MOORCOCK MICHAEL Corum 2: Krolowa mieczy MICHAEL MOORCOCK Przelozyli: Anna i JanMickiewiczowie SCAN-dal Te ksiege dedykuje Dianie Boardman KSIEGA PIERWSZA, w ktorej Ksiaze Corum spotyka poete, wysluchuje zapowiedzi przyszlych zdarzen i rusza w podroz Rozdzial pierwszy TO, CO WYRZUCIL BOG MORZA Bladoniebieskie, letnie niebo gorowalo nad znacznie ciemniejszym blekitem morza, nad skrzaca sie zlotem zielenia puszczy, nad porosnietymi trawa skalami Gory Moidel i bialymi kamieniami wzniesionego na jej szczycie zamku. Serce Ksiecia Coruma w Szkarlatnym Plaszczu - ostatniego z ludu Vadhaghow - przepelniala milosc do mabdenskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny z Allomglylu.Corum Jhaelen Irsei - ktorego prawe oko zakrywala wysadzana ciemnymi klejnotami przepaska, tak iz przypominalo oko owada, lewe zas, naturalne, mialo ksztalt wielkiego migdalu z zoltym srodkiem i purpurowa otoczka - byl bez watpienia Vadhaghiem. Mial waska, wydluzona czaszke, spiczasty podbrodek i male, waskie uszy pozbawione platkow, scisle przylegajace do glowy. Jego wlosy byly niezwykle jasne, bielsze niz u najbielszych dziewic Mabdenu. Mial szerokie, pelne wargi i jasnorozowa skore o zlotawym odcieniu. Bylby przystojny, gdyby nie szpecacy go brak prawego oka i dziwny, zawziety grymas ust. Byla tez dziwaczna reka, czesto spoczywajaca na rekojesci miecza, widoczna kiedy odrzucal do tylu szkarlatna szate. Ta lewa reka miala szesc palcow i zdawalo sie, ze okrywa ja przyozdobiona klejnotami rekawica - choc w istocie "klejnoty" stanowily skore dloni. Ta zlowieszcza reka zgniotla serce Kawalera Mieczy, Ariocha, Ksiecia Chaosu, umozliwiajac powrot Arkyna, Wladcy Ladu. Corum zdawal sie przytloczony uczuciem zemsty - i w rzeczy samej poprzysiagl pomscic swa wymordowana rodzine przez zabicie Hrabiego Glandytha-a-Krae, slugi Lyra-a-Brode, Krola Kalenwyru, ktory wladal poludniowo-wschodnia czescia ziem niegdys rzadzonych przez Vad-haghow. Przysiagl rowniez stac po stronie Sil Ladu przeciw Silom Chaosu - ktorym sluzyli Lyr i jego poddani. Swiadomosc zlozonej obietnicy przydawala mu mestwa i powagi, ale takze przytlaczala jego dusze ogromnym ciezarem. Ciagly niepokoj budzila w nim tez mysl o potedze zaszczepionej w jego cialo - Mocy Reki i Oka. Margrabina Rhalina byla piekna i bardzo kobieca. Jej delikatna twarz okalaly geste, czarne loki. Miala wielkie, ciemne oczy i pelne, namietne usta. Ja takze niepokoily magiczne dary zmarlego czarnoksieznika Shoola, ale starala sie o nich nie myslec, tak jak wczesniej nie pozwalala sobie na rozpacz po stracie meza, kiedy ten utonal w katastrofie statku, plynac do Lywm-an-Eshu, kraju, ktoremu sluzyl, a ktory stopniowo pochlanialo morze. Smiala sie czesciej niz Corum, co podnosilo go na duchu, gdyz niegdys i on byl niewinny i radosny, teraz zas z tesknota wspominal swoja niewinnosc. Jednak te wspomnienia mieszaly sie z innymi - ze wspomnieniami jego pomordowanych najblizszych, okaleczonych i pohanbionych, rozciagnietych na murawie obok plonacego Zamku Erom, i Glandytha wymachujacego mieczem ociekajacym krwia Vadhaghow. Te okrutne obrazy przeslanialy sceny z wczesniejszego, beztroskiego zycia. Nieustannie kolataly mu sie po glowie, czasem calkowicie opanowujac jego mysli, kiedy indziej zas czajac sie w mrocznych zakamarkach pamieci, gotowe odzyc w sposobnej chwili. Kiedy tylko slabla w nim zadza zemsty, zawsze rozpalaly ja na nowo. Ogien, krew i strach; rydwany Denledhysow - spiz, zelazo i czyste zloto; male kudlate koniki i krzepcy, brodaci wojownicy w zbrojach zabranych Vadhaghom, otwierajacy czerwone usta, by wydac dziki ryk tryumfu, kiedy stare mury Zamku Erorn pekaly i walily sie w gruzy posrod szalejacych plomieni - chwila, gdy poznal, czym jest strach i nienawisc... Postac Glandytha wypelniala jego sny, wypierajac nawet obraz martwych, okaleczonych rodzicow i siostr, tak ze czesto budzil sie z krzykiem w srodku nocy, wzburzony i rozgoraczkowany. W takich chwilach tylko Rhalina mogla go uspokoic, gladzac jego zbolala twarz i tulac do siebie drzace cialo. Jednak w tych pierwszych dniach lata zdarzaly sie tez chwile spokoju, kiedy jechali razem przez las, wolni od strachu przed Konnymi Plemionami, ktore w noc ataku uciekly na widok wyslanego przez Shoola statku - upiornego statku z glebin morza, ktorego zaloge stanowili umarli pod dowodztwem meza Rhaliny, Margrabiego. Lasy tetnily zyciem, pelne malych zwierzat i roznokolorowych kwiatow o oszalamiajacym zapachu. I choc nigdy mu sie to w pelni nie udalo, Corum szukal w nich ukojenia dla swej zbolalej duszy. Stanowily przeciwwage dla wojen, smierci i czarnoksieskich zaklec, ukazujac mu, ze sa na swiecie rzeczy dobre, harmonijne i piekne, a Prawo przynosi wiecej niz tylko jalowy porzadek - pragnie zaprowadzic w Pietnastu Wymiarach lad, w ktorym wszystkie rzeczy beda mogly istniec w calym bogactwie swej roznorodnosci, a czlowiek bedzie mial warunki, aby rozwijac w sobie dobro. Jednakze Corum wiedzial, ze poki istnieje Glandyth i wszystko, co on reprezentuje, Lad bedzie nieustannie zagrozony, a upodlajacy Strach zabije wszelka cnote. -Glandyth musi umrzec! - oswiadczyl pewnego slonecznego dnia Corum, gdy wraz z Rhalina jechali przez puszcze. Skinela glowa, lecz nie zapytala o nic wiecej, gdyz slyszala juz te slowa wiele razy w podobnych okolicznosciach. Sciagnela cugle kasztanki, niemal osadzajac ja w miejscu. Znajdowali sie na polance porosnietej malwami i lubinem. Zsiadla z konia, podwinela dluga, wyszywana brokatem suknie i zanurzyla sie w wysoka po kolana trawe. Corum obserwowal ja z wysokosci swego gniadego rumaka, cieszac sie jej radoscia - co bylo wlasnie jej celem. Nagrzana sloncem polanke ocienialy przyjaznie deby, wiazy i jesiony, w ktorych znalazly schronienie ptaki i wiewiorki. -Ach, Corumie, gdybysmy mogli zostac tu na zawsze! Postawilibysmy chatke, zasadzili ogrod... -Ale nie mozemy. - Sprobowal sie usmiechnac. - Te chwile to jedynie krotkie wytchnienie. Shool mial racje. Godzac sie na logike walki, wybralem swoje przeznaczenie. Nawet gdybym zapomnial o zemscie, ktora poprzysiaglem, i przestal sluzyc Ladowi przeciw Chaosowi, Glandyth i tak by nas odszukal i zmusil do obrony tego, co mamy. A Glandyth, Rhalino, jest silniejszy od tej cichej, szumiacej puszczy. Moglby ja zniszczyc w ciagu jednego dnia i mysle, ze uczynilby to z rozkosza, gdyby wiedzial, ze ja kochamy. -Czy tak musi byc? - Rhalina uklekla, rozkoszujac sie zapachem kwiatow. - Czy nienawisc zawsze musi rodzic nienawisc, a milosc byc zbyt slaba, aby wzrastac? -Jezeli Lord Arkyn ma slusznosc, to nie zawsze tak bedzie. Ale ci, ktorzy pragna, zeby milosc sie umacniala, musza byc gotowi umrzec w jej obronie. Gwaltownie poderwala glowe, szukajac go wzrokiem, a w jej oczach malowal sie strach. -Niestety tak jest. - Wzruszyl ramionami. Rhalina podniosla sie i wrocila do konia. Oparla stope o strzemie i podciagnela sie, siadajac bokiem na swym damskim siodle. Corum, nieporuszony, wpatrywal sie w kwiaty i trawe podnoszace sie powoli w miejscach, gdzie stapala po nich Rhalina. -Niestety tak jest - powtorzyl. Westchnal i zawrocil konia w kierunku wybrzeza. -Lepiej juz jedzmy - powiedzial cicho. - Zanim morze zaleje groble. Wkrotce wyjechali z lasu i truchtem skierowali sie wzdluz brzegu. Morze zagarnelo juz spory obszar bialego piasku. W oddali ujrzeli naturalna groble prowadzaca poprzez mielizny w kierunku gory, na ktorej wznosil sie Zamek Moidel - najdalszy i calkowicie zapomniany bastion cywilizacji Lywm-an-Eshu. Niegdys budowla wznosila sie posrod lasow kraju Lywm-an-Esh, ale przez lata morze pochlonelo wielkie obszary, odcinajac zamek od ladu stalego. Ptaki morskie nawolywaly sie, krazac po bezchmurnym niebie, niekiedy nurkujac, by zlowic rybe, a potem powrocic ze zdobycza w dziobie do gniazd ukrytych posrod skal Gory Moidel. Kopyta koni wyrzucaly w gore piasek albo rozpryskiwaly plytka wode, gdy zblizali sie do przesmyku, ktory mial niebawem zalac przyplyw. Uwage Coruma zwrocil jakis dziwny ruch na morzu. Wychylil sie z siodla, wpatrujac sie w dal. -Co to? - spytala Rhalina. -Nie jestem pewien. Moze wielka fala. Ale o tej porze roku... Spojrz! - wskazal reka. -Jakby mgla zawisla nad morzem pare kilometrow od brzegu. Trudno cos zobaczyc... To fala! - krzyknela. Woda przy brzegu wzburzyla sie nieco, gdyz fala sie zblizala. -Jakby jakis wielki statek przeplywal obok z ogromna szybkoscia - zauwazyl Corum. - To mi cos przypomina... Przyjrzal sie dokladniej tajemniczej mgle. -Czy widzisz to cos... jakby cien... cien czlowieka we mgle? -Tak, widze. Jest gigantyczny. Moze to tylko zludzenie, gra swiatla... -Nie - odparl. - Juz kiedys widzialem te postac. To olbrzym - wielki rybak, ktory sprawil, ze moj statek rozbil sie u wybrzezy Khoolekrahu! -Bog Rybak - powiedziala. - Slyszalam o nim. Czasem nazywaja go takze Polawiaczem. Wedlug legendy jego widok to zla wrozba. -Ostatnim razem to rzeczywiscie byl dla mnie zly znak - stwierdzil Corum z rozbawieniem. Cofneli konie, gdyz plaze zalewaly teraz wysokie fale. - Idzie tu, a mgla posuwa sie za nim. Istotnie, w miare jak olbrzymi rybak podchodzil do brzegu, wzmagaly sie fale, a mgla przyblizala sie coraz bardziej. Teraz juz wyraznie widzieli zarys jego sylwetki. Zgarbil sie nieco, ciagnac po wodzie swa wielka siec. -Co on lowi? - spytal szeptem Corum. - Wieloryby? Morskie potwory? -Wszystko - odparla. - Wszystko, co zyje w glebinach i na powierzchni morz. - Wzdrygnela sie. Wody sztucznego przyplywu calkowicie zalaly groble i nie bylo sensu posuwac sie naprzod. Zmuszeni byli cofnac sie pod drzewa, a potezne balwany z hukiem rozbijaly sie o kamienista plaze. Mieli wrazenie, ze ogarnela ich mgla. Zrobilo sie zimno, mimo iz slonce wciaz jeszcze jasno swiecilo. Corum otulil sie plaszczem. Slychac bylo miarowy odglos zblizajacych sie krokow olbrzyma. Corumowi jawil sie on jako ktos naznaczony przez los, skazany, by wiecznie ciagnac swe sieci przez oceany swiata, nigdy nie znajdujac tego, czego szukal. -Powiadaja, ze probuje zlowic swoja dusze... - szepnela Rhalina. Nagle postac wyprostowala sie i wyciagnela siec. Rzucalo sie w niej wiele stworzen - niektorych nie sposob bylo rozpoznac. Bog Rybak obejrzal uwaznie cala zdobycz, po czym oproznil siec, wypuszczajac wszystkie stworzenia z powrotem do wody. Powoli ruszyl dalej, zeby znow probowac zlowic to cos, czego nigdy chyba nie mial znalezc. Kiedy niewyrazna sylwetka olbrzyma oddalila sie, mgla zaczela sie podnosic. Woda stopniowo opadala, az w koncu zupelnie sie uspokoila, a mgla zniknela za horyzontem. Kon Coruma parskal i uderzal kopytem w mokry piasek. Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu spojrzal na Rhaline. Zastygla, wpatrujac sie pustym wzrokiem w dal. -Niebezpieczenstwo minelo - powiedzial usilujac ja pocieszyc. -Nie bylo zadnego niebezpieczenstwa - odparla. - Bog Rybak jedynie zwiastuje niebezpieczenstwo. -To tylko legenda. Spojrzala na niego i znow sie ozywila. -A czyz nie przekonalismy sie sami, ze warto wierzyc starym podaniom? Corum przytaknal skinieniem glowy. -Lepiej wracajmy do zamku, zanim grobla po raz drugi znajdzie sie pod woda. Konie z radosnym rzeniem ruszyly ku dajacym schronienie murom Zamku Moidel. Morze szybko przybieralo po obu stronach kamienistego przesmyku i konie same przyspieszyly kroku, przechodzac w galop. Wreszcie dotarli do wielkich wrot zamku, a te otwarly sie szeroko na ich przyjecie. Rosli wojownicy Rhaliny powitali ich radosnie. Chcieli jak najszybciej potwierdzic to, czego byli swiadkami. -Pani, czy widzialas olbrzyma? - zawolal Beldan, jej majordomus, ktory zbiegl z zachodniej wiezy. - Juz myslalem, ze to kolejny sojusznik Glandytha. - Szczere i zwykle radosne oblicze mlodego mezczyzny bylo zachmurzone. - Co go odpedzilo? -Nic - wyjasnila zsiadajac z konia. - To byl Bog Rybak. Poszedl w swoja strone. Na twarzy Beldana odmalowala sie ulga. Jak wszyscy mieszkancy Zamku Moidel, nieustannie spodziewal sie nowego ataku, co zreszta bylo zupelnie usprawiedliwione. Nie ulegalo watpliwosci, ze wczesniej czy pozniej Glandyth znow napadnie na zamek, prowadzac sprzymierzencow silniejszych niz strachliwi i przesadni wojownicy Konnych Plemion. Slyszeli, ze po nieudanej probie zdobycia Gory Moidel Glandyth powrocil wsciekly na dwor w Kalenwyrze, by prosic Krola Lyra-a-Brode o armie. Nastepnym razem mogl przywiesc ze soba statki, ktore zaatakowalyby zamek z morza, podczas gdy on poprowadzilby natarcie od strony ladu. Taki szturm zapewne by sie powiodl, gdyz zaloga zamku nie byla zbyt liczna. Kiedy skierowali sie ku glownej sali zamku, aby spozyc wieczorny posilek, slonce wlasnie zachodzilo. We trojke zasiedli do stolu. Corum znacznie czesciej siegal swa ludzka reka po dzban z winem niz po jedzenie. Pograzyl sie w niewesolych rozmyslaniach, a jego gleboki smutek udzielil sie pozostalym, tak ze nawet nie probowali podejmowac rozmowy. W takim nastroju spedzili dwie godziny, a on wciaz dolewal sobie wina. Nagle Beldan uniosl glowe, nasluchujac. Rhalina takze cos uslyszala i zmarszczyla brwi. Jedynie Corum zdawal sie nic nie zauwazac. Bylo to miarowe, uporczywe stukanie. Potem daly sie slyszec jakies glosy i halas na moment przycichl, lecz gdy glosy umilkly, wzmogl sie ponownie. -Sprawdze, co sie dzieje... - Beldan podniosl sie z miejsca. Rhalina zerknela na Coruma. -Ja zostane. Corum siedzial z pochylona glowa, wpatrzony w swoj kielich. Od czasu do czasu dotykal przepaski zakrywajacej jego nienaturalne oko albo unosil Reke Kwila, zginal i rozprostowywal szesc palcow, wpatrujac sie w nie badawczo i rozwazajac wszelkie aspekty swojej sytuacji. Rhalina nasluchiwala. Rozpoznala glos Beldana. Pukanie znowu ustalo. Nastapila przytlumiona rozmowa, a potem zapadla cisza. Beldan wrocil do sali. -Mamy goscia przy bramie - poinformowal ja. -Skad przybywa? -Twierdzi, ze jest wedrowcem, ktory przeszedl ciezkie koleje losu i szuka schronienia. -Myslisz, ze to podstep? -Nie wiem. -Nieznajomy? - zainteresowal sie Corum. -Tak - odparl Beldan. - Pewnie jakis szpieg Glandytha. -Pojde do bramy. - Corum wstal niepewnie. -Czy jestes pewien?... - Rhalina dotknela jego ramienia. -Oczywiscie. - Otarl twarz dlonia i odetchnal gleboko. Ruszyl w kierunku wyjscia z komnaty, a Rhalina i Beldan podazyli za nim. Kiedy znalazl sie przy wrotach, raz jeszcze rozleglo sie pukanie. -Kim jestes? - zawolal Corum. - Czego chcesz od mieszkancow Zamku Moidel? -Jestem Jhary-a-Conel, wedrowiec. Nie zjawilem sie tu w zadnym konkretnym celu, ale bylbym wdzieczny za posilek i dach nad glowa. -Czy przybywasz z Lywm-an-Eshu? - spytala Rhalina. -Przybywam zewszad i znikad. Jestem kazdym i nikim. Ale z pewnoscia nie jestem waszym wrogiem. Przemoklem do nitki i caly drze z zimna. -Jak dostales sie do zamku, skoro grobla jest zalana? - zapytal Beldan, a zwracajac sie do Coruma wyjasnil: - Juz raz go o to pytalem, ale nie odpowiedzial. Niewidoczny nieznajomy wymamrotal cos w odpowiedzi. -Co powiedziales? - spytal Corum. -Do licha, wstyd sie przyznac! Stalem sie czescia polowu! Przyniesiono mnie tu w sieci i wyrzucono w morze, wiec doplynalem do tego przekletego zamku, wspialem sie na te przeklete skaly i zapukalem do tych przekletych wrot, a teraz rozmawiam z jakimis przekletymi durniami. Czy wy tu, w Moidel, nie znacie goscinnosci? Wszyscy troje poczuli sie zaskoczeni, lecz zarazem zyskali pewnosc, ze nieznajomy nie jest w zmowie z Glandythem. Rhalina dala znak, by otwarto wrota. Skrzypiac niemilosiernie uchylily sie nieco i wsunal sie przez nie szczuply, przemoczony mezczyzna. Na plecach dzwigal worek; ubrany byl w nieznany stroj. Na glowie mial kapelusz z szerokim rondem, ktore nasiaknawszy woda opadlo mu na czolo. Jego dlugie wlosy byly rownie mokre jak cala reszta. Byl stosunkowo mlody, dosyc przystojny i pomimo oplakanego stanu, w jakim sie znajdowal, w jego inteligentnych oczach dalo sie dostrzec jakby cien drwiacego usmieszku. Sklonil sie Rhalinie. -Jhary-a-Conel do twoich uslug, pani. -Jak ci sie udalo nie zgubic kapelusza, skoro musiales przeplynac tak dlugi odcinek morza? - zainteresowal sie Beldan. - Ani torby...? Jhary-a-Conel mrugnal porozumiewawczo. -Nigdy nie gubie kapelusza i rzadko kiedy zdarza mi sie stracic torbe. Wedrowiec taki jak ja musi pilnowac swego skromnego dobytku bez wzgledu na okolicznosci, w jakich sie znajdzie. -A wiec jestes po prostu wedrowcem? - spytal Corum. Jhary-a-Conel zniecierpliwil sie nieco. -Wasza goscinnosc przywodzi mi na mysl cos, czego doswiadczylem jakis czas temu w miejscu zwanym Kalen-wyr... -Pochodzisz z Kalenwyru? -Nie, po prostu tam bylem. Ale widze, ze nawet to porownanie do was nie przemawia... -Wybacz - rzekla Rhalina. - Wejdz, prosze. Jedzenie juz jest na stole. Powiem lokajom, zeby przyniesli ci suche ubranie, reczniki i wszystko, czego ci trzeba. Wrocili do komnaty. Jhary-a-Conel rozejrzal sie dokola. -Przytulnie tu - stwierdzil. Usiedli i przygladali sie, jak niedbale zrzuca z siebie ubranie, az w koncu stanal przed nimi zupelnie nagi. Podrapal sie po nosie. Sluzacy przyniosl reczniki i Jhary zaczal sie nimi starannie wycierac, ale odmowil przyjecia ubrania na zmiane. Zamiast tego owinal sie jednym z recznikow i zasiadl do stolu, czestujac sie jedzeniem i winem. -Wloze moja wlasna odziez, gdy wyschnie - oznajmil lokajom. - Mam glupie przyzwyczajenie, ze nie ubieram sie w rzeczy, ktorych sam nie wybieralem. Przy suszeniu uwazajcie na kapelusz. Rondo ma byc tylko odrobine wywiniete. Udzieliwszy tych wskazowek, z promiennym usmiechem zwrocil sie do Coruma. -Jakie jest imie, ktorego mam uzywac w tym czasie i miejscu, przyjacielu? -Nie rozumiem. - Corum zmarszczyl brwi. -Pytalem o twoje imie. Ono zmienia sie tak samo jak moje. Roznica polega na tym, ze czasami ty o tym nie wiesz, a ja wiem, a czasem bywa odwrotnie. A niekiedy jestesmy ta sama istota albo raczej roznymi aspektami tej samej istoty. Corum potrzasnal glowa. Mezczyzna wydawal sie szalony. -Na przyklad - ciagnal Jhary wcinajac z apetytem dary morza, ktorych stal przed nim pelen talerz - mnie nazywano Timerasem i Shalenakiem. Czasem jestem bohaterem, ale czesciej towarzyszem bohatera. -Twoje slowa, panie, nie maja wiele sensu - przerwala mu lagodnie Rhalina. - Nie wydaje mi sie, by Ksiaze Corum je rozumial. My takze ich nie pojmujemy. Jhary skrzywil sie. -Ach, wiec to jest ten przypadek, gdy bohater zdaje sobie sprawe tylko z jednego wcielenia. Przypuszczam, ze to lepiej, gdyz czesto nie jest milo pamietac o zbyt wielu wcieleniach - zwlaszcza wtedy, gdy one istnieja jednoczesnie. Rozpoznalem w Ksieciu Corumie mojego starego przyjaciela, choc on nie poznaje mnie. To zreszta niewazne. - Skonczyl jesc, rozluznil recznik i wyciagnal sie swobodnie. -A zatem zadales nam zagadke, ale nie masz zamiaru zdradzic rozwiazania - stwierdzil Beldan. -Wyjasnie to - odparl Jhary - gdyz nie zartuje z was celowo. Nie jestem zwyklym wedrowcem. Moim przeznaczeniem jest chyba poruszac sie w czasie i przestrzeni. Nie pamietam, bym sie urodzil, nie spodziewam sie takze umrzec - przynajmniej w przyjetym znaczeniu tego slowa. Czasem nazywam sie Timeras, i jesli w ogole skadkolwiek pochodze, to, jak sadze, z Tanelornu. -Ale przeciez Tanelorn to kraina mityczna - zaoponowal majordomus. -Wszystkie miejsca wydaja sie legendarne gdzies indziej, Tanelorn zas to kraina znacznie bardziej realna niz inne. Mozna ja znalezc z kazdego miejsca multiswiata, jesli tylko sie jej szuka. -Czy nie masz zadnego konkretnego zawodu? - spytal Corum. -Hm, swego czasu pisalem wiersze i sztuki, ale przede wszystkim jestem przyjacielem bohaterow, to moje glowne zajecie. Podrozowalem - oczywiscie pod roznymi imionami i w rozmaitych przebraniach - z Czerwonym Lucznikiem Rakhirem do Xerlerenes, gdzie statki Przewoznika zegluja po niebie, tak jak wasze po morzu; towarzyszylem Elrikowi z Melnibone w drodze na Dwor Martwego Boga; bylem u boku Asquiola z Pompei, gdy udawal sie do najdalszych krancow multiswiata, gdzie przestrzen mierzy sie nie w kilometrach, lecz w galaktykach; jechalem z Hawkmoonem z Kolonii do Londry, gdzie ludzie nosza maski przypominajace oblicza zwierzat. Widzialem przyszlosc i przeszlosc. Zwiedzilem rozne systemy planetarne i przekonalem sie, ze czas nie istnieje, a przestrzen jest zludzeniem. -A bogowie? - spytal Corum z przejeciem. -Mysle, ze sami ich stwarzamy, ale nie jestem pewien. Ludy pierwotne tworza sobie prostych bogow, aby wytlumaczyc burze z piorunami, natomiast cywilizacje o wyzszym stopniu rozwoju wynajduja bogow bardziej skomplikowanych, chcac wyjasnic pojecia abstrakcyjne, ktore nie daja im spokoju. Wielokrotnie zauwazono, ze bogowie nie moga istniec bez ludzi, a ludzie bez bogow. -Jednakze bogowie moga wplywac na nasze losy - wtracil Corum. -A my na ich, czyz nie? -Twoje zycie jest tego dowodem, Ksiaze - szepnal Beldan. -A wiec mozesz wedle swej woli poruszac sie po Pietnastu Wymiarach? - powiedzial cicho Corum. - Jak niegdys Vadhaghowie. -"Wedle swej woli" nie moge sie znalezc nigdzie - usmiechnal sie Jhary. - Albo przynajmniej w bardzo niewielu miejscach. Czasem, jesli chce, moge wrocic do Tanelornu, ale zazwyczaj jestem przerzucany z jednego istnienia w inne, bez zadnego ladu i skladu. Zwykle stwierdzam, ze tam, gdzie sie pojawie, mam spelnic swoja role - byc towarzyszem zdobywcow, przyjacielem bohaterow. Dlatego tez od razu wiedzialem, kim jestes - Wiecznym Bohaterem. Znalem go pod roznymi postaciami, ale on nie zawsze znal mnie. A zreszta moze ja tez miewalem okresy amnezji, kiedy nie wiedzialem, kim jest. -A ty sam nigdy nie jestes bohaterem? -Mysle, ze dokonywalem czynow, ktore w opinii niektorych uchodza za bohaterskie. Moze nawet w pewnym sensie bywalem bohaterem. No, a czasem moim przeznaczeniem jest byc jakas czastka konkretnego bohatera - czastka pojedynczego czlowieka albo grupy ludzi, ktorzy razem tworza jednego bohatera. To, co sklada sie na nasza tozsamosc, kaprysne wiatry roznosza po calym multiswiecie. Istnieje nawet teoria, ze wszyscy ludzie sa roznymi aspektami tej samej kosmicznej istoty - przy czym niektorzy wierza, ze takze bogowie sa jej czescia - a wszystkie wymiary przestrzeni, wszystkie wieki przeszle i przyszle, wszelkie twory kosmosu, ktore pojawiaja sie i gina, sa jedynie ideami w tym wszechogarniajacym umysle, roznymi fragmentami tej jednej osobowosci. Takie rozwazania moga prowadzic wszedzie i nigdzie zarazem, ale i tak nie rozwiazuja naszych biezacych problemow. -Zgadzam sie z tym - powiedzial Corum ochoczo. - A teraz, czy moglbys nam wyjasnic dokladniej, jak dostales sie do Zamku Moidel? -Wyjasnie to, co potrafie, przyjacielu. Znalazlem sie w ponurym miejscu, zwanym Kalenwyr. Jak tam trafilem, nie bardzo pamietam, ale jak juz mowilem, w moim przypadku to normalne. Ten Kalenwyr - tak mroczny i tak ponury - niezbyt mi sie podobal. Juz po kilku godzinach mieszkancy zaczeli odnosic sie do mnie podejrzliwie, ale zdolalem uciec przemykajac sie po dachach, kradnac rydwan i porywajac lodz zacumowana na pobliskiej rzece. Dotarlem do morza. Wolalem nie ryzykowac schodzenia na lad, wiec poplynalem wzdluz brzegu. Opadla mgla, morze bylo wzburzone jak w czasie sztormu i w pewnej chwili lodz - a ja w niej - zostala zagarnieta w srodek roznobarwnej lawicy ryb, klapiacych paszczami potworow, ludzi i istot, ktorych nie umialbym nawet opisac. Ciagniety z olbrzymia predkoscia w gigantycznej sieci, ktora uwiezila nas wszystkich, zdolalem uczepic sie jej krawedzi. Nie wiem, jak udawalo mi sie od czasu do czasu zaczerpnac powietrza. Wreszcie siec sie podniosla i wszyscy zostalismy uwolnieni. Moi towarzysze sie rozproszyli i zostalem sam w wodzie. Dostrzeglem wyspe oraz wasz zamek i z pomoca dryfujacego kawalu drewna zdolalem tu doplynac... -Kalenwyr! - powtorzyl Beldan. - Czy bedac tam, slyszales o czlowieku imieniem Glandyth-a-Krae? -W gospodzie wymieniano imie jakiegos Hrabiego Glandytha - odparl Jhary po chwili namyslu - i to z duzym szacunkiem. Wywnioskowalem, ze to wielki wojownik. Odnioslem wrazenie, ze cale miasto gotuje sie do wojny, choc nie dowiedzialem sie, co jest przedmiotem konfliktu, ani kto jest wrogiem jego mieszkancow. Zdaje sie, ze niezbyt przyjaznie wyrazali sie o kraju Lywm-an-Esh. Aha, oczekiwali tez sprzymierzencow zza morza. -Sprzymierzencow? Moze z Wysp Nhadraghow? - dopytywal sie Corum. -Nie. Mowili chyba o Bro-an-Mabden. -Kontynent na zachodzie! - krzyknela Rhalina. - Nie sadzilam, ze mieszka tam jeszcze wielu Mabdenczykow. Ale co pcha ich do wojny przeciw Lywm-an-Eshowi? -Moze ten sam duch, ktory sprawil, ze zniszczyli moj lud - podsunal Corum. - Zazdrosc i nienawisc do porzadku. Powiedzialas mi, ze twoj lud przejal wiele zwyczajow Vadhaghow. To wystarczy, by sciagnac nan nienawisc Glandytha i jemu podobnych. -To prawda - przyznala Rhalina. - A wiec nie tylko my jestesmy w niebezpieczenstwie. Kraj Lywm-an-Esh nie prowadzil wojny od ponad stu lat. Jest calkowicie nie przygotowany na taki najazd. Sluzacy przyniosl rzeczy Jharego. Byly czyste i suche. Przyjaciel bohaterow podziekowal mu i zaczai je wkladac rownie swobodnie, jak je zdejmowal. Jego koszule uszyto z jaskrawoniebieskiego jedwabiu, szerokie spodnie zas dorownywaly intensywnoscia szkarlatu szacie Coruma. Jhary przewiazal sie w pasie szeroka, zolta szarfa i przypial do niej spoczywajacy w pochwie miecz wraz z dlugim puginalem. Wsunal miekkie, siegajace kolan buty i zawiazal na szyi chuste. Obok siebie na lawie polozyl ciemnoniebieski plaszcz, kapelusz, ktory wpierw starannie wymodelowal, i swoj tobolek. Wreszcie poczul sie zadowolony. -Lepiej powiedzcie mi wszystko, o czym waszym zdaniem powinienem wiedziec - zaproponowal. - Wtedy byc moze zdolam Warn pomoc. Podczas moich podrozy zebralem mnostwo informacji - co prawda w wiekszosci zupelnie nieprzydatnych... Corum opowiedzial mu o Wladcach Mieczy i Pietnastu Wymiarach, a takze o walce pomiedzy Ladem a Chaosem i probach ustabilizowania Kosmicznej Rownowagi. Jhary-a-Conel sluchal wszystkiego uwaznie, a wiele spraw, o ktorych mowil Corum, bylo mu znajomych. -To jasne - odezwal sie Jhary, kiedy Corum skonczyl - ze w chwili obecnej nie ma szans, aby dotrzec do Lorda Arkyna z prosba o pomoc. W tych pieciu wymiarach wciaz dominuje logika Ariocha i trzeba najpierw calkowicie obalic stare porzadki, zanim Arkyn i Lad beda mogly naprawde zapanowac. Dola smiertelnych jest uosabiac zmagania bogow i niewatpliwie wojna miedzy Krolem Lyrem-a-Brode a Lywm-an-Eshem, jesli wybuchnie, bedzie odzwierciedleniem wojny Ladu z Chaosem, toczacej sie w innych wymiarach. Jezeli zwycieza sludzy Chaosu - wojownicy Krola Lyra-a-Brode - to Lord Arkyn moze stracic wladze i znowu zatryumfuje Chaos. Arioch nie jest najpotezniejszym z Wladcow Mieczy - Xiombarg dysponuje wieksza moca w wymiarach, ktorymi wlada, a Mabelode jest jeszcze silniejszy. Rzeklbym, ze nie zetkneliscie sie tutaj z tym, do czego naprawde prowadzi panowanie Chaosu. -To niezbyt pocieszajace - stwierdzil Corum. -Lecz chyba lepiej zdawac sobie z tego sprawe - rzekla Rhalina. -Czy pozostali Wladcy Mieczy moga przyslac pomoc Krolowi Lyrowi? - spytal Corum. -Nie bezposrednio. Moga jednak udzielic mu wsparcia przez swych wyslannikow. Czy chcielibyscie wiedziec cos wiecej o planach Lyra? -Oczywiscie - odparl Corum. - Ale to niemozliwe. -Mysle, iz przekonasz sie, ze dobrze jest miec przy sobie przyjaciela bohaterow - usmiechnal sie Jhary. - I to tak doswiadczonego jak ja. - Wstal i siegnal do torby. Wyjal z niej cos, co ku ich zadziwieniu okazalo sie zywym stworzeniem. Wydawalo sie nieporuszone faktem, ze caly dzien spedzilo w torbie. Otworzylo wielkie, przyjazne oczy i zamruczalo cichutko. To byl kot, a raczej cos w rodzaju kota, gdyz stworzonko mialo na grzbiecie pare wspanialych, czarnych, bialo zakonczonych skrzydel. Cale zwierzatko bylo takze czarne, z bialymi lapami, bialym pyszczkiem i krawatem, w czym nie roznilo sie od zwyklych kotow. Wygladalo na lagodne i oswojone. Gdy Jhary podal mu ze stolu jedzenie, kot zlozyl skrzydla i rzucil sie na nie lapczywie. Rhalina poslala sluzacego po mleko. Kot wypil je, a potem usiadl obok Jharego i zaczal sie myc, najpierw pyszczek, potem lapy i tulow, a wreszcie skrzydla. -Nigdy w zyciu nie widzialem takiego zwierzecia! - szepnal Beldan. -I ja w czasie moich podrozy nigdy nie spotkalem drugiego takiego samego - przytaknal Jhary. - To przyjazne stworzenie i juz wielokrotnie mi pomoglo. Niekiedy nasze drogi sie rozchodza i na jakis czas ginie mi ono z oczu, ale zwykle jestesmy razem i kot zawsze mnie pamieta. Nazwalem go Wasacz. Moze niezbyt oryginalnie, ale chyba lubi to imie. Mysle, ze moze nam pomoc. -W jaki sposob? - Corum przygladal sie badawczo skrzydlatemu kotu. -Coz, przyjaciele, moze poleciec na dwor Lyra i zobaczyc, co sie tam dzieje. A potem wrocic do nas z wiesciami! -Czy on umie mowic? -Potrafi rozmawiac tylko ze mna - a i to nie jest taka zwyczajna rozmowa. Czy chcecie, bym go tam wyslal? Zaskoczony Corum zdobyl sie na usmiech. -Czemu nie? -W takim razie, jesli pozwolicie, pojde z Wasaczem na mury i powiem mu, co ma robic. Wszyscy troje obserwowali w milczeniu, jak Jhary z namaszczeniem wlozyl kapelusz, zabral kota, i skloniwszy sie im, skierowal sie na schody wiodace na mury. -Wydaje mi sie, ze to sen - stwierdzil Beldan po wyjsciu Jharego. -Bo tak jest - odparl Corum. - Wlasnie zaczyna sie nowy sen i miejmy nadzieje, ze uda nam sie go przezyc... Rozdzial drugi ZGROMADZENIE W KALENWYRZE Maly skrzydlaty kot lecial szybko na wschod, przecinajac nocne niebo. W koncu dotarl do posepnego Kalenwyru.Ponad miastem unosil sie dym z tysiecy ociekajacych tluszczem pochodni, przeslaniajac niemal swiatlo ksiezyca. Domy i palace zbudowano z kwadratowych blokow ciemnego granitu, bez zadnych hakow czy lagodnych zaokraglen. Nad Kalenwyrem gorowal zamek Krola Lyra-a-Brode. Wokol jego czarnych murow blyskaly dziwne swiatla i rozlegaly sie jakby grzmoty piorunow, choc na nocnym niebie nie bylo ani jednej chmury. Wlasnie w strone tej budowli skierowal sie teraz kot. Przysiadl na prostej, surowej w ksztalcie wiezy i zlozyl skrzydla. Rozejrzal sie na wszystkie strony wielkimi, zoltymi oczami, jakby rozwazajac, ktoredy dostac sie do zaniku. Siersc kota zjezyla sie, a jego ogon zesztywnial. Kot nastroszyl dlugie wasy, od ktorych wzial swoje imie. Poczul w zamku atmosfere magii i obecnosc istot