JAMES PATTERSON Cien Hawany Przelozyl: Jacek Zlotnicki Data wydania polskiego: 2000 30 kwietnia 1979, Turtle Bay Kingfish i Kubanczyk obserwowali pare, spacerujaca po blyszczacym w sloncu, bialym, piaszczystym brzegu zatoczki. Z daleka widzieli tylko dwie malenkie figurki. Idealne ofiary. Po prostu idealne.Zabojcy, ukryci posrod palm i niebieskich dzikich lilii, z uwaga przygladali sie dwojgu spacerowiczom, ktorzy szli powoli, by zniknac wreszcie za zakretem brzegu. Kubanczyk zawiazal sobie na glowie czerwono-zolta chuste. Ubrany byl w wypchane na kolanach spodnie khaki. Jego stroju dopelnialy mocno zdarte, jasnopomaranczowe saperki, kupione w sklepie z militariami w Miami. Czlowiek o przezwisku Kingfish mial na sobie tylko brudne spodnie od polowego munduru armii Stanow Zjednoczonych. Twarde miesnie obu mezczyzn rysowaly sie ostro w palacych promieniach karaibskiego slonca. Swiatlo sloneczne tworzylo lsniace refleksy na powierzchni morza i polyskiwalo na klindze maczety do scinania trzciny cukrowej, wiszacej u pasa Kubanczyka. To wysluzone narzedzie mierzylo trzy czwarte metra i bylo ostre jak brzytwa. Na poludnie od kryjowki mezczyzn tkwil na rafie samotny i opuszczony wrak wielkiego szkunera "Isabelle Anne", odwiedzany tylko przez ptaki i ryby. Trzydziesci metrow dalej plaza omijala strome, czarne skaly, tworzac idealna sciezke dla spacerowiczow. Na ostrym luku lezaly wyrzucone przez fale ryby, koralowce, wodorosty, skorupki ostryg i jezowce. Zabojcy spodziewali sie za chwile ujrzec na waskiej sciezce pare wylaniajaca sie zza zakretu. Ich ofiary. Moze to jakas szara eminencja, nieprzyzwoicie bogaty premier jednego z krajow Ameryki Poludniowej? Albo polityk z USA ze swoja seksowna sekretarka, pelniaca takze obowiazki kochanki? W kazdym razie byl wart tych pieniedzy, jakie mieli otrzymac za wykonanie zadania, a takze kosztow ich podrozy i pobytu w tym spokojnym, malowniczym zakatku swiata. Wart po piecdziesiat tysiecy dolarow na glowe za robote, ktora nie trwala nawet tygodnia. Zza wystepu skalnego niespodziewanie wybieglo dwoje nastolatkow, kierujac sie wprost do zatoczki. Chudy, dlugowlosy chlopak z bogatej rodziny. Plowa blondynka w koszulce z nadrukiem "Club Mediterrean". Amerykanie. Biegnac pozbywali sie kolejnych czesci garderoby. Calkiem nadzy, popedzali sie, krzyczeli, ze ostatni przegrywa. Wreszcie zanurzyli sie w lsniacych falach. Nad ich glowami zaskrzeczala mewa. Zabrzmialo to jak beczenie kozy. Mezczyzna znany jako Kingfish wetknal w piasek drogie cygaro. Warknal niskim glosem: -Chyba nie po to przejechalismy taki kawal drogi, zeby zabic te pare gowniarzy. -Czekaj i patrz. Patrz uwaznie - napomnial go Kubanczyk. Baraszkujacy w wodzie chlopak pokrzykiwal, usilujac bez powodzenia nasladowac mewe. -Nie wytrzymam! Jest cholernie, niewyobrazalnie cudownie! - wtorowala mu szczupla blondynka. Dala nurka w spienione fale, by wynurzyc sie po chwili. Dlugie wlosy przylgnely jej plasko do glowy. Drobne, dziewczece piersi o sterczacych sutkach stwardnialy pod wplywem chlodnej wody. -Uwielbiam to miejsce! Nie rusze sie stad! Gramercy Park jest do niczego! Wschodnia Trzydziesta Trzecia ulica - pluje na nia. Juhuu! Hej! Kubanczyk powoli uniosl dlon nad blekitne lilie i kolczaste krzaczki. Pokiwal w strone zielonego samochodu, stojacego na zarosnietym wzgorzu, z ktorego roztaczal sie widok na plaze. Pojedynczy dzwiek klaksonu. Ich sygnal. Zapadla niesamowita cisza. Bicie serc, szum fal... nic wiecej. Chlopak i dziewczyna wyciagneli sie na miekkich recznikach kapielowych, by wysuszyc sie w promieniach slonca. Zamkneli oczy. Kolory pod powiekami zaczely mienic sie jak w kalejdoskopie. Dziewczyna zaspiewala: -Slonko swieci na wschodzie... Chlopak wydal nieprzyjemny, chrapliwy dzwiek. Dziewczyna otworzyla oczy i poczula silne uderzenie w czubek glowy. Okropnie zabolalo; caly swiat zawirowal wokol niej. Otworzyla usta do krzyku, ale zadlawila sie gesta, pienista krwia. Ciche echo wystrzalow rozleglo sie wsrod okolicznych wzgorz. Kule opuszczaly lufe nowoczesnego, zachodnioniemieckiego karabinka snajperskiego z predkoscia ponad kilometra na sekunde. Kingfish i Kubanczyk staneli nad cialami, lezacymi na splamionych krwia recznikach. Kingfish dotknal policzka chlopaka. Zaskoczylo go, ze dzieciak jeknal. -Chyba nie polubie pana Damiana Rose'a - powiedzial Kingfish z miekkim, francuskim akcentem. - Zaluje, ze wyjechalem z Paryza. On zostawil go przy zyciu celowo... dla nas. Umierajacy dziewietnastolatek zakaslal. Blekitne oczy zaczely zachodzic mgla. -Dlaczego? Przeciez nie zrobilismy nic zlego... - spytal. Kubanczyk uniosl wysoko maczete. Cial mocno, jakby wyrabywal sobie droge w najgestszych chaszczach, jakby chcial sciac drzewo za jednym zamachem. Swist, ciecie, zamach. Zabojca metodycznie szatkowal ciala dlugim ostrzem. Czyste, mocne ciecia. Potwornie skuteczne. Krew bryzgala na oprawce. Cialo i kosci rozstepowaly sie, nie stawiajac zadnego oporu ostrej klindze. Kaluze krwi szybko wsiakaly w piasek, pozostawiajac ciemnoczerwone plamy. Skonczywszy rzeznicka robote Kubanczyk wbil maczete gleboko w piasek. Na rekojesc nasadzil czerwona welniana czapeczke. Obaj zabojcy popatrzyli w kierunku wzgorz. W oddali ujrzeli mezczyzne, stojacego obok lsniacego, zielonego samochodu. Przystojny blondyn zachecal ich do pospiechu, machajac nad glowa niemieckim karabinkiem. Z daleka nie mogli jednak dostrzec triumfalnego usmiechu na twarzy Damiana Rose'a. WSTEP Pamietnik Damiana i Carrie Rose'ow Zwrocmy uwage na sile oddzialywania i ogromny potencjal prawdziwego, "potwornego morderstwa", dokonanego z pelna swiadomoscia, w scisle kontrolowany sposob. Z pamietnika Rose'ow 23 stycznia 1981, Nowy Jork O wpol do siodmej rano dwudziestego trzeciego stycznia, w dniu urodzin swojej jedynaczki, Mary Ellen, wysoki, ciemnowlosy, nieco krotkowzroczny mezczyzna - Bernard Siegel - rozpoczynal w Wolf Delicatessen przy Zachodniej Piecdziesiatej Siodmej ulicy w Nowym Jorku codzienne sniadanie. Zlozone bylo, jak zwykle, ze slabo scietej jajecznicy, rogalika z makiem i filizanki czarnej kawy. Po sutym posilku Siegel zlapal taksowke i pojechal pokrytymi sniezna breja ulicami na Trzecia Aleje, pod numer osiemset. Poslugujac sie kolekcja siedmiu srebrnych kluczy dostal sie do wnetrza nowoczesnego, pokrytego przyciemnionymi szybami budynku i udal sie do biur znanego wydawnictwa, dla ktorego pracowal. Wszedl do najwiekszego z "malych" gabinetow na tym pietrze. To byl jego gabinet. Mial zamiar solidnie popracowac, zanim rozdzwonia sie telefony, aby wyjsc do domu nieco wczesniej, ze wzgledu na urodziny coreczki. Konczyla wlasnie dwanascie lat. Naprzeciw przyciemnianego okna stala mloda, opalona na braz kobieta. Jej dlugie, jasne wlosy poprzetykane byly gesto bialymi nitkami siwizny. Moglo sie wydawac, ze przypatruje sie budynkowi, stojacemu po przeciwnej stronie ulicy. A moze po prostu przygladala sie swojemu odbiciu. -Po pierwsze, jak, do cholery, zdolala sie tu pani dostac? Po drugie, kim, u diabla, pani jest? Po trzecie, prosze stad natychmiast wyjsc - powiedzial Bernard Siegel. -Nazywam sie Carrie Rose - odezwala sie kobieta, zwracajac twarz w jego kierunku. Wygladala na dwadziescia osiem, moze dwadziescia dziewiec lat; byla zupelnie spokojna i opanowana. -Przyszlam tu, aby uczynic cie jeszcze slawniejszym czlowiekiem niz jestes teraz. Ty jestes Siegel, prawda? Wydawca nie mogl powstrzymac leciutkiego usmiechu, ledwo dostrzegalnego rozchylenia waskich, zacietych warg. Ta kobieta zwracala sie do niego na "ty". Niech szlag trafi tych bezczelnych, nieokrzesanych mlodych pisarzy, pomyslal. Ta tutaj chyba musiala spac w jego gabinecie, zeby sie z nim spotkac. Pewnie po to, by uszczesliwic go rewelacjami o swoim sukcesie w tegorocznej edycji konkursu talentow literackich. Siegel mruzac oczy przygladal sie Carrie Rose, a raczej pani Carrie Rose, o czym mial sie niebawem przekonac. Zonie Damiana Rose'a. Kobiecie-najemnikowi. Musial przyznac, ze jest wysoka, urzekajaco piekna i modnie ubrana. Jak z "Vogue'a". Nosila duze, szylkretowe okulary, ktore sprawialy, ze wygladala na bardziej bezradna niz prawdopodobnie byla w rzeczywistosci. Kostium w niewinnym blekitnym kolorze mial uspic jego czujnosc, tego byl pewien. Stary fortel. -No dobrze, jestem Siegel - przyznal w koncu. - Ale wcale nie jestem slawny i pani teksty sa nie na miejscu. Prosze opuscic moj gabinet. Niech pani wraca do domu i napisze jeszcze jeden szkic swojej wspanialej ksiazki. A potem prosze umowic sie na spotkanie w godzinach urzedowania przez moja... -Alez jestes slawny, Bernardzie - przerwala mu kobieta z szerokim, sztucznym usmiechem. - Jestes tak slawny, ze nawet wyjatkowo zapracowani ludzie, jak ja, narazaja sie na wielkie niewygody, aby tylko dac ci prawa do wydania ksiazki wartej milion dolarow. Ksiazki, ktora na trwale wejdzie do historii. Siegel zasmial sie drwiaco. Coz, zasluzyla sobie na to. -I wszystko to za jedyny milion dolarow? Carrie Rose tez sie rozesmiala. -Mniej wiecej. Popatrzyla uwaznie na Siegela i rozejrzala sie po pokoju. Pod scianami staly dwa nie pasujace do siebie regaly - debowy i sosnowy. Na modnym biurku z wysuwanym blatem stala maszyna do pisania Olivetti Lettera, a obok niej pietrzyl sie rowny stos bialego papieru maszynowego. Nowiutkie, lsniace okladki ksiazek wisialy przypiete do korkowej tablicy. W roznokolorowych przegrodkach lezaly rekopisy. Biuro wydawcy. Siegel postawil teczke, zsunal mokasyny i zasiadl w fotelu. Popatrzyl przeciagle na nieproszonego goscia. -No wiec, gdzie pani ma to wiekopomne dzielo? -Jeszcze go nie napisal zaden murzyn - powiedziala Carrie Rose. - Materialu literackiego dostarczy ci pamietnik, ktory prowadzilam razem z moim mezem Damianem przez ostatni rok. Niezwykly, wyjatkowy pamietnik, ktory bedzie cie kosztowal dwa miliony dolarow. Opisujemy w nim serie brutalnych zbrodni, znanych jako morderstwa spod znaku maczety. Jest tych morderstw ponad sto. Piekna kobieta powiedziala to bardzo spokojnie... "seria potwornych zbrodni, morderstw spod znaku maczety". CZESC PIERWSZA CZAS MACZETY Marzec - lipiec 1979 Smierc w Lathrop Wells ROZDZIAL 1 Damian jest zwolennikiem pogladu, ze nie dalej niz za piecdziesiat lat ludzie przeniosa sie nad morze i pod jego powierzchnie. San Dominica to tylko poczatek. Ekspedycja badawcza. Po prostu dziecinada. Ludzie, ktorzy ja stworzyli, nawet nie potrafili pojac motywow kierujacych ich dzialaniami... Trzy piate kuli ziemskiej pokrywa woda i nalezy uwzglednic znaczenie tego faktu. Z pamietnika Rose'ow 24 lutego 1979, Lathrop Wells w stanie Nevada Chevrolet impala idiotycznego rozowego koloru sunal przez bezkresna pustynie. Isadore Goldman nie bardzo wierzyl, ze dojechal juz do tego stanu. Jednak co chwila mijal blaszane tablice, ktore jakis pensjonariusz wiezienia rejonowego w Washoe ostemplowal napisem: "Wlasnosc stanu Nevada". W pewnej chwili Goldman dostrzegl nawet tubylcow: kobiete z dziecmi w podartych wysokich butach, wszyscy obwieszeni turkusowa bizuteria. Twarze mieli koloru spieczonych rogalikow. Gdzies tutaj w Mercury, w stanie Nevada, przeprowadzano proby z bomba wodorowa, pomyslal starzec. Jego umysl powedrowal daleko wstecz. Goldman przypomnial sobie, jak trudno bylo mu zaakceptowac inwazje w Zatoce Swin. Pomyslal tez o swoich niejasnych interesach z Rafaelem Trujillo w tym samym, tysiac dziewiecset szescdziesiatym pierwszym roku. Przeszlosc Goldmana... To ona doprowadzila go do dwudziestego czwartego lutego, tysiac dziewiecset siedemdziesiatego dziewiatego roku, najwazniejszego dnia w zyciu starego czlowieka. Moze najwazniejszego. Vincent "Zio" Tuch poklepal Isadore'a po kolanie. Jego drzaca dlon gesto pokrywaly plamy watrobowe. -Izzy Bizzy, co o tym myslisz? - wychrypial. - Moze mamy zawrzec jakis wielki uklad? Tak mi sie wlasnie wydaje. -Coz, robie sie za stary, zeby wciaz sie zastanawiac nad tym wszystkim - doradca od niechcenia zbyl starego, ale poteznego ojca chrzestnego. Bo tez pytanie bylo glupie, typowe dla mafiosa. Tuch poradzil mu, zeby sie wypchal - i to tez bylo dla niego typowe. Podobnie jak zapach taniego plynu do wlosow, ktorym caporegime skrapial swoj zastarzaly lupiez. Goldman uwazal to spotkanie w Lathrop Wells za szczyt absurdu. Nawet on sam byl zaskoczony. Kojarzylo mu sie to ze scena z filmu Hitchcocka. Wystarczy powiedziec, ze obie strony przybyly na farme "nie rzucajacymi sie w oczy" samochodami. Goldman przez zielonkawe szyby swojej impali policzyl przyjezdnych. Dziewieciu kierowcow, dziewiec aut: mustangi, wildcaty, hornety, cougary - trafil sie nawet volkswagen garbus. Przybylo takze siedmiu ochroniarzy, kazdy wypisz-wymaluj jak Tarzan w garniturze. W obradach mialo wziac udzial jedenastu ludzi, nie liczac jego samego oraz trzesacego sie, zgrzybialego Tucha. Na poprzednim spotkaniu ustalono, ze w Lathrop Wells nie powinna miec miejsca powtorka z Appallachii, gdzie na pustynna farme zajechalo nagle dwadziescia cadillacow fleetwood. Moglo to zwrocic uwage lokalnych strozow porzadku lub policji stanowej. Dlatego zaden z uczestnikow spotkania na pustyni w Nevadzie nie przyjechal swoim uzywanym na co dzien, wielkim, czarnym samochodem. Teraz bylo tu dwudziestu siedmiu mezczyzn w ciemnych garniturach, z wyjatkiem jednego fircyka, ubranego w pedalskie wdzianko od Gucciego oraz Frankiego "Kota" Rao z Brooklynu w Nowym Jorku, ktory mial na sobie sportowa marynarke w czarno-biala krate, rozchelstana pod szyja blekitna koszule i biale buty w stylu Binga Crosby'ego. -Smierdzacy dupek - skomentowal stary Tuch. - Dupek obwieszony blyskotkami. -Mozna sie bylo tego spodziewac - mruknal Isadore Goldman. Po raz pierwszy od ponad osmiu miesiecy zapalil papierosa i ruszyl w kierunku drzwi wejsciowych. W ciezkim, rozgrzanym powietrzu unosil sie zapach stajni. Dzieki Bogu, wnetrze bylo klimatyzowane. W niskich pomieszczeniach wiejskiego domu nawiew wzbijal tumany kurzu i czegos, co przypominalo platki zbozowe. Goldman zauwazyl, ze szef tamtych szepcze cos do swojego mlodego sekretarza, ktory przypominal dawnego gwiazdora hollywoodzkiego, Montgomery Clifta. Byl to Brooks Campbell. Wlasnie on mial pojechac na Karaiby. Drugiej stronie przewodniczyl Harold Hill, znany w branzy jako Harry Lamignat. Harold Hill spedzil prawie dziesiec lat w poludniowo-wschodniej Azji i bylo w nim cos zagadkowego. Isadore Goldman podejrzewal, ze Hill jest bardzo sprawnym zabojca, chociaz wyglada na ofiare losu. Po dziesieciu minutach trzynastu negocjatorow zasiadlo przy dlugim stole w salonie. Obie grupy zajely miejsca naprzeciw siebie. Ciemnowlosi, szczupli Europejczycy po jednej stronie. Faceci wygladajacy jak zawodowi futbolisci - po drugiej. -Na wstepie pragne przypomniec - zaczal Goldman ucinajac pogaduszki - ze na ostatnim spotkaniu, ktore odbylo sie siedemnastego stycznia, wszyscy zgodnie ustalili, ze najlepiej bedzie, jesli wykonania zadania podejma sie Damian i Carrie Rose. - Goldman zerknal na zebranych ponad szklami okularow. Jak dotad, zadnego sprzeciwu. - W zwiazku z tym - ciagnal - nawiazano kontakt z Rose'ami w paryskim hotelu "St. Louis", starej melinie handlarzy bronia. Wyznaczono im miesieczny termin na przygotowanie planu dzialania, ktory bylby do zaakceptowania dla obu stron zebranych przy tym stole. Niestety, panstwo Rose odmowili wziecia udzialu w dzisiejszym spotkaniu. Consigliore znow podniosl wzrok. Po chwili zaczal czytac dwudziestoparostronicowy dokument, przeslany przez Rose'ow. Zawieral on projekty dwoch operacji. Pierwszy z nich nosil tytul "Systematyczne zabijanie czlonkow rzadu", drugi nazwano po prostu "Maczeta". Do pisma dolaczono zestawienie, w ktorym wypunktowano plusy i minusy obu planow. Tym, co zrobilo najwieksze wrazenie na obu stronach, zebranych przy stole - a takze na samym Goldmanie - byla sumiennosc i rzetelnosc, z jaka dokonano opracowania obu projektow. Chociaz przedstawiono je jako "schematyczne", byly kompletne, bez pozostawienia najmniejszego miejsca na przypadek. Typowe dla Damiana Rose'a. -Ostateczna kwota, jakiej zadaja za wykonanie tej pracy, to milion dwiescie tysiecy - poinformowal Goldman. - Moim zdaniem to uczciwa cena. Powiem nawet, ze niezbyt wysoka... Uwazam, ze Damian Rose jest geniuszem. Zreszta ta kobieta prawdopodobnie tez. Co panowie na to? Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsza uwaga na temat planow pochodzila od Frankiego Rao. -Czy to w pieprzonych frankach, czy w dolarach, Izzy? - zawolal nad stolem. - Te lajzy gadaja o pieprzonych dolarach, tak? Goldman zauwazyl, ze wypowiedz nowojorskiego mafiosa wyraznie zaniepokoila Harolda Hilla. Jednak mlodzieniec przypominajacy Montgomery Clifta usmiechnal sie szeroko, jak w reklamie pasty do zebow. Brooks Campbell. Punkt dla ciebie, pomyslal Isadore Goldman. Lebski chlopak. Trzeba bylo rozladowac to cholerne napiecie. Po raz pierwszy od chwili rozpoczecia spotkania jego uczestnicy rozesmiali sie. Obie strony pekaly ze smiechu. Sam Frankie Rao az sie zanosil. Gdy sie uspokoili, Goldman najpierw skinal glowa ciemnowlosemu mezczyznie, ktory z niezmaconym spokojem siedzial przy przeciwnym koncu stolu, a nastepnie szefowi drugiej strony, Haroldowi Hillowi. -Czy wymieniona kwota pokrywa wszystkie wydatki? - zapytal Hill. Mlody Campbell pokiwal glowa, jakby sam chcial zadac to pytanie. -Tak, wszelkie koszty zostaly wliczone - potwierdzil Isadore Goldman. - Panstwo Rose przewiduja rok na wykonanie zadania. Licza sie z koniecznoscia skorzystania z pomocy dwudziestu, trzydziestu profesjonalistow, nalezacych do elity najemnikow. -Tanio jak barszcz - powiedzial glebokim glosem spokojny, ciemnowlosy mezczyzna. Byl to Charles Forlenza, czterdziestotrzyletni ojciec chrzestny rodziny Forlenza. Szef wszystkich szefow. -Znalazl pan dla nas dobrych ludzi za dobra cene, Isadore. Dokladnie tak, jak myslalem... Nie znam zdania pana Hilla, ale ja jestem zadowolony z efektow panskiej pracy. -Cena jest odpowiednia za tego rodzaju operacje - zwrocil sie Hill w strone Forlenzy. - Opinia, jaka ciesza sie panstwo Rose w przypadku tak zlozonych, delikatnych zadan, jest znakomita. To mnie satysfakcjonuje. Zgoda. Tego dnia, dwudziestego czwartego lutego tysiac dziewiecset siedemdziesiatego dziewiatego roku, Stany Zjednoczone, reprezentowane przez legalnie dzialajaca firme Great Western Air Transport, zawarly jedna z najbardziej interesujacych umow w ciagu calej swojej dwustuletniej historii. Ich partnerem byla rodzina Forlenza z Zachodniego Wybrzeza. Krotko mowiac - Cosa Nostra. Dla obu stron oznaczalo to, ze beda mogly natychmiast zalatwic kilka niezbednych, choc niezbyt czystych interesow. Ani Stany Zjednoczone, ani rodzina Forlenza nie mialy zamiaru brudzic sobie rak tym, co nalezalo zrobic tego roku na Karaibach. Dlatego tak starannie wybrano wykonawcow: Damiana i Carrie Rose, pare, ktora w poludniowo-wschodniej Azji zasluzyla sobie na miano les dements. Szalency. Dwie godziny po zakonczeniu spotkania zmierzajacy do Las Vegas srebrnoszary buick wildcat zatrzymal sie na poboczu prostej jak strzelil, pustej szosy. Mlody kierowca, Melo Russo, wysiadl z limuzyny, podszedl do tylnych drzwi, otworzyl je szeroko i grzecznie poprosil swojego szefa o opuszczenie samochodu. -Co ty sobie, do cholery, myslisz? - powiedzial Frankie Rao do kierowcy, szczuplego mlodzienca w lustrzanych okularach. -Nie to nie, kit ci w ucho - odparl Melo. Wypalil trzykrotnie z pistoletu w glab samochodu. Krew bryznela na tylne szyby buicka, czerwona mgielka powoli osiadala na srebrzystoszarej tapicerce. Russo wyciagnal cialo Frankiego Rao na zewnatrz i wpakowal je do bagaznika. Podczas spotkania w wiejskim domu ustalono w tajemnicy, ze Fankie Rao stanowi zbyt duze zagrozenie dla Harolda Hilla i sympatycznego mlodego czlowieka, podobnego do Montgomery Clifta. -Tak to juz bywa - mruknal sam do siebie Isadore Goldman gdzies na pustyni w Nevadzie. ROZDZIAL 2 Pewnego razu - w czerwcu lub w lipcu - Damian wyglosil we Francji tyrade na temat naszych sukcesow w Kambodzy i Wietnamie. Gryzlo go to wyjatkowo, bo za te robote nie dostalismy ani grosza... Zabawne: siedzielismy w kafejce we francuskiej wiosce Grasse. Damian mowil po angielsku do poczciwego zamiatacza ulic, ktory nie rozumial z tego ani slowa. Opowiedzial mu ze szczegolami o naszej przygodzie na Karaibach. Genie! Demon! Non? - powiedzial na zakonczenie po francusku. Nieszczesny zamiatacz usmiechnal sie, jakby Damian byl malym, postrzelonym chlopcem... Z pamietnika Rose'ow 11 czerwca 1979, Paryz Trzy miesiace po spotkaniu w Nevadzie Damian bujal sie na hamaku w wytwornej dzielnicy Paryza, St.-Germain. Hamak byl rozpiety na kamiennym tarasie, z ktorego roztaczal sie widok na Jardin des Tuileries, Sekwane i Luwr. Tego ranka Paryz spowijala lekka mgielka, jak na obrazach Seurata. Grzejac sie w promieniach poznowiosennego slonca Rose oddawal sie jednemu ze swoich niedorzecznych nalogow: czytaniu plotkarskich gazet i czasopism. Przekartkowal "The Boys of Brasil", rzucil okiem na wstepniaki w "Enquirer", w miedzynarodowym wydaniu "Time'a" i "Soldier of Fortune". Wreszcie zgrabnie zeskoczyl z hamaka i wszedl do mieszkania, w ktorym mieszkal wraz z Carrie. Zdjal welniany sweter i drogie, kremowe spodnie z gabardyny. Zajal sie kompletowaniem typowego stroju amerykanskiego studenta zagranicznej uczelni. Wlozyl wytarte dzinsy, granatowa flanelowa koszule i buty na scietych obcasach. Na szyi zawiazal kowbojska, czerwona chustke. Lekko podmalowal oczy, a na glowe wcisnal peruke z ciemnymi, dlugimi wlosami. Tego dnia Damian Rose mial zamiar udawac studenta Sorbony. Musial kupic narkotyki w Les Halles: amfetamine, kokaine, opium. Potem mial sie spotkac z najemnikiem, znanym jako Kubanczyk. Zapinajac spodnie, Damian przeszedl przez salon, wypelniony rekwizytami teatralnymi z Broadwayu i Haymarket. Wyszedl z mieszkania i zatrzasnal drzwi. -Bonjour - powiedzial do portierki o imieniu Marie, starszej kobiety, ktora jak zwykle czytala gazete przy swietle wpadajacym przez okno korytarza. Stukajac podeszwami na marmurowych schodach zszedl na okragly, wewnetrzny dziedziniec budynku. Wsiadl do malego, czarnego kabrioletu, ktory stal na podworku. Dach zostawil otwarty, szyby boczne do polowy uniesione. Opuscil tylko oslony przeciwsloneczne i wlozyl ciemnoniebieskie okulary, jakie nosza piloci mysliwcow. Sportowy woz wytoczyl sie przez zelazna brame. Damian zanucil swoja ulubiona piosenke - slodka "Lili Marlene". Byl jasny, cieply, wiosenny dzien. Powietrze czyste jak lza. Waskie uliczki wypelnial zapach swiezo upieczonego francuskiego pieczywa. Blyszczacy czarny samochod skrecil na bulwar St.-Germain. Jadaca na rowerze mloda dziewczyna w jasnokremowej czapeczce az wyciagnela szyje, aby zobaczyc twarz mlodego czlowieka ukryta za oslona przeciwsloneczna. Ale nie zdazyla. W czerwcu siedemdziesiatego dziewiatego roku nikt nie powinien wiedziec, jak wyglada twarz Damiana Rose'a. 24 kwietnia 1979, wtorek Wyrok na trojke spod znaku maczety ROZDZIAL 3 Ksiegowosc... w przeciagu roku musielismy oplacic ponad stu roznych ludzi. Poszlo na to prawie szescset tysiecy dolarow. Placilismy falszerzom dokumentow z Brukseli, handlarzom broni ze Wschodnich Niemiec i Stanow Zjednoczonych, donosicielom, handlarzom narkotykow, kurwom, kieszonkowcom, agentom amerykanskiego wywiadu, najlepszym najemnikom, takim jak Kingfish Toone, Blinkie Thomas (Kubanczyk), Clive Lawson. I zaden z tych ludzi nie mial pojecia, co tak naprawde organizujemy na Karaibach... Z pamietnika Rose'ow Powiedzenie "Tylko wsciekle psy i Anglicy" to delikatna aluzja do faktu, ze nasze slonce moze usmazyc was na frytki. Strzezcie sie! Napis na plazy w Turtle Bay 24 kwietnia 1979, Coastown, San Dominica Wtorek. Pierwszy dzien spod znaku maczety Nie bez kozery dwudziesty czwarty kwietnia zapadl wszystkim w pamiec jako ostatni dzien najbardziej widowiskowego procesu sadowego, jaki kiedykolwiek mial miejsce na mierzacej sto dwadziescia piec kilometrow dlugosci i piecdziesiat piec szerokosci karaibskiej wyspie San Dominica. Niektore efekty pirotechniczne, towarzyszace posiedzeniu wysokiego sadu, byly wrecz trudne do opisania. Niewielka, surowa sala sadowa byla wypelniona po brzegi. Wrzalo w niej jak w ulu. Wentylatory, obracajace sie leniwie pod sufitem, podobne do tych w "Casablance", kontrastowaly z atmosfera napiecia, panujaca wsrod zebranych. Sposrod podejrzanych najwieksze, wrecz chorobliwe zainteresowanie wzbudzal pietnastoletni Leon Rachet. Mierzacy metr szescdziesiat piec mlodzieniec z czarna, poszarzala, niewatpliwie inteligentna twarza, ktora wydawala sie zarazem niewinna i okrutna. Krople potu zbieraly mu sie na koncach dlugich, czarnych warkoczykow, wygladajacych jak kawalki mokrych, postrzepionych sznurkow. Siedzaca na galerii babcia, ktora byla jego opiekunka, regularnie co piec minut przerywala postepowanie glosnym, rozdzierajacym zawodzeniem: -Leon! Moj ty niedobry chlopaku! Och, moj ty syneczku! -Jestescie bezwzglednymi mordercami - sedzia, siedemdziesieciojednoletni Andre Dowdy, oznajmil chlopakowi i stojacym obok niego dwom doroslym. - Nie wzbudzacie nawet cienia litosci, takze ty, chlopcze. Po prostu wsciekle psy... Obok Racheta stal, przestepujac z nogi na noge, dwudziestotrzyletni Franklin Smith, a po drugiej stronie Chicki Holt - majacy czternascioro dzieci z piecioma kobietami, co podkreslaly wszystkie gazety w sprawozdaniach z procesu - gapil sie na sufit i obracajace sie powoli wentylatory. Najwyrazniej nudzil sie jak mops. Osiem miesiecy wczesniej ci sami mezczyzni stali obok dychawicznego volkswagena "garbusa", przy drodze do oddalonego o poltora kilometra miasteczka New Burg. Wlasnie okradali Amerykanina, Francisa Cichoskiego, strazaka z Waltham w stanie Massachusets, ktory przyjechal tu pograc w golfa podczas wakacji. Na zakonczenie przeprowadzonego w bialy dzien napadu jeden z bandytow uderzyl bialego turyste ostrzem maczety. Cios byl smiertelny. Nastepnie krotko ostrzyzona glowe Cichoskiego odcieto i pozostawiono na drodze, gdzie lezala bezradnie, przytulona policzkiem do asfaltu. Przez nastepnych osiem miesiecy pojawialy sie rozne hipotezy, dotyczace motywow zbrodni. Pierwotnie mialo to byc morderstwo na tle rasowym, potem - z checi zysku, a nastepnie przyczyna mialy byc kolejno: seks, zadza krwi, obrzedy rytualne, muzyka soul lub reggae, choroba psychiczna. Niektorzy uwazali wrecz, ze jest to zapowiedz gwaltownego zrywu rewolucyjnego, ktory ogarnie cale Karaiby. Rzecz jasna, jeden powod wcale nie wykluczal drugiego. Wreszcie premier San Dominiki, Joe Walthey, zakonczyl dociekania nad socjologicznym podlozem tej zbrodni. -Nie ma sie co dluzej rozwodzic nad ta sprawa - powiedzial czarny demokrata dyktatorskim tonem z migajacych i trzeszczacych odbiornikow lokalnej telewizji. - Ci ludzie musza wisiec, bo inaczej spokoj nie powroci nigdy na te wyspe. Zapamietajcie moje slowa. -Francis Cichoski musi zostac pomszczony - powtorzyl trzykrotnie Walthey, zanim zniknal z ekranow telewizorow. O dziesiatej trzydziesci rano sedzia Andre Dowdy odczytal wyrok drzacym z emocji glosem: -Wszystkich trzech podejrzanych, Franklina Smitha, Donalda "Chicki" Holta i Leona Elmore Racheta uznaje sie za winnych morderstwa, zarzucanego im w akcie oskarzenia. Zostana oni przewiezieni do wiezienia w Russville i tam straceni, w terminie nie dluzszym niz siedem dni, liczac od dnia dzisiejszego. Niech Bog ma w opiece wasze dusze. Moja zreszta tez. -A takze twoje dupsko! - wydarl sie nagle Leon Rachet poprzez cisze, ktora zapanowala na sali sadowej. - Takze twoje dupsko, Dowdy! Franklin Smith skrzywil sie i powiedzial do chlopaka: -O rany, Leon, wyluzuj facet. Za dwadziescia jedenasta ciemnoszary dach wytworni rumu Pottsa uniosl sie w powietrze jak kapelusz, zerwany przez wiatr z glowy pechowego bohatera slapstickowej komedii; potem blysnelo i w przeczysty blekit nieba strzelily czerwone i pomaranczowe plomienie. Doslownie w przeciagu kilku minut wytwornia przestal istniec. Z dymem poszedl caly kwartal domow, stojacych w poblizu. Dokladnie o jedenastej dwoch bialych brygadzistow zostalo pobitych do nieprzytomnosci kijami baseballowymi w kopalni Cow Park Bauxite. Na parkingu wybito szyby w setce samochodow nalezacych do kadry kierowniczej. Napadnieto na stolowke dla kierownictwa i zabrano lub zniszczono szykowane na obiad zeberka i pieczone kurczaki. Tymczasem na sali sadowej Franklin Smith i Chicki Holt wykrzykiwali obelgi pod adresem sedziego Dowdy. Wtorowali im w tym ich amerykanscy adwokaci, ktorzy juz nawet zdazyli ochrypnac od wrzaskow. Padaly okreslenia takie jak "ciota", "zasraniec", "pizdzielec" i "wrzod na dupie". Mlody Leon Rachet stal spokojnie i tylko sie przygladal. Wyciagnal z tylnej kieszeni czarny beret i wlozyl go na spocona glowe. W wieku pietnastu lat jego idolami byli Huey P. Newton, Hajle Sellasje i Che. Dziki zgielk wciaz panowal na sali, gdy Rachet zwrocil sie do Franklina Smitha, aby ten zamknal "swoja czarna, murzynska jadaczke". O dziwo, starszy od Leona, trzydziestojednoletni Smith usluchal chlopaka. Na zewnatrz budynku sadu glosniki, zamontowane na pomalowanej we wszystkie kolory teczy furgonetce volkswagena, ryczaly glosem Boba Marleya. Marley wraz z Wailersami produkowal sie rowniez z licznych, poteznych tranzystorow, rozstawionych wzdluz zatloczonych chodnikow, przy ktorych rosly rzedy palm. Wsciekle, czarne twarze wrzeszczaly na budynek sadu tak, jakby byl on zywa istota. Zbuntowani mlodziency z tlumu niesli wizerunki przywodcy rewolucji, pulkownika "Monkey" Dreda oraz Jego Cesarskiej Wysokosci Hajle Sellasje. Male dzieci o niewinnych twarzyczkach powiewaly recznie malowanymi transparentami; na ktorych widnialy hasla: "Precz z admiralem Nelsonem!", "Precz z Lawrencem Rockefellerem!", "San Dominica to czarna republika!". Na ulicy pojawil sie szereg policjantow, kryjacych sie za plastikowymi tarczami. Ludzie obrzucali ich dojrzalymi owocami mango, zielonymi orzechami kokosowymi i malymi melonami. Ciemnoskory mezczyzna w wojskowym mundurze podbiegl do kamery i wykrzywil twarz w dzikim grymasie. -Ha! Miejcie sie na bacznosci! - wrzasnal i stal sie slawny na caly swiat. Kwadrans po jedenastej wylecialo w powietrze piec stojacych w szeregu samochodow z wypozyczalni Hertza na lotnisku Roberta F. Kennedy'ego w poblizu Coastown. O wpol do dwunastej trzech czarnych mordercow wyprowadzono na zalany sloncem portyk przed budynkiem sadu. Uspione demony San Dominiki zaczynaly sie budzic z letargu. Leon Rachet mial na sobie kwiecista koszule, twarz zaslanialy mu ciemne, przeciwsloneczne okulary. Czarny beret nasunal sobie na oko. Wygladal naprawde groznie. Najpierw usmiechnal sie szeroko i uniosl nad glowe skute kajdankami rece, jak zwycieski bokser po walce. Potem, gdy policjant popchnal go w dol bialych, kamiennych schodow, chlopak wydarl sie wnieboglosy: -Dred cie zabije, facet! "Monkey" zabije was wszystkich! Poderznie wam gardla! I tak w kolko, wciaz powtarzajac imie lokalnego rewolucjonisty. -"Monkey" Dred poderznie gardlo mojej ciotce! O jee! O jee! Nagle schludnie ubrany Murzyn stojacy w tlumie krzyknal glosno, przebijajac sie przez harmider. -Jezuu, facet! Och, Jezu Chryste! Ktos wyrzucil wysoko w gore popularna plazowa zabawke, blyszczacy w sloncu, srebrzysty krazek, ktory wirujac poszybowal nad tlumem otaczajacym skutych mordercow. Gdy pietnastoletni Leon Rachet dotarl do stop schodow, gdzie juz czekal nan czarny, policyjny rover z goscinnie otwartymi drzwiami, nagle ujrzal opadajacy krazek. W tym samym momencie bialy mezczyzna w garniturze i kapeluszu panama wysunal sie z tlumu i oddal trzy strzaly prosto w twarz oslupialego chlopaka. Carrie Rose, stojaca w duzej grupie turystow za plecami policjantow, patrzyla, jak opetany nastolatek zatacza sie i pada na chodnik. Miala nadzieje, ze kolejne akty terroru potocza sie rownie gladko jak ten, ktory nastapil przed chwila. Port lotniczy im. Roberta F. Kennedy'ego, Coastown, San Dominica Wtorek, wieczorem Za kwadrans dziesiata wieczorem Boeing 727 nalezacy do American Airlines rozpoczal lagodne podejscie do ladowania na lotnisku Roberta F. Kennedy'ego na San Dominice. Wielka, srebrzysta maszyna sunela coraz nizej nad granatowym morzem. Czerwone swiatla na koncach skrzydel i na ogonie samolotu, blyskajace regularnie w sekundowych odstepach, odbijaly sie od ciemnego lustra wody. Damian Rose, ukryty w mroku za stanowiskiem tankowania paliwa kolo pasa startowego numer dwa, przygladal sie z wielkim zainteresowaniem gladkiemu ladowaniu. Jeszcze raz powtarzal sobie w myslach kolejne punkty swojego planu. Tymczasem samolot dotknal kolami pasa startowego numer jeden. Pneumatyki lekko odbily sie i zalomotaly na betonowych plytach. Od strony glownego terminalu dobiegly dzwieki calypso, granego przez na wpolpijana orkiestre. Zapiszczaly hamulce i rozlegl sie huk silnikow, pracujacych na wstecznym ciagu. Gdy samolot znalazl sie w polowie dobiegu, Damian Rose poczul, ze musi podjac decyzje. Uniosl do ramienia kosztowny, niemiecki karabinek i za pomoca celownika optycznego ze wzmacniaczem obrazu wymierzyl w niewielkie pudelko, lezace na pasie startowym. Wystrzelil trzykrotnie. Prymitywna bomba eksplodowala pod wplywem uderzenia pociskow, rozpruwajac brzuch ladujacego samolotu. Zanim Boeing 727 zdolal sie zatrzymac, plomienie buchaly ze srodka kadluba poprzez okna, znajdujace sie na wysokosci skrzydel. Drzwi sie otworzyly i w tej samej chwili rozwinely sie pneumatyczne trapy ewakuacyjne. Przerazeni pasazerowie zaczeli opuszczac samolot. Niektorzy z nich ploneli jak pochodnie. Dwa wozy strazackie zblizaly sie do ogarnietej pozarem maszyny. Z poczatku jechaly powoli, bo ich niedoswiadczeni kierowcy nie mogli wprost uwierzyc, ze to, co widza, dzieje sie naprawde. W jednym z okien samolotu ukazala sie plonaca glowa jakiegos nieszczesnika. Po drodze dojazdowej do pasa startowego biegla biala kobieta, cala w plomieniach. Wygladala jak plonacy krzyz. Stewardessa stojaca w drzwiach samolotu trzymala sie za glowe i rozpaczliwie wzywala pomocy. Cztery godziny pozniej, gdy ogien zostal wreszcie ugaszony, okazalo sie, ze zginelo szesc osob, a ponad piecdziesiat zostalo poparzonych. Nikt nie mial pojecia, co spowodowalo katastrofe. Juz nastepnego dnia wydawalo sie, ze rozwiazanie tej zagadki jest prostsze niz mozna bylo przypuszczac. 25 kwietnia 1979, sroda Dwa trupy na plazy ROZDZIAL 4 W tysiac dziewiecset szescdziesiatym siodmym roku, gdy zajmowalismy sie rozprowadzaniem piecdziesiecio - i stumiligramowych porcji heroiny, Damian zapowiedzial, ze ma zamiar zostac najwybitniejszym przestepca na swiecie. Stwierdzil, ze swiat dojrzal juz do przybycia prawdziwego geniusza zbrodni: blyskotliwego, nieco szalonego, jak William Henry Bonney, obdarzonego urokiem Butcha Cassidy. Bardzo mi sie spodobal ten pomysl. Oczami wyobrazni widzialam juz siebie jako Katharine Ross Z pamietnika Rose'ow 25 kwietnia 1979, Turtle Bay, San Dominica Sroda. Drugi dzien spod znaku maczety Peter Macdonald, mlody czlowiek, ktory mial odegrac kluczowa role w przyszlych wydarzeniach, odbywal codzienna przejazdzke rowerowa po wysypanej tluczniem drodze nad brzegiem Turtle Bay. Krecac pedalami dziesieciobiegowego peugeota macdonalda, wspominal swoja gorna i chmurna przeszlosc. Jechal dosc szybko. Mial teraz dwadziescia dziewiec lat, wygladal mlodo i zdrowo. Byl przystojny, i to w sposob zwracajacy uwage. Mial metr osiemdziesiat wzrostu, a jego wysportowane, proporcjonalnie umiesnione cialo oslanialy teraz tylko dziurawe spodenki gimnastyczne, przyozdobione zlotym napisem "Wlasnosc Akademii Wojskowej West Point". Na nogach mial podarte tenisowki, ktore kupil w sklepie z artykulami sportowymi Hermana Speigela w Grand Rapids w stanie Michigan. Czerwono-popielate skarpetki obcieraly zrogowacialy naskorek stop. Ten malo wytworny stroj wienczyla zakurzona, pamiatkowa czapeczka baseballowa druzyny "Detroit Tigers" ze skrzywionym daszkiem, ktora wygladala tak, jakby nie zdejmowal jej od chwili swoich narodzin, co zreszta nie bylo zbyt dalekie od prawdy. Czapka ukrywala krotkie, brazowe wlosy, wystrzyzone wysoko w niemodnym stylu zwanym "West Point". W ogole caly Peter Macdonald byl jakis niedzisiejszy: silny, wysportowany, wyznawal surowe zasady moralne, mial tradycyjne poglady i duzy zapas uporu, typowego dla mieszkancow rolniczych regionow Srodkowego Zachodu. Jednak ostatnie cztery miesiace, spedzone na San Dominice, nie pasowaly do jego charakteru. Przez caly ten czas Peter pracowal jako usluzny barman, zwykly przybleda zza morza, a w dodatku zyl w grzesznym zwiazku z kobieta. Krotko mowiac - zachowywal sie jak smiec. Jazda w gorzystym terenie zmeczyla go solidnie. Komary moglyby plywac kryta zabka po zlanym potem grzbiecie Petera. Jego dziewczyna, Jane Cook, nazywala go czasem Piotrusiem Dziwakiem. Swego czasu Peter obiegl naokolo stan Michigan... bez rozglosu i desperacko, w srodku zimy, w pieciokilogramowych, gumowych butach nurka. Jeszcze dawniej bawil sie w wojsko jako najmlodszy z szostki braci Macdonald, Niezwyklej Szostki. Pozniej zostal kadetem w West Point, a jeszcze pozniej sluzyl w stopniu sierzanta Sil Specjalnych w Wietnamie i Kambodzy. Stare, dobre czasy... Wysokie chwasty laskotaly go w lydki, wiec zjechal na przeciwny pas drogi, blizej brzegu morza. Byl coraz bardziej zmeczony. Zabojczy rytm go wykanczal. Zaczynal sie lamac. Spojrzal na polyskujace w sloncu fale Turtle Bay i pomyslal, ze dobrze byloby poplywac po przejazdzce. Wziac Jane i zanurzyc sie w morzu... a potem namowic ja na spedzenie calego wieczoru w lozku. Na razie jednak ledwie zipal. Jeszcze chwila, a kolanami rozbije sobie podbrodek. Zdawalo mu sie, ze stopy na pedalach ma juz plaskie jak nalesniki. