DICKSON GORDON R Childe #4 Taktyka bledu GORDON R. DICKSON Przelozyla Anna Reszka Rozdzial I Mlody podpulkownik byl pijany i najwyrazniej zdecydowany przysporzyc sobie klopotow.Wieczorem pierwszego dnia lotu z Denver na Kultis wszedl kulejac do sali jadalnej statku kosmicznego, by sie rozejrzec. Byl wysokim, szczuplym oficerem, zbyt mlodym jak na range, ktora piastowal w Korpusie Ekspedycyjnym Ziemskiego Sojuszu Zachodniego. Na pierwszy rzut oka jego twarz o wyrazistych rysach wydawala sie pogodna i niewinna. Marynarke zielonego munduru, ktora mlody czlowiek mial na sobie, ozdabial blyszczacy szereg sluzbowych odznaczen. Przez kilka sekund rozgladal sie po sali, steward tymczasem bezskutecznie usilowal skierowac go do pobliskiego stolika, nakrytego dla jednej osoby. Mlody oficer, ignorujac stewarda, odwrocil sie i ruszyl prosto w strone stolu Dowa deCastriesa. Kiedy zblizyl sie, blady, zlosliwy czlowieczek zwany Pater Tenem, ktory zawsze znajdowal sie w poblizu deCastriesa, zsunal sie z krzesla i podszedl do stewarda, w dalszym ciagu patrzacego bezmyslnie, z konsternacja za podpulkownikiem. Gdy Pater Ten zjawil sie tuz obok, steward zmarszczyl brwi, ale pochylil sie, by porozmawiac. Obydwaj mezczyzni mowili cos przez chwile przyciszonymi glosami, rzucajac spojrzenia na podpulkownika, a pozniej szybko wyszli z sali. Podpulkownik dotarl do stolu, przysunal wolne krzeselko od sasiedniego stolika i nie czekajac na zaproszenie rozsiadl sie naprzeciwko pieknej, mlodej, ciemnowlosej dziewczyny znajdujacej sie z lewej strony deCastriesa. -Przywilej pierwszej nocy, mowiono mi o tym - odezwal sie przyjaznie do wszystkich obecnych przy stoliku. - Mozna przy obiedzie siasc tam, gdzie kto ma ochote, i przywitac sie ze wspolpasazerami. Milo mi panstwa poznac. Przez chwile nikt sie nie odzywal. DeCastries usmiechnal sie tylko. Cien usmiechu ledwo rysowal sie na jego przystojnej twarzy obramowanej czarnymi wlosami, przyproszonymi na skroniach siwizna. Minister spraw zagranicznych, od pieciu lat, Ziemskiej Koalicji Wschodniej znany byl ze swego powodzenia u kobiet; jego ciemne oczy skupione byly na ciemnowlosej dziewczynie od momentu, kiedy zaprosil ja wraz z ojcem - najemnym zolnierzem, i Exotikiem Outbondem, ktory stanowil trzecia osobe w tym towarzystwie, do swego stolika. W usmiechu tym nie pojawila sie wyrazna grozba; a jednak dziewczyna widzac go zmarszczyla lekko brwi i polozyla dlon na ramieniu ojca, ktory pochylil sie do przodu, by cos powiedziec. -Pulkowniku... - Najemnik mial na kieszeni naszywke pulkownika z Dorsaj, pozostajacego na sluzbie u Exotikow z Bakhalli. Jego mocno ogorzala twarz ze sztywnym wasem moglaby wygladac smiesznie, gdyby nie byla tak pozbawiona wyrazu, jak karabinowa kolba. Przerwal, czujac reke na ramieniu, i odwrocil sie, by spojrzec na corke; cala uwaga dziewczyny skupila sie jednak na intruzie. -Pulkowniku - odezwala sie z kolei i jej mlody glos wydawal sie zirytowany i zaniepokojony w porownaniu z bezbarwnym tonem ojca - czy pan nie przesadza? -Nie - odrzekl podpulkownik, patrzac na nia. Zaparlo jej dech i poczula sie nagle schwytana, niczym ptak w dloni olbrzyma, przez dziwna moc spojrzenia szarych oczu, calkowicie sprzeczna z nieszkodliwym wygladem mezczyzny w momencie wejscia do sali. Oczy te uczynily ja chwilowo bezbronna i dziewczyna niespodziewanie uswiadomila sobie, ze znalazla sie w samym centrum zainteresowania mlodego czlowieka, obnazona jego taksujacym wzrokiem. -...nie uwazam tak - uslyszala, jak mowi. Odchylila sie do tylu, wzruszajac opalonymi ramionami nad zielona wieczorowa suknia, i zdolala odwrocic od niego wzrok. Katem oka widziala, jak podpulkownik przyglada sie siedzacym przy stole, od odzianego w niebieski stroj Exotika Outbonda w najdalszym koncu, przez ojca, nia sama, az po ciemnego, lekko usmiechajacego sie deCastriesa. -Znam pana, oczywiscie, panie ministrze - mowil dalej do deCastriesa. - Chcac pana spotkac wybralem ten wlasnie lot na Kultis. Jestem Cletus Grahame, do zeszlego miesiaca szef Wydzialu Taktyki Akademii Wojskowej Sojuszu Zachodniego. Poprosilem o