Terry Pratchett Ciekawe czasy *** Kiedy kurierski albatros przybywa z zadaniem przyslania "Wielkiego Maga", Rincewind zostaje wezwany do trapionego niepokojami Imperium Hongow, Sungow, Fangow, Tangow i McSweeneyow, gdzie decyduja sie losy tronu.Rincewindowi pomaga Cohen Barbarzynca, a takze napedzany mrowkami komputer HEX, fraktalny motyl pogody ze skrzydelkami Mandelbrota oraz przerazajaca, choc dosc powolna armia, zlozona z szesciu staruszkow - Srebrna Orda. Ich misja jest albo obronic, albo zdobyc Zakazane Miasto Hunghung. Niestety, instrukcje nie sa jasne... *** Jest miejsce, gdzie bogowie tocza gry losami ludzi, na planszy, ktora jest rownoczesnie zwyklym polem gry i calym swiatem. A Los zawsze wygrywa.Los zawsze wygrywa. Wiekszosc bogow rzuca koscmi, ale Los gra w szachy i nikt sie nie orientuje - dopoki nie jest za pozno - ze przez caly czas mial dwie krolowe. Los wygrywa. Przynajmniej taka panuje opinia. Cokolwiek sie zdarzy, ludzie potem mowia, musialo byc zrzadzeniem Losu* [przyp.: Ludzie rzadko kiedy sa w tym konsekwentni, podobnie jak w przypadku cudow. Kiedy dzieki niezwyklemu zbiegowi okolicznosci ktos uniknie pewnej smierci, mowia, ze to prawdziwy cud. Lecz kiedy ktos ginie wskutek dziwnego ciagu wydarzen - olej rozlany akurat w tym miejscu, bariera zabezpieczajaca peknieta wlasnie tu - to takze musial byc cud. Fakt, ze zdarzenie nie bylo mile, nie oznacza jeszcze, ze nie bylo cudowne.]. Bogowie moga przybierac dowolna postac, a jedynym aspektem, ktorego zmienic nie potrafia, sa oczy, zdradzajace ich prawdziwa nature. Oczy Losu to wlasciwie nie oczy - jedynie czarne otwory ukazujace nieskonczonosc z jasnymi plamkami czegos, co moze jest gwiazdami, jednak moze tez byc czyms zupelnie innym. Teraz zamrugal nimi i usmiechnal sie do wspolgraczy z ta wyzszoscia, jaka demonstruja zwyciezcy tuz przed zostaniem zwyciezcami. -Oskarzam Najwyzszego Kaplana w Zielonej Szacie w bibliotece, z dwurecznym toporem - oswiadczyl. I wygral. Rozpromienil sie. -Nikt nie lubi takich, czo nie umieja wygrywac - burknal Offler, Bog Krokodyl, poprzez kly. -Chyba dzisiaj sobie sprzyjam - stwierdzil Los. - Moze ktos zagra w cos innego? Bogowie wzruszyli ramionami. -Szaleni Wladcy? - zaproponowal Los. - Nieszczesni Kochankowie? -Mam wrazenie, ze zgubilismy do nich zasady - przypomnial Slepy Io, przywodca bogow. -A moze w Marynarzy Wyrzuconych przez Sztorm na Brzeg? -Zawsze wygrywasz - mruknal Slepy Io. -Susze i Powodzie? - Los nie ustepowal. - To latwe. Cien padl na plansze. Bogowie uniesli glowy. -Och - mruknal Los. -Niech rozpocznie sie gra - rzekla Pani. Od niepamietnych czasow toczyly sie dyskusje, czy nowo przybyla w ogole jest boginia. Z cala pewnoscia nikt do niczego nie doszedl, oddajac jej czesc; miala tez sklonnosc do pojawiania sie wtedy, kiedy najmniej jej oczekiwano - jak chocby w tej chwili. A ludzie, ktorzy pokladali w niej wiare, rzadko przezywali. Kazda zbudowana dla niej swiatynia z pewnoscia bylaby wkrotce trafiona piorunem. Lepiej zonglowac toporami na linie, niz wymawiac jej imie. Mozna ja okreslic kelnerka w saloonie Ostatniej Szansy. Zwykle nazywano ja Pania, a oczy miala zielone - nie tak jak ludzkie oczy sa zielone, ale szmaragdowe od brzegu do brzegu. Podobno byl to jej ulubiony kolor. -Och - powtorzyl Los. - A w co zagramy? Usiadla naprzeciw niego. Zebrani bogowie spojrzeli z ukosa po sobie. Widowisko zapowiadalo sie ciekawie. Ta dwojka byla odwiecznymi wrogami. -Moze... - zawahala sie. - Potezne Imperia? -Nie, tego nie cierpie - burknal Offler, przerywajac milczenie. - Wszyszczy na konczu gina. -Tak - zgodzil sie Los. - W samej rzeczy. - Skinal Pani glowa i po chwili tonem, jakim zawodowi gracze mowia "As bierze?", zapytal: - Upadek Wielkich Rodow? Przeznaczenie Narodow Wiszace na Cienkiej Nitce? -Oczywiscie. -Doskonale. - Los machnal dlonia ponad plansza. Pojawil sie swiat Dysku. -A gdziez zagramy? -Na Kontynencie Przeciwwagi - odparla Pani. - Gdzie piec szlachetnych rodow od wiekow walczy ze soba nawzajem. -Naprawde? A jakiez to rody? - zainteresowal sie Io. Rzadko miewal do czynienia z pojedynczymi ludzmi. Na ogol zajmowal sie gromami i blyskawicami, wiec z jego punktu widzenia jedynym celem istnienia ludzkosci bylo dac sie przemoczyc, a w niektorych sytuacjach przypalic. -Hongowie, Sungowie, Tangowie, McSweeneyowie i Fangowie. -Oni? Nie wiedzialem, ze sa szlachetni. -Wszystkie sa bardzo bogate, wszystkie wybily lub zameczyly na smierc miliony ludzi jedynie dla swej zachcianki lub z dumy - wyjasnila Pani. Bogowie ze zrozumieniem pokiwali glowami. Z cala pewnoscia bylo to zachowanie szlachetne. Sami by tak postapili. -McSzfeeneyowie? - zdziwil sie Offler. -Rod bardzo stary i szacowny - zapewnil Los. -Aha. -I teraz walcza miedzy soba o imperium - stwierdzil Los. - Bardzo dobrze. Ktorymi chcesz zagrac? Pani spojrzala na rozwinieta przed nimi historie. -Hongowie sa najpotezniejsi - zauwazyla. - Nawet w czasie naszej rozmowy opanowali kolejne miasta. Widze, ze Los gotuje im zwyciestwo. -Zatem, bez watpienia, wybierzesz slabszy rod. Los znowu skinal reka. Pojawily sie figury i pionki. Zaczely poruszac sie na planszy, jakby posiadaly wlasne zycie. Naturalnie, tak wlasnie bylo. -Jednakze - rzekl - zagramy bez kostek. Nie ufam ci przy kostkach. Rzucasz je tam, gdzie ich nie widze. Zagramy stala, taktyka, polityka i wojna. Pani kiwnela glowa. Los przyjrzal sie swojej przeciwniczce. -Twoj ruch? - zapytal. Usmiechnela sie. -Juz go wykonalam. Spuscil wzrok. -Ale nie widze twoich figur na planszy. -Nie ma ich jeszcze na planszy - odparla. Rozprostowala palce. Na dloni miala cos czarno-zoltego. Dmuchnela na to, a wtedy rozlozylo skrzydelka. To byl motyl. Los zawsze wygrywa... Przynajmniej kiedy ludzie trzymaja sie zasad. *** Wedlug filozofa Ly Tin Wheedle'a najwieksza obfitosc chaosu mozna znalezc tam, gdzie szuka sie porzadku. Chaos zawsze pokonuje porzadek, gdyz jest lepiej zorganizowany. *** To motyl burz.Skrzydelka ma nieco bardziej wystrzepione niz u pospolitych motyli. W rzeczywistosci, dzieki fraktalnej naturze wszechswiata, oznacza to, ze te postrzepione brzegi sa nieskonczone - tak jak nieskonczona jest dowolna linia brzegowa, mierzona z ostateczna, mikroskopowa dokladnoscia. A jesli nawet nie, to przynajmniej jest tak bliska nieskonczonej, ze w pogodne dni mozna stamtad zobaczyc sama Nieskonczonosc. Zatem, skoro maja nieskonczenie dlugi obwod, same skrzydla - to logiczne - musza byc nieskonczenie wielkie. Byc moze, wydaja sie miec rozmiar odpowiedni dla motyla, ale tylko dlatego, ze istoty ludzkie zawsze przedkladaja zdrowy rozsadek nad logike. Kwantowy motyl pogody (Papilio tempestae) ma calkiem zwyczajny zolty kolor, choc mandelbrotowskie desenie na skrzydelkach powinny wzbudzic zainteresowanie. Jego najbardziej niezwykla cecha jest zdolnosc wplywania na pogode. Wszystko zaczelo sie prawdopodobnie od typowej walki o przetrwanie - nawet wyjatkowo glodnemu ptakowi moglo przeszkodzic w posilku niewygodnie zlokalizowane tornado* [przyp.: Zwykle o srednicy rzedu szesciu cali.]. Potem ta zdolnosc stala sie zapewne drugorzedna cecha plciowa, jak barwne upierzenie u ptakow albo worki gardlowe niektorych zab. Popatrz na mnie, mowil samiec, leniwie trzepoczac skrzydelkami w listowiu tropikalnego lasu. Moze i mam calkiem nieciekawe zolte ubarwienie, ale za dwa tygodnie, o tysiac mil stad, Silne Szkwaly spowoduja Chaos na Drogach. To motyl burz. Porusza skrzydelkami... *** Oto swiat Dysku, sunacy w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego zolwia.Wiekszosc swiatow czyni tak na pewnym etapie ich percepcji. To kosmologiczna wizja, do jakiej ludzki umysl zostal zaprogramowany. Na plaskowyzu czy rowninie, w zamglonej dzungli czy milczacej czerwonej pustyni, na bagnach czy wsrod trzcin, a wlasciwie w kazdym miejscu, gdzie na widok nadchodzacego czlowieka cos zsuwa sie z pluskiem z plynacej klody, ma miejsce jedna z wersji ponizszego dialogu. Jest to kluczowy, choc wczesny punkt rozwoju mitologii plemiennej. -Widziolzes to? -Co? -Wlasnie plumnelo z tej klody. -Taa? I co? -Tak se mysle... se mysle... znaczy mysle, ze swiat to tak se lezy na grzbiecie jakiegos takiego. Chwila milczenia, gdy przedstawiona hipoteza astrofizyczna zostaje rozwazona, po czym... -Caly swiat? -Pewno. Ale kiedy mowiem: jakis taki, chodzi mi o takiego wielkiego. -Musi byc wielki, ni ma co. -Znaczy... strasznie wielki. -Zabawne chyba, ale... lapiem, o co biega. -Ma sens, nie? -Ma sens, jasne. Tylko... -Co? -Mam nadzieje, ze on nigdy nie plumnie. Lecz to jest prawdziwy Dysk, ktory ma nie tylko zolwia, ale i cztery ogromne slonie, na ktorych spoczywa rozlegly, obracajacy sie wolno krag swiata* [przyp.: Ludzie zastanawiaja sie, jak to mozliwe, poniewaz taki slon swiata raczej nie moglby zbyt dlugo dzwigac wirujacego ciezaru bez powaznych otarc i nawet oparzen. Ale rownie dobrze mozna by pytac, dlaczego os planety nie skrzypi albo jaki dzwiek wydaje kolor zolty.]. Jest tu Morze Okragle, mniej wiecej w polowie drogi miedzy Osia i Krawedzia. Wokol niego leza krainy, ktore - wedlug Historii - definiuja cywilizacje, to znaczy sa w stanie utrzymac historykow. Te krainy to: Efeb, Tsort, Omnia, Klatch i rozlegle miasto-panstwo Ankh-Morpork. Ta opowiesc jednak rozpoczyna sie gdzie indziej: w miejscu gdzie pewien czlowiek lezy na tratwie unoszacej sie w wodach blekitnej, zalanej sloncem laguny. Podpiera glowe rekami. Jest szczesliwy - w jego przypadku to stan tak rzadki, ze niemal bez precedensu. Czlowiek pogwizduje prosta melodyjke i macha nogami w krysztalowo czystej wodzie. Ma rozowe stopy z dziesiecioma palcami, ktore wygladaja jak male rozowe serdelki. Z punktu widzenia sunacego nad rafa rekina wygladaja jak drugie sniadanie, obiad i podwieczorek. *** Jak zawsze byla to kwestia protokolu. Albo dobrych manier. Albo starannie przestrzeganej etykiety. Czy tez, ostatecznie, alkoholu. A przynajmniej iluzji alkoholu.Lord Vetinari, jako najwyzszy wladca Ankh-Morpork, mogl teoretycznie wezwac do siebie nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu, a nawet poslac go na egzekucje, gdyby nie wykonal polecenia. Z drugiej strony jednak Mustrum Ridcully, jako glowa uczelni magicznej, uprzejmie, acz stanowczo dal do zrozumienia, ze on z kolei moze zmienic Patrycjusza w niewielkiego plaza, a potem nawet zaczac uprawiac w pokoju zabawy ze skakanka. Alkohol tworzyl wygodny pomost nad ta dyplomatyczna przepascia. Zdarzalo sie, ze lord Vetinari zapraszal nadrektora do palacu na towarzyskiego drinka. Oczywiscie, nadrektor skladal mu wtedy wizyte, gdyz nieuprzejmie byloby odmowic. Obie strony doskonale rozumialy swoje pozycje i zachowywaly sie z wyszukana grzecznoscia, co pozwalalo uniknac niepokojow spolecznych i mokrych plam na dywanie. Bylo piekne popoludnie. Vetinari siedzial w palacowych ogrodach i z delikatna irytacja obserwowal motyle. Dostrzegal cos lekko obrazliwego w tym, jak fruwaja sobie dookola i ciesza sie zyciem w sposob bezproduktywny. Uniosl glowe. -Och, to pan, nadrektorze - powiedzial. - Jakze milo mi pana widziec. Prosze usiasc. Mam nadzieje, ze zdrowie panu dopisuje? -W samej rzeczy - przyznal Ridcully. - A pan? Nie narzeka pan na zdrowie? -Nigdy nie czulem sie lepiej. Pogoda, jak widac, znowu sie poprawila. -Moim zdaniem wczorajszy dzien byl wyjatkowo udany. - Jutrzejszy, jak slyszalem, moze byc jeszcze piekniejszy. -Z pewnoscia nie zaszkodzi nam troche slonca. -Istotnie. -Tak. -Ach... -Bez watpienia. Patrzyli na motyle. Kamerdyner podal zimne drinki. -Co one wlasciwie robia z kwiatami? - zainteresowal sie Vetinari. -Co? Patrycjusz wzruszyl ramionami. -Mniejsza z tym. To nie takie wazne. Ale skoro juz pan tu jest, nadrektorze, skoro postanowil pan odwiedzic mnie po drodze do spraw, jestem pewien, nieskonczenie bardziej istotnych... To naprawde bardzo uprzejme z pana strony... Zastanawiam sie, czy moglby mi pan zdradzic: kto jest Wielkim Magiem? Ridcully zastanowil sie chwile. -Pewnie dziekan - stwierdzil. - Wazy chyba ze dwiescie piecdziesiat funtow. -Z jakiegos powodu mam wrazenie, ze nie jest to wlasciwa odpowiedz - rzekl Vetinari. - Z kontekstu wnioskuje, ze "wielki" oznacza wybitnego. -W takim razie nie dziekan. Vetinari sprobowal sobie przypomniec grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu. Wizja, jaka pojawila mu sie w umysle, przedstawila niewielkie pasmo wzgorz w spiczastych kapeluszach. -Kontekst, jak przypuszczam, raczej nie sugeruje dziekana - oswiadczyl. -Ehm... A jakiz to kontekst? - zapytal Ridcully. Patrycjusz siegnal po laske. -Chodzmy - zaproponowal. - Sadze, ze lepiej bedzie, jesli sam pan zobaczy. To bardzo niepokojace. Idac za Vetinarim, Ridcully rozgladal sie z zaciekawieniem. Nieczesto mial okazje zwiedzac ogrody, ktore opisywano we wszystkich podrecznikach ogrodnictwa - w rozdzialach "Jak tego nie robic". Byly polozone - trudno znalezc bardziej adekwatne okreslenie - przez slawnego, a raczej nieslawnego specjaliste aranzacji pejzazu i ogolnego wynalazce Bezdennie Glupiego Johnsona. Jego roztargnienie i slepota na elementarna matematyke zmienialy kazdy krok w igranie z niebezpieczenstwem. Geniusz Johnsona... coz, o ile Ridcully to rozumial, jego geniusz byl dokladnym przeciwienstwem tego geniuszu, ktory wznosil konstrukcje ziemne siegajace do tajemnych, ale dobroczynnych sil terenow wiejskich. Nikt nie byl calkiem pewien, do jakich sil probowaly siegac projekty Bezdennie Glupiego, ale wybijajacy godziny zegar sloneczny czesto wybuchal, oblakancze chodniki popelnialy samobojstwa, a ogrodowe meble z kutego zelaza przynajmniej trzykrotnie sie roztopily. Patrycjusz prowadzil przez brame do czegos przypominajacego golebnik. Trzeszczace drewniane stopnie wiodly w gore po wewnetrznej stronie sciany. Kilka niezniszczalnych dzikich golebi z Ankh-Morpork gruchalo cos i parskalo w mroku. -Co to takiego? - zapytal Ridcully, kiedy zaskrzypialy pod nim schody. Patrycjusz wyjal z kieszeni klucz. -Zawsze wydawalo mi sie, ze pan Johnson zaplanowal to wstepnie jako ul. Jednakze wobec braku dziesieciostopowych pszczol znalezlismy... inne zastosowania. Otworzyl drzwi do przestronnego, kwadratowego pomieszczenia z duzym, nieoszklonym oknem w kazdej ze scian. Kazdy otwor otoczony byl drewniana konstrukcja z przymocowanym dzwonem na sprezynie. Bylo jasne, ze jesli cos dostatecznie duzego przemiesci sie przez okno, musi poruszyc dzwonem. W samym srodku stal na stole najwiekszy ptak, jakiego Ridcully w zyciu ogladal. Ptak odwrocil glowe i spojrzal na wchodzacych swym zoltym, paciorkowatym okiem. Patrycjusz siegnal do kieszeni i wyjal sloik anchois. -Musze przyznac, bardzo nas zaskoczyl - wyjasnil. - Juz chyba dziesiec lat minelo, odkad dotarla poprzednia wiadomosc. Zwykle trzymalismy w lodzie kilka makreli. -To bezcelowy albatros? - domyslil sie Ridcully. -W samej rzeczy. I znakomicie wytresowany. Powroci dzisiaj wieczorem. Szesc tysiecy mil na jednym sloiku anchois i butelce pasty rybnej, ktora znalazl w kuchni moj sekretarz, Drumknott. Zadziwiajace. -Slucham? - nie zrozumial Ridcully. - Powroci? Dokad? Vetinari spojrzal mu w oczy. -Nie, musze wyraznie to zaznaczyc, nie na Kontynent Przeciwwagi - oswiadczyl. - Nie jest to jeden z ptakow, jakie Imperium Agatejskie wykorzystuje w sluzbie kurierskiej. Powszechnie wiadomo, ze nie utrzymujemy zadnych kontaktow z ta tajemnicza kraina. A ten ptak nie jest pierwszym od wielu lat, ktory do nas dotarl, i nie przyniosl dziwnej, zagadkowej wiadomosci. Czy to jasne? -Nie. -Dobrze. -To nie jest albatros? -Aha. - Patrycjusz usmiechnal sie. - Widze, ze zaczyna pan rozumiec. Mustrum Ridcully, choc posiadal duzy i sprawny mozg, nie byl wprawiony w sztuce obludy. Przyjrzal sie groznemu dziobowi. -Mnie on wyglada na jakiegos diabelnego albatrosa, nie ma co. A pan przed chwila mowil, ze to wlasnie on. Spytalem, czy to... Patrycjusz z irytacja machnal reka. -Zostawmy teraz nasze ornitologiczne rozwazania - rzekl. - Chodzi o to, ze ptak mial w swojej kurierskiej sakiewce ten oto papier... -Chce pan powiedziec, ze nie mial tego oto papieru? - upewnil sie Ridcully, probujac pojac zasady. -A tak. Oczywiscie. To wlasnie chcialem powiedziec. To nie ten. Niech pan obejrzy. - Wreczyl nadrektorowi niewielki arkusik. -Wyglada na malowanki. -To agatejskie piktogramy. -Znaczy: to nie sa agatejskie piktogramy? -Tak, tak. Z cala pewnoscia. - Patrycjusz westchnal. - Widze, ze dobrze pan przyswoil podstawowe zasady dyplomacji. A teraz... co pan o tym sadzi, jesli wolno spytac? -Wyglada jak maz, maz, maz, maz, Maggusa - stwierdzil Ridcully. -A z tego wnioskuje pan...? -Studiowal malarstwo, bo nie radzil sobie z ortografia? Znaczy, kto wlasciwie to pisal? Chcialem powiedziec: malowal? -Nie wiem. Wielcy wezyrowie przesylali nam czasem jakies wiadomosci, ale jak rozumiem, w ostatnich latach trwaja tam niepokoje. Nie jest podpisana, jak pan pewnie zauwazyl. Jednakze nie moge jej zignorowac. -Maggus, maggus... - powtarzal w zadumie Ridcully. -Piktogramy oznaczaja "Przyslijcie nam natychmiast Wielkiego" - przetlumaczyl Vetinari. -...Maggusa - dokonczyl Ridcully, stukajac palcem w papier. Patrycjusz rzucil albatrosowi anchois. Ptak lakomie polknal rybe. -Imperium ma pod bronia milion ludzi. Na szczescie wladcom odpowiada udawanie, ze wszystko poza jego granicami jest bezwartosciowym, mrocznym pustkowiem zamieszkanym tylko przez wampiry i upiory. Zwykle nie interesuja sie tam naszymi sprawami. To szczesliwy dla nas zbieg okolicznosci, gdyz sa jednoczesnie chytrzy, bogaci i potezni. Prawde mowiac, liczylem, ze o nas zapomnieli. Az nagle to... Mam nadzieje, ze zdolam szybko wyslac te nieszczesna osobe i zamknac cala sprawe. -...maggus, maggus... - powtarzal Ridcully. -Moze chcialby pan wyjechac gdzies na wakacje? - spytal Patrycjusz z cieniem nadziei w glosie. -Ja? Nie. Nie znosze zagranicznych potraw - odparl pospiesznie Ridcully. Raz jeszcze powtorzyl, jakby do siebie: - Maggus... -To slowo zdaje sie pana fascynowac. -Gdzies juz je widzialem, wlasnie tak zapisane. Nie moge sobie przypomniec... -Z pewnoscia pan sobie przypomni. I zdola wyekspediowac wielkiego magga, jakkolwiek by sie pisal, do Imperium. Przed kolacja. Ridcully otworzyl usta. -Szesc tysiecy mil? Za pomoca magii? Zdaje pan sobie sprawe, jakie to trudne? -Cenie swoja ignorancje w tej kwestii. -Poza tym - mowil dalej nadrektor - oni tam wszyscy sa... zagraniczni. Myslalem, ze maja dosc wlasnych magow. -Doprawdy, trudno mi powiedziec. -Czy wiemy, po co im ten mag? -Nie. Ale jestem przekonany, ze znajdzie pan kogos zbytecznego. Mam wrazenie, ze jest was tam strasznie duzo. -Znaczy, moze byc im potrzebny w jakims straszliwym, zagranicznym celu - powiedzial Ridcully. Z jakiegos powodu w jego umysle pojawila sie twarz dziekana. Rozpromienil sie. - Moze wystarczy im dowolny mag, byle wielki? Jak pan sadzi? -Pozostawiam to calkowicie panskiej decyzji. Ale wieczorem chcialbym wyslac wiadomosc, ze Wielki Maggus jest juz w drodze, jak nalezy. Potem mozemy o wszystkim zapomniec. -Oczywiscie niezwykle trudno bedzie sciagnac go z powrotem. - Ridcully znow pomyslal o dziekanie. - To praktycznie niemozliwe - dodal z zadowoleniem, niezbyt odpowiednim do sytuacji. - Przypuszczam, ze przez dlugie miesiace bedziemy sie bezskutecznie starali. Przypuszczam, ze wyprobujemy wszystkie znane metody, ale nie zadzialaja. Co za pech... -Widze, ze nie moze sie pan doczekac podjecia tego wyzwania - rzekl Patrycjusz. - Niech mi pan nie pozwoli zatrzymywac pana przed powrotem na uniwersytet i rozpoczeciem wlasciwych dzialan. -Ale... maggus... - mruczal do siebie Ridcully. - Jakos mi sie kojarzy... Chyba gdzies to juz widzialem. *** Rekin nie zastanawial sie specjalnie. Rekiny rzadko to robia. Ich procesy myslowe sa w wiekszej czesci wyrazane przez znak "=". Widzisz = zjadasz.Ale kiedy sunal przez wody laguny, jego maly mozdzek zaczal odbierac niewielkie porcje egzystencjalnego, spodoustego leku, ktory mozna okreslic jako watpliwosci. Wiedzial, ze jest najwiekszym rekinem w okolicy. Wszyscy konkurenci uciekli albo zderzyli sie ze starym, dobrym "=". Jednakze cialo podpowiadalo mu, ze cos zbliza sie szybko z tylu. Zawrocil z gracja i pierwsze, co zobaczyl, byly setki stop i tysiace palcow - cala fabryka serdelkow. *** Wiele rzeczy dzialo sie na Niewidocznym Uniwersytecie. Niestety, nauczanie musialo byc jedna z nich. Grono profesorskie juz dawno uwzglednilo ten fakt i opracowalo wiele sposobow unikania go. Ale bylo to calkiem uczciwe, poniewaz - trzeba szczerze przyznac - podobnie postepowali studenci.System dzialal bardzo skutecznie i - jak sie czesto zdarza w takich wypadkach - uzyskal status tradycji. Wyklady najwyrazniej sie odbywaly, gdyz byly wypisane czarno na bialym w planie zajec. Fakt, ze nikt nie uczeszczal, stanowil tylko nieistotny szczegol. Od czasu do czasu ktos twierdzil, ze wynika z tego, iz wyklady wcale sie nie odbywaja, poniewaz jednak nikt nie uczeszczal, wiec nikt nie mogl stwierdzic, czy to prawda. Zreszta i tak padaly argumenty ze strony wykladowcy metnego myslenia* [przyp.: Ktore jest troche jak logika rozmyta, tylko bardziej.], ze wyklady odbywaja siein essence, czyli wszystko jest w porzadku. Tym samym edukacja na Niewidocznym Uniwersytecie dzialala uswiecona przez wieki metoda umieszczania duzej grupy mlodych ludzi w poblizu duzego zbioru ksiazek, w nadziei ze cos przejdzie z jednych na drugich. Tymczasem zainteresowani mlodzi ludzie najchetniej umieszczali sie w poblizu oberzy i tawern - z tego samego powodu. W tej chwili, wczesnym popoludniem, kierownik katedry studiow nieokreslonych wyglaszal wyklad w sali 3B. Zatem jego obecnosc, drzemiacego przed kominkiem w sali klubowej, byla technicznym szczegolem, ktorego nie komentowalby zaden czlowiek obdarzony zmyslem dyplomacji. Nadrektor kopnal go w lydke. -Au! -Przepraszam, ze przerywam, kierowniku - rzucil niedbale Ridcully. - Bogowie swiadkami, ze potrzebuje Rady Magow. Gdzie sa wszyscy? Kierownik studiow nieokreslonych potarl noge. -Wiem, ze wykladowca run wspolczesnych prowadzi wyklad w sali 3B* [przyp.: Wszystkie wirtualne wyklady odbywaly sie w sali 3B, niemozliwej do zlokalizowania na zadnym planie pomieszczen Niewidocznego Uniwersytetu, a takze - jak uwazano - majacej nieskonczona wielkosc.] - powiedzial. - Ale nie mam pojecia, gdzie jest. To bolalo... -Prosze zebrac wszystkich. W moim gabinecie. Za dziesiec minut - polecil Ridcully. Gleboko wierzyl w takie dzialania. Mniej bezposredni nadrektor wedrowalby po calym budynku i szukal profesorow. On tymczasem wyznawal polityke znalezienia jednej osoby i utrudniania jej zycia, dopoki wszystko nie ulozy sie tak, jak sobie zyczyl* [przyp.: Polityke taka zaadaptowala wiekszosc menedzerow i kilku co wazniejszych bogow.]. *** Nic istniejacego w naturze nie ma az tylu stop. Owszem, niektore stworzenia maja wiele nog - wilgotne, wijace sie stworzenia zyjace pod kamieniami - ale ich nogi nie posiadaja stop. Ich nogi koncza sie bez zbytecznych ceremonii.Cos bardziej inteligentnego niz rekin zachowaloby czujnosc. Jednak "=" zdradziecko wlaczylo sie do gry i pchnelo go naprzod. Byl to jego pierwszy blad. W tych okolicznosciach jeden blad = koniec egzystencji. *** Ridcully czekal niecierpliwie, az starsi magowie zjawia sie kolejno z waznych wykladow w sali 3B. Starsi magowie potrzebowali licznych wykladow, aby dobrze przetrawic posilki.-Wszyscy obecni? - zapytal w koncu. - Dobrze. Siadajcie. Sluchajcie uwaznie. Po kolei... Do Vetinariego nie dotarl albatros. Nie lecial tu az z Kontynentu Przeciwwagi i nie przyniosl dziwnej wiadomosci z poleceniem, ktore najwyrazniej musimy wypelnic. Jak dotad jasne? Magowie wymienili spojrzenia. -Mam wrazenie, ze pewne szczegoly nie sa do konca zrozumiale - oznajmil dziekan. -Uzywalem jezyka dyplomacji. -Czy moglby pan byc odrobine bardziej bezposredni, nadrektorze? -Musimy poslac maga na Kontynent Przeciwwagi - wyjasnil Ridcully. - I musimy to zalatwic do podwieczorku. Ktos poprosil o Wielkiego Magusa i wychodzi na to, ze musimy jakiegos wyslac. Tyle ze pisza to przez dwa "g": Maggus. -Uuk? -Slucham, bibliotekarzu? Bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu, ktory drzemal z glowa oparta o stol, wyprostowal sie gwaltownie. Potem odsunal krzeslo i wsciekle machajac rekami dla zachowania rownowagi, wybiegl, kolyszac sie na krzywych nogach. -Pewnie przypomnial sobie o nieoddanej ksiazce - stwierdzil dziekan. Znizyl glos. - Przy okazji, czy tylko ja uwazam, ze malpa w gronie profesorskim nie poprawia wizerunku naszej uczelni? -Tak - odparl chlodno Ridcully. - Tylko ty, dziekanie. Mamy jedynego bibliotekarza, ktory noga potrafi wyrwac reke. Ludzie umieja to uszanowac. Nie dalej jak pare dni temu szef Gildii Zlodziei pytal, czy nie moglibysmy zmienic w malpe ich bibliotekarza. Poza tym on jeden z was wszystkich, leniuchy, jest aktywny dluzej niz godzine dziennie. Zreszta... -W kazdym razie ja uwazam, ze to krepujace - upieral sie dziekan. - W dodatku on nie jest normalnym orangutanem. Czytalem w ksiazce. Pisza tam, ze dominujacy samiec powinien miec wielkie twory skorne po obu stronach twarzy. Czy on ma twory skorne? Nie wydaje mi sie. I jeszcze cos... -Przestan marudzic, dziekanie - przerwal mu Ridcully. - Bo nie wysle cie na Kontynent Przeciwwagi. -Nie rozumiem, dlaczego zgloszenie w pelni uzasadnionych... Co? -Prosza o Wielkiego Magga - wyjasnil nadrektor. - A ja od razu pomyslalem o tobie. Jako jedynym znanym mi czlowieku, ktory potrafi siedziec na dwoch krzeslach rownoczesnie, dodal w myslach. -Do Imperium Agatejskiego? - pisnal dziekan. - Ja? Przeciez oni nienawidza cudzoziemcow! -Ty tez. Powinienes swietnie sobie poradzic. -To szesc tysiecy mil! - Dziekan sprobowal innego argumentu. - Wszyscy wiedza, ze nie da sie dotrzec tak daleko tylko z pomoca magii. -Ehm... Wlasciwie to mozna, moim zdaniem - odezwal sie glos z drugiego konca stolu. Wszyscy obejrzeli sie na Myslaka Stibbonsa, najmlodszego i najbardziej rozpaczliwie gorliwego czlonka grona wykladowcow. Trzymal w rekach skomplikowany mechanizm z przesuwajacych sie deseczek i ponad nim spogladal na magow. -Eee... To nie powinno sprawic klopotow - dodal. - Wszyscy uwazali, ze tak, ale moim zdaniem to tylko kwestia absorpcji energii i przeliczenia predkosci wzglednych. Oswiadczenie to wywolalo chwile tego zdumionego, podejrzliwego milczenia, jakie zwykle nastepowalo po uwagach Myslaka. -Predkosci wzgledne - powtorzyl Ridcully. -Tak, nadrektorze. Myslak spuscil wzrok na swoj prototyp suwaka logarytmicznego i czekal. Wiedzial, ze nadrektor uzna za niezbedne, by dodac w tym miejscu jakis komentarz, demonstrujac, ze cos jednak zrozumial. -Moja matka umiala ruszac sie jak blyskawica, kiedy... -Chodzilo mi o to, jak szybko leca jedne rzeczy w porownaniu do innych rzeczy - wyjasnil Myslak szybko, ale nie dostatecznie szybko. - Powinnismy wyliczyc to bez wiekszych problemow. Ehm. HEX wyliczy. -No nie - zaprotestowal wykladowca run wspolczesnych, odsuwajac krzeslo. - Tylko nie to. To majstrowanie przy sprawach, ktorych nie rozumiemy. -Przeciez jestesmy magami - zauwazyl nadrektor. - Wrecz powinnismy majstrowac przy sprawach, ktorych nie rozumiemy. Jesli bedziemy siedziec i czekac, az zrozumiemy te sprawy, nigdy niczego nie zalatwimy. -Nie mam nic przeciwko wezwaniu jakiegos demona i wypytaniu go - zapewnil wykladowca. - To normalne. Ale budowa mechanicznej aparatury, zeby za nas myslala, to... to wbrew Naturze. Poza tym - dodal odrobine mniej zlowieszczym tonem - ostatnim razem, kiedy na tej przekletej maszynie rozwiazywaliscie powazny problem, zepsula sie i wszedzie mielismy pelno mrowek. -Usunelismy te usterke - zapewnil Myslak. - Jestesmy... -Musze zauwazyc, ze kiedy ostatnio tam zagladalem, zauwazylem w samym srodku barania czaszke - wtracil Ridcully. -Musielismy ja dolaczyc. Okazala sie niezbedna do transformacji okultystycznych. Ale... -I jeszcze kolka zebate i sruby. -Mrowki nie radza sobie za dobrze z analiza rozniczkowa, wiec... -A ta dziwna, trzesaca sie rzecz z kukulka? -To zegar czasu nierzeczywistego. Owszem, jest niezbedny do przeprowadzania... -Zreszta to calkiem nieistotne - przerwal im dziekan - poniewaz nie mam zamiaru nigdzie wyruszac. Jesli juz musicie, poslijcie jakiegos studenta. Tych nam nie brakuje. -Prosic mozna jesli, sliwkowego dzemu odrobine jeszcze - powiedzial kwestor. Wszyscy umilkli. -Ktos to zrozumial? - zapytal po chwili Ridcully. Technicznie rzecz ujmujac, kwestor nie byl oblakany. Juz jakis czas temu pokonal wiry szalenstwa i teraz wioslowal na spokojnym zalewie po drugiej stronie. Czesto bywal dosc rozsadny, choc nie wedlug normalnych ludzkich ocen. -Hm... Chyba przezywa jeszcze raz dzien wczorajszy - odgadl pierwszy prymus. - Ale tym razem wstecz. -Powinnismy wyslac kwestora - stwierdzil stanowczo dziekan. -Wykluczone! Nie znajdzie tam pewnie pigulek z suszonej zaby... -Uuk! Bibliotekarz wbiegl do gabinetu, wymachujac czyms gwaltownie. To cos bylo czerwone, a przynajmniej mialo taki kolor w jakims punkcie przeszlosci. W jakims punkcie przeszlosci moglo nawet byc spiczastym kapeluszem, ale teraz szpic sie zapadl, a wieksza czesc ronda splonela. Na kapeluszu wyhaftowano cekinami litery. Wiele sie przypalilo, lecz MAGGUS wciaz dawal sie rozpoznac jako blady napis na przypalonym tle.-Bylem pewien, ze juz to gdzies widzialem - ucieszyl sie Ridcully. - Na polce w bibliotece, tak? -Uuk. Nadrektor obejrzal resztki kapelusza. -Maggus - przeczytal. - Co za smetny, beznadziejny czlowieczek musi pisac MAGGUS na swoim kapeluszu? *** Na powierzchnie wyplynelo kilka babli powietrza; tratwa zakolysala sie lekko. Po chwili wynurzyly sie kawalki skory rekina.Rincewind westchnal i odlozyl wedke. Wiedzial, ze pozostala czesc rekina zostanie wyciagnieta na brzeg nieco pozniej. Nie mial pojecia dlaczego. Przeciez rekiny nie nadawaly sie zbytnio do jedzenia - smakowaly jak stare buty rozmoczone w urynie. Siegnal po zaimprowizowane wioslo i poplynal do brzegu. Wysepka nie byla zla. Sztormy jakos ja omijaly, podobnie jak statki. Rosly tu palmy kokosowe i drzewa chlebowe. Nawet eksperymenty z alkoholem okazaly sie udane, choc potem przez dwa dni nie mogl chodzic prosto. Laguna dostarczala krewetek, ostryg, krabow i homarow, a w glebokich zielonych wodach poza kregiem raf srebrzyste ryby walczyly o przywilej ugryzienia kawalka wykrzywionego drutu na koncu dlugiej linki. Po szesciu miesiacach na wyspie Rincewindowi brakowalo tylko jednego. Wlasciwie nigdy wczesniej tego nie dostrzegal. Teraz myslal o tym - a dokladniej: o nich - przez caly czas. To dziwne. W Ankh-Morpork nawet o nich nie pamietal - zwyczajnie byly na miejscu, kiedy tylko mial na nie ochote. Teraz, kiedy ich braklo, pragnal ich. Tratwa uderzyla o brzeg mniej wiecej w tej samej chwili, gdy wielkie kanoe okrazylo rafe i wplynelo do laguny. *** Ridcully siedzial przy biurku, otoczony przez starszych magow, ktorzy usilowali wytlumaczyc mu rozne rzeczy. Nie zwracali uwagi na dobrze znane ryzyko zwiazane z probami tlumaczenia Ridcully'emu czegokolwiek - takie mianowicie, ze wybieral tylko fakty, ktore mu odpowiadaly, i oczekiwal, ze pozostali nadrobia dystans.-Czyli - rzekl - to nie jest rodzaj sera. -Nie, nadrektorze - zapewnil kierownik studiow nieokreslonych. - Rincewind jest rodzajem maga. -Byl - poprawil wykladowca run wspolczesnych. -Nie ser. - Ridcully nie chcial zrezygnowac ze swojej teorii. -Nie. -Brzmi to jak nazwa, ktora kojarzy sie z serem. Znaczy: funt dojrzalego rincewinda... dobrze sie uklada na jezyku. -Na wszystkich bogow, Rincewind nie jest serem! - krzyknal dziekan, na moment tracac cierpliwosc. - Rincewind nie jest jogurtem, ani tez zadnym produktem ze skwasnialego mleka! Rincewind to prawdziwe utrapienie! Calkowita i nieodwracalna hanba dla wszystkich magow! Duren! Nieudacznik! Poza tym nie widziano go od czasu tych... nieprzyjemnosci z czarodzicielem przed laty. -Doprawdy? - zdziwil sie Ridcully z pewna zlosliwa uprzejmoscia. - Slyszalem, ze spora grupa magow fatalnie sie wtedy zachowala. -Istotnie - przyznal wykladowca run wspolczesnych, zerkajac gniewnie na dziekana, ktory obruszyl sie tylko. -Nic o tym nie wiem, wykladowco. Nie bylem wtedy dziekanem. -Nie, ale zajmowales niezle stanowisko. -Byc moze, ale dla twojej informacji, akurat przypadkiem bylem wtedy z wizyta u ciotki. -O malo co nie zburzyli calego miasta. -Ciotka mieszka w Quirmie. -Quirm takze byl zaangazowany, o ile pamietam. -Pod Quirmem. W poblizu. Ale wlasciwie wcale nie tak blisko. Spory kawalek drogi wzdluz wybrzeza... -Ha! -Nawiasem mowiac, jakos dziwnie dobrze jestes poinformowany, wykladowco - zauwazyl dziekan. -Ja... co? Ja wtedy... studiowalem ksiegi. Bardzo intensywnie. Wlasciwie nie zauwazylem nawet, ze cos sie dzieje... -Polowa uniwersytetu legla w gruzach! - Dziekan opanowal sie nagle. - To znaczy... tak slyszalem. Pozniej. Kiedy juz wrocilem od ciotki. -Tak, ale mam bardzo grube drzwi... -A przypadkiem wiem, ze pierwszy prymus byl tutaj, poniewaz... -...z takim sukiennym obiciem, ze prawie nic nie slychac... -Drzemke moja na czas juz chyba. -Zamknijcie sie w tej chwili! Ridcully spojrzal na kolegow czystym, niewinnym wzrokiem czlowieka, ktory u narodzin zostal poblogoslawiony calkowitym brakiem wyobrazni i ktory podczas niedawnych, krepujacych rozdzialow historii uczelni rzeczywiscie znajdowal sie setki mil stad. -Dobrze - powiedzial, kiedy wszyscy sie uspokoili. - Ten Rincewind. Troche idiota, tak? Ty mowisz, dziekanie. Reszta milczy. Dziekan nieco stracil pewnosc siebie. -No wiec, tego... To nie ma sensu, nadrektorze. On nawet nie potrafil rzucac zaklec. Na co moglby sie komus przydac? Poza tym... gdziekolwiek idzie Rincewind... - znizyl glos -...podazaja za nim klopoty. Ridcully zauwazyl, ze magowie skupili sie ciasniej. -To chyba dobrze - zauwazyl. - To najlepsze miejsce dla klopotow: za toba. Nikt raczej nie chce miec klopotow przed soba. -Nie rozumie pan, nadrektorze. Klopoty podazaja za nim na setkach malenkich nozek. Usmiech nadrektora pozostal w miejscu, ale cala reszta twarzy stezala na kamien. -Dobrales sie do pigulek kwestora, dziekanie? -Zapewniam cie, Mustrum... -Wiec nie opowiadaj bzdur. -Oczywiscie, nadrektorze. Ale zdaje pan sobie chyba sprawe, ze odnalezienie go moze nam zabrac cale lata? -Ehm... - wtracil Myslak. - Gdybysmy odszyfrowali jego sygnature thaumiczna, HEX poradzilby sobie z tym w jeden dzien. Dziekan rzucil mu gniewne spojrzenie. -To nie jest magia - burknal. - To... mechanika! *** Rincewind przeszedl po plyciznie i ostrym kamieniem odcial czubek orzecha kokosowego, ktory chlodzil sie w dogodnie ocienionej kaluzy. Przytknal orzech do ust.Wtedy padl na niego cien. -Eh... - powiedzial Rincewind. - Witaj? *** Jesli mowilo sie do nadrektora przez kilka godzin, istniala mozliwosc, ze pewne fakty sie przecisna.-Chcecie powiedziec - rzekl w koncu Ridcully - ze ten Rincewind byl scigany przez wlasciwie wszystkie armie swiata, rzucany po powierzchni zycia jak groszek na bebnie, ze jest prawdopodobnie jedynym magiem, ktory wie cokolwiek o Imperium Agatejskim, gdyz przyjaznil sie... - zerknal w notatki -...z "dziwnym niskim czlowieczkiem w okularach", ktory to czlowieczek wlasnie stamtad przybyl i podarowal mu ten zabawny przedmiot z nozkami, do ktorego wciaz robicie jakies aluzje. I zna ich jezyk. Jak dotad sie zgadza? -Absolutnie, nadrektorze - potwierdzil dziekan. - Moze mnie pan nazwac idiota, ale nie rozumiem, na co moglby sie przydac. Ridcully raz jeszcze zajrzal do notatek. -To znaczy, ze sam zdecydowales sie tam poleciec? -Nie, oczywiscie, ze nie... -Mysle, ze czegos tu nie dostrzegasz, dziekanie. - Ridcully usmiechnal sie z satysfakcja. - Czegos, co moglbym nazwac wspolnym mianownikiem. Ten chlopak jakos uchodzi z zyciem. Ma talent. Odnajdzcie go. I sprowadzcie tutaj. Gdziekolwiek jest. Biedak mogl sie przeciez znalezc twarza w twarz z czyms potwornym. *** Kokos pozostal nieruchomy, ale oczy Rincewinda przesuwaly sie szalenczo tam i z powrotem.Trzy postacie wkroczyly w pole jego widzenia. Byly w oczywisty sposob kobiece. Byly bardzo obficie kobiece. Nie mialy na sobie zbyt wiele odziezy i wydawaly sie troche za dobrze uczesane jak na kogos, kto przed chwila jeszcze wioslowal w wojennym kanoe, ale tak czesto bywa z pieknymi wojowniczkami Amazonek. Cienka struzka mleczka kokosowego pociekla Rincewindowi po brodzie. Prowadzaca kobieta odgarnela dlugie zlote wlosy i usmiechnela sie promiennie. -Wiem, ze brzmi to niewiarygodnie - powiedziala - ale ja i moje obecne tu siostry reprezentujemy nieodkryte dotad plemie. Wszyscy nasi mezczyzni zostali unicestwieni przez smiertelna, lecz krotkotrwala i wysoce specyficzna zaraze. Teraz przeszukujemy te wyspy, by znalezc mezczyzne, ktory pozwoli nam przedluzyc nasza linie. -"Jak myslicie, ile on wazy?" Rincewind uniosl brwi. Kobieta skromnie spuscila wzrok. -Zastanawiasz sie pewnie, dlaczego wszystkie jestesmy blondynkami o jasnej skorze, podczas gdy inni mieszkancy wysp w okolicy sa smagli - powiedziala. - Wydaje sie, ze to po prostu jakis genetyczny kaprys. -"Jakies sto dwadziescia, moze sto dwadziescia piec funtow. Dorzuccie na stos jeszcze funt czy dwa smieci. Ehm... Czy wykrywacie... no wiecie... TO?" -"Cos takiego na pewno sie nie uda, panie Stibbons. Po prostu wiem." -"Jest zaledwie szescset mil stad, wiemy, gdzie sie znajduje, i to jest odpowiednia polowka Dysku. Zreszta sprawdzilem z pomoca HEX-a i nic nie moze sie nie udac." -"Owszem, ale czy ktos zauwazyl... to... wie pan... na nozkach?" Rincewind poruszyl brwiami. Z jego krtani dobiegl zduszony odglos. -"Nie widze... tego. Przestancie chuchac na moja krysztalowa kule!" -I oczywiscie, jesli poplyniesz z nami, mozemy ci obiecac... cielesne i zmyslowe rozkosze, takie jak te, o ktorych dotad sniles... -"No dobrze. Na trzy..." Kokos upadl na piasek. Rincewind przelknal sline. W jego oczach pojawilo sie wyglodniale, rozmarzone spojrzenie. -Moga byc puree? - zapytal. -"JUZ!" *** Najpierw wystapilo wrazenie ucisku. Swiat otworzyl sie przed Rincewindem i wessal go do srodka.Potem rozciagnal sie i brzeknal. Rozmyte predkoscia chmury pomknely ze wszystkich stron. Kiedy odwazyl sie wreszcie otworzyc oczy, daleko przed soba zobaczyl malenka czarna plamke. Powiekszala sie. Po chwili zmienila sie w oblok lecacych blisko siebie przedmiotow. Byly tam dwa ciezkie rondle, duzy mosiezny lichtarz, kilka cegiel, krzeslo i wielka mosiezna forma do galaretki, w ksztalcie zamku. Trafialy go kolejno, a forma galaretkowa wydala zabawny dzwiek, odbijajac sie od jego glowy. Potem, wirujac, odleciala w tyl. Zaraz potem zobaczyl osmiokat. Wyrysowany kreda. Uderzyl w niego. *** Ridcully przyjrzal sie uwaznie.-Odrobine mniej niz sto dwadziescia piec funtow - stwierdzil. - Ale poza tym... dobra robota, panowie. Rozczochrany strach na wroble posrodku kregu wstal chwiejnie i zgasil jeden czy dwa plomyki na ubraniu. Potem rozejrzal sie metnym wzrokiem. -Hehehe? - powiedzial. -Moze byc troche zdezorientowany - mowil dalej nadrektor. - W koncu to ponad szescset mil w dwie sekundy. Unikajmy gwaltownych ruchow. -Jak z lunatykami, chce pan powiedziec? - upewnil sie pierwszy prymus. -Jak to z lunatykami? -Jesli obudzi sie nagle lunatyka, odpadaja mu nogi. Tak twierdzila moja babcia. -Jestescie pewni, ze to Rincewind? - spytal dziekan. -Oczywiscie, ze to Rincewind - zapewnil pierwszy prymus. - Szukalismy go przez pare godzin. -Ale to moze byc grozna kreatura okultystyczna - upieral sie dziekan. -W takim kapeluszu? Kapelusz byl spiczasty. W pewnym sensie. Przypominal rodzaj szamanskiego nakrycia glowy z rozszczepionych galazek bambusa i lisci palmy kokosowej, i powstal zapewne w nadziei sciagniecia przelotnej magowatosci. Na nim, ulozone z muszelek mocowanych trawa, widnialo slowo MAGGUS. Wlasciciel kapelusza patrzyl poprzez magow, jakby ich nie dostrzegal. Pchniety nieoczekiwanym wspomnieniem, utykajac, pospiesznie wyszedl z osmiokata i ruszyl do drzwi. Magowie ostroznie poszli za nim. -Nie jestem pewien, czy mozna jej wierzyc. Ile razy widziala cos takiego? -Nie wiem. Nie mowila. -Kwestor lunatykuje prawie kazdej nocy. -Naprawde? Kuszace... Rincewind, jesli takie imie nosila ta istota, wyszedl na plac Sator. Plac byl zatloczony. Powietrze falowalo nad piecykami sprzedawcow kasztanow i pieczonych ziemniakow; rozbrzmiewaly tradycyjne uliczne okrzyki Ankh-Morpork* [przyp.: Takie jak "Auu!", "Aargh!", "Oddaj moje pieniadze, ty szubrawcu!" oraz "To maja byc kasztany? Wedlug mnie to przypalone kawalki wegla, ot co!".]. Istota zblizyla sie do chudego mezczyzny w za duzym plaszczu, ktory podpiekal cos nad palnikiem olejowym ustawionym na szerokiej, zawieszonej u szyi tacy. Byc-moze-Rincewind chwycil brzeg tacy. -Masz... moze... ziemniaki? - wycharczal. -Ziemniaki? Nie, szefuniu. Mam kielbaski w bulce. Byc-moze-Rincewind znieruchomial. A potem zalal sie lzami. -Kielbaska w buuulce! - zajeczal. - Kochana kielbaska w buuulce! Daj mi kielbaske w buuulceee! Porwal z tacy trzy sztuki i probowal zjesc je rownoczesnie. -Wielcy bogowie... - szepnal Ridcully. Istota odbiegla, potykajac sie. Kawalki bulki i fragmenty produktow wieprzowych sypaly sie kaskada ze splatanej brody. -Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby ktos zjadl az trzy kielbaski w bulce Gardla Dibblera i wygladal na tak zachwyconego - rzekl pierwszy prymus. -Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby ktos zjadl az trzy kielbaski w bulce Gardla Dibblera i wygladal tak pionowo - stwierdzil dziekan. -Jeszcze nie widzialem, zeby ktos zjadl cokolwiek od Gardla Dibblera i zdolal odejsc bez placenia - zauwazyl wykladowca run wspolczesnych. Istota zataczala sie radosnie po placu, a lzy splywaly jej po twarzy. Kreta trajektoria dotarla w poblize wylotu zaulka, skad wyskoczyla jakas niewielka postac i z pewnymi klopotami uderzyla ja w tyl glowy. Zjadacz kielbasek osunal sie na kolana. -Au! - zwrocil sie do swiata jako takiego. -Nienie nienie nienie nie! - Starszy mezczyzna wynurzyl sie z zaulka i stanowczo wyjal z niewprawnych dloni mlodzienca palke. Tymczasem ofiara belkotala cos na kleczkach. - Powinienes przeprosic tego biednego pana. Nie wiem, co sobie pomysli. Popatrz tylko na niego: ulatwil ci zadanie, jak tylko potrafil, i co go za to spotkalo? Znaczy, niby co to bylo, twoim zdaniem? -Mru-mru-mru-mru, panie Boggis - odpowiedzial chlopiec, wpatrujac sie w czubki swoich butow. -Co takiego? Glosniej! -Trzasniecie znad Ramienia, panie Boggis. -To mialo byc Trzasniecie znad Ramienia? Cos takiego nazywasz Trzasnieciem znad Ramienia? To... przepraszam pana uprzejmie, postawimy pana na nogi, tylko chwila... O, to jest Trzasniecie znad Ramienia! -Au! - krzyknela ofiara, po czym, ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych, dodala: - Cha, cha, cha, cha! -A ty zrobiles cos takiego... przepraszam, ze sie narzucamy, szanowny panie, to potrwa najwyzej minutke... zrobiles tak... -Au! Cha, cha cha, cha! -Wszyscy sie przyjrzeli? Chodzcie no tu, stancie blizej... Pol tuzina mlodych ludzi wyszlo z zaulka i utworzylo nierowny krag wokol pana Boggisa, pechowego studenta i ofiary, przypadkowego czlowieka, ktory zataczal sie wkolo, wydawal z siebie ciche "umf, umf, ale wciaz z jakiegos powodu wydawal sie niezwykle rozradowany. -Sluchajcie uwaznie - rzekl pan Boggis tonem starego, doswiadczonego fachowca, ktory stara sie przekazac swa wiedze niewdziecznej potomnosci. - Kiedy z klasycznego wylotu zaulka sprawiacie klopot klientowi, wlasciwa procedura... Och, dzien dobry, panie Ridcully, nie zauwazylem pana. Nadrektor przyjaznie skinal mu glowa. -Nie chcielibysmy przeszkadzac, panie Boggis. Szkolenie Gildii Zlodziei, tak? Boggis wzniosl oczy. -Nie wiem, czego ich ucza w szkole - westchnal. - Nic tylko czytanie i pisanie, bez przerwy. Kiedy ja bylem takim dzieciakiem, w szkole uczylismy sie czegos pozytecznego. No dobrze... Ty, Wilkins, natychmiast przestan chichotac, twoja kolej, przepraszam na moment, drogi panie... -Au! -Nienie nienie nienie nienie! Moja babcia staruszka lepiej by sobie poradzila. Patrz na mnie. Podchodzisz sprezystym krokiem, kladziesz dlon na ramieniu dla zachowania kontroli... no juz, rob, co mowie... a potem elegancko... -Au! -Czy ktos moze mi powiedziec, co Wilkins zrobil zle? Boggis zaczal na Wilkinsie demonstrowac bardziej wyrafinowane frazy glownej perkusji. Tymczasem ofiara odczolgala sie, niezauwazona przez nikogo procz magow. Podniosla sie chwiejnie i pobrnela przed siebie ulica. Poruszala sie jak zahipnotyzowana. -On placze - zauwazyl dziekan. -Nic dziwnego - powiedzial nadrektor. - Ale dlaczego rownoczesnie sie usmiecha? -Zdziwniej i zdziwniej - stwierdzil pierwszy prymus. Posiniaczona, a mozliwe ze i otruta postac skierowala sie na powrot do bramy Niewidocznego Uniwersytetu. Magowie szli za nia. -Na pewno chodzilo ci o "dziwnie i coraz dziwniej", prawda? A nawet wtedy nie ma to wlasciwie sensu. Postac minela brame, ale tym razem chwiejnie przeszla przez korytarz do biblioteki. Bibliotekarz juz czekal. Trzymal - z zadowolonym usmieszkiem na twarzy, a orangutany naprawde potrafia wyrazic zadowolenie - pognieciony kapelusz. -Zadziwiajace - uznal Ridcully. - To prawda! Mag zawsze wroci po swoj kapelusz! Postac chwycila kapelusz, eksmitowala kilka pajakow, odrzucila smetna imitacje z lisci i wcisnela go sobie na glowe. Rincewind zamrugal, patrzac na zaskoczonych profesorow. Po raz pierwszy w glebi jego oczu blysnelo swiatelko, jak gdyby az do tej chwili funkcjonowal wylacznie dzieki odruchom. -Tego... co przed chwila zjadlem? -No... trzy sztuki najlepszych kielbasek Dibblera - odparl Ridcully. - Z tym ze kiedy mowie "najlepsze", chodzi mi o "najbardziej typowe", to chyba jasne? -Rozumiem. A kto mnie uderzyl? -Uczniowie Gildii Zlodziei na praktyce terenowej. Rincewind mrugnal. -To Ankh-Morpork, prawda? -Tak. -Tak myslalem. - Rincewind znow zamrugal, powoli. - No to - powiedzial, padajac na twarz - wrocilem. *** Pan Hong puszczal latawca. Byla to czynnosc, ktora wykonywal w sposob doskonaly.Pan Hong wszystko robil w sposob doskonaly. Jego akwarele byly doskonale. Poezje byly doskonale. Kiedy skladal arkusik papieru, doskonala byla kazda krawedz - tworcza, oryginalna i skonczenie doskonala. Pan Hong juz dawno zaprzestal pogoni za doskonaloscia, gdyz trzymal ja zakuta gdzies w lochu. Pan Hong mial dwadziescia szesc lat, byl szczuply i przystojny. Nosil bardzo male, bardzo okragle okulary w stalowych oprawkach. Kiedy go opisywali, ludzie uzywali okreslenia "gladki" albo wrecz "sliski"* [przyp.:* A czesto takze zdania "To lajdak, ktoremu lepiej nie wchodzic w droge, i ja tego nie powiedzialem".]. Osiagnal przywodztwo jednego z najbardziej wplywowych rodow Imperium Agatejskiego dzieki nieustepliwym staraniom, calkowitej koncentracji umyslu i szesciu dobrze zrealizowanym skrytobojstwom. Ostatnia ofiara byl jego ojciec, ktory umieral szczesliwy, wiedzac, ze syn podtrzymuje rodzinna tradycje. Szlachetne rody szanowaly swych zmarlych przodkow i nie widzialy nic zlego w szybszym powiekszaniu ich grona. A teraz jego latawiec - czarny, z wymalowana para wielkich oczu - zanurkowal z nieba. Hong starannie obliczyl kat; nie trzeba chyba dodawac, ze doskonale. Sznurek latawca, pokryty klejem i tluczonym szklem, przecial linki wspolzawodnikow, a ich latawce odfrunely, wirujac. Widzowie zaklaskali uprzejmie. Ludzie z latwoscia odkrywali, ze oklaskiwanie pana Honga dowodzi rozsadku. Hong oddal sznurek sluzacemu, uprzejmie skinal glowa pokonanym wspolzawodnikom i wszedl do namiotu. Tam usiadl i spojrzal na swego goscia. -Wyslalismy wiadomosc - poinformowal go przybysz. - Nikt nas nie widzial. -Wrecz przeciwnie - poprawil go pan Hong. - Widzialo was dwudziestu ludzi. Czy wyobrazasz sobie, jak trudno jest straznikowi patrzec prosto przed siebie i niczego nie zauwazac, kiedy ktos sie przekrada w poblizu, robi tyle halasu, co cala armia, i jeszcze szepcze, zeby byc cicho? Szczerze powiem, ze twoi ludzie chyba nie maja rewolucyjnych talentow. Co ci sie stalo w reke? -Albatros mnie dziobnal. Hong usmiechnal sie. Przyszlo mu do glowy, ze ptak mogl wziac jego rozmowce za anchois, i nie bez powodu. Mial takie samo rybie spojrzenie. -Nie rozumiem, panie - poskarzyl sie gosc, ktorego imie brzmialo Dwa Ogniste Ziola. -To dobrze. -Przeciez oni wierza w Wielkiego Magga, a ty chcesz, zeby tu przybyl? -Alez oczywiscie. Mam swoich ludzi w... - probowal wymowic obce sylaby -...Ankh-Morep-Ork. Ten, ktorego tak naiwnie zwa Wielkim Maggusem, rzeczywiscie istnieje. Ale, moge ci to wyznac, znany jest ze swojej niekompetencji, tchorzliwosci i uleglosci. Sa wrecz przyslowiowe. Dlatego uznalem, ze Czerwona Armia powinna dostac wytesknionego przywodce, nie sadzisz? To... podniesie ich morale. - Usmiechnal sie znowu. - To polityka. -Aha. -A teraz odejdz. Kiedy gosc wyszedl, pan Hong siegnal po ksiazke. Choc trudno byloby ja nazwac prawdziwa ksiazka: kartki papieru zwiazano sznurkiem, a tekst wpisano recznie. Hong czytal ja juz wiele razy, wciaz jednak go bawila - autor zdolal pomylic sie w tak wielu kwestiach. Teraz, za kazdym razem, gdy konczyl strone, wyrywal ja i czytajac nastepna, starannie skladal arkusz w ksztalt chryzantemy. -Wielki Mag - powiedzial glosno. - W samej rzeczy, bardzo wielki. *** Rincewind sie przebudzil. Lezal w czystej poscieli i nikt nie mowil niczego w stylu "Przeszukajcie mu kieszenie", co uznal za obiecujacy poczatek.Nie otwieral oczu na wypadek, gdyby w poblizu znalazl sie ktos, kto - widzac, ze juz nie spi - postaralby sie utrudnic mu zycie. Slyszal dyskusje podstarzalych meskich glosow. -Pomijacie to, co najwazniejsze. Przeciez on ciagle jest zywy. Powtarzacie ciagle, jakie mial straszne te przygody, a jednak ciagle zyje. -O co panu chodzi, nadrektorze? Przeciez jest caly w bliznach! -To wlasnie mialem na mysli, dziekanie. A wiekszosc blizn ma na plecach. Zostawia klopoty za soba. Ktos tam na gorze chyba go lubi. Rincewind skrzywil sie lekko. Od dawna zdawal sobie sprawe, ze ktos tam na gorze ma cos do niego. Nigdy by nie podejrzewal, ze chodzi o sympatie. -Nie jest nawet prawdziwym magiem! Na egzaminach nigdy nie przekroczyl dwoch procent! -Chyba sie ocknal - powiedzial ktos. Rincewind poddal sie i otworzyl oczy. Pochylaly sie nad nim liczne brodate, mocno rumiane twarze. -Jak sie czujesz, moj drogi? - spytala jedna z nich, a pod nia wysunela sie reka. - Jestem Ridcully, nadrektor. Jak sie czujesz? -Wszystko zle sie skonczy - oznajmil spokojnie Rincewind. -O co ci chodzi, moj drogi? -Po prostu wiem. Wszystko pojdzie zle. Wydarzy sie cos potwornego. Tak wlasnie myslalem, ze to zbyt piekne, by moglo potrwac dluzej. -Widzicie? - odezwal sie dziekan. - Setki nozek. Mowilem. Ale czy ktos mnie slucha? -Nie probujcie nawet byc dla mnie mili - rzekl Rincewind. - Nie proponujcie winogron. Jeszcze nigdy nikomu nie bylem potrzebny do czegos przyjemnego. Przez jego umysl przeplynely niewyrazne wspomnienia niedawnych wydarzen i doswiadczyl ulotnej chwili zalu, ze ziemniaki - choc w owej chwili zajmowaly poczesne miejsce w jego marzeniach - nie mialy podobnej pozycji w myslach tamtej mlodej damy. Zaczynal sobie jednak uswiadamiac, ze nikt, kto tak sie ubiera, nie mysli raczej o zadnej z roslin bulwiastych. -No dobrze. - Westchnal. - Co teraz? -Jak sie czujesz? Rincewind potrzasnal glowa. -To na nic - stwierdzil. - Nie znosze, kiedy ludzie sa dla mnie mili. To znaczy, ze zaraz stanie sie cos strasznego. Czy moglby pan krzyknac? Ridcully mial juz tego dosyc. -Wstawaj z lozka, ty paskudny leniuchu! I za mna, bo pozalujesz! -O, tak juz lepiej. Od razu czuje sie jak w domu. Teraz przynajmniej wszystko jasne - stwierdzil smetnie Rincewind. Spuscil nogi na podloge i wstal ostroznie. Ridcully zatrzymal sie w polowie drogi do drzwi, gdzie ustawili sie pozostali magowie. -Wykladowco? -Slucham, nadrektorze - odpowiedzial wykladowca run wspolczesnych glosem ociekajacym niewinnoscia. -Co takiego chowasz za plecami? -Nie rozumiem, nadrektorze. -Wyglada mi to na jakies narzedzie - zauwazyl Ridcully. -Ach, to... - Wykladowca run wspolczesnych zdziwil sie, jakby dopiero teraz zauwazyl trzymany w reku osmiofuntowy mlot. - Cos takiego... To chyba mlotek, prawda? Zadziwiajace. Mlotek. Musialem chyba... skads go zabrac. Wie pan. Zeby sprzatnac. -Trudno tez nie zauwazyc - mowil dalej Ridcully - ze dziekan stara sie ukryc topor bojowy. Cos brzeknelo melodyjnie zza kierownika studiow nieokreslonych. -A to brzmialo mi jak pila - uznal Ridcully. - Czy jest tu ktos, kto nie ma przy sobie jakiegos narzedzia? No tak... U demonow, moze ktos by mi wytlumaczyl, co wyprawiacie? -Ha! Nie ma pan pojecia, co to takiego - mruknal dziekan, unikajac spojrzenia nadrektora. - W tamtych czasach czlowiek bal sie na piec minut odwrocic plecami. Mogl uslyszec tupanie tych przekletych stop i... Ridcully nie zwracal na niego uwagi. Objal chude ramiona Rincewinda i poprowadzil go w strone Glownego Holu. -Wiesz, Rincewindzie - powiedzial - slyszalem, ze nie jestes zbyt dobry w magii. -To prawda. -Nigdy nie zdales zadnych egzaminow ani nic? -Obawiam sie, ze ani jednego. -Wszyscy jednak nazywaja cie magiem Rincewindem. Rincewind spojrzal na czubki wlasnych butow. -No bo... tak jakby pracowalem tutaj, jako niby taki zastepca bibliotekarza... -Druga malpa - wtracil dziekan. -...i wie pan, zalatwialem rozne rzeczy i w ogole tak jakby pomagalem... -Powiedzialem cos! Czy nikt nie zauwazyl? Druga malpa? Dosc zabawne, moim zdaniem. -Ale tak naprawde to nigdy nie miales uprawnien, by nazywac siebie magiem? - upewnil sie Ridcully. -Formalnie chyba nie. -Rozumiem. No to mamy problem. -Mam taki kapelusz z wyszytym slowem "Maggus" - przypomnial z nadzieja Rincewind. -Obawiam sie, ze to nie na wiele sie zda. Hm... Sytuacja moze nam sprawic pewne trudnosci. Pozwol, ze zapytam: jak dlugo potrafisz wstrzymywac oddech? -Nie wiem. Pare minut. Czy to wazne? -Owszem, zwlaszcza w kontekscie przybicia glowa w dol do jednej z podpor Mosieznego Mostu na okres dwoch przyplywow, a nastepnie sciecia glowy. Niestety, to statutowa kara dla kogos, kto udaje maga. Sprawdzilem. Nikomu nie bedzie bardziej przykro niz mnie, moge cie zapewnic. Ale prawo jest prawem. -Nie! -Naprawde przepraszam. Nie mam wyboru. Inaczej wszedzie roiloby sie od ludzi w spiczastych kapeluszach, do ktorych nie maja zadnego prawa. To straszne. Nic nie moge poradzic, chocbym chcial. Kodeks mowi, ze mozna zostac magiem, jedynie konczac w normalny sposob studia na Niewidocznym Uniwersytecie albo spelniajac jakas usluge z wielka korzyscia dla magii, a mam wrazenie... -Czy nie moglibyscie mnie zwyczajnie odeslac na moja wyspe? Podobalo mi sie tam. Bylo nudno! Nadrektor ze smutkiem pokrecil glowa. -Nic z tego, niestety. Wykroczenie bylo popelniane w sposob ciagly przez wiele lat. A ze nie zdales zadnego egzaminu, ani nie... - lekko podniosl glos -...spelniles zadnej uslugi z wielka korzyscia dla magii, niestety bede musial polecic pedlom* [przyp.: Wozni NU. Slynni w calym gronie profesorskim z twardosci czaszek, tepoty w obliczu rozsadnej argumentacji oraz glebokiego przekonania, ze bez nich cala uczelnia by runela.], zeby przyniesli kawal sznura i... -Ehm... Wydaje mi sie, ze kilka razy ocalilem swiat - wtracil Rincewind. - Czy to cos pomoze? -Czy ktos z Niewidocznego Uniwersytetu widzial, jak to robisz? -Nie, raczej nie. Ridcully pokrecil glowa. -Prawdopodobnie zatem to sie nie liczy. Fatalnie. Gdybys bowiem SPELNIL JAKAS USLUGE Z WIELKA KORZYSCIA DLA MAGII, wtedy z radoscia pozwolilbym ci zatrzymac ten kapelusz, a takze cos, na czym moglbys go nosic, ma sie rozumiec. Rincewind byl zalamany. Ridcully westchnal i sprobowal jeszcze raz. -Czyli - rzekl - poniewaz najwyrazniej nie zdales egzaminow ani nie SPELNILES USLUGI Z WIELKA KORZYSCIA DLA MAGII, to... -Mysle... Moglbym sprobowac spelnic usluge - zaproponowal Rincewind z mina czlowieka, ktory wie, ze swiatelko na koncu tunelu to nadjezdzajacy pociag. -Naprawde? Hm... to jest jakis pomysl. -O jakie uslugi chodzi? -Och, zwykle nalezy... to tylko przyklad, naturalnie... wyruszyc z misja albo znalezc odpowiedz na bardzo starozytne i wazne pytanie... Co to jest to z nogami? Rincewind nawet sie nie obejrzal. Wyraz twarzy zerkajacego przez ramie nadrektora byl calkiem znajomy. -Ach, to - powiedzial Rincewind. - Chyba go znam. *** Magia jest inna niz matematyka. Jak calym swiatem Dysku, rzadzi nia raczej zdrowy rozsadek niz logika. Jest tez inna niz gotowanie. Ciasto to ciasto: trzeba zmieszac odpowiednie skladniki, upiec je w odpowiedniej temperaturze, a ciasto samo sie pojawia. Zadna zapiekanka nie wymaga promieni ksiezycowych. Zaden suflet nigdy nie zadal, zeby mieszala go dziewica.Mimo to ci, ktorych natura obdarzyla umyslem badawczym, czesto sie zastanawiali, czy istnieja jakies reguly magii. Znane jest ponad piecset roznych zaklec gwarantujacych milosc innej osoby; ich zakres siega od sztuczek z zarodnikiem paproci o polnocy, do robienia czegos raczej nieprzyjemnego z rogiem nosorozca o dowolnej porze, choc prawdopodobnie nie zaraz po posilku. Czy jest mozliwe (zastanawialy sie umysly badawcze), ze analiza wszystkich tych zaklec wykryje jakis niewielki, ale potezny wspolny mianownik, swego rodzaju metazaklecie, jakies niewielkie rownanie, ktore doprowadzi do pozadanego celu o wiele prosciej? A przy okazji przyniesie wielka ulge nosorozcom? By szukac odpowiedzi na takie pytania, zbudowano HEX-a. Co prawda Myslak Stibbons byl troche niepewny co do poprawnosci uzycia w tym kontekscie slowa "zbudowano". On i kilku inteligentnych studentow zlozyli HEX-a wlasnorecznie, to fakt, ale... no coz... czasami wydawalo sie, ze jego czesci - jakkolwiek dziwnie by to brzmialo - po prostu sie pojawiaja. Na przyklad byl calkiem pewien, ze nikt nie projektowal generatora faz ksiezyca, ale byl tam - najwyrazniej jako element calosci. Zbudowali natomiast zegar czasu nierzeczywistego, choc nikt dokladnie nie wiedzial, jak dziala. Podejrzewal, ze maja tu do czynienia z bardzo specyficznym przypadkiem samoksztaltujacej przyczynowosci, zawsze groznej w takich miejscach jak Niewidoczny Uniwersytet, gdzie rzeczywistosc ulegala rozciagnieciu i stawala sie bardzo cienka, a zatem podatna na liczne niezwykle podmuchy. Jesli tak bylo naprawde, to wlasciwie niczego realnie nie budowali. Okrywali tylko fizycznoscia idee, ktora juz tam byla - cien czegos czekajacego na zaistnienie. Dlugo tlumaczyl gronu profesorskiemu, ze HEX nie mysli. To przeciez oczywiste, ze myslec nie moze. Jego fragmentem byl mechanizm sprezynowy. Duza czesc stanowila wielka farma mrowek (interfejs, gdzie mrowki biegaly po malym tasmociagu obracajacym pewne wazne kolko zebate, Myslak uwazal za malenkie arcydzielo). Precyzyjnie kierowany bieg mrowek przez labirynt szklanych rurek tworzyl najwazniejszy element. Sporo rzeczy tez zwyczajnie sie... nazbieralo - chocby akwarium i dzwonki, ktore teraz wydawaly sie niezbedne. Jakas mysz zbudowala gniazdo w samym srodku i chyba stalo sie elementem instalacji, gdyz HEX zatrzymywal sie, kiedy je usuwali. Nic w tym zestawie nie potrafilo myslec, chyba ze w bardzo ograniczonym zakresie - o serze i cukrze. Mimo to... w srodku nocy, gdy HEX pracowal pelna moca, a szklane rurki roily sie od maszerujacych mrowek, kiedy rozne elementy nagle robily "brzdek!" bez zadnego dostrzegalnego powodu, a akwarium opuszczalo sie na stojaku, zeby operator mial na co patrzec przez dlugie godziny... Wlasnie wtedy czlowiek zaczynal sie czasem zastanawiac, czym wlasciwie jest mozg, czym jest mysl, czy rzeczy, ktore nie sa zywe, potrafia myslec, i czy mozg nie jest jedynie bardziej skomplikowana wersja HEX-a. A niekiedy, okolo czwartej nad ranem, gdy elementy mechanizmu sprezynowego nagle zmienialy kierunek ruchu, a mysz piszczala - czy nie jest mniej skomplikowana wersja HEX-a. I rozwazal, czy przypadkiem calosc nie tworzyla czegos, co nie wystepowalo w jej czesciach. Krotko mowiac, Myslak byl troche niespokojny. Siedzial teraz przy klawiaturze. Byla prawie tak duza, jak cala reszta HEX-a, by zmiescic wszystkie niezbedne dzwignie i armature. Rozmaite klawisze pozwalaly malym kartom z dziurkami spadac na krotko w szczeliny i kierowac mrowki na odpowiednie szlaki. Sporo czasu zajelo mu sformulowanie problemu, ale w koncu zaparl sie noga o konstrukcje i szarpnal dzwignie ENTER. Mrowki pobiegly nowymi sciezkami. Zakrecily sie kolka. Nieduzy mechanizm, co do ktorego Myslak gotow byl przysiac, ze jeszcze wczoraj go tu nie widzial, a ktory wygladal jak aparat do pomiaru szybkosci wiatru, zawirowal szybko. Po paru minutach do tacy wyjsciowej spadlo kilka klockow z symbolami okultystycznymi. -Dziekuje - powiedzial Myslak i natychmiast poczul sie glupio z tego powodu. W urzadzeniu wyczuwalo sie napiecie, wrazenie bezglosnego wysilku, dazenia do jakiegos odleglego, niepojetego celu. Jako mag, Myslak zaobserwowal podobne zjawisko jedynie u zoledzi: cieniutki, nieslyszalny glosik wolajacy: Tak, jestem tylko malym, zielonym, prostym obiektem... ale snie o puszczach. Ledwie pare dni temu Adrian Rzepiszcz wpisal "Dlaczego?", zeby sprawdzic, co sie stanie. Niektorzy studenci przewidywali, ze HEX zwariuje, probujac odpowiedziec. Myslak spodziewal sie raczej, ze HEX odpowie: "?????", co czynil z irytujaca czestotliwoscia. Zamiast tego, po okresie niezwyklej ruchliwosci mrowek, HEX wypisal: "Dlatego". Wszyscy przygladali sie zza pospiesznie przewroconego biurka, jak Rzepiszcz wpisuje: "Dlaczego cokolwiek?". Odpowiedz pojawila sie w koncu: "Dlatego Ze Wszystko.????? Blad Domeny Wieczystej. +++++ Zacznij Z Poczatku +++++". Nikt nie wiedzial, gdzie lezy Poczatek, kim jest ow Zacznij, ani dlaczego przysyla stamtad wiadomosci. Ale zrezygnowali z takich pytan - nikt nie chcial ryzykowac, ze otrzyma odpowiedz. Wkrotce potem pojawilo sie cos podobnego do zlamanego parasola ze sledziami na czubku, zaraz za tym czyms podobnym do pilki plazowej, ktora co czternascie minut robi "ping!". Oczywiscie, ksiegi magiczne uzyskiwaly pewnego rodzaju... osobowosc pochodzaca z calej tej mocy zawartej na ich kartach. Dlatego wlasnie nierozsadnie jest bez kija wchodzic do uniwersyteckiej biblioteki. A teraz Myslak pomogl zbudowac maszyne do studiowania magii. Magowie od dawna wiedzieli, ze akt obserwacji zmienia przedmiot obserwowany, ale czasami zapominali, ze zmienia tez obserwatora. Myslak zaczynal podejrzewac, ze HEX sam sie przebudowuje. A przed chwila mu podziekowal. Czemus, co wygladalo na dzielo dreczonego czkawka dmuchacza szkla. Spojrzal na otrzymane zaklecie, zapisal je szybko i wybiegl. HEX klikal jeszcze chwile do siebie w pustej juz teraz sali. Rzecz, ktora robila "ping!", robila "ping!". Zegar czasu nierzeczywistego tykal w bok. Cos zagrzechotalo w szczelinie wyjsciowej. "Nie Ma O Czym Mowic. ++????? ++ Blad: Brak Sera. Zacznij Z Poczatku". *** Minelo piec minut.