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa... Splywajac potem Peter minal ostry zakret i dwadziescia piec metrow przed soba ujrzal stojacego na drodze Damiana Rose'a. Wysoki blondyn trzymal karabin oparty w zgieciu reki i patrzyl w strone morza. W pierwszej chwili Peter pomyslal, ze facet wybral sie na polowanie. Najpewniej na dzikie swinie. Zauwazyl zaparkowany nieco dalej samochod. Zielony sedan. Tablica rejestracyjna z literami CY i kilkoma cyframi. Miejscowy? Nigdy go tu nie widzial... Pewnie wynajal jedna z willi. Wygladal na zamoznego goscia. Troche tez na snoba... Na kurtce mezczyzny mignela naszywka Harrodsa i Peter nabral przekonania, ze to Anglik. Wysoki, jasnowlosy Anglik. Niesamowite. Kiedy go mijal, blondyn odwrocil sie. Wygladal jak pograzony w transie. Krzyczal cos do niego. Tylko jedno slowo: -Rowerzysta! Macdonald potraktowal to jako pozdrowienie. Pomachal w odpowiedzi i pojechal dalej. Nawet nieco przyspieszyl. Ot tak, zeby sie popisac: kiepska imitacja Davida Morelona. Jak sie pozniej okazalo, tylko dzieki temu zdolal ujsc calo. Trwalo to nie dluzej niz pietnascie sekund. Pietnascie sekund, ktore mogly zadecydowac o jego zyciu. Minal kolejny zakret nadbrzeznej drogi - rower zwawo potoczyl sie z gory, az Peterowi wiatr zaswistal w uszach. Uslyszal glosny trzask w krzakach rosnacych przy samej plazy. Pomyslal, ze to stadko koz albo dzikich swin. Jednak zamiast zwierzat zobaczyl dwoch polnagich, ciemnoskorych mezczyzn biegnacych pod gore. Jeden z nich, Kubanczyk, byl caly we krwi. Jakby celowo sie nia usmarowal. To, co Peter zobaczyl, wywolalo prawdziwa burze w CIA, a takze zaniepokoilo Cosa Nostre i rzad San Dominiki. Panstwo Rose, pracujacy za cene miliona dwustu tysiecy dolarow, raczej nie powinni pozostawiac przy zyciu jakichkolwiek swiadkow. Peter Macdonald znalazl sie w powaznych tarapatach, ale na razie udalo mu sie uciec. ROZDZIAL 5 W Paryzu, przez kilka miesiecy poprzedzajacych wyjazd na Karaiby, Damian sypial nie wiecej niz trzy, cztery godziny na dobe. Zwykle kladl sie do lozka dopiero o piatej nad ranem. Cale noce przesiadywal przed lampa, ktorej jasne swiatlo kierowal sobie prawie prosto w twarz. W ten wlasnie sposob obmyslal plan dzialania. Potem szedl spac, aby najpozniej o dziewiatej byc znowu na nogach. I dalej rozmyslac o maczetach. Z pamietnika Rose'ow Michael O'Mara z zona spacerowali powolutku. Oboje uwielbiali plaze, czlapali wiec od jednej zatoczki do drugiej. Szescdziesiecioczteroletnia Faye nucila bezwiednie dziecinna piosenke "Moze morze ci pomoze...". Z daleka widac bylo, jak para starszych ludzi skreca ostro i wchodzi na plaze Turtle Bay. -Nie masz pojecia, jaki jestem obolaly i zmeczony - powiedzial Mike, co kilka krokow podciagajac kapielowki w kolorze indygo. Czlapal jak stary kaczor chory na reumatyzm. - Te cholerne ceny w hotelu nie daja mi spokoju. Jak mozna brac za nocleg czterdziesci... zaraz... piecdziesiat? Nie, czterdziesci dolarow. No, powiedzmy, niechby brali trzydziesci za spanie. Przy tych cenach lepiej byloby juz wynajac pokoj w Coastown. A gdyby to ode mnie zalezalo, wolalbym, abysmy wrocili do domu. Faye rozesmiala mu sie prosto w twarz, a dokladniej - prosto w dlugi slupek popiolu na koncu cygara. -Jestes taki zabawny, Miguel. - Zatrzymala sie, aby podniesc czarna muszelke. Jej brzuch pod jednoczesciowym kostiumem kapielowym podskakiwal jak pilka. - Ha, ha, ha. Nie wytrzymam. Ale sie usmialam. -Smiej sie, smiej. Pokoj dwuosobowy w Coastown kosztuje trzydziesci dolarow. Ze sniadaniem. Moze tam moglbym spac spokojniej. Gdyby tak jeszcze zacisnac pasa i nie jesc obiadow... Nie byloby trudno zrezygnowac z tych kotletow z koziego miesa. Tego juz Faye nie sluchala. Mike byl jak stara, znana na pamiec, zacinajaca sie plyta gramofonowa. Siwowlosa kobieta patrzyla z rosnacym rozdraznieniem na muszelke, ktora wlasnie znalazla. -Nienawidze tych tubylcow. - Zwazyla w dloni delikatna skorupke. - Przerabiaja te cuda natury na popielniczki. Co za marnotrawstwo. W dodatku strasznie kiczowate. Mike O'Mara rzucil okiem na znalezisko zony. Nagle wydalo mu sie, ze slyszy czyjes kroki, przeniosl wiec wzrok na krzaki. Nie dostrzegl niczego, co mogloby zwrocic jego uwage. Wrzucil muszle do plecionej torby, ktora ciagnal za soba po piasku. Zaczynal sie czuc jak pracownik sluzby oczyszczania parku Fairmont. Cholerne muszelki. -Kto dostanie to cudo? - spytal spokojnym, wywazonym tonem, ktorego uzywal tylko sluzbowo, jako "dobry, stary Mike", pelen kurtuazji portier w Ritterhouse Club w Filadelfii. -Ta bedzie dla Libby Gibbs - powiedziala Faye, zatrzymujac sie nad kolejna muszla, ktora, jak jej sie wydawalo, nalezala kiedys do rozkolca. - Taak... Zostala jeszcze ciotka Betsy, Bobo, Yacky. No i mama. Mike przystanal i ochlapal sobie ramiona chlodna woda. Byly rozowe od slonca, spuchniete, zaczynaly sie na nich robic pecherze. Niech to cholera. Jezu Chryste wszechmogacy! Czy za to placi ciezkie pieniadze, by poddawac sie takim torturom? Wyprostowal sie i ujal zone za miekka, pomarszczona dlon. Niech to szlag, byl jej przeciez winien te wakacje. Nalezaly sie jej. Jakby to powiedziec... drugi miesiac miodowy? Jak zwal, tak zwal. -Faye - powiedzial - ja po prostu nie rozumiem. Czy po to przylecielismy na te wyspe, by teraz martwic sie o prezenty dla znajomych i ich rodzin? Gdyby to chociaz byla Wyspa Bozego Narodzenia... Nagle Faye O'Mara poczula ogromny smutek i zmeczenie. Pomyslala, ze jej wlasne dzieci nie dbaja o nia. Mike'owi na pewno juz na niej nie zalezy. Nikogo na calym wielkim swiecie nie obchodza jej mysli i uczucia. -Czyzbys nie bawil sie swietnie, Mike? - spytala zupelnie powaznie stara Irlandka i wyszczerzyla wielkie zeby w usmiechu. Miedzy nia a mezem trwal ciagly spor, jednak mimo to zawsze miala dla niego usmiech i cieple uczucie. Nie uslyszala odpowiedzi na swoje pytanie. Po raz pierwszy od pietnastu lat Mike O'Mara biegl. Stekal przy tym i sapal, wydawalo sie, ze kolana zupelnie mu zesztywnialy. Nie mogl wprost uwierzyc w to, co widzial na wlasne oczy. Machnal do Faye, zeby trzymala sie z daleka. -Nie podchodz tu, Faye, wracaj do hotelu - zawolal. Portier z Filadelfii znalazl maczete wbita gleboko w piasek, a obok dwoje hipisow, zamordowanych i okaleczonych przez Kubanczyka i Kingfisha Toone'a. Jednak przed nim ciala znalazlo stado glodnych, dzikich koz. ROZDZIAL 6 Zwykle zapominamy o tym, ze wiekszosc policjantow to ludzie dosc naiwni. Damian twierdzil, ze sa zupelnie nie przygotowani na zetkniecie z tworcza osobowoscia przestepcy. Ta sytuacja bedzie sie z czasem pogarszac. Dorasta generacja calkowicie pozbawiona zasad moralnych. Czyzby w niedalekiej przyszlosci grozilo nam powstanie kolejnego panstwa policyjnego? Z pamietnika Rose'ow Sroda wieczor Szybko zapadal zmierzch. Niebo nad Karaibami zrobilo sie juz granatowo-rozowe, kiedy szef policji San Dominiki przybyl na miejsce zbrodni spod znaku maczety. Bylo juz tam ze dwudziestu mniej waznych oficerow policji i wojska. Rozstawili sie na plazy jak grupa geodetow. Robili notatki. Dokonywali pomiarow. Rozkladali nosze i zolte plachty, ktore wygladaly z daleka jak plaszcze przeciwdeszczowe. Biale, tropikalne helmy policjantow plywaly w tlumie jak baloniki na zabawie karnawalowej. Szef policji, doktor Meral Johnson, zanim zabral sie do pracy, policzyl dokladnie cenne helmy na glowach swoich ludzi. Nastepnie bez slowa przecisnal sie przez gwarny krag kostiumow kapielowych, obcietych dzinsow, lysych glow, brazowych, piegowatych dekoltow, trykotowych koszulek i przewiewnych strojow. Co najmniej cztery setki przerazonych i oglupialych wczasowiczow zebraly sie na plazy w malej zatoczce. Zeby popatrzec na ciala. Zeby zobaczyc cos, w co trudno uwierzyc i cieszyc sie, ze spotkalo to kogos innego. Doktor Johnson przedarl sie przez tlum do srodka kregu i zatrzymal sie, by zlapac oddech. Zapalil czarna faje z grubym cybuchem. Amerykanie sa dzis porzadnie zaniepokojeni, pomyslal sobie, ale zaraz zrobilo mu sie glupio. Bardzo glupio. Meral Johnson, mierzacy nieco mniej niz metr siedemdziesiat piec wzrostu, wazacy sto dwadziescia piec kilogramow, wygladal niezbyt bojowo zwlaszcza jak na gliniarza. Bardziej przypominal surowego indianskiego nauczyciela, ktorym zreszta byl naprawde, niz policjanta z ksiazek Josepha Wambaugha, przystepujacego do rozwiazania zagadki makabrycznego morderstwa. Mozna go bylo wziac za wiesniaka z wyspy, ktory poleruje buty olejem palmowym, a zeby soda kuchenna. No i co z tego, pomyslal sobie Meral Johnson. Co z tego. Tak czy owak poteznie zbudowany policjant znalazl sie w kregu maczetowej grozy. Prawie natychmiast huknal na niego zdenerwowany Niemiec, dyrektor pobliskiego hotelu "Plantation Inn": -Dlaczego tak pozno pan przyjechal?! Prosze natychmiast zgasic te fajke! Doktor Johnson potraktowal dyrektora hotelu jak natretnego owada. Nie odzywajac sie ani slowem do swoich podwladnych chodzil od jednej do drugiej zoltej, gumowej plachty, ktorymi przykryto resztki cial dwojga nastolatkow. Wreszcie stanal plecami do morza i przygladal sie miejscu, w ktorym popelniono podwojna zbrodnie. Usilowal przywrocic wzburzony umysl do stanu rownowagi. Dyrektor hotelu "Plantation Inn" polecil kelnerom otoczyc kordonem ciala zamordowanych. Kelnerzy, przewaznie starsi, ciemnoskorzy mezczyzni, zarabiajacy niecale trzydziesci dolarow tygodniowo, stali na bacznosc w swoich wykrochmalonych bialych ubraniach. Kazdy z nich mial na nogach czarne, idealnie wyglansowane buty. Kazdy trzymal plonaca pochodnie, zabrana z werandy hotelowej restauracji. Wszyscy wygladali dostojnie i powaznie i z godnoscia znosili te okropna sytuacje. Sceneria byla niezwykla: ucywilizowany kolonializm otaczajacy pierwotna dzikosc. Johnson chcial to zapamietac w calosci, zanim wezmie sie do czekajacej go tej nocy ciezkiej pracy. Widok byl straszny - tragiczny, a zarazem tajemniczy. Nie widzial dotad niczego rownie przerazajacego. Doktor Johnson podszedl najpierw do niedoswiadczonego, przerazonego posterunkowego z rejonu, do ktorego nalezala Turtle Bay. Od przybycia na plaze dwudziestoosmioletni Bobbie Valentine kleczal obok gumowych placht. Wygladal raczej na zalobnika niz na policjanta. W dodatku caly czas walczyl z wzbierajacymi mdlosciami. Meral Johnson uklakl przy nim i odezwal sie do policjanta najczystsza angielszczyzna, bez lokalnych nalecialosci: -Co o tym myslisz, Bobbie? Odczekal chwile, a potem sam sobie odpowiedzial. -Mysle, ze to robota pulkownika Dreda. W kazdym razie skontaktowal sie z gazetami i wzial na siebie odpowiedzialnosc. Zanim posterunkowy zdazyl przytaknac lub zaprzeczyc, nad ich glowami odezwal sie niemiecki dyrektor hotelu. -Nazywam sie Maksymilian Westerhuis - oznajmil z naciskiem, jakby co najmniej anonsowal hrabiego. - Prowadze hotel "Plantation Inn". Tych dwoje zabitych... Masywny ciemnoskory policjant poderwal sie na nogi z zaskakujaca zwinnoscia. Jego ciemne oczy rzucaly gromy. Staral sie wygladac wyjatkowo odpychajaco. Wypowiedzial pierwsza mysl, ktora przyszla mu do glowy: -Czy chce pan zlozyc zeznania? Westerhuis cofnal sie zmieszany. -Alez skad! Zeznania? Pan raczy zartowac... -Wiec prosze nie przeszkadzac mi w rozmowie z tym policjantem. - Glos Johnsona znow brzmial cicho i lagodnie, jak zawsze. - Prosze zaczekac, panie Westerhuis. Tam, kolo panskich ludzi. Jasnowlosy, wysoki dyrektor hotelu wiecej sie nie odezwal. Odszedl, gotujac sie ze zlosci. -Faszysta - mruknal Johnson, jednak posterunkowy Valentine nie zwrocil uwagi na to celne stwierdzenie. - Musze zrobic porzadek z tym tlumem - dodal szef policji. - Trzeba bedzie wymyslic cos sprytnego. Pykajac ze swojej czarnej fajki znowu rozpoczal marsz od jednej do drugiej plachty. Ostroznie unosil je, a potem opuszczal z powrotem, uwazajac, by lezaly dokladnie tak jak przedtem. Wygladal przy tym jak ojciec, otulajacy kolderka spiace dzieci. Zdawalo sie, ze na cala wiecznosc zatrzymal sie nad odcieta glowa mlodej kobiety. Przyswiecajac sobie kieszonkowa latarka ogladal dokladnie zakrwawione glowy i twarze. Wsrod tlumu gosci hotelowych, obserwujacych jego dzialania, zapadlo milczenie. Wszyscy patrzyli na niego, ale Johnson ani razu nie podniosl wzroku. Pierwszy raz od kilku godzin mozna bylo uslyszec glosy ptakow latajacych nad Turtle Bay i szum morskich fal. Wreszcie z pochylona glowa, jakby nasladowal ciemnoskorych kelnerow, podszedl do posterunkowego. Poswiecil dziesiec minut na dostojna pantomime nad zmasakrowanymi zwlokami, aby dac wszystkim do zrozumienia, ze niejednokrotnie mial do czynienia z podobnymi sprawami i ze moga miec do niego absolutne zaufanie. Teraz, mial nadzieje, bedzie mogl rozpoczac cos w rodzaju dochodzenia. Ujal przez chusteczke rekojesc maczety, wyciagnal ja z piasku i uniosl szerokie ostrze w gore, w swiatlo ksiezyca. -Hmm - mruknal glosno. - Dopilnuj, zeby nikt nie zabieral stad zadnych pamiatek - powiedzial cicho do posterunkowego Valentine'a. - Amerykanie uwielbiaja pamiatki z miejsc, w ktorych wydarzylo sie jakies nieszczescie. Moglismy to stwierdzic chocby po niedawnym pozarze samolotu... I na koniec jeszcze jedno, Bobbie. Powtorz naszym ludziom, ze jesli ktorykolwiek z nich przehandluje swoj helm, od jutra bedzie pracowal jako uliczny sprzedawca koralikow i muszelek. Naliczylem juz szesnastu bez nakrycia glowy! Coastown, San Dominica O siodmej czterdziesci piec mlody czlowiek, podobny do Montgomery Clifta, siedzial samotnie przy zacienionym stoliku na tarasie hotelu "Princess" w Coastown. Popijal szkocka z woda sodowa i wystukiwal mieszadelkiem falujacy rytm calypso piosenki "Marianne". Brooks Campbell zaczynal sie denerwowac. Obawial sie, ze ludzie na patio zaczna zwracac na niego uwage, gdy dlugo posiedzi samotnie przy stoliku. Ale to byl drobny problem. Gorzej, ze kelner z fryzura afro najwyrazniej staral sie go naklonic do odejscia, aby posadzic na jego miejscu jakies wieksze towarzystwo. A w dodatku, co juz bylo fatalne, Damian Rose spoznial sie pol godziny na pierwsze, byc moze jedyne bezposrednie spotkanie. Brooks Campbell nie znal jeszcze wszystkich szczegolow dotyczacych Turtle Bay, ale i bez tego sposob pracy panstwa Rose zaczynal dzialac mu na nerwy. Przede wszystkim na San Dominice mialo byc dziesiec, najwyzej dwanascie przypadkow smiertelnych, tak jak podczas zamieszek na St. Croix w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym trzecim roku. Tymczasem sytuacja stawala sie coraz powazniejsza. Zdecydowanie zbyt powazna. Panstwo Rose realizowali plan na swoj wlasny, przerazajacy sposob, dlatego Campbell poprosil o spotkanie. Wlasciwie zazadal go. Osma pietnascie. Damian Rose nadal sie nie pojawial. Campbell patrzyl na potezny sztuczny wodospad, wlewajacy hektolitry wody do ogromnego basenu na koncu patio. Przygladal sie urlopowiczom w kostiumach kapielowych, spacerujacym sciezkami w otoczeniu palm. Kilkuosobowy zespol gral teraz rewolucyjne rytmy reggae - "Oni sa juz coraz blizej". O osmej czterdziesci piec Brooks Campbell doszedl do wniosku, ze nie spotka sie dzis z Damianem Rose. Mial niejasne podejrzenie, ze nikt nigdy nie zobaczy tajemniczego najemnika. O dziewiatej przystojny mlodzieniec uregulowal rachunek w barze hotelu "Princess". Nastepnie, minawszy dwanascie przecznic, dotarl do ambasady Stanow Zjednoczonych. Po drodze slyszal warczenie wojennych bebnow na ulicach. W ambasadzie otrzymal najbardziej niepokojaca informacje w calej swojej dotychczasowej karierze: dzisiejszego popoludnia jakis czlowiek widzial wysokiego blondyna w Turtle Bay. Ktos w koncu zobaczyl twarz Damiana Rose'a. Turtle Bay, San Dominica Maczeta znaleziona na plazy w Turtle Bay byla czyms posrednim miedzy kosa a rzeznickim tasakiem. Na pierwszy rzut oka dalo sie zauwazyc, ze byla dlugo uzywana na plantacji trzciny cukrowej lub w dzungli porastajacej Wzgorza Zachodnie. Klinga mierzyla szescdziesiat szesc centymetrow dlugosci i dziesiec szerokosci. Wykonano ja z hartowanej stali. Dwunastocentymetrowa, drewniana rekojesc byla wykrzywiona i popekana. Zamocowano ja duzymi nitami, jak trzonek noza do krojenia miesa. Bron przywodzila na mysl walki na miecze. Siedzacy w hotelowej wypozyczalni ksiazek w "Plantation Inn" doktor Meral Johnson dlugo przygladal sie ostremu narzedziu. Uniosl maczete do gory, prawie dotykajac swiecacej jasno lampy. Zamachnal sie i ze swistem przecial powietrze. Straszliwa bron. Widzial kiedys, jak jednym cieciem podobnego noza przecieto na pol koze. Zmeczony policjant siedzial na stylowym fotelu i usilowal uporzadkowac w myslach wszystkie, nawet z pozoru nic nie znaczace i sprzeczne szczegoly, ktore mogly miec cos wspolnego z masakra w Turtle Bay. Samolot nalezacy do American Airlines zostal zniszczony bomba. W dziwnych okolicznosciach zastrzelono Leona Racheta. Jedyne, co mogl zrobic Johnson, to skoncentrowac sie na elementach, ktore zdawaly sie potwierdzac, ze za wspomnianymi wydarzeniami stoi lokalny przywodca rewolucyjny, "Monkey" Dred. Polecil swoim podwladnym prowadzic sledztwo w tym wlasnie kierunku. Byl to blad, wprawdzie niezamierzony, ale niosacy oplakane skutki. Na taki blad liczyli wlasnie panstwo Rose. "Policjanci to zwykle ludzie dosc naiwni..." Swiadkowie Zawodowy tenisista z Saddle River w New Jersey i jego zona zauwazyli ciemnoskorego wloczege na plazy w poblizu miejsca zbrodni. Pewna wiekowa Angielka widziala grupe "wzburzonych, mlodych tubylcow", zgromadzonych wsrod palm niedaleko hotelowej plazy. Dwoje wczasowiczow z Georgii zapamietalo starego Murzyna, prowadzacego na sznurku kilka wylinialych koz. Do doktora Johnsona przyprowadzono ladna jedenastolatke. Jej matka twierdzila, ze malej przytrafila sie dziwna historia. Dziewczynka wyjasnila, ze tego wieczoru okolo osmej zatrzasnela sie w pokoju swojej matki. Potem zaczela przerazliwie krzyczec cos o krwawym morderstwie, az jeden z barmanow - Peter Macdonald - wywazyl drzwi toporkiem strazackim. Matka dziewczyny, aktorka, zadala, aby szef policji natychmiast umiescil je obie na pokladzie samolotu do Nowego Jorku. Placzac i pokrzykujac na ciemnoskorego policjanta skarzyla sie, ze jej corka jest o krok od zalamania nerwowego. W tym samym czasie kolejna grupe "swiadkow" przesluchiwano w biurze administracji hotelu. -Pracuje pan tu jako barman - zaczal spokojnym glosem posterunkowy Bobbie Valentine. Wiejski policjant siedzial za maszyna do pisania firmy Royal i tylko chwilami odrywal wzrok od swego notatnika. - Co pan ma nam do powiedzenia? Starajac sie wyrazac zwiezle, Peter Macdonald usilowal opowiedziec, co zobaczyl na nadbrzeznej drodze podczas przejazdzki rowerowej tamtego popoludnia. Opisal Damiana Rose'a jako "wysokiego, jasnowlosego Anglika". Powiedzial tez posterunkowemu o dwoch czarnoskorych mezczyznach, ktorzy ociekajac krwia wracali z plazy. Wspomnial o drogim, niemieckim karabinku snajperskim i o zielonej limuzynie. Opisal nawet plaszcz kupiony u Harrodsa w Londynie. Gdy skonczyl, zauwazyl, ze posterunkowy usmiecha sie z politowaniem. Patrzyl na Petera tak, jakby ten byl kolejnym nawiedzonym Amerykaninem. Beznadziejny przypadek. -W porzadku - powiedzial w koncu Bobbie. - Nastepny prosze - krzyknal przez otwarte drzwi pokoju. Peter czul ogarniajaca go powoli wscieklosc. -Chwileczke, nie tak predko - zaprotestowal. - Prosze sie tak nie spieszyc, dobrze? Oczywiscie rozumiem, ze musi pan dzisiaj rozmawiac z wieloma zdenerwowanymi ludzmi. To wszystko jest zupelnie zwariowane... Ale co bedzie z tym Anglikiem? -Zapisalem sobie - posterunkowy uniosl do gory notatnik. - Poza tym, wiemy juz, kto za tym stoi. Pulkownik Dred. Sukinsyn. Slyszal pan o Dredzie? No jasne, nie ma pan o nim pojecia. -Nie wiem o nim zbyt wiele, to prawda - Peter staral sie, aby jego slowa dotarly wreszcie do swiadomosci policjanta. - Ale widzialem jasnowlosego, bialego mezczyzne w poblizu miejsca, gdzie zamordowano tych dwoje dzieciakow. Widzialem tez dwoch zakrwawionych czarnych facetow, wygladajacych tak, jakby wlasnie wymordowali golymi rekami cala klase uczniow podstawowki. Przestraszylem sie nie na zarty, a mnie nielatwo przestraszyc. Policjant nadal patrzyl na niego z wyzszoscia. Na jego twarzy malowala sie taka pewnosc siebie i lekcewazenie, ze Peter mial ochote mu przylozyc. -Wiem, wiem, czlowieku. Wiem, co mowiles. Blondyn w typie Anglika. Wysoki. Zielony samochod z rejestracja zaczynajaca sie od CY. Sprawdzimy to, czlowieku. Sprawdzimy... W porzadku - kto tam nastepny ze swoja historyjka? W czasie gdy jedynego naocznego swiadka wlasnie wylaczano ze sledztwa, gdy zaczynala sie toczyc lawina bledow i pomylek, doktor Meral Johnson wedrowal sobie w mroku po terenie nalezacym do hotelu "Plantation Inn". ROZDZIAL 7 Z jakiegos dziwnego powodu ludzie nie chca umierac. Zwlaszcza mlodzi. Mlodzi, niezaspokojeni, nie majacy stalego partnera, przebywajacy na wakacjach, na ktore nie bylo ich stac. Z poczatku planowalismy, ze morderstwo przy uzyciu maczety bedzie mialo miejsce na terenie lokalnej filii Klubu Srodziemnomorskiego. Dopiero pozniej, po zastanowieniu, wybralismy "Plantation Inn". Z pamietnika Rose'ow Turtle Bay, San Dominica W gwarnym holu hotelu "Plantation Inn" mloda, opalona kobieta skarzyla sie, ze juz nigdy nie polozy sie na plazy z zamknietymi oczami. -Podwojne morderstwo. Calkiem jak w kinie - mowil krotko ostrzyzony chlopak z zawieszona na szyi lyzeczka do kokainy. Przy barze Peter Macdonald rozmawial ze swoja dziewczyna, Jane Cooke. Serwowal jednoczesnie dziesiatki litrow grogow, ponczow, koktajli, drinkow i szprycerow, a takze ogromne ilosci tradycyjnej czystej whisky. -Wiem, ze to brzmi idiotycznie - przyznal - ale policja w ogole nie chce mnie sluchac. -Przeciez posterunkowy zanotowal twoje zeznania, prawda? -Mam nadzieje. Ale wydaje mi sie, ze dla nich wszystko juz jest jasne. Pulkownik Dred! Pulkownik Dred! Reszta sie nie liczy. Wysoki blondyn. Snajperski karabinek. Jezu, sam juz nie wiem. Mam nadzieje, ze sie nie myla... Odnioslem wrazenie, ze policja postepuje niezbyt profesjonalnie. Bardziej mi to przypomina konkurs mlodych talentow Teda Macka. -O rany, Peter, odpusc sobie. Starannie modulowany glos hotelowego spiewaka calypso poplynal poprzez hol. Teraz piosenkarz zaczal gwizdac, dlugim jak u kobiety paznokciem wybijajac rytm na sitku mikrofonu. -Nie ma sie co bac Leona - szepnal do swojej bialej publicznosci, na ktora skladaly sie glownie typowe amerykanskie pary. Dla nich wlasnie spiewal: Milosc kobiety z San Dominiki jest jak poranna rosa, tak samo osiada na platkach rozy jak na konskim lajnie. Spiewak rozesmial sie. Niezla imitacja Geoffreya Holdera. Z pograzonego w polmroku baru, oswietlonego czerwonymi lampionami, rozlegly sie oklaski. Peter Macdonald zadzwonil rowerowym dzwonkiem, ukrytym miedzy butelkami. -A teraz chcialbym wam, ludziska, zaspiewac rzewna piosenke o kobiecie - kontynuowal artysta. - O prawdziwym kwiatuszku. Oraz o tym... no, wiecie... paskudniku, ktory skradl jej serduszko. Moim osobistym rywalu. Prawdziwym gnojku! W tym czasie szef policji Meral Johnson zszedl po wilgotnych kamiennych schodach i przemaszerowal wzdluz rzedu cel w mrocznych, sredniowiecznych piwnicach wiezienia w Coastown. Tuz za nim podazalo siedmiu policjantow i straznikow, prawie wszyscy pracujacy na nocnej zmianie. Ponura procesja skrecila w korytarz z kolejnym rzedem cel. Potem jeszcze jeden. Na koncu trzeciego korytarza wysoki, mokry od potu posterunkowy czekal przy otwartych stalowych drzwiach. W celi szef policji zobaczyl czlowieka, ktory zeszlego poranka zastrzelil Leona Racheta. Tajemniczy bialy mezczyzna w srednim wieku lezal na pryczy z szeroko rozrzuconymi rekami. Nagie, owlosione nogi zwisaly bezwladnie z obu stron poslania. Kaluza moczu zmieszanego z krwia plynela z celi prosto do kratki w brudnej podlodze korytarza. Kiedy doktor Johnson siedzial w hotelu "Plantation Inn", ten czlowiek zostal zamordowany. Zabity na pryczy. W wiezieniu. Maczeta do scinania trzciny cukrowej. Szerokie ostrze sterczalo z owlosionego brzucha denata. Na rekojesci ktos starannie zawiesil czerwona, welniana czapeczke. -"Monkey" Dred - wyszeptal Johnson. -Peeeter! Peeeter! Slodki glos spiewaka calypso poplynal przez hol. -Powiedz mi, czlowieku... wiesz, czym sie rozni irlandzkie wesele od irlandzkiej stypy? Zaklopotany Peter naburmuszyl sie i milczal. Nie mial ochoty uczestniczyc w przedstawieniu. Nie dzis. Nie teraz, gdy przed oczami wciaz mial zmasakrowane ciala nastolatkow. -No, czym? - domagal sie odpowiedzi jeden z gosci, siedzacych w barze. Peter spojrzal na Jane i dostrzegl na jej twarzy jakby odbicie wlasnych uczuc. Niesmaku? Odrazy? -Tym, ze podczas stypy jest jedna geba mniej do chlania - powiedzial wreszcie zrezygnowany. Szarpnal idiotycznym dzwonkiem i poczul dziwna, bezsensowna tesknote za domem. 3 maja 1979, czwartek Prasa donosi: Turysci uciekaja z kurortow! Podaruj sobie odrobine luksusu! Slogan prasowy, reklamujacy San Dominike Na wyspie, znanej jako osrodek wakacyjny, w ciagu trzech dni popelniono dziewiec morderstw. Dwie osoby ugodzono nozem, dwie zostaly zastrzelone, jedna utopiono, a cztery zginely od ciosow maczeta. Specjalne ekipy telewizyjne przybyly na San Dominike wczesnym popoludniem. Dlugowlosi kamerzysci, inzynierowie dzwieku wygladajacy jak naukowcy z NASA, marzacy o Hollywood rezyserzy, asystenci rezyserow, reporterzy i komentatorzy. Swoich ludzi wyslaly najwieksze stacje - ABC, CBS i NBC, a takze lokalne telewizje z Nowego Jorku, Miami i Chicago. Najwyrazniej mordowanie za pomoca maczety spotkalo sie z wyjatkowym zainteresowaniem w Chicago i Nowym Jorku. Reporterzy i pozostali czlonkowie ekip otrzymali specjalne wynagrodzenie, jakby jechali na obszary ogarniete wojna, rozruchami albo ryzykowali spotkanie z banda szalencow, zbieglych z zakladu zamknietego. Przybyli takze - nieco spokojniejsi i mniej widowiskowi - korespondenci prasowi, przede wszystkim ze Stanow Zjednoczonych, ale takze z Europy Zachodniej, Afryki i Azji oraz, oczywiscie, z Ameryki Poludniowej. Swoja calkiem spora reprezentacje maja takze kraje Trzeciego Swiata. Lowcy sensacji wesza rewolucje. Tymczasem eksperci policyjni i wojskowi przewiduja, ze gwaltowny wybuch dzikiej przemocy albo zupelnie wygasnie, albo ogarnie plomieniem cale Karaiby. Na razie - nawet przy zalozeniu, ze za tym wszystkim stoi pulkownik Dred - nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinie sie sytuacja. ROZDZIAL 8 Zanim przyjechalismy na Karaiby, zdawalismy sobie sprawe, ze cudowna sceneria tych wysp stanowi idealne tlo dla wszelkich dzialan terrorystycznych. Z pamietnika Rose'ow 3 maja 1979, Zatoka Titchfield, San Dominika Czwartek rano. Trzeci dzien spod znaku maczety Damian Rose, ubrany w luzne dzinsy i blekitna bawelniana koszulke, wspinal sie w wielkim pospiechu na wielka czarna skale, zwieszajaca sie nad nadbrzezna droga. Przez niezliczone stulecia leniwe powiewy pasatu wyrzezbily w skalach cos, co wygladalo jak dwie prymitywne glowy. Damian stwierdzil podczas wspinaczki, ze przez tak dlugi czas wiatry slabo sie spisaly. Wyszukujac palcami niewielkie szczeliny, Rose pokonywal coraz to nowe wystepy skalne. Nad soba widzial blekit nieba. Czul, jak pod butami kruszy mu sie zwietrzala skala i jak slony smak ma jego pot. Po pietnastu minutach wyczerpujacej wspinaczki dotarl na plaski wierzcholek skaly, o wymiarach mniej wiecej metr na metr. Przyjrzal sie podlozu i zauwazyl drobiny lsniacej miki i male kosteczki mew. Z tego ptasiego cmentarzyka Damian widzial dokladnie to, co chcial. Poranek po zabojstwie w Turtle Bay byl piekny i bezchmurny. Nieskazitelny blekit nieba krolowal nad calymi Karaibami. Dokladnie nad glowa Damiana przelecial jastrzab, spogladajac na droge i samotnego czlowieka na skale. Falujace w dole morze bylo lekko wzburzone, mimo idealnej pogody. U wejscia do Zatoki Tichfield widac bylo brazowa rafe koralowa. Dlugi pas piaszczystej plazy konczyl sie u podnoza widocznego w oddali skalistego pagorka. Damian Rose skoncentrowal uwage na lekko lysiejacym, ciemnowlosym mezczyznie, ktory wraz z dwojka dzieci spacerowal brzegiem morza. Biala piana zalamujacych sie fal opryskiwala im stopy. Brakowalo tylko fotografa, ktory skorzystalby z okazji i wykonal zdjecie idealne na pocztowke z wakacji. Damian wyciagnal dwa kawalki czarnej, metalowej rurki i skrecil je ze soba, az powstala lufa. Dokrecil do niej lekka kolbe. Karabin byl gotowy. Na koniec wyjal z plecaka snajperska lunete i dolaczyl do kompletu. Ciemnowlosy mezczyzna, ktory nazywal sie Walter Marks, zanurkowal i na jakis czas zniknal pod woda. Chlopiec i dziewczynka patrzyli z usmiechem na fale. Ladne dzieciaki, zauwazyl mimochodem Rose. Jasnowlose, jak ich matka. Jednak ojciec okazal sie cholernym kretynem, zabierajac je na plaze w dzien po pierwszych morderstwach spod znaku maczety. Beznadziejnym, pozbawionym wyobrazni kretynem. Obiecal im wakacje. Zawsze dotrzymywal slowa. Damian uniosl karabin do oka. Popatrzyl przez cienkie nitki optycznego celownika. Zobaczyl, jak ciemna glowa Marksa wynurza sie z wody posrod pecherzykow powietrza. Mezczyzna wyprostowal sie, woda siegala mu tylko do bioder. Mial bardzo owlosione piersi. Mokre, ciemne wlosy zbily sie w czarne kepki. W zeissowskich szklach silnej lunety wydawalo sie, ze Marks stoi tuz obok, ze wystarczy wyciagnac reke, aby go dotknac. Rose zauwazyl Kubanczyka, ktory machal do niego z wysokich zarosli, rosnacych tuz przy plazy. "Strzelanie do zlotej rybki w szklanej kuli" - Damian przypomnial sobie te dziwne slowa. Strzelil tylko raz. Walter Marks padl na plecy w plytka wode. Wygladalo to tak, jakby chcial przeskoczyc nadbiegajaca fale, by rozbawic dzieciaki. Kula trafila w srodek czola i jak korkociag przewiercila mozg. Dzieci natychmiast podniosly krzyk. Przytulily sie do siebie i wydawalo sie, ze tancza w nagle poczerwienialej wodzie. Wtedy pojawili sie Kingfish i Kubanczyk z maczeta. Ekipa od brudnej roboty panstwa Rose. Weszli do wody i brodzac dotarli do ciala. Na szczescie, a moze na nieszczescie dla dzieci Marksa, tym razem przewidziano obecnosc swiadkow. Mialy nimi byc wlasnie one. Szkoda, przemknelo Damianowi przez glowe. Ale wszystko musi isc dokladnie jak zaplanowano. Bezlitosne zabojstwo. Publiczna egzekucja prezesa Amerykanskiego Stowarzyszenia Biur Podrozy, ktory zasluzyl sobie na to, bo byl zadufanym, pewnym siebie dupkiem i zignorowal wszelkie ostrzezenia. Turtle Bay, San Dominica W kronikach Korpusu Piechoty Morskiej Stanow Zjednoczonych mozna przeczytac, ze "zolnierz piechoty morskiej, pelniacy sluzbe w ambasadzie, jest ambasadorem w mundurze". Trzeciego maja dwudziestu czterech zolnierzy piechoty morskiej, sluzacych w ambasadzie na San Dominice, bez mundurow, w samych tylko szarych szortach, przeszukiwalo przeklety sektor plazy Turtle Bay. Muskularni chlopcy zbierali wyrzucone na brzeg kawalki drewna, koniki morskie, malze, przezroczyste, galaretowate meduzy, kawalki gumy do zucia, zapalki, plastry opatrunkowe, wywolujace mdlosci strzepy ludzkiego ciala, kepki wlosow, a takze kawalek kobiecego palca. Zgarniali z plazy doslownie wszystko, oprocz piasku. To co znalezli, wkladali do grubych plastikowych workow oznaczonych literami XYXYXY. Na koniec kapitan rozkazal swoim podwladnym, aby zagrabili piasek, by przywrocic mu normalny wyglad. Peter Macdonald i Jane Cooke, trzymajac sie za rece, spacerowali po nadbrzeznej drodze i przygladali sie budzacym watpliwosci pracom detektywistycznym prowadzonym na plazy. Jane obok poteznego Petera wygladala na jeszcze drobniejsza niz byla w rzeczywistosci. Przy blizszym przyjrzeniu sie widac bylo, ze jest jednak raczej pulchna - typowa pieknosc ze srodkowego zachodu: piegowata, z uroczymi doleczkami w policzkach i szopa kedzierzawych, jasnych wlosow. Zanim zostala szefowa kadr w hotelu "Plantation Inn", byla nauczycielka angielskiego w szkole sredniej w Pierre, w Poludniowej Dakocie. Kiedy skonczyla dwadziescia jeden lat, wyszla za faceta, ktory takze uczyl angielskiego. Poronila coreczke w centrum handlowym w Pierre. Majac dwadziescia trzy lata odeszla od meza. Potem zdecydowala, ze warto byloby zobaczyc troche swiata poza okolicznym zadupiem. Pojechala do Ameryki Poludniowej. Stad dotarla na Karaiby - najpierw na Haiti, a nastepnie na San Dominike. Tu spotkala Petera Macdonalda, zwariowanego, zabawnego Petera, ktory przypominal jej bohatera piosenki "Richard Cory" Simona i Garfunkela. Peter, zanim zaczal pracowac w "Plantation Inn", byl przede wszystkim ostatnim, najmniejszym i - jego zdaniem - najmniej udanym z szesciu braci Macdonaldow. Trzej byli gwiazdami uczelnianych druzyn baseballowych, dwaj - najlepszymi studentami na swoich wydzialach, a na koncu byl on, Peter. Maly Mac. W rezultacie zostal kadetem Akademii Wojskowej Stanow Zjednoczonych w West Point, tak jak jego ojciec - Wielki Mac. Po drugim roku opuscil Akademie i stal sie prawdziwym zolnierzem. Jako sierzant Sil Specjalnych zostal dwukrotnie odznaczony i zarobil kulke w plecy. Byl bohaterem wojennym - cokolwiek to oznaczalo w polowie lat siedemdziesiatych. Dzieki oszczednosciom poczynionym ostatniej zimy oraz pewnej dozie szczescia, wyladowal ostatecznie na Karaibach. Po slonce i wypoczynek... "Zeby poskladac sie do kupy" - jak okreslil to w dlugim liscie jego ojciec. We wrzesniu spotkal Jane, a pod koniec tego miesiaca mieszkali juz razem i razem pracowali w luksusowym "Plantation Inn". Calkiem niezle. Jane zadala tylko jedno pytanie na temat zolnierzy pracujacych na plazy. -Po jaka cholere oni to robia? -Ze niby grabia piasek? - usmiechnal sie Peter. - Nie mam pojecia. Oni zreszta tez nie. Ktos tam kiedys to pewnie wymyslil, no i teraz po prostu weszlo w zwyczaj. Zolnierze grabia piasek we wszystkich bazach wojskowych na calym swiecie. -To najglupsza rzecz, jaka w zyciu widzialam. No, jedna z najglupszych. Glupsza nawet od baseballu! - rozesmiala sie. -Jeszcze bardziej glupio to wyglada, kiedy sie samemu trzyma w reku grabie. No dobra, chodzmy juz. A tak na marginesie, baseball wcale nie jest glupi. Szli dalej miedzy bananowcami i drzewami chlebowymi. Dzungla byla sliczna jak malowanie. Unosily sie nad nia papugi i inne barwne ptaki. Macdonald wyciagnal z tylnej kieszeni swoja czapeczke i wlozyl na glowe, aby oslonic sie przed owadami. -Peter, i co teraz zrobisz? - spytala w koncu Jane. Macdonald westchnal. -Nie wiem... Moze policjanci maja racje, moze rzeczywiscie zrobil to Dred, zeby wymoc na wladzach uczciwe procesy jego ludzi. Koniec z nieuzasadnionymi wyrokami smierci. Jakie to proste. -No a co z tym Anglikiem? -Eee, cholerny typ. Pieprzony blondas, jak z Dnia Szakala. Ze tez musi komplikowac nasza beztroska egzystencje. Peter podniosl kamien i rzucil go tak wysoko w gore, ze zatoczyl luk nad korona bananowca. -Wiesz co? Zaczyna mnie meczyc, ze rozmieniam sie na drobne... Dobry Boze, wszystko, tylko nie to. Nie karz mnie poczuciem winy za to, ze jest mi dobrze. Widzisz, bylem na tej pieprzonej wojnie i... Jane objela go w pasie ramionami. Za plecami Petera, poprzez palmowe liscie, widziala blekitne morze. Nie mogla wprost uwierzyc, ze moze jej byc tak cudownie. -Powiedz mi, Peterze Macdonald, gdzie jest napisane, ze jesli nie zapracowujesz sie na smierc, to znaczy, ze marnujesz swoj czas? Macdonald usmiechnal sie do dziewczyny, dotknal jej miekkiej piersi i delikatnie pocalowal w usta. -Nie wiem... Ale czuje, ze to jest wyryte gdzies w glebi mojego umyslu. Ta mysl nie daje mi spokoju od dnia, gdy sie tu znalazlem. Pojawia sie za kazdym razem, gdy daje nurka w morskie fale. Zaslonil sobie usta reka, przez co jego glos nabral obcej glebi. -"Macdonald, ty nierobie, znajdz sobie jakies przyzwoite zajecie. Pete, uloz sobie jakos zycie, poki jeszcze nie jest za pozno. Postaraj sie, inaczej bedziesz nikim..." Tak czy siak - powiedzial juz normalnym glosem - chyba powinienem cos zrobic w sprawie tego Anglika, nie uwazasz, Flip? Jane skrzywila sie lekko. W ich wlasnym, wymyslonym swiecie - raju Poludniowych Morz - byla Flipem, a Peter Flapem. -Wolalabym, zebys sie tym nie zajmowal - powiedziala. - Naprawde. Mowie powaznie. -Musze sprobowac jeszcze jednego sposobu - odparl Peter. Byl czwartek, wpol do dziewiatej rano. Weszli na mala polanke na zboczu pagorka i polozyli sie na ziemi jak para smarkatych kochankow. Peter pociagnal lekko za wezel, w jaki Jane zawiazala pod biustem koszulke. Dziewczyna uniosla w gore ramiona, pozwalajac mu sciagnac ja przez glowe. -Tak cie kocham - wyszeptala. - Pamietaj o tym. Ujal w dlonie jej miekkie, chlodne piersi, rozpial suwak w jej szortach i zsunal je wraz z majtkami z dlugich, opalonych nog. Jane odpiela czerwone szelki od dzinsow Petera, sciagnela je i pomogla mu pozbyc sie bielizny. Czapeczka spadla sama. Peter calowal dziewczyne po calym ciele, zatrzymujac sie dluzej przy brodawkach piersi. Potem zsunal sie nizej, w dol brzucha. Poczul zapach mleczka kokosowego. Wchodzil w nia powoli, centymetr po centymetrze. Wreszcie zaczal poruszac sie miarowymi, dlugimi pchnieciami. Dwa razy powstrzymywali sie wzajemnie, aby opoznic koniec, dluzej posmakowac leniwej rozkoszy. Potem ich cialami targnal gwaltowny spazm. Podczas dlugiej, szalonej ekstazy szeptali oboje, co brzmialo jak modlitwa. Gdy podniesli sie i usiedli, okazalo sie, ze zolnierze juz sobie poszli. Plaza w Turtle Bay wygladala czysciutko i niewinnie, zagrabiona rowno jak rabatka w ogrodku. Ciach, ciach, ciach - taki dzwiek wydawala maczeta, tnaca trzcine cukrowa. Ciach, ciach, ciach - uslyszal Peter. Peter zastal Maksymiliana Westerhuisa w jego malenkim, szesciometrowym biurze. Westerhuis wystawial wlasnie hotelowe rachunki z zoltym, firmowym nadrukiem. Okulary w metalowej oprawie sprawialy, ze wygladal jak uczony matematyk. Albo szyfrant. Czarna maszyna do liczenia, ktorej uzywal Niemiec, wygladala tak, jakby pamietala jeszcze czasy Republiki Weimarskiej. Biurko dyrektora pokrywaly porozrzucane koperty z czerwono-niebieskimi brzegami: nowiny z Vaterlandu. Na stercie papierow stal wielki kufel pienistego, ciemnego piwa. Peter stanal w drzwiach. Nie mial ochoty opowiadac sie mlodemu, nadetemu Niemcowi. Po chwili odglosy pracy maszyny do liczenia ustaly. -Czego chcesz, Peter? Nie widzisz, ze jestem zajety? Ci cholerni goscie prawie wszyscy wyjezdzaja. - Maksymilian popatrzyl nieprzytomnym wzrokiem ponad drucianymi oprawkami okularow. - Macdonald, czego chcesz?! - zapytal ponownie, ostrzejszym tonem. Chcialbym zniknac w mgnieniu oka z twojego biura, pomyslal Peter. Flaki mi sie przewracaja, jak na ciebie patrze. -Mam do ciebie prywatna prosbe - powiedzial cicho i az go skrecilo od przymilnego tonu, jakim wypowiedzial te slowa. Poczul sie jak Heinrich Himmler, rozmawiajacy z Maksem-Hitlerem. - Musze pozyczyc twoje bmw. Dyrektor hotelu zasmial sie z sarkazmem. -Chcesz pozyczyc moj motocykl? Zwariowales? Daj mi spokoj. Idz stad. -Chwila, nie tak predko... Widzisz, musze z kims pogadac o tym facecie, ktorego widzialem wczoraj na nadbrzeznej drodze. To mi nie daje spokoju, Maks. Musze sie dowiedziec, dlaczego, do cholery, oni... -Rozmawiales o tym ze mna, Macdonald - przerwal mu Westerhuis. - Sam przekazalem to tym glupim pismakom. Wczoraj powiedziales o tym policjantowi. Wszyscy wiedzac twoim czlowieku ze wzgorza, nicht wahr? A teraz mowie ci, spadaj stad. A przy okazji... nie mow do mnie Maks. Peter nagle przestal sie bawic w dyplomacje. -Chce rozmawiac z amerykanskim ambasadorem w Coastown! Tu chodzi o ludzkie zycie, Westerhuis. Twoj pieprzony motor potrzebny mi jest na dwie, trzy godziny. To wszystko. Badz czlowiekiem, co? Chociaz udawaj, ze jestes. Dyrektor zaczal rytmicznie walic piescia w metalowy blat biurka. -Nie ma o czym mowic! - wyskandowal do taktu. - Poswiecilem piec sekund na zastanowienie sie i moja odpowiedz brzmi: nie! A teraz zjezdzaj stad! Jeszcze jedno slowo, a wywale cie na zbity pysk, jak Johnny'ego! Peter odwrocil sie, zeby wyjsc z przyprawiajacego go o klaustrofobie pokoju. -Mnie na zbity pysk? - mruknal. - Pieprz sie, faszystowski wypierdku. -Cos ty powiedzial? - zawolal za nim Westerhuis, ale zaraz znow zakrecil korbka przedpotopowej maszynki do liczenia, myslac sobie: biedny, glupi Peter Macdonald. Biedny, glupi barman. Byloby dla niego lepiej, gdyby pozostal w wojsku jako zawodowy do konca zycia. Przed hotelem stal blyszczacy, czarny motocykl bmw. Mlody czlowiek przekrecil srebrny kluczyk, uruchamiajacy zaplon maszyny. Peter Macdonald i Jane Cooke wielkimi krokami podazali ku zgubie. Ruszali na spotkanie czegos, co ich przerasta. -Jasne, Maks powiedzial, ze nie ma o czym mowic... - rzekl Peter. - Trzymaj sie, jedziemy! Byl to chyba najwiekszy eufemizm, jaki kiedykolwiek wypowiedzial. ROZDZIAL 9 Uwazam, ze w Europie Damian zadowolilby sie dziesiecioma dolarami dziennie na zycie. Ja wolalabym miec dziesiec tysiecy tygodniowo, jak Jacqueline Onassis. Czasem czytuje "Cosmopolitan" i wyobrazam sobie siebie jako Jackie. To dopiero byloby zycie! Wymyslam sposoby, jak poslubic najbogatszego czlowieka na swiecie (albo nawet kilku). Damian moglby byc bogaty, gdyby zalezalo mu na pieniadzach. Moglby byc miedzynarodowa gwiazda jak Bronson czy Clint Eastwood. Albo prezesem General Motors. Damian moglby byc, Damian moglby byc... Siedze sobie na kamieniu na Krecie i tak sobie powtarzam. Robie to, odkad skonczylam trzydziestke. Straszne mysli, jak na prosta dziewczyne z malego