przeniesienie na Kultis, do Bakhalli na Kultis. Spojrzal na Exotika. - Platnik powiedzial, ze nazywa sie pan Mondar i jest pan Outbondem, przedstawicielem Kultis w Enklawie St. Louis - rzekl. - Bakhalla jest zatem panskim rodzinnym miastem. -Bakhalla jest obecnie stolica kolonii o tej samej nazwie - odezwal sie Exotik - a nie zwyczajnym miastem, pulkowniku. Wie pan, Cletusie, z pewnoscia wszyscy jestesmy zadowoleni z poznania pana. Czy sadzi pan jednak, ze to rozsadne, by oficer sil zbrojnych Sojuszu zadawal sie z ludzmi Koalicji? -Czemu nie, na pokladzie statku kosmicznego? - zauwazyl Cletus Grahame usmiechajac sie niefrasobliwie. - Pan przestaje z ministrem, a to wlasnie Koalicja dostarcza Neulandii broni i sprzetu. Poza tym, jak powiedzialem, jest to pierwsza noc podrozy. Mondar potrzasnal glowa. - Bakhalla i Koalicja nie sa w stanie wojny - odparl.- Fakt, ze Koalicja udziela pewnej pomocy Kolonii Neulandzkiej, nie ma tu nic do rzeczy. -Sojusz i Koalicja nie sa w stanie wojny - podjal Cletus - a to, ze stanowia one podpore przeciwnych stron w wojnie podjazdowej miedzy wami a Neulandia, rowniez nie ma nic do rzeczy. -Nie ujmowalbym tego tak - zaczai Mondar. Przerwano mu jednak. Szum rozmow prowadzonych na sali ustapil miejsca naglej ciszy. Jeszcze w czasie rozmowy wrocili steward i Pater Ten, a za nimi postepowal imponujaco wielki mezczyzna w mundurze z naszywkami pierwszego oficera statku. Zblizywszy sie do stolu, ciezko polozyl duza reke na ramieniu Cletusa. -Pulkowniku - powiedzial glosno pierwszy - to jest szwajcarski statek pod neutralna bandera. Przewozimy zarowno obywateli Koalicji, jak i Sojuszu, ale nie tolerujemy na pokladzie incydentow politycznych. Ten stol nalezy do ministra spraw zagranicznych Koalicji Dowa deCastriesa. Panskie miejsce znajduje sie po przeciwnej stronie sali... Cletus od poczatku nie zwracal na niego zadnej uwagi. Popatrzyl natomiast na dziewczyne - na nia jedna - usmiechnal sie i uniosl brwi, jak gdyby zdajac sie na nia. Nie uczynil zadnego ruchu, aby wstac od stolu. Dziewczyna spojrzala na Cletusa, ale on nadal sie nie ruszal. Przez dluga chwile znosila jego spojrzenie; w koncu nie wytrzymala. Zwrocila sie do deCastriesa. -Dow... - powiedziala przerywajac oficerowi, ktory zaczal powtarzac swoje slowa. Slaby usmiech deCastriesa poszerzyl sie lekko. On rowniez uniosl brwi, ale jego twarz miala inny wyraz niz twarz Cletusa. Pozwolil, by dziewczyna patrzyla na niego blagalnie przez dluzsza chwile, a potem zwrocil sie do oficera: -W porzadku - powiedzial, a jego gleboki, melodyjny glos natychmiast uciszyl glos mowiacego. - Pulkownik wykorzystuje tylko przywilej pierwszej nocy, aby usiasc tam, gdzie ma ochote. Twarz pierwszego poczerwieniala. Reka wolno zsunela sie z ramienia Cletusa. Nieoczekiwanie jego postac przestala wydawac sie wielka i imponujaca, a stala sie niezgrabna i rzucajaca w oczy. -Tak, panie ministrze - rzekl sztywno. - Rozumiem. Przepraszam, ze przeszkodzilem panstwu... Rzucil pelne nienawisci spojrzenie na Pater Tena, co nie wplynelo na malego czlowieczka bardziej, niz na blask idacy od rozzarzonej do bialosci sztaby zelaza wplywa cien chmury deszczowej; i starannie unikajac wzroku pozostalych pasazerow odwrocil sie i wyszedl z sali. Steward ulotnil sie juz przy pierwszych slowach deCastriesa. Pater Ten, patrzac wilkiem na Cletusa, wrocil na swoje miejsce, ktore zwolnil wczesniej. -Jesli chodzi o Enklawe Exotikow w St. Louis - powiedzial Cletus do Mondara, nie wygladajac na zaklopotanego tym, co sie wlasnie wydarzylo - to potraktowano mnie tam bardzo dobrze, wypozyczajac z biblioteki materialy do badan. -Ach tak? - Twarz Mondara wyrazala uprzejme zainteresowanie. - Jest pan pisarzem, pulkowniku? -Naukowcem - odparl Cletus. Jego szare oczy spoczely teraz na Mondarze. - Pisze obecnie czwarty tom z dwudzies-totomowej pracy, ktora zaczalem trzy lata temu - poswieconej rozwazaniom strategicznym i taktyce. Ale mniejsza o to teraz. Czy moge poznac pozostalych panstwa? Mondar skinal glowa. - Nazywam sie Mondar, jak pan juz wie. Pulkowniku Eachanie Khanie - powiedzial