dzielnic. Natarli na niego na oczach setek swiadkow. Nie przejmowali sie juz nawet swiadkami. -Zostawcie mnie! Zostawcie mnie, gnojki! - darl sie Carroll, prze- krzykujac loskot samochodow. - Ratunku!! Pomocy!!! Wstrzykiwali mu cos. Jego spodnie przebila dluga igla. Mordowali go. Na Zachodniej Siedemdziesiatej, w sercu Nowego Jorku. -Pomocy!!! Pomocy, do jasnej cholery!!! Najwyrazniej nie musieli juz sie ukrywac. Nie udawali, ze sa prze- prowadzajacymi rutynowa akcje policjantami. -Pusccie mnie!... Zabierzcie te igle!! Nieeee!!! Arch krzyczal, darl sie wnieboglosy, walczyl rozpaczliwie. Natarl na nich z cala sila, jaka jeszcze mu pozostala. Byl pewien, ze zlamal ktoremus z napastnikow szczeke. Uderzyl lokciem w czyjes czolo i uslyszal glosny trzask kosci. Ciagnieto go do granatowej limuzyny. Za nogi, glowa w dol! Obejrzal sie z wysilkiem, widzac gapiace sie tlumy. Jeszcze kiedy go ciagneli, zobaczyl drugi, podobny samochod; spo- strzegl ze porywaja takze Caitlin, Mary K. i dzieci. Nikt powiazany ze sprawa Zielonej Wstazki nie mogl zyc. Komitet, Medrcy Ameryki nie mogli na to pozwolic. -Tylko nie dzieci!!! Skurwysyny!! Zostawcie moje dzieci!!... Blagam, zostawcie dzieci!!! 44 WirginiaDlonie Thomasa More Elliota byly nieprzyjemnie zimne. W gardle czul przykry skurcz. Wiceprezydent wysiadl z ciemnogranatowej, dlugiej limuzyny na panujacy wokol mroz. Od szarego nieba odcinaly sie kontury bezlistnych drzew. Slychac bylo odlegle strzaly mysliwych polujacych na ptaki. Elliot odwrocil sie i ruszyl po kamiennych schodkach, prowadzacych do duzych, podwojnych drzwi imponujacego, trzydziestopokojowego wiejskiego domu. Zatrzymal sie przed wejsciem i odetchnal gleboko zimowym powietrzem. Wewnatrz, w ogromnym holu panowalo nieznosne goraco. Poczul za kolnierzem sciekajaca struzke potu. Slyszal odglos swoich krokow na marmurowej posadzce. Doszedl do wielkich, kreconych schodow. Thomas More Elliot nie lubil tego domu. Jego wielkosc, a takze historia wywoly- waly w nim uczucie niepokoju. Wszedlszy na pietro, zblizyl sie do zdobionych drzwi z orzechowego drewna. Od lat czyszczone i nablyszczane swiecily tak mocno, ze wice- prezydent mogl sie w nich niemalze przejrzec. Otworzyl je i wszedl. Wokol dlugiego, polerowanego, debowego stolu siedziala grupa mez- czyzn. Wiekszosc z nich miala eleganckie, ciemne garnitury. Niektorzy, jak na przyklad general Lucas Thompson, byli emerytowanymi generala- mi czy admiralami. Inni wplywowymi bankierami, wlascicielami ziemi, stacji telewizyjnych, gazet. Siedzacy u szczytu stolu lysy mezczyzna, emerytowany admiral, powi- tal wiceprezydenta ruchem reki i powiedzial: -Siadaj, Thomasie. Prosze. -Rok temu - ciagnal przerwana wypowiedz admiral - spotkalismy sie w tej samej sali. Bylismy wtedy nieco podekscytowani... Rozlegl sie grzeczny smiech. -Dyskutowalismy, jak z pewnoscia wszyscy pamietacie, nad zlozo- nym problemem, spowodowanym przez tak zwany plan Czerwonego 290 Wtorku. Plan, ktory uknuto, jesli to wlasciwe slowo, w Trypolisie; jegoautorami byly panstwa produkujace rope naftowa. Nasza debata byla bardzo goraca. W tym miejscu admiral usmiechnal sie. Elliot pomyslal, ze wyglada on jak zadowolony z siebie dyrektor szkoly w dniu uroczystego rozdania nagrod. -Tamtego dnia podjelismy decyzje, w koncu jednomyslna, stworzenia czegos, co