miasteczka w Nebrasce. Z pamietnika Rose'ow Coastown, San Dominica Na Skwerze Politykow, w samym centrum zgielku, posrod dostawcow warzyw, straganow z owocami, turystow z najtanszych biur podrozy, trabiacych pietrowych autobusow Carrie Rose rozgladala sie wokol, starajac sie znalezc jakiegos typka, ktory nadawalby sie na kolejna ofiare. Skupila uwage na kilkunastu dlugowlosych cpunach, petajacych sie kolo wejscia na miejska plaze Wahoo. Oto dokad trafiaja biale smiecie z calych Stanow... Obrzydliwi wloczedzy w farbowanych we wzorki, bawelnianych, rastafarianskich koszulkach, popijajacy puszkowe piwo, zujacy gume, zajadajacy swieze kokosy. Przygladajac sie grupce tych rozlazlych smarkaczy, Carrie nie mogla powstrzymac sie od refleksji. Co za przygnebiajacy widok! To zadanie raczej dla Damiana. Wreszcie wybrala niskiego chudzielca. Gorszego popapranca trudno bylo sobie wyobrazic. Carrie nazwala go w myslach Samotnikiem. Wygladal na dziewietnascie, dwadziescia lat. Brudne dzinsy i kamizelka z kozlej skory na nagiej, zapadnietej piersi. Dlugie straki jasnych wlosow. Szeroko otwarte, nieobecne oczy. Wlasnie popalal marihuane z miejscowej hodowli. Widac traktowal to jak codzienna filizanke porannej kawy. Carrie Rose zatrzymala jakiegos uczniaka, przechodzacego przez skwer. Ladnego, brazowego chlopca w wieku osmiu, dziewieciu lat. Niosl kilka ksiazek, starannie przewiazanych czerwonym, gumowym paskiem. Zapytala go, czy znajdzie chwile czasu, by zarobic piecdziesiat centow, zanim dotrze do szkoly. Chlopak zgodzil sie, a Carrie wyciagnela reke w strone tlumu. Podazyl za nia wzrokiem i ujrzal dlugowlosego bialego mezczyzne w zlocistej kamizelce. Samotnik oparl sie o odrapany hangar na lodzie. W rodzinnym miescie Carrie, Lincoln w Nebrasce, zwyklo sie to okreslac "podtrzymywaniem sciany". -Chce tylko, abys zaniosl temu czlowiekowi list i te piec dolarow - wyjasnila chlopcu Carrie. - Powiedz mu, aby doreczyl ten list na Bath Street numer piecdziesiat. Zapamietaj: Bath Street piecdziesiat. A teraz powtorz, co masz zrobic za swoje pol dolara. Chlopaczek okazal sie calkiem rezolutny. Dokladnie wyrecytowal instrukcje i buzia mu sie rozjasnila w usmiechu. -Chwila, psze pani, ja sam moge doreczyc ten list. Carrie siegnela do portfela po pieniadze. -Nie, nie - potrzasnela glowa. - Niech ten chudzielec to zrobi. Powiedz mu jeszcze, ze tamten duzy, czarny pan patrzy na niego. I jeszcze, ze to jest list do dziewczyny czarnego pana. -Dobra, dobra. Niech mi pani da wszystko. Zalatwie jak trzeba. Chlopiec przeszedl przez ulice i zniknal w ruchliwym, kolorowym tlumie. Carrie wpadla w panike. Ruszyla za nim. Chlopak pojawil sie kolo grupy hipisow i z szerokim usmiechem, powiewajac zolta koperta, podszedl do Samotnika. Kudlaty narkoman zaczal dyskutowac z chlopcem przed hangarem. Nad pogietym, blaszanym dachem wzeszlo slonce. Na scianie baraku widnial wymalowany czerwona farba napis: SAN DOMINICA - NAJPIEKNIEJSZE MIEJSCE NA SWIECIE. W koncu Samotnik wzial list z rak chlopca. Carrie usiadla na lawce i wyjela poranna gazete. PODWOJNE ZABOJSTWO NA PLAZY. Zalozyla noge na noge. W duzych okularach w rogowej oprawce nie wyrozniala sie niczym sposrod dwudziestu czy trzydziestu wczasowiczow siedzacych obok z gazetami w rekach. Samotnik rozgladal sie za swoim dobroczynca. Pewnie uznal go za idiote. Potem wykonal dziwne, taneczne pas, przeznaczone chyba dla kogos, kto mogl go obserwowac. Calkiem jakby chcial powiedziec: patrzcie, oto ja, Petarda. Za kilka godzin jego ksywka bedzie na ustach wszystkich. Po chwili narkoman powlokl sie w kierunku dzielnicy Trenchtown, aby doreczyc na Bath Street list, ktory niedlugo stanie sie slynny. Peter Macdonald zauwazyl, ze w amerykanskiej ambasadzie w Coastown panuje cudowny spokoj. Przypominalo mu to Thaver Hali w West Point podczas przerwy wakacyjnej. Albo Uniwersytet Stanu Michigan w Ann Arbor, gdzie spedzil leniwe wakacje po wyjsciu z wojska. Ochroniarze w zielonych mundurach przechadzali sie dlugimi korytarzami, wylozonymi miekkim chodnikiem. Recepcjonisci rozmawiali szeptem z goncami na temat ostatnich morderstw spod znaku maczety. Za wykuszowymi oknami drzewa falowaly lagodnie na wietrze. Peter mijal luksusowe meble z drewna i ciemnej skory, ciezkie, mosiezne popielniczki i spluwaczki, pamietajace czasy Teddy'ego Roosevelta. Wszedzie unosil sie zapach srodka do polerowania mebli, zmieszany z wonia swiezo scietego hibiskusa i oleandra. Peter stwierdzil, ze wnetrze robi imponujace wrazenie, jest bardzo amerykanskie, ale zarazem zimne i pogrzebowe. I przerazajace. Macdonald mial na sobie starannie odprasowana, sportowa koszule w palmy i zaglowki na blekitnym tle. Na spotkanie prowadzil go wyniosly Murzyn w granatowym garniturze jak do pierwszej komunii. Wygladal na lokaja. Wspieli sie po schodach pokrytych grubym chodnikiem. Potem szli korytarzem ozdobionym olejnymi portretami ostatnich prezydentow i znow po schodach, kreconych, drewnianych i skrzypiacych. Wreszcie weszli do nieduzego gabinetu na trzecim pietrze. Byl to przytulny pokoj, wymarzony dla nastolatka. W tym pokoiku na poddaszu, za nowoczesnym, eleganckim biurkiem siedzial przystojny, opalony na braz mlody czlowiek - doradca do spraw bezpieczenstwa publicznego. Peter stwierdzil z zaskoczeniem, ze chyba zacznie wierzyc w reinkarnacje. Wicekonsul wygladal jak dokladna kopia niezyjacego amerykanskiego aktora, Montgomery Clifta. -Panie Campbell - Murzyn wyprezyl sie jak struna i strzelil obcasami. - Pan Peter Macdonald prosil o spotkanie z panem. -Czesc - powiedzial Peter. - Przepraszam, ze zawracam panu glowe. -Nic podobnego. Siadaj. To jest... prosze usiasc. Peter przycupnal naprzeciwko Campbella na sofie w kolorze czerwonego wina. Z lekkim srodkowozachodnim akcentem, starajac sie omijac regionalizmy i potoczne wyrazenia, zaczal opowiadac Brooksowi Campbellowi to, co widzial. A widzial dwoch Murzynow przedzierajacych sie przez zarosla przy plazy w Turtle Bay, pokrytych od stop do glow jaskrawoczerwona krwia. Widzial mezczyzne z zadziwiajaco jasnymi wlosami, ktory na zawsze wbil mu sie w pamiec. Widzial drogi, niemiecki karabinek, zielona limuzyne, kurtke z londynskiego domu towarowego. A wszystko to tuz obok miejsca, w ktorym dwoje dziewietnastolatkow zostalo w straszliwy sposob zmasakrowanych. Pod koniec swojej opowiesci Peter doznal cudownego uczucia: oto po raz pierwszy jego slowa zostaly wysluchane z uwaga. Campbell siedzial w obrotowym fotelu, odchylony gleboko do tylu. Papieros spalil mu sie do samego filtra. W idealnie odprasowanej, blekitnej koszuli z podwinietymi rekawami wygladal jak mlody, wzburzony senator. -Powiedzial pan, ze potem minal pan kolejny zakret drogi - przemowil Campbell glebokim, modulowanym glosem, w ktorym wyczuwalo sie pewnosc siebie, a jednoczesnie lekka tendencje do zacinania sie. - Czy widzial pan, ze ci dwaj dolaczyli do blondyna? Dobre pytanie, przyznal Peter w myslach. Niezly poczatek. Faktycznie, nie widzial ich razem. -Nie. Jechalem na rowerze. Nie mialem zamiaru sie zatrzymywac, rozumie pan, to wszystko trwalo okolo trzydziestu sekund. - Peter usmiechnal sie nerwowo. Zawahal sie na moment; poczul przyplyw watpliwosci, chwilowa slabosc. Nagle zlapal sie na tym, ze mietosi w palcach brzezek koszuli. Campbell wyprostowal sie na fotelu. Zdusil papierosa w popielniczce. -Peter, chcialbym, aby mnie pan uwaznie posluchal - powiedzial i popatrzyl Macdonaldowi prosto w oczy. -Sprobuje. Niech pan mowi. -Morderstwo w Turtle Bay to wyjatkowy przypadek. Reakcja na surowy wyrok Sadu Najwyzszego w Coastown. Gdyby nie fakt, ze ofiarami padli obywatele amerykanscy, mozna by uznac, ze to sprawa o lokalnym znaczeniu. Nie wiem, czy czytales o morderstwach na polu golfowym Fountain valley na wyspie St. Croix... -W porzadku, to dobra teoria - przerwal mu Peter. - Ale co w takim razie robil tam ten blondas? Pytam powaznie. Co tam robil bialy facet ze snajperskim karabinkiem, podobnym do tego, z ktorego zabito Kennedy'ego? Prosze mi to wytlumaczyc, a wroce do domu i nie bede wiecej zawracal panu glowy. Brooks Campbell wstal z fotela. Zaslona w oknie poruszyla sie i przez waska szczeline wpadla do pokoju smuga jasnego swiatla. -Wie pan co, Peter? - powiedzial z wystudiowanym polusmiechem wytrawnego polityka. - Nie mam, do cholery, zielonego pojecia, co robil tam ten bialy. Zdradze panu tajemnice i powiem, ze wysluchalem ponad piecdziesieciu ludzi, ktorzy mieli cos do powiedzenia na temat morderstwa w Turtle Bay. Rozmawialem z policja, z wojskiem. To, co dotychczas uslyszalem, wskazuje jednoznacznie na pulkownika Dassie Dreda. Nie wiem, co jeszcze moge panu powiedziec na ten temat. Campbell przestal spacerowac po pokoju. Cofnal sie myslami do spotkania, jakie odbylo sie rok temu na pustyni w Nevadzie. Wspomnial swoje owczesne wyobrazenia na temat Damiana i Carrie Rose'ow. Jezu Chryste! Tym razem spieprzyli sprawe! Zostali zauwazeni. Wielki, tajemniczy Damian Rose, ktorego on sam ani razu nie widzial na oczy. Campbell popatrzyl na Petera Macdonalda, na jego hawajska koszule. -Peter, prosze mi zaufac - usmiech, ktory pojawil sie na jego ustach byl prawie serdeczny, chociaz wciaz myslal o Rose'ach. - Prosze zostawic sekretarce swoj numer telefonu, skontaktujemy sie z panem. Peter milczal. To, co uslyszal, przyprawilo go o zawrot glowy. Miejmy ufnosc w Bogu. A ktos za to zaplaci najwyzsza cene... Nagle doznal mdlacego uczucia zupelnego osamotnienia. -Jezu... - wyrwalo mu sie z ust. Do gabinetu weszla wyniosla, czarna sekretarka i na tym posluchanie sie skonczylo. Opuszczajac duzy, bialy budynek ambasady, Peter spocil sie jak mysz. Dawno nie czul sie tak zle i samotnie. Ostatni raz chyba podczas wymarszu do Kambodzy. Idac przez ladnie utrzymany dziedziniec skinal glowa nieskazitelnie umundurowanemu wartownikowi z piechoty morskiej i usmiechnal sie do grupki amerykanskich turystow, ale wciaz myslal o Brooksie Campbellu, urzedniku panstwowym o wygladzie aktora. Tymczasem Campbell stal za szyba wielkiego okna na trzecim pietrze. Palil papierosa i odprowadzal wzrokiem wychodzacego przez brame Macdonalda. Ktory byl swiadkiem. Samotnik dowlokl sie na Bath Street tuz przed poludniem. Zarosniety hipis, przezywany "Petarda", trzymal list Carrie Rose tak, jakby to bylo zaproszenie na przyjecie urodzinowe, ktore wreczyla mu mama ostrzegajac, by go nie pogniotl i nie zabrudzil. Kolorowe ptaki lataly nad cicha boczna uliczka. Obszczekalo go kilka bezpanskich psow, ale Samotnik odszczeknal im sie i poszedl dalej. Minal kilka koz, grzebiacych w smietnikach i zapuszczonych trawnikach na tylach domow. Ten widok przypomnial mu, ze jest glodny. A takze nacpany po same uszy. Nawalony. Nabuzowany. Ogolnie czul sie calkiem niezle w ten piekny poranek. Okazalo sie, ze na Bath Street pod numerem piecdziesiatym jest redakcja "Evening Star". Samotnik nacisnal przycisk dzwonka, smetnie zwisajacego na przewodach. Potem czekal. Po paru chwilach w drzwiach pojawila sie ciemnoskora dziewczyna z kwiatami we wlosach. Smiala sie, jakby ktos wlasnie opowiedzial jej dowcip. Wziela koperte z rak poslanca i w tej samej chwili rozlegl sie huk wystrzalow, wyjatkowo glosny w tej cichej, bocznej uliczce. Cos pchnelo Samotnika na sciane obok futryny. Chude, sklute iglami ramiona poderwaly sie w gore, dlonie zwisly zupelnie bezwladnie. Rozrzucone dlugie wlosy wygladaly jak brudna scierka. Kule przyszpilily go do sciany, szatkujac mu twarz i piers. Byl martwy, zanim zdazyl osunac sie na ziemie. Kilka minut pozniej zaszokowany czarnoskory redaktor "Evening Star" probowal przeczytac list przyniesiony przez nieszczesnika. Okazalo sie, ze nadawca byl pulkownik Dassie Dred "Monkey" Dred. Grozil w nim, ze jesli biali nie opuszcza San Dominiki, na wyspie nastapia ataki terrorystyczne o niespotykanym nasileniu i konsekwencjach. List zawieral tez zapowiedz kolejnej przesylki, ktora zostanie w identyczny sposob dostarczona na Bath Street piecdziesiat nastepnego dnia rano, jezeli ten tekst nie zostanie podany do wiadomosci ogolu w popoludniowym wydaniu dziennika. O dwunastej trzydziesci do ciasnego biura redakcji gazety przybyl doktor Meral Johnson. Ciemnoskory szef policji zbadal uwaznie wielka dziure, wyrwana w drzwiach wejsciowych. Obejrzal denata. Porozmawial z dziewczyna, ktora odebrala list. Polecil swoim ludziom przetrzasnac okolice w poszukiwaniu ewentualnych swiadkow strzelaniny. Potem blysnal inwencja i nazwal feralna przesylke "smiertelnym listem". Doktor Johnson skonstatowal ze smutkiem, ze jak dotychczas, byl to jedyny konkretny wklad, ktory zdolal wniesc do sledztwa w tej niezwyklej sprawie. ROZDZIAL 10 Smietanka funkcjonariuszy sluzb specjalnych stanowia pracowici jak mrowki biurokraci. Najgorsi z nich sa absolwenci Eton i uczelni nalezacych do Ivy League. W tym przypadku mozna powiedziec, ze smietanka nie zawsze zbiera sie na samej gorze. Z pamietnika Rose'ow Fairfax Station, Wirginia Tego popoludnia i wieczoru w Waszyngtonie az huczalo od ironicznych komentarzy na temat fiaska negocjacji pomiedzy przedstawicielami Chin a Wietnamu na temat zawarcia ukladu pokojowego. Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie przemowienia Jimmy Cartera pracowali juz nad tekstem uroczystej deklaracji, ze Ameryka wypelni swoje zobowiazania wobec sojusznikow i nie powroci do polityki izolacjonizmu. Dwadziescia kilometrow na poludniowy zachod od stolicy znajdowala sie Stara Rodowa Siedziba Harolda Hilla. Posiadlosc, otoczona zielonymi wzgorzami i ogrodzona palisada, rozciagala sie na szesciu akrach terenu w okolicy Fairfax Station. Wsrod roslinnosci przewazaly kapryfolium, bukszpan i deren, pomiedzy ktorymi zyla wielka obfitosc przedstawicieli fauny, charakterystycznych dla tej okolicy. Na jednej z bram ogrodzenia widnial wymalowany recznie napis: NASZA STARA RODOWA SIEDZIBA. Moze i tak. Jednak Harold Hill, kiedy przebywal z dala od domu, czesciej nazywal to miejsce "Waniliowym Wafelkiem". Obojetnie jak ja nazywano, posiadlosc Hilla sprawiala wrazenie miejsca wyjatkowo spokojnego i urokliwego. Bylo tu tak swojsko i zwyczajnie, ze za najwieksza sensacje mogla zostac uznana obecnosc ekipy slynnej stacji telewizyjnej A. C. Nielsena. Nawet w najsmielszych domyslach nikt nie mogl skojarzyc tego miejsca z morderstwami, torturami czy praca wywiadu. I wlasnie o to chodzilo Harry'emu Lamignatowi. Wiosna i u progu lata Harry spedzal wiekszosc wieczorow na grze ze swoim synem, Markiem. Mark mial czternascie lat i byl bardzo obiecujacym graczem miedzyszkolnej ligi baseballowej. W te dni, kiedy nie bylo meczu, Mark musial wykonac przynajmniej sto rzutow do ojca, ktory pelnil role lapacza. Hill kucal wlasnie w niewygodnej pozycji, pocac sie obficie pod ochraniaczami. Zaczynala mu sie podobac ta zabawa. Odczuwal przyjemne swedzenie dloni, ukrytej w wielkiej rekawicy. Nagle jego zona, Carol, zawolala go do domu. -Rozmowa zamiejscowa! - krzyczala z werandy. W jej glosie slychac bylo wyrazny akcent z Alabamy, ktorego nie zdolala sie pozbyc, mimo dlugiego pobytu w osmiu obcych krajach. - Dzwoni Brooksie Campbell. Hill powiedzial synowi, ze musza przerwac trening i potruchtal do duzego domu w stylu kolonialnym. Poczul lekkie sciskanie w zoladku. Brooks Campbell nigdy nie dzwonil do niego do domu. W kazdym razie nie po to, aby pogadac o glupotach. Campbell byl tak zwanym specjalista od terroryzmu. Haroldowi Hillowi od poczatku cos nie pasowalo w tym calym gownianym interesie. Terroryzm byl dobry dla Arabow i Izraelczykow. Dla Irlandczykow. Dla SLA. To narzedzie dla slabeuszy, ktorzy nie majac innego wyjscia, musza grac nieczysto. Ameryka powinna trzymac sie z dala od wykorzystywania terroryzmu. W zaciszu gabinetu Hill wybral osmiocyfrowy numer na aparacie telefonicznym, ktory trzymal w zamykanej na klucz szufladzie. Wciaz zastanawial sie nad jednym - jakie moga byc konsekwencje przyjecia przez swiatowe mocarstwo takich brudnych sztuczek jako normalnej metody dzialania. Wszystkie chwyty dozwolone? Zadnych barier? A co sie stanie, jezeli Ameryka wywola gdzies "prawdziwa" rewolucje? Niezle gowno, oto co sie stanie. Powrot do mrokow sredniowiecza. Nacisnal przycisk na aparacie. Rozmowa z Karaibow zostala przelaczona na bezpieczna linie, chroniona przed podsluchem. Za oknem wciaz widzial Marka, ktory rzucal pilke wysoko nad czubek starego swierka, a potem lapal ja calkiem jak Willie Mays. Chlopak mial niesamowity rzut. Niesamowity. Pomyslal, ze przelaczanie rozmowy trwa zbyt dlugo, i w tym momencie uslyszal przytlumiony glos Brooksa Campbella. -Czesc, Harry. - Staranna, sceniczna dykcja Campbella zabrzmiala dziwnie belkotliwie. - Dzwonie z powodu... Harold Hill parsknal krotkim smiechem. Zamierzal przyhamowac nieco mlodego kolege. -Wiesz co, mowisz takim tonem, ze chyba lepiej usiade. -Masz racje. Wiesci nie sa najlepsze... Wychodzi na to, ze jeden facet widzial wczoraj Rose'a w Turtle Bay. Co ty na to? Wynajmujemy kogos, kogo nawet nie wolno nam obejrzec, jakiegos pieprzonego geniusza, a ten natychmiast pcha sie komus w oczy. Cholera, Harry, gdybym nie znal calej sprawy, pomyslalbym, ze ktos robi sobie z nas jaja. W kazdym razie nie mam ochoty ponosic calego ryzyka. -Czy Rose zdaje sobie sprawe z tego, ze ktos go widzial? Opowiedz mi wszystko po kolei, Brooks. -Owszem, zna swoja sytuacje - odrzekl Campbell. - Dzwonil do nas dzisiaj. To znaczy, dzwonila jego zona. Powiedziala, ze sami sobie z tym poradza. To milo z ich strony, prawda? -Fantastycznie. -Dzieki Bogu ten swiadek nie jest nikim waznym. Jednak to Amerykanin... A przy okazji: Rose zastrzelil dzis rano prezesa ASTA. Harry, oni wymykaja sie spod wszelkiej kontroli. Nie pamietam juz planu, jaki nam przedstawili. Wczoraj wieczorem Damian nie pojawil sie na umowionym spotkaniu ze mna. Robia z nas idiotow. Harold Hill przymknal oczy i wyobrazil sobie Campbella. Brooks Corbett Campbell. Absolwent Princeton. WASP z New London w Connecticut. W Agencji wroza mu wielka kariere. Skromnym zdaniem Hilla - mlody neonazista. Facet, ktory zawsze wie lepiej, co bedzie dobre dla innych. -No coz... Chyba bedziemy musieli nadal z nimi wspolpracowac, przynajmniej jeszcze przez jakis czas. Lepiej chyba, zebys to ty zajal sie swiadkiem. Moze nam jeszcze byc potrzebny, zeby zidentyfikowac Rose'a. Tak na wszelki wypadek... Kiedy juz wszystko sie skonczy, nie mam zamiaru pozwolic im na opuszczenie wyspy. To chyba oczywiste. -Brzmi niezle - uslyszal przez transatlantyckie zaklocenia lekko podniesiony glos Campbella. - Calkowicie sie z toba zgadzam. Hill nie odzywal sie przez chwile. Powinien podtrzymac Campbella na duchu, zeby sie nie zalamal. -Dobra, to mamy z glowy - rzucil wreszcie Harry Lamignat. - A teraz przekaz mi te zle nowiny. Mlody Brooks Campbell zmusil sie do smiechu. Stare sposoby na rozluznienie atmosfery. -Juz myslalem, ze o to nie zapytasz. Coastown, San Dominica -Sprobujmy podejsc logicznie do tego wszystkiego - zaproponowala Jane. Peter nie odpowiedzial. Byl myslami zupelnie gdzie indziej: na poligonie artyleryjskim kolo Camp Grayling w stanie Michigan. Wlasnie zestrzeliwal kolejne puszki po piwie z glowy Brooksa Campbella. Za pomoca bazooki. Byla dziesiata wieczor. Siedzieli w pograzonym w mroku ogrodku restauracji "Le Hut" i starali sie ogarnac umyslem potworne morderstwa. Czasem ktores z nich skubnelo kes z talerza. Oboje byli mniej wiecej tak samo glodni, jak stojace przed nimi krewetki w tlustym sosie. W koncu Peter podniosl na Jane wzrok zbitego psa i wzruszyl ramionami. -Komu to moglo przyjsc do glowy? Pokroic dwojke nastolatkow jak Kuba Rozpruwacz? Jane oparla podbrodek na splecionych dloniach. Wygladala jak nieco starsza wersja Caroline Kennedy. Ciemnoskorzy kelnerzy nie mogli oderwac od niej oczu. -Prawdopodobnie to ten sam bydlak, ktory zamordowal ojca na oczach dwojki jego dzieci - odpowiedziala. - Czuje sie okropnie, jakbym byla chora. Zupelnie do kitu. W dodatku zaczynam sie bac. Wspominajac rozmowe w ambasadzie amerykanskiej Peter czul sie zupelnie niepotrzebny, jak wrzod na tylku. Maly Mac znow spieprzyl sprawe... Moze widze to wszystko w zlym swietle, zastanawial sie. Na pewno rozmowa w ambasadzie nie przebiegala tak, jak powinna. Przeciez wysoki blondyn tak czy siak musial miec jakis zwiazek ze sprawa. Nie moglo byc inaczej. Jane wyciagnela reke w strone ulicy. Na jej twarzy pojawil sie figlarny usmiech, zupelnie jak wtedy, gdy nad miastem nie wisial jeszcze cien maczety. -Nie wiedzialam, ze na wyspie jest jeden z twoich braci - zakpila. Tuz przed restauracja niechlujnie ubrany uliczny clown zabawial grupke przechodniow. Recznie napisany plakat glosil: BASIL, MINSTREL WSZYSTKICH DZIECI. Pod gruba warstwa makijazu Basil byl calkiem mlodym mezczyzna. Obwodki namalowane wokol oczu nadawaly jego twarzy wyraz smutku i zatroskania. Jego stroj - postrzepione, jaskrawozolte pantalony i dziwaczna szlafmyca upodabnial go do karla. -Milosc jest odpowiedzia - przekonywal miejscowych i kilku przechodzacych obok turystow. - Milosc jest odpowiedzia - wmawial ludziom przy stolikach restauracji. -Ach - szepnela Jane do Petera, jednoczesnie puszczajac do niego oko. - A jak brzmi pytanie? Ale on wciaz byl pograzony we wlasnych myslach. Turtle Bay. Co go tak zdenerwowalo w ambasadzie Stanow Zjednoczonych? -Znasz jakies sztuczki? Sztuczki dzieciecego minstrela? - spytala Jane przez stol. - Peter, dokad odplynales? A moze ty jestes Sherlockiem Holmesem, rozwiazujacym zagadke tajemniczych morderstw? Peter usmiechnal sie i zarumienil. -Przepraszam. Juz wrocilem. Witaj! Jego podroz powrotna do kafejki prowadzila przez odlegle miejsca: Wietnam i dom rodzicow nad jeziorem Michigan, w ktorym Betsy Macdonald przez szesc lat, rok po roku, rodzila kolejne ciemnowlose, ciemnookie niemowle. Cala Niezwykla Szostke. -Dzieciece sztuczki? - usmiechnal sie Peter. Poczul nagly przyplyw uczucia do tej ekscentrycznej, jasnowlosej dziewczyny z Dakoty. Zastanowil sie chwile. Przypomnial sobie cos, czym jego brat, Tommy, zabawial dzieciaki. Wzial do reki papierowa serwetke. Zwinal ja w rulonik i przytrzymal pod nosem. Serwetka wygladala jak zwisajace wasy. -Musisz zaplacic czynsz - zahuczal glosem scenicznego lotra. Przylozyl serwetke do skroni. Miala przedstawiac dziewczeca kokarde. -Nie mam pieniedzy - zakwilil teatralnym falsetem zrozpaczonej kobiety. -Musisz zaplacic czynsz! - powiedzialy Wasy. -Nie mam pieniedzy! - pisnela Wstazka. Serwetka znalazla sie pod broda i stala sie elegancka muszka. Peter odezwal sie glosem obroncy ucisnionych: -Ja za nia zaplace! -Moj wybawicielu! - ucieszyla sie Wstazka. -Do licha, znow sie nie udalo! - mruknely Wasy. -Chcialabym, zeby wszystko bylo takie proste - westchnela Jane. Pocalowala jego papierowe wasy. Komedia z Flipem i Flapem. Oboje byli jeszcze nie calkiem dojrzali. Pod pewnymi wzgledami. Ale bardzo chcieli wydoroslec. Tej nocy spali ze soba ostatni raz. Naprawde ostatni. Crafton's Pond, San Dominica Bylo coraz blizej do pierwszego, nieufnego spotkania panstwa Rose z pulkownikiem "Monkey" Dredem. Cztery samochody z wylaczonymi silnikami staly po dwoch stronach rownego, waskiego pola w poblizu zaszczurzonego stawu Nata Craftona w okregu West Hills. Pole to bylo regularnie wykorzystywane jako ladowisko dla samolotow, ktore szmuglowaly marihuane i kokaine do Nowego Orleanu. Tej nocy nad stawem unosila sie mgla. W wilgotnej trawie buszowalo pelno szczurow wodnych. Zgodnie z wzajemnymi uzgodnieniami kazda ze stron przybyla tylko dwoma samochodami. W kazdym z nich nie moglo byc wiecej niz dwoch pasazerow. Posiadanie broni bylo dozwolone, ze wzgledu na trudnosci z wyegzekwowaniem ewentualnego zakazu. Tuz przed rozpoczeciem spotkania po stronie Dreda pojawil sie trzeci samochod. Byla dokladnie pierwsza w nocy. Umowa zostala zlamana po raz pierwszy. Jadacy halasliwa, brytyjska furgonetka "Monkey" Dred, wyszkolony na Jamajce i Kubie dwudziestosiedmioletni rewolucjonista, widzial tylko spowite mrokiem tajne ladowisko. Nie zauwazyl na nim zadnego ruchu. Bylo calkiem przyjemnie, zwlaszcza ze nad dzungla wisial bialy rogalik ksiezyca. Furgonetka zatrzymala sie gwaltownie na koncu pola. Kierowca Dreda blysnal swiatlami - raz, a potem drugi. Z ciemnosci lekko tylko rozproszonych przez ksiezyc blysnely w odpowiedzi swiatla innego samochodu. Panstwa Rose. Dred przygladal sie temu przez zmetniala, zapaskudzona owadami przednia szybe. Pokiwal glowa i usmiechnal sie. Jak widac, panstwo Rose latwo szli na kompromis - zaakceptowali trzeci samochod. -Widzisz, kolego, wszystko pojdzie gladko - powiedzial do kierowcy. Dwa z pieciu samochodow wyjechaly na srodek ladowiska. Zgodnie z umowa. Dred stwierdzil, ze panstwo Rose trzymaja sie dokladnie ustalonej procedury. Jak Brytyjczycy podczas rewolucji w Ameryce. Jeszcze zanim furgonetka sie zatrzymala, pulkownik wyskoczyl i stanal na bacznosc w wysokiej trawie. Widzial, jak trzydziesci metrow od niego Rose wysiada z luksusowego amerykanskiego auta. Dred wyobrazal sobie, ze bialy bedzie wyzszy. Ubrany byl w jasny garnitur, na glowie mial duzy kapelusz panama. Szykowny gosc. Zupelnie nie w pore. Na sygnal swiatla obu samochodow zgasly. Mezczyzni ruszyli przez mrok na spotkanie. Po niecalych trzydziestu sekundach byli blisko siebie. Dred, ktory sam cuchnal jak kupa gnoju, poczul mocny zapach francuskich perfum. -Macie dla nas te karabiny? - rewolucjonista poslugiwal sie angielszczyzna mieszkancow wyspy. Carrie Rose zdjela z glowy kapelusz, ktory dotad zaslanial jej twarz. Usmiechnela sie do pulkownika Dreda. -Wlasciwie to juz pan nie zyje - powiedziala. - Maz ma pana na muszce karabinka snajperskiego M-21. Karabinek jest wyposazony w noktowizor, wiec strzelec widzi nas w zielonej poswiacie. Chce mu pan pomachac? -Nie wierze w ani jedno slowo. - Murzyn byl zupelnie spokojny. Carrie wlozyla kapelusz i w tej samej chwili huknal strzal. Kula uderzyla w ziemie niecaly metr od partyzanta. Na obu krancach pola znow rozblysly reflektory samochodowe. Murzyn znieruchomial. Podniosl reke, aby powstrzymac swoich ludzi. -Mamy uczciwe intencje - powiedziala Carrie, jakby nic sie nie stalo. - Ale musi pan wiedziec, ze nie wolno lamac raz ustalonych zasad. Umowilismy sie na dwa samochody. Nie trzy, tylko dwa. Jezeli nadal jest pan zainteresowany karabinami - ciagnela - prosze przyjechac jutro wieczorem o jedenastej do posiadlosci Charlesa Codda. Zasady pozostaja bez zmian. Dwa samochody. -Czemu to robicie? - spytal Dred, gdy skonczyla. Poczul sie pewniej, zalozyl rece na piersi. -Chcemy wam pomoc w przejeciu wladzy nad wyspa - wyjasnila Carrie. - Ktos nam za to zaplacil. Prosze byc jutro na farmie Codda. Dowie sie pan wszystkiego, co moze pana interesowac. A nawet pozna pan Damiana. Carrie Rose odwrocila sie i odeszla, zostawiajac partyzanta w stanie lekkiego oslupienia. Zastanawiala sie, jak to bylo z bojownikami Castro w gorach Sierra Maestra. Kto wtedy dostarczyl im bron? -To zwykly gnojek - powiedziala Carrie do Kubanczyka wsiadajac do samochodu. - Dziwne, ze wlasnie nim sie zainteresowali. -Solamente tres dias mas - odrzekl Kubanczyk. - Jeszcze tylko trzy dni. 4 maja 1979, piatek Przybycie funkcjonariuszy federalnych ze Stanow Zjednoczonych ROZDZIAL 11 Bardzo dokladnie zaplanowalismy wywolanie ogolnego chaosu. Na wszystkich frontach. Mialo byc tak, jakby w srodku lata, w miejscu, gdzie nikt nigdy nie widzial platka sniegu, pojawila sie nagle gwaltowna zamiec sniezna.Czwartego maja juz sam widok chlopow, pracujacych w polu z maczetami w dloniach, wywolywal ataki serca wsrod turystow. Widok Murzyna brodzacego przy brzegu - nawet jesli byl to tylko ratownik z sasiedniej plazy - sprawial, ze bialasy w panice zmykaly do swoich krytych sloma domkow letniskowych. Zaloga lodzi rybackiej, ktora przez nieuwage podplynela zbyt blisko brzegu, zostala przegoniona przez uzbrojonych w karabiny, wynajetych ochroniarzy. Na plazy wszyscy opalali sie z szeroko otwartymi oczami... Cale rzesze turystow, zamiast wypoczywac nad morzem, koczowaly w biurach linii lotniczych i w budynkach rzadowych. Linie lotnicze Pan Am, Eastern, Prin-Air, BOAC uruchomily dodatkowe rejsy, ale i tak wciaz bylo za malo miejsc dla uciekinierow... Jak dotad wszystko wiec przebiegalo zgodnie z planem. Z pamietnika Rose'ow Czwarty dzien byl nieco spokojniejszy - odnotowano cztery zabojstwa. Niestety, byly to znow okrutne zbrodnie spod znaku maczety. Z samego rana przybylo na wyspe czterdziestu pieciu funkcjonariuszy federalnych ze Stanow Zjednoczonych, aby pomoc w utrzymaniu porzadku w wiekszych miastach San Dominiki. Niektorzy z tych pracownikow Departamentu Stanu brali wczesniej udzial w tlumieniu rozruchow Indian w rezerwacie Wounded Knee. Z bazy w Pensacola na Florydzie przylecialo osiem smiglowcow, podobnych do tych uzywanych w Wietnamie, aby wesprzec policje w poszukiwaniu i tropieniu przestepcow. Pomalowane w brazowo-zielone plamy bojowego kamuflazu smiglowce stanowily przerazajacy widok dla pozostalych jeszcze na wyspie turystow, ktorzy niespodziewanie znalezli sie w strefie objetej nieformalnymi dzialaniami wojennymi. Smiglowce wojskowe bez przerwy lataly nad zielonymi wzgorzami, zupelnie jak w czolowce znanego serialu M.A.S.H. Rosla liczba swiadkow morderstw spod znaku maczety. Jak to okreslila jedna z francuskich gazet, rozpoczal sie "istny zalew fascynujacych, brutalnych opowiesci". Przesluchano piecset jedenascie osob, ale tylko Peter Macdonald widzial tajemniczego bialego czlowieka wsrod ciemnoskorych napastnikow. Sila rzeczy, zeznania Macdonalda stawaly sie coraz mniej wiarygodne. Znajdowalo sie coraz wiecej wazniakow, krecacych sie jak sepy wokol miejsc zbrodni, pewnych siebie ekspertow, ktorym wydaje sie, ze wiedza, o co w tym wszystkim chodzi. ROZDZIAL 12 To, czego dokonalismy na San Dominice, mozna porownac do wypuszczenia na wolnosc takich ludzi, jak Charles Starkweather, Cargill Fugate, Speck, Bremer, Manson i Squeaky Fromme. Jednoczesnie i w tym samym miejscu. Z pamietnika Rose'ow 4 maja 1979, Coconut Bay, San Dominica Piatek rano. Czwarty dzien spod znaku maczety Kapitan B. J. Singer, absolwent Annapolis z tysiac dziewiecset szescdziesiatego szostego roku, siedzial na skladanym plazowym foteliku i czytal ksiazke zatytulowana Superokret. Jego zona, Ronnie, lezala obok, a przed nia, na gorce z piasku, oparta byla powiesc Po tamtej stronie nocy. Panstwo Singer nie byli jednak zbyt zapalonymi czytelnikami. Nagle Superokret wysunal sie z rak kapitana. Ksiazka w lsniacej, twardej okladce uderzyla w podporke fotelika i spadla na piasek. Glowa Singera stuknela w oparcie. -Co jest? - spytala Ronnie. -Nie zniose tego dluzej - odparl z zamknietymi oczami B.J., lsniacy od masla kokosowego, rozsmarowanego na calym ciele. - Mam dosc tego siedzenia. Czuje sie jak dzieciak, ktory za kazdym razem musi pytac matke, czy wolno mu sie wykapac w morzu, polazic po brzegu albo zrobic cokolwiek innego. Ronnie Singer uniosla wzrok znad lektury. Poranne slonce zmusilo ja do zmruzenia oczu. -No to dalej, na co czekasz? - odezwala sie kpiaco z lekkim teksanskim akcentem. - Idz i sie utop. Albo daj sobie obciac glowe jakims Zulusom. Sam sprawdz, czy mamusia ma racje. Mamusia na pewno nie przesadza. Wielki, rudy B.J. zalozyl noge na noge i warknal przeklenstwo w strone zony. -Alez mamusia pragnie tylko twojego dobra... - zagruchala Ronnie ze swojego koca. -Chcialbym zdjac te niewygodne kapielowki na jakims kawalku prywatnej plazy. Dopuscic troche slonca do tych czesci ciala do ktorych zwykle nie ma dostepu. A potem zanurzyc je w prywatnym kawalku blekitnego morza. Dokladnie tak, jak mowili w telewizji. Pamietasz, jak bylo w tej reklamie? Ronnie Singer z trzaskiem zamknela swoje czytadlo i przeciagle westchnela. Byla drobna blondynka, ale miala obfite piersi, ktore poruszyly sie zachecajaco pod cienka, kolorowa tkanina kostiumu kapielowego. Nie bez przyczyny mowila o sobie "mamuska". -W porzadku, marynarzu. Chodzmy sie przejsc. -Z mila checia. - B.J. rozjasnil sie w usmiechu. -Chociaz nie wiem, czy zdobede sie na odwage, aby sie rozebrac. -Cykor, cykor, cykor - zadrwil B.J. -Bardzo smieszne. Daj sobie spokoj. Ruszyli na polnoc w kierunku dwoch slicznych zatoczek, na mniejsza, oslonieta przed wzrokiem postronnych plaze, przy ktorej, kilkaset metrow od brzegu, tkwil zardzewialy wrak starego szkunera. Kiedy tam dotarli, weszli do blekitnozielonej, przejrzystej wody, w ktorej plywalo mnostwo kolorowych rybek. Ronnie pozbyla sie gornej czesci bikini i pozwolila olsniewajaco bialym piersiom swobodnie unosic sie na powierzchni wody. Zaczela sie smiac, choc jednoczesnie lekko sie zarumienila. Gdy chlodna woda siegnela mu do piersi, marynarz odwrocil sie i popatrzyl na zielone wzgorza West Hills. -Ta cholerna dzungla jest taka piekna... - zaczal. I zamilkl, bo ujrzal dwoch polnagich czarnuchow, lezacych za rzadkiem niewysokich palm. Byl to widok mrozacy krew w zylach. Trudno uwierzyc, ze cos takiego moze sie czlowiekowi przytrafic. -Jezu Chryste - szepnal do Ronnie. - Oni sa na tej plazy. Mlodzi malzonkowie poplyneli w kierunku wraku. Z poczatku powoli, potem coraz szybciej. -Schowamy sie za wrakiem - przejal komende B.J. - Dasz sobie rade, Ronnie? Pierwszy pocisk z karabinka Damiana Rose'a plusnal w wode siedem metrow przed nimi. Singerowie zwolnili, ale zaraz znow poplyneli w kierunku zbawczej oslony. Poruszali sie coraz bardziej nerwowo, rozbryzgujac wode mocnymi uderzeniami rak i nog. Drugi pocisk wpadl do wody niecale trzydziesci centymetrow od B.J. W oddali rozlegl sie kolejny strzal, ale nie widac bylo, gdzie uderzyla kula. B.J. nawet sie nie zorientowal, ze trzeci pocisk utkwil mu w plecach. Wreszcie skryli sie w cieniu szkunera. Kadlub wznosil sie jakies dziesiec, dwanascie metrow nad ich glowami. Burte pokrywaly skorupiaki i gnijace wodorosty. Gdy skrecali za dziob szkunera, Ronnie poczula w wodzie obok siebie jakis ruch, jakby chlodny strumyk. Odwrocila glowe i zobaczyla pod powierzchnia poltorametrowy, srebrzysty blysk. Zamarla w bezruchu. W naglym przyplywie paniki pomyslala o swoich dwoch synkach, ktorzy zostali w Newport, o matce, o tym, ze moze utonac. Drugi srebrzysty blysk przemknal bez pospiechu obok B.J. Byla to co najmniej trzydziestokilogramowa barrakuda. A wlasciwie dwie. -Plyn powoli - wykrztusil B.J. - Nie wyplywaj zza wraku. Bez wzgledu na wszystko. Powoli, kochanie. Podobne do torped ryby krazyly wokol dziwnych, wielkich istot, badawczo muskaly ich ciala, pokazywaly ostre, szpiczaste zeby. B.J. poczul bol w plecach. Podplynal pod nawis dziobu szkunera. Mial stad dobry widok na plaze. Zauwazyl dwoch czarnych, biegnacych w strone wzgorz. Nigdzie jednak nie mogl dostrzec strzelca... Patrzyl za uciekajacymi czarnuchami, dopoki nie znikli w gaszczu dzungli. Bol plecow stawal sie coraz bardziej nieznosny. Oplyneli wrak - mezczyzna, kobieta i dwie wielkie, drapiezne ryby. Singerowie starali sie plynac jak najspokojniej, nie wykonujac zadnych gwaltownych ruchow. Jak najmniej chlapania. Jak najplytsze oddechy. Wreszcie doplyneli do miejsca, w ktorym mogli juz siegnac stopami gruntu. Wielkie barrakudy zawrocily. Machnely ogonami i poplynely w kierunku wraku. B.J. i Ronnie pokonali biegiem ostatnie czterdziesci metrow dzielace ich od zbawczej plazy. Gdy lezeli na mokrym piasku, jak para cudownie ocalonych rozbitkow, Damian Rose dwukrotnie nacisnal spust i zastrzelil oboje. ROZDZIAL 13 Mowiac najprosciej, nie mialam ochoty zyc i umrzec na jakims bezludnym wygwizdowie, jak Madame Bovary. Z pamietnika Rose'ow Coastown, San Dominica O jedenastej przed poludniem Carrie Rose oddawala sie slodkiemu nierobstwu obok wypelnionego slona woda, ogromnego basenu plywackiego hotelu "Princess" w Coastown. Na sasiednim stolku w basenowym barze siedzial trzydziestotrzyletni makler gieldowy z Nowego Jorku, Philip Becker, i ubolewal nad tym, jakie to zycie potrafi byc zdradliwe. Przy okazji usilowal zrobic wrazenie na Carrie. -Co za fatalna, gowniana sprawa - okreslil to, co dzialo sie na San Dominice. - W koncu udaje ci sie wyrwac te pare dni urlopu. Placisz dwa tysiace za, powiedzmy, dziesiec dni z dala od Manhattanu, od gumozujcow, sprzedawcow rondli, calej tej zgrai smierdzieli grzebiacych sie w sciekach... Az tu nagle szlag trafia twoj wymarzony odpoczynek. I to wcale nie z powodu deszczowej pogody czy poparzenia slonecznego. Przytrafia ci sie jakas cholerna rewolucja! Carrie ruchem glowy odrzucil dlugie, jasne wlosy, odslaniajac malenkie kolczyki z masy perlowej. Zaczynaly ja bawic narzekania Beckera. -Podoba mi sie to, co powiedziales - dotknela palcami grzbietu jego dloni. - Przytrafia ci sie rewolucja! - powtorzyla jego slowa. -Dokladnie - przytaknal makler. - Za kazda palma blyszczy ostrze maczety. Teraz juz zupelnie otwarcie gapil sie na jej piersi, na dlugie, zgrabne nogi, brazowy, plaski brzuch i krocze. -Ten Dred... przepraszam, pulkownik Dred, ma chyba zamiar urzadzic tu niezla jatke. A to oznacza, ze trzeba zmykac z powrotem do Nowego Jorku. -Sto piecdziesiat tysiecy wczasowiczow i bialych plantatorow chce jednoczesnie uciec z tej wyspy - powiedziala Carrie. Philip Becker usmiechnal sie. Podniosl szklaneczke w szyderczym toascie. -Za... hmm... pulkownika "Monkey" Dreda, ktory... eee... zrujnowal nam wspaniale wakacje. Kij ci w oko, Monkey. W tym momencie Carrie stwierdzila, ze Philip Lloyd Becker naprawde jej sie podoba. Cudownie pewny siebie, no i prawie tak piekny jak Damian Simpson Rose. Piekny Philip wciaz usmiechal sie do niej. Byl szarmancki i przystojny. I ladnie zbudowany - chodzaca reklama nowojorskiego klubu kulturystow. I glupi jak przyslowiowa blondynka. Kiedy w koncu zaprosil ja do swojego pokoju, Carrie zgodzila sie bez wahania. Miala to byc mala, kobieca intryga. A takze eksperyment. Piatek po poludniu Peter i Jane czuli sie w Coastown zupelnie wyobcowani, jak bohaterowie sztuk Neila Simona. Najpierw sprobowali poruszyc pare tylkow w biurze gubernatora San Dominiki. Potem w redakcjach "Gleanera" i "Evening Star". -Jezeli rzeczywiscie jest w to zamieszany jakis bialy - tlumaczyl mowiacy z brytyjskim akcentem wuj Tom z biura gubernatora - na pewno wyjdzie to na jaw, kiedy zlapiemy pulkownika Dreda. A w tej chwili dokladamy wszelkich staran, aby to zrobic. -Jezu Chryste, czlowieku. To bedzie prawdziwa rzeznia - wyrzucil z siebie Peter, zanim Jane odciagnela go na bok. W poludnie znalezli sie na zatloczonym targu przy Front Street. Dzieciaki sprzedawaly tu zielone kokosy, slodkie ziemniaki, swieze ryby. Glosniki zawieszone na straganach z plytami ryczaly przeboje w stylu "Kung Fu Fighting". Miejscowi macho obdarzali Jane leniwymi, lubieznymi usmiechami. -Przewiezc cie, panienko? -Moze sprobujesz mojego orzeszka? Przeszli jedna przecznice za Front Street i trafili na slynna, przepiekna plaze Horseshoe. -To moglby byc najpiekniejszy dzien w naszym zyciu - powiedziala Jane, gdy ich stopy zaglebily sie w cieplym piasku. - Boze! Powierzchnia morza blyszczala w sloncu, jakby odbijalo sie w niej tysiace gwiazd. Dlugie, jasne wlosy Jane lsnily zlocista poswiata... Nalezala do blond pieknosci, za ktorymi wszyscy sie ogladaja na plazy, ale nikomu nie udaje sie ich zdobyc. Spacerujac po plazy poczuli sie uspokojeni i zadowoleni, choc bronili sie przed tym z calych sil. Zupelnie jakby stracilo znaczenie wszystko inne poza goracym sloncem i powiewami wiatru, niosacymi kropelki morskiej wody. -Peter, jest wspaniale. Kowabunga, jak mawiali Indianie w "The Howdy Doody Show", aby wyrazic zachwyt. -Zaczynam sie zastanawiac, jak ludzie mogli osiedlac sie w srodkowym