nadprzyrodzonych, a szczegolnie jednej konkretnej istoty, ktorej nienawidzil ponad wszystko. Zaczal ostroznie posuwac sie w dol wiezy. Idac po scianie dotarl do waskiego okna, przez ktore wsunal sie do srodka. Znalazl sie w mrocznym, owalnym pomieszczeniu. Przez uchylone drzwi widac bylo krete schody. Zaczal skradac sie w dol. W Zamku Kalenwyr bylo mnostwo mrocznych zakamarkow, gdzie mogl sie kryc, jako ze bylo to dosyc ponure miejsce. W koncu kot dostrzegl przed soba blask pochodni i zatrzymal sie. Wyjrzal ostroznie zza wegla i zobaczyl dlugie, waskie przejscie. W oddali dal sie slyszec gwar wielu glosow, szczek zbroi i kielichow. Kot rozpostarl skrzydla i wzbil sie w gore, kryjac sie w mroku pod sklepieniem. Znalazl dluga, sczerniala belke, po ktorej dalo sie isc. Belka przechodzila przez sciane, pozostawiajac niewielka szczeline, przez ktora zdolal sie przeslizgnac. W dole ujrzal zgromadzony tlum Mabdenczykow. Posunal sie jeszcze kawalek, po czym usadowil sie wygodnie, by sledzic przebieg obrad. W samym srodku Sali Tronowej Zamku Kalenwyr znajdowal sie podest wyciosany z pojedynczego bloku nie polerowanego obsydianu, na nim zas stal granitowy tron zdobiony kwarcem. W kamieniu nieudolnie probowano wyrzezbic jakies potwory, ale pracy nie dokonczono, co nadawalo plaskorzezbom jeszcze upiorniejszy wyglad. Tron zajmowaly trzy osoby. Po obu stronach siedzialy na oparciach nagie dziewczeta. Na ich cialach wytatuowano sprosne sceny. Kazda z nich trzymala dzbanek, z ktorego napelniala kielich mezczyzny siedzacego posrodku tronu. Byl to czlowiek poteznie zbudowany - mial ponad dwa metry wzrostu - a na jego zmierzwionych wlosach spoczywala zelazna korona. Wlosy mial dlugie, splecione nad czolem w krotkie warkoczyki. Niegdys zoltawe, byly teraz gdzieniegdzie poznaczone bialymi pasemkami, ktore probowano ufarbowac na pierwotny kolor. Jego broda rowniez byla zolta, choc z widoczna siwizna. Z chudej, zylastej twarzy patrzyly gleboko osadzone, przekrwione oczy o wyblaklej niebieskiej barwie, pelne nienawisci, chytre i podejrzliwe. Caly byl spowity w dlugie szaty - niegdys najwyrazniej stroj Vadhaghow - ale obecnie brokat i aksamit pokrywaly plamy po winie i jedzeniu. Na wierzch mial mezczyzna narzucony brudny plaszcz z brunatnej wilczej skory, ktory byl z kolei bez watpienia wytworem Mabdenczykow ze wschodu, jego wlasnych poddanych. Dlonie ozdabialy mu kradzione pierscienie, zdarte zamordowanym Vadhaghom i Nhadraghom. Jedna reke wsparl na rekojesci wielkiego, wykutego z zelaza, miecza, druga sciskal wysadzany diamentami kielich z brazu, po ktorym sciekalo metne wino. Wokol podwyzszenia, tylem do wodza, stala straz zlozona z wojownikow rownie wysokich albo jeszcze wyzszych od niego. Trwali nieporuszenie, ramie w ramie, z uniesionymi mieczami, ktore spoczywaly na wielkich, podluznych tarczach ze skory i zelaza krytego mosiadzem. Mosiezne helmy zakrywaly wieksza czesc twarzy, odslaniajac jedynie brody i luzne kosmyki wlosow. W niewzruszonych, tepo wpatrzonych przed siebie oczach czaila sie z trudem skrywana wscieklosc. Byli to Asperowie - Mroczna Straz, slepo posluszna mezczyznie siedzacemu na tronie. Krol Lyr-a-Brode poruszyl glowa i rozejrzal sie po sali. Wypelniali ja wojownicy. Jedynymi kobietami byly nagie, wytatuowane dziewczeta nalewajace wino. Mialy brudne wlosy i posiniaczone ciala. Snuly sie jak mary, opierajac ciezkie dzbany z winem na biodrach i przeciskajac sie pomiedzy szeregami wielkich, brutalnych Mabdenczykow o wlosach i brodach splecionych w warkoczyki. Kiedy podnosili do ust puchary z winem, ich barbarzynskie zbroje chrzescily i skrzypialy. Niedawno odbywala sie tu uczta, ale teraz stoly i lawy juz uprzatnieto i wszyscy wojownicy - z wyjatkiem kilku, ktorzy zwalili sie na ziemie i musiano odciagnac ich w kat - stali wpatrujac sie w swego krola i czekajac, az przemowi. Swiatlo z zelaznych koksownikow podwieszonych pod sufitem sprawialo, ze na ciemnej kamiennej posadzce kladly sie ogromne cienie, a oczy wojownikow swiecily czerwono niby oczy dzikich bestii. Kazdy z zebranych wojownikow przewodzil grupie ludzi. Byli tam baronowie, ksiazeta, hrabiowie i dowodcy oddzialow, ktorzy przybyli ze wszystkich stron krolestwa Lyra, zeby wziac udzial w Zgromadzeniu. A niektorzy, ubrani nieco inaczej od pozostalych, przedkladajacy futra nad kradzione atlasy Vadhaghow i Nhadraghow, przybyli az zza morza jako wyslannicy Bro-an-Mabdenu, skalistej krainy na polnocnym-zachodzie, skad dawno temu wziela poczatek rasa Mabdenczykow. Krol Lyr-a-Brode wsparl sie na oparciu tronu i uniosl powoli. Natychmiast piecset rak wznioslo w toascie swe puchary. -Lyr to swiat! -A swiat to Lyr... - wymamrotal Lyr-a-Brode odruchowo. Rozejrzal sie wokolo z niedowierzaniem. Przez dluzsza chwile wpatrywal sie w jedna z dziewczat, jakby biorac ja za kogos innego. Zmarszczyl brwi. Z tlumu dostojnikow wystapil rosly mezczyzna i zajal miejsce naprzeciwko Mrocznej Strazy. Mial szare oczy o chorobliwym spojrzeniu, czerwona, swiecaca twarz oraz krete, geste czarne wlosy i brode, splecione w warkoczyki. Zaciete usta odslanialy zolte, mocne zeby. Mezczyzna mial na glowie wysoki helm z dwoma metalowymi skrzydelkami, wykonany z zelaza, mosiadzu i zlota, a na jego ramionach spoczywal ogromny plaszcz z niedzwiedziej skory. Czlowiek ten budzil respekt samym swym wygladem i pod wieloma wzgledami prezentowal sie dostojniej niz krol, ktory spogladal na niego z wysokosci tronu. -Hrabia Glandyth-a-Krae? - przemowil krol. -Twoj lennik i wierny poddany, Glandyth, Hrabia Ziemi Krae - potwierdzil mezczyzna ceremonialnie. - Dowodca Denledhyssow, ktorzy uwolnili twe ziemie spod panowania przekletych Vadhaghow i ich sprzymierzencow, i ktorzy pomogli ci podbic Wyspy Nhadraghow. Brat Psa, Syn Rogatego Niedzwiedzia, sluga Wladcow Chaosu. -Znam cie, Hrabio Glandyth - skinal glowa krol. - Jestes wiernym wojownikiem. Glandyth sklonil sie. Przez chwile panowala cisza. -Mow - odezwal sie wreszcie krol. -Jest jeszcze jeden Stefanhow, ktory umknal twej sprawiedliwosci, moj krolu. Jeszcze jeden Vadhagh pozostal przy zyciu. - Glandyth szarpnieciem rozwiazal rzemyk u kurtki wygladajacej spod pancerza. Siegnal pod nia i wyjal dwie rzeczy, ktore mial zawieszone na szyi. Pierwsza z nich byla uschnieta, zmumifikowana dlon. Druga stanowil maly, skorzany woreczek. Pokazal je krolowi. - Oto reka, ktora odcialem temu Vadhaghowi, a tu, w tym woreczku, mam jego oko. On sam schronil sie w zamku lezacym daleko na zachodnich wybrzezach twojego kraju - w miejscu zwanym Moidel. Zamek nalezy do mabdenskiej kobiety, Margrabiny Rhaliny-a-Allomglyl, ktora sluzy zdrajcom z kraju Lywm-an-Esh - tego kraju, ktory masz zamiar zdobyc, gdyz nie chce popierac naszej sprawy. -Juz mi to wszystko mowiles - przerwal Krol Lyr. - Opowiadales takze o poteznych czarach, jakich uzyto, by udaremnic twoj atak na ten zamek. Mow dalej. -Chce jeszcze raz wyruszyc do Zamku Moidel, gdyz z tego, co wiem, Stefanhow Corum i ta zdrajczyni Halina wrocili tam mniemajac, ze zdolaja uniknac sprawiedliwosci. -Cale nasze wojsko idzie na zachod - odparl Lyr. - Zbieramy wszystkie sily, aby zniszczyc Lywm-an-Esh. Zdobedziemy Zamek Moidel po drodze. -Panie moj, prosze o laske, bym to ja mogl byc sprawca jego upadku. -Hrabio Glandyth, jestes jednym z naszych najlepszych dowodcow i zamierzamy uzyc ciebie i twoich Denledhyssow w najwazniejszej bitwie. -Dopoki Corum zyje i dysponuje swa czarnoksieska moca, stanowi dla nas smiertelne niebezpieczenstwo. Mowie prawde, o najwiekszy z krolow. On jest poteznym wrogiem, moze nawet potezniejszym niz cala kraina Lywm-an-Esh. Nielatwo bedzie go pokonac. -Jednego okaleczonego Stefanhowa? Jak to mozliwe? -On zawarl przymierze z Ladem. Mam na to dowod. Jeden z moich nhadraghanskich slug uzyl swego drugiego wzroku i wszystkiego sie dowiedzial. -Gdzie jest ten Nhadragh? -Zostal na zewnatrz, panie moj. Nie osmielilbym sie wprowadzic tu tej nedznej kreatury bez twojej zgody. -Przyprowadz go. Wszyscy brodaci wojownicy spojrzeli w strone drzwi, a w ich oczach niesmak mieszal sie z ciekawoscia. Jedynie Mroczna Straz patrzyla nadal prosto przed siebie. Krol Lyr ponownie usadowil sie na tronie i gestem zazadal wiecej wina. Otwarto drzwi i zamajaczyla w nich niewyrazna postac. Istota ksztaltem przypominala czlowieka, ale nie byl to czlowiek. Wojownicy rozstapili sie, przepuszczajac Nhad-ragha. Mial ciemna, plaska twarz, a wlosy porastaly mu cale czolo az do brwi. Byl ubrany w kaftan i spodnie z foczej skory. Zdenerwowany, przybral sluzalcza poze i klanial sie co chwila, posuwajac sie w kierunku Glandytha. Krol Lyr-a-Brode skrzywil sie z obrzydzeniem. Skinal na Hrabiego. -Niech mowi, a potem - wyprowadzic. -A teraz, scierwo - Glandyth wyciagnal reke i chwycil Nhadragha za skoltunione wlosy - powiedz mojemu krolowi, co widziales dzieki pomocy swych zwyrodnialych zmyslow! Nhadragh otworzyl usta i zaczal sie jakac. -Mow! Szybko! -Ja... ja widzialem inne wymiary... -Widziales Yffarn, pieklo? - wyszeptal Lyr z prze razeniem. -Inne wymiary... - Nhadragh rozejrzal sie niepewnie i szybko potwierdzil. - Tak... Yffarn. Widzialem tam istote, ktorej nie potrafie opisac, ale rozmawialem z nia przez chwile. Ona... ona powiedziala mi, ze Arioch, Ksiaze Chaosu... -Ma na mysli Wladce Mieczy - wyjasnil Glandyth. - Wielkiego Starego Boga, Araga. -Powiedziala mi, ze Arioch... Arag... zostal pokonany przez Vadhagha, Coruma Jhaelena Irsei, i ze Arkyn, Wladca Ladu, ponownie odzyskal wladze nad tymi piecioma wymiarami... - Glos Nhadragha zalamal sie. -Opowiedz mojemu krolowi cala reszte - przynaglil go Glandyth, ponownie chwytajac nieszczesnika za wlosy. - Opowiedz mu, czego dowiedziales sie o nas, Mabdenczykach. -Oznajmiono mi, ze teraz, gdy Lord Arkyn powrocil, bedzie usilowal odzyskac wladze, jaka niegdys sprawowal nad calym swiatem. Ale do tego potrzebuje smiertelnikow jako wykonawcow swej woli, i Corum jest najwazniejszym z nich, choc takze wiekszosc z tych, ktorzy zamieszkuja Lywm-an-Esh bedzie sluzyc Arkynowi, gdyz juz dawno temu poznali... poznali obyczaje Stefanhowow... -A wiec nasze podejrzenia sie sprawdzily - stwierdzil Krol Lyr tryumfalnie. - Czynimy slusznie, sposobiac sie do wojny z Lywm-an-Eshem. Bedziemy walczyc z tym wynaturzeniem, ktore smie sie nazywac Ladem! -A wiec zgodzisz sie, panie, ze moim obowiazkiem jest zniszczyc tego Coruma? - spytal Glandyth. Krol zmarszczyl brwi. Potem uniosl glowe i spojrzal Glandythowi prosto w oczy. -Tak - machnal reka. - A teraz zabierz stad tego cuchnacego Stefanhowa. Juz czas wezwac Psa i Niedzwiedzia! Siedzacy wysoko w gorze, na glownej belce dachu, kot poczul, jak ze strachu jezy mu sie siersc na grzbiecie. Najchetniej od razu opuscilby to miejsce, ale zmusil sie, aby tam pozostac. Byl wierny swemu panu, a Jhary-a-Conel przykazal mu obserwowac caly przebieg Zgromadzenia. Tymczasem wojownicy usadowili sie pod scianami. Kobiety odeslano. Lyr takze zszedl z podwyzszenia i caly srodek sali byl teraz pusty. Zapadla cisza. Lyr na miejscu, gdzie stal - wciaz otoczony przez Mroczna Straz - zaklaskal w dlonie. Do sali wprowadzono wiezniow. Byli to wiesniacy, a wsrod nich kobiety i male dzieci. Pomimo strachu wszyscy zachowywali sie spokojnie. Wtoczono ich do srodka w wielkiej wiklinowej klatce. Kilkoro dzieci zaczelo plakac, a dorosli nie usilowali juz nawet ich uspokajac. Uczepili sie wiklinowych pretow, bezradnie rozgladajac sie po sali. -Tak! - zawolal krol Lyr. - Oto Strawa dla Psa i Niedzwiedzia. Soczysta i smaczna! - Rozkoszowal sie ich niedola. Postapil do przodu, a Mroczna Straz ruszyla wraz z nim. Przygladajac sie wiezniom oblizywal wargi. - Niech ugotuja strawe - zarzadzil - aby jej zapach dotarl do Yffarn, pobudzil apetyt bogow i przywiodl ich do nas. Jedna z kobiet zaczela przerazliwie krzyczec, a kilka zemdlalo. Dwoch placzacych mlodych mezczyzn pochylilo glowy. Dzieci, nic nie rozumiejac, wygladaly z klatki, przerazone raczej samym faktem uwiezienia niz losem, jaki mial je spotkac. Przez uchwyty na dachu klatki przeciagnieto liny, ktore przerzucono nastepnie przez belki pod stropem, unoszac calosc w gore. Maly kot przesunal sie nieco, ale nadal wszystko obserwowal. Wtoczono ogromny koksownik i umieszczono go dokladnie pod klatka. Ta trzeszczala i kolysala sie, gdyz wiezniowie zaczeli sie szamotac. Oczy obserwujacych wojownikow blyszczaly niecierpliwie. Zelazny kosz wypelnialy rozgrzane do bialosci wegle. Sludzy przyniesli dzbany z oliwa, i gdy chlusneli nia na wegle, w gore buchnely plomienie, ktore poczely lizac wiklinowa klatke. Podniosl sie w niej przerazliwy lament - budzacy groze halas, ktory wypelnil cala komnate. Krol Lyr-a-Brode zaczal sie smiac. Glandyth-a-Krae smial sie takze. Baronowie, ksiazeta, hrabiowie i krolewscy dowodcy - wszyscy wybuchneli smiechem. Wkrotce wrzaski umilkly. Zastapil je trzask plomieni i swad spalonego ludzkiego miesa. Wowczas smiech zamarl i ponownie zapadla cisza, a wojownicy czekali w napieciu na to, co mialo nastapic. Gdzies spoza murow Zamku Kalenwyr, gdzies spoza miasta, spoza ciemnosci nocy - rozleglo sie wycie. Maly kot cofnal sie jeszcze bardziej, przysuwajac sie do otworu w scianie. Wycie wzmoglo sie i jakby zmrozilo plomienie, ktore pogasly. Komnate spowila nieprzenikniona ciemnosc. Wycie rozlegalo sie wszedzie, narastajac i cichnac na zmiane - niekiedy zdawalo sie zamierac, by w chwile pozniej zabrzmiec jeszcze potezniej. A potem zawtorowal mu przedziwny ryk. Byly to glosy Psa i Niedzwiedzia - mrocznych i straszliwych bogow Mabdenu. Cala sala zadrzala. Nad pustym tronem zaczelo sie wylaniac przedziwne swiatlo. Potem na granitowym podescie, w aurze odrazajacych, trudnych do opisania kolorow pojawila sie ogromna, cuchnaca istota. Pokrecila pyskiem, weszac uczte. Stala na tylnych lapach, niby karykatura tych, ktorzy ja z lekiem obserwowali. Pies ponownie pociagnal nosem. Z jego gardla wydobywal sie dziwny charkot. Potrzasnal kudlata glowa. W oddali ciagle rozbrzmiewal drugi dzwiek - ryk, ktoremu towarzyszyly grozne pomruki. Wciaz narastal i Pies slyszac go przechylil glowe na bok i przestal weszyc. Po drugiej stronie tronu rozblyslo ciemnoniebieskie swiatlo. Zmaterializowalo sie w konkretny ksztalt i stanal tam Niedzwiedz - wielki czarny niedzwiedz z dlugimi rogami. Otworzyl pysk i skrzywil sie, odslaniajac ostre kly. Siegnal w strone wiklinowej klatki i zerwal ja z uchwytow. Pies i Niedzwiedz rzucily sie na jej zawartosc. Pomrukujac i sapiac, pozeraly lapczywie pieczone ludzkie mieso i chrupaly kosci, a po pyskach sciekal im krwawy sos. Kiedy skonczyly, wyciagnely sie na podwyzszeniu, obserwujac milczacych, przerazonych ludzi. Prymitywni bogowie prymitywnego ludu. Krol Lyr-a-Brode po raz pierwszy opuscil krag straznikow i zblizyl sie do tronu. Ukleknal i uniosl blagalnie rece w strone Psa i Niedzwiedzia. -O, nasi potezni wladcy, wysluchajcie nas! - zawodzil. - Dowiedzielismy sie, ze Stefanhow, ktory sprzymierzyl sie z naszymi wrogami z Lywm-an-Eshu, Tonacego Ladu, zabil Lorda Araga. Nasza sprawa znalazla sie w niebezpieczenstwie, a tym samym i wasza wladza jest zagrozona. Czy pomozecie nam, nasi wladcy? Pies warknal. Niedzwiedz mruknal gniewnie. -Czy pomozecie nam, nasi wladcy? Pies powiodl groznym wzrokiem po sali - we wszystkich oczach zdawal sie czaic ten sam dziki blysk. Byl zadowolony. -Wiemy o tym niebezpieczenstwie - przemowil. Jego zduszony, chrapliwy glos z trudem wydobywal sie z psiego gardla. - Jest wieksze niz myslicie. Musicie spiesznie zgromadzic sily i jak najpredzej ruszyc na waszych wrogow, jesli Ci, Ktorym Sluzymy, maja zachowac wladze i was z kolei uczynic silniejszymi. -Nasi dowodcy, panie moj, Psie, juz sie zebrali, a ich armie polacza sie z nimi tu, w Kalenwyrze. -To dobrze. Wtedy przyslemy wam pomoc, jaka tylko bedziemy mogli. - Pies odwrocil wielka glowe i spojrzal na swego brata, Niedzwiedzia. -Nasi wrogowie takze beda szukac pomocy, ale nie przyjdzie im to latwo. - Glos Niedzwiedzia byl wysoki, lecz bardziej zrozumialy - gdyz Arkyn, Wladca Ladu, jest wciaz slaby. Arioch, ktorego wy nazywacie Aragiem, musi odzyskac nalezne mu miejsce i znow stac sie panem tych Pieciu Wymiarow. Ale aby to sie moglo dokonac, trzeba zdobyc dla niego nowe serce i nowe cialo. Jest tylko jedno takie serce i cialo - jego przesladowcy, Coruma w Szkarlatnym Plaszczu. By go na to przygotowac, beda nam potrzebne skomplikowane czary - ale najpierw musicie go pojmac. -Zywcem? - zawolal Glandyth rozczarowany. -Dlaczego mielibysmy go oszczedzic? - spytal Pies. Na ten glos zadrzal nawet Glandyth. -Teraz odchodzimy - oznajmil Niedzwiedz. - Nasza pomoc wkrotce nadejdzie. Przyprowadzi ja wyslannik Wielkich Starych Bogow - sluga Xiombarg, Krolowej Mieczy sasiedniego swiata. On powie wam wiecej niz my. W chwile potem Psa i Niedzwiedzia juz nie bylo, a w sali unosil sie jedynie swad spalonych ludzkich cial. -Przyniesc pochodnie! Przyniesc pochodnie! - rozlegl sie w ciemnosci drzacy glos Krola Lyra. Otwarto drzwi i srodek komnaty rozjasnilo mgliste, czerwonawe swiatlo. Wydobylo z mroku podwyzszenie, tron, rozerwana klatke, kosz z wygaslymi weglami i kleczacego, dygocacego krola. Toczyl dokola blednym wzrokiem, a dwoch Mrocznych Straznikow pomagalo mu wstac. Odpowiedzialnosc, jaka zlozyli na niego bogowie, przerazala go. Niemal blagalnie spojrzal na Glandytha. Glandyth wyszczerzyl zeby i dyszal jak wilk, ktory ma pozrec swiezo upolowana zdobycz. Maly kot przeslizgnal sie po belce, potem waskim przejsciem, i po schodach wydostal sie na wieze. W koncu z trudem poruszajac zmeczonymi skrzydlami, polecial z powrotem do Zamku Moidel. Rozdzial trzeci LYWM-AN-ESH Bylo ciche, cieple popoludnie w srodku lata i po niebie plynelo kilka bialych oblokow.Jak okiem siegnac, rownina tonela w pieknych, roznobarwnych kwiatach, az do miejsca, gdzie pas zoltego piasku oddzielal lad od chlodnego, spokojnego oceanu. Byla to dzika roslinnosc, ale jej obfitosc i roznorodnosc stwarzala wrazenie, ze kwiaty zasadzono niegdys jako czesc niezmierzonego ogrodu, o ktory przestano sie troszczyc wiele lat temu. Do brzegu przybil wlasnie maly, zgrabny stateczek, z ktorego zaczela schodzic na lad grupka ludzi. Po napredce skleconych kladkach sprowadzili swe konie. Jedwab i stal lsnily w sloncu, gdy podrozni, opusciwszy statek, dosiedli wierzchowcow i ruszyli w glab ladu. Jadaca na czele czworka jezdzcow osiagnela skraj rowniny i ich konie brodzily teraz po kolana w dzikich tulipanach, miekkich i lsniacych jak aksamit. Ludzie gleboko wdychali przesycone cudownymi zapachami powietrze. Wszyscy, z wyjatkiem jednego, byli uzbrojeni. Pierwszy z nich, wysoki mezczyzna o nienaturalnym wygladzie, nosil na oku wysadzana klejnotami przepaske, a na lewej dloni szesciopalca, rownie ozdobna rekawice. Mial wysoki, stozkowaty helm ze srebra z opadajaca na kark misiurka pleciona z drobnych, srebrnych kolek. Jego kolczuga byla takze ze srebra, choc krytego mosiadzem, a kaftan, spodnie i buty z miekko wyprawionej skory. U jego boku zwisal dlugi miecz o glowni misternie zdobionej srebrem oraz czerwonym i czarnym onyksem. W pochwie przy siodle spoczywal topor bojowy, przyozdobiony dokladnie tak samo jak miecz. Mezczyzne okrywal plaszcz z przedziwnej, polyskliwej tkaniny o barwie nasyconego szkarlatu, a na plecy mial ow rycerz zarzucony luk i kolczan. Byl to Ksiaze Corum Jhaelen Irsei w Szkarlatnym Plaszczu, w pelnym rynsztunku bojowym. Jezdziec podazajacy obok Ksiecia Coruma takze nosil kolczuge, ale jego wymyslny helm i tarcze wykonano z muszli gigantycznego slimaka morskiego. Wlocznia i smukly miecz stanowily bron jezdzca, ktorym byla Margrabina Rhalina z Allomglyl, rowniez w pelnym rynsztunku. Tuz kolo niej jechal przystojny, mlody mezczyzna, ktorego helm i tarcza byly podobne do tych, jakie miala Margrabina. Byl uzbrojony w dluga wlocznie, topor wojenny o krotkim trzonku, miecz i palasz o szerokim ostrzu. Dluga oponcza z pomaranczowego brokatu harmonizowala kolorem z okryciem jego czekoladowej klaczy, ktorej wysadzana klejnotami uprzaz byla zapewne cenniejsza od ubioru jezdzca. Byl to Beldan z Allomglyl, i ten w pelnym rynsztunku bojowym. Czwarty jezdziec mial na glowie fantazyjnie wywiniety kapelusz z szerokim rondem, za ktory zatknieto dlugie pioro. Byl ubrany w lsniaca koszule z blekitnego jedwabiu, a szkarlat jego spodni dorownywal barwie szaty Coruma; w pasie byl przewiazany szeroka, zolta szarfa, mocno zniszczony zas, skorzany pas podtrzymywal miecz i puginal. Buty siegaly kolan, a ciemnogranatowy plaszcz byl tak dlugi, ze zakrywal caly grzbiet konia. Na ramieniu jezdzca, zlozywszy skrzydla, usadowil sie maly, czarno-bialy kot, ktory mruczal cicho wyraznie zadowolony. Jezdziec od czasu do czasu wyciagal reke, aby go poglaskac po lebku, przemawiajac przy tym lagodnie. Byl to ow czasem wedrowiec, czasem poeta, a niekiedy towarzysz bohaterow, Jhary-a-Conel, ktorego ubior trudno byloby nazwac pelnym rynsztunkiem bojowym. Za nimi zdazali zbrojni Rhaliny i ich kobiety. Wojownicy nosili barwy Allomglylu, a ich helmy, tarcze i napiersniki wykonano z pancerzy gigantycznych skorupiakow, ktore niegdys zamieszkiwaly morza. Caly oddzial prezentowal sie swietnie na tle wspanialego krajobrazu Ksiestwa Bedwilral-nan-Rywm, najbardziej na wschod wysunietej prowincji krainy Lywm-an-Esh. Wszyscy oni opuscili Gore Moidel po daremnej probie obudzenia wielkich nietoperzy, ktore spaly w jaskiniach pod zamkiem ("To stwory Chaosu, stwierdzil Jhary-a-Conel. - Trudno bedzie zmusic je, by nam sluzyly"), i po tym, jak Lord Arkyn, najwyrazniej zajety bardziej naglacymi sprawami, nie odpowiedzial na ich wezwanie. Kiedy skrzydlaty kot przyniosl im wiesci, stalo sie jasne, ze nie zdolaja sie juz dluzej bronic w Zamku Moidel. Postanowili wiec udac sie wszyscy razem do Halwyg-nan-Vake, stolicy Lywm-an-Eshu, by ostrzec krola o barbarzyncach nadciagajacych z poludnia i ze wschodu. Rozgladajac sie wokol, Corum podziwial piekno krajobrazu. Nietrudno zrozumiec, myslal, iz taka ziemia wyposazyla Mabdenczykow w wiele cech, ktore normalnie przypisywalby Vadhaghom. To nie tchorzostwo kazalo im opuscic Gore Moidel, lecz przezornosc i swiadomosc, ze Glandyth straci wiele dni, a moze nawet tygodni, na przygotowanie i przeprowadzenie ataku na zamek, w ktorym nikogo juz nie znajdzie. Glownym miastem ksiestwa bylo Llarak-an-Fol, oddalone o dobre dwa dni jazdy. Tam mieli nadzieje otrzymac swieze wierzchowce i dowiedziec sie czegos o mozliwosciach obronnych kraju. Ksiaze, rezydujacy w Llaraku, znal Rhaline jeszcze jako dziecko. Byla pewna, ze uwierzy ich slowom i okaze im wszelka mozliwa pomoc. Halwyg-nan-Vake lezalo o nastepny tydzien drogi od Llarak. Chociaz Corum sam obmyslil realizowany plan, to jednak teraz nie mogl sie pozbyc uczucia, ze ucieka od tego, ktorego nienawidzi. Jakas jego czastka pragnela wrocic do Zamku Moidel i poczekac na Glandytha. Zwalczal te pokuse, ale wewnetrzny konflikt czynil zen posepnego i niezbyt milego towarzysza podrozy. Pozostali byli weseli, cieszac sie na mysl o tym, ze pomoga ludziom z Lywm-an-Eshu przygotowac sie na atak, ktory w zamierzeniach Krola Lyra-a-Brode mial ich zupelnie zaskoczyc. Dysponujac znacznie lepsza bronia, mieli wszelkie szanse, aby odeprzec inwazje. Jedynie Jhary-a-Conel przypominal czasem Rhalinie i Beldanowi, ze Pies i Niedzwiedz obiecali Krolowi Lyrowi pomoc i nikt nie mogl przewidziec, jaka forme przybierze ani jak dalece okaze sie potezna. Tej nocy obozowali na Rowninie Kwiatow, a nastepnego dnia dotarli do pagorkowatej krainy wydm. Za piaszczystymi wzgorzami lezalo, ukryte przed ich wzrokiem, Llarak-an-Fol. Po poludniu napotkali schludna wioske, ktora przecinal malowniczy strumien. Zobaczyli, ze centralny plac osady jest pelen ludzi otaczajacych kolem jakiegos przemawiajacego do nich czlowieka. Odziany w ciemne szaty mezczyzna stal na krawedzi koryta z woda dla bydla i z trudem utrzymywal rownowage. Puscili sie cwalem ze wzgorza, przypatrujac sie wszystkiemu uwaznie, lecz z powodu dzielacej ich odleglosci nie mogac wylowic ani slowa z dochodzacych ich halasow. -Zdaja sie byc mocno poruszeni - zaniepokoil sie Jhary-a-Conel. - Czy sadzisz, ze przybywamy za pozno? Corum dotknal przepaski na oku i chwile przypatrywal sie wiosce w milczeniu. -Na pewno to tylko jakis miejscowy problem, Jhary. Podjedzmy tam we dwoch i dowiedzmy sie, o co chodzi. Jhary skinal glowa i po krotkiej naradzie z pozostalymi obaj szybko pomkneli w strone wioski. W tej samej chwili mezczyzna w ciemnej szacie zauwazyl obu jezdzcow i caly oddzial, i krzyczac wskazywal w ich kierunku. Wsrod wiesniakow zapanowalo poruszenie. Gdy wjechali do wioski i zblizyli sie do tlumu, czarno odziany mezczyzna o twarzy wykrzywionej szalenstwem zawolal glosno w ich kierunku: -Kim jestescie? Po ktorej stronie walczycie? Czy przybywacie, aby nas zniszczyc? Nie mamy nic, co byloby cenne dla waszej armii. -Trudno to nazwac armia - mruknal Jhary, a glosniej dodal: - Nie chcemy wam zrobic nic zlego, przyjacielu. Zdazamy do Llaraku. -Do Llaraku. A wiec jestescie po stronie ksiecia! Sciagniecie na nas wszystkich nieszczescie! -Jakimze sposobem? - zdziwil sie Corum. -Sprzymierzajac sie z silami slabosci - z tymi zniewies- cialymi, zdegenerowanymi ludzmi, ktorzy mowia o pokoju, a stana sie przyczyna potwornej wojny. -To nadal niezbyt jasna odpowiedz - zauwazyl Jhary. - Kim jestes, panie? -Nazywam sie Verenak i jestem kaplanem Urleha. Troszcze sie o pomyslnosc tej wioski - i calego kraju. -Urleh to lokalny bozek, jakby podlegly Ariochowi - szeptem wyjasnil towarzyszowi Corum. - Powinienem sie domyslic, ze jego moc zniknie wraz z wygnaniem Ariocha. -Moze dlatego Verenak jest taki zly. - Jhary mrugnal porozumiewawczo. -Byc moze. Verenak swidrowal Coruma wzrokiem. -Ty nie jestes czlowiekiem! -Jestem smiertelny - wyjasnil Corum spokojnie. - Ale istotnie nie jestem Mabdenczykiem. -Jestes Vadhaghiem! -Tak. Ostatnim. Verenak uniosl drzaca reke i ponownie zwrocil sie do wiesniakow. -Wygnajcie ich stad, jesli nie chcecie doswiadczyc zemsty Wladcow Chaosu! Chaos nadejdzie juz wkrotce, i jesli pragniecie zachowac zycie, musicie byc wierni Urlehowi! -Urleha juz nie ma - przerwal Corum. - Zostal wygnany z naszego swiata wraz ze swym panem, Ariochem. -To klamstwo! - wrzasnal kaplan. - Urleh zyje! -Nie sadze - stwierdzil Jhary. -Obecnie Piecioma Wymiarami rzadzi Arkyn, Wladca Ladu - wyjasnil wiesniakom Corum. - Zapewni wam pokoj i bezpieczenstwo, jakich jeszcze nigdy nie doswiadczyliscie. -Bzdury! - zawolal Verenak. - Arioch pokonal Arkyna wiele lat temu. -A teraz Arioch sam zostal pokonany - odparl Corum. - Musimy bronic pokoju. Chaos z cala swa potega przyniesie terror i zniszczenie. Krainie Lywm-an-Esh zagrazaja najezdzcy tej samej rasy, co wy, ktorzy sluza Chaosowi i chca was wszystkich wymordowac! -Powtarzam, ze to klamstwo! Chcesz nas zwrocic przeciw Wielkiemu Ksieciu Ariochowi i Lordowi Urlehowi. Ale my jestesmy wierni Chaosowi! Wiesniacy nie wydawali sie tego tak pewni jak Verenak. -A zatem sciagniecie na siebie zaglade - powtorzyl Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. - Wiem, ze Arioch zostal wygnany, bo to ja zniszczylem jego serce i poslalem go do otchlani. -To bluznierstwo - ryknal kaplan. - Precz stad! Nie pozwole ci zwodzic tych niewinnych dusz. Chlopi zerkneli podejrzliwie na Coruma, a potem obdarzyli podobnym spojrzeniem Verenaka. Jeden z nich wysunal sie do przodu. -Nie interesuje nas ani Lad, ani Chaos - powie dzial. - Chcemy tylko zyc tak, jak dotychczas. Przedtem, Verenaku, nie mieszales sie do naszych spraw, nie liczac drobnych porad magicznych, za ktore otrzymywales sowita zaplate. A teraz mowisz o poteznych silach, walce i zniszczeniu. Twierdzisz, ze powinnismy chwycic za bron i wyruszyc przeciw ksieciu, naszemu panu. Z kolei ten Vadhagh mowi, ze musimy sie sprzymierzyc z silami Ladu - rowniez po to, by ocalic zycie. Ale my nie dostrzegamy zadnego zagrozenia. Nie zapowiadaja go zadne znaki, Verenaku... -Byly znaki - wybuchnal kaplan. - Pojawialy sie w moich snach. Musimy zostac wojownikami Chaosu, zaatakowac Llarak, dowiesc Urlehowi, ze jestesmy mu wierni! -Nie wolno wam wiazac sie z Chaosem. Jednak jesli nie staniecie po zadnej stronie, to Chaos i tak was pochlonie. Nazywacie nasza grupe armia, co dowodzi, ze nie macie pojecia, jak wyglada prawdziwa armia. Jesli nie przygotujemy sie do obrony, to pewnego dnia te ukwiecone wzgorza zaroja sie od jezdzcow, ktorzy stratuja was z taka latwoscia, jak sie tratuje kwiaty. Doznalem od nich cierpien i wiem, ze maja zwyczaj gwalcic i torturowac swe ofiary, nim zadadza im smierc. Jesli nie udacie sie z nami do Llaraku i nie nauczycie sie bronic tego pieknego kraju, to wasza wioske spotka zaglada. -Jak doszlo do tej dysputy? - wtracil Jhary zmieniajac taktyke. - Czemu probujesz zbuntowac tych ludzi przeciwko ksieciu, szanowny Verenaku? Kaplan poslal mu grozne spojrzenie. -Bo ksiaze oszalal. Nie dalej jak miesiac temu wygnal z miasta wszystkich kaplanow Urleha, pozwalajac jednak zostac kaplanom tego mdlego bozka Ilaha. W ten sposob stanal po stronie Ladu, a zwrocil sie przeciw slugom Chaosu. To sciagnie na niego zemste Urleha, a nawet samego Ariocha. I wlasnie dlatego pragne ostrzec tych prostych, biednych ludzi i zachecic ich do dzialania. -Ci ludzie wydaja sie madrzejsi od ciebie, przyjacielu - zasmial sie Jhary. -O, Urlehu, zniszcz tego glupiego szyderce! - Verenak wyciagnal ramiona w strone nieba. Stracil rownowage i machnawszy pare razy rekami upadl na wznak, prosto w wode. Chlopi wybuchneli smiechem. Ten, ktory mowil w ich imieniu, zblizyl sie do Coruma. -Nie martw sie, przyjacielu, nigdzie sie stad nie ruszymy - chocby dlatego, ze mamy na glowie zniwa. -Nie bedzie zadnych zniw, jesli nadejda tu Mabdenczycy ze wschodu - ostrzegl go Corum. - Ale dosc juz gadania, powiem ci tylko, ze my, Vadhaghowie, tez nie moglismy uwierzyc w okrucienstwo mabdenskich najezdzcow i zignorowalismy wszelkie ostrzezenia. I dlatego ujrzalem, jak mordowano mego ojca i matke oraz moje siostry, a teraz jestem ostatnim z mego ludu. -Zastanowie sie nad tym, co powiedziales, przyjacielu. - Mezczyzna podrapal sie po glowie. -A co z nim? - Corum wskazal Verenaka, ktory usilowal wygramolic sie z koryta. -Juz nie bedzie nas niepokoil. Musi zaniesc swe ponure wiesci do innych wiosek. Watpie, aby wielu