DICKSON GORDON R Childe #8 Gildia Oredownikow (The Chantry Gild) GORDON R. DICKSON Przelozyl Miroslaw R. Jablonski Rozdzial 1 Tuz przed switem Amanda Morgan obudzila sie we frontowym pokoju malutkiego mieszkanka wynajmowanego przez rodzine, ktora powaznie ryzykowala, dajac jej schronienie. Podloge pokoju dzielila z nia mloda dziewczyna, ktora byla jednak nadal pograzona we snie, tak jak i reszta domownikow.Amanda spala w bezksztaltnej brazowej koszuli; noszenie tego stroju zostalo wymuszone na mieszkancach tej planety oraz blizniaczej Mary, przez sily okupacyjne wladajace teraz oboma swiatami. Amanda wstala i, nie wkladajac swoich wysokich do kostek traperskich butow, kucnela obok pozyczonej maty do spania i zrolowala ja. Zlozyla mate w rogu pomieszczenia, po czym niosac buty w jednej rece, wyszla po cichu na korytarz. Przeszedlszy nim, skorzystala ze wspolnej lazienki na jego koncu, a potem zeszla waskimi, drewnianymi schodami prowadzacymi na ulice. Tuz przed drzwiami domu zatrzymala sie, zeby wlozyc buty. Koszula miala kaptur, ktory Amanda naciagnela teraz na glowe, chcac ukryc twarz. Otworzyla cicho zatrzask i wslizgnela sie w metne od mgly swiatlo przedswitu pustych ulic Porfiru. Bylo to niewielkie miasto na subtropikalnej wyzynie Hysperii - polnocno-wschodnim kontynencie Kultis, planety Exotikow. Szla szybko ulicami wyznaczonymi przez szarzejace, niepomalowane, drewniane fasady czynszowek. Wiekszosc miejscowych Exotikow, wyrzuconych z ich wiejskich rezydencji, zostala sprowadzona tutaj i zmuszona do zbudowania dla siebie tych domow, tuz pod okiem wladz; i fakt, ze narzucony projekt i materialy czynily z budynkow ogniowe pulapki, nie byl do konca niezamierzony przez pomyslodawcow, gdyz okupacja planet Exotikow, Mary i Kultisu miala w zamysle wygubic ich mieszkancow - tak wielu, jak to mozliwe i ich wlasnymi rekami. Amanda pomyslala o spiacych we wnetrzach domow; poczula, ze serce skurczylo jej sie w piersi na mysl o opuszczeniu ich - tak matka moglaby zareagowac na koniecznosc porzucenia dzieci i pozostawienia ich w rekach brutalnych i nieprzyjaznych opiekunow. Ale przyslana jej wiadomosc byla ta, ktora miala pierwszenstwo przed wszystkimi innymi; Amanda nie mogla zrobic nic innego, jak sie jej podporzadkowac. Skreciwszy kilka razy w rozne ulice, wslizgnela sie w koncu miedzy dwa budynki, a potem wynurzyla sie na otwartym dziedzincu za nimi. Tuz przed nia wznosilo sie otaczajace teraz cale miasto drewniane ogrodzenie szesciometrowej wysokosci, do wzniesienia ktorego zostali zmuszeni mieszkancy Porfiru. Zatrzymala sie u podstawy plotu i siegnawszy przez rozciecie w swojej szacie, poluznila cos. Kiedy wstrzasnela cialem, na ziemie wokol jej stop upadla lina. Wyszla z kregu i pochylila sie, zeby podniesc ja za zawiazana juz na jednym koncu petle. Zebrala reszte liny i w zwojach dlugosci przedramienia rzucila z powrotem na rzadka trawe niekultywowanego gruntu u swych stop; potrzasajac sznurem zwinela go ponownie w luzne petle trzymane lewa dlonia, co mialo sprawic, ze nie bedzie na nim suplow. Pozniej, chwytajac line prawa reka jakis metr od drugiego konca, tego z ruchoma petla, strzasnela ja, przesuwajac przez owo oczko i tworzac w ten sposob wiekszy krag, ktorym zakolysala kilka razy w powietrzu, chcac poczuc jego ciezar i zbalansowac go, a potem cofnela sie o krok od podstawy sciany. Powiodla wzrokiem w gore ogrodzenia, ponad waski chodnik, ktory pozwalal straznikom patrolowac teren bez potrzeby wystawiania sie na widok w wiekszym stopniu niz wysuwajac glowy ponad zaostrzone konce sterczacych pionowo klod tworzacych plot. Wybrawszy jeden konkretny szpic pala, zatoczyla prawa dlonia kilka wdziecznych kregow, a potem wypuscila petle w gore. Rzucala lassem od wczesnego dziecinstwa, na dalekiej planecie bedacej miejscem jej urodzenia, na jednym z niewielu Mlodszych Swiatow, gdzie hodowano konie roznych ras. Rzut byl plynny i celny; petla zawisla na gornym koncu wybranej klody. Szarpnela line, a potem uwiesila sie na niej, mocno zaciskajac petle. Nastepnie, korzystajac z pomocy sznura, zaczela wspinac sie po wewnetrznej stronie sciany, az dotarla na chodnik straznikow. Rozluznila line zacisnieta na czubku klody, a potem powiekszyla petle i zalozyla na siebie sznur w ten sposob, ze diagonalnie opasywal jej cialo, biegnac od jednego ramienia w strone przeciwleglego biodra, a dalej pod nim. Wykorzystujac czesc liny podwoila te petle, a reszte sznura zrzucila na ziemie po przeciwleglej stronie ogrodzenia, po czym przeszla tam i na modle wspinacza gorskiego zaczela opuszczac sie po zewnetrznej stronie plotu. Stojac juz pewnie na gruncie, sciagnela reszte liny otaczajacej koniec klody nad jej glowa. Owijajac sie sznurem w pasie, zmierzala ku mrokowi rosnacego w poblizu lasu. Las skryl ja, i juz jej nie bylo. Ale nie odeszla niezauwazona. Jeden z wczesnie obudzonych mieszkancow domu wyjrzal przez okno z tylu budynku i dostrzegl jej odejscie. Pech chcial, ze byl jednym z niewielu miejscowych, ktorzy kolaborowali z Silami Okupacyjnymi - gdyz byli dobrzy i zli Exotikowie, tak jak istnieli podobni ludzie we wszystkich spolecznosciach. Uwage obserwatora zwrocilo migniecie poruszajacej sie na zewnatrz postaci, chociaz nadal obowiazywala godzina policyjna minionej nocy. Teraz nie tracil czasu na ubieranie sie, tylko udal sie osobiscie do dowodztwa wojskowego. Kobieta byla juz niemal u celu, kiedy dotarlo do niej, ze podazaja za nia postacie w zielonych mundurach i wysokich butach; scigajacy ja trzymali w dloniach metal rozsiewajacy blyski, ktore mogly pochodzic wylacznie od miotaczy lub strzelb iglowych. Szla dalej, nie przyspieszajac kroku. Etyli juz wystarczajaco blisko, by ja zabic za pomoca swej broni, gdyby tego chcieli. Zaczekaja, zeby sie przekonac, czy nie zaprowadzi ich do innych; a w kazdym razie, najbardziej zalezalo im na wzieciu jej zywcem, by ja przesluchac i zabawic sie z nia przed zabiciem. Gdyby jednak udalo jej sie zyskac jeszcze tylko kilka minut, pokonac jeszcze kawalek terenu... Szla niespiesznie, a jej zdecydowanie roslo w niej w trakcie marszu. Nawet gdyby probowali schwytac ja teraz, zanim osiagnela zamierzony cel, to nadal nie wszystko byloby stracone. Byla Dorsajka, z planety Dorsai, urodzona na tym zimnym, trudnym, skapo poblogoslawionym swiecie, ktorego jedyne zrodlo bogactw naturalnych krylo sie w oblewajacym cala planete oceanie i rzadko rozsianych obszarach ziem uprawnych oraz pastwisk lezacych na nagich wyspach, ktore wystawaly z fal niczym szczyty podmorskich skal. Przez cale pokolenia Dorsajowie widzieli, jak ich synowie i corki opuszczaja domy, by walczyc w wojnach innych Mlodszych Swiatow i zarabiac w ten sposob miedzygwiezdne kredyty, ktorych Dorsajowie potrzebowali, zeby przezyc. Natomiast scigajacy ja teraz ludzie byli szumowinami pochodzacymi z owych innych planet. Nie bylo to prawdziwe wojsko; na dodatek zolnierze byli zdemoralizowani przez fakt, ze Exotikowie, do dominacji nad ktorymi przywykli, nie potrafili walczyc, nawet jesli chcieliby to zrobic w celu ocalenia zycia. Wiec ci, ktorzy ja teraz scigali, zyli w przekonaniu, ze samo pokazanie broni kazdemu nieuzbrojonemu cywilowi zaowocuje natychmiastowym posluszenstwem z jego strony. A zatem w walce wrecz, jesliby nie unieruchomili jej strzalami z miotaczy lub broni iglowej, dalaby sobie rade z co najmniej pol tuzinem napastnikow. W kazdym razie byloby dziwne, gdyby w trakcie walki nie udalo jej sie zdobyc przynajmniej jednego egzemplarza ich broni. Gdyby tak sie stalo, to bez klopotu poradzilaby sobie co najmniej z calym plutonem. Ale byla juz niemal u celu, ku ktoremu zmierzala, a tamci pozostawali nadal w pewnej odleglosci za nia. Stawalo sie coraz bardziej oczywiste, ze po prostu sledzili ja, nie podejrzewajac, iz moze byc swiadoma ich obecnosci i majac nadzieje, ze doprowadzi ich do innych, ktorych takze mogliby schwytac. Od trzech lat pracowala tutaj jako tajny agent Starej Ziemi, pomagajac przetrwac miejscowej ludnosci; a kiedy to bylo mozliwe, opierac sie stronnikom Innych, nowych suzerenow Mlodszych Swiatow. Ci zolnierze mogli slyszec pogloski o niej. Niewatpliwie bylo dla nich niepojete, ze moglaby byc sama i zwodzic ich dlugo; wedlug nich musialaby ja wspierac jakas organizacja. Usmiechnela sie lekko pod nosem. W istocie jej najbardziej aktywne dzialania podczas tych trzech lat sprowadzaly sie - kiedy tylko mogla to zrobic bez zdradzania swojej tozsamosci - do okazjonalnego ratowania wiezniow z rak tych pseudozolnierzy w ciezkich buciorach. Glownie jednak jej praca polegala na podtrzymywaniu nadziei Kultisan. Zeby, jak inni zdominowani mieszkancy Mlodszych Swiatow wiedzieli, ze nie zostali kompletnie zapomniani przez tych, ktorzy nadal trwali za tarcza fazowa Starej Ziemi, opierajac sie polaczonym silom Mlodszych Swiatowi samozwanczym, obdarzonym wieloma talentami Innym, ktorzy nimi wladali. Teraz jej nadzieje wzrosly. Scigajacy zwlekali niemal zbyt dlugo. Dotarla w koncu do malego pagorka kwitnacego poszycia lesnego i mlodych drzewek, ktore trzy lata temu przesadzila z wielka troska i sporym nakladem pracy. Zatrzymala sie i niemal obojetnie zaczela drzec pas darni miedzy dwoma drzewkami. To, pomyslala, powinno zaintrygowac ich na tyle, zeby wstrzymac pogon. Darn odeszla latwo, jak to zostalo zaprojektowane, gdyz byla sztuczna, a nie naturalna. Pod spodem znajdowala sie metalowa plyta i uchwyt sluzy wejsciowej statku. Teraz poruszala sie szybko. Chwile pozniej wlaz byl otwarty, a ona sama znalazla sie wewnatrz pojazdu, zatrzaskujac za soba klape. Kiedy obrocila dzwignie w pozycje "zamkniete", strzal z miotacza zadzwieczal bezproduktywnie na zewnetrznej powierzchni wlazu. Zrobila dwa kroki, usadowila sie w fotelu przed panelem sterowniczym i polozyla dlonie na przyrzadach. Nawet po trzyletniej bezczynnosci dorsajski pojazd kurierski nie potrzebowal czasu na rozgrzanie napedu atmosferycznego przed startem. Niemal w tym samym momencie, w ktorym chwycila drazek sterowy, statek wystrzelil z pagorka, posylajac we wszystkie strony ziemie, trawe i drzewa. Wzniosla sie, korzystajac ze zwyklego napedu atmosferycznego i przeleciala tuz nad najblizszym grzbietem. Gdy tylko sie przekonala, ze znajduje sie poza zasiegiem wzroku swoich przesladowcow, za sprawa jednego, plynnego skoku fazowego przemiescila statek w przestrzen pozaplanetarna. Nastepne, niemal natychmiastowe przejscie oddalilo ja o dwa lata swietlne od wschodzacego teraz slonca, ktore mieszkancom Starej Ziemi bylo znane jako Beta Procjona. Znalazlszy sie w przestrzeni miedzygwiezdnej, gdzie nie mogl jej wykryc zaden statek z Mlodszych Swiatow, byla poza zasiegiem poscigu. Tutaj, w glebokim kosmosie, byla tak trudna do znalezienia, jak mala rybka we wszechswiatowym oceanie. Rozejrzala sie po nieporzadnym wnetrzu pojazdu. Nie byl w stanie nadajacym sie do zlozenia oficjalnej wizyty na Starej Ziemi, nie mowiac juz o Encyklopedii Ostatecznej. Ale to nie mialo nic do rzeczy. Liczylo sie tylko to, ze wydostala sie bezpiecznie poza pierscien statkow patrolujacych przestrzen wokol planet Bety Procjona. Teraz stalo przed nia duzo powazniejsze zadanie, polegajace na dotarciu na sama Stara Ziemie, co oznaczalo koniecznosc przenikniecia przez oblegajaca ja i blokujaca dostep do planety flote Mlodszych Swiatow. W jakis sposob musi przeslizgnac sie bezpiecznie przez kordon duzo lepiej uzbrojonych i przygotowanych okretow bojowych, w porownaniu z ktorymi jej wlasny pojazd mogl rzeczywiscie wydac sie rybka. Ale to byl problem, z ktorym trzeba sie bedzie zmierzyc, kiedy znajdzie sie na miejscu. Rozdzial 2 Za oknem biblioteki padal chlodny, gorski deszcz wczesnej zimy w polnocnej strefie klimatycznej Starej Ziemi. Deszcz zacinal skosem, padajac na bezlistne deby i sosny rosnace wokol malego jeziora przed domem, ktory byl pierwszym domem, jaki mogl pamietac jako Hal Mayne. Wyzej, zaslaniajac szczyty okolicznych gor, niebo bylo nieprzerwanym, szarym walem ciezkich chmur, a przypadkowe powiewy wiatru przyginaly od czasu do czasu wierzcholki drzew i miotaly deszczem pod wiekszym katem. Mroczny dzien i wiszace nisko chmury sprawialy, ze szyba okienna stala sie lekko refleksywna, wiec widzial to, w czym dalo sie z trudem rozpoznac obraz jego twarzy, wygladajacej jak oblicze ducha.Niezwykle wczesna zima zaczela swoje panowanie w Gorach Skalistych na kontynencie polnocnoamerykanskim. W istocie spowijala cala polnocna polkule planety. Dzien na zewnatrz byl chlodny i ponury, sprawiajac, ze lesne stworzenia nie wychodzily ze swoich nor i kryjowek. Na kominku w bibliotece, zapalony przez automatyczne wyposazenie domu na sygnal z satelity, plonal jasny ogien, wydzielajac mily zapach brzeziny. Swiatlo gornych lamp blyszczalo na grzbietach starych ksiazek, ktore w calosci wypelnialy polki pokrywajace sciany pomieszczenia. To byl dom, w ktorym sierote Hala Mayne'a wychowywali jego nauczyciele, trzej starzy mezczyzni, ktorych kochal; bylo to tez miejsce, gdzie jedenascie lat temu, kiedy mial szesnascie lat, widzial ich wszystkich martwych. Od tamtej pory byl to pusty dom, ale Hal znajdowal tu zwykle ukojenie. Oni nie sa martwi, przypomnial sobie. Ten, kogo kochasz, nigdy dla ciebie nie umiera. Przychodzi do ciebie tak dlugo, jak dlugo zyjesz. Ale ta mysl mu nie pomogla. W ten zimny, ciemny dzien czul nieuchronna pustke otaczajacego go domu. Jego umysl, tak jak robil to wielokrotnie, siegnal po ukojenie w postaci poezji. Ale jedyne wersy, jakie przyszly mu do glowy, nie przyniosly pociechy. Nie byly niczym wiecej, jak echem umierajacego na zewnatrz roku. Byly linijkami wiersza, ktory sam niegdys napisal tutaj, w tym domu, w podobny dzien zblizajacej sie zimy, tuz po tym, gdy skonczyl trzynascie lat. Jesienna brzoza, bialoreka, ze smutku pozbawiona lisci, W splecionych dniach, kiedy slabe slonce swieci w dol, Po zanikajacym roku i rozmoklej lesnej plesni, Modli sie o wspomnienia stare, jak spatynowany braz; A kiedy nocne niebo, i jego siostra mgielka, skradaja sie, Niesione przez puchacza gniewajacego sie na niewidoczny ksiezyc, Placze jak lutnia w przenikliwym wietrze, Takze w pustym pniu brzmi pusty rog. Dzwonek wygral w gorze swoja srebrzysta nute. Hal uslyszal kobiecy glos. -Hal - rozlegl sie glos Ajeli. - Konferencja za dwadziescia minut. -Bede tam - powiedzial. Westchnal. -Wylacz! - dodal pod adresem otaczajacej go, niewidocznej, technologicznej magii. Biblioteka, posiadlosc i deszcz mignely i znikly. Znowu byl w swojej kwaterze na Encyklopedii Ostatecznej, na orbicie ponad powierzchnia swiata, ktory dopiero co widzial. Deszcz, wiatr i biblioteka, wszystko takie, jak wygladalo w tej samej chwili na terenie ziemskiej posiadlosci, zostalo daleko pod nim. Otaczala go cisza; cztery pokryte panelami sciany i troje drzwi - jedne prowadzace na korytarz na zewnatrz, K3 jedne do jego sypialni i jedne do aneksu, ktory byl jego nominalnym gabinetem. Obok, w glownym pomieszczeniu, nad miekkim, czerwonym dywanem unosily sie zwyczajne, wyscielane dryfowe siedziska i pulpit. Byl znowu tam, gdzie spedzil wieksza czesc ostatnich trzech lat zycia - w Encyklopedii Ostatecznej, tym technologicznym cudzie, ktory byl sztucznym satelita Ziemi. Stale na ziemskiej orbicie. Orbicie planety, ktora emigranci nazwali w dwudziestym czwartym wieku Stara Ziemia - w odroznieniu od Nowej, zasiedlonej trzysta lat temu i krazacej wokol Syriusza, daleko stad. Wokolo panowala nadal wylacznie cisza - wokol jego pokoju i samego satelity. Encyklopedia Ostateczna unosila sie wysoko nad powierzchnia Ziemi, tuz pod mgliscie biala tarcza fazowa, ktora otaczala i chronila zarowno planete, jak i Encyklopedie. Tak daleko, ze nie moglyby byc slyszane, nawet gdyby na zewnatrz istniala przenoszaca dzwieki atmosfera, znajdowaly sie okrety wojenne, ktore patrolowaly tarcze od spodu, broniac satelite i Ziemie przed jakakolwiek proba wtargniecia przez oslone okretow dziesieciu sposrod trzynastu Mlodszych Swiatow. Hal zatrzymal sie chwile dluzej. Mial dwadziescia minut, przypomnial sobie, zatem ostatni raz opadl na dywan do pozycji siedzacej, ze skrzyzowanymi nogami i wprawil swoj umysl w stan relaksu, ktory byl forma koncentracji, chociaz jego fizyczne i psychiczne mechanizmy nie byly zwyczajnymi dla tej kondycji mentalnej. W istocie stanowily kombinacje technik, ktorych nauczyl go, jako chlopca, Walter InTeacher, jeden z trzech wychowawcow zabitych jedenascie lat temu, oraz rozwinietych przez niego samego tworczych metod sluzacych tworzeniu poezji, ktora pisywal. Stworzyl te synteze, gdy byl jeszcze mlody, a Walter InTeacher, Exotik wsrod jego nauczycieli, nadal zyl. Hal pamietal, jak gleboko i dziecinnie czul sie wowczas rozczarowany, gdy nie byl w stanie oddac obrazu brzozy w wilgotnym, zimowym lesie; obrazu, ktory wlasnie wygenerowal w swoim mozgu. Surowej imaginacji dopiero co napisanego wiersza. Ale Walter, zwykle tak lagodny i niosacy pocieche we wszystkich innych sprawach, powiedzial mu wtedy surowo, ze zamiast czuc sie nieszczesliwy, powinien byc zadowolony, ze w ogole udalo mu sie to zrobic. Zdolnosc ta, wyjasnil Walter, nie byla calkiem nieznana, ale rzadka i tylko niewielu ludzi potrafilo wizualizowac na tak wysokim poziomie. Powiedzial, ze roznica pomiedzy tym, na co moze zdobyc sie wiekszosc, a tym, co Hal byl najwyrazniej w stanie osiagnac, sprowadzala sie do roznicy pomiedzy kreacja tego, czemu Walter dal miano "wizji" - jako przeciwienstwa dla "obrazu"; cytowal tym samym dwudziestowiecznego malarza, ktory takze dysponowal ta umiejetnoscia. -Wiekszosc ludzi potrafi, na drodze koncentracji, wywolac "obraz" - powiedzial mu Walter - a wywolawszy go, moga narysowac, namalowac lub skonstruowac to, co on przedstawia. Ale "obraz" nie jest nigdy skonczona, wyobrazona rzecza. Pewnych jej czesci brakuje, gdyz czlowiek ewokujac ja, przesadza z gory, ze owe elementy tam istnieja. Tymczasem "wizja" jest wystarczajaco kompletna, by byc obiektem, gdyby tylko miala mase badz zycie. -Roznica jest taka, jak miedzy epizodem historycznym, gruntownie zbadanym, opracowanym przez umysl historyka i gotowym, by go przeniesc na papier, a tym samym wydarzeniem zarejestrowanym w pamieci osoby, ktora je przezyla. A teraz czy to, o czym mowisz, to jest prawdziwa "wizja"? -Tak, tak - odparl Hal z ozywieniem. - Wszystko tam jest - tak wiele, ze niemal mozna jej dotknac, jakby byla materialna. Moglbys nawet wstac i obejsc ja dookola, zeby obejrzec od tylu! Dlaczego nie postarasz sie usilniej i nie zobaczysz jej? -Poniewaz nie jestem toba - odpowiedzial Walter. Zatem teraz, na skutek cisnienia jego koncentracji, ale ostatni raz, powietrze przed Halem zdawalo sie przybierac ksztalt reprodukcji obrazu jadra wiedzy zmagazynowanej w Encyklopedii Ostatecznej. Jego forma przypominala bardzo gruby odcinek kabla zlozonego z rozzarzonych, swiecacych przewodow - ale kabla, w ktorym wlokna poluznily sie, wiec teraz jego srednica podwoila sie w stosunku do tej, jaka mogl miec poczatkowo; zdawalo sie, ze mial z metr w przekroju i moze trzy metry dlugosci. W tej masie widoczne bylo kazde pojedyncze wlokno. Ale chodzilo nie tylko o to; kazde pasmo, jesli ktos przyjrzalby sie temu wystarczajaco dokladnie, znajdowalo sie w ciaglym ruchu, rozciagajac sie lub skrecajac, zeby dotknac sasiednich splotow - czasami tylko na krotko, czasami zas wyraznie zespalajac sie z innymi wloknami za sprawa polaczen, ktore wydawaly sie trwale. Poczatkowo obraz pojawial sie w jego umysle w ten sposob dzieki tej samej technologicznej magii Encyklopedii, ktora zdawala sie przenosic go do jego starego domu na powierzchni Ziemi. Dzieki przekazywanemu obrazowi ksztaltowal w swoim pokoju owa nieustannie uaktualniana wizje, aby moc ja badac. Ale po latach, kiedy poznal kazde wlokno, doszedl do tego, ze byl w stanie "zwizualizowac" obraz droga samej koncentracji. Zaczal te studia po tym, gdy ujrzal Tama Olyna, owczesnego dyrektora Encyklopedii, stojacego w pomieszczeniu kontroli danych i przygladajacego sie przekazywanemu tam nieustannie temu samemu obrazowi. Wedle calej owczesnej wiedzy Hala, to pomieszczenie i obraz mogly znajdowac sie wowczas w sasiednim pokoju. W obrebie Encyklopedii zadna jej czesc nie miala stalego polozenia, gdyz urzadzenie przemieszczalo je dla wygody jego lokatorow. Tam Olyn pelnil funkcje dyrektora Encyklopedii przez blisko sto lat. Wczesniej byl miedzygwiezdnym dziennikarzem, ktory kierowany prywatna zemsta usilowal obrocic nienawisc wszystkich zamieszkalych swiatow przeciwko mieszkancom Harmonii i Zjednoczenia, dwoch planet zwacych sie Zaprzyjaznionymi i skolonizowanymi przez Kulture Odlamkowa zlozona zarowno z nosicieli prawdziwej wiary, jak i religijnych fanatykow. Tam, chcac wyzbyc sie wlasnego poczucia winy, winil ich wtedy za smierc meza jego mlodszej corki. Kiedy nie udalo mu sie sciagnac na Zaprzyjaznionych klatwy ze strony reszty ludzkosci, zobaczyl w koncu, kim sie stal. Wrocil wtedy na Encyklopedie, na ktorej ujawnil kiedys rzadki talent. Tutaj osiagnal stanowisko dyrektora i sam nauczyl sie identyfikowac wiedze reprezentowana przez kazde pojedyncze, wyraznie blyszczace wlokno, patrzac po prostu na nie, a nie muszac korzystac z pomocy instrumentow uzywanych przez inzynierow, ktorzy zawsze byli na sluzbie w pomieszczeniu zawierajacym jadro Encyklopedii. Zatem to przyklad Tama dal zaplon imaginacjom Hala. Na chwile wizja przed nim sciemniala nawet, przeslonieta teraz w jego umysle przez szary cien starego czlowieka. Obecnie Tam siedzial samotnie w swojej kwaterze, ktora Encyklopedia przeksztalcila w iluzje lesnej polany z przeplywajacym przez nia strumieniem; pory dnia i nocy tego fantomatycznego obrazu odpowiadaly zawsze temu, czy powierzchnie Ziemi, dokladnie pod nim, oswietlalo slonce czy nie. Tam bedzie teraz sam, gdyz Ajela, zastepczyni dyrektora, opuscila go, by poprowadzic narade. Sam i czekajacy na smierc, jak ktos zbyt zmeczony pod koniec zbyt dlugiego dnia, by mogl oczekiwac na sen. Czekajac, ale trzymajac smierc, jak sen w szachu, gdyz caly czas mial nadzieje, ze uslyszy od Hala wiadomosc. Wiadomosc o sukcesie, o ktorego odniesieniu Hal nie mogl go zapewnic. Trzy lata wczesniej Mayne nie mial watpliwosci, ze w koncu dostarczy te wiesc. Teraz, po tych wolno mijajacych latach bez postepu, nadeszla pora, gdy musial stawic czola faktowi, ze nigdy jej nie przyniesie. Musi to oswiadczyc na konferencji, o ktorej przypomniala mu Ajela. Nie mogl sie spoznic, zglosiwszy niezwykla propozycje uczestniczenia w spotkaniu po tym, gdy tak dlugo unikal podobnych kierowniczych narad z udzialem Ajeli i Rukh Tamani, Nosicielki Prawdziwej Wiary i zwolenniczki przebudzenia Ziemi. Teraz Hal probowal jeszcze raz skoncentrowac sie na wizji skarbnicy wiedzy. Znacznie przenosil Tama umiejetnoscia czytania jej. Jak Olyn, potrafil teraz poznac z fragmentu swiecacego przewodu, jakiemu konkretnemu bitowi informacji odpowiadal. Ale, bardziej niz Tam, byl w stanie siegnac bezposrednio do tej wiedzy, chociaz nie udawalo mu sie jej odczytac. Tak czy inaczej, nie byloby to swiadome czytanie. Czymkolwiek byla ta wiedza, stalaby sie nagle i po prostu dostepna jego pamieci. Martwemu i pogrzebanemu okruchowi pamieci, ale takiemu, ktory z pewnym wysilkiem moglby ozywic za sprawa swojej swiadomosci. Nie chodzilo o to, ze brakowalo mu mentalnej przestrzeni do zmagazynowania tak wielu informacji. Sprobowal i przekonal sie, ze dlugoterminowa ludzka pamiec - choc nie ta swiadoma, krotkoterminowa - moglaby pomiescic cala wiedze, jaka zawierala w sobie Encyklopedia; co bylo suma wiedzy znanej swiatu ponizej. Ale jak na razie byla to dla niego wiedza ciagle niedostepna. Przywrocenie jej do zycia wymagalo, by byla osiagalna swiadomie; a okazywalo sie, ze tego ostatniego kroku jego swiadomosc nie jest w stanie wykonac. Ludzki umysl mogl tylko korzystac ze zmagazynowanej wiedzy za sprawa prostoliniowej, pojedynczej marszruty konkretnej mysli - z jednej informacji na raz. Przez ostatnie poltora roku zmagal sie z tym, by umozliwic swiadomosci korzystanie z calej zmagazynowanej wiedzy, ale nie znalazl zadnego sposobu, w zwiazku z czym drzwi do Kreatywnego Wszechswiata, w ktory wierzyl, pozostawaly przed nim zamkniete. Jednak wiedzial, ze istnialy. Cala sztuka i wszystkie wynalazki spisanej historii potwierdzaly ten fakt; kazde dzielo sztuki i pojedynczy wynalazek byly istniejacymi dowodami, ze mozna osiagnac i wykorzystac czysto Kreatywny Wszechswiat, w ktorym wszystko bylo mozliwe. Sam uzywal go do tworzenia wierszy - dobrych czy zlych, nie mialo to znaczenia tak dlugo, poki nie zaistnialy w znanym kosmosie, poki ich nie zapisal. I nie istnialy. Bo nadal pochodzily wylacznie z jego podswiadomosci. A zatem, drzwi istnialy. Ale nie potrafil przez nie przejsc. Pragnal fizycznie wejsc do srodka, tak jakby sie przenosil do innego fizycznego wszechswiata. Gorzka rzecza byla swiadomosc, ze mozna tam wejsc, ale nie wiedziec, jak sie to robi. Poniewaz urodzil sie jako Donal Graeme, Dorsaj, kilka razy przeszedl przez te drzwi, ale nigdy nie wiedzial, w jaki sposob. Raz ocknal sie wsrod historycznie niezmiennych wydarzen dwudziestego pierwszego wieku. W tym wypadku, by sie tam poruszac, korzystal z ciala zmarlego czlowieka; slyszal ryk kamiennego, rzezbionego lwa, jakby to bylo zywe zwierze, po czym wrocil z przeszlosci do okresu o osiemdziesiat lat pozniejszego od tego, ktory opuscil - zmieniony fizycznie z doroslego mezczyzny w dwuletniego chlopca. Drzwi zatem otworzyly sie przed nim najwyrazniej dlatego, ze wierzyl wtedy, iz bylby w stanie tego dokonac. Dlaczego teraz nie mogl ponownie znalezc tej wiary? Jesli nie mogl, jesli nie mogl przejsc przez nie, kiedy chcial i wiedzac jak to robi, to wszystko czego dokonal i doswiadczyl w trzech roznych wcieleniach, zostalo zmarnowane. Powiedzial sobie teraz ponuro, ze cel, jaki wyznaczyl sobie sto lat temu jako Donal Graeme, mogl byc falszywy. Wszystko, co osiagnal, ograniczalo sie do tego, ze kierujace ludzkoscia sily historyczne powolaly do zycia jednego z Innych i doprowadzily do powstania realnej grozby podboju Starej Ziemi i zniszczenia jej. Nie mogl dalej postepowac w ten sposob i - mozliwe - pogarszac tylko sprawy. Ale nawet snujac te mysl, zawahal sie w tym postanowieniu. Teraz, mimo ze Ajela i Rukh czekaly, zamierzal podjac jeszcze jedna probe znalezienia drzwi, zanim sie ostatecznie podda. Siedzial, wypelniajac umysl wiedza ze skarbnicy reprezentowanej przez widziany przed soba obraz, az ten wypelnil go. Sprobowal jeszcze raz uzyc jej, by wejsc tam, gdzie moglby ja wykorzystac. I... Nic.Siedzial niezmieniony, nie dostapiwszy iluminacji. Wiedza tkwila w nim jak cos martwego i bezuzytecznego, niczym ksiazki zapomniane natychmiast po tym, gdy zostaly przeczytane i skryte w wiecznej ciemnosci. -Hal - rozlegl sie glos Ajeli. - Rukh i ja jestesmy juz w moim gabinecie. Idziesz? -Ide - odparl i na dobre rozproszyl obraz jadra wiedzy wraz ze wszystkimi nadziejami swojego zycia. Rozdzial 3 -Przepraszam za spoznienie - powiedzial Hal.Wszedl i usiadl na pustym dryfowym siedzisku, jednym z trzech, ktore zostaly przysuniete do wielkiego, zaslanego teraz papierami biurka Ajeli. Do zeszlego roku to sie nigdy nie zdarzalo. Obecnie, gdy Tam byl niemal bezradny fizycznie - nie dlatego, ze jego cialo zle funkcjonowalo, czy tez stracilo cokolwiek z przyrodzonej mu sily, ale dlatego, ze zanikala poruszajaca je wola zycia - Ajeli zal bylo kazdej chwili, ktorej nie mogla spedzic u boku Olyna. -Nie kusilo cie, zeby zmienic zdanie odnosnie przyjscia tutaj? - zapytala Ajela, ostro patrzac na Hala niebieskimi oczami. -Nie - odparl Mayne. Jak zwykle urzadzenia sterownicze Encyklopedii Ostatecznej oswietlaly jego kwatere wraz z krotkim korytarzem, ktory prowadzil obok dyrektorskiego gabinetu wykorzystywanego przez Ajele, odkad Tam, dwa lata wczesniej, opuscil go na stale, mianujac Hala swoim sukcesorem. Mayne musial przejsc tylko kilka metrow, by dotrzec tutaj. -Zadnych wymowek. Zadnej zwloki. Po prostu stracilem poczucie czasu. Widzial, ze takze Rukh Tamani patrzyla na niego przenikliwie. Kiedy wszedl, obie kobiety rozmawialy - cos na temat Ziemi, ktorej Ajela stala sie, nieco niechetnie, faktycznym prezydentem. W zwiazku z tym, ze Hal z praktycznych powodow zostawil wszystko na jej glowie, by oddac sie poszukiwaniu drogi do Kreatywnego Wszechswiata, Ajela kierowala Encyklopedia Ostateczna. Wazniejsze, ze de facto sprawowala kontrole nad realizacja kontraktu Encyklopedii na uslugi Dorsajow. Gdyz Dorsajowie, ktorzy przybyli bronic Ziemi na prosbe Mayne'a, byli zbyt madrzy dzieki swym ponad dwustuletnim doswiadczeniom, zeby nie uprzec sie przy odmowie oddania zycia bez formalnego kontraktu na swoje wojskowe uslugi. Znajac historie, a takze sposob myslenia mieszkancow planet, ktore ich zatrudnialy, podpisali kontrakt z Encyklopedia, ignorujac wszystkie klocace sie czesto ze soba lokalne rzady na Ziemi. To znaczylo, ze przynajmniej w teorii obroncy Ziemi otrzymywali rozkazy z biurka nalezacego do Ajeli. Hal wiedzial, ze obie siedzace przy stole kobiety mialy swiadomosc faktu, iz tak czy inaczej Dorsajowie przybyliby, zeby zlozyc swoje umiejetnosci na oltarzu obrony Macierzystego Swiata i oddac za niego zycie. Kontrakt, ktory podpisali, opiewal na wynagrodzenie za dwa miliony wyszkolonych mezczyzn i kobiet, okrety wojenne i wyposazenie, co skladalo sie na w pelni przygotowane i wyekwipowane sily kosmiczne, na jakich oplacenie mogla sobie pozwolic tylko cala planeta o zasobach Ziemi; i to nawet przez dluzszy czas. Ale to, czy Dorsajowie odbiora w koncu swoja zaplate, czy nie, stalo pod znakiem zapytania. Wszyscy oni wiedzieli, ze wyjawszy cud, istniala realna mozliwosc, iz tylko nieliczni pozostana przy zyciu, zeby odebrac zold, kiedy przyjdzie na to pora. Bez przelomu, ktorego Hal nie byl w stanie dokonac, przynajmniej ta trojka obecna w pomieszczeniu byla swiadoma, ze Inni, dysponujac wszystkimi wojennymi zasobami Mlodszych Swiatow, musza w koncu zwyciezyc. Znajdujaca sie po drugiej stronie tarczy flota, kierowana przez nadzwyczajna inteligencje i niszczycielskie intencje Bleysa Ahrensa, jej przywodcy, urosnie w koncu w sile w wystarczajacym stopniu, by przedrzec sie przez oslone i, ginac masowo, jesli to bedzie konieczne, zgniesc opor okretow o zreczniejszych zalogach, ale mniej licznych, ktore moglyby zostac im przeciwstawione przez samych Dorsajow. Trzy tysiace sto szescdziesiat dwa okrety wojenne, obslugiwane przez skapa liczbe dwoch milionow ludzi podzielonych na cztery wachty - trzy pracujace i jedna pozostajaca caly czas w rezerwie - ledwo starczalo, zeby patrolowac wewnetrzna powierzchnie kuli o srednicy na tyle duzej, by sfera otaczala nie tylko sama Ziemie, ale i orbite Encyklopedii Ostatecznej. Musial nadejsc dzien, kiedy niezliczone okrety floty Mlodszych Swiatow dokonaja skoku fazowego przez tarcze i koniec zostanie w ten sposob przypieczetowany. Fakt, ze kiedy nadejdzie ten dzien, Dorsajowie beda martwi, zanim sily Innych zawladna niebem nad bezradna Ziemia, okaze sie slaba pociecha dla jej mieszkancow. -Zeby cie wprowadzic w to, o czym wlasnie rozmawialysmy z Rukh - odezwala sie Ajela - to powiem, ze otrzymalismy z dolu niespodziewanie dobre wiadomosci w postaci ostatnich statystyk. Wyrazenie "dobre wiadomosci" zirytowalo Hala w obliczu tego, co wiedzial i co przyszedl tutaj powiedziec. Ale, co zaskakujace, dostrzegl, ze Rukh najwyrazniej zgadzala sie z oswiadczeniem Ajeli. Obie kobiety patrzyly na niego, wygladajac na wyraznie podniesione na duchu, a roznica byla szczegolnie widoczna na twarzy Rukh. Wykorzystywala swoje kruche fizyczne sily do granic wytrzymalosci, przejmujac od Ajeli mnostwo jej biurowych obowiazkow i dodajac je do wlasnych, nadmiernie juz rozbudowanych wystapien przed ziemska publicznoscia; chciala w ten sposob uwolnic Ajele od czesci zadan, zeby ta miala dosyc czasu dla Tama, przezywajacego swoje ostatnie dni. Najmniej, co on sam mogl dla nich zrobic, pomyslal teraz Hal, to wysluchac najpierw tego, co musialy mu powiedziec, zanim on przekaze im zle wiesci dotyczace jego wlasnej trudnej decyzji. -Mowcie - rzekl. Ajela podniosla z biurka kartke papieru. -To sa calosciowe dane statystyczne z Ziemi, skompilowane na podstawie doniesien dotyczacych wszystkich dziedzin - powiedziala, po czym zaczela czytac. -Produkcja zywnosci wzrosla globalnie o osiem procent (pomimo wszystkich tych gwaltownych twierdzen, ze tarcza fazowa zmniejszy natezenie swiatla slonecznego na terenach rolniczych), zas produkcja metali wzrosla o jedenascie procent. Metali bezposrednio niezbednych do konstrukcji okretow kosmicznych wzrosla o osiemnascie procent. Tempo budowy okretow wojennych, w pelni wyposazonych, uzbrojonych i przetestowanych w locie osiagnela teraz sredni poziom jednego okretu na trzy i pol dnia. Ilosc zgloszen urodzonych na Ziemi kandydatow do obozow szkoleniowych dla zalog statkow kosmicznych wzrosla - posluchaj tego, Hal - o szescdziesiat trzy procent! Liczba promowanych, w pelni wyszkolonych, choc pozbawionych doswiadczenia zalog wzrosla o jedenascie procent... Czytala dalej. Hal ujrzal, ze Rukh takze ja teraz obserwowala. Siedzial, sluchajac Ajeli i przygladajac sie obu kobietom. Ciemnooliwkowa twarz Rukh zdawala sie promieniowac spod czarnej korony schludnych, krotkich wlosow niewidzialnym, lecz namacalnym wewnetrznym swiatlem. Ten blask byl tam zawsze; widzial go od chwili, gdy poznal Tamani w prowadzonym przez nia obozie guerrillas na Harmonii. Ale teraz wydawal sie wyrazniejszy, gdyz nigdy nie ozdrowiala fizycznie po trwajacych tygodniami torturach zadanych jej przez Amytha Barbage'a - wowczas oficera milicji Harmonii, a teraz, o ironio, jej najbardziej oddanego zwolennika i protektora. Byl to wyznacznik sily jej wiary, ze bedac po prostu tym, kim byla, potrafila przemienic tego szczuplego i pozbawionego leku fanatyka w czlowieka takiego, jakim byl obecnie. Dziwne takze, ze obdarzona niewiarygodna uroda, wypiekniala jeszcze, zamiast zbrzydnac na skutek ciezkich, wieziennych przezyc. W pewien sposob wydawala sie Halowi bardziej duchem, niz cialem - a wiedzial, ze takze ci, ktorzy gromadzili sie tysiacami, zeby jej sluchac, czuli to jeszcze mocniej. Mayne wiedzial, ze bez pozbawionej kolnierzyka sukni z dlugimi rekawami i w kolorze wina, ktora Rukh miala na sobie, kobieta wazyla tylko nieco ponad piec kilogramow wiecej niz wtedy, kiedy wyniosl ja, bardziej martwa niz zywa, z wiezienia milicji na Harmonii. Nadal miala napieta skore na watlych kosciach i miesniach. A w tej chwili, od waskiej kolumny jej karku padal swietlny refleks, gdy mocno wypolerowany kontur krzyzyka, wyrytego w wiszacym na stalowym lancuszku bialoszarym dysku granitu z Harmonii - jedynym przypominajacym ozdobe przedmiocie, jaki u niej kiedykolwiek widzial - odbil promien gornego oswietlenia pomieszczenia. Mignal blaskiem nie innym od swiatla jej ciemnych oczu. Nie miala kregow pod oczami, a jej skora nie napinala sie na kosciach policzkowych - gdyby to bylo mozliwe - co moglyby byc swiadectwem wyczerpania, jakie musiala odczuwac. Ale Hal wiedzial, ze byla zmeczona; doprowadzila siebie sama na krawedz zalamania, gdyz nie mogla odmowic tlumom ludzi na dole, ktorzy przybywali ze wszystkich stron Ziemi, blagajac o to, by mogli ja zobaczyc osobiscie. I nie wycofalaby sie takze z obowiazkow, jakie przyjela na siebie tutaj, na gorze. Nie mogl rowniez winic Ajeli za to, ze pozwolila Rukh zajac sie praca przy tym biurku. Ajela nie prosila sie o to, by zostac ostateczna wladza wrzaskliwej i klotliwej Starej Ziemi, ktora dopiero teraz zaczynala otrzasac sie ze zludzen. Teraz, gdy prawdopodobnie bylo juz za pozno, Ziemia zaczynala rozumiec, ze gdyby nie ci, ktorzy nieproszeni przybyli jej na pomoc, bylaby rownie podatna na atak - jesli nie bardziej - jak kazda inna zamieszkala przez ludzi planeta. Podobnie jak Rukh, takze Ajela nie okazywala wyraznych fizycznych oznak presji, pod jaka sie znajdowala, ale zwiazana z jej stanowiskiem odpowiedzialnosc, wraz ze swiadomoscia, ze starzec, ktorego kochala bardziej niz kogokolwiek innego na wszystkich zamieszkalych swiatach, stopniowo, nieuchronnie podaza ku smierci, podkopywaly nieustannie jej sily. Krotko mowiac, dwie kobiety, od ktorych zalezalo funkcjonowanie Encyklopedii byly - w opinii Hala - blizsze osiagniecia kresu swojej wytrzymalosci, niz zdawaly sobie z tego sprawe czy gotowe byly to przyznac. W tych ostatnich kilku miesiacach ujawnialo sie to szczegolnie w przypadku Ajeli, gdyz to, w co sie ubierala, roznilo sie od zwyczajowych strojow, jakie zawsze nosila. W wypadku osoby, ktora urodzila sie jako pelnej krwi Exotik bylo to dziwne, ze w tych ostatnich miesiacach zaczela ubierac sie kwieciscie - seksownie, mowiac wprost - chociaz niemal jedynym czlowiekiem, ktory ja czesto widywal, byl Tam... Mysli Hala bladzily. Usilowal skierowac je ponownie na dane statystyczne, ktore recytowala Ajela, ale nie mogl zapanowac nad wlasnym umyslem... Z pewnoscia tak, jak Ajela byla teraz wystrojona, nikt oprocz niej nie mogl stanowic wiekszego kontrastu dla Rukh, chyba, ze bylaby to Amanda. Hal wyrzucil gwaltownie z glowy mysli o Amandzie. Ajela wciaz wygladala niemal tak samo mlodo, jak tego pierwszego dnia jedenascie lat temu, kiedy ujrzal ja tutaj, na Encyklopedii Ostatecznej, zaraz po ucieczce z Ziemi. Skore miala nadal rownie jasna, a wlosy otaczajace jej promieniejaca twarz byly dlugie i doslownie zlote - prawde mowiac, ostatnio miala je byc moze nawet dluzsze. Ubrana byla w jedwabna, zlota bluzke, brazowa, brokatowa tunike i szarawary, ktorych nogawki konczyly sie nad klapkami w kolorze cynamonu. Nie nosila naszyjnika, ale miala w uszach kolczyki w kolorze bursztynu, a na srodkowym palcu prawej dloni lsnil pierscionek z innym nieregularnym, wielkim odlamkiem bursztynu z zatopionymi w nim malymi nasionkami wygladajacymi na zywe i gotowe zaczac kielkowac. Twarz miala okragla, cere swieza. Ale wydalo mu sie, ze wokol jej oczu widzi slady napiecia, ktorych nie bylo wokol oczu Rukh. Dla niego, ktory znal ja tak dobrze, nie pojedynczy znak, ale cala jej postac zdradzala skrywana, lecz rosnaca rozpacz nasilajaca sie z powodu niemoznosci powstrzymania Tama od powolnego umierania. Ajela przybyla na Encyklopedie z Mary, jednego ze swiatow Exotikow, na ktorym czescia filozofii byla nadzieja, ze rozwinieta ludzkosc wyrosnie z koniecznosci smierci innej, niz z wlasnego wyboru. Mysli o dwoch planetach Exotikow przypomnialy mu ponownie Kultis i Amande... Niemal gwaltownie odepchnal od siebie to wspomnienie. Ajela, za pozwoleniem rodzicow, przybyla tutaj jako dwunastoletnia dziewczynka zakochana w idei Encyklopedii, ktora zalozyli i - w wiekszosci finansowali - Exotikowie. Zostala, osiagajac stanowisko zastepczyni dyrektora, podwladnej Tama Olyna; zakochala sie takze w nim samym, chociaz juz wtedy mial tyle lat, ze moglby byc jej pradziadkiem. Teraz ona i Rukh siedzialy razem przy biurku za pietrzacymi sie stosami papierow i malymi prostokatami monitorow podgladowych, wstawionymi w powierzchnie mebla przed kazdym z trojki obecnych. Wszystkie ekrany pokazywaly w tej chwili widok przestrzeni bezposrednio nad Encyklopedia i wokol niej. Biala nieprzezroczystosc tarczy byla dokladnie w gorze, rzednac w kazdym kierunku wraz z tym, jak malal kat, pod jakim przekazywany byl obraz ukazujacy obie powierzchnie tarczy - wewnetrzna i zewnetrzna - az w koncu bylo widac tylko gwiazdy na tle czarnej przestrzeni. Slonce, pomyslal Hal bez zwiazku, musi znajdowac sie dokladnie nad ich glowami, skryte przez mglista sciane o najwiekszej gestosci. Nie mogla teraz panowac noc, gdyz w ziemskiej posiadlosci, niemal na wprost pod nimi, bylo popoludnie... Nagle otrzasnal sie z zamyslenia, gdyz Ajela przestala mowic i obie kobiety patrzyly na niego. Niczym na wpol dzwieczace mu w uszach echo przyszlo zrozumienie, ze Ajela odlozyla papier i zapytala go o cos. -Przepraszam - powiedzial pod tym wyczekujacym spojrzeniem bardziej szorstko, niz zamierzal. - Nie uslyszalem pytania. Jesli delikatna zmarszczka, ktora pojawila sie miedzy zamglonymi oczami Ajeli byla czyms innym, niz swiadectwem zaintrygowania, to zostala zastapiona natychmiast przez wyraz troski. -Hal - odezwala sie Ajela. - Powiedz mi, dobrze sie czujesz? Niepokoj pojawil sie takze na twarzy Rukh. Reakcja obu kobiet wzmogla jego poczucie winy. -Nic mi nie jest - odparl. - Po prostu nie sluchalem tak uwaznie, jak powinienem; to wszystko. O co mnie pytalas? -Powiedzialam - rzekla Ajela - ze powinnismy naradzic sie z jednym z dorsajskich dowodcow sektorow. Poniewaz jednak obiecales, ze przyjdziesz dzis tutaj, to uznalysmy, ze rozwazymy te kwestie na forum naszej grupy. Wlasnie wysluchales listy danych swiadczacych o tym, ze Ziemia rozumie juz, iz musi pomoc w obronie siebie samej i zaczac prezyc swoje muskuly. Czy uwazasz, iz istnieje teraz szansa, ze jesli nadal bedziemy postepowac w ten sposob, budujac okrety i szkolac dla nich zalogi, to uda nam sie wystawic flote rownie wielka jak ta, ktora moga skierowac przeciwko nam Mlodsze Swiaty? A jesli tak, to ile czasu to potrwa? I Mozemy im dorownac, zanim beda gotowi do podjecia zmasowanej proby przebicia sie przez tarcze? -Moge sie tylko domyslac - odparl. Ajela wygladala na rozczarowana. Rukh nie tak bardzo. -Myslalysmy... - rzekla Ajela -...poniewaz powiedziales nam, ze naprawde byles Donalem Graeme... -Przykro mi - Mayne potrzasnal glowa. - Poza Amanda, wy dwie jestescie jedynymi ludzmi, ktorzy znaja moja przeszlosc i wiedza, ze w zeszlym wieku bylem najpierw Donalem, a potem Paulem Formainem, dwiescie lat wczesniej. Ale teraz Donal jest tylko czescia dawnego mnie - i to gleboko pogrzebana. Pozbylem sie wiekszosci tego, kim byl. Ale nawet Donal moglby tylko zgadywac. -Czego by sie zatem domyslil? - zapytala Rukh. Z jakiegos powodu jej glos dotarl do niego tak niespodziewanie, ze Hal niemal drgnal. Spojrzal na nia. -Domyslalby sie, calkiem zasadnie, obawiam sie - odpowiedzial wolno - ze to niewazne, jak brzmialaby odpowiedz na wasze pytanie, gdyz nie bedzie to mialo zadnego znaczenia, nawet gdybyscie byli w stanie dorownac sile okretow Mlodszych Swiatow. Zawahal sie. Trudno bylo zniweczyc w ten sposob ich nadzieje, skoro przyszedl je zburzyc takze winny sposob. -Mow - polecila Ajela. -Nie bedzie mialo to znaczenia - ciagnal Hal - gdyz Bleys Ahrens nie chce zwyciestwa. Chce zniszczenia. -Jest tak samo zdecydowany zniszczyc Mlodsze Swiaty, jak zredukowac populacje Ziemi do tych, ktorzy pojda za nim. W przypadku Mlodszych Swiatow, planuje wyludnic je i wyjalowic, wiec ludzkosc w koncu tam wymrze lub zostanie zredukowana do garsci osobnikow, ktorzy pozbawieni lacznosci z innymi cywilizowanymi swiatami ulegna degeneracji do stanu barbarzynstwa i w koncu wygina. Wymra, gdyz beda sie cofac w rozwoju, a nie postepowac ku wyzszym poziomom cywilizacji. Jednoczesnie on sam i jego niewielka grupa Innych przejmie kontrole nad wyludniona Ziemia. -Wiem, powiedzial to - rzekla Ajela. - Ale nie jest wariatem. Nie moze naprawde uwazac... -Moze - stwierdzil Hal. - Ma na mysli dokladnie to, co mowi. To dlatego nie obchodzi go, jak bardzo wykrwawi Mlodsze Swiaty, zeby dokonac inwazji Ziemi. Wszystko, co sie liczy, to podboj. W koncu wiec rzuci na was swoje okrety przez tarcze bez wzgledu na to, jakimi silami obrony bedziecie dysponowac. Sadze, iz przekonacie sie, ze wasi Dorsajowie wiedzieli to od poczatku i zgodzili sie na to. -Powiadasz zatem - rzekla Rukh, a fakt, ze poslugiwala sie rzadko przez nia uzywanym poboznym jezykiem jej religijnej sekty, stanowil wystarczajacy dowod, ze byla mocno poruszona - i ze sposobu nie ma, by Ziemia zwyciezyla? Hal wzial gleboki wdech. -Zgadza sie. Nie ma, w zwykly sposob. -Tego ja nigdy nie zaakceptuje - powiedziala Tamani, a slowa te przypomnialy Halowi ich pierwsze spotkanie na Harmonii, przywolujac wspomnienie calej fizycznej sily i stanowczosci jej mlodszego wcielenia. Krotki miotacz, ktory nosila wtedy przy biodrze, nie byl tak potezny, jak poczucie woli i celu, ktore przyciagaly do niej sprzymierzencow. - Zeby Bleys wygral, musi usunac Boga; a temu ani on, ani nikt inny nigdy nie podola. Pomysl, Hal - rzekla Ajela. - Na Ziemi mieszka nadal tylu ludzi, ile ich zyje lacznie na wszystkich Mlodszych Swiatach. Planeta ma nadal tak zasobne zloza metali i innych surowcow, jak wszystkie Mlodsze Swiaty razem wziete. Jesli dorownamy im sila, czy chocby zblizymy sie do niej, dlaczego nie moglibysmy odeprzec ich ataku, nawet gdyby w zmasowanym natarciu przedarli sie przez tarcze? -Poniewaz to bedzie atak samobojczy - wyjasnil Hal. -To jest miara wladzy Bleysa nad zalogami okretow, ktore bedzie mogl wyslac przeciwko nam. Kazdy okaze sie niszczaca bomba skierowana w dowolny cel, jaki bedzie mogl osiagnac. Wiekszosc z nich zabierze ze soba po jednym z naszych okretow. Ale niektore dotra do powierzchni Ziemi. Byc moze tylko kilka, ale i tak dosc, by zabic miliardy ludzi na skutek eksplozji fazowych bedacych efektem ich upadkow. Rukh patrzyla na niego twardym wzrokiem. -Hal - powiedziala - bardzo dziwnie mowisz. Nie namawiasz nas do poddania sie? -Nie - odparl. - To znaczy, nie was. Ale obawiam sie, ze przyszedlem tutaj po to, zeby powiedziec wam cos trudnego. -Tak? - spytala Ajela. Pojedyncze slowo dotarlo do niego jak rozkaz. -Probuje wam powiedziec... - zaczal. Slowa zabrzmialy nagle dretwo w jego ustach, i kontynuowanie mysli stalo sie ciezkim wysilkiem. -...ze byc moze decyzja, w pewnym stopniu, nie zalezy od nas. Tarcza fazowa, przybycie Dorsajow, bogactwa i wiedza wniesiona przez Exotikow, wszyscy ci prawdziwi nosiciele wiary z obu planet Rukh - wszystko to w koncu sluzy tylko temu, zebysmy mogli zyskac na czasie i znalezli odpowiedz na plan Bleysa. Obie kobiety patrzyly na niego. Mayne mowil dalej. -Jedyny mozliwy plan, jak dotad, ktory odkrylem jako Donal, sprowadza sie do tego, ze laczac Mlodsze Swiaty w polityczny sojusz i bawiac sie prawami historii jako Paul Formain, doprowadzilem do powstania niespodziewanego efektu ubocznego - pojawienia sie Innych, najzdolniejszych mieszancow sposrod Kultur Odlamkowych. Spojrzal na obie kobiety. Spodziewal sie pewnej reakcji - przynajmniej zaprzeczenia, ze to nie od niego wszyscy zalezeli. Ale zadna z nich nie odezwala sie; siedzialy, obserwujac go tylko i sluchajac. -Grupa taka jak Inni - ciagnal - znajdowala sie zawsze poza nasza kontrola. Sa czyms, do czego zatrzymania nie sa odpowiednio wyekwipowani ani Exotikowie z ich talentami handlowymi, ani Zaprzyjaznieni z ich Wiara, ani Dorsajowie ze swoimi umiejetnosciami walki. Poniewaz Inni atakuja w nowy sposob sam ped ludzkosci do rozwoju i postepu. W sposob, ktorego nikt nie przewidzial. Urwal, ale zadna z nich nie zareagowala. Mowil dalej. -Marzylismy o superludziach i - Boze, dopomoz nam - stworzylismy ich - powiedzial. - Tyle tylko, ze zbyt wczesnie i posiadajacych kilka brakow. Takich, jak empatia i poczucie odpowiedzialnosci w stosunku do ludzkosci. Ale od poczatku byli nie do powstrzymania, gdyz ich moce sa silami perswazji, ktora dziala na wiekszosc ludzi. Wiecie to wszystko! Gdyz w przeciwnym razie dlaczego jedynymi uodpornionymi okazaliby sie prawdziwi Exotikowie, prawdziwi nosiciele wiary wsrod Zaprzyjaznionych, a takze Dorsajowie oraz ta wiekszosc sposrod pelnego spektrum ludzi na Ziemi, ktora miala ow wrodzony, swarliwy indywidualizm, nie poddajacy sie nigdy zadnej perswazji? Przerwal na chwile, a potem dokonczyl. -Zatem od poczatku niezbedne bylo znalezienie nowej odpowiedzi na nowe zagrozenie. I to ja mialem ja znalezc. Zywilem nadzieje, ze bede w stanie pogrzebac demony, ktore wywolalem. No coz, mylilem sie. Wlasnie to przyszedlem wam dzisiaj powiedziec. Teraz to do mnie dotarlo. Zawiodlem. Nastala chwila absolutnej ciszy. Pierwsza zareagowala Ajela. -Ty! - powiedziala. - Ze wszystkich ludzi ty, Hal, nie bedziesz tutaj siedzial i nam mowil, ze nie ma takiej odpowiedzi! -A jesli nam to powiesz - rzekla Rukh - nie uwierze tobie, albowiem nie moze byc tak. Mowila zupelnie spokojnym glosem. Tak spokojnym, jak zagradzajaca droge gora. Rozdzial 4 Hal patrzyl na Rukh niemal bezradnie.-Nie - powiedzial. - Oczywiscie, ze nie. Nie w tym rzecz, ze Innych nie da sie powstrzymac; chodzi tylko o to, ze ja nie potrafie tego dokonac w taki sposob, w jaki mialem nadzieje to zrobic. Reszta was nie zawiodla. To ja zawiodlem. -Ty zyjesz - rzekla Rukh; gora byla tak nieprzenikliwa, jak skurczony metal. - Przeto nie wolno tobie uzywac slowa zawiodlem; jeszcze nie. Moglbym probowac bez konca - powiedzial Mayne - ale najlepiej bedzie, gdy wszyscy zyjacy pod tarcza fazowa spojrza prawdzie w oczy, a ja przestane sie wysilac. Tyle. -Ale dlaczego mialbys przestac? - spytala Ajela. -Poniewaz od roku usiluje uczynic ostatni krok i nie moge go wykonac. Ajela, wiesz, jak dziala pamiec Encyklopedii Ostatecznej. Ale ty, Rukh - odwrocil sie do drugiej kobiety - na ile sie w tym orientujesz? -Powiedzmy, ze wcale - odparla Tamani spokojnie. -Jakies fragmenty wiedzy, ktore podchwycilam, bedac tutaj. Ale w istocie nie wiem nic. -No coz; chce, zebys to rozumiala tak dobrze, jak Ajela - powiedzial Hal - bo nielatwo to wytlumaczyc. Krotko mowiac, Rukh, pamiec Encyklopedii jest, pod kazdym praktycznym wzgledem, niewyczerpana. W tej chwili zawiera cala dostepna ludzkosci wiedze. W istocie nikt nie wie, jaka krotnosc tego, co juz magazynuje, moze jeszcze pochlonac. Podobnie jak zjawisko skoku fazowego, wykorzystywanego przez nasze statki podczas podrozy miedzygwiezdnych, czy technika fazowa, ktora posluzyla do aktywacji tarczy fazowej ochraniajacej teraz Ziemie - by nie wspomniec o tej wczesniejszej oslonie, ktora przez dwadziescia lat otaczala sama Encyklopedie - jej pamiec jest produktem mechaniki fazowej. -Nie znam sie na mechanice fazowej - przyznala Rukh. -Nikt tego w pelni nie rozumie, nawet nasz Jeamus Walters - odparl Hal. - Znasz go? -Szef Dzialu Technicznego na Encyklopedii - powiedziala Rukh. -A widzialas w Dziale Operacyjnym, pod nami, reprezentacje tej skarbnicy wiedzy? - spytal Mayne. -Widzialam - potwierdzila Tamani - w postaci gaszczu rozgrzanych do czerwonosci, zelaznych drutow. Pracujacy tam ludzie czynili pewne wysilki, by mi to wyjasnic, ale nadal niemal nic z tego nie rozumialam. -Zasadniczo - rzekl Hal - nie jest to sama wiedza w czystej postaci, ale tak zwane "etykietki" identyfikujace pojedyncze fragmenty informacji zmagazynowanej w Encyklopedii. Sama informacja moze byc tak obszerna, jak zbior tomow encyklopedycznych lub nawet obfitsza, ale etykietki sa reprezentowane przez malutkie odcinki lancuchow wiedzy, ktore na obrazie wygladaja jak przewody. -Tak - potwierdzila Rukh. - Pamietam, ze przynajmniej tyle mi powiedzieli. -I wiesz, ze niezwykla zdolnosc Tama polegala tym, ze patrzac na to odwzorowanie, byl w stanie odczytac, do pewnego stopnia, jego tresc? -Tak - Tamani zmarszczyla twarz. - Czy nie mialo to cos wspolnego ze znalezieniem przez niego dowodow na to, ze co najmniej dwoch przybywajacych do nas z Ziemi naukowcow szpiegowalo dla Bleysa? W czasach, gdy Encyklopedia byla zawsze otwarta dla wykwalifikowanych uczonych ze wszystkich swiatow? Hal skinal glowa. -Zgadza sie - powiedzial. - Ale musisz zrozumiec cos jeszcze. Dodawanie nowych informacji powoduje zawsze drobny ruch w ktoryms z lancuchow - w tych przewodach. Owe nieznaczne zmiany polozenia zdradzily Tamowi, ze szerokie obszary skarbnicy wiedzy byly systematycznie penetrowane w taki sposob, w jaki zaden uczony nie potrzebowalby tego robic. Ale gdybys tam byla i zapytala o to Olyna, to nie bylby ci w stanie powiedziec, jakie pola informacji tamci badali. Mogl odczytac obraz, ale nie to, co on soba przedstawial, nie obecna tam informacje - a pomimo trzyletnich staran, ja takze tego nie potrafie. Spojrzal na nia zdecydowanym wzrokiem. -Nadazasz? Rzecz sprowadza sie do roznicy, jaka istnieje miedzy posiadaniem encyklopedii w postaci zbioru tomow, z ktorych kazdy bylby jednak zamkniety na klodke, w zwiazku z czym nie bylabys w stanie dobrac sie do zawartych w nich informacji. -Ach - powiedziala Rukh. Patrzyla na niego szacujacym wzrokiem. - Zatem Tam widzial, ale nie mogl odczytac? -A ty...? -Udalo mi sie posunac tylko odrobine dalej - powiedzial Mayne. - Poswiecilem temu dwa lata i doszedlem do punktu, w ktorym moge zatrzymac w umysle caly obraz, na jaki ostatnio patrzylem. Ale przede mna dostep do informacji jest takze nadal zamkniety. -Teraz ja nie nadazam - odezwala sie Ajela, pochylajac sie w kierunku Hala nad biurkiem. - Dlaczego masz osiagnac cos wiecej? A chocby nawet tyle? Odwrocil sie do niej. -Gdyz do stworzenia czegokolwiek, powiedzmy do uprawiania wielkiego malarstwa, potrzebne sa dwie rzeczy. Koncept, ktorego dotyczy dzielo sztuki i zrecznosc w doborze barw i poslugiwaniu sie pedzlem, co jest rzemioslem kryjacym sie poza aktem tworzenia. Posiadanie wielkiej wizji to jedna sprawa. Wykonanie jej z materialnych elementow domaga sie umiejetnosci poslugiwania sie wszystkimi zwiazanymi z tym pierwiastkami, a to z kolei wymaga wiedzy. Pomyslal niejasno, ze Ajela patrzy z dezaprobata. -Posluchaj - powiedzial. - Mozesz powiedziec sobie tak: chcialabym miec zamek. Ale do wzniesienia zamku w rzeczywistym swiecie musialabys znac sie na wielu rzeczach: na architekturze, wszystkich rzemioslach zwiazanych z konstruowaniem budowli, a nawet wiedziec cos o terenie, na ktorym wspieralby sie ciezar budowli. Zeby wejsc osobiscie do kreatywnego wszechswiata, musisz najpierw stworzyc przynajmniej cos w rodzaju fizycznej przestrzeni, w ktorej mozesz osadzic siebie sama. By to osiagnac, musisz wiedziec absolutnie wszystko o powierzchni pod swoimi stopami, o otaczajacej cie atmosferze, o tym, jakie slonce chcesz miec nad glowa... i duzo, duzo wiecej rzeczy. -Rozumiem - powiedziala Rukh. - Wiec to dlatego chciales posiasc umiejetnosc czytania bezposrednio z obrazu jadra wiedzy? -Musialbym umiec to robic - potwierdzil Hal. - Inaczej jest to niemozliwe. -W efekcie tego wszystkiego - odezwala sie Ajela, a glos miala ostrzejszy niz zwykle - miales nadzieje, ze wejdziesz do Kreatywnego Wszechswiata i skorzystasz z czesci lub z calej informacji zmagazynowanej w Encyklopedii Ostatecznej, robiac jakis uzytek z mechaniki fazowej i swojego mozgu? Hal skinal wolno glowa. -Bardzo dobrze. Teraz pojmuje skale problemu. Ale dlaczego masz sie poddawac? - nalegala Rukh. - Dlaczego w tej wlasnie chwili? -Gdyz jestem przekonany, ze im wczesniej sie usune, tym wczesniej moje odejscie zwiekszy, prawdopodobnie, szanse wszystkich innych ludzi. -Co cie sklania do takiego wniosku? - glos Ajeli brzmial nawet jeszcze ostrzej. Hal ociagal sie nieco z odpowiedzia. Opoznialo go niezwykle uczucie kryjace za jego ostatnimi slowami. -Mam nadzieje, ze wraz z moim odejsciem cisnienie, jakie wywieram, rownowazac napor Bleysa na sily historii zostanie zlikwidowane, a powstanie prozni zwroci sily reakcji raczej przeciwko jego stronie niz naszej. Ostatecznie, mogloby to byc nawet... przyczyna odniesienia przez nas, w jakis inny sposob, zwyciestwa. -Co zatem zrobisz? - glos Rukh zmiekl nagle. Mayne usmiechnal sie ponuro. -Przybiore nowe nazwisko; byc moze ostatni raz - odparl. - Polece na dol, na powierzchnie i zaciagne sie wraz z rodowitymi Ziemianami, ktorzy zglaszaja sie na szkolenie Dorsajow. Zrobie cokolwiek, bylebym, jako glowna sila, znajdowal sie permanentnie poza obrazem. Moglbym sie prawdopodobnie przydac na jednym z tych nowych okretow wojennych, ktore tak szybko buduja. -Ty szukalbys smierci - rzekla Rukh - co jest grzechem w oczach Boga. A jakim cudem podobne dzialanie mialoby okazac sie najlepszym rozwiazaniem dla nas wszystkich? -Mysle, ze mogloby naprawic blad, ktory popelnilem, usilujac wplynac na sily historii - odparl Hal. -To nie jest odpowiedz - powiedziala Ajela z calkiem nie-exotikowym rozdraznieniem w glosie. Bylo to, pomyslal Mayne, swiadectwo jej siegajacego w koncu szpiku kosci wyczerpania. - To robienie wymowki z czegos, czego dzialanie najwyrazniej tylko ty jeden w pelni rozumiesz! -Nigdy nie twierdzilem, ze rozumiem w pelni sily historii - zaprzeczyl Hal. - Watpie, by jakikolwiek przedstawiciel ludzkosci to potrafil; na pewno nie wczesniej, niz przed uplywem kolejnych pokolen. W kazdym wydarzeniu kryje sie po prostu zbyt wiele czynnikow. Ale sadzilem, ze przynajmniej ty zrozumialas. Dosyc, by pojac, dlaczego to robie, Ajela. -Ja takze myslalam, ze to pojelam - odparla. - Ale najwyrazniej tak sie nie stalo. Mowiles o tym wiele razy i wyjasniales, sama nie wiem jak czesto. Zobaczmy, co pamietam. Powiedziales cos w tym stylu: bieg historii jest zdeterminowany przez skumulowane dzialanie wszystkich decyzji, bedacych fizycznymi dzialaniami ludzi w danym okresie. Uwazano, ze tylko garstka ludzi podejmuje decyzje. Teraz rozumiemy, ze na nich wplywaja ci, ktorzy ich otaczaja, a na nich dalsze, wieksze rzesze, az w koncu okazuje sie, ze kazdy czlowiek moze miec wplyw na podjeta decyzje - a w zwiazku z tym i na bieg historii. -Im glebiej wstecz dziejow siegniemy, tym powolniejszy jest wplyw mas ludzkich, o ktore chodzi, w kazdym punkcie zwrotnym. -To ostatnie jest najwazniejsze - powiedzial Hal. -W poprzednich wiekach trwalo zwykle bardzo dlugo, zanim dzialanie mas wplynelo na ksztalt historii, chociaz zawsze w koncu do tego dochodzilo. Roznica pomiedzy "wtedy", a "teraz", sprowadza sie do kwestii lacznosci. Obecne sposoby komunikowania sie umozliwiaja niemal natychmiastowe oddzialywanie postaw i dzialan spoleczenstw na lancuch ludzkich interakcji. Gdy tylko znikne stad na stale i bedzie to wiadome wszystkim swiatom, zmienia sie postawy calej ludzkosci, a skutek tych zmian stanie sie bardzo szybko zauwazalny. Jak powiedzialem, moje odejscie sprawi, ze naprzeciwko Bleysa powstanie pustka, a w zwiazku z tym immanentna inercja sil historycznych powinna nadac ludzkosci impet, ktory zadziala na nasza korzysc, a przeciwko Ahrensowi. -W jaki sposob? - spytala Ajela. -Wiesz, do czego dazylem jako Donal - odparl Hal. -Staralem sie pchnac ludzkosc w kierunku mocniejszego, instynktownego poczucia odpowiedzialnosci. Najwyrazniej ten ostatni wysilek, proba dotarcia do Kreatywnego Wszechswiata, okazal sie zbyt wielka sila zwrocona w jedna strone. Reakcja sil historycznych stworzyla cos nowego, z czym zadna ze wspolczesnych spolecznosci ludzkich nie moze walczyc - Innych, wyposazonych w zdolnosc wplywania zza kulis na kazda strukture polityczna. Dzialaja w kierunku od odpowiedzialnosci, a w strone instynktownego posluszenstwa. Przerwal, niepewny, czy dotarlo to do nich, czy nie. -I? - spytala Ajela. -I tak doszlismy do obecnej sytuacji, w ktorej mamy Bleysa kierujacego przeciwna frakcja i mnie, az dotad przewodzacego naszej. -Nadal chce uslyszec - rzekla sie Ajela, ale tym razem powiedziala to cierpliwie - co to ma wspolnego z tym, ze sie poddajesz i odchodzisz, by - jak powiedziala Rukh - szukac smierci? To mnie eliminuje jako przywodce naszej strony - wyjasnil Mayne. - Daje Bleysowi i Innym zbytnia przewage. Co oznacza, jak mowilem chwile temu, ze bedzie jedynym czlowiekiem wywierajacym nacisk na znajdujace sie w rownowadze sily, ktore zwroca sie tym samym przeciw niemu. -Co sie stanie? - spytala Ajela. Nie wiem - odparl Hal. - Jesli zaczniesz szacowac cos takiego, musisz zaczac od ocenienia wplywu, jakie moje zycie wywiera na ludzi takich jak wy. Potem musisz sobie wyobrazic wplyw waszych reakcji na skupiona wokol was wieksza grupe, a jeszcze pozniej na kolejnych wokol owych ludzi i tak dalej, az znajdziesz sie w podmuchu zwrotnym reakcji; a w koncu bedziesz musiala wziac I pod uwage kazdego przedstawiciela ludzkiej rasy. -Zapomniales o Tamie? - przerwala Rukh. - Przez te wszystkie lata byl jak Szymon z Ewangelii wedlug swietego Lukasza, z Ksiegi Boga. Znasz historie Szymona? -Tak - odparl Hal i zarowno jego pamiec, jak i jadro Encyklopedii, postawily mu ten fragment Biblii przed oczami umyslu. -Ja nie znam - powiedziala Ajela. - Przytocz mi to. Rukh odwrocila sie do niej, ale Mayne wiedzial, ze jej slowa byly nadal skierowane do niego: -...a byl wtedy - zaczela Rukh jednostajnym glosem, jakby czytala z otwartej przed soba ksiegi -...w Jerozolimie czlowiek, imieniem Szymon; czlowiek ten byl sprawiedliwy i bogobojny i oczekiwal pociechy Izraela, a Duch Swiety byl nad nim. Temu Duch Swiety objawil, iz nie ujrzy smierci, zanim I by nie ogladal Chrystusa Pana. Przyszedl wiec z natchnieniem do swiatyni, a gdy rodzice wnosili dziecie Jezus, by wypelnic przepisy zakonu co do niego, On wzial je na rece swoje, i wielbil Boga, mowiac: Teraz puszczasz sluge swego, Panie, wedlug slowa swego w pokoju, Gdyz oczy moje widzialy zbawienie Twoje. Rukh przerwala, a Ajela zdecydowanie zwrocila spojrzenie z powrotem na Mayne'a. -Jesli sie teraz poddasz, Hal, to co z Tamem, ktorego zycie bylo czekaniem na to, zebys spelnil nadzieje, jaka w tobie pokladal? Hal poczul bol wywolany przez te slowa, jakby byly fizycznym przedmiotem w jego ciele. -Wiem, czym to bedzie dla Tama - powiedzial szorstko - ale ludzkosc jest wazniejsza. A jedyna nadzieja, jaka dla niej teraz widze, polega na usunieciu z rownania mojej osoby. Musze isc; musze pozwolic, by naturalne dzialanie sil historycznych poprowadzilo nas do tego, czego sam nie potrafilem osiagnac. Tamte sily od poczatku powstrzymuja ludzkosc przed postepem i rozwojem. To moja wlasna, pochlebna opinia o mnie samym kazala mi myslec, iz jestem niezbedny do pchniecia czlowieka tam, dokad musial isc. -Ale co z Tamem, kiedy sie dowie, ze odchodzisz? -spytala Ajela ze zloscia. - Powiedz, co z nim? -Pozwolcie mu... - slowa sprawialy Halowi bol, ale musial je wypowiedziec. - Pozwolcie mu sadzic, ze nadal probuje... do konca. Musze ciagle ponawiac wysilki; poki sie nie usune, cisnienie sil historii nie zmieni sie. Rukh... Odwrocil sie do niej. -Rozumiesz teraz, prawda? - zapytal. - Wszystko, czego trzeba, to pozwolic mi odejsc. I miec nadzieje... Ale, co dziwne, Tamani juz go nie sluchala. Zamiast tego spogladala na ekran wstawiony przed nia w blat biurka. -Cos dzieje sie w przestrzeni; bardzo maly statek, ktory skacze tu i tam na zewnatrz tarczy, probujac dostac sie pod oslone - powiedziala do Ajeli, jakby Hal nie tylko nic nie mowil, ale jakby go tu w ogole nie bylo. -Jest tam? - spytala Ajela. Spojrzala na monitor przed soba, a potem jej palce zaczely biegac po urzadzeniach sterowniczych panelu obok ekranu, wystukujac polecenia. -Rozmawialismy wczesniej o tym - odezwal sie Mayne, majac nadzieje, ze jesli bedzie mowil spokojnie, to kobiety odwroca uwage od tego, co je fascynowalo na monitorach, i skieruja ja na wazna, biezaca kwestie - ze ludzkosc jest, w pewien sposob, jak pojedynczy, kompozytowy organizm: twor zlozony z wielu oddzielnych i samowystarczalnych elementow w taki sam sposob, w jaki roj pszczol czy kolonia mrowek moze byc rozwazana jako indywiduum... Ale kobiety nie sluchaly go. Hal widzial, ze patrzac na swoje ekrany, skupialy sie kompletnie na ruchach malego statku, o ktorym wspomniala Rukh. Na wystukane przez Ajele polecenia, urzadzenia sterujace monitorami wykorzystaly mozliwosci Encyklopedii, by usunac z tarczy fazowej blokade wizualna, dzieki czemu obserwowany na zewnatrz statek stal sie wyraznie widoczny, miotajac sie miedzy okretami wroga. Mayne, zaintrygowany, takze to obserwowal. Kierujacy nim - nikt, kto byl zaznajomiony ze statkami kosmicznymi nie uzywal juz dawnego slowa "pilot" - dokonywal malych skokow fazowych. Jego, czy jej pojazd, komar wobec okretow kosmicznych patrolujacych ten obszar, staral sie w oczywisty sposob uniknac tego, by gromadzace sie tam krazowniki wroga utworzyly wokol niego formacje. Jednoczesnie manewrowal w celu zajecia pozycji, z ktorej moglby przeskoczyc przez tarcze. Wlasnie w tym momencie osiagnal rzeczywiscie polozenie o jakie chodzilo i dokonal przeskoku. Momentalnie zostal otoczony przez dwie eskadry okretow obrony, prowadzonych przez dorsajskich dowodcow, duzo sprawniej szych od ich odpowiednikow na wrogich okretach na zewnatrz - pomijajac przewage, jaka byl stan oczekiwania na maly statek. Okrety wroga nie poszly za ciosem i nie podjely proby przedarcia sie przez tarcze. Prawdopodobnie, pomyslal Hal, rozkazy absolutnie nie pozwalaly im na to, ale gdyby statki przeskoczyly, z latwoscia zostalyby zniszczone przez lepiej wyszkolone zalogi Dorsajow, dysponujacych okretami lepszej konstrukcji. Otoczony rojem okretow obrony, przybywajacy pojazd spoczywal nieruchomo, nie czyniac zadnych prob ucieczki. W gabinecie rozleglo sie dzwonienie. -Wybacz, ze przerywam, Ajelo - rozlegl sie meski glos. - Wiem, ze nie chcesz, by ci przeszkadzano podczas konferencji, ale to statek, ktorego prowadzacy prosi o dopuszczenie go do Encyklopedii, a ty wydalas rozkazy... -Czy jest na tyle maly, ze zmiesci sie w ktorejs ze sluz? - przerwala Ajela. -Tak - odparl rozmowca. Sluzy dla pojazdow na Encyklopedii, wiedzial Hal, zostaly zaprojektowane dla promow przewozacych ludzi z powierzchni Ziemi i odwozacych ich z powrotem na dol lub na inne statki. Biorac za punkt odniesienia standardy normalnych okretow wojennych, srednice sluz Encyklopedii byly nieprawdopodobnie male. Kazda proba dostania sie do niej takiego statku przypominalaby probe wejscia niedzwiedzia do borsuczej nory. -Dobrze. Przyznane pozwolenie na dokowanie - kontynuowala niemal na jednym oddechu. - Hal? Podniosl glowe na dzwiek swojego imienia. -Hal, chcialabym, zebys wstrzymal sie troche z decyzja o swoim odejsciu; przynajmniej na kilka dni. Przybywajacy statek to jeden z tych, ktorych sie spodziewam. Byc moze przywozi pewne informacje, ktore moglyby zmienic twoj sposob myslenia. Jesli nie masz nic przeciwko temu, to chcialabym porozmawiac z jego pilotem na osobnosci. Moglbys wyjsc teraz z gabinetu. Rukh, zaczekaj chwile. Jest jeszcze cos, co chce ci powiedziec. Hal spojrzal na nia zaskoczony. Ajela nie pytala po prostu, czy wstrzyma sie kilka dni z podjeciem decyzji, co do ktorej wierzyl, ze juz ja podjal, ale praktycznie kazala mu zaczekac. To nie tylko bylo nie-exotikowe; to bylo calkowicie do niej niepodobne. Na dodatek, nie miala prawa mu rozkazywac, by cos robil, badz czegos zaniechal. Formalnie, byla jego asystentka. Chociaz prawde mowiac, wiedzial, w jak niewielkim stopniu kierowal Encyklopedia, a w jak duzym robila to ona. Prawdopodobnie mogla go zmusic, zeby zostal - przynajmniej na jakis czas - odmawiajac przetransportowania go na Ziemie, ale mysl, ze dochodzi do czegos podobnego, wydala mu sie smieszna. Jednakze zaczeka tak dlugo, jak tego chciala. Albo raczej wstrzyma sie z odlotem przez rozsadny okres czasu. Cokolwiek innego bylo nie do pomyslenia. Ale sposob, w jaki to wylozyla, byl dziwny. Musialo to wywolac wyczerpanie. Podobnie jak, kiedy o tym pomyslal, wykluczenie go ze spraw, ktore miala z prowadzacym statek. Pilot byl z cala pewnoscia jednym z tych, ktorzy zglosili sie na ochotnika, by udac sie w szpiegowskich misjach na ktorys z Mlodszych Swiatow, zeby Ziemia miala jakie takie pojecie o tym, co sie tam dzieje. Jak jednak cos poznanego w ten sposob moglo wplynac na jego obecna decyzje odejscia... Nie bylo sensu martwic sie tym teraz. -Oczywiscie - powiedzial. Wstal i wyszedl z gabinetu, kierujac sie do swojej kwatery. W kazdym razie jeszcze byla jedna rzecz, jaka zamierzal istotnie zrobic, chociaz nie dalo sie powiedziec czy przyniesie cos dobrego, czy nie. Chodzilo o spisanie wszystkiego, co wiedzial, czego sie nauczyl, co przypuszczal lub w co zaczal wierzyc na temat Kreatywnego Wszechswiata i mozliwych drog dotarcia do niego, i dopilnowanie, zeby zostalo to zmagazynowane w samej Encyklopedii. Zamiescilby relacje na temat metod, ktore sam wyprobowal i poniosl kleske. Komus, kto pewnego dnia podejmie jego prace, mogloby to zaoszczedzic duzo czasu, jaki w przeciwnym wypadku zostalby zmarnowany na skutek dublowania wysilkow, ktore okazaly sie bezproduktywne. Ani Ajela, ani Rukh nie podniosly wzroku znad swoich ekranow, kiedy za Halem zamknely sie drzwi. Rozdzial 5 Amanda dotarla do Ukladu Slonecznego dzieki pieciu skokom fazowym, podczas gdy kazdego nie - Dorsaja kosztowaloby to dziesiec skokow, a ona sama, w bardziej sprzyjajacych warunkach, podzielilaby droge na siedem odcinkow. Ostatnia zmiana zaniosla ja z powrotem w szczegolne polozenie, na tyle gleboko w grawitacyjny cien Jowisza, by mogla ukryc statek przed przyrzadami obserwacyjnymi oblegajacych Ziemie okretow. Tam sie zatrzymala, by ocenic sytuacje.Wokol bialawo polyskujacej sfery tarczy fazowej znajdowalo sie teraz wiecej patrolujacych statkow wroga niz wtedy, gdy otrzymala ostatni raport na temat sytuacji na Macierzystej Planecie. Nalezalo sie tego spodziewac. Ale obserwujac to, Amanda czula sie zmrozona. To byla ta dziwna czesc jej jestestwa, ktora czasami widziala, badz czula - zadne slowo nie bylo w pelni adekwatne - co moglo lub moze sie stac. W tym wypadku chodzilo o widok wciaz rosnacej potegi militarnej dziesieciu swiatow gromadzacych sily w celu dokonania inwazji samotnej planety, ktora byla ich kolebka - Starej Ziemi. Amanda wyobrazala sobie przyszlosc nie w postaci wyraznych obrazow pojawiajacych sie w jej umysle, ale w formie solidnych, na wpol widocznych ksztaltow poruszajacych sie w wilgotnej i lepkiej mgielce, ktora otulala przedmioty. W tym wypadku czula zblizanie sie ogromnej fali przyplywu, nieustannie rosnacej, gotowej spasc w nocy na male domy i inne budynki, ktore zostalyby starte z powierzchni ziemi niczym za sprawa przesuwajacej sie po niej reki olbrzyma. I stanie sie tak, gdy tylko fala bedzie wystarczajaco wysoka, a rozkaz wykonania tego miazdzacego uderzenia przyjdzie ze strony owej nielicznej, ale poteznej grupy bardzo inteligentnych, lecz poblazajacych sobie mezczyzn i kobiet, ktorzy pod wodza Bleysa Ahrensa wladali wszystkimi Mlodszymi Swiatami. Jednak do tego momentu pozostalo jeszcze troche czasu. Teraz wrogie statki blokowaly dostep wszystkim innym pojazdom do sfery, ktorej powierzchni nie smialy dotknac, a stosowane przez nie krycie bylo skuteczne. Obserwowala je na ekranie podgladowym. Flota byla podzielona na eskadry liczace po szesc okretow, a kazda eskadra patrolowala zakrzywiony, prostokatny sektor kuli, jaka tworzyla tarcza fazowa. Teoretycznie, zapewnialo to calkowita kontrole nad sektorem, ale Amanda zauwazyla, ze kiedy kurs eskadry prowadzi obok rogow patrolowanych prostokatow, okrety scinaja je. Mozna bylo w takiej sytuacji wykonac ostry zwrot statkiem, ale wymagalo to dokonania za kazdym razem drobnych skokow fazowych. Problem nie polegal na tym, ze istniala jakas trudnosc w obliczeniu lub wykonaniu takiej malej zmiany fazowej, tylko w tym, ze za kazdym razem istnialo ryzyko, jak jeden do miliona, ze dokonujacy skoku statek zgubi sie w miedzyfazie. Technologia zmian fazowych bazowala na Zasadzie Nieoznaczonosci Wernera Karla Heisenberga, ktora glosila z grubsza, ze mozna znac albo polozenie, albo ped czastki, ale nigdy obie te wartosci jednoczesnie. Ludzie zyjacy na poczatku dwudziestego pierwszego wieku, poznajac tajniki antymaterii i podobnych rzeczy, o jakich wczesniej tylko spekulowano, odkryli, ze zmiana polozenia czastki zwiazana jest z jej przejsciem przez faze pozbawiona pozycji - w teorii, czastka byla rozciagnieta na caly wszechswiat przez moment pozbawiony czasu - po czym pojawiala sie ponownie w szczegolnym, nowym polozeniu. Ze zrozumienia tego zjawiska wyplynal sposob obejscia ograniczenia w postaci predkosci swiatla; ograniczenia, ktore do tej pory zdawalo sie czynic podroze miedzygwiezdne tak powolnymi, ze niemal niepraktycznymi. Ludzkosc kolejny raz obeszla problem, zamiast przebic sie przez niego. W istocie statki nie poruszaly sie za sprawa zmiany fazowej, tylko porzucaly po prostu jedna pozycje, stawaly sie nieokreslone, a potem pojawialy sie w nowym polozeniu. Jedyna wada procesu bylo to, ze raz na niepoliczalna ilosc takich przeskokow, statki z jakiegos powodu nie pojawialy sie w miejscu przeznaczenia i pozostawaly w stanie niezdefiniowania. W efekcie, ulegaly dezintegracji. I tak, glosily podreczniki historii, Donal Graeme, znalazl swoj koniec. Proba przenikniecia przez tarcze fazowa w jakikolwiek inny sposob, niz za sprawa zmiany fazowej, skonczylaby sie takim samym rezultatem. W przeciwnym wypadku szanse na osiagniecie pozadanej pozycji byly bardzo dobre - ale nie idealne. Jeden na milion skokow to nie byl zly wynik, ale wielokrotne ryzykowanie w ciagu dnia zmian fazowych wystarczalo, by wprawic w niepokoj co najmniej kilku dowodcow okretow kosmicznych i ich zalogi. W zwiazku z tym okazywali czasem niechec, by podchodzic blisko rogu patrolowanego prostokata, co zmuszaloby ich do zrobienia tej jednej, dodatkowej zmiany. Patrolowce mogly, oczywiscie, dotrzec do tych rogow na normalnym napedzie, ale wobec predkosci, z jakimi musialy poruszac sie podczas kontrolowania swoich obszarow, gwaltowna i diametralna zmiana kierunku zamienilaby wewnatrz skrecajacego statku w galarete wszystko, co bylo rownie niesolidne, jak ludzkie cialo. Lepiej bylo sciac nieco kat. Wiedzac o tym, Amanda przygladala sie owym newralgicznym punktom w rogach prostokatnych obszarow prozni. Przez chwile siedziala nad obliczeniami, a potem wykonala swoim statkiem szereg skokow fazowych, ktore wczesniej wyliczyla. Pierwsza zmiana zaniosla ja w punkt oddalony zaledwie o tysiac kilometrow od zewnetrznej powierzchni tarczy, nad poludniowy biegun Ziemi. Bylo to wystarczajaco daleko, zeby brak pewnosci dowodcow oblegajacych okretow odnosnie tego, gdzie dokladnie znajdzie sie po kolejnym skoku, zmniejszyla jej podatnosc na atak. W zwiazku z tym dokonala szybko tej zmiany i zgodnie z kolejnym wyliczeniem znalazla sie nad polnocnym rejonem polarnym. Zatrzymala sie tam na pare sekund, potrzebnych, by wybrac jeden z kilku punktow przeznaczenia, ktore wyliczyla jako mozliwe koordynaty nastepnego ruchu. Dokonala wyboru i pojawila sie nagle nad rownikiem, w niechronionym narozniku; wprowadzila dane wyliczonego skoku przez tarcze fazowa i pojawila sie dokladnie w pustym rogu. Gdy tylko stala sie widoczna, zatrzymala statek i wylaczyla jego systemy obronne. Dobrze, ze zrobila to tak szybko, gdyz osiem dlugich, waskich krazownikow kosmicznych, ktore tworzyly eskadre bojowa Dorsajow, znalazlo sie nagle obok niej, otaczajac ja ze wszystkich stron. Swiatelko lacznosci ze statkami migalo juz przed nia na panelu sterowniczym. Wcisnela przycisk, ktory uruchamial lacze z jej strony i przestrzen monitora rozswietlila sie, ukazujac twarz Dorsajki, ktorej Amanda nie znala - kobiety zblizajacej sie do wieku sredniego, o orientalnych rysach i mocno wygietych lukach brwiowych. -Amando Morgan - odezwala sie obca. - Powiedziano nam, ze mamy sie ciebie spodziewac. Zaczekaj na kontrole teczowki... Dobrze. Mozesz leciec. Jestem Li Danzhun. Nigdy mnie nie spotkalas, ale znam cie ze zdjec i ze slyszenia. -Czuje sie zaszczycona, ze po spedzeniu tutaj tylu lat rozpoznajesz mnie na podstawie tak skromnych danych - odparla Amanda. Liz Danzhun usmiechnela sie do niej. -Byc moze nikt z nas nie ujrzy ponownie swojego domu - rzekla - ale nadal jestesmy Dorsajami. A ty nadal jestes jedna z Szarych Kapitanow. -Tym niemniej - rzekla Amanda - dziekuje ci. -Teraz to ja czuje sie zaszczycona... - jej rozmowczyni zerknela poza monitor. - Wlasnie otrzymalismy sygnal zezwolenia od Dowodcy Eskorty. Powodzenia, Amando Morgan. -Wzajemnie - odparla Amanda. Rownie nagle, jak krazowniki otoczyly ja, tak samo szybko zniknely. Zawrocila i ruszyla na polnocny wschod, przecinajac niebo Macierzystej Planety, az na ekranie, rosnac w miare zblizania sie statku Amandy, pojawila sie mglista sfera oslony, wygladajacej jak widziana z kosmosu miniatura tarczy fazowej Ziemi. Byla teraz blisko, a mgielka parowala nad metalowa sluza, ktorej otwor rozszerzal sie na przyjecie pojazdu. W porownaniu z okretami miedzygwiezdnymi, statek kurierski byl malutki, ale nie jak na rozmiary otwierajacego sie luku. Nawet dla tak malego pojazdu we wrotach sluzy nie pozostawalo wiele wolnego miejsca. Statek Amandy mogl sie tam zmiescic, jednak nawet przy calej jej zrecznosci w kierowaniu pojazdem mialo to byc trudne zadanie. Ale wykonala je. Statek usiadl na kolysce cumowniczej. Amand a wyprostowala sie w fotelu pilota, rozluzniajac sie pierwszy raz od wielu dni. Wewnatrz pomieszczenia sterowniczego statku rozlegl sie glos. -Mowi Ajela - uslyszala. - Przyjdz jak najszybciej. Idz do wnetrza Encyklopedii Ostatecznej korytarzem, ktory zaczyna sie za drzwiami. Jest wlasnie przylaczany do mojego gabinetu; na koncu korytarza znajdziesz drzwi, ktore doprowadza cie wprost tutaj. Wejdz od razu. Jest ze mna Rukh. Jestesmy same. Amanda skinela glowa do siebie samej. Przebrala sie juz przed skokiem, ktory zaprowadzil ja w poblize gwiazdy oswietlajacej Stara Ziemie i miala na sobie zakiet z naszywanymi kieszeniami i spodnice; komplet, ktory uwazala za stroj odpowiedni do "zejscia na lad". Wstala, otworzyla luk statku i wkroczyla do sluzy pelnej halasu i zalanej jasnym swiatlem. Rampa, ktora prowadzila do wnetrza Encyklopedii Ostatecznej, zaczynala sie niemal tuz przy burcie jej statku. Amanda nie byla tutaj wczesniej, ale jako wyksztalcona osoba znala projekt Encyklopedii i jej osobliwosci. Rampa prowadzila do niezwykle cichego, waskiego i wylozonego niebieskim chodnikiem korytarza, ktory sprawial wrazenie nadzwyczaj krotkiego, ale wiedziala, ze wewnatrz Encyklopedii odleglosci beda nie tylko zmienne, ale czasami zludne. Na przeciwleglym koncu, jakies dwadziescia metrow przed nia, znajdowaly sie drzwi. Podeszla do nich i otworzyla je, nie zawracajac sobie glowy podawaniem swojego nazwiska przez interkom nad nimi, po czym weszla do srodka. -Witajcie - powiedziala, usmiechajac sie do dwoch kobiet siedzacych przy biurku pod przeciwlegla sciana. -Pora, zebysmy sie poznaly. Nazywam sie Amanda Morgan. Rozdzial 6 -Usiadz przy biurku na dryfowym siedzisku - odpowiedziala Ajela wysokiej, nadzwyczaj mlodo wygladajacej kobiecie o wlosach tak jasnoblond, ze byly niemal biale. - Jedno czeka na ciebie.Kiedy Amanda szla od drzwi, ktore dawaly pewien poglad na temat jej wielkosci, wzrost przybylej mniej rzucal sie w oczy. Dlugosc jej ramion, nog i ciala, oraz szerokosc barkow wspolgraly ze soba tak dobrze, ze jej gabaryty byly zauwazalne tylko dzieki kontrastowi. Przypominala w tym Hala, pomyslala Ajela. Takze nie zauwazalo sie, jaki Mayne jest wielki, poki obok niego nie stanal ktos, o kim wiedzialo sie, ze jest normalnych rozmiarow. Amanda nosila praktyczny stroj w neutralnym kolorze, ktory jakims cudem nie pomniejszal optycznie jej postaci. Tym, co przede wszystkim rzucilo sie Ajeli w oczy, byla lekkosc ruchow przybylej. Amanda dysponowala rownowaga ciala tancerki i ten krok pozostawal w ciekawej harmonii z mlodoscia, w ktora skadinad trudno byloby uwierzyc, a ktora przybyla zdawala sie promieniowac. Mogla uchodzic, uznala Ajela, za nastolatke, a jednak wiedziala, ze Amanda jest z pewnoscia starsza od Hala, a prawdopodobnie starsza takze od niej i od Rukh - chociaz ani ona, ani Rukh nie mialy jeszcze trzydziestki. Przybyla wydawala sie tak niewiarygodnie mloda, ze jej wiek mozna bylo ocenic tylko wtedy, gdy sie na nia patrzylo. Kiedy znikala, pamiec zwatpilaby w te ocene. To, wraz z klasyczna uroda, do ktorej w jakis sposob pasowaly nawet jej dlugie do ramion, jasne wlosy i turkusowe oczy, zdawalo sie lokowac ja nieco na uboczu reszty ludzi. Ale nawet suma wszystkich tych elementow nie wyjasniala przyczyn wrazenia, jakie Amanda robila na postronnych. Tkwila w niej moc. Byla to cecha, wobec ktorej slowa zawodzily tak samo, jak zawiodlaby pamiec. Bylo to jednak cos, czego Ajela nie wyczuwala do tej pory w nikim innym. Choc nie to samo, okazywalo sie to w ciekawy sposob podobne do tego, co wyczuwala w Halu, kiedy znajdowala sie blisko niego. W jego obecnym wcieleniu potrafila zawsze wyczuc w nim troske o bliskie osoby, ktora przypominala cieplo promieniujace z rozpalonego kominka. U Amandy bylo to cos innego. Najblizsze wyjasnienie, na jakie Ajela mogla sie zdobyc, brzmialo tak, ze w tej kobiecie krylo sie cos, co bardzo przypominalo moc i czyste, biale linie jonskiej kolumny ze swiatyni klasycznej Grecji. Z drugiej strony Amandzie, kiedy dziewczyna zblizyla sie do biurka, Rukh i Ajela wydaly sie w duzej mierze takimi, jakimi je sobie wyobrazala na podstawie opisu Hala. Chciala je poznac od bardzo dawna. Nie tylko dlatego kim byly, ale przede wszystkim z powodu tego, co obie, w rozny sposob, znaczyly dla Hala; a rowniez dlatego, ze bylo takze oczywiste, iz uczucia Hala wobec nich byly silne i glebokie. Nie chodzilo o to, ze bala sie ich, widzac w nich rywalki do jego serca. W osmiu pokoleniach Morganow byla Trzecia Amanda i jako dziecko zostala wybrana osobiscie przez Druga Amande, pod koniec zycia tamtej. Wybrano ja, po czym rozwijano jej naturalne talenty, az odsunelo ja to - jak krolowa - od otaczajacych ja ludzi. Mialo to wieksze znaczenie niz fakt, ze byly tylko trzy Amandy w osmiu pokoleniach Morganow z Foralie na Dorsai. Mowiac najdosadniej, istnialy tylko trzy Amandy od poczatku istnienia ludzkiej rasy i padlo wlasnie na nia, by byla ostatnia i najsilniejsza. Bylaby taka z Halem lub bez niego. Ale kochala go. Kiedy jednak ujrzala teraz na wlasne oczy te dwie kobiety, to wiedziala, ze polubi je, a one polubia ja - chociaz Ajeli zajmie to wiecej czasu. Obie byly silne, a zycie obdarzylo takze kazda z nich odpowiednim ekwiwalentem krolewskosci. Ajela nabrala juz doswiadczenia na swoim stanowisku i dzierzyla wielka wladze. Z kolei Rukh, co Amanda wiedziala, urodzila sie z niezwykla sila ducha, ale najwyrazniej umiejscawiala ja na samym dole wlasnej skali wartosci. Dalece przewyzszajac kazda inna wewnetrzna sile, lsnila z ciemnej latarni jej ciala - nawet przez dluga suknie w kolorze ciemnego wina z wysokim kolnierzem, jaka Tamani miala teraz na sobie - cecha nazywana przez nia Wiara, ktora niczym swiatlo swiecy padajace przez okienka starej latarni, oswietlala wszystkich wokol niej. Rukh przenosila takze Ajele doswiadczeniem w sprawach zycia i smierci; i, jak Amanda, byla wojowniczka. Prawde mowiac, nadal nia jest, pomimo tego, ze zyla w pokoju i wyglaszala na jego temat kazania. Zawsze nia bedzie. Po tym, jesli nie po niczym innym, poznaly momentalnie, gdy tylko spotkaly sie wzrokiem, ze sa takie same. -Przybylam natychmiast, jak tylko dotarla do mnie wiadomosc - odezwala sie Amanda, zajmujac wolne siedzisko. Spojrzala z sympatia na obie kobiety. Zadnej z nich nie bylo latwo przyznac sie przed sama soba, ze jest bezradna, i ze ona mogla dokonac tego, czego one nie potrafily. -Wczesniej niz sie spodziewalysmy - powiedziala Rukh. - Nie odwazylysmy sie zawrzec tego w wiadomosci, ale chodzi, oczywiscie, o Hala. Wiedzialysmy, ze wyczytasz to miedzy wierszami i zjawisz sie szybko. Amanda usmiechnela sie. -Bylo wystarczajaco jasne, co chcialyscie mi przekazac - odparla. - Wiedzialyscie, ze tylko cos podobnego moglo sprowadzic mnie tutaj. Co z nim? -Wypala sie - odparla Ajela bez ogrodek. Zawahala sie, pocierajac przez chwile palcami oczy. -Moglabys jej to wytlumaczyc, Rukh? Opowiedziec o Tamie i o wszystkim innym... Mysle, ze zrobisz to lepiej niz ja. -Szuka smierci - wyjasnila Tamani. - Albo wmawia sobie, ze to jest to, co chce zrobic, poniewaz wiesz rownie dobrze jak ja, ze podobne dzialanie nie jest w jego stylu. Dopiero co powiedzial nam, ze chce zrezygnowac z poszukiwan odpowiedzi, ktorej wszyscy potrzebujemy; z poszukiwan, ktore prowadzil cale zycie. -Co go do tego sklonilo? - spytala Amanda. -Frustracja - wtracila sie Ajela. - Przepraszam, Rukh. -Prosilam cie, zebys ty mowila. Kontynuuj. -Masz jednak racje - rzekla Tamani. Skierowala wzrok z powrotem na Amande. -Odkad sprowadzil wszystkich niezbednych ludzi z powrotem na Ziemie, a takze w zwiazku z aktywowaniem tarczy fazowej spodziewal sie, ze w kazdej chwili pozna ostatni krok prowadzacy do Kreatywnego Wszechswiata, o osiagnieciu ktorego marzy od tak dawna. Pracowal nad tym bez przerwy, caly czas. W trakcie tego znalazl sposob na to, by udostepnic swojemu umyslowi cala wiedze Encyklopedii Ostatecznej. Ale nawet dzieki temu nie uczynil zadnego postepu. Teraz jest przekonany, ze musi dokonac przelomu, poddac sie lub zwariowac, a jak wszystkie wiemy, nie zaakceptuje szalenstwa jako sposobu wyjscia z sytuacji. Zamierza wiec zrezygnowac. Odejsc. Wraz z innymi Ziemianami zglosic sie pod nowym nazwiskiem na szkolenie Dorsajow. -Pierwszy Dorsaj, jaki go ujrzy, pozna, kto go szkolil i w dwie sekundy oddzieli go od calej reszty - stwierdzila Amanda. -Czy taki oficer zmusi go, by ujawnil sie jako Hal Mayne? - glos Rukh brzmial monotonnie. Na chwile zapadlo milczenie. -Nie... Oczywiscie, ze nie - odparla Amanda. - Nie, jesli Hal nie bedzie tego chcial. Nie postepujemy w ten sposob; jesli Hal mialby osobisty powod, by nie zostac rozpoznanym czy promowanym, nie bedzie musial sie tlumaczyc. Ale nawet wowczas bedzie to tylko kwestia niedlugiego czasu, zanim Bleys odkryje, kto to jest i gdzie sie znajduje; a potem bedzie to wiedzial caly swiat. -Hal chce, zeby wiedziano o tym na planetach - powiedziala Ajela. - Twierdzi, ze to kwestia struktury sil historycznych. Wierzy, ze jego odejscie wytworzy proznie, ktora zadziala przeciwko Bleysowi. -Co do tego moze miec racje - zgodzila sie Amanda wolno, po krotkiej chwili. - Ale myli sie, jak chodzi o rezygnacje. Poza tym, nie moze zniknac. Dla niego to jest niemozliwe. Musial znalezc sie w wielkim impasie, zeby uwierzyc, iz moze zapolowac na smoka. -Zapolowac na smoka? - powtorzyla Rukh. -To dorsajskie powiedzenie - wyjasnila Amanda z roztargnieniem w glosie. - Z grubsza biorac oznacza... -podjecie sie zadania, ktoremu nie mozna podolac; rozmyslne planowanie wlasnego konca. Spojrzala na swoje towarzyszki. -Bo rozumiecie, ze jesli to zrobi - ciagnela - Bleys nie bedzie mial juz dluzej zadnego powodu, by nie probowac go zabic. -Tutaj bylby bezpieczny - mruknela Ajela. - Pomyslalabys, ze zdrowy rozsadek... -Zadne miejsce nie jest bezpieczne, jesli Bleys naprawde zechce go dopasc. Az do tej pory podzielal punkt widzenia Hala, ze jesli ktorys z nich wybierze proste rozwiazanie polegajace na zabiciu adwersarza, to fakt ten nie wplynie na zderzenie sil historycznych dzialajacych miedzy dwoma polowami ludzkosci. -I to jedyny powod, dla ktorego Bleys wstrzymywal sie tak dlugo? - zapytala Rukh. - Myslalam, ze kryje sie za tym cos osobistego. -W pewnym sensie, kryje sie - Amanda spojrzala na Rukh, na cienki krzyz wyrzezbiony w granitowym dysku wiszacym na jej szyi. - My wszyscy, kazde z nas, cos mamy. Ale Bleys nie ma nic i nigdy nie mial - z wyjatkiem Hala. -Jak to: Hala? - zaintrygowana Ajela zmarszczyla twarz. -Sa najbardziej zawzietymi wrogami - wyjasnila Amanda. - Co, w dziwny sposob, bliskie jest najwiekszej przyjazni. Poniewaz powod, ktory czyni z nich wrogow jest duzo istotniejszy od wszystkich osobistych roznic miedzy nimi, to Bleys jest gotow podziwiac Hala; a nie podziwia zadnego innego czlowieka - czy to zywego, czy umarlego. Zapalila sie bardziej. -Powiedzcie mi jednak, kiedy to sie zaczelo? - ciagnela. - Kiedy zaczal sie poddawac? -Nie wspominal o tym az do dzisiaj; prawde mowiac, nie powiedzial nic az do chwili poprzedzajacej twoje przybycie - odparla Rukh. - Ale w duchu musial zrezygnowac wiele miesiecy temu. Mniej wiecej wtedy dotarlo to do nas; do mnie i do Ajeli. Robilysmy co w naszej mocy, ale kiedy nic nie pomagalo, w koncu wezwalysmy ciebie. -Zjawilas sie w sama pore. -Ile miesiecy? Ajela i Rukh wymienily spojrzenia. Ajela zachowala milczenie, wiec Tamani zwrocila sie ponownie do Amandy. -Wedlug mnie zaczal sie poddawac jakies pol roku temu. Ajela? Tamta wykonala dlonia drobny, niemal bezradny gest. -Zauwazylam to dopiero wtedy, kiedy zwrocilas mi na to uwage; trzy lub cztery miesiace temu. Bylam zajeta, starajac sie zebrac razem, po raz pierwszy w ich zyciu, wszystkich rodowitych Ziemian. W pierwszych paru latach problem polegal na tym, ze wiekszosc z nich nie mogla po prostu uwierzyc, ze grozi im atak. Ale wobec tego problemu... i w zwiazku z Tamem... Zawiesila glos. -Powiedzialabym, ze - z grubsza biorac rok temu zaczal myslec o tym, iz nie uda mu sie nigdy znalezc tego, czego szuka - ciagnela Rukh jednostajnym tonem. -Nie mam pojecia, w ktorym dokladnie momencie zrezygnowal, jesli naprawde to zrobil; mam na mysli, ze poddal sie w duchu. Zgadzam sie z toba. Tak naprawde, nie ulegl nawet teraz. Chodzi tylko o to, ze osiagnal punkt, w ktorym czuje, ze musi cos zrobic, a wydaje mu sie, ze zablokowane sa wszystkie wyjscia, poza droga odwrotu. -Podjal wiec swiadoma decyzje, by sie wycofac - poddajac sie. Co o tym myslisz? Amanda spojrzala obok nich. -Sadze, ze masz racje - powiedziala. - Jako dziecko postanowil, ze zajmie sie tym; tym, co musi znalezc. Jest za pozno, zeby sie od tego odwrocil. Moze zmusic swoje cialo i swiadomosc, zeby zostawily problem w spokoju, ale to nie pomoze. Instynkt kaze mu go atakowac i nie ustawac w tym, poki Hal zyje i jest tutaj. Sadze jednak, ze byc moze jego problem nie sprowadza sie dokladnie do tego, co powiedzialas. Nie wierze, zeby zapedzil sie w slepa uliczke. Mysle, ze ja wykreowal. -Jak to? - spytala Rukh. - Nie sadze, zebym cie rozumiala, Amando. -Jestem pewna - odparla Amanda wolno - ze Hal uwaza, iz wyprobowal wszystkie drogi dotarcia do tego, co chce znalezc, i ze moze starac sie bez konca, a nadal niczego nie osiagnac. Ale to nie moze byc prawda. -Co zatem nia jest? - Ajela pochylila sie ku niej. -Byc moze po prostu to, ze probuje dac sobie na luz i znalezc nowy kat natarcia - odpowiedziala Amanda. -Sadze, ze nieswiadomie wie, iz drazyl ten problem tak dlugo, az stracil perspektywe. Opadlo go zniechecenie, a instynkt walki zawiodl go. Wpadl w pulapke blednego kola; bez konca atakowal problem z tej samej strony, mowiac sobie, ze jest to nowe podejscie, ale nie uzyskiwal zadnej odpowiedzi. Urwala. Obie kobiety siedzialy, patrzac na nia. -Jesli tak jest - odezwala sie w koncu Rukh tym samym jednostajnym tonem - to co nalezy zrobic w jego sprawie? -Pomoc mu cofnac sie i spojrzec na problem pod szerszym katem. -W jaki sposob? - zapytala Ajela. -Amanda popatrzyla na nia. Weszlam przez te drzwi zaledwie kilka minut temu - odparla. - Wczesniej nie mialam pojecia, co dzieje sie z Halem, nie wspominajac juz o tym, jakie sa tego objawy. Pomysle. Wy dwie tez mozecie sie zastanowic. Nastapil kolejny okres milczenia, tym razem nacechowanego pewnym napieciem. -Masz racje - rzekla Ajela. - Przepraszam, Amando. W ciagu minionych kilku lat zbytnio przyzwyczailam sie do zadawania pytan i wydawania polecen. Bede szczera. W tej chwili nie widze zadnej odpowiedzi i mam wraze nie, ze jesli takowa istnieje, to nie da sie jej znalezc ani latwo, ani szybko. -Tak - potwierdzila Rukh. - I mysle cos jeszcze. -Sadze, ze to nie jest cos, co sie pojawi, domagajac sie, zeby sie nad tym poglowic. Ktorakolwiek z nas znajdzie rozwiazanie, bedzie musiala wyczuc prowadzaca do niego droge. A najbardziej prawdopodobna kandydatka jestes ty, Amando. -Wlasnie - powiedziala Ajela. - Masz przewage. On cie kocha, Amando. -Chodzi ci o to, ze ja go kocham - odparla Amanda beznamietnie. -Owszem - przyznala Ajela, patrzac jej zdecydowanie w oczy. - Dokladnie to mialam na mysli. Glos Rukh wcial sie miedzy nie. -Pomijajac kwestie uczuc - powiedziala spokojnie - to my widujemy go codziennie; no coz, prawie codziennie. Ajela i ja mozemy byc zbyt blisko tego fragmentu zajmujacego go problemu. Ty zobaczysz Hala pierwszy raz po dluzszej przerwie. -Po trzech latach - uscislila Amanda. -Tamani spojrzala na nia przenikliwie. -Nie powiesz mi, ze nie mieliscie kontaktu... -Nie, Hal i ja nie pozostawalismy nigdy bez kontaktu - odparla Amanda. - Czyz obie nie znacie ludzi, ktorych nie widzialyscie od dawna, z ktorymi jednak, kiedy sie tylko spotkacie, podejmujecie znajomosc tam, gdzie zostala przerwana? To... tylko cos mocniejszego. On sie zmienil. Ja sie zmienilam. Ale nie bedzie zadnych nowych roznic, z ktorymi nie moglibysmy sobie od razu dac rady. Nie; fakt, ze bylismy rozdzieleni, nie bedzie stanowil problemu. Trudnoscia bedzie sklonienie go do przyjecia innego rozwiazania jego sytuacji niz to, do ktorego sam doszedl. Graemowie sa twardoglowi, a Donala nie odwiodl nigdy od decyzji zaden inny czlowiek. -Uwazasz, ze w Halu zostalo tak wiele z Donala Graeme? - zapytala Ajela. -Oczywiscie, ze tak, Ajelo - powiedziala Rukh lagodnie. - Nikt nigdy nie moze uciec przed tym, kim byl. Czy zapomnialas, w jak wielkim stopniu jestes nadal Exotikiem? A przenioslas sie z Mary na Encyklopedie, kiedy mialas dwanascie lat, prawda? Amanda usmiechnela sie slabo. -Byc moze zapominam o tym az nazbyt czesto - odparla. - Nie, masz racje, Rukh. To dlatego, ze zawsze znalam go jako Hala, a bedac Exotikiem nie rozumiem prawdopodobnie tego, co cala reszta wie na temat przemocy; przepraszam, Amando. Wiem, ze to nieodpowiednie slowo. -Nie, nie jest niewlasciwe - rzekla Amanda. - Czy tez jest, Rukh Tamani? -Nie - powiedziala Rukh. - Kto o przemocy mysli, zna przemoc. W imie Boga to bylo, ale przemoc poznalam. -Wracajac jednak do tematu naszej rozmowy - wtracila sie Amanda - to Rukh ma racje. Bede musiala uczuciami znalezc wlasna droge do odpowiedzi. Usmiechnela sie do nich. -Zatem wy takze bedziecie do tego dazyc? -Wiesz, ze bedziemy, Amando - odparla Tamani. Byl to pierwszy raz, kiedy uzyla tylko imienia przybylej. Amanda usmiechnela sie z wdziecznoscia i uznaniem, i otrzymala w odpowiedzi usmiech, ktory dotyczyl wspolnoty doswiadczen, jaka je laczyla. -Oczywiscie - powiedziala Amanda. - Nie powinnam nawet pytac. No coz, jesli zatem powiedzialyscie wszystko, co chcialyscie mi przekazac w tej chwili, to czy moge isc teraz do Hala? -Zawiadomie go, ze do niego idziesz... Reka, ktora Ajela siegala w strone przyciskow w panelu sterowniczym na blacie zatrzymala sie, gdy Amanda sie odezwala. -Jesli nie masz nic przeciwko temu, to zjawie sie u niego bez zapowiedzi - rzekla. - Mozesz mnie po prostu skierowac tam, gdzie Hal jest w tej chwili? -Oczywiscie - rzekla Ajela. - Prawde mowiac, to dobry pomysl. Mozesz duzo wiecej dowiedziec sie od niego, zjawiajac sie bez ostrzezenia. Jest w swojej kwaterze. Wyprostuje korytarz przed jego pokojem. Kiedy zatem stad wyjdziesz, beda to pierwsze drzwi na prawo. -Dzieki - powiedziala Amanda, podnoszac sie z dryfu. - Porozmawiamy znowu niebawem? -Kiedy tylko zechcesz. Zwykle, jesli jestem zajeta rozmowa z kims albo uczestnictwem w jakiejs konferencji z ludzmi z powierzchni, to moze potrwac kwadrans lub pol godziny, zanim bede wolna, ale zjawie sie, gdy tylko bede mogla. Powiedz Rukh, jesli tylko bedziesz chciala, zebysmy spotkaly sie znowu we trojke. -Mozesz mnie zlapac w kazdej chwili, korzystajac z wewnetrznego systemu lacznosci Encyklopedii - poddala Tamani. Amanda byla juz w drodze do drzwi. Zatrzymala sie na moment i odwrocila. -Dobrze, zrobie tak - powiedziala, usmiechajac sie do nich ponownie. - Milo bylo was w koncu poznac. Bez obaw. Wierze w Hala; w jego ducha. Wy tez powinnyscie. Ajela, w przeciwienstwie do Rukh, nie oddala jej usmiechu. -Zawsze wierzylysmy - odparla Ajela nieszczerze. -Ale jesli po tylu latach on sie poddaje i odchodzi, to jaka nadzieja pozostaje Ziemi i ludzkosci? Nam wszystkim? Rukh odwrocila sie i spojrzala na nia ponad biurkiem. -Nadzieja jest w Bogu - rzekla z moca - ktory nigdy nas nie opuszcza. Ani Amanda, ani Ajela nie odezwaly sie. W pomieszczeniu zapadla cisza. Potem Amanda odwrocila sie jeszcze raz i podeszla zdecydowanym krokiem do drzwi. -Niebawem porozmawiamy - powiedziala i wyszla. Kiedy drzwi zamknely sie za nia z cichym szczeknieciem, Amanda pomyslala, ze wszystko to moze nie byc takie latwe, jak starala sie, by brzmialo. Ktoras z tamtych kobiet, lub obie, mogla calymi miesiacami wywierac nacisk na Hala, nawet o tym nie wiedzac. No coz, moglaby sobie z tym poradzic, gdyby sie na to zdecydowala. Szczegolnie Ajela mogla byc winna nieswiadomego wywierania presji. Amanda skrecila w prawo, jak ja poinstruowala Ajela. Dziesiec metrow dalej znalazla wspomniane przez tamta drzwi. Nie anonsujac swojego przybycia, nacisnela guzik zwalniajacy zamek i weszla do srodka, kiedy tafla drzwi odjechala w bok. Hal siedzial przy biurku; nagle pojawienie sie dziewczyny sprawilo, ze podniosl wzrok. Stanela tuz przed drzwiami, ktore zasunely sie za nia i czekala, usmiechajac sie na widok wyrazu zaskoczenia na jego twarzy. -A wiec zapomniales juz, jak wygladam - powitala go. Dowcip i lekki ton stanowily w tej chwili jej kamuflaz, gdyz widziala Hala pierwszy raz od trzech lat. Ujrzala wielkiego mezczyzne. Gdy Donal postanowil wrocic jako Hal Mayne, w gabarytach nasladowal wujow. Nie wszyscy Dorsajowie byli duzi, chociaz statystycznie rzecz biorac, przewyzszali srednim wzrostem i waga mieszkancow innych Mlodszych Swiatow i Ziemi. Ale istnialy pewne rodziny, takie jak Graemowie i Morganowie, ktorzy wykazywali sklonnosc do wyrastania ponad ta srednia; a niektorzy z nich byli jeszcze wieksi. Nawet dorosly, Donal byl karlem we wlasnej rodzinie. Stad nasladownictwo lana. Byla to drobna proznosc. Amanda, ktora znala lana w jego starszym wieku, dokuczala delikatnie Halowi z tego powodu. Ale teraz nie miala na to ochoty. Siedzacy przed nia mezczyzna nie okazywal wyraznych oznak fizycznego stresu bardziej niz Ajela i Rukh, ale Amanda, ktora znala Hala pod tym wzgledem i potrafila wejrzec w jego dusze glebiej, niz ktokolwiek inny na swiecie, widziala, ze jest tak wycienczony i napiety na skutek wewnetrznych zmagan, jak pustelnik. Jednak prawie wszystko to bylo ukryte. Na zewnatrz ukazywal tylko znajoma, mocno zarysowana twarz o przejrzystych, zielonych oczach skrytych pod gestymi, czarnymi brwiami i prostymi, grubymi, czarnymi wlosami; w stosunku do jego wielkich i muskularnych dloni przyciski kontrolne obok ekranu wstawionego w blat biurka, na ktorym cos pisal, wydawaly sie jak pomniejszone. Ale wyraz zaskoczenia na jego twarzy byl widoczny tylko przez moment. Niemal niezauwazalnym stuknieciem palca zapisal to, nad czym pracowal i nagle juz wstawal, i obchodzil biurko, idac w jej strone. Spotkali sie na srodku pokoju. -Musialam zdac sprawozdanie... - zaczela, ale juz bral ja w ramiona, a jego usta stlamsily reszte jej slow z gwaltownym wybuchem zadzy, ktorej nigdy wczesniej w nim nie czula. Dluzszy czas odpowiadala na to wzajemnoscia, a potem cofnela na sile glowe i zaczela sie z niego smiac. -Nie pozwolisz mi nawet powiedziec, jak sie tutaj znalazlam? - spytala. -To niewazne - odparl. Ponownie pocalowal ja zachlannie, tonac w niej. Pragnal jej od trzech lat, jak ktos zgubiony na pustyni laknalby wody, ale teraz krylo sie w tym cos wiecej. Cos nowego, co objawilo sie w nim w ostatnim roku, a co sprawialo, ze bal sie jej przylotu. Gdyz wiedzial teraz, ze nie chcial stawic czola konsekwencjom dotyczacym ich obojga, a zwiazanym z decyzja o poddaniu sie, ktora dopiero co zakomunikowal Ajeli i Rukh. Nie bylo innego sposobu. Opuszczenie przez niego pola bitwy, gdy ona nadal w niej uczestniczy, musi rozdzielic ich na zawsze, bez wzgledu na to, czy ktores z nich chcialo tego czy nie. Rozdzial 7 Hal obudzil sie, ale nie otworzyl oczu ani nie poruszyl sie. Czul, ze tulow i glowa lezacej obok niego Amandy zsuwaja sie ponownie w dol po poslaniu. Ujrzalby ja, gdyby otworzyl oczy. Nie spali na lozku z pola silowego, ale, za sprawa jego wyboru, na jednym z zabytkowych mebli, jakie byly nadal w uzyciu na biedniej szych sposrod Mlodszych Swiatow, do ktorych zaliczala sie i planeta Dorsai. Na lozku silowym nie bylby w stanie poczuc jej ruchow rzedu milimetrow. Zatem podniosla sie znowu, zeby w swietle gwiazd i ksiezyca, ktory lsnil w falszywym swietliku sufitu sypialni, przyjrzec sie mu, kiedy spal. Czesto tak robila w trakcie ostatnich trzech nocy. Byla wystarczajaco zreczna, zeby podniesc sie i nie obudzic go, ale powrot do pozycji horyzontalnej byl niemozliwy bez przerwania jego snu. Zastanawial sie, co widziala podczas tych chwil w ciemnosci; ile odkryla? Przez trzy dni i trzy noce unikal rozmowy z nia o tym, o czym wiedzial, ze w koncu musi z nia pomowic. Zwlekanie z tym tak dlugo bylo tchorzostwem; pierwszym rozmyslnym aktem tchorzostwa we wszystkich jego wcieleniach. Ale mysl, ze musi w koncu to zrobic, ubrac w slowa decyzje o rozstaniu, zdawala sie sciskac go za gardlo i czynic z niego niemowe za kazdym razem, kiedy probowal zmusic sie do wykrztuszenia tego z siebie. Czy tez wyczytala to wszystko z jego twarzy, kiedy spal? Nie lekcewazyl jej. Potrafila glebiej niz ktokolwiek inny wniknac w dusze ludzi, lacznie z nim samym. -Tak - przewrocil sie na plecy i zapatrzyl w gwiazdy znajdujace sie w ich rzeczywistych pozycjach; takich, jakie bylyby widoczne z tego punktu przestrzeni, chociaz swietlik byl fantomatyczna iluzja. - Powinnismy porozmawiac. Ponownie podniosla sie na lokciu, a ciemna plama jej glowy i barku zaslonila czesc sufitowego okna. W slabszym oswietleniu, bedacym wynikiem rzucanego przez nia cienia, rysy twarzy Amandy byly ledwo widoczne. Jej luzne wlosy spadaly na ramiona i rozsypywaly sie w delikatne pasma na lewym policzku dziewczyny. Przez chwile spogladala na niego, patrzac w dol. Potem pochylila glowe i delikatnie pocalowala go w usta. Podniosla sie ponownie, nadal patrzac na niego. -Powinienem byl ci powiedziec w chwili, w ktorej sie tutaj zjawilas - odezwal sie. - Ale... -Wszystko w porzadku, kochanie - zapewnila go. -Wiem. Ajela i Rukh powiedzialy mi. Uwazasz, ze musisz przestac szukac odpowiedzi. Oczywiscie. Powiedzialy jej, jak tylko przyleciala; po tym, gdy niewiele wczesniej sam im to oswiadczyl. -Tak - odparl. - Spedzilem tutaj trzy lata, Amando i przez caly ten czas nie poczynilem ani kroku naprzod. Pokiwala wolno glowa; jej kontur odcinal sie na tle gwiazd. -Rozumiem - w glosie Amandy brzmial namysl. -Jeszcze rok temu - odezwal sie - nie mialem watpliwosci. Nadal bylem pewny, ze znajde droge do Kreatywnego Wszechswiata. Wiem, ze istnieje. Wiem, ze gdyby udalo mi sie wejsc do niego, plynace z tego korzysci okazalyby sie ogromne i oczywiste dla wszystkich; po pierwsze, dla wszystkich mieszkancow Starej Ziemi. Jesli Kreatywny Wszechswiat nie okazalby sie niczym wiecej, to stanowilby miejsce, dokad ludzie mogliby uciec, gdyby sily Mlodszych Swiatow przelamaly w koncu tarcze fazowa. -A w najlepszym razie? -No coz, w najlepszym razie... Ale nie mowilem ci juz tego? -Powiedziales mi bardzo niewiele. Troche o tym, co spodziewasz sie osiagnac - glos Amandy byl cichy. - Duzo na temat tego, co sklonilo cie do rozpoczecia poszukiwan, mnostwo o przeszlosci, ale niewiele o przyszlosci. -Chyba tak - zgodzil sie Hal. - Masz racje. Nigdy nie powiedzialem ci zbyt wiele o tym, co mam nadzieje zyskac. Ale to dlatego, ze nie chcialem obiecywac czegos, czego nie moglbym... Zabraklo mu slow. Szukal po omacku takich, ktorych potrzebowal. Niezwykla rzecz w jego wypadku, i niezwykle wrazenie. -Nie chciales rozbudzac nawet moich oczekiwan na wypadek, gdybys nie byl w stanie ich zaspokoic - powiedziala Amanda. -Tak, tak sadze - odparl. - Masz racje. Dlatego. Nawet twoich. -Nie przeszlo ci przez glowe, ze nie musiales udowadniac mi swojej wartosci za sprawa odniesienia sukcesu? -Nie wiem - zawahal sie. - Moze balem sie tego, co sie wlasnie dzieje. To znaczy, nie obawialem sie, ze mi sie nie powiedzie, ale ze bede musial zdecydowac o przerwaniu prob, podczas gdy nadal bedzie we mnie wola kontynuowania tych usilowan. Czekal na jakas reakcje, ale Amanda nie zrobila nic, by mu pomoc. Odwrocil sie ponownie ku ciemnemu konturowi jej ciala. -Wiesz, ze to jest cos innego - odezwal sie. - Niewazne, co czujesz i co ja czuje, ale wiesz, ze musimy isc innymi drogami; jesli sie odwroce, usune sie z rownania, w ktorym ty wciaz jestes. I wiesz, ze nadal w nim bedziesz. Jestes tym, kim jestes. Trzecia Amanda nie moglaby sie nigdy odwrocic plecami do swiatow pelnych potrzebujacych jej ludzi, zeby przez wzglad na mnie podazyc po prostu za mna w nicosc. Nie pozwoli ci na to wszystko to, do czego sie urodzilas i do czego bylas szkolona. Czy nie tak? -Byloby tak - odparla wolno - gdybys sie odwrocil. -Tak. To byla niemal ulga uslyszec, ze to powiedziala; wiedziec, ze zostalo to w koncu wyartykulowane; otwarcie, ostatecznie. -To dlatego tak zwlekalem z wyznaniem ci tego - ciagnal. - Och, Amando... Amando... Cos scisnelo go za gardlo. Nie mogl dalej mowic. Wyciagnela reke i poglaskala go po czole - lagodnie, uspokajajaco, jakby byl goraczkujacym dzieckiem. -Nie odszedles jeszcze - mruknela. -Ale to postanowione - powiedzial, zdolny znowu mowic, chociaz bylo to bolesne. - Zbyt dlugo zwlekalem. -Chodzi o cos wiecej. Rzecz nie w tym, ze odsuwam sie od nierozwiazywalnej sytuacji, zanim doprowadzi mnie ona do szalenstwa. Ale kazdy dzien opoznienia z mojej strony powoduje oddalenie w czasie dnia, w ktorym Bleys przekona sie, ze zniknalem. Jeden dzien wiecej do zmiany, ktora musi nastapic, kiedy sily historyczne wypelnia pozostala po mnie pustke. -Jestes pewien, ze kiedy to naprawde nastapi, to stanie sie tak dla dobra tego, nad czym caly czas pracujesz? A co, jesli obroci sie to na zle? -Nie wiem, oczywiscie, co zajdzie - odparl. - Wiem jedno. Moje odejscie doprowadzi do powstania nierownowagi. Takiej, ktorej sily bedace wynikiem dzialan wszystkich ludzi na wszystkich planetach nie beda mogly tolerowac. -Odchodzac sprawiam, ze Bleys nie bedzie napotykal przed soba zbyt wielkiego oporu. Wyjasnilem to Rukh i Ajeli. -Nierownowaga musi zadzialac przeciwko Bleysowi, podczas gdy do tej pory sily historyczne pracowaly na korzysc jego i Innych. -Jestes tego pewny? - spytala. -A jak mogloby byc inaczej? - patrzyl na nia w ciemnosci, chcac wyrazniej ujrzec wyraz jej twarzy. - W calej naszej historii nie zdarzylo sie tak, by jeden czlowiek lub jedna frakcja nagiela ludzkosc wedle swojej woli na dluzszy czas. Czasami, za zycia jednego pokolenia lub wczesniej, przepadalo wszystko to, co jeden zdobywca wzial lub budowniczy wzniosl. Zastepowalo to cos innego. Mozesz powiedziec, ze egipskie cywilizacje, chinskie dynastie i cesarstwo rzymskie trwaly steki lat, ale stopniowo, nawet kiedy istnialy jeszcze ich nazwy, same formacje sie zmienialy. Tak bylo zawsze. Nawet wielkie religie rozwijaly sie, rozszczepialy, przeksztalcaly, by z uplywem pokolen, chocby sto lat pozniej, wydac sie bardzo rozne komus, kto byl przyzwyczajony do ich wczesniej szych postaci. Amanda milczala. Nadal glaskala go po czole. -Wiesz, ze to prawda! - powiedzial. - Kiedy wahadlo wychyla sie zbytnio w jedna strone, automatycznie wraca w druga. Jesli odejde, Bleys nie zdobedzie nigdy tego, o co walczy - jedynej, niezmienionej Starej Ziemi, na ktorej wszyscy zyjacy ludzie byliby pod stala kontrola ze strony jego i jemu podobnych. Sily historyczne dokonaja pewnej modyfikacji i mam nadzieje, ze na lepsze. Musi do tego dojsc, tak jak dziecko staje sie doroslym, a dorosly nieuchronnie starzeje sie i umiera. Bez permanentnych zmian adaptacyjnych rasa nie moze przetrwac. Amanda wciaz milczala. Jej dlon nadal glaskala go po czole; to wszystko. Zdawalo sie, ze jest gotowa sluchac go bez konca. -Nie chcialem nigdy zatrzymac tego nieustannego ruchu tam i z powrotem, tej oscylacji - ciagnal. - Moja jedyna nadzieja bylo wykorzystanie tego impetu, by przebic sie ku pewnemu stalemu procesowi doskonalenia sie ludzkosci; do wzrostu nie w czyms, co kobiety i mezczyzni tworza razem jako spoleczenstwo, lecz w czyms czekajacym juz w sercu, duszy i charakterze kazdego z nich indywidualnie. Aby przy nastepnym zwrocie kazdy czlowiek mial wiecej, byl lepszy i wybieral madrzej. I ten postep musialby sie nieuchronnie dokonac, jako pochodna nauki i samodyscypliny osiagnietej przez kazda jednostke; jako cena za bycie zdolnym do wykorzystania Kreatywnego Wszechswiata. Gdybym tylko potrafil znalezc do niego droge, zeby przeprowadzic ich przez gory! Przestal mowic, brakowalo mu slow. Trwali tak przez krotka chwile; Amanda nadal piescila delikatnie jego czolo. W koncu cofnela jednak dlon. -Pomyslales, oczywiscie, o tym, co twoje odejscie bedzie oznaczalo dla Tama? - spytala. Jasne - odparl glosem nabrzmialym od zlosci i obrzydzenia do samego siebie. - Wierzyl we mnie; wierzyl, ze znajde rozwiazanie. Powstrzymywalem sie z powiedzeniem mu tego, tak jak zwlekalem z zakomunikowaniem tego tobie. Moze jednak lepiej mu teraz o tym powiedziec. Ale to bedzie trudne dla niego, po tyluletnim trzymaniu sie zycia w oczekiwaniu na odpowiedz. Wiem o tym. Ale nie moge dluzej zwlekac z odejsciem. Bleys sklania Mlodsze Swiaty do produkcji okretow kosmicznych i obsadzania ich zalogami na taka skale, ze to zniszczy te planety. Oczywiscie on chce, zeby tak sie stalo. A to sprawia, ze jest tylko kwestia czasu, zanim dostanie wszystko, czego potrzebuje do zmasowanego ataku i przelamania tarczy fazowej. Wraz z tym, jak ten moment sie przybliza, kurczy sie takze coraz bardziej czas, kiedy moje odejscie moze zaczac wywolywac zmiane w rownowadze sil. Musze teraz powiedziec o tym Tamowi, i odejsc. Zawahal sie. -Wolalbym wszystko inne, byle nie musiec stanac z nim twarza w twarz i przekazac mu te wiadomosc. -Sadzisz, ze dla niego oznacza to tylko rozczarowanie? -A co jeszcze? - zapytal. - Uwazal, ze znajde rozwiazanie. Liczyl, ze przejme Encyklopedie. Nie moge zrobic ani jednego, ani drugiego. Gdybym tutaj zostal, nie powstalaby proznia dla wytworzonych sil i sprawy zawloklyby mnie z powrotem w to samo miejsce. -I uwazasz, ze dla Tama wszystko to, o czym myslisz, bedzie oznaczalo tylko rozczarowanie? Patrzyl w ciemnosci na jej twarz, ktorej wyrazu nie mogl rozszyfrowac. -A co jeszcze? O co ci chodzi? - natarl na Amande. Przez chwile nie odpowiadala. Potem, kiedy sie odezwala, jej glos brzmial nieco inaczej, niemal obojetnie. -Znasz dziecieca basn o Wielkim Ciemnym Miejscu? - spytala. Probowal sobie przypomniec; jego umysl wykonal na wpol swiadomy wysilek przywolania centrum wiedzy Encyklopedii, by znalezc opowiesc, ale czul sie zbyt chory i slaby na duchu, aby temu podolac. Poza tym wiedzial, ze Amanda musi miec jakis powod, skoro chce opowiedziec to samodzielnie. -Nie - odparl. Pewnego dnia spotkaly sie slonce, deszcz i wiatr - powiedziala cicho. - I deszcz byl zaniepokojony; tak zaniepokojony, ze niemal zmienil sie w deszcz ze sniegiem. "To bylo straszne", powiedzial sloncu i deszczowi. "Wlasnie widzialem cos, w co nie uwierzylbym, gdyby ktos mi o tym opowiedzial. Wielkie Ciemne Miejsce. Nigdy dotad nie widzialem miejsca rownie ciemnego i przerazajacego. Ucieklem najszybciej, jak tylko moglem. Przerazilo mnie to smiertelnie". Wiatr rozesmial sie. "Daj spokoj", powiedzial, "zadne miejsce nie moze byc tak przerazajace. Prawde mowiac nie wierze nawet, ze takie miejsce istnieje. Zmyslasz. Czyz nie, slonce?" "Absolutnie nie potrafie wyobrazic sobie takiego miejsca," przyznalo slonce. "Zatem idzcie i przekonajcie sie sami," rzekl deszcz. "W kazdym razie ja wiem, ze istnieje i nie mam zamiaru sie do niego zblizac; nigdy wiecej. Sama mysl o tym mrozi mnie na wskros. Popatrzcie tylko, jak zamarzaja moje krople!" "Phi!," stwierdzil wiatr. "A gdzie by sie mialo znajdowac - tam, skad nadszedles? Natychmiast przekonam sie o tym osobiscie." I poszedl. Slonce podjelo swoje normalne obowiazki, bo bylo wazne, zeby kazdy dzien mial zawsze odpowiednia dla siebie liczbe minut i niemal zapomnialo juz o obawach deszczu i o calej historii, gdy nagle przybyl do niego wiatr. Byl tak wstrzasniety, ze wial nieregularnymi porywami. "Uspokoj sie", powiedzialo slonce. "Co sie stalo?" "Co sie stalo?", powtorzyl wiatr. "Powiem ci, co sie, stalo! Poszedlem spojrzec na Wielkie Ciemne Miejsce, o ktorym mowil deszcz - i ono istnieje! Tak, jak powiedzial deszcz! Najwieksze, najciemniejsze miejsce jakie kiedykolwiek... no, dobra, po prostu brak slow, zeby opisac, jak jest wielkie i ciemne. Nigdy nie pozbede sie strachu, jaki mi napedzilo; nigdy!" "No, no!", powiedzialo slonce, bo z natury bylo bardzo wielkie i pokrzepiajace. "Jest zupelnie niemozliwe, zeby jakies miejsce bylo tak przerazajace. Co na to powiesz? Samo pojde na nie spojrzec. Moze ten dzien bedzie musial miec kilka dodatkowych minut, ale nie moze byc tak, zeby deszcz i wiatr byly rownie zaniepokojone. Pogoda zwariuje, jesli w srodku lata bedzie padal deszcz ze sniegiem, a ty bedziesz wial porywistymi zrywami, zamiast chlodzic wszystkim czola lagodnymi podmuchami. Zaraz wracam". I odeszlo. Nie wrocilo zaraz. Prawde mowiac, nie wracalo dosyc dlugo, a kiedy w koncu sie pojawilo, bylo wyczerpane. Podczas gdy oczekiwal na nie wiatr, zjawil sie takze deszcz, by do niego dolaczyc i obaj przygladali sie zblizajacemu sie sloncu. "I co?", wykrzyknal deszcz, kiedy slonce zblizylo sie na tyle, zeby moglo go uslyszec. "Teraz rozumiesz? Czyz nie jest to najstraszniejsze i najwieksze Ciemne Miejsce, jakie kiedykolwiek widziales?" "Absolutnie nie", odparlo slonce, kiedy do nich dotarlo. Bylo gorace i mocno zagniewane, gdyz dzien byl juz dluzszy co najmniej o godzine, co w zadnym wypadku nie powinno miec miejsca, chyba ze daloby sie przekonac ksiezyc, zeby o tyle samo skrocil noc. "Prawde mowiac, nie wierze nawet w to, ze takie miejsce w ogole istnieje. Wymysliliscie to sobie, zeby mnie zwiesc na manowce. Szukalem w gorze i w dole. Zajrzalem wszedzie i pod wszystko - i nigdzie nie ma Ciemnego Miejsca. Gdyby bylo, nie moglbym go przeoczyc w trakcie poszukiwan. Przede wszystkim watpie, ze w ogole istnialo; i to byl ostatni raz, kiedy poszedlem szukac czegos podobnego!" Kiedy Amanda opowiadala Halowi te historie, jej cichy, jednostajny glos niemal ukolysal go do snu. Poza tym, ze Morganowie z Fal Morgan byli urodzonymi spiewakami, byli tez utalentowanymi gawedziarzami i Amanda dysponowala wszelkimi rodzinnymi zdolnosciami w tej dziedzinie. Teraz nagle scichniecie jej glosu obudzilo go gwaltownie i Hala otoczyla noc i wspomnienie tego, o czym mowil wczesniej. -Czy ta opowiesc o Ciemnym Miejscu - powiedzial - ma jakies zastosowanie do mnie? Wiesz oczywiscie, dlaczego slonce nie moglo go znalezc - odparla Amanda. - Ciemne Miejsce istnialo naprawde, ale kiedy slonce go szukalo, widzialo tylko wlasne jasne swiatlo. Tam Olyn ma Ciemne Miejsce, nawet po wszystkich tych latach, ale kiedy ty na nie patrzysz, widzisz je tak mocno oswietlone przez swoja wlasna wizje, ze nie dostrzegasz go lub nie dostrzezesz, jako Ciemnego Miejsca, gdyz stanowi ono odbicie dokladnie takiego samego Ciemnego Miejsca w tobie. To jest wspomnienie, ze jestes odpowiedzialny za to, w jaki sposob umarl twoj brat Mor. W odpowiedzi Hal zamknal oczy, gdyz ostatnie slowa Amandy odebral niczym fizyczny cios. Kolejny raz przywolal w umysle obraz Williama, ostatecznie pokonanego, a teraz calkiem szalonego Ksiecia wielkiej planety Ceta, przyciskajacego guzik otwierajacy dwuskrzydlowe drzwi, by ukazac mu udreczone cialo, ktore niegdys bylo Morem - obraz byl tak wyrazny, jakby to mialo miejsce wczoraj, a nie w minionym wieku. Zmusil sie do otwarcia oczu. -Powiedz, o co ci chodzi - rzekl. -Nikt, kogo znales, dla ciebie nie umiera - rzekla Amanda; a niesamowicie bliskie wspolbrzmienie tej kwestii z tym, co sam sobie powiedzial, stojac w otoczeniu obrazu biblioteki z ziemskiej posiadlosci w zalanych deszczem gorach, ktore widzial zaledwie kilka dni temu, stanowilo czesc tego, do czego zrobienia Amanda wydawala sie zawsze zdolna. -Podobnie dla Tama nie umra nigdy twoj wuj Kensie, Jamethon Black, a nawet David Hall, jego przyrodni brat. Tam zyje z poczuciem winy z powodu swego udzialu w ich smierci dluzej, niz ty zyjesz ze swoja odpowiedzialnoscia za smierc Mora. On dzwiga brzemie swej winy ponad wiek, a jego jedyna nadzieja jest to, ze znalezienie przez ciebie tego, czego szukasz, udowodni, ze byly to inne ewentualnosci - jedne z koniecznych zdarzen, ktore umozliwily ci otwarcie drogi do Kreatywnego Wszechswiata dla wszystkich ludzi. Urwala na chwile. -I to jest to, co chcesz teraz zabrac Tamowi: jego ostatnia nadzieje, ze przed smiercia zyska pewne wybawienie od ciemnosci. Stara sie zyc tak dlugo dla Ajeli, dla Encyklopedii, a nawet dla ciebie; w twoim wlasnym interesie. Ale glownie w nadziei na zyskanie wybaczenia za to, co stalo sie z Davidem, Kensiem i Jamethonem. Niemal stuletnia sluzba tutaj nie dala mu tego odkupienia. Ale ty moglbys. Tej jedynej rzeczy nie mogles dostrzec, bo jego ciemnosc zbyt dokladnie odbija twoja. Kiedy zblizales sie, zeby jej sie przyjrzec, budzila twoje poczucie winy z powodu Mora i dlatego nie chciales zagladac zbyt gleboko w dusze Tama, gdzie kryje sie problem. Hal lezal sztywno na lozku. -Sprawiasz tylko, ze moje odejscie staje sie trudniejsze - powiedzial. - Nie, nie rozumialem tego, co mowisz o Tamie, ale fakt, ze wiem to teraz, niczego nie zmienia. -Co moge uczynic, czego jeszcze nie zrobilem? Czy nie uderzylo cie nigdy - spytala cicho Amanda - ze atakujesz problem wejscia do Kreatywnego Wszechswiata w sposob, ktory sprowadza sie do czolowego natarcia, do proby czysto silowego wdarcia sie w strukture lub sytuacje? Moze cofnalbys sie na moment i sprobowal znalezc do tego zagadnienia droge na ukos; sposob, ktory nie bedzie wywolywal tak duzego oporu. Hal podparl sie na lokciu, by spojrzec na dziewczyne. -Na Boga! - powiedzial. - Nawet w tej dziedzinie dostrzegasz wiecej, niz ktokolwiek inny... - urwal i opadl na poslanie. - Ale nie ma innej drogi. Probowalem wszystkich. -Jestes zbyt blisko problemu, zeby je chocby dostrzec - sprzeciwila sie. -Tak sadzisz? Milczal przez chwile. -Nie - powiedzial. - Nie wierze w to. To zbyt latwe wytlumaczenie. Pozwolila, by przez chwile myslal w milczeniu. -Jesli nie masz nic przeciwko pewnej sugestii... -odezwala sie w koncu. -Moglem sie spodziewac! - usmiechnal sie do niej ponuro, swiadom, iz ksiezyc sprawia, ze jego twarz jest wyraznie widoczna. - Nie; oczywiscie, ze chce uslyszec sugestie! -Zalozmy zatem, ze ci powiem, iz mieszkancy Kultis, gdzie pracowalam w podziemiu, znalezli wlasny sposob na opieranie sie uzbrojonym silom okupacyjnym Bleysa. Sposob, ktory nie oznacza odstapienia przez nich od zasady niestosowania przemocy. Czy zrobiloby to roznice, gdybym ci pokazala maly zakatek na tym swiecie, gdzie rodzi sie nowy gatunek Exotika? Patrzyl na nia poprzez ciemnosc, pozwalajac, by jej slowa rozbrzmiewaly i odbijaly sie echem w jego glowie; implikacje tego, co wlasnie powiedziala, plynely jak fale dzwiekowe wywolane przez pojedyncze uderzenia metalowego serca w ciezki, spizowy dzwon. -Nowy? - powtorzyl. - Masz na mysli rozwoj, postep? -Tak. Prawdopodobnie postep. Ale ze nowy, tego jestem pewna. Calkowicie nowy; bez watpienia inny. -I lepszy? -Tak sadze - odparla Amanda. - Istnieje grupa, ktora reaktywowala idee i przyjela ponownie stara nazwe Gildii Oredownikow; nazwe organizacji z dwudziestego pierwszego wieku, z jaka miales kontakty jako Paul Formain. -Organizacji, z ktorej w gwaltowny sposob wylonila sie cala, odmienna od samego poczatku kultura Exotikow. -To by znaczylo... - przewrocil sie ponownie na plecy, mowiac tylez do Amandy, co i do sufitu. - To by byla jeszcze jedna pewna wskazowka, ze ludzkosc, jako calosc, jest gotowa uczynic krok naprzod. Ale Exotikowie, jak Zaprzyjaznieni i Dorsajowie, sa Kultura Odlamkowa. -Bardziej rozmyslnie od tamtych usilowali wydzwignac wszystkich ludzi na wyzszy poziom. Ale by dokonac tego teraz, w obecnych warunkach, gdy wszystko co maja jest im zabierane... To niewiarygodne. Pokrecil glowa. -A jesli nawet masz racje, to czy to zadziala tutaj? To sa mieszkancy Starej Ziemi, najwieksze niezguly swiata... Umilkl, a umysl odpowiedzial mu wspomnieniem o tym, jak przez caly ostatni rok Ajela pokazywala mu dowody na to, ze mieszkancy swiata pod ich stopami takze sie zmieniali, rezygnujac w coraz wiekszym stopniu z ich wiecznych podzialow. Ajela wskazywala, ze po raz pierwszy zaczynali myslec o sobie jako o jednosci i dzialac w ten sposob. Twierdzila tak Rukh, powtarzajac nie raz, ale wiele razy to, co mowili jej przybywajacy z Harmonii i Zjednoczenia, by wspomagac ja w wystapieniach przeciwko nihilizmowi opowiadajacych sie za wspieraniem pogladow Bleysa i Innych. Owi Zaprzyjaznieni twierdzili, ze nawet posrod tych, ktorzy nie gromadzili sie trumnie setkami tysiecy, by zobaczyc Rukh na wlasne oczy, sa nadal tacy, ktorzy okazuja pewna otwartosc i chec przekonania sie, ze tak naprawde zagrazaja im nie Mlodsze Swiaty, ale destrukcyjna postawa Bleysa i Innych, ktora byla jadrem i sercem ich oporu. Uwazal wowczas, ze mowiac to, Ajela i Rukh probowaly po prostu obudzic w nim upadlego ducha. Ale, byc moze, tylko szczerze relacjonowaly. Moze nawet tutaj, na Starej Ziemi, wial nowy wiatr idei, laczac skostnialych, skupionych na sobie, podzielonych i czesto skloconych ludzi swiata, ktory przez kilkaset lat wlokl sie w swoim mysleniu za reszta ludzkosci. Gdyby to byla prawda... to nagle staloby sie wazne to, co dzialo sie na Kultis. Gdyby Exotikowie byli rzeczywiscie, chocby w jednym malym zakatku, bliscy przelomu na drodze do osiagniecia nowej, lepszej postaci szczegolnego typu czlowieka, czlonka spolecznosci ich Odlamkowej Kultury. Jesli tak bylo, to Hal wsciekle pragnal zobaczyc to na wlasne oczy. Problem jednak w tym, przypomnial sobie, ze nawet jesli bylo to prawdziwe i znaczace, to nie rozumial zupelnie, w jaki sposob mogloby to pomoc jemu samemu w rozwiazaniu problemu, ktory przez trzy lata na dobre go zastopowal. Iskra chwilowego podniecenia zgasla. A w tej pustce Amanda odezwala sie ponownie, jakby czytala mu w myslach. -Zalozmy - zaproponowala - ze nie powiesz o tym Tamowi jeszcze przez, powiedzmy, dwa miesiace, w czasie ktorych udasz sie na Kultis, zobaczysz na wlasne oczy to, o czym mowie, a potem wrocisz? -Tak - odparl wolno, zastanawiajac sie nad jej sugestia. Mimo ze jego podniecenie opadlo, przekonal sie, iz cieszy go pewna mysl, ze tak czy inaczej bylyby to dwa miesiace wiecej; dwa miesiace podczas ktorych Tam, Ajela i reszta mogli miec nadal nadzieje. Nawet Amanda mogla zywic nadzieje. Nie poprosila dla siebie, ale tez nie zrobilaby tego, chociaz byli ze soba tak blisko, iz nie mogl nie wiedziec, ile kosztowaloby ja utracenie go, tak jak jego kosztowalaby rozlaka z nia. -Chcialbym, zebys poleciala ze mna - powiedzial. -Zamierzalam to zrobic - odparla. - Poza tym, zaprowadzilabym cie do ludzi, o ktorych ci mowilam. Sa ukryci przed wojskami okupacyjnymi Innych najlepiej, jak to mozliwe. Na miejscu bede cie musiala zostawic z nimi, ale pojawie sie od czasu do czasu. To moj okreg i mam tam obowiazki. A takze lepiej bedzie, zebym w tym wypadku nie przywozila cie na Kultis sama. Bedziemy potrzebowali pilota. -Jezeli tylko mozesz znalezc kogos, kto dotrzyma tajemnicy. -Odnosnie tego, ze opuszczasz Encyklopedie? - spytala. - Sadziles, ze nie zrobilabym tak? Zostaw to mnie, a natychmiast bedziemy w drodze. -Zatem postanowione - powiedzial. - Ale tylko dwa miesiace, lacznie z podroza. -Tak, lacznie z podroza - potwierdzila. Skinal glowa i usmiechnal sie - przez wzglad na nia. Ale to nie mialo sensu, powiedziala jakas czesc jego umyslu. To byla falszywa nadzieja, jedynie odwlekanie nieuchronnego, przy jednoczesnym marnowaniu zdecydowanie niezbednego czasu. Rozpaczliwie pragnal oszacowac w jakis sposob, kiedy Mlodsze Swiaty beda dysponowaly wystarczajaca liczba odpowiednio obsadzonych zalogami okretow na zewnatrz tarczy fazowej, by sprobowac przebic sie ku Ziemi. Ale bezsensem bylo miec taka nadzieje. Nawet Bleys nie mogl tego wiedziec. Wszystko zalezalo od tego, ile miesa armatniego mogly wystawic Mlodsze Swiaty i jak szybko mozna bylo naklonic ich mieszkancow do produkowania tego, czego potrzebowali Inni. Rozdzial 8 -Odlatujecie natychmiast? - spytala Ajela nastepnego dnia rano. - Hal, to bardzo zle, ze odchodzisz. Nie mow mi, ze zamierzasz odleciec juz teraz!