Michigan czy gdziekolwiek w chlodnym klimacie. Och, Jane, to chyba najpiekniejsze miejsce w calej dzungli. Zbudujmy tu sobie dom! -Cicho, moj malutki. Boso, z butami w rekach, przeszli pod niskim, drewnianym molo, ktorego pale pokrywaly wodorosty i skorupiaki. Z gory dobiegal halas baru z owocami morza. Gdy wyszli z cienia pod przegnilymi od spodu deskami, Peter mimowolnie rzucil okiem na deptak. To, co ujrzal, sprawilo, ze jego swietny nastroj wyparowal w mgnieniu oka. Posrod turystow przechadzali sie czarni zabojcy z Turtle Bay. Kubanczyk i Kingfish Toone. Nizszy z nich wskazywal wlasnie w dol, na plaze. Dokladniej - na Petera i Jane. -Jane, nie ma czasu, aby sie zastanawiac nad sytuacja - powiedzial cicho Peter. - Przygotuj sie do biegu i pamietaj, masz biec tak szybko, jak tylko mozesz. Sa tu mordercy z Turtle Bay. Obaj Murzyni na molo rzucili sie w kierunku kreconych, drewnianych schodow, prowadzacych na plaze. Ubrani w lekkie garnitury i filcowe kapelusze, wygladali jak miejscowi biznesmeni. Peter obejrzal sie. Biegli prosto w ich kierunku. Wygladali na twardzieli. Roztracali i tratowali opalajacych sie wczasowiczow. Co oni sobie, do cholery, wyobrazaja? Maja zamiar dokonac publicznej egzekucji? -Ruszamy, biegiem! Piasek tryskajacy im spod stop obsypywal ludzi na kocach. Dzieki Bogu, Jane umiala szybko biegac. Starajac sie utrzymac tempo, Peter wpadl na pewien pomysl. Znowu obejrzal sie przez ramie, przez co o malo nie stratowal rodziny, wylegujacej sie na hotelowych recznikach. Typowi amerykanscy plazowicze, nawet nie zwrocili uwagi na gonitwe. Jane lawirowala miedzy cialami, ktorymi zapchana byla plaza. Poczula, ze zaczyna jej brakowac tchu. Lapala ja kolka. Niecale sto metrow przed soba ujrzala niskie, murowane domki: Prysznice. Przebieralnie. Z dachow domkow wychodzily biale schody prowadzace na chodnik nad plaza. -Peter, tamtedy! - wydyszala. Pare krokow za nia Peter zlapal za klapy marynarki wysokiego, zarosnietego mezczyzne. -Niech pan nam pomoze - sapnal. - Prosze zadzwonic na policje! Zarosniety odepchnal go i cofnal sie o krok. -Lapy przy sobie. Odwal sie ode mnie, ty... Nikt ich nie chcial sluchac. Nic dziwnego, ze policja i ludzie z amerykanskiej ambasady zachowywali sie tak dziwnie. Najwyrazniej nie mogli sobie wyobrazic, ze ktos ofiaruje im bezinteresowna pomoc. Peter i Jane pobiegli wiec dalej, przerazeni jeszcze bardziej niz przedtem. Przebili sie przez grupe mlodych tlusciochow z plastykowymi pilkami, ktorzy zmierzali do przebieralni. Nie czuli, ze zderzaja sie z pachnacymi olejkiem do opalania cialami roztracanych ludzi. Byli sparalizowani strachem, nic juz sie nie liczylo. Wreszcie znalezli sie w duzym, chlodnym pomieszczeniu z betonowymi scianami. Trudno bylo dociec jego przeznaczenia. Klebilo sie w nim ze dwadziescia, trzydziesci osob. Niegrzeczne dzieciaki palace fajki. Czworo drzwi prowadzilo stad do dalszej czesci budynku. -Schody?! - wrzasnal Peter prosto w rozowa twarz, ukryta pod wielkim slomkowym kapeluszem. Ksiezniczka. -Schody! - krzyczala Jane razem z nim. - Gdzie sa schody?! Panienka wskazala w lewo. W tej chwili Peter i Jane uslyszeli za plecami odglosy szarpaniny. Z jednego z korytarzy wybiegl ciemnoskory ratownik. Wygladal jak O. J. Simpson z koralikami we wlosach. Ryknal tubalnie na dwoch mezczyzn, ktorzy wlasnie wchodzili do srodka. Rozlegl sie huk. Pojedynczy strzal zabrzmial niewiarygodnie glosno w holu przebieralni. Trysnela jasnoczerwona krew. Trafionego ratownika rzucilo plecami na sciane; odbil sie od niej i upadl na twarz. Koraliki stuknely o betonowa podloge. W dziwnym pomieszczeniu o golych scianach rozlegl sie wielki krzyk: -Mordercy! Ludzie padali w poplochu na podloge. W plecach ratownika ziala dziura wielkosci pilki baseballowej. Petera i Jane juz tam nie bylo. Znowu biegli, myslac z zalem o mlodym ratowniku. Pognali w lewo, ale nie znalezli schodow. -Masz jakis pomysl? -Nie. -Niech to szlag! Jeszcze raz skrecili w lewo i dotarli do drzwi. Wielu drzwi. Lazienka, Prysznic meski, Toaleta, Prysznic damski, Obsluga. To byl juz koniec budynku. A takze ich pomyslow, jak wyjsc z tego calo. Jednak Jane cos wymyslila. -Tutaj! Za drzwiami z napisem "Prysznic damski" zanurzyli sie w klebach pary, poprzez ktora dostrzegli bialy, kobiecy zadek. Dwa zadki. Oraz rzad popielatych szafek i lawek. -Musimy sie tu gdzies schowac. Gola kobieta poszla w lewo, Peter i Jane w prawo. Kiedy skrecili za rzad szafek, uslyszeli, ze wielkie metalowe drzwi prowadzace na korytarz otworzyly sie i znow zamknely. -No to pieknie - stwierdzil Peter. Otworzyl drewniane drzwi i weszli do waskiego, wylozonego kafelkami pomieszczenia z piecioma czy szescioma prysznicami, z ktorych lala sie woda. Poprzez jej strugi dostrzegli naga ciemnoskora kobiete i mala, moze trzyletnia dziewczynke. Dziewczynka miala na glowie kleby bialej piany. Spojrzala zdziwiona na dwojke bialych intruzow, wygladajacych zupelnie jak Flip i Flap. Za to jej matka przerazila sie. Przycisnela rece do piersi i zaczela wrzeszczec jak opetana. -Prosze - szeptala Jane, idac przez strumienie wody w jej kierunku i ciagnac za soba Petera. - Prosze nie krzyczec. Wiem, jak to musi wygladac, ale ktos nas goni. Za rzedem prysznicow wslizneli sie do ciasnej niszy. -Przynajmniej nie widac nas od drzwi - powiedziala szeptem Jane. -Czego tu szukacie? - zapytala wreszcie kobieta juz normalnym glosem. -Prosze nam pomoc - szepnela blagalnie Jane. Kiedy tak stala, z calej sily przyciskajac sie do wilgotnych kafelkow, a jej chlodny oddech mieszal sie z cieplejszym powietrzem, wypelniajacym pomieszczenie, wyobrazila sobie scene, ktora przyprawila ja o dreszcz. Widziala wyraznie, jak scigajacy ich mezczyzni wchodza przez drzwi, zabijaja ja i Petera, a potem kobiete i dziewczynke. "Potworna masakra pod prysznicem!" Slyszeli ich, jak panosza sie w przebieralni. Ich glosne krzyki. Przeklenstwa. Wrzaski kobiet. Trzask otwieranych i zamykanych szafek. -Chyba leci mi krew z nosa - powiedziala Jane. Zreszta nic juz nie mialo znaczenia. Mordercy weszli do pomieszczenia z prysznicami. Zastanawiajac sie, jakie ma szanse z golymi piesciami przeciwko pistoletom, Peter przysluchiwal sie wymianie zdan kobiety z mezczyznami. -Czego chcecie? - spytala podobnym tonem, jakim przedtem rozmawiala z nim i Jane. Ale zabojcy z Turtle Bay nie odpowiedzieli. Ich buty ostro stukaly na plytkach podlogi. A to dran, pomyslal Peter. Idzie sprawdzic. A on nawet nie moze zobaczyc skurwiela! Czy ma w reku pistolet? Peter i Jane mimowolnie napieli wszystkie miesnie. Obok, pod sciana, lezala mokra szmata. Bron? Bron... Nagle Peter poczul, ze jest bezpieczny. I wsciekly. Mial szczery zamiar trzasnac czarnego rzeznika mokra scierka. Wyrwac mu pistolet. Oddac jeden strzal do mezczyzny stojacego przy drzwiach. Zupelnie idiotyczne mrzonki. Wtedy ten drugi cos zawolal. Po hiszpansku. -Vamonos! Faceci przeszli z powrotem do przebieralni. Natychmiast rozlegly sie tam krzyki. Znowu zaczely trzaskac drzwi. Jane rozplaszczyla sie na scianie. Z jej jasnych wlosow sciekala woda. Z nosa kapala krew. Peter zsunal sie w dol, ukucnal i zastygl. Nie mogl sie ruszyc ze strachu. Zauwazyl, ze kobieta stojaca pod prysznicem byla calkiem mloda. Mogla miec dwadziescia, dwadziescia jeden lat. Dziewczynka zas byla przesliczna. Plakala teraz, bo plakala jej matka. -Jezu, przepraszamy... - wyjakal Peter. Odczekali z Jane jeszcze kilka minut, a potem poprosili kobiete, aby zawiadomila policje i wyszli do przebieralni. W korytarzu nie zobaczyli juz ciemnoskorych mordercow. Wszedzie bylo pelno ludzi. Zewszad dobiegaly glosne krzyki. Wreszcie znalezli schody. Przepychali sie przez tlum ludzi, probujacych ustalic, co sie stalo. Czy to kolejne morderstwo spod znaku maczety? Gdy dotarli do konca schodow, Jane objela Petera ramionami. -Przytul mnie - poprosila. - Przytul mnie choc na chwile. Potem zlozyli zeznania na policji, podajac rysopisy Kubanczyka i Kingfisha Tone'a. -Nie bylo z nimi jasnowlosego Anglika? - spytal posterunkowy. -Na pewno byl - odparl Peter. - Po prostu tym razem go nie widzielismy. -My nie widzielismy go takze poprzednio - usmiechnal sie czarnoskory policjant. Las Vegas, Nevada Piatek wieczorem Tego wieczoru w Las Vegas daly sie zauwazyc pierwsze skutki gwaltownych wydarzen na San Dominice: firma Great Western Air Transport nawiazala kontakt z rodzina Forlenza, po raz pierwszy od spotkania w Lathrop Wells. Byla dziesiata. Dlugowlosy, gruby jegomosc - idealne wyobrazenie zawodowego hazardzisty - sledzil limuzyne Isadore'a Goldmana, ktora przed chwila ruszyla spod hotelu Flamingo. Jechali do centrum. Gruby wywiadowca nazywal sie Tommie Hicks. W tysiac dziewiecset szescdziesiatym osmym roku ukonczyl prawo na uniwersytecie Stanford. Byl jednym z przedstawicieli CIA podczas spotkania na farmie w Lathrop Wells. Hicks trzymal sie o dwa samochody za Goldmanem. Jechali przez Sahara Boulevard. Mineli zegar, ktory pokazywal godzine dwudziesta druga piecdziesiat osiem i temperature dwadziescia osiem stopni. Przejechali obok "Sandsa" i wielu innych luksusowych hoteli. W drodze do "Caesar's Palace". W tej swiatyni hazardu Izzie Goldman zaczal grac w oczko o wysokie stawki. Krupierzy uwazali go za faceta z wielka klasa. Po godzinie Goldman wygral sume, stanowiaca rownowartosc przyzwoitej rocznej pensji - nieco ponad trzydziesci cztery tysiace. A potem przegral ponad czterdziesci tysiecy przy stole do bakarata. Tommie Hicks wyciagal rocznie dwadziescia osiem tysiecy, wiec zrobilo to na nim oszalamiajace wrazenie. W ciagu calego wieczoru raz po raz wyobrazal sobie, ze zanosi do sejfu zetony starego gangstera. Tuz po pierwszej nad ranem Goldman wstal od stolu i poszedl do toalety. Na wahadlowych drzwiach widnial napis "Dla gosci hotelowych". Tommie Hicks podazyl za Goldmanem. Zdawal sobie sprawe, ze jest tylko pionkiem w tej grze. Stanal przy pisuarze po lewej stronie starego. Zabawne - Hicks stwierdzil, ze wcale nie chce mu sie sikac. Ani kropelki. Naprawde zabawne. Duzo zabawniejsze niz sledzenie mierzacego metr piecdziesiat piec, siedemdziesiecioczteroletniego faceta. -Czy aby nie spotkalismy sie kiedys na przyjeciu u Harry'ego Hilla? - zapytal, gdy stary zaczal sikac. Wygladajacy na alfonsa czarnuch, sikajacy trzy pisuary dalej, usmiechnal sie, pokazujac garnitur bialych i zlotych zebow. Izzie Goldman popatrzyl na Hicksa. Wzruszyl ramionami. -Na pewno nie. Stary gangster skonczyl i zapial rozporek. Podszedl do umywalki. Przesunal zloty zegarek z przegubu w gore chudego ramienia i zaczal myc rece. Alfons strzasnal ostatnie krople na podloge i wyszedl, nie myjac rak. -Smierdziele lubia ten zapach. - Goldman popatrzyl za nim, kiwajac glowa. Przeciagnal rekami po glowie, jakby chcial wyrownac przedzialek w siwych wlosach. - Rozumiem, ze pan Hill ma jakis problem - powiedzial, zujac rozmiekle cygaro, ktorego nie wyjmowal z ust. -Niezupelnie pan Hill. Mamy problem z dwojka naszych przyjaciol. Isadore Goldman zakrecil kran. Jak przez mgle pamietal tego grubasa ze spotkania na pustyni. -Mam nadzieje, ze niezbyt powazny. -Jak dotad, calkiem drobny... ale chcielibysmy uzyskac panska zgode na pozbycie sie ich, jezeli problem nie zostanie rozwiazany. Goldman popatrzyl na odbicie swojej pomarszczonej twarzy w zachlapanym lustrze nad umywalka. Wzruszyl ramionami. -Sami wiecie lepiej, co robic. Ale powiem ci cos, zeby nie okazalo sie, ze przyjechales tu niepotrzebnie. Bardzo by mnie to zdziwilo, gdyby tacy sprytni ludzie jak panstwo Rose nie dali sobie rady z drobnym problemem. Tommie Hicks usmiechnal sie do lustra ponad glowa starego i rzekl: -Jestesmy bardzo zdziwieni, ze jakis problem w ogole sie pojawil. Turtle Bay, San Dominica O osmej wieczorem Macdonald wysiadl z rzezacego i prychajacego pietrowego autobusu, jadacego z Coastown na polnoc. Mokra od potu koszulke przerzucil przez ramie i ruszyl starannie zagrabionym podjazdem w kierunku hotelu "Plantation Inn". Udalo mu sie naklonic Jane do pozostania w Coastown. Miala przenocowac u przyjaciol. Byl teraz zupelnie sam, samotny wobec swojego problemu. Wciaz byl jedynym, nikomu niepotrzebnym swiadkiem. Miejscowa policja nie miala zamiaru mu pomoc. W amerykanskiej ambasadzie tez nie znalazl zrozumienia. Podobnie bylo w redakcjach gazet. Dlaczego tak sie dzialo? Pytanie za szescdziesiat cztery tysiace. Dlaczego, do cholery, nikt nie chce go wysluchac? Idac przez pograzony w ciemnosci, opustoszaly dziedziniec hotelu "Plantation Inn" Peter zastanawial sie, czy kazde sledztwo jest tak samo frustrujace jak to. Ciagle bladzenie po omacku. Pietrzace sie trudnosci. Brak jakiegokolwiek tropu. Po prostu nic. Dochodzac do plazowego domku, ktory zajmowali z Jane, znow pomyslal o mordercach widzianych w Coastown. Jezeli ci dwaj byli miejscowymi rewolucjonistami, ludzmi Dreda, to on jest synem Cary Granta. Nagle, niezrozumiale przeczucie kazalo mu sie zatrzymac. Serce bilo mu mocno, po raz pierwszy od dnia, gdy opuszczal samotne gorskie miasteczko w Poludniowym Wietnamie. Ukryty za szerokimi liscmi bananowca rozejrzal sie badawczo dokola, jakby znow byl sierzantem Sil Specjalnych... Maly sliczny bungalow, w sam raz na miesiac poslubny. Zaluzje w oknach. Drewniane drzwi, troche krzywo zalozone z powodu osuwajacego sie piasku. Ciemne, przerazajace morze. Doskonale miejsce na zasadzke. Po calych dziesieciu minutach wypatrywania nie zauwazyl niczego podejrzanego. Nic sie nie poruszalo, z wyjatkiem koron palm i strzepiastych chmur na niebie. Ruszyl w kierunku domu. W polowie drogi, na bialym stole na werandzie dostrzegl ciemny ksztalt. Kiedy zrobil jeszcze krok do przodu, rozpoznal afganskiego charta, nalezacego do Maksa Westerhuisa, i jeknal glucho. Piekny, dlugowlosy pies byl przeciety na pol. Maczeta. -Jezu Chryste - powiedzial glosno. Caly sie trzasl. Zrobilo mu sie slabo. Po raz pierwszy ujrzal na wlasne oczy skutki dzialania ostrej jak brzytwa klingi. Pies mial rozplatana klatke piersiowa. Mrowki i czarne muchy pozeraly krwawe scierwo, jakby ucztowaly przy potwornym stole biesiadnym. Peter pospiesznie minal nieszczesne zwierze i wszedl do srodka. Wzial ubrania, pieniadze i colta kaliber czterdziesci cztery, schowanego miedzy czystymi koszulkami. Jego wlasne memento mori. Staral sie oddychac spokojnie. Zastanawial sie, gdzie sie ukryc. Musial zdecydowac, z kim moze bezpiecznie rozmawiac, komu moze zaufac. Musial znalezc sposob na wydostanie sie z San Dominiki. A najbardziej zalezalo mu na odciagnieciu mordercow od Jane. Nalezalo ich przekonac, ze to wlasnie on stanowi dla nich jedyne zagrozenie. Byl przeciez swiadkiem. Biegnac w kierunku jasno oswietlonego hotelu Peter rozmyslal o roznych sprawach. Po co zabijali psa? Czy przypadkiem teraz go nie obserwuja? Kim, u diabla, jest ten wysoki blondyn? Minal portyk i ruszyl w strone ciemnego parkingu na tylach budynku. Zadzwonil do Jane w Coastown. Nikt nie odebral telefonu. A potem, czwartego maja o dwudziestej czterdziesci piec, nie majac zielonego pojecia, co dalej robic, Peter po raz drugi w tym tygodniu ukradl motocykl bmw, nalezacy do dyrektora hotelu. Gdy jak najciszej, powoli wyjechal z parkingu, z cienia na droge, zasnuta teraz tumanem pylu, wyszedl wysoki mezczyzna. Damian Rose obserwowal ucieczke Macdonalda - i pozwolil mu zbiec. To takze bylo ujete w planie. Zreszta jak wszystko. Maczety byly dokladnie tak skuteczne, jak sie tego spodziewal od pierwszego dnia w Turtle Bay. Jezeli ktos mial watpliwosci, czy on i Carrie sa warci okragly milion dolarow, powinny one zniknac po zakonczeniu operacji. Beda slawni jak Charles Manson i spolka - a na dodatek do wynajecia za pieniadze. 5 maja 1979, sobota Wypowiedzenie wojny "Monkey" Dredowi Piatego dnia premier San Dominiki, Joseph Walthey, zwolal konferencje prasowa, aby oglosic, ze potworne zbrodnie spod znaku maczety mozna juz bez zadnych watpliwosci przypisac pulkownikowi Dredowi i jego nielicznej grupie dysydentow. Stojac przed mikrofonami ze swoja zona, z ambasadorem Stanow Zjednoczonych i jego malzonka, Joseph Walthey ujawnil, ze o siodmej rano sily San Dominiki wraz z oddzialami wojsk amerykanskich wkroczyly do dzungli okalajacej West Hills. Starcie z rebeliantami pulkownika Dreda ma nastapic jeszcze przed koncem dnia. Tymczasem w porcie lotniczym Roberta F. Kennedy'ego w Coastown i na lotnisku Kiley w Port Gerry jak w wielkich ulach roily sie coraz liczniejsze tlumy niedoszlych pasazerow. Rzecznik prasowy linii lotniczych oswiadczyl, ze pomimo przyspieszenia procedury startowej potrzeba bedzie co najmniej czterech dni, aby odprawic wszystkich chetnych do opuszczenia San Dominiki, Wysp Dziewiczych, Jamajki i Haiti. Mala ciekawostka. Podczas gdy tysiace ludzi uciekaly z wysp, przybylo na nie kilkaset hien cmentarnych, ktore pragnely byc swiadkami tych tragicznych wydarzen. W ciagu ostatnich czterech dni ponad dwiescie piecdziesiat osob wyladowalo na San Dominice, aby ogladac krwawe wydarzenia. Albo po prostu byc w poblizu. A najlepiej zobaczyc smierc na zywo. Moze nawet zrobic zdjecia i nagrac odglosy zbrodni. ROZDZIAL 14 Nie miewam zadnych odruchow sumienia - mawial Damian. - Czasem jednak odczuwam cos w rodzaju lodowatego, wielkopanskiego wspolczucia. Z pamietnika Rose'ow 5 maja 1979, West Hills, San Dominika Sobota rano. Piaty dzien pod znakiem maczety Peter mial juz wlasne zdanie na temat podstepnych lokalnych wojen, na ktore zapanowala moda w latach szescdziesiatych. Wystarczylo mu kilka przerazajacych minut, aby pojac, jakim potworem potrafi byc czlowiek wobec innego czlowieka. Jak szokujaco podstepne srodki stosuje dla zdobycia przewagi. Jak strasznie jest byc samotnym i niepewnym swego losu w samym srodku atakow terrorystycznych i walk partyzanckich. Jak trudno znalezc sie w roli nic nie znaczacego pylku wobec ogromu wydarzen. Byc kompletnym zerem na miedzynarodowej skali Richtera. Po prostu nikim. Gesta, ciemna ciecz kapala mu prosto na piers. Olej silnikowy - stwierdzil po kilku sekundach, jakby w tej chwili ocknal sie ze snu. Nadjezdza pociag! Pociag zbliza sie do jego kryjowki w dzungli okalajacej West Hills. Poscig za pulkownikiem Dredem. Pociag? Peter zastanowil sie. Kryjowka? Chyba zaczynal bredzic. Pokrecil glowa i spojrzal przed siebie przez lodygi wysokich traw. Usilowal przelknac gesta mieszanine kurzu i pylkow kwiatowych, wypelniajaca obolale gardlo. Dwie jaszczurki maszerowaly tuz przed jego nosem, jedna za druga. Chyba dobrze sie znaly. Moze byly przyjaciolmi albo kochankami... Jaszczurki zatrzymaly sie i zaczely hasac w trawie jak dwa malenkie dinozaury. Towarzyskie, male potworki. Pod zielononiebieskimi gardzielami pulsowaly im czerwone pecherze. Macdonald powoli odczolgal sie od motocykla. Usiadl i otrzepal rece z trawy i kamykow. Przez porosniete mchem pnie drzew popatrzyl na slonce. Niebo jasnialo nad zwarta pokrywa lisci. Dzien byl bardzo goracy. Ukrywam sie, stwierdzil ponownie, starajac sie przyzwyczaic do tej mysli, jakby to byla nowa czesc garderoby. Scigaja mnie. Po kilku minutach jalowych rozwazan Peter wstal i zaczal rozpalac ognisko. Nazbieral troche lisci, patykow, galazek i kilka garsci trawy, wszystkiego, co tylko bylo suche. Podszedl do motocykla i wyciagnal zestaw turystyczny niemieckiego gogusia. Po kilku minutach goraca neska popijal jajecznice z proszku i solona, suszona wolowine. Siedzac przy malym ognisku pochlonal rownowartosc czterech jaj, niewyobrazalnie wstretna kawe, tajemnicze mieso i tabliczke zachodnioniemieckiej czekolady, "szpecjalnie przigotowanej na taka okazja", jak glosil fatalnie przetlumaczony napis. Konczac jedzenie Peter pomyslal o Jane. Mial ochote pojechac do niej do Coastown, ale po chwili zrezygnowal z tego pomyslu. Dla jej dobra lepiej, zeby byla jak najdalej od niego. A takze od miejscowej policji. Tam gdzie jest teraz, przynajmniej przez jakis czas bedzie bezpieczna. Nie mogl powiedziec tego samego o sobie. Po sniadaniu znow poszedl do bmw. Ze skorzanych toreb wyciagnal swoja koszulke z West Point i colta. Musial dziwnie wygladac, gdy tak stal, trzymajac w dloni stary rewolwer. Obrocil bebenek i przekonal sie, ze jest pelny; znajdowalo sie w nim osiem naboi. Sprawdzil dokladnie bron, przypominajac sobie zajecia na strzelnicy podczas szkolenia w West Point, ktore sie odbywaly w masywnych, betonowych budynkach na wzgorzu przy boisku futbolowym Michie Stadium. Wspomnial takze zapuszczona strzelnice z blaszanym dachem w sajgonskiej dzielnicy Cholon. Powoli uniosl rewolwer do oka. Wycelowal w cetkowany lisc bananowca. Potem w zoltego skrzeczacego ptaszka. W maly zielony orzech kokosowy. A na koniec w niewielkiego czarnego weza, sunacego w gore po pniu drzewa. Drzewo bylo oddalone od niego o dobre trzydziesci piec krokow, czyli ponad trzydziesci metrow. Fachowcy od broni krotkiej mowia w takich przypadkach o pokazowce. Peter wygladal jak uczestnik pojedynku sprzed stu lat. Wycelowal dokladnie i leciutko pociagnal za spust. Glowa weza eksplodowala, jakby cos rozsadzilo ja od srodka. Reszta dlugiego, czarnego ciala opadla na ziemie jak zlamana galaz. Czyste trafienie ucieszylo i jednoczesnie zaskoczylo Petera. Nie spodziewal sie po tym muzealnym eksponacie takiej celnosci. A co do strzelca - coz, wiedzial doskonale, ze czeka go spotkanie z prawdziwym snajperem. -No, no - oznajmil glosno calemu West Hills. - I co ty na to, strzelcu wyborowy? ROZDZIAL 15 Rodzina Damiana Rose. Dziwni ludzie, w ktorych zylach plynie blekitna krew. Czternastoletni brat Damiana zostal przylapany na sciaganiu podczas trudnego egzaminu w Horace Mann School, wiec wypil pol zlewki kwasu siarkowego. Nie umarl, bo dawka byla tak wielka, ze natychmiast zaczal wymiotowac. Ale sparalizowalo go od szyi w dol. Od tego czasu przebywa w zakladzie leczniczym. Matka Damiana jest tam wciaz razem z nim. Ojciec jezdzi po ulicach Londynu i Manhattanu wielka, czarna limuzyna, przydzielona mu przez miedzynarodowa korporacje bankowa. Damian ma zamiar pewnego dnia zabic go w tej limuzynie... Z pamietnika Rose'ow Posiadlosc Mercury Landing, San Dominica Sobota po poludniu Brzeg morski w okolicach Mercury Landing byl piekny i odludny. Z lsniacego bialego piasku wyrastaly czarne, pionowe skaly. Za nimi, w palmowej dolinie, bylo pelno kolorowych ptakow; cale stada papug, jak w sklepie przyrodniczym na wolnym powietrzu. Nad morzem wisialo czerwone slonce, jak gniewne oko Boga. Nad samym brzegiem morza stal duzy bialy dom. Pod jedna z jego scian, ukryta w cieniu drzew, parkowala zielona limuzyna. Co do jednej rzeczy nie mozna bylo miec zadnych watpliwosci: San Dominica to prawdziwy raj na ziemi. Po plazy Mercury Landing spacerowalo dwoje nagich ludzi, kobieta i mezczyzna. Gdy Carrie Rose byla bez ubrania, dawalo sie zauwazyc, ze ma odrobine krzywe nogi, a stopy duze i zbyt plaskie. Ale nie ma sie co czepiac szczegolow. W ubraniu czy bez ta szczupla, mloda kobieta byla po prostu piekna. Idacy obok niej Damian takze wygladal doskonale. Niosl przewieszony przez ramie kosztowny dres. Szerokie ramiona, mocne, umiesnione nogi, twardy, plaski brzuch, piekne jasne wlosy. Dlugi, opalony czlonek zwisal z pokrytego kreconymi jasnymi wlosami podbrzusza. -Czas skonczyc z zabijaniem - odezwala sie do niego Carrie swoim lekko nosowym akcentem ze srodkowego zachodu. - To juz za dlugo trwa. Tydzien to zbyt duzo, Damian. Damian usmiechnal sie do niej. Popatrzyl na lodz przeplywajaca w oddali przez rafe. Szara smuga przecinajaca czarna, kreta linie. -Po prostu masz juz dosyc tego napiecia - odparl powoli. - To wcale nie trwa za dlugo, Carrie. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Na wyspie zapanowalo kompletne szalenstwo, jak w domu dla oblakanych... Poza tym wyjedziesz stad juz za jakies dwa dni. Mozesz wtedy zaczac wydawac zarobione pieniadze. Kup sobie pare samochodow, czy co tam chcesz. Carrie Rose objela meza w pasie. -Chcialabym, zebys wyjechal razem ze mna. Tak chyba byloby lepiej. Zrobisz to, Damian? Wyjedziesz ze mna? -Jezeli wyjade - Damian podniosl glos - Campbell i Harold Hill zaczna nas szukac. I predzej czy pozniej znajda. Nagle pod nasz dom zajedzie wielki czarny samochod i wyskocza z niego krotko ostrzyzeni faceci. Dopadna nas jak jakichs faszystowskich zbrodniarzy i zabija. Stana sie bohaterami. Beda pisac o tym ksiazki i krecic filmy. Popatrz, jak mi stoi - Damian nieoczekiwanie zmienil ton i usmiechnal sie. - A to mala bestia. A wlasciwie wielka bestia. Jego penis rzeczywiscie wydluzyl sie, uniosl i wygial w lewo. Jego czubek dotknal nagiego uda zony. Carrie odsunela noge. -Widze, ze musze powiedziec ci wszystko doslownie. Ja sie po prostu boje. Tym razem grasz za ostro. Nie chce, zebysmy skonczyli jak ci... jak mowiles, faszystowscy zbrodniarze. Zreszta i tak beda nas scigac jak faszystow. Damian wyrzucil rece na boki w zapraszajacym gescie. -Niech sobie szukaja. Niech sobie szukaja. Eichmanna szukali przez dwadziescia lat. Oni sa glupi, Carrie. Zapamietaj to. To wszystko durnie, beznadziejni idioci. Kobieta spuscila glowe. Dlugie wlosy dotknely jej piersi. Przez kolejnych kilka minut szli w milczeniu. -Moglabym polozyc sie tu w plytkiej wodzie - odezwala sie wreszcie Carrie. Podeszli do miejsca, gdzie bialy piasek byl wilgotny od morskich fal. Damian rozpostarl swoj dres, na ktorym polozyla sie Carrie. Uklakl i pochylil sie nad nia. Przez chwile wydawalo sie jej, ze jasne, niebieskie oczy meza nabieraja lagodniejszego wyrazu. -Powiedz mi, kochanie - odezwal sie - dobrze ci bylo z tym przystojnym maklerem gieldowym? Sobota wieczorem Glowne przedstawienie mialo sie odbyc tej nocy, w sobote piatego maja. O jedenastej na wysokiej, pomalowanej na srebrno bramie Mercury Landing pojawily sie refleksy swiatel samochodowych. Z cienia przy bramie wyszedl Kubanczyk i wpuscil pierwszy samochod. Na drugim koncu podjazdu stal Damian Rose. Slyszal, jak zwir chrzesci pod naciskiem ciezkich kol pojazdu. Spoznieni o godzine, w koncu przyjechali. Sprawdzil, czy na wlasciwym miejscu pod marynarka jest jego smith wesson, mala trzydziestkaosemka z lekko zadarta lufa. Najodpowiedniejsza bron na zblizajace sie przedstawienie, pomyslal. Dzis zagra cos z Hammeta, specjalnie dla miejscowych. Na drodze pojawily sie swiatla kolejnych dwoch aut. W jednym z nich reflektory niemilosiernie zezowaly, oswietlajac trawe po boku drogi i korony mijanych palm. Samochody na chwile znikly z oczu Damiana za kepa drzew i krzewow, w ktorych ukrywalo sie szesciu uzbrojonych tubylcow. Rozkazano im czekac. Po prostu czekac. A potem swiatla padly na pokryte winorosla sciany i okna domu. Samochody zaparkowaly przed frontem. Gotow czy nie, trzeba zaczynac, pomyslal Damian. Kurtyna w gore. Jeszcze jeden, ostami juz raz przepowiedzial sobie wszystkie kwestie, zanim przedstawienie sie zaczelo. Na duzym, wylozonym plytkami tarasie na tylach willi Kingfish Toone przemawial lamanym angielskim z francusko-kongijskim akcentem. -My wam zaoferowac wylacznie gotowka - wyjasnial czterem przybylym przed chwila przywodcom partyzanckim barczysty najemnik. - Sto dwadziescia piec tysiace. Wy za to kupic wszystko, czego wam potrzeba. Bron. Co sobie chciec. To moja ostateczna propozycja, pan pulkownik. Dassie "Monkey" Dred schylil sie tak nisko, ze jego przystojna, czekoladowa twarz znikla miedzy nogami. Dlugie, misternie zaplecione wlosy opadly do ziemi. Wybuchnal dzikim, glosnym smiechem. -Hej, zabierzcie ode mnie tego malpoluda - zaskrzeczal nie zwracajac sie do nikogo konkretnego. - Ten Afrykaniec smierdzi jak amerykanski fryzjer. Kingfish Toone usmiechnal sie do towarzyszy Dreda. Zdarzalo mu sie juz wczesniej spotykac i robic interesy z takimi swirami. Po drugiej stronie tarasu, na malym bujanym fotelu siedzial Kubanczyk i nie odzywal sie ani slowem. -Ten zapach to mydlo. Pewnie nie wiecie, jak ono pachnie? - odezwal sie wysoki bialy mezczyzna. Stal w drzwiach prowadzacych do wnetrza domu. Jego dlugie, jasne, mokre wlosy byly zaczesane do tylu gladko przy skorze, jak na fotografiach meskich modeli w "Esquire" albo "Gentlemen's Quarterly". Mial na sobie doskonale skrojony, kremowy gabardynowy garnitur. Do tego idealnie pasujace dodatki: wykladany koscia sloniowa zegarek, takiz sygnet, czarny pasek i mokasyny od Gucciego. Damian Rose przeciagnal dlonia po wilgotnych wlosach i ruszyl w strone brodatego rewolucjonisty. Gdy szedl, pola marynarki sie odchylila, ukazujac kabure, w ktorej tkwil smith wesson. -Pulkowniku Dred - Damian obdarzyl rozmowce usmiechem Clinta Eastwooda. - Panskie wyczyny sa podziwiane daleko poza ta wyspa. Mam na mysli Europe. I czarna Afryke. Twarz partyzanta rozjasnila sie na mgnienie oka, co nie uszlo uwagi Damiana. Dred potraktowal komplement machnieciem reki. Splunal na taras. -Twoja gadajaca malpa - wskazal na Kingfisha Toone'a - proponuje mi gotowke. Mam to gdzies. Moge miec forsy ile zechce ze sprzedazy ganji. Rose caly czas patrzyl mu w oczy. -Po pierwsze, moja gadajaca malpa moze pozbawic pana panskich klejnotow w niecale piec sekund, panie pulkowniku. Po drugie, sprobujmy znalezc rozwiazanie panskich problemow. -Zalezy mu na karabinach - Kubanczyk odezwal sie ze swego miejsca po hiszpansku. - Ma problemy z ich kupnem. -Z przyczyn oczywistych - Damian zwrocil sie do Dreda - nie chce pana uzbroic po zeby, panie pulkowniku. Ale moze pan dostac karabiny. Damy panu dwiescie piecdziesiat M-16. Oraz pistolety. -Piecdziesiat tysiecy sztuk amunicji! I co najmniej piecdziesiat dzialek! - wrzasnal Dred. Jego trzej oficerowie smiali sie i klaskali w dlonie jak szympansy w cyrku Barnuma. Damian usmiechnal sie szeroko. Znow przesunal dlonmi po wlosach i wyjal paczke angielskich papierosow. -Nie moge dac panu dzialek - powiedzial stanowczo. "Monkey" Dred zerwal sie na rowne nogi i wrzasnal ile sil w plucach. Warkoczyki falowaly dookola jego glowy jak tanczace czarne weze. Pochodzacy z zapasow armii Stanow Zjednoczonych pas z amunicja pobrzekiwal na biodrach. -Ma byc czterdziesci dzialek! Dostarczonych najpozniej na dzien przed masakra! Damian Rose przypalil sobie papierosa od lampki oliwnej, ktora stala na stole. Smakowal to ostatnie slowo. Masakra. -Jedno dzialko kaliber piecdziesiat milimetrow. Specjalnie dla pana! - powiedzial nie wyjmujac z ust papierosa. - Za to reszta broni zostanie przekazana natychmiast. Plus premia w postaci dodatkowych dwudziestu pieciu tysiecy sztuk amunicji. Dalbym panu wiecej, gdybym mogl. Ale to nie moje pieniadze, pulkowniku. Widac nasi kubanscy przyjaciele wiedza lepiej, czego pan potrzebuje, a czego nie. Z glebi piersi Dreda wyrwal sie glosny smiech. -Niech bedzie! - ryknal. Damian Rose usmiechnal sie. Kubanscy przyjaciele, a niech to... Wiedzial juz, ze wygral. Masakra! Cisnal czerwona lampke oliwna w strone morza. Uderzyla o niewidoczna z tarasu skale. Chwile potem nad woda zapalily sie swiatla. Do brzegu podplynela motorowka. To byla Carrie. -Panskie karabiny, panie pulkowniku - oznajmil Damian Rose. - Broni i amunicji powinno panu wystarczyc do zdobycia calej wyspy, jesli tylko zastosuje sie pan do pewnej mojej rady. Szostego dnia juz o szostej rano popelniono zuchwale, wstrzasajace morderstwa spod znaku maczety w dwoch najbardziej luksusowych hotelach w najwiekszych miastach San Dominiki. W Coastown w basenie hotelu "Princess" znaleziono plywajace zwloki mlodego fotografa mody z Greenwich w stanie Connecticut. Z jego plecow, jak wykrzyknik po opisie przerazajacej zbrodni, sterczala maczeta z czarna rekojescia. W Port Geny zone angielskiego adwokata pokrojono na kawalki, gdy zrywala kwiaty w ogrodzie ekskluzywnego hotelu "Spice Point Inn". Potem polnadzy czarnoskorzy mordercy zawineli czesci jej ciala w reczniki i wrzucili je na taras hotelowej restauracji. Wczesnym rankiem redakcje "Gleanera" i "Evening Standard" otrzymaly Smiertelne Listy. Pulkownik Dred przypisal w nich sobie odpowiedzialnosc za oba morderstwa w hotelach. Dred ostrzegl ponadto, ze liczba zbrodni na tle rasowym na San Dominice bedzie codziennie rosla dziesieciokrotnie, dopoki zarzadzanie hotelami, restauracjami i innymi przedsiebiorstwami na wyspie nie zostanie przekazane w rece jego ludu. Jeden z redaktorow "Gleanera" obliczyl, ze skoro piatego maja zabito cztery osoby, to szostego musi zginac co najmniej czterdziesci. Nastepnie czterysta... potem cztery tysiace... 6 maja 1979, niedziela Atak na hotele "Princess" i "Spice Point" ROZDZIAL 16 Zawsze staralismy sie nadac wydarzeniom okreslony porzadek, ustalic pewien swoisty rytm. To, do czego doprowadzilismy na San Dominice, wymknelo sie zupelnie spod naszej kontroli. Z pamietnika Rose'ow 6 maja 1979, Coastown, San Dominica Niedziela rano. Szosty dzien pod znakiem maczety Szostego dnia o siodmej pietnascie Peter Macdonald wpadl kuchennymi drzwiami do luksusowej willi Brooksa Campbella w Coastown. Krzyczac: -Zatluke cie jak psa! - trzasnal przystojniaka z CIA prawym sierpowym prosto w jego grecko-rzymski nos. - Radze ci zostac na podlodze - powiedzial, widzac, ze Campbell probuje sie podniesc. Wyciagnal colta kaliber czterdziesci cztery i wycelowal lufe w punkt znajdujacy sie dokladnie miedzy orzechowymi oczami Campbella. -Czego ty chcesz, co cholery? -Tylko prawdy - odparl cicho Peter. - Nie mam zamiaru opowiadac ci, co sie ze mna dzialo od chwili, kiedy olales mnie podczas naszej poprzedniej rozmowy, az do ostatniej nocy, ktora spedzilem w twoim garazu. Chce tylko uslyszec wszystko, co wiesz na temat morderstw spod znaku maczety. Chce poznac wasze tak zwane "tajemnice panstwowe". Bardzo powoli i ostroznie Campbell wstal z podlogi. -Jest tylko jeden problem - powiedzial do Petera. - Nie wierze, ze mnie zastrzelisz. Nie zrobisz tego. Nastepna rzecza, ktora zobaczyl Brooks Campbell, byla czarna, oksydowana kolba colta kaliber czterdziesci cztery. Trzasnela go w okolice kosci jarzmowej i znowu znalazl sie na wykladanej zoltymi plytkami podlodze. -Zaraz mi uwierzysz - uslyszal jak przez mgle. Brazowy but na grubej podeszwie uderzyl go mocno w piers. Potem jakas wielka sila po prostu uniosla go za wlosy. Poczul goracy powiew na prawym policzku. -A teraz lepiej gadaj. Wiem, jak to sie robi. Znam sie na torturach. Naprawde, mozesz mi wierzyc. Gdy Campbell zdolal wreszcie skupic wzrok, ujrzal tuz obok palnik swojej wlasnej kuchenki elektrycznej. Spirala byla rozpalona do czerwonosci. Jego wlosy zaczynaly juz dymic. Bekon, smazacy sie na sasiedniej fajerce, pryskal goracym tluszczem na drugi policzek. -Przysiegam na Boga, ze usmaze ci ucho! - wrzasnal Macdonald, dokladnie tak, jak uczyli go w wojsku. -Wiemy, ze jest w to zaplatana mafia! - krzyknal wreszcie Campbell. - Pusc mnie, Macdonald, ja sie pale! Peter rozluznil nieco uscisk, ale nie na tyle, zeby Campbell mogl sie calkiem wyprostowac. -Nie rozumiem, co chciales przez to powiedziec. Mafia? Jaka znowu mafia? -Probowali wplynac na lokalne wladze, aby zalegalizowaly hazard na wyspie na wiele lat... Teraz maja zamiar przeprowadzic to na swoj sposob, a jezeli sie nie uda, zniszcza tu wszystko. W San Dominice nie pozostanie kamien na kamieniu, a oni odpisza to sobie od podatkow jako strate. Nic wiecej nie wiem. Przysiegam. Macdonald, ja sie pale! Peter puscil wreszcie Campbella. To, co uslyszal, nie bylo pozbawione sensu. Stawialo w jasniejszym swietle niektore wydarzenia. -A co pulkownik Dred ma wspolnego z mafia i z wlascicielami kasyn gry? Agent CIA trzymal sie za ucho, jakby cos go ukasilo. Mial na sobie czerwono-zlote kimono z wyhaftowanym smokiem. Po raz pierwszy w swoim zyciu Brooks Campbell wygladal komicznie. -Nie wiemy, jak i czy w ogole dotarli do Dreda. - Staral sie, aby polprawdy, ktore wypowiadal, brzmialy przekonujaco. - Zdaje sie, ze niedlugo cos sie stanie. Listy opublikowane w gazetach byly ostrzezeniem dla wladz. Zbliza sie cos przerazajacego. A ty nie chcesz zrozumiec, ze wlasnie staramy sie temu zapobiec. -Czuje, ze znowu klamiesz - powiedzial Peter. Zajrzal do lodowki. Rzucil Campbellowi troche lodu, aby przylozyl sobie do sinca na twarzy, a sam pociagnal dlugi lyk soku pomaranczowego z otwartego pojemnika. -W porzadku - pogrozil kowbojskim rewolwerem Campbellowi. - Sadze, ze w stosunku do naszej pierwszej rozmowy osiagnelismy pewien postep. Wroce, gdy bede chcial sie dowiedziec od ciebie czegos wiecej. Tylko nie popelnij bledu myslac, ze nie potrafie cie zastrzelic. Zrobie to bez wahania, zwlaszcza ze cie nie lubie. Wycofal sie przez kuchenne drzwi i pobiegl do motocykla. Jakie to straszne wydarzenia maja nastapic? - zastanawial sie, jadac przez ulice wysadzane palmami w kierunku tropikalnego lasu. Czy mafia rzeczywiscie jest w to zamieszana? A co w tym wszystkim robi ten blondyn? Czyzby najemnik? Po co go wynajeli? Coz, w kazdym razie bylo to ciekawsze niz praca barmana w hotelu szurnietego niemieckiego esesmana. Moze powinien zostac gliniarzem albo detektywem w stylu Philipa Marlowe'a... Moze kiedys, w przyszlosci... Peter ozywil sie po udanym spotkaniu z Campbellem. To byl dobry poczatek. Coastown, San Dominica Nad Parmenter Street leciala mewa. Znizyla lot, aby przyjrzec sie, co robia handlarze na targu owocowym. Potem skrecila w prawo i jak drewniany model szybowca przeleciala nad czerwonym dachem hotelu "Princess". Carrie Rose siedziala na balkonie swojego apartamentu. Miala przed soba spory dzbanek kawy, wedzonego sledzia, jajka, swieze buleczki i maslo. Wlasnie zastanawiala sie nad tym, jak w efektowny sposob wprowadzic swoja osobe na karty wartego milion dolarow pamietnika. Wreszcie opisala pewne letnie, pozne popoludnie w Paryzu. Popoludnie, od ktorego wszystko sie zaczelo. 