-Fascynujace - stwierdzil Ridcully. - Myslaca grusza, tak? Przykleknal, usilujac zajrzec pod spod. Bagaz cofnal sie troche. Byl przyzwyczajony do grozy, terroru, przerazenia i paniki. Nadrektor wstal i otrzepal kolana. -Oho - powiedzial, widzac zblizajaca sie niewysoka postac. - Jest juz ogrodnik z drabina. Dziekan wisi na zyrandolu, Modo. -Zapewniam, ze jest mi tu calkiem wygodnie - odezwal sie glos z okolic sufitu. - Moze ktos zechcialby podac moja herbate? -Bylem zdumiony, gdy pierwszy prymus zdolal jednak zmiescic sie do kredensu - dodal Ridcully. - To niezwykle, jak czlowiek potrafi sie zlozyc. -Ja tylko... sprawdzalem srebra - odpowiedzial mu glos z glebin kredensu. Bagaz uchylil wieko. Kilku magow odskoczylo gwaltownie. Ridcully obejrzal zeby rekina powbijane tu i owdzie w drewno. -Zabija rekiny, mowiles? -Tak - potwierdzil Rincewind. - Czasami wyciaga je na brzeg i skacze po nich. Ridcully byl pod wrazeniem. W krainach pomiedzy Ramtopami, a Morzem Okraglym myslaca grusza wystepuje niezwykle rzadko. Prawdopodobnie nie przetrwalo juz ani jedno zywe drzewo. Kilku magow mialo szczescie i odziedziczylo laski z myslacej gruszy. Ekonomika emocji nalezala do mocnych punktow osobowosci Ridcully'ego. Byl pod wrazeniem. Byl zafascynowany. Byl nawet troche wstrzasniety, kiedy to cos wyladowalo w srodku grupy magow i wywolalo zadziwiajace zjawisko pionowej akceleracji dziekana. Ale nie byl przestraszony, poniewaz brakowalo mu wyobrazni. -Wielkie nieba! - odezwal sie jakis mag. Nadrektor uniosl glowe. -Tak, kwestorze? -To ta ksiazka, Mustrum, ktora pozyczyl mi dziekan. O malpach. -Doprawdy? -Jest wrecz fascynujaca - zapewnil kwestor, obecnie w srodkowej czesci swego cyklu psychicznego, a zatem mniej wiecej na wlasciwej planecie, chocby i odizolowany piecioma milami umyslowej waty. - To prawda, co mowil. Pisza tutaj, ze dorosly samiec orangutana nie ma zadnych tworow skornych, chyba ze jest samcem dominujacym. -I to jest takie fascynujace? -No tak, bo przeciez on ich nie ma. Zastanawiam sie dlaczego. Trudno chyba zaprzeczyc, ze dominuje w bibliotece. -Rzeczywiscie - zgodzil sie pierwszy prymus - ale wie tez, ze jest magiem. A w takim razie nie dominuje w calym uniwersytecie. Kazdy mag, gdy juz wypowiedz trafila mu do wyobrazni, spogladal z usmiechem na nadrektora. -Przestancie sie tak gapic na moje policzki! - krzyknal Ridcully. - Ja nad nikim nie dominuje! -Ja tylko... -Wiec lepiej sie zaniknijcie, bo beda klopoty! -Powinienes przeczytac - poradzil kwestor, wciaz przebywajacy w szczesliwej dolinie pigulek z suszonej zaby. - To niezwykle, czego mozna sie z niej dowiedziec. -Co takiego? - zainteresowal sie dziekan. -Na przyklad... jak pokazywac ludziom posladki? -Nie, dziekanie - poprawil go pierwszy prymus. - To robia pawiany. -Przepraszam bardzo, ale chyba raczej gibony - zauwazyl kierownik studiow nieokreslonych. -Nie. Gibony to te, co wrzeszcza. Jesli ktos chce zobaczyc posladki, powinien szukac pawianow. -Mnie nigdy nie pokazywal - stwierdzil nadrektor. -No nie, tego by nie zrobil - uznal glos z kandelabru. - W koncu jest pan dominujacym samcem i w ogole. -Dziekanie, zlaz tu natychmiast! -Chyba sie zaplatalem, Mustrum. Swieca mnie trzyma. -Ha! Rincewind pokrecil glowa i odszedl. Z pewnoscia zaszly tu spore zmiany od czasu, kiedy ostatni raz przebywal na Niewidocznym Uniwersytecie. A skoro juz o tym mowa, nie byl pewien, jak dawno to bylo. Nigdy nie prosil o ekscytujace zycie. Tym, co naprawde lubil, czego przy kazdej okazji poszukiwal, byla nuda. Klopot z nuda jednak polegal na tym, ze miala tendencje do wybuchania czlowiekowi w twarz. Kiedy juz wierzyl, ze ja osiagnal, nagle zostawal wmieszany w cos, co inni - bezmyslne, nieodpowiedzialne osoby - nazwaliby pewnie przygoda. Rincewind musial wtedy odwiedzac dalekie krainy i spotykac barwnych ludzi, choc nie na dlugo, bo zwykle wtedy uciekal. Widzial kreacje wszechswiata, choc nie mial wtedy najlepszego miejsca, odwiedzil pieklo i tamten swiat. Bywal chwytany, wieziony, ratowany, gubiony i wyrzucany na brzeg, czasami wszystko to jednego dnia. Przygoda! Ludzie mowili o niej, jakby byla czyms wartym wysilku, a nie mieszanina marnego jedzenia, niewyspania i dziwnych osob, z niewyjasnionych powodow probujacych wbijac w kawalki Rincewinda rozne ostre przedmioty. Sadzil, ze jego zasadniczym problemem jest fakt, ze cierpial z powodu karmy wyprzedzajacej. Jesli sie chocby zapowiadalo, ze cos milego zdarzy mu sie w bliskiej przyszlosci, cos zlego musialo sie zdarzyc juz teraz. I dzialo sie az do chwili, kiedy to dobre powinno juz nastapic, wiec tak naprawde nigdy go nie doswiadczal. Calkiem jakby jeszcze przed posilkiem dostawal z przejedzenia ataku niestrawnosci tak straszliwej, ze nigdy nie udawalo mu sie potem nic zjesc. Gdzies na swiecie, jak podejrzewal, zyl czlowiek siedzacy na drugim koncu hustawki, ktos w rodzaju lustrzanego Rincewinda, ktorego zycie skladalo sie z samych cudownych wydarzen. Mial nadzieje, ze spotka kiedys tego czlowieka, najlepiej trzymajac w reku solidny kij. Teraz ci tutaj paplali o wyslaniu go na Kontynent Przeciwwagi. Slyszal, ze zycie tam jest nudne... a nade wszystko pragnal nudy. Naprawde podobalo mu sie na wyspie. Lubil Kokosowe Niespodzianki. Rozbijal orzech kokosowy, a tam w srodku - cos podobnego! - byl kokos. Takie niespodzianki odpowiadaly mu najbardziej. Otworzyl drzwi. Pomieszczenie za nimi bylo kiedys jego pokojem. Panowal tu straszny balagan. Pod sciana stala duza, odrapana komoda, i to wlasciwie wszystko, jesli chodzi o prawdziwe meble. Chyba ze ktos chcialby poszerzyc znaczenie tego slowa tak, by obejmowalo wiklinowy fotel bez siedzenia i na trzech nogach, i materac, tak pelen zycia zamieszkujacego zwykle materace, ze czasami przesuwal sie wolno po podlodze i zderzal z innymi przedmiotami. Pozostala czesc zajmowaly rozmaite smieci sciagniete tutaj z ulicy: stare skrzynki, kawalki desek, worki... Rincewind poczul nagly ucisk w krtani. Niczego tu nie zmienili od dnia, kiedy stad odszedl. Otworzyl komode i szperal w nawiedzanej przez mole ciemnosci, az jego poszukujaca dlon natrafila na... ...ucho... ...umocowane do krasnoluda. -Au! -Co robisz w mojej komodzie? - zapytal Rincewind. -Komoda? Zaraz... Jak to? To nie jest magiczne Krolestwo Radosnosci? - zdumial sie krasnolud, starajac sie nie okazywac zaklopotania. -Nie, a te buty, ktore trzymasz, nie sa zlotymi klejnotami krolowej wrozek - odparl Rincewind, wyrywajac je zlodziejowi. - To nie jest rozdzka niewidzialnosci ani cudowne skarpety wielkiego Zrzedonosa, ale to jest moj but... -Au! -I trzymaj sie z daleka od mojego pokoju! Krasnolud podbiegl do drzwi i zatrzymal sie, choc tylko na moment. Akurat tyle, zeby krzyknac: -Mam karte Gildii Zlodziei! I nie powinienes bic krasnoludow! To gatunkizm! -I dobrze - odparl Rincewind, wyjmujac dalsze elementy ubrania. Znalazl zapasowa szate i wlozyl ja na siebie. Tu i tam mole cwiczyly na niej sztuke koronkarstwa, a wieksza czesc czerwonego koloru wyblakla do odcieni brazu i pomaranczu, ale z ulga sie przekonal, ze wciaz jest odpowiednia dla maga. Trudno byc imponujacym uzytkownikiem magii z golymi kolanami. Lekkie kroki zabrzmialy mu za plecami i ucichly. Odwrocil sie. -Otworz. Bagaz poslusznie uchylil wieko. W teorii powinien byc pelen rekina; w rzeczywistosci zawieral same orzechy kokosowe. Rincewind wyrzucil je na podloge i wlozyl do kufra reszte swoich rzeczy. -Zamknij. Wieko sie zatrzasnelo. -A teraz idz do kuchni i przynies mi ziemniakow. Kufer wykonal skomplikowany wielonozny zwrot i podreptal na korytarz. Rincewind ruszyl za nim, ale skierowal sie do gabinetu nadrektora. Za soba slyszal klocacych sie wciaz magow. Przez dlugie lata na Niewidocznym Uniwersytecie zdazyl dobrze poznac ten gabinet. Na ogol bywal tutaj, by odpowiedziec na trudne pytania typu: "Jak ktokolwiek moze dostac negatywna ocene z podstaw ogniotworstwa?". Dlugie i ciezkie chwile spedzal wpatrzony w instalacje, a ludzie prawili mu kazania. W gabinecie takze nastapily zmiany. Zniknely alembiki i bulgoczace kolby, tradycyjne rekwizyty magii. Poczesne miejsce zajmowal pelnowymiarowy stol bilardowy, na ktorym nadrektor skladal papiery, az nie bylo juz miejsca na kolejne i nigdzie nawet nie przeswitywalo zielone sukno. Ridcully zakladal, ze cos, o czym ludzie mieli czas napisac, nie moze byc wazne. Ze scian patrzyly na Rincewinda wypchane glowy licznych zaskoczonych zwierzat. Z rogow ktoregos z jeleni wisialy przezarte buty, w ktorych Ridcully w mlodosci zwyciezyl z druzyna uniwersytecka w zawodach wioslarskich* [przyp.: Z wyjatkiem stanu powodziowego niezwykle trudno jest przemieszczac sie po Ankh. Wioslarskie zespoly uniwersyteckie wspolzawodnicza, biegajac po powierzchni rzeki. Jest to na ogol calkiem bezpieczne, pod warunkiem ze sportowcy nie stoja zbyt dlugo w jednym miejscu. I oczywiscie przezera to podeszwy ich butow.]. W kacie stal wielki model Dysku na czterech drewnianych sloniach. Rincewind dobrze go znal. Jak kazdy student... Kontynent Przeciwwagi byl niewyrazna plama, plama w niezbyt zachecajacym ksztalcie przecinka. Marynarze przywozili o nim wiesci. Twierdzili, ze na jednym z koncow rozsypany jest lancuch sporych wysp ciagnacy sie wzdluz Krawedzi, az do jeszcze bardziej tajemniczej Bhangbhangduc i calkowicie mitycznego ladu na mapach oznaczanego tylko jako XXXX. Niewielu zeglarzy wyruszalo w poblize Kontynentu Przeciwwagi. Wiadomo bylo, ze Imperium Agatejskie przymyka oko na niewielki przemyt - zapewne Ankh-Morpork mialo cos, co uznawali za przydatne. Ale niczego nie ogloszono oficjalnie; statek mogl powrocic wyladowany jedwabiem i rzadkimi gatunkami drewna, a ostatnio takze przerazonymi uchodzcami, albo mogl powrocic z kapitanem przybitym glowa w dol do masztu. Mogl tez wcale nie powrocic. Rincewind bywal juz prawie wszedzie, ale Kontynent Przeciwwagi byl ziemia nieznana,terror incognito. Na co moga potrzebowac maga? Westchnal. Wiedzial, co powinien teraz zrobic. Nie powinien nawet czekac na powrot Bagazu z jego wyprawy do kuchni. Dochodzace stamtad wrzaski i odglos czegos wielokrotnie uderzanego ciezka miedziana patelnia sugerowaly, ze stara sie wypelnic misje. Powinien zebrac to, co zdola udzwignac, i wyniesc sie stad jak najszybciej. Powinien... -Ach, Rincewind - odezwal sie nadrektor, ktory jak na tak poteznego mezczyzne mial zdumiewajaco cichy chod. - Widze, ze nie mozesz sie juz doczekac wyjazdu. -Rzeczywiscie - potwierdzil Rincewind. - O tak. Jak najbardziej. *** Kadra Czerwonej Armii spotkala sie na potajemnej sesji. Zebranie rozpoczeli od odspiewania kilku rewolucyjnych piesni, ale ze komus o agatejskim charakterze nieposluszenstwo wobec wladz nie przychodzi latwo, mialy one tytuly takie jak: "Ciagly postep i ograniczone nieposluszenstwo przy zachowaniu scisle okreslonych dobrych manier".Potem nadeszla pora na przekazanie wiesci. -Wielki Mag przybedzie. Wyslalismy wiadomosc, mimo ogromnego ryzyka. -Skad bedziemy wiedzieli, kiedy przybedzie? -Jesli jest Wielkim Magiem, uslyszymy o tym. A wtedy... -Delikatnie odepchniemy sily represji! - krzykneli chorem. Dwa Ogniste Ziola przyjrzal sie pozostalym czlonkom kadry. -Wlasnie - zgodzil sie. - A potem, towarzysze, musimy uderzyc w samo serce zgnilizny. Musimy ruszyc do szturmu na Palac Zimowy! Kadra zamilkla. -Przepraszam, Dwa Ogniste Ziola - odezwal sie ktos po chwili. - Przeciez mamy czerwiec. -W takim razie uderzymy na Palac Letni! *** Podobna sesja, choc bez spiewow i ze starszymi uczestnikami, odbywala sie na Niewidocznym Uniwersytecie. Niestety, jeden z czlonkow senatu uczelni odmowil zejscia z kandelabru, co mocno zirytowalo bibliotekarza, ktory zwykle zajmowal to miejsce.-No dobrze, jesli nie wierzycie moim obliczeniom, to jaki mamy wybor? - pytal rozgoraczkowany Myslak. -Statek? - zaproponowal kierownik Katedry Studiow Nieokreslonych. -One tona - przypomnial Rincewind. -Doplyniesz na miejsce, zanim sie obejrzysz - uspokoil go pierwszy prymus. - W koncu jestesmy magami. Mozemy cie wyposazyc we wlasny zestaw wiatrow. -Tak. Dziekana na rufe - wtracil uprzejmie Ridcully. -Slyszalem! - zawolal glos z gory. -Trasa ladowa - stwierdzil wykladowca run wspolczesnych. - Wokol Osi. Prawie caly czas po lodzie. -Nie - rzekl krotko Rincewind. -Przeciez na lodzie sie nie tonie. -Nie. Czlowiek przewraca sie i potem tonie. A potem lod wali go w glowe. I jeszcze sa orki, i te wielkie foki z taaakimi zebiskami. -To jak ze sciany, wiem - oswiadczyl radosnie kwestor. -Co takiego? - zdziwil sie wykladowca run wspolczesnych. -Haczyk do wieszania obrazow. Przez chwile trwala krepujaca cisza. -Wielcy bogowie, juz tak pozno? - wystraszyl sie nadrektor, spogladajac na zegarek. - Rzeczywiscie. Masz buteleczke w lewej kieszeni, przyjacielu. Wez trzy. -Nie, magia to jedyny sposob - upieral sie Myslak Stibbons. - Dzialala, kiedy go tu sprowadzilismy, prawda? -No pewnie - mruknal ponuro Rincewind. - Posylacie mnie tysiace mil stad, w takim pospiechu, ze chyba portki mi sie zapala, a nie wiecie nawet, gdzie wyladuje? Tak, to idealna metoda. Jasne. -No to swietnie. - Ridcully byl odporny na ironie. - To wielki kontynent. Nie mozemy przeciez chybic, nawet korzystajac z precyzyjnych rachunkow pana Stibbonsa. -A jesli skoncze zmiazdzony we wnetrzu gory? -Niemozliwe. Kiedy rzucimy zaklecie, skala zostanie przeniesiona tutaj - wyjasnil Myslak, ktory nie lubil zartow ze swoich zdolnosci matematycznych. -Czyli bede tkwil w samym srodku gory w mojoksztaltnej dziurze - stwierdzil Rincewind. - Doskonale. Natychmiastowa skamielina. -Nie martw sie - pocieszyl go Ridcully. - To tylko kwestia tej... gie... cos tam... No wiesz, tej historii o trzech katach prostych tworzacych trojkat... -Czy ma pan moze na mysli geometrie? - upewnil sie Rincewind, zerkajac w strone drzwi. -Cos w tym rodzaju, rzeczywiscie. I bedziesz mial ze soba tego swojego bagazowego stwora. Praktycznie rzecz biorac, to tak jakbys jechal na wakacje. Prosta sprawa. Oni prawdopodobnie chca tylko, no... no... zapytac cie o cos albo co. Slyszalem tez, ze masz talent do jezykow* [przyp.: Przynajmniej to bylo prawda. Rincewind umial wolac o litosc w dziewietnastu jezykach i po prostu wrzeszczec* [przyp.: To wazne. Niedoswiadczeni podroznicy moga przypuszczac, ze "Aargh!" jest wyrazeniem uniwersalnym, jednak w beTrobi oznacza to "Wielce radosne", w Howondalandzie natomiast rozmaicie: albo "Chcialbym zjesc twoja stope", albo "Twoja zona jest wielkim hipopotamem", albo tez "Witam, mysli pan Fioletowy Kot". Pewne plemie zyskalo przerazajaca reputacje okrutnikow tylko dlatego, ze jency krzycza - ich zdaniem - "Szybko! Dolac wrzacego oleju!".] w kolejnych czterdziestu czterech.], wiec nie przewiduje zadnych problemow. Nie sadze, zebys tam zostal na dluzej niz kilka godzin. Dlaczego stale mruczysz pod nosem "akurat"? -Mruczalem? -I kiedy wrocisz, wszyscy beda ci bardzo wdzieczni. Rincewind spojrzal wokol siebie - w jednym przypadku w gore - na czlonkow senatu. -A jak wroce? - zapytal. -W taki sam sposob. Znajdziemy cie i sprowadzimy tutaj. Z chirurgiczna precyzja. Rincewind jeknal. Wiedzial, co w Ankh-Morpork oznacza chirurgiczna precyzja. Oznaczala: "co do cala czy dwoch, przy akompaniamencie glosnych wrzaskow, a potem goraca smola w miejsce, gdzie pacjent niedawno mial noge". Ale... gdyby na moment zapomniec o absolutnej pewnosci, ze cos na pewno pojdzie przerazajaco fatalnie, caly plan wydawal sie niezawodny. Niestety, zawod maga laczyl sie z pomyslowoscia - takze w wyszukiwaniu slabych punktow. -I wroce potem do mojej dawnej pracy? -Oczywiscie. -I bede mogl oficjalnie nazywac siebie magiem? -Naturalnie. Niezaleznie od pisowni. -I nigdy nie bede musial stad wyjezdzac, dopoki zyje? -Zgoda. Jesli chcesz, mozemy nawet zakazac ci opuszczania terenu. -I dostane nowy kapelusz? -Co? -Nowy kapelusz. Ten ma juz wlasciwie dosyc. -Dwa nowe kapelusze. -Cekiny? -Bez watpienia. I jeszcze te, no wiesz, takie jak w szklanych kandelabrach. Cale mnostwo wokol calego ronda. Ile tylko zechcesz. A Magggusa napiszemy przez trzy g. Rincewind westchnal. -No dobrze. Zrobie to. *** Geniusz Myslaka natrafial na powazne trudnosci, gdy przychodzilo tlumaczyc cos innym. Tak jak w tej wlasnie chwili, gdy wszyscy magowie zgromadzili sie, by dokonac powaznych czarow.-Tak, ale widzi pan, nadrektorze, posylamy go na przeciwna strone Dysku, wiec... Ridcully westchnal. -On wiruje, prawda? I wszyscy poruszamy sie w tym samym kierunku. To przeciez rozsadne. Gdyby ludzie poruszali sie w druga strone tylko dlatego, ze sa na Kontynencie Przeciwwagi, zderzalibysmy sie z nimi raz w roku. To znaczy dwa razy. -Tak tak. Wiruja w te sama strone, oczywiscie, ale kierunek ruchu jest przeciwny. Czyli... - Myslak przeszedl na logike. - Musi pan pamietac o wektorach, to znaczy... znaczy, powinien pan sobie wyobrazic, w jakim kierunku by sie poruszali, gdyby nie bylo Dysku. Magowie przygladali mu sie niepewnie. -W dol - oswiadczyl Ridcully. -Alez nie. Wcale nie, nadrektorze. Nie spadliby w dol, bo nie byloby niczego, co by ich na dol sciagalo. Oni... -Nie potrzeba niczego, co by sciagalo w dol. Dol to tam, gdzie sie spada, jesli nic czlowieka nie przytrzyma u gory. -Oni poruszaliby sie nadal w tym samym kierunku! - krzyknal Myslak. -Zgadza sie. Dookola. W kolko. - Ridcully zatarl rece. - Musisz dobrze sie trzymac, moj chlopcze, jesli chcesz zostac magiem. Jak nam idzie, wykladowco? -Ja... cos tam widze - poinformowal wykladowca run wspolczesnych, zezujac w krysztalowa kule. - Mam silne zaklocenia... Magowie zebrali sie wokol niego. Krysztal wypelnialy biale plamki. Wsrod nich tkwily jakies ledwie widoczne sylwetki. Niektore mogly byc ludzkie. -Bardzo spokojna okolica, Imperium Agatejskie - stwierdzil Ridcully. - Wyjatkowo spokojna. Bardzo kulturalni ludzie. Uprzedzajaco grzeczni. -Niby tak - zgodzil sie wykladowca run wspolczesnych. - To dlatego, jak slyszalem, ze ci, co nie sa cisi i spokojni, miewaja obciete wazne kawalki. Slyszalem tez, ze w Imperium Agatejskim maja tyranski system rzadow i ze uciskaja obywateli. -Coz to za forma rzadow? - zdziwil sie Myslak Stibbons. -Tautologiczna - odpowiedzial mu z gory dziekan. -Jak wazne sa te kawalki? - chcial wiedziec Rincewind. Nie zwracali na niego uwagi. -Slyszalem, ze zloto jest tam calkiem pospolite - oznajmil dziekan. - Lezy wszedzie jak piasek. Tak mowia. Rincewind moglby przywiezc choc worek. -Wolalbym raczej przywiezc wszystkie kawalki siebie. W koncu, pomyslal, tylko ja trafie w sam srodek tego wszystkiego. Prosze wiec nie sprawiac sobie klopotu sluchaniem mnie. -Mozesz usunac to zamglenie? - spytal nadrektor. -Przykro mi... -Te kawalki... chodzi o duze kawalki czy male kawalki? - dopytywal sie bez skutku Rincewind. -Prosze nam tylko znalezc otwarta przestrzen z czyms mniej wiecej odpowiednich rozmiarow i wagi. -Trudno jest... -Bardzo powazne kawalki? Czy chodzi tu o kawalki kategorii rak i nog? -Podobno jest tam wyjatkowo nudno. Ich najciezsze przeklenstwo brzmi: "Obys zyl w ciekawych czasach". -Mam cos takiego... Bardzo zamglone. Przypomina taczki albo co. Chyba jest calkiem male. -Czy moze palce, uszy i takie rzeczy? -Dobrze, zaczynamy - zdecydowal Ridcully. -Ehm... Mysle, ze pomogloby, gdyby Rincewind byl troche ciezszy od tego, co przesuniemy tutaj - oswiadczyl Myslak. - Wtedy dotrze do celu z niewielka predkoscia. Sadze... -Tak, tak. Bardzo dziekuje, panie Stibbons, ale teraz niech pan stanie w kregu i pokaze, jak iskrzy ta panska laska. Zuch chlopak. -Paznokcie? Wlosy? Rincewind pociagnal za rekaw Stibbonsa, ktory wydawal sie nieco bardziej rozsadny niz pozostali. -Przepraszam... co mam teraz zrobic? -Hm... jakies szesc tysiecy mil. Mam nadzieje. -Ale... chodzi o to... moze mi pan cos doradzi? Myslak zastanowil sie, jak to wyrazic. Myslal tak: Zrobilem z HEX-em, co moglem, ale sam transport zostanie zrealizowany przez bande magow, ktorzy procedure eksperymentalna rozumieja tak, ze trzeba cos rzucic, a potem usiasc i klocic sie, gdzie spadnie. Chcemy zmienic twoja pozycje z tym czyms oddalonym o szesc tysiecy mil, co - niezaleznie od wyobrazen nadrektora - sunie w przestrzeni w przeciwnym kierunku. Kluczem jest precyzja. Nie warto nawet uzywac zadnego ze starych zaklec podroznych. Rozleci sie w polowie drogi, a ty razem z nim. Jestem wlasciwie pewny, ze dostarczymy cie na miejsce w jednym, najwyzej w dwoch kawalkach. Ale nie mamy sposobu zmierzenia ciezaru tego obiektu, ktory zamieniamy na ciebie. Jesli wazy mniej wiecej tyle samo co ty, wszystko moze sie udac, o ile nie przeszkadza ci krotki bieg w miejscu ladowania. Ale jesli to cos jest o wiele ciezsze, podejrzewam, ze zjawisz sie nad miejscem przeznaczenia z szybkoscia osiagana normalnie - i to w sposob ostateczny - jedynie przez lunatykow w wioskach nad przepasciami. -Ehm - powiedzial. - Boj sie. Bardzo sie boj. -Ach, to - odetchnal Rincewind. - Zaden problem. W tym jestem swietny. -Probujemy przeniesc pana w srodek kontynentu, gdzie podobno lezy Hunghung. -Stolica? -Tak. I jeszcze... - Myslak poczul wyrzuty sumienia. - Prosze pamietac, cokolwiek sie zdarzy, jestem przekonany, ze dotrze pan na miejsce zywy. To wiecej, niz gdybym im zostawil cala sprawe. I jestem prawie pewien, ze wyladuje pan na wlasciwym kontynencie. -Ciesze sie. -Chodzmy juz, panie Stibbons! - zawolal Ridcully. - Nie mozemy sie juz doczekac, az nam pan powie, jak nalezy to zrobic. -No tak. Wlasnie. Juz. Teraz pan, panie Rincewind. Zechce pan stanac na srodku osmiokata... dziekuje. Hm. Widzicie, panowie, zasadniczym problemem teleportacji na duze odleglosci byla zasada nieoznaczonosci Heisenberga* [przyp.: Nazwana tak od maga, Sangrita Heisenberga, a nie od tego slawniejszego Heisenberga, znanego z wynalezienia mozliwe ze najlepszego piwa na swiecie.], poniewaz obiekt teleportowany... to odtele, "widze" iparte, "isc", calosc oznacza wiec: "widze, ze poszedl"... Tego... Obiekt teleportowany, niezaleznie od swej wielkosci, zostaje zredukowany do czastki thaumicznej, a zatem jest przedmiotem fatalnej w rezultacie dychotomii: moze wiedziec albo czym jest, albo dokad zmierza, ale nie moze wiedziec jednego i drugiego rownoczesnie. Napiecie, jakie to zjawisko wytwarza w polu morficznym, w koncowym rezultacie powoduje dezintegracje obiektu, zmieniajac go w losowo uksztaltowany oblok, no... rozsmarowany po nawet jedenastu wymiarach. Ale jestem pewien, ze wszyscy to wiecie. Rozleglo sie ciche chrapanie kierownika Katedry Studiow Nieokreslonych, ktory nagle zaczal prowadzic wyklad w sali 3B. Rincewind sie usmiechal. A w kazdym razie wargi mial rozciagniete i ukazywal zeby. -Przepraszam bardzo - powiedzial. - Nie przypominam sobie, zeby ktokolwiek wspominal o rozsma... -Naturalnie - przerwal mu Myslak. - Obiekt, no... nie doswiadczy tego realnie... -Aha. -...o ile wiemy... -Co? -...choc jest teoretycznie mozliwe, ze psyche pozostaje obecna... -Znaczy jak? -...by przez moment obserwowac wybuchowa dekorporacje. -Zaraz! -Wszyscy znamy metode wykorzystania zaklecia jako osi, znaczy tak, ze nie przemieszcza sie jednego obiektu, ale po prostu zamienia pozycje dwoch obiektow o zblizonej masie. Moim celem dzisiaj jest, no, jest wykazanie, ze dzieki nadaniu obiektowi... -Mnie? -...odpowiedniego momentu obrotowego i maksymalnej predkosci od samego startu, uzyskujemy praktycznie pewnosc... -Praktycznie? -...by utrzymac go w calosci na dystansach do, hm, do szesciu tysiecy mil... -Do? -...z dokladnoscia do dziesieciu procent... -Dziesieciu? -Jesli wiec... przepraszam, dziekanie, czy moglby pan przestac kapac woskiem? Jesli zajmiecie pozycje, ktore zaznaczylem na podlodze... Rincewind spojrzal tesknie na drzwi. Dla doswiadczonego tchorza odleglosc byla doprawdy znikoma. Moglby zwyczajnie stad wybiec, a oni... oni by... Co by zrobili? Mogliby po prostu odebrac mu kapelusz i nie pozwolic, by kiedykolwiek wrocil na Niewidoczny Uniwersytet. Jesli sie chwile zastanowic, to gdyby za trudno bylo go znalezc, pewnie nawet by sie nie przejmowali tym przybijaniem do mostu. I na tym polegal problem. Nie zginalby, ale tez nie bylby magiem. A przeciez, myslal, podczas gdy magowie dreptali na swoje miejsca i przykrecali galki na czubkach lasek, nie uwazac siebie za maga to jakby umrzec. Rozpoczelo sie zaklecie. Szewc Rincewind? Zebrak Rincewind? Zlodziej Rincewind? Wlasciwie wszystko oprocz trupa Rincewinda wymagalo szkolenia lub zdolnosci, ktorych nie posiadal. Nie nadawal sie do niczego innego. Magia byla jedyna ucieczka. Wlasciwie w magii tez sobie nie radzil, ale przynajmniej nie radzil sobie definitywnie. Zawsze uwazal, ze ma prawo do roli maga w taki sam sposob, jak zero do roli liczby. Nie mozna zajmowac sie powazna matematyka bez zera, ktore wlasciwie nie jest zadna liczba, ale gdyby je zabrac, mnostwo wiekszych liczb zostaloby w bardzo glupiej sytuacji. Ta niejasna mysl rozgrzewala go w czasie tych okazjonalnych przebudzen okolo trzeciej nad ranem, kiedy ocenial swoje zycie i stwierdzal, ze wazy mniej niz obloczek cieplego wodoru. Owszem, prawdopodobnie rzeczywiscie kilka razy ocalil swiat, ale na ogol dzialo sie to przypadkiem, kiedy staral sie robic cos innego. I prawie na pewno nie uzyskal za to zadnych punktow karmicznych. Takie rzeczy liczyly sie chyba tylko wtedy, kiedy czlowiek przystepowal do nich, myslac, najlepiej glosno: "Tam u licha, demonicznie odpowiednia chwila, zeby ocalic swiat, i nie ma co sie zastanawiac", a nie: "O szlag, tym razem naprawde chyba zgine!". Zaklecie sie rozwijalo. I chyba rozwijalo sie nie najlepiej. -No dalej, chlopcy! - zawolal Ridcully. - Przylozcie sie troche! - Jestescie pewni, ze to... to... to tylko cos malego? - upewnil sie zlany potem dziekan. -Wyglada jak... taczki - mruknal wykladowca run wspolczesnych. Galka na czubku laski nadrektora zaczela dymic. -Patrzcie tylko, jakiej magii ja uzywam! - krzyknal Ridcully. - Co sie dzieje, panie Stibbons? -Tego... Oczywiscie, rozmiar to nie to samo co masa... I wtedy - tak jak zwykle, kiedy sporego wysilku wymaga otworzenie zacinajacych sie drzwi, a przewrocenie sie jak dlugi na ich progu idzie juz calkiem latwo - zaklecie zaskoczylo. Myslak mial potem nadzieje, ze to, co zobaczyl, bylo tylko zludzeniem. Z pewnoscia nikt normalnie nie rozciaga sie nagle na dwanascie stop wzrostu, a potem nie kurczy do zwyklego ksztaltu tak szybko, ze buty trafiaja pod brode. Rozlegl sie jeszcze krotko okrzyk "oooooooozzzzeeeee...", ktory urwal sie nagle. Prawdopodobnie tym lepiej. *** Jakie wrazenia odnosil Rincewind na Kontynencie Przeciwwagi?Najpierw - zimno. Potem kolejno, w porzadku okreslanym przez kierunek lotu: zaskoczony czlowiek z mieczem, drugi czlowiek z mieczem, trzeci czlowiek, ktory upuscil swoj miecz i probowal uciekac, jeszcze dwaj ludzie, ktorzy byli mniej czujni i w ogole go nie zauwazyli, niewysokie drzewo, jakies dwadziescia sazni karlowatych krzewow, zaspa, wieksza zaspa, pare glazow oraz jeszcze jedna, zdecydowanie ostatnia zaspa. *** -Odlecial. - Ridcully spojrzal na Myslaka Stibbonsa. - Ale czy cos nie powinno zjawic sie zamiast niego?-Nie jestem pewien, czy przeskok jest natychmiastowy. -Trzeba wziac pod uwage czas przelotu przez okultystyczne wymiary? -Cos w tym rodzaju. Wedlug HEX-a oczekiwanie moze trwac do kilku... Z glosnym puknieciem cos pojawilo sie nagle w osmiokacie - dokladnie w miejscu, gdzie wczesniej stal Rincewind. I przetoczylo sie o pare cali. Mialo cztery nieduze kolka, jak wozek. A raczej nie byly to prawdziwe, przyzwoite kolka, tylko dyski - takie, jakie mocuje sie do czegos ciezkiego na nieczeste okazje, kiedy trzeba to cos przesunac. Powyzej kolek obiekt stawal sie bardziej interesujacy. Mial z boku duzy, okragly cylinder, troche podobny do beczki. W jego konstrukcje wlozono sporo wysilku; poswiecono znaczna ilosc mosiadzu, by upodobnic obiekt do bardzo duzego i grubego psa z otwartym pyskiem. Mniej rzucajaca sie w oczy cecha byl wetkniety z boku kawalek sznurka, ktory dymil i syczal, poniewaz sie palil. Obiekt nie zachowywal sie groznie. Po prostu tkwil w miejscu, a dymiacy sznurek stawal sie z wolna coraz krotszy. Magowie otoczyli przybysza. -Wyglada na ciezki - stwierdzil wykladowca run wspolczesnych. -Statua psa z wielkim pyskiem. Nic ciekawego - ocenil kierownik studiow nieokreslonych. -Pokojowego psa w dodatku - mruknal Ridcully. -Poswiecili mu sporo pracy - zauwazyl dziekan. - Nie rozumiem, dlaczego ktos probowal go podpalic. Ridcully zajrzal do szerokiej rury. -Tu jest jakas duza kula - oznajmil glucho. - Niech ktos mi poda laske albo cos. Sprawdze, czy uda sie ja wydostac. Myslak wpatrywal sie w plonacy sznurek. -Tego... - zaczal niepewnie. - Ja, no... uwazam, ze powinnismy sie odsunac, nadrektorze. Wlasnie. Trzeba sie odsunac, tak, odsunac sie kawalek. -Ach tak? Doprawdy? Koniec z procedura badawcza? - rzucil ironicznie Ridcully. - Nie przeszkadzaja panu zabawy z kolkami zebatymi i mrowkami, ale kiedy trzeba naprawde sprawdzic, jak cos dziala i... -Samemu ubrudzic rece - podpowiedzial wykladowca run wspolczesnych. -...tak, samemu ubrudzic rece, jakos sie pan wycofuje. -Nie o to chodzi, nadrektorze - zapewnil Myslak. - Sadze tylko, ze to moze byc niebezpieczne. -Chyba ja obluzowalem - oswiadczyl Ridcully, grzebiac w otworze rury. - Podejdzcie, panowie, i przechylcie to troche... Myslak cofnal sie o kilka krokow. -Ja naprawde nie mysle... -Nie mysli pan, tak? Nazywa pan siebie magiem, ale pan nie mysli? A niech to! Laska mi sie zaklinowala! Tak sie konczy sluchanie pana, panie Stibbons, kiedy czlowiek powinien uwazac. Myslak uslyszal jakies stuki za soba. Bibliotekarz, ktorego zwierzecy instynkt ostrzegal przed niebezpieczenstwem, a ludzki przed klopotami, przewrocil stolik i teraz wygladal zza niego ostroznie. Na glowe wlozyl kociolek, a jeden z uchwytow wsunal pod brode jak pasek helmu. -Naprawde mysle, nadrektorze, ze... -Aha, teraz znowu pan mysli? A kto powiedzial, ze myslenie nalezy do panskich obowiazkow? Au! Teraz zlapalo mi palce, niech to demony! Myslak zebral sie na odwage. -Mysle... ze to moze byc rodzaj fajerwerkow, nadrektorze. Magowie rownoczesnie spojrzeli na skwierczacy sznurek. -Znaczy... kolorowe swiatla, gwiazdy i takie rzeczy? - upewnil sie Ridcully. -Mozliwe, nadrektorze. -Musieli planowac niezle pokazy. Najwyrazniej bardzo lubia fajerwerki w tym Imperium Agatejskim. - Ridcully mowil tonem czlowieka, do ktorego bardzo powoli dociera swiadomosc, ze chyba wlasnie zrobil cos bardzo nierozsadnego. -Czy chce pan, zebym zgasil ten sznurek, nadrektorze? - zapytal Myslak. -Tak, drogi chlopcze. Dlaczegoz by nie? Niezly pomysl. Widze, ze myslisz. Myslak podszedl i zgasil plomyk palcami. -Mam nadzieje, ze niczego nie zepsulismy - mruknal. *** Rincewind otworzyl oczy.To nie byla chlodna posciel. Owszem, byla biala i byla zimna, ale brakowalo jej innych zasadniczych cech poscielowatosci. Nadrabiala to potezna iloscia sniezystosci. I bruzda. Dluga bruzda. Chwileczke... Pamietal wrazenie ruchu. Niejasno przypominal tez sobie cos malego, ale z wygladu bardzo ciezkiego, co przelecialo ze swistem w przeciwnym kierunku. A potem byl juz tutaj; nadlecial z taka predkoscia, ze stopy pozostawily w sniegu te... ...bruzde. Tak, bruzde, pomyslal z beztroska kogos, kto wlasnie doznal lekkiego wstrzasu. I tych ludzi, co leza dookola i stekaja. Wygladali jednak na takich, co kiedy tylko przestana czolgac sie w sniegu i stekac, wyjma miecze, ktore mieli przy sobie, po czym ze szczegolna uwaga zajma sie waznymi kawalkami. Wstal nieco chwiejnie. Wlasciwie nie mial dokad uciekac. Wokol rozciagala sie tylko rozlegla, zasniezona rownina otoczona lancuchem gor. Zolnierze stanowczo wygladali juz na bardziej przytomnych. Rincewind westchnal. Kilka godzin temu siedzial na rozgrzanej plazy, a mlode kobiety mialy mu wlasnie ofiarowac ziemniaki* [przyp.: W tej kwestii wciaz nie mial calkowitej pewnosci.]. Potem nagle znalazl sie na tym wietrznym, chlodnym pustkowiu z grupa poteznych mezczyzn, ktorzy zaraz ofiaruja mu przemoc. Zauwazyl, ze podeszwy jego butow ciagle paruja. I wtedy ktos zawolal: -Ej, ty! Czy jestes...jestes tym, no... jakze mu bylo... Rincewind, tak? Rincewind obejrzal sie. Za nim stal bardzo stary czlowiek. Mimo ostrego wiatru nie mial na sobie nic procz skorzanej przepaski biodrowej i splatanej brody tak dlugiej, ze przepaska nie byla wlasciwie potrzebna, w kazdym razie z punktu widzenia przyzwoitosci. Nogi z zimna nabraly sinoniebieskiej barwy, a nos poczerwienial od wiatru, co dawalo mu wyglad ogolnie patriotyczny dla kogos, kto pochodzi z odpowiedniego kraju. Nosil opaske na oku, ale o wiele bardziej zwracaly uwage jego zeby. Skrzyly sie. -Nie stoj tak i nie gap sie jak wielka gapa! Zdejmij ze mnie to dranstwo! Kostki i przeguby skuwaly mu ciezkie kajdany; lancuch prowadzil do grupy jednakowo ubranych ludzi, ktorzy zbici w ciasna grupke obserwowali Rincewinda ze zgroza. -Ha... mysla, ze jestes jakims demonem - zasmial sie starzec. - Ale ja tam od razu poznam maga! Ten dran, co tam lezy, trzyma klucze. Przykop mu porzadnie. Rincewind zrobil kilka ostroznych krokow w strone nieruchomego straznika i zerwal mu z pasa pek kluczy. -Dobrze - pochwalil go staruszek. - Rzuc mi je. A potem gdzies sie schowaj. -Czemu? -Bo chyba nie chcesz byc caly zachlapany krwia. -Przeciez nie masz zadnej broni i jestes tylko jeden, a oni maja wielkie miecze i jest ich pieciu! -Wiem - zgodzil sie staruszek, z profesjonalna starannoscia owijajac piesc lancuchem. - To nierowna walka, ale nie moge czekac tu przez caly dzien. Usmiechnal sie. Klejnoty blysnely w porannym sloncu. Kazdy zab w szczece starca byl diamentowy. A Rincewind znal tylko jednego czlowieka, ktory mial dosc odwagi, bo nosic zeby trolli. -Cohen Barbarzynca? Tutaj? -Ciii!Ingconitar! A teraz chowaj sie, przeciez mowilem. - Blysnal zebami w strone straznikow, ktorzy powrocili juz do pionu. - Chodzcie, chlopaki. W koncu jest was pieciu. A ja mam juz swoje lata. Mru-mru, mru-mru, oj, moja noga, ekcetra... Trzeba przyznac straznikom, ze zawahali sie. Sadzac po ich twarzach, raczej nie z powodu tego, ze jest cos nagannego w ataku pieciu dobrze zbudowanych i ciezko uzbrojonych mezczyzn na jednego kruchego staruszka. Moglo chodzic o to, ze w tym kruchym staruszku bylo cos niezwyklego - chocby to, jak usmiechal sie mimo nieuchronnej zguby. -No, chodzcie wreszcie - rzucil Cohen. Zolnierze zblizyli sie troche; kazdy czekal, az ktorys z kolegow wykona pierwszy ruch. Cohen podszedl o kilka krokow i ze znuzeniem machnal reka. -No nie - powiedzial. - Wstyd mi sie robi, slowo daje. Nie tak sie atakuje; nie nalezy krecic sie dookola jak banda kreckow. Kiedy kogos sie atakuje, koniecznie trzeba uwzglednic element... zaskoczenia... Dziesiec sekund pozniej zwrocil sie do Rincewinda. -Juz dobrze, panie magu. Mozesz otworzyc oczy. Jeden straznik wisial glowa w dol na drzewie, inny byl tylko para stop sterczacych ze sniegu, dwoch opieralo sie bezwladnie o glazy, a ostatni byl... ogolnie rzecz biorac, w poblizu. Tu i tam. Wloczyl sie chyba po okolicy, bo wygladal na rozwloczonego. Cohen w zadumie ssal wlasny nadgarstek. -Temu ostatniemu juz naprawde niewiele brakowalo, zeby mnie zalatwic - przyznal. - Chyba sie starzeje. -Skad sie tu wzia... - Rincewind urwal nagle. Jeden pakiet ciekawosci wyprzedzil inny. - A ile wlasciwie masz lat? -Czy wciaz mamy Stulecie Nietoperza? -Tak. -Och, sam nie wiem. Dziewiecdziesiat? Moze i dziewiecdziesiat. Albo dziewiecdziesiat piec? - Cohen wygrzebal ze sniegu klucze i podszedl do grupy wiezniow, jeszcze bardziej przerazonych niz dotad. Rozpial pierwsze kajdany i rzucil klucze oszolomionemu mezczyznie. -Zjezdzajcie stad wszyscy - poradzil nie bez zyczliwosci. - I nie dajcie sie wiecej zlapac. Wrocil do Rincewinda. -A ciebie co sprowadza do tej nory? -No wiec... -To ciekawe - przerwal mu Cohen i tym zamknal temat. - Ale nie moge tak z toba gadac przez caly dzien. Mam robote. Idziesz czy nie? -Co? -Jak tam chcesz. Cohen obwiazal sie w pasie lancuchem i wsunal za niego dwa miecze. -A przy okazji - powiedzial jeszcze. - Co zrobiles ze Szczekajacym Psem? -Jakim psem? -Zreszta to bez znaczenia. Rincewind powlokl sie za odchodzacym starcem. Nie dlatego, ze czul sie bezpieczny w poblizu Cohena Barbarzyncy. Nikt nie czul sie bezpieczny, kiedy w poblizu byl Cohen Barbarzynca. Proces starzenia sie w jego wypadku przebiegal nietypowo. Cohen zawsze byl barbarzynskim bohaterem, poniewaz barbarzynskie bohaterstwo to jedyne, co potrafil. A kiedy sie zestarzal, zrobil sie twardszy, jak dab. Lecz byl czlowiekiem znajomym, a zatem uspokajal. Tyle ze znalazl sie w niewlasciwym miejscu. -Po tamtej stronie Ramtopow w moim fachu nie ma juz przyszlosci - tlumaczyl Cohen, kiedy brneli w sniegu. - Ploty i farmy, ploty i farmy... wszedzie. Zabijesz teraz smoka, a ludzie narzekaja. I wiesz co? Wiesz, co mi sie przydarzylo? -Nie. Co sie przydarzylo? -Przyszedl do mnie jakis gosc i powiedzial, ze moje zeby sa obrazliwe dla trolli. I co na to powiesz? -No, sa przeciez zrobione z... -Powiedzialem, ze zaden mi sie jeszcze nie poskarzyl. -No wiesz, a w ogole dales im sza... -Powiedzialem: kiedy zobacze w gorach trolla w naszyjniku z ludzkich czaszek, zycze mu powodzenia. Krzemowa Liga Antydefamacyjna... Moga mnie pocalowac. I wszedzie to samo. Pomyslalem, ze sprobuje szczescia po drugiej stronie czapy lodowej. -Czy to nie jest niebezpieczne, taka wedrowka obok Osi? -Kiedys byla. - Cohen usmiechnal sie przerazajaco. -Dopoki nie opusciles tamtych terenow, znaczy? -Zgadza sie. A ty ciagle masz te skrzynie na nogach? -Pojawia sie i znika. Ale na ogol kreci sie w poblizu. Wiesz, jak jest. Cohen zachichotal. -Pewnego dnia wyrwe paskudztwu to przeklete wieko, zapamietaj moje slowa. O, sa konie. Bylo ich piec, wszystkie w niewielkiej depresji - psychicznej i geograficznej. Rincewind obejrzal sie na uwolnionych wiezniow, ktorzy krecili sie dookola bez wyraznego celu. -Nie wezmiemy chyba wszystkich pieciu koni? - zapytal. -Wezmiemy. Moga nam sie przydac. -Ale... jeden dla mnie, jeden dla ciebie... Na co nam reszta? -Na obiad, kolacje i sniadanie? -To troche... nieuczciwe. Ci ludzie wygladaja na nieco... oszolomionych. Cohen parsknal lekcewazaco z mina czlowieka, ktory nigdy nie byl naprawde uwieziony, chocby nawet siedzial w wiezieniu. -Uwolnilem ich - rzekl. - Po raz pierwszy w zyciu sa wolni. Pewnie to dla nich szok. Czekaja, az ktos im powie, co robic. -No... -Jak chcesz, moge im kazac zaglodzic sie na smierc. -No... -Och, juz dobrze. Hej, wy! Ustawic mi sie, raz-dwa, ale juz, rach-ciach-ciach! Cala grupka podbiegla do Cohena i stanela wyczekujaco za jego koniem. -I powiem ci szczerze, nie zaluje. To kraina wielkich mozliwosci - opowiadal Cohen, poganiajac konia do truchtu. Nieco zaklopotani wolni ludzie potruchtali za nim. - Nie uwierzysz, ale miecze sa tu zakazane. Nikomu nie wolno posiadac broni, tylko zolnierzom, arystokratom i gwardii imperialnej. Nie moglem uwierzyc! Ale to szczera prawda. Posiadanie miecza jest przestepstwem, wiec tylko przestepcy posiadaja miecze. A to... - Cohen rzucil pejzazowi jeszcze jeden migotliwy usmiech -...nadzwyczajnie mi odpowiada. -Ale... byles przeciez w lancuchach - przypomnial mu Rincewind. -Dobrze, ze mi przypomniales. Tak. Znajdziemy chlopakow, a potem lepiej sprawdze, kto mi to zrobil, i porozmawiam sobie z nimi. Ton jego glosu sugerowal, ze pewnie powiedza: "Wielce radosne! Twoja zona jest wielkim hipopotamem!". -Chlopakow? -Jednoosobowe barbarzynstwo nie ma przyszlosci - wyjasnil Cohen. - Dlatego zebralem sobie... Zreszta sam zobaczysz. Rincewind obejrzal sie na biegnaca za nimi grupke, popatrzyl na snieg, potem na Cohena. -Sluchaj... wiesz, gdzie lezy Hunghung? -Jasne. To miasto ich szefa. Jedziemy tam. No, mniej wiecej. W tej chwili trwa oblezenie. -Oblezenie? Znaczy, no... na zewnatrz mnostwo zolnierzy, wewnatrz ludzie jedza szczury i w ogole? -Tak, ale to jest Kontynent Przeciwwagi, rozumiesz, wiec to bardzo grzeczne oblezenie. W kazdym razie ja to nazywam oblezeniem. Stary cesarz umiera, no to wielkie rody czekaja, zeby zajac jego miejsce. Tak to zalatwiaja w tej okolicy. Jest pieciu takich wazniakow i wszyscy pilnuja sie nawzajem. Nikt tam nie zrobi pierwszego ruchu. Trzeba myslec nie wprost, ale bokiem, zeby w ogole cos tutaj zrozumiec. -Cohen... -Tak, chlopcze? -Co sie tu dzieje, do demona? *** Pan Hong obserwowal ceremonie parzenia herbaty. Zajmowala trzy godziny, ale nie wolno ponaglac, jesli ma sie ochote na filizanke czegos dobrego.Rownoczesnie gral w szachy przeciwko sobie. To byl jedyny sposob, by znalezc przeciwnika dorownujacego mu klasa. Obecnie jednak doprowadzil do sytuacji patowej, gdyz obie strony zastosowaly strategie obronna. Trzeba przy tym przyznac, ze niezwykle pomyslowa. Pan Hong czasami marzyl, ze znajdzie przeciwnika rownie inteligentnego jak on sam. Albo, poniewaz byl rzeczywiscie bardzo inteligentny, ze znajdzie przeciwnika prawie tak inteligentnego. Czy tez zdolnego do przeblyskow strategicznego geniuszu, jednak obciazonego jakims kluczowym slabym punktem. Tymczasem ludzie byli tacy glupi... Rzadko kiedy mysleli na wiecej niz kilkanascie ruchow naprzod. Skrytobojstwa na hunghungskim dworze byly jak mieso i napoje; co wiecej, mieso i napoje czesto sluzyly jako srodek ich realizacji. Te gre prowadzili wszyscy. Zabojstwa byly w niej tylko jednym z mozliwych posuniec. Oczywiscie, zamordowanie cesarza uznano by za dowod zlych manier; poprawne zagranie polegalo na ustawieniu cesarza w sytuacji, ktora pozwalala zachowac nad nim kontrole. Ale gry na tym poziomie zawsze byly niebezpieczne; arystokraci z radoscia walczyli miedzy soba, jednak bez watpienia zjednoczyliby sie przeciw kazdemu, kto zagrazalby im wyjsciem przed stado. Pan Hong zas wyrastal niczym chleb, przekonujac wszystkich po kolei, ze wprawdzie oni sa oczywistymi kandydatami do tronu, jednak on, pan Hong, bedzie lepszy od dowolnej innej alternatywy. Z rozbawieniem przyjmowal fakt, ze sadzili, iz spiskuje, by przejac perle Imperium... Uniosl glowe znad szachownicy i pochwycil spojrzenie mlodej kobiety zajetej przy stoliku do picia herbaty. Zarumienila sie i odwrocila wzrok. Odsunely sie drzwi. Na kolanach wszedl jeden z jego ludzi. -Tak? - rzucil Hong. -Eee... O panie... Hong westchnal. Ludzie rzadko zaczynali w ten sposob, jesli mieli do przekazania dobre wiesci. -Co sie stalo? -Ten, ktorego nazywaja Wielkim Magiem, przybyl, panie. Stalo sie to w gorach. Dosiadal smoka wiatru. Przynajmniej tak mowia - dodal szybko poslaniec, znajac poglady pana Honga na zabobony. -Dobrze. Ale? Bo zakladam, ze jest jakies ale. -Tego... Stracilismy jednego ze Szczekajacych Psow. Wiesz, panie? Ta nowa partia... ktora nakazales wyprobowac... nie calkiem... to znaczy... sadzimy, ze kapitan Trzy Wysokie Drzewa mogl wpasc w zasadzke. Nasze informacje nie sa zbyt precyzyjne. Nasz, hm, informator twierdzi, ze Wielki Mag odeslal gdzies Szczekajacego Psa czarami. - Poslaniec schylil sie nizej. Pan Hong tylko westchnal znowu. Magia w Imperium Agatejskim wypadla z lask, chyba ze stosowano ja w najbardziej przyziemnych celach. Byla... niekulturalna. Wkladala moc w rece ludzi, ktorzy nie umieli napisac przyzwoitego poematu, chocby mialo im to ocalic zycie. I czesto nie pisali. O wiele mocniej wierzyl w zbiegi okolicznosci niz w magie. -To niezwykle irytujace - rzekl. Wstal i zdjal miecz ze stojaka. Miecz byl dlugi, wygiety - dzielo najlepszego platnerza Imperium Agatejskiego, czyli pana Honga. Slyszal, ze opanowanie tej sztuki zajmuje dwadziescia lat, wiec przylozyl sie bardziej. Poswiecil cale trzy tygodnie. Ludzie nie potrafia sie skupic, na tym polega ich problem... Poslaniec czolgal sie po podlodze. -Oficer odpowiedzialny zostal stracony? - zapytal pan Hong. Poslaniec usilowal zagrzebac sie w podlodze; postanowil, ze prawda musi wystarczyc za szczerosc. -Tak! - pisnal. Pan Hong cial. Zabrzmial syk, jakby splywajacego jedwabiu, zaraz potem stuk i grzechot, jakby upadl orzech kokosowy, i brzek zastawy. Poslaniec otworzyl oczy. Skoncentrowal sie na regionie szyjnym, w obawie ze najlzejszy ruch moze drastycznie zmniejszyc mu wzrost. Rozne historie opowiadano o mieczach pana Honga. -Och, wstan juz - polecil Hong. Starannie wytarl ostrze i umiescil miecz na stojaku. Potem schylil sie i spod szaty herbaciarki wyjal czarna buteleczke. Odkorkowal; wylalo sie kilka kropli, ktore zasyczaly, spadajac na podloge. -Doprawdy - rzekl pan Hong - nie rozumiem, po co sie mecza. - Podniosl wzrok, - Pan Tang lub pan McSweeney zapewne ukradli Szczekajacego Psa, zeby zepsuc mi humor. Czy mag uciekl? -Tak sie wydaje, panie. -To dobrze. Dopilnuj, zeby o malo co nie stala mu sie krzywda. I przyslij nowa herbaciarke. Ale kogos z glowa na karku. *** Jedno trzeba Cohenowi uczciwie przyznac. Jesli nie mial powodu, zeby czlowieka zabijac - na przyklad takiego, ze czlowiek ten ma przy sobie duza ilosc skarbow albo znalazl sie pomiedzy Cohenem, a miejscem, gdzie Cohen chce sie dostac - byl swietnym towarzyszem. Rincewind spotkal go juz kilka razy, na ogol uciekajac przed czyms.Cohen nie meczyl rozmowcow pytaniami. Z jego punktu widzenia ludzie pojawiali sie i ludzie znikali. Po pieciu latach przerwy mowil tylko: "O, to ty". Nigdy nie dodawal: "Co slychac?". Czlowiek byl zywy, mogl chodzic - to wlasciwie wszystko, co sie liczy. Po zejsciu z gor zrobilo sie o wiele cieplej. Ku uldze Rincewinda, zapasowy kon nie zostal zjedzony, poniewaz jakis podobny do leoparda stwor zeskoczyl z galezi drzewa i usilowal rozpruc Cohenowi brzuch. Mial dosc ostry smak. Rincewind jadl juz kiedys konia. Przez lata nauczyl sie jesc wszystko, co nie uciekalo mu z widelca. Ale i tak byl mocno roztrzesiony, nawet bez zjadania kogos, kogo moglby nazywac Kasztankiem. -Jak cie zlapali? - zapytal, gdy znowu ruszyli w droge. -Bylem zajety. -Cohen Barbarzynca zbyt zajety, by walczyc? -Nie chcialem wystraszyc mlodej damy. Nie moglem sie powstrzymac. Zszedlem do wioski, zeby posluchac wiesci, jedno doprowadzilo do drugiego i zanim sie obejrzalem, zolnierze byli juz w calej okolicy, jak marna zbroja. A nie umiem za dobrze walczyc z rekami skutymi na plecach. Dowodzil taki paskudny dran z geba, ktorej dlugo nie zapomne. Zebrali nas pol tuzina, cala droge kazali pchac tego Szczekajacego Psa, potem przykuli do drzewa, a ktos zapalil kawalek sznurka. Tamci schowali sie za zaspa. Wtedy ty sie zjawiles i go zniknales. -Wcale go nie zniknalem. W kazdym razie nie calkiem ja. Cohen pochylil sie w strone Rincewinda. -Mysle, ze chyba wiem, co to bylo - powiedzial i wyprostowal sie, wyraznie z siebie zadowolony. -Tak? -Mysle, ze to cos w rodzaju fajerwerkow. Szaleja tu z fajerwerkami. -Chodzi ci o takie cos, ze zapala sie niebieska papierowa splonke i wtyka sobie do nosa?* [przyp.: UWAGA, DZIECI! Czegos takiego probuja tylko bardzo niemadrzy magowie z chorymi zatokami. Rozsadni ludzie chodza na ogrodzony linami teren, gdzie moga ogladac czlowieka w ciezkiej odziezy ochronnej, ktory ze sredniej odleglosci zapala (za pomoca bardzo dlugiego kija) cos, co robi "fsst!". A potem moga krzyczec "hurra!".] -Uzywaja ich do odpedzania zlych duchow. Bo tu jest mnostwo zlych duchow, rozumiesz. To przez te rzezie. -Rzezie? Rincewind zawsze slyszal, ze Imperium Agatejskie jest spokojnym krajem. Cywilizowanym. Tutaj wynajdywali rozne rzeczy. On sam, jak pamietal, stal sie instrumentem, za posrednictwem ktorego w Ankh-Morpork pojawilo sie sporo tutejszych urzadzen. Prostych, niewinnych urzadzen, takich jak zegarki dzialajace na demony, pudelka malujace obrazki i dodatkowe szklane oczy, ktore mozna nosic na wlasnych i ktore pomagaja lepiej widziec, choc czlowiek sam wtedy robi z siebie widowisko. Powinno tu byc nudno. -Tak, prawdziwe rzezie - potwierdzil Cohen. - Wezmy taki przyklad: ludnosc jest troche do tylu z podatkami. Wybierasz jakies miasto, gdzie mieszkancy sprawiali klopoty, zabijasz wszystkich, miasto podpalasz, burzysz mury, a popioly kazesz zaorac. W ten sposob pozbywasz sie klopotow, wszystkie inne miasta nagle zaczynaja zachowywac sie wzorowo, a zalegle podatki splywaja wielka fala, co zawsze jest wygodne dla rzadu, jak rozumiem. Jesli ktos znowu zacznie robic problemy, wystarczy ci powiedziec: "Pamietacie Nangnang?" czy cokolwiek w tym rodzaju. A oni zapytaja: "Gdzie jest Nangnang?", na co ty: "O to mi wlasnie chodzi". -To straszne. Gdyby w domu sprobowali czegos podobnego... -Tylko, ze ten kraj lezy bardzo daleko od domu. Mysla, ze tak wlasnie nalezy rzadzic panstwem. Ludzie robia, co im sie kaze. Traktowani sa jak niewolnicy. Cohen skrzywil sie. -Powiedzmy jasno, ze nie mam nic przeciwko niewolnikom, rozumiesz. Swego czasu mialem ich paru. Raz, czy dwa sam bylem niewolnikiem. Ale tam, gdzie sa niewolnicy, czego bys sie jeszcze spodziewal? Rincewind zastanowil sie. -Batow? - powiedzial w koncu. -Wlasnie. Od razu trafiles. Baty. Jest cos... uczciwego w niewolnikach i batach. Tylko... tutaj nie maja zadnych batow. Maja cos gorszego. -Co takiego? - zapytal Rincewind w lekkiej panice. -Sam zobaczysz. Rincewind obejrzal sie na pol tuzina innych wiezniow, ktorzy podazali za nimi lekliwie, w bezpiecznej odleglosci. Dal im kawalek leoparda, na ktorego z poczatku patrzyli, jakby to byla trucizna, a potem zjedli, jakby to byl posilek. -Oni ciagle za nami ida - powiedzial. -No tak. Dales im mieso - zarechotal Cohen, zwijajac poobiedniego papierosa. - Nie warto. Powinienes im zostawic wasy i szpony. Zdziwilbys sie, co by z tego ugotowali. Wiesz, jakie jest ich pokazowe danie na wybrzezu? -Nie. -Zupa ze swinskiego ucha. Co ci to mowi o tym kraju? Rincewind wzruszyl ramionami. -Bardzo oszczedni ludzie? -Jakis inny lobuz kasuje cala swinie. Cohen odwrocil sie w siodle. Grupka bylych wiezniow cofnela sie natychmiast. -Posluchajcie no! - zawolal. - Przeciez mowilem. Jestescie wolni. Rozumiecie? -Tak, panie - odpowiedzial mu najodwazniejszy. -Nie jestem waszym panem. Jestescie wolni. Mozecie isc, dokad tylko chcecie, chyba ze pojdziecie za mna, a wtedy was pozabijam. A teraz idzcie sobie! -Dokad, panie? -Dokadkolwiek. Byle nie tutaj. Mezczyzni spojrzeli po sobie niespokojnie, po czym cala grupa jak jeden maz odbiegla truchtem. -Pewnie ida prosto do swojej wioski. - Cohen westchnal ciezko. - Mowie ci, to gorsze niz bat. Kiedy jechali dalej, wskazal chuda reka okolice. -Wsciekle dziwaczny kraj - stwierdzil. - Wiedziales, ze postawili mur dookola calego Imperium Agatejskiego? -Ma nie dopuscic do srodka... barbarzynskich najezdzcow. -O tak, znakomita ochrona - mruknal z ironia Cohen. - Takie tam: och, na bogow, tu jest dwudziestostopowy mur, ojej, chyba lepiej zawrocmy przez tysiac mil stepu, a nie na przyklad rozwazmy mozliwosc zastosowania drabin wynikajaca z rosnacego tam sosnowego lasu. Nie. Mur jest po to, zeby trzymac ludzi w srodku. A reguly? Maja tu reguly na wszystko. Nawet do wychodka nikt nie chodzi bez papieru. -Wiesz, prawde mowiac, ja tez... -Papieru, ktory potwierdza, ze mozesz isc do wychodka. O to mi chodzilo. Bez zezwolenia nie wolno opuscic wioski. Bez zezwolenia nie wolno sie ozenic. Bez zezwolenia nie wolno sie nawet wy... No, jestesmy na miejscu. -Tak, rzeczywiscie - zgodzil sie Rincewind. Cohen zerknal na niego podejrzliwie. -Skad wiesz? - zapytal. Rincewind sprobowal sie zastanowic. Mial za soba ciezki dzien. Wlasciwie dzien byl nawet - wskutek thaumicznej zmiany strefy czasowej - o kilka godzin dluzszy niz inne dni, jakie przezyl. Zawieral dwie pory obiadowe, jednak zadna z nich nie zawierala niczego wartego zjedzenia. -No... myslalem, ze to taka ogolna uwaga filozoficzna - sprobowal. - Wiesz, cos w rodzaju: "Jestesmy tutaj, wiec musimy sobie jakos radzic". -Chodzilo mi o to, ze dotarlismy do mojej kryjowki - wyjasnil Cohen. Rincewind rozejrzal sie uwaznie. Rosly tu karlowate krzewy, lezalo kilka glazow, wyrastala stroma skalna sciana. -Niczego nie widze - poskarzyl sie. -Pewno. Po tym wlasnie poznasz, ze to moja. *** Sztuka Wojny byla glowna podstawa dyplomacji Imperium Agatejskiego.Wojna w oczywisty sposob musiala istniec. Byla kluczowym elementem procesu rzadzenia. W ten sposob Imperium Agatejskie dobieralo przywodcow. System egzaminow konkursowych sluzyl wylanianiu biurokratow i urzednikow publicznych, natomiast wojna wskazywala przywodcow. W pewnym sensie byla dla nich jedynie innym typem egzaminu konkursowego. W koncu ten, kto przegral, na ogol tracil prawo do pozostania na stanowisku przez kolejny rok. Musialy jednak obowiazywac pewne reguly. Bez nich wojna zmieniala sie w barbarzynska bojke. Zatem, szescset lat temu, stworzono Sztuke Wojny. Byla to ksiega regul. Niektore z nich dotyczyly bardzo konkretnych spraw: nie wolno toczyc walk w Zakazanym Miescie, osoba cesarza jest swieta... Inne zawieraly ogolniejsze wskazowki prawidlowego i cywilizowanego prowadzenia dzialan wojennych. Byly wiec reguly dotyczace pozycji, taktyki, zachowania dyscypliny w szeregach, wlasciwej organizacji linii zaopatrzeniowych. Sztuka wytyczala optymalny kurs w kazdej mozliwej do wyobrazenia sytuacji. Spowodowala, ze wojny w Imperium Agatejskim staly sie bardziej rozsadne i zwykle zlozone z krotkich okresow aktywnosci przedzielanych dlugimi okresami, kiedy wszyscy przeszukiwali indeks. Nikt nie pamietal autora. Niektorzy twierdzili, ze byl nim Jedna Piesn Tzu, inni uwazali, ze Trzy Sloneczne Piesni. Byc moze, jakis nieopiewany w legendach geniusz spisal, czy raczej namalowal pierwsza regule: Poznaj wroga i poznaj siebie. Pan Hong uwazal, ze siebie zna doskonale, i rzadko miewal problemy z poznaniem swoich wrogow. Pamietal tez, by zachowywac swych wrogow przy zyciu i w dobrym zdrowiu. Wezmy na przyklad panow Sunga, Fanga, Tanga i McSweeneya. Cenil ich. Cenil ich adekwatnosc. Posiadali adekwatne militarne umysly, co znaczy, ze nauczyli sie na pamiec Pieciu Regul i Dziewieciu Zasad Sztuki Wojny. Pisali adekwatna poezje i byli dostatecznie sprytni, by nie dopuszczac do przewrotow we wlasnych szeregach. Od czasu do czasu nasylali na niego skrytobojcow dostatecznie kompetentnych, by podtrzymac jego zaciekawienie i czujnosc, a takze dostarczyc rozrywki. Podziwial nawet ich adekwatne zdrady. Wszyscy musieli juz rozumiec, ze to pan Hong bedzie nastepnym cesarzem, ale kiedy nadejdzie decydujaca chwila, mimo wszystko wybuchnie walka o tron. Przynajmniej oficjalnie. W rzeczywistosci kazdy z wodzow prywatnie przysiagl panu Hongowi osobiste poparcie; byl bowiem adekwatnie inteligentny i wiedzial, co go zapewne czeka, gdyby odmowil. Oczywiscie, musza stoczyc bitwe, bo tak kaze tradycja. Ale pan Hong mial w swym sercu miejsce dla kazdego dowodcy sklonnego sprzedac swoich ludzi. Znaj swoich wrogow... Pan Hong postanowil wiec znalezc godnego siebie wroga. Zadbal, by otrzymywac informacje i ksiazki z Ankh-Morpork. Byly na to sposoby. Mial swoich szpiegow. W tej chwili Ankh-Morpork samo nie wiedzialo, ze jest jego wrogiem, a to najlepszy rodzaj wroga z mozliwych. Pan Hong najpierw byl zdziwiony, potem zaintrygowany, wreszcie ogarniety podziwem dla tego, co odkryl... Powinienem wlasnie tam sie urodzic, myslal, obserwujac innych czlonkow Rady Spokoju. Och, zagrac w szachy z kims takim jak lord Vetinari... Z pewnoscia by patrzyl na szachownice co najmniej trzy godziny, nim wykona pierwsze posuniecie... Pan Hong zwrocil sie do eunucha protokolujacego spotkanie Rady Spokoju. -Mozemy przejsc do rzeczy? Eunuch nerwowo polizal pedzelek. -Juz prawie skonczylem, panie. Pan Hong westchnal. Przekleta kaligrafia! To musi sie zmienic! Jezyk pisany zawiera siedem tysiecy znakow, a trzeba calego dnia, zeby zapisac trzynastozgloskowy wiersz o bialym kucyku biegnacym przez pole dzikich hiacyntow. Pan Hong musial przyznac, ze to wspaniale i piekne, i nikt nie pisal piekniejszych wierszy od niego. Ale Ankh-Morpork mialo alfabet zlozony z dwudziestu kilku pozbawionych wyrazu, brzydkich i prymitywnych liter, odpowiednich dla chlopow i rzemieslnikow... a stworzylo poezje i dramaty, ktore pozostawialy rozpalone do bialosci slady na duszy. W dodatku mozna bylo ich uzyc, by porzadek dzienny pieciominutowego spotkania zapisac w czasie krotszym niz dzien. -Jak daleko dotarles? Eunuch odchrzaknal grzecznie. -Jak miekko kwiat more..." - zaczal. -Tak, tak - przerwal mu pan Hong. - Czy moglibysmy dzis wyjatkowo zrezygnowac z poetyckiej struktury? Prosze. -Hm... "Zlozono podpisy pod protokolem poprzedniego zebrania". -I to wszystko? -No... widzisz, panie, musze dokonczyc malowania platkow na... -Chcialbym, by ta narada zakonczyla sie przed wieczorem. Odejdz. Eunuch spojrzal lekliwie na zebranych, zebral swoje pedzelki i zwoje, po czym wyszedl. -Dobrze - rzekl pan Hong. Skinal glowa pozostalym dostojnikom. Szczegolnie przyjazne skinienie zarezerwowal dla pana Tanga. Pan Hong badal te idee z pewnym zdziwieniem i zainteresowaniem, lecz naprawde wydawalo sie, ze pan Tang jest czlowiekiem honoru. Byl to honor nieco lekliwy i skrzywiony, ale jednak gdzies w nim tkwil i trzeba bedzie jakos sobie z tym radzic. -I tak zreszta lepiej, panowie, jesli te rozmowe poprowadzimy na osobnosci - rzekl. - Chodzi o buntownikow. Dotarly do mnie niepokojace wiesci o ich dzialaniach. Pan McSweeney pokiwal glowa. -Dopilnowalem, zeby stracono trzydziestu buntownikow w Sum Dim - oznajmil. - Jako przyklad. Jako przyklad bezmyslnosci pana McSweeneya, pomyslal pan Hong. Wiedzial dobrze, a nikt nie dysponowal lepsza niz on wiedza, ze w Sum Dim nie bylo nawet kadry Czerwonej Armii. Ale teraz juz prawie na pewno jest. To doprawdy az nazbyt latwe. Inni wodzowie takze wyglosili krotkie, lecz dumne mowy o swoich staraniach przeksztalcenia ledwie dostrzegalnych niepokojow w krwawa rewolte. Chociaz oni oceniali to inaczej. Pod cala swoja brawura byli nerwowi jak psy pasterskie, gdy nagle dostrzega mozliwosc istnienia swiata, w ktorym owce nie uciekaja. Pan Hong rozkoszowal sie ich zdenerwowaniem. W odpowiednim czasie zamierzal je wykorzystac. Usmiechal sie zatem i usmiechal... -Jednakze, panowie - rzekl w koncu - mimo waszych najwyzszej proby wysilkow sytuacja pozostaje niebezpieczna. Mam informacje, ze jeden z najwazniejszych magow z Ankh-Morpork przybyl z misja pomocy buntownikom w Hunghung, oraz ze powstal spisek, by obalic organizacje niebianskiego swiata i zamordowac cesarza, oby zyl dziesiec tysiecy lat. Musze naturalnie zalozyc, ze stoja za tym cudzoziemskie diably. -Nic o tym nie wiem! - burknal pan Tang. -Drogi panie Tang, nie sugerowalem nawet, ze pan powinien - zapewnil pan Hong. -Chcialem powiedziec... -Panskie oddanie cesarzowi nie podlega zadnej dyskusji - mowil dalej pan Hong gladko niby noz rozcinajacy cieple maslo. - To prawda, ze niemal na pewno pomaga tym ludziom ktos bardzo wysoko postawiony, ale nawet strzep dowodu nie wskazuje na pana. -Mam nadzieje, ze nie! -W samej rzeczy. Panowie Fang i McSweeney odsuneli sie odrobine od pana Tanga. -Jak moglismy do tego dopuscic? - odezwal sie pan Fang. - Prawda jest, oczywiscie, ze pewni ludzie... glupi, szaleni ludzie... wyruszali czasem poza Mur. Ale pozwolic ktoremus z nich na powrot... -Obawiam sie, ze wielki wezyr w owym czasie byl czlowiekiem o zmiennych nastrojach - wyjasnil pan Hong. - Uznal, ze ciekawie bedzie sprawdzic, jakie wiesci przyniesie. -Wiesci? - oburzyl sie pan Fang. - To miasto... Ankh-Morep... Ork... to obrzydliwosc! Czysta anarchia! Jak sie zdaje, arystokracja nie ma tam wplywu na nic, a spoleczenstwo przypomina kopiec termitow! Lepiej by dla nas bylo, panowie, gdyby zetrzec je z powierzchni Dysku! -Panskie celne uwagi zostana pilnie zapamietane, panie Fang - zapewnil pan Hong, gdy czesc jego umyslu tarzala sie po podlodze ze smiechu. - W kazdym razie - podjal - dopilnuje, by przy komnatach cesarza ustawic dodatkowych straznikow. Jakkolwiek zaczely sie te niepokoje, musimy sprawic, by zakonczyly sie natychmiast. Widzial, jak na niego patrza... Mysla, ze chce rzadzic Imperium, uznal. Wszyscy zatem - z wyjatkiem pana Tanga, zbuntowanego towarzysza podrozy, co sie niewatpliwie okaze - zastanawiaja sie, jakie wyciagnac z tego korzysci. Zakonczyl narade i wrocil do swoich komnat. Bylo niewatpliwym faktem, ze upiory i demony, zyjace za Murem, nie znaly zadnej kultury i z pewnoscia nawet nie wyobrazaly sobie czegos takiego jak ksiazki. Posiadanie wiec tak oczywiscie niemozliwego obiektu, jak pochodzaca zza Muru ksiazka, bylo karane smiercia. I konfiskata. Pan Hong zebral juz calkiem obfita biblioteke. Zdobyl nawet mapy. I cos wiecej niz mapy. Mial kufer, ktory zawsze trzymal zamkniety w pokoju z pelnowymiarowym zwierciadlem... Nie teraz. Pozniej... Ankh-Morpork... Sama nazwa rozbrzmiewala bogactwem. Potrzebowal tylko jednego roku. Przerazajaca zmora rewolucji pozwoli mu siegnac po wladze, o jakiej nie marzyli nawet najbardziej szaleni cesarze. A wtedy bedzie rzecza nie do pomyslenia, by nie zbudowac poteznej floty i nie poniesc zemsty i terroru do krainy cudzoziemskich demonow. Dzieki ci, panie Fang. Twoje uwagi zostana zapamietane. Tak jakby bylo wazne, kto zostanie cesarzem! Imperium to dodatkowa premia, ktora mozna zagarnac pozniej, wrecz mimochodem. Jemu wystarczy Ankh-Morpork z jego pracowitymi krasnoludami i przede wszystkim ze znajomoscia maszyn. Wezmy takie Szczekajace Psy. W polowie prob wybuchaly. Byly niecelne. Zasada okazala sie sluszna, ale wykonanie fatalne, a straty duze. Zwlaszcza kiedy Psy wybuchaly. Pewnym objawieniem dla Honga bylo spojrzenie na problem w sposob ankhmorporski. Uswiadomil sobie, ze moze lepiej byloby powierzyc funkcje Szczesliwego Konstruktora Psow jakiemus wiesniakowi, majacemu niezle pojecie o metalach i wybuchowej ziemi, niz urzednikowi, ktory uzyskal najwyzsze oceny na egzaminie polegajacym na stworzeniu najpiekniejszego poematu o zelazie. W Ankh-Morpork ludzie byli praktyczni. Och, przespacerowac sie po Brad-Wayu jako wlasciciel, skosztowac pasztecikow slawnego pana Dibblera... Zagrac choc jedna partie szachow z lordem Vetinari... Naturalnie, to oznaczalo pozostawienie mu tylko jednej reki. Caly az drzal z podniecenia. Nie pozniej... Teraz. Siegnal do tajnego kluczyka wiszacego na lancuszku u szyi. *** Trudno bylo to nazwac sciezka. Kroliki przeszlyby obok, nie zwracajac na nia uwagi. A czlowiek przysiegalby, ze widzi naga, niedostepna sciane skalna - dopoki nie natrafilby na szczeline.Nawet kiedy ja znalazl, nie byla warta trudu. Prowadzila do dlugiego parowu z kilkoma naturalnymi jaskiniami w scianach, paroma kepkami trawy i zrodelkiem. I - jak sie okazalo - bandy Cohena. Tyle ze on sam nazywal ja orda. Siedzieli na sloncu i narzekali, ze jakos nie grzeje juz tak mocno jak kiedys. -No to wrocilem, chlopaki - oznajmil Cohen. -Wychodziles, co? -Co? Co on gada? -Powiedzial, ZE WROCIL. -Co skrocil? Cohen usmiechnal sie promiennie. -Przyprowadzilem ich ze soba - wyjasnil. - Jak mowilem, w dzisiejszych czasach samotna walka nie ma przyszlosci. Rincewind odchrzaknal zaklopotany. -Czy ktorys z tych ludzi ma ponizej osiemdziesieciu lat? - zapytal. -Pokaz sie, Maly Willie. Wysuszony staruszek, tylko odrobine mniej pomarszczony od pozostalych, podniosl sie z ziemi. Szczegolnie mocno zwracaly uwage jego stopy - nosil buty na bardzo, ale to bardzo grubej podeszwie. -To zeby moje nogi dotykaly gruntu - wyjasnil. -Ale czy, no... czy nie dotykaja gruntu w normalnych butach? -Nie. Klopoty ortopedyczne. Rozumiesz... duzo jest takich, co maja jedna noge krotsza od drugiej. Zabawna rzecz, ale ja... -Nie mow - przerwal mu Rincewind. - Czasami miewam zadziwiajace przeblyski intuicji. Masz kazda z nog krotsza od drugiej, tak? -Niesamowite. Widze, ze jestes magiem - stwierdzil Maly Willie. - Znasz sie na takich sprawach. Rincewind usmiechnal sie radosnie i oblakanczo do kolejnego czlonka ordy. Byl on niemal na pewno istota ludzka, gdyz pomarszczone malpy nie poruszaja sie zwykle na wozkach inwalidzkich i nie nosza helmow z rogami. Pasazer wozka wykrzywil sie w odpowiedzi. -To jest... -Co? Co? -Wsciekly Hamish. -Co? Jaki? -Zaloze sie, ze ten wozek budzi przerazenie - uznal Rincewind. - Zwlaszcza ostrza. -To byla piekielna robota, przeciagnac go przez mur - wyznal Cohen. - Ale zdziwilbys sie, jaki jest szybki. -Co? -A to jest Truckle Nieuprzejmy. -Spadaj, magu. Rincewind usmiechnal sie do eksponatu B. -Te kule... Fascynujace. Duze wrazenie robia wyryte na nich slowa: KOCHAC i NIENAWIDZIC. Cohen usmiechnal sie z duma. -Truckle'a uwazali kiedys za jednego z najwredniejszych dupkow na swiecie. -Naprawde? Jego? -Ale zadziwiajace, czego moga dokonac ziolowe czopki. -Wsadz je sobie - rzucil Truckle. Rincewind zamrugal niepewnie. -Tego... mozemy zamienic slowko, Cohen? Odciagnal prastarego barbarzynce na bok. -Nie chce, bys uznal, ze przyszedlem sie tu czepiac - zapewnil. - Ale czy nie zauwazyles, ze ci ludzie, jak by to okreslic, przekroczyli juz swoja date waznosci? Sa troche, zeby zbytnio nie precyzowac, troche starzy? -Co? Co on gada? -Mowi, ZE SIE JARZY. -Co? -Co ty opowiadasz? - obruszyl sie Cohen. - Masz przed soba prawie piecset lat skoncentrowanego doswiadczenia bohatersko-barbarzynskiego. -Piecset lat doswiadczenia to dobra rzecz w jednostce bojowej - przyznal Rincewind. - Naprawde dobra. Ale powinna sie dzielic na wiecej osob. Znaczy, czego wlasciwie sie po nich spodziewasz? Ze beda sie przewracac na ludzi? -Niczego im nie brakuje - zapewnil Cohen. Wskazal kruchego staruszka, ktory w skupieniu wpatrywal sie w spory blok tekowego drewna. - Popatrz na starego Caleba Rozpruwacza, o tam. Widzisz? Golymi rekami zabil ponad czterystu ludzi. Ma osiemdziesiat piec lat, ale jak mi bogowie mili, wciaz jest swietny. -A co on robi, u licha? -Rozumiesz, oni tu stosuja walke wrecz. Sa calkiem sprawni w walce wrecz, bo prawie nikomu nie wolno nosic broni. No wiec Caleb uznal, ze zajmie sie czyms pozytecznym. Widzisz ten kawal drewna? Nie uwierzylbys. Wydaje z siebie mrozacy krew w zylach okrzyk i... -Cohen, ci ludzie sa bardzo starzy. -To sama smietanka! Rincewind westchnal. -Oni sa raczej serem, Cohen. Po co ciagnales ich az tutaj? -Maja mi pomoc cos ukrasc. -Co? Jakis klejnot albo cos takiego? -Cos - odparl nadasany Cohen. - Jest w Hunghung. -Naprawde? Cos podobnego. Ale w Hunghung mieszka pewnie sporo ludzi? -Jakies pol miliona. -Wielu straznikow, bez watpienia. -Bedzie ze czterdziesci tysiecy. Tak slyszalem. Jakies trzy czwarte miliona, gdyby wliczyc wszystkie armie. -Wlasnie - stwierdzil Rincewind. - I z tymi paroma staruszkami... -Ze Srebrna Orda - poprawil go z duma Cohen. -Co? Nie zrozumialem. -Tak sie nazywaja. Nazwa jest wazna w barbarzynskim interesie. Srebrna Orda. Rincewind obejrzal sie. Kilku czlonkow Srebrnej Ordy drzemalo. -Srebrna Orda - powtorzyl. - Niezle. Pasuje do koloru ich wlosow. Przynajmniej tych, ktorzy jeszcze maja wlosy. No wiec z ta Srebrna Orda zamierzasz zaatakowac miasto, wybic straze i ukrasc skarb? Cohen przytaknal. -Cos w tym rodzaju. Oczywiscie, nie musimy zabijac wszystkich straznikow... -Ach, nie? -To by za dlugo trwalo. -Oczywiscie. No i pewnie chcielibyscie cos sobie zostawic na nastepny dzien. -Chodzi o to, ze beda zajeci rewolucja i w ogole. -Jeszcze rewolucja? Nie do wiary. -Mowia, ze nadchodzi czas wrozb. Oni... -Dziwie sie, ze maja jeszcze czas myslec o rozach. -Najlepiej zrobisz, jak zostaniesz z nami - poradzil Dzyngis Cohen. - Bedziesz bezpieczniejszy. -Nie jestem tego pewien. - Rincewind wyszczerzyl zeby. - Wcale nie jestem pewien. Kiedy bede sam, pomyslal, moga mi sie zdarzyc tylko zwyczajne straszliwe rzeczy. Cohen wzruszyl ramionami. Rozejrzal sie dookola i odnalazl niewysokiego mezczyzne siedzacego w pewnym oddaleniu od pozostalych. -Popatrz na niego - powiedzial dobrodusznie jak czlowiek, ktory chwali sie psem demonstrujacym trudna sztuczke. - Ciagle trzyma nos w ksiazce. - Podniosl glos. - Ucz! Podejdz tu. Pokazesz temu magowi droge do Hunghung. Zwrocil sie do Rincewinda. -Ucz powie ci wszystko, co chcesz wiedziec, bo on wszystko wie. Zostawie cie z nim. Musze jeszcze pogadac ze Starym Vincentem. - Machnal reka z lekcewazeniem. - Nie to, zeby bylo z nim cos nie tak - zapewnil wyzywajacym tonem. - Tyle ze pamiec mu szwankuje. Mielismy z nim troche klopotow po drodze. Caly czas mu tlumacze, ze gwalci sie kobiety, a pali domy. -Gwalci? - przestraszyl sie Rincewind. - To nie... -Ma osiemdziesiat siedem lat. Nie niszcz marzen starego czlowieka. Ucz okazal sie wysokim, chudym mezczyzna z przyjaznie roztargnionym wyrazem twarzy i wianuszkiem siwych wlosow na czaszce - ogladany z gory przypominalby stokrotke. Absolutnie nie wygladal na zadnego krwi rozbojnika, choc nosil kolczuge, troche na siebie za duza, i wielka pochwe, w ktorej jednak nie mial miecza, ale liczne zwoje i pedzelki. W kieszonce kolczugi trzymal skorzany futeral z trzema piorami o roznych kolorach. -Ronald Saveloy - przedstawil sie, sciskajac dlon Rincewinda. - Ci dzentelmeni zakladaja posiadanie przeze mnie istotnej wiedzy. Zobaczmy... Chce sie pan dostac do Hunghung, tak? Rincewind zastanowil sie. -Chce poznac droge do Hunghung - powiedzial ostroznie. -Tak. Oczywiscie. O tej porze roku ruszylbym w strone zachodzacego slonca, dopoki nie opuscilbym gor i nie dotarl na aluwialna rownine. Znajdzie pan tam drumliny i kilka pieknych przykladow glazow narzutowych. To jakies dziesiec mil. Rincewind patrzyl na niego zdumiony. Barbarzynskie wskazowki brzmialy zwykle jakos "prosto obok plonacego miasta, potem skrecic w prawo za wszystkimi mieszkancami powieszonymi za uszy". -Te drumliny wydaja sie grozne - zauwazyl. -To tylko rodzaj wzgorz polodowcowych - wyjasnil Saveloy. -A glazy narzutowe? Brzmi jak cos takiego, co rzuca sie na... -To glazy pozostale po cofajacym sie lodowcu. Nie ma sie czego obawiac. Pejzaz nie jest niebezpieczny. Rincewind nie uwierzyl. Wiele juz razy grunt uderzyl go bardzo mocno. -Jednakze - dodal Saveloy - troche niebezpieczne jest w tej chwili samo Hunghung. -Naprawde? - zdziwil sie odruchowo Rincewind. -To nie jest w scislym sensie oblezenie. Wszyscy czekaja na smierc cesarza. Trwa to, co nazywaja tutaj... - Saveloy usmiechnal sie lekko -...ciekawymi czasami. -Nie znosze ciekawych czasow. Pozostali ordyncy rozeszli sie gdzies, posneli albo skarzyli sie sobie nawzajem na obolale stopy. Z daleka dobiegal glos Cohena: "Popatrz, to jest zapalka, a to jest...". -Wie pan, wydaje sie pan czlowiekiem niezle wyksztalconym jak na barbarzynce. -Alez nie. Nie zaczynalem jako barbarzynca. Kiedys bylem nauczycielem w szkole. Dlatego nazywaja mnie Ucz. -A czego pan uczyl? -Geografii. Interesowaly mnie rowniez badania Aurientu* [przyp.: Ankhmorporska nazwa Kontynentu Przeciwwagi i pobliskich wysp, oznaczajaca "miejsce, skad bierze sie zloto".]