nazwalismy Zielona Wstazka. Zdaje sie, ze sam zaproponowa- lem te nazwe, poniewaz kojarzyla mi sie ona zarowno z pieniedzmi, jak i z wojskiem. Admiral ciagnal uroczystym tonem: -Zebralismy sie tu dzis, zeby potwierdzic, ze operacja Zielonej Wstazki zostala uwienczona pelnym sukcesem. Wywolalismy krotko- trwala panike na rynku finansowym. Panike, ktora bylismy jednak w stanie kontrolowac. Przejelismy z powrotem setki milionow dolarow, jakie zarobily na nas panstwa naftowe. Zdolalismy zapobiec terrorystycz- nym dzialaniom, nazwanym Czerwonym Wtorkiem. Swiat predzej odnajdzie Jimmiego Hoffa niz cialo Francois Monserrata. A wraz z likwidacja grupy Zielonej Wstazki i nieunikniona smiercia naszego zwinnego wspolpracownika, pulkownika Hudsona, caly ten nieszczesny rozdzial naszej historii zostanie zamkniety. Czynimy wszelkie mozliwe wysilki, zeby to zapewnic. Thomas Elliot zmienil pozycje na wygodniejsza. Atmosfera sali zaczynala sie powoli zmieniac. Zebrani rozluznili sie, wpadli w od- swietny nastroj. Zachowywali spokoj, dostojnie smakujac odniesione zwyciestwo. Admiral odezwal sie znowu: -Za mniej wiecej dwa tygodnie, Justin Kearney ustapi w dramatycz- nych okolicznosciach ze stanowiska prezydenta. Przejdzie do historii jako koziol ofiarny, ktory padl w zwiazku z sytuacja grozacej katastrofy gospodarczej. Co jednak wazniejsze - w tym momencie, wszystkie oczy zwrocily sie na Elliota -jego miejsce zajmie Thomas Elliot... Rozlegl sie nieznaczny aplauz. Elliot rozejrzal sie po twarzach siedza- cych wokol stolu mezczyzn. Bylo ich jedenastu, razem z nim dwunastu. Dwunastu ludzi, ktorzy rzeczywiscie kierowali Stanami Zjednoczony- mi; Medrcy Ameryki. -Wkrotce - powiedzial admiral - bedzie szampan i cygara. Na razie, Thomasie, pozwol, ze zlozymy gratulacje na sucho, tobie i chyba wszyst- kim nam tu zebranym... Przez chwile admiral wydawal sie niemal wzruszony. -Za kilka tygodni, po raz pierwszy w historii, jeden z nas obejmie najwyzszy urzad w kraju. A to bedzie oznaczac, ze nasza kontrola nad biegiem spraw bedzie scislejsza, pewniejsza niz dotychczas. - Popatrzyl na swoich towarzyszy. - Znaczy to, ze nie bedziemy juz musieli zmagac sie 291 z prezydentem, ktory mysli inaczej niz my... z kims, kto wyobraza sobie,ze jego pozycja jest niezalezna od nas. Thomas More Elliot wyjrzal w szarosc widniejaca za oknem. Nagle zaschlo mu w gardle. Siegnal po szklanke z woda. Zamierzal wlasnie powiedziec cos, co zburzy atmosfere zadowolenia panujaca na sali. Ale trudno. Ktos musial ich poinformowac o tym wszystkim. -Dostalem wiadomosc od naszych ludzi w Nowym Jorku - zaczal. - Miejscowa policja przejela w swoje rece czlowieka o nazwisku Archer Carroll. Poinformowano mnie, ze zaczal mowic... opowiada swoja historie wszystkim, ktorzy tylko chca go sluchac... i ze niektorzy przedstawiciele mediow sluchaja go z najwyzsza uwaga... Elliot pomogl sobie lykiem letniej wody. -Co on wie? - zapytal admiral. -Wszystko - wyjasnil wiceprezydent. 