zwracajac sie do Dorsaja po swojej prawej stronie - czy moge przedstawic panu podpulkownika Cletusa Grahame z armii Sojuszu? -Jestem zaszczycony, pulkowniku - rzekl Eachan Khan urywanym, staromodnym akcentem brytyjskim. -Rowniez jestem zaszczycony spotkaniem pana - odparl Cletus. -Corka pulkownika Khana, Melissa Khan - przedstawial dalej Mondar. -Jak sie masz! - Cletus usmiechnal sie do dziewczyny ponownie. -Milo mi poznac - odpowiedziala zimno. -Naszego gospodarza, ministra Dowa deCastriesa, juz pan zna - powiedzial Mondar. - Panie ministrze, pulkownik Cletus Grahame. -Obawiam sie, ze juz za pozno, by zaprosic pana na kolacje, pulkowniku - odezwal sie deCastries glebokim glosem. - Wszyscy juz jedlismy. - Skinal na stewarda. - Mozemy zaproponowac panu wino. -I wreszcie dzentelmen po prawej stronie ministra - powiedzial Mondar - pan Pater Ten. Pan Ten ma wspaniala pamiec, pulkowniku. Przekona sie pan, ze posiada on encyklopedyczna wiedze na prawie kazdy temat. -Ciesze sie, ze pana poznalem, panie Ten - rzekl Cletus. - Pewnie powinienem do nastepnych badan wypozyczyc zamiast materialow z biblioteki pana. -Niech pan nie robi sobie klopotu! - stwierdzil nieoczekiwanie Pater Ten. Mial wysoki, skrzypiacy, ale zadziwiajaco donosny glos. - Przegladalem panskie pierwsze trzy tomy, to szalone teorie poparte zwietrzalymi pogladami z historii sztuki militarnej. Z pewnoscia grozilo panu wyrzucenie z Akademii, gdyby pan w pore nie poprosil o przeniesienie. Tak czy inaczej pozbyto sie pana. Zreszta kto by to czytal? Nigdy nie skonczy pan czwartego tomu. -A nie mowilem panu - rzucil Mondar w ciszy, ktora nastala po tym gwaltownym potoku slow. Cletus przygladal sie malemu czlowieczkowi ze slabym usmiechem, najzupelniej podobnym do poprzedniego usmiechu deCastriesa. - Pan Ten posiadl encyklopedyczna wiedze. -Rozumiem, co pan ma na mysli - odrzekl Cletus. - Ale wiedza a wnioski to dwie rozne rzeczy. Wlasnie dlatego, pomimo watpliwosci pana Tena, skoncze pozostale szesnascie tomow. W rzeczywistosci po to teraz lece na Kultis, by moc je napisac. -Slusznie, niech pan zamieni tamtejsza kleske w zwyciestwo - zaskrzypial Pater Ten. - Niech pan wygra wojne z Neulandia w ciagu szesciu tygodni i zostanie bohaterem Sojuszu. -Tak, nie jest to taki zly pomysl - powiedzial Cletus, a steward postawil przed nim zrecznie czysty kieliszek do wina i napelnil go kanarkowozoltym plynem z butelki znajdujacej sie na stole. - Tyle ze zwyciezca w ostatecznym rezultacie nie bedzie ani Sojusz, ani Koalicja. -To mocne stwierdzenie, pulkowniku - rzekl deCastries. - Poza tym pachnace zdrada, nieprawdaz? Te slowa o Sojuszu wypowiedziane przez oficera Sojuszu? -Tak pan sadzi? - powiedzial Cletus i usmiechnal sie. - Czy ktos tutaj zamierza napisac na mnie donos? -Mozliwe. - W glebokim glosie deCastriesa zabrzmiala nagle lodowata nuta. - A tymczasem interesujaco jest sluchac pana. Co sklania pana do tego, by sadzic, ze ani Sojusz, ani Koalicja nie zdobeda najsilniejszej pozycji wsrod kolonii na Kultis? -Prawa historycznego rozwoju - odparl Cletus. -Prawa - odezwala sie gniewnie Melissa Khan. Napiecie, ktore wyczuwala w tej spokojnej rozmowie, stalo sie nie do zniesienia. - Dlaczego wielu sie wydaje - spojrzala przez moment prawie gorzko na swojego ojca - ze istnieje jakis daleki od praktyki zbior zasad lub teorii czy tez przepisow, wedlug ktorych powinien zyc kazdy? To dzieki zywym ludziom cos sie dzieje! W dzisiejszych czasach nalezy byc praktycznym, w przeciwnym bowiem razie mozna stac sie martwym. -Melissa - powiedzial deCastries, usmiechajac sie do dziewczyny - szanuje praktycznych ludzi. Obawiam sie, ze musze sie z nia zgodzic. Liczy sie praktyka. -W przeciwienstwie do teorii, pulkowniku - kpiaco rzucil Pater Ten - w przeciwienstwie do ksiazkowych teorii. Prosze poczekac, az znajdzie sie pan wsrod doswiadczonych oficerow liniowych w dzungli Neulandii czy Bakhalli, w prawdziwej bitwie, i odkryje, czym w istocie jest wojna! Prosze poczekac, az uslyszy pan nad glowa pierwszy trzask broni energetycznej i stwierdzi pan... -Ten czlowiek odznaczony jest sojuszniczym Medalem Honoru, panie Ten. - Nagle, monotonne, urywane slowa Eachana Khana przeciely jak nozem tyrade malego czlowieczka. W powstalej ciszy Eachan brazowym palcem wskazal na czerwono-bialo-zlote odznaczenie w prawym koncu szeregu baretek zdobiacych marynarke Cletusa. Rozdzial II Przez chwile przy stole zalegala cisza.