-Obawiam sie, ze to najlepsze rozwiazanie - potwierdzil Mayne. - Powiedzialem dwa miesiace, co w istocie skraca czas pobytu na Kultis. Nie chce marnowac na odlot i przylot wiecej, niz to konieczne. Odwrocil sie do Amandy. -Masz na pokladzie wyposazenie dla mnie, Amando? - zapytal. -Wszystko, czego bedziesz potrzebowal - odparla. -Simon zajal sie tym. Prawda, Simon? Zwracala sie do Simona Graeme, prawnuka lana, wuja Donala Graeme. To byl drobny, podwojny cud, ze Amandzie udalo sie zyskac go na ich pilota. Nie chodzilo o to, ze odszukala go w tak krotkim czasie, nawet po uplywie trzech lat spedzonych przez nia z dala od jej ludu. System lokacyjny sil dorsajskich, nawet jesli duzo mniej wyrafinowany, byl niemal tak szybki, jak system operacyjny Encyklopedii. Ale pierwszy z malych cudow wynikal z faktu, ze Simon nie odlecial, tak jak Amanda, do tajnej roboty na jednej z kontrolowanych przez Innych planet. Podobnie jak ona mial szerokie kontakty z nie-Dorsajami, co idealnie predestynowalo go do tego zadania. Drugim byl fakt, ze grupa patrolowa, do ktorej nalezal na Starej Ziemi, byla ta, ktora chcial i mogl opuscic. -Jest pewien stroj, ktory musza nosic Exotikowie - powiedzial Simon Halowi. - Cos jak cywilny mundur, ale wymagany przez sily okupacyjne; sam zobaczysz. Dzieki Encyklopedii Ostatecznej powielilem taki, jaki nosila Amanda, tylko w nieco wiekszym rozmiarze. Buty to prawdziwy problem, ale wielu Exotikow latalo na inne planety, takze na Stara Ziemie i czesc starszego obuwia nadal jest w uzyciu, gdyz dzisiaj rodowitym mieszkancom trudno jest cokolwiek zdobyc. Glos mial nieco glebszy niz bas Hala. Pod innymi wzgledami, jesli zwazyc na dzielaca ich roznice wieku i daleki stopien pokrewienstwa, byli do siebie niezwykle podobni. Simon nie mogl oczywiscie wiedziec, ze Hal byl niegdys Donalem. Na tyle, na ile glosily dostepne informacje, Dorsaj mogl znac tylko te fakty, ktore byly wiadome mieszkancom wszystkich swiatow - ze Hal, jako dziecko, zostal ocalony ze starego statku kosmicznego klasy kurierskiej, ktory zdryfowal w poblize Starej Ziemi; i ze po tym, gdy go uratowano, byl wychowywany na tej planecie przez trzech guwernerow pochodzacych z trzech Kultur Odlamkowych. Ale lan zyl wystarczajaco dlugo, by Simon osiagnal wiek dziesieciu lat, zanim lan umarl. Simon nie mogl przeoczyc podobienstwa Hala i lana. Jesli Simon nie wiedzial nic wiecej, to bez watpienia musial sie domyslac, ze lacza ich jakies wiezy pokrewienstwa. Bylo mozliwe, ze bral Hala za potomka dziecka urodzonego na innym swiecie, do ktorego to ojcostwa lan nigdy sie nie przyznal. Ale Mayne podejrzewal, ze jego nieco odlegly i pokoleniowo mlodszy kuzyn, domyslil sie w istocie czegos wiecej. W kazdym razie nie powiedzial nigdy ani slowa na temat tego, do czego mogl dojsc. Fizycznie istnialy miedzy nimi oczywiste roznice. Simon byl nizszy od Hala, bardziej krepy, o koscistej twarzy; wlosy mial kasztanowe, a nie czarne. Ale pomimo tego bylo w nich mocne poczucie rodzinnej bliskosci, jak zawsze miedzy Graemami z Foralie; i od ich pierwszego spotkania przed trzema laty, Simon - tak jak i Hal - okazal, ze czuje te wiez. O ile swiadczyl o tym ich wyglad, nie tyle mogli byc bracmi, co kuzynami, chociaz podobienstwo miedzy nimi bylo najbardziej widoczne, co dosyc dziwne, kiedy znajdowali sie w ruchu. Ruchy Simona byly plynniejsze, a cialo lepiej zbalansowane, jak kogos, kto urodzil sie na Dorsai i nigdy nie zaprzestal treningow. Sposob poruszania sie Hala byl w pewnym sensie wrodzony i bylo w nim - choc moze to brzmiec dziwnie - cos niemal duchowego. Ale kiedy ci dwaj mezczyzni szli ramie w ramie, uwage kazdego obserwatora przyciagala w jakis sposob ta sama grubokoscista szczuplosc i ostrosc rysow ich obu. Amanda zlokalizowala Simona w dwie godziny czasu encyklopedycznego, a sam wezwany dotarl do nich trzy godziny pozniej. W ciagu godziny od przybycia przygotowal statek Amandy do lotu na Kultis. -Dzieki, Simon - mowil teraz Hal. Uderzyla go pewna mysl. - Moglbys mi odpowiedziec na pewne pytanie, ktore przyszlo mi do glowy? Spedziles tam trzy lata. Co myslisz o mieszkancach Starej Ziemi? To znaczy o tych, z ktorymi miales do czynienia przez ten czas. Simon zmarszczyl czolo. -Wyglada na to, ze wszyscy sa bardzo wyczuleni na sprawy umilajace zycie, to znaczy takie, na ktore masz czas po tym, gdy uporasz sie z codzienna walka o byt. Z cala pewnoscia, w ciagu minionych trzystu lat, zamienili Ziemie w zielone i przyjemne miejsce, ale, szczegolnie w tym mniej wiecej roku odnioslem wrazenie, ze jest w nich pewnego rodzaju glod. Jakby mieli swiadomosc, ze czegos im brakuje, ale nie wiedzieli dokladnie, czego. Bogaci, ale niezaspokojeni, mozna by powiedziec. Byc moze dlatego, pomimo przynaleznosci do miliona roznych sekt, grup i tak dalej, gromadza sie, zeby sluchac, kiedy Rukh czy ktorys z jej ludzi wyklada im tematy wiary i przeznaczenia. Nie wiem. -Powiedzialabym, ze sa w stanie ewangelicznej gotowosci - rzekla Ajela. - Nie ma watpliwosci, iz za tym, ze przychodza nas sluchac, kryje sie pragnienie. Ale Simon Graeme ma racje. Nie wiedza dokladnie, czego im brak. -Tak - zgodzil sie Hal. - Zatem wy takze zauwazacie zmiane. W porzadku. Kolejny powod, by zajrzec na Kultis. I, przypomnialo mi sie, kolejny powod, dla ktorego musimy wyruszyc jak najszybciej. Wyciagnal ramiona, by objac Ajele, ktora stala najblizej, ale zlotowlosa kobieta odsunela sie od niego. -Nie wyjedziesz, powiem to wprost - rzekla Ajela. -Nie wyjedziesz, poki nie zobaczysz sie z Tamem. Mowila z gniewem, ale w tym, co powiedziala, krylo sie cos wiecej niz tylko zlosc. -Oczywiscie, ze nie mialem zamiaru odleciec bez pozegnania - powiedzial Hal lagodnie. - Nie opuscilbym Encyklopedii, nie widzac sie z nim. Moge porozmawiac z nim teraz, czy tez Tam odpoczywa? -Sprawdze - odparla Ajela, mowiac nadal z pewna ostroscia w glosie. Wstala i wyszla z pokoju przez inne drzwi niz te, przez ktore wszyscy weszli - przez drzwi za jej biurkiem. Wrocila przed uplywem minuty. -W porzadku - powiedziala. - Mozesz sie teraz z nim zobaczyc, Hal. Amando, masz cos przeciwko temu, zebym zaprowadzila Hala samego? Tam stara sie odpowiadac wszystkim, ktorzy przychodza go odwiedzic, a naprawde brak mu sil na przyjmowanie wiecej niz jednej osoby na raz. -Oczywiscie, ze nie - odparla Amanda i usmiechnela sie. - Choc nie sadze, zebys mnie tam wpuscila, nawet gdybym miala cos przeciwko temu. -Jasne, ze nie. Wybacz, pozniej moze byc okazja, zebys sie z nim zobaczyla, a on nie ma sil... ostatnio. Zaprowadz Hala do Tama i nie przejmuj sie mna - odparla Amanda. - Najpierw zdrowy rozsadek. -Dzieki za zrozumienie - powiedziala Ajela. Odwrocila sie i podeszla do drzwi, przez ktore dopiero co weszla, a Hal podazyl za nia. Drzwi otworzyly sie i zamknely za nimi. Nagle Mayne znalazl sie w mroku. Nie, nie doslownie w ciemnosci, ale w porownaniu z poziomem oswietlenia gabinetu Ajeli i korytarzy, swiatlo bylo przycmione. Na chwile go to skonfundowalo - jakby gwaltownie podniosla sie rzadka mgielka, by zaslonic otoczenie. Potem przypomnial sobie, ze w pomieszczeniach mieszkalnych Tama utrzymywano zawsze cykl oswietleniowy odpowiadajacy zmianom dnia i nocy na powierzchni Ziemi w miejscu bezposrednio pod Encyklopedia, tak jak fantomatyczna posiadlosc Hala byla smagana deszczem i wiatrem w tym samym czasie, co owo rzeczywiste miejsce. W zwiazku z tym na powierzchni Ziemi bezposrednio pod nimi panowal teraz zmierzch; czas dlugich cieni, lub w ogole ich braku, jesli nachodzacy wieczor skradal sie po niebie zaslonietym przez chmury; tak, jak wlasnie musialo byc. Swiatlo wydostawalo sie spod zwalow oblokow i tak samo wygladalo to pokoju. Mimo to sama kwatera byla w stanie, w jakim Tam - jak to Hal pamietal - zawsze ja utrzymywal: pol gabinet, pol polana lesna, przez ktora przeplywal maly strumien. Na jego brzegu staly staromodne, tapicerowane fotele, a Tam siedzial w jednym z nich, chociaz ten konkretny mebel zostal przedluzony, a jego oparcie bylo bardziej pochyle, w zwiazku z czym byl tylez fotelem, co i lozkiem. Tam pollezal w nim, w stroju, w ktorym Hal zawsze go widzial - ubranego w koszule, spodnie i marynarke. Tylko ze tym razem Olyn mial na kolanach czerwono-biala tkanine, ktorej kolory oslepialy w przycmionym swietle. Hal zauwazyl, kiedy jego wzrok spoczal na Tamie, ze palec wskazujacy tamtego wykonuje drobne ruchy na boki; Ajela obeszla pospiesznie Mayne'a i ruszyla szybko naprzod, by zabrac ow dwubarwny material i wyniesc go za drzewa, usuwajac z pola widzenia. Dopiero wowczas Hal zorientowal sie, ze byl to plaszcz Miedzyplanetarnego Dziennikarza, do ktorego noszenia Tam nabyl prawo, zanim na dobre wrocil na Encyklopedie. Oponcza miala nadal te same kolory - bieli i czerwieni - jakie Tam zaprojektowal dla niej ponad wiek wczesniej, przed smiercia Davida Halla, jego mlodszego przyrodniego brata, za ktorego koniec Tam czul sie osobiscie odpowiedzialny, i ktorego smierci z rak fanatycznych Zaprzyjaznionych nigdy sobie nie wybaczyl. Hal spojrzal staremu czlowiekowi w oczy i pierwszy raz zobaczyl w nich bezruch. Nieruchomosc, ktora odpowiadala poglosem jak dzwiek, jak potezne uderzenie w wysokiej, ciemnej, wieloizbowej budowli, w ktorej odbicie echa wraca bez konca, co w dziwnie naglym, silnym rozblysku emocji postawilo Mayne'owi przed oczami obraz zmeczonego krola Artura Pendragona z zakonczenia Idylli krolewskich Alfreda Tennysona. Za sprawa wizji zbudowanej przez strofy poety opowiadajacego o ostatniej bitwie na brzegu morza, pokoj w umysle Hala wypelnil sie bez ostrzezenia jeszcze mroczniejszymi cieniami: ...a gdy bolesny dzien Posepnial ku zmierzchowi, nadbiegl Dokuczliwy wiatr, wiejac wprost z polnocy, i rozproszyl Mgle na boki, a z tym wiatrem przyplyw Wzniosl sie, i blady Krol rozejrzal sie po polu Bitwy. Lecz tam juz ruchu zadnego; Zadnego krzyku chrzescijanina, Ni tez poganina; tylko nikla fala Wdarla sie miedzy martwe twarze, z boku na bok, Kolyszac bezsilnymi dlonmi, w gore i w dol Ciskajac puste helmy poleglych, I potrzaskane miecze, ktore wojowaly niegdys z Rzymem, A od mrocznych brzegow dudnil Glos dni minionych, i tych, co przyjda... Przez dluzsza chwile Hal nie wiedzial, co w jego umysle polaczylo te wersy z Tamem. Potem stwierdzil, ze jak wowczas Artur, tak teraz Olyn patrzyl przed siebie i nie widzial nikogo, procz zabitych. Wszyscy byli martwi, wszyscy, ktorych znal jako dziecko, jako mlody mezczyzna i jako czlowiek w srednim wieku. Wszystkich ich zostawil dawno temu za soba, za zamknietymi kartami historii. Przeniknal go dreszcz. Gdyz w ten sam sposob odeszli wszyscy ci, ktorych on znal jako Donal; wszyscy zgineli. Lacznie z Kensiem, jego wujem, ktory byl jednym z tych zmarlych, ktorego Halowi przywiodl na mysl widok Tama. I gdy tak patrzyl teraz na starca, w jego glowie zabrzmialo i przeminelo wypowiedziane szeptem pytanie: Czy i mnie to czeka? Otrzasnal sie z tej wizji, podszedl do Tama i ujal jedna z lezacych na kolanach dloni. Byla juz dlonia starca wiele lat temu, gdy Mayne dotknal jej pierwszy raz w zyciu i nie wygladala wiele starzej teraz. Z wyjatkiem tego, byc moze, ze skora zapadla sie troche glebiej miedzy sciegna, co powodowalo, ze na grzbietach nieco wyrazniej wystapily zyly. Tam spojrzal na Hala. -Jestes - odezwal sie. Jego glos, ktory od dawna chrypl z latami, byl teraz takze i cichy. - Czy ona jest z toba? -Jestem tutaj - potwierdzila Ajela. -Nie ty - powiedzial Olyn glosem nadal slabym, ale ze sladem dawnej surowosci. - Ta druga. Niech szlag trafi moja pamiec, ta Dorsajka! -Chodzi ci o Amande? - spytal Mayne. - Dopiero co przyleciala, ale znowu odlatuje. Wyjezdzam z nia na dwa miesiace na Kultis, jesli mozesz poczekac na mnie tak dlugo. Uwaza, ze znalazla Exotikow, ktorzy sie rozwijaja. -Wlasnie to przyszedlem ci powiedziec. -Przyprowadz ja tutaj - polecil starzec. -Tam, zbyt wielu ludzi... - zaczela Ajela. -To nadal jest moje zycie - szepnal Olyn. - Musze ja zobaczyc. Chce z nia pomowic. Ajela wyszla. Tam poszukal wzrokiem oczu Hala. -Tak, powinienes z nia poleciec - powiedzial, a jego glos nabral mocy, w zwiazku z czym, gdy Mayne stal, trzymajac nadal starcza dlon w swojej, zdawalo mu sie, ze nie zaszla zadna zmiana miedzy ta chwila, a momentem, gdy ujal ja pierwszy raz, wiele lat temu, kiedy byl tutaj przelotnie. Uciekal wowczas przed Bleysem, zostawiajac za soba zamordowanych nauczycieli i dazac ku dojrzalosci, ktora miala zaczac sie po ponad trzech latach pracy w kopalniach zasobnej w metale Coby. Tyle tylko, ze teraz dlon, ktora trzymal, zwisala bezwladnie w jego wlasnej, duzo wiekszej. -Wiedzialem, ze jest tutaj. I wiedzialem, ze odejdziesz na jakis czas. Musze z nia pogadac - rzekl Tam i przez chwile, ale tylko przez chwile, jego oczy ogladaly nie umarlych, lecz zywych. -Zaraz tutaj bedzie - odparl Hal; i rzeczywiscie, w tym momencie Ajela weszla z Amanda przez drzwi za jego plecami, i podprowadzila ja do fotela. -Tam - odezwala sie Ajela. - Oto ona, Amanda Morgan. Olyn uwolnil dlon z uscisku Hala. Wyciagnal ja ku Amandzie, a ona ujela ja w swoje dlonie. -Pochyl sie nizej - polecil jej. - Cholerne konowaly! Tacy sa dumni, ze dali mi oczy cieszacego sie doskonalym zdrowiem dwudziestolatka, a ja nadal nie widze tego, co chce zobaczyc, jezeli ludzie nie sa blisko mnie. Tak, teraz cie widze. Ich dwie twarze - ciemna, wiekowa maska Tama i gladkie, doskonale rysy Amandy - znalazly sie tylko o kilkanascie centymetrow od siebie, kiedy kobieta pochylila sie ku starcowi. -Tak - odezwal sie Olyn, patrzac jej w oczy - zrobisz to. Wiedzialem, ze tu jestes. Widzisz rzeczy, prawda? -Tak - potwierdzila Amanda cicho. -Tak jak i ja - powiedzial Tam, parskajac krotkim, ochryplym smiechem. - Ale to dlatego, ze stoje na progu smierci. Wierzysz mi, Amando Morgan? -Tak. -Zatem polegaj zawsze na tym, co widzisz. Tak, wiem, ze robisz tak teraz, ale chce ci powiedziec, zebys wierzyla zawsze; z wyjatkiem jednego razu. Kochasz go, oczywiscie. -Tak - odparla Amanda. -Nadchodzi czas... czas, gdy to, co zobaczysz, bedzie tym, co ma byc. Ale w tym jednym wypadku bedziesz musiala pamietac, zeby w to nie wierzyc. Poznasz, o czym mowie, kiedy do tego dojdzie. Czy ty mnie sluchasz? Tylko jeden raz. Wtedy go zobaczysz i twoje postrzeganie bedzie prawidlowe, ale jesli uwierzysz w to, co widzisz, pomylisz sie. Wiec nie wierz; ten jeden raz. Miej wiare. Zamiast tego wierz w to, w co wierzysz. Twarz Amandy byla bardzo nieruchoma. -Co ty mi chcesz powiedziec? - szepnela. -Kiedy nadejdzie wlasciwa pora, a ty zobaczysz go w czyms, co nie moze byc, nie wierz w to. Obiecaj mi. W najtrudniejszym momencie, w najgorszym czasie, nawet gdy to, co zobaczysz, bedzie prawda - nie wierz w to. Poniewaz on musi wiedziec, ze nie uwierzysz. -Nie uwierze - powtorzyla. -Obiecaj mi. -Tak - powiedziala, sciskajac mocniej starcza dlon. -Nie rozumiem, ale bede gotowa. Jesli do tego dojdzie, bede miala wiare przenoszaca to, co widze. -Dobrze - pochwalil Tam, oddychajac z wysilkiem. -Jego dlon wyslizgnela sie z uscisku jej reki, tak jak poprzednio z uchwytu Mayne'a i spoczela ponownie na kolanach. Mowil, nie odwracajac sie od Amandy. - Hal, slyszales, co powiedziala? -Tak - potwierdzil zapytany. - Ale ja tez cie nie rozumiem. -Jesli o ciebie chodzi, to nie ma znaczenia - Olyn odwrocil glowe. -Musicie odejsc - odezwala sie Ajela, ruszajac naprzod. - Jest wyczerpany. Musi teraz odpoczac. Odwrocili sie od starca, ktory na nich nie patrzyl, jakby zapomnial juz o ich obecnosci, a Ajela wyprowadzila ich z pokoju. Rozdzial 9 Statek Amandy, z Simonem za sterami, wisial na orbicie nad nocna strona Kultis.Ponad nimi widoczny byl na niebie tylko jeden z ksiezycow planety. Niegdys, gdy Exotikowie byli najbogatsza z Kultur Odlamkowych, Kultis, jak i siostrzana Mara, miala system ostrzegania przed zblizajacymi sie statkami, ktory zasygnalizowalby pojawienie sie kazdego pojazdu w odleglosci stu tysiecy kilometrow od powierzchni planety. Teraz ludzie, ktorzy zamieszkiwali ten uklad umarli lub odeszli, a sam system rozebrano na czesci i pozostawiono kurzowi. Nocna strona planety pod nimi byla okraglym ksztaltem ciemnosci zaslaniajacej gwiazdy oraz mniejszy ksiezyc, ale instrumenty pokladowe statku przenikaly przez mrok i pokrywe chmur oddzielajaca zaloge od powierzchni, ujawniajac krajobraz jasny, jak za dnia. Ekran ukazywal juz ten teren w wielkim powiekszeniu, ktore dawalo im widok na polnocne, tropikalne wyzyny wznoszace sie ku podnozom nastepujacych po sobie pasm ostro sterczacych gor na tyle wysokich, by ich wierzcholki, nawet w tej strefie klimatycznej i o tej porze roku, pokrywal snieg. Podczas nieustannego opadania statku na monitorze pokazala sie droga, biegnaca w glab ladu obok rozrzuconych na modle Exotikow domow i wiejskich posiadlosci otoczonych rozleglymi terenami, a dalej przez male miasto, i w gory. Amanda instruowala Hala i Simona; w tej chwili, szczegolnie tego ostatniego. -Bedziemy podazac mniej wiecej wzdluz tej drogi - wyjasniala mu. - Gildia Oredownikow znajduje sie w Gorach Zipaca; to jest to pasmo po lewej stronie. Bardziej wyniosly masyw po prawej stronie to Dziadkowie Switu, a rozdzielajaca je kotlina o plaskim dnie, ktora rozszerza sie w naszym kierunku, nazywa sie Dolina Mayahuel. Tam, dokad sie udajemy, prowadzi prostsza droga, ale chce zapoznac Hala z kontekstem calej sytuacji; przede wszystkim chce, zeby ujrzal fragment Kultis w takim stanie, w jakim planeta sie teraz znajduje. Kilka dni poswiecimy zatem na wedrowke. Posadz nas tutaj... Mayne odebral jej slowa jako precyzyjne i ostre; w druku wyroznialyby sie italikami. Sluchajac dziewczyny pomyslal, ze zmienila sie w czasie, jaki dzielil ich od poprzedzajacego odlot pozegnania z Tamem. Byla bardziej wladcza, mocniejsza. Bez jakiejs wyraznej zmiany w glosie lub zachowaniu, jej ton zdawal sie teraz byc nacechowany powaga celu, ktory mial pierwszenstwo nad wszystkim innym. Jakby powodowalo nia cos, co nakazala sobie przeprowadzic bez wzgledu na koszty. Zauwazyl te roznice niemal natychmiast po tym, gdy opuscili kwatere Tama, by udac sie na statek. Swiadomosc tej zmiany dotarla do niego pierwszy raz wtedy, gdy byli juz prawie w pojezdzie, a ona opuscila miejsce przy jego boku, odwrocila sie i zatrzymala Ajele oraz Rukh, ktore szly za nimi, wiec kilka uczynionych przez niego krokow wynioslo go poza punkt, w ktorym mogl slyszec, co do nich mowila - krotko, sciszonym glosem - zanim sie odwrocila, by go dogonic. Poczul niezrozumiale, ale przez chwile bardzo realne uklucie irytacji. Co takiego miala do powiedzenia im, czego nie mogla zawierzyc takze i jemu? Kiedy weszli na poklad statku, a potem podczas calego lotu, zanim znalezli sie nad powierzchnia Kultis, Hal czekal, zeby Amanda udzielila mu jakichs wyjasnien. Ale nic nie powiedziala. W istocie zachowywala sie tak, jakby tamto zdarzenie nie mialo nigdy miejsca, ale on zaczal od tej chwili zauwazac te wiodaca ceche, te roznice. Musi to miec, myslal, cos wspolnego z wizja Tama, ktorej dotyczylo ostrzezenie starca. Czy wtedy przeskoczyla miedzy tamtymi iskra, ktorej on nie zauwazyl? Mowil sobie, ze to nic takiego; w kazdym razie, to nie jego interes. Ale gryzl sie nieustannie owym wspomnieniem i zauwazona w Amandzie zmiana. Dziewczyna wyciagnela teraz reke, by dotknac ekranu; pojawilo sie tam niebieskie kolko, ktore obrysowalo wskazywany obszar. A potem kolejny, mniejszy monitor ukazal nagle powiekszony obraz miejsca, ktorego dotknela. Na tym ekranie ujrzeli obiekty takimi, jakimi widzieliby je, wiszac zaledwie cztery czy piec metrow nad powierzchnia gruntu - nad mala kepa zarosli tuz obok drogi, ktorej koleiny spowijaly czarne cienie, kontrastujace w przesaczajacym sie przez chmury ksiezycowym blasku z rozdzielajacym je i lezacym wyzej pasem. Droga znajdowala sie zaledwie jakies dziesiec metrow w bok od punktu lezacego w osi obrazu. -Widzisz to? - zapytala Amanda Simona, podnoszac poszarzaly od wielu pran strzep bialej tkaniny o poszarpanych brzegach, tworzacych z grubsza ksztalt prostokata. - Zrobilam mikrografie, wiec twoj skaner zidentyfikuje nawet skrawek materialu, jesli tylko tyle bedzie widac. Znasz ogolny kierunek naszej marszruty. Co noc szukaj tego wzdluz tej trasy na dystansie, jaki mozemy pokonac podczas calodniowej wedrowki. Za kazdym razem bede probowala umiescic te tkanine tam, gdzie staniemy; w dzien lub w nocy. Zostawie ja w miejscu, w ktorym skaner bedzie mogl zlokalizowac material - na przyklad zaplatany w galezie lub lezacy na ktoryms z tych krzakow na dole. Jeden rog bedzie zawsze wywiniety; bedzie wskazywal, w ktora strone zmierzamy. To na wypadek, gdybysmy musieli zmienic kierunek wedrowki. Powinienes byc w stanie znalezc znak co noc, z wyjatkiem tego okresu, ktory spedzimy w miescie. Bardzo prawdopodobne, ze tam zostaloby to uznane za jakis sposob sygnalizacji, wiec w miescie nie moge tego wystawiac. Jesli ktorejs nocy nie znajdziesz tkaniny, nie przejmuj sie. Jesli przez trzy noce z rzedu nic nie zobaczysz lub nie bedziesz mial zadnego znaku od nas, mozesz to sprawdzic, jesli uznasz, ze jest to na tyle bezpieczne, ze mozesz to zrobic. W przeciwnym razie - nie probuj. -Nie ma "w przeciwnym razie" - powiedzial Graeme. -Simon - rzekla Amanda. - Jestes naszym pilotem podczas tej wyprawy. Sluchasz rozkazow. -Nie wtedy, gdy istnieje jakakolwiek grozba, ze zaniechanie dzialania mogloby kosztowac nas Hala - odparowal Simon. Podniosl reke, zanim Amanda byla w stanie zareagowac. - Chodzi o to, jaka wartosc stanowi on dla naszej strony, a nie o osobiste relacje miedzy nami czy kwestie tego, iz nie zostawia sie kogos, o kim nie wiesz, co sie z nim stalo. Skinela wolno glowa. Mayne czul, ze powinien cos powiedziec, by obalic podobna opinie, ale nie dalo sie tego zrobic na skroty. W kazdym razie i tak bylo za pozno. Amanda odpowiadala juz Simonowi. -Dobrze - mowila. - Tak czy inaczej, nie byloby mnie obok ciebie, zeby cie powstrzymac, gdyby do tego przyszlo. -A teraz, jesli uwazasz, ze dowiedziales sie wszystkiego, co chciales wiedziec przed naszym odejsciem, mozesz rozpoczac manewr ladowania... - postukala w ekran w miejscu, gdzie na zblizeniu widac bylo w jednym rogu nie tyle zamieszkala wille, na jaka obiekt wygladal z wyzszego pulapu obserwacyjnego, co na poczerniala od ognia sciane zrujnowanego domostwa. -Juz sie robi, madame - powiedzial Simon, siadajac za sterami. -Hal - odezwala sie Amanda. - Idz na tyl i ubierz sie. -Chcialas powiedziec: "przebierz sie"? - spytal Mayne, idac za nia do kabiny. - Mam cos na sobie. -W takim razie przebierz sie, jesli wolisz takie sformulowanie - rzekla Amanda, wreczajac mu brazowy, workowaty, wiezienny stroj podobny do tego, jaki zostawila na Kultis. Zaczela wyslizgiwac sie z kombinezonu i wkladac swoj ubior. -A ty? - ciagnela. - Uwazasz, ze wiesz wszystko, co musisz wiedziec? Nie zardzewiales fizycznie po trzech latach spedzonych za biurkiem ani nie zapomniales skrotowego jezyka i sygnalizowania? Nawiazywala do tego, co bylo zasadniczo tajemnym jezykiem stworzonym przez dwunastolatkow i przekazywanym z jednego pokolenia na drugie. Dziedziczony przez kolejne generacje, jezyk zyskiwal lub gubil slowa i roznil sie nieco w roznych rodzinach. Ale dzieci sasiadow tak sobie bliskich, jak Graemowie i Morganowie z Foralie, mialy praktycznie wspolny jezyk. Uwaga o sygnalach dotyczyla milczacej mowy ciala, obejmujacej mniej czy bardziej wyrazne ruchy, jakie kultura odlamkowa Dorsajow przetworzyla w drugi jezyk, ktorym - jako spetani wiezniowie - mogli sie poslugiwac niezauwazenie nawet dla oczu straznikow. -Ani troche - odparl Hal. -Zatem cokolwiek bedziesz robil, uwazaj, gdy krzykne "court". Ludzie zamieszkujacy garnizony, ktore zalozyli tutaj Inni, cierpia na skutek akcji odwetowych. Nawiazywala do skutecznego, krotkiego, jednosylabowego wyrazu pochodzacego od starego okrzyku "quarter", ktory zawodowi zolnierze Dorsai wprowadzili szybko do uzytku, by powiadomic innych ogarnietych szalem walki, ze powinni tylko unieszkodliwiac wrogow i, jesli to mozliwe, powstrzymac sie od zabijania tych, z ktorymi wlasnie walczyli. -Bede nadstawial uszy - odparl Hal. - Nie martw sie. -Nigdy sie nie martwie - rzekla Amanda, a on mial na tyle rozsadku, by sie z nia o to nie sprzeczac. Ubrani w wymiete stroje i niosac zwiazane od gory torby, w ktorych miescily sie wszystkie ich ruchomosci, dwadziescia minut pozniej opuscili statek, po czym otoczylo ich lagodnie aromatyczne i cieple powietrze nocnej strony Kultis. Amanda dobrze wybrala miejsce ladowania, choc nie w tym rzecz, zeby Simon mial postapic zle, gdyby decyzja nalezala do niego. Grupa wysokich drzew zaslaniala ich od strony drogi, a poza tym wyladowali w mroku zapewnianym przez jeden z pozbawionych sufitow pokoi spalonej willi, ktora widzieli na monitorze skanera. Sciany domostwa wznosily sie powyzej statku, kryjac go w glebszym cieniu. -Powodzenia - uslyszeli glos Simona, dobiegajacy ze spowitej mrokiem sluzy. Jej zewnetrzny wlaz zamknal sie i statek wzniosl sie bezglosnie, znikajac z pola widzenia. Amanda chwycila palcami skraj szaty Hala, przytrzymala ja i wyciagnela go z cienia w relatywnie jasny blask, ktorego zrodlem byl przysloniety przez chmury ksiezyc, a stamtad poprowadzila Mayne'a przez zrujnowane drzwi i w kolejna mroczna przestrzen... I nagle zostali zaatakowani. Odglos stop spieszacych po zasmieconych podlogach i szelest ubran stanowily, wraz ze smrodem oddechow i niemytych cial, wystarczajace ostrzezenia. Wolania, ktore rozlegly sie, gdy napastnicy otoczyli Amande i Hala, byly wyraznie zamierzone jako okrzyki triumfu; i rzeczywiscie, Hal przekonal sie, ze zostal pochwycony przez co najmniej trzech ludzi, z ktorych dwoch atakowalo jego tulow, a jeden nogi. Jednoczesnie wysoko nastrojony, by zagluszyc inne wolania, wzbil sie ponad nie glos Amandy. -Court! Niezbyt fair, pomyslal Hal, mocno zirytowany, gdy wywinal sie tym probujacym go przytrzymac, wylamawszy palce jednemu z nich, ktory nie zwolnil uscisku i rzuciwszy drugiego tak, by szczepil sie z trzecim, tym atakujacym na wysokosci nog. Oto Hal byl tutaj, niemal w calkowitej ciemnosci, zaledwie kilka godzin po spedzeniu trzech lat za biurkiem, o czym mowila Amanda, zrzucony miedzy napastnikow o nieznanej, ale z pewnoscia duzej liczbie; a zaledwie tuz po ladowaniu mowila mu, by nie poturbowal tych ludzi zbyt mocno. Tych, ktorzy uparcie starali sie chwycic ich i przytrzymac, a ktorzy nie cuchneli jak zolnierze garnizonu, szukajacy pretekstu, by wyzyc sie w dzialaniach odwetowych... Poczatkowe zdziwienie zastapil nagle gwaltowny naplyw wewnetrznej radosci. Radosci z faktu, ze ma do czynienia z czyms realnym i fizycznym, co po latach walk z rzeczami nieuchwytnymi i nieznanymi moze chwycic w dlonie. Jego odruchy, wyszkolone podczas treningow z Dorsajem Malachim Nasuno, jednym z jego wychowawcow, gdy byl chlopcem, Halem Mayne'em, i jego daleko bardziej zaawansowane szkolenie gdy byl mlodym Donalem, dorastajacym i pracujacym jako zawodowy zolnierz - wszystkie te niemal pogrzebane wspomnienia wziely go we wladanie. Zaczal wirowac miedzy swoimi wrogami, zderzajac ich ze soba i obalajac na ziemie rzutami, gdy to tylko bylo mozliwe. Sytuacje zmienil nagly cios w prawa skron i rozdzierajacy bol. Zdawalo sie, ze pozbawione swiatla pomieszczenie rozblyslo mu na moment przed oczami, a potem poszarzalo, redukujac raptownie jego doznania do zwyklego, instynktownego pragnienia przezycia. Jedyna mysl, ktora kolatala mu sie pomrocznialym nagle umysle, sprowadzala sie do tego, ze powinien byl wyczuc cios, ktory go dosiegnal i uniknac go. Padl teraz odruchowo na podloge i zwijajac sie w klebek, potoczyl sie w bok. Napotkal cos i natychmiast odtoczyl sie w druga strone. Exotikowie, wiedzial z doswiadczenia, lubili domy o wielkich pomieszczeniach, a zabudowania, jakie widzial na monitorze statku, byly pustymi skorupami. W zwiazku z tym miedzy scianami nie powinno znajdowac sie nic, co by go moglo powstrzymac, jesli nie byla to inna istota ludzka. Ponadto, z punktu widzenia tych, ktorzy napadli jego i Amande, rozsadne bylo pozwolic osaczonym dostac sie na srodek pokoju, zeby atakowac ich ze wszystkich stron jednoczesnie. Nie przemyslal wszystkiego swiadomie, kiedy odtaczal sie od tego, czego dotknal. Byla to raczej konkluzja, do jakiej doszedl instynktownie. Potrzebowal czasu, zeby mu sie przejasnilo w glowie. Przejasnilo sie; a wraz z powrotem trzezwego myslenia zaplonal w nim gniew na niego samego, a takze poczul nawrot niezadowolenia, ktore narastalo w nim od ponad roku. Nie tlumaczylo go ani to, ze jako chlopiec dorastajacy na Starej Ziemi byl tylko dorywczo trenowany przez Dorsaja, ani to, ze minelo sto lat od chwili, gdy jako Donal uczestniczyl osobiscie w akcji. Mial wyrazne braki. Nie byl juz Dorsajem w tym znaczeniu zdolnosci do walki, jakie niosla ze soba ta nazwa. Kazdy dorosly, odpowiednio wyszkolony Dorsaj mialby wyczulony na wszystko sluch i zbudowalby sobie w glowie w czasie walki ciemny obraz tego, co robili jego przeciwnicy - i bylby gotow na ten cios. Wiedzial, ze oberwal nie piescia, ale czyms uzytym jako bron - byc moze drewnianym dragiem. Nasluchujac jeszcze chwile, przekladal otaczajace go dzwieki na mentalny obraz w taki sposob, jak pamietal, ze go nauczono. Amanda oczyscila przedpole z tych, ktorzy sie do niej zblizyli i znajdowala sie teraz obok przeciwleglych drzwi pomieszczenia. Ci nadal nie zaangazowani w probe dosiegniecia dziewczyny macali wokolo rekami i usilowali znalezc Hala, przypuszczajac najwyrazniej, ze pozbawiono go przytomnosci. A potem Mayne stal znowu na nogach, a jego umysl, korygujac ciagle mentalny obraz na podstawie odglosow, jakie do niego dobiegaly, szukal wzoru zachowan napastnikow. Zawsze istnial taki wzor, zlozony z oddzielnych czesci, ktore tworzyli ci, ktorzy byli chetni i gotowi do zwarcia; za nimi postepowali ci, ktorzy wlaczyliby sie, gdyby walka sie rozpoczela; a dalej pragnacy tylko trzymac sie bezpiecznie na skraju zawirowania do chwili, az ofiara zostanie obezwladniona przez silniejszych z grupy. Teraz byl gotowy przedrzec sie przez nich, by dolaczyc do Amandy. Tym razem napotkal to, czego sie spodziewal. Okolo trzydziestosekundowe zwarcie wystarczylo, zeby sie upewnic, ze grupa napastnikow nie liczyla wiecej, jak dwunastu doroslych, z ktorych zaledwie czterech czy pieciu bylo na tyle smialych, by stanowic realne zagrozenie. Niemal tak szybko, jak dotarla do niego ta konkluzja, trzech spotkanych w drodze do drzwi slusznych przeciwnikow zostalo albo odsunietych przez niego w bok, albo ominietych. Amanda, powiedzial mu sluch, wybiegla przez drzwi; podazyl za nia, a sluch po raz kolejny poinformowal go, ze ci, ktorych zostawil za soba, nie ruszyli za nimi w pogon. Cichy gwizd Amandy byl pytaniem, czy nic mu nie jest. Gwizdnal w odpowiedzi i ruszyl w kierunku dzwieku, ktory wydala Amanda; spotkali sie w ciemnosci. "Po problemie", zasygnalizowala palcami, klepiac go policzku. "Mozemy isc dalej, nie napotykajac zadnych klopotow. Chodz za mna." Poprowadzila go przez mrok, a po niejakim czasie wylonili sie na obszarze w ogole pozbawionym cieni, gdy chmury przerzedzily sie nad ich glowami, Hal byl w stanie dostrzec, ze znajdowali sie teraz na zewnatrz zrujnowanej willi. -Kilku nielegalnych rolnikow, jak sadze. Rodzina lub rodziny, ktore wychodza, by pracowac w nocy na swoich polach - powiedziala Amanda normalnym tonem. -Nie mieli bladego pojecia, kim jestesmy, pomijajac to, ze w tych ubraniach na pewno nie mozemy byc zolnierzami garnizonu, a za to mozemy miec w torbach cos, co mogloby sie im przydac. -Byli to wiec rodowici Exotikowie - zaledwie po dwoch latach? - zapytal Hal; zrodzilo sie w nim nagle podejrzenie. - Wiedzialas, ze sa tutaj, kiedy sprowadzilas mnie w to miejsce? -Nie - odparla - ale bylo prawdopodobne, ze po drodze spotka nas cos podobnego. Nie podala szczegolow, ale jego niewypowiedziane pytanie znalazlo odpowiedz. Byl powod, dla ktorego chciala, zeby poznal ten szczegolny typ "nowego" Exotika, tak roznego od tego, ktory obiecywala mu pokazac jeszcze na Encyklopedii. Zepchnal ten fakt w glab umyslu. Jej powody wyjda wkrotce na jaw. Po drugiej stronie zdewastowanego, rownego terenu, ktory musial byc niegdys trawnikiem lub ogrodem, otaczajace go drzewa tworzyly polkolista zaslone; przerwa w niej sugerowala, ze biegnie tam zakrecajaca w lewo i ginaca w dali droga lub sciezka. -A teraz - odezwala sie Amanda, kiedy wyszli ze szkieletu budynku i staneli w swietle ksiezyca - pojdziemy tamtedy. Poprowadzila go miedzy rosnace po prawej stronie sciezki drzewa. -Niegdysiejszy podjazd - powiedziala. - Po kilkudziesieciu metrach polaczy sie z droga. Lepiej jednak, zebysmy trzymali sie z dala od niej. Bedziemy po prostu szli obok. Powinnismy byc o niecaly dzien marszu od Porfiru, miasta, ktore widziales na ekranie. Nie dojdziemy tam przed wschodem slonca. Kiedy wstanie dzien, bedziemy musieli zachowac ostroznosc w trakcie marszu i pilnowac sie, by dotrzec do miasta o wlasciwej porze dnia. To nie byla jakas szczegolnie nieprzyjemna wedrowka w swietle ksiezyca, gdyz zakrywajace go chmury wkrotce zrzedly, a niedlugo potem zupelnie znikly; szli swobodnie w blasku Sofii, jasniejszego z naturalnych satelitow Kultis. Swiatlo ksiezyca odslanialo, ale takze i ukrywalo otoczenie. Hal niemal potrafil sobie wyobrazic, ze od jego ostatniego pobytu tutaj nic sie nie zmienilo; i to zludzenie trwalo do chwili, gdy docierali do kolejnego szkieletu jakiegos smutno wygladajacego, zrujnowanego i wypalonego domostwa. Zdawalo sie, ze w jasnym, choc bezbarwnym swietle owe szczatki niegdysiejszych domow potrafia w niemal magiczny sposob przywolac w pamieci Hala lekkosc i piekno, jakie Exotikowie nadawali swoim siedzibom. Jakby otoczyli sie teraz duchem piekna, ktorym Exotikowie usilowali zawsze kompensowac abstrakcyjnosc filozofii bedacej ich obsesja - obsesja jednej z trzech najwiekszych i najbardziej udanych Kultur Odlamkowych Mlodszych Swiatow. Slychac bylo glosy nocnych ptakow i owadow oraz jakies inne szelesty, ale nie byly to halasy, ktorych zrodlem moglyby byc wieksze stworzenia. Exotikowie nie sprowadzili pierwotnego materialu genetycznego do hodowli zwierzat, procz tych niezbednych ze wzgledu na ekologie i gospodarke. Ich filozofia nie pochwalala trzymania domowych pieszczochow; a co do wiekszosci rzeczy, ktorych nie potrafili zrobic sami, to byli wystarczajaco bogaci, by kupic odpowiednie do tego urzadzenia lub wynajac pozaplanetarnych pracownikow - zwierzeta nie byly im do niczego potrzebne, z wyjatkiem stad na farmach mlecznych lub ranczach owczarskich. Zlozony efekt, na ktory skladala sie noc, rozne dzwieki, ciemnosc i delikatne, pachnace powietrze wprawil Hala w stan marzycielskiej nierzeczywistosci, ktory byl ciagle podszyty nawrotami niezadowolenia czesciowo tylko wywolywanego przez narastajacy bol glowy, spowodowany ciosem w skron. Mialem szczescie, myslal nawet wtedy, gdy automatycznie zaczal stosowac pewne rodzaje fizycznej samokontroli, jakie poznal w trakcie obu okresow swojego dziecinstwa. Jego wysilki skupialy sie nie tyle na pozbyciu sie bolu, co na mentalnym odsunieciu go w bok, gdzie mogl zostac zignorowany przez normalne dzialanie ciala i umyslu. Jeszcze troche, a ograniczy sie tylko do skroni, gdzie ow silny cios, nawet zadany galezia, mogl... Hal ocknal sie nagle i zatrzymal raptownie, myslac o mozliwosciach plynacych z tego, co odczuwal. Amanda przystanela pol kroku dalej. -O co chodzi? - zapytala. -Dostalem w glowe - odparl. - Czyms twardszym od piesci. Palka lub drewniana maczuga. Az dotad nie zastanawialem sie nad tym... -Usiadz - polecila Amanda. - Przyjrze sie temu. Opadl na ziemie i usiadl po turecku, a wstrzas wywolany uderzeniem ciala o grunt przyniosl kolejna porcje bolu. -Po prawej stronie - powiedzial. Dziewczyna pochylila sie nad Halem, a jej palce przesunely sie przez jego wlosy, rozdzielajac je. -Ksiezyc swieci wystarczajaco jasno, wiec powinnam to dostrzec... Znalazla cos za sprawa jego gwaltownej reakcji na dotkniecie; co najmniej rozciecie. -Niewielki guz na owlosionej skorze glowy - powiedziala. - Ale to opuchlizna pod czaszka powinnismy sie martwic. Czy czujesz, ze uderzenie moglo byc wystarczajaco mocne, zeby spowodowac wstrzasnienie mozgu? Jak to wyglada, twoim zdaniem, od wewnatrz? Jak mocno zostales uderzony? -Nie jestem ci w stanie powiedziec; cios oszolomil mnie nieco - odparl. - Moze na kilkanascie sekund, nie dluzej. Nie zwalil mnie z nog. Pamietam, ze rozmyslnie padlem na ziemie i odtoczylem sie w bok. Teraz... W celu uzyskania informacji zaczal sondowac wlasne doznania. Na ironie zakrawal fakt, ze tutaj, na tej planecie, poslugiwal sie technikami, ktore byly tylez exotikowe, co i dorsajskie. Te dwie kultury odlamkowe szly w tych kwestiach rownoleglymi drogami; a kiedy to zrozumial, informacje swobodnie poplynely miedzy nimi tam i z powrotem. Zasadniczo, organizm mogl powiedziec wiele umyslowi, ktory nim kierowal, jesli tylko mozg potrafil naklonic sie do odbioru sygnalow wzdluz atawistycznych sciezek nerwow i instynktu. Hal siedzial nieruchomo, wsluchujac sie w glab siebie. Amanda usiadla obok niego. Odezwal sie po chwili. -Nie - powiedzial. - Nie sadze, zeby w mozgu zebral sie plyn; a na pewno nie w ilosci, przy ktorej cisnienie wywierane na kore przez kosci czaszki staloby sie naprawde grozne. Uwazam jednak, ze byloby lepiej, gdybym sie tutaj zatrzymal i nie szedl dalej w nocy. -Oczywiscie - Amanda rozejrzala sie wokolo. - Nie widac nas z drogi. Poloz sie. Zrobie ci poslanie z galezi i duzych lisci; bedziesz sie mogl na nie przeniesc, kiedy bedzie gotowe. Polozyl sie na plecach, nagle bardzo wdzieczny, ze moze to uczynic; glowe oparl na wystajacym z ziemi, na wpol zagrzebanym w korzeniu jakiegos tutejszego wielkiego krzaka rozmiarow drzewa. Zamknal oczy i skoncentrowal uwage nie tylko na odizolowaniu sie od bolu, ale i na powstrzymaniu naturalnych reakcji organizmu, pragnacego przetoczyc plyn ustrojowy do uszkodzonego obszaru mozgu, pod nieustepliwa kosc czaszki. Poczucie wlasnego ciala, jego nacisku na gola ziemie, swiatlo ksiezyca na powiekach i wszystkie inne doznania zaczely sie rozplywac, az zniknely zupelnie. Rozluznial sie. Bol takze sie zmniejszal. Otaczajacy go las przestal istniec, a czas zaczal tracic swoje znaczenie. Wiedzial tylko niejasno, podswiadomie, ze Amanda pomogla mu sie przesunac o pol metra w prawa strone, na miekkie i sprezyste poslanie wystajace ponad powierzchnie, na ktorej dotad lezal. Wszystkie rzeczy odplynely w nicosc i Hal zasnal. Z tej nicosci wszedl w obszar, o jakim wczesniej snil dwukrotnie. Mial swiadomosc, ze i teraz sni, ale to niczego nie zmienialo, gdyz sen byl rzeczywistoscia, a rzeczywistosc snem. Stal ponownie na zaslanej rumoszem rowninie, male kamienie pod stopami byly dlugie, gdyz wyrosly na gigantyczne glazy. Dawno temu, podczas jego ostatniej wizyty w tym miejscu, przeszedl przez obrosnieta winem brame z metalowych sztab, za ktorymi widzial Bleysa; Bleysa, ktory nie mogl przez nia przejsc i znalezc sie po tej samej stronie... Czego? Wzniesionego z kamieni muru? Jakiejs naturalnej skalnej sciany? Nie pamietal i nie mialo to teraz znaczenia. Tym, co sie liczylo, byl fakt, ze zblizal sie wreszcie do wiezy. Wydawalo sie zawsze, iz odsuwa sie od niego, kiedy szedl w jej strone, ale teraz, niezaprzeczalnie, znajdowala sie blisko - chociaz jak niewielka byla to odleglosc, tego nie dalo sie powiedziec. Kilometr? Polowa lub cwierc tego dystansu? Dwa, lub wiecej razy tyle? Ale byla blisko. Juz niezaprzeczalnie nieodlegla. Majaczyla nad nim czarnymi, waskimi otworami okien. Powinien dotrzec do niej w koncu tylko niewielkim nakladem sil. Ale na tym polegal problem. Frustracja sprawiala, ze byl bliski placzu. Lezal na krawedzi stromego, ale krotkiego spadku prowadzacego na dno rowu byc moze dwudziestometrowej szerokosci, ograniczonego rownie stromo wznoszacym sie zboczem przeciwleglego stoku. Glebokosc zapadliska czterokrotnie przenosila jego wzrost, ale jego sciany nie byly idealnie pionowe. Mogl zeslizgnac sie w dol po swojej stronie, po czym na rekach i kolanach wspiac sie po przeciwleglym zboczu. Tyle tylko, ze nie mogl. Stopniowo, w trakcie pokonywania dlugiego dystansu, jaki zostawial za soba, opanowala go straszna slabosc. To dlatego lezal obecnie na skalach, ledwo zywy. Teraz brakowalo mu sil nawet na to, by wstac. Row nie byl zadna przeszkoda; normalnie pokonalby go z latwoscia kazdy czlowiek dysponujacy chocby polowa sil Hala. Ale to wlasnie sil mu nie dostawalo. Niemoc taka, jak umierajacego Tama Olyna, trzymala go w miejscu. Skoncentrowal sie, starajac sie wzmocnic tym, czego dowiedzial sie od swoich nauczycieli jako Donal i jako mlody Hal Mayne. Sama czysta furia powinna wystarczyc, by poruszyc jego bezwladne cialo - a przynajmniej sklonic je do zejscia w dol zbocza. Ale nie wystarczala. Docieralo do niego powoli, ze tym razem wrog byl w nim samym. Mogl walczyc z tym, co bylo na zewnatrz, ale to on sam byl tym, co powstrzymywalo go przed przekroczeniem transzei, chociaz kazdy jego nerw i cale zycie byly skoncentrowane i podporzadkowane wysilkowi przedostania sie na druga strone - i dalej, ku wiezy. Wysilal sie, by wyizolowac tego wroga i pochwycic go w dlonie, ale byl w nim wszedzie i nigdzie. Zrozpaczony, ciagle walczac, osunal sie w koncu w szarosc snu, i spal, poki za sprawa dziennego swiatla nie obudzil sie w rzeczywistosci, jaka byla Kultis. Rozdzial 10 Kiedy sie obudzil, slonce stalo juz wysoko nad horyzontem. To bylo niepodobne do niego, by spal tak mocno i dlugo na otwartej przestrzeni. Z drugiej strony, bol glowy znacznie zmalal. Gdy Hal sie ocknal, nie byl go w ogole swiadomy, ale potem dolegliwosc dala o sobie znac, przybierajac na sile i Mayne spodziewal sie, ze osiagnie natezenie, z jakim doskwierala mu zeszlej nocy. Najwyrazniej jednak cios w glowe nie spowodowal powazniejszego uszczerbku na zdrowiu. Bol utrzymywal sie na poziomie, ktory niemal nie wymagal z jego strony zadnej koncentracji, by mogl przestac o nim myslec. Poniewaz jednak Hal chcial dysponowac pelnia wladz umyslowych, zeby skupic sie na tym, co ich moze spotkac, uczynil mentalny wysilek i wypchnal dolegliwosc poza obreb swiadomosci. Tam bol przysiadl jak ptak na drzewie - nadal nad nim, ale latwy do zignorowania, pomijajac rozmyslny wysilek, ktorego dokonywal w celu sprawdzenia, jak sie rzeczy maja. Wygladalo na to, ze Amanda udala sie dokads wczesniej i nazbierala na sniadanie troche dzikich owocow. Zgromadzila je na zoltozielonym lisciu z rodzaju tych, jakimi przykryla galezie lesnego poslania Hala. Rozpoznal miejscowe odmiany bananow, owoce flaszowca i ugli, ale w wiekszosci byly to prawdopodobnie zaadaptowane do potrzeb ludzkiego systemu trawiennego krzyzowki lub hybrydy roznych gatunkow miejscowej flory. Wsrod nich znajdowalo sie sporo grubych korzeni roznych ksztaltow i rozmiarow, a takze kilka odmian owocow o grubych, najezonych kolcami skorkach. Mialy nieprzyjazny wyglad owocow kaktusa ze Starej Ziemi. Lezalo tam jeszcze cos, co nie bylo ani owocem, ani korzeniem, ale wygladalo jak bialy miazsz pomaranczy, a zostalo najwyrazniej oderwane od wewnetrznych powierzchni lodyg jakiejs rosliny. Hal usiadl ostroznie, przygotowany na to, ze glowa, protestujac przeciwko temu ruchowi, eksploduje bolem, ale nic takiego sie nie stalo. Podszedl do liscia i usiadl obok niego po turecku. Amanda siadala wlasnie po drugiej stronie, takze ze skrzyzowanymi nogami. -Sniadanie - powiedziala, wskazujac machnieciem reki rozgardiasz na lisciu. - Czekalam, az sie obudzisz. -Jak sie czujesz? -Duzo lepiej - przyznal Mayne. - Prawde mowiac, dla prozaicznych celow nie moglbym sie czuc lepiej. -To dobrze! - pochwalila. -Wskazala zbiory na lisciu przed soba. -Wcinaj - zachecila go. Hal spojrzal na rozlozone przez Amande jedzenie. -Dlaczego miejscowi, majac to wszystko, musza wychodzic, by w nocy obrabiac pola? -Gdyz pragna i potrzebuja bardziej zrownowazonej diety - odparla dziewczyna, - o Chca takze zrobic zapasy na te dni, kiedy wladze okupacyjne nie pozwalaja im wyjsc do lasu. Dni zostaly wyznaczone w ten sposob, ze gdyby miejscowi polegali tylko na samym zbieractwie, to zaglodziliby sie na smierc. Otrzymywane przez nich przepustki nie upowazniaja ich do odbycia wystarczajacej ilosci tak zwanych "podrozy" - wyjsc, podczas ktorych wolno im opuscic granice miasta. -Rozumiem - powiedzial Hal. Ponadto, na zewnatrz zyje tylko kilka odmian krolikow i innych gatunkow malych dzikich zwierzat, jakie Exotikowie moga chwytac i zabijac, by zwiekszyc w diecie udzial protein, ktorych nie maja dosyc - w zwiazku z tym, w celu wyrownania tego niedoboru, potrzebuja roslin uprawnych. Do tego jeszcze potrzebne im sa rosliny korzeniowe, ktore najlepiej uprawiac jest na dzialce. Napastnicy z zeszlej nocy uwazali prawdopodobnie, ze albo chcemy okrasc ich poletko, albo jestesmy mysliwymi mogacymi miec przy sobie mieso, ktore mogliby prawnie przejac - gdyz z tego punktu widzenia znajdowalismy sie na ich terenie. Musialo chodzic o jedno lub drugie, gdyz nie bylo tam nic do zbierania. -Wiedzialas, ze tam beda - stwierdzil Hal. - To dlatego zawolalas "court". -Wiedzialam o istnieniu tej rodziny - odparla Amanda. -Kiedy rzucili sie na nas, domyslilam sie, ze to jest jedna z tych nocy, podczas ktorej przebywaja poza murami. Wychodza z miasta i wracaja dopiero nastepnego dnia wieczorem, przekupujac wczesniej zolnierza patrolu, by zglosil ich obecnosc albo ryzykujac, ze zostana odkryci. -Zapomnialem - rzekl Hal - ze to jest twoj obszar dzialania. Prawda? -Stad do Gor Zipaca - potwierdzila. - To dlatego powiedzialam Simonowi, zeby nas tutaj wysadzil. Chcialam, abys sie o czyms przekonal. Ze chociaz nadal wierza w niestosowanie przemocy i probuja sie tego trzymac, to sa pewne rzeczy, o ktore beda teraz walczyc; a jedna z nich jest przetrwanie. Nie mowie, ze wszyscy tak sie zachowaja, ale postapi tak wiecej Exotikow, niz ci sie zdaje. To jedna ze zmian, ktora musiales zobaczyc na wlasne oczy. -Trudno powiedziec - rzekl Hal - zeby z ich punktu widzenia byla to zmiana na lepsze. -Zaczekaj z wyrobieniem sobie o nich opinii, az ujrzysz wiecej - odparla Amanda. - Na razie wystarczy, ze zobaczyles te wielka zmiane. Lepiej cos zjedz. Drobna zmiana tonu glosu Amandy sprawila, ze przyjrzal sie jej uwazniej. Uznal, ze zauwazyl cos niemal zlosliwego, co krylo sie w kacikach jej oczu i ust, a co stalo w sprzecznosci z jej zwykle szczerym wygladem. Obudzila sie w nim podejrzliwosc. Morganowie i Graemowie, wyrastajac jako bliscy kuzyni, nie unikali nigdy robienia sobie drobnych zartow. To bylo dziwne, ale w jakis sposob oczyszczajace umysl, zeby pozostawic teraz na uboczu zagadke zmian w charakterze Exotikow, oraz wlasne zniechecajace poszukiwania, i pomyslec o sobie samym, stosujac te dawno minione, mlodziencze kryteria. -Nie powinnas byla na mnie czekac - powiedzial Mayne calkiem spokojnie. Machnieciem reki wskazal lezace miedzy nimi jedzenie. - Smialo. Amanda uniosla wolno brwi, ale wyciagnela reke, podniosla jedno z lezacych tuz przed Halem pasm przypominajacych bialy miazsz, po czym zaczela jesc. Najwyrazniej bylo bardziej gabczaste, niz na to wygladalo. Z drugiej strony, wyraz jej twarzy nie powiedzial mu nic na temat ostrosci, cierpkosci czy jakiegokolwiek innego aspektu jego smaku. -Przy okazji - powiedzial, sam siegajac po troche pokarmu i wgryzajac sie ostroznie w bialawa wloknistosc - jaki smak... Usta zacisnely mu sie odruchowo, jakby wbil je w cytryne. -Calkiem przyjemny, prawde mowiac, nawet jesli nieco mdly - odparla wesolo. - Oczywiscie musisz uwazac, zeby jesc to tylko wtedy, gdy ma te jasnozolte paski... Och, pechowo musiales trafic na taki, ktory nie jest jeszcze calkiem dojrzaly. Wypluj go. Nie ma sensu jesc tego w takim stanie. Sprobuj innego, z tymi bladymi, zoltymi paskami. Przepraszam! Hal pozbyl sie tego, co mial w ustach. -Juz ci wierze! - powiedzial, ale Amanda usmiechnela sie, a potem oboje zaczeli sie nagle smiac. - To tyle, jak chodzi o wrazliwosc jednej z Amand! Robienie kawalow komus, kto mial - byc moze - wstrzasnienie mozgu. -Nie dales mi szansy, zebym mogla cie ostrzec - odparla. -Tak? I przez zwykly przypadek prawie wszystkie kawalki bez zoltych paskow leza po tej stronie liscia? -Co ty powiesz? - zaciekawila sie z wyrazem absolutnej szczerosci na twarzy. - W koncu sa takze i po twojej stronie, jesli o to chodzi! Hal podniosl kawalek z zoltymi paskami, ktore naprawde byly ledwo widoczne i wgryzl sie w niego ostroznie. Dojrzaly miazsz smakowal mdlo, tak jak powiedziala Amanda, i mial konsystencje scislego chleba. Prawde mowiac najblizszym, co Mayne'owi przychodzilo na mysl, bylo zucie chleba domowego wypieku. -Spodziewam sie - powiedzial jej - ze od tej pory bedziesz mnie ostrzegac, jesli cos bedzie palilo zywym ogniem lub cos w tym rodzaju. -Dobra - zgodzila sie; glos miala nagle powazny. - Przepraszam, Hal. Powinienes byl mnie znac, kiedy bylam mloda, ale zapomnialam, ze to niemozliwe. W kazdym razie nawet wtedy nie mialam wiele czasu, zeby sie bawic. Zawsze bylo zbyt wiele rzeczy, ktorych trzeba bylo sie nauczyc. -Jestes pewny, ze z twoja glowa bedzie wszystko w porzadku? -Absolutnie - poczul w sobie niezwykla lagodnosc i delikatnosc. - Zaloze sie, ze jak o to chodzi, to nie mialas wiele czasu na zabawe, kiedy bylas mala. -Ty takze - odparla niemal ze zloscia. Otworzyl usta, by zaprzeczyc, ale potem zrozumial, ze Amanda miala racje. Od chwili, gdy przyszla wiadomosc o smierci jego wuja, Jamesa, niewiele czasu poswiecal na rekreacje, jesli porownac to z zachowaniem sie dziewczat i chlopcow w jego wieku z Foralie. -To bylo co innego - powiedzial. - Rozmyslnie wybralem taki sposob zycia. -Uwazasz, ze ja nie wybralam swojego? - spytala. -Druga Amanda mogla mnie wybrac, bym poszla w jej slady, kiedy bylam zbyt mala, zeby miec w tej kwestii wlasne zdanie. Ale wybrala mnie z powodu tego, kim sie urodzilam. Bylam za mloda, by wiedziec, w jakim kierunku mam zmierzac, ale byl we mnie juz zapal; i on plonal. W kazdym razie Druga Amanda dostrzegla to juz wtedy i nadala temu cel; to wszystko. Potem pokonalam dla niej droge, jaka przeszlam, bo to bylo cos, co chcialam robic - a nie dlatego, ze musialam tak postepowac. Bylabym Trzecia Amanda wsrod Morganow bez wzgledu na swoje imie i trening! -No coz - odezwal sie. - Tak czy inaczej, jestesmy teraz tym, kim jestesmy. Skonczyli jesc i ruszyli w droge. Dzien stawal sie cieplejszy wraz z tym, jak wznosilo sie slonce, ale nie zrobilo sie na tyle goraco, by w istotny sposob okazalo sie to niedogodnoscia. Majac jednak nad glowa Procjona, zawieszonego na zielonoblekitnym niebie w postaci bialego punktu, zbyt jasnego, by dalo sie spojrzec chocby w jego poblize, Hal byl zadowolony z faktu, ze mogli isc w cieniu roslin porastajacych pobocza drogi. Ta roslinnosc byla gesta, ale nie splatana. Niezaprzeczalnie tropikalna lub byc moze daloby sie nazwac ja subtropikalna, ale jesli tak, to mocno naciagajac ten termin. Po pierwsze, znajdowali sie stosunkowo wysoko nad poziomem morza, a po drugie, kat nachylenia osi obrotu planety w stosunku do plaszczyzny orbity byl mniej wiecej o dziesiec stopni mniejszy od tej samej wartosci dla Starej Ziemi, w zwiazku z czym strefa tropikalna na Kultis byla szersza. Ponizej, na wznoszacych sie niewiele ponad poziom morza parujacych nizinach, dzika roslinnosc mozna bylo bez przesady nazwac nieprzenikniona dzungla. Tutaj, pomimo tego, ze rodzil tropikalne owoce i cieplolubne rosliny, drzewostan mial w sobie cos z otwartosci lasu. Mogli poruszac sie w nim dosyc szybko, bez potrzeby wycinania sobie drogi, co musieliby robic w przybrzeznej dzungli. Byly tu nawet male, naturalne polanki, jak rowniez obszary wykarczowane i oczyszczone pod zabudowania oraz otaczajace je grunty rolne. Ale rosnace przy drodze drzewa byly wystarczajaco wysokie - zarowno rodzime, jak i odmiany, ktore zostaly sprowadzone i zadomowily sie tutaj - ze dawaly mily, gesty cien. Blyszczace w gorze niebo bylo bezchmurne, a z przodu i z tylu bylo widac pasma gor - jak je nazwala Amanda? A, tak, Zipaca i Dziadkowie Switu. To w pasmie Zipaca miala swoja kryjowke nowa Gildia Oredownikow, i to te gory wznosily sie przed nimi. Masyw Dziadkow Switu znajdowal sie z tylu. Oba pasma mialy ostre szczyty. Sadzac po wygladzie, wyraznie mlode pod wzgledem geologicznym. Zdawalo sie, ze po lewej stronie rozchodza sie szeroko, chociaz nie dalo sie tego stwierdzic z absolutna pewnoscia, gdyz w tym kierunku wzrok gubil sie w perspektywie i niebieskiej mgielce. Wedle podobnego wzorca, pasma gor zdawaly sie zaginac ku sobie po prawej stronie, chociaz to takze moglo byc iluzja wywolana przez odleglosc. Teren przed Halem i Amanda wznosil sie stopniowo, wspinajac sie w strone Gor Zipaca. Ale lagodnie. Przestrzen miedzy pasmami wypelniala plaska rownina, ktorej monotonie urozmaicaly przypadkowe wybrzuszenia lub zaglebienia. -Gdzie jest rzeka? - zapytal Hal. Amanda odwrocila sie, zeby sie do niego usmiechnac. -A zatem - powiedziala - wyobrazasz sobie ksztalt terenu? -Jestesmy otoczeni przez dzialy wodne w postaci tych gor - odparl Hal. - A obszar przed nami wznosi sie. -Ze zboczy, szczegolnie z widocznych przed nami gor Zipaca, powinno splywac sporo mniejszych strumieni do wielkiej rzeki, kierujacej swoje wody w strone miejsca, gdzie wyladowalismy. -Masz racje - stwierdzila Amanda. - Jest rzeka. -Nazywa sie Zimna, a my wyladowalismy zaledwie pol kilometra od jej brzegu i oddalamy sie od niej pod pewnym katem. Pokonamy dzisiaj kilka malych strumieni, ale to wszystko. Miejsce, do ktorego cie prowadze, lezy nieopodal nastepnego duzego strumienia, z dala od gor, ktorych potoki zasilaja glowna rzeke. Hal skinal glowa. -Z tego, co widze - powiedzial - warstwa gleby tej doliny powinna pokrywac starsza, sedymentacyjna skale, mlodsza od pasm gorskich. -Zgadza sie. Pasma sa mlode i nadal sie wypietrzaja - odparla Amanda. - I masz racje, skala pod nami jest sedymentacyjna. Przekonasz sie, kiedy do nich dotrzemy, ze nizsze grzbiety gor tworza glownie wapienie i piaskowce, ktore pokrywaja granity i inne ogniowe skaly, jakie sie przez nie przebily. To dlatego wydaje sie, ze gory tak gwaltownie wyrastaja z podloza doliny. Tym, co zobaczysz, beda potrzaskane przez wznoszacy sie gorotwor i sterczace pionowo fragmenty plyty tworzacej podloze doliny. Exotikowie lubia kontrast, ktory polega na budowaniu spokojnych siedzib w geologicznie dramatycznej scenerii, takiej jak ta. -Niewiele im to daje - stwierdzil Hal, patrzac na biegnaca obok nich droge. - Skonczylo sie na wystawieniu dramatu z niezwyklym rozmachem scenograficznym. W smoliscie czarnej nawierzchni widnialy glebokie koleiny. -Zolnierze garnizonu prowadza ciezkie pojazdy po tych drogach, rozmyslnie je niszczac - wyjasnila Amanda. - To czesc zorganizowanego planu destrukcji. Bleys nie czeka na normalne skutki dzialania czasu i wojny z Ziemia, zeby wprowadzic w czyn swoj plan wykonczenia Kultis i Mary. Exotikowie nie produkuja niczego takiego, czego by potrzebowal, a oddzialy okupacyjne, ktore przyslal, maja wyrazne rozkazy, by bez przerwy wywierac presje na miejscowych, poki ostatni z nich nie odda ducha. -Przycisnac ich? -No coz, widziales droge - rzekla Amanda. - Poza dopuszczaniem sie tego rodzaju zniszczen, pala wszystkie wiejskie domy, z ktorych sami nie korzystaja, a ich mieszkancow zmusili do przeniesienia sie do najblizszego miasta. Tam stloczyli ich w szeregowcach, ktore kazali im wzniesc - szybko i z kiepskich materialow. Poza tym, ludnosc miejska cierpi na skutek stosowania rozmaitych restrykcji i form racjonowania. By kupic najniezbedniejsze rzeczy, ludzie musza stac codziennie w dlugich kolejkach. To znaczy, sa rozmyslnie zmuszani do stania w kolejce, usilujac kupic niezbedne towary, ktorych jest zbyt malo, by wystarczylo dla wszystkich; stoja przed sklepami, ktore moga byc otwarte tylko przez kilka godzin - zbyt krotko, by zaopatrzyc wszystkich tych, ktorzy czegos potrzebuja. Dalej jest godzina policyjna w nocy oraz surowe prawa regulujace nawet to, jak i gdzie mozesz sie poruszac w miescie w dzien; dlatego modyfikujemy nasza mala wedrowke w taki sposob, zeby dotrzec do Porfiru tuz przed zamknieciem bram na reszte dnia, o szesnastej zero zero - niewiele pozniej, jak w srodku tutejszego popoludnia. -Doganiamy kogos - powiedzial Hal, wskazujac przed siebie. Zgadza sie - potwierdzila Amanda. - Zobaczysz wiekszy ruch, kiedy zblizymy sie do miasta. Wszyscy byli pozaplanetarni robotnicy, pochodzacy glownie ze Swietej Marii - Swieta Maria to troche mniejszy rolniczy swiat, oddalony od Procjona nieco bardziej, niz obie planety Exotikow - zostali odwiezieni do domu, a wieksza czesc ogromnych terenow farmerskich, ktore uprawiali zarowno na Kultis, jak i na Marze, jest teraz opuszczona, gdyz Exotikom nie wolno ich obrabiac. Miejscowi moga dostac pozwolenie na wyjscie z miasta tylko w niektore dni na mniej wiecej trzy godziny, by uprawiac rodzinne dzialki, ktore i tak sa zbyt male lub w inny sposob malo uzyteczne, by sie im mogly na wiele przydac. To dlatego wpadlismy zeszlej nocy na te bande, ktora lamiac prawo godziny policyjnej pozostala niewatpliwie na cala noc za miastem, by popracowac dodatkowo przy ksiezycu na nielegalnym polu. Mieli po prostu nadzieje, ze w ich domu nie dojdzie w miedzyczasie do niespodziewanej rewizji, ktora wykazalaby ich nieobecnosc. Czesc tej gry polega na zakwaterowaniu zolnierzy w domach cywilnej ludnosci, co jest z korzyscia dla tych pierwszych, a poza tym pozwala im na lepszy nadzor nad miejscowymi. Dogonili juz prawie wedrujacego przed nimi tubylca, ktory byl szczuplym, lysiejacym mezczyzna w srednim wieku; pchal reczny wozek i skinal im glowa w odpowiedzi na ich pozdrowienie, kiedy go mijali, ale nic nie powiedzial, oszczedzajac najwyrazniej sily dla zadania, jakim bylo manewrowanie wozkiem miedzy koleinami drogi - wozek byl zbyt szeroki, by dalo sie go pchac bardziej zacienionym jej skrajem, ktorym szli Amanda i Hal. Na dnie wozka nie lezalo nic wiecej, jak troche rozsypanych slodkich ziemniakow, a sam pojazd byl najwyrazniej domowej roboty i tylez niezgrabny, co ciezki. Pchajac go w sloncu, mezczyzna ociekal potem. -Wiezie te ziemniaki do domu na wlasny uzytek czy na sprzedaz? - zapytal Hal, kiedy znalezli sie na tyle daleko, ze nie mogl byc slyszany. -Jedno i drugie; lub na wymiane z sasiadem - odparla Amanda. -Zrobilby lepiej, wsadzajac tak niewielka ilosc do worka. -To wbrew przepisom - wyjasnila Amanda. - Zeby zbiory zostaly uznane w miescie za legalne, musza byc dostarczone na wozku - teoretycznie dlatego, by straze przy bramach mogly sprawdzic ich ilosc, ktora jest limitowana na jedno wyjscie; a mozliwe, ze ze wzgledu na choroby, ktore tutaj nie wystepuja. -Szli dalej i ruch na drodze, jak to Amanda przewidziala, wzrosl. Wiecej ludzi zmierzalo do miasta, niz szlo ich w przeciwna strone. Spora czesc stanowili mezczyzni lub kobiety z wozkami, podobnie jak spotkany wczesniej czlowiek. Inni niesli worki, ktore, jak przypuszczal Hal, zawieraly towary nie bedace produktami rolnymi. -Szaty sporej ilosci pieszych zdobilo z przodu lub z tylu slowo ZNISZCZONY!, wypisane wielkimi, czarnymi literami. -Duzo ludzi wedruje z miasta do miasta - zauwazyl Mayne. -Nie, to takze miejscowi. Wszystkie osobiste rzeczy musza byc wnoszone w workach, ktorych nie wolno uzywac do transportu produktow rolnych; to kolejny przepis. -Dzwigajacy je ludzie sa mieszkancami Porfiru, korzystajacymi z regulacji pozwalajacej im spedzac wolny czas za miastem na przekopywanie ruin ich dawnych wiejskich posiadlosci w poszukiwaniu wszystkiego, co jest uzyteczne - choc straze nie wpuszcza nic naprawde wartosciowego. Gdyby cos takiego znaleziono, zostaloby to zabrane w celu "zbadania", czy nie ukryto tam jakiejs kontrabandy. Ty i ja mamy uchodzic za takich wlasnie smieciarzy. Mam falszywy adres, ktory podam strazom. -Oficjalnie bylam na zewnatrz w celu przeszukiwania ruin naszego dawnego domostwa. -Rozumiem - rzekl Hal. Szli dalej. Smutek, ktory zdawal sie zawsze czaic w jego duszy, zaczynal sie ostatnio nasilac do nieprzyjemnego poziomu, jak wtedy, gdy znajdowal sie w swojej kwaterze na Encyklopedii, otoczony przez miraz posiadlosci prezentujacej sie tak, jak wygladala w tej samej chwili na powierzchni Starej Ziemi. Jesienna brzoza, bialoreka... Zasadniczo, zrujnowane budynki oraz wyniszczeni i znekani ludzie, ktorych Amanda mu wskazywala, byli jego dzielem. Podwojnie jego dzielem, gdyz doprowadzeniu do tego dopomoglo cofniecie sie przez niego duchem do dwudziestego wieku i ozywienie ciala Paula Formaina. Gdyby tego nie zrobil, nie doszloby w kazdym czlowieku do rozszczepienia dociekliwego, zwierzecego instynktu na czesc dazaca do przygody i rozwoju, i na te pragnaca zatrzymac sie, trwac w bezpieczenstwie i pozostac niezmieniona. Dal w tym ludzkosci wolna reke. Zrobil to tylko dlatego, ze ten wewnetrzny konflikt mogl stac sie zewnetrznym. Zwolennicy dwoch przeciwstawnych pradow mogli zewrzec szeregi, a trwajacy od eonow spor przerodzilby sie w otwarte starcie, z ktorego mialo wyniknac to, co wedlug niego powinno byc nieuchronnym zwyciestwem tej czesci ludzkosci, ktora chciala rozwoju. Ale nie docenil, nawet wtedy, zlozonosci sil historycznych oraz ich uporczywego dazenia do stanu rownowagi; nie przewidzial splotow wszelkich oddzialywan pomiedzy wszystkimi ludzmi. To powiazanie pragnelo stabilnosci, a chcac ja osiagnac, zareagowalo na jego wysilki w ten sposob, ze powolalo do zycia owe niezalezne, utalentowane osobniki, ktore nazwaly sie Innymi, i ktorych zadna z trzech wielkich Kultur Odlamkowych nie mogla podbic czy kontrolowac. Nie Exotikowie, ktorzy wyrosli z pierwotnej Gildii Oredownikow z czasow Formaina; nie Zaprzyjaznieni, ktorzy wywodzili sie z fanatycznych sekt Starej Ziemi i zaludnili dwie planety, co wydaly na swiat takich Nosicieli Prawdziwej Wiary, jak Rukh; ani nie Dorsajowie, ktorzy z brutalnych najemnikow wyrosli na ludzi stawiajacych niepodleglosc, honor i obowiazek ponad wszystko inne. Inni pojawili sie i podbili w koncu wszystkie Mlodsze Swiaty, z wyjatkiem tych nalezacych do Dorsajow, Przyjaznych i Exotikow. Co do tych ostatnich, Inni robili wszystko, by ich zniszczyc. A on, Hal Mayne, ktory urodzil sie jako Dorsaj Donal Graeme, powiekszyl szkody dokonane przez siebie w roli Paula Formaina, pozostawiajac resztki ludnosci tych Odlamkowych Kultur bezradnymi wobec Innych i jednoczesnie zabierajac na potrzeby obrony Starej Ziemi wszystko, co te trzy kultury mialy najlepszego. Na rzecz Starej Ziemi, ktora dopiero teraz zaczynala rozumiec, co dla niej uczyniono. I w jakim celu? Wszystkie te poswiecenia zostaly uczynione po to, zeby on sam mogl cieszyc sie wolnoscia, ktora by pozwolila mu odkryc to, czego nikt wczesniej nie byl w stanie znalezc - magiczny, ukryty wszechswiat, mogacy w efekcie pokrzyzowac szyki Innym i otworzyc nowy etap w ewolucji czlowieka. To bylo prozne poswiecenie. W rezultacie tych dzialan Hal zawiodl wszystkich, ktorzy oddali mu to, co mieli najlepszego. Najgorsze ze wszystkiego... Bol sie wzmogl. Byla to dokuczliwa dolegliwosc w glebi ciala, ktora stanowila osobista kare, sprowadzona na niego przez sily historyczne za zniszczenia, jakich dokonal; a on nie rozpoznal jej az do minionej nocy, kiedy przez wlasna glupote dostal w glowe cios, jakiego zaden dorosly, wyszkolony w walce Dorsaj nie powinien byl zainkasowac... Wiec obecnie musial stawic temu czola. Nie byl juz Dorsajem. Stwierdzil teraz, ze nie byl nim juz od dawna, ale przez tak samo dlugi okres czasu nie dopuszczal tego faktu do swiadomosci. Teraz bylo to nieuniknione. Tam byli Dorsajowie; i tam byl Hal Mayne, ktory byl Donalem. Ale Donal umarl, a Hal Mayne nie byl nigdy jednym z Dorsajow pomimo tego, ze w to wierzyl. Byl od nich oddzielony tak pewnie, jak Bleys - w jednym ze snow Hala - byl zamkniety za zelazna brama. Wywolany przez te konstatacje bol sprawil, ze Mayne przymknal oczy. Ale dolegliwosc nadal w nim rosla, az poczul nagle, ze ktos zlapal go za lokiec i zatrzymal. Zostal odwrocony i spojrzal Amandzie w twarz. -O co chodzi? - zapytala. Otworzyl usta, by jej odpowiedziec, ale nie potrafil tego zrobic. Gardlo mial tak scisniete, ze slowa nie mogly sie przez nie przedostac. Amanda otoczyla go ramieniem i przywarla do niego, wtulajac twarz w jego ramie. -Moje najdrozsze kochanie - powiedziala. - Co ci jest? Powiedz mi. Instynktownie objal ja ramionami. Przylgnal do niej, do tego jedynego zywego ogniwa laczacego go z ludzkoscia, jakie mial; trzymal ja, jakby puszczenie jej oznaczalo utrate nie tylko samego zycia, ale calej wiecznosci przed i po nim. Wydobyl z siebie szorstki, urywany glos. -Zgubilem swoj lud... Bylo to wszystko, na co mogl sie zdobyc, ale w jakis sposob Amanda potrafila wyczytac z tych slow to, co go dreczylo. Sprowadzila Hala z drogi, poza zasieg wzroku wedrujacych nia ludzi. Tam naklonila Mayne'a, zeby usiadl i oparl sie plecami o drzewo, po czym przytulila sie do niego, jakby byl bardzo zmarzniety. Objal ja i siedzieli razem w milczeniu. Jej obecnosc i bliskosc sprawiala mu wielka ulge. Ale to przynioslo mu spokoj tylko na poziomie umyslu. Ponizej istniala coraz bardziej rozszerzajaca sie rana, jakby byl wycieta z kartonu postacia, w ktorej wykonano szpilka dziurke, a teraz cisnienie zbyt wielkie, zeby mu sie oprzec, roslo i rozdzieralo otworek, tworzac dluga szczeline. Wdziecznosc, jaka czul do Amandy za przyniesienie mu pociechy byla w tym momencie niemozliwa do zmierzenia. Po krotkiej chwili, nadal nie bedac w stanie mowic, podniosl dlon i zaczal powoli glaskac jej lsniace wlosy. Wydalo mu sie to takie cudowne, ze byla taka piekna i tak blisko niego; i ze tak szybko zrozumiala, co rozdzieralo mu dusze na dwoje. Dziewczyna odezwala sie po dlugim milczeniu. -Posluchaj - powiedziala. - Nikogo nie zgubiles. Glos miala cichy i lagodny, ale zdecydowany. -Zgubilem - mowil urywanie przez lzy, ktorych nie umial ukryc. - Najpierw zwiazalem swoich rodakow smiertelnym kontraktem, a potem ich zgubilem. -Nic podobnego nie zrobiles - zaprotestowala tym samym lagodnym, monotonnym tonem. - Pamietasz, jak przybyles do Dorsajow na rozmowy o tym, by nasi ludzie przybyli - w mozliwie jak najwiekszej liczbie - do pomocy w obronie Starej Ziemi? -I poznalem ciebie - odparl. -Poznales Szarych Kapitanow, a ja bylam jedna z nich. -Dzieki tobie poznalem reszte - rzekl. - I to ja zwiazalem ich kontraktem z Encyklopedia, by umarli, broniac Ziemi. -Nie ma w tym zadnej twojej winy - powiedziala niespiesznie, niezmienionym glosem. - Czy juz zapomniales, ze ryzyko smierci stanowilo zawsze element kazdego wojskowego kontraktu Dorsajow? Z tych, ktorzy cie poznali, jeszcze tylko dwie osoby, procz mnie samej, nie uczestniczyly nigdy w walce. Czy uwazasz, nawet nie liczac tej trojki, ze mezczyzni i kobiety, z ktorymi rozmawiales, nie pojeli dawno temu, iz pewnego dnia beda musieli stawic czola Innym? Kwestia bylo jedynie kiedy i jak. Urwala, jakby pozwalajac, by jej slowa zapadly mu w pamiec. -Pokazales im to tak, jak innym, kiedy na powierzchnie przebila sie czesc ciebie, ktora byla Donalem - ciagnela Amanda - i uczyniles zrozumialym dla nas wszystkich; a on zawsze wyjasnial ludziom problemy. Czy tak nisko cenisz sobie rozum Dorsajow, by sadzic, ze oni - Szarzy Kapitanowie - uwazali, iz moga odkladac w nieskonczonosc ewentualny konflikt z Innymi? Skoro Inni chcieli wszystkiego, co posiada ludzkosc, w tym sami Dorsajowie? Nasi ludzie nie mogli dzialac jak zamachowcy, jakimi mieli sie stac na prosbe Exotikow, by zabijac Innych jednego po drugim, gdyz zycie nie jest warte pewnych poswiecen, szczegolnie jesli chodzi o sprzeniewierzenie sie temu, co sie wyznaje. Ale ty pokazales im taka walke, jaka umieja prowadzic, a oni zgodzili sie na to. Jak mogloby byc inaczej? Hal nic nie mowil. To, co powiedziala, przenikalo go do glebi, i jesli nie zaleczylo w nim tego wielkiego rozdarcia, to przynajmniej powstrzymalo jego powiekszanie sie. -I nikogo nie zgubiles - kontynuowala po chwili, nadal cichym glosem. - Wybiegles tylko przed wszystkich, w zwiazku z czym przeszedles przez wzgorze, ktore - kiedy sie ogladasz - zaslania ci widok na nas. Patrzysz teraz na to wzgorze od tak dawna, ze zaczales wierzyc, ze to cala przestrzen i czas. Ale tak nie jest. Nikogo nie gubisz; dolaczyles natomiast do calej ludzkosci, ktorej Dorsajowie zawsze stanowili czesc - ale tylko czesc. Odszedles stamtad, gdzie stal Donal - sam i samotny. Pozniej siedzieli jeszcze jakis czas razem, przy czym zadne z nich nic nie mowilo. Powoli to, co powiedziala, zapadalo mu w pamiec, tak jak morska woda nasacza plywajaca w niej klode, az w koncu drewno nie moze przyjac juz ani kropli wiecej i, przesiakniete, zaczyna opadac wolno i spokojnie ku odleglemu dnu. Zatem w koncu to, co powiedziala, przynioslo mu ulge. Nie wierzyl jej tak bardzo, jak chcial. Bo chociaz byla Amanda i rozumiala go, to uwazal, ze on pojmuje swoje zycie i niepowodzenie tak, jak nikt inny nie potrafi tego zrobic. Ale pomogl mu sam fakt, ze probowala wygnac z niego chlod rozpaczy w taki sposob, jakby bronila go przed chlodem smierci. Zatem po jakims czasie wrocil do niej i do wszystkich innych spraw. Bol, ktory wyplywal z wielkiego rozdarcia w jego wnetrzu trwal w nim nadal, ale w koncu stal sie na tyle znosny, co bol glowy wywolany otrzymanym ciosem, kiedy Hal zepchnal dolegliwosc z centrum swiadomosci na jej obrzeza. -Powinnismy isc - odezwal sie w koncu. Wstali i wrocili na pobocze drogi, ktora poszli dalej pod jasno blyszczacym Procjonem i w kierunku przeznaczenia, jakie Amanda przygotowala dla Hala. Rozdzial 11 Kiedy wyszli sposrod drzew i ujrzeli przed soba obrzeza Porfiru, Procjon zaczal juz opadac na niebie, ale kultanski wieczor byl nadal dosyc odlegly. Na odcinku mniej wiecej pol mili od miasta ruch na drodze wzmogl sie znacznie w porownaniu z tym, jaki widzieli wczesniej, ale ludzie, z ktorymi sie mijali, poruszali sie w pewnej odleglosci od siebie. Wystarczajacej, aby idacy razem wedrowcy mogli rozmawiac sciszonymi glosami, nie bedac slyszani przez innych.Hal otrzasnal sie z przygnebiajacych uczuc za sprawa zainteresowania tymi, z ktorymi dzielili droge i - najwyrazniej - cel podrozy. Nie widzieli nikogo, kto by zmierzal od Porfiru. I wszyscy ci ludzie byli Exotikami. Swiadczylo o tym wiele drobnych wskazowek - na przyklad spokojny wyraz ich twarzy i oszczednosc ruchow. Mayne zauwazyl jednak, ze nikt z tych, ktorych dogonili lub przez ktorych byli wyprzedzani, nie wydawal sie byc pograzony w rozmowie dla niej samej. W istocie wygladalo na to, ze mijani ludzie nie czuli koniecznosci pozdrowienia Hala, Amandy czy siebie nawzajem. Obecnosc innych przyjmowali do wiadomosci najwyzej lagodnym usmiechem lub skinieciem glowy. Ale na tyle, na ile Hal czy Donal znal czlonkow tej kultury, owe zachowania stanowily czesc charakteru Exotikow. Tym, co zauwazyl teraz, byla nadzwyczajna rezerwa okazywana przez spotykanych na drodze wedrowcow. Trudno powiedziec, czy byla to zmiana w kierunku rozwoju, czy nie. Wygladalo to tak, jakby kazdy zasklepil sie w samym sobie i prowadzil prywatne zycie za zaciagnieta na twarz zaslona spokoju. Czulo sie w nich indywidualizm, co w ich wypadku stanowilo novum; indywidualizm wyraznie inny od poczucia wspolnoty, ktore wydawalo sie zawsze stanowic integralna ceche Exotikow, jakich Hal znal - od Padmy Out Bond, kiedy byl Donalem, po Waltera InTechera, wychowawce Hala Mayne'a. Pomimo okolicznosci, mijajacy go ludzie nie wydawali sie w zaden sposob zwyciezeni czy podbici. Ale Hal mial jednoczesnie wrazenie, ze obecnie czesc ciepla, ktore zawsze charakteryzowalo Exotikow, zostala w nich ukryta. Nie wyczerpana, ale wciagnieta do ich wnetrza, zwinieta jak naprezona sprezyna i, w jakis sposob, nieutracona. -Za kilka minut dojdziemy do bramy - odezwala sie Amanda, przerywajac tok jego mysli, a Mayne spojrzal przed siebie i ujrzal wysoka, drewniana sciane, najwyrazniej niedawno zbudowana i otaczajaca cel ich wedrowki. Ogrodzenie ciagnelo sie na boki i do tylu tak daleko, jak Hal siegal wzrokiem, a ich droga prowadzila do szerokich wrot o tej samej wysokosci, co sama sciana. -Pozwol, ze ja pogadam ze straznikami - powiedziala dziewczyna. - Jestes moim starszym bratem-idiota; to znaczy, jestes nieco opozniony w rozwoju. Najlepiej sprawdzaja sie stare klisze. Udawaj glupka. Hal zgarbil sie poslusznie i sprawil, ze twarz mu obwisla, a usta byly lekko rozchylone. Oczywiscie u bramy utworzyl sie zator, ale ci nadchodzacy i tworzacy scisla gromade czekali cierpliwie, pogadujac i nie podnoszac glosow bardziej, niz kiedy znajdowali sie na drodze. Bylo to rozsadne, uznal Hal, ze tak postepowali. Tych, ktorych obserwowal, wychowywano jako dzieci w ten sposob, by nie porzucali nigdy konwersacyjnego tonu i natezenia glosu; i pomimo polozenia, w jakim sie obecnie znajdowali, ten trening zdawal nadal egzamin. A poza tym, pomyslal znowu Mayne, obserwujac ich spoza maski swej pozbawionej wyrazu twarzy, chodzilo o cos wiecej, niz tylko o wyniesione z dziecinstwa zasady. Byla w tym skromnosc przeciwstawiona umundurowanym mezczyznom, ktorzy ich rewidowali. To w zadnym wypadku nie byl spokoj wynikajacy ze strachu, ale z sily, ktorej mundurowi ani nie mieli, ani nawet nie rozumieli. To bylo interesujace. Jednoczesnie mial swiadomosc czegos znaczacego dla niego samego. Nie mialo to nic wspolnego z tym, co, jak uwazal, dopiero co dostrzegl w otaczajacych go ludziach. Bylo calkowicie z tym nie zwiazane - czy tez moze bylo? Mial intrygujace wrazenie, ze juz raz uczestniczyl w takiej wlasnie scenie. Nie potrafil powiedziec dlaczego, ale cos zwiazanego z drewnianymi scianami, rojem ludzi w prostych i nieladnych szatach, ktorzy czekali na swoja kolejke, zeby zostac wpuszczeni do srodka przez straze, sprawialo, ze wyczuwal w tym jakiegos sredniowiecznego ducha. Wyzwolilo to przekonanie, ze - jakos, gdzies - przezyl to juz wczesniej. Nie on, ale ktos bardzo podobny do niego, stal kiedys niemal tak samo jak on teraz, widzial mniej wiecej to samo i w podobnym miejscu czekal z podobnym tlumem... Jesli sadzic po straznikach, i jesli byly to typowe oddzialy garnizonowe, pomyslal Hal, koncentrujac sie na nich, to wojska byly istotnie kiepskie. Zolnierze mieli dosyc porzadne czarne mundury, krotkie miotacze w kaburach na biodrach i krotkie palki, ktore wetkneli za pasy lub trzymali pod pachami, ale to nie bylo prawdziwe wojsko. Hal Mayne nie widzial nigdy wspolczesnych zolnierzy na sluzbie. Wojskowych, ktorzy byli tylko zolnierzami, a nie sluzbami porzadkowymi, jak milicja, z ktora komando Rukh walczylo na Harmonii. Ale Donal Graeme zostal wychowany w tym celu, by dowodzic oddzialami oraz w swiadomosci, ze jego zycie moze zalezec od poznania ich wartosci bojowej po jednym rzucie okiem. W zwiazku z tym to spojrzenie Donala powiedzialo teraz Halowi, ze osmiu mezczyzn na sluzbie, ktorych widzial przy bramie, bylo nie tylko bezuzytecznych, ale z wszelkich praktycznych powodow nie nadawalo sie do wyszkolenia, by w jego wyniku stac sie kims lepszym od nieuzbrojonych cywilnych zbirow, ktorymi byli wczesniej. Wuj Donala, lan, ktory szkolil dla niego oddzialy po zabiciu Kensiego, swego blizniaczego brata, w mgnieniu oka wyluskalby tych osmiu z ich mundurow. Jesli reszta zolnierzy garnizonu byla taka sama, istnialo prawdopodobienstwo, ze - z bronia i z calym oporzadzeniem - zalamia sie i uciekna w obliczu jakichkolwiek powaznych rozruchow; nawet w wypadku buntu Exotikow, ktorzy, gdyby byli innymi ludzmi, juz dawno temu powstaliby przeciwko tak lichemu ciemiezcy. Amanda i Hal dotarli teraz do bramy, znajdujac sie na czele tlumu czekajacych ludzi. Mayne skoncentrowal sie na tym, by wygladac niegroznie, jak to tylko bylo mozliwe, jesli wziac pod uwage jego posture i wyglad. -Pokazcie, co tam macie - powiedzial stojacy przed nimi umundurowany mezczyzna. Najwyrazniej pochodzil z jednej z planet Zaprzyjaznionych. Na skutek swoich przezyc na Harmonii Hal nauczyl sie to poznawac po powierzchownosci, chociaz wyglad tego zolnierza stal w kompletnej niezgodzie zarowno z powierzchownoscia ludzi z otoczenia Rukh, jak i z jego obecnym mundurem. Mial orientalna, mloda, kragla i niewinnie wygladajaca twarz. Tym niemniej dosyc sprawnie przeszukal oba ich worki. -W porzadku. Wchodzcie. Adres domowy? -Szesnascie, trzydziesci szesc, siedem, Droga Szczescia - odparla Amanda. - Dolne mieszkanie. Straznik powtorzyl adres do narecznego rejestratora i odwrocil sie od nich do dwoch kobiet z workami. Amanda i Hal mogli wejsc. -Co to za adres? - zapytal Mayne, kiedy na tyle oddalili od bramy i znalezli sie z dala od innych, by moc mowic bez obawy, ze zostana podsluchani. -To dom trzech braci, z ktorych zaden nie jest podobny do ciebie - odparla. -Chodzi mi o to, dlaczego o to pytal? -Sprawdzaja wyrywkowo, by sie przekonac, czy ludzie, ktorzy wyszli za dnia, wracaja na noc do domu przed godzina policyjna. -A co sie stanie, jesli odkryja, ze pod tym adresem nikt o nas nawet nie slyszal? Ten sprawdzajacy uzna, ze straznik przy bramie pomylil numery lub blednie zrozumial adres. Potem za pomni o tym. Nie przejmuja sie zbytnio ludzmi wchodzacymi do miasta, tylko tymi wychodzacymi z niego. -Rozumiem - powiedzial Hal. - Dokad teraz idziemy? -W kazdym miescie jest kilkoro ludzi powaznie zaangazowanych w ruch oporu - odparla Amanda. - Pojdziemy do jednej z takich osob, ktora nazywa sie Nier. -Mieszka z matka i zolnierzem stacjonujacym u nich na kwaterze. To podoficer, ktory lubi nocna sluzbe, wiec zwykle nie ma go w domu po zachodzie slonca. Skutkiem tego maja wolne miejsce, by nas przenocowac, a w dodatku Nier uczynila z podoficera kogos w rodzaju swego przyjaciela, co daje obu kobietom kilka korzysci, w tym, w normalnych warunkach, brak kontroli domowych. Chce, zebys porozmawial z Nier. -Czy mieszka gdzies w poblizu Drogi Szczescia? -zapytal Hal sucho. Amanda rozesmiala sie. -Po drugiej stronie miasta - odparla. - Chodz. Ulice w obrebie scian nie mialy kolein i byly w dobrym stanie. Weszli do czesci miasta, ktora byla wyraznie starsza, gdyz budynki byly wielkie i olicowane bialym kamieniem. Wspoltowarzysze ich wedrowki rozeszli sie w roznych kierunkach i na przestrzeni kilku przecznic widac bylo bardzo niewiele workowatych ubran. Krecilo sie tam jednak sporo umundurowanych zolnierzy, najwyrazniej po sluzbie, ktorzy albo walesali sie po ulicach, albo wchodzili do, lub wychodzili z budynkow, jakie - wedlug Mayne'a - mogly byc restauracjami lub barami. Amanda zauwazyla, ze Hal obserwuje uwaznie jednego mocno pijanego zolnierza, wchodzacego do jednego z barow. -Alkohol jest dozwolony nawet dla wojsk - powiedziala. - Przypuszczalnie z powodu trudnosci z ewentualnym egzekwowaniem przepisow prohibicyjnych. Niemal kazda rosline mozna poddac fermentacji i uzyskac napoj zawierajacy pewna ilosc alkoholu. Dodanie cukru oczywiscie pomaga. Poniewaz nie moga powstrzymac nielegalnego produkowania bimbru przez ich wlasnych ludzi, pozwalaja pic zolnierzom najlepsze trunki, jakich moze dostarczyc planeta. Cywile, oczywiscie, sa oficjalnie Exotikami, ktorzy nie pija, chociaz w ostatnich dwoch latach opinia ta stala sie nieaktualna w odniesieniu do pewnej ich liczby. -Wsrod zolnierzy na Cecie krazyl dowcip, jaki reszcie czlonkow naszej rodziny opowiedzial kiedys kuzyn, ktory byl tam na kontrakcie - powiedzial obojetnie Hal, cofajac sie do wspomnien Donala. - Ze alkohol mozna zrobic ze sfermentowanych szczurow. To, oczywiscie, niemozliwe, ale pomysl polegal na tym, by dac rekrutom do picia bimber, a potem opowiedziec im historie, ktora przyprawi ich o mdlosci... W tej chwili Mayne byl calkowicie wcieleniem Donala, zauwazyla z pewna satysfakcja Amanda. Miala nadzieje, ze wywola nieco tych dawnych wspomnien za sprawa tego, co mu pokaze. Ta jego czesc, ktora byla Donalem, dysponowala zdolnosciami, o jakich Hal zbyt szybko zapomnial. Dotarli w koncu do nowej dzielnicy, ktora zamieszkiwali kontrolowani tubylcy. Przed uplywem dwoch lat okolica stala sie slumsem, a jedyne, co w niej utrzymywano, to czystosc, ktora byla wpojonym nawykiem starszych Exotikow i ktora sprawiala, ze ulice i frontony budynkow wygladaly nadal stosunkowo przyzwoicie. Tu i tam widac bylo wystawione w oknach male wiazanki kwiatow lub czyniono wysilki, by wyhodowac jakas ozdobna rosline na waskim pasie ziemi miedzy krawedzia jezdni, a przednia sciana domu. Amanda skierowala sie do drzwi jednego z szeregu podobnie wygladajacych budynkow i zapukala. Nie bylo odpowiedzi. Odczekala chwile, ktora Halowi wydala sie nadzwyczaj dluga, a potem zastukala ponownie. Czekali. W koncu za drzwiami dalo sie slyszec szuranie skorzanych butow na golej, drewnianej podlodze i drzwi otworzyly sie. Uchylily sie na tyle, by ukazac kobiete po piecdziesiatce, z twarza o obwislej skorze, co swiadczylo o utraconej ostatnio wadze. Siwe wlosy byly obciete stosunkowo krotko, sciagniete do tylu i zwiazane raczej w konski ogon, niz w kok, chociaz ich klab mial w sobie cos charakterystycznego dla obu tych fryzur. Obca patrzyla na nich bez wyrazu. -Marlo! - odezwala sie Amanda. - Nie poznajesz mnie? To ja, Corrin. I Kaspar, jeden z moich braci. Czy jest Nier? Chcialabym, zeby go poznala. -Nie, nie ma jej. Kobieta nazywana przez Amande Marlo otworzyla drzwi na tyle, ze blokowala wejscie swoim cialem. Podniosla glos, jakby chciala, by ktos wewnatrz domu uslyszal jej odpowiedz. -Nie jest juz ze mna. Mieszka i pracuje w garnizonie... Ze srodka dobiegl niezrozumialy meski okrzyk. -Nic takiego! - odkrzyknela kobieta przez ramie. -Po prostu jacys ludzie pytaja o Nier. Powiedzialam im, zeby poszukali jej w koszarach. Spojrzala ponownie na Amande i Hala, a jej twarz wykrzywil nagle rozpaczliwie ostrzegawczy grymas. Szarpnela gwaltownie glowa, jakby to byl sygnal, by odeszli w glab ulicy. Ale za jej plecami slychac juz bylo odglos krokow. Drzwi zostaly otwarte na cala szerokosc, a w nich, odepchnawszy kobiete na bok, pojawil sie w mezczyzna sredniego wzrostu i z niewielka nadwaga. Mial na sobie czarne wojskowe spodnie i biala, rozpieta pod szyja koszule. Na jego twarz skladaly sie same male elementy - male oczy, maly nos i male usta. Oblicze pokrywal parodniowy zarost. Mezczyzna mial pod czterdziestke lub niedawno ja przekroczyl; rude wlosy mu siwialy. Przez zarost wyblaklej skory twarzy i na grzbietach malych, sprawiajacych wrazenie delikatnych dloni, widac bylo piegi - No, no - powiedzial glosem, w ktorym skrzeczalo cos na podobienstwo rechotania ropuchy. Nie byl pijany, ale slowa brzmialy nieco ochryple, jakby byl na najlepszej drodze do stanu upojenia. - Patrzcie tylko. Przerosniety byczek i przerosnieta lilia. I byliscie przyjaciolmi naszej drogiej, nieobecnej Nier, tak? -Ledwo znala Nier. To jest jej brat, ktory nigdy jej nie poznal - wyjasnila Marlo szybko. -No, no; i coz z tego? - rzekl zolnierz. - Jestem kapral Iban. Gdzie twoje maniery, Marlo? Zapros drogich przyjaciol Nier do srodka! Cofnal sie od drzwi. -Nazywam sie Corrin - powiedziala Amanda, kiedy weszli do malego pomieszczenia, bedacego jednoczesnie kuchnia, jadalnia i salonem. - Moj brat ma na imie Kaspar. Zlew kuchenny, plyte do gotowania i kredens mieli po prawej rece. Przed nimi stal stol z przysunietym do niego jednym prostym krzeslem; na blacie stala butelka z przezroczystego szkla, w trzech czwartych wypelniona bezbarwnym plynem, a obok na wpol oprozniona szklaneczka. Dalej znajdowaly sie trzy kolejne krzesla, takie jak to przy stole, oraz lawa z oparciem i z poduszkami, najwyrazniej domowej roboty. -No coz, Corrin, jestes naprawe lilia - powiedzial Iban. Powiodl wzrokiem po Amandzie, marszczac lekko twarz. - Nie wiesz, co to jest lilia, co? Ale ja wiem. To ziemski kwiat. Widzialem jego zdjecie, a ty jestes lilia. Tak, jestes. Szerokim gestem wskazal stol. -Siadajcie - powiedzial, zajmujac krzeslo, ktore stalo juz przy stole. - Przysuncie sobie stolki. Poznajmy sie. Marlo pospieszyla, by pomoc przy krzeslach. -Nie powiedzialem, ze mozesz usiasc! - glos Ibana nabrzmial zloscia, a wzrok, spoczal na gospodyni. Nagle w popiele wewnetrznego uzalania sie Hala nad soba rozgorzal maly wegielek gniewu, w zwiazku z czym zgryzota zostala na chwile zapomniana. Byc moze nie mogl juz o sobie myslec jako o Dorsaju, tym niemniej nadal mial dosc sil i wiedzy, by polozyc rece na tym zniewiescialym tchorzu i za sprawa samej tylko potegi i mozliwosci tego uscisku oswiecic tamtego, iz moze zostac zlamany jak patyk. Tyle mogl zrobic... Mayne zdusil w sobie te nieoczekiwana reakcje. To nie byl odpowiedni sposob. Przekonal sie o tym dawno temu. -Chcialam tylko pomoc... -Ach, no to w porzadku, w takim razie. Tak, pomoz. -Nalej sobie, Lily; i ty, jak sie tam nazywasz? Dawaj szklo, kobieto! Marlo pognala po dwa kolejne kieliszki. -On ma na imie Kaspar - przypomniala Amanda. -Kaspar. Mowilas mi. Kaspar... - Iban nagle rozesmial sie i wypil, a potem zasmial sie ponownie. Widzac, ze dwa kolejne kieliszki sa na stole, nalal do kazdego z nich niewielka ilosc alkoholu z butelki. - Wypijcie. Amanda upila drobny lyk ze swojej porcji i odstawila kieliszek na stol. -Mocne - powiedziala. -O tak, mocne - potwierdzil Iban. Hal usilowal odgadnac pochodzenie mezczyzny. Nie byl ani Exotikiem, ani Zaprzyjaznionym, ani Dorsajem, ani mieszancem zadnej z tych trzech podkultur. Nie dosc wyksztalcony jak na kogos z Cassidy lub Newtona. Mogl pochodzic z Nowej Ziemi, gdzie nadal istnial konglomerat subkultur albo z Cety, gdzie to pomieszanie bylo nawet wieksze. Nagle Iban odwrocil sie do niego. -Ty, Kaspar! - powiedzial ostro. - Pij! Hal podniosl swoj kieliszek i przelknal mniej wiecej cal zawartego w nim plynu. Byl to wysokoprocentowy destylat, nieco zbyt lagodny w smaku, zeby mogl zostac wyprodukowany w kotle w ogrodku z tylu domu, chyba ze dzisiejsi Exotikowie dysponowali bardzo dobra aparatura bimbrownicza. Pomyslal, ze jesli Iban powzial pomysl, by zabawic sie widokiem pijanego obcego, nieprzywyklego do alkoholu (jak to sie mialo z wiekszoscia Exotikow), to zobaczy, ze bardzo sie pomylil. Hal nie wypil przez trzy lata ani jednego drinka, ale przekonal sie w kopalniach Coby, ze aby sie upic, trzeba mu wiecej alkoholu niz wiekszosci ludzi. -Kaspar - odezwal sie Iban. Dolal nieco wiecej trunku do kieliszka Hala. - To imie dla psa. Grzeczny Kaspar. Wychlepcz to, Kaspar. Hal podniosl szklo. -Powiedzialem, "wychlepcz"! - warknal Iban. - Nie powiedzialem, zebys wypil. Wychlepcz! -Mam za krotki jezyk - powiedzial Hal uprzejmie i wsunal jezyk do kieliszka, by pokazac, ze nie jest w stanie dosiegnac poziomu plynu. -Ty! - zwrocil sie Iban do Marlo, nie patrzac na kobiete. - Dawaj spodek! Gospodyni usluchala i bez dalszych polecen polozyla na stole przed Halem talerzyk. -Przelej to na spodek, Kaspar - polecil Iban. - Dobra. A teraz wychlepcz to jak grzeczny piesek... Nagle odepchnal do tylu swoje krzeslo, ktorego nogi zaskrzypialy na golej podlodze; Iban wstal. -...a na wypadek, gdybys nie wiedzial jak sie chlepcze, to zamierzam cie nauczyc - powiedzial przez ramie i wszedl do nieoswietlonego pokoju, po czym zniknal za rogiem. Glos kaprala dobiegal do siedzacych z pustego otworu. - Warto, zeby taki pies jak ty znal podobna sztuczke, wiesz? Wrocil z krotkim miotaczem, ktory przyniosl do stolu. Usiadl i oparl gruba, ciemna lufe pistoletu na krawedzi nielakierowanego blatu, aby duzy otwor wielkosci kciuka wycelowany byl dokladnie w Hala. -A teraz powiem ci, w jaki sposob to zrobimy - rzekl. -Ja mowie "chlepcz", a ty pochylasz glowe i zaczynasz chleptac z talerza, poki wszystko nie zniknie. Gotow? Chlepcz! Hal pochylil sie i zaczal chleptac. Nie byl to wydajny sposob na przeniesienie plynu z talerza do ust, ale w koncu przelknal wiekszosc alkoholu. -A teraz wyliz talerz do czysta. Dobra. Podnies glowe - Iban nalal wiecej trunku na talerz. - Tym razem nie zrobiles tego najlepiej, wiec sprobujemy jeszcze raz. To metoda, wedle ktorej postepujemy w oddzialach okupacyjnych. A teraz... -Och, nie zmuszaj go do dalszego picia! - odezwala sie Amanda. Iban skierowal na nia swoja uwage. Tak jak i Hal na wypadek, gdyby jej slowa niosly jakas ukryta tresc. -Nasz brat Court wypil kiedys troche - powiedziala Amanda - i potem strasznie chorowal. Mogla miec, pomyslal Mayne, nieco wiecej wiary w jego zdrowy rozsadek. Pomimo odczuwanej wczesniej plomiennej wscieklosci, daleko mu bylo do wyrwania tamtemu broni i skrecenia mu karku - w domu, w ktorym kapral kwaterowal. Potem uznal, ze wiadomosc nie byla tym, za co ja bral. Amandzie chodzilo o to, zeby ktores z nich bez uszczerbku wylaczylo zolnierza z akcji i dawala mu okazje, by zrobil to pierwszy i w taki sposob, w jaki chcialby to uczynic. -No coz, powinien od razu sprobowac zrobic to jeszcze raz, Lily - powiedzial Iban. - W tym cala rzecz. Zeby sie nauczyc takich sztuczek, trzeba cwiczyc, cwiczyc i jeszcze raz cwiczyc. A my nie chcemy popelnic tego bledu z Kasparem, co? Dluzsza chwile patrzyl jej twardo w oczy, a potem jego zarosnieta twarz zmiekczyl kolejny usmiech. -Ale jesli nie chcesz, Lily, by twoj brat dalej chleptal, to oczywiscie nie chce, zebys sie czula zle. Wiec nie zrobie tego. Co na to powiesz? -Dziekuje, bardzo dziekuje - rzekla Amanda. -Nie ma sprawy. Wszystko, zebys tylko byla zadowolona. Poniewaz chce cie uszczesliwic, wiesz o tym, prawda? - Iban pochylil sie ku Amandzie, a natrafiwszy na przeszkode w postaci stolu, kiwnal na dziewczyne. - Przysun swoj stolek tutaj, obok mnie. Amanda posluchala go. Hal wydal z siebie cichy skowyt. -Zostaw moja siostre w spokoju - zwrocil sie do kaprala. -Jesli nie, rzuce na ciebie zly urok. Pozalujesz. -Urok? - powtorzyl obojetnie Iban, nawet nie patrzac na Hala, tylko Amandzie w oczy, ktore teraz znajdowaly sie blizej, niz cwierc metra od jego oczu. Potem wydalo sie, ze tresc slow dotarla do niego. - Urok? Coz to za glupi przesad? -Jesli spojrze ci w oczy, pozalujesz. Moje oczy cie zjedza. Och, doprawdy? - Iban odwrocil sie i popatrzyl Halowi prosto w twarz. Oczy zolnierza mialy brunatny kolor, a ich bialka byly przekrwione. - No dobra. Spogladam ci w oczy. A teraz bedzie lepiej dla ciebie, zebys byl w stanie mnie zjesc albo to ty pozalujesz, ze powiedziales cos takiego. No, na co czekasz? Smialo! Zjedz mnie! -Laska nie jest wymuszona - powiedzial Hal glosem cichym, ale takim, ktory wyraznie przekazal slowa mezczyznie siedzacemu po drugiej stronie stolu - ona spadla z niebios jak lagodny deszcz... -Co? -...na ziemie. Ta laska jest w tobie silna, Iban. Tym, co masz w sobie, jestes wiekszy niz kazdy normalny czlowiek. Jestes ogromny, wspanialomyslny, wspolczujacy i masz obowiazek wobec samego siebie, by sprawic, zeby wszyscy inni ludzie wiedzieli o tym i bili przed tym czolem... Mayne mowil dalej tym samym lagodnym, perswadujacym glosem, a kiedy wreszcie skonczyl, kapral siedzial, wpatrzony nieruchomo w Hala. Wzrok zolnierza byl skupiony w punkcie, gdzie jeszcze niedawno znajdowaly sie oczy Mayne'a, mimo ze ten wyprostowal sie juz na krzesle i patrzyl w strone Amandy. -O, rany - powiedzial Hal. - Dobralem sie takze do Marlo. Stojac dwa kroki za krzeslem Ibana i nieco w obok od niego, kobieta takze znieruchomiala, majac rownie martwy wzrok. -Marlo! - odezwal sie Mayne ostro. - Nie! Nie ty! Wyjdz z tego stanu! Kobieta mrugnela i poruszyla sie. Patrzyla na pozostala trojke. -Co...? - zapytala. -Exotik podatny na hipnotyczne sztuczki? - spytal Hal. - Wstyd. Nauczyl mnie jej pewien Exotik, a inny mieszaniec wyprobowal ja kiedys na mnie. -Nigdy... nigdy sie tego nie uczylam - rzekla Marlo. -Czy to bylo wlasnie to? -Oczywiscie - potwierdzil Hal. - Siadaj i odprez sie. Odwrocil sie do kaprala. -Posluchaj mnie, Iban - powiedzial. - Sluchasz? Spojrz na mnie. -Tak, Kasparze - odezwal sie cicho zolnierz, odwracajac wzrok od miejsca, w ktore sie wpatrywal, by spojrzec na Mayne'a. -Posluchaj mnie i zapamietaj to na dlugi czas. Dzisiaj, kiedy miales wolny dzien... Hal odwrocil sie, by spojrzec na Marlo. -Tak wlasnie dzisiaj bylo, co? - zapytal ja. - Nie mial dzisiaj sluzby? -Nie - potwierdzila Marlo. - Wraca jutro o osmej rano. Ma wolne dni, a nie noce, jak inni... -Tak myslalem - Mayne odwrocil sie ponownie do kaprala. - Iban, miales dzien wolny od sluzby, a pozniej za dnia, ktoz inny mialby sie zjawic u frontowych drzwi, jak nie dwoje zagubionych dzieci? Wyglada na to, ze dzieki specjalnej przepustce ich rodzice bawia tutaj z wizyta, przyszedlszy z innej miejscowosci, a one same byly zbyt male, by podac imiona rodzicow, krewnych, u ktorych sie zatrzymali, czy cokolwiek innego poza ich wlasnymi imionami, ktore juz zapomniales. Czules w sobie ducha wspanialomyslnosci, wiec zabawiwszy sie zmuszeniem chlopca do wypicia kilku drinkow, pozwoliles im zostac tutaj na noc, gdyz ich rodzice moga znalezc sie jutro. -Zapamietales? -Och tak, kazde slowo, Kasparze - potwierdzil Iban, potakujac glowa. -To dobrze. A teraz dalej - dzieci zasnely w kacie, a ty zapomniales o nich i sam poszedles spac. Spales caly czas az do nastepnego dnia, z wyjatkiem krotkiej przerwy kolo polnocy, kiedy rozleglo sie pukanie do drzwi i zjawili sie rodzice szukajacy swych pociech. Byles zbyt spiacy, by zapytac ich o nazwiska lub dokumenty i wrociles do lozka. Natychmiast ponownie zasnales i spales caly czas, az byla pora wstac na sluzbe, po czym wszystko potoczylo sie jak zwykle; z wyjatkiem jednej rzeczy. Hal wstal, wzial butelke alkoholu i wylal jej zawartosc do zlewu w kuchni. Wrocil na miejsce przy stole i postawil pusta flaszke przed Ibanem. -Kiedy wstales - powiedzial do niego - przekonales sie, ze poprzedniego wieczoru wypiles sam cala butelke, a nawet nie masz kaca. To cos, o czym bedziesz mogl opowiedziec, kiedy pojdziesz do garnizonu. Cala butelka i ani sladu kaca. To naprawde cos, co bedzie mozna im opowiedziec, prawda? -Z pewnoscia - stwierdzil Iban. -A teraz - ciagnal Hal - skoro skonczyles flaszke, to lepiej przespij sie przed jutrzejsza sluzba. -Masz racje - zgodzil sie kapral metnym glosem. Wstal, odwrocil sie, zachwial niepewnie w przod i w tyl, a potem wszedl w koncu do pokoju, z ktorego przyniosl pistolet. Uslyszeli, ze zwalil sie na lozko. Hal podniosl miotacz, podszedl z nim do drzwi i rzucil go tak, zeby spadl obok poslania kaprala. -Iban! - powiedzial. - Iban, odpowiedz mi! Nadal mnie slyszysz, prawda? -Taaak - z gardla kaprala wydobylo sie ochryple westchnienie. -Pamietaj, ze to wskazuje, iz Marlo jest twoim dobrym duchem. Brak kaca to po prostu przyklad powodzenia, jakie cie spotyka, odkad stanales tutaj na kwaterze. To wszystko dzieki Marlo. Kazde z was jest szczesciem dla drugiego. Ona o tym wie i dlatego tak sie o ciebie troszczy. Musisz pamietac, zeby sie nia opiekowac, jesli chcesz, zeby ten okres pomyslnosci trwal nadal. Bedziesz pamietal, prawda, Iban? Lubisz Marlo, a nawet jesli jej nie lubiles, to jest takim szczesciem dla ciebie, ze chcesz, zeby dzieki tobie bylo jej dobrze i zeby byla zadowolona, prawda? -Taaak... -W porzadku, mozesz teraz zasnac. Tym razem odpowiedz przyszla w postaci pierwszego z calej serii nastepujacych po sobie chrapniec. Hal odwrocil sie w strone pokoju. Marlo wybuchnela placzem, a Amanda podeszla do starszej kobiety i objela ja ramionami. Marlo plakala chrapliwie i rozdzierajaco. Amanda odprowadzila ja wglab domu; przeszly przez kolejne drzwi, za ktorymi Halowi mignelo cos, co wygladalo na kolejna mala sypialnie. Drzwi zamknely sie za obu kobietami. Mayne podszedl tam. -Mysle, ze przejde sie kawalek - powiedzial przez zamkniete drzwi. Dobrze. Wroc przed dwudziesta druga. To godzina policyjna - odpowiedzial mu z drugiej strony glos Amandy - Wroce. Hal wyszedl. Ulice byly pelne spieszacych sie ludzi w workowatych strojach, ale zaden z przechodniow nie zwracal uwagi na pozostalych. Sprawiali wrazenie, ze spiesza sie, poganiani przez zblizanie sie godziny policyjnej. Mayne ocenil, ze co najmniej jeden na dziesieciu mial wypisane na ubraniu slowo ZNISZCZONY. Szedl ulicami, starajac sie dowiedziec czegos o tutejszej ludnosci. Doznawal dziwnego wrazenia. Miejscowi mieli wyglad i postawe tak styranizowanych, ze zyli w strachu, pozbawieni godnosci i nadziei. A jednak istniala jakas wrodzona niezaleznosc i uparta chec przetrwania w opanowanym sposobie mowienia i w uprzejmosci, z jaka zachodzily spoleczne interakcje, poczawszy od tych najwyrazniej mile widzianych, nawet jesli krotkich rozmow osobnikow sprawiajacych wrazenie przyjaciol, po przypadkowe potracenia sie tych spieszacych sie. Wiele zachowan zaniklo, ale niektore zostaly. Przypomnialy mu sie slowa z wiersza Ulisses Alfreda lorda Tennysona. Pytanie, ktore mial na mysli, brzmialo tak, czy to, co zostalo, bylo czyms, na czym spoleczenstwo Exotikow moglo zostac odbudowane, czy tez ta niegdys potezna Kultura Odlamkowa skonczyla sie na zawsze? Nie potrafil na to odpowiedziec. Miec nadzieje bylo kuszaca mozliwoscia, ale... Zauwazyl, ze dochodzi osiemnasta, a on nadal znajdowal sie w sporej odleglosci od domu Marlo. Automatycznie tworzyl w glowie mape swojej wedrowki, wiec wiedzial, ze byl w odleglosci okolo osmiu przecznic od punktu wyjscia. Zawrocil w jego kierunku. Kiedy wszedl do domu, Amanda siedziala we frontowym pokoju na wyscielanej, ogrodowej lawie. W powietrzu unosil sie zapach gotowania. Amanda wstala i zamknela za Halem drzwi wejsciowe. -Gdzie jest Marlo? - zapytal. -Zasnela - odparla dziewczyna. - Przekopalam zapasy i ugotowalam cos dla nas trojga, ale sadze, ze bardziej potrzeba jej bylo snu niz jedzenia; chociaz tego tez bardzo potrzebuje. Zostawie jej porcje na talerzu w sypialni i bedzie mogla to zjesc, jesli obudzi sie w nocy. Musi sie kiedys obudzic. Tymczasem siadaj i posilmy sie. Hal usiadl. Przygotowany przez Amande posilek nie byl w niczym podobny do tego, jaki mogl zostac podany przypadkowym gosciom w domu Exotikow, ale byla to solidna kolacja zlozona z fasoli i miejscowych warzyw w bardzo ostrym sosie, przypominajacym curry; do tego tutejsza odmiana chleba kukurydzianego i woda do popicia. -Woda nadaje sie do picia? - zapytal Mayne, podnoszac swoja szklanke. -Zbudowany przez Exotikow system uzdatniania wody nadal funkcjonuje - odparla Amanda. - Hal, zolnierze schwytali najwyrazniej Nier oraz szefa grupy, ktory stacjonowal tutaj podczas jakiejs akcji ruchu oporu wymierzonej przeciwko okupantom. A na pewno z powodu czegos powazniejszego, niz naruszenie jednego z przepisow. Niewatpliwie oboje nie zyja. Marlo wie tylko tyle, ze pewnego dnia, kiedy byl tutaj szef grupy, w domu zjawil sie oddzial zolnierzy i zabral tamtych dwoje. Mowi, ze Nier jej powiedziala, iz szef grupy zostaje przeniesiony do pracy, w zwiazku z ktora bedzie musial od tej pory mieszkac na terenie garnizonu, i ze znalazl tam takze dobra prace dla Nier, wiec i ona nie bedzie juz mieszkac w domu. Ona wie, ze Nier nie mowila prawdy, tylko chciala, by Marlo czula sie lepiej. Oddzial odszedl z nimi i od tamtej pory nikt tej dwojki nie widzial. Hal pokrecil glowa. -A wiec tak to jest - stwierdzil. -Tak, tak to jest - powiedziala Amanda. Ich wzrok spotkal sie. - Uwazasz, ze sugestia, jaka wpoiles Ibanowi, zeby byl dobry dla Marlo, dlugo sie utrzyma? Wszystkie tego rodzaju wplywy zanikaja z czasem - rzekl Mayne. - Wiesz rownie dobrze jak ja, jak potezne sa sily regeneracji ciala i umyslu; i jest to prawda nawet w stosunku do takich ludzi, jak Iban. Ale moze zanim sie to cofnie, kapral uzna, ze oplaca sie byc przyzwoitym w stosunku do Marlo. Moze nawet stanie sie to jego nawykiem. Na uzytek swoich towarzyszy bedzie musial znalezc jakies wytlumaczenie tego, ze traktuje ja lepiej, a podobni mu ludzie sa sklonni wierzyc we wlasne wymowki, gdyz nie chca sie przyznac, iz moga sie w czymkolwiek mylic. Ale nic nie trwa wiecznie. Predzej czy pozniej zostanie stad przeniesiony, a na kwaterze stanie ktos inny. -Tak. Coz, miejmy nadzieje, ze bedzie dobrze. Kim byl ten pol-Exotik, o ktorym mowiles, ze probowal cie zahipnotyzowac? -Bleys Ahrens - odparl Hal. - I niemal mu sie to udalo. Bylem wowczas bardzo mlody, a on bardzo przekonujacy. Ale hipnotyzowal wtedy spora grupe ludzi i nie wiedzial, ze jestem jednym z tych, na ktorych oddzialuje. -Rozumiem - powiedziala. - Dobra, pomoz mi posprzatac... -Moge sam to zrobic - zaoferowal sie Mayne. - A ty poszukalabys moze czystej poscieli i kocy na lozko Ibana? My tez musimy sie przespac, jesli mamy zniknac, zanim on sie obudzi jutro rano, a nie ma zadnego powodu, zeby pozwolic mu spac na poslaniu. Zahipnotyzowany moze lezec na podlodze, a i tak nie zauwazy zadnej roznicy. -Gdzie go zamierzasz polozyc? - spytala Amanda. -Mysle, ze tam dalej - odparl Hal, wstajac i idac do sypialni Ibana. Podniosl bezwladne cialo spiacego mezczyzny, wyniosl go z glownego pokoju i zwalil na wyscielana ogrodowa lawke. Iban byl zbyt duzy jak na ten mebel, ale nie istnialo zadne bezposrednie niebezpieczenstwo, ze sie z niego stoczy. -Zaprogramowales go, by wierzyl, iz w nocy wstal i otworzyl drzwi - odezwala sie Amanda. - Czy rano nie bedzie sie zastanawial, dlaczego sie tutaj obudzil? A jesli sprobujesz zaniesc go z powrotem do jego lozka, zanim wyjdziemy, to do tego czasu moze wytrzezwiec na tyle, ze sie obudzi. -Masz racje; prawdopodobnie ocknie sie. Nie w tym rzecz, ze nie moglbym go ponownie uspic, gdyby tak sie stalo, ale nie musimy sie klopotac ponownym przenoszeniem go na jego lozko. Pomysli po prostu, ze wracajac nie dotarl dalej, jak do lawy. Nie, masz racje - poprawil sie. - Oczywiscie, moze sie troche zastanawiac. Ale licze na to, ze jego ego nadmuchane z powodu wypicia calej butelki alkoholu i braku kaca sprawi, iz wszystko inne wyrzuci z glowy. Jesli pije regularnie podczas dni wolnych od sluzby, to bedzie sie spodziewal, iz przebudzi sie z totalnym kacem. Fakt, ze tak nie bedzie, powinien byc sam w sobie wystarczajacy, by powstrzymac go od wszelkich niebezpiecznych pytan kierowanych pod wlasnym adresem. A teraz, do mycia garow i talerzy. Odwrocil sie juz, kiedy przyszlo mu do glowy pewne pytanie. Zrobil to w sama pore, zeby zatrzymac dziewczyne, zanim ta wyszla do sypialni. -Amando - zapytal - jaki bedzie wynik tego wszystkiego dla ludzi mieszkajacych wewnatrz ogrodzenia? To znaczy, chodzi mi o tutejszych Exotikow...? Usmiechnela sie do niego. -Powiesz mi, co myslisz - odparla - a potem ja ci powiem, czy zgadza sie to z moimi pogladami. Pamietasz? Sprowadzilam cie tutaj, zebys zobaczyl to na wlasne oczy. Gdyby chodzilo tylko o opowiedzenie, moglabym to zrobic na Encyklopedii. -Wszyscy Exotikowie, jakich znam - powiedzial Hal - byli jak jeden maz, spokojnymi, inteligentnymi, rozsadnymi ludzmi. Ale takze niemal kazdy z nich kryl pod pozorem lagodnosci swoja wewnetrzna, filozoficzna arogancje. Zdaje sie, ze te arogancje z nich wyrugowano, a oni sa troche zaskoczeni, odkrywajac, ze to nadal w nich tkwi. To tak, jakby spalono im las wielkich i cennych drzew. W pierwszym odruchu uwazaja, ze wszystko stracili. Potem dociera do nich, ze obszar ziemi, ktory posiadali, nadal do nich nalezy i nie ma zadnego powodu, dla ktorego drzewa nie moglyby wyrosnac ponownie. Moze nawet, dzieki popiolom nawozacym glebe, wyzsze i silniejsze. Amanda usmiechnela sie. -Zgodze sie z tym - powiedziala. - A przy okazji, czy uderzylo cie cos w zwiazku z zolnierzami sil okupacyjnych? -Nie widzialem ich tylu, by wyrobic sobie poglad - odparl Hal. - To obozowe ciury; zaden woj skowy dowodca nie uznalby, ze sa cokolwiek warci. -Przepraszam - rzekla Amanda. - Zle sie wyrazilam. Powinnam byla zapytac, czy zwrocilo twoja uwage cos w tym, w jaki sposob reaguja na Kultisan? -Takich zachowan takze nie widzialem zbyt wiele, ale wydaje sie, ze Marlo... ze oni wszyscy wywieraja na okupantow pewien wplyw. Nie potrafie jeszcze powiedziec jaki. Nic szczegolnie korzystnego dla Exotikow. To po prostu pewnego rodzaju moralna dominacja, ktorej szturmowcy zdaja sie poddawac bez wzgledu na to, czy sa tego swiadomi, czy nie. Amanda usmiechnela sie ponownie i skinela glowa. Oddal jej usmiech i odwrocil sie w strone kuchni, a dziewczyna poszla rozejrzec sie za czyms czystym i nadajacym sie do poslania lozka Ibana. Po posprzataniu kuchni Hal wszedl do sypialni i przekonal sie, ze Amanda rozeslala na lezacej na lozku poscieli dodatkowe koce, a obok polozyla kilka innych na wypadek, gdyby chcieli przykryc sie w nocy. Gdy wszedl, Amanda spala juz przy scianie. Teraz Mayne poczul, jak bardzo sam byl zmeczony. Ostroznie polozyl sie obok dziewczyny i zamknal oczy. Chcial zasnac, ale kiedy przestal sie ruszac, sfora pozbawionych odpowiedzi pytan, ktore pojawialy w jego umysle o roznych porach dnia, wrocila do niego jak tlum ludzi dopominajacych sie halasliwie jego uwagi. Bezlitosnie wyrzucil je z glowy, ale one wcisnely sie ponownie. Roznica, jaka dostrzegl w miejscowych Exotikach musi byc zaledwie czastka tego, co bylo oczywistym procesem zmian w calym wszechswiecie. Prawdopodobnie powinien byl poleciec w zeszlym roku z Encyklopedii Ostatecznej na Ziemie, zeby sprawdzic, czy ludzie naprawde sie tam zmieniali, o czym byly przekonane Ajela i Rukh. Zatem pojawienie sie Innych okazalo sie miec duzo wiekszy wplyw na ludzkosc, niz on sam dawal temu wiare... Usmiechnal sie cierpko do siebie. Niemal zapomnial, ze zrezygnowal z osiagniecia stopnia pojmowania, ktore daloby mu klucz do Kreatywnego Wszechswiata. Z pewnym wysilkiem wyrzucil z umyslu wszystkie te pytania i mozliwosci, a wtedy ciemna pustke, jaka tam pozostala, z latwoscia wypelnil sen, ktorego pragnelo jego cialo. Rozdzial 12 Hala obudzilo dotkniecie. Spojrzal na Amande.