. Ale zrezygnowalem i postanowilem zarabiac na zycie mieczem. -Chociaz wczesniej przez cale zycie byl pan nauczycielem? -Przyznaje, wymagalo to zmiany perspektywy. -Ale... no... przeciez... niedostatki, straszliwe zagrozenia, codzienne narazanie zycia... Saveloy ucieszyl sie wyraznie. -Wiec pan tez uczyl kiedys w szkole? Rincewind obejrzal sie, slyszac czyjes krzyki. Dwoch czlonkow Srebrnej Ordy klocilo sie, stojac niemal nos w nos. Saveloy westchnal ciezko. -Probuje nauczyc ich szachow - wyjasnil. - To kluczowe dla zrozumienia aurientalnej duszy. Obawiam sie jednak, ze obca im jest koncepcja wykonywania ruchow po kolei. A gambit otwierajacy rozumieja tak, ze krol razem ze wszystkimi pionkami pedza przez szachownice i podpalaja obie wieze. Rincewind przysunal sie blizej. -Tak miedzy nami... Przeciez to Dzyngis Cohen - powiedzial. - Czy on calkiem oszalal? Znaczy... zabic paru geriatrycznych kaplanow i ukrasc pare blyskotek, to owszem. Ale samotny atak na czterdziestotysieczna gwardie to pewna smierc! -Alez on nie bedzie atakowal samotnie! Rincewind niepewnie zamrugal. Bylo w Cohenie cos takiego, ze ludzie zarazali sie jego optymizmem jak grypa. -No tak. Tak, oczywiscie. Przepraszam. Calkiem o tym zapomnialem. Siedmiu przeciwko czterdziestu tysiacom? Nie sadze, zebyscie mieli jakies klopoty. Chyba juz pojde. I to raczej szybko. -Mamy plan - wyjasnil Saveloy. - To jakby... - zastanowil sie. - No wie pan... cos takiego... pszczoly tak robia. I osy tez. I chyba niektore meduzy. Niech to, ucieklo mi slowo... W kazdym razie to bedzie najwieksze w historii. Rincewind raz jeszcze spojrzal na niego tepo. -Widzialem gdzies chyba zapasowego konia - powiedzial. -Moze dam panu to - zaproponowal Saveloy. - Wtedy pewnie pan zrozumie. Tu wlasciwie wszystko jest wyjasnione. Wreczyl Rincewindowi niewielki plik kartek zwiazanych przeciagnietym przez rog sznureczkiem. Mag wcisnal je szybko do kieszeni. Zauwazyl tylko tytul na pierwszej stronie. Tytul brzmial: CO ROBILEM NA WAKACJACH *** Wybor byl dla Rincewinda calkiem jasny. Z jednej strony istnialo miasto Hunghung, oblegane, pulsujace rewolucja i niebezpieczenstwem. Z drugiej strony byla reszta swiata.Uznal zatem za wazne, by wiedziec, gdzie lezy Hunghung, aby przypadkiem tam nie trafic. Dokladnie wysluchal wskazowek Saveloya, po czym ruszyl w przeciwna strone. Znajdzie jakis statek i wroci do domu. Oczywiscie, magowie beda zdziwieni, kiedy go zobacza, ale zawsze moze powiedziec, ze nie zastal nikogo w domu. Gory ustapily miejsca porosnietym krzakami pagorkom, a te z kolei nieskonczonej z pozoru, wilgotnej rowninie. W zamglonej dali widzial rzeke tak kreta, ze polowe dystansu musiala plynac do tylu. Rownina byla pokryta szachownica pol. Rincewind lubil wiejskie tereny, pod warunkiem ze nie wznosily sie nagle, by sie z nim zderzyc. Wolal tez, by - jesli to mozliwe - znajdowaly sie po przeciwnej stronie miejskich murow. Ale to wlasciwie nie byly wiejskie tereny, przypominaly raczej ogromna, pozbawiona plotow farme. Od czasu do czasu wyrastaly z pol wielkie glazy, wygladajace niebezpiecznie narzutowo. Niekiedy dostrzegal w oddali pracujacych ciezko ludzi. O ile mogl zauwazyc, ich zadanie polegalo na przemieszczaniu blota z miejsca na miejsce. Z rzadka widzial czlowieka stojacego po kostki w zalewajacej pole wodzie i trzymajacego na sznurku bawolu. Bawol pasl sie, a czasem wyproznial jelita. Czlowiek trzymal sznurek. Zdawalo sie, ze to jego jedyne zajecie i cel zycia. Na drodze spotykal niewielu podroznych. Na ogol pchali taczki wyladowane bawolim nawozem, a moze i blotem. Nie patrzyli na Rincewinda. Wiecej nawet: bardzo starannie nie zwracali na niego uwagi. Przechodzili obok, wpatrzeni w skupieniu na rozgrywajace sie na polu sceny dynamiki blota albo bydlecych ruchow jelitowych. Rincewind pierwszy byl sklonny przyznac, ze mysli dosc powoli* [przyp.: W rzeczywistosci byl siedemdziesiatym trzecim sklonnym to przyznac.]. Ale bywal w swiecie i potrafil zaobserwowac pewne objawy. Ci ludzie nie zwracali na niego uwagi, poniewaz zwyczajnie nie widzieli jadacych konno. Prawdopodobnie pochodzili od ludzi, ktorzy nauczyli sie, ze zbyt uwazne przygladanie sie komus na koniu powoduje ostry bol, jaki moze byc skutkiem uderzenia trzcinka w ucho. Niezwracanie uwagi na konnych stalo sie cecha dziedziczna. Ludzie przygladajacy sie konnym w sposob, ktory mozna uznac za natarczywy, nie dozywali wieku umozliwiajacego rozmnazanie. Postanowil przeprowadzic eksperyment. Kolejne taczki, jakie mijal, nie wiozly blota, ale ludzi - szesciu, na siedzeniach po obu stronach duzego centralnego kola. Naped wspomagajacy stanowil niewielki zagiel wzniesiony nad pojazdem, by chwytal wiatr. Zasadniczym jednak napedem bylo zrodlo energii dominujace w wiejskich spolecznosciach, to znaczy czyjs pradziadek. A przynajmniej ktos wygladajacy na pradziadka. Cohen mowil: "Sa tu ludzie, co potrafia pchac taczki przez trzydziesci mil na misce prosa z jakimis smieciami. Co ci to mowi? Bo mnie to mowi, ze ktos podswinia cale mieso". Rincewind postanowil wiec zbadac dynamike spoleczna, a przy okazji odkurzyc znajomosc jezyka. Minelo wiele lat, odkad ostatni raz uzywal agatejskiego, ale musial uczciwie przyznac, ze Ridcully sie nie pomylil. Rzeczywiscie mial talent do jezykow. Agatejski skladal sie z kilku podstawowych zglosek, wszystko inne zas polegalo na tonie, intonacji i kontekscie. Gdyby nie one, slowo okreslajace przywodce wojskowego bylo tez slowem oznaczajacym dlogoogoniastego swistaka, meski organ plciowy i stary kurnik. -Hej, wy tam! - zawolal. - Tego... zginac bambusa? Wyrazenie dezaprobaty? No... chcialem powiedziec... Stac! Taczka zwolnila i zatrzymala sie. Nikt na niego nie patrzyl. Spogladali gdzies poza niego, wokol niego albo na jego stopy. W koncu popychacz taczki odezwal sie jak czlowiek, ktory wie, ze narazi sie, cokolwiek by zrobil. -Wasza milosc rozkaze? Pozniej Rincewindowi bylo przykro z powodu tego, co powiedzial. A powiedzial: -Oddajcie mi cala zywnosc i... niechetne psy. Ale szybko. Przygladali mu sie obojetnie. -Niech to... chodzilo mi o... ustawione zuki? Rozmaitosc wodospadow? A tak... Pieniadze! Nastapilo ogolne poruszenie i grzebanie w zakamarkach ubran. Po chwili popychacz taczek zblizyl sie do Rincewinda bokiem, ze spuszczona glowa. Podsunal mu swoj kapelusz, ktory miescil troche ryzu, troche suszonej ryby i mocno podejrzane jajko. Oraz mniej wiecej funt zlota w duzych, okraglych monetach. Rincewind patrzyl na zloto. Zloto na Kontynencie Przeciwwagi bylo rownie pospolite jak miedz - to jeden z niewielu powszechnie znanych faktow dotyczacych tego miejsca. Plan Cohena, by dokonac jakiegos wiekszego rabunku, zwyczajnie nie mial sensu. Istniala przeciez granica tego, co mozna uniesc. Rownie dobrze moglby napasc na jakas mala wioske i zyc jak krol przez reszte swego zywota. Zreszta nie potrzebowalby az tyle. "Pozniej" dopadlo Rincewinda nagle - i rzeczywiscie zrobilo mu sie przykro. Ci ludzie wlasciwie niczego nie mieli, jesli nie liczyc stosow zlota. -Ehm... dziekuje. Bardzo dziekuje. Tak. Tylko sprawdzalem. Mozecie to zabrac z powrotem. Jasne. Ja... tego... zatrzymam... stara babcie... biec na ukos... niech to... rybe. Zawsze dotad zajmowal miejsce na samym dnie spolecznego stosu. Nie liczylo sie, jak duzy to stos. Szczyt wznosil sie wyzej albo nizej, ale dno zawsze bylo w tym samym miejscu. Przynajmniej jednak byl to ankhmorporski stos. W Ankh-Morpork nikt sie przed nikim nie klanial. Kazdy, kto w Ankh-Morpork sprobowalby tego, czego on przed chwila, teraz szukalby w rynsztoku wlasnych zebow i jekiem uskarzal sie na ostry bol w kroczu. Jego kon bylby juz dwa razy przemalowany i sprzedany nabywcy, ktory by przysiegal, ze ma go od lat. Rincewind czul niejasna dume z tego faktu. Cos dziwnego unioslo sie z bagnistych glebin jego duszy. Ku wlasnemu zdumieniu odkryl, ze to odruch wielkodusznosci. Zsunal sie z siodla, trzymajac w reku wodze. Kon jest przydatny, ale przeciez zwykle radzil sobie bez niego. Poza tym, na krotkim dystansie, czlowiek potrafi biec szybciej od konia, ktora to prawda byla niezwykle droga sercu Rincewinda. -Bierzcie go - powiedzial. - Za rybe. Popychacz taczek wrzasnal, zlapal uchwyty swego pojazdu i przerazony pognal przed siebie. Kilka osob wypadlo na droge, niemalze rzucilo Rincewindowi ukradkowe spojrzenie, takze wrzasnelo i pobieglo za uciekinierem. Gorsze od bata, mowil Cohen. Maja to cos gorszego od bata. Batow juz nie uzywaja. Rincewind mial nadzieje, ze nigdy nie odkryje, co to takiego, skoro tak dziala na ludzi. Jechal dalej wsrod nieskonczonej panoramy pol. Nie widzial nawet kepki krzakow, ani jednej gospody. Gdzies miedzy polami majaczyly jakies ksztalty, ktore mogly byc miasteczkami czy wioskami. Nie prowadzily jednak do nich zadne sciezki - byc moze dlatego, ze sciezki zajmowaly cenne bloto uprawne. W koncu usiadl na glazie, ktorego zapewne nawet zbiorowe wysilki wiesniakow nie byly w stanie ruszyc z miejsca, i siegnal do kieszeni po swoj haniebny posilek z suszonej ryby. Palce natrafily na plik kartek, ktory dostal na pozegnanie od Saveloya. Wyjal je i strzepnal okruchy. "Tu wszystko jest wyjasnione", powiedzial barbarzynski nauczyciel. Nie wspomnial tylko, co za "wszystko". "Co robilem na wakacjach", glosil tytul wypisany recznie niezbyt wyrobionym charakterem. A wlasciwie wymalowany. Agatejczycy pisali pedzelkami, tworzac z porecznych skladnikow male obrazkowe slowa. Jeden obraz nie tylko byl wart tysiaca slow - on byl tysiacem slow. Rincewind nie najlepiej radzil sobie z jezykiem pisanym. W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu znalazl tylko kilka agatejskich ksiazek. Zreszta ta akurat wygladala jak napisana przez kogos, kto usilowal zrozumiec zjawiska calkiem dla siebie obce. Rincewind przerzucil kilka stron. Autor opowiadal o Wielkim Miescie, gdzie znalazl wspaniale rzeczy, miedzy innymi "piwo mocne jak wol" i "paszteciki zawierajace wiele czesci swini". Wszyscy mieszkancy wydawali sie posiadac madrosc, dobroc, sile albo wszystkie trzy naraz, a juz zwlaszcza jakas postac okreslana mianem Wielkiego Maga, ktora odgrywala znaczaca role w opowiesci. Zdarzaly sie tajemnicze komentarze, na przyklad: "Zobaczylem, jak pewien czlowiek nadepnal na palce Miejskiego Straznika, ktory rzekl do niego: Twoja zona jest wielkim hipopotamem, na co czlowiek ow odparl: Wsadz to sobie w miejsce, ktorego slonce swym blaskiem nie oblewa, wielka osobo, po czym Straznik [ten fragment zapisano czerwonym tuszem i troche niewyraznie, jak gdyby piszacy byl bardzo podekscytowany] nie pozbawil tego czlowieka glowy zgodnie z prastarym obyczajem". Po zdaniu nastepowal piktogram psa oddajacego mocz, ktory z niejasnych powodow byl agatejskim odpowiednikiem wykrzyknika. Tutaj wyrysowano ich az piec. Rincewind przewracal strony. Wypelnialy je takie same nudne historie, zdania stwierdzajace rzeczy porazajaco oczywiste, jednak czesto zakonczone kilkoma psami w potrzebie. Chocby takie: "Oberzysta powiedzial, ze Miasto zada podatku, ale on nie zamierza go placic; zapytany, czy sie nie leka, udzielil odpowiedzi: [Skomplikowany piktogram] ich wszystkich oprocz jednego, a on niech sam sie [skomplikowany piktogram], [sikajacy pies, sikajacy pies]. Nastepnie mowil dalej: A ten [piktogram oznaczajacy Najwyzszego Wladce] jest [inny piktogram, ktory - po chwili namyslu i przyjrzeniu mu sie pod roznymi katami - Rincewind uznal, ze oznacza konski zadek], i mozecie mu to powtorzyc. I wtedy Straznik w oberzy nie wyprul mu wnetrznosci [sikajacy pies, sikajacy pies], ale rzeki: Ode mnie tez mu to powiedzcie [sikajacy pies, sikajacy pies, sikajacy pies, sikajacy pies, sikajacy pies]". Co w tym dziwnego? Ludzie w Ankh-Morpork mowili tak przez caly czas - a w kazdym razie wyrazali podobne uczucia. Tyle ze nie dodawali psa, oczywiscie. Chociaz z drugiej strony panstwo, ktore sciera z powierzchni Dysku cale miasto, zeby udzielic lekcji innemu miastu, to oblakane panstwo. Moze ta ksiazka jest po prostu zbiorem zartow, a on zwyczajnie ich nie rozumie. Moze komedianci tutaj wzbudzaja wsrod publicznosci wybuchy smiechu powiedzeniami w stylu: "Sluchajcie, sluchajcie, sluchajcie, w drodze do teatru spotkalem pewnego czlowieka, a on nie odrabal mi nog, sikajacy pies, sikajacy pies...". Rincewind slyszal brzek uprzezy na drodze, ale nie zwrocil na to uwagi. Nie uniosl nawet glowy, gdy zabrzmialy zblizajace sie kroki. Kiedy wreszcie pomyslal, zeby spojrzec, bylo juz za pozno, bo ktos przygniatal mu butem kark. -Oj, sikajacy pies - mruknal i zemdlal. *** Nastapil gwaltowny podmuch i w powietrzu pojawil sie Bagaz. Runal ciezko w zaspe. W jego wieku tkwil tasak do miesa.Przez dluzsza chwile Bagaz pozostal nieruchomy, po czym, wykonujac nozkami skomplikowany taniec, okrecil sie dookola o pelne trzysta szescdziesiat stopni. Bagaz nie myslal. Nie mial niczego, co mogloby sluzyc do myslenia. Jakiekolwiek procesy zachodzily w jego wnetrzu, mialy zapewne wiecej wspolnego ze sposobem, w jaki drzewo reaguje na slonce, deszcze i niespodziewana burze; w jego przypadku jednak byly to reakcje bardzo przyspieszone. Po chwili chyba zorientowal sie w polozeniu i poczlapal przez topniejacy snieg. Bagaz takze nie odczuwal. Nie mial czym odczuwac. Reagowal jednak, tak jak drzewo reaguje na zmiany por roku. Przyspieszyl. Byl blisko domu. *** Rincewind musial przyznac, ze krzyczacy czlowiek ma racje. Nie w tym, ma sie rozumiec, ze ojciec Rincewinda byl gnijaca watroba pewnej odmiany gorskiej pandy, a matka wiadrem zolwiego sluzu. Rincewind nie pamietal osobistych spotkan z zadnym z rodzicow, przypuszczal jednak, ze oboje byli przynajmniej w przyblizeniu humanoidalni, chocby i przez krotki czas. Jednak w kwestii posiadania skradzionego konia trafil Rincewinda w czuly punkt, a takze postawil mu stope na karku. Stopa na karku to dziewiec dziesiatych prawa.Poczul, ze czyjes dlonie przeszukuja mu kieszenie. Inny czlowiek - Rincewind niewiele widzial poza kilkoma calami aluwialnej gleby, jednak sadzil z kontekstu, ze byl to czlowiek raczej niesympatyczny - wlaczyl sie do krzykow. Ktos szarpnieciem postawil Rincewinda na nogi. Gwardzisci okazali sie calkiem podobni do tych, ktorych Rincewind spotykal na calym Dysku. Dysponowali akurat odpowiednim intelektem, jaki jest niezbedny, by tluc ludzi i wlec ich do jam ze skorpionami. Byli tez mistrzami ligi w konkurencji wrzeszczenia na ludzi z odleglosci kilku cali od ich twarzy. Efekt ten wydawal sie nieco surrealistyczny, gdyz sami gwardzisci nie mieli twarzy, a przynajmniej nie taka, ktora mogliby nazwac wlasna. Na ich ozdobnych, pokrytych czarna emalia helmach wymalowano wielkie, wasate oblicza. Odkryte pozostawaly tylko usta wlasciciela, aby mogl na przyklad nazwac dziadka Rincewinda skrzynia nedznych odchodow zlotych rybek. Ktos machal mu przed oczami "Co robilem na wakacjach". -Worku gnijacych ryb! -Nie wiem, co to znaczy - wyjasnil Rincewind. - Ktos niedawno dal mi... -Stopo wyjatkowo przegnilego mleka! -Czy moglbys, jesli wolno, nie krzyczec tak glosno? Obawiam sie, ze pekl mi bebenek. Gwardzista przycichl, byc moze tylko dlatego, ze zabraklo mu tchu. Rincewind wykorzystal te chwile ciszy, by sie rozejrzec. Na trakcie staly dwa powozy. Jeden wygladal jak klatka na kolach; dostrzegl tam jakies twarze i oczy obserwujace go ze zgroza. Drugi byl rzezbiona lektyka niesiona przez osmiu wiesniakow. Z bokow oslanialy ja haftowane zaslony; zauwazyl jednak, ze w jednym miejscu sa rozsuniete, aby pasazer lektyki mogl mu sie przyjrzec. Gwardzisci zdawali sobie z tego sprawe. I chyba byli troche speszeni. -Jesli moge wytlu... -Cisza, ty gebo... - gwardzista sie zawahal. -Wykorzystales juz zolwia, zlota rybke i cos, co chyba mialo byc serem - podpowiedzial Rincewind. -Gebo kurzego zoladka! Dluga, waska dlon wysunela sie zza zaslony i skinela jeden raz. Rincewinda pchnieto naprzod. Dlon miala najdluzsze paznokcie, jakie w zyciu widzial u czegos, co nie mruczy. -Ukorz sie. -Slucham? -Ukorz sie! Wydobyto miecze. -Nie wiem, o co wam chodzi! - jeknal Rincewind. -Ukorz sie, prosze - szepnal mu do ucha jakis glos. Nie byl szczegolnie przyjazny, ale w porownaniu z innymi wydawal sie wrecz czuly. Brzmial tak, jakby nalezal do bardzo mlodego czlowieka. I mowil calkiem czystym ankhmorporskim. -Jak? -Nie wiesz tego? Ukleknij, dotknij czolem ziemi. To znaczy, jesli chcesz jeszcze kiedys nosic kapelusz. Rincewind zawahal sie. Byl wolnym obywatelem Ankh-Morpork, a na liscie rzeczy, ktorych wolny obywatel nie robi, wpisano takze klanianie sie jakiemukolwiek, bez obrazy, ale cudzoziemcowi. Z drugiej strony na samym szczycie listy rzeczy, jakich nie robi wolny obywatel, umieszczono pozwalanie na odrabanie swojej glowy. -Teraz lepiej. Calkiem dobrze. Skad wiedziales, ze nalezy sie trzasc? -Sam to wymyslilem. Dlon kiwnela palcem. Gwardzista trzasnal Rincewinda w twarz zabloconym egzemplarzem "Co robilem...". Zmieszany Rincewind chwycil plik kartek, a gwardzista pospieszyl ku palcowi swego pana. -Glosie... - zaczal Rincewind niepewnie. -Tak? -Co sie stanie, jesli powolam sie na swoj immunitet jako cudzoziemiec? -Jest taki specjalny zabieg, ktory przeprowadzaja z druciana siatka i tarka do sera. -Aha. -A w Hunghung sa oprawcy, ktorzy potrafia utrzymac czlowieka przy zyciu przez cale lata. -Mam wrazenie, ze nie mowisz o zdrowych porannych przebiezkach i diecie bogatej w blonnik? -Nie. Dlatego badz cicho. Przy odrobinie szczescia zostaniesz wyslany jako niewolnik do palacu. -Szczescie to moje drugie imie - zapewnil niewyraznie Rincewind. - Co prawda moje pierwsze imie to: Nie. -Pamietaj, zeby belkotac i sie plaszczyc. -Postaram sie jak najlepiej. Biala dlon wysunela sie znowu, trzymajac skrawek papieru. Straznik odebral go, odwrocil sie do Rincewinda i odchrzaknal. -Wysluchaj madrej i sprawiedliwej decyzji zarzadcy dystryktu Kee, bablu gazu bagiennego! Nie on jest bablem, znaczy, tylko ty! Odchrzaknal znowu i przysunal papier do oczu jak czlowiek, ktory uczyl sie czytac, bardzo starannie rozpoznajac literke po literce. Bialy kucyk biegnie przez... przez... Gwardzista odwrocil sie i odbyl szeptem krotka rozmowe z zaslona. Potem wrocil do czytania. ...kwiecie... cie chryzantem, Zimny wiatr porusza galeziami Drzew moreli. Poslijcie go do Palacu; niech tam pracuje Dopoki wszystkie konczyny Nie odpadna Mu. Kilku gwardzistow zaczelo bic brawo. -Unies glowe i klaszcz - poradzil Glos. -Obawiam sie, ze konczyny mi odpadna. -To bardzo wielka tarka. -Brawo! Bis! Rewelacja! Zwlaszcza to o kwiecieciu chryzantem. Cudowne! -Dobrze. Teraz sluchaj. Jestes z Bes Pelargic. Masz odpowiedni akcent, choc niech mnie demony porwa, jesli wiem skad. To port morski i ludzie sa tam troche dziwaczni. Napadli cie bandyci, ale uciekles, porywajac im konia. Dlatego nie masz zadnych dokumentow. Papiery sa tu potrzebne do wszystkiego, w tym do bycia kimkolwiek. I udawaj, ze mnie nie znasz. -Przeciez cie nie znam. -Tym lepiej. Niech zyje walka o zmiane stanu rzeczy na bardziej sprawiedliwy, z zachowaniem jednak naleznego szacunku dla tradycji naszych przodkow i oczywiscie z wylaczeniem ataku na swieta osobe cesarza! -Dobrze. Tak. Co? Gwardzista kopnal Rincewinda w okolice nerek. To sugerowalo - w miedzynarodowym jezyku buta - ze powinien wstac. Z trudem podniosl sie na kolano i wtedy zobaczyl Bagaz. To nie byl jego Bagaz. I bylo ich trzy. *** Bagaz wbiegl truchtem na szczyt pagorka i zatrzymal sie tak szybko, ze zostawil w ziemi mnostwo malych bruzd.Oprocz nieposiadania organow zdolnych do myslenia i odczuwania Bagaz nie mial takze zadnych narzadow wzroku. Jego sposob percepcji zdarzen byl calkowita tajemnica. W tej chwili dokonal percepcji innych Bagazy. Cala ich trojka stala cierpliwie rzedem za lektyka. Byly duze. Byly czarne. Nozki Bagazu zniknely wewnatrz korpusu. Po chwili ostroznie uchylil wieko - tylko odrobine. *** Z trzech faktow, znanych powszechnie na temat konia, trzeci to ten, ze na krotkim dystansie kon nie potrafi biec tak szybko jak czlowiek. Rincewind przekonal sie juz, ku swej korzysci, ze kon ma wiecej nog do rozplatania.Czlowiek zyskiwal tez dodatkowa przewage, jesli a) ludzie na koniach nie spodziewali sie, ze zacznie uciekac, i b) przypadkiem, ale bardzo dogodnie, zajal juz lekkoatletyczna pozycje startowa. Wyrwal sie niczym bumerangowe curry z delikatnego zoladka. Slyszal krzyki, ale - co pocieszajace i co najwazniejsze - wszystkie rozlegaly sie za nim. Wkrotce sprobuja go dogonic, ale na razie nie warto sie tym martwic. Pozniej zastanowi sie takze, dokad wlasciwie ucieka. Jednak doswiadczony tchorz nie dba o "dokad", dopoki "przed czym" stanowi problem tak fascynujacy. Biegacz z mniejsza praktyka zaryzykowalby moze szybki rzut oka za siebie, ale Rincewind instynktownie wiedzial wszystko o oporze powietrza i tendencji przypadkowych kamieni do ukladania sie pod nieuwazna stopa. Zreszta po co ogladac sie za siebie? I tak biegl juz najszybciej, jak potrafil. Nic, co zobaczy, nie skloni go do zwiekszenia predkosci. Przed soba widzial spora, bezksztaltna wioske, zbudowana najwyrazniej z blota i nawozu. Wiesniacy na polach odrywali sie od pracy, by popatrzec na pedzacego uciekiniera. Moze sobie to tylko wyobrazal, ale moglby przysiac, ze slyszy okrzyki: -Oby najdluzsze trwanie Czerwonej Armii! Zalosny zgon bez niepotrzebnych cierpien silom opresji! Zanurkowal miedzy chaty, gdy zolnierze ruszyli na chlopow. Cohen mial racje. Rzeczywiscie szykowala sie tu rewolucja. Ale Imperium Agatejskie istnialo niezmienne od tysiecy lat, a grzecznosc i szacunek dla protokolu wplotly sie w sama jego osnowe. Sadzac po tym, co uslyszal, rewolucjonisci musieli dopiero opanowac sztuke nieuprzejmych sloganow. Rincewind wolal ucieczke od ukrywania sie. Kryjowka jest wygodna, ale kiedy juz czlowieka znajda, to po nim. Jednak wioska byla jedyna oslona w promieniu wielu mil, a niektorzy zolnierze mieli konie. Czlowiek moze i jest szybszy od konia na krotkim dystansie, lecz wsrod tych plaskich, otwartych pol nie mialby z koniem zadnych szans. Wskoczyl do najblizszego budynku i pchnal pierwsze drzwi, na jakie trafil. Na drzwiach wisiala kartka ze slowami: "Cisza! Egzamin!". Czterdziesci wyczekujacych, troche niespokojnych twarzy unioslo sie znad stolikow. Nie byly to twarze dzieci, ale ludzi calkiem doroslych. Pod sciana stal pulpit, a na nim stos kartek przewiazanych wstazka i zapieczetowanych lakiem. Rincewind wyczul znajoma atmosfere. Oddychal juz taka, choc dzialo sie to na drugim koncu swiata. Wypelnial ja odor zimnego potu wydzielanego wskutek naglej swiadomosci, ze chyba juz za pozno na powtorke materialu, ktora czlowiek stale odkladal. Rincewind przezyl wiele straszliwych momentow, jednak zaden nie zajmowal tak poczesnego miejsca w leksykonie grozy, jak te kilka sekund po tym, gdy ktos powie: "Odwroccie teraz kartki i przeczytajcie pytania". Kandydaci patrzyli na niego. Z zewnatrz dobiegaly krzyki. Podbiegl do pulpitu, zerwal pieczec i jak najszybciej rozdal kartki. Potem wrocil za bezpieczny pulpit, zdjal kapelusz i zdazyl sie pochylic, nim ktos powoli otworzyl drzwi. -Wyjsc! - wrzasnal. - Trwa egzamin! Niewidoczny intruz za drzwiami wymruczal cos do kogos innego. Drzwi sie zamknely. Kandydaci wciaz na niego patrzyli. -No tak. Dobrze. Odwroccie kartki. Zabrzmialy szelesty, kilka chwil pelnej grozy ciszy, a potem odglosy pracujacych pedzelkow. Egzaminy konkursowe. Tak. Kolejny powszechnie znany fakt na temat Imperium Agatejskiego. Byl to jedyny sposob, by zdobyc jakiekolwiek publiczne stanowisko i laczace sie z nim bezpieczenstwo. Wszyscy uwazali, ze to swietny system, poniewaz daje szanse ludziom kompetentnym. Rincewind siegnal po zapasowa karte. Naglowek brzmial: Egzamin na stanowisko Asystenta Czysciciela Latryn w dystrykcie Wung. Rincewind przeczytal pierwsze zadanie. Wymagalo, by kandydaci napisali szesnastowersowy poemat na temat mgly unoszacej sie nad trzcinami. Pytanie drugie dotyczylo uzycia metafory w jakiejs ksiazce, o ktorej nigdy nie slyszal. Trzecie bylo pytanie o muzyke... Przeczytal karte kilka razy. Nie znalazl zadnej wzmianki, nigdzie, o takich rzeczach jak "nawoz", "wiadro" albo "taczki". Ale prawdopodobnie system taki prowadzil do wyzszej klasy pracownikow niz metoda ankhmorporska, gdzie zadawano tylko jedno pytanie: "Masz wlasna lopate?". Krzyki na zewnatrz chyba przycichly; Rincewind zaryzykowal i wyjrzal za drzwi. Zauwazyl jakies poruszenie na drodze, ale chyba nie wiazalo sie juz z jego ucieczka. Puscil sie biegiem. Kandydaci nie przerywali egzaminu. Jeden z odwazniejszych podwinal jednak nogawke spodni i skopiowal poemat o mgle, ktory z wielkim wysilkiem ulozyl jakis czas temu. Po kilku probach czlowiek zaczyna sie domyslac, jakie pytania zadadza egzaminatorzy. Rincewind biegl przed siebie, starajac sie trzymac rowow wszedzie tam, gdzie nie wypelnialo ich glebokie po kolana rzadkie bloto. Nie byla to okolica stworzona do ukrywania sie. Agatejczycy uprawiali kazdy kawalek ziemi, z ktorego ziarno sie nie staczalo. Poza rzadkimi glazami zauwazal wyrazny brak miejsc, gdzie moglby sie przyczaic. Kiedy opuscil wioske, nikt wlasciwie nie zwracal na niego szczegolnej uwagi. Czasami operator bawolu ogladal sie i patrzyl na niego, poki nie zniknal z pola widzenia, ale nie zdradzal przesadnej ciekawosci. Po prostu Rincewind byl odrobine bardziej interesujacy niz defekacja bawolu. Szedl rownolegle do traktu i o zmroku dotarl do skrzyzowania. Stala tam gospoda. Rincewind nic nie jadl od czasu leoparda. Gospoda oznaczala posilek, ale posilek oznaczal zaplate. Rincewind byl glodny i nie mial pieniedzy. Zbesztal sam siebie za takie negatywne myslenie. To nie bylo wlasciwe podejscie. Powinien wejsc do gospody i zamowic solidny posilek. Wtedy zamiast byc glodny i bez pieniedzy, bedzie najedzony i bez pieniedzy - zdecydowana poprawa w stosunku do obecnej sytuacji. Oczywiscie, swiat zechce pewnie zglosic jakies obiekcje, ale doswiadczenie podpowiadalo Rincewindowi, ze niewiele jest problemow, ktorych nie rozwiaze glosny wrzask i dobre trzydziesci stop wyprzedzenia na starcie. W dodatku bedzie wtedy wlasnie po solidnym posilku. Poza tym lubil hunghunganska kuchnie. Uchodzcy czesto otwierali w Ankh-Morpork restauracje i Rincewind zaczal sie uwazac za niezlego znawce ich potraw* [przyp.: Takich jak potrawa ze Lsniacej Brazowej Substancji, potrawa ze Lsniacej Chrupiacej Pomaranczowej Substancji i potrawa z Miekkich Bialych Grud.]. W gospodzie jedyna sala bylo ciemna od dymu i - o ile dalo sie to ocenic przez chmury i kleby - raczej zatloczona. Para staruszkow siedziala przed skomplikowana konstrukcja kafelkow z kosci sloniowej: grali w Shibo Yangcong-san. Nie byl pewien, co takiego pala, ale wydawali sie zadowoleni, ze wlasnie to wybrali. Rincewind przecisnal sie az do paleniska, gdzie chudy mezczyzna pilnowal kociolka. Rincewind usmiechnal sie do niego uprzejmie. -Dzien dobry. Czy moglbym spozyc twoj slynny smakowity zestaw A na dwie osoby z dodatkowym krakersem krewetkowym? -Nigdy o czyms takim nie slyszalem. -Hm... w takim razie... czy moge zobaczyc bolesne ucho... rechot zaby... menu? -Coz to jest menu, przyjacielu? Rincewind pokiwal glowa. Wiedzial, co oznacza, kiedy obcy takim tonem zwraca sie do niego "przyjacielu". Ktos, kto w ten sposob nazywa kogos innego przyjacielem, nie jest przyjaznie usposobiony. -Chodzi mi o to, co masz do jedzenia. -Makaron, gotowana kapusta i swinska szczecina. -To wszystko? -Swinska szczecina nie rosnie na drzewach, san. -Przez caly dzien mijam bawoly na polach. Czy wy tu nigdy nie jadacie wolowiny? Chochla z pluskiem wpadla do kotla. Gdzies z tylu stuknal o podloge kamien shibo. Kark Rincewinda zaczal mrowic od czujnych spojrzen. -Buntownik... nie podajemy - oznajmil glosno oberzysta. Pewnie bylby zbyt miesisty, pomyslal Rincewind. Mial jednak wrazenie, ze slowa byly skierowane do swiata jako takiego, a nie do niego konkretnie. -Milo to slyszec - zapewnil. - Poniewaz... -W samej rzeczy - zapewnil oberzysta jeszcze troche glosniej. - Buntownicy nie sa tu mile widziani. -To mi odpowiada, gdyz... -Gdybym wiedzial o jakichs buntownikach, z pewnoscia zawiadomilbym wladze! - huknal oberzysta. -Nie jestem buntownikiem. Jestem tylko glodny. Ja, tego... poprosze miske. Miska zostala napelniona. Teczowe blyski tanczyly na oleistej powierzchni. -Nalezy sie pol rhinu - oswiadczyl oberzysta. -To znaczy, ze mam zaplacic przed jedzeniem? - zdziwil sie Rincewind. -Potem moglbys odmowic, przyjacielu. Rhinu to wiecej zlota, niz Rincewind kiedykolwiek posiadal. Dramatycznym gestem poklepal sie po kieszeniach. -Chwileczke... Zdaje sie, ze niestety... Cos uderzylo o deski obok niego - "Co robilem na wakacjach" wypadlo na podloge. -Bardzo dziekuje, to zupelnie wystarczy - zwrocil sie oberzysta do calej sali. Wcisnal Rincewindowi miske w rece, jednym plynnym ruchem podniosl ksiazeczke i wsunal ja magowi do kieszeni. -Idz, usiadz w rogu! - szepnal. - Potem sie dowiesz, co robic! -Ale ja przeciez wiem, co robic. Zanurzyc lyzke w misce, podniesc lyzke do ust... -Siadaj! Rincewind znalazl najciemniejszy kat i usiadl. Ludzie ciagle mu sie przygladali. By uniknac ich spojrzen, wyjal "Co robilem..." i otworzyl w przypadkowym miejscu. Chcial sie dowiedziec, dlaczego ksiazka tak magicznie podzialala na oberzyste. "...sprzedal mi bulke zawierajaca cos, co nazywano [skomplikowany piktogram] zrobiona calkowicie z wnetrznosci swin [sikajacy pies]. Podobne do niej mozna bylo nabyc za niewielka monete o dowolnej porze, mieszkancy zas byli tak syci, ze malo kto kupowal te [skomplikowany piktogram] ze straganu [skomplikowany piktogram, ale zdawalo sie, ze przedstawia rowniez brzytwe]". Kielbaski napelnione czesciami swini, myslal Rincewind. Coz, moze i sa zadziwiajaca potrawa, jesli do tej pory ktos za solidny posilek uwazal pomyje z czyms krzepnacym na wierzchu. Ha! Pan Co Robilem na Wakacjach powinien nastepnym razem przyjechac do Ankh-Morpork. Zobaczylibysmy, jak by mu smakowaly kielbaski... od... Dibblera... pelne... naturalnych... swinskich... produktow... Lyzka chlupnela do miski. Rincewind nerwowo przewracal strony. "...spokojne ulice, po ktorych spacerowalismy, byly calkiem bezpieczne, wolne od przestepstw i napadow...". -Pewnie ze byly, ty czterooki lobuzie! - wykrzyknal Rincewind. - To dlatego, ze wszystko przytrafialo sie mnie! "Miasto, gdzie wszyscy ludzie sa wolni...". -Wolni? Wolni?! No tak, wolni, by glodowac, dawac sie obrabowac przez Gildie Zlodziei... - powiedzial Rincewind do ksiazki. Zajrzal na inna stronice. "Moim towarzyszem byl Wielki Mag [skomplikowany piktogram, ale teraz, kiedy Rincewind mu sie przyjrzal, z bijacym sercem zauwazyl, ze zawiera kilka linii przypominajacych agatejski znak oznaczajacy wiatr], najwybitniejszy i najpotezniejszy mag w calym kraju...". -Nigdy tego nie mowilem! Przeciez... - Rincewind urwal nagle. Zdradziecka pamiec podsunela mu kilka zdan, takich jak "Och, nadrektor slucha wszystkiego, co mu powiem" albo "Gdyby nie ja, wszystko tu rozsypaloby sie na kawalki". Ale nie takie rzeczy czlowiek opowiada po paru piwach, nikt chyba nie bylby tak naiwny, zeby napisac... W pamieci Rincewinda pojawil sie wizerunek szczesliwego, usmiechnietego malego czlowieczka w wielkich okularach, z ufnym, niewinnym podejsciem do zycia, ktory gdziekolwiek zawedrowal, sprowadzal groze i zniszczenie. Dwukwiat nie potrafil uwierzyc, ze swiat jest zly i wrogi, przede wszystkim dlatego, ze dla niego nie byl. Wszystko, co najgorsze, trzymal dla Rincewinda. Zycie Rincewinda nie obfitowalo w zdarzenia, dopoki nie spotkal Dwukwiata. Od tego dnia, o ile sobie przypominal, zawieralo zdarzenia w ogromnych ilosciach. A maly czlowieczek wrocil do domu, prawda? Do Bes Pelargic - jedynego prawdziwego portu morskiego w Imperium Agatejskim. Z pewnoscia nikt nie bylby tak naiwny, zeby napisac cos takiego. Z pewnoscia nikt poza jedna osoba nie bylby tak naiwny. Rincewind nie interesowal sie polityka, ale pewnych spraw potrafil sie domyslic nie dlatego, ze mialy zwiazek z polityka, ale dlatego ze wynikaly z ludzkiej natury. Nieprzyjemne obrazy wsunely sie na miejsca niczym paskudne dekoracje. Imperium bylo otoczone murem. Jesli czlowiek zyl w Imperium, uczyl sie gotowac zupe ze swinskich chrzakan i oblizywac sie, poniewaz tak sie to robi; zolnierze sie nad nim znecali, poniewaz tak wlasnie funkcjonuje swiat. Ale jesli ktos napisal taka wesola ksiazeczka o... ...o tym, co robil na wakacjach... ...w miejscu, gdzie swiat funkcjonuje calkiem inaczej... ...wtedy, niezaleznie od tego, jak zastygle jest spoleczenstwo, zawsze znajda sie ludzie, ktorzy zaczna stawiac niebezpieczne pytania. Na przyklad "Gdzie jest wieprzowina?". Rincewind wpatrywal sie ponuro w sciane. Wiesniacy Imperium Agatejskiego, powstancie! Nie macie nic do stracenia procz glow, rak, nog, a jeszcze dochodzi to cos, co robia z druciana siatka i tarka do sera... Spojrzal na okladke, ale nie znalazl nazwiska autora. Byla tylko krotka wiadomosc: "Zwiekszona szczesliwosc! Zrob kopie! Wydluzone trwanie i szczescie dla uczestnikow!". W Ankh-Morpork takze czasami zdarzaly sie rewolucje. Ale nikt nie staral sie ich organizowac. Ludzie po prostu lapali jakas bron i wychodzili na ulice. Nikt nie myslal o oficjalnych zawolaniach bojowych, polegajac raczej na sprawdzonym: "Tam idzie! Lapcie go! Macie? To teraz dajcie mu kopa!". Chodzi o to, ze... ze cokolwiek powodowalo takie wypadki, na ogol nie bylo ich przyczyna. Kiedy Szalony Lord Snapcase zawisl ze swym figginem* [przyp.: Tak mowia ksiazki historyczne. Jednak, podobnie jak wszyscy studenci, Rincewind z nadzieja sprawdzil "figgin" w slowniku i odkryl, ze oznacza "chrupiace ciasteczko z rodzynkami". To znaczylo, ze albo jezyk zmienil sie troche przez lata, albo bylo cos przerazajacego w zawieszeniu czlowieka obok herbatnika.] w petli, to przeciez naprawde nie dlatego, ze zmusil biednego Spoonera Boggisa do zjedzenia wlasnego nosa, ale z powodu dlugich lat pomyslowych zlosliwosci, ktore zbieraly sie, az poczucie krzywdy osiagnelo... Z drugiego konca sali rozlegl sie przerazajacy krzyk. Rincewind zdazyl sie juz niemal poderwac, gdy zauwazyl niewielka scene i aktorow. Na podlodze przysiadla trojka muzykow. Wszyscy klienci odwrocili sie, by popatrzec. Przedstawienie bylo na swoj sposob interesujace. Rincewind nie calkiem rozumial fabule, ale chodzilo mniej wiecej o to, ze chlopak zdobywa dziewczyne, chlopak traci dziewczyne, ktora woli innego chlopaka, chlopak rozrabuje oboje na polowy, chlopak rzuca sie na wlasny miecz, wszyscy staja na brzegu sceny i klaniaja sie, co pewnie bylo agatejskim odpowiednikiem "znow nastaly szczesliwe dni". Trudno bylo zorientowac sie w szczegolach, gdyz aktorzy czesto krzyczeli "Hurrrraa!", wiekszosc czasu spedzali na rozmowach z publicznoscia, a ich maski wydawaly sie Rincewindowi calkiem identyczne. Muzycy przebywali chyba we wlasnym swiecie, czy tez - sadzac po dzwiekach - w trzech roznych swiatach. -Ciasteczko szczescia? -Co? Rincewind wynurzyl sie z glebin kontemplacji sztuki aktorskiej i zobaczyl obok siebie oberzyste, ktory podtykal mu pod nos tace ciastek o malzowatym ksztalcie. -Ciasteczko szczescia? Rincewind wyciagnal reke. Kiedy juz mial chwycic jedno z nich, oberzysta gwaltownie szarpnal tace o cal czy dwa, podsuwajac mu pod palce inne ciasteczko. Co tam... Wzial je. Sztuka rozwijala sie halasliwie. Problem polega na tym, myslal dalej, ze w Ankh-Morpork mozna przynajmniej zlapac w rece jakas prawdziwa bron. Biedaczyska... Trzeba czegos wiecej niz chwytliwe hasla i mnostwo entuzjazmu, zeby przeprowadzic porzadna rewolucje. Potrzebni sa wycwiczeni bojownicy, a przede wszystkim sprawny dowodca. Mial nadzieje, ze znajda takiego, kiedy on sam bedzie juz daleko. Przelamal ciasteczko i odruchowo przeczytal wrozbe. Nie zauwazyl, ze oberzysta zachodzi go od tylu. Zamiast zwyklego: "Wlasnie spozyles marny posilek" znalazl na papierku calkiem zlozony piktogram. Przesuwal palcami po liniach tuszu. -"Serdeczne... serdeczne... przeprosiny...". Co to za... Muzyk glosno uderzyl talerzami. Drewniana palka odbila sie od glowy Rincewinda. Starcy przy kosciach shibo z zadowoleniem pokiwali glowami i wrocili do gry. *** Wstal piekny poranek. W kryjowce rozlegaly sie glosy Srebrnej Ordy wstajacej, stekajacej, mocujacej roznego typu protezy domowej roboty, narzekajacej, ze nie mozna znalezc okularow, i przez pomylke wkladajacej cudze sztuczne szczeki.Cohen moczyl nogi w cieplej wodzie i rozkoszowal sie promieniami slonca. -Ucz! Byly nauczyciel geografii byl calkowicie skupiony na mapie, ktora kreslil. -Slucham, Dzyngis? -Czemu Wsciekly Hamish jest taki wsciekly? -Twierdzi, ze chleb jest czerstwy, a on nie moze znalezc swoich zebow. -Powiedz mu, ze jesli wszystko dobrze pojdzie, niedlugo moze miec tuzin mlodych kobiet, ktore przezuja ten chleb dla niego. -To niehigieniczne, Dzyngis. - Saveloy nawet nie uniosl glowy. - Pamietasz, opowiadalem wam o higienie. Cohen nie trudzil sie z odpowiedzia. Myslal: Szesciu starych ludzi. A Ucza wlasciwie trudno liczyc, jest myslicielem, nie wojownikiem. Zwatpienie nie bylo czyms regularnie wizytujacym czaszke Cohena. Kiedy czlowiek usiluje w jednej rece niesc wyrywajaca sie dziewice ze swiatyni i worek skradzionych swiatynnych skarbow, a druga walczy z kilkoma rozzloszczonymi kaplanami, niewiele pozostaje mu czasu na refleksje. Dobor naturalny sprawil, ze zawodowi bohaterowie, ktorzy w kluczowym momencie sklonni sa zadawac sobie pytania w rodzaju: "Jaki jest cel mojego zycia?", w krotkim czasie traca i cel, i zycie. Ale szesciu starych ludzi... A Imperium Agatejskie ma prawie milion pod bronia. Kiedy ocenialo sie stosunek sil w chlodnym swietle poranka, a nawet w tym przyjemnym, cieplym swietle poranka, sklanial on, by zastanowic sie i zajac arytmetyka smierci. Jesli plan sie nie powiedzie... Cohen w zadumie przygryzl warge. Jesli plan sie nie powiedzie, cale tygodnie mina, zanim uda im sie zabic wszystkich. Moze jednak powinien zabrac ze soba Thoga Rzeznika, chociaz musial co dziesiec minut przerywac walke i isc do ubikacji. Co tam... teraz nie mogl sie juz wycofac, wiec pozostalo mu tylko jak najlepiej wykorzystac sytuacje. Kiedy Cohen byl malym chlopcem, ojciec zabral go kiedys na szczyt gory i wyjasnil credo bohatera. Powiedzial tez, ze nie ma wiekszej radosci niz zginac w bitwie. Cohen natychmiast dostrzegl blad w tym rozumowaniu, a pozniejsze zyciowe doswiadczenie umocnilo tylko jego przekonania. Uwazal, ze jeszcze wieksza radoscia jest zabic w bitwie tego drugiego, a potem zyc sobie, siedzac na wysokim po nos stosie zlota. Bylo to spostrzezenie, ktore dobrze mu sie przysluzylo. Wstal i przeciagnal sie w slonecznym cieple. -Piekny mamy ranek, chlopcy - oswiadczyl. - A ja czuje sie jak milion dolarow. Wy nie? Odpowiedzial mu niechetny pomruk aprobaty. -To dobrze - uznal Cohen. - Chodzmy i zdobadzmy ich troche. *** Wielki Mur calkowicie otacza Imperium Agatejskie. Kluczowym slowem jest tu "calkowicie".Mur zwykle ma okolo dwudziestu stop wysokosci, jest pionowy i gladki po wewnetrznej stronie. Ciagnie sie wzdluz brzegow rzek, przez nagie pustynie, a nawet na krawedziach stromych urwisk, gdzie szansa wrogiego ataku jest nikla. Na opanowanych wyspach, takich jak Tingling czy Bhangbhangduc, stoja podobne mury, bedace metaforycznie tym samym Wielkim Murem. Dziwi to ludzi o bezmyslnie wojskowych charakterach, ktorzy nie zdaja sobie sprawy, jaka naprawde pelni funkcje. To cos wiecej niz mur - to znak. Po jednej jego stronie znajduje sie Imperium, ktore w jezyku agatejskim okreslane jest takim samym slowem jak wszechswiat. Po drugiej stronie nie ma nic. W koncu wszechswiat to wszystko, co istnieje. Naturalnie, moze sie wydawac, ze sa tam jakies obiekty, takie jak morza, wyspy, inne kontynenty i tak dalej. Moga sprawiac wrazenie calkiem materialnych, mozliwe jest podbicie ich, mozna po nich chodzic... ale nie sa w istotnym sensie realne. W jezyku agatejskim cudzoziemiec okreslany jest tym samym slowem co upior, a tylko o jedno pociagniecie pedzelka rozniacym sie od slowa oznaczajacego ofiare. Mury sa wysokie, by zniechecic te marudne osoby, ktore uparcie wierza, ze po drugiej stronie moze byc cos interesujacego. Zadziwiajace, ale wciaz zdarzaja sie tacy, ktorzy nawet po tysiacach lat nie potrafia zrozumiec prostego przekazu. Mieszkancy wybrzeza buduja tratwy i wyruszaja przez nieprzyjazne morze ku mitycznym krainom. Ci w glebi ladu probuja korzystac z latawcow albo foteli napedzanych fajerwerkami. Wielu z nich ginie podczas takich prob, naturalnie. Wiekszosc pozostalych zostaje szybko schwytana i zmuszona do zycia w ciekawych czasach. Ale niektorym udaje sie dotrzec do tego ogromnego tygla zwanego Ankh-Morpork. Przybywaja bez pieniedzy - marynarze zadaja tyle, ile moze wytrzymac rynek, to znaczy wszystkiego - jednak z szalenczym blyskiem w oczach. Otwieraja sklepy i restauracje, by pracowac tam dwadziescia cztery godziny na dobe. Nazywaja to "ankhmorporskim snem" (zarobienie stosow pieniedzy w miejscu, gdzie twoja smierc raczej nie bywa kwestia polityki panstwa). A sen ten sni sie najwyrazniej ludziom, ktorzy nie spia. *** Rincewind myslal czasami, ze jego zycie jest akcentowane przebudzeniami. Nie zawsze bywaly brutalne, czasami jedynie nieuprzejme. Bardzo nieliczne - moze jedno czy dwa - pamietal jako calkiem mile, zwlaszcza na wyspie. Slonce wstawalo w swym monotonnym stylu, fale nudno obmywaly piasek, a przy kilku okazjach udalo mu sie nawet przeskoczyc do stanu swiadomosci bez zwyczajowego krotkiego krzyku.To przebudzenie nie bylo zwyczajnie brutalne - bylo wrecz bezczelne. Przetaczal sie na boki, a ktos wiazal mu rece. Panowala ciemnosc - jej przyczyna byl worek naciagniety na glowe. Rincewind dokonal pewnych obliczen i uzyskal rezultat. To siedemnasty najgorszy dzien mojego zycia, pomyslal. Cios w glowe polaczony z utrata przytomnosci w barze byl zjawiskiem calkiem zwyczajnym. Jesli zdarzalo sie to w Ankh-Morpork, czlowiek mial spore szanse, ze ocknie sie bez pieniedzy, lezac na powierzchni Ankh. Czasem, gdy jakis statek mial wlasnie wyruszyc na dlugi i malo popularny rejs, czlowiek budzil sie skuty lancuchami w ladowni i z planem zajec przewidujacym na najblizsze dwa lata jedynie oranie morskich fal* [przyp.: Malo pociagajaca perspektywa, zwlaszcza ze konie caly czas tona.]. Na ogol jednak uderzajacy chcial zachowac ofiare przy zyciu. Gildia Zlodziei przestrzegala tego bardzo skrupulatnie. Jak mawiali: "Uderzysz kogos za mocno, mozesz go okrasc tylko raz; uderzysz jak trzeba, a mozesz okradac go co tydzien". Jesli znalazl sie w czyms, co sprawialo wrazenie wozu, to ktos chyba mial jakis cel w zachowaniu go przy zyciu. Natychmiast pozalowal, ze o tym pomyslal. Ktos sciagnal mu z glowy worek. Zobaczyl przed soba przerazajace oblicze. -Chcialbym zjesc twoja stope - powiedzial. -Nie martw sie. Jestesmy przyjaciolmi. Jego rozmowca zdjal maske. Ukazala sie twarz dziewczyny - okragla, z zadartym noskiem, calkiem inna od twarzy wszystkich tutejszych mieszkancow, jakich Rincewind spotykal do tej pory. To dlatego, uswiadomil sobie nagle, ze patrzyla wprost na niego. Jej ubranie, jesli nawet nie oblicze, ostatnio ogladal na scenie. -Nie krzycz - ostrzegla. -Dlaczego? Co chcesz zrobic? -Powitalibysmy cie nalezycie, ale nie bylo czasu. - Dziewczyna usiadla miedzy pakunkami w glebi kolyszacego sie wozu. Przyjrzala mu sie krytycznie. - Cztery Wielkie Sandaly mowil, ze przybyles na smoku i wyciales w pien regiment wojska. -Przybylem? -A potem rzuciles czar na szacownego starca i on zmienil sie w wielkiego wojownika. -Zmienil sie? -I chociaz Cztery Wielkie Sandaly nalezy zaledwie do klasy pung, oddales mu prawdziwe mieso. -Oddalem? -Masz tez kapelusz. -A tak, rzeczywiscie. Mam kapelusz. -Mimo to - stwierdzila dziewczyna - nie wygladasz na Wielkiego Maga. -Aha. No tak. Widzisz, chodzi o to... Dziewczyna wydawala sie delikatna jak kwiat. Ale wlasnie spomiedzy fald swego kostiumu wyjela nieduzy, lecz calkiem solidny noz. Rincewind mial instynkt do takich spraw. Chwila prawdopodobnie nie byla odpowiednia, by zaprzeczac swojej Wielkiej Magowosci. -Chodzi o to - powtorzyl - ze... A skad mam wiedziec, czy moge ci zaufac? Dziewczyna oburzyla sie. -Czy nie posiadasz zadziwiajacych mocy magicznych? -O tak! Naturalnie! Tylko ze... -Powiedz cos w jezyku magow! -Eee...Isulcus, isulcus, isulcus, moriturus sum. - Rincewind nie spuszczal wzroku z noza. -"O udar, zaraz umre"? -To, no... to taka specjalna mantra, ktora powtarzam, zeby wzbudzic magiczne potegi. Dziewczyna zlagodniala troche. -Ale takie czarowanie jest bardzo meczace - wyjasnil Rincewind. - Latanie na smokach, magiczna zamiana starcow w wojownikow... Stac mnie tylko na kilka podobnych czynow, a potem musze odpoczac. W tej chwili jestem bardzo oslabiony z powodu ogromnych ilosci magii, jakich uzylem. Rozumiesz. Wciaz przygladala mu sie z powatpiewaniem. -Wszyscy chlopi wierza w bliskie przybycie Wielkiego Maga - oswiadczyla. - Ale jak rzecze wielki filozof Ly Tin Wheedle, "Kiedy wielu oczekuje wspanialego rumaka, zobacza podkowy i na mrowce". Raz jeszcze zmierzyla go wzrokiem. -Na drodze korzyles sie przed zarzadca dystryktu Kee. Mogles przeciez zniszczyc go straszliwym magicznym ogniem. -Gralem na czas, chcialem sie rozejrzec, wolalem sie nie demaskowac - belkotal Rincewind. - Tego... nie powinienem chyba od razu sie ujawniac, prawda? -Maskujesz sie? -Tak. -Dobrze ci to wychodzi. -Dziekuje. To dlatego... -Tylko naprawde wielki mag osmielilby sie wygladac na tak zalosnego przedstawiciela ludzkosci. -Dziekuje. Ale... Skad wiesz, co sie dzialo na drodze? -Zabiliby cie tam na miejscu, gdybym ci nie mowila, co robic. -Ty bylas tym gwardzista? -Musielismy szybko cie odnalezc. Mielismy szczescie, ze Cztery Wielkie Sandaly cie widzial. -My? Zignorowala pytanie. -To byli zwykli prowincjonalni zolnierze. Taka sztuczka nie udalaby mi sie w Hunghung. Ale potrafie zagrac wiele rol. Odlozyla noz. Rincewind mial jednak przeczucie, ze nie sklonil jej, by mu uwierzyla, jedynie by go nie zabijala. Chwycil sie brzytwy. -Mam magiczna skrzynie na nozkach - oznajmil z duma. - Wszedzie za mna chodzi. Wydaje sie, ze chwilowo zgubila droge, ale to niezwykly przedmiot. Dziewczyna spojrzala na niego lodowato. Potem wyciagnela delikatna dlon i szarpnieciem postawila go na nogi. -Czy to cos takiego? Rozsunela kotare z tylu wozu. W kurzu drogi wlokly sie dwa kufry. Byly bardziej odrapane i wygladaly na tansze niz Bagaz, ale wyraznie nalezaly do tego samego gatunku, jesli mozna uzyc tego slowa w stosunku do ekwipunku podroznego. -Eee... tak. Puscila go. Rincewind stuknal glowa o podloge. -Posluchaj mnie uwaznie - powiedziala. - Dzieje sie wiele zlego. Nie wierze w wielkich magow, ale inni wierza, a ludziom czasem trzeba takiej wiary. I jesli ci ludzie zgina, poniewaz dostalismy maga nie za bardzo wielkiego, okaze sie on magiem niezwykle wrecz pechowym. Moze i jestes Wielkim Magiem. Jesli nie, sugeruje, zebys bardzo sie staral nim zostac. Czy wyrazam sie jasno? -E... tak. Rincewind wiele juz razy stawal twarza w twarz ze smiercia. Czasami sytuacja dotyczyla mieczy i zbroi. Tutaj mial do czynienia jedynie z piekna dziewczyna i nozem, jednak zaliczal te chwile do najgorszych. Dziewczyna odstapila. -Jestesmy wedrownym teatrem - wyjasnila. - To wygodne. Aktorzynyeh moga podrozowac. -Nigdzie? -Nie zrozumiales. My jestesmy aktoraminyeh. -Alez graliscie calkiem dobrze, naprawde. -Wielki Magu,nyeh to nierealistyczna, symboliczna forma teatru wykorzystujaca archaiczny jezyk, stylizowane gesty i akompaniament bebnow i piszczalek. Twoja udawana glupota jest wrecz mistrzowska. Moglabym niemal uwierzyc, ze z ciebie nie aktor. -Przepraszam, jak ci wlasciwie na imie? - przerwal jej Rincewind. -Piekny Motyl. -Tak? Gdzie? Spojrzala na niego gniewnie i przesliznela sie do przodu wozu. Jechali dalej. Rincewind lezal z glowa oparta o worek pachnacy cebula i metodycznie przeklinal rozne rzeczy. Przeklinal kobiety z nozami, historie ogolnie, cale grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu, swoj nieobecny Bagaz oraz populacje Imperium Agatejskiego. W tej chwili jednak na samym szczycie listy znalazl sie czlowiek, ktory zaprojektowal ten woz. Sadzac po wrazeniach, ktokolwiek uznal, ze pelne drzazg deski sa odpowiednim materialem na podloge, byl ta sama osoba, ktora pomyslala, ze trojkat to elegancki ksztalt dla kola. *** Bagaz przyczail sie w rowie, obserwowany bez specjalnego zainteresowania przez czlowieka trzymajacego bawola na sznurze.Czul sie zawstydzony, zdumiony i zagubiony. Byl zagubiony, poniewaz wszystko wokol wydawalo sie... znajome. Swiatlo, zapachy, dotyk ziemi... Ale nie czul sie posiadany. Wykonano go z drewna. Drewno jest wyczulone na takie rzeczy. Jedna z jego licznych stop odruchowo kreslila w blocie jakis symbol. Byl to przypadkowy, bezsensowny wzor znany kazdemu, kto musial stanac przed cala klasa i wysluchac pretensji nauczyciela. Wreszcie podjal cos, co bylo tak bliskie decyzji, jak to tylko mozliwe dla drewna. Zostal podarowany. Wiele lat wedrowal przez egzotyczne krainy, spotykal egzotyczne stwory i skakal po nich. Teraz wrocil w miejsce, gdzie kiedys byl drzewem. A zatem odzyskal wolnosc. Nie byl to najbardziej logiczny ciag myslowy, ale i tak calkiem przyzwoity jak na kogos, kto do myslenia ma tylko uchwyty. I bardzo chcialby cos zrobic. *** -Kiedy bedziesz gotowy, Ucz?-Jeszcze chwilke, Dzyngis. Juz koncze... Cohen westchnal. Korzystajac z chwili odpoczynku, ordyncy siedli w cieniu drzewa i opowiadali sobie nawzajem klamstwa o wlasnych wyczynach. Saveloy tymczasem stanal na czubku glazu, spogladal przez jakis recznie robiony aparat i rysowal po mapach. Swiatem rzadza kawalki papieru, myslal Cohen. Z pewnoscia rzadza ta jego czescia. A Ucz... Ucz rzadzi kawalkami papieru. Moze i nie jest materialem na tradycyjnego barbarzynskiego bohatera, mimo glebokiego przekonania, ze wszystkich dyrektorow szkol nalezy przybic do wrot stodoly. Ale znakomicie sobie radzi z kawalkami papieru. W dodatku mowi po agatejsku. W kazdym razie mowi lepiej od Cohena, ktory poznal przypadkiem tylko kilka niezbednych slow. Twierdzi, ze nauczyl sie jezyka z jakiejs starej ksiazki. Podobno to zadziwiajace, ile ciekawych rzeczy mozna znalezc w starych ksiazkach. Cohen wspial sie na glaz i stanal obok Ucza. -Co wlasciwie planujesz? - zapytal. Saveloy popatrzyl na Hunghung, ledwie widoczne na zamglonym horyzoncie. -Widzisz ten pagorek za miastem? - spytal. - Taki wielki, okragly kopiec? -Wyglada jak kopiec pogrzebowy mojego taty - stwierdzil Cohen. -Nie, to z pewnoscia formacja naturalna. Jest o wiele za duzy na sztuczna budowle. Na szczycie stoi chyba jakas pagoda. Ciekawe... Moze pozniej obejrze ja dokladnie. Cohen spojrzal na duzy, kulisty pagorek. Byl to duzy, kulisty pagorek. Nie zagrazal mu i nie wygladal na wartosciowy. Koniec sagi, jesli o niego chodzilo. Mial wazniejsze sprawy. -Wydaje sie, ze ludzie wkraczaja i opuszczaja miasto zewnetrzne - mowil dalej Saveloy. - Oblezenie zatem jest chyba raczej zagrozeniem niz rzeczywistoscia. Czyli dotrzemy tam bez problemow. Oczywiscie, przedostac sie do samego Zakazanego Miasta bedzie o wiele trudniej. -A moze po prostu wszystkich zabijemy? - zaproponowal Cohen. -Dobry pomysl, ale malo praktyczny. I z pewnoscia wywola nieprzychylne komentarze. Nie. Moja obecna metodologia opiera sie na fakcie, ze Hunghung lezy w sporej odleglosci od rzeki, a mimo to ma prawie milion mieszkancow. -Opiera sie, rzeczywiscie - przyznal Cohen. -Lokalny uklad geologiczny nie jest wlasciwy dla studni artezyjskich. -Tak sobie wlasnie pomyslalem... -A jednoczesnie nie widac nigdzie akweduktu, jak pewnie zauwazyles. Zwykle studnie tez raczej nie wchodza w gre, bo nie widac zadnych zurawi. -Nie ma akweduktu, zgadza sie. Ani zurawi. Pewno odlecialy na lato do Krawedzi. Niektore ptaki tak robia. -To sklania mnie, by watpic w powiedzenie, ze nawet mysz nie przemknie sie do Zakazanego Miasta - stwierdzil Saveloy z ledwie slyszalna w glosie duma. - Podejrzewam, ze mysz zdola sie dostac do Zakazanego Miasta, jesli tylko potrafi wstrzymac oddech. -Albo przeleci na jednym z tych niewidzialnych zurawi - dodal Cohen. -Rzeczywiscie. *** Woz zatrzymal sie. Opadl worek. Rincewind zamiast tarki, ktorej w glebi duszy oczekiwal, zobaczyl przed soba dwie mlode, zatroskane twarze. Jedna z nich nalezala do dziewczyny, jednak z ulga stwierdzil, ze nie jest to Piekny Motyl. Ta byla mlodsza i wzbudzila u niego przelotne wspomnienie ziemniakow* [przyp.: - W czasie pobytu na bezludnej wyspie moze dojsc do pomieszania rozmaitych potrzeb i pragnien.].-Jak czujesz sie? - zapytala w lamanym, ale zrozumialym morporskim. - Jest nam bardzo przykro. Teraz wszystko lepiej? Mowimy tobie w jezyku niebianskiego miasta Ankh-Morep-Ork. Jezyku wolnosci i postepu. Jezyku Jeden Czlowiek, Jeden Glos. -Tak - zgodzil sie Rincewind. W jego myslach pojawil sie obraz Patrycjusza. Jeden czlowiek, jeden glos. Zgadza sie. - Poznalem go. Faktycznie ma glos. Ale... -Wiecej szczesnego sprzyjania sprawie ludu! - dodal chlopiec. - Naprzod z rozwaga! Wygladal, jakby byl zbudowany z cegiel. -Przepraszam - przerwal mu Rincewind. - Ale dlaczego... papierowy lampion sluzacy celom ceremonialnym... bela bawelny... mnie uratowaliscie? Tego... znaczy, kiedy mowie uratowaliscie, chodzi mi raczej o: dlaczego uderzyliscie mnie w glowe, zwiazaliscie i przywiezliscie tutaj, gdziekolwiek to jest? Najgorsze, co moglo mnie czekac w gospodzie, to trzepniecie w ucho, bo nie zaplacilem za jedzenie... -Najgorsze, co by ci sie przydarzylo, to smierc na torturach trwajacych cale lata - oznajmila Motyl. Wyszla zza wozu i usmiechnela sie groznie do Rincewinda. Rece miala skromnie ukryte pod kimonem, zapewne po to, by nie pokazywac nozy. -Ooo... dzien dobry - powiedzial. -Wielki Magu. - Motyl sklonila sie. - Z pewnoscia sam to wiesz, ale stoja przed toba Kwiat Lotosu i Trzy Zaprzezone Woly, czlonkowie naszej kadry. Musielismy przywiezc cie tutaj w taki sposob, bo wszedzie sa szpiedzy. -Nieprzedwczesny zgon wszystkim nieprzyjaciolom! - zawolal rozpromieniony chlopak. -Dobrze. Tak. Oczywiscie - zgodzil sie Rincewind. - Wszystkim nieprzyjaciolom, bez wyjatku. Woz stal na dziedzincu. Poziom halasu po drugiej stronie wysokiego muru sugerowal, ze znalezli sie w miescie. W umysle Rincewinda zaczelo krystalizowac sie niedobre przeczucie. -I przywiezliscie mnie do Hunghung, tak? Kwiat Lotosu szeroko otworzyla oczy. -A wiec to prawda - szepnela w jezyku Ankh-Morpork. - Rzeczywiscie jestes Wielkim Magiem! -Zdziwilabys sie, jakie rzeczy umiem przewidziec - zapewnil smetnie Rincewind. -Odprowadzcie konie do stajni - polecila Motyl, nie odrywajac oczu od Rincewinda. Kiedy Kwiat Lotosu i Trzy Zaprzezone Woly odeszli, ogladajac sie za siebie, podeszla blizej. - Oni wierza - stwierdzila. - Ja osobiscie mam watpliwosci. Ale Ly Tin Wheedle powiada, ze osiol moze wykonac prace wolu, jesli zabraknie koni. Moim zdaniem to jeden z jego mniej przekonujacych aforyzmow. -Dziekuje ci. Co to jest kadra? -Slyszales o Czerwonej Armii? -Nie. To znaczy... slyszalem, jak ktos krzyczal... -Legenda mowi, ze nieznany bohater, nazywany Wielkim Magiem, poprowadzil pierwsza Czerwona Armie do niemozliwego zwyciestwa. Oczywiscie, dzialo sie to tysiace lat temu. Ale ludzie wierza, ze Wielki Mag... to znaczy ty... powroci, by znow tego dokonac. Powinien wiec zastac Czerwona Armie gotowa i oczekujaca. -No tak, ale po kilku tysiacach lat mozna troche zesztywniec... Jej twarz nagle znalazla sie o kilka cali od jego twarzy. -Osobiscie podejrzewam, ze nastapilo nieporozumienie - szepnela. - Ale skoro juz tu jestes, to bedziesz Wielkim Magiem, chocbym miala popychac cie do tego na kazdym kroku! Wrocilo tamtych dwoje. Motyl w jednej chwili zmienila sie z warczacego tygrysa w pokorna lanie. -A teraz koniecznie musisz sie spotkac z Czerwona Armia - powiedziala. -Czy nie beda juz troche cuchneli... - zaczal Rincewind i urwal, gdy zobaczyl jej mine. -Oryginalna Czerwona Armia byla oczywiscie legenda - oswiadczyla Motyl w plynnym, bezblednym ankhmorporskim. - Ale legendy takze mozna wykorzystac. Lepiej zatem, bys ja poznal... Wielki Magu. Kiedy Zwierciadlo Jedynego Slonca walczyl ze wszystkimi armiami swiata, Wielki Mag przybyl mu z pomoca i sama ziemia wzniosla sie do boju o Imperium. Blyskawice tez mialy swoj udzial. Armia powstala z ziemi, ale w jakis sposob kierowala nia blyskawica. Owszem, blyskawica moze zabic, ale podejrzewam, ze brak jej dyscypliny. Natomiast ziemia nie potrafi walczyc. Nie ma watpliwosci, ze owa armia z ziemi i nieba byla ni mniej, ni wiecej tylko chlopskim powstaniem. Teraz mamy nowa armie i nazwe, ktora rozpala wyobraznie. I Wielkiego Maga. Nie wierze w legendy. Ale wierze, ze wierza w nie inni. Mlodsza dziewczyna, ktora usilowala nadazyc za ta przemowa, podeszla blizej i chwycila Rincewinda za ramie. -Idziesz zobaczyc Czerwona Armie teraz - oswiadczyla. -Naprzod z masami! - dodal chlopak, chwytajac druga reke Wielkiego Maga. -Czy on zawsze tak mowi? - zapytal Rincewind, delikatnie ciagniety ku drzwiom. -Trzy Zaprzezone Woly nie studiuje - wyjasnila dziewczyna. -Wieksze sukcesy niech sprzyjaja naszym przywodcom! -Dwa pensy za wiadro, dobrze udeptane! - odpowiedzial zachecajaco Rincewind. -Wiecej wlasnosci srodkow produkcji! -Jak tam zapasy mydla twojej babci! Trzy Zaprzezone Woly usmiechnal sie promiennie. Motyl otworzyla drzwi. Wskutek tego Rincewind zostal na zewnatrz tylko z pozostala dwojka. -Bardzo uzyteczne hasla - stwierdzil, przesuwajac sie nieco w bok. - Ale chcialbym zwrocic wasza uwage na slynna sentencje Wielkiego Maga Rincewinda. -Cala zamieniam sie w ucho - zapewnila grzecznie Kwiat Lotosu. -Rincewind zwykl mawiac... Zeeegnaaajcieeee... Sandaly posliznely sie na kamieniach, ale pedzil juz szybko, kiedy uderzyl o brame. Okazalo sie, ze jest zrobiona z bambusu i otworzyla sie bez oporu. Po drugiej stronie byl uliczny targ. To cos, co Rincewind potem zapamietal z Hunghung: gdy tylko pojawiala sie wolna przestrzen, jakakolwiek, chocby powstala wskutek przejazdu wozu czy przejscia mula, ludzie wypelniali ja natychmiast, zwykle bardzo glosno targujac sie o cene kaczki, ktora wisiala miedzy nimi trzymana za nogi i kwakala. Stopa trafil w wiklinowa klatke z paroma kurami, ale biegl dalej, rozpychajac na boki ludzi i towary. Na targu w Ankh-Morpork takie zachowanie wywolaloby przynajmniej jakies komentarze. Tu jednak, poniewaz i tak chyba wszyscy dookola wrzeszczeli innym prosto w twarze, Rincewind byl tylko chwilowym i niewaznym zakloceniem normalnego stanu. Na wpol biegl, na wpol utykal na gdaczaca noge. Za jego plecami tlum zlewal sie w jedno. Moze rozbrzmiewaly jakies krzyki pogoni, ale ginely wsrod gwaru. Nie zatrzymywal sie, dopoki nie znalazl przeoczonej przez wszystkich niszy pomiedzy straganem sprzedajacym ptaki w klatkach a innym, handlujacym czyms bulgoczacym w kociolku. Jego stopa zapiala. Kopal nia o bruk, az klatka sie rozpadla. Oszolomiony wolnoscia kogut dziobnal go w kolano i odfrunal. Nie bylo slychac poscigu. Jednak nawet batalion trolli w blaszanych butach z trudem bylby slyszalny na typowym ulicznym targu w Hunghung. Rincewind powoli odzyskal oddech. Znowu byl niezalezny. I mogl zapomniec o Czerwonej Armii. Owszem, znalazl sie w wielkim miescie, gdzie nie chcial trafic, wiec bylo tylko kwestia czasu, nim przydarzy mu sie cos innego i nieprzyjemnego. Na razie jednak sie nie przydarzalo. Niech tylko troche sie zorientuje, zyska piec minut wyprzedzenia, a beda ogladac najwyzej kurz za nim. Albo bloto. Jednego i drugiego bylo tu pod dostatkiem. Czyli... to jest wlasnie Hunghung... Zdawalo sie, ze nie ma tu ulic w takim sensie, w jakim Rincewind rozumial to slowo. Zaulki laczyly sie z zaulkami, wszystkie waskie i dodatkowo zwezone przez stojace wzdluz nich stragany. Na targu przebywala spora populacja zwierzat. Wieksza czesc straganow wystawiala partie kur w klatkach, kaczek w workach i dziwnych, wijacych sie stworzen w misach. Przy jednym ze straganow zolw na szczycie klebiacego sie stosu innych zolwi, pod napisem: "3 r./szt., dobre na Ying", rzucil Rincewindowi powolne spojrzenie mowiace "I myslisz, ze to ty masz klopoty?". Zreszta trudno okreslic, gdzie konczyly sie stragany, a zaczynaly budynki. Wyschniete przedmioty wiszace na sznurze mogly byc towarem wystawionym na sprzedaz, czyims praniem, a moze i obiadem na przyszly tydzien. Hunghungczycy nie lubili chyba siedziec pod dachem. Sadzac po tym, co zobaczyl, wieksza czesc zycia spedzali na ulicy, i to wrzeszczac na cale gardlo. Ruch naprzod byl mozliwy tylko dzieki brutalnemu rozpychaniu sie lokciami, az ludzie zeszli z drogi. Kto grzecznie powtarzal "przepraszam bardzo", nieruchomo stal w miejscu. Tlum rozstapil sie jednak na dzwiek dzwonu i serie glosnych trzaskow. Ulica przetanczyla grupa ludzi w bialych szatach; rozrzucali dookola fajerwerki, bebnili w gongi, patelnie i nieksztaltne kawalki metalu. Uzyskiwali halas glosniejszy od gwaru ulicy, ale kosztowalo ich to wiele wysilku. Rincewind niekiedy czul na sobie zdumione spojrzenie kogos, kto przestal wrzeszczec na tyle dlugo, by go zauwazyc. Nadszedl juz chyba czas, by zachowywac sie jak miejscowy. Zwrocil sie do najblizej stojacej osoby. -Niezle graja, co?! - wrzasnal. Osoba, drobna staruszka w slomkowym kapeluszu, przyjrzala mu sie z niesmakiem. -To pogrzeb pana Whu - burknela i odeszla. W poblizu stalo kilku zolnierzy. Gdyby to bylo Ankh-Morpork, pewnie paliliby na spolke papierosa i starali sie nie zauwazac niczego, co mogloby ich zdenerwowac. Ale ci tutaj wygladali na czujnych. Rincewind wycofal sie do innego zaulka. Tutaj niedoswiadczony wedrowiec wyraznie mogl wplatac sie w klopoty. Ten zaulek byl spokojniejszy, a na drugim koncu dobiegal do czegos o wiele rozleglejszego i chyba pustego... Rincewind wiedzial, ze ludzie zwykle oznaczaja zagrozenie, ruszyl wiec w tamtym kierunku. Wreszcie znalazl sie na otwartej przestrzeni. Bardzo otwartej. Trafil na wybrukowany plac, dostatecznie wielki, by pomiescic ze dwie armie. Zauwazyl drzewa wisni rosnace wokol muru, a takze - biorac pod uwage falujacy tlum na zewnatrz - zaskakujacy brak kogokolwiek... -Ty! ...z wyjatkiem zolnierzy. Pojawili sie nagle, wychodzili zza kazdego drzewa i posagu. Rincewind sprobowal odwrocic sie i uciec, co okazalo sie zlym pomyslem, gdyz za soba takze mial gwardziste. Spojrzal prosto w przerazajaco wykrzywiona maske. -Wiesniaku, czy nie wiesz, ze to Plac Imperialny? - spytala maska. -Czy w tym placu jest duze P? - upewnil sie Rincewind. -Nie ty zadajesz pytania! -Aha. Zakladam, ze to znaczy tak. Czyli to wazne miejsce. Przepraszam. W takim razie zaraz sobie stad pojde... -Zostan! Rincewinda uderzyl niezwykle wrecz dziwny fakt, ze nikt go nie trzymal. A potem uswiadomil sobie, ze wlasciwie tutaj nie jest to nigdy potrzebne. Ludzie robia to, co sie im kaze. W Imperium jest cos gorszego od bata, mowil Cohen. W tym momencie, pomyslal Rincewind, powinienem juz kleczec. Pochylil sie, opierajac dlonie przed soba. -Ciekaw jestem - powiedzial wesolym tonem, unoszac sie do pozycji startowej - czy chwila jest odpowiednia, by zwrocic wasza uwage na pewne slynne powiedzenie... *** Cohen znal sie na miejskich bramach. Swego czasu sporo ich wylamal, wykorzystujac taran, bombarde, a raz nawet wlasna glowe.Ale brama w Hunghung nalezala do tych naprawde solidnych. Nie tak jak brama w Ankh-Morpork, zwykle otwarta na osciez, by zwabic potencjalnego klienta z pieniedzmi, a jedyna jej funkcja obronna byl napis "Dziekujemy za nieatakowanie naszego miasta. Bonum diem". Tutaj brama byla wykuta z metalu, stala przy niej wartownia i oddzial niesympatycznych ludzi w czarnych zbrojach. -Ucz! -Slucham cie, Dzyngis? -Dlaczego wlasciwie to robimy? Myslalem, ze skorzystamy z tych niewidzialnych zurawi, co na nich lataja myszy. Saveloy pomachal palcem. -Musimy tak wejsc do Hunghung, zeby sie dostac do samego Zakazanego Miasta. Mam nadzieje, ze znajdziemy przejscie juz wewnatrz. A teraz pamietajcie, czego was uczylem. To wazne, zebyscie umieli sie zachowac w metropolii. -Ja tam dobrze wiem, jak sie zachowac w jakiejs nedznej metropolii - zapewnil Truckle Nieuprzejmy. - Grabic, gwalcic, rabowac, a przed wyjsciem podpalic, co sie da. Jak w zwyklym miescie, tylko zajmuje wiecej czasu. -To wystarczy, jesli tylko przejezdzacie - odparl Saveloy. - Ale gdybyscie zechcieli wrocic nastepnego dnia? -Nastepnego dnia juz mnie tam nie bedzie, do demona! -Panowie! Prosze o cierpliwosc. Musicie nauczyc sie cywilizacji. Ludzie nie mogli zwyczajnie przejsc przez brame. Stali w kolejce. A gwardzisci dosc agresywnie otaczali kazdego zaleknionego przybysza, by sprawdzic jego dokumenty. Wreszcie przyszla kolej na Cohena. -Papiery, dziadku! Cohen radosnie pokiwal glowa i wreczyl dowodcy gwardzistow arkusz papieru ze starannym napisem wykonanym przez Saveloya: JESTESMY WEDROWNYMI SZALENCAMI. NIE MAMY DOKUMENTOW. PRZEPRASZAMY. Gwardzista uniosl wzrok znad kartki i spojrzal na przyjazny usmiech Cohena.