-Pulkowniku, co jest z panska noga? - zapytal Eachan. Cletus wykrzywil sie w wymuszonym usmiechu. - W okolicy kolana mam czesciowa proteze - powiedzial. - Doskonale wykonana, ale to widac, kiedy chodze. - Spojrzal na Pater Tena. - Istotnie, pan Ten jest bliski prawdy, jesli chodzi o moje militarne doswiadczenia. W czynnej sluzbie bylem tylko trzy miesiace podczas ostatniej na Ziemi wojny podjazdowej miedzy Sojuszem a Koalicja, siedem lat temu, zaraz po tym, gdy zostalem oficerem. -Zakonczyl pan jednak te trzy miesiace Medalem Honoru - zauwazyla Melissa. Wyraz twarzy, z jakim patrzyla na niego, zmienil sie calkowicie. Zwrocila sie do Pater Tena. - Przypuszczam, ze jest to jedna z niewielu rzeczy, o ktorych nic pan nie wie, prawda? Pater Ten spojrzal na nia nienawistnie. -Czy tak, Pater? - zapytal polglosem deCastries. -Niejaki porucznik Grahame zostal siedem lat temu odznaczony przez Sojusz - wydusil Pater Ten. - Jego dywizja dokonala desantu na pewna wyspe na Pacyfiku, obsadzona przez nasze zalogi. Zolnierze zostali rozgromieni i niemal wybici, ale porucznikowi Grahame udalo sie utworzyc oddzial partyzancki, ktory skutecznie trzymal w szachu naszych ludzi, stacjonujacych w silnie ufortyfikowanych punktach, az do chwili, kiedy to miesiac pozniej przybyly posilki sojusznicze! Dzien przed nadejsciem pomocy porucznik wpadl na mine. Umieszczono go pozniej w Akademii, poniewaz po tym wydarzeniu nie byl fizycznie zdolny do sluzby polowej. Przy stole zapadla kolejna, tym razem krotsza chwila ciszy. -Zatem - odezwal sie deCastries dziwnie zamyslonym tonem, obracajac w palcach wypelniony do polowy kieliszek wina, ktory stal przed nim na stole - wyglada na to, ze naukowiec byl bohaterem, pulkowniku. -Nie, na Boga, nie - zaprotestowal Cletus. - Porucznik byl nierozwaznym zolnierzem, i tyle. Gdybym wtedy rozumial wszystko tak dobrze jak teraz, nigdy nie wpadlbym na te mine. -Ale jest pan tutaj, skierowany znowu tam, gdzie toczy sie walka! - zawolala Melissa. -To prawda - przyznal Cletus - jednak, jak stwierdzilem, jestem teraz madrzejszym czlowiekiem. Nie chce wiecej zadnych medali. -Czego wiec pan chce, Cletusie? - zapytal Mondar z drugiego konca stolu. Outbond od paru minut wpatrywal sie w Cletusa z niezwyklym jak na Exotika natezeniem. -Chce jeszcze napisac szesnascie pozostalych tomow - zadrwil Pater Ten. -Prawde mowiac, pan Ten ma racje - rzekl Cletus spokojnie do Mondara. - Jesli czegos naprawde chce, to dokonczyc swoja prace o taktyce. Doszedlem jednak do wniosku, ze musze najpierw stworzyc warunki, w ktorych bedzie ja mozna zastosowac. -Niech pan wygra wojne z Neulandia w ciagu szescdziesieciu dni - odezwal sie Pater Ten. - Juz o tym mowilem. -Sadze, ze moglbym to uczynic w jeszcze krotszym czasie - rzekl Cletus i spokojnie przygladal sie gwaltownym zmianom wyrazu twarzy obecnych przy stole osob, z wyjatkiem Mondara i Pater Tena. -Musi pan byc pewien siebie jako ekspert wojskowy, pulkowniku - powiedzial deCastries. Podobnie jak Mondar zaczal przygladac sie Cletusowi z coraz wiekszym zainteresowaniem. -Ale ja nie jestem ekspertem - odrzekl Cletus. - Jestem naukowcem. A to roznica. Ekspert to czlowiek, ktory bardzo duzo wie o swojej dziedzinie. Naukowiec to ktos, kto wie wszystko, co mozna o niej wiedziec. -To nadal tylko teorie - zauwazyla Melissa. Spogladala na Cletusa z zaintrygowaniem. -Tak - Cletus zwrocil sie do dziewczyny - dobry teoretyk ma jednak przewage nad praktykiem. Melissa potrzasnela glowa, ale nic nie odpowiedziala, odchylajac sie na oparcie krzesla i patrzac na swego rozmowce z dolna warga przygryziona zebami. -Obawiam sie, ze znowu bede musial zgodzic sie z Melissa - odezwal sie deCastries. Przez moment oczy mial przysloniete powiekami, jak gdyby spogladal w glab siebie, a nie na