-Pora ruszac? - zapytal. -Tak - odparla. - Brame otworza za dwadziescia minut. Bedzie tam czekal tlum ludzi, pragnacych spedzic za miastem jak najwiecej czasu. Najbezpieczniej bedzie wyjsc wraz z nimi. Wczorajszy dzien byl bezchmurny. Dzisiaj zdawalo sie, ze tuz na wyciagniecie ramienia w powietrzu unosily sie wilgotne, biale klebki, a powyzej majaczyly gory, ku ktorym zmierzali. Dzien ocieplal sie wraz z tym, jak slonce wspinalo sie po niebie; droga wznosila sie stromo niemal od chwili, w ktorej w roslinnosci za plecami stracili z oczu brame miasta, a powietrze bylo rzadsze i suchsze, niz w trakcie ich wczorajszej wedrowki. -Niezbyt wielu ludzi zmierza w te strone - skomentowal Hal, kiedy szli juz od ponad godziny. -Im wyzej, tym gleba mniej nadaje sie pod uprawy - odparla Amanda. - Popatrz, mozna zauwazyc roznice w lesistosci. Rzeczywiscie tak bylo. I przez caly ten dzien, i nastepny, Hal obserwowal w otoczeniu zmiany. Z rozrzuconych tu i owdzie zagajnikow wysokich drzew oraz gestych zarosli i krzewow wyzyn weszli w rzadsze lasy miejscowych, wiecznie zielonych roslin, ktorych nasiona zostaly sprowadzone z Ziemi i skrzyzowane z niektorymi rodzimymi gatunkami. -Tak przy okazji: w tajemnicy przed Ibanem zostawilam Marlo troche pieniedzy, zeby mogla kupic jedzenie i miec nieco na wlasne wydatki. Pieniadze? - powtorzyl Hal. Tak rzadko uzywal pieniedzy, pomijajac miedzygwiezdne kredyty, ktore miewal przy sobie za mlodu, gdy staral sie wyprzedzac o jeden krok Bleysa Ahrensa i Innych, ze w zwiazku z wyprawa na Kultis po prostu o nich nie pomyslal. -Tymczasowe asygnaty, wypuszczone przez wladze okupacyjne - wyjasnila Amanda - w celu mocniejszego chwycenia za gardlo miejscowych Exotikow. Teoretycznie wszystkie inne waluty, nawet miedzygwiezdne kredyty w dowolnej formie, nie sa legalnym srodkiem platniczym ani na tej planecie, ani na Marze. -Skad wzielas tymczasowe swiadectwa? Nie widzialem nic takiego, kiedy straznik przy bramie wyrzucil zawartosc twojego worka, zeby zobaczyc, co w nim jest. -Zgromadzilam troche podczas moich wczesniejszych wypraw i zabralam ze soba - odparla. - Na Encyklopedii twoj przyjaciel, Jeamus Walters, powielil ich mnostwo. Wiekszosc znajduje sie nadal na statku, ale nosze fortune zaszyta w zakladke szaty. Urwala. -Wyglada na to, ze twoj przyjaciel Jeamus jest zdolny zrobic wszystko. -Z pomoca Encyklopedii - stwierdzil Hal. -Zanim poszlam spac - ciagnela Amanda - ukradlam niewielka, ale przydatna sumke Ibanowi. Nie tak wiele, zeby zauwazyl strate, ale dosc, by wsparlo to Marlo. -Czlowiek, ktory wpycha lokaty do kazdej kieszeni, zwykle nie prowadzi w glowie ksiegi rachunkowej. -To wielce prawdopodobne - rzekl Hal. -Moglam, oczywiscie, dac Marlo duzo wiecej - kontynuowala - ale wladze ograniczaja ilosc swiadectw w obiegu, by ludnosc bardziej odczuwala oddzialywanie niedoborow. -Gdyby Marlo zaczela wydawac za duzo, zwrocilaby na siebie uwage. Moge zrobic wiecej dobrego, rozdajac male kwoty wiekszej liczbie ludzi rozmieszczonych na duzym obszarze. Hal skinal glowa. -Jak daleko jest do Gildii Oredownikow? -Stad mamy dobry dzien drogi do gor Zipaca. Chociaz nie szlam ta droga, kiedy bylam tutaj ostatnio - powiedziala Amanda. - Stamtad krotka wspinaczka do samej siedziby Gildii... Urwala w pol zdania. Oboje zatrzymali sie odruchowo, slyszac slaby dzwiek, ktorego nie mogli zidentyfikowac. Amanda wskazala gestem ucho, sygnalizujac, zeby sluchac dalej. Hal skinal glowa. Przestal slyszec ow dzwiek i z poczatku docieraly do niego tylko odglosy owadow i szum wiatru w otaczajacych ich drzewach. Potem stal sie swiadom cichego dzwieku - byl to glos czlowieka mowiacego jednostajnym, niskim tonem o niezmieniajacym sie natezeniu. Zrodlo dzwieku bylo zbyt odlegle, zeby dalo sie rozroznic slowa, ale niezaprzeczalnie byla to ludzka mowa, monotonna i pozbawiona przerw czy zmian ekspresji. -Jest przed nami - powiedziala Amanda. -Tak - zgodzil sie Hal. Poszli w gore droga, ktora skrecala tutaj w lewo, biegnac przez las miejscowych, wiecznie zielonych drzew. Wspiawszy sie na niewielkie wzniesienie, spojrzeli w dol, gdzie ponizej krotkiego, stosunkowo odslonietego zbocza znajdowala sie polanka, na ktorej staly ruiny willi. Roslinnosc nie wtargnela jeszcze miedzy resztki murow, ale niewiele juz pozostalo z domu, jakim byl on niegdys. W niewielkiej odleglosci od drogi wznosily sie resztki zniszczonych przez ogien scian, zaslonietych czesciowo przez winorosl i chwasty. Wiekszosc takich domow, a ten nie byl wyjatkiem, miala biale sciany; sadza zdawala sie barwic dziwnie i arbitralnie to, co z nich pozostalo, sprawiajac wrazenie, ze kres tego domostwa nastapil raczej za sprawa wieku, a nie plomieni. Hal przypomnial sobie, ze kiedy czekali przed brama Porfiru, poczul pewien powiew sredniowiecza. Dzisiaj ruiny mijanych domow dostarczaly mu wrazen z jeszcze wczesniejszego okresu historii. Z jakiegos dziwnego powodu kazaly mu myslec o tym, jak musialy wygladac ruiny starorzymskich willi w dawnej Brytanii, gdy wojskowa potega wielkiego, lecz gnijacego Cesarstwa, wyczerpala sie, a na jego miejsce naplywali barbarzyncy, by pladrowac, zabijac i niszczyc. Nie bylo oczywistego powodu, ktory mialby wywolywac teraz podobne mysli. Tym niemniej czul to intensywnie, gdy wraz z Amanda ruszyli w dol, w strone czlowieka, ktorego tam widzieli oraz tego, co zostalo z domostwa na polanie. Obcy nosil zwyczajny, wiezienny stroj i mial siwiejace wlosy oraz brode. Nie myte, byly skoltunione, a jego szata wskazywala nawet z daleka, ze od bardzo dawna jej nie prano. Obcy byl chudy, a policzki ponad wspinajacym sie po jego twarzy zarostem byly zapadniete i wygladaly jak zassane do wnetrza ust; wystajace z odzienia rece i nogi, to byla sama skora i kosci. Stal przed czyms, co bylo chyba niegdys dekoracyjnym stawem rybnym na dziedzincu willi. Okragly, wylozony na brzegach czerwonymi plytkami zbiornik mial jakies cztery metry srednicy i byl niewatpliwie bardzo plytki, gdyz tu i owdzie nad powierzchnie wystawaly jakies wzgorki. Wiatr, ktory sponad sadzawki wial po zboczu w strone Hala i Amandy, niosl mdlacy zapach organicznego rozkladu. Teren wokol zbiornika - okragly taras z szarego kamienia z bialymi kamiennymi lawkami i takim samym postumentem, przed ktorym stal mezczyzna - zostal metodycznie odnowiony i oczyszczony; wygladalo na to, ze dbano o niego. W czystym swietle wszystko lsnilo - z dwoma, oprocz wygladu samego mezczyzny, wyjatkami. Jednym byla ciemna, nieprzejrzysta woda stawu, ktora zdawala sie pochlaniac cale padajace na nia swiatlo, a drugim rzad ozdobnych doniczek na brzegu zbiornika. W donicach po prawej rece mezczyzny tkwily rozgalezione rosliny odarte do golych galazek, jakby panowal srodek zimy. Ich wyglad kontrastowal ostro z doniczkowymi roslinami po lewej rece obcego. Te ostatnie byly tej samej wielkosci i ksztaltu, ale rodzily male, zielone, sercowate listki oraz mnostwo kwiatow w rozmaitych odcieniach czerwieni i rozowosci; malutkie platki ich kielichow zakrzywialy sie razem ku gorze, tworzac bukiet, ktory w wypadku kazdej rosliny sprawial, ze wygladala jak Rog Obfitosci skrecony z delikatnej, farbowanej koronki. Te rosliny blyszczaly w sloncu, a czern ziemi wokol ich lodyg wskazywala, ze niedawno je podlano. Na postumencie przed mezczyzna stala jedna z doniczek z roslina okryta kwiatami. Kiedy Amanda i Hal sie zblizali, czlowiek tam stal i wypowiadal nieustannie - najwyrazniej do kwiatow, jako ze w polu widzenia nie bylo nikogo innego - nieprzerwany strumien tak splecionych ze soba slow, ze byly nierozroznialne i niezrozumiale. Gadajac tak, ujmowal platki i wolno, delikatnie oraz metodycznie odrywal jeden po drugim, po czym upuszczal je do cuchnacej zgnilizna wody stawu. Hal i Amanda weszli na teren dziedzinca i zblizyli sie do mezczyzny, ale ten nie zwrocil na nich uwagi, tylko kontynuowal metodyczne ogalacanie stojacej przed nim rosliny. Kiedy ostatni platek ostatniego kwiatka spadl do ciemnej wody, obcy zaczal szarpac i obrywac liscie rosliny. -Fugga, mugga, shugga... - zdawalo sie, ze mamrocze. Hal pojal to nagle i odwrociwszy sie do Amandy ujrzal, ze ona takze zrozumiala. Mezczyzna recytowal litanie sprosnosci powtarzana tak wiele razy, ze sylaby slow zlaly sie ze soba w tym stopniu, ze same wyrazy kompletnie stracily znaczenie. -Witaj - odezwala sie Amanda, mowiac wyraznie, niemal wprost do ucha obcemu. Ten nie zareagowal. Trudno bylo powiedziec czy slyszal, czy nie, ale nie zwrocil na nia uwagi. Jego szata byla tak brudna i zniszczona, ze poczatkowo Hal nie przygladal sie jej, ale teraz zauwazyl, ze jakis czas temu wymalowano na niej, zarowno z przodu, jak i z tylu, slowo ZNISZCZONY. Kiedy go obserwowali, mezczyzna skonczyl obrywac listki z ogolacanego krzaka. Umilkl, odwrocil sie od kwiatka i nadal ignorujac Amande i Hala, poszedl na koniec szeregu doniczek z roslinami o oskubanych galazkach. Podniosl ostatni wazon i ostroznie zaniosl go do ruin domu. Hal i Amanda poszli za nim. Przeszedl przez wszystkie oddzielone niegdys scianami pokoje domostwa i wyszedl na otwarty teren, ktory byl zastawiony dziesiatkami doniczek z roslinami podobnymi do tej, jaka teraz niosl. Byly w roznych stadiach dewastacji - od zupelnie pozbawionych lisci i kwiatow, przez takie, ktore mialy paczki, az do w pelni rozkwitlych. Obcy, nadal ignorujac ich, znalazl miejsce na postawienie doniczki z oskubana lodyga, potem poszedl w inny kat i wybral rosline obsypana kwieciem. Niosac ja tak ostroznie, jak te odarta z listowia, skierowal sie ponownie ku frontowi domu, wyszedl na dziedziniec i postawil kwitnacy krzak na koncu rzedu tych po lewej stronie postumentu. Podchodzac do piedestalu, otrzepal dlonie. Postawil na nim najblizsza z rzedu kwitnacych roslin, umieszczajac ja obok tej, ktora dopiero co oskubal. Zostawiwszy je tam, zaczal przesuwac, jedna po drugiej, reszte doniczek z nieuszkodzonymi galazkami, a potem rzad tych z ogoloconymi krzaczkami. W koncu wzial rosline, ktora dopiero co oblupil i opuscil ja na wolne teraz miejsce, tuz po prawej stronie postumentu. Wyprostowal sie i zaczal obrywac platki najblizszego kwiatka nowej rosliny i wrzucac je do gestej wody stawu. Z ust mezczyzny poplynal strumien bezsensownych sylab. Przez caly ten czas, kiedy Amanda i Hal mu towarzyszyli, nie okazal ani razu, ze zauwaza ich obecnosc. -Nie mozemy dla niego nic zrobic - powiedziala dziewczyna. - Chodzmy. Odwrocili sie i skierowali w strone gor. Ale gdy Mayne patrzyl na te, ku ktorym szli, to dotarlo do niego, ze jesli zgodnie ze slowami Amandy krawedzie plyty tworzacej dno doliny zostaly wypietrzone przez wznoszaca sie plynna magme, to skala, ktora pokrywala teraz te doline u podstawy gor, byla bardzo stara. Kiedy Mayne wytezyl umysl, by wyobrazic sobie te miliony lat dzielace powstanie obu formacji skalnych, zlaczonych teraz w calosc tworzaca owo pasmo, to po kregoslupie przebieglo mu, lekko jak pajak, dziwne i niewytlumaczalne drzenie. A potem zniknelo. Ale wspomnienie o tym utrzymywalo sie w glowie Hala, nawet kiedy zastapil je, zajmujac jego biezace mysli, obraz mezczyzny, ktorego dopiero co zostawili za soba. Mayne widzial go jedynie swoim umyslem. Nic nie interferowalo z jego wzrokiem, ktorym postrzegal automatycznie otoczenie, w tym droge, ktora skurczyla sie teraz do rozmiarow pieszego traktu udeptanej ziemi i, wznoszac sie coraz wyzej, zaczela biec krawedzia niewysokich, ale dosyc stromych wzgorz. Ich otoczenie zmienilo sie; mocno zadrzewione zbocza po obu stronach sciezki zastapily otwarte polanki. Przeswity porastaly wysokie do kolan paprocie, a Hal pierwszy raz byl swiadom, ze ich liscie poruszaja sie na skutek buszowania w nich malych stworzen. Wskazal ten ruch Amandzie. -Kroliki - powiedziala. - Pamietasz, wspominalam ci o nich? Kultisanie sprowadzili je, by hodowac na potrzeby tych Exotikow, ktorzy nie stosowali calkowicie wegetarianskiej diety. Niektore kroliki uciekly... Machnela dlonia w kierunku wznoszacego sie nad nimi lasu. -Widzisz efekty - stwierdzila. - Brak naturalnych wrogow, ktorzy ograniczaliby ich liczbe. Rozprzestrzenily sie na caly ladowy masyw. W kazdym razie okazaly sie dobrodziejstwem dla miejscowych, stanowiac glowne zrodlo latwo dostepnego miesa; a poniewaz procz wojska nikt nie moze zdobyc latwo produktow bialkowych, tubylcy stali sie z koniecznosci miesozerni, by zrownowazyc swoja diete. Hal skinal glowa i zajal sie obserwacja otoczenia. Procjon stal wysoko na niebie i zdawalo sie, ze ostatnie obloki wyparowuja w goracym powietrzu wysoczyzny, ktora szli. Widzial to wszystko, ale jego mysli dotyczyly czegos innego. Ponownie usilowal wyobrazic sobie siebie samego w skorze czlowieka, ktorego niedawno widzieli. To stawianie sie w roli kogos innego, nowo spotkanego, zaczelo sie jako zabawa, gdy Mayne byl jeszcze dzieckiem; od tamtej pory przerodzilo sie w zwyczaj, a ze zwyczaju niemal w przymus. Doszedl do tego, ze poczytywal to za niepowodzenie, gdy nie potrafil sobie wyobrazic wszystkich rzeczy takimi, jakimi mogla je widziec inna osoba. Postawic sie na miejscu tamtego czlowieka bylo trudniej, niz wejsc w role kogokolwiek innego. Mezczyzna, oczywiscie byl szalony. Ale z pewnym wysilkiem, Halowi powinno sie to udac. Tamten zostal prawdopodobnie doprowadzony do tego stanu przez to, co zrobili zolnierze sil okupacyjnych, gdy zniszczyli mu dom; i to dlatego, ze jego szalenstwo bylo tak jawne, szturmowcy nie zawracali sobie od tamtej pory glowy tym, zeby zabrac go z ruin do miasta, tak jak zrobili to z reszta Exotikow. Hal skupil teraz swoj wewnetrzny wzrok na mysli, ze to on sam stoi tam, obrywajac platki i niszczac kwiaty. To byl powolny proces... ale w koncu w jego umysle ukazal sie obraz calej sceny. Bylo niemal niezbedne, by to zrozumiec; ale zeby naprawde zrozumiec, konieczne bylo doglebnie poczuc sie kims innym. Calkowita empatia. Empatia byla wlasciwym slowem dla oddania procesu stawania sie kims innym. Odpowiednim... i koniecznym. Calkowita empatia tworzyla w koncu calkowita odpowiedzialnosc. Ta stawala sie w koncu uniwersalna i instynktowna - byla automatycznym procesem zastanawiania sie przed podjeciem kazdego dzialania dotyczacego innych ludzi. Przy pelnej i instynktownej odpowiedzialnosci wszystkich ludzi, James nie umarlby, a Tam nie stalby u kresu zycia, miazdzony przez nadal ciazace mu brzemie winy z powodu smierci trzech ludzi. Teraz, dla siebie, Hal byl szalencem; i dla niego niszczenie roslin bylo niszczeniem tego, co unicestwilo jego zdrowy rozsadek. Fragment po fragmencie, chcial zrownowazyc swoje studia i wspiac sie tam, gdzie byl kiedys. Ale sciezka, jaka wybral, byla kregiem. Nigdy sie tam nie dostanie. Chyba ze Hal moglby otworzyc Kreatywny Wszechswiat przed soba i innymi. W jakis sposob wszystko - szaleniec, Iban, Exotikowie, Encyklopedia, wojna, Stara Ziemia, Mlodsze Swiaty - zbieglo sie w jednym punkcie, jak przecinajace sie linie. Nie potrafil odczuc tej zbieznosci inaczej, niz jak trzymanie w dloniach czegos materialnego - brzozowej witki lub drazka sterowniczego. Dziwne, ale mial takie wrazenie, jakby wszystko koncentrowalo sie w miejscu, ktorego nigdy dotad nie widzial na oczy, a do ktorego wlasnie szedl. W nowej Gildii Oredownikow. I dziwne, ale jedyna osoba, ktora byla dla niego jednoczesnie najlatwiejsza i najtrudniejsza, byl Bleys. Okiem umyslu widzial rzecz wiekszej wagi, chude palce upuszczajace do ciemnej wody oderwane platki. Cofnal sie w myslach o wiek, az do czasow swego dziecinstwa, ktore przezywal jako Donal Graeme. -Zadumales sie - powiedziala Amanda po pewnym czasie. Wyrwany z zadumy wzdrygnal sie, wracajac do rzeczywistosci. -Tak - przyznal. - Ten czlowiek tam, za nami... Kiedys bylem taki, jak on. Szli dalej. Hal patrzyl przed siebie na sciezke, ale katem oka ujrzal, ze Amanda obraca glowe i spoglada na niego ponuro. -Ty? - spytala. - Kiedy? -Gdy otrzymalismy wiadomosc o smierci Jamesa, mojego najmlodszego wuja. Mowilem ci o tym kiedys, prawda? -Tak - odparla.- Miales jedenascie lat; Kensie znalazl cie potem w stajni, w stanie zimnej furii. Co bys zrobil, nawet gdybys mial odpowiedzialnego za to czlowieka pod reka, tam, w tej stajni? Probowal go zabic w wieku jedenastu lat? -Prawdopodobnie - przyznal Mayne, obserwujac wznoszace sie przed nimi gory. - Czysta destrukcja to dzialanie w mysl blednego kola. Dopadlo mnie wtedy, jako Donala i od tamtej pory caly czas wyrastalem z tego. -Wiem - powiedziala miekko. Widzisz - mowil dalej, patrzac na nia - nie ma innego miejsca, do ktorego mozna by isc, jak z powrotem do tego samego punktu. Mozna tylko zastepowac cos w taki sposob, w jaki tamten czlowiek zastepowal swoje rosliny, przestawiajac je bez konca i nigdy nie dodajac nic do tego, co juz mial. Kreatywnosc jest czyms przeciwnym, prosta linia biegnaca nieskonczenie przed siebie. Problem w tym, ze ped do niszczenia to ludzki instynkt, uzyteczny w celu sprawdzenia osobniczej zdolnosci do kontrolowania otoczenia. Dzieci, ktore dokonuja w szkole zniszczen, robia dokladnie to samo, co spotkany przez nas czlowiek. Owo instynktowne w kazdym nowym pokoleniu dzialanie, staje sie z czasem swiadoma checia zmiecenia wszystkiego co stare i pragnieniem budowania od nowa. Jest w nich instynkt, za sprawa ktorego czuja, ze wszystko stare bylo zle, a oni zamierzaja ustawic teraz ludzkosc na nowych, wlasciwych torach. Ale cyklicznosc procesu destrukcji staje sie pulapka dla kazdego, kto sie temu poddaje; i wszystko konczy sie na tym, ze nadchodzace pokolenia winia reformatorow i cala reszte historii. Oto dlaczego, nawet wobec istnienia sil historycznych, dazacych wiecznie do stanu rownowagi, Bleys i Inni musza w koncu przegrac - poniewaz zostana z tylu, kiedy kreatywni ludzie pojda naprzod. Na tym polega ewolucja. -Chcesz powiedziec - odezwala sie Amanda - ze Bleys jest gotow zniszczyc Stara Ziemie i najlepsze wytwory Odlamkowych, oraz innych Kultur, wylacznie jako surogat tego, co naprawde chce zniszczyc? Tak jak czyni to ten mezczyzna z platkami kwiatow? Niezupelnie tak - odparl Mayne. - Filozofia Bleysa jest dosyc sensowna, jesli zwazyc na lezace u jej podstaw przeslanki. Po pierwsze, ludzkosc pozwolila w przeszlosci, by technologia wyprzedzila jej rozwoj i poszla za daleko, za szybko i za wczesnie. Nie, nie kieruje nim rytualne, instynktowne dzialanie, ale bledne rozumowanie - gdyz brak mu empatii, a tym samym poczucia odpowiedzialnosci. Powodowany tego samego rodzaju bezcelowa furia mogl po prostu ruszyc w tym kierunku, jak ja to zrobilem i jak - byc moze - uczynil to ten szaleniec, ktorego widzielismy. Bleys mogl zaczac zamieniac sie w to, czym jest, z wscieklosci na wszechswiat, ktory dal mu wszystko - blyskotliwosc, wole oraz sily umyslowe, moralne i fizyczne - a potem, jak niezaproszona na chrzest wiedzma z dzieciecej basni, stanal oko w oko z faktem, ze nie znajdzie nigdy drugiej istoty ludzkiej, z ktora moglby dzielic to, co osiagnal. -Tak uwazasz? - spytala Amanda. -Nie wiem - odparl Hal. - Ale moglo tak byc. I to moglo byc wazne. Niemal zagubil sie ponownie w swoich myslach. Tym, co go teraz z nich wyrwalo, byl - jak mu sie zdawalo - przelotny grymas na twarzy Amandy. Wrocil do rzeczywistosci i spojrzal uwaznie na dziewczyne. -Usmiechnelas sie? - zapytal. - Dlaczego? -Doprawdy? - odpowiedziala pytaniem, majac doskonale opanowana twarz. Wsunela reke pod jego ramie i scisnela je. - Jesli tak, to dlatego, ze cie kocham. Wiem; pora, zebysmy sie zatrzymali na posilek. Pomoz mi poszukac odpowiedniego miejsca. Rozdzial 13 Niebawem znalezli takie miejsce. Mala, otwarta, porosnieta paprociami polane w miejscu, gdzie sciezke przecinal waski strumyk zimnej, nadajacej sie do picia wody. Siedzac tam, spogladali ponad wolna przestrzenia zbocza w dol, ku gesto zadrzewionej dolinie, lezacej jakies sto metrow nizej. Amanda wypakowala suszone owoce i chleb kukurydziany. Reszta posilku skladala sie glownie z kanapek, ktorych smak przyniosl wspomnienie bialozoltego miazszu, jaki Hal jadl wczesniej. Napili sie lodowatej wody ze strumienia, ktory musial miec zrodlo wyzej na zboczu.Na jedzeniu zeszlo im nie wiecej jak dwadziescia minut. Procjona, w jego wedrowce po niebie, dzielila juz najwyzej godzina od szczytu gor, ktore dalo sie widziec ponad czubkami drzew z przodu. Za sprawa przejrzystego powietrza zdawalo sie, ze gory oddalone sa zaledwie o kilkaset metrow, chociaz, jak uznal Hal, musialy znajdowac sie duzo dalej. Ruszyli w droge. -Od calych godzin nie widzielismy nikogo, procz tego mezczyzny przy stawie - odezwal sie Mayne. - Czy po drodze do gor nie ma innych ludzi? O ile wiem, to nie. To dlatego Gildia Oredownikow wybrala te okolice. Nie ma tu nic, dzieki czemu czlowiek moglby sie utrzymac - odparla Amanda. - Och, sa gorskie laki, ktore mozna wykorzystac do hodowli zwierzat, ale Exotikowie nie byli nigdy pasterzami, nawet w poczatkach kolonizacji planety; poza tym, zycie jest tak latwe, szczegolnie tutaj, na skraju tropikow, ze nigdy nie musieli tego robic. Nawet przed okupacja przekonalbys sie, ze te tereny sa puste, pomijajac przypadkowych wedrowcow. Ale teraz wladze okupacyjne nie pozwalaja tubylcom podrozowac bez szczegolnego powodu. I bez specjalnej przepustki. Poki zatem nie dotrzemy do Gildii Oredownikow, nie powinnismy nikogo spotkac. Hal byl gotow jej uwierzyc. Uszli juz spory kawal, odkad droga stala sie pieszym traktem, a ten z kolei sciezka, ktora teraz zupelnie zniknela. Zdawalo sie, ze Amanda wytyczala trase przez dziewiczy teren, korzystajac z pamieci lub jakichs niewidocznych znakow. Hal obserwowal uwaznie otoczenie. Tropienie bylo jedna z wielu umiejetnosci wpojonych mu przez jego nauczycieli, wiec oko mial wystarczajaco bystre, by moc dostrzec nawet nikle slady pozostawione przez innych ludzi, jacy przechodzili wczesniej ta trasa. I, rzeczywiscie, zauwazal je od czasu do czasu - znaki tak drobne, jak zadrasnieta butem ziemia lub zlamana galazka - chociaz te slady byly rzadkie i nierzucajace sie w oczy. Przestal zatem zwracac na nie uwage i po prostu cieszyl sie wedrowka po otwartym terenie. Kazdy, kto wyrosl w gorach, mogl czuc z tego powodu radosc - a Hal byl kims takim w dwojnasob. Jako Donal dorastal w gorach na Dorsai, gdzie byl jego dom, Foralie; a jako Hal mieszkal do szesnastego roku zycia w Gorach Skalistych Ameryki Polnocnej na Starej Ziemi. Obecny pobyt w podobnym otoczeniu wprawil go w stan ozywienia, jakiego nie mogl wywolac zaden inny krajobraz. Bezwiednie zadarl glowe i pochlanial wzrokiem okolice i widok wzniesien; jego nozdrza wciagaly czyste, przezroczyste powietrze... a krok sie wydluzyl. -Mozesz zwolnic - powiedziala Amanda. - Przez pewien czas bedziemy podazali wzdluz biegu strumienia, a teren jest niemal plaski. -Och, forsowalem tempo? - spytal Hal. Byl zaklopotany. -Nie dla mnie. Ale mamy jeszcze spory kawalek drogi przed soba, a ostatnia jej czesc to doslownie wspinaczka. Lepiej podchodzic do tego spokojnie. Juz kiedy to mowila, znalezli sie w nieprzerwanym pasie drzew i krzakow, przeplatanych lisciastymi lodygami jasnozielonych paproci mniej wiecej metrowej wysokosci, ktore porastaly prawie rowne podloze, ciagnace sie miedzy dwoma wznoszacymi sie stromo zboczami zalesionych wzgorz. Tutaj, pierwszy raz od dobrej chwili, szlak, ktorym podazali, stal sie ponownie widoczny, wijac sie miedzy drzewami. Najwyrazniej korzystano z niego na tyle czesto, by roslinnosc nie byla w stanie go zarosnac. Jakim cudem bylo to mozliwe w rejonie, w ktorym nie goscili zwykle normalni wedrowcy... Lekkie dotkniecie w lewe ramie przywiodlo Hala do rzeczywistosci. Spojrzal na Amande, a ona przejechala palcem wskazujacym obok konca lewej brwi, jakby usiadl tam jakis maly owad. Byl to drobny sygnal, nalezacy "tajnego jezyka skrotow i znakow", o ktorego przypomnienie sobie prosila Hala, kiedy mieli opuscic statek kurierski. Wlasnie pokazala, ze sa sledzeni przez obserwatora, ktory po wskazanej stronie poruszal sie rownolegle do nich. Czymkolwiek bylo owo stworzenie, robilo to z rozmyslem, gdyz jednoczesnie podazalo za nimi i trzymalo sie w ukryciu wsrod drzew oraz krzakow po ich lewej rece. Nie patrzac bezposrednio w lewo, Hal skupil sie na tym, co mogl dostrzec katem oka. Trwalo to chwile, ale w koncu nie tyle zobaczyl, co stal sie swiadomy obecnosci obserwatora na podstawie cichych odglosow oraz drobnych ruchow paproci i galezi, ktore tamten odsuwal na swojej drodze, chociaz najwyrazniej staral sie poruszac jak najciszej. Mayne zerknal na Amande i uniosl pytajaco brew. Dziewczyna pokrecila z zaklopotaniem glowa, a jej dlonie wykonaly drobne i szybkie, ale nie rzucajace sie w oczy ruchy. Wydaje mi sie, ze to dziecko lub cos wielkosci dziecka, przekazala w ten milczacy sposob. Z jakiegos powodu jest nami zainteresowane. Przed nami znajduje sie otwarta przestrzen porosnieta tylko krzakami i paprociami. Siadzmy tam, jakbysmy zrobili przerwe na odpoczynek i sprobujmy wywabic to cos na polane. Hal mrugnal, wyrazajac w ten sposob zgode, i kilka minut pozniej, kiedy wyszli na otwarta przestrzen, o ktorej mowila Amanda, i znalezli sie blisko srodka polany, dziewczyna ziewnela, przeciagnela sie i zatrzymala. Hal przystanal obok niej. -Siadzmy tutaj na chwile - powiedziala glosno. Ktokolwiek ich sledzil, nie mogl tego nie uslyszec. - Nie ma pospiechu. Amanda stanela obok malego wzgorka porosnietego paprociami, ktore byly duzo drobniejsze od tych, jakie rosly miedzy drzewami. Istotnie, bylo to idealne miejsce na przystanek. Do Hala dotarlo, ze byloby takze doskonalym lozkiem, na ktorym moglby sie wyciagnac z Amanda. Usiedli na wzgorku po turecku, naprzeciwko siebie. -Chit! - powiedziala Amanda. - Reelin. Przeszla teraz na wokalny "tajny jezyk". Na Dorsai wiele slow kodu bylo powszechnie znanych, gdyz mogly okazac sie uzyteczne, jesli dwoje Dorsajow na obcej planecie pragnelo wymienic informacje, bedac slyszanymi przez innych, ale nie chcac byc przez nich rozumianymi. W dodatku kazda rodzina miala w zasadzie wlasny kod zmyslonych slow, a czlonkowie rodzin Morganow i Graemow, dorastajac i bawiac sie razem jako dzieci, znali wiekszosc szyfrow drugiej strony. Jako mlodziez, czerpali szczegolna przyjemnosc z tego, ze mogli wymieniac sekretne informacje pod nosem nierozumiejacych tego doroslych. Zatem jezykowe kody byly ciagle udoskonalane przez kolejne pokolenia. W rezultacie to, co powiedziala Amanda, znaczylo: Mowmy w ten sposob, zeby nasz tropiciel nie mogl nic zrozumiec. Moze uda sie zwabic go blizej, gdy bedzie staral sie uslyszec i pojac, o co nam chodzi. -Dobrze - odparl Hal. Nie bylo szczegolnego powodu, by w odpowiedzi nie uzyc zrozumialego slowa, gdyz moglo to zaostrzyc ciekawosc podgladacza i sklonic go do podejscia na tyle blisko, by mogl uslyszec i pojac, czego dotyczy rozmowa. -Bardzo maly kot - dodal. Wskazywal, ze bylo ich dwoje, a poniewaz to lub ten, kto za nimi szedl, nie byl duzy, jedno z nich bedzie moglo go lapac, podczas gdy drugie odetnie mu droge ucieczki. Implikowalo to pytanie, kto powinien gonic, a kto blokowac droge. Amanda usmiechnela sie delikatnie, lecz z przekonaniem. -Jeden! (Ja bede scigac) - powiedziala. - Pilka na bazie (Ty zostan i badz gotowy na wypadek, gdyby goniony przez nas za wrocil). -Zet - odparl, zgadzajac sie. Amanda bedzie szybsza i zwinniejsza od niego w biegu przelajowym. - Znak! Ostatnie slowo mialo jej przypomniec, ze podsluchujacy ich podkradl sie teraz na tyle blisko, zeby mozna bylo podjac probe zlapania go. -Zet - potwierdzila Amanda. - Jeden-D. Ostatnie slowa szyfru wskazywaly, ze to ona dowodzila i jako goniaca sama wybierze moment, kiedy zacznie poscig. Jednoczesnie, majac wzrok skierowany na siebie, oboje patrzyli katem oka, starajac sie dostrzec wszystko, co mialo zwiazek z ich obserwatorem, ktory istotnie podkradl sie blizej, probujac zrozumiec ich dziwna rozmowe. -Szept kamiennej skaly (Slyszalam cos na ten temat, ale nie zdobylam nigdy zadnej pewnej informacji). -Mo-da. Temu, ze byla to "mloda dziewczyna", ledwie nastolatka, nie dalo sie zaprzeczyc, gdyz z wyjatkiem czegos, co wygladalo jak zawiazana w pasie, ciemnozielona, wyschnieta winorosl z na wpol otwartym strakiem posrodku, podgladaczka byla nieubrana - naga nie bylo odpowiednim slowem, gdyz obnosila swoj brak odzienia z taka bezpruderyjnoscia i naturalnoscia, z jaka zwierze paraduje w swoim futrze. Winorosl stanowila bardziej ozdobe, niz miala udawac czesc garderoby Jednak najwyrazniej dziewczynka uzywala na wpol otwartego straka jako kieszeni do noszenia czegos, co wygladalo na male kamyki wielkosci mniej wiecej polowy jej piesci. Mala miala z pewnoscia nie wiecej jak dwanascie, trzynascie lat, jezeli nie byla osobniczka cierpiaca na niedorozwoj fizyczny. -Nies! - odezwala sie Amanda, co w wolnym tlumaczeniu znaczylo: Musimy zabrac ja stad w jakies miejsce, gdzie mozna by sie nia zaopiekowac! -Zet - powiedzial Hal. Wyrazil automatycznie zgode, czekajac, by Amanda rozpoczela poscig; i rzeczywiscie, ledwo wypowiedzial ostatnie slowo szyfru, a Amanda zerwala sie na rowne nogi i ruszyla w poscig za dziewczynka. Amanda byla szybka, bardzo szybka. Ale dziewczynka byla jak wiatr. A poza tym, znala kazdy cal gruntu. Uciekala zygzakiem, jak scigany zajac, przebiegajac przez przerwy w lesnym poszyciu wystarczajaco duze, by przeslizgnal sie przez nie ktos jej rozmiarow, ale zbyt male dla doroslego. Przed uplywem kilku sekund goniona i goniaca znalazly sie miedzy drzewami po przeciwnej stronie polany, poza zasiegiem wzroku Hala. Jednak odglos towarzyszacy ich przedzieraniu sie przez zarosla zblizyl sie ponownie w jego strone i nagle Mayne zauwazyl, ze dziewczynka biegnie calym pedem w jego kierunku. Wygladalo na to, ze chce przeciac szlak jakies dwadziescia metrow przed Halem. Skoczyl na rowne nogi i pobiegl, by ja tam zlapac. Biegla zakosami, zyskujac nad nim dystans; zawrocila i w koncu i tak przeciela sciezke. Przez moze piecdziesiat metrow biegl za mala powodowany zwyklym uporem, a potem pogodzil sie z faktem, ze uciekinierka oddala sie od niego niemal z kazdym krokiem i ze zlapanie jej zdecydowanie przerasta jego mozliwosci. Lapiac oddech, wrocil wolno na sciezke i do Amandy. Czekala na niego na wzgorku, na ktorym wczesniej siedzieli. -Trzeba nagonki z tuzina ludzi z sieciami, zeby otoczyc te mala i ja zlapac - odezwala sie Amanda, kiedy Mayne do niej podszedl. Odzyskala juz oddech w wiekszym stopniu niz on. - Na tej wysokosci klimat jest lagodny przez caly rok, ale Bog jeden wie, jak dziewczynka tu przezyla. Nie mogla zdziczec w takim stopniu i nabyc tej zrecznosci przez jedno lato. Jest jak zwierze; moze bardziej teraz jak zwierze niz czlowiek. Tak czy inaczej, za to takze winna jest okupacja. Za rzadow Exotikow znaleziono by te mala dawno temu i sprowadzono na dol. -Zet - powiedzial Hal, starajac sie nie dyszec. Kolejny raz byl nieprzyjemnie swiadomy, jak bardzo jest bez formy pomimo codziennych cwiczen na Encyklopedii Ostatecznej; a to, ze zostal wysmagany po twarzy przez galezie, ktore znajdowaly sie dokladnie na tej wysokosci, ze moglo pod nimi przebiec dziecko, ale nie on, ani troche nie poprawialo mu nastroju. - Mysle, ze mozemy ruszac w droge. -Mozemy - zgodzila sie Amanda. Podjeli marsz w ponurym milczeniu. W ciagu tych kilku ostatnich minut wedrowki koryto strumienia, obok ktorego szli, wznosilo sie coraz bardziej stromo. Nagle przeszli przez mala, gesta kepe drzew, a dalej bylo gole zbocze gory; niemal pionowa, brazowa wapienna sciana wygladajaca tak, jakby nagle wyrosla przed nimi prosto z ziemi, by wzniesc sie poza zasieg wzroku. Las podchodzil do samej niemal skaly. Amanda poprowadzila Hala naprzod, a on zauwazyl, ze w nizszej czesci prawie pionowej sciany znajdowalo sie wiele dziur i wkleslosci. -Tedy - powiedziala Amanda, kierujac go do ciemnego otworu; musieli zgiac sie w pol, zeby tam wejsc. Mayne wsunal sie za dziewczyna, myslac, ze wchodza do jaskini, co nie mialo sensu, ale droga zakrecila nagle pod skale, a on ujrzal przed soba swiatlo. Nieco wyzej wyszli ponownie na slonce i znalezli sie na czyms w rodzaju wyzlobienia w stromej, skalnej scianie. Kiedy sie stamtad wynurzyli, Hal zauwazyl, ze obok przejscia sterczy wielki, polokragly glaz. Wygladalo na to, ze moze zostac przetoczony w ten sposob, by wypukla strona, jak korek butelki, zaczopowac otwor, z ktorego wlasnie wyszli. Amanda poprowadzila Mayne'a ku wyzlobionej skalnej sciezce, ktora szli nadal w gore, obchodzac wypuklosci golego, brazowego wapienia i bardziej sie teraz wspinajac, niz zwyczajnie idac. Na malym, rownym odcinku zatrzymali sie na odpoczynek. -Ile jeszcze? - zapytal Hal, oslaniajac oczy, zeby spojrzec na sciane, po ktorej sie wspinali. - Nie widze tam w gorze nic, co mogloby byc zbudowane ludzka reka, a... - skierowal wzrok na Procjona na zachodzie -...slonce zajdzie niebawem za szczyty; powiedzialbym, ze przed uplywem kwadransa. -Nic nie widzisz, gdyz nie powinienes tego dostrzec - odparla Amanda - Ale masz racje co do tego kwadransa. Dojdziemy. Mayne spojrzal w gore i ujrzal, mniej wiecej dwanascie metrow wyzej, ze to, co bral za wznoszace sie nad nimi strome i niespekane zbocze, konczylo sie w istocie na brzegu skalnego wystepu. Polka znikala z pola widzenia po obu stronach wybrzuszenia gorskiej sciany. Wystep stapial sie bardzo dobrze z zamykajacym go od tylu zboczem, ktore - jak zrozumial teraz Hal - musialo znajdowac sie w glebi, w pewnej odleglosci od widzianej przez niego krawedzi. Nie zauwazyl tego wczesniej, gdyz swiatlo zachodzacego slonca przyczynialo sie do tworzenia zludzenia, iz ma do czynienia z pojedyncza, lita, wznoszaca sie skalna sciana. Procjon znajdowal sie teraz na tyle nisko, ze cien kladl sie na wyzszej czesci zbocza pod przewieszka, tak jak i padal na nich dwoje. Sama polka musiala byc nadal w sloncu, gdyz tym, co zwrocilo w koncu uwage Hala, byla opromieniona przez swiatlo krawedz wystepu. Ten widok oraz swiadomosc istnienia nad nimi skalnej polki sprawily, ze realnosc miejsca, ktore bylo celem ich wedrowki, stala sie nagle w jego umysle solidna i niezaprzeczalna. Mysli pobiegly wspolnie ku nieuchronnej konkluzji i Hal wiedzial, ze musi uslyszec od Amandy odpowiedzi, ktore chcial poznac wczesniej. -Zaczekaj! - powiedzial. Zatrzymal sie; Amanda stanela i odwrocila do niego twarz. -O co chodzi? - spytala. -Byc moze na jakis czas to ostatnia okazja, zebym mogl porozmawiac z toba na osobnosci - juz gdy je wypowiadal, slowa zdawaly sie brzmiec dretwo i niezrecznie, ale musialy zostac wyartykulowane. - Kiedy Tam Olyn nakazal ci na Encyklopedii, bys miala wiare, to co przez to rozumial? I co powiedzialas Rukh i Ajeli, kiedy podeszlas do nich tuz przed naszym odlotem? Przez dluzszy czas dziewczyna spogladala na niego z gory z niezwykla intensywnoscia, jakby starajac sie wniknac do jego wnetrza. -Powiedz mi - odezwala sie w koncu. - Idziesz dalej? -Czy zawracasz, bedac juz tak blisko? -Dlaczego mialbym zawrocic? - zapytal. -Zrobilbys to teraz? Zastanawial sie przez chwile. -Nie - odparl w koncu. - Chcialem tutaj przyjsc. Nadal tego chce. -To dobrze - powiedziala - bo przybycie tutaj musialo byc wynikiem twojej decyzji; musialo wyplywac z twojej woli. Bo chciales przyjsc. -Chcialem. Wiesz o tym. -Musialam sie upewnic - stwierdzila. Wahala sie przez moment. -Widzisz - wyjasnila - kiedy zatrzymalam sie, zeby pomowic z Rukh i Ajela, to po to, zeby im powiedziec, ze teraz wszystko bedzie dobrze i jest nadzieja, iz znajdziesz w koncu Kreatywny Wszechswiat. Zapatrzyl sie na nia. -Jak moglas obiecac im cos podobnego? - zapytal. -Nie gwarantuje, ze jest nadzieja; wiedzialas o tym. -A nawet gdybym dal gwarancje, to tak czy inaczej, nikt nie moze wiedziec tego na pewno! Och, Hal! - nagle zarzucila na niego ramiona, przyciskajac jego glowe do swojej piersi. - Nie rozumiesz? Zuzyles sie niemal ze szczetem, probujac przejsc przez sciane w miejscu, w ktorym nie bylo dalszej drogi. Tam, na Encyklopedii widziales, jak bardzo wyczerpani byli wszyscy inni, ale nie potrafiles dostrzec tego zmeczenia w sobie! Musisz zaniechac na chwile rozwiazywania tego problemu i zaczekac, aby przyszedl ci do glowy inny pomysl. Dlatego musiales tutaj przyleciec! A jesli chodzi o drugie pytanie, to wiem tylko, co zobaczyl Tam. Widzial wiecej, niz ja moglam ujrzec, gdyz, jak powiedzial, stoi na progu smierci. Ale kiedy mi zdradzil, co widzi, ja takze to dostrzeglam: moment i powod, dla ktorego w ciebie wierze. Bo w koncu wygrasz - ale wiekszym kosztem, niz ktokolwiek z nas potrafilby to sobie to wyobrazic. A droga do zwyciestwa jest tutaj; czuje to! -Jakim kosztem? - niemal piorunowal ja wzrokiem; wiedzial, ze nie potrafi sie opanowac. -Nie wiem! - odparla, nadal go obejmujac. - Powiedzialam, ze to przekraczalo moja wyobraznie. Mysle, ze przechodzilo nawet pojecie Tama. Znal tylko ten fakt. -Ale kiedy mi o tym powiedzial, poczulam to w ten sam sposob, co on. I zrozumialam cos jeszcze - ze nie moge ci tego powiedziec, poki sam sie w to nie zaangazujesz i nie przybedziesz tutaj. Urwala, jakby nagle zabralo jej tchu. -Co jeszcze? - zapytal. -Twoj nastepny krok na drodze ku temu, co ukazal mi Tam. Angazujesz sie w sprawe przybycia do Gildii Oredownikow, z wlasnej woli i wyboru. Gdybym powiedziala ci wczesniej, mogloby to wplynac na to, co nazywasz silami historycznymi. Puscila go, ale nadal opierala dlon na jego ramieniu, jakby fizyczny kontakt byl niezbedny dla przekazania wiadomosci, z ktora musiala do niego dotrzec. -Hal - powiedziala. - Posluchaj mnie! Tam musi umrzec spelniony, jesli w ogole masz zrobic to, czego w pierwszym rzedzie sie podjales. Musisz znalezc Kreatywny Wszechswiat, zanim Olyn umrze. Tylko wtedy uzna, ze jego zycie jest usprawiedliwione; a on musi umrzec usprawiedliwiony. Jesli nie, nigdy tego nie znajdziesz! Gapil sie na nia. -Nie pytaj mnie, "dlaczego?" - powiedziala. - Nie wiem! Wiem tylko, w co wierzy Tam; i wiem, ze ma racje. W umysle Hala cos zaskoczylo i Mayne przeszedl w rozumowaniu od przeslanki do danych, a potem do wniosku. Teraz jego intuicyjna logika otrzymala cos, czym mogla sie karmic - podsuwano jej odpowiedzi tam, gdzie wczesniej nie moglo byc zadnych propozycji. To, co powiedziala Amanda, mialo sens. Poki Encyklopedia Ostateczna nie zostanie wykorzystana praktycznie w rozstrzygajacy sposob, poty ksztalt jej przeznaczenia pozostanie niezdefiniowany. Nieokreslona, bedzie niczym wiecej, jak marzeniem przekazywanym od Marka Torre'a do Tama, a od Tama do niego samego. Lancuch przyczynowo-skutkowy tego nierealnego - i jak na razie nieuksztaltowanego, ale poteznego przeznaczenia - mogl peknac wraz ze smiercia Tama, jesliby Olyn uwierzyl, ze umiera, nie pojawszy celu istnienia Encyklopedii. Dla Tama znaczyloby to tyle, ze cale jego zycie i wszystko, co mialo na nie wplyw, bylo wadliwym splotem rozwijajacej sie tkaniny historii; dzialaniem prowadzacym do bezproduktywnego konca, od ktorego teraz mozna bylo odejsc. Hal poczul sie nagle slabo, jak na skutek doznanego szoku. Dopiero co wykazano mu, ze z nich trzech, tylko on jeden mial wybor. Ani Torre, ani Tam nie mogli odwrocic sie od pracy, ktora juz podjeli. On mogl; musial byc w stanie to zrobic, zanim dano mu szanse znalezienia odpowiedzi, ktorej wszyscy trzej szukali, gdyz w przeciwnym wypadku nie istnialaby wolna wola. W przeciwnym razie tkanina przyszlej historii bylaby wczesniej zdeterminowana. A nie byla. Nie byla ustalona. Tylko przeszlosc taka byla. Zatem on sam mial wybor - i o malo co nie wybral zle. Nie, nigdy wzyciu! 'Zwyciezaj lub gin! ' Jednak poddanie sie, chociaz wczesniej uwazal, ze jest gotow to zrobic, bylo nie do pomyslenia w chwili, gdy pochodnia zostala zaniesiona tak daleko. Skrewi, jesli musialo tak byc; ale jedyna decyzja, z jaka mogl zyc, brzmiala tak, by trzymac sie tego do samego konca. W przeciwnym razie wszystko, w co do tej pory wierzyl, byloby falszywe i bezuzyteczne. Ponownie zwrocil twarz ku wystepowi w gorze i poczul, ze reka Amandy zeslizguje sie po jego ramieniu, by ujac jego dlon. Razem weszli w swiatlo slonca. Rozdzial 14 Kiedy weszli na krawedz skalnego wystepu, zachod slonca eksplodowal im przed oczami i przez chwile Hal byl calkowicie oslepiony, gdy jego teczowki zmagaly sie z nadmiarem blasku, jaki zalal ich po przejsciu z mroku ocieniajacego zbocze ponizej. Znalazlszy sie znowu na rownym terenie, poczul slabosc w nogach. Stopniowo wracala mu zdolnosc widzenia i zaczal dostrzegac otoczenie.Weszli na pozioma plaszczyzne, ciagnaca sie jakies sto metrow w glab do miejsca, gdzie skalna sciana wspinala sie ponownie w gore. Polka okazala sie zatloczonym, ruchliwym miejscem, co najmniej piec razy dluzszym niz szerszym. Przez chwile, nadal oslepiony przez promienie zachodzacego slonca, Mayne nie widzial szczegolow. Potem wzrok mu sie przystosowal i cale otoczenie zdawalo sie wybijac na pierwszy plan ze szczegolna glebia i wyrazistoscia, jakby widzial w wiecej, niz tylko w trzech wymiarach. W scianie zamykajacej od tylu skalna polke znajdowalo sie kilka otworow, ale z miejsca, w ktorym stal, nie mozna bylo stwierdzic, czy prowadzily do jaskin, czy ciagnela sie tam dalsza czesc skalnego wystepu. Hal i Amanda stali po prawej stronie niewielkiego stawu zasilanego przez strumien, ktory wil sie po plaskiej skale podloza, majac swoje zrodlo w pobliskiej siklawie spadajacej ze sciany gory. Staw musial miec ujscie na dnie, uznal Mayne, gdyz nie bylo widac zadnego odplywu; woda wyplywala prawdopodobnie na zboczu gory lub bila jako zrodlo w rosnacym ponizej lesie. Patrzac w glab skalnej polki, dokladnie na wprost nich, a po prawej stronie strumienia, widzieli trzy wielkie budynki. Najdalszy przerastal nieco sasiada, a najblizszy byl konstrukcja tak mala, ze w porownaniu z pozostalymi dwoma wydawal sie niewiele wiekszy od chaty. Wszystkie trzy domy byly wzniesione z drewnianych bali. Ze zbocza gory za budynkami pozyskiwano bryly brazowego wapienia i czesc owych blokow zostala juz ustawiona po drugiej stronie strumienia, wyznaczajac kontur tego, co zapowiadalo sie na wieksza budowle, ktora wypelni w koncu i wykorzysta cala wolna przestrzen... Po obu stronach, z dala od potoku, a takze wzdluz krawedzi wystepu, jak i wznoszacych sie skosem scian gory - tak stromo, ze wyzsze galezie dotykaly kamienia - rosly licznie modyfikowane sosny przemieszane z wiecznie zielonymi miejscowymi drzewami. Sosnowe igly byly wszechobecne, tworzac na calej polce dywan. Amande i Hala otaczali odziani w togi ludzie, poruszajacy sie zdecydowanym krokiem po sciezkach wytyczonych miedzy drzewami. Jedynym wyjatkiem byli widziani w ostrym, zachodzacym sloncu osobnicy, ktorzy chodzili w kolko po drugiej stronie stawu. Szli, jeden za drugim, spiewajac monotonnie i Mayne zrozumial teraz, ze jakas akustyczna cecha skaly ponizej poziomu skalnej polki sprawiala, ze az do tej pory nie slyszal tych psalmow. Ale teraz zawodzenie docieralo wyraznie do jego uszu. Idac, spiewali, ale w pierwszej chwili nie nioslo to zadnego wyraznego przeslania. Jednak z powodu, ktorego Mayne nie byl w stanie zidentyfikowac, cos zwiazanego z owym zaspiewem odezwalo sie w nim gleboka nostalgiczna nuta. To bylo sluszne. Ostatnie promienie zachodzacego slonca znikaly z szybkoscia, ktorej nalezalo sie spodziewac na planecie pod kregiem swiatla o pozornie tak malej srednicy. Gwiazda byla daleko od Kultisu i Mary; w istocie Procjon byl duzo wiekszym i jasniejszym cialem niebieskim niz ziemskie Slonce. Gdyby ten swiat krazyl w takiej samej odleglosci od Procjona, jak Ziemia od Slonca, to nie nadawalby sie do zasiedlenia. Zdawalo sie, ze cien wieczoru zapada nad cala planeta jednoczesnie; a gdy tak sie stalo, umysl Hala zarejestrowal sens tego, co powtarzali chodzacy. Zrozumienie zajelo duzo czasu, ale nie wynikalo z faktu, ze slowa nie byly wypowiadane w basicu, ktorego obecnie uzywano powszechnie na wszystkich zamieszkalych przez ludzi planetach. Wynikalo to wylacznie ze sposobu ich zawodzenia. Intonowali fraze nie chorem, ale jakby kazdy z nich powtarzal ja wylacznie dla siebie. Niekiedy slowa zlewaly sie w ten sam dzwiek, a niekiedy nie. W kazdym razie teraz slyszal je wyraznie i rozumial. Powtarzali tylko szesc slow. Przemijajace i wieczne sa tym samym... Przemijajace i wieczne sa tym samym... Stalo sie to dla niego zrozumiale tak nagle, ze odczul to, jakby zdanie zostalo dla niego przetlumaczone z jezyka, ktorego nie znal, na taki, ktorym poslugiwal sie w dziecinstwie. Nie tyle chodzilo o to, ze tak silny wplyw wywarly na niego same slowa, ale ich znaczenie, ktorego nie potrafil wyraznie pojac, a ktore dziwnie go poruszyly. Podobnie, jak moglaby wstrzasnac nim - nieoczekiwanie i mocno - nieznana muzyka, nawet gdyby slyszal ja pierwszy raz. Brzmialo to jak dzwiek slyszany zza rogu, dobiegajacy spoza pola widzenia, atakujacy go poteznym przeslaniem - ale nie bylo od razu jasne, jakim dokladnie i dlaczego. Chociaz obecnie nie mialo to znaczenia. Wiedza przyjdzie pozniej, zgodnie z wlasnym tempem, ale na czas, by zdazyla stac sie uzyteczna. Wszystko, co liczylo sie teraz, to stwierdzenie, ze slowa mialy dla niego glebokie brzmienie prawdy. I brzmialy dalej... Przemijajace i wieczne sa tym samym... Przemijajace i wieczne... I... I tak to bieglo bez konca, budzac w nim echo, jakby umysl Hala byl wielka, nieoswietlona pieczara, a przemawial do niego jednoczesnie glos calego wszechswiata.Echo i glos, glos i echo... Cialo Mayne'a wyprezylo sie, chcac wykonac instynktowny krok w strone kregu wedrujacych, ale potem Hal zawahal sie. Wstrzymal sie i z jakiegos powodu skupil wzrok na jednym z chodzacych, ktory mial dluga, biala, jedwabista brode porastajaca szczupla, koscista twarz o skosnych, orientalnych oczach. Obserwowany przez Hala mezczyzna zatoczyl wlasnie pelny krag i teraz - po tym, gdy pokazywal mu plecy - zwrocony byl ku niemu przodem. Przez chwile rysy jego twarzy byly wyraznie widoczne, pomimo nieustannie poglebiajacego sie mroku, ktory zdawal sie zmywac barwy z szaty wedrujacego - z cienkiej wzorzystej, gladkiej tkaniny niepodobnej do zgrzebnych strojow, jakie nosili pozostali chodzacy w kregu. Mayne odwrocil sie do Amandy. Ujrzal, ze dziewczyna patrzy na niego z niepokojem. Spojrzal na nia i usmiechnal sie uspokajajaco. -Mialas racje - powiedzial. - Musialem tutaj przyjsc. -To dobrze - odparla; widoczny w jej oczach niepokoj stopnial. - Zatem chodz ze mna. -Dokad? - spytal. Skalna polka pelna byla ludzi wedrujacych miedzy budynkami. Niektorzy z nich usmiechali sie do Amandy, ale nikt nie wydawal sie zaskoczony jej widokiem. Obejmowali swoimi powitalnymi usmiechami i Hala w sposob tak podobny do tego, w jaki robili to zapamietani przez niego Exotikowie, ze poczul nagle, drobne uklucie smutku. Amanda prowadzila go w kierunku najmniejszego z budynkow. -Najpierw powinienes zobaczyc tego, ktory tutaj rzadzi - powiedziala. - Twojego starego przyjaciela. -Starego przyjaciela? - staral sie przypomniec sobie Exotikow, ktorzy mogli odpowiadac temu okresleniu. -Nonne? Nonne byla przedstawicielka Exotikow - teoretycznie, na Encyklopedii Ostatecznej, ale w rzeczywistosci, jak to Exotikowie i Mayne jasno rozumieli, przy samym Halu, gdyz byl jedynym, ktory sklonil ich do poswiecenia sie sprawie obrony Starej Ziemi podczas transmitowanej na planety Exotikow debaty, skierowanej przeciwko Bleysowi. Bylo to juz w czasie przemieszczania sie Dorsajow spieszacych do obrony Ziemi i zaowocowalo przekazywaniem przez Exotikow ich bogactwa i wiedzy w ostatniej chwili. Tuz przed momentem aktywacji tarczy fazowej. Bylo takze faktem, ze Nonne zostala wyslana z Halem, by wystepowac przeciwko wszelkim obiekcjom, jakie Exotikowie mogliby miec w stosunku do pozniejszych postanowien Mayne'a - jako ostatnia, samotna wyrazicielka zdania Odlamkowej Kultury Exotikow. Przez pierwszy rok Nonne przebywala z nim na Encyklopedii, ale stawalo sie coraz bardziej oczywiste, ze Hal nie byl zainteresowany kierowaniem obrona Ziemi, a wylacznie praca, jakiej oddawal sie samotnie w swoim gabinecie. Wiec poleciala do domu, pozostawiajac rzeczywiste zarzadzanie funduszami i zdolnosciami Exotikow Ajeli, a biezace prowadzenie obrony Dorsajom. Podobnie jak Amanda, Nonne przeniknela przez tarcze fazowa z jednym z dorsajskich doradcow, ktory wracal do Exotikow po krotkiej, acz niezbednej wizycie na Ziemi. Od tamtej pory Hal o niej nie slyszal. Byla gniewna z natury kobieta, o charakterze bardzo bliskim dokladnemu przeciwienstwu tego, w jaki sposob inne kultury postrzegaly nature Exotikow. Ale Hal docenial szczerosc i prostolinijnosc jej pogladow i teraz, gdy tylko wypowiedzial jej imie, w jego glowie pojawil sie ponownie obraz kobiety w srednim wieku i o ostrych rysach twarzy. Az do tej pory nie przyszlo mu na mysl, ze moglaby byc ta osoba, dla spotkania ktorej mialby przybyc w to miejsce. -Pozwole, zebys sam sie przekonal - brzmialo wszystko, co Amanda miala mu do powiedzenia. Poprowadzila go w strone wejscia do pierwszego i najmniejszego budynku wzniesionego z drewnianych bali. Zanim jednak do niego dotarli, zza rogu domu wychynela osoba, ktora nie byla Nonne, ale Halowi byla nawet bardziej znajoma. Obok kroczyl mezczyzna rownie wysoki, co Mayne. Obaj mieli na sobie wiezienne stroje. Ale wzrok Hala przylgnal do watlego ciala i pomarszczonej twarzy nizszego z idacych, ktory byl jego najblizszym sprzymierzencem w czasie, kiedy Mayne staral sie sklonic Exotikow, by oddali wszystko co mieli dla sprawy, o jaka walczyla teraz Stara Ziemia. -Amid! - powiedzial. - To juz nie jestes na Encyklopedii Ostatecznej? Poprawil sie. -Nie, oczywiscie, ze nie - ciagnal. - Wybacz mi. W tym roku, nawet bedac na Encyklopedii, bylem tak pozbawiony kontaktu z ludzmi, ze o tym zapomnialem. Racja, mniej wiecej osiem miesiecy temu jeden z doradcow z Kultis przekazal wiadomosc, ze twoj brat jest chory. Poleciales do niego, prawda? Ale nie wiedzialem, ze zostales. Usmiech ozywil cala twarz malego czlowieka, w zwiazku z czym Amid zdawal sie tryskac dobrym humorem. -Hal! - odezwal sie, spieszac w jego strone, by ujac dlon Mayne'a w obie wlasne. - Mialem nadzieje, chociaz naprawde w to nie wierzylem, ze Amanda cie tutaj sprowadzi! Mayne odpowiedzial usmiechem. Bylo niemozliwe nie uczynic tego. -Jestem, jak widzisz - odparl. - Ale ty chyba znalazles zajecie, ktore cie tutaj zatrzymuje? -Przepraszam. Widzac cie... - Amid urwal. - Sadze, ze powinienem wyjasnic, iz Kanin nie byl w istocie moim rodzonym bratem - w znaczeniu, w jakim to slowo jest uzywane na innych planetach. Za moich czasow trzymalismy sie w wielkich, wspolnych rodzinach. Ale Kanin byl mi tak bliski, jakby fizycznie byl moim bratem. Mozliwe, ze kims blizszym. I nazywalem go tak. Wiec przylecialem tutaj natychmiast, jak tylko o tym uslyszalem. -I, oczywiscie, zostales - poddal Hal. Tak - Amid puscil dlon Mayne'a, ale nadal usmiechal sie do niego promiennie. - Po pierwsze umarl, zanim tu dotarlem, ale ja okazalem sie potrzebny. Po drugie, przez dlugi czas martwilem sie. Siedzialem tam, bezpieczny i bezuzyteczny za tarcza fazowa, korzystajac z wygod Encyklopedii, podczas gdy moi pobratymcy cierpieli. -Twoj brat byl jednym z tutejszych. -Byl Mistrzem Gildii - wyjasnil Amid. - A teraz ja nim jestem. Mozna powiedziec, ze dziedzicznie. -To nieprawda - odezwal sie wysoki mezczyzna. -Tylko Amid mogl zajac miejsca Kanina. -Przepraszam - wtracil sie Amid. - Powinienem przedstawic Artura. Jest moim zastepca. Artur, znasz Amande. To jest Hal Mayne. Artur wyciagnal reke, a Hal ja ujal, czujac w naglej serdecznosci uscisku potwierdzenie tego, co podejrzewal juz za sprawa instynktownego odbierania przez siebie emocji innych. Artur byl prawie lysym mezczyzna o imponujacej posturze, waskiej talii i gladkiej skorze, ktora bylo widac na poteznych ramionach wystajacych z krotkich rekawow. Ale wolalby byc duzo mniejszym czlowiekiem. Od momentu ujrzenia go, Mayne byl swiadom, ze Artur porownywal automatycznie swoje atrybuty z jego wzrostem i oczywista sila fizyczna. Bylo to jednak zupelnie odruchowe dzialanie. Artur byl niewatpliwie silny, nawet w stosunku do swojego wzrostu i wagi, ale najwyrazniej byl jednym z tych, ktorzy uznawali dar wielkosci i sily za krzyz, do ktorego noszenia czlowiek sie rodzi. Jak pewna czesc wielkich mezczyzn, jakich Hal spotkal, Artur wyraznie czul sie nieszczesliwy z powodu zachowania sie ludzi mniejszych od niego, ktorzy uwazali, iz z powodu swoich gabarytow nie odczuwa ich obaw, nie jest tak wrazliwy na bol i mniej sie boi utraty zycia. Czul, ze wszyscy oczekuja od niego, iz z powodu swoich rozmiarow zrobi i wytrzyma wiecej, wykorzystujac to, co mieli za jego niesprawiedliwa przewage. Przewage, ktorej on sam pozbylby sie z radoscia, byleby mogl byc traktowany jak wszyscy inni. To bylo poczucie niezadowolenia z siebie, ktorego Mayne szczesliwie uniknal, glownie za sprawa dorastania tylez jako Donal, co i Hal. Takze dlatego, ze u Dorsaja fizyczny trening i zrecznosc w rownym stopniu kompensowaly roznice sily, co niwelowaly przewage nadzwyczajnych gabarytow. W porownaniu z wola i dusza danej osoby - duzej czy malej, starej czy mlodej, mezczyzny, kobiety czy dziecka - na ktorej inni mogli polegac, sila nie miala nic do rzeczy; i w kulturze Dorsajow z gory zakladano, ze jest to rozumiane. -Wejdzmy i porozmawiajmy! - mowil Amid. Odsunal sie, by przepuscic przed soba Amande, a potem podazyl za nia do malego budynku. Hal mial pojsc w ich slady, kiedy Artur odezwal sie za jego plecami. -Hal Mayne? -Tak? - Hal odwrocil sie. -Przepraszam... oczywiscie, ze jestes Halem Mayne'em. Powinienem byl cie od razu poznac. Amid czesto mowil o tobie. W glosie Artura brzmialo zaklopotanie, ale i ulga, i Hal to rozumial. Nikt nie mogl oczekiwac, ze Artur bedzie rywalizowal z kims o reputacji Hala Mayne'a. -To calkiem niezle, poznac kogos wylacznie na podstawie slownego opisu - powiedzial. Odwrocil sie i wszedl do domu, slyszac, ze Artur idzie za nim. Wydawalo sie, ze wnetrze domostwa jest w calosci przeznaczone na cos, co wygladalo na pojedyncze pomieszczenie sluzace jako sala konferencyjna, jadalnia i gabinet do pracy. W trakcie tych kilku minut prawie wszystkie promienie zachodzacego slonca zniknely za urwistymi szczytami, wznoszacymi sie niemal bezposrednio nad ich glowami, ale z jednej strony wielkiego pokoju widac bylo nadal utrzymujacy sie na niebie blask, ktory docieral do pomieszczenia przez wiele malych, prostokatnych okien rozmieszczonych rownomiernie we wszystkich scianach. Wewnetrzne oswietlenie zdawalo sie byc tylko dodatkiem do tego. Sztuczne swiatlo dawaly swiece i trzy zwykle, przenosne, stuletnie lampy przymocowane do krokwi, ktore przecinaly wolna przestrzen pod spiczastym dachem. Lampy na baterie sloneczne, takie jak te, pochodzily z czasow poprzedzajacych przybycie sil okupacyjnych na Kultis, co polozylo kres tej stosunkowo drobnej produkcji, jaka oba swiaty Exotikow prowadzily na wlasny uzytek. Poza tym, w pokoju znajdowalo sie otwarte palenisko ujete w kwadrat wysokiego do kolan murku z czerwonawych cegiel. Nad paleniskiem wisial metalowy okap, ktory wygladal na zrobiony z miedzi; i rownie dobrze moglo tak byc. Niewatpliwie okap takze zostal ocalony z dawniejszych czasow. Polaczony byl z przewodem kominowym wykonanym z tego samego metalu. Ze swej strony plonacy juz w palenisku ogien dawal niewiele swiatla, ale i tak zmiekczalo ono raczej ostry blask stuletnich lamp, ktore zostaly zaprojektowane glownie do uzytku zewnetrznego i komercyjnego. W dzielacej pomieszczenie scianie przeciwleglej drzwiom wejsciowym znajdowalo sie dwoje innych drzwi, w tej chwili czesciowo otwartych. Przez jedne widac bylo fragment malej sypialni, a przez drugie lazienki. W wielkim pokoju staly drewniane krzesla, najwyrazniej wlasnej roboty, ale wyscielane i wygladajace na wygodne oraz ogromny stol, wezsza krawedzia zwrocony w ich kierunku; jego przeciwlegly koniec zascielaly stosy papierow. Cala ich czworka ruszyla instynktownie ku krzeslom najblizszym paleniska, bo chociaz slonce schowalo sie zaledwie kilka minut temu, to zdawalo sie, ze zewnetrzny chlod przenikal juz do budynku. -To moja kwatera - powiedzial Amid, kiedy usiedli - ale w jednym z dormitoriow mam jeszcze jeden gabinet, ktory moze posluzyc za sypialnie. Bedziecie mogli zajac go na noc, jesli chcecie, gdyz normalnie nie mamy nic przygotowanego na przyjecie gosci. Ale siadajcie! Przyszliscie wlasnie w porze kolacji. Zjecie ze mna? -Bedziemy zachwyceni - odparla Amanda. Artur wstal pospiesznie. -Zajme sie tym - powiedzial i wyszedl. -Jest dobrym zastepca Mistrza Gildii - wyjasnil Amid, kiedy za wysokim mezczyzna zamknely sie drzwi. - Gdybym nie mial go tutaj do pomocy, to nie sadze, zebym dal sobie rade. -Masz cos przeciwko temu, zebym zapytal, dlaczego sprawujesz tu wladze? - zapytal Hal. - Rozumiem, ze zostales tu z powodow, ktore przed chwila nam podales. Ale dlaczego podjales sie pelnic obowiazki Mistrza Gildii? -Mozna powiedziec, ze zostalem do tego zmuszony - rzekl Amid. - Ci, ktorzy znali Kanina, chcieli mnie widziec na jego miejscu po prostu dlatego, ze bylem jego bratem. Zdaje sie, iz uwazaja, ze obaj mamy cos, co predestynuje nas do tego zajecia. I, prawde mowiac, rzeczywiscie znalem poglady Kanina na wiele roznych spraw. Nawet pomimo tego, ze nie widzielismy sie pietnascie lat. Pochlebialem sobie, ze moje decyzje bylyby jego decyzjami. Poniewaz on zorganizowal to wszystko. Rozumiesz, nie przyszedl na gotowe. Ale czy Amanda opowiedziala ci juz o Gildii Oredownikow? -Niczego mu nie mowilam - odparla dziewczyna. -Rozumiem - Amid spojrzal na Mayne'a. Pomarszczona twarz skurczyla sie. - Dlaczego tutaj przybyles, Hal? -Poniewaz Amanda powiedziala, ze jest to cos, co powinienem zrobic. Miala racje - rzekl Mayne. -Chciales to po prostu zobaczyc? -Poczatkowo byl to prawdopodobnie bardziej pretekst niz chec - odparl Hal. - Ale teraz, skoro tu jestem, chcialbym zostac przez jakis czas. -Zatem rozumiem - odezwal sie Amid - ze moglbys zapragnac pochodzic w kregu? -Jesli to dozwolone - odparl Hal. Amid wyszczerzyl sie; nie usmiechnal, tylko wlasnie wyszczerzyl. -Kazdy przybywajacy tutaj poddawany jest najpierw obserwacji, odbywa cos w rodzaju terminatorstwa, a pod koniec tego okresu wszyscy obecni glosuja w jego sprawie - wyjasnil. - Sadze jednak, ze moglibysmy obyc sie bez tego, skoro jestes tym, kim jestes. Stal sie rzeczowy. -W istocie nikt procz mnie i Artura nie wiedzial, ze mozesz sie tu zjawic. Prawdopodobnie najlepiej bedzie ukrywac twoja prawdziwa tozsamosc najdluzej, jak sie da - co nie potrwa dlugo. Sadze, ze pozostali czlonkowie Gildii pozwola ci chodzic w kregu na podstawie samej mojej rekomendacji, jesli to konieczne. -Nie - sprzeciwil sie Mayne. -Tak - powiedziala Amanda. - Amid, Hal nie zna nowej Kultis. A ty, Hal, oddalbys przysluge tym ludziom, ofiarowujac im przynajmniej przeprosiny za to, ze nie powiedziano im, kim naprawde jestes. Patrzac na Mayne'a, Amid skinal glowa. -Ma racje - stwierdzil. - Poza tym, to nie jest tak, zeby fakt przybycia z polecenia samego Mistrza Gildii byl czyms nieslychanym. Mielismy tu juz wczesniej zaslugujacych na to ludzi, ktorzy byli wpuszczani do kregu incognito. Ale... Odwrocil sie do Amandy. -...tak czy inaczej bedzie to tylko kwestia tygodni, zanim sie domysla, kim on jest. Na tak ograniczonej przestrzeni, jaka jest skalna polka, nie da sie dlugo utrzymac tajemnicy. -W tym czasie sytuacja moze sie calkowicie zmienic - rzekla Amanda. - A w tej chwili zrobmy wszystko, co mozemy, zeby zapobiec wszelkiej dociekliwosci. Czy Artur, wyszedlszy przygotowac kolacje, powie komus, kim jest Hal? -Nie, nie. Nie Artur - zaprzeczyl Amid. - Sam z siebie nie rozpowszechnia zadnych informacji. Poza tym, jest bardzo inteligentny; a nawet ktos, kto by taki nie byl, mialby dosc rozumu w glowie, zeby przewidziec mozliwe zagrozenie dla Hala - i dla nas, jak mowisz - gdyby stalo sie wiadome, ze Hal jest na Kultis. -W kazdym razie - powiedzial Mayne - nie zostane tutaj dlugo. Ale masz racje, Amando. Jest cos, co musze tutaj znalezc; w kregu. Powiesz mi, kto to zapoczatkowal? Tak - rzekl Amid. - To byl Exotik z Mary, o ktorym nigdy nie slyszales; nazywal sie Jathed. Studiowal historie filozofii. Wyprzedzil swoje czasy, przewidziawszy, ze Exotikowie moga zejsc przez pomylke z wytyczonej wczesniej drogi. Studiowal na wielu uniwersytetach, a po ich ukonczeniu spedzil dwadziescia lat, badajac nasze pierwociny - dwudziestopierwszowieczna Gildie Oredownikow Waltera Blunta. Co wiesz na ten temat? -Sporo, jesli o to chodzi - odparl Hal. -Dobrze; nie musze sie zatem wdawac w zbyt szczegolowe wyjasnienia - ciagnal Amid. - Wiesz, ze Gildia byla miejscem lub zalozeniem pod pewne miejsce, gdzie mozna sie bylo modlic za zmarla osobe lub osoby; i ze Walter Blunt wybral te nazwe dla swojej organizacji w dwudziestym pierwszym wieku, gdyz z samej swej natury Gildia implikuje zwiazek z przeszloscia, terazniejszoscia i przyszloscia? -Tak - potwierdzil Hal. -Zatem to wlasnie tego rodzaju zwiazek zwrocil uwage Jatheda. Jak powiedzialem, spedzil zycie na studiowaniu pierwszej Gildii Oredownikow. Mozna przesledzic, w jaki sposob idea zwiazku przeszlosci, terazniejszosci i przyszlosci, teraz i zawsze, moze prowadzic do konceptu, iz przemijajace i wieczne sa tym samym. Jathed polecial nawet na jakis czas na Stara Ziemie. Po powrocie osiadl - jako pustelnik - na skraju malego miasteczka niedaleko stad, zwanego Ichang... Hal spojrzal na Amande. -Lezy jakies czterdziesci kilometrow od Porfiru - wyjasnila dziewczyna. - Moglismy przejsc przez nie w drodze tutaj, ale Ichang nie jest miastem garnizonowym. To znaczy, nie ma garnizonu sil okupacyjnych. -Kwateruje tam kontyngent wojsk z Porfiru, ale to wszystko. A ja chcialam, zebys zobaczyl, jak wyglada pod okupacja garnizonowe miasto Exotikow. Sprawa z Jathedem miala miejsce kilka lat przed okupacja - powiedzial Amid lagodnym glosem. - Jak powiedzialem, stal sie kims w rodzaju pustelnika. Jestes juz prawdopodobnie swiadom, ze da sie zyc na otwartych obszarach podobnych do tego, jaki rozciaga sie pod nami. Jest dosyc owadow, zwierzat, ptakow i roslin, by czlowiek utrzymal sie przy zyciu, poswiecajac pare godzin dziennie na polowanie. Tak wlasnie zyl Jathed. Celowo dazyl do samotnosci, by "przemyslec", jak mowil, wlasciwy kierunek tego, co powinno wyksztalcic sie z oryginalnej Gildii Oredownikow. Wrocil Artur, za ktorym podazali dwaj mezczyzni i kobieta; wszyscy niesli zastawione tace. Podczas gdy Amid kontynuowal przemowe, Artur polecil ustawic naczynia na przeciwleglym koncu stolu. -Oczywiscie teraz, po pojawieniu sie Innych, a szczegolnie od poczatku okupacji - mowil Mistrz Gildii - wszyscy zyjacy na obu naszych planetach musieli koniecznie przemyslec kierunek, jaki Exotikowie przyjeli w swoich pogladach i rozumowaniu po wyemigrowaniu na te swiaty. Ale Jathed znacznie wyprzedzal pozostalych. W kazdym razie odchodzil coraz glebiej w las, chcac uniknac chocby przypadkowych kontaktow z ludzmi, a w koncu - nie wiemy dokladnie, kiedy - trafil na ten skalny wystep. -W tym czasie zdobyl kilkoro... powiedzmy... uczniow. Tak, Arturze? -Jedzenie czeka na stole. Jest gorace. -Zaraz przyjdziemy. Zaczekaj - to bylo skierowane do Artura, ktory odwrocil sie, by wyjsc. - Masz zjesc z nami. To rozkaz. Chce, zebys uczestniczyl we wszystkim, co postanowimy w zwiazku z Halem. Przy okazji, zeby rozproszyc nasze watpliwosci - nie powiedziales nikomu o tym, kim on jest? -Oczywiscie, ze nie, Mistrzu Gildii! -W ten sposob mnie gani - zwrocil sie Amid do Mayne'a i Amandy. - Tytulujac. Nagana jest za to, ze w ogole zapytalem. Za chwile siadziemy do stolu, Arturze. Tymczasem chodz do nas i jesli zapomne opowiedziec Halowi jakas czesc historii Jatheda, wtrac sie i wypelnij te luke, dobrze? -Jak sobie zyczysz - odparl Artur. - Dziekuje. -Nie ma potrzeby dziekowac - odezwala sie Amanda. - Powinienes przyjac zaproszenie jako rzecz zrozumiala sama przez sie. -Przepraszam - powiedzial Artur, siadajac obok nich. -Przeprosiny takze sa zbedne - rzekla dziewczyna. -Mow dalej, Amid. -Na czym skonczylem? - spytal Mistrz Gildii. - Ach, tak, Jathed zaczal odchodzic w las. Zaszedl az tutaj, na gore, precyzujac reguly, wedle ktorych nalezalo postepowac; szczegolnie zasady, w jaki sposob mieli spiewac - nie unisono; ani tez nie isc noga w noge, chyba ze zdarzyloby sie to przez przypadek. Idea zasadzala sie na tym, ze mieli studiowac sami, pomimo tego, iz byli w grupie. Ponadto, nie wolno im bylo wykrzykiwac niczego wiecej, ponad slowa Prawa - na to ostatnie kladl najwiekszy nacisk. Bedziesz musial o tym pamietac caly czas, Hal. To, co slyszales w wykonaniu tych ludzi na zewnatrz, nie jest mantra. Ani modlitwa, hymnem czy jakimkolwiek zakleciem. Jathed nie znosil slowa "mantra" i nie pozwolilby, by ktokolwiek go uzywal w jego obecnosci, a byl gwaltownym czlowiekiem, jesli chodzi o egzekwowanie swojej woli. -Mial zwyczaj wywierac ja na ludziach za pomoca kija - podpowiedzial Artur - chociaz robil to czesciej, kiedy byli na dole, w lesie. Czy opowiedziales im, Amid, o wczesniejszej Gildii Oredownikow? Tej w lasach pod nami? -Nie. Wspomnialem tylko, a potem "wszedlem" od razu na nasza skalna polke - przyznal Mistrz Gildii. -Teraz widzisz, dlaczego chcialem, zebys sie do nas przylaczyl. Pierwsza Gildie Oredownikow Jathed zalozyl, jak mowi Artur, na dole, w dzikich ostepach, w okolicy tych urwisk. W tym czasie mial juz sporo zwolennikow, ktorych sklonil do chodzenia w kregu, jaki sam wydeptal wczesniej. Oczywiscie codziennie przybywali nowi ludzie, ktorzy pragneli sie przylaczyc. Ale, jak powiedzialem, Jathed nie byl latwy we wspolzyciu. Jeden blad, a przyszly czlonek Gildii wylatywal. Jathed chodzil wkolo z kijem, o ktorym wspomnial Artur i kazdego, kto okazal to, co Mistrz uwazal za "niezrozumienie" - a szczegolnie za nazywanie Prawa "mantra" - wypedzal, przy czym sam Jathed biegl za winowajca, walac go laga, by sklonic winowajce do oddalania sie zwawym krokiem. -Nazwal to "Prawem"? - spytal Hal. -Tak - przez chwile Amid patrzyl na niego przenikliwie. - Nazwal to Prawem i uwazal je za Prawo obowiazujace w tak oczywisty sposob, jak prawo powszechnego ciazenia. Poza tym wsciekal sie na kazdego, kto chcial, zeby go uczyc. Twierdzil, ze wszystko, czego kazdemu z nich potrzeba, to studiowanie Prawa. -"Przemijajace i wieczne sa tym samym" - zacytowal Mayne. -Tak - potwierdzil Amid. - Sam tego w pelni nie rozumiem, Hal, ale czuje, jak wielu ludzi, ktorzy wchodza w kontakt z Prawem, ze jest w nim moc i sadze, iz Jathed mial takze racje, twierdzac, ze nie mozna tego nauczac. -Cokolwiek w nim jest, musi zostac odkryte na drodze indywidualnych prob zrozumienia jego znaczenia. Wiesz, Jathed powiedzial dziwna rzecz. Stwierdzil, ze po dwoch pokoleniach wszyscy - a mial na mysli wszystkich ludzi, nie tylko tych na Kultis - beda znali Prawo i wielu z nich zacznie je wprowadzac w czyn. Wzruszyl ramionami. -Jedno pokolenie z tych dwoch juz przemija, a niewielu jest takich, nawet wsrod Exotikow, ktorzy slyszeli cokolwiek o Prawie, czy o samym Jathedzie. I nie wyglada wcale na to, zeby mialo sie to zmienic w najblizszych dwudziestu latach; albo wczesniej. Tak jednak powiedzial. -Teraz nadeszla pora zmian - rzekl Hal z namyslem. -To prawda. Ale zeby cos takiego jak Prawo zostalo zaakceptowane, nie mowiac juz o zastosowaniu go w praktyce w warunkach, kiedy ludzkosc prowadzi ze soba wojne domowa... Inni nie zamierzaja z pewnoscia przyjac tego Prawa; nie zrobiliby tego nawet wtedy, gdyby pochodzilo z innego zrodla niz Exotikowie. Rozumiesz, ze Inni przybyli, zeby doslownie wygubic nas na obu planetach? Jedynym powodem, dla ktorego nie sprowadza po prostu zolnierzy i nie wystrzelaja nas, jest to, ze podobnej masakry nie daloby sie utrzymac w tajemnicy przed innymi Mlodszymi Swiatami, co mogloby tam wzmoc nieprzychylne nastawienie do nich. -Wiem - powiedzial Mayne. - Prawde mowiac, Bleys Ahrens przedstawil mi kiedys swoje cele. -Jedyna okolicznoscia, ktora zmusza Bleysa do tego, ze usiluje je osiagnac droga potajemnego zaglodzenia nas na smierc i dokonywania przez jego oddzialy okupacyjne przypadkowych, pojedynczych zabojstw, jest to - ciagnal Amid - ze do kontrolowania wszystkich Mlodszych Swiatow ma tylko garsc, zaledwie kilka tysiecy Innych. Nasza Gildia Oredownikow zostala raczej przeoczona, niz pozwolono jej przetrwac. Ale wracajac do Jatheda i historii tego obecnego odrodzenia sie Gildii... -Amid - odezwal sie Artur. - Czy moge ponownie przypomniec o kolacji? Jedzenie stygnie. Mozemy rozmawiac przy posilku. -Oczywiscie. Oczywiscie, masz racje! - zgodzil sie Mistrz Gildii. - Z dnia na dzien staje sie coraz bardziej prostolinijny. Przejdzmy do stolu, wszyscy. Tak tez zrobili. Rozdzial 15 -W kazdym razie - odezwal sie Amid kilka minut pozniej, kiedy zaczeli sie posilac warzywami, ktore - ugotowane lub surowe - znajdowaly sie przed nimi na stole w wielkich misach, a przed kazdym krzeslem lezaly rowno ulozone paleczki - jak przypomina mi Artur, stalo sie to nie wczesniej, niz jakies trzy lata przed okupacja, gdy Jathed przeprowadzil wedrujacych w kregu na te skalna polke, a krotko potem umarl. Kanin byl jednym z jego zwolennikow...-Pierwszym uczniem Mistrza - wtracil Artur. Tak, tak, byc moze - zgodzil sie Amid. - Jathed nie przydzielal szarz swoim zwolennikom. W kazdym razie Kanin, przewidujac ze moze dojsc do czegos takiego, jak okupacja, przeniosl na gore wszystkich zwiazanych z Gildia - nie tylko tych chodzacych w kregu - i zaczal przygotowywac to miejsce do stalego pobytu. Potem, w zeszlym roku, umarl... juz wam opowiadalem, zjawilem sie tutaj zbyt pozno, by byc przy nim i poproszono mnie o objecie obowiazkow Mistrza Gildii. -Jedyny mozliwy wybor... - zaczal Artur, ale Amid przerwal mu. -Byc moze, powiadam. Ale musisz wiedziec, Hal, jesli chcesz zostac tutaj jakis czas, ze jestesmy otwarta demokracja, wszyscy maja prawo glosu i w kazdej sprawie obowiazuje zdanie wiekszosci. W praktyce, Mistrz Gildii ma prawo weta, ale... -W praktyce - wtracil sie Artur zdecydowanie - nikt nie odwazylby sie zakwestionowac weta Mistrza Gildii lub wydanego przez niego polecenia. Dobra, dobra. Rzecz w tym, Hal, ze bedziesz funkcjonowal jak jeden z czlonkow Gildii. To znaczy, ze bedziesz oczywiscie musial glosowac, ale sugerowalbym, zebys sie z tym wstrzymal, poki nie pojmiesz lepiej zasad funkcjonowania tego miejsca i poki nie zaczniesz uczestniczyc w jego zyciu. Mozesz zostac w jednym z dormitoriow, w jednoosobowej kwaterze. Sa tutaj takze pomieszczenia dla par, ale teraz wszystkie sa zajete, a nie mamy czasu na budowe nastepnych. To dlatego na te noc zaproponowalem wam swoj gabinet. -Dziekujemy - powiedziala Amanda. - Doceniamy to. -Tak, naprawde - dodal Mayne. -Gabinet i tak bylby wolny. Ja sypiam tutaj - Amid wykonal paleczkami gest swiadczacy o porzuceniu tematu. - A teraz o samym kregu. Kazdy czlonek Gildii Oredownikow, co oznacza kazdego na skalnej polce, moze w nim chodzic na zasadach regularnej rotacji. Moze zrezygnowac ze swojej kolejki, jesli tego chce. Ja i Artur musimy czesto tak robic z powodu pracy administracyjnej. Co do reszty, to kazdy pilnuje swojej kolejki, a potem dolacza do malej grupki oczekujacych obok kregu. Widzieliscie ich chyba? Mayne zastanowil sie. Rzeczywiscie widzial garstke kobiet i mezczyzn, ktorzy stali po przeciwnej stronie kregu chodzacych, ale uznal, ze byli to po prostu obserwatorzy. -Widzicie, zasada ustanowiona przez Jatheda mowi - ciagnal Mistrz Gildii - ze kiedy juz zaczniesz wedrowac w kregu, to mozesz chodzic, jak dlugo zechcesz. Ludzie wedruja dwadziescia cztery godziny na dobe, codziennie, wiec gdyby to bylo fizycznie mozliwe, czlowiek moglby zajmowac swoje miejsce w nieskonczonosc. W rzeczywistosci jednak zmeczenie polozy temu kres; a prawda jest taka, ze nawet ci chodzacy normalnie, zdaja sie osiagac stan bliski wyczerpania, kiedy decyduja sie wyjsc z kregu i pozwalaja, by ktos ich zastapil. Rzecz nie w tym, ze przestaja chodzic z powodu eleganckiego zachowania czy dobrych manier, ale po prostu dlatego, ze czuja w duchu, iz dokonalo sie to - lub zostalo zaabsorbowane, czy jak tam zechcesz to nazwac - co kazalo im tak postapic. Jakby zakonczony zostal dzien solidnej pracy, a oni czuliby sie zadowoleni z tego, co osiagneli, poswieciwszy temu czas i wysilek. -Czy potrafia potem powiedziec, co im kazalo podjac decyzje o przerwaniu wedrowki? Czym bylo to, co zrealizowali? - zapytal Hal. Mistrz Gildii spojrzal na niego gwaltownie. -To interesujace pytanie - odparl. - Nie. Nie umieja tego zrobic. Ale powiedza ci, ze czuja sie... spelnieni. Wlasnie tak sam sie czuje, skonczywszy chodzic. -Rozumiem - stwierdzil Mayne z namyslem. -Co znaczy - ciagnal Amid - ze chociaz moge zarekomendowac twoje natychmiastowe przystapienie do Gildii, to nadal bedziesz musial podejsc do tych oczekujacych obok kregu i zaczekac, az przyjdzie twoja kolej - jezeli ktos stojacy przed toba nie ustapi ci miejsca, a takze przy zalozeniu, ze ludzie stojacy miedzy toba, a osoba robiaca ci te przysluge, nie beda mieli nic przeciwko temu, zebys wszedl przed nich. Sadze, ze nikt nie bedzie mial obiekcji przeciwko przepuszczeniu Hala poza kolejnoscia - odezwal sie Artur. - W istocie, nawet nie znajac go, nie mieliby obiekcji, gdyby inny czlonek Gildii chcial zamienic miejsce z kims stojacym z tylu. -No coz, teoretycznie maja absolutne prawo sprzeciwic sie i chce, zeby Hal to zrozumial. -Rozumiem - zapewnil go Mayne. -Prawde mowiac - powiedzial Amid niemal ze zloscia - mozesz sie spotkac z tym, ze kiedy dolaczysz do grupy czekajacych, to wszyscy beda ci proponowac, zebys wszedl przed nich, wiec mozesz byc pierwszym, ktory zajmie wolne miejsce w kregu. Ale to zalezy od nich. Musieliby sami to zrobic. Swiadomie nie moge tego nawet zaproponowac. -Rozumiem - powtorzyl Hal. -Mistrzu Gildii - wtracil sie Artur. - Mysle, ze byc moze przedstawiasz to zbyt jednostronnie. Nalezy takze wspomniec, ze ze strony Hala bedzie to tylko okazanie stosownej wdziecznosci, jesli zaakceptuje zaproponowana mu przez kogos mozliwosc przesuniecia sie do przodu. -No tak - potwierdzil Amid. - Masz oczywiscie racje. -Przepraszam, jesli sie zdawalo, ze sugeruje, iz nie powinienes sie zgodzic, gdyby ktos wystapil z taka propozycja, Hal. -Ani przez chwile tak nie myslalem - zapewnil Mayne. -Zatem w porzadku - rzekl Amid. Odwrocil sie do Amandy. - Amando, prawie sie nie odzywalas. A co teraz, kiedy juz przyprowadzilas tutaj Hala? Takze zostaniesz? -Jesli tak, powstanie kwestia zakwaterowania. Z przyjemnoscia odstapie ci swoj gabinet na dowolna ilosc nocy, ale czasami naprawde musimy tam popracowac... -W kazdym razie - przerwala mu dziewczyna - zostane tylko kilka dni, zeby zobaczyc, jak Hal daje sobie rade. Potem wroce do mojej pracy w lezacym nizej dystrykcie. -Jak sobie zyczysz - powiedzial Amid. - Chociaz jestem na tyle staromodny, ze nie podoba mi sie pomysl, ze uczysz Exotikow, jak fizycznie maja walczyc o swoje prawa. -Tylko wtedy, gdy o to prosza - odparla dziewczyna. -Powinienes juz zrozumiec, ze tym, czego ich ucze, jest glownie sztuka przetrwania: jak przezyc, polujac; jak przetrwac pod nosem zolnierzy garnizonu. Twoi Exotikowie nie wywolaja nigdy powstania i nie przegnaja najezdzcow. Z drugiej strony ich kultura, z niewielka pomoca, daje im orez w postaci metod oddalenia klopotu, unikniecia go lub obrony przed nim. -Czuje ulge, slyszac to - powiedzial Mistrz Gildii. -Jesli chodzi o twoj czasowy pobyt tutaj, to przez przynajmniej kilka tygodni nie bedziemy potrzebowac biura wieczorami i nocami; a w wypadku twojego niespodziewanego powrotu na okres kilku dni mozemy zawsze cos wymyslic. Ale czy nie masz nic do powiedzenia na temat tego, o czym rozmawialismy? Na temat Jatheda i historii naszej Gildii Oredownikow? -Interesuje mnie, ale... to dzialka Hala - odparla Amanda. -Bede tylko sluchac, jesli nie masz nic przeciwko temu. -Miec cos przeciwko? Z pewnoscia nie. To nie jest miejsce, gdzie ludzie sprzeciwiaja sie czemus. A takze nie omawiamy niczego w sekrecie. Amid odwrocil sie do Mayne'a. -A poniewaz rozmowa wkracza na ten obszar - rzekl - musze przyznac, Hal, ze mamy egoistyczny motyw, zeby cie tutaj goscic; szczegolnie, ze Amanda nie moze z nami zostac. Wojska okupacyjne starlyby nas natychmiast, gdyby sie tylko dowiedzialy, ze tutaj jestesmy. Ze wszystkich sil staramy sie uniknac zdemaskowania, utrzymujac kontakty tylko z trojgiem ludzi z Porfiru, ktorzy zachodza tutaj pod pretekstem zbierania jagod lub owocow dzikich roslin. Zawsze jednak istnieje niebezpieczenstwo, ze cos moze sklonic zolnierzy miejscowego garnizonu do przeczesania tej okolicy. Ulga bedzie dla nas swiadomosc, ze mamy pod reka kogos posiadajacego wojskowe wyszkolenie, nawet jesli szanse na to, ze zolnierze sie o nas dowiedza, sa nikle. Bedziemy miec nieco spokojniejszy sen, jesli nie odejdziesz. -Obawiam sie - powiedzial Hal nieco oschlejszym tonem, niz zamierzal - ze doszlo do nieporozumienia. Moze Amanda bylaby dla was prawdziwa pomoca, ale ja nie jestem Dorsajem. Mowiac to, staral sie nie patrzec bezposrednio na Amande, ale byl swiadom spoczywajacego na nim jej wzroku. Dziewczyna nie odezwala sie. -Och, wszyscy o tym wiemy - rzekl Amid szybko. -Ale rozumiem, ze jednym z twoich wychowawcow byl Dorsaj, w zwiazku z czym jestes znacznie blizszy Dorsajom niz ktokolwiek z obecnych tutaj. Z wyjatkiem Amandy, rzecz prosta. Ale jesli zolnierze znajda nas i dojdzie do otwartego konfliktu... -Ach, o to chodzi... - Hal wzruszyl ramionami. -Skoro jestem waszym gosciem, zrobie oczywiscie wszystko, I co moze uczynic jeden czlowiek. Usmiechnal sie nieznacznie, niezbyt zadowolony. -Dobrze, ze nie poprosiles mnie o to pare lat temu - ciagnal. - Wtedy moja odpowiedz brzmialaby tak, ze (stalem sie dosyc podobny reszcie was, bo z pobudek filozoficznych wyrzeklem sie przemocy. Ale teraz moge sie wam przydac w taki sposob, w jaki bedzie to konieczne. -Och - rzekl Amid lagodnie - masz oczywiscie prawo zyc zgodnie ze swoimi przekonaniami; tak samo jak my. Gdyby to mialo zaklocac tamte... -Nie! - przerwal mu Mayne i byl zdumiony ostroscia wlasnego glosu. Dodal lagodniejszym tonem. - To absolutnie sluszne. Jestem do waszej dyspozycji - dusza i cialem. -Doceniamy to - odparl Mistrz Gildii. Amanda nadal nic nie mowila i Halowi zdawalo sie, ze czuje emanujaca z jej milczenia dezaprobate. -Powiedz mi cos wiecej o Jathedzie - rzekl, zeby zmienic temat. -Pozwol Amidowi cos zjesc, Hal - odezwala sie w koncu Amanda - a potem bedziesz mogl pytac o wszystko, o co chcesz. Nie, nie. Wszystko w porzadku. Jem bardzo malo - zapewnil Amid. - Jesli chodzi o Jatheda, to co konkretnie chcesz o nim wiedziec? -Jesli nie masz nic przeciwko temu, Mistrzu Gildii - wtracil sie Artur - to do tej pory siedzialem tylko, sluchajac. Moze ja opowiem, a ty sie posil? -Bede jadl, bede! - powiedzial Amid. - Mozna by pomyslec, ze jestem pokazowa koza, jesli wziac pod uwage to, w jaki sposob oni zawsze probuja wmusic we mnie wiecej jedzenia! -Przepraszam, Mistrzu. Przesadzamy z tym, oczywiscie... -Niewazne. Bede jadl. Ty mow - zgodzil sie Amid. -Ale jesli bedzie cos, co bede chcial powiedziec, to nie pozwole, zeby powstrzymal mnie przed tym kawalek smazonego korzenia. W porzadku, przepraszam. Masz racje. Mow. Bede jadl. Zaczal nabierac jedzenie z roznych misek i przenosic je na swoj talerz. -Skoro Jathed nie wierzyl w nauczanie, to co zatem robil? - zapytal Hal. - Czy sam chodzil w kregu? Nie za pamieci ktoregokolwiek z jego zwolennikow - odparl Artur. - Najwyrazniej chodzil calymi latami przez czas, kiedy niczym pustelnik zyl samotnie w lasach, gdyz, jak moze wspominalem, istniala bruzda - w istocie mozna by to nazwac rowem - wyryta przed chata, ktora zbudowal dla siebie w tym okresie, gdy zaczal przyjmowac zwolennikow. W rzeczywistosci dol byl juz wtedy na tyle gleboki, ze niebawem wydeptaliby go do tego stopnia, ze chodziliby ponizej poziomu gruntu, zupelnie niewidoczni, gdyby niektorzy nie zaczeli wypelniac go ukradkiem ziemia, kiedy Jatheda nie bylo w poblizu. Wrocil kiedys i przylapal ich na tym, ale nie sprzeciwil sie. Wiec wypelnili transzeje rowno z gruntem i utrzymywali w takim stanie. Najwyrazniej nie dalo sie nigdy przewidziec, co Jathed zamierzal zaaprobowac, a czego nie. -Ale zanim inni z nim zamieszkali, on sam przestal juz chodzic w kregu? - dociekal Hal. -Powiedzial, ze nie musi juz dluzej tego robic, poniewaz ma Prawo caly czas w glowie - wyzlobilo tam sobie takie samo kolo, jak to w ziemi. -Co zatem robil, skoro ani nie nauczal, ani nie chodzil? -W tych pozniejszych latach - odparl Artur - po tym, gdy zdobyl zwolennikow, zdarzylo sie wielokrotnie, ze do nich przemawial. Nie chce wywolywac wrazenia, ze caly czas zachowywal sie nierozsadnie. Prawde mowiac, przewaznie byl mily, nawet dowcipny i gotow bez konca dyskutowac na rozne tematy. Jedynym problemem bylo to, ze jesli popelniles blad, to wypedzal cie na dobre. -Ktos, kogo przepedzil, nie mogl juz wrocic? - spytala Amanda. -Nie bylo zadnych strzalow ostrzegawczych, zadnej drugiej szansy - wyjasnil Artur. - Jesli zadales bledne pytanie, to okazywales, ze nie jest to miejsce dla ciebie i odchodziles. Niektorzy z wygnanych probowali stworzyc wlasne grupy, ale zadna z nich do niczego nie doszla. Jathed potrafil byc, i byl, nie tylko pouczajacy, ale i czarujacy - wtracil sie nagle Amid. - Sklonienie go do mowienia nie stanowilo zadnego problemu. Cokolwiek - ptak, spadajacy lisc - moglo wywolac komentarz z jego strony, a od tego mogl przejsc do czegos w rodzaju nieformalnego wykladu. Teoretycznie, jak Artur wlasnie wam powiedzial, postawienie niewlasciwego pytania powodowalo wyrzucenie czlowieka, ale jego zwolennicy zauwazyli, ze zadawanie pytan w trakcie tych nieformalnych wykladow bylo duzo bezpieczniejsze. Ponadto odpowiadal na nie wtedy duzo chetniej, niz przy innych okazjach. Niektore z tych "wykladow" zostaly nagrane przez sluchaczy - zdawalo sie, ze w tych warunkach Jathed takze nie ma nic przeciwko temu... Arturze, gdzie jest panel sterowniczy? Zdawalo mi sie, ze mialem go na stole, tuz obok, jesli go nie zrzucilem... Szukal na koncu blatu. -Znajde go, Amid - powiedzial Artur. - Zdaje sie, ze widzialem go obok krzesla, na ktorym zwykle siadujesz. Podszedl tam, gdzie wczesniej wszyscy siedzieli wokol paleniska i zdjal z panelu sterowniczego przezroczysty, szklany przycisk do papierow z mala, zielona, sosnowa szyszka wielkosci kurzego jaja; przyniosl panel i polozyl go obok Amida. -Dziekuje - rzekl Mistrz Gildii. - Pamiec mam rownie dobra, jak zawsze, z wyjatkiem pamietania o podobnych drobiazgach. -Zbyt ciezko pracujesz, Mistrzu. -Robie to, co musi byc zrobione; zreszta teraz to niewazne. Ach, mam to. Przebiegal palcami po panelu. Nagle w pomieszczeniu rozlegl sie zaskakujaco dzwieczny, przyjemny, gleboki bas: -...innego wszechswiata. Moj wszechswiat nie jest waszym. Na przyklad, w moim kosmosie wstane teraz - obserwujcie mnie - przejde przez pokoj, wejde w gore po scianie i stane glowa w dol, mowiac do was caly czas. To dlatego, ze w moim wszechswiecie moge to uczynic - ja, czy ktokolwiek inny. Nastapila dluzsza chwila ciszy, przerwanej w koncu przez nieco bojazliwie brzmiacy glos mlodej kobiety. -Jathed? -Tak, Imher? -Wybacz... ale zdaje mi sie... to znaczy, ty nadal siedzisz na krzesle. Mowisz o ruchu, ale nie poruszasz sie. -Oczywiscie, zenie - w twoim kosmosie. Ale w swoim zrobilem dokladnie to, co powiedzialem. Nie widzialas tego, gdyz nie przebywasz w moim wszechswiecie, tylko w swoim. Uczyn wysilek i wejdz do mojego kosmosu, a zobaczysz mnie - stojacego na suficie i przemawiajacego do was gory. Kolejna przerwa. -Nie potrafisz tego zrobic?- zabrzmial glos Jatheda. -Oczywiscie, ze nie. Nie wierzysz w siebie w takim stopniu, by uznac, ze mozesz wejsc do cudzego wszechswiata. Ale nawet dzisiaj sa na zamieszkalych planetach ludzie, Imher, ktorzy maja w sobie dosc silna wiare, zeby wejsc do czyjegos kosmosu. Wiara i - tak! - odwaga, ktorej takze ci brakuje; wam wszystkim. Czy mam racje, ze zadne z was nie widzi w tej chwili, ze stoje na suficie? Nastapila kolejna chwila ciszy. -Dobra, mowcie, mowcie! Jathedowi odpowiedzial chor glosow, ktory bardzo przypominal wstydliwe wymruczane "nie". I - Ale ja widze! Teraz widze. To sie wlasnie dzieje. Jathed, widze cie tam w gorze. -Naprawde, Imher? Bardzo dobrze, w nagrode za swoja wiare i odwage mozesz podejsc i dolaczyc do mnie. Chodz (na gore. -Na gore? -Czy nie tak powiedzialem? -Tak, Jathed. Nastapil moment absolutnej ciszy. -Zro... zrobilam to. -KLAMCZYNI! Won! Won! Precz z moich oczu. Precz z tego miejsca; i zeby nikt z nas nie widzial cie wiecej na oczy. Precz! Precz! Nastapil odglos gluchego uderzenia, skrobania i dzwiek obutych stop biegnacej osoby. Trzasnely drzwi. Nastal dluzszy okres ciszy, a potem ponownie rozlegl sie glos nieco zdyszanego Jatheda. -Nie do zniesienia! Przerazajace! Na czym skonczylem? A tak, na suficie. Zaraz tam wroce... Tym razem starajcie sie mnie obserwowac i dostrzec. No, jestem tu z powrotem, wiszac glowa w dol; chociaz dla mnie, oczywiscie, to nie jest glowa w dol; to wy wszyscy jestescie w pozycji do gory nogami. Och, ale co my tutaj mamy? Kogos, kto istotnie ma wiare i odwage. Dobra, nie siedz tam na brzezku krzesla, trzesac sie! Jesli uwazasz, ze mozesz tego dokonac, Reho, wejdz tu na gore i dolacz do mnie. -Powinnam to zrobic? - zabrzmial nacechowany powatpiewaniem inny glos, tym razem kobiecy. -Oczywiscie; uwazam, ze dasz sobie rade, oslico! -Czy zapraszalbym cie na gore, gdybym nie widzial cie w swoim wszechswiecie? Chodz tu natychmiast! -Dobrze... Znowu cisza. -Jestem tutaj!- rozlegl sie kobiecy glos, oczarowany. -A gdzie spodziewalas sie byc? A teraz, na rzecz wszystkich tych pod nami, ktorym nadal brak wiary i odwagi, siegnij do swojego poprzedniego kosmosu i rozbij lampe znajdujaca sie na suficie tuz po twojej prawej rece, zeby udowodnic im, ze rzeczywiscie jestes ze mna. Przerwa. Potem trzask i dzwieczacy upadek fragmentow lampy na twarde podloze. -Bardzo dobrze. Teraz zejdziemy na dol. Tak, zgadza sie. -Mam... mam lek wysokosci. Nie przestalam myslec, zanim weszlam... ze wisze do gory nogami, nie majac nic, co by mnie trzymalo... -NIE W MOIM WSZECHSWIECIE! W moim kosmosie nie masz leku wysokosci, Reho! Slyszysz mnie? -Tak, Jathed. -Dobrze. Zejdz na dol. Cisza. -No i? - zabrzmial glos Jatheda. - Teraz, kiedy ja i Reho siedzimy ponownie na swoich miejscach, czy zadne z was nie zauwazylo niczego niezwyklego, z wyjatkiem niewytlumaczalnego rozbicia lampy wiszacej dwa metry nad waszymi glowami? -Nie, Jathed - chor glosow. -Dobra, zatem wszyscy macie cos, wobec czego zywicie nadzieje. Kazdy z was podniesie fragment strzaskanej lampy i zabierze go ze soba, zeby wspomoc swoje studia. Rozwazania. Myslenie. Zrobcie to z powodzeniem, a wy takze mozecie stac sie pewnego dnia swiadomi waszego wlasnego wszechswiata, odmiennego od innych. -Jathed? - kolejny kobiecy glos. -Tak, Katchen? -Nie widzielismy, to znaczy ja nie widzialam, jak w swoim kosmosie wchodzisz po scianie na sufit. Ale kiedy Reho stlukla lampe w jej wszechswiecie, wszyscy zobaczylismy, ze szklo peka. Jak moglismy zobaczyc cos, co wydarzylo sie w jej kosmosie, a nie widzielismy tego, co stalo sie w twoim? -Pomysl! Odpowiedz na wlasne pytanie. Dlaczego? -Mysl! Potrafisz sama uzyskac odpowiedz? -Nie, Jathed. -Nie widzialas, ze Reho rozbija lampe w swoim wszechswiecie - czy to jest odpowiedz? -Ale... -Ale co? -Lampa jest rozbita. Wszyscy widzimy jej czesci, tutaj, na podlodze. Wszyscy widzielismy, jak peka. -Gdzie? -Gdzie? -Nie powtarzaj po mnie. Spytalem: "gdzie?" Teraz ty mi powiedz - gdzie widzialas pekanie lampy? Przedluzajaca sie cisza. -Widzieliscie to wszyscy w swoim wlasnym wszechswiecie, idioci! - warknal Jathed. - Nie mieliscie dosyc wiary i odwagi, by uwierzyc, ze moglbym wejsc po scianie i stanac na suficie w waszych kosmosach. To niemozliwe. Ale uwierzyliscie, ze lampa mogla zostac stluczona. Poniewaz lampy pekaja. To jest mozliwe! - przeciagnal sarkastycznie ostatnie slowo. - Kiedy ja, Jathed, powiedzialem wam, ze lampa peknie, zebyscie mieli wszyscy dowod na to, iz Reho jest ze mna na suficie, WTEDY uwierzyliscie! Osly! Reho stlukla lampe we wlasnym wszechswiecie. Wy, kazdy z was - poniewaz przez chwile wierzyliscie, ze to jest mozliwe - stlukliscie ja w waszych kosmosach, by to, co wam obiecalem, uczynic rzeczywistym. Zamilkl. Nikt inny sie nie odezwal. -W porzadku. Zrozumcie zatem, ze kazdy z was ma wszechswiat, w ktorym moze zrobic co chce - niech ci, ktorzy podniesli juz po kawalku lampy spojrza na potrzaskane fragmenty w swoich rekach, a reszta niech tez podniesie i mu sie przyjrzy. Myslcie. Zrobiliscie to nie wstajac z krzesel, nawet bez potrzeby wchodzenia na sciane i stawania na suficie! Rozumiecie teraz? Rozumiecie, ze wasz wszechswiat jest miejscem, w ktorym mozecie zrobic wszystko, co chcecie, jesli dysponujecie tym, czego do tego potrzeba, to znaczy wiara i odwaga, a takze wiedza, jaka w tym wypadku jest przekonanie, ze lampy latwo sie tluka? Jeslibym polecil Reho wybic dziure w suficie, moglibyscie sie tak nie spieszyc z uwierzeniem w to i z uczynieniem tego w waszych kosmosach. -Moglbys to wylaczyc? - zapytal Mayne. -Dobra, zrobcie jak powiedzialem, podniescie to... Glos Jatheda umilkl nagle. -To ciekawe - odezwal sie Amid. - Dlaczego chciales wylaczyc nagranie i to wlasnie w tym miejscu, Hal? -Bo powiedzial cos bardzo interesujacego. Jak to wlasnie zauwazyles - Mayne usmiechnal sie do starszego mezczyzny. - Chcialbym troche czasu, zeby to przemyslec. -A co zainteresowalo cie szczegolnie, jesli wolno spytac? - ciagnal Mistrz Gildii. -To, ze kazde z nich jest we wlasnym wszechswiecie - odparl Hal. - Nie pytaj mnie, jesli laska, dlaczego wlasnie to. Jedyna odpowiedz, jakiej moglbym ci udzielic, jest zbyt dluga i skomplikowana, a w tej chwili nawet nie jestem pewien, czy bylaby satysfakcjonujaca. -Jesli chcesz - powiedzial Amid - to inne tasmy z nagraniami Jatheda sa dostepne w kazdej chwili, gdybys tylko mial ochote ich posluchac. -Dziekuje - rzekl Mayne. - A teraz, skoro jest po kolacji, za ktora jestesmy wdzieczni, to moze lepiej, zebysmy poszli z Amanda do twojego gabinetu. To byl dlugi dzien, a wedrowka w gore ciezka. -Wyobrazam sobie - rzekl Amid. - Dobranoc, zatem. Bardzo mi milo widziec was oboje. Szczegolnie ciebie Hal, gdyz od chwili, gdy Amanda powiedziala mi, ze chce cie tu sprowadzic, nie bylem pewny, czy zobacze cie jeszcze po opuszczeniu przeze mnie Encyklopedii. -Zadne spotkanie nie jest nigdy niemozliwe - stwierdzil Mayne. -Racja. Zatem dobrej nocy, jak powiadam. Artur pokaze wam, gdzie jest biuro, i dopatrzy, zebyscie sie tam wygodnie ulokowali. Prawda, Arturze? -Oczywiscie - odparl wysoki mezczyzna. Rozdzial 16 Gabinet Amida - Mistrza Gildii, jak to Artur powiedzial - okazal sie wystarczajaco duzy, by pomiescic dwa stanowiska pracy; i to bylo mniej wiecej wszystko. Jednak podloga pozwalala na rozlozenie dwuosobowego materaca.-No coz - odezwala sie dziewczyna chwile pozniej, tuz przed polozeniem sie spac. - Powiesz mi, dlaczego to nagranie Jatheda wprawilo cie w tak dobry humor? Promieniujaca z ciebie radosc czulam az po drugiej stronie stolu. Prawdopodobnie czulabym ja wyraznie, bedac nawet na zewnatrz pomieszczenia. -Chodzi o to, co powiedzialem Amidowi, a co uderzylo mnie w wypowiedzi Jatheda na temat indywidualnego kosmosu dla kazdego osobnika - odparl Hal. - Nie brakowalo mi na to dowodow. W moim poszukiwaniu Kreatywnego Wszechswiata podazalem wlasciwym tropem. Ale od kilku lat nie zyskiwalem na to zadnych nowych potwierdzen, az tu nagle zjawia sie czlowiek, ktory zgadza sie ze mna. -Pod jakim wzgledem? - spytala Amanda. Lezeli obok siebie na plecach, w ciemnosci, odrzuciwszy wszystkie przykrycia, gdyz oboje byli mocno spoceni. Trzymali sie za rece. - Mowil o wielu wszechswiatach. Ty mowiles zawsze tylko o jednym. -To niewazne - odparl Hal. - Wielki kosmos, w ktorym kazdy ma przestrzen, by tworzyc w niej to, co chce; lub jeden wszechswiat dla kazdego. To sprowadza sie do tego samego... Urwal nagle. -O co chodzi? - spytala Amanda. Sluchajac siebie samego wnioskuje, ze obie koncepcje sprowadzaja sie do jednego. Przemijajace i wieczne sa tym samym. Podobienstwo przypomnialo mi o Prawie Jatheda; to wszystko. W kazdym razie Jathed wyraznie ciagnie za drugi rog tego samego koca. Czlowiekowi dodaje to otuchy, kiedy jego odkrycia zyskuja potwierdzenie. -Ciesze sie zatem razem z toba - Amanda scisnela jego dlon. - Ale szczerze mowiac, nadal nie rozumiem tej historii ze stluczona lampa. Czy pozostalaby "nie peknieta" dla kogos, kogo nie byloby w pokoju, dla kogos, kto wszedlby tam po fakcie... Czy co? -Nie wiem - odparl Hal. - Ale moze dlatego mam racje, ze istnieje jeden wielki wszechswiat, w ktorym jest przestrzen na nieograniczona liczbe aktow tworczych, a nie nieskonczona ilosc osobistych kosmosow, jak to powiedzial Jathed; i tu tkwi blad w jego teorii. Albo moze mial racje, twierdzac, ze pewne rzeczy dokonane w Kreatywnym Wszechswiecie wymagaja istnienia jej w tym naszym - na przyklad stworzony w umysle artysty obraz, ktory pojawia sie w tym, co ludzie przypuszczalnie zawsze nazwa realnym kosmosem. -Ale ty wiesz, dlaczego obraz pojawia sie w rzeczywistym wszechswiecie. Mozesz obserwowac, jak powstaje. -Nie - zaprzeczyl Hal. - Tym, co dostrzegasz, sa esencje rozmaitych barw, nakladane na rowna, pionowa powierzchnie. Kiedy widzisz, na przyklad, ze malarz naklada na obraz to, co sprawia, iz owe kolory wywieraja na ciebie gleboki, emocjonalny wplyw? Albo wezmy muzyke... -Dobra - powiedziala Amanda. - Widze, do czego zmierzasz. Nadal jestem zadowolona, ze uwazasz, iz Jathed potwierdza twoje obserwacje, ale faktem jest, ze nie zrobil na mnie wielkiego wrazenia. Wydawal sie bardziej zainteresowany popisywaniem sie, niz czymkolwiek innym. Tym niemniej - rzekl Mayne - uzywal Kreatywnego Wszechswiata swiadomie i rozmyslnie, czego ja nie potrafie. Wchodzil do niego. Podawane zawsze przeze mnie przyklady artystycznych osiagniec minionych wiekow sa przypadkami kreatywnosci stosowanej wylacznie na poziomie podswiadomosci. To jest tak, jakby artysta potrafil wsunac do Kreatywnego Wszechswiata tylko ramiona i dlonie, i musial pracowac tam po omacku. Ja chce tam wejsc caly; wkroczyc tam, jakby to bylo kazde inne miejsce, ktore mozna odwiedzic. Musze to zrobic; musze przygotowac pole walki, na ktorym Wrog i ja bedziemy mogli wszystko sobie wygarnac; musze uczynic wylom, zeby inni ludzie mogli pojsc za mna, by w przyszlosci tam pracowac. Ale masz racje, ze cuda to zla metoda nauczania, nie mowiac juz o nauczaniu tego. Odrzucilem ten sposob gloszenia istnienia Kreatywnego Wszechswiata od razu, gdy go odkrylem. Ale mowilem ci o tym. -Chcialabym - odezwala sie Amanda - zebys przestal mowic, ze powiedziales mi o rzeczach, o ktorych nie wspomniales. Do tej pory nie zajaknales sie ani slowem o tym, kiedy odkryles Kreatywny Wszechswiat. -Przepraszam - powiedzial Hal. - Bardzo czesto rozmawiam z toba w duchu, faktycznie zarzucajac cie problemami i jesli rozmyslnie nie nakaze sobie pamietac, kiedy i odnosnie jakiego konkretnego tematu to zrobilem, to imaginacyjne rozmowy z toba mieszaja mi sie z tymi prawdziwymi. Amanda obrocila glowe na poduszce i pocalowala go w policzek. -Za co to bylo? - zapytal. -Za nic. Mow dalej - powiedziala. - Miales mi w koncu powiedziec, kiedy odkryles Kreatywny Wszechswiat. Jeszcze wtedy, gdy bylem Donalem - odparl Hal. -Pamietasz, jak pokazalem ci na Encyklopedii Sayona, zwanego Bond? To bylo troche wczesniej. Wlasnie przestalem byc dowodca wojennym obu swiatow Zaprzyjaznionych po raczej nieprzyjemnej scenie ze Starszym Brightem, ktory byl zwierzchnikiem Zjednoczonej Rady Kosciolow; prawde mowiac, zagrozil mi sadem wojennym i egzekucja. Musialem zastrzelic trzech jego straznikow, ktorym kazal mnie aresztowac, po czym przypomnialem mu, ze w stolicy jest dosc moich najemnikow, ktorzy doceniaja bezkrwawe zwyciestwo, jakie im dalem, by podobne postepowanie z jego strony moglo sie okazac czyms bardzo niemadrym. Oskarzyl mnie, ze zostalem przekupiony przez Exotikow, nad ktorych silami dopiero co dalem mu wiktorie; i okazalo sie, ze nie chcial, by byla bezkrwawa. Chcial krwi, mnostwa krwi, szczegolnie Exotikow. Musial wiec puscic mnie wolno, ale jego ostatnie slowa brzmialy tak, ze powinienem poszukac pracy u Exotikow. Juz wczesniej postanowilem tak postapic, wiec skontaktowalem sie z nimi. To doprowadzilo do spotkania z Sayonem, ktory mnie wynajal, ale posunal sie rowniez do sugestii, ze staje sie Exotikiem. Powiedzial tez, ze przynajmniej on wierzy, iz jestem tego rodzaju czlowiekiem, ktory moglby chodzic w powietrzu, gdyby tego chcial. Zaprzeczylem temu, ze jestem Exotikiem, ale... W cichym gabinecie zamienionym na sypialnie Hal slyszal swoj glos, ktory teraz - gdy przypominal sobie bycie Donalem - inaczej odbijal sie od scian. Obecnie to byl glos Donala i to otoczylo go aura niesamowitosci. Przekonal sie, ze opowiadanie o tym Amandzie sprawilo, iz przezywa ponownie tamte chwile sprzed ponad osiemdziesieciu lat... ... gleboko zamyslony wrocil do swojej kwatery w Portsmouth na Marze, gdzie wowczas miescila sie Baza Dowodztwa Wojskowego dla obu planet Exotikow. Portsmouth lezalo w strefie, jaka na Starej Ziemi bylaby podzwrotnikowa, ale natura Procjona, tej samej gwiazdy, ktora lsnila nad Kultis, byla taka, ze otulajaca wlasnie miasto noc byla tropikalna. Kiedy wszedl, lagodne oswietlenie jego pokoju wlaczylo sie automatycznie, ale bylo tak dostosowane, ze nie zacmilo widoku gwiazd nad glowa. Lsnily za otwarta sciana loggi, ktora byla jego sypialnia. Stojac na srodku owej loggi i majac w glowie rozmowe z Sayonem, Donal zmarszczyl brwi. Spojrzal w gore na lekko kopulasty sufit, ktory osiagal swoj najwyzszy punkt jakies dwa metry nad jego glowa. Skrzywil sie ponownie i zaczal przeszukiwac stojace w pokoju biurko, az znalazl kapsulke z samozasklepiajaca sie tasma sygnalowa. Trzymajac ja w jednej rece, odwrocil sie, by ponownie spojrzec na sufit, po czym zrobil jeden, raczej niezgrabny krok w gore. Jego stopa znalazla w powietrzu punkt oparcia. Wywindowal sie wzwyz, wspierajac na tym swoj ciezar. Wolno, krok za krokiem, doszedl w pustce do najwyzszego punktu powaly. Otworzywszy kapsule, przycisnal jej samouszczelniajace sie krawedzie do bialej powierzchni sufitu; przylgnela. Stal chwile w powietrzu, patrzac na nia. -Smieszne - powiedzial nagle i tak samo nagle spadl. W tej krotkiej chwili, jaka trwal upadek, zapanowal nad swoim cialem dzieki instynktowi wyniesionemu z dlugiego treningu, wyladowal na rekach i nogach, przetoczyl sie, po czym jak gimnastyk zaczal sie podnosic pod przeciwlegla sciana. Nie odnioslszy zadnego uszczerbku wstal, otrzepal sie i spojrzal na sufit. Kapsulka nadal tam tkwila. Nagle wybuchnal radosnym, glosnym smiechem. -Nie, nie - zapewnil pusty pokoj. - Jestem Dorsajem. -Odrzuciles to - odezwala sie Amanda w ciemnosci. -Dlaczego? -Wtedy stosowalem do wszystkiego intuicyjna logike - wyjasnil Hal. - Przesledzilem biegnace w przyszlosc mozliwosci i stwierdzilem, ze wiodly donikad, przynajmniej jesli chodzilo o to, dokad ja chcialem isc - a to oznaczalo poprowadzenie ludzkosci ku czasom, kiedy zaden czlowiek nie zrobilby nigdy nic takiego, co spowodowalo smierc mojego wuja Jamesa. Ale widzisz... Odwrocil sie, by spojrzec w strone Amandy. Chociaz slaby blask saczyl sie przez szczeliny wokol drzwi, swiatla nie bylo dosc, by mogl dostrzec wyraz twarzy dziewczyny. -...skoro wszedlem do Kreatywnego Wszechswiata i wykorzystalem go, to znaczylo, ze ja umiescilem te kapsule na suficie. Dzieki temu zrozumialem, ze musi istniec aspekt spraw, ktorych nigdy wczesniej nie bralem pod uwage i z tego wyrosl koncept Kreatywnego Wszechswiata. -Ale wtedy odwrociles sie od tej idei? - zapytala. -Moja pierwsza mysl byla taka, ze nadaje sie wylacznie do salonu sztuk magicznych. Nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze moglo to byc cos pozytecznego. Pamietaj, ze wowczas, jak powiedzialem, wierzylem nadal w mozliwosc osiagniecia fizycznej wladzy nad wszystkimi planetami i zmuszenia ich mieszkancow do zycia wedlug praw, ktore polozylyby kres sytuacjom, jaka zabila Jamesa. Wtedy nie widzialem zadnego powodu, dla ktorego nie mialoby sie to udac. Zawahal sie. -Ale to byl pierwszy raz, kiedy wszedlem do Kreatywnego Wszechswiata - mowil teraz wolniej - i, jak wszyscy inni od tamtej pory, zrobilem to nieswiadomie. Powiedzialem sobie: "zobaczmy, czy potrafie chodzic w powietrzu"; sprobowalem tego, i nagle okazalo sie, ze tak. Kryjacy sie w tym potencjal przypomnial mi sie, kiedy zdobylem wladze nad Mlodszymi Swiatami i przekonalem sie, ze same prawa nie zmienia ludzkiej natury. Rozesmial sie. -Odkrycie zapierajace dech w piersiach, co? - powiedzial. - W kazdym razie wtedy wpadlem na pomysl, zeby wrocic do dwudziestego pierwszego wieku i zmienic kierunek biegu historii. To, jakie znaczenie dla ludzkosci moze miec Kreatywny Wszechswiat, docenilem w pelni podczas poszukiwan sposobu na uczynienie tego. Po pierwsze, oferowalo mi to mozliwosc przeniesienia mego umyslu w przeszlosc i sprowadzenie go z powrotem, osiemdziesiat lat pozniej, do dwuletniego ciala dziecka. Przez chwile lezal, nic nie mowiac. Amanda czekala cierpliwie. -Ale nawet wowczas uzytek z sil kreatywnych robilem glownie podswiadomie, bez doglebnego ich rozumienia. Dopiero wtedy, gdy rozpoznalem w Innych wynik zamierzonych zmian, jakich dokonalem w ustalonych - zamrozonych przez czas - silach historycznych dwudziestego pierwszego wieku, zaczalem dostrzegac rzeczywisty ksztalt stojacego przede mna zadania. To wtedy naprawde wejrzalem w Kreatywny Wszechswiat i dostrzeglem jego ostateczne mozliwosci i ich absolutna niezbednosc. -Powiedz mi - rzekla Amanda z namyslem - czy jeszcze potem uzywales intuicyjnej logiki? -Nie - odparl Hal. - Nie przydaje sie w tym, co robie teraz i nie pomagala wiele we wszystkim innym, co wykonywalem od dluzszego czasu. To narzedzie pasujace do Donala; mniej wiecej rownie uzyteczne, jak mozliwosc blyskawicznego rachowania w glowie. Blyskotliwi idioci robili podobne rzeczy przez cale wieki, nie dajac ludzkosci okazji do doskonalenia sie, nie mowiac juz o rozwijaniu jej w taki sposob, na jaki mialem nadzieje... Przerwal na nucie, ktora pozostawila to, co chcial wyrazic, niedopowiedziane. -Ale kiedy moj umysl przebywal w dwudziestym pierwszym wieku - podjal - ja sam, bedac pod wplywem Waltera Blunta i tego, czym byla wowczas Gildia Oredownikow, jak i z wlasnej woli, wszedlem swiadomie do Kreatywnego Wszechswiata. Wczesniej po prostu przebylem go, by cofnac sie w czasie. Stalo sie tak, poniewaz bylem tam i moglem zostac - i zostalem - uderzony przez Wroga. W przeciwnym razie nie zaczalbym nigdy rozumiec, co obiecuje kazdemu swiadome, ochocze wejscie do tego kosmosu. -Nie ma sposobu, zebys mogl uzyc intuicyjnej logiki w celu znalezienia drogi do Kreatywnego Wszechswiata? -spytala Amanda. -Nie sprawdza sie w rozwiazywaniu tego rodzaju problemow. Zasadniczo, jest to narzedzie rzeczywistego kosmosu, zdefiniowanego przez logike. Nie moze przeskakiwac rozpadlin, tylko pozwala szybciej wspinac sie po stopniach logiki. Wiem, ze mowilem, iz musze znalezc droge do Kreatywnego Wszechswiata, ale byc moze powinienem byl mowic, ze musze zbudowac droge do niego. Gdyby juz istniala, taka, jakiej potrzebuje, intuicyjna logika znalazlaby ja. Ale jeszcze jej nie ma i intuicyjna logika nie tylko nie moze znalezc tego, co nie istnieje, ale nie moze tez niczego stworzyc na wlasna reke. -Twierdzisz zatem - powiedziala Amanda z namyslem - ze nie widzisz zadnych ostatecznych konsekwencji? -Zgadza sie. Nie widze. Wszystko, co jest dla niej widzialne, to to, co przewidzialaby zwykla logika, gdyby dysponowala wszelkimi elementami skladowymi problemu i nieograniczonym czasem na to, by dojsc do konkluzji. -Intuicyjna logika nie tylko nie funkcjonuje w obszarze kreatywnym, ale nie dziala takze na tym osobistym - nie widze, na przyklad, swojej smierci, bo jak wszyscy zdrowi, rozsadni ludzie nie moge, na poziomie podswiadomosci, wyobrazic sobie tego, ze nie zyje, a wszechswiat istnieje beze mnie... Amanda nie poruszyla sie. Wychowanie Dorsajki i protege Drugiej Amandy sprawialy, ze lezala jak kloda. Ale jej gleboko emocjonalna reakcja, wywolujaca wstrzas, dosiegla Hala przez ten sam kanal, za posrednictwem ktorego mogli docierac do siebie przez lata swietlne przestrzeni. Wzial ja szybko w ramiona i przytulil mocno do siebie. Lezala spokojnie, ale czul teraz, ze drzy w srodku. -Amanda? - zapytal. - Co sie dzieje? -Nie wiem. Nie umiem powiedziec - odparla przez mocno zacisniete zeby. - Jakby drasnela mnie krawedz, sama krawedz jakiegos strasznego smutku. Moj kochany, obejmij mnie! -Obejmuje cie - powiedzial Mayne. -Powiedz, ze nigdy nie odejdziesz! -Nigdy cie nie zostawie - obiecal Hal. -Dzieki niebiosom i wszystkim bogom - Amanda przylgnela do niego. Trzymal ja mocno i z czasem zasneli; nadal blisko siebie. Rozdzial 17 Obudzil ich swit zagladajacy przez niezasloniete okna gabinetu. Ubrali sie i poszli do sali jadalnej bursy, w ktorej spali. Kiedy jedli sniadanie, siedzac naprzeciwko siebie u konca jednego ze stolow, ktory byl zbity z desek i wygladal jak mebel ogrodowy, przylaczyl sie do nich Amid.