-To sie zgadza - mruknal zlosliwie. - Umiesz mowic, dziadku? Wciaz usmiechniety Cohen zerknal niepewnie na Saveloya. Tego fragmentu nie wyprobowali. -Glupi staruch - stwierdzil gwardzista. Saveloy oburzyl sie. -Myslalem, ze ludziom niespelna rozumu powinniscie okazywac szczegolna troske! - powiedzial. -Nie mozna byc szalencem bez dokumentow stwierdzajacych, ze sie jest szalencem. -Mam dosc - wtracil Cohen. - Mowilem, ze nic z tego nie wyjdzie, jezeli trafimy na tepego straznika. -Bezczelny wiesniak! -Nie jestem tak bezczelny jak moi koledzy. Orda zgodnie pokiwala glowami. -To my, platfusie. -Caluj nas w tylek. -Co? -Wyjatkowo durny zolnierz. -Co? Dowodca byl zdumiony. Odruch posluszenstwa gleboko sie zakorzenil w duszach Agatejczykow. Jeszcze silniejszy byl jednak kult przodkow i szacunek dla starcow, kapitan zas nigdy jeszcze nie widzial ludzi tak starych, a jednak zachowujacych pozycje pionowa. Oni praktycznie sami byli przodkami. Ten na wozku z cala pewnoscia pachnial jak przodek. -Zabrac ich na wartownie! - krzyknal. Orda pozwolila sie poprowadzic, co udalo sie calkiem dobrze. Saveloy cwiczyl z nimi przez dlugie godziny, gdyz wiedzial, ze ma do czynienia z ludzmi, ktorzy na klepniecie w ramie reaguja obrotem i odrabaniem komus reki. W straznicy, kiedy weszli gwardzisci, Srebrna Orda i wozek inwalidzki Wscieklego Hamisha, zrobilo sie ciasno. Jeden z zolnierzy przyjrzal sie skulonemu pod kocem Hamishowi. -Co tam trzymasz, dziadku? Miecz przebil koc i trafil zolnierza w udo. -Co? Co on mowi? -Powiedzial "Aargh!", Hamish - poinformowal Cohen. Ostrze blysnelo mu w dloni. Jednym ruchem chudych ramion chwycil dowodce od tylu i przystawil mu noz do krtani. -Co? -Powiedzial "Aargh!". -Co? Nawet zem nie jest zonaty. Cohen odrobine mocniej przycisnal noz do grdyki dowodcy. -Rozwaz to dobrze, przyjacielu - rzekl. - Mozemy zalatwic sprawe latwym sposobem albo trudnym. -Krwiozercza swinio! To nazywasz latwym sposobem? -Przeciez nawet sie nie spocilem. -Obys zyl w ciekawych czasach! Wole zginac, niz zdradzic swego cesarza! -Jak sobie zyczysz. W ciagu ulamka sekundy dowodca uswiadomil sobie, ze Cohen - ktory zawsze mowil to, co myslal - zaklada podobna postawe u innych. Gdyby mial troche czasu, moglby pomyslec, ze celem cywilizacji jest uczynienie przemocy ostatnim branym pod uwage rozwiazaniem, gdy dla barbarzyncy jest ona pierwszym, preferowanym, a przede wszystkim najprzyjemniejszym. Ale bylo juz za pozno i osunal sie na podloge. -Zawsze zyje w ciekawych czasach - stwierdzil Cohen tonem czlowieka dumnego z faktu, ze wiele uczynil, by wciaz byly ciekawe. Skierowal noz ku pozostalym gwardzistom. Saveloy ze zgrozy rozdziawil usta. -Tradycyjnie powinienem teraz wytrzec klinge - oznajmil Cohen. - Ale nie warto sie meczyc, jesli zaraz znowu sie zabrudzi. Osobiscie chetniej bym was pozabijal, niz sie wam przygladal, ale ten tutaj Ucz twierdzi, ze powinienem przestac to robic i stac sie czlowiekiem godnym szacunku. Jeden z gwardzistow spojrzal z ukosa na kolegow i padl na kolana. -Jakie jest twoje zyczenie, panie? -Aha, kandydat na oficera - pochwalil go Cohen. - Jak ci na imie, chlopcze? -Dziewiec Drzewek Pomaranczy, panie. Cohen obejrzal sie na Saveloya. -Co teraz? -Wez ich do niewoli, prosze. -Jak sie to robi? -No... Chyba trzeba ich zwiazac albo cos w tym rodzaju. -Aha! A potem poderzniemy im gardla? -Nie! Nie. Rozumiesz, kiedy masz ich juz w swojej mocy, nie wolno ci ich zabijac. Srebrna Orda jak jeden maz spojrzala zdumiona na bylego nauczyciela. -Niestety, tak dziala cywilizacja - dodal. -Ale sam mowiles, ze tepaki nie maja zadnej glupiej broni - przypomnial Truckle. -Owszem. - Saveloy zadrzal. - Dlatego wlasnie nie wolno ich zabijac. -Oszalales? Masz wariackie papiery, co? Cohen poskrobal sie po brodzie. Pozostali przy zyciu gwardzisci obserwowali go z lekiem. Byli przyzwyczajeni do okrutnych i niezwyklych kar, ale nie do wczesniejszych dyskusji. -Nie masz doswiadczenia bojowego, Ucz, prawda? - zapytal. -Poza klasa czwarta? Niewiele. Ale obawiam sie, ze tak trzeba to zalatwic. Przykro mi. Sam mowiles, ze chcesz... -W kazdym razie ja glosuje, zeby poderznac im gardla od razu - oswiadczyl Maly Willie. - Nie mam ochoty na te historie z braniem do niewoli. Niby kto ma ich potem karmic? -Obawiam sie, ze my musimy. -Kto? Niby ja tez? Glosuje za tym, zeby kazac im zezrec wlasne oczy. Kto za, reka do gory! Ordyncy pomruczeli z aprobata. Wsrod uniesionych rak Cohen dostrzegl takze jedna nalezaca do Dziewieciu Drzewek Pomaranczy. -Za czym glosujesz, chlopcze? - spytal zdziwiony. -Przepraszam pana, czy moglbym wyjsc do ubikacji? -Posluchajcie mnie wszyscy - rzekl Cohen. - Cale to mordowanie i wyrzynanie nie pasuje do obecnych czasow. Mam racje? Tak mowi Saveloy, a on umie napisac slowo "marmolada". To wiecej niz wy potraficie. Wiadomo, po co tu jestesmy, wiec lepiej zacznijmy od razu, jezeli chcemy cokolwiek osiagnac. -Tak, ale ty przed chwila zabiles straznika - zaprotestowal Truckle. -Pomalu sie przyzwyczajam. Do takiej cywilizacji nalezy sie skradac powolutku. -I tak uwazam, ze trzeba im obciac glowy. Tak zrobilem z kaplanami Oblakanego Ssacego Demona z Ee. Kleczacy gwardzista znowu podniosl reke. -Moge? - zapytal niepewnie. - Panie... -O co chodzi, chlopcze? -Mozecie zamknac nas w tamtej celi. Wtedy nie bedziemy juz sprawiac klopotow. -Dobrze kombinuje - mruknal z uznaniem Cohen. - Zuch chlopak. Nie traci glowy w trudnych sytuacjach. Zamknijcie ich. Trzydziesci sekund pozniej Srebrna Orda, kulejac, wkroczyla do miasta. Gwardzisci tkwili w ciasnej, dusznej celi. -Kim oni byli? - zapytal ktorys po dluzszej chwili. -Mysle, ze mogli byc przodkami. -Wydawalo mi sie, ze trzeba byc martwym, zanim sie zostanie przodkiem. -Ten na wozku wygladal na martwego. Az do chwili, kiedy pchnal mieczem Cztery Biale Lisy. -Moze zaczniemy wolac o pomoc? -Moga nas uslyszec. -Tak, ale jesli ktos nas nie wypusci, bedziemy tu siedziec. Sciany sa bardzo grube, a drzwi bardzo mocne. -To dobrze. *** Rincewind wyhamowal w jakiejs waskiej uliczce. Nie przejmowal sie nawet sprawdzaniem, czy ktos go sciga. Jednym poteznym skokiem czlowiek mogl tutaj sie przeniesc do wolnosci - pod warunkiem ze uswiadomi sobie taka mozliwosc.W sklad wolnosci, naturalnie, wchodzilo odwieczne prawo do smierci glodowej. Juz bardzo dawno nie jadl przyzwoitego posilku. Jakby na wezwanie, w glebi uliczki rozlegly sie okrzyki. -Ciasteczka ryzowe! Ciasteczka! Kupujcie smaczne ryzowe ciasteczka! Herbata! Stuletnie jaja! Jaja! Kupujcie, poki smaczne i wiekowe! Kupujcie... Tak? O co chodzi? Do handlarza zblizyl sie starszy mezczyzna. -Dibhala-san! To jajko, ktore mi sprzedales... -Co z nim, szacowny panie? -Czy zechcialbys je powachac? Handlarz pociagnal nosem. -Tak, pieknie pachnie - stwierdzil. -Pieknie? Pieknie? To jajko jest praktycznie swieze! -Ma sto lat co do dnia, szogunie - zapewnil handlarz. - Przyjrzyj sie barwie skorupki: gladka i czarna... -Czern sie sciera! Rincewind sluchal uwaznie. Cos jest w teorii, myslal, ze na swiecie zyje tylko kilka osob. Dlatego czlowiek ciagle spotyka te same. Gdzies pewnie istnieje ich forma wyjsciowa. -Chcesz powiedziec, ze moj towar jest swiezy! Obym wnetrznosci sobie wyprul honorowo! Posluchaj, zrobie tak... Tak, bylo w tym handlarzu cos znajomego i magicznego. Ktos przyszedl poskarzyc sie na swieze jajko, a jednak po kilku minutach dawal sie namowic, by o jaju zapomniec i jeszcze kupic dwa ryzowe ciasteczka oraz cos tajemniczego zawinietego w liscie. Ryzowe ciasteczka wygladaly calkiem smacznie. No, w kazdym razie smaczniej niz inne artykuly. Rincewind podszedl ostroznie. Handlarz przestepowal z nogi na noge i pogwizdywal cicho. Przerwal jednak te czynnosci, by obdarzyc Rincewinda szerokim, szczerym i przyjaznym usmiechem. -Wspaniale starozytne jajo, szogunie? Miseczka ustawiona posrodku tacy pelna byla zlotych monet. Rincewindowi zamarlo serce. Za cene jednego z cuchnacych jajek Dibhali mozna bylo kupic cala ulice w Ankh-Morpork. -Pewnie nie udzielasz... kredytu? - upewnil sie. Dibhala rzucil mu znaczace spojrzenie. -Udam, ze w ogole tego nie slyszalem, szogunie - oswiadczyl. -Powiedz, nie masz przypadkiem jakichs krewnych za morzem? To zyskalo mu kolejne spojrzenie - z ukosa, nieufne. -Co? Za morzami nie ma nic oprocz zlych krwiozerczych upiorow. Wszyscy o tym wiedza, szogunie. Dziwie sie, ze ty nie wiesz. -Upiory? -Probuja sie tu przedostac, zeby nas skrzywdzic - dokonczyl Wnetrznosci Sobie Wypruwam Honorowo Dibhala. - Moze nawet ukrasc nasze towary. Trzeba im dolozyc porzadnym fajerwerkiem, moim zdaniem. Nie lubia solidnego, glosnego huku. Rzucil Rincewindowi kolejne spojrzenie, jeszcze dluzsze i wyrachowane. -Skad tu przybywasz, szogunie? - zapytal, a w jego glosie pojawila sie nuta podejrzliwosci. -Z Bes Pelargic - odparl szybko Rincewind. - To tlumaczy moj dziwny akcent i manieryzmy, ktore w innym wypadku moglyby wzbudzic u kogos przekonanie, ze jestem cudzoziemcem. -Och, Bes Pelargic... - westchnal Wnetrznosci Sobie Wypruwam Honorowo. - W takim razie znasz pewnie mojego starego przyjaciela Piec Szczypiec, ktory mieszka przy ulicy Niebianskiej? Rincewind byl przygotowany na te stara sztuczke. -Nie - odparl. - Nigdy nie slyszalem ani o nim, ani o takiej ulicy. Wnetrznosci Sobie Wypruwam Honorowo Dibhala usmiechnal sie z zadowoleniem. -Jesli krzykne teraz "cudzoziemski demon" odpowiednio glosno, nie zrobisz nawet trzech krokow - powiedzial swobodnym tonem. - Gwardzisci zawloka cie do Zakazanego Miasta, a tam jest cos specjalnego, co robia z... -Slyszalem o tym - zapewnil szybko Rincewind. -Piec Szczypiec byl przez trzy lata zarzadca dystryktu, a ulica Niebianska to glowny trakt miasta - wyjasnil Wnetrznosci Sobie Wypruwani Honorowo. - Zawsze chcialem poznac krwiozerczego cudzoziemskiego upiora. Poczestuj sie ryzowym ciasteczkiem. Rincewind rozgladal sie nerwowo. Choc to dziwne, sytuacja nie wydawala sie jednak grozna, a w zadnym razie nieuchronnie grozna. Mial wrazenie, ze niebezpieczenstwo podlega negocjacjom. -Przypuscmy, ze przyznam, iz naprawde przybywam zza Muru? - zapytal jak najciszej. Dibhala skinal glowa. Wsunal dlon pod szate i szybkim ruchem wysunal, by natychmiast ukryc z powrotem cos, co - jak Rincewind stwierdzil bez wielkiego zdziwienia - nosilo tytul "Co robilem...". -Niektorzy utrzymuja, ze za Murem nie ma nic procz rozpalonych pustyn, zlych upiorow i straszliwych potworow - rzekl Dibhala. - Ale ja mowie: a co z mozliwosciami handlowymi? Ktos posiadajacy odpowiednie kontakty... Rozumiesz, co mam na mysli, szogunie? Taki czlowiek moze daleko zajsc w krainie krwiozerczych upiorow. Rincewind kiwnal glowa. Wolal nie informowac, ze gdyby ktos pojawil sie w Ankh-Morpork z garscia zlota, co najmniej trzystu ludzi pojawiloby sie ze stala w garsci. Dibhala ciagnal dalej: -Tak jak ja to widze, przy calej tej niepewnej sytuacji z cesarzem, z pogloskami o buncie i w ogole... i niech zyje jego wysokosc Syn Niebios, naturalnie... moze sie znalezc okazja dla handlowca z otwartym umyslem. Mam racje? -Okazja? -Okazja. Na przyklad... Mamy taka tkanine... - Dibhala nachylil sie do ucha Rincewinda. - Pochodzi z [nieznany piktogram] gasienic. Nazywa sie jedwab. Sluzy... -Tak, wiem - przerwal mu Rincewind. - Sprowadzamy ja z Klatchu. -No to... Jest tez taki krzak, rozumiesz. Suszy sie liscie, a potem, kiedy zalac je goraca woda i wy... -Herbata, wiem. Dociera do nas z Howondalandu. W.S.W.H. Dibhala byl wyraznie zaszokowany. -Mamy jeszcze taki proszek, ktory wsypuje sie do rur... -Sztuczne ognie? Mamy sztuczne ognie. -A moze delikatna porcelana? Jest tak... -W Ankh-Morpork sa krasnoludy, ktore wytwarzaja porcelane tak cienka, ze mozna przez nia czytac ksiazke. Nawet jesli sa w niej takie przypisy drobnym drukiem. Dibhala zmarszczyl czolo. -Wyglada na to, ze sprytne z was krwiozercze upiory - przyznal, cofajac sie o krok. - Moze to i prawda, ze jestescie niebezpieczne. -My? Nami sie nie przejmuj - uspokoil go Rincewind. - W Ankh-Morpork wlasciwie nie zabijamy obcych. Strasznie trudno jest im potem cos sprzedac. -A co takiego mamy, co jest wam potrzebne? Moze zjedz jeszcze ciastko. Na koszt pagody. Moze sprobujesz wieprzowych kulek? Na paleczce. Rincewind wybral ciastko. Wolal nie pytac o inne dania. -Macie zloto - rzekl. -Ach, zloto... Za miekkie, zeby bylo praktyczne. Chociaz nadaje sie na rynny i do krycia dachow. -Aha. Mam przeczucie, ze ludzie w Ankh-Morpork znajda dla niego zastosowanie - zapewnil Rincewind. Powrocil wzrokiem do monet na tacy Dibhali. Kraina, gdzie zloto jest tansze od olowiu... -Co to jest? - zapytal, wskazujac przysypany monetami, pomiety prostokat. W.S.W.H. Dibhala spojrzal. -To cos takiego, czego tu uzywamy - wyjasnil, mowiac bardzo powoli. - Oczywiscie, dla ciebie to pewnie nowosc. Nazywamy to pie-nia-dze. Sluza do noszenia przy sobie... -Chodzilo mi o ten kawalek papieru - wtracil Rincewind. -Mnie rowniez. To banknot dziesieciorhinuowy. -Co to znaczy? -To, co powiedzialem. Znaczy, ze jest wart dziesiec takich. - Dibhala podniosl zlota monete wielkosci ryzowego ciasteczka. -Ale kto by chcial kupic kawalek papieru? -Tego sie nie kupuje. To sluzy do kupowania. Rincewind wytrzeszczyl oczy. -Idziesz na targ - tlumaczyl Dibhala, powracajac do powolnej wymowy dla ciezko myslacych. - Mowisz: "Dzien dob-ry rzez-ni-ku, ile za te psie no-sy?" A on na to: "Trzy rhinu, szogunie". Wtedy ty: "Mam tylko kucyka". Widzisz, tu jest ry-ci-na kucyka, popatrz, takie wlasnie sa na banknotach dziesieciorhinuowych. On daje ci psie nosy i siedem monet tego, co nazywamy "reszta". Gdybys natomiast mial malpe, to znaczy piecdziesiat rhinu, powiedzialby "Nie masz drob-nych?", a... -Przeciez to tylko papier! - zawolal Rincewind. -Dla ciebie to moze byc papier, ale dla mnie to dziesiec ryzowych ciasteczek - oswiadczyl W.S.W.H. - A czego uzywacie wy, zagraniczni krwiopijcy? Wielkich kamieni z dziurami? Rincewind wpatrywal sie w papierowe pieniadze. W Ankh-Morpork dzialalo kilkanascie papierni, a niektorzy specjalisci z Gildii Grawerow potrafili wygrawerowac swoje nazwisko i adres na glowce szpilki... Nagle wezbrala w nim duma z osiagniec rodakow. Sa moze przekupni i chciwi, ale na bogow, robia to dobrze i nigdy nie zakladaja, ze nie maja sie juz czego uczyc. -Przekonasz sie, jak sadze - powiedzial - ze w Ankh-Morpork wiele budynkow potrzebuje nowych dachow. -Naprawde? - ucieszyl sie Dibhala. -Tak. Deszcz wlewa sie do pokojow. -A maja czym placic? Bo slyszalem... Rincewind raz jeszcze zerknal na papierowy pieniadz. Pokrecil glowa. Warte wiecej niz zloto... -Zaplaca tymi... banknotami co najmniej tak dobrymi jak ten - zapewnil. - Pewnie nawet lepszymi. Dam ci rekomendacje. A teraz - dodal pospiesznie - jak sie stad wydostac? Dibhala podrapal sie po glowie. -Moze byc trudne - stwierdzil. - Wokol miasta stoja wojska. A ty w tym kapeluszu wygladasz troche cudzoziemsko. Nielatwa sprawa... W glebi uliczki nastapilo jakies poruszenie, a raczej wzrost natezenia poruszen. Tlum rozstapil sie w sposob typowy dla nieuzbrojonych tlumow w obecnosci zbrojnych, a grupa gwardzistow ruszyla w strone Wnetrznosci Sobie Wypruwam Honorowo. Handlarz odstapil pod sciane i rzucil im przyjazny usmiech czlowieka, ktory z radoscia udzieli znizki klientowi z mieczem. Dwaj gwardzisci wlekli miedzy soba bezwladnego jenca. Kiedy przechodzili obok, uniosl zakrwawiona troche glowe. -Przedluzone trwanie... - zdazyl powiedziec, nim dlon w ciezkiej rekawicy trzepnela go w usta. Gwardzisci przeszli dalej. Tlum wypelnil przestrzen. -No nie... - mruknal W.S.W.H. - Chyba znowu... ej! Gdzie jestes? Rincewind wylonil sie zza rogu. W.S.W.H. byl pod wrazeniem - kiedy cudzoziemski upior sie poruszyl, naprawde huknal niewielki grom. -Widze, ze zlapali jeszcze jednego z nich - powiedzial. - Pewnie naklejal ulotki na murach. -Jeszcze jednego z kogo? - nie zrozumial Rincewind. -Z Czerwonej Armii. -Aha. -Nie zwracam na nich uwagi, ale podobno jakies stare legendy maja znowu powrocic na swiat. O cesarzu i w ogole. Osobiscie niczego takiego nie zauwazylem. -Nie wygladal legendarnie - zauwazyl Rincewind. -Niektorzy ludzie uwierza we wszystko. -Co sie z nim stanie? -Trudno powiedziec teraz, kiedy cesarz jest umierajacy. Pewnie obetna mu dlonie i stopy. -Co? Dlaczego? -Bo jest mlody. Moze liczyc na poblazliwosc. Troche wiecej lat i skonczylby z glowa zatknieta przy miejskiej bramie. -Taka jest kara za rozlepianie ulotek? -Rozumiesz, dzieki temu wiecej tego nie zrobi - wyjasnil W.S.W.H. Rincewind cofnal sie. -Dziekuje. Odszedl szybko. -No nie - mowil do siebie, przeciskajac sie przez tlum. - Nie pozwole sie wmieszac w takie odrabywanie ludziom glow... I wtedy znowu ktos go uderzyl. Ale bardzo grzecznie. Osuwajac sie na kolana, a potem na twarz, myslal jeszcze, gdzie sie podzialo dobre, staroswieckie "Hej, ty!". *** Srebrna Orda wedrowala po uliczkach Hunghung.-Nie nazwalbym tego pieprzonym czesaniem miasta i rabaniem kazdego spotkanego glaba - mruczal Truckle. - Kiedy jezdzilem z Bruce'em Hunem, nigdy nie wchodzilismy przez glowna brame jak banda ckliwych matko... -Panie Nieuprzejmy - przerwal mu pospiesznie Saveloy. - To chyba odpowiednia chwila, zeby zajrzec do listy, ktora dla pana przygotowalem. -Jakiej pieprzonej listy? - zapytal Truckle, groznie wysuwajac szczeke. -Listy przyjetych, cywilizowanych slow, prawda? - Saveloy zwrocil sie do pozostalych. - Pamietacie, co wam mowilem o cy-wi-li-zo-wa-nym za-cho-wa-niu? Cywilizowane zachowanie jest kluczowe dla powodzenia naszej dlugoterminowej strategii. -A co to jest dlugoterminowa strategia? - zainteresowal sie Caleb Rozpruwacz. -To, co chcemy robic pozniej - wyjasnil Cohen. -A co to takiego? -To plan. -No niech mnie za... - zaczal Truckle. -Lista, panie Nieuprzejmy. Tylko slowa z listy - warknal gniewnie Saveloy. - Posluchajcie, chyle czolo przed waszym doswiadczeniem, gdy przychodzi wedrowac przez pustkowia, ale to jest cywilizacja i musicie uzywac odpowiednich slow. Prosze. -Lepiej rob, co on mowi, Truckle - poradzil Cohen. Naburmuszony Truckle wylowil z kieszeni pomieta kartke papieru. Rozwinal ja. -Licho? - zawolal. - Co to jest licho? I co ma kogo trafiac? -To sa... cywilizowane przeklenstwa. -No to mozesz je sobie wsadzic... -No! - Saveloy ostrzegawczo uniosl palec. -Mozesz je wepchnac w... -No! -Mozesz... -No! Truckle zamknal oczy i zacisnal piesci. -Niech to wszystko piorun strzeli! - krzyknal. -Dobrze - pochwalil go Saveloy. - Duzo lepiej. Zwrocil sie do Cohena, ktory usmiechal sie zlosliwie, widzac zaklopotanie Truckle'a. -Cohen, tam jest stragan z jablkami. Masz ochote na jablko? -No, zjadloby sie - przyznal Cohen ostroznym tonem czlowieka, ktory wrecza iluzjoniscie swoj zegarek, widzac przy tym, ze tamten szczerzy zeby i trzyma w reku mlotek. -Dobrze. Klasa... to znaczy: uwazajcie, panowie. Dzyngis chcialby jablko. Tam oto widzimy stragan z owocami i orzechami. Co Dzyngis powinien zrobic? - Saveloy z nadzieja popatrzyl na swych podopiecznych. - Ktos wie? Tak? -To latwe. Trzeba zabic tego malego... - znowu zaszelescil rozwijany papier -...faceta za straganem... -Nie, panie Nieuprzejmy. Ktos jeszcze? -Co? -Mozna podpalic... -Nie, panie Vincent. Jeszcze...? -Zgwalcic... -Nie, nie, panie Rozpruwacz - zaprotestowal Saveloy. - Bierzemy troche pie... pie...? Spojrzal na nich wyczekujaco. -...pieniedzy... - odpowiedziala chorem Srebrna Orda. -I...? Co potem robimy? Przeciez cwiczylismy to setki razy. Potem... To byl trudny element. Pokryte zmarszczkami twarze wykrzywily sie i pofaldowaly jeszcze bardziej, gdy ordyncy probowali wyrwac swe umysly z otchlani przyzwyczajen. -Da... - zaczal z wahaniem Cohen. Saveloy usmiechnal sie szeroko i zachecajaco kiwnal glowa. -Dajemy? Je... - Wargi Cohena az pobielaly z wysilku. - Jemu? -Tak! Dobra odpowiedz. W zamian za jablko. O braniu reszty i mowieniu "dziekuje" porozmawiamy kiedy indziej, kiedy bedziecie do tego gotowi. A teraz, Dzyngis, masz tutaj monete. Do dziela. Cohen otarl czolo. Zaczynal sie pocic. -A moze pocialbym go choc troche... -Nie. To jest cywilizacja. Cohen przytaknal nerwowo. Wyprostowal sie i podszedl do straganu. Sprzedawca jablek, ktory podejrzliwie obserwowal cala grupe, skinal mu na powitanie. Cohen zagapil sie przed siebie. Poruszal bezglosnie wargami, jakby powtarzal w pamieci scenariusz. Wreszcie sie odezwal: -Hej, tlusty handlarzu, oddaj mi wszystkie... jedno jablko... a ja ci dam... te monete. Obejrzal sie. Saveloy wystawil kciuk do gory. -Chcesz jablko, dobrze zrozumialem? - upewnil sie sprzedawca. -Tak! Sprzedawca wybral jeden owoc. Miecz Cohena pozostal ukryty w wozku inwalidzkim, jednak sprzedawca, reagujac na jakis podswiadomy impuls, zadbal, zeby to bylo naprawde dobre jablko. Potem wzial monete, co okazalo sie dosc trudne, gdyz klient nie chcial jej wypuscic. -No dalej, oddaj mi ja, czcigodny - powiedzial sprzedawca. Minelo pelne wydarzen siedem sekund. Kiedy skryli sie juz bezpiecznie za rogiem, Saveloy zwrocil sie do ordyncow. -Uwaga! Kto mi powie, co Cohen zrobil nieprawidlowo? -Nie powiedzial prosze? -Co? -Nie. -Nie powiedzial dziekuje? -Co? -Nie. -Walnal handlarza arbuzem, pchnal go w truskawki, kopnal w orzechy, podpalil stragan i ukradl wszystkie pieniadze? -Co? -Prawidlowa odpowiedz. - Saveloy westchnal. - Dzyngis, a tak dobrze ci szlo... -Mogl mnie nie nazywac, tak jak nazwal! -Ale "czcigodny" znaczy stary i madry, Dzyngis. -O... naprawde? -Tak. -No... ale zostawilem mu pieniadze za jablko. -Owszem, tylko mam wrazenie, ze zabrales wszystkie pozostale. -Ale za jablko zaplacilem - odparl Cohen troche nadasany. Saveloy westchnal ciezko. -Wiesz, Dzyngis, wydaje mi sie czasem, ze pare tysiecy lat powolnego rozwoju zasad wlasnosci fiskalnej jakos cie ominelo. -Jeszcze raz? -Niekiedy mozliwe jest, by pieniadze legalnie nalezaly do kogos innego - wyjasnil cierpliwie Saveloy. Orda przystanela, by jakos przyswoic te idee. Wiedzieli oczywiscie, ze fakt taki w teorii jest prawdziwy. Kupcy zawsze mieli pieniadze. Ale wydawalo sie niewlasciwe, by myslec o pieniadzach jako nalezacych do kupcow; nalezaly do tego, kto je zabral. Kupcy nie byli wlascicielami; po prostu dbali o nie, dopoki nie byly potrzebne. -Teraz inny temat. Widze tam starsza dame sprzedajaca kaczki. Mysle, ze w kolejnym etapie... Panie Willie, nie stoje w tamtym miejscu; jestem pewien, ze to, na co pan teraz patrzy, jest niezwykle interesujace, ale prosze raczej uwazac na to, co mowie. W kolejnym etapie przecwiczymy stosunki towarzyskie. -He, he, he - zarechotal Caleb Rozpruwacz. -Chodzi mi o to, panie Rozpruwacz, ze ma pan podejsc do niej i zapytac, ile kosztuje jedna kaczka. -He, he, he... Co? -I nie wolno panu rozdzierac na niej ubrania. To niecywilizowane. Caleb poskrobal sie po glowie, sypiac lupiezem. -No to co wlasciwie mam robic? -Eee... Zajac ja rozmowa. -Niby jak? O czym mozna gadac z jakas baba? Saveloy znow sie zawahal. W pewnym zakresie terytorium to bylo obce rowniez dla niego. Doswiadczenia z kobietami w ostatniej szkole ograniczaly sie do zdawkowych rozmow z gosposia, a w jednym przypadku szkolna matrona pozwolila mu polozyc dlon na swoim kolanie. Skonczyl czterdziesci lat, nim odkryl, ze seks oralny nie polega na rozmowie o seksie. Kobiety zawsze jawily mu sie jako istoty odlegle i cudowne, a nie - jak wierzyla cala Srebrna Orda - jako chwilowe zajecie. Dlatego teraz byl nieco zdenerwowany. -O pogodzie? - zaproponowal niepewnie. Pamiec podsunela mu niewyrazne wspomnienia rozmow ciotki, starej panny, ktora go wychowala. - O zdrowiu? O klopotach z dzisiejsza mlodzieza? -I dopiero wtedy zerwe z niej ubranie? -Mozliwe. W koncu. Jesli wyrazi chec. Pragne tez zwrocic uwage na nasza dyskusje sprzed kilku dni, dotyczaca regularnych kapieli.. - albo chociaz rzadkich kapieli, dodal w myslach -...a takze dbania o paznokcie, wlosy i zmiane odziezy. -To przeciez skora - zaprotestowal Caleb. - Nie trzeba jej zmieniac. Nie gnije przez cale lata. Po raz kolejny Saveloy musial zmienic punkt widzenia. Sadzil, ze Cywilizacja nalozy sie na Orde jak okleina. Mylil sie. Ale zabawna historia, myslal, gdy Orda obserwowala zalosne proby Caleba nawiazania konwersacji z reprezentantka polowy ludzkosci. Chociaz roznili sie tak bardzo, jak to tylko mozliwe, od ludzi, z ktorymi zwykle spotykal sie w pokojach nauczycielskich - a moze wlasnie dlatego ze roznili sie tak bardzo, jak to tylko mozliwe, od ludzi, ktorych zwykle spotykal w pokojach nauczycielskich - naprawde ich polubil. Kazdy z nich uwazal ksiazke albo za wyposazenie toalety, albo za przenosny zbior zapalniczek, i sadzil, ze higiena to rodzaj powitania. Mimo to byli uczciwi (z ich specyficznego punktu widzenia), przyzwoici (z ich specyficznego punktu widzenia) i widzieli swiat jako calkiem prosty. Rabowali bogatych kupcow, swiatynie i krolow. Nie napadali na ubogich. Nie dlatego ze ubostwo jest jakas cnota, ale dlatego ze ludzie ubodzy nie maja pieniedzy. I chociaz nie starali sie rozdawac pieniedzy biedakom, jednak w ostatecznym rozrachunku to wlasnie robili (jesli przyjac, ze biedacy skladaja sie z oberzystow, dam negocjowanej cnoty, kieszonkowcow, szulerow i rozmaitych pieczeniarzy). Choc bowiem podejmowali niezwykle wysilki, by ukrasc pieniadze, potem zachowywali nad nimi taka kontrole, jak czlowiek probujacy pedzic przed soba stado kotow. Pieniadze sluzyly do tego, by je wydawac i przepuszczac. Dbali wiec o staly obrot kapitalu, co w dowolnym spoleczenstwie jest rzecza godna pochwaly. Nigdy nie przejmowali sie tym, co pomysla inni. Saveloy uwazal takie podejscie za dziwnie atrakcyjne. On przez cale zycie martwil sie, co pomysla inni, byl pomijany przy awansach i wskutek tego traktowany jak fragment umeblowania. W dodatku ordyncy nigdy sie niczym nie dreczyli, nie zastanawiali, czy postepuja slusznie, i ogolnie mieli swietna zabawe. Kierowali sie tez swego rodzaju honorem. Lubil orde. Podobali mu sie. Caleb wrocil nietypowo dla siebie zamyslony. -Gratuluje, panie Rozpruwacz! - zawolal Saveloy. - Jak widze, nadal jest w pelni ubrana. -No, co powiedziala? - dopytywal sie Maly Willie. -Usmiechala sie do mnie - wyznal Caleb. Poskrobal sztywna brode. - W kazdym razie troche - dodal. -Swietnie - pochwalil Saveloy. -I ona, tego... powiedziala, ze no... ze chetnie by sie ze mna spotkala... pozniej... -Dobra robota! -Ale... Ucz, co to jest golenie? Saveloy wyjasnil. Caleb wysluchal uwaznie, krzywiac sie od czasu do czasu. Niekiedy ogladal sie, zeby spojrzec na sprzedawczynie kaczek, ktora pomachala mu dyskretnie. -Niech to... - powiedzial. - Sam nie wiem. - Znow sie obejrzal. - Jeszcze nigdy nie widzialem kobiety, ktora nie ucieka. -Kobiety sa jak jelenie - rzucil Cohen z mina znawcy. - Nie mozna sie na nie rzucac, trzeba scigac... -He, he... przepraszam. - Caleb pochwycil spojrzenie nauczyciela. -Mysle, ze na tym skonczymy lekcje - oswiadczyl Saveloy. - Nie chcemy chyba stac sie za bardzo cywilizowani, prawda? Proponuje teraz przechadzke dookola Zakazanego Miasta. Wszyscy je widzieli. Wyrastalo nad centrum Hunghung, otoczone murem wysokosci czterdziestu stop. -Przy bramie stoi duzo zolnierzy - zauwazyl Cohen. -Tak powinno byc. Wewnatrz znajduje sie wielki skarb. - Saveloy nie podnosil wzroku. Zdawalo sie, ze szuka czegos na ziemi. -Czemu zwyczajnie nie zaatakujem i nie wybijem wszystkich straznikow? - zapytal Caleb. Wciaz byl lekko oszolomiony. -Co? -Nie badz durniem - oburzyl sie Cohen. - To nam zajmie caly dzien. Zreszta - dodal z mimowolna duma - Ucz przeniesie nas tam na niewidzialnym zurawiu. Prawda, Ucz? Saveloy zatrzymal sie nagle. -Eureka - powiedzial. -To po efebiansku - wyjasnil ordyncom Cohen. - Znaczy: "dajcie mi recznik". -Ach tak - mruknal Caleb, probujac ukradkowo rozsuplac splatana brode. - A niby kiedy byles w Efebie? -Pojechalem tam kiedys, zeby zdobyc nagrode. -Za kogo? -Chyba za ciebie. -Ha! I znalazles mnie? -Nie pamietam. Kiwnij glowa i zobacz, czy ci odpadnie. -Aha! Panowie, spojrzcie! Ortopedyczny sandal Saveloya stuknal w ozdobny metalowy kwadrat w bruku. -Spojrzec na co? - zdziwil sie Truckle. -Co? -Powinnismy znalezc takich wiecej - rzekl Saveloy. - Ale mysle, ze mamy to, co jest potrzebne. Teraz musimy tylko poczekac do wieczora. *** Trwala zacieta dyskusja. Rincewind slyszal tylko glosy, poniewaz na glowe znow zalozono mu worek, a jego samego przywiazano do slupa.-Czy on chociaz wyglada na Wielkiego Maga? -Tak jest napisane na jego kapeluszu, w jezyku upiorow... -Ty tak twierdzisz! -A co z opowiescia Czterech Wielkich Sandalow? -Byl przemeczony. Moglo mu sie wydawac. -Wcale nie! Zjawil sie w powietrzu, lecac niby smok! Powalil pieciu zolnierzy! Trzy Maksymalne Szczescia tez to widzial. I inni. A potem uwolnil czcigodnego starca i zmienil go w poteznego wojownika! -Potrafi mowic naszym jezykiem, tak jak napisano w Ksiedze. -No dobrze. Przypuscmy, ze jest Wielkim Magiem. W takim razie powinnismy natychmiast go zabic. W ciemnosciach worka Rincewind energicznie pokrecil glowa. -Dlaczego? -Bo stanie po stronie cesarza. -Ale wedlug legendy Wielki Mag poprowadzil Czerwona Armie! -Tak. Dla cesarza Zwierciadlo Jedynego Slonca. Armia zniewolila lud. -Nie, obalila tylko bandyckich wodzow! Potem zbudowala Imperium! -I co? Niby Imperium jest takie wspaniale? Przedwczesny zgon silom opresji! -Ale teraz Czerwona Armia stoi po stronie ludu! Maksymalny postep wspolnie z Wielkim Magiem! -Wielki Mag jest Wrogiem Ludu! -Widzialem go, mowie przeciez! Legion wojska padl od wiatru jego przelotu! Wiatr jego przelotu zaniepokoil takze Rincewinda. -Jesli jest takim wielkim magiem, to czemu ciagle stoi zwiazany? Dlaczego nie sprawi, ze wiezy znikna w klebie zielonego dymu? -Moze zachowuje magie na jeszcze wspanialsze czyny. Nie bedzie robactwu puszczal fajerwerkow. -Ha! -I mial Ksiege! Szukal nas! Jego przeznaczeniem jest dowodzenie Czerwona Armia! Pokrecenie glowa: nie, nie, nie. -Sami mozemy soba dowodzic. Kiwniecie: tak, tak, tak. -Niepotrzebni nam zadni podejrzani Wielcy Magowie z mitycznych krain! Tak, tak, tak. -Dlatego powinnismy go zabic juz teraz! Tak, ta... Nie, nie, nie! -Ha! Smieje sie z ciebie pogardliwie! Czeka tylko, by sprawic, ze twoja glowa wybuchnie ognistymi wezami. Nie, nie, nie. -Wiesz przeciez, ze kiedy my tu rozmawiamy, Trzy Zaprzezone Woly cierpi na torturach! -Armia ludu to cos wiecej niz pojedynczy ludzie, Kwiecie Lotosu! W cuchnacym worku Rincewind skrzywil sie ze zloscia. Zaczynal juz zywic niechec do pierwszego mowiacego, jak zreszta zwykle wobec ludzi, ktorzy nalegali, zeby zgladzic go bez zwloki. Ale kiedy taki czlowiek zaczynal opowiadac o rzeczach wazniejszych niz ludzie, Rincewind wiedzial, ze ma powazne klopoty. -Jestem pewna, ze Wielki Mag potrafi uwolnic Trzy Zaprzezone Woly - odezwal sie glos kolo jego ucha. Nalezal do Motyl. -Tak, bez trudu zdola uwolnic Trzy Zaprzezone Woly! - zgodzila sie Kwiat Lotosu. -Tak uwazacie? Dostanie sie do Zakazanego Miasta? Niemozliwe! To pewna smierc! Tak, tak, tak. -Nie dla Wielkiego Maga - odparla Motyl. -Cicho badz! - szepnal Rincewind. -Chcialbys wiedziec, jak duzy tasak trzyma w reku Dwa Ogniste Ziola? - odpowiedziala szeptem Motyl. -Nie! -Bardzo duzy. -Powiedzial, ze wejscie do Zakazanego Miasta to pewna smierc. -Nie. To tylko prawdopodobna smierc. Zapewniam cie, ze jesli znowu uciekniesz, naprawde stanie sie pewna. Ktos zdjal mu z glowy worek. Twarz, jaka pojawila sie tuz przed nim, nalezala do Kwiatu Lotosu. A mozna zobaczyc wiele gorszych rzeczy niz jej twarz w swietle dnia. Przywolala mysli o smietanie, kawalku masla i akurat wlasciwej ilosci soli* [przyp.: O wiele pozniej Rincewind musial sie w zwiazku z tym poddac terapii. Proces terapeutyczny wykorzystywal piekna kobiete, polmisek ziemniakow oraz gruby kij z wbitym gwozdziem.]. Jedna z rzeczy, ktora moglby zobaczyc, byla na przyklad twarz Dwoch Ognistych Ziol. Nie wygladala milo. Byla nalana i miala w oczach dwie malenkie zrenice. Zdawala sie zywym przykladem na to, ze chociaz ludzi moga dreczyc krolowie, cesarze i mandaryni, zadanie to rownie dobrze wykona zwykly czlowiek z sasiedztwa. -Wielki Mag? Akurat - powiedzial Dwa Ogniste Ziola. -Potrafi! - zawolala Kwiat Lotosu (i serek smietankowy, pomyslal Rincewind; i moze jeszcze jakas salatka). - Jest Wielkim Magiem, ktory do nas powrocil! Czy nie prowadzil Mistrza przez krainy upiorow i krwiozerczych wampirow? -Nie powiedzialbym... - zaczal Rincewind. -I taki wielki mag pozwolil sie tu przyniesc w worku? - zadrwil Dwa Ogniste Ziola. - Niech nam pokaze jakies czary. -Prawdziwie wielki mag nie znizy sie do pokazywania sztuczek! - oswiadczyla Kwiat Lotosu. -To prawda - potwierdzil Rincewind. - Nie znizy sie. -Wstyd, ze Ziola proponuje cos takiego! -Wstyd - zgodzil sie Rincewind. -Poza tym cala moc bedzie mu potrzebna, by wkroczyc do Zakazanego Miasta - dodala Motyl. Rincewind odkryl, ze nienawidzi dzwieku jej glosu. -Zakazane Miasto - wymamrotal. -Wszyscy wiedza, ze sa tam straszne sidla, pulapki i wielu, bardzo wielu gwardzistow. -Sidla, pulapki... -I gdyby magia go zawiodla, bo pokazywal Ziolom sztuczki, trafi do najglebszego lochu, gdzie bedzie konal cal po calu. -Po calu... ehm... O ktory konkretnie cal... -Niech wiec wstydzi sie Dwa Ogniste Ziola! Rincewind usmiechnal sie z przymusem. -Prawde mowiac, nie jestem az taki wielki. Dosyc wielki, owszem - dodal szybko, gdy Motyl zmarszczyla czolo. - Ale nie bardzo wielki. -Pisma Mistrza stwierdzaja wyraznie, ze pokonales wielu poteznych czarownikow i madrze znalazles wyjscie z wielu trudnych sytuacji. Rincewind smetnie pokiwal glowa. To sie mniej wiecej zgadzalo, chociaz w wiekszosci przypadkow wcale nie mial takiego zamiaru. Natomiast Zakazane Miasto wygladalo, no... na zakazane. Nie wydawalo sie kuszace. Nie sprawialo wrazenia, jakby sprzedawano tam widokowki. Jedyna pamiatka, jaka pewnie czlowiekowi proponowali, byly jego zeby. W torebce. -Tego... Przypuszczam, ze ten chlopak, Woly, siedzi w jakims glebokim lochu, co? -Najglebszym - zapewnil Dwa Ogniste Ziola. -I... jeszcze nigdy nikogo potem nie widzieliscie? Znaczy z tych, ktorych tam zamkneli? -Widzielismy ich fragmenty - odparla Kwiat Lotosu. -Zwykle glowy - dodal Dwa Ogniste Ziola. - Na hakach przy bramie. -Ale nie glowe Trzech Zaprzezonych Wolow - oswiadczyla stanowczo Kwiat Lotosu. - Wielki Mag przemowil! -Wlasciwie to chyba nie powiedzialem... -Przemowiles - przerwala mu Motyl. Rincewind przyzwyczail sie juz do mroku i przekonal sie, ze jest w jakims magazynie czy piwnicy. Przytlumiony gwar miasta dobiegal przez okratowane otwory w sklepieniu. Polowa pomieszczenia zastawiona byla beczkami i pakami, a na kazdej ktos siedzial. Panowal wrecz scisk. Wszyscy obserwowali go w naboznym skupieniu, ale nie tylko to mieli ze soba wspolnego. Rincewind obrocil sie dookola. -Co to za dzieci? - zapytal. -To jest hunghungska kadra Czerwonej Armii - odpowiedziala mu Kwiat Lotosu. Dwa Ogniste Ziola parsknal gniewnie. -Dlaczego mu to zdradzilas? - oburzyl sie. - Teraz trzeba bedzie go zabic. -Przeciez sa tacy mlodzi! -Moze nie sa zaawansowani w latach - odparl Dwa Ogniste Ziola - ale czcigodni pod wzgledem odwagi i honoru. -I doswiadczeni w walce? Ci gwardzisci, ktorych widzialem, nie wygladaja na milych ludzi. A czy wy macie chociaz jakas bron? -Bron wydrzemy z rak naszych wrogow! - oswiadczyl Dwa Ogniste Ziola. Zabrzmialy entuzjastyczne okrzyki. -Naprawde? A jak wlasciwie ich sklonicie, zeby ja puscili? Rincewind wskazal mala dziewczynke, ktora odsunela sie sprzed jego palca, jakby trzymal naladowana kusze. Wygladala na siedem lat i sciskala pluszowego krolika. -Jak ci na imie? -Jedna Ukochana Perla, Wielki Magu. -A co robisz w Czerwonej Armii? -Dostalam medal za rozlepianie ulotek, Wielki Magu. -No tak... Na przyklad "Niech niezbyt dobre rzeczy przytrafia sie naszym nieprzyjaciolom, jesli mozna"? Takie hasla? -No... - dziewczynka zerknela niepewnie na Motyl. -Rewolucja nie jest dla nas latwa - wyjasnila starsza dziewczyna. - Brakuje nam... doswiadczenia. -No wiec przybylem, by wam powiedziec, ze nie robi sie rewolucji spiewaniem piesni, rozlepianiem ulotek i walka golymi rekami! - zawolal Rincewind. - Nie wtedy, kiedy staje sie przeciwko prawdziwym ludziom z prawdziwa bronia. Wy... Przerwal, gdy uswiadomil sobie, ze sto par oczu obserwuje go w skupieniu, a dwiescie uszu pilnie slucha. Odtworzyl swoje slowa w komorze echowej wlasnej glowy. Powiedzial: "przybylem, by wam powiedziec...". -...to znaczy, nie do mnie nalezy mowienie wam czegokolwiek. -Rzeczywiscie - wtracil Dwa Ogniste Ziola. - Zwyciezymy, bo po naszej stronie stoi historia. -Zwyciezymy, bo po naszej stronie stoi Wielki Mag - poprawila go surowo Motyl. -Cos wam powiem! - krzyknal Rincewind. - Wolalbym raczej zaufac sobie niz historii! Niech to demony, naprawde to powiedzialem? -A zatem pomozesz Trzem Zaprzezonym Wolom - stwierdzila Motyl. -Prosze! - zawolala Kwiat Lotosu. Rincewind spojrzal na nia, na lzy w kacikach jej oczu, na bande zasluchanych dzieci i nastolatkow, ktorzy naprawde wierzyli, ze spiewajac porywajace piesni, mozna pokonac armie. Jesli sie dobrze zastanowic, mial tylko jedno wyjscie. Musi na razie udawac, ze sie zgadza, a potem wyniesc sie jak najszybciej i przy pierwszej okazji. Gniew Motyl byl grozny, ale hak to hak. Oczywiscie, przez jakis czas potem bedzie sie czul paskudnie, ale o to wlasnie chodzi. Bedzie sie czul paskudnie, ale nie bedzie czul haka. Swiat mial zbyt wielu bohaterow i na pewno nie potrzebuje nastepnego. Mial za to tylko jednego Rincewinda, wiec Rincewind byl swiatu winien utrzymywanie tego jedynego przy zyciu jak najdluzej. *** Przy drodze stala gospoda. Miala dziedziniec. I zagrode dla Bagazy.Staly tam wielkie kufry podrozne mogace pomiescic dwutygodniowe wyposazenie dla calej rodziny ze sluzba. Byly kupieckie walizki probek, zwykle kwadratowe skrzynki na prymitywnych nogach. Byly eleganckie torby na krotkie trasy. Szuraly i przesuwaly sie w zagrodzie. Od czasu do czasu brzeknal uchwyt, skrzypnal zawias, raz czy dwa stuknelo wieko i zatupaly kufry probujace usunac sie z drogi. Trzy z nich byly duze i kryte nabijana cwiekami skora. Wygladaly na taki ekwipunek podrozny, ktory wloczy sie w poblizu tanich hoteli i rzuca nieprzyzwoite uwagi damskim torebkom. Obiektem ich uwagi stala sie niezbyt duza walizka z inkrustowanym wiekiem i na drobnych stopach. Wycofala sie w sam kat. Najwiekszy z kufrow podchodzil do niej coraz blizej, a jego ciezkie, nabijane wieko kilka razy otworzylo sie ze zgrzytem. Mniejsza walizka cofala sie tak, ze jej tylne nogi usilowaly juz wdrapywac sie na ogrodzenie. Nagle zza muru dziedzinca rozlegl sie tupot nozek. Rozbrzmiewal coraz glosniej, az ucichl nagle. Cos brzeknelo, jakby ciezki obiekt wyladowal na naciagnietym dachu powozu. Na tle wschodzacego ksiezyca pojawila sie sylwetka czegos koziolkujacego wolno w powietrzu. To cos wyladowalo przed trzema wielkimi kuframi, podskoczylo i ruszylo do ataku. W koncu podrozni wybiegli z gospody w noc, ale wtedy czesci odziezy lezaly juz rozrzucone i zdeptane na calym dziedzincu. Trzy czarne kufry, podrapane i poobijane, znaleziono na dachu. Kazdy skrobal nogami dachowki i odpychal pozostale, probujac znalezc sie jak najwyzej. Inne Bagaze wpadly w panike, wylamaly ogrodzenie i rozbiegly sie po okolicy. W koncu znaleziono wszystkie, procz jednego. *** Ordyncy byli z siebie dumni, kiedy siadali razem do kolacji. Zachowywali sie, zdaniem Saveloya, jak gromada chlopcow, ktorzy wlasnie dostali swoja pierwsza pare dlugich spodni.Co zreszta wlasnie sie stalo. Kazdy mial na sobie workowate spodnie i dluga szara szate. -Robilismy zakupy - oznajmil z duma Caleb. - Placilismy za wszystko pieniedzmi. Jestesmy ubrani jak ludzie cywilizowani. -Istotnie - zgodzil sie poblazliwie Saveloy. Mial nadzieje, ze doprowadza misje do konca, zanim odkryja, jakich cywilizowanych ludzi nosza kostiumy. Klopotliwe okazaly sie brody. Ludzie, ktorzy nosili takie ubrania w Zakazanym Miescie, zwykle nie mieli brod. Ich brak brod byl wrecz przyslowiowy. Wlasciwie w scislym sensie przyslowiowy byl ich brak innych waznych fragmentow, a w konsekwencji rowniez zarostu. Cohen przesunal sie na krzesle. -Drapie - stwierdzil. - To sa spodnie, tak? Nigdy jeszcze takich nie nosilem. Koszuli tez. Po co komu koszula, ktora nie jest kolczuga? -Ale poszlo nam swietnie - powiedzial Caleb. Poszedl nawet sie ogolic, zmuszajac cyrulika, by po raz pierwszy w swej karierze uzyl dluta. Teraz co chwila gladzil swoj nagi, rozowy podbrodek. -No, rzeczywiscie bylismy cywilizowani - uznal Vincent. -Z wyjatkiem tego kawalka, kiedy podpaliles sprzedawce - wtracil Maly Willie. -No, ale podpalilem go tylko troche. -Co? -Ucz! -Slucham, Dzyngis. -Dlaczego powiedziales sprzedawcy fajerwerkow, ze wszyscy, ktorych znales, zgineli gwaltowna smiercia? Saveloy stopa tracal pod stolem duza paczke stojaca obok pieknego nowego kociolka. -Zeby nie nabral podejrzen co do naszych zakupow. -Piec tysiecy fajerwerkow? -Co? -Opowiadalem wam kiedys - powiedzial Saveloy - ze gdy skonczylem uczyc geografii w Gildii Skrytobojcow i Gildii Hydraulikow, przez pare lat pracowalem w Gildii Alchemikow? -Alchemicy? Wariaci, co do jednego - ocenil Truckle. -Ale bardzo pilni w geografii. Pewnie chca wiedziec, gdzie spadli. Jedzcie, panowie. Przed nami dluga noc. -Co to takiego? - zainteresowal sie Truckle, nabijajac cos na paleczke. -Eee... potrawka. -No tak. Ale co to jest? -Jakis... tego, no... pies. Orda spojrzala na niego nieruchomo. -Nie ma w tym nic zlego - zapewnil ze szczeroscia czlowieka, kory dla siebie zamowil pedy bambusa i mleczko sojowe. -Jadlem juz wszystko - oswiadczyl Truckle. - Ale nie bede jadl psa. Mialem kiedys psa. Lazika. -Pamietam - odezwal sie Cohen. - Tego w obrozy z kolcami? Tego, ktory zjadal ludzi? -Mowcie sobie, co chcecie, ale dla mnie byl przyjacielem. - Truckle odgarnal mieso na bok. -A krwawa smiercia dla wszystkich innych. Ja zjem twoja porcje. Zamow mu kurczaka, Ucz. -Raz zem zjadl czlowieka - wymamrotal Wsciekly Hamish. - W oblezeniu to bylo. -Zjadles kogos? - zdziwil sie Saveloy i skinal na kelnera. -Tylko noge. -To okropne! -Nie z musztarda. A juz sadzilem, ze ich znam, pomyslal Saveloy. Siegnal po kieliszek. Ordyncy takze siegneli po swoje, obserwujac go pilnie. -Toast, panowie - powiedzial. - I pamietajcie, co mowilem o zlopaniu. Od zlopania ma sie wilgotne uszy. Tylko saczymy. Za cywilizacje! Ordyncy dolaczyli do niego, kazdy z wlasnym toastem. -Pchan'kov!* [przy.: Niech twoje stopy zostana odciete i pochowane pare sazni od twojego ciala, zeby twoj duch nie chodzil po swiecie.] -Klasc sie na podlodze, a nikomu nie stanie sie krzywda! -Obys zyl w ciekawych spodniach! -Jakie jest magiczne slowko? Dawaj! -Smierc prawie wszystkim tyranom! -Co? *** -Mury Zakazanego Miasta maja czterdziesci stop wysokosci - poinformowala Motyl. - Bramy wykute sa z mosiadzu, a strzega ich setki gwardzistow. Ale oczywiscie mamy Wielkiego Maga.-Kogo? -Ciebie. -Przepraszam, stale zapominam. -Owszem. - Motyl obrzucila Rincewinda dlugim, badawczym spojrzeniem. Pamietal, ze tak patrzyli na niego nauczyciele, kiedy uzyskal wysoka ocene w jakims tescie, zwyczajnie zgadujac odpowiedzi. Szybko spuscil wzrok. Cohen by wiedzial, co robic, myslal. Wyrabalby sobie droge mieczem. Nawet nie przyszloby mu do glowy, zeby sie bac albo martwic. On jest czlowiekiem, jakiego wam trzeba w takiej chwili. -Na pewno znasz zaklecia, ktorymi zburzysz mur - powiedziala Kwiat Lotosu. Rincewind zastanowil sie, co mu zrobia, kiedy sie okaze, ze nie zna. Niewiele, uznal, jesli bedzie juz uciekal. Pewnie, moga przeklac pamiec o nim i okreslac najgorszymi slowami, ale do tego byl przyzwyczajony. Kamienie i kije przetraca mi szyje, myslal. Niejasno zdawal sobie sprawe, ze jest tez druga czesc tego powiedzenia, ale nie przejmowal sie nia, gdyz zawsze ta pierwsza zajmowala cala jego uwage. Nawet Bagaz go opuscil. Owszem, to niewielki jasniejszy punkt w calej sytuacji, ale Rincewindowi brakowalo tupotu malych nozek... -Zanim ruszymy - powiedzial - powinnismy chyba zaspiewac jakas piesn rewolucyjna. Kadrze spodobal sie ten pomysl. Kiedy zajeli sie spiewem, podszedl dyskretnie do Motyl, ktora rzucila mu porozumiewawczy usmieszek. -Wiesz, ze nie potrafie tego zrobic! -Mistrz twierdzil, ze jestes bardzo pomyslowy. -Nie umiem wyczarowac dziury w murze! -Na pewno cos wymyslisz. I... Wielki Magu... -Tak? -Ukochana Perla, ta dziewczynka z pluszowym krolikiem... -Tak? -Kadra to wszystko, co jej zostalo. To samo dotyczy wielu innych. Kiedy wodzowie walcza, gina ludzie. Rodzice. Jako jedna z pierwszych przeczytalam "Co robilem na wakacjach", Wielki Magu. Zobaczylam tam glupiego czlowieka, ktoremu z jakiegos powodu zawsze sprzyja szczescie. Wielki Magu, mam nadzieje, ze dla dobra kazdego z nas bedziesz mial dzisiaj mnostwo szczescia. Zwlaszcza dla twojego. *** Na dworze Cesarza Slonca szemraly fontanny. Pawie wydawaly okrzyki brzmiace jak odglos czegos, co nie powinno wygladac tak pieknie. Ornamentalne drzewka rzucaly swoj cien, jak tylko one potrafia - ornamentalnie.Ogrody zajmowaly serce miasta - dalo sie stad uslyszec zewnetrzny halas. Dobiegal przytlumiony, dzieki slomie rozsypywanej codziennie na najblizszych ulicach, ale tez dlatego ze kazdy dzwiek, uznany za zbyt glosny, zyskalby swemu autorowi bardzo krotki pobyt w wiezieniu. Ze wszystkich ogrodow najbardziej estetycznie udany byl ten, ktory przygotowal sam pierwszy cesarz, Zwierciadlo Jedynego Slonca. Skladal sie tylko ze zwiru i kamieni, ale estetycznie zagrabionych tak, jakby pozostawil je gorski strumien z wyrobionym gustem artystycznym. Wlasnie tutaj cesarz Zwierciadlo Jedynego Slonca, pod ktorego panowaniem zostalo zjednoczone Imperium i wzniesiony Wielki Mur, przychodzil, by odswiezyc dusze i dumac nad istota jednosci wszechrzeczy. Pijal przy tym wino z czaszki jakiegos wroga, a moze niezrecznego przy grabiach ogrodnika. W tej chwili w ogrodzie przebywal Drugi Maly Wang, mistrz protokolu, ktory zjawil sie, bo uznal, ze pomoze mu to ukoic nerwy. Pewnie chodzi o numer drugi, tlumaczyl sobie czesto. To pechowy numer przy urodzinach. Byc nazwanym Malym Wangiem to drobiazg, dowodzacy jedynie braku uprzejmosci, cos w rodzaju odchodow malej mewy po tym wielkim stosie bawolich ekskrementow, jakie Niebiosa zrzucily wprost do jego horoskopu. Musial tez przyznac, ze nie poprawil swej sytuacji, godzac sie objac stanowisko mistrza protokolu. Wtedy wydawalo sie to znakomitym pomyslem. Awansowal powoli w agatejskiej sluzbie panstwowej, doskonalac talenty niezbedne dla praktyki dobrego zarzadzania (takie jak kaligrafia, origami, ukladanie kwiatow i Piec Cudownych Form poezji). Pracowicie wypelnial powierzone mu obowiazki i tylko mimochodem zauwazal, ze wokol nie ma tak wielu jak kiedys urzednikow publicznych wysokiej rangi. Az pewnego dnia grupa szacownych mandarynow - wiekszosc o wiele bardziej szacowna od niego - otoczyla go, gdy szukal rymu do "pomaranczy platka", i pogratulowala stanowiska nowego mistrza. Stalo sie to trzy miesiace temu. Ze wszystkich spraw, ktore przemyslal sobie przez te trzy miesiace, najbardziej haniebna byla ta: zaczal wierzyc, ze Cesarz Slonce nie jest, jak sadzil, Panem Raju, Filarem Nieba i Wielka Rzeka Laskawosci, ale zlosliwym szalencem, ktorego zgon zbyt dlugo juz sie odwleka. Przerazajaca mysl. To tak jakby nienawidzic macierzynstwa i surowej ryby, jakby sprzeciwiac sie slonecznemu swiatlu. Wiekszosc ludzi rozwija w sobie swiadomosc spoleczna w mlodosci, w tym krotkim okresie pomiedzy ukonczeniem szkoly a uznaniem, ze niesprawiedliwosc niekoniecznie jest calkiem zla. Odkrycie tego w wieku lat szescdziesieciu powoduje jednak prawdziwy wstrzas. To nie znaczy, ze sprzeciwial sie Zlotym Zasadom. Rozsadek podpowiadal, ze czlowiekowi sklonnemu do zlodziejstwa nalezy odrabac rece; chroni go to przed kolejnymi kradziezami i zbrukaniem duszy. Wiesniak, ktory nie moze zaplacic podatku, powinien zostac stracony, by nie ulegl pokusie lenistwa i by zapobiec niepokojom spolecznym. A skoro Imperium zostalo stworzone przez Niebiosa jako jedyny prawdziwy swiat ludzkich istot, gdy wszystko poza nim jest kraina upiorow, to z cala pewnoscia nalezy usuwac osoby, ktore kwestionuja ten stan rzeczy. Czul jednak, ze nie wypada chichotac przy tym radosnie. Dokonywanie tych czynow powinno byc jedynie koniecznym obowiazkiem, a nie przyjemnoscia. Gdzies z daleka uslyszal krzyki. To cesarz znowu gral w szachy. Lubil korzystac z zywych figur. Drugiemu Malemu Wangowi ciazyla ta wiedza. Kiedys czasy byly lepsze - zdazyl juz to odkryc. Nie zawsze sprawy Imperium wygladaly tak jak teraz. Cesarze nie byli okrutnymi blaznami, ktorych otoczenie jest bezpieczne jak bagna w sezonie krokodyli. Kiedy umieral wladca, nie zawsze wybuchala wojna domowa. Arystokraci nie rzadzili krajem. Lud mial prawa, nie tylko obowiazki. Az pewnego dnia zakwestionowano prawo sukcesji, wybuchla wojna i od tego czasu nic jakos nie moglo sie poprawic. Jesli nie zdarzy sie nic nadzwyczajnego, niedlugo umrze cesarz. Bez watpienia jest juz dla niego przygotowywane specjalne pieklo. Jak zwykle rozpeta sie wojna, po czym na tron wstapi nowy cesarz. Jesli Drugi Maly Wang bedzie mial wielkie szczescie, zostanie sciety, co zwykle przytrafialo sie ludziom, ktorzy objeli wysokie urzedy za poprzedniej wladzy. Ale wedlug obecnych norm nie jest to szczegolne okrucienstwo, gdyz ostatnio mozna bylo stracic glowe za przeszkodzenie cesarzowi w mysleniu albo za stanie w niewlasciwym miejscu. I wtedy Drugi Maly Wang uslyszal duchy. Zdawalo mu sie, ze sa tuz pod jego stopami. Mowily obcym jezykiem, wiec dla Drugiego Malego Wanga byly to pozbawione znaczenia dzwieki. Brzmialy tak: -"Gdzie jestesmy, do demona?" -"Gdzies pod palacem. Jestem pewien. Szukajcie nastepnej klapy w suficie." -"Co?" -"Mam dosc pchania tego przekletego wozka." -"Mowie, ze po wszystkim nalezy mi sie goracy masaz stop." -"To ma byc sposob na wejscie do miasta? To ma byc wejscie do miasta? Po pachy w wodzie? Nie tak wkraczalismy do jakiegos pie... nedznego miasta, kiedy jezdzilem z Bruce'em Hunem. Do tego... kochajacego miasta wkraczalo sie na czele tysiaca konnych, ot co!" -"Tak, ale w tej rurze i tak by sie nie zmiescili." Glosy brzmialy glucho i dudniaco. Zdumiony i zafascynowany Drugi Maly Wang podazal za nimi przez zagrabiony zwir w sposob tak niedbaly, ze mogl zyskac natychmiastowe wyrwanie jezyka z jego zwyklego miejsca pokoju i ukojenia. -"Mozemy sie pospieszyc? Wolalbym, zeby nas juz tu nie bylo, kiedy wybuchnie kociolek. A nie mialem czasu na eksperymenty z lontami." -"Wciaz nie lapie, o co chodzi z tym kociolkiem, Ucz." -"Mam nadzieje, ze fajerwerki wybija dziure w murze." -"Jasne. Ale w takim razie dlaczego nas tam nie ma? Po co leziemy ta rura?" -"Bo wszyscy straznicy pobiegna sprawdzic, co wybuchlo." -"Wlasnie. I powinnismy na nich czekac." -"Nie! Powinnismy byc tutaj, Dzyngis. Ten manewr nazywa sie "odwrocenie uwagi". W ten sposob... jest bardziej cywilizowanie." Drugi Maly Wang przycisnal ucho do gruntu. -"Ucz, jaka jest kara za wejscie do Zakazanego Miasta? Mozesz powtorzyc?" -"O ile wiem, jest to egzekucja polegajaca na powieszeniu, wyciaganiu i cwiartowaniu. Dlatego, rozumiecie, lepiej, zeby..." Cos bardzo cicho plusnelo. -"A jak kogos wyciagaja?" -"Wydaje mi sie, ze wypruwaja wnetrznosci i pokazuja je skazancowi." -"Po co?" -"Wlasciwie nie wiem. Pewnie zeby sprawdzic, czy je rozpozna." -"Znaczy, niby jak? O, faktycznie, to moje nerki, a to moje sniadanie?" -"A jak cwiartuja? Tna na cwiartki?" -"Sadzac z kontekstu, to bardzo prawdopodobne." Przez chwile slychac bylo tylko plusk szesciu par nog i ciche zgrzytanie czegos, co brzmialo jak kola. -"No, a jak wieszaja?" -"Slucham?" -"He, he, he... Przepraszam, zartowalem." Drugi Maly Wang potknal sie o dwustuletnie drzewko bonsai i uderzyl glowa o kamien wybrany ze wzgledu na swoj fundamentalny spokoj. Kiedy po kilku sekundach odzyskal przytomnosc, glosy umilkly. O ile w ogole realnie istnialy. Duchy. Ostatnio sporo jest tu duchow. Drugi Maly Wang zalowal, ze nie ma przy sobie paru fajerwerkow. Bycie mistrzem protokolu okazalo sie gorsze nawet od szukania rymu do "pomaranczy platka". *** Latarnie rozjasnialy uliczki Hunghung. Slyszac za soba ciche rozmowy Czerwonej Armii, Rincewind dotarl do muru Zakazanego Miasta.Nikt lepiej od niego nie wiedzial, ze jest absolutnie niezdolny do prawdziwych czarow. Udawaly mu sie jedynie przypadkiem. Byl wiec pewien, ze jesli pomacha reka i wypowie kilka magicznych slow, mur najprawdopodobniej stanie sie troche mniej dziurawy niz w tej chwili. Przykro bedzie rozczarowac Kwiat Lotosu, ktorej cialo nasuwalo na mysl talerz ozdobnie cietych frytek. Chyba jednak najwyzszy czas, by sie nauczyla, ze nie wolno polegac na magach. A potem bedzie mogl sie stad wyniesc. Co moze mu zrobic Motyl, jesli sprobuje i zawiedzie? Ku swemu zdziwieniu odkryl w sobie nadzieje, ze zanim ucieknie, zdazy wsadzic Dwom Ognistym Ziolom palec w oko. Byl zdumiony, ze inni nie poznali sie na tym czlowieku. Znalezli sie pomiedzy bramami. Zycie Hunghung oblewalo mur niczym mulista fala; wszedzie widzial stragany i stoiska. Rincewind myslal dotad, ze Ankhmorporkianie zyja praktycznie na ulicach, jednak w porownaniu z mieszkancami Hunghung mozna by ich uznac za agorafobow. Pogrzeby (i polaczone z nimi pokazy sztucznych ogni), wesela i ceremonie religijne odbywaly sie obok i mieszaly z normalna dzialalnoscia targowa, taka jak zarzynanie zwierzat w stylu wolnym i targowanie sie na poziomie swiatowym. Ziola wskazal odsloniety odcinek muru. Pod sciana lezal jedynie stos drewna. -Mniej wiecej tam, Wielki Magu - rzucil drwiaco. - I nie przemeczaj sie nadmiernie. Wystarczy maly otwor. -Przeciez dookola sa setki ludzi! -Czy to klopot dla tak wybitnego maga? Czy moze nie potrafisz, kiedy inni patrza? -Nie mam watpliwosci, ze Wielki Mag nas zadziwi - oswiadczyla Motyl. -Kiedy ludzie zobacza potege Wielkiego Maga, beda o niej opowiadac po wieczne czasy - dodala Kwiat Lotosu. -Prawdopodobnie - mruknal Rincewind. Kadra ucichla, choc wskazywaly na to jedynie ich zamkniete usta. Przestrzen pozostawiona przez to milczenie natychmiast wypelnil gwar tlumu. Rincewind podwinal rekawy. Nie byl nawet pewien, jakie jest zaklecie wysadzajace obiekty murowane. Niepewnie machnal reka. -Lepiej sie odsunmy - powiedzial Ziola ze zlosliwym usmiechem. -Quanti canicula iila in fenestre - powiedzial Rincewind. - Tego... Rozpaczliwie wpatrywal sie w mur. Dzieki wyczuleniu zmyslow, jakie zdarza sie ludziom na krawedzi paniki, zauwazyl kociol czesciowo przysypany drewnem. I chyba byl do niego umocowany kawalek plonacego sznurka. -Sluchajcie - powiedzial. - Tam chyba jest... -Jakies klopoty? - spytal zlosliwie Ziola. Rincewind wyprostowal sie. -... - odparl z godnoscia. Zabrzmial dzwiek, jakby pianka ladowala delikatnie na talerzu, i wszystko przed nim rozjarzylo sie biela. Po chwili biel zmienila sie w czerwien z pasami czerni, a straszliwy huk klepnal go dlonia po uszach. Sierpowaty fragment czegos scial czubek kapelusza i wbil sie w najblizszy dom, ktory zajal sie ogniem. Ostro zapachnialo przypalonymi brwiami. Kiedy odlamki opadly, Rincewind zobaczyl spora dziure w murze. Cegly wokol brzegow, zmienione teraz w rozgrzana do czerwonosci ceramike, zaczynaly stygnac przy wtorze cichych trzaskow. Spojrzal na swe czarne od sadzy dlonie. -Ale numer... - powiedzial. A potem dodal jeszcze: - I dobrze! Odwrocil sie, by rzec dumnie: "I co wy na to?", ale zamilkl, kiedy stalo sie oczywiste, ze wszyscy pozostali leza plasko na ziemi. Kaczka obserwowala go podejrzliwie z klatki. Dzieki czesciowej oslonie pretow miala piora ubarwione w pasy na przemian naturalne i przypieczone. Zawsze chcial rzucac takie czary. Zawsze potrafil doskonale je sobie wyobrazic. Tyle ze nigdy mu nie wychodzily... W otworze pojawili sie gwardzisci. Jeden, ktorego przerazajacy helm sugerowal oficera, popatrzyl na czerniejace brzegi otworu, a potem na Rincewinda. -Ty to zrobiles? - zapytal. -Cofnijcie sie! - krzyknal pijany swa potega Rincewind. - Jestem Wielkim Magiem, wiecie? Widzicie ten palec? Nie zmuszajcie mnie, zebym go uzyl! Oficer skinal na swoich ludzi. -Brac go. Rincewind cofnal sie o krok. -Ostrzegam! Kto sprobuje mnie dotknac, bedzie przez reszte zycia lykal muchy i podskakiwal! Gwardzisci podchodzili z determinacja ludzi sklonnych zaryzykowac niepewne zagrozenie czarami wobec calkiem pewnej kary za niewykonanie rozkazu. -Odstapcie! To lada chwila eksploduje! No dobrze, skoro nie zostawiacie mi wyboru... Machnal reka. Kilka razy pstryknal palcami. -Eee... Gwardzisci sprawdzili, ze nie zmienili ksztaltu, po czym chwycili go za ramiona. -To moze dzialac z opoznionym zaplonem... - ostrzegl, kiedy scisneli mocniej. - A moze zainteresuje was wysluchanie slynnego cytatu... - Gwardzisci uniesli go nad ziemie. - Raczej nie. Przeniesli Rincewinda, wciaz odruchowo przebierajacego w powietrzu nogami, przed skryte za maska oblicze oficera, ktory ryknal: -Na kolana, buntowniku! -Chetnie, ale... -Widzialem, co zrobiles z Czterema Bialymi Lisami! -Co? Kto to taki? -Zabierzcie go do cesarza. Wleczony Rincewind widzial jeszcze przez chwile, jak gwardzisci z mieczami w dloniach otaczaja Czerwona Armie. *** Metalowa plyta zakolysala sie, po czym upadla na podloge.-Ostroznie! -Nie jestem przyzwyczajony do ostroznosci! Bruce Hun nie byl ostro... -Zamknij sie z tym Bruce'em Hunem! -Ciebie tez niech licho porwie! -Co? -Jest tam ktos? Cohen wysunal glowe z tunelu. Pomieszczenie bylo ciemne, wilgotne, pelne rur i przewodow. Woda ciekla we wszystkich kierunkach, by napelniac fontanny i zbiorniki. -Nie - stwierdzil z rozczarowaniem. Rozlegly sie gluche przeklenstwa i zgrzyty, kiedy do dlugiej, niskiej piwnicy przeciskano wozek Hamisha. Saveloy zapalil zapalke, a ordyncy rozproszyli sie i badali otoczenie. -Gratulacje, panowie - rzekl. - Jak sadze, jestesmy juz w palacu. -Jasne - mruknal Truckle. - Pokonalismy te pie... kochajaca rure. Co komu z tego? -Mozem ja zgwalcic - podpowiedzial Caleb. -Patrzcie, to kolo sie obraca! -Co to jest kochajaca rura? -Co robi ta dzwignia? -Co? -A moze poszukamy drzwi, wypadniemy stad i zabijemy wszystkich? Saveloy przymknal oczy. Sytuacja wydawala mu sie znajoma i po chwili przypomnial sobie dlaczego. Kiedys zabral cala klase na szkolna wycieczke do miejskiej zbrojowni. Jeszcze teraz w wilgotne dni dokuczala mu prawa noga. -Nie, nie. Nie! - powiedzial. - Co by nam z tego przyszlo? Maly Willie, zostaw te dzwignie. -No, na przyklad ja poczulbym sie lepiej - odparl Cohen. - Przez caly dzien nikogo nie zabilem, oprocz tego straznika, a to sie wlasciwie nie liczy. -Przypominam, ze mamy tutaj krasc, nie mordowac. A teraz prosze wszystkich, zebyscie zdjeli te mokre skory i wlozyli wasze ladne, nowe ubrania. -To mi sie nie podoba - oswiadczyl Cohen, wciagajac koszule. - Lubie, zeby ludzie wiedzieli, kim bylem. -Wlasnie - zgodzil sie Maly Willie. - Bez skor i kolczug moga nas wziac za bande staruszkow. -I o to chodzi - wtracil Saveloy. - To element podstepu. -Czy to podobne do taktyki? - upewnil sie Cohen. -Tak. -Niech bedzie, ale i tak mi sie nie podoba - narzekal Stary Vincent. - Przypuscmy, ze wygramy. Jaka piesn zaspiewaja minstrele o ludziach, ktorzy atakowali przez rure? -Dudniaca - odgadl Maly Willie. -Niczego takiego nie zaspiewaja - zapewnil stanowczo Cohen. - Jak mu dosyc zaplacisz, minstrel zaspiewa, co tylko zechcesz. Do drzwi prowadzilo kilka mokrych stopni. Saveloy byl juz na gorze i nasluchiwal. -Zgadza sie - potwierdzil Caleb. - Mowia przeciez, ze kto placi muzykantowi, ten wybiera melodie. -No tak, panowie - uzupelnil Saveloy, a oczy mu blyszczaly - kto przystawi noz do gardla muzykanta, ten pisze symfonie. *** Skrytobojca sunal wolno przez komnaty pana Honga.Byl jednym z najlepszych w nielicznej, lecz ekskluzywnej gildii w Hunghung i z cala pewnoscia nie zaliczal sie do buntownikow. Nie lubil buntownikow. Byli zwykle ludzmi ubogimi, a zatem niewielka mieli szanse, by zostac klientami. Poruszal sie ostroznie, choc w niezwykly sposob. Unikal podlogi - pan Hong znany byl z tego, ze nastrajal deski. Skrytobojca wykorzystywal raczej meble, ozdobne parawany, a czasem rowniez sufit. Byl doskonale przygotowany. Kiedy przez odlegle drzwi wkroczyl poslaniec, skrytobojca zamarl na chwile, po czym ruszyl do swego celu w idealnie zgranym rytmie, pozwalajac, by ciezkie stapanie przybysza zagluszalo jego kroki. Pan Hong robil kolejny miecz. Skladanie metalu, wszystkie te meczace, choc konieczne okresy nagrzewania i kucia, pomagaly mu jasno myslec. Zbyt duzo czysto umyslowej aktywnosci szkodzi mozgowi, jak stwierdzil. Lubil czasami popracowac takze rekami. Wsunal klinge w palenisko i kilka razy poruszyl miechem. -Slucham - powiedzial. Poslaniec uniosl glowe tuz ponad podloge. -Dobre wiesci, panie. Schwytalismy Czerwona Armie! -Coz, to istotnie dobre wiesci - przyznal pan Hong, starannie obserwujac klinge i czekajac na zmiane koloru. - W tym rowniez tego, ktorego nazywaja Wielkim Magiem? -Tak jest. Ale wcale nie jest taki wielki, panie. Usmiech zniknal, gdy Hong zmarszczyl brwi. -Doprawdy? Raczej przeciwnie, gdyz podejrzewam go o dysponowanie ogromna i niebezpieczna moca. -Tak, panie. Nie chcialem... -Dopilnuj, zeby wszyscy trafili do wiezienia. I wyslij wiadomosc do kapitana Pieciu Ludzi Honga, by wykonal rozkazy, jakie wydalem mu dzis rano. -Tak, panie. -A teraz wstan. Poslaniec wstal przerazony. Hong wciagnal gruba rekawice i ujal rekojesc miecza. -Broda do gory! -Panie... -Otworz szeroko oczy! Ten rozkaz byl calkiem zbyteczny. Pan Hong spojrzal uwaznie na maske zgrozy, zauwazyl niewielki ruch, kiwnal glowa, po czym jednym, niemal baletowym ruchem wyrwal gorace ostrze z paleniska, odwrocil sie, pchnal... Rozlegl sie bardzo krotki krzyk, a potem dluzsze syczenie. Pan Hong pozwolil skrytobojcy osunac sie na podloge. Potem wyrwal miecz z ciala i obejrzal parujace ostrze. -Hm... - mruknal. - Ciekawe... Zauwazyl przerazonego poslanca. -Jeszcze tu jestes? -Nie, panie. -Zrob, co mowilem. Pan Hong obrocil klinge tak, by odbijala swiatlo. Starannie zbadal powierzchnie. -I jeszcze, no... Czy mam przyslac sluzbe, zeby usunela to, eee... cialo? -Co? - Pan Hong zamyslil sie gleboko. -Cialo, panie? -Jakie cialo? A tak. Zajmij sie tym. *** Sciany byly przepieknie dekorowane. Nawet Rincewind to zauwazyl, choc przesuwaly sie obok zamglone szybkoscia. Na niektorych wymalowano cudowne ptaki, czasem gorskie pejzaze albo gestwy listowia, a kazdy lisc czy pak przedstawiony byl ze wszystkimi szczegolami za pomoca kilku ledwie pociagniec pedzelka.Ceramiczne lwy patrzyly groznie z marmurowych piedestalow. Przy scianach korytarza staly wazy wieksze od Rincewinda. Lakierowane drzwi otwieraly sie przed gwardzistami. Rincewind przelotnie dostrzegal wielkie, ozdobne i puste komnaty ciagnace sie po obu stronach. Wreszcie mineli kolejne drzwi i zostal rzucony na drewniana podloge. W podobnych okolicznosciach, jak sie juz nieraz przekonal, lepiej nie podnosic glowy. Po chwili odezwal sie dumny glos. -Co masz do powiedzenia na swoja obrone, nedzna wszo? -No wiec ja... -Milcz! Aha. Czyli to miala byc taka rozmowa... Inny glos, starczy, zgrzytliwy i sapiacy, powiedzial: -Gdzie jest wielki... wezyr? -Oddalil sie do swych komnat, o wspanialy. Wyjawil, ze boli go glowa. -Wezwijcie go... natychmiast. Rincewind, z nosem przycisnietym mocno do podlogi, doszedl do kolejnych wnioskow. Wielki wezyr zawsze zle wrozyl; na ogol oznaczal, ze pojawia sie propozycje dzikich koni i rozgrzanych do czerwonosci lancuchow. A kiedy kogos nazywano "o wspanialy", bylo wlasciwie pewne, ze nie warto sie odwolywac. -To jest... buntownik, nieprawdaz? - Zdanie to zostalo raczej wychrypione niz wypowiedziane. -Rzeczywiscie, o wspanialy. -Mysle, ze chetnie przyj... rze sie blizej. Rincewind uslyszal pomruk dowodzacy, ze grupa osob zostala zaskoczona tym zadaniem. Potem zgrzytnely przesuwane meble. Mial wrazenie, ze na granicy pola widzenia dostrzega koldre. Widocznie ktos pchal lozko... -Niech on... wstanie. Bulgot w srodku zdania przypominal resztke wody splywajaca z wanny do otworu sciekowego. Chlupotal niczym cofajaca sie fala. Po raz kolejny Rincewind dostal kopniaka w nerki, polecenie wyrazone w prostym esperanto brutalnosci. Wstal. To rzeczywiscie bylo loze, i to chyba najwieksze, jakie w zyciu ogladal. Na nim, okryty brokatami i niemal zagubiony wsrod poduszek, lezal starzec. Rincewind nie widzial jeszcze czlowieka wygladajacego na tak chorego. Starzec mial twarz blada z zielonkawym odcieniem; zyly pod skora dloni przypominaly robaki w sloju. Cesarz mial wszystkie charakterystyczne cechy trupa, tyle ze - jak sie okazalo - wyjatkowo zywotnego. -Czyli... to jest ten nowy Wielki Mag, o... ktorym tyle czytalismy, czy... tak? Kiedy mowil, wszyscy cierpliwie przeczekiwali bulgot w srodku zdania. -No wiec... - zaczal Rincewind. -Milcz! Rincewind wzruszyl ramionami. Nie wiedzial, czego sie spodziewac po cesarzu. Jednak w wyobrazni przewidzial to stanowisko dla poteznego, tlustego czlowieka z licznymi pierscieniami na palcach. Tymczasem rozmowa z tym tutaj tylko o wlos roznila sie od nekromancji. -Mozesz pokazac nam jeszcze jakies... czary, Wielki Magu? Rincewind zerknal na szambelana. -Wlas... -Milcz! Cesarz skinal dlonia, zabulgotal z wysilku i spojrzal pytajaco. Rincewind postanowil sprobowac jeszcze raz. -Znam dobry czar - powiedzial. - Sztuczka ze znikaniem. -Mozesz ja nam po... kazac? -Tylko jesli wszyscy pootwieraja drzwi i odwroca sie plecami. Wyraz twarzy cesarza nie zmienil sie wcale. Caly dwor zamilkl. Potem zabrzmial dzwiek, jakby kilka krolikow smiertelnie sie zakrztusilo. Cesarz sie smial. Kiedy stalo sie to oczywiste, wszyscy inni takze wybuchneli smiechem. Nikt nie zyskuje takiego aplauzu jak czlowiek, ktoremu latwiej jest poslac kogos na smierc, niz wyjsc do toalety. -Co z toba... poczniemy? - zapytal. - Gdzie jest... wielki... wezyr? Dworzanie sie rozstapili. Rincewind zaryzykowal spojrzenie w bok. Gdy czlowiek raz dostanie sie w rece wielkiego wezyra, jest juz wlasciwie martwy. Wielcy wezyrowie zawsze sa spiskujacymi megalomanami. Prawdopodobnie takie sa warunki zatrudnienia na tym stanowisku: "Czy jestes przebieglym, zdradzieckim, intrygujacym szalencem? To swietnie, zostaniesz wiec moim najbardziej zaufanym ministrem". -Ach, pan... Hong - ucieszyl sie cesarz. -Laski? - zaproponowal Rincewind. -Milcz! - wrzasnal szambelan. -Powiedz mi, panie... Hong - rzekl starozytny cesarz - jaka jest kara dla... cudzoziemca... wkraczajacego do Zakazanego Miasta? -Usuniecie wszystkich konczyn, uszu i oczu, a nastepnie wypuszczenie na wolnosc - odparl pan Hong. Rincewind podniosl reke. -Pierwsze wykroczenie? -Milcz! -Zwykle staramy sie dopilnowac, by nie bylo juz drugiego - zapewnil pan Hong. - Co to za osobnik? -Podoba mi sie - oswiadczyl cesarz. - Chyba go... zatrzymam. Smieszy... mnie. Rincewind otworzyl usta. -Milcz! - ryknal szambelan, zapewne niezbyt rozsadnie w swietle ostatnich wydarzen. -Eee... czy on moglby przestac wrzeszczec "milcz" za kazdym razem, kiedy probuje cos powiedziec? - spytal Rincewind. -Oczywiscie... Wielki Magu - zgodzil sie cesarz. Skinal na gwardzistow. - Zabierzcie stad... szambelana i ode... tnijcie mu wargi. -O wspanialy, ja... -I uszy... takze. Nieszczesnika wywleczono z komnaty. Zatrzasnely sie lakierowane skrzydla drzwi. Dworzanie skwitowali zajscie oklaskami. -Czy chcialbys... popatrzec, jak... je zjada? - zaproponowal cesarz z radosnym usmiechem. - To kapi... talna zabawa. -Uhahaha - odparl Rincewind. -Sluszna decyzja, panie - stwierdzil pan Hong. Odwrocil sie w strone maga i ku jego ogromnemu zdumieniu, ale i przerazeniu, mrugnal porozumiewawczo. -O wspanialy - odezwal sie pulchny dworzanin. Padl na kolana, odbil sie lekko i zblizyl lekliwie do cesarza. - Zastanawiam sie, czy moze jest calkiem rozsadne, by okazywac taka laske owemu cudzoziemskiemu de... Cesarz pochylil glowe. Rincewind moglby przysiac, ze osypal sie kurz. W