ludzi zechcialo go chocby wysluchac, tak jak my. -To dobrze - Corum skinal glowa. - Ale pamietaj, ze te wszystkie rozmowy, drobne klotnie, te pozornie malo znaczace decyzje jak ta, ze ksiaze wygnal kaplanow Urleha - to wszystko zapowiada znacznie potezniejsze starcie miedzy Ladem a Chaosem. Verenak to wyczuwa, podobnie jak ksiaze. Verenak probuje zgromadzic sily wierne Chaosowi, podczas gdy ksiaze opowiada sie po stronie Ladu. Zaden z nich nie wie o zblizajacym sie niebezpieczenstwie, ale obaj cos przeczuwaja. A ja przynosze krainie Lywm-an-Esh wiesc, ze walka zacznie sie lada moment. Potraktuj powaznie te przestroge, przyjacielu. Pomysl o tym wszystkim, niezaleznie od tego, jak zdecydujesz sie postapic... Wiesniak cmoknal w zamysleniu. -Pomysle o tym - zgodzil sie w koncu. Pozostali chlopi zaczeli sie rozchodzic do swoich zajec. Poslawszy Corumowi zlowrogie spojrzenie, Verenak podszedl do swego uwiazanego konia. -Czy przyjmiecie goscine w naszej wiosce? - zapytal mezczyzna. -Dziekuje ci - Corum potrzasnal glowa - ale to, czego bylem tu swiadkiem, potwierdza, ze musimy spieszyc z wiesciami do Llaraku. Zegnaj! -Zegnaj, Vadhaghu. - Wiesniak nadal stal zamyslony. Jhary smial sie, gdy wracali na szczyt wzgorza. -Nigdy nie napisalem lepszej komedii - stwierdzil. -Ale kryje sie w niej tragedia - zauwazyl Corum. -Jak zawsze w dobrej komedii. Klus zmienil sie teraz w galop i jezdzcy gnali przez Ksiestwo Bedwilral-nan-Rywm niemal tak, jakby juz scigali ich wojownicy Lyra-a-Brode. Wszedzie wyczuwalo sie napiecie. W kazdej wiosce, przez ktora przejezdzali, toczyly sie z pozoru niewinne dyskusje miedzy ludzmi, ktorzy popierali Urleha, a zwolennikami Ilaha. Lecz ani jedni, ani drudzy nie chcieli sluchac tego, co Corum mial im do powiedzenia - ze na ich kraj napadna wkrotce sludzy Chaosu, i jesli nie przygotuja sie do obrony przed wojskami Krola Lyra, to wszyscy zgina. Kiedy w koncu dotarli do Llarak-an-Fol, na ulicach toczyly sie walki. Niewiele miast w krainie Lywm-an-Esh otaczaly mury i Llarak nie bylo wyjatkiem. Wznosily sie tam dlugie, niskie domy z kamienia i rzezbionego drewna, pomalowane na jaskrawe kolory. Rezydencja Ksiecia Bedwilralu nie wyrozniala sie niczym specjalnym i dopiero Rhalina im ja wskazala. Wokol niej toczyla sie walka, a sasiedni budynek stal w plomieniach. Oddzial ruszyl w kierunku miasta, pozostawiajac kobiety na wzgorzu. -Wyglada na to, ze niektorzy z kaplanow Chaosu mieli wieksza sile perswazji niz Verenak - krzyknal Corum do Margrabiny, ktora siegnela po wlocznie. Galopem wpadli na przedmiescia. Ulice byly ciche i opustoszale, lecz z centrum dochodzil zgielk bitwy. -Lepiej ty nas poprowadz, Rhalino, bo rozpoznasz ksiecia i jego ludzi - zadecydowal Corum. Bez slowa przyspieszyla, a caly oddzial podazyl za nia. Wokol rezydencji dostrzegli ludzi w blekitnych liberiach, z helmami i tarczami podobnymi do tych, jakie nosili zbrojni Rhaliny. Zmagali sie oni z rzesza chlopow i zawodowych zolnierzy. -Ci w niebieskim to ludzie ksiecia - krzyknela Rhalina - a tamci, odziani w braz i purpure, to straz miejska. O ile pamietam, zawsze ze soba rywalizowali. Corum nie mial ochoty angazowac sie w walke; bynajmniej nie z powodu tchorzostwa, ale dlatego, ze nie zywil niecheci do zadnej ze stron. Szczegolnie chlopi nie bardzo wiedzieli, o co walcza, a straz miejska na pewno nie zdawala sobie sprawy, ze stala sie narzedziem w rekach Chaosu, ktory zamierzal wywolac konflikt. Zasiano w nich niepokoj i uleglszy namowom kaplanow Urleha chwycili za bron. Rhalina jednak polozyla kres watpliwosciom Coruma, szarzujac na czele swych ludzi. Z pochylonymi wloczniami jezdzcy wpadli w tlum walczacych, wycinajac szeroka sciezke w ich szeregach. Wiekszosc przeciwnikow walczyla pieszo, a topor Coruma opadal raz po raz na glowy tych, ktorzy zupelnie zaskoczeni probowali go powstrzymac. Jego kon rzal donosnie i stajac deba walil kopytami. ^Sfim polaczyli sie z zolnierzami ksiecia i zawrocili do nowej szarzy, na ziemi lezalo kilkunastu zabitych chlopow i straznikow. Ku uldze Coruma wielu wiesniakow rzucilo bron i zaczelo uciekac. Garstka straznikow kontynuowala walke i Corum dostrzegl pomiedzy nimi uzbrojonych kaplanow. Jakis niski mezczyzna, niemal karzel, dosiadajacy poteznego, jasnego wierzchowca, wymachiwal masywnym palaszem i wykrzykiwal w kierunku przybyszow slowa zachety. Po jego ubiorze Corum ocenil, ze musi to byc sam ksiaze. -Rzuccie bron! - wrzasnal czlowieczek do straznikow. - A obiecuje, ze ocalicie glowy! Corum zobaczyl, jak ktorys ze straznikow rozejrzal sie dookola i rzucil miecz. Natychmiast zginal dzgniety przez stojacego obok kaplana Chaosu. -Walczcie do konca! - zawolal kaplan. - Jesli zdradzicie Chaos, to wasze dusze zaznaja cierpien straszniejszych, niz moglyby spotkac wasze ciala. Ocaleli straznicy najwyrazniej jednak stracili chec do walki. Jeden z nich z nienawiscia odwrocil sie do kaplana, ktory zabil jego towarzysza, i cial go mieczem. Kaplan zwalil sie na ziemie, probujac powstrzymac krew, ktora trysnela z jego przecietej szyi. Corum schowal topor. Zalosna bitwa dobiegla konca. Ludzie Rhaliny i zolnierze w blekitnych mundurach rozbroili kilku ostatnich przeciwnikow. Czlowieczek na wielkim koniu podjechal do Rhaliny stojacej obok Coruma i Jharego-a-Conela. Czarno-bialy kotek wciaz trzymal sie ramienia Jharego i wydawal sie raczej zdziwiony niz przestraszony tym, czego byl swiadkiem. -Jestem Gwelhen, Ksiaze Bedwilralu - oznajmil czlowieczek. - Z serca wam dziekuje za okazana mi pomoc. Ale wasze twarze nie sa mi znajome. Nie pochodzicie z Nyvish ani Adwyn, a jesli przybywacie z dalszych stron, to jak zdolaliscie sie dowiedziec o moich klopotach i przybyc na czas, aby mnie ocalic?! Rhalina zdjela helm i przemowila rownie oficjalnie jak ksiaze. -Czy nie poznajesz mnie, Ksiaze Bedwilralu? -Niestety, nie. Moja pamiec do twarzy... Rhalina rozesmiala sie. -To bylo wiele lat temu. Jestem Rhalina - ta sama, ktora poslubila syna twego stryjecznego brata... -...ktory byl panem Hrabstwa Allomglyl. Ale o ile mi wiadomo, zginal w katastrofie okretu. -To prawda - przyznala ze smutkiem. -Sadzilem, ze przez te lata Zamek Moidel pochlonelo morze. Co sie z toba dzialo, moje dziecko? -Do niedawna wladalam w Moidel, ale ostatnio barbarzyncy ze wschodu zmusili nas do opuszczenia go. Przybywamy, aby cie ostrzec, ze to, co stalo sie dzisiaj, to zaledwie namiastka tego, do czego doprowadzi Chaos, jesli mu sie nie przeciwstawimy. Ksiaze w zamysleniu pogladzil brode. Na moment zajal sie jencami i wydal pare rozkazow. Potem z wolna sie rozchmurzyl. -No, no. A kim jest twoj waleczny towarzysz z przepaska na oku... i ten czlowiek z pieknym kotem na ramieniu, i... -Wszystko wyjasnie, ksiaze - zasmiala sie - jesli pozwolisz nam chwile wypoczac w twym domu. -Bedzie to dla mnie prawdziwa przyjemnosc! Chodzcie, zakonczylismy juz te smutna sprawe. Teraz sie posilimy. W skromnie urzadzonej sali zjedli posilek skladajacy sie z serow i zimnych mies, popijanych miejscowym piwem. - Odwyklismy od walki - stwierdzil Gwelhen, gdy wszyscy zostali juz przedstawieni i opowiedzieli, jak przybyli do Llaraku. - W pewnym sensie dzisiejsza potyczka byla zbyt krwawa. Gdyby moi ludzie mieli wiecej doswiadczenia, szybko opanowaliby sytuacje i wzieli wiekszosc buntownikow do niewoli. Ale oni wpadli w panike, i prawdopodobnie bylbym juz martwy, gdybyscie sie nie zjawili. To, co mowicie o wojnie miedzy Ladem a Chaosem, tlumaczy dziwne nastroje, jakim ostatnio ulegalem. Slyszeliscie, ze zamknalem swiatynie Urleha? Jego wyznawcy zwrocili sie ku dziwnym, niepokojacym praktykom. Mialy miejsce morderstwa, jakies inne ciemne sprawy... Nie potrafilem tego wyjasnic. Zyjemy tu szczesliwie i spokojnie. Nikt nie przymiera glodem ani nie cierpi niedostatku. Nie bylo powodu do niepokojow. A zatem padlismy ofiara silniejszych od nas poteg. To mi sie nie podoba, niewazne czy chodzi o Lad, czy tez Chaos. Wolalbym zachowac neutralnosc... -Tak jak kazdy myslacy czlowiek wplatany w ten konflikt - rzekl Jhary-a-Conel. - Lecz przychodzi czas, gdy trzeba sie opowiedziec po ktorejs stronie, bo inaczej wszystko, co kochamy, ulegnie zniszczeniu. Nigdy nie znalazlem innego rozwiazania tego dylematu, choc dokonanie wyboru zawsze pozbawia nas czastki czlowieczenstwa. -Tak, moich uczuc - mruknal Gwelhen i skinal kuflem w strone Jharego. -Naszych takze - zgodzila sie Rhalina. - Lecz jesli nie przygotujemy sie na atak Lyra, Lywm-an-Esh spotka brutalna zaglada. -Ten kraj umiera, kazdego roku morze pochlania nowe tereny - powiedzial Gwelhen w zamysleniu. - Ale powinien dopiero umrzec, gdy nadejdzie jego czas. Musimy przekonac krola... -Kto obecnie panuje w Halwyg-nan-Vake? - spytala Rhalina. -Twoje hrabstwo bylo rzeczywiscie odlegle! - Ksiaze spojrzal na nia zaskoczony. - Naszym wladca jest Onald-an-Gyss. To bratanek starego Onalda, jego stryj umarl bezpotomnie... -A jaka ma nature, bo to sie tu liczy - woli Lad czy Chaos? -Mysle, ze Lad, ale nie moge powiedziec tego samego o jego dowodcach. Zolnierze sa zawsze zolnierzami... -Byc moze juz podjeli decyzje - wtracil Jhary. - Jesli caly kraj ogarnal taki ferment, jak widzielismy, to jakis zagorzaly poplecznik Chaosu mogl usunac krola z tronu, podobnie jak probowano to uczynic z toba, ksiaze. -Natychmiast ruszamy do Halwygu - rzucil Corum. -Tak, natychmiast... - Ksiaze pokiwal glowa. - Ale prowadzicie ze soba wielu ludzi. Minie tydzien, nim wszyscy dotrzecie do stolicy. -Ci ludzie beda podazac naszym sladem - zdecydowala Rhalina. - Beldanie, czy obejmiesz nad nimi dowodztwo i przyprowadzisz ich do Halwygu? -Tak, choc wolalbym pojechac z toba - zmartwil sie Beldan. -W takim razie jeszcze dzis wieczor wyruszamy we trojke do Halwygu. - Corum sie podniosl. - Bylibysmy ci wdzieczni, Ksiaze Gwelhenie, za pare godzin wypoczynku. -Szczerze go wam doradzam. - Gwelhen spowaznial. - Z tego, co wiemy, raczej nie bedziecie mieli okazji odpoczac w najblizszych dniach. Rozdzial czwarty GRANICA SWIATOW Jechali szybko przez kraj ogarniety coraz wiekszym niepokojem. W ludziach narastala irytacja, przy czym sami dokladnie nie wiedzieli, czemu popadli w taki nastroj, i nagle zaczeli myslec kategoriami przemocy, podczas gdy jeszcze niedawno rozumowali tylko kategoriami milosci.A kaplani Chaosu, z ktorych wielu uwazalo, ze dziala dla dobra ludzkosci, podsycali jeszcze ten ferment. Kiedy jezdzcy zatrzymywali sie na krotki postoj albo zeby zmienic konie, do ich uszu docieralo wiele poglosek, ale zadne z nich nie dorownywaly nawet okrutnej prawdzie. Wkrotce tez zaprzestali ostrzezen, czekajac na spotkanie z samym krolem, ktory wydajac odpowiednie rozkazy mial szanse zapanowac nad sytuacja. Lecz czy zdolaja go przekonac? Jakie mieli dowody, ze to, co mowia, jest prawda? Te watpliwosci towarzyszyly im w drodze do Halwyg-nan-Vake, gdy przejezdzali przez przepiekna okolice, mijajac lagodne pagorki i spokojne farmy, ktore wkrotce mogly zostac zniszczone. Halwyg-nan-Vake bylo starym miastem z bialego kamienia, z gorujacymi nad nim strzelistymi wiezami. Ze wszystkich stron krainy zmierzaly don biale, brukowane goscince. Po tych drogach podrozowali kupcy i zolnierze, chlopi i kaplani, a takze aktorzy i muzycy, ktorych w Lywm-an-Esh nie brakowalo. Utrudzeni i pokryci kurzem Corum, Rhalina i Jhary zblizali sie szybko do stolicy Wielkim Goscincem Wschodnim. Halwyg byl otoczony murami, ale fortyfikacje, pokryte fantazyjnymi plaskorzezbami przedstawiajacymi mityczne potwory i sceny ze swietnej przeszlosci miasta, spelnialy raczej funkcje dekoracyjne niz obronne. Wszystkie bramy staly otworem i snulo sie kolo nich ledwie paru ospalych straznikow, ktorzy nie raczyli nawet sie odezwac, gdy jezdzcy ich mijali. Wjechali na pelne kwiatow ulice stolicy. Kazdy dom mial ogrod, a kazde okno skrzynki z roslinami. Powietrze wypelnial odurzajacy aromat, i przypominajac sobie Rownine Kwiatow Corum pomyslal, ze chyba glownym zajeciem tych ludzi byla hodowla przepieknych, ozdobnych roslin. Kiedy dotarli do palacu krola, ujrzeli, ze wszystkie wieze i blanki pokryte sa bluszczem i obsypane kwieciem, tak iz z daleka zamek wydawal sie zbudowany z samych kwiatow. Nawet Corum rozpromienil sie na ten widok. -Cudowne - rzekl w zachwycie. - Jak ktos moglby chciec to zniszczyc? -A jednak barbarzyncy to wlasnie uczynia - odparl Jhary, spojrzawszy na palac w zadumie. Rhalina zblizyla sie do straznika przy murze. -Przywozimy pilne wiesci dla Krola Onalda - powiedziala. - Przybylismy z bardzo daleka. Straznik odziany w piekny, ale zupelnie nie nadajacy sie do walki stroj, sklonil sie grzecznie. -Jesli zechcecie tu zaczekac, dopilnuje, by powiadomiono o tym krola. W koncu zaprowadzono ich przed oblicze wladcy. Siedzial w zalanej sloncem komnacie, z ktorej rozposcieral sie widok na cala poludniowa czesc miasta. Na marmurowym stole lezaly porozkladane mapy kraju, z ktorych najwyrazniej ostatnio korzystano. Krol byl mlody i drobnej budowy, co sprawialo, iz wygladal jak chlopiec. Kiedy weszli, uniosl sie z uprzejmie, aby ich powitac. Mial na sobie prosta szate z jasnozoltego aksamitu, a jedyna oznake jego godnosci stanowil diadem spoczywajacy na kasztanowatych wlosach. -Jestescie utrudzeni - rzekl na ich widok. Skinal na lokaja. - Niech przyniosa wygodne krzesla i cos do jedzenia. - Stal, dopoki nie wniesiono krzesel dla wszystkich. Usiedli w poblizu okna, majac w zasiegu reki stol z jedzeniem i winem. -Doniesiono mi, ze macie pilne wiesci. Czy przybyliscie ze wschodniego wybrzeza? -Przybylismy z zachodu - wyjasnil Corum. -Z zachodu? Czy tam tez zaczynaja sie niepokoje? -Wybacz, Krolu Onaldzie - powiedziala Rhalina, zdejmujac helm i rozsypujac swe dlugie wlosy - ale nie mielismy pojecia, ze na wschodzie dzieje sie cos niedobrego. -To piraci. Barbarzynscy lupiezcy. Niedawno zdobyli i zrownali z ziemia port Dowish-an-Wod, wyrzynajac cala ludnosc. Przypuszczamy, ze to kilka niezaleznych flotylli uderzajacych w roznych punktach wybrzeza. W wiekszosci wypadkow mieszkancy nie byli przygotowani do obrony i nie zdolali nawet podjac walki, lecz w paru malych osadach garnizony stawily skuteczny opor najezdzcom, a raz udalo im sie nawet wziac jencow. Jednego z nich niedawno tu sprowadzono, ale jest zupelnie szalony. -Szalony? - zdziwil sie Jhary. -Tak. Uwaza sie za kogos w rodzaju krzyzowca, ktorego przeznaczeniem jest zniszczyc cala kraine Lywm-an-Esh. Mowi o nadprzyrodzonej pomocy i jakiejs olbrzymiej armii kierujacej sie przeciw nam... -On nie jest szalencem - przerwal cicho Corum. - Przynajmniej nie pod tym wzgledem. Wlasnie dlatego tu jestesmy - aby cie ostrzec przed wielka inwazja. Barbarzyncy z Bro-an-Mabden - zapewne to oni zaatakowali twe wybrzeza - i barbarzyncy z kraju, ktory nazywasz Bro-an-Vadhagh, polaczyli swe sily, wezwali na pomoc Chaos oraz istoty, ktore mu sluza, i wyruszyli, aby zniszczyc wszystkich, ktorzy swiadomie czy nieswiadomie stoja po stronie Wladcow Ladu. Niedawno bowiem Arioch, Lord Chaosu, stracil wladze nad Piecioma Wymiarami i zdola powrocic jedynie wtedy, gdy zostana pokonani wszyscy zwolennicy Ladu. Jego siostra, Krolowa Xiombarg, nie moze mu pomoc bezposrednio, ale pchnela wszystkie swe sily, aby wspieraly barbarzyncow. -Sytuacja jest grozniejsza, niz przypuszczalem. - Onald w zadumie przylozyl palec do ust. - Wystarczajaco trudno bylo mi znalezc skuteczne sposoby powstrzymania atakow na wybrzeze, ale teraz nie widze juz zadnej mozliwosci, aby oprzec sie takiej potedze. -Musisz ostrzec swych poddanych o niebezpieczenstwie - wtracila Rhalina gwaltownie. -Oczywiscie - odparl krol. - Otworzymy arsenaly i uzbroimy kazdego, kto jest zdolny do noszenia miecza. Lecz nawet wowczas... -Zapomnieliscie, jak sie walczy? - podsunal Jhary. -Czytasz w moich myslach, panie - przytaknal krol. -Gdyby tylko Lord Arkyn umocnil swa wladze nad tym swiatem! - rzekl Corum. - Wtedy moglby nam pomoc, lecz teraz nie ma juz czasu. Wojska Lyra maszeruja ze wschodu, a jego sojusznicy plyna z polnocy... -A to miasto jest ich ostatecznym celem - dodal Onald. - Nie zdolamy sie oprzec silom, ktorymi, jak mowisz, rozporzadzaja. -Poza tym nie wiemy nic o ich nadprzyrodzonych sprzymierzencach - przypomniala Rhalina. - Nie moglismy czekac w Zamku Moidel, aby to sprawdzic. - Wyjasnila, w jaki sposob poznali zamiary Lyra, i Jhary leciutko sie usmiechnal. -Zaluje - rzekl - ze moj kot nie potrafi latac nad wielkimi polaciami wody. Na sama mysl o tym zaczyna dygotac. -Moze pomoga nam kaplani Ladu... - powiedzial Onald z nadzieja. -Moze - przytaknal Corum. - Ale obawiam sie, ze obecnie ich moc jest niewielka. -I nie mamy zadnych sprzymierzencow, ktorzy mogliby przyjsc nam z pomoca - westchnal krol. - Coz, musimy sie przygotowac na smierc. Wszyscy umilkli. Nieco pozniej do komnaty wszedl jeden z lokajow i szeptem przekazal jakas wiadomosc krolowi, ktory zdziwiony odwrocil sie do swych gosci. -Wszyscy czworo mamy sie udac do swiatyni Ladu - oznajmil. - Potega kaplanow moze byc wieksza, niz myslimy, skoro wiedza o waszej obecnosci w miescie. - Zwracajac sie do lokaja dodal: - Niech przygotuja powoz, ktory nas tam zawiezie. Podczas gdy sluzacy zajeli sie wypelnianiem krolewskiego rozkazu, podrozni obmyli sie pospiesznie i najlepiej jak mogli oczyscili swa odziez. Nastepnie cala grupa opuscila palac i prostym, odkrytym powozem udala sie do niskiej, ladnej budowli w zachodniej czesci stolicy. Przy wejsciu czekal niespokojnie jakis mezczyzna. Byl odziany w dluga biala szate, na ktorej wyszyto pojedyncza strzale - symbol Ladu. Mial krotka, szara brode i dlugie wlosy tego samego koloru. Jego skora rowniez byla niemal szara. W takim sasiedztwie duze, piwne oczy wydawaly sie nalezec do kogos innego. Sklonil sie krolowi. -Witani cie, moj krolu. Witam, Margrabino Rhalino, Ksiaze Corumie i dostojny Jhary-a-Conelu. Wybaczcie mi to nagle wezwanie, ale... ale... - Wykonal jakis nieokreslony gest i poprowadzil ich do chlodnego, niemal pozbawionego ozdob wnetrza swiatyni. -Jestem Aleryon-a-Nyvish - przedstawil sie kaplan. - Dzis rano obudzil mnie pan... pan mego pana. Powiedzial mi wiele rzeczy, a na koniec wymienil imiona waszej trojki mowiac, ze wkrotce zjawicie sie na dworze krola i ze mam was tutaj sprowadzic... -Pan twego pana? - spytal Corum. -Sam Lord Arkyn. Nie kto inny, tylko Lord Arkyn, Ksiaze Corumie. W tej samej chwili z polmroku panujacego w swiatyni wylonil sie wysoki mezczyzna. Byl przystojny i ubrany podobnie jak dostojnicy krainy Lywm-an-Esh. Na jego twarzy malowal sie lagodny usmiech, ale oczy przepelnial smutek. Pomimo innej postaci Corum natychmiast rozpoznal w mezczyznie Arkyna, Lorda Ladu. -Panie moj, Arkynie - zaczai. -Szlachetny Corumie, jak ci sie wiedzie? -Moja dusza jest pelna strachu - odparl Corum. - Gdyz nadciaga przeciw nam Chaos. -Wiem, lecz uplynie wiele czasu, nim zdolam calkowicie pozbyc sie z mego swiata wplywow Ariocha. Jemu tez zabralo duzo czasu pozbycie sie moich wplywow. Na razie nie moge wam udzielic niemal zadnego konkretnego wsparcia, gdyz wciaz zbieram sily. Lecz moge pomoc w inny sposob. Chce, abyscie wiedzieli, ze Lyr polaczyl sie juz ze swymi straszliwymi sprzymierzencami z piekla i ze wspomaga go jeszcze ktos inny - czarnoksieznik, ktory nie jest czlowiekiem, i zostal wyslany przez Krolowa Xiombarg. Jest on wladny przywolac na pomoc jeszcze potezniejsze sily z jej swiata, lecz sama krolowa nie moze osobiscie pojawic sie tutaj, jesli nie chce zginac. -Ale gdzie m y mamy szukac sprzymierzencow, Lordzie Arkynie? - zapytal Jhary. -Nie wiesz tego ty, ktory nosisz wiele imion? - usmiechnal sie Arkyn: poznal oczywiscie, kim jest Jhary-a-Conel. -Wiem, ze odpowiedz moze byc ujeta w formie paradoksu - odparl Jhary. - Tego sie nauczylem jako towarzysz bohaterow. -Samo istnienie jest paradoksem, przyjacielu. - Arkyn ponownie sie usmiechnal. - To, co jest Dobrem, jest zarazem Zlem. Sadze, ze o tym wiesz. -Tak. I dlatego niczym sie nie przejmuje. -I dlatego teraz tak sie niepokoisz? -Tak. - Jhary sie rozesmial. - Wiec istnieje odpowiedz, Wladco Ladu? -Jestem tu po to, aby oznajmic wam, ze jesli nie znajdziecie wsparcia, to Lywm-an-Esh zginie, a wraz z nia Lad. Wiecie, iz nie macie w sobie dosc sily, walecznosci i doswiadczenia, aby oprzec sie Lyrowi, Glandythowi i calej reszcie - zwlaszcza ze moga teraz wezwac na pomoc Psa i Niedzwiedzia. Znam tylko jeden narod, ktory moglby sie z wami sprzymierzyc. Lecz ludzie ci znajduja sie w innym swiecie, gdzie moja wladza juz nie siega. Z wyjatkiem ciebie, Corumie, Arioch zdolal zniszczyc wszystkich, ktorzy mogli walczyc z Chaosem. -Gdzie zyja ci ludzie? - spytal Corum. -W swiecie Krolowej Xiombarg. -Ona jest naszym najzagorzalszym wrogiem! - krzyknela Rhalina. - Gdybysmy pojawili sie w jej swiecie - choc nie wiem, jak byloby to mozliwe - natychmiast skorzystalaby z okazji, aby nas zabic! -Na pewno - przytaknal Arkyn - jesli tylko odkrylaby wasza obecnosc. Lecz gdybyscie sie tam znalezli, to istnieje szansa, ze pochlonieta rozgrywajacymi sie tu wydarzeniami, nie zorientuje sie, iz wkroczyliscie w jej swiat. -Jaka pomoc moglibysmy tam znalezc! - rzucil Jhary. - Z pewnoscia nie ze strony Ladu! Xiombarg jest potezniejsza od swego brata Ariocha. W jej swiecie Chaos panuje zapewne niepodzielnie! -Nie calkiem i nie w takim stopniu, jak w swiecie jej brata Mabelode... Istnieje miasto, ktore odparlo wszystkie jej ataki. Nazywaja je Miastem We Wnetrzu Piramidy, a jego mieszkancy stworzyli wysoko rozwinieta cywilizacje. Jesli zdolacie dotrzec do tego miejsca, to byc moze znajdziecie sojusznikow, ktorych wam potrzeba. -Lecz jak dostaniemy sie do swiata Xiombarg? - zainteresowal sie Corum. - Nie dysponujemy taka moca. -Ja wam to umozliwie. -A jak, u licha, odszukamy to miasto? - wtracil Jhary. -Musicie o nie pytac - odparl spokojnie Arkyn. - Pytajcie o Miasto We Wnetrzu Piramidy, miasto, ktore oparlo sie Krolowej Xiombarg. Podejmiecie sie tego zadania? Tylko to moze was ocalic... -I ciebie wraz z nami - podkreslil Jhary z sarkazmem. - Znam dobrze was, bogow, i to, jak manipulujecie zwyklymi smiertelnikami, aby zrealizowac cele, ktorych sami nie potraficie osiagnac. Ludzie zawsze ida tam, gdzie nie moga pojsc bogowie. Czy za twoja propozycja nie kryja sie jakies ukryte motywy, Lordzie Arkynie? -Znasz dobrze sciezki bogow. - Arkyn spojrzal wesolo na Jharego. - Powiem wiec jedynie, ze nie narazam was bardziej niz siebie. Ryzykuje to samo co wy. Jesli wam sie nie uda, to zgine wraz ze wszystkim, co dobre i piekne na tym swiecie. Ale jesli nie chcecie, nie musicie isc do swiata Krolowej... -Jesli mozemy tam pozyskac sprzymierzencow, to pojdziemy - rzekl Corum stanowczo. -W takim razie otworze granice miedzy swiatami - powiedzial Arkyn cicho. Odwrocil sie i odszedl w mrok. -Przygotujcie sie - oznajmil. Byl teraz niewidoczny. Corum uslyszal w glowie dziwny dzwiek - bezdzwieczny, lecz wybijajacy sie ponad wszystkie inne dzwieki. Spojrzal na pozostalych. Odczuwali to samo. Cos mignelo mu przed oczami - zamazany kontur nakladajacy sie na wyrazny obraz jego towarzyszy i prostych scian swiatyni. Wszystko zawirowalo. I wtedy to zobaczyl. Posrodku swiatyni wylonil sie przedziwny, przypominajacy krzyz ksztalt. Zdumieni obchodzili go dookola, lecz niezaleznie od tego, pod jakim katem patrzyli, widzieli zawsze to samo. Lsnil srebrzyscie w chlodnym mroku budowli, a przezen, jak przez okno, ogladali obcy krajobraz. -Oto wejscie do swiata Krolowej Xiombarg - dobiegl ich z tylu glos Arkyna. Po fragmencie nieba, ktory bylo widac przez to niezwykle okno, krazyly dziwne, czarne ptaki. Uslyszeli odlegle krakanie. Corum zadrzal. Rhalina przysunela sie blizej niego. -Jesli tu zostaniecie, nie bede mial wam tego za zle... - odezwal sie Krol Onald. -Musimy tam isc - stwierdzil Corum jak zahipnotyzowany. - Musimy. Lecz to Jhary z jakas wyzywajaca beztroska przekroczyl granice jako pierwszy. Stanawszy w obcym swiecie, spogladal w gore na ptaki i glaskal zaniepokojonego kota. -Jak stamtad wrocimy? - zapytal Corum. -Jesli sie wam powiedzie, to znajdziecie sposob, by wrocic - odparl Arkyn. Jego glos stawal sie coraz slabszy. - Pospieszcie sie. Utrzymywanie przejscia kosztuje mnie wiele sil. Wziawszy sie za rece, Rhalina i Corum zrobili krok naprzod i obejrzeli sie za siebie. Blyszczacy metalicznie kontur krzyza rozmywal sie. Przez moment widzieli zatroskana twarz Onalda, po czym wszystko zniknelo. -Wiec tak wyglada swiat Krolowej Xiombarg - rzekl Jhary pociagajac nosem. - Czuje, ze cos zlego wisi tu w powietrzu. Nad ich glowami rozposcieralo sie blade niebo, a z dwoch stron zamykaly horyzont czarne gory. Ohydne ptaki, wciaz kraczac, odlecialy w ich kierunku. W oddali grozne i ponure morze obmywalo skalisty brzeg. KSIEGA DRUGA, w ktorej Ksiaze Corum i jego towarzysze sciagaja na siebie jeszcze wieksza nienawisc Chaosu i doswiadczaja nowej, przedziwnej formy czarow. Rozdzial pierwszy JEZIORO GLOSOW Dokad idziemy? - Jhary rozejrzal sie wokol. - W strone morza czy gor? Nic tu nie wyglada zachecajaco...Corum wzial gleboki oddech. Upiorny krajobraz w jednej chwili podzialal na niego przygnebiajaco. Rhalina dotknela ramienia Coruma i spojrzala nan ze wspolczuciem. Nie spuszczajac z niego wzroku, odezwala sie do Jharego, ktory wlasnie zarzucil na plecy swoj niesmiertelny worek: -Lepiej chodzmy w glab ladu, skoro nie mamy lodzi. -Ani koni - przypomnial Jhary. - To bedzie dluga i nieprzyjemna droga, a ktoz nam zareczy, ze kiedy juz sie tam znajdziemy, zdolamy przebyc te gory? Corum poslal Rhalinie krotki, smutny, pelen wdziecznosci usmiech. Wyprostowal sie. -Coz, postanowilismy wkroczyc w ten swiat, wiec teraz musimy sie zdecydowac, w ktora strone pojsc. - Z reka na glowni miecza spogladal w kierunku gor. - Kiedy zmierzalem na dwor Ariocha, widzialem potege Chaosu, ale w tym swiecie siega ona znacznie dalej... Skierujemy sie w strone gor. Moze napotkamy tam jakichs mieszkancow i dowiemy sie, gdzie lezy Miasto We Wnetrzu Piramidy, o ktorym wspominal Lord Arkyn. Wyruszyli w droge, stapajac po skalistej, spekanej ziemi. Nieco pozniej zdali sobie sprawe, ze slonce tkwi nieruchomo na niebie. Panujaca cisze przerywal tylko przerazliwy skrzek czarnych ptakow gniezdzacych sie na szczytach gor. Zewszad tchnelo rozpacza i smutkiem. Przez pewien czas Jhary usilowal gwizdac wesola melodyjke, ale dzwiek zamarl, jakby pochloniety przez spustoszona ziemie. -Wyobrazalem sobie, ze Chaos to pasmo halasliwych, zupelnie przypadkowych przemian - stwierdzil Corum. - Lecz to cos znacznie gorszego. -Wlasnie tak wyglada swiat, kiedy wyczerpie sie pomyslowosc Chaosu - odparl Jhary. - W koncu Chaos doprowadza do stagnacji przewyzszajacej wszystko, czego tak nienawidzi w Ladzie. Wciaz szuka nowych i nowych wrazen, kolejnych cudow, az nie pozostanie mu juz nic, i zapomina, na czym polega prawdziwa inwencja. W koncu opanowalo ich zmeczenie i posneli, ulozywszy sie na nagiej skale. Kiedy sie obudzili, zmienilo sie tylko jedno... Wielkie, czarne ptaki byly teraz blizej. Krazyly wysoko nad ich glowami. -Czym one sie zywia? - zastanawiala sie Rhalina. - Tu nie ma zadnych zwierzat ani roslinnosci. Co jest ich pokarmem? Jhary rzucil Corumowi znaczace spojrzenie i ksiaze zadrzal. -Ruszajmy - powiedzial. - Czas moze byc wzgledny, ale mam przeczucie, ze jesli szybko nie wypelnimy naszej misji, to Lywm-an-Esh zostanie pokonane. Ptaki krazyly teraz nizej, tak ze widzieli ich oslizgle ciala, male, chciwe oczka i dlugie, zakrzywione dzioby. Kot Jharego wydal z siebie krotki, gniewny pomruk ' i przypatrujac sie ptakom wyprezyl grzbiet. Posuwali sie mozolnie naprzod, az dotarli do podnoza gor, gdzie teren zaczynal sie wznosic bardziej stromo. Gory sprawialy wrazenie spiacych bestii, ktore lada moment przebudza sie, by ich pozrec. Wolno pieli sie po gladkich, sliskich skalach. Czarne ptaki krazyly miedzy szczytami, a oni byli pewni, ze gdyby tylko zasneli, zostaliby przez nie zaatakowani. Jedynie ta swiadomosc kazala im wspinac sie coraz wyzej i wyzej. Przerazliwe krakanie przybieralo na sile, stawalo sie coraz bardziej natarczywe, niemal radosne. Slyszeli nad glowa trzepot ohydnych skrzydel, lecz nie patrzyli w gore, aby nie utracic chocby czastki energii, jaka im jeszcze pozostala. Starali sie znalezc schronienie, rozpadline w skale, w ktorej mogliby sie bronic przed ptakami, kiedy ich w koncu zaatakuja. Ich swiszczace oddechy i chrzest butow na kamieniach mieszaly sie z lopotem skrzydel i skrzeczeniem czarnych ptakow. Corum pozwolil sobie na jedno spojrzenie w kierunku Rhaliny. W jej oczach wyczytal paniczny strach i spostrzegl, ze plakala. Zaczynal podejrzewac, ze Arkyn go oszukal i cynicznie wyslal ich, aby zgineli na tym pustkowiu. W tej samej chwili tuz nad glowa uslyszal lopot, poczul powiew zimnego powietrza na twarzy, i potezne szpony musnely jego helm. Ze zduszonym okrzykiem siegnal po miecz, usilujac wyszarpnac go z pochwy, W panice spojrzal do gory i zobaczyl klebiaca sie mase czarnych, klapiacych wsciekle dziobami stworzen o plonacych slepiach. Wydobyl miecz i z wysilkiem zamachnal sie w strone ptakow. Zarechotaly szyderczo, gdy miecz trafil w proznie. Nagle jego szesciopalca dlon bezwiednie siegnela w gore, chwytajac najblizszego ptaka za gardlo i zdusila je tak, jak wczesniej dusila gardla ludzi. Zdumiony ptak wydal z siebie krotki pisk i ucichl na zawsze. Reka Kwila cisnela scierwo na skaly. Zaskoczone ptaki odfrunely kawalek i obsiadly pobliskie szczyty, obserwujac Coruma badawczo. Minelo juz tyle czasu, od kiedy reka po raz ostatni zachowala sie w podobny sposob, ze Corum niemal zapomnial, jaka ma moc. Byl jej wdzieczny po raz pierwszy, odkad zmiazdzyla serce Ariocha. Pokazal ja ptakom, ktore wydawaly niespokojne dzwieki i przygladaly sie swemu martwemu towarzyszowi. Rhalina, ktora nigdy wczesniej nie doswiadczyla potegi Reki Kwila, spojrzala na Coruma z ulga, ale i z zaskoczeniem. Natomiast Jhary jedynie zacisnal usta i korzystajac z chwili przerwy wydobyl miecz. Wyciagnal sie na skale, oparty na lokciach, a skrzydlaty kot wciaz siedzial na jego ramieniu. I tak trwali na niegoscinnych zboczach gor, pod ponurym niebem, mierzac sie wzrokiem - ptaki i ludzie. W koncu Corumowi przyszlo do glowy, ze skoro Reka Kwila wybawila ich z bezposredniego niebezpieczenstwa, to Oko Rhynna moglo okazac sie jeszcze bardziej pomocne. Lecz nie kwapil sie, by