obecnych. - Widzialem zbyt wielu zdeptanych ludzi, wyposazonych jedynie w teorie, kiedy wreszcie odwazyli sie zmierzyc z realnym swiatem. -Ludzie sa realni - powiedzial Cletus. - Podobnie bron... A strategie? Konsekwencje polityczne? Nie sa bardziej realne niz teorie. I rozsadny teoretyk, nawykly do zajmowania sie rzeczami nierealnymi, potrafi lepiej nimi manipulowac niz czlowiek przyzwyczajony do poslugiwania sie jedynie realnymi narzedziami, ktore sa w istocie produktami koncowymi... Czy znaja sie panstwo na szermierce? DeCastries pokrecil glowa. -Tak - rzekl Eachan. -Zatem, byc moze, slyszal pan o pewnej taktyce w szermierce, ktorej uzyje tu jako przykladu tego, co nazywam taktyka bledu. Mowa jest o tym w tomie, ktory teraz pisze - zwrocil sie Cletus do Eachana Khana. - Taktyka ta polega na przeprowadzeniu serii atakow, z ktorych kazdy spotyka sie z riposta, tak ze powstaje pewien wzor zetkniec i rozlaczen szpady atakujacego ze szpada przeciwnika. Glownym celem nie jest jednakze zadanie celnego ciosu podczas ktoregos z tych wstepnych atakow, lecz stopniowe, przy kazdym odparowaniu, wytracanie ostrza szpady przeciwnika z wlasciwego kierunku, tak aby ten nawet tego nie zauwazyl. Wtedy, w czasie koncowego ataku, kiedy szpada przeciwnika calkowicie wytracona jest ze swego pierwotnego polozenia, atakujacy szermierz zadaje celne pchniecie zupelnie nie chronionemu przeciwnikowi. -Do tego potrzebny jest piekielnie dobry szermierz - zauwazyl bezbarwnie Eachan. -W tym sek, oczywiscie - zgodzil sie Cletus. -Tak - odezwal sie wolno deCastries i poczekal, az Cletus na niego spojrzy. - Wyglada na to, ze taktyka ta dobra jest jedynie na sali szermierczej, gdzie wszystko odbywa sie zgodnie z ustalonymi regulami. -Och, ale mozna ja zastosowac w kazdej prawie sytuacji - rzekl Cletus. Na stole staly puste jeszcze filizanki do kawy. Cletus wyciagnal reke, wzial trzy z nich i ustawil w rzedzie do gory dnem miedzy soba a deCastriesem. Nastepnie siegnal do stojacej na stole cukiernicy, wzial w reke kostke cukru i polozyl ja obok srodkowej filizanki. Przykryl nia kostke cukru, a potem zaczai poruszac wszystkimi filizankami, szybko zmieniajac ich polozenie. Wreszcie przestal. -Zna pan te stara gre - zwrocil sie do deCastriesa. - Pod ktora z tych filizanek znajduje sie teraz, pana zdaniem, kostka cukru? DeCastries spojrzal na filizanki, ale nie uczynil zadnego ruchu w ich kierunku. - Pod zadna z nich - stwierdzil. -Czy mimo to, tak dla ilustracji, moglby pan podniesc ktoras z nich? - zapytal Cletus. DeCastries usmiechnal sie. - Dlaczego nie? - powiedzial. Wyciagnal reke i podniosl srodkowa filizanke. Z jego twarzy na moment zniknal usmiech, a potem powrocil na nia znowu. Na bialym obrusie widniala biala kostka cukru. -Przynajmniej jest pan uczciwym graczem - rzekl deCastries. Cletus wzial srodkowa filizanke, ktora deCastries odstawil na bok, i przykryl nia ponownie kostke cukru. Znow szybko pozamienial miejscami odwrocone filizanki. -Sprobuje pan jeszcze raz? - zapytal deCastriesa. -Jesli pan sobie zyczy. - Tym razem deCastries wybral i podniosl filizanke po prawej stronie stojacego przed nim szeregu. Znowu ukazala sie kostka cukru. -Jeszcze raz? - spytal Cletus. Ponownie przykryl kostke i pomieszal filizanki. DeCastries podniosl teraz filizanke znajdujaca sie w srodku i odstawil ja z pewnym przymusem, kiedy znow ujrzal kostke cukru. -Co to ma znaczyc? - powiedzial, a usmiech z jego twarzy zniknal tym razem ostatecznie. - O co w tym wszystkim chodzi? -Wyglada na to, ze nie moze pan przegrac, panie ministrze, kiedy ja kontroluje gre - odparl Cletus. DeCastries przygladal mu sie przenikliwie przez pare sekund, nastepnie przykryl kostke filizanka i odchylil sie do tylu na krzesle, rzucajac spojrzenie na Pater Tena. -Tym razem ty poprzestawiaj filizanki, Pater - powiedzial. Usmiechajac sie zlosliwie do Cletusa, Pater Ten wstal i zmienil polozenie filizanek, jednak tak wolno, ze kazdy przy stole z latwoscia mogl sledzic droge filizanki, ktora przed chwila odstawil deCastries. Na koniec ta wlasnie filizanka znalazla sie ponownie w