grupie dworzan nastapilo delikatne poruszenie. Choc zdawalo sie, ze nikt nie popelnil takiej niestosownosci jak przesuniecie chocby stopy, jednak wokol kleczacego pojawil sie rosnacy pas pustej przestrzeni. Cesarz sie usmiechnal. -Twoja troska zasluguje na... pochwale - powiedzial. Dworzanin pozwolil sobie na pelen ulgi usmiech. Cesarz dodal: - Jednak twoja arogancja... juz nie. Zabijcie go powoli... niech to trwa kilka... dni. -Aargh! -Is... totnie. Duzo wrzacego... oleju. -Znakomity pomysl, panie - pochwalil pan Hong. Cesarz znow spojrzal na Rincewinda. -Jestem pewien, ze... Wielki Mag jest... moim przyjacielem - wycharczal. -Ahahaha - zapewnil Rincewind. Znajdowal sie juz w takich sytuacjach, bogowie swiadkami. Ale dotad stawal przed kims... no, zwykle przed kims podobnym do Honga, a nie wobec takiego niemal trupa, ktory tak daleko pograzyl sie w obled, ze normalnosci nie siegal nawet dlugim kijem. -Bedziemy sie do... skonale bawili - obiecal cesarz. - Duzo o... tobie czytalem. -Ahahaha. Cesarz znow skinal dworzanom reka. -Udam sie teraz na spoczynek. Zebrani zaczeli ostentacyjnie ziewac. Najwyrazniej nikt tu nie kladl sie spac pozniej od cesarza. -Panie - odezwal sie znuzonym glosem pan Hong. - Co kazesz nam uczynic z twoim tym oto Wielkim Magiem? Starzec obrzucil Rincewinda spojrzeniem, jakie zwykle zyskuje prezent w chwili, gdy koncza sie baterie. -Wsadzcie go do specjalnego... lochu. Na razie. -Tak, panie. - Pan Hong skinal na gwardzistow. Wywlekany Rincewind zdazyl sie jeszcze obejrzec. Cesarz lezal nieruchomo wsrod poduszek i chyba calkiem o nim zapomnial. -Zwariowal czy co? - zapytal. -Milcz! Rincewind przyjrzal sie gwardziscie, ktory to powiedzial. -Z taka geba czlowiek latwo moze sie tu wpakowac w klopoty - mruknal pod nosem. *** Pan Hong zawsze wpadal w depresje, myslac o ogolnym stanie ludzkosci. Czesto wydawala mu sie skazona. Brakowalo jej koncentracji. Wezmy taka Czerwona Armie. Gdyby to on byl buntownikiem, cesarz zginalby w zamachu juz kilka miesiecy temu, a kraj stalby teraz w ogniu, z wyjatkiem czesci zbyt wilgotnych, by sie palily. A ci? Mimo tylu wysilkow ich pomyslem na dzialalnosc rewolucyjna byly dyskretne ulotki na murach, gloszace hasla w stylu "Nieprzyjemnosci dla oprawcow w dogodnej chwili".Probowali podpalac straznice. Dobrze - tak powinna wygladac rewolucja, szkoda jednak, ze najpierw starali sie umowic z gwardzistami. Duzo wysilkow kosztowalo pana Honga wywolanie wrazenia, ze Czerwona Armia w ogole odnosi jakies zwyciestwa. Coz, dal im Wielkiego Maga, w ktorego tak szczerze wierzyli. Teraz nie mieli juz nic na swoje usprawiedliwienie. Sadzac po wygladzie, ten nedznik byl tak tchorzliwy i pozbawiony talentow, jak pan Hong oczekiwal. Armia przez niego prowadzona albo ucieknie, albo pozwoli sie wybic, otwierajac droge kontrrewolucji. Kontrrewolucja na pewno nie bedzie taka nieskuteczna. Pan Hong juz tego dopilnuje. Ale sprawy trzeba zalatwiac po kolei. Wszedzie czaja sie wrogowie. Podejrzliwi wrogowie. Sciezka czlowieka ambitnego wiedzie po slowiczej podlodze: jeden falszywy krok, a zaspiewaja deski. To przykre, ze Wielki Mag okaze sie takim specjalista od zamkow. Dzis w nocy bloku wieziennego pilnuja ludzie pana Tanga. Oczywiscie, gdyby Czerwonej Armii udalo sie uciec, na pana Tanga nie padnie zadne podejrzenie... Pan Hong zaryzykowal cichy chichot, gdy powracal do swoich komnat. Dowod, to najwazniejsze. Nie moze byc zadnych dowodow. Zreszta wkrotce nie bedzie to mialo znaczenia. Nic nie jednoczy ludu lepiej niz przerazajaca, krwawa wojna. A fakt, ze Wielki Mag - czyli dowodca straszliwej armii buntownikow - jest zlowrogim cudzoziemskim wichrzycielem, stanie sie iskra, ktora podpali fajerwerki. A potem... Ankh-Morpork [sikajacy pies]. Hunghung bylo stare. Kultura opierala sie na tradycji, ukladzie pokarmowym bawolu i zdradzie. Pan Hong docenial wszystkie trzy elementy, ale nie sumowaly sie one we wladze nad swiatem, a te cenil przede wszystkim. Pod warunkiem, ze zostanie osiagnieta przez pana Honga. Gdybym byl tradycyjnym typem wielkiego wezyra, pomyslal, siadajac przy stoliku do herbaty, w tej chwili zanosilbym sie smiechem. Zamiast tego usmiechnal sie tylko do siebie. Czas zajrzec do kufra? Nie. Niektorym rzeczom oczekiwanie dodaje wartosci. *** Wozek inwalidzki Wscieklego Hamisha spowodowal, ze odwrocilo sie za nimi kilka glow, jednak nie padly zadne komentarze. Nadmierna ciekawosc nie byla cecha zwiekszajaca szanse przetrwania w Zakazanym Miescie. Ludzie skupiali sie na pracy, ktora polegala chyba na nieskonczonym przenoszeniu korytarzami stosow papierow.Cohen przyjrzal sie temu, co trzymal w reku. Przez dziesiatki lat walczyl rozmaita bronia: mieczami naturalnie, ale tez lukami, wloczniami, maczugami... Wlasciwie, kiedy sie zastanowic, to praktycznie wszystkim. Oprocz tego... -Wcale mi sie to nie podoba - stwierdzil Truckle. - Dlaczego niesiemy kawalki papieru? -Poniewaz jezeli w takim miejscu niesiesz kawalek papieru, nikt nie zwraca na ciebie uwagi - wyjasnil Saveloy. -Dlaczego? -Co? -To... taka magia. -Lepiej bym sie czul, jakby to byla bron. -Prawde mowiac, papier moze byc bronia potezniejsza od wszystkich innych. -Wiem. Wlasnie sie skaleczylem - poskarzyl sie Maly Willie, ssac palec. -Co? -Spojrzcie na to z innej strony, panowie - zaproponowal Saveloy. - Oto jestesmy w Zakazanym Miescie i nikt przy tym nie zginal. -Tak. I dlatego tak... choroba... narzekamy - odparl Truckle. Saveloy westchnal. Bylo cos dziwnego w sposobie, w jaki Truchle uzywal slow. Niewazne, co naprawde mowil, slyszalo sie to, co rzeczywiscie mial na mysli. Moglby samo powietrze doprowadzic do rumiencow, mowiac "urwal nac". *** Drzwi zatrzasnely sie za Rincewindem. Potem jeszcze stuknely zapadajace rygle.Cele Imperium byly calkiem podobne do tych w domu. Kiedy chce sie uwiezic stworzenie tak pomyslowe jak typowa istota ludzka, zwykle polega sie glownie na solidnych, staroswieckich zelaznych pretach i duzych ilosciach kamieni. Wygladalo na to, ze ten uswiecony tradycja wzorzec przyjeto tutaj juz od dawna. Coz, trzeba przyznac, ze z cesarzem nie poszlo najgorzej. Ale z jakiegos powodu fakt ten nie dodawal otuchy. Starzec sprawil wrazenie czlowieka rownie groznego dla przyjaciol, jak dla wrogow. Rincewind wspomnial Macarona Jacksona, jeszcze z czasow, kiedy dopiero zaczynal studia. Wszyscy chcieli przyjaznic sie z Macaronem, ale nie wiadomo czemu, kiedy czlowiek trafil juz do jego bandy, stale ktos po nim deptal, scigala go Straz Miejska albo obrywal w bojkach, ktorych wcale nie zaczynal. Tymczasem Macaron znajdowal sie gdzies na granicy calego zamieszania i smial sie tylko. Poza tym cesarz nie stal juz u drzwi Smierci, ale byl w korytarzu, podziwial dywan i wyglaszal komentarze na temat wieszaka. I nie trzeba byc politycznym geniuszem, by wiedziec, ze kiedy ktos taki umiera, rachunki zostaja wyrownane, zanim jeszcze ostygnie cialo. Osoba publicznie nazwana przyjacielem ma oczekiwana dlugosc zycia kojarzona zwykle ze stworzeniami, ktore o zachodzie slonca unosza sie nad strumieniem pelnym pstragow. Rincewind odsunal na bok jakas czaszke i usiadl. Istniala zapewne szansa na ratunek, ale Czerwona Armia bylaby w ciezkich tarapatach, probujac ratowac gumowa kaczke przed utonieciem. Zreszta wtedy znalazlby sie znowu w rekach Motyl, ktora budzila w nim przerazenie prawie tak wielkie jak cesarz. Musial wierzyc, ze bogowie nie planuja, by Rincewind, po wszystkich swoich przygodach, zgnil w lochu. Nie, pomyslal z gorycza. Bogowie zaplanowali pewnie cos bardziej pomyslowego. Swiatlo wpadalo do lochu jedynie przez bardzo mala kratke i wygladalo na bardzo zuzyte. Umeblowanie skladalo sie ze stosiku czegos, co zapewne kiedys bylo sloma. Uslyszal... ...delikatne stukanie w sciane. Raz, dwa... trzy razy. Siegnal po czaszke i odpowiedzial tym samym. Zabrzmialo jedno stukniecie. Powtorzyl je. Potem dwa. Stuknal dwukrotnie. Coz, nie pierwszy raz spotykal sie z czyms takim. Komunikacja pozbawiona znaczen... Poczul sie, jakby wrocil na Niewidoczny Uniwersytet. -Swietnie - powiedzial, a jego glos odbil sie gluchym echem od scian celi. - Swietnie. Mamy kontakt. Ale co wlasciwie mowimy? Cos zazgrzytalo cicho. Jeden z kamiennych blokow wysunal sie ze sciany i spadl Rincewindowi na noge. -Aargh! -Jaki hipopotam? - zapytal stlumiony glos. -Co? -Slucham? -Co? -Chciales poznac kod stukania? Rozumiesz, w ten sposob kontaktujemy sie miedzy celami. Jedno stukniecie oznacza... -Przepraszam, ale czy nie kontaktujemy sie wlasnie w tej chwili? -Tak, ale nieoficjalnie. Wiezniom... nie wolno... rozmawiac... Glos mowil coraz wolniej, jakby jego wlasciciel nagle przypomnial sobie cos waznego. -A tak - zgodzil sie Rincewind. - Wciaz zapominam. To przeciez... Hunghung. Wszyscy... przestrzegaja... regul... Glos Rincewinda takze ucichl. Po obu stronach muru zapadla dluga, pelna zadumy cisza. -Rincewind? -Dwukwiat? Co ty tu robisz? - zdumial sie Rincewind. -Gnije w lochu. -Ja tez. -Na bogow! Ilez to juz lat? - zapytal stlumiony glos Dwukwiata. -Co? Ilez to juz lat czego? -Ale ty... czemu...? -Bo pisales te przekleta ksiazke! -Myslalem, ze bedzie ciekawa dla innych. -Ciekawa? Ciekawa?! -Myslalem, ze ludzie chetnie przeczytaja opisy cudzoziemskiej kultury. Nie mialem zamiaru sprawiac klopotow. Rincewind oparl sie o swoja strone muru. Nie, oczywiscie. Dwukwiat nie chcial sprawiac klopotow. Niektorzy nigdy nie chca. Prawdopodobnie ostatnim dzwiekiem slyszanym, nim wszechswiat zlozy sie jak papierowy kapelusik, bedzie glos kogos pytajacego "Co sie stanie, jesli zrobie o tak?". -Chyba Los cie tu zeslal - rzekl Dwukwiat. -Owszem, on lubi takie rzeczy - zgodzil sie Rincewind. -Pamietasz, jaka mielismy razem zabawe? -Naprawde? Musialem akurat zamknac oczy. -Przygody! -Ach, one. Chodzi ci o wiszenie nad przepasciami i takie rzeczy...? -Rincewindzie... -Tak? Slucham. -Czuje sie o wiele lepiej, kiedy ty tu jestes. -Zadziwiajace. Rincewind rozkoszowal sie twardoscia muru. To byly zwykle kamienie. Czul, ze moze na nich polegac. -Chyba wszyscy maja kopie twojej ksiazki - powiedzial. - Jest dzielem rewolucyjnym. I to rzeczywiscie kopie. Wygladaja, jakby kazdy przepisywal ja i oddawal nastepnemu. -Tak. To sie nazywa samizdat. -Co to znaczy? -Ze trzeba przepisac samemu i dac egzemplarz innym. Na bogow... Sadzilem, ze to tylko rozrywka. Nie spodziewalem sie, ze ludzie potraktuja to powaznie. Nie narobilem chyba zbyt wielkiego zamieszania? -Wiesz, wasi rewolucjonisci sa wciaz na etapie sloganow i ulotek. Ale to chyba nie pomoze, jesli zostana zlapani. -Ojej... -Jak to sie stalo, ze jeszcze zyjesz? -Sam nie wiem. Podejrzewam, ze o mnie zapomnieli. Wiesz, to sie zdarza. Chodzi o papiery. Ktos krzywo pociagnie pedzelkiem albo zapomni przepisac jedna linijke... Mysle, ze to dosc czeste przypadki. -Chcesz powiedziec, ze ludzie siedza w wiezieniu, ale nikt juz nie pamieta za co? -O tak. -No to dlaczego ich nie wypuszczaja? -Chyba sa przekonani, ze musieli kiedys zrobic cos zlego. Coz, musze przyznac, ze nasz rzad pozostawia wiele do zyczenia. -Na przyklad zyczenia sobie innego rzadu. -Przestan. Za powtarzanie takich rzeczy mozna trafic do lochu. *** Ludzie czasem spali, ale Zakazane Miasto nie zasypialo nigdy. Przez cala noc plonely pochodnie w wielkim Bureaux, gdzie bezustannie toczyly sie sprawy Imperium.Polegalo to, jak zauwazyl Saveloy, glownie na przekladaniu papierow. Szesc Dobroczynnych Wiatrow byl zastepca administratora w dystrykcie Langtang. Dobrze wypelnial swoje obowiazki, ktore zreszta dosc lubil. Nie byl czlowiekiem niegodziwym. Owszem, mial poczucie humoru jak potrawka z kurczaka. Owszem, dla rozrywki grywal na akordeonie, intensywnie nie cierpial kotow, a po ceremonii picia herbaty mial zwyczaj osuszac gorna warge serwetka w sposob, ktory sklanial pania Dobroczynne-Wiatrowa do regularnego popelniania w wyobrazni okrutnych zbrodni. W dodatku trzymal pieniadze w skorzanej portmonetce i starannie je liczyl po kazdym zakupie, zwlaszcza jesli za nim stala kolejka. Z drugiej strony jednak byl dobry dla zwierzat i przekazywal niewielkie, ale regularne dotacje na cele dobroczynne. Czesto dawal skromna jalmuzne ulicznym zebrakom, choc zawsze zapisywal to w notesiku, z ktorym sie nie rozstawal, aby potem nie zapomniec odwiedzic ich w charakterze oficjalnym. I nigdy nie zabieral ludziom wiecej pieniedzy, niz mieli. Nie byl rowniez - w przeciwienstwie do wiekszosci zatrudnionych w Zakazanym Miescie - eunuchem. Gwardzisci tez nie byli eunuchami, naturalnie. Poradzono sobie z tym, klasyfikujac ich oficjalnie jako umeblowanie. Stwierdzono jednak, ze urzednicy podatkowi potrzebuja kazdego atutu, jaki maja do dyspozycji, by stawic czolo wybiegom prostego wiesniaka, ktory przejawia pozalowania godna sklonnosc do nieplacenia podatkow. W budynku mozna bylo spotkac osoby bardziej niemile niz Szesc Dobroczynnych Wiatrow i tylko pech sprawil, ze to w jego gabinecie odsunely sie nagle drzwi z papieru i bambusu. Za nimi stalo szesciu dziwnie wygladajacych i bardzo starych eunuchow, jeden z nich w jakiejs konstrukcji na kolach. Nawet sie nie poklonili, nie mowiac juz o padnieciu na kolana. A przeciez mial nie tylko swoj urzedowy czerwony kapelusz, ale tez przyszyty na nim bialy guzik! Pedzelek wypadl mu z dloni, gdy starcy wkroczyli do gabinetu, jakby byli jego wlascicielami. Jeden z nich zaczal wybijac dziury w scianie i wydawac z siebie jakis belkot. -"Hej, te sciany sa z papieru! Zobaczcie, jak polizac palec, to przechodzi na wylot! Widzicie?" -Zawolam straze i kaze was wszystkich wychlostac! - krzyknal Szesc Dobroczynnych Wiatrow, miarkujac swoj gniew ze wzgledu na nadzwyczaj zaawansowany wiek intruzow. -"Co on powiedzial?" -"Mowi, ze zawola straze." -"Ooo, tak. Prosze, niech zawola!" -"Nie, na razie lepiej nie. Zachowujmy sie normalnie." -"Znaczy, mamy mu poderznac gardlo?" -"Chodzi mi o normalniejsze normalne zachowanie." -"Ja wlasnie takie bym nazwal normalnym." Jeden ze starcow stanal przed oniemialym urzednikiem i usmiechnal sie szeroko. -Wybacz nam, wasza... "do licha, jakie to bylo slowo..." zagiel wozka...? ogromna skala...? "a tak..." czcigodnosc, ale chyba zabladzilismy. Dwaj staruszkowie poczlapali za plecy Szesciu Dobroczynnych Wiatrow i zaczeli czytac - a raczej probowac czytac to, nad czym pracowal. Wyrwali mu z reki arkusz papieru. -"Co tu pisze, Ucz?" -Spojrzmy... "Pierwszy wiatr jesieni kolysze lotosu kwiatem. Siedem Szczesliwych Klod ma zaplacic jedno prosie i trzy ["wyglada jak czwororeki czlowiek machajacy flaga"] ryzu pod kara otrzymania wielu uderzen w jego ["dosc stylizowany obrazek, nie bardzo rozumiem, co to takiego"]. Z rozkazu Szesciu Dobroczynnych Wiatrow, poborcy podatkowego, Langtang". Wsrod starcow nastapila subtelna przemiana. Teraz wszyscy sie juz usmiechali, ale nie w taki sposob, by dodac otuchy. Jeden z nich, z zebami jak diamenty, pochylil sie i powiedzial w fatalnym agatejskim: -Jestes poborca podatkowym, panie Galko na Kapeluszu? Szesc Dobroczynnych Wiatrow mial watpliwosci, czy zdola wezwac straze. W tych staruszkach bylo cos przerazajacego. Wcale nie wygladali na czcigodnych. Wygladali na okropnie groznych, a choc nie zauwazyl u nich broni, mial lodowata pewnosc, ze zginie, nim wypowie pierwsza sylabe. Poza tym w gardle mu zaschlo, a spodnie mial mokre. -Co zlego w byciu poborca... - wychrypial. -Alez skad - zapewnil Diamentowe Zeby. - Zawsze chetnie spotykamy poborcow. -Naleza do naszych najulubienszych ludzi tacy poborcy - dodal inny starzec. -Oszczedzaja zachodu - wyjasnil Diamentowe Zeby. -No - przyznal trzeci starzec. - Bo nie trzeba lazic po chalupach i zabijac wszystkich, co by zabrac kosztownosci. Wystarczy poczekac i zabic tylko... -Panowie, mozemy zamienic slowko? Mowiacym byl starzec z nieco kozia twarza, ktory wydawal sie nie az tak niemily jak pozostali. Straszni ludzie zebrali sie wokol niego, a Szesc Dobroczynnych Wiatrow uslyszal dziwaczne dzwieki chrapliwej cudzoziemskiej mowy. -"Jak to? Przeciez jest poborca! Oni wlasnie do tego sluza!" -"Co?" -"Pamietajcie, ze stabilny system podatkowy jest fundamentem dobrych rzadow, panowie." -"Wszystko zrozumialem do slow?stabilny system?." -"Poza tym zabicie tego ciezko pracujacego poborcy podatkow w zaden sposob nie byloby dla nas uzyteczne." -"Bedzie martwy. Moim zdaniem to bardzo uzyteczne." Rozmowa trwala dluzej. Szesc Dobroczynnych Wiatrow az podskoczyl, kiedy grupa sie rozstapila, a staruszek z kozia twarza usmiechnal sie do niego. -Moi pokorni przyjaciele oniesmieleni sa pana... odmiana sliwek... malym nozem do ciecia wodorostow... osoba, szlachetny panie - powiedzial. Kazdemu slowu zadawala klam energiczna gestykulacja Truckle'a za jego plecami. -"A moze odetniemy mu tylko kawalek?" -"Co?" -Jak sie tu dostaliscie? - zapytal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - Drogi pilnuje wielu silnych gwardzistow. -Wiedzialem, ze cos przegapilismy - zmartwil sie Diamentowe Zeby. -Chcielibysmy, panie, bys oprowadzil nas po Zakazanym Miescie - powiedzial Kozia Twarz. - Nazywam sie... Szafy Lej, tak chyba bys to okreslil. Tak, Szafy Lej, jestem pewien... Szesc Dobroczynnych Wiatrow z nadzieja spojrzal w strone drzwi. -...a przybylismy tutaj, by dowiedziec sie czegos wiecej o waszej cudownej... gorze... odmianie bambusa... odglosie plynacej wody o zachodzie... "niech to..." cywilizacji. Za nim Truckle energicznie demonstrowal reszcie ordy, co on i Szkieletowi Jezdzcy Bruce'a Huna zrobili kiedys z poborca podatkow. Zamaszyste ruchy reki szczegolnie mocno przyciagaly uwage Szesciu Dobroczynnych Wiatrow. Nie rozumial slow, ale jakos wcale ich nie potrzebowal. -"Dlaczego tak z nim gadasz?" -"Nie znam drogi, Dzyngis. Nie istnieja mapy Zakazanego Miasta. Potrzebny nam przewodnik." Kozia Twarz zwrocil sie do poborcy. -Czy zechcesz, panie, pojsc z nami? Wyjsc stad, pomyslal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. Tak! Na korytarzu moga stac gwardzisci! -Jedna chwileczke - wtracil Diamentowe Zeby, gdy urzednik kiwnal glowa. - Wez pedzel i zapisz, co mowie. Po minucie juz ich nie bylo. W gabinecie pozostal tylko poprawiony rozkaz. Teraz brzmial tak: "Roze czerwone sa, a fioletowe bzy. Siedem Szczesliwych Klod ma dostac jedno prosie i tyle ryzu, ile uniesie, poniewaz zostal Jednym Szczesliwym Wiesniakiem. Z rozkazu Szesciu Dobroczynnych Wiatrow, poborcy podatkowego, Langtang. Pomocy. Pomocy. Jesli ktos to przeczyta, to porwal mnie w niewole zlowrogi eunuch. Ratunku". *** Rincewind i Dwukwiat lezeli w sasiednich celach i wspominali dawne piekne czasy. To znaczy Dwukwiat wspominal dawne piekne czasy. Rincewind dlubal slomka w szczelinie miedzy kamieniami. Nie znalazl nic lepszego. Musialby pracowac kilka tysiecy lat, by osiagnac jakis efekt, ale to przeciez nie powod, by rezygnowac.-Karmia tutaj? - zapytal, przerywajac potok wspomnien. -Czasami. Ale nie sa to wspaniale potrawy z Ankh-Morpork. -Doprawdy... - wymruczal Rincewind, drapiac dalej. Malenki kawalek tynku wydawal sie gotow do wypadniecia. -Nigdy nie zapomne smaku kielbasek pana Dibblera. -Ludzie zwykle tak maja. -Taka uczta trafia sie raz na cale zycie. -Owszem, czesto. Slomka sie zlamala. -Niech to demon! - Rincewind usiadl prosto. - Co wlasciwie jest takiego waznego w tej Czerwonej Armii? - zapytal. - Przeciez to banda dzieciakow. Tylko utrapienie. -Tak... Obawiam sie, ze nastapil pewien zamet pojeciowy - wyjasnil Dwukwiat. - Hm... Slyszales kiedys o teorii, ze historia toczy sie cyklami? -Widzialem rysunek w jednym z notatnikow Leonarda z Quirmu... - Rincewind podjal prace z kolejna slomka. -Nie, chodzi o to, ze... kreci sie jak kolo. Jesli staniesz w jednym miejscu, wszystko powroci znowu. -Ach, to... Niech to demon! -Tutaj wielu w to wierzy. Uwazaja, ze historia rozpoczyna sie od nowa co trzy tysiace lat. -Mozliwe - zgodzil sie Rincewind, ktory szukal nowej slomki, wiec sluchal nieuwaznie. Dopiero po chwili dotarlo do niego znaczenie slow. - Trzy tysiace lat? To troche krotko, nie? Wszystko? Gwiazdy, oceany, inteligentne zycie ewoluujace z absolwentow studiow humanistycznych... Takie rzeczy? -Alez skad. To tylko... tlo. Wlasciwa historia rozpoczela sie od stworzenia Imperium przez cesarza Lustro Jedynego Slonca. Pierwszego cesarza. I jego sluge, Wielkiego Maga. To tylko legenda. Chlopi w nia wierza. Patrza na Wielki Mur i mowia: Cos tak wspanialego moglo byc zbudowane tylko z pomoca magii... A Czerwona Armia... Prawdopodobnie byla zwyczajna, dobrze zorganizowana jednostka wyszkolonych zolnierzy. Pierwsza prawdziwa armia, rozumiesz. Przedtem walczyly tylko niezdyscyplinowane bandy. Nic w tym magicznego. Wielki Mag nie mogl przeciez naprawde... Chlopi wierza w rozne glupstwa... -Ale w co takiego wierza? -Mowia, ze Wielki Mag sprawil, by sama ziemia ozyla. Kiedy wszystkie armie kontynentu stanely naprzeciw Zwierciadla Jedynego Slonca, Wielki Mag... puscil latawca. -To rozsadne - stwierdzil Rincewind. - Kiedy dookola trwa wojna, wez sobie wolny dzien. To moje motto. -Nie, nie zrozumiales. To byl specjalny latawiec. Pochwycil blyskawice na niebie, a Wielki Mag uwiezil ja w butelkach. Potem wzial zwykle bloto i... wypiekajac je w blyskawicy, uformowal z niego armie. -Nie slyszalem o takich zakleciach. -Maja tez zabawne pomysly na temat reinkarnacji... Rincewind zgodzil sie. Zapewne maja. Pomagaly im chyba przetrwac te dlugie bawole godziny: wiecie, kiedy umre, mam nadzieje powrocic jako... jako czlowiek trzymajacy na sznurku bawola, ale odwroconego w inna strone. -Eee... nie. Oni wcale nie mysla, ze czlowiek powraca - tlumaczyl Dwukwiat. - No... uzylem niewlasciwego slowa, prawda? Troche ten jezyk zapomnialem. Myslalem o preinkarnacji. To jak reinkarnacja, tylko na odwrot. Uwazaja, ze rodzisz sie, zanim umrzesz. -Cos takiego... - Rincewind skrobal tynk. - Zadziwiajace! Narodziny przed smiercia? Zycie przed smiercia? Ludzie chyba strasznie sie podniecaja, kiedy o tym slysza. -To nie jest dokladnie... Hm, wszystko laczy sie z przodkami. Trzeba zawsze szanowac przodkow, bo pewnego dnia mozna zostac jednym z nich i... Czy ty mnie sluchasz? Kawaleczek tynku wypadl ze szczeliny. Calkiem niezle jak na dziesiec minut pracy, pomyslal Rincewind. Przed nastepnym zlodowaceniem wydostaniemy sie stad... Zauwazyl nagle, ze pracuje przy scianie laczacej jego cele z cela Dwukwiata. Poswiecenie kilku tysiecy lat, by otworzyc przejscie do sasiedniego lochu, to jednak marnowanie czasu. Zaczal przy innej scianie. Skrob... Skrob... Rozlegl sie przerazliwy krzyk. Skrobskrobskrob... -Brzmi to, jakby cesarz sie obudzil - stwierdzil z dziury w murze glos Dwukwiata. -I urzadza sobie poranne tortury, co? Rincewind zaczal stukac w wielkie bloki odlamkiem kamienia. -To wlasciwie nie jego wina. Po prostu nie zna sie na ludziach. -Naprawde? -Wiesz, ze dzieci czesto przechodza etap wyrywania muchom skrzydelek? -Ja nigdy tego nie robilem - zapewnil Rincewind. - Nie mozna ufac muchom. Wydaja sie male, ale moga sie okazac paskudne. -Dzieci ogolnie, chcialem powiedziec. -Tak? I co? -On jest cesarzem. Nikt nie osmielil sie mu powiedziec, ze to niewlasciwe. To tylko kwestia, no wiesz, wiekszej skali. Wszystkie piec rodow walczy miedzy soba o tron. On sam, zeby zostac cesarzem, zabil swojego bratanka. Nikt mu nie powiedzial, ze nie nalezy zabijac ludzi dla zabawy. Przynajmniej nikt nigdy nie zdolal dokonczyc pierwszego zdania. A Hongowie, Fangowie, Tangowie, Sungowie i McSweeneyowie zabijaja sie nawzajem od tysiecy lat. To element krolewskiej sukcesji. -McSweeneyowie? -Bardzo stary rod. Rincewind z ponura mina kiwnal glowa. To przypominalo zapewne hodowle koni. Jesli system premiuje zwyciestwem zdradzieckich mordercow, w koncu zaczyna sie hodowac niezwykle zdradzieckich mordercow. Prowadzi to do sytuacji, kiedy strach pochylic sie nad kolyska... Rozlegl sie kolejny krzyk. Rincewind zaczal kopac kamienie. Klucz przekrecil sie w zamku. -Oho! - zawolal Dwukwiat. Ale drzwi pozostaly zamkniete. Po chwili Rincewind podszedl do nich i na probe szarpnal za ciezki zelazny pierscien. Drzwi uchylily sie na zewnatrz, ale niezbyt daleko, gdyz bezwladne cialo straznika stanowi dosc niezwykla, lecz skuteczna blokade. Przy kluczu w zamku wisialo kolko z innymi kluczami. Niedoswiadczony wiezien natychmiast rzucilby sie do ucieczki. Ale Rincewind ukonczyl studia doktoranckie na kierunku pozostawania przy zyciu. Wiedzial, ze w takich sytuacjach najlepszym rozwiazaniem jest uwolnienie wszystkich wiezniow. Potem nalezy klepnac kazdego z nich w ramie, szepnac: "Szybko! Ida po ciebie!", a nastepnie usiasc w milym i spokojnym miejscu, dopoki pogon nie zniknie w oddali. Najpierw otworzyl drzwi celi Dwukwiata. Niski czlowieczek byl chudszy i brudniejszy, niz go zapamietal. Mial tez rzadka brode. Zachowal jednak swa podstawowa ceche, ktora Rincewind tak dobrze poznal - szeroki, promienny, a przede wszystkim ufny usmiech. Ten usmiech sugerowal, ze cokolwiek zlego przytrafia sie wlascicielowi, jest z pewnoscia zabawna pomylka i bez zadnych watpliwosci zostanie wkrotce wyjasnione przez rozsadnych ludzi. -Rincewind! To naprawde ty! Nie sadzilem, ze jeszcze cie kiedys zobacze! - zawolal. -Tak, moje mysli biegly zblizonym torem - odparl Rincewind. Dwukwiat zauwazyl cialo straznika przed cela. -Nie zyje? - zapytal. -Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa. -Ty go zabiles? -Bylem w celi! -Cos takiego... Niezla sztuczka. Rincewind pamietal, ze mimo kilku lat doswiadczania twardych faktow w tej kwestii, Dwukwiat nigdy nie chcial zrozumiec, ze jego towarzysz dysponuje takimi zdolnosciami magicznymi jak pospolita mucha domowa. Nie warto bylo nawet go przekonywac, gdyz wtedy do listy nieistniejacych zalet Rincewinda dodawal jeszcze skromnosc. Rincewind sprobowal dopasowac klucze do innych zamkow. Z cel wychodzili ludzie w lachmanach i mrugali niepewnie w odrobine lepszym oswietleniu. Jednym z nich - musial troche sie odwrocic, by zmiescic swe cialo w waskich drzwiach - okazal sie Trzy Zaprzezone Woly. Sadzac z wygladu, zostal mocno pobity, choc moze po prostu ktos usilowal zwrocic jego uwage. -To jest Rincewind - oznajmil z duma Dwukwiat. - Wielki Mag. Wiecie, choc siedzial w celi, zdolal zabic straznika. Uprzejmie obejrzeli zwloki. -Wlasciwie to nie ja - zaprotestowal Rincewind. -Jest takze skromny. -Niech zyje sprawa ludu! - powiedzial Trzy Zaprzezone Woly przez spuchniete wargi. -Dla mnie kufel! - odparl Rincewind. - Tu byc klucze do cela, ty wypuscic ludzi juz, rach-ciach-ciach. Ktorys z uwolnionych wiezniow pokustykal na koniec korytarza. -Tutaj tez lezy zabity straznik! - poinformowal. -To nie ja - jeknal Rincewind. - Owszem, chcialem moze, zeby padl trupem, ale... Ludzie odsuneli sie lekko. Lepiej nie przebywac zbyt blisko czlowieka, ktory jest zdolny do takich zyczen. Gdyby dzialo sie to w Ankh-Morpork, ktos by pewnie zapytal: "Ach tak, magicznie pchnal ich nozem w plecy?". Ale to dlatego, ze w Ankh-Morpork znali Rincewinda, a poza tym wiedzieli, ze jesli mag naprawde chcial kogos zabic, ten ktos nie mial juz plecow do wbijania noza. Trzy Zaprzezone Woly pokonal jakos techniczne problemy zwiazane z dopasowywaniem kluczy. Kolejne drzwi stawaly otworem... -Kwiat Lotosu? - ucieszyl sie Rincewind. Przytulila sie do ramienia Trzech Zaprzezonych Wolow i usmiechnela radosnie do Rincewinda. Inni czlonkowie kadry wychodzili za nia z celi. I nagle, ku zdumieniu Rincewinda, Kwiat Lotosu zauwazyla Dwukwiata, pisnela i zarzucila mu rece na szyje. -Dlugie trwanie corczynym afektom! - zaintonowal Trzy Zaprzezone Woly. -Zamknac pokrywe przed uderzeniem! - odparl Rincewind. - Tego... O co tu wlasciwie chodzi? Bardzo maly zolnierz Czerwonej Armii pociagnal go za rekaw. -To jej tata - powiedzial. -Nigdy nie mowiles, ze masz dzieci! -Na pewno mowilem. Czesto. - Dwukwiat wyplatal sie z uscisku. - Zreszta... to przeciez dozwolone. -Jestes zonaty? -Bylem, owszem. Musialem ci o tym wspomniec. -Pewnie akurat przed czyms uciekalismy. Czyli jest gdzies pani Dwukwiatowa, tak? -Byla przez jakis czas. - Na moment wyraz niemalze gniewu przemknal po nadnaturalnie dobrodusznym obliczu Dwukwiata. - Niestety, juz nie. Rincewind odwrocil glowe, gdyz bylo to lepsze niz ogladanie twarzy dawnego towarzysza. Piekny Motyl takze wyszla z celi. Stanela przy drzwiach ze zlozonymi dlonmi i skromnie spuszczonym wzrokiem. Dwukwiat podbiegl do niej. -Motyl! Rincewind spojrzal w dol, na czerwonoarmistke z krolikiem. -To tez jego corka, Perlo? -Aha. Niski czlowieczek podszedl do Rincewinda, ciagnac za soba dziewczeta. -Znasz moje corki? - zapytal. - To jest Rincewind, ktory... -Mielismy juz przyjemnosc - przerwala mu surowo Motyl. -Jak sie tu znalezliscie? -Walczylismy ze wszystkich sil - odparla Motyl. - Ale po prostu bylo ich zbyt wielu. -Mam nadzieje, ze nie probowaliscie wyrywac im broni - rzekl Rincewind tak sarkastycznie, jak tylko sie osmielil. Motyl rzucila mu tylko ponure spojrzenie. -Przepraszam - powiedzial szybko. -Ziola twierdzi, ze odpowiedzialny jest system - wtracila Kwiat Lotosu. -Zaloze sie, ze opracowal juz lepszy. - Rincewind popatrzyl na grupe wiezniow. - Tacy jak on zwykle tak maja. A wlasciwie gdzie on sie podzial? Dziewczeta obejrzaly sie rownoczesnie. -Nie widze go tutaj - zdziwila sie Kwiat Lotosu. - Ale mysle, ze kiedy gwardzisci nas zaatakowali, oddal zycie za sprawe. -Dlaczego? -Bo zawsze mowil, ze to zrobi. Wstyd mi, ze sama postapilam inaczej. Ale oni chyba chcieli nas schwytac, nie pozabijac. -Nie widzialam go - powiedziala Motyl. Ona i Rincewind porozumieli sie wzrokiem. - Mysle, ze moze... juz go tam... nie bylo. -Chcesz powiedziec, ze byl juz pojmany? Motyl znowu zerknela na Rincewinda. Magowi przyszlo do glowy, ze o ile Kwiat Lotosu odziedziczyla wizje swiata po Dwukwiacie, Motyl musiala miec ja po matce. Myslala bardziej jak Rincewind, to znaczy jak najgorzej o kazdym. -Mozliwe - przyznala niechetnie. -Poniosl znaczaca ofiare dla wspolnego dobra - oswiadczyl Trzy Zaprzezone Woly. -Co minute jeden sie rodzi - odparl Rincewind. Motyl opanowala sie szybko. -Jednakze - rzekla - musimy jak najlepiej wykorzystac te okazje. Zmierzajacy juz do schodow Rincewind zamarl. -Co dokladnie masz na mysli? - spytal. -Nie rozumiesz? Jestesmy wolni wewnatrz Zakazanego Miasta! -Nie ja. Ja tam nigdy nie jestem wolny. Zawsze jestem szybki. -Wrogowie sprowadzili nas tutaj, ale odzyskalismy wolnosc... -Dzieki Wielkiemu Magowi - wtracila Kwiat Lotosu. -...i naszym obowiazkiem jest walczyc! Podniosla miecz zabitego straznika i machnela nim dramatycznie. -Musimy zburzyc palac, tak jak sugerowal Ziola! -Jest was tylko trzydziestka! - zaprotestowal Rincewind. - To zadna burza. Najwyzej przelotna mzawka. -W Zakazanym Miescie sa tylko nieliczni gwardzisci. Jesli zdolamy pokonac strzegacych komnat cesarza... -Zginiecie! Spojrzala gniewnie. -Przynajmniej nie na darmo zginiemy! -Zmyjmy kraj krwia meczennikow! - zahuczal Trzy Zaprzezone Woly. Rincewind odwrocil sie blyskawicznie i groznie wystawil palec na wysokosc nosa Trzech Zaprzezonych Wolow, bo tak wysoko zdolal siegnac. -Naprawde oberwiesz, jesli jeszcze raz palniesz cos takiego! - krzyknal i skrzywil sie nagle, uswiadamiajac sobie, ze wlasnie grozi czlowiekowi trzy razy ciezszemu od siebie. - Posluchajcie mnie, dobrze? - rzekl spokojniejszym tonem. - Wiem to i owo o ludziach, ktorzy mowia o cierpieniu dla wspolnego dobra. Nigdy nie oni cierpia! Kiedy uslyszycie kogos, kto wrzeszczy: "Naprzod, mezni towarzysze!", przekonacie sie, ze wlasnie on siedzi za piekielnie wielkim glazem i ma na glowie jedyny helm naprawde odporny na strzaly! Rozumiecie? Urwal. Kadra patrzyla na niego jak na wariata. Spojrzal na ich mlode, pelne zapalu twarze i nagle poczul sie bardzo, ale to bardzo stary. -Ale sa sprawy, za ktore warto umierac - stwierdzila Motyl. -Nie, nie ma. Poniewaz masz tylko jedno zycie, a piec innych spraw mozesz dostac na kazdym rogu ulicy. -Wielkie niebiosa, jak mozesz zyc z taka filozofia? Rincewind nabral tchu. -Dlugo. *** Szesciu Dobroczynnym Wiatrom wydawalo sie, ze to doskonaly plan. Straszliwi starcy byli zagubieni w Zakazanym Miescie. Chociaz wygladali na zylastych i przypominali troche naturalne drzewka bonsai, ktore zdolaly zapuscic korzenie na omiatanym wichrami urwisku, byli jednak bardzo starzy. I wcale nie ciezko uzbrojeni.Dlatego poprowadzil ich w strone sali cwiczen. A kiedy byli juz wewnatrz, ile sil w plucach krzyknal o pomoc. Zdumial sie, ze nie odwrocili sie i nie uciekli. -Czy teraz juz mozemy go zabic? - spytal z nadzieja Truckle. Kilkudziesieciu muskularnych mezczyzn przestalo okladac piesciami drewniane belki i stosy cegiel. Spojrzeli podejrzliwie na przybyszow. -Jakies pomysly? - zapytal Saveloy. -Och, jej. Wygladaja na twardzieli, co? -Wymysliles cos cywilizowanego? -Nie. Obawiam sie, ze teraz to wasza sprawa. -Ha! Na to czekalem! - zawolal Caleb i przecisnal sie naprzod. - Codziennie cwiczylem, no nie? Z moim klockiem. -To ninje - wyjasnil z duma Szesc Dobroczynnych Wiatrow, kiedy dwoch mezczyzn zatrzasnelo drzwi. - Najlepsi wojownicy swiata! Poddajcie sie! -To ciekawe - przyznal Cohen. - Hej, ty, w tej czarnej pizamie! Dopiero wstales z lozka, co? Kto tu jest z was najlepszy? Jeden z mezczyzn spojrzal ponuro na Cohena i przystawil reke do najblizszej sciany. Pojawilo sie wglebienie. Potem skinal glowa poborcy podatkow. -Kim sa ci starzy glupcy, ktorych nam sprowadziles? -Mysle, ze to barbarzynscy najezdzcy. -Skad wiesz? Jak on na to wpadl? - zdumial sie Maly Willie. - Przeciez nosimy te gryzace portki, jemy widelcem i w ogole... Glowny ninja parsknal wzgardliwie. -Bohaterscy eunuchowie? - powiedzial. - Starcy? -Kogo nazwales eunuchem? - zapytal groznie Cohen. -Czy moge mu pokazac, co cwiczylem z moim klockiem? - dopytywal sie Caleb, przeskakujac z artretycznej nogi na noge. Ninja przyjrzal sie blokowi drewna. -Nawet tego nie wgnieciesz, starcze. -Tylko popatrz. - Caleb trzymal kloc na wyciagnietej rece. Uniosl druga, stekajac troche, kiedy dotarla do wysokosci ramienia. - Widzisz te piesc? Uwazasz na moja piesc? -Uwazam - potwierdzil ninja, z trudem powstrzymujac smiech. -Dobrze. - Caleb kopnal go prosto w krocze, a kiedy ninja zgial sie wpol, uderzyl klocem drewna w glowe. - Bo powinienes uwazac na stope. Na tym walka by sie skonczyla, gdyby w sali byl tylko jeden ninja. Natychmiast jednak trzasnely cepy i syknely wyciagane z pochew dlugie, zakrzywione miecze. Orda zbila sie w ciasna gromadke. Hamish zsunal koc, odslaniajac ich arsenal. Jednak kolekcja wyszczerbionych kling wygladala dosc skromnie wobec dobytych przeciwko nim lsniacych zabawek. -Ucz, moze odprowadz pana poborce do kata, zeby mu sie co nie stalo - zaproponowal Cohen. -To szalenstwo! - zawolal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - Ci ludzie to najlepsi wojownicy na swiecie, a wy jestescie garstka staruszkow! Poddajcie sie od razu, to sprawdze osobiscie, czy mozecie liczyc na zwrot nadplaty. -Nie warto sie denerwowac - uspokoil go Saveloy. - Nikomu nie stanie sie krzywda. W sensie metaforycznym, oczywiscie. Dzyngis Cohen machnal kilka razy mieczem. -No dobra, chlopaki - powiedzial. - Pokazcie swoje najlepsze ninjostwo. Szesc Dobroczynnych Wiatrow patrzyl ze zgroza, jak orda ustawia sie w szereg. -To bedzie prawdziwa rzez! - jeknal. -Obawiam sie, ze tak - zgodzil sie Saveloy. Siegnal do kieszeni po torbe mietowych cukierkow. -Kim sa ci oblakani starcy? Co robia? -Na ogol pracuja jako barbarzynscy bohaterowie. Ratuja ksiezniczki, okradaja swiatynie, walcza z potworami, przeszukuja starozytne, pelne grozy ruiny... Takie rzeczy. -Ale wygladaja na tak starych, ze powinni juz nie zyc. Po co oni to robia? Saveloy wzruszyl ramionami. -Nigdy nie zajmowali sie niczym innym. Ninja przekoziolkowal przez sale, wrzeszczac, z mieczami w obu rekach. Cohen czekal na niego w pozycji podobnej do gracza w baseball. -Zastanawiam sie - mowil spokojnie Saveloy - czy znany jest panu termin "ewolucja"? Spotkali sie. Powietrze zamigotalo. -Albo "przetrwanie najsilniejszego"? Wrzask trwal nadal, choc teraz bardziej natarczywy. -Nawet nie zauwazylem, jak poruszyl mieczem - szepnal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Ludzie czesto nie zauwazaja. -Ale... sa tacy starzy... -Istotnie. - Nauczyciel podniosl glos, by byc slyszanym wsrod krzykow. - To prawda. Sa bardzo starymi barbarzynskimi bohaterami. Poborca przygladal sie zafascynowany. -Moze mietusa? - zaproponowal Saveloy, gdy wozek Hamisha przemknal z loskotem w pogoni za czlowiekiem ze zlamanym mieczem i z goracym pragnieniem zachowania zycia. - Przekona sie pan, ze pomagaja, jesli czlowiek przez dluzszy czas przebywa w towarzystwie Srebrnej Ordy. Aromat unoszacy sie z papierowej torebki trafil Szesc Dobroczynnych Wiatrow niczym miotacz ognia. -Jak pan moze cos czuc po zjedzeniu czegos takiego? -Nie moge - odparl z zadowoleniem Saveloy. Poborca wciaz patrzyl. Walka byla blyskawiczna i zazarta, ale tylko z jednej strony. Ordyncy walczyli tak, jak mozna sie spodziewac po starcach: powoli i starannie. Cala aktywnosc przejeli ninje. Niewazne jednak, jak celnie lecialy gwiazdki do rzutow, jak szybkie byly kopniecia, cel zawsze - bez widocznego wysilku - znajdowal sie gdzie indziej. -Poniewaz mamy akurat wolna chwile - zaczal Saveloy, gdy cos z wieloma ostrzami wbilo sie w sciane tuz nad glowa poborcy - zastanawiam sie, czy moglby pan powiedziec mi cos na temat tego wielkiego wzgorza za miastem. To bardzo ciekawa formacja. -Co? - spytal z roztargnieniem Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Wielkie wzgorze. -Chce pan o nim rozmawiac? Teraz? -Geografia to moje hobby. Czyjes ucho trafilo w ucho Szesciu Dobroczynnych Wiatrow. -No wiec... nazywamy je Wielkim Wzgorzem... Prosze spojrzec, co on robi z... -Ma wyjatkowo regularny ksztalt. Czy to formacja naturalna? -Co? Eee... och... nie wiem. Podobno pojawilo sie tysiace lat temu. W czasie straszliwej burzy. Kiedy zmarl pierwszy cesarz. On... On zaraz zginie! Zaraz zginie! Zgi... Jak on to zrobil? Szesc Dobroczynnych Wiatrow przypomnial sobie nagle, jak to bedac jeszcze dzieckiem, grywal z dziadkiem w Shibo Yangcong-san. Staruszek zawsze wygrywal. Niewazne, jak starannie chlopiec planowal swoja strategie, zawsze odkrywal, ze dziadek calkiem niewinnie, tuz przed decydujacym posunieciem wnuka, umieszczal kamien akurat we wlasciwym miejscu. Przodek cale zycie spedzil, grajac w shibo. Ta walka byla podobna. -Ojej - szepnal. -Otoz wlasnie - zgodzil sie Saveloy. - Maja bardzo wiele doswiadczenia w nieumieraniu. I doskonale opanowali te sztuke. -Ale... czemu tutaj? Po co tu przybyli? -Zamierzamy dokonac kradziezy - wyjasnil Saveloy. Szesc Dobroczynnych Wiatrow ze zrozumieniem pokiwal glowa. Skarby Zakazanego Miasta byly wrecz legendarne. Nawet krwiozercze upiory musialy o nich slyszec. -Mowiaca Waza cesarza P'gi Su? - zgadywal. -Nie. -Nefrytowa Glowa Sung Ts'uit Li? -Nie. Obawiam sie, ze to zly trop. -Tajemnica produkcji jedwabiu? -Niech pan da spokoj. Z przedzy jedwabnikow. Wszyscy to wiedza. Nie, chodzi nam o cos cenniejszego. Szesc Dobroczynnych Wiatrow poczul, jak mimo woli ogarnia go podziw. Tylko siedmiu ninjow stalo jeszcze o wlasnych silach, a Cohen walczyl na miecze z jednym z nich, druga reka skrecajac papierosa. Saveloy dostrzegl blysk w oczach tegiego poborcy. Jemu zdarzylo sie to samo. Cohen pojawial sie w zyciu ludzi niczym zablakana planeta w spokojnym systemie planetarnym. Czlowiek ciagnal za nim, bo wiedzial, ze nic podobnego juz go nie spotka. On sam spokojnie poszukiwal skamielin w czasie szkolnych wakacji i calkiem przypadkowo trafil do obozu tych szczegolnych skamielin zwanych Srebrna Orda. Potraktowali go przyjaznie, gdyz nie mial ani pieniedzy, ani broni. I polubili, poniewaz wiedzial to, czego oni nie wiedzieli. I tyle. Bez wahania podjal wtedy decyzje. To pewnie kwestia atmosfery. Dawne zycie przemknelo mu przed oczami i nie potrafil sobie przypomniec ani jednego dnia, kiedy dobrze sie bawil. Pomyslal, ze moze albo przylaczyc sie do ordyncow, albo czeka go powrot do szkoly, a niedlugo uscisk wilgotnej dloni, krotkie brawa i emerytura. Cohen mial cos w sobie. Chyba okresla sie to charyzma. To cos pokonywalo nawet jego normalny zapach kozla, ktory wlasnie zjadl szparagi w curry. Wszystko robil nie tak, jak nalezy. Przeklinal ludzi i uzywal wobec cudzoziemcow jezyka, ktory Saveloy uwazal za wyjatkowo obrazliwy. Wykrzykiwal okreslenia, ktore kazdemu innemu zyskalyby bezplatne poderzniecie gardla jakas ciekawa i egzotyczna bronia - i uchodzilo mu to na sucho. Po czesci dlatego ze bylo jasne, iz nie ma w tym zlosliwosci, ale przede wszystkim dlatego ze byl, no... Cohenem, czyms w rodzaju naturalnego zywiolu na nogach. To dzialalo na kazdego. Kiedy akurat z trollami nie walczyl, lepiej zyl z nimi niz ludzie, ktorzy tylko mysleli, ze trolle maja takie same prawa jak wszyscy. Nawet ordyncy, co do jednego uparci indywidualisci, ulegli temu czarowi. Ale Saveloy dostrzegal tez brak celu w ich zyciu. I pewnej nocy skierowal rozmowe ku mozliwosciom oferowanym przez Aurient... Twarz Szesciu Dobroczynnych Wiatrow rozpromienila sie nagle. -Macie ksiegowego? - zapytal. -No... wlasciwie to nie. -Czy ta kradziez ma byc traktowana jako dochod czy jako inwestycja? -Szczerze mowiac, nie zastanawialem sie nad tym. Orda nie placi podatkow. -Jak to? Nikomu? -Nie. To zabawne, ale nigdy nie potrafia dluzej utrzymac pieniedzy. One jakos znikaja, wydane na pijanstwa, kobiety i luksusy. Przypuszczam, ze z bohaterskiego punktu widzenia mozna to uznac za podatki. Puknelo - to Szesc Dobroczynnych Wiatrow odkorkowal buteleczke tuszu i polizal pedzelek. -Ale takie rzeczy w pracy barbarzynskiego bohatera mozna chyba wliczyc do uzasadnionych kosztow uzysku - powiedzial. - Naleza do specyfikacji zawodu. Oczywiscie, trzeba tez uwzglednic amortyzacje i zuzycie broni, odziez ochronna... Z pewnoscia maja prawo do odliczenia przynajmniej jednej nowej przepaski biodrowej rocznie... -Nie sadze, zeby odliczali sobie nawet jedna na stulecie. -No i fundusz emerytalny. -Hm... prosze nie wymawiac tego slowa. Uwazaja, ze jest nieprzyzwoite. Ale w pewnym sensie po to wlasnie tutaj przybyli. To ich ostatnia przygoda. -Znaczy, kiedy juz zrabuja te bardzo cenna rzecz, o ktorej nie chce mi pan powiedziec? -Wlasnie. Milo bedzie, jesli pan do nas dolaczy. Moglby pan moze zostac barbarzynskim... pchac ziarna... kawalkiem sznura z wezlami... no... ksiegowym. Zabil pan juz kogos? -Nie bezposrednio. Ale zawsze uwazalem, ze wielkich zniszczen mozna dokonac dobrze umieszczonym Ostatecznym Wezwaniem Platniczym. -Aha - usmiechnal sie Saveloy. - Cywilizacja. Ostatni ninja stal jeszcze na nogach, ale ledwo, ledwo. Hamish wlasnie przejechal mu wozkiem po palcach. Saveloy klepnal poborce po ramieniu. -Przepraszam - rzekl - ale czesto musze interweniowac na tym etapie. Podszedl do ocalalego ninji, ktory rozgladal sie oszolomiony. Szesc mieczy splatalo sie wokol jego szyi, jak gdyby uczestniczyl w energicznym tancu ludowym. -Dzien dobry - odezwal sie Saveloy. - Chcialbym zwrocic panska uwage, ze ten oto Dzyngis jest, wbrew wszelkim pozorom, czlowiekiem zadziwiajaco szczerym. Trudno mu zrozumiec pusta brawure. Dlatego osmiele sie zasugerowac, by powstrzymal sie pan od sformulowan w stylu "Wole raczej zginac, niz zdradzic swego cesarza" albo "No dalej, pokazcie, na co was stac", jesli naprawde, ale to naprawde pan tak nie uwaza. Gdyby chcial pan prosic o laske, wystarczy prosty gest reka. Radze jednak, by nie probowal pan kiwac glowa. Mlody czlowiek zerknal z ukosa na Cohena, ktory usmiechnal sie zachecajaco. Szybko pomachal reka. Miecze sie rozplotly. Truckle walnal ninje w glowe maczuga. -Dobra, nie musisz marudzic, przeciez go nie zabilem - oswiadczyl nadasany. -Au! - Maly Willie eksperymentowal z cepem i uderzyl sie we wlasne ucho. - Jak oni w ogole moga walczyc takimi patykami? -Co? -Ale te ozdoby na Noc Strzezenia Wiedzm wygladaja calkiem groznie - stwierdzil Vincent, podnoszac gwiazdke do rzutow. - Aargh! - Zaczal ssac palec. - Bezuzyteczny zagraniczny zlom. -Kiedy ten chlopak wykonal salto w tyl przez cala sale z toporkami w rekach, to robilo wrazenie. -No. -Pomyslalem wtedy, ze nie powinienes tak wystawiac miecza. -Nauczyl sie czegos waznego. -Niewiele mu z tego przyjdzie, skoro juz po nim. -Co? Szesc Dobroczynnych Wiatrow byl na wpol rozbawiony, na wpol zaszokowany. -Zaraz, zaraz! Widzialem wczesniej, jak ci gwardzisci walcza. Sa niepokonani! -Nikt nas nie uprzedzil. -Ale pokonaliscie ich wszystkich. -No. -A jestescie zaledwie eunuchami! Zgrzytnela stal. Szesc Dobroczynnych Wiatrow zamknal oczy. Czul dotyk zimnego metalu przynajmniej w pieciu miejscach na szyi. -Znowu to slowo - zabrzmial glos Cohena Barbarzyncy. -Jestescie... przeciez... ubrani... jak... eunuchowie... - wymamrotal Szesc Dobroczynnych Wiatrow, starajac sie nie przelykac. Saveloy cofnal sie, chichoczac nerwowo. -Widzicie - tlumaczyl szybko - jestescie za starzy, zeby udawac gwardzistow, a nie wygladacie na urzednikow, wiec pomyslalem, ze to bedzie, no, doskonale przebranie... -Eunuch! - ryknal Truckle. - Znaczy, rozni tu patrzyli na mnie i mysleli, ze wlocze sie dookola i mowie Helluo, Saltat? Jak wielu mezczyzn, ktorym testosteron zawsze przelewal sie uszami, ordyncy nigdy nie starali sie precyzyjnie zrozumiec co bardziej zlozonych dziedzin seksualnosci. Jako urodzony nauczyciel, Saveloy nie mogl sie powstrzymac, by ich nie poprawiac - nawet pod grozba miecza. -To znaczy "tance lakomstwa", a nie, jak zdajesz sie sadzic, "witaj, zeglarzu", co tlumaczy sie naheus nauta. I eunuchowie tak nie mowia. Przynajmniej na ogol nie. Posluchajcie, to wielki zaszczyt byc eunuchem w Zakazanym Miescie. Wielu z nich zajmuje bardzo wysokie stanowiska w... -No to szykuj sie na wysokie stanowisko, nauczycielu! - krzyknal Truckle. Cohen wytracil mu miecz. -Wystarczy, dosc tego. Mnie tez sie to nie podoba, ale to tylko przebranie. Nie powinno sie liczyc dla czlowieka, ktory kiedys odgryzl niedzwiedziowi leb. Mam racje? -Niby tak, ale... no wiesz... to nie to... znaczy, niedawno mijalismy mlode panienki, chichotaly... -Moze pozniej znajdziesz je i doprowadzisz do prawdziwego smiechu - odparl Cohen. - Ale powinienes nas uprzedzic, Ucz. -Przepraszam. -Co? Co on gada? -Powiedzial, ze jestes EUNUCH! - huknal Maly Willie prosto do ucha Hamisha. -Aha! - ucieszyl sie Hamish. -Co? -To wlasnie ja. Jedyny prawdziwy! -Nie, jemu chodzi... -Co? -A tam, mniejsza z tym. Dla ciebie, Hamish, to i tak wszystko jedno. Saveloy rozejrzal sie po zdemolowanej sali cwiczen. -Ciekawe, ktora godzina - mruknal. -Ach! - zawolal Szesc Dobroczynnych Wiatrow, szczesliwy, ze moze troche poprawic nastroj. - Widzicie, mamy takie niezwykle, napedzane przez demony aparaty; mowia, ktora jest godzina, nawet jesli nie widac slonca... -Zegary - przerwal mu Saveloy. - Mamy je w Ankh-Morpork. Ale demony w koncu wyparowuja, dlatego u nas napedzaja je... - Pomyslal chwile. - Ciekawe. Nie macie odpowiedniego slowa. Hm... Uksztaltowany metal, ktory wykonuje prace? Zeby na kole? -Kola z zebami? - wystraszyl sie poborca. -Jak nazywacie to, co miele zboze? -Chlopi. -Tak, ale czym miela? -Nie wiem. Po co mi to? Wystarczy, ze chlopi wiedza. -Tak... Przypuszczam, ze to wiele wyjasnia - westchnal smutnie Saveloy. -Jeszcze kawal czasu do switu - zauwazyl Truckle. - Moze bysmy poszli do palacu i zabili wszystkich w lozkach? -Nie, nie - zaprotestowal Saveloy. - Ciagle wam powtarzam, ze trzeba to zalatwic nalezycie. -Moge wam pokazac skarbiec - zaproponowal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Nie nalezy wreczac malpie klucza do plantacji bananow. Ma pan inny pomysl, czym mozna ich zajac przez godzine? *** W lochach pewien czlowiek mowil o rzadzie. Ile sil w plucach.-Nie mozecie walczyc za sprawe! Sprawa to tylko rzecz! -W takim razie walczymy za wiesniakow - rzekla Motyl. Cofnela sie o krok; gniew uchodzil z Rincewinda jak para z kotla. -Tak? A czy ich kiedys poznalas? -No... widzialam ich. -Swietnie. A co takiego chcecie osiagnac? -Lepsze zycie dla ludu - odparla zimno Motyl. -I myslisz, ze wybuch jakiegos powstania i powieszenie paru osob to zalatwi? Przybywam z Ankh-Morpork; mielismy tam wiecej rewolucji i wojen domowych niz wy... cieplawych kaczych lap. I wiecie co? Wladcy ciagle rzadza! Zawsze sa gora! Usmiechali sie z uprzejmym i lekliwym niezrozumieniem. -Posluchajcie. - Potarl dlonia czolo. - Wszyscy ci ludzie na polach, ci trzymajacy bawoly... Jesli wybuchnie rewolucja, bedzie im sie zylo lepiej, tak? -Oczywiscie. Nie beda juz zalezni od okrutnych i bezdusznych kaprysow Zakazanego Miasta. -To swietnie. Czyli tak jakby sami beda mogli za siebie decydowac? -Oczywiscie - zapewnila Kwiat Lotosu. -Za posrednictwem Komitetu Ludowego - dodala Motyl. Rincewind oburacz zlapal sie za glowe. -Cos podobnego - powiedzial. - Sam nie wiem czemu, ale mialem takie prorocze widzenie! To im zaimponowalo. -Nagle ogarnelo mnie przeczucie - mowil dalej - ze w tym Komitecie Ludowym wcale nie znajdzie sie tak wielu trzymajacych bawoly na sznurkach. Wlasciwie to jakis... jakis glos mowi mi, ze duza czesc Komitetu Ludowego, poprawcie mnie, jesli sie myle, duza czesc stoi wlasnie przede mna. -Poczatkowo, oczywiscie - przyznala Motyl. - Wiesniacy nie umieja nawet czytac i pisac. -Podejrzewam, ze nie wiedza nawet, jak nalezycie uprawiac ziemie. Przeciez robia to dopiero od trzech, czy czterech tysiecy lat. -Istotnie wierzymy, ze mozna dokonac wielu usprawnien. Jesli bedziemy dzialac w kolektywie. -Zaloze sie, ze beda naprawde uradowani, kiedy im pokazecie - mruknal Rincewind. Ponuro wbil wzrok w podloge. Wlasciwie to podobala mu sie praca trzymajacego bawolu na sznurku. Wydawala sie niemal rownie dobra jak zawod rozbitka. Tesknil za zyciem, w ktorym moglby sie skupic na miekkosci blota pod stopami i podziwiac ksztalty chmur; zycia, w ktorym umysl nadaza za czlowiekiem, dzieki czemu moze godzinami spekulowac, kiedy bawol znowu uzyzni glebe. Ale taka praca byla prawdopodobnie wystarczajaco trudna, nawet bez ludzi, ktorzy chcieli ja usprawnic. Mial ochote zawolac: Jak mozecie byc tacy mili, a przy tym tacy glupi? Najlepsze, co mozna zrobic dla chlopow, to zostawic ich w spokoju. Niech sami sobie radza. Kiedy ludzie potrafiacy czytac i pisac zaczynaja walczyc w imieniu tych, ktorzy nie potrafia, konczy sie to inna odmiana glupoty. Jesli chcecie im pomoc, zbudujcie gdzies wielka biblioteke albo co, i zostawcie otwarte drzwi. Ale to przeciez Hunghung. W Hunghung nie mozna myslec w ten sposob. Tutaj ludzie nauczyli sie robic to, co sie im kaze. Orda to rozpracowala. Imperium mialo cos gorszego od bata. Mialo posluszenstwo. Bat skryty w duszy. Wykonywac polecenia kazdego, kto mowi, co robic. Wolnosc oznacza tylko, ze mowi ktos inny. Wszyscy zginiecie. Jestem tchorzem. Ale nawet ja lepiej od was znam sie na prowadzeniu walk. Uciekalem juz z pol paru calkiem niezlych bitew. -Och, po prostu wyniesmy sie stad - rzekl w koncu. Ostroznie podniosl miecz zabitego straznika i juz przy drugiej probie zdolal go chwycic z wlasciwego konca. Przez chwile wazyl bron w dloni, potem pokrecil glowa i odrzucil. Kadra przyjela to z ulga. -Ale ja was nie prowadze - zaznaczyl jeszcze Rincewind. - Ja tylko pokazuje droge. Droge do wyjscia. Zrozumiano? Stali z minami zbitych psow, jak ludzie, ktorzy przezyli wlasnie kilkuminutowa tyrade. Wszyscy milczeli. Dwukwiat odezwal sie pierwszy. -On czesto wyglasza takie mowy. A potem dokonuje czegos bardzo meznego. Rincewind parsknal tylko. Na szczycie schodow lezal nastepny martwy straznik. Gwaltowna smierc byla najwyrazniej zarazliwa. Natomiast oparty o sciane czekal na nich pek mieczy. I przywiazany do nich zwoj. -Wielki Mag pokazuje nam droge od dwoch zaledwie minut, a juz sprzyja nam wyjatkowe szczescie - zauwazyla Kwiat Lotosu. -Nie dotykajcie tych mieczy - ostrzegl Rincewind. -Ale przypuscmy, ze spotkamy gwardzistow. Czy nie powinnismy bronic sie przed nimi do ostatniej kropli krwi? - spytala Motyl. Rincewind spojrzal na nia tepo. -Nie. Macie uciekac. -Tak, pamietam - wtracil Dwukwiat. - I drugiego dnia bitwy doczekac. To takie powiedzonko z Ankh-Morpork. Rincewind zawsze uwazal, ze celem ucieczki jest zachowanie zdolnosci do ucieczki rowniez drugiego dnia. -Zastanowcie sie - powiedzial. - Rzadko kiedy wiezniowie zostaja w tajemniczy sposob uwolnieni z cel, przypadkiem znajduja obok stos broni i wszystkich straznikow wygodnie usunietych. Czy to was nie dziwi? -I jeszcze mape! - zawolala Motyl. Oczy jej blyszczaly. Machnela zwojem. -Czy to mapa drogi do wyjscia? - upewnil sie Rincewind. -Nie! Do komnat cesarza! Patrzcie, sa tu zaznaczone! O tym wlasnie wspominal czasami Ziola. Na pewno jest w palacu! Powinnismy zabic cesarza! -Kolejny szczesliwy przypadek - zgodzil sie Dwukwiat. - Ale przeciez jesli tylko z cesarzem porozmawiamy... -Nie sluchales? - przerwal mu Rincewind. - W ogole nie zobaczymy cesarza! Nie przyszlo wam do glowy, ze straznicy rzadko kiedy sie zakluwaja? Ze cele rzadko otwieraja sie same z siebie? Ze nie znajduje sie zwykle tak dogodnie porzuconych mieczy i nigdy, ale to nigdy nie trafia sie na mapy mowiace "Tedy, chlopcy"? Zreszta i tak nie da sie rozmawiac z kims, kto jest tylko o porcje krewetkowych krakersow oddalony od Zestawu Obiadowego A na dwie osoby. -Nie - rzekla stanowczo Motyl. - Musimy wykorzystac taka sposobnosc. -Po drodze jest mnostwo gwardzistow. -No coz, Wielki Magu, bedziesz musial wiele razy miec zyczenie. -Wydaje ci sie, ze wystarczy mi pstryknac palcami, o tak, a wszyscy gwardzisci padna trupem? Ha! Chcialbym, zeby tak bylo. -Tamci dwaj juz padli - zameldowala Kwiat Lotosu z wylotu korytarza prowadzacego do lochow. I tak zywila juz lekliwy podziw dla Rincewinda. Teraz byla przerazona i zachwycona. -Przypadek! -Badzmy powazni - zaproponowala Motyl. - Mamy w palacu sprzymierzenca. Moze to ktos, kto wlasnie w tej chwili ryzykuje zycie! Wiemy, ze czesc eunuchow stoi po naszej stronie. -Pewnie nic im nie pozostalo do stracenia. -Masz lepszy pomysl, Wielki Magu? -Tak. Wracajmy do cel. -Co? -Cos tu brzydko pachnie. Czy naprawde zabilabys cesarza? Ale tak naprawde? Motyl sie zawahala. -Czesto o tym rozmawialismy. Dwa Ogniste Ziola uwazal, ze gdybysmy zabili cesarza, jego smierc rozpalilaby pochodnie wolnosci... -Owszem. To bylabys ty, plonaca na stosie. Naprawde, wracajmy lepiej do cel. To najbezpieczniejsze miejsce. Pozamykam was i... pojde na zwiady. -Bardzo odwazna propozycja - przyznal Dwukwiat. - Typowa dla tego czlowieka - dodal z duma. Motyl rzucila Rincewindowi spojrzenie, ktorego nauczyl sie lekac. -To rzeczywiscie dobry pomysl - zgodzila sie. - A ja bede ci towarzyszyc. -Ale przeciez... to bardzo niebezpieczna wyprawa. -Nic nie moze mi grozic, dopoki jestem z Wielkim Magiem. -To prawda. Szczera prawda - potwierdzil Dwukwiat. - Nic mi sie nigdy nie stalo, to pewne. -Poza tym - mowila dalej jego corka - mam mape. Byloby straszne, gdybys zabladzil w korytarzach i przypadkiem opuscil Zakazane Miasto, prawda? Rincewind zrezygnowal. Przyszlo mu do glowy, ze zmarla zona Dwukwiata musiala byc kobieta niezwykle inteligentna. -Niech bedzie - ustapil. - Ale masz mi nie wchodzic w droge. I robic to, co ci powiem. Jasne? Motyl sklonila sie pokornie. -Prowadz, o Wielki Magu. *** -Wiedzialem! - zawolal Truckle. - To trucizna!-Nie, nie. Tego sie nie je. Tym sie naciera cialo - tlumaczyl Saveloy. - Patrzcie. Uzyskujemy to, co w cywilizacji nazywamy czystoscia. Wieksza czesc Srebrnej Ordy stala po pas w cieplej wodzie. Kazdy z mezczyzn skromnie zaslanial sie rekami. Hamish odmowil opuszczenia wozka, wiec nad wode wystawala mu tylko glowa. -To kluje - oswiadczyl Cohen. - Skora mi sie od tego luszczy i rozplywa. -To nie jest skora - poprawil go Saveloy. - Czy ktorys z was widzial kiedys laznie? -Ja widzialem - pochwalil sie Maly Willie. - Zabilem w takiej Szalonego Biskupa Pseudopolis. Sa tam... - zmarszczyl czolo -...babelki i rozne takie. I pietnascie nagich dziewic. -Co? -Na pewno. Pietnascie. Dobrze pamietam. -To juz lepiej - ucieszyl sie Caleb. -A my do nacierania mamy tylko to mydlo. -Cesarz jest rytualnie kapany przez dwadziescia dwie laziebne - wtracil Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - Moge isc porozmawiac z haremowymi eunuchami i obudzic je, jesli chcecie. To prawdopodobnie wydatek do rozliczenia, w kategorii "rozrywki". Poborca wdrazal sie do swego nowego stanowiska. Doszedl juz do tego, ze chociaz ordyncy - jako indywidualni podatnicy - w czasie wykonywania obowiazkow barbarzynskich bohaterow zarobili gory pieniedzy, stracili prawie wszystko, angazujac sie w inne typy dzialalnosci (w myslach sklasyfikowal je jako "kreowanie wizerunku"), niezbedne w tym zawodzie. Tym samym mieli prawo do zwrotu calkiem pokaznych sum. Fakt, ze nie byli zarejestrowani w zadnych urzedach podatkowych, nigdzie* [przyp.: Jedynie na plakatach z podpisem: "Poszukiwany martwy"], byl calkiem drugorzedny. Liczyla sie zasada. Z odsetkami, ma sie rozumiec. -Nie, nie. Zadnych mlodych kobiet. Nalegam - powiedzial stanowczo Saveloy. - Bierzecie kapiel, zeby byc czysci. Na mlode kobiety bedziecie mieli dosc czasu pozniej. -Kiedy to wszystko sie skonczy, jestem umowiony - oznajmil nieco zaklopotany Caleb. Tesknie pomyslal o jednej z niewielu kobiet, z ktorymi prowadzil rozmowe. - Ona ma wlasna farme. Nadam sie na kaczora. -Zaloze sie, ze Ucz tak tego nie nazywa - zakpil Maly Willie. - Zaloze sie, ze kaze ci mowic "ptactwo wodne". -He, he, he. -Co? Szesc Dobroczynnych Wiatrow podszedl dyskretnie do Saveloya, wykorzystujac chwile, gdy ordyncy zaczeli eksperymenty z olejkami kapielowymi. Poczatkowo probowali je wypic. -Doszedlem do tego, co chcecie ukrasc - oznajmil. -Ach tak? - odpowiedzial grzecznie Saveloy. Obserwowal Caleba, ktory pojal nagle, ze byc moze przez cale zycie mial niewlasciwe podejscie, i teraz probowal obcinac sobie paznokcie mieczem. -To legendarna Diamentowa Trumna Schz Yu! -Nie. Znowu pomylka. -Hm... -Wychodzimy z kapieli, panowie! - zawolal nauczyciel. - Wydaje mi sie, ze... tak... opanowaliscie handel, stosunki towarzyskie... -He, he, he... Przepraszam... -I zasady opodatkowania - ciagnal Saveloy. -Tez opanowalismy? - zdziwil sie Cohen. - A co to jest? -Zabieracie kupcom prawie wszystkie pieniadze - wyjasnil Szesc Dobroczynnych Wiatrow, podajac mu recznik. -I tyle? Robie tak od lat! -Nie. Do tej pory zabierales wszystkie pieniadze - sprostowal Saveloy. - W tym wlasnie popelniales blad. Zbyt wielu zabijales, a tych, ktorych nie zabiles, zostawiales w nedzy. -Jak dla mnie to strasznie dobry pomysl - uznal Truckle, wydobywajac z ucha kredowe poklady. - Kupcy w nedzy, my w bogactwach. -Nie, nie, nie! -Nie, nie, nie? -Tak. To niecywilizowane. -To tak jak z owcami - tlumaczyl Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - Obdzierasz je ze skory raz, a lepiej strzyc co roku. Orda spojrzala na niego tepo. -Kultura mysliwsko-zbieracka - stwierdzil Saveloy z odcieniem beznadziei. - Niewlasciwe porownanie. -Chodzi o cudowny Spiewajacy Miecz Wonga, tak? - szepnal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - To jego chcecie ukrasc? -Nie. Wlasciwie "ukrasc" nie jest odpowiednim slowem. No coz, panowie, moze nie staliscie sie jeszcze cywilizowani, ale jestescie czysci i wyplukani, a dla wielu ludzi to jedno i to samo. Czas wiec, jak sadze, na... dzialanie. Ordyncy wyprostowali sie. Znowu wracali do obszaru pojec zrozumialych. -Do sali tronowej! - rozkazal Dzyngis Cohen. Szesc Dobroczynnych Wiatrow nie kojarzyl zbyt szybko, w koncu jednak zdolal dodac dwa do dwoch. -Cesarz! - zawolal i uniosl dlon do ust ze zgroza, zabarwiona nieco zachwytem. - Zamierzacie go porwac! Blysnely diamenty, gdy Cohen wyszczerzyl zeby. *** Dwaj martwi gwardzisci lezeli w korytarzu prowadzacym do osobistych komnat cesarza.-Sluchaj, jak wlasciwie wzieli was zywcem? - szepnal Rincewind. - Wszyscy gwardzisci, ktorych widzialem, mieli wielkie miecze. Jakim cudem nie zgineliscie? -Przypuszczam, ze zamierzali nas torturowac - odparla Motyl. - Udalo nam sie zranic dziesieciu z nich. -Jak? Okleiliscie ich ulotkami? Spiewaliscie rewolucyjne piesni, dopoki sie nie poddali? To jasne: ktos chcial, zebyscie przezyli. Podlogi spiewaly w ciemnosci. Kazdy krok wydobywal chory piskow i jekow, calkiem jak podlogi w Niewidocznym Uniwersytecie. Ale trudno bylo spodziewac sie czegos takiego w pieknym, blyszczacym palacu. -Nazywamy je slowiczymi podlogami - wyjasnila Motyl. - Stolarze zakladaja male metalowe kolnierze na gwozdziach, aby nikt nie mogl sie zakrasc niezauwazony. Rincewind zerknal na trupy. Zaden z gwardzistow nie wydobyl miecza. Oparl ciezar ciala na lewej nodze - podloga zgrzytnela. -To sie nie zgadza - stwierdzil szeptem. - Nie mozna podkrasc sie do kogos po takiej podlodze. Czyli tych gwardzistow zabil ktos, kogo znali. Wynosmy sie stad... -Idziemy dalej - rzekla stanowczo Motyl. -To pulapka. Ktos wykorzystuje cie do zalatwienia wlasnej brudnej roboty. Wzruszyla ramionami. -Skrec w lewo za ta duza nefrytowa statua. *** Byla czwarta w nocy, godzina do switu. W salach stali straznicy, ale niezbyt wielu. W koncu byli w glebi Zakazanego Miasta, za jego wysokimi murami i waskimi bramami. Nic nie moglo sie przeciez zdarzyc.Potrzebny byl specyficzny umysl, by przez cala noc stac na strazy jakiejs pustej sali. Jedna Wielka Rzeka mial taki umysl, orbitujacy spokojnie wsrod blogiej poza tym pustki jego czaszki. Bez oporow nazwali go Jedna Wielka Rzeka, poniewaz przypominal Hung rozmiarami i szybkoscia ruchu. Wszyscy spodziewali sie, ze zostanie zapasnikiem tsimo, ale odpadl na tescie inteligencji, poniewaz nie zjadl stolu. Niemozliwe bylo, by zaczal sie nudzic. Po prostu brakowalo mu wyobrazni. Ale poniewaz przylbica jego helmu i tak prezentowala swiatu niezmienny wyraz metalicznej wscieklosci, dopracowal umiejetnosc spania na stojaco. Teraz tez drzemal spokojnie; slyszal tylko z rzadka ciche piski, jak gdyby bardzo ostroznej myszy. Nagle przylbica odsunela sie w gore i jakis glos zapytal: -Czy wolisz raczej zginac, niz zdradzic swego cesarza? A drugi glos dodal szybko: -To nie jest podchwytliwe pytanie. Jedna Wielka Rzeka zamrugal, po czym skierowal wzrok nizej. Jakas zjawa na piszczacym wozku trzymala bardzo duzy miecz wymierzony dokladnie w to niewygodne miejsce, gdzie gorna czesc zbroi nie calkiem stykala sie z dolna. Odezwal sie trzeci glos: -Powinienem chyba zaznaczyc, ze ostatnie dwadziescia dziewiec osob, ktore odpowiedzialy nieprawidlowo, sa... krajana suszona ryba... przepraszam, martwe. A czwarty wtracil z naciskiem: -I nie jestesmy eunuchami. Jedna Wielka Rzeka zadudnil od myslowego wysilku. -Myslem, ze raczej bym se pozyl - rzekl. Czlowiek z diamentami w miejscu, gdzie powinien miec zeby, po przyjacielsku klepnal go w ramie. -Zuch chlopak - pochwalil. - Przylacz sie do ordy. Przydasz sie nam. Moze jako machina obleznicza. -Kto wy? - zapytal. -To jest Dzyngis Cohen - wyjasnil Saveloy. - Sprawca wielkich czynow. Zabojca smokow. Niszczyciel miast. Raz kupil jablko. Nikt sie nie rozesmial. Saveloy juz dawno odkryl, ze ordyncy nie pojmuja samej koncepcji sarkazmu. Pewnie nikt go na nich nie probowal. Jedna Wielka Rzeka zostal wychowany tak, by wykonywac polecenia. Ruszyl za czlowiekiem z diamentowymi zebami, poniewaz byl on taka wlasnie osoba, za ktora sie podaza, kiedy powie: "Za mna!". -Ale wiecie, sa tu dziesiatki tysiecy ludzi, ktorzy naprawde wola zginac, niz zdradzic swojego cesarza - szepnal Szesc Dobroczynnych Wiatrow, kiedy szli gesiego korytarzem. -Mam nadzieje. -Niektorzy z nich trzymaja warte wokol Zakazanego Miasta. Ominelismy ich, ale wciaz tam sa. Wczesniej czy pozniej trzeba bedzie jakos sobie z nimi poradzic. -To swietnie - ucieszyl sie Cohen. -Zle - sprzeciwil sie Saveloy. - Ta sprawa z ninjami przydala sie, zeby poprawic sobie humory... -poprawic humory... - mruknal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -...ale lepiej unikac wielkiej bitwy na otwartym terenie. Narobimy balaganu. Cohen podszedl do najblizszej sciany, ozdobionej wspanialym deseniem pawi, i wyjal noz. -Papier - stwierdzil. - Zwykly papier. Papierowe sciany. - Wsunal glowe w otwor. Rozlegl sie piskliwy jek. - Oj, przepraszam pania. Oficjalna inspekcja scienna. - Cofnal sie z usmiechem. -Nie mozecie przechodzic przez sciany! - zaprotestowal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Dlaczego nie? -Bo to... bo to sa sciany! Co by sie dzialo, gdyby tak kazdy przez nie przechodzil? Myslicie, ze po co sa drzwi? -Ja tam mysle, ze sa dla innych - odparl Cohen. - Ktoredy do tej sali tronowej? -Co? -To myslenie lateralne - wyjasnil Saveloy, kiery ruszyli za nim. - Dzyngis perfekcyjnie opanowal pewna odmiane myslenia lateralnego. -Co to znaczy lateralne? -Hm... to chyba pewien typ miesni, jak sadze. -Myslenie miesniami... no tak, rozumiem - mruknal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. *** Rincewind wsunal sie w przestrzen pomiedzy sciana a dosc zabawnym posagiem psa z wywieszonym jezykiem.