-Ktos ci powiedzial, ze tutaj jestesmy - odezwala sie Amanda, gdy stary mezczyzna usiadl obok niej. W porownaniu z dziewczyna, Mistrz Gildii sprawial wrazenie drobniejszego niz zwykle, zauwazyl Hal. Amid wygladal tak, jakby przez mniej wiecej ostatni rok skurczyl sie jeszcze, nie ponoszac z tego powodu szkody na zdrowiu. Byl esencja malego mezczyzny, ale twardego i zywotnego. -Sluszny domysl - usmiechnal sie do niej. - Szepnalem slowko tym w kuchni w obu budynkach, zeby dali mi znac, kiedy zjawicie sie na sniadaniu. Spojrzal na Mayne'a. -Pomyslalem sobie, ze moze zaprowadzilbym cie do kregu i zobaczyl, jak chodzisz - powiedzial. -Czy nie bedzie to dla ciebie oznaczalo dlugiego czekania? - spytal Hal. -Normalnie tak by bylo - odparl Amid. - Ale wyglada na to, ze sprawy wymknely mi sie z rak. Wiesc o gosciu juz sie rozeszla i ci oczekujacy zaofiarowali sie, ze cie przepuszcza. -Po tym, gdy tam dotrzemy, musimy tylko zaczekac, by pierwsza osoba wyszla z kregu. Wtedy wejdziesz ty, a Amanda i ja zajmiemy sie naszymi sprawami. -Waszymi sprawami? Hal przeniosl wzrok z Mistrza Gildii na dziewczyne. -No dobra, moimi sprawami - powiedzial mezczyzna. -To byl tylko taki zwrot. Nie mam pojecia, jakie sa najblizsze plany Amandy. Przypuszczalem, ze ty bedziesz wiedzial. -Zostane dzien czy dwa - odparla dziewczyna - wiec z poczatku bede sie przygladac Halowi. Po prostu pokrece sie obok, chyba ze jest cos, co moglabym zrobic, zeby splacic nasz pobyt u was? Wiem, ze wszyscy na tym skalnym wystepie cos robia. -Jestescie naszymi goscmi - rzekl Amid. - Ta zasada nie odnosi sie do ciebie i Hala, jesli tego nie chcecie. -Jak ci powiedzialem - oswiadczyl Mayne - bede uczestniczyl we wszystkim, co trzeba robic. -No prosze - podsumowala Amanda. - Jak chodzi o niego, to zalatwione. A teraz, w czym moglabym byc uzyteczna? -Dziekuje wam - rzekl Amid. - Dobra, mozesz wpasc do naszej izby chorych, jesli chcesz. Nie mamy tutaj wiele chorob, ale zdarzaja sie drobne wypadki. Stary Czlowiek wlasnie teraz chodzi, wiec mozemy skorzystac z pomocy kogos innego, kto wie cos na temat akupresury, by ulzyc bolowi i tak dalej - to rzeczy, na ktorych wy, Dorsaje, wszyscy sie znacie. -Nie wiedzialem, ze jest na planecie Exotikow - odezwal sie Mayne - gdzie potrzebujecie dorsajskich umiejetnosci medycznych rodem z pola bitwy? -Wiesz, jak sadze, ze Amanda promieniuje ogromna sila uzdrawiajaca - wyjasnil Amid. - Jest tutaj pewien osobnik, jak wspomnialem przed chwila, ktory nazywa sam siebie po prostu "Starym Czlowiekiem" i robi dokladnie to samo co ona, ale nawet on nie jest tak dobry, jak Amanda. -Doprawdy? - zapytal Hal. - Chcialbym sie z nim spotkac. Zobaczysz go, kiedy wyjdziesz dolaczyc do kregu - odparl Mistrz Gildii. - Ma ten rodzaj aury, ktora zdaje sie uzdrawiac ludzi szybciej i mniej bolesnie. Jego prawdziwe imie brzmi Laoren, co, jak rozumiem, ma chinskie korzenie. Ale kiedy tutaj przybyl, poprosil nas, by nazywac go po prostu tlumaczeniem tego w basicu, co wyklada sie wlasnie jako "Stary Czlowiek". Jest w pewien sposob niezwykly, pochodzi z rodziny Exotikow, ktorzy przez ponad poltora wieku zachowali etniczna czystosc. Wiesz, ze na naszych dwoch swiatach bylismy raczej zawsze za mieszaniem sie ras, a nie separowaniem sie. -Wydaje mi sie, ze widzialem go, kiedy nadeszlismy - rzekl Hal. Zmarszczyl twarz, wspominajac sloneczny blask, ktory zalewal mu oczy. -Nie zdziwilbym sie, gdyby tak bylo - zgodzil sie Amid. -Mocno sie wyroznia. Poza tym zauwazyles prawdopodobnie, ze chodzac, nie powtarzal na glos Prawa. To kolejna jego charakterystyczna cecha. Mowi wylacznie wtedy, gdy musi i zrozumielismy, ze ceni tylko tych ludzi, ktorzy nie probuja wciagnac go w rozmowe. Nie chce powiedziec, ze jest spolecznie niedostosowany. Przypuszczalnie to jeden z najszczesliwszych ludzi, jakich znam. Tylko nie mowi wiele. Amanda i Hal skonczyli jesc sniadanie i wszyscy troje wyszli na zewnatrz. W czystym, gorskim powietrzu nowego dnia Procjon swiecil na bezchmurnym niebie, a temperatura wzrastala w tempie, ktore obiecywalo cieple, jesli nie gorace, popoludnie. -Wlasnie sobie przypomnialam - odezwala sie Amanda, zerknawszy na niebo. - Brales naswietlania w ostatnich trzech latach, Hal? Bo Procjon to nie Slonce... -Jestem przygotowany - odparl Mayne. Spojrzal na odsloniete ramiona i nogi dziewczyny, normalnie bardzo blade, teraz byly gladkie i jasnobrazowe. - A ty? Wygladasz tak, jakby lokalna gwiazda niezle cie przypalila. -Och, ja takze jestem przygotowana - powiedziala Amanda. - Nie zaniedbalabym tego. Chodzi o to, ze wsrod Exotikow wyroznialabym sie jak lampa, gdybym pozostala przy swojej normalnej karnacji. Wiec poddalam to korekcie, zeby sie dostosowac. Krag ludzi przed nim poruszal sie tak jak wczoraj wieczorem, a Hal zwrocil teraz szczegolna uwage na stojaca z boku mala grupke mezczyzn i kobiet, ktorzy najwyrazniej byli oczekujacymi. Nie bylo ich wiecej, jak pol tuzina. -Czy ci w kregu skracaja celowo swoja ture, jesli widza, ze inni czekaja? - zapytal Mayne. Moga, oczywiscie - odparl Mistrz Gildii. - Ale nie sadze, zeby zdarzalo sie to czesto. Kiedy jestes juz w kregu i osiagniesz odpowiedni stan umyslu, to widzisz, co sie wokol ciebie dzieje, ale nie wydaje sie, zeby to mialo dla ciebie jakies wieksze znaczenie; moge to powiedziec na podstawie wlasnego doswiadczenia. Sadze jednak, ze jedna czy dwie osoby w grupie oczekujacych przyszly tylko po to, zeby cie zobaczyc. Rozmawiajac, zblizali sie do oczekujacych. -Jestes pewien, ze nie padlo ani jedno slowo o tym, kim jestem? -Bylbym pierwszym, do ktorego zwrocilby sie kazdy z tych ludzi, gdyby podejrzewali kim jestes naprawde - odparl Amid. - Nawet jesli niektorzy mogli widziec twoje zdjecie, to - skoro nie zostales przedstawiony - zachowaja dyskrecje i beda dla ciebie uprzejmi. -Moje zdjecie? -Tak - rzekl Amid. - Bylo kolportowane na wszystkich Mlodszych Swiatach w ramach skierowanej przeciwko Ziemi propagandy Innych. Nie rozpowszechniano go osobno, ale byly oczywiscie odniesienia do ciebie, Ajeli, Rukh i innych ludzi, gdy publicznie podnoszono przeciwko nim oskarzenia. Przy okazji - jak na razie nie przeciwko tobie, Amando. -To dobrze - mruknela dziewczyna. - O to wlasnie chodzi, zeby moja podobizna nie byla zbyt szeroko znana. Obawiam sie jednak, ze jak chodzi o ciebie, Hal - ciagnal Mistrz Gildii - to na Mlodszych Swiatach dorasta cale pokolenie dzieci, ktore uczono, by spluwaly na sam dzwiek twojego imienia. Miales byc dla nich zlym czarnoksieznikiem, przycupnietym na Encyklopedii Ostatecznej jak pajak w norze i szykujacym kleski dobrym ludziom na wszystkich planetach. Podeszli do oczekujacej grupy w chwili, gdy Amid konczyl to mowic; wszyscy ci ludzie, z typowa dla Exotikow uprzejmoscia, unikali bezposredniego patrzenia na Hala i Amande czy okazywania w jakikolwiek inny sposob, ze nowoprzybyli przyciagaja ich uwage. Kiedy chodzacy w kregu mijali ich, Mayne mial czas, by przyjrzec sie poszczegolnym ludziom. Po przeciwnej stronie kregu znajdowala sie mala fontanna z woda pitna oraz trzy male budyneczki, ktore byly najwyrazniej toaletami, z jakich mogli korzystac maszerujacy. -Trzy? - spytal Hal Mistrza Gildii, wskazujac kabiny. -Tak. Ach, rozumiem, o co ci chodzi - rozesmial sie Amid. - Nie, to nie chodzi o to, ze mamy tu trzy plcie, ale wstapiwszy do kregu przekonasz sie, ze nawet nie pomyslisz o tym, zeby sie zatrzymac w jakimkolwiek celu, poki cos ci o tym nie przypomni. Wtedy moze sie okazac, ze bardzo ci sie spieszy. Stwierdzilismy, ze jesli ktos zrobi przerwe, by udac sie do toalety, to nieuchronnie dochodzi tutaj do zjawiska, ktore nazwalbys reakcja lancuchowa. Jathed szydzilby z takich udogodnien, jak fontanienka z woda pitna i toalety wyposazone w chemiczne neutralizatory, ale moj brat mial inne zdanie. Przy okazji, Stary Czlowiek znajduje sie teraz dokladnie po przeciwnej stronie kregu. Hal spojrzal tam i ujrzal mezczyzne o orientalnym wygladzie, ktory zwrocil jego uwage, kiedy tu przybyli. Jak powiedzial Amid, Stary Czlowiek minal najbardziej oddalony od nich punkt kola, po stronie blizszej oczekujacych, wiec teraz szedl w kierunku Mayne'a i pozostalej dwojki. Zgodnie z tym, co powiedziano Halowi, chodzacy w kregu - a Stary Czlowiek nie byl wyjatkiem - zdawali sie widziec wszystko, co mieli przed soba, ale nie okazywali zadnego szczegolnego zainteresowania otoczeniem. Kiedy Stary Czlowiek kroczyl w strone Hala, jego wzrok spoczal na nim i przeniknal go na wskros. -Chodzil cala noc? - spytal Mayne. -Tak sadze - odparl Amid. - Widziales go, kiedy przyszliscie? -Tak - potwierdzil Hal. Trudno bylo uwierzyc, ze Stary Czlowiek uczestniczyl w tym pochodzie calymi godzinami. Szedl tak lekko i sprezyscie, jakby przy nastepnym kroku mial zamiar wyskoczyc w gore i Hal domyslal sie, ze mimo pozorow stwarzanych przez siwa brode i wasy, tamten - gdyby musial - moglby biec jak jelen. Chociaz byl chudy i w wyraznie zaawansowanym wieku, emanowala z niego aura sily i mlodosci. To bylo uderzajace, gdyz sadzac z wygladu, byl niemal kruchy oraz niewiele wyzszy i ciezszy od dwunastoletniego chlopca; wyjatek stanowily wielkie dlonie i zaskakujacej szerokosci barki, ktore skrywala noszona teraz przez niego szata; jej wzor zlozony z bialych kwiatow odbijal sie wyraznie od tla czerwieni tak ciemnej, ze wydawala sie niemal czarna. Wlosy Starego Czlowieka byly rownie biale, co jego broda, i tak rzadkie, ze w swietle slonca widac bylo pod nimi skore okraglej czaszki. -Fizycznie jest w nadzwyczajnej kondycji - mowil Amid u boku Hala. - Ma miecz, z ktorym cwiczy, gdy nie jest zajety czyms innym. To widok pelen uroku. Kiedy fechtuje, wyglada jakby tanczyl. Umilkli. W powtarzanych bez konca slowach bylo cos, co nie tylko czynilo rozmowe niekonieczna, ale przyciagalo ich umysly, jesli nie ciala, blizej kregu tych, ktorzy wedrowali przed nimi. Hal przekonal sie, ze jego mysli kraza wokol znanych mu ze slyszenia wschodnich szkol walki z uzyciem miecza. Obiecal sobie, ze przy najblizszej okazji przyjrzy sie cwiczeniom Starego Czlowieka. Nadal o tym myslal, kiedy jeden z chodzacych opuscil krag. Byl to mlodszy mezczyzna z gestwina rudawej brody i krotko obcietymi rudawymi wlosami. Chodzac w kregu zachowywal sie normalnie, ale postapiwszy kilka krokow na zewnatrz, potknal sie i zaczal szurac nogami jak czlowiek skrajnie wyczerpany, ktory zmusza sie do tego, zeby isc dalej. Niemal natychmiast u jego boku znalazl sie jeden z tych czekajacych i pomogl mu odejsc w kierunku najblizszego dormitorium. -Wejdz - powiedzial Amid. -Zaczekam, az Stary Czlowiek zrobi jeszcze jedna runde - odparl Hal. - Chcialbym isc za nim. -Jak sobie zyczysz - odparl Mistrz Gildii. Krag wykonal pelny obrot i Mayne zajal miejsce za Starym Czlowiekiem. Nastepny idacy zwolnil nieco, by zrobic mu miejsce. Hal ruszyl za Starym Czlowiekiem, otworzyl usta i zaczal powtarzac Prawo: Przemijajace i wieczne sa tym samym... Niemal natychmiast porwal go rytm chodu i intonowanej frazy. Czul sie tak, jakby dosiadl jakiegos ogromnego ptaka, ktory wzlecial z nim w powietrze. Slowa byly niczym zywe stworzenie, ktore unioslo go wysoko i daleko. Bicie serca Hala bylo zsynchronizowane z biciem serca ptaka, a presja, ktorej istnienia nie byl wczesniej swiadom, ale ktora przytlaczala go, zniknela nagle, wiec poczul sie lekki i wolny. Wznosil sie w samym sobie na skrzydlach uczucia, ktore go zrodzilo i ktore z poczatku bylo na zewnatrz niego, ale ktore teraz wznosilo sie w nim i wsaczalo sie w niego. Czul, ze slowa rezonuja mu w gardle i w calym ciele. Nie potrafil powiedziec, co znaczyly ani tez, ze rozumie wiecej, niz niesie ich normalna, przyziemna tresc. Teraz czul jednak, ze jest w nich cos wiecej, mimo ze nie potrafil jeszcze dotrzec do czegos o istotniejszym znaczeniu - bylo jak olbrzymia gora gdzies przed nim, w oddali. Sprawdzily sie slowa Amida. Nie przestal widziec czy odczuwac otoczenia. Widzial, ze Mistrz Gildii i Amanda nadal stoja i obserwuja go przez chwile, a potem odwracaja sie i odchodza razem, opuszczajac mala grupe tych, ktorzy czekali na swoja kolejke do zajecia miejsca w kregu. Widzial i czul wszystko to, co normalnie widzialby i czul, ale bylo to niezwiazane z tym, czego doswiadczal podczas ruchu i recytowania slow. Niosacy go ptak byl jego wyobrazeniem i pozwolil sobie uleciec z nim. Pod soba czul miekkosc i cieplo pior grzbietu; za ich posrednictwem czul wibracje pochodzace od poteznych uderzen skrzydel; daleko, na horyzoncie, widzial trojkatny, mglistobialy zarys Dziadkow Switu, gor, ku ktorym zmierzal. Czyste, rzadkie powietrze tej wysokosci wnikalo gleboko do jego pluc, odnajdujac najdalsze pecherzyki plucne i oskrzeliki. I - nagle - zrozumial. Zrozumial, ze ciezar, ktory opadl z niego na chwile, gdy wszedl do kregu, byl brzemieniem porazki. Gromadzilo sie, warstwa po warstwie, dzien po dniu, przez caly miniony rok, osaczajac go, ale Hal powstrzymywal je przed zamknieciem i zmiazdzeniem go sila woli, ktora powiekszyla sie i wzmocnila jak miesien reagujacy na nalozone nan wymagania. A zatem frustracja wywolana brakiem sukcesu i sila woli rosly jednoczesnie, az wreszcie osiagniete zostaly granice nawet jego woli i Mayne zaczal uginac sie pod ciezarem niepowodzenia. Wiec w koncu zaczelo ogarniac go zniechecenie. Walczyl i zwyciezal, walczyl i zwyciezal, wciaz i wciaz, a majace doprowadzic do zwyciestwa decydujace spotkanie wciaz czekalo w przyszlosci. Strach i jego przyrodnie dzieci, zwatpienie i nienawisc do samego siebie, nadal pustoszyly i pladrowaly najglebsze poklady wszystkich ludzkich istnien. Zdobywal sciane tylko po to, by przekonac sie, ze istnieje kolejna i nastepna, i jeszcze jedna, a jego wrog ciagle zyje i jest bezpieczny... az wydalo mu sie, ze scianom nie ma konca, a on poczul poczatek kresu swych sil. Byl swiadom tego, ze inni podejmowali juz przed nim to wyzwanie i ze wszyscy w koncu zawiedli. Ale jak kazdy z tych, co przemineli, powiedzial sobie: "Doszlismy tak daleko. Zdobylismy tak wiele. Teraz powinnismy byc wreszcie gotowi, by dotrzec na pole ostatecznej bitwy i polozyc kres temu, co nas gnebi". Donal zwyciezyl... i okazalo sie, ze ostateczna walke trzeba jeszcze stoczyc. Paul Formain wygral... a ostateczna bitwa nadal czekala. Hal Mayne ocalil to, co musialo zostac ocalone z ludzkosci, bezpiecznej na krotki czas, zanim mozna by stoczyc ostateczna bitwe - a ona nadal byla za horyzontem, nadal poza zasiegiem. Musi istniec kres. Tak jak musial byc poczatek. Pierwszy raz pomyslal o narodzeniu sie sil historycznych, za sprawa ktorych ludzkosc i on doszli do tego momentu. Po raz pierwszy wykorzystal Kreatywny Wszechswiat jako Donal, by wrocic do punktu, o jakim sadzil, ze moglby w nim ustawic sily historyczne na torach, ktore doprowadzilyby do ostatecznego starcia. Jako Paul Formain znalazl je w dwudziestym pierwszym wieku. Ale ani wtedy, ani teraz nie pomyslal nigdy o tym, by sprobowac siegnac wstecz i znalezc absolutny poczatek tej ostatniej bitwy, w ktorej wystapi jako samotny wojownik. Zrobil to teraz, mentalnie i znalazl punkt poczatkowy, a to sprowadzilo go w miejsce i czas, w scenerie, w ktorej stal sie Anglikiem podczas bitwy pod Poitiers; a jej obrazy, odglosy i to, jak ja odbieral, dotarlo do Hala nie tylko poprzez tego rycerza, ktory byl jego niewiedzacym o niczym poprzednikiem w owym rozciagnietym na wieki zmaganiu, ale takze poprzez konajacego zolnierza drugiej strony. Mayne byl oboma mezczyznami i patrzyl oczami jednego, widzac twarz drugiego. ...Sir John Hawkwood uczestniczyl w calodniowej bitwie i stawal w niej dzielnie, ale nikt znaczniejszy ranga czy zaslugami z jego strony nie znalazl sie tutaj, gdzie walczyl najlepiej, by zauwazyc, czego dokonal. Wzial jenca, ale byl to niezbyt majetny francuski rycerz i okup nie uczynilby sir Johna tak bogatym, jak okupy zrobily bogatym sir Roberta Knollsa, a uwaga zwrocona przez Czarnego Ksiecia uczynila slawnym sir Johna Chandosa. Sir Hawkwood byl zmeczony, a stan obojetnosci wywolanej przez wino wypite zeszlej nocy i wczesnie rano przed bitwa dawno juz minal, pozostawiajac wewnatrz pustke i nude. Bez celu, jadac przez pole bitwy, na ktorym glowne dzialania juz sie skonczyly, wjechal na niewielki pagorek, za szczytem ktorego, na przeciwleglym zboczu, lezal syn garbarza. Syn garbarza umiera, lezac w jasnym, wrzesniowym sloncu. Otacza go won zmiazdzonej trawy, smrod krwi i wnetrznosci lezacego nieopodal konia z rozplatanym brzuchem. Syn garbarza jest kusznikiem z Lombardii. Ma skorzane spodnie i skorzany kaftan obszyty ogniwami lancucha. Jest wysoki i szczuply, o sniadej cerze i prostych, czarnych wlosach. Jest tuz po dwudziestce i nadal ma wiekszosc zebow w szerokich, ruchliwych ustach. Po prawej stronie pod zebrami tkwi angielska strzala, ktora przeszywa go na wylot, a on zdarl kompletnie upierzenie z jej beltu, gdyz oszalal, usilujac wyciagnac ja ta sama droga, jaka weszla. Ranny mocno krwawi, ale pomimo tego nadal wspiera sie na jednym lokciu, majac tak dziki wyraz twarzy, ze zaden z angielskich lucznikow i zolnierzy nie zatrzymal sie przy nim, by mu poderznac gardlo. Poza tym, przemiescil sie tam, gdzie nie bylo rannych francuskich rycerzy czy wartych wziecia do niewoli jencow, a zamet bitewny odsunal sie od niego. Wzroku nie mial juz skupionego na polu walki. Od czasu do czasu wydaje z siebie slabe okrzyki w dialekcie rodzimej Genui, zapominajac, ze jest teraz na obcej, francuskiej ziemi. -Pomocy! Pomocy dla syna garbarza! W niewielkiej odleglosci za nim przechodzili pospiesznie brodaci, umazani krwia angielscy lucznicy i inni piechurzy, szukajac miedzy konajacymi i umarlymi jenca, ktorego warto by bylo ocalic dla okupu. Szanse tutaj byly marne, gdyz ich bardziej przebojowi towarzysze przeczesali juz teren, podrzynajac rannym gardla szybkimi ciosami rzeznickich nozy, kiedy kandydat na jenca okazywal sie bezwartosciowy lub zbyt ciezko poszkodowany, by przezyc. Oszalalego, wolajacego kusznika o czarnych, rzadkich wlosach zaslaniajacych mu pol twarzy omijano za sprawa swego rodzaju instynktu; dwoch czy trzech grasantow przezegnalo sie nawet, przechodzac mimo niego. Bo na skutek pewnego zludzenia optycznego wydawalo sie z daleka, ze strzala przebila jego serce. Zdawalo sie, ze powinien byc juz martwy, ale nadal podpieral sie i nawolywal; a w rzeczywistosci konal po prostu, jak wszyscy inni. Widzace nieostro oczy kusznika obejmowaly czesc pola walki pod Poitiers na srodkowym zachodzie Francji. Na zboczu za nim biegl kamienny murek i swiezo usypane przedpiersia bedace poczatkowo pozycjami Anglikow, a teraz rozmyslnie rozkopane i ubite. Dalej, patrzac w przeciwnym kierunku, ciagnela sie mala dolina, obramowana z lewej strony przez las swietego Piotra. W innej czesci pola, na skraju tego samego lasu, na wysokim drzewie powiewal sztandar Edwarda Angielskiego, Czarnego Ksiecia; choragiew sluzyla jako sygnal zbiorki dla Anglikow scigajacych francuskich uciekinierow, ktorych zarzynali przed rozwaznie zaryglowanymi bramami Poitiers. Pod ta flaga rozstawiono namiot Czarnego Ksiecia, gdzie Ksiaze, sir John Chandos i inni, pili wino. W odleglej czesci pola walki zostal wlasnie zabity Geffroi de Charny i trzymany przez niego sztandar Francji upadl chwiejnie na ziemie. Z tylu francuski krol Jan, otoczony przez swych martwych parow i majac u boku czternastoletniego syna Filipa czul, ze w zmeczonych ramionach zaczyna brakowac mu sil do wzniesienia bojowego topora i zadania kolejnego ciosu. Anglicy tloczyli sie blisko, chetni pochwycic krola, krzyczac do niego, by sie poddal. Odwrocil sie i przepchnal ku mlodemu, silnemu mezczyznie, ktory wolal do niego w dobrej, zrozumialej francuszczyznie. Chwila jego pojmania byla bliska. W tym samym czasie, nieswiadom tego wszystkiego kusznik, przetarl niewidzace oczy, podparl sie na lokciu i zawyl pod adresem straszliwego bolu i slonca, ktore jak jaskrawe palenisko wisialo w zenicie na bezchmurnym niebie... -Pomocy! Pomocy dla syna garbarza... Zawolal tak, jak krzyczal od dawna, nie uzyskujac zadnej odpowiedzi, ale z uplywem czasu czynil to coraz slabszym glosem. Az uslyszal zblizajacy sie skads tetent kopyt; odglos nadbiegl ku niemu i zamarl. I kolejny lomot, gdy - jedna po drugiej - stopy jezdzca w kolczugach uderzyly o ziemie obok lezacego. Przez chwile nic sie nie dzialo, a potem rozlegl sie nad nim glos; przybyly jezdziec mowil po angielsku, ktorego to jezyka syn garbarza nie rozumial takze i wczesniej, zanim dostal strzala. -Kto jest synem garbarza? Dwa osloniete zelazem kolana opadly na grunt obok rannego. Kusznik poczul, ze jego tulow jest unoszony i nie wspiera sie juz na lokciu. Przez delirium bolu przebila sie nadzieja ocalenia. Przestal krzyczec i zrobil wielki wysilek, by skupic wzrok. Okragly ksztalt zatkniety na szczycie znieruchomial i wyostrzyl sie przed jego oczami. Z odleglosci kilkunastu centymetrow patrzyl na twarz o prostokatnej szczece; na oblicze szczuple, nieogolone i zwienczone zelaznym helmem wlozonym na mycke z ciemnoniebieskiego materialu, ktorego mocno wystrzepione brzegi wystawaly spod metalowej krawedzi. Sir John Hawkwood mial jasnoniebieskie oczy osadzone gleboko pod jasnobrazowymi brwiami i prosty, haczykowaty nos, ktory nie zostal nigdy zlamany. Skora twarzy nosila wyrazna, rownomierna, jasna opalenizne i byla wysuszona przez slonce, w zwiazku z czym pokryly ja malutkie, przedwczesne zmarszczki w kacikach oczu i glebokie bruzdy wokol ust. Wargi byly waskie, ale proste, a nozdrza male - stamtad wydobywal sie glosny oddech niosacy odor skwasnialego wina. -Kto jest synem garbarza? - powtorzyl obcy, tym razem wmieszanym zargonie obozow wojskowych. Ale teraz kusznik nie rozumial juz niczego, poza dialektem swojego dziecinstwa. Wiedzial tylko, ze ktos przyszedl mu pomoc, a poniewaz mezczyzna, ktory go podtrzymywal, byl gladko ogolony, uznal, ze tamten nie jest rycerzem, ktory oddycha swobodnie wewnatrz niezgrabnego garnka helmu, ale ksiedzem. Pomyslal, ze duchowny przemawia do niego po lacinie i namawia go do spowiedzi. -Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszylem... - szepnal. Obejmujacy go czlowiek potrafil zrozumiec, ze ma do czynienia z synem garbarza, ale reszta szeptow w genuenskim dialekcie umykala mu. Niejasno pochwycil sens slowa "zgrzeszylem", ale to bylo wszystko. -Co, do diabla - powiedzial nieco ochryplym glosem w obozowym zargonie. - Wszyscy jestesmy grzesznikami. Ale nie wszyscy jestesmy synami garbarzy. Przysiadl na pietach i oparl glowe kusznika na swoich kolanach. Zdjal helm razem z mycka z plecionki, po czym otarl czolo wierzchem dloni. -Sam jestem synem garbarza. Urwal i spojrzal w dol, gdyz kusznik zaczal znowu cos mowic, a rytm zdan spowiedzi brzmial znajomo. -Coz - rzekl po angielsku. - Tyle moge dla ciebie zrobic. Jeden chrzescijanin drugiemu, co? Ponownie wlozyl potnik na glowe i sluchal, chociaz wszystko, co mowil ten drugi, bylo dla niego niezrozumiale. Kusznik staral sie przypomniec sobie swoje grzechy, ale pomieszal bol ciala z bolem choroby, ktora laczyl z nieprawoscia swych zwiazkow z kobietami. By to opisac, musial koniecznie uzyc slow bardziej popularnych i zrozumialych dla czlowieka, na ktorego kolanach sie wspieral, a ktory sluchajac go, kiwal glowa. -No, tak - powiedzial mezczyzna. - No, tak. Niezbyt podobnie do Hedingham Sibil w Essex, gdzie dorastalem jako syn garbarza - czy od kogo tam wywodzisz swoje pochodzenie. Ale dosc o tym. Sluchal jakis czas. Zauwazyl, ze wargi kusznika pociemnialy i spierzchly. -Przydaloby sie troche wina - mruknal. - Ale nie mam ani kropli, niech to szlag. Mow dalej, mow... Jednak kusznik skonczyl swoja spowiedz i zaczal teraz ponownie plakac. Pomyslal, ze wyspowiadawszy sie powinien zyskac przebaczenie, a bol winien mu zostac odjety. Ale nadal go czul. Skrobal slabo po gladkim teraz belcie strzaly. -Pomocy! - zaszelescil znowu ledwo slyszalnym glosem. - Pomocy dla syna garbarza... -Cholera! - zaklal trzymajacy go mezczyzna; zamrugal gwaltownie i zdjal skubiaca dlon rannego z nieporuszonego, nacietego pod cieciwe konca strzaly. - Co chcesz, zebym zrobil? To nie jest dobre. Kusznik plakal. Jego mysli wedrowaly, i wyobrazal sobie teraz, ze znowu jest chlopcem, zas bol skutkiem tego, ze zostal za cos ukarany. -Wyspowiadales sie - warknal trzymajacy go mezczyzna. - Zabierz sie za swoje umieranie. Spojrzal na strzale. -Trudno jest odejsc? -Mrugnal ponownie. -Biedny smiec. No, dobra. Siegnal w dol i z pochwy przy pasie miecza wyciagnal krotki sztylet o ciezkiej rekojesci. -Mizerykordia - powiedzial. - Boze, przebacz temu nieszczesnemu grzesznikowi i odpusc mu szybko jego grzechy, amen. Pochylil sie i przysunal usta blisko prawego ucha kusznika, myslac, ze byc moze natchnie go przed smiercia drobnym uczuciem dumy. -Zabija cie rycerz, czlowieku. Ale syn garbarza nie mogl w zaden sposob pojac ani slowa. Naszlo go glebsze rozumienie. W koncu dotarlo do niego, ze umiera. Jego umysl uciekl ku wyobrazeniu, ze jest znowu z ksiedzem i gdy ujrzal przed oczami pozbawiony tresci, blyszczacy ksztalt wzniesionej mizerykordii, pomyslal, ze to krucyfiks podawany mu do ucalowania; i poczul swieta radosc. -Jestem gotow umrzec, Panie - zdawalo mu sie, ze sie modli. - Tylko pozwol, zeby stalo sie to szybko. Stalo sie. Rozdzial 18 Hal ocknal sie i przekonal, ze czlapie po plaskim terenie, ktory zdawal sie wznosic i falowac pod jego stopami jak powierzchnia oceanu. Z polozenia Procjona na niebie znac bylo, ze jest przedpoludnie, a Mayne nie chodzil juz w kregu. Amanda trzymala go pod jedno ramie, wspierajac go i prowadzac, a Stary Czlowiek podpieral go i trzymal za drugie ramie z taka sama sila. Kiedy Hal odwrocil glowe, by na niego spojrzec, Stary Czlowiek podniosl wzrok, usmiechnal sie przelotnie, ale cieplo, a potem spojrzal przed siebie w kierunku budynku dormitorium, w ktorym znajdowalo sie biuro Amida, dokad wraz z Amanda prowadzili Hala.-O co chodzi? - zapytal Mayne. - Co sie stalo? Ku wlasnemu zdumieniu przekonal sie, ze szepcze. Gardlo mial obolale od powtarzania slow, ktore nadal brzeczaly mu w glowie. -Chodziles dwadziescia trzy godziny, Hal! - wyjasnila Amanda. - Mysle, ze gdybysmy nie wyciagneli cie z kregu, to zachodzilbys sie na smierc jak kon, ktory biegnie tak dlugo, az padnie. Oprzyj sie teraz o nas. Za chwile polozymy cie do lozka. Nagle poczul chec, by znalezc sie tam, gdzie mu to obiecywala. Horyzontalnie, na plaskiej powierzchni, w ciemnosci cichego, zamknietego pokoju. Stal sie swiadom tego, jak bardzo byl wyczerpany. Kolana uginaly sie pod nim przy kazdym kroku, a cialo chwialo sie ze slabosci. Zataczal sie miedzy Starym Czlowiekiem a Amanda, idac w kierunku bursy i zewnetrznych drzwi, ktore prowadzily do gabinetu, do lozka... i prosto na nie. -Dziekuje - zwrocila sie Amanda do Starego Czlowieka. Ten usmiechnal sie, a potem wyszedl zwinnie i szybko. Dziewczyna zdjela koc z lozka i zawiesila go nad oknami na precie, ktorego Hal wczesniej nie widzial. Pled nie zaslonil calkowicie intensywnego blasku Procjona, ale pokoj pociemnial i Mayne rozkoszowal sie tym polmrokiem. Amanda obeszla lozko, polozyla sie obok Hala i objela go - A teraz spij! - polecila. Zamknal oczy, a sen nadplynal i zabral go stamtad. Kiedy Hal sie obudzil, w pokoju byl zupelnie ciemno. Amanda spala obok niego, teraz normalnie zagrzebana w poscieli. Gdy sie poruszyl, dziewczyna otworzyla oczy. Delikatnie polozyl dlon na jej ramieniu. -Spij - szepnal. - Za chwile wroce. Wstal, znalazl swoje ubranie - najwyrazniej ktos, byc moze Amanda, rozebral go, kiedy mocno spal i wyszedl na zewnatrz. Poza obrebem scian i koca, ktory sluzyl jako okienna zaslona, Mayne dostrzegl pierwsze, slabe swiatlo switu. Zgadywal, ze jest kolo czwartej rano. Musial spac niemal tak samo dlugo, jak - zdaniem Amandy - chodzil. Jego cialo spisywalo sie teraz lepiej, niz w drodze od kregu do lozka, ale nadal doznawal uczucia, ze bylo nadmiernie wykorzystane i eksploatowane. Byl nie tyle slaby, co wydrenowany z sil. W obu budynkach dormitoriow palilo sie kilka swiatel, zwlaszcza w tych czesciach, gdzie miescily sie kuchnie i pomieszczenia jadalne. Gory na wschodzie byly odlegla ciemnoscia poza krawedzia skalnej polki, a po okolicy krecilo sie kilka postaci okazujacych zaabsorbowanie charakterystyczne dla ludzi na sluzbie. Ale w niewielkiej odleglosci, gdzie nadal dalo sie widziec dwa plonace swiatla, ktorych blask oslabiala zblizajaca sie jasnosc dnia, wciaz poruszal sie krag. Maszerujacy nadal recytowali, a obok stalo czworo ludzi czekajacych na swoja kolej. Ruszyl od budynku w strone kregu i tej czworki, ale nie przylaczyl sie do nich; stal po prostu, obserwujac przez jakis czas jednych i drugich. Potem odwrocil sie i odszedl, zgodnie z kierunkiem ruchu chodzacych i ku kra wedzi skalnej polki. Tam, gdzie strumien wlewal sie do stawu, znalazl rowny fragment gruntu i usiadl. Ponad przestrzenia zbiornika spogladal w strone konca wystepu znajdujacego sie tylko piec metrow od brzegu stawu i dalej, na czarna krawedz odleglych Dziadkow Switu, ktorych kontur byl teraz poszarpana linia opromieniona blaskiem wschodzacego za nimi slonca. Siedzac i przygladajac sie jasniejacemu zarysowi gor, zaczynal powoli rozumiec, w jaki sposob umieranie Tama, wraz z tkwiacym w nim nadal poczuciem nieodpokutowanej winy, moglo przeszkodzic jemu z kolei w znalezieniu drogi do Kreatywnego Wszechswiata. Amanda miala racje. Droga, ktorej szukal, miala raczej zostac odkryta tutaj, wsrod tych ludzi, a nie tam, w owej sztucznej, nawet jesli cennej i szczegolnej, atmosferze Encyklopedii. Co by sie stalo, gdyby Tam umarl niespelniony, nie wybaczywszy sobie winy z powodu smierci Davida Halla, meza jego mlodszej siostry; z powodu smierci Jamethona Blacka, ktory poswiecil sie, zeby powstrzymac ofensywe, jaka Tam wzniecil przeciwko calej kulturze Zaprzyjaznionych; a takze z powodu zamordowania Kensiego przez grupe polityczna ze Swietej Marii, co bylo bezposrednim rezultatem tej rewolty? Jesli Hal nie znajdzie na czas Kreatywnego Wszechswiata, zeby udowodnic Olynowi, ze - jesli nic ponadto - to tamte wypadki mialy na celu zapewnienie pomyslnego konca calej ludzkosci? Pozbawiony tego, Tam byl oczywiscie skazany na odejscie ze swiata zywych jako legendarny Krol Artur, w smutku i zalobie. Gdyby Olyn umarl w takich okolicznosciach, Ajela umarlaby wraz z nim, duchowo, a ta czesciowa smierc uczynilaby ja niezdolna do dalszego kierowania Encyklopedia, cenna dla niej zawsze tak, jak byla cenna dla Tama. Gdyby tak sie stalo, to kto pozostalby jeszcze, by kierowac Encyklopedia i zarzadzac nia? W tych ostatnich miesiacach Rukh miala w tym wielki udzial, ale to nie bylo jej zadanie. Obowiazek Tamani polegal na rozniecaniu w mieszkancach wszystkich planet wiary w nadejscie nowej przyszlosci, a to byla wieksza i wazniejsza misja, niz sterowanie Encyklopedia Ostateczna. On, Hal, takze nie bedzie nia kierowal, bo jego obowiazki wzywaly go gdzie indziej i polegaly na poprowadzeniu tych, ktorzy beda pionierami tej nowej, nietknietej nieskonczonosci mozliwosci, jaka okaze sie Kreatywny Wszechswiat - jesli Mayne kiedykolwiek do niego dotrze. Ale jesli Ajela nie mogla, to Hal musial. To byl szczegolny obowiazek nalozony na niego przez Tama, ktory z jednakowa wiara przejal go od Marka Torre'a. I to bylby koniec jego poszukiwan Kreatywnego Wszechswiata. A jak pokazala mu teraz Amanda, droga do tego kosmosu miala byc znaleziona nie w konkretnych miejscach, ale posrod ludzi. Siedzac i czekajac na swit, byl swiadomy obecnosci Tama, ktory dotrzymywal mu towarzystwa. To nie bylo przykre wrazenie. Niebo pojasnialo, chociaz slonce nie wznioslo sie jeszcze ponad szczyty Dziadkow Switu. Dolina ponizej byla glebokim jeziorem bialej mgly, ktora wszystko skrywala, ale jednoczesnie rzedla, gdy Mayne na nia patrzyl. Powoli, stopniowo - gdy siedzial, a jasnosc dnia narastala wokol niego - czul, ze opanowuje go spokoj. A spoza wrazenia tego spokoju wyplynal rozkaz i powod, ktorych - zrozumial teraz - potrzebowal od jakiegos czasu. Dokladnie tak, jak frustracja przezywana przez niego na Encyklopedii Ostatecznej uczynila go slepym na fakt, iz osiagniecie przez Tama spelnienia jest warunkiem niezbednym do zakonczenia jego wlasnych poszukiwan, tak byl slepy na oczywista prawde, ze to, co blokowalo go w jego poszukiwaniach, musialo sie kryc w historycznych poczatkach tych dociekan. Za sprawa wojskowych studiow odbytych jako Donal oraz lektur przeczytanych jako mlody Hal znal z historii czlowieka, ktorego ujrzal podczas chodzenia w kregu, ale watpil, by jakiekolwiek zrodla historyczne zarejestrowaly moment, jaki przezyl podczas medytacji. To byla kreatywna rekonstrukcja dokonana przez jego imaginacyjna podswiadomosc. Nie byl w stanie wejsc do Kreatywnego Wszechswiata inaczej, jak w snach, ale potrafil dotrzec do niego z kregu i zbudowac cos, co musialo blisko przypominac znane fakty. W zwiazku z tym, historycznie rzecz ujmujac, jego walka z Wrogiem miala swoje korzenie w czasach udokumentowanego zycia czlowieka znanego dziejom jako sir John Hawkwood, ktory byl obywatelem czternastowiecznej Europy i angielskim rycerzem zyjacym na poczatku Wojny Stuletniej miedzy Anglia a Francja. Czlowiekiem, ktorego przeznaczeniem bylo stac sie jednym z pierwszych wielkich condottieri, zawodowych dowodcow wojskowych obecnych w historii Italii od czternastego do siedemnastego wieku; osobnikow, ktorych jakis czas pozniej wojskowi historycy beda okreslac mianem "pierwszych generalow wspolczesnosci". Krag i Kreatywny Wszechswiat doprowadzily go w koncu do tego czlowieka. Nie ujrzal calego zycia Hawkwooda, ale dotarl do tego szczegolnego momentu na polu chwaly, ktory - paradoksalnie - stanowil dno marzen i nadziei w zyciu sir Johna, tak jak miniony rok byl najmniej obiecujacym w zyciu Hala. Pod Poitiers, sir John wchodzil w wiek sredni, bedac rycerzem cieszacym sie skromna slawa jako dowodca wojskowy i dysponujac takaz fortuna, ktore mogl przeciwstawic bliznom dwudziestu lat sluzby w zbroi i z bronia w reku. A w wyniku ostatecznego rozgromienia Francuzow, nie mowiac juz o pojmaniu francuskiego krola Jana, o czym Hawkwood jeszcze nie wiedzial, wojna, ktora obiecywala mu droge do poprawienia jego bytu, byla najwyrazniej skonczona. Stal z pustymi rekami posrodku drogi swego zycia i spogladal jedynie, zdawalo sie, ku nedznej starosci w zapomnieniu. Ale Hal wiedzial z kronik z taka sama pewnoscia, z jaka sir John jeszcze tego nie wiedzial, ze rycerz przekroczy gory i dojdzie w Italii nie tylko do wiekszych bogactw, niz je mial kiedykolwiek wczesniej, ale trafi na karty historii. W tej chwili i na owym polu bitwy, gdy jego przyszlosc wygladala najbardziej ponuro, Hawkwood byl nieswiadomy, ze czeka go malzenstwo z Donina Visconti i najwazniejszy okres zycia. Jego imie bedzie znaczyc wiecej dla angielskiego dworu, gdy byl w Italii, niz mialo to kiedykolwiek miejsce podczas dlugich lat, jakie spedzil we Francji. Jedyne pytanie brzmialo teraz, czy przypadek Hawkwooda byl naprawde porownywalny z przypadkiem Hala, tak jak to implikowala jego wizja. Musial byc. Podobienstwa byly zbyt wyrazne. Wraz z tym, jak jasnialo swiatlo przedswitu, roslo tez przekonanie Mayne'a. Chociaz byl w stanie przewidziec swoja przyszlosc w nie wiekszym stopniu, niz Hawkwood swoja pod Poitiers, to co ujrzal w swojej wizji, upewnilo go jeszcze bardziej, ze przybycie tutaj bylo droga, ktora musial podazac. Tak jak po Poitiers wlasciwa droga, jaka musial podazyc sir John z Biala Kompania najemnikow, prowadzila przez gory do Wloch. Ponadto, wszystko razem pasowalo do silnej reakcji Hala na krag i bylo wzmacniane przez Prawo od chwili, gdy pierwszy raz je ujrzal i uslyszal. Jesli chodzi o Tama i instynkt Mayne'a, ktory sklonil go do powiazania stanu umyslu starego czlowieka ze strofami Tennysona opiewajacego smierc Artura Pendragona, to temu takze trzeba bylo zaufac. Zbyt dobrze pasowalo do historii i charakteru Jatheda oraz epizodu z Hawkwoodem. Moim czesciowym bledem, powiedzial sobie teraz Hal, bylo ignorowanie Tama jako nadal waznego czynnika poszukiwan Kreatywnego Wszechswiata po tym, gdy Olyn odszedl na emeryture ze stanowiska dyrektora Encyklopedii Ostatecznej. Mayne myslal jeszcze o tych sprawach, gdy daleko na horyzoncie gorny rabek slonca wynurzyl sie spoza krawedzi Dziadkow Switu. Procjon mrugnal do niego oslepiajacym okiem sponad gor, a Hal odwrocil wzrok od tego jaskrawego kregu blasku i w tym samym ulamku sekundy zrozumial, co musi zrobic. Tym, czego tutaj potrzebowal, byl Jathed ze swoja filozofia, mimo iz Mayne czul instynktownie, ze nie byla absolutnie sluszna. Tym, co istnialo tutaj, a czego nie mozna bylo znalezc nigdzie indziej, bylo Prawo. Hal mogl chodzic w kregu i powtarzac tresc Prawa tak, jak robili to pozostali. Ale to bylo zbyt malo, zeby dalo sie uzyc Prawa jako narzedzia, dzieki ktoremu jego umysl wzbilby sie ku wyzynom eksploracji. Musial pojac Prawo; calkowicie i bez reszty pojac jego tresc. Przemijajace i wieczne sa tym samym... Wiedzial, co glosza te slowa. Ale co, w swojej pelni, naprawde znaczyly? Nie wiedzial; jeszcze nie. Proces zrozumienia musialy przeprowadzic najglebsze partie jego umyslu, podswiadoma kreatywnosc. Doznawszy uczucia naglego podniecenia, zerwal sie na rowne nogi. Moglo tak byc, ze w tym glebszym rozumieniu krylo sie dokladnie to, czego tak dlugo szukal - droga do Kreatywnego Wszechswiata. Z pewnoscia Jathed przeszedl przez ten kosmos, ale nie mial takiego powodu, by tam wejsc, jaki mial Hal; ani wizji, co owo wejscie moglo sprawic. Pierwsze promienie slonca grzaly mu juz plecy przez szate, gdy lekkim, szybkim krokiem, jakim moglby isc Stary Czlowiek, ruszyl z powrotem do biura, w ktorym on i Amanda spedzili noc. Rozdzial 19 Dotarl do gabinetu i przekonal sie, ze pomieszczenie jest puste, koc zdjety z okna, a lozko poslane i ustawione w jego dziennej pozycji pod sciana. Pokoj emanowal atmosfera czegos ostatecznie skonczonego, co w glebi ducha Hala wywolywalo smutek przypominajacy bol pochodzacy od pchniecia tepym nozem. Odwrocil sie i przeszedl przez wewnetrzne drzwi biura, a potem dlugim korytarzem do sali jadalnej budynku, w ktorym miescil sie gabinet.Amandy tam nie bylo. Jadalnia byla prawie pusta. -Przyjacielu? - zawolal do niego poslugacz spoza kontuaru pelnego tac z jedzeniem. Hal odwrocil sie. -Masz isc do budynku recepcyjnego Amida - powiedzial tamten. - Czeka tam na ciebie Amanda i kolejny gosc. -Dzieki - odparl Mayne. Wyszedl i ruszyl ku malemu budynkowi, ktory byl pierwszym, do jakiego wszedl tutaj w dniu swego przybycia. Amid, Amanda i nie tylko Artur, ale i Simon Graeme siedzieli wokol paleniska, w ktorym teraz, ze wzgledu na wzmagajace sie cieplo dnia nie plonal ogien, a bylo tam tylko kilka poczernialych na koncach brewion i zimny i szary popiol - pozostalosc z poprzedniej nocy. Na biurku lsnil w swietle dnia przycisk do papierow w ksztalcie sosnowej szyszki. -Jestes wreszcie - powitala go Amanda, kiedy Hal wszedl. - Chodz i usiadz obok mnie. Zajal wolne krzeslo obok dziewczyny. Wyciagnela do niego dlon; przez chwile trzymal ja, a potem ich rece rozdzielily sie. -Jak sie czujesz? - zapytal Amid. -Nieco wyczerpany - odparl Mayne. - Nie pomoze nic, procz kolejnej przespanej nocy. Spojrzal ponownie na Amande i siedzacego tuz obok niej Simona. -Czesc, Simon - powiedzial. - Ty takze wygladasz na troche zmeczonego. -Witaj, Hal - Simon usmiechnal sie nieco ponuro. -Wedrowka po gorach, nawet w dol, to nie jest cos, w czym mnie szkolono. Spojrzenie Mayne'a spoczelo na Amandzie. -Odchodzisz? -Jesli moge ci zaufac, ze od tej pory bedziesz uwazal na siebie, chodzac w kregu - odparla dziewczyna. - Simon moze poleciec w poblize Starej Ziemi i wyslac milisekundowa wiadomosc na Encyklopedie, zeby ich zawiadomic, jak sie urzadzilismy. Potem wyskoczy natychmiast z Ukladu Slonecznego i wroci tutaj, by trzymac nad nami warte na orbicie. Powinnam odwiedzic rozne miejsca w calym okregu, gdyz odkad po ciebie polecialam, nikt mnie tutaj nie widzial. Potrwa z miesiac, zanim przemierze caly obszar, ale nigdy nie oddale sie stad bardziej, jak o kilka dni marszu. Jesli wiec bedziesz mnie potrzebowal, powiadom Simona naszym umowionym sygnalem, a Simon albo podejmie mnie z powierzchni planety, albo da mi znac, zebym tutaj wrocila. Co na to powiesz? -Uwazasz, ze bedziesz musial spedzic tutaj miesiac? -Bardzo mozliwe - odparl Hal. Spojrzal na Simona. -Gdzie jest statek? -W szczelinie skalnej nad nami, niewidoczny dla wszystkich obecnych lub kogos znajdujacego sie ponizej - wyjasnil Simon, a jego grubokoscista twarz Graema pod strzecha ciemnobrazowych, gestych wlosow rozjasnil drobny usmiech. - Amanda wylozyla znak wczoraj poznym popoludniem, a ja wyladowalem w nocy, ale z zejsciem do was musialem zaczekac prawie do rana, zeby nie skrecic sobie karku w ciemnosciach. -Jak dlugo trzeba wspinac sie z powrotem? -Najwyzej pare godzin - odparl Simon. - Wolniej idzie sie w gore, niz w dol. Mayne skinal glowa. Ponownie siegnal po dlon Amandy i poczul, ze jej palce splataja sie z jego palcami. -Nie podoba mi sie, ze odchodzisz - powiedzial. -Wiem - rzekla miekko. - Ale nie jestem potrzebna tutaj, tylko tam. Ponownie skinal glowa. -W takim razie chyba postanowione - odparl. - Wezwe cie, jesli cos sie zmieni lub do czegos dojde. -A ja nie bede zwlekala z powrotem... Och, zanim znowu zapomne - ciagnela Amanda, odwracajac sie do Amida. - Zamierzalam o tym wspomniec. W lesie, o kilka godzin drogi od podnoza naszej gory mieszka zdziczala dziewczynka, ktora nas sledzila, ale byla zbyt szybka, zeby udalo nam sie ja schwytac. Ktos powinien sie nia zaopiekowac. Czy uwazasz, ze kilka osob mogloby zejsc na dol i ja zlapac? Bedzie to wymagalo udzialu co najmniej tuzina ludzi. Jest szybka i zna las. -Hmm - mruknal Amid. - Moze lepiej, zebys to ty odpowiedzial, Arturze? Kiedy reszta obecnych spojrzala na niego, wysoki mezczyzna poruszyl sie niespokojnie na swoim krzesle. -Widzisz, Amando - powiedzial wolno - wiemy o istnieniu tej dziewczynki. Nazywa sie Cee i jest moja siostrzenica. -Twoja siostrzenica? - Amanda patrzyla na niego. -Dlaczego zatem nic nie dla niej zrobiles do tej pory? -Artur robil i robi... - zaczal Mistrz Gildii, ale indagowany podniosl dlon. Prawdopodobnie lepiej to wszystko wytlumacze - powiedzial. - Moja siostra, jej maz i Cee - Cee miala wowczas zaledwie siedem lat - mieszkali niedaleko stad. Prawde mowiac miejsce, w ktorym ja widzieliscie, znajdowalo sie w poblizu ich bylego domu. Twarz mowiacego spochmurniala; Artur zacisnal jedna dlon w piesc, ktora uderzyl lekko w podlokietnik zajmowanego przez siebie krzesla. -Problem w tym, ze tak bylem zajety sprawami Gildii Oredownikow - zaczelismy korzystac juz ze skalnej polki, ale do konca nie przenieslismy sie jeszcze tutaj - ze przez pierwsze siedem lat zycia Cee rzadko odwiedzalem dom siostry i rownie rzadko widywalem dziewczynke... -Nie ma sensu winic sie za to, co minelo - przerwal Amid. - Omawialismy to mnostwo razy. -Wiem. Ale gdybym wpadal tam tylko dwanascie razy na rok, to by wystarczylo, zeby Cee zrozumiala, iz jestem kims nalezacym do rodziny... Ale nie robilem tego. Poza tym, masz racje, to nic nie da, jesli bede bez konca rozpamietywal ten fakt. Zawahal sie. -Rzecz w tym - zwrocil sie do Amandy - ze Cee nigdy mnie nie poznala. Dla niej bylem po prostu obcym, a ona im nie ufa. Ma wazny powod. -Czy "wazny powod" ma cos wspolnego z naszymi przyjaciolmi, zolnierzami oddzialow okupacyjnych? - spytala Amanda. Artur spojrzal na nia z rozjasniona twarza. -Wiedzialem, ze sie tego domyslisz - rzekl. - Tak, tuz po tym, gdy ukrylismy sie na tym skalnym wystepie, okupanci spacyfikowali okolice, zabijajac krewnych ludzi, o ktorych wiadomo bylo, ze naleza do Gildii. Nikt ich nie ostrzegl. Pewnego dnia, bedac tu, uslyszelismy wybuchy i uzywajac skanera ujrzelismy w lesie oddzialy znajdujace sie blizej niz pol kilometra stad. Niektorzy z nas zeszli na dol, tam, gdzie stal dom mojej siostry - to bylo, zanim jeszcze zniszczono wszystkie wiejskie posiadlosci, a ludzi przeniesiono do miast - ale z willi nie zostalo nic, procz kupy gruzow. Znalezione szczatki mojej siostry i jej brata wskazywaly, ze zostali zabici przez eksplozje, ktora zniszczyla ich dom. Szukalismy Cee, ale nie znalezlismy jej ani tam, ani nigdzie indziej. A kiedy sie nie pokazala, sprawdzilismy, czy pod gruzami nie pozostal ktos zywy. W tamtych czasach zolnierze czesto przemierzali lezacy pod nami obszar, wiec przypuszczalismy, ze mala lezy gdzies martwa w ruinach. Praktycznie nie dalo sie kopac w rumowisku, nie zdradzajac przy tym swojej obecnosci, zatem na jakis czas zawiesilismy poszukiwania, a potem do niektorych z nas, przedostajacych sie do pobliskich miast w celu zdobycia niezbednych rzeczy, jakich okresowo potrzebowalismy, zaczely docierac informacje o dzikiej dziewczynce widywanej w lesie, w okolicy tej drogi. Przerwal. Na czolo wystapily mu krople potu. -Minal prawie rok, zanim zaczalem wierzyc, ze te opowiesci moga niesc prawde, a zdziczala dziewczynka moze byc Cee. Zszedlem na dol, zeby to sprawdzic i wkrotce przekonalem sie, iz mozna jej bylo uparcie szukac i nie zauwazyc, gdyz ona widziala cie duzo wczesniej i trzymala sie od ciebie z daleka. Schodzilem wiec na dol i tylko tam siadywalem. Czekalem, a po wielu takich wyprawach zaczalem zauwazac migniecia jej sylwetki; mala podchodzila na tyle blisko, zeby mnie moc obserwowac, ale uciekala natychmiast, gdy tylko obracalem glowe w jej strone. Ponownie uderzyl lekko piescia w podlokietnik krzesla. Patrzyl teraz poza Amande, widzac jedynie swoje wspomnienia z tamtych czasow, kiedy czekal, majac nadzieje, ze Cee pokaze sie w polu jego widzenia. -Robilem tak nadal. To bylo nieprawdopodobne, iz potrafila przetrwac pozostawiona sama sobie, ale jak wiecie, mozna tutaj zyc caly rok na otwartym terenie. I nie ma prawdziwej zimy. Temperatury prawie sie nie zmieniaja. -Jedynym problemem jest deszcz, ktory nie stanowi prawdziwej zmory, jesli nie pojawia sie w miesiacach zimowych, kiedy to pada niemal nieprzerwanie. Jednak w takim wypadku Cee potrzebowalaby tylko jakiegos schronienia - jaskini czy chocby dziupli drzewa. W kazdym razie wszystko to bylo prawda. Moja mala siostrzenica stala sie dzikim zwierzeciem. -Kiedy zgineli jej rodzice, miala tyle lat, ze powinna cos wiedziec o innych ludziach - odezwala sie Amanda. -Czy pomyslales, ze moglaby ich szukac? Jesli nie ciebie, to kogos, kogo znala, przyjaciol jej rodzicow? Nie mieli nikogo takiego. W zadnym wypadku nie mozna powiedziec, ze moja siostra i jej maz byli pustelnikami - odparl Artur - ale uwazali, iz powinni byc w maksymalnym stopniu samowystarczalni. Zyli poza miastem i rzezbami z drewna - oboje byli artystami - zarabiali tylko tyle pieniedzy, ile potrzebowali. Moja siostra, podobnie jak ja, miala sklonnosc przywiazywac sie do idei i nie widziec niczego poza nia. Nie mieli zadnych bliskich przyjaciol, mieszkali w lesie sami, a ja bezwzglednie uwazam, ze ich smierc, to, w jaki sposob do niej doszlo, bardzo wplynelo na Cee. Przypuszczam, ze nie jest naprawde szalona, jednak... Umilkl. -Mow dalej - zachecil go Amid lagodnie. - Powiedz im wszystko. Na czole Artura nadal perlil sie pot. Poza tym, na jego twarzy nie ujawnial sie zaden szczegolny wyraz, jednak teraz jego dlonie sciskaly konce podlokietnikow, na ktorych opieral przedramiona. -Siadywalem tak tygodniami - podjal temat - i stopniowo Cee zaczela podchodzic do mnie coraz blizej. Trzymala sie w pewnej odleglosci przez cale dnie, a potem okazywalo sie nagle, ze dzielacy nas dystans jest nieco mniejszy. Nauczylem sie w tym czasie, ze z wyjatkiem spojrzen rzucanych na nia katem oka nie wolno mi sie jej przygladac i nigdy nie okazalem w zaden sposob, ze wiem, iz stopniowo zbliza sie do mnie coraz bardziej. Rozesmial sie krotko, ale czolo mial nadal wilgotne, a dlonie wciaz sciskaly podlokietniki. -Musialem byc bardzo spokojny i udawac, ze jej nie zauwazam; w istocie tak spokojny, iz moglem niemal przekonac samego siebie, ze w najmniejszym stopniu nie jestem nia zainteresowany, a caly czas, dniem i noca, obnosilem brzemie winy wywolanej tym, ze nie szukalem jej usilniej po wybuchu, ktory zabil moja siostre i szwagra. Niezwykle wyostrzyl mi sie sluch. Choc Cee poruszala sie tak cicho, slyszalem ja, kiedy skradala sie za moimi plecami. A jednak nigdy sie nie poruszylem, nie dalem jej zadnego powodu do podejrzen, iz czekam, zeby znalazla sie w zasiegu moich ramion. Urwal i otarl czolo wierzchem dloni. -W koncu znalazla sie tuz-tuz - powiedzial Artur. Jego glos nabral dziwnie grobowego brzmienia, jakby bol zwiazany z tym, co zaczal im teraz opowiadac, przekraczal jego wrazliwosc. - Stanela za mna i poczulem dotkniecie na plecach - och, jakzesz delikatne bylo to dotkniecie. Tylko przelotne dotyk, nic wiecej. Ale nadal sie nie poruszylem. Ciagle czekalem, a po dluzszej chwili zaczalem cos widziec katem lewego oka. Wysuwala sie bardzo wolno spoza mnie, by z bliska spojrzec mi w twarz. I pozwolilem jej podejsc... Urwal. Tym razem Amid nie odezwal sie. Wszyscy po prostu czekali. Po dluzszym milczeniu Artur podjal watek. -Wyszla zza moich plecow. Idac, odchylala nieznacznie piety na boki, a potem to samo robila z palcami stop. Nie poruszylem sie. Prawie nie oddychalem. Kiedy obeszla moje lewe kolano i mialem ja zaledwie o centymetry przed soba, nadal patrzylem wprost przed siebie, jakby nic dla mnie nie znaczyla, jakby jej tam nie bylo. I tak obeszla mnie i stanela przede mna, w zwiazku z czym musialem spojrzec jej w twarz, lub odwrocic wzrok. I patrzylismy na siebie... Urwal. -Dalej, czlowieku. Powiedz im! - polecil Amid, gdy (milczenie przedluzalo sie bez konca. -Z niedowierzaniem... - slowo ulecialo z jego warg jak westchnienie. - Patrzyla na mnie z takim... niedowierzaniem, jakby pragnela znalezc w mojej twarzy cos, o istnieniu czego wiedziala. Nigdy nie powinienem byl probowac tego, co zrobilem. Powinienem byl to wiedziec. Powinienem byl rozumiec od samego poczatku, ze to bedzie wymagalo dzialania kogos cierpliwszego ode mnie. Mogl to zrobic Stary Czlowiek. Zaczekalby. Umie czekac. Widzialem, jak podstawil czubek palca pod przycupnieta na galazce cme, po czym podniosl ja na tym palcu tak delikatnie i swobodnie, ze owad nie odlecial. Ale Cee nalezala do mnie... byla moja siostrzenica, jedyna zywa przedstawicielka rodziny mojej siostry. Na chwile przestal mowic. Potem skupil ponownie wzrok na Amandzie i mowil dalej. -I kiedy tak stala w koncu przede mna, w zasiegu reki, przygladajac sie badawczo mojej twarzy tymi swoimi wielkimi, orzechowymi oczami, wyciagnalem w jej strone dlon, o niczym nie myslac, a zakladajac tylko, ze w jakis sposob pozniej, kiedy juz sprowadze ja tutaj na gore, zrozumie wszystko, i wszystko bedzie dobrze. I siegnalem po nia. Urwal, ale tym razem tylko po to, by wziac oddech. -Byla szybka - powiedzial. - Wprost nie moglem uwierzyc, ze az tak szybka. Przysiaglbym, ze zadna ludzka istota nie moglaby podejsc do mnie tak blisko i nie zostac schwytana. Ale moja dlon ledwie musnela Cee. I juz jej nie bylo. Urwal. Odetchnal; kolejne westchnienie, tym razem tak glebokie, ze zdawalo sie oprozniac cale jego wysokie cialo, ktore osunelo sie na krzesle. -I od tamtej pory nie zblizyla sie do ciebie - rzekla Amanda. Skinal glowa. -Siaduje tam... od tamtej pory trwa to juz dwa lata - powiedzial Artur. - I ona przychodzi. Czasami miga mi jej sylwetka, ale czy ja widze, czy nie, to wiem, ze Cee tam jest. Jednak od tamtej pory nie podeszla blizej, niz na dziesiec metrow. I wczesniej czy pozniej stanie sie cos zlego. Cos sprowadzi zolnierzy, a ktorys z nich - ona zawsze podchodzi, by przyjrzec sie komus nowemu - zastrzeli ja. Albo mala zachoruje i ukryje sie w jakies norze, gdzie nikt jej nie znajdzie i umrze. Caly czas jest tam na dole zupelnie sama... Zdanie przerwalo pojedyncze, ochryple, suche szlochniecie, ktore wstrzasnelo ciezka klatka piersiowa Artura. -Nie moge nic zrobic - dodal. - Nie podejdzie do mnie. -Oczywiscie, ze nie - powiedziala Amanda lagodnie. -Czego sie spodziewasz? Chcac ja zlapac, potwierdziles tylko to, co czyni ja taka, jaka jest. Nie podejdzie do nikogo tak dlugo, jak dlugo ty bedziesz w poblizu. -Co mam zrobic? - Artur spojrzal na nia. - Nie moge po prostu zapomniec o niej i zostawic jej tam samej! Wyslij kobiete - poradzila Amanda. - Nawet nie pomyslales o tym, co? Powiedzialabym, ze obecnie nawet ten twoj Stary Czlowiek nie mialby z nia zadnych szans. Teraz, kiedy znam jej historie, jest dla mnie jasne, ze moj pomysl, by zlapac Cee przy pomocy grupy ludzi to ostatnia rzecz, jakiej nalezy sprobowac. Jesliby zostala pojmana, to przypuszczalnie zniszczyloby to wszelkie nadzieje, jakie jeszcze istnieja, zeby Cee stala sie znowu chocby w polowie normalna. Ale kobieta, zaczynajac wszystko od poczatku, moze zblizyc sie do niej na tyle, ze zawrze z nia przyjazn. Zauwazcie, ze mowie zaprzyjaznic sie, a nie schwytac. Dzien, w ktorym Cee, nie odnioslszy szwanku, wejdzie do twojego domu, bedzie dniem, kiedy z wlasnej woli przyjdzie na ten wystep skalny, trzymajac za reke kogos, komu bedzie ufala. Amanda zamilkla. Artur patrzyl na nia niewidzacym wzrokiem. -Sama bym to zrobila - ciagnela dziewczyna - ale mam inne obowiazki; poza tym, Cee to tylko jedno istnienie, podczas gdy w odleglosci dwoch dni wedrowki zyja setki ludzi, ktorzy moga skorzystac na mojej pomocy. Prawdopodobnie rzecz wymaga czasu, ktorego w zadnym razie nie moge poswiecic na te jedna sprawe. Ale musi tu byc jakas kobieta, czlonkini Gildii, ktora moglaby w tym pomoc. Wyciagnela dlon i polozyla ja na ramieniu Artura. -To bedzie dla ciebie ciezka proba - dodala - by trzymac sie z daleka, kiedy ta kobieta bedzie sie z nia zaprzyjazniac. -Tak... - twarz Artura skrzywila sie, a potem wygladzila. - Kobieta! Nigdy o tym nie pomyslalem. -A powinienes byl - rzekla Amanda. - Wydaje sie, sadzac z tego, co widzialam w garnizonie, ze prawdopodobnie wszyscy zolnierze to mezczyzni. A Cee miala dosyc lat, by rozumiec te roznice i wiedziec, kim sama jest. -Mozesz tego sprobowac. -Sprobuje. Dziekuje ci, sprobuje - na chwile zmarszczyl ponownie twarz. - Ale, tak jak mowisz, trudno mi bedzie dzien po dniu powstrzymywac sie przed tym, zeby nie zejsc tam na dol i nie popatrzec na nia. Wstal. -Niewazne. Tak wlasnie zrobie. Jesli mi wybaczysz, Amid, to sadze, ze pojde natychmiast rozejrzec sie za kims, kto pomoze mi w sprawie z Cee. -Chwileczke - powstrzymala go Amanda. - Zanim odejdziesz, mozesz mi powiedziec, po co jej ta winorosl wokol kibici i co nosi w wiszacym posrodku straku? -Kamyki - odparl Artur. - Mila, moja siostra, i Petay, jej maz, polowali na kroliki, ktore stanowily czesc ich jadlospisu. Petay potrafil tak celnie rzucic kamieniem, ze z niewielkiej odleglosci zabijal krolika. Czekal, az siedzace zwierzatko wystawi lepek ponad paprocie, zeby sie rozejrzec, a potem celowal mu w kark. Jesli rzucil troche za wysoko, to mogl jeszcze trafic w glowe, a jesli zbyt nisko, to w tulow i na tyle spowolnic ruchy stworzenia, ze mogl je gonic i zlapac. -Zatem twoja siostra i szwagier nie byli wegetarianami - stwierdzila Amanda. -Nie - odparl Artur. - Na szczescie dla Cee. Mala nie ma dostepu do skladnikow takiej diety. Mila wolala strzelac z procy; wiecie, z takiej, jakiej w bardzo dawnych czasach uzywano na Starej Ziemi. Nie wiem, czy Cee nauczyla sie tego od nich, czy tez - kiedy byla juz pozostawiona sama sobie - potrzeba sprawila, ze stala sie dobra lowczynia, ale regularnie zabija kroliki na wlasny uzytek na oba te sposoby. Umie rzucac bardzo mocno i celnie z biodra albo moze uzyc jako procy winorosli i straka, lub czegos innego, by zabic z wiekszej odleglosci. Czy kiedy probowaliscie ja zlapac, to wykonala jakikolwiek ruch, by uzyc winorosli albo wyjac kamien ze straka? -Nie - rzekl Hal. Artur skinal glowa. -W takim razie nie bala sie was zbytnio. Musiala byc pewna, ze zdola wam uniknac. Ale dobrze wie, jaki uzytek zrobic z kamieni, bez wzgledu na to, czy odebrala lekcje od Mili, od Petaya, czy tez nauczyla sie tego sama; a ja ciagle sie obawiam, ze gdyby przyszli tutaj zolnierze i zaczeli ja scigac, to moglaby uzyc przeciwko nim kamieni. Niewatpliwie, zastrzeliliby ja! Odwrocil sie gwaltownie do Mistrza Gildii. -Wybacz mi, Amid - powiedzial niezwykle obcesowo, jak na Exotika - ale im wczesniej znajde osobe, o jakiej mowila Amanda... -Idz, idz! - rzekl Mistrz. Kiedy drzwi zamknely sie za wychodzacym, odwrocil sie do Amandy. - Nie sadze, zebys wiedziala, ile znaczy dla niego twoj pomysl. No coz, nie o to teraz chodzi. Kiedy chcecie odejsc? -Natychmiast - odparla. - Kazde z nas ruszy w swoja strone. Spojrzala na Hala i usmiechnela sie lekko, z zalem. -Chcialbym, zebysmy wyszli na zewnatrz i porozmawiali, zanim odejdziesz - zwrocil sie do niej Mayne. -Amid, Simon, wybaczycie nam? To nie potrwa dluzej jak kilka minut. -Prosze bardzo - rzekl Simon. - Mamy dosyc czasu. Robcie, co chcecie. Amid tylko machnal reka. Kiedy znalezli sie na zewnatrz w blasku slonca, Hal zaczal isc w strone krawedzi skalnej polki. Amanda szla obok niego. Ich dlonie zlaczyly sie odruchowo. Szli w milczeniu, poki nie dotarli w poblize urwiska, gdzie skrecili i ruszyli jego skrajem, majac pustke po lewej stronie, a w pewnej odleglosci po prawej pionowa sciane skaly. -Jest tyle do powiedzenia, a zadnego dobrego sposobu, by wyrazic chocby czesc tego - mruknal w koncu Mayne. -Wiem. To niewazne - rzekla Amanda. - Znajdziesz to, czego szukasz, a wtedy ja wroce. -Zas Simon zawiezie mnie z powrotem na Encyklopedie; wowczas znowu sie rozdzielimy. A moze nawet wrocisz ze mna? Nie ma istotnej potrzeby, jesli nie jestes zwiazana tutaj praca. -Gdybym mogla byc ci uzyteczna, pojde za toba wszedzie, Hal - powiedziala. - Wiesz o tym. Jesli jednak nie jestem niezbedna tobie, to potrzebuja mnie gdzie indziej. -Tak - Mayne ujrzal nagle przed oczami obraz tego, w jaki sposob musza ich postrzegac inni krecacy sie przed budynkami czlonkowie Gildii, ktorzy przypadkiem na nich spojrzeli. Dwoje wysokich ludzi, mezczyzna i kobieta, szlo skrajem przepasci, trzymajac sie za rece i pochylajac ku sobie glowy w trakcie rozmowy. - Gdzies i kiedys jest czas na to, zebysmy byli razem. Czas na odciecie sie od wszystkiego innego; czas bez przejmowania sie koniecznoscia powrotu do obowiazkow. Poszukal jej spojrzenia. -Zycie powinno byc nam to winne, nie uwazasz? -Pytasz Amande, ktora cie kocha, czy Amande, ktora widzi? -Obie - rzekl Hal. -Amanda, ktora cie kocha, obiecuje, ze poczawszy od pewnego dnia, spedzimy reszte zycia razem. -A Amanda, ktora widzi? Jej twarz stala sie jeszcze bardziej nieruchoma. -To jedyna rzecz, jakiej Amanda, ktora widzi, nie moze dostrzec - przystanela i odwrocila sie do niego. -Och, ale ufam Amandzie, ktora cie kocha. Czy i ty jej ufasz? Ona ci wierzy. -Zawsze - usmiechnal sie do niej, patrzac w dol. -Ufam jej zawsze i wszedzie. Ruszyli dalej. -Czy masz najmniejsze chocby pojecie, ile czasu tutaj spedzisz? - spytala po chwili dziewczyna. Pokrecil glowa. -Jestem teraz w punkcie, w ktorym zaczynam zbierac w umysle wszystkie sznurki. -Jakie? -Sadze, ze glownie prady wschodniej i zachodniej filozofii. Pomimo trzystu lat, jakie ludzkosc spedzila na innych planetach, te dwie szkoly mysli nadal musza zostac pogodzone ze soba w wielu kwestiach. Dalej, trzeba zebrac razem nici biegnace ku przeszlosci, terazniejszosci i przyszlosci, a takze pasma wiodace do rzeczywistego i Kreatywnego Wszechswiata. Wiele, wiele nici. Zbyt wiele, prawde mowiac, by miec nadzieje, ze tu i teraz zdolam zebrac je razem. Wszystko, na co moge liczyc, to ze splote razem wystarczajaca ich ilosc, zeby moc wspiac sie po tej linie i zaczac wiazac reszte. -Uwazasz jednak, ze naprawde postapilam slusznie, przywozac cie tutaj? - spytala Amanda. -Tak - odparl. - Jest cos w tym miejscu, w tym czasie, co musze poznac. To, czego potrzebuje, znajduje sie w idei drugiej Gildii Oredownikow i w Prawie Jatheda. Musze je zrozumiec, zrozumiec doglebnie. Wiesz jednak, ze przypuszczalnie istnieja inne aspekty, ktorych nie rozpoznaje teraz jako waznych dla tego, nad czym pracuje, a ktore takze sa tutaj obecne i musza zostac wziete pod uwage. Dawno temu zyl pewien badacz, ktory powiedzial, ze jesli jakies zrodlo naukowe, lub zwiazek, sa naprawde niezbedne, to same wylonia sie z kontinuum. Cale wieki temu, w czasach drukowanych pism, wydawcy byli swiadomi faktu, ze nagle wielu autorow, ludzi, ktorzy czesto sie nawet nie znali, pisalo rownoczesnie powiesci na ten sam temat. A dalej, znane sa powszechnie historyczne przekazy o waznych innowacjach i pomyslach racjonalizatorskich, zglaszanych niemal jednoczesnie przez dwoch lub wieksza liczbe roznych wynalazcow albo robotnikow - i spory o to, kto pierwszy z tym przyszedl. -Nie rozumiem, w jaki sposob podobna rownoczesnosc wiaze sie z twoim problemem - stwierdzila Amanda. -Och, wybacz - rzekl Mayne. - Jestes jedyna osoba, ktora musi to ode mnie znosic; przywyklem do myslenia na glos w twojej obecnosci. Prowadze do tego, ze musze dojsc do przeslanki, ze gdziekolwiek jestem, tam moga istniec historycznie wazne sily, ktore pracuja nad sprawieniem, bym widzial to, co widze. Sily, ktore powinienem zauwazyc w takich osobach, jak Stary Czlowiek, Artur, a nawet Cee, ta mala dziewczynka. Amanda zmarszczyla twarz. -Jak o mnie idzie, to nie widze zadnego zwiazku miedzy ktorymkolwiek z tych ludzi, a tym, czego szukasz - rzekla. - Ale rozmawiamy o twojej dzialce, a nie o mojej. W kazdym razie... Stanela, odwrocila sie do niego i podniosla ramiona, zeby objac go za szyje i pocalowac. -Musze ruszac - powiedziala. - Miasteczko, ktore chce odwiedzic jako pierwsze, lezy o dobre dwa dni drogi, a czesc dzisiejszego dnia juz minela. -Czy to taka wielka roznica? - zapytal Hal tesknie. -I ze wszystkich ludzi ty to mowisz! - powiedziala Amanda, prowadzac go z powrotem tam, gdzie czekali na nich Amid i Simon. - Jakbys sie czul, gdybys przybyl do miasta i przekonal sie, ze przychodzac zaledwie godzine wczesniej, ocalilbys komus zycie? -Masz racje - rzekl Mayne. - Oczywiscie. Ale to nie moze zdarzac sie czesto. Niewazne. Masz calkowita racje. Chocby zdarzylo sie tylko raz, to wystarczajacy powod, zeby nie marnowac czasu. Usmiechnal sie do niej. -Ale istnieja granice ludzkiej pomocy - stwierdzil. -Ty to mowisz? Objeli sie ramionami i poszli dalej w pelnym ciepla milczeniu, ktore bylo tylez glebokie, co i nacechowane zaduma; i nadal milczac weszli do malego budynku, ktory byl glownym biurem Mistrza Gildii. Rozdzial 20 Tygodniami, w trakcie ktorych przebywal w Gildii Oredownikow, Hal siadywal obok stawu, by wtedy, gdy nie chodzil w kregu, co w tamtym czasie stalo sie jego rytualem, obserwowac wschody slonca. Siedzac, zwalnial z uwiezi swoj umysl, by mysli chodzily wlasnymi sciezkami abstrakcji - drogami, ktore takze tworzyly wewnetrzne pojecia i obrazy. Jednak te ewokowane nad stawem roznily sie zwykle charakterem o tych, ktore sam wywolywal, chodzac w kregu.Pewnego poranka, gdy swiat poza skalna polka byl nadal spowity szaroscia przedswitu, Mayne siedzial samotnie, a wtedy z mroku za jego plecami zmaterializowala sie postac, ktora rowniez usadowila sie obok stawu, niezbyt daleko od Hala i takze zwrocila sie twarza do gor, za ktorymi mialo wstac slonce. Byl to Stary Czlowiek. On i Mayne spojrzeli na siebie przyjaznie, jednak Hal poczul niejasny niepokoj. Wywolany nie obecnoscia kogos innego, ale czyms z nim zwiazanym, co nie do konca pojmowal. Przez chwile rozwazal to doznanie, a potem zrozumial, o co mu chodzilo. Stary Czlowiek kucal, opierajac sie calkiem wygodnie na pietach, ale niezaprzeczalnie kucal raczej, niz siedzial po turecku, tak jak Hal; a jesli byl ktokolwiek na skalnej polce, po kim Mayne spodziewalby sie, ze usiadzie w naturalnej pozycji ze skrzyzowanymi nogami, to typowalby znajdujacego sie teraz obok niego bialobrodego, starszego mezczyzne. Ponadto Stary Czlowiek przylaczyl sie do Hala, wiec naturalna rzecza z jego strony byloby zasygnalizowanie tego faktu przez przyjecie takiej samej pozy. Ale cale lata minely od czasow, kiedy Mayne byl szkolony przez jedynego Exotika sposrod trzech wychowawcow, jakich mial, bedac chlopcem, a i okazje, podczas ktorych przyjecie pozycji kwiatu lotosu moglo wydawac sie wlasciwe, stawaly sie coraz rzadsze. Zaniedbal sie. Nogi mial niemal w pozycji pol-lotosu, ale palce stop nie byly we wlasciwy sposob oparte powyzej wybrzuszenia lydek. Powodowany swego rodzaju staromodna uprzejmoscia, Stary Czlowiek przyjal pozycje nie sprawiajaca wrazenia, ze wywyzsza sie nad Hala przez zajecie wlasciwej pozy pol-lotosu. Halowi brakowalo praktyki, ale nie w takim stopniu, zeby pol-lotos byl dla niego nieosiagalny. Wytknal palce ponad lydki. Jednym plynnym ruchem Stary Czlowiek opadl natychmiast do takiej samej pozycji. Mayne sklonil sie uroczyscie w pasie. Stary Czlowiek odklonil sie rownie powaznie. Obaj skierowali uwage na gory, nad ktorymi mial wstac swit. Spojrzenie Hala powedrowalo poza krawedz urwiska. Dla niego Gildia Oredownikow i zajmowane przez nia miejsce przestalo teraz calkowicie istniec. Znal otoczenie tak dobrze, jak kazdy znalby swoje wlasne, znajome sasiedztwo. Znajdowal sie na wschodniej scianie Gor Zipaca. Ich lancuch ciagnal sie w kierunku wschodnim, po czym znikal z pola widzenia, ale Hal wiedzial teraz, ze opadal w postaci wysokich, niemal pionowych urwisk ku przybrzeznemu lasowi tak goracemu i wilgotnemu, ze byl bardzo rzadko zamieszkany. Las nazywal sie Tlalocan, co w starozytnym jezykow Majow ze Starej Ziemi znaczylo "Kraina morza i mgly", i ciagnal sie do brzegow Zefirowego Oceanu, ktory tysiacami mil wody oddzielal ten lad od nastepnego wielkiego kontynentu Kultis. U stop Hala lezala dolina Mayahuel, ktorej sciezkami przyprowadzila go Amanda, a od miejsca, gdzie teraz siedzial, Gory Zipaca ciagnely sie dalej i zakrecaly, w zwiazku z czym ich pasmo laczylo sie na polnocy z przeciwleglym lancuchem Dziadkow Switu, stajac sie jednym masywem tam, gdzie rosnacy ponizej wyzynny las ustepowal miejsca pustynnemu plaskowyzowi. To ponad Dziadkami Switu mial wzejsc Procjon, by przyniesc swiatlo dnia Gildii Oredownikow i ludziom w dolinie. Obserwujac odlegle, ciemne garby gor, ktorych szczegoly zaczely wynurzac sie stopniowo z mgly pod coraz bardziej jasniejacym niebem, Hal pozwolil, by jego umysl dryfowal tam, gdzie sam chcial, tak jak woda szuka sobie drogi w dol zbocza. To nie byla wedrowka w kregu, kiedy rozmyslnie skupial mysli na zrozumieniu powtarzanego Prawa. Tu i teraz puszczal rozum wolno, jak latawiec, by wznosil sie wraz ze wstajacym dniem. Kilka dni temu, gdy Hal siedzial tutaj rano, dotarlo do niego, ze pierwszy raz od czasow, kiedy byl chlopcem i poswiecil sie zakonczeniu tego, co zabilo jego wuja Jamesa, mial okazje cofnac sie i podsumowac zyski i straty plynace z jego wcielen. W istocie, byly to czesciowe wcielenia, gdyz Donal Graeme przestal istniec przed osiagnieciem wieku sredniego, by stac sie Paulem Formainem. A Formain istnial tylko kilka lat, jako muszla dla niego, ktory niegdys byl Donalem, zanim porzucil ja wraz z reszta martwego obecnie dwudziestego pierwszego wieku. Stamtad to, co bylo zasadniczo w rownym stopniu Donalem, jak i terazniejszym Halem, powrocilo na statek kurierski do dwudziestego drugiego wieku i nie konczacego sie, trwajacego osiemdziesiat lat oczekiwania, po czym stal sie dwuletnim chlopcem, jaki wyrosl na mezczyzne, ktorym byl teraz. Ale dzialania wszystkich tych istnien byly podporzadkowane jednemu umyslowi i jednemu celowi, i byly przez nie kontrolowane; w tych wcieleniach pewne rzeczy osiagnal, a innych - jak na razie, przynajmniej - nie. Kryla sie w tym ironia, ze w ciagu tych trzech lat spedzonych na Encyklopedii Ostatecznej, gdzie nie mial nic innego do roboty, jak tylko koncentrowac sie na swoim celu, nie znalazl nigdy czasu, by dokonac tego rodzaju autoanalizy. A teraz, zanurzony w atmosferze litanii w kregu, zaabsorbowany ogladaniem wschodow slonca, podawaniem jedzenia, naprawami i sprzataniem poczul sie na tyle wolny, by tego dokonac. Urosl mniejszy w oczach swoich pobratymcow, a wiekszy w wymiarach, do ktorych wzrok innych ludzi nie przenikal. Czul to tak, jakby wyrosnieciu na istote ludzka musial poswiecac coraz wiecej i wiecej tego, czego inni pozadali i co podziwiali. Na wszystkich planetach znala go teraz garstka ludzi - w kazdym znaczeniu tego slowa; a niemal wszyscy mieszkancy Mlodszych Swiatow znali Donala pod koniec jego zycia. Zaczynal od zabicia smoka, a konczyl, usilujac wspiac sie na gore, jakiej inni nawet nie widzieli, by pojsc ku drzwiom, ktorych sobie nie wyobrazali. A jednak dla niego jego cel stawal sie konkretniejszy, solidniejszy i nieskonczenie wiecej wart wraz z tym, jak progresywnie stawal sie coraz bardziej niewidoczny i niepojety dla innych. Byl to jednak ten sam cel. Tylko ze teraz, siedzac tu, Hal mial przez moment wrazenie, ze widzi go wyraznie, podczas gdy na poczatku, jak cala reszta, dostrzegal tylko te falszywa fasade wewnatrz rzeczywistego wszechswiata, ktory byl jego malutka czastka. Teraz caly kosmos stal sie jego szkolna pracownia, a wszystko i wszyscy obiektami jego badan. Pierwsze pojedyncze promienie slonecznego blasku zaczynaly znajdowac szczeliny w zarysie szczytow gor. Hal dotarl teraz do granic wyobrazni, a potem siegnal poza zaslone na koncu znanych ograniczen, wsuwajac metaforycznie obie rece do Kreatywnego Wszechswiata, do ktorego nie mogl jeszcze wejsc, po czym niewidocznymi dla siebie dlonmi wymodelowal miejsce, gdzie siedzial, przeksztalcajac je w obszar swojej przyszlosci. Wokol niego, w jego umysle, skalna polka zmienila sie. Tych kilka kamiennych blokow, odlupanych jak dotad od gory i wypolerowanych, powielilo sie i dopasowalo, tworzac skonczona strukture, do jakiej byly przeznaczone. Dom Gildii Oredownikow z cieplego, pozylowanego na zielono marmuru wzniosl sie, pokryl dachem i rozprzestrzenil, po czym wypuscil przed siebie sciezki, by objac te powierzchnie skalnego wystepu, ktora byla niezabudowana. Strumyk plynal obecnie miedzy waskimi brzegami porosnietymi miejscowymi trawami i kwiatami do stawu, ktory otoczyla plaszczyzna kamiennego tarasu. Hal siedzial na tym brzegu, w dalekiej przyszlosci. Za soba slyszal niekonczace sie zawodzenie chodzacych w kregu. Siedzial, mlody, i czekal na wschod slonca, o cale wieki wyprzedzajac obecny czas. Powierzchnie basenu pokrywaly biale kwiaty, utrzymywane na wodzie przez plaskie, zielone liscie. Modyfikowane lilie poruszaly sie tylko wtedy, gdy ich siegajace w dol lodygi potracaly zyjace w basenie ryby, hodowane - tak wtedy, jak i teraz - na pokarm dla czlonkow Gildii Oredownikow. Slonce - tak wtedy, jak i teraz - polaczylo razem iskry swiatla w jedna linie blasku, obrysowujaca kontury gor. Jak kazdego poranka siedzial w pozycji kwiatu lotosu, czekajac na wschod slonca. Za nim dorosli wedrowcy chodzili w kolko i recytowali Prawo, a jasniejacy dzien zwrocil jego uwage na chmury odbite w basenie i na kwiaty na powierzchni wody, niemal w zasiegu jego reki. Na jednym bialym platku blyszczala szczegolna iskra swiatla. Procjon wzniosl sie na tyle wysoko, ze jego diamentowy promien padl na przycupnieta na kielichu kwiatu krople rosy. Bylo w tym cos ogromnie znaczacego, ale Mayne nie potrafil pojac, co to takiego. Spojrzal ponownie przed siebie, na grzebien gorskich szczytow, i obserwowal wylanianie sie slonca, ktorego gorny rabek wychynal juz ponad bariere wzniesien i swiecil wprost na skalna polke, na Gildie Oredownikow i na niego samego. Potem, za sprawa jednej gwaltownej fali, swiatlo wybuchlo mu przed oczami i uczynilo go slepym na cale otoczenie. Mrugnal i odwrocil wzrok. Jego oczy napotkaly spojrzenie Starego Czlowieka. Wymienili usmiechy i wstali, rozchodzac sie w przeciwne strony do codziennych zajec na skalnej polce. Hal odwrocil mysli od wschodu slonca, ktory wlasnie nastapil, i skierowal je na obecne, praktyczne wymagania zycia. Przebywal tutaj juz siedem tygodni, niemal dwa razy dluzej, niz zapowiedzial Amandzie. Sam w sobie nie byl to dlugi okres czasu, ale Hal widzial w myslach obraz czekajacego Tama, godzina za godzina walczacego ze smiercia, i poczul natarczywy przymus, niczym dotyk reki napierajacej nieustannie na jego plecy. Wczesnym popoludniem mial ponownie zaczac chodzic w kregu, ale najpierw, rano, powinien byl isc z grupa zbieraczy na poszukiwanie rosnacych w lesie jadalnych owocow i roslin. Grupa zlozona byla z szesciorga ludzi i spotykala sie w budynku recepcyjnym Amida. Hal skrecil wiec w tamta strone, a widok domu, wraz z mysla o rozposcierajacym sie ponizej terenie, przypomnial mu ponownie o Cee. Zaraz po tym, gdy Amanda poddala temat, Artur pozwolil, by jedna z czlonkin Gildii Oredownikow - okraglolica, kasznanowowlosa, wesola kobieta imieniem Onete - schodzila na dol i przesiadywala w lesie. Ale dla Artura niemoznosc widywania siostrzenicy, a przynajmniej niemoznosc odczuwania jej obecnosci - wobec braku bezposredniego dowodu, ze Cee nadal zyje i ma sie dobrze - byla bolesna. Bol byl ewidentnie widoczny, ale Artur znosil go w spokoju i z cierpliwoscia, ktore nie zmniejszaly jego normalnej aktywnosci w Gildii. To bylo zachowanie, ktore przypominalo Halowi cos, o czym niemal zapomnial. Exotikowie, przy calej ich wrodzonej wybitnej lagodnosci i sklonnosci do otaczania sie tym, co wielu uwazalo za luksus, zdawali sie posiadac wewnetrzna sile, ktora Mayne w nich dostrzegal, a ktora nawet teraz utrudniala wojskom okupacyjnym ich eksterminacje. Byla to moc majaca swoje korzenie w wiernosci ich indywidualnej filozofii, bez wzgledu na to, jak kazda lub kazdy z nich mogl ja interpretowac i interpretowal, i bedaca dla nich czyms tak charakterystycznym, jak niezachwiana wiara byla najlepsza cecha mieszkancow planet Zaprzyjaznionych, a odwaga - Dorsajow. Przypomnial sobie, nawet po wszystkich tych latach z naglym ukluciem smutku i poczuciem straty, Waltera InTeachera, Exotika wsrod jego wychowawcow, z ktorych Malachi Nasuno byl Dorsajem, a Obadiah Testator Zaprzyjaznionym, zanim zbiry Bleysa nie zastrzelily ich wszystkich wiele lat temu w ziemskich gorach. Walter, ktory zwyczajowo wydawal sie najlatwiej ulegac namowom pozostalych starych mezczyzn wychowujacych Hala, byl w istocie najbardziej nieugietym z nich, kiedy juz cos postanowil. Tak sie mialy sprawy z najlepszymi ze znanych mu Exotikow, cierpiacych pod butem okupanta. Wspominajac to, Mayne przekonal sie, ze dotarl do budynku recepcyjnego i ze znalazl sie tu wczesniej od pozostalych zbieraczy. Nikt nie czekal na zewnatrz. Wrocila mysl o Cee; a poniewaz byl na miejscu, zapukal do drzwi. -Wejsc, wejsc, ktokolwiek to jest! - zawolal Amid ze srodka. Hal pchnal drzwi i wszedl, zamykajac je cicho za soba. Mistrz Gildii siedzial obok paleniska, w ktorym - prawdopodobnie ze wzgledu na chlod poranka - plonal maly ogien, pochlaniajac beztrosko kilka zarzacych sie wegli. Krzeslo Amida bylo zwrocone frontem do dwoch innych, na ktorych siedzieli Artur i Onete. -Ach, to ty, Hal - powital go gospodarz. - Gotow bylem sie o to zalozyc. Przylacz sie do nas. Siadaj. Tak czy inaczej, mialem zamiar cie wezwac. -Jestem az tak przewidywalny? - spytal Mayne, podchodzac i zajmujac krzeslo, ktore obrocil tak, ze wszyscy tworzyli teraz nierowny krag. -Siedzisz co rano, obserwujac wschod slonca - odparl Amid. - Jak tylko slonce sie pokaze, udajesz sie do swoich obowiazkow. Dzisiaj tym obowiazkiem jest zbieractwo. Miales wiec przyjsc tutaj, prawda? -Ale niekoniecznie zapukac do twoich drzwi - rzekl Hal. -Jestes przed czasem; sprawia to obserwowanie przez ciebie wschodow slonca. Co masz robic? Stac tam sam? Albo, czy ja jestem tak nieprzystepny? Wiesz, ze lubie z toba rozmawiac. Mayne usmiechnal sie. -Kiedy masz na to czas - powiedzial. - Ale zapomnialem, ze siedzisz tutaj caly dzien, nic nie robiac i masz po prostu nadzieje, ze ktos wpadnie, zeby z toba pogawedzic. -W istocie chce cie zapytac, jak postepuja sprawy z Cee? -Wlasnie sie o nia niepokoimy - odezwal sie Artur. -Co sie stalo? Nic, jesli chodzi o moje proby zdobycia jej zaufania - wyjasnila Onete. - Ale kiedy wczoraj bylam na dole, przyszedl do mnie Elian, czlowiek z Porfiru. Nabralam zwyczaju codziennego siadywania w jednym i tym samym miejscu. I ludzie wiedza, ze tam jestem. Chcial mi przekazac wiadomosc, ze chociaz nikt z mieszkancow Porfiru nie wie dlaczego, to zolnierze garnizonu wykazuja pewne zainteresowanie Gildia. -Widzisz - zwrocil sie Artur do Hala - myslelismy, ze poddali sie dawno temu. Nikt procz samych czlonkow Gildii, Amandy i ciebie nie zna polozenia naszej skalnej polki. Nawet miejscowi na dole wiedza tylko tyle, ze mieszkamy gdzies w gorach, lecz nie maja pojecia, ilu nas jest. Po tym, gdy zjawilo sie tutaj wojsko, zolnierze garnizonu szukali nas prawie przez rok, ale my - z wyjatkiem wypadkow naglej potrzeby - przebywalismy na skalnym wystepie i tamci zrezygnowali w koncu z poszukiwan. Myslelismy, ze na dobre. Uwazalismy, ze dojda do wniosku, iz opuscilismy okreg, jesli nie w ogole te czesc Kultis i rozproszylismy sie. -Ale teraz, wedle slow Eliana - wtracila Onete - okupanci mowia o jakichs nowych poszukiwaniach. -Problem w tym - powiedzial Amid - ze jesli zolnierze zaczna metodyczne przeczesywanie okolicy, to z pewnoscia zauwaza Cee, gdyz podejdzie, by sie im przyjrzec. -Gdyby chciala, moglaby prawdopodobnie krecic sie wokol nich, a takze miedzy nimi, a zaden nawet by o tym nie wiedzial. Ale nie zrozumie niebezpieczenstwa kryjacego sie w fakcie, ze zostanie odkryta. Nie pojmie, ze przy odpowiedniej ilosci dzialajacych wspolnie ludzi istnieje grozba, ze moze zostac otoczona i schwytana. -A my w zaden sposob nie mozemy jej o tym przekonac - rzekl Artur. -Masz jakis pomysl w tej kwestii, Hal? - zapytal Amid. Mayne potrzasnal glowa. -Nic poza tym, zebysmy zlapali ja pierwsi... - zaczal. -Nie! - sprzeciwili sie jednoczesnie Artur i Onete. -Nigdy by sie z tego nie otrzasnela - dodal Artur. -Amanda miala racje. -No, to nie mam zadnych propozycji - powiedzial Hal. - Przynajmniej w tej chwili. -Pozostaje tylko czekac i miec nadzieje - rzekl Amid. -Jednak odrobina wiedzy na temat tego, jak wyglada obecnie sytuacja, nie zaszkodzi. Jestes tutaj ekspertem w dziedzinie taktyki, Hal. Chcialbym, zebys zszedl na dol ze zbieraczami, jak to bylo zaplanowane. Ale nie zostawaj z nimi. -Kiedy znajda sie w lesie, odlacz sie od nich i rozejrzyj po okolicy, penetrujac obszar, co do ktorego uznasz, ze zdazysz to zrobic. Czy mozesz zrezygnowac ze swojej zwyklej kolejki w kregu, aby moc spedzic caly dzien na dole? -Oczywiscie - odparl Mayne. -Dziekuje - rzekl Amid. -Dziekuje - powiedzial Artur niemal rowno z nim. -Nie ma za co - odparl Hal. - I tak, kiedy nie spie, chodze caly czas w kregu w swojej glowie; a z tego co wiem, to i przez wiekszosc czasu, kiedy spie. -Doprawdy? - zaciekawil sie Mistrz Gildii. - To wyjasnia, dlaczego jest was teraz dwoch, Stary Czlowiek i ty, ktorzy chodzicie w kregu, nie wypowiadajac na glos slow Prawa. -To ciekawe. Dokladnie to samo powiedzial mi Stary Czlowiek, kiedy spytalem go, dlaczego - chodzac - nie powtarza glosno Prawa. Musialem go o to zapytac, gdyz inni czlonkowie Gildii indagowali mnie, czy to w porzadku, ze tak postepuje. Stary Czlowiek powiedzial to samo, co ty - nie musi powtarzac glosno Prawa. Samo powtarza sie w jego glowie bez wzgledu na to, co on robi. Jathed nigdy w zyciu nie pozwolilby zadnemu z was na chodzenie w kregu bez powtarzania odpowiednich slow. -Ale ty pozwolisz - rzekl Mayne. Amid usmiechnal sie. -Pozwole, gdyz uwazam, ze Kanin, moj brat, postapilby tak samo. Jak moze mowilem, Kanin podziwial niezmiernie Jatheda. Byl jego przodujacym uczniem. Ale Kanin, jak kazdy prawdziwy Exotik, mial wlasne zdanie. Hal poslyszal ciche glosy za zewnetrznymi, zamknietymi drzwiami budynku. -Lepiej juz pojde - powiedzial. - Wyglada na to, ze reszta jest gotowa do wyjscia. -Ja takze - powiedziala Onete, podnoszac sie - gdyz przez pierwsza czesc drogi idziemy w te sama strone. -Jesli nie ma jakiegos powodu, dla ktorego powinnam zostac, Amid? -Nie, idz. -Dzieki. Mayne i Onete wyszli, przylaczajac sie do reszty zbieraczy, po czym wszyscy razem ruszyli w dol gorskiego zbocza. -Gdzie masz worek na zbiory, Przyjacielu? - zapytal Hala jeden z mezczyzn z mieszanej grupy. Do Mayne'a dotarlo, ze tak bardzo przywykl do reagowania na okreslenie "Przyjacielu", iz prawie nie poznawal wlasnego imienia, kiedy Amid poslugiwal sie nim podczas rozmowy odbywajacej sie zaledwie kilka minut temu. Chcial wziac worek po tym, jak porozmawia z Mistrzem Gildii, ale teraz nie bylo sensu tego robic. -Otrzymalem inne zadanie - odparl. -O! Byli zbyt uprzejmi, zarowno jako Exotikowie, jak i czlonkowie Gildii, by zapytac, jakie to zadanie. Kiedy dotarli do lezacego ponizej lasu, rozdzielili sie; zbieracze odeszli na polnoc, a Hal i Onete ruszyli razem na poludnie, w strone Porfiru. -Nigdy nie mialem okazji zapytac, jak ci idzie z Cee - odezwal sie Mayne, gdy tylko zostali sami. -Robie postepy - usmiechnela sie kobieta. - Coz to za wspaniale male stworzenie! Ten las jest naprawde jej wlasnoscia. Zna kazdy jego cal. Zaloze sie, ze gdyby musiala, moglaby biec przez niego z zawiazanymi oczami. Ale chcesz wiedziec, czy sklonilam ja, zeby sie do mnie zblizyla? -Mniej wiecej - odparl Hal. Owszem - przyznala Onete. - Och, nie na tyle, bym mogla ja dotknac; jednak teraz podchodzi do mnie tak blisko, ze gdyby stanela nieruchomo, to moglabym prawdopodobnie wstac, wyciagnac reke i jej dotknac. Ale nie o to chodzi. Jak wiesz, to ciekawosc kaze jej sie zblizac. Chce dotknac mnie i moje ubranie tak samo mocno, jak ja chcialbym dotknac ja, ale nie osmiela sie. Jeszcze nie ufa mi na tyle. Artur wyciagnal w koncu po nia reke; no coz, wiesz o tym. Zatem ona spodziewa sie, ze zrobie to samo. Zanim podciagnie mnie pod inna kategorie ludzi, bedzie musiala wiele razy podejsc, dotknac mnie i odejsc, ja zas sie nie rusze. Biedny Artur! -Tak - zgodzil sie Hal. -Oczywiscie nie mogl sie powstrzymac. Od tak dawna chcial ja objac, ze po prostu nie mial wiecej cierpliwosci, kiedy Cee znalazla sie w zasiegu jego rak. Wiem, jak musial sie czuc za sprawa tego, co sama czuje, a ona nie jest czlonkiem mojej licznej rodziny - jedynym czlonkiem, jaki pozostal. Ale poczekam. Mysle, ze jesli zaczekam odpowiednio dlugo, to Cee nie tylko zainicjuje kontakt, ale zacznie oprowadzac mnie po okolicy i pokazywac rozne rzeczy. Potem sie przekonam, czy pozwoli mi odwiedzic miejsca, w ktorych przebywa, az w koncu przyprowadze ja bezpiecznie na skalna polke. Ale nie uda sie to przed nadejsciem zolnierzy - zauwazyl Hal. -Naprawde uwazasz, ze zaczna tutaj poszukiwania? -idac, kobieta podniosla na niego wzrok. -Tak - odparl Mayne. Nie powiedzial Onete tego, czego nie wyjawil takze Amidowi, bo uwazal, iz to z jego powodu dojdzie do tych poszukiwan. Rozdzial 21 Tak, pomyslal Hal, Bleys tu przyjdzie. Inni mieli swoja wlasna, osobista wersje intuicyjnej logiki, jak to Ahrens powiedzial Halowi, kiedy obaj rozmawiali krotko w zimnym i mglistym tunelu w tarczy fazowej niedlugo po tym, gdy zostala aktywowana. Intuicyjna logika, czy jej odpowiednik, nie powiedza Bleysowi gdzie jest Hal, ale Ahrens bedzie w stanie odczytac z ogolnej sytuacji, ze Mayne cos kombinuje i nie przebywa juz prawdopodobnie na Ziemi. Niewatpliwie policja, wojsko i inne paramilitarne sily zawiadywane przez Innych na wszystkich Mlodszych Swiatach wertowaly teraz zamkniete wczesniej pliki danych i zaczynaly przygladac sie roznym grupom oraz przeszukiwac tereny, ktorych od jakiegos czasu nie sprawdzano i nie przeczesywano.Szczegolnie na dwoch swiatach Exotikow. Odrobina powaznego namyslu, by o logice intuicyjnej nie wspomniec, wykluczy - jedna po drugiej - wszystkie inne planety poza Stara Ziemia. Hal nie wrocilby na zaden ze swiatow Zaprzyjaznionych, gdzie byl zbyt dobrze znany. Nie istnial prawdopodobny powod, ktory zaprowadzilby go na gornicza Coby czy na starego Marsa i Wenus, ktore byly wczesnie zasiedlone i nigdy w pelni nie rozkwitly. Na Newtonie, swiecie uczonych, jako na jedynej planecie wsrod Mlodszych Swiatow nie istnial ruch oporu przeciwko Innym, od ktorych to grup Hal moglby otrzymac wsparcie i ochrone. Poza tym w obecnym momencie historii Newton i jego odpowiedniczka Cassida byly bezplodne z punktu widzenia celow Hala. Wsrod mieszkancow Cety, Swietej Marii, Nowej Ziemi i Freilandu nie dzialaly potezne sily historyczne i nie bylo sensu, zeby Mayne wracal na prawie wyludniona planete Dorsajow. W zwiazku z tym, droga eliminacji, pozostawala tylko Mara lub Kultis; jedno z dwojga. Bleys wyda osobiscie polecenie i bedzie sie ono przemieszczalo w dol hierarchicznej drabiny wladz politycznych i wojskowych, nad ktorymi kontrole sprawowali Inni. Na obu planetach Exotikow zapoczatkuje to prowadzone przez sily militarne i paramilitarne poszukiwania grup ludzi, ktorzy mogliby dac schronienie lub udzielic pomocy komus takiemu, jak Mayne. Wazna rzecza dla Bleysa bedzie nie tyle znalezienie Hala, co poznanie powodu, ktory sklonil go do wyjscia spoza ochrony tarczy fazowej. A czegokolwiek Mayne szukal, bedzie z definicji tym, czego Bleys wolalby, zeby Hal nie znalazl. Zatem rozkaz zostanie wydany. A zolnierze z Porfiru, podobnie jak wszedzie indziej, zaczna poszukiwania od tego, co bylo latwe do znalezienia i znajdowalo sie pod reka, po czym beda sie posuwali wciaz dalej w miare tego, jak niczego nie beda znajdowali, az w koncu ich zwiadowcy przyprowadza oddzialy ponownie do tej czesci doliny, a byc moze do podstawy samych urwisk. Hal nie sadzil, zeby znalezli ukryte przejscie prowadzace na skalna polke. Mina je i odejda z pustymi rekami do swojego garnizonu. Ale w tym czasie wszyscy, lacznie z Cee, beda w niebezpieczenstwie. Teraz rzecz sprowadzala sie do tego, ze musial znalezc jakis dowod na to, jak daleko posuneli sie w swoich poszukiwaniach i planach penetracji... Myslac o tym, prowadzil normalna rozmowe z Onete, az w koncu dotarli do miekkiego, porosnietego winorosla pagorka prochnicy, sluzacego kobiecie za siedzisko podczas oczekiwania na Cee, ktora prawdopodobnie obserwowala ich w tej chwili. Hal zamknal na chwile oczy i staral sie wyczuc, czy ktos przyglada sie jemu i Onete, ale niczego nie stwierdzil i podniosl ponownie powieki na tyle szybko, iz kobieta nie zauwazyla, ze mial je opuszczone. -No coz - odezwala sie Onete. - Sadze, ze ruszysz teraz w swoja droge. Ja usadowie sie tutaj; jak zawsze. Jesli bedziesz wracal ta sama droga, to zblizajac sie do tego miejsca idz cicho i ostroznie na wypadek, gdyby Cee osmielila sie nadzwyczajnie lub w jakikolwiek sposob zachowywala inaczej niz zwykle. Nie chcemy jej odstraszyc. -Bede uwazal - obiecal Hal. Rozstali sie wiec, i Mayne ruszyl przez las, idac nadal w kierunku Porfiru, ale teraz sam. Gdy tylko oddalil sie poza zasieg wzroku Onete, zdjal sandaly i powiesil je na krzaku, pozostajac boso. Wczesniej, kiedy byl w towarzystwie kobiety i zbieraczy, dostosowywal swoj krok do ich tempa chodu, ale teraz musial przemierzyc spory dystans, jesli mial nadzieje zobaczyc taki obszar, jaki wyznaczyl sobie na ten dzien. Ruszyl swobodnym truchtem. Jak wiekszosc czlonkow Gildii nabral zwyczaju chodzenia w kregu boso, wiec podeszwy stop stwardnialy mu do tego stopnia, ze mogl wedrowac bez obuwia. Podobnie, cale tygodnie pracy i chodzenia w kregu na skalnej polce przywrocily mu kondycje fizyczna. Najlepszy sprzet gimnastyczny nie dawal nigdy takich rezultatow, jakie byly wynikiem chodzenia, biegania i ciezkiego wysilku. Biegl, usmiechajac sie pod nosem i czujac radosc z wyrzucania przed siebie nog po... jak dlugim czasie? Biegal na Encyklopedii po sztucznej biezni, otoczony mirazem wiejskiej drogi, ktory przesuwal sie obok niego w tempie jego truchtu. Bylo to prawie to samo - ale tylko prawie. Znal juz, na przyklad, wszystkie nieregularnosci i wyboje falszywej sciezki pod stopami. Tutaj te zjawiska byly realne i ciagle nowe. Dla swojego dobra pragnalby schodzic do doliny, zeby odbywac dlugodystansowe biegi, ale bylo jasne, ze czlonkowie Gildii starali sie ze wszystkich sil unikac pozostawiania tutaj jakichkolwiek sladow swojej bytnosci; i chociaz byl pewny, ze Amid pozwolilby mu na to, to nie chcial dla siebie specjalnych przywilejow. Oredownicy przywykli widziec go przy roznych cwiczeniach na wystepie skalnym, a bedac Exotikami, nie zrobiliby nigdy nic innego, jak tylko zaakceptowali jego wybor wlasnej drogi zycia. Usmiechnal sie ponownie na mysl o czlonkach Gildii. Podczas tych spedzonych wsrod nich kilku tygodni zaczal rozumiec Exotikow lepiej, niz kiedykolwiek wczesniej. Jak wielu ludzi z innych Kultur Odlamkowych i jak niemal wszyscy mieszkancy samej Starej Ziemi, przyjal nature Exotikow i ich filozoficzne poszukiwania doskonalego czlowieka za rzecz zrozumiala sama przez sie. Nie pojmowal, jakie znaczenie mialy dla nich te dociekania w kategoriach aktywnego badania lub w jakim stopniu zmienily ich jako ludzi. Pierwszy raz zobaczyl ich kulture taka, jaka byla i zrozumial rzeczywista zmiane, ktora w nich zaszla. Nie watpil teraz, ze ekwiwalent tych zmian sprawil, iz Dorsajowie i Zaprzyjaznieni stali sie tym, kim byli. Ta zmiana nie dotyczyla tylko powierzchownych manier, uprzejmosci i rozwagi. Ci ludzie postrzegali teraz zycie z punktu widzenia swoich filozoficznych poszukiwan udoskonalonego czlowieka oraz staran, by narzedzia dla tego postepu znalezc w sobie samych. Wspominajac to, pojal, ze pierwszy raz rzeczywiscie zaakceptowal ten fakt dzieki temu, co dostrzegl w ludziach spotkanych podczas wedrowki do Porfiru i po wyjsciu z miasta. Byli uciskani, ale nie zmienili sie. Nawet zniewoleni, prawie wszyscy pozostali takimi Exotikami, jakimi byli, zanim zjawili sie zolnierze z innych swiatow. To bylo wazne odkrycie. Czul teraz, pierwszy raz, ze istnialo tu cos, czego powinien sie nauczyc; cos, co - chociaz bylo mozliwe, ze podazanie tym tropem byloby oddalaniem sie od jego obecnego problemu - moglo zaprowadzic go z powrotem do tego punktu dluzsza, ale lepsza droga. Tym, czego on sam chcial, byla szczegolna moralna, etyczna ewolucja ludzkosci. Z pewnoscia te dwa pragnienia byly sobie bliskie, jesli nie mialy wrecz identycznego celu. Ale teraz powinien myslec o swoich poszukiwaniach tutaj, na dole. Zaczal od tego, ze skrecil w lewo, poruszajac sie po luku, ktory wyprowadzil go z powrotem na sciezke. W tym miejscu nie byla to tak naprawde sciezka, ale szlak, jaki mogly wypatrzyc nawykle do lasu oczy; sciezka, ktora szedl z Amanda, kiedy prowadzila go na skalna polke. Podazal ta ledwie widoczna drozka z powrotem w kierunku Porfiru, nadal susami, a niedlugo potem szlak rozszerzyl sie, stajac sie wyraznie uczeszczana sciezka. Na tym poczatkowym odcinku moglaby byc nawet wykorzystywana przez wieksze zwierzeta, ktore, jak ludzie, obieraly najlatwiejsza droge na nieznanym z poczatku terytorium, a potem, podczas kolejnych wedrowek okazywaly sklonnosc do chodzenia wlasnymi tropami. Oczywiscie, na tej planecie nie bylo takich zwierzat. Za bardzo myslal tak, jak Hal, ktory widzial podobne szlaki na Starej Ziemi. Widzac taka drozke, zolnierze z Mlodszych Swiatow pomysleliby wylacznie o tym, ze wydeptali ja swoimi stopami przechodzacy tedy ludzie. Z czasem sciezka przeksztalcila sie stopniowo w porzadnie utrzymana droge, chociaz nadal waska i nieutwardzona. Jak dotad nie widzial zadnego dowodu na to, by ostatnio przechodzili tedy zolnierze, czy jakakolwiek inna grupa ludzi, zorganizowana lub nie. Nie bylo mozliwe, zeby zolnierze, szczegolnie kiepsko wyszkolone oddzialy wojsk okupacyjnych mogly przejsc po nieutwardzonej nawierzchni, nie zostawiajac sladow swej bytnosci w postaci odciskow butow i zdeptanej roslinnosci na poboczach drogi. Tym bardziej nie mogli przejsc tedy przed kilku dniami. W zwiazku z tym przebyty przez niego fragment szlaku musial byc odcinkiem, na ktory nie zapuszczali sie od pewnego czasu. Nie uszedl daleko ta droga, kiedy wynurzyl sie zza zakretu, schodzac po lekko nachylonym zboczu i ujrzal nie slad, ale celowe swiadectwo ich ostatniej bytnosci w tak znacznej odleglosci od Porfiru. Dotarl do domu szalenca, ktory spedzal swoje dni na obrywaniu platkow z gwaltownie rozkwitlych kwiatow, hodowanych w doniczkach wokol basenu przed domem i na terenie poza nim. Ale teraz mezczyzna nie oskubywal roslin, i najwyrazniej nie czynil tego co najmniej od tygodni. Jego cialem pozywiali sie miejscowi padlinozercy. To, co z niego obecnie pozostalo, kolysalo sie w lekkim powiewie, zawieszone na stryczku. Ponizej znajdowala sie tablica z czerwonymi, drukowanymi literami na bialym tle. Z ROZKAZU KOMENDANTA GARNIZONU ZABRANIA SIE DOTYKAC BADZ USUWAC. Halowi przypomnialy sie nagle okraszone podobnymi ostrzezeniami ciala skazancow, dyndajacych na prowizorycznych, przydroznych szubienicach w czasach Hawkwooda. Zatem pomysl byl taki, zeby cialo wisielca sluzylo za ostrzezenie i czynnik odstraszajacy innych potencjalnych przestepcow. Tutaj jednak, gdzie rzecz nie polegala na zniechecaniu, tablica byla po prostu barbarzynstwem i sadyzmem ze strony oddzialow okupacyjnych. Hal nie ruszyl ciala. To nie mialo sensu, a uczynienie tego staloby sie tylko jawna informacja dla wracajacych ta droga zolnierzy, ze oprocz szalenca ktos jeszcze przebywal w okolicy. Zawrocil i podazyl dalej droga w tym samym tempie. Dopiero minal poranek. Mayne postanowil wykorzystac reszte dnia na ogolne spenetrowanie terenu nie tylko po to, by poznac go na przyszlosc, ale takze by moc pokusic sie o w miare rzetelne domysly na temat tego, w jaki sposob beda sie po nim poruszac i rozprzestrzeniac oddzialy wojska, kiedy juz tu przybeda. W zwiazku z tym robil wypady w prawo i w lewo od szlaku. Sadzac, ze Gildia Oredownikow bedzie sie raczej ukrywala w lesie, a nie ponad nim, zolnierze beda prawdopodobnie szukali dowodow ludzkiej obecnosci, poruszajac sie od swojej kwatery glownej i z powrotem ku niej. Nie beda spodziewali sie oczywistego powiazania szlakow laczacych kwatere glowna z widoczna sciezka, ktora Hal teraz podazal. Prawdopodobnie beda po prostu szli ta droga tak dlugo, poki beda ja widziec. Dopiero kiedy zniknie, uformuja przypuszczalnie tyraliere i zaczna przeczesywac tereny zielone, ktore podziela na swoich mapach na kwadraty dochodzace do samego podnoza urwiska. To dobrze, ze okolica, ktora Onete wybrala na miejsce oczekiwania na Cee znajdowala sie z boku i w pewnej odleglosci od sciezki. Ale niedobrze, ze wybrala punkt lezacy stosunkowo blisko prowadzacego na skalna polke wejscia, znajdujacego sie pod olbrzymim glazem. Byly oczywiscie korzysci plynace z takiego bliskiego polozenia. Onete, jak i zbieraczy, mozna bylo obserwowac z wystepu skalnego przy uzyciu skanera nastawionego na daleki zasieg; a Artur spedzal ostatnio wolne chwile, jakie wygospodarowal podczas codziennych obowiazkow, wlasnie w ten sposob, starajac sie dostrzec Cee. Takze wszystkich czlonkow Gildii Oredownikow poinstruowano, zeby na dole zerkali w regularnych odstepach czasu w strone skalnej polki. Chociaz wystep byl niewidoczny z podnoza urwiska, to ci, ktorzy wiedzieli, gdzie powinna znajdowac sie jego krawedz, potrafili latwo zlokalizowac skalna polke; a jesli ktokolwiek dostrzegl krzak rosnacy tam, gdzie normalnie go nie bylo, to wiedzial, iz jest to wyrazne wezwanie, zeby natychmiast wracac na gore. Nawet Hal, nie bedac prawie swiadom, ze to robi, spogladal co godzine w kierunku skalnego wystepu. Przypomniawszy sobie teraz o znaku ostrzegawczym, sprawdzil, czy go nie zobaczy, mimo ze pelna godzina jeszcze nie minela; jednak zadnego krzaka nie bylo. Nie; z punktu widzenia jej wlasnego bezpieczenstwa, miejsce Onete bylo doskonale wybrane. Ale gdyby zolnierze mieli w swoich szeregach takiego, ktoryby umial czytac chocby najbardziej wyrazne tropy, to slady pozostawione w tym miejscu przez Onete i Cee powiedzialyby mu, ze ostatnio przebywali tutaj ludzie. W zwiazku z tym zolnierze przeszukaliby dokladniej te okolice, zapuszczajac sie takze w gore, pod samo urwisko, ku glazowi i sekretnemu przejsciu. Hal nie sadzil tak naprawde, zeby taki tropiciel, nawet gdyby go mieli, nabral podejrzen, iz maly, ocieniony otwor pod wielkim glazem jest czyms wiecej niz tylko plytka dziura. Zbocze ponizej wejscia bylo usypiskiem luznych kamieni i nie zachowywalo sladow wchodzacych i wychodzacych czlonkow Gildii, ktorzy uwazali zawsze, by idac wzdluz podstawy urwiska odejsc po rumowisku na pewna odleglosc przed opuszczeniem go pojedynczo w roznych miejscach. W zwiazku z tym grozba, ze zolnierze znajda wejscie na skalna polke byla niewielka. Niestety, jednak dowody swiadczace o spotkaniach Onete z Cee moglyby zwrocic uwage na ten obszar, a jesli na planetach Exotikow znajdowalo sie kilku Innych, to mogli oni dysponowac wyobraznia, jakiej brakowalo okupantom, w zwiazku z czym skierowaliby oddzialy poszukiwawcze w poblize czola urwiska, by zbadaly kazda dziure i szczeline, az zolnierze wpelzliby pod glaz i znalezli droge na wystep. Bleysowi Ahrensowi slady spotkan Onete i Cee podpowiedzialyby natychmiast, iz na szczycie urwiska istnieje prawdopodobnie sekretna enklawa mieszkalna. Jednak w zaden sposob nie dalo sie szybko zatrzec owych sladow. Pozostawala kwestia, ktora Mayne zajmowal sie teraz, a ktora polegala na empatycznym postawieniu sie w roli zolnierzy i wyobrazeniu sobie, z ich punktu widzenia, jak beda przeszukiwali penetrowany przez niego teren. Automatycznie wrocil mysla do treningu, jakiemu poddany byl jako Donal, a takze tego, jaki odebral w mlodosci pod okiem Dorsaja Malachiego Nasuno na Starej Ziemi. Na chwile wszystko inne zostalo zepchniete w niepamiec, a Hal rozumowal wylacznie wedle zasad tego dawnego szkolenia. W rezultacie przyszlo mu do glowy cos zwiazanego z owym sposobem myslenia. Byl to fragment wielotomowego dziela na temat taktyki i strategii, stanowiacego dzielo zycia Cletiusa Graeme, prapradziadka Donala. "...nie da sie przecenic tego, jak wazna jest znajomosc terenu, na ktorym ma prawdopodobnie dojsc do potyczki z silami wroga", pisal Cletius w tomie zatytulowanym WYKORZYSTANIE POLA WALKI. "Dowodca, czy spodziewa sie dzialac na tym obszarze w obronie, czy w ataku, zyskuje ogromna przewage dzieki dokladnemu i osobistemu zapoznaniu sie z polem walki. Nie wystarczy zwykle spojrzenie na widoczny teren i powiazanie z odwzorowujaca go mapa. Duze fragmenty, takie jak rzeki, wawozy, nieprzenikliwe podszycie lasu i temu podobne, to oczywiste elementy zapadajace w pamiec - ale to dopiero zalazek przewagi, jaka dowodca zyska dzieki osobistemu wyjsciu w teren i zbadaniu go. Jesli sie tego dokona, wtedy mozna zdobyc mnostwo mniejszych, ale ogromnie uzytecznych okruchow wiedzy, ktore moga zawazyc na sukcesie badz fiasku kazdej operacji. Rodzaj biota na brzegu rzeki, dokladna glebokosc wawozu, charakter nieprzeniknionego podszycia - tak jak i zdolnosc tej roslinnosci do czepiania sie ubran przechodzacych w poblizu zarosli wrogow lub usilujacych je przeniknac - wszystko to sa informacje, ktore moga sluzyc nie tylko jako pomoc w wyobrazeniu sobie tego, w jaki sposob sily przeciwnika beda formowane i dowodzone, opozniane lub wspierane w marszu podczas przemieszczania sie w terenie, ale i w okresleniu, w jaki sposob wroga mozna zwabic lub wmanewrowac w sytuacje, w ktorej bedzie musial sie poddac lub jego oddzialy beda mogly zostac latwo wziete do niewoli, pozwalajac odniesc bezkrwawe zwyciestwo, bedace znakiem geniuszu kompetentnego dowodcy." Sadzac susami przed siebie, Hal zmarszczyl na chwile brwi; jego oczy rejestrowaly, zas pamiec automatycznie katalogowala to, co dostrzegal, posuwajac sie przez dzungle zakosami w poprzek trasy, ktora ze wzgledu na warunki terenowe beda prowadzeni zolnierze. Cos nie dawalo mu spokoju. Z tym fragmentem tekstu powinno wiazac sie cos wiecej. Cos, co bylo wazne nie w tej chwili, ale w kontekscie jego dluzszych zyciowych poszukiwan; a jednak mial te strone ze starej ksiegi z biblioteki Graemow na Dorsai wyraznie wyryta w glowie, a owe paragrafy dotyczyly tego, co obecnie robil. Zakonotowal sobie, ze ma ponownie przetrzasnac swoja pamiec na te okolicznosc, kiedy bedzie mial wolna chwile i poswiecil sie obserwacji terenu, przez ktory przechodzil. W tym momencie byl juz niemal w poblizu urwiska. Nastepny zakos doprowadzilby go do jego podnoza. Przerwal swoja wahadlowa wedrowke i zawrocil ku miejscu, gdzie zostawil na krzaku sandaly. Poniewaz zaprowadzilo go to blisko pagorka, gdzie siedziala Onete, poszedl dalej szerokim lukiem i pokonal ostatnie sto metrow na tyle cicho i ostroznie, zeby nie sploszyc Cee, gdyby dziewczynka tam byla. Jednak od momentu odzyskania sandalow nie natrafil na zaden slad obecnosci Cee. Zamiast ubrac od razu obuwie, ulegl pokusie, by podkrasc sie niezwykle ostroznie blizej miejsca, w ktorym miala siedziec Onete, i po chwili dostrzegl ja. Cee stala rzeczywiscie przed kobieta, znajdujac sie - jak wydalo sie Halowi - w zasiegu reki Onete, gdyby ta ostatnia chciala dotknac dziewczynki. Jednak, zgodnie z tym, co Onete wczesniej powiedziala, wyraznie nie miala zamiaru tego uczynic, a Cee najwidoczniej ufala jej w tej kwestii, gdyz stala odprezona na wprost kobiety; obie sprawialy wrazenie, jakby byly pograzone w zwyklej rozmowie - jak prawdopodobnie bylo. Do Hala dotarlo nagle, ze gdyby tylko na skalnym wystepie byly substancje nadajace sie do wyprodukowania szybko dzialajacego srodka usypiajacego w rodzaju tych uzywanych do poskramiania dzikich zwierzat, to z obecnie zajmowanego miejsca moglby latwoscia zaaplikowac go dziewczynce za pomoca strzaly lub strzalki. Przy zastosowaniu odpowiedniego srodka Cee nie zorientowalaby sie nawet, czym zostala trafiona, poki nie obudzilaby sie na kobiecym oddziale jednego z dormitoriow, majac Onete u boku. Przekonawszy sie, ze jest zamknieta, dziewczynka moglaby zareagowac gwaltownie, ale obecnosc Onete dodawalaby jej otuchy; a jesliby doszlo do najgorszego, to i tak byloby to lepsze od zostawienia malej w miejscu, w ktorym znalezliby ja i zlapali zolnierze. Oczywiscie, argumentem przeciwko posunieciu sie do podobnego dzialania byl fakt, ze nawet spory kontyngent zolnierzy nie bylby w stanie jej zlapac - co przypuszczalnie chcieliby uczynic, zanim zdecydowaliby sie ja zastrzelic. Skoro potrafila uciec Halowi i Amandzie, to oddzialom okupacyjnym nie bedzie latwo ja znalezc i poradzic z nia sobie. Pozniej, kiedy zdradza swoje plany, Cee uzna za celowe trzymac sie poza zasiegiem ich wzroku. Hal wycofal sie z polanki, na ktorej Cee i Onete byly nadal zwrocone do siebie. Kiedy znalazl sie w bezpiecznej odleglosci od nich, ubral sandaly i zbadal ostatni fragment terenu do podstawy urwiska. Potem przeszedl przez tunel pod glazem i wspial sie na skalna polke. Amid pracowal w swoim gabinecie; na biurku znajdowala sie taca z resztkami chleba i miska z pozostalosciami roslinnego gulaszu, stojaca niepewnie w rogu blatu, skadinad zaslanego papierami. -Zabrac to, kiedy bede szedl do kuchni? - spytal Mayne, wskazujac glowa tace po tym, gdy zapukal do drzwi gabinetu i otrzymal zaproszenie Amida, by wejsc do srodka. -Co? Ach, tak. Tak, dziekuje. Siadaj - odparl Mistrz Gildii, podnoszac wzrok sponad planow dodatkowego drewnianego domostwa, ktore rozmiarami mialo byc czyms posrednim miedzy budynkami dormitoriow, a jego wlasnym domkiem recepcyjnym. - Co widziales? I co wymysliles? Wrociles wczesniej, niz sie spodziewalem. Ja takze myslalem, ze to zabierze wiecej czasu - odparl Hal, siadajac. Opowiedzial Amidowi o powieszonym szalencu oraz o pomysle ewentualnego uspienia Cee i sprowadzenia jej w ten sposob na skalny wystep. Mistrz Gildii wygladal na zaniepokojonego. -Jestem pewien, ze nawet gdybysmy mogli to zrobic, to ani Arturowi, ani Onete nie spodoba sie ten pomysl - rzekl. - Och, nie mam watpliwosci, ze potrafilbys sie podkrasc wystarczajaco blisko, zeby trafic ja strzalka. Ale nawet ja nie chce sobie wyobrazac, co czulaby Cee, obudziwszy sie w czterech scianach jednej z naszych malych sypialni, nawet gdyby obok dziewczynki znajdowala sie Onete. -To tylko propozycja - powiedzial Hal. -Poza tym, jest jeszcze problem samego srodka usypiajacego. Mamy oczywiscie w przychodni mnostwo lekow, ale... -Wiem - wtracil Hal. - Jak mowilem, to tylko propozycja. -Dobrze, dobrze; porozmawiam z naszym farmaceuta i jesli cos takiego jest mozliwe, to bedziesz moze chcial osobiscie podzielic sie tym pomyslem z Arturem i Onete. -Mozemy usiasc wszyscy razem i przedyskutowac szanse powodzenia tego przedsiewziecia. -Chetnie - zgodzil sie Mayne. -W porzadku, zatem - rzekl Amid. - Jak tylko bedziemy mieli troche czasu. Artura moge wezwac w kazdej chwili, ale Onete jest wciaz na dole, prawda? -Tak - potwierdzil Hal. -A ty jestes gotow zajac swoje miejsce w kregu? -Moglbym to odlozyc. -Nie ma potrzeby, zwlaszcza jesli musimy zaczekac na powrot Onete. Mistrz Gildii wydal z siebie westchnienie bedace oznaka sporego znuzenia, odepchnal od siebie plany, ktorym sie przygladal i wyprostowal sie na krzesle. -No coz - odezwal sie - a teraz odnosnie powodu, dla ktorego chcialem, zebys rozejrzal sie na dole. Jak sadzisz, kiedy zolnierze moga sie tu zjawic? I co moga zrobic, kiedy juz tutaj dotra? Rozdzial 22 -Nie moge ci odpowiedziec nawet domyslami - odparl Hal - poki nie zdobede pewnych informacji. Ilu zolnierzy liczy garnizon? Czy masz najslabsze chocby pojecie, ilu ich bedzie moglo zostac oderwanych od obowiazkow w celu stworzenia wystarczajaco duzego oddzialu poszukiwawczego? Czy maja wsrod siebie tropiciela?