uniesc przepaske i cala potega.oka spojrzec w kraine cieni, skad mogl przywolac upiornych pomocnikow - umarlych, ktorzy niegdys zgineli z jego rozkazu. Szczegolnie nie chcial wzywac tych, ktorzy jako ostatni polegli z woli Reki i Oka - zabitych przez przypadek poddanych Krolowej Oorese, Vadhaghow jak on. Musial jednak cos zrobic, aby opanowac te sytuacje, gdyz nie mieli dosc sil, aby oprzec sie zmasowanemu atakowi ptakow, a nawet gdyby Reka Kwila zabila jeszcze pare sztuk, to i tak nie zdolaloby to ocalic Rhaliny i Jharego-a-Conela. Z ociaganiem siegnal wiec do przepaski. Kiedy ja zsunal, grozne, przerazajace, podobne do brylantu oko martwego boga Rhynna spojrzalo na swiat potworniejszy nawet od tego, w ktorym sie znajdowali. Corum ponownie zobaczyl jaskinie, po ktorej blakaly sie rozpaczliwie niewyrazne cienie. Najblizej byli ci, ktorych najmniej pragnal ujrzec. Wpatrywaly sie w niego martwe oczy, a na twarzach malowal sie przerazliwy smutek. Ciala pokrywaly rany, ktore nie krwawily, gdyz zmarli nalezeli teraz do Otchlani - na wpol zywi, na wpol umarli. Mieli tez swoje wierzchowce - potezne stworzenia o luskowatej skorze, rozcapierzonych kopytach i masywnych pyskach zwienczonych rogami. Byli to ostatni Vadhaghowie, zaginiona galaz tego ludu, zamieszkujacy niegdys Kraine Plomieni, stworzona dla zabawy przez Ariocha. Od stop do glow odziani byli w czerwien, w obcisle szaty z kapturami. W dloniach trzymali dlugie, zakrzywione wlocznie. Nie mogac scierpiec tego widoku, Corum uniosl dlon, aby nasunac przepaske, lecz w tym momencie Reka Kwila wyprostowala sie i skinela w strone martwych Vadhaghow. W odpowiedzi na wezwanie umarli powoli wysuneli sie do przodu. Z wolna dosiedli swych rogatych bestii i wyjechali z upiornej jaskini w swiecie bez nazwy. Staneli na zboczu gory. Ptaki, zle i zdziwione, zaskrzeczaly, lecz z jakiegos powodu pozostaly na ziemi. Przestepowaly z nogi na noge i klapaly dziobami w strone zblizajacych sie do nich szkarlatnych wojownikow. Dopiero gdy Vadhaghowie byli juz bardzo blisko, czarne ptaki zamachaly skrzydlami i wzbily sie w powietrze. Rhalina z przerazeniem przygladala sie calej scenie. -Na Wielkich Starych Bogow, Corumie, coz to za potwornosc? -Ta potwornosc ma nam pomoc - odparl Corum ponuro, po czym glosno zawolal: - Ruszajcie! Szkarlatne ramiona cisnely zakrzywione wlocznie, ktore dosiegly czarnych ptakow. Powietrze zawirowalo, po czym wszystkie stworzenia spadly martwe na ziemie. Rhalina obserwowala szeroko otwartymi oczami, jak umarli zsiadlszy z wierzchowcow szli podniesc swoj lup. Corum wiedzial, co dzialo sie za kazdym razem, gdy wzywal pomocy z krainy cieni. Mogl przywolac swe wczesniejsze ofiary, jesli tylko dal im mozliwosc zabicia nowych - wtedy te ostatnie trupy zastepowaly stare, a uwolnione dusze pierwszych mogly wreszcie zaznac spokoju. Przynajmniej mial nadzieje, ze tak wlasnie jest. Dowodca Vadhaghow podniosl dwa ptaki i zarzucil je sobie na plecy. Odwrocil swa przecieta na pol twarz i pustymi oczodolami spojrzal na Coruma. -Skonczone, panie - powiedzial bezbarwnie. -A wiec mozecie wracac - odparl Corum zdlawionym glosem. -Nim odejde, panie, musze ci przekazac wiadomosc. -Wiadomosc? Od kogo? -Od Tego, Ktory Jest Blizej Niz Myslisz - odpowiedzial mechanicznie umarly. - Mowi, ze musisz dotrzec do Jeziora Glosow i jesli bedziesz mial dosc odwagi, by je przeplynac, to moze znajdziesz pomoc w swych poszukiwaniach. -Jezioro Glosow? Gdzie to jest? O jakiej istocie mowisz?... -Jezioro Glosow lezy za tymi gorami. Teraz odchodze, panie. Dziekujemy ci za nasza zdobycz. Corum nie mogl juz dluzej zniesc widoku Vadhagha. Odwrociwszy sie, z powrotem nasunal przepaske na oko. Kiedy spojrzal ponownie w tym kierunku co poprzednio, Vadhagha juz nie bylo, podobnie jak ptakow, z wyjatkiem tego, ktorego zabila Reka Kwila. -Ci twoi "sprzymierzency", Corumie, nie sa lepsi od slug Chaosu! - Twarz Rhaliny byla trupio blada. - Korzystanie z ich pomocy nas upadla... -To Chaos nas upadla - wtracil Jhary spokojnie. Podniosl sie ze skaly, gdzie lezal od chwili, gdy po raz pierwszy zaatakowaly ich ptaki. - Zmusza nas do walki i wszystkim narzuca brutalne reguly gry - nawet tym, ktorzy mu nie sluza. Musisz sie z tym pogodzic, Rhalino, bo taka jest prawda. -Poszukajmy tego jeziora - powiedziala Rhalina spuszczajac wzrok. - Jak ono sie nazywa? -Bardzo dziwnie. - Corum zerknal na martwego ptaka. - Jezioro Glosow. Mozolnie pieli sie pod gore, odpoczywajac czesciej teraz, kiedy niebezpieczenstwo minelo. Zaczynali jednak dostrzegac nowa grozbe - glodu i pragnienia, gdyz nie wzieli ze soba zadnych zapasow. W koncu teren zaczal sie obnizac. W dole ujrzeli zbocza rzadko porosniete trawa, a dalej blekitna ton jeziora. Nie mogli uwierzyc, ze w swiecie rzadzonym przez Chaos moze istniec cos tak uroczego i tchnacego spokojem. -Jaki sliczny widok! - westchnela Rhalina. - Moze znajdziemy tam cos do jedzenia, a przynajmniej ugasimy pragnienie. -Tak... - powiedzial Corum z ociaganiem. -O ile pamietam, twoj informator mowil, ze trzeba odwagi, aby je przebyc - wtracil Jhary. - Zastanawiam sie, jakie kryje niebezpieczenstwo. Ledwo trzymali sie na nogach, kiedy opusciwszy niegoscinne skaly dotarli wreszcie do trawiastych zboczy. Tam odpoczeli i znalezli strumien wyplywajacy z pobliskiego zrodelka, tak iz nie musieli czekac, az dojda do jeziora, aby zaspokoic pragnienie. Jhary szepnal cos do kota, ktory gwaltownie wzbil sie w niebo i wkrotce zniknal im z oczu. -Dokad go poslales? - spytal Corum. -Na polowanie. - Jhary mrugnal wesolo. I rzeczywiscie, po niedlugim czasie kot powrocil, trzymajac w lapkach krolika. Upolowane zwierze niemal dorownywalo mu wielkoscia. Polozywszy je na ziemi odfrunal poszukac nastepnego. Jhary zajal sie roznieceniem malego ogniska i wkrotce zjedli posilek. Potem polozyli sie spac, kolejno trzymajac warte. Pozniej ponownie wyruszyli w droge. Kiedy byli kilkaset metrow od jeziora, Corum przystanal i nadstawil ucha. -Slyszycie je? - zapytal. -Ja nic nie slysze - stwierdzila Rhalina. Ale Jhary potwierdzil skinieniem glowy. -Tak... glosy... jakby wielki tlum w oddali. Glosy... -Wlasnie - przytaknal Corum. W miare jak szybko stapajac po miekkiej darni zblizali sie w strone jeziora, chor glosow przybieral na sile, az w koncu wypelnil ich umysly. Z przerazeniem zatkali uszy, zrozumiawszy wreszcie dlaczego przeplyniecie Jeziora Glosow wymagalo odwagi. Z blekitnych wod spokojnego na pozor jeziora wydobywaly sie slowa - szepty, blagania, przeklenstwa, krzyki, placz, smiech. To woda mowila. Zupelnie jakby w jeziorze utopilo sie milion ludzi, ktorzy wciaz przemawiali, choc ich ciala dawno ulegly rozkladowi i rozpuscily sie w wodzie. Wciaz przyciskajac rece do uszu, Corum z rozpacza rozejrzal sie wokol i stwierdzil, iz nie zdolaja obejsc Jeziora Glosow, jako ze po obu jego stronach rozciagaja sie nieprzebyte bagna. -Prosze... -Chcialbym... Chcialbym... Chcialbym... -Nikt nie zdola... -Te meczarnie... -Nie ma spokoju... -Dlaczego?... -To klamstwo. Oszukano mnie... -Mnie tez oszukano. Nie moge... -Aaal Aaa! Aaa! -Pomoz mi, blagam... -Pomoz mi! -Pomoz! -To los nie do zniesienia, chyba ze... -Ha! -Pomocy... -Zlituj sie... -Ocal ja... Ocal ja... Ocal ja... -Jakze cierpie... -Cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha. cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha... -Bylo tak pieknie i wszedzie swiatla... -Potwory, potwory, potwory, potwory, potwory... -Dziecko... To bylo dziecko... -Caly ranek plakalo, az wreszcie ogarnela mnie ta slabosc... -Patrzaj! Tys jest... -Osamotniony w bolesci napisalem te piesn... -Spokoju... Corum zobaczyl lodz czekajaca na brzegu jeziora. Zastanawial sie, czy bedzie jeszcze przy zdrowych zmyslach, gdy znajda sie na drugim brzegu. Rozdzial drugi BIALA RZEKA Corum i Jhary wioslowali energicznie, podczas gdy Rhalina szlochala na dnie lodzi. Z kazdym uderzeniem wiosel woda burzyla sie coraz bardziej, lecz zamiast plusku odzywaly sie wciaz nowe glosy. Instynktownie wyczuwali, iz nie pochodzily z dna jeziora, ale ze ich zrodlem byla sama woda - tak jakby w kazdej kropli zamknieto ludzka dusze, uskarzajaca sie na swoj los. Corum zastanawial sie, czy przypadkiem wszystkie istniejace jeziora nie byly takie same, tyle ze jedynie w tym mozna bylo uslyszec glosy. Odpedzil od siebie te przerazajaca mysl.-Zaluje, ze... -Chcialbym... -Gdybym tylko... -Moglbym... -Milosc... milosc... milosc... -Smutny spiew szukajacy stworzen samotnych, subtelnych, dreczonych uczuciem... -Przestancie! Przestancie! - blagala Rhalina, ale glosy nie milkly, a Corum i Jhary tylko mocniej naciskali na wiosla, zagryzajac wargi az do bolu. -Chcialbym... chcialbym... chcialbym... chcialbym... -Szyderstwo w czas swawoli potepieniem mojej... -Kiedys... kiedys... kiedys... -Pomozcie nam! -Uwolnijcie nas! -Polozcie kres cierpieniom! -Spokoj, daruj, spokoj, daruj... -Droga bez wyjscia... -Zimno... -Zimno... -Zimno... -Nie mozemy wam pomoc! - jeczal Corum. - Nic nie mozemy zrobic! Rhalina zaczela histerycznie krzyczec. Jedynie Jhary-a-Conel zacisnal usta i milczal. Utkwiwszy wzrok gdzies w oddali, nie przestawal wioslowac kolyszac sie przy tym miarowo. -Ach, ocalcie nas! -Ocal mnie! -Dziecko jest... dziecko... -Zly, szalony, smutny, zadowolony, smutny, szalony, zly, zadowolony, zly, smutny, szalony, zadowolony... -Uciszcie sie! Nie mozemy wam pomoc! -Corumie! Corumie! Powstrzymaj ich! Czy nie znasz czarow, ktore ucisza te glosy? -Nie. -Aaaa! -Oorum kanish, oorum kanish, oorum kanish, sashan foroom alann alann, oorum kanish, oorum kanish... -Cha, cha, cha, cha, cha, cha... -Nikt, nic, nigdzie, niepotrzebne cierpienie, czemu to sluzy, komu przynosi korzysc? -Szept lagodny, szept cichy, szept, szept... -Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie... Corum puscil jedno wioslo i uderzyl sie piescia w glowe, jakby chcial w ten sposob odpedzic glosy. Rhalina, zupelnie zalamana, lezala na dnie lodzi. Nie potrafil juz odroznic jej krzykow, blagan i zadan od pozostalych glosow. -Dosyc! -Dosyc, dosyc, dosyc, dosyc... -Dosyc... -Dosyc... -Dosyc... Po twarzy Jharego splywaly lzy, ale wioslowal dalej, ani na moment nie zmieniajac rytmu. Jedynie kot byl zupelnie spokojny. Siedzial pomiedzy Jharym a Corumem i lizal lape. Dla niego ta woda niczym szczegolnym sie nie wyrozniala i jak kazdej innej wody nalezalo jej po prostu unikac. Kilka razy rozejrzal sie niespokojnie wokol i na tym poprzestal. -Ocalcie nas, ocalcie nas, ocalcie nas... Nagle sposrod innych wybil sie wyraznie jakis znacznie nizszy glos. Brzmial cieplo, milo i pogodnie. -Dlaczego nie przylaczycie sie do nich? Skonczy sie wasza udreka! Wystarczy, byscie przestali wioslowac, opuscili lodz i zanurzyli sie w wode, a potem odprezyli sie, jednoczac ze wszystkimi innymi. Czy jestescie na to zbyt dumni? -Nie! Nie sluchajcie go! Mnie wysluchajcie! -Sluchajcie nas! -Mnie sluchajcie! -Nie sluchajcie ich. Sa naprawde szczesliwi. Jedynie wasze przybycie zaklocilo ich spokoj. Chca, byscie sie do nich przylaczyli... przylaczyli... przylaczyli... przylaczyli... -Nie! Nie! Nie! -Nie! - krzyknal Corum. Wyszarpnal wioslo z dulek i zaczal nim okladac wody jeziora. - Dosyc! Dosyc! Dosyc! -Corumie! - odezwal sie po raz pierwszy Jhary. Chwycil sie burty, gdyz lodz kolysala sie mocno na boki. Rhalina spojrzala na nich z przerazeniem. - Corumie! - powtorzyl Jhary. - Pogarszasz tylko sytuacje. Jesli wpadniemy do jeziora, zginiemy! -Dosyc! Dosyc! Dosyc! -Corumie, przestan! - Jedna reka wciaz przytrzymujac wioslo, Jhary chwycil Coruma za szkarlatna szate. Corum usiadl raptownie i zmierzyl towarzysza bohaterow takim wzrokiem, jakby ten byl jego wrogiem. Stopniowo jego twarz zlagodniala. Umocowal wioslo w dulce i znow zaczal wioslowac. Do konca jeziora bylo juz niedaleko. -Musimy doplynac do brzegu - stwierdzil Jhary. - To jedyny sposob, zeby uciec od tych glosow. Musisz tylko jeszcze troche wytrzymac. -Tak - rzekl Corum. - Tak... - Wioslowal, starajac sie nie patrzec na udreczona twarz Rhaliny. -Pograzone we snie weze, stare sowy i wyglodniale jastrzebie zaludniaja me wspomnienia z Charatatu... -Przylaczcie sie do nich, a wszystkie te cudowne wspomnienia stana sie waszym udzialem. Przylaczcie sie do nich, Ksiaze Corumie, Lady Rhalino i ty, dostojny Jhary. Przylaczcie sie do nich. Przylaczcie sie. Przylaczcie. -Kim jestes? - spytal Corum. - Czy ty im to wszystko uczyniles? -Jestem Glosem Jeziora Glosow, niczym wiecej. Jestem duchem tego jeziora. Pragne wam ofiarowac pokoj i zjednoczenie z innymi duszami. Nie sluchajcie tej garstki niezadowolonych. Byliby niezadowoleni takze w kazdym innym miejscu. Tacy zawsze sie znajda... -Nie, nie, nie, nie... Corum i Jhary jeszcze mocniej naciskali na wiosla, az nagle lodz zaszorowala po dnie. Woda zakotlowala sie gwaltownie formujac ogromny wir, z ktorego dochodzily jeki, ryki i wrzaski. -NIE! NIE WYGRACIE ZE MNA! NALEZYCIE DO MNIE! NIKT NIE ZDOLA UCIEC Z JEZIORA GLOSOW! Wir wodny przybral konkretny ksztalt i ujrzeli dzika, wykrzywiona wsciekloscia twarz. Z wody uformowaly sie takze rece, ktore zaczely sie ku nim wyciagac. -NALEZYCIE DO MNIE! BEDZIECIE SPIEWAC RAZEM Z INNYMI! STANIECIE SIE CZESCIA MEGO CHORU! Wszyscy troje wygramolili sie pospiesznie z lodzi i rzucili w strone brzegu. Za nimi wodny stwor rosl coraz bardziej, a jego ryk sie wzmagal. -NALEZYCIE DO MNIE! DO MNIE! NIE PO ZWOLE WAM ODEJSC! -Uciekajcie... uciekajcie szybko... nigdy tu nie wracajcie... uciekajcie... uciekajcie... uciekajcie... - Szemralo tysiac slabych glosikow. -ZDRAJCY! MILCZEC! Glosy umilkly i zapadla cisza, a potem wodny stwor zagrzmial raz jeszcze. -NIE! ZMUSILISCIE MNIE, BYM ROZPEDZIL GLOSY... MOJE GLOSY... MOICH ULUBIENCOW! MUSZE OD NOWA ZBIERAC MOJ CHOR! ZMUSILISCIE MNIE, BYM ICH WYGNAL! WRACAJCIE! WRACAJCIE! Biegli coraz szybciej, a stwor stal sie jeszcze wiekszy i probowal ich dosiegnac swymi wodnymi rekami. Naraz, nie mogac dluzej utrzymac swego ksztaltu, runal z krzykiem do jeziora. Widzieli jak upadl, wil sie i wymachiwal ze zlosci, lecz w chwile potem juz go nie bylo i nic nie macilo spokojnej, blekitnej tafli jeziora - dokladnie tak jak wtedy, gdy zobaczyli je po raz pierwszy. Jednak tym razem nie bylo slychac glosow. Dusze sie uspokoily. Przypadkiem sprawili, ze stwor rozkazal swoim wiezniom, by zamilkli, i najwyrazniej zdjal zaklecie, ktore trzymalo ich w jego mocy. Corum z westchnieniem usiadl na trawie. -Skonczylo sie - powiedzial. - I te wszystkie biedne dusze zaznaly wreszcie spokoju... Dostrzegl przerazonego kota i usmiechnal sie. Pomyslal, ze dla niego ich ostatnia przygoda musiala byc jeszcze straszniejsza. Po krotkim odpoczynku wspieli sie na pobliskie wzgorze i ujrzeli rozciagajaca sie w dole pustynie. Miala rdzawa barwe i przecinala ja rzeka - choc odnosilo sie wrazenie, ze to nie woda w niej plynie. Rzeka byla biala jak mleko, szeroka i leniwie toczyla swe wody przez brunatny krajobraz. -Zdaje sie nie miec konca - zauwazyl Corum. -Patrzcie, jezdziec! - pokazala reka Rhalina. Wspinajac sie na grzbiet wzgorza, zblizal sie do nich mezczyzna na koniu. Skulil sie w siodle i najwyrazniej ich nie widzial, ale Corum na wszelki wypadek wyciagnal miecz, a pozostali zrobili to samo. Kon stapal powoli, powloczac nogami, jakby od wielu dni byl w drodze. Dostrzegli, ze jezdziec drzemal w siodle. Mial na sobie polatane i mocno sfatygowane odzienie ze skory. Z prawego nadgarstka zwisal mu uwiazany na rzemieniu palasz, lewa zas reka sciskal cugle. Mial wychudzona twarz, na podstawie ktorej trudno bylo okreslic jego wiek, wielki zakrzywiony nos oraz dlugie, zmierzwione wlosy i brode. Wygladal na biedaka, ale u siodla mial przytroczona korone - mimo iz pokrywala ja gruba warstwa kurzu, nie ulegalo watpliwosci, ze zostala wykonana ze zlota i drogich kamieni. -Czy to jakis zlodziej? - zastanawiala sie Rhalina. - Ukradl te korone, a teraz ucieka przed jej wlascicielem? Kilka krokow od nich kon zatrzymal sie raptownie i spojrzal w gore wielkimi, znuzonymi oczyma. Potem schylil sie i zaczal skubac trawe. Wtedy jezdziec sie poruszyl. Przetarl oczy. On takze popatrzyl na nich, lecz szybko przestal sie nimi interesowac. Zamruczal cos pod nosem. -Witaj, panie - odezwal sie Corum. Wycienczony mezczyzna zmruzyl oczy i ponownie spojrzal na Coruma. Siegnal do tylu po butelke z woda i odkorkowal ja. Odchylil glowe i pociagnal dlugi lyk. Potem niespiesznie zatkal butelke i odlozyl ja na miejsce. -Witaj - powtorzyl Corum. -Witajcie - mezczyzna skinal glowa. -Skad jedziesz, panie? - spytal Jhary. - Jesli chodzi o nas, to zgubilismy droge i bylibysmy wdzieczni, gdybys powiedzial nam, co na przyklad znajduje sie za tym pustkowiem...? Mezczyzna z westchnieniem obejrzal sie na brunatna pustynie i wijaca sie biala rzeke. -To Dolina Krwi - wyjasnil. - Rzeke zas nazywaja Biala Rzeka, a czasem mowia o niej Mleczna Rzeka, choc nie plynie w niej mleko. -Dolina Krwi? - zdziwila sie Rhalina. -Tak, pani. - Mezczyzna wyprostowal sie i zmarszczyl brwi. - Bo jest to dolina i pokrywa ja krew - o ile wiem, krew przelana wiele lat temu w jakiejs dawno zapomnianej bitwie pomiedzy Ladem a Chaosem. -A co znajduje sie za ta dolina? - spytal Corum. -Wiele rzeczy, ale nic przyjemnego. Nie ma juz nic przyjemnego na tym swiecie, od kiedy podbil go Chaos. -A wiec nie jestes po stronie Chaosu? -A powinienem? Chaos pozbawil mnie majatku i uczynil wygnancem. Chaos pragnie mojej smierci, ale ja caly czas jestem w drodze i jeszcze mnie nie znalazl. Moze pewnego dnia... Jhary przedstawil kolejno cala trojke. -Szukamy miejsca zwanego Miastem We Wnetrzu Piramidy - wyjasnil zmizerowanemu jezdzcowi. -Ja rowniez - rozesmial sie mezczyzna. - Ale nie bardzo wierze, ze ono w ogole istnieje! Mysle, ze Chaos tworzy jedynie iluzje, ze to miejsce stawia mu opor, aby dajac swym wrogom zludna nadzieje, przysporzyc im jeszcze wiekszych cierpien. Mnie nazywaja Krolem Bez Krolestwa. Niegdys nosilem imie Noreg-Dan, wladalem pieknym krajem i mysle, ze rzadzilem nim sprawiedliwie. Ale zjawil sie Chaos i jego sludzy zgladzili moj lud, a mnie pozostawili przy zyciu, abym blakal sie po swiecie w poszukiwaniu mitycznego miasta... -A zatem nie wierzysz w Miasto We Wnetrzu Piramidy? -Dotychczas go nie znalazlem. -Moze lezy za Dolina Krwi? - zapytal Corum. -Mozliwe, ale nie jestem na tyle glupi, by probowac ja przemierzyc, bo ta dolina moze nie miec konca. Wy zas, idac pieszo, mielibyscie jeszcze mniejsze szanse ode mnie. Nie brak mi odwagi - zaznaczyl Noreg-Dan - ale zachowalem resztki zdrowego rozsadku. Gdyby gdzies w okolicy udalo sie zdobyc troche drewna, to mozna by zbudowac lodz i sprobowac przebyc pustynie, plynac Biala Rzeka, ale tu nie ma zadnych drzew... -Za to jest lodz - oznajmil Jhary-a-Conel. -Czy powrot do Jeziora Glosow nie bedzie niebezpieczny? - wtracila Rhalina z niepokojem. -Jezioro Glosow! - Krol Noreg-Dan potrzasnal glowa. - Nie idzcie tam, glosy zwabia was w glebine... Corum opowiedzial o tym, co zaszlo, a Krol Bez Krolestwa sluchal uwaznie. Potem usmiechnal sie i byl to usmiech pelen podziwu. Zsiadl z konia i podszedl do Coruma. -Dziwnie wygladasz, panie - powiedzial - z ta reka, przepaska na oku i w osobliwej zbroi, ale bez watpienia jestes bohaterem i skladam ci wyrazy uznania. A takze wam wszystkim - dodal zwracajac sie do pozostalych. - Mysle, ze warto wybrac sie na plaze po lodz starego Freenshaka. Moj kon moze ja tu przyciagnac! -Freenshaka? - zdziwil sie Jhary. -To jedno z imion tego stwora, ktorego napotkaliscie. To niezwykle potezny duch wodny, ktory zjawil sie tu, gdy Xiombarg zdobyla wladze. To co, idziemy? -Idziemy - usmiechnal sie Corum szeroko. Z pewnym niepokojem wrocili nad brzeg jeziora, ale Freenshak byl chyba na razie niegrozny. Bez trudu zaprzegli konia do lodzi i przeciagneli ja przez wierzcholek wzgorza. Corum znalazl zagiel i zauwazyl, ze do uchwytow wzdluz jednej burty przymocowano krotki maszt. -A co z twoim koniem? - spytal Noreg-Dana, gdy przygotowali stateczek. - Nie zmiesci sie w lodzi... -Ciezko mi to przyjdzie - westchnal krol gleboko - ale bede go musial zostawic. Sadze, ze sam bedzie bezpieczniejszy niz ze mna, a poza tym zasluzyl na odpoczynek, gdyz towarzyszyl mi wiernie od czasu, kiedy musialem uciekac z mojego kraju. Noreg-Dan rozsiedlal konia i zlozyl uprzaz w lodzi. Nastepnie przystapili do najtrudniejszej czesci zadania, jaka bylo sciagniecie stateczku do stop wzgorza i dalej, az nad brzeg Bialej Rzeki, przez brunatny, duszacy pyl, tym bardziej nieprzyjemny, ze wiedzieli juz, czym jest. Kon obserwowal ich ze wzniesienia, a potem odwrocil sie do nich tylem. Noreg-Dan w milczeniu opuscil glowe. Slonce wciaz stalo nieruchomo na niebie, nie potrafili wiec okreslic, ile czasu minelo. Ciecz w rzece byla gestsza niz woda i Noreg-Dan uprzedzil ich, by jej nie dotykali. -Moze spalic skore - wyjasnil. -Ale co to wlasciwie jest? - spytala Rhalina, gdy odbili od brzegu. - Skoro jest tak zrace, to czy nie uszkodzi statku? -Oczywiscie - odparl Krol Bez Krolestwa. - Ale dopiero po pewnym czasie. Musimy ufac, ze nim sie to stanie, zdolamy przebyc pustynie. - Jeszcze raz spojrzal na miejsce, gdzie zostawil konia, ale zwierzecia juz nie bylo. - Niektorzy twierdza, ze podobnie jak ten pyl jest wyschnieta krwia smiertelnikow, tak Biala Rzeka to przelana w bitwie krew Wielkich Starych Bogow, ktora nigdy nie wysycha. -Alez to niemozliwe. - Rhalina wskazala na lancuch wzgorz, z ktorego splywala rzeka. - Ona skads plynie i dokads zdaza... -Tylko na pozor - rzekl Noreg-Dan. -Na pozor? -Tym swiatem rzadzi Chaos - przypomnial jej. Powial lekki wiatr i wkrotce wzgorza zniknely im z oczu. Jak okiem siegnac, rozciagala sie wokol jedynie Dolina Krwi. Rhalina zdrzemnela sie nieco, a potem kolejno uczynili to pozostali, gdyz nie bylo wiele do zrobienia. Kiedy Rhalina obudzila sie po raz trzeci, nadal nie zobaczyla nic poza bezkresna Dolina Krwi. -Tyle przelanej krwi, tyle krwi... - wyszeptala. Gdy tak plyneli mlecznobiala rzeka, Noreg-Dan opowiedzial im o tym, co przyniosla jego swiatu wladza Xiombarg. -Wszystkie istoty, ktore nie podporzadkowaly sie Chaosowi, zostaly unicestwione albo - jak w moim przypadku - stary sie przedmiotem okrutnych zartow - Wladcy Mieczy z nich slyna. Chaos wyzwolil w ludziach wszelkie najbardziej zwyrodniale instynkty i na swiecie zapanowal strach. Moja zona i dzieci... - Urwal na moment. - Wszyscy cierpielismy. Ale nie mam pojecia, czy to wszystko wydarzylo sie rok czy sto lat temu, gdyz to kolejna ze sztuczek Xiombarg. Zatrzymala slonce, zebysmy nie wiedzieli, ile czasu uplynelo. -Jesli Xiombarg zdobyla wladze wtedy, kiedy Arioch - stwierdzil Corum - to od tego czasu uplynelo juz duzo wiecej niz sto lat, Krolu Noreg-Danie... -Xiombarg sprawila, ze w tym wymiarze czas przestal istniec - wtracil Jhary. - Oczywiscie w znaczeniu wzglednym. Czyli uplynelo tu tyle czasu, ile mamy ochote uznac... -Wlasnie - przytaknal Corum. - Ale powiedz nam, krolu, co wiesz o Miescie We Wnetrzu Piramidy. - Wydaje mi sie, ze poczatkowo w ogole nie lezalo w tym wymiarze, choc znajdowalo sie w jednym z Pieciu Wymiarow rzadzonych obecnie przez Xiombarg. Uciekajac przed Chaosem, przemieszczalo sie z jednego wymiaru w drugi, ale w koncu nastapil kres tej ucieczki i miasto musialo poprzestac na obronie przed atakami Krolowej Xiombarg. Jak slyszalem, stracila w tej walce wiele energii. Prawdopodobnie dlatego ja i jeszcze kilku do mnie podobnych ciagle pozostaje przy zyciu. Zreszta nie wiem. -A wiec sa i inni? -Tak. Wedrowcy jak ja. Przynajmniej kiedys byli. Moze do tej pory Xiombarg juz ich dopadla... -Albo znalezli Miasto We Wnetrzu Piramidy. -I to mozliwe. -Xiombarg skupila swa uwage na wydarzeniach rozgrywajacych sie w sasiednim swiecie - powiedzial Jary z przekonaniem. - Interesuje ja przede wszystkim rezultat toczacych sie tam zmagan pomiedzy slugami Chaosu a poddanymi Ladu. -Tym lepiej dla ciebie, Ksiaze Corumie - zauwazyl Noreg-Dan. Bo gdyby wiedziala, ze pogromca Ariocha znajduje sie teraz w zasiegu jej reki, moglaby go zniszczyc... -Nie mowmy juz o tym - przerwal Corum. Biala Rzeka wciaz plynela naprzod i zaczeli sie zastanawiac, ze skoro w tym swiecie nie istnieje Czas, to rownie dobrze tak rzeka, jak i Dolina Krwi, moga naprawde nie miec konca. -Czy Miasto We Wnetrzu Piramidy ma jakas nazwe? - zainteresowal sie Jhary. -Myslisz, ze to twoj Tanelorn? - spytala Rhalina. -Nie - usmiechnal sie Jhary i potrzasnal glowa. - Znam Tanelorn i mysle, ze ten opis do niego nie pasuje. -Niektorzy twierdza, ze jest zbudowane wewnatrz ogromnej przezroczystej piramidy - powiedzial Noreg-Dan. - Inni utrzymuja, ze samo ma ksztalt piramidy, jak wielki siccurat. Obawiam sie, ze wokol tego miasta naroslo wiele legend. -Nie pamietam, bym napotkal takie miasto podczas moich podrozy - stwierdzil Jhary. -Ten opis - wtracil Corum - przypomina mi wielkie Napowietrzne Miasto, takie jak to, ktore rozbilo sie na Rowninie Broggfythus w czasie ostatniej wielkiej bitwy pomiedzy Vadhaghami i Nhadraghami. Krazyly o nich legendy, ale wiem, ze przynajmniej jedno istnialo naprawde, gdyz jego szczatki lezaly w poblizu Zamku Erorn, gdzie sie urodzilem. Zarowno Vadhaghowie, jak i Nhadraghowie posiadali takie miasta i mogly one poruszac sie miedzy wymiarami. Ale ten etap w naszej historii sie skonczyl, miasta zniknely, a my zamknelismy sie w wygodnych zamkach... - Powstrzymal sie, by juz nic wiecej nie powiedziec, gdyz przyniosloby to jedynie bol. - To moze byc jedno z takich miast - dorzucil bez przekonania. -Lepiej skierujmy lodz do brzegu - zawolal radosnie Jhary. -Dlaczego? - Corum siedzial zwrocony twarza do rufy. -Bo chyba dotarlismy do kresu Bialej Rzeki i Doliny Krwi. Corum odwrocil sie i w jednej chwili poderwal sie na nogi. Zmierzali w strone przepasci. Dolina konczyla sie niby ucieta gigantycznym nozem, a nurt Bialej Rzeki spadal w otchlan. Rozdzial trzeci BESTIE Z OTCHLANI Biala Rzeka burzyla sie i huczala, zblizajac sie do krawedzi urwiska. Corum i Jhary wyswobodzili wiosla i pomagali sobie nimi, by skierowac rozkolysana lodz do brzegu.