-Co teraz? - spytala Motyl. -Jak liczna jest Czerwona Armia? -Liczy sobie wiele tysiecy - odparla wyzywajaco Motyl. -W Hunghung? -Alez nie. Ale w kazdym miescie jest kadra. -Jestes tego pewna? Spotkalas ich kiedys? -Och, nie. To by bylo niebezpieczne. Tylko Dwa Ogniste Ziola wie, jak sie z nimi skontaktowac... -Zabawne. Wiesz, co o tym mysle? Mysle, ze ktos chce wybuchu rewolucji. A wy jestescie tak potwornie uprzejmi i grzeczni, ze musi sie porzadnie nameczyc, by ja zorganizowac. Ale kiedy ma sie juz buntownikow, mozna osiagnac wszystko... -To nie moze byc prawda... -Ci rebelianci w innych miastach... dokonuja wielkich rewolucyjnych czynow, prawda? -Stale otrzymujemy raporty. -Od naszego przyjaciela, Dwoch Ognistych Ziol? Motyl zmarszczyla czolo. -Tak... -Zaczynasz myslec, co? - mruknal Rincewind. - Te leniwe komorki mozgowe w koncu biora sie do roboty, co? To dobrze. Przekonalem cie? -Ja... sama nie wiem. -No to wracajmy. -Nie. Teraz musze sie przekonac, czy to, co sugerujesz, jest prawda. -Niepewnosc cie zabija, co? Na demony, jak wy mnie strasznie irytujecie. Popatrz tutaj... Rincewind podszedl do konca korytarza. Zamykaly go szerokie, dwuskrzydlowe drzwi strzezone przez pare nefrytowych smokow. Otworzyl. Komnata za drzwiami byla niska, ale rozlegla. W samym srodku pod baldachimem stalo loze. Trudno bylo rozpoznac lezacego w nim czlowieka, jednak zdradzal pewien szczegolny bezruch, sugerujacy ten rodzaj snu, po ktorym trudno liczyc na przebudzenie. -Widzisz? - powiedzial Rincewind. - Jest zamordowany. Juz. Kilkunastu zolnierzy spogladalo na niego w zdumieniu. Za soba uslyszal zgrzyt podlogi, a potem swiszczacy odglos zakonczony stukiem, jakby ktos uderzyl wilgotna skora o kamien. Rincewind przyjrzal sie najblizszemu zolnierzowi. Zolnierz trzymal miecz. Jedna kropla krwi splynela po ostrzu i - po krotkim znieruchomieniu dla lepszego efektu dramatycznego - upadla na podloge. Rincewind uniosl glowe i uchylil kapelusza. -Bardzo panow przepraszam - powiedzial. - Czy to sala 3B? I rzucil sie do ucieczki. Deski podlogi jeknely pod jego stopami. Z tylu ktos wykrzyczal przydomek Rincewinda, ktory brzmial: "Nie pozwolcie mu uciec!". Pozwolcie mi uciec, blagal w duchu Rincewind. Prosze, pozwolcie mi uciec. Posliznal sie na zakrecie, przebil papierowa sciane i wyladowal w ozdobnej sadzawce z rybami. Jednak w pelnym biegu zyskiwal kocie, niemal mesjanistyczne wlasnosci. Woda ledwie sie zakolysala, gdy odbil sie od powierzchni i pognal dalej. Za nim ktos wyladowal ciezko na cennym karpiu zlocistym. Rincewind biegl. Skad - to najwazniejszy czynnik dowolnej panicznej ucieczki. Zawsze ucieka sie skads. A dokad - to samo sie okaze. Przeskoczyl ciag niskich kamiennych stopni, przetoczyl sie, poderwal i wbiegl w przypadkowo wybrany korytarz. Nogi realizowaly plan. Najpierw szalenczy, bezmyslny ped, zeby wyjsc poza bezposrednie zagrozenie, a potem rowne, dlugie kroki, by jak najbardziej zwiekszyc dystans do pogoni. Na tym polegala cala sztuka. Historia wspomina o biegaczu, ktory po bitwie przebiegl czterdziesci mil, by w domu przekazac wiadomosc o zwyciestwie. Tradycyjnie uwazany jest za najwspanialszego biegacza wszech czasow. Gdyby jednak przekazywal wiadomosc o nadchodzacej bitwie, zostalby wyprzedzony przez Rincewinda. Mimo to... ktos Rincewinda doganial. *** Noz przebil sciane sali tronowej i wycial otwor dostatecznie duzy, by zmiescil sie w nim wyprostowany czlowiek albo jeden wozek inwalidzki.Ordyncy mruczeli do siebie. -Bruce Hun nigdy nie wchodzil tylnymi drzwiami. -Zamknij sie. -W ogole sie nie zblizal do tylnych bram, ten Bruce Hun. -Zamknij sie. -Kiedy Bruce Hun zaatakowal Al Khali, zrobil to przy wiezy glownej bramy, z tysiacem wrzeszczacych ludzi na malych konikach. -Niby tak, tylko ze... kiedy ostatnio widzialem Bruce'a Huna, jego glowa tkwila na kiju. -Zgadza sie, trudno zaprzeczyc. Ale nad glowna brama. Znaczy, przynajmniej sie przebil. -Jego glowa sie przebila. -A niech... Saveloy byl usatysfakcjonowany. Komnata, do ktorej weszli, mogla uciszyc Srebrna Orde, chocby na krotko. Byla wielka, naturalnie, ale spelniala tez inna role. Kiedy Zwierciadlo Jedynego Slonca spajal razem plemiona, panstwa i wysepki, postanowil zbudowac pomieszczenie mowiace wodzom i ambasadorom: to najwieksza sala, w jakiej byliscie; jest wspanialsza niz wszystko, co mogliscie sobie wyobrazic, i mamy tu wiecej takich. Chcial, zeby byla imponujaca. Bardzo wyraznie zyczyl sobie, by olsnic prostych barbarzyncow, sklonic ich, by poddali sie od razu. Niech beda tu wielkie posagi, powiedzial. I szerokie, ozdobne kotary. Niech stoja kolumny i rzezby. Niech przybysz zaniemowi z podziwu. Niech wszystko to powie mu: "Oto cywilizacja, mozesz sie do niej przylaczyc albo zginac. A teraz padnij na kolana albo zostaniesz obnizony w inny sposob". Orda zainteresowala sie na tyle, by dokonac szczegolowej inspekcji. -Calkiem niezly lokal, trzeba przyznac - stwierdzil w koncu Truckle. - Ale gdzie mu tam do chaty naszego wodza w Skundzie. Patrzcie, nie ma nawet ogniska na srodku. -Moim zdaniem krzykliwy. -Co? -Typowo zagraniczny. -Wywalilbym stad to wszystko, rozsypal troche porzadnego siana na podlodze i powiesil tarcze na scianach. -Co? -Ale pomysl, jakby sciagnac pare setek stolow, mozna by tu calkiem niezle pohulac. Cohen ruszyl przez rozlegla przestrzen podlogi w strone tronu stojacego pod wielkim, ozdobnym baldachimem. -Ustawili nad nim parasol, patrzcie. -Pewno dach cieknie. Nie mozna wierzyc dachowkom. Porzadna strzecha daje ci czterdziesci lat suchego mieszkania. Tron zrobiony byl z lakierowanego drewna, ale ozdobionego licznymi klejnotami. Cohen usiadl. -To juz? - zapytal. - Dokonalismy tego, Ucz? -Tak - potwierdzil Saveloy. - Oczywiscie teraz musisz jakos to utrzymac. -Przepraszam - wtracil Szesc Dobroczynnych Wiatrow - ale coscie zrobili? -Domysla sie pan juz, co chcielismy ukrasc? -Nie. -Imperium. Twarz poborcy przez kilka sekund pozostawala nieruchoma, po czym rozciagnela sie w nieco przerazonym usmiechu. -Mysle, ze zanim przejdziemy dalej, warto pomyslec o sniadaniu - stwierdzil Saveloy. - Panie Wiatry, moze zechce pan kogos przywolac? Usmiech zastygl na twarzy poborcy. -Ale... ale... nie mozecie przeciez w taki sposob zdobyc Imperium! - wykrztusil w koncu. - Musicie miec armie, jak nasza arystokracja. Samo wejscie tutaj... to wbrew regulom! I... i... i sa tysiace gwardzistow! -Tak, ale wszyscy na zewnatrz - zauwazyl Saveloy. -Pilnuja nas - dodal Cohen. -Pilnuja prawdziwego cesarza! -To wlasnie ja. -Ach tak? - obruszyl sie Truckle. - A kto niby umarl i zrobil z ciebie cesarza? -Nikt nie musi umierac - zapewnil Saveloy. - To sie nazywa uzurpacja. -Wlasnie - zgodzil sie Cohen. - Mowisz tylko: Sluchaj no, kurduplu, nic tu po tobie. Splywaj na jakas wyspe i... -Dzyngis - przerwal mu lagodnie Saveloy. - Czy potrafilbys sie powstrzymac od okreslania cudzoziemcow w ten niewatpliwie obrazliwy sposob? To niecywilizowane. Cohen wzruszyl ramionami. -Ale i tak bedziecie mieli wielki problem z gwardzistami i reszta - ostrzegl Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Moze nie - sprzeciwil sie Cohen. - Powiedz im, Ucz. -Panie Wiatry, czy kiedykolwiek widzial pan, eee... bylego cesarza? - zapytal Saveloy. -Oczywiscie, ze nie. W ogole malo kto go... - Zamilkl. -Teraz pan rozumie. Szybko sie pan orientuje, panie Wiatry. Tak jak wypada Glownemu Poborcy Imperium. -To i tak sie nie uda, poniewaz... - Szesc Dobroczynnych Wiatrow znow umilkl. Slowa Saveloya dotarly do jego mozgu. - Glowny Poborca? Ja? Czarny kapelusz z czerwonym, rubinowym guzikiem? -Tak. -I jeszcze z piorkiem, jak chcesz - dodal wielkodusznie Cohen. -Czyli... gdyby taki, powiedzmy, zwyczajny administrator dystryktu, niewiarygodnie okrutny wobec swoich urzednikow, zwlaszcza wobec ciezko pracujacego zastepcy, w pelni zaslugiwal na solidne, uczciwe lanie... -To juz lezy calkowicie w panskich kompetencjach jako Glownego Poborcy Imperium. Usmiech Szesciu Dobroczynnych Wiatrow grozil teraz, ze oderwie gorna czesc glowy wlasciciela. -A w sprawie nowego opodatkowania... Czesto przychodzilo mi na mysl, ze swieze powietrze jest zbyt latwo dostepne i znacznie ponizej kosztow produkcji... -Wysluchamy panskich opinii z najwyzszym zainteresowaniem - zapewnil Saveloy. - Tymczasem jednak niech pan zorganizuje sniadanie. -I kaze przyslac - dodal Cohen - wszystkich tych kurdupli, ktorym sie wydaje, ze wiedza, jak wyglada cesarz. *** Scigajacy byl coraz blizej.Rincewind minal zakret i zobaczyl trzech blokujacych przejscie gwardzistow. Byli zywi i mieli miecze. Ktos wpadl mu na plecy, pchnal go na ziemie i przeskoczyl do przodu. Rincewind zacisnal powieki. Uslyszal kilka uderzen, jek, a potem bardzo dziwny, metaliczny odglos. To brzeczal helm krecacy sie w kolko na podlodze. Ktos postawil Rincewinda na nogi. -Masz zamiar lezec tak przez caly dzien? - spytala Motyl. - Chodzmy. Ci z tylu sa calkiem blisko. Zerknal na powalonych gwardzistow i ruszyl za dziewczyna. -Ilu ich tam jest? - wykrztusil. -Teraz siedmiu. Ale dwoch utyka, a jeden ma klopoty z oddychaniem. No chodz! -Pobilas ich? -Czy zawsze w ten sposob marnujesz oddech? -Jeszcze nie spotkalem kogos, kto by za mna nadazyl! Skrecili na rogu i niemal zderzyli sie z nastepnym gwardzista. Motyl nawet nie przystanela. Zrobila dystyngowany kroczek, wykonala piruet na jednej nodze i kopnela zolnierza w ucho tak mocno, ze okrecil sie wokol wlasnej osi i wyladowal na glowie. Odetchnela i poprawila wlosy. -Powinnismy sie rozdzielic - uznala. -Nie! - zaprotestowal Rincewind. - To znaczy... musze cie przeciez chronic! -Wroce do pozostalych. Ty odciagniesz gdzies gwardie... -Wszyscy tak umiecie? -Oczywiscie - potwierdzila kwasno Motyl. - Mowilam ci przeciez, ze walczylismy z gwardzistami. Jesli sie rozdzielimy, przynajmniej jedno z nas ucieknie. To mordercy! A na nas miala spasc wina! -Probowalem ci to wytlumaczyc. Zaraz, przeciez chcieliscie, zeby zginal! -Tak, ale my jestesmy rewolucjonistami. A oni to gwardia palacowa! -Eee... -Nie ma czasu. Spotkamy sie w Niebiosach. Odbiegla. -Aha. - Rincewind rozejrzal sie uwaznie. Wszedzie panowala cisza. Gwardzisci pojawili sie na koncu korytarza. Szli ostroznie, jak wypada ludziom, ktorzy niedawno spotkali Motyl. -Tam! -Czy to ona? -Nie, to on! -Lapac go! Przyspieszyl znowu, skrecil i odkryl, ze znalazl sie w slepym zaulku. A sadzac po dzwiekach z tylu, grozila mu nie tylko slepota. Dostrzegl jednak podwojne drzwi, otworzyl je kopniakiem, wbiegl do pomieszczenia i zwolnil... Panowala tu ciemnosc, jednak odglosy i atmosfera sugerowaly rozlegla przestrzen, a pewne elementy zapachowe kojarzyly sie ze stajnia. Bylo jednak nieco swiatla - plonal ogien. Rincewind podszedl blizej i odkryl, ze plonie pod wielkim jak czlowiek kotlem pelnym ryzu. Teraz, kiedy oczy przyzwyczaily sie do polmroku, dostrzegl takze jakies ksztalty lezace pod scianami ogromnej sali. Chrapaly cicho. Ksztalty byly chyba istotami ludzkimi, a przynajmniej mialy ludzi wsrod swych przodkow, zanim setki lat temu ktos powiedzial: "Przekonajmy sie, jakich wielkich grubasow zdolamy wyhodowac. Ale naprawde sie postarajmy". Kazdy z olbrzymow byl ubrany w cos, co dla Rincewinda wygladalo jak pielucha, i spal spokojnie obok misy zawierajacej dosc ryzu, by doprowadzic do eksplozji dwadziescia normalnych osob. Pewnie na wypadek gdyby obudzil sie w nocy i mial ochote cos przekasic. Kilku scigajacych pojawilo sie w drzwiach. Zatrzymali sie, a po chwili ruszyli dalej, ale bardzo ostroznie, czujnie zerkajac na przelewajace sie powoli ciala. -Oj, oj, oj! - wrzasnal Rincewind. Gwardzisci znieruchomieli, patrzac na niego z lekiem. -Budzcie sie! Budzcie! Spojrzmy, jak wstaja slonie! Chwycil wielka chochle i zabebnil nia o kociol z ryzem. -Wstawac! Zlazic z kozety i wkladac skarpety, czy co tam nosicie! Spiacy zaczeli sie poruszac. -Oooorrrrr? -Ooooaaaooooor! Podloga zadrzala, gdy czterdziesci grubych jak pnie nog zsunelo sie z poslan. Cielska przemiescily sie tak, ze w mroku Rincewind mial wrazenie, iz obserwuje go dwadziescia nieduzych piramid. -Haaarooooohhhh? -Ci ludzie! - Rincewind rozpaczliwym gestem wskazal swych przesladowcow, ktorzy wycofywali sie z wolna. - Ci ludzie maja kanapke z miesem! -Oorrryorrraaah? -Oooorrrr? -I z musztarda! Dwadziescia malych glowek obrocilo sie rownoczesnie. Laczna liczba osiemdziesieciu wyspecjalizowanych neuronow zaiskrzyla i zbudzila sie do zycia. Ziemia zadygotala. Zapasnicy ruszyli z nadzieja w strone gwardzistow - powolnym, lecz niepowstrzymanym truchtem, ktory moglo zahamowac tylko zderzenie z innym zapasnikiem albo z kontynentem. -Oooorrr! Rincewind skoczyl do przeciwleglych drzwi i przebiegl na druga strone. W malym pokoju siedzialo kilku ludzi. Dwaj pili herbate i grali w shibo, obserwowani przez trzeciego. -Zapasnicy biora sie za pasy! - wrzasnal. - Chyba wybuchlo prawdziwe stampede! Jeden z graczy rzucil kamienie shibo. -Niech to upior! A to juz co najmniej godzina od ostatniego karmienia! Wszyscy trzej chwycili rozmaite siatki, kije oraz fragmenty odziezy ochronnej i zostawili Rincewinda samego. Zauwazyl kolejne drzwi. Wykonal przez nie taneczne pas. Nigdy nie probowal robic tanecznego pas, ale uznal, ze nalezy mu sie jedno - w nagrode za szybkie myslenie. Trafil do jeszcze jednego korytarza. Pobiegl nim, poniewaz brak poscigu nie jest zadnym powodem do przerwania ucieczki. *** Pan Hong skladal kartke papieru.Byl w tym ekspertem, poniewaz cokolwiek robil, poswiecal temu cala uwage. Pan Hong mial umysl jak noz, choc calkiem mozliwe, ze z zakrzywionym ostrzem. Drzwi sie rozsunely. Gwardzista o poczerwienialej od biegu twarzy rzucil sie na podloge. -O panie Hong, ktory wywyzszony jest... -Tak, rzeczywiscie - przerwal mu z roztargnieniem pan Hong, wykonujac trudne zagiecie. - Co sie tym razem nie udalo? -Panie? -Pytalem, co sie tym razem nie udalo. -Uhm... zabilismy cesarza zgodnie z poleceniem... -Czyim? -Panie! Sam rozkazales! -Czyzby? - zdziwil sie pan Hong, skladajac papier wzdluz. Gwardzista przymknal oczy. Mial wizje - bardzo krotka wizje - swojej przyszlosci. Byl w niej zaostrzony kij. Mowil dalej: -Nigdzie nie znalezlismy wiezniow, panie! Slyszelismy, ze ktos sie zbliza, a potem... potem zobaczylismy dwoje ludzi, panie. Scigamy ich. Ale pozostali znikneli. -Zadnych sloganow? Zadnych rewolucyjnych ulotek? Zadnych winnych? -Nie, panie. -Rozumiem. Pozostan tutaj. Dlonie pana Honga nie przerywaly pracy, on zas spojrzal na trzecia osobe w komnacie. -Masz mi cos do powiedzenia, Dwa Ogniste Ziola? - zapytal uprzejmie. Przywodca rewolucjonistow zmieszal sie troche. -Czerwona Armia byla dosc kosztowna - przypomnial pan Hong. - Sam druk ulotek... I nie mozesz sie skarzyc, ze ci nie pomagalem. Otworzylismy drzwi cel, zabilismy straznikow, dalismy twoim nedznym ludziom miecze i mape, czyz nie? A teraz trudno mi bedzie twierdzic, ze zamordowali cesarza, niech pozostanie martwy przez dziesiec tysiecy lat, skoro nie ma po nich nawet sladu. Ludzie zaczna stawiac zbyt wiele pytan, a nie moge przeciez zabic wszystkich. W dodatku, jak sie zdaje, mamy tez w palacu jakichs barbarzyncow. -Musialo sie zdarzyc cos nieprzewidzianego, panie. - Ziola jak zahipnotyzowany wpatrywal sie w dlonie pieszczace papier. -Co za szkoda. Nie lubie, kiedy zdarza sie cos nieprzewidzianego. Gwardzisto! Zrehabilituj swa nedzna osobe i wyprowadz go. Bede musial zrealizowac inny plan. -Panie! -Slucham cie, Dwa Ogniste Ziola. -Kiedy ty... kiedy uzgodnilismy... kiedy zostalo uzgodnione, ze Czerwona Armia bedzie ci oddana, obiecales mi rekompensate. Pan Hong usmiechnal sie. -A tak, przypominam sobie. Powiedzialem, nieprawdaz, ze ani slowem, ani na pismie nie wydam rozkazu, by cie zgladzic. I musze dotrzymac slowa. Inaczej kim bym sie stal? Wykonal ostatnie zagiecie i rozlozyl dlonie, stawiajac papierowa ozdobe na lakierowanym stoliku przed soba. Ziola i zolnierz spojrzeli na nia. -Gwardzisto... zabierz go stad - polecil pan Hong. Byla to przepieknie skonstruowana figurka czlowieka. Zdawalo sie jednak, ze zabraklo papieru na glowe. *** Wewnetrzny dwor skladal sie z okolo osiemdziesieciu mezczyzn, kobiet i eunuchow na roznych etapach niewyspania. Zdumieli sie, widzac, kto siedzi na tronie.Orda zdumiala sie, widzac dwor. -Kim sa te wszystkie toboly z przodu, z gebami jakby sie octu napily? - szepnal Cohen, od niechcenia podrzucajac noz. - Chyba nawet bym ich nie spalil. -To zony poprzednich cesarzy - syknal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Ale nie musimy sie z nimi zenic, co? -Nie wydaje mi sie. -A czemu maja takie male stopy? - pytal dalej Cohen. - Lubie solidne stopy u kobiet. Szesc Dobroczynnych Wiatrow wytlumaczyl. Twarz Cohena stwardniala. -Duzo sie ucze o tej cywilizacji, nie ma co - stwierdzil. - Dlugie paznokcie, okaleczone stopy i sludzy biegajacy dookola bez swoich rodzinnych klejnotow. Ha. -Co sie tu dzieje, jesli wolno spytac? - odezwal sie mezczyzna w srednim wieku. - Kim jestes? Kim sa ci starzy eunuchowie? -A kim ty jestes? - zapytal Cohen. Wydobyl miecz. - Chce wiedziec, zeby mozna to bylo wypisac na twoim nagrobku. -Zastanawiam sie, czy pora nie jest wlasciwa na prezentacje - wtracil Saveloy. Wystapil naprzod. - To - rzekl - jest Dzyngis Cohen... Odloz to, Dzyngis... Formalnie rzec biorac, barbarzynca. A to jego orda. Zdobyli wasze miasto. A wy... -Barbarzynscy najezdzcy? - rzucil z wyzszoscia dworzanin. - Barbarzynscy najezdzcy przybywaja tysiacami! Wielcy, wrzeszczacy mezczyzni na malych konikach! -A nie mowilem? - wtracil Truckle. - Ale czy ktos mnie poslucha? -Nie jedlismy jeszcze sniadania - zauwazyl Cohen, znowu podrzucajac noz. -Ha! Wole raczej zginac, niz poddac sie komus takiemu! Cohen wzruszyl ramionami. -Czemu od razu nie mowiles? -Oj! - szepnal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. Byl to bardzo precyzyjny rzut. -A kim on byl wlasciwie? - spytal Cohen, gdy cialo osunelo sie na podloge. - Ktos go tu znal? -Dzyngis... - Saveloy westchnal ciezko. - Tyle razy juz mialem ci powiedziec: kiedy ludzie mowia, ze wola zginac, to niekoniecznie naprawde wola zginac. Nie zawsze. -No to czemu tak mowia? -Bo tak sie robi, mniej wiecej. -Znow ta cywilizacja? -Obawiam sie, ze tak. -Moze zalatwimy to raz na zawsze, dobrze? - Cohen wstal. - Kto woli raczej zginac, niz miec mnie za cesarza, reka w gore. -Jest ktos? - zachecil Saveloy. *** Rincewind biegl kolejnym korytarzem. Czy w tym miejscu w ogole nie bylo zewnetrza? Kilka razy juz sadzil, ze znalazl wyjscie, ale prowadzilo na wewnetrzny dziedziniec gigantycznego budynku, pelen pluskajacych fontann i wierzb placzacych.W dodatku palac zaczynal sie budzic. Slyszal... ...czyjes szybkie kroki za soba. Ktos zawolal: -Hej! Rincewind skoczyl w najblizsze drzwi. Znalazl sie w pomieszczeniu wypelnionym para. Przeplywala wielkimi, klebiastymi chmurami. Niewyraznie dostrzegl czlowieka popychajacego wielkie kolo. Przez mysl przemknely mu slowa "izba tortur", ale zapach mydla sprawil, ze zastapilo je slowo "pralnia". Dosc blade, lecz niewiarygodnie czyste postacie unosily glowy znad balii i przygladaly mu sie z ledwie sladem zaciekawienia. Nie wygladaly na ludzi majacych kontakt z biezaca sytuacja. Na wpol przebiegl, na wpol przespacerowal miedzy bulgoczacymi kotlami. -Tak trzymac. Dobra robota. Tak jest, szur-szur-szur. Niech popatrze, jak te wyzymaczki wyzymaja. To lubie. Czy jest tu inne wyjscie? Piekne babelki, naprawde doskonale babelki. Ach... Jeden z pracujacych w pralni, ktory sprawial wrazenie zarzadcy, patrzyl na niego podejrzliwie i wygladal, jakby mial zamiar cos powiedziec. Rincewind przebiegl przez dziedziniec zawieszony sznurami z suszacym sie praniem. Dyszac, stanal plecami do sciany. Choc bylo to wbrew jego podstawowym zasadom, chyba nadszedl czas, by zatrzymac sie i pomyslec. Scigali go. To znaczy scigali uciekajaca postac w wyblaklej czerwonej szacie i mocno przypalonym spiczastym kapeluszu. Z najwyzszym wysilkiem zdolal pogodzic sie z mysla, ze gdyby mial na sobie cos innego, calkiem mozliwe, ze by go nie scigali. Na sznurze tuz przed nim kolysaly sie w lekkim wietrze bluzy i spodnie. Ich szycie tak sie mialo do krawiectwa, jak rabanie drew do stolarki. Ktos opanowal sztuke zszywania rury i na tym wlasciwie poprzestal. Wygladaly calkiem jak ubrania, jakie nosili prawie wszyscy w Hunghung. Palac jest niemal miastem samym w sobie, odezwal sie glos rozsadku. Musi byc pelen ludzi wypelniajacych rozmaite zadania, dodal jeszcze. To by oznaczalo... zdjecie naszego kapelusza, podsumowal. Rincewind sie zawahal. Trudno byloby niemagowi pojac skale takiej sugestii. Mag predzej wyszedlby na ulice bez swej szaty i spodni niz bez kapelusza. Bez kapelusza ludzie mogliby wziac go za... za kogos calkiem zwyczajnego. W oddali rozlegly sie krzyki. Glos rozsadku dobrze pojmowal, ze jesli nie bedzie ostrozny, to skonczy martwy wraz z cala reszta Rincewinda. Rzucil wiec sarkastycznie: Dobrze, zatrzymaj ten nasz nedzny kapelusz. Ten nasz przeklety kapelusz to przyczyna, dla ktorej w ogole wpadlismy w to bagno; myslisz moze, ze zachowasz glowe, zeby go na niej nosic? Rece Rincewinda, takze swiadome, ze jesli nie wezma spraw w siebie, zblizaja sie czasy niezwykle wrecz ciekawe i bardzo krotkie, powoli siegnely do sznura. Zdjely pare spodni i koszule. Wcisnely je pod szate. Drzwi otworzyly sie gwaltownie. Na dziedziniec wypadli zolnierze, do ktorych przylaczylo sie paru pastuchow tsimo. Jeden z nich machal kijem. Rincewind skoczyl pod luk bramy i do ogrodu. Byla tam mala pagoda. Byly wierzby i piekna dama na mostku. Karmila ptaki. I jakis czlowiek malujacy talerz. *** Cohen zatarl rece.-Nikt? Dobrze. Czyli wszystko zalatwione. -Ehm. Maly czlowieczek w pierwszym rzedzie demonstracyjnie trzymal rece przy sobie. -Przepraszam bardzo - powiedzial. - Co by sie stalo w hipotetycznej sytuacji wezwania przez nas gwardzistow i wydania was? -Zginiecie, zanim jeszcze wbiegna przez drzwi - odparl rzeczowo Cohen. - Jeszcze jakies pytania? - dodal wsrod choru wzburzonych sykniec. -Tego... cesarz... to znaczy poprzedni cesarz mial grupe bardzo szczegolnych gwardzistow... Cos zadzwieczalo cicho. Cos malego i wieloramiennego potoczylo sie zza schodow i zakrecilo na podlodze. Byla to gwiazdka do rzutow. -Spotkalismy ich - wyjasnil Maly Willie. -Swietnie, swietnie - zapewnil maly czlowieczek. - Zatem wszystko jest chyba w porzadku. Dziesiec tysiecy lat dla naszego cesarza! Okrzyk zostal podjety, choc niezbyt rowno. -Jak ci na imie, mlody czlowieku? -Cztery Wielkie Rogi, panie. -Bardzo dobrze. Doskonale. Widze, ze daleko zajdziesz. Czym sie zajmujesz? -Jestem wielkim asystentem szambelana. -Ktory z was jest szambelanem? Cztery Wielkie Rogi wskazal czlowieka, ktory wolal zginac. -Zapamietajcie, moi drodzy - powiedzial Saveloy. - Awans przychodzi szybko do ludzi, ktorzy umieja sie przystosowac, panie szambelanie. No, nadeszla pora sniadania. -A co moze zaspokoic apetyt cesarza? - spytal nowy szambelan, starajac sie wygladac na czlowieka ucieszonego i umiejacego sie przystosowac. -Rozmaite potrawy. W tej chwili najchetniej wielkie kawaly miesa i mnostwo piwa. Przekonacie sie, ze latwo jest zadowolic cesarza. - Saveloy usmiechnal sie tym dyskretnym usmieszkiem, ktory czasem wykorzystywal, kiedy wiedzial, ze tylko on jeden dostrzega zart. - Cesarz nie ceni tego, co okresla "fikusnym zagranicznym zarciem pelnym oczu i roznych takich". Preferuje prosta i zdrowa zywnosc, na przyklad kielbase wykonana z rozmaitych organow zwierzecych, zmielonych i opakowanych w odcinek jelita. Aha, jesli chcecie sprawic mu przyjemnosc, trzymajcie sie duzych kawalow miesa. Czy nie tak, panie? Cohen przygladal sie dworzanom. Kiedy czlowiek przezyl dziewiecdziesiat lat, unikajac wszelkich atakow mezczyzn, kobiet, trolli, krasnoludow, olbrzymow, zielonych stworow z mnostwem nog oraz, przy pewnej okazji, rozwscieczonego homara, wiele moze sie dowiedziec o innych, zwyczajnie obserwujac ich twarze. -Co? - powiedzial. - Aha. Jasne. Zgadza sie. Duze kawaly. Panie poborco... co ci ludzie wlasciwie robia calymi dniami? -A co chcialbys, zeby robili, panie? -Och, niech sie pieprza. -Slucham, panie? -[Skomplikowany piktogram] - przetlumaczyl Saveloy. Nowy szambelan byl nieco zaskoczony. -Jak to? Tutaj? -To takie powiedzenie, moj chlopcze. Chodzi mu o to, zeby wszyscy wyszli stad jak najszybciej. Dwor wyszedl z komnaty. Dostatecznie skomplikowany piktogram jest wart tysiaca slow. *** Po przejsciu stampede malarz Trzy Solidne Zaby podniosl sie na nogi, wyjal pedzel z nosa, sciagnal sztalugi z drzewa i sprobowal myslec o rzeczach kojacych.Ogrod nie byl juz taki jak poprzednio. Wierzba zostala przygieta. Pagode zdemolowal rozszalaly zapasnik, ktory zjadl dach. Golebie odfrunely. Maly mostek byl zlamany. Jego modelka, konkubina Nefrytowy Wachlarz, uciekla z placzem, kiedy tylko wydostala sie z ozdobnej sadzawki. Na dodatek ktos ukradl jego slomkowy kapelusz. Trzy Solidne Zaby poprawil to, co pozostalo mu z ubrania, i zdolal jakos sie opanowac. Talerz z jego szkicem lezal rozbity, oczywiscie. Wyjal z torby nastepny i siegnal po palete. Na samym jej srodku widnial wielki odcisk stopy... Trzy Solidne Zaby mial ochote sie rozplakac. Zywil takie dobre przeczucia co do tego obrazu. Wiedzial, ze stworzy cos, co ludzie zapamietaja na dlugo. A farby? Czy ktokolwiek pojmie, ile ostatnio kosztuje cynober? Wzial sie w garsc. Zostal mu tylko niebieski. Coz, on im jeszcze pokaze... Starajac sie nie zwracac uwagi na otaczajace go zniszczenia, skoncentrowal sie na obrazie, jaki zachowal w pamieci. Chwileczke, myslal. Nefrytowy Wachlarz scigana po mostku przez czlowieka wymachujacego rekami i krzyczacego "Z drogi!", a za nim czlowiek z kijem, trzech gwardzistow, pieciu ludzi z pralni i zapasnik, ktory nie moze sie zatrzymac. Oczywiscie, trzeba to bedzie troche uproscic. *** Scigajacy skrecili za rog - wszyscy z wyjatkiem zapasnika, ktory nie byl zbudowany do tak gwaltownych manewrow.-Gdzie on pobiegl? Znalezli sie na dziedzincu. Po jednej stronie staly chlewy, po drugiej stosy smieci. A na samym srodku - spiczasty kapelusz. Jeden z gwardzistow chwycil kolege za ramie tuz przed tym, nim tamten zdazyl zrobic krok do przodu. -Tylko spokojnie - powiedzial. -To przeciez zwykly kapelusz. -A gdzie jest reszta? Nie mogl przeciez... tak sobie... zniknac w... Cofneli sie obaj. -Tez o nim slyszales? -Podobno wystarczylo, ze zamachal rekami, a wybil wielka dziure w murze! -To jeszcze nic! Podobno w gorach wyladowal na niewidzialnym smoku! -Co powiemy panu Hongowi? -Nie chce rozleciec sie na kawalki! -A ja nie chce tlumaczyc panu Hongowi, ze nam uciekl. I tak mamy klopoty. A dopiero niedawno splacilem moj helm. -No to... mozemy zabrac kapelusz. To bedzie dowod. -Slusznie. Podnies go. -Ja? Ty go podnies! -Moze byc chroniony przez straszliwe zaklecia. -Naprawde? I dlatego wolisz, zebym to ja go dotknal? Dziekuje ci uprzejmie. Niech ktorys z nich go przyniesie. Robotnicy z pralni wycofywali sie ostroznie; hunghunganska tradycja posluszenstwa znikala niczym poranna rosa. Zolnierze nie byli tu jedynymi, ktorzy slyszeli plotki. -Nie my! -Mamy pilne zamowienie na skarpety! Gwardzista obejrzal sie. Jakis wiesniak wychodzil akurat z chlewa. Niosl worek, a twarz mial skryta pod szerokim slomkowym kapeluszem. -Hej, ty! Wiesniak osunal sie na kolana i uderzyl czolem o ziemie. -Nie zabijajcie mnie! Gwardzisci porozumieli sie wzrokiem. -Nie chcemy cie zabijac - wyjasnil pierwszy. - Masz tylko podniesc ten kapelusz. -Jaki kapelusz, o potezny wojowniku? -Ten! Natychmiast! Wiesniak popelzl bokiem po bruku. -Ten kapelusz, o panie? -Tak! Wiesniak przesunal dlon po kamieniach i dotknal wystrzepionego ronda. A potem wrzasnal: -Twoja zona jest wielkim hipopotamem! Twarz mi sie rozpuszcza! Twarz sie rozpuuuuszczaaaa! Rincewind odczekal, az wszyscy uciekna i ucichnie stukot sandalow, po czym wstal, otrzepal kapelusz i schowal go do worka. Poszlo mu o wiele lepiej, niz sie spodziewal. Odkryl kolejny wart zapamietania fakt dotyczacy Imperium: nikt nie patrzy na wiesniakow. Wystarczy ubranie i kapelusz. Nikt procz gminu tak sie nie ubiera, wiec kazdy, kto jest tak ubrany, musi byc czlowiekiem z gminu. Przypominalo to funkcje reklamowe kapelusza maga, tyle ze na odwrot. W poblizu ludzi w spiczastych kapeluszach nalezalo zachowywac sie ostroznie i grzecznie, zeby nie poczuli sie urazeni; tymczasem w slomkowym kapeluszu czlowiek stawal sie naturalnym celem dla "Hej, ty!" i... Dokladnie w tej chwili ktos za Rincewindem krzyknal "Hej, ty!" i uderzyl go kijem po plecach. Po chwili stanal przed nim rozgniewany sluga. Pomachal mu palcem. -Spozniles sie! Jestes niedobrym czlowiekiem! Wchodz natychmiast! -Ja... Kij uderzyl ponownie. Palacowy sluga wskazal odlegle drzwi. -Krnabrnosc! Wstyd! Do roboty! Mozg Rincewinda przygotowal odpowiedz: Aha, myslimy, ze jestesmy taki Madrala-san, bo mamy wielki kij, co? Otoz przypadkiem jestem wielkim magiem i wiesz, co mozesz sobie zrobic z tym kijem? Jednak gdzies pomiedzy mozgiem, a ustami slowa zmienily sie w: -Tak jest! Juz pedze! *** Orda zostala we wlasnym gronie.-No coz, panowie... Dokonalismy tego - stwierdzil po chwili Saveloy. - Macie swiat podany na talerzu. -Wszystkie skarby, jakie zechcemy - dodal Truckle. -Zgadza sie. -No to nie marnujmy czasu - powiedzial. - Poszukajmy jakichs workow. -To nie ma sensu - przypomnial mu Saveloy. - Okradalibyscie samych siebie. To przeciez Imperium. Nie da sie go wsadzic do worka, zeby wyjac na nastepnym obozowisku. -A co z gwalceniem? Saveloy westchnal. -Jak rozumiem, w cesarskim haremie przebywa trzysta konkubin. Jestem pewien, ze z przyjemnoscia poznaja was blizej, choc sprawa bylaby prostsza, gdybyscie zdjeli buty. Starcy patrzyli na niego zdziwieni, jak moglaby patrzec ryba usilujaca pojac koncepcje roweru. -Trzeba brac rzeczy male i cenne - stwierdzil wreszcie Maly Willie. - Najlepiej rubiny i szmaragdy. -A przed wyjsciem rzucic tu zapalke - dodal Vincent. - Papierowe sciany i lakierowane drewno beda sie palic jak pieklo! -Nie, nie, nie! - zaprotestowal Saveloy. - Same wazy w tej sali sa bezcenne! -Eee... za wielkie, zeby je nosic. Nie zmieszcza sie na koniu. -Przeciez pokazalem wam cywilizacje! -Tak. Niezla jest na krotka wizyte. Nie mam racji, Cohen? Cohen zgarbil sie na tronie. Wbijal wzrok w przeciwlegla sciane. -Co mowiles? -Zeby zabrac wszystko, co zdolamy uniesc, i wynosic sie stad do domu. -Co? -Do domu... no... -Taki byl plan, tak? Cohen unikal spojrzenia Saveloya. -No tak... - mruknal. - Plan. -To dobry plan - zapewnil go Truckle. - Swietny pomysl. Wchodzisz tu jako szef? Doskonale. Dobry numer. Nie trzeba sie bawic z zamkami i cala reszta. I teraz mozemy juz ruszac do domu. Z calym skarbem, jaki damy rade uniesc. -Po co? - zapytal Cohen. - Jak to po co? Przeciez to skarb! Cohen najwyrazniej podjal juz decyzje. -A na co wydales swoj ostatni lup, Truckle? Mowiles, ze wyciagnales z tego nawiedzonego zamku trzy worki zlota i klejnotow. Truckle zrobil zdziwiona mine, jakby Cohen zapytal go, czym pachnie fiolet. -Na co wydalem? Nie pamietam. Sam wiesz, jak to jest. Czy to wazne, na co wydajesz pieniadze? To przeciez lup! Zreszta... na co ty wydales swoje? Cohen westchnal. Truckle wpatrywal sie w niego z niedowierzaniem. -Chyba nie myslisz, zeby naprawde tu zostac? - Zerknal gniewnie na Saveloya. - Wy dwaj, zdaje sie, cos tu nakreciliscie. Cohen bebnil palcami po poreczy tronu. -Chciales wracac do domu - przypomnial. - To znaczy dokad? -No... dokadkolwiek... -W dodatku Hamish... -Co? Co? -Przeciez on ma juz sto piec lat, nie? Moze pora, zeby sie ustatkowal? -Co? -Ustatkowal? - powtorzyl Truckle. - Kiedys sam probowales. Ukradles farme i mowiles, ze bedziesz hodowal swinie! Dales spokoj po... ile to bylo? Po trzech godzinach? -Co on gada? Co on gada? -Powiedzial, ze PORA SIE USTATKOWAC! -Niech se wsadzi... *** W kuchni panowal zamet. Trafila tu polowa dworu, w wiekszosci przypadkow po raz pierwszy w zyciu. Pomieszczenie bylo zatloczone jak plac targowy. Sluzba przeciskala sie miedzy dworzanami, usilujac jak najlepiej wypelniac swe obowiazki.Fakt, ze jeden z ich grona nie calkiem sie orientowal, jakie obowiazki ma wypelniac, w ogolnym zamieszaniu pozostal niezauwazony. -Czuliscie? - oburzala sie pani Dwa Ruczaje. - On smierdzi! -Jak upalny dzien w chlewie! - ocenila pani Brzoskwiniowy Platek. -Z przyjemnoscia stwierdzam, ze nie mam zadnych doswiadczen w tym wzgledzie - odparla dumnie pani Dwa Ruczaje. Pani Nefrytowa Noc, sporo mlodsza od dwoch pozostalych, ktorej dosc sie podobal Cohenowy zapach niemytego lwa, zachowala milczenie. -Tylko tyle? Wielkie kawaly? - irytowal sie glowny kucharz. - Dlaczego nie zje po prostu calej krowy, skoro tak je lubi? -Czekaj, az uslyszysz o diabelskiej potrawie zwanej kielbasa - ostrzegl szambelan. -Wielkie kawaly! - Kucharz byl bliski lez. - Gdzie w wielkich kawalach miesa jest sztuka kulinarna? Nawet bez sosu? Wolalbym umrzec, niz zwyczajnie podgrzewac wielkie kawaly miesa! -Och! - westchnal nowy szambelan. - Gleboko bym sie zastanowil nad taka wypowiedza. Nowy cesarz, oby lezal w kapieli przez dziesiec tysiecy lat, sklonny jest uznawac takie zarzekanie sie za prosbe. Gwar ucichl nagle. Przyczyna milczenia byl jeden cichy, wyrazny dzwiek: odglos wyciaganego korka. Pan Hong mial godny wielkiego wezyra talent pojawiania sie jakby znikad. Omiotl wzrokiem kuchnie. Z pewnoscia byla to jedyna praca domowa, jaka kiedykolwiek wykonal. Podszedl blizej. Z rekawa swej szaty wyjal mala czarna buteleczke. -Przyniescie tu mieso - rozkazal. - Sos sam sie pojawi. Zebrani obserwowali go z lekiem. Otrucia nalezaly do hunghunganskiej etykiety dworskiej, jednak zwykle zajmowano sie nimi w ukryciu, tak nakazywaly dobre maniery. -Czy jest tu ktos, kto ma cos do powiedzenia? - zapytal pan Hong. Jego wzrok byl niczym kosa. Kiedy przesuwal sie po kuchni, ludzie wahali sie, chwiali i padali. -Doskonale. Wole raczej umrzec, niz zobaczyc... barbarzynce na tronie Imperium. Niech je te swoje... wielkie kawaly. Przyniescie mieso. Nastapilo dziwne poruszenie na podlodze, potem krzyki i uderzenie kija. Jakis wiesniak przecisnal sie naprzod, ostroznie popychajac wozek z wielkim polmiskiem pod pokrywa. Na widok pana Honga odsunal wozek na bok, rzucil sie na ziemie i z pokora uderzal czolem o podloge. -Odwracam swoj niegodny wzrok od twej... grzadki w dogodnym polozeniu... "niech to demon..." osoby, o panie. Pan Hong tracil go stopa. -Milo zobaczyc, ze nie zaginela sztuka okazywania szacunku - stwierdzil. - Zdejmij pokrywe. Wiesniak wstal i - nadal pokornie schylony - odkryl polmisek. Pan Hong przechylil buteleczke i trzymal ja nieruchomo, dopoki ostatnia kropla nie wyplynela z sykiem. Wszyscy wpatrywali sie w niego jak skamieniali. -A teraz niech zaniosa to mieso barbarzyncom - rzekl. -Natychmiast, wasza niebianska... pedzelkowosc... wierzbolistnosc... prawosc. -Skad pochodzisz, wiesniaku? -Z Bes Pelargic, o panie. -Aha. Tak myslalem. *** Rozsunely sie wielkie bambusowe drzwi. Nowy szambelan wkroczyl do sali, prowadzac cala karawane wozkow.-Sniadanie, o wladco tysiaca lat - zaanonsowal. - Wielkie kawaly swini, wielkie kawaly kozy, wielkie kawaly wolu i siedem rodzajow smazonego ryzu. Jeden ze sluzacych zdjal pokrywe z polmiska. -Ale posluchajcie lepiej mojej rady i nie probujcie tej wieprzowiny - powiedzial. - Jest zatruta. Szambelan odwrocil sie gwaltownie. -Bezczelny wieprz! - krzyknal. - Zginiesz za to! -To Rincewind, co? - odezwal sie Cohen. - Wyglada jak Rincewind... -Gdzies tu mam swoj kapelusz - odparl Rincewind. - Musialem go wepchnac do spodni... -Trucizna? - spytal Cohen. - Jestes pewien? -Nie, skad. To byla czarna buteleczka i miala wymalowana czaszke ze skrzyzowanymi piszczelami, a kiedy ja przechylil, dymila - tlumaczyl Rincewind, kiedy Saveloy pomagal mu sie przebrac. - Czy to sos anchois? Nie przypuszczam. -Trucizna - mruknal Cohen. - Nienawidze trucicieli. To najgorsze typy. Skradaja sie, dodaja jakichs brudow do uczciwego jedzenia... Spojrzal gniewnie na szambelana. -Czy to ty? - Zerknal na Rincewinda i wskazal kciukiem skulonego mezczyzne. - To byl on? Bo jesli tak, potraktuje go jak szalonych Wezowych Kaplanow ze Startu, tylko tym razem uzyje obu kciukow! -Nie. To byl ktos, kogo nazywali panem Hongiem. Ale wszyscy patrzyli, jak to robil. Szambelan wydal z siebie krotki, rozpaczliwy krzyk. Rzucil sie na podloge i juz mial ucalowac stope Cohena, gdy uswiadomil sobie, ze mialoby to ten sam skutek co zjedzenie wieprzowiny. -Laski, niebianska istoto! Wszyscy jestesmy tylko pionkami w rekach pana Honga! -Co w nim takiego niezwyklego? -To... wspanialy czlowiek! - zapewnil belkotliwie szambelan. - Zlego slowa nie powiem o panu Hongu. I z cala pewnoscia nie wierze, jakoby wszedzie mial szpiegow! Niech zyje pan Hong, tyle tylko moge dodac. - Zaryzykowal uniesienie glowy i tuz przed oczami zobaczyl ostrze miecza Cohena. -Dobra. A w tej chwili kogo bardziej sie boisz? Mnie czy tego pana Honga? -Ja... pana Honga. Cohen uniosl brew. -Jestem pod wrazeniem. Wszedzie szpiedzy, tak? Rozgladal sie po sali, az natrafil wzrokiem na bardzo wielka waze. Podszedl do niej i podniosl pokrywe. -Dobrze ci tam? -Eee... tak? - odpowiedzial glos z glebi wazy. -Masz wszystko, czego ci trzeba? Zapasowy notes? Nocnik? -Eee... tak? -A mialbys ochote na, bo ja wiem, jakies szescdziesiat garncow wrzacej wody? -Eee... nie? -Wolalbys raczej zginac, niz zdradzic pana Honga? -Eee... czy moge sie chwile zastanowic, jesli wolno? -Nie ma sprawy. I tak trzeba czasu, zeby zagrzac tyle wody. Zastanawiaj sie. Cohen odlozyl pokrywe. -Jedna Wielka Matko! - rzucil. -On ma na imie Jedna Wielka Rzeka, Dzyngis - poprawil go Saveloy. Gwardzista z wolna wrocil do zycia. -Masz pilnowac tej wazy, a gdyby sie poruszyla, zrobisz z nia to, co ja kiedys z Zielonym Nekromanta Nocy. Jasne? -Nie wiem, cos zrobil, panie. Cohen wytlumaczyl mu. Jedna Wielka Rzeka sie rozpromienil. Z wnetrza wazy dobiegl odglos kogos, kto usiluje nie wymiotowac. Cohen spokojnie wrocil na tron. -Powiedz mi cos wiecej o tym Hongu, szambelanie - polecil. -Jest wielkim wezyrem. Cohen i Rincewind spojrzeli na siebie. -Zgadza sie - przyznal Rincewind. - A wszyscy przeciez wiedza, ze wielcy wezyrzy sa zawsze... -...absolutnymi i kompletnymi sukinsynami - dokonczyl Cohen. -Nie wiem czemu. Wystarczy dac takiemu turban z czubkiem posrodku, a to ich cos tam moralne od razu sie lamie. Zawsze ich zabijam, jak tylko spotkam. Dzieki temu pozniej zyskuje na czasie. -Od razu wydal mi sie jakis taki sliski - stwierdzil Rincewind. -Posluchaj, Cohenie... -Dla ciebie: cesarzu Cohenie - wtracil Truckle. - Nigdy nie wierzylem magom, ot co. Nigdy nie wierzylem zadnemu facetowi w sukience. -Rincewind jest w porzadku - zapewnil Cohen. -Dzieki - mruknal Rincewind. -...ale calkiem bezuzyteczny jako mag. -Przypadkiem narazalem przed chwila wlasna szyje, zeby was uratowac, bardzo uprzejmie dziekuje. - Rincewind zirytowal sie. - Posluchaj, paru moich przyjaciol siedzi w bloku wieziennym. Czy moglbys... Zaraz, zaraz... cesarz? -Mniej wiecej - przyznal Cohen. -Chwilowo - dodal Truckle. -Formalnie - uzupelnil Saveloy. -Czy to znaczy, ze mozecie przeniesc moich przyjaciol w jakies bezpieczne miejsce? Mysle, ze pan Hong zamordowal starego cesarza i teraz chce na nich zrzucic wine. Nie wpadnie tylko na to, mam nadzieje, ze chowaja sie w celach. -Dlaczego w celach? - zdziwil sie Cohen. -Bo gdybym tylko mial okazje uciec z celi pana Honga, to bym uciekl - tlumaczyl goraczkowo Rincewind. - Nikt o zdrowych zmyslach by nie wrocil, gdyby mial szanse sie wyrwac. -Jasne. Maly Willie i Jedna Wielka Matka, wezcie kogos i sprowadzcie tych ludzi tutaj. -Tutaj? - zaprotestowal Rincewind. - Chcialem, zeby trafili w jakies bezpieczne miejsce. -Przeciez my tu jestesmy. Bedziemy ich bronic. -A kto was obroni? Cohen zignorowal te uwage. -Szambelanie - rzekl - pana Honga nie ma pewnie w okolicy, ale... Wsrod dworzan byl taki facet z nosem jak borsuk. Grubas w wielkim rozowym kapeluszu. I taka chyba baba z twarza jak kapelusz ze szpilkami. -To pan Dziewiec Szczytow i pani Dwa Ruczaje - domyslil sie szambelan. - Tego... nie gniewasz sie na mnie, panie? -Alez skad, niech cie bogowie maja w opiece. Wiecej nawet, zrobiles na mnie takie wrazenie, ze powierze ci dodatkowe funkcje. -Panie? -Na poczatek funkcje kosztujacego potrawy. A teraz idz i sprowadz mi tu tych dwoje. Wcale mi sie nie podobaly ich miny. Dziewiec Szczytow i Dwa Ruczaje zostali wprowadzeni chwile pozniej. Ich przelotne spojrzenie na nietkniete mieso bylo niezauwazalne dla tych, ktorzy go nie oczekiwali. Cohen wesolo skinal im glowa. -Zjedzcie to - polecil. -Panie! Jadlem obfite sniadanie! Jestem juz calkiem pelny! - zaprotestowal Dziewiec Szczytow. -To szkoda - stwierdzil Cohen. - Jedna Wielka Matko, zanim znowu usniesz, zajmij sie panem Dziewiec Szczytow i zrob w nim troche miejsca, zeby mogl zjesc jeszcze jedno sniadanie. To samo dotyczy damy, jesli w ciagu pieciu sekund nie uslysze jej mlaskania. Solidny kes z kazdego talerza, zrozumiano? I duzo sosu. Jedna Wielka Rzeka wydobyl miecz. Dwoje arystokratow spogladalo nieruchomo na parujace stosy miesiwa. -Jak dla mnie, wyglada calkiem smacznie - rzucil swobodnym tonem Cohen. - A patrzycie, jakby cos bylo z tym nie w porzadku. Dziewiec Szczytow delikatnie wlozyl sobie do ust kawalek wieprzowiny. -Doskonale - zapewnil niewyraznie. -Teraz polknij. Mandaryn przelknal glosno. -Wspaniale - oswiadczyl. - A teraz, jesli wasza wysokosc pozwoli, chcialbym... -Nie spiesz sie. Nie chcielibysmy przeciez, zebys przypadkiem wsadzil sobie palce w gardlo albo cos w tym rodzaju. Prawda? Dziewiec Szczytow czknal. Potem czknal jeszcze raz. Zaczal wypuszczac dym z dolnej czesci szaty. Orda skoczyla za rozmaite oslony dokladnie w chwili, gdy wybuch usunal spory obszar podlogi, kolisty fragment sufitu i calego pana Dziewiec Szczytow. Kapelusz z rubinowym guzikiem przez chwile krecil sie na podlodze. -Ja tak mam po marynowanych cebulkach - stwierdzil Vincent. Pani Dwa Ruczaje stala nieruchomo, zaciskajac powieki. -Nieglodna? - spytal Cohen. Pokrecila glowa. Cohen rozparl sie na tronie. -Jedna Wielka Matko! -Rzeko, Cohenie - poprawil go Saveloy. Gwardzista podszedl ciezkim krokiem. -Zabierz ja stad i wsadz do jakiegos lochu. Dopilnuj, zeby nie braklo jej jedzenia, jesli rozumiesz, co mam na mysli. -Tak, wasza wysokosc. -A pan szambelan moze pobiec do kuchni i powiedziec kucharzowi, ze tym razem on sam bedzie jadl razem z nami, i to bedzie jadl pierwszy. Jasne? -Calkiem jasne, wasza wysokosc. -To ma byc zycie? - wybuchnal Caleb, gdy szambelan wybiegl z komnaty. - Tak traktuja cesarza? Nie mozem wierzyc nawet jedzeniu? Po mojemu zamorduja nas tutaj we wlasnych lozkach! -Nie bardzo widze, jak mogliby ciebie zamordowac we wlasnym lozku - mruknal Truckle. -Wlasnie. Bo ciebie nigdy tam nie ma - dodal Cohen. Podszedl do wielkiej wazy i wymierzyl jej kopniaka. -Slyszales to wszystko? - zapytal. -Tak, prosze pana - odpowiedziala waza. Zabrzmial smiech, ale dosc nerwowy. Saveloy uswiadomil sobie, ze Srebrna Orda nie byla przyzwyczajona do takich dzialan. Kiedy prawdziwy barbarzynca chcial kogos zabic przy posilku, zapraszal go ze wszystkimi slugami, sadzal przy stole, czekal, az sie upija i zasna, po czym wzywal ukrytych wlasnych ludzi i masakrowal wrogow szybko, sprawnie, honorowo. Bylo to absolutnie uczciwe. Metoda: "upij ich, a potem wyrznij do nogi" nalezala do najstarszych sztuczek w kazdym podreczniku, a w kazdym razie nalezalaby, gdyby barbarzyncy przejmowali sie podrecznikami. Kazdy, kto dawal sie zlapac na te sztuczke, czynil swiatu przysluge, pozwalajac sie zarabac przy deserze. Ale przynajmniej mozna bylo ufac jedzeniu. Barbarzyncy nie zatruwaja jedzenia - nigdy nie wiadomo, kiedy im samym zabraknie kesa strawy. -Prosze o wybaczenie, wasza wysokosc - odezwal sie Szesc Dobroczynnych Wiatrow, ktory krecil sie przy tronie. - Wydaje mi sie, ze pan Truckle ma racje. Ehm... znam troche historie. Wlasciwa metoda sukcesji to brnac do tronu przez morza krwi. To wlasnie planuje pan Hong. -Mowisz? Morza krwi, tak? -Albo przez gore czaszek. To takze dopuszczalna mozliwosc. -Ale... ale... myslalem, ze cesarska korona przechodzi z ojca na syna - zdumial sie Saveloy. -No, niby tak - przyznal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - Przypuszczam, ze teoretycznie moze sie tak zdarzyc. -Mowiles, ze kiedy juz znajdziemy sie na szczycie piramidy, wszyscy beda robic, co im kazemy - zwrocil sie do nauczyciela Cohen. Truckle spogladal to na jednego, to na drugiego. -Wy dwaj to zaplanowaliscie? - spytal oskarzycielskim tonem. - Od poczatku o to wam szlo? Cala ta nauka, jak byc cywilizowanym? A na samym poczatku mowiliscie, ze to bedzie naprawde wielka kradziez! I co? Myslalem, ze zwyczajnie spakujemy mase towaru i znikniemy. Rabowac i palic, to wlasciwy sposob... -Tylko rabowac i palic, rabowac i palic, potad mam juz tego rabowania i palenia! - zirytowal sie Saveloy. - Jedynie o tym potraficie myslec? O rabowaniu i paleniu? -No, kiedys bylo jeszcze gwalcenie - westchnal tesknie Vincent. -Nie chce cie martwic, Ucz, ale oni maja racje - odezwal sie Cohen. - Walka i rabunek... to wlasnie potrafimy. Wcale mi sie nie podobaja wszystkie te poklony i padanie na ziemie. Nie jestem pewien, czy zostalem stworzony do cywilizacji. Saveloy przewrocil oczami. -Nawet ty, Cohenie? Wszyscy jestescie tacy... tacy tepi! - rzucil gniewnie. - Sam nie wiem, po co sie z wami mecze! Znaczy, spojrzcie na siebie! Wiecie, czym jestescie? Jestescie legendami! Ordyncy cofneli sie o kilka krokow. Nie widzieli jeszcze, zeby Ucz stracil cierpliwosc. -To odlegendum, co oznacza cos zapisanego - wyjasnil Saveloy. - Rozumiecie, czytanie i pisanie. Ksiazki, ktore, nawiasem mowiac, sa dla was rownie obce jak Zaginione Miasto Ee... Truckle nerwowo podniosl reke. -Wlasciwie to ja kiedys odkrylem Zaginione Miasto... -Cisza! Teraz ja! O czym to mowilem? A tak... nie umiecie czytac, co? Nigdy nie nauczyliscie sie czytac? W takim razie zmarnowaliscie pol zycia. Mogliscie kolekcjonowac perly madrosci zamiast lichych klejnotow. To zreszta lepiej, ze ludzie o was czytaja, a nie spotykaja twarza w twarz, poniewaz, panowie, bardzo by sie rozczarowali! Rincewind patrzyl zafascynowany, czekajac, az ktos utnie Saveloyowi glowe. Ale nie zanosilo sie na to. Nauczyciel byl chyba zbyt rozzloszczony, by stracic glowe. -Czego tak naprawde dokonaliscie, panowie? I nie opowiadajcie mi o skradzionych klejnotach i wladcach demonow. Czego dokonaliscie naprawde? Truckle znow podniosl reke. -Ja na przyklad zabilem kiedys wszystkich czterech... -Tak, tak, tak - przerwal mu Saveloy. - Zabiliscie to, wykradliscie tamto, a gdzies tam jeszcze pokonaliscie wielkie ludozercze awokada, ale to wszystko... glupstwa. Zwykla tapeta, panowie! To niczego nie zmienilo! Nikt sie nie przejal! W Ankh-Morpork uczylem chlopcow, ktorzy uwazali was za mity. Tyle osiagneliscie. Oni sadza, ze ktos was wymyslil. Jestescie bajka, panowie. Kiedy zginiecie, nikt nie zauwazy, bo i tak mysla, ze juz dawno was nie ma. Przerwal, by nabrac tchu, po czym podjal juz spokojniej: -Ale tutaj... tutaj przynajmniej mogliscie stac sie prawdziwi. Mogliscie przestac sie bawic wlasnym zyciem. Mogliscie otworzyc na swiat to starozytne, ale nieco juz gnijace Imperium, A przynajmniej... - zawahal sie - taka mialem nadzieje. Naprawde myslalem, ze uda sie nam cos osiagnac. Usiadl. Orda stala nieruchomo, wpatrzona we wlasne stopy lub kolka. -Ehm... moge cos powiedziec? Wodzowie zwroca sie przeciwko wam - oswiadczyl Szesc Dobroczynnych Wiatrow. - Stoja wokol stolicy ze swymi wojskami. Normalnie walczyliby miedzy soba, ale teraz wszyscy beda walczyc z wami. -Wola takiego truciciela jak ten Hong, zamiast mnie? - zdziwil sie Cohen. - Przeciez to dran. -Tak, ale... ich dran. -Mozemy sie bronic. Sa tu grube mury - zauwazyl Vincent. - Znaczy te zrobione nie z papieru. -Nawet o tym nie mysl - sprzeciwil sie Truckle. - Zadnego oblezenia. Oblezenia sa niechlujne. Nienawidze zjadania butow i szczurow. -Co? -Powiedzial, ZE NIE CHCEMY OBLEZENIA, BO BEDZIEMY MUSIELI JESC BUTY I SZCZURY, Hamish. -A co? Nogi sie skonczyly? -Ilu maja zolnierzy? - spytal Cohen. -Jakies szescset, moze siedemset tysiecy - odparl poborca. -Przepraszam. - Cohen wstal z tronu. - Musze sie naradzic ze swoja orda. Ordyncy zbili sie w ciasna grupke. Od czasu do czasu wsrod prowadzonej chrapliwym szeptem dyskusji dalo sie slyszec glosniejsze "Co?". Po chwili Cohen sie obejrzal. -Morza krwi, tak? - upewnil sie. -No... tak - potwierdzil Szesc Dobroczynnych Wiatrow. Dyskusja rozgorzala na nowo. Po dluzszej chwili wysunela sie glowa Truckle'a. -Mowiles: gora czaszek? - zapytal. -Tak, chyba tak wlasnie powiedzialem - przyznal poborca. Zerknal nerwowo na Rincewinda i Saveloya, ktory tylko wzruszyl ramionami. Szepty, szepty, "Co?"... -Przepraszam... -Tak? -A jaka wysoka ta gora? Bo czaszki sie rozsypuja. -Nie wiem, jaka wysoka! Po prostu duzo czaszek! -Chcialem sie tylko upewnic. Orda najwyrazniej podjela decyzje. Ordyncy staneli rzedem, patrzac na pozostalych. -Bedziemy walczyc - oznajmil Cohen. -Wlasnie. Powinienes od razu nam powiedziec o tych czaszkach i krwi - dodal Truckle. -Pokazem im, czy jeszcze zyjem, czy nie - zarechotal Caleb. Saveloy pokrecil glowa. -Chyba nie doslyszeliscie. Maja przewage stu tysiecy do jednego! -Po mojemu to wszystkich przekona, ze jeszcze zyjem. -Tak. Ale moj plan wlasnie na tym polegal, zeby wam pokazac, jak dotrzec na szczyt piramidy, nie wyrabujac sobie drogi mieczem - zaprotestowal Saveloy. - To naprawde mozliwe w tak zakonserwowanym spoleczenstwie. Ale jesli sprobujecie walczyc z setkami tysiecy zolnierzy, wszyscy zginiecie. A potem, ku wlasnemu zdumieniu, dodal jeszcze: -Prawdopodobnie. Orda wyszczerzyla zeby w usmiechach. -Duza przewaga wcale nam nie przeszkadza - zapewnil Truckle. -Lubim duza przewage - dodal Caleb. -Widzisz, Ucz, przewaga tysiaca na jednego nie jest o wiele gorsza niz dziesieciu na jednego - wyjasnil Cohen. - A to dlatego ze... - Zaczal odliczac na palcach. - Po pierwsze, taki typowy zolnierz, co to sie bije dla zoldu, a nie o zycie, nie bedzie nadstawial karku, kiedy ma dookola innych, ktorzy tez moga zalatwic sprawe. Po drugie, nie tak wielu da rade dostac sie blisko nas, beda sie przepychac i potracac. Po... - Spojrzal na wlasna dlon z wyrazem glebokiego namyslu. -...trzecie - podpowiedzial mu Saveloy. -Wlasnie, po trzecie, jak zaczna machac mieczami, to co drugi raz trafia swoich i zaoszczedza nam roboty. Rozumiesz? -Ale nawet jesli to prawda, podziala tylko na krotko - zaprotestowal Saveloy. - Chocbyscie zabili dwustu, bedziecie zmeczeni, a was beda atakowac ciagle nowi. -Oni tez sie zmecza - oswiadczyl z satysfakcja Cohen. -Dlaczego? -Bo przez ten czas, zeby do nas dotrzec, beda musieli biec pod gore. -To jest logika, ot co - stwierdzil z aprobata Truckle. Cohen klepnal oszolomionego nauczyciela w plecy. -Nic sie nie martw - pocieszyl go. - Jak juz zdobylismy Imperium wedlug twojego planu, to utrzymamy je wedlug naszego. Ty nam pokazales cywilizacje, a my ci pokazemy barbarzynstwo. Przeszedl kawalek, po czym odwrocil sie i podjal ze zlosliwym blyskiem w oku. -Barbarzynstwo? Ha! Kiedy my zabijamy ludzi, robimy to szybko i sprawnie, patrzac im w oczy, i chetnie potem postawimy im piwo na tamtym swiecie. Zadnych pretensji. Nigdy nie znalem barbarzyncy, ktory by cial ludzi powolutku w malej celi albo torturowal kobiety, zeby ladniej wygladaly, albo wlewal trucizne do porzadnego zarcia. Cywilizacja? Jak to jest cywilizacja, mozesz sobie ja wcisnac tam, gdzie slonce nie dochodzi! -Co? -Powiedzial, zeby SOBIE JA WCISNAL TAM, GDZIE SLONCE NIE DOCHODZI, Hamish. -Aha. Bylzem tam. -Ale cywilizacja to przeciez cos wiecej! - oburzyl sie Saveloy. - To... muzyka, literatura, koncepcja sprawiedliwosci, idealy... Rozsunely sie bambusowe drzwi. Jak jeden maz, z trzeszczacymi stawami, ordyncy odwrocili sie, unoszac bron. Ludzie stojacy w drzwiach byli wyzsi i lepiej ubrani od chlopow. Poruszali sie jak ktos przyzwyczajony do pewnosci, ze nikt nie stoi mu na drodze. Przed nimi jednak stal drzacy ze strachu wiesniak niosacy czerwona flage na kiju. Wszedl do sali tronowej ponaglany mieczem. -Czerwona flaga? - szepnal zdziwiony Cohen. -To znaczy, ze chca rozmawiac - wyjasnil Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -No wiesz... tak jak u nas biala flaga kapitulacji - dodal Saveloy. -Pierwsze slysze - mruknal Cohen. -To znaczy, ze nie wolno ci ich zabijac, dopoki nie beda gotowi. Saveloy staral sie nie sluchac szeptow rozbrzmiewajacych mu za plecami. -Czemu nie zaprosimy ich na uczte i nie wyrzniemy wszystkich, jak sie upija? -Slyszales, co mowili. Jest ich siedemset tysiecy. -Tak? No to trzeba podac cos prostego, makaron albo co... Grupa arystokratow wkroczyla na srodek sali. Cohen i Saveloy wyszli im na spotkanie. -Ty tez - rzucil Cohen, lapiac cofajacego sie Rincewinda. - Spryciarz z ciebie i dobrze gadasz. Pan Hong spogladal na nich z mina czlowieka, ktory po przodkach odziedziczyl umiejetnosc spogladania na wszystkich z gory. -Nazywam sie pan Hong. Jestem wielkim wezyrem cesarza. Rozkazuje wam natychmiast opuscic to pomieszczenie i poddac sie sadowi. Saveloy zerknal na Cohena. -Nic z tego - odparl Cohen. Saveloy zastanowil sie szybko. -Hm, jak by to ujac... Dzyngis Cohen, przywodca Srebrnej Ordy, przekazuje panu Hongowi wyrazy szacunku, jednakze... -Powiedz mu, zeby sie wypchal - przerwal Cohen. -Wydaje mi sie, panie Hong, ze odgaduje pan, jakie przewazaja tu opinie. -Gdzie reszta twoich barbarzyncow, prostaku? - zapytal pan Hong. Rincewind przygladal sie Saveloyowi. Tym razem stary nauczyciel wyraznie nie wiedzial, co powiedziec. Mag najchetniej by stad uciekl. Jednak Cohen mial racje. Choc brzmialo to bezsensownie, przy nim bedzie chyba bezpieczniej. Ucieczka wczesniej czy pozniej zblizylaby go do pana Honga. Ktory najwyrazniej wierzyl, ze sa gdzies jeszcze inni barbarzyncy... -Powiem wam tyle i tylko tyle - rzekl pan Hong. - Jesli opuscicie Zakazane Miasto teraz, czeka was przynajmniej szybka smierc. A potem wasze glowy i inne wazne elementy beda pokazywane we wszystkich miastach Imperium, aby ludzie wiedzieli, jak straszna jest kara. -Kara? - zdziwil sie Saveloy. -Za zabicie cesarza. -Nie zabilismy zadnego cesarza - zapewnil Cohen. - Osobiscie nie mam nic przeciwko zabijaniu cesarzy, ale tego nie zabilismy. -Zostal zamordowany w swoim lozu godzine temu - oznajmil pan Hong. -Nie przez nas - zaznaczyl Saveloy. -Przez ciebie! - zawolal Rincewind. - Tylko ze mordowanie cesarza jest wbrew zasadom, wiec chciales zrzucic wine na Czerwona Armie! Pan Hong spojrzal na niego tak, jakby go widzial pierwszy raz w zyciu i wcale nie byl z tego powodu szczesliwy. -W tych okolicznosciach - zauwazyl - watpie, czy ktokolwiek wam uwierzy. -A co sie stanie, jesli teraz nie ustapimy? - spytal Saveloy. - Wole wiedziec o takich rzeczach. -Bedziecie umierac powoli i w sposob... interesujacy. -To saga mojego zycia - stwierdzil Cohen. - Zawsze umieralem bardzo powoli i w interesujacy sposob. Co to bedzie? Walki uliczne? Dom przeciw domowi? Kazdy na kazdego? -W prawdziwym swiecie - odparl jeden z pozostalych wodzow - staczamy bitwy. Nie bojki, jak barbarzyncy. Nasze armie spotkaja sie na rowninie pod bramami miasta. -Co jest pod bramami miasta? -Chcial powiedziec, ze przed brama miasta, Dzyngis. -Aha. Znowu ta cywilizowana gadka. Kiedy? -Jutro o swicie. -Dobra - zgodzil sie Cohen. - Nabierzemy apetytu na sniadanie. Czy jeszcze moge wam w czyms pomoc? -Jak wielka jest twoja armia, barbarzynco? -Nie uwierzycie, jak wielka - odparl Cohen i zapewne byla to prawda. - Podbijalismy kraje. Cale miasta scieralismy z map. Gdzie przejdzie moja armia, tam juz nic nie wyrasta. -Przynajmniej to jest faktem - przyznal Saveloy. -Nie slyszelismy o was - rzekl arystokrata. -Wlasnie - odparl Cohen. - To dowodzi, jacy jestesmy skuteczni. -Jedno trzeba powiedziec o jego armii - wtracil ktos nagle. Wszyscy spojrzeli na Rincewinda, ktory byl niemal tak samo zdumiony, slyszac wlasny glos. Ale tor mysli dotarl do terminalu... -Co takiego? -Moze zastanawialiscie sie, czemu dotad widzieliscie jedynie... generalow - mowil dalej Rincewind powoli, jakby wymyslal wszystko na poczekaniu. - To dlatego, rozumiecie, ze sami zolnierze sa... niewidzialni. Eee... tak. Wlasciwie sa upiorami. Wszyscy to wiedza, prawda? Cohen przygladal mu sie w oszolomieniu. -Krwiozercze upiory, prawde mowiac - ciagnal Rincewind. - Powszechnie wiadomo, ze tylko takie zyja poza Wielkim Murem. Prawda? Pan Hong parsknal drwiaco. Ale pozostali wodzowie patrzyli na Rincewinda jak ludzie, ktorzy wprawdzie podejrzewaja, ze zyjacy poza Murem sa zwyklymi istotami z krwi i kosci, jednak ich wladza opiera sie na milionach innych, ktorzy wcale w to nie wierza. -To smieszne! Wy przeciez nie jestescie niewidzialnymi krwiozerczymi upiorami - zauwazyl jeden z nich. Cohen otworzyl usta tak, by blysnely diamentowe zeby. -Zgadza sie - potwierdzil. - Bo my... my nalezymy do tych widzialnych. -Ha! Zalosna proba! - zawolal pan Hong. - Upiory czy nie, i tak was pokonamy! -Coz, poszlo lepiej, niz sie spodziewalem - uznal Saveloy, kiedy wodzowie opuscili sale tronowa. - Czyzbys chcial sprobowac wojny psychologicznej, Rincewindzie? -To byla ona? Znam sie na tym - zapewnil Cohen. - To jest wtedy, kiedy przez cala noc przed bitwa walisz w tarcze, zeby wrogowie nie mogli sie wyspac, spiewasz "Jutro obetniemy wam jaja!" i takie tam. -Mniej wiecej - przyznal dyplomatycznie Saveloy. - Ale nic z tego, obawiam sie. Pan Hong i jego generalowie sa zbyt wyrafinowani. Szkoda, ze nie mozesz sprawdzic tej metody na zwyklych zolnierzach. Za nimi cicho zapiszczal krolik. Odwrocili sie. Do sali weszla wlasnie mlodociana kadra Czerwonej Armii. Wsrod nich byla tez Motyl; usmiechnela sie blado do Rincewinda. Rincewind zawsze polegal na ucieczce. Ale moze czasami czlowiek musi stanac meznie i walczyc, chocby dlatego ze nie ma juz dokad uciekac. Jednak zupelnie nie radzil sobie z bronia. Przynajmniej nie z taka normalna. -Hm... - odezwal sie. - Jesli wyjdziemy teraz z palacu, zabija nas. Tak? -Watpie - odparl Saveloy. - Teraz sprawa podlega Sztuce Wojny. Ktos taki jak Hong pewnie poderznalby nam gardla, ale skoro wypowiedziano wojne, wszystko musi sie odbyc zgodnie z tradycja. Rincewind nabral tchu. -To szansa jedna na milion - rzekl. - Ale moze sie udac... *** Czterech Jezdzcow, ktorych przybycie zwiastuje koniec swiata, to jak wiadomo Smierc, Wojna, Glod i Zaraza. Ale rowniez mniej spektakularne wydarzenia maja swoich Jezdzcow. Na przyklad Czterej Jezdzcy Przeziebienia to Zasmarkanie, Kaszel, Katar i Brak Chusteczek; Czterej Jezdzcy, ktorych przybycie poprzedza wszelkie publiczne swieta, to Burza, Wichura, Deszcz oraz Roboty Drogowe.Wsrod armii obozujacych na rozleglej aluwialnej rowninie wokol Hunghung siodlali juz swe wierzchowce niewidzialni jezdzcy, znani jako Dezinformacja, Plotka i Pogloska... Zycie w obozowisku duzej armii ma wszelkie wady zycia w miescie, jednak bez zadnych jego zalet. Dlatego posterunki strazy i linie wartownicze staja sie po jakims czasie otwarte dla cywilow, zwlaszcza jesli maja cokolwiek na sprzedaz, a jeszcze bardziej jesli sa kobietami, ktorych cnota zawiera pewien element komercji. Czasami wystarczy nawet, ze sprzedaja zywnosc, bedaca odmiana wobec monotonnych wojskowych posilkow. Zywnosc proponowana w tej chwili z pewnoscia stanowila taka odmiane. -Wieprzowe kulki! Wieprzowe kulki! Kupujcie, poki... - Nastapila chwila ciszy, gdy handlarz w myslach sprawdzal rozmaite zakonczenia tego zdania. Wreszcie zrezygnowal. - Wieprzowe kulki! Na paleczce! Moze ty kupisz, szogunie, wygladasz na... Zaraz, czy nie jestes... -Cichocichocicho! Rincewind wciagnal W.S.W.H. Dibhale w cien namiotu. Handlarz spojrzal na zbolala twarz pomiedzy kostiumem eunucha i szerokim slomkowym kapeluszem. -To przeciez mag, prawda? Jak sie... -Pamietasz, miales powazne zamiary niezwyklego wzbogacenia sie na handlu miedzynarodowym? - upewnil sie Rincewind. -Tak. Mozemy juz zaczac? -Wkrotce. Niedlugo. Ale najpierw musisz cos zrobic. Slyszales te pogloski o armii niewidzialnych wampirzych upiorow, ktora tutaj zmierza? W.S.W.H. Dibhala nerwowo przewrocil oczami. Jednak do jego zawodowych specjalnosci nalezalo, by nigdy nie wydawac sie zle poinformowanym - chyba ze w sprawie uczciwego wydawania reszty. -Tak? - odparl ostroznie. -Pogloski, ze sa ich miliony? - mowil dalej Rincewind. - I to bardzo glodnych, a to z takiej przyczyny, ze przez cala droge nic nie jadly? I wyjatkowo zacieklych, bo tak zaczarowal je Wielki Mag? -Eee... tak? -No wiec to nieprawda. -Nie? -Nie wierzysz mi? W koncu ja powinienem wiedziec najlepiej. -Sluszna uwaga. -Nie chcemy chyba, zeby ludzi ogarnela panika, prawda? -Panika jest niedobra dla interesow. - W.S.W.H. niespokojnie pokiwal glowa. -Dlatego postaraj sie tlumaczyc wszystkim, ze to pogloska calkiem falszywa. Wiesz, zeby ich uspokoic. -Dobry pomysl. A te niewidzialne wampirze upiory... Czy maja jakies pieniadze? -Nie. Poniewaz nie istnieja. -Racja, zapomnialem. -I tych upiorow wcale nie jest dwa miliony trzysta tysiecy dziewieciu - dodal Rincewind. Byl calkiem dumny z tego drobnego szczegolu. -Nie dwa miliony trzysta tysiecy dziewieciu - powtorzyl W.S.W.H. Oczy mu sie zaszklily. -Absolutnie nie. Nie ma ich dwa miliony trzysta tysiecy dziewieciu, niewazne, co kto opowiada. Ani tez Wielki Mag nie uczynil ich dwa razy wiekszymi niz normalnie. Zuch z ciebie. A teraz musze juz isc. Rincewind odszedl pospiesznie. Handlarz stal przez chwile zamyslony. Przyszlo mu do glowy, ze dosc juz sprzedal na dzisiaj, wiec moze wrocic do domu i spedzic spokojna noc w beczce w piwnicy, z workiem na glowie. Droga poprowadzila go przez znaczna czesc obozu. Dopilnowal, by napotkani zolnierze wiedzieli, ze w plotce nie ma ani odrobiny prawdy. Co prawda za kazdym razem musial im najpierw wytlumaczyc, jaka to plotka... *** Pluszowy krolik zapiszczal nerwowo.-Boje sie wielkich, niewidzialnych wampirowatych upiorow! - szlochala Ukochana Perla. Zolnierze przy ognisku probowali ja pocieszyc, ale niestety, ich juz nie mial kto pocieszac. -I slyszalam, ze juz pozarly pare osob. Jeden czy dwoch zolnierzy obejrzalo sie niespokojnie. W ciemnosci nie zobaczyli niczego, jednak nie byl to dobry znak. Czerwona Armia przemieszczala sie ukradkowo od ogniska do ogniska. Rincewind udzielil bardzo szczegolowych instrukcji. Cale swoje dorosle zycie - a przynajmniej te jego czesci, kiedy nie byl scigany przez stwory majace wiecej nog niz zebow - spedzil na Niewidocznym Uniwersytecie. Czul wiec, ze wie, na czym to polega. Niczego ludziom nie mowcie, tlumaczyl. Nie mowcie. Nie mozna przezyc jako mag na NU, wierzac w to, co mowia. Czlowiek wierzy w to, czego nie mowia. Dlatego nie mowcie. Pytajcie. Pytajcie, czy to prawda. Mozecie ich blagac, by wam powiedzieli, ze to nieprawda. Albo nawet mozecie opowiadac, ze kazali wam mowic, ze to nieprawda. To bedzie najlepsze. Poniewaz Rincewind doskonale wiedzial, ze kiedy wyruszaja w swiat Czterej dosc niewielcy, ale bardzo zlosliwi Jezdzcy Paniki, dobra robote wykonuja Dezinformacja, Pogloska i Plotka. Sa jednak niczym w porownaniu z czwartym jezdzcem, ktorego imie brzmi Zaprzeczanie. Po godzinie Rincewind czul sie juz calkiem zbedny. Wszedzie toczyly sie rozmowy, szczegolnie zas w regionach na granicy obozow, gdzie noc rozciagala sie daleko: wielka, ciemna i bardzo wyraznie pusta. -No dobrze, ale dlaczego mowia, ze nie ma ich dwa miliony trzysta tysiecy dziewieciu, co? Jesli w ogole ich nie ma, to skad taka liczba? -Przeciez nie ma niczego takiego jak niewidzialne wampirze upiory. Jasne? -Ach tak? A niby skad wiesz? Widziales jakiego? -Posluchaj no. Poszedlem i zapytalem kapitana, a on twierdzi, ze jest calkiem pewien. Nie ma tu zadnych niewidzialnych upiorow. -Jak moze byc pewny, jezeli ich nie widzi? -Mowi, ze w ogole nie ma zadnych niewidzialnych wampirzych upiorow. Nigdzie. -Tak? To czemu niby tak nagle zaczal to powtarzac? Dziadek mi opowiadal, ze sa ich cale miliony za... -Czekaj... co to bylo? -Co? -Przysiaglbym, ze cos slyszalem. -Ja tam niczego nie widze. -Och, nie! Wiesci musialy dotrzec jakos do dowodztwa, poniewaz okolo polnocy w obozowiskach zabrzmialy fanfary i odczytano specjalna proklamacje. Potwierdzala ona realnosc wampirzych upiorow ogolnie, zaprzeczala jednak ich istnieniu w dowolnym konkretnym sensie tu i teraz. Byla prawdziwym arcydzielem swego typu, zwlaszcza ze dzieki niej wiesci dotarly do uszu tych zolnierzy, do ktorych nie dotarla jeszcze Czerwona Armia. Godzine pozniej sytuacja osiagnela punkt krytyczny i Rincewindowi opowiadano o rzeczach, ktorych wcale nie wymyslil. Szczerze mowiac, wolalby o nich nie slyszec. Rozmawial na przyklad z grupka zolnierzy. Mowil: -Jestem pewien, ze nie ma zadnej ogromnej armii wyglodnialych upiorow. Na co odpowiadano: -Nie, jest tylko siedmiu starcow. -Tylko siedmiu starcow? -Slyszalem, ze sa bardzo starzy - opowiadal zolnierz. - Tak jakby za starzy, by umrzec. Ktos z palacu mi mowil, ze potrafia przechodzic przez sciany i stawac sie niewidzialni. -Nie, bez przesady - nie dowierzal Rincewind. - Siedmiu starcow walczacych przeciwko calej armii? -Dziwna sprawa, nie? Kapral Toshi mowil, ze pomaga im Wielki Mag. To rozsadne. Ja tam nie walczylbym przeciwko calej armii, gdybym nie mial po swojej stronie jakiejs mocnej magii. -Hm... a ktos wie, jak wyglada ten Wielki Mag? -Podobno jest wyzszy niz dom i ma trzy glowy. Rincewind zachecajaco przytaknal. -I jeszcze slyszalem - dodal zolnierz - ze Czerwona Armia tez bedzie walczyc razem z nimi. -Co z tego? Kapral Toshi mowil, ze to tylko banda dzieciakow. -Nie... slyszalem, ze... ta prawdziwa Czerwona Armia... no wiecie... -Czerwona Armia nie stanie u boku barbarzynskich najezdzcow! A poza tym nie ma zadnej Czerwonej Armii. To tylko mit. -Tak samo jak niewidzialne wampirze upiory - wtracil Rincewind, nakrecajac odrobine mocniej sprezyne leku. -Eee... no wlasnie. Zostawil ich pograzonych w dyskusji. Nikt nie probowal zdezerterowac. Ucieczka przez noc pelna nieokreslonych strachow byla gorsza niz pozostawanie w obozie. Tym lepiej, uznal. To znaczy, ze przerazeni zolnierze siedza na miejscu, szukajac otuchy u towarzyszy. A nic bardziej nie poprawia morale oddzialu niz ktos, kto powtarza: "Jestem pewien, ze nie ma zadnych wampirzych magow" i cztery razy na godzine chodzi do latryny. Rincewind zaczal sie wiec przekradac z powrotem do miasta. Okrazyl stojacy w ciemnosci namiot i zderzyl sie z koniem, ktory ciezkim kopytem nadepnal mu na noge. -Twoja zona jest wielkim hipopotamem! PRZEPRASZAM. Rincewind zamarl, obiema rekami sciskajac bolaca stope. Znal tylko jedna osobe o glosie jak cmentarz w srodku zimy.Sprobowal odskoczyc do tylu i zderzyl sie z nastepnym koniem. RINCEWIND, PRAWDA?, upewnil sie Smierc. TAK? DOBRY WIECZOR. NIE SADZE, ZEBYS SPOTKAL JUZ KIEDYS WOJNE. WOJNO, POZNAJ RINCEWINDA. RINCEWINDZIE, TO JEST WOJNA. Wojna dotknal helmu w uprzejmym salucie. -Bardzo mi przyjemnie - powiedzial i wskazal trzech pozostalych jezdzcow. - Pozwol, ze przedstawie ci moich synow, Terror i Panike. A to moja corka, Clancy. -Dobry wieczor panu - przywitaly sie chorem dzieci. Clancy siedziala nachmurzona, miala kask na glowie i odznake Klubu Kucyka. NIE SPODZIEWALEM SIE, ZE CIE TU SPOTKAM, RINCEWINDZIE. -Och. To dobrze.Smierc wyjal spod szaty klepsydre, podniosl ja do swiatla ksiezyca i westchnal. Rincewind wyciagnal szyje, by zobaczyc, ile jeszcze zostalo piasku. MOGLBYM JEDNAK... -Nie przejmuj sie mna - przerwal mu pospiesznie Rincewind. - Ja, tego... przypuszczam, ze przybyles tu z powodu bitwy? TAK. ZAPOWIADA SIE NA WYJATKOWO... KROTKA. -Kto zwyciezy? PRZECIEZ WIESZ, ZE TEGO BYM CI NIE ZDRADZIL, NAWET GDYBYM WIEDZIAL. -Nawet gdybys wiedzial? Myslalem, ze powinienes wiedziec wszystko.Smierc wyciagnal palec. Cos sfrunelo, trzepoczac wsrod nocy. Z poczatku Rincewind myslal, ze to cma, choc nie wydawala sie puszysta i miala dziwny, nakrapiany desen na skrzydelkach. Usiadla na chwile na koscistym palcu, a potem odleciala znowu. W TAKA NOC JAK DZISIAJ, rzekl Smierc, JEDYNA RZECZA PEWNA JEST NIEPEWNOSC. BANALNE, ALE PRAWDZIWE. Gdzies na horyzoncie zahuczal grom. -Ja, tego... to ja juz sobie pojde - powiedzial Rincewind. NIE BADZ TAKIM DZIWAKIEM!, zawolal za nim Smierc. -Dziwny osobnik - zauwazyl Wojna. Z NIM TUTAJ NAWET NIEPEWNOSC JEST NIEPEWNA. I NAWET O TYM NIE JESTEM PRZEKONANY. Wojna wyjal z jukow duzy pakunek owiniety w papier.