-Tropiciela? - Amid zmarszczyl czolo. -Kogos, kto na podstawie czytania znakow - rozpoznajac fragmenty odciskow stop, znaczenie zlamanych galazek i tak dalej - potrafi powiedziec, czy po dzikim terenie, taki jak ten pod nami, poruszaja sie ludzie. -Ach, rozumiem - przyznal Mistrz Gildii. - Nie mam pojecia, czy maja takiego czlowieka. -Musialy odbywac sie podobne akcje; w tym okregu lub w innych. Czy korzystali z uslug kogos takiego w celu zlokalizowania poszukiwanych przez siebie ludzi? -Z tego co wiem, to nie - rzekl Amid. - Nie; jestem pewny, ze nie. Prawde mowiac, watpie, zeby mieli kogos takiego. Byloby to powszechnie wiadome, gdyby tak bylo. -Jesli nie, to oznacza tylko, ze nie mieli nikogo wybijajacego sie w tej dziedzinie - powiedzial Hal. - Co niekoniecznie wyklucza fakt, ze niektorzy z nich moga byc nieco lepiej obeznani z lasami i bystrzejsi w dostrzeganiu sladow stop. Nie da sie, na przyklad, ukryc faktu, ze Onete siadywala tygodniami na tej malej polance, gdzie spotyka sie z Cee. -Istotnie, nie. Zastanawiam sie nad tym, ale nie wiem, co by mozna zrobic, zeby zatrzec slady ich pobytu. -A ty? -Jak dotad, ja tez nie bylem w stanie nic wymyslic - przyznal Hal. -Bardzo sie niepokoje; nie tylko o Cee, ale o cala Gildie - powiedzial Amid. - Na razie jestesmy bezpieczni na gorze, ale nie da sie zapomniec o fakcie, ze jesli zolnierze znajda przejscie pod glazem i podaza w gore, to znajdziemy sie w pulapce. I - Nie ma tu zadnej broni, jak mniemam? - zapytal Mayne. -Tutaj? - Mistrz Gildii spojrzal na niego surowo. -Na pewno nie. Jestesmy Exotikami! Sadze, ze moglbys uznac za bron miecz Starego Czlowieka, jesliby pozwolil komus uzyc go w ten sposob. Sam nie skrzywdzilby nawet muchy. -To zle - powiedzial Hal. - Wspinajac sie tutaj po pokonaniu tunelu pod glazem, zolnierze byliby bardzo podatni na atak. Z wiadomych powodow beda musieli isc pojedynczo. Nawet posiadajac kilka sztuk broni, mozna by schwytac ich w pulapke w trakcie drogi na gore i wziac do niewoli caly oddzial. Oczywiscie powstalby problem, co z nimi zrobic. Zakladam, ze nie bylibyscie w stanie posunac sie do tego, by zamordowac ich z zimna krwia, nawet jesli ktorys z nich postapil w ten sposob z ludzmi takimi, jak ten mieszkajacy przy drodze, chory psychicznie mezczyzna. -Nie, oczywiscie, nie skrzywdzilibysmy ich - odparl Amid. - I, jak powiedzialem, tak czy inaczej nie mamy zadnej broni. Czy jest jakis inny sposob wziecia ich do niewoli, gdybysmy musieli to zrobic, nie majac oreza? -Mocno oponowalbym przeciwko podjeciu takiej proby I - powiedzial Hal. - Prawdopodobnie czlonkowie Gildii sa liczniejsi, co najmniej w stosunku dwa do jednego, od kazdego oddzialu, jaki zostanie tu wyslany, ale z golymi rekami przeciwko zolnierzom... Skrzywil sie. -Gdybyscie wszyscy byli Dorsajami - podjal - lub chocby Zaprzyjaznionymi, Prawdziwymi Nosicielami Wiary... -Prosze - przerwal Mistrz Gildii. - Badzmy powazni. -Serio, po prostu nie mozecie pozwolic na to, zeby oddzial poszukiwawczy odkryl wejscie pod glazem. -Tak - Amid zmarszczyl twarz; spojrzal przelotnie na rysunek na biurku, a potem podniosl wzrok na Hala. -Wie o tym najwyzej pieciu czlonkow Gildii - podjal - ale oprocz glazu znajdujacego sie obok przejscia, wyciosalismy dawno temu inny fragment skaly tego samego rodzaju, nadajac jej wymagany prostokatny ksztalt, po czym zakopalismy ja tuz obok glazu. Miejsce, gdzie lezy, zaroslo od tamtej pory; tak jak i drugie, tuz obok niego, gdzie znajduje sie wielokrazek i dzwignie do przesuwania bloku. Mozemy wpasowac go w otwor, a czop bedzie wygladal i sprawial w dotyku takie samo wrazenie, jak skala urwiska za glazem. Blok ma wage i mase na tyle duza, ze nawet dwoch zolnierzy - a pod glazem nie ma miejsca na wieksza ilosc ludzi - nie mogloby odsunac go rekami od swojej strony, nawet gdyby podejrzewali, ze tarasuje on droge. Ale nie ma powodu, zeby tak sadzili. -Bardzo dobrze! - pochwalil Hal. -Co oznacza - rzekl Amid niespokojnie - ze kiedy blok znajdzie sie na miejscu, to oni nie beda mogli wejsc, a my wyjsc, jesli pominiemy tych, ktorzy na tyle opanowali wspinaczke gorska, ze potrafia zejsc na dol po scianie skaly. Chociaz nie w tym rzecz, bysmy chcieli wyjsc, kiedy na dole beda zolnierze. -Jestescie narazeni na to, ze mozna was dostrzec z gory - stwierdzil Mayne. - Wiem, ze krzaki posadzone na dachach budynkow i inne elementy kamuflazu maskuja stale konstrukcje, ktore wzniesliscie na skalnej polce. Ale gdyby sie o to postarano, to satelita na orbicie, a nawet statek penetrujacy skanerami ten wlasnie obszar moglby zarejestrowac obecnosc poruszajacych sie ludzi - ktos zawsze chodzi w kregu; a nawet gdyby krag byl pusty, to trzeba by przykryc czyms wydeptany teren. -A nawet gdybys to zrobil i trzymal ludzi w domach, to dokladne zbadanie przez eksperta zdjec satelitarnych zrobionych polce skalnej zadnia, ujawniloby dowody ludzkiej obecnosci. Mowisz mi, ze w koncu zostaniemy zlokalizowani - powiedzial Amid zmartwionym tonem. -Tylko wowczas, jesli sie dokladnie przyjrza. Poki zadnemu z nich nie przyjdzie do glowy, ze mozecie tutaj byc, tak dlugo mozecie tkwic tu bez konca. To dlatego jest tak wazne, zeby nie znalezli na dole niczego, co by naprowadzilo ich na ten trop. -Tak - przyznal Mistrz Gildii. Glebokie zmarszczki na jego czole byly jeszcze glebsze niz zwykle. - Wiem. -Porozmawiamy troche obszerniej z Onete o tym, co powiedzial jej ten Elian z Porfiru. Mogl przekazac cos, co da nam wiecej informacji na temat oddzialu poszukiwawczego, jego liczebnosci oraz tego, kiedy zolnierze moga sie tu zjawic; a takze generalnie o wojskach garnizonu, ich liczbie i tak dalej. W miedzyczasie sprobuje sie dowiedziec, ktorzy sposrod czlonkow Gildii rozmawiali ostatnio z mieszkancami Porfiru i jesliby mieli do powiedzenia cos istotnego, to moge ich przyprowadzic do ciebie, zebys z nimi pogadal. Ty natomiast bedziesz dzisiaj chodzil w kregu, prawda? Mozesz wlasciwie to zrobic. Nie bedziesz mial nic przeciwko temu, gdy przerwe ci wedrowke, jesli uznam, ze musze z toba porozmawiac? -Oczywiscie, ze nie - odparl Hal. - Bez wzgledu na to, jaka prace umyslowa tutaj wykonuje, zawsze moge wrocic do niej pozniej. -Dobrze. Hal wyszedl, zabierajac ze soba naczynia po posilku Amida. To mu przypomnialo, ze on sam jeszcze nic dzisiaj nie jadl. Dotarl do najblizszej z dwoch kuchni dormitoriow i przekonal sie, ze wczesnym popoludniem jadalnia byla niemal pusta. Zjadl szybki lunch i ruszyl w strone kregu. Czekalo tam tylko dwoje ludzi: Dans, chudy, wysoki, starszy mezczyzna o ciemnobrazowych oczach, ktore wygladaly zawsze jak wytrzeszczone oraz niska, atletycznie zbudowana mloda kobieta o blond wlosach, znana jako Trekka. -Sadze, iz obowiazki sprawily, ze opusciles swoja kolejke - odezwal sie Dans. - Trekka jest pierwsza, ale moze chcialbys wejsc przede mna? -Przede mna takze, Przyjacielu - powiedziala Trekka. Hal usmiechnal sie do nich. -Nie, nie wejde przed wami - odparl. - Moge sie zadluzyc u was w ten sposob raz, ale jestem zbyt madry, by dac sie zlapac powtornie. Wejde po Dansie. Jak sie jednak okazalo, kilkoro chodzacych bylo bardzo bliskich podjecia decyzji o przerwaniu wedrowki. Przed uplywem pieciu minut po przybyciu Mayne'a, on - i pozostala dwojka - znalezli sie w kregu. Jak zawsze, kiedy zaczynal chodzic, Hal strzasnal z siebie niepokoj zwiazany z codziennymi sprawami, jakby zrzucal zimowy plaszcz po wejsciu do cieplego budynku. Krag nie ulatwial tego w zaden szczegolny sposob ani nie bylo w tym nic metafizycznego, gdyz Mayne potrafil tak robic od dziecinstwa. Bylo to cos porownywalnego z odchodzeniem przez ludzi od normalnego toku myslenia, kiedy wslizguja sie w sen na jawie. W tym jednak wypadku czasowa bliskosc ewentualnych poszukiwan i towarzyszace temu problemy utrzymywaly sie dluzej w jego swiadomosci i skierowaly w inna strone swobodny bieg mysli, gdyz Hal przekonal sie, ze umysl ma ponownie zajety fragmentem traktujacego o taktyce i strategii dziela Cletiusa Grahame; wyjatkiem, ktory przywolal w pamieci podczas rekonesansu w lesie. Znowu mial natretne wrazenie, ze w tym urywku krylo sie cos wiecej, niz wyczytal z odcisnietej w swojej pamieci strony. Teraz, mogac to przesledzic dzieki uwolnieniu sie przez ruch i rozlegajace sie w kregu glosy, wrocil mysla do tego uczucia. Ponownie byl chlopcem, malym Donalem mieszkajacym na Dorsai. W domu Graemow, w bibliotece pelnej polek zastawionych starymi ksiazkami z zadrukowanego i oprawionego papieru, znajdowalo sie sporo wielkich pudel zawierajacych oryginalne rekopisy Cletiusa. Kiedy Donal opanowal juz czytanie, co stalo sie tak wczesnie, ze nie potrafil sobie tego przypomniec, musial pochlonac wszystko, co tam bylo napisane. To byly czasy, kiedy mogl sie do tego stopnia zatopic w lekturze, ze mozna go bylo wolac na obiad, stojac mu doslownie nad glowa, a on tego nie slyszal. W tamtym okresie przeczytal wszystko, co bylo do przeczytania w domu Graemow, wraz rekopismienna wersja dziela Cletiusa. Zostalo spisane na bialoszarym, recznie robionym, dorsajskim papierze, tu i owdzie upstrzonym poprawkami i dopiskami nad linijkami tekstu. W niektorych miejscach wykreslono cale akapity. Zwykle taki usuniety fragment rekopisu nie byl opatrzony notatkami Cletiusa i Donal zabawial sie czesto w ten sposob, ze staral sie wyobrazic sobie, dlaczego jego wielki prapradziadek zdecydowal sie nie dolaczac fragmentu tekstu. W przypadku usunietego akapitu traktujacego o znajomosci terenu uwaga na marginesie glosila: "uzyteczne tylko dla nielicznych czytelnikow". Uzyteczne tylko dla nielicznych? Dlaczego? Donal glowil sie nad tym problemem, siedzac nad jasnoniebieskim, plowiejacym z uplywem czasu atramentem okraglego, recznego pisma Cletiusa. Hal pamietal, ze szedl do gabinetu, ktory nalezal niegdys do Cletiusa, a od tamtej pory zawsze do glowy rodziny, i siadal przed biurkiem na twardym, obrotowym fotelu dla doroslego, zeby przekonac sie, czy droga nasladowania Cletiusa nie odgadnie znaczenia zapisku. Dlaczego tylko mniejszosc czytelnikow? Poniewaz byl chlopcem, zdanie grozilo wykluczeniem go. A co, gdyby byl wsrod wiekszosci, ktora by tego nie zrozumiala? Czytal uwaznie wykreslony fragment i nie znajdowal w nim nic, co ewentualnie mogloby byc uzyteczne; nie mial, niestety, mozliwosci sprawdzenia tej informacji w praktyce, poki nie dorosl i nie zostal oficerem patrzacym na konkretny teren, na ktorym musial kierowac dzialaniami. Nie zapytal nikogo starszego o ten fragment, obawiajac sie, ze odpowiedz moglaby potwierdzic jego obawy, iz znajduje sie, byc moze, posrod tych, ktorzy nie moga skorzystac z tresci akapitu, jaki Cletius zamierzal poczatkowo wlaczyc do swojego dziela. Pozniej, kiedy jako Donal byl oficerem, wykreslony fragment pogrzebal tak gleboko w pamieci, ze niemal o nim zapomnial; a poza tym, stworzyl wowczas intuicyjna logike, ktora pod kazdym wzgledem dawala to samo, a nawet wiecej, niz obiecywal fragment z dziela Cletiusa. Wykreslony ustep byl dosc zwiezly i prosty. Teraz, chodzac w kregu, Hal pozostawil daleko za soba skalna polke i sama Gildie Oredownikow, i stal sie - tak jak poprzednio zaszlo to w wypadku sir Johna Hawkwooda - siedzacym przy swoim biurku i piszacym ten fragment Cletiusem, a jednoczesnie kims obserwujacym tego szczuplego, niewyrozniajacego sie niczym mezczyzne, pracujacego zaciekle. "Jesli po dokladnym zbadaniu terenu i zrozumieniu plynacych z tego wnioskow" - glosil wykreslony fragment - "oficer skoncentruje sie na nim, odtwarzajac go ponownie w pamieci i wyobrazajac sobie poruszajace sie po nim oddzialy wroga lub wlasne, obraz w jego umysle zmieni sie w koncu, przechodzac od pomyslu do wizji. Dla celow, dla jakich to pisze, istnieje wielka roznica pomiedzy tymi dwoma stanami, co moze potwierdzic kazdy wielki malarz. Koncept to obiekt lub scena, wyobrazone w trzech wymiarach, i tak pelne, jak tylko czlowiek potrafi tego dokonac. Pozostaja jednak tworem wyobrazni tego, kto sobie to imaginuje. Sa, poniekad, zlaczone z umyslem, ktory je stworzyl. Ale kompletny, mentalny obraz przeniesiony do rzeczywistosci posiada egzystencje zupelnie odseparowana od osobnika, ktory go poczal. Malarz - a mowie to jako niespelniony artysta - moze namalowac wszystko, co sobie wyobrazi, adaptujac to lub udoskonalajac, wedlug swego zyczenia. Ale z jego ukonczeniem, mentalny obraz zyska wlasne zycie. Postapic inaczej, chocby w najmniejszym stopniu, oznaczaloby zniszczyc jego prawde. Malarz nie ma innej drogi, jak namalowac to tak, jak istnieje, co moze okazac sie wspanialsze lub odmienne od jego pierwotnego konceptu. Domyslam sie, ze to samo zjawisko zachodzi w przypadku pisarzy, ktorzy mowia, iz powiesc pisze sie sama, nie sluchajac autora. To sytuacje, w ktorych postac odmawia, na przyklad, mowienia lub postepowania w sposob, jaki pisarz poczatkowo zamierzyl i upiera sie przy tym, ze powie lub zrobi cos innego. Podobnie jak malarze i pisarze dochodza do stworzenia takich kompletnych mentalnych obrazow i ucza sie im wierzyc, zamiast trwac przy ich pierwotnych konceptualizacjach, tak w pelni skuteczny oficer polowy musi nauczyc sie ufac swoim taktycznym i strategicznym wizjom, kiedy wylaniaja sie z najlepszej postaci jego konceptualizacji sytuacji militarnej. W pewien sposob wydaje sie, ze w problem zaangazowane jest wiecej sil umyslu, ducha i zdolnosci czlowieka majacego te wizje; a zatem wizja jest zawsze wieksza niz zwykla konceptualizacja. Na przyklad: zajmujac sie danym terenem, oficer i moze widziec pole, ktore bada, w miniaturze i wiszace przednim w powietrzu, niczym materialny obiekt; i potrafi dostrzec, w jaki sposob sily wroga i jego wlasne, przemierzaja ten obszar. A gdy bedzie nadal sie przygladal, te wyobrazone postaci moga wykreowac na jego oczach te wlasnie taktyczne posuniecia, ktorych potrzebuje, by osiagnac rezultat, jakiego pragnie. To jest zdolnosc niemal niemozliwa do przecenienia, ale zdobycie jej wymaga koncentracji, taktyki i wiary... -konczyl sie wykreslony fragment. Nagle teraz, niemal sto lat po tym, gdy przeczytal rekopis i gdy byl Cletiusem jednoczesnie i obserwowal go, znajdujac sie pod wplywem stanu wywolanego przez wedrowke w kregu, Hal pojal to, czego nie rozumial poprzednio. W swoim czasie Cletius musial zapewnic sobie prawdziwy sukces na polu walki, by udowodnic doswiadczonym wojskowym, ze jego teorie sa czyms wiecej, niz tylko szalonymi rojeniami. Owe taktyczne zwyciestwa byly seria bezkrwawych wiktorii osiagnietych w takich sytuacjach, w jakich jego zwierzchnicy uznaliby, ze odniesienie zwyciestwa jest niemozliwe. Lata temu Hal studiowal je, zeby sie dowiedziec, czy Cletius poslugiwal sie jakas wczesniejsza forma intuicyjnej logiki i doszedl do wniosku, ze tak nie bylo. Cletius widzial inny sposob wiodacy do nieoczekiwanych taktycznych rozwiazan. Az do tej pory Mayne nie byl w stanie stwierdzic, jaki I dokladnie. Hal wiedzial, ze intuicyjna logika nie byla wylacznie jego domena. Arcymistrzowie szachowi stosowali z pewnoscia jakies jej odmiany w celu przewidywania sekwencji ruchow, ktore mogly im zapewnic zwyciestwo na planszy. To, co Mayne nazywal logika intuicyjna stanowilo tylko nieco udoskonalona i poszerzona wersje tej samej metody wykorzystania umyslu. Cletius w wyrazny sposob zastosowal podobne rozszerzenie tej samej artystycznej funkcji, jaka stosowal w malarstwie. Jego opis wiszacego w powietrzu miniaturowego pola walki i malutkich zolnierzykow, ktorzy najwyrazniej sami z siebie wynajduja rozwiazanie taktycznego problemu, nie mogl byc niczym innym, jak bezposrednim zastosowaniem w tym celu podswiadomosci. Krotko mowiac, Cletius - tak jak Walter Blunt z pierwotnej Gildii Oredownikow, Jathed i Bog jeden wie ilu jeszcze innych, ktorych imiona pochlonela historia - wykorzystywal rozmyslnie Kreatywny Wszechswiat do osiagniecia pozadanych celow. Jak Blunt, i jak prawdopodobnie Jathed, Cletius wykorzystywal Kreatywny Wszechswiat, nie pojmujac jego uniwersalnosci, a tylko waskie zastosowanie do tego, do czego chcial w go danej chwili uzyc. Ale znalezienie - i to na wlasnym progu - kolejnego dowodu na istnienie tego, czego i Hal szukal, bylo poruszajace i stanowilo nagrode. Jednoczesnie zrozumial, ze nadal brakowalo mu zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Cletius usunal ten fragment? Nagle Mayne sie zamyslil. Skoro Cletius sam wytyczyl droge, dlaczego on, Hal, nie moglby uzyc wlasnej kreatywnej podswiadomosci, zeby go o to zapytac? Przyjrzal sie uwaznie swojej wizji czlowieka, ktory siedzial przy biurku i pisal. Cletius nalezal do przeszlosci. Nie bylo sposobu, by dotrzec do niego, jak do zywego czlowieka. Ale jesli przemijajace i wieczne byly tym samym - mimo ze Hal nie uznal jeszcze tego faktu za absolutna, wewnetrzna prawde - to Mayne powinien byc w stanie porozmawiac z duchem swojego wielkiego prapradziadka dzieki temu samemu kreatywnemu mechanizmowi, jaki opisal sam Cletius. Skoncentrowal sie... i chociaz solidnie wygladajaca, trojwymiarowa postac, jaka obserwowal, siedziala nadal i pisala, to jej podobna duchowi i przejrzysta wersja odwrocila glowe i spojrzala na stojacego przy biurku Hala. Potem cale zjawiskowe cialo podnioslo sie i wystapilo z siedzacej przy biurku sylwetki Cletiusa, po czym obeszlo rog mebla, by stanac twarza w twarz z Mayne'em. Byl to Cletius mniej wiecej w takim samym stopniu, w jakim byla nim siedzaca postac; i, jak Cletius, zjawa przysiadla na krawedzi blatu, zalozyla rece na brzuchu i spojrzala na Hala. -A zatem jestes moim praprawnukiem - powiedzial duch Cletiusa. - Widze, ze od moich czasow czlonkowie rodziny stali sie niezwykle duzi. -W moim oryginalnym ciele, jako Donal Graeme - odparl Mayne - bylem tylko niewiele wiekszy od ciebie. -To byl wzrost moich wujow-blizniakow, ktorzy byli nadzwyczaj wielcy, nawet jak na moje czasy. Ale masz racje. -Jako Donal Graeme bylem stosunkowo niskim mezczyzna w naszej rodzinie. -Pochlebia mi, ze bede mial takich potomkow - rzekl Cletius. - Chociaz nigdy sie o tym nie dowiem, gdyz ty i ja jestesmy teraz tylko para umyslow poza twoim i moim czasem. Rozumiesz, ze nie jestem po prostu projekcja, skutkiem zastosowania przez ciebie autohipnozy, jakim byli twoi zmarli wychowawcy, ktorych wywolales, by doradzali ci na Encyklopedii Ostatecznej. Ja, Cletius, na ktorego teraz patrzysz, jestem w istocie bardziej zywy niz ten, ktory siedzi przy biurku i pisze. On stanowi produkt twojej imaginacji. Poniewaz powolales mnie do zycia w tym, co nazywasz Kreatywnym Wszechswiatem, mam wlasne zycie. Jestem Cletiusem Grahame, a nie pogladem Hala Mayne'a na Cletiusa. -Zastanawiam sie - powiedzial Hal rzeczowo. - Moze narazilem cie na szwank. Co sie z toba stanie, kiedy wroce do swojego swiata i czasu? Nie wiem ani troche wiecej, niz ty sam - odparl Cletius. - Byc moze zgasne jak zdmuchnieta swieca. Byc moze zaczekam na ciebie w Kreatywnym Wszechswiecie, poki nie znajdziesz do niego drogi; co w koncu uczynisz. Nie przejmuje sie tym. Chciales wiedziec, dlaczego wykreslilem tych kilka akapitow z tekstu traktujacego o wykorzystaniu terenu? -Tak - potwierdzil Hal. -Usunalem je, gdyz chcialem, zeby jak najwiecej ludzi przeczytalo moja prace i skorzystalo z niej - odparl Cletius. - Nikt nie jest calkowicie pozbawiony podswiadomych uprzedzen. Jesli, czytajac, ktos natknie sie na wzmianke, ktora uraza jedno z nich, to jest sklonny szukac pretekstu, ktory usprawiedliwilby odrzucenie dziela bez wzgledu na to, czy ma ono usterki, czy tez nie. Nie chcialem, zeby moja praca zostala zanegowana w ten sposob, skoro moglaby byc pomocna. -Dlaczego mieliby uznac za blad twoj poglad na temat wizji bedacej czyms wiecej, niz tylko konceptem? -Bo mowilem o czyms, co uwaza sie za magie rodzaca sie tylko w duszy wielkich artystow: pisarzy, rzezbiarzy, malarzy i tak dalej. Niestety, wiekszosc ludzi zbyt czesto jest sklonna poddac sie w kwestii wlasnej kreatywnosci bez chocby proby zrobienia z niej uzytku albo po pierwszym niepowodzeniu. Kiedy osobnik juz raz odrzuci cos takiego, zywi niechec do kazdego, kto usiluje mu wmowic, ze nadal dysponuje ta zdolnoscia. Z powodu tej awersji znajduje lub stwarza sobie podstawe do odrzucenia wszelkich sugestii, ze cos takiego nadal w nim istnieje; a to odzegnanie sie, bedac stanem emocjonalnym, zmusi go prawdopodobnie do zanegowania calego tekstu, w celu wyparcia niechcianych jego fragmentow. Wiec usunalem ten ustep. -A co z tymi, ktorzy mogliby skorzystac na jego lekturze? - zapytal Hal. - Z tymi, ktorzy nie szukaliby wymowki, zeby odrzucic te idee w calosci? -Jestem pewien, ze odkryja ja w koncu na wlasna reke - odparl Cletius. - Ale jesli czlowiek zaklada klapke na oko i chodzi wkolo, starajac sie przekonac wszystkich innych, ze urodzil sie z jednym okiem, to nie tylko nie mam obowiazku, ale i moralnego prawa, by zdjac mu te klapke i zmusic go do skonfrontowania sie z faktem, ze sie myli. -Historia moglaby cie zmusic, zebys to uczynil - rzekl Hal. -W moich czasach historia nie wymagala tego ode mnie - odparl Cletius. - Jesli wymaga od ciebie w twoich, to ci wspolczuje. Uzbroj sie w odwage, moj praprawnuku. Zostaniesz znienawidzony przez wielu z tych, ktorym poszerzysz horyzonty. Mayne usmiechnal sie nieco smutno, przypomniawszy sobie to, co Amid powiedzial mu o mieszkajacych na Mlodszych Swiatach dzieciach - ze uczy sie je, by spluwaly po wypowiedzeniu jego imienia. -Juz jestem nienawidzony - przyznal... ...Ktos chwycil go za ramie, i to dotkniecie sprawilo, ze wrocil duchem do kregu, na skalna polke i stal sie swiadom otoczenia. Zatrzymal go Amid. Rozdzial 23 -Przepraszam, ze ci przerywam, ale powiedzialem, ze moze bede musial to zrobic... - zaczal Mistrz Gildii z bezlitosna uprzejmoscia, ale Hal przerwal mu.-Nie ma sprawy, jak wczesniej mowilem. Bez obaw. Slonce znikalo za szczytami ich gor, a te, na ktore patrzyl o wschodzie, kryly sie teraz w cieniu nocy. Dzungla w dole tonela w zmierzchu, a sam wystep skalny, az do jego zewnetrznej krawedzi, oblewaly ostatnie rozowe blaski zachodzacego slonca. -O co chodzi? - spytal Mayne. -Jutro oddzial poszukiwawczy z garnizonu zacznie przeczesywac lasy pod nami - wyjasnil Amid. - Elian odwiedzil ponownie po poludniu Onete, by jej to powiedziec, kiedy byla z Cee. Naturalnie, dziewczynka zniknela tuz przed nadejsciem Eliana, a poniewaz Onete wiedziala, iz wiadomosc jest wazna, to nie czekala na ewentualny powrot malej, tylko skierowala swoje kroki bezposrednio na skalna polke, a potem do mnie. Kazalem wykopac kamienna zapore, by zablokowac przejscie pod glazem i czop jest przygotowany do blyskawicznego umieszczenia go na wlasciwym miejscu. Onete, Artur i Calas... Znasz oczywiscie Calasa? -Tak - potwierdzil Hal. Calas byl malym, zylastym czlowieczkiem i - wraz z Arturem - jednym z pierwszych czlonkow Gildii Oredownikow; jeszcze za zycia Jatheda. -Zbieramy sie w moim budynku recepcyjnym, by ustalic plan dzialania. Obawiam sie, ze potrzebujemy twojej rady. -Wszystko, co tylko bede mogl... - odparl Hal. W tempie, ktore dla malego i wiekowego mezczyzny bylo niemal truchtem, Amid prowadzil go w kierunku budynku recepcyjnego, ktory teraz, jak oba dormitoria, mial w oknach zaciemniajace zaslony. Na kominku wewnatrz plonal juz ogien, a trojka ludzi, o ktorych wspomnial Mistrz Gildii, siedziala na krzeslach obok paleniska. Wiszace nad glowami obecnych zwykle, sztuczne zrodla swiatla, zasilane z ladowanych w trakcie dnia kolektorow slonecznych znajdujacych sie na zboczu gory, byly tak wyregulowane, ze ich punkty swietlne w ksztalcie odwroconych do gory nogami stozkow dawaly niewiele wiecej blasku, niz swiece. Pomiedzy miejscem Onete, a tym, ktore zajmowal zawsze Amid, stalo wolne krzeslo. Mistrz Gildii podprowadzil do niego Hala i niemal pchnal go nan, po czym sam usiadl. O czymkolwiek dyskutowala pozostala trojka, przerwala rozmowe. Siedzieli w milczeniu podczas wejscia przybylych i zajmowania przez nich miejsc. -Jest Hal - zwrocil sie Amid do Onete, co bylo zbednym zawiadomieniem. - Powtorz mu, co powiedzial ci Elian. -Powiedzial... - zaczela Onete. Jako wychowance szkol Exotikow, wyksztalcono w niej Doskonala Pamiec. -Byl to mnemotechniczny system, po ktorego opanowaniu dysponowalo sie umiejetnoscia dokladnego zapamietywania informacji uzyskanych przez ktorykolwiek ze zmyslow - byl to sluchowy, zapachowy i dotykowy ekwiwalent ejdeitycznej pamieci wszystkiego. - "Dowiedzialem sie w porze lunchu, ze jutro na poszukiwanie Gildii wychodzi z garnizonu oddzial zolnierzy. Moja kuzynka slyszala, jak Sanderson, zakwaterowany u nich kapral mowil o tym szeregowcowi, ktorego ma za ordynansa. -Byli przed domem, ale slyszala ich przez drzwi... glosy byly nieco stlumione, ale wystarczajaco wyrazne". To pierwsza rzecz, jaka powiedzial mi Elian, kiedy mnie znalazl. Brakowalo mu tchu. Udalo mu sie wyjsc z miasta po poludniu, o godzinie, po uplywie ktorej straze zaczelyby sie przygladac podejrzliwie kazdemu wychodzacemu o tak poznej porze, a gdy tylko stracil z pola widzenia ogrodzenie, ruszyl najszybciej, jak mogl. Przerwala i spojrzala na Hala. -Czy powiedzial, ilu zolnierzy liczy ten oddzial? -spytal Mayne. -Nie. Prawdopodobnie nie wiedzial. -Czy powiedzial, o ktorej wyjda z miasta? Moglibysmy ocenic, kiedy dotra w nasze okolice. -Tez nie - odparla Onete. - Prawde mowiac, rozmawialismy o tym, jakie to straszne, ze beda nas szukac po tak dlugim okresie spokoju; podziekowalam mu tez, ze przyszedl nas ostrzec, a potem wrocilam natychmiast na gore i do Amida. -Czy powiedzial cokolwiek - drazyl Hal - na temat tego, jak zolnierze moga byc uzbrojeni, jakiej rangi oficer bedzie nimi dowodzil, czy znaja droge przez las lub maja jakies mapy? Czy wspomnial, ze czesc zolnierzy mogla juz wczesniej przeszukiwac ten teren? -Nie - rzekla Onete. - Jak powiedzialam, mowilismy tylko... Sprawiala wrazenie nieszczesliwej. -Spartaczylam, co? - odezwala sie ponownie. - Powinnam byla zapytac go o to albo o wszystko inne, co przyszloby mi na mysl w zwiazku z tym, z czym bedziemy mieli do czynienia. Przepraszam. Moja pierwsza mysla bylo podziekowac mu za to, ze podjal ryzyko przyjscia i ostrzezenia nas. Oto cali my, Exotikowie; przede wszystkim uprzejmi i uwazajacy! Rownie dobrze moglam pogadac z nim o pogodzie! Zakonczyla zdanie na cierpkiej nucie samooskarzenia. -Nie przejmuj sie tym - pocieszyl ja Mayne. - Nie jestescie jedynymi, ktorzy nie wiedzieliby, o co zapytac w takiej sytuacji. Bez odpowiedniego doswiadczenia i szkolenia nie wiedzialby tego prawie nikt. -Zaloze sie, ze Cee zadalaby mu wlasciwe pytania, gdyby tylko mowila i ufala mu na tyle, zeby trzymac sie blisko - stwierdzila kobieta, nadal z gorycza w glosie. -Niewazne - rzekl Amid. - Prawdopodobnie wszyscy popelnimy takie bledy, zanim skonczy sie ta sprawa. -Nasze exotikowe wychowanie jest dokladnie przeciwnym rodzajem treningu, jakiego potrzeba, by dawac sobie rade w takiej sytuacji jak okupacja. -Nie deprecjonuj swojej kultury - powiedzial Hal. -Pamietaj, ze ta sama egzotyczna postawa czyni wygodniejszym zycie tych, ktorzy maja z wami do czynienia. Juz sam fakt, ze musza mieszkac wsrod was, wprawia tych zolnierzy w lepsze samopoczucie i obdarza ich wiekszym spokojem ducha, niz wiekszosc z nich kiedykolwiek go doznawala. Czy to przyznaja przed soba, czy nie, trudno jest im pozbawic sie tej oslody przez wybicie was do ostatniego, pomimo faktu, iz zasadniczo w tym celu ich tutaj przyslano. W niemal nieswiadomy sposob tepicie ostrza dyrektyw, ktore nimi kieruja. Nie wincie sie wiec za to, ze nie zadaliscie pytan, ktore moglyby przyjsc do glowy tylko zawodowemu zolnierzowi. Kazdy ma swoj sposob walki. -Dobra, niech bedzie - powiedzial Amid do Hala. -Jesli chodzi o liczbe zolnierzy w Porfirze, ich wyekwipowanie i tak dalej, to na niektore z pytan moze ci odpowiedziec Calas. To dlatego go tutaj wezwalem... Nagle drzwi budynku recepcyjnego otworzyly sie z loskotem na osciez i do pomieszczenia wkroczyla - nie bylo na to lepszego okreslenia - czlonkini Gildii, ktora miala na imie R'shan. Byla nie wyzsza od Onete i tak szczupla, ze wygladala na niewiele starsza od nastolatki. Hal wiedzial jednak, ze jak na swoja posture byla nieprawdopodobnie silna. Widzial ja, gdy bez wyraznego wysilku przerzucala w magazynie piecdziesieciokilogramowe worki ze slodkimi ziemniakami. W tej chwili R'shan miala na sobie robocze spodnie i lekko podarta koszule. Do krotko obcietych, jasnych i przykurzonych wlosow przylgnely drewniane drzazgi. Spod grzywki blyszczala para niebieskich oczu, osadzonych w atrakcyjnej twarzy o ostrych rysach. -Przepraszam za spoznienie - powiedziala, opadajac z rozmachem na puste krzeslo tuz za Calasem. - Bylam wlasnie na strychu drugiego dormitorium. Stwierdzilam, Amid, ze przecieka tam dach. Cala ta naprawa, jakiej dokonano wokol kuchennego komina, nie zdala sie na nic. Szczelina znajduje sie dobre pol metra od ofasowania komina. Widac przez nia slonce... -Wybacz, R'shan - przerwal jej Mistrz Gildii - ale o dziurawym dachu drugiego dormitorium mozemy porozmawiac pozniej. Wlasnie otrzymalismy wiadomosc, ze z Porfiru wysylaja oddzial wojska, by w poszukiwaniu nas przeczesal lasy. Musimy poczynic plany. -Tak? Oczywiscie! - R'shan wyprostowala sie na krzesle. - Bedziecie chcieli wiedziec, jakie mamy zapasy... -Owszem - przyznal Amid - ale za chwile. Hal jest tutaj jedynym czlowiekiem, ktory zna sie na wojskowosci oraz na tym, w jaki sposob moga zabrac sie do poszukiwan. Ma pewne pytania. -Ach. Masz na mysli naszego Przyjaciela? -Oczywiscie, Przyjaciela. Wybacz mi - powiedzial Mistrz Gildii, po czym ze wzgledu na to, iz przystal na poprawke R'shan, spojrzal przepraszajaco na Hala. -Moje imie takze nie ma nic do rzeczy - rzekl Mayne. - Wrocmy do omawianej sprawy. Ty pierwszy, Calas. -Skad mozesz wiedziec o oddzialach okupacyjnych wiecej niz inni? -Bylem zolnierzem - odparl zagadniety. Glos mial lekko schrypniety i do Hala dotarlo, ze nigdy wczesniej nie slyszal tego czlowieka. - Pewnego dnia, kiedy scigalismy zbieglego wieznia, uwiazlem w osuwisku skalnym. -Przysypalo mnie, a tamci dranie poddali je pobieznemu sondowaniu, po czym odeszli. Spisali mnie na straty. -Widzialo to kilkoro czlonkow Gildii, ktorzy zbierali jadalne rosliny. Po tym, gdy moi tak zwani "towarzysze broni" poszli sobie, wasi ludzie przyszli, odkopali mnie i przyniesli tutaj, zebym sie wykurowal. Mialem zlamana reke i noge, a takze odnioslem inne obrazenia. Gildia ocalila mi zycie. Wiec zostalem tutaj. Zawsze mozesz na mnie liczyc w walce z tymi sukinsynami. -Walka z nimi to ostatnia rzecz, jakiej chcemy - odparl Hal. - Rzecz w tym, ze przyszlosc Gildii zalezy od tego, zeby wojska okupacyjne nie dowiedzialy sie nigdy, ze Oredownicy istnieja. Powiedziales, ze zolnierze zrezygnowali z szukania, zdobywszy sie na zaledwie niewielki wysilek w celu odnalezienia cie? -Tak. To byl goracy dzien, ale to nie jest wymowka. -Dla nich byla jednak wystarczajaca. -Pochodzisz z Cety, prawda? -Tak - Calas spojrzal na niego. - Skad wiesz? -To zbyt skomplikowane, zeby wyjasniac w tej chwili - rzekl Mayne. - W zasadzie, twoj sposob mowienia wyklucza, bys dorastal na jakiejkolwiek innej planecie. Opowiedz mi o garnizonie. Ilu liczy zolnierzy? -Kiedy tam bylem, to lacznie z oficerami nieco ponad dwustu. Mniej wiecej trzydziesci osob to sa kobiety zatrudnione przy pracach administracyjnych. -Jak sadzisz, ilu zolnierzy zostanie jutro wyslanych? Calas wzruszyl ramionami. -Kto to wie? Jest piec Grup Dzialania, po dwadziescia osob kazda. Reszta czlonkow garnizonu to oficerowie lub profesjonalisci roznych specjalnosci. Tych piec grup wymienia sie, pelniac rotacyjnie sluzbe, w zwiazku z czym jedna jest zawsze w stanie czuwania - to jak sluzba wartownicza, tyle tylko, ze siedzisz i nic nie robisz, czekajac, czy nie zdarzy sie cos, jak na przyklad poscig za wiezniem zbieglym z cel Wydzialu Sledczego. -Dalej jest Grupa Wsparcia, co oznacza, ze musisz byc zdolny do sluzby w ciagu pieciu minut - i to ci wchodza do akcji, jesli grupa pelniaca sluzbe musi wykonac jakies zadanie. Reszta ma wolne, poki nie przyjdzie ich pora. Sluzba trwa dwadziescia szesc godzin, w dzien i w nocy. -Popraw mnie, jesli w czyms sie myle - rzekl Hal. -Realnie rzecz biorac, maja stu zolnierzy w czynnej sluzbie, a reszta to tylko wsparcie? -Mniej wiecej - potwierdzil Calas. -Dobra; wedlug twojej najlepszej wiedzy, z ilu ludzi moze skladac sie oddzial poszukiwawczy, kto nimi bedzie dowodzil, czy maja mapy oraz jak beda uzbrojeni i wyekwipowani? Byly zolnierz zmarszczyl czolo. -Nie mam pojecia, ilu ich bedzie. Jesli nie zartuja, to uzyja dwoch pelnych grup, ale tylko wtedy, jesli w tym samym czasie nie beda przeszukiwac innego obszaru i nic nie bedzie sie dzialo. Bardziej prawdopodobne, ze przyjdzie jedna grupa. -Ilu zolnierzy liczylyby dwie grupy, jaka bylaby ich struktura, i tak dalej? - zapytal Mayne. -Dwie grupy - odparl Calas - oznaczalyby czterdziestu szeregowcow, czterech dowodcow zespolow, dwoch grupowych i, byc moze, dwoch dowodcow sil, ale prawdopodobnie dowodzilby tylko jeden z nich. Po pierwsze, beda to grupy nie pelniace aktualnie sluzby i wyposazone w normalna bron iglowa, tylko kilka dlugich miotaczy i ekwipunek polowy - helmy zamiast czapek i temu podobne. Podoficerowie i oficerowie maja krotkie miotacze zamiast dlugiej broni. Tak to mniej wiecej wyglada. -Wyrzutniki materialow wybuchowych? Co wiesz o granatnikach? Maja dziala energetyczne, ktorymi mogliby wybijac dziury w polce skalnej, gdyby nas znalezli? Calas pokrecil glowa. -Do diabla, nie znam nikogo w calym garnizonie, kto umialby naladowac, wycelowac i wystrzelic z wyrzutnika mocy lub dziala energetycznego - powiedzial. - Co do przenosnych srodkow wybuchowych, to nie sadze, zeby mieli cos procz granatow i ladunkow, ktore moga przytwierdzic do sciany domu, by je zdetonowac; i jest tylko jeden grupowy, o ktorym wiem, ze umie sie nimi posluzyc, nie wysadzajac sie przy okazji w powietrze. Poza tym, raczej nie przyniosa tutaj materialow wybuchowych. Procz lasu nie ma tu nic, co mozna by wysadzic w powietrze, a tego nie ma sensu robic. -Dobrze - powiedzial Hal. - Czy ktokolwiek w oddziale umie tropic? -Tropic, Przyjacielu? -Czytac znaki. Podazac za ludzmi w lesie, kierujac sie sladami ich stop czy polamanego podszycia, przez ktore przeszli. Calas pokrecil glowa. -Nic o tym wiem - rzekl. -Jeszcze lepiej - powiedzial Mayne. - Jakies techniczne wyposazenie, na przyklad olfaktometry? -Nie wiem, co to jest - odparl byly zolnierz. -Tak jak i reszta nas - wtracil sie Amid. - Co to jest olfaktometr, Ha... Przyjacielu? -Urzadzenie, ktore mozna dostroic, by rejestrowalo na odleglosc pewne zapachy. Won ciala, gotowania... -Nigdy nie slyszalem o czyms takim - rzekl Calas. -Beda mieli skanery? -Skanery? -Urzadzenia obserwacyjne do powiekszania obrazu tego, co jest daleko. Na Cecie mogliscie je nazwac zdalnymi teleskopami. -Ach, to - pojal Calas. - Kazdy podoficer i oficer bedzie mial jeden; moga tez zostac wydane grupie ludzi, jesliby ta miala isc cos obejrzec. -Dobrze. To wiaze sie scisle z tym, o co zamierzalem cie wlasnie zapytac. Kazde poszukiwania, jakie sie prowadzi, sa dokonywane albo przez pojedynczych osobnikow rozciagnietych w tyraliere, albo malymi grupkami liczacymi od dwoch do kilkunastu ludzi, co czyni sie po ustaleniu punktu wyjsciowego; grupki posuwaja sie od niego, poki nie sprawdza obszaru przydzielonego temu konkretnemu oddzialowi. W rzadkim lesie, taki jak ten pod nami, w ktorym paprocie i zarosla wypelniaja przestrzen miedzy drzewami, dwoch ludzi moze bardzo latwo stracic sie z oczu na krotkim dystansie; prawdopodobnie uznaja wiec, ze nalezy uzyc grup poruszajacych sie od jakiegos punktu centralnego. Jesli tak, to jaka, twoim zdaniem, moze byc liczebnosc grupek, na ktore zostanie podzielony oddzial poszukiwawczy? -Szesciu do dziesieciu ludzi - odparl Calas. -Co daje dwie do trzech grupek na kazdy pluton? -Zgadza sie. -Dobrze... i zle - rzekl Hal. - A teraz... -Dlaczego powiedziales, ze "dobrze i zle", Przyjacielu? - zapytal Amid. Dobrze, bo to potwierdza, ze nie sa ani bieglymi tropicielami, ani poszukiwaczami. Oznacza takze, ze albo sa leniwi, albo nie spodziewaja sie nikogo znalezc, wiec dla wlasnej wygody i zadowolenia beda trzymac sie razem w wiekszych oddzialach, zeby miec towarzystwo i ulatwic sobie poszukiwania. Zle, bo dluzej bedzie trwalo penetrowanie przez nich danego obszaru. Wczoraj przeszedlem wieksza czesc interesujacego nas obszaru w okolo szesc godzin. Im moze to zajac niemal tyle samo dni, jesli beda sie trzymac w duzych grupach i lenic przy pracy. -Z pewnoscia tak wlasnie zrobia - potwierdzil Calas. -Dobra - rzekl Mayne, zerkajac przez okno na poglebiajacy sie mrok nocy. Odwrocil sie do Mistrza Gildii. -Czy masz kogos, kto moglby wspiac sie wystarczajaco wysoko na gore nad nami, zeby przy pomocy skanera obserwowac droge za domem szalenca? Ktokolwiek to bedzie, musi zajac stanowisko, z ktorego nie tylko widzialby droge, ale gdzie bylby takze widziany przez nas. Chce, zeby ktos nam zasygnalizowal, kiedy oddzialy pokaza sie w polu widzenia. W ten sposob przejscie pod glazem mozemy pozostawic otwarte do ostatniej chwili. -Oczywiscie - odparl Amid. - Moze to zrobic wielu sposrod nas. Gdybym tylko mial dwadziescia lat mniej... -Beda musieli wspiac sie po ciemku. Chce, zeby ten ktos znalazl sie tam przed switem. -Hmm - mruknal Mistrz Gildii. - Sadze, ze nawet to da sie zrobic. Istnieja dosyc latwe szlaki prowadzace na gore; drogi, o jakich niektorzy z nas juz wiedza. Nawet po ciemku wspinaczka nimi powinna byc bezpieczna. -Swietnie - Hal spojrzal na R'shan. - Co z zapasami? -Wode mamy ze strumienia. Ile czasu mozemy tutaj przezyc dzieki zmagazynowanemu pozywieniu? -Pol roku - odparla intendentka, patrzac na niego trzezwo. -Widzisz - wtracil sie Amid - zawsze bralismy pod uwage mozliwosc, ze przez dluzszy czas nie bedziemy mogli opuscic skalnej polki. -Pol roku! - usmiechnal sie Mayne i pokrecil glowa. -Dobrze sie spisujesz w tym swoim departamencie. A teraz... - spojrzal rzeczowym wzrokiem na Amida. - Czy rozmawiales z farmaceuta oraz z Arturem i Onete, na temat sprowadzenia tutaj Cee w proponowany przeze mnie sposob? -Nie mozemy tego zrobic - odezwal sie Artur. -Naprawde nie mozemy - poparla go Onete. - Nawet gdybym przy niej byla, to mala oszaleje, kiedy obudzi sie tutaj i przekona, ze jest zamknieta. Na podstawie tych strzepkow informacji, jakie udalo mi sie z niej wydobyc, domyslam sie, ze zolnierze, ktorzy zabili jej rodzicow, zlapali ich na zewnatrz, po czym celowo zamkneli ich w domu przed wysadzeniem go w powietrze; a Cee to widziala. Bardzo mi teraz ufa, jak sadze, ale gdyby cokolwiek ja wiezilo lub ograniczalo... Oszalalaby i zrobila sobie krzywde, usilujac sie uwolnic! -Widzisz - zwrocil sie Amid do Hala - z drugiej strony farmaceuta twierdzi, ze zrobienie takiej strzalki ze srodkiem usypiajacym byloby absolutnie mozliwe. -To dobrze - powiedzial Mayne - bo moze sie okazac potrzebne do czegos innego. Moglbys mu powiedziec, zeby przygotowal z tuzin takich pociskow? I znajdz mi ludzi, ktorzy umieja strzelac z luku lub procy z wystarczajaca precyzja, by trafic w cel. -Tak, moge to zrobic - odparl Mistrz Gildii. - Jak zamierzasz uzyc tej broni? Pytam, bo to moze miec wplyw na sposob, w jaki ja przygotuje. -Jeszcze nie wiem. Chodzi o to, ze dla nas takie strzalki to cicha bron, ktora nie powoduje smierci. Tak sobie mysle, ze moze byloby lepiej, gdybysmy poszli teraz do niego czy do niej, ty i ja... -Zostaniecie tutaj! - R'shan byla juz na nogach. -Pojde po niego. To ludzie powinni przychodzic do Mistrza Gildii, a nie on do nich, pamietasz, Mistrzu? Spojrzala srogo na Amida, ktory wygladal z kolei na lekko zaklopotanego. -Czasami tak jest szybciej, ale masz racje, masz racje - powiedzial. - Mysle, ze ciagle jest w aptece, R'shan. -Skoro idziesz po niego - odezwal sie Hal pospiesznie - to czy moglabys sprowadzic tych, ktorzy pojda na gore ze skanerem? -Missy i Hadnah - rzekl Amid. - Sprowadz ich oboje, R'shan. -Zgoda - drzwi zatrzasnely sie za intendentka, pozwalajac wczesniej dostrzec panujace na zewnatrz ciemnosci. -Na wypadek, gdyby okupanci chcieli sie przyjrzec temu terenowi z gory, trzeba bedzie takze przykryc lub zamaskowac krag i wszystko inne, co swiadczy o obecnosci ludzi na skalnym wystepie - powiedzial Hal. -Naprawde nie sadze, zeby mogli to zrobic - odparl Mistrz Gildii, usmiechajac sie lekko. - Nie pamietalem o tym, gdy poruszyles te kwestie pierwszy raz, ale kiedy cale zasoby naszych dwoch swiatow skierowano na twoja prosbe na Stara Ziemie, nie moglismy sobie pozwolic na oplacenie wszystkich zatrudnianych przez nas technikow i specjalistow z innych planet. Wiekszosc personelu obslugujacego system satelitarny, bedacy pierwotnie systemem kontroli pogody dla dowolnego swiata, nad ktorym orbitowal, bylo meteorologami z innych planet. Kiedy odeszli, tych niewielu Exotikow, ktorzy byli na stacji, takze ja opuscilo, ale wczesniej postarali sie o to, by dokonac sabotazu wyposazenia pokladowego. -Dobrze! - mruknal Galas. -Ci, ktorych wyslaly sily okupacyjne - ciagnal Amid monotonnym tonem - byli wylacznie zolnierzami. Wsrod nich mogli sie znajdowac ludzie, ktorzy umieliby obslugiwac przyrzady satelitow, ale okupanci nie mieli nikogo, kto umialby je naprawic. Od tamtej pory system satelitarny jest niesprawny, o czym swiadczy pogoda. Naprawde nie sadze, by ktokolwiek mogl spostrzec nas z gory inaczej, jak po prostu przelatujac nad nami w pojezdzie stratosferycznym, co stanowiloby wygorowany koszt, jesli wziac pod uwage poszukiwania takich malych grup, jak nasza. -Nadal jednak istnieje mozliwosc, ze w celu przekazywania obrazu na ziemie wysla latawiec lub balon ze skanerem na pokladzie - powiedzial Hal. - Tak czy inaczej, powinnismy wszystko zamaskowac, a ludzi, szczegolnie za dnia, trzymac w ukryciu. -Och, zrobimy tak. Nie chodzilo mi o to, bysmy nie mieli tak postapic - zapewnil Mistrz Gildii. - Rzecz w tym, ze to zabawne, iz nie moga wykorzystac satelitow z powodu sytuacji, jaka sami stworzyli. Nastapilo krotkie milczenie, przerwane przez Artura. -Nie wiem, co zrobic z Cee - powiedzial. Onete polozyla dlon na jego poteznym przedramieniu. -Jestem pewna, ze bedzie schodzila im z oczu - pocieszyla go. - To prawda, ze jest zawsze ciekawa, ale takie zbiorowisko ludzi sprawi - zwlaszcza, jesli mala pamieta mundury zolnierzy, ktorzy zabili jej rodzicow, a jestem pewna, ze tak, nawet jesli nie mowi wiele na ten temat - ze bedzie przerazona i ukryje sie. Jezeli naprawde nie chce, zeby ja spostrzegli lub dowiedzieli sie, ze tam przebywa, to prawdopodobienstwo, iz ja zauwaza, jest rownie nikle jak to, ze zlapia do pudelka promien slonca i zabiora go ze soba. Artur odwrocil sie do kobiety, zeby obdarzyc ja usmiechem, ale na jego twarzy, na ktorej skakaly cienie rzucane przez plomienie z paleniska, widac bylo wyraz zaklopotania. Wstal. -Bede teraz zajety maskowaniem skalnej polki - powiedzial. Wyszedl ciezkim krokiem. Amid zaczal wyjasniac Halowi, ze co najmniej tygodniowe zapasy pozywienia dla czlonkow Gildii byly zawsze przechowywane w stanie wstepnie przegotowanym albo byly tego rodzaju, ze mogly byc spozywane bez gotowania. Te szybko przyrzadzane potrawy byly zuzywane rotacyjnie jako czesc regularnej, dziennej diety Oredownikow, po czym systematycznie zastepowane nowymi porcjami. Inne rodzaje pozywienia, jak rosliny bulwiaste, byly takze spozywane, a braki uzupelniano swiezo zdobywanymi zapasami tego samego gatunku. Drzwi otworzyly sie i do pomieszczenia wszedl wysoki, chudy mezczyzna o siwych wlosach i niezwykle wyprostowanej postawie, jak na jego wyraznie zaawansowany wiek. -Hal, czy poznales juz Tanneheha, naszego farmaceute? - spytal Amid. - Tanna, to jest Przyjaciel, nasz czasowy, honorowy gosc. Sadze, ze jestem jedynym czlonkiem Gildii, ktorego jeszcze nie spotkales, Przyjacielu - odezwal sie Tannaheh. - Oczywiscie, czuje sie zaszczycony. Wiem o tobie wszystko od innych. -A ja o tobie - zrewanzowal sie Mayne. - Takze jestem zaszczycony. -Tannaheh jest tak naprawde chemikiem... zaczal Mistrz Gildii. -Bylem chemikiem - poprawil stary czlowiek. -W kazdym razie, teraz jest naszym farmaceuta. -Tanna, dostalismy wlasnie za posrednictwem Onete wiadomosc, ze jutro z garnizonu w Porfirze wyrusza w droge oddzial poszukiwawczy. -Powiedziano mi o tym - przyznal farmaceuta. -Prawde mowiac, kazdy na naszej skalnej polce wie o tym. -Tak sadze - rzekl Amid z lekkim westchnieniem. -No coz, rzecz w tym, ze pierwotny pomysl Przyjaciela zaaplikowania srodka usypiajacy za pomoca strzalki nie bedzie wykorzystany przeciwko Cee, jak poczatkowo sadzilismy, ze mogloby sie to stac. Hal uwaza, ze moze istniec inne zastosowanie dla takich pociskow. Chcesz to wyjasnic, Przyjacielu? -Mozna by uzyc czegos podobnego przeciwko zolnierzom, gdyby ktos z nas musial zejsc na dol i zajac sie nimi - rzekl Mayne. - Mialem jednak na mysli nie cos, co by uspilo czlowieka, ale co obezwladniloby go fizycznie, pozostawiajac swiadomym, a przede wszystkim podatnym na hipnoze. Czy masz skladniki, by sporzadzic dla mnie taki srodek? Tannaheh zlozyl razem koniuszki dlugich, szczuplych palcow i wydal wargi, marszczac sie lekko. -Chcesz, zeby zolnierze byli mniej lub bardziej niezborni fizycznie - stwierdzil - ale na tyle swiadomi, zeby mozna ich bylo wprowadzic w stan hipnozy? Przypuszczam zatem, ze potrafisz hipnotyzowac i wlasnie to zamierzasz uczynic, kiedy srodek zadziala? -Zgadza sie - potwierdzil Hal. -Hmm - mruknal farmaceuta. - To pewien problem. Tak naprawde, prosisz o dwie rzeczy. W stan fizyczny, o jaki ci chodzi, wprawilby ich srodek zwiotczajacy miesnie, ktory sprawilby po prostu, ze zolnierze byliby zbyt slabi, zeby ustac na wlasnych nogach. Chcesz jednak takze - jak sadze - by nie byli w stanie trwogi i nie podniesli alarmu, ale by pozwolili sie zahipnotyzowac. Uwazam, ze pomysl sprowadza sie do tego, ze kiedy powalisz ktoregos strzalka, to zechcesz uzyc hipnozy, zeby ta osoba zapomniala, co sie z nia dzialo? -Wlasnie tak - potwierdzil Hal. -Wybacz, ze wchodze na teren taktyki, na ktorym brak mi doswiadczenia - rzekl Tannaheh - ale jesli potrafisz hipnotyzowac, to powinienes wiedziec, ze jest malo prawdopodobne, by takie posthipnotyczne polecenie, kazace o czyms zapomniec, utrzymywalo sie dlugo po tym, gdy poddany hipnozie obiekt wyjdzie ze stanu, w jaki go wprowadziles. -Wiem o tym - przyznal Mayne. - To dlatego jest jeszcze jedno wymaganie. Powinno byc mozliwe pogodzenie tego srodka z alkoholem. Przyjmuje, ze masz alkohol wsrod swoich medykamentow? -Tak. W istocie mam zapas bimbru, ktory pija zolnierze, a ktory ja przedestylowalem ponownie dla moich celow. Utrzymuje kontakt z pewna mieszkanka Porfiru, z ktora spotykam sie w lesie w okreslone dni i wymieniam na alkohol pigulki z dodatkami mineralnymi. -Pigulki z mikroelementami? - powtorzyl Hal. -No tak. Wytwarzam proszek, ktory moze byc mieszany z naszym pozywieniem, ale ludzie na dole uwazaja, ze dystrybucja i przyjmowanie dodatkow mineralnych latwiejsze jest w formie pigulek. Poza tym, zdaja sie sadzic, ze w takich tabletkach przygotowanych przez zawodowego chemika kryje sie cos szczegolnego. Sa one niezbedne tak dla ich diety, jak i dla naszej. Wiesz doskonale, ze na Kultis i na Marze, planetach bedacych potomstwem gwiazdy F5, panuje niedostatek ciezkich metali. -Przepraszam - rzekl Hal. - Istotnie, wiedzialem o tym, lecz zapomnialem. Produkowalismy dodatki spozywcze w centralnych fabrykach, wykorzystujac metale importowane z takich planet, jak Coby - powiedzial Tannaheh. - Ale teraz nie ma importu, a okupanci rozwalili fabryki. Mimo to na obu planetach sa nadal rozsiane spore ilosci metali. Nie byloby niczym trudnym znalezc kawalek zelaza, powiedzmy, i mozliwymi do zastosowania metodami doprowadzic go do postaci nadajacej sie do przyswojenia, chociaz trzeba by znac wlasciwa dawke... W kazdym razie, mam alkohol. -Masz troche tego bimbru w oryginalnych naczyniach? - spytal Mayne. -Z pewnoscia. -To moze byc szczegolnie uzyteczne - rzekl Hal. -Moj pomysl polega na tym, by obezwladnic zolnierzy strzalkami, potem zmusic ich pod hipnoza do wypicia pewnej ilosci alkoholu, a w koncu, za sprawa innego narkotyku, pozostawic ich nieprzytomnych i z posthipnotycznym przekonaniem, ze spili sie na umor. -Bardzo dobrze. Moge sporzadzic dla ciebie srodek i jego aplikator - strzykawke, ktora ma wprowadzic igle i dokonac iniekcji na skutek sily uderzenia, jak sadze? -Byloby swietnie. -Znakomicie, zatem. Zajme sie tym, jak tylko zamkne apteke, co i tak mialem zrobic przed noca. Zaniose kilka butelek miejscowego trunku do twojego pokoju. -Mieszkasz w dormitorium numer dwa, prawda? Ile tego bimbru? -Masz dwanascie pollitrowek? -Nawet jesli nie, to moge wyprodukowac. Widzisz, zwykle destyluje go, by otrzymac cos, co moge uzyc w aptekarstwie. Moge jednak rozcienczyc troche wysokoprocentowego alkoholu, ktory juz otrzymalem na drodze destylacji i zmieszac go z oryginalnym trunkiem, by otrzymac zadana ilosc. Tannaheh wstal. -A zatem, gdyby ktokolwiek z was mnie potrzebowal, bede albo w aptece, albo w swoim pokoju. Gdybym spal, to nie wahajcie sie mnie obudzic. Latwo sie budze, ale rownie latwo zasypiam. Wyszedl. -Wybacz mi, jesli z jakiegos powodu to nie jest dobry pomysl - odezwal sie Amid - ale czy nie nalezaloby powiadomic twojego Dorsaja na statku kosmicznym, aby byl gotow zabrac cie stad na wypadek, gdybysmy zostali znalezieni i uwiezieni? Stara Ziemia i wszyscy ludzie dobrej woli nie moga sobie pozwolic na to, by cie stracic. -Sygnalem dla Simona jest wylozenie tkaniny - odparl Hal. - Nie mozemy tego zrobic wlasnie teraz, kiedy chcemy sprawic, by polka skalna wygladala z powietrza na niezamieszkana. Nie ma powodu do obaw. Co dwadziescia cztery godziny powinien dokonywac krotkich obserwacji za dnia. Ma dosc oleju w glowie, zeby zrozumiec, ze cos sie dzieje, gdy zobaczy, iz wystep skalny wyglada nagle tak, jakby nikt nigdy tutaj nie mieszkal. Sadze, ze jutro w nocy wyladuje w gorach, tak jak poprzednio i dotrze do nas rano, zeby zapytac czy nie jest potrzebny. -Jestes tego pewny? -Umiarkowanie pewny - odparl Mayne z usmiechem. - Tak, jak jestem umiarkowanie pewny, ze ta wiadomosc dotrze do Amandy, gdziekolwiek ona jest i bedzie wiedziala, czy i kiedy ma tutaj wrocic. -Ciesze sie - rzekl Amid. - Kiedy tu jestes, czuje sie za ciebie odpowiedzialny. -Nieslusznie - rzekl Hal. - Przybylem do was z wlasnej woli. -To dla nas wielkie szczescie, ze mamy cie ze soba, gdy cos sie dzieje - powiedzial Mistrz Gildii. - Bedziemy u ciebie mocno zadluzeni. -Nonsens! - sprzeciwil sie Mayne. - To ja czuje sie zadluzony w stosunku do was; a bede jeszcze bardziej, kiedy zrozumiem to, co chce pojac z Prawa Jatheda. -Prawo Jatheda jest dostepne dla kazdego, kto chce z niego skorzystac. W zadnym wypadku nie mozesz uwazac, ze jestes nam cos winien... Jednak - ciagnal Amid, odchrzaknawszy - jesli chodzi o Amande Morgan, to masz zupelna racje, ze bardzo szybko dowie sie o poszukiwaniach. Zolnierzy jest zbyt malo, zeby mogli powstrzymac mieszkancow od chodzenia od jednego malego miasta do drugiego z plotkami. Spojrzal na Hala i mrugnal. -To nie byly nigdy prawdziwe miasta, jak wiesz, w normalnym znaczeniu tego slowa - powiedzial. - Wiekszosc naszych wolala mieszkac poza ich granicami, majac wokol domu duzo przestrzeni. Ale byli tacy, ktorzy lubili byc blisko sasiadow, wiec istnialy naturalnie male osiedla zlozone z kilku domow, sklepow i niezbednych urzedow. Ale nasze "miasta" nie sa zasadniczo niczym innym, jak zbiorowiskami zabudowan. Ponownie odchrzaknal. -To sprawa czasow takich jak te, kiedy zjawiaja sie zolnierze - dodal - ze pamietam to niemal wbrew sobie. Male osiedla o zabudowaniach z wychodzacymi na ulice balkonami ozdobionymi rosnacymi na nich kwiatami; i nasze wiejskie domy o bialych scianach... Teraz wiekszosc z nich to jedynie poczerniale ruiny stojace tam, gdzie rozciagaly sie przestrzenie bedace pol pokojami, a pol ogrodami zalanymi swiatlem slonca... Glos Amida scichl. Patrzac poprzez plomienie w palenisku, Hal widzial, ze oczy Mistrza Gildii blyszcza w blasku ognia. -Oczywiscie, wiedzialem lepiej niz ktokolwiek inny, ze to nadchodzi; jeszcze w czasach, kiedy cie poznalem i pozniej, gdy postanowilismy oddac wszystko, co mielismy, na rzecz fortecy, jaka uczyniles ze Starej Ziemi. Wiedzialem i, w pewien sposob, pomoglem to na nas sprowadzic. Ale w chwilach takich jak ta wspominam... Odwrocil glowe. -Wybaczcie - powiedzial. - Jestem juz stary i latwo sie wzruszam. Hal wstal i obszedl palenisko, idac w strone krzesla Amida. Kierujac sie do drzwi, oparl przelotnie dlon na ramieniu siedzacego. -Pojde sprawdzic czy wszystko idzie jak nalezy - powiedzial lagodnym tonem i wyszedl. Rozdzial 24 Hal obudzil sie o zwyklej porze, niecala godzine przed switem. Spal tylko piec godzin, ale mialo to wystarczyc na nadchodzacy dzien. Wstal, wzial tusz i wlozyl - za sprawa nawyku wpojonego mu w dziecinstwie jako Donalowi - swieze ubranie. Jesli to tylko bylo mozliwe, w dzien spodziewanej walki nalezalo miec czyste cialo i odzienie. Procz broni iglowej, wiele innych rzeczy moglo zadac rane, a wepchniete do niej strzepy brudnego ubrania mogly wywolac zakazenie w glebi organizmu. Szansa, ze zostanie zraniony tego dnia, byla niewielka, ale stare przyzwyczajenia nielatwo umieraja.Wywolaly smutek, a kiedy zaczal sie dzien, przygnebienie okrylo go jak narzucony na ramiona plaszcz. Nie istnialo odroczenie. Od momentu, w ktorym w dziecinstwie do Donala dotarla wiadomosc o smierci wuja Jamesa, az do chwili obecnej, narodziny kazdego dnia wywolywaly ducha walki. Od dawna uwazal, ze znajdzie w ludzkiej duszy gniazdo, z ktorego wychodza owe duchy i zniszczy je, wykanczajac wszystkie. Ale one wciaz sie pojawialy. Ponownie przezywal poranek, podczas ktorego ubieral sie, majac na uwadze fakt, ze bedzie musial walczyc w obronie zycia swojego i innych. Bylo tak, jakby od czasow jego mlodosci niczego nie osiagnieto. Byc moze nie istniala taka rzecz, jak mozliwosc polozenia temu kresu. Byc moze najlepsze, czego mogl dokonac, to spotykac co dzien nowego smoka, stawac przeciwko niemu najlepiej Jak potrafil i uwazac to za zwyciestwo. Przynajmniej walczylby z jego pomiotem, kiedy tylko by mogl. Spelnilby swoj obowiazek. Ale czym byl obowiazek, jezeli to bylo wszystko, co zostalo zrobione? Przypomniala mu sie ksiazka, ktora czytal w mlodosci. Wspomnial wymiane zdan z Sir Nigela Conan Doyle'a, z ksiazki napisanej na poczatku dwudziestego wieku, ktorej akcja umieszczona byla w wieku czternastym. Czternasty wiek to czasy, kiedy slowo "obowiazek" bylo powszechnie uzywane przez wyzsze sfery w jego francuskim brzmieniu: devoir. Wspominane kwestie stanowily fragment opisujacy gniewna dyspute sir Roberta Knollesa, dowodcy grupy angielskich piechurow i lucznikow, do ktorych nalezal Nigel Loring, wowczas tylko giermek. Rozmowa toczyla sie miedzy doswiadczonym Knollesem, a goracoglowym i niedoswiadczonym mlodym rycerzem, sir Jamesem Astleyem i dotyczyla potyczki, w jakiej uczestniczyl Astley i ci, ktorzy z nim byli. -...Spelnilem swoj devoir najlepiej jak moglem - powiedzial Astley. - Sam dostalem dziesieciu na ostrze mego miecza. Nie mam pojecia, jakim cudem przezylem, zeby to opowiedziec. -Co dla mnie znaczy twoj devoir? Gdzie jest moich trzydziestu lucznikow? - zakrzyknal Knolles z gorzkim oburzeniem. - Dziesieciu martwych lezy pod ziemia, a dwudziestu, gorzej niz niezywych, w tamtym zamku... Nie; codzienna walka z kolejnym smokiem moze byc niezlym przedstawieniem, ale niczego nie zmienia, bo tak dlugo, jak istnieje smocze gniazdo, tak dlugo ich liczba bedzie nieskonczona. Zwalczanie co dnia jednego smoka swiadczy o odpowiedzialnosci, ale nie daje nic wiecej; a na dodatek obowiazkowosc stanowila czesc pelnej odpowiedzi, jakiej szukal. Tak jak jej czescia bylo Prawo Jatheda, gdyby tylko mogl uchwycic glebie jego znaczenia. W glowie ponownie zadzwieczalo mu Prawo, tak jak zabrzmialo pierwszy raz, kiedy je uslyszal po dotarciu na skalna polke; i nadal dzwieczalo w oddali, stlumione, a nie niosace bliskiego, wyraznego przeslania, ktore sygnalizowaloby wewnetrzne zrozumienie go. Jeszcze nie - na razie. Ubrany, wyszedl z pokoju i ruszyl swoja codzienna trasa na krawedz wystepu skalnego i naprzeciw wschodowi slonca. Jeszcze nie - to zrozumienie. Tylko smok. Na zewnatrz panowala nadal ciemna, bezksiezycowa noc, a powietrze nie bylo po prostu chlodne, tylko lodowate, niosac to najwieksze zimno, jakie przychodzi tuz przed switem. Zolnierze nie wyjda z Porfiru wczesniej, nim slonce nie wespnie sie wysoko na niebo. Minie jeszcze kilka dobrych godzin, zanim ukaza sie w polu widzenia obserwatorow znajdujacych sie na zboczu gory, a nie bylo nic wiecej, co mozna by zrobic w zwiazku z nadejsciem oddzialow. Poza tym fakt, ze Hal zachowuje sie zgodnie z dotychczasowym wzorcem postepowania, bedzie czynnikiem podnoszacym na duchu czlonkow Gildii, ktorzy mogliby dzieki temu uznac, iz grozace im obecnie niebezpieczenstwo nie jest wcale takie wielkie. Juz wczesniej drzewa na polce skalnej zostaly przyciete w ten sposob, by ich korony skrywaly korytarze, jakimi poruszali sie ludzie, bedac zaslonieci w ten sposob przed obserwatorami z powietrza. Skoro jednak slonce jeszcze nie wzeszlo, to teraz nie trzeba bylo chodzic tymi tunelami. Podobnie jak pozostali czlonkowie Gildii, Hal poruszal sie obecnie w ciemnosci po skalnej polce z taka swoboda, z jaka chodzil przy zgaszonym swietle po swoim pokoju. Ruszyl w strone swego zwyklego miejsca na skraju skalnego wystepu, ale wybral punkt lezacy nieco w bok od niego, pod drzewem, ktore osloniloby go po wzejsciu slonca. Usiadl w pozycji kwiatu lotosu. Po chwili niebo zaczelo jasniec, a niedlugo potem, niczym wynurzajaca sie z ciemnosci rzezbiona figure, Hal ujrzal Starego Czlowieka, ktory kilka metrow dalej siedzial w podobnej pozie pod drzewem. Sklonili sie sobie, a potem skierowali wzrok ku miejscu, gdzie mialo wzejsc slonce. Blask wstajacego dnia rozswietlil przestrzen wokol nich i pod nimi, a umysl Hala przeskoczyl ponownie ku sytuacji, w ktorej siedzial w ten sam sposob w odleglej przyszlosci, w domu Gildii wzniesionym ze szlifowanego kamienia. Siedzial obok obwiedzionego polerowanym granitem basenu, w ktorym plywaly ryby, a biale kwiaty rozposcieraly swoje platki na powierzchni wody. Raz jeszcze przyjrzal sie najblizszej roslinie o bialym kwiatku; na jego platku przysiadla kropla wilgoci, ktora po wschodzie slonca mogl dosiegnac promien swiatla. Ujrzal krople i ponownie tego ranka stalo sie to. Jeszcze raz, gdy swiatlo odbilo sie nagle od drobiny wody, poczul na ulamek sekundy bliskosc objawienia, do jakiego dazyl, ale ktorego jeszcze nie osiagnal. Bylo tuz poza jego zasiegiem... Ale nie mogl sie do niego zblizyc. Kiedy slonce wznioslo sie wyzej ponad odleglymi gorami, wrocil z zalem do rzeczywistosci. Ponownie wymienil uklony ze Starym Czlowiekiem i, jak tamten, wstal. Odeszli roznymi drogami przez korytarze kryjacych ich drzew. Hal, sila przyzwyczajenia, szedl w strone kuchni swojego dormitorium - budynku numer dwa. Przeszedl dobre dwie trzecie drogi w jego kierunku, majac umysl zajety myslami o tym, jak bardzo zblizyl sie wczesniej, podczas wschodu slonca, do zrozumienia czegos istotnego, kiedy kontrole nad jego postepowaniem przejal starszy nawyk i Mayne zawrocil. To byl wynik starego, dorsajskiego treningu. Czyste cialo i czysty stroj w dzien walki - i zadnego sniadania. Zrezygnowanie z jednego posilku nie liczylo sie, ale pusty zoladek mogl miec znaczenie na wypadek odniesienia ran. Hal mial takze wrazenie - byc moze bylo to tylko zludzenie, tym niemniej mial je - ze umysl pracowal bystrzej i byl bardziej pobudzony przy pustym zoladku; podobnie nie pomyslalby o jedzeniu tuz przez obserwowaniem wschodu slonca, czy przed wstapieniem do kregu. Zamiast do kuchni, poszedl do budynku recepcyjnego Amida, pewien tego, ze pomimo wczesnej pory zastanie tam starszego mezczyzne. Mistrz Gildii byl istotnie u siebie; siedzial przy stole stojacym miedzy paleniskiem a drzwiami wejsciowymi, na miejscu uzyskanym dzieki odsunieciu pod sciany licznych krzesel. Na blacie stolu lezala rozpostarta mapa, przedstawiajaca najblizszy obszar lasu ciagnacego sie od samego podnoza urwiska, na ktorym znajdowala sie skalna polka, az do miejsca gdzie droga, za bylym domem szalenca, zwezala sie, przechodzac w sciezke. Mapa zostala najwyrazniej wydrukowana na podstawie danych przelanych przez noc z mniejszych kart na jeden wielki arkusz. Na planszy, obok prawego lokcia Amida lezal biurkowy skaner o stale odslonietym, trzydziestomilimetrowym ekranie. Jego widok sprawil, ze Mayne odruchowo siegnal do pasa, by sprawdzic, czy ma tam, zlozony i przyczepiony swoj wlasny skaner o dziesieciomilimetrowym monitorze. Urzadzenie bylo na miejscu. -Hal! - powital go Amid, patrzac na przybylego, gdy ten zblizal sie do stolu. - Ciesze sie, ze po obserwacji wschodu slonca przyszedles od razu tutaj... Ale czekaj, jadles juz sniadanie? -Zjem cos pozniej - odparl Mayne. -Nie zapominaj o jedzeniu - to jest to, co mi zawsze mowia; a ty, w twoim wieku, potrzebujesz wiecej paliwa niz ja, zeby zapewnic sobie wystarczajaca ilosc energii - rzekl Mistrz Gildii. - Spojrz na te mape, Hal. Mozesz mi pokazac szlaki, wzdluz ktorych zolnierze beda prowadzili poszukiwania? Mayne podszedl do blatu stolu. -Jak mowilem wczoraj - powiedzial - podejda droga tutaj, na koniec szlaku. Jesli dowodzacy nimi oficer nie jest leniwy lub z jakichs innych powodow nie zdecyduje o zalozeniu w tym miejscu swojej kwatery glownej, zostawia tam kilku zolnierzy, ktorzy utworza posterunek. Tak czy inaczej, zostanie ich tam kilku, majacych bezposrednia lacznosc telefoniczna z dowodztwem w Porfirze. Reszta... - przesunal palec wskazujacy prawej reki po szlakach na mapie - w postaci dwoch jednakowo licznych oddzialow bedzie sie prawdopodobnie kierowala ku centralnym punktom dwoch polowek obszaru, jaki maja przeszukac. Znalazlszy sie w tych miejscach, kazdy oddzial zalozy kolejna kwatere pod dowodztwem podoficera, ktory zatrzyma przy sobie co najmniej kilku zolnierzy. Domyslam sie zatem, ze jedna mozliwosc jest taka, iz zolnierze kazdego pododdzialu zostana wyslani w celu uformowania tyraliery na najdalszym perymetrze ich czesci terenu i beda go przeczesywac, poki nie spotkaja sie z tyraliera drugiego oddzialu, prowadzacego poszukiwania od najdalszych krancow ich obszaru. Jesli do chwili, w ktorej sie spotkaja, niczego nie znajda, powedruja razem na poczatek szlaku i wycofaja sie do Porfiru. To znaczy, jezeli ich plan nie polega na tym, by podzielic sie na mniejsze grupy. -Tak, rozumiem - rzekl Amid, kiwajac glowa. - A co, jesli podziela sie na mniejsze oddzialy? -To rownie prawdopodobne - odparl Hal. - Mozliwe, ze kiedy zaloza te dodatkowe punkty dowodzenia, to podziela pozostalych zolnierzy na, powiedzmy, piecioosobowe grupy. Te z kolei zostana wyslane na przeszukanie konkretnych fragmentow terenu, ktory ma zostac sprawdzony przez owe pododdzialy. Krotko mowiac, pierwotna formacja zostanie tak samo podzielona na dwie rownie liczne czesci, ale potem kazda z nich rozpadnie sie na kilka mniejszych grup, obarczonych obowiazkiem zbadania malych kawalkow calego obszaru. Te male fragmenty terenu zostana prawdopodobnie okreslone na mapach przez szczegolowe koordynaty, ktore poznamy dzieki obserwacji ruchow wojska. -A jak sadzisz, w jaki sposob to zrobia? -Nie mam pojecia - rzekl Mayne. - Decyzja bedzie podjeta na podstawie tego, jacy to sa zolnierze i jakich oficerow beda mieli nad soba. Jesli, na przyklad, dowodca obawia sie, ze jego podwladni zalegna w lesie, kiedy tylko znajda sie poza zasiegiem jego wzroku, to bedzie wolal zastosowac tyraliere. Z drugiej strony, jesli oficer cieszy sie szacunkiem, a podoficerowie sa odpowiedzialni i panuja nad zolnierzami, to dowodca moze uznac, iz lepsze jest operowanie malymi grupami, majac to za metode zapewniajaca w wiekszym stopniu - i z wiekszym prawdopodobienstwem - dokladne oraz uwazne zbadanie terenu, ktory zostal im przydzielony do przeszukania. -Ile czasu zajmie im przygotowanie sie do rozpoczecia akcji? - zapytal Mistrz Gildii. -Sadzac na podstawie tego, co widzialem i co slyszalem na ich temat, beda prawdopodobnie potrzebowali calego dnia na rozlozenie sie obozem - powiedzial Hal. -Tak... - Amid zatarl z niepokojem dlonie. - Mysle, ze tak naprawde az do jutra nie mamy sie czego obawiac. -Zastanawialem sie, czy wydac juz polecenie, zeby zablokowano przejscie. -W tej chwili. Jestem nieco zdziwiony, ze nie zostalo to jeszcze zrobione - powiedzial Mayne. - Nikt z czlonkow Gildii nie opuscil skalnej polki, prawda? -Nie, nikt - odparl Mistrz Gildii, po czym podniosl wzrok na Hala. - Ale Artur nie chce widziec tego bloku na miejscu. Rozumiesz. Mayne pokrecil glowa. -Cee nie przejdzie pod glazem z wlasnej woli - rzekl. -Nawet jesli wie - a zalozylbym sie, ze tak - iz jest to miejsce, w ktorym znikaja czlonkowie Gildii. Niewatpliwie sledzila Artura, Onete lub zbieraczy idacych w strone glazu i widziala wczesniej, ze wchodza pod niego, a nie wychodza stamtad. Zaloze sie nawet, ze sama tamtedy przeszla, kiedy w poblizu nikogo nie bylo i byc moze spenetrowala droge poza nim; moze nawet do samego wystepu skalnego. -Tu cie mam - powiedzial Amid. - Artur uwaza tak samo. I nie chce rozstac sie z mysla, ze jesli zostanie naprawde przestraszona przez zolnierzy, to moze wybrac nas i wejsc tutaj. Ale kiedy blok znajdzie sie na miejscu, to zaden dorosly, by nie wspomniec o dziecku, nie bedzie w stanie go przesunac; zwlaszcza od zewnatrz. Wazy tyle, co trzech mezczyzn twojej postury. -Na twoim miejscu zamknalbym teraz wejscie - rzekl Hal. - Przede wszystkim jestes odpowiedzialny za tutejszych ludzi, a uczucia Artura sa tylko jego uczuciami. -Tak. Amid wygladal na wyraznie nieszczesliwego. Wskazal biurkowy skaner. -Czy Missy i Hadnah powiedzieli ci, ze zamierzaja zalozyc twarde lacze miedzy ich posterunkiem obserwacyjnym, a wzmacniaczem na dole? Mayne skinal glowa. Cieszyl sie duzym zaufaniem Missy i Hadnah, chociaz poki nie ujawnil sie obecny problem, nie wiedzial, ze do ich hobby nalezala wspinaczka gorska. Byli do siebie tak podobni, ze mozna ich bylo wziac za rodzenstwo, chociaz najwyrazniej nie laczyly ich wiezi pokrewienstwa. Oboje byli niscy, muskularni, jasnowlosi i mlodzi, i nawet poruszali sie podobnie, przebywajac - na tyle, na ile pozwalaly na to obowiazki w Gildii i chodzenie w kregu - zawsze w swoim towarzystwie. -Coz, zrobili to - Mistrz Gildii dotknal przycisku na obudowie wzmacniacza, a urzadzenie zadzwieczalo, kiedy jego ekran rozjasnil sie, zeby ukazac wybrzuszony masyw skalnego urwiska. Chwile pozniej wieksza czesc widoku na skale przeslonila twarz Missy. -Tak, Amid? - rozlegl sie jej glos. - Na razie nie ma ani sladu zolnierzy. Amid odsunal sie, zeby Hal mogl zerknac na ekran i byl widziany na gorze. -Chcialem tylko, zeby Przyjaciel przekonal sie, ze ustanowilismy polaczenie. -Dobra. Dzien dobry, Przyjacielu. Mam nadzieje, ze dobrze spales. -Bardzo dobrze - odparl Mayne. W sprawie manier Exotikow nie mozna bylo zrobic nic innego, jak tylko pogodzic sie z nimi. Uprzejme dociekanie na temat jego snu z minionej nocy bylo obecnie tak nie na miejscu w ich sytuacji, jak podwieczorek w czasie trzesienia ziemi. - Spalem piec godzin. A wy? -Hadnah ucina sobie teraz mala drzemke - powiedziala Missy. - Potem on bedzie czuwal przez jakis czas, a ja sie przespie. Dzieki, ze spytales. Wcale nie jestesmy zmeczeni; naprawde. -Milo mi to slyszec - rzekl Hal. Tamtych dwoje musialo pokonac w nocy, pionowo, prawie kilometr. - Zogniskuj teraz skaner na koncu drogi, co? -W tej chwili - Missy zniknela z ekranu, a widok nadmiernie wybrzuszonej skaly nad nia zastapil obraz widzianego z wysokosci kilkunastu metrow miejsca, w ktorym droga zamieniala sie w szlak. -Zmniejsz ogniskowa - polecil Mayne. - Chce to widziec wraz z sasiednim terenem. -Jasne. Powiedz kiedy - rozlegl sie glos niewidocznej teraz Missy. Obraz na ekranie zdawal sie oddalac od Hala i Amida, obejmujac coraz wiekszy obszar gruntu, az w koncu widac bylo nie tylko koniec drogi i poczatek szlaku, ale teren o powierzchni, na ktorej moglyby sie zmiescic cztery miejskie kwartaly. -Zatrzymaj - polecil Hal. Ruch ustal. -Niech tak zostanie - powiedzial Mayne. - Pojde teraz na krawedz skalnej polki i dostroje swoj osobisty skaner do obwodu wzmacniacza... Macie pol dnia, zanim moga pokazac sie pierwsi zolnierze. Zdrzemnij sie i ty. -Jesli naprawde bedziecie nam potrzebni, mozemy obudzic was sygnalem skanera. -Jestem w znakomitej formie - odezwala sie wciaz niewidoczna Missy. -Mozesz inaczej spiewac, gdy spedzisz tam na gorze piec dni - odparl Hal. - Odpoczywaj, kiedy tylko mozesz. -Wezwiemy cie, gdy bedziesz potrzebna. -Dobrze, Przyjacielu. Dziekuje. -Nie dziekuj mi - rzekl Mayne. - Po prostu chronie sam siebie przed tym, zeby jakis czas pozniej nie miec do czynienia z dwojgiem przemeczonych obserwatorow. -Racja. Po ostatnim slowie skaner na powierzchni stolu umilkl. Hal spojrzal na Amida. -Gdzie jest Calas? - zapytal. -Moge kazac go odnalezc - powiedzial Mistrz Gildii. -Zrob to. Niech przyjdzie i przylaczy sie do mnie na krawedzi wystepu - rzekl Mayne. - Przyslij takze Starego Czlowieka. -Ale Stary Czlowiek nie byl nigdy zolnierzem - sprzeciwil sie Amid, marszczac czolo. -Wcale tak nie sadzilem - odparl Hal. - Ale ma wielka zdolnosc przewidywania. Powiedz mu, ze chcialbym, zeby sie do mnie przylaczyl, jesli moze. -Och, jestem pewien, ze bedzie zachwycony - powiedzial Mistrz Gildii. - Zrobie tak. I masz racje. Jest bardzo przenikliwym czlowiekiem. -Ty takze odpoczywaj, kiedy tylko mozesz - poradzil Hal. - Pamietaj o tym, co powiedzialem Missy. - To moze potrwac piec dni lub nawet dluzej; a pod koniec tego okresu moze sie okazac, ze przydaloby sie, zebysmy byli w mozliwie najlepszej kondycji. Wyszedl; ruszyl najblizszym korytarzem wsrod drzew i dotarl tak blisko do krawedzi skalnej polki, jak sie dalo, bedac nadal zaslonietym od gory przez ich galezie. Tam usiadl w cieniu, rozlozyl swoj skaner i dostroil go do widoku, na jaki Missy, na jego prosbe, nastawila urzadzenie na gorze. Miejsce, w ktorym konczyla sie droga - i taki jej odcinek, jaki Hal byl w stanie dostrzec, zanim z powodu kata, pod jakim patrzyl, nie zniknela skryta przez listowie koron drzew - lezalo w dzungli obce, wtracone i puste pod grzejacymi coraz gwaltowniej promieniami wznoszacego sie wciaz i wyzej, blyszczacego, bialego, podobnego czubkowi szpilki slonca. Odwrocil wzrok od skanera i spojrzal na ten obszar nieuzbrojonym okiem. Minie jeszcze troche czasu, jak przypomnial Missy i Amidowi. Zdecydowal, ze postapi zgodnie z rada Cletiusa i pozwoli, by jego swiadomosc penetrowala swobodnie teren w oczekiwaniu na to, ze podswiadomosc stworzy pewna procedure postepowania, ktora mozna by obrocic na korzysc czlonkow Gildii. W tym wypadku oznaczalo to proces przypominania sobie tego obszaru takim, jakim ogladal go wczoraj przed poludniem. Patrzyl na widoczna w dole zielen, a grunt, wraz z porastajacym go podszyciem, przez jakie wowczas przebrnal, zaczal sie rozwijac krok po kroku przed okiem jego pamieci. Wykonywal wlasnie trzecie mentalne przejscie trasy, ktora pokonal, kiedy ktos opadl obok niego na ziemie, oddychajac nieco szybciej z powodu pospiechu, z jakim nadszedl. Byl to Calas. -Chciales mnie widziec? - zapytal maly, zylasty ekszolnierz. Czarne wlosy mial rozczochrane. -Jak dlugo spales? - chcial wiedziec Hal. -Polozylem sie nie wczesniej, jak jakas godzine po tobie, ale spalem az do tej pory - odparl Calas. - Obudzili mnie dopiero teraz, przekazujac wiadomosc od ciebie. Mayne przyjrzal sie rozmowcy. -Pochodzisz z Cety - rzekl. - Skad, dokladnie? Z Monroe; nie sadze, zebys slyszal o tym miejscu - rzekl Calas. Hal pokrecil glowa. - To malutki stan na terytorium Czardislandu. -Nalezales tam do jakiejs formacji wojskowej? -Do miejscowej milicji - powiedzial byly zolnierz. -Do diabla, strzelalismy tylko do tarcz, maszerowalismy i wspolnie pilismy. Nosilismy jednak mundury. -I zostales powolany do wojska Innych i wyslany tutaj ze wzgledu na swoje doswiadczenie militarne? -Tak - potwierdzil Calas. - Powinienem powiedziec, ze bardziej niz zolnierzem bylem hodowca modyfikowanych owiec. Urodzilem sie i wychowalem na owczej farmie. -Domyslasz sie, ktorzy oficerowie i podoficerowie moga zostac tutaj wyslani? -Nie - odparl Calas. - To moze byc kazdy z pieciu dowodcow sil i kazdy z grupowych oraz dowodcow druzyn czynnej sluzby. Ale zaczekaj; jesli komendant naprawde chce uzyskac jakies efekty, to wysle najprawdopodobniej dowodce sil Liu Hu Shena. Liu jest jedynym z wojskowych, ktorzy naprawde wykonuja swoja robote. To oznacza, ze pod jego bezposrednia komenda znajdzie sie jeden oddzial, dwoch plutonowych i czterech dowodcow druzyn - wszyscy dosc zdecydowani, zeby zadania zostaly porzadnie wykonane po prostu dlatego, ze Liu nie bedzie tolerowal nikogo, kto nie wykona nalezycie jego rozkazow. Ale drugi dowodca sil i jego podoficerowie to moze byc ktokolwiek - jesli bedzie drugi dowodca. Komendant Essley moze po prostu dolaczyc do formacji Liu jakis inny oddzial. Chociaz to nie mialoby wielkiego znaczenia, bo i tak kazdy inny dowodca sil wyslany z Liu bedzie tylko jego zastepca. -Czy Hu Shen jest lepszym zolnierzem od innych? -spytal Hal. - Czy tez lubi po prostu polowac na Exotikow i zabijac ich? -Lubi to, jak sadze - odparl Calas. - Ale jest tez dobrym oficerem. Prawdopodobnie najlepszym w calym garnizonie, chociaz nikt go nie lubi. U niego wszystko robi sie zgodnie z regulaminem. Wszystko zgodnie z wymaganiami sluzby; oto caly Liu. Cichy dzwiek, jaki rozlegl sie u drugiego boku Mayne'a, kazal im tam spojrzec; ujrzeli Starego Czlowieka, ktory siedzial nieopodal nich. Przybyly usmiechnal sie, a Hal odpowiedzial tym samym. To byl kontrast, pomyslal Mayne z aprobata. Oto Calas, napiety jak struna fortepianu, podczas gdy Stary Czlowiek byl swoim zwyklym "ja". Prawde mowiac zdawalo sie nawet, iz siedzac, promieniuje rozluzniajacym, niemal poblazliwym cieplem, ktore sprawialo, ze Calas byl juz wyraznie mniej spiety. -Dziekuje, ze przylaczyles sie do nas - odezwal sie Mayne i zrozumial nagle, ze mowi jak Exotik. Siedzac, Stary Czlowiek usmiechnal sie i sklonil lekko. -Proszac, zebys nam towarzyszyl - ciagnal Hal - nie mialem zadnego szczegolnego powodu. Chcialem tylko skorzystac z twojej opinii na temat obecnej sytuacji; z opinii, ktora moglaby nam pomoc. Jesli nie masz nic przeciwko temu, zeby zostac z nami, to bedziemy obserwowac nadchodzacych zolnierzy, a ty, byc moze, bedziesz mogl podzielic sie jakimis sugestiami na temat nich samych i sposobu ich postepowania. Stary Czlowiek skinal glowa i usmiechnal sie. Spojrzal na rozposcierajaca sie w dole dzungle, kierujac wzrok w strone, z ktorej mogli nadejsc zolnierze. Mayne odwrocil sie do Calasa. -Nie musisz teraz siedziec z nami, jesli chcesz zjesc sniadanie czy zrobic cos innego - powiedzial. - Prawde mowiac, skoro przyszedles tutaj prosto z lozka i nic nie jadles, to proponowalbym, zebys wrzucil cos na ruszt. Obserwacje moga potrwac caly dzien. Nie bedziesz mi tutaj potrzebny, poki zolnierze nie pojawia sie w polu widzenia skanera - wystarczajaco blisko, bys mogl mi powiedziec, kim sa ich dowodcy i jak moga dzialac lub reagowac. Byly zolnierz skinal glowa. W zestawieniu z gestem Starego Czlowieka byl to raczej gwaltowny i pozbawiony wdzieku ruch. Calas wstal. -Pojde cos zjesc - powiedzial - a potem wroce. -Nie spiesz sie - rzekl Hal. - W kazdym razie uwazam, ze do spodziewanego momentu ujrzenia zolnierzy minie ze trzy godziny, a i to tylko wowczas, jesli wyszli z garnizonu o swicie. Malo prawdopodobne, zeby wyruszyli wczesniej, co? Calas parsknal smiechem. -Nie - odparl. - Nie wyszliby nawet pod komenda Liu. Nie pokaza sie wczesniej, jak kolo poludnia. Odwrocil sie i odszedl. Stary Czlowiek i Hal siedzieli razem w milczeniu, ktorego nie bylo potrzeby przerywac. Slonce wspinalo sie po niebie. Mijaly godziny. Po jakims czasie wrocil Calas. Bylo niemal poludnie, kiedy kolumna zlozona z czterech wojskowych pojazdow dotarla droga do poczatku szlaku i zatrzymala sie tam, wyrzucajac z wnetrza transporterow oddzial poszukiwawczy. -Liu - powiedzial Calas. Mayne zorientowal sie, o kim tamten mowi. -W Porfirze nie ma statkow stratosferycznych ani zadnych innych latajacych maszyn, ktorych mogliby uzyc? -zapytal Hal bylego zolnierza. -Nie w Porfirze - odparl zagadniety. - Ale moga je wezwac z Omantonu. -Byc moze tak wlasnie zrobia - rzekl Mayne. Spojrzal na skaner, na ktorego ekranie zolnierze byli teraz widoczni, jakby obserwowal ich z niewielkiej odleglosci, po czym wcisnal przycisk wezwania. Uslyszal glos Hadnaha. -Tak, Przyjacielu? -Jesli Missy spi, to ja obudz - polecil Hal. - Zapomnijcie oboje o skanerze i obserwujcie, czy nie zbliza sie jakis pojazd atmosferyczny. Niech kazde z was obserwuje swoja polowke nieba. Powinien zblizac sie tutaj bez szczegolnego pospiechu, ale gdy tylko zobaczycie cos w powietrzu, nawet jesli nie bedziecie pewni, czy obiekt zmierza w te strone, to dajcie nam o tym znac. Sluchasz, Amid? -Ja slucham za niego - rozlegl sie glos Artura. -Mistrz polozyl sie na chwile. -Dobrze. Daj mu odpoczac tak dlugo, jak to mozliwe. -Niech od tej pory wszyscy beda dobrze ukryci. W kazdej chwili mozemy sie spodziewac obserwacji z powietrza. -Calas mowi, ze tamci moga dostac wsparcie lotnicze z Omantonu. Nie wiem gdzie to jest, ale musi byc blisko w kategoriach podrozy powietrznej. -Natychmiast wysle kogos, zeby sprawdzil, czy wszyscy sa ukryci, Przyjacielu. -Dobrze - rzekl Hal. - Bede cie informowal. Odwrociwszy sie do skanera, zeby przyjrzec sie dokladnie zolnierzom, Mayne pomyslal, ze glos Artura brzmial tak, jakby pomimo sprawy z Cee zastepca Mistrza Gildii panowal nad soba. Hal dotknal kontrolek, zeby powiekszyc na swoim urzadzeniu obraz wojskowych, ktorzy wysiedli z pojazdow i uformowali dwa oddzialy. -Dobra - zwrocil sie do Calasa. - Dzieki tym insygniom dowodcy sil w klapach munduru widac wyraznie, ktory to Liu. Opowiedz mi cos o podoficerach. -Juz sie robi. Czy widzisz tuz obok Liu tego chudego grupowego o smoliscie czarnych brwiach i w szytym na miare mundurze? - spytal byly zolnierz. - To jest Urk Sam Durkeley. Pupilek Liu. Ten grupowy wysiadajacy z kabiny drugiego pojazdu i ten formujacy pierwszy oddzial sa dla mnie nowi. Nie znam ich. Kolejny grupowy, za Urkiem, to Ali Diwan. Jedyny dowodca druzyny, jakiego znam, to ten zawracajacy pierwszy pojazd, zeby auto bylo gotowe do drogi powrotnej. Druzynowy nazywa sie Jakob... Nie pamietam jego nazwiska. W porownaniu z reszta, to dosc przyzwoity facet. Nieznanych mi ludzi jest wiecej, niz myslalem. Zapomnialem, jak dlugo jestem w Gildii. -Wyglada na to, ze Liu organizuje posterunek dowodzenia tuz przy koncu drogi - powiedzial Hal. - Stawiaja barak. Sadzisz, ze Durkeley zostanie z nim? -Nie nosilby wyjsciowego munduru, gdyby sie spodziewal, ze bedzie sie przedzieral przez las - rzekl Calas. -Nie, Urk zostanie z Liu, mozesz byc tego pewny. -A Liu zostanie na pewno na koncu drogi - stwierdzil Mayne. - To chyba oznacza, ze na tyle ufa swoim podoficerom, ze pozwoli im na poszukiwania poza zasiegiem swojego wzroku; a poniewaz powiedziales, ze jest najzdolniejszym z dowodcow sil garnizonu, to nie stanie sie tak dlatego, ze jest leniwy czy niepewny siebie. -Zgadza sie - potwierdzil Calas. - Albo napedzil im stracha, jak staremu Jakobowi, albo wyszkolil jak Urka. -Co nie znaczy, ze nie wejdzie sam do lasu, jesli cos znajda lub wpakuja sie w jakies tarapaty. Moze sie tez zjawic, kiedy nie beda sie tego spodziewali, zeby ich po prostu zdopingowac. To jego metoda dzialania. Zolnierze oddzialu poszukiwawczego wysiadali nadal z pojazdow, formowali szyk i ruszali miedzy drzewa. -Calas - odezwal sie nagle Mayne. - Wiesz, ile mamy jeszcze skanerow, ktore nie sa w tej chwili uzywane? -Nie - odparl zapytany. - Nie wiem. -Zerwal sie na rowne nogi. -Pojde sprawdzic - powiedzial. -Gdyby zbywaly trzy, to je przynies - poprosil Hal. -Na podstawie sposobu, w jaki zolnierze formuja szyki, wnosze, ze zamierzaja podzielic teren na kwadraty i wyslac do kazdego osobna druzyne. Byc moze bedziemy musieli sledzic jednoczesnie kilka roznych oddzialow. -Wroce najszybciej, jak to mozliwe - obiecal Calas i oddalil sie biegiem jednym z korytarzy wsrod drzew. -Wzrok Mayne'a spotkal sie ze wzrokiem Starego Czlowieka, ktory usmiechnal sie lagodnie. Skaner przed Halem zabrzeczal. -Pojazd powietrzny na godzinie trzeciej - rozlegl sie glos niewidocznej na ekranie Missy. Rozdzial 25 Pojazdem byl wahadlowiec ziemia-orbita, kompletnie nie nadajacy sie do tego rodzaju inwigilacji, do jakiej zostal teraz przeznaczony. Okupantom brakowalo najwyrazniej statkow atmosferyczno-kosmicznych, gdyz zanim Exotikowie ugieli sie przed wladza Innych, oddali wiekszosc swojej floty na potrzeby Starej Ziemi.Bardzo mozliwe, iz pilot pojazdu wiedzial, ze lot to zwykla strata czasu jego i maszyny, gdyz statek wykonal tylko dwa dudniace, naddzwiekowe przeloty ponad obszarem rozmieszczenia oddzialow, poruszajac sie z szybkoscia duzo wieksza niz ta, przy ktorej bylaby mozliwa obserwacja nieuzbrojonym okiem. Mozna bylo oczywiscie wykonac zdjecia, ale nawet gdyby tak sie stalo, to Hal watpil, by zostaly poddane dokladnej, czasochlonnej analizie, jakiej musialby dokonac ekspert, zeby na sfotografowanym terenie dalo sie odkryc slady ludzkiej obecnosci. Koszt pracy takiego specjalisty, zajmujacego sie wszystkimi niewielkimi obszarami przeszukiwanymi przypuszczalnie w tym samym czasie, bylby zbyt duzy. Jednak podobnej grozby nie mozna bylo calkowicie wykluczyc, chociaz wydawala sie tak znikoma, iz Hal uwazal, ze moga sobie pozwolic na to, by sie nia nie martwic, poki nie okaze sie, ze nabrala bardziej realnych ksztaltow. Wykonawszy swoje przeloty, wahadlowiec pasazerski zniknal. Mayne, wraz z dwoma towarzyszami, wrocil do obserwacji wojskowych, ktorzy kierowali sie ku wyznaczonym im obszarom poszukiwan. Rozwijanie szykow trwalo wolno, gdyz zolnierze nie popedzali sie wzajemnie, by zakonczyc rozladunek szybciej niz normalnie. Oddzialy opuszczajace rejon konca drogi rozpadaly sie na coraz mniejsze i mniejsze grupki, ktorych tempo marszu malalo, az w chwili, gdy liczebnosc zespolu spadala do czterech ludzi, co zdawalo sie byc graniczna iloscia czlonkow oddzialu przeznaczonego do przeszukania pojedynczego sektora lasu, doslownie sie wlekli; a gdy w koncu osiagali obszar, ktory mieli spenetrowac, zabierali sie najpierw za leniwe zakladanie tymczasowego obozu. W tym czasie Procjon przesunal sie po niebie i caly dzien minal. Hal i Stary Czlowiek siedzieli nieruchomo, zajeci obserwowaniem sytuacji rozwijajacej sie na czterech monitorach, jakie mieli teraz przed soba od chwili, gdy ponownie dolaczyl do nich Calas. Jak na razie zaden z zolnierzy nie znalazl sie w zasiegu obserwacji nieuzbrojonym okiem, jednak wraz z ubywaniem dnia Calas stawal sie coraz bardziej niespokojny. Mayne czul, ze wraz z mijaniem godzin w malym, zylastym mezczyznie narastalo napiecie. -Dlaczego, do diabla, nie staraja sie tego zrobic? -wybuchnal w koncu Calas. -Znasz historie bitwy pod Termopilami? - spytal Hal. Tamten odwrocil sie do niego. -Nie - odparl. -To sie wydarzylo na Starej Ziemi, niemal trzy tysiace lat temu - wyjasnil Mayne. - Persja, ogromne imperium w tamtym czasie, wyruszyla na podboj greckich panstw-miast na polwyspie peloponeskim, wcinajacym sie na poludniu Europy w Morze Srodziemne. Kserkses, wladca Persji, zaatakowal polwysep na czele olbrzymiej armii. Jego sily starly sie z siedmioma tysiacami Grekow na waskim pasie wybrzeza miedzy morzem, a stromymi skalnymi urwiskami. Dostep od strony morza blokowaly Persom greckie okrety. Tych siedem tysiecy Grekow na ladzie pochodzilo glownie ze Sparty; z miasta, ktore wydawalo najlepszych hoplitow na swiecie - zolnierzy walczacych w zbitych formacjach i uzbrojonych w wielkie tarcze oraz dlugie dzidy. Hal urwal na moment. Przynajmniej Calas sluchal z olbrzymim zainteresowaniem. -Podczas trzydniowej walki Kserkses usilowal przebic sie przez wojska Grekow, ale Leonidas, ich dowodca i krol Sparty, powstrzymywal ich zapedy dzieki swoim oddzialom, ktore w wiekszosci pochodzily z jego panstwa-miasta. Wtedy zdrajca Grek wskazal Persom waska sciezke, biegnaca gora po urwisku. Persowie zaczeli sie nia wspinac, zeby zajsc Grekow od tylu. Dowiedziawszy sie o tym, Leonidas nakazal wiekszosci swych zolnierzy odwrot. Sam, na czele trzystu Spartan i pewnej liczby sojusznikow z innych miast, zostal na miejscu i bronil sie. Ci, ktorzy pozostali, zgineli w walce, ale to, co uczynili, pozwolilo reszcie bezpiecznie odejsc. Mayne przerwal znowu na chwile, i tym razem zerknal na Calasa. -Miejsce, gdzie Grecy walczyli z Persami i zgineli - podjal - nazywa sie Termopile; pozniej umieszczono nad nim napis. Glosi on: "Przechodniu, powiedz Sparcie, ze lezymy tutaj, posluszni jej prawom". Hal umilkl; wyciagnal reke i powiekszyl obraz na jednym ze skanerow. -I? - spytal byly zolnierz. - Co ta historia sprzed trzech tysiecy lat ma wspolnego z tym, co sie dzieje tam na dole? Mayne wskazal ruchem glowy doline pod nimi. -Tylko tyle, ze Leonidas wiedzial, na co sie decyduje, kiedy postanowil zostac i umrzec; tak jak wiedzieli to wszyscy ci, ktorzy mu towarzyszyli - Hal spojrzal Calasowi prosto w oczy. - Mamy tylko jedno zycie, a kiedy ono sie konczy, jest tylko jedno wazne pytanie. Czy to, co uczynilismy, wywyzsza nas czy deprecjonuje w naszych wlasnych oczach. A osad moze zalezec od dowolnego mentalnego postanowienia lub dzialania, wybranego ze wszystkich przezytych przez nas lat. Stary Czlowiek, tak jak tylko on to potrafil w swojej siedzacej pozycji, sklonil sie Mayne'owi. Ten spojrzal na niego. -A teraz dlaczego? - spytal go Hal. - Ubralem jedynie prawde w slowa. -To prawdzie sie sklonilem - wyjasnil Stary Czlowiek i usmiechnal sie. -Dobra, dobra... - mruknal Calas, patrzac na swoj skaner. - Nie musisz tego podkreslac. Byc moze wiem lepiej, niz ci sie zdaje, co masz na mysli. Nie zapominaj, ze mialem sie za zmarlego, zostawiony pod kamieniami na tym osuwisku, gdy slyszalem, jak moi towarzysze odchodza, nie szukajac mnie. Ale od tej chwili przygladal sie spoczywajacemu przed nim monitorowi z uwaga, bez przerwy i bez nerwowosci. W tym czasie slonce zaczelo zachodzic, a zolnierze na dole przygotowywali sobie prowizoryczne obozowiska. Kilka grup przeprowadzilo nawet pobiezne poszukiwania w czesci wyznaczonych im sektorow. Wiekszosc jednak zajmowala sie stawianiem szalasow i rozpalaniem ognisk. Wraz z zapadajaca ciemnoscia zasiedli przy ogniu, rozmawiajac i pijac z manierek, a kiedy w koncu ze skalnej polki nie bylo widac juz nic poza glebokim mrokiem listowia drzew, plomienie ognisk lsnily i migaly niczym odbicie gwiazd, ktore coraz wyrazniej jasnialy w gorze. -Przyjacielu? Hal slyszal za plecami kroki kogos zblizajacego sie, ale gdy pochloniety trwajacymi caly dzien obserwacjami tego, co dzialo sie ponizej, zidentyfikowal je jako kroki Artura, to przyjal tylko ow fakt do wiadomosci i skupil sie ponownie na obrazie jednego z ognisk, ktore blyszczalo przed nim na ekranie. Teraz zbudzil sie z zamyslenia. -Tak? - zapytal. Wstal, zdretwialy od dlugiego siedzenia. Obok niego podniesli sie takze Stary Czlowiek i Calas. -Pomyslalem, ze moglbym cie zastapic - rzekl Artur. -W nocy nie jest tutaj potrzebny wytrawny obserwator, a ty bedziesz potrzebowal odpoczynku. -Prawda - zgodzil sie Hal. Noc byla ciemna, wiec obaj mezczyzni stali blisko siebie. Mayne poczul slaba won kwasnego, nerwowego potu rozmowcy. Swiezy pot, wystepujacy na skore z powodu fizycznego wysilku nie ma takiego zapachu. -Pojde zatem - rzekl Mayne. - Calas, Stary Czlowieku, chodzcie ze mna. Prawdopodobnie Amid bedzie chcial porozmawiac z nami o tym, co widzielismy. Ominal Artura, starajac sie przejsc tak blisko, zeby lokciem musnac koszule zastepcy Mistrza Gildii. Pewne jak diabli, ze byla przesiaknieta potem. -Upewnij sie, czy nie jestes spiacy - polecil Hal Arturowi, mijajac go. -Nie martw sie o mnie - dolecial go zza plecow opanowany, monotonny glos Artura. - Mam szeroko otwarte oczy. -To dobrze - rzekl Hal. Poprowadzil swoich towarzyszy do budynku recepcyjnego Amida. W srodku, przy sztucznym swietle i w blasku paleniska, Mistrz Gildii rozmawial z Onete. -...w porzadku - powiedziala kobieta, przerywajac, kiedy Mayne wszedl. - Ide. Usmiechnela sie do Hala i pozostalych, mijajac ich w drodze na zewnatrz. Drzwi zamknely sie za nia. -Wchodzcie i siadajcie - zaprosil ich gospodarz. Posluchali go. Z jednej strony stolu stal nierowny krag krzesel; na jednym z nich siedzial Amid. Zajeli pozostale, zwroceni twarzami do Mistrza Gildii. -Odbyliscie dluga wachte - odezwal sie Amid. - Jak sie czujecie? -Co do mnie - odparl Hal - to nadal jestem nieco zesztywnialy na skutek tak dlugiego siedzenia. Ale to minie samo. -Nic mi nie jest - rzekl Calas, jednak w jego glosie dalo sie slyszec ton zmeczenia. Stary Czlowiek usmiechnal sie tylko i skinal glowa. -Co udalo sie wam wymyslic na temat zolnierzy i ich planow poszukiwan? - zapytal Amid Hala. -To, co widzialem, potwierdza w wiekszosci fakty, jakie ci wczesniej przekazalem - rzekl Mayne. - Najwyrazniej podzielili caly obszar na mniejsze rejony, ktore beda przeszukiwac bez specjalnego pospiechu, w czteroosobowych grupach na sektor. Od Calasa uslyszalem o niektorych oficerach wiecej, niz wiedzialem do tej pory. -Ale zanim do tego dojdziemy, to wiesz, ze Artur zastapil nas, przejmujac nocna sluzbe? -Tak - odparl Mistrz Gildii. Jego pomarszczona, starcza twarz sciagnela sie, marszczac sie tak bardzo, ze byloby to niemal komiczne, gdyby nie stanowilo wyrazu wielkiego zaniepokojenia. - Wie, ze to nic nie da, ale czuje sie lepiej, znajdujac sie na zewnatrz i obserwujac teren, na ktorym moze przebywac Cee - nawet nie wiedzac dokladnie, gdzie jest jego siostrzenica ani nie mogac jej zobaczyc, chocby to wiedzial. Nie ma wielkiej potrzeby, zeby robil cokolwiek innego. Pomyslalem, ze rownie dobrze moze zajac sie czym chce, wiec zgodzilem sie, zeby objal nocna wachte. Nie ma w tym nic zlego, co? -Z punktu widzenia bezpieczenstwa, nie - rzekl Hal. - Ile spal? -Powiedzial mi, ze zeszlej nocy spal ponad szesc godzin - odparl Amid. - Mam na to tylko jego slowo. O co chodzi? Obawiasz sie, ze moze zasnac na czatach? -Nie - powiedzial Mayne. - Ale mozesz byc bardzo rozbudzony po niewielkiej ilosci snu, a mimo to nie myslec jasno, chociaz zdaje ci sie, ze tak jest. -Nie jestem pewien, czy wierze w te szesc godzin, ale wierze mu, gdy mowi, ze nie moglby teraz usnac, nawet gdyby chcial - stwierdzil Mistrz Gildii. - Dlaczego to takie wazne? Zolnierze nie podejma z pewnoscia zadnych dzialan w nocy? -Nie - odparl Hal. - Nie moga szukac po ciemku; to nie jest oddzial na nocne wyprawy, nawet jesli - w co watpie - byli w tym szkoleni. -Kiedy bylem w wojsku - wtracil Calas - nie mielismy nigdy nocnych cwiczen. To obozowe ciury; nic wiecej. -Ten statek obserwacyjny zrobil przypuszczalnie zdjecia calego terenu - powiedzial Mayne - ale zeszlej nocy zgodzilismy sie co do tego, iz to watpliwe, by obejrzal je ktos zdolny wypatrzyc drobne slady, ktore zdradzilyby nasza obecnosc pod oslona kamuflazu. Bardziej prawdopodobne, ze jakis oficer rzuci na nie przelotnie okiem, zeby sie przekonac, czy nie widac na nich jakichs wyraznych oznak ludzkiej obecnosci; a w ten sposob nie zostana one zauwazone. -Tak, ale co z zolnierzami? - odezwal Sie Amid. -Jaka jest szansa, ze zauwaza jakies slady naszej bytnosci na dole, na rowninie? Jakby nie bylo, zbieracze czesto tam wychodzili; poza tym jest to miejsce, w ktorym Onete spotykala sie z Cee. -Nie lubie niczego obiecywac - rzekl Hal - ale nawet jesli zauwaza jakies pozostawione przez ludzi slady, to na podstawie tego, co dzisiaj widzialem, sadze, iz bedziemy calkiem bezpieczni, jesli pozostaniemy na gorze. Przy okazji - powinnismy powstrzymac sie od wszelkich halasow, ktore moglyby odbic sie echem w dol, do doliny. -Siedzac na krawedzi skalnej polki slyszalem odbite od zbocza nad nami odglosy poruszajacych sie czlonkow Gildii. -Dzwieki wznosza sie raczej, niz opadaja, ale poki zolnierze sa w okolicy, powinnismy zachowywac sie cicho. -Mozemy tak zrobic - zgodzil sie Amid. Zanotowal cos. - Dopilnuje tego. -Jak chodzi o samych zolnierzy - ciagnal Mayne - to wszyscy poruszali sie po lesie niezdarnie, okupujac dotarcie na miejsce wiekszym wysilkiem, nizby trzeba. -Okazali charakterystyczna dla mieszczuchow sklonnosc do przedzierania sie przez zarosla calym oddzialem, zamiast przeslizgiwac sie przez nie w miejscach najdogodniejszych do ich pokonania. Poza tym, tylko niewielu z nich zalozylo obozowiska w najkorzystniejszych punktach. A ci, ktorzy tak uczynili, zrobili to przez przypadek. -Z pewnoscia nie sa ludzmi lasu i przypuszczalnie nie sa specjalnie zadowoleni, ze sie tutaj znalezli. Taka postawa moze sprawic, ze beda niedbali, kiedy zaczna juz poszukiwania. Zawahal sie. -To najwazniejsze rzeczy odnosnie nich, jakie dzisiaj zauwazylem; to oraz informacje udzielone mi przez Calasa na temat niektorych oficerow. Zasadniczo, z jego slow wynika, ze mamy do czynienia z dowodca, ktory jest sluzbista prowadzacym slabo wyszkolone i kiepsko umotywowane oddzialy. Na to naklada sie fakt, ze bedzie prawdopodobnie sklonny poganiac ich - mowiac metaforycznie - w celu uzyskania wynikow. Co z kolei oznacza, ze bez wzgledu na to, jak bardzo beda sie obawiac, ze dowodca odkryje pozniej, co robia, zolnierze beda sie ledwo ruszac, kiedy tamten zniknie im tylko z oczu. Uwazam, ze jesli nie trafia na cos przypadkiem, to bedziemy tutaj calkiem bezpieczni. Nawet Cee powinna byc bezpieczna na dole, jesli tylko sama doslownie nie wejdzie im w lapy. Przerwal i spojrzal pytajaco na Starego Czlowieka. -Chcesz cos dodac? - zapytal. -Beda kiepsko spali dzis w nocy - odparl tamten ze swoim lagodnym usmiechem. - To sa ludzie, ktorzy zle sie czuja, starajac sie wypoczac w obcym otoczeniu. Beda zle spali i zle snili, a jutro beda bardziej zmeczeni niz zwykle; tym samym jest bardziej prawdopodobne, ze przeocza rzeczy, ktore zauwazyliby w innych warunkach. Umilkl i wraz z Halem spojrzal na Calasa. Ten odchrzaknal. -Ja? - spytal. - Chcecie wysluchac mojego raportu na ich temat? -Oczywiscie - potwierdzil Mayne. -No coz, nie obserwowalem ich od rana, tak jak powinienem byl to zrobic. Tak naprawde nie przygladalem sie im wtedy. Musze ci podziekowac, Przyjacielu, za to, iz za twoja sprawa sprobowalem naprawde ich dostrzec, zamiast tylko tam siedziec i przeklinac ich obecnosc. -Co zatem ujrzales, kiedy juz dokladnie im sie przyjrzales? - chcial wiedziec Hal. -Biorac pod uwage czasy, kiedy bylem wsrod nich, wielu to nowi ludzie. Nie w tym rzecz, ze nie ma wsrod nich nikogo, kogo dobrze znalem, ale poznalbym twarze tych, ktorzy sluzyli wraz ze mna. Wiesz? Wiekszosci z nich nigdy wczesniej nie widzialem, co oznacza, ze sa nowi, ale i oni beda po prostu tacy, jacy bylismy my wszyscy. Wiekszosc z nich wyruszy, majac cos do picia - to znaczy alkohol; maja go w manierkach lub ukryty w noszonym ze soba ekwipunku. I wiekszosc z nich bedzie pila w nocy. Ja pilem, mimo ze sluzac z nimi, nie bylem specjalnym pijakiem, a robilem to tylko po to, zeby latwiej bylo zasnac na obcej ziemi i zeby sie pocieszyc. Jutro wielu z nich bedzie mialo kaca. Umilkl na chwile. -Oczywiscie, czesc z nich w ogole nie bedzie pila - ciagnal. - Byli wsrod nas Przyjazni i inni, ktorzy mieli swoje powody, by nie pic. To jedno. Hal, Amid i Stary Czlowiek czekali. -Jest jednak cos jeszcze - powiedzial Calas. - Nie pomyslalem o tym, poki nie powiedziales mi o ich postanowieniach, ale przyjaciele maja sklonnosc, by trzymac sie razem, a dowodcy grup i druzyn zwykle im na to pozwalaja. Bo to czyni sluzbe podoficera lzejsza. Co oznacza, ze w wiekszosci tych czteroosobowych grupek bedzie co najmniej po dwoch kumpli. A dalej, ci dwaj beda trzymali sie razem, a dwaj pozostali zostana im przydzieleni. To znaczy takze, ze jeden z dwojki jest dowodca obu par. Zatem w kazdym czteroosobowym zespole znajdzie sie jeden czlowiek, ktory prawdopodobnie pokieruje pozostala trojka za kazdym razem, gdy trzeba sie bedzie nad czyms zastanowic. Nie wiem tylko, w jaki sposob wszystko to moze pomoc, ale moze ty, Przyjacielu, dostrzezesz jakas korzysc plynaca z tej wiedzy. Hal skinal wolno glowa. -To moze sie przydac - rzekl. -Do czego? - spytal Amid ostro, a potem zlagodzil momentalnie ton glosu, nadajac mu jego normalne, lagodne brzmienie. - Przepraszam. Czy sprawilem wrazenie zirytowanego? Nie chcialem. To tylko dlatego, ze mamy za soba dluga noc i dlugi dzien... -Nie wygladales na zirytowanego - powiedzial Mayne. -Ale chcac odpowiedziec na twoje pytanie, musze przyznac, ze niepokoi mnie cos zwiazanego z tym, w jaki sposob zolnierze rozpraszali sie dzisiaj na dole. We wszystkim, co robia ludzie, istnieje pewien wzorzec postepowania, a w przygotowaniach wojskowych do poszukiwan jest cos, co wprawia mnie w zaklopotanie, chociaz nie potrafie dokladnie powiedziec, co to takiego. Opracowalem wlasny system wyobrazania sobie lancucha przyczynowo-skutkowego, ktory generalnie pomaga mi rozwiklywac problemy, ale teraz wydaje sie, ze dysponuje zbyt mala iloscia informacji, zeby mogl zadzialac. Jutro, kiedy zolnierze zaczna aktywne poszukiwania, bede mogl wam powiedziec wiecej. Drzwi budynku otworzyly sie z trzaskiem i do pokoju weszla Onete, za ktora podazali dwaj mezczyzni ubrani w wielkie, biale, kuchenne fartuchy, jakich uzywa sie powszechnie w tego rodzaju pracy. Wszyscy troje niesli tace obciazone przykrytymi szmatkami talerzami. Podczas gdy Onete prowadzila swoich towarzyszy w strone stolu, Amid zerwal sie na rowne nogi i zgarnal z niego mape. Przybyli postawili tace na blacie i zaczeli zdejmowac z nich naczynia. -Zaden z was nic nie jadl przez caly dzien - odezwal sie Mistrz Gildii. - Poprosilem Onete, zeby poszla po jakis posilek, gdy tylko sie tutaj zjawicie. Moze nie uda mi sie sklonic do jedzenia Artura, ale moge dopilnowac, zeby reszta z was zostala nakarmiona. Widok i zapach pozywienia na polmiskach sprawil, ze Hal poczul, jak bardzo jest glodny. -Dziekuje - powiedzial, przysuwajac swoje krzeslo do stolu, a Stary Czlowiek i Calas poszli w jego slady. Kiedy wszyscy zjedli, a Stary Czlowiek i Calas wyszli, Hal pozostal jeszcze chwile na prosbe Amida. -Martwie sie o Artura - powiedzial Mistrz Gildii. -Jak mowilem, nic nie je. Wcale takze nie wierze, ze sypia. Zachowuje sie tak jak zwykle, ale znam go na tyle dobrze, zeby wiedziec, ze serce mu sie kraje z powodu Cee, ktora jest tam na dole, posrod zolnierzy. Widzisz, on sie czuje za to odpowiedzialny. -Tak - zgodzil sie Mayne. - To pasowaloby do jego wzorca osobowosci. -Podziela twoj poglad - ciagnal Amid - ze Cee podazyla prawdopodobnie za kims z naszych pod glaz i dalej, na sama polke skalna. Wie, gdzie mieszkamy. Artur obawia sie, ze jesli zolnierze zlapia mala, to moga uznac, ze jest jedna z nas i beda probowali ja zmusic do powiedzenia, gdzie jestesmy. -Tak - zgodzil sie ponownie Hal. - To pasowaloby do ich wzorca. Jesli zatem w celu zmuszenia jej do mowienia zagroza, ze ja zrania, to nie bedzie miala innego wyboru, jak powiedziec prawde. A wowczas, jesli znajda kamien na miejscu, moga uznac, ze Cee klamie i tak naprawde nic nie wie; a wtedy zabija ja. Z drugiej strony, nie mozemy zostawic otwartego przejscia; w ten sposob my - i on - bedziemy odpowiedzialni za jej smierc. A to tylko mala dziewczynka. -Nigdy nie probuj przewidziec, co ktos zrobi na torturach - powiedzial Mayne. - To nie jest kwestia sily woli. Czlowiek nie zna siebie, zanim nie nadejdzie czas jego proby. Najdzielniejszy moze sie zalamac, a ludzie, po ktorych nie spodziewalbys sie tego, umra bez slowa. Moze po prostu milczec. -Ale w takim razie moga zameczyc ja na smierc, starajac sie zmusic ja do mowienia! - zdawalo sie, ze Amid sie kurczy. - Nie mozemy na to pozwolic! -Mozesz. Musisz, jesli nie ma sposobu, by tego uniknac - rzekl Hal. - Wydanie istnien wszystkich innych Oredownikow nie ocali ani jej, ani tego, czym pewnego dnia moze stac sie Gildia dla reszty Exotikow. Ale mysl nieprzerwanie o tym, jak straszna moze byc sytuacja Cee, a wczesniej czy pozniej ty, Artur lub ktos inny sprobuje zrobic cos, co nie ma szans powodzenia; cos, co wszystkich was wyda w rece zolnierzy. -Nawet gdybysmy mogli... - zaczal Mistrz Gildii. -Nawet gdybysmy zdobyli sie na jej poswiecenie, to Artur nigdy na to nie przystanie. Nigdy! -To go gdzies zamknij do chwili - poddal mysl Hal - az zolnierze stad nie odejda. -Nie mozemy tego zrobic! -Znienawidzilby cie za to - rzekl Mayne - ale moze to najlagodniejszy sposob, w jaki mozna z nim postapic. -Porozmawiam z nim - powiedzial Amid. Nie wykrecal sobie rak. Jego dlonie spoczywaly nieruchomo na kolanach, ale rownie dobrze mogl je zalamywac. - Gdyby mogl przekonac reszte, ze wierzy, iz Cee nic sie nie stanie... Sam wiesz, ze to nie wystarczy, nawet gdyby byl w stanie to zrobic - wtracil sie Hal. - Twoi towarzysze, czlonkowie Gildii, to niemal sami Exotikowie. Sa zbyt empatyczni, zeby dac sie nabrac na jego proby udawania, ze nie jest zaniepokojony. Musi stawic czola faktowi, ze Cee moze zginac; a jego przyklad powinien sprawic, ze zrobi to reszta spolecznosci. Nic mniej nie zadziala. Cos wiecej byloby bledem. -Bledem? -Tak - potwierdzil Mayne - gdyz pozwolilbys, by sytuacja, ktora wymyka ci sie z rak, klopotala twoich ludzi wlasnie wtedy, gdy grupa powinna miec mozliwie najwyzszy poziom morale i najczystsze mysli. Obiecuje ci, ze jesli dostrzege najmniejsza szanse na uczynienie czegokolwiek dla Cee, to wszyscy sie o tym dowiecie; i sam to zrobie, jesli bedzie trzeba. Ale zanim pojawi sie prawdziwa okazja udzielenia jej pomocy, trzeba zrobic dwie rzeczy, a sa one bardzo trudne, szczegolnie dla was, czlonkow Gildii, urodzonych Exotikow. Po pierwsze, Oredownicy musza zaakceptowac fakt, ze cokolwiek ma sie stac z Cee, zdarzy sie, a oni - tak jak sie sprawy teraz maja - nie moga w tej materii nic uczynic. Po drugie, sam Artur musi przyjac do wiadomosci te konstatacje i pokazac reszcie grupy, ze istotnie sie z tym zgodzil. Zanim Amid odpowiedzial, uplynela dluga chwila ciszy. -To bedzie dla nas bardzo trudne - rzekl. - A dla Artura niemozliwe. -To go gdzies zamknij, jak powiedzialem. Mistrz Gildii nie odpowiedzial. Hal wstal. -Wybacz - odezwal sie lagodnie, spogladajac z gory na starego czlowieka, ktory zdawal sie kurczyc w objeciach swego krzesla, az stal sie nie wiekszy od dziecka. - Wczesniej czy pozniej kazdy dozyje dnia, kiedy bedzie musial stawic czola podobnym dylematom. Udawanie, ze taka chwila nigdy nie nadejdzie, nie przynosi nic dobrego. Czekal dluzszy czas. -To ty musisz podjac te decyzje - dodal. - Jesli przyjdzie ci do glowy jakis pomysl, to mnie wezwij. Pojde odpoczac, poki moge. Wyszedl. Nastepnego dnia obserwowal jak zwykle wschod slonca w towarzystwie Starego Czlowieka, a potem zajal swoja pozycje na skraju skalnej polki przy skanerach. Niebawem dolaczyl do nich Calas. Ale minely dobre trzy godziny, zanim pierwsze grupy poszukiwaczy zabraly sie na dole do roboty, a czesc zolnierzy dopiero sie budzila. Nagle Hal pochylil sie gwaltownie i podkrecil powiekszenie na jednym ze skanerow. -Calas - zapytal - co oni zakladaja na konce luf karabinow iglowych? Cos jak wyrzutniki granatow. Calas spojrzal na ekran. -Ach, to - rzekl. - To sa sieci do chwytania ludzi. Uzywaja ich czesto podczas poscigow za zbieglymi wiezniami lub do zlapania wieznia, ktorego chca przesluchac przed egzekucja. Wiesz, jak dziala bron iglowa? Mayne usmiechnal sie. -Tak - odparl. Jak sie dowiedzial, dorastajac jako Dorsaj, karabin iglowy byl ulubiona bronia zolnierzy oddzialow szturmowych, a to glownie dlatego, ze jego magazynek byl w stanie pomiescic do czterech tysiecy igiel. Kazdy pocisk mogl sie okazac smiertelny, jesli trafil w zywotny punkt ofiary, ale ich wiazka z cala pewnoscia powalilaby kazdego czlowieka. Igly byly niewielkimi, cienkimi obiektami nieznacznie tylko wiekszymi od sredniej wielkosci igiel uzywanych do szycia. Impet nadany iglom przez mechanizm sprezynowy lub sprezone w cylindrze powietrze, wyrzucal je z lufy i kierowal ku celowi. Jednak kazda igla dzialala jak miniaturowa rakieta. Paliwo stale, ktorego zaplon nastepowal podczas opuszczania lufy karabinu przez pocisk, napedzalo igle w linii prostej na dystansie trzystu metrow w kierunku celu. Igly wyrzucone rownoczesnie na skutek jednego nacisniecia spustu formowaly przestrzenna spirale, ktorej zwoje rozszerzaly sie w miare zblizania sie pociskow do celu, co w dzialaniu przypominalo wystrzal ze starozytnego garlacza. W zwiazku z tym, zaleta karabinu byl stosunek sily razenia do jego niewielkiego ciezaru; ponadto, bron iglowa byla niemal niepodatna na zaciecie sie na skutek niewlasciwego obchodzenia sie z nia. Mozna ja bylo przeciagnac przez bloto lub po pol roku wydobyc karabin z wody, a on dzialalby nadal. Poza tym, nadzwyczaj powszechna w uzyciu czynil ja fakt, ze mogl sie nia poslugiwac kiepsko wyszkolony strzelec, ktory jak z rozpylacza zasypywal pociskami teren wroga. Karabin mogl takze miotac - za pomoca mechanizmu sprezynowego lub sprezonego gazu - wiele dodatkowych urzadzen, ktore poruszaly sie potem dzieki wlasnemu napedowi w kierunku konkretnego celu. Ale I mechanizmu z siecia Hal do tej pory nie widzial; prawdopodobnie dlatego, jak mu wyjasnil Calas, ze zaprojektowano go raczej na uzytek policji niz wojska. -Na przedzie znajduje sie obwod tropiacy - powiedzial byly zolnierz. - Po wystrzeleniu, kapsula z siecia kieruje sie w strone najblizszego ludzkiego ciala, jakie znajdzie sie w jej zasiegu; jak rozumiem, reaguje na kombinacje ciepla ciala, przewodnictwa elektrycznego skory i tak dalej, a kiedy znajdzie sie juz blisko, wybucha i wyrzuca siec, ktora spada na ofiare. Jak powiedzialem, uzywaja ich do chwytania zbiegow. Prawde mowiac uwazam, ze siec zostala wymyslona przede wszystkim dla straznikow wieziennych i policji majacej panowac nad tlumami. Hal spojrzal na pozostale skanery. Wszyscy gotowi do rozpoczecia poszukiwan zolnierze mieli zamontowane na koncach luf karabinow iglowych kapsuly z sieciami, sterczace jak teponose rakiety. Wyprostowal sie, zeby zobaczyc, jak beda przebiegac poszukiwania. Wraz z tym, jak slonce wspinalo sie po niebie tego drugiego poranka, wszystkie oddzialy poszukiwawcze weszly w koncu do dzialania. Hal przyjrzal sie posterunkowi zalozonemu przy koncu drogi i ujrzal, ze Liu nadal tam przebywa, majac do towarzystwa sierzanta, ktorego Calas nazwal Urkiem. Przed barakiem Hu Shena stal w swietle dnia stol sztabowy z monitorem kartograficznym w blacie i na stale zamontowanymi skanerami. Jeden z pojazdow oddzialu poszukiwawczego stal zaparkowany obok stolu, niewatpliwie wytwarzajac zasilanie na potrzeby jego urzadzen, jak rowniez zapewniajac - za pomoca sztywnego lacza - komfort termiczny w baraku dowodcy. Tuz przed poludniem Stary Czlowiek wyciagnal gwaltownie reke i postukal palcem w monitor przed Halem. Mayne spojrzal, ale nie ujrzal nic takiego, co by wyjasnialo zachowanie jego towarzysza. Jednak waski, zolty koniec palca spoczywal nadal na ekranie ukazujacym zbite poszycie lesne tuz za dwoma zolnierzami, ktorych mieli w tym momencie w polu widzenia. Hal skupil uwage na tym fragmencie monitora i czekal; po chwili on rowniez ujrzal to, co przyciagnelo wzrok Starego Czlowieka - blyskawiczny ruch. Patrzyl. Rowno z zolnierzami, byc moze dziesiec metrow w bok od trasy ich przemarszu, poruszal sie niski, szczuply, brazowy ksztalt. Hal przygladal sie mu i przez chwile, zanim roslinnosc nie skryla go ponownie, intruz byl w pelni widoczny. To byla Cee, jak poprzednio nie majaca na sobie nic procz wici winorosli z rozchylonym strakiem, przesunietym kilka cali w bok od pepka. -Nie sadze, zeby ja widzieli - odezwal sie Mayne. -Nie - zgodzil sie Stary Czlowiek. -Kogo? - spytal Calas. Stary Czlowiek postukal ponownie w monitor palcem i na chwile pozostawil go tam. Calas patrzyl na ekran. Po dluzszej chwili gwizdnal cicho i wyprostowal sie. Spojrzal na Hala. -Co robimy? - zapytal. -A co bys proponowal uczynic? - zapragnal wiedziec Mayne, patrzac w oczy bylemu zolnierzowi. Ten przygladal mu sie jakis czas, a potem odwrocil wzrok. Hal zlagodzil ton glosu. -Na razie - powiedzial - skoncentrujcie sie na tym ekranie. Starajcie sie nie tracic Cee z pola widzenia, ale szczegolnie wypatrujcie mozliwych znakow, ze zostala zauwazona przez zolnierzy. -Tak; tak zrobie - zapewnil Calas, wpatrujac sie uwaznie w ekran. Hal pstryknal kontrolkami innego skanera, zeby miec widok na caly obszar. Kilka kolejnych ruchow palcow nalozylo na obraz lezacego ponizej terenu przezroczysta mape tego samego obszaru, ale podzielonego na sektory upstrzone malymi, jasnymi swiatelkami, przy czym kazdy ognik symbolizowal jednego zolnierza. Mayne'a niepokoila nadal kwestia wzorca poszukiwan, ktorego nie potrafil wychwycic, ale co do ktorego byl przekonany, ze istnieje. Oddzialy byly wyekwipowane nie tylko w bron, ale w caly pozostaly sprzet polowy, w tym w helmy z wbudowanymi systemami lacznosci, pozwalajacymi szeregowcom na werbalny kontakt z pozostalymi poszukiwaczami, z ich bezposrednimi przelozonymi, a nawet z glowna baza. Przez chwile Hal zalowal, ze nie moze dostroic sie do tego, co zolnierze przekazywali sobie za posrednictwem tej sieci komunikacyjnej. To mu przypomnialo o innym, wczesniejszym pragnieniu, ktore sprowadzalo sie do tego, zeby Gildia, poza innym sprzetem, jaki posiadala, uznala za sluszne zaopatrzyc sie w mikrofon kierunkowy dalekiego zasiegu - urzadzenie podsluchowe, ktore pozwalalo uzytkownikowi uslyszec nawet slaby dzwiek z konkretnego miejsca nie wiekszego od dloni doroslego czlowieka i odleglego o kilometr lub wiecej. W obecnej sytuacji widzial poszukiwaczy, ale nie mial bladego pojecia, co sobie przekazywali. Majac mikrofon kierunkowy, moglby podsluchiwac rozmowy nawet z dalsza, z posterunku dowodzenia, gdzie czekal Liu. Ale pragnac tego, co bylo nieosiagalne, stanowilo strate czasu. Odepchnal od siebie obie zachcianki i skupil sie ponownie na widmowej mapie, i na swiatelkach. Dzieki intuicyjnej logice powinien byc w stanie przesledzic natychmiast to, co czul. Fakt, ze nie mogl tego zrobic, oznaczal, ze dla intuicyjnej logiki takiego wzoru, jakiego obecnosc podejrzewal, nie bylo. Albo rzeczywiscie cos takiego nie istnialo, albo w lancuchu logicznym brakowalo niezbednego ogniwa, ktore nawiazywaloby do tego, co widzial w tej chwili. Jedno podsluchane slowo, wypowiedziane przez dowolnego zolnierza, mogloby wypelnic te luke. Szczegolnie, ze odkad Hal znal Amande, ufal swoim instynktom bardziej niz kiedykolwiek wczesniej; a teraz instynkt mowil mu zdecydowanie, ze akcja na dole rozwijala sie wedlug pewnego modelu, ktorego nie potrafil jeszcze dostrzec. Pochylil sie gwaltownie, by spojrzec z bliska na obserwowany ekran. -O co chodzi? - spytal Calas. Mayne zerknal w bok i ujrzal, ze zarowno Calas jak i Stary Czlowiek przygladaja sie mu. -Czy Cee podaza nadal za zolnierzami? - zapytal Hal. -Tak - odparl Calas z naciskiem. Czy twoim zdaniem ktorykolwiek z nich zauwazyl ja? -Na ile moge byc pewny, to nie - Moim zdaniem tez nie - wtracil nieoczekiwanie Stary Czlowiek. Mayne spojrzal ponownie na znajdujacy sie przed nim ekran. -O co chodzi? - spytal znowu Calas. -Moga nie byc tacy glupi, jak sadzilem - rzekl Hal. -Byc moze niektorzy z nich przeszli pewne szkolenie polowe. -Czesc odbyla wczesniej trening, sprowadzajacy sie do osaczania wiezniow - wyjasnil Calas. - To wszystko. -Moze wystarczyc - rzekl Mayne. Wskazal ekran z przezroczysta mapa nalozona na obraz terenu. - Albo maja specjalne wyposazenie, czujniki ciepla lub podobne urzadzenie, ktore moze ich informowac, ze Cee idzie za nimi. Ci dwaj zolnierze zaczeli wlasnie przeszukiwac teren poza przydzielonym im sektorem. -Poza...? - powiedzial Calas. -Ida nadal po linii prostej, a ta zaprowadzila ich na teren innego rejonu poszukiwan - na tyle, na ile jestem w stanie ocenic, gdzie przebiegaja granice ich kwadratow... Przerwal na chwile. -Tak - podjal watek. - Teraz widze, co robia. -Co takiego? - chcial wiedziec Calas. -Ci zolnierze, za ktorymi szla Cee, zauwazyli ja. Wciagaja ja w pulapke. Spojrz na ekran. Pozostale grupy poszukiwawcze zmieniaja wzor postepowania. Oddzial wciagajacy Cee w zasadzke idzie caly czas prosto, zeby naprowadzic ja na dogodna dla siebie pozycje i zyskac na czasie, by wystarczajaca liczba znajdujacych sie blisko zolnierzy zamknela wokol niej kolo oblawy. Potem, porozumiewajac sie za pomoca helmowych systemow lacznosci, zacisna sak ciasniej. Kiedy Cee zacznie w koncu cos podejrzewac i postanowi wyrwac sie z zasadzki, nie tylko ci dwaj, ale wielu innych bedzie mialo dogodna pozycje do wystrzelenia sieci. Jesli nie przestanie zaraz podazac za tymi dwoma zolnierzami, to sadze, ze niemal na pewno zostanie schwytana. Za ich plecami rozlegl sie dzwiek krokow na podlozu chrzeszczacym jak zwir. Odwrocili sie. Podeszla do nich Onete i stanela przed nimi trzema, ale zwrocila sie Hala. -Artur zniknal - powiedziala zdyszana. - Najwyrazniej wyszedl zeszlej nocy. Odsunal kamienny blok i zasunal go za soba. Przy glazie zostawil wiadomosc. Przerwala, zeby zlapac oddech. -Napisal, ze jest mu przykro, ale musi isc na dol i zrobic wszystko co mozliwe, zeby ochronic Cee. Poprosil, zeby zostawic glaz na miejscu tak dlugo, jak bedziemy mogli, zanim uznamy, ze musimy zastapic go skalnym korkiem. Po prostu na wypadek, gdyby udalo mu sie sprowadzic ja tutaj bezpiecznie. Rozdzial 26 -I glaz zostawiono? - spytal Hal.