45 ManhattanSierzant nowojorskiej policji, Joe Macchio, i posterunkowa Jeanne McGuiness wyjezdzali wlasnie zza drzew Central Parku, przy Siedem- dziesiatej Drugiej ulicy. Zauwazyli niezwykla scene. -Tu woz numer sto trzydziesci osiem. Prosimy o natychmiastowe wsparcie; skrzyzowanie Siedemdziesiatej Drugiej i Zachodniej Central Park! - Posterunkowa McGuinness, wysoka, chuda kobieta, natychmiast nadala potrzebna wiadomosc do centrali. Czerwona lampa na dachu samochodu zaczela sie powoli obracac. Przed nimi, z predkoscia jakichs osiemdziesieciu czy dziewiecdziesieciu kilometrow na godzine, jechal granatowy lincoln. Nie to jednak stanowilo problem. Jakis szaleniec, samobojca czy moze zabojca, probowal wyskoczyc przez rozbita tylna szybe samochodu. Wystawal do polowy; dwoch innych mezczyzn trzymalo go w srodku. , -Hej! Patrz! Ten drugi samochod! - Policjantka pokazala palcem przed siebie. W drugiej limuzynie znajdowala sie cala gromadka malych dzieci; wygladalo na to, ze szarpia sie, probujac otworzyc drzwiczki. -Sukinsyny! - zawyl Macchio. Marzyl juz o swietach, ogarnal go spokojny, cieply nastroj, a tu taka historia! Macchio i McGuiness wyskoczyli z samochodu i z wyciagnietymi rewolwerami w dloniach podbiegli ostroznie do dwoch limuzyn, ktore zatrzymaly sie na rogu Siedemdziesiatej Drugiej. Broadwayem nadjez- dzaly juz, wyjac syrenami, inne policyjne samochody. -Jestesmy agentami federalnymi - oznajmil mezczyzna w ciemnym garniturze, ktory wyskoczyl z jednej z limuzyn. Trzymal w wyciagnietej rece portfel z autentyczna odznaka. -Nie obchodzi mnie to; moze byc pan nawet glownodowodzacym armii Stanow Zjednoczonych - zaskrzeczal swoim najbardziej stano- wczym, policyjnym tonem sierzant Macchio. - Co tu sie dzieje? Kim 293 u diabla jest ten facet? Dlaczego w tym samochodzie dra sie male dzieci,jak gdyby kogos mordowano? Z drugiej limuzyny wysiadl inny mezczyzna, rownie elegancki. -Jestem Michael Kenyon z CIA - przedstawil sie spokojnym, ale wladczym tonem. - Mysle, ze moge wyjasnic panstwu to zajscie. Carroll utknal w pozycji, w ktorej do polowy wystawal z samochodu, a jego nogi uwiezione byly w srodku. Byl wycienczony, niemal omdlewaja- cy. Wrzasnal jednak do dwojga policjantow: -Pomocy! - Mowil juz niewyraznie. - Pomocy! Moje dzieci... sa w niebezpieczenstwie!... Jestem agentem federalnym... Sierzant Macchio, pomimo powagi sytuacji, nie mogl powstrzymac sie od smiechu. -No nie, to zaczyna byc smieszne. Ty tez jestes agentem federalnym, czlowieku? Dziesiec minut pozniej, sytuacja wygladala niewiele jasniej. Przyjecha- lo kilka innych wozow policyjnych. Jednoczesnie przybyly tez samochody FBI i CIA. Na Siedemdziesiatej Drugiej znajdowal sie juz istny tlum policjantow i agentow. Przyjechaly dwie karetki pogotowia, ale Caitlin i Mary Katherine przemoca nie pozwalaly bez nich zabrac Carrolla do szpitala Roosevelta czy gdziekolwiek indziej. Caitlin darla sie na policjantow, krzyczac, ze razem z Carrollem stanowili czesc zespolu prowadzacego sledztwo w sprawie Zielonej Wsta- zki. Miala na to dowod w notesie. Agenci CIA mieli mnostwo imponujacych dowodow na to, ze faktycz- nie sa tym, za kogo sie podaja. Z kazda chwila wzmagala sie coraz goretsza klotnia. Ciekawscy przechodnie zaczeli sie zatrzymywac i obser- wowac te niezwykla scene. Mickey Kevin Carroll zdolal w koncu uciec i przemknac sie do sierzanta Macchio, ktory odszedl na chwile na bok, zeby przemyslec, jak rozwiazac ten wezel gordyjski. -Czy moge zobaczyc pana czapke? - spytal chlopiec. - Moj tata jest policjantem, ale nie nosi czapki. Joe Macchio spojrzal na malca i wyszczerzyl zeby w zmeczonym usmiechu. -A ktory z tych panow jest twoim tata? - zapytal. - Czy twoj tata teraz tu jest? -To jest moj tata - pokazal palcem Mickey Kevin na mezczyzne lezacego w jednej z karetek. Spal spokojnie, wygladajac teraz mniej wiecej jak Krolik. -I on jest policjantem, synku? -Tak, prosze pana. To rozwiazywalo sprawe dla sierzanta Macchio. -To wlasnie chcialem wiedziec, maly. Na poczatek, tyle mi wystarczy. 