10 sierpnia 1978, Paryz "Atlantic City" bylo niedawno otwartym, modnym bistro w alei Marceau. Stalo sie prawdziwym rajem dla przebywajacych w Paryzu Amerykanow. Restauracja slynela z dwunastu odmian potrawy zwanej le hamburger. I, w nieco mniejszym stopniu, z duzych drewnianych plaskorzezb, ktore przedstawialy obrazki z zycia zaniedbanej miejscowosci wypoczynkowej na poludniowym wschodzie New Jersey. CZY WIESZ, ZE... PIERWSZA AMERYKANSKA PARADA WIELKANOCNA ODBYLA SIE W ATLANTIC CITY?PIERWSZE DIABELSKIE KOLO URUCHOMIONO W ATLANTIC CITY? PIERWSZY FILM ZOSTAL NAKRECONY W ATLANTIC CITY? PIERWSZE WIDOKOWKI POCHODZILY Z ATLANTIC CITY? Carrie szla przez ciemnawa sale restauracji. Kapelusz z miekkim, opadajacym rondem zaslanial jej pol twarzy. Z szafy grajacej dobiegaly dzwieki "Lady Marmalade". Voulez-vous coucher avec moi?... Jej biale ponczochy z cichym szmerem ocieraly sie o siebie. Wreszcie dostrzegla wozek inwalidzki. Nagle Carrie zdala sobie sprawe, ze po raz pierwszy od bardzo dawna odczuwa lek. -Oto bezkonkurencyjna, okryta zla slawa pani Rose - uslyszala glos Nickiego Handy z oswietlonej swieczka wneki. - Czemu zawdzieczam taka przyjemnosc w to piekne, gowniane popoludnie? Wslizgujac sie do wneki Carrie pocalowala Nickiego w czubek glowy. Kiedys byli partnerami. Zajela miejsce naprzeciw niego. Nie mogla oderwac wzroku od twarzy kaleki. Nickie Handy nie mial jeszcze trzydziestu lat. Nie mial tez lewego policzka. Wlasciwie to brakowalo mu calej lewej strony twarzy. Luzna tkanka ledwo okrywala kosci. -Nie moglam sie powstrzymac, zeby sie z toba nie zobaczyc - powiedziala miekko. - Damian i ja jestesmy jak para szczurow, Nickie. Jestesmy naprawde zli. Podeszla kelnerka i Carrie poprosila o butelke pouilly-fuisse. Nick zapatrzyl sie na biust mlodej Francuzki: -Ale cyce - powiedzial z lubieznym usmiechem. - Chcialoby sie, chcialo - zwrocil sie znow do Carrie. - Tylko nie probuj karmic mnie tymi swoimi pierdolami. -Dobrze. Przyszlam porozmawiac o strzelaninie w Sajgonie. Wyraz zaskoczenia pojawil sie na smutnej twarzy Quasimodo. -Nie chce o tym gadac - odparl. Nagle jego twarz jakby zapadla sie do srodka. Nickie podniosl glos. -Patrzysz na mnie jak na jakiegos pieprzonego kota! Takim pogardliwym wzrokiem patrzy sie na syjamskie kocury. Cudownie! Uwielbiam to, glupia cipo! -Jestes kompletnym swirem - mowila Carrie miekko, prawie jak do kochanka. - Mamy z Damianem do wykonania robote dla Harolda Hilla. Dla Harry'ego Lamignata i twojego dobrego przyjaciela, Brooksa Campbella. Jak sadzisz, z kim powinnismy porozmawiac? Kaleka wzial kufel pelen piwa i powoli wylal jego zawartosc na podloge. -Uwielbiam to! -Hej, hej, hej! - zawolal brodaty barman. - Wez na wstrzymanie, Nickie. Grymas znowu wykrzywil twarz Handy'ego. Musial to byc jakis paskudny tik. -Wtedy w sajgonskiej uliczce Brooks Campbell mial mi wyplacic dole. Zamiast tego prawie odstrzelil mi leb. Czesc, Nick! A potem - bach! bach! bach! I zostawil mnie, zebym zdechl w rynsztoku. Tak to bylo, Carrie. Przed samym nosem widzialem zdechla mysz. Myslalem, ze znalazlem sie w piekle. Lezalem bezsilnie w sciekach z oderwana polowa twarzy. Wiec mowisz, ze macie nowych wspolnikow? -Nickie, a moze to byla jakas prowokacja? Moze dzialali na wlasna reke? Myslisz, ze od poczatku mieli zamiar cie wykiwac? -Dokladnie tak! To byl podstep! Chcieli sie pozbyc mnie i tego biednego zoltka. Brooks Campbell pewnie zagarnal dla siebie moja forse. Pieprzony gwiazdor filmowy! -To faktycznie straszne skurwiele. -Wasi wspolnicy - powtorzyl Nickie. - Pieknie! Pieknie! Carrie i kaleki mezczyzna siedzieli i popijali, az minela piata. Wnetrze bistro zaroilo sie od ludzi, ktorzy wlasnie skonczyli prace, w biurach. Pojawili sie tez turysci i hipisi z plecakami z pobliskiego L'Etoile. O wpol do szostej zrobilo sie tak gwarno, ze prawie nie dalo sie rozmawiac. Carrie wspomniala cos o papierosach i siegnela do torebki. Potem nachylila sie glebiej do srodka ciemnej wneki i zastrzelila Nickego Handy. W halasliwym bistro nikt nie zwrocil uwagi na dwa gluche stukniecia. Mierzyla w serce. Nie chciala, zeby sie meczyl. Nickie lezal na stole jak nieprzytomny pijaczyna. Mysli galopowaly w glowie Carrie, gdy lokciami torowala sobie droge do wyjscia. Miala dwa powazne powody, aby go zabic. Przede wszystkim nieszczesny Nickie byl jednym z niewielu pozostalych przy zyciu ludzi, ktorzy mogli zidentyfikowac ja i Damiana. Po drugie, naprawde bardzo go lubila i nie mogla patrzec, jak sie stacza na dno. Lepiej bylo wyprawic go tam, dokad i tak nieuchronnie zmierzal. Lekko oszolomiona tym, co zrobila w barze, wydostala sie na zapchana samochodami aleje Marceau. Skrecila w boczna uliczke. Slyszala stukot swoich obcasow i szelest ocierajacych sie o siebie bialych ponczoch. Zdjela z glowy bialy kapelusz i wrzucila go przez plot do czyjegos ogrodka. Zrzucila niewygodne szpilki i zalozyla czarne buty na plaskim obcasie, ktore miala w torebce. W alei Montaigne spotkala sie z Damianem. Obejmowali sie mocno przez dluzsza chwile. Potem ruszyli ramie w ramie w kierunku metnej, leniwej Sekwany. Natychmiast zaczeli sie zastanawiac, w jaki sposob zabezpieczyc sie przed wykiwaniem przez wspolnikow. ROZDZIAL 17 Na San Dominice chcielismy uzyskac efekt totalnego zamieszania. Cos w rodzaju kontrolowanego przez nas gaszenia i zapalania swiatla. To, co jeszcze przez chwila bylo zupelnie niewinne, za moment mialo wydawac sie najwiekszym zagrozeniem. A co najwazniejsze, sytuacja powinna rozwijac sie zywiolowo, aby nikt nie dopatrzyl sie zadnych prawidlowosci. Zadnych utartych schematow. Z pamietnika Rose'ow Wylde's Fall, San Dominica W niedziele, od siodmej rano do poznego popoludnia, na San Dominice nie wydarzylo sie nic wyjatkowego. Ponad sto piecdziesiat malowniczych plaz wciaz lsnilo zlocistym piaskiem, blekitne niebo bylo tysiac razy piekniejsze niz to, ktore widac nad wielkimi metropoliami, slonce swiecilo nieprzerwanie. Poniewaz nic przerazajacego sie nie dzialo, Amerykanie i Europejczycy wciaz pozostajacy na wyspie mieli czas, by zastanowic sie nad dotychczasowymi wypadkami. Takze szescdziesieciu jeden uczestnikow zgromadzenia lokalnych wladz moglo pomyslec o przyszlosci, ktora nie wygladala zbyt rozowo. O czwartej po poludniu wybila godzina slawy pulkownika Dreda. Spogladajac w dol z drugiego co do wielkosci wodospadu na Karaibach - Wylde's Falls - widzial bosego czarnego chlopca, ktory prowadzil dwojke bialych turystow na urocza piesza wycieczke, prowadzaca przez kolejne stopnie wodne. Wszyscy troje taplali sie w malowniczych jeziorkach, tworzacych sie obok glownego nurtu. Ochlapywali sie pod kilkumetrowymi kaskadami i wolali do siebie nawzajem, starajac sie przekrzyczec huk opadajacej wody. Raz zatrzymali sie na chwile, by zrobic sobie zdjecie w mgielce unoszacej sie nad wodospadem. Gdy mlody przewodnik wspinal sie na kolejny wystep skalny, nad ktorym znajdowala sie kryjowka pulkownika, Dred wysunal reke z krzakow i wciagnal chlopaka na gore. Biali zostali na dole. Podniesli glowy i zobaczyli oblesny usmiech na twarzy partyzanta. -Zmiataj do domu - polecil chlopcu Dred. - Tylko nie ogladaj sie za siebie. Gdy skonczyl mowic, dwaj mezczyzni wskoczyli spomiedzy lisci bananowca prosto do znajdujacego sie ponizej wodnego oczka. Jeden z nich wymachiwal maczeta jak kijem do baseballa. Dlugie ostrze cielo wrzeszczaca histerycznie, trzydziestoletnia kobiete w poprzek letniej bluzki. Silny prad wody wyprostowal cialo, ktore spadlo niezdarnie z trzech kolejnych stopni wodospadu. Drugi zolnierz, wygladajacy na silniejszego, cial maczeta z calej sily z gory na dol. Jasnowlosy maz zabitej, wygladajacy na bankiera, przez chwile stal nieruchomo, potem rozpadl sie w pionie na dwie czesci i przewrocil w spieniony nurt Wylde's Falls. Tymczasem przy bramie wejsciowej do parku garstka turystow wraz z przewodnikami obserwowala ostatnie juz dzis dwie pary, wspinajace sie przez zdradliwe progi wodospadu. Nagle cos pojawilo sie za zakretem rzeki. Wygladalo to jak kobieta, plynaca w bystrej wodzie. Na chwile znikla im z oczu, potem przemknela obok czarnego, gladkiego glazu i wpadla bokiem na duzy, sterczacy z dna odlamek skalny, wyrzucajac wysoko w gore biale bryzgi wody. Potem splynelo z gory cialo mezczyzny, przypominajace nozyczki, ktore sie rozpadly. Ominelo wystajaca skale, odbilo sie na kilku mniejszych progach, przedefilowalo na wprost zszokowanych turystow przy bramie i zniklo bezglosnie w morzu. Pulkownik Dred dokonal wlasnie swojej pierwszej zbrodni spod znaku maczety. Dzieki jego wybitnym umiejetnosciom wypadlo ono wyjatkowo efektownie. Dred byl gotowy. Trelawney, San Dominica Niedziela wieczorem Stal przed nim talerz kleistego, brazowego ryzu, w ktorym tkwily kawalki koziego miesa i jakiegos skorupiaka. Nie byl to homar, krab czy krewetka. Na pewno cos niejadalnego. Peterowi wydawalo sie, ze widzi poruszajace sie w talerzu male, czarne szczypce. Pozarl wiec wszystko tak szybko, jak potrafil. Posilek razem z zielona herbata kosztowal szescdziesiat centow - prawdziwa okazja. Po kolacji Macdonald usiadl w ciemnym kacie wiejskiej gospody. Wypalil powoli, jeden po drugim, dwa papierosy. W ciagu niecalych pieciu minut dwadziescia czy trzydziesci razy przeciagnal nerwowo dlonmi po wlosach. Przypomnial sobie scene z jakiegos glupiego filmu. Przystojny, jasnowlosy bohater po prostu poszedl ze swoimi problemami do redakcji "New York Timesa". Jakby to byla policja. Oczywiscie wszystko potoczylo sie jak trzeba. Gosc wyszedl z matni caly i zdrowy. Napisy koncowe przesuwaly sie po znieruchomialej w szerokim usmiechu twarzy bohatera. W tle slychac bylo utwor "Ameryka jest piekna". Widzowie wyszli z kina w pelni usatysfakcjonowani. Jalowe rozmyslania faceta, ktoremu petla powoli zaciska sie na szyi. No bo co niby mial do powiedzenia redaktorom "New York Timesa"? Co w ogole mial do powiedzenia komukolwiek? Ze widzial wysokiego jasnowlosego czlowieka, byc moze Anglika, w poblizu miejsca popelnienia jednego z morderstw spod znaku maczety? Ze kiedy przypiekl nad kuchenka pewnego urzednika Departamentu Stanu, ten zaczal bredzic cos o mafii? Nagle stanela przed nim kucharka i kelnerka w jednej osobie - niska, czarna dziewczyna z twarza jak ksiezyc w pelni. Praktycznie bez przerwy kursowala po calym pomieszczeniu, jak cma schwytana w pulapke zamknietego pokoju. Stol... stol... okno... kuchnia... stol... okno... Nikt nie wypuscil na zewnatrz dziewczyny-cmy, wiec przyfrunela w koncu do niego. -Smakowal panu homar, prawda? W wolnym tlumaczeniu mialo to oznaczac: "Trzeba byc idiota, zeby jesc tu cokolwiek. Prosze, wypusc mnie stad. Jestem cma". Peter usmiechnal sie do cmy i do czegos, co dostrzegl w oczach dziewczyny. -Dobre jedzenie - powiedzial lagodnie. - Lepsze niz w wielkich hotelach. Pozniej dziewczyna powtorzyla te slowa policji. Dodala tez, ze mlody Amerykanin wyszedl z gospody okolo dziewiatej. I ze odjechal na motocyklu. Policjanci wyjasnili jej, ze Amerykanin dostal lekkiego pomieszania zmyslow z powodu tych wszystkich morderstw, a oni chcieli go tylko przesluchac. Doprawdy, nic powaznego. Coastown, San Dominica Prawie jednoczesnie z pojawieniem sie policji w gospodzie w Trelawney, czterej mezczyzni w drogich garniturach - wygladajacy jak bankierzy z Park Avenue - zasiedli do kolacji na oslonietej werandzie wielkiej rezydencji w samym centrum Coastown. Byli to: premier rzadu San Dominiki, Joe Walthey; Brooks Campbell z Great Western Air Transport; przedstawiciel rodziny Forlenza Isadore Goldman oraz czlowiek Goldmana rezydujacy na San Dominice, niejaki Duane Nicholson o wygladzie dandysa. Posilek, ktory im podano, rozpoczal sie od chincoteagues, do tego wino Montrachet. Potem przyszla kolej na faszerowane jagnie en ballon z selerem w masle i kukurydza. Z werandy rozciagal sie piekny widok na cala wyspe. Krotko mowiac, wykwintna, choc dyskretna uczta. Od czasu do czasu panowie zerkali na dlugonoga kochanke premiera Weatheya, plywajaca w basenie na wprost werandy. Od czasu do czasu Izzie Goldman probowal wyjasnic pewne nadzwyczaj istotne kwestie swoim trzem rozmowcom, pomagajac sobie przy tym gestami chudej, pokrytej ciemnymi plamami dloni. -Mam siedemdziesiat cztery lata - powiedzial cicho, aby zmusic pozostalych do skoncentrowania sie na jego slowach. - Doprawdy nie jestem w stanie pojac, dlaczego zadajecie mi te dziecinne pytania na temat panstwa Rose - westchnal. - Dlaczego nie pozwolicie im robic tego, co do nich nalezy? Placicie i mozecie zapomniec o calej sprawie. -Stali sie klopotliwi - odezwal sie Brooks Campbell. - Dostalem w tej sprawie rozkazy z bardzo wysokiego szczebla. Stary gangster wlozyl do ust kes jagniecia. -Oni nie dadza sie na to nabrac - mowil nie przestajac zuc. - Nie rozumiem, dlaczego wszyscy usiluja doprowadzic tu do takiej samej katastrofy jak w Zatoce Swin. -To nie jest Kuba - Campbell skierowal palec w strone Goldmana. - Poza tym wydaje mi sie, ze Rose oszalal. Tego nie bylo w planie. Kilka trupow, owszem. Ale nie masakra. Premier San Dominiki przegonil muche znad kieliszka z winem. Joseph Wealthey, zwany Jose, byl niskim, krepym Murzynem. Liczyl sobie czterdziesci jeden lat. Demagog i potencjalny dyktator. Mial cienkie wasiki, ogromny nos i niezdrowa, krostowata cere. -Panowie, nie psujcie milej atmosfery kolacji - odezwal sie dyplomatycznie, starannie akcentujac slowa. - Panie Goldman, dlaczego nie chce pan odpowiedziec na nasze pytania? Na przyklad, czy staloby sie cos strasznego, gdybysmy uwolnili swiat od tej pary zbrodniarzy? Stary gangster poprawil sie na krzesle. Marynarka wybrzuszyla mu sie po obu stronach jedwabnego krawata, upstrzonego rozowymi flamingami. Przyjaciolka premiera znowu zanurkowala w basenie, a Izzie Goldman uslyszal w glowie stara, bezsensowna piosenke: Ene due ecie pecie, Jestes najpiekniejszy w swiecie, Twarz przystojna, tors mocarny. I co z tego, skoros czarny. Co za idiotyczne przedstawienie! Zagrajcie to jeszcze raz, panowie! -Przede wszystkim, bez wzgledu na to, co ustalicie - Goldman popatrzyl przez stol na Campbella - nie sadze, aby udalo sie wam ich zlapac. Pozwolcie im wrocic do Francji, panie Campbell... panie premierze. Pojutrze bedzie po wszystkim. Mozecie mi wierzyc. Siedzacy po jego lewej strome Duane Nicholson strzepnal do talerza popiol z cygara. -Nie. Chcemy ich zabic - powiedzial stanowczo Campbell. - Takie jest nasze stanowisko. Isadore Goldman popatrzyl przeciagle na Nicholsona. -Ludzie, ktorzy strzepuja popiol z cygara do talerza - powiedzial wreszcie - powinni jadac z popielniczki. Ta ostatnia wypowiedzia Isadore Goldman przypieczetowal fiasko calego spotkania. Trelawney, San Dominica Pare minut po dziewiatej Peter Macdonal ukryl motocykl w rzadkich zaroslach i wszedl do budynku dworca autobusowego w Trelawney. Poczekalnia byla malym, ciemnym pomieszczeniem, w ktorym smierdzialo jak w wojskowej latrynie. Peter sprawdzil godziny odjazdu autobusow do Port Geny. Sadzil, ze tam latwiej trafi mu sie okazja ucieczki z San Dominiki. Liczyl, ze ktos mu pomoze. Przynajmniej mial taka nadzieje. Zastanawial sie tylko, czy lepiej jechac jako anonimowy pasazer autobusu, czy tez wybrac szybsza podroz motocyklem. Nikt z obecnych nie zwracal na niego uwagi. Dobre i to, pomyslal. Usiadl na dlugiej szarej lawce. Jego wzrok padl na naglowek zmietej gazety, lezacej obok niego. "Podwojne morderstwo. Dred atakuje". Juz prawie pietnascie po dziewiatej... Zatesknil za Jane. Przypomnial sobie, co to znaczy byc samotnym. Zaczal czytac tekst na wielkiej czarnej tablicy, wypisany niewprawna, jakby dziecieca reka: Ze wzgledu na to, ze na wiekszosci wysp morza karaibskiego do glosu doszli socjalisci, a Joe jest powaznie chory, nalezaloby sie zastanowic nad przyszlymi wyborami. Joe ze swoim beztroskim sposobem bycia jest niegodny pelnienia najwyzszej funkcji panstwowej. Profesor sam skonczyl tylko cztery klasy (wystarczy sprawdzic archiwum szkoly Bainty w Coastown), tymczasem ja, jak wiecie, jestem absolwentem uniwersytetu zachodnioindyjskiego. Oddajac glos na Joego, wybierasz: zwiekszenie wplywow cudzoziemcow i CIA, podwyzki cen, niskie zarobki, zwiekszenie wplywow cudzoziemcow, rozruchy wywolane przez pulkownika Dreda, brak regulacji cen, brak higieny - sprzedawanie zywnosci bezposrednio z ziemi, po ktorej sie chodzi, pluje itp. Zwiekszenie wplywow cudzoziemcow. Nawet sam Dred bylby lepszym kandydatem niz stary Joe. Tommy (Thomas Wyass) Masz jakies pytania? Watpliwosci? Zwiekszenie wplywow cudzoziemcow. Premier Joe Walthey. Dred atakuje. - Peter czytal dalej: Na dworcu zabrania sie: palenia, krzykow, uzywania brzydkich wyrazow, luskania orzechow, zucia gumy. Dziekuje za uwage. Tommy. Peter poczul nieodparta ochote, aby zuc gume, palic i wykrzykiwac glosno brzydkie wyrazy. Wszedl do drewnianej budki telefonicznej, gdzie mogl sobie do woli wyobrazac, ze robi to wszystko i jeszcze wiecej. Zastanawial sie, gdzie spedzic noc. W Port Geny? Znowu w lesie? W Ameryce nikt go nie nauczyl, jak czlowiek ma sobie radzic w takiej sytuacji. Nawet w wojsku. Tam uczyli go tylko, jak ma sobie radzic jako zolnierz. Ostatecznie postanowil zadzwonic do Jane, wbrew wczesniejszemu postanowieniu, aby trzymac ja z dala od tego wszystkiego. Najpierw telefonowal do jej znajomych w Coastown. Powiedzieli mu, ze sie wyprowadzila. Wrocila do hotelu. A niech to jasny szlag. Zadzwonil do Turtle Bay. Numer dziewiecdziesiat. "Plantation Inn". Telefonista. -Prosze domek numer czternascie... Jane, to ja, Peter. Caly dzien wydzwaniam do ciebie w Coastown. -Och, Peter! Gdzie jestes? Zamilkl na krotka chwile. -Chce, zebys wyjechala do Stanow - powiedzial wreszcie. - Zorientuj sie, czy Westerhuis moze cie wcisnac na jakis jutrzejszy lot... Jane? -Do diabla, Macdonald! Powiedz mi, gdzie jestes. I uspokoj sie. Peter usmiechnal sie. To byla cala Jane. Przestal histeryzowac i opowiedzial jej, gdzie spedzil dzien. Powiedzial takze, co wedlug niego powinni teraz zrobic, a czego nie. Kiedy tylko skonczyl, Jane natychmiast przypomniala sobie o jasnowlosym Angliku. -Peter, on tu byl. Krotkie, proste zdanie. "On tu byl". -Widzialam go dzis po poludniu. Wydaje mi sie... ze to byl on. Blondyn, mniej wiecej metr osiemdziesiat piec... Peter przerwal jej. Nagle znow przejal komende, jakby znalazl sie na polu walki. Wydal niezbedne rozkazy: -Natychmiast zamknij i zarygluj wszystkie drzwi i okna. -Wszystko juz pozamykane. Przyjedz tu i sprobuj sie do mnie dostac. Peter ujrzal w myslach ich pokoj i caly domek. Usilowal wyobrazic sobie, w jaki sposob staralby sie go zaatakowac. I obronic. -To swietnie, doskonale. Pogas wszystkie swiatla. Natychmiast, dobrze? -Dobrze, dobrze. Uslyszal, ze odlozyla sluchawke na bok. On znow tam jest, pomyslal. Zupelnie jakby mial cos w rodzaju immunitetu dyplomatycznego. Albo przynamniej zelazne jaja. Nagle przez mgnienie oka ponownie zobaczyl wysokiego blondyna nad Turtle Bay, tak jak wtedy, cztery dni wczesniej. Wygladal tak, jakby to miejsce bylo jego wlasnoscia. Jakby nalezal do niego caly ten cholerny swiat. Jane znow podeszla do telefonu. Nagle zaczela mowic szeptem. -Ciemno tu jak w mysiej dziurze. Widze jakas pare, spacerujaca po plazy. Och, Peter, to wszystko jest takie straszne. Wprost nie moge uwierzyc, ze dzieje sie naprawde. -Trzymaj sie - powiedzial Peter. - Juz do ciebie jade. Turtle Bay, San Dominica Jane uslyszala dziwny dzwiek, dochodzacy sprzed domku. Lup, lup... lup, lup, lup. Nagle zapadla cisza. Jane stala nieruchomo w ciemnej sypialni. Wstrzymala oddech i starala sie zidentyfikowac halasy. Rajskie jablka - domyslila sie. Rajskie jablka spadaly z drzewa na dach bungalowu. Zrozumiala, ze jest zupelnie roztrzesiona. Opanuj sie, pomyslala. Wez sie w garsc. Dotknela dlonia sciany. Przylozyla do niej policzek. Zaczela przesuwac sie wzdluz niej, dotykajac palcami niedbale polozonej tapety. Zmarszczki. Pecherzyki powietrza. A potem koniec sciany, futryna, chropowaty kafelek lazienki. Oplukala twarz pod kranem. Zachlapala sie. Napila sie zalatujacej rdza wody. Potem opuscila deske i usiadla na sedesie. Wyjela z kieszonki papierosa. Spojrzala pod nogi i dostrzegla ciemny ksztalt ksiazki, lezacej na podlodze. Wszyscy ludzie prezydenta. Jej lazienkowa lektura. Myslac o Peterze i o calej sytuacji wypalila trzy papierosy. Znowu uslyszala cichy dzwiek... Teraz jakies owady obijaly sie o szybe. Uff! Jakby dostala cios w zoladek. Stwierdzila, ze lepiej przejsc do pokoju, stamtad przynajmniej bedzie mogla wygladac przez okno. Za duzym oknem od frontu swiat wygladal jak na czarno-bialym filmie. Na opustoszalej plazy nie bylo juz pary spacerowiczow. Przezroczyste, postrzepione chmurki przesuwaly sie na tle okraglego ksiezyca. Biala linia piany morskiej tuz przy brzegu wygladala jak z bitej smietany. Wszystko bylo w porzadku, dopoki nie zadzwonil Peter... Wielu facetow gapilo sie na nia w hotelu. Takze wysocy blondyni. Niektorzy z nich mogli uchodzic za Anglikow... Ladna dziewczyna z Poludniowej Dakoty, pomyslala. Jej chlopak przypadkowo staje sie swiadkiem morderstwa. Jedno spojrzenie! Krotsze niz dziesiec sekund! To przypomina film Hitchcocka, okrutny i makabryczny, ale ze szczesliwym zakonczeniem. Ingrid Bergman i Cary Grant stukaja sie kieliszkami pelnymi szampana, potem dlugi pocalunek. Znow pomyslala o wysokim, jasnowlosym Angliku. Nie potrafila powstrzymac drzenia rak. Idiotyczne. Siedzial samotnie na tarasie i cos popijal. Byl przystojny i powazny. Ladnie opalony. Mial ciemne, waskie okulary, co skojarzylo sie jej z Klubem Srodziemnomorskim. Wydalo sie jej, ze patrzy na nia, gdy tlumaczyla malej dziewczynce, jak pozbyc sie wody z ucha. -Najpierw musisz poskakac na jednej nodze, zobacz, o, wlasnie tak, a teraz puknij sie w bok glowy. Ale porzadnie... Byla pewna, ze blondyn ja sledzil. To znaczy obserwowal. Przynajmniej takie sprawial wrazenie... Jane spojrzala na zegarek. Czerwone cyferki swiecily w ciemnej sypialni. Dziesiata czterdziesci trzy. Peter dzwonil godzine i dziesiec minut temu. Zwykle jazda z Coastown nie trwa wiecej niz godzine. Z Trelawney moze piec minut dluzej. Stojac przy oknie sypialni znow uslyszala spadajace na dach rajskie jablka. A potem kroki. Zza drzwi dobiegl glos mlodej kobiety, wolajacej ja po imieniu... Jedno z zaluzjowych, drewnianych okien rozwalono jakims poteznym, ostrym narzedziem, podobnym do siekiery. 7 maja 1979, poniedzialek Masakra w Elizabeth's Fancy ROZDZIAL 18 Planowanie jest zwykle bardzo emocjonujace. Podobnie jak zblizanie sie do finalu. Ale kulminacja, ostateczna wielka zbrodnia, czesto bywa rozczarowaniem. Rzecz jasna, nie dla ofiar. Z pamietnika Rose'ow 7 maja 1979, Mandeville, San Dominica Poniedzialek rano. Siodmy dzien spod znaku maczety Siodmego dnia o czwartej nad ranem Jane otworzyla oczy. Z poczatku nic nie widziala. Potem dostrzegla cien czlowieka, siedzacego obok jej lozka. A jeszcze pozniej pojawily sie jakies dziwne obrazy. Biegnacy z maczetami ludzie. Wysoka kobieta, przemawiajaca do Jane tak slodko, jakby byla jej najlepsza przyjaciolka. Gdy Jane zaczela krzyczec, ktos wlaczyl nocna lampke. Metalowa lampke, zawieszona na scianie. Czlowiekiem, ktory pod nia siedzial, byl szef policji. W ustach trzymal mala czarna fajeczke. Na koszuli z krotkimi rekawami nosil pas podtrzymujacy kabure z pistoletem. -Ciii... Jest pani w szpitalu w Mandeville - szepnal. - Nic sie pani nie stalo. Teraz juz wszystko bedzie dobrze. - Czarnoskory policjant usmiechnal sie i puscil do niej oko, a potem zgasil swiatlo. Lezaca w ciemnosciach Jane wstrzasnely dreszcze. Zaczela szczekac zebami i rozplakala sie. Myslala o Peterze. Zapragnela sie do niego przytulic. Bardzo mocno przytulic. -Co sie dzieje? Nie byla pewna, czy powiedziala to na glos, czy tylko pomyslala. Znowu zaczela drzec. Plakala i obejmowala sie ramionami. To wszystko bylo takie straszne. Potem zapadla w sen. We snie przyszli do niej do szpitala. Dwoch Murzynow. Wysoki blondyn w ciemnych okularach. Mloda kobieta. Wrzeszczeli na nia, zeby im powiedziala, gdzie jest Peter. "Nie wiem! Nie wiem! Nie robcie mi krzywdy!" Tegawy szef policji usmiechnal sie do niej. Polozyl wskazujacy palec na ustach. Cybuch jego fajki rozzarzyl sie czerwono. -Ciii. Ciii. Teraz juz nikt nie zrobi pani krzywdy - powiedzial doktor Johnson. A przeciez wlasnie rozpoczynal sie najstraszliwszy dzien pod znakiem maczety. Cape John, San Dominica Poniedzialek po poludniu Mewa krazyla mu nad glowa jak bialy latawiec na wietrze. Lezac w upalnych promieniach slonca, Damian czul, jak splywa na niego cudowny spokoj. Dla Carrie i dla niego nadeszla wlasnie godzina proby Ostateczne uderzenie. Ech, nie ma to jak lezec sobie na sloneczku i myslec o swietlanej przyszlosci. Czul, jak slona woda wysycha mu na twarzy i nogach. Palace slonce przypieklo go na czerwono. Wygladal z tym dosc zabawnie. Chyba juz po raz piecsetny powtarzal sobie szczegoly scenariusza finalowego przedstawienia. Masakra. Ucieczka Carrie, a potem jego. Tym razem nie przejdzie taki numer jak z Nickiem Handy. Zadnych spotkan z Brooksem Campbellem czy z Haroldem Hillem w ciemnych, pustych zaulkach. Jedyne, co mu zostalo do zrobienia, to podsunac ostatni tlusty kasek Great Western Air Transport. Cos, na co polaszczy sie Krol Szczurow Brooks Campbell. Potem juz ostatni szczegol finalowej rozgrywki - pojawienie sie na scenie przebieglego platnego zabojcy, Clive'a Lawsona. A potem z powrotem do domu, do domu, tra-la-la... Mandeville, San Dominica O pierwszej po poludniu czlowiek w sportowej marynarce i bialym kapeluszu zaczerpnal gleboko powietrza i podszedl do starszej kobiety w czepku z czerwonym krzyzem, siedzacej za lada recepcji na parterze szpitala w Mandeville. -Nazywam sie Maks Westerhuis - oznajmil oficjalnym, ale zniecierpliwionym tonem. - Powiedziano mi, ze mam sie tu zglosic, aby uzyskac pozwolenie na odwiedziny u panny Cooke. Niemloda pielegniarka siegnela do szuflady. Wyjela z niej czysta plakietke. Sprawdzila liste osob, ktorym wolno bylo odwiedzac pacjentow, wypisana na kilku kartkach papieru, przypietych pod lada. Do pani Cooke, lezacej w pokoju dwiescie szesc, wstep mial tylko jeden czlowiek. Pielegniarka wypisala plakietke na nazwisko Maksymiliana Westerhuisa, dyrektora hotelu "Plantation Inn". Gdy policjant pilnujacy pokoju dwiescie szesc otworzyl przed nim drzwi, mezczyzna polozyl palec na ustach. -Panno Cooke - odezwal sie takim samym tonem jak do recepcjonistki. -Peter - wyszeptala Jane, gdy tylko zamknely sie za nim drzwi. Byla blada i solidnie poturbowana. Bandaze spowijaly jej szyje i ramiona, nad lozkiem wisiala kroplowka. Peter podszedl do niej i objeli sie czule, mowiac slowa, ktore bali sie powiedziec duzo, duzo wczesniej. Gdy wreszcie Peter odsunal sie troche, Jane opowiedziala mu o ludziach, ktorzy przyszli do ich domku na terenie hotelu. O tym, jak usilowali zmusic ja do wyjawienia miejsca jego pobytu. Peter z kolei opowiedzial jej o swojej niespodziewanej wizycie u Brooksa Campbella, o mafijnym tropie i spodziewanym wielkim wybuchu, ktory mial niedlugo nastapic. -No i co teraz zrobimy? - chciala wiedziec Jane. -Przede wszystkim musze cie zabrac z tego szpitala. Mamy tu do czynienia z czarna wersja niezdarnych policjantow ze slapstickowej komedii. Zwroc uwage, z jaka latwoscia sie do ciebie dostalem. -Peter, gdyby oni zamierzali mnie zabic, to przeciez mogli to zrobic wczoraj, kiedy mieli mnie w rekach. Im chodzilo tylko o ciebie. -To sie nie trzyma kupy. Widzialas wczoraj ich twarze, wiec na pewno beda chcieli cie zabic. Cholera, nie mam pojecia, o co w tym wszystkim chodzi. Usiadl na brzegu szpitalnego lozka i opuscil bezradnie ramiona. Czul, ze sztywnieja mu miesnie karku. -Peter, czy widziales tamtego dnia cos wiecej poza tym blondynem? -Nie wiem. Chyba nie... Wpadlem na pewien pomysl - powiedzial w koncu Peter. - Musimy oboje wydostac sie z San Dominiki. Chcialbym sprobowac cos zrobic w Waszyngtonie. - Popatrzyl na Jane. - Spotkamy sie tam? Za dzien, moze za dwa. Jest tam taki hotel, nazywa sie "Hay-Adams". Zaraz naprzeciwko Bialego Domu. Jane usmiechnela sie po raz pierwszy tego popoludnia. -Dobrze. Pojdziemy z tym na sama gore. Nie moze nas spotkac nic gorszego niz ciebie w ambasadzie, prawda? - Pocalowala go i oparla glowe na jego ramieniu. - Moj najdrozszy Maks. -Ktos moze nas podsluchac. Niewykluczone, ze trafi sie jakis normalny czlowiek w tym balaganie. Jane znowu sie usmiechnela. -Maksymilian Westerhuis! O rany, Peter! Zaczeli chichotac, uciszajac sie nawzajem, zeby przypadkiem nie sprowokowac wejscia straznika. Potem znow objeli sie mocno, pieczetujac umowe dotyczaca spotkania w Waszyngtonie najdalej w srode. Peter wyszedl ze szpitala ta sama droga, ktora wszedl. To bylo proste, zdecydowanie zbyt proste. Coastown, San Dominica W tym samym czasie Carrie siedziala w swoim apartamencie w hotelu "Princess" przy szeroko otwartych drzwiach balkonowych. Do srodka wpadal sloneczny blask i lekki, przyjemny wiaterek znad morza. Zapach kwiatow docieral do pokoju z polozonego dwa pietra nizej ogrodka. Carrie wpatrywala sie w blada twarz spogladajaca na nia z lustra toaletki. Z zadowoleniem stwierdzila, ze wyglada odpowiednio do czekajacego ja zadania. Lekki wyraz rozbawienia. Niesforne, naturalnie sie ukladajace wlosy. Doskonale dopracowane szczegoly, od gory az do srebrzystych pantofelkow. Zerknela na zegarek. Jezeli wszystko pojdzie dobrze, za szesc godzin bedzie w Waszyngtonie. Jedyne, co musiala zrobic, to przemknac sie niepostrzezenie przed samym nosem policji, CIA oraz polowa armii San Dominiki. Punktualnie o trzynastej trzydziesci, po trzykrotnym odpukaniu w niemalowane drewno, Carrie Rose wyruszyla do portu lotniczego imienia Roberta Kennedy'ego. Wchodzac do terminalu stwierdzila, ze czas poswiecony pracy nad wygladem nie poszedl na marne. Nie bylo sie czym przejmowac. Wygladala dokladnie tak, jak inne kobiety na lotnisku. Godzine pozniej Carrie Rose opuscila Karaiby na pokladzie samolotu linii Pan Am. O pietnastej, wysluchawszy w skrzeczacym tranzystorze wiadomosci z Puerto Rico, Damian zaczal sie ubierac. Wlozyl biala bawelniana koszule, bialy kapelusz i ciemne okulary. O pietnastej dziesiec wszedl do zapyzialej knajpki na wolnym powietrzu, polozonej na podpartym cienkimi palami podescie, ciagnacym sie wzdluz plazy w Cape John. Zadzwonil stamtad do ambasady amerykanskiej. Centrala. Sekretarz. Prosze czekac. Trzecia siedemnascie. Trzecia dwadziescia jeden. Zaczynal sie dobrze bawic. W koncu uslyszal: -Dzien dobry, mowi Campbell. -Sluchaj uwaznie i nie waz sie odezwac, dopoki nie skoncze. Za piecdziesiat piec minut, dokladnie o szesnastej pietnascie, pulkownik Dred dokona swojego pierwszego aktu przemocy na wielka skale. To bedzie ostatnia odslona, zaplanowana specjalnie dla ciebie... -Rose...! -Zamknij morde! Spodziewamy sie, ze po tym wszystkim bedziesz probowal zatrzymac nas na San Dominice. Jesli tak sie stanie, zabije cie. Masz to jak w banku. To za Nickiego Handy, palancie. -Rose... Trzask odkladanej sluchawki. -Niech cie cholera, przestan sie wyglupiac! - wrzasnal Brooks Campbell do przerywanego sygnalu w sluchawce. Krotko po rozmowie z Damianem skontaktowal sie z Haroldem Hillem w Waszyngtonie. -Za chwile rozpeta sie tu prawdziwe pieklo. Potrzebuje wsparcia. Ale i tak postaram sie ich dorwac. -Lepiej, zeby ci sie udalo. Mowie powaznie - odparl Harry Lamignat. Trzask odkladanej sluchawki. O siedemnastej trzydziesci zdesperowany Peter Macdonald zadzwonil do Campbella do ambasady. Ktos z amerykanskiego personelu poinformowal go bardzo oficjalnym tonem, ze pan Campbell wyszedl i dzis juz go nie bedzie. Ponadto uslyszal zalecenie dla wszystkich Amerykanow na wyspie, aby nie wychodzili z domow. Zblizala sie masakra. Trzask odkladanej sluchawki. Elizabeth's Fancy, San Dominika Droga prowadzila do zrekonstruowanej dziewietnastowiecznej plantacji trzciny cukrowej Elizabeth's Fancy. Gdy o szesnastej skansen zamykano, droga prowadzila donikad. Ostatni autobus zabral wlasnie ostatnich turystow z powrotem do ich hoteli. Wraz z nimi jechali: kasjerka sprzedajaca bilety wstepu, czterdziestodwuletni barman z Liverpoolu - szef interesu i trzej ochroniarze z agencji Tanner Men. Autobus byl starym czerwono-czarnym pietrusem, wyprodukowanym w zakladach Rolls-Royce'a w piecdziesiatym trzecim roku. Ten typ pojazdu przezywano Grasshopper - konik polny. Rozwijal maksymalna predkosc siedemdziesieciu kilometrow na godzine i mial niezalezne zawieszenie. Wydawalo sie, ze caly podskakuje na wyboistej drodze. Gorny pomost byl wyzszy od tropikalnych zarosli, wiec mozna go bylo zauwazyc z odleglosci co najmniej osmiu kilometrow. Ale teraz autobus obserwowano z odleglosci nie wiekszej niz cztery kilometry. Trzej czarnoskorzy mezczyzni czekali na poboczu drogi. Wszyscy byli wyposazeni w mordercze karabiny szturmowe M-16 wyprodukowane w Detroit, w stanie Michigan. Za ich plecami stala grupa kilkunastoletnich chlopakow. Kazdy z nich trzymal w dloni ostra maczete. -Jaka jest roznica miedzy M-16 a starymi M-14? - spytal pulkownik Dred Afrykanina. Kingfish Toone nie spuszczal wzroku z drogi. Stojacy obok niego Kubanczyk grzebal pieta w ziemi jak narowisty kon. Nie mogl sie juz doczekac chwili, kiedy bedzie mogl wreszcie zastrzelic Dreda. -Niebo a ziemia - odpowiedzial wreszcie Afrykanczyk. - Sila razenia M-16 trzykrotnie przewyzsza kazdy konwencjonalny karabin. Jedna kula mozna przestrzelic pieciu ludzi ustawionych jeden za drugim. Najemnik wyciagnal z kieszonki na piersi srebrzysty naboj i ujal go w dwa grube, czarne jak smola palce. -Jeszcze jedna zabawka. Pewnie wymyslili ja Amerykanie. Naboj jest caly pokryty plastikiem. Nie mozna go wykryc promieniami Roentgena. Prawdziwie diabelski wynalazek. Prawda, panie pulkowniku? -Ile kosztuje? - spytal znow partyzant. - Karabin, nie kula. Rzeczywiscie diabelski wynalazek. -Nie orientuje sie w cenach - wzruszyl ramionami Toone. - Pewnie z piecset za sztuke. -Fiu, fiu - Dred usmiechnal sie z podziwem. Poszedl po raz ostatni rzucic okiem na swoich zolnierzy. W glebi jego duszy roslo przekonanie, ze za kilka godzin bedzie kims wazniejszym od Che, a moze nawet od samego Fidela Castro. Kims w rodzaju czarnego Arafata, ktory zamiast na rope naftowa, nalozy blokade na slonce... Kierowca autobusu, czterdziestodziewiecioletni Franklin James, czul sie dzis fatalnie. Byl mokry od potu i caly obolaly; dzikie podrygi zabytkowego pojazdu na wyboistej drodze przenosily sie na jego nadgarstki poprzez kierownice i dzwignie zmiany biegow. -No i co z tego? - mowil sobie James. - W koncu prowadzenie tego pokracznego autobusu to nie najgorszy sposob zarabiania pieniedzy. Nie musze sie przemeczac jak byle czarnuch. To prawda, nie musze sie przemeczac. Pomyslal, ze moglby uatrakcyjnic nudny dzien pracy i zrobic cos naprawde niezwyklego: na rozwidleniu drog skrecic nie jak zawsze w prawo, tylko w lewo. Zamiast, jak co dzien, jechac droga, wybrac bardziej malownicza trase, przez stare pola trzciny cukrowej. Popatrzyl w lusterko. Widzial za soba slomiane plazowe kapelusze i zaczerwienione od slonca twarze. Jakas niebrzydka dziewczyna bawila sie ramiaczkami stanika kostiumu. Kilka miejsc bylo wolnych. Na skrzyzowaniu skrecil w lewo. Gdy tylko pokonal zakret, zobaczyl za soba czerwona twarz szefa Elizabeth's Fancy, ktory az podskoczyl na swoim siedzeniu. -Ktoredy jedziesz, balwanie! Natychmiast wracaj na droge, czarnuchu! Franklin James spelnil polecenie ze sluzalczym usmiechem. Pewnie, to nie najgorsza robota, nie warto jej tracic. Wiekszosc ludzi Dreda lezala na ziemi, dwadziescia do czterdziestu metrow od drogi. Kilku silniejszych mlodziencow wspielo sie na palmy kokosowe. Pulkownik Dred nie zwracal na nich uwagi. Przypatrywal sie pilnie poteznemu Afrykaninowi i Kubanczykowi. Jeden z ludzi siedzacych na drzewie krzyknal, rzucajac z gory niedopalek papierosa: -Beda tu za jakas minute! "Monkey" Dred odwrocil sie i dal reka znak reszcie swoich ludzi. Po obu stronach drogi rozlegly sie odglosy repetowania karabinow. Dred przylozyl kolbe M-16 do policzka. Wycelowal bardzo dokladnie i dwukrotnie nacisnal spust. Gorna polowa glowy Kubanczyka rozprysla sie jak granat. W promieniu pietnastu metrow trawa byla zbryzgana krwia. Kingfish Toone z rozkrzyzowanymi ramionami upadl na twarz. W jego koszuli ziala na plecach czarna dziura. -To wredne czarnuchy! - krzyknal Dred do zolnierza na drzewie. - No wiesz, rozbijaja sie cadillacami, uzywaja perfum i w ogole... Nie wspomnial, ze egzekucja zostala sowicie oplacona przez Damiana Rose'a. Dred otrzymal za nia dwa dodatkowe, bezcenne dzialka. Czerwien blysnela pomiedzy zielonymi zaroslami dzungli. Pulkownik Dred zobaczyl gorna czesc autobusu. Slonce odbijalo sie od czerwonego dachu. Kilka ptakow zerwalo sie do lotu spomiedzy drzew. Wszystkie okna autobusu byly szeroko otwarte. Amerykanie, Niemcy, Anglicy i turysci z RPA leniwie ogladali widoki, przesuwajace sie obok nich. To dzungla, prawdziwa dzungla. -Hej, slicznotki! - krzyknal Dred do ptakow siedzacych w koronach drzew. Nagle uwolniona adrenalina sprawila, ze poczul sie jak rastafarianski superman. A raczej jego zywe, rozgadane zaprzeczenie. Rozklekotany pietrus wychynal zza zakretu niecale sto metrow od zasadzki. Jechal prosto na nich w tunelu kokosowych palm. Partyzanci zaczeli gadac jeden przez drugiego. Wznosili entuzjastyczne okrzyki. Paplali jak dzieci. Czerwony autobus majaczyl jak zjawa przez rozedrgane fale goracego powietrza. Wysokie trawy kladly sie od podmuchu jak lan zboza na wietrze. Galezie drzew drapaly dach i boki pojazdu. Dred patrzyl tak intensywnie, jakby chcial wzrokiem zmusic autobus do zatrzymania sie. -Robert! - zawolal. - Robert! Podbiegl do niego drobny partyzant z chorobliwie zoltymi oczami, w zoltym berecie w stylu Che Guevary. Wygladal jak dzieciak, ktory dzwiga zdecydowanie za duzy karabin. -Podejdz tu blizej, Robert - powiedzial Dred. - A teraz uwazaj. Chce, zebys go zastrzelil. Ot tak, po prostu. Jakby czerwony autobus byl nacierajacym sloniem. Franklin James dostrzegl przed soba mloda kobiete z chlopcem. Oboje byli bosi, ubrani w wyplowiale lachmany. Stali na srodku drogi i machali zawziecie. James zaklal pod nosem, ale nacisnal hamulec. Zredukowal bieg i zanim autobus calkiem stanal, otworzyl przednie drzwi. -O co chodzi, kobieto? - zapytal nie kryjac zlosci. -Podrzuci nas pan do glownej drogi? - spytala kobieta. - Syn jest ciezko chory, prosze pana. Twarz kierowcy wykrzywila sie w bolesnym grymasie bolesci. -Kobieto, nie moge zabierac byle kogo! Wioze turystow z plantacji. -Moj synek jest chory! - krzyknela znowu kobieta. I wtedy padl strzal. Polowa przedniej szyby wpadla do srodka autobusu. Franklin James opuscil noge na pedal gazu. Grasshopper szarpnal i wyrwal do przodu. Po obu stronach drogi odezwaly sie M-16. Niecale trzydziesci metrow od kryjowki partyzantow niezgrabny, wysoki autobus podskoczyl na wiekszym wyboju. Zarzucilo go na srodek drogi. Przez chwile zdawalo sie, ze kola po lewej stronie nie dotykaja podloza, a potem pojazd skrecil ostro w prawo. Franklin James byl martwy. Kiwal sie w przod i w tyl nad kierownica. Pasazerowie pospadali z miejsc. Jak ogromna kosiarka autobus przetoczyl sie przez wysokie na poltora metra paprocie, geste krzewy i mniejsze drzewa. Wreszcie samym srodkiem maski uderzyl w wielka palme. Pien drzewa rozoral silnik, kabine kierowcy i miazdzac pasazerow z przednich siedzen, zatrzymal sie dopiero na osi. Grasshopper znieruchomial. W burcie autobusu po strome, gdzie ukryla sie grupa uderzeniowa, zaczelo sie pojawiac coraz wiecej przestrzelin. Na gornym podescie ochroniarze probowali odpowiedziec ogniem. Kilka razy udalo im sie strzelic miedzy drzewa, skad ludzie Dreda systematycznie rozstrzeliwali autobus. W oknach widac bylo glowy martwych pasazerow. Z rozbitego silnika wydobywaly sie kleby czarnego, gestego dymu. Kilkoro ludzi wyskoczylo przez okna po drugiej stronie. Probowali uciekac, ale dosiegly ich kule. Maly jasnowlosy chlopiec w czerwonych szortach lezal nieruchomo w trawie. Starszy mezczyzna padl obok przedniego kola. Sliczna, dwunastoletnia dziewczynka z Surrey biegla tak szybko jak wyscigowe konie na farmie jej ojca. Tylko ona przezyla. Prawie dziesiec minut slychac bylo ze srodka autobusu przerazliwe wrzaski czterdziestu schwytanych w pulapke ludzi. Potem zapadla cisza, przerywana tylko coraz rzadszymi strzalami z M-16. Pulkownik Dred z Robertem, strzelcem wyborowym, podeszli do autobusu. Zapanowala martwa cisza. Po chwili znow odezwaly sie papugi w koronach drzew. W dloni malego snajpera pojawil sie pistolet. Znikli we wnetrzu autobusu, skad po chwili dobiegl huk kolejnych wystrzalow. Ktos krzyknal rozdzierajaco. Jeszcze jeden stlumiony strzal. Oprawcy wyszli z autobusu. Dred skinal na czterech chlopcow, stojacych przy drodze. Wygladali przerazajaco. Wszyscy mieli w dloniach blyszczace maczety z czerwonymi chustkami, owinietymi wokol rekojesci. Pozostali bojownicy powoli podnosili sie z trawy. Niektorzy z nich palili marihuane, inni zwykle papierosy lub tanie cygara. Kilku podeszlo do autobusu, aby nacieszyc sie widokiem. Tylko Dred zauwazyl szarozielony cien, przemykajacy sie w zaroslach po drugiej stronie autobusu. Rozpoznal twarz Damiana Rose'a, ktora na mgnienie oka pojawila sie wsrod zieleni. Zdazyl dostrzec, ze twarz jasniala usmiechem. -Jezu, Rose! - wykrzyknal partyzant, bo nagle zdal sobie sprawe z tego, co stanie sie za chwile. Rzucil sie do ucieczki. Kula przebila mu tyl glowy i wyszla z drugiej strony w miejscu, gdzie znajdowaly