-Tak - odparla Onete. - Wszyscy chca, zeby tak bylo. Z polki skalnej nie mogli zrobic nic wiecej, jak tylko obserwowac. Onete opuscila ich. W trakcie nastepnych trzech kwadransow, kiedy blyszczacy Procjon wspinal sie po czystym niebie, Cee podazala za dwoma zolnierzami i byla wciagana na polotwarta przestrzen, ograniczona z obu stron niskimi, ale pionowymi i niemal niemozliwymi do pokonania urwiskami; za dziewczynka postepowaly ze dwa tuziny zolnierzy, ktorzy odcinali jej droge ucieczki od strony, z ktorej nadeszla. Watpliwosci dotyczyly tego, co ja czekalo. Gdyby odbiegla od linii oblawy z pelna szybkoscia, uslyszawszy pierwszy zdradzajacy jej obecnosc dzwiek, to mialaby pewna szanse na ucieczke, nurkujac miedzy owymi dwoma zolnierzami, wymykajac sie im, pochylajac i unikajac chwytow ich rak. Ale gdy tylko dala poznac, ze ich uslyszala, wszyscy ruszyli biegiem w jej kierunku, wiec kiedy zaczela biec, oni juz ja otaczali. Zatrzymala sie i stanela na rozstawionych nogach, wysuwajac jedna stope przed druga. Przez caly czas Cee wyraznie cos niosla w obu stulonych dloniach, a teraz cisnela oba te obiekty, czymkolwiek byly, w znajdujacych sie na wprost niej mezczyzn. Rzuty zostaly wykonane z sila i precyzja, ktore mogly byc jedynie wynikiem dlugiej praktyki. Zamachnawszy sie z biodra, poslala pociski impetem calego ciala i ku zaskoczeniu tych na wystepie skalnym, jak rowniez samych zolnierzy, dwaj mezczyzni, ktorych trafila, cofneli sie i przewrocili, a ona pognala naprzod w luke, jaka stworzyla w linii oblawy. Niemal jej sie udalo. Ale pozostali byli zbyt blisko. Sieci wystrzelily w powietrze, otoczyly Cee, opadly na nia i osnuly jej cialo, ktore chwile pozniej, zawiniete w splecione liny, zniknelo pod rojem meskich postaci. Z polki skalnej bylo jednak wyraznie widac, ze Cee nie dalo sie latwo ujarzmic. Obserwatorzy widzieli tylko plecy zolnierzy, ktorzy poruszali sie i zmagali jakis czas z jej oporem, i dopiero nagle pojawienie sie Liu Hu Shena i Urka powstrzymalo jednego z wojskowych, ktory chwycil w koncu za lufe karabin iglowy i podniosl go z wyraznym zamiarem uzycia jak maczugi. Gromada mezczyzn wysilala sie jeszcze chwile, a potem znieruchomiala. Hu Shen najwyrazniej wydawal na prawo i lewo rozkazy. Na polance znajdowalo sie teraz okolo dwudziestu lub trzydziestu umundurowanych mezczyzn i wreszcie grupa trzymajaca dziewczynke zaprzestala swych zmagan, co wskazywalo, ze mala zostala w koncu ujarzmiona i unieruchomiona. Krotkim miotaczem, ktory nosil Urk, powalono blyskawicznie kilka malych i duzych drzew w celu powiekszenia polanki; mezczyzni odciagneli na bok odciete korony. Pozostawiono stojace pnie, odlegle od siebie o jakies dziesiec metrow. Do tego czasu wzniesiono takze trzy kopulaste namioty polowe. W chwili, gdy stanal pierwszy z nich, ludzie trzymajacy niewidoczna w ich mrowiu Cee weszli do wnetrza, a potem wyszli stamtad w grupach po dwoch, trzech, okazujac wyrazne oznaki ulgi. Najwyrazniej Cee pozostawiono w srodku, zwiazana lub unieruchomiona winny sposob. -Dranie! - odezwal sie Calas. Liu, ktory dogladal wykonywanych rozkazow, wszedl dopiero teraz do namiotu, do ktorego wniesiono Cee. Pobyl jednak w srodku tylko kilka minut, po czym wyszedl na zewnatrz, przeszedl przez polane i wszedl do jednego z dwoch pozostalych namiotow, do ktorego jego ludzie wnosili rozmaite meble, takie jak krzesla, stol i prycza. Wnosili to w stanie zlozonym, w skrzynkach transportowych, a kiedy wszystko znalazlo sie w srodku, zamkneli pojemniki i odniesli je do wnetrza trzeciej brezentowej kopuly. Jednak spojrzenie Calasa przykuwal namiot, w ktorym byla Cee. -Zaraz sie do niej zabiora! - warknal. -Nie sadze - powiedzial Hal. - Wedlug mnie Liu byl w srodku tylko tak dlugo, zeby sie przekonac, czy Cee mu cos powie, ale tak naprawde wcale tego nie oczekiwal. -Kiedy nie odpowiedziala, zostawil ja na razie w srodku. -To tylko twoje domysly - odparl Calas wojowniczo. -Znam to ich gowniane oporzadzenie, ktore maja na swoim wyposazeniu! -Wierze, ze znasz - zgodzil sie Mayne - ale na podstawie tego, w jaki sposob ich odmalowales, wierze takze, ze nie osmiela sie zrobic nic takiego, czego nie rozkaze im dowodzacy oficer. A przynajmniej na razie Liu nie chce, by ktorykolwiek z nich ja tknal. -Kolejny domysl? - spytal Calas. -Nie. Zastanow sie - rzekl Mayne. - Gdyby chcial poddac Cee fizycznemu badaniu, najlepszym miejscem do tego celu bylaby baza w Porfirze. Niewatpliwie maja tam odpowiedni sprzet... -Tu sie zgadzam - mruknal byly zolnierz pod nosem. Tam jednak mialby nad soba przelozonych, ktorzy nie tylko mogliby odsunac go od sprawy - ciagnal Hal - ale i przypisac sobie cala zasluge pochwycenia slynnej malej uciekinierki. Moze byc i tak, ze Liu gardzi swoimi przelozonymi. Calas skinal glowa. -Uwazasz, ze mam racje? - spytal Mayne. -Jesli od czasu, kiedy tutaj jestem, nie sprowadzili nikogo bystrzejszego - powiedzial Calas - to cala reszta, az po samego glownodowodzacego, to ten rodzaj ludzi, ktorzy chca o jedenastej rano zasiasc do biurek, podpisac papiery, a potem zjesc lunch i miec wolne do konca dnia. -Masz racje; jak dlugo Liu jest tutaj, to on jest najwazniejszy. Tak - potwierdzil Hal - i zdobywa zaszczyty, ktorych zaden z jego przelozonych nie bedzie mogl mu odebrac. Jesli wroci nie tylko z dziewczynka, ale ze wszystkimi zblakanymi i wyjetymi spod prawa, jakich uda mu sie zlapac i przyprowadzic do Porfiru, to bedzie gosc. Zastanow sie. Czy te dwa namioty i sciete drzewa nie sugeruja, ze zamierza zostac tutaj co najmniej dzien lub dwa? -Owszem - zgodzil sie nieco niechetnie Calas, patrzac na obozowisko. -Zatem slusznym jest zakladac - ciagnal Mayne - ze caly czas chodzi mu o cos wiecej, niz tylko o zlapanie Cee. Bedzie przekonany, ze ona wie, kto jeszcze przebywa w okolicy i bedzie chcial, zeby mala pomogla mu znalezc owych ludzi. Calas spojrzal na niego brazowymi oczami. -Uwazasz, ze Liu wie o istnieniu Gildii Oredownikow? -Przynajmniej sie domysla - odparl Hal. - Mogl zebrac strzepki informacji od tych mieszkancow miasta, ktorych przesluchiwal i domyslic sie na tej podstawie wystarczajaco duzo, zeby przynajmniej podejrzewac, ze zyje tutaj jakas spolecznosc wolnych Exotikow. To dlatego nie bedzie sie spieszyl z zagnaniem swoich ludzi z powrotem do koszar. I dlatego nie bedzie chcial skrzywdzic Cee; przynajmniej z poczatku. Moze nawet bedzie probowal zaprzyjaznic sie z nia. -Zycze powodzenia! - Calas odchrzaknal i splunal poza krawedz urwiska. - Skoro nie odpowiedziala, kiedy usilowal rozmawiac z nia Artur i ledwo odpowiadala Onete, to szanse Liu na zaprzyjaznienie sie z nia... Bylemu zolnierzowi zabraklo odpowiedniej figury stylistycznej, wiec zamilkl. -Jednak nadal wszystko to sa wylacznie twoje przypuszczenia - odezwal sie w koncu, mowiac do Hala. -Stary Czlowieku - rzekl Mayne, odwracajac sie do milczacej postaci. - A jakie jest twoje zdanie? Sadze, ze przypuszczalnie masz racje - powiedzial Stary Czlowiek cicho. Calas odwrocil sie, zeby spojrzec na siwobroda, szczupla twarz. - Bedzie chcial, zeby dziecko bylo w dobrej formie, aby moglo go doprowadzic do tego, co spodziewa sie tutaj znalezc; a jesli nabyl jakiegos doswiadczenia w postepowaniu z wiezniami, bedzie wiedzial, ze Cee bedzie bardziej sklonna mu pomoc, jesli uwierzy, ze on nie zamierza skrzywdzic owych ludzi, kiedy juz ich znajdzie. Powiedzialbym wiec, ze zacznie od tego, iz sprawi, by bylo jej tak wygodnie, jak to tylko mozliwe, upewniajac sie jednoczesnie, ze mala na pewno mu nie ucieknie. Bedzie sie takze staral zrobic wrazenie, ze znalezienie ukrywajacych sie ludzi pozostanie tylko kwestia czasu, bez wzgledu na to, czy ona mu pomoze, czy nie, a okazywany w tej sytuacji brak pospiechu ma wzmoc te iluzje. Zawsze, kiedy Stary Czlowiek mowil cos dluzej, czlonkowie Gildii mieli zwyczaj sluchac go z uwaga. Calas sluchal. Kiedy tamten zamilkl, byly zolnierz skinal wolno glowa. -Zgadza sie - rzekl. - To ma sens. Ale co sie stanie, jesli nadal nic mu nie powie? Wczesniej czy pozniej Liu straci cierpliwosc. -Musimy obserwowac, czekac i miec nadzieje na to, ze pojawi sie jakas okazja, bysmy mogli zrobic cos, nie ryzykujac zdradzenia miejsca pobytu Gildii - powiedzial Hal. - Nie wiem, czy mamy jakies inne opcje. A wy? Po dluzszej chwili Calas pokrecil wolno glowa i odwrocil sie, by obserwowac monitory ukazujace miejsce przetrzymywania Cee. Missy i Hadnah sledzili z bliska przebieg poscigu, a teraz pokazywali w dobrym powiekszeniu obraz polany z trzema namiotami. Calas siedzial nieporuszony, patrzac, ale teraz wzrok mial taki, jakim glodny wilk moglby spogladac na wejscie do kroliczej jamy. Bylo wczesne popoludnie, kiedy byly zolnierz wybuchnal nagle. -Moj Boze, dorwali go! Zbednym bylo pytac, kogo mial na mysli. Jedynym czlowiekiem na dole, ktory mogl zostac przyprowadzony w roli schwytanego wieznia, byl Artur. Prawde mowiac, to Missy lub Hadnah, patrzac z wiekszego kata, jaki zapewnial im ich posterunek obserwacyjny, pierwsi dostrzegli wielkiego mezczyzne i jego dwoch pogromcow. Ale podejscie ofiary odbylo sie wyraznie pod oslona koron drzew, ktore stanowily wieksza przeszkode dla tych patrzacych z wysokiego zbocza gory niz dla Hala i jego dwoch towarzyszy. I - Nie wyglada na szczegolnie sponiewieranego - ciagnal Calas. - Mozna by pomyslec, ze ktos taki jak on, kto byl w stanie odsunac ze swojej drogi glaz u wylotu sciezki, a potem przetoczyc go na miejsce, mogl stoczyc gwaltowniejsza walke, zanim zostal schwytany. -Jest nieuzbrojony - powiedzial Hal. - Co bys zrobil, gdybys stanal wobec broni iglowej? A maja ja obaj prowadzacy go zolnierze. Nastapilo milczenie. -Masz racje - rzekl Calas, ale przyznal to niechetnie. Najwyrazniej przed opuszczeniem skalnej polki Artur poswiecil swojemu strojowi nieco staran. Mial na sobie zielone szorty i koszule oraz buty z surowej skory, zabarwionej na jasny braz. Gdyby sie nie ruszal, nie bylby latwy do zauwazenia wsrod krzakow na dole. Z drugiej strony Hal uwazal, ze Artur wiedzial mniej niz nic na temat nierzucajacego sie w oczy przedzierania sie przez wysokopienny las. Jednak to Cee moglaby udzielac lekcji im wszystkim. Gdyby nie stalo sie to za sprawa czujnikow ciepla czy tez jakichs innych urzadzen technicznych, jakie mogli miec zolnierze, to Hal gotow bylby sie zalozyc, ze dziewczynka moglaby caly dzien krecic sie miedzy zolnierzami, ktorzy by jej nie zauwazyli. Kiedy dwaj wojskowi eskortujacy Artura przyprowadzili go do obozu, jeden z ludzi pozostalych na miejscu po ustawieniu trzech szalasow zanurkowal do baraku, w ktorym przebywal Liu. Chwile pozniej oficer wyszedl i stanal na zewnatrz, czekajac, podczas gdy Artura prowadzono przed jego oblicze. Stali, patrzac jeden na drugiego. Ekran pokazywal, ze ich usta poruszaja sie. Zdolnosc Hala do czytania z ruchow warg zardzewiala nieco w ciagu kilku minionych lat, a kat, pod jakim monitor ukazywal obu mezczyzn, sprawial, ze widac bylo plecy Artura i twarz Liu odwrocona w ten sposob, ze Mayne widzial tylko lewy kacik jego ust. Nie byl w stanie zrozumiec, o czym tamci rozmawiali. Trwalo to jednak nie dluzej niz kilka minut. Rozmowa skonczyla sie tym, ze Liu odwrocil sie nagle i zniknal w namiocie. Dwaj eskortanci, otrzymawszy najwyrazniej rozkazy od komendanta, zaprowadzili Artura pod jedno z dwoch drzew, ktore nie zostaly sciete przy samej ziemi. Przywiazali go w pozycji stojacej, plecami do pnia, oplatajac zdecydowanie nadmierna iloscia zwojow liny. Stal, niezdolny wykonac najdrobniejszego nawet ruchu. -Co teraz? - spytal Calas. -Sadze - odezwal sie Stary Czlowiek - ze oficer zostawil go tam, zeby Artur przemyslal sobie swoja sytuacje. -Uwazacie, iz Artur wie, ze zlapali Cee? - zapytal Calas, przenoszac wzrok ze Starego Czlowieka na Hala i z powrotem. Stary Czlowiek nie odezwal sie. -Nie sadze - opowiedzial Mayne. - Nie bardziej, niz pozwola Cee dowiedziec sie, ze maja Artura. Liu zamierza prawdopodobnie zaskoczyc ich oboje tymi wiadomosciami, kiedy czas bedzie temu sprzyjal; gdy wywolany tym szok moze mu przyniesc najwiecej korzysci. Dowodca mogl miec taki plan, ale w zadnym razie nie wydawalo sie, zeby spieszyl sie z wprowadzeniem go w zycie. Procjon zaszedl i na niebie pokazaly sie gwiazdy. Las, z wyjatkiem dwoch malych fragmentow w dole, stal sie ciemna, tajemnicza masa. Jedynym jasnym miejscem byla odlegla polana, zalana blaskiem sztucznego swiatla, gdzie parkowaly ciezarowki. To drugie, gdzie Artur stal przytroczony do drzewa, a niewidoczny Liu przebywal w namiocie, bylo blizsze, a obserwatorzy patrzyli na nie pod wiekszym katem. Z jednej z kopul zaniesiono do namiotu Liu tace z naczyniami, po czym minely co najmniej trzy kwadranse, zanim w koncu on sam pojawil sie ponownie na zewnatrz. Urk pospieszyl ku dowodcy, mowiac cos do niego. Wysoki, chudy podoficer w wyjsciowym mundurze poszedl do namiotu, gdzie przetrzymywano Cee, po czym kilka minut pozniej wynurzyl sie stamtad, majac za plecami dwoch zolnierzy, ktorzy prowadzili miedzy soba dziewczynke ze zwiazanymi na plecach rekami. Nie czynila zadnych wysilkow, zeby isc o wlasnych silach. Kolana miala ugiete i zolnierze byli zmuszeni niesc ja w strone drugiego pnia drzewa, gdzie przywiazano ja w takiej samej pozycji, jak Artura. Po jakims czasie Cee wyprostowala kolana i podparla ciezar ciala na nogach. Na twarzy miala charakterystyczny dla dziecka wyraz pustki, ktory mogl odzwierciedlac kazdy stan ducha - od nadzwyczajnego przerazenia, po zupelne niezrozumienie. Powiodla wzrokiem za Urkiem, kiedy ten odszedl, zeby powiedziec cos Liu. Hu Shen i Urk zblizyli sie do niej. Na srodku polany, za plecami obu mezczyzn, przygotowywano wielkie ognisko. Nie bylo to nierozsadne dzialanie. Ze wzgledu na wysokosc, nawet u podstawy gor w nocy panowal chlod, mimo ze znajdowali sie niemal na rowniku planety. Nie bylo jednak az tak zimno, zeby niezbedne okazalo sie rozpalenie tak wielkiego ogniska. Jak chodzi o Cee, to dziewczynka przywykla najwyrazniej do nocnych temperatur, ktorym stawiala czola nieubrana. Teraz tez byla gola, nawet bardziej niz zwykle, gdyz zabrano jej przepaske z winorosli. Ale, jak to Hal zauwazyl za pierwszym razem, kiedy byl jeszcze w towarzystwie Amandy, nagosc Cee byla stanem tak naturalnym i nieswiadomym, ze jesli robila w ogole jakies wrazenie, to takie, ze nienaturalnie wygladali otaczajacy ja, ubrani mezczyzni. Wyraz jej twarzy pozostal obojetny, kiedy obaj wojskowi podeszli do niej, a Liu cos powiedzial. Hala mocno frustrowalo, ze nie jest w stanie wychwycic chocby tyle z ruchow warg oficera, zeby domyslic sie tresci przynajmniej jednego slowa wypowiedzianego przez niego lub zolnierzy. Tak czy inaczej, Cee nie odpowiedziala. Tyle tylko, ze teraz tym kompletnie niezglebionym, niezwykle badawczym spojrzeniem szeroko otwartych oczu, do czego zdolny jest tylko ktos mlody, patrzyla wprost na Liu, a nie na Urka. Wargi Hu Shena poruszyly sie ponownie. Wyraz jego twarzy nabral srogosci. Nie wywolalo to zadnego ruchu ust dziewczynki ani innej zmiany na jej obliczu. Dowodca zerknal na stojacego obok niego Urka, a ten cos powiedzial. -Mysle - odezwal sie nieoczekiwanie Stary Czlowiek - ze zapytal ja, czy umie w ogole mowic w basicu. Hal spojrzal szybko w brazowe oczy osadzone w wiekowej twarzy skrytej w bialej brodzie. -Czytasz z ruchu warg? - zapytal niemal ostrym tonem. Stary Czlowiek potrzasnal glowa. -Nie - odparl. - Tylko sie domyslam. Ale sadze, ze mam racje. I uwazam, iz ten Urk przypomina dowodcy, ze kiedy zgineli jej rodzice, Cee miala ze szesc lat lub niewiele wiecej. Liu odwrocil sie i ruszyl obok ogniska w strone Artura. Widoczna na ekranie przed Halem twarz Hu Shena byla teraz odwrocona w taki sposob, ze nie bylo najmniejszego sensu probowac odczytac cos z ruchu jego warg. -Powiedzialbym, ze twoje domysly moga byc bliskie prawdy - zwrocil sie Mayne do Starego Czlowieka. - Jak sadzisz, co teraz mowi do Artura? Zapytany pokrecil wolno glowa. -To tylko zgadywanie - odparl. - Moge sie bardzo mylic, ale najwyrazniej oficer rozmyslnie czekal na zapadniecie ciemnosci, zanim pozwolil, zeby tamtych dwoje sie zobaczylo. W oczywisty sposob ognisko ma udramatyzowac te scene. Liu sprawia wrazenie czlowieka majacego nadzieje w takim samym stopniu zrobic uzytek z nacisku psychicznego, co i fizycznego. Zmuszenie kogos do obserwowania mak innej osoby poddawanej torturom jest jednym z najlepszych sposobow uzyskiwania informacji. Pomysl, oczywiscie, zasadza sie na pobudzeniu woli czlowieka, ktory nie chce mowic. Hu Shen ma dwoje wiezniow. Moze przesluchiwac jedno z nich, wykorzystujac wszelkie mozliwe sposoby zadawania bolu i podwajajac tym samym szanse na uzyskanie informacji - albo od osoby poddawanej sledztwu, albo od tej, ktora to obserwuje i spodziewa sie, ze spotkaja ten sam los. Kazde z nich moze sie zalamac. Oczywiste jest jednak, iz Liu spodziewa sie, ze bardziej wiarygodne informacje uzyska, przesluchujac doroslego, a nie dziewczynke. -Zagrozi teraz Arturowi, ze bedzie go torturowal, jesli ten nie powie mu, jak znalezc innych ludzi, ktorzy przebywaja w okolicy? To chcesz powiedziec? - spytal Mayne. -Tak sadze - odparl Stary Czlowiek. Liu przemawial do Artura jeszcze kilka minut, ale na obliczu wieznia, w przeciwienstwie do twarzy Cee, widnial gniew i wyzwanie. Liu wskazal kilka razy na dziewczynke, ale Artur pokrecil glowa. Najprawdopodobniej, pomyslal Hal, chociaz nadal nie byl w stanie czytac z ruchu warg Liu, wielki mezczyzna zaprzeczal, ze wie cokolwiek o malej. W koncu Hu Shen odwrocil sie od Artura i ruszyl do swojego namiotu przez oswietlona polane, podczas gdy Urk i dwaj zolnierze zabrali sie za fizyczne badanie Artura. Calas zaczal przeklinac cichym, monotonnym glosem, a potok jego slow nie ustawal, jakby byly zolnierz rozmawial z samym soba. Dzieki Bogu kat, pod jakim widac to bylo zarowno ze skalnej polki, jak i z wyzszej pozycji na zboczu gory, gdzie znajdowali sie Missy i Hadnah, byl taki, ze ciala trzech mezczyzn znajdowaly sie w osi obiektywow wszystkich kamer, wiec oprawcy zaslaniali plecami to, co robili Arturowi. Jednak zolnierze i ich podoficer uwazali bardzo, zeby nie zaslaniac widoku Cee. Mimo to ich wysilki poszly na marne. Mala obserwowala ich przez chwile, poki usta Artura nie otworzyly sie w oczywistym krzyku bolu, a wtedy Cee odwrocila wzrok. Spojrzenie jej oczu osadzonych w pozbawionej wyrazu twarzy skupilo sie na bialym, okraglym namiocie, w ktorym zniknal Hu Shen. Dziewczynka nie spuszczala wzroku z kopuly. Stary Czlowiek wciagnal glosno oddech. -Robi blad - powiedzial. -On? Masz na mysli Liu? - spytal Mayne. -Tak - potwierdzil Stary Czlowiek. - Cee nic mu nie powiedziala, a Artur zaprzeczyl, ze ja zna. Oficer nie ma jak sie dowiedziec, ze ona kocha Artura, a on ja. -Kocha Artura? - zdziwil sie Hal. - Amid mi mowil, ze nie pozwolila mu sie zblizyc do siebie! -Owszem - odparl Stary Czlowiek - ale Cee musi pamietac, kim on jest i albo kocha go jeszcze przez pamiec minionych czasow, albo zaczela go kochac wtedy, gdy usilowal nawiazac z nia kontakt. Byla tylko zbyt przerazona, zeby podejsc blizej. Spojrz teraz na jej twarz. Hal siegnal przed siebie, zeby kontrolkami powiekszyc na monitorze obraz twarzy Cee. Miala ja tylko lekko odwrocona, patrzac na znajdujacy sie poza ekranem szalas Liu. Strumien przeklenstw Calasa urwal sie nagle. -Matko Swieta! - powiedzial. Hal takze przezyl szok wywolany tym, co widzial. To bylo dziwne, gdyz wyraz twarzy dziewczynki nie zmienil sie w jakis latwo zauwazalny sposob. Zdawalo sie tylko, ze jej nieruchome spojrzenie, samo z siebie, zyskuje moc. -Niech Bog ma w swojej opiece Liu, jesli mala dostanie go kiedykolwiek w swoje rece; szczegolnie zwiazanego lub bezsilnego! - wydyszal Calas. Stary Czlowiek skinal glowa. -Ale dlaczego powiedziales, ze Liu popelnil blad? -spytal Hal. -Jesli nie wiedziala tego wczesniej, to teraz polaczyla go ze wszystkim, co zrobiono jej rodzicom. Liu Hu Shen chcial przestraszyc dziecko, zmuszajac je do patrzenia na tortury zadawane Arturowi, a zamiast tego spuscil ze smyczy jej nienawisc. Straszliwa nienawisc, skierowana przeciwko niemu. Po dlugim milczeniu Stary Czlowiek dodal: -Kto by pomyslal, ze ktos rownie mlody moze tak bardzo nienawidzic? Ale w koncu zycie uczynilo z niej w polowie dzikie zwierze, a teraz, za sprawa postepowania tego czlowieka, stala sie nim calkowicie... Rozdzial 27 -Nie zniose tego ani chwili dluzej! - powiedzial Calas stlumionym glosem. Wstal gwaltownie i zataczajac sie odszedl w ciemnosc. Uslyszeli, ze wymiotuje gdzies w glebi skalnego wystepu.Hal i Stary Czlowiek siedzieli przez chwile w milczeniu. W koncu odezwal sie Stary Czlowiek, podnoszac glos, ale mowiac nie patrzyl przez ramie. -Na razie koniec - powiedzial. Nastapila przerwa, a potem uslyszeli odglos zblizajacych sie krokow. Ponownie zjawil sie Calas, cien w mroku, obszedl ich i stanal przed Halem. -Musimy cos z tym zrobic - rzekl. -Zrobimy - Mayne spojrzal na monitor. Artur zwisal w opasujacych go linach, najwyrazniej nieprzytomny. -Urk i dwaj zolnierze porzucili go kilka minut wczesniej, kiedy Liu wyszedl ze swojego namiotu i cos do nich powiedzial. Gdy trzej mezczyzni obserwowali to ze skalnej polki, tamci wrocili do drzewa i odwiazali Artura od pnia, po czym zlozyli nieprzytomnego na ziemi i zwiazali go ponownie ta sama lina, ktora przytrzymywala wieznia w pozycji pionowej. Zwinnej jak kot Cee udalo sie przesunac w dol nie tylko siebie sama, ale i opasujace ja przy drzewie liny, w zwiazku z czym siedziala teraz po turecku na ziemi u podstawy pnia. Wygladalo na to, ze jest jej niemal wygodnie. Ale poza tym nie nastapila najdrobniejsza zmiana ani w wyrazie jej twarzy, ani w celu spojrzen dziewczynki, ktorym nadal byl, albo Liu albo jego szalas, kiedy oficer byl w srodku. -Zrobimy cos - powtorzyl Mayne. - Musze tylko wiedziec, czy Liu zamierza wydusic z wiezniow pozadane przez siebie odpowiedzi dzis w nocy, czy tez chce rozciagnac proces przesluchan na dzien lub dwa. Najwyrazniej zamierza to przedluzyc. Wydaje sie, ze czas nie jest tu decydujacym czynnikiem albo tez Hu Shen ma co najmniej kilka dni na poznanie tego, czego chce sie dowiedziec. Obawialem sie, ze bedzie chcial zalatwic wszystko dzis w nocy, ale nie wydaje sie, zeby tak bylo. Spojrzcie, nawet okrywaja Artura na wypadek nadejscia nocnego chlodu. Byla to prawda. Widzieli na ekranie, ze jeden z zolnierzy zarzucil koc na nieruchome cialo Artura, a inny wojskowy zaniosl Cee pled, ktorym otulil dziewczynke, wtykajac brzeg koca miedzy nia a pien drzewa i tworzac w ten sposob niewielki namiot, okrywajacy jej cialo. Jak inni ignorowal fakt, ze mala siedziala teraz na ziemi. Cee nie zwracala uwagi na to, ze jest otulana pledem, ale kiedy obserwatorzy spojrzeli ponownie, koc opadl juz z jej ramion i stanowil ciemna plame rozlewajaca sie na ziemi wokol jej nog. Wstal jeden z zolnierzy siedzacych w grupie wokol ogniska i przekazujacych sobie butelke. Ponownie okryl pledem ramiona dziewczynki, ale chwile pozniej koc ponownie byl na ziemi. Zolnierz zaczal sie znowu podnosic, ale siedzacy obok niego pociagnal go z powrotem na miejsce. Po tym incydencie ignorowali juz Cee. -Missy? Hadnah? - powiedzial Hal w strone ekranu. -Obserwujemy - dobiegl do glos Missy. -To dobrze - rzekl Mayne. - Opuscimy teraz nasze stanowisko przy monitorach, zeby udac sie na narade wojenna do Amida. Bede tam, gdybyscie czegos potrzebowali. Mozecie oboje trzymac straz? -Mozesz na nas liczyc - zadzwieczal glos Hadnaha. Hal nieco sztywno podniosl sie na rowne nogi. Jego konczyny przywykly do porannego siedzenia podczas wschodow slonca, ale cale dnie w tej pozycji byly zgola czyms innym. Stary Czlowiek podniosl sie z taka latwoscia i swoboda, jakby siedzial tam tylko kilka minut, a nie cale godziny. Wraz z Calasem poszli do biura Amida. Mistrz Gildii zajety byl rozmowa z niskim, mocno zbudowanym jak na Exotika nadzwyczaj wojowniczo wygladajacym mezczyzna o szczeciniastych, siwych, krotkich wlosach. Tematem byla sprawa majaca zwiazek z budowa dodatkowego dormitorium w celu zapewnienia wiekszych pomieszczen parom, szczegolnie tym z malymi dziecmi. Siwowlosy mezczyzna nazywal sie Abke-Smythe, ale z wyjatkiem tego, ze odpowiadal za stan kwater grupy, bylo to wszystko, co Mayne o nim wiedzial. Amid zaczal przerywac rozmowcy, witajac sie z Halem i reszta przybylych, ale Mayne wskazal gestem glowy starszego mezczyzne. -Mozemy zaczekac pare minut - powiedzial. - Prawde mowiac, z przyjemnoscia siade na krzesle. Opadl na jedno z wielkich, wyscielanych siedzisk, a Calas i Stary Czlowiek poszli w jego slady, tyle tylko, ze ten ostatni usiadl na poduszce krzesla po turecku, obdarzajac przy tym Hala przelotnym, figlarnym usmiechem. Mayne odpowiedzial mu krotkim usmiechem, a potem pozwolil, by jego mysli podazyly gdzies dalej. Rzecz w tym, ze tak jak jego cialo wymagalo odpoczynku od pozy, jaka zajmowal przez caly dzien, tak jego umysl odczuwal teraz potrzebe przelozenia lewarka z pozycji analizowania wszystkiego, co od wczesnego rana widzial w lesie, w pozycje planowania, co bylo do zrobienia w trakcie nadchodzacej nocy. Zasnal, wcale nie zamierzajac tego robic. Mrugnal i obudzil sie, przestraszony, ze czas minal, a sprawy w gabinecie wziely inny obrot. Wokol stolu staly trzy proste krzesla, a Calas i Stary Czlowiek siedzieli juz na dwoch z nich i jedli kolacje. Przed kolejnym pustym krzeslem stala zastawa, najwyrazniej czekajac na niego. -Nie spiesz sie - uslyszal glos Amida. Hal ujrzal wystajaca znad biurka glowe Mistrza Gildii, przebiegajacego pracowicie palcami po wbudowanej w blat mebla klawiaturze. - Mozemy przechowac jedzenie w cieple. -W porzadku - odezwal sie Mayne. - Wydaje mi sie, ze potrzebowalem chwili czasu, zeby uporzadkowac w glowie rozne sprawy. Zaraz bede gotow. Wstal, podszedl do stolu i zajal wolne miejsce. Calas podal mu przykryte polmiski, z ktorych Hal zaczal przenosic na swoj talerz wielkie porcje jedzenia. Rzecz w tym, myslal w trakcie, ze przed chwila powiedzial prawde. Wyspal sie dobrze poprzedniej nocy i teraz nie potrzebowal juz wiecej snu, ale na podstawie wieloletniego doswiadczenia wiedzial, ze stanawszy wobec obecnego problemu, jego podswiadomosc pragnela wylaczyc swiadomosc. I to zadzialalo. Obudzil sie, majac w glowie wyrazne rozwiazanie. Otworzyl usta, chcac odezwac sie do Amida i pozostalych, a potem je zamknal. Najpierw trzeba bylo zjesc; prawdopodobnie jutro uplynie spora czesc dnia, zanim bedzie mial okazje, zeby sie znowu posilic. Najlepiej skonczyc teraz kolacje, a rozmowe odbyc pozniej. W zwiazku z tym zabral sie do palaszowania. Pomimo tego, ze pozniej zaczal, skonczyl jesc niemal rownoczesnie z Calasem. -Dziekuje - odezwal sie Hal, patrzac na Amida. -A teraz - rzekl tamten - za co mi dziekujesz? To tylko czesc naszego pozywienia, ktorym podzielilibysmy sie z kazdym, nie mowiac juz o kims takim jak ty Nie polegajcie na mnie zbytnio - powiedzial Mayne. - Po pierwsze, moze mi sie cos stac. A po drugie, jest wielu ludzi, a wsrod nich Stary Czlowiek, ktory moze wykonac zaszczytne zadanie samodzielnego rozwiazania problemu. Prawde mowiac, gdyby byla tutaj Amanda, to okazalibyscie sie idiotami, gdybyscie zamiast mnie nie wykorzystali jej do zalatwienia tej sprawy. Ma za soba pelne dorsajskie wychowanie, a takze dysponuje doswiadczeniem w postepowaniu z zolnierzami na tej planecie. -Bez watpienia - zgodzil sie Amid. - Ale sadze, ze gdyby byla tutaj - ona, czy ktokolwiek inny - to przylaczylaby sie do reszty w wyborze ciebie na dowodce. Jest w tobie cos, co skupia wszystkich ludzi pod twoim sztandarem. -Lacznie z Bleysem? - usmiechnal sie Hal. -Mowie powaznie - rzekl Mistrz Gildii. - Wiesz, co mam na mysli. W porzadku, jesli skonczyles jesc, to co masz nam do powiedzenia? Niewiele wiecej ponad to, co juz wam powiedzialem - odparl Mayne rzeczowo. - Sztuczka bedzie polegala na odeslaniu tych zolnierzy do domu w przekonaniu, ze nie znalezli niczego, czym nalezaloby sie martwic. A poza tym, chodzi takze o sprowadzenie tu Cee i Artura; zywych, jesli to mozliwe. Oto, kiedy przydadza sie te strzalki. Przy okazji... -Jesli spojrzysz na stol tam w rogu, pod te biala szmatke, to sadze ze znajdziesz to, o co prosiles - przerwal mu Amid. - Tannaheh powinien tu byc pietnascie minut temu... Ach, jest w koncu! Troche trudno bylo zrozumiec, jakim cudem Amid byl tego tak pewny, gdyz Mistrz Gildii dokonczyl zdanie, zanim drzwi do jego "gabinetu" otworzyly sie wystarczajaco szeroko, zeby ukazac sylwetke przybylego. Ale gospodarz nie mylil sie. To byl Tannaheh, niosacy sporych rozmiarow skrzynke, ktora zdawala sie byc wypelniona dlugimi zdzblami trawy wysuszonej na zlotobrazowy kolor. Za aptekarzem postepowal kolejny mezczyzna, niski czlowiek po piecdziesiatce lub troche starszy, majacy dlugi, prosty nos i dlonie tak duze w porownaniu z reszta ciala, ze wydawaly sie rozciagniete i pogrubione na skutek lat ciezkiej pracy. Widoczna pod rzadkimi, prostymi, siwymi wlosami twarz przybylego miala wyraz tak powazny, ze niemal zgorzknialy. Obcy mial na sobie kurtke z jakiegos tworzywa wygladajacego jak skora, grube, ciemnobrazowe spodnie i kraciasta koszule - przeciwienstwo w stosunku do stroju szczuplego Tannaheha, ktory nosil szary, welniany sweter, biala koszule, niebieskie spodnie i wysokie buty. -Przepraszam, ze czekaliscie - odezwal sie Tannaheh wesolo. Przyniosl blizej skrzynke i polozyl ja delikatnie na stole nakrytym biala tkanina. - Myslalem, ze Luke zaczeka na mnie z beltami i lukami w warsztacie, a kiedy poszedlem tam i nie zastalem go, to uznalem, ze po prostu wyszedl na chwile; wiec siedzialem tam jakis czas i czekalem na niego, az wpadl jego syn po jakies narzedzie czy cos takiego. Powiedzial mi, ze Luke przyniosl juz tutaj te rzeczy, a potem poszedl do apteki, zeby tam na mnie zaczekac. W kazdym razie spotkalismy sie w koncu w aptece, i oto jestesmy. -Znasz Luke'a, prawda? - zapytal Amid Hala. -Istotnie, znam - potwierdzil Mayne, skinawszy glowa Luke'owi, ktory byl przelozonym rzemieslnikow Gildii. -Przepraszam za zamieszanie - powiedzial Luke, zadziwiajaco glebokim basem. -Dobrze, dobrze; to niewazne, skoro jestescie tutaj - rzekl Mistrz Gildii; wstal, obszedl swoje biurko i zatarl dlonie, trzymajac je nad centralnym paleniskiem, zeby je rozgrzac. - Kiepskie krazenie obwodowe. Wiek. No coz, pokaz im, co przyniosles. -Ty to zrob, Luke - powiedzial Tannaheh. - Groty i zawarty w nich srodek beda wymagaly nieco wyjasnien. -W porzadku. Luke sciagnal biale przykrycie na koniec stolu, odslaniajac spora ilosc przedmiotow lezacych na politurowanej powierzchni, wsrod ktorych znajdowalo sie kilka przypominajacych ladownice pasow z miejscami na pociski. Ale wzrok Hala przyciagnelo przede wszystkim piec krotkich, wygietych lukow, nie dluzszych niz metr i wykonanych z gladkiego jak szklo materialu o mlecznej barwie. Luke zauwazyl to spojrzenie. -Chlopcy poswiecili na ich wykonanie cala noc - powiedzial. - Przygotowanie pasow prawie nie zabralo czasu. Podniosl jeden z lukow i wreczyl go Halowi, jednoczesnie siegajac druga reka po raczej przysadkowatego ksztaltu strzale, wykonana najwyrazniej z tego samego tworzywa, co luki. Na jednym koncu luku byla juz mocno zawiazana cieciwa, zakonczona z drugiej strony petla. Hal postawil ten obwiazany koniec na podlodze i naparl ciezarem ciala na luk, by go nagiac, po czym nasunal petle na pret i przesunal do przeznaczonego na nia karbu. Wygladalo na to, zauwazyl Mayne, ze luk jest wykonany z jakiegos szkla. Napiawszy bron, przytrzymal ja w gorze jedna reka, po czym kciukiem drugiej szarpnal cieciwe. Zabrzeczala melodyjnie. Cieciwa byla dosc dziwna. Wydawalo sie, ze jest wykonana z tego samego mlecznej barwy tworzywa, co belty strzal. Takze w dotyku sprawiala inne wrazenie, niz cieciwa jakiegokolwiek luku, jaki Hal trzymal w swoim zyciu w rece. Szarpnal za nia, sluchajac jej muzycznego brzmienia, zwazyl bron w dloni, po czym odwrocil sie, by podac luk Staremu Czlowiekowi. -Znasz sie na mieczach - powiedzial, usmiechajac sie. - Mam racje, uwazajac, ze wiesz takze cos na ten temat? -Co nieco - potwierdzil zagadniety i skinal glowa, I przyjmujac bron. - Uzywalismy lukow do strzelania do celu z zawiazanymi oczami. -Doprawdy? - odezwal sie Amid, wyraznie zainteresowany. - Jakis rodzaj wrozby? Czy powinnismy pytac? -Oczywiscie, ze mozecie pytac - powiedzial Stary Czlowiek. - Ale to nie bylo wrozenie. Dokladne trafienie w cel stanowilo test na stopien panowania nad cialem i umyslem. Wykonal z lukiem te same ruchy, jakie wczesniej zrobil Hal i najpierw zdjal cieciwe, a potem zalozyl ja ponownie, tyle tylko, ze gdy Mayne postawil koniec preta na podlodze i oparl sie na nim ciezarem ciala, zeby go zgiac w stopniu wystarczajacym do wsuniecia petli w naciecie na drugim koncu, Stary Czlowiek wetknal po prostu luk pod pache, zgial go na sobie i zalozyl cieciwe. -Nie sadze, zebym byl w stanie to zrobic - powiedzial Hal, patrzac na to. -Bylbys - odparl Stary Czlowiek z ozywieniem. - To tylko kwestia wprawy. I przyzwyczajenia. Wybacz. Nie chcialem, zeby wygladalo na to, ze sie popisuje. -Wszyscy wiemy, ze sie nie popisujesz - rzekl Mistrz Gildii. - Co jednak z tym strzelaniem na slepo do celu? Moglbys nam to pokazac? -Jesli zaczekacie chwile... - Stary Czlowiek rozejrzal sie po pomieszczeniu, a potem odwrocil sie tylem do pokoju, tak ze twarza skierowany byl do sciany za biurkiem Amida. - Jesli ktorys z was przyczepi do przeciwleglej sciany kawalek papieru, a potem zawiaze mi oczy i da strzale... taka z ostrym szpicem, jesli macie taka? -Obawiam sie - odezwal sie Tannaheh - ze wszystkie maja przymocowane do czubkow groty... -Zaden problem - powiedzial Luke. - Daj mi strzale. Wzial tepy pret z upierzeniem, ktory podal mu aptekarz i siegnal po szpilke do lezacej na biurku Amida tacki ze spinaczami, malymi spinkami i innymi drobnymi przyborami. Z tylu swego pasa odczepil futeral, w ktorym nosil niewielkie narzedzia, odcial czyms w rodzaju obcegow tepy koniec szpilki, a potem przytrzymal go chwile miedzy szczekami szczypiec. Hal ujrzal, ze koniec szpilki rozgrzal sie do czerwonosci, a chwile pozniej Luke zatopil go w tepym koncu strzaly, ktora sie przy tym stopila. -To powinno byc dosyc ostre jak na te drewniane sciany - powiedzial. - Przyczepie cel. Wreczyl strzale Staremu Czlowiekowi, ktory odebral ja od niego, nie odwracajac sie. Luke wydarl z notatnika na biurku Amida kartke, ktora umiescil na scianie mniej wiecej na wysokosci swoich oczu. Hal nie widzial, w jaki sposob Luke przyczepil papier do sciany. Rzemieslnik odsunal sie na bok. Tymczasem Amid zawiazal Staremu Czlowiekowi oczy jedna z serwetek, ktore zjawily sie wraz z jedzeniem. Skonczywszy, odstapil od lucznika. -Gotowe - powiedzial do Starego Czlowieka. - Cel wisi. Mozesz strzelac. Kiedy strzala przylgnela wcieciem do cieciwy luku, Stary Czlowiek odwrocil sie niemal niedbale. Zaledwie skubnal cieciwe, gdyz przeciwlegla sciana znajdowala sie najwyzej dziesiec metrow od niego. Strzala poleciala wysokim lukiem i spadla na cel, a szpilka na jej czubku wbila sie w sam srodek kartki. -A teraz - odezwal sie Stary Czlowiek - przyniescie mi z powrotem strzale i zdejmijcie papier. Luke zrobil to, zatrzymujac sie w polowie powrotnej drogi, zeby jednym ze swoich narzedzi wyprostowac szpilke, ktora wyraznie sie zgiela. Kolejny raz Stary Czlowiek przylozyl strzale do cieciwy i poslal pocisk przed siebie. Wbil sie ponownie, tym razem w gola sciane. Luke podszedl tam, zeby odzyskac strzale, siegnal po belt, a potem zawahal sie, wpatrujac sie w miejsce, gdzie szpilka utkwila w drewnie. Gwizdnal. -Zaledwie o milimetry od pierwszego trafienia - powiedzial. Wyciagnal strzale i przyniosl ja z powrotem; Amid zdjal opaske z oczu Starego Czlowieka, a ten odlozyl nadal napiety luk na biurko Mistrza Gildii. -Jak to zrobiles? - spytal Hal. -Sluchalem szelestu papieru, kiedy Luke niosl go przez pokoj - odparl Stary Czlowiek. - I wycelowalem tam, gdzie ten szelest ucichl. -Ale trafiles w sam srodek kartki! - powiedzial Amid. Stary Czlowiek usmiechnal sie. -Papier na twoim biurku mogl pochodzic tylko z dwoch zrodel - odparl. - Z bloku listowego i notesu. Kartki szelescily odmiennie. Poza tym, blok ma klejony grzbiet. Slyszalem, ze Luke oderwal jedna kartke, a kiedy przycisnal ja do sciany, zeby sie przykleila, deska skrzypnela cicho. Wycelowalem tam, skad pochodzil dzwiek, widzac karteczke i sciane oczami wyobrazni. -A potem trafiles ponownie w to miejsce, juz po zdjeciu papieru - stwierdzil Mistrz Gildii z podziwem. -To nawet prostsze, jak sadze - rzekl Stary Czlowiek. - Za drugim razem posluzylem sie lukiem dokladnie w ten sam sposob, w jaki uczynilem to za pierwszym razem i strzala poleciala w to samo miejsce. Odwrocil sie do Hala. -Samo w sobie - powiedzial - to jest niewazne. Chcialem tylko, zebys sie przekonal, ze moge przydac ci sie jako lucznik. -Osiagnales swoj cel - zgodzil sie Mayne. Odwrocil sie do Amida. - Mamy zapis ze wszystkich skanerow tego, co dzisiaj widzielismy, prawda? -Oczywiscie - odparl Mistrz Gildii. - To powszechnie uzywane skanery. Rejestruja obraz, jesli nie zaprogramujesz ich inaczej, a przypuszczalismy, ze bedziesz chcial cos sprawdzic. -Istotnie - potwierdzil Hal. - Moglbys polecic, zeby ktos przejrzal wszystkie zapisy pod tym katem, czy nie widac wnetrz konstrukcji, jakie Liu wzniosl na polanie? Przede wszystkim interesuje mnie wnetrze szalasu, ktory on zajmuje. -Zrobie to natychmiast - powiedzial Amid. Usiadl ponownie przy biurku, stuknal w kilka klawiszy i spojrzal wyczekujaco na zamontowany w blacie ekran monitora, ktory pokazywal teraz jasno oswietlony teren wojskowego obozu. Liczba zgromadzonych wokol stolu umundurowanych mezczyzn zmalala do dwoch, a butelka zniknela. Reszta zolnierzy, nieruchomo, lezala w spiworach na ziemi. -Pili, kiedy ostatni raz patrzylem - wyjasnil Hal. -Ten podoficer, jak on sie tam nazywa... -Urk - podrzucil Calas. -Urk. Dziwne imie - rzekl Amid; spojrzal na Mayne'a. - Wyjrzal na zewnatrz tuz przed tym, jak tu przyszedles, a tamci schowali butelke. Byl w srodku jednego z tych...", jak nazywacie te konstrukcje? -Baraki; to jest ich wojskowa nazwa - wyjasnil Calas. -Rodzaj namiotow. -...w srodku jednego z tych barakow - ciagnal Mistrz Gildii. - Patrzac od nas, oficer znajduje sie w tym po prawej stronie ekranu. W tym, w ktorym jest Urk, mignelo mi cos, co wygladalo na kuchenne wyposazenie. Dziwne, ale tylko on i oficer spedzaja noc pod dachem. Oczywiscie, o tej porze roku deszcze stanowia rzadkosc... -To jedna z owych drobnych, wojskowych zasad Liu - wyjasnil Calas. - Nie pomija nigdy okazji, zeby pokazac, ze szarza ma swoje przywileje. Kazac szeregowcom spac na ziemi, unaocznia wyraznie roznice miedzy nimi, a Urkiem i nim samym. -Dziwna zasada - rzekl Amid. -Nie taka znowu dziwna - powiedzial cicho Stary Czlowiek. -Mamy go! - przerwal Mistrz Gildii, kiedy obraz na ekranie zmienil sie w stop-klatke, ktora ukazywala nadal barak Liu; jedna pola zamykajaca od przodu wejscie byla odwinieta. Dalo sie widziec obozowe krzeslo, rozstawiony rozkladany stol i rog pryczy z posciela. - Urzadzenie sygnalizuje istnienie jeszcze siedemnastu takich obrazow. Mamy je wszystkie obejrzec? -Jesli nie masz nic przeciwko temu... - odparl Hal. -Oczywiscie, ze nie... - Amid postukal w kontrolki na swoim biurku i przejrzeli, jeden po drugim, rozne obrazy zarejestrowane przez skanery, ktore byly w stanie zajrzec do wnetrza baraku Liu. Byl wyposazony tak, jak to juz widzieli, a poza tym stalo tam cos w rodzaju wysokiej skrzynki, ktora mogla byc szafka zawierajaca akta, jedzenie, lub byc barkiem na alkohole. -W porzadku - powiedzial Mayne, kiedy obejrzeli ostatni obraz. - Liu powinien spac na tej pryczy. Podobnie jak i Urk w srodkowym baraku. Ci dwaj straznicy zostana prawdopodobnie zmienieni. Teraz... Ponownie zwrocil uwage na Amida. -Zamierzam zejsc tam dzisiaj w nocy - rzekl - i sprobowac uwolnic Cee i Artura oraz pozostawic zolnierzy pod wrazeniem, ze nie znalezli nic waznego. Jesli po obezwladnianiu ich strzalkami uda mi sie wlasciwie posluzyc sie hipnoza, to mam nadzieje, iz beda przekonani, ze ani Artur, ani Cee nie mieli im nic do powiedzenia; oboje zmarli na skutek tortur i zostali tam pochowani. Wojskowi wroca wiec do koszar, uwazajac, ze cala przygoda byla sciganiem mar. Pytanie brzmi, kogo zabiore ze soba. -Po pierwsze, mnie - rzekl Calas. -Byc moze - stwierdzil Hal. - Zobaczymy. Amid, kto zna ten las noca i umie sie w nim cicho poruszac po ciemku? -Przede wszystkim Onete - odparl Mistrz Gildii. -Poza tym, jest czterech czy pieciu innych zbieraczy, ktorzy lubia wychodzic po plony w nocy. Istnieja pewne rosliny, szczegolnie bulwiaste, ktore swoja obecnosc zdradzaja w nocy wyrazniej niz w dzien, a to za sprawa takich zjawisk, jak otwieranie sie kwiatow lub rozwijanie lisci, a sa nawet bulwy, ktore sprawiaja, ze gleba nad nimi swieci lekko po ciemku. Ale wdaje sie w dygresje. I Wcisnal guzik i pochylil sie nad kratka mikrofonu w biurku. -Prosze, by wszyscy ci, ktorzy sa szczegolnie biegli w nocnym zbieractwie - powiedzial do mikrofonu - zglosili sie natychmiast w moim biurze. -Dobrze - rzekl Hal. - Jak sadzisz, ilu z nich umie skutecznie poslugiwac sie lukiem i strzalami? Amid zrobil zaklopotana mine. -Nie mam zielonego pojecia - zwrocil sie do Starego Czlowieka. - A ty wiesz? Zapytany pokrecil glowa. -Calas? -Nie mam pojecia - odparl byly zolnierz. -Przy okazji - zwrocil sie do niego Mayne. - Ty chciales isc. Potrafisz poruszac sie noca cicho w dzungli? -Ja takze wychodzilem w nocy po plony, jesli o to ci chodzi - rzekl Calas. Potem, bardziej pojednawczym tonem, dodal. - Moze nie zachowuje sie najciszej, ale umiem dosc, by wiedziec, gdzie stawiam noge. Zaden z tych na dole nie uslyszy mnie. -A umiesz strzelac z luku? -Nie! - wybuchnal Calas. - Ale zanim zejdziemy na dol, musimy odczekac godzine lub dwie. Potrenuje. Spojrzal na Starego Czlowieka. -On moze mnie nauczyc. Hal skierowal wzrok na twarz milczacego, brodatego mezczyzny. -Co o tym sadzisz? - spytal Mayne Starego Czlowieka. - Moglbys w ciagu kilku godzin nauczyc go poslugiwac sie lukiem z dobrym skutkiem? -Na krotkim dystansie, byc moze - potwierdzil Stary Czlowiek cicho. - W kazdym razie, moge sprobowac. Bedziesz chyba musial pozwolic, bym wraz z Calasem uczyl tez innych. Mozliwe, ze kilkoro ludzi. -Ja umiem poslugiwac sie lukiem - odezwal sie Luke. - Strzelalem przez lata. Pierwszy prawdziwy luk zrobilem sobie, kiedy mialem trzynascie lat. Moze nie jestem tak dobry, jak ten magik tutaj - skinieniem glowy wskazal Starego Czlowieka - ale jestem calkiem niezly wedle zwyczajnych standardow. -Zatem wy dwaj mozecie poprowadzic szkolenie - powiedzial Hal. - Kiedy zejdziemy w koncu na dol, luki i strzalki bedzie mialo szesciu najlepszych lucznikow. -Dwoma z nich bedziemy Stary Czlowiek i ja, co pozostawia wybor czworga innych. Odwrocil sie do Amida. -Wezwij wszystkich czlonkow Gildii, ktorzy umieja poslugiwac sie lukiem, czy to beda nocni zbieracze, czy nie. A kiedy bedziemy czekac, Tannaheh moze mi opowiedziec o strzalkach i pokazac, jak dzialaja. -Oczywiscie! - zgodzil sie aptekarz, przy czym gwaltowne wypuszczenie przez niego powietrza z pluc zdradzilo irytacje, jaka odczuwal z powodu zwloki w przejsciu do wyjasnien na ten wlasnie temat. Tannaheh podprowadzil Hala do skrzynki i siegnal w glab miedzy wyschla trawe, ktorej uzyl do pakowania. Wyjal cos, co wygladalo jak jedna ze staromodnych strzykawek, jakie trzysta lat temu byly w uzyciu wsrod pierwszych kolonistow na Mlodszych Swiatach. Byl to okragly, rurkowaty cylinder z kolnierzem u jednego, nagwintowanego od wewnatrz konca. Na drugim koncu znajdowala sie cienka igla nasadzona na trzpien byc moze dwunastomilimetrowej dlugosci; igla konczyla sie czubkiem tak ostrym, ze w gornym swietle gabinetu Hal nie widzial go inaczej, jak migotanie. Wszystko to bylo wykonane z tego samego tworzywa o mlecznej barwie, co belt strzaly. -Masz szczescie, ze dysponuje biblioteka - odezwal sie Tannaheh, podnoszac grot. - Jak zrozumialem, Przyjacielu, pochodzisz z Ziemi, a tam nadal istnieja ogrody zoologiczne, a w nich zagrody dla dzikich zwierzat. W zwiazku z tym sa tam dzikie zwierzeta, ktore trzeba usypiac, zeby mozna sie nimi bylo zaopiekowac, kiedy zachoruja lub cos im sie stanie. Ale na Kultis nie ma zadnych wielkich przedstawicieli fauny. Okazy najwiekszych dzikich stworzen, jakie sprowadzilismy z Ziemi w postaci zamrozonych embrionow, to byly kroliki i wielkie ptaki, takie jak jastrzebie i sepy. W zwiazku z tym nie byly nam potrzebne zadne obezwladniajace pociski ani srodki ich przenoszenia. Zeby znalezc potrzebne mi informacje, musialem zajrzec do historii medycyny i cofnac sie do czasow pierwszych ziemskich wypraw w kosmos. Hal skinal glowa. Tannaheh okazywal wszelkie oznaki checi wygloszenia wykladu, ale bylo jeszcze zbyt wczesnie, zeby go w tym pohamowac. Mayne pozwolil farmaceucie Gildii kontynuowac mysl. -Udalo mi sie dokopac do pewnych rysunkow, czego wowczas uzywano; konstruowalem, wspomagajac sie tym przykladem i poslugujac sie substytutami, kiedy to bylo niezbedne - a bylo niemal w kazdej fazie produkcji strzalek. Siegnal do skrzynki i wyjal z niej wykonana maszynowo kopie kartki pochodzacej najwyrazniej z jakiejs starej ksiazki. Szkic ukazywal cos bardzo podobnego do strzalki, ktora trzymal w drugiej rece. -Widzisz, odtworzylem artefakt z przeszlosci - powiedzial. - Ale musialem posluzyc sie wyobraznia i niemal wszystko zrobic troche inaczej. Po pierwsze, nasi przodkowie uzywali metalowych pociskow. Korpus strzalki, jak i sama igla, byly stalowe. Mamy troche metalu, ale zadnego sposobu, zeby uksztaltowac go w ten sposob. -Rozumiem - rzekl Hal. - Ale najwyrazniej znalazles rozwiazanie tego problemu. -Masz zupelna racje. Nie mialem metalu, ale mialem szklo, ktore jest rownie wytrzymale jak metal i tak elastyczne, jak tego chcialem; to cos, czym nasi przodkowie nie dysponowali w swoim czasie. Moglem ksztaltowac je duzo latwiej, niz oni mogli modelowac ich wczesna odmiana szkla. Wiec strzalka, ktora widzisz, jest wykonana z niego w calosci. -Dobra robota - pochwalil Mayne. -Ciesze sie, ze tak uwazasz - ciagnal Tannaheh. -Ale w rzeczywistosci problem polegajacy na tym, z czego zrobic strzalke, byl niczym w porownaniu z zadaniem znalezienia srodka niezbednego do wywolania pozadanego przez ciebie efektu. Teraz, kiedy strzalka trafi w cel... Odlozyl rysunek do skrzynki, pogmeral w wysciolce i wyjal stamtad maly, drewniany, gruby na trzy palce prostopadloscian. -Igla wciskana jest do korpusu strzalki, a ten cylinder tutaj... - pchnal strzalke i igla cofnela sie o kilka milimetrow. - Jak widzisz, wstrzykuje medykament. Dam ci rysunek, ktory pokazuje, w jakie partie ludzkiego ciala powinienes starac sie trafic w celu osiagniecia najlepszego efektu. Potem, kiedy srodek zostanie juz wstrzykniety, cylinder odpada, jak widzisz... Puscil korpus strzalki, ktory spadl na podloge, pozostawiajac igle w drewnianym klocku; za cylindrem ciagnelo sie cos, co wygladalo jak struna. -Igla - kontynuowal Tannaheh - jest powleczona srodkiem dezynfekcyjnym, co oznacza, ze mozesz ja wyciagnac bez obawy, ze spowodujesz infekcje. Poza tym, jest na tyle ostra i cienka, ze osoba trafiona strzalka nie poczuje wiele, a jedynym sladem bedzie mala, czerwona plamka na skorze. Prawdopodobnie nie dojdzie do krwawienia. Ponadto, kiedy srodek obezwladniajacy przestanie juz dzialac, miejsce wnikniecia igly bedzie raczej swedziec, a nie bolec, co w polaczeniu z czerwonym punkcikiem sprawi wrazenie, ze trafiony osobnik zostal ukaszony przez jakiegos owada. Nikt nie powinien niczego podejrzewac. -Dobrze - rzekl Hal. - Luke, Stary Czlowieku, lepiej bedzie, zebyscie pocwiczyli ze strzalami obciazonymi na czubkach tymi grotami. Przypuszczam - zwrocil sie do Tannaheha - ze masz troche cwiczebnych strzalek, bez medykamentu w srodku? Chodzi o to, zebysmy mogli je wykorzystac bez obawy, ze stepimy na czyms igly, ktore mielibysmy pozniej uzyc? -Oczywiscie - odparl Tannaheh - dam ci je za moment. Ale najpierw pozwol sobie powiedziec, w jaki sposob doszedlem do substytutow srodkow uzywanych w podobnych strzalkach na Starej Ziemi. -Mow - zachecil go Hal cierpliwie. Nocne godziny szybko mijaly, ale mogl okazac uprzejmosc temu czlowiekowi, ktory - jakby nie bylo - dal im cos absolutnie niezbednego, i posluchac go jeszcze przez chwile. Oryginalne strzalki opisane w moich ksiazkach - powiedzial aptekarz - napelniano roznymi substancjami, ktore nawet w tamtych czasach nie byly trudne do zdobycia na Ziemi, ale niemozliwe jest, zebym zdobyl je tutaj. Istnialo kilka takich mieszanin. Jedna z bardzo dobrych tworzyl hydrochloran ketaminowy polaczony z hydrochloranem ksylazynu i atropina. W tym zestawie atropina sluzyla zasadniczo do tego, by osobnika znokautowanego przez dwa pierwsze srodki, ktore maja bardzo szybkie dzialanie, trzymac w stanie obezwladnienia, ale pozwolic mu oddychac. Przerwal na chwile, najwyrazniej czekajac. -Rozumiem, z czym miales problem - powiedzial Mayne. -Wielki problem - potwierdzil Tannaheh. - Dysponowalem miejscowymi substancjami o podobnie obezwladniajacym dzialaniu, co oba hydrochlorany, ale nie mieszaly sie one z najblizszym tutejszym zastepnikiem atropiny, otrzymywanym z pewnej kwitnacej noca rosliny. Zmieszane, substancje zaczynaly natychmiast wchodzic ze soba w reakcje chemiczna. Urwal ponownie. -Wiec co zrobiles? - spytal Hal. -Jedyne rozwiazanie polegalo oczywiscie na tym, by wstrzyknac podobny atropinie srodek po tych dwoch pierwszych, ktore znajdowalyby sie juz w ukladzie krwionosnym ofiar! - wyjasnil Tannaheh. -Zrobiles zatem dwa rodzaje strzalek? -To pierwsze, co przyszlo mi do glowy - przyznal aptekarz. -Potem wpadlem na lepszy pomysl. Podniosl element, ktory odpadl od konca strzalki wcisnietej w drewniany klocek. -Zauwazysz - odezwal sie, podajac odlaczony fragment Halowi - ze trzon oznaczony jest kolkiem w odleglosci jakichs dwunastu milimetrow od konca, z ktorego wystaje igla? Odlam ten koniec. Hal zrobil to. Czesc odeszla bardzo latwo, a pod spodem znajdowala sie kolejna igla, nieco krotsza i wystajaca z tego, co teraz bylo nowym, rzeczywistym koncem trzonu. -Widzisz? - spytal Tannaheh. - Mozesz ponownie wystrzelic go z luku lub uzyc do recznego, bezposredniego zaaplikowania podobnego atropinie srodka. Uwazaj jednak z podaniem komus podwojnej dawki. Ta substancja tutaj to bardzo rozcienczona postac, ale nadal niebezpieczna. W swoim naturalnym stanie, jako skladnik soku rosliny, z ktorej sie ja otrzymuje, jest bardzo skuteczna trucizna. -Sprawiles, ze mozliwe stalo sie zrobienie wszystkiego tego, co chcemy uczynic tam na dole - rzekl Hal. -Mysle, ze wiesz, jak bardzo wszyscy sa ci wdzieczni... -Nic to! - przerwal mu aptekarz. Machnal lekko dlonia. - Chcialbym ci jednak powiedziec, jakie jeszcze dodatkowe efekty daja substancje chemiczne wypelniajace strzalki... -Czy to cos, o czym powinnismy wiedziec w zwiazku z ich uzyciem? - spytal Mayne. -No coz, nie. Ale... -Jesli zatem nie masz nic przeciwko temu, to mozesz nam opowiedziec o tym pozniej - rzekl Hal. - Mamy tylko kilka godzin ciemnosci, podczas ktorych mozemy dzialac i bardzo wiele do zrobienia. Jestem pewien, ze to zrozumiesz. -Ja... no coz, oczywiscie - powiedzial Tannaheh. -Wierz mi - Mayne zwrocil sie do niego nieco lagodniej. - Pozniej, kiedy bedzie na to czas, chetnie poslucham. Ale teraz czeka nas mnostwo zadan. -Oczywiscie, oczywiscie - zgodzil sie aptekarz i cofnal sie o krok od biurka, na ktorym lezala otwarta skrzynka ze strzalkami. - Wybacz mi. -Nie ma nic do wybaczenia - Hal odwrocil sie i rozejrzal sie po pokoju. Podczas gdy oni rozmawiali, drzwi otwieraly sie co chwile, by wpuscic kolejnych ludzi, i teraz w biurze Amida zebral sie spory tlum. Przybyli stali po obu stronach wejscia, wzdluz frontowej sciany pomieszczenia. -A zatem - rzekl Mayne - ktorzy z was sa nocnymi zbieraczami potrafiacymi poruszac sie cicho wsrod roslinnosci i skal? Podniescie rece, zebym mogl was zidentyfikowac. Na apel Hala zareagowalo osmioro ludzi po prawej stronie drzwi. -A kto jest najlepszy? -Onete - rozleglo sie kilka glosow, a potem jeszcze kilka kolejnych; w istocie odezwali sie wszyscy z wyjatkiem samej Onete, ktora byla jedna z trzymajacych reke w gorze. -Dobrze - powiedzial Mayne. - A kto z was umie strzelac z luku? Nastapila chwila wahania. Ci, ktorzy podniesli rece, opuscili je teraz i spogladali po sobie. W koncu, z wahaniem, dwie osoby podniosly ponownie dlonie. Hal usmiechnal sie do nich, zeby ich rozluznic. -Rozumiem - powiedzial - iz to oznacza, ze potraficie wypuscic strzale z luku, ale czy uwazacie, ze jestescie w stanie trafic w cel? Dwie wzniesione dlonie opadly, a glowy skinely potakujaco. -Stary Czlowieku - rzekl Mayne, zwracajac sie ku niemu - i ty, Luke, czy uwazacie, ze moglibyscie wziac tych dwoje i jeszcze dwoje, ktorzy zglosiliby sie na ochotnika... -Ja - odezwal sie Calas szybko i z uporem. -Zgoda - rzekl Hal. - Zatem jeszcze jednego ochotnika. Zaprowadzcie ich do jakiegos oswietlonego pomieszczenia, gdzie mozna by widziec tarcze z odleglosci od szesciu do dziesieciu metrow, i sprawdzcie, czy mozecie ich nauczyc trafiac w cel, w ktory mierza. -Taka przestrzen zapewnia nam korytarze w dormitoriach - zwrocil sie Luke do Starego Czlowieka. Tamten skinal glowa. -Na to, by trafic w zadany cel, istnieja sposoby, ktore bardziej wymagaja wiary w siebie niz praktyki - powiedzial. Obaj mezczyzni ruszyli do drzwi. -Jeszcze chwila - powstrzymal ich Hal. - Poza szesciorgiem, ktorzy sa pewni swoich umiejetnosci cichego poruszania sie w ciemnosci, bedziemy potrzebowac okolo szesciu ludzi do pomocy w niesieniu. Na uzytek tych z was, ktorzy dopiero co tutaj weszli, chce wyjasnic, ze zamierzamy zejsc na dol do obozu, gdzie znajduja sie Cee i Artur, po czym sprobujemy wylaczyc z dzialania zolnierzy i sprowadzic dziewczynke oraz jej wuja z powrotem. Dla Artura beda nam potrzebne nosze, a do dzwigania tych noszy trzeba bedzie caly czas co najmniej czterech ludzi. Przerwal na moment, pozwalajac, zeby obecnym zapadlo to w pamiec. -Wniesienie Artura na strome zbocze nastreczy prawdziwych trudnosci. Trzeba go bedzie przywiazac, zeby sie nie zeslizgnal z noszy, a noszowi beda musieli czesto sie zmieniac. Dla informacji tych sposrod was, ktorzy nigdy tego nie robili - a sadze, ze tyczy to wiekszosci, jesli nie wszystkich - moge powiedziec, ze transportowanie na noszach w gore stromego zbocza czlowieka nawet normalnych gabarytow jest bardzo trudnym zadaniem. -Bedziemy wiec potrzebowac co najmniej trzech zespolow, zeby dzwigajacy nosze mogli sie czesto zmieniac. To tu wlaczy sie pozostala osemka, ktora moze czekac na nas z tylu w takiej odleglosci od obozu, by byc w zasiegu sluchu i pomoc nam niesc, kiedy dotrzemy do nich z Arturem i Cee. -Czy dziewczynka pojdzie z wlasnej woli? - zapytal jeden z mezczyzn stojacych po lewej stronie drzwi. -Mysle, ze tak, jesli bedziecie niesc Artura - odezwal sie Stary Czlowiek. - Musicie jednak uwazac na to, jak sie z nim obchodzicie. Jesli krzyknie z jakiegokolwiek powodu, Cee moze uznac, ze jesli chodzi o powod, dla ktorego go zabieracie, jestescie takimi samymi ludzmi, co zolnierze. -Przy okazji - wtracil sie Tannaheh. - Przygotowalem apteczke ze srodkami przeciwbolowymi dla Artura i innymi medykamentami pierwszej pomocy, ktore moga sie przydac, gdy tylko do niego dotrzecie. -Dobrze - pochwalil go Hal. - Dziekuje ci. Powinienem byl pomyslec o tym, zeby cie o to poprosic. Odwrocil sie, by spojrzec na Onete. -Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli to ty zajmiesz sie sprawa pierwszej pomocy - powiedzial. - Byc moze jestes jedyna osoba, ktora bedzie mogla to zrobic, nie wywolujac w Cee wrazenia, ze tylko jeszcze bardziej go krzywdzimy. -Sprobuje - odparla Onete. - Moze mi juz ufac. Stary Czlowiek takze ma racje, jak sadze - ciagnal Mayne - mowiac, ze mala pojdzie za nami, gdy wezmiemy Artura; a nawet wejdzie na gore, dokad nigdy wczesniej nie dotarla. Nie zaufalaby nikomu, gdyby - znajdujacego sie w cudzych rekach - stracila go z pola widzenia. Odwrocil sie ponownie do ludzi, ktorzy niedawno weszli do biura. -Musimy byc gotowi przed polnoca - powiedzial. -Jesli z jakiegokolwiek powodu ktores z was nie chce isc, to mowcie teraz. Reszta zacznie sie przygotowywac do zejscia na dol. Chce znalezc sie w obozie, gdy tylko zajda oba ksiezyce, a byc z powrotem za glazem, zanim zacznie sie rozjasniac. Nikt sie nie poruszyl ani nie odezwal. -Dobrze - stwierdzil Hal. - Zatem czworo lucznikow idzie ze Starym Czlowiekiem i Luke'em. Onete i reszta nocnych zbieraczy, zblizcie sie do mnie. Wyjasnie, jak bedzie wygladala wasza czesc zadania. Rozdzial 28 Z punktu widzenia Hala, nocne gorskie zejscie ze skalnej polki ku glazowi, spod ktorego mieli wyjsc na zewnatrz, bylo prawie takie, jak wedrowka za dnia. Wiekszosc swego zycia Mayne spedzil na Ziemi z jej pojedynczym ksiezycem. Jednak tutaj oba ksiezyce Kultis mogly znajdowac sie na niebie rownoczesnie - tak jak wlasnie w tej chwili - i oba byly prawie w pelni. Polaczenie ich blasku zapewnialo nie tylko odpowiednie oswietlenie, ale niemal eliminowalo cienie.Kiedy schodzili, czyste, gorskie powiewy zostawaly w gorze za nimi, a na ich spotkanie wznosila sie niezwykle aromatyczna won obcego, subtropikalnego lasu. Przy glazie zagradzajacym przejscie zostawili zespol wsparcia zlozony z osmiorga ludzi, a z tych siedmioro zostalo za glazem, ktory wtoczono na miejsce, zas Anna Mist, osma osoba, przeszla wraz z reszta, ale tylko na druga strone kamienia. Jej zadanie polegalo na obserwacji i zaalarmowaniu w razie koniecznosci tych po drugiej stronie skaly. W lesie na dole swiatlo ksiezycow bylo slabsze, ale nadal wystarczajace dla przyzwyczajonych do ziemskich warunkow oczu Hala. Jednak male, jasne ksiezyce Kultis szybko okrazaly planete i ten mniejszy wkrotce zaszedl. Kiedy wiec szli w kierunku obozu Liu, swiatla ubylo. W koncu w ogole zniknelo, pozostawiajac ich tylko z blaskiem gwiazd, ktory pomagal jedynie stwierdzic, gdzie postawic noge. Niektorzy sie potykali, a inni trzymali sie poprzednikow, chcac byc pewnymi drogi. Hal wyslal Onete i doswiadczonych nocnych zbieraczy przodem, zeby prowadzili reszte. Dzieki temu posuwali sie nieustannie, poki rzad idacych nie zatrzymal sie tak nagle, ze Hal niemal wpadl na poprzedzajacego go zbieracza. Wzdluz ludzkiego szeregu przebiegl szept, przekazywany od jednej osoby do drugiej i Mayne ruszyl na przod grupy. Tam, po zapachu jej ciala, poznal Onete; w ostatnich kilku miesiacach w podobny sposob stal sie swiadom woni wydzielanych przez wiekszosc Oredownikow. -Znalezlismy kopce swiezo wykopanej ziemi, ktore wygladaja na dwa groby - szepnela do niego tak cicho, ze nikt inny nie mogl tego uslyszec. - Nie sadzisz... -Nie - odszepnal. - To bez sensu, zeby Liu mial wstac kilka godzin przed switem, zabic tych dwoje, a potem ich zakopac, nie uzyskawszy informacji, ktore chce poznac, nawet gdyby mial czas zrobic to wszystko w czasie, gdy opuszczalismy skalna polke. Czy ktos niesie skaner? Przyjrzyjmy sie obozowi. -Blask z ekranu... - zaczela Onete z watpliwoscia w glosie. -Jak blisko obozu jestesmy? -Sto piecdziesiat metrow. Ale ostrzegales nas, zebysmy po wyjsciu spoza glazu nie zapalali zadnego swiatla ani nie powodowali halasu. -Sadze, ze w tej sytuacji i wobec stu piecdziesieciu metrow lasu, jaki dzieli nas od obozu, mozemy zaryzykowac - rzekl Mayne. - Mozesz mi przyniesc urzadzenie? -Ustaw reszte naszych tak, by tworzyli sciane miedzy nami, a obozem. Nastapila kilkuminutowa zwloka, a potem w dlonie Hala wlozono zamkniety skaner. Mayne otworzyl go i dotknal kontrolek. W srodku ekranu pojawil sie malutki obraz obozu, ku ktoremu zmierzali. Postaci na monitorze byly niemal zbyt znikome, by dalo sie je rozroznic, ale jedna z nich byla siedzaca na ziemi, wyraznie nieruchoma Cee, a druga Artur, nadal zwiazany lina i bezwladny. Hal wylaczyl skaner, zamknal go i oddal. -Niech go ktos wezmie - powiedzial. Urzadzenie zostalo wyjete z jego dloni. - To bedzie brudna robota - dodal na uzytek Onete - bo mamy do kopania tylko rece, ale musimy sie przekonac, co tutaj zagrzebano; jesli w ogole cos tu jest. Poswieccie skanerem, jesli trzeba. Dwoch zolnierzy trzyma warte, ale ich wzrok siega tylko ku otaczajacej oboz ciemnosci, a z powodu tych jasnych swiatel musi to przypominac zagladanie do jaskini o nieskonczonej dlugosci. Onete powstrzymala go, kiedy pochylil sie, zeby zaczac kopac. -Nie ty - powiedziala. - Z jakiegos powodu moze sie potem okazac, ze bedziesz musial miec czyste rece. Poza tym wiekszosc z nas wie, w jaki sposob wykorzystac spotykane rosliny, zeby sie umyc. To byl rozsadny argument. Szorstkie palce mogly nawet stanowic przeszkode w skutecznym poslugiwaniu sie lukiem, ktory niosl ze soba. -Dobra - rzekl i odsunal sie na bok. Przygladal sie, jak ciemne postaci grzebia w miekkiej ziemi. Po jakims czasie Onete odlaczyla sie od grupy pracujacych i podeszla do Mayne'a. -Znalezlismy cialo - powiedziala. - Wlasnie sprawdzamy, czy drugi dol takze kryje zwloki. Od strony kopaczy dolecialy stlumione pomruki; po kilku kolejnych ruchach praca ustala. -Pojde rzucic okiem - powiedzial Hal. - Masz pod reka ten skaner? -Przyniose - Onete oddalila sie wolno od niego. Mayne podszedl do grupy ludzi, ktorzy rozstapili sie przed nim i pochylil sie nad dwoma na wpol odslonietymi dolami w ziemi. Czyjas reka wcisnela mu w dlon skaner. Otworzyl go, wyregulowal tak, aby pokazywal najmniejszy mozliwy obraz, po czym skierowal bijacy z ekranu blask w dol, na rozkopane groby. W jednym z nich widac bylo oczyszczony z grubsza z pokrywajacej go ziemi czubek buta, gorna czesc ciala i glowe zolnierza, a w drugim, rownoleglym, tulow i glowe. Biale, blade swiatlo ekranu obmywajace na wpol odsloniete zwloki i nadal brudne od ziemi twarze - oczy zamkniete, ale wciaz skierowane ku gwiazdzistemu niebu - robilo na tyle nieprzyjemne wrazenie, ze w grupie skupionych wokol grobow wywolalo narastajacy pomruk. -Cicho! - warknela Onete rozkazujacym tonem, ktorego Hal nie spodziewal sie po kobiecie. -Ale spojrz na ich twarze... - powiedzial ktos, protestujac. Mayne siegnal w dol, po czym zgarnal troche luznej ziemi z twarzy oraz grdyki najblizszego ciala. -Zostali uduszeni - powiedzial. Przesunal palce, by usunac jeszcze troche ziemi z gardla najblizszych zwlok, a potem nacisnal lekko tam, gdzie znajdowalo sie jablko Adama mezczyzny. Martwa tchawica poddala sie pod naciskiem jak luzny worek zawierajacy drobne elementy, po czym rozleglo sie ciche trzeszczenie, z jakim schwytane w pulapke powietrze przeciskalo sie przez otaczajace go tkanki. -Zmiazdzono mu grdyke. Wsrod otaczajacych go zapanowalo milczenie. -Czy ktokolwiek z was wie - zapytal Mayne - czy Artur znal jakies sztuki walki? Mowie o walce wrecz. Milczenie trwalo dluzsza chwile. -Nie - odezwala sie Onete. - Nie sadze, zeby je znal. -Zaden cios krawedzia dloni nie uczynilby tego - dodal Stary Czlowiek za plecami Hala. - Moglo to sprawic kopniecie, bardzo zreczne kopniecie, ale to nieprawdopodobne. Byc moze cios piescia, ale nawet Artur musialby miec szczescie, jak rowniez dysponowac spora skutecznoscia, by uderzyc w ten punkt z wystarczajaca sila. Hal przysiadl na pietach, spogladajac na najblizsze cialo. -Nie widze zadnego powodu, dla ktorego tamci mieliby zabic dwoch swoich - powiedzial na wpol do siebie. Podniosl nieco glos. - Bedziemy musieli zasypac ponownie groby, zeby wygladaly na nietkniete. Wstal i patrzyl, jak ciemne sylwetki wokol niego ruszyly do pracy, wpychajac luzna ziemie na miejsce. Kiedy zostalo to zrobione, ruszyli ponownie przez las, idac po prawie niewidocznym podlozu, pokreslonym przez korzenie i usianym kamieniami. Nie minelo jednak wiele czasu, a ci na przedzie staneli, po czym ludzie tworzacy szereg wpadli kolejno na siebie i zatrzymali sie. Onete podeszla na tyl grupy do Hala. -Jestesmy jakies sto metrow od zolnierzy - powiedziala. -Dziekuje - odparl Mayne. - Dobra, w tym miejscu zostawimy wszystkich, procz naszej szostki lucznikow i szostki nocnych zbieraczy. Onete wybrano jako te, ktora potrafi poruszac sie najciszej. Chce, zeby jednemu lucznikowi towarzyszyl jeden zbieracz i jak najciszej doprowadzili nas na skraj oswietlonego terenu. Wedle szacunkow Missy i Hadnaha, jest tam szesnastu zolnierzy, liczac w tym Liu i Urka. Calas, przykro mi, ale musisz byc jednym z tych, ktorzy zostana z tylu, bo nie strzelasz ani nie poruszasz sie tak zwinnie, jak ludzie, ktorych zabieramy. -Nie ma sprawy - odparl Calas niskim, chrapliwym glosem, ktory dobiegl od czarnej sciany postaci stloczonych teraz wokol bylego zolnierza. - Najbardziej ze wszystkiego chce zobaczyc Cee i Artura wolnymi. Tylko jedna rzecz: jesli uslyszymy dobiegajace z obozu halasy, ktore by swiadczyly o tym, ze tamci obudzili sie i moga was schwytac, to czy reszta nas ma gnac wam na pomoc? Hal zawahal sie. -Byloby madrzej z waszej strony, gdybyscie wrocili pod glaz i na skalna polke - odparl. -Gdyby jednak polozyli lape na waszej szostce, to beda w stanie zmusic przynajmniej jedna osobe, zeby im pokazala droge na wystep - stwierdzil Calas. -Tak - przyznal Mayne. - Dobra, jesli bedziecie pewni, ze wszyscy sie obudzili i probuja wziac nas do niewoli, to chodzcie nam na pomoc. Ale prawdopodobnie dostarczycie im tylko kolejnych jencow lub zabitych. -To chcialem uslyszec - rzekl byly zolnierz. Mala grupa rekonesansu wyruszyla w droge. Znajdowali sie juz na tyle blisko obozu, ze widzieli miedzy drzewami przed soba blyski swiatla, gdy Onete zatrzymala ich powtornie. -Jeszcze jakies dwadziescia piec metrow - zwrocila sie do Hala - i znajdziesz sie na samym skraju polany. Glupio robia, wieszajac tak wysoko oswietlenie. To oznacza, ze swiatlo nie siega dalej, jak na skraj oczyszczonego terenu. Odbite od ziemi i pni drzew bedzie bieglo dalej, ale ci na strazy nie dostrzega prawdopodobnie nic z tego, co ono oswietla. Ich oczy dostosuja sie do jasnosci terenu pod lampami obozowymi. To bardzo glupie, postepowac w ten sposob! Moze kryje sie w tym jakas pulapka? -Watpie - odparl Hal. - Naprawde nie sadze, zeby spodziewali sie nas czy jakiejkolwiek proby uwolnienia jencow. Z tego, co Calas powiedzial mi na temat oficerow, wynika, ze obecnosc tych dwoch czuwajacych zolnierzy jest prawdopodobnie rezultatem formalistycznej postawy Liu. Regulamin wymaga wystawiania w takich sytuacjach wart, wiec zrobil to. -Chcesz, zeby twoi lucznicy rozproszyli sie teraz po obozie? - spytala Onete. - Moge powiedziec, zeby zbieracze wyprowadzili ich na pozycje. -Niech sie nie rozchodza - sprzeciwil sie Mayne. -Stary Czlowiek zostaje ze mna i chcialbym, zebys ty sama zaprowadzila nas obu w poblize barakow. Luke podprowadzi trzech pozostalych lucznikow w poblize spiacych na ziemi zolnierzy. Stary Czlowiek i ja zdejmiemy z posterunku dwoch wartownikow, a... Luke? -Jestem tutaj - rozlegl sie w ciemnosci glos wezwanego. -W chwili - powiedzial Hal - w ktorej ty i pozostali lucznicy zobaczycie, ze straznicy padaja, zacznijcie strzelac do zolnierzy w spiworach. Stary Czlowiek i ja zajmiemy sie Liu oraz Urkiem. Tymczasem ty, Onete, zrob to, o co prosilem sie na skalnej polce. Uzyj swego noza i uwolnij Cee oraz Artura. Potem wezwij gwizdnieciem reszte zbieraczy z noszami, polozcie na nich Artura i zacznijcie go stad wynosic. Przerwal i powiodl wzrokiem po zgromadzonych, aby jego glos dotarl wyraznie do kazdego. -Pamietajcie o tym - podjal - co powiedzialem wam podczas odprawy, zanim zeszlismy ze skalnego wystepu. Kiedy sie zacznie, kazdy z was ma ignorowac wszystko, co sie bedzie wokol was dzialo i robic tylko to, po co tu przyszlismy. To znaczy uwolnic Cee i Artura, polozyc go na nosze i zabrac stad. Onete, twoim zadaniem bedzie sprobowac przekonac Cee, ze nie zamierzamy go skrzywdzic, tak jak zrobili to zolnierze. Z pewnoscia z poczatku nie bedzie nam ufac ani troche wiecej niz im. Onete skinela glowa. -Tak wlasnie zrobie. Nie martw sie o moja czesc zadania, tylko skup sie na swojej. Hal usmiechnal sie do kobiety, chociaz wiedzial, ze ciemnosc skryje ten usmiech; byc moze jednak zabarwi ton jego glosu w wystarczajacym stopniu, zeby to do niej dotarlo. -Wiem, ze to zrobisz. Tak jak i my - powiedzial. -Chodzmy. Onete, podejdz do wszystkich i przekaz to wszystko kazdemu, kto mnie teraz nie uslyszal lub nie zrozumial dokladnie. Potem wroc i poprowadz mnie oraz Starego Czlowieka na wlasciwa pozycje. Zrobila, co jej polecil, a po chwili ich trojka, niczym poranna mgla, skradala sie po obrzezach obozowiska ku jego przeciwleglemu krancowi, gdzie staly baraki i stol, przy ktorym jedli poborowi. Teraz byli przy nim tylko dwaj pelniacy sluzbe zolnierze. Pozbawieni swojej flaszki, siedzieli u jednego konca stolu i zabawiali sie jakas hazardowa gra, w ktorej poslugiwali sie koscmi. W tej chwili cala ich uwaga skupiala sie na malych, kropkowanych szescianach. Z tylu, niezbyt daleko za ich plecami lezal Artur - milczacy i nieruchomy pod pledem, ktory na niego narzucili. Dalej, u stop drzewa, siedziala ze skrzyzowanymi nogami Cee. Oczy miala szeroko otwarte, ale przynajmniej teraz nie patrzyla na barak, w ktorym przebywal Liu. Zamiast tego spogladala w strone Onete, Hala i Starego Czlowieka, jakby byl srodek dnia i dziewczynka mogla widziec wyraznie, kiedy przemykali przez oboz. -Myslisz, ze nas widzi? - szepnal Hal najciszej jak mogl, ale tak, zeby uslyszala to Onete. -Bardziej prawdopodobne, ze nas slyszy - rowniez szeptem odpowiedziala kobieta. -Wszystko w porzadku, poki ktorys zolnierzy nie spojrzy na nia i nie zainteresuje sie tym, co mala moze widziec w ciemnosci - rzekl Hal. Zatrzymali sie. Onete spojrzala bezposrednio na dziewczynke i pokrecila glowa, machajac przed twarza reka i celowo odwracajac wzrok od Cee. Nie dalo sie powiedziec, czy mala rzeczywiscie ich nie widziala, czy tez postanowila zignorowac sygnal Onete, ale tak czy inaczej jej wzrok podazal nadal w wyrazny sposob za ich trojka. Hal wzruszyl ramionami. Poszli dalej. -Wystarczy - szepnal w koncu, kiedy dotarli do miejsca, ktore znajdowalo sie w takiej samej odleglosci od barakow, co i od dwoch zolnierzy na warcie. - Stary Czlowieku? Mayne zdjal juz luk z plecow i zakladal cieciwe. Katem oka widzial, ze jego towarzysz robi to samo. Obaj wyjeli belty z kolczanow przy pasach i strzalki z kluczek ladownic, ktore zrobil dla nich Luke i jego pomocnicy. W milczeniu nakrecili jednoczesnie groty na konce strzal. Stary Czlowiek usmiechnal sie; w jednej rece trzymajac luk i strzale, podniosl druga dlon, ktorej kciuk i palec serdeczny rozdzielalo tylko kilka centymetrow, co wskazywalo, ze musza strzelac z bardzo niewielkiej odleglosci. Hal odpowiedzial usmiechem i skinal glowa. Byla to prawda. Od zolnierzy dzielilo ich mniej niz szesc metrow. Prawdopodobnie nawet Calas nie moglby chybic z takiego dystansu. Hal wycelowal w zolnierza siedzacego dalej od niego, po przeciwnej stronie stolu i zwroconego twarza do nich. Stary Czlowiek usmiechnal sie i skinal glowa, celujac w drugiego mezczyzne. Strzelili niemal rownoczesnie. Cichy brzek cieciw byl na tyle wyrazny, ze obie ofiary uslyszaly go. Obaj mezczyzni, przestraszeni, podniesli wzrok znad gry i wzdrygneli sie, gdy pociski trafily w cel - wystrzelony przez Hala w miesien barkowy zolnierza, w ktorego Mayne mierzyl, a Starego Czlowieka w kark szeregowca po jego stronie. Obaj trafieni, majac na twarzach wyraz zdziwienia, siegneli w strone podraznionych miejsc, gdzie wbily sie igly grotow, ale belty odpadly juz od nich i przelecialy ze stukotem przez szczeliny miedzy listewkami siedzen lawek, w ktore wyposazone byly stoly. Zolnierz trafiony przez Starego Czlowieka zdolal zblizyc niezdarnie palce do konca strzalki, ktora sterczala mu z karku, ale ofiara Hala nie byla nawet w stanie jej dotknac, po czym obaj mezczyzni przewrocili sie w tyl i zwalili z lawek na ziemie. Hal i Stary Czlowiek odlamali konce dwoch kolejnych grotow strzal i w oba bezwladne ciala wstrzelili pociski, ktore mialy wstrzyknac podobna atropinie substancje, jaka napelnil je Tannaheh. Dopiero teraz Mayne mial pierwszy raz chwile czasu, zeby rozejrzec sie po polanie. Na zolnierzy w spiworach spadaly miotane z ciemnosci strzaly. W oslepiajacym blasku wiszacych w gorze lamp Hal widzial Onete zmierzajaca z nozem w reku w strone Cee, zeby odciac ja od drzewa, do ktorego mala byla przywiazana. Brzek cieciwy blisko prawego ucha zwrocil ponownie jego uwage na Starego Czlowieka. Zdazyl odwrocic sie na czas, zeby zobaczyc, jak uzbrojona w strzykawke strzala przebija sciane baraku, gdzie spal Liu. -Mam nadzieje, ze trafila w bezpieczne miejsce ciala - powiedzial Stary Czlowiek, opuszczajac luk i patrzac lagodnym wzrokiem na Hala. -Sadzilem, ze zaczekasz, az bede mogl odsunac jedna z klap wejscia, zebys widzial, do czego strzelasz - rzekl Mayne. -Wiem, ze zaproponowales to na gorze, na skalnej polce - odparl Stary Czlowiek, nadal cicho - ale okazalo sie, ze to nie bylo potrzebne. Stop-klatka widziana na skanerze wystarczyla, zeby nam pokazac, gdzie stoi prycza Liu i w jakiej pozycji on na niej lezy; pamietasz, ze jeden obraz ukazywal go podczas drzemki przy odsunietej jednej z klap, wiec widzielismy go w cieniu na pryczy? -Masz racje - przyznal Hal. Spojrzal na srodkowy barak. - Widzielismy takze wnetrze baraku Urka, ale nie jego samego na pryczy. To dlatego nie strzeliles przez sciane takze i do niego? -Z tego, co pamietam, jego prycza byla zupelnie otoczona przez rozmaity sprzet. -W takim razie zajme sie tym - Mayne, wierzgajac, zrzucil buty. - Odsune pole, zebys widzial, w co celujesz, a jesli nadal nie bedziesz mogl oddac do Urka czystego strzalu, daj mi znak machnieciem reki. Wejde i wcisne igle w jego cialo. Rozejrzal sie i zobaczyl, ze Onete, korzystajac z podrecznej apteczki, zajmuje sie Arturem. Podszedl do drzwi srodkowego baraku i odciagnal prawa pole zaslaniajaca wejscie. W srodku, we wpadajacym z polany swietle, bylo widac cialo czlowieka lezacego w spiworze na pryczy stojacej miedzy obiektami, ktore wygladaly jak lodowka i kuchenka. Hal odwracal sie wlasnie, zeby spojrzec na Starego Czlowieka, kiedy rozlegl sie cichy brzek cieciwy, ktoremu towarzyszyl niemal jednoczesny przelot obok niego strzaly. Sadzac z ksztaltu w spiworze, grot uderzyl w tulow spiacego. Trafiony dzwignal glowe i barki, jakby chcial wstac, a potem opadl z powrotem na poslanie i znieruchomial. -Masz - powiedzial Stary Czlowiek. Hal odwrocil sie i ujrzal tamtego tuz obok siebie, z lukiem w jednej rece, a jego butami w drugiej; brzegi cholewek byly scisniete razem. Mayne odebral buty i wlozyl je, a Stary Czlowiek ruszyl naprzod, podniosl belt strzaly, odlamal jej koniec i zaaplikowal lezacemu na pryczy drugi zastrzyk. -To rzeczywiscie ten zwany przez Calasa Urkiem - odezwal sie. W wolnej rece trzymal teraz miotacz, ktory wczesniej Urk nosil przy pasie. - Mial to w kaburze, ktora wraz z reszta jego ubrania lezala na krzesle obok pryczy. -Dzieki - rzekl Hal. - Nie chcesz go zatrzymac? -To urzadzenie do zabijania; nic wiecej - odparl Stary Czlowiek. - Nigdy nikogo nie zabilem - ani czlowieka, ani zwierzecia - i nigdy tego nie zrobie. Te strzalki ze srodkiem odurzajacym sa dopuszczalne. Mayne skinal glowa i wcisnal pistolet za pasek spodni. Wyszedl z powrotem na polane, gdzie lucznicy pochylali sie nad nieruchomymi sylwetkami spiacych, aplikujac - glownie recznie - kolejny, atropinopodobny srodek. Hal pokrecil glowa i usmiechnal sie nieznacznie. Przynajmniej raz, dla potwierdzenia lacinskiego powiedzenia aureapraxis, sterilis theoria, plan taktyczny sprawdzil sie dokladnie tak, jak zostal ulozony. Mayne odwrocil sie w strone ciemnego lasu i zagwizdal. Dzwiek przepadl w mroku, skad odpowiedzial inny, odlegly gwizd. Po chwili na polane wbiegl Calas w towarzystwie czlonkow Gildii, pozostawionych wczesniej w odleglosci jakichs stu metrow miedzy drzewami; przybyli niesli czesci noszy, ktorych dzwiganie bylo ich zadaniem. Jak Hal widzial, zaczeli je skladac i przygotowywac Artura - teraz nieprzytomnego na skutek zaaplikowania mu srodkow z podrecznej apteczki, ale jednak zywego - do przeniesienia na nosze i przytroczenia go do nich przed transportem. Ten widok przypomnial Mayne'owi o Cee. Spojrzal w kierunku drzewa, do ktorego byla przywiazana, ale nie zobaczyl jej tam; spostrzegl natomiast biegnaca ku niemu Onete. Ruszyl jej na spotkanie. -Gdzie jest Cee? - zapytal. -Nie wiem. Nie mam pojecia - odparla kobieta. W jej glosie brzmialo strapienie. - Porusza sie tak szybko... -Uwolnilam ja od wiezow i prowadzilam ze soba, zeby dolaczyc do reszty naszych, ale cos musialo sprawic, ze odwrocilam na chwile wzrok, gdyz nagle juz jej nie bylo. -Byc moze wbiegla do lasu. -Czy to mozliwe? - zdziwil sie Hal. - Mimo, ze Artur jest nadal z nami? -Nie wiem, gdzie indziej moglaby sie podziac... Mayne nie doslyszal reszty tego, co powiedziala Onete, gdyz do jego uszu dolecial nagle cichy, ale niemozliwy do zaprzeczenia dzwiek: lup!, lup! Ruszyl przed siebie na zlamanie karku tam, skad dobiegaly odglosy majace swoje zrodlo albo tuz obok kwatery Liu albo w samym baraku. Nadal wyrazne wspomnienie odkopanych cial dwoch martwych zolnierzy polaczylo sie teraz z obrazem tych samych wojskowych, ktorych widzial na ekranie, gdy padli podczas poscigu za Cee, usilujac ja schwytac. Dotarl do baraku, wpadl do srodka, ale bylo juz za pozno. Dziewczynka, trzymajac w kazdej rece jedna ze skarpet Liu (przy czym w obu skarpetach znajdowaly sie jakies przedmioty, sprawiajace wrazenie solidnych), zanurkowala Halowi pod ramieniem i znalazla sie na zewnatrz, zanim zdolal sie odwrocic. Nie tracil czasu na przygladanie sie temu, co - jak wiedzial - musialo juz byc zwlokami Liu Hu Shena, ale pobiegl za Cee i niemal ja schwytal, gdy wbiegala miedzy odrzucone w bok klapy baraku Urka, a w koncu rzeczywiscie zlapal mala chwile pozniej, gdy stala tuz za progiem i prawa reka wywijala obciazona czyms skarpeta wydajaca ten sam dzwiek, ktory zwrocil jego uwage chwile wczesniej. Chwycil dziewczynke od tylu, obejmujac ja i przyciskajac jej ramiona do ciala, po czym uniosl ja w powietrze. Walczyla wsciekle, w kompletnym milczeniu i jak na kogos tak mlodego, z nieprawdopodobna sila. Kopala w tyl stopami, ale Hal spodziewal sie tego i rozstawil szeroko nogi, trzymajac Cee blisko siebie, by piety dziewczynki, twarde jak kamienie na skutek calych lat biegania boso po rozmaitym podlozu, nie siegnely jego pachwin. Probowala zamachnac sie obciazona skarpeta, chcac walnac go w glowe, ale obejmowal ja na wysokosci jej lokci, wiec nie miala ani dosyc swobody ruchu, ani sily, zeby ciezki koniec skarpety polecial w gore i trafil w cel. Jednoczesnie zmagala sie z nim nieprzerwanie, chcac wywinac mu sie, obrocic w jego ramionach i zyskac tyle swobody w jego uscisku, aby wysmyknac sie i uciec. Jednak walczac najlepiej jak umiala, byla jedynie dzieckiem, ktore natezalo sily swojego malego ciala przeciwko miesniom wielkiego i mocarnego doroslego. Trzymajac ja mocno, Hal wyszedl tylem z baraku. -Onete! Stary Czlowieku! - zawolal. Uslyszal odglos krokow dwojga biegnacych ludzi, ale Stary Czlowiek pierwszy wylonil sie zza jego plecow. Tak energicznie wyszarpnal z reki Cee obciazona skarpete, ze mala nie zdolala jej utrzymac, po czym odrzucil w bok narzedzie zbrodni. Dziewczynka zanotowala wzrokiem, gdzie upadla skarpeta, i natychmiast wrocila spojrzeniem na jego twarz. -Dziecko, dziecko - powiedzial do niej ze smutkiem Stary Czlowiek - czy nie wiesz, ze zabijaniem niczego sie nie zalatwia, niczego nie osiaga? Patrzyla na niego dzikim, pozbawionym skruchy wzrokiem. -Wez ja - polecil Mayne. - Przytrzymaj. Teraz dolaczyla do nich Onete, przemawiajaca szybko i uspokajajaco do Cee, ktora kompletnie ignorowala kobiete. -Stary Czlowiek moze trzymac mala - zwrocil sie Hal do Onete - a ty postaraj sie ja przekonac, iz zjawilismy sie tutaj po to, zeby ocalic jej wuja i zabrac go w miejsce, w ktorym bedzie bezpieczny. Ale to, ze wlasnie teraz zabila Liu... -Zabila oficera! - krzyknela kobieta. -Obawiam sie, ze tak. Powinienem byl przewidziec, ze moze to uczynic. Onete schylila sie i podniosla upuszczona przez dziewczynke skarpete, odwrocila ja do gory nogami i potrzasnela nia. Wypadl z niej ciezki, krotki akumulator energetyczny do miotacza. -Musiala je wyjac z pasa mundurowego Liu - wyjasnil Hal. - Z zasilaczy i porzuconych skarpet sprokurowala cos do wyrzucania pociskow w taki sposob, w jaki miotala kamienie ze swojej procy. Dwaj zabici w lesie to musi byc jej dzielo. Ci widziani przez nas na ekranie, ktorzy padli, scigajac ja. Ale teraz to niewazne. -Co z nia zrobimy? - spytala zmartwiona Onete. -Jak powiedzialem, Stary Czlowiek moze ja trzymac. Twoim zadaniem bedzie przekonac ja, ze przybylismy tutaj w tym celu, zeby ocalic jej wuja, ale juz narobila nam klopotow, zabijajac Liu. Jesli zabije jeszcze kogos, mozemy miec trudnosci z zamaskowaniem tego faktu i wpojeniem zolnierzom przekonania, ktore kaze im trzymac sie z dala od tego terenu. Jesli nie uwierza i wroca, to znajda i zabija nas wszystkich, w tym takze jej wuja. Kobieta skinela glowa. -Sprobuje - powiedziala. -Nie probuj, tylko to zrob. Ona musi to zrozumiec i pojsc z nami. Musisz jakos do niej dotrzec. Musi pojac, ze zabranie Artura na gore jest konieczne, by mozna bylo uleczyc to, co zrobili mu zolnierze; a ona musi nam w tym pomagac, a nie przeszkadzac! -W porzadku! - obiecala Onete. -Wez ja, Stary Czlowieku - polecil Hal - ale uwazaj. -Rozluznij tylko na moment chwyt, a ucieknie i nigdy jej nie zlapiemy. Rozbrojona, Cee przestala wyrywac sie z objec Hala, ale Mayne byl absolutnie pewny, ze od razu zareaguje gwaltownie, gdy tylko poczuje, ze niewolacy ja uchwyt slabnie. Czekal, zeby Stary Czlowiek wzial dziecko w swoje ramiona, ale zamiast tego tamten wyciagnal po prostu reke i zaczal glaskac kark Cee, mruczac jednoczesnie do niej pozbawiona slow melodie, ktora skladala sie z tych samych, powtarzanych bez konca muzycznych fraz. -Artur opowiedzial mi o tym - mruknela Onete do Hala. - Matka Cee miala zwyczaj mruczec to, gdy dziewczynka byla bardzo mala, a nawet pozniej, kiedy ja usypiala. Artur sadzil, ze moglby to wykorzystac w celu zdobycia zaufania Cee, ale moze po prostu nie mruczal tego wlasciwie. Stary Czlowiek musial dowiedziec sie o tym od niego. Mayne skinal glowa. Wiedzial, ze glaskanie po karku bylo pomocne w stosowaniu hipnozy. W kazdym razie poczul, ze napiecie zaczyna stopniowo opuszczac male, naprezone cialo dziewczynki, ulatniajac sie coraz bardziej, az Cee niemal zwisla mu ramionach. Stary Czlowiek przestal zawodzic. -Mysle, ze mozesz ja teraz puscic - zwrocil sie do Hala. Zamknal mala, twarda i brudna dlon w swojej wlasnej. - Chodz ze mna - powiedzial do dziewczynki. Odprowadzil ja. Onete poszla za nimi. Mayne odwrocil sie, czujac ulge zmieszana z doznawaniem pilnej potrzeby zajecia sie kwestia zolnierzy, ktorzy beda znajdowac sie pod wplywem narkotyku tylko przez ograniczony czas. Pierwsza rzecza, jaka musiala byc zrobiona, bylo wybudzenie Urka i zmuszenie go, by pod hipnoza wyjasnil wyraznie przebieg wypadkow rownie oszolomionym i zahipnotyzowanym zolnierzom. Pierwotnie, wymyslona przez Hala wersje, jaka powinni byli opowiedziec w kwaterze glownej, mial im podac Liu, a brzmiala ona po prostu tak, ze Artur i Cee zmarli na skutek tortur, ktore w ostatnim stadium prowadzil osobiscie sam Liu w jednym z barakow; ze tych dwoje zostalo pozniej pochowanych i ze Hu Shen dowiedzial sie przed ich smiercia dosyc, by dojsc do wniosku, iz w tej okolicy nie ma innych ludzi; w zwiazku z czym wszyscy wrociliby do garnizonu. Teraz jego historia nie tylko musiala zostac przedstawiona przez Urka, co ja oslabialo, gdyz ten byl jedynie zwyklym podoficerem, ale musiala takze wyjasniac przyczyne smierci Liu, a to wszystko wywola duzo wiecej pytan, niz gdyby Hu Shen, caly i zdrowy, wrocil do garnizonu, straciwszy dwoch zolnierzy. Szczegolnie, gdyby wine za smierc szeregowcow zlozyc na karb ogromnej sily pojmanego. A poza tym, to byloby oficerskie slowo Liu, ze wojsko nie ma czego wiecej szukac w tej okolicy. Z czasem wplyw hipnozy oslabnie i niektore wspomnienia na temat tego, co naprawde wydarzylo sie dzisiejszej nocy wyplyna na powierzchnie umyslow ich wszystkich - oficerow i podwladnych. Ale do tego czasu sprawa zostanie zamknieta i odlozona ad acta, a nikt z uczestnikow nie bedzie mial zadnego powodu, by zadac sobie dodatkowy trud i przekopac ponownie raporty w poszukiwaniu prawdy na temat tego, co sie rzeczywiscie stalo. Hal, nadal zatopiony w myslach, wszedl do baraku Urka. I dopiero gdy odsunal pole spiwora podoficera i polozyl dlon na szyi mezczyzny, by go tylez obudzic, co i rozpoczac proces hipnozy, poczul chlod ciala, ktory skierowal jego uwage ku terazniejszosci. Spadek temperatury byl nieznaczny ze wzgledu na krotki czas, jaki uplynal od chwili, gdy dotarli do obozu. Byl jednak wystarczajaco wyrazny, zeby zaalarmowac Hala; i teraz, gdy Mayne przyjrzal sie uwazniej lezacemu zolnierzowi, przekonal sie, ze Urk takze byl martwy. Niemal w tym samym momencie, gdy Hal zarejestrowal ten fakt, jego wzrok odnalazl to, czym zabito tego czlowieka, a w jego glowie ozylo wspomnienie czegos, o czym powinien byl pamietac, ale o co umykalo mu az do tej pory. Kiedy Cee zanurkowala pod jego ramieniem i wybiegla z baraku Hu Shena, zanim Hal zdolal ja zlapac, wywijala dwoma obciazonymi skarpetami oficera. Miala po jednej w kazdej dloni. I to pomimo tego, ze Liu umarl na skutek zmiazdzenia tchawicy, podobnie jak dwaj zolnierze, ktorych ciala odkopali w lesie, zmierzajac tutaj. Poniewaz wedle wszelkiego prawdopodobienstwa Hu Shen nosil na kazdej ze stop po jednej skarpetce i obie zdjal na noc, to dziewczynka, zakradlszy sie cicho do jego baraku, mogla uczynic z nich bron. Wlozyla do nich akumulatory energetyczne wyjete z ladownicy przy pasie oficera. Potem musiala rzucic jeden pocisk, a po zabiciu dowodcy oddzialu podniesc go ponownie. Ale kiedy Hal wpadl do baraku Urka i objal Cee ramionami w chwili, gdy miala wlasnie cisnac akumulator, mala wywijala tylko jedna ze skarpet, z ktorymi opuscila kwatere Liu. Jakims cudem musiala zdazyc zadac cios, zanim Mayne ja zlapal; a poniewaz byl to pospieszny rzut do celu, chciala wykonac nastepny w momencie, gdy Hal ja dopadl. Na krzesle z ubraniem Urka lezala zwyczajna latarka polowa. Mayne wlaczyl ja i w powodzi czerwonawego swiatla, ktore rozlalo sie po pryczy, zarysowala sie wyraznie twarz podoficera. W prawej skroni zialo spore wglebienie. Urk musial umrzec momentalnie od ciosu pierwszej obciazonej akumulatorem skarpety, ale Cee, ktora mierzyla najprawdopodobniej gardlo, jak to mialo miejsce we wszystkich poprzednich wypadkach, musiala dostrzec we wpadajacym z zewnatrz w swietle, ze nie trafila w cel. Probowala wiec, zanim Hal ja powstrzymal, rzucic drugi pocisk, ale nie udalo sie jej to. Mayne stal w baraku, pochylajac nieco glowe pod niskim dachem, ktory znajdowal sie wystarczajaco wysoko dla ludzi wzrostu Urka i Liu, ale nie dla niego. Teraz sytuacja skomplikowala sie jeszcze bardziej. Krotko mowiac przekonanie, jakie zmuszony byl wpoic zolnierzom pod hipnoza, musialo stac w jeszcze wiekszej sprzecznosci z tym, co naprawde wydarzylo sie w lesie. Odwrocil sie, wyszedl z baraku i podszedl do grupy ludzi, ktorzy przywiazywali Artura do noszy. Troche z boku siedzieli lub lezeli nieruchomo oszolomieni zolnierze, obserwowani przez pozostalych czterech lucznikow, a nieco dalej za nimi znajdowala sie trojka zlozona z Cee, Onete i Starego Czlowieka. Dlon tego ostatniego spoczywala nadal na karku dziewczynki, ale wydawalo sie, iz lezala tam bardziej w gescie pokrzepienia niz uspokojenia. Usta Onete poruszaly sie regularnie, gdy kobieta przemawiala do Cee, ktora ze swej strony byla zupelnie nieruchoma i na nic nie reagowala, ale sluchala Oredowniczki, jakby bedac w stanie zafascynowania. Hal dotarl do grupy przy noszach. -Przykro mi - odezwal sie - ale bede musial wykorzystac Artura, zanim go zabierzecie. Jesli jest gotowy do transportu, to chodzcie za mna. Chce, zebyscie go zaniesli do najdalszego baraku, gdzie spal dowodzacy oficer. -Calas? -Tutaj - odparl wezwany, wylaniajac sie z tlumu. -Chodz ze mna - polecil mu Hal. - Chce z toba porozmawiac po drodze. Po Liu i Urku, kto tutaj dowodzi? Kto? Przypuszczalnie on - odparl Calas, kiedy szli ku barakowi. Wskazal barczystego mezczyzne w srednim wieku i o rzadkich, potarganych wlosach na okraglej glowie, ktory siedzial obok swojego spiwora i patrzyl przed siebie niewidzacym wzrokiem. - Jest kapralem i teoretycznie nie powinien dowodzic takim oddzialem. Ale jest tu najstarszy ranga, a poza tym nalezy do tych z kliki kwatery glownej; jest jednym z bandy, ktora kieruje biegiem spraw i jesli wiesz, co dla ciebie jest dobre, to trzeba z nim trzymac. Nazywa sie Harvey. Przejalby tutaj dowodztwo, gdyby Liu czy Urk nie mogli sprawowac obowiazkow. Nawet podobaloby mu sie to, ale to prawdopodobnie nie jest... Spojrzal nagle na Hala. -Czy jest? -Tak - powiedzial Mayne ponuro. - Obaj nie zyja. -Nie zyja? Calas zatrzymal sie, a potem musial podbiec, zeby dotrzymac kroku Halowi, ktory nie przystanal. -Cee go zalatwila - wyjasnil Mayne. -Doprawdy? - twarz Calasa rozdzielil usmiech. -W jaki sposob? Noszowi, ktorzy takze znajdowali sie dosc blisko, odwrocili glowy, slyszac to bezposrednie stwierdzenie Hala. Ten jednak nie odpowiedzial. Tragarze patrzyli nadal na niego, az niemal mineli wejscie do baraku, ku ktoremu zmierzali, i do ktorego wniesli w koncu nosze. -W rezultacie mamy problem - podjal Mayne. Byli teraz wewnatrz kwatery nalezacej niegdys do Liu. Hal usunal sie na bok, zeby nieprzytomnego nadal Artura dalo sie zlozyc na podlodze. -Zdejmijcie go z noszy - polecil. - Chce, zeby lezal twarza w dol, rozciagniety na ziemi, jakby zostal powalony podczas proby zblizenia sie do pryczy Liu. Kiedy sie z tym uporacie, idzcie do sasiedniego baraku, ubierzcie cialo Urka w jego mundur, z raportowka i wszystkim - znajdzcie krotki miotacz - i przyniescie tutaj podoficera na noszach. -Calas - zwrocil sie Hal do bylego zolnierza, kiedy reszta wyszla. - Na ile udatnie potrafisz nasladowac glos Liu? Nie chodzi mi o to, zebys byl w stanie oszukac kogos dysponujacego pelnia zmyslow, ale ktos musi wydac jeden czy dwa okrzyki, ktore brzmialyby jak pochodzace od niego i poparlyby to, co zamierzam wpoic reszcie zolnierzy pod hipnoza. Czy Liu mial jakas charakterystyczna maniere slowna? Kazdy ma cos takiego, a wiekszosc zolnierzy umie nasladowac smiesznostki swoich przelozonych. Mial wysoki glos i warkliwy, nosowy sposob mowienia - odparl Calas. - Mysle, ze moge sie pokusic o cos podobnego, jesli mam zawolac z baraku, gdzie nie mozna by mnie widziec; a przy tym, wnetrze pomieszczenia zmieni prawdopodobnie brzmienie glosu. -Dobrze - rzekl Hal. - Chce, zebys krzykiem wydal Urkowi rozkaz otwarcia ognia. Pomysl zasadza sie na tym, ze jakims cudem Artur dostal sie tutaj. -Dobrze - powiedzial Calas. - Z latwoscia moge to zrobic. Poza tym, podoba mi sie mysl, ze Artur dociera swobodnie do nich obu. Lub podobalby mi sie, gdyby Artur rzeczywiscie cos im zrobil zaraz po uwolnieniu sie z pet. Rozdzial 29 -Dobrze - rzekl z kolei Hal.Podszedl do pryczy i zaczal podpierac glowe Liu na poduszce, aby byla widoczna jego szyja. Cialo nadal styglo, ale wciaz nie tezalo. Z oparcia stojacego obok poslania krzesla, na ktorym lezala reszta ubrania Hu Shena, Mayne zdjal pas z bronia oficera, i kabure z miotaczem polozyl na siedzeniu mebla w ten sposob, by spoczywal plasko, rekojescia zwrocony ku pryczy. Wyciagnal ramie mezczyzny i zacisnal martwe palce na kolbie miotacza, na wpol wyciagajac go z pochwy. Zasmial sie ponuro. -Co cie tak bawi, Przyjacielu? - uslyszal za plecami glos Calasa. -To - odparl Hal, odwracajac sie twarza do bylego zolnierza - ze przed chwila myslalem sobie, ze tym razem nasze plany zwiazane z eskapada ida gladko; dokladnie tak, jak je ulozylismy. Uwazalem tak, zanim sie przekonalem, ze Liu i Urk zostali zabici, co sprawilo, ze wszystko trzeba zmienic. -Masz teraz inny plan? - spytal Calas. W glosie nizszego mezczyzny nie bylo slychac watpliwosci. Najwyrazniej zywil przekonanie, ze cokolwiek sie stanie, Mayne bedzie umial nagiac ich plany tak, zeby pasowaly do sytuacji. -Chcialem tak zaaranzowac sprawy, zeby ci dwaj odprowadzili oddzialy do garnizonu. Ich raport glosilby, ze co prawda Cee i Artur zmarli w trakcie przesluchania, ale ze z tego, co powiedzieli, wynikalo calkiem jasno, iz nikogo wiecej tutaj nie ma. Zrelacjonowaliby, ze pochowali ciala w taki sam sposob, w jaki zakopali zwloki obu zolnierzy, o ktorych zabicie oskarzyliby Artura; i ze potem po prostu zrezygnowali i wrocili do garnizonu. -A teraz? - nalegal Calas. Noszowi wrocili z cialem Urka, umundurowanym i przy broni. -Polozcie go po lewej stronie, tuz za klapa wejsciowa - polecil im Hal. - Jak wlasnie mowilem Calasowi, musielismy zmienic plany. Teraz, gdy zahipnotyzuje tych zolnierzy na zewnatrz, bede musial ich przekonac, ze wszyscy tutaj pozabijali sie wzajemnie. Nieco dluzsza historia. Dwaj zabici zolnierze, a nawet martwy podoficer, to jedno. Zabity oficer to inna para kaloszy - w kazdym razie o tyle, o ile chodzi o robote papierkowa. W kwaterze glownej przesluchaja szczegolowo tych zolnierzy, to pewne; zdejmijcie Urka z noszy i pociagnijcie go w glab namiotu, zeby nie lezal obok Artura. Potem przewroccie go na brzuch, zeby nie bylo widac przodu jego ciala. Zrobili, co im kazal. -W porzadku - rzekl Mayne, kiedy tamci skonczyli. -Zwincie teraz nosze wokol drazkow i polozcie pod sciana baraku, za prycza, gdzie nie beda widoczne. Chce, zebyscie za chwile wszyscy stad wyszli i dolaczyli do reszty, ktora pilnuje zolnierzy. Natychmiast przyslijcie do mnie kogos, jesli tylko sie okaze, ze ktorys z pojmanych daje najslabsze chocby oznaki wychodzenia ze stanu oszolomienia. Uklakl obok nieprzytomnego Artura. -Och, a takze... - zaczal, podnoszac glowe, zeby przez ramie spojrzec na noszowych -...niech ktos znajdzie line, ktora tamci go zwiazali. Wystarczy metr sznura. Noszowi spojrzeli po sobie, po czym stojacy najblizej drzwi wyszedl. Kiedy wrocil z lina, Hal wzial ja i delikatnie zwiazal Arturowi dlonie na plecach. -Czy ktos ma noz? - zapytal, kleczac nadal obok nieruchomej postaci. Tylko Calas i jeden z noszowych mieli takie narzedzia przy sobie. Hal otworzyl po kolei ostrza obu nozy i sprawdzil je na swoim kciuku. Wybral ten Calasa. Wykonal nozem szereg nieregularnych naciec na obwodzie liny, przecinajac tylko wierzchnie sploty. Odsunal te wlokna na bok i wcial sie glebiej, ciagnac jednoczesnie za line, zeby w koncu, gdy pekla, otrzymac dwa poszarpane konce. -Dobra - rzekl, zawiazujac reszte liny wokol centralnego slupka, ktory podtrzymywal dach baraku i byl gleboko wbity w ziemie. Zostawil mniej wiecej tyle wolnego sznura, ile starczyloby go na jednokrotne owiniecie wokol slupka, przy czym koniec, ktory wygladal na poszarpany, sterczal w powietrzu. -Dobra - powtorzyl. - To powinno sprawiac wrazenie, ze lina zostala raczej rozerwana niz przecieta. Mysle, ze przekonam ich pod hipnoza, ze ktos tak wielki jak Artur, mogl tego dokonac. -Prawdopodobnie moglby - zgodzil sie Calas, odbierajac swoj noz. Hal pokrecil glowa. -Niech ci ktos zwiaze kiedys rece na plecach zwyklym sznurkiem, a przekonasz sie, ze nie bedziesz w stanie go rozerwac - rzekl. - Jesli jakas czesc liny pozostawiono by luzno miedzy toba a tym, do czego cie przywiazano, w zwiazku z czym moglbys szarpnac peta naglym ruchem, to moglbys je zerwac. Jesliby natomiast nie daloby sie z nimi tak postapic, to sadze, ze przekonalbys sie, ze nie mozna ich rozerwac. Ale to bez znaczenia. Mysle, ze za sprawa sugestii hipnotycznej przekonam zolnierzy, ze Artur rozerwal swoja line. Wstal. -A teraz - powiedzial - niech wyjda stad wszyscy z wyjatkiem Calasa i jednego z was. Calas moze wykorzystac te osobe jako poslanca, gdyby musial przekazac mi jakas wiadomosc. Chodzcie. Wyprowadzil ich z powrotem w noc i jasny blask obozowych lamp. Zaczal wiac slaby, wilgotny wiatr - zapowiedz switu. Brakowalo nie wiecej jak godziny do chwili, kiedy mogliby zaczac widziec swoje twarze bez potrzeby korzystania ze sztucznego oswietlenia. Jency nadal albo siedzieli, albo lezeli nieruchomo, wciaz znajdujac sie pod dzialaniem substancji z zatrutych strzal. -Usadzcie ich prosto - polecil Mayne czlonkom Gildii. - Takze tych dwoch, ktorzy byli na sluzbie i siedzieli przy stole. Dolaczcie ich do pozostalych. Chce, zeby wszyscy siedzieli zwroceni plecami do barakow. Oredownicy zabrali sie za niestawiajacych oporu zolnierzy. Wiekszosc tych, ktorymi sie zajmowali, utrzymywala wyprostowana pozycje, siedzac po turecku, kiedy raz zostali tak usadzeni. Kilku do tego stopnia przewazalo na jedna strone lub mieli na tyle sztywne stawy, ze trzeba ich bylo podeprzec, zeby pozostali w nadanej im pozycji. W takich wypadkach czlonkowie Gildii siadali tylem i podpierali plecami tych swoich "podopiecznych", ktorzy nie mogli utrzymac rownowagi. Tymczasem Hal przechodzil wzdluz linii siedzacych mezczyzn. Byly dwa rzedy, gdyz w ten sposob ulozono na ziemi spiwory. Mayne kucal kolejno przed kazdym czlowiekiem i przez kilka minut przemawial do rozluznionego i najwyrazniej nieslyszacego zolnierza, poki nie uzyskal odpowiedzi na pytanie: "Slyszysz mnie?" "Tak" sprawialo, ze przesuwal sie ku nastepnemu mezczyznie w rzedzie. Minelo niemal pol godziny, zanim uzyskal od wszystkich twierdzace odpowiedzi. Kiedy jednak uslyszal w koncu "tak" od ostatniego czlowieka w przednim rzedzie, odwrocil sie do najblizszej Oredowniczki, szczuplej, niemal krucho wygladajacej osiemnastoletniej dziewczyny, na ktorej twarzy pojawial sie nagle i bez ostrzezenia olsniewajacy usmiech, w nieuchronny sposob zdajacy sie zmieniac ja zupelnie. Na imie miala Kady i byla jedna z grupy zrecznych, nocnych zbieraczy, wybranych przez Onete. -Chcialbym, zebys poszla teraz do Calasa, do tego baraku tam dalej - zwrocil sie do niej Hal. Jej usmiech rozblysnal, wyrazajac zgode. - Powiedz, ze kiedy przekazesz mu sygnal, ma zawolac glosem Liu: "Strzelaj, Urk! Teraz! Zastrzel go!" Mayne powtorzyl wolno slowa, ktore mial wykrzyknac byly zolnierz. -A teraz - polecil Kady - powtorz je. -"Strzelaj, Urk!" - powiedziala dziewczyna cienkim, czystym glosem. - "Teraz! Zastrzel go!" -Dobrze! - pochwalil Hal. - Powiedz Calasowi, ze ma ci je powtorzyc, zebys sie przekonala, czy zrozumial wlasciwie. Potem wyjdz na zewnatrz i nie spuszczaj ze mnie oka. Kiedy machne, wsun z powrotem glowe do srodka i kaz mu to zawolac. Zrozumialas wszystko? -Kiedy zobacze, ze machasz do mnie, mam powiedziec Calasowi, zeby zawolal "Strzelaj, Urk! Teraz. Zastrzel go!" - powiedziala Kady. - A co potem? -Reszta ja sie zajme - rzekl Mayne. - Oboje opusccie barak i wycofajcie sie. Powtorz. -Calas i ja opuszczamy barak po tym, jak Calas krzyknie; reszte zostawiamy tobie - powtorzyla dziewczyna. -Zgadza sie - odparl Hal. - Znakomicie. Kady usmiechnela sie ponownie i ruszyla w strone baraku. Mayne odwrocil sie i odszedl, zeby znalezc sie przed frontem obu szeregow siedzacych zolnierzy, zwroconych teraz w strone nadal ciemnej dzungli, dokad nie siegaly swiatla z polany. Hal wylowil wzrokiem czlowieka o imieniu Harvey; byl on jednym z tych, ktorzy byli w stanie siedziec prosto po turecku bez potrzeby podpierania go. Harvey mial grubokoscista twarz, ktorej rysy zmiekczal tluszcz, a jego wydatny brzuch byl tak duzy, ze splywal niemal do ziemi miedzy zgiete nogi, kiedy jego wlasciciel byl pochylony; brzuch stanowil prawdopodobnie przeciwwage dla wszelkich mozliwych sil, jakie ciagnelyby go wstecz. Zolnierz wygladalby na milego i niegroznego, gdyby nie twardosc rysow nalanej twarzy. Podczas pierwszego przejscia wzdluz szeregow siedzacych, kiedy Hal pytal poszczegolnych zolnierzy o to, czy go slysza, Harvey byl jedynym czlowiekiem, ktoremu Mayne powiedzial cos wiecej. Zasugerowal wtedy, ze kapral moglby objac dowodztwo nad reszta. Jak chodzi o innych, to Hal upewnil sie tylko, ze za sprawa hipnozy skupil ich uwage na sobie i na tym, co zamierzal powiedziec. -Sluchajcie mnie teraz wszyscy - powiedzial, podnoszac glos. - Spaliscie wszyscy az do teraz. Urwal, zeby sobie cos przypomniec. Pytal tych dwoch mezczyzn, ktorzy trzymali warte, jak sie nazywaja, i przez chwile nie byl w stanie wylowic ich imion z tysiecy innych, ktore upchnal w swojej glowie. -Wszyscy spaliscie - kontynuowal niemal bez chwili przerwy. - Nawet Bill Jarvis i Stocky Weems, ktorzy pelnili straz. Musial to sprawic alkohol, ktory wczesniej wypili. Tak czy inaczej, spaliscie az do teraz. Zgadza sie? -Odpowiedzcie - tak! -Tak - mruknely dwa szeregi mezczyzn. -Wiecie, ze kiedy poszliscie spac, to Urk i Liu, wasz dowodca, znajdowali sie w namiocie Hu Shena, przesluchujac nadal dziewczynke i wielkiego mezczyzne, ktorego wzieliscie do niewoli - kontynuowal Hal. - Ale nie zwracaliscie na to uwagi az do teraz, kiedy wszystkich was cos obudzilo. Co was obudzilo? Czekal w przedluzajacej sie ciszy. -Powiem wam, co was obudzilo - podjal Mayne. -Uslyszeliscie krzyk Urka; glos, ktory brzmial, jakby Urk zostal zraniony lub przestraszony. Nie pamietacie, co powiedzial, ale pamietacie dobrze, co uslyszeliscie po krzyku, ktory was obudzil. Wszyscy to pamietacie, prawda? Powiedzcie "tak", jesli pamietacie. -Tak - powtorzyli siedzacy mezczyzni. -Zgadza sie - ciagnal Hal. - Od tamtej chwili kazdy z was pamieta wszystko tak, jak sie stalo lub jak zostalo wam opowiedziane. -Tak. -Nie bedziecie pamietac ani mnie, ani zadnego innego nieznanego mezczyzny czy kobiety, ktorych widzieliscie dzisiejszej nocy. Zapomnicie, ze byl tutaj ktokolwiek inny, poza waszymi towarzyszami broni i oficerami. Powiedzcie "tak". -Tak - zaintonowali zolnierze jak niezgrany, zaimprowizowany chor. Hal ruszyl przed siebie miedzy siedzacymi, az zatrzymal sie przed Harveyem, zajmujacym miejsce w drugim szeregu. Zwrocil sie do mezczyzny siedzacego obok kaprala. -Nie mozesz widziec mnie ani slyszec tego, co mowie do twojego towarzysza. Nie bedziesz mnie w ogole pamietal - ani z czasu poprzedniego, ani obecnego. Powiedz "tak". -Tak - powtorzyl zolnierz. Mayne zwrocil sie do mezczyzny siedzacego po lewej stronie Harveya, powtorzyl swoja kwestie i ponownie uzyskal twierdzaca odpowiedz. Teraz Hal skierowal swoja uwage z powrotem na Harveya i kucnal, zeby znalezc sie niemal twarza w twarz z grubym czlowiekiem, noszacym na szarym kolnierzu swojego munduru wypustki kaprala. Przemowil do Harveya glosem tak cichym, ze zolnierze siedzacy po obu stronach podoficera mieliby trudnosci z uslyszeniem slow, nawet gdyby sluchali. -Harvey - odezwal sie Mayne. - Slyszysz mnie, prawda? -Tak - odparl zapytany. -Nie bedziesz pamietal tej rozmowy w wiekszym stopniu, niz bys pamietal, ze widziales mnie czy kogokolwiek innego poza twoimi zolnierzami i dwojka pojmanych - powiedzial Hal. - Zrobisz to, gdyz ci to powiem, ale takze dlatego, ze zapomniec o tym bedzie w twoim najlepiej pojetym interesie. Jesli zapomnisz, to na ciebie spadnie cala zasluga za osobiste odprowadzenie zolnierzy do kwatery glownej. Harvey usmiechnal sie, ale reszta jego twarzy nie zmienila sie. -Za minute lub dwie - mowil Mayne cicho - cos sie stanie. Zaden z obecnych tutaj zolnierzy nie wie o tym, ale ty sie spodziewales, ze moga na was spasc tego rodzaju klopoty; przewidziales to juz w chwili, gdy sie przekonales, ze Liu i Urk, tylko we dwoch i nie majac przy boku pary zolnierzy trzymajacych straz, zamierzaja przesluchac w jednym z barakow tego wielkiego, silnego mezczyzne. Wiedziales, ze obcy jest niebezpieczny, gdyz podczas proby schwytania go zabil golymi rekami dwoch ludzi. Oczywiscie, twoja pozycja nie pozwalala ci na powiedzenie czegokolwiek Urkowi lub dowodcy oddzialu, wiec nie zrobiles tego. Ale to dlatego byles gotow objac komende, gdyby stalo sie cos zlego. Zgadza sie? -Tak. Hal milczal chwile. -I dlatego, w przeciwienstwie do reszty, spales lekkim snem i obudziles sie od razu, gdy tylko uslyszales cos niezwyklego. Wlasnie za chwile to uslyszysz. Zostawie cie na moment, a potem, kiedy to uslyszysz, znajde sie ponownie obok ciebie, zeby ci powiedziec, co masz robic; i zostane z toba, poki sytuacja nie zostanie opanowana. Zrozumiano? -Tak jest - potwierdzil kapral. Mayne wstal i ruszyl szybko i cicho do baraku Liu. Wszedl do srodka, gdzie napotkal pytajace spojrzenia Calasa, Kady i tego czlonka Gildii, ktory pozostal z bylym zolnierzem jako poslaniec. -Wszystko zalatwione - powiedzial Hal Calasowi. -Teraz, gdy Kady przekaze ci sygnal, masz do zrobienia dwie rzeczy. Jedna, to krzyknac to, co Kady ci powie. Druga polega na tym, bys wyjal z kabury Urka miotacz i odstrzelil z niego grdyke Liu. Mozesz to zrobic, czy tez masz jakies opory wobec strzelania do zwlok? -Mam nadzieje, ze nie strzelilbym dzisiaj do zywego czlowieka - odparl Calas. - Mialbym ochote zabic Liu po tym, co kazal uczynic Arturowi, ale nie sadze, zebym teraz, gdy jestem czlonkiem Gildii Oredownikow, potrafil kiedykolwiek jeszcze zabic - z wyjatkiem kogos takiego, jak on. Jednak nie sprawi mi trudnosci odstrzelenie grdyki temu martwemu bydlakowi. Chcesz, jak sadze, ukryc, jak zostal zabity? -Zgadza sie - odparl Mayne. - Gdybys ty nie chcial posluzyc sie miotaczem, musialbym to zrobic sam i krzyknalbym stad i strzelil przed powrotem do zolnierzy. Kiedy sie z tym uporasz, wloz pistolet do reki Urkowi. -Dobra - rzekl Calas. -W porzadku - powiedzial Hal i odwrocil sie do Kady. -Chodz ze mna i stan tuz za drzwiami, zebys mogla mnie widziec. Machne niedlugo po tym, jak podejde do tamtego zolnierza. Kiedy to zrobie, ty powiesz swoje Calasowi i oddalisz sie szybko od barakow. Orban, wyjdz teraz i wraz z reszta czlonkow Gildii usun sie z pola widzenia. Orban byl szczuplym mezczyzna po czterdziestce, z bardzo jasnymi wlosami na plaskiej czaszce. Skinal glowa. Hal wyszedl z baraku, podszedl do zolnierzy i kucnal