294 Sierzant nachylil sie i podal Mickeyowi swoja czapke. Nastepnie ruszylszybkim krokiem w strone zamieszania, ktore spowodowalo zakorkowa- nie nie tylko Siedemdziesiatej Drugiej ulicy, ale takze wiodacego do centrum pasma Zachodniej Central Park. -Hej, powiem wam, co trzeba zrobic! - Macchio zaklaskal w rece, zwracajac w ten staromodny sposob uwage na siebie. - Rozwiazemy te sprawe na posterunku! Uslyszawszy te slowa, rodzina Carrollow zareagowala w zdumiewaja- cy sposob; tak przynajmniej wydalo sie sierzantowi Macchio i pozostalym policjantom z Nowego Jorku. Dzieci zaczely krzyczec z radosci i bic im brawo. Miejscy gliniarze nie byli przyzwyczajeni do takich reakcji na podej- mowane przez siebie dzialania. Paru starszych policjantow zaczelo sie nawet czerwienic. Prawie nigdy nie traktowano ich jak przybywajaca na pomoc odsiecz, jako tych "dobrych", ktorzy zwyciezaja "zlych". -Dobrze juz, dobrze! Niech wszyscy wsiadaja do samochodow. Ruszmy na posterunek. Zobaczymy, kto tu byl niegrzeczny! Tymczasem na miejsce zdarzenia zdazyl juz trafic reporter z "The New York Timesa", a takze pracujacy na wlasny rachunek fotoreporter, ktory mieszkal po drugiej stronie ulicy w przerobionym samolocie "Dakota", Obaj zrobili zdjecia. Fotografia Mickey Kevina w czapce sierzanta Mac- chio trafila na okladke "Newsweeka". Po tym wszystkim, oprawiony w ramke egzemplarz okladki zawisl nad kominkiem w domu Carrollow. Lizzie, Mary 111 i Clancy jednoglosnie uskarzali sie, ze ich brat jest faworyzowany. Arch kazal im zamknac buzki, tlumaczac, ze przeciez wszyscy sa jedna rodzina. 46 WaszyngtonTelefon, podlaczony do specjalnej prezydenckiej linii, zadzwonil w Bialym Domu dokladnie o szostej rano, siodmego marca. Wewnatrz Owalnego Biura byla akurat obecna wiekszosc czlonkow Rady Bezpie- czenstwa Narodowego. Nikt z zebranych nie mogl uwierzyc w to, co slyszy. Przez telefon nadeszla nagrana na magnetofonowa tasme wiadomosc: -Bialy Dom zostanie dzis rano wysadzony w powietrze; juz za kilka minut... Ta decyzja jest nieodwolalna i nie podlega negocjacjom. Prosze natychmiast przeprowadzic ewakuacje Bialego Domu. Pulkownik David Hudson, stojacy w budce telefonicznej, znajdujacej sie o jakis kilometr od Bialego Domu, wcisnal klawisz "Stop". Schowal dyktafon do kieszeni swojej zniszczonej kurtki i rozesmial sie na glos. Waszyngton czekal, jednak w Bialym Domu nic nie wybuchlo. Nato- miast wylecial w powietrze dom generala Lucasa Thompsona. Podobnie bylo z domami wiceprezydenta Elliota, admirala Thomasa Penny'ego, Philipa Bergera, Lawrence'a Guthriego... W sumie, dwanascie domow zostalo zniszczonych przez podlozone bomby. David Hudson wsiadl do malej, zielonej, campingowej furgonetki. Ruszyl na zachod, wyjezdzajac z pogodnej, niezwykle pieknej tego dnia stolicy. W jego glowie nie odzywaly sie juz zadne koszmarne glosy. Nareszcie nadszedl kres oszustwa i obludy. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/