sie usta i nos. Przez ulamek sekundy Dred czul sie tak, jakby jego wargi i oczy zajely sie zywym ogniem. Potem ziemia wybiegla mu na spotkanie i wszystko nagle skrylo sie w ciemnosciach. Spadal w czarna otchlan bez dna, slyszac gasnace echo swego wlasnego krzyku: -Rooooose... O szostej wieczorem o tych wydarzeniach zostal poinformowany prezydent Stanow Zjednoczonych. W Gabinecie Owalnym Bialego Domu zasiadlo wraz z nim pieciu czlonkow rzadowej komisji do walki z terroryzmem: szef personelu, doradca do spraw bezpieczenstwa narodowego, rzecznik prasowy, sekretarz obrony i dyrektor CIA. Dyrektor CIA zapoznal przywodce z najwazniejszymi faktami, dotyczacymi Lathrop Wells, rodziny Forlenza, Isadore'a Goldmana, Damiana i Carrie Rose'ow oraz San Dominiki. Uznal, ze nalezy niezwlocznie wyeliminowac wykonawcow kontraktu, Damiana i Carrie Rose'ow. Odszukac i zlikwidowac. -Robisz sobie ze mnie jaja - powiedzial prezydent po wysluchaniu calej historii. Rozejrzal sie dokola. Popatrzyl na szefa personelu, na rzecznika prasowego, na doradce do spraw bezpieczenstwa narodowego. -Niech ktos wreszcie powie, ze on sie wyglupia. To rozkaz. O osiemnastej trzydziesci swiatowe stacje telewizyjne i rozglosnie radiowe przerwaly swoje programy, by podac informacje, ze lewacki bojownik z San Dominiki, pulkownik Dassie Dred, zostal zabity podczas ataku na autobus wiozacy turystow, okolo trzydziestu pieciu kilometrow na wschod od stolecznego miasta Coastown. O dwudziestej Carrie dotarla do Waszyngtonu. Teraz miala sie zaczac prawdziwa zabawa. CZESC DRUGA PERFEKCYJNA UCIECZKA 8 maja 1979, czwartek Zatoka Swin II ROZDZIAL 19 Spieralam sie gwaltownie z Damianem w sprawie ucieczki. Z mojego punktu widzenia powinnismy natychmiast opuscic Karaiby. Wedlug Damiana operacje trzeba bylo zakonczyc zgodnie z planem. Nalezalo odpowiednio zajac sie Campbellem i Hillem, skutecznie powstrzymac ich od proby poscigu. Kluczowa role mial w tym odegrac Macdonald. Procz tego Damian wpadl na pomysl, co nalezalo zrobic w Waszyngtonie. Z pamietnika Rose'ow 8 maja 1979, Fairfax Station, Wirginia Wtorek rano. Osmy dzien spod znaku maczety Nazajutrz rano po masakrze w Elizabeth's Fancy, czternastoletni Mark Hill wzial prysznic, uczesal bujne jasne wlosy, wlozyl swiezo uprany dres z emblematem druzyny Washington Redskins i dzinsy z rozszerzanymi nogawkami. Popatrzyl w lustro, gestem pokazal sam sobie, ze wyglada "odpowiednio" i zabawnie wytrzeszczyl oczy. Slyszal, jak na dole matka przygotowuje sniadanie. Zapach smazonego bekonu dotarl az do jego pokoju. Mark serdecznie nie znosil bekonu, a takze swiezo parzonej kawy. Szybko wyszorowal zeby, wyplukal usta mietowym plynem i zbiegl na dol przeskakujac po trzy stopnie naraz. Swobodnym krokiem wmaszerowal do kuchni, nasladujac bezwiednie znanego zawodowego futboliste, Billa Kilmera. Sloneczny blask wpadal przez otwarte kuchenne drzwi i okna z zoltymi firankami. Kolo zlewu, po obu stronach matki, stalo dwoje ludzi, mezczyzna i kobieta w bialych maskach terrorystow. Kazde z nich trzymalo w dloni rewolwer z dluga lufa. -Rob dokladnie to, co ci kaza - powiedziala matka spokojnym glosem. Chlopak zdziwil sie, ze wykazywala tyle opanowania i odwagi. Carrie Rose popatrzyla na niego przez waska szczeline w masce. -Wlasnie, Mark. Nie chcemy nikogo skrzywdzic. Usiadz przy stole. Mama zrobi ci sniadanie. Chlopiec usiadl, nie spuszczajac wzroku z terrorystow. Carole Hill ostroznie i bardzo powoli podeszla do kuchenki. Rece jej drzaly, kiedy widelcem przewracala smazacy sie bekon na druga strone. Tluszcz prysnal na fartuszek i na twarz. -Zaraz powinien wrocic moj maz - powiedziala rzeczowo. - On wlasnie... Carrie usmiechnela sie pod maska. -Carole Ann, pani maz wyjechal z kraju. Prosze sie uspokoic. Niech pani zajmie sie sniadaniem. Wyglada na to, ze spedzimy razem caly dzien. Towarzyszacy jej mezczyzna, nowojorski platny morderca o nazwisku Kruger, usiadl przy stole naprzeciwko chlopca. -Nie zwracaj na nas uwagi, Mark - powiedzial. - To ciebie nie dotyczy. -Skad znacie moje imie? - zapytal chlopak. -Jestesmy przyjaciolmi twojego ojca - usmiechnela sie Carrie. ROZDZIAL 20 Oto uczciwa ocena zainteresowania CIA Karaibami, dokonana przez pewna dziewczyne w tysiac dziewiecset siedemdziesiatym piatym roku. Kompletny brak rozeznania w temacie. Nieuzasadniony, paranoiczny lek przed Fidelem Castro i/lub Moskwa. Paranoiczny lek przed potencjalnym kryzysem w Puerto Rico. Paranoiczny lek przed oddzialami kubanskimi w Afryce. Przesadne traktowanie zagrozenia ze strony Dassie Dreda. Prawidlowa ocena Josepha Waltheya, jako wplywowego polityka i potencjalnego sprzymierzenca. Przewaznie bledne informacje, dotyczace wiekszosci problemow. Zla praca wywiadu. Z pamietnika Rose'ow Coastown, San Dominica Tego samego ranka w Coastown czterdziestoczteroletni Harold Hill ziewnal tak, ze az trzasnelo mu w szczece. Mlasnal kilkakrotnie, zdjal okulary w rogowej oprawie i potarl grzbiet nosa dwoma palcami. Poprawil sie na miekkim fotelu, stojacym przy biurku w jednym z gabinetow amerykanskiej ambasady. Rzucil okiem na dane Petera Macdonalda z archiwum wojskowego. "Peter Stillwell Macdonald. Urodzony w Grand Rapid, stan Michigan, w 1950 roku. Ojciec - pulkownik Armii Stanow Zjednoczonych, matka - nauczycielka matematyki w liceum. Najmlodszy sposrod szesciu braci. W latach 1969-1971 studiowal w Akademii Wojskowej Armii Stanow Zjednoczonych. Nie ukonczyl studiow ze wzgledu na powolanie na front. Ponadprzecietna inteligencja. Kompleks nizszosci, czesciowo spowodowany sukcesami odnoszonymi przez braci. Prawidlowo adaptuje sie w zespole, ale stanowi raczej typ samotnika. Brak bliskich przyjaciol. Poddany probie na homoseksualizm (w 1973 roku - pelne badanie), wynik: negatywny. Wybitne umiejetnosci taktyczne, ale do aktualnie prowadzonej wojny nastawiony ambiwalentnie. Idealny material na sierzanta". Odlozywszy dokument na bok Hill wrocil do zoltego notatnika, w ktorym zapisywal swoje przemyslenia na temat panstwa Rose. Zajrzal do czarnej teczki z napisem "Tajne - Specjalnego znaczenia". Potem znow do notatnika. Byla piata rano. Hill nie spal juz od dwudziestu trzech godzin. Na srodku kartki widnial napis "Carrie i Damian Rose" podkreslony na czerwono. Reszta byla zapelniona odrecznymi notatkami, wykonanymi starannym charakterem pisma. Pomysly, zdania, nazwiska, przypomnienia. Razem czternascie punktow. 1. Wysoki, jasnowlosy, wygladajacy na Anglika. Robil zakupy u Harrodsa. 2. Hotel "St. Louis" w Paryzu. Nickie Handy zastrzelony w pobliskim bistro przez kobiete. Campbell korzystal z uslug Handy'ego (w siedemdziesiatym drugim roku). Przypadek? 3. Carrie: blondynka, prawdopodobnie urzekajaca, wysoka... uwazaj! Nie badz meskim szowinista, palancie! Carrie jest rownie niebezpieczna jak Damian. 4. Maz i zona pewnie sie kloca... na pewno sie kloca... I co z tego? 5. Doktor Meral Johnson. Drobny cwaniak. Czy mozna go wykorzystac? Czy jest dobry? 6. Odszukac juz dzis Petera Macdonalda. Naklonic do wspolpracy! Bardzo uzyteczny!!! 7. Piechota morska z Ameryki. Pulkownik Fescoe. Przeszkoda! 8. Samoloty szmuglujace marihuane do Nowego Orleanu. Zestrzeliwac? Zestrzeliwac. 9. Straz przybrzezna moze zastosowac scisla blokade wyspy. Dokladnie rewidowac zwlaszcza prywatne jednostki. Czy Goldman pomoze Rose'om w ucieczce? Raczej tak... 10. Nie wolno pozwolic Josephowi Waltheyowi na rozstrzelanie bez sadu ludzi Dreda. To bardzo wazne. 11. Dlaczego Damian Rose zadzwonil do Campbella? Wazne! 12. Znalezc jakis porzadek w tym rzekomym chaosie. Wazne! Stu Ledman przyjedzie z Los Angeles. Czesi: zespol specjalistow od mokrej roboty, nie gorszych od samych panstwa Rose, wypozyczony z Interpolu. Przeszkoda! 13. Szczesliwa trzynastka! Damian to prawdopodobnie psychopata. 14. Postepujac modelowo, nalezy zwiekszyc stawke gry. Wbrew modelowi nalezaloby ja zakonczyc. Slowem znaczacym jest "gra". Albo dowiem sie, jak grac, albo przegram te potyczke w wielkim stylu. Harold Hill wstal i zaczal chodzic po gabinecie. Byl to prawdziwy gabinet wazniaka - jak apartament prezydencki w luksusowym hotelu. Prywatna lazienka, kacik kuchenny. A to swiry! Doszedl do wniosku, ze panstwo Rose nie sa w stanie wydostac sie z wyspy. Chociaz zaraz, jest pewna mozliwosc, a nawet wiele mozliwosci... Hill usilowal przekonac samego siebie, ze Damian Rose musi popelnic jakis blad, zanim zabierze sie do niego lub Campbella. Telefony do Campbella! To jest klucz do jego tajemnicy. Cholerne telefony! Harold Hill nie dysponowal zbyt dobrymi informacjami, ale jedno wiedzial na pewno: Damian Rose byl jasnowlosym, wysokim, wygladajacym na Anglika facetem, ktoremu przewrocilo sie w glowie. Przy pewnej dozie szczescia da sie go zlapac. Hill wlozyl kremowa marynarka i opuscil teren ambasady. Mial nadzieje, ze udalo mu sie zrobic przynajmniej pierwszy krok. Kosztowalo go to cala noc ciezkiej pracy. Wielkie, czerwone slonce wlasnie wschodzilo nad zielonymi wzgorzami, nad morzem i nad calym niewielkim miastem. To slonce mialo przyprawic Hilla o bol glowy jeszcze tego samego dnia. Dwaj wartownicy, stojacy kolo bramy wjazdowej, ktorzy nie mieli pojecia, co to znaczy musztra, smieli sie i poszturchiwali. To przypomnialo Hillowi, ze w krajach takich jak ten tylko niewielu ludzi odczuwa cala groze zaistnialej sytuacji. Przechodzac obok zolnierzy Hill wlozyl na glowe swoja paname i usmiechnal sie. Przypomnial sobie slynny plakat, wykpiwajacy Richarda Nixona. Napis na plakacie glosil: "Dlaczego ten czlowiek sie usmiecha?" Wlasnie: dlaczego? ROZDZIAL 21 Jezeli wszystko odbedzie sie zgodnie z oczekiwaniami Damiana, mamy sie spotkac dwunastego maja w hotelu Hilton w Maroku. A jesli cos nie wyjdzie, to nie. Z pamietnika Rose'ow Cap Foile, San Dominica Osmego maja, kwadrans po piatej rano, w glowie Petera uporczywie kolatala melodia starej piosenki Jamesa Taylora "Sweet Baby James". Jak zahipnotyzowany przypatrywal sie dwudziestu czarnoskorym zolnierzom, pilnujacym wraku autobusu z Elizabeth's Fancy. Przez dziesiec, moze pietnascie minut mlody Amerykanin nie mogl oderwac oczu od niemej, koszmarnej sceny wczorajszej tragedii. Zapisal ja dokladnie w pamieci razem z innymi okrucienstwami wojny, jakich zdazyl wczesniej doswiadczyc. Potem stwierdzil, ze najwyzszy czas rozejrzec sie za jakims sniadaniem. Nie wiedziec czemu, wciaz myslal o Niezwyklej Szostce. Neddy, Huey, Deli Bob, Bernie, Tommy Korkociag i maly Pete, maly Mac. Zostawiwszy za soba widok rozstrzelanego z zasadzki autobusu nie mogl sie pozbyc wrazenia, ze bardzo oddalil sie od swoich braci. Nawet szkolenie w Silach Specjalnych nie przygotowuje ludzi na takie potwornosci. Mniej wiecej w tym samym czasie Damian Rose strzepywal niebieska nitke, ktora przylgnela do rekawa jego jasnej koszuli. O piatej trzydziesci rano, wyspany i pelen energii, stal w budce telefonicznej w samym srodku zabitej dechami wioski Cap Foile. Poprosil wewnetrzny dwadziescia szesc i czekal na polaczenie. Dwoje sennych mieszkancow Cap Foile, starzec i dziewczyna, prowadzilo zakurzona droga zdezelowane rowery. Dwie przecznice dalej rozciagalo sie wzburzone Morze Karaibskie. -Halo... mowie, halo... Damian gwaltownie przerwal zaspane pomruki Campbella. -Zostalo ci tylko osiem godzin, palancie! Osiem godzin na podjecie decyzji o zaprzestaniu poscigu za nami! Dla ciebie ta decyzja bedzie oznaczala zycie lub smierc. Jezeli nie przestaniecie nas szukac razem z Hillem, zapewniam cie, ze juz dzisiejszej nocy gorzko tego pozalujecie! Chociaz raz w zyciu wykaz sie inteligencja, ty zalosny, parszywy smierdzielu! Damian odwiesil sluchawke. Nucac "Lili Marlene", swoja ulubiona melodie, wsiadl do samochodu. Plan ucieczki coraz bardziej mu sie podobal. Na San Dominike zdazalo w tej chwili roznymi drogami dwunastu olsniewajaco przystojnych mezczyzn. Przybywali z Miami i Nowego Jorku, z Acapulco, Caracas, San Juan. Wszyscy byli profesjonalnymi meskimi modelami. Z Agencji Forda, z Wilhelmina Men, od Stuarta i Zoliego. Tydzien temu zostali wynajeci przez Carrie. Mieli pozowac do folderu, reklamujacego nowy hotel "Le Pirat" oraz bungalowy "Dragon Reef". Zostali specjalnie wybrani, wiec w ich przypadku nie obowiazywaly standardowe ceny. Kazdy z nich kosztowal piecset dolarow dziennie plus wydatki. Tak sie dziwnie skladalo, ze kazdy z nich mial mniej wiecej metr osiemdziesiat piec wzrostu. Wszyscy byli jasnymi blondynami. I kazdy mogl uchodzic za Anglika. Zaczynala sie druga czesc niesamowitej przygody. Perfekcyjna ucieczka. ROZDZIAL 22 Teraz przy wszystkich wielkich motelach powstaja kasyna. Najblizszy sezon bedzie zapewne kiepski dla San Dominiki. Moze nawet dwa albo trzy sezony. Ale pozniej rozpocznie sie boom, jakiego jeszcze nie bylo. Wyspa ma powierzchnie czterokrotnie wieksza od Nassau i New Providence i jest dwa razy piekniejsza od Jamajki. Powinna sie stac prawdziwym zachodnim Monte Carlo. Z pamietnika Rose'ow W dzisiejszych czasach panuje moda na przeciwnikow Ameryki. Mam nadzieje znalezc sie na czele zwolennikow odwrotnego pogladu, ktory, jak sadze, pewnego dnia rowniez stanie sie modny. Zwolennikow scislej wspolpracy z Amerykanami. Joseph Walthey Coastown, San Dominica Wtorek po poludniu Brooks Campbell siedzial nad parujaca filizanka mocnej, aromatycznej kawy Blue Mountain z Jamajki. Osmego maja, od samego rana do wczesnego popoludnia, mlody pracownik CIA odbyl wiele bezposrednich, poufnych rozmow telefonicznych z najlepszymi na swiecie specjalistami od zabojstw. W sasiednim gabinecie dokladnie to samo, lecz na wieksza skale, robil Harold Hill. Zadzwonil do komisarza od spraw kryminalnych Scotland Yardu, Alexandra Somerseta, do Edwarda Mahoneya z Ministerstwa Spraw Wewnetrznych w Waszyngtonie, do Wydzialu Zabojstw w Paryzu. A takze do najwybitniejszych oficerow sledczych z Niemiec, Wloch, Hiszpanii i Kanady. Temat rozmow, ktore odbywaly sie z klauzula najwiekszej waznosci i najscislejszej tajemnicy, mozna bylo strescic nastepujaco: Na wyspach Morza Karaibskiego i w Ameryce Poludniowej odbywa sie zakrojony na szeroka skale, choc utrzymywany w tajemnicy poscig za dwojgiem najemnikow, ktorzy wyrwali sie spod kontroli. Wyszkolili bande miejscowych obszarpancow i nauczyli ich taktyki i strategii tak, ze stali sie lepsi od kenijskich MauMau, OWP i armii japonskiej. Miedzy innymi zmasakrowali czterdziestu dziewieciu pasazerow turystycznego autobusu. Najemnikami tymi sa Damian i Carrie Rose. Okazalo sie, ze Amerykanie traktuja poszukiwania jako scisle tajna operacje dotyczaca bezpieczenstwa narodowego. Mogl stad plynac tylko jeden wniosek: znowu ktos cos spieprzyl na Karaibach. Jednak informacja, jaki konkretnie blad popelniono, byla rowniez tajna. Scisle tajna. Juz na poczatku jakis madrala z Interpolu nazwal cala sprawe "Zatoka Swin II". W niedziele ten slogan pojawil sie w naglowku londynskiego "Observera". Nieoficjalnie osmego maja o godzinie osiemnastej, a oficjalnie dziewiatego maja o godzinie dziewiatej, podjeto probe wywrocenia calej wyspy do gory nogami i potrzasniecia nia tak, jak sie potrzasa gliniana swinka w celu wyluskania monet. Istniala nadzieja, ze zarowno panstwo Rose, jak i Peter Macdonald wpadna w goscinnie otwarte ramiona Brooksa Campbella i Harolda Hilla. O dziewiatej na ulice wiekszych miast i okolicznych osiedli wyjechaly samochody z megafonami. Uprzejmym, starannie modulowanym glosem nadawano przez nie rysopis wysokiego, jasnowlosego mezczyzny, wygladajacego na Anglika, oraz mlodego Amerykanina, Petera Macdonalda. Sily porzadkowe i oddzialy piechoty morskiej Stanow Zjednoczonych z Georgii i Florydy przeszukiwaly plaze, laki, a nawet ogromny tropikalny las w rejonie West Hills. W Coastown, Port Geny i Cape John dokladnie penetrowano wszystkie domy i hotele. Pomoc zaofiarowal kazdy kraj, ktorego obywatele zostali zabici w pechowym autobusie z Elizabeth's Fancy. Niemcy, Stany Zjednoczone, Anglia, Kanada, Francja, Izrael, Trynidad, Jamajka i Argentyna. Z Nowego Jorku i Waszyngtonu przybyli specjalisci od balistyki, od tlumienia rozruchow i eksperci od przesluchan. W celu zaprowadzenia porzadku w miastach przyslano jeszcze wiecej funkcjonariuszy federalnych. Z dalekiej Europy przybywali lowcy glow, miedzy innymi grupa do zadan specjalnych znana pod kryptonimem "Czesi". Wyznaczono nagrody, ktorych laczna wartosc przekroczyla sto piecdziesiat tysiecy dolarow. Po rozpowszechnieniu informacji, ze trwaja poszukiwania "czlowieka wygladajacego na Anglika", w biurze Interpolu w St. Cloud we Francji utworzono kilkuosobowy oddzial. Z archiwum Interpolu przeslano informacje dotyczace wszystkich zarejestrowanych tam handlarzy bronia i najemnikow. Przeprowadzono dokladna sekcje zwlok Kingfisha Toone'a i Blinkiego Tomasa vel Kubanczyka. Mimo zaangazowania tak wielu sil i srodkow nikt nawet nie podejrzewal, ze to Campbell i Harold Hill zlecili panstwu Rose te robote. Najbardziej cynicznym i doswiadczonym policjantom nie przyszloby do glowy, jaka brudna gra toczy sie wlasnie na Karaibach. Pierwszego dnia poszukiwan do wczesnych godzin wieczornych zlapano osmiu wysokich, jasnowlosych mezczyzn. Dwie trzecie ze wspomnianej dwunastki. Patrzac na cala osemke jasnowlosych, piekielnie przystojnych facetow prawie jednakowego wzrostu, szeryf federalny Stuart Ledman z Los Angeles odniosl wrazenie, ze ktos zatail czesc prawdy o tej makabrycznej sprawie. Ewidentnie cos tu smierdzi, jak pod koniec dnia na targu rybnym, pomyslal Stu Ledman. -Z czego sie pan utrzymuje? - spytal Antoine'a Coffeya, efebowatego blondyna, ktory w rubryce "adres" wpisal "Kraina Duchowego Wyzwolenia". Pytanie wprowadzilo jasnowlosego modela w stan lekkiego zaklopotania. -Utrzymuje sie? -Tak - potwierdzil Stu Ledman. - Pytam o to, w jaki sposob zarabia pan pieniadze, Antoine. Z czego pan placi podatki? Skad ma pan forse na, powiedzmy, bilet do kina? -Ach, o to chodzi! - Coffey usmiechnal sie i wyszeptal: - No, wie pan... daje dupy... Szeryf Stuart Ledman zerwal sie z krzesla i wrzasnal przez otwarte drzwi: -Kto tu sprowadzil te bande pedalow?! Jego wsciekly glos poplynal przez ciche i dostojne korytarze ambasady: -Co tu sie, do kurwy nedzy, dzieje w tym zasranym burdelu? Wszystko bylo kompletnie zwariowane i pogmatwane, calkiem jak same morderstwa spod znaku maczety. Co wiecej, sprawy nakladaly sie jedna na druga, co dodatkowo potegowalo chaos. Dokladnie tak, jak zaplanowal Damian. Port Gerry, San Dominica Czwartek wieczorem Przyciskajac nos do szyby autobusu numer dziewiec, Peter przypatrywal sie barwnemu korowodowi ludzi na Station Street. Jestem jak obcy w raju, pomyslal. Widzial rozowo-purpurowe koszule, jakie lubia nosic Hiszpanie mieszkajacy w wielkich miastach. Skorzane czapki i malutkie kapelusiki. Ciemne, waskie okulary. Mlodzi mieszkancy San Dominiki najwyrazniej pragneli sie upodobnic do Tonton Macoutes, siepaczy dyktatora Haiti - Duvaliera. Peter zauwazyl, ze jak wyspa dluga i szeroka, zawsze pelno ludzi stalo na przystankach, czekajac na autobus. Tym wieksze wrazenie musiala zrobic na wszystkich masakra pasazerow autobusu z Elizabeth's Fancy. To bylo jak zaatakowanie autostrady miedzystanowej w Ameryce. Przerwanie glownej arterii, dzieki ktorej moglo toczyc sie normalne zycie. Mlode Murzynki w recznie szytych sukienkach i sandalach przesunely sie blizej przystanku. Wianuszek panien na wydaniu, nazywanych tutaj, "Krolowymi pszczol". Gdy autobus zaczal hamowac, Macdonald polozyl dlon na kolbie swojego colta, ktorego nosil pod koszula. Mocniej zabilo mu serce. Wyobraznia zaczela podsuwac obrazy wysokiego, jasnowlosego mezczyzny, czajacego sie za kazdym rogiem, za kazdym pniem drzewa. Ten czlowiek uosabial wszystkie leki Petera. Zapewne czekal tu gdzies na niego... Szumnym mianem dworca autobusowego okreslano zwykla drewniana chalupe, na ktorej zamontowano reklamowki piwa i coca coli, warte zapewne wiecej od niej samej. Zatrzymujac sie przed nia, autobus numer dziewiec szarpnal i zakolysal sie jak artystka wykonujaca taniec brzucha. Pasazerowie wraz z wiezionym przez nich zywym inwentarzem jakby ockneli sie z uspienia. Rozleglo sie gdakanie i trzepotanie skrzydel kurczakow, koza zaczela energicznie kopac w siedzenia, a stary Murzyn kopnal koze. -Ta w niebieskiej sukience to mama! - wrzeszczal chlopak za oknem. Rozlegl sie syk sprezonego powietrza i kierowca powiedzial cos, czego Peter nie zrozumial. Ludzie zaczeli wysiadac, wiec zorientowal sie, ze dojechal na miejsce. Ta dziura to zapewne letnia stolica wyspy, Port Gerry. Peter szedl pozbawiona chodnikow ulica, zajadajac placek z miesem, kupiony za trzydziesci centow w dworcowym bufecie. Mijal jedno - i dwupietrowe domy. Placek smierdzial jak nieswiezy oddech, a ulica cuchnela duszacym, ludzkim potem. Peterowi wydawalo sie, ze za chwile zemdleje. Tak fatalnie nie czul sie od chwili, gdy w Tajlandii zachorowal na dyzenterie. Doskwierala mu tez samotnosc. Wciaz myslal o Jane. Gdy po raz pierwszy ujrzal ja w "Plantation Inn", od razu wiedzial, ze beda z nia same klopoty. To lagodne spojrzenie, z lekka domieszka nowojorskiej pewnosci siebie... Osadzala nim w miejscu kazdego faceta, ktory odwazyl sie do niej usmiechnac. Peterowi wydawala sie jasnowlosa kopia Ali McGraw. Ot i klopot... Jednak ktoregos dnia zaproponowal jej wspolna wycieczke podczas weekendu, aby zobaczyc dzungle w okolicach West Hills i plaze po drugiej stronie wyspy. O dziwo, zgodzila sie bez wahania... Dwadziescia cztery godziny pozniej jeszcze nie przestali ze soba rozmawiac. Spedzili caly cudowny dzien na opowiadaniu o sobie. Bylo to dosc niezwykle, jak na praktycznie obce sobie osoby. Pod koniec dnia umieli juz razem plakac. Siedzieli wtuleni w siebie na ciemnej, opustoszalej plazy, nazywanej Plaza Uciekinierow. Stalo sie tak dlatego, ze oboje byli cholernie samotni i tak bardzo chcieli z kims wreszcie porozmawiac... W polowie pagorka Peter ujrzal napis "Do wynajecia". Slowo "Pokoje" bylo zasloniete wizerunkiem czarnego aniolka, spiacego z glowa oparta na zlozonych dloniach. Na szczycie wzniesienia stal dom z napisem "Witamy". Peter stwierdzil, ze chyba znalazl to, czego szukal. W holu, przy bujajacym sie stoliku, mlody chlopak gral w domino z wysokim mezczyzna z kozia brodka. -O co chodzi? - spytal starszy z graczy. Spokojny, powazny glos, jak u biznesmena - czegos takiego Peter raczej nie spodziewal sie uslyszec w tej norze. -Chcialbym wynajac pokoj. Jestem bardzo zmeczony. Murzyn popatrzyl ze zdziwieniem na Petera. Wzruszyl ramionami, podszedl do niewielkiej szkolnej lawki i nagryzmolil cos w lezacej tam ksiazce meldunkowej. Zainkasowal z gory szesc dolarow. -Chlopak zaprowadzi pana na gore. Rano dostanie pan sniadanie. Mlody czlowiek wskazal mu schody i ruszyl przodem, trzymajac talerzyk ze swieczka, ktora rzucala wokol nikly blask; wnetrze hotelu sprawialo wrazenie tajemniczego miejsca, zywcem wyjetego z powiesci kryminalnej. Idac po schodach chlopak szepnal do Petera: -Jutro rano niech pan poplynie na ryby lodzia mojego ojca. Zlapie pan wielka rybe. Duzo wielkich ryb. Peter zaczal sie smiac. Gdy weszli na pietro, odezwal sie: -Przepraszam. Nie smieje sie z ciebie, ale nie moge isc jutro na ryby. -To niedobrze. Duzo pan traci. Korytarz na pietrze mial krzywe sciany. Po obu stronach postrzepionego chodnika widnialy rzedy nie pomalowanych drzwi. Na koncu korytarza cmilo sie swiatelko malej lampki, pod ktora wprost na podlodze stal aparat telefoniczny. Peter wreszcie zrozumial, ze to hotel dla czarnych. Serdecznie witamy. Kiedy wszedl do pokoju, ukryl portfel za zardzewialymi rurami pod umywalka. Wstajac huknal sie glowa o pret, na ktorym byla umocowana. O dziwo, wprawilo go to w idiotycznie radosny nastroj. Na chwile zapomnial o wysokim blondynie. O rzezniku. Potem siedzial na lozku z opuszczona glowa i wpatrywal sie w podloge. Na kolanach trzymal swojego colta. Z ulicy dobiegaly przez okno wibrujace rytmy reggae, mieszajac sie z chrzakaniem swin, ryjacych ziemie za hotelem. Zanim polozyl sie spac, poczul nieodparta potrzebe wyjscia na zatechly korytarz. Podniosl sluchawke czarnego telefonu i poprosil o polaczenie z numerem sto siedem. Uslyszal slowiczy glos nocnej telefonistki, potem dobiegajacy z oddali glos innej kobiety, wreszcie polaczono go z Jane. -Czesc, Flip - twarz Petera rozjasnila sie w usmiechu. - Mowi Flap. Kochanie, chyba oszaleje tu bez ciebie... ROZDZIAL 23 Nasz sposob na Brooksa Campbella byl prosty: podsunac mu tyle mozliwosci, zeby nie potrafil dokonac wlasciwego wyboru. Z Haroldem Hillem bylo zupelnie inaczej. Jego trzeba bylo po prostu mocno zlapac za jaja. Z pamietnika Rose'ow Fairfax Station, Wirginia O drugiej trzydziesci nad ranem dwaj funkcjonariusze policji stanowej, James Walsh i Dominick Niccolo, przemierzali pokryte rosa rozlegle laki, otaczajace widoczny w oddali, duzy bialy dom. Wlasciciel sasiedniej posiadlosci zglosil, ze dzieje sie tam cos dziwnego. Slyszal jakies krzyki, jakby wolanie o pomoc. Po dojsciu na tyly domu policjanci stwierdzili, ze kuchenne drzwi nie sa zamkniete na klucz. Nie bylo to niczym niezwyklym w tej wiejskiej okolicy, ale raczej nie zdarzalo sie zbyt czesto. W kuchni slychac bylo glosne tykanie elektrycznego zegara i szum pracujacej lodowki. Zwyczajne nocne odglosy pustego lub pograzonego we snie domu. Nad zlewem jarzylo sie male, pomaranczowe nocne swiatelko. Na stole stalo kilka filizanek po kawie, wypelnione do polowy pudelko herbatnikow i talerz z resztkami kanapek. Dom Niccolo zapalil swiatlo w hallu i krzyknal glosno: -Halo! Jest tu kto?! Tu policja stanu Wirginia! Brak odpowiedzi. Policjanci poszli dalej, zapalajac po drodze swiatla i pokrzykujac wciaz: -Jest tu kto? Lampa w salonie juz byla zapalona. Weszli do luksusowo urzadzonego pokoju, gdy dobiegl ich jakis halas. Byla to jednak tylko zamrazarka, wytwarzajaca kolejna porcje lodu. -A to dranstwo - zgrzytnal zebami James Walsh. Po chwili uslyszeli, ze ktos biegnie po schodach. Okazalo sie, ze to mlody, czarny retriever. Machal ogonem i podskakiwal radosnie, usilujac polizac obu mezczyzn po twarzach. -Cholera, o malo sie nie zesralem ze strachu przez tego psiaka - Walsh wyszczerzyl sie w usmiechu. -Jezu Chryste, Jimmy - Dom Niccolo przyklakl obok psa. - Popatrz, on jest caly umazany krwia. Obaj policjanci rozpieli kabury. -Policja stanu Wirginia! - krzyknal Niccolo, stojac u stop schodow. -Moze lepiej wezwijmy pomoc - szepnal Walsh. Niccolo pokazal mu gestem, zeby sie zamknal. -Idziemy. Dominick Niccolo, a za nim James Walsh ruszyli w gore po okrytych chodnikiem schodach. Wymierzyli pistolety w ciemna czelusc korytarza na pietrze. U szczytu schodow natkneli sie na kobiete. Carole Hill byla bosa. Miala na sobie kwiecista bluzke i biale szorty. Krew zastygla na jej twarzy i piersiach. Wielka czerwona kaluza rozlala sie na dywanie obok ciala. W jednej z sypialni Walsh znalazl kilkunastoletniego chlopaka. Mark Hill byl zamkniety w szafie, zakneblowany i zwiazany kablem od telefonu. Ale zyl. Z sypialni Dominick Niccolo zadzwonil do koszar policyjnych w Aleksandrii. -Dom przy Shad Stream Road - powiedzial do fikusnej rozowej sluchawki. - Nalezy do Harolda Hilla. Zdaje sie, ze gospodarz jest nieobecny... Trudno w to uwierzyc, Johnny, ale w serce tej nieszczesnej kobiety wbito prawie metrowa maczete... Jimmy Walsh wlasnie rzyga obok w korytarzu. Pospieszcie sie, dobrze? Morderstwa spod znaku maczety dotarly do Ameryki. Prawie do samego Langley. Zaledwie dwadziescia piec kilometrow od Bialego Domu. Trudno sobie wyobrazic bardziej doslowne ostrzezenie. 9 maja 1979, sroda Wysoki blondyn bawi sie w podchody ROZDZIAL 24 Z pamietnika Rose'ow W grudniu siedemdziesiatego osmego roku wyslalam depesze, a nastepnie zatelefonowalam do naszego ostatniego waznego wspolpracownika - platnego zabojcy z Anglii, Clive'a Lawsona. W tym czasie Lawson zajmowal sie handlem narkotykami i twarda pornografia w North Miami Beach na Florydzie. Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej powiedzialam Lawsonowi, ze moimi zleceniodawcami sa Senor Miguel Alvarez z Caracas (Pietra Forte) i Anthony Patriarca z Miami (Cosa Nostra) i ze interesuje mnie zakup wiekszej liczby filmow na tasmie szesnastomilimetrowej, a slyszalam, ze on czyms takim dysponuje lub moze dysponowac. -Czy ma pan cos, co pozwoli sie podniecic starszym panom? - spytalam go wprost. - Bliskie, intymne ujecia dla leciwych gentlemanow. Lawson powiedzial, ze sprobuje cos zalatwic. Ale nie jest pewien, czy mu sie uda. Zwlaszcza, ze nie zwykl zalatwiac interesow przez telefon. Pietnastego grudnia spotkalismy sie w bardzo oryginalnym barze w hotelu "Fontainebleau". Angielski specjalista od zabijania stawil sie na spotkanie w bialej, wymietej koszuli i sportowej marynarce w krate. Okulary z grubymi szklami zupelnie do niego nie pasowaly. Wprost nie moglam uwierzyc, ze sa prawdziwe... Clive Lawson byl wyjatkowo przystojnym mezczyzna. Z daleka wygladal troche jak Michael Caine. Ale najbardziej przypominal Damiana. Zamowil tanqueray, a ja wzielam cos szykownego, chyba campari. Przez chwile gralismy swoje role, a potem po prostu powiedzialam mu, ze jestem Carrie Rose. Po moim wyznaniu rozmawialismy o Kongu i Dalekim Wschodzie, gdzie oboje kiedys pracowalismy, slyszac co nieco o sobie nawzajem. Opowiedzial mi, w jaki sposob trafil do pornobiznesu przez Pietra Forte. Rozmawialismy tez o mnie i o Damianie. Potem, dosc ogolnikowo, zapoznalam go z naszymi planami dotyczacymi San Dominiki. -Podkreslam - powiedzialam zarzucajac przynete - ze pewne szczegoly calej operacji musza pozostac tajemnica. Na przyklad tozsamosc naszych zleceniodawcow. To podstawowa zasada. Z drugiej strony, oferujemy tak atrakcyjne wynagrodzenie za stosunkowo proste zadanie, ze nie powinno to nikomu przeszkadzac. Zielone oczy Lawsona za grubymi szklami okularow blyszczaly jak szmaragdy. Byl zupelnie spokojny i pewny siebie, co zaczynalo mi sie coraz bardziej podobac. -Bardzo lubie tego rodzaju prace - powiedzial. - Wchodze w to. -W maju - ciagnelam - bedzie pan przez tydzien wodzil za nos policje San Dominiki. Maja pana scigac po calej wyspie. Doskonale przyda sie tu panskie doswiadczenie z Kongo. To dlatego wlasnie panu proponujemy mozliwosc zarobienia tych pieniedzy. -Mam strzelac do ludzi? - brwi Lawsona uniosly sie lekko. - I czy oni beda do mnie strzelac? -Jesli nie zachowa pan ostroznosci, na pewno beda strzelac. To normalne reguly tej gry, Clive. Wyznaczymy panu co najmniej dwa cele. Prawdopodobnie beda to wojskowi. Nikt wazny, raczej jakies ciury. Przystojny blondyn usmiechnal sie. Rozumial wszystko doskonale, a przynajmniej tak mu sie wydawalo: mial stanowic zaslone dymna dla naszej ucieczki. -Ile? - spytal. -Piecdziesiat tysiecy dolarow. Lawson wybuchnal smiechem. -Bez zadnych targow? Nie da mi pani szansy wynegocjowac nieco lepszej ceny? A co pani powie na szescdziesiat? Musze zalozyc, ze bede mial pewne wydatki w zwiazku... -W porzadku. Niech bedzie szescdziesiat. -Rzecz jasna, platne z gory. -Oczywiscie. Polozylam przed nim brazowa koperte. W tym momencie kupilismy z Damianem jednego z najdrozszych zajecy na swiecie. Odegra kluczowa role w zapewnieniu powodzenia naszego planu. We wtorek rano, osmego maja tysiac dziewiecset siedemdziesiatego dziewiatego roku, wypuscilismy naszego zajaca. Clive Lawson mial popelnic wielka zbrodnie, ktora pojdzie na konto Damiana. ROZDZIAL 25 Gdy kobieta odnosi sukces, zawsze stoi za tym jakis idiota. Z pamietnika Rose'ow 9 maja 1979, Coastown, San Dominica Sroda rano. Dziewiaty dzien pod znakiem maczety Harold Hill zle spal tej nocy. O wpol do szostej rano zadzwonil do domu Brooksa Campbella w Coastown. Jeszcze jeden wsciekly telefon do biednego Campbella. -Musimy dopasc tego Macdonalda - wyrzucil z siebie Hill bez zadnych wstepow, jakby rozmawiali ze soba przez cala noc. - Moglibysmy juz dawno miec w garsci Damiana, ale sami nie potrafimy go zidentyfikowac. Brooks Campbell usilowal sie obudzic. Hill mowi chyba cos bardzo waznego. Hill mowi cos... -My, eee... musimy znalezc kogos, kto wie, jak wyglada Rose - wystekal wreszcie Campbell. -Wlasnie - zgodzil sie Hill. - Dlatego trzeba zrobic wszystko, zeby jeszcze dzis odnalezc Macdonalda. Sytuacja ulegla pewnej zmianie, gdy o osmej Hill otrzymal z Langley wiesci o swojej zonie. W Langley niczego nie rozumieli. Zabicie Carole Hill bylo dla nich zupelnie bez sensu. Ale Harry Lamignat zrozumial doskonale. Albo dopadnie Damiana Rose'a, albo on dopadnie jego. Port Gerry, San Dominica Gdy Peter obudzil sie tego ranka, pokoj wypelnial blask karaibskiego slonca. Wpadal przez okna i odbijal sie w lustrze nad umywalka. Na parapecie siedzial dzieciol i pracowicie stukal dziobem w zmurszale drewno. Popatrzyl krzywo na zaspanego mezczyzne, otrzasnal sie i powrocil do swojego halasliwego zajecia. -Ejze, badz bardziej towarzyski albo splywaj - powiedzial Peter do ptaka. Czul sie dzis nieco lepiej. Ten pokoj, jasne slonce i bliskosc wielkiej wody, wszystko to przypominalo mu jego rodzinny dom nad jeziorem Michigan. W swietle dziennym hotel wygladal nieco lepiej, a na pewno zabawniej. Na kazdej scianie byla inna tapeta, ale za to bez wstawania z lozka mogl dostrzec granatowe morze. -Boze, podrzuc mi jakis pomysl - szepnal Peter przez otwarte okno. Widac zostalo w nim cos ze szkolenia w West Point, bo usiadl po turecku w zmietej poscieli i rozpisal sobie plan bitewny na pocztowce, ktora udalo mu sie znalezc w pokoju. Kapielisko Rockefellera (Caneel Bay). Przelot na Martynike? Do St. Thomas? Nowy Jork... podroz do Waszyngtonu. Senator Pflanzer. Departament Stanu? Redakcja "Washington Post"? Przylot Jane. Fish'n Fool. Plan Wielkiej Ucieczki... w sumie zupelnie niezly. Rozleglo sie gwaltowne walenie w drzwi. Zoladek Petera zamienil sie w winde i podjechal mu do gardla. Wyciagnal szybko spod poduszki swojego colta. Ladna czekoladowa dziewczyna z zastawiona taca zajrzala przez uchylone drzwi. -Sniadanie, prosze pana. -O rany - jeknal Peter. - Przeciez obudzilem sie zaledwie trzydziesci sekund temu. - Sprobowal sie usmiechnac. - Juz dobrze. Wejdz do srodka. Na tacy byly grzanki z bialego pieczywa bez skorki i rozne gatunki dzemow w ilosci wystarczajacej na zrobienie kanapek z kilku bochenkow chleba. Z dzieciecego termosu, na ktorym wymalowano swinki i szczerzacego zeby wilka, parowala goraca kawa. Gdy dziewczyna pochylila sie, stawiajac tace, Peter dostrzegl brodawki ladnych, kolyszacych sie piersi. Miala tez niezle nogi i zgrabny, dziewczecy tyleczek. Brazowe rece sprawnie poruszaly sie podczas przygotowywania posilku. Przygladajac sie jej, Peter zdal sobie sprawe, ze od poltora dnia z nikim tak naprawde nie rozmawial. Wyobrazil sobie, ze mowi do dziewczyny: "Czesc. Wiesz, czuje sie dzis troche nieswojo. Siadaj, napij sie ze mna tej doskonalej kawy..." Ale nie odezwal sie ani slowem. Popatrzyl za idaca przez pokoj dziewczyna. Ekstra dupenka. Usmiech zwalajacy z nog. Idealnie nadawalaby sie na plakat reklamujacy wczasy na wyspie. -Kawa panu wystygnie - usmiechnela sie od drzwi. A potem wyszla. Peter zajadal grzanki i patrzyl na swojego ptaka, ktory nieoczekiwanie ozyl i stwardnial. Zaczal sie troche bac. Tuz po jedenastej przebral sie w uzywana robocza koszule, brazowe portki i niebieska czapke. Mial nadzieje, ze to przebranie zwiekszy jego szanse. Kwadrans pozniej wyszedl z malutkiego, goscinnego hotelu. Musial znalezc lodz, ktora nazywala sie "Fish'n Fool". Wiedzial, ze lodz kursuje regularnie, wozac gosci do luksusowego kapieliska Rockefellera w Caneel Bay. Stamtad moglby wynajac samolot, aby dostac sie na inna wyspe, z ktorej mialby bezpieczne polaczenie lotnicze z Nowym Jorkiem lub Waszyngtonem. Gdyby byl w Waszyngtonie... no coz, przynajmniej nie byloby go juz na San Dominice. W Waszyngtonie jest ktos, kto wyslucha jego i Jane. Ojciec ma tam starego przyjaciela, senatora Pflanzera. A Peter zna osobiscie pewnego generala z Pentagonu. Bedzie niezle zamieszanie, gdy prawda wyjdzie na jaw w Ameryce, pomyslal Peter. To moze wywolac prawdziwa burze. Ktokolwiek byl zleceniodawca jasnowlosego najemnika z Turtle Bay, bedzie mial diabelnie przykra niespodzianke. Okolo dwunastej pietnascie adrenalina zaczela zwawiej krazyc w zylach Petera. Podobne odczucia miewal zawsze podczas patroli w Wietnamie. Na ziemi niczyjej. Nauczyl sie wtedy mocno sciskac tylek, zeby nie popuscic w spodnie. Teraz nalezalo isc z pradem. Ukryc sie w tlumie. Z lekkim niesmakiem obserwowal przystojnego Murzyna, sprzatajacego niedopalki z rury "Fish'n Fool". Murzyn byl ubrany w jaskraworozowa koszulke i krotkie spodenki, mial naszyjnik i bransoletki z koralikow. Raczej nie powinno byc z nim problemow, ale miesnie Petera napiely sie odruchowo. -Parlez-vous francais? Murzyn usmiechnal sie, pokazujac pelen garnitur bialych zebow, wygladajacych jak klawisze dzieciecego pianina. -Nie. Pan jest Amerykaninem, prawda? -Z Nowego Jorku. Mieszkam na Wschodniej Szescdziesiatej Trzeciej ulicy - sklamal gladko Peter. Poszlo mu to tak dobrze, ze az sie przestraszyl. - Odplywamy okolo dwunastej trzydziesci? -Wedlug rozkladu o dwunastej trzydziesci. - Usmiech nie schodzil z czarnej twarzy. - Ale trzeba dodac mniej wiecej pol godziny dla paru spoznialskich. John Sampson, Norfolk w stanie Wirginia - wyciagnal reke i wyszczerzyl sie jeszcze bardziej. - Do uslug, nowojorczyku. Peter tez sie usmiechnal. Facet pozuje na pedala! Jezu... Naciagnal mocniej czapke i wszedl na poklad. Na rufowym pokladzie "Fish'n Fool", wsrod mosiadzu i mahoniu, roilo sie od brazowych bozkow i bogin. W sportowych koszulkach z metkami znanych projektantow i dzinsach o paryskim kroju. W okularach slonecznych po czterdziesci dolarow. Nad wszystkimi unosil sie zapach benzokainy, kamfory i rozgrzanych cial. -Czesc. - Dlugie, ciemne wlosy, burzujska opalenizna, czerwone paski bikini. -Sie masz - usmiechnal sie Peter. Poczul sie jak okretowy kapelan. -Hej! - Krotkie, krecone blond wlosy, lustrzane okulary. Mezczyzna. -Hej! Peter przysiadl niesmialo na miekkiej lawce, oslonietej nieco od slonca. Zdawal sobie sprawe, ze ma brudne, zmierzwione wlosy, a przede wszystkim cuchnie okropnie po paru dniach spedzonych w drodze. Oparl stopy na mosieznej poreczy, nasunal na czolo czapke i sluchal przyspieszonego bicia swojego serca. To, co zaplanowal sobie na jutro, wydawalo sie zupelnie nierealne. Waszyngton. Nie mial pojecia, od czego zaczac. A potem Peter powolutku odplynal daleko, daleko od tego wszystkiego. Do slicznego, bajkowego zakatka, gdzie nie bylo karabinow, maczet ani jasnowlosych platnych mordercow. Tylko Jane, spokoj i odpoczynek. Tymczasem ciemnoskory John Sampson z Norfolk w stanie Wirginia zszedl na brzeg, aby porozmawiac z kims przez telefon. O trzynastej pietnascie cale niebo stalo w ogniu. Miotacze plomieni podsycaly huczacy pozar. Palilo sie cale wietnamskie miasteczko. Czapka wciaz zaslaniala Peterowi twarz, ale oczy mial pod nia szeroko otwarte. Usilowal patrzec przez luzne sploty tkaniny. Przez dluzsza chwile wydawalo mu sie, ze znalazl sie w samym srodku wielkiego, wypelnionego po brzegi stadionu baseballowego. Slyszal dobiegajacy zewszad pomruk tlumu. Zupelnie jakby siedzial na trybunach podczas krotkiej przerwy w dramatycznym meczu z cyklu rozgrywek World Series. Stadion Tygrysow. Mike Lolich w szczytowej formie. Tylko gdzie sie podziali sprzedawcy hot-dogow...? -Panie Macdonald... Pomruk tlumu. -Dzien dobry, Peter. Pomruk tlumu. Peter czul w ustach suchosc i nieprzyjemny, kwasny smak. Zsunal z oczu czapke. W oslepiajacym sloncu ujrzal obraz, w ktory doprawdy trudno mu bylo uwierzyc. Tlum ludzi, glownie