ponownie przed Harveyem. Rozejrzal sie wokolo. Wszyscy Oredownicy, jak ich wczesniej poinstruowano, znajdowali sie poza zasiegiem wzroku zahipnotyzowanych zolnierzy. -Cokolwiek sie stanie - powiedzial Mayne, przenoszac wzrok z powrotem na kaprala - to na tobie bedzie spoczywalo zadanie odprowadzenia wszystkich tych ludzi do kwatery glownej. Jestes tutaj najwyzszy stopniem; reszta pojdzie za toba. Musisz tylko objac komende. Bede przy tobie do chwili, poki stad nie odejdziecie, mimo ze nie bedziesz tego pozniej pamietal, a reszta nie bedzie mnie widziala ani nie bedzie slyszala, kiedy bede z toba rozmawial. Przerwal na chwile. Harvey obserwowal go, sluchajac z uwaga tak gleboka, ze zakrawala na niewinnosc. -W chwile po tym, co was obudzi, rozlegna sie dalsze halasy i wybuchnie zamieszanie - ciagnal Hal. - Musisz natychmiast zapanowac nad sytuacja. Rozkaz wszystkim, by pozostali na miejscu, podczas gdy ty pojdziesz sprawdzic, co sie dzieje. Przypomnij im, ze jestes tutaj jedynym, ktory dowodzi, kapralu! Wypowiadajac to ostatnie slowo Hal wpatrywal sie badawczo w oczy Harveya, ale te nie zmienily wyrazu. Stopnie dowodcy grupy, sil i druzyny, ktore Cletius Grahame proponowal w swoim obszernym dziele na temat taktyki i strategii, zaistnialy jako zazdrosnie strzezona wlasnosc czlonkow oddzialow bojowych. Wyzsze szarze od kaprala - sierzant, oficer dyplomowany i porucznik - byly zarezerwowane wylacznie dla zajmujacych stanowiska pomocnicze. Niektorzy sposrod noszacych wyzsze stopnie byli nimi zawstydzeni; inni sekretnie zadowoleni za sprawa dostepu do przywilejow, ktore szly za tymi szarzami. Harvey, zdawalo sie, nalezal do tych ostatnich. Tym niemniej wiekszosc podoficerow na jego stanowisku sekretnie pragnela wladzy, by moc bezposrednio rozkazywac i dowodzic oddzialami bojowymi. To, co Hal sugerowal teraz Harveyowi pod wplywem hipnozy, zapewniloby temu ostatniemu nie tylko zwierzchnictwo, ale i - po dotarciu do garnizonu - pochwale ze strony przelozonych, ze po smierci oficerow zapanowal nad sytuacja. Niektorzy ludzie w jego polozeniu mogliby uznac te mozliwosc za odstreczajaca lub nieprzyjemna, jednak kapral nie okazywal podobnych uczuc. Hal wstal. -A teraz - polecil zolnierzom - polozcie sie. Spijcie. Wszyscy, lacznie z Harveyem, posluchali. Mayne odwrocil sie w strone baraku Liu i szczuplej sylwetki Kady, stojacej tuz przed wejsciem. Podniosl reke nad glowe i wolno, dwukrotnie machnal dlonia. Ujrzal, ze reka dziewczyny unosi sie w odpowiedzi, po czym Kady odwrocila sie, zeby przekazac wiadomosc do wnetrza namiotu. Odwrocila sie z powrotem, odeszla, a potem odbiegla od barakow w bok, gdzie na skraju ciemnosci stala Onete z Cee. Mala owinela wokol siebie kolejny ped winorosli z otwartym strakiem, ktory obwisal, obciazony prawdopodobnie kamieniami o rozmiarach pasujacych do zacisnietej piesci dziewczynki. Cee miala wzrok utkwiony w baraku, w ktorym znajdowali sie nie tylko martwi Liu i Urk, ale nadal zywy Artur. Dobiegl stamtad krzyk niemal tak wysoko nastrojony, ze mozna go bylo nazwac piskiem, i przyniosl slowa, ktore Hal polecil Kady, by je przekazala Calasowi. Prawie natychmiast po nich rozlegl sie kaszlacy grzmot miotacza i niemal rownie szybko Calas wyslizgnal sie spomiedzy klap wejscia baraku i skierowal sie w strone, ktora obrali wczesniej Kady i Orban. Hal klasnal glosno w dlonie. -Siadzcie! - zawolal. -Sluchajcie wszyscy! Co sie dzieje? Co to bedzie? Zolnierze siadali, rozgladajac sie wokolo w oszolomieniu. Hal pochylil sie i przemowil wprost do ucha Harveya, ktory takze siadal, ale patrzyl w kierunku baraku Liu. -Teraz - odezwal sie Mayne lagodnie. - Obejmij nad nimi dowodztwo albo bedzie za pozno. Powiedz im, zeby zostali tam, gdzie sa. Ty sie temu przyjrzysz. -Stac! Zostac na miejscach! - krzyknal Harvey, podnoszac sie niezdarnie na rowne nogi. To moj rozkaz. Sprawdze, co sie dzieje. Kilku zolnierzy, ktorzy zaczeli ospale wstawac, opadlo z powrotem na ziemie. Nadal oszolomieni przez resztki narkotyku krazacego w ich ukladach krwionosnych, ale wybudzeni z glebszych stanow hipnozy przez klasniecie Hala, przeklinali, mruczeli do siebie i spogladali na barak, ale zostali na swoich miejscach. Harvey, zataczajac sie, powedrowal w strone namiotu. Najwyrazniej siedzenie po turecku zahamowalo mu krazenie w nogach, w ktorych dopiero teraz odzyskiwal wladze. Kiedy dotarl do wejscia do baraku, szedl juz duzo normalniejszym krokiem. -Kapral Magson, sir. Moge wejsc? - zawolal, po czym odczekal chwile. Po jakims czasie, gdy nie nastapila odpowiedz, wszedl do srodka, a Hal deptal mu po pietach. W blasku spokojnego, wewnetrznego oswietlenia baraku lezaly nieruchome sylwetki martwych Liu i Urka oraz nieprzytomnego Artura. -Wszyscy nie zyja - powiedzial szybko Mayne, stojac za kapralem. Kiedy grubas zatrzymal sie na widok tego, co zobaczyl, Hal mowil mu prosto do ucha cichym glosem. -Widzisz, co sie stalo. Jeniec okazal sie na tyle silny, ze zerwal wiezy i ruszyl w kierunku dowodcy sil. Liu musial siegnac po pistolet, ale poniewaz obserwowal wszystko ze swojej pryczy, a jego bron osobista znajdowala sie w kaburze na krzesle obok poslania, zorientowal sie zapewne, ze po nia nie siegnie. Krzyknal zatem - slyszelismy to wszyscy przed chwila - do Urka, zeby ten strzelil. I Urk musial strzelic, ale nie dosc szybko, zeby uratowac wlasne zycie. Spojrz tylko, ma zmiazdzona glowe. Ten wielki facet musial byc silny jak dab! Ale Urkowi udalo sie najwyrazniej zabic go tym jednym strzalem. -Tak... - powiedzial Harvey, nadal sie gapiac, nadal znajdujac sie pod wplywem hipnozy w takim stopniu, ze slyszal slowa Hala, jakby to byly jego wlasne mysli. -A kiedy Urk zastrzelil wielkiego mezczyzne - ciagnal Mayne lagodnym, perswazyjnym tonem - wyladowanie przeszlo przez jego cialo i zabilo takze dowodce sil. Wszyscy nie zyja. -Tak, racja - przyznal kapral. Teraz bedziesz musial naprawde objac komende - powiedzial Hal. - Dzieki temu, ze zalatwisz to wlasciwie, beda o tobie sporo myslec w garnizonie. Zabierzesz oczywiscie ciala oficerow, zeby im wyprawiono pogrzeb, ale powiesz kilku ludziom, by obok miejsca, gdzie zakopali dziewczynke, ktora zmarla w trakcie przesluchania, wygrzebali dol i wrzucili tam zwloki wielkoluda. Dokladnie tak, jak godzine wczesniej powiedzial to sam Liu. Pamietasz? Hu Shen stwierdzil, ze jest calkiem pewny, iz nikogo wiecej tutaj nie ma, gdyz inaczej albo dziecko, albo mezczyzna juz by to wyznali do tej pory. Ale powiedzial, jak pamietasz, ze rownie dobrze moga sie co do tego upewnic, znecajac sie nad tym wielkoludem. -Tak - potwierdzil Harvey. - Tak. Pamietam dokladnie, jak bylo. Hal zawahal sie. -W rzeczywistosci, jak wiesz - powiedzial kapralowi do ucha cichszym, bardziej konfidencjonalnym tonem - tamci dwaj chcieli miec wymowke, zeby zabawic sie z tym, czego nie dokonczyli. -Racja. Chcieli - mruknal Harvey. -A teraz pierwsza rzecz - ciagnal Mayne - to zawolac paru zolnierzy, ktorym mozesz zaufac, ze zapamietaja, co powiesz i zrobia, co im kazesz. Wezwij ich tutaj, zeby zobaczyli na wlasne oczy, co sie stalo; potem beda mogli wyniesc cialo wielkiego czlowieka i pochowac je. Byloby takze dobrze, zebys, zrobil kilka zdjec tego, jak tu wszystko wyglada, w celu pokazania ich w dowodztwie. -Teraz - powiedzial, klaszczac cicho za prawym uchem kaprala. - Pamietaj, nie widziales nikogo procz wielkiego faceta i dziewczynki. A teraz, do dziela! Harvey drgnal, odwrocil i wyszedl z baraku. Hal ruszyl za nim. Grubas szedl wolno z powrotem ku siedzacym zolnierzom; okrazyl ich, zeby znalezc sie przed nimi. -Dobra, sluchajcie mnie teraz... - zaczal i... urwal. Mayne zaszeptal mu do ucha, a kapral podjal watek. -Doszlo do utarczki. Obaj dowodcy, sil i grupy, nie zyja. To sprawia, ze ja tu rzadze. Wiec sluchajcie i robcie wszystko, co wam powiem! Musimy natychmiast pochowac tego wieznia, zwinac oboz i zawiezc ciala oficerow do kwatery glownej. Ranj, Wilson i Mouri, wy trzej pojdziecie ze mna. Przyniescie kamere. Chce, zebyscie byli swiadkami i dokonali kilku nagran tego, co zaszlo w baraku dowodcy sil. Reszta niech sie zajmie zwijaniem obozu i przygotowaniami do wymarszu. Dalej, dalej! Ruszac sie! Im takze byla pora ruszac w droge, zauwazyl Hal. Swit byl tuz-tuz. Oba ksiezyce zaszly juz dawno temu, a kiedy Mayne patrzyl prosto w gore, krancowa czern poprzedzajaca nastanie dnia, na poziomie gruntu, przeczyla jasnieniu nieba poza zasiegiem obozowych lamp. Znalazlszy sie na skraju polany, Hal poinstruowal Oredownikow, zeby zaczeli sie wycofywac poza zasieg wzroku zolnierzy w chwili, gdy pierwszy raz klasnie w dlonie, co zacznie proces stopniowego przywracania przytomnosci wojskowym. Czlonkowie Gildii znikali poslusznie w mroku dzungli; a wraz z jasniejacym swiatlem poranka beda wciaz dalej i dalej, az las, nawet w pelni dnia, skryje ich przez wzrokiem ludzi z obozu. Tymczasem Hal, nadal przypominajac trzem zolnierzom, ktorych wybral Harvey, a takze wszelkim innym, z jakimi mial do czynienia, ze go tu nie ma, i ze go nie widza, nadzorowal filmowanie wnetrza baraku Liu. Potem, na jego naleganie, kapral wybral narzedzia sluzace do kopania okopow i zaprowadzil owych trzech ludzi w mrok, z jedna latarka, by wykopali grob dla rzekomo martwego Artura. Kiedy zolnierze byli zajeci tym zadaniem, Mayne polecil, by czlonkowie Gildii niosacy Artura, ponownie lezacego na noszach i przytroczonego do nich pasami, ruszyli wolno w strone kopanego dolu. Zolnierze, ryjac w ziemi i przeklinajac ciezka robote, nie zwracali najmniejszej uwagi na noszowych i cialo, ktore mieli pogrzebac; a Oredownicy, zlozywszy Artura na ziemi, wtopili sie w mrok. Harvey, pod nadzorem Hala, dogladal kopania grobu. Kiedy zolnierze wygrzebali w lesnym podlozu wystarczajaco gleboki dol, na wpol w sciolce, a na wpol w ziemi, Mayne polecil kapralowi, by ten odwolal ich od ciezkiej pracy i odprowadzil na bok. Tam, w skapym swietle jednej latarki, ktora ze soba przyniesli, Hal wprowadzil ich na chwile w stan glebokiej hipnozy i wpoil im falszywe wspomnienie o zwaleniu ciala Artura do wykopu, a potem zasypaniu go - co mialo sie stac przed odwolaniem ich na strone przez Harveya. Potem polecil noszowym, by wyruszyli z Arturem w droge na skalna polke. Gdy tylko zaczeli znikac w ciemnosci ze swoim ciezarem, kapral, na naleganie Hala, wyslal ponownie kopaczy, zeby wrzucili szuflami do otwartego dolu wszystko to, co wykopali. Tak tez zrobili, a Harvey odprowadzil ich z powrotem do obozu. Do tej pory wszystkie baraki i zawieszone w gorze lampy zostaly zdemontowane, spakowane i czekaly gotowe do transportu; rowniez wiekszosc zolnierzy miala na sobie pelne oporzadzenie i bron, bedac takze gotowymi do wymarszu. Mayne zostawil zolnierstwo na skraju obozu, by pod rozkazami Harveya wrocilo do garnizonu. Nie watpil, ze od tego momentu wojskowy nawyk poprowadzi tych ludzi dalej, bez koniecznosci popedzania ich. Wydane im pod hipnoza polecenie straci w koncu swa moc, ale ich wspomnienia o tym, co sie rzeczywiscie stalo, pozostana splatane; a pozniej - biorac pod uwage wersje, jaka poczatkowo przedstawia przelozonym - zaden z nich nie bedzie mial nic do zyskania za sprawa zmiany zeznan na temat rozwoju wypadkow. Ruszyl susami po widocznym juz teraz podlozu lasu, by dogonic oddzial Gildii, ktory w tej chwili powinien sie znajdowac w polowie drogi do przejscia lezacego na szlaku prowadzacym na zbocze gory. Otoczenie wokol Hala jasnialo szybko, i milo mu sie bieglo rownym truchtem. Wystep skalny byl stosunkowo maly, a Mayne na tyle zajety innymi sprawami, ze odkad opuscil sale gimnastyczna na Encyklopedii Ostatecznej, nie tylko nie biegal, ale nawet nie spacerowal. Przypomnialo mu sie ponownie to, o czym myslal kilka dni temu, podczas tego ostatniego biegu - ze nie dorownywala mu nawet jego ruchoma biezna na Encyklopedii, otoczona obrazami i zapachami imaginacyjnej otwartej przestrzeni. Teraz biegl naprawde, co wywolalo ponownie dawne wspomnienia o bieganiu po lesie w poblizu posiadlosci w Gorach Skalistych, gdzie spedzal swoje drugie dziecinstwo, zanim nadejscie Innych nie zmusilo go do ucieczki w poszukiwaniu kryjowki na Mlodszych Swiatach. Na moment wrocilo do niego wspomnienie Bleysa Ahrensa, przybylego niespodziewanie do jego domu w towarzystwie mlodych rewolwerowcow, uzbrojonych w dlugie, waskolufowe pistolety. Zwlaszcza Bleysa, szczuplejszego niz teraz - bez wzgledu na to, gdzie Ahrens mogl sie znajdowac w tej chwili, jedenascie lat pozniej. Szczuplejszego i wyraznie wyzszego, gdyz wowczas, gdy go ujrzal pierwszy raz, Hal nie osiagnal jeszcze pelni swojego wzrostu, ktory mial dorownac Bleysowemu; a takze z powodu ostatniego dziesieciolecia nieznacznego, ale zauwazalnego starzenia sie i przybierania na wadze drugiego mezczyzny. Halowi zdawalo sie, ze przenika go zimno, niczym oddech jakiegos zblakanego powiewu. Zmusil Amande, by przywiozla go tutaj, na Kultis, i do Gildii Oredownikow, chociaz nie mial zadnych rzeczywistych podstaw, by zywic przekonanie, iz moze tu znalezc pomoc w odkryciu drogi do Kreatywnego Wszechswiata. Impas, ktory w ciagu ostatnich dwoch lat nie pozwalal mu osiagnac tego celu, byl jak wielka, niemozliwie szeroka i niemozliwie gruba szklana sciana, zagradzajaca mu przejscie. Ale teraz, w trakcie minionych kilku tygodni pozbyl sie zwatpienia, ktore zbudowalo w nim doznane niepowodzenie. Ponownie poczul nadzieje, ale wraz z nia pojawil sie takze strach. Czas mijal. Dni Tama byly policzone. Nawet jesli nie, to gromadzenie przez Bleysa sil w celu przelamania tarczy fazowej Ziemi zblizalo sie do stopnia nieuchronnego spelnienia. Czas biegl, a kiedy Hal poczul ponownie nadzieje - w jakis sposob wielka nadzieje, ktora napelnilo go pomyslne uwolnienie Artura - to nadal nie znajdowal drogi przez te nieprzenikniona, szklista bariere, dzielaca go od jego zyciowego celu... Miedzy odleglymi drzewami z przodu mignely mu sylwetki czlonkow Gildii i zrozumial, ze w koncu ich dogonil. Przestal biec, a zaczal isc. Widzac, ze biegnie, tamci mogliby sie zaniepokoic; mogliby pomyslec, ze przetransportowanie Artura na skalna polke i zapewnienie mu wlasciwej opieki wymaga wiekszego pospiechu, niz to rzeczywiscie bylo niezbedne. Tak naprawde, to jedynie stan zdrowia Artura byl jedyna okolicznoscia, ktora nie pozwalala marnowac ani chwili. W najblizszym czasie zolnierze sil okupacyjnych nie powinni niepokoic czlonkow Gildii Szedl, ale wydluzyl krok, by posuwac sie szybko bez sprawiania wrazenia, ze biegnie. Juz po chwili znalazl sie obok reszty Oredownikow. Dzwigajacy Artura znajdowali sie na czele maszerujacej grupy; czterech ludzi trzymalo uchwyty noszy. Jak to Hal przewidzial, Artur okazal sie dla tragarzy ciezkim brzemieniem juz na rownym, nawet jesli uslanym przeszkodami lesnym podlozu. Dodatkowi noszowi beda niezwykle potrzebni za skala, by bezpiecznie przetransportowac nieprzytomnego stromym szlakiem, biegnacym na skalna polke gorskim zboczem. -Jak on sie czuje? - zapytal Onete, ktora szla z przodu obok noszy, majac baczenie na Artura. -Ocknal sie - odpowiedziala kobieta, nie odwracajac spojrzenia od twarzy nieprzytomnego. - Tannaheh dal mi kilka pelnych strzykawek na wypadek, gdyby Artur sie obudzil. Wykorzystalam jedna, i Artur znowu zasnal. -Wolalabym, zeby Tannaheh mi powiedzial, co mu aplikuje. Nie lubie robic takich rzeczy, nie wiedzac o tym. -Prawdopodobnie aptekarzowi nie przyszlo to do glowy - rzekl Mayne. -Mnie przyszlo - powiedziala Onete - ale dogoniwszy nas, Tanneneh wsunal mi je po prostu do reki w chwili, gdy opuszczalismy skalna polke. Nie mialam okazji o nic go zapytac; bylo ciemno, i w ogole... W kazdym razie, Artur jest znowu nieprzytomny lub spi; i to jest blogoslawienstwo... Sciszyla glos niemal do szeptu, mowiac kacikiem ust i nadal nie odwracajac spojrzenia od twarzy Artura. -Zerknij w prawo, jakies cztery metry w bok - powiedziala, ledwie ruszajac wargami - ale nie odwracaj glowy. Hal pochylil sie nad noszami, jakby przygladal sie uwazniej Arturowi, i wykorzystal te chwile, by ukradkiem sklonic glowe w prawo i katem oka spojrzec w las obok maszerujacej grupy. Wylowil wzrokiem Cee, grasujaca na wysokosci noszy i jego samego. Dziewczynka nie miala juz w pasie winorosli; strak zwisal u jej piesci, obciazony przypuszczalnie kamieniem. W drugiej dloni Cee trzymala gotowy do rzutu pocisk. Spogladala na Hala z ta sama niezlomnoscia, z jaka w obozie patrzyla poprzednio na niego i na Liu. -Nadal nie ufa nam w pelni - powiedziala Onete, ciagle ledwo slyszalnym glosem. - Szczegolnie jednak nie ufa tobie. Liu wydal rozkazy zolnierzom, a ci zrobili Arturowi to, co zrobili. Ty, na ile ona to rozumie, wydajesz rozkazy nam, wiec musisz byc kims takim, jak Hu Shen. Jesli zacznie mlynkowac ramieniem lub podniesie je, padnij na ziemie albo zaslon sie przed jej ciosem. -Dzieki - rzekl Hal. - Zrobie tak. Ale nie martw sie o mnie. Znam sie na procach; sam nawet miotalem z nich pociski. Poznam, kiedy bedzie chciala uzyc swojej. To bylo dosyc zgodne z prawda. Jego wiedza o procach, jak i o wielu innych prymitywnych rodzajach broni, miala swoje zrodlo we wczesnych treningach z czasow jego pierwszego dziecinstwa, ktore przezyl jako Dorsaj. Nie powiedzial natomiast Onete tego, ze nie da rady miec caly czas na oku Cee i jednoczesnie robic to, co mogl miec do zrobienia, czyli zapewnic im wszystkim bezpieczne dotarcie na skalny wystep. Byl juz dzien, kiedy doszli do wielkiego pekniecia w skale, pod ktora mozna bylo przejsc obok glazu przygotowanego do zablokowania nim sciezki na skalna polke. Rozdzial 30 Shawnee, tegawa, zdecydowana pani w srednim wieku miala okragla, spokojna twarz typowej kobiety Exotikow, siwe, zebrane z tylu glowy wlosy i siegajaca kostek niebieska szate oraz sandaly; pelnila warte po drugiej stronie przejscia, wiodacego na gorska sciezke.-Slyszelismy, ze nadchodzicie - powiedziala, kiedy grupa dotarla do niej. - Dzieki przekazowi z polki skalnej widzielismy was na skanerach. Zagradzajacy droge glaz jest odsuniety; droga wolna. Mozecie przeniesc Artura na druga strone, a my zasuniemy za wami kamienny blok. Doszlo do pewnych komplikacji, gdyz noszowi musieli zgiac sie w pol, zeby pokonac przejscie, a to sprawilo, ze czterej mezczyzni nie byli w stanie uniesc Artura. Skonczylo sie na tym, ze siedmiu ludzi, lacznie z Halem, pelzlo z noszami, dzwigajac je w zasadzie na plecach, az osiagneli wylot korytarza i teren po drugiej stronie skalnej sciany. Wielki granitowy glaz, jak obiecala Shawnee, byl odsuniety na bok. Kiedy skalny blok wtaczano na miejsce, Oredownicy zatrzymali sie na chwile, zeby odpoczac. Gdy czop znalazl sie w otworze, odcial nie tylko jedyna droge w gore, ale i najdrobniejsze chocby promienie swiatla. Teraz kazdy, kto wczolgalby sie pod glaz, nie mialby innego wyjscia, jak tylko uwierzyc, ze dotarl do litej sciany gory, za ktora nie ma nic, procz skal. -Amid powiedzial, ze skoro zolnierze odchodza, to nie musimy zawracac sobie glowy wkopywaniem skalnej zatyczki - odezwala sie Shawnee. - Chyba, ze ty podasz jakis powod, by tak zrobic. -Nie; zadnego powodu, poki co - odparl Hal. Byl znuzony, ale serce rozgrzewalo mu cieple uczucie z powodu odniesionego sukcesu. Ale potem zaczal sie trud wnoszenia Artura w gore stromego zbocza, szlakiem prowadzacym na skalna polke. Mimo doswiadczenia, jakie czlonkowie Gildii mieli we wspinaniu sie, oraz mimo faktu, ze Mayne ostrzegal ich przed tym, noszowi przekonali sie, ze moga dzwigac rannego tylko w trakcie pieciominutowych zmian. Hal byl caly czas obok nich, gotow pomoc w kazdej chwili, gdyby ktorys z noszowych poslizgnal sie i upadl. Po drugiej stronie wspinala sie Onete, trzymajac pod reka strzykawki, a za nia, drapiac sie czasami w gore na czworakach jak kozica, ale z wypelnionym strakiem trzymanym w pogotowiu w brudnej piastce, wedrowala Cee, wpatrzona bez przerwy w Hala. Nastapil niekorzystny moment, gdy Artur zaczal odzyskiwac przytomnosc i jeknal. Cee natychmiast sie wyprostowala, a pnacze juz przeslizgiwalo sie przez jej piesc, osiagajac pelna dlugosc, ale w tej samej chwili Onete podeszla do noszy i zaslonila soba Hala przed bezposrednim atakiem ze strony dziewczynki. -Nic mu nie jest! Hal nic nie zrobil! - warknela w kierunku Cee. - Zaraz przyniose ulge twojemu wujowi i ponownie go uspie. Noszowi zatrzymali sie. Okazja na chwile odpoczynku, podczas ktorego mogli zlapac oddech. Onete obrocila sie wokol swojej osi, nadal zaslaniajac Hala przed bezposrednim trafieniem, i zrobila Arturowi kolejny zastrzyk. Jego cialo zwiotczalo. -W droge - powiedzial Mayne, chwytajac ponownie nosze ze swojej strony, po czym podjeli wyczerpujaca wedrowke w gore. Kiedy weszli w koncu na rowna powierzchnie skalnej polki, wszyscy byli skrajnie wyczerpani. -Zaniesiemy go do szpitala - powiedziala Onete Halowi. -Mozesz go tam pozniej odwiedzic, jesli chcesz. Tannaheh przyuczyl kilkoro ludzi do zawodu pielegniarek i asystentow. Ktos bedzie przy Arturze caly czas. -Powiedz aptekarzowi, ze Artur musi byc wyprowadzany z tego stanu stopniowo - odparl Mayne. - Troche pozniej, gdy przyjdzie do siebie, bedzie mu sie zdawalo, ze nadal jest w rekach oprawcow; ale Tannaheh prawdopodobnie wie o tym. -W kazdym razie powiem mu - rzekla Onete. - Lepiej odpocznij teraz. Byles na nogach ponad dwadziescia cztery godziny, co? -Mozliwe - rzekl Hal. - Tak czy inaczej, musze zamienic kilka slow z Amidem, zanim oglosze, ze wszystko zostalo wykonane. Odwrocil sie od kobiety i nowych noszowych, ktorymi byli ci, co pozostali na skalnym wystepie. Ludzie dzwigajacy Artura podczas ostatniego odcinka drogi siedli po prostu lub polozyli sie tam, gdzie stali, chociaz wedlug Hala nie wygladalo na to, by potrzebowali czegos wiecej, jak tylko nocnego odpoczynku, ktory postawilby ich z powrotem na nogi. Mayne odwrocil sie i poszedl do biura Amida. Gorace promienie wznoszacego sie, przedpoludniowego slonca padaly na twarz Hala i gors przepoconej koszuli, a stapanie po rownym gruncie wydawalo mu sie wrecz czyms dziwnym. Przeszedl na ukos otwarty teren do budynku recepcyjnego Amida. Dotarl do prawego rogu biura, po czym powedrowal wzdluz jego frontu ku wejsciu. Przechodzac, zagladal w okna, ktore stanowily najlepszy mozliwy do osiagniecia kompromis miedzy tymi wzniesionymi z drewna budynkami, a bylymi domami Exotikow, w ktorych trudno bylo okreslic, patrzac z jednego pomieszczenia do drugiego, czy jest sie w srodku, czy na zewnatrz domostwa. Nagle dotarlo do niego, ze maly, stary przywodca Gildii Oredownikow moze byc gdzies indziej, a mysl o ewentualnej koniecznosci prowadzenia przedluzajacych sie poszukiwan na drzacych ze zmeczenia nogach nie byla pociagajaca. Ale Amid byl na miejscu. Mayne ujrzal go przez okno, siedzacego na jednym z krzesel stojacych wokol wygaslego teraz centralnego paleniska. Na krzesle zwroconym do Amida siedziala Amanda. Hal przystanal na chwile. Bedac na dole zapomnial, ze Amanda moze sie tu zjawic. Wszedl do srodka, ale w drzwiach, ktore otwarto szeroko na przyjecie nagrzewajacego sie porannego powietrza zatrzymal sie i spojrzal w glab pomieszczenia na siedzacych. Nie wiedzial dokladnie, dlaczego to zrobil. Jakby jakas personifikacja instynktu polozyla mu na ramieniu reke, zeby zatrzymac go na moment; zeby stanal i - przede wszystkim - pomyslal. Byc moze, uznal, doswiadczajac naglej, nienaturalnej iluminacji, musial zastanowic sie przed wejsciem. Wiele razy w zyciu, kiedy byl ogromnie zmeczony po wyczerpujacym i przedluzajacym sie wysilku fizycznym i psychicznym, jego umysl osiagal stan dziwnej, niemal goraczkowej klarownosci. Najwazniejszy z tych wypadkow zaszedl kilka lat temu, w milicyjnej celi na Harmonii, gdzie pozostawiono go na pastwe goraczki, liczac, ze umrze; a zamiast tego, jego umysl dostrzegl i osiagnal jasnosc, jakiej Hal nigdy wczesniej nie doswiadczyl. Cos podobnego czul teraz, chociaz nie wydawalo sie mozliwe, zeby byl w stanie poskladac to do kupy. Ale wyszedlszy z tej ponurej beznadziejnosci, z jakiej wydobyla go Amanda, sprowadzajac go tutaj, wspial sie w koncu - ku temu. Ale czym to bylo? Jedna rzecz wiedzial na pewno - ze nie bylo to nic, co by przypominalo stan jego poprzedniego zniechecenia. Byl znowu zywy i mial wrazenie, ze sprawa, ktorej sie poswiecil, nie mogla byc przez niego ponownie zaprzepaszczona. Poza tym istnialy nowe kwestie, ktore rozumial. Tyle tylko, ze nie pasowaly do siebie. Bardziej niz kiedykolwiek wczesniej czul, ze jest tuz-tuz od znalezienia poszukiwanej przez siebie odpowiedzi, ale nie widzial dokladnie ostatniego kroku, ktory by go do niej doprowadzil. Czescia tego byl Jathed, ten szalony filozof Exotikow, ktory wyglaszal kazania o istnieniu oddzielnych wszechswiatow dla kazdego zyjacego osobnika. Czescia byla Cee, a czesc stanowil fakt, ze poszedl wraz z innymi i udalo mu sie uwolnic dziewczynke i Artura oraz odeslac zolnierzy bez rozlewu krwi. I nie krzywdzac nikogo. Prawda, Cee zabila. Ale dziewczynki nie mozna bylo uwazac za morderczynie w wiekszym stopniu niz wilczyce, ktora zabila w obronie swoich mlodych. W jakis sposob wszystko to wiazalo sie ze soba, ale jego umysl nie potrafil w tej chwili tego polaczyc. Szczegolnie nie umial powiazac tego z Amanda, ktora stanowila element odpowiedzi. Gdy tylko pierwszy raz spotkali sie na Dorsai i Amanda ofiarowala mu swoj dar patrzenia do wewnatrz. Prawdziwa wartosc tego skarbu poznal w nie wiekszym stopniu, niz potrafil w pelni oszacowac ukryte znaczenie zwiazku pozostalych krazacych mu w glowie elementow. Wszystko, co o nim wiedzial, sprowadzalo sie do tego, ze stanowil czesc samej Amandy i bylo to cos, czego nikt inny nie mogl mu dac, gdyz nikt nie mial tego do zaoferowania. I to swiadomosc istnienia tego daru kazala mu teraz stanac. Przekonanie to zatrzymalo go, gdyz obdarzalo go lepsza percepcja, a ona z kolei rozbrzmiewala w nim nienazwanym lekiem przed tym, co Amanda mogla mu powiedziec. Jakas niewidzialna czesc Amandy rozciagala sie w innym wymiarze, zyla w nim. Kazdy, uderzylo go teraz, posiadal mozliwosc ekspansji w ten dalszy wymiar, ale tylko pojedynczy osobnicy decydowali sie na zrobienie tego kroku, a inni mogli to dostrzec tylko u nielicznych - tak jak on widzial to teraz tam, gdzie nie dostrzegal tego przedtem. Wspominajac obecnie Rukh, zrozumial, ze zawsze to w niej widzial, a byc moze w niewielkim stopniu rowniez i w Ajeli oraz w niektorych Nosicielach Prawdziwej Wiary na Harmonii, jak na przyklad w Jamesie Child-of-God. Bylo to, uznal teraz, bardzo wyraznie widoczne w Ajeli oraz w Tamie Olynie, a takze w trzech wychowawcach - w zwiazku z czym pojal teraz, ze nauczyl sie rozpoznawac to na podstawie tego, co w nich widzial; nie identyfikujac, ale nasladujac to we wlasnym zyciu. Ale istnialo to takze w innych ludziach, najmniej prawdopodobnych pod tym wzgledem. W zaskakujaco wysokim stopniu bylo w Cee. I musialo byc w Jathedzie. W istocie pytanie, ktore przyszedl zadac Amidowi - tak ogromnie zmeczony i nie wiedzac, dlaczego pragnie tej odpowiedzi - brzmialo: czy Jathed w tamtych pierwszych latach spedzonych na dole w lesie mial jakis kontakt z dziewczynka. Moze odwiedzal jej rodzicow? Potem niespodziewany widok Amandy wybil mu te pytania z glowy, poki nie pojal, znienacka, ze Amanda byla z tymi pytaniami zwiazana; w istocie stanowila ich element. Wszedl, a tamci odwrocili sie na dzwiek jego krokow, rozbrzmiewajacych na drewnianej podlodze. Amid - Mayne widzial to teraz - mial swoj wlasny, rozciagniety poza niego pierwiastek; do Hala dotarlo, ze tamci dwoje, Amanda i Mistrz Gildii, jak rowniez im podobni, nie tylko stanowili fragment tego, czego poszukiwaniu postanowil poswiecic swoje zycie, ale i czesc tego, co mial nadzieje znalezc, kiedy zgodzil sie, zeby Amanda przywiozla go na Kultis. Amanda nie zidentyfikowalaby tego szczegolnego elementu jako jednej z tych rzeczy, ktore musial odkryc, ale ta dziwna, niemal mistyczna jej czesc, ktora roznila rodzine Morganow od innych Dorsajow musiala wyczuwac zarowno jego potrzebe, jak i miejsce tej koniecznosci posrod wszystkiego, po co siegal. To wyczuwanie owej potrzeby oraz tego, co by jej odpowiadalo, stanowilo czesc osobowosci Amandy. Zatem kimkolwiek byla, tak jak teraz w biurze Amida, widzialny wszechswiat zdawal sie porzadkowac wokol niej, stawac sie sensownym i kierowac jasnym celem. Wygladalo to tak, jakby dziewczyna promieniowala swiatlem, ktore - chociaz samo w sobie niewidoczne - pozwalalo tym wokol niej widziec duzo wyrazniej. Hal podszedl do niej; obejmowali sie przez dluzsza chwile, nie mowiac ani slowa. Potem, nadal trzymajac jego dlonie, Amanda odsunela sie nieco i odwrocila jego twarz do poswiaty z najblizszego okna. -Lepiej - odezwala sie, przygladajac sie Mayne'owi. -Naprawde wygladasz lepiej. Ale jeszcze nie tak, jak powinienes. -Jestem blizej - odparl. - Duzo blizej teraz, skoro jestes tutaj. Puscila go i zmarszczyla twarz, kiedy oparl dlon na biurku Amida, zeby sie podeprzec. Inaczej przewrocilby sie. Zdawalo mu sie, ze nogi majak z waty. -Krazyly plotki o zolnierzach wychodzacych na patrol w te okolice - powiedziala. - Przybylam najszybciej, jak moglam, ale odczekalam do polnocy, zanim podeszlam do tej grupy strzegacej skaly blokujacej sciezke. -Bylam tam jakas godzine po tym, gdy poprowadziles swoj oddzial do lasu. Czulam wielka pokuse, zeby pobiec za toba, ale jesli zaplanowales cos beze mnie, to nie bylo sensu, zebym sie do tego wtracala i platala ci szyki. Od tamtej pory czekam na ciebie; ale ty wygladasz tak, jakbys byl gotow pasc. -Mozna tak powiedziec - rzekl Hal ze zmeczonym usmiechem. - Ale zanim zwine sie w klebek, mam jedno czy dwa pytania do Amida. -Co tylko sobie zyczysz - odezwal sie Mistrz Gildii, wstajac zwawo ze swojego krzesla i podchodzac do Mayne 'a. - Musisz jednak uslyszec te odpowiedzi teraz? Amanda ma racje. Jestes wykonczony. -Dwa krotkie pytania - rzekl Hal. - Czy Jathed przebywal na dole, kiedy Cee mieszkala ze swoimi rodzicami? Mysle, ze juz nie zyl, kiedy ona zaczela dziczec, ale czy tych dwoje moglo ze soba rozmawiac? Amid zmarszczyl brwi. -Jestem pewien, ze byl tam co najmniej przez kilka lat - odrzekl. - A jesli chodzi o to, czy Jathed rozmawial z Cee, to na podstawie tego, co o nim slyszalem, rozmawialby z kazdym i kazdemu robil wyklady - bez wzgledu na okolicznosci czy wiek sluchaczy. Jednak odnosnie tego, czy on i Cee rzeczywiscie sie kontaktowali, musialbym zapytac ktoregos z czlonkow Gildii o dlugim stazu. Zrobie to i dam ci jutro znac. Kwestia nie w tym, czy Jathed przemawialby do Cee, ale czy sie spotkali i czy mala bylaby w stanie cokolwiek zrozumiec. Ale moze moglaby. Mogla nawet uwazac, ze Jathed nie stanowi dla niej zagrozenia lub postrzegac go jako kogos szczegolnego. Dzieci to potrafia. -To wlasnie chcialem wiedziec - rzekl Hal. Odwrocil sie od biurka i zatoczyl, gdy stracil w nim oparcie; silny chwyt Amandy podtrzymal go w pozycji pionowej. -Lozko na ciebie czeka - powiedziala. - Tedy. Rozdzial 31 Hal obudzil sie w niemal zupelnej ciemnosci, rozjasnianej tylko przez slaba linie swiatla saczacego sie spod drzwi lazienki. Juz to powiedzialo mu, ze spal w lozku w gabinecie Amida. Obok lezala Amanda, pograzona w glebokim snie, z wlosami rozrzuconymi na poduszce.Musi byc srodek nocy. Lezal, starajac sie cos sobie przypomniec. Nie pamietal, jak sie tutaj znalazl. Nie pamietal nic poza tym, ze Amanda chwycila go, podtrzymala i mowila mu, ze musi isc spac. Nie pamietal, zeby prowadzono go do tego lozka. Ale teraz, gdy usilowal przypomniec sobie w ogole cokolwiek, co zaszlo po tamtym fakcie, umysl podsunal mu kilka obrazow towarzyszacych krotkim przebudzeniom, jak widok dziennego swiatla Procjona, ktore bylo w stanie wedrzec sie tutaj poprzez koc, jaki dziewczyna zawiesila na precie, zeby zrobic zaciemnienie. Za kazdym razem budzil sie tylko po to, by stwierdzic, ze nic mu nie grozi i jest mu wygodnie, a potem zapadal natychmiast w gleboki sen. Nie pamietal, kiedy przyszla do niego Amanda. Albo ile czasu minelo od jej przyjscia? Ile czasu minelo odkad za oknem noc zastapila dzien? Dzialajacy w jego organizmie biologiczny zegar podpowiedzial mu, ze minelo duzo czasu; przespal wieksza czesc nocy i dnia, i jest blisko switu. To nie byl normalny sen. Wczesniej zdarzalo mu sie funkcjonowac przez czterdziesci osiem godzin bez przerwy, bez wpadania w taka otchlan nieswiadomosci; i chociaz byl teraz kilka lat starszy i slabszy (pomimo codziennych cwiczen na Encyklopedii Ostatecznej), to ani uplyw czasu, ani bezczynnosc nie mogly tlumaczyc takiego ciezkiego, przedluzajacego sie snu. Musial istniec inny powod. Odpowiedz pojawila sie, kiedy jeszcze formulowal pytanie. Podswiadomosc chciala kolejny raz wylaczyc jego swiadomosc, zeby moc dzialac z absolutna swoboda, porzadkujac rzeczy, jakich sie dowiedzial; te fragmenty, ktore jak elementy puzzli niemal zeszly sie teraz razem - choc nie do konca - by dac mu pelny obraz stojacego przed nim celu. Pragnal zostac, lagodnie objac Amande ramieniem, obudzic ja pieszczotami i polaczyc sie z nia, na co mieli zawsze tak niewiele okazji. Ale jednoczesnie mial nieodparte wrazenie, ze teraz i tylko teraz poszukiwana odpowiedz, albo przynajmniej kolejny krok w kierunku jej uzyskania, wywoluje go z pokoju. Odpowiedz czekala na niego wraz z nadchodzacym switem, tak jak czekala caly czas, ktory tutaj spedzil, ale jeszcze nie nauczyl sie wystarczajaco, by mocja dostrzec. Cicho opuscil lozko, znalazl swoje ubranie, wlozyl je i wyszedl z pokoju. Korytarz byl jasno oswietlony i cichy, ale skalna polke na zewnatrz, kiedy zamknal za soba glowne drzwi budynku, spowijaly kompletne ciemnosci. Noc byla bezdzwieczna, pomijajac zawodzenia chodzacych w kregu, stad niewidocznych. Oba ksiezyce juz zaszly, a swiatlo gwiazd bylo zbyt slabe, zeby Hal mogl dostrzec cokolwiek na wyciagniecie ramienia. Podobnie jednak jak inni czlonkowie Gildii, znal teraz skalna polke na tyle dobrze, by znalezc droge po omacku. Poza tym, podczas panujacej obecnie pory letniej wiatr - nawet na tej wysokosci - wial z lezacej ponizej rowniny. W zwiazku z tym Mayne wystawil twarz na jego powiewy i ruszyl w strone krawedzi polki, czujac pod bosymi stopami znajome pochylosci i zaglebienia. Szedl, a jego oczy, po jaskrawym blasku swiatel holu, przyzwyczajaly sie ponownie do ciemnosci. Nad glowa widzial gwiazdy przeslaniane przez czubki drzew; drzew, ktore celowo pozostawiono niesciete, by rosly w zagajnikach i kepach, kryjac biegnace pod nimi sciezki. Niemal nie myslac, Hal orientowal sie dzieki ksztaltom galezi na tle szpileczek swiatla na niebie, a kiedy dotarl blisko krawedzi skalnej polki, ujrzal ja w postaci linii demarkacyjnej, poza ktora ciemnosc ustepowala gwaltownie miejsca jeszcze glebszej ciemnosci. Znalazl sie tutaj wczesniej niz zwykle, w zwiazku z czym nie spodziewal sie zastac Starego Czlowieka; i rzeczywiscie, miejsce tamtego bylo puste. Poza tym, przypomnial sobie Mayne, jego wspoltowarzysz porannych medytacji nie byl juz mlody, a takze mial za soba akcje w lesie. Zatem nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby nie pokazal sie w ogole. Hal usiadl, czekajac na bledniecie nieba, co byloby sygnalem nadchodzacego dnia i wschodu slonca. Czul w sobie dziwna mieszanke uczuc, na jaka skladalo sie oczekiwanie i podniecenie. Z tych miejsc na blyszczacej powierzchni stawu, ktorych nie pokrywala roslinnosc, spogladalo na niego odbicie wiszacych nad glowa gwiazd - tak jak patrzyly rowniez w dol przez czyste, wysokogorskie powietrze. Czul sie objety przez nie, tak jak czlowiek doznaje podczas spotkania ciepla objec rodziny lub bliskich przyjaciol. Niebo wokol jasnych punktow zaczynalo blednac, ale tylko poza konturem grzbietow widocznych w oddali Dziadkow Switu - tam, skad nadejdzie dzien. Wprost nad jego glowa bylo nadal ciemno, ze punkciki gwiazd odcinaly sie wyraznie i ostro na tle glebokiej czerni. O ile wiedzial, zadne z tych gwiazd nie byly sloncami Mlodszych Swiatow czy samej Ziemi. Tamte ciala solarne znajdowaly sie teraz w polozeniu niekorzystnym do obserwacji z Kultis. Ale te widoczne, zastepowaly w jego wyobrazni te, ktore znal i czekaly, zeby ponownie podjal swa wedrowke droga, jaka obral w dniu smierci wuja Jamesa. W tamtym czasie byla to zabawnie patetyczna decyzja ze strony chlopca, ktory chcial znalezc i zniszczyc to, co czynilo z ludzi egoistow i brutalnych okrutnikow. Ksztalt poszukiwanej przez niego odpowiedzi wylanial sie, kawalek po kawalku, z mgielki rzeczy nieodkrytych wraz z tym, jak madrzej wybieral nowa droge. Zatem wolno, ale posuwal sie. Powoli rosla w nim pewnosc, ze istnieje sposob na to, by jego rasa stala sie zbiorowiskiem ludzi, ktorzy z wlasnej woli powstrzymaja sie od ranienia wspolbraci wszelkimi mozliwymi metodami - od zabijania, po male, slowne okrucienstwa i zwyczajna bezmyslnosc, ktore byly tak powszechne w spoleczenstwie, ze przechodzily niemal niezauwazone. A teraz bardziej niz kiedykolwiek wczesniej byl pewny, ze skrywa to przed nim tylko kilka cienkich zaslon - byc moze zaledwie jedna. Jako Donal przekonal sie, ze sama sila i prawo nie sa w stanie spowodowac zmian, jakich pragnal. Ale to odkrycie wskazalo droge, ktora musial pojsc; a za nim cala ludzkosc. Jako Paul Formain przekonal sie w dwudziestym pierwszym wieku, ze czesc odpowiedzi lezy poza granicami znanego wszechswiata i poza obowiazujacymi w nim prawami; ale doszedl do wniosku, ze ten drugi kosmos - ktory zaczal nazywac Kreatywnym Wszechswiatem - takze stanowil tylko czesc odpowiedzi. Ostatnia proba Hala polegala na zebraniu wszystkich najwiekszych osiagniec Mlodszych Swiatow - Exotikow, Zaprzyjaznionych i jego wlasnej planety, Dorsai - za bezpieczna oslona tarczy fazowej, do ktorej postawienia doprowadzil i ktora objela Ziemie oraz Encyklopedie. Byl wowczas przekonany, ze kiedy to w koncu zrobi, nastepny i ostatni krok wiodacy do celu okaze sie oczywisty. Ale nie okazal sie. To, co osiagnal, tylko w niewielkim stopniu rozwialo kolejny raz mgielke, ale nie pozwolilo mu zrozumiec, co trzeba dalej zrobic. Ujawnilo tylko, ze nalezy przejsc nastepny odcinek drogi. Nie pomylil sie w niczym, co do tej pory uczynil. Wiara, odwaga i zdolnosc do filozoficznego myslenia oraz wszystkie umiejetnosci czlowieka nabyte od zwierzecych przodkow, a takze ich rozbudowane formy, jak te wcielone w Zaprzyjaznionych, Dorsajow i Exotikow, stanowily czesc tej odpowiedzi. Nie mylil sie zbytnio co do tego, ale teraz widzial, ze potrzebowal tego, co wciaz bylo skryte w mroku. Teraz mogl tylko miec pewnosc, ze bylo to jakos zwiazane z kreatywnoscia kazdego zyjacego czlowieka. Rozczarowanie i zmeczenie sprawilo, ze czul sie zablokowany i uwazal sie za wypalonego, za nieudacznika. Rozmyslal wiec, poki Amanda nie przybyla, by mu powiedziec, ze tutaj moglby znalezc nowe horyzonty - na planecie Exotikow, teraz zniszczonej i uginajacej sie pod silami naslanymi przez przedstawiciela wrogiego punktu widzenia; pod silami, ktore staraly sie zabic hart ludzkiego ducha i zburzyc wszystko, co zostalo osiagniete. Miala racje. Teraz, siedzac i czekajac na wzejscie Procjona ponad szczytami gor, wiedzial to z cala zywiolowa, instynktowna pewnoscia. Gdzies - dzieki obecnosci Amandy wsrod czlonkow Gildii Oredownikow oraz za sprawa jego udzialu w ocaleniu Artura i malej Cee, ktora miala lata chlopca, jakim byl on sam, gdy zlozyl ten pierwszy slub - znalazl ponownie droge, by posunac sie po niej naprzod. I czul teraz, ze byc moze od tego, czego szukal, dzieli go tylko jeden krok; byc moze stanal w koncu na progu drzwi, przez ktore - wiedzial teraz - musi przejsc. Kiedy rozmyslal, fala poswiaty rozprzestrzeniala sie sponad odleglych gor. Odczuwal zblizanie sie switu jak oparta na sobie dlon; a chociaz powiew wiatru byl jedynie chlodny, to zdawal sie przenikac przez jego ubranie; i Hal czul go tak, jakby siedzial nagi. Czekal, majac nogi skrzyzowane, a rece zlozone nie jak do modlitwy, ale spoczywajace jedna na drugiej na podolku, tak jak pamietal, ze lezaly masywne dlonie jego wuja lana. Pozwolil, by jego umysl powrocil do zwyczajowego wyobrazania sobie codziennego cwiczenia ciala i umyslu, i wyczarowal czas odleglej przyszlosci Gildii Oredownikow, kiedy na skalnej polce zostana wzniesione masywne konstrukcje z kamiennych blokow, plaskie powierzchnie podloza beda wybrukowane i zamienione w ogrody, a staw otoczy obramowanie z rozowo pozylkowanej szarej skaly, zas rodzime rosliny zastapia sprowadzone lilie, ktore beda rozposcierac swoje plaskie, szerokie liscie, by utrzymywac na powierzchni wody siebie i zwiniete na noc, spiace, biale kwiaty. Te kwiaty jego wyobrazni, ktore otworza sie ze swiatlem nadchodzacego dnia. Jakby za sprawa pewnej powtarzanej medytacji, wyobrazona scena wyparla otaczajaca go rzeczywistosc. Za plecami slyszal zawodzenie chodzacych w kregu - obecnych i przyszlych... Przemijajace i wieczne sa tym samym... Teraz zdawalo sie, ze spiew wybiera go i obejmuje w posiadanie. W zwiazku z tym dostroil sie do niego tak, jak jedna, czysta nuta rezonuje uderzony kamerton. Wraz z tym, jak granica swiatla przysuwala sie blizej, a dzien jasnial, biale kwiaty w stawie zaczynaly sie otwierac. Ignorowal jednostajny, zielony obszar rosnacego ponizej wysokogorskiego lasu, a wzrok skupil na odleglym pasmie Dziadkow Switu. Zawsze gory. Zawsze gory i wschod slonca. To nalezalo do przyszlosci wyobrazonej przez niego sceny i do chwili obecnej. Dla gor i dla wschodu slonca dzielace je lata lub wieki byly nieistotne; pojedyncze wciagniecie powietrza w calym zyciu zlozonym z oddychania. Slonce nie wychynelo jeszcze spoza gorskiego pasma, ale jasnosc nieba wskazywala, ze bylo do tego blisko, bardzo blisko. Oczy wypelnilo mu swiatlo; czul chlodne powietrze, ktore wchodzilo i wychodzilo z pluc jego skadinad nieruchomego ciala. Opuscil wzrok na staw i ujrzal, ze biale kwiaty byly teraz calkiem otwarte; czesc z nich pokrywala rosa, ktora zebrala sie wczesniej na czubkach ciasno zwinietych pakow. Czul sie tak, jakby jakas istotna, ale nie fizyczna czesc jego samego, zostala oddzielona od reszty ciala, po czym pognala na spotkanie switu przez powietrzne przestrzenie dzielace go od odleglego pasma gorskiego, nie widzac nic wiecej. Jednoczesnie patrzyl na staw, skupiajac ponownie wzrok na pojedynczym kwiatku, na jednym bialym platku, na ktorym kropla rosy przysiadla jak blogoslawienstwo. Kwiat wypelnil pole widzenia Hala, przez ktorego przeniknela fala silnego przekonania, ze wszystko powinno byc tak cudowne, jak zywy lisc z doskonale przezroczysta kropla rosy. Doznanie bylo takie, jakby jego lecace, odcielesnione "ja" dotarlo do wypietrzonych ladowych gigantow, ktore czekaly na niego tak w tej chwili, jak i zawsze; a wznoszac sie dalej ujrzal rabek blyszczacej tarczy Procjona, ktory byl zbyt jasny, by dalo sie patrzec na niego oczami ciala siedzacego na skalnej polce; Procjona, ktory pojawil sie w szczelinie konturu gor i wyslal pierwszy, bezposredni promien swiatla, a ten przeskoczyl przestrzen miedzy pasmem gorskim i skalnym wystepem, i liznal staw, i dotknal kwiatu. Promien padl na krople rosy i na chwile krotsza od oddechu, zbyt krotka, by zrobic cokolwiek innego, poza zatrzymaniem tego obrazu w pamieci, kropla eksplodowala, skrzac sie blaskiem jak brylant, promieniujac we wszystkich kierunkach i wnikajac do wnetrza Hala, gdzie od tej chwili lsnila niezapomnianie. Siedzial, oslepiony przez te wizje. Za jego plecami nadal zawodzili chodzacy... Przemijajace i wieczne sa tym samym... I nagle, poruszajac sie, by zastapic cudownosc, przyszlo zrozumienie, na ktore czekal. Porwaly go slowa Oredownikow. W koncu, nagle pojal prawde, ktora glosily, jaka on sam tak czesto recytowal - ze to nie byla kwestia wiary, ale rzeczywistosci. Gdyz przemijajace i wieczne byly tym samym. Spojrzal teraz na platek, gdzie kropla rosy zaczynala sie juz kurczyc i znikac wraz z tym, jak wysuszal ja promien slonca. Platek bedzie suchy i bedzie tak, jakby kropli rosy nigdy na nim nie bylo. Ale kropla rosy zawsze tam byla. Nawet wtedy, gdy ta konkretna kropla rozsiewala przez chwile nieprawdopodobny blask, po czym zaczela znikac, gdzies indziej w tym nieskonczonym wszechswiecie inna kropla rosy zaczynala wlasnie sie skrzyc, a po niej nastepna, i nastepna... I kolejny swit, i nastepny, i kolejne pasmo gorskie, i jeszcze jedno, kiedy to pierwsze zostanie starte w pyl; i bez chwili przerwy kolejny swiat wypietrzy nastepny gorski masyw, sponad ktorego promien swiatla padnie na inna krople rosy, na innym platku - bez konca, poki czasu stanie. Kropla rosy byla niezniszczalna. Chwila jej blyszczenia byla wieczna. Byla przemijajaca tutaj, ale wieczna wszedzie indziej. Tak wiec wszystkie rzeczy byly wieczne; czekaly tylko, zeby je znalezc - nawet drzwi do czegos, co przez wszystkie te lata bylo jedynie marzeniem. Otaczalo go rzeczywiste swiatlo obecnego dnia i obraz przyszlosci zniknal; ale chwila naglej eksplozji swiatla z kropli rosy wciaz w nim trwala. Wstal i przeszedl obok doskonale teraz widocznego kregu chodzacych, po czym skierowal sie w strone znajdujacych sie za nimi budynkow. Czul nieprawdopodobna lekkosc ciala. Jakby za sprawa niewielkiego wysilku mogl uniesc sie w powietrze. Spoza pni drzew wyszla mu na spotkanie postac w zwyczajnej, jasnej, roboczej koszuli i spodniach, jakie nosila wiekszosc czlonkow Gildii Oredownikow, gdy zajmowali sie czyms innym, niz chodzeniem w kregu. Byl to Stary Czlowiek, ktory usmiechnal sie do Hala, kiedy sie spotkali; Mayne stanal. -Nie bylo cie tam dzis rano - odezwal sie Hal. -Bylem. Siedzialem za toba - odparl Stary Czlowiek. -Niektore rzeczy lepiej jest poznac w samotnosci. Jego usmiech stal sie szerszy i niemal figlarny. Stary Czlowiek siegnal do kieszeni spodni i wyjal male lusterko, ktore podstawil Halowi pod nos. Mayne spojrzal na odbicie swojej twarzy. W tym, co zobaczyl, bylo cos odmiennego, czego nie mogl z poczatku zidentyfikowac. Potem zauwazyl - zrenice oczu byly dwoma ostrzami szpilek ciemnosci, jak oczy kogos pod wplywem narkotykow. Przez ulamek sekundy wydawalo mu sie, ze z tych dziurek i lusterka promieniuje iskrzenie sie kropli rosy, sprawiajac, ze Hal czul zawrot glowy, ale byl bardzo szczesliwy. -Skad to wiedziales, nie mogac nic dostrzec w ciemnosci? - spytal, kiedy Stary Czlowiek schowal lusterko do kieszeni. Tamten przesunal w powietrzu reke z lewa na prawo, na wysokosci klatki piersiowej, zwracajac otwarta dlon w strone Hala. -Czulem to - odparl. Mayne patrzyl na niego, czekajac na dodatkowe wyjasnienia, ale Stary Czlowiek, usmiechajac sie nadal, odwrocil sie i odszedl miedzy drzewami, spomiedzy ktorych wczesniej sie wylonil. Rozdzial 32 Wrocil do swojego pokoju i przekonal sie, ze Amanda wstala juz i wyszla. Znalazl ja, jedzaca samotnie sniadanie przy malym stole w jadalni i przylaczyl sie do dziewczyny.W rzeczywistosci nie chcial nic jesc, a Amanda, rzuciwszy na niego jedno madre spojrzenie, nie odezwala sie; nie powiedziala nawet "dzien dobry". Zamiast tego usmiechnela sie tylko i palaszowala dalej swoj posilek, pozwalajac, by Hal siedzial i robil co chcial, a co polegalo po prostu na cieszeniu sie wraz z nia i innymi posilajacymi sie wczesnym porankiem. Mayne poddal sie sluchaniu pogwarek plynacych z jadalni i dzwiekow dochodzacych z kuchni. Slonce, swiecac przez okna i rozjasniajac otoczenie, napelnialo go niezwyklym poczuciem szczescia. Amanda skonczyla jesc, po czym wstala. Podniosl sie wraz z nia. Odniosla tace z brudnymi sztuccami i talerzami, wsunela ja do szczeliny na odpadki. Potem, usmiechnawszy sie ponownie do niego, poprowadzila go na zewnatrz i zostawila samemu sobie, po czym ruszyla w kierunku biura Amida. Zostal sam i przekonal sie, ze cieszy sie z tego powodu. Cala Kultis nie wydawala sie nigdy jasniejsza i swiezsza. Barwy planety - od nieba w gorze, po zwir sciezek pod stopami - rzucily mu sie w oczy, jakby dopiero co umyte przez przelotny, letni deszcz. Wedrowal po skalnej polce. Byl lekki, a wrazenie dopiero co przezytej iluminacji utrzymywalo sie w nim. Po pierwsze, czul sie dziwnie uwolniony od celu, jakby jego swiadomosc zostala odcieta, niczym lodka holowana za rybackim kutrem, i dryfowala teraz swobodnie pod jaskrawym sloncem, poddajac sie kaprysom slabych wiatrow i lagodnych fal. Usmiechnal sie. Wizja odcumowanej lodki podobala mu sie. Implikacje tego, co odkryl, byly zbyt potezne i doniosle, by jego umysl zajmowal sie nimi logicznie, w zwiazku z czym ta czesc swiadomosci Hala byla czasowo zwolniona z obowiazkow przez obszerniejsza maszynerie, dzialajaca w kreatywnym i innych obszarach, dokad swiadomosc, z jej sztywnymi wzorcami i zasadami logiki, nie moglaby dotrzec. Zgodnie z tym dzien minal mu jak mily sen. Albo Amanda, albo Amid, albo ktos inny musial dac wszystkim znac, by zostawiono go w spokoju. Zaden z czlonkow Gildii Oredownikow nie zblizal sie do niego, ani nie probowal wciagnac go w rozmowe, za co byl im wdzieczny. Czas uplywal mu na zastanawianiu sie nad drobnymi rzeczami z jego otoczenia - od osobliwego ksztaltu kamyka lezacego w zwirze u jego stop, po zywy wzor zmodyfikowanego liscia lub zdzbla trawy albo ich miejscowych odpowiednikow, na jakie sie natykal. Pod wzgledem struktury, wszystkie byly piekne i Hal czul sie nieco zaskoczony, ze wczesniej tego nie docenial. Splataly sie z nimi inne widoczne lub zapamietane sprawy - migniecia scen z przeszlosci. Obrazy z jego lat chlopiecych i meskich w ciele Donala Graeme, z krotkiego zycia w roli Paula Formaina, i z obecnej egzystencji Hala Mayne'a - wszystko to wrocilo i wniknelo mu do glowy jak urywki serialu wspomnien. Cos w nim domyslilo sie, nie domagajac sie jednak weryfikacji, ze wspominane przez niego kwestie mogly byc refleksami tego, co najglebsze poklady jego umyslu dopasowywaly do matrycy calozyciowych poszukiwan; odbiciami tego, co zrozumial dzisiejszego poranka. Ale nie dociekal tego, nie pytal o to i nie mialo to znaczenia. Zdawalo mu sie, ze jest na wakacjach. Dotarlo do niego, co przyjal z pewnym zaskoczeniem, ze od szkolnych lat na Dorsai nigdy tak naprawde nie mial wakacji. Od momentu, gdy opuscil rodzinna planete, nie pozwolil sobie na ani jeden dzien wolnosci od zyciowego zobowiazania. Dziwnie bylo poczuc sie rownie swobodnym, chocby na kilka godzin, tak jak teraz; byc zadowolonym z dystansu, jaki przebyl do tej pory, gdy cel nie byl jeszcze ciagle osiagniety. Jednak teraz widzial go wyraznie. Kiedy z poranka zrobilo sie poludnie, Hal powedrowal w strone biura Amida. Po wejsciu do srodka przekonal sie ze zdziwieniem, ze pierwszy raz zastal je puste. Potem dotarlo do niego, ze Amidowi takze moglo brakowac snu w trakcie minionych czterdziestu osmiu godzin i Mistrz Gildii moze odpoczywac w swojej kwaterze. Tak czy inaczej, nie przyszedl tutaj po to, zeby spotkac sie z Amidem, ale dlatego, ze przypomnial sobie wysluchane wczesniej nagranie Jatheda. Zaczal grzebac zarowno w pamieci, jak i przetrzasac pomieszczenie, az w koncu dotarl do szafki na akta, na ktorej widnialo imie "Jathed". W drugiej szufladzie od gory znajdowala sie skrzynka pamieciowych wrzecion. Zaniosl pudelko na biurko i usadowil sie przy nim na krzesle, majac przed soba panel sterowniczy. Bylo to standardowe urzadzenie biurkowe i juz po chwili Hal mial pierwsze wrzeciono rejestracyjne w magazynku odtwarzacza. W pokoju rozlegl sie natychmiast glos Jatheda, najwyrazniej zarejestrowany kilka lat wczesniej, niz dokonano nagrania, ktore Mayne juz poznal. Sluchajac, ogladal kolejne wrzeciona. Byly datowane chronologicznie przez okres ponad dwunastu lat. Zaczal od jednego z najpozniejszych i odtwarzal kolejne w porzadku odwrotnym do dat ich zapisu. Siedzac w pustym gabinecie, sluchal donosnego, nieodpartego glosu zalozyciela obecnej Gildii Oredownikow. Nie musial jednak wysluchac wiecej, niz jakichs szesciu nagran, by dojsc do wniosku, ze nie wyniesie wielkiej korzysci z zapoznania sie ze wszystkimi. Z wyjatkiem dwoch, ktore byly relacjami z wczesnego okresu zycia Jatheda, dyktowanymi nieznanym, starczym glosem, mogacym nalezec do brata Amida, ich tresc byla zasadniczo powtorka tego, co w rzeczywistosci stanowilo zakres dwoch albo trzech uswieconych zwyczajem wykladow, wyglaszanych przez Jatheda przed audytoriami zlozonymi z jego zwolennikow i innych ludzi zainteresowanych tym, co ten swarliwy, ale niezwykly czlowiek mial im do powiedzenia. W sumie, przeslanie wszystkich tych nagran bylo dosyc proste. Jathed uwazal, ze kazdy czlowiek posiadajacy niezbedna doze wiary i samodyscypliny powinien byc w stanie wejsc do osobistego, szczegolnego wszechswiata, dokladnie takiego jak ten fizyczny, ktory otaczal adepta; roznica polegala na tym, ze w tym drugim kosmosie czlowiek mogl osiagnac wszystko, co chcial, za sprawa zwyklego aktu woli; postanowienia, ze tak powinno byc. Ponadto Jathed wierzyl najwyrazniej, ze jesli ta wola byla wystarczajaco potezna, to skutek osiagniety w tym szczegolnym wszechswiecie moze zostac powielony w rzeczywistym droga przekonania pozostalych ludzi, ze zmiana stosuje sie takze do fizycznego kosmosu. Krotko mowiac, Jathed wierzyl w osobisty, szczegolny wszechswiat oraz w to, iz tak zwany realny kosmos nie jest niczym wiecej, jak wynikiem jednomyslnosci umyslow wszystkich zyjacych w nim ludzi. Hal przekonal sie, ze jesli chodzi o ten ostatni poglad na temat rzeczywistego wszechswiata, to nie zgadza sie z tamtym mezczyzna. To prawda, ze kiedy trzysta lat temu byl Paulem Formainem, przezyl noc szalenstwa sprowadzonego na miasto przez pierwsza ziemska Gildie Oredownikow pod wodza jej zalozyciela, Waltera Blunta - przez te pierwsza Gildie, ktora stala sie akuszerem dla spolecznosci Kultis i jej siostrzanej planety oraz dla calej kultury Exotikow. W trakcie tamtej nocy widzial topiacy sie jak wosk pomnik, bedacego architektoniczna dekoracja balkonu budynku kamiennego lwa, ktory podniosl leb i zaryczal, oraz otwor nicosci, jaki pojawil sie na srodku ulicy. Nicosci tak krancowej czerni, ze nie byl w stanie skupic na niej wzroku. Tyle; a relacje donosily o mnostwie cudow, ktorych swiadkami byly tlumy, jak rowniez o tak zwanych mniejszych "sztuczkach", widzianych przez male grupki ludzi zebranych w tym wlasnie celu na ograniczonej przestrzeni. Wreszcie rozlegl sie odglos pekajacej lampy, zarejestrowany podczas pierwszego wysluchanego wczesniej przez Hala nagrania sesji Jatheda. Tym niemniej, Mayne trzymal sie swojego pogladu o istnieniu jednego, oddzielnego kreatywnego wszechswiata, ktory bedzie dla ludzkosci narzedziem, a nie tylko magiczna skrzynka sztukmistrza. Jedyna zasadnicza kwestia, co do ktorej zgadzal sie z Jathedem, sprowadzala sie do tego, ze tamten takze musial doswiadczyc chwili objawienia, gdy niezaprzeczalna stala sie absolutna prawda o tym, ze przemijajace i wieczne sa tym samym. Ale od tego miejsca budowali rozne drogi, nawet jesli w wiekszosci z podobnego materialu. Tak czy inaczej, jego umysl nie chcial sie teraz tym zajmowac. Byla to odmowa, ale innego rodzaju niz ta, jakiej doswiadczyl na Encyklopedii Ostatecznej. Wtedy byla to blokada; bolesna sytuacja, w ktorej otrzymywal bez konca te same odpowiedzi, przekonujac sie za kazdym razem, ze nic z nich nie wynika. Ten dzien byl mila chwila odpoczynku przy drodze, o ktorej wiedzial obecnie, ze jest wlasciwa i prowadzi wprost do celu. Ale w tym momencie jego umysl nie bedzie sie zmagal z tym problemem - czy jakimkolwiek innym. Mayne wlozyl wrzeciona do pudelka, z ktorego je wyjal, panel sterowniczy odlozyl na biurko Amida, a potem wyszedl z biura. Pozniej, bez sporego wysilku, nie byl sobie w stanie nigdy przypomniec, jak mu minela reszta dnia. Po czesci nie chcial wcale badac pamieci, a jedynie wspominal ten okres z czuloscia, jak stan przyjemnego rozleniwienia. W kazdym razie, zanim zapadla noc, zjadl cos wreszcie i wypil, po czym znalazl sie z powrotem w biurze Amida, siedzac na jednym z pozbawionych podlokietnikow krzesel i trzymajac w dloniach instrument muzyczny. W palenisku plonal ogien, a instrument byl wykonana przez kogos rekonstrukcja szesciostrunowej hiszpanskiej gitary klasycznej. Byla dosyc podobna do tej, na jakiej grywal i przy ktorej spiewal podczas pracy jako gornik na Coby. Gitare podala mu, dosyc niesmialo, jedna z czlonkin Gildii; kobieta powiedziala, ze Amanda zasugerowala, iz gra moglaby mu sprawic chwilowa przyjemnosc. Zastanowil sie, jaka czesc niemal tajemniczego sposobu pojmowania spraw przez Amande sklonila dziewczyne do wysuniecia podobnej propozycji. Tak czy inaczej, znalazl sie tutaj wieczorem z instrumentem w rekach, siedzac obok ognia. Lampy byly przygaszone do tego stopnia, ze jedyne niemal zrodlo oswietlenia stanowilo palenisko. Hal pozwalal, by jego umysl i palce wedrowaly jednomyslnie tam, dokad prowadzila je pamiec, a przez ostatnie pol godziny tym kierunkiem byly stare ballady i piesni minionych wiekow ze Starej Ziemi. Piesni, ktore poznal jako chlopiec z ksiazek i nagran zgromadzonych w bibliotece posiadlosci, gdzie dorastal. Amid i Amanda, zasluchani, siedzieli przed nim na krzeslach; zaskakujace, ze bylo tu takze wielu czlonkow Gildii, ktorzy w ciagu ostatniej pol godziny wslizgneli sie cicho do pomieszczenia i zajeli stojace dalej krzesla, w zwiazku z czym byli niemal niewidoczni na tle poruszajacych sie na scianach cieni, rzucanych przez plomienie. Najbardziej zadziwiajace, ze wsrod zgromadzonych znajdowala sie tez i Cee. Hal nie zauwazyl, kiedy weszla. Stawal sie tylko stopniowo coraz bardziej swiadomy obecnosci dziewczynki, ktora wraz z Onete zajmowala miejsca pod przeciwlegla sciana. Od chwili, gdy ja dostrzegl, Cee przysuwala sie wciaz blizej i blizej niego, az w koncu siedziala na podlodze niemal u jego stop. Ani razu nie przylapal jej na tym, ze sie przemieszcza. Wszystkie drobne ruchy przyblizajace ja do Hala wykonywala wtedy, kiedy Mayne spuszczal z niej na krotko wzrok i cal po calu przesuwala sie w jego strone, az znalazla sie tu, gdzie byla. Pilnowal sie, zeby nie patrzec wprost na nia, ale teraz nie bylo to konieczne. Siedziala na tyle blisko, ze katem oka mogl sie przygladac uwaznie jej twarzy. Cee nie wydawala sie bardziej przyjaznie nastawiona, niz podczas trudnej wspinaczki po zboczu gory z Arturem na noszach, ale okazywala spore zadziwienie i fascynacje. Przeszedl do spiewania starych angielskich i szkockich ballad, ktorych nauczyl sie dawno temu ze zbioru opracowanego w dziewietnastym wieku przez Childe'a. Nie mial pojecia, co te piesni moga znaczyc dla Cee. Basic, ktorym w dzisiejszych czasach poslugiwano sie powszechnie na wszystkich planetach, byl spadkobierca angielskiego, jakim mowiono na przelomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku; w czasie wczesnego okresu Ery Technologicznej. Archaiczne formy brzmialyby nieco dziwnie w uszach mlodej dziewczyny, ale wiekszosc z nich powinna byc nadal zrozumiala. Nie potrafil tylko zgadnac, ile Cee moglaby pojac ze sredniowiecznego szkockiego i angielskiego akcentu, z jakim wymawial slowa, oraz na ile bylaby w stanie zrozumiec pojecia, pochodzace z dialektow kompletnie juz dzis zapomnianych. Przeszedl do szkockiej wersji Bitwy pod Otterburn sir Waltera Scotta, w ktorej bylo nieco mniej nieznanych wyrazow... To wypadlo wczas dozynek, Kiedy ludzie zebrali swoje zniwo, Gdy dzielny earl Douglas wszedl Do Anglii po swoj lup. Wybral owi Graemow, Z nimi Lindsayow, zwinnych i wesolych; Ale Jardinowie nie chcieli jechac razem z nim, Czego zaluja po dzis dzien. I spalil doliny gorskie O Tine I czesc Almonshire, Padaja trzy dobre wieze Roxburgh Zostawil wszystko w ogniu... Tym razem Hal zauwazyl jej ruch. Bylo to drobne przysuniecie sie ciut blizej niego, ale fakt, ze Cee pozwolila sie na tym przylapac wystarczal, by pokazac, iz przestala dbac o to, czy Hal spostrzeze to, czy nie. Najwyrazniej ta piesn miala byc o walce i zniszczeniu. W jakis sposob, przez przypadek - ale czy rzeczywiscie byl to czysty przypadek? - Mayne wybral ballade, ktora dziewczynke szczegolnie zainteresowala. Siedziala teraz nieruchomo, obserwujac go i sluchajac. Nadal przygladal sie rysom jej zwroconej w gore twarzy. W pewien sposob byla to zawzieta, drobna twarz. To przypomnialo mu ponownie o podobienstwie, jakie istnialo miedzy okazana przez nia opiekunczoscia w stosunku do Artura, a jego wlasnym zachowaniem sie wiele lat temu, gdy jako Donal dowiedzial sie o smierci wuja Jamesa. Byc moze kierunek rozwoju zachodzacego w nim od tamtej chwili byl wskazowka odnoscie postepu, jaki mial sie dokonac w Cee. Taka mysl byla pocieszajaca. Chcialby znac jakis sposob, dzieki ktoremu moglby dotrzec do dziewczynki za pomoca slow i powiedziec jej, ze droga, jaka byla do tej pory zmuszona podazac, nie jest ta, ktora musi isc nadal. Ze sam wedrowal podobna i chociaz osiagnal na niej wszystko, ku czemu zmierzal, to nie przywiodla go ona do celu, jakiego pragnal. Wiedzial jednak, ze chociaz Cee mogla go teraz sluchac i cieszyc sie tym, co spiewal, to przypuszczalnie nie sluchalaby go, gdyby zaczal do niej przemawiac - prawdopodobnie nie zostalaby nawet blisko niego, gdyby probowal sie do niej odezwac. Jesliby mogl pozostac w Gildii wystarczajaco dlugo, zeby zdazyla wyrosnac na modle czlonkow Gildii, to nadszedlby dzien, gdy zaczelaby sluchac tego, co Hal ma do powiedzenia. Ale bez wzgledu na to, jak bardzo chcialby w tej chwili dotrzec do niej z prawda, nie mogl zostac tutaj tylko po to, tylko dla niej. Teraz wzywaly go powazniejsze zadania. Ale jego sukcesy na tym polu mogly w pewien sposob stanowic rekojmie dla jej powodzenia w przyszlosci, w nowym rodzaju ludzkim. Z rzucanych wokol ukradkowych spojrzen czytal zaklopotanie i widzial konsternacje na twarzach czesci starszych czlonkow Gildii, sluchajacych jego opowiesci o zelazie i krwi w miejscu, w ktorym zarowno za sprawa ich pochodzenia jako Exotikow, jak i ich wlasnej decyzji wybrali postawe polegajaca na wyzbyciu sie przemocy. Dokladnie tak, jak to sie mialo z Cee, im tez nie dalo sie wytlumaczyc, ze proliferacja sil historii, konflikty, laczenie sie i krzyzowanie ludzkich sciezek pokazuja, iz czlowiek nie wyrzekl sie jeszcze przemocy; ze prawo, wladze i mnogosc sposobow, na jakie usilowano w przeszlosci z tym skonczyc, pominely nagi fakt, ze bylo to cos, z czym kazdy musial uporac sie w duchu na wlasna reke. Ale zeby to uczynic, kazdy musial to najpierw zrozumiec. Hal spiewal wiec nadal, a wersy ballady opowiadaly przedstawiona w niej wersje tego mrocznego i ponurego spotkania dwoch armii zlozonych z ludzi, dla ktorych jedynym pretekstem do walki bylo to, ze chcieli sie bic w miejscu i czasie, w ktorym nie chodzilo ani o zdobycze terytorialne, ani o nic innego, a tylko o to, kto zwyciezy. Spiewal wiec o tym, jak earl Douglas, syn szkockiego krola, pustoszac granice, dotarl w koncu do Newcastle, siedziby Percy'ego, angielskiego earla Northumberlandu. Byl inny Percy - zwany Raptusem - ktory zostal uniesmiertelniony w jednej ze sztuk Szekspira. Pod Newcastle sily szkockie zostaly zatrzymane. Pomimo swojej liczebnosci, napastnicy nie mogli zdobyc ufortyfikowanego zamku. Ale pod murami doszlo do potyczki... Och, ale jakzesz blado jego dama wygladala, Patrzac z zamkowego okna, Tuz przed tym, kiedy szkocka wlocznia Jej dzielnego Percy'ego przebijala! ...i pewien znak-proporzec, miecz, cos o symbolicznej wartosci - zabrano Anglikom i poniesiono z powrotem do Szkocji jako trofeum; bylo to cos, odnosnie czego Percy slubowal, ze nie powinno sie nigdy zdarzyc. Umowiono sie zatem, iz obie armie spotkaja sie ponownie pod Otterburn, w poblizu wzgorz Cheviot, gdzie Szkoci mieli czekac na Anglikow... ...zapadli wysoko na Otterburn, Na pastwisku tak brazowym Osiedli wysoko na Otterburn, I rozwineli swe sztandary... I rozlozyli sie na noc obozem. Ale podczas najczarniejszych godzin nocnych, do ucha mlodego earla Douglasa dobiegl sygnal na trwoge. ...i zaraz potem giermek wpadl, Tuz przed switaniem. 'Obudz sie, obudz sie, dobry panie, gdyz Percy nas nastaje!' 'Klamco, klamco, bezwstydny kpie, Wszak slysze cie, jak lzesz! Percy nie mial wczoraj ludzi By napasc moje wojsko oraz mnie...' Podczas drugiej pauzy, miedzy brzmieniem gitary i glosu Hala rozlegl sie stlumiony halas. Drzwi biura otworzyly sie od wewnatrz i ktos wszedl. Jednak Mayne, przypominajac sobie linijki tekstu, nie podniosl wzroku, zeby sprawdzic, kim jest przybyly. Gdyz kolejna zwrotka byla ta, ktora dzwieczala i odbijala sie echem przez lata nie tylko w jego uszach, ale wielu pisarzy i poetow... ...ale snilem przerazajacy sen, Za wyspa Skye; Widzialem trupa, ktory wygral boj, A tym czlowiekiem bylem chyba ja... Przerwal nagle, a dzwieki gitary zamarly w ciszy pomieszczenia. Gdyz ubrany w oponcze przybysz stal w wejsciu, rysujac sie jako ksztalt ciemniejszy od panujacego tam mroku i chociaz Hal nie widzial jego twarzy, to wiedzial, kto to jest. Wiedziala to tez Amanda, gdyz wstala szybko i spojrzala w strone drzwi. -Wybacz mi, Mistrzu Gildii - powiedzial Stary Czlowiek, wylaniajac sie spoza plecow obcego i stajac przed nim - ale ten gosc mowi, ze przebyl dluga droge, zeby porozmawiac na osobnosci z Przyjacielem. -Tak - odezwal sie Amid, a ton jego glosu powiedzial Halowi, ze on takze poznal przybysza. - Obawiam sie, ze bedziemy musieli zakonczyc rozrywkowa czesc wieczoru. Proponuje, zeby reszta obecnych opuscila biuro. -Nie mam powodu, by w czymkolwiek przeszkadzac rozlegl sie gleboki, nieodparty glos Bleysa Ahrensa. -Moge poczekac. -Nie - odparl Amid. - Prosze, czy wszyscy inni moga wyjsc? -Zostane - rzekla Amanda. - Ty takze moglbys zostac, Amid. -Chcialbym - powiedzial Mistrz Gildii. - Odpowiadam za wszystko, co sie tutaj dzieje. - Spojrzal na Hala. -Ale nie chce przeszkadzac. Bleys odrzucil z glowy czarny kaptur swej oponczy i stal, gorujac nad obecnymi; kiedy sie odezwal, w jego glosie brzmial ton rozbawienia. -Jesli o mnie chodzi, to wszyscy moga zostac. Ale czlonkowie Gildii wychodzili juz przez otwarte drzwi za plecami wielkoluda. Tylko Cee pozostala na swoim miejscu, ignorujac znaki dawane jej przez Onete. W oczach, ktorych dziewczynka nie spuszczala z Bleysa, nie bylo tego nieublaganego spojrzenia, jakie kierowala na dowodce sil okupacyjnych czy Hala, ale widac w nich bylo zdecydowanie dzikiego zwierzecia gotowego zaatakowac, gdy ktos sie do niego zblizy. -Zostan, Amid - powiedzial Mayne, odkladajac gitare. - Wejdz, Bleys. Siadaj. -Dzieki. Podszedl i usadowil sie w krzesle stojacym dokladnie naprzeciwko krzesla Hala. Zrzucil z siebie oponcze; byl w ciemnej koszuli, spodniach i kurtce pod kazdym wzgledem niewyrozniajacych sie, z wyjatkiem modly, na jaka je nosil. Amid siedzial nadal przy swoim biurku. Amanda cofnela sie do kata, w ktorym tanczyly cienie rzucane przez ogien. Stojac tam, byla niemal niewidoczna dla siedzacych w poblizu paleniska. -Mozesz podejsc i usiasc razem z nami, Amando ap Morgan - odezwal sie Bleys. - Nie przybylem tutaj po to, by probowac wyrzadzic Halowi jakakolwiek krzywde. Obaj wiemy, ze smierc ktoregokolwiek z nas, lub obu, nie wplynelaby w zaden sposob na historie. Jej sily sa w ruchu. -Jestesmy tylko celami po dwoch stronach barykady. -Moze. A moze nie - rozlegl sie glos Amandy. - Dzieki, ale zostane tutaj. -Wszystko w porzadku, Amando - odezwal sie Hal, nie odrywajac wzroku od Ahrensa. - Nie sadze, zeby probowal mnie zabic, nawet gdyby mogl. -Daj spokoj - rzekl Bleys. - Uwazasz, ze gdybym przybyl tutaj z powaznym zamiarem zalatwienia cie, to zjawilbym sie, nie bedac pewnym, ze jestem w stanie tego dokonac? -Gdybys sprobowal - powiedziala Amanda, a w jej glosie brzmial interesujacy, odlegly ton, niemal podszyty echem, jakby dziewczyna przemawiala z bardzo daleka - to nigdy bys nie wyszedl z tego pokoju, Bleysie Ahrens. -Naprawde wszystko w porzadku, Amando - powtorzyl Mayne, nadal nie odwracajac wzroku od siedzacego naprzeciwko niego mezczyzny. - Jestem bezpieczny. -Byc moze teraz, skoro tak mowisz - rzekla dziewczyna. - Ale kto wie, co sie stanie za piec sekund? Zostane tutaj. Bleys wzruszyl ramionami i skoncentrowal uwage na Halu. -Zaskoczony moja wizyta? -Nie - odparl Mayne. - Najwyrazniej zdjecia zrobione przez wahadlowiec zostaly jednak przez kogos zbadane. Owszem. Nie spodziewales sie tak naprawde, ze uda ci sie opuscic Encyklopedie i zaszyc na jednym z Mlodszych Swiatow w ten sposob, zebym sie o tym nie dowiedzial, co? - spytal Ahrens. - Nie mozesz zlikwidowac calkiem polaczenia miedzy Encyklopedia, a powierzchnia Starej Ziemi, a bez wzgledu na to, jak godni zaufania sa ludzie latajacy tam i z powrotem, to informacje przemieszczaja sie wraz z nimi. Wiesci przeciekaja i docieraja w koncu do mnie, gdyz zawsze obserwowalismy cie na Starej Ziemi. Amid wstal z krzesla i dolozyl kilka rozlupanych klod do ognia, ktory zaplonal jasniej, kiedy swieze drewno znalazlo sie w palenisku miedzy na wpol spalonymi resztkami. W czasie stopniowego przybywania do pokoju kolejnych ludzi, gdy Hal spiewal, temperatura w pomieszczeniu wzrastala; a potem, gdy drzwi byly otwarte, zeby niemal wszyscy mogli wyjsc, do wnetrza zakradlo sie zimniejsze powietrze. Teraz wokol nich panowal chlod, a Halowi zdawalo sie nawet, ze z fald oponczy, ktora Bleys zrzucil z siebie przed chwila, plynie ku niemu zimny powiew. Mayne przygladal sie tamtemu czlowiekowi, przywodcy tych, ktorzy nazwali siebie Innymi; tych, ktorzy za sprawa sil perswazji panowali teraz nad wszystkimi liczacymi sie Mlodszymi Swiatami - sil tak skutecznych, ze wydawaly sie niemal nadnaturalne, a ktore sklonily mieszkancow owych planet do podjecia sie zadania podboju Starej Ziemi. Do tej pory spotkal sie z Bleysem tylko kilka razy, a pierwszym wypadkiem bylo zamordowanie nauczycieli Hala, kiedy Mayne zostal nieomal schwytany przez Bleysa i jego zabojcow. Ostatni raz widzieli sie ponad trzy lata temu, kiedy Hal zebral niemal wszystkich Dorsajow oraz zgromadzil osiagniecia mysli i materialne zasoby obu planet Exotikow za tarcza fazowa, do ktorej postawienia sklonil inzynierow Encyklopedii Ostatecznej, zamykajac w ten sposob i ochraniajac ja oraz Stara Ziemie. Ale wszystkie te przypadki konfrontacji byly wyryte na zawsze w jego pamieci - a uwazal, ze tak samo w pamieci Bleysa - gdyz pod wieloma wzgledami obaj byli do siebie dziwnie podobni i obaj czuli to podobienstwo - jakby mogli okazac sie bliskimi przyjaciolmi, gdyby nie byli zdeklarowanymi wrogami. Teraz zauwazyl wiec zmiany, jakie zaszly w wygladzie tamtego czlowieka od czasu ich poprzedniego spotkania. Promieniujace z Bleysa wrazenie sily i tezyzny, jakie Hal w nim zauwazyl, nasililo sie jeszcze, mimo ze nie przybylo mu ani wzrostu, ani wagi. Kiedy Hal widzial go pierwszy raz, Ahrens byl niemal elegancki w tej swojej szczuplosci, Teraz nie mozna go bylo nazwac "eleganckim". Zamiast tego bila od niego niewidzialna, ale bardzo potezna moc. Byla na tyle silna, ze Hal czul ja niemal tak, jak promieniujace od ognia goraco; i ta moc, przez samo swoje istnienie, wywolywala i prowokowala proby zdominowania wszystkich, ktorzy otaczali Bleysa. Przez dluzsza chwile Mayne czul sie skonfundowany faktem, w jaki sposob cos podobnego moglo sie rozwinac w czlowieku, na ktorego patrzyl, a potem zrozumial to. Za kazdym razem, kiedy spotykal sie wczesniej z Bleysem, Inny posiadal wielka, osobista sile. Ale roznica polegala na tym, ze teraz zrobil krok dalej, ostateczny krok. Juz nie posiadal tej mocy ani nie kontrolowal jej. On byl moca. Obecnie wiekszosc ludzi na Mlodszych Swiatach sluchala go i postrzegala, jakby w pewien sposob byl nadczlowiekiem. Nie chodzilo o to, ze po prostu spelniali ochoczo jego polecenia. Spieszyli, by podazyc za glosem, ktory wysylal ich na smierc; jesli to konieczne, by zniszczyc Matke Ziemie, planete, ktorej mieszkancow podejrzewali o to, ze nigdy nie wyzbyli sie dawnego pragnienia podbicia ich i zniewolenia - Stara Ziemie wspierana przez czarna magie Encyklopedii Ostatecznej i wladana przez zlowrogiego arcydemona, Hala Mayne'a. Hal poszukal w sobie kompensujacej to sily, ale nie znalazl jej. Nie byl przestraszony obecna moca Bleysa ani nie watpil w to, ze jego umysl, wola i wyobraznia sa rownie potezne, co Innego. Ale nie czul w sobie sily reakcji o podobnej wartosci. Gdyby istniala, to jako cos zupelnie innego, pomimo tego, ze stal na szachownicy Historii jako przeciwnik Bleysa, jako rowna mu i odparowujaca ciosy figura. Jednoczesnie byl wdzieczny, ze Bleysa, odzianego w moc i pewnosc siebie, jakimi Ahrens teraz dysponowal, nie spotkal pare miesiecy wczesniej, kiedy przechodzil na Encyklopedii najgorszy kryzys. Albo tez, ze nie doszlo do tego spotkania przed nagla iluminacja, jaka Mayne przezyl tego poranka; przed objawieniem, ktorego doswiadczyl, gdy nad gorami wzeszlo slonce, a kropla rosy eksplodowala swiatlem. W obecnej sytuacji patrzyl na Bleysa z punktu widzenia wiecznosci i stwierdzil, ze w tym kontekscie to, czym tamten dysponuje, jest nieskonczenie male i przemijajace. -Co cie sprowadza? - zapytal Hal. - Tak naprawde nie oczekujesz zadnej zmiany w moich pogladach? -Byc moze nie - zamiast naporu osobistej sily, od Bleysa plynela teraz fala ciepla. Umial czarowac i wiedzial o tym; mimo to obecni w tej chwili w biurze wiedzieli, ze wszystko poza skromnym fragmentem tych zdolnosci skladalo sie z rozmaitych technik, w tym hipnotycznych, ktore stworzyli sami Exotikowie. -Moze nie - powtorzyl - ale zawsze wierzylem, ze posluchasz glosu rozsadku. I mam propozycje; taka, ktora moglbys rozwazyc. -Propozycje? -Tak. Pozwol, ze najpierw uscisle nieco fakty z przeszlosci. Jeden z twoich wychowawcow, na ktorego zabicie pozwolilem przez najwieksze niedopatrzenie i pomylke, czego mi nigdy nie wybaczysz... Hal pokrecil glowa. -Nie - powiedzial. - To nie jest kwestia przebaczenia. Teraz rozumiem, dlaczego tak sie stalo. Wtedy jednak zamordowanie ich wyzwolilo we mnie uczucia, jakich doznalem z powodu innej smierci. Chcialem wiec cie zniszczyc, tak jak pragnalem zniszczyc kazdego, kto byl odpowiedzialny za ten wczesniejszy wypadek. Dopiero gdy bylem zmuszony przezyc tego rodzaju strate po raz drugi, przez ciebie, zaczalem rozumiec, ze odwet nie jest rozwiazaniem. Nie, wybaczenie nie jest teraz sednem rzeczy. Co, jesli chodzi o nas obu, niczego nie zmienia. Hal widzial, ze oczy Bleysa zwezily sie nieznacznie na wzmianke o tej wczesniejszej zalobie, i poczul drobna irytacje, ze byc moze zdradzil sie przed przenikliwym umyslem Innego. Nikt nie mogl rownac sie z Ahrensem, jesli chodzilo o podchwytywanie nieostroznych uwag i podazanie ich tropem. Ale potem irytacja ulotnila sie. Nie bylo sposobu, nawet biorac pod uwage stworzony przez Bleysa ekwiwalent intuicyjnej logiki, by siedzacy naprzeciwko niego mezczyzna domyslil sie, ze Hal mial poprzednie zycie i prowadzil je jako Donal Graeme. -Wczesniej sza zaloba? - powtorzyl teraz wolno Bleys. -Jak powiedzialem, nie ma to teraz znaczenia - odparl Hal. - Co mowiles o moich wychowawcach? -Jednym byl Dorsaj. Musial dopilnowac, bys poznales historie wojskowosci od samych poczatkow naszej cywilizacji. Mayne potwierdzil skinieniem glowy. -Czy wspomnial kiedykolwiek o czlowieku zyjacym w czternastym wieku, o jednym z pierwszych dowodcow wojskowych - kondotierow, jak ich nazywali Wlosi - nazwiskiem sir John Hawkwood...? Hal wzdrygnal sie w duchu, chociaz jego twarz pozostala spokojna. Jakaz uprawiana przez Bleysa czarna magia kazala mu wyskoczyc - ze wszystkich mozliwych - z tym wlasnie nazwiskiem? Potem jego wzburzone mysli opadly. Umysly ich obu, z koniecznosci, pracowaly, poruszajac sie po rownoleglych torach, biegnacych w strone wspolnego celu. Nie bylo to az tak nieprawdopodobne, jak moglo sie wydawac na pierwszy rzut oka, ze w tym samym krotkim okresie czasu zajmowaly ich te same postaci historyczne. Fakt, ze Bleysowi zdarzylo sie wspomniec teraz Hawkwooda mogl w ogole nic nie znaczyc. Ponadto, byl to sposob, w jaki Ahrens podchodzil do spraw - aluzyjnie. Na pewno nie wyskoczylby tak szybko z ujawnieniem glownego celu swojego przybycia. Lepiej wiec zaczekac i przekonac sie, co krylo sie za wymienieniem tego nazwiska. -Owszem - rzekl Hal. -Nie jestem zaskoczony - powiedzial Bleys. - To ktos w rodzaju sredniowiecznego Cletiusa Grahame, czyz nie? -Sadze, ze mozna tak powiedziec. Ale o co ci chodzi? -Jest taka opowiesc o nim, w istocie zatruta plotka wazna jedynie dlatego, ze nawet po setkach lat powtarzali ja i wierzyli w nia ludzie, ktorzy nie znali prawdy. Zastanawialem sie tylko, czyja znasz: o dwoch jego zolnierzach, ktorych spotkal rzekomo podczas sprzeczki o schwytana przez nich zakonnice... -...a on rozcial ja na pol, a potem powiedzial cos w tym stylu, ze teraz jest po kawalku dla kazdego? -Mayne skinal glowa. - Tak, znam ten szczegolny fragment falszywej historii. -Nie potrafie tego zrozumiec - ton glosu Ahrensa byl bliski stanowi zadumy. - Mozna by pomyslec, ze sam fakt, iz uczynienie tego jest fizyczna niemozliwoscia, powinien wystarczyc, zeby kazdy przejrzal te historie na wylot. Sadze, ze od czytelnika oczekuje sie, iz ten wyobrazi sobie, ze Hawkwood gladko przecial ofiare w pasie jednym ciosem miecza, a potem poczestowal obu zolnierzy owa jednozdaniowa kwestia i poszedl sobie, pozostawiajac obu oszolomionych i zdeprymowanych. Zaden z powtarzajacych te opowiesc nie mial najmniejszego doswiadczenia w kwestii zarzynania zwierzat hodowlanych. Ja mialem jako niedorostek na Harmonii. I wzdragam sie na mysl o przerabywaniu takiej ilosci miesa i kregoslupa jednym uderzeniem czternastowiecznego palasza. Chocby nawet ofiara wspolpracowala ze wszystkich sil, w jakis cudowny sposob stojac w jednym miejscu i utrzymujac sie na nogach, zanim operacja nie dobieglaby konca, a zolnierze tkwiliby tam z otwartymi gebami, to jest to fizycznie niemozliwe. W realnym zyciu zajeloby mu to dziesiec minut. -Wiecej niz dziesiec - powiedzial Hal. - Biorac pod uwage miekkosc stali wykorzystywanej na bron w tamtych czasach i prawdopodobne stepienie ostrza jego miecza w walce, w jakiej bral wczesniej udzial. Gdyz tylko najgorsi z pijanych i oszalalych z zadzy krwi zolnierzy, zdobywajacych miasto czy zamek, pozwoliliby sobie na takie brewerie. Ale to najmniejsze, jesli chodzi o taki wypadek, co zdarza sie w realnym zyciu. Bleys spojrzal na niego z rozbawieniem. -Najmniejsze? - spytal. -Tak - potwierdzil Mayne. Zgromadzona w Encyklopedii Ostatecznej wiedza naplynela mu ponownie do glowy. Hawkwood nie bez powodu jest nazywany pierwszym nowoczesnym generalem. Byl najbardziej praktycznym z wczesnych kondotierow. Wiedzial, ze jutro moze bic sie dla ludzi, przeciwko ktorym walczy dzis. Zatem pomijajac okolicznosci bezposredniego starcia pilnowal, zeby jego zolnierze nie urazali uczuc miejscowej ludnosci. To byla jedna z przyczyn jego sukcesow; poza wrazliwoscia, ujawniaja to inne cechy jego charakteru. Wsrod swoich najemnych zolnierzy utrzymywal zelazna dyscypline i wieszal kazdego, kogo zlapano na naruszenia chocby drobnych lokalnych praw. -Ale, jak powiedziales, musialo sie to oczywiscie zdarzyc w czasie pladrowania i lupienia dopiero co zdobytego miasta - podjal Bleys. -W ktorym to wypadku, nie bylby w ogole obecny przy tego rodzaju incydencie - rzekl Hal. W jego glowie obudzilo sie ponownie wspomnienie bycia Hawkwoodem podczas chodzenia w kregu. - Byl czlowiekiem czternastego wieku i zawodowym zolnierzem. Jego dzialania i listy nie ukazuja go jako postaci, ktora zrobilby cos tak glupiego, jak kaze mu to uczynic ta plotka; nie bardziej, nizby wspolczesny Dorsaj szlachtowal lub torturowal wiezniow. Ton glosu Hala nie byl wystarczajaco suchy, zeby zamaskowac kryjace sie w nim emocje. Ku swojej ponownej irytacji ujrzal, ze Bleys uslyszal to z radoscia. -Czy tortury i szlachtowanie byly zwiazane z owa wczesniejsza zaloba, o jakiej wspominales? -Nie - odparl Mayne. Meczarnie nie byly zwiazane ze smiercia Jamesa, ale nieuchronnie - wywolane przez bystre pytanie Ahrensa - wrocily wspomnienia o Morze, starszym bracie Donala, zmarlym na skutek tortur na rekach oblakanego Williama z Cety. To bylo wspomnienie, ktorego pojawienie sie on, Donal, powinien byl przewidziec w kazdej takiej dyskusji z Bleysem, jaka obecnie prowadzili. Byl zbyt gleboko w lesie, zeby widziec pojedyncze drzewa. Nigdy nie bedzie w stanie uciec przed konstatacja, ze przynajmniej w czesci byl odpowiedzialny za okropna smierc Mora. -W kazdym razie - przerwal swoje wlasne mysli - Hawkwood w zadnym wypadku nie bylby wtedy w miescie. -Byc moze powiesz mi, dlaczego go nie bylo? - usmiechnal sie Ahrens. - Jak wiesz, moja wlasna edukacja wojskowa jest ograniczona. -Nie powiedzialbym tak - odparl Hal. - Ale jesli chcesz, zebym wyczarowal to, co moglo sie zdarzyc... Po miesiacach oblegania miasta po bezczynnosci i znudzeniu, zyjac tygodniami w blocie i smrodzie wlasnych okopow, przy braku w okolicznych wsiach zywnosci i trunkow, a takze pozbawieni zapasow, w zwiazku z czym glodowali niemal na rowni z ludzmi za murami grodu, oblegajacy czuli w stosunku do oblezonych taka wscieklosc, jak dzikie zwierzeta. W godzine po wzieciu miasta zwykli zolnierze byli oszalali od krwi i w sztok pijani winem czy innym alkoholem, jaki byli w stanie znalezc. -Tak - Bleys skinal glowa. - To mi wyglada na ludzkie zwierze, jakie znam. Czy nie trzeba powiedziec, ze ich dowodcy byli rownie pijani i szaleni? Fakt; kiedy byloby po wszystkim, za dzien lub dwa, ci dowodcy mogli byc zmuszeni do tego, by znowu poprowadzic tych pijanych szalencow jako trzezwych i poslusznych zolnierzy - rzekl Mayne. - Ale zanim by tego sprobowali, zaczekaliby, az skoncza sie trunki i ustana gwalty i grabieze, a wszystkich zmoze kac. Jest wielce prawdopodobne, ze kazdy oddzial szalejacy w zdobytym miescie, nawet najbardziej lojalny i godny zaufania, moglby zwrocic sie przeciwko swojemu przelozonemu, grozny niczym stado rekinow w szale zerowania. Jedna z pierwszych rzeczy, jakiej nawet dzis uczy sie dowodca wojskowy, jest nie dawac nigdy swoim podwladnym rozkazu, ktorego ci moga nie posluchac. Wiec kiedy po zdobyciu miasta dochodzilo do lupiestw i innych zbrodni, srednio wieczni dowodcy trzymali sie z dala. Tak czy inaczej, niczego by nie zmienili... Urwal nagle. -A zatem - powiedzial, patrzac wprost na Bleysa - prawdopodobnie to o grabieniu Ziemi przybyles ze mna porozmawiac. -Zgadza sie - odparl Ahrens. - Nie mow mi, ze nie rozwazales takiej mozliwosci. Po pierwsze: w koncu do tego dojdzie - liczba okretow, ktore mozemy rzucic do ataku jest taka, ze moga dokonac jednoczesnego przeskoku przez tarcze i pokonac opor wszystkich obroncow; nawet stawiany przez tych twoich Dorsajow. To takze jest oblezenie, a po mojej stronie tarczy fazowej ksztaltuja sie takie same postawy, o jakich przed chwila rozmawialismy. Zawahal sie. -Jestem gotow zrobic wszystko, co konieczne, zeby na kilka tysiecy lat, podczas ktorych ludzkosc mialaby czas odpowiednio dojrzec, skierowac ja ponownie tam, dokad przynalezy, na Stara Ziemie - powiedzial. - Ale takze nie lubie sie kapac w morzu krwi, wiec pomyslalem, ze powinnismy pogadac. I usmiechnal sie do Hala. Rozdzial 33 Hal siedzial, patrzac przez chwile na Bleysa.-Zalogi i oficerowie na twoich statkach kosmicznych patrolujacych zewnetrzna strone tarczy - odezwal sie - nie zyja w transzejach i okopach. Nie sa chorzy ani nie gloduja. Gotow sie jestem nawet zalozyc, ze jedza lepiej niz ich przyjaciele na planetach, z ktorych pochodza. -Jesli rozwinela sie w nich mentalnosc oblegajacych, to byc moze dlatego, iz karmisz ich pogladami, ze obecni mieszkancy Starej Ziemi sa kims w rodzaju podludzi, a Encyklopedia jest wynalazkiem diabla, kierowanym przez demony, wsrod ktorych ja jestem Lucyferem. Wydaje mi sie, ze rowny wysilek podjety przez ciebie w tym celu, by wybic im z glow podobne pomysly, takze zapobieglby krwawej lazni. -Prawdopodobnie - rzekl Bleys cicho - ale nie zamierzam tego robic. A skoro nie, to czy przyznasz, ze rozwazasz grozbe takich krwawych jatek? Zanim Hal zdazyl odpowiedziec, Ahrens mowil dalej. -Wybacz mi. To bylo obrazliwe pytanie. Oczywiscie, ze rozwazasz wszystkie mozliwosci, tak jak i ja to robie. -Spekulacje to marnowanie czasu - powiedzial Mayne. -Przybyles tutaj, zeby mi zlozyc jakas oferte. Czekam. -Chcialbym odwolac wojne - powiedzial Bleys. -Bede przeklety! - rzekl Hal. -Doprawdy? - zapytal Ahrens. - W takim razie sprobuj mi odpowiedziec, jak to jest. Jak dotad, nikt nie jest nawet w stanie odeslac zadnej wiadomosci; ale ty moglbys to zrobic. Hal ledwo go slyszal. Powiedzial sobie, ze nikt procz Innego nie moglby wstrzasnac nim do tego stopnia. Przekonal sie, ze nawet zastanawia sie przez chwile, czy sie kompletnie nie pomylil i czy Bleys nie gorowal jednak nad nim; i czy czasem Inni nie potrafia czytac w myslach i widziec zza rogu. Jak inaczej mogl wytlumaczyc te niespodziewana propozycje, ktora oznaczalaby porazke wlasnie wtedy, gdy bardziej niz kiedykolwiek wczesniej zblizyl sie do wygrania toczacej sie miedzy nimi walki? Jak, jezeli nie w ten sposob, ze Bleys wyczul jakos przelom, ktorego Mayne dokonal dzis rano? Amid poruszyl sie mimowolnie na krzesle, ale od Amandy, prawie niewidocznej w mroku przy drzwiach, nie dobiegl zaden dzwiek; Hal ani drgnal. Przepalona kloda w palenisku rozpadla sie z cichym trzaskiem na dwie czesci, a plomienie skoczyly nagle w gore, rzucajac na sciane za Halem i Bleysem tanczace cienie. Mayne wzial sie w garsc. Byla cena, oczywiscie; niemozliwa cena. -W zamian za co? - zapytal otwarcie. -No coz, wylaczysz, rzecz prosta, tarcze fazowa - odparl Ahrens. - A my przesiedlimy troche ludzi z Mlodszych Swiatow na obecnie niezagospodarowane tereny Starej Ziemi. Siedzac na krzesle, oparl sie wygodnie. -Na obu biegunach istnieja obszary tundry, a takze fragmenty pustyn, ktore Ziemia ignoruje, odkad niemal trzysta lat temu liczba jej ludnosci ustabilizowala sie w nastepstwie fali emigracji na Mlodsze Swiaty. Widzisz, jestem sklonny zostawic dyspute miedzy nami, miedzy toba i mna, osadowi historii, nie posuwajac sie do uzycia broni. -Czyzby? - spytal Hal. - Jestes zbyt madry, by uwazac, ze nie wiem, jakich to mieszkancow Mlodszych Swiatow osiedlilbys na Ziemi. Ich kolonie stalyby sie enklawami, z ktorych twoi kolonisci mogliby dzialac na rzecz przekonania najwiekszej mozliwie liczby Ziemian do waszego sposobu myslenia. Rezultatem bylaby Ziemia rozrywana przez konflikt opinii, a w koncu przez ogolnoplanetarna wojne domowa rownie krwawa, jak inwazja, o ktorej mowisz. -A przede wszystkim: dlaczego uwazasz, ze mialem swoj udzial w postawieniu tarczy fazowej? -Udzial to nie jest najodpowiedniejsze slowo - rzekl Bleys. - Tarcza fazowa to w pelni twoje dzielo. Ale pomysl o tym. -Nie ma potrzeby - odparl Mayne. - Stara Ziemia dostrzegla juz grozace jej niebezpieczenstwo. Buduje okrety i z pomoca Dorsajow szkoli dla nich coraz wieksza liczbe zalog; potencjalnie, nadal ma wieksze zasoby surowcow, mocy produkcyjnych i ludzi, niz wszystkie Mlodsze Swiaty razem wziete. Pomijajac juz fakt, ze nie ma liczacych lata swietlne linii zaopatrzeniowych, wzdluz ktorych wy uzyskujecie wsparcie dla swoich walczacych statkow. -Tak - przyznal Bleys. - Wszystko, co mowisz, to prawda. Ziemia caly czas buduje szybciej, ale sadze, ze nie dosc szybko. Mysle, ze Mlodsze Swiaty maja wielka przewage. Bedziemy gotowi przebic sie przez tarcze, zanim wy bedziecie gotowi nas powstrzymac - nie mowiac juz o odrzuceniu naszych okretow. Umilkl. Hal nie uczynil zadnego wysilku, zeby mu przerwac i nadal nic nie mowil. -Oczywiscie nie zgadzasz sie z tym - Ahrens podjal watek. - A moze i zgadzasz. W kazdym razie, skladam oferte. Nie masz innego wyboru, jak tylko ja rozwazyc. -A ja ci mowie to - odparl Mayne - co wiesz rownie dobrze jak ja. Powiedzialem ci, co by sie stalo, gdyby Ziemia pozwolila na podobna kolonizacje. Bleys skinal glowa. -Wiesz jednak - rzekl - ze gdy ty i ja mozemy unosic sie na wichrach historii, to nie jestesmy zupelnie bezradnymi pasazerami. Oczywiscie to, co powiedziales, jest sluszne. Ale sprowadzenie tych kolonii nie musi skonczyc sie wynikiem, jaki sugerujesz. Zapewne mozesz wpuscic tych ludzi i nadal naginac wiatry, by wialy na twoja korzysc. To mozliwe. -Mozliwe, a nie prawdopodobne. Proponujesz bieg w dol wzgorza ku temu, czego pragniesz. Ale gdybym sie zgodzil, to dla nas, ktorzy chcemy czegos innego, wszystkie drogi beda wiodly pod gore. -Alternatywa jest inwazja i morze krwi. Juz wkrotce. To prawda, pomyslal Hal, nawet jesli bylo malo prawdopodobne, zeby do inwazji, o ktorej mowil Bleys, mialo dojsc tak szybko, jako to implikowal. Niestety bylo takze prawda, ze w ofercie Ahrensa kryla sie pewna racja. Mozliwe, ze Stara Ziemia moglaby wchlonac bez wojny proponowane przez niego enklawy i przyszlosc moglaby sie potoczyc w ten sposob. Ale Mayne czul taki sam niepokoj jak ten, o ktorego doznawaniu powiedzial Bleysowi trzy lata temu, kiedy stali twarza w twarz w tunelu w tarczy fazowej. Hala dreczylo przekonanie, ze jesli Ahrens dostanie to, o co prosil, to w jakis sposob droga do Kreatywnego Wszechswiata, ktora - zdawalo mu sie - widzial przed soba bardzo wyraznie, zostanie zablokowana rownie skutecznie, jakby to uczynila smierc Tama, gdyby nie znalazl wczesniej wejscia do tego kosmosu. Czy Mayne powinien to teraz odrzucic (a ta odpowiedz mogla dotyczyc wszystkich obecnie zyjacych), ryzykujac tym, co moglby zrobic dla nich i dla przyszlych pokolen? Wiedzial, czego chce. -Moze masz racje i moze zdaloby to egzamin - odpowiedzial wolno Bleysowi - ale nigdy nie bylem gotow podac reki diablu. -Myslalem - odparl Ahrens - ze to ty jestes diablem, samym Lucyferem? -Tylko wedlug twojej doksografii - rzekl Hal. -W kazdym razie - usmiechnal sie Bleys - co powiesz ludziom na Starej Ziemi, kiedy sie dowiedza, ze odrzuciles propozycje, dzieki ktorej mieli okazje uwolnic sie od tarczy fazowej i okretow wojennych Mlodszych Swiatow? -To bedzie zalezalo od tego, czy istotnie skladasz te oferte formalnie i publicznie - rzekl Mayne, odpowiadajac rozmowcy usmiechem. - Oficjalnie, nie reprezentuje nikogo ani niczego, z wyjatkiem Encyklopedii Ostatecznej. Musialbys zlozyc swoja propozycje formalnie - od Zjednoczonych Mlodszych Swiatow na rece Konsorcjum Rzadow Starej Ziemi - i dac im czas na jej rozwazenie. -A w koncu mozesz dojsc do wniosku, ze w ogole nie chcesz jej skladac. -Tak? - spytal Bleys; zdawalo sie, ze w jego glosie brzmi prawdziwe zaciekawienie. - Tak sadzisz? A dlaczego? Hal usmiechal sie nadal. -Zaczekaj i sam sie przekonaj - powiedzial. - Wzor sil historycznych ciagle sie zmienia. Wiesz to rownie dobrze jak ja. -Istotnie - rzekl Ahrens lagodnym tonem. Wahal sie przez moment. - Sadze, ze blefujesz. -Przekonaj sie - odparl Mayne. -Tak - Bleys skinal glowa. - Zrobie to. Odwrocil sie od Hala i zadumawszy sie na chwile, spojrzal w ogien. Zwrocil sie ponownie ku rozmowcy. -Powiedz mi - odezwal sie. - Ostatnim razem, kiedy sie spotkalismy, dlaczego nie zrealizowales swojego zamierzenia? Dlaczego w czasie naszego ostatniego spotkania nie posunales sie do rozwiazania tego, co bylo miedzy nami? Spodziewalem sie, ze bedzie to chwila naszej konfrontacji. Miales nade mna niezaprzeczalna przewage. Wszystkich ludzi, ktorych ceniles i na ktorych ci zalezalo, ukryles bezpiecznie za tarcza fazowa, jaka otoczyles Stara Ziemie, zanim udalo mi sie ich zgarnac z rodzinnych planet - jednego po drugim lub grupa po grupie. Kiedy spotkalem sie w scianie tarczy fazowej, byla chwila, gdy miales nade mna zdecydowana przewage. Dlaczego zatem nie parles do zakonczenia? Hal przypomnial sobie, jak podczas tego ostatniego spotkania zauwazyl, iz Bleys staje sie coraz bardziej mocarny fizycznie; ze nabral ciala, na ktore skladaly sie zbite miesnie. Odkad cialo Mayne'a osiagnelo ostateczna wysokosc, ktora zrownala go postura z lanem i Kensiem, jego wujami, on i Inny byli mniej wiecej tego samego wzrostu. Bleys zawsze byl niezwykle wysokim mezczyzna, ale kiedy Hal ujrzal go pierwszy raz, nic nie swiadczylo o fizycznej sile, jaka Ahrens teraz dysponowal. Najwyrazniej Bleys rozmyslnie wzmocnil swoje cialo, by dorownac Halowi. Mayne'owi zaswitalo w glowie, ze Inny musial spedzic na treningu fizycznym nieprawdopodobna ilosc godzin i ze cwiczyl sie we wszelkich mozliwych rodzajach walki wrecz - z bronia lub bez niej. A to dlatego, ze wzrost sily, sam w sobie, bylby jedynie czescia programu polegajacego na dorownaniu Halowi. W zwiazku z tym, z sobie wiadomych powodow spodziewal sie, nawet podczas tego spotkania w tarczy fazowej, starcia z Halem na tym wlasnie poziomie. Ale nawet pojawszy ten fakt, Mayne zrozumial takze, ze osiagniecie tego, o co staral sie Bleys, bylo niemozliwe. Prawdopodobnie zaden dorosly czlowiek nie byl w stanie wytrenowac sie do tego stopnia, by fizycznie dorownac szkolonemu od kolyski Dorsajowi w tym samym wieku, takiej samej postury i dysponujacemu takim samym refleksem i umiejetnosciami. Tyle tylko, iz jednoczesnie Hal przypomnial sobie, ze teraz i on nie bylby rywalem dla Dorsaja. Caly jego fizyczny trening, ktory odebral jako Hal Mayne, sprowadzal sie do szczatkowego szkolenia prowadzonego przez jednego z jego wychowawcow - a nawet to mialo miejsce dawno temu, kiedy byl dzieckiem na Starej Ziemi. Od tamtej pory usilowal utrzymywac sie w dobrej kondycji, czasami wspierany w tym przez codzienna aktywnosc, taka jak wtedy, gdy byl gornikiem na Coby lub czlonkiem grupy ruchu oporu Rukh na Harmonii, ale to nie uczynilo go Dorsajem. Ta konstatacja i zrozumienie jej zajely jego umyslowi ledwie tyle czasu, ile trwalo zabranie sie do odpowiedzi. -Zjawiasz sie w ciekawej chwili, zeby zadac mi to pytanie - rzekl. - Byc moze nie jest to jednak tak zaskakujace. Wiele kierujacych toba sil historycznych biegnie rownolegle z tymi, ktore powoduja mna. I to naturalne, ze spotykamy sie w warunkach koincydencji. -Nie odpowiedziales jednak na moje pytanie - stwierdzil Bleys, wpatrujac sie caly czas w Hala. To dlatego powiedzialem, ze zjawiasz sie w ciekawym czasie - odparl Mayne. - Gdybym musial odpowiedziec ci wtedy, w tunelu tarczy fazowej, to nie umialbym tego zrobic. Widzialem wowczas tylko tyle, ze byles gotow do gry w otwarte karty, a instynkt podpowiedzial mi, zeby sie z tego wycofac. Czulem to - musialbys to nazwac niepokojem wywolanym przez koniecznosc zaakceptowania tego i probe zalatwienia spraw w tamtym czasie i miejscu. Teraz rozumiem, dlaczego tak bylo. Wiedzialem podswiadomie, jak ci to wtedy wyznalem, ze nie mozesz wygrac. Ale, jak to pojalem pozniej, gdybym zgodzil sie wtedy na konfrontacje, to nie wygralbym i ja. -Nie nadazam - powiedzial Bleys. -Chodzi mi o to, iz jestem przekonany, ze wygralbym to starcie - odparl Hal. - Ale zwyciezyc mogl ktorykolwiek z nas; i, podpowiem ci to - mogles mimo wszystko wygrac. Znajdowalismy sie w takim punkcie, ze gdyby jeden z nas zginal, drugi zyskalby przewage. Rozgloszony w domu, ten prymat mogl dawac pozorne zwyciestwo. -Tylko pozorne? - w glosie Ahrensa brzmialo mile zaciekawienie. -Tak - odparl Mayne. - Jedynie pozorne, gdyz po prostu powtorzylibysmy jeszcze raz zuzyty cykl historii. -Przekonalem sie dawno temu, ze nawet panowanie nad wszystkimi planetami pelnia mozliwej wladzy, nie pozwala zmienic ludzkiej natury, a to jest to, co od poczatku stanowi sporny punkt miedzy nami - czy charakter czlowieka ugnie sie, czy nie. Gdybym wygral, odnioslbym zwyciestwo, ale bylaby to tylko czesciowa wiktoria. Gdybys ty wygral, to odnioslbys jedynie czesciowe zwyciestwo. A problem z wszelkimi czesciowymi zwyciestwami ktoregokolwiek z nas polega na tym, ze ten, ktory by przezyl, musialby sie pozegnac na zawsze z nadzieja na odniesienie ostatecznego sukcesu; albo przynajmniej do czasu, poki jakies pozniejsze pokolenie nie doprowadziloby do ponownej konfrontacji i w owej przyszlosci nie okazaloby sie madrzejsze w podejmowaniu decyzji. Postanowilem wiec pozostawic rzeczy w martwym punkcie, by moc pokusic sie o wieksze zwyciestwo w odpowiadajacym mi momencie. Tak jak znowu robie to teraz, pomyslal. To ten sam niepokoj, ta sama decyzja. -Zrobiles tak? - spytal Bleys. - I widzisz teraz swoja droge ku wygranej? Hal usmiechnal sie. -Gdybym znalazl odpowiedz - odparl - to znalby ja kazdy. Idz i znajdz swoja. Ahrens przygladal mu sie dluzsza chwile. Dziwnie bylo widziec wahajacego sie Bleysa. Musial sie tak zachowywac tylko w bardzo rzadkich momentach swego zycia. -A zatem - odezwal sie w koncu - takze i nie tym razem. Ale mysle, ze zrobie to, co mowisz, i znajde to, co jest do odkrycia. I spotkam sie z toba na koncu drogi - gdziekolwiek to jest. Rozejrzyj sie za mna, kiedy tam dotrzesz. Nagle jego glos zlagodnial. -Powstrzymaj te mala - powiedzial. Ale Amanda szla juz ku Cee. Jej dlon zamknela sie na dloni dziewczynki, kiedy palce malej zacisnely sie na lezacym na biurku Amida szklanym przycisku do papierow z miniaturowa sosnowa szyszka. Amanda wyjela go z piesci Cee. Dziewczynka zmagala sie z nia w milczeniu, choc gwaltownie, nie chcac wypuscic pocisku z reki, ale jej sila nie dorownywala sile doroslej kobiety. Amanda zabrala jej przycisk do papierow. -Nie zabijamy ludzi - powiedziala. - Nigdy. Cee wytrzymala spojrzenie kobiety, ale mala twarzyczka nie zdradzala zadnych uczuc. -Uwaza, ze jestes niebezpieczny - wyjasnila Amanda Bleysowi. - Nie pytaj mnie, dlaczego. Byc moze wyczula to w tobie wechem, a ja nie potrafie jej tak naprawde za to winic. Ma racje. Ponownie zwrocila uwage na Cee. -Ale nie zabijamy ludzi - powtorzyla do malej. - Ty nie zabijasz ludzi. Zostaw tego czlowieka tym, ktorzy wiedza, jak z nim postepowac - jak na przyklad obecnemu tutaj Przyjacielowi. Bleys zmarszczyl czolo, przygladajac sie dziewczynce. -Nie sadzisz chyba - zwrocil sie do Amandy - ze jest az tak niebezpieczna? I owszem - odparla kobieta, nadal szachujac Cee nieustepliwym wzrokiem. - Taka uczynili ja ludzie, ktorych tutaj przyslales. Zapytaj o to swoich zabitych zolnierzy sil okupacyjnych... Jesli umiesz rozmawiac z duchami. -Coz... - rzekl Ahrens z namyslem. Siedzial jeszcze chwile, patrzac na Hala. Wstal, a Mayne poszedl w jego slady. Stali blisko siebie, wygladajac jak bracia - dwaj wysocy mezczyzni pod niskim, ciemnym sufitem biura Amida. -Coz, zlozylem ci swoja propozycje - Ahrens sciagnal wokol siebie zlozona wczesniej oponcze, sprawiajac, ze jej faldy zafurkotaly i zablysly na moment w swietle paleniska. - Przemysl ja sobie. Czy bylbys na tyle uprzejmy i poslal ze mna kogos, kto by mi oswietlil droge w dol zbocza, zebym nie zbladzil i nie spadl do przepasci? Od gory sam moze z latwoscia wtoczyc na miejsce ten kamien, ktory zamyka sciezke u stop urwiska. To tylko odsuniecie go od dolu jest trudnym zadaniem dla jednego czlowieka. Spojrzal na Amida. -Nie martw sie - powiedzial. - Zatrzymam dla siebie miejsce waszego pobytu, a zaden dowodca oddzialu armii okupacyjnej, ktorego kusilaby wyprawa w tym kierunku, nie znajdzie aprobaty dla podobnych dzialan po tym, gdy ogloszono fiasko poszukiwan prowadzonych przez bylego dowodce sil i jego rownie bylego dowodce grupy. Mozecie zyc tutaj w spokoju. Odwrocil sie z powrotem do Hala. -Ale maja szczescie, ze jestes z nimi. -Nie zabilem tych zolnierzy - odparl Mayne. -Dales mi do myslenia - Bleys uniosl brwi. - Zrobilo to za was to dziecko. Nieco trudno mi w to uwierzyc. -To prawda - powiedzial Hal. -Ahrens rozesmial sie. -Skoro tak mowisz. -Widzisz - ciagnal Mayne - popelniasz blad. W miejscu, w ktorym stoisz, znajduje sie kolebka nowego pokolenia Exotikow. Exotikow, ktorych nie bedzie mozna skrzywdzic juz tak latwo, jak to mialo miejsce w przeszlosci. -Skoro zabijaja zolnierzy, to byc moze masz racje - odparl Ahrens. - Ale nie jestem tym szczegolnie zaniepokojony. Nie sadze, zeby to miejsce i ci ludzie dlugo przetrwali; nawet bez wzniesionej nad nimi reki z mieczem. -A teraz, co z tym przewodnikiem, ktory by oswietlil mi droge? -Musiales odtoczyc na bok kamien z wejscia - odezwal sie nagle Amid. - Jak tego dokonales? Bleys zerknal na Hala. -A ty? - spytal. - Nie jestes zaskoczony? Nie, nie jestes. Sam bys to zrobil. Wiesz, ze istnieja sposoby skupiania sily. Istnieja od czasow, gdy pierwszy jaskiniowiec - bedac w furii, o jakiej nie wiedzial, ze jest do niej zdolny - dzwignal przewrocone drzewo, ktorego nie powinien byc w stanie podniesc i uwolnil spod niego towarzysza polowania. Byc moze wczesniej nie traktowales mnie jak rownego sobie pod wzgledem sily. Jednak jestem ci rowny. W rzeczywistosci uwazam, ze jestesmy prawie tacy sami pod niemal kazdym wzgledem, chociaz to jest cos, czego zaden z nas nie bedzie w stanie sprawdzic. -Jesli tak jest, okaze sie na koncu - rzekl Hal. -Tak - potwierdzil Bleys ciszej, niz mowil do tej chwili. - Na koncu. Gdzie ten przewodnik? -Przekazalem Onete, zeby kogos znalazla - odezwal sie Mistrz Gildii. - Wlasnie wraca. Rzeczywiscie, drzwi sie otworzyly i do biura weszla Onete, a za nia Stary Czlowiek, niosacy silna lampe naftowa, juz zapalona. -A dalej sa ci - powiedzial Bleys, patrzac z namyslem na chudego, bialobrodego mezczyzne czekajacego obok otwartych drzwi - wobec ktorych moga istniec uprawnione watpliwosci, czy nawet od gory mogliby sami odtoczyc kamien. Oczy Starego Czlowieka blysnely w jego strone. -A byc moze i nie - dokonczyl Ahrens, kroczac ku wyjsciu. - Prowadz, moj przewodniku. Stary Czlowiek usunal sie na bok, by przepuscic Innego, a potem wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Amanda podeszla do paleniska, by znalezc sie obok siedzacego Amida i wciaz stojacego Hala. -Przeraziles mnie - zwrocil sie Mistrz Gildii do Mayne'a - kiedy powiedziales mu, ze ta skalna polka jest kolebka nowej rasy Exotikow; a zaraz potem on obiecal zachowac w tajemnicy fakt naszego pobytu tutaj! Sadzisz, ze mowil prawde i zostawi nas w spokoju? -Bleys uwaza, ze klamstwo jest ponizej jego godnosci - odparl Hal. - Ale przepraszam, ze cie przestraszylem. Nie jestem na tyle bezmyslny, zeby zasiac w jego umysle watpliwosci; w istocie potwierdzalem jego pierwotna konstatacje, ze jestescie nieszkodliwi. Juz pofaldowane czolo Amida zmarszczylo sie jeszcze bardziej. -Nie rozumiem - powiedzial. -Bleys to fanatyk - wyjasnila Amanda. - Znasz jego biografie. Jego matka byla jedna z waszych. Mistrz Gildii skinal glowa. -To prawda, ze byla Exotikiem, ale odwrocila sie od nas. Gdybysmy byli religijni, mozna by powiedziec, ze stala sie apostatka. -Byla bystra i wiedziala o tym - ciagnela Amanda. -Ale nie na tyle blyskotliwa, by zyskac wladze nad wszystkimi Mlodszymi Swiatami w sposob, w jaki skutecznie uczynil to w swoich czasach Donal Graeme; a los sprawil, ze urodzila sie w tej z Kultur Odlamkowych, ktorej czlonkowie byli najlepiej wyposazeni, by moc oprzec sie jej manipulacjom. -Tak - rzekl Amid z westchnieniem. - W kazdym razie opuscila nas i przeniosla sie na Cete. Owszem - potwierdzila Amanda. - I nadal mieszkala na Cecie, gdy urodzil sie Bleys. Nigdy sie nie dowiedzial, kto byl jego ojcem. W istocie, czlowiek ten pochodzil z Harmonii. Nieszczesliwy starszy mezczyzna, ktorego uwiodla tylko po to, zeby sie przekonac, na ile latwo jej to pojdzie. Sadze jednak, ze naprawde chciala wierzyc, ze tylko ona jest odpowiedzialna za Bleysa, gdyz niemal od dnia jego narodzin bylo jasne, ze chlopiec ma wszelkie talenty, o ktorych jego matka lubila myslec, ze sama je posiada - ale tak nie bylo. Wiec zaczela wtlaczac mu wiedze od chwili, gdy zaczal mowic. Majac zaledwie dziewiec lat, Bleys byl juz na dobrej drodze do tego, by stac sie tym, kim jest teraz, kiedy jego matka nagle umarla. Mozliwe, ze jest za to odpowiedzialny. Moglby byc. Zostawila rozporzadzenia, ze jezeli cokolwiek jej sie stanie, to on ma sie udac do swojego wuja na Harmonii. Czy znasz te czesc historii? -Nie cala - odparl Mistrz Gildii. - Kiedy po latach przejrzelismy biografie Ahrensa, dowiedzielismy sie co nieco o jego matce. Nie miala genow Zaprzyjaznionych - ani po mieczu, ani po kadzieli. Ale ten czlowiek - Zaprzyjazniony z Harmonii, do ktorego Bleys zostal wyslany, zeby tam dorosl - nie mogl byc wujem chlopca! Co najwyzej kuzynem, dziesiata woda po kisielu. -Coz, nazywala go wujem i chlopiec zostal nauczony, by tak go traktowac. W kazdym razie byl farmerem obarczonym liczna rodzina i raczej fanatykiem, niz Nosicielem Prawdziwej Wiary. Wychowal wszystkich swoich synow na takich samych fanatykow, jak on. Czesc natury Bleysa to wplyw tamtego mezczyzny. Chociaz nie sadze, zeby uplynal wiecej niz tydzien czy dwa po tym, gdy dziewiecioletni Bleys sie tam zjawil, a juz panowal nad cala rodzine bez wzgledu na to, czy wiedzieli o tym, czy nie. Kontrolowal ich; ale w takim samym stopniu jego "wuj" albo oni wszyscy, zarazili go swoim fanatyzmem. -Nie jest latwo wykreslic granice miedzy fanatykiem, a tym, kogo nazywasz Nosicielem Prawdziwej Wiary; szczegolnie, kiedy ich tak nazywasz, Hal - powiedzial Amid, przenoszac na niego wzrok. - Nie podoba mi sie mysl, ze uzywamy slowa "fanatyk" po prostu wobec kogos, z czyimi pogladami sie nie zgadzamy. -Tak czy inaczej - odparl Mayne - nie ma prawie zadnej roznicy miedzy fanatykiem, a kims o czystej wierze, chociaz to jest ogromny kontrast, kiedy go juz zrozumiesz. Zasadniczo, obaj roznia sie tym, ze Nosiciel Prawdziwej Wiary stawia sie ponizej niej i pozwala, by kierowala jego dzialaniami, zas fanatyk stawia sie ponad wiara i wykorzystuje ja jako wymowke dla swoich postepkow. Ale z praktycznego punktu widzenia sa identyczni. Fanatyk umrze tak samo ochoczo za to, w co wierzy, jak czlowiek wiary... Wrocilo wspomnienie o mezczyznie, ktory byl fanatykiem i prawie na smierc zameczyl Rukh Tamani, ale teraz byl Nosicielem Wiary i sluzyl Rukh jako jeden z najbardziej lojalnych jej zwolennikow. Amyth Barbage byl oficerem milicji, ktory nekal i probowal zniszczyc podobne do grupy Rukh oddzialy oporu na Harmonii i na blizniaczej planecie Zaprzyjaznionych - Zjednoczeniu. Kazdemu, kto nie znal ich blisko, wydawaloby sie, ze Barbage i James Child-of-God, zastepca Rukh w partyzantce, sa wycieci z tego samego kloca drewna. Obaj byli kostyczni i bezkompromisowi zarowno z charakteru, jak i z wygladu - z wyjatkiem tego, ze Child-of-God byl w takim wieku, ze mogl byc ojcem Barbage'a. Obaj mowili archaiczna, "religijna" wersja basica, pelna "owoz" i "jednakowoz". I obaj - ponad wszelkie inne rzeczy - przedkladali to, co uwazali za swoja wiare. Ale tylko Barbage byl fanatykiem. James Child-of-God byl Nosicielem Prawdziwej Wiary. Spedzil zycie na walce z milicja, ktora Inni uznali za niezwykle uzyteczna i wykorzystali do swoich celow; umarl samotnie, w deszczu, broniac malej barykady, na ktorej z rozmyslem oddal zycie, by spowolnic marsz kompanii milicji, ktore deptaly po pietach temu, co w tym momencie bylo grupa chorych i wyczerpanych czlonkow ruchu oporu, sciganych przez bezlitosnego Barbage'a, ktory mial do swojej dyspozycji nieograniczone zasoby ludzkie i materialowe. Do tej pory Mayne nie potrafil sobie jasno przypomniec ostatnich chwil, jakie spedzil z Jamesem, zanim zostawil starego mezczyzne, by ten stoczyl w deszczu swoja ostatnia walke z wrogiem, ktoremu tak dlugo sie opieral. To wspomnienie zawsze bolesnie sciskalo Hala za gardlo. Z drugiej strony mysl o Barbage'u, ktora dopiero co przyszla mu do glowy, byla calkowicie odmiennej natury, ale dotyczyla tego samego rodzaju absolutnego podporzadkowania sie celowi. To drugie wspomnienie zwiazane bylo z nieco wczesniejszym okresem, kiedy oddzial Barbage'a i stacjonujace w okregu kompanie milicji deptaly po pietach oddzialowi uciekajacemu przez geste lasy, a Hal ze wzgledu na to, ze jako chlopiec byl szkolony przez Dorsaja, okazal sie najlepszym kandydatem, ktory moglby sprobowac wslizgnac sie niepostrzezenie do obozu przesladowcow, by ich szpiegowac. Po cichu wrocil po sladach grupy ruchu oporu i podkradl sie do scigajacych ich kompanii, ktore zatrzymaly sie celu odbycia narady przez ich dowodcow. Mayne podszedl wystarczajaco blisko, by slyszec, jak glownodowodzacy oddzialow wdal sie w spor z chudym jak patyk Barbage'em o nieugietym spojrzeniu; z Barbage'em, ktory najwyrazniej zostal przyslany z Kwatery Glownej milicji i uczyniony tym, kim byl, bezposrednio przez Bleysa. Gdy Hal myslal o tym, tamten obraz ukazal sie nagle przed oczami jego umyslu... -...Tak, tako ci rzekne - mowil Barbage do drugiego kapitana. Barbage stal, a pozostali siedzieli na pniu drzewa zwalonego przez burze, z drugim komendantem jako ostatnim w rzedzie. - Stanowisko dowodcy przydzielila mi wladza daleko wyzsza niz twoja, i ponadto przez samego Wielkiego Nauczyciela. I jesli mowie ci idz - to pojdziesz! Drugi kapitan patrzyl na Barbage'a z zacisnietymi szczekami. Wygladal na kilka lat mlodszego, ale jego twarz byla kanciasta i ciezka, a kark mial gruby. -Widzialem twoje rozkazy - powiedzial. Mial ochryply, ale donosny glos, nawykly do rozkazow na defiladzie. -Nic nie mowia na temat scigania ich przez granice dystryktu. -Marny czlowieczku! - powiedzial Barbage, a jego glos az ociekal pogarda. - Jestes dla mnie nikim. Znam wole tych, ktorzy mnie wyslali i rozkazuje ci, abys prowadzil poscig tak dlugo, jak ci rozkaze! Drugi kapitan uniosl sie na swoim miejscu z pobladla twarza. -Mozesz miec rozkazy! - powiedzial jeszcze glosniej. -Ale nie przewyzszasz mnie ranga i nie ma nic, co nakazywaloby mi znoszenie takich slow z twojej strony. Wiec uwazaj co mowisz, albo wybierz sobie bron - wszystko mi jedno co wolisz. Waska gorna warga Barbage'a podwinela sie lekko. -Bron? Coz za szatanska duma sklania cie do myslenia, ze w pracy dla Pana mozesz byc wart obrazy? W przeciwienstwie do ciebie, nie mam broni, tylko narzedzia, ktore Pan dal mi do pracy. A wiec masz cos, co nazywasz bronia? Bez watpienia widze to obok twej nogi. A wiec skoro nie podobaja ci sie moje rozkazy, uzyj jej! Kapitan poczerwienial. -Jestes nieuzbrojony - stwierdzil. I rzeczywiscie, Hal zauwazyl, ze w przeciwienstwie do pozostalych oficerow Barbage mial na sobie tylko mundur, bez pasa z bronia. -Och, niech cie to nie powstrzyma - ironicznie stwierdzil Barbage. - Dla prawdziwych slug Pana narzedzia zawsze sa pod reka. Podczas gdy tamci wpatrywali sie w niego, wykonal jeden dlugi krok stajac kolo najmlodszego z oficerow siedzacych na pniu, polozyl dlon na jego zapietej klapa kaburze pistoletu i kciukiem odpial guzik oslony. Jego dlon owinela sie wokol odslonietej kolby pistoletu energetycznego. Teraz musial tylko przekrecic nadgarstek i nacisnac spust, podczas gdy tamten musialby najpierw siegnac do zamknietej kabury. Z drugiego konca pnia gapil sie na niego kapitan z glupim wyrazem zbielalej twarzy. -Mialem na mysli... - Slowa utkwily mu w gardle. -Nie w taki sposob. Odpowiednie spotkanie z sekundantami... -Niestety - powiedzial Barbage - takie zabawy sa mi obce. A skoro postanowiles nie sluchac moich rozkazow, zabije cie teraz, by rozstrzygnac czy pojdziemy dalej, czy wrocimy - chyba, ze zabijesz mnie pierwszy, by dowiesc swego prawa do przywodztwa. Tak rozstrzygnalbys to bronia, z twoimi sekundantami i pojedynkiem, nieprawdaz? Przerwal, ale tamten nie odpowiedzial. -A wiec dobrze - stwierdzil Barbage. Wyciagnal pistolet z kabury mlodszego oficera i skierowal go na rownego sobie ranga. -W imie Pana... - wykrzyknal tamten ochryple. -Niech bedzie jak chcesz. Przejdziemy przez granice! -Ciesze sie slyszac, ze tak zdecydowales - stwierdzil Barbage. Wsadzil pistolet z powrotem do kabury i odsunal sie od mlodego oficera. - Bedziemy szli do chwili, az spotkamy sie z oddzialem wyslanym z nastepnego dystryktu. Wtedy do nich dolacze, a ty, ze swoimi oficerami i ludzmi bedziesz mogl wrocic do zabaw w miescie. Powinno to nastapic niedlugo. Kiedy maja nas spotkac oddzialy wyslane z nastepnego dystryktu? -Fakt, ze cel, nad ktorym pracuje Bleys jest zly, nie spowolni jego dzialan - powiedzial teraz Hal do Amida. -Ahrens uczyni wszystko, co konieczne, by osiagnac to, czego chce; tak jak i ja to zrobie. Wazny jest nie jego cel, ale przekonanie; i to, ze jest ono tak niezachwiane, jakby Bleys wierzyl tak mocno, jak nikt inny. Mistrz Gildii skinal wolno glowa. -Rozumiem - powiedzial. -Ale to, ze mnie tutaj znalazl, zmienia moje polozenie - ciagnal Mayne. - Obawiam sie, ze lepiej bedzie, jesli jak najszybciej wroce na Ziemie i na Encyklopedie. -Nie jak najszybciej - powiedziala Amanda. - Natychmiast. Hal odwrocil sie do niej. -Jestes tutaj tyle czasu i dopiero teraz to mowisz? -spytal. -Dopiero teraz mowi to tobie - wtracil sie Amid. -Mnie powiedziala w tej samej chwili, w ktorej sie tu zjawila, ale znajdowales sie na dole, w lesie, uwalniajac Artura i Cee. Kiedy wrociles, byles najpierw smiertelnie spiacy, a potem wygladalo na to, ze przezywasz dzis rano jakies objawienie czy tez dokonujesz jakiegos odkrycia, zatem nikt z nas nie chcial ci przeszkadzac, poki nie byles gotowy, zeby ci przerwac. To, czego doswiadczales, moglo byc zbyt wazne dla przyszlosci nas wszystkich, zeby zniszczyc to wtracaniem sie. Mayne westchnal i skinal glowa. -Tak - powiedzial. - To, co przydarzylo mi sie dzis o swicie, moglo zostac zablokowane przez wiesci, ktore przywiozlas, a ktore czynia koniecznym moj natychmiastowy powrot. Ale nie sadze. Musze sie wam jednak przyznac, ze bylem gluchy na wszystko i nieprzytomny ze zmeczenia. W kazdym razie wschod slonca i wizyta Bleysa sa juz teraz przeszloscia, wiec powiedz o co chodzi. -To wiadomosc tylko dla ciebie - rzekla Amanda. -Amidowi przekazalam tylko tyle, ze musisz stad natychmiast odleciec. Prawde mowiac, jest to wszystko, co sam musisz wiedziec, zeby wyruszyc w droge. Reszte opowiem ci podczas marszu. Rozdzial 34 Byli juz w glebi lasu i zmierzali w kierunku przeciwnym niz ten, ktory zaprowadzilby ich z powrotem do Porfiru, a Amanda nadal nie ujawnila tego, co bylo "wylacznie dla Hala" i co obiecala mu powiedziec po drodze.