-Co my tu mamy? Zobaczmy... z jajkiem i rzezucha, z kurczakiem, i jeszcze z serem plesniowym i piklami. WSPANIALE RZECZY WYCZYNIAJA TERAZ Z KANAPKAMI. -O, jest jeszcze bekonowa niespodzianka. NAPRAWDE? CO MOZE BYC NIESPODZIEWANEGO W BEKONIE? -Nie mam pojecia. Przypuszczam, ze jest dosc szokujacy dla swini. *** Ridcully dlugo walczyl sam ze soba, ale zwyciezyl.-Musimy sprowadzic go z powrotem - oznajmil. - To juz cztery dni. Przy okazji mozemy im odeslac te piekielna rzecz z rura. Dreszczy od niej dostaje. Magowie spojrzeli po sobie. Nikt nie tesknil specjalnie za Niewidzialnym Uniwersytetem z elementem Rincewinda, ale metalowy pies rzeczywiscie budzil dreszcze. Nikt nie chcial znalezc sie blisko niego. Otoczyli psa stolami i udawali, ze go tam nie ma. -No dobrze - zgodzil sie dziekan. - Ale Stibbons stale opowiada o tym, ze rzeczy powinny miec te sama wage. Jesli poslemy to cos z powrotem, czy wtedy Rincewind nie przybedzie bardzo szybko? -Stibbons mowi, ze pracuje nad odpowiednim zakleciem - uspokoil go Ridcully. - Ostatecznie mozemy rzucic pod sciane holu materace albo cos w tym rodzaju. Kwestor podniosl reke. -Slucham, kwestorze - zachecil go Ridcully. -Hej, gospodarzu, kufel twojego najlepszego piwa! -Doskonale. A wiec zalatwione. Polecilem juz Stibbonsowi, zeby zaczal szukac... -Na tym demonicznym urzadzeniu? -Tak. -W takim razie nic nie moze sie nie udac - mruknal kwasnym tonem dziekan. -Traba homara, jesli wolno. -Kwestor tez sie zgadza. *** Wodzowie zebrali sie w komnatach pana Honga. Starannie utrzymywali dystans pomiedzy soba, jak wypada nieprzyjaciolom, ktorzy zawarli chwilowe i bardzo chwiejne przymierze. Kiedy tylko rozprawia sie z barbarzyncami, beda mogli znowu podjac bitwe. Na razie jednak chcieli zapewnienia w jednej konkretnej kwestii.-Nie! - stwierdzil pan Hong. - I chce byc dobrze zrozumiany! Nie ma zadnej niewidzialnej armii krwiozerczych upiorow, rozumiecie? Ludzie za Murem sa tacy sami jak my... tyle ze gorsi od nas pod kazdym wzgledem, ma sie rozumiec. Ale calkiem widzialni. Jeden czy dwoch arystokratow nie wygladalo na calkiem przekonanych. -A wszystkie te opowiesci o Czerwonej Armii? - zapytal jeden z nich. -Czerwona Armia, panie Tang, to niezdyscyplinowany motloch, z ktorym rozprawimy sie z cala stanowczoscia! -Dobrze pan wie, o jakiej Czerwonej Armii opowiadaja wiesniacy - odparl pan Tang. - Podobno tysiace lat temu... -Podobno tysiace lat temu jakis mag, ktory naprawde nie istnial, wzial bloto i blyskawice, i stworzyl z nich zolnierzy, co to nie moga umrzec - dokonczyl pan Hong. - Tak. To legenda, panie Tang. Legenda wymyslona przez wiesniakow nierozumiejacych, co sie wydarzylo naprawde. Armia Zwierciadla Jedynego Slonca miala po prostu... - Pan Hong lekcewazaco machnal reka. - Miala lepsze zbroje i lepsza dyscypline. Nie obawiam sie upiorow, a juz na pewno nie obawiam sie legendy, ktora prawdopodobnie nigdy nie byla prawdziwa. -Tak, ale... -Wrozbito! - przerwal pan Hong. Wrozbita, ktory nie spodziewal sie wezwania, drgnal lekko. -Tak, panie? -Jak tam wnetrznosci? -No... sa wlasciwie gotowe, panie. Wrozbita troche sie niepokoil. Musial uzyc nieodpowiedniego gatunku ptaka, tlumaczyl sobie. Uczciwie mowiac, wnetrznosci zwiastowaly tylko tyle, ze jesli wyjdzie z tego zywy, to on, wrozbita, o ile bedzie mu sprzyjac szczescie, zje na obiad kurczaka. Ale pan Hong wydawal sie czlowiekiem owladnietym wyjatkowo niebezpieczna odmiana zniecierpliwienia. -Co ci mowia? -Przyszlosc jest... tego... przyszlosc jest... Wnetrznosci kurczecia nigdy jeszcze tak nie wygladaly. Przez chwile mial wrazenie, ze sie poruszaja. -Eee... jest niepewna - zaryzykowal. -Lepiej ty badz pewien - doradzil pan Hong. - Kto zwyciezy rankiem? Cienie zafalowaly na stole. Cos zatrzepotalo wokol swiecy. Wygladalo jak calkiem zwyczajna zolta cma z czarnym deseniem na skrzydelkach. Prorocze zdolnosci wrozbity, znacznie potezniejsze, niz sam podejrzewal, sugerowaly teraz: To nie jest wlasciwa pora, by byc jasnowidzem. Z drugiej strony jednak pora nigdy nie byla wlasciwa na przerazajaca egzekucje. A zatem... -Bez cienia watpliwosci - rzekl - wrogowie zostana bardzo dotkliwie pobici. -Skad nagle jestes taki pewny? - zdziwil sie pan McSweeney. Wrozbita zjezyl sie gniewnie. -Widzisz, panie, ten trzesacy sie kawalek obok nerki? Chcialbys moze spierac sie z tym zielonym cieknacym czyms? Nagle wiesz, panie, wszystko o watrobie? Tak? -Sami widzicie - rzekl pan Hong. - Los usmiecha sie do nas. -Mimo to... - Pan Tang nie dawal sie przekonac. - Zolnierze sa bardzo... -Mozecie im powiedziec... - zaczal pan Hong. Przerwal. Usmiechnal sie. - Mozecie im powiedziec - podjal - ze istotnie zbliza sie armia niewidzialnych wampirzych upiorow. -Co? -Tak. - Pan Hong zaczal przechadzac sie po komnacie, pstrykajac palcami. - Tak, nadchodzi straszliwa armia cudzoziemskich upiorow. A to rozgniewalo nasze upiory... Tak, tysiac pokolen naszych przodkow pedzi na skrzydlach wiatru, by odeprzec barbarzynska inwazje! Duchy Imperium powstaja! Miliony duchow! Nawet nasze demony dysza wsciekloscia na mysl o tym ataku! Runa niczym oblok szponow i zebow na... Slucham, panie Sung? Wodzowie spogladali po sobie nerwowo. -Jest pan pewien, panie Hong? Oczy pana Honga blysnely za malymi okularami. -Napiszcie odpowiednie proklamacje. -Przeciez ledwie pare godzin temu mowilismy ludziom, ze nie ma ich... -Powiedzcie im teraz, ze sa. -Ale czy uwierza, ze... -Uwierza w to, w co kazemy im wierzyc! - krzyknal pan Hong. - Jesli sila nieprzyjaciela opiera sie na oszustwie, to przeciwko niemu wykorzystamy jego wlasne klamstwa. Powiedzcie ludziom, ze za nimi stana miliardy duchow Imperium! Pozostali wodzowie unikali jego wzroku. Nikt nie mial ochoty sugerowac, ze przecietny zolnierz nie bedzie zbyt szczesliwy, majac duchy przed soba i za plecami. Zwlaszcza wobec znanej kaprysnosci tych istot. -Dobrze - rzekl pan Hong. Obejrzal sie. - Jeszcze tu jestes? -Sprzatam podroby, panie - jeknal wrozbita. Zgarnal szybko resztki zabitego kurczaka i wybiegl pedem. W koncu, tlumaczyl sobie, maszerujac do domu, nie powiedzialem przeciez, czyi wrogowie. Pan Hong zostal sam. Zauwazyl, ze caly sie trzesie. Pewnie z wscieklosci. Ale moze... moze uda sie jeszcze wykorzystac sytuacje, mimo wszystko. Barbarzyncy przybyli z zewnatrz, a dla wiekszosci mieszkancow Imperium wszystko, co na zewnatrz, bylo jednakowe. Tak. Barbarzyncy to nieistotny szczegol, latwy do usuniecia, jednak ostroznie wykorzystany moze odegrac wazna role w ogolnej strategii. Oddychal ciezko. Przeszedl do prywatnego gabinetu i zamknal drzwi. Wyjal klucz. Otworzyl kufer. Przez kilka minut panowala cisza, zaklocana jedynie szelestem tkaniny. Pan Hong spojrzal na siebie w lustrze. Osiagniecie tego kosztowalo go wiele staran. Wykorzystal kilku agentow, z ktorych zaden nie znal wszystkich szczegolow planu. Jednak ankhmorporski krawiec okazal sie dobrym rzemieslnikiem i stosowal sie scisle do podanych wymiarow. Pan Hong wiedzial, ze od spiczastych butow, przez rajtuzy i kubrak, po peleryne i kapelusz z piorem, jest wcieleniem ankhmorporskiego dzentelmena. Peleryna byla podszyta jedwabiem. Dziwnie sie czul w takim ubraniu, dotykajacym skory w sposob, do jakiego nie byl przyzwyczajony. Ale to wszystko drobiazgi... Tak wlasnie wyglada przedstawiciel spolecznosci, ktora oddycha, idzie naprzod, moze cos osiagnac... Przejdzie tak przez miasto juz pierwszego wielkiego dnia, a ludzie beda milkli na widok ich naturalnego przywodcy. Nie przyszlo mu nawet do glowy, ze ktos moglby powiedziec: "Aczcie, o za dufek! Rzusmy a niego eglofke!". *** Mrowki biegaly pracowicie. Rzecz, ktora robi "ping!", robila "ping!".Magowie stali z tylu. Gdy HEX pracowal z pelna szybkoscia, nie mieli nic innego do roboty; mogli tylko obserwowac rybki i od czasu do czasu oliwic tryby. Niekiedy rury iskrzyly sie oktarynowym blaskiem. HEX rzucal zaklecia w tempie kilkuset na minute. Na tym polegal caly sekret. Czlowiek potrzebowal co najmniej godziny, by przygotowac zwyczajne zaklecie poszukujace. HEX potrafil robic to szybciej. Raz po raz, w calym okultystycznym morzu zarzucal sieci, by zlapac jedna sliska rybe. Po dziewiecdziesieciu trzech minutach osiagnal to, co gronu profesorskiemu zabraloby kilka miesiecy. -Widzicie, panowie? - Myslakowi drzal lekko glos, kiedy wyjmowal z pojemnika rzad klockow. - Mowilem, ze on sobie z tym poradzi. -Kto to jest "on"? - zdziwil sie Ridcully. -HEX. -Maszyna? To chyba "ona"? -Tak wlasnie powiedzialem, nadrektorze. -Eee... tak. *** Kolejna cecha ordyncow, jak zauwazyl Saveloy, byla ich zdolnosc do odpoczynku. Starcy posiadali kocia umiejetnosc nierobienia niczego, gdy nic nie bylo do roboty.Naostrzyli miecze. Zjedli posilek - glownie wielkie kawaly miesa i cos w rodzaju owsianki dla Wscieklego Hamisha, ktoremu i tak prawie wszystko wycieklo z ust na brode. Gwarancje zdrowej zywnosci uzyskali, przybijajac kucharza do podlogi - za fartuch - i wieszajac nad nim ciezki topor na linie przerzuconej przez belke. Cohen, jedzac, trzymal drugi koniec liny. Potem naostrzyli miecze jeszcze raz, z przyzwyczajenia. I... znieruchomieli. Od czasu do czasu ktorys z nich pogwizdywal jakas melodyjke przez to, co pozostalo mu z zebow, albo skrobal szczeline ciala w poszukiwaniu szczegolnie nerwowej pchly. Glownie jednak siedzieli i wpatrywali sie w pustke. Po dlugiej chwili odezwal sie Caleb: -Wiecie, wszedzie juz bylem, ale nigdy na XXXX. Czasem tak sobie mysle, jak tam jest. -Raz morze mnie tam wyrzucilo - powiedzial Vincent. - Dziwaczne miejsce. Paskudne od calej tej magii. Zyja tam bobry z dziobami i wielgachne szczury z dlugimi ogonami skacza dookola i boksuja sie ze soba. I wszedzie laza tacy czarni. Mowia, ze sa we snie. Ale sprytni. Wystarczy takiemu pokazac kawalek pustyni z zeschnietym drzewem, a on zaraz znajduje trzydaniowy obiad z owocami i orzechami na deser. Piwo tez maja niezle. -Podoba mi sie. Cisza zapadla na dluzej. Wreszcie: -Mam nadzieje, ze maja tu minstreli, co? Szkoda by bylo, jakbysmy tu zgineli i nikt nie zaspiewal o tym piesni. -W takim wielkim miescie na pewno maja cale tlumy minstreli. -No to nie ma problemu. -Nie. -Nie. Znowu chwila milczenia. -Co nie znaczy, ze zginiemy. -Pewno. W moim wieku nie bede sie uczyl ginac, cha, cha. Przerwa. -Cohen... -Co? -Jestes jakos religijny? -Wiesz, swego czasu obrabowalem mase swiatyn i zabilem sporo oblakanych kaplanow. Nie wiem, czy to sie liczy. -A w co twoje plemie wierzy? Co czeka czlowieka po smierci w bitwie? -No, takie wielkie tluste baby w skrzydlatych helmach zabieraja go do hal Io, gdzie sa walki, hulanki i zlopanie przez wiecznosc. Cisza. -Znaczy, naprawde przez wiecznosc? -Chyba tak. -Bo wiesz, zwykle czlowiek po czterech dniach nawet indyka ma dosyc. -No dobra, a u ciebie w co wierza? -Moim zdaniem odplywamy do piekla w lodzi zbudowanej z obcietych paznokci u nog. Czy cos w tym rodzaju. Znowu chwila milczenia. -Ale nie warto o tym gadac, bo przeciez nas dzisiaj nie zabija. -Sam zaczales. -Nie warto ginac, jak potem czekaja cie tylko jakies resztki miesa i plywanie w lodzi cuchnacej skarpetkami. Mam racje? -Cha, cha. Kolejna pauza. -A w takim Klatchu to wierza, ze jak czlowiek prowadzil dobre zycie, w nagrode trafia do raju, gdzie jest mnostwo mlodych kobiet. -Taka nagroda? -Sam nie wiem. Moze kara. Ale pamietam, ze calymi dniami je sie sorbet. -Ha! Jak bylem dzieckiem, robili jeszcze prawdziwy sorbet, w takich malych rurkach i z lukrecjowa slomka, zeby dalo sie wszystko wyssac. Teraz juz sie takich nie znajdzie. Ludzie stale sie gdzies spiesza. -Ale i tak lepiej to brzmi niz zlopanie paznokci. Znowu cisza. -A wierzyles w te gadki, ze niby kazdy zabity wrog staje sie twoim sluga na tamtym swiecie? -Bo ja wiem... -Ilu zabiles? -Co? Jakos tak... Moze ze dwa, trzy tysiace. Nie liczac krasnoludow i trolli, ma sie rozumiec. -No to nie braknie ci kogos, zeby podal szczotke albo otwieral przed toba drzwi. Cisza. -Stanowczo nie zginiemy, co? -Pewno. -Znaczy sie, przewaga stu tysiecy do jednego... ha! Cala roznica to tylko kupa zer. -Wlasnie. -Wiecie, mezni towarzysze przy boku, silne ramie... Czego jeszcze mozna pragnac? Cisza. -Najchetniej jakiegos wulkanu. Cisza. -Wszyscy polegniemy, prawda? -Tak. Ordyncy spojrzeli po sobie. -Ale, patrzac na to z jasniejszej strony, wciaz jestem krasnoludowi Fafie winien piecdziesiat dolarow za ten miecz - oswiadczyl Maly Willie. - Wychodzi na to, ze wygram na tym interesie. Saveloy zwiesil glowe. -Tak mi przykro - powiedzial. -Nie przejmuj sie - odparl Cohen. Szary blask switu byl juz widoczny za zaslonami. -Sluchajcie! - zawolal nagle Saveloy. - Przeciez nie musicie ginac. Mozemy... no, mozemy sie wymknac. Chocby znowu przez rure. Pewnie uda sie nawet przeniesc Hamisha. Ludzie przybywaja i wyjezdzaja przez caly czas. Na pewno zdolamy... opuscic... miasto... bez... Umilkl. Zaden glos nie moglby przemawiac pod naporem tych spojrzen. Nawet Hamish patrzyl na niego ponuro, choc zwykle jego wzrok ogniskowal sie w jakims punkcie oddalonym o osiemdziesiat lat. -Nie bedziemy uciekac. -To nie ucieczka - tlumaczyl Saveloy. - To rozsadne wycofanie sie. Taktyka. Na bogow, to zwykly zdrowy rozsadek! -Nie bedziemy uciekac. -Przeciez nawet barbarzyncy umieja liczyc. A sami przyznaliscie, ze zginiecie. -Nie bedziemy uciekac. Cohen podszedl i poklepal Saveloya po ramieniu. -Na tym polega bohaterowanie - wyjasnil. - Czy kto kiedy slyszal o uciekajacym bohaterze? Wszystkie te dzieciaki, co o nich opowiadales... wiesz, te, co mysla, ze jestesmy tylko bajka... Jak ci sie zdaje, uwierza, ze ucieklismy? No wlasnie. Nie, ten uklad nie przewiduje ucieczki. Uciekaniem niech sie zajmie kto inny. -Zreszta - wtracil Truckle - gdzie nam sie trafi druga taka okazja? Szesciu przeciwko pieciu armiom! To pie... To fantastyczne! Nie mowimy tu o legendach! Moim zdaniem mamy niezle szanse na mitologie! -Ale... wy... zginiecie. -Och, to element calej sytuacji, przyznaje. Istotny element. Pomysl, jak odejdziemy! Saveloy patrzyl na nich i z wolna uswiadamial sobie, ze mowia innym jezykiem w innym swiecie. Do tego swiata nie mial klucza ani mapy. Mogl ich uczyc noszenia dziwacznych spodni i poslugiwania sie pieniedzmi, ale cos w ich duszach pozostawalo niezmienione. -Czy nauczyciele ida po smierci w jakies specjalne miejsce? - zainteresowal sie Cohen. -Nie sadze - odparl posepnie Saveloy. Przez chwile zastanawial sie, czy naprawde istnieja Wielkie Ferie w niebie. Nie wydawalo sie to prawdopodobne. Na pewno beda jakies prace do oceny. -Cokolwiek by sie stalo, kiedy juz umrzesz i bedziesz mial ochote na dobra hulanke, mozesz do nas zajrzec - zapewnil Cohen. - Mielismy niezla zabawe, a to najwazniejsze. No i czegos sie nauczylismy. Prawda, chlopaki? Zabrzmial ogolny pomruk aprobaty. -Niesamowite, te wszystkie trudne slowa. -I to kupowanie rzeczy. -I stosunki towarzyskie, he, he... Przepraszam. -Co? -Szkoda, ze sie nie udalo, ale ja tam nigdy nie lubilem planowac - wyznal Cohen. Saveloy wstal. -Przylacze sie do was - rzekl. -Niby jak? W bitwie? -Tak. -A umiesz walczyc mieczem? - zapytal Truckle. -Eee... nie. -No to straciles cale zycie. Saveloy byl urazony. -Przypuszczam, ze po drodze zalapie, o co w tym chodzi. -Zalapiesz? Przeciez to miecz! -Tak, ale... jak czlowiek jest nauczycielem, musi szybko sie uczyc. - Saveloy usmiechnal sie nerwowo. - Kiedys przez jeden okres wykladalem alchemie praktyczna, gdy pan Schizma byl na zwolnieniu, bo wysadzil sie w powietrze. A nigdy wczesniej nie widzialem kolby. -Trzymaj. - Maly Willie podal nauczycielowi zapasowy miecz. Saveloy zwazyl go w dloni. -Hm... mam nadzieje, ze jest do niego jakas instrukcja obslugi czy cos? -Instrukcja? Nie. Trzymasz za tepy koniec, a tym ostrym dzgasz ludzi. -Naprawde? To calkiem proste. Myslalem, ze bedzie trudniejsze. -Jestes pewien, ze chcesz isc z nami? - spytal Cohen. Saveloy stanowczo kiwnal glowa. -Absolutnie. Bardzo watpie, czy przezyje, jesli przegracie, i... no coz, wydaje mi sie, ze bohaterowie trafiaja do nieba wyzszej klasy. Podejrzewam tez, musze dodac, ze i zycie prowadza wyzszej klasy. Naprawde nie wiem, gdzie ida po smierci nauczyciele, ale mam straszliwe przeczucie, ze pelno tam ludzi od wychowania fizycznego. -Troche sie tylko boje, czy dasz rade wpasc w porzadny szal bitewny - wyjasnil Cohen. - Czy zdarzylo ci sie kiedys, ze zobaczyles czerwona mgle, a po przebudzeniu odkryles, ze zagryzles dwudziestu ludzi? -Dawniej uwazano mnie za popedliwego, kiedy uczniowie za bardzo halasowali na lekcji. I mialem niezle oko w rzucie kreda. -A co z toba, poborco? Szesc Dobroczynnych Wiatrow cofnal sie pospiesznie. -Ja... chyba raczej jestem stworzony do podkopywania systemu od wewnatrz. -W porzadku. - Cohen spojrzal na pozostalych. - Nigdy dotad nie probowalem takiej oficjalnej wojny - powiedzial. - Ktos wie, jak to sie robi? -Mysle, ze po prostu stajecie w szeregu naprzeciw siebie i ruszacie do ataku - odparl Saveloy. -Wydaje sie calkiem latwe. No dobrze, ruszamy. Pomaszerowali, czy tez - w jednym przypadku - potoczyli sie lub - w drugim przypadku, Saveloya - pobiegli lekkim truchtem. Poborca wlokl sie za nimi. -Panie Saveloy! - zawolal. - Przeciez pan wie, co sie stanie! Czy pan postradal zmysly? -Tak - przyznal nauczyciel. - Ale chyba znalazlem lepsze. Usmiechnal sie do siebie. Cale jego zycie do tej chwili wydawalo sie bardzo skomplikowane. Byly w nim plany zajec, listy obecnosci, cale kosze rzeczy, ktore musial robic, i takich, ktorych robic nie powinien. Toczylo sie po kretym torze, gdy staral sie jakos omijac te przeszkody. A teraz nagle wszystko stalo sie proste. Trzymasz za jeden koniec, a drugim dzgasz ludzi. Cale zycie mozna przezyc, trzymajac sie takiej maksymy. Potem zas bardzo ciekawy tamten swiat... -Trzymaj, tez ci sie przyda - powiedzial Caleb, wciskajac mu cos w reke, kiedy zatrzymali sie w szarym brzasku. - To tarcza. -Aha. Zeby sie nia oslaniac, tak? -Jak bedziesz naprawde potrzebowal, wgryz sie w krawedz. -Tak, slyszalem o tym - pochwalil sie Saveloy. - To wtedy, kiedy ogarnia szal bitewny? -Mozliwe, mozliwe - zgodzil sie Caleb. - Dlatego wielu wojownikow tak robi. Ale ja osobiscie gryze brzeg tarczy, bo jest zrobiony z czekolady. -Z czekolady? -W czasie bitwy nigdy nie mozna porzadnie zjesc. Oto ja, myslal Saveloy, maszeruje ulica z bohaterami. To wielcy wo... -Jakbys nie wiedzial, co robic, zdejmij ubranie - radzil Caleb. -Po co? -To oznaka solidnego szalu bitewnego. Przeraza wrogow jak diabli. Jesli ktos zacznie sie smiac, dzgnij go. Cos sie poruszylo wsrod kocow na wozku. -Co? -Powiedzialem DZGNIJ GO, Hamish. Hamish zamachal reka. Wygladala jak kosc obciagnieta skora i byla wyraznie zbyt chuda, by utrzymac topor, ktory jednak trzymala. -Zgadza sie! Prosto w nagety! Saveloy szturchnal Caleba. -Powinienem to wszystko notowac - stwierdzil. - Gdzie wlasciwie sa te nagety? -To niewielki lancuch gorski w poblizu Osi. -Fascynujace. *** Obywatele Hunghung zebrali sie na murach miasta. Niecodziennie przeciez trafia sie taka bitwa.Pracujac lokciami i kolanami, Rincewind przeciskal sie miedzy ludzmi, az dotarl do kadry, ktora zdolala zajac najlepsze miejsca nad glowna brama. -Po co tu jeszcze siedzicie? - zapytal. - Moglibyscie juz byc cale mile stad. -Chcemy zobaczyc, co sie stanie, oczywiscie - odparl Dwukwiat. Okulary blyszczaly mu podnieceniem. -Ja wiem, co sie stanie! Orda bedzie natychmiast wybita! A czego sie wlasciwie spodziewacie? -Ale zapominasz o niewidzialnych wampirzych upiorach. Rincewind spojrzal na niego zdumiony. -O czym? -To ich tajna armia. Slyszalem, ze my tez mamy swoje. Bedzie ciekawie. -Dwukwiat, nie ma zadnych niewidzialnych wampirzych upiorow. -Jasne, wszyscy tylko zaprzeczaja - wtracila Kwiat Lotosu. - Czyli musi w tym byc ziarno prawdy. -Przeciez sam je wymyslilem! -Zapewne wierzysz, ze je wymysliles - rzekl Dwukwiat. - Ale mozesz byc tylko pionkiem w rekach Losu. -Posluchaj, nie ma zadnych... -Ten sam dawny Rincewind... - Dwukwiat usmiechnal sie poblazliwie. - Zawsze i w kazdej sprawie byles takim czarnowidzem, ale wszystko jakos dobrze sie konczylo. -Nie ma upiorow, nie ma zadnego magicznego wojska - upieral sie Rincewind. - Jest tylko... -Kiedy siedmiu ludzi staje do walki z armia sto tysiecy razy liczniejsza, moze sie to skonczyc tylko w jeden sposob. -Wlasnie. Ciesze sie, ze nabrales rozumu. -Zwycieza - stwierdzil Dwukwiat. - W przeciwnym razie swiat nie funkcjonowalby prawidlowo. -Wygladasz na wyksztalcona. - Rincewind zwrocil sie do Motyl. - Wytlumacz mu, dlaczego jest w bledzie. To z powodu takiego niewielkiego wynalazku, jakiego uzywamy w naszym kraju. Nie wiem, czy tutaj o nim slyszeliscie. Nazywa sie matematyka. Dziewczyna usmiechnela sie tylko. -Nie wierzysz mi, prawda? - stwierdzil spokojnie Rincewind. - Jestes taka sama jak on. Wyobrazacie sobie, ze co to jest? Homeopatyczna wojna? Im mniej ludzi masz po swojej stronie, tym wieksza jest szansa na zwyciestwo? To tak nie dziala. Chcialbym, zeby tak bylo, ale nie jest. Nie zdarzaja sie zadziwiajace szczesliwe zbiegi okolicznosci, nie ma magicznych rozwiazan, a dobrzy nie wygrywaja dlatego, ze sa mali i dzielni. - Z irytacja machnal na cos reka. -Ty zawsze przezywales - przypomnial mu Dwukwiat. - Mielismy niezwykle przygody, a ty zawsze przezywales. -To tylko przypadek. - I nadal przezywasz. -Bezpiecznie wydostales nas z wiezienia - dodala Kwiat Lotosu. -To zwykly zbieg oko... Uciekaj stad! Motyl odfrunal od jego reki. -Paskudztwo - mruknal Rincewind. - Ja stad znikam - powiedzial glosno. - Nie moge zostac i patrzec. Mam sprawy do zalatwienia. Poza tym wydaje mi sie, ze zaraz potem zaczna mnie szukac niedobrzy ludzie. Zdal sobie sprawe z lez lsniacych w oczach Kwiatu Lotosu. -My... sadzilismy, ze cos zrobisz - szepnela. -Ja? Niczego nie moge zrobic! A juz zwlaszcza niczego magicznego! Jestem z tego znany. Nie powinniscie wierzyc, ze Wielcy Magowie rozwiaza wasze problemy, bo nie ma takich i nie rozwiazuja, a ja wiem o tym najlepiej, bo wcale nie jestem jednym z nich! Cofnal sie. -Dlaczego zawsze mnie cos takiego spotyka? Pilnuje swoich spraw, ale ni z tego, ni z owego wszystko sie komplikuje, nagle ludzie polegaja na mnie i powtarzaja: "Och, Rincewindzie, co z tym zrobisz?". Otoz synus pani Rincewindowej, jesli byla pania Rincewindowa naturalnie, nie ma zamiaru nic robic! Jasne? Sami musicie sobie radzic! Zadna tajemna magiczna armia nie... Czy moglibyscie przestac tak mi sie przygladac? Nie wiem, czemu niby to ma byc moja wina! Mam inne sprawy! To nie moj interes! A potem odwrocil sie i pobiegl. Nikt w tlumie nie zwrocil na niego uwagi. Ulice byly opustoszale - wedlug standardow Hunghung, co oznacza, ze czasami dalo sie zobaczyc bruk. Rincewind przeciskal sie i przepychal uliczkami najblizszymi muru, wypatrujac jakiejs bramy ze straznikami zbyt zajetymi, by stawiali pytania. Za soba uslyszal kroki. -Sluchajcie - powiedzial, odwracajac sie. - Mowilem przeciez, ze mozecie sobie... To byl Bagaz. Udalo mu sie wygladac na nieco zawstydzonego. -Aha, wreszcie sie zjawiamy, co? - rzucil zlosliwie Rincewind. - Coz to sie stalo z tym wszedzie-podazam-za-swoim-panem? Bagaz przestepowal z nogi na noge. Z bocznej uliczki wynurzyla sie troche wieksza i o wiele bardziej ozdobna jego wersja. Jej wieko bylo intarsjowane kosztownym drewnem, a stopy, jak wydalo sie Rincewindowi, miala bardziej filigranowe od stop Bagazu z odciskami i zrogowacialymi paznokciami. Poza tym miala tez pomalowane paznokcie. -Aha - mruknal. - No tak. Cos podobnego. Coz, rozumiem chyba. Naprawde? Znaczy... tak. No dobrze. Chodzmy. Dotarl do konca uliczki i skrecil. Bagaz stukal delikatnie w wiekszy kufer, popychajac go w slad za magiem. Osobiste doswiadczenia seksualne Rincewinda nie byly zbyt rozlegle, ale ogladal odpowiednie diagramy. Nie mial jednak pojecia, jak moglyby sie stosowac do akcesoriow podroznych. Czy mowily cos w rodzaju: "Ale szkatula" albo "Patrz, jakie zawiasiki ida"? Jesli juz o tym mowa, to nie mial zadnych powodow, by przypuszczac, ze jego Bagaz jest samcem. Owszem, posiadal mordercza nature, ale nie roznil sie pod tym wzgledem od wielu znanych Rincewindowi kobiet, ktore zreszta w wyniku spotkania z nim zdradzaly czesto jeszcze silniejsze mordercze zapedy. Sklonnosc do przemocy, jak slyszal, jest uniseksualna. Nie bardzo wiedzial, czym jest uniseks, ale podejrzewal, ze chodzi o to, czego normalnie doswiadczal. Przed soba zauwazyl niewielka brame. Wydawala sie niestrzezona. Mimo leku przeszedl przez nia i powstrzymal sie od ruszenia biegiem. Wladze zawsze dostrzegaly biegnacego czlowieka. Pora, zeby zaczac uciekac, nastepuje w okolicy "e" w: "Hej, ty!". Nikt nie zwracal na niego uwagi. Ludzie zebrani na murze cala uwage zarezerwowali dla wojska. -Patrzcie sobie - rzekl z gorycza, zwracajac sie do wszechswiata w ogolnosci. - To glupie. Gdyby walczylo siedmiu przeciwko siedemdziesieciu, kazdy by wiedzial, kto przegra. A ze to siedmiu przeciwko siedmiuset tysiacom, nikt jakos nie jest przekonany. Tak jakby liczby juz nic nie znaczyly. Ale dlaczego niby akurat ja mam cos na to poradzic? Przeciez nawet nie znam tego goscia za dobrze. Owszem, uratowal mi zycie pare razy, ale to jeszcze nie powod, zeby ginac straszna smiercia, bo on nie umie liczyc. Wiec mozecie przestac tak sie na mnie gapic. Bagaz cofnal sie odrobine. Inny Bagaz... ...Rincewind uznal, ze po prostu wyglada kobieco. Kobiety maja wieksze bagaze, prawda? Z powodu - wchodzil tu na obce terytorium - wszystkich dodatkowych falbanek i w ogole. To po prostu fakt, podobnie jak ten, ze nosza mniejsze chusteczki od mezczyzn, chociaz ich nosy sa tego samego rozmiaru. Bagaz zawsze byl tym jedynym Bagazem. Rincewind nie byl psychicznie gotow na obecnosc nastepnego. Mial zatem Bagaz i... i inny Bagaz. -Chodzcie oboje - rzucil. - Wynosimy sie stad. Zrobilem, co moglem. Wiecej juz nie potrafie. Nic mnie to nie obchodzi. Nie mam z tym nic wspolnego. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy na mnie licza. Nie mozna na mnie liczyc. Nawet ja na siebie nie licze, a przeciez jestem soba. *** Cohen spojrzal na horyzont. Wzbieraly szarogranatowe chmury.-Burza nadciaga - stwierdzil. -Jakie szczescie, ze jej nie dozyjemy, bo calkiem by nas przemoczyla - odparl z satysfakcja Maly Willie. -Ale zabawna sprawa. Wyglada, jakby nadciagala ze wszystkich stron. -Wredna zagraniczna pogoda. Nie mozna na niej polegac. Cohen przyjrzal sie armiom pieciu wodzow. Ustawily sie wokol pozycji zajetej przez Cohena. Ich taktyka wydawala sie calkiem oczywista: nacierac. Ordyncy widzieli dowodcow przejezdzajacych przed frontem legionow. -Jak to ma sie zaczac? - zapytal Cohen. Wzmagajacy sie wiatr szarpal tym, co pozostalo mu z wlosow. - Ktos zagwizdze albo co? Czy po prostu wrzasniemy i ruszymy do ataku? -Rozpoczecie dzialan nastepuje zwykle za porozumieniem - wyjasnil Saveloy. -Aha. Cohen popatrzyl na las pik i proporcow. Setki tysiecy ludzi wygladaly z bliska jak bardzo duzy tlum. -Przypuszczam - odezwal sie powoli - ze zaden z was nie ma jakiegos niesamowitego planu, ktory dotad trzymal w sekrecie? -Myslelismy, ze ty masz - odparl Truckle. Kilku jezdzcow wysunelo sie z szeregow kazdej armii i w grupie podjechali do ordy. Zatrzymali sie o rzut oszczepem od nich i patrzyli. -No dobra - mruknal Cohen. - Glupio mi to mowic, ale moze powinnismy pogadac o kapitulacji. -Nie! - zaprotestowal Saveloy i umilkl zaklopotany tym, jak glosno zabrzmialo to slowo. - Nie - powtorzyl juz ciszej. - Nie przezyjecie, jesli sie poddacie. Tyle ze nie zginiecie od razu. Cohen podrapal sie w nos. -Jaka to byla flaga... no wiesz... kiedy chcesz z nimi pogadac, ale zeby cie nie zabili? -Musi byc czerwona. Ale sluchaj, nic tym nie... -Wszystko mi sie myli. Czerwony na kapitulacje, bialy na pogrzeb... - mruczal Cohen. - Dobra. Ktos ma cos czerwonego? -Ja mam chustke - zglosil sie Saveloy. - Ale jest biala, a poza tym... -Dawaj ja. Barbarzynski nauczyciel bardzo niechetnie podal chusteczke. Cohen wyjal zza pasa niewielki, bardzo zuzyty noz. -Nie moge uwierzyc! - jeknal Saveloy. Niemal plakal. - Cohen Barbarzynca rozmawia o kapitulacji z takimi ludzmi! -Wplyw cywilizacji - wyjasnil Cohen. - Pewno zrobilem sie od niej miekki w glowie. Przeciagnal nozem po rece i przycisnal chusteczke do rany. -I gotowe. Zaraz bedziemy mieli czerwona flage. Orda z aprobata pokiwala glowami. Byl to niezwykle wrecz symboliczny, dramatyczny, a nade wszystko idiotyczny gest, w najlepszej tradycji barbarzynskiego bohaterstwa. Nie pozostal tez niezauwazony przez niektorych przynajmniej stojacych blizej zolnierzy. -Gotowe - rzekl Cohen. - Ty, Ucz, i ty, Truckle, pojdziecie ze mna. Pogadamy z nimi. -Zawloka cie do lochow! - protestowal Saveloy. - Maja tam oprawcow, ktorzy potrafia zachowac cie przy zyciu przez cale lata! -Co? Co on gada? -Powiedzial, ze POTRAFIA ZACHOWAC CIE PRZY ZYCIU PRZEZ LATA, Hamish. -Dobra. Mnie to pasuje. -O bogowie! - westchnal Saveloy. Powlokl sie za tamtymi dwoma w strone wodzow. Pan Hong uniosl przylbice i znad czubka nosa przygladal sie, jak podchodza. -Czerwona flaga, widzicie? - Cohen pomachal wilgotna szmatka na mieczu. -Tak - potwierdzil pan Hong. - Widzielismy to przedstawienie. Moglo zrobic wrazenie na prostych zolnierzach, barbarzynco, ale na mnie nie zrobilo zadnego. -Jak tam chcesz. Chcemy pogadac o poddaniu. Saveloy zauwazyl, ze inni wodzowe dyskretnie odetchneli. Pomyslal: prawdziwy zolnierz pewnie nie jest zachwycony cala sytuacja. Nikt nie chcialby trafic do zolnierskiego nieba, gdzie wszedzie musialby tlumaczyc, jak to kiedys poprowadzil armie na siedmiu staruszkow. Za cos takiego nie daja medali. -Aha. Oczywiscie. Koniec z brawura - rzekl dumnie pan Hong. - Zatem zlozcie bron i zostaniecie odprowadzeni z powrotem do palacu. Cohen i Truckle spojrzeli na siebie nawzajem. -Slucham? - zdziwil sie Cohen. -Zlozcie bron. - Pan Hong parsknal wzgardliwie. - To znaczy, ze macie oddac miecze. Cohen patrzyl na niego, nie rozumiejac. -Dlaczego mamy oddac swoje miecze? -Czy nie mowimy o waszej kapitulacji? -Naszej? Saveloy rozciagnal wargi w oblakanym, szczesliwym usmiechu. Pan Hong wytrzeszczyl oczy. -Ha! Mam uwierzyc, zes przybyl tu, aby nam proponowac... Wychylil sie z siodla. -A jednak po to, prawda? Wy bezrozumni mali barbarzyncy. Czy rzeczywiscie umiecie liczyc tylko do pieciu? -Myslelismy sobie, ze oszczedzimy ludziom ran. -Mysleliscie, ze sobie oszczedzicie ran. -Chce zauwazyc, ze paru waszych tez moze oberwac. -To tylko chlopi - stwierdzil lekcewazaco pan Hong. -No tak, zapomnialem - mruknal Cohen. - A ty jestes ich wodzem, tak? Jak w tych waszych szachach, tak? -Jestem ich wladca - odparl pan Hong. - Zgina na moj rozkaz, jesli zajdzie potrzeba. Cohen rzucil mu szeroki, grozny usmiech. -Kiedy zaczynamy? -Wracajcie do swej... bandy. A wtedy, jak sadze, rozpoczniemy. Wkrotce. Zerknal na Truckle'a, ktory rozwinal arkusz papieru. Wargi barbarzyncy poruszaly sie niewprawnie, gdy wodzil palcem po stronie. -Niegodny... nedzniku, ot co - powiedzial. -Moje slowa - ucieszyl sie Saveloy, ktory sam ulozyl te tabele. Kiedy wrocili na pozycje ordy, Saveloy slyszal zgrzytliwy dzwiek. To Cohen scieral z zebow kilka karatow. -"Zgina na moj rozkaz" - mruczal. - Ten dran nawet nie wie, jaki ma byc wodz, bekart jeden! Niech wlasnego konia przeleci! Saveloy obejrzal sie. Wodzowie chyba klocili sie o cos. -Wiecie - powiedzial - oni prawdopodobnie sprobuja wziac nas zywcem. Mialem kiedys dyrektora calkiem do niego podobnego. Lubil zmieniac zycie ludzi w meke. -Znaczy, beda sie starac nas nie pozabijac? - upewnil sie Truckle. -Tak. -To znaczy, ze my tez mamy sie starac ich nie pozabijac? -Nie, raczej nie. -Jak dla mnie, moze byc. -Co teraz zrobimy? - zainteresowal sie Saveloy. - Spiewamy jakas piesn bojowa czy co? -Czekamy - odparl Cohen. -Na wojnie zawsze jest duzo czekania - dodal Maly Willie. -A tak - zgodzil sie nauczyciel. - Slyszalem juz o tym. Podobno wojna to dlugie okresy nudy, a po nich krotkie okresy podniecenia. -Nie calkiem - poprawil go Cohen. - Raczej krotkie okresy czekania, a potem dlugie okresy bycia martwym. *** -Do licha!Pola byly poprzecinane rowami odwadniajacymi. Zdawalo sie, ze zadna sciezka nie biegnie prosto. Rowy okazaly sie zbyt szerokie, by je przeskakiwac; wygladaly wprawdzie na dostatecznie plytkie, by przez nie przechodzic, ale tylko dlatego ze osiemnascie cali wody pokrywalo glebie tlustego, gestego blota. Saveloy mowil, ze Imperium Agatejskie zawdziecza swoj dobrobyt zyznym ilom rownin. W tej chwili Rincewind czul sie bardzo bogaty. Znalazl sie blisko kopuly wzgorza gorujacego nad miastem. Bylo rzeczywiscie zaokraglone z precyzja zbyt wielka jak na przyczyny naturalne; Saveloy uwazal, ze takie jak ten pagorki to drumliny, wielkie stosy piasku i zwiru pozostawione za lodowcem. Drzewa porastaly dolna czesc tutejszego drumlina, a na szczycie stal maly budynek. Kryjowka. Tak, to wlasciwe slowo. Rownina byla rozlegla, a wojska niezbyt oddalone. Wzgorze wydawalo sie niezwykle spokojne, jakby nalezalo do innego swiata. Az dziwne, ze Agatejczycy, ktorzy poza tym uprawiali absolutnie wszystko, na czym mogl stanac bawol, pozostawili je w spokoju. Ktos go obserwowal. Tak, to byl bawol. Bledem byloby stwierdzenie, ze obserwowal go z ciekawoscia. Po prostu obserwowal, poniewaz oczy mial otwarte i w ktoryms kierunku musial sie ustawic. Losowo wybral ten, ktory zawieral Rincewinda. Jego pysk wyrazal absolutny spokoj istoty, ktora juz dawno zdala sobie sprawe z faktu, ze jest zasadniczo rura na nogach i zostala umieszczona we wszechswiecie, by - ogolnie mowiac - uzyskiwac przeplyw. Na drugim koncu sznura byl czlowiek stojacy po kostki w blocie. Mial na glowie szeroki kapelusz, jak kazdy trzymacz bawolu. Mial tez klasyczna pizame agatejskiego rolnika. Jego twarz wyrazala nie zidiocenie, ale zaabsorbowanie. Patrzyl na Rincewinda. Podobnie jak bawol, robil to tylko dlatego, ze jego oczy musialy sie gdzies skierowac. Mimo wielkich zagrozen Rincewind nie mogl powstrzymac ciekawosci. -Ehm... dzien dobry - zagail. Czlowiek skinal mu glowa. Bawol wydal odglos cofania sie pokarmu. -Tego... wybacz mi pytanie natury osobistej - powiedzial Rincewind. - Tak sie zastanawiam... dlaczego wlasciwie stoisz przez caly dzien z tym bawolem na polu? Czlowiek przemyslal problem. -Dobre dla gleby - oswiadczyl w koncu. -Ale przeciez traci sie tak mnostwo czasu. Czlowiek i te kwestie przeanalizowal dokladnie. -Czym jest czas dla krowy? - zapytal. Rincewind wycofal sie z powrotem na trakt rzeczywistosci. -Widzisz te wojska pod miastem? - spytal. Trzymacz bawola wytezyl wzrok. -Tak - przyznal. -Walcza dla ciebie. Czlowieka chyba nie wzruszyla ta wiadomosc. Bawol beknal cicho. -Jedni chca, bys pozostal niewolnikiem, drudzy chca, zebys rzadzil krajem, a przynajmniej im pozwolil rzadzic, a oni beda ci tlumaczyc, ze to tak naprawde ty. Za chwile zacznie sie straszliwa bitwa. I tak sie zastanawiam... czego ty bys chcial? Trzymacz bawolu i to pytanie wzial pod rozwage. Rincewindowi wydalo sie, ze powolnosc procesow myslowych nie wynika z przyrodzonej glupoty, ale z wagi samego problemu. Czul, jak problem sie rozrasta, jak obejmuje glebe, zdzbla, slonce, jak zmierza ku krancom wszechswiata. Wreszcie czlowiek odpowiedzial: -Przydalby sie dluzszy sznurek. -Aha. Naprawde? No, no. Cos podobnego - rzekl Rincewind. - Rozmowa z toba byla niezwykle ksztalcaca. Do widzenia. Czlowiek patrzyl, jak odchodzi. Obok niego bawol rozluznil pewne miesnie, napial inne, podniosl ogon i uczynil swiat - w bardzo malenkim stopniu - lepszym miejscem. *** Rincewind zmierzal na szczyt wzgorza. Calkiem przypadkowo rozrzucone zwierzece sciezki i drewniane mostki zdawaly sie tam wlasnie go kierowac. Gdyby myslal logicznie, ktora to czynnosc pamietal ostatnio z okresu, kiedy mial dwanascie lat, moglby sie nad tym zastanowic.Drzewa w dolnej czesci zbocza okazaly sie myslacymi gruszami, ale nawet to go nie zdziwilo. Liscie odwracaly sie, by go obserwowac. Potrzebowal jedynie jakiejs groty albo porecznej... Znieruchomial. -O nie - powiedzial. - Nie, nie, nie. Nie zlapiecie mnie na to. Wejde do porecznej groty, a tam beda male drzwiczki albo madry starzec, albo jeszcze cos, i wciagnie mnie z powrotem w wydarzenia. Wlasnie. Trzymac sie otwartej przestrzeni. Tak, to wlasciwe podejscie. Na wpol wszedl, na wpol wspial sie na zaokraglony szczyt wzgorza, wyrastajacy ponad drzewami jak kopula. Teraz, kiedy byl blisko, przekonal sie, ze szczyt nie jest tak gladki, jak wydawal sie z dolu. Wiatry i deszcze przeoraly ziemie wawozami i kanalami, a krzewy skolonizowaly wszystkie osloniete zbocza. Konstrukcja na szczycie byla, ku jego zdumieniu, zardzewiala. Wzniesiono ja z zelaza: spiczasty zelazny dach, zelazne sciany, zelazne drzwi. Zauwazyl kilka zapomnianych gniazd, troche smieci na podlodze, ale poza tym niczego. To nie byla dobra kryjowka. To bylo miejsce, gdzie kazdy sprobuje szukac. Sciana chmur otaczala juz caly swiat dookola. Blyskawice iskrzyly sie w jej glebi i slyszal grzmoty - nie delikatny loskot letnich gromow, ale trzask rozrywanego nieba. Mimo to upal niczym koldra spowijal rownine. Powietrze wydawalo sie geste. Za chwile lunie deszcz, az zaby z nieba poleca. -Znalezc miejsce, gdzie nikt mnie nie zauwazy - mruczal pod nosem. - Glowe trzymac nisko. Jedyny sposob. Co mnie to wszystko obchodzi? Nie moj klopot. Dyszac ciezko w przytlaczajacym upale, szedl naprzod. *** Pan Hong byl rozzloszczony. Ci, ktorzy go znali, dostrzegali to, gdyz mowil wolniej i caly czas sie usmiechal.-A skad ludzie wiedza, ze smoki blyskawic sie gniewaja? - zapytal. - Moze to oznaka radosci? -Nie przy takim kolorze nieba - odparl pan Tang. - To nie jest pomyslny kolor dla nieba. Takie niebo jak to zwiastuje. -A coz takiego zwiastuje, jesli wolno spytac? -Po prostu ogolnie zwiastuje. -Wiem, o co tu chodzi - rzucil pan Hong z irytacja. - Boicie sie walczyc z siedmioma staruszkami, prawda? -Ludzie mowia, ze to legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Medrcow - wyjasnil pan Fang. Sprobowal sie usmiechnac. - Wiesz, panie, jacy sa zabobonni... -Jakich Siedmiu Medrcow? - zdziwil sie pan Hong. - Wyjatkowo dobrze znam historie swiata i nie ma tam zadnych legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Medrcow. -Ehm... jeszcze nie - przyznal pan Fang. - Uhm... ale... w taki dzien jak dzisiaj... Moze legendy musza sie kiedys zaczynac... -To barbarzyncy! O bogowie! Siedmiu ludzi. Czy mam wierzyc, ze boimy sie siedmiu ludzi? -Jest w tym cos niedobrego - wtracil pan McSweeney. - Tak mowia zolnierze - dodal szybko. -Oglosiliscie proklamacje o naszej niebianskiej armii duchow? Wszyscy? Wodzowie starali sie unikac jego wzroku. -No... tak - potwierdzil pan Fang. -Na pewno poprawila morale. -No... niezupelnie... -Co chcesz przez to powiedziec, czlowieku? -Tego... wielu zolnierzy zdezerterowalo. Hm... powtarzali, ze cudzoziemskie upiory to wystarczajace nieszczescie, ale... -Ale co? -To zolnierze, panie Hong - przypomnial surowo pan Tang. -Wszyscy znali ludzi, ktorych woleliby juz nie spotykac. A pan nie? Na ulamek sekundy cos jakby sugestia skurczu wykrzywila policzek pana Honga. Minela natychmiast, ale ci, ktorzy patrzyli, zauwazyli. Na slynnej niewzruszonej powloce pana Honga pojawilo sie pekniecie. -I co pan zrobi, panie Tang? Pozwoli tym bezczelnym barbarzyncom odejsc? -Alez skad! Jednak... nie trzeba calej armii przeciwko siedmiu ludziom. Siedmiu bardzo starym ludziom. Wiesniacy mowia... Glos pana Honga wzniosl sie odrobine wyzej. -Powiedzze wreszcie, czlowieku, ktory slucha wiesniakow. W koncu moze sie dowiemy, co mowia o tych glupich i zuchwalych starcach? -Otoz o to wlasnie chodzi, panie Hong. Mowia: Jesli sa tak glupi i tak zuchwali, to... jakim cudem zdolali dozyc takiego wieku? -Szczescie! To nie bylo wlasciwe slowo. Nawet pan Hong zdal sobie z tego sprawe. Nie szczedzil trudu i mak - zwykle trudu i mak innych osob - by wypelnic zycie pewnoscia. Wiedzial jednak, ze inni wierza w szczescie. Te slabosc zwykle z przyjemnoscia wykorzystywal. A teraz szczescie samo usiadlo mu przed nosem. -Nic w sztuce wojennej nie poucza nas, jak piec armii powinno atakowac siedmiu starcow - przypomnial pan Tang. - Czy sa upiorami, czy nie. A to dlatego, panie Hong, ze nikt jeszcze nie pomyslal, by cos takiego bylo mozliwe. -Jesli sie boicie, rusze na nich tylko z moimi dwustu piecdziesiecioma tysiacami ludzi. -Nie boje sie - zapewnil pan Tang. - Jestem zawstydzony. -Kazdy z nich uzbrojony w dwa miecze - ciagnal pan Hong, nie zwracajac na niego uwagi. - I wtedy zobaczymy, jak bardzo sprzyja szczescie tym... medrcom. Poniewaz, moi panowie, ja musze miec szczescie tylko raz. Oni musieliby miec szczescie cwierc miliona razy. Opuscil przylbice. -Macie dzisiaj szczescie, panowie? Pozostali czterej wodzowie unikali swego wzroku. Pan Hong zauwazyl ich pelne rezygnacji milczenie. -Dobrze wiec - rzekl. - Niech zabrzmia gongi i wystrzela sztuczne ognie... by zagwarantowac nam szczescie, naturalnie. *** W armiach Imperium wystepowaly liczne stopnie, niektore calkiem nieprzetlumaczalne. Trzy Rozowe Swinki i Piec Bialych Klow byli mniej wiecej szeregowcami. Nie dlatego ze mieli sklonnosc do ludowych zabaw, gdzie dlugie szeregi tancerzy tupia do rytmu.Byli szeregowcami, bo takich jak oni armia miala wielu. Tak wielu, ze nawet muly byly wyzsze stopniem - poniewaz nielatwo jest znalezc dobrego mula, a takich ludzi, jak Rozowe Swinki i Biale Kly, mozna spotkac w kazdym wojsku, zwykle tam, gdzie jakas latryna wymaga czyszczenia. Byli tak nieznaczacy, ze uznali, iz atakowanie ich byloby dla cudzoziemskiego krwiozerczego upiora zwykla strata czasu. Uczciwiej byloby, skoro przybyl tu z tak daleka, dac mu szanse okrutnego zamordowania kogos wyzszego ranga. Zatem uprzejmie opuscili oboz tuz przed switem, a teraz sie ukrywali. Oczywiscie, gdyby armii zagrozilo zwyciestwo, zawsze mogli opuscic teren pozaobozowy. Niewielka istniala szansa, ze w ogolnym podnieceniu ktos zauwazy ich nieobecnosc. Zreszta nabrali sporego doswiadczenia w pojawianiu sie na polach bitew na czas, by wraz z innymi swietowac zwyciestwo. Teraz lezeli wiec wsrod wysokich traw i obserwowali manewrujace wojska. Z tej wysokosci wojna robila spore wrazenie. Armia jednej strony byla tak mala, ze prawie niewidoczna. Oczywiscie, jesli wziac pod uwage bardzo stanowcze zaprzeczenia z ostatniej nocy, byla wrecz niewidzialna i dlatego niewidoczna. Wlasnie wysokosc ich pozycji sprawila, ze pierwsi zauwazyli pierscien wokol nieba. Unosil sie tuz nad burzowa sciana chmur ponad horyzontem. Tam, gdzie trafialy go przypadkowe promienie slonca, lsnil zlociscie, gdzie indziej byl zwyczajnie zolty. Ale biegl dookola bez zadnej przerwy, cienki jak nic. -Smieszna chmura - zauwazyl Biale Kly. -Faktycznie - zgodzil sie Rozowe Swinki. - Co z tego? Prowadzac te dyskusje, popijali ryzowe wino z nieduzej flaszki, od ktorej Biale Kly uwolnil noca nic niepodejrzewajacego towarzysza. Nagle uslyszeli jek. -Ooooooch... Wino stanelo im w gardlach. -Slyszales? - spytal Rozowe Swinki. -Znaczy to... -Oooooch... -Wlasnie! Obejrzeli sie bardzo powoli. Cos wysunelo sie z rowu za nimi. Mialo w przyblizeniu humanoidalny ksztalt i ociekalo czerwonym blotem. Z ust wydobywaly sie dziwne odglosy. -Ooooch, szlag! Rozowe Swinki chwycil Biale Kly za ramie. -To niewidzialny krwiozerczy upior! - Ale ja go widze! Rozowe Swinki obejrzal sie szybko. -To Czerwona Armia! Wychodzi z ziemi, tak jak zawsze opowiadali! Biale Kly, ktory posiadal o kilka szarych komorek wiecej od kolegi, a co wazniejsze, wypil dopiero drugi kubek wina, przyjrzal sie dokladniej. -To moze byc calkiem normalny czlowiek, tylko unurzany w blocie - stwierdzil. Podniosl glos. - Hej, ty! Postac odwrocila sie i sprobowala uciekac. Rozowe Swinki szturchnal kolege w bok. -To ktos z naszych? -A wyglada na takiego? -Gonmy go! -Po co? -Bo ucieka! -To niech sobie ucieka. -Moze ma pieniadze. A zreszta po co wlasciwie ucieka? *** Rincewind zjechal do kolejnego rowu. Co za pech! Zolnierze powinni byc na polu walki. Gdzie sie podzial honor, obowiazek i cala reszta?Dno rowu pokrywala nadgnila trawa i mech. Rincewind stanal i nasluchiwal glosow scigajacych. Bylo duszno. Calkiem jakby nadchodzaca burza pchala przed soba caly zar, zmieniajac rownine wokol Hunghung w rozgrzany piekarnik. Nagle grunt zatrzeszczal i osunal sie. Nad brzegiem rowu pojawily sie twarze dezerterow. Znow zatrzeszczalo i ziemia osunela sie o nastepny cal czy dwa. Rincewind nie smial nawet odetchnac w obawie, ze dodatkowa waga powietrza uczyni go zbyt ciezkim. Bylo tez jasne, ze najmniejsze poruszenie, na przyklad skok, moze tylko pogorszyc sytuacje. Bardzo ostroznie spojrzal w dol. Martwy mech rozstapil sie i Rincewind stal na czyms, co wygladalo jak zagrzebana w ziemi drewniana belka. Jednak osypujacy sie wokol niej grunt sugerowal pusta przestrzen pod spodem. Ten grunt zreszta ustapi chyba lada mo... Rincewind rzucil sie do przodu. Dno rowu zapadlo sie i teraz, zamiast stac na lamiacym sie z wolna bloku drewna, wisial, trzymajac sie czegos, co wydawalo sie druga zasypana belka. Oceniajac na dotyk, byla tak samo sprochniala jak pierwsza. W dodatku - moze dla towarzystwa - takze sie zapadala. A potem znieruchomiala nagle. Twarze zolnierzy zniknely, kiedy brzegi rowu zaczely sie osuwac. Ziemia i kamyki sypaly sie obok Rincewinda. Bebnily o jego buty i spadaly dalej. Wyczuwal - jako ekspert w takich sprawach - ze wisi nad glebia. Z jego punktu widzenia wisial tez na wysokosci. Belka znowu sie poruszyla. Sytuacja, w ocenie Rincewinda, dopuszczala dwa rozwiazania. Mogl puscic belke i runac w ciemnosc na spotkanie nieznanego losu albo trzymac sie, dopoki belka sie nie zapadnie, i wtedy dopiero runac w ciemnosc na spotkanie nieznanego losu. I nagle, ku swej radosci, odkryl trzecie. Czubkiem buta dotknal czegos, niewazne czego, moze korzenia albo wystajacego kamienia. To cos przejelo czesc jego ciezaru - przynajmniej tyle, ze osiagnal chwiejna rownowage: nie byl calkiem bezpieczny, ale i nie calkiem spadal. Oczywiscie, to tylko rozwiazanie chwilowe, ale zawsze uwazal, ze zycie jest ciagiem nastepujacych po sobie chwilowych rozwiazan. Jasnozolty motyl z ciekawym deseniem na skrzydelkach przefrunal wzdluz rowu i usiadl na jedynej dostepnej plamie koloru, ktora okazala sie kapeluszem maga. Belka ustapila odrobine. -Fruwaj stad! - powiedzial Rincewind, starajac sie nie uzywac ciezkich przeklenstw. - Uciekaj! Motyl zlozyl skrzydelka i zaczal grzac sie w sloncu. Rincewind zwinal wargi i sprobowal dmuchnac sobie w nozdrza. Zaskoczony motyl wzlecial w powietrze... -No... - odetchnal Rincewind. ...i instynktownie reagujac na zagrozenie, zamachal skrzydelkami o tak, a potem tak. Krzewy zaszelescily. A sciana chmur na niebie wygiela sie w niezwykle formy. Uformowala sie jeszcze jedna chmura, wielkosci mniej wiecej rozzloszczonego szarego balonika. Zaczal padac deszcz. Nie deszcz ogolny, ale deszcz konkretny. Padal konkretnie na te stope kwadratowa gruntu, ktora zawierala w sobie maga. A dokladniej na jego kapelusz. Bardzo mala blyskawica trafila Rincewinda w nos. -Aha! Mamy tu... - Rozowe Swinki, zagladajac do rowu, zawahal sie przez moment, nim podjal z namyslem: -...glowe w dziurze... a nad nia bardzo mala ulewe. Wtedy przyszlo mu na mysl, ze z ulewa czy bez, nic go nie powstrzyma przed odcieciem istotnych fragmentow bylego uciekiniera. Jedynym dostepnym istotnym fragmentem byla glowa, ale to mu nie przeszkadzalo. Wlasnie w tej chwili kapelusz Rincewinda dostatecznie juz nasiakl wilgocia i przegnile drewno nie wytrzymalo obciazenia. Rincewind runal w ciemnosc na spotkanie nieznanego losu. *** Bylo calkiem ciemno.Odbieral bolesne wrazenie chaosu, tuneli i osuwajacej sie ziemi. Zalozyl... a przynajmniej ta czesc jego umyslu, ktora nie chlipala ze strachu, zalozyla, ze ziemia zapadla sie pod nim, i wpadl do jakiejs groty. Grota. To wazne slowo. Znalazl sie w grocie. Wyciagnal reke - bardzo ostroznie, na wypadek gdyby czegos dotknal - i staral sie czegos dotknac. Trafil na prosta krawedz. Prowadzila do dwoch innych krawedzi rozchodzacych sie pod katami prostymi. Zatem... to oznaczalo blok. Ciemnosc wciaz byla niczym duszny, aksamitny calun. Z obecnosci bloku kamienia wynika, ze istnieje tez inne wejscie do groty - normalne wejscie. W tej chwili gwardzisci pewnie biegna w jego strone. Moze Bagaz biegnie z kolei w ich strone. Ostatnio zachowywal sie dziwnie, to pewne. Chyba lepiej, ze go tu nie ma. Chyba... Rincewind poklepal sie po kieszeniach, powtarzajac mantre, jaka nawet niemagowie przywoluja, by znalezc zapalki, czyli szeptal rozpaczliwie pod nosem: -Zapalki, zapalki, zapalki... Znalazl kilka i nerwowo potarl jedna o paznokiec. -Au! Dymiacy zolty plomyk nie oswietlil niczego poza dlonia Rincewinda i kawalkiem jego rekawa. Rincewind przeszedl kilka krokow, nim zapalka sparzyla mu palce. Kiedy zgasla, pozostawila niebieskie kregi w czarnym polu widzenia. Nie slyszal tupotu scigajacych go stop. W ogole nic nie slyszal. W teorii powinna gdzies kapac woda, ale powietrze wydawalo sie dosc suche. Siegnal po kolejna zapalke, ale tym razem podniosl ja jak najwyzej i wytezyl wzrok. Usmiechnal sie do niego siedmiostopowy zolnierz. *** Cohen spojrzal znowu.-Lada chwila lunie - stwierdzil. - Popatrzcie tylko na niebo. W masie chmur pojawialy sie sugestie fioletu i czerwieni, od czasu do czasu zas jasniejsza plama blyskawicy uderzajacej gdzies posrod nich. -Ucz! -Tak? -Ty wiesz wszystko. Dlaczego ta chmura tak wyglada? Saveloy popatrzyl w kierunku wskazywanym przez Cohena. Nisko nad horyzontem unosil sie zolty pas. Obejmowal caly widnokrag: jedno waskie pasmo, jak gdyby slonce usilowalo sie przez nie przebic. -Moze szew puszcza? - zgadywal Maly Willie. -Jaki szew? -Gdy ma byc ulewa, chmury sie obrywaja. Ta juz sie chyba rozlazi w szwach. -Czy mi sie wydaje - odezwal sie Saveloy - czy naprawde jest coraz szersza? Caleb obserwowal linie wroga. -Cala kupa roznych gosci galopuje tam i z powrotem na tych konikach - zauwazyl. - Mam nadzieje, ze w koncu rusza. Inaczej bedziem tu tkwic caly dzien. -Ja zem jest za tym, co by ruszyc na nich, kiedy sie nie spodziewaja - zaproponowal Hamish. -Czekajcie... czekajcie... - uspokajal Truckle. Dobiegly ich dzwieki licznych gongow i trzaski fajerwerkow. - Wyglada na to, ze te be... te dzieci namietnosci rzeczywiscie sie rusza. -Dzieki bogom! - mruknal Cohen i zgasil skreta. Saveloy az dygotal z podniecenia. -Zaspiewamy jakas piesn bogom, zanim pojdziemy w boj? -Mozesz, jesli masz ochote - zgodzil sie Cohen. -Czy wzniesiemy jakies poganskie inkantacje albo modly? -Raczej nie. Cohen patrzyl na niebo. Niepokoilo go o wiele bardziej niz zblizajace sie szeregi nieprzyjaciol. Zolte pasmo bylo teraz szersze i troche zbladlo. Przez chwile zalowal, ze nie ma chyba ani jednego boga czy bogini, ktorego swiatyni nie zbezczescil, nie obrabowal albo nie spalil. -A bedziemy uderzac mieczami o tarcze i wykrzykiwac slowa wyzwania? - pytal z nadzieja Saveloy. -Troche juz na to za pozno. Nauczyciel byl tak zalamany brakiem poganskich rytualow, ze stary barbarzynca, sam sie dziwiac swej reakcji, dodal: -Ale nie krepuj sie, jesli lubisz takie rzeczy. Orda dobyla rozmaitych mieczy. W przypadku Hamisha spod pledu wysunal sie drugi topor. -Zobaczymy sie w niebie! - zawolal rozgoraczkowany Saveloy. -Pewno - odparl Caleb, obserwujac zblizajacy sie szereg zolnierzy. -Gdzie beda uczty, mlode damy i w ogole. -Tak, tak. - Maly Willie sprawdzil palcem ostrze. -I hulanki, i zlopanie, o ile pamietam. -Mozliwe - przyznal Vincent, masujac obolale sciegno. -I bedziemy robic takie te, no wiecie, co rzuca sie toporem i odcina kobietom warkocze! -Jasne. Jesli chcesz. -Ale... -Co? -Na tych ucztach... podaja cos wegetarianskiego? Nadchodzaca armia wrzasnela groznie i ruszyla biegiem. Pedzili na orde niemal tak szybko jak chmury, ktore wrzac gwaltownie, nadplywaly ze wszystkich stron. *** Umysl Rincewinda tajal z wolna w ciszy i ciemnosci pod wzgorzem.To posag, tlumaczyl sobie. Nic wiecej. Nie ma sie czym przejmowac. Nawet niespecjalnie udany. Zwyczajna wielka statua czlowieka w zbroi. O, tam stoi jeszcze pare, widac je na samej granicy kregu swiatla... -Au! Upuscil zapalke i possal palec. Potrzebowal teraz sciany. W scianie sa wyjscia. Owszem, moga byc rowniez wejsciami, ale w tej chwili raczej nie musial sie obawiac, ze wbiegnie tu jakis gwardzista. Powietrze mialo posmak starosci z domieszka zelaza i lekka przyprawa blyskawic, ale poza tym wydawalo sie nieuzywane. Ruszyl naprzod, przy kazdym kroku obmacujac stopa grunt. Nagle pojawilo sie swiatlo - z palca Rincewinda skoczyla mala niebieska iskierka. *** Cohen zlapal sie za brode. Odsuwala sie od jego twarzy.Wianuszek wlosow Saveloya stanal sztorcem na glowie. Iskrzyl. -Wyladowania elektrostatyczne! - zawolal Saveloy. Przed nimi rozjarzyly sie piki nieprzyjaciol. Atak sie zalamal. Slyszeli krotkie wrzaski, kiedy iskry przeskakiwaly z zolnierza na zolnierza. Cohen uniosl glowe. -Cos takiego - powiedzial. - Spojrzcie tylko! *** Drobne iskierki zapalaly sie wokol Rincewinda, kiedy szedl ostroznie po niewidzialnym gruncie.Slowo "grobowiec" pojawilo sie do rozwazenia. Jednym z faktow, znanych Rincewindowi na temat grobowcow, byl ten, ze ich budowniczowie czesto przejawiali niezwykla pomyslowosc w dziedzinie pulapek i ostrzy. A takze umieszczali we wnetrzach rozne malowidla i posagi, zapewne po to, by umarli mieli na co popatrzec, kiedy sie znudza. Wyciagnieta dlonia trafil na kamien. Ostroznie ruszyl w bok. Od czasu do czasu deptal cos uginajacego sie i miekkiego; mial nadzieje, ze to bloto. I nagle, akurat na wysokosci dloni, znalazl dzwignie. Sterczala na pelne dwie stopy. Chwileczke! To moze byc pulapka. Tyle ze pulapki to zwykle, no... pulapki. Czlowiek odkrywa je dopiero wtedy, kiedy jego glowa toczy sie juz po korytarzu pare sazni dalej. A projektanci pulapek na ogol mieli zwyczajne mordercze instynkty i nie wymagali od swych ofiar aktywnej wspolpracy. Rincewind szarpnal. *** Zolta chmura plynela nad glowami w milionach fragmentow, ktore na fali wywolanego przez siebie wiatru poruszaly sie o wiele szybciej, niz moglyby sugerowac powolne uderzenia skrzydelek. Za nimi sunela burza.Saveloy zamrugal niepewnie. -Motyle? Obie walczace strony znieruchomialy, gdy motyle przelatywaly nad nimi. Slychac bylo nawet szelest skrzydelek. -No dobra, Ucz - rzucil Cohen. - Moze to jakos wytlumaczysz. -To, no... to moze byc calkiem naturalne zjawisko. Tego... na przyklad motyle admiraly znane sa... wlasnie... Prawde mowiac, nie wiem. Chmura motyli sunela w strone wzgorza. -Czy to nie znak? - zastanowil sie Cohen. - Musi przeciez byc jakas swiatynia, ktorej nie okradlem. -Klopot ze znakami i omenami - wtracil Maly Willie - polega na tym, ze nigdy nie wiesz, do kogo sa skierowane. To tutaj moze byc calkiem dobra wrozba dla Honga i jego kumpli. -No to ja ja zabieram - oswiadczyl Cohen. -Nie mozesz ukrasc przeslania od bogow! - zaprotestowal Saveloy. -A co, jest do czegos przybite? Nie? Na pewno nie? I dobrze. Czyli jest moje. Wzniosl miecz. Ostatnie motyle trzepotaly mu nad glowa. -Bogowie usmiechaja sie do nas! - krzyknal. - Hahaha! -Hahaha? - szepnal Saveloy. -To zeby ich przestraszyc - wyjasnil Cohen. Zerknal na pozostalych ordyncow. Kazdy z nich lekko skinal glowa. -No dobra, chlopaki - rzekl spokojnie. - To tyle. -Eee... co mam zrobic? - spytal Saveloy. -Pomysl o czyms, co cie porzadnie rozzlosci. Zeby az stara krew zawrzala. Wyobraz sobie, ze wrog jest wszystkim, co nienawidzisz. -Dyrektorzy - powiedzial Saveloy. -Dobrze. -Nauczyciele gimnastyki! -Aha. -Chlopcy, ktorzy zuja gume! - wrzasnal Saveloy. -Patrzcie, dym mu wylatuje z uszu - zauwazyl Cohen. - Pierwszy na tamtym swiecie czeka na reszte. Do ataku! *** Zolta chmura zawirowala nad zboczami wzgorza, a potem, niesiona pradem wstepujacym, wzleciala w niebo. Wzleciala ponad burze, pietrzac sie wyzej i wyzej, rozprzestrzeniajac w ksztalt troche podobny do mlota...Uderzyla. Piorun trafil zelazna pagode z taka sila, ze eksplodowala w deszczu rozpalonych do bialosci odlamkow. *** Atak siedmiu starych ludzi jest dla armii rzecza klopotliwa. Zaden podrecznik taktyki nie radzi, co robic w takiej sytuacji. Pojawia sie tendencja do zdumienia.Zolnierze rozstapili sie przed szarza, a potem, kierowani pradami wielkiej ludzkiej masy, zwarli szeregi za atakujacymi. Orde otaczal mur tarcz. Wyginal sie i kolysal pod naporem ludzi, a takze pod wscieklymi uderzeniami miecza Saveloya. -No chodz, walcz! - krzyczal nauczyciel. - Palicie fajki, tak? Ty! Ten chlopak z tylu! Moze odpowiesz, co? Masz za swoje! Cohen spojrzal na Caleba, ktory tylko wzruszyl ramionami. Widzial juz ludzi opetanych bitewnym szalem, ale nikogo tak oszalalego jak Saveloy. Krag rozerwal sie, gdy kilku ludzi probowalo odskoczyc; zderzyli sie z drugim szeregiem i odbili prosto na miecze Srebrnej Ordy. Jedno z kol wozka Hamisha wymierzylo zolnierzowi zjadliwy cios w kolano, a kiedy sie schylal, napotkal jeden z toporow Hamisha sunacy w przeciwnym kierunku. Nie chodzilo o szybkosc - orda nie mogla poruszac sie zbyt szybko. To byla ekonomika. Saveloy juz wczesniej zwrocil na nia uwage. Barbarzyncy po prostu zawsze znajdowali sie tam, gdzie chcieli sie znalezc, a zatem nigdy w miejscu, gdzie trafial czyjs miecz. Pozwalali innym biegac za siebie. Jakis zolnierz ryzykowal ciecie w strone Truckle'a i nagle widzial Cohena, ktory stal przed nim z usmiechem i wzniesionym mieczem, albo Malego Williego, ktory kiwal mu glowa z uznaniem i klul. Od czasu do czasu ktos z ordyncow poswiecal moment na obrone Saveloya, zbyt podnieconego, by parowac ciosy. -Cofnijcie sie, durnie! Za walczacymi pojawil sie pan Hong. Mial odsunieta przylbice, a jego kon stawal deba. Zolnierze probowali wykonac rozkaz. W koncu napor zelzal nieco, po czym ustal. Orda stala w poszerzajacym sie kregu tarcz. Panowalo cos zblizonego do ciszy, zaklocane tylko niekonczacym sie gromem i trzaskami blyskawic nad wzgorzem. Wtedy, przeciskajac sie gniewnie miedzy zolnierzami, nadeszli wojownicy calkiem innego typu. Byli wyzsi, ciezej uzbrojeni, mieli wspaniale helmy i wasy, ktore same wygladaly jak wypowiedzenie wojny. Jeden z nich przyjrzal sie groznie Cohenowi. -Orrrrr!Itiyorshu!Yutimishu! -Czego? - zdziwil sie Cohen. -To samuraje. - Saveloy otarl pot z czola. - Kasta wojownikow. Mysle, ze to bylo formalne wyzwanie. Tak. Chcesz, zebym z nim walczyl? Patrzac wciaz na Cohena, samuraj wyjal spod pancerza i rzucil w powietrze skrawek jedwabiu. Druga reka chwycil rekojesc swego dlugiego, waskiego miecza... Prawie nie uslyszeli swistu, ale na ziemie splynely powoli trzy paski jedwabiu. -Cofnij sie, Ucz - powiedzial wolno Cohen. - Ten jest moj. Masz jeszcze chusteczke? Dzieki. Samuraj spojrzal na miecz Cohena. Byl dlugi, ciezki i mial tyle szczerb, ze mozna by go uzywac jako pily. -Nigdy ci sie nia uda - stwierdzil. - Takim mieczem? Nigdy. Cohen halasliwie wydmuchal nos. -Tak myslisz? To patrz. Chusteczka poszybowala w gore. Cohen scisnal miecz... Zanim jeszcze chusteczka zaczela opadac, scial glowy trzem gapiacym sie w gore samurajom. Inni czlonkowie ordy, ktorzy mysleli podobnie jak ich przywodca, zalatwili dodatkowe pol tuzina. -Caleb podsunal mi ten pomysl - wyznal Cohen. - A moral z tego brzmi: albo walczysz, albo urzadzasz pokazy; twoj wybor. -Nie masz honoru! - wrzasnal pan Hong. - Jestes zwyklym opryszkiem! -Jestem barbarzynca - odparl Cohen. - A honor, jaki posiadam, jest tylko moj. Nikomu go nie ukradlem. -Chcialem was wziac zywcem - oznajmil pan Hong. - Jednakze nie widze juz powodow, by trzymac sie tej polityki. Dobyl miecza. -Cofnac sie, nedznicy! - ryknal. - Cofnac sie! Niech wystapia bombardierzy! Obejrzal sie jeszcze na Cohena. Twarz mu poczerwieniala, okulary przekrzywily sie na nosie. Stracil panowanie nad soba. I jak to zawsze sie zdarza, gdy peka tama, fala zalewa cale krainy. Zolnierze odstapili. Orda raz jeszcze stanela w rozszerzajacym sie kregu. -Co to jest bombardier? - zapytal Maly Willie. -Tego... wydaje mi sie, ze chodzi o ludzi, ktorzy wystrzeliwuja jakies pociski - tlumaczyl Saveloy. - Slowo pochodzi od... -Aha, lucznicy - przerwal mu Maly Willie i splunal. -Co? -Powiedzial, ZE WYSLA NA NAS LUCZNIKOW, Hamish. -Heheheh, zesmy nie pozwolili, zeby lucznicy nas powstrzymali w dolinie Koom! - zarechotal antyczny barbarzynca. Maly Willie westchnal. -To byla bitwa miedzy krasnoludami, a trollami. Nie jestes ani jednym, ani drugim. To po czyjej stronie walczyles? -Co? -Pytalem, PO CZYJEJ STRONIE WALCZYLES? -Bylzem po stronie, ktora placila pieniadze za walke - oswiadczyl Hamish. -To najlepsza ze stron. *** Rincewind lezal na ziemi, zaslaniajac dlonmi uszy.Glos gromu wypelnial podziemna komore. Niebieskie i fioletowe swiatla jasnialy tak mocno, ze widzial je przez zamkniete powieki. Wreszcie potworna kakofonia ucichla. Z zewnatrz wciaz slyszal glosy burzy, jednak swiatlo przygaslo do bladoniebieskiego lsnienia, a huk do jednostajnego brzeczenia. Rincewind zaryzykowal przewrocenie sie na plecy i otwarcie oczu. Pod stropem zwisaly na pordzewialych lancuchach wielkie szklane kule. Kazda byla rozmiaru czlowieka, a w ich wnetrzu trzaskaly i skwierczaly blyskawice, klujac szklo i szukajac drogi wyjscia. Kiedys musialo ich tu byc o wiele wiecej. Przez lata dziesiatki kul spadly i lezaly w kawalkach na ziemi. Na gorze pozostaly jednak dziesiatki innych, kolyszacych sie delikatnie na lancuchach, gdy uwiezione wewnatrz blyskawice probowaly wyrwac sie na wolnosc. Powietrze wydawalo sie oleiste. Iskry sunely po podlodze i strzelaly z kazdej krawedzi. Rincewind wstal. Broda sterczala mu masa pojedynczych wlosow. Blyskawicowe kule oswietlaly okragle jeziorko czystej - jesli sadzic po falach - rteci. Posrodku wyrastala niska, pieciokatna wysepka. Nim Rincewind zdazyl sie jej dokladnie przyjrzec, pojawila sie lodka dryfujaca powoli dookola i pluszczaca cicho na rteciowych falach. Nie byla wieksza od typowej lodzi wioslowej, a na jej malenkim pokladzie lezala postac w zbroi. Albo moze sama zbroja. Jesli rzeczywiscie byla to sama zbroja, lezala z rekami zlozonymi na piersi, w typowej pozie zbroi, ktora odeszla do lepszego swiata. Rincewind ruszyl wokol jeziorka, az trafil na plyte czegos, co wygladalo calkiem jak zloto. Byla wmurowana w podloge przed posagiem. Wiedzial, ze na nagrobkach zostawia sie inskrypcje, choc nigdy nie byl pewien, kto wlasciwie ma je czytac. Mozliwe, ze bogowie, choc oni przeciez i tak juz wszystko wiedza. Nie wydawal mu sie rozsadny pomysl, ze gromadza sie przy grobie i wypowiadaja uwagi w stylu: "Niech mnie, on naprawde byl Ukochanym Mezem? Nie wpadlbym na to". Na tym nagrobku wyryto w piktogramach tylko trzy slowa: Zwierciadlo Jedynego Slonca. Nie napisano nic o jego wielkich podbojach. Nie zamieszczono listy wybitnych osiagniec. Nie wspomniano o madrosci, czy roli ojca swego ludu. Nie bylo zadnego wyjasnienia. Ktokolwiek zna to imie, zdawal sie mowic nagrobek, wie juz wszystko. A tworca nie uznal chyba za mozliwe, by ktokolwiek dotarl tak daleko i nie slyszal imienia Zwierciadla Jedynego Slonca. Posag wygladal na porcelanowy, pomalowany w realistyczne barwy. Zwierciadlo Jedynego Slonca zdawal sie czlowiekiem calkiem zwyczajnym. Trudno byloby wskazac go w tlumie jako material na cesarza. Ale ten czlowiek, w swoim malym kraglym kapeluszu i z mala kragla tarcza, z malymi kraglymi ludzmi na malych kraglych konikach, zlaczyl w jedno wielkie imperium tysiace walczacych frakcji, czesto uzywajac ich krwi jako kleju. Rincewind przyjrzal sie z bliska. Oczywiscie, to tylko wrazenie, ale w ukladzie ust i oczu dostrzegl wyraz, jaki ostatnio widzial na twarzy Dzyngisa Cohena. Byl to wyraz twarzy czlowieka, ktory absolutnie i calkowicie sie niczego nie boi. Lodka plynela teraz na druga strone jeziora. Jedna z kul zamigotala i sciemniala do czerwieni. Druga zrobila to samo. Musial sie stad wydostac. Zauwazyl jednak cos jeszcze. U stop posagu, jakby ktos je tam porzucil, lezal helm, rekawice i para ciezkich butow. Podniosl helm. Nie wygladal na mocny, za to okazal sie calkiem lekki. Normalnie Rincewind nie dbal o odziez ochronna. Uwazal, ze najlepsza obrona przed kazdym mozliwym zagrozeniem jest znajdowac sie na innym kontynencie. Jednak w tej chwili zbroja wydawala sie z wielu wzgledow atrakcyjna. Zdjal kapelusz, wlozyl helm, opuscil przylbice i wcisnal kapelusz na czubek. Cos mrugnelo mu przed oczami i nagle patrzyl na tyl wlasnej glowy. Obraz byl ziarnisty i w odcieniach zieleni zamiast wlasciwych kolorow, ale zdecydowanie ukazywal tyl jego glowy. Opowiadali mu kiedys, jak wyglada. Uniosl przylbice i zamrugal. Jeziorko wciaz lezalo przed nim. Opuscil przylbice. Znalazl sie o piecdziesiat stop dalej, z helmem na glowie. Pomachal reka w gore i w dol. Postac widoczna w przylbicy pomachala reka w gore i w dol. Odwrocil sie i spojrzal sobie w twarz. Tak, to byl on. W porzadku, pomyslal. Magiczny helm. Pozwala widziec siebie z daleka. Swietny pomysl. Mozna ogladac, jak sie wpada do roznych dziur, ktorych sie nie zauwazylo, bo sa tuz pod nogami. Odwrocil sie znowu, uniosl przylbice i zbadal rekawice. Wydawaly sie rownie lekkie jak helm, jednak dosc niezgrabne. Mozna w nich zlapac miecz, ale wlasciwie nic innego. Przymierzyl jedna. Natychmiast z cichym skwierczeniem rozjasnil sie rzad malych figurek na mankiecie. Przedstawialy zolnierzy: zolnierze kopiacy, zolnierze walczacy, zolnierze wspinajacy sie... Aha, magiczna zbroja. Calkiem zwyczajna magiczna zbroja. W Ankh-Morpork nigdy nie zyskaly popularnosci. Nic dziwnego, ze jest lekka - mozna je zrobic cienkie jak tkanina, jednak czesto bez ostrzezenia tracily swoja magie. Ostatnie slowa wielu dawnych rycerzy brzmialy: "Nie mozesz mnie zabic, bo mam magiczna aaargh". Rincewind podejrzliwie obejrzal buty. Przypomnial sobie, jakie klopoty na Niewidocznym Uniwersytecie sprawil prototyp Butow Siedmiomilowych. Obuwie, ktore stara sie zmusic uzytkownika, by stawial kroki dlugosci siedmiu mil, wywoluje powazne naprezenia pachwinowe. Na szczescie zdazyli je na czas zdjac ze studenta, ale i tak przez kilka miesiecy musial nosic specjalny aparat i jadl na stojaco. No dobrze, lecz nawet stara zbroja magiczna moze sie teraz przydac. Nie wazy przeciez wiele, a bloto Hunghung nie poprawilo stanu tego, co zostalo z butow Rincewinda. Wsunal stopy w te znalezione. Ciekawe, co sie teraz stanie, pomyslal. I wyprostowal sie. Za nim, z odglosem siedmiu tysiecy zderzajacych sie doniczek, z blyskawicami wciaz strzelajacymi w gorze, stanela na bacznosc Czerwona Armia. *** HEX rozrosl sie troche przez noc. Adrian Rzepiszcz, ktory pelnil dyzur, karmil myszy, nakrecal mechanizm zegarowy i usuwal martwe mrowki, przysiegal, ze nie robil nic innego i ze nikt wiecej nie zagladal.Jednak w miejscu, gdzie lezal duzy i nieporeczny zestaw klockow, by z nich ukladac wyniki obliczen, posrodku sieci wielokrazkow i dzwigni tkwilo teraz gesie pioro. -Popatrz. - Adrian nerwowo wystukal bardzo prosty problem. - To powstalo po przeliczeniu tych wszystkich zaklec zaraz po kolacji. Mrowki ruszyly szybciej. Zakrecily sie kola zebate. Sprezyny i dzwignie szarpnely tak gwaltownie, ze Myslak odstapil o krok. Pioro chwiejnie przesunelo sie nad kalamarz, zanurzylo sie i powrocilo nad papier, ktory Adrian ulozyl pod dzwigniami. Zaczelo pisac. -Troche plami - wyjasnil bezradnie student. - Co sie tu dzieje? Myslak zastanawial sie nad tym. Ostatnie wnioski nie byly pocieszajace. -No... wiemy przeciez, ze ksiazki o magii staja sie troche... swiadome - zaczal. - A my zbudowalismy maszyne do... -To znaczy, ze ona jest zywa? -Dajmy spokoj, nie warto wpadac w okultyzm. - Myslak staral sie mowic z rozbawieniem. - Przeciez jestesmy magami. -Pamietasz ten zlozony problem pol thaumicznych, ktory mialem wprowadzic? -Tak. I co? -Udzielil mi odpowiedzi o polnocy - rzekl Adrian z pobladla twarza. -To dobrze. -Tak, dobrze, tyle ze wprowadzilem ten problem dopiero o wpol do drugiej. -Chcesz powiedziec, ze dostales odpowiedz, zanim zadales pytanie? -Tak! -W takim razie po co w ogole pytales? -Przemyslalem to sobie i uznalem, ze chyba musze. Znaczy, nie moglby znac tej odpowiedzi, gdybym mu nie powiedzial, na czym polega problem. Prawda? -Sluszna uwaga. Hm... a po co czekales az dziewiecdziesiat minut? Adrian popatrzyl na swoje spiczaste buty. -Ja... schowalem sie w wychodku. Wiesz, Zacznij z Poczatku mogl... -Dobrze, dobrze. Idz, zjedz cos. -Myslak, czy nie majstrujemy przy rzeczach, ktorych nie rozumiemy? Myslak spojrzal na gnomiczna bryle maszyny. Nie wydawala sie grozna, jedynie... inna. Pomyslal: najpierw majstrowac, pozniej rozumiec. Trzeba troche pomajstrowac, zanim dostanie sie cokolwiek, co mozna probowac zrozumiec. Najwazniejsze to nigdy, ale to nigdy nie wracac i nie chowac sie w Toalecie Nierozumnosci. Trzeba jakos objac umyslem wszechswiat, zanim zechce sie troche go przekrecic. Moze nie powinnismy nadawac ci imienia. Nie zastanawialismy sie wtedy. To byl taki zart. A nalezalo pamietac, ze imiona sa wazne. Rzecz z imieniem to cos wiecej niz tylko rzecz. -Idz juz, Adrianie - polecil stanowczo. Usiadl i starannie wpisal: Halo. Rozne elementy poruszyly sie. Pioro napisalo: + + +?????? + + + Halo + + + Zacznij Z Poczatku + + + Nad glowa Myslaka wlecial przez otwarte okno niepozorny motyl o zoltych skrzydelkach z czarnym wzorem. Myslak rozpoczal obliczenia przerzutu pomiedzy Hunghung i Ankh-Morpork. Motyl przysiadl na moment w labiryncie szklanych rurek. Kiedy odfrunal, pozostawil po sobie malenka plamke nektaru. W dole Myslak bardzo starannie wprowadzal dane. Mala, ale znaczaca mrowka, jedna z tysiecy, wyszla przez pekniecie w szkle i nim wrocila do pracy, przez kilka sekund ssala slodka ciecz. Po chwili HEX udzielil odpowiedzi. Poza pewnym malym, lecz znaczacym szczegolem, byla absolutnie poprawna. *** Rincewind sie odwrocil.Z grzmotem trzaskow i zgrzytow Czerwona Armia odwrocila sie takze. Rzeczywiscie byla czerwona. Miala, jak zauwazyl Rincewind, ten sam kolor co gleba. W ciemnosci zderzyl sie z kilkoma figurami. Nie zdawal sobie sprawy, ze jest ich az tyle. Dlugie szeregi niknely w odleglych cieniach. Na probe odwrocil sie jeszcze raz. Za nim jeszcze raz rozleglo sie ciezkie tupanie. Po kilku nieudanych probach odkryl, ze jedynym sposobem, by stanac z nimi twarza w twarz, jest zdjecie butow, odwrocenie sie i wlozenie butow na powrot. Na chwile opuscil przylbice i zobaczyl siebie, jak na chwile opuszcza przylbice. Wyciagnal reke. Oni wyciagneli rece. Podskoczyl. Oni podskoczyli z hukiem, od ktorego zakolysaly sie szklane kule. Blyskawice strzelily spod ich butow. Nagle ogarnela go chec, by wybuchnac histerycznym smiechem. Dotknal nosa. Oni tez dotkneli nosow. Z oblakancza uciecha wykonal tradycyjny gest odsylajacy demony. Siedem tysiecy terakotowych srodkowych palcow wysunelo sie w strone sklepienia. Probowal sie uspokoic. Okreslenie, ktorego nerwowo poszukiwal jego umysl, wyplynelo wreszcie na powierzchnie. Brzmialo: golem. Nawet w Ankh-Morpork byl jeden czy drugi. Zawsze spotykalo sie je w okolicach, gdzie zyli magowie lub kaplani o charakterze eksperymentatorow. Golemy na ogol to zwykle gliniane figury, ozywiane odpowiednim zakleciem czy modlitwa. Wykonywaly proste zadania, ale ostatnio wyszly z mody. Klopot nie polegal na zmuszeniu ich do pracy, ale na sprawieniu, by prace przerwaly. Jesli na przyklad czlowiek kazal golemowi kopac ogrodek i zapomnial o nim, po powrocie zastawal grzadki fasoli dlugie na poltora tysiaca mil. Rincewind przyjrzal sie rekawicy. Ostroznie dotknal obrazka walczacego zolnierza. Dzwiek siedmiu tysiecy rownoczesnie dobywanych mieczy przypominal rozdzieranie grubego arkusza blachy. Siedem tysiecy ostrzy wymierzylo w Rincewinda. Cofnal sie o krok. Armia rowniez. Znalazl sie w grocie razem z siedmioma tysiacami uzbrojonych w miecze sztucznych zolnierzy. Fakt, ze chyba mogl nimi sterowac, wcale go nie uspokajal. Teoretycznie przez cale zycie sterowal Rincewindem i co mu z tego przyszlo? Przyjrzal sie malym obrazkom. Jeden z nich przedstawial zolnierza z dwoma glowami. Kiedy go dotknal, armia wykonala w tyl zwrot. Aha. Teraz trzeba sie stad wydostac... *** Orda obserwowala krzatanine wsrod ludzi pana Honga. Ciagneli na pierwsza linie jakies ciezkie obiekty.