srodku. DeCastries spojrzal na Cletusa i siegnal po filizanke z prawej strony tej, ktora, jak sie zdawalo, przykrywala kostke. Jego reka zawahala sie, wisiala przez chwile nad filizanka i cofnela sie. Usmiech powrocil na twarz deCastriesa. -Rozumie sie - powiedzial patrzac na Cletusa - nie wiem, jak pan to robi, ale wiem, ze gdybym podniosl te filizanke, znalazlbym pod nia kostke cukru. - Jego reka powedrowala w strone filizanki znajdujacej sie w przeciwnym koncu szeregu. - A gdybym wybral te, prawdopodobnie znalazlbym ja tutaj? Cletus nie odezwal sie. Usmiechnal sie jedynie w odpowiedzi. DeCastries pokiwal glowa. Powrocila mu zwykla swoboda zachowania. - W rzeczywistosci - zauwazyl - jedyna filizanka, co do ktorej moge byc pewien, ze nie ma pod nia kostki cukru, jest ta, ktora, jak wszyscy wiemy, musi przykrywac kostke cukru - ta posrodku. Czy mam racje? Cletus nadal tylko sie usmiechal. -Mam racje - stwierdzil deCastries. Wyciagnal reke i przez chwile trzymal ja nad srodkowa filizanka, zagladajac Cletusowi w oczy, az wreszcie ja cofnal. - O to wlasnie chodzilo panu w tym pokazie z filizankami i kostka cukru, nieprawdaz, pulkowniku? Panskim celem bylo nie tylko to, abym ocenil cala sytuacje w taki sposob, w jaki to zrobilem, ale rowniez to, abym stracil pewnosc siebie po tym, jak pomylilem sie trzy razy z rzedu, co w koncu zmusiloby mnie do podniesienia srodkowej filizanki i stwierdzenia, ze naprawde jest pusta. Panskim prawdziwym celem bylo podwazenie mojego zaufania do wlasnego osadu, zgodnie z ta panska taktyka bledu, czyz nie tak? Siegnal i postukal paznokciem w srodkowa filizanke, tak ze wydala stlumiony dzwiek malego dzwoneczka. -Nie mam jednak zamiaru jej podnosic - mowil dalej, patrzac na Cletusa. - Otoz, znalazlszy to wyjasnienie, zrobilem krok naprzod i odkrylem panski cel, ktorym bylo zmuszenie mnie do tego, abym to uczynil. Chcial pan zrobic na mnie wrazenie. Coz, jestem pod wrazeniem, ale tylko niewielkim. I na dowod tego, jak niewielkim, moze bysmy pozostawili te filizanke na swoim miejscu, nie odwracajac jej? Co pan na to powie? -Powiem, ze panskie rozumowanie jest doskonale, panie ministrze. - Cletus wyciagnal reke i zgarnal pozostale dwie, stojace do gory dnem filizanki, zakrywajac na chwile dlonia wierzch kazdej z nich, zanim je odwrocil, aby zaprezentowac sufitowi sali jadalnej ich puste wnetrza. - Coz wiecej moge jeszcze powiedziec? -Dziekuje, pulkowniku - odparl miekko deCastries. Odchylil sie do tylu na swoim krzesle, a jego oczy zamienily sie w szparki. Dosiegna! prawa reka do kieliszka od wina i zaczal go znowu obracac miedzy kciukiem a palcem wskazujacym precyzyjnymi cwiercobrotami, jak gdyby delikatnie wkrecal go w bialy obrus. - Wspomnial pan wczesniej cos o wybraniu tego lotu na Kultis tylko dlatego, iz wiedzial pan, ze tu bede. Niech mi pan nie wmawia, ze zadal pan sobie tyle trudu tylko po to, by mi pokazac te taktyczna gre. -Tylko czesciowo - odparl Cletus. Napiecie przy stole nagle wzroslo, chociaz glosy Cletusa i deCastriesa nadal pozostaly mile i odprezone. - Chcialem pana poznac, panie ministrze, poniewaz bede pana potrzebowal, aby ukonczyc swoja prace na temat taktyki. -Czyzby? - zdziwil sie deCastries. - Jakiej pomocy pan ode mnie oczekuje? -Kolejne okazje powinny nadarzyc sie nam obu same, panie ministrze - Cletus odsunal krzeslo i wstal - teraz, kiedy juz mnie pan poznal i wie, do czego zmierzam. Poniewaz osiagnalem tak wiele, prawdopodobnie nadszedl juz czas, abym przeprosil panstwa za to, ze przeszkodzilem w kolacji, i poszedl... -Chwileczke, pulkowniku... - warknal deCastries. Przerwal mu cichy dzwiek tlukacego sie szkla. Kieliszek Melissy lezal przed nia rozbity, a ona niepewnie probowala wstac, przyciskajac dlon do czola. Rozdzial III -Nie, nie, wszystko w porzadku! - zawolala do ojca Melissa. - Nagle zakrecilo mi sie w glowie, to nic wielkiego. Pojde sie polozyc... Nie, ojcze, zostan tutaj! Pulkowniku Grahame, czy moze mnie pan odprowadzic do mojej kabiny, pod warunkiem, ze pan sam teraz wychodzi?