-Bez watpienia - rzekl Mayne po dluzszej chwili - mialas wazny powod, nie pozwalajac mi sie dowiedziec tam, na gorze, dlaczego musialem odejsc w takim pospiechu, ale teraz jestesmy juz daleko, a ja nadal chcialbym to uslyszec. -Przepraszam. Szla obok niego, spogladajac nieco w bok i wpatrujac sie w podloze przed nimi, i Hal zrozumial, ze marszczyla czolo. -Prawde mowiac, moglam ci to powiedziec juz jakis czas temu, ale w glowie mi huczy od zwiazanych z tym problemow. -Jakies zle wiesci? - spytal Mayne. -Tak, ale... - Amanda zawahala sie, a potem ton jej glosu nabral rzeskosci. - Jednym slowem, Tam przekazal dla ciebie wiadomosc. Hal przystanal. Dziewczyna takze sie zatrzymala i oboje zwrocili sie ku sobie. -Wiadomosc? - powtorzyl Mayne. - On ledwo ma sile... -To tylko jedno slowo - powiedziala Amanda. - Brzmi ono "zmeczony". Hal skinal wolno glowa. -Rozumiem - rzekl lagodnym tonem. Odwrocil sie i zaczal isc automatycznie w kierunku, w jakim wczesniej zmierzali. Amanda ruszyla za nim. -Tak - potwierdzila. - Powiedzial to do Rukh w chwili, kiedy byli sami. Ajela zostala na chwile wywolana z jego pokoju. Wiedzial, ze Rukh zrozumie i przekaze to slowo mnie, a ja tobie. Hal skinal glowa. -Musialo sie tak stac - stwierdzil, odetchnawszy gleboko. - Trzymal sie tak dlugo, jak mogl - dla mnie. Fizycznie nadal nic mu nie jest? -Nie musisz pytac - odparla Amanda. - Wiedza medyczna wykorzystywana przez Encyklopedie moze uchronic jego cialo przed kazdym mozliwym kolapsem. To jego mozg jest za stary. To znaczy... -Wiem - przerwal Mayne - zeby trwac wiecznie, trzeba utrzymac przy zyciu cos wiecej, niz tylko cialo. On jest zmeczony samym zyciem. Ale trzyma sie... -Rukh uwaza, a ja jestem pewna, ze ma racje - powiedziala Amanda - iz przekazal te wiadomosc, bo nie jest w stanie trwac wiele dluzej, chociaz bez watpienia bedzie sie staral. Gdyby mial dosyc zyciowej energii, by wyartykulowac choc kilka slow wiecej, to jest pewna, ze wlasnie to by powiedzial. Hal skinal glowa. -Tak, tak by zrobil - rzekl. - W jaki sposob dotarla do ciebie ta wiadomosc? -Rukh wyslala statek kurierski, ktory mial krazyc nad ta planeta na wysokiej orbicie tak dlugo, poki sie z nami nie skontaktuje. Pilot wiedzial w przyblizeniu, jak daleko od powierzchni bedzie orbitowal czekajacy na nas pojazd Simona. Znalazl Simona, przekazal mu wiadomosc, a Graeme dal znac mnie. Mam opracowany system sygnalow, wykorzystujacy takie rzeczy, jakie widziales podczas pierwszego dnia, ktory tutaj spedzilismy. W tym wypadku Graeme wyslal na dol z wiadomoscia mala kapsule z napedem w miejsce, o ktorym wiedzial, ze odwiedzam je regularnie, czekajac na informacje od niego. W odpowiedzi przeslalam mu sygnal. -Za chwile znajdziemy sie w miejscu, skad bedzie mogl nas podjac w przeciagu kilku minut; teraz sledzi nas z orbity. -Dobrze - Mayne skinal glowa. - I w pare dni czasu pokladowego zawiezie nas na Ziemie. -Albo i szybciej - odparla Amanda. - Dokonamy najmniejszej mozliwej ilosci skokow, scinajac linie prawdopodobienstwa z takim bledem, bysmy w drodze na Ziemie zgubili sie wsrod gwiazd - jezeli nie masz zadnego powodu, by tak nie robic. -Nie mam. Hal zadarl glowe i wyprostowal ramiona. -W kazdym razie, musze powiedziec cos Tamowi, kiedy sie z nim zobacze - urwal na moment, a potem mowil dalej. -Byc moze nadal moglbym mu dac czas na to, czego on chce; dosc dla niego, zeby odszedl z lekka dusza. -Rozumiesz wiec teraz, dlaczego nawet w obecnosci Amida nie smialam przekazac ci tej wiadomosci? Dla bardzo wielu ludzi na bardzo wielu planetach Tam Olyn jest symbolem nadziei nawet wiekszej, niz konflikt miedzy toba a Bleysem. -To nie jest osobisty spor - powiedzial Mayne lagodnie. -Wiem. Wybacz mi - odparla. - Zle to ujelam. Ale zbyt wielu ludzi moze zaczac tracic nadzieje, ktora trzyma ich caly czas przy zyciu, odkad Inni przejeli calkowicie Mlodsze Swiaty. Nawet tam propaganda Bleysa na twoj temat i wszystkiego innego, nie jest w stanie wstrzasnac podstawami ich wiary w Tama. Jesli uznaja, ze jest bliski smierci teraz, gdy niczego nie znaleziono, wielu z nich moze upasc na duchu. Byc moze Bleys dlatego zlozyl swoja oferte wlasnie w tej chwili. Poki Tam zyje, ludzie moga wierzyc w cud, ktory wszystko naprawi. -Nadal moga miec nadzieje na jedno - powiedzial Hal. Ale kto ich o tym przekona? - spytala Amanda - Bleys zbyt dobrze sie spisal w oczernianiu cie przed nimi, zeby uwierzyli ci na slowo, a nie ma nikogo innego o porownywalnym kalibrze. -Jest Ajela. Kto poza Ziemia mysli o niej czy chocby wie o jej istnieniu? - zapytala dziewczyna. - Poza tym, ona jest drugim problemem, a nie rozwiazaniem pierwszego. Jestesmy na miejscu. Dotarli do naturalnej polany w lesie; do czegos, co na innej planecie, pokrytej innego rodzaju podszyciem, z powodu plozacych sie po ziemi winorosli Mary, powinno nazywac sie na tej wysokosci laka. -Simon znajdzie sie tutaj przed uplywem godziny, moze nawet za kilka minut - powiedziala Amanda. Zatrzymala sie na skraju otwartego terenu, a Hal przystanal obok niej. Przygladal sie profilowi twarzy dziewczyny. -Dlaczego powiedzialas: "drugi problem"? - zapytal. Zwrocila ku niemu twarz. -Tam umrze - wyjasnila. - Czy nie rozumiesz, co to oznacza dla Ajeli? -Och - rzekl Mayne. - Oczywiscie, ze rozumiem. -To bardziej "oczywiste", niz ci sie zdaje, ze rozumiesz - powiedziala Amanda. - Kiedy Tam umrze, Ajela zalamie sie, a to ona pelni funkcje zwierzchnika Ziemi. -Kto ja zastapi, zanim ponownie przejmie kontrole i jak bedziemy kierowac sprawami, utrzymujac smierc Tama w tajemnicy? -Masz racje - odparl Hal. - Myslalem o tym troche, kiedy bylem na gorze, na skalnej polce. -Wtedy zajmowaly cie twoje wlasne poszukiwania, ale teraz sadze, ze powinienes moze odsunac to na chwile na bok. Wiesz Hal, wszyscy robia, co moga, zeby cie maksymalnie odciazyc, bys z calkowita swoboda poszukiwal odpowiedzi, jaka tylko ty jestes w stanie znalezc... -Czy takze i ty, ktora tylko po to ryzykujesz codziennie zycie na trzymanych w garsci przez Innych planetach, by byc ode mnie daleko? -Nie, zeby byc z dala od ciebie - odparla szybko. -Wykonywana przeze mnie praca jest zbyt wazna, by sluzyla wylacznie za wymowke. A jednoczesnie prowadzone przez ciebie poszukiwania sa czyms, co musisz robic w samotnosci. Wszyscy to wiemy. Gdybym znajdowala sie w poblizu, bylabym dla ciebie przeszkoda, czy bys tego chcial, czy nie. Ich wzrok spotkal sie. -Ja takze jestem jednym z Zolnierzy Czasu, Hal - dodala. - I moim obowiazkiem bylo byc gdzie indziej. -A co, jesli to oznacza, ze nie bedziemy nigdy miec czasu dla siebie? - spytal lagodnie Mayne. -Juz mnie o to pytales. Bedziemy mieli - odparla, patrzac mu nadal wytrwale w oczy. - Obiecuje ci to. Hal poczul przyplyw naglej, nierozsadnej szczesliwosci, ale w tej samej chwili powietrze wokol nich zadrzalo jak bezglosny grzmot, ktory sie czuje, ale go nie slyszy, i oboje spojrzeli w gore. W ich kierunku, skokami, spadal z nieba punkt, stajac sie za kazdym razem blizszym i lepiej widocznym ksztaltem. To byl statek Simona Graeme, ktory robil to, co Dorsajowie czynia jako rzecz oczywista, ale co zaryzykowaloby tylko niewielu pilotow z innych planet - skoki fazowe w dol, do niemal samej powierzchni gruntu, zeby przechodzeniu pojazdu przez atmosfere towarzyszyly mozliwie najkrotsze interwaly dzwieku. -Pozniej porozmawiamy obszerniej - powiedzial Hal pospiesznie. -Owszem, porozmawiamy - odparla dziewczyna, gdy nagla eksplozja wypieranego powietrza i huk silnikow napedu atmosferycznego zasygnalizowaly, iz statek kurierski wyladowal na otwartym terenie mniej niz piecdziesiat metrow od nich. Ruszyli naprzod, ale zanim dotarli do pojazdu, otworzyla sie klapa sluzy, a z niej wyjrzal Simon. Krotko uscisnal dlon Hala, kiedy on i Amanda weszli na poklad, po czym stuknal w przycisk, ktory zamknal za nimi wlaz. -Musimy natychmiast ruszac - powiedzial. - Na orbicie jest duzo wiecej statkow z Mlodszych Swiatow, niz widzialem wczesniej; zauwazono takze ten pojazd kurierski, ktory przylecial z Ziemi, zeby sie z nami skontaktowac. Zajmijcie miejsca i przypnijcie sie, a uwolnimy sie od Procjona najszybciej, jak to tylko mozliwe... Tak czy inaczej minely niemal dwa dni, zanim przelecieli bezpiecznie przez tarcze fazowa i zacumowali w doku Encyklopedii Ostatecznej. Kierujac statkiem, Simon i Amanda zmieniali sie przy sterach, aby obliczenia kolejnego skoku byly zawsze opracowywane jeszcze wtedy, gdy wykonywali obecna zmiane fazowa. Ich odlot z Kultis nastapil tak nagle, ze nie mieli nic, procz swoich ubran - w wypadku Hala byla to jasnoniebieska koszula i szare spodnie, ktore uszyto dla niego w Gildii Oredownikow, natomiast Amanda miala na sobie swoj lesny, standardowy, maskujacy stroj, pozwalajacy jej przemieszczac sie niezauwazenie pod okiem miejscowych wojsk: koszule z wieloma kieszeniami, wysokie buty oraz spodnie i kurtke khaki. Kiedy przybysze wyszli ze statku, czekajaca na nich w sluzie obok wejscia do korytarza Rukh nie okazala zadnego zainteresowania tym, jak sa ubrani. Ona sama wygladala niezwykle, niemal zlowieszczo uroczyscie w dlugiej, czarnej spodnicy i bialej bluzce z wysokim kolnierzem, a stroju dopelniala jej zwykla, samotna ozdoba w postaci wiszacego na szyi stalowego lancuszka z widocznym w rozcieciu bluzki granitowym dyskiem z wyrytym krzyzem. -Hal! - powiedziala. Objela go. W jej szczuplych ramionach kryla sie nadal nadzwyczajna sila. Kiedy poznal Tamani jako dowodce grupy ruchu oporu na Harmonii, kobieta wydala mu sie zrobiona z jednokomorkowych wlokien i stali. Trzymajac ja teraz w ramionach czul, ze jest tak lekka, iz niemal pozbawiona ciezaru, ale pomyslal jednoczesnie, ze tkwila w niej czesc tej pierwotnej sily, ktora przetrwala cale noce i dni tortur w milicyjnej celi, a lsnienie wiary, ktorej nigdy sie nie wyrzekla, zdawalo sie plonac w jej wnetrzu. Obejmujac ja myslal, ze zrozumial powod, dla ktorego potrafila zaakceptowac z taka latwoscia Barbage'a, swojego bylego dreczyciela, w roli jednego z najbardziej oddanych jej obecnie zwolennikow. Nie w tym rzecz, by mu zwyczajnie wybaczyla. Chodzilo o cos wiecej. O to, ze wiara pozwolila jej zrozumiec, w jaki sposob Amyth mogl byc tym, kim byl wczesniej i nagle stac sie kims innym. Zatem ona nie musiala niczego wybaczac, a on nie czul potrzeby proszenia o to wybaczenie. Ale teraz szla przed nimi, wyprzedzajac ich coraz bardziej, mimo ze i Hal, i Amanda mieli dluzsze nogi. -Pospieszcie sie! - powiedziala. - Spodziewajac sie waszego przybycia, przenieslismy go w poblize doku. I rzeczywiscie, zaledwie trzydziesci metrow cichego, wylozonego zielonym chodnikiem korytarza, biegnacego miedzy scianami o ciemnych panelach, dzielilo ich od pojedynczych drzwi, przez ktore wprowadzila ich do apartamentu Tama Olyna. Mechaniczna magia Encyklopedii Ostatecznej, ktora mogla zmieniac na zawolanie polozenie pomieszczen wewnatrz jej skorupy, przeniosla pokoje Tama tak blisko miejsca ich przybycia, jak to tylko bylo mozliwe. Weszli do znajomego salonu, ktory dawno temu zostal zaprojektowany na polecenia Olyna w ten sposob, ze wygladal jak lesna polana otoczona drzewami zaslaniajacymi widok na sciany pomieszczenia i dajacymi zludzenie, ze dalej ciagnie sie las Starej Ziemi; iluzje wzmacnial maly strumien, wijacy sie w poprzek podlogi miedzy tapicerowanymi, wygodnymi fotelami rozstawionymi na czyms, co sprawialo wrazenie malutkiej laki. W salonie znajdowaly sie juz dwie osoby. Jedna z nich byla Ajela. Siedziala, trzymajac w obu swoich dloniach pozylkowana dlon Tama, ktory zajmowal fotel naprzeciwko kobiety. Olyn siedzial z absolutna nieruchomoscia czlowieka w nadzwyczaj zaawansowanym wieku. Byl ubrany tak, jakby wybieral sie do pracy - mial na sobie urzedniczy garnitur, jaki nosil cale zycie. Gdyby dodac mu gruba, bialo-czerwona oponcze z ciemna podszewka, stroj miedzyplanetarnego dziennikarza, nie byloby roznicy miedzy jego obecnym ubiorem, a tym, jaki nosil jako dziennikarz, ktory nie zamierzal nigdy wiecej postawic nogi na Encyklopedii Ostatecznej po odbyciu jedynej wizyty na tym sztucznym satelicie. Podobnie jak Hal, musial wpierw opuscic Encyklopedie, zeby ja ponownie odnalezc. Ale minelo ponad sto lat od czasu, kiedy byl mlodym czlowiekiem, ktory na naleganie siostry odbyl te wizyte i uslyszal glosy, tak jak uslyszeli je Mayne i Mark Torre. Przechodzac przez centralny punkt kuli, jaka byla Encyklopedia, tylko oni trzej uslyszeli to, co w wypadku kazdego z nich zmienilo ich losy. Teraz Tam siedzial, czekajac, czepiajac sie zycia, ktore stalo sie raczej ciezarem niz przyjemnoscia, staral sie wytrzymac tylko tyle, by Hal zdazyl do niego dotrzec - a teraz Mayne byl tutaj. Przez wzglad na Ajele Tam czekalby tak dlugo, jak tylko by mogl. I to Ajela pochwycila teraz wzrok Hala. Fizycznie nie zmienila sie od ich ostatniego spotkania, ale po jej stroju latwo bylo poznac, co robilo z nia owo stale i oczywiste slabniecie Olyna. Cokolwiek to bylo, co Encyklopedia automatycznie polozyla przed nia, zeby Ajela to dzisiaj wlozyla - dzialajac zgodnie z programem, jaki sama Ajela ustanowila dawno temu, zeby ograniczyc czas przeznaczony na ubieranie sie, tak jak oszczedzala go wszedzie, gdzie to bylo mozliwe - nie moglo byc tym, co kobieta miala teraz na sobie. Wybrala bowiem cos, co w wyrazny sposob bylo podporzadkowane podswiadomemu pragnieniu podtrzymania zycia umierajacego czlowieka za sprawa pobudzenia jego meskich instynktow - jesli niczemu wiecej. Zdecydowala sie wlozyc podobna do sari szate, ktora scisle opinala jej kibic i biodra. Na intensywnie rozowym tle sukni byly wydrukowane zolte kwiaty. Ponad sari widac bylo goly brzuch, a ponad naga skora kusa, obcisla bluzke z krotkimi rekawami z tego samego materialu. Na przedramionach Ajela miala mnostwo waskich bransoletek, a w uszach kolczyki skladajace sie z wielu polaczonych lancuszkami elementow; wszystkie te ozdoby byly z brazu, ktory dzwieczal i brzeczal przy najlzejszym jej ruchu. Ale sari bylo niedbale udrapowane, a kiedy Ajela odwrocila sie, by z cieniem rozpaczy w oczach spojrzec na Hala i Amande, gdy ci weszli, dzwieki wydawane przez kolczyki i bransoletki byly jedynymi odglosami w pokoju. Ze swej strony Tam najwyrazniej nie zauwazyl ich przybycia. Widzial, oczywiscie, Ajele u swego boku, ale bylo rownie jasne, ze nie widzial juz, co kobieta miala na sobie. Wzrok skupil na czyms, co dostrzegal miedzy drzewami albo na swoich wlasnych marzeniach, albo w ogole na niczym konkretnym. Swiadomosc w jego oczach po jawila sie dopiero wtedy, gdy Hal podszedl do jego fotela i uklakl, aby ich twarze znalazly sie na jednym poziomie. Nawet wowczas swiatlo zrozumienia pojawilo sie wolno, jakby obudzenie sie do tego, co bylo przed nim, stanowilo dla Tama ciezki wysilek. Ale w koncu zaswitalo w jego oczach, a koniuszki ust uniosl cien usmiechu. Wargi rozdzielily sie i poruszyly, jednak cokolwiek Olyn chcial powiedziec, nie zostalo wyartykulowane wystarczajaco glosno, zeby Hal zdolal to uslyszec. Mayne wzial w swoje rece dlon Tama, wiec trzymal ja tak samo, jak to czynila Ajela z druga dlonia starca. -Jestem tutaj, Tam - powiedzial lagodnie. - Wrocilem, ale znalazlem to, czego szukalem. Droga jest teraz wolna. Czy mozesz wytrzymac jeszcze kilka godzin? To nie potrwa dlugo. Juz nie. Drobny usmiech Olyna posmutnial. Ledwie zauwazalnym ruchem, ale wystarczajacym, by dalo sie go zauwazyc, pokrecil dwukrotnie glowa. -Wiem, Tam - powiedzial Hal. - Nie probuje cie tutaj zatrzymac. Bede dzialac bardzo szybko na wypadek, gdybys byl nadal z nami, kiedy osiagne to, czego caly czas poszukiwalismy. Ale teraz to jest solidna obietnica. Droga jest wolna. Jej koniec znajduje sie w zasiegu wzroku. Encyklopedia stanie sie w koncu tym, o czym marzyl Mark, o czym marzyles ty i o czym marzylem takze i ja. Moze dojdzie do tego na tyle szybko... Urwal, gdy glowa starego czlowieka powtorzyla ten sam znikomy, przeczacy ruch. Dlon Tama poruszyla sie lekko miedzy rekami Hala, ktory poczul przelotne zaskoczenie, zanim zrozumial, ze tamten usiluje odpowiedziec usciskiem na jego dotyk. Wargi starca poruszyly sie ponownie. Ale tym razem wydobyl sie spomiedzy nich duch glosu. -Hal... Ale slaby wydech zamarl, a ciezkie powieki zadrzaly i opadly. Olyn byl zupelnie nieruchomy, a ta chwila jego martwoty trwala i trwala... -Tam! - krzyknela nagle Ajela, a Rukh i Amanda ruszyly w strone fotela, na ktorym siedzial stary mezczyzna. Ciezkie powieki Olyna zatrzepotaly i podniosly sie. Na chwile skupil wzrok na Ajeli, a cien usmiechu podniosl ponownie kaciki jego ust; dla niej. Mayne wstal i usunal sie z drogi, kiedy Ajela opadla na kolana tam, gdzie wczesniej on kleczal; kobieta objela ramionami Tama i przytulila twarz do starego ciala. Rukh pochylila sie nad zlotowlosa, kleczaca postacia. Hal poczul dotyk na lokciu, odwrocil sie i dostrzegl wzrok Amandy, wpatrujacej sie w niego znaczaco. Odwrocil sie ponownie i wyszedl z nia za drzwi, przez ktore tutaj weszli. Kiedy zamknely sie za nimi, zwrocil ku niej swoja twarz i stali tak, patrzac na siebie. -Co moge zrobic? - spytal Mayne. - Czy jest w ogole cos, co moge dla niej uczynic? -Nie bezposrednio - odparla Amanda. - Zostaw to Rukh i mnie. Obie przeszlysmy w swoim zyciu przez podobne doswiadczenia. Dla mnie to byl lan, kiedy bylam jeszcze mala. Dla Rukh to byl James Child-of-God. Mozemy jej pomoc. Ty nie, chyba ze zabierzesz sie do swojej pracy. -I to jest to, co zamierzam natychmiast zrobic - powiedzial. - Przy odrobinie szczescia moge cos osiagnac, zanim... Urwal. Z pokoju wyszla Rukh i dolaczyla do nich. -Co z nia? - spytal Hal. -Najlepiej zostawic ja teraz z nim sama - odparla Rukh. - Pozniej bedzie kwestia zabrania jej od Tama, zeby odpoczela troche. Chodzmy pogadac do jej gabinetu. Za sprawa kolejnego krotkotrwalego wykorzystania magii Encyklopedii Ostatecznej, i kolejnego krotkiego spaceru korytarzem, weszli do gabinetu Ajeli. Byl - jak biura wszystkich innych, poczawszy od Tama, a na ostatnim pracowniku Encyklopedii skonczywszy - pojedynczym pomieszczeniem mieszkalnym wewnatrz masywnej konstrukcji TFE. Ale iluzja sprawiala, ze wybrana przestrzen mogla sie wydawac dowolnie wielka i skrywala drzwi do kolejnych pomieszczen przed wszystkimi, ktorzy nie znali dobrze tych kwater. Podobnie jak lesna polana Tama, wystroj miejsca pracy Ajeli stanowil odbicie jej osobowosci. I jak jego aranzacja, jej takze byla woda, ale nie strumieniem. Tam, gdzie pracowala Ajela, znajdowal sie okragly, plytki basen, w ktorym plywaly leniwie jaskrawo ubarwione ryby. Obok basenu stalo biurko, ale reszta pomieszczenia byla wyposazona jak sala klubowa, jesli pominac fakt, ze zarowno biurko, jak i fotele wisialy na poduszkach silowych, a nie byly staromodnymi, stojacymi pewnie na podlodze meblami. Jednak najwieksza roznica miedzy owymi dwoma noszacymi pietno ich wlascicieli pokojami, kryla sie w ich generalnej koncepcji. Gabinet Tama byl czescia Ziemi; Ajeli - nostalgiczna rekonstrukcja fragmentu typowej, wiejskiej rezydencji Exotika; jednej z tych w artystyczny sposob wzniesionych siedzib, w ktorych mozna bylo przechodzic ze srodka na zewnatrz, nawet tego niezauwazajac - tak dobrze oba srodowiska wspolgraly ze soba pod wzgledem wystroju i wyposazenia. Wewnetrzna powierzchnie sciany, przez drzwi w ktorej Hal, Amanda i Rukh teraz weszli, pokrywala prosta, drewniana boazeria. Ale tam, gdzie po ich prawej stronie powinna znajdowac sie laczaca sie z nia pod katem druga sciana, ciagnela sie pozorna, pionowa fasada nierowno ucietej granitowej skaly w kolorze cieplego brazu. Sciane po lewej stronie tworzyla altanka porosnieta winorosla, z ktorej spogladaly na nich setki roznokolorowych kwiatow pachnacego groszku. A sciana, ktora powinna znajdowac sie naprzeciwko wejscia, zdawala sie w ogole nie istniec. Zamiast niej widzieli zielone czubki drzew rosnacych w misowatej dolinie, ktora wznosila sie w oddali ku niebieskawym gorom, zwienczonym przez pasma poruszajacej sie bialej mgly. -Siadzmy przy biurku - powiedziala Rukh. Ruszyla przed siebie, po czym obeszla biurko i usadowila sie przy nim. Byl to konferencyjny mebel, ktory mozna bylo rozciagnac zarowno na dlugosc, jak i na szerokosc, by uzyskac stol do narad dla pietnasciorga ludzi, ale w tej chwili mial swoje minimalne rozmiary - metr na dwa metry. Tamani usiadla na dryfie przy koncu blatu, a Amanda i Hal podeszli do biurka na wprost gospodyni. Dwa pobliskie siedziska, ktorych sensoryczne mechanizmy uaktywnilo cieplo ludzkich cial, wysunely sie, by mozna bylo z nich skorzystac; Amanda i Hal usiedli. Mayne spojrzal na biurko. W obecnym stanie bylo jedynym obiektem w pomieszczeniu, ktory nie odbijal osobowosci Ajeli. Przez caly ten czas, jaki Mayne spedzil na Encyklopedii Ostatecznej, widzial jego powierzchnie albo zupelnie pusta i czysta, pomijajac stylus lezacy obok ekranu wpuszczonego w blat w miejscu, gdzie Ajela zwykle siadywala, albo zawalona wydrukami oficjalnych dokumentow, listow, umow i temu podobnych. Obecnie nie byl to ani jeden, ani drugi z tych stanow. Na blacie znajdowalo sie mnostwo papierow, ale byly porzadnie ulozone w rownych stosach. Gdy Hal patrzyl na nie, blat przed nim i Amanda otworzyl sie, aby udostepnic im obojgu taki sam ekran i stylus, jakie znajdowaly sie przed Tamani. Stosy porzadnie ulozonych dokumentow nie byly dzielem rak Ajeli. Wszystko wskazywalo na udzial w tym Rukh. Mayne podniosl na nia wzrok. -Zatem calkowicie przejelas jej sprawy? - zapytal. -Obawiam sie, ze tak - odparla Rukh. - Nieoficjalnie, oczywiscie. Wladza Ajeli pochodzi od Tama. Powinnam powiedziec, ze od ciebie, odkad Olyn mianowal cie dyrektorem, tyle tylko, ze nigdy nie pelniles tej funkcji. -A ona tak. Pomijajac jednak fakt, ze poki zyjesz, nie miala prawa przekazywac jej nikomu innemu, nie smialysmy dopuscic do tego, zeby wiadomosc o tym, iz Ajela nie dzierzy juz steru, przedostala sie na Ziemie czy dokadkolwiek indziej. Wie o tym garstka wtajemniczonych sekretarek, ale trzymaja to dla siebie. Nawet wiekszosc personelu Encyklopedii nie zdaje sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia Ajela znajduje sie przez wiekszosc czasu na marginesie spraw. -Mozna by pomyslec, ze zgaduja, iz cos sie dzieje, skoro Tam jest tak bliski smierci - odezwala sie Amanda. -Domyslaja sie - powiedziala Rukh - sa jednak na tyle lojalni, ze nie zadaja klopotliwych pytan. Ale, Hal... - jej brazowe oczy napotkaly jego wzrok. - Poczuja sie lepiej, skoro wrociles. -Nigdy nie kierowalem tutejszymi sprawami - sprzeciwil sie Mayne. -Nie. Ale oni wiedza, iz Tam uwazal, ze w koncu go zastapisz; a w istocie zostales mianowany dyrektorem wiele lat temu, kiedy postawiono tarcze. Dzieki twojej obecnosci na Encyklopedii poczuja sie lepiej. -Jak sobie sama dajesz rade? - spytala Amanda. Brazowe oczy przemiescily sie, by spotkac sie z turkusowymi. -To wszystko sprowadza sie do podejmowania decyzji - odparla Rukh. - Pokladowe problemy przekazuje szefom wydzialow. W szczegolnych wypadkach ide do Ajeli, jesli musze. Reszta, zwlaszcza sprawy przychodzace do niej z Ziemi, sprowadzaja sie zwykle do posluzenia sie zdrowym rozsadkiem lub zastosowania mediacji miedzy przedstawicielami dwoch nierozsadnych punktow widzenia. W rzeczywistosci niemal wszystko, co dociera tutaj z powierzchni w celu akceptacji, mogloby byc - i powinno byc - zalatwiane przez ludzi na dole. Robili tak istotnie, poki nie dotarlo do nich, ze jestesmy w stanie wojny, a pracownicy Encyklopedii sa jednymi z tych, ktorych wynajeli sobie do swojej obrony. Nie w tym rzecz, zebym miala podejmowac jakies wojskowe decyzje. To zostawiam Dorsajom. -Ale widzisz, Hal - ciagnela, zwracajac sie do niego - to nie jest wazne. Wazny jest Tam. Czy jest cos, cokolwiek, co mozesz zrobic dla niego i dla Ajeli, zanim bedzie musial ostatecznie odejsc? Na przekor temu, co mozesz sobie myslec na podstawie zastanej sytuacji, bedzie walczyl do ostatniej chwili. Tak jest skonstruowany. Jesli istnieje najmniejsza szansa, ze odkryjesz lub zrobisz cos, co mogloby sprawic, ze poczulby sie wolny, by odejsc... -Odkrylem cos - powiedzial Mayne. - I zamierzam sprobowac cos zrobic. Czy Jeamus Walters jest nadal wsrod nas? -Wydaje ci sie, ze nie bylo cie tak dlugo, Hal? -usmiechnela sie Tamani. - W tej chwili powinienes zastac go w jego biurze. Mam zadzwonic i odszukac go? Podniosla stylus. -Nie. Nie trzeba. I tak tam pojde - rzekl Mayne. -Spotkam sie z wami pozniej. Mowiac to, wstawal juz i odwracal sie do drzwi. -Wezwij mnie, jesli bede ci potrzebna - powiedziala Amanda. -Wszystkich nas, w jakiejkolwiek sprawie - dodala Rukh. -Dobra - odparl Hal, stojac juz w drzwiach. Wyszedl. Jak Tamani sie tego domyslala, Jeamus Walters przebywal w swoim biurze. To charakterystyczne dla tego czlowieka, ze tam, gdzie pracowal, nie bylo miejsca dla zadnych iluzji. Gole metalowe sciany zaslanialy w calosci polki z wydrukami projektow i schematow. Pod wzgledem przeladowania papierzyskami, biurko Jeamusa walczylo o palme pierwszenstwa z biurkiem Ajeli, kiedy to ostatnie znajdowalo sie w stanie najgorszego balaganu. Jeamus zyl dla pracy, a praca byla wszystkim, dla czego zyl. O ile Hal wiedzial, Walters byl taki od dawna; jeszcze na dlugo przed tym, zanim zostal dyrektorem naukowym Encyklopedii i wygladalo na to, ze najwyrazniej zawsze taki bedzie. Teraz Mayne, ktory ledwie w przelocie widywal tego czlowieka w ciagu minionych trzech lat, kiedy sam byl calkowicie pochloniety swoja wlasna praca i poszukiwaniami, patrzyl pierwszy raz na Waltersa uwazniej i dluzej, i dostrzegl w nim drobne, ale niewatpliwe zmiany. Jeamus mial nieco mniej wlosow, za to byly one bardziej siwe i z wyjatkiem czola otaczaly cala jego glowe niczym niedokonczony wieniec. Kanciaste, jakby mechaniczne cialo i kanciaste mechaniczne dlonie byly takie same, jak zawsze; twarz nie ujawniala prawdziwych oznak starzenia sie, ale Waltersa otaczala slaba, mglista aura, jakby byl mechanizmem nieuzywanym od jakiegos czasu. Poderwal sie gwaltownie na rowne nogi, kiedy Mayne wszedl, wypowiedziawszy wczesniej do komunikatora swoje imie. -Hal! - powital go Jeamus. Jego twarda, prostokatna dlon otoczyla dlon goscia. Byla mniejsza od reki Mayne'a, ale niewiele slabsza. - Jak sie masz? Czy jest cos, co mozemy dla ciebie zrobic? -Tak - odparl Hal. - Jest. Ogranicza mnie czas, Jeamus; domyslasz sie zapewne, dlaczego. Potrzebuje czegos, co, jak sadze, mozesz zbudowac bez wiekszego klopotu. Poniewaz jednak nie chce, zebys wydziwial nad sposobem, w jaki zamierzam wykorzystac urzadzenie, to - jesli nie masz nic przeciwko temu - nie wyjawie ci go. Rozdzial 35 Jeamus zmarszczyl czolo i wahal sie przez chwile.-Skoro tak mowisz - powiedzial, a potem wygladzil twarz. - Wszyscy wiedza, ze Tam spodziewal sie, ze obejmiesz wladze jako dyrektor, kiedy tylko poczujesz sie gotowy to zrobic. Chodzi tylko o to, ze przywyklem do otrzymywania polecen od Ajeli... -I Rukh. Walters zerknal na drzwi, ktore byly lekko uchylone. W jego malym gabinecie znajdowaly sie na tyle blisko, ze mogl do nich dosiegnac, nie wstajac zza biurka. Pchnal je; obrocily sie na zawiasach, zblizajac sie do framugi, ale nie zatrzasnely sie. -I Rukh, oczywiscie - dodal, znizajac glos - chociaz nawet tutaj wiekszosc ludzi o tym nie wie. Chcialem powiedziec, ze przywyklem do odbierania polecen od nich obu, a jesli sadzisz, ze moge wydziwiac nad twoimi planami, to kaze mi to uwazac, iz jest wielce prawdopodobne, ze ktorejs z nich one takze sie nie spodobaja. -Nie spodobaja sie - przyznal Hal. - To dlatego musisz to dla mnie zrobic, nic im o tym nie mowiac. W glowie dodal Amande do listy tych, ktorym moze sie nie spodobac jego zamysl, a potem wycofal sie nieco z tej mysli. Sposob postrzegania przez Amande spraw byl na tyle niezwykly, ze najprawdopodobniej byla ta z trzech kobiet, ktora najlatwiej mu zaufa. Jeamus mierzwil sobie w roztargnieniu resztki wlosow. -To dla mnie nieco niezreczna sytuacja - odparl. -Teoretycznie, ty tutaj dowodzisz i mozesz wszystko rozkazac... ale Ajela rzadzila tak dlugo, ze trudno mi przystac na to, zeby jej o czyms nie mowic - zwlaszcza o tym, co moglaby uznac za nie najlepszy pomysl. Jednoczesnie nie chce jej niepokoic w tej chwili... Siedzial przez chwile, marszczac sie i czochrajac sobie wlosy. Hal czekal cierpliwie w milczeniu. -W porzadku - powiedzial w koncu Walters. - Masz moje slowo. Co teraz? -Na poczatek pytanie - rzekl Mayne. - Czy na Encyklopedii mamy slepy korytarz? Chodzi mi o krotki odcinek z wejsciem z jednej strony, ale bez zadnych innych drzwi? -Tak, jest takich kilka - odparl Jeamus. - Zostaly zbudowane na wypadek nadmiaru personelu lub jego zmian na pokladzie. Teraz sa wykorzystywane jako przestrzen magazynowa, ale mozemy oproznic jeden z nich, a jego zawartosc zlozyc w jakims innym miejscu - mamy dosyc wolnej przestrzeni. -Dobrze - rzekl Hal. - Bede chcial, zeby ten korytarz byl dostepny tylko dla mnie; zeby nikt tam nie wszedl, nawet przez pomylke. Mozna byc tego pewnym? Jeamus usmiechnal sie. -W porzadku - powiedzial Mayne. - Nie mialem zadnych powaznych watpliwosci, ale wolalem sie upewnic. Moglbys oproznic taki korytarz i wezwac mnie, gdy bedzie gotowy? Wtedy ci powiem, co masz zrobic. -Czemu nie powiesz mi teraz? -Zrozumiesz, kiedy ci wyjasnie, czego chce - odparl Hal. - Dobrze? Bede na kwaterze. Daj mi znac, gdy wszystko bedzie gotowe; najszybciej jak to mozliwe, przez wzglad na innych ludzi, procz mnie samego. -Tama? - spytal Jeamus nieco ponuro. -Innych, poza mna samym - powtorzyl Hal. -W porzadku - powiedzial Walters. - To bedzie kwestia kilku godzin, nie wiecej. -Dobrze. Najszybciej, jak to mozliwe. Jak powiedzialem, bede w swoich pokojach. Mozesz tam zadzwonic. Kiedy Mayne znalazl sie z powrotem w swojej kwaterze, Amandy jeszcze tam nie bylo. Wlasnie na to liczyl. Usiadl na dywanie w aneksie, ktory byl miejscem jego pracy i polaczyl sie swoim imaginacyjnym laczem z Encyklopedia - z obszarem zarzacych sie, czerwonych linii, ktore stanowily wewnetrzna mape wiedzy tego poteznego urzadzenia. W liniach, tak jak sie tego spodziewal, ujawnily sie zmiany - drobne, ale niezaprzeczalne, bedace wynikiem ciaglego dodawania informacji plynacych z Ministerstwa Spraw Wewnetrznych na Ziemi, dostarczanych przez kurierow z zewnatrz i docierajacych z wielu instrumentow, ktore obserwowaly i uwaznie sledzily eskadry nieprzyjacielskich statkow kosmicznych, patrolujacych zewnetrzna strone tarczy fazowej. Wszystkie te drobne zmiany przyciagnely natychmiast jego wzrok za sprawa mechanizmu, jaki powoduje, ze cos podobnego zauwaza sie w znajomym krajobrazie albo na ukochanej twarzy; i kilka minut zajelo wstawienie wszystkich tych zmian do wczesniejszego, mentalnego obrazu jadra pamieci Encyklopedii. Potem odrzucil mechaniczny obraz i zastapil go tym stworzonym przez jego umysl i wyobraznie, i porownywanym teraz z ostatnim i najbardziej wspolczesnym obrazem, jaki uformowala dla niego sama Encyklopedia. Siedzac i trzymajac ten obraz w polu swego mentalnego postrzegania, widzial otwarta przez Encyklopedie przed jego umyslem skarbnice kompletnej wiedzy w postaci olbrzymiego magazynu bezcennych dziel sztuki, zbyt licznych, by dalo sie je objac jednym spojrzeniem. Potem wrocil czescia umyslu do zawodzacego kregu, do pierwszej iskry porannego blasku, jakim byl jasny, ostry jak szpilka promien Procjona, ktorego tarcza zaczynala sie ukazywac ponad szczytami odleglych gor, a ow pojedynczy promien klul krople rosy, by wywolac eksplozje swiatla, sygnalizujaca nagle zrozumienie przez niego pelnej prawdy o czym on i cala reszta, zawodzili:...przemijajace i wieczne sa tym samym. Wielka i dzwoniaca prawda brzmiala w nim echem i przenikala go na wskros, jakby byl strojonym kawalkiem metalu, uderzonym przez niewidzialny mloteczek - i to nie bylo tak, jakby wszystkie elementy wiedzy zmagazynowanej w pamieci Encyklopedii skurczyly sie do takich rozmiarow, ze mogly sie zmiescic w jego mozgu, ale jakby glebia umyslu, jego wlasna nieograniczona podswiadomosc zostala rozszerzona i rozpostarta do tego stopnia, ze mogla wziac na raz w posiadanie wszystko, co ten magazyn zawieral. Nie zostal nagle wypelniony jak naczynie zalane po brzegi plynem, ale czul, jakby nie bylo nic znanego, czego by nie wiedzial, czym by sie nie poslugiwal, czego by nie rozumial i nie kochal. Siedzial jak spetany, jak czesc mechanizmow samej Encyklopedii, opetany przez wszystko, co zawierala - w istocie, jak ktos zahipnotyzowany. Gdyz bylo tam wiecej wiedzy, niz jakikolwiek czlowiek mogl zywic nadzieje, ze ja pozna, ale - przemijajace i wieczne sa tym samym. Mial tylko jedno zycie, jednak mniej niz jedna jego chwila mogla zawierac cala wiecznosc, a w tej wiecznosci mial czas, by posiasc osobiscie wszystko, co zawierala Encyklopedia. W koncu nadeszla pora, by zrobic z Encyklopedii odpowiedni uzytek; taki, jaki przewidzial dla niej Mark Torre, nie bedac w stanie ani ujrzec, ani nawet nazwac tej wizji. Teraz Hal mogl isc do Tama i powiedziec mu, ze poszukiwania zostaly zakonczone. Nadal jednak istnial problem, jak wykorzystac to, co zrozumial i ujsc z zyciem. Z zawartosci Encyklopedii, a co bylo teraz zamkniete w jego glowie, nie bylo wiekszego pozytku, niz wtedy, gdy ta wiedza znajdowala sie w technicznym pojemniku Encyklopedii. Uzyje tego, a potem pojdzie do Tama. Z pewnoscia, byl na to czas... Ocknal sie w swoim zakatku, by przekonac sie, ze Amanda stoi obok niego i obserwuje go. Najwyrazniej polecila Encyklopedii zrobic dla siebie nowe ubranie. Dziewczyna nie nosila juz maskujacego stroju, w jakim opuscila Kultis, ale miala na sobie prosta, dopasowana, dluga do kolan niebieska sukienke - wspomnienie barwy lodowatych morz oblewajacych polnocne wyspy Dorsai, ktore jako Donal pamietal z czasow swojego dziecinstwa. Po tym okresie bezczasowosci, z ktorego dopiero co sie zbudzil, nie byl w stanie okreslic, jak dlugo Amanda obok. Zerwal sie szybko na rowne nogi, a ona patrzyla mu w oczy zdecydowanie, niemal nalegajaco. -Cokolwiek robiles - odezwala sie - niepokoi mnie to. Chcesz mi o tym opowiedziec? -Opowiedzenie ci tego wszystkiego zabraloby... sam nie wiem ile czasu - Hal usmiechnal sie do niej, zeby dodac jej otuchy. - Ale dokonalem przelomu: odkrylem to, czego Mark Torre, Tam i ja poszukiwalismy przez wszystkie te lata. Ale nie ma czasu, zeby ci o tym opowiedziec. Zanim pojde do Olyna, musze wprowadzic to w czyn. Zaufasz mi i zaczekasz jeszcze troche? To twoje dzielo, wiesz o tym. -Kluczem bylo to, ze przemijajace i wieczne sa tym samym. -A dzieki temu - spytala - zamierzasz uczynic cos, co uszczesliwi Tama przed smiercia? -Tak sadze - rzekl Mayne. - Chociaz to tylko poczatki uzyskiwania pelnej odpowiedzi. Ale to oznacza, ze wszystko, czego potrzebujemy, czeka tylko, zeby zostac znalezione. Powiedzmy, ze pozwoli mu to odejsc w przekonaniu, ze koniec znajduje sie w polu widzenia. Mimowolnie zlagodzil glos. -Ajela jest rozdarta, prawda? - zapytal. - Nie moze zniesc tego, ze go straci, ale nie moze takze zniesc mysli, ze mialaby mu pozwolic odejsc. -Tak - powiedziala Amanda. - I nie moze na to nic poradzic. Poprawi sie jej, kiedy on umrze, ale gdyby nawet potrafila teraz spojrzec prawdzie w oczy, w niczym by jej to nie pomoglo. Chcialabym, zebys mi powiedzial cos wiecej. -Jeszcze przez jakis czas musze zachowywac to dla siebie - odparl Hal. Oparl dlonie na jej barkach. - Nie mozesz mi troche zaufac? Ty i Rukh bedziecie mogly przyjsc i zobaczyc, co robie, wczesniej od innych. Ale jesli pomimo wszystko to w ogole nie zadziala... Juz tyle razy czulem sie bliski uzyskania odpowiedzi, ze tym razem chce sie co do tego upewnic. Wolalbym raczej, zebys - zanim nie bede na to gotow - nie mowila nic nawet Rukh, by o Ajeli nie wspomniec. Stala nieruchomo pod naciskiem jego dloni, w jej oczach widac bylo namysl. -Zamierzasz sprobowac czegos, co wystawi na szwank twoje zycie, prawda? -Tak - przyznal. -To nie w moim stylu, bym cie powstrzymywala... -odsunela sie od niego, a on rozwarl dlonie, zeby dziewczyna mogla odejsc. Rece mu opadly. Odwrocila sie i objela go. -Obejmij mnie - powiedziala. Otoczyl ja ramionami, a ona przywarla mocno do niego. Czul cieplo jej ciala, i na chwile ogarnela go fala trudnego do zniesienia uczucia. -Wiesz - powiedziala, kiedy byli zlaczeni - ze nie mozesz mnie zostawic. -Wiem o tym - odparl. Oparl policzek na czubku jej jasnej glowy. - Ale teraz nie moge cie ze soba zabrac. -Tak - przyznala - ale ja zawsze pojde za toba. To takze powinienes wiedziec. Dokadkolwiek pojdziesz. To byla prawda. Oczywiscie, wiedzial o tym. Nie mial nic do powiedzenia. Po prostuja obejmowal. Nieco ponad dwie godziny pozniej, kiedy Amanda poszla, chcac sie przekonac, czy moglaby w jakikolwiek sposob pomoc Rukh, w pokoju Hala rozleglo sie ciche dzwonienie, ktore anonsowalo, ze ktos chce z nim mowic. -Tak? - spytal, oprzytomniawszy. -Korytarz jest pusty - rozlegl sie glos Jeamusa. -Prowadza do niego drzwi znajdujace sie na przeciwleglym koncu twojego korytarza. -Zaraz tam bede - odparl Hal. Postapil zgodnie ze wskazowkami Waltersa i po chwili wszedl do krotkiego zaulka o metalowych, zielonych scianach, ktory przypominal biuro Jaeamusa pozbawione polek i rozciagajace sie w jednym kierunku. Unosil sie tu takze slaby zapach splesnialego papieru, czego nie bylo w gabinecie Waltersa. -Nie posprzatalem jeszcze do konca - wyjasnil Jeamus. - Uznalem, ze cokolwiek ci chodzi po glowie, to bedziesz najbardziej zainteresowany dostaniem sie tutaj. Masz racje - odparl Hal. - A teraz powiem ci, dlaczego chcialem miec te przestrzen tylko dla siebie i, oczywiscie, dla ciebie oraz wszystkich, ktorzy musza ci pomoc w budowie. To, co chce zebys skonstruowal, moze byc troche niebezpieczne. -Niebezpieczne? -Tak. Chce, zebys mi zbudowal przejscie, drzwi fazowe - to najlepiej, jak to potrafie ujac slowami. W zasadzie, ma to byc pojedyncza sciana fazowa, a nie cos rownie skomplikowanego jak to, co skonstruowales dla tarczy ochronnej Ziemi. Chce, zeby sciana rozszczepiala, rozpraszala do uniwersalnego stanu wszystko, co wejdzie z nia kontakt. I powinna przegrodzic korytarz od podlogi po sufit i od sciany do sciany, w odleglosci jednej trzeciej od jego zamknietego konca. -Zwykla wyjsciowa sciana fazowa? - spytal Jeamus. -A gdzie bedzie rekonstytuowane to, co zamierzasz przez nia przeslac? -Nigdzie, jezeli to nie zdecyduje sie wrocic ta sama droga. -Zdecyduje sie? - powtorzyl Walters. - Tu nie ma zadnego wyboru. Jesli to, co wyslesz, nie ma miejsca przeznaczenia, to raz rozproszone pozostanie w stanie dezintegracji po wiek wiekow, amen. -Nie w tym rzecz - powiedzial Hal. - Mozesz zbudowac cos takiego? -Oczywiscie, ze to da sie zrobic - odparl Jeamus. -Chociaz uwazam, ze twoj pomysl bedzie wymagal zastosowania podwojnego ekranu - jednego do dematerializacji, a drugiego do reintegracji. Co oznacza, ze ekran reintegracyjny bedzie musial znajdowac sie przed rozpraszajacym, a wiec potrzebne ci bedzie miejsce z boku, zeby dostac sie do ekranu wyjsciowego. Ale to nie ma zadnego sensu. Masz na mysli to, ze punkt startu znajdzie sie w istocie o metr od punktu docelowego? -Jezeli musza byc dwa ekrany, to tak. Im blizej, tym lepiej - rzekl Mayne. - I przepraszam, ale nie pros mnie, zebym musial ci to teraz wyjasniac. -Coz, nie da sie tego zrobic w inny sposob. -W porzadku. Mozesz to zbudowac? Oczywiscie, ze mozemy - Walters zapatrzyl sie na Hala. - Ale nie mam pojecia, co ci przyszlo do glowy; a im wiecej o tym slysze, tym bardziej nie podoba mi sie robienie tego po omacku. Sprawdzmy, czy dokladnie zrozumialem. Chcesz moc wstawic cos przez ekran, redukujac obiekt do stanu podstawowego. Potem, jakims cudem, ma on wrocic, sam z siebie, przechodzac przez ekran odlegly ledwie o krok od tego pierwszego - przypuszczam, iz uwazasz, ze to cos wejdzie w jakis sposob w ekran powrotny z drugiej strony i zmaterializuje sie ponownie w swojej pierwotnej postaci. W rzeczywistosci nie ma zadnej "drugiej strony" w normalnym rozumieniu tego pojecia. Co ci kaze sadzic, ze cos takiego mogloby sie zdarzyc? -Zamierzam sie tego dowiedziec - odparl Hal. - Moje jedyne pytanie pod twoim adresem brzmi, czy mozesz to dla mnie zrobic? -Jak powiedzialem, mozemy zbudowac to, o co prosisz - powiedzial Jeamus. - Ale nie ma mowy, zebym ci zagwarantowal, ze bedziesz w stanie zmaterializowac cos rozproszonego juz po calym wszechswiecie. To znaczy, urzadzenie moze zostac zbudowane w ten sposob, ze jesli to "cos" skupi sie samo w celu dokonania ponownego wejscia - a mysl o tym, jak to ma sie stac konfunduje mnie - to ekran powrotny przeniesie obiekt w jego poczatkowe polozenie, ktore znajduje sie tutaj. W ten sam sposob statek kosmiczny, dokonujac skoku fazowego, powraca do swojego pierwotnego ksztaltu w punkcie, w ktorym ma sie znalezc. Ale statek zostaje uprzednio zaprogramowany tak, zeby wynurzyl sie w okreslonym miejscu, a sam proces nie trwa w zasadzie ani chwili - dzieje sie poza czasem. Jesli zatem skonstruuje urzadzenie, ktore by dzialalo tak, jak powiedziales, to powrot obiektu - po jego wyjsciu - nastapi momentalnie. Drugi ekran zniweluje dzialanie pierwszego, w zwiazku z czym to, cokolwiek wyslesz, przemiesci sie natychmiast tylko o jakis metr. To znaczy, jesli w ogole powroci, co sie nie stanie. Rzecz w tym, ze to niemozliwe. -Jest mozliwe, jesli mam racje - odparl Mayne. -Wlozony obiekt pozostanie tam chwile i wroci, gdy bedzie gotow. Jeamus pokrecil glowa. -To sie nie moze stac - powiedzial. - Po prostu prawa fizyki fazowej nie pozwalaja na to. Nie wiem, na ile je znasz... -Wcale - odparl Hal - ale to nie ma znaczenia, gdyz calkowicie ci ufam. Jesli mowisz, ze zgodnie z twoja wiedza jest to niemozliwe, to ci wierze. Nie w tym rzecz. Czy mozesz to zbudowac? -Och, mozemy... - powiedzial wolno Walters, krecac glowa. - Ale co ci to da? Nadal uwazam, ze nie calkiem rozumiesz... -Niewazne - rzekl Hal. - Powiedziales, ze mozesz to zbudowac. Tyle chcialem uslyszec. Teraz kolejne pytanie. Jak szybko da sie to zrobic? Jeamus zapatrzyl sie na niego ponownie. -Mowisz o stanie zagrozenia? - zapytal. - Jak przy budowie tarczy okoloziemskiej? -Lub szybciej - powiedzial Hal. Walters odetchnal przez zeby, gwaltownie i niemal ze zloscia. -Nic z tego nie rozumiem - rzekl. - Mozesz mi przynajmniej powiedziec, czy ma to cos wspolnego z Tamem? -Tak - odparl Hal - ale rzecz idzie duzo dalej. -W porzadku - zgodzil sie Jeamus. - Zbudujemy to dla ciebie. W tej technice nie ma nic nadzwyczajnego. -Czy kilka godzin nie bedzie za dlugo? Ciut dluzej, niz zabralo oczyszczanie korytarza. -Najszybciej, jak to mozliwe - rzekl Mayne. - Dla dobra Tama. Walters spojrzal na niego. -Tama? -Tak - potwierdzil Hal. Jeamus wzial gleboki wdech. -Bedzie zrobione tak szybko, jak tylko sie da - powiedzial. - Zawolam cie. Hal wstal. -Bede w swoim pokoju - rzekl. Skierowal sie do swojej kwatery, ale ledwie znalazl sie w prowadzacym do niej korytarzu, w jego uchu rozlegl sie przetransmitowany glos Rukh. -Hal, moglbys wpasc do biura? Jest tu Amanda i naczelny dowodca Dorsajow. Mayne poszedl do biura, gdzie Rukh siedziala za biurkiem na dryfie, a Amanda na jednym z unoszacych sie i zwroconych w strone blatu wyscielanych foteli. Kolejny zajmowal Rourke di Facino w niebieskim mundurze; kazda klape mundurowej kurtki przecinal biegnacy ukosnie pojedynczy zloty pasek, a zawiazana pod szyja szara szarfa przyslaniala biala koszule. Hal nie widzial tego drobnego mezczyzny od czasow, gdy rozmawial z wiekszoscia dorsajskich Szarych Kapitanow; z tymi, ktorzy za sprawa lokalnych umow odpowiadali za bezposrednio podlegle im obszary tej planety, a bylo to, zanim jeszcze Dorsajowie zgodzili sie przybyc i objac dowodztwo obrony Ziemi. Prawde mowiac, Mayne nie dowiadywal sie, kto dowodzi wszystkimi dorsajskimi okretami strzegacymi wewnetrznej strony tarczy fazowej. Teraz, prawem przekory, czul zadowolenie, ze Dorsajowie wybrali na to stanowisko Rourke'a. Bystrooki, obdarzony cietym jezykiem di Facino byl osoba dziwnie kojaca za sprawa swej niezachwianej wiary, ze zawsze istnieje wlasciwy sposob postepowania. -Dobrze, ze od razu przyszedles - odezwala sie Rukh, kiedy Hal zajal jedno z dryfowych siedzisk. - Dopiero co doszlo do niepokojacego incydentu. Piecdziesiat wojennych okretow Mlodszych Swiatow dokonalo w szyku jednoczesnego przeskoku przez tarcze fazowa. Stracilismy dwa nasze okrety, a osiem wrogich wylaczylismy z walki, wyrzucajac je z naszej przestrzeni lub zmuszajac do ladowania na powierzchni, gdzie zostaly przejete. -Uszkodzone statki znajda sie z powrotem na sluzbie przed uplywem tygodnia - powiedzial di Facino. Jego cichy, tenorowy glos byl oschly do stopnia szorstkosci. -Ale te dwa rozbite stracilismy ze wszystkimi ludzmi na pokladzie. Nie mozemy sobie pozwolic na takie straty. -Rozumiem - rzekla Tamani - ze nie bylo wsrod nich swiezo wyszkolonych rekrutow z Ziemi? Glownodowodzacy pokrecil glowa. -Wszystko to byli Dorsajowie. -Sadzilam - ciagnela Rukh - ze program szkolenia nowych zalog potoczy sie szybciej, niz to sie istotnie dzieje. Ciagle otrzymuje z dolu wiadomosci, ze punkty rekrutacyjne sa zatloczone. -Sa - potwierdzil di Facino - ale bez treningu, ci tloczacy sie w nich mezczyzni i kobiety sa bezuzyteczni. -Kierowanie kosmicznym okretem to jedna sprawa; walka na nim to cos zupelnie innego. Nawet nasi ludzie nieco zardzewieli. Nie jest tak, jak sto lat temu, gdy w kosmosie toczyly sie ciagle bitwy miedzy planetami, a nasi ludzie podpisywali kontrakty opiewajace na aktywna walke w kosmosie. Wciaz jednak dorsajscy zolnierze sa musztrowani i posiadaja niezbedna postawe. Zrobia, co trzeba, kiedy to bedzie konieczne. Poki nie zostanie sprawdzony w akcji, kazdy Ziemianin stanowi znak zapytania; i pomimo wszystkich tych ludzi w centrach rekrutacyjnych, tylko garsc z nich znalazla sie na razie na okretach, by odbyc ostateczna faze szkolenia - nie mowiac juz o gotowosci z ich strony do obsadzenia nowych okretow, ktore wychodza z dokow. -Nie otrzymales z Ziemi zadnych wyszkolonych zalog, ktore bylyby gotowe podjac regularne dzialania patrolowe? - Rukh spojrzala na Dorsaja. Nie powiedzialbym tak - odparl di Facino. - W ziemskiej populacji, rownej liczebnoscia ludnosci wszystkich trzynastu Mlodszych Swiatow, musi sie znalezc kilkoro mezczyzn i kobiet, ktorzy maja odpowiednie instynkty i odbyli nasze szkolenie. W pewnym stopniu to wielkie szczescie, ze przez wszystkie te wieki Ziemia trwala przy swoich regionalnych, klasowych, narodowych i innych podzialach, gdyz dzieki temu kilka wiekszych spoleczenstw kontynentalnych utrzymalo resztki wlasnych sil kosmicznych, a niektore morskie spolecznosci posiadaja okrety podwodne, ktore sa niemal replikami kosmicznych i powietrznych okretow wojennych, wiec przyszla do nas garstka ludzi wstepnie wyszkolonych. Niektorzy z nich, jak powiedzialem, przechodza teraz ostateczny trening na naszych okretach, pelniacych sluzbe pod tarcza. W kazdym razie to nie kwestia rekrutacji mnie tutaj sprowadza, a pytanie, co - w kategoriach zamiarow przeciwnej strony - oznacza to ostatnie wtargniecie piecdziesieciu okretow wroga. Skok w nasz obszar byl nieprawdopodobnym marnotrawstwem sil. Ich statki nie mialy zadnej szansy na sukces. Nawet gdyby dorownywali nam liczba, statek na statek, to co takiego mieli nadzieje osiagnac za sprawa otwarcia przejscia? -Czy piecdziesiat okretow mogloby zniszczyc Encyklopedie? - Amanda spytala Rukh. -Powiedziano mi, ze nie - odparla Tamani. - W istocie Jeamus Walters stwierdzil, gdy go o to pytalam, ze chyba latwiej by im bylo zniszczyc Ziemie. Wyjasnil, ze nie mogliby nawet dokonac samobojczej proby skoku statkiem przez tarcze ochronna Encyklopedii Ostatecznej, zeby spowodowac wybuch, gdy okret zmaterializowalby sie wewnatrz Encyklopedii, bo wynika to z oczywistej zasady, iz dwa obiekty materialne nie moga zajmowac jednoczesnie tego samego miejsca. Zdaje sie, ze w systemach obrony fazowej Encyklopedii istnieje bocznikujacy mechanizm, ktory sprawilyby, ze usilujacy dokonac czegos podobnego statek miotalby sie w te i z powrotem miedzy wewnetrzna a zewnetrzna tarcza Encyklopedii, i nigdy by sie nie zreintegrowal. -Dlaczego nie wbudowano tego samego mechanizmu w ziemska tarcze, kiedy ja tworzono? - spytal di Facino. -Najwyrazniej ziemska tarcza fazowa jest zbyt duza - wyjasnila Tamani. - Zgodnie z tym, co powiedzial mi Jeamus, kiedy zadalam mu to samo pytanie, istnieje czynnik, ktory wzrasta do kwadratu wraz ze zwiekszaniem sie tarczy fazowej; w zwiazku z tym praktyczna granica zastosowania tego efektu whadlowego jest tarcza nieco mniejsza od podwojnej wielkosci Encyklopedii. -Wyglada na to, ze zrobiliby to, gdyby mogli - podsumowala Amanda. - Ale skupmy sie na waznej kwestii, co oznacza ten ostatni, najwyrazniej bezsensowny atak. Hal, nie powiedziales ani slowa, odkad tutaj wszedles, a znasz Bleysa Ahrensa lepiej niz ktokolwiek z nas. Jaka jest twoja opinia? -Nie moge miec wiekszej pewnosci niz wy - odparl Mayne - ale intuicja mowi mi, ze to jest wiadomosc dla nas; to wszystko. -Wiadomosc? Dla Ziemi? - spytala Rukh. - Co by miala oznaczac? -Mysle... - Hal zawahal sie -...ze to wiadomosc dla mnie... od Bleysa. -Jaka wiadomosc? - zapytal maly dorsajski dowodca. -Ze mial na mysli dokladnie to, co powiedzial - rzekl Mayne - kiedy mowil o mentalnosci oblegajacych i krwawej lazni, jaka spotka Ziemie, kiedy jego sily osiagna w koncu taka przewage, ze beda w stanie dokonac jednoczesnego skoku i przelamac kazda obrone, jaka moglibysmy im przeciwstawic. Amando, czy powiedzialas Rourke'owi o tym, co powiedzial Bleys w Gildii Oredownikow? -Wlasnie mialam to zrobic, kiedy wszedles - wtracila szybko dziewczyna. - Ahrens znalazl nas na Kultis i zjawil sie... -Znalazl? - przerwala jej Rukh. - I wyszliscie z tego cali i zdrowi? W napieciu pochylila sie nad biurkiem. -To nie bylo dokladnie tak - wyjasnil Hal. - Przyszedl sam w miejsce, gdzie bylismy wsrod przyjaciol. -A takze, jak ci powiedzialem wczesniej, Bleys wie rownie dobrze jak ja, ze ani zabicie mnie przez niego, ani jego przeze mnie niczego by nie zmienilo, z wyjatkiem tego, ze obrociloby sie na niekorzysc zabojcy. Prawdziwymi przeciwnikami sa dwie sily w obrebie ludzkosci, ktore przewijaja sie przez cala jej historie. Tak sie sklada, ze on i ja znajdujemy sie na czele tych sil, z ktorymi jestesmy zwiazani. -To nieco uproszczony sposob przedstawienia konfliktu - powiedziala Amanda sucho. - Pamietaj, ze podniosl te mozliwosc, ze cie zabije. -Nic mi nie grozilo - odparl Hal. -A co do tej wiadomosci... - ponaglil di Facino. -Mowisz, ze obiecal krwawa laznie, jesli - i gdy - przedrze sie w koncu przez tarcze. Moge uwierzyc, ze tak sie stanie, kiedy wreszcie do tego dojdzie. Ale po co by ci to mowil, jesli ow szturm mial niesc te sama informacje? -Poniewaz powiedzial mi takze, ze nie jest zwolennikiem rzezi, a ja znam go na tyle dobrze, zeby wiedziec, iz mowil prawde. -Mowil prawde! - powtorzyl di Facino. - Stara sie zmusic cie do czegos strachem. Czlowiek nie moze byc odpowiedzialny za podobne rzeczy i mowic, ze mu sie to nie podoba. -Czy odciales komus noge bez znieczulenia, umiejac przeprowadzic - a sadze, ze nie umiesz - podobny zabieg chirurgiczny? -Nie, nie odcialem - warknal di Facino. - I masz racje, ze nie mam na ten temat zielonego pojecia. -Ale mimo to zrobilbys wszystko, co w twojej mocy, gdyby chodzilo o czlonka twojej najblizszej rodziny, a jedynym sposobem na uratowanie mu zycia bylaby amputacja. Prawda? Di Facino gapil sie na niego. -Wiesz, ze tak - odparl. - I widze, do czego zmierzasz. -Nie podobaloby mi sie to, ale to by mnie nie powstrzymalo, gdyby to byla kwestia zycia lub smierci kogos, kogo kocham. Ale nie chcesz mi powiedziec, ze Bleys planuje krwawe jatki na Ziemi? -Niezupelnie - rzekl Hal - ale jest bardzo tego bliski... Zawahal sie. -Mysle, ze moge byc jedynym czlowiekiem na swiecie, ktory pojmuje pewne cechy charakteru Bleysa - ciagnal Hal. - Musicie zrozumiec, jak odmiennie on mysli. Postarajcie sie ocenic, na przyklad, jakie bylo jego zycie. Musial byc najbardziej samotnym czlowiekiem, jaki istnial kiedykolwiek we wszechswiecie. Nie, samotny to zle slowo. Powiedzmy zamiast tego, ze najbardziej odizolowanym ze wszystkich ludzi, gdyz nie doswiadczyl nigdy nic innego, poza kompletna separacja i nie potrafi sobie wyobrazic, iz moze byc inaczej. Cierpi zatem, ale nie jest swiadom swego cierpienia w taki sam w sposob, w jaki czulbym je ja czy wy - gdyz nie poznal nigdy innego stanu. -Mogl sie rozejrzec wokolo i zobaczyc ludzi, ktorzy tak nie cierpia, a takze nauczyc sie od nich, ze istnieja inne stany bytu czlowieka - stwierdzil di Facino. -Dowiedzenie sie tego od innych jest wlasnie tym, przed czym sie zamknal - powiedzial Mayne. - Kiedy byl juz w tym wieku, ze mogl dostrzec podobne rzeczy, musial zauwazyc, ze otaczajacy go ludzie nie dorownuja mu inteligencja i nie moga sie z nim rownac pod wzgledem innych zdolnosci. Niemal jednoczesnie z poznaniem siebie musial poczuc sie samotnie we wszechswiecie zaludnionym przez istoty, ktore wygladaly i zachowywaly sie jak on, ale ktorym brakowalo umiejetnosci postrzegania i ktore nie zdajac sobie nawet z tego sprawy, pozwalaly na to, by je z latwoscia kontrolowal. Wystarczylo, zeby nastroil swoj umysl na manipulowanie nimi, a robili wszystko, co chcial. To, kim byl, oddzielilo go murem od reszty ludzkosci. Mayne urwal na chwile, niepewny, czy nie mowi czasem zbyt wiele, a potem postanowil ciagnac rzecz dalej. -Sa takie dwie linijki w wierszu lorda Byrona; to dziewietnastowieczny angielski poeta, a jeden z jego poematow nazywa sie Wiezien Chillonu - Chillon to ufortyfikowane wiezienie w Szwajcarii, a skazaniec przebywal w pojedynczej celi. Znamienne zdania padaja tuz po tym, gdy po ostatnim usilowaniu dostrzezenia czegokolwiek na zewnatrz przez wysoko umieszczone, male okienko kajdaniarz konstatuje, ze odosobnienie zmienilo go. Brzmi to tak... ...i cala Ziemia bylaby odtad Wiekszym wiezieniem dla mnie... Hal spojrzal na obecnych. W spojrzeniu Rourke'a di Facino kryl sie slad zaintrygowania. Amanda i Rukh, prawem kontrastu, mialy na twarzach wyraz krancowego wspolczucia. -Widzicie zatem - zakonczyl Hal - ze chociaz sytuacja Bleysa roznila sie nieco, to w istocie byla prawie taka sama za sprawa tego, czego uczyl sie niemal od urodzenia - ze wszystkie planety sa dla niego tylko "wiekszymi wiezieniami". Mogl sie wpatrywac badawczo w twarz kazdego napotkanego czlowieka, ale nie dostrzegal zrozumienia dla tego, co czul w duchu. Slawa i pieniadze nic dla niego nie znaczyly, gdyz wiedzial, ze moze je zdobyc, wyciagajac po nie po prostu reke. Nie mial przyjaciol. Ci, ktorym sie zdawalo, ze go kochaja, robili to, nic nie rozumiejac. Dano mu cale zycie, a w nim nic takiego, czemu moglby je poswiecic. Postanowil zatem zrobic to, czego jego zdaniem nie moglby uczynic nikt inny: skierowac ludzkosc na inna sciezke przyszlej historii, ktorej czlowiek nigdy by nie obral, gdyby on sie nie zjawil. Zrobilby to nawet wtedy, gdyby to zawrocenie biegu dziejow oznaczalo posuniecie sie do rzeczy, ktore by mu sie nie podobaly. Zabral sie wiec do pracy. -I nadzial sie na ciebie - powiedziala Amanda. -Bylem tam - Hal spojrzal na nia. -Dziewczyna wpatrywala sie w niego uparcie. -Ale dlaczego krwawa laznia? - spytal di Facino. -Jesli w koncu bedzie mial dosyc okretow i wyszkolonych ludzi, zeby zetrzec w pyl nasze sily obrony, to z pewnoscia sa sposoby na to, by zajac Ziemie bez potrzeby posuwania sie do tego rodzaju dzialan. -Oczywiscie, ze sa - zgodzil sie Mayne. -Co zatem probuje osiagnac? Przestraszyc cie, zebys optowal za kapitulacja? Nie - odparl Hal. - Oczywistym powodem jego przemowy na temat rzezi, oraz tego incydentu popierajacego jego slowa, jest proba zmuszenia mnie do pospiesznego dzialania. Twoim zdaniem, Rourke, ile to potrwa - przy tempie, w jakim budowane sa jego sily poza tarcza - zanim osiagnie stan, kiedy bedzie mial dosyc okretow, by pokusic sie o zmasowany skok przez tarcze i zaatakowanie tej planety, majac pewne widoki na sukces? -Nie jestem Donalem Graeme - odparl di Facino. Powiedzial to tak, jakby czasy, w ktorych zyl Donal minely nie dawniej jak wczoraj, a nie prawie sto lat temu. -Zalezy od tego, w jakim stopniu moze zmusic Mlodsze Swiaty, by daly mu statki i zalogi do nich. Od szesciu miesiecy do pieciu lat czasu uniwersalnego. -Powiedzmy, ze szesc miesiecy - rzekl Hal. - Gdyby rzeczywiscie od takiego szturmu i rzezi dzielilo nas tylko pol roku, to bylyby pewne powody do paniki. Ale nie sadze, zeby tak bylo. Uwazam, jak powiedzialem, ze probuje sklonic mnie do zbyt szybkiej reakcji i popelnienia bledu. Wszyscy obecni przygladali mu sie. Ty razem nie odezwal sie nawet di Facino. -Widzicie - ciagnal Mayne, dobierajac ostroznie slowa swojego wyjasnienia. - Bleys nie martwi sie tym, czy jest w stanie zdobyc Ziemie. W ostatniej chwili moze zawsze wyjac krolika z kapelusza i dokonac podboju w jakis nieoczekiwany sposob. Powiedzial to mniej wiecej trzy lata temu, kiedy spotkalem sie z nim w scianie tarczy fazowej; zaraz po tym, gdy Dorsajowie i Exotikowie oddali nam wszystko, co mieli, a tarcza zostala reaktywowana. On sie martwi z mojego powodu - niepokoi go, ze ja takze mam krolika i moge go wyjac z kapelusza wczesniej, niz on wyciagnie swojego. Jestem jedynym czlowiekiem, o ktorym wie, ze moglby uczynic cos, czego on sie nie spodziewa. Jesli wprawienie mnie w stan paniki zaowocowaloby zbyt pospiesznym dzialaniem z mojej strony, to moglbym sie potknac i nie zdazyc wykonac swojej sztuczki z krolikiem. -Boze! - odezwal sie di Facino. - Niezly sposob proby wywarcia na kogos nacisku - za pomoca grozby dokonania masakry byc moze miliardow ludzi. -Od chocby najwczesniejszego spelnienia sie tej grozby nadal dzieli nas pol roku - powiedzial Hal. - Wiesz, ze motto Waltera Blunta, ktory zalozyl tutaj, na Starej Ziemi, pierwsza Gildie Oredownikow, brzmialo "Niszcz"? -Chcial usunac wszystko i wszystkich, poza kilkoma wybranymi ludzmi na wyspecjalizowanej Ziemi, ktora moglaby zostac odbudowana tak, by sluzyla szczegolnemu celowi. Zauwazcie, do jakiego stopnia cel Bleysa jest z tym zbiezny. Chce calkowicie wyludnic Mlodsze Swiaty i zredukowac ludnosc Starej Ziemi do grupy wybrancow, ktorzy przez pokolenia stana sie spoleczenstwem osobnikow takich, jak on. -Co z tego? - spytal di Facino bez ogrodek. -To, ze idea destrukcji, o jakiej wykladal Blunt, nigdy sie nie przyjela. Zamiast tego, Gildia Oredownikow zmienila swoje cele i poszla w kierunku wyrzekniecia sie przemocy i filozoficznej ewolucji. -To bylo kiedys. Teraz takze jest kiedys, gdyz terazniejszosc sklada sie zawsze z elementow przeszlosci, i zawiera je w sobie - rzekl Mayne. - Wytrzymajcie jeszcze troche; przez pol roku nie pozwolcie na to, zeby z tego powodu opanowal was niepokoj. -A co ty bedziesz robil w tym czasie? -Zanim odpowiem na to pytanie, chce najpierw miec cos, co wam pokaze - odparl Hal. - To, za czym w tej chwili gonie, jest nie bardziej materialne od snu; nie bardziej, niz kazde odkrycie, zanim zostanie dokonane. Ale jestem pewien, ze to da sie zrobic. A jesli mam racje, to na dlugo przed uplywem szesciu miesiecy okaze sie wyjsciem awaryjnym, ktore pozwoli nam uniknac masakry i krwawej wojny. Dam wam znac, kiedy dokonam jakiegos postepu. Jednoczesnie jest wazne, zeby kazdy po naszej stronie parl przed siebie z pelna szybkoscia i bez zadnych wahan. -Na wiare - stwierdzil di Facino. -Wlasnie, na wiare. Nie istnieje nic silniejszego - Mayne zerknal przelotnie na Rukh, a potem ponownie na malego glownodowodzacego. - Pamietajcie o roznicy miedzy jego obozem, a naszym. W koncu ta czesc ludzkosci, ktora wierzy w progres i porywanie sie na nieznane jest tutaj, wokol nas, zas ci, ktorzy odwrocili sie i schowali glowy w piasek, bojac sie postepu, sa z Bleysem. Wszystko, co kazda z tych stron czyni, od budowy statkow poczawszy, a na walce skonczywszy, jest czescia wiary w przyswiecajacy tej stronie cel; i to bedzie potrzebne, kiedy dojdzie do ostatecznej konfrontacji. Di Facino patrzyl na niego ponuro, ale dlugi czas siedzial w milczeniu. -Wiesz o tym - powiedzial w koncu - ze zrobimy wszystko, co do nas nalezy. Masz racje co do reszty. To wymaga od nas zaufania, bysmy mogli wierzyc, ze ty i wszyscy inni robia swoje. Mnostwa wiary! Rozmawiali jeszcze chwile, ale nie powiedziano juz nic waznego i narada skonczyla sie. Rozdzial 36 Minelo szesnascie godzin.Ajela, Rukh i Amanda siedzialy na zmiane z Tamem, ktory walczyl o kazda chwile zycia. Hal wrocil do swojej kwatery, by studiowac dostepna teraz dla niego wiedze zmagazynowana w jadrze Encyklopedii Ostatecznej. Zajmowal sie tym jakis czas, potem spal, a pozniej ponownie zasiadl do medytacji, majac mentalny obraz jadra Encyklopedii przed oczami. Widzial jadro, ale jego umysl byl daleko, wedrujac po obrzezach tego, co zostalo zmagazynowane tam przez wieki. Przypominalo to wedrowke przez korytarze niekonczacego sie muzeum. Znajdowaly sie tu artefakty kreatywnosci, ale w dziwny sposob brakowalo im pewnego niewidzialnego elementu, ktorego nie potrafil wskazac swym mentalnym palcem. Potem to zrozumial. Gdzie byly dusze, ktore stworzyly kazda z tych rzeczy? To bylo dziwne. Mozna przesledzic tworzenie kazdego dziela sztuki lub powstawania odkrycia, schodzac w dol przez poziomy umiejetnosci, ktore uczynily je rzeczywistymi i realnymi. Ale tylko do pewnego momentu. Potem docierasz nagle do nieciaglosci, uskoku kwantowego, za ktorym dane osiagniecie staje sie calkowicie produktem osobnika, ktory go stworzyl - nikt inny nie mogl tego zrobic w ten sposob - i nie bylo tam pomostu prowadzacego do wyjasnienia unikalnosci tego, co sie widzialo, slyszalo lub czulo. Dalej kryl sie juz tylko nieporownywalny, niemozliwy do zastapienia indywidualny talent, sama esencja kreatywnosci, ujawniajaca sie w dziele jakby za sprawa magii. Jednak ta przerwa byla tam; brakowalo istotnego elementu. Dla realizacji jego celow w Kreatywnym Wszech swiecie, pierwiastek ten musial zostac uchwycony. Chociaz jeden umysl nie potrafil nigdy poznac w pelni intencji drugiego, to mogl musnac i zrozumiec dosc, zeby z nim wspoldzialac. Na kilka godzin Hal puscil swobodnie wodze swojej podswiadomosci, by poszukiwala sposobu dotarcia do tego, czego potrzebowal, podczas gdy jego swiadomosc wedrowala nadal korytarzami skladnicy wiedzy Encyklopedii, tak jak podczas chodzenia w kolko tamtego dnia na skalnej polce - i w koncu odpowiedz objawila sie mu jak cos niemal zapomnianego. Trzy lata temu, kiedy zapytal Tama o to, w jaki sposob on, Hal, moglby nauczyc sie bieglosci, ktora Olyn osiagnal w czytaniu jadra wiedzy, przekonal sie, ze Tam nie potrafi opisac - logicznie, slowami - jak tego dokonal. Odeslal Mayne'a do starej, dwudziestowiecznej powiesci, ktora zostala niemal kompletnie zapomniana, a potem stala sie klasyka, gdy odkryto ja ponownie w dwudziestym pierwszym wieku. Bohaterem napisanej przez Richarda McKenne ksiazki The Sand Pebbles byl podoficer sluzacy jako inzynier na lodzi patrolowej marynarki Stanow Zjednoczonych w czasie wielkiego przewrotu w Chinach. Wszyscy inni zmobilizowani czlonkowie zalogi ulegli zwyczajowi nieoficjalnego wynajmowania chinskich zastepcow do wykonywania ich zadan. W rezultacie, w maszynowni pracowali Chinczycy. Bohater, ktory kochal maszyny i byl nieugiety w kwestii osobistego wypelniania obowiazkow, nie mogl sie przekonac do takiego postepowania. Byl zdecydowany wykonywac robote wlasnymi rekami. To zyskalo mu wrogosc chinskich pracownikow, gdyz jego decyzja pozbawiala jednego z nich zajecia, ktore zaczeli uwazac za swoje. W powiesci byla scena, powiedzial Halowi Taro. - i Mayne zajrzal do ksiazki, korzystajac z pamieci Encyklopedii - w ktorej bohater, chodzac po maszynowni plynacego statku, przekonal sie nagle, ze stoi nad malym lukiem umozliwiajacym dostep do biegnacych pod podloga rur parowych. Podniosl klape i przekonal sie, iz zawor, ktory powinien byc otwarty, zostal mocno zakrecony i zamyka przeplyw pary przez rure. Byl to akt sabotazu ze strony jednego z robotnikow. Podoficer odkrecil zawor i dopiero pozniej dowiedzial sie, ze za sprawa tego czynu zyskal sobie wsrod chinskich robotnikow opinie czarodzieja, gdyz trafil bezblednie na zamkniety zawor i odkrecil go, chociaz w zaden sposob nie mogl sie o nim dowiedziec. Inny pisarz z tamtego okresu napisal w swoich wspomnieniach, ze pytal McKenne, czy przy calym tym halasie w maszynowni parowca daloby sie rzeczywiscie uslyszec roznice spowodowana zamknieciem jednego malego zaworu. McKenna, ktory sluzyl w maszynowniach statkow marynarki wojennej powiedzial, ze tak. Byl tak przyzwyczajony do wlasciwego dzwieku maszyn, iz pelniac wachte, zauwazal takie niedociagniecia i poprawial je osobiscie za sprawa niemal odruchowej reakcji. Czym dzwiek maszyn byl dla marynarza, tym zmagazynowana wiedza Encyklopedii musiala stac sie dla Hala. Musial nauczyc sie myslec pelnia wiedzy zgromadzonej w Encyklopedii i dostepnej jego umyslowi dzieki mentalnemu obrazowi przewodow; a teraz znalazl ostatnia brakujaca nute ich milczacej symfonii. Zatem pojedyncze nuty kreatywnosci, do ktorych musial dotrzec, zeby z nich budowac w Kreatywnym Wszechswiecie, otaczaly go zewszad, a tylko jego uszy nie byly jeszcze do nich nastrojone. Jak dotad budowal z tego, co stworzyl juz jego umysl lub z nielicznych dzwiekow kreatywnosci, ktore brzmialy w wersach lub dzielach innych, a ktore poruszyly jego dusze w przeszlosci. Ale ten wszechswiat nie zostanie w pelni otwarty, poki bedzie to w sobie zawieral, a on nie uslyszy dzwiekow innych tworcow. Ale to bylo dosyc, zeby pozwolilo mu stworzyc mozliwosc oddzielenia w czlowieku pierwiastka ludzkiego od zwierzecego, w zwiazku z czym szczelina mogla doprowadzic - i doprowadzilaby - do powstania dwoch oddzielnie rozwijajacych sie jestestw: jednego, ktore ucielesnialoby pragnienie wzrostu i rozwoju, i drugiego, ktore probowaloby zatrzymac sie w miejscu i pozostac tam, gdzie bylo. W pokoju rozleglo sie nagle dzwonienie, apotem donosny glos, ktory przywolal Hala do rzeczywistosci. Glos nalezal do Jeamusa. -Jestesmy gotowi, Halu Mayne - powiedzial Walters. - Zeby dotrzec do specjalnego korytarza, idz w lewo od twojej kwatery. -Juz ide - powiedzial Hal w powietrze nad swoja glowa. Wstal i wyszedl na zewnatrz. To, co ujrzal po wejsciu do slepego korytarza, kazalo mu nagle przystanac. Dwoje obiecanych mu przez Jeamusa drzwi fazowych bylo gotowych. Blizsza konstrukcja zajmowala trzy czwarte szerokosci korytarza, pozostawiajac tylko tyle miejsca, zeby mozna sie bylo przeslizgnac obok niej do drugiej, ktora - na tyle, na ile pierwsza pozwalala to widziec - przegradzala calkowicie dalsza czesc holu. Na miejscu czekal na Mayne'a nie tylko Jeamus i jego ludzie w roboczych fartuchach, ale takze Rukh i Amanda. Tamani miala na sobie swoja zwykla, dluga suknie z wysokim kolnierzykiem, tym razem czarna; Amanda takze byla w dlugiej do ziemi kreacji - ciemnej, morsko-niebieskiej sukni, w jakiej Hal nigdy wczesniej jej nie widzial. Ogolny efekt byl niejasno oficjalny, jakby przed przyjsciem tutaj obie kobiety przybraly sie w atrybuty wladzy. -Zdawalo mi sie - zwrocil sie Mayne do Jeamusa - ze prosilem cie, zebys nic nikomu nie mowil. -Przykro mi - odparl Walters - ale okazalo sie, ze istnieje zagrozenie, ktorego nie przewidywalismy. Istnieje niebezpieczenstwo, ze w chwili wlaczenia zasilania tych dwoch ekranow jeden z nich lub oba, moga wpasc w rezonans z ekranem ochronnym otaczajacym sama Encyklopedie. Kiedy juz beda dzialac, grozba minie. Jednak bylo tak podczas aktywacji i nikt z nas nie potrafil ocenic, co mogloby sie zdarzyc. Wczesniej nikt nie probowal uruchomic jednego okna fazowego wewnatrz innego... -A ekran Encyklopedii, ktory zawiera sie w tym otaczajacym Ziemie? - przerwal Hal. To sa podwojne ekrany, petle, sprzezone ze soba obwody. To tutaj nie jest, i nie moze byc, zamknietym obwodem. Nie, jesli chcesz, zeby dzialalo tak, jak chciales. Zatem na czas wlaczania twoich drzwi fazowych musialem wylaczyc na kilka sekund tarcze Encyklopedii, a nie uwazam, zebym mogl to zrobic, nie powiadamiajac o tym Ajeli lub Rukh. Rukh chciala wiedziec cos wiecej o tym, co spowodowalo twoja prosbe. -To ja zasugerowalam, zeby zapytala - powiedziala Amanda. - Nie naskakuj na nikogo innego, Hal. Wiadomo, ze cos tak niezwyklego musi sie wiazac z toba; a kiedy dowiedzialysmy sie, o co chodzi, obie z Rukh zapragnelysmy sie tutaj znalezc. I mamy do tego prawo. -Nie moglem oklamac Rukh Tamani, skoro zadala bezposrednie pytanie - rzekl Walters. -Oczywiscie, ze nie. Nie winie cie, Jeamus - Mayne wzial gleboki oddech. - A ty masz racje, Amando. Wraz z Rukh powinnyscie byc tutaj, jesli tego chcecie. -Jakbysmy mogly nie chciec, Hal? - spytala Rukh. Mayne pokrecil glowa. -Oczywiscie. W porzadku. Bladzilem, nie mowiac wam od poczatku, co chce zrobic. Chodzilo o to, iz nie wiedzialem - nadal nie wiem - czy to bedzie dzialac. To moglo byc kompletne fiasko. Jeamus wygladal na lekko oszolomionego. -Nie rozumiem - odezwal sie. - Co w koncu zamierzasz przepuscic przez pierwszy ekran? -Siebie - odparl Hal. Waltersa zamurowalo. -Moj Boze! - powiedzial. - Czy ty wiesz, o czym mowisz? To samobojstwo! Zostaniesz rozproszony po calym wszechswiecie, nie majac mozliwosci powrotu. -Oczywiscie, istnieje takie niebezpieczenstwo - zgodzil sie Hal - ale w tym wypadku mam powod, by sadzic, ze nic takiego sie nie stanie. -Jesli to jest to, co caly czas miales na mysli - powiedzial Jeamus - to tak samo bede sie modlil, zeby nic wiecej sie nie stalo, kiedy przejdziesz przez tylny ekran - zebys cofnal sie natychmiast przez ten blizszy i stanal przed nami! -Dzieki, ale mam nadzieje, ze nie - rzekl Hal. Odwrocil sie do Rukh i Amandy. -Moze sie okazac, ze to, co chce zrobic, odbedzie sie, jak kazda zmiana fazowa, poza czasem, wiec moge sie natychmiast tutaj zjawic - wyjasnil. - Z drugiej strony moze zdarzyc sie tak, ze czas spedzony miedzy ekranami bedzie plynal tak samo jak tutaj, i minie dobra chwila, nim wroce. Ale nie mam zadnych watpliwosci, ze wroce wczesniej czy pozniej. Rukh podeszla do niego, objela go i pocalowala w usta. -Powinnam byla to zrobic dawno temu - powiedziala. - Bedziemy na ciebie czekac, Hal. Obejmowal ja przez chwile, czujac - za sprawa kruchosci jej ciala - ze serce bije mu tak jak wtedy, gdy cztery lata temu wynosil ja z wieziennej celi na Harmonii. Po chwili puscil Rukh i odwrocil sie do Amandy, ktora takze usciskala go i pocalowala. -Kocham cie - powiedziala. -A ja ciebie - odparl. - To moglaby byc odpowiedz, dlaczego zamierzam to zrobic. -Wiem - rzekla i wypuscila go z objec. Odwrocil sie, obszedl pierwszy ekran, po czym ruszyl w strone drugiego i przeszedl przez niego. Rozdzial 37 Byl wszedzie i nigdzie.Jego zmysly juz nie funkcjonowaly. Nie mial czucia, powonienia, nie slyszal ani nie widzial. Zamiast tego dysponowal pewna swiadomoscia swego otoczenia; swiadomoscia, ktora rozpoznawala jakies wzory, z ktorych czesc byla obiektami, a czesc nie, ale to nie bylo wazne. Bylo to miejsce, gdzie czas istnial, ale nie mial znaczenia. Miejsce, jakiego jego zmienione teraz "ja" nie chcialo zrozumiec ani w nim funkcjonowac. W rzeczywistosci, mial ograniczone mozliwosci, by to uczynic. Pamietal, ale nie mial celu, gdyz przekonal sie, ze nie moze sobie wyobrazic przyszlosci, a terazniejszosc nie miala konca. Pamietal jednak; a wspominajac przypomnial sobie teraz, ze juz raz znajdowal sie w podobnym miejscu. Stalo sie to, kiedy byl Donalem, ktory przemiescil sie duchem do dwudziestego pierwszego wieku, gdzie zasiedlil cialo nalezace wczesniej do niezyjacego Paula Formaina. Przypomnial sobie teraz, ze cos przeprowadzilo go potem przez to, czego doswiadczal obecnie... Obraz ten przywrocila mu ta czesc jego pamieci, ktora nadal dzialala. Wtedy spodziewal sie, ze przeniknie poza to dokads indziej, na dwudziestopierwszowieczna Ziemie, a impet wywolany przez to oczekiwanie poniosl go dalej, nie pozwalajac pojac celu, ktorego mu teraz brakowalo. Bylo to wspomnienie pewnej niemozliwosci, ktora juz sie stala. Gdyz Kreatywny Wszechswiat, zrozumial teraz, ktory wyobrazal sobie zarowno wtedy, jak i obecnie, nie mogl, z definicji, zaistniec, poki go nie stworzyl. Nie istnial teraz; a jednak Hal byl swiadom, ze doswiadczal wczesniej jego istnienia jako niezbednej czesci powrotu, sluzacego zmianom implikacji przeszlosci. Zgodnie z ograniczeniami tego miejsca - chaosu - ktore mialo dopiero zaistniec, jego uposledzona pod wzgledem logiki swiadomosc nie byla zdolna zrozumiec sprzecznosci. Tutaj mogl sie kierowac tylko wiara, filozofia i odwaga, gdyz zadnej z nich nie blokowaly limity logicznego myslenia. Dzieki nim mogl zaakceptowac fakt, ze doswiadczyl kiedys istnienia Kreatywnego Wszechswiata i wykorzystal go jako okno sluzace do zajrzenia w przeszlosc, gdyz jego podswiadomosc przybrala forme sciezki prowadzacej wstecz przez czas ku jego tozsamosci; a dzieki temu, jak za sprawa zalozenia, ktore stanowi podstawe stworzenia nieistniejacego wczesniej wiersza, powolala ja do bytu. Jego logika odrzucila potem to, czego nie moglo byc i zepchnela owo wspomnienie do podswiadomosci. Pozostawalo tam az do chwili obecnej, gdyz nie istnialy jeszcze ramy zrozumienia, ktore musial zbudowac, by pojac, jak to sie moglo stac. Dopiero teraz, kiedy byl rozproszony w czasoprzestrzeni, wszystko to nabralo w koncu sensu. Wyjasnienie, jak przy tworzeniu wiersza, brzmialo, ze tutaj wszystkie mechanizmy musza byc stworzone w podswiadomosci, bo swiadomosc nie mogla funkcjonowac bez arbitralnych pojec, jakich nabierala stopniowo przez wieki w fizycznym wszechswiecie, by nadac temu kosmosowi ksztalt, z jakim swiadomy umysl mogl sobie poradzic. W zwiazku z tym Hal musial teraz nie tyle zrobic to, co chcial uczynic w Kreatywnym Wszechswiecie, ile znalezc go w sobie; w miejscu, do ktorego nie stosowaly sie swiadoma logika i fizyka. Musial go stworzyc tak, jak w przeszlosci tworzyl wiersze i dokonywal innych odkryc znaczenia oraz zamiarow... Zrezygnowal zatem ze swojego bezuzytecznego i niemal nieistniejacego korowego myslenia. W rezultacie przeszedl do rzeczywistosci snow i marzen na jawie; a przez jego wyobrazenia przewalil sie natlok wspomnien i fantazji, niczym ciag niepolaczonych mysli, ktore pojawiaja sie tuz przed tym, gdy sen calkowicie uwalnia podswiadomosc. Rezygnujac zatem z niego, wszedl w stan, ktory bylby snem, gdyby nie kierowalo nim pewne wczesniejsze i przechowywane gleboko poczucie celu, ktore zawracalo go do dwudziestego pierwszego wieku. W tym wszechswiecie-ktorego-nie-bylo czul nie tylko to poprzednie przejscie, ale cala rozlegla wiedze Encyklopedii Ostatecznej. Pozniejsze wplywalo na wczesniejsze... I nagle znalazl sie tam, gdzie chcial byc. To byl w koncu urealniony sen. Rzeczywisty, bo nie tylko wszystkie zmysly donosily mu teraz o jego fizycznym istnieniu, ale w Halu obudzila sie takze i byla zdolna do dzialania jego logika, ktora musiala poslugiwac sie jezykiem symboli i tozsamosci. Ale byl to takze sen, gdyz pamietal, ze snil go juz raz, kiedy znajdowal sie na Harmonii, bedac czlonkiem grupy ruchu oporu dowodzonej przez mlodsza i mocniej zbudowana Rukh. Snil go wowczas, i po wielokroc od tamtej pory; a obecnie, dzieki wiedzy Encyklopedii, uczynil go rzeczywistym. Poczatek snu byl taki, ze Hal, majac w sobie wiare, ufnosc i odwage przeksztalcil otaczajacy go chaos w rzeczywistosc. Ponownie, wraz z innymi, siedzial w siodle. Jechali cala grupa przez lekko zalesiony teren w umiarkowanej strefie klimatycznej ziemiopodobnej planety. Jechali w milczeniu, tak jak we wczesniejszym snie; ale teraz po raz pierwszy mial mozliwosc rozejrzec sie uwazniej wokol siebie i zidentyfikowac swoich towarzyszy, i nie bylo tam takich, ktorych by nie znal, a teraz wszyscy oni juz nie zyli. Obok niego jechali Obadiach Przyjazny, Malachi Dorsaj i Exotik Walter - trzej wychowawcy, ktorzy opiekowali sie nim jako Halem Mayne. W najblizszym sasiedztwie znajdowali sie czlonkowie jego - Donala - rodziny. Po prawicy jechal niezyjacy od niemal stu lat ojciec, Eachan Khan Graeme. Po lewej rece jechala matka, Mary Kenwick Graeme, a za nia jego brat Mor, ktorego z jego winy zameczyl na smierc szalony William z Cety. Mor pochylil sie w siodle, by zerknac spoza matki na Mayne'a, ktory stezal na skutek tego, co moglo sie kryc w spojrzeniu brata. Ale kiedy ich wzrok sie spotkal, Hal nie dostrzegl tego, czego sie obawial. -Witaj ponownie, Donny - odezwal sie Mor, okraszajac pozdrowienie cieplym, radosnym usmiechem. Dzieki temu Hal zrozumial, ze naprawde byl znowu Donalem - tak cielesnie, jak i pod wzgledem pamieci, ktora dysponowal. Wszyscy siedzacy w siodlach wysocy czlonkowie rodu Graemow przerastali go znacznie, a on byl taki, jak w swej mlodosci. -O co chodzi, braciszku? - spytal Mor. - Sadziles, ze nie zrozumiem? -Wyciagnal reke ponad karkiem konia Mary Graeme, a Hal, po chwili wahania, ujal dlon Mora i przekonal sie, ze uscisk reki jego brata jest rownie cieply i napawajacy otucha, co jego usmiech.), Nie przemyslalem tego w wystarczajacym stopniu - odparl. - Gdybym to zrobil, to w zadnym wypadku nie pozwolilbym mu na to, co ci uczynil. -Wiem - powiedzial Mor, kiedy ich dlonie rozlaczyly sie, a oni sami wyprostowali sie w siodlach. - Ale to nas doprowadzilo do tej sytuacji, a to jest najlepsze, prawda? -Tak - odparl Donal-Hal. - W koncu, to jest nowa droga. Rozejrzal sie wokol. W swoim snie nie mial czasu na to, by zidentyfikowac twarze. Teraz widzial, ze po drugiej stronie, za Eachanem, jechali lan i Kensie, a za Morem James, drugi jego wuj, ktorego smierc prowadzila go do tej pory po tej sciezce zycia. Obejrzal sie bardziej i ujrzal, takze jadaca blisko niego, Druga Amande Morgan, ogromnie podobna do Amandy, jaka pozostawil za ekranem fazowym. Towarzyszyla im kawalkada zlozona z innych czlonkow rodziny, teraz dawno niezyjacych - wsrod nich byl nawet Cletius Grahame, jego prapradziadek. Ale jeszcze dalej w tyle znajdowal sie James Childof-God, zastepca Rukh w grupie oporu, ktory zginal podczas oblawy na Harmonii; a im dalej za siebie Hal siegal wzrokiem, tym wiecej twarzy poznawal. Tyle tylko, ze teraz dotarli do skraju lasu i dojechali do krawedzi kamienistej, ciagnacej sie po horyzont rowniny, na ktorej nic nie roslo i tylko jeden ksztalt przelamywal linie widnokregu w miejscu, gdzie skalista plaszczyzna spotykala sie z szarym, nieprzerwanym sklepieniem chmur. Ten jeden ksztalt stal ciemny, prosty i tak odlegly, ze mogl sie znajdowac na samej linii horyzontu; byla to niczym sie nie wyrozniajaca, samotna, czarna i masywna wieza, przypominajaca ksztaltem stare, sredniowieczne, ziemskie wiezienie. Spowijalo ja wrazenie straszliwego oczekiwania, ktore nakazalo im milczenie, gdy wszyscy jezdzcy - idac za przykladem Hala - wstrzymali konie i siedzieli w siodlach, przygladajac sie budowli. -Dalej jade sam - powiedzial pozostalym. Nikt nie odpowiedzial, ale Mayne czul ich akceptacje dla tego postanowienia. Czul takze, ze beda czekac tutaj na niego, bez wzgledu na to, jak dlugo to potrwa. Zsiadl z konia - tak jak pamietal, ze zsiadl wczesniej w swoim snie - i ruszyl pieszo w kierunku wiezy, skros nieskonczonej rozleglosci rowniny. W jego snie bylo to zywotnie niezbedne, zeby szedl do niej samotnie; i teraz czul ten sam niewyjasniony przymus. Jakis czas pozniej obrocil sie i ujrzal, ze jego towarzysze siedza nadal na koniach, mali pod drzewami, takze skarlalymi z powodu dystansu, jaki ich dzielil. Odwrocil sie i ruszyl ponownie w strone wiezy, ku ktorej - zdawalo sie - nie zblizyl sie nawet o krok, odkad opuscil skraj lasu. Cos, czego nie widzial, dotknelo bez ostrzezenia jego lewego barku. Zawirowal wokol wlasnej osi, gotow do obrony, ale niczego nie zobaczyl. Tylko sylwetki jezdzcow byly teraz dalej niz przedtem, chociaz kiedy odwrocil sie znowu ku wiezy, to wydawalo sie nadal, ze postapil ledwo krok w jej strone. Otoczaki i skalne odlamki zascielajace powierzchnie rowniny byly teraz wieksze od tych, ktore lezaly w miejscu, gdzie zeskoczyl z konia. Gdy patrzyl na nie, naplynela wen wiedza Encyklopedii, w zwiazku z czym zidentyfikowal w nich szczatki lawy, ciemnej glebinowej skaly, ktora przez wieki byla wystawiona na ekstremalne temperatury, az pekajac na skutek nastepujacych po sobie skurczy i rozkurczy, lita skala rozpadla sie na wiele kawalkow - fragmentow, ktore nastepnie zalalo morze i miotalo jednym o drugi, az ich ostre krawedzie stepily sie i zaokraglily. Jego umysl objal to wszystko - czy tez uczynilo to tylko wykreowanie tego jako wyjasnienia pochodzacego ze skarbnicy wiedzy Encyklopedii? Tak czy inaczej przekonal sie, ze pojmuje procesy geologiczne, ktore stworzyly powierzchnie, po ktorej szedl; i nie wiedzac, jak to bylo mozliwe, zrozumial, ze wieza zostala wzniesiona na tym, co bylo wyspa w okresie, kiedy skaly oblewalo plytkie morze. W niepojety sposob zostala zbudowana, zanim wody podniosly sie, by zalac magmowa rownine popekanych i potrzaskanych kamieni. Starozytne to zatem bylo, tak stare, jak sama ludzkosc; a to, co znajdowalo sie w srodku i przyzywalo do siebie, bylo rownie antyczne. Ale wieza znajdowala sie nadal bardzo daleko, a on byl coraz bardziej zainteresowany odkryciem sposobu jej powstania. Gdyz w istocie to jego sen uczynil ja realna. Stworzyl ja dopiero teraz, ale tak, jak zawsze tworzyl wiersz lub opowiesc z pierwotnego chaosu, w ktorym sie teraz znajdowal. Wykreowal swoje cialo, ciala swoich towarzyszy oraz ich koni. Stworzyl nad glowa gruba warstwe chmur, ktore zaslonily slonce, jakie wybral na zastepce gwiazdy Starej Ziemi, by oswietlalo ten swiat, ktory przypominal Ziemie w wiekszym stopniu, niz ktorykolwiek z terraformowanych Mlodszych Swiatow. Stworzyl to w Kreatywnym Wszechswiecie, ktory istnial tylko dzieki Encyklopedii, za sprawa ktorej doprowadzil w koncu do jego powstania. Nie moglby zrobic zadnej z tych rzeczy, gdyby cala wiedza Encyklopedii nie byla dostepna jego podswiadomosci. Wiersza nie daloby sie napisac bez wiedzy o tym, co czyni poezje - bez obrazowania: formy i jezyka. Bez znajomosci, co jest niezbedne do stworzenia takich dziel, nie namalowano by ani jednego oryginalnego obrazu, nie zbudowanoby ani jednej katedry. W kreacji wiezy, ku ktorej teraz zmierzal, niezbedna byla wiedza o wplywie sily ciazenia na konstrukcje budowli oraz o materialach, z jakich byly wzniesione jej sciany. Ogladajac sie przez ramie, ujrzal malutkie figurki czekajacych za nim towarzyszy, ktorzy zdawali sie znajdowac nieco wyzej od niego, gdyz w rzeczywistosci dzielaca ich rownina zapadala sie, jakby schodzil po dawnym morskim dnie, ktore ciagnelo sie plasko w dal, gdzie zaczynalo sie ponownie wznosic ku wyzej lezacemu ladowi, bedacemu wyspa w czasach, gdy wieza byla nowa. Spogladajac teraz ponownie przed siebie, ujrzal, ze dno morza, ktore wczesniej wydawalo mu sie plaskie, w istocie wznosilo sie i opadalo, tworzac nastepujace po sobie wybrzuszenia i zaglebienia, nim osiagalo dawna wyspe z wieza; a on sam wspinal sie teraz po zboczu jednego z najblizszych wzniesien. Istotnie, kiedy bedac nieco dalej obejrzal sie ponownie, rownina zdawala sie opadac w kierunku horyzontu za jego plecami, zas grupy, ktora tam zostawil, nie dalo sie juz dostrzec na tle lasu. Odwrocil twarz i ruszyl przed siebie; niespodziewanie przemknal nad nim cien, wiec spojrzal w gore, przestraszony, chociaz slyszal w duchu, ze Encyklopedia zidentyfikowala zjawisko jako skrzeczacego ochryple kruka. Z tym krakaniem laczylo sie cos, odnosnie czego nie byl calkiem pewien, czy naprawde to uslyszal. Jakby bezdzwieczny odglos potrafil w jakis sposob zamanifestowac sie w jego uchu. Jak rezonans ciezkiego dzwonu, uderzonego dwukrotnie. Cos, co odbijalo sie echem w przeszlosc, ku czasom, kiedy byl Paulem Formainem. Nie nalezalo jednak do wspomnien z tamtego okresu, ale do czekajacej go wciaz przyszlosci. Jak ostrzegajaca nuta, przypomnialo mu to o mozliwosci przemijania rzeczywistego czasu. Nie wiedzial, czy ten spedzany przez niego tutaj jest po prostu czescia bezczasowosci we wszechswiecie za ekranami fazowymi, czy tez minuta tutaj jest dniem lub miesiacem tam. Zatrzymal sie nagle. Mniej wiecej przez ostatnie piecdziesiat metrow nachylenie terenu, po ktorym sie wspinal, robilo sie coraz bardziej strome i nagle znalazl sie duzo blizej wiezy. Bezwiednie dostosowywal swoj krok do warunkow otoczenia, w zwiazku z czym dotarl na szczyt wzniesienia, nie spodziewajac sie tego, i teraz spogladal na jego krotsze, przeciwlegle zbocze. Nie dalej, jak dziesiec krokow przed nim, opadalo ostro w dol. Tam zalamywalo sie nagle na krawedzi tak ostrej, jak kazdej innej przepasci. Ponizej byla nicosc bez sladu dna. W kierunku horyzontalnym widzial tylko na stosunkowo niewielka odleglosc, gdzie widnialo cos przypominajacego kolejny brzeg urwiska, lezacego na tym samym poziomie, co krawedz bylej wyspy ze wznoszaca sie na niej wieza. Ruszyl naprzod ostroznie, gdyz zbocze bylo strome i musial sie odchylic, by zrownowazyc ciezar ciala, ktory pchal go w przepasc. Ale nawet gdy juz stanal na samym jej brzegu, to nie mogl dostrzec pod soba nic, procz nieskonczonego spadku ku wiecznosci. Spojrzal na przestwor nicosci dzielacej go od brzegu drugiej wyspy; odleglosc byla na tyle duza, ze nie mogl sie zorientowac, jakiego rodzaju skaly tworzyly tamten odlegly lad. Stal, skonfundowany. Nie bylo powodu, zeby ta przepasc tu istniala, odcinajac mu droge. Uczynil pewien wysilek, by wyobrazic sobie, iz szczeline niweluje takie samo dno bylego morza, jak podloze, na ktorym stal, ale nic sie nie zmienilo. Jakby wylacznie tutaj, gdzie niczego nie bylo, jego kreatywnosc nie mogla powolac do istnienia ladowej przeprawy. Jakby nie mial z czego budowac; jakby nie bylo w nim tego, co bylo niezbedne do postawienia mostu. Stal dluga chwile, niedowierzajac. Potem jego umysl zaczal pracowac i podsunal mu odpowiedz, ze to bylo jego wlasnym dzielem. Nawet o tym nie wiedzac, stworzyl te przepasc za sprawa swego powrotu do istnienia jako Paul Formain, co zmienilo implikacje wyplywajace z przeszlosci. Zabral sie do oddzielenia Wroga, ktory uderzyl na niego podczas ceremonii inicjacyjnej w starej Gildii Oredownikow, w zwiazku z czym przeciwnik nie stal sie pozornie zywa sila ludzkosci, ale czescia kazdego zyjacego czlowieka. Byl to jedyny sposob, jaki wtedy znal, zeby ludzkosc wziela strone kreatywnosci lub zastoju i uzyskala dla tego ukrytego, wewnetrznego konfliktu zewnetrzne rozwiazanie. I udalo mu sie - tyle, ze pojawil sie nieoczekiwany, niepozadany produkt uboczny w postaci Innych. Ale udalo mu sie. A tutaj mial przed soba kolejny produkt uboczny. Droga ku ewolucji rodzaju ludzkiego prowadzila przez Kreatywny Wszechswiat. Ale nie wystarczylo, zeby wszedl tam sam. Musial tu wejsc co najmniej jeszcze jeden czlowiek. Wiezy, i temu na czym stala, musial byc dany zwiazek; tak jak bylo konieczne, by znalazl koneksje w celu dostrzezenia ludzkich dusz za zmagazynowanymi w Encyklopedii Ostatecznej kreacjami czlowieka i czasu. Nie mogl przekroczyc ziejacej przed nim przepasci, bo az do tej chwili nie byla niczym wiecej, jak miejscem, ktore sam stworzyl. Poza tym, na wyspie i w wiezy musial dzielic wszechswiat z silami lub z ludzmi, ktorzy mogliby mu sie sprzeciwic, bo to tutaj konflikt mial osiagnac szczytowe nasilenie i zostac rozstrzygniety. To miejsce, ktore stworzyl, bylo - za sprawa jego wlasnego wyboru - jedynie arena dla podjecia decyzji. Procz niego samego, zyl jak dotad tylko jeden czlowiek, ktory dzieki swej przeszlosci i doswiadczeniu mogl przejsc przez ekran fazowy i stworzyc przeznaczenie, tak jak on to zrobil. Po wejsciu tej osoby wszyscy nastepni mieliby stopniowo coraz latwiejsza droge. Ale teraz temu jednemu czlowiekowi pozostalo niewiele czasu. Moze nawet zbyt malo. Odwrocil sie szybko i zrobil krok wstecz - celowo. Nie zszedl zatem z powrotem po kamienistym zboczu, oddalajac sie od krawedzi nicosci, ale przeszedl przez drugi ekran fazowy i znalazl sie w slepym korytarzu Encyklopedii Ostatecznej, gdzie czekal na niego Jeamus ze swoja ekipa, a takze Rukh i Amanda... -Dzieki Bogu! - powiedzial Walters. -Jak dlugo mnie nie bylo? - spytal Hal. -Niedlugo - odparl Jeamus. - Moze ze dwie minuty, a potem wyszedles z drugiego ekranu... -Dobrze - przerwal mu Hal. - Teraz chce, zeby cale to urzadzenie zostalo natychmiast przeniesione i ustawione w salonie Tama. Ile to potrwa? -Ja... hm... - platal sie Walters. - Godzine... -Piec minut - rzekl Hal. -Piec? -Najszybciej, jak to mozliwe - potwierdzil Mayne. -Chce to tam miec za zycia Olyna. Przenies tylko to, co niezbedne, zeby przejscie dzialalo. Jeamus zamachal bezradnie na wpol wzniesionymi ramionami. Potem wydalo sie, ze znaczenie slow Hala dotarlo do niego. Wyrzucil w gore rece, a jego glos stwardnial. -Moze pietnascie minut? Lub dziesiec? Albo nawet... piec? Ale w pokojach Tama? -Tak. Gdy Walters stal, wahajac sie, Mayne dodal szorstko. -Mowie jako dyrektor. Przenoscie to. Tak szybko, jak to w mocy czlowieka. Amanda? Rukh? Ruszyl do drzwi. Obie kobiety dogonily go po drugiej ich stronie. -O co chodzi? - spytala Amanda. Hal zerknal na nia, gdyz miala prawo zapytac. Patrzyla w niego glebiej niz Rukh. - Po co taki nadzwyczajny pospiech? -Bylem w Kreatywnym Wszechswiecie - odparl krotko. -Ale oprocz mnie musi tam wejsc ktos jeszcze, a tylko Tam ma odpowiednie kwalifikacje, gdyz potrafi czerpac wiedze wprost z jadra Encyklopedii. Nie tak biegle jak ja, ale wystarczajaco dobrze. -Jakis problem? - spytala. -Tak. Ten, o ktorym wspomnialem; i jest jeszcze cos. Przepasc w miejscu, gdzie nie powinno jej byc; przepasc, ktorej nie moge przekroczyc. Potrzebny mi jest most. -Most... Idac szybko korytarzem, odwrocil sie, zeby na nia spojrzec. Miala na twarzy wyraz, ktory znal. -O co chodzi? - zapytal. -Mysle, ze... oponcza - powiedziala, patrzac w bok. -Nie wiem dlaczego, ale oponcza utworzy most. Byli juz niemal przed wejsciem do kwatery Olyna. -Tak - odezwala sie Rukh, kiedy obie kobiety skrecily, zeby tam wejsc za Maynem (stwierdzil przy tym, ze ponownie dysponowal swoim wielkim cialem Hala). -Dzieki Bogu, ze wrociles. Mam wrazenie, ze Tam jest bliski smierci... bardzo bliski. Rozdzial 38 Weszli, gdy tylko Encyklopedia tak przearanzowala czesc swego wnetrza, ze slepy korytarz polaczyl sie z tym prowadzacym do kwater Tama Olyna, a Rukh wprowadzila ich do pomieszczenia, nie anonsujac ich ani nie pytajac o pozwolenie.Wewnatrz nic sie prawie nie zmienilo. Ajela byla teraz ubrana w japonskie kimono, ktore, jak Hal zauwazyl, bylo w doskonalym porzadku, w przeciwienstwie do wymietego sari, jakie kobieta miala na sobie wczesniej. Siedziala wyprostowana, ale nadal trzymala jedna z dloni Tama, a Olyn wciaz patrzyl na cos znajdujacego sie poza zasiegiem ich wzroku; trzymal swoja oponcze miedzygwiezdnego dziennikarza, ktorej nie nosil od chwili powrotu na Ostateczna Encyklopedie, niemal dziewiecdziesiat lat temu. Nadal byla zlozona tak, ze widac bylo i biel, i czerwien - zlozyl ja tak po smierci Davida, meza swojej mlodszej siostry. W szesciu dlugich krokach Hal zblizyl sie do fotela Tama i znalazl sie naprzeciwko Ajeli; uklakl obok, kladac dlon na przedramieniu siedzacego, ktore spoczywalo bezsilnie na wyscielanym podlokietniku. -Tam! - odezwal sie Mayne cichym, ale nalegajacym tonem. - Udalo sie nam! Bylem w Kreatywnym Wszechswiecie. Zeby teraz uczynic z Encyklopedii dla wszystkich takie narzedzie, o jakim zawsze marzylismy, i o jakim marzyl Mark Torre, potrzebna jest jeszcze tylko jedna rzecz - ostatni wysilek z twojej strony. Mozesz sie na to zdobyc? -Co ty mowisz? - glos Ajeli rozlegl sie na lesnej polanie, jaka byl pokoj Tama. - Chyba nie zamierzasz go teraz o nic prosic? Hal zignorowal ja. Amanda i Rukh zblizyly sie i odciagnely Ajele od fotela, przemawiajac do niej cichym, nalegajacym glosem. -Ale on nie moze juz nic zrobic! Nie moze... Stlumione, ale uporczywe glosy obu kobiet przerwaly jej wypowiedz. Hal nadal ja ignorowal. Cala swoja uwage koncentrowal na Olynie, patrzac w wyblakle starcze oczy, znajdujace sie tylko o centymetry od jego twarzy. -Mozesz to zrobic, Tam? - zapytal ponownie Mayne. -Kazalem Jeamusowi i jego ludziom przeniesc tutaj sprzet, zeby tego dokonac. Mozesz wejsc do Kreatywnego Wszechswiata, a ja moge wejsc wraz z toba. Na poczatku musi tam wejsc jeszcze ktos oprocz mnie; Kreatywny Wszechswiat musi zostac uzyty przez wiecej niz jeden umysl, gdyz w przeciwnym razie pozostanie czyms, co stworzylem tylko dla siebie. Ale jesli bede mogl dzielic go z toba, to bedzie go mozna dzielic ze wszystkimi innymi ludzmi ze wszystkich planet. Rozumiesz, Tam? Stare oczy wpatrywaly sie wprost w jego oczy. Glowa wykonala minimalny ruch do przodu, a potem do tylu, co moglo byc skinieciem. -Ale on nie moze; nic nie moze! Sadzac z jej glosu, Ajela plakala teraz. -Juz nie ma w ogole sily! Nie mozesz prosic go o nic wiecej. Jest za pozno. Powinien umrzec w spokoju. -Wlasnie to mu oferuje - oparl Hal, nie odrywajac wzroku od Olyna. - O to chodzi, Tam. To szansa, zebys wreszcie zobaczyl koniec; szansa, zebys zobaczyl spelnienie marzen. -Mowie ci, ze on nie moze nic zrobic; nie moglby, nawet gdyby chcial! - zaprotestowala Ajela za plecami Hala. -Mysle, ze moze - rzekl Mayne. - Te jedna, ostatnia rzecz. Ten ostateczny wysilek. Mozesz, Tam? Na twarzy Olyna ujawnila sie zmiana tak drobna, ze bylaby niezauwazalna dla kogos, kto nie znalby go tak dobrze, jak tych czworo. Jego glowa poruszyla sie ponownie - teraz w wyrazniejszym gescie zgody. -Dobrze - powiedzial Hal. - Pamietasz, ze warunkiem musiala byc wiedza zgromadzona w Encyklopedii Ostatecznej. Nic innego nie zadzialaloby. Kazdy, kto chcialby byc tworca w Kreatywnym Wszechswiecie, potrzebowalby co najmniej rownie zasobnego banku pamieci. Zawahal sie. -Slyszysz mnie, Tam? - zapytal. - Rozumiesz? Kolejny raz Olyn skinal nieznacznie glowa. Zdawalo sie, ze jego oczy nie widza nic, procz twarzy Hala. -Myslalem, ze tedy musi prowadzic droga do celu. -Uwazalem, ze ja tutaj znajde - ciagnal Mayne. - Ale przez trzy lata, przez te trzy ostatnie lata nie udalo mi sie jej znalezc. -A potem zjawila sie Amanda i zasugerowala mi, ze powinienem spojrzec na problem swiezym okiem, spoza Encyklopedii Ostatecznej; i miala racje. Udalem sie na Kultis do siedziby Gildii Oredownikow, nowej Gildii Oredownikow, Tam, i przekonalem sie, ze usilowalem dotrzec do Kreatywnego Wszechswiata, nie porzucajac zasad i praw rzeczywistego kosmosu, ktory znamy. A te zasady, z definicji, sa ostatnimi, jakie stosuja sie w Kreatywnym Wszechswiecie, gdzie przede wszystkim obowiazuje zasada kreatywnosci: ze uczynione moze zostac wszystko, co zostalo wyobrazone. Przerwal na chwile, i tym razem Olyn sam z siebie skinal glowa. -Nie istnialy zasady - ciagnal Hal - ale byly wymagania. Pierwsza koniecznosc sprowadzala sie do tego, zeby ci, ktorzy wchodza do Kreatywnego Wszechswiata, wierzyli wen. Nastepna, ze kazdy probujacy tam wejsc musial wierzyc, iz ludzie potrafia to uczynic. I wreszcie, ze mogl do niego wejsc tylko umysl gotowy odrzucic prawa i zasady rzeczywistego wszechswiata. Mayne urwal, ale tylko dla zaczerpniecia oddechu. -Ten ostatni warunek byl najtrudniejszy ze wszystkich - podjal. - Od pierwszych chwil zycia instynkt mowi nam, ze jedynymi zasadami sa prawa miejsca, w ktorym przyszlismy na swiat. Nie sadze, zebym byl w stanie dokonac jakiegokolwiek postepu, gdybym nie dysponowal juz dowodem na istnienie gdzies miejsca rzadzacego sie odmiennymi prawami. Potwierdzenie mialem w swojej poezji. Zyskalem je tez, kiedy wrocilem, jedynie mentalnie, do dwudziestego pierwszego wieku, by zmienic jeszcze nie zdeterminowana przyszlosc, ktora znalem jako Donal. Nie spuszczal wzroku z oczu Tama, a jego glos hipnotyzowal ich obu. -Kiedy zjawila sie Amanda, bylem gotow sie poddac. A wiesz, ze ona wyczuwa, co jest sluszne. Miala racje tym razem. Znalazlem to w nowej Gildii Oredownikow - dowod na istnienie innego czlowieka, ktory byl tak blisko Kreatywnego Wszechswiata, jak ja bylem. Pojawil sie za sprawa jednego wejrzenia w glab siebie. Tylko jednego, ale bylo to dosc, zeby skierowalo mnie tam, gdzie moglem w koncu zrozumiec, ze tak, jak fizyczne prawa naszego wszechswiata moga obowiazywac, to moga rowniez i nie dzialac... i ze to one podlegle sa nam, a nie my im! Ponownie przerwal na chwile. -On sie nazywal Jathed, Tam, a jego szczegolny okrzyk wojenny brzmial: "Przemijajace i wieczne sa tym samym". Z poczatku, logicznie, nic to dla mnie nie znaczylo - zwykla sprzecznosc terminow. A potem dostrzeglem kryjaca sie w tym prawde. W koncu przedarlem sie do niej i caly Kreatywny Wszechswiat otworzyl sie przede mna jak kwiat w porannym sloncu. Bo jesli przemijajace i wieczne sa tym samym, to moze to obowiazywac wszystkie rzeczy. Wszystko jest mozliwe. To nasz punkt widzenia uczy nas ogarniania pozadanych mozliwosci przy wykorzystaniu wiedzy, jaka ludzkosc juz posiada, by uczynic to rzeczywistym; a ta wiedza juz tu byla, czekajac na nas w Encyklopedii Ostatecznej! -Jeamus i jego ludzie beda tutaj za kilka minut ze sprzetem, jaki jest niezbedny do odbycia naszej podrozy - ciagnal Hal. Nie smial oderwac wzroku od oczu Tama, gdyz widzial w nich, ze Olyn stara sie zebrac wszystkie swoje sily i poderwac na nogi ducha walki, by sprostac jeszcze jednemu wyzwaniu. Ale Mayne czul, ze czas przeslizguje sie mimo nich jak woda w strumieniu plynacym obok fotela Tama. -Amanda, Rukh! - zawolal, nie spuszczajac nadal wzroku z Olyna. - Czy mozecie polaczyc sie z ludzmi w korytarzu? Dowiedzcie sie, jak im idzie. Powiedzcie im, ze musimy to miec natychmiast! Ponownie skoncentrowal swoja uwage na starcu. -Caly czas mielismy srodki po temu, zeby tam wejsc mowil do nieruchomej twarzy, za maska ktorej toczylo sie wielkie zmaganie w celu pobudzenia konajacego ducha. -Kryly sie w technice fazowej. Tej samej, jaka dala nam przeskok i tarcze fazowa. Ale moze nawet i to nie jest konieczne. Moze to tylko wymowka umyslu wzdragajacego sie przed wejsciem do Kreatywnego Wszechswiata. -Nie wiem. Ale teraz nie mamy czasu na eksperymenty, a ja uzylem drzwi fazowych, gdy wszedlem tam pierwszy raz. Zatem... Mowil bez przerwy, rozpaczliwie, jakby jego slowa splataly sie w line asekuracyjna, na ktorej Tama windowano w bezpieczne miejsce. Hal bal sie, ze jesli chocby na chwile przestanie mowic, to Olyn straci punkt zaczepienia, odpadnie i bedzie stracony. -Widzisz - powiedzial - przechodzisz przez drzwi fazowe ku nieokreslonemu punktowi docelowemu, co powinno skonczyc sie rozproszeniem atomow twego ciala po wieczne czasy... Za jego plecami rozlegl sie w koncu dzwiek otwierajacych sie z wielka gwaltownoscia drzwi prowadzacych z korytarza, czemu towarzyszyl niezwykly halas, a chwile pozniej Jeamus, wysilajac sie i pocac, wszedl w pole jego widzenia; pomagal jednemu z mezczyzn pchac rame drzwi fazowych. Konstrukcja zostala najwyrazniej pozbawiona ciezaru, ale nadal opierala sie im za sprawa bezwladnosci, niezgrabnych rozmiarow oraz kanciastego ksztaltu. -Jest szansa... - wydyszal Walters, gdy wraz z pomocnikiem zatrzymal sie za fotelem Tama -...moze istniec szansa, ze da sie przejsc i wrocic przez te same drzwi, wiec zeby nie marnowac czasu przynieslismy tylko to. Chcesz sprobowac? Jesli tak, to gdzie je mamy postawic? -Tak! - warknal Hal. - Postawcie je tutaj, przed fotelem Tama! Odwrocil sie do starca, widzac katem oka, ze tamci go posluchali. -Teraz nasza kolej - zwrocil sie lagodnie do Olyna. -Pojdziemy razem. Wiem, ze nie mozesz wstac i przejsc przez te drzwi, tak jak ja to zrobilem. Ale kiedy wrocilem do czasow pierwszej Gildii Oredownikow, zrobilem to tylko mentalnie. Zaufaj mi. Mozesz wyslac swoj umysl przez te drzwi tak, jak ja przez nie przeszedlem. Obejrzal sie i ujrzal, ze Jeamus i pomagajacy mu czlowiek ustawili wlasnie drzwi mniej niz metr przed stopami Tama; inni, w ktorych rozpoznal czlonkow ekipy Waltersa, podlaczali urzadzenie do grubego kabla, wijacego sie jak waz i znikajacego z pola widzenia w fantomatycznym lesie po prawej stronie. -W porzadku - powiedzial do Olyna i zamknal reke na szerokiej, ale koscistej i zimnej dloni starca. - Chodz teraz ze mna. Patrz wskros drzwi, jakby to bylo przejscie prowadzace do dowolnego miejsca, do ktorego chcesz isc. W duchu wstan i wejdz tam przez rame, a ja pojde z toba, przy twoim boku, trzymajac cie jak teraz. Urwal i patrzyl przed siebie, gdyz drzwi staly sie nagle nie zwyczajna plaszczyzna srebrzystej pustki, tak jak to widzial wczesniej w slepym korytarzu, a zdawaly sie otwierac na zielone zbocze wzgorza wznoszacego sie za przejsciem na przestrzeni kilku metrow i konczacego sie grzbietem, za ktorym widac bylo jedynie bezchmurne, jasnoblekitne, wiosenne niebo. Bylo to niebo jednego z Mlodszych Swiatow, na ktorym Hal nigdy nie byl, ale widzial jego zdjecia. Bylo to wiosenne niebo nad polnocna polkula malej, bujnej Swietej Marii, planety, na ktorej umarl zarowno Jamethon, jak i Kensie. Hal wstal, pozwalajac, by martwy ciezar dloni Tama wyslizgnal sie z jego reki. Ale - jesli to nie byla sprawka jego wyobrazni - zdawalo mu sie, ze nadal czuje dlon starca w swojej, chociaz Tam nie poruszyl sie, a obok Mayne'a nie stal nikt widzialny. Nadal jednak czul, ze Olyn mu towarzyszy, ze ich rece sa zlaczone. -Oto jestesmy - powiedzial, nie patrzac w lewo, gdzie powinien sie teraz znajdowac duch Tama, po czym zrobil krok do przodu, przez drzwi fazowe. Natychmiast znalazl sie na opadajacym zboczu wzgorza ogrzewanego cieplem innego slonca. Poczul, ze tamta dlon wyslizguje sie z uchwytu jego reki; odwrocil sie i ujrzal stojacego obok siebie Tama. Ale to byl mlodszy Tam; majacy nie wiecej jak trzydziesci lat i ubrany - pomijajac oponcze dziennikarza - w zielony, polowy stroj. Olyn takze zrobil krok do przodu i stanal, patrzac na wierzcholek wzgorza. Na jego twarzy malowal sie wyraz, ktory byl mieszanina srogosci i nadziei tak bolesnie glebokiej, ze ledwie roznila sie od strachu. Wszedl z Halem. Teraz odsunal sie od niego. Mayne zostal na miejscu i patrzyl. Po chwili, w niewielkiej odleglosci po ich lewej stronie, nad krawedzia wzniesienia ukazala sie glowa, ktora zaczela sie wznosic wraz z tym, jak jej wlasciciel zblizal sie do nich. To byl Kensie taki, jakim Hal widzial go ostatnio konno w miejscu, ktore Mayne wykreowal w innym swoim wszechswiecie. Tyle tylko, ze tutaj Kensie nosil ciemnoniebieski mundur Dowodcy Polowego najemnych wojsk Exotikow. Ale pomijajac ten fakt, nie wygladal inaczej niz zwykle, a cieplo bijace od jego skierowanego ku Tamowi usmiechu, plynelo przed nim w dol zbocza jak fala. Olyn odetchnal; byl to cichy, gleboki oddech, a w tym samym momencie inny przybysz wspial sie na szczyt wzgorza po lewej stronie, majac na sobie zeszlowieczny, czarny mundur Dowodcy Przyjaznych. Mezczyzna byl szczuply i wysoki, ale daleko mu bylo do wzrostu Kensiego; i takze sie usmiechal. Byl to ponury, nikly usmiech malujacy sie na waskiej twarzy, ale takze przeznaczony byl dla Tama. Olyn patrzyl na Jamethona, kiedy ten schodzil ze zbocza. Ale w tej chwili dwie kolejne postaci wynurzyly sie spoza grzbietu, tym razem na wprost nich. Jedna byla mloda kobieta, wygladajaca prawie jak nastolatka i majaca czarne wlosy oraz takie same ostre rysy, jak Tam; trzymala za reke mezczyzne, ktory nie wydawal sie starszy od niej, ale nosil historyczny, szary, polowy mundur wojsk kassidyjskich. Uniform pozbawiony byl insygniow, ktore by mowily o jego randze. Twarze tych dwojga takze rozdzielil usmiech, gdy zblizali ku Tamowi; a ten pobiegl nagle w strone przybylych - kobiety bedacej jego siostra i mezczyzny, ktory byl jej mezem, Davidem Hallem. Zatem wszyscy piecioro spotkali sie w polowie zbocza, w sloncu i skupili sie jak zjednoczona ponownie rodzina. Olyn zostal niemal calkiem zasloniety przez pozostalych, ktorzy go otaczali, ale Hal, przypomniawszy sobie Mora wyciagajacego reke ponad zadem wierzchowca matki, kiedy jechali razem w innym miejscu tego Kreatywnego Wszechswiata, czul to, co klebilo sie w czlowieku bedacym tak dlugo dyrektorem Encyklopedii Ostatecznej. Zawrocil i przeszedl przez miejsce, co do ktorego instynkt podpowiadal mu, ze musza sie tam znajdowac drzwi fazowe; i nagle znalazl sie ponownie w pomieszczeniu, w ktorym starzec siedzial obok plynacego strumienia. W pokoju byly jeszcze trzy kobiety, a wszystko to otaczal miraz drzew. Ponizej, patrzac z powierzchni Ziemi, przed tarcza slonca musiala przeplynac chmura, gdyz nagle, kiedy Hal wystapil z nicosci, na wszystkich padl cien. Amanda w swojej formalnej, dlugiej sukni w kolorze chlodnej niebieskosci, bedacej barwa polnocnych, dorsajskich morz; Rukh cala na czarno, trzymala jedna reke na wysokosci szyi, dotykajac dlonia wiszacego na lancuszku szarobialego, granitowego krazka z rytem prostego krzyza; Ajela w zielonym, uroczystym japonskim kimonie z miesistego jedwabiu pokrytego wyszywanymi galazkami sosny obsypanymi sniegiem - te trzy spowite w swoje barwy kobiety zdawaly sie jarzyc posepnym blaskiem w lekko przycmionym swietle, niczym trzy krolowe podczas ceremonialnego, panstwowego pogrzebu. Hal zdazyl odwrocic sie na czas, zeby dojrzec jak tamci, ktorych zobaczyl na zboczu wzgorza, przesuwaja sie wraz Tamem w kierunku grzbietu wzniesienia i znikaja za nim. Potem wzgorze zniknelo, a powierzchnia drzwi fazowych stala sie ponownie srebrna i nieprzenikliwa. Mayne odwrocil sie do Ajeli i pozostalych kobiet. -Widzialyscie? - zapytal. - Widzialyscie jego spotkanie z nimi i to, jak usmiechali sie do niego, a potem zabrali go ze soba? -Nie - szepnela Ajela. Dwie pozostale kobiety pokrecily wolno glowami. Ja widzialem... - Tam ledwo tchnal tymi prawie nieslyszalnymi slowami, ktore dotarly jednak do wszystkich obecnych. Powieki opadly mu powoli. Ale na jego ustach pozostal nowy, nikly usmiech. Ajela podbiegla do starca i objela go, ale nie byl to rozpaczliwy uscisk, jakim - Hal to widzial - obejmowala wczesniej umierajacego mezczyzne. To byly objecia pelne ciepla i radosci. Oczy Olyna zamknely sie w koncu, a gdy go obserwowali, lekki ruch klatki piersiowej zamarl ostatecznie. Drobny usmiech pozostal na wargach starca, ale Tam przestal oddychac. -Panie - powiedziala Rukh - teraz przyjmij sluge swego. W tym samym momencie oponcza, jak wypuszczone zwierze, pozbyla sie bieli i czerwieni, ktore pokrywaly ja tak dlugo i zalsnila swoim podstawowym ukladem barw - wszystkimi kolorami teczy ze Starej Ziemi. Hal spojrzal na to zjawisko. Amanda miala racje. To byl most. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/