-Nie wygladaja mi na lucznikow - zauwazyl Maly Willie. -To Szczekajacy Pies - oswiadczyl Cohen. - Wiem cos o tym. Widzialem takie. Maja taka rure pelna fajerwerkow, a kiedy sie je podpali, z drugiego konca wylatuje duzy kamien. -Czemu? -A ty bys czekal, jakby ci podpalili fajerwerki kolo dupy? -Ucz, on powiedzial "dupa" - poskarzyl Truckle. - A tu jest napisane, ze nie wolno mowic... -Mamy przeciez tarcze - przypomnial Saveloy. - Jestem pewien, ze jesli staniemy blisko siebie i wystawimy tarcze nad glowy, nic nam nie grozi. -Kamien jest wielki na stope i rozpalony do czerwonosci. -Czyli nie tarcze? -Nie - uznal Cohen. - Truckle, popchniesz Hamisha... -Nie przebiegniem nawet piecdziesieciu stop - wtracil Caleb. -Lepiej piecdziesiat stop teraz niz szesc za chwile, nie? -Brawo! - zawolal Saveloy. -Co? Pan Hong obserwowal ordyncow. Widzial, jak wieszaja tarcze na wozku inwalidzkim, tworzac cos w rodzaju prymitywnego ruchomego muru, i ze kola zaczynaja sie krecic. Uniosl miecz. -Ognia! -Stemplujemy jeszcze ladunek, panie! -Powiedzialem: ognia! -Trzeba uzbroic Psa, panie! Bombardierzy zwijali sie goraczkowo, ponaglani nie tyle lekiem przed gniewem pana Honga, ile przed szarzujaca orda. Wlosy Saveloya powiewaly w pedzie. Gnal przed siebie, wymachiwal mieczem i wrzeszczal. Jeszcze nigdy w zyciu nie byl taki szczesliwy. Wiec to jest ta tajemnica ukryta w jadrze wszechrzeczy: spojrzec smierci prosto w twarz i zaatakowac... Wtedy swiat staje sie taki prosty. Pan Hong zrzucil helm. -Ognia, nedzni wiesniacy! Szumowiny tej ziemi! Dlaczego musze zadac dwa razy? Dajcie mi te zagiew! Odepchnal bombardiera, przykucnal obok Psa, pchnal go, kierujac wylot lufy prosto w nadbiegajacego Cohena, uniosl zagiew... Grunt zafalowal. Pies ryknal i przewrocil sie na bok. Z ziemi wysunela sie okragla czerwona glowa z lekkim usmiechem na twarzy. Rozlegly sie krzyki - to zolnierze probowali uciekac po powierzchni, ktora byla niczym ruchome piaski. Znikali, wznoszac chmury pylu. Ziemia sie zapadla. A potem sie wybrzuszyla, kiedy przerazeni zolnierze wspinali sie jeden na drugiego, poniewaz z ogolnego chaosu wysuwala sie sama gleba w ludzkich ksztaltach. Orda wyhamowala z poslizgiem. -Co to jest? Trolle? - zdziwil sie Cohen. Widac bylo juz dziesiec figur, pracowicie kopiacych powietrze. Po chwili przestaly. Jedna z nich odwrocila lagodnie usmiechnieta twarz tam i z powrotem. Sierzant musial krzykami ustawic w szeregu garstke lucznikow, gdyz kilka strzal uderzylo o terakotowa zbroje, calkiem bez skutku. Inni czerwoni wojownicy wspinali sie w slad za bylymi kopaczami. Zderzali sie z nimi z trzaskiem glinianych donic. Potem jak jeden maz - albo troll, albo demon - dobyli mieczy, odwrocili sie i ruszyli na armie pana Honga. Kilku zolnierzy probowalo z nimi walczyc, ale jedynie dlatego, ze tlok za plecami byl zbyt gesty, by mogli uciekac. Zgineli. Czerwoni wojownicy wcale dobrze nie walczyli. Dzialali bardzo mechanicznie: kazdy wykonywal te same pchniecia, parowania i ciecia, niezaleznie od tego, co robil jego przeciwnik. Ale byli zwyczajnie niepowstrzymani. Jesli przeciwnik uniknal ciosow, lecz nie odsunal sie z drogi, zostawal zdeptany - a sadzac po budowie, kazdy terakotowy wojownik byl niezwykle ciezki. Natomiast fakt, ze figury przez caly czas sie usmiechaly, tylko zwiekszal przerazenie. -No, to naprawde niezla sztuczka - stwierdzil Cohen, siegajac po kapciuch z tytoniem. -Jeszcze nie widzialem, zeby trolle tak walczyly - dodal Truckle. Kolejne szeregi wychodzily z dziury w ziemi i radosnie ciely powietrze. Pierwszy rzad maszerowal naprzod w obloku pylu. Wielkiej armii trudno jest cokolwiek zrobic szybko. W dodatku dywizje probujace przesunac sie blizej, by sprawdzic, co sie dzieje, wchodzily w droge uciekajacym osobnikom szukajacym jakiejs kryjowki i permanentnego statusu cywila. Walily gongi, a oficerowie usilowali wykrzykiwac rozkazy, ale nikt nie wiedzial, co gongi mialyby oznaczac ani jak nalezy te rozkazy wykonywac. Nie bylo na to czasu. Cohen skrecil papierosa i zapalil zapalke o wlasny podbrodek. -Dobrze - rzekl, zwracajac sie do swiata jako takiego. - Poszukajmy tego przekletego Honga. Chmury na niebie nie wygladaly juz tak zlowieszczo, lecz wciaz bylo ich mnostwo: zielonkawoczarnych i ciezkich od deszczu. -To zadziwiajace! - zawolal Saveloy. Kilka kropli uderzylo o ziemie, pozostawiajac w pyle male kratery. -Jasne, zgadza sie - przyznal Cohen. -Niespotykany fenomen! Wojownicy wynurzajacy sie z ziemi! Kratery polaczyly sie ze soba. Wydawalo sie, ze i krople sie lacza. Deszcz lal z nieba strumieniami. -Nie wiem - powiedzial Cohen, obserwujac uciekajacy obok rozbity pluton. - Nigdy tu nie bylem. Moze to sie zdarza czesto. -Przeciez to jak w tym micie o czlowieku, ktory zasial smocze zeby i wyrosly straszliwe walczace szkielety. -W to nie wierze - oswiadczyl Caleb, gdy zolnierze przebiegli za Cohenem. -Czemu? -Po mojemu, jak zasiejesz smocze zeby, to powinny wyrosnac smoki. A nie walczace szkielety. Co bylo na paczce? -Nie wiem! Mit nie wspomina, ze zeby byly w paczkach. -Powinno tam stac: "Sadzonki smokow". -Nie mozna wierzyc mitom - odezwal sie Cohen. - Znam sie na tym. Zaraz... tam jest... - dodal, wskazujac dalekiego jezdzca. Na calej rowninie zapanowal chaos. Czerwoni wojownicy stanowili zaledwie przyczyne. Sprzymierzenie pieciu wodzow bylo i tak kruche niby szklo, wiec paniczna ucieczka zostala natychmiast zinterpretowana jako zdradziecki atak. Nikt juz nie zwracal uwagi na orde - nie miala przeciez kolorowych proporcow ani gongow. Nie byla tradycyjnym nieprzyjacielem. Poza tym gleba zmienila sie teraz w bloto, bloto lecialo na wszystkie strony i wszyscy od pasa w dol nosili te same barwy. A poziom blota sie podnosil. -Co robimy, Dzyngis? - zapytal Saveloy. -Wracamy do palacu. -Dlaczego? -Bo tam uciekl Hong. -Ale tutaj mamy to zdumiewajace... -Sluchaj no, Ucz. Widzialem juz chodzace drzewa, pajeczych bogow i wielkie zielone stwory z zebami. Nic nikomu nie przyjdzie z gapienia sie i powtarzania "zdumiewajace". Mam racje, Truckle? -Jasne. Wiecie, kiedy zalatwilem Piecioglowego Kozla-Wampira ze Skundu, powiedzieli mi, ze nie powinienem, bo to niby zagrozony gatunek. Ja im na to: Jasne, dzieki mnie. To ma byc wdziecznosc? -No - zgodzil sie Caleb. - Po mojemu powinni ci dziekowac, ze dales im te wszystkie zagrozone gatunki, zeby mieli sie o co martwic. W tyl zwrot i wracaj do domu, zolnierzu! Grupa zolnierzy, uciekajaca przed czerwonymi wojownikami, zahamowala w blocie, patrzac ze zgroza na orde. I natychmiast wystartowala w innym kierunku. Truckle przystanal, by nabrac tchu. Deszcz splywal mu po brodzie. -Nie wytrzymam tego biegania - wyznal. - I jeszcze pchania przez to bloto wozka Hamisha. Zrobmy sobie przerwe. -Co? -Przerwe?! - zawolal Cohen. - Na bogow! Nie sadzilem, ze tego doczekam! Bohater, ktory odpoczywa? Czy Voltan Niezniszczalny robil sobie przerwy? -Teraz ma przerwe, Dzyngis. Jest martwy - oznajmil Caleb. Cohen zawahal sie. -Jak to? Stary Voltan? -Nie wiedziales? I Niesmiertelny Jenkins tez. -Jenkins zyje. Widzialem go w zeszlym roku. -Ale teraz jest martwy. Wszyscy bohaterowie wymarli, oprocz nas. Zreszta co do siebie tez nie jestem pewny. Cohen podszedl, chlapiac blotem i zlapal Caleba za koszule. -A co z Hrunem? Nie mogl zginac! Jest dwa razy mlodszy od nas! -Ostatnio slyszalem, ze znalazl prace. Jest gdzies sierzantem strazy. -Sierzantem strazy? - nie dowierzal Cohen. - Za pieniadze? -Tak. -Ale... niby jak, za pensje? -Mowil, ze za rok moze dosluzy sie kapitana. Powiedzial, ze ta praca daje emeryture. Cohen zwolnil chwyt. -Niewielu juz nas zostalo, Cohen - westchnal Truckle. Cohen odwrocil sie. -No dobra! Nigdy nie bylo nas wielu! A ja jeszcze nie umieram! Nie wtedy, kiedy swiat moga przejac tacy dranie jak Hong, ktorzy nie wiedza nawet, co to znaczy wodz. Szumowiny. Tak nazwal swoich zolnierzy. Szumowiny. To jak ta piekielna cywilizowana gra, ktora nam pokazales, Ucz. -Szachy? -Wlasnie. Pionki sa tam tylko po to, zeby wyrznela je druga strona! A krol chowa sie za ich plecami! -Owszem, ale druga strona to ty, Dzyngis! -Jasne! Jasne... no tak, wszystko sie zgadza, to ja jestem wrogiem. Ale ja nie wypycham innych do przodu, zeby zgineli zamiast mnie. I nigdy nie uzywam ani lukow, ani tych niby-psow. Kiedy kogos zabijam, to z bliska. Sprawa osobista. Armie? Jakas pieprzona taktyka? Jest tylko jeden sposob walki, to znaczy wszyscy szarzuja naraz, wymachuja mieczami i wrzeszcza! A teraz wstawac i biegniemy za nim! -Mamy za soba ciezki ranek, Dzyngis - poskarzyl sie Maly Willie. -Nie gadaj glupot! -Poszedlbym do ubikacji. To przez ten deszcz. -Najpierw dorwiemy Honga. -Jak sie schowal w wychodku, to jestem za. Dotarli do bram miasta. Byly zamkniete. Setki ludzi, zwyklych obywateli i gwardzistow, obserwowaly ich z murow. Cohen pogrozil im palcem. -Nie bede powtarzal dwa razy - ostrzegl. - Wchodze, jasne? Mozemy to zalatwic po dobroci albo nie po dobroci. Beznamietne twarze spogladaly w dol, na wychudlego starca, i wyzej, na rownine, gdzie armie pieciu wodzow walczyly ze soba, a takze - z przerazeniem - przeciw terakotowym wojownikom. I znow w dol. I wyzej. Nizej. Wyzej. -Dobrze - mruknal Cohen. - Tylko nie mowcie potem, ze was nie ostrzegalem. Wzniosl miecz i przygotowal sie do ataku. -Zaczekaj - powstrzymal go Saveloy. - Posluchaj... Zza muru rozlegly sie krzyki, kilka nerwowych rozkazow, a potem znowu krzyki. I jeszcze wrzaski. Wrota bramy rozchylily sie, ciagniete przez dziesiatki mieszkancow. Cohen opuscil miecz. -Aha - ucieszyl sie. - Nabrali rozumu, co? Sapiac nieco, ordyncy powlekli sie przez brame. Tlum przygladal sie im w milczeniu. Kilku gwardzistow lezalo martwych na ulicy. Wieksza ich liczba zdjela helmy i postanowila doczekac nowej, swietlanej i cywilnej przyszlosci, gdzie czlowiek mniejsza ma szanse, by zostac pobity na smierc przez gniewny tlum. Wszystkie oczy wpatrywaly sie w Cohena. Twarze obracaly sie za nim jak kwiaty za sloncem. On sam nie zwracal uwagi na ludzi. -Crowdie Potezny? - zwrocil sie do Caleba. -Nie zyje. -Niemozliwe. Byl okazem zdrowia, kiedy widzialem sie z nim pare miesiecy temu. Wyruszal z nowa misja i w ogole. -Nie zyje. -Co sie stalo? -Slyszales o Straszliwym Ludozerczym Leniwcu z Ciup? -Ten, co podobno strzeze wielkiego rubinu szalonego boga wezy? -Ten sam. No wiec... rzeczywiscie byl. Tlum rozstapil sie, by przepuscic orde. Jedna czy dwie osoby probowaly klaskac, ale szybko je uciszono. Taka cisze Saveloy slyszal dotad tylko w najbardziej poboznych swiatyniach* [przyp.: Jedynym dzwiekiem, jaki orda slyszala w swiatyniach, byly krzyki: "Niewierny! Ukradl Drogocenne Oko naszego... twoja zona jest wielkim hipopotamem!".]. Rozlegaly sie jednak szepty, wznoszace sie wsrod tego czujnego milczenia niczym bable powietrza w garnku wody na ogniu. Brzmialy tak: "Czerwona Armia. Czerwona Armia. Czerwona Armia". -A jak tam Organdy Mozolny? Wciaz dobrze sie miewa w Howondalandzie, jak slyszalem. -Nie zyje. Zatrucie metalem. -Jak? -Trzy miecze w brzuch. "Czerwona Armia!". -Rebacz Mungo? -Uznany za zabitego w Skundzie. -Uznany? -Wiesz, znalezli tylko jego glowe. "Czerwona Armia!". Orda zblizyla sie do wewnetrznej bramy Zakazanego Miasta. Tlum podazal za nia w bezpiecznej odleglosci. Ta brama takze byla zamknieta, a przed nia stalo dwoch poteznych gwardzistow. Wyraz twarzy mieli typowy dla ludzi, ktorym kazano pilnowac bramy, wiec zamierzaja pilnowac bramy, chocby nie wiem co. Wojsko opiera sie na takich, ktorzy pilnuja bram, mostow lub przejsc, chocby nie wiem co, i czesto powstaja heroiczne poematy ku ich czci. Zwykle posmiertne. -Gosbar Przytomny? -Umarl w lozku, jak slyszalem. -Nie stary Gosbar! -Kazdy musi sie czasem przespac. -I nie tylko to musi - wtracil Maly Willie. - Naprawde potrzebuje do wychodka. -No, stoisz przeciez przed murem. -Ale wszyscy patrza. To by... nie bylo cywilizowane. Cohen podszedl do gwardzistow. -Dobra, bede sie skracal. Zgoda? Wolicie raczej zginac, niz zdradzic swojego cesarza? Gwardzisci patrzyli nieruchomo przed siebie. -Jasne, rozumiem. - Wyjal miecz. Jakas mysl przyszla mu do glowy. - A Nurker? - zapytal. - Wielki Nurker? Twardy jak stare buty, nie ma co. -Osc - odparl Caleb. -Nurker? Kiedys zabil szesc trolli tylko... -Udlawil sie oscia w owsiance. Myslalem, ze wiesz. Przykro mi. Cohen popatrzyl na niego. Potem na swoj miecz. I na gwardzistow. Przez chwile trwala cisza, zaklocana tylko uderzeniami kropel deszczu. -Wiecie, chlopcy - powiedzial glosem nagle tak znuzonym, ze Saveloy zobaczyl, jak tutaj, w chwili tryumfu, rozwiera sie nagle otchlan. - Mialem zamiar odrabac wam glowy. Ale... jaki to ma wlasciwie sens? Znaczy, kiedy sie dobrze zastanowic, to po co? Jaka to roznica? Gwardzisci wciaz patrzyli przed siebie, ale oczy im sie rozszerzaly. Saveloy obejrzal sie. -I tak w koncu umrzecie, wczesniej czy pozniej - ciagnal Cohen. - I tyle. Przezywasz swoje zycie, jak najlepiej potrafisz, a potem to juz nie ma znaczenia, bo jestes martwy... -Ehm... Cohen... - odezwal sie Saveloy. -Popatrzcie tylko na mnie. Cale zycie scinalem glowy i co z tego mam? -Cohen... Gwardzisci juz nie tylko patrzyli. Ich twarze wykrzywialy sie w bardzo przekonujacy wyraz grozy. -Cohen! -Tak? Co jest? -Mysle, ze powinienes sie obejrzec. Cohen obejrzal sie. Ulica nadchodzilo szesciu czerwonych wojownikow. Tlum cofal sie z niema zgroza. Potem ktos wykrzyknal: -Przedluzone trwanie Czerwonej Armii! Tu i tam wsrod tlumu rozlegly sie wolania. Mloda kobieta uniosla dlon zacisnieta w piesc. -Konieczny postep dla ludu, z zachowaniem naleznego szacunku dla tradycji! Inni jej zawtorowali: -Zasluzona dzialalnosc wychowawcza dla wrogow! -Zgubilam Pana Krolika! Czerwoni olbrzymi zatrzymali sie z chrzestem. -Spojrzcie tylko! - zdziwil sie Saveloy. - To wcale nie trolle! Poruszaja sie jak cos w rodzaju machiny! Czy to was nie zaciekawia? -Nie - odparl z roztargnieniem Cohen. - Myslenie abstrakcyjne nie nalezy do istotnych aspektow procesu myslowego barbarzyncy. Chwileczke, o czym to ja... - Westchnal. - A tak. Wy dwaj wolicie raczej zginac, niz zdradzic swojego cesarza? Gwardzisci az zesztywnieli z przerazenia. Cohen wzniosl miecz. Saveloy odetchnal gleboko, chwycil Cohena za reke i wrzasnal: -No to otworzcie brame i pozwolcie mu przejsc! Na moment zapanowalo milczenie. Saveloy szturchnal Cohena znaczaco. -Zachowuj sie jak cesarz! - szepnal. -Znaczy... mam chichotac, posylac ludzi na tortury i takie rzeczy? Daj spokoj! -Nie! Zachowuj sie tak, jak cesarz powinien sie zachowywac! Cohen przyjrzal sie nieufnie nauczycielowi. Potem zwrocil sie do gwardzistow. -Dobra robota - pochwalil. - Wasza lojalnosc przynosi wam... jak to bylo... zaszczyt. Tak trzymac, a przewiduje awans dla obu. A teraz wpusccie nas wszystkich, bo inaczej moi doniczkowi ludzie odrabia wam stopy i bedziecie musieli kleczec w rynsztoku, szukajac swoich glow. Gwardzisci rzucili miecze i padli na ziemie, by sie ukorzyc. -Od razu mozecie wstawac - rzucil Cohen odrobine milszym tonem. - Ucz! -Slucham? -Jestem cesarzem, tak? -No... ci ziemni zolnierze sa chyba po naszej stronie. Ludzie uwazaja, ze zwyciezyles. Wszyscy zyjemy. Owszem, powiedzialbym, ze wygralismy. -A jak jestem cesarzem, to moge kazdemu mowic, co ma robic, tak? -W samej rzeczy. -Ale jak nalezy, rozumiesz. Zwoje pergaminow i rozne takie. Petaki w mundurach, ktorzy dmuchaja w traby i wrzeszcza: "To jest to, czego on od was chce!". -Aha, chcesz oglosic proklamacje? -Tak. Koniec z tym durnym padaniem na ziemie. Az mnie wstrzasa od tego. Zadnego padania nikogo przed nikim. Kiedy ktos mnie spotka, moze zasalutowac albo lepiej dac mi troche pieniedzy. Ale zadnego walenia glowa o ziemie. Tylko ciarki mnie wtedy przechodza. A teraz uloz to jakos i zapisz, zeby dobrze brzmialo. -Juz sie robi. I... -Czekaj, jeszcze nie skonczylem. - Cohen przygryzl warge, skupiony na nowym dla siebie wysilku umyslowym. - Tak. Mozesz dodac, ze wszyscy wiezniowie maja byc uwolnieni, chyba ze zrobili cos naprawde paskudnego, na przyklad chcieli kogos otruc. Sam ustal szczegoly. Wszystkim oprawcom nalezy uciac glowy. A kazdy wiesniak moze za darmo dostac swinie... cos w tym rodzaju. Doloz do tego odpowiednie zawijasy typu "z rozkazu" i tak dalej. Spojrzal na gwardzistow. -Wstawac, mowie. Przysiegam, nastepny tuman, ktory pocaluje przede mna ziemie, dostanie kopniaka w sam kurnik. Jasne? A teraz otwierajcie brame. Tlum krzyczal z radosci. Gdy orda wkroczyla do Zakazanego Miasta, ludzie szli za nia czyms posrednim miedzy rewolucyjna szarza, a pelnym szacunku marszem. Czerwoni wojownicy zostali na zewnatrz. Jeden z nich podniosl chrzeszczaca terakotowa stope i ruszyl przed siebie. Szedl tak, az zderzyl sie z murem. Zataczal sie przez chwile, ale w koncu udalo mu sie stanac o lokiec czy dwa od sciany. Uniosl reke i palcem napisal chwiejnie w czerwonym pyle, ktory na mokrym tynku zmienil sie w rodzaj farby: RATUNKU POMOCY TO JA TU NA ROWNINIE RATUNKU NIE MOGE ZDJAC TEJ PIEKIELNEJ ZBROI *** Krzyczac i spiewajac, tlum sunal fala za Cohenem. Gdyby barbarzynca mial deske surfingowa, moglby na niej poplynac. Deszcz bebnil ciezko o dachy i zalewal dziedzince.-Czemu sie tak ciesza? - zdziwil sie Cohen. -Mysla, ze obrabujesz palac - wyjasnil Saveloy. - Widzisz, slyszeli juz o barbarzyncach. Tez chca cos z tego miec. A poza tym spodobal im sie ten pomysl ze swinia. -Hej, ty! - wrzasnal Cohen na chlopaka, ktory zataczal sie pod ciezarem wielkiej wazy. - Nie dotykaj moich rzeczy swoimi zlodziejskimi lapami! To cenne! To... -To dynastia S'ang - podpowiedzial Saveloy. -Wlasnie - potwierdzila waza. -To dynastia S'ang, wiesz? Odloz ja! A wy tam z tylu... - Machnal mieczem. - Sciagajcie buty! Niszczycie podloge! Patrzcie, w jakim jest stanie! -Wczoraj nie przejmowales sie podloga - przypomnial Trackie. -Wtedy nie byla moja. -Owszem, byla - wtracil Saveloy. -Ale nie jak nalezy. Prawo podboju, to sie liczy. Krew. Ludzie rozumieja krew. Jak wejdziesz tak sobie i przejmiesz tron, nikt nie potraktuje cie powaznie. Ale morza krwi... to kazdy zrozumie. -Gory czaszek - dodal z aprobata Truckle. -Popatrz na historie - mowil dalej Cohen. - Kiedy tylko... Hej, czlowieku w kapeluszu, to moj... -Inkrustowany mahoniowy stolik do gry w Shibo Yangcong-san - mruknal Saveloy. -...wiec go odloz, slyszysz? Kiedy tylko trafiasz na jakiegos krola, co o nim wszyscy mowia: "O, to byl dobry krol, nie ma co", mozesz postawic wlasne sandaly, ze to wielki, brodaty suczy syn, ktory rozbijal glowy i rechotal przy tym. Nieprawda? Ale jakis krol, ktory wprowadzal porzadne, choc drobne prawa, czytal ksiegi i staral sie wygladac na inteligentnego... "Och - mowia wtedy - jasne, byl w porzadku, troche miekki, nie nazwalbym go prawdziwym krolem". Tacy sa ludzie. Saveloy westchnal. Cohen usmiechnal sie szeroko i klepnal go w plecy tak mocno, ze nauczyciel zatoczyl sie na dwie kobiety probujace wyniesc spizowy posag Ly Tin Wheedle'a. -Trudno sie z tym pogodzic, Ucz, prawda? Nie mozesz pojac? Tym sie nie przejmuj. W zasadzie nie jestes barbarzynca. Odloz te nieszczesna statue, paniusiu, bo poczujesz plaz mojego miecza, jakem Cohen! -Ale mialem nadzieje, ze mozemy tego dokonac tak, by nikomu nie zrobic krzywdy. Uzywajac mozgow. -Niemozliwe. Historia tak nie dziala. Najpierw krew, potem mozg. -Gory czaszek - wtracil Truckle. -Musi przeciez istniec jakis sposob lepszy niz walka - upieral sie Saveloy. -Jasne. Cale mnostwo. Tylko zaden nie dziala. Caleb, zabierz te... te... -...piekne miniatury Bhong... - wymamrotal Saveloy. -...zabierz je temu gosciowi. Jedna ma pod kapeluszem. Otworzyly sie przed nimi kolejne rzezbione wrota. Sala byla juz zatloczona, ale gdy skrzydla wrot sie rozwarly, ludzie cofneli sie szybko. Starali sie wygladac na gorliwych, jednoczesnie unikajac wzroku Cohena. Kiedy sie rozstapili, pozostawili na srodku samotnego Szesc Dobroczynnych Wiatrow. Dworzanie precyzyjnie opanowali ten manewr. -Gory czaszek - powtorzyl Truckle. Nie nalezal do takich, co szybko rezygnuja. -Eee... widzielismy, jak Czerwona Armia powstaje z ziemi, no... tak jak przepowiedziano. Hm... w istocie jestes preinkarnacja Zwierciadla Jedynego Slonca. Niski poborca mial dosc przyzwoitosci, by zrobic zaklopotana mine. Jak na przemowienia, jego osiagalo poziom dramatyzmu porownywalny z tym, ktore tradycyjnie zaczyna sie od slow: "Panie, twoj ojciec, krol...". Poza tym nigdy, az do teraz, nie wierzyl w legendy. Nawet w te o wiesniaku, ktory co roku skrupulatnie i uczciwie wypelnia zeznanie podatkowe. -Tak, jasne - rzucil Cohen. Podszedl do tronu i wbil miecz w podloge. Klinga wibrowala. -Niektorym z was trzeba bedzie uciac glowy, dla ich wlasnego dobra - oswiadczyl. - Ale jeszcze nie postanowilem komu. I niech ktos pokaze Malemu Williemu, gdzie jest wychodek. -Nie trzeba - uspokoil go Maly Willie. - Po tym, jak te czerwone posagi tak nagle wylazly mi za plecami. -Gory... - zaczal Truckle. -Nic nie wiem o gorach - przerwal mu Cohen. -A gdzie jest Wielki Mag? - zapytal drzacym glosem Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Wielki Mag? - powtorzyl Cohen. -Tak, Wielki Mag, ktory przywolal z ziemi Czerwona Armie. -Nic o nim nie wiem. Tlum przesunal sie naprzod, gdy przez drzwi wbiegla kolejna grupa. -Ida tu! Terakotowy wojownik wkroczyl do sali. Glosno tupal. Na twarzy mial bardzo delikatny usmiech. Stanal, kolyszac sie lekko. Ociekal woda. Ludzie cofali sie ze zgroza - z wyjatkiem ordy, jak zauwazyl Saveloy. Wobec nieznanego, ale straszliwego zagrozenia, ordyncy byli albo zdziwieni, albo rozgniewani. Zaraz sie jednak pocieszyl. Wcale nie byli lepsi, po prostu inni. Dobrze sobie radza wobec ogromnych i strasznych kreatur, lecz wystarczy poprosic, zeby przeszli sie ulica i kupili torbe ryzu, a staja sie bezradni jak dzieci. -Co mam teraz zrobic, Ucz? - szepnal Cohen. -Wiesz, jestes cesarzem. Chyba powinienes do niego przemowic. -Dobra. Cohen wstal i uprzejmie skinal olbrzymowi z terakoty. -Dzien dobry - powiedzial. - Niezla robota tam pod murami. Ty i reszta twoich chlopakow mozecie wziac dzien wolny, zeby zasadzic w sobie geranium albo co tam robicie. Wlasnie... macie jakiegos olbrzyma numer jeden, z ktorym powinienem pogadac? Terakotowy wojownik zachrzescil, podnoszac w gore jeden palec. Potem przycisnal dwa palce do przedramienia i znowu podniosl jeden. Wszyscy dworzanie zaczeli mowic jednoczesnie. Olbrzym pociagnal dwoma palcami za sladowo wyrzezbione ucho. -Coz to moze oznaczac? - zdziwil sie Szesc Dobroczynnych Wiatrow. -Wydaje sie to trudne do uwierzenia - stwierdzil Saveloy - ale mamy chyba do czynienia ze starozytna metoda komunikacji, uzywana w krainie krwiozerczych upiorow. -Rozumie go pan? -Tak, chyba tak. Musimy starac sie odgadnac slowo albo zdanie. Probuje nam przekazac... zaraz... Jedno slowo, dwie sylaby. Pierwsza brzmi... Olbrzym przycisnal do przedramienia tym razem jeden palec. -...jak pierwsza sylaba... Olbrzym wysunal reke w bok, a druga przesuwal palcami po brzuchu, jakby gral na jakims strunowym instrumencie. -Lutnia... grajek... - zgadywal Saveloy. - Trubadur... gitara... minstrel... Olbrzym szybko stuknal palcem w nos i wykonal bardzo ociezaly, bardzo halasliwy taniec. Fragmenty terakotowej zbroi stukaly o siebie. -Minstrel! Pierwsza sylaba brzmi mins - stwierdzil Saveloy. -Ehm... Obszarpany czlowieczek przecisnal sie do przodu. Nosil okulary z jednym peknietym szklem. -Przepraszam - powiedzial. - Chyba sie domyslam... *** Pan Fang i kilku jego najbardziej zaufanych oficerow zebralo sie u stop wzgorza. Dobry general zawsze wie, kiedy opuscic pole bitwy. Jesli chodzi o pana Fanga, ta chwila nastepowala, kiedy widzial zblizajacego sie nieprzyjaciela.Jego ludzie byli wstrzasnieci. Nie probowali stawic czola Czerwonej Armii. Ci, ktorzy sprobowali, juz nie zyli. -Trzeba... sie przegrupowac - wysapal pan Fang. - Potem zaczekamy do zmroku i... co to jest? Spomiedzy krzakow rosnacych nieco wyzej na zboczu, gdzie osuwajaca sie ziemia pozostawila jeszcze jedna zarosnieta dolinke, dobiegaly rytmiczne odglosy. -Brzmi, jakby ciesla pracowal, panie - stwierdzil jeden z zolnierzy. -Tutaj? W samym srodku wojny? Idzcie sprawdzic, co sie tam dzieje! Zolnierz zaczal sie wspinac. Po chwili odglosy pilowania ustaly. I rozlegly sie znowu. Pan Fang usilowal obmyslic nowy plan bitwy, zgodny z Dziewiecioma Uzytecznymi Zasadami. Rzucil mape. -Dlaczego to nie przestaje? Gdzie kapitan Nong? -Nie wrocil, panie. -Wiec idzcie i sprawdzcie, co sie z nim stalo. Pan Fang sprobowal sobie przypomniec, czy wielki medrzec wojskowosci wspominal cokolwiek o walce z wielkimi, niezniszczalnymi posagami. Chyba... Pilowanie ucichlo. Po chwili zastapily je odglosy przybijania. Pan Fang obejrzal sie. -Czy mozna tu w ogole liczyc na wykonanie jakiegos rozkazu?! - ryknal. Siegnal po miecz i pogramolil sie w gore. Krzaki rozsunely sie przed nim. Zobaczyl polanke. Zobaczyl pedzacy ksztalt na setkach malych no... Uslyszal trzask. *** Deszcz padal tak gesty, ze krople musialy czekac w kolejce. W niektorych miejscach warstwa czerwonego ilu miala setki stop grubosci. Dawala dwa, czesto trzy plony rocznie. Byla bogata. Byla zyzna. Zmoczona, byla tez wyjatkowo lepka.Ocaleni zolnierze opuszczali pole bitwy, chlupiac, czerwoni od stop do glow jak wojownicy z terakoty. Nie liczac tych zadeptanych, Czerwona Armia wlasciwie nie zabila wielu ludzi. Groza dokonala dziela. Wiecej zolnierzy zginelo w krotkich starciach miedzy armiami oraz - w zamieszaniu i ucieczce - zostalo zabitych przez wlasnych kolegow* [przyp.: "Przyjacielskie pchniecie", jak okresla sie to oficjalnie.]. Terakotowa armia miala cale pole tylko dla siebie. Jej zolnierze swietowali zwyciestwo na wiele sposobow. Liczna grupa chodzila w kolko, brnac przez lepkie bloto, jakby to bylo nieczyste powietrze. Inni kopali okop, ktorego sciany splywaly na nich w ulewnym deszczu. Kilku staralo sie wspiac na mur, ktorego nie bylo. Niektorzy, byc moze wskutek wysilku nastepujacego po dlugich wiekach bez serwisu, spontanicznie eksplodowali w fontannach niebieskich iskier. Takie gorace, czerwone szrapnele okazaly sie glownym czynnikiem powodujacym wysokie straty nieprzyjaciela. Przez caly czas lal deszcz - nieprzerwana sciana wody. Nie wydawal sie naturalny. Wygladal, jakby morze postanowilo odzyskac lad metoda desantu powietrznego. Rincewind zamknal oczy. Bloto pokrywalo zbroje. Nie widzial juz obrazkow, co przynioslo mu ulge, gdyz byl niemal pewien, ze cos pokrecil. Moglby widziec to, co widzial kazdy pojedynczy zolnierz - to znaczy zapewne by mogl, gdyby wiedzial, do czego sluza te co dziwaczniejsze klawisze i jak je naciskac we wlasciwym porzadku. Nie wiedzial jednak. Zreszta ktokolwiek stworzyl magiczna zbroje, nie przewidzial, ze bedzie uzywana po kolana w blocie i w nurcie pionowej rzeki. Od czasu do czasu cos w niej skwierczalo. Jeden but stawal sie coraz bardziej goracy. A tak dobrze sie zapowiadalo! Zadzialalo jednak to, co zaczynal juz okreslac czynnikiem Rincewinda. Prawdopodobnie jakis inny mag wyprowadzilby armie, nie zmoklby w ulewie, a teraz paradowalby ulicami Hunghung. Ludzie rzucaliby mu kwiaty i powtarzali: "Tak, to prawdziwy Wielki Mag, nie ma co". Jakis inny mag pewnie by nie nacisnal blednego obrazka i nie kazal tym figurom kopac. Zdal sobie sprawe, ze pograza sie w zalu nad soba. A takze w blocie. Coraz bardziej. Nie warto bylo nawet probowac wyciagac nogi - druga stopa tylko zaglebiala sie i mocniej rozgrzewala. Blyskawica uderzyla w ziemie gdzies niedaleko. Uslyszal syk, zobaczyl pare, poczul mrowienie i smak plonacej cyny. Kolejny piorun trafil terakotowego wojownika. Tors eksplodowal, rozrzucajac krople lepkiej, czarnej smoly. Nogi przeszly jeszcze kilka krokow i znieruchomialy. Woda oblewala Rincewinda, gesta teraz i czerwona, gdyz rzeka Hung wystapila z brzegow. A bloto wsysalo go nadal, niczym dziurawy zab. Cos przeplynelo obok w metnej wodzie. Wygladalo jak kawalek papieru. Rincewind zawahal sie, po czym niezgrabnie wyciagnal reke i chwycil to w rekawice. Jak sie spodziewal, byl to motyl. -Dziekuje ci bardzo - powiedzial Rincewind z gorycza. Woda przeciekla mu miedzy palcami. Na wpol zacisnal dlon, potem westchnal i jak najdelikatniej przesunal motyla na czubek palca. Wilgotne skrzydelka zwisaly bezuzytecznie. Rincewind oslonil motyla druga dlonia i dmuchnal na niego kilka razy. -No juz, lec sobie. Motyl odwrocil sie. Jego fasetowe oczy na moment blysnely zielenia. Na probe machnal skrzydelkami. Przestal padac deszcz. Zaczal padac snieg, ale tylko nad miejscem, gdzie stal Rincewind. -No tak - powiedzial Rincewind. - Rzeczywiscie. Naprawde, bardzo ci dziekuje. Zycie jest, jak slyszal, niczym ptak wlatujacy z ciemnosci do zatloczonej sali, a potem wylatujacy przez drugie okno w nieskonczona noc. W przypadku Rincewinda ten ptak zdazyl sobie jeszcze ulzyc prosto do jego talerza. Sniezyca ustala. Chmury z niewiarygodna szybkoscia odplynely z kopuly nieba. Blysnelo slonce i bloto natychmiast zaczelo parowac. -Tu jestes! Wszedzie cie szukalismy! Rincewind probowal sie odwrocic, ale w blocie okazalo sie to niemozliwe. Uslyszal plasniecie - to deska wyladowala na mokrej mazi. -Snieg na glowie? W pelnym sloncu? To on, powiedzialem sobie, bez watpienia. Stuknela kolejna deska. Nieduza lawina zsunela sie z helmu i splynela Rincewindowi na kark. Nastepne plasniecie i deska upadla na bloto obok niego. -To ja, Dwukwiat. Nic ci sie nie stalo, stary przyjacielu? -Chyba stopa mi sie zagotowala, ale poza tym jestem radosny jak ptaszek. -Wiedzialem, ze to ty grasz w te szarady - powiedzial Dwukwiat. Chwycil Rincewinda pod pachy i szarpnal. -Odgadliscie sylabe "wind"? Trudno ja bylo zdalnie pokazac. -Zaden z nas na to nie wpadl. Ale kiedy on zrobil: "oszlag-szlagszlag zaraz tu zgine", wszyscy trafili to za pierwszym razem. Bardzo pomyslowe. Ehm. Chyba utknales. -To przez magiczne buty. -Mozesz jakos je zrzucic? To bloto w sloncu twardnieje jak... no, jak terakota. Ktos moze tu pozniej zajrzec i je wykopac. Rincewind sprobowal poruszyc stopami. Rozlegl sie cichy subblotny bulgot i nogi wysunely sie ze stlumionym mlasnieciem. Wreszcie, po ciezkim wysilku, Rincewind usiadl na desce. -Przykro mi z powodu tych wojownikow - powiedzial. - Na poczatku wszystko wydawalo sie calkiem latwe, ale potem pomieszaly mi sie te obrazki i nie umialem ich zmusic, zeby przestali cos robic... -Przeciez odniosles wspaniale zwyciestwo! - zawolal Dwukwiat. -Naprawde? -Pan Cohen zostal mianowany cesarzem! -Naprawde? -No, wlasciwie to nie zostal, bo nikt go nie mianowal. Po prostu przyszedl i zasiadl na tronie. Wszyscy teraz mowia, ze jest preinkarnacja pierwszego cesarza, a on sam mowi, ze jesli chcesz zostac Wielkim Magiem, to nie ma nic przeciwko temu. -Slucham? Chyba zle cos zrozumialem... -Poprowadziles Czerwona Armie, prawda? Sprawiles, ze powstala w godzinie proby Imperium. -Wiesz, nie powiedzialbym, ze to dokladnie tak... -Wiec cesarz chce cie wynagrodzic. Ladnie z jego strony. -Co to znaczy: nagrodzic? - zapytal podejrzliwie Rincewind. -Szczerze mowiac, nie jestem pewien. Wlasciwie to powiedzial... - Dwukwiat przymknal oczy, wytezajac pamiec. - Powiedzial: "Idz i poszukaj Rincewinda; powtorz mu, ze moze i jest oferma, ale przynajmniej porzadnym facetem, wiec moze zostac Szefem Magii Imperium, czy jak to tam zechce nazwac, bo nie ufam wam, zagranicznym..." - Dwukwiat wzniosl oczy ku niebu, probujac sobie przypomniec slowa Cohena - "...domowi pomyslnego aspektu... zapachowi drzew sosny... petakom". Slowa przesaczyly sie w uszy Rincewinda, wsliznely do mozgu i zaczely tluc o sciany. -Szefem Magii? - zapytal. -Tak powiedzial. No... wlasciwie to powiedzial, ze chce, abys zostal bryla wymiocin jaskolki, ale to dlatego, ze uzyl niskiego, smutnego tonu zamiast wysokiego i dociekliwego. Ale na pewno chodzilo mu o maga. -Calego Imperium? Rincewind wstal. -Za chwile zdarzy sie cos zlego - oznajmil. Niebo bylo juz calkiem blekitne. Kilku obywateli zapuscilo sie na pole bitwy, by opatrzyc rannych i zebrac poleglych. Wojownicy z terakoty stali pochyleni pod roznymi katami, nieruchomi jak glazy. -Lada moment... -Chyba powinnismy wracac. -Prawdopodobnie uderzy meteoryt. Dwukwiat spojrzal na spokojne niebo. -Znasz mnie - powiedzial Rincewind. - Zawsze kiedy juz prawie cos chwytam, przychodzi los i skacze mi po palcach. -Nie widze zadnych meteorytow - zapewnil Dwukwiat. - Jak dlugo powinnismy czekac? -No to cos innego - odparl Rincewind. - Ktos wyskoczy nagle albo nastapi trzesienie ziemi. -Skoro tak twierdzisz - zgodzil sie uprzejmie Dwukwiat. - Hm... chcesz czekac na cos okropnego tutaj, czy moze wolisz przejsc do palacu, wziac kapiel, przebrac sie i wtedy sprawdzic, co sie stanie? Rincewind zgodzil sie, ze rownie dobrze moze oczekiwac przerazajacego losu w komfortowych warunkach. -Bedzie uczta - obiecal Dwukwiat. - Cesarz obiecal, ze wszystkich nauczy zlopania. Powoli, deska za deska, przesuwali sie w kierunku miasta. -Wiesz, przysiaglbym, ze nic nie wspominales o swoim malzenstwie. -Jestem przekonany, ze tak. -Bylo mi, wiesz... Bylo mi przykro, kiedy sie dowiedzialem, ze twoja zona, tego... -Rozne rzeczy zdarzaja sie podczas wojny. Mam jeszcze dwie posluszne corki. Rincewind otworzyl usta, by cos odpowiedziec, ale szczesliwy, kruchy usmiech Dwukwiata sprawil, ze slowa zamarly mu w krtani. Szli dalej bez slowa; podnosili deski za soba i wydluzali chodnik z przodu. -Wracajac do radosniejszych wydarzen - odezwal sie Dwukwiat, przerywajac milczenie - cesarz powiedzial, ze jesli chcesz, mozesz zalozyc wlasny uniwersytet. -Nie! Nie! Niech ktos mnie szybko walnie zelazna sztaba! Prosze! -Stwierdzil, ze bardzo ceni edukacje, pod warunkiem ze nikt go do niej nie zmusza. Wydaje proklamacje jak szalony. Eunuchowie zagrozili strajkiem. Deska Rincewinda upadla na bloto. -A co takiego robia eunuchowie, ze moga przestac to robic, kiedy zastrajkuja? -Podaja posilki, sciela lozka... takie rzeczy. -Aha. -Wlasciwie to dzieki nim funkcjonuje Zakazane Miasto. Ale cesarz przekonal ich do swojego punktu widzenia. -Naprawde? -Powiedzial, ze jesli natychmiast nie wezma sie do roboty, obetnie im wszystko pozostale. Hm. Wydaje mi sie, ze grunt jest juz dosc twardy. Wlasny uniwersytet. Wtedy bylby... nadrektorem. Nadrektor Rincewind wyobrazil sobie, jak sklada wizyte na Niewidocznym Uniwersytecie. Moglby nosic kapelusz z bardzo wysokim szpicem. Moglby wobec kazdego zachowywac sie nieuprzejmie. Moglby... Staral sie powstrzymac od takich mysli. Na pewno cos pojdzie zle. -Oczywiscie - podjal Dwukwiat - jest mozliwe, ze te zle rzeczy juz ci sie przydarzyly. Myslales o tym? Moze juz czas na cos przyjemnego? -Przestan mi opowiadac o tych zabawach z karma. W moim przypadku kolo fortuny stracilo kilka szprych. -Ale warto sobie to przemyslec. -Niby co? Ze reszta mojego zycia bedzie spokojna i wygodna? Przykro mi, ale nie. Zaczekaj tylko. Wystarczy, ze odwroce sie plecami i... bang! Dwukwiat rozejrzal sie z pewnym zaciekawieniem. -Nie wiem, dlaczego uwazasz, ze twoje zycie bylo takie zle. Mielismy niezla zabawe, kiedy bylismy mlodzi. A pamietasz, jak raz wylecielismy za krawedz swiata? -Czesto to wspominam - przyznal Rincewind. - Zwykle kolo trzeciej nad ranem. -Albo jak lecielismy na smoku, a on zniknal w powietrzu? -Wiesz, czasami mija cala godzina, kiedy udaje mi sie nie pamietac. -Albo jak zaatakowali nas ci ludzie, ktorzy chcieli nas zabic? -A ktora ze stu czterdziestu okazji masz na mysli? -Takie przezycia wzmacniaja charakter - oswiadczyl rozczulony Dwukwiat. - Uczynily mnie tym, kim jestem dzisiaj. -No tak - zgodzil sie Rincewind. Rozmowa z Dwukwiatem nie wymagala najmniejszego wysilku. Ufna natura malego czlowieczka nie znala pojecia ironii i obdarzyla go niezwykla umiejetnoscia nieslyszenia tego, co mogloby wyprowadzic go z rownowagi. - Tak, stanowczo moge stwierdzic, ze te przezycia mnie tez uczynily tym, kim jestem dzisiaj. Wkroczyli do miasta. Ulice byly praktycznie opustoszale. Wiekszosc mieszkancow zgromadzila sie na ogromnym placu przed palacem. Powszechnie wiadomo, ze nowi cesarze maja sklonnosc do demonstracji swej szczodrobliwosci. Poza tym rozeszly sie juz wiesci, ze ten jest inny i rozdaje swinie za darmo. -Slyszalem, jak wspominal o wyslaniu poselstwa do Ankh-Morpork - opowiadal Dwukwiat, kiedy czlapali juz po ulicy. - Podejrzewam, ze wywola tym liczne dyskusje. -Czy byl wtedy w poblizu ten... ten Wnetrznosci Sobie Wypruwam Honorowo? -Tak. -Kiedy odwiedziles Ankh-Morpork, spotkales tam czlowieka o nazwisku Dibbler? -Alez tak! -Jesli ci dwaj chocby podadza sobie rece, obawiam sie, ze nastapi eksplozja. -Ale i ty moglbys wrocic, jestem pewien. Przeciez twoj nowy uniwersytet bedzie potrzebowal wyposazenia. Poza tym, o ile dobrze pamietam, mieszkancom Ankh-Morpork bardzo zalezy na zlocie. Rincewind zacisnal zeby. Wizja nie chciala odplynac: wizja nadrektora Rincewinda, ktory kupuje Wieze Sztuk, kaze ponumerowac wszystkie kamienie i odeslac je do Hunghung; nadrektora Rincewinda, ktory wynajmuje cale cialo profesorskie i zatrudnia ich jako woznych; nadrektora Rincewinda, ktory... -Nie! -Slucham? -Nie probuj mnie zachecac do takich mysli! Jak tylko uznam, ze jednak sie to oplacalo, zaraz zdarzy sie cos strasznego. Wyczul jakies poruszenie za plecami i nagle ktos przycisnal mu do krtani ostrze noza. -Wielka Bryla Wymiocin Jaskolki? - zapytal glos przy jego uchu. -Wlasnie - powiedzial Rincewind. - Widzisz? Uciekaj! Nie stoj tak, nieszczesny durniu! Uciekaj! Dwukwiat patrzyl na niego przez chwile, po czym odwrocil sie i odbiegl. -Niech ucieka - zdecydowal glos. - On sie nie liczy. Rincewind zostal wciagniety w zaulek. Odniosl mgliste wrazenie zbroi i blota; napastnicy doskonale opanowali sztuke wleczenia jenca w taki sposob, by nie mial szans sie zapierac. Potem rzucono go na bruk. -Wedlug mnie wcale nie wyglada na wielkiego - stwierdzil dumny glos. - Podnies glowe, Wielki Magu. Zabrzmial nerwowy chichot zolnierzy. -Durnie! - zloscil sie pan Hong. - To tylko czlowiek! Przyjrzyjcie mu sie! Czy wyglada na poteznego? Zwykly czlowiek, ktory odkryl jakies dawne sztuczki. Przekonamy sie, czy pozostanie taki wielki bez rak i nog. -Oj - powiedzial Rincewind. Pan Hong pochylil sie nad nim. Mial bloto na twarzy i blyski szalenstwa w oczach. -Zobaczymy, co wtedy zrobi ten twoj barbarzynski cesarz. - Skinal na grupe ubloconych, ponurych zolnierzy. - Wiesz, oni niemal wierza, ze naprawde jestes wielkim magiem. To przesad, niestety. Uzyteczny na ogol, ale czasami paskudnie niewygodny. Ale kiedy doprowadzimy cie na plac i pokazemy im, jaki naprawde jestes wielki, twojemu barbarzyncy niewiele juz zycia zostanie. Co to jest? Zerwal z dloni Rincewinda rekawice. -Zabawki - mruknal. - Rzeczy zrobione, a nie wyczarowane. Czerwona Armia to zwykle maszyny, jak mlyny albo pompy. Nie ma w tym zadnej magii. Odrzucil rekawice i skinal na jednego z zolnierzy. -Teraz - rzekl - pojdziemy na plac Imperialny. *** -Hamish, chcialbys zostac gubernatorem Bhangbhangduc i wszystkich tych wysepek dookola? - zapytal Cohen, gdy orda pochylila sie nad mapa Imperium. - Lubisz morze?-Co? Drzwi sali tronowej otworzyly sie z trzaskiem. Wbiegl Dwukwiat, a za nim Jedna Wielka Rzeka. -Pan Hong zlapal Rincewinda! Zabije go! Cohen uniosl glowe. -Moze sie przeciez stamtad wyczarowac, nie? -Nie! Nie ma juz Czerwonej Armii! On go zabije! Musicie cos zrobic! -No tak, ale wiadomo, jak to jest z magami - stwierdzil Truckle. - Zbyt wielu ich na swiecie... -Nie. - Cohen westchnal i siegnal po miecz. - Idziemy. -Zaraz, Dzyngis... -Powiedzialem: idziemy. Nie jestesmy tacy jak Hong. Rincewind to szczur, ale nasz szczur. To co, ruszacie ze mna czy nie? *** Kiedy orda wybiegla z palacu, pan Hong ze swoim oddzialem dotarl juz niemal do stop szerokich schodow wiodacych do bramy. Otaczal ich tlum gapiow odpychany przez zolnierzy.Pan Hong mocno trzymal Rincewinda i przystawial mu noz do gardla. -O, cesarz - powiedzial po ankhmorporsku. - Znowu sie spotykamy. Szach, jak sadze. -O co mu chodzi? - szepnal Cohen. -Uwaza, ze przyparl cie do muru - wyjasnil Saveloy. - Skad wie, ze nie pozwole magowi zginac? -Obawiam sie, ze to psychologia. -Przeciez to nie ma sensu! - krzyknal Cohen. - Jesli go zabijesz, sam zginiesz pare sekund pozniej! Osobiscie o to zadbam! -Otoz wcale nie - odparl pan Hong. - Kiedy wasz Wielki Mag zginie, kiedy ludzie zobacza, jak latwo go zabic... jak dlugo pozostaniesz cesarzem? Zwyciezyles dzieki sztuczkom! -Jakie sa twoje warunki? - zapytal Saveloy. -Nie mam zadnych. Niczego nie mozecie mi ofiarowac, czego sam nie potrafilbym sobie wziac. Pan Hong wyrwal jednemu z zolnierzy kapelusz Rincewinda i wcisnal go jencowi na glowe. -To twoje - syknal. - "Maggus", co? Nie umiesz nawet dobrze pisac! I co, maggu? Nie chcesz jeszcze czegos powiedziec? -Och, nie! Pan Hong usmiechnal sie pogardliwie. -Tak juz lepiej - pochwalil. -Och, nieee! -Doskonale. -Aarrgh! Pan Hong zamrugal. Trzymany mocno jeniec przez moment zdawal sie wydluzac, az osiagnal wysokosc dwa razy wieksza od normalnej, a potem stopy strzelily mu az pod brode. I zniknal z krotkim trzaskiem. Na placu zapadla cisza, jesli nie liczyc odglosu kilku tysiecy ludzi ogarnietych zdumieniem. Pan Hong niepewnie pomacal reka powietrze. -Pan Hong? - uslyszal. Odwrocil sie. Za nim stal niski czlowieczek, brudny i ublocony. Na nosie mial okulary z peknietym szklem. Pan Hong spojrzal na niego tylko przelotnie. Znowu probowal chwycic powietrze, jakby nie chcial uwierzyc wlasnym oczom. -Prosze o wybaczenie, panie Hong - odezwal sie przybysz. - Ale czy przypadkiem zapamietal pan Bes Pelargic? Jakies szesc lat temu? Zdaje sie, ze toczyl pan spor z panem Tangiem. Nastapila potyczka. Kilka zniszczonych ulic. Nic wielkiego. Pan Hong zamrugal. -Jak smiesz sie do mnie zwracac? - wykrztusil zdumiony. -To nie ma wlasciwie znaczenia - ciagnal Dwukwiat. - Po prostu chcialbym, zeby pan sobie przypomnial. Ja... bardzo mnie to rozgniewalo. Ehm... chce z panem walczyc. -Ty chcesz walczyc ze mna? Czy ty wiesz, z kim rozmawiasz? Masz w ogole jakies pojecie? -Ehm. Tak. O tak - zapewnil Dwukwiat. Pan Hong zdolal sie wreszcie skoncentrowac. Nie mial za soba najlepszego dnia. -Ty bezrozumny, glupi czlowieczku! Nie masz nawet miecza! -Hej! Czterooki! Odwrocili sie obaj. Cohen rzucil swoj miecz. Dwukwiat chwycil go niezgrabnie i niemal upadl pod ciezarem. -Dlaczego to zrobiles? - zdziwil sie Saveloy. -Chlop chce zostac bohaterem. Mnie to pasuje. -Przeciez zginie! -Mozliwe. Calkiem mozliwe. Na pewno moze to zrobic - zgodzil sie Cohen. - Ale to juz nie ode mnie zalezy. -Ojcze! - Kwiat Lotosu chwycila Dwukwiata za ramie. - On cie zabije! Chodzmy stad! -Nie. Motyl zlapala ojca za druga reke. -Nie przyczynisz sie tym do niczego dobrego - oswiadczyla. - Chodzmy. Znajdzie sie dogodniejszy moment... -On zabil wasza matke - przypomnial zimno Dwukwiat. -Nie on, jego zolnierze. -Tym gorzej. On nawet nie wiedzial. Prosze, cofnijcie sie obie. -Posluchaj, ojcze... -Jesli mnie nie posluchacie, naprawde sie rozgniewam. Pan Hong wydobyl swoj dlugi miecz. Klinga lsnila. -Czy wiesz cokolwiek o walce, urzedniku? -Nie, wlasciwie nie - odparl Dwukwiat. - Ale najwazniejsze jest, ze ktos powinien stanac przeciwko tobie. Nieistotne, co sie z nim potem stanie. Ordyncy obserwowali spor z wyraznym zainteresowaniem. Byli twardzi, ale mieli slabosc do bezsensownej brawury. -Tak... - Pan Hong spojrzal wokol na milczacy tlum. - Niech wszyscy widza, co sie stanie. Wzniosl miecz. Zagrzmialo. Szczekajacy Pies opadl na bruk tuz przed nim. Byl bardzo goracy. Lont plonal. Cos zasyczalo. A potem biel przeslonila swiat. Po dluzszej chwili Dwukwiat podniosl sie z bruku. Byl chyba pierwszym stojacym na placu; ci, ktorzy nie rzucili sie na ziemie, uciekli. Z pana Honga pozostal tylko jeden but, ktory dymil. Ale dymiace slady ciagnely sie z tylu az na schody. Chwiejac sie lekko, Dwukwiat podazyl za tymi sladami. Wozek inwalidzki lezal przewrocony. Jedno kolo wirowalo powoli. Dwukwiat zajrzal za wozek. -Nic sie panu nie stalo, panie Hamish? -Co? -To dobrze. Reszta ordy zebrala sie w krag na szczycie schodow. Wokol klebil sie dym - kula w przelocie podpalila czesc palacu. -Slyszysz mnie, Ucz? - powtarzal Cohen. -Pewno, ze cie nie slyszy! Jak moze cie slyszec, kiedy tak wyglada? - powiedzial Truckle. -Moze jeszcze zyje - upieral sie Cohen. -On jest martwy, Cohen. Calkiem, ale to calkiem martwy. Zywi ludzie maja wiecej ciala. -Ale wy zyjecie? - upewnil sie Dwukwiat. - Widzialem, ze szczeknal prosto na was. -Odskoczylismy z drogi - wyjasnil Maly Willie. - Jestesmy dobrzy w odskakiwaniu z drogi. -Biednemu Uczowi brakowalo naszego doswiadczenia w nieumieraniu - dodal Caleb. Cohen wyprostowal sie. -Gdzie jest Hong? - zapytal. - Osobiscie go... -On tez nie zyje, panie Cohen - poinformowal Dwukwiat. Cohen skinal glowa, jakby bylo to czyms calkiem normalnym. -Bylismy to winni staremu Uczowi - stwierdzil. -Niezly byl chlop - przyznal Truckle. - Chociaz mial dziwne pomysly z tym przeklinaniem. -Mial mozg. Przejmowal sie czasem. Moze i nie zyl jak barbarzynca, ale niech mnie demony porwa, jesli nie bedzie mial barbarzynskiego pogrzebu. Zgoda? -W plonacej lodzi? - zaproponowal Maly Willie. -Cos takiego... - zdziwil sie Saveloy. -W wielkiej jamie, na szczycie stosu cial swoich wrogow - uznal Caleb. -Na niebiosa, cala czwarta B?! -Pod kurhanem - oswiadczyl Vincent. -Naprawde nie robcie sobie klopotu - zaprotestowal Saveloy. -W plonacej lodzi, na stosie cial swoich wrogow i pod kurhanem - zdecydowal Cohen. - Nic nie jest za dobre dla starego Ucza. -Alez zapewniam, ze czuje sie doskonale - przekonywal Saveloy. - Ja... tego... oj... RONALD SAVELOY? Saveloy obejrzal sie.-Aha - powiedzial. - No tak. Rozumiem. ZECHCE PAN ISC ZA MNA. Palac i orda znieruchomialy, a potem rozwialy sie niczym sen.-Zabawne - stwierdzil Saveloy, podazajac za Smiercia. - Nie spodziewalem sie, ze tak to bedzie wygladalo. NIEWIELU SPODZIEWA SIE, ZE BEDZIE TO WYGLADALO JAKKOLWIEK. Gruby czarny piasek zachrzescil pod tym, co - jak Saveloy podejrzewal - nalezalo wciaz nazywac stopami.-Gdzie jestesmy? NA PUSTYNI. Byla jaskrawo oswietlona, chociaz niebo nad nia pozostawalo czarne. Saveloy spojrzal w strone horyzontu.-Jaka jest duza? DLA NIEKTORYCH BARDZO DUZA. DLA PANA HONGA, NA PRZYKLAD, ZAWIERA WIELE ZNIECIERPLIWIONYCH DUCHOW. -Nie sadzilem, ze pan Hong wierzy w duchy. TERAZ ZAPEWNE UWIERZY WIELE DUCHOW WIERZYLO W PANA HONGA. -No tak... A co sie teraz stanie?-Dalej, dalej, nie mam calego dnia! Z zyciem, chlopie! Saveloy odwrocil sie i spojrzal na kobiete na koniu. Byl to wielki kon, ale i kobieta byla wielka. Miala warkocze, helm z rogami i napiersnik, nad ktorym co najmniej tydzien musial pracowac doswiadczony kowal. Obrzucila Saveloya wzrokiem niepozbawionym zyczliwosci, ale tez bardzo niecierpliwym. -Slucham? - odezwal sie zdziwiony, bo nic nie zrozumial. -Mam tu napisane: Ronald Saveloy - odparla. - I co? -Co i co? -Kazdy, ktorego zabieram - wyjasnila kobieta, wychylajac sie z siodla - nazywa sie "Ktos Jakis". A ty jaki jestes? -Przepraszam, ale... -W takim razie wpisze cie jako Ronalda Przepraszajacego. No juz, wskakuj, wojna sie toczy, musimy leciec. -Dokad? -Tu stoi: zlopanie, hulanki, rzucanie toporami w warkocze mlodych kobiet. Zgadza sie? -Aha, no tak. Wydaje mi sie, ze chyba nastapila drobna... -Sluchaj no, chlopie, jedziesz czy nie? Rozejrzal sie po czarnej pustyni. Zostal sam. Smierc odszedl do swoich podstawowych zajec. Saveloy pozwolil wciagnac sie na siodlo. -Maja tam moze biblioteke? - zapytal z nadzieja, gdy wierzchowiec wzniosl sie w nocne niebo. -Nie wiem. Nikt nigdy nie pytal. -To moze kursy wieczorowe? Moglbym prowadzic kursy wieczorowe? -Z czego? -Hm, wlasciwie wszystko jedno. Maniery przy stole, na przyklad. Czy to dozwolone? -Chyba tak. Wydaje mi sie, ze o to tez nikt nie pytal. Walkiria obejrzala sie w siodle. -Jestes pewien, ze trafiles na wlasciwy tamten swiat? Saveloy rozwazyl mozliwosci. -Ogolnie rzecz biorac - stwierdzil - mysle, ze warto sprobowac. *** Zebrani na placu z wolna podnosili sie na nogi.Patrzyli na wszystko, co pozostalo z pana Honga, i na orde. Motyl i Kwiat Lotosu podbiegly do ojca. Motyl przesunela dlonia po armacie, badajac, na czym polega sztuczka. -Widzicie? - odezwal sie Dwukwiat troche niewyraznie, poniewaz nie calkiem jeszcze slyszal wlasny glos. - Mowilem, ze jest Wielkim Magiem. Motyl stuknela go w ramie. -A co z tymi? - zapytala. Niewielka procesja przesuwala sie po placu. Na jej czele Dwukwiat rozpoznal cos, co kiedys nalezalo do niego. -Byl bardzo tani - powiedzial, nie zwracajac sie do nikogo konkretnego. - Prawde mowiac, od poczatku mi sie wydawalo, ze cos z nim jest nie w porzadku. Za pierwszym Bagazem szedl drugi, troche wiekszy. A potem, w porzadku malejacym, cztery male kuferki, najmniejszy rozmiarow damskiej torebki. Kiedy mijal lezacego hunghungczyka, zbyt przerazonego, by uciekac, przystanal i kopnal go w ucho. I natychmiast pospieszyl za reszta. Dwukwiat spojrzal niepewnie na corki. -Sa do tego zdolne? - zapytal zdziwiony. - Do robienia nowych? Myslalem, ze do tego potrzeba stolarzy. -Pewnie wiele sie nauczyl w Ankh-Morep-Orku - westchnela Motyl. Bagaze zebraly sie razem u stop schodow. Po czym Bagaz wlasciwy odwrocil sie, rzucil jedno czy dwa teskne spojrzenia - czy tez cos, co mozna by uznac za spojrzenia, gdyby mial oczy - i odbiegl. Zanim dotarl do drugiego konca placu, zmienil sie juz w rozmazana smuge. -Hej, czterooki! Dwukwiat obejrzal sie. Cohen schodzil po schodach. -Pamietam cie - oswiadczyl. - Znasz sie na wielkim wezyrowaniu? -Nie mam o nim pojecia, panie cesarzu Cohenie. -Swietnie. Bierzesz to stanowisko. Do roboty. Przede wszystkim chce dostac kubek herbaty. Takiej mocnej, zeby mogla w niej plywac podkowa. Trzy lyzeczki cukru. Za piec minut. Zrozumiano? -Herbata w piec minut? - zdumial sie Dwukwiat. - Przeciez nie wystarczy czasu nawet na najkrotszy z ceremonialow. Cohen przyjaznie objal go ramieniem. -Jest nowy ceremonial - wyjasnil. - "Herbaty, kochanienki? Mleko? Cukier? Paczka? Dolewke?". I mozesz powiedziec eunuchom - dodal - ze cesarz jest bardzo doslowny i ze uzyl okreslenia "potocza sie glowy". Dwukwiatowi oczy rozblysly za peknietymi okularami. Jakos podobala mu sie ta przemowa. Wygladalo na to, ze przyszlo mu zyc w ciekawych czasach. Bagaze przysiadly grzecznie i czekaly. *** Los sie odsunal.Bogowie odetchneli. -Remis - oznajmil. - No tak. Wydaje sie, ze istotnie zwyciezylas w Hunghung, ale... stracilas swoja najcenniejsza figure, czyz nie? -Slucham? - zdziwila sie Pani. - Nie calkiem rozumiem. -O ile dobrze pojmuje te... fizyke... - mowil Los - to nie wierze, by cokolwiek moglo zmaterializowac sie na Niewidocznym Uniwersytecie tak, by niemal natychmiast nie zginac. Co innego trafic w zaspe, a calkiem co innego w mur. -Nigdy nie poswiecam pionkow - zapewnila Pani. -Jak mozesz liczyc na zwyciestwo, nie poswiecajac czasem pionka? -Och, nigdy nie gram po to, by zwyciezyc. - Usmiechnela sie. - Ale gram, by nie przegrac. Patrz... *** Rada Magow zgromadzila sie w glebi Glownego Holu i ogladala to cos, co w tej chwili pokrywalo prawie polowe sciany.-Interesujacy efekt - uznal w koncu Ridcully. - Jak myslicie, jak szybko to sie poruszalo? -Z piecset mil na godzine - ocenil Myslak. - Wydaje mi sie, ze wykazalismy odrobine nadmierny entuzjazm. HEX mowi... -Ze stojacego startu do pieciuset mil na godzine? - zdziwil sie wykladowca run wspolczesnych. - Musial doznac prawdziwego szoku. -Tak - zgodzil sie Ridcully. - Na szczescie dla tego biedaka, trwal bardzo krotko. Oczywiscie, wszyscy powinnismy sie cieszyc, ze to nie Rincewind. Paru magow zakaszlalo. Dziekan odstapil na krok. -Ale co to jest? - zapytal. -Bylo - poprawil go Myslak. -Mozemy sprawdzic w bestiariach - zaproponowal Ridcully. - Chyba nietrudno bedzie go znalezc. Szary. Dlugie tylne stopy jak buty klauna. Krolicze uszy. Ogon dlugi i spiczasty. Poza tym, naturalnie, niewiele stworzen ma srednice dwudziestu stop, grubosc jednego cala i jest usmazonych; to chyba bardzo ulatwi badania. -Nie chcialbym szukac dziury w calym - rzekl dziekan - ale jesli to nie jest Rincewind, gdzie on sie podzial? -Pan Stibbons z pewnoscia moze nam wytlumaczyc, dlaczego jego wyliczenia sie nie sprawdzily. Myslak az rozdziawil usta. Po chwili odezwal sie tonem tak kwasnym, jak tylko sie odwazyl: -Prawdopodobnie zapomnialem uwzglednic fakt, ze trojkat ma trzy wlasciwe katy. Prawda? Hm. Sprobuje dla sprawdzenia przeliczyc wszystko od tylu, ale wydaje mi sie, ze skladowa lateralna zostala w jakis sposob wprowadzona w to, co powinno byc magicznym transferem bidyrekcyjnym. Prawdopodobnie efekt ten byl najbardziej odczuwalny w punkcie efektywnej mediany, co spowodowalo, ze dodatkowy wezel transferu pojawil sie na ekwidystancie interwalu laczacego dwa dotychczasowe, jak to przewiduje trzecie rownanie Flume'a; prawo Turffe'a zas odpowiada za kreacje trzech roznych wektorow, kazdy przesuwajacy mniej wiecej rowna mase o jeden bok trojkata. Nie jestem pewien, dlaczego trzecia masa pojawila sie tutaj z taka predkoscia, ale sadze, ze akceleracja mogla byc spowodowana nagla kreacja wezla. Oczywiscie, stworzenie to moglo juz wczesniej szybko sie poruszac. Ale nie przypuszczam, by w stanie naturalnym bylo usmazone. -A wiesz - powiedzial Ridcully - mysle, ze naprawde zrozumialem niektore fragmenty. Z pewnoscia czesc tych krotszych slow. -Alez to calkiem proste - oznajmil radosnie kwestor. - Poslalismy tego... ten psi obiekt do Hunghung. Rincewind zostal przerzucony w jakies inne miejsce. A to stworzenie trafilo do nas. Jak w tej zabawie... -Widzisz? - Ridcully zwrocil sie do Stibbonsa. - Uzywasz jezyka, ktory potrafi zrozumiec kwestor. A on przez cale rano dziala na pigulkach z suszonej zaby. Bibliotekarz wkroczyl do sali, uginajac sie pod ciezarem wielkiego atlasu. -Uuuk. -Mozesz nam przynajmniej pokazac, gdzie twoim zdaniem trafil nasz czlowiek? - zapytal Ridcully. Myslak wyjal z kapelusza linijke i dwa cyrkle. -Jesli zalozymy, ze Rincewind znajdowal sie posrodku Kontynentu Przeciwwagi - zaczal - po czym wykreslimy linie... -Uuk! -Zapewniam, ze chcialem uzyc olowka... -Iik! -Musimy tylko wyobrazic sobie trzeci punkt rowno odlegly od pozostalych dwoch... eee... Wydaje sie, ze to gdzies na Oceanie Krawedziowym, a moze juz poza sama Krawedzia. -Jakos nie widze tego czegos w morzu - zauwazyl Ridcully, zerkajac na niedawno laminowane zwloki. -W takim razie musimy uwzglednic przeciwny zwrot... Magowie wyciagneli szyje. Rzeczywiscie, cos tam bylo. -Nawet nie jest porzadnie narysowane - narzekal dziekan. -Dlatego ze nikt nie jest pewien, czy rzeczywiscie istnieje - wyjasnil pierwszy prymus. Posrodku morza unosil sie niewielki kontynent, wrecz maly wedlug standardow Dysku. -XXXX - przeczytal Myslak. -Napisali tak na mapie, bo nikt nie wie, jak sie naprawde nazywa - dodal Ridcully. -A my go tam poslalismy? - przestraszyl sie Myslak. - W miejsce, co do ktorego nie mamy nawet pewnosci, czy istnieje? -Och, teraz juz mamy - uspokoil go Ridcully. - Musi istniec. Nie ma wyjscia. I to pewnie bardzo bogata kraina, skoro szczury wyrastaja do takich rozmiarow. -Pojde sprawdzic, czy mozna go sprowadzic... -Alez nie. Nie, uprzejmie dziekuje. Nastepnym razem slon moze nam przeleciec nad glowami, a takie slonie bardzo chlapia. Nie. Dajmy mu chwile odpoczac. A my sprobujemy wymyslic cos innego. - Ridcully zatarl rece. - Mysle, ze pora na obiad. -Hm... - zastanowil sie pierwszy prymus. - Mysli pan, nadrektorze, ze rozsadnie postapilismy, zapalajac sznurek, kiedy odsylalismy tego psa z powrotem? -Absolutnie - stwierdzil Ridcully, gdy cala grupa oddalala sie juz do jadalni. - Nikt nam nie zarzuci, ze nie oddalismy go dokladnie w takim stanie, w jakim do nas trafil... *** HEX marzyl delikatnie w swoim pomieszczeniu.Magowie mieli racje. HEX nie potrafil myslec. Nie powstaly jeszcze slowa okreslajace to, co potrafil. Nawet HEX nie wiedzial, do czego jest zdolny. Ale zamierzal to sprawdzic. Gesie pioro zgrzytalo na swiezym arkuszu papieru, znaczac tor ruchu atramentem. Bez zadnych wlasciwie powodow wyrysowalo kalendarz biezacego roku, a nad nim nieco kanciasty, zlozony z liter obrazek psa stojacego na tylnych lapach. *** Grunt byl czerwony, tak jak w Hunghung. Ale tam byla to odmiana ilu, tak zyzna, ze zostawiajac stolek na trawniku, czlowiek wieczorem mogl liczyc na cztery drzewka. Tutaj lezal piasek, ktory wygladal, jakby nabral czerwonej barwy wskutek przypiekania letnim sloncem, przy czym lato trwalo przez cale milenia.Z rzadka rosly kepki pozolklej trawy albo grupki niskich szarozielonych drzew. Upalu za to bylo pod dostatkiem. Szczegolnie wyraznie fakt ten dawal sie zaobserwowac w niewielkiej sadzawce pod eukaliptusami. Parowala. Z oparow wynurzyla sie jakas postac, odruchowo wybierajac z brody przypalone fragmenty. Byl to Rincewind. Zaczekal, az jego osobisty swiat przestanie wirowac, i skupil wzrok na obserwujacej go czworce ludzi. Byli czarni, z twarzami pomalowanymi w linie i zawijasy. Mieli jakies dwie stopy kwadratowe ubrania lacznie. Istnialy trzy powody, dla ktorych Rincewind nie byl rasista. Trafial w zbyt wiele miejsc zbyt nagle, by wyksztalcic u siebie taka sklonnosc. Poza tym, kiedy sie zastanowil, wiekszosc naprawde strasznych rzeczy, jakie mu sie przydarzyly, byla wynikiem dzialan osobnikow raczej bladych i w obfitej odziezy. To dwa z trzech powodow. Trzeci byl taki, ze ludzie ci, podnoszacy sie wlasnie z kucek, trzymali wlocznie wymierzone w Rincewinda. Jest cos w widoku skierowanych we wlasne gardlo czterech wloczni, co wzbudza gleboki szacunek i sprawia, ze slowa "prosze pana" same cisna sie na usta. Jeden z ludzi wzruszyl ramionami i opuscil wlocznie. -Czesc, koles - powiedzial. To oznaczalo tylko trzy wlocznie - znaczna poprawa. -Ehm... to nie jest Niewidoczny Uniwersytet, prawda, prosze pana? Trzy pozostale wlocznie przestaly go wskazywac. Ludzie usmiechneli sie. Mieli bardzo biale zeby. -Klatch? Howondaland? - pytal z nadzieja Rincewind. - Wyglada jak Howondaland. -Nie znamy tych kolesiow, koles - odparl jeden z ludzi. Pozostala trojka stanela dookola Rincewinda. -Jak go nazwiemy? -To Koles Kangur. Prosta sprawa. W jednej chwili byl kangurem, a w nastepnej kolesiem. Starzy kolesie mowia, ze takie rzeczy zdarzaja sie bez przerwy. We snie. -Myslalem, ze bedzie lepiej wygladal. -No. -Jest tylko jeden sposob, zeby sprawdzic. Mezczyzna, ktory byl najwyrazniej przywodca calej grupki, podszedl do Rincewinda z usmiechem zarezerwowanym zwykle dla imbecyli i ludzi trzymajacych bron. Wreczyl mu kij. Kij byl plaski i wygiety posrodku. Ktos poswiecil wiele czasu, zeby kolorowymi plamkami wyrysowac na powierzchni dosc skomplikowane wzory. Nie wiedziec czemu Rincewind wcale sie nie zdziwil, gdy odkryl wsrod nich motyla. Lowcy przygladali mu sie wyczekujaco. -No... tak - powiedzial. - Doskonaly. Swietne wykonanie, naprawde. Interesujacy efekt puentylistyczny. Szkoda, ze nie znalezliscie prostego kawalka drewna. Jeden z ludzi odlozyl wlocznie, przykucnal i podniosl dluga drewniana rure pokryta takimi samymi wzorami. Dmuchnal w nia. Efekt nie byl niemily. Brzmialo to tak, jak brzmialyby pszczoly, gdyby wymyslily pelna aranzacje orkiestrowa. -Aha - zgodzil sie Rincewind. - Tak. Najwyrazniej przechodzil jakas probe. Dali mu ten wykrzywiony kij. Mial cos z nim zrobic. Cos w oczywisty sposob waznego. Potem... O nie. Powie cos albo zrobi, prawda, a oni powiedza: tak, tak, tak, jestes Wielkim Kolesiem, albo cos w tym stylu, pociagna go za soba i to bedzie poczatek kolejnej przygody, czyli okresu grozy i rozmaitych nieprzyjemnosci. Zycie pelne jest takich sztuczek. Ale tym razem Rincewind nie mial zamiaru wpasc w pulapke. -Chce wracac do domu - oznajmil. - Chce do biblioteki, gdzie bylo milo i spokojnie. Nie wiem, gdzie jestem. I nie obchodzi mnie, co ze mna zrobicie, jasne? Nie zamierzam przezywac zadnej nowej przygody ani ratowac swiata. Nie oszukacie mnie tym dziwacznym kawalkiem drewna. Chwycil kij i z calej sily, jaka zdolal zebrac, cisnal go jak najdalej od siebie. Patrzyli nieruchomo, jak krzyzuje rece na piersi. -Wycofuje sie z gry - powiedzial. - Tutaj przerywam. Wciaz patrzyli. Teraz usmiechali sie tez do czegos za jego plecami. Poczul, ze zaczyna go to irytowac. -Rozumiecie? Czy wy w ogole sluchacie? - zapytal. - Po raz ostatni wszechswiat probuje nabrac Rincewi... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-12-01 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/