-Rhalino, przygotuj sie do skoku! - krzyknal Corum. Wstala trzymajac sie masztu. Krol Noreg-Dan uspokajal ja. Lodz rzucilo ponownie na srodek rzeki, lecz w chwile pozniej, rownie niespodziewanie, inna fala pchnela ja z powrotem do brzegu. Manipulujac wioslem Corum zachwial sie i niemal wypadl za burte. Szum wody zagluszal ich glosy. Przepasc byla coraz blizej i zaledwie chwile dzielily ich od stoczenia sie w otchlan. Przez chmure wodnego pylu ksiaze dostrzegl majaczacy w oddali prog skalny. Pozostawal im do niego jeszcze z kilometr. -Rhalino, teraz! - zawolal Corum, gdy lodz zaszorowala po dnie. Skoczyla, a zaraz za nia, wymachujac rekami, Noreg-Dan. Upadla twarza w krwawy pyl. Po nich wyskoczyl Jhary, ale poniewaz lodz znowu zwrocila sie ku srodkowi rzeki, wyladowal na mieliznie i z trudem brnal do brzegu, krzyczac na Coruma. Ksiaze pamietal to, co Noreg-Dan mowil o wlasciwosciach bialej cieczy, ale nie mial wyboru. Zacisnal usta i skoczyl do rzeki. Walczyl z calych sil, aby doplynac do brzegu, gdyz zbroja sciagala go w dol. Lecz jej ciezar pomogl mu zarazem pokonac sile pradu i wreszcie jego stopy dotknely dna. Drzac z wyczerpania wspial sie na urwisty brzeg. Po calym ciele splywaly mu kropelki bialego plynu. Ciezko dyszac padl na ziemie i obserwowal stateczek, ktory dotarl do przepasci, a potem zniknal mu z oczu. Posuwali sie wzdluz krawedzi urwiska. Chwiejac sie na nogach i brnac po kostki w rdzawym pyle, wciaz oddalali sie od Bialej Rzeki. Gdy huk wody nieco przycichl, staneli, zeby zastanowic sie sytuacja. Otchlan zdawala sie bezkresna. Idealnie rowna krawedz przepasci ciagnela sie jak okiem siegnac, a urwisko opadalo stromo w dol. Na pewno nie byl to twor natury. Odnosilo sie wrazenie, iz ktos zaplanowal kilometrowej glebokosci i szerokosci kanal pomiedzy dwiema skalnymi scianami. Zblizyli sie do skraju przepasci i spojrzeli w czelusc otchlani. Corumowi zakrecilo sie w glowie i musial cofnac sie o krok. Sciany urwiska byly zbudowane z tego samego ciemnego obsydianu co gory, ktore wczesniej przemierzali, ale w przeciwienstwie do nich odznaczaly sie idealna gladkoscia. Daleko, daleko w dole unosily sie zoltawe opary zaslaniajac dno - jesli dno w ogole istnialo. Zapierajaca dech w piersiach perspektywa, jaka mieli przed oczyma, zupelnie przytloczyla czworke ludzi. Obejrzeli sie na Doline Krwi. Ciagnela sie monotonnie az po horyzont. Starali sie dojrzec jakies szczegoly przeciwleglej sciany skalnej, ale byla za daleko. Lekka mgielka przeslaniala slonce, ktore nadal stalo w zenicie. Drobne na tle bezkresu sylwetki powoli ruszyly dalej wzdluz urwiska, zostawiajac za plecami Biala Rzeke. -Krolu - zwrocil sie w koncu Corum do Noreg-Da-na - czy slyszales kiedys o tym miejscu? -Nigdy nie wiedzialem, co naprawde lezy za Dolina Krwi - potrzasnal glowa - ale czegos takiego sie nie spodziewalem. Moze to cos nowego... -Nowego? - Rhalina spojrzala na niego ze zdziwieniem. - Co masz na mysli? -Chaos nieustannie zmienia krajobraz, stosuje nowe sztuczki, stroi sobie zarty. Moze Krolowa Xiombarg wie, ze tu jestesmy i bawi sie z nami w kotka i myszke... -To byloby w stylu Krolowej Chaosu. - Jhary podrapal kota za uszami. - Podejrzewam jednak, ze dla pogromcy swego brata przygotowalaby cos znacznie gorszego. -Moze to dopiero poczatek - podsunela Rhalina. - Moze Xiombarg dopiero szykuje sie do prawdziwej zemsty... -Nie sadze - upieral sie Jhary. - Walczylem przeciwko Chaosowi, ktory w wielu swiatach przybieral bardzo rozne formy, ale wiem, ze zawsze jest porywczy i dziala bez zastanowienia. Mysle, ze gdyby Xiombarg wiedziala, ze jest tu Ksiaze Corum, to do tej pory na pewno by sie ujawnila. Nie, ona ciagle skupia swoja uwage na wydarzeniach rozgrywajacych sie w swiecie, ktory opuscilismy - co zreszta wcale nie oznacza, ze nic nam nie grozi - dodal z bladym usmiechem. -Na pewno grozi nam glod - stwierdzil Corum. - Nie mowiac juz o calej reszcie. To miejsce jest zupelny pustkowiem. Nigdzie nie da sie tedy dojsc, nie mozna stad zejsc, nie ma rowniez drogi odwrotu... -Musimy isc naprzod, poki gdzies nie dojdziemy albo nie napotkamy sciezki prowadzacej w dol - powiedziala Rhalina. - Przeciez to urwisko musi sie gdzies konczyc. -Moze i tak. - Noreg-Dan pocieral wychudzona twarz. - Ale przypominam ci jeszcze raz, ze ten swiat zostal calkowicie opanowany przez Chaos. Z tego, co mowiliscie o swiecie Ariocha, wnosze, ze nigdy nie zyskal takiej wladzy jak Xiombarg - byl najslabszym z Wladcow Mieczy. Podobno Mabelode, Krol Mieczy, jest jeszcze potezniejszy od Xiombarg. Jego swiat to bedaca w nieustannym ruchu substancja, zdolna w mgnieniu oka przybrac nowa forme... -W takim razie mam nadzieje, ze nigdy nie bedziemy musieli go odwiedzac - mruknal Jhary. - Ta sytuacja juz dostatecznie mnie przeraza. Widzialem Absolutny Chaos i wcale mi sie to nie podobalo. Wciaz szli nie konczacym sie brzegiem otchlani. Otumaniony zmeczeniem i monotonia krajobrazu Corum dopiero po chwili spostrzegl, ze niebo pociemnialo. Spojrzal w gore. Czyzby slonce sie poruszylo? Ale slonce wciaz tkwilo w tym samym miejscu. Natomiast pojawila sie skads czarna wirujaca chmura l przecinajac niebo zmierzala w kierunku przeciwleglej sciany przepasci. Nie potrafil ocenic, czy byl to wynik dzialania magicznych sil, czy tez zjawisko naturalne. Zatrzymal sie. Ochlodzilo sie nieco. Teraz i inni dostrzegli chmure. W oczach Noreg-Dana odmalowalo sie przerazenie. Mocniej otulil sie swoim zniszczonym skorzanym plaszczem i oblizal nerwowo usta. Nagle maly kot oderwal sie od ramienia Jharego i poszybowal w gore na swych czarnych, bialo zakonczonych skrzydlach. Jal zataczac kola nad czeluscia, niemal niknac im z oczu. Jhary rowniez sie zaniepokoil, gdyz zachowanie zwierzatka nie bylo naturalne. Rhalina przysunela sie do Coruma i polozyla mu reke na ramieniu. Przytulil ja do siebie i popatrzyl w niebo, na czarne kleby chmur pedzace znikad donikad. -Czy widziales kiedys cos podobnego, Krolu Noreg-Danie? - zawolal Corum w panujacym polmroku. - Czy sadzisz, ze to cos oznacza? -Nie - Noreg-Dan potrzasnal glowa - jeszcze nigdy czegos takiego nie widzialem, ale to na pewno nie jest przypadkowe. Obawiam sie, ze to zapowiedz jakiegos niebezpieczenstwa grozacego nam ze strony Chaosu. Bylem swiadkiem podobnych znakow. -Lepiej przygotujmy sie na to, co moze nadejsc. - Ksiaze wyciagnal dlugi miecz Vadhaghow i odrzucil w tyl szkarlatny plaszcz, odslaniajac srebrna kolczuge. Inni takze dobyli broni i stojac na krawedzi czelusci czekali na to, co mialo im zagrozic. Nagle znow pojawil sie Wasacz. Miauczal przerazliwie, usilujac zwrocic ich uwage. Najwyrazniej dostrzegl cos w otchlani. Przysuneli sie do krawedzi i spojrzeli w dol. W zoltej mgle poruszal sie czerwonawy cien. Stopniowo zaczal sie z niej wylaniac, az w koncu przybral konkretne ksztalty. Stwor unosil sie na falujacych, purpurowych skrzydlach, a jego wykrzywiony pysk przypominal glowe rekina. Wygladal jak istota, ktora powinna raczej zamieszkiwac morze, niz poruszac sie w powietrzu. Potwierdzal to jeszcze sposob, w jaki lecial - kolysal powoli skrzydlami, jakby poruszal sie w wodzie. Czerwona paszcze wypelnialy dwa rzedy dlugich, ostrych klow. Byl wielkosci duzego byka, a jego skrzydla rozposcieraly sie niemal na dziesiec metrow. Wylonil sie z przerazajacej czelusci, otwierajac i zamykajac szczeki, jakby juz gotowal sie do uczty. W blyszczacych zlotych slepiach czaily sie glod i wscieklosc. -To Ghanh -oznajmil z rozpacza Noreg-Dan. - Ten sam Ghanh, ktory wiodl Horde Chaosu, kiedy napadla na moj kraj. To jeden z ulubionych stworow Krolowej Xiombarg. Zabije nas, nim zdolamy zadac chocby jeden cios. -A wiec w tym swiecie nazywacie go Ghanhem? - zainteresowal sie Jhary. - Juz go kiedys widzialem i, o ile pamietam, zostal pokonany. -Jak zdolano go pokonac? - spytal Corum. Ghanh ciagle wznosil sie na skrzydlach, szybko zblizajac sie w ich kierunku. -Tego akurat nie pamietam. -Jesli sie rozdzielimy, bedziemy mieli wieksze szanse - rzucil Corum, odsuwajac sie od krawedzi przepasci. - Szybko. -Wybacz mi te propozycje, przyjacielu - rzekl Jhary rowniez sie cofajac - ale mysle, ze twoi sprzymierzency z krainy cieni bardzo by sie teraz przydali. -Tymi sprzymierzencami sa obecnie czarne ptaki, z ktorymi walczylismy w gorach. Czy zdolaja pokonac Ghanha? -Radze, zebys sie o tym przekonal. Ksiaze zsunal z oka przepaske i raz jeszcze spojrzal w kraine cieni. Ujrzal grupe siedzacych nieruchomo czarnych ptakow. Kazdy z nich mial na piersi slad po zakrzywionej wloczni Vadhaghow. Zauwazyly Coruma i rozpoznaly go. Jeden z nich otworzyl dziob i zaskrzeczal tak zalosnie, ze ksiaze niemal poczul dla niego litosc. -Czy potraficie zrozumiec to, co mowie? - spytal. -Corumie! - uslyszal glos Rhaliny. - On juz prawie tu jest! -Rozumiemy-cie-panie. Czy-masz-dla-nas-zdobycz? - przemowil jeden z ptakow. -Tak - Corum zadrzal. - Jesli potraficie ja sobie wziac. Reka Kwila siegnela w glab mrocznej jaskini i przywolala ptaki. Z przerazliwym szumem wzbily sie w niebo. Przefrunely do swiata, gdzie Corum i jego towarzysze czekali na atak Ghanha. -Tam - wskazal ksiaze. - Oto wasz lup. Okaleczone, polmartwe, polzywe ptaki wzbily sie jeszcze wyzej i zaczely krazyc nad Ghanhem. Potwor minal skalna krawedz i na widok czworga ludzi otworzyl paszcze i wydal przerazliwy krzyk. -Uciekajmy! - zawolal Corum. Biegli zapadajac sie w glebokim, krwawym pyle, a Ghanh krzyknal ponownie, nie mogac sie zdecydowac, z ktorym z nich ma sie rozprawic na poczatek. Corum zakrztusil sie, gdy dolecial go cuchnacy oddech potwora. Obejrzal sie na moment. Przypomnial sobie, jak tchorzliwe byly ptaki i jak dlugo wahaly sie, nim ich zaatakowaly. Czy sie odwaza - nawet jesli to oznaczalo uwolnienie z Otchlani - zaatakowac Ghanha? Tym razem jednak ptaki z niebywala predkoscia rzucily sie w dol. Ghanh, nieswiadom ich obecnosci, krzyknal zdumiony, gdy zatopily dzioby w jego miekkiej glowie. Klapnal zebami, chwytajac dwa z nich w paszcze. Jednak nawet do polowy pozarte przez potwora, nie przestawaly go dziobac, gdyz jako martwych nie mozna ich bylo zabic po raz drugi. Trzepoczace nisko nad ziemia skrzydla Ghanha wzniecaly ogromna chmure rdzawego pylu, ktora przeslaniala Coru-mowi i jego towarzyszom przebieg walki. Ghanh wil sie, uskakiwal, klapal paszcza i ryczal glosno, ale dzioby czarnych ptakow bezlitosnie uderzaly w jego czaszke. Potwor cofnal sie nieco i przewrocil na grzbiet. Owinal sie skrzydlami, usilujac oslonic glowe, i tak przedziwnie skurczony toczyl sie coraz dalej i dalej. Ptaki wzbily sie w powietrze, potem znowu opadly i nie przestajac klapac dziobami usilowaly dopasc wijacy sie kokon. Ghanh caly ociekal zielona krwia, do ktorej lepil sie brunatny pyl. W pewnej chwili niespodziewanie przetoczyl sie nad krawedzia i spadl w przepasc. Przyjaciele rzucili sie naprzod, zeby zobaczyc, co sie stanie. Kurz zatykal im pluca i piekl w oczy, dostrzegli jednak spadajacego Ghanha. Rozpostarl skrzydla, by spowolnic upadek, ale na wiecej nie mial juz sil; nieuchronnie opadal na dno przepasci, a czarne ptaki dziobaly jego odslonieta glowe. W koncu wszystko zniknelo w zoltej mgle. Corum czekal, ale nic sie z niej nie wylonilo. -Czy to znaczy, Corumie, ze nie masz juz sprzymierzencow w krainie cieni? - spytal Jhary. - Ptaki nie zabraly przeciez swojej zdobyczy... -Obawiam sie, ze masz racje - przyznal ksiaze. Ponownie uniosl przepaske i ujrzal, ze straszliwa, lodowata jaskinia jest pusta. - Tak, nikogo tam nie ma. -A wiec jestesmy w martwym punkcie. Ptaki nie zabily Ghanha i same tez nie zostaly zniszczone - podsumowal Jhary-a-Conel. - No, ale przynajmniej jedno niebezpieczenstwo zostalo oddalone... Ruszajmy dalej. Czarne chmury przestaly plynac po niebie. Zatrzymaly sie w miejscu, przeslaniajac slonce. Oni zas posuwali sie naprzod pod ta czarna zaslona. Corum spostrzegl, ze od chwili, gdy ptaki odpedzily Ghanha, Jhary intensywnie nad czyms rozmysla. -Co cie niepokoi? - spytal wreszcie. -Przyszlo mi na mysl - rzekl towarzysz bohaterow, poprawiajac szeroki kapelusz - ze jesli Ghanh nie zginal, tylko powrocil do swego legowiska, i skoro - jak mowi Krol Noreg-Dan, jest on ulubiencem Xiombarg, to niebawem krolowa dowie sie, ze tu jestesmy - a moze juz wie. Jesli tak sie stanie, to niewatpliwie postanowi nas ukarac za to, co zrobilismy z Ghanhem... Corum zdjal helm i przygladzil wlosy. Spojrzal na Noreg-Dana, ktory z uwaga sluchal Jharego. -To prawda - westchnal Krol Bez Krolestwa. - Musimy byc gotowi na rychle spotkanie z Krolowa Xiombarg - albo przynajmniej z jej kolejnymi slugami, jesli ona sama ciagle jeszcze nie domysla sie, ze to pogromca jej brata zjawil sie tutaj i bierze nas za zwyklych smiertelnikow... Rhalina szla na przedzie, niezbyt zainteresowana toczaca sie rozmowa. -Patrzcie! - krzyknela nagle, wskazujac reka przed siebie. Podbiegli do niej i ujrzeli, ze w rownej krawedzi skaly widnieje kwadratowe wyciecie wysokoscia nieco przewyzszajace wzrost czlowieka. Zgromadziwszy sie wokol stwierdzili, ze w dol urwiska prowadza schody. Mialy nie wiecej niz pol metra szerokosci i biegly pionowo w dol, rownolegle do skalnej sciany, kilometr nizej ginac w zoltej mgle. Straciwszy choc na chwile rownowage, kazdy schodzacy niechybnie runalby prosto w przepasc. Corum przypatrywal sie w milczeniu skalnym stopniom. Czy istnialy naprawde? A moze byla to tylko sztuczka Xiombarg? Czy nie znikna nagle, gdy oni beda w pol drogi - jesli w ogole zdolaja zajsc tak daleko? Lecz do wyboru mieli jedynie mozolnie posuwac sie wzdluz krawedzi, by w koncu prawdopodobnie z powrotem znalezc sie nad Biala Rzeka. Ksiaze zaczynal bowiem podejrzewac, ze Dolina Krwi miala ksztalt kolisty, w jej srodku znajdowalo sie Jezioro Glosow i gory, a dokola otaczala ja Otchlan. Westchnawszy ciezko, Corum ostroznie stanal na pierwszym stopniu i na chwiejnych nogach, plecami opierajac sie o gladka sciane, zaczal schodzic w dol. Cztery male postacie powoli posuwaly sie po sliskich schodach, az wreszcie krawedz urwiska pograzyla sie w mroku, dno zas ciagle jeszcze ginelo w zoltej mgle. Ich wedrowce towarzyszyla przerazajaca cisza. Bali sie odezwac czy zrobic zbedny ruch, ktory moglby rozproszyc ich uwage; z trudem pokonywali stopien za stopniem. Krecilo im sie w glowach, a otchlan zdawala sie sciagac ich w dol. Przyciskajac sie do lodowatej skaly, dygotali z zimna. Byli przekonani, ze jeszcze pare krokow, a straca rownowage i spadna prosto w zolta mgle. I wtedy uslyszeli halas. Wydobywal sie z mgly. Chrzaka-nie, sapanie, prychanie i rechotanie, ktore z kazdym krokiem stawalo sie coraz glosniejsze. Corum zatrzymal sie i obejrzal na towarzyszy, ktorzy oparci o skale takze nasluchiwali. Tuz za nim stala Rhalina, potem Jhary, a na koncu Krol Bez Krolestwa. -Znam ten odglos - odezwal sie Noreg-Dan. - Juz go kiedys slyszalem. -Co to takiego? - szepnela Rhalina. -Taki halas powoduja tylko bestie Kiombarg. Mowilem wam, ze Ghanh stal na czele Hordy Chaosu. Coz, te odglosy to wlasnie oni. Powinnismy byli sie domyslic, co kryje sie za ta zolta mgla... Corum poczul, jak ogarnia go lodowaty chlod. Spojrzal w dol, gdzie oczekiwaly ich niewidoczne Bestie z Otchlani. Rozdzial czwarty RYDWANY CHAOSU -Co teraz zrobimy? - szepnela Rhalina. - Co mozemy zrobic przeciwko nim?Corum nie odpowiedzial. Przytrzymujac sie szesciopalca reka, aby zachowac rownowage, wyciagnal miecz. Dopoki zyl Ghanh, nie mogli liczyc na pomoc z krainy cieni. -Slyszycie? - zapytal Jhary. - To dziwne... skrzypienie...? Corum skinal glowa. Skrzypieniu towarzyszylo dudnienie, a wszystko razem wydawalo sie jakby znajome. Zlewalo sie w jedno z prychaniem, sapaniem i groznymi pomrukami, dochodzacymi z zoltej mgly. -Nic nie mozemy na to poradzic - rzekl w koncu Corum. - Musimy isc dalej, majac nadzieje, ze wkrotce osiagniemy dno Otchlani. Tam przynajmniej bedziemy mniej odslonieci i latwiej przyjdzie nam walczyc z tym, co powoduje ten halas... cokolwiek to jest... Zaczeli ostroznie schodzic dalej, wypatrujac pierwszych sladow Bestii. Stopa Coruma dotknela dna, nim zdazyl to sobie w pelni uswiadomic. Tak przyzwyczail sie do schodzenia, ze niemal odruchowo przyciskal sie do skaly, szukajac noga kolejnego stopnia. Lecz teraz stopnie sie skonczyly. Zobaczyl nierowny, kamienisty grunt, ginacy w zoltej mgle, ale nie bylo ani sladu zywej istoty. Pozostali staneli obok niego. Wciaz slyszeli chrzakanie i rechotanie i czuli obrzydliwy odor, lecz zrodlo tych dzwiekow i zapachow nadal pozostawalo niewidoczne. Nie ustawalo tez skrzypienie i dudnienie. W koncu Corum zobaczyl to, co bylo ich przyczyna. -Na Miecz Elrika! - jeknal Jhary. - To Rydwany Chaosu. Powinienem byl sie domyslic! Z mgly z turkotem wylonily sie wielkie rydwany, ciagniete przez gadopodobne bestie. Wypelnialy je najrozmaitsze, mniej lub bardziej zdeformowane istoty. Niektore siedzialy na grzbietach innych. Wszystkie mialy cos z czlowieka, byly odziane w zbroje i dzierzyly bron. Przypominaly wieprze, psy, krowy, zaby, konie; zwierzeta przeksztalcone w karykatury ludzi. -Czy to Chaos tak zmienil te zwierzeta? - spytal Corum zduszonym glosem. -Mylisz sie, Corumie - rzekl Jhary. -Co masz na mysli? -Te bestie - odezwal sie Krol Bez Krolestwa - byly niegdys ludzmi. Wielu z nich to moi dawni poddani, ktorzy sprzymierzyli sie z Chaosem, gdyz widzieli, ze jest potezniejszy od Ladu... -I taka otrzymali zaplate? - wtracila Rhalina, patrzac na potwory z obrzydzeniem. -Mysle, ze nie sa swiadomi swej przemiany - odparl Jhary cicho. - Zbyt sie zdegenerowali, by zachowac wiele wspomnien z poprzedniego zycia. Skrzypiac kolami rydwany - wraz ze swymi parskajacymi, ryczacymi i wyjacymi zalogami - zblizyly sie jeszcze bardziej. Nie pozostalo im nic innego, jak rzucic sie do ucieczki. Biegli z mieczami w dloniach po wyboistym gruncie, krztuszac sie odorem bijacym od Hordy Chaosu i lepka zolta mgla. Stado zawylo radosnie, woznice zacieli swe bestie i rydwany przyspieszyly. Upiorne, zdeformowane stworzenia rozkoszowaly sie polowaniem. Oslabieni wczesniejszymi przezyciami oraz brakiem wody i zywnosci wedrowcy nie mogli szybko biec i w koncu wyczerpani przycupneli za wielkim glazem. Rydwany z diabelskimi, odczlowieczonymi istotami pedzily na nich z loskotem, niosac z soba kakofonie dzwiekow i przyprawiajaca o mdlosci won. Corum mial nadzieje, ze rydwany ich omina, ale bestie Chaosu dobrze widzialy we mgle, i juz pierwszy pojazd skrecil w ich kierunku. Ksiaze wspial sie na glaz, aby znalezc sie wyzej niz przeciwnicy. Uderzyl piescia swiniopodobna istote, ktora wdrapala sie jego sladem. Trafil ja w twarz, ale ona zamachnela sie nabijana mosieznymi cwiekami maczuga. Corum pchnal ja mieczem i bestia padla w konwulsjach. Takze i inni zostali zaatakowani. Rhalina skutecznie bronila sie mieczem. Cala trojka walczyla zwrocona plecami w strone glazu, podczas gdy stojacy z drugiej strony Corum ubezpieczal ich od tylu. Nagle skoczylo na niego jakies psopodobne zwierze. Mialo helm i pancerz. Zatopilo dlugie kly w jego ramieniu. Jednym poteznym uderzeniem miecza rozlupal bestii pysk. Zmienione w lapy rece chwytaly go za plaszcz, za buty, szarpaly go pazurami. Miecze i maczugi wsciekle uderzaly tuz kolo jego stop, a klebiacy sie tlum stworzen usilowal wspiac sie za nim po skale. Corum deptal bestie po palcach, odrabywal konczyny, cial mieczem po oczach, zatapial ostrze w sercach, a strach, ktory przez caly czas sciskal mu gardlo, tylko dodawal ksieciu sil. Halas wzniecany przez Horde Chaosu coraz mocniej dzwieczal mu w uszach. Z mgly wylanialy sie kolejne rydwany, az wreszcie kilka ich setek otoczylo skale. Stalo sie dla niego jasne, ze stado nie zamierzalo na razie zabijac przeciwnikow. Bestie, gdyby tylko chcialy, dawno zdolalyby to uczynic. Zapewne planowaly poddac ich torturom albo zmienic w podobne do siebie istoty. Corum ze zgroza przypomnial sobie, jak torturowali go Mabdenczycy, i walczyl jeszcze usilniej, pragnac sprowokowac ktoregos z czlonkow stada, by go zabil. Z wolna szala przechylala sie na korzysc atakujacych bestii. W koncu wokol glazu spietrzylo sie tyle trupow, ze zadne z trojki towarzyszy Coruma nie bylo w stanie chocby uniesc reki, i wszyscy znalezli sie w pulapce. Tylko ksiaze walczyl nadal, siekac wszystkich, ktorzy usilowali go pochwycic. Jednak w pewnej chwili jakies stworzenie, wspiawszy sie na skale, chwycilo go od tylu za nogi i sciagnelo w dol, gdzie znajdowali sie rozbrojeni i skrepowani Rhalina, Jhary i Krol Bez Krolestwa. Przez szeregi Hordy Chaosu przecisnal sie ktos o wydluzonym konskim pysku. Wydal pogardliwie wargi, odslaniajac wielkie, pozolkle zeby, i zarzal radosnie. Poprawil helm, po czym bunczucznie wsparl dlonie na biodrach. -Nie wiem, czy mamy sie wami zajac sami - odezwal sie - czy tez zabrac was do naszej pani? Byc moze zainteresujecie Krolowa Xiombarg... -Czemu mialaby ja interesowac czworka zwyklych smiertelnikow? - rzekl Corum. -Moze jestescie kims wiecej? - Czlowiek-kon wyszczerzyl zeby. - Na przyklad wyslannikami Ladu? -Wiesz, ze Lad juz tu nie panuje! -Lecz Lad moze chciec znow tu panowac, a wy mogliscie przybyc z innego wymiaru. -Nie poznajesz mnie?! - zawolal Noreg-Dan. Czlowiek-kon podrapal sie w glowe i spojrzal tepo na Krola Bez Krolestwa. -Skad mialbym cie znac? -Ja ciebie znam. Dostrzegam slady twych pierwotnych rysow... -Milcz! Nie wiem, o czym mowisz! - Czlowiek-kon wyciagnal do polowy sztylet. - Milcz! -Nie mozesz zniesc tej mysli! - krzyknal Noreg-Dan. - Nazywales sie Polib-Bav i byles Ksieciem Temu! Zwiazales swoj los z Chaosem, jeszcze zanim upadlo moje krolestwo... -Nie! - prychnal czlowiek-kon potrzasajac glowa. W jego oczach pojawil sie strach. -Jestes Polib-Bav i byles zareczony z moja corka, ktora twoja Horda Chaosu... Nieee! Nie potrafie o tym myslec! -Pamiec cie zawodzi - przerwal Polib-Bav ochryple. - Jestem jedynie tym, kim jestem. -Wiec jak sie nazywasz? - rzucil Noreg-Dan. - Jak sie nazywasz, jesli nie Polib-Bav, Ksiaze Ternu? Czlowiek-kon uderzyl go w twarz swoja niezgrabna dlonia. -Kim jestem? Jestem poddanym Krolowej Xiombarg, a nie twoim. -Nie pozwolilbym ci na sluzbe u mnie - odparl krol szyderczo. Z jego gornej wargi splywala krew. - Och, spojrz, czym sie stales, Polib-Bavie. -Zyje. - Czlowiek-kon odwrocil sie. - Dowodze tym wojskiem. -Zalosnym wojskiem potworow! - rozesmial sie Jhary. Krowopodobna istota kopnela go kopytem w zoladek i towarzysz bohaterow jeknal z bolu. Zdolal jednak uniesc glowe i zasmiac sie ponownie. -Wasza degeneracja dopiero sie zaczyna. Widzialem, czym staja sie ludzie sluzacy Chaosowi - bezksztaltnymi, bezwolnymi, cuchnacymi potworami! -I co z tego? - powiedzial Polib-Bav lagodniej. - Decyzja zostala podjeta. Nie mozna jej odwrocic. Krolowa Xiombarg przyrzekla nam wieczne zycie. -I bedzie wieczne - stwierdzil Jhary. - Tyle ze nie bedzie to zycie. W ciagu wiekow podrozowalem po wielu krainach i widzialem, do czego prowadzi Chaos - do stagnacji. Tylko ta jest wieczna, chyba ze Lad do niej nie dopusci. Czlowiek-kon parsknal z obrzydzeniem. -Zabierzcie ich do rydwanu - mojego rydwanu. Zawieziemy ich do Krolowej Xiombarg. -Niegdys byles przystojny, ksiaze. - Noreg-Dan jeszcze raz sprobowal podjac rozmowe. - Moja corka cie kochala, a ty kochales ja. Wtedy byles mi wierny. -A teraz jestem wierny Krolowej Xiombarg. - Polib-Bav odwrocil sie. - Teraz to jest jej swiat. Shalod, Lord Ladu, uciekl i nigdy juz tu nie wroci. Jego wojsko i sprzymierzency, jak dobrze wiesz, zostali rozgromieni w Dolinie Krwi... - Polib-Bav wskazal w gore. Wzial cztery miecze, ktore podala mu zabopodobna istota, i wsunal je pod pache. - Zabierzcie ich do rydwanu. Jedziemy do palacu krolowej. Gdy sila umieszczono Coruma wraz z pozostalymi w rydwanie Polib-Bava, ogarnela go rozpacz. Rece skrepowano mu z tylu mocnymi powrozami i nie widzial zadnych szans ucieczki. Kiedy postawia go przed obliczem Krolowej Xiombarg, ta natychmiast go rozpozna. Zniszczy go, podobnie jak pozostalych, i przepadnie cala nadzieja na uratowanie Lywm-an-Esh. Po zwyciestwie Krola Lyra sily Chaosu umocnia swa potege. Zostanie przyzwany Wladca Mieczy i wszystkie Pietnascie Wymiarow znajdzie sie calkowicie pod kontrola Lordow Entropii. Lezal wraz z towarzyszami u stop Polib-Bava, a Rydwany Piekla ruszyly po dnie otchlani. Kola skrzypialy i stukotaly, podskakujac na kamieniach, i wkrotce Corum stracil przytomnosc. Obudzil sie, mruzac oczy przed intensywnym swiatlem. Mgly juz nie bylo. Uniosl glowe i ujrzal wznoszace sie za nimi gigantyczne urwisko. Domyslil sie, ze opuscili juz otchlan. Poruszali sie przez rzadki las porosniety karlowatymi, usychajacymi drzewkami. Odwrocil poobijana glowe i spojrzal na Rhaline. Widac bylo, ze plakala, lecz teraz probowala sie usmiechnac. -Wyjechalismy z otchlani tunelem, jakies kilka godzin temu - wyjasnila. - Do palacu krolowej musi byc daleko. Zastanawiam sie, dlaczego nie uzyja magicznych sposobow, aby sie tam dostac szybciej? -Chaos jest kaprysny - odezwal sie lezacy obok niej Jhary-a-Conel. - A poza tym w swiecie bez czasu nie trzeba sie spieszyc. -Co sie stalo z twoim kotkiem? - spytal Corum. -Okazal sie madrzejszy ode mnie. Odlecial. Nie widzialem... -Cisza! - wrzasnal powozacy rydwanem czlowiek-kon. - Denerwuje mnie ta wasza paplanina. -A moze cie niepokoi? - zasugerowal Jhary. - Moze przypomina ci, ze kiedys tez potrafiles logicznie myslec i poprawnie sie wypowiadac... Polib-Bav kopnal go w twarz i Jhary jeknal, a z nosa buchnela mu krew. Corum ryknal i szarpnal wiezy. Ujrzal w gorze konska twarz Polib-Bava i uslyszal jego smiech. -Sam wygladasz dosc groteskowo, przyjacielu - z ta przeszczepiona reka i dziwacznym okiem. Gdybym nie wiedzial prawdy, rzeklbym, ze sluzysz Chaosowi. -Moze tak jest - powiedzial Corum. - Nie pytales o to. Po prostu zalozyles, ze sluze Ladowi. Polib-Bav zmarszczyl brwi, lecz zaraz potem jego tepa twarz sie rozpogodzila. -Probujesz mnie podejsc. Nie zrobie nic, dopoki nie zobaczy cie Krolowa Xiombarg... - Machnal lejcami i zaprzeg przyspieszyl. - W koncu to chyba ty i twoi przyjaciele zabiliscie najsilniejszego czlonka naszego oddzialu. Widzielismy, jak zaatakowal, a potem znikl. -Masz na mysli Ghanha? - upewnil sie Corum, czujac jak wstepuje w niego otucha. - Ghanha! W tej samej chwili Reka Kwila raz jeszcze poruszyla sie z wlasnej woli i rozerwala peta krepujace nadgarstki Coruma. -Widzisz! - wykrzyknal Polib-Bav tryumfalnie. - To ja cie podszedlem. Wiedziales, ze to Ghanh zostal zabity. A zatem to... Co?! Uwolniles sie! - Sciagnal lejce. - Zatrzymac sie! - Wyciagnal miecz, lecz Corum przetoczyl sie po podlodze rydwanu i zeskoczyl na ziemie. Zerwal przepaske i natychmiast ujrzal jaskinie w krainie cieni, skad poprzednio przybywali jego sprzymierzency. Tam ze zmasakrowana glowa, w kaluzy zakrzeplej krwi, lezal Ghanh. Podczas gdy wojownicy Polib-Bava rzucili sie w strone Coruma, Reka Kwila przekroczyla granice krainy cieni i skinela na Ghanha, ktory niechetnie uniosl martwy leb. -Wypelnisz moj rozkaz - oznajmil Corum. - Potem bedziesz wolny. Ale, zeby okupic uwolnienie, musisz zabic wiele ofiar. Ghanh nie odezwal sie, lecz blysnawszy klami ryknal, jakby chcac potwierdzic to, ze zrozumial. -Chodz! - zawolal Corum. - Chodz po swoja zdobycz. Purpurowe skrzydla Ghanha drgnely i bestia powoli wyfrunela z jaskini, opuszczajac kraine cieni i raz jeszcze wkraczajac w swiat, z ktorego usunely ja ptaki. -Ghanh wrocil! - krzyknal Polib-Bav radosnie. - O, najdrozszy, wrociles do nas! Bestie znow pochwycily Coruma, lecz tym razem ksiaze sie usmiechal. Patrzyl, jak Ghanh wydawszy z siebie krzyk udreki przygniotl poteznym cielskiem pobliski rydwan, owinal go skrzydlami i metodycznie miazdzyl wszystkich w srodku. Stworzenia trzymajace Coruma byly tak zaskoczone, ze zdolal sie wyswobodzic. Rzucily sie na niego, lecz Reka Kwila pierwszemu rozwalila leb, a kolejnemu strzaskala obojczyk. Ksiaze podbiegl do rydwanu Polib-Bava. Przywodca Hordy Chaosu zsiadlszy z rydwanu stal obok i wpatrywal sie swymi wielkimi konskimi oczami w to, co dzialo sie z jego towarzyszami. Nim zdazyl zauwazyc Coruma, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu porwal swoj miecz zlozony wraz z innymi na podlodze rydwanu i wymierzyl cios w jego kierunku. Czlowiek-kon odskoczyl wyciagajac miecz, lecz oszolomiony poruszal sie ciezko i niezdarnie. Sparowal kolejne uderzenie, sprobowal sam trafic Coruma, ale Vadhagh uchylil sie i szybkim pchnieciem przebil mu gardlo. Charczac w agonii, Polib-Bav zwalil sie na ziemie. Corum szybko przecial wiezy krepujace przyjaciol, ktorzy odzyskawszy miecze staneli gotowi do walki z bestiami Chaosu. Lecz Horda, otrzasnawszy sie nieco z zaskoczenia, rzucila sie do ucieczki. Jej rydwany rozpierzchly sie pomiedzy watlymi drzewkami, a Ghanh, zostawiwszy swe pierwsze ofiary, wyruszyl w poszukiwaniu nastepnych. Corum pochylil sie nad cialem Polib-Bava i zabral mu manierke oraz zatkniety za pasem woreczek z czarnym chlebem. Wkrotce Horda Chaosu zniknela im z oczu, i zostali sami na lesnej drodze. Ksiaze obejrzal rydwan. Gadopodobne bestie wydawaly sie w miare spokojne. -Czy myslisz, Krolu Noreg-Danie, ze potrafilibysmy tym kierowac? - zapytal. -Nie jestem pewien. Moze... - Krol Bez Krolestwa pokrecil glowa z powatpiewaniem. -Ja moge tym pokierowac - zaofiarowal sie Jhary. - Mialem troche do czynienia z podobnymi rydwanami i ze stworzeniami, ktore je ciagna. - Wskoczyl na rydwan tak gwaltownie, ze az zafalowalo mu rondo kapelusza i zabrzeczala sakwa, ktora mial u pasa. Chwyciwszy lejce odwrocil sie do nich z szerokim usmiechem na twarzy. - Dokad jedziemy? Do palacu krolowej? -Mysle, ze na razie nie - zasmial sie Corum. - Sama posle po nas, kiedy dowie sie, co sie stalo z jej Horda. Pojedziemy tam - wskazal przed siebie. Pomogl Rhalinie wdrapac sie na rydwan. Zaczekal, az uczyni to Noreg-Dan, po czym sam wsiadl jako ostatni. Jhary machnal lejcami, odwrocil rydwan i wkrotce, podskakujac na wybojach, pomkneli przez karlowaty lasek, zjezdzajac ze wzgorza w doline pelna smuklych, ustawionych pionowo glazow. Rozdzial piaty SKAMIENIALA ARMIA To nie byly kamienie.To byli ludzie. Kazdy glaz to byl zamarly niczym posag wojownik, dzierzacy w rekach bron. -To Skamieniala Armia - powiedzial Noreg-Dan cicho. - Ostatni, ktorzy chwycili za bron przeciw Chaosowi. -Czy tak ich ukarano? - zapytal Corum ze zgroza. -Tak. -Oni zyja? Prawda? Wiedza, ze przejezdzamy pomiedzy nimi? - spytal Jhary sciagajac lejce. -Tak. Slyszalem, ze Krolowa Xiombarg powiedziala, iz skoro tak goraco wspierali Lad, to powinni zakosztowac tego, o co walczyli - ostatecznego celu Ladu, jakim jest wieczny spokoj - wyjasnil Noreg-Dan. -Czy naprawde do tego wlasnie prowadzi Lad? - Rhalina zadrzala. -Chaos chcialby, abysmy tak uwazali - rzekl Jhary. - Lecz to nie ma znaczenia, bo Kosmiczna Rownowaga wymaga zlotego srodka - czastki Chaosu, czastki Ladu - tak ze jedno stabilizuje drugie. Roznica polega na tym, ze Lad uznaje koniecznosc istnienia Rownowagi, podczas gdy Chaos jej zaprzecza. Ale nawet Chaos nie moze sobie pozwolic na to, by ja kompletnie odrzucic, gdyz jego poplecznicy wiedza, ze nieprzestrzeganie pewnych zasad prowadzi do samozaglady. Dlatego Krolowa Xiombarg nie osmiela sie wkraczac osobiscie w swiat innego z Wielkich Starych Bogow, a posluguje sie jedynie wyslannikami, jak to ma miejsce w przypadku waszego wymiaru. Podobnie jak pozostali bogowie, nie moze tez dowolnie postepowac z ludzmi, nie moze ich zabijac dla wlasnego widzimisie - istnieja okreslone zasady... -Lecz zadne zasady nie chronia tych biednych istot - wtracila Rhalina. -Pewne - tak. Wciaz zyja. Nie zabila ich. Corum przypomnial sobie wieze, w ktorej znalazl serce Ariocha. Tam tez byli skamieniali ludzie. -O ile nie zostanie bezposrednio zaatakowana - ciagnal Jhary - Kiombarg nie moze sama zabijac ludzi. Moze jednak sprawic, ze zabija ich ci, ktorzy jej sluza. Moze rowniez na nieokreslony czas zawiesic zycie smiertelnikow, tak jak to uczynila z tymi wojownikami. -A wiec Krolowa Xiombarg nam nie zagraza - zauwazyl Corum. -Jesli tak chcesz to ujac - Jhary sie usmiechnal. - Lecz z cala pewnoscia grozi ci niebezpieczenstwo ze strony jej slug, a tych, jak widziales, ma bez liku. -Tak - potwierdzil Krol Bez Krolestwa z przekonaniem. - Naprawde bez liku. Trzymajac jedna reka lejce, Jhary otrzepal swoj ubior z kurzu. Wszystkie rzeczy byly w strzepach, splamione krwia z ran, ktorych Jhary doznal w starciu z Horda Chaosu. -Wiele bym dal za nowe odzienie - mruknal. - Dobilbym targu nawet z sama Xiombarg... -Zbyt czesto wymawiamy to imie - stwierdzil Noreg-Dan nerwowo. - Sciagniemy ja sobie na glowe tym gadaniem. Nagle cale niebo zadrzalo od smiechu. Chmury pokryly sie punkcikami zlotego swiatla. W oddali narastala blyszczaca pomaranczowa poswiata. Skamieniali wojownicy rzucali teraz gigantyczne, wydluzone cienie. Jhary gwaltownym szarpnieciem osadzil rydwan na miejscu. Twarz mu pobladla. Z nieba spadl deszcz fioletowego swiatla. Smiech nie ustawal. -Co to? - Dlon Rhaliny powedrowala do rekojesci miecza. -To ona. Ostrzegalem was. To ona - wymamrotal Krol Bez Krolestwa. Ukryl twarz w dloniach i skulil sie caly. -Xiombarg? - Corum rowniez siegnal po miecz. - Czy to Xiombarg, Noreg-Danie? -Tak, to ona. Ziemia zatrzesla sie od smiechu. Kilku wojownikow zachwialo sie i przewrocilo jak kamienne posagi. Corum rozejrzal sie, szukajac zrodla smiechu. Czy dochodzil z poswiaty? A moze ze zlotego swiatla? Albo fioletowego deszczu? -Krolowo Xiombarg, gdzie jestes?! - Potrzasnal wyzywajaco mieczem. Jego ludzkie oko blyszczalo groznie. - Gdzie jestes, diabelska istoto? -JESTEM WSZEDZIE! - odparl potezny, melodyjny glos. - JESTEM TYM SWIATEM I TEN SWIAT JEST KIOMBARG! -Jestesmy zgubieni - wyjakal Krol Bez Krolestwa. -Powiedziales, ze ona nie moze nas zaatakowac - zwrocil sie Corum do Jharego-a-Conela. -Powiedzialem, ze nie moze zaatakowac bezposrednio. Ale spojrz... Corum sie odwrocil. Dolina zblizaly sie skaczac dziwaczne istoty. Kazda miala kilka nog i z dziesiec macek sterczacych z tulowia. Przewracaly ogromnymi slepiami i klapaly masywnymi szczekami. -Karmanale z Zertu - oznajmil Jhary lekko zaskoczony. Rzucil lejce i dobyl miecza i puginalu. - Juz sie z nimi kiedys spotkalem. -Jak zdolales uciec? - spytala Rhalina. -W owym czasie towarzyszylem bohaterowi, ktory dysponowal moca zdolna je pokonac. -Ja tez mam moc - rzucil Corum zlowieszczo, siegajac reka do przepaski. Lecz Jhary przeczaco pokrecil glowa. -Obawiam sie, ze nie. Karmanale z Zertu sa niezniszczalne. Zarowno Lad jak i Chaos w pewnym momencie probowaly sie ich pozbyc - te niestale