-Oczywiscie - odparl Cletus. Szybko obszedl stol dookola i podal dziewczynie ramie. Byla wysoka i mocno oparla sie na nim wcale niemalym ciezarem mlodego, zdrowego ciala. Prawie z irytacja machnela reka do ojca i deCastriesa, by siedli z powrotem. -Naprawde! - powiedziala. Jej glos stal sie ostry. - Wszystko w porzadku. Chce sie tylko polozyc. Prosze, nie robcie z tego powodu zamieszania. Pulkowniku... -Jestem - rzekl Cletus. Ruszyli wolno razem. Dziewczyna przez caly czas opierala sie na nim, zarowno wtedy kiedy przechodzili przez sale, jak i wtedy, kiedy z niej wychodzili, skrecajac w lewo. Melissa opierala sie na nim dopoty, dopoki nie znalezli sie na korytarzu w miejscu, w ktorym nie bylo ich widac z sali, a wtedy gwaltownie zatrzymala sie, wyprostowala i odsunela od Cletusa, zwracajac sie jednoczesnie twarza ku niemu. -Czuje sie dobrze - powiedziala. - Musialam jedynie cos zrobic, aby pana stamtad wydostac. Nie jest pan wcale pijany! -Nie - odparl Cletus wesolo. - I najwyrazniej nie jestem rowniez dobrym aktorem. -Nie zwiodlby mnie pan nawet wtedy, gdyby pan nim byl! Potrafie wyczuc... - Uniosla nieco reke, wyciagnela dlon, jak gdyby chciala go dotknac, a kiedy popatrzyl na nia z zaciekawieniem, opuscila ja. - Potrafie przejrzec na wylot takich ludzi jak pan. Mniejsza o to zreszta. Byloby calkiem zle, gdyby byl pan pijany, probujac grac z takim czlowiekiem jak deCastries. -Wlasciwie to nie ja gralem - rzucil Cletus trzezwo. -Och, niech mi pan nie mowi! - wykrzyknela. - Czy nie sadzi pan, ze wiem, jakich to idiotow moga zrobic z siebie zawodowi zolnierze, kiedy probuja miec do czynienia z ludzmi spoza swego szczegolnego wojskowego swiatka? Ale Medal Honoru cos dla mnie znaczy nawet wtedy, kiedy wiekszosc cywilow nie wie, co to takiego jest! - Jej oczy spotkaly sie z oczami Cletusa. Prawie na sile oderwala wzrok. - I wlasnie dlatego pomoglam panu wydostac sie stamtad. To jedyny powod!... I nie mam zamiaru robic tego ponownie! -Rozumiem - rzekl Cletus. -Niech wiec pan wraca teraz do swojej kabiny i zostanie tam. Od tej pory niech sie pan trzyma z dala od Dowa deCastriesa. Od ojca i ode mnie rowniez... Czy pan slyszy? -Oczywiscie - odparl Cletus. - Ale przynajmniej odprowadze pania do kabiny. -Nie, dziekuje. Moge pojsc sama. -Co bedzie, jesli ktos to zobaczy i do ministra dotrze wiadomosc, ze zawroty glowy ustapily natychmiast po tym, jak tylko wyszla pani z sali? Dziewczyna spojrzala na Cletusa, odwrocila sie i dumnie ruszyla korytarzem. Cletus zrownal sie z nia w dwoch dlugich susach. -A jesli chodzi o zawodowych zolnierzy - powiedzial lagodnie - nie wszyscy sa jednakowi... Melissa zatrzymala sie i obrocila raptownie ku niemu, zmuszajac go tym samym do zatrzymania sie. - Przypuszczalnie - powiedziala surowo - uwaza pan, ze moj ojciec nie byl nigdy niczym wiecej jak najemnikiem. -Alez nie - rzekl Cletus. - Jeszcze jakies dziesiec lat temu byl generalem-porucznikiem w Krolewskiej Armii Afganistanu, prawda? Melissa spojrzala na niego ze zdziwieniem. - Skad pan wie? - Jej ton byl napastliwy. -Historia wojskowosci, w tym takze historia najnowsza, to czesc dziedziny moich zainteresowan - odparl. - Rewolucja uniwersytecka w Kabulu dwanascie lat temu, ktora zakonczyla sie zmiana rzadu, rowniez do nich nalezy. Armia Afganistanu mogla miec tylko jednego generala Eachana Khana. A ten musial emigrowac z Ziemi zaledwie pare lat po przewrocie. -Nie musial wyjezdzac! - powiedziala. - Nadal potrzebowali go w armii, nawet wtedy, kiedy Afganistan zrezygnowal ze swojej niezawislosci i stal sie czescia Koalicji. Byly jednak inne sprawy... - urwala. -Inne sprawy? - zapytal Cletus. -Nie zrozumialby pan! - Melissa odwrocila sie i znow ruszyla wzdluz korytarza. Po kilku krokach jednak zaczela wyrzucac z siebie slowa, jakby nie mogla ich zatrzymac. - Moja matka umarla... i... Salaam Badshahi Daulat Afghanistan - kiedy zaczeto domagac sie wprowadzenia kary smierci dla kazdego, kto spiewa stary afganski hymn, ojciec zlozyl rezygnacje. Wyemigrowal - na Dorsaj. -To nowy swiat, pelen zolnierzy, rozumiem - powiedzial Cletus. - Chyba nie bylo zbyt... -Znalezli mu prace kapitana - kapitana w batalionie