czarnych, stal na nabrzezu, powstrzymywany przez kordon zolnierzy z batalionow interwencyjnych. Moze ze sto osob przepychalo sie, aby zobaczyc, co dzieje sie na "Fish'n Fool". Policjanci ze staroswieckimi karabinami wbiegali gesiego na poklad jachtu. Macdonald staral sie skupic wzrok na Johnie Sampsonie z Norfolk w stanie Wirginia i na stojacym obok niego szefie policji San Dominiki. Byl tam jeszcze jakis Amerykanin, ktorego nie mogl rozpoznac. Wreszcie mu sie udalo. Brooks Campbell. W jasnym, lnianym garniturze i za duzych okularach w rogowej oprawie. Jak zawsze bardzo przystojny. Nagle Peter poczul ogromne, niewiarygodne znuzenie. Glowa zaczela mu sie chwiac na boki, a serce bilo jak oszalale. -Dzien dobry - powtorzyl Campbell. -Bedzie pan musial pojsc z nami - powiedzial szef policji. - Prosze sie niczego nie obawiac. Zabrzmialo to jak jeden z dowcipow Boba Hope'a. Peter pomyslal, ze wlasciwie powinien sie rozesmiac. Zamiast tego tylko zamrugal oczami. Krecilo mu sie w glowie, jakby wpatrywal sie w obrazki migajace w okienkach "jednorekiego bandyty". Jasnowlosy Anglik, pulkownik Dred, Cosa Nostra... Nie pojedzie juz do Waszyngtonu, do senatora Pflanzera. -Pomoge panu, Macdonald. Ale zarosniety obszarpaniec wstal o wlasnych silach. Stojacy na pokladzie burzuje przypatrywali sie uwaznie. Szeptali do siebie, ze przeciez od razu zwrocili uwage na tego dziwaka, jak tylko wszedl na lodz. Niektorzy wyciagneli kamery i wycelowali je w twarz Petera. Glupie, usmiechniete becwaly. Zolnierze tez zaczeli szczerzyc zeby, trzymajac w rekach karabiny, ktore wygladaly tak, jakby je sobie powycinali z tektury. Campbell i drugi Amerykanin szli po obu stronach Petera. Wygladalo to bardzo dostojnie. Prowadzili go przez szpaler lowcow sensacji. Ten drugi usilowal sie przedstawic, mowil, ze nazywa sie Hill, i probowal uscisnac Peterowi dlon. W samym srodku tlumu szef policji wyprzedzil Petera i stanal naprzeciw niego. Spocony, tegi Murzyn spojrzal prosto w zmeczona twarz Amerykanina, na ktorej malowal sie wyraz lekkiego oszolomienia. -Na naszej wyspie wciaz sie dzieja dziwne, niewytlumaczalne rzeczy - powiedzial Meral Johnson do Petera. Zamilkl na chwile, jakby z zaklopotaniem, i nagle lzy poplynely mu po policzkach. - Dzis rano zostala zamordowana Jane Cooke - szepnal. - Jest mi bardzo przykro, prosze pana. Mandeville, San Dominica Tego ranka za pietnascie dziesiata dwaj krotko ostrzyzeni mezczyzni w tradycyjnych, szarych garniturach wywiezli Jane na wozku inwalidzkim do ogrodu na tylach szpitala w Mandeville. Wozek toczyl sie sciezka miedzy palmami i klombami pelnymi kwiatow. Dziewczyna zaczela sie usmiechac. Czula sie tak, jakby robila to po raz pierwszy od bardzo dlugiego czasu. -To mi troche przypomina Bermudy - powiedzial jeden z mezczyzn. -Raczej serial Ironside - zazartowala Jane. Mezczyzna pchajacy jej wozek zasmial sie nosowo. Byl to James McGuire, brzuchaty, dobroduszny piecdziesieciodziewieciolatek, ktory przypominal Jane pozbawionego brody Swietego Mikolaja. Mlodszy z nich mial tylko trzydziesci jeden lat. James Dowd byl mniej rozmowny od McGuire'a, ale tez bardzo mily. Typowy Irlandczyk. Gdy wjechali glebiej w zarosla, skad nie bylo widac budynku szpitala, James McGuire zatrzymal wozek. -W porzadku, Jane. - Na czerwonej twarzy McGuire'a pojawil sie usmiech. - Na pewno chcesz sobie pochodzic. Chyba masz juz dosyc wozka. Bo mnie sie nie chce dalej pchac. Jane wstala i o wlasnych silach spacerowala po ogrodzie. Widzieli mnostwo kolorowych ptakow, jaszczurek, zab i krabow pustelnikow. W trawie spostrzegli mala manguste, czatujaca na weza. Kreta sciezka nagle wyszla na puste pole, po ktorym hulal wiatr. Jane i agenci FBI westchneli, oczarowani widokiem. Tuz za polem rozciagalo sie granatowe morze. -Trudno nie byc szczesliwym w takim miejscu jak to - odezwal sie po raz pierwszy James Dowd. - Zdaje sobie sprawe, ze to nie ma nic wspolnego z logika. -To wlasnie w ten sposob lapie sie bakcyla i potem trudno juz opuscic te wyspe. - Jane usmiechnela sie do tego milego, niesmialego czlowieka. - Zwolnij sie z pracy i... James! Z zarosli za ich plecami wyskoczylo trzech ludzi, ubranych w zielone wiatrowki i sportowe koszule zapiete pod sama szyje. -Nie ruszac sie! - krzyknal jeden z nich. Jeden z jego towarzyszy, wysoki blondyn, zaczal strzelac z niewielkiego pistoletu maszynowego. Dowd i McGuire, trafieni, upadli do tylu w wysoka trawe. Dwaj napastnicy dopadli Jane i przewrocili ja na ziemie. Jeden zlapal za rece, a drugi przycisnal jej do nosa i ust wilgotna chustke. Jane zdala sobie sprawe z tego, ze koszmar powraca. O malo nie oszalala. Zaczela przerazliwie krzyczec. Usilowala chwycic zebami reke, ktora wciaz trzymala na jej twarzy ociekajacy kawalek materialu. Oprawcy przycisneli jej glowe do ziemi. Kosc ramienia pekla pod naciskiem kolana jednego z nich. Nagle Jane zaczela sie dlawic. Biala chustka miala ostry, duszacy zapach. Poczula sie tak, jakby na glowie miala torebke pelna kleju. Przestala sie szarpac. Widziala blekitne niebo i oslepiajace slonce. Zle i wystraszone twarze zaczely wirowac jej przed oczami. Jasnowlosy Anglik... Byl tutaj... Pomyslala o Peterze i rozplakala sie. Poczula sie bezradna jak dziecko. A potem z calej sily wbila zeby w czyjs wielki kciuk. -Chryste, przestan sie bronic! - wrzasnal jeden z napastnikow. -Jezu! Ugryzla mnie w reke! - zawyl drugi. Na drugim koncu pola pojawili sie ubrani na bialo lekarze i pielegniarki. Wlasnie wtedy Clive Lawson schylil sie i strzelil dziewczynie prosto w prawa skron. Jane widziala jeszcze, jak jasnowlosy mezczyzna pochyla sie nad nia. Nie byl tak przystojny, jak sobie wyobrazala... Zapragnela jeszcze raz przytulic sie do Petera. Wszystko wydalo jej sie takie okropne i glupie... A potem nie bylo juz nic. 10 maja 1979, czwartek Siec sie zaciska Tysiace zatrzymanych ROZDZIAL 26 To, co mialam do zrobienia w Waszyngtonie i w Europie od szostego do dziesiatego maja, nie bylo czescia zadania. Siedzialam w hotelu "Gralyn". Patrzylam na studenta zajadajacego kanapke. Myslalam o tym, ze Port-Smithe prawie idealnie nadaje sie do swojej roli. Wspominalam Samotnika z Coastown. A takze Nickiego Handy. I Damiana. Dziwaczne to byly mysli... Na przyklad, czy bede zyla za rok od tej chwili? Czy w ogole jeszcze zyje? Z pamietnika Rose'ow 10 maja 1979, Waszyngton, D. C. Czwartek rano. Dziesiaty dzien pod znakiem maczety O dziesiatej rano czasu San Dominiki, a o dziewiatej czasu lokalnego, pani Susan Chaplin siedziala w ogrodku restauracji hotelu "Gralyn" przy ulicy N w Waszyngtonie. Miala na sobie kremowa bluzke i granatowa spodnice, na ramiona narzucila dobrana kolorystycznie chustke. Duze, niebiesko-biale okulary sloneczne przesunela do gory na wlosy. Dziobala widelczykiem ciastko, lezace przed nia na talerzyku i rozmawiala z londynska prostytutka o pseudonimie Betsy Port-Smithe. Pod pseudonimem Susan Chaplin wystepowala Carrie Rose. -To, o czym mysle - tlumaczyla Carrie, przygladajac sie waszyngtonskiemu hipisowi, pochlaniajacemu gigantycznego sandwicza po drugiej stronie pieknie utrzymanego zywoplotu - jest troche, hmm... niezwykle. -Niezwykle? - wzruszyla ramionami Port-Smithe. - Prosze posluchac, pani Chaplin. Jestem mloda, zdolna i zrobie wszystko dla pieniedzy. Co to ma byc, ta niezwykla rzecz? - Wysoka blondynka parsknela smiechem. - Chce pani moze, zebym wyskoczyla z tortu na jakims przyjeciu? Carrie Rose rozesmiala sie razem z nia. Port-Smithe chichotala tak glosno, ze ten i ow z gosci hotelowych zaczal zerkac w ich strone. Mlode kobiety siedzialy na tle zielonych parasolek. Za nimi zaczynalo sie Georgetown. Wygladaly na uczestniczki niedawno zakonczonego, wystawnego przyjecia zorganizowanego w hotelu "Gralyn" przez jakas ambasade. Na pierwszy rzut oka mogly uchodzic za siostry. Podobienstwo bylo uderzajace. Uwazny kelner uprzatnal z ich stolika nakrycia pozostale po sniadaniu (ryba, platki zbozowe, owsianka). Postawil na srodku dojrzale winogrona i gruszki o lsniacej skorce. -W przyszlym tygodniu - ciagnela Carrie, gdy przestaly sie smiac - ma przyjechac do Waszyngtonu moj maz, Damian. Wraca po serii meczacych konferencji, ktore odbywaly sie na Karaibach. Damian sprzedaje odziez. Bardzo droga damska odziez. Z pewnych wzgledow nie bede mogla sie z nim tu spotkac. Po prostu nie chce mi sie czekac na niego caly tydzien. Port-Smithe zatrzymala w pol drogi do ust reke z winogronem. -No i? -Chcialabym, zebys zamiast mnie poczekala na Damiana. Spotkasz go w hotelu "St. James" i spedzisz z nim cala noc, jesli mnie tam nie bedzie. To wszystko. -Czy pani wie, ile ja sobie za to zazycze? - spytala Betsy Port-Smithe. - Za caly tydzien oczekiwania? -Nie wiem. Moge ci zaplacic dwie setki za kazdy dzien. Plus oczywiscie pokoj w "St. James". Wraz z wyzywieniem. Do czasu przyjazdu Damiana bedziesz wolna jak ptak. Jesli chcesz, mozesz nawet pracowac. Rozumiem, ze jestes naprawde dobra w tym, co robisz, Betsy. O to mi wlasnie chodzi. Londynska call girl usmiechnela sie. Wydawalo sie jej, ze zaczyna rozumiec, o co tu chodzi. Ta nawiedzona Amerykanka ma po prostu ochote na zabawe we troje, tylko nie ma odwagi poprosic o to wprost. Coz, nie ma sprawy. -Za Damiana - Port-Smithe uniosla filizanke kawy z eau-de-vie. -Za Damiana - usmiechnela sie skromnie Carrie. Wszystko wskazywalo na to, ze z jej punktu widzenia sprawy zaczely sie toczyc we wlasciwym kierunku. Dzisiejszego popoludnia musi poleciec do Zurychu. Po pieniadze, wladze i wszystkie te drobiazgi, ktore sprawiaja, ze swiat kreci sie tak szybko i wesolo. Carrie dobrze wiedziala, ze zostal jej juz tylko jeden dzien. Potrzeba jeszcze okolo trzydziestu godzin, aby wystrychnac na dudka kilku samozwanczych geniuszy, zreszta wylacznie rodzaju meskiego. Coastown, San Dominica Petera Macdonalda ukryto starannie w luksusowym apartamencie elitarnego klubu golfowego i tenisowego w Coastown. Przebywalo z nim stale co najmniej pieciu agentow CIA, najlepszych specjalistow od rejonu Karaibow. Pierwszego dnia bylo ich az osmiu, a co najmniej trzy razy tylu jezdzilo cala noc wozkami golfowymi po wypielegnowanych polach. Potrzeba by chyba calej armii, aby wydostac stamtad Macdonalda zywego. Peter siedzial w marmurowej wannie w jednej z trzech lazienek, jakie mial do dyspozycji, zanurzony po piers w parujacej wodzie. Czul sie troche dziwnie. Jakby cos peklo w jego glowie w tamto srodowe popoludnie, kiedy stal przy burcie jachtu, a czarny policjant trzymal go za ramiona i mowil glosnym szeptem: -Jane zostala zamordowana dzis rano. Jest mi bardzo przykro, prosze pana. Trzask. Jak chrupniecie lamanej kosci, chrzest zrywanego sciegna. Nie mial pojecia, ze ma tak delikatna glowe. Nie znaczylo to, ze nie bedzie mogl dalej zyc bez Jane. Bedzie mogl. Jakos przeciez przezyl dwadziescia pare lat, zanim ja spotkal. Bylo to raczej poczucie, ze bez niej juz nigdy nie odzyska rownowagi psychicznej. Nigdy wczesniej nie zastanawial sie nad tym pojeciem. Rownowaga psychiczna. Czy to mialo oznaczac umiejetnosc radzenia sobie w zyciu, zadowolenie, brak uczucia samotnosci, brak potrzeby zapisywania sie do West Point, aby zaskarbic sobie milosc ojca? Jego stary timex wskazywal szosta pietnascie rano. Minelo dziesiec dni od poczatku tego koszmaru. Czerwonawy blask wschodzacego slonca wpadal do srodka przez zaluzje. Na zewnatrz ktos juz gral w tenisa. Slychac bylo regularne odglosy odbijanej pileczki. Pewnie kolejni agenci... Wszyscy starali sie byc bardzo mili. Lokalna policja. CIA. Zostawili go w spokoju na cala noc. Nie chcieli go draznic pytaniami, ktorych przeciez mieli bardzo wiele. Prawie cala noc przesiedzial w ciemnej lazience. Wielki stek pozostal nietkniety na talerzu. Tak samo jak glowki szparagow i lody z truskawkowa polewa. Czul sie jak maly chlopczyk, zamkniety samotnie w wielkim domu. Z fotograficzna dokladnoscia przypominal sobie moment, w ktorym po raz pierwszy kochal sie z Jane. Trzydniowa wycieczke po wyspie, na ktora wybrali sie jako zupelnie obcy sobie ludzie. Wielki, romantyczny, szalony poryw uczucia, ktory mogl przytrafic sie tylko w tej cudownej, wakacyjnej scenerii. Wspomnienia doprowadzily go do placzu. Straszliwie tesknil za Jane. Obrocil sie w wannie. Goraca kapiel w klimatyzowanym pomieszczeniu to troche dziwny pomysl. Tak jakby zima spac pod piecioma koldrami, ale przy otwartym oknie. Wszystko bylo jakies dziwne, nierealne i obce. W glowie znowu cos mu chrupnelo. Ale Peter mial to gdzies. A jednoczesnie nie mial. Teraz pragnal tylko jednego i myslal o tym przez cala noc - jak sie zemscic. To nie powinno sprawic wiekszych trudnosci. Wystarczy jeden dobry pomysl, jak dopasc jasnowlosego najemnika. A potem rozwalic mu leb. Zrobic dokladnie to, co on zrobil Jane. Tylko powoli. Siedzac w wannie Peter doszedl do wniosku, ze wcale nie musi klopotac sie poszukiwaniem Anglika. Pewnego dnia rozejrzy sie i po prostu go zobaczy. Dokladnie tak, jak wtedy w Turtle Bay. O dziewiatej Damian siedzial w kosciele w Coastown i dokladnie badal jego wnetrze. Podszedl do niego maly, czarny chlopczyk, a Damian wykrzywil sie najstraszliwiej jak umial. Chlopiec wybuchnal smiechem. Kilkoro obecnych odwrocilo sie w ich strone, aby go skarcic, ale po chwili tez sie usmiechneli. Tymczasem angielski platny zabojca zaczynal zabawe w kotka i myszke z policja San Dominiki. Jego dodatkowym zadaniem bylo uczynienie z Damiana naprawde krwiozerczej bestii. Clive Lawson mial sprawic, ze Rose stanie sie najslynniejszym psychopatycznym morderca na swiecie. Siedzac na balkonie rozsypujacego sie hotelu "Royal Caribbean", Lawson patrzyl na mala kurewke posapujaca z rozkoszy. O pol metra od niego, na przegnilym ze starosci krzesle, kwiczala naga siedemnastolatka, odgrywajaca psychodeliczny orgazm. Miala calkiem dorosle cycki, siwe pasemka w czarnych, dlugich wlosach i szczupla, nieobecna twarz. -Widze... obrazy malowane szafranem i ochra... tancza mi pod powiekami... - wyjeczala. Pewnie uwazala, ze to brzmi bardzo seksownie. Wlozyla sobie do srodka dwa palce. Clive Lawson patrzyl na te palce, znikajace i pojawiajace sie jak nogi wedrowca, zapadajace sie co chwila w glebokim piachu. Onanizowal sie przy tym powoli, leniwie, obiema rekami. Dziewczyna nazywala sie Stormy Lasher. Polowe mozgu miala zzarta przez kwas i psylocybine, a drugiej pozbyla sie pracujac w salonie masazu w podlym nowojorskim hotelu "Commodore". Zauwazyla, ze jasnowlosy Anglik - zreszta wstretny meski szowinista i rozpustny staruch, mial przeciez az trzydziesci trzy lata - ma bardzo interesujacego ptaszka. Gruby, prezny i zylasty, sterczal jak rog koziorozca. Porownanie jego wyposazenia z cienkimi fiutkami studentow z pobliskiej plazy Sunshower Beach wypadalo zdecydowanie na jego korzysc. -Zaraz sie spuszcze! - krzyknela, unoszac w gore nogi z pomalowanymi na srebrno paznokciami. - Jezu Chryste! Wila sie i jeczala, podsuwajac sobie pod perkaty nos ampulke azotynu amylowego. W tym momencie uslyszala glos swojego klienta: -Jestem tym, ktorego szukaja. Anglikiem. To do twojej wiadomosci. Kiwnela glowa i zaraz utonela w feerii narkotycznych kolorow. O dziesiatej Anglik byl w drodze do centrum Coastown, zmierzajac po kolejna ofiare. Denise "Stormy" Lasher siedziala w tym czasie na balkonie pokoju trzysta trzydziesci cztery i darla sie jak wariatka, ktora zreszta kiedys niewatpliwie sie stanie. Krotko po jedenastej policja, wojsko i agenci CIA otoczyli hotel "Royal Caribbean" jak mrowki domek z piernika. Harold Hill i Brooks Campbell razem maszerowali przez hali recepcji. Campbell dzwigal nieporeczny karabin M-16. Policjanci zatrzymali winde i przystapili do przeszukania zabytkowego, walacego sie hotelu od piwnic az po dach. Hill, Campbell i doktor Johnson poszli prosto do pokoju trzysta trzydziesci cztery, w ktorym mieszkala Denise Lasher. Rozhisteryzowana nastolatka powiedziala im, ze mezczyzna prawdopodobnie wyszedl, zanim wpadla tu policja. Ale nie byla tego calkiem pewna. Tak, byl wysoki. Jasne wlosy. Podobny do Michaela Caine'a. Nie, nie pamieta, zeby mowil cos szczegolnego. Poza jednym: ze to on jest tym morderca, ktorego wszyscy szukaja. Harold Hill przegrzebywal kosze w sypialni i w lazience. Siwowlosy dyrektor CIA znalazl tylko kilka pustych, zmietych paczek po dunhillach, niedopalki papierosow z marihuana, pudelko po nabojach do remingtona i paczke francuskich prezerwatyw. Same smieci. Tymczasem Meral Johnson nakazal poszukiwanie samochodu, w ktorym widziano wysokiego, jasnowlosego mezczyzne, gdy odjezdzal spod hotelu. Blekitny mustang, numer rejestracyjny 3984-A. Potem rozeslal swoich ludzi i Amerykanow po calym hotelu, aby przepytali jak najwiecej gosci. Rozkazal tez postawic blokady na drogach wokol Carolinsted i w okolicznych miejscowosciach. Doktor Johnson mial przeczucie, ze zaczynaja deptac mu po pietach. Nie spal juz od dwoch dni. Mial prawdziwa obsesje na punkcie schwytania jasnowlosego najemnika. Zalezalo mu na tym bardziej niz komukolwiek innemu, bo tylko on uwazal, ze to wlasnie ten czlowiek zniszczyl San Dominike. Campbell i Hill oparli sie o drewniana porecz przed wejsciem do hotelu i palili jednego papierosa za drugim. -Nie wiem, co ci powiedziec po stracie Carole. - Campbell rzucil niedopalek na piasek. - Przykro mi, Harry. Mam nadzieje, ze wiesz, co czuje. -Czujesz, ze powinienes cos powiedziec - powiedzial Hill i usmiechnal sie okrutnie. - I nic ponad to, Brooks. Campbell przeniosl spojrzenie na blekitne morze. -A co z Macdonaldem? -Kiedy schwytamy Rose'a, Macdonald go zidentyfikuje. Nie znosze sporzadzac cholernych portretow pamieciowych. Poza tym mozemy go wykorzystac jako przynete, jezeli uda sie nam zrobic to wystarczajaco dyskretnie. -Sadze, ze Rose i tak bedzie chcial sie pozbyc Macdonalda. Co innego moglo go tu zatrzymac? Harold Hill przeciagnal sie. Nie mial pojecia, co. Ruszyli przez trawnik na tyly hotelu. Podeszli do stojacego tam helikoptera. Obsluga zaczela przygotowywac maszyne do startu. -Niedlugo go dopadniemy - zapewnil Harold Hill. - Albo on dopadnie nas. O jedenastej Peter nagral pierwsze ze swoich czterech zeznan, ktore trafily do zawierajacego osiem i pol miliarda pozycji komputerowego archiwum CIA. Przez poltorej godziny bez przerwy gadal do szpulowego magnetofonu Sony w obecnosci dwoch wygladajacych na naukowcow agentow z Waszyngtonu. Opowiedzial o swojej odysei w dzungli West Hills, o wszystkim, co widzial w Turtle Bay oraz o tym, co czuje do rzadu Stanow Zjednoczonych po aferze Watergate, po Kambodzy i po smierci Jane. Agenci mieli za zadanie stwierdzic, czy Peter moze sprawiac im w przyszlosci jakies problemy. O dwunastej trzydziesci policyjny rysownik przystapil do sporzadzania portretu pamieciowego Damiana Rose'a na podstawie tego, co Peter pamietal z pietnastosekundowego spotkania na drodze nad plaza Turtle Bay. O pierwszej agenci zaczeli kopiowac kolorowa podobizne wysokiego blondyna. Wtedy Peter poprosil o pistolet w celu samoobrony, ale odmowiono mu. O drugiej grupa agentow zabrala go z klubu golfowego. Nagle wydarzenia zaczely toczyc sie z zadziwiajaca szybkoscia. Wszystko wydawalo mu sie potem mgliste i niejasne. Zjechali winda dwa pietra do holu. Szybko przeszli przez ogrod w kierunku szarego forda z malymi, amerykanskimi flagami na masce. Zmienili dwukrotnie samochody, aby wreszcie wsiasc do blekitnego mercury cougar z lsniaca krata chlodnicy. Drzwi zablokowaly sie automatycznie i mercury wystrzelil jak rakieta. Za oknami migaly wysokie palmy. Z piskiem opon wjechali na Orange Boulevard, gdzie Murzyni z niezmaconym spokojem sprzedawali na chodnikach banany i papaje. Jechali do kosciola, w ktorym zlozono ciala ofiar. Miedzy nimi byla tez Jane. Peter siedzial z tylu z zalozonymi rekami, zastanawiajac sie, dlaczego jada do kosciola w bialy dzien. Ale zaraz przestal o tym myslec. Ujrzal Jane, migoczaca jak w swietle neonowki. Ujrzal blondyna nad Turtle Bay. I wreszcie siebie jadacego na rowerze. -Dobrze sie czujesz, Pete? -Jasne. Doskonale. Zamyslilem sie tylko. W nieduzym katolickim kosciele Harold Hill i Brooks Campbell czekali w zakrystii. Obaj agenci mieli na sobie lekkie garnitury. Przyjeli postawe pelna uszanowania. Rozmawiali na temat organizacji uroczystosci z ojcem Kevinem Brennanem. Chcieli wiedziec, gdzie znajduja sie boczne i tylne wejscia. Gdzie mozna bedzie umiescic fotoreporterow, aby nie przeszkadzali. W ktorym miejscu w kosciele moglby sie ukryc ewentualny zamachowiec. Tymczasem tlum czekajacy na ulicy ruszyl przez glowne wejscie do kosciola. Byli w nim zarowno Clive Lawson, jak i Damian Rose. Gdy rzadowy samochod zajechal na podjazd, Peter pomyslal, ze ta miniaturowa katedra moglaby byc niezlym miejscem dla snajpera. Dziki tlum, zatloczone ulice, zamieszanie jak podczas karnawalu. Wysiadajac z oficjalnie wygladajacej limuzyny uslyszal skandowanie tlumu: -Stany Zjednoczone to mordercy! -Stany Zjednoczone to mordercy! -Haile Sellassje! -Haile Sellassje! Widzial morze czarnych twarzy, nabrzmiale zyly na czolach ludzi, ktorzy usilowali sie dowiedziec, co dzieje sie na ich ojczystej wyspie. Wygladalo to cholernie dziwacznie. Jak Sajgon w siedemdziesiatym trzecim roku. Peter wyobrazil sobie, ze bierze do reki mikrofon i wyjasnia tym tlumom, ze wiekszosc ludzi w Stanach Zjednoczonych wcale im zle nie zyczy. Ze nie zalezy im na ich boksytach i ze w ogole nie mieli zamiaru nikogo skrzywdzic. Kropka. Pieciu ludzi w ciemnych garniturach i bialych koszulach czekalo na niego przy schodach do kosciola. Byli miedzy nimi Brooks Campbell, doktor Johnson i Harold Hill. A takze ambasador Stanow Zjednoczonych we wlasnej osobie. Mlody ksiadz ujal Petera pod ramie i zlozyl mu krotkie wyrazy ubolewania. Potem z reszta swity weszli do srodka. Tuz za nimi podazal kamerzysta wiadomosci telewizyjnych, jak dumny wujaszek podczas uroczystosci slubnej. Za kamerzysta szli dwaj zolnierze piechoty morskiej z pistoletami maszynowymi MAT. Peter wlozyl na glowe swoja stara baseballowke. Zielone Berety nie odkrywaja glow podczas pogrzebu towarzysza. Pieprzyc idiotyczne zasady i konwenanse! Pieprzyc to wszystko! -Alez Peter, nie w tym miejscu - szepnal ksiadz. - Zdejmij czapke, prosze. Ale Peter nie slyszal niczego, poza stukaniem trumien, ustawianych wlasnie w dwoch rzedach przed glownym oltarzem. Byly w nich ciala nie rozpoznanych dotad ofiar masakry z Elizabeth's Fancy, takze zwloki agentow zabitych w szpitalu w Mandeville. A w jednej z prowizorycznych trumien Czerwonego Krzyza lezala Jane. -Wiem, co czujesz, Peter. Ale w ten sposob obrazasz naszego Pana. -A mnie sie zdaje, ze nasz Pan ma to wszystko gdzies. A nawet jesli nie, i tak mi to wisi. Ojciec Brennan wskazal jedna z trumien po prawej stronie czerwono-zlotego oltarza. Peter podszedl do niej i ujrzal tabliczke z napisem: JANE FRANCES COOKE. Spojrzal na przedstawicieli ambasady i policji. Modla sie? A moze recytuja slowa przysiegi? Widok przypomnial mu telewizyjna migawke pokazujaca nastepstwa jakiejs wielkiej tragedii. Setki cial lezaly w sali stolowki szkoly podstawowej. Ludzie szukali wsrod nich krewnych i przyjaciol. Nastroj zaloby i smutku naruszaly kamery telewizyjne. -Otworzycie trumne? - zwrocil sie do ksiedza. - Chcialbym ja jeszcze raz zobaczyc. -Nie zrobimy tego - szepnal kaplan. - To nie jest najlepsze miejsce. -Chce ja zobaczyc. -A zdejmiesz czapke? - spytal ksiadz. Peter zdjal baseballowke, a duchowny zgodzil sie na zdjecie wieka na krotka chwile. Nie byl to dobry pomysl, ale szef policji powiedzial "tak", ambasador Stanow Zjednoczonych powiedzial "tak", a mlody Amerykanin byl bardzo zdecydowany... Wieko odsunieto z glosnym loskotem. Peter zajrzal do srodka. Zobaczyl mloda kobiete, w ktorej z trudem rozpoznal Jane. Wydawala sie taka mala... Jej twarz pokryto gruba warstwa pudru i rozu. Jasne wlosy byly jakies sztywne, jakby nalezaly do plastykowej lalki. Nawet nie ubrali jej we wlasna sukienke... O, Boze, nie, nie, powtarzal Peter w myslach. Jezu, nie. Niech to szlag. Niech to szlag. Gdyby ci skurwiele nie gapili sie wciaz na niego, rozplakalby sie jak dziecko. W tym samym czasie Damian przypatrywal sie Lawsonowi, stojacemu na galerii dla choru. Sam znajdowal sie zaledwie cztery metry za nim. Platny zabojca mial w pewnej chwili okazje do strzalu, ale zrezygnowal. Doszedl do wniosku, ze to sluszna decyzja. Rose zastanawial sie i kalkulowal. Ten kosciol byl naprawde niezlym miejscem dla zamachowca. Zaskakujacym i widowiskowym. Mozna tu bylo dokonac prawdziwie wstrzasajacej zbrodni. Jednak nie bylo to miejsce idealne. Ale ja bym to zrobil tutaj, pomyslal Damian. Moze gdy ofiara bedzie wychodzic z kosciola... Przygladal sie Peterowi, stojacemu przed trumna swojej dziewczyny. Patrzyl na Campbella i Hilla - mozna by wystrzelac ich jak kaczki. Po chwili Clive Lawson cicho zszedl z galerii i opuscil kosciol. Mial na glowie ciemna peruke z modna fryzura, co upodabnialo go do reporterow telewizyjnych, albo agentow tajnej sluzby. Niezly kamuflaz, ulatwiajacy przemieszczanie sie z miejsca na miejsce. Wszystko wskazywalo na to, ze na wielki final, na ostateczny, rozstrzygajacy cios trzeba bedzie jeszcze troche zaczekac. Damian opuscil kosciol w glownej grupie wychodzacych. Wygladal dziwacznie w workowatych, zoltych portkach, z parasolem i blazenska czapka, ktora z szacunkiem trzymal w reku. Na ulicy prawie natychmiast otoczyla go zgraja dzieciakow, chcacych pobawic sie z Basilem, minstrelem wszystkich dzieci. Czwartek wieczorem Przez caly czwartek trwaly na wyspie goraczkowe poszukiwania. San Dominika zostala przewrocona do gory nogami i przetrzasnieta tak szczegolowo, jakby masakra w Elizabeth's Fancy wydarzyla sie zaledwie wczoraj. Wlascicielom sklepow, kawiarni, restauracji i domow prywatnych naprzykrzali sie agenci z portretem pamieciowym zrobionym wedlug opisu Petera. Wszystkie hotele, motele, zajazdy, hacjendy, wille, chaty turystyczne i kempingi, czy to dla bialej, czy tez czarnej klienteli, byly nawiedzane przez szwendajace sie grupy miejscowych policjantow i szeryfow federalnych. Wynajmowano gangi chuliganow, aby spenetrowali przestepcze podziemie, srodowisko sprzedawcow kokainy i marihuany. W portach lotniczych i morskich i na blokadach, postawionych na wazniejszych drogach calej wyspy, zatrzymywano tysiace ludzi. Ale ani Damian Rose, ani Clive Lawson nie pojawili sie w zadnym z tych miejsc. Niczym Martin Bormann i doktor Mengele, byli zbyt sprytni, aby wpasc w szeroko rozstawione policyjne sieci. "Zatoka Swin II" powoli przeradzala sie w "Zatoke Paniki". O siodmej wieczorem Harvey Epstein, specjalista od systemow lacznosci, pierwszy wpadl na trop w tym zakrojonym na szeroka skale polowaniu. W chwili dokonania swojego odkrycia Epstein ukladal pasjansa na podlodze furgonetki. Volkswagen byl zaparkowany w odleglosci okolo trzystu metrow od wielkiej willi, zbudowanej przez rodzine Charlesa Forlenzy (wlasciciela sieci Sunasta Hotels) na San Dominice. Ze swojej furgonetki Epstein nielegalnie podsluchiwal prowadzone przez mieszkancow willi rozmowy telefoniczne. Przez cale dwa dni slyszal jedynie, jak kucharz Forlenzy wydzwania do dostawcow swiezych jarzyn na Gourmet Market w Coastown. Gdy o siodmej telefon znow zadzwonil, Harvey byl juz potwornie glodny. Przesunal sluchawki na jedno ucho i nasluchujac, odkryl asa pik. -Halo - odezwal sie jakis mezczyzna. Pierwszy nagrany glos nalezal do bandziora nazwiskiem Duane Nicholson. To wlasnie jego zabral Isadore Goldman na spotkanie, ktore odbylo sie szostego maja w rezydencji premiera. Epstein domyslil sie, ze drugi glos nalezal do Damiana Rose'a. -Musze was poprosic o przysluge - uslyszal. - Wykonajcie swoja czesc zaplanowanej operacji. -Jutro, tak? - spytal Nicholson. Trzask i ciagly sygnal w sluchawce. -Mam cie, skurwysynu - szepnal Harvey. - Mam cie! Niecala godzine pozniej Campbell i Hill sluchali nagrania w Coastown. -Ciekawe - Campbell natychmiast rozpoznal przyjemny glos. - To byl Rose. Peter, wciaz pilnie strzezony w klubie golfowym, ogladal w telewizji lokalne wiadomosci. Po raz pierwszy od dwoch dni mial na tyle jasny umysl, by zastanowic sie nad skutkami trafienia pociskiem wystrzelonym przez snajpera. Koszmarny sen wszystkich prezydentow... pacniecie owada w przednia szybe... czternascie gramow stali wbija sie w czolo z predkoscia dziewieciuset metrow na sekunde. Poczul, ze robi mu sie niedobrze. Okolo wpol do dziewiatej zadzwonil do rodzicow w Grand Rapids. Mama nie mogla zrozumiec, dlaczego prezydencki samolot jeszcze nie odwiozl go do domu. -Powiedz im, zeby cie natychmiast wyslali do Stanow - powiedziala Betsy Macdonald. - Moj Boze, dosc juz sie nacierpiales. Zawsze moga przyjechac tutaj, zeby zapytac cie o dodatkowe szczegoly. Powiedz im to, Peter... Ojciec Petera chcial poznac prawde o calej historii. Rozmawial juz z senatorem Pflanzerem i ten takze byl bardzo zainteresowany. -Peter, nie ryzykuj zyciem dla tych smetnych skurwysynow - powiedzial pulkownik Macdonald, zwany Big Mac. - Caly ten cholerny rzad nie zrobil dla nikogo nic dobrego, wiec dlaczego mamy nadstawiac za nich tylka? Mowie ci, synu. Peter sluchal, czasem wtracajac kilka slow i usilowal wyobrazic sobie Wielkiego Maca i Mala Betsy. Gdy ich ostatnio widzial, byli o jakies dziesiec lat mlodsi niz teraz. Przypomnial sobie tez cala Niezwykla Szostke, ustawiona jak pozujaca do zdjecia druzyna hokejowa. -Postaram sie wrocic jak najszybciej - powiedzial ojcu. - Powtorz to mamie i braciom. Strasznie za wami tesknie, naprawde. Odlozyl sluchawke i oddal sie rozmyslaniom w pograzonej w mroku sypialni. Wyobrazal sobie, ze widzi w zwolnionym tempie kule trafiajaca w ludzkie czolo. Jak na tej slynnej fotografii z egzekucji w Wietnamie. Glowa tamtego czlowieka po prostu rozleciala sie na kawalki. O wpol do drugiej nad ranem do sypialni wszedl jeden z agentow CIA, niski Wloch, czesto udajacy Petera Falka. -Przenosimy cie, Pete. Przygotuj sie, dobrze? Ubierajac sie Peter staral sie przygotowac psychicznie. Przeciez nie ma sie czego obawiac. A jesli nawet jest, do diabla z tym. Trzej agenci z automatami odprowadzili go do duzego kombi, ktore czekalo z pracujacym silnikiem. Gleboki lyk swiezego powietrza. Zapach morza. Zadnego dzwieku, przypominajacego repetowanie karabinu w pobliskim gaszczu palm. W zupelnym milczeniu dojechali do hotelu "Dorcas" w Coastown. Zadnych pytan, zadnych komentarzy. Zadnych pogaduszek, zarowno z ich, jak i z jego strony. Harold Hill czekal na niego w apartamencie hotelowym. Calkiem sympatyczne miejsce, zupelnie jak "Holiday Inn". -Moja rodzina zlozyla oficjalna skarge w Departamencie Stanu - oznajmil Peter bez ogrodek. - O wszystkim zostal poinformowany senator Pflanzer - zawiadomil Hilla i Campbella, ktory takze siedzial w salonie. - Jesli nie pozwolicie mi wziac udzialu w polowaniu na tego sukinsyna, zmusze was do odeslania mnie do domu. Juz widze te tytuly: "Bohater wojenny oskarza kombinatorow z CIA". -Dobra, dobra - pokiwal glowa siwowlosy Hill. Wyglada calkiem jak powazny naukowiec, pomyslal Peter. -Siadaj, Peter, pogadamy. O drugiej nad ranem Peter Macdonald zostal oficjalnie wlaczony do poszukiwan Damiana Rose'a. Niedlugo potem gruby szef lokalnej policji przybyl do hotelu "Dorcas". Dziwny czlowiek. Po prostu usiadl i zaczal rozmawiac z Peterem. O bledzie posterunkowego z Turtle Bay, o swoich wlasnych pomylkach oraz o nocy, ktora spedzil w szpitalu przy lozku Jane. -Nie moglem zasnac - przyznal w koncu sympatyczny Murzyn. - Mysle, ze pan to rozumie. -Rozumiem - usmiechnal sie Peter. - To chyba bedzie bardzo dluga noc. Dobrze, ze pan tu jest, doktorze Johnson. ROZDZIAL 27 Podczas ostatnich miesiecy przygotowan do operacji na San Dominice Damian zrobil sie niemily; jakby nieobecny i roztargniony. Chyba nawet przestal sie czesac. Calymi dniami petal sie po domu w pizamie. Dostal kompletnego swira na punkcie wielkich zbrodniarzy. Pewnego wieczoru, gdy wrocilam do domu, zauwazylam, ze studiuje Traktat o agresji. Opowiadal cos o jakichs szczurach i orlach. Innym razem zobaczylam, ze czyta Powstanie i upadek Trzeciej Rzeszy. A potem jeszcze wiecej ksiazek o nazistach. Nazywal ich "rasa wielkich zbrodniarzy". Z pamietnika Rose'ow Trelawney, San Dominica W malej, ciemnej klitce, oswietlonej migajacym ekranem czarno-bialego telewizora, Damian Rose czyscil snajperski karabin M-21. Rozlozyl bron na czesci. Zerkal co chwila na Oslawiona Alfreda Hitchcocka, ktory to film wlasnie nadawala lokalna stacja telewizyjna. Stwierdzil, ze bylby lepszym aktorem od powierzchownego, jednowymiarowego Cary Granta, choc moze nie tak dobrym, jak Claude Rains czy Ingrid Bergman. Ta para byla naprawde doskonala. Mogliby nawet probowac zagrac Basila, minstrela wszystkich dzieci. Po oczyszczeniu i zlozeniu karabinu Damian poszedl do lazienki i spedzil w niej jakas godzine. W tym czasie przefarbowal sobie wlosy na czarno, z lekkim srebrzystym polyskiem. Byl to naturalny kolor wlosow Damiana. Teraz na wyspie bedzie tylko jeden wysoki, jasnowlosy Anglik - Clive Lawson. Zreszta nie dluzej niz przez jeden dzien. Zanim zgasil swiatlo, rozpakowal nowiutka, lsniaca maczete ze spowijajacych ja szmat i polozyl ostroznie obok karabinu. Potem wysoki, ciemnowlosy Amerykanin poszedl wreszcie spac. CZESC TRZECIA PERFEKCYJNE ZAKONCZENIE 11 maja 1979, piatek Czterej uczestnicy wypadaja z gry 11 maja 1979, Coastown, San DominicaPiatek rano. Ostatni dzien pod znakiem maczety Doktor Johnson przelamal rogalik i posmarowal jedna polowke dzemem. Zerknal katem oka na Petera. -A moglo byc tak cudownie - pokrecil glowa Peter, zwracajac sie do czarnego policjanta. Mlody Amerykanin wygladal tego ranka bardzo po amerykansku. Mial na sobie zielona koszulke z napisem ZOBACZ GORSKIEGO NIEDZWIEDZIA, spodenki gimnastyczne i swoja stara, wytarta czapeczke baseballowa. Byl bosy, nie wlozyl nawet skarpet. Pocieral jedna noge o druga, jak drewienka do rozpalania ognia. -Plywanie - ciagnal swoje zale. - Zeglarstwo. Koszykowka, jesli jestes recydywista jak ja. Bieganie w czapeczce baseballowej, jak wtedy, gdy sie mialo dziesiec lat i zero problemow... Cale to cudowne marnowanie czasu... rozumie pan, rekreacja i wypoczynek. Niemlody policjant odczuwal coraz wieksze zmeczenie i przygnebienie. Nie mogl zapomniec nocy, spedzonej w szpitalu z ta biedna dziewczyna. Traktowal Petera po ojcowsku. Bardzo go polubil. Czasem wydawalo mu sie, ze oni dwaj musza wystepowac przeciw wszystkim. -Ta wyspa kiedys wlasnie taka byla. Dawno temu, jak bylem jeszcze chlopcem. Nie wiem, czy mozliwy jest jeszcze powrot do tych beztroskich lat. Peter pokiwal glowa w milczeniu. Siedzieli pod zoltymi parasolami na tarasie na szesnastym pietrze hotelu "Dorcas". Po drugiej stronie tarasu, oparci o porecz, stali dwaj agenci CIA. Byli bez marynarek, na koszulach nosili szelki podtrzymujace kabury. W dole rozciagalo sie Coastown, kolorowe jak podczas karnawalowej zabawy. Ponad nimi byl juz tylko zlocisty dach hotelu "Dorcas". Zgodnie z opinia specjalistow, byl zbyt stromy, aby ktokolwiek mogl sie na niego wdrapac. Peter odrzucil do tylu glowe i wpatrzyl sie w blekitne niebo. Rozmyslal o bohaterach, przywodcach, ideach... Kiedys, gdy byl jeszcze mlodszym kadetem, trafil na sympozjum humanistow. Padlo pytanie: -Czy bohaterowie zachodniej cywilizacji sa juz martwi? Czterej profesorowie historii i filologii klasycznej zakrzykneli chorem. -Tak! Tak! Martwi i pogrzebani! A jednak, do cholery, ludzie potrzebuja bohaterow. Przynajmniej on sam ich potrzebowal. Ulissesa, Churchilla, Lincolna... kogokolwiek! Wezmy tego beznadziejnego dupka Nixona. Albo Gerry'ego Forda. Czy oni wiedza cokolwiek o przywodztwie?! Bohaterowie... Gdyby z Kissingera udalo sie zrobic mezczyzne atrakcyjnego seksualnie, to moze Nixon mialby szanse osiagnac choc pierwszy stopien czlowieczenstwa. -O rany, o rany - powtarzal, zataczajac kregi glowa i szyja. - To zupelnie niewiarygodne, prawda? Gorsze niz Wietnam, naprawde smierdzaca sprawa. Kiepsko, Meral, kiepsko... Ciagle mi sie wydaje, ze Jane jednak nie umarla. Trelawney, San Dominica Damian Rose spedzil rano trzy godziny, probujac doprowadzic do porzadku kompletnie zajezdzona, osmiometrowa lodz Bertram Sportsman. Ubrany tylko w krotkie spodenki, naprawil najpierw stabilizatory, potem wymienil wszystkie swiece, a nastepnie usilowal ustawic zaplon. Morze bylo niebieskie w porannych promieniach slonca. Zatoczka, w ktorej cumowala lodz, wygladala jak na ujeciu filmowym robionym przez ponczoche. Byla tez dobrze oslonieta przed widokiem od strony otwartego morza, po ktorym uwijalo sie pelno lodzi. Wysoko miedzy wzgorzami wznoszacymi sie nad zatoczka stal dom slynnego miejscowego malarza pejzazysty i wielkiego samotnika, Erica Downesa. W tej chwili Downes lezal w skrzyni pod zwojami plotna zaglowego. Byl martwy. Gdy Damian regulowal silnik lodzi, jego mysli krazyly pomiedzy Karaibami i Francja. Rozmyslal o poczatkach realizowanego kontraktu i o jego zblizajacym sie zakonczeniu. Wspominal spacery z Carrie po Ogrodach Luksemburskich, cale popoludnia spedzone w Tuileries i w malej kafejce w poblizu St.