istoty walcza raz po jednej, raz po drugiej strome, bez zadnego okreslonego powodu. Nie maja duszy. Wlasciwie tak naprawde nie istnieja. -W takim razie chyba nie moga nam zrobic nic zlego! Smiech sie wzmogl. -Zgadzam sie, ze, logicznie rzecz biorac, nie powinny nam wyrzadzic krzywdy - odparl Jhary ze stoickim spokojem. - Ale obawiam sie, ze moze byc inaczej. Do rydwanu zblizalo sie okolo dziesieciu skaczacych stworzen. Kluczyly miedzy skamienialymi wojownikami - i spiewaly. -Karmanale z Zertu zawsze spiewaja przed uczta - wyjasnil Jhary. - Zawsze. Corum zastanawial sie, czy Jhary oszalal. Potwory byly tuz-tuz, a towarzysz bohaterow gawedzil sobie, jakby nieswiadom niebezpieczenstwa. Spiew byl melodyjny i sprawial, ze stwory budzily jeszcze wieksza groze. Smiech Xiombarg, wypelniajac cale niebo, brzmial jak kontrapunkt. Kiedy skaczace istoty byly juz niemal przy nich, Jhary rozlozyl ramiona, trzymajac w jednej rece miecz, a w drugiej sztylet i zawolal: -Krolowo Xiombarg! Krolowo Xiombarg! Jak myslisz, kogo zabijesz? Karmanale z Zertu zatrzymaly sie gwaltownie, zamarle nagle jak armia, ktora je otaczala. -Zabije paru smiertelnikow, ktorzy powstali przeciw mnie i przywiedli do smierci tych, ktorych kochalam - rozlegl sie glos tuz za ich plecami. Corum odwrocil sie i ujrzal najpiekniejsza kobiete, jaka kiedykolwiek istniala. Miala ciemnozlote wlosy z pasemkami brazu i czerni, doskonale harmonijne rysy twarzy, a jej oczy i usta zwiastowaly rozkosz tysiac razy wieksza, niz jakakolwiek kobieta dala mezczyznie w ciagu wszystkich wiekow historii. Jej smukle cialo o idealnych ksztaltach bylo odziane w zwiewne szaty w kolorach zlotym, pomaranczowym i fioletowym. Usmiechnela sie zalotnie. -Czy takich wlasnie ludzi zabije? - spytala. - A jesli nie, to kogo, Mistrzu Timerasie? -Obecnie nazywam sie Jhary-a-Conel - sprostowal uprzejmie. - Czy moge ci przedstawic... Corum skoczyl do przodu. -Zdradziles nas, Jhary? Jestes po stronie Chaosu? -Nie jest niestety po stronie Chaosu - westchnela Krolowa. - Natomiast wiem, ze czesto towarzyszy tym, ktorzy sluza Ladowi. - Spojrzala na niego czule. - W gruncie rzeczy wcale sie nie zmieniasz, Timerasie. Mysle, ze najbardziej podobasz mi sie w postaci mezczyzny. -A ty mnie w postaci kobiety, Xiombarg. -Musze rzadzic tym swiatem w postaci kobiety... Znam cie jako slugusa bohaterow, Jhary-Timerasie, wiec przypuszczam, ze ten przystojny Vadhagh z dziwna reka i okiem tez jest kims w rodzaju bohatera... Nagle przyjrzala sie blizej Corumowi. -JUZ WIEM! Jej postac zaczela sie zmieniac i powiekszac gwaltownie. Twarz przeobrazala sie kolejno w oblicze szkieletu, ptaka, mezczyzny, aby w koncu ponownie stac sie twarza pieknej kobiety. Lecz teraz nie bylo w niej juz nic z zalotnosci, a Xiombarg miala piecdziesiat metrow wysokosci. -JUZ WIEM! -Czy teraz moge ci wreszcie przedstawic Ksiecia Coruma Jhaelena Irsei w Szkarlatnym Plaszczu? -JAK SMIESZ WDZIERAC SIE DO MOJEGO SWIATA - TY, KTORY ZNISZCZYLES MEGO BRATA? WLASNIE W TEJ CHWILI CI, KTORZY NADAL POZOSTAJA MI WIERNI W JEGO SWIECIE, SZUKAJA CIE, ZEBY CIE ZABIC. JESTES GLUPCEM, SMIERTELNIKU! CO ZA HANBA! MYSLALAM, ZE MEGO BRATA POKONAL WALECZNY BOHATER, LECZ TERAZ WIEM, ZE TO SKONCZONY DUREN! KARMANALE - PRECZ! - Skaczace istoty zniknely. - ZGOTUJE CI STRASZLIWSZA ZEMSTE, CORUMIE JHAELENIE IRSEI - I WSZYSTKIM, KTORZY CI TOWARZYSZA! Zlote swiatlo zgaslo, znikla pomaranczowa poswiata i ustal fioletowy deszcz, lecz na niebie wciaz wyraznie odcinal sie olbrzymi cien Xiombarg. -PRZYSIEGAM NA KOSMICZNA ROWNOWAGE - WROCE TU, GDY OBMYSLE ODPOWIEDNIA FORME ZEMSTY. ZNAJDE CIE WSZEDZIE, DOKAD SPROBUJESZ UCIEC. SPRAWIE, IZ POZALUJESZ, ZE KIEDYKOLWIEK SPOTKALES KSIECIA CHAOSU, ARIOCHA, I NARAZILES SIE NA GNIEW JEGO SIOSTRY, XIOMBARG! Xiombarg znikla i znow zapadla cisza. -Dlaczego jej powiedziales? - Corum byl mocno wstrzasniety. - Teraz juz nie uciekniemy! Przyrzekla scigac nas wszedzie, dokad sie udamy - sam slyszales. Dlaczego to zrobiles? -Przypuszczalem, ze i tak sie zorientuje - wyjasnil Jhary spokojnie. - A poza tym to byl jedyny sposob, aby nas ocalic. -Ocalic nas?! -Tak. Karmanale z Zertu juz nam nie zagrazaja. Zapewniam cie, ze gdybym nie zajal Krolowej Xiombarg rozmowa, to juz dawno znalezlibysmy sie w ich trzewiach. Przypuszczam, ze ona nie wiedziala, jak wygladasz - my wszyscy wydajemy sie bogom bardzo podobni - lecz poznalaby nas po tym, jak walczymy. Corumie, tylko tak mozna bylo powstrzymac Karmanale. -Lecz to nam nic nie dalo. Teraz i tak zesle na nas wszelkie potwornosci, jakie tylko przyjda jej do glowy. Niedlugo wroci i wtedy spotka nas jeszcze gorszy los. -Musze nadmienic - rzekl Jhary - ze mialem na wzgledzie jeszcze cos innego. Otoz zyskalismy czas, aby przyjrzec sie temu, co sie do nas zbliza. Spojrzeli we wskazanym kierunku. To cos unosilo sie w powietrzu, blyskajac swiatlami i buczac jednostajnie. -Co to? - zapytal Corum. -To jest, jak sadze, statek powietrzny - odparl Jhary. - Mam nadzieje, ze przybyl, aby nas uratowac. -Albo zeby nas zaatakowac - zauwazyl Corum. - Nadal sadze, ze nie powinienes byl ujawniac, kim jestem, Jhary... -Najlepiej jest zawsze wszystko wyjasnic - odparl Jhary wesolo. Rozdzial szosty MIASTO WE WNETRZU PIRAMIDY Statek powietrzny mial kadlub z blekitnego metalu, zdobiony barwnymi, emaliowanymi plytkami ceramicznymi, ktore ukladaly sie w rozne skomplikowane wzory. Jego buczenie przypominalo dzwieki wydawane przez czlowieka. Kiedy zaczal sie opuszczac, dolecial ich delikatny zapach migdalow.Corum rozroznial teraz mosiezna balustrade, zelazne, srebrne i platynowe przyrzady oraz bogato zdobiona sterowke. Poczul, ze ten widok jest mu znajomy - jakby jakis dawno zapomniany obraz z dziecinstwa. Przygladal sie ciekawie, podczas gdy pojazd zaczal ladowac. Oderwal sie od niego jakis niewielki obiekt i szybko zblizal sie w ich kierunku. Byl to kot Jharego. Corum spojrzal na towarzysza bohaterow i nagle wybuchnal smiechem. Kot usiadl Jharemu na ramieniu i polizal go w ucho. -Wyslales swojego kota na poszukiwanie pomocy, kiedy napadla nas Horda Chaosu! - zawolala Rhalina, nim Corum zdolal sie odezwac. - To dlatego powiedziales Xiombarg, kim jest Corum. Wiedziales, ze pomoc jest w drodze, i nie chciales, aby w ostatniej chwili pokrzyzowano ci plany. -Nie wiedzialem, czy kot sprowadzi pomoc - odparl Jhary wzruszajac ramionami. - Ale mialem taka nadzieje. -Skad przybyl ten dziwny latajacy pojazd? - zapytal Krol Bez Krolestwa. -A skadby indziej, jesli nie z Miasta We Wnetrzu Piramidy? Kazalem kotu go poszukac i wnosze, ze je znalazl. -Jak zdolal porozumiec sie z jego mieszkancami? - zapytal Corum, gdy zblizyli sie do blekitnego statku. - Jak dobrze wiecie, w naglych wypadkach kot bez problemu porozumiewa sie ze mna. Jesli potrzeba jest bardzo pilna, to zuzywajac wiecej energii moze sie porozu miec, z kim tylko zechce. Wasacz zamruczal i rozowym jezyczkiem polizal Jharego po twarzy. Towarzysz bohaterow szepnal cos do niego i usmiechnal sie. Potem zwrocil sie do Coruma. -Lepiej sie pospieszmy. Lordowie Chaosu sa porywczy i niezbyt skorzy do myslenia, lecz Xiombarg moze sie w koncu zaczac zastanawiac, dlaczego zdradzilem jej twoje imie. Pojazd mierzyl dobre pietnascie metrow. Wzdluz kazdej burty biegl rzad siedzen. Statek wydawal sie pusty, lecz po chwili ze sterowki wynurzyl sie przystojny mezczyzna. Podszedl do nich i widzac zaskoczenie malujace sie w oczach Coruma usmiechnal sie. Sternik powietrznego statku nalezal bowiem do tej samej rasy co Corum. Byl Vadhaghiem. Mial wydluzona glowe, purpurowo-zlote, skosne oczy i male, waskie uszy. Jego cialo bylo smukle i delikatne, lecz drzemala w nim niespozyta energia. -Witaj, Corumie w Szkarlatnym Plaszczu - powiedzial. - Przybylem, aby zabrac cie do Gwlas-cor-Gwrys, ostatniego na tym swiecie bastionu oporu przeciw istocie, ktora wlasnie spotkales. Corum Jhaelen Irsei wszedl oszolomiony na poklad statku powietrznego, a sternik wciaz sie usmiechal. Zajeli miejsca na rufie, obok sterowki, a wysoki Vadhagh powoli uniosl statek w powietrze i skierowal go w strone, z ktorej przybyl. Rhalina obejrzala sie za siebie na las zamarlych wojownikow. -Czy nic nie mozemy zrobic dla tych biedakow? - zapytala Jharego. -Mozemy jedynie umacniac Lad we wlasnym swiecie, tak iz pewnego dnia zdola tu skierowac pomoc, podobnie jak teraz Chaos wysyla pomoc do naszego swiata - odparl towarzysz bohaterow. Wkrotce znalezli sie nad obszarem grzaskiej mazi, ktora wyrzucala w gore macki, probujac wessac ich w siebie. Niekiedy dostrzegali twarze albo unoszace sie jakby blagalnie rece. -To Morze Chaosu - wyjasnil Krol Noreg-Dan. - W tym swiecie jest teraz kilka takich miejsc. Niektorzy powiadaja, ze ludzie sluzacy Chaosowi ulegaja w koncu takiemu rozkladowi. -Widzialem juz cos podobnego - potwierdzil Jhary. Pod nimi przemykaly osobliwe lasy i doliny, w ktorych plonal wieczny ogien. Widzieli rzeki cieklego metalu i przepiekne zamki, cale z drogocennych kamieni. Niekiedy w powietrze wzbijaly sie ohydne skrzydlate stwory, lecz zawracaly natychmiast, gdy tylko rozpoznaly statek, choc pozornie nie mial on zadnej obrony. -Ci ludzie musza uzywac poteznych czarow, aby uniesc w gore swe statki - szepnela Rhalina. Corum zrazu nie odpowiedzial. Trwal zatopiony w myslach, usilujac przy wolac wiecej wspomnien z dziecinstwa. -To nie czary - odezwal sie w koncu. - Potrzeba jedynie paru zaklec, a istota rzeczy sprowadza sie do mechaniki. Pewne sily wprawiaja w ruch maszyny - niekiedy tak precyzyjne, ze wy, Mabdenczycy, nie mozecie sobie nawet tego wyobrazic - one zas napedzaja statki powietrzne i robia wiele innych rzeczy. Niektore z tych maszyn potrafily niegdys rozciagac materie tworzaca Granice Swiatow, co pozwalalo latwo przechodzic z jednego wymiaru w dmgi. Slyszalem, ze moi przodkowie zbudowali je, ale wiekszosc zdecydowala z nich nie korzystac, gdyz woleli robic w zyciu co innego. Jak przez mgle pamietam legende o jakims Napowietrznym Miescie - tak nazywano te latajace pojazdy - ktore na zawsze opuscilo nasz swiat, aby badac inne wymiary. Prawdopodobnie bylo wiecej takich miast. Wiem na pewno, ze jedno uleglo zniszczeniu w czasie bitwy pod Broggfythus, rozbijajac sie w poblizu Zamku Erorn - juz ci o tym opowiadalem. Byc moze inne nazwano Gwlas-cor-Gwrys, a obecnie jest znane jako Miasto We Wnetrzu Piramidy. Corum mowil z podnieceniem, usmiechajac sie przy tym radosnie. Polozyl swa ludzka reke na ramieniu Rhaliny. -Och, Rhalino, czy potrafisz zrozumiec, co czuje wiedzac, ze Glandyth nie zdolal wytepic calego mojego ludu? -Sadze, ze tak, Corumie. - Odwzajemnila usmiech. Powietrze wokol nich zawirowalo i statek zadrzal. -Nie obawiajcie sie - zawolal sternik. - Wchodzimy w inny wymiar. -Czy to znaczy, ze uciekniemy Xiombarg? - spytal z nadzieja Krol Bez Krolestwa. -Nie - odparl Jhary. - Swiat Xiombarg rozciaga sie na piec wymiarow, a my tylko przechodzimy z jednego w inny. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Swiatlo na zewnatrz sie zmienilo i wychylili sie za burte, by to zobaczyc. Pod nimi klebil sie wielobarwny gaz. -To surowa substancja Chaosu - wyjasnil Jhary. - Krolowa Xiombarg jeszcze nie zrobila z niej zadnego uzytku. Mineli chmure gazu i przelecieli nad pasmem wzgorz, z ktorych kazde bylo idealnym szescianem wysokosci trzystu metrow. Za wzgorzami rozciagala sie mroczna dzungla, a dalej krystaliczna pustynia. Krysztaly nieustannie drgaly, co wywolywalo nieprzyjemne, wibrujace dzwieki. Po pustyni poruszaly sie olbrzymie brunatne bestie o prymitywnym wygladzie, ktore zywily sie krysztalami. Potem krystaliczna pustynia ustapila miejsca czarnej rowninie i w oddali ujrzeli Miasto We Wnetrzu Piramidy. Miasto rzeczywiscie mialo ksztalt wielopietrowego sic-curatu. Na kazdym poziomie znajdowaly sie liczne domy. Rosly tam kwiaty, krzewy i drzewa, a na ulicach roily sie tlumy ludzi. Ponad miastem znajdowalo sie pulsujace zrodlo zielonkawego swiatla. Promienie ukladaly sie w ksztalt piramidy otaczajacej sikkurat. Kiedy podlecieli blizej, w swietlnej piramidzie pojawil sie owal ciemniejszej zieleni, przez ktory pojazd przedostal sie do srodka. Okrazyl stojaca na samym szczycie budowle - zbudowany wylacznie z metalu zamek o licznych wiezach - i podszedl do ladowania. Osiadl na ustawionej na blankach platformie. Corum krzyknal z radosci widzac tlum, ktory zgromadzil sie, aby go powitac. -To moi rodacy! - zawolal do towarzyszy. - To wszystko moi rodacy! Sternik wyszedl z kabiny i polozyl dlon na ramieniu Coruma. Skinal ludziom w dole i w jednej chwili, zamiast na statku, znalezli sie wsrod nich. Spojrzawszy w gore, Corum zobaczyl zdumione twarze Rhaliny, Jharego i Krola Bez Krolestwa wygladajacych zza balustrady pojazdu. Corum byl rownie zdziwiony, gdy w chwile pozniej cala trojka nagle zniknela, by pojawic sie tuz obok niego. Z witajacej ich grupy wystapil szczuply mezczyzna. Mimo podeszlego wieku trzymal sie prosto. Mial na sobie szate z grubego materialu, a w reku trzymal dluga laske. -Witajcie w ostatnim bastionie Ladu - powiedzial. Pozniej zasiedli wokol przepieknie zdobionego stolu z rubinowego metalu. Starszy mezczyzna przedstawil sie jako Ksiaze Yurette Hasdum Nury, dowodca Gwlas-cor-Gwrys, Miasta We Wnetrzu Piramidy i potwierdzil, ze przypuszczenia Coruma byly zasadniczo sluszne. Gdy skonczyli posilek, opowiedzial, jak to po bitwie pod Broggfythus przodkowie Coruma zdecydowali pozostac w swych zamkach i oddac sie poglebianiu wiedzy, a ci, do ktorych nalezal on sam, postanowili poleciec Napowietrznym Miastem poza Piec Wymiarow, przekraczajac Granice Swiatow. Powiodlo im sie, ale nie mogli wrocic w zwiazku z duzymi stratami energii, ktorych nie byli w stanie wyrownac. Od tego czasu udalo im sie jedynie zbadac Piec Wymiarow nowego swiata, a kiedy rozpoczela sie walka miedzy Ladem a Chaosem, zachowali neutralnosc. -Postapilismy jak glupcy. Uwazalismy, ze jestesmy ponad takie spory. Az w koncu Lad poniosl kleske, a tryumfujacy Chaos wylonil sie w calej pelni, by bezkarnie tworzyc obrzydliwe karykatury piekna. I choc uderzylismy wtedy na potwory Xiombarg, bylo juz za pozno. Chaos obrosl w potege i nie bylismy w stanie go pokonac. Xiombarg wysylala i nadal wysyla przeciw nam wojska. Zdolalismy sie im oprzec, choc z duzym trudem, a teraz sytuacja jest patowa. Za jakis czas Xiombarg skieruje przeciw nam kolejna ze swych przerazajacych armii i bedziemy musieli z nia walczyc. Lecz nie mozemy uczynic nic ponadto. Obawiam sie, ze nasze miasto to wszystko, co pozostalo z Sil Ladu, nie liczac was oczywiscie. -Prawo odzyskalo panowanie w naszych Pieciu Wy miarach - oznajmil Corum. Opowiedzial o swoich przy godach i walce z Ariochem, w wyniku ktorej Lord Arkyn odzyskal wladze nad ich swiatem. - Lecz teraz to wszystko jest zagrozone, podobnie jak tu, gdyz Lad nie zdazyl sie jeszcze umocnic, a wszystkie sily Chaosu sprzymierzyly sie, aby go pokonac. -A wiec Lad nie stracil calkowicie swej mocy! - zawolal Ksiaze Yurette. - Nie mielismy o tym pojecia. Dowiedzielismy sie, ze Wladcy Mieczy opanowali wszystkie trzy swiaty. Gdybysmy tylko mogli wrocic - przekroczyc naszym miastem Granice Swiatow - i udzielic wam pomocy! Ale to niemozliwe. Probowalismy juz wiele razy. W tym swiecie nie ma odpowiednich surowcow, aby wytworzyc potezna energie, jakiej potrzebujemy. -A gdybyscie mieli te surowce - zapytal Corum - to ile czasu zajelyby wam przygotowania do powrotu? -Niezbyt wiele. Lecz z kazdym dniem stajemy sie slabsi. Jeszcze kilka atakow ze strony Xiombarg - a moze wystarczy jeden potezny - i spotka nas zaglada. Corum utkwil wzrok w blacie stolu. Czy tylko po to odnalazl pozostalych przy zyciu Vadhaghow, zeby zobaczyc, jak umieraja z reki Sil Chaosu - tak jak cala jego rodzina? -Mielismy nadzieje, ze polecicie z nami i ocalicie Lywm-an-Esh - stwierdzil gorzko. - A teraz dowiadujemy sie, ze to niemozliwe, i na dodatek wyglada na to, ze my sami nie zdolamy sie stad wydostac, aby pospieszyc na pomoc przyjaciolom. -Gdybysmy tylko mieli te rzadkie mineraly... - Ksiaze Yurette urwal na moment. - Wy moglibyscie je dla nas zdobyc. -Nie mozemy wrocic - zauwazyl Jhary-a-Conel. - Nie zdolamy przedostac sie z powrotem do naszego swiata. Gdyby to sie udalo, to oczywiscie znalezlibysmy te surowce, ktorych potrzebujecie - a przynajmniej sprobowalibysmy je zdobyc - lecz nawet gdyby nam sie powiodlo, to i tak nie ma gwarancji, ze bylibysmy w stanie tu wrocic. Ksiaze zmarszczyl brwi. -Moglibysmy wyslac jeden statek przez Granice Swiatow. Mamy wystarczajaca ilosc energii, aby tego dokonac, chociaz takie przedsiewziecie niebezpiecznie oslabiloby nasze sily tutaj. Sadze jednak, ze warto zaryzykowac. -Tak, ksiaze - ozywil sie Corum. - Warto podjac kazde ryzyko, jesli chcemy ocalic Lad. Podczas gdy ksiaze naradzal sie z naukowcami, czworka wedrowcow podziwiala uroki Gwlas-cor-Gwrys. Miasto wykonano w calosci z roznych gatunkow metalu. Lecz byl to metal tak cudowny, o tak przedziwnej strukturze i bogatych kolorach, ze nawet Corum nie wiedzial, jak go wytworzono. Metalowe byly wieze, kopuly, luki, okna, ulice, a takze rampy i schody pomiedzy kolejnymi tarasami. Miasto funkcjonowalo calkowicie niezaleznie od otaczajacego je swiata. Nawet powietrze bylo wytwarzane w obrebie lsniacej piramidy zielonego swiatla, ktorej blask otaczal Gwlas-cor-Gwrys ze wszystkich stron. Mieszkancy Miasta We Wnetrzu Piramidy byli pochlonieci swoimi codziennymi sprawami. Niektorzy zajmowali sie pielegnacja ogrodow, inni pilnowali rozdzialu zywnosci; bylo tez wielu artystow, ktorzy grali skomponowane przez siebie melodie, albo wystawiali namalowane na jedwabiu lub szkle obrazy. Te ostatnie technika wykonania przypominaly dziela przodkow Coruma, lecz czesto roznily sie od nich stylem i tematyka, co nie zawsze sie ksieciu podobalo - moze dlatego, ze wygladalo dlan obco. Pokazano im ogromne, wspaniale maszyny utrzymujace miasto przy zyciu, a takze bron chroniaca je przed atakami Chaosu. Zaprowadzono ich rowniez do pomieszczen, w ktorych staly statki powietrzne. Obejrzeli szkoly, restauracje, muzea i galerie sztuki. Corum odnalazl to wszystko, co jak sadzil, zniszczyli bezpowrotnie Glandyth-a-Krae i jego barbarzyncy. Lecz teraz temu wszystkiemu rowniez grozila zaglada, ktorej sprawca miala byc ta sama sila - Chaos. Zjedli posilek i polozyli sie spac, a w tym czasie ich sfatygowane ubrania i czesci uzbrojenia zostaly dokladnie skopiowane przez krawcow i snycerzy z Gwlas-cor-Gwrys. Kiedy sie obudzili, znalezli nowiutkie ubiory identyczne z tymi, ktore zdazyly sie juz zniszczyc od chwili gdy wyruszyli w droge. Jhary-a-Conel byl szczegolnie ujety tym dowodem goscinnosci mieszkancow miasta, i kiedy w koncu wezwano ich do Ksiecia Yurette, wylewnie wyrazil swa wdziecznosc. -Statek powietrzny jest gotow - oznajmil ksiaze z powaga. - Musicie sie pospieszyc, bo doniesiono mi, ze Krolowa Xiombarg szykuje przeciw nam potezny atak. -Czy oslabieni utrata energii zdolacie go odeprzec? - zapytal Jhary. -Ufam, ze tak. -Wybacz, ksiaze - Krol Bez Krolestwa wysunal sie do przodu - lecz wolalbym pozostac tu, z toba. Skoro w moim wlasnym swiecie Lad ma stoczyc bitwe z Chaosem, to chce w niej wziac udzial. -Bedzie, jak sobie zyczysz - skinal glowa Yurette. - A teraz szybko, Ksiaze Corumie. Statek powietrzny czeka na dachu. Stancie na tej okraglej mozaice, a zostaniecie tam przeniesieni. Zegnajcie! Ustawili sie na podlodze we wskazanym miejscu i w mgnieniu oka znalezli sie ponownie na pokladzie latajacego pojazdu. Zastali tam tego samego sternika, ktory powital ich za pierwszym razem. -Jestem Bwydyth-a-Horn - przedstawil sie. - Usiadzcie, prosze, tam gdzie przedtem, i mocno trzymajcie sie poreczy. -Spojrzcie! - Corum wskazal na czarna rownine rozciagajaca sie poza obrebem zielonej piramidy. Ponownie pojawil sie na niej ogromny cien Krolowej Xiombarg. Na jej twarzy malowala sie wscieklosc. Za krolowa postepowala nieprzeliczona armia demonicznych wojownikow. Statek powietrzny wzbil sie w gore i przez ciemnozielony otwor wydostali sie na zewnatrz, w swiat rozbrzmiewajacy diabolicznym jazgotem. Lecz ponad wszystko wybijal sie msciwy, budzacy groze smiech Xiombarg, Krolowej Chaosu. -PRZEDTEM TYLKO SIE Z NIMI BAWILAM DLA WLASNEJ PRZYJEMNOSCI! LECZ TERAZ, GDY UDZIELILI SCHRONIENIA ZABOJCY MEGO BRATA, SKONAJA W MECZARNIACH! Powietrze zawirowalo, a pojazd otoczyla kula zielonego swiatla. Miasto We Wnetrzu Piramidy, armia rodem z piekla, Krolowa Xiombarg - wszystko zniknelo. Statkiem zaczelo wsciekle rzucac na wszystkie strony. Buczenie stawalo sie coraz wyzsze, az w koncu przeszlo w zalosne zawodzenie. W tym momencie opuscili swiat Xiombarg i powrocili do swiata Arkyna, Lorda Ladu. Lecieli nad krajem Lywm-an-Esh - niewiele roznil sie od swiata, ktory przed chwila opuscili. Tu rowniez Chaos byl w pelnym natarciu. KSIEGA TRZECIA, w ktorej Ksiaze Corum i jego towarzysze prowadza wojne, odnosza zwyciestwo i rozmyslaja nad dziwnymi sposobami, jakimi posluguje sie Lad Rozdzial pierwszy HORDA Z PIEKLA Nad plonacymi wioskami i miasteczkami unosily sie geste kleby dymu. Znajdowali sie na poludniowy-wschod od rzeki Ogyn, w ksiestwie Kernow-a-Laun, i bylo jasne, ze jedna z armii Krola Lyra-a-Brode wyladowala na wybrzezu, na poludnie od Gory Moidel.-Zastanawiam sie, czy Glandyth juz odkryl nasza ucieczke - odezwal sie Corum. Z pokladu statku powietrznego patrzyl ze smutkiem na plonacy kraj. Zbiory ulegly zniszczeniu, w letnim sloncu rozkladaly sie trupy, wyrznieto nawet zwierzeta. Rhalina odwrocila wzrok, nie mogac dluzej patrzec na to, co zrobiono z jej ojczyzna. -Na pewno - powiedziala cicho. - Ich armie juz od jakiegos czasu sa w tym kraju. Od czasu do czasu widzieli grupki barbarzyncow dosiadajacych nieduzych, kudlatych konikow albo jadacych na rydwanach. Pladrowali oni to, co jeszcze zostalo, choc w osadach nie bylo juz nikogo, kogo mogliby zabic czy poddac torturom. Niekiedy dostrzegali rowniez uciekinierow zdazajacych na poludnie, w strone gor, gdzie zapewne spodziewali sie znalezc schronienie. Gdy wreszcie dotarli do rzeki Ogyn, okazalo sie, ze jej nurt zatamowaly ciala. Gnily tam trupy calych rodzin, a takze martwe bydlo, psy i konie. Barbarzyncy posuwali sie za glowna armia szeroka lawa pilnujac, by nie pozostala przy zyciu zadna istota. Twarze Coruma i Jharego przybraly surowy wyraz, a Rhalina nie kryla juz dluzej lez. Odor smierci stal sie nie do zniesienia. Denerwowalo ich, ze statek powietrzny nie moze plynac predzej, choc i tak poruszal sie szybciej niz najszybszy kon. W pewnej chwili zobaczyli samotna zagrode. Ojciec zapedzal do domu gromadke dzieci, trzymajac w rece stary, zardzewialy palasz. Matka wznosila napredce prowizoryczna barykade. Corum dostrzegl, co bylo zrodlem ich strachu. Kilkunastu barbarzyncow pedzilo dolina w strone zabudowan. Wrzeszczeli przerazliwie i gwaltownie wymachiwali pochodniami. Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu widzial juz takich Mab-denczykow, to oni schwytali go i torturowali. Ci nie roznili sie niczym od Dendledhyssow Glandytha-a-Krae, z wyjatkiem tego, ze jechali konno, a nie na rydwanach. Mieli na sobie brudne skory zwierzece i cali byli obwieszeni zdobycznymi bransoletami i naszyjnikami. Wlosy mieli przewiazane przepaskami obszytymi drogocennymi klejnotami. Corum pobiegl do sterowki. -Musimy wyladowac - powiedzial chrapliwie do Bwydytha-a-Horna. - Tam jest rodzina... zaraz ja napadna... -Alez, Ksiaze Corumie - Bwydyth spojrzal na niego ze smutkiem - nie mamy czasu. - Poklepal sie po kieszeni kurtki. - Jesli chcemy ocalic nasze miasto, a tym samym Lywm-an-Esh, musimy jak najszybciej dostarczyc wykaz potrzebnych substancji do Halwygu-nan-Vake... -Laduj - rozkazal Corum. -Jak sobie zyczysz, Ksiaze - rzekl cicho Bwydyth. Pomanipulowal przyrzadami sterowniczymi, spogladajac w dol przez wizjer, ktory pozwalal mu obserwowac to, co dzialo sie w dole. - Czy to ta chalupa? -Tak. Statek powietrzny zaczal sie znizac. Corum wybiegl na poklad, aby wszystko widziec. Barbarzyncy dostrzegli pojazd, sciagneli cugle i wpatrywali sie wen oslupiali. Statek zaczal kolowac, szukajac miejsca do ladowania w ciasno zabudowanej zagrodzie. Kury rozpierzchly sie z glosnym gdakaniem, gdy padl na nie jego cien. Jakis prosiak w poplochu uciekl do chlewu. W miare jak zblizali sie do ziemi, odglos silnikow stawal sie coraz nizszy. -Miej miecz w pogotowiu, Mistrzu Jhary - rzucil Corum. Ale towarzysz bohaterow juz trzymal bron w rece. -Jest ich z dziesieciu, albo i wiecej - ostrzegl. - A nas tylko dwoch. Czy uzyjesz swej magicznej mocy? -Mam nadzieje, ze to nie bedzie potrzebne. Czuje wstret do wszystkiego, co jest zwiazane z Chaosem. -Jednak dwoch przeciwko dziesieciu... -Jest jeszcze sternik i wiesniak. Jhary zacisnal usta i nie odezwal sie wiecej. Statek uderzyl o ziemie. Ze sterowki wylonil sie sciskajac w rekach dlugi berdysz Bwydyth-a-Horn. -Kim jestescie? - uslyszeli przerazony glos z niskiego, drewnianego domu. -Przyjaciolmi - zawolal Corum, a zwracajac sie do sternika dodal: - Zabierz kobiete i dzieci na poklad. Sprobujemy ich przez ten czas zatrzymac. Przeskoczyl przez barierke. Jhary podazyl jego sladem i stanal niepewnie na ziemi, jako ze odwykl od podloza, ktore sie pod nim nie kolysalo. Barbarzyncy zblizali sie ostroznie, lecz ich przywodca zasmial sie zobaczywszy, jak niewielu maja przeciwnikow, wydal krwiozerczy okrzyk, odrzucil pochodnie i wyciagnal zza pasa olbrzymia maczuge. Spial konia ostrogami i bez trudu przeskoczyl wiklinowa barykade wzniesiona przez wiesniakow. Corum uskoczyl przed ciosem i maczuga swisnela tuz kolo jego helmu. Cial mieczem trafiajac mezczyzne w kolano. Mabdenczyk zawyl z wscieklosci. J hary przeskoczyl zapore i pobiegl po porzucona pochodnie, a pozostali barbarzyncy rzucili sie w jego kierunku. Zdolal jednak uciec z powrotem na podworko i podpalil wikline. W chwili gdy nastepny jezdziec przeskakiwal nad barykada, zaczynaly ja ogarniac plomienie. Jhary cisnal sztylet i trafil barbarzynce prosto w oko. Mabdenczyk jeknal i zwalil sie z konia. Towarzysz bohaterow chwycil lejce i dosiadl krnabrnego wierzchowca. Kon rzucil sie gwaltownie, gdy Jhary sprobowal go zawrocic. W tym czasie barykada palila sie juz na dobre. Corum ponownie uchylil sie przed nabijana klami zwierzat maczuga. Dostrzeglszy luke pchnal dowodce barbarzyncow mieczem i przebil mu bok. Mezczyzna chwycil sie za rane i osunal bezwladnie w siodle, a kon uniosl go poza podworko. Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu zobaczyl, jak inni probuja zmusic swe wierzchowce, by pokonaly buchajaca dymem zapore. Tymczasem Bwydyth pomagal mlodej zonie gospodarza przeniesc na statek powietrzny dziecinne lozeczko. Towarzyszyli im dwaj mali chlopcy i nieco starsza dziewczynka. Sam gospodarz, ciagle nieco ogluszony tym, co sie dzialo, zamykal pochod sciskajac oburacz zardzewialy palasz. Nagle trzech jezdzcow zdolalo przeskoczyc barykade i rzucilo sie na cala grupe. Jhary byl jednak na miejscu. Odzyskawszy swoj sztylet, rzucil nim ponownie, znow trafiajac najblizszego napastnika w oko. Barbarzynca zwalil sie do tylu, a jego stopy gladko wysunely sie ze skorzanych petli, ktore zastepowaly mu strzemiona. Corum podbiegl i wskoczyl na konia. Sparowal mieczem cios ciezkiego topora wojennego. Przesunal ostrzem po trzonku topora, tak ze napastnik musial skrocic uchwyt i mial klopoty z cofnieciem broni. Kiedy barbarzynca silowal sie z toporem, Jhary zaskoczyl go od tylu i dzgnal mieczem w plecy tak poteznie, ze ostrze wyszlo z drugiej strony. Pojawili sie kolejni Mabdenczycy. Wiesniak podcial konia pod jednym z wojownikow, i zanim barbarzynca zdolal sie wyplatac z siodla, rozrabal go na pol, poslugujac sie mieczem jak drwal siekiera. Kobieta i dzieci byly juz na statku. Ksiaze rozplatal gardlo kolejnemu Mabdenczykowi i schylil sie, probujac odciagnac wiesniaka, ktory w zapamietaniu masakrowal trupa swej ofiary. Wskazal na statek. Z poczatku chlop jakby nie zrozumial, ale potem cisnal zakrwawiony palasz i pobiegl w kierunku pojazdu. Corum rozprawil sie z ostatnim przeciwnikiem. Jhary zsiadl z konia, by wyciagnac swoj sztylet, a ksiaze zawrocil wierzchowca i podal mu reke. Jhary schowal bron do pochwy i przy pomocy Coruma wspial sie na konia. Razem pogalopowali do statku powietrznego. Wspieli sie na poklad, a statek natychmiast uniosl sie w gore, przebijajac sie przez pelne dymu powietrze. Na ziemi pozostali dwaj jezdzcy, gapiac sie ze zdumieniem na znikajacy pojazd. Miny mieli niewesole, gdyz oczekiwali latwego lupu, a tymczasem stracili wiekszosc towarzyszy, zdobycz zas wymykala im sie z rak. -Moj inwentarz - zmartwil sie gospodarz, spogladajac w dol. -Ciesz sie, ze zyjecie - rzucil Jhary. Rhalina pocieszala szlochajaca kobiete. Margrabina rowniez wyjela miecz, gotowa w razie potrzeby przylaczyc sie do mezczyzn, ale teraz bron spoczywala bezczynnie obok niej, ona sama zas trzymala na rekach najmlodszego chlopca i glaskala go po glowce. Kot Jharego wyjrzal ostroznie z kryjowki pod siedzeniem, upewnil sie, ze niebezpieczenstwo juz minelo i zatrzepotawszy skrzydlami usadowil sie ponownie na ramieniu swego pana. -Czy wiesz cos o ich glownej armii? - spytal wiesniaka Corum. Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu opatrywal niewielka rane, jaka otrzymal w swa ludzka reke. -Slyszalem... rozne rzeczy. Slyszalem, ze ta armia nie sklada sie wcale z ludzi. -To mozliwe - przytaknal Corum. - Ale czy nie wiesz przypadkiem, gdzie sie teraz znajduje? -Zbliza sie do Halwygu... a moze juz tam jest. Za przeproszeniem, panie, dokad nas zabieracie? -Obawiam sie, ze wlasnie do Halwygu - odparl Corum. Statek powietrzny dalej lecial nad spustoszonym krajem. Zauwazyli, ze grupy najezdzcow byty teraz wieksze i niewatpliwie stanowily czesc glownych sil. Wielu barbarzyncow dostrzegalo lecacy nad nimi pojazd; niektorzy usilowali trafic go wlocznia lub wypuszczali w jego kierunku pare strzal. Rychlo jednak wracali do podpalania, grabienia i mordowania. Corum nie tego jednak najbardziej sie obawial, ale magicznych mocy, ktorymi dysponowal Lyr-a-Brode. -Czy wszedzie jest tak samo? - spytal wiesniak, ponuro spogladajac na ziemie. -Z tego, co wiemy, to tak. Na Halwyg ida dwie armie - jedna ze wschodu, a druga z zachodu. Nie podejrzewam, by barbarzyncy z Bro-an-Mabden byli bardziej litosciwi od swych towarzyszy. - Corum odwrocil sie od barierki. -Zastanawiam sie, co stalo sie z miastem Llarak-an-Fol - powiedziala Rhalina kolyszac spiace dziecko. - Czy Beldan tam zostal, czy tez zdolal dotrzec z naszymi ludzmi do Halwygu? I co sie dzieje z ksieciem? -Ufam, ze wkrotce sie tego dowiemy. - Jhary pozwolil malemu, ciemnowlosemu chlopczykowi poglaskac kota, ktory zniosl te pieszczote ze stoickim spokojem. Corum nerwowo chodzil po pokladzie, wypatrujac kwiecistych wiez stolicy. -Spojrz tam - odezwal sie nagle Jhary. - Oto twoja Horda z Piekla. Corum wyjrzal za burte i zobaczyl plynaca w dole rzeke cial i stali. Pieszo, konno i na rydwanach ciagnely tysiace Mabdenczykow. A takze ci, ktorzy nie pochodzili z Mab-denu - przywolani czarami, wezwani z innych swiatow rzadzonych przez Chaos. Byla tam Armia Psa - potezne, biegnace susami bestie wielkosci koni, bardziej przypominajace lisy niz psy. Nadciagala rowniez Armia Niedzwiedzia - kazdy ogromny niedzwiedz szedl wyprostowany niosac tarcze i palke. Wraz z nimi posuwala sie Armia Chaosu - zdeformowani wojownicy, podobni do tych, ktorych napotkali w zoltej otchlani. Prowadzil ich wysoki jezdziec, caly zakuty w blyszczaca zbroje - niewatpliwie wyslannik Krolowej Xiombarg, o ktorym slyszeli juz wczesniej. Na wprost maszerujacej czeredy znajdowaly sie mury Halwygu-nan-Vake, ktore z tej odleglosci ukladaly sie w skomplikowany kwiatowy ornament. Z szeregow upiornej hordy dochodzilo bicie bebnow, a przerazliwy odglos piszczalek wzywal do mordu. W niebo wzbijal sie docierajacy az do statku powietrznego, mrozacy krew w zylach rechot, a z gardla psow wydobywalo sie wycie - szydercze wycie w oczekiwaniu latwego zwyciestwa. Corum splunal w dol, znow czujac w nozdrzach odor Chaosu. Ogarnal go gniew i jego ludzkie oko stalo sie niemal czarne, ze zloto polyskujaca teczowka. Jeszcze raz splunal na ciagnaca dolem odrazajaca armie. W sercu ksiecia odzyla nienawisc do Mabdenczykow, ktorzy wymordowali jego rodzine, a jego samego okaleczyli. Z gardla wyrwal mu sie dziki okrzyk, a reka odruchowo powedrowala do rekojesci miecza. Zobaczyl choragiew Lyra-a-Brode - prosty, zniszczony kawalek materii ze znakami Psa i Niedzwiedzia. W szeregach barbarzyncow zawziecie wypatrywal swego najwiekszego wroga, Hrabiego Glandytha-a-Krae. -Corumie - odezwala sie Rhalina - nie trac niepotrzebnie sil. Sprobuj sie uspokoic i zachowaj energie na walke, ktora nas niechybnie czeka! Opadl na siedzenie, a jego ludzkie oko powoli odzyskiwalo swa zwykla barwe. Dyszal ciezko jak jeden z psow maszerujacych pod nimi, klejnoty zas pokrywajace jego osloniete, nienaturalne oko pulsowaly swoim wlasnym gniewem... Widzac go takim, Rhalina zadrzala. Niemal nie przypominal smiertelnika, wygladal jak opetany polbog z naj-mroczniejszych mabdenskich legend, i jej milosc ku niemu ustapila miejsca przerazeniu. Corum szlochajac ukryl zmieniona twarz w dloniach. Trwal tak, poki nie opuscil go ten nastroj i nie mogl znow normalnie spojrzec na Rhaline. Gniew i walka, by go stlumic, wyczerpaly ksiecia. Blady i bez sil wyciagnal sie na siedzeniu, przytrzymujac sie jedna reka mosieznej poreczy statku powietrznego, ktory wlasnie zaczal kolowac nad Halwygiem. -Jeszcze niewiele ponad kilometr - powiedzial Jhary polglosem. - Jesli nic ich nie powstrzyma, do rana otocza miasto. -Zadna z naszych armii nie zdola ich powstrzymac - rzekla z rozpacza Rhalina. - Obawiam sie, ze panowanie Lorda Arkyna nie potrwa dlugo. Bebny grzmialy tryumfalnie, a piszczalki wciaz obwieszczaly zwyciestwo. Wycie Armii Psa, ryki Armii Niedzwiedzia, chichot i wrzask Armii Chaosu, drzenie ziemi pod kopytami konskich kopyt, chrzest uprzezy, szczek oreza, turkot obitych zelaznymi obreczami kol rydwanow i potezny smiech barbarzyncow - wszystko to narastalo z kazda chwila, w miare jak piekielna armia nieuchronnie zblizala sie ku Miastu Kwiatow. Rozdzial drugi OBLEZENIE Slonce chylilo sie juz ku zachodowi, a statek powietrzny krazyl coraz nizej nad zamarlym w ciszy miastem, ktorego wieze gromkim echem odbijaly halas wzniecany przez maszerujaca nieublaganie w jego kierunku szatanska horde.Na ulicach i w parkach Halwygu obozowali znuzeni zolnierze o przekrwionych oczach, zajmujac kazdy skrawek wolnego miejsca, jaki tylko zdolali znalezc. Podeptano kwiaty, a krzewy ogolocono z jadalnych owocow, aby nakarmic wojownikow, ktorych sily barbarzyncow zmusily do odwrotu do miasta. Zolnierze byli tak zmeczeni, ze tylko paru z nich unioslo glowy, gdy statek powietrzny przelatywal nad nimi w drodze do palacu Krola Onalda. Wyladowal na opustoszalych blankach, ale niemal natychmiast pojawili sie straznicy - w helmach z rozkolca i pancerzach z masy perlowej, trzymajacy okragle tarcze z wielkich muszli, charakterystyczne dla Lywm-an-Eshu, uzbrojeni w miecze i wlocznie - i rzucili sie, by pojmac pasazerow pojazdu, najwyrazniej biorac ich za nieprzyjaciol. Jednak ujrzawszy Rhaline i Coruma, z ulga opuscili bron. Kilku z nich odnioslo rany w dotychczasowych walkach z wojskami barbarzyncow, a wszystkim przydalby sie dluzszy wypoczynek. -Ksiaze Corumie - odezwal sie dowodca - zawiadomie krola, ze jestes. -Dziekuje. Mam nadzieje, ze w tym czasie twoi zolnierze zaopiekuja sie tymi ludzmi, ktorych niedawno ocalilismy z rak bandy Lyra. -Uczynimy to, choc jedzenia jest bardzo niewiele. -Dla zdobycia zywnosci mozecie uzyc statku powietrznego - oznajmil Corum po krotkim namysle. - Choc pod zadnym pozorem nie wolno go narazac na niebezpieczenstwo. Moze uda sie znalezc w okolicy cos do jedzenia. -Ksiaze, oto spis niezwykle rzadkich mineralow - zwrocil sie do Coruma sternik, wreczajac mu zwitek wyjety z kieszeni kurtki - ktore sa potrzebne naszemu miastu, jezeli ma podjac probe ponownego przedarcia sie przez Granice Swiatow. -Jesli uda sie wezwac Arkyna - odparl Corum - jemu przekaze te liste, gdyz jako bog wie wiecej o tych sprawach, niz ktokolwiek z nas. W tej samej co poprzednio, prostej komnacie wciaz zawalonej mapami kraju zastali zasepionego Krola Onalda. -Jak sobie radzi twoje panstwo, krolu? - spytal Jhary-a-Conel na powitanie. -Trudno to juz nazwac panstwem. Spychano nas coraz dalej i dalej, az wreszcie nasze niedobitki zgromadzily sie tu, w Halwygu... - Wskazal na wielka mape Lywm-an-Eshu - hrabstwo Arluth-a-Kal - zdobyte od strony morza przez najezdzcow z Bro-an-Mabden, hrabstwo Pengarde z jego starozytna stolica Enyn-an-Aldarn - spalone do golej ziemi, a plomienie doszly az do Jeziora Calenyk. Slyszalem, ze w ksiestwie Oryn-nan-Calywn stawiaja jeszcze opor w gorach na poludniu, podobnie jak w ksiestwie Haun-a-Gwyragh - ale Bedwilral-nan-Rywn oraz hrabstwo Gal-a-Gorow zostaly calkowicie zajete. O ksiestwie Palantyrn-an-Kenak nie mam zadnych wiesci... -Padlo - powiedzial Corum. -Ach tak, padlo... -Okrazaja nas ze wszystkich stron - stwierdzil Jhary, uwaznie studiujac mape. - Wysadzili wojska na kazdym wybrzezu, potem systematycznie zaciesniali petle. Wszystkie oddzialy zdazaja w jednym kierunku, do Halwygu-nan- Vake. Nie podejrzewalbym barbarzyncow o umiejetnosc zaplanowania tak wyszukanej strategii... ani o to, ze zdolaja sie jej potem trzymac... -Zapominasz o wyslanniku Xiombarg - zauwazyl Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. - Na pewno opracowal ten plan, a potem pomogl im w jego realizacji. -Czy mowisz o tej istocie w lsniacej zbroi, jadacej na czele swej zdeformowanej armii? - spytal Krol Onald. -Tak. Czy wiesz cos wiecej na jego temat? -Nic, co mogloby nam pomoc. Wedlug relacji tych, ktorzy sie z nim zetkneli, jest niepodatny na zranienia i, jak sam powiedziales, w duzej mierze przyczynil sie do tego, ze barbarzynska armia dziala w sposob tak zorganizowany. Czesto mozna go zobaczyc u boku Krola Lyra. Podobno nazywa sie Gaynor, Ksiaze Gaynor Przeklety... -Czesto pojawia sie przy tego rodzaju konfliktach - przytaknal Jhary. - Jest skazany na to, by sluzyc Chaosowi przez cala wiecznosc. A wiec teraz jest pacholkiem Krolowej Xiombarg? To lepsza pozycja niz te, ktore zdarzalo mu sie zajmowac w przeszlosci... czy przyszlosci... sam nie wiem... -Nawet bez pomocy Chaosu - Krol poslal Jharemu przeciagle spojrzenie - dziesieciokrotnie przewyzszaliby nas liczba. Jednak jako ze mamy lepsza bron i doskonalsza taktyke, moglibysmy stawiac im opor latami, zdolali bysmy powstrzymac ich na wybrzezach - ale ten Ksiaze Gaynor doradza im na kazdym kroku. I jego rady sa dobre. -Ma duze doswiadczenie - wtracil Jhary, pocierajac podbrodek. -Jak dlugo zdolacie wytrzymac oblezenie? - spytala Rhalina. -Nie wiem - odparl Onald. Wzruszyl ramionami i wyjrzal przez okno na zatloczone miasto. - Zolnierze sa wyczerpani, mury nie sa zbyt wysokie, a po stronie Lyra walczy Chaos... -Lepiej czym predzej udajmy sie do Swiatyni Ladu - stwierdzil Corum - i sprobujmy przywolac Lorda Arkyna. Jadac zatloczonymi ulicami widzieli wokol siebie zrozpaczone twarze. Szerokie aleje byly zatarasowane przez wozy, a na trawnikach plonely ogniska. Polowa zolnierzy odniosla mniej lub bardziej powazne rany, wielu nie mialo dostatecznego uzbrojenia. Nie wygladalo na to, by Halwyg mial szanse odeprzec chocby pierwszy atak Lyra. "Oblezenie nie potrwa dlugo", pomyslal Corum, torujac sobie droge przez tlum. Wreszcie dotarli do celu. Tereny swiatynne byly uslane rannymi. Kaplan Aleryon-a-Nyvish czekal przy wejsciu, jakby spodziewal sie ich przybycia. -Czy znalezliscie pomoc? - spytal niecierpliwie. -Byc moze - odparl Corum. - Ale musimy porozmawiac z Lordem Arkynem. Czy mozesz go przywolac? -Juz na was czeka. Przybyl jakis czas temu. Pospiesznie zaglebili sie w chlodny mrok budynku. Wnetrze wypelnialy ulozone materace - czekaly na rannych i umierajacych. -Jak sie wam powiodlo w swiecie Xiombarg? - Z cienia wylonil sie przystojny mezczyzna, ktorego postac przybral Lord Arkyn. Ksiaze opowiedzial mu o wszystkim, co sie wydarzylo. Arkyna wyraznie zaniepokoilo to, co uslyszal. -Daj mi te liste - rzekl wyciagajac reke. - Poszukam substancji potrzebnych Miastu We Wnetrzu Piramidy. Ale nawet ja bede potrzebowal na to troche czasu. -A na razie przyszlosc dwoch oblezonych miast stoi pod znakiem zapytania - stwierdzila Rhalina. - Gwlas-cor-Gwrys w swiecie Xiombarg i Halwyg-nan-Vake tutaj. Los jednego zalezy od losu drugiego. -W walce Ladu z Chaosem takie korelacje zdarzaja sie dosyc czesto - mruknal Jhary. -Tak, to prawda - zgodzil sie Arkyn. - Musicie utrzymac sie w Halwygu do mojego powrotu, choc i to nie daje pewnosci, ze Gwlas-cor-Gwrys rowniez sie ostoi. Sprzyja nam jedynie to, ze Krolowa Xiombarg musi skupiac uwage na dwoch bitwach - jednej w moim swiecie, a drugiej w jej wlasnym. -Jednak Ksiaze Gaynor Przeklety godnie ja tu zastepuje - zauwazyl Corum. -Gdyby udalo sie pokonac Gaynora - rzekl Arkyn - barbarzyncy straciliby duzo ze swej przewagi. Nie maja zmyslu taktycznego i bez ksiecia zapanowalby zamet. -Ale juz sama ich liczba zapewnia im duza przewage - przypomnial Jhary. - A przeciez jest jeszcze Armia Psa i Armia Niedzwiedzia... -Zgoda, Mistrzu Jhary. Nadal jednak twierdze, ze najgrozniejszym wrogiem jest Gaynor Przeklety. -No, ale on jest niezniszczalny. -Moze go pokonac tylko ktos rownie potezny i naznaczony przez los jak on sam. - Arkyn spojrzal znaczaco na Coruma. - To jednak wymagaloby wielkiej odwagi i mogloby sie skonczyc smiercia ich obu... -Przemysle twoje slowa, Lordzie Arkynie. - Corum pochylil glowe. -A teraz juz czas na mnie. Przystojny mezczyzna zniknal i zostali w swiatyni sami. Corum spojrzal na Rhaline, a potem na Jharego. Obydwoje unikali jego wzroku. Zdawali sobie sprawe z tego, co prosil go Lord Arkyn i jaka odpowiedzialnosc zlozyl na jego barki. Ksiaze sie zasepil. Dotknal pokrytej klejnotami przepaski zacisnal nienaturalna, szesciopalca dlon. -Z Okiem Rhynna i Reka Kwila - powiedzial - odrazajacymi darami Shoola, zaszczepionymi zarowno w ma dusze, jak i cialo, sprobuje uwolnic ten swiat od Ksiecia Gaynora Przekletego. Rozdzial trzeci KSIAZE GAYNOR PRZEKLETY Niegdys byl bohaterem - odezwal sie Jhary, gdy tego samego wieczora stali na murach, spogladajac na tysiace ognisk rozpalonych przez otaczajace miasto wojska Chaosu - ten Ksiaze Gaynor. On takze walczyl po stronie Ladu. Ale potem rozpalony gwaltowna namietnoscia - moze do jakiejs kobiety - zdradzil i zwiazal swoj los z Chaosem. Zostal ukarany - niektorzy mowia, ze przez Kosmiczna Rownowage - i teraz juz nigdy nie moze stanac po stronie Ladu ani zaznac jego dobrodziejstw. Musi na wieki sluzyc Chaosowi, tak jak ty przez cala wiecznosc sluzysz Ladowi...-Przez cala wiecznosc? - spytal Corum zaniepokojony. -Nie powiem juz na ten temat ani slowa - odparl Jhary. - Ty niekiedy doswiadczasz spokoju. Ksieciu Gaynorowi pozostaje jedynie pamiec tego, czym jest spokoj, ale nigdy go juz nie odzyska. -Nawet po smierci? -Zostal skazany na to, by nigdy nie umrzec, gdyz w smierci mozna znalezc ukojenie, nawet jesli trwa ona tylko chwile przed powtornym narodzeniem. -A zatem nie moge go zabic? -Nie. Podobnie jak nie mozesz zabic zadnego z Wielkich Starych Bogow. Ale mozesz go usunac z tego swiata. Jednakze musisz wiedziec, jak to uczynic... -A ty to wiesz? -Mysle, ze tak. - Szli wolno wzdluz murow. Jhary w zamysleniu pochylil glowe. - Pamietam opowiesci, ze Gaynora moze zwyciezyc tylko ktos sluzacy Ladowi, jesli odsloni jego przylbice i spojrzy mu w twarz. Ale aby otworzyc te przylbice, potrzebna jest moc wieksza niz ma jakikolwiek smiertelnik. To jest wyznaczony przez los magiczny warunek pokonania Przekletego Ksiecia. Nic wiecej nie wiem. -Dobre i to - stwierdzil Corum bez entuzjazmu. -Tak. -To musi sie stac jeszcze dzisiaj. Nie spodziewaja sie ataku z naszej strony, zwlaszcza w pierwsza noc oblezenia. Musimy wyprawic sie przeciwko Armii Chaosu, blyskawicznie uderzyc i sprobowac zabic - czy tez usunac z tego swiata Ksiecia Gaynora Przekletego. To on ma wladze nad tymi zdeformowanymi istotami i gdy go zabraknie, wszystkie powroca tam, skad przybyly... -Jaki prosty plan - zauwazyl sarkastycznie towarzysz bohaterow. - Kto z nami pojedzie? Widzialem w poblizu Beldana. -Nie bede narazal zycia zadnego z obroncow. Beda potrzebni, jesli plan zawiedzie. Pojedziemy sami - zadecydowal Corum. Jhary westchnal i wzruszyl ramionami. -Lepiej tu zostan, maly przyjacielu - powiedzial do kota. Skradali sie w ciemnosciach, prowadzac wierzchowce. Owineli im kopyta grubymi szmatami, by stlumic halas. Zmierzali w strone obozu Armii Chaosu, gdzie swietujacy Mabdenczycy trzymali slabe straze. Sam zapach wystarczyl, aby rozpoznac miejsce postoju piekielnej bandy Ksiecia Gaynora. Polludzie krazyli dokola w dziwacznych, rytualnych plasach przypominajacych bardziej ruchy parzacych sie zwierzat niz taniec. Mieli tepe, zwierzece twarze, obwisle wargi i metne spojrzenia. Wszyscy pili mnostwo cierpkiego wina, zeby zapomniec o tym, kim byli, zanim oddali sie zepsuciu Chaosu. Ksiaze Gaynor siedzial przy ognisku w samym srodku obozowiska. Od stop do glow byl zakuty w blyszczaca zbroje, ktora w blasku plomieni mienila sie na zmiane srebrem i zlotem, czasem przybierajac takze barwe stalowoniebieska. Z helmu zwisal ciemnozolty pioropusz, a na pancerzu wyryto herb Chaosu - rozchodzace sie promieniscie osiem strzal, ktore, jak utrzymywal Chaos, wyobrazaly bogactwo mozliwosci tkwiacych w jego filozofii. Ksiaze nie uczestniczyl w zabawie. Nie jadl ani nie pil. Prawie nie zwracal uwagi na swoich wojownikow. Zakute w stal rece spoczywaly na rekojesci wielkiego miecza, ktory takze przybieral na przemian barwe srebrna, zlota i stalowoniebieska. Caly byl jakby wykuty z jednego kawalka metalu - Ksiaze Gaynor Przeklety. Miejsce postoju Armii Chaosu - podobnie jak zlokalizowane po drugiej stronie obozowiska Armii Psa i Niedzwiedzia - znajdowalo sie w pewnej odleglosci od glownego obozu barbarzyncow. Nim tam dotarli, musieli przeslizgnac sie obok kilku chrapiacych straznikow. W pewnej chwili minela ich grupka zataczajacych sie ludzi Lyra, ale poniewaz Corum i Jhary mieli na sobie plaszcze z kapturami, barbarzyncy poswiecili im zaledwie przelotne spojrzenie. Zaden z nich nie przypuszczal, aby obroncy Halwygu osmielili sie we dwojke zakrasc do ich obozu. Gdy dotarli do granicy swiatla i znalezli sie juz blisko kotlujacej sie tluszczy ludzi-zwierzat, dosiedli koni, po czym przez dluzsza chwile wpatrywali sie w tajemnicza postac Ksiecia Przekletego. Przez caly czas Gaynor ani razu sie nie poruszyl. Siedzial na wysokim ozdobnym siodle w kolorach czerni i bieli, z reka na glowni szerokiego palasza, i bez cienia zainteresowania obserwowal hulanke swej swity. W koncu wolno wjechali w krag swiatla rzucanego przez ognisko i Ksiaze Corum Jhalen Irsei, Sluga Ladu, znalazl sie twarza w twarz z Ksieciem Gaynorem Przekletym, Sluga Chaosu. Corum mial na sobie kompletny ubior bojowy Vadhag-how - misterna srebrna kolczuge, stozkowaty helm i szkarlatna szate. W prawej dloni dzierzyl dluga wlocznie, a w lewej - wielka okragla tarcze. Ksiaze Gaynor podniosl sie z miejsca i reka dal znak do zakonczenia zabawy. Upiorne istoty odwrocily sie, by spojrzec na Coruma, a rozpoznawszy go zaczely warczec i wydawac gniewne pomruki. -Milczec! - rozkazal Ksiaze Przeklety, wystepujac naprzod i wyciagajac miecz. - Niech ktorys osiodla mojego rumaka, bo podejrzewam, ze Ksiaze Corum i jego przyjaciel przybyli, by ze mna walczyc. - Jego glos byl wibrujacy i jakby lekko rozbawiony, ale gdzies na dnie czail sie tragiczny smutek. -Czy staniesz, aby walczyc ze mna sam na sam, Ksiaze Gaynorze? - zapytal Corum. -Niby czemu mialbym to robic? - zasmial sie Ksiaze Chaosu. - Juz od dawna nie przestrzegani twych rycerskich zasad, Ksiaze Corumie. Poza tym slubowalem mojej pani, Krolowej Xiombarg, ze uzyje wszelkich sposobow, aby cie zniszczyc. Nigdy nie widzialem, zeby kogos naprawde nienawidzila, ale ciebie, Vadhaghu, nienawidzi. O, jakze cie nienawidzi! -Moze dlatego, ze sie mnie boi - stwierdzil Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. -Tak, to mozliwe. -A zatem rzucisz przeciw nam cala swa bande? -A dlaczegoz by nie? Skoro byliscie na tyle glupi, aby tu przychodzic... -Nie masz dumy? -Nie, mysle, ze nie. -Ani honoru? -Nie. -Ani odwagi? -Obawiam sie, ze w ogole nie posiadam zadnych okreslonych cech... Obawiam sie... wlasnie, moze jedynie strach. -Przynajmniej jestes uczciwy. -Jesli chcesz tak uwazac... - Spoza zamknietej przylbicy rozlegl sie glosny smiech. - Po co przybyles do mego obozu, Ksiaze Corumie? -Dobrze wiesz po co. -Masz nadzieje mnie zabic, gdyz jestem mozgiem kierujacym miesniami barbarzyncow? Swietny pomysl. Ale mnie nie mozna zabic. Gdyby to bylo mozliwe... Wielokrotnie modlilem sie o smierc... Ludzisz sie, ze jesli mnie pokonasz, zdobedziesz czas potrzebny na wzmocnienie obrony miasta. Moze by sie tak stalo, ale z przykroscia bede cie musial zabic, pozbawiajac w ten sposob Halwyg-nan-Vake glownego zrodla wiedzy i zaradnosci. -Skoro nie mozna cie zabic, to dlaczego nie chcesz ze mna walczyc osobiscie? -Nie bede tracil czasu. Wszyscy do mnie! Zdeformowani ludzie-zwierzeta ustawili sie za swym panem. Ten zas dosiadl bialego wierzchowca, na ktorym umieszczono wysokie, lsniace czernia i biela siodlo. Gaynor wzial podana mu wlocznie i uniosl tarcze. Corum zsunal z oka pokryta klejnotami przepaske i spojrzal poza Ksiecia Gaynora i jego wojownikow, w jaskinie w krainie cieni, gdzie przebywaly jego ostatnie ofiary. Znajdowala sie tam Horda Chaosu, jeszcze mniej przypominajaca ludzi po zetknieciu sie z poteznymi skrzydlami Ghanha, a wraz z nia jej przywodca o twarzy konia, Polib-Bav. Reka Kwila siegnela do krainy cieni i przyzwala stado na pomoc Corumowi. -A teraz Chaos raz jeszcze zmierzy sie z Chaosem! - zawolal Corum. - Wez swa zdobycz, Polib-Bavie, a uwolnisz sie z Otchlani! Horda Chaosu uderzyla na oboz Gaynora i zaatakowala bratnie bestie, i podlosc starla sie z podloscia, a plugastwo z plugastwem. Istoty psopodobne walczyly z krowopo-dobnymi, a koniopodobne z zabopodobnymi. Gesto padaly ciosy palek, nozy i toporow. Z masy walczacych stworzen dochodzily wrzaski, pomruki, wycia, jeki, przeklenstwa, piski i przerazajacy chichot. Widzac to wszystko Ksiaze Gaynor Przeklety odwrocil konia i stanal naprzeciw Coruma. -Gratuluje ci, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. Widze, ze nie liczyles na moja rycerskosc. Coz, czy obaj bedziecie ze mna walczyc? -Nie - odparl Corum szykujac wlocznie i unoszac sie w siodle, tak ze opieral sie jedynie o jego gorna czesc i niemal stal w strzemionach. - Moj przyjaciel jest tu po to, by zaniesc wiadomosc o wyniku naszego starcia, gdybym ja zginal. Bedzie walczyl jedynie we wlasnej obronie. -Uczciwy pojedynek, co? - zasmial sie ponownie Ksiaze Gaynor. - A wiec dobrze! - On takze poprawil sie w siodle, przyjmujac pozycje do walki. Potem zaatakowal. Corum spial konia ostrogami i skierowal go na wroga. Uniosl wlocznie, a tarcza oslonil twarz, gdyz w przeciwienstwie do Gaynora nie mial przylbicy. Kiedy pedzil naprzod, blask zbroi Gaynora niemal go oslepil. Zamachnal sie i z calej sily cisnal wlocznia w glowe przeciwnika. Trafila w sam srodek helmu, ale nie zdolala go przebic ani chocby zarysowac. Jednak Gaynor zachwial sie w siodle i przez chwile nie byl w stanie zadac ciosu. Corum mial wiec czas, by wyciagnac reke i pochwycic drzewce swej odskakujacej wloczni. Gaynor rozesmial sie na ten widok i wymierzyl pchniecie w twarz swego wroga, ale Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu zaslonil sie tarcza. Wokol nich w dalszym ciagu toczyla sie zazarta walka pomiedzy dwiema watahami ludzi-bestii. Horda Chaosu byla mniej liczna od sil Gaynora, ale miala te przewage, ze jej czlonkow, raz juz zabitych, nie mozna bylo usmiercic ponownie. Tymczasem oba konie zawrocily, potykajac sie i niemal zrzucajac jezdzcow. Przytrzymujac sie uzdy, Corum po raz drugi rzucil wlocznia. Znowu udalo mu sie trafic Ksiecia Przekletego, ktory zwalil sie na blotnista murawe, nie puszczajac jednak wloczni. Blyskawicznie poderwal sie i rzucil nia w Vadhagha. Bron wbila sie w tarcze, a ostrze zatrzymalo sie o milimetry od zakrytego przepaska oka Coruma. Z wlocznia tkwiaca w tarczy Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu dobyl miecza i natarl na przeciwnika. Gaynor z dzikim okrzykiem siegnal po palasz, unoszac jednoczesnie tarcze, by zaslonic sie przed ciosem Vadhagha. Sam zas wymierzyl cios w nogi konia. Podciete zwierze upadlo, zrzucajac Coruma na ziemie. Ksiaze Przeklety uniosl miecz i mimo ciezkiej, stalowej zbroi szybko podbiegl do usilujacego sie podniesc przeciwnika. Miecz Gaynora ze swistem opadl w dol, lecz napotkal tarcze Vadhagha. Ostrze przebilo warstwy skory, metalu i drewna, ale zatrzymalo sie na zelaznym grocie wloczni, wciaz jeszcze tkwiacym w tarczy. Corum zadal cios w nogi swego wroga, ale Ksiaze Przeklety podskoczyl, unikajac uderzenia. W tym czasie Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu przetoczyl sie do tylu i wreszcie zdolal wstac. Jego skruszona tarcza do niczego sie juz nie nadawala. Smiech Gaynora nie ustawal, odbijajac sie gluchym echem w wiecznie zamknietym helmie. -Dobrze walczysz, Corumie, ale jestes smiertelny, a ja juz nie! Odglosy bitwy postawily na nogi reszte obozowiska, ale barbarzyncy nie bardzo wiedzieli, co sie dzieje. Przywykli do tego, by sluchac Lyra, ktory z kolei polegal na rozkazach Ksiecia Przekletego. Teraz zas Gaynor nie mial czasu, by powiedziec Lyrowi, co ma robic. Obaj przeciwnicy okrazali sie nawzajem, podczas gdy obok nich stworzeni przez Chaos ludzie-bestie wciaz toczyli smiertelna walke. Z mroku wyzieraly przestraszone twarze Mabdenczykow, ktorzy obserwowali starcie, nie bardzo rozumiejac, jak do niego doszlo. Corum odrzucil tarcze i szesciopalca Reka Kwila siegnal do tylu po topor bojowy. Zwiekszyl dystans do przeciwnika i mocniej zacisnal palce na broni. Topor byl doskonale wywazony i swietnie nadawal sie do rzucania; uzywala go piechota Vadhaghow w czasach wojen z Nhadraghami. Corum mial nadzieje, ze Gaynor nie zorientuje sie w jego zamiarach. Blyskawicznie uniosl ramie i cisnal topor, ktory ze swistem przecial powietrze - i trafil w nadstawiona tarcze. Jednak sila uderzenia zachwiala Gaynorem, a tarcza pekla na pol. Odrzucil jej resztki i oburacz chwycil palasz, zblizajac sie do swego wroga. Corum sparowal pierwszy cios, potem drugi i trzeci, ale gwaltowny atak Gaynora spychal go do tylu. Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu uskoczyl w bok i wymierzyl pchniecie w spoiwo zbroi przeciwnika. Ksiaze Przeklety blyskawicznie przerzucil miecz do prawej reki i odbil uderzenie. Cofnal sie dwa kroki i dyszal ciezko. Corum slyszal dochodzacy z wnetrza helmu swiszczacy oddech. -Moze i jestes niesmiertelny, ksiaze, ale meczysz sie jak inni ludzie. -Nie mozesz mnie zabic! Czy myslisz, ze nie pragne smierci? -A wiec poddaj sie. - Corum takze z trudem lapal powietrze. Serce walilo mu jak mlotem, a w piersiach czul przygniatajacy ciezar. - Poddaj sie, a przekonasz sie, czy nie zdolam cie zabic! -Poddajac sie, zlamalbym przysiege zlozona Krolowej Xiombarg. -A wiec jednak wiesz, co to honor? -Honor? - zasmial sie Gaynor. - Nie honor, ale strach - juz ci mowilem. Jesli ja zdradze, Xiombarg mnie ukarze. Nie sadze, bys potrafil zrozumiec, co to oznacza, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. - Wymachujac palaszem ponownie natarl na Coruma. Vadhagh schylil sie przed ciosem i uderzyl przeciwnika w nogi tak poteznie, ze jedno z kolan wygielo sie na moment. Ksiaze Przeklety uskoczyl w tyl i rzucil szybkie spojrzenie na swych podwladnych. Horda Chaosu wlasnie konczyla sie z nimi rozprawiac. Istoty przywolane przez Coruma z krainy cieni kolejno zabieraly swoj lup i znikaly tam, skad przyszly. Z dzikim okrzykiem Gaynor jeszcze raz rzucil sie na przeciwnika. Zebrawszy wszystkie sily, Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu odbil cios i sam zaatakowal. Lecz Gaynor doskoczyl i chwycil go za reke trzymajaca miecz. Uniosl palasz, by uderzyc Coruma w glowe. Vadhagh zdolal sie jednak wyswobodzic. Ostrze trafilo go w bark, przecinajac pierwsza warstwe kolczugi, lecz zatrzymujac sie na drugiej. Teraz byl jednak zupelnie bezbronny. Gaynor chwycil jego miecz i trzymal go zwyciesko w lewej rece. -Poddaj sie, Ksiaze Corumie. Poddaj sie, a daruje ci zycie. -Aby moc zawiezc mnie swej pani, Xiombarg. -Nie mam wyboru. -A zatem nie poddam sie! -Wiec bede musial cie zabic - westchnal Gaynor. Rzucil miecz Coruma na ziemie i zacisnal obie dlonie na rekojesci palasza. Ruszyl naprzod, by skonczyc ze swym wrogiem. Rozdzial czwarty ATAK BARBARZYNCOW Corum instynktownie uniosl ramiona, aby zaslonic sie przed ciosem Gaynora, i w tym momencie cos stalo sie z Reka Kwila.Niejeden raz Reka ocalila mu zycie - czesto wyprzedzajac atak - i obecnie znow samorzutnie siegnela w gore i chwycila za ostrze broni Gaynora. Wyrwala palasz z reki Ksiecia Przekletego i z potworna sila kilkakrotnie uderzyla go po glowie rekojescia. Ksiaze Gaynor zachwial sie i z jekiem osunal na kolana. Corum skoczyl naprzod i chwycil go od tylu za szyje. -Poddajesz sie, ksiaze? -Nie moge sie poddac - wydusil Gaynor. - Nie mam jak sie poddac. Lecz poniechal oporu, a zlowieszcza Reka Kwila pociagnela gwaltownie za jego przylbice. -NIE! - krzyknal pojawszy zamiar Coruma. - Nie rob tego. Zaden czlowiek nie moze ujrzec mojej twarzy! - Zaczal sie wic i rzucac, lecz Corum trzymal go mocno, a Reka Kwila ponownie szarpnela za przylbice. -PROSZE! Przylbica uniosla sie odrobine. -BLAGAM CIE, KSIAZE W SZKARLATNYM PLASZCZU! PUSC MNIE, A NIE BEDE JUZ Z TOBA WALCZYL! -Nie masz prawa do takiej przysiegi - przypomnial mu Corum gniewnie. - Nalezysz do Xiombarg i nie masz wlasnej woli ani honoru. -Miej litosc, Ksiaze Corumie - powtorzyl Gaynor blagalnie. -A ja nie mam prawa do litosci nad toba, bo sluze Arkynowi - powiedzial Corum. Reka Kwila po raz trzeci pociagnela przylbice, i ta odskoczyla. Corum ujrzal mloda twarz, w ktorej klebilo sie mrowie bialych robakow. Z twarzy wyzieraly czerwone, martwe oczy. Wszystkie potwornosci, ktorych kiedykolwiek byl swiadkiem, nie mogly sie rownac z tym jednym przerazajacym widokiem. Jego krzyk zlal sie z krzykiem Ksiecia Gaynora Przekletego. Twarz ksiecia zaczela gnic i rozpadac sie, przyjmujac upiorny trupi kolor i wydzielajac fetor, przy ktorym niczym byl odor Hordy Chaosu. Corum obserwowal, jak twarz zmienia rysy. Czasem stawala sie obliczem mezczyzny w srednim wieku, kiedy indziej kobiety albo chlopca - a raz przelotnie rozpoznal w niej siebie samego. Ile roznych masek nosil Gaynor przez wszystkie wieki swego potepienia? Corum widzial miliony lat rozpaczy przebiegajace przez oblicze ksiecia, a ono wciaz klebilo sie robactwem, czerwone oczy plonely strachem i cierpieniem, a kolejne twarze zmienialy sie bez konca... To trwalo wiecej niz miliony lat - eony bolu i cierpienia. Taka byla cena za nieznana zbrodnie Gaynora, za zdrade przysiegi, ktora zlozyl Ladowi. Przy czym ten los stal sie jego udzialem nie z reki Ladu, ale moca wyroku Kosmicznej Rownowagi. Jakaz to byla zbrodnia, jesli zachowujaca neutralnosc Rownowaga zdecydowala sie na dzialanie? Pewne wskazowki co do tego pojawialy sie i znikaly na roznych obliczach migajacych w helmie. Corum zwolnil uscisk na szyi Gaynora, a zamiast tego objal rekami jego udreczona glowe i zaplakal nad Ksieciem Przekletym, ktory wciaz na nowo ponosil kare, jaka nigdy nie powinna stac sie udzialem zadnej istoty. Szlochajac pomyslal, ze tak wygladala ostateczna sprawiedliwosc - lub niesprawiedliwosc, co w owej chwili wydawalo mu sie tym samym. Jednak nawet w tej chwili Ksiaze Gaynor nie umieral, lecz jedynie przechodzil z jednej formy egzystencji w inna. Wkrotce w jakims obcym swiecie, nieskonczenie odleglym od Pietnastu Wymiarow i swiatow rzadzonych przez Wladcow Mieczy, znow podejmie naznaczona mu przez los sluzbe Chaosowi. W koncu twarz zniknela. Lsniaca zbroja byla pusta. Ksiaze Gaynor Przeklety odszedl. Corum oszolomiony podniosl glowe. Jak przez mgle uslyszal glos Jharego-a-Conela. -Szybko, Corumie, wez konia Gaynora! Barbarzyncy zdolali sie otrzasnac, a my nie mamy tu juz czego szukac. Towarzysz bohaterow potrzasnal go za ramie. Ksiaze wstal i odnalazl swoj miecz, ktory lezal tam, gdzie cisnal go Gaynor. Z pomoca Jharego wspial sie na blyszczace siodlo w kolorach czerni i bieli. W chwile pozniej gnali w kierunku murow