-Germain-des-Pres. Po zakonczeniu pracy nad silnikiem zniosl do kabiny dodatkowy kanister paliwa i dwa karabiny M-21. Nowiutka maczeta zostala w kokpicie. Spojrzal na zegarek i z zaskoczeniem stwierdzil, ze jest prawie dziewiata. Oznaczalo to, ze Carrie powinna juz byc w drodze do Maroka. Sadowiac sie wygodnie Damian zaczal gwizdac "Lili Marlene". Melodia ta niezawodnie przypominala mu Carrie. Zurych, Szwajcaria Ubrana w popielaty kostium i taki sam turban kobieta siedziala w banku Schweizer Kreditverein w Zurychu naprzeciwko tlustego kurdupla z rudymi wasami, S. O. Rogina. Na marmurowym blacie stojacego miedzy nimi biurka lezala miekka skorzana walizeczka. Krysztalowy kandelabr nad ich glowami dawal dosc swiatla, choc nieco przefiltrowanego przez drobinki kurzu. Rogin mowil po angielsku z twardym, niemieckim akcentem, unoszac przy tym jedna brew, jakby byl wciaz lekko zdziwiony. -A wiec zyczy sobie pani wziac cala kwote szesciuset dwudziestu dziewieciu tysiecy? -Tak. Co do centa - odparla kobieta zdecydowanie, jak typowa businesswoman. -Bardzo dobrze. W jakiej formie zyczy sobie pani otrzymac swoje pieniadze? Amerykanka wyjela niebieska paczke gauloise'ow. Bankier wyciagnal w jej kierunku dlon z wielka, srebrna zapalniczka. Gdy przypalal jej papierosa, rozszedl sie wokol silny zapach benzyny. Potem zapalniczka zamknela sie z glosnym trzaskiem. -Co pan mi radzi? - spytala Carrie. Gruby karzel wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Co pani radze? Poczatkujacym zwykle doradzam bezposredni przelew na nowe konto. Tout de suite, pani Chaplin. Najprostsza sprawa. Zadnych walizek. -Nie. Obawiam sie, ze musze dostac gotowke do reki, Herr Rogin. -Hmm. Oczywiscie - rudzielec pokiwal glowa. - Czy bedzie pani potrzebowala kogos do ochrony? Objasnie pani prosta procedure... -Nie trzeba - przerwala mu Carrie. - Jezeli przeczyta pan jutro w "New Zurchen" o niezidentyfikowanych zwlokach, znalezionych w centrum miasta, bedzie pan wiedzial, ze ktos usilowal odebrac mi moje pieniadze. Karzel, uwielbiajacy amerykanskie i brytyjskie kryminaly, rozesmial sie serdecznie w przyplywie dobrego humoru. -W Zurychu nikt nikogo nie morduje, madame. Tu nie postepuje sie w taki sposob. Bankier zasmial sie znowu i wyszedl, by przygotowac wyplate szesciuset dwudziestu dziewieciu tysiecy dolarow, czyli miliona pieciuset tysiecy frankow szwajcarskich. Idac korytarzem S. O. Rogin zastanawial sie, czy ta piekna kobieta nie ucieka aby od meza. Postrzegal pania Chaplin jako kogos w rodzaju... Faye Dunaway. Przypomnial sobie scene z Wiatrakow... nie, nie, to bylo w Sprawie Thomasa Crowna. Wspanialy film. W calosci poswiecony rabowaniu bankow w Bostonie. Czterdziesci minut pozniej Carrie Rose wyszla z banku Kreditverein z walizeczka pelna frankow szwajcarskich. Dopiero teraz gleboko odetchnela. Ale rece miala nadal pokryte gesia skorka. Panicznie bala sie kazdej obcej twarzy na ulicy. Jedna przecznice dalej weszla do wspanialego Union Bank of Switzerland i wplacila pieniadze. Wszystko zgodnie z planem. ROZDZIAL 28 Spodziewalismy sie, ze predzej czy pozniej podsuna nam Macdonalda. Sprawe prowadzil Harold Hill, ktory potrafil, jak nikt inny, doprowadzic skazanca na miejsce kazni. Prawdopodobnie dlatego, ze przeciwnicy postepowali zgodnie z zasadami logiki, Damian nie probowal nawet rozpracowywac labiryntu. Po prostu czekal, az wyjda z niego myszy. Z pamietnika Rose'ow Wahoo Cay, San Dominica Piatek po poludniu W piekielnym upale, o drugiej po poludniu, Damian przeplynal nad bariera rafy koralowej. Opalajac sie na lodzi, przez przezroczysta, zielonkawa wode obserwowal z zainteresowaniem barwnych mieszkancow dna morskiego. Myslal tez o chwili, kiedy znow zobaczy Carrie. Duszne, nieporzadne Maroko. Co za idealne zakonczenie zbrodniczej wyprawy. I ich dwoje, ktorym udalo sie zbiec. Damian uwazal, ze akcja na San Dominice to najwiekszy majstersztyk od czasu zamachu na Johna Kennedy'ego w Dallas. Byl o tym przekonany. Wlasciwie koniec mial byc niezbyt widowiskowy w porownaniu z tym, co dzialo sie wczesniej. O trzeciej pietnascie po poludniu doktor Meral Johnson i Brooks Campbell wyprowadzili Petera z hotelu "Dorcas". Macdonald ubrany byl w szare bawelniane spodnie i luzna marynarke. Pod marynarka mial schowany pistolet automatyczny Walther, elegancka, potezna bron. Z pozdrowieniami od Great Western Air Transport, a w szczegolnosci od Harolda Hilla. Wszyscy trzej wsiedli do szerokiego dodge'a chargera, stojacego na hotelowym parkingu. Campbell rozgladal sie po dachach w poszukiwaniu strzelcow wyborowych, co rozbawilo Petera. -No tak, to w koncu nasza twierdza - przyznal wreszcie agent. Pojechali do zacisznej willi Rodziny Forlenza. Byl to wielki, wystawny dom w hollywoodzkim stylu. Campbell i Hill mieli nadzieje, ze Duane Nicholson skontaktuje sie z Damianem albo ten sam do niego zadzwoni. Przygotowali siec zlozona z pieciu samochodow pelnych agentow, rozstawionych wokol domu. Oficjalnie Peter byl potrzebny do dokonania identyfikacji. Oficjalnie nie mial broni. Nieoficjalnie Harold Hill zarzucal w ten sposob przynete na Damiana Rose'a. On tez przypomnial sobie listopad szescdziesiatego trzeciego roku. To prawdziwy cud, ze ostatecznie udalo sie jakos zalagodzic sytuacje, chodzilo przeciez o bezpieczenstwo calego kraju. W Waszyngtonie o szostej po poludniu pani C. Rose zameldowala sie w hotelu "St. James". Czekala na nia poczta - kilka listow od Damiana Rose'a. Alez to dziecinne i ckliwe, pomyslala Port-Smithe. W Zurychu Carrie czekala w apartamencie hotelowym. Byla siodma wieczor. Popatrzyla na labedzie unoszace sie nad jeziorem i zanotowala cos w pamietniku. Rozwazala ostatnie szczegoly planu, tak jak zwykl robic to Damian. Za pietnascie osma pomaranczowa kula sloneczna skryla sie za willa Forlenzow. Peter poczul, ze serce mocniej mu zabilo, gdy ujrzal lokaja Isadore'a Goldmana wychodzacego z wielkiego domu. Pomyslal o tym, ze Goldman to tylko nic nie znaczace nazwisko jakiegos faceta. I o tym, ze wcale nie chce umierac. Pragnie tylko zastrzelic wysokiego jasnowlosego najemnika i powrocic do domu w Michigan. Calkiem jak w zakonczeniu powiesci sensacyjnej. -Niebieski, tu Biala Flaga - powiedzial Brokks Campbell do samochodowej krotkofalowki. - Nie spicie, panowie? -Peter? - doktor Meral Johnson zerknal we wsteczne lusterko. - Nie spisz? -Facet wlasnie wychodzi, zeby cos przegryzc na miescie - odparl spokojnie Peter, choc poczul rosnace podniecenie. - Jestem calkowicie przytomny, Meral. Usmiechnal sie do czarnego policjanta. Zaden z nich nie odezwal sie do Campbella. Duane Nicholson, nie przejmujac sie niczym, zupelnie na luzie, jak zauwazyl Peter, przemierzal trawnik przed frontem willi. Ubrany byl w zwyczajne spodnie i blekitna koszule. Na nogach mial indianskie mokasyny. Co za palant, pomyslal Peter. Z rodzaju tych, co zawsze pierwsi obrywaja podczas filmowej strzelaniny. Mezczyzna przeszedl wzdluz domu i zniknal w garazu. Po kilku minutach wytoczyla sie na podjazd biala corvetta. Gangster z Las Vegas, rozwalony na siedzeniu za kierownica, wyprowadzil potezne auto na piaszczysta droge. Silnik ryknal jak dziki zwierz i corvetta gwaltownie przyspieszyla. Czlowiek Goldmana zmierzal prosto do Coastown. Peter poprawil sie na tylnym siedzeniu jednego z pieciu samochodow obstawiajacych dom. Wprowadzil sie w stan gotowosci bojowej. Tak na wszelki wypadek. Przeciez uwazal, ze bandzior pojechal do miasta na kolacje. Wszyscy pozostali uczestnicy zasadzki sadzili tak samo. Tryall, San Dominica Ciemna postac pojawila sie na nabrzezu na tle migotliwych swiatel zachodniej czesci Coastown. Na linii horyzontu widac bylo lodzie rybakow lowiacych tunczyki. Za nimi rozciagalo sie otwarte morze, przechodzace w ocean, ktory ciagnal sie az do zachodnich brzegow Europy. Ostatniej nocy, ktora mial spedzic na San Dominice, Damian Rose mial na sobie bezowy kombinezon sil porzadkowych. Twarz i rece pokryl czarnym jak smola barwnikiem, dzieki czemu z pewnej odleglosci mogl uchodzic za krajowca. Na lewym ramieniu zawiesil karabin M-21 ze skomplikowanym celownikiem, a ciezka maczete przypasal na biodrach. Rozgladajac sie na boki i do tylu, ruszyl przez odkryte pole w kierunku widocznej w oddali, waskiej drogi. Peter spojrzal na zegarek. Byla dwudziesta trzydziesci piec. Corvetta i trzy sledzace ja samochody sunely powoli wzdluz Charles Henry Street na polnocnych przedmiesciach Coastown. Po obu stronach alei staly rozpadajace sie wraki amerykanskich samochodow. Bawily sie w nich czarne dzieciaki w kolorowych lachmanach. Chodnikami spacerowaly grupki wyrostkow. Zakurzona corvetta toczyla sie szeroka zatloczona ulica, ktora zataczala luk, a potem biegla wzdluz Queen's Anne Park. Tu tez bylo rojno i gwarno. Slychac bylo smiechy przyszlych uczestnikow Swieta Pracy, przygotowujacych sie juz do wrzesniowej parady, ktora oficjalnie konczyla na wyspie sezon turystyczny. -Zorientowal sie, ze jest sledzony - szepnal Brooks Campbell, jadacy bialym chargerem. - Co ten skurwiel, do cholery, wyprawia? Na podmoklym zboczu porosnietego trawa pagorka Damian Rose czeka w pogotowiu ze swoim M-21 i z maczeta. Piecdziesiat metrow dalej, zupelnie nie zdajac sobie sprawy z jego obecnosci, czatuje Clive Lawson, uzbrojony w pistolet maszynowy Uzi. Peter wygladal przez okno z tylnego siedzenia chargera. Co za psychodeliczne obrazy, pomyslal. Mezczyzni i mlodzi chlopcy w bialych, powiewajacych koszulach. Migoczace ogniska. Purpurowe chmury, przemykajace szybko po niebie... Poczul sie tak, jakby byl na patrolu, nikomu niepotrzebnym, nocnym patrolu, prowadzonym przez kompletnych debili, gotowych zastrzelic kazdego, kto nie odpowie na haslo. -Prowadzi nas do wysokiego blondyna - odpowiedzial Peter na pytanie Campbella. - Robi dokladnie to, czego chcemy. Pytanie tylko, dlaczego? Wlasnie w tej chwili corvetta ominela wielka ciezarowke i nagle skrecila pod niewyobrazalnie ostrym katem w lewo. Nisko zawieszony samochod zaczal gwaltownie przyspieszac pod stroma gorke, jakby to byl zupelnie plaski teren. -Panowie, zapnijcie pasy! - wrzasnal Meral Johnson. Mineli gorke i wpadli na leb, na szyje miedzy ciche waskie uliczki. Zdawalo sie, ze wlasnie zaczal sie nieoficjalny wyscig z serii Grand Prix. Ludzie na chodnikach krzyczeli na widok ryczacych podrasowanymi silnikami, smigajacych aut. Osma trzydziesci dziewiec. Damian odbezpiecza M-21. Sprawdza amunicje. Clive Lawson wciaz nie odbezpiecza broni. Zoladek podjechal Peterowi do gardla, serce bilo mu jak mlotem. Czlowiek Goldmana skrecil w waski, niewidoczny zaulek. Campbell - "biala flaga" prawie go zgubil. Zielona mazda wpadla w poslizg i zaraz potem w krzaki. Niebieski cougar Hilla zawirowal jak bak na srodku ulicy. Kolejny, niespodziewany zakret w prawo, a potem od razu w lewo. Nagle otworzyla sie przed nimi przerazliwie szybka prosta. Widzieli tylko jeden problem: ulica byla pelna ludzi. Podskakujacy z tylu Peter widzial, jak rozbiegaja sie w panice. Przed chwila spacerowali sobie leniwie, teraz uciekali na chodniki. Kilku szalencow bawilo sie w toreadorow, wymachujac koszulami przed maskami pedzacych samochodow. Nagle huk - potracili kobiete. Osma czterdziesci trzy. Brooks Campbell wyciagnal rewolwer z kabury. Doktor Johnson bez przerwy naciskal klakson, produkujac przeciagle wycie. Kierowca corvetty wrzucil trojke, a zaraz potem czworke. Peter wyciagnal z kabury automatycznego walthera. Potezna bron. Niski sportowy woz wyprzedzal ich o dwie przecznice. Oddalal sie, stawal sie coraz mniejszy. Bialy bagaznik i blyskajace tylne swiatla wygladaly jak rakieta wylatujaca z miasta. Brooks Campbell krzyknal, wskazujac corvette, ktora skrecila w prawo, na nieoswietlona wiejska droge. Wyprzedzala ich o dobrych trzysta metrow. Clive Lawson odbezpiecza uzi. Wbija stopy w miekka glebe pagorka. Prostuje rece, najpierw prawa, potem lewa. -Do diabla! Ucieknie nam! Gruby, spocony policjant obrocil kierownice. Bialy cougar z piskiem opon zawinal prawie w miejscu. Zawracali. Przegapili zakret. Peterem rzucilo jak workiem kartofli. Wyrznal glowa w boczna szybe. Wypadli wreszcie na wiejska droge. Nie bylo juz widac swiatel corvetty. Brooks Campbell wzywal przez radio posilki, cala armie. Pytal, dokad prowadzi ta droga. Osma czterdziesci cztery. Damian opiera M-21 o pien palmy. Patrzy przez celownik ze wzmacniaczem obrazu. Nagle wszystkie samochody uczestniczace w poscigu hamuja przed poteznym, rozlozystym drzewem, rosnacym na srodku rozwidlenia drog. -W lewo! Hill pojedzie w... Ostatnie slowa Campbella zagluszyl krzyk Petera, ktory kazal Johnsonowi dodac gazu. W jednej chwili przednia szyba chargera rozsypala sie w drobny mak. Z lasu dobiegal huk poteznej broni. Pociski metodycznie szatkowaly samochod. Znac bylo reke zawodowca. Kule rozdarly dach auta, rozpadla sie kolejna szyba. Potworny cios, ktory moglby zabic slonia, rozwalil bagaznik. Meral Johnson krzyczal do Macdonalda, aby nie podnosil sie z podlogi. Czyjas glowa przebila boczna szybe. -Na podloge! Na podloge! Znowu trafienie w dach. Kolejny cios w okolice ziejacej dziury po szybie. Samochod drzal jak pod uderzeniami ciezkich mlotow. W ciagu trzydziestu sekund padlo co najmniej dwadziescia strzalow. A potem zapadla cisza. Magiczny spokoj. Slychac bylo setki swierszczy. Odzywaly sie tropikalne ptaki. Przejscie od potwornego zgielku do sielanki bylo wprost niewyobrazalne. Rozbity charger wciaz jeszcze sie toczyl, zalosnie piszczac kolami. Meral Johnson schylil sie pod kierownice i nacisnal dlonia pedal hamulca. Wrak wreszcie znieruchomial. Ludzie z "zielonej flagi" biegli na pomoc. Na brukowana nawierzchnie upadly sloneczne okulary. Z daleka nadbiegal Harold Hill. Krzyczal cos. Wygladal jak ojciec, spieszacy na ratunek tonacemu dziecku. -Macdonald! - wrzasnal nagle czarny policjant. - Macdonald! Gluchy jek dobiegl z tylnego siedzenia. Peter usiadl i otrzasnal sie z okruchow szkla. Stwierdzil, ze ma rozcieta skore na glowie. Cholera, ile krwi... Spojrzal na Campbella, ktory siedzial z przodu i szeroko otwartymi oczami patrzyl przez rozbita szybe, jakby wreszcie dostrzegl rozwiazanie calej tej cholernej szarady. W rzeczywistosci niczego juz nie mogl widziec, bo byl martwy. Specjalny, wyprodukowany w Ameryce pocisk przebil jego przystojna twarz, a potem przekoziolkowal raz i jeszcze raz, rozgniatajac mozg na scianach i sklepieniu czaszki. Calkiem jak spychacz, ktory wjechal do ciasnego pokoju. Jednak Peter juz nie patrzyl na Campbella. Byl w pelnym biegu. Po raz pierwszy od tamtego dnia w Turtle Bay pedzil jak szaleniec, sciskajac w dloni kolbe walthera na podobienstwo paleczki przekazywanej z rak do rak podczas sztafety. Dostrzegl w lesie wysokiego blondyna. Damian popatrzyl na Harolda Hilla i czarnego szefa policji, stojacych w swiatlach samochodow, i wycofal sie w geste zarosla. Blizej lodzi. Ucieczki. I Carrie. Pozostal juz tylko ostatni element scenariusza. Biegnac miedzy mrocznymi cieniami drzew Peter slyszal wokol odglosy ptakow i owadow. Gonilo go swiatlo ksiezyca, przeswiecajace przez lisciasty dach nad jego glowa. Po pokonaniu okolo szescdziesieciu metrow wypadl z zarosli na otwarta przestrzen pola golfowego, nalezacego do klubu w Tryall. Mogl stad dostrzec pokryta falami powierzchnie Morza Karaibskiego. W przeciwnym kierunku zobaczyl niski, podluzny budynek klubu z rzedem okien wychodzacych na pole golfowe. W sezonie letnim klub byl zamkniety. Peter metodycznie przeszukiwal przestrzen przed soba. Wpadl w bitewny trans, dzialal jak automat: odszukac i zlikwidowac najemnika lub samemu zostac zabitym. Obrzucil wzrokiem budynek klubu, kamienny dziedziniec i podjazd, zywoploty i klomby, druga werande ze stojacymi na niej bujanymi fotelami. Nigdzie nie mogl dostrzec wysokiego, uciekajacego czlowieka. Zdal sobie sprawe, ze jego umiejetnosc tropienia ludzi ulotnila sie bezpowrotnie. Dobrze wyszkolony zolnierz Wietkongu zabilby go teraz bez trudnosci. Bialy zygzak blyskawicy rozswietlil mroczne niebo. Peter uslyszal krzyk Merala Johnsona. Niezdarnie rzucil sie w trawe. Kiedys bywalo lepiej, pomyslal z dezaprobata, padajac jak kloda na twarda glebe. Ale przynajmniej zyl. Gryzac ziemie, jak sam kiedys mawial, instruujac mlodych zolnierzy podczas szkolenia. A Johnson wciaz wydzieral sie jak szalony: -Nie podnos sie, Macdonald! Zostan tam gdzie jestes! Nie ruszaj sie, Peter! W poblizu budynku Peter dostrzegl cien czlowieka z karabinem. Czy to byl jego blondyn? A moze ktorys z ludzi Hilla? Zbyt ciemno, aby to stwierdzic. Serce bilo mu jak szalone, nie mogl zlapac tchu. Ogarnela go wscieklosc. Tak bardzo chcial dopasc skurwysyna! Bylo to beznadziejnie zalosne, nie pasowalo zupelnie do czlowieka, jakim staral sie byc, odkad wyjechal z Wietnamu. Ale nic nie mogl na to poradzic. Pragnal zemsty az do bolu. Czy ten bol nigdy sie nie skonczy? Dlaczego ten skurwiel jeszcze go nie zabil?! Nagle z prawej strony, spomiedzy palm odezwal sie karabin. Co chwila blyskal pomaranczowy ognik wystrzalu. Pociski bezlitosnie dziurawily budynek klubu golfowego. Z wielkich okien wylatywaly szyby. Wszystkie swiatla byly rozbite. Rynna odpadla od sciany i zlamala sie, jakby byla z papieru. Peter wycelowal w mroczna sylwetke obok domu. Wypalil tylko raz. Choc byl to bardzo daleki strzal, okazal sie zadziwiajaco dokladny. Czlowiek z karabinem zniknal z pola widzenia. Strzelanina ucichla i zaczal padac deszcz. -Pieprz sie! - wrzeszczal Peter, stojac w strugach deszczu. - Pierz sie! Pieprz sie, ty zasrany skurwysynu! Zimne, ulewne fale deszczu kompletnie go oslepialy. Zupelnie jakby znalazl sie pod wodospadem. Kompletna klapa. Clive Lawson, byly brytyjski komandos, weteran wielu wojen w krajach Trzeciego Swiata, zdal sobie sprawe, ze tym razem znalazl sie w paskudnej pulapce. Nie mial zadnych watpliwosci, ze dal sie wykiwac jak dziecko Damianowi i Carrie Rose. Przeciwnie, byl tego najzupelniej pewien. Chryste! Dlaczego nie zostal w Miami? Dlaczego przyjal te robote? Najemnik lezal na boku w poprzek kamiennej rynny, jak wyrzucona na brzeg ryba. Pomacal sie w poszukiwaniu rany i stwierdzil, ze ma zdretwialy lewy bok. Rana zaczela piec, jakby ktos przypalal go zywym ogniem. Przekrecil lewa reke i spojrzal na zegarek. Byla dziewiata dwanascie. Fatalnie. Umawiali sie na dziewiata, zaraz potem, jak zabije Campbella. Zgodnie z planem Damian i Carrie mieli go stad zabrac. Zgodnie z planem... Poczolgal sie wzdluz zasmieconego odplywu. Gdy dotarl do konca, wstal i zaczal biec. Damian byl jak Bog. Powoli odliczal ostatnie sekundy dramatu. Patrzyl na zalana woda scene przez wzmacniacz obrazu, zamontowany na snajperskim karabinie. Dzieki temu urzadzeniu mogl widziec w ciemnosci. Wszystko, na co skierowal bron, pojawialo sie w szklach celownika w niesamowitej, zielonkawej poswiacie. Wpatrujac sie w zielonkawa twarz mezczyzny, polozyl wskazujacy palec na spuscie i zaczal go powoli sciagac. Woda zalewala twarz Petera. Nie mogl powstrzymac sie od ciaglego mrugania. Strumienie splywaly mu z czola i sciekaly w dol, wzdluz nosa. Czul sie tak, jakby za chwile mial sie utopic. Bal sie tym bardziej, ze praktycznie nic nie widzial. Nie slyszal takze nic, poza szumem ulewy i wlasnym ciezkim oddechem. Mysli przelatywaly przez glowe w szalonej gonitwie. Przed oczami pojawialy sie sceny jak wyciete z tasmy filmowej - pola bitew, blyski strzalow, oderwane obrazy i slowa. Nad soba widzial jak przez mgle owiniete plachtami meble, stojace na werandzie. Metalowe stoliki i krzeselka. Potluczone doniczki po kwiatach. Zrobil jeszcze krok do przodu i wtedy spostrzegl ludzka sylwetke po przeciwnej stronie werandy. Mezczyzna przykucnal przed rzadkiem malych palm. Najwyrazniej nie zdawal sobie sprawy z tego, ze nie jest sam na tarasie. Peter postanowil podejsc blizej, wykorzystujac szum deszczu, ktory zagluszal jego kroki. Zblizal sie do niego, centymetr po centymetrze. Trzy metry, piec... Wreszcie uznal, ze znalazl sie w zasiegu pewnego strzalu. Wbil sobie do glowy, ze nie wolno mu chybic mimo wciaz lejacego deszczu. Wiedzial, ze musi oddac co najmniej dwa strzaly. A potem, jesli bedzie w stanie, tyle ile sie da. Mial nadzieje, ze mezczyzna nie zdazy uzyc swojego uzi. Scigany sam zblizyl sie do Petera. Wciaz byl odwrocony tylem do swego przesladowcy. Caly czas przygiety do ziemi, poruszal sie z wprawa zawodowego komandosa. Peter przetarl wierzchem dloni oczy, ktore, zalewane woda, zaczely go szczypac. Teraz juz widzial, ze mezczyzna ma bardzo jasne wlosy. Nie wolno mi chybic, pomyslal. Powtarzal sobie dobre rady strzelca wyborowego: to nic wielkiego. Tak jakbys mierzyl do oddalonego o dwadziescia krokow stolu, odwroconego do gory nogami. Nie spiesz sie. Nie mysl o tym, czy trafisz w blat, tylko postaraj sie wpakowac pocisk jak najblizej wycietego w srodku kolka, w ktore wstawia sie parasol. Jak najblizej kregoslupa cholernego blondyna. Przykleknal na jedno kolano, podniosl oburacz walthera i wycelowal dokladnie. Przypomnial sobie dwoje nastolatkow, porabanych maczeta na kawalki w Turtle Bay. A potem Jane. Jane na plazy w Horseshoe Bay i jej skurczone cialo w trumnie. Patrzyl wzdluz lufy na plecy najemnika. Pod wplywem impulsu odezwal sie do niego: -Hej, pamietasz mnie? Pamietasz mnie, dupku? Wewnatrz budynku klubu policjant nerwowo zapalal kolejna zapalke. W swietle nietrwalego plomyka usilowal polapac sie w przeznaczeniu przelacznikow na metalowej tablicy rozdzielczej. Gdy dopalala sie ostatnia zapalka, zdecydowal sie na przelacznik numer jeden. Zapalilo sie swiatlo w pomieszczeniu, w ktorym sie znajdowal. Teraz wyraznie widzial dwa rzedy przelacznikow, od numeru jeden do szesc i od siedem do dwanascie. Drzaca dlonia wlaczyl jednoczesnie caly pierwszy rzad. W chwili gdy mezczyzna na werandzie odwracal sie w strone Petera, teren klubu zalalo jasne swiatlo. W dole rozjarzyly sie latarnie, oswietlajace glowna bieznie. Ozylo naglosnienie werandy, zewszad poplynela lagodna muzyka. Nagle rozlegl sie huk, jakby uderzyl piorun. Trawniki wokol budynku zakwitly blyskami strzalow. Damian Rose strzelal ze swojego M-21. Harold Hill poslugiwal sie luksusowym karabinem wloskiej produkcji. Wszyscy ludzie, otaczajacy budynek klubu, otworzyli ogien do jasno oswietlonego celu. Pierwszy strzal Petera byl celny. W czole jasnowlosego mezczyzny pojawila sie czarna dziura. Zaraz potem Peter poczul niewiarygodnie mocny cios, jakby uderzyla go w plecy poltoratonowa furgonetka. A to pech, cholerny pech... Z okien sypalo sie szklo. Kule rykoszetowaly od metalowych krzesel i stolow. Glosnym stukiem odzywaly sie trafione drewniane elementy wyposazenia. W pewnej chwili rozlegl sie pojedynczy, glosny trzask i od glowy martwego Anglika oderwal sie kawalek kosci. Po chwili znow trafiono trupa w policzek. Kolejny pocisk uderzyl w tyl glowy lezacego na werandzie ciala. Padajacy wciaz deszcz lsnil niebieskawo w jasnym swietle latarni. Po chwili zapanowal spokoj, slychac bylo jedynie szum ulewy. Z okolicznych trawnikow podnosili sie ubloceni ludzie. Ich popielate garnitury pociemnialy od wody. Z opuszczona bronia podchodzili do budynku klubu. Krople wody lsnily jak klejnoty w koronach drzew. Zapadla niesamowita cisza. Harold Hill szedl prosto przed siebie. Wygladal zabawnie, jakby zgubil droge w strugach deszczu. Zblizyl sie do Petera, a potem odwrocil sie i odszedl. Peter czul, ze robi mu sie slabo. Ze wszystkich sil walczyl z ogarniajacymi go falami mdlosci. Pojawily sie wokol niego zaciekawione twarze. Wygladalo to tak, jak zespol chirurgow wokol stolu operacyjnego. Albo wianuszek ciekawskich nad ofiara ataku serca na nowojorskiej ulicy. Miejscowi zolnierze, agenci FBI i CIA. Usmiechali sie do niego, jakby byl ich najlepszym przyjacielem. Gratulowali mu, jakby zdobyl decydujacy punkt w najwazniejszym meczu sezonu. Szef policji pochylil sie nad nim, usilujac znalezc miejsce, w ktore zostal trafiony. Brzuch? Klatka piersiowa? Porzadny facet, pomyslal Peter. -Nic mi sie nie stalo - usmiechnal sie do grubego Murzyna. A w samym srodku wielkiego zamieszania, oslepiajacych swiatel, deszczu, wycia syren samochodow policyjnych, migajacych kogutow karetek pogotowia, jakis brodacz w garniturze zaczal ciagnac trupa za wlosy po werandzie. Brodacz byl oczywiscie zasranym agentem CIA. Krepy czarny policjant robil zdjecia przy swietle lampy blyskowej. Najpierw sfotografowal cialo, potem Petera, ktorego tulil w ramionach Meral Johnson. Jakis Amerykanin uzywal kamery dostosowanej do krecenia w nocy. Przyciagnieto trupa blizej Petera. Wszyscy zaczeli mowic do niego jednoczesnie. Peter usiadl i uciszyl ich ruchem reki. Popatrzyl na wytrzeszczone oczy martwego mezczyzny, prawie wychodzace z orbit. Zastygl w nich bol i kompletne zaskoczenie. Nic dziwnego, pomyslal Peter. Prawa strona czaszki byla wgnieciona do srodka. Nos praktycznie zniknal, a resztki warg zastygly w smiertelnym grymasie. Nagle powrocila tamta chwila w Turtle Bay. Wysoki, wyniosly Anglik. Pietnascie sekund. Skoncentrowal sie na zmasakrowanej twarzy. Mokre, jasne wlosy przylgnely plasko do czaszki. Silne, atletyczne cialo... Peter poczul, ze ogarnia go obezwladniajace zmeczenie. Mial juz dosyc wszystkiego. Doktor Johnson cos do niego mowil, a jemu coraz bardziej chcialo sie krzyczec. -To on - szepnal wreszcie do policjanta. - To on, niech go pieklo pochlonie. Dopiero teraz Peter uslyszal, co usilowal mu powiedziec Meral Johnson. Damian biegl miarowym, wojskowym truchtem po nabrzezu przystani jachtowej, nalezacej do klubu golfowego. Zszedl po ruchomej drabince na plywajacy pomost i wskoczyl do kolyszacej sie lodzi. Mimo woli zaczal sie usmiechac. W koncu wybuchnal nienaturalnym, zimnym chichotem. Z oddali dochodzily odglosy zamieszania wokol budynku klubu. Mogl dostrzec swiatla silnych reflektorow, przesuwajacych sie po koronach palm rosnacych wzdluz glownej biezni. Potem rozblysly czerwone swiatla dwoch karetek, wyjezdzajacych zza rogu domu. Poprzez deszcz i wiatr rozlegl sie dzwiek syreny. Nareszcie, po przeszlo roku, zakonczyla sie najciezsza proba w zyciu Damiana. Na werandzie klubu golfowego "Tryall" angielski platny zabojca Clive Lawson zostal zidentyfikowany przez najbardziej wiarygodnego swiadka, Amerykanina, bylego komandosa, jako tajemniczy blondyn z Turtle Bay. Jego wlosy, uczesanie, wzrost i twarz byly takie same jak u czlowieka, ktorego Macdonald widzial dwudziestego piatego kwietnia. Na pierwszy rzut oka Rose i Lawson byli do siebie podobni, a Peter nie mial wtedy mozliwosci, by przyjrzec sie dokladnie. Zaledwie pietnascie sekund, i to z pedzacego roweru. Sprawe dodatkowo uproscil fakt, ze twarz Lawsona zostala zmasakrowana. Wielki Damian Rose oficjalnie byl juz martwy. Zabity podczas wykonywania najsmielszego ze swych dotychczasowych zadan. Klasyczne zakonczenie. Zabila go wlasna pycha. Dokladnie taki koniec byl mu pisany. Teraz, jesli Carrie powiodlo sie to, co miala do zrobienia w Waszyngtonie, moga wracac do domu. Nikt nie bedzie ich scigal, przynajmniej przez pewien czas. A moze nawet juz nigdy. Waskie wargi Damiana znow wykrzywil usmiech. Mial pelna satysfakcje ze zwyciestwa w emocjonujacej rozgrywce. Uwielbial to uczucie. To bylo jak zbudowanie wlasnej strzelistej katedry w tych bezbarwnych, zuniformizowanych czasach. Poruszajac sie szybko, lecz cicho, Rose uruchomil turbiny i zaczal odwijac dakronowa cume, ostatnie ogniwo, laczace lodz z San Dominika. Niespelna siedmiometrowa lodz zakolysala sie na niespokojnym morzu. Wciaz lalo jak z cebra. Gdy pozostal mu juz tylko ostatni zwoj cumy do rzucenia, we wlazie do kabiny pojawil sie wysoki, szczuply czlowiek w ciemnej kurtce z kapturem. Gdy odrzucil kaptur do tylu, Damian zobaczyl siwe wlosy, idealnie dopelniajace obrazu doswiadczonego zeglarza. -Witam - odezwal sie przybysz. - Jestem Harold Hill. Sadze, ze powinnismy porozmawiac. Dyrektor Great Western Air Transport. Harry Lamignat. Niezawodny Harry. -Wlasciwie to zrobiles kawal dobrej roboty, Rose - ciagnal. - Tylko teraz bez zadnych sztuczek. Na razie nie chce cie miec na sumieniu. Nie ruszaj sie, do cholery. Nie probuj nawet drgnac. Kierujac lufe walthera prosto w serce Damiana, Hill oparl sie plecami o obrotowy fotel sternika. -Wybrales dobry kolor wlosow - pokazal zeby w usmiechu, co mialo byc wyrazem uznania. - Przyciete jak u litewskiego wiesniaka. Pieknie. Jak miales zamiar sie stad wydostac? Damian staral sie zachowac spokoj. Tylko bez paniki. Nie dopuscic do paniki. Kiedy sie odezwal, wyobraznia zaczela podsuwac mu rozne sposoby wybrniecia z tej sytuacji. -Mialem zamiar odleciec z wyspy rejsowym samolotem - powiedzial cicho. Jednoczesnie cos nie dawalo mu spokoju w zwiazku z Hillem, ale nie mogl sobie przypomniec, co to bylo. - Jak pan wie, oficjalnie jestem martwy. -Ale Macdonald zyje - powiedzial Hill. - Ciekaw jestem, dlaczego go nie zabiles? Swietnie nadawalby sie na finalowa ofiare. -Pomyslalem, ze na dluzsza mete bardziej przekonujacy moze byc zywy swiadek. Co pan o tym sadzi? Udzial Macdonalda byl zaplanowany od samego poczatku. Hill stropil sie lekko. -To Macdonald pracowal dla ciebie? Tylko sie z niego nie smiej, pomyslal Damian. Nie rozesmiej mu sie w twarz. -Alez nie. Potrzebowalismy swiadka, ktory zidentyfikowalby Lawsona i zapewnil nam w ten sposob bezpieczna ucieczke. Wiedzielismy, ze Peter Macdonald codziennie jezdzi na rowerze w okolicach Turtle Bay, wiec zaplanowalismy tam morderstwo. C'est ca. Macdonald zobaczyl mnie, bo tak wlasnie mialo sie stac. Poczynilismy pewne kroki, zeby maksymalnie ugruntowac jego wiarygodnosc... Prosze mi powiedziec jedno, czy Carrie to zrobila? Harold Holl pokrecil powoli glowa. -Tutaj ja zadaje pytania. - Gestem kazal Damianowi wstac. Bardzo powoli. Kiedy Rose sie wyprostowal, Hill wyrznal go z calej sily w twarz kolba walthera. Bylo to potworne uderzenie. -Tylko tyle moge zrobic dla biednej Carole... mojej zony. Wstawaj, juz nie bede cie bil. Zanim cie zabije, chce ci jeszcze zadac wiele pytan. Mam w zwiazku z tym pewien pomysl. Damian podniosl sie. Twarz mial cala we krwi. Uniosl wysoko rece, jak iluzjonista, ktory pokazuje publicznosci przed wystepem, ze nic nie chowa w dloniach. Na rozkaz Hilla podszedl do drabinki, prowadzacej na nabrzeze. -Ruszaj. Prosto przez pole golfowe - powiedzial Hill spokojnym glosem. - Chce, abys uwaznie wysluchal mojej propozycji. Mozemy na nowo podjac nasza wspolprace. Gdy Damian polozyl dlonie na metalowej drabince, prawa strona jego twarzy eksplodowala. Sila uderzenia rzucila go na metalowe prety. Zsunal sie w dol, uderzajac podbrodkiem o szczeble, i upadl na dno lodzi. Harold Hill podniosl wzrok i na drewnianym pomoscie zobaczyl szefa policji. Obok niego stal lekko pochylony Macdonald, mierzac z walthera w kierunku lodzi. -Poszlismy za panem - wyjasnil Meral Johnson. Peter Macdonald nie odezwal sie. Gdy Hill przechodzil obok zabitego, a moze konajacego Damiana, ujrzal maczete, lezaca na obitej skora lawce. Potworne narzedzie zbrodni, podobne do tego, ktorym zabito Carole. Zlapal za rekojesc maczety i blyskawicznie, z wielka sila opuscil ostrze na twarz Rose'a. Rozlegl sie dzwiek przypominajacy odglos rzeznickiego tasaka. Damian zachrapal jak ranny kon. Maczeta jeszcze raz opadla w dol, zmieniajac sie w prymitywna gilotyne. Hill kopnal odcieta glowe. Potoczyla sie po nadburcie, rozchlapujac deszczowke, ktora zebrala sie w kokpicie. Potem wspial sie na pomost. Nie odezwal sie ani slowem do Johnsona i Petera. -Na czym polegala wasza wspolpraca? - spytal Peter. I nagle przestalo mu zalezec na odpowiedzi. Jego pytanie jakby rozplynelo sie w mroku nocy. Nic juz nie mialo znaczenia. To jasne, ze CIA siedziala w tym po same uszy. Przez dluzsza chwile stali na mokrych deskach pomostu. Wreszcie Hill odwinal ostatnia line. To jeszcze nie koniec, pomyslal. Teraz trzeba sie bedzie zajac tymi dwoma. Lodz dryfowala, powoli odplywajac od brzegu. Meral Johnson wypalil kilka razy w jej dno i burty. -Niech go ryby zezra - powiedzial. Na poczatku Hillowi drzaly dlonie, ale po chwili poczul sie lepiej. Dzieki zabiciu Rose'a mogl wyrosnac na bohatera, czlowieka, ktory uratowal CIA. A moze to Carrie bardziej zaslugiwala na to miano? W koncu to wlasnie ona zadzwonila do ambasady i powiedziala mu, jak dopasc Damiana. Zdradzila ostatnie elementy tej upiornej intrygi. Powinienem mu to powiedziec, pomyslal Hill. Teraz juz za pozno. Damian powinien sie dowiedziec, ze to wlasnie Carrie go wydala. Alez to zalosne. Kobieta, ktora prawdopodobnie kochal, z ktora sypial od dziewieciu lat. A takze jego pilna uczennica. To ona byla gora. Do niej nalezalo efektowne zakonczenie. Dlugo patrzyli na lodz kolyszaca sie na falach. Slyszeli, jak woda coraz szybciej wdziera sie do srodka. -Peter przed chwila zadal panu pytanie - odezwal sie Meral Johnson. - Co pana laczylo z tym zwyrodnialcem? Nagle Peter uniosl dlon z waltherem i jakby od niechcenia nacisnal spust. Trafiony z bliska Hill spadl z pomostu i zniknal pod powierzchnia wody. -Niech ryby zezra ich obu - mruknal Peter i razem z malym, grubym policjantem ruszyl z powrotem w strone budynku klubu. 12 maja 1979, sobota Napad w hotelu "St. James" 12 maja 1979, Waszyngton D.C. Sobota rano Dwunastego maja, o szostej pietnascie rano, dwoch osilkow z Langley - dwudziestosiedmioletni Alex Fletcher i wicedyrektor John Devereaux - wysiadlo z pontiaca le mans na tylach luksusowego hotelu "St. James". Obaj ruszyli przez trawnik w strone budynku. W hotelu kilka bogatych i znanych osobistosci przewracalo sie wlasnie na drugi bok. Byl piekny, wiosenny ranek. Nad wypielegnowanymi trawnikami wokol hotelu rozlegly sie poranne trele ptakow. Alex Fletcher mial na sobie gruba bawelniana marynarke i sztruksowe spodnie. Na szelkach pod marynarka wisiala kabura z rewolwerem Smith Wesson kaliber trzydziesci osiem. Piecdziesiecioszescioletni Devereaux ubrany byl w ciemny garnitur i biala koszule rozpieta pod szyja. U dolnej wargi wisial mu papieros, jakby przyklejony na stale. Mezczyzni dostali sie do srodka przez metalowe drzwi dla personelu. Za nimi natkneli sie na agenta ochrony. Rozwalony na turystycznym lezaku, chrapal sobie w najlepsze. Na brzuchu usadowil mu sie syjamski kot. -Dzien dobry, kocie - usmiechnal sie Devereaux. -A to kutas - szepnal Fletcher. - Jak mogli zatrudnic takiego palanta? Wspieli sie po stalowoszarych, ponurych schodach. Na polpietrze stala smierdzaca kuweta na kocie odchody. Wyszli z klatki schodowej do eleganckiego holu. -No, tu juz wyglada nieco lepiej - syknal Fletcher. Pstryknal palcem w jeden z krysztalowych kandelabrow. - Klasa, Devereaux, klasa. -Kupie ci taki w prezencie, jak tylko skonczymy z tym gownem - burknal John Devereaux. - Do roboty! Zatrzymali sie przed pokojem piecset dwa. Zlote cyfry na granatowym tle. Ladne polaczenie. Alex Fletcher odetchnal gleboko, zaklal pod nosem i powoli wsunal klucz do zamka. Jego partner wyciagnal spod marynarki magnum kaliber czterdziesci cztery, ogromna, czarna armate, ktora napawala Fletchera odraza. Nazywal ten dlugolufy rewolwer "bronia jadrowa". Usmiechnal sie blado do Devereaux. -Nie wysadzisz nas w powietrze? Tak sobie tylko pomyslalem. Gotow? -Za Carole i Harolda Hilla. -Uhm. Drzwi sie otworzyly i agenci zobaczyli jasnowlosa kobiete siedzaca na podwojnym, malzenskim lozu w zmietej poscieli. Pokoj zalewal poranny blask slonca. -Kim jestescie? - spytala kobieta, wyciagajac reke w kierunku nocnej szafki. -Nie! - wrzasnal przerazliwie Fletcher. Za jego plecami zagrzmiala czterdziestka czworka Devereaux. Kobiete poderwalo w powietrze i rzucilo na sciane i mosiezne wezglowie loza. Wydala cichy jek, oczy uciekly jej w glab czaszki. A potem Betsy Port-Smithe powoli osunela sie na podloge. Fletcher wzdrygnal sie i pokrecil glowa. -Nic juz nam nie powie! - ambitny agent ze zloscia kopnal w noge od stolu. - Do dupy, Devereaux, calkiem do dupy. Devereaux wzruszyl ramionami. Pociagnal nosem. W powietrzu unosil sie dziwny zapach: perfumy, pomieszane ze swadem spalonego prochu. Starszy agent otworzyl szeroko okno wychodzace na Rock Creek Park. Stojac przy nim przeszukiwal torebke zabitej. Znalazl w niej listy od mezczyzny o imieniu Damian oraz karty kredytowe i dokumenty wystawione na nazwisko Carrie Rose. W szufladzie nocnej szafki lezal maly rewolwer kaliber trzydziesci osiem. -Zadzwon do nich - usmiechnal sie Devereaux. - Powiedz, ze moga sie juz przestac martwic zasrana pania Rose. Nie bedzie zadnego skandalu w Bialym Domu. Devereaux, podobnie jak poprzednio Hill, uwazal sie za bohatera. Idealnie wykonal swoje zadanie. Polecenie bylo wyrazne - kobieta nie miala prawa przezyc. W ten oto sposob zakonczyl sie ostatecznie sezon pod znakiem maczety. EPILOG Sezon wakacyjny ROZDZIAL 29 Jestem superkobieta, superszczurem, supergwiazda... Damian wyszkolil mnie tak, ze chyba nie bylo zadania, ktorego nie umialabym wykonac. A potem nie pozwolil mi nic robic. Kompletny zastoj. Nigdy nie pozwolilby mi sprzedac mojego pamietnika. Kiedy jego obsesje staly sie zupelnie nieznosne i zaczely stwarzac zagrozenie dla nas obojga, zdecydowalam sie go zabic. Nie mialam wyboru. Musialam to zrobic. Teraz jestem sama, niezalezna i swobodna. Wrog publiczny numer jeden na wolnosci... Teraz ja dyktuje ceny. Zaczynaja sie od miliona dolarow. Jestem tego warta. Jestem jak autentyczny klejnot, jedyny w swoim rodzaju. Wynajac mnie, to tak jakby wynajmowac Mansona, Specka, Himmlera, Bormanna... Potrafie zrobic wszystko, co tylko sobie zamarzysz. Stac mnie na rzeczy, o ktorych balbys sie nawet pomyslec. Sezon pod znakiem maczety to tylko wstep, zreszta prymitywny, tak samo jak jego nazwa. To dopiero poczatek. Koniec z chalupnictwem. Teraz przyszedl czas na zniszczenie i zaglade na skale przemyslowa. Z pamietnika Rose'ow 13 czerwca 1979, Coastown, San Dominica Premier Joseph Walthey czul sie jak prawdziwy bohater, paradujac wsrod rozentuzjazmowanego tlumu w dzielnicy Horseshoe Beach. Otaczal go wianuszek oplaconych klakierow. Klepali go po ramionach, dotykali jego kreconych, tlustych wlosow i okraglej twarzy, przypominajacej Swietego Mikolaja. Na profesjonalnej tasmie nakrecono material filmowy, ktory mial byc pokazywany na specjalnych projekcjach w trzynastu kinach na San Dominice. Setki fotosow rozdano redakcjom najwiekszych swiatowych dziennikow. Z wysokiego kolorowego podium, wzniesionego na molo wcinajacym sie gleboko w morze, Walthey zapowiedzial poczatek ery szczescia i dostatku dla San Dominiki. Rozpromieniony, usmiechniety premier nie wyjasnil jednak, na czym mialaby polegac ta rewelacyjna koniunktura. 14 lipca 1979, Coastown, San Dominica Na specjalnym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego San Dominiki premier Joseph Walthey zostal wybrany dozywotnio prezydentem panstwa. Wyglosil dlugie przemowienie o wartosciach narodowych, ekonomii i przemysle turystycznym San Dominiki. Klamal przy tym jak z nut. 1 pazdziernika 1979, Turtle Bay, San Dominica Pierwsze kasyno na San Dominice otwarto w klubie "Playboya" - kilka kilometrow od hotelu "Plantation Inn". Uroczystej inauguracji towarzyszyly niezbyt liczne protesty studenckie. Czarni chlopcy i dziewczeta, niosacy psychodeliczne plakaty z Dassie Dredem, demonstrowali na Uniwersytecie Zachodnioindyjskim i w kilku innych szkolach wyzszych na obszarze Ameryki Poludniowej i Srodkowej. Przy glosnych rytmach reggae i soul na scianach klubu "Playboya", a takze na kilku samochodach pojawilo sie wypisane sprayem haslo: DRED! Studenci powiewali transparentem, na ktorym widnialy slowa: JOE TO MURZYNSKI HITLER. 3 marca 1980, Zurich, Szwajcaria Pewnego popoludnia, prawie dziewiec miesiecy po smierci Damiana, na konto pani Suzan Chaplin w banku Schweizer Kreditverein wplynelo cztery i pol miliona frankow szwajcarskich. Wedlug aktualnego kursu byla to rownowartosc dwoch milionow dolarow. Naleznosc za sprzedaz pamietnika. Co ciekawe, trzy dni po pobraniu szesciuset tysiecy dolarow w maju, pani Chaplin z powrotem przelala wszystkie pieniadze na nowe konto w banku Kreditverein. Bankowcy nie mieli pojecia, ze bylo to zwykle zabezpieczenie, dokladnie w stylu Damiana, na wypadek, gdyby jednak jakims sposobem udalo mu sie przechytrzyc Hilla w Tryall Club. Wypelniajac obowiazujace w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym roku formularze podatkowe, S. O. Rogin znow rozmyslal o pani Chaplin, porownujac ja do aktorki Faye Dunaway. Amerykanie maja tak wielu aktorow i tak wiele aktorek. Traktuja ten swiat jak swoja wlasna, ogromna scene teatralna. 9 maja 1981, Paryz Peter Macdonald codziennie wkladal te sama tweedowa marynarke i ten sam pulower z okraglym wycieciem przy szyi. Jego ciemne wlosy opadaly teraz az na kolnierzyk koszuli; procz tego zapuscil geste, sumiaste wasy. Kazdego ranka od dziesiatej do jedenastej siadywal w jednej z kafejek na St.-Germain-des-Pres - "Flore", "Deux Magots", czasami w "Brasserie Lipp". Zawsze zamawial kawe z mlekiem, czytal "International Herald Tribune" i przygladal sie ladnym dziewczynom, jak kazdy Amerykanin w Paryzu. Sporadycznie czytywal tez ten obsceniczny pamietnik, pelen buty i samozadowolenia. Do jego stolika dosiadal sie Meral Johnson. Zjadal jak zwykle pol tuzina herbatnikow i wypijal filizanke herbaty. Jako przeciwnik rezimu Josepha Waltheya i Centalnej Agencji Wywiadowczej, zostal bezterminowo urlopowany z pracy w policji San Dominiki. Stanowil psychiczne wsparcie dla Petera podczas jego pobytu we Francji. Towarzyszyl mu w podrozach, a czasami musial odgrywac role surowego opiekuna. Zgodnie z zalozeniami swojego planu, mieli spedzic w Europie kolejnych szesc miesiecy. W Paryzu i poza nim, na Rivierze i w Nicei, w Zurychu w okolicach Stampfenbachstrasse. Paryz w maju jest naprawde piekny, myslal Peter, popijajac kawe tego ranka. Nie mogl sie co prawda rownac ze slonecznymi Karaibami, w dodatku nie bylo tu Jane, ale w sumie nie ma co narzekac. O dziesiatej trzydziesci pojawil sie niski Francuz z wielka skorzana waliza. Sadowiac sie przy ich stoliku spytal: -Czy to panowie szukacie Carrie Rose? This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/