Halwygu-nan-Vake, scigani przez wyjacych Mabdenczykow. Otwarto brame, aby ich wpuscic, po czym natychmiast ja zamknieto. Zsiadajac z koni slyszeli, jak barbarzyncy bezskutecznie tluka piesciami w okute zelazem belki. Krol Onald i Rhalina czekali na nich z niecierpliwoscia. -Co z Ksieciem Gaynorem? - zawolal Onald. - Zyje? -Tak - odparl Corum bezbarwnie. - Wciaz zyje. -A wiec przegrales! -Nie. - Corum oddalil sie, prowadzac konia swego wroga. Nie chcial teraz rozmawiac z nikim, nawet z Rhalina. Krol ruszyl za nim, ale przystanal i spojrzal pytajaco na Jharego-a-Conela. -Corum nie przegral? - zapytal. -Ksiaze Gaynor juz nam nie zagraza - wyjasnil Jhary zmeczonym glosem. - Corum go pokonal. Barbarzyncy stracili mozg, ktory nimi kierowal - pozostala im tylko ich liczba i sila miesni, a takze Psy i Niedzwiedzie. - Zasmial sie bez cienia wesolosci w glosie. - Tylko tyle, Krolu Onaldzie. Spojrzeli na Coruma, ktory szedl przygarbiony, ledwo powloczac nogami. -Dopilnuje przygotowan do obrony - rzekl Onald. - Mysle, ze rano zaatakuja. -Ja tez tak sadze - powiedziala Rhalina. Kierowana naglym impulsem miala ochote podejsc do Coruma, ale sie od tego powstrzymala. O swicie wojska Krola Lyra-a-Brode polaczyly sie z wojskami z Bro-an-Mabdenu i wraz z Armiami Psa i Niedzwiedzia zaczely podchodzic pod Halwyg-nan-Vake. Na niskich walach Halwygu tloczyli sie wojownicy. Barbarzyncy, pokladajac ufnosc w taktyce Ksiecia Gaynora i jego Zastepow Chaosu, ktore pomogly im zdobyc wszystkie inne miasta, nie prowadzili ze soba machin oblez-niczych. Bylo ich jednak bardzo wielu - tak wielu, ze ich szeregi rozciagaly sie az po horyzont. Jechali konno i na rydwanach lub maszerowali pieszo. Corum odpoczywal pare godzin, choc nie mogl zasnac. Wciaz stala mu przed oczami twarz Ksiecia Gaynora. Staral sie wskrzesic w sobie nienawisc do Glandytha-a-Krae i szukal hrabiego wsrod hordy barbarzyncow, ale nigdzie go nie bylo. Moze nadal tropil Coruma w okolicach Gory Moidel. Krol Lyr dosiadal poteznego wierzchowca, a w dloniach sciskal prymitywny proporzec wojenny. Obok niego jechal Kronekyn-a-Drok, wodz szczepow Bro-an-Mabden, garbus i polidiota, ktorego dosc trafnie przezywano Ropucha. Barbarzyncy nadciagali w nieladzie, bez zadnego planu. Cronekyn rozgladal sie nerwowo, jakby niepewny, czy bez Ksiecia Gaynora zdola zapanowac nad tak wielka sila. Krol Lyr-a-Brode uniosl masywny miecz i w tej samej chwili z tylu posypal sie grad plonacych strzal, ktore z gwizdem opadly na Halwyg, podpalajac zeschniete, nie podlewane od wielu dni krzaki. Lecz Krol Onald byl na to przygotowany. Juz od wielu dni mieszkancy gromadzili uryne, aby nia gasic ogien. Onald znal los innych obleganych miast w swoim krolestwie i zarzadzil to, co bylo konieczne. Kilku obroncow zachwialo sie, trafionych ognistymi strzalami. Jeden z nich z twarza w plomieniach przebiegl obok Coruma, ale ksiaze nie zwrocil na niego wiekszej uwagi. Z dzikim wrzaskiem barbarzyncy rzucili sie w kierunku walow i zaczeli wdzierac sie na nie po drabinach oblez-niczych. Atak na Halwyg zaczal sie na dobre. Corum szukal wzrokiem Armii Psa i Niedzwiedzia, zastanawiajac sie, kiedy zostana przeciw nim uzyte, lecz napastnicy zdawali sie trzymac je w rezerwie, choc trudno bylo zgadnac dlaczego. Jego uwaga na powrot zwrocila sie ku bardziej bezposredniemu zagrozeniu. Jakis barbarzynca z pochodnia w dloni i sztyletem w zebach z trudem wspial sie na mur. Krzyknal zaskoczony, gdy Corum cial go mieczem. Lecz za nim wdzierali sie nastepni. Przez caly dzien Corum walczyl jak automat i czynil to bardzo skutecznie. W innych miejscach fortyfikacji Rhalina, Jhary i Beldan kierowali oddzialami obroncow. Padlo tysiac barbarzyncow, lecz zastapil ich tysiac innych, gdyz Lyr mial na tyle rozsadku, by pozwolic swym ludziom wypoczac, i rzucal ich do walki falami. Obroncy miasta nie mogli sobie pozwolic na podobna strategie. Kazdy, kto zdolal uniesc miecz, potrzebny byl w walce. Corumowi huczalo w glowie od wrzaskow i zgielku bitwy. Zabil chyba ze dwudziestu ludzi, ale ledwie byl tego swiadom. Mial rozdarta w wielu miejscach kolczuge, a z kilku pomniejszych ran plynela mu krew, ale tego tez nie zauwazal. Spadly kolejne plonace strzaly; kobiety i dzieci rzucily sie z wiadrami, aby gasic ogien. Za plecami obroncow unosily sie kleby dymu, przed nimi tloczyli sie cuchnacy barbarzyncy. Wszystkich ogarnal szal bitwy. Mury byly zbryzgane krwia i powalane ludzkimi wnetrznosciami, a ziemia uslana porzucona bronia. Trupy spietrzono w stosy, bezskutecznie probujac podwyzszyc blanki i powstrzymac atak. Ponizej Mabdenczycy usilowali rozwalic brame taranami z pni drzew, lecz wzmacniane zelazem grube drewno wciaz jeszcze wytrzymywalo uderzenia. Choc odglosy bitwy dochodzily do niego jak przez mgle, Corurn zdawal sobie sprawe, ze jego walka z Ksieciem Przekletym nie poszla na marne. Nie ulegalo watpliwosci, ze pod wodza Gaynora i przy wsparciu jego stworow z piekla rodem barbarzyncy dawno zdobyliby miasto. Ale ile czasu im jeszcze zostalo? Kiedy wroci Arkyn z substancjami, ktorych potrzebowal Ksiaze Yurette? Czy Miasto We Wnetrzu Piramidy jeszcze sie bronilo? Corum usmiechnal sie ponuro. Xiombarg na pewno juz wie, ze pokonal jej wyslannika. Jej gniew bedzie jeszcze wiekszy, podobnie jak poczucie bezsilnosci. Moze to oslabi impet uderzenia na Gwlas-cor-Gwrys? A moze jeszcze je wzmocni? " Sprobowal odpedzic od siebie te mysli. Nie mogly w niczym pomoc. Podniosl wlocznie rzucona przez jakiegos barbarzynce i cisnal ja z powrotem. Utkwila w brzuchu wojownika mabdenskiego, ktory zachwial sie, chwycil oburacz za drzewce, a w chwile potem zwalil sie glowa w dol, tam gdzie spoczywaly juz inne trupy. Zaraz po poludniu barbarzyncy zaczeli sie wycofywac, zabierajac ze soba poleglych. Corum widzial, jak Lyr i Cronekyn naradzaja sie. Byc moze zastanawiali sie, czy rzucic do walki Armie Psa i Niedzwiedzia. Albo rozwazali nowa strategie, ktora pozwolilaby im uniknac tak wielkich strat? A moze straty nie mialy dla nich znaczenia? Podbiegl do niego jakis chlopiec. -Ksiaze Corumie, mam wiadomosc. Aleryon cie oczekuje. Corum chwiejnie zszedl z muru i wsiadl do rydwanu. Powoli ruszyl w strone swiatyni. Swiatynia i jej dziedziniec byly teraz w calosci wypelnione rannymi. Aleryon czekal przy wejsciu. -Czy Arkyn wrocil? -Tak, ksiaze. Corum wkroczyl do srodka i rozejrzal sie pytajaco po lezacych na posadzce ludziach. -Oni umieraja - rzekl Aleryon cicho. - Prawie nic do nich nie dociera. Nie musimy sie obawiac o dyskrecje przy tych biedakach. Arkyn raz jeszcze wylonil sie z cienia. Mimo iz byl bogiem i postac, ktora przybral, nie stanowila jego prawdziwej postaci, wygladal na zmeczonego. -Prosze - powiedzial, wreczajac Corumowi male pudeleczko ze zwyklego bezbarwnego metalu. - Nie otwieraj go, bo jest wypelnione substancja o wielkiej mocy i jej promieniowanie mogloby cie zabic. Daj to wyslannikowi Gwlas-cor-Gwrysu i powiedz mu, zeby znow prze kroczyl Granice Swiatow swoim powietrznym statkiem. -Ale on nie ma energii na powrot - przypomnial Corum. -Otworze dla niego przejscie. Mam nadzieje, ze mi sie uda, choc jestem bliski wyczerpania. Xiombarg na rozne sposoby usiluje mnie oslabic. Nie wiem, czy zdolam znalezc przesmyk blisko Gwlas-cor-Gwrysu, ale sprobuje. Jesli znajdzie sie daleko od miasta, to dotarcie tam moze okazac sie niebezpieczne. Zrobie, co w mojej mocy. Corum skinal glowa i zabral kasetke. -Modlmy sie, aby Gwlas-cor-Gwrys jeszcze istnialo. -Tylko nie modl sie do mnie. - Arkyn poslal mu sarkastyczny usmiech. - Wiem tyle co ty. Corum wybiegl ze swiatyni, sciskajac pudeleczko. Bylo ciezkie i cale pulsowalo. Wdrapal sie na rydwan, zacial konie i pognal opustoszalymi ulicami do palacu Krola Onalda. Pedem wbiegl schodami na dach, gdzie czekal statek powietrzny. Przekazal sternikowi slowa Lorda Ar-kyna i podal mu kasetke. Bwydyth popatrzyl na nia niepewnie, ale schowal ja pieczolowicie w sterowce. -Zegnaj, Bwydythu-a-Horn - powiedzial Corum z powaga. - Obys odnalazl swe Miasto We Wnetrzu Piramidy i sprowadzil je do nas na czas. Bwydyth pomachal mu, unoszac pojazd w powietrze. Nagle na niebie ukazala sie nieregularna szczelina. Z trudem utrzymywala swoj ksztalt, cala iskrzyla sie i drgala. Za nia widac bylo oslepiajace zlotym blaskiem niebo, gdzieniegdzie znaczone pomaranczowym i fioletowym swiatlem. Z nieba dochodzil krzyk. Statek powietrzny przelecial przez szczeline, ktora zamknela sie za nim, i po chwili nie bylo juz po niej sladu. Ksiaze przez moment stal wpatrujac sie w niebo, kiedy uslyszal wrzask dochodzacy z walow. "Zapewne zaczal sie nowy atak", pomyslal. Zbiegl na dol, przemknal przez palac i wydostal sie na ulice. Tam zobaczyl kleczace i zawodzace kobiety. Czterech roslych wojownikow nioslo na ramionach mary. Spoczywalo na nich cialo okryte plaszczem. -Co sie stalo? - zapytal Corum jednego z wojownikow. - Kto umarl? -Zabili naszego Krola Onalda - odparl mezczyzna zbolalym glosem. - I wyslali przeciw nam Armie Psa i Niedzwiedzia. Dla Halwygu nastal czas zaglady, Ksiaze Corumie. Teraz juz nic jej nie powstrzyma! Rozdzial piaty GNIEW KROLOWEJ XIOMBARG Corum ostro zacial konie i popedzil z powrotem ku murom. W Halwygu-nan-Vake panowala martwa cisza i odnosilo sie wrazenie, ze mieszkancy biernie czekaja na smierc z rak zwycieskich barbarzyncow. Jadac ulicami miasta, ksiaze ujrzal dwie kobiety, ktore zdecydowaly od razu odebrac sobie zycie i rzucily sie z dachow swych domostw. Pomyslal, ze byc moze mialy racje.Zeskoczyl z rydwanu i wbiegl po stopniach na mury, gdzie czekali Rhalina i Jhary-a-Conel. Nie musieli mu nic wyjasniac, gdyz sam mogl dostrzec zblizajace sie niebezpieczenstwo. W strone miasta pedzily z wywieszonymi jezykami wielkie psy. Ich oczy jarzyly sie dzikim blaskiem. Bestie gorowaly wielkoscia nad biegnacymi obok barbarzyncami. Za psami, stapajac ciezko na tylnych lapach, nadciagaly ogromne niedzwiedzie z czarnymi zakrzywionymi rogami, trzymajace palki i tarcze. Corum zdal sobie sprawe, ze psy zdolaja przeskoczyc waly, a niedzwiedzie rozwala palkami bramy, i podjal nagla decyzje. -Do palacu! - krzyknal. - Wszyscy wojownicy do palacu, a reszta niech chroni sie, gdzie moze! -Zostawiasz mieszkancow na pastwe losu? - zawolala Rhalina i zadrzala widzac, ze jego ludzkie oko plonelo czernia i zlotem. -Zrobilem dla nich wszystko, co moglem. Mam nadzieje, ze odwrot da nam troche czasu. W palacu bedziemy sie mogli lepiej bronic. Szybciej! - krzyknal. - Szybciej! Niektorzy wojownicy z ulga szybko spelnili rozkaz, ale inni sie ociagali. Stojac na blankach Corum obserwowal, jak zolnierze, niosac rannych, z wysilkiem posuwaja sie w strone odleglego palacu. Wraz z nimi uciekaly tlumy mieszkancow. Wkrotce na murach pozostal juz tylko on, Rhalina i Jhary. W milczeniu obserwowali podchodzace coraz blizej psy i niedzwiedzie. Potem zeszli z murow i pobiegli zniszczonymi, opustoszalymi alejami. Po drodze mijali spalone krzewy, polamane kwiaty i ciala zabitych. W koncu dotarli do palacu, gdzie zajeli sie barykadowaniem drzwi i okien. Z oddali dochodzilo wycie psow i niedzwiedzi, a takze tryumfalne okrzyki barbarzyncow. Trojka przyjaciol wspiela sie na dach, skad sledzila rozwoj wypadkow. Ogarnal ich dziwny spokoj. -Ile mamy czasu, Corumie? - szepnela Rhalina. - Ile mamy czasu, nim tu przyjda? -Bestie? Za kilka minut dotra do murow. -A potem? -Minie troche czasu, nim upewnia sie, ze to nie pulapka. -A potem? -Uplynie jeszcze pare minut, nim zaatakuja palac. A dalej... nie wiem. Nie zdolamy zbyt dlugo opierac sie tak poteznym wrogom. -Czy nie mozesz czegos wymyslic, Corumie? -Mam pewien plan. Ale przeciwko takiej potedze... - urwal. - Sam nie wiem, czy moc okaze sie wystarczajaca... Wycia i pomruki najpierw staly sie glosniejsze, a potem umilkly. -Podeszli pod waly - stwierdzil Jhary. Ksiaze poprawil swa podarta szkarlatna szate. Ucalowal Rhaline. -Zegnaj, moja pani - powiedzial. -Zegnaj? Co masz na mysli...? -Zegnaj, Jhary, towarzyszu bohaterow. Mysle, ze bedziesz sobie musial znalezc nowego przyjaciela. Jhary zdobyl sie na usmiech. -Czy chcesz, zebym z toba poszedl? -Nie. Z daleka widzieli, jak pierwszy wielki pies przeskoczyl mur i stanal na ulicy, dyszac ciezko i weszac podejrzliwie. Corum zostawil towarzyszy i zbiegl po stopniach palacu. Przecisnal sie przez barykade przy wejsciu i szerokim dziedzincem wydostal sie na zewnatrz, na glowna aleje prowadzaca ku murom. Wokol palily sie krzewy. Wszedzie lezeli martwi i umierajacy. Maly, skrzydlaty kot zatoczyl kolo nad glowa ksiecia, po czym odlecial w strone walow. Tymczasem wiecej psow przeskoczylo przez mur. Z glowami przy ziemi rozgladaly sie uwaznie i glosno sapaly. Ruszyly powoli aleja, na ktorej koncu przyczaila sie mala postac Coruma. Z tylu za nimi glowna brama miasta trzasnela z loskotem i rozwarla sie gwaltownie. Posypaly sie z niej drzazgi. Kolyszac sie wpadl przez nia rogaty niedzwiedz o rozdetych nozdrzach z palka gotowa do walki. Z dachu palacu Rhalina i Jhary widzieli, jak Corum uniosl reke do swego nienaturalnego oka. Pobladl nieco i zachwial sie, wyciagajac przed siebie magiczna Reke Kwila, ktora natychmiast zniknela i pozostal tylko kikut. Nagle wokol ksiecia pojawily sie przerazajace istoty. Upiorne, zdeformowane stworzenia, ktore niegdys stanowily orszak Ksiecia Gaynora Przekletego, a obecnie byly posluszne Corumowi tylko dlatego, ze obiecal im wolnosc w zamian za nowe ofiary, ktore sprowadza do Otchlani. Corum skinal Reka Kwila, ktora znow stala sie widoczna. Rhalina z przerazeniem spojrzala na Jharego-a-Conela, lecz towarzysz bohaterow obserwowal rozwoj sytuacji ze stoickim spokojem. -W jaki sposob tak... tak okaleczone istoty moga pokonac te wszystkie psy, niedzwiedzie i idace za nimi tysiace barbarzyncow? -Nie wiem - odparl Jhary. - Mysle, ze Corum chce sie przekonac, jaka maja sile. Jesli zostana pokonane, bedzie to oznaczalo, ze Reka Kwila i Oko Rhynna nie moga mu w niczym pomoc i nie zdolaja nas ocalic w czasie ucieczki. -A wiec to na tym polega plan, o ktorym nie chcial mowic - pokiwala glowa Rhalina. Jej piekne wlosy lsnily w sloncu. Stwory Chaosu puscily sie pedem w strone wielkich psow i niedzwiedzi. Zdziwione zwierzeta mruczaly cicho, nie bardzo wiedzac, czy maja do czynienia z przyjaciolmi, czy wrogami. Nadbiegajace istoty byly potwornie okaleczone. Mialy glebokie, otwarte rany, czesc z nich byla pozbawiona glow, wielu brakowalo ktorejs konczyny. Niektore w ogole nie mialy nog, czepialy sie wiec towarzyszy, albo - jesli tylko mogly - posuwaly sie za pomoca rak. Ten zalosny tlum mial jednak zasadnicza przewage - wszystkie stworzenia byly juz martwe. Istoty zblizaly sie szybko dluga, opustoszala aleja i psy zaczely groznie szczekac, a ich glosy odbijaly sie echem od zrujnowanych domow Halwygu. Jednak polmartwe, polzywe stwory Chaosu parly niepowstrzymanie naprzod. Nie mogly sie zatrzymac. Pokonanie Armii Psa i Armii Niedzwiedzia oznaczalo uwolnienie z Otchlani i calkowita smierc dla ich dusz - a tylko tego w tym momencie pragnely. Stojacy nieruchomo na koncu alei Corum nie bardzo wierzyl, by te okaleczone istoty zdolaly zabic dzikie, zwinne bestie. Widzial, ze wszystkie niedzwiedzie weszly juz do miasta, a przez brame cisneli sie teraz Mabdenczycy pod wodza Lyra i Cronekyna. W duchu liczyl na to, ze nawet jesli Stwory Chaosu nie poradza sobie z napastnikami, to przynajmniej troche opoznia ich atak na palac. Obejrzal sie do tylu, gdzie zza palacu wylanial sie dach Swiatyni Ladu. Czy byl tam Arkyn? Czy czekal na rozwoj wypadkow? Pierwsze stwory Chaosu dopadly psow, ktore usilowaly sie od nich opedzic, klapiac zebami. Jedna z olbrzymich bestii chwycila pyskiem wyrywajace sie, pozbawione rak stworzenie i machnela glowa, odrzucajac je daleko w bok. Jednak istota natychmiast zaczela sie czolgac z powrotem w strone psa, ktory na ten widok polozyl uszy po sobie i podkulil ogon. Corum pomyslal, ze mimo iz tak wielkie i dzikie, wciaz sa to tylko psy. I na to miedzy innymi liczyl. Do walki przylaczyly sie niedzwiedzie. W ich czerwonych paszczach blyskaly biale kly. Uniosly tarcze i walily dookola palkami, ciskajac stwory Chaosu we wszystkich kierunkach. Ale te nie umieraly, podnosily sie z ziemi i atakowaly na nowo. Zdeformowane stworzenia czepialy sie siersci psow i niedzwiedzi. Wreszcie jedna z bestii przewrocila sie na grzbiet, a przywolane przez Coruma istoty rzucily sie jej do gardla. Ksiaze usmiechnal sie z ponura satysfakcja. Za moment spostrzegl jednak, ze nastapilo to, czego sie obawial. Lyr-a-Brode i jego jezdzcy okrazali walczace bestie. Posuwajac sie ostroznie, dotarli juz niemal do dlugiej alei. Corum odwrocil sie i pobiegl z powrotem do palacu. Zanim dotarl na dach, barbarzyncy walili juz tlumnie prowadzaca do palacu aleja. Za nimi Armia Psa i Armia Niedzwiedzia wciaz zmagaly sie z polzywymi, polmartwymi stworami Chaosu. Z okien palacu strzelano z hakow i Corum zauwazyl, ze Krol Cronekyn zwalil sie jako jeden z pierwszych, trafiony dwiema strzalami w oczy. Lyr-a-Brode mial lepsza zbroje od swego sojusznika i strzaly odbijaly sie od jego helmu i pancerza, nie czyniac mu zadnej szkody. Szyderczo pomachal lucznikom mieczem i rzucil do ataku swych wojownikow, ktorzy natychmiast zaczeli rozwalac barykade. -Nie zdolamy juz zbyt dlugo utrzymac dolnych pieter, Ksiaze Corumie - zameldowal dowodca Gwardii Krolewskiej, ktory przybiegl na dach. -Cofajcie sie jak najwolniej - skinal glowa Corum. - Wkrotce sie do was przylaczymy. -O czym myslales wtedy, gdy sie z nami zegnales? - spytala Rhalina. -Mam wrazenie, ze odkad pokonalem Ksiecia Gaynora, nacisk Xiombarg na ten swiat sie wzmogl. Obawialem sie, ze moglaby zwrocic te istoty przeciwko mnie. -Ale przeciez nie moze przybyc tu osobiscie - zauwazyla Rhalina. - Oboje to slyszelismy. Byloby to wykroczeniem przeciwko Prawu Rownowagi, a nawet Wielcy Starzy Bogowie nie osmielaja sie tak otwarcie przeciwstawiac Kosmicznej Rownowadze. -Moze masz racje - odparl Corum. - Ale zaczynam podejrzewac, ze gniew Xiombarg jest tak wielki, iz moze sprobowac wedrzec sie do tego swiata. -A to oznaczaloby niewatpliwie nasz koniec... - szepnela. - Co w takim razie robi Arkyn? -To, co moze. Nie wolno mu pomagac nam bezposrednio... Podejrzewam zreszta, ze on takze szykuje sie na spotkanie z Xiombarg. Chodz, Rhalino, najlepiej zrobimy przylaczajac sie do obroncow. Zbiegli dwa pietra i zobaczyli wycofujacych sie wojownikow, ktorzy bezskutecznie probowali powstrzymac wyjacych barbarzyncow. Nie liczac sie ze smiercia, Mabdenczycy slepo parli naprzod. -W palacu znajduja sie jeszcze inne oddzialy, ale obawiam sie, ze sa w tak samo trudnym polozeniu. - Dowodca Gwardii Krolewskiej, ktory wczesniej rozmawial z Corumem, bezradnie rozlozyl rece. Corum obrzucil szybkim spojrzeniem schody. Tlum napastnikow napieral na cienka linie gwardzistow, ktora chwiala sie niebezpiecznie. -W tej sytuacji musimy wycofac sie na dach - zadecydowal. - Tam przynajmniej zdolamy sie bronic troche dluzej. Nie wolno nam trwonic sil. -Ale przegralismy, prawda, Ksiaze Corumie? - spytal cicho dowodca. -Obawiam sie, ze tak. Nagle uslyszeli dochodzacy nie wiadomo skad wrzask. Nie byl to krzyk czlowieka, ale nie mieli watpliwosci, ze wyrazal niepohamowany gniew. -Xiombarg? - szepnela Rhalina i ukryla twarz w dloniach. - Corumie, to glos Xiombarg. Ksiaze nie odpowiedzial. Zupelnie zaschlo mu w gardle. Oblizal wargi. Wrzask rozlegl sie ponownie. Jednak tym razem towarzyszyl mu jeszcze inny dzwiek - narastajace coraz wyzej buczenie, od ktorego w koncu zaczely ich bolec uszy. -Na dach! - krzyknal Corum. - Szybko! Dyszac ciezko dotarli na dach i natychmiast zaslonili rekami oczy przed oslepiajacym blaskiem tanczacych na niebie swiatel, ktore przeslonily slonce. Corum zobaczyl ja jako pierwszy. Wykrzywiona szalencza furia twarz Xiombarg gorowala na horyzoncie, a jej kasztanowate wlosy falowaly na niebie niczym chmury. W reku trzymala potezny miecz, zdolny rozrabac na pol caly swiat. -To ona - jeknela Rhalina z przerazeniem. - Krolowa Mieczy. Sprzeciwila sie Kosmicznej Rownowadze i przybyla, zeby nas zniszczyc. -Spojrzcie! - zawolal Jhary-a-Conel. - To dlatego tu jest. Uciekli jej i scigala ich az do naszego swiata! Zalamaly sie jej wszystkie plany, a wscieklosc i bezsilnosc pchnely ja do przeciwstawienia sie Kosmicznej Rownowadze! Na niebie ponad zniszczonym Halwygiem-nan-Vake unosilo sie Miasto We Wnetrzu Piramidy. Jego zielone swiatlo bladlo, jakby mialo zgasnac, a potem rozjasnialo sie jeszcze mocniej. Wlasnie z Gwlas-cor-Gwrys dochodzilo buczenie, ktore slyszeli wczesniej. Od miasta oderwal sie jakis pojazd, kierujac sie w strone palacu. Corum odwrocil wzrok od wymachujacej mieczem groznej postaci Xiombarg i obserwowal ladujacy statek powietrzny. Na jego pokladzie stal, trzymajac cos w rekach, Krol Bez Krolestwa. -To prezent, Corumie - powiedzial z usmiechem Noreg-Dan, kiedy statek powietrzny osiadl na dachu. - Za pomoc, jakiej udzieliles Gwlas-cor-Gwrys... -Bardzo dziekuje - odparl ksiaze. - Ale to nie czas na... -Ten prezent to potezna bron. Wez ja. Corum przyjal podarunek. Byl to podluzny, pokryty przedziwnymi wzorami cylinder, zwezajacy sie z jednej strony, a z drugiej zakonczony szerokim uchwytem. -To bron - powtorzyl Noreg-Dan. - Zabije tych, w ktorych ja wycelujesz. Corum spojrzal na Xiombarg. Zobaczyl, jak podnosi miecz, i znowu uslyszal jej krzyk... Skierowal na nia bron. -Nie - powstrzymal go Krol Bez Krolestwa. - To nie dotyczy Xiombarg, gdyz ona jest Wladczynia Mieczy i jednym z Wielkich Starych Bogow. Mialem na mysli tych, ktorzy sa smiertelni. Corum pobiegl schodami w dol. Barbarzyncy prowadzeni przez Krola Lyra wlasnie wdarli sie na ostatnie pietro. -Wyceluj i pociagnij za uchwyt - zawolal Noreg-Dan. Corum wymierzyl bron w Lyra-a-Brode. Krol z rozwiana broda wspinal sie tryumfalnie po schodach, a za nim podazala cala Mroczna Straz. -Czy chcesz sie poddac, ostatni z Vadhaghow? - zasmial sie szyderczo zobaczywszy Coruma. -Nie jestem ostatnim z Vadhaghow, Krolu Lyrze-a-Brode - zasmial sie Corum w odpowiedzi. - A oto dowod. - Pociagnal za uchwyt i w tej samej chwili krol chwycil sie za piers i charczac przewrocil sie do tylu, prosto w ramiona swej strazy. Siwe wlosy zakryly mu oczy. -Nie zyje! - wrzasnal dowodca Mrocznej Strazy. - Nasz krol! Pomsty! Wymachujac mieczem rzucil sie w kierunku Ksiecia w Szkarlatnym Plaszczu, ale ten ponownie nacisnal uchwyt i wojownik zginal podobnie jak jego krol. Corum jeszcze parokrotnie celowal z broni i za kazdym razem ktorys z Mrocznych Straznikow padal martwy, az w koncu ani jeden z nich nie pozostal przy zyciu. Obejrzal sie na Krola Bez Krolestwa. -Uzylismy takiej broni przeciwko pacholkom Xiombarg. - Noreg-Dan usmiechal sie. - Miedzy innymi dlatego jest taka wsciekla. Minie sporo czasu, nim zdola stworzyc nowe potwory, ktore by jej sluzyly. -Ale skoro sprzeciwila sie Kosmicznej Rownowadze w jednej kwestii - rzekl Corum - moze to uczynic i w innej. Piekna, choc wykrzywiona wsciekloscia, monstrualna twarz Krolowej Mieczy wznosila sie coraz wyzej ponad horyzont i stopniowo ukazaly sie takze ramiona, piersi i biodra. -ACH, CORUMIE! OKRUTNY MORDERCO WSZYSTKICH, KTORYCH KOCHALAM! Okrzyk byl tak glosny, ze Ksiecia zabolaly uszy. Cofnal sie chwiejnie i oparl o mur. Znieruchomialy obserwowal gigantyczny miecz wypelniajacy niebo i oczy Xiombarg, swiecace jak dwa potezne slonca. Caly swiat wydawal sie przy niej niczym. Miecz zaczal opadac i Corum przygotowal sie na smierc. Rhalina podbiegla do niego i mocno sie przytulila. -ZADRWILAS SOBIE Z POSTANOWIENIA KOSMICZNEJ ROWNOWAGI, SIOSTRO XIOMBARG! Na drugim krancu nieba pojawil sie w calej swej boskiej swietnosci Lord Arkyn, rownie ogromny jak Krolowa Mieczy. Trzymal w dloni miecz tak samo wielki jak ten, ktory miala Xiombarg. Miasto wydawalo sie przy nich tak znikome, jak malenkie mrowisko i jego mieszkancy wobec dwojga ludzi walczacych na lace. -ZADRWILAS Z KOSMICZNEJ ROWNOWAGI, KROLOWO MIECZY. -NIE JA PIERWSZA! -ALE PRZEZYL TO TYLKO TEN, KTORY JEST BEZIMIENNA SILA! WYRZEKLAS SIE PRAWA DO RZADZENIA SWOIM SWIATEM! -NIE! KOSMICZNA ROWNOWAGA NIE MA ZADNEJ WLADZY NADE MNA! -A JEDNAK MA... Na niebie pojawila sie Kosmiczna Rownowaga, ktora Corum ujrzal tylko raz w wizji, jaka mial po zwyciestwie nad Ariochem, Lordem Chaosu. Przyjela postac wielkiej wagi, ktorej szale zawisly nad Lordem Arkynem i Krolowa Xiombarg. Byla tak ogromna, ze oboje wydawali sie przy niej karzelkami. - MA. Powiedzial glos, ktory nie nalezal ani do Xiombarg, ani do Arkyna. - MA. Krolowa Xiombarg krzyknela ze strachu, a jej okrzyk wstrzasnal calym swiatem, niemal spychajac go z jego orbity wokol slonca. - MA. Miecz bedacy symbolem wladzy wypadl jej bezwladnie z dloni i na moment pojawil sie na szali, ktora opadla na strone Lorda Arkyna.-NIE! - zawolala blagalnie Krolowa Xiombarg. - TO BYL PODSTEP... ARKYN WSZYSTKO ZAPLANOWAL. ZWABIL MNIE TUTAJ. ON WIEDZIAL... - Jej glos slabl z kazda chwila. - Wiedzial... Wiedzial... Postac Xiombarg zaczela sie rozplywac, ulatujac na wszystkie strony niby rozwiewany dym, az wreszcie calkiem zniknela. Pozostal jedynie promieniejacy oslepiajaca biela Lord Arkyn z mieczem w dloni. -DOKONALO SIE! - Wydawalo sie, jakby wraz z jego glosem na swiat splynela fala ciepla. -DOKONALO SIE! -Lordzie Arkynie! - zawolal Corum. - Czy wiedziales, ze wscieklosc Xiombarg bedzie tak wielka, iz zaryzykuje ona Gniew Kosmicznej Rownowagi i wkroczy w ten swiat? -MIALEM TAKA NADZIEJE. JEDYNIE MIALEM TAKA NADZIEJE. -A zatem wiekszosc z tego, o co mnie prosiles, byla podporzadkowana temu celowi? -TAK. Corum pomyslal o wszystkich cierpieniach i trudach, jakich doswiadczyl. Mignelo mu przed oczami tysiac twarzy Ksiecia Gaynora... -Zaczynam nienawidzic wszystkich bogow - powiedzial. -MASZ DO TEGO PRAWO. MUSIMY POSLUGIWAC SIE LUDZMI, ABY ZREALIZOWAC CELE, KTORYCH SAMI NIE POTRAFIMY OSIAGNAC. Lord Arkyn rowniez zniknal i na niebie pozostaly jedynie statki powietrzne z Gwlas-cor-Gwrysu. Krazyly nad miastem, zsylajac niewidzialna smierc wrzeszczacym ze strachu barbarzyncom, ktorzy szukajac schronienia rozbiegli sie po ulicach, trawnikach i parkach Halwygu-nan-Vake. Niektorzy uciekli poza obreb murow, ale latajace pojazdy wytropily ich wszystkich, co do jednego. Corum zauwazyl, ze zniknely Armie Psa i Niedzwiedzia, a takze stwory Chaosu, ktore przywolal na pomoc. Czy obie armie zostaly odwolane przez swych panow - Psa i Rogatego Niedzwiedzia - czy tez przebywaly teraz w Otchlani? Dotknal wysadzanej klejnotami przepaski, ale natychmiast z powrotem opuscil reke. Pomyslal, ze przez dluzszy czas nie bedzie mogl zniesc widoku krainy cieni. -Widzisz, jak pomocny okazal sie nasz prezent, Ksiaze Corumie? - rzekl podchodzac blizej Krol Bez Krolestwa. -Tak. -Teraz, kiedy Kiombarg zostala wygnana, pozostal tylko jeden swiat rzadzony przez Wladce Mieczy. Mabelode drzy teraz ze strachu. -Mysle, ze na pewno - odparl Corum bez cienia radosci. -A ja juz nie jestem Krolem Bez Krolestwa. Gdy tylko powroce do swego wymiaru, zaczne natychmiast odbudowywac moj kraj. -To dobrze - powiedzial Corum glucho. Podszedl do murow i spojrzal na uslane trupami miasto. Z domow zaczeli sie wylaniac nieliczni mieszkancy. Potega mabdenskich barbarzyncow zostala raz na zawsze unicestwiona. Pokoj, jaki zapanowal w swiecie Arkyna, z pewnoscia zawita takze do swiata, ktorym mial teraz rzadzic jego brat, Lord Ladu. -Czy wrocimy do Zamku Moidel? - spytala cicho Rhalina, gladzac ksiecia po wymizerowanej twarzy. -Watpie, czy jeszcze istnieje - odparl wzruszajac ramionami. - Glandyth na pewno zrownal go z ziemia. -Wlasnie, a co sie dzieje z Hrabia Glandythem? - wtracil Jhary-a-Conel. Glaskal po pyszczku swego skrzydlatego kota, ktory znow siedzial mu na ramieniu i mruczal cicho. - Gdzie on jest? Co sie z nim stalo? -Nie sadze, by zginal - stwierdzil Ksiaze w Szkarlatnym Plaszczu. - Mysle, ze jeszcze sie spotkamy. Sluzylem Ladowi i dokonalem wszystkiego, o co prosil mnie Arkyn. Ale zostala mi jeszcze zemsta. Zblizyl sie do nich statek powietrzny. Na jego dziobie stal niemlody, ale wciaz przystojny Vadhagh. -Corumie, czy zechcesz zostac naszym gosciem w Gwlas-cor-Gwrys? - zapytal z usmiechem Ksiaze Yurette, gdy pojazd wyladowal na dachu. - Chcialbym omowic z toba sprawy zwiazane z odbudowa zamkow i ponownym zagospodarowaniem ziem Vadhaghow, tak aby twoj kraj mogl sie znow nazywac Bro-an-Vadhagh. Mabdenczykow, ktorzy jeszcze tam pozostali, odeslemy do krolestwa, z ktorego przybyli, Bro-an-Mabden, a wspaniale lasy i pola rozkwitna na nowo. Ponura twarz Coruma w koncu zlagodniala i pojawil sie na niej usmiech. -Dziekuje ci, ksiaze. Z przyjemnoscia przyjmiemy wasza goscine. -Mysle, ze teraz, gdy wreszcie powrocilismy do naszego swiata, powinnismy na jakis czas polozyc kres dalekim wyprawom - rzekl Yurette. -Mam nadzieje - dodal Corum ze wzruszeniem - ze ja rowniez bede mogl zaniechac moich podrozy. Nieco spokoju dobrze by mi zrobilo. Daleko, niemal na drugim koncu swiata, Miasto We Wnetrzu Piramidy zaczelo opuszczac sie ku Ziemi. EPILOG Glandyth-a-Krae byl zmeczony, podobnie jak jego ludzie, ktorzy tloczyli sie za nim na rydwanach. Ukryty za wzgorzem, widzial starcie miedzy Krolowa Xiombarg a Lordem Arkynem i to, jak jego pobratymcow spotkala zaglada z rak Vadhaghow z magicznego pojazdu latajacego.Przez wiele miesiecy tropil Coruma Jhaelena Irsei i jego nieodlaczna towarzyszke, Rhaline z Allomglylu. W koncu przerwal poszukiwania, by polaczyc sie z glowna armia w ataku na Halwyg-nan-Yake. Jednakze stal sie tylko swiadkiem nieoczekiwanej kleski Mabdenczykow i ich sprzymierzencow. Hrabia Glandyth ogarnal wszystko chmurnym spojrzeniem. Teraz on byl banita - mial odtad ukrywac sie, kluczyc i poznac, co to strach - gdyz Vadhaghowie powrocili i calym swiatem rzadzil Lad. W koncu, gdy zapadla noc, a ziemie spowila przerazajaca zielona poswiata bijaca od magicznego miasta, Glandyth nakazal swym ludziom odwrot. Mieli wracac ta sama droga, ktora przybyli - ku morzu, a potem w mroczne lasy polnocnego wschodu. Hrabia poprzysiagl jednak, ze znajdzie jeszcze sprzymierzenca tak poteznego, iz zniszczy Coruma i wszystko, co on kocha. Wiedzial, do kogo sie zwrocic. Tu konczy sie Druga Ksiega oCorumie This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-24 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/