najemnikow! - wybuchnela. - Od tamtej pory, w ciagu dziesieciu lat, zdolal dosluzyc sie stopnia pulkownika - i na tym koniec. Najemnicy dorsajscy nie moga bowiem dowodzic wiekszym oddzialem niz pulk. A to, co zostaje po wszystkich niezbednych wydatkach, nie wystarcza nawet na odwiedzenie Ziemi, nie mowiac juz o ponownym tam zamieszkaniu, chyba ze Exotikowie albo tez ktos inny oplaci nam podroz w oficjalnych interesach. Cletus skinal glowa. - Rozumiem - powiedzial. - To jednak blad z pani strony probowac naprawic wszystko przez deCastriesa. Nie mozna na niego wplynac w taki sposob, w jaki ma pani nadzieje to uczynic. -Naprawic... - Dziewczyna odwrocila glowe i zbladlszy nagle popatrzyla na Cletusa zdumiona, mierzac sie z nim spojrzeniem. -Alez tak - powiedzial Cletus. - Zastanawialem sie, co pani miala do roboty przy tamtym stole. Byla pani jeszcze niepelnoletnia, kiedy ojciec pani wyemigrowal na Dorsaj, wiec musi pani miec podwojne obywatelstwo. Ma pani prawo powrotu i zamieszkania na Ziemi, kiedy tylko zechce pani wybrac obywatelstwo Koalicji. Ale pani ojciec nie moze tego uczynic bez specjalnego politycznego zezwolenia, ktorego otrzymanie jest prawie niemozliwe. Albo pani, albo ojciec pani musicie sadzic, ze uda sie pani naklonic deCastriesa do tego, by wam w tym pomogl. -Ojciec nie ma z tym nic wspolnego! - Glos dziewczyny stal sie zapalczywy. - Za jakiego czlowieka pan go uwaza? Spojrzal na nia. - Nie. Ma pani oczywiscie racje - powiedzial. - To musial byc pani pomysl. On nie jest taki. Wychowalem sie na Ziemi w rodzinie wojskowej, a pani ojciec przypomina mi pewnych generalow, z ktorymi jestem spokrewniony. Gdybym tak nie chcial zostac malarzem... -Malarzem? - Melissa zamrugala oczami na te nagla zmiane tematu. -Tak - odparl Cletus, usmiechajac sie z lekkim przymusem. - Wlasnie zaczynalem utrzymywac sie z tego, kiedy dostalem powolanie, i w koncu zdecydowalem sie wstapic do Sojuszniczej Akademii Wojskowej, jak od poczatku chciala moja rodzina. Pozniej, naturalnie, zostalem ranny i odkrylem, ze lubie historie sztuki wojennej. Rzucilem wiec malowanie. Kiedy to mowil, dziewczyna zatrzymala sie automatycznie przed jednymi z drzwi, ktore ciagnely sie wzdluz drugiego, waskiego korytarza. Nie probowala jednak nawet ich otworzyc. Stala natomiast, przygladajac mu sie. -Dlaczego wiec zrezygnowal pan z wykladania na Akademii? - zapytala. -Ktos - powiedzial z humorem - powinien sprawic, by planety staly sie bezpieczne dla takich jak ja naukowcow. -Robiac sobie z deCastriesa osobistego wroga? - zauwazyla powatpiewajaco. - Czy nie nauczyl sie pan niczego wtedy, kiedy ten przejrzal panska gre z filizankami i kostka cukru? -Ale przeciez to mu sie nie udalo - powiedzial Cletus. - Coz, musze przyznac, ze zrobil kawal dobrej roboty, ukrywajac fakt, ze mu sie to nie udalo. -Ukryl? -Naturalnie - odparl Cletus. - Podnoszac pierwsza filizanke byl zbyt pewny siebie i uwazal, iz potrafi wyzyskac kazdy obrot gry na swoja korzysc. A kiedy odwrocil pierwsza filizanke, pomyslal, ze to nie on, lecz ja popelnilem blad. Przy drugiej musial zrewidowac swoj poglad, ale byl jeszcze wystarczajaco pewny siebie, aby sprobowac jeszcze raz. Kiedy podniosl trzecia filizanke, zdal sobie w koncu sprawe z tego, ze gra jest calkowicie pod moja kontrola. Musial wiec znalezc wymowke, aby przerwac rzecz cala i nie probowac po raz czwarty. Melissa potrzasnela glowa. - Wszystko wyglada calkiem inaczej - powiedziala niedowierzajaco. - Przekreca pan to, co sie zdarzylo, aby wygladalo tak, jak pan chce. -Nie - odparl Cletus. - To deCastries wszystko przekrecil swoim, istotnie, bardzo sprytnym wyjasnieniem tego, dlaczego nie zamierza podniesc filizanki po raz czwarty. Problem polega na tym, ze bylo to falszywe wyjasnienie. Wiedzial, ze znajdzie kostke cukru pod kazda filizanka, ktora podniesie. -Jak to mozliwe? -Poniewaz, rozumie sie, kostki byly pod wszystkimi filizankami - odparl Cletus. - Kiedy bralem kostke z cukiernicy, schowalem w dloni jeszcze dwie. Nim deCastries stanal wobec czwartego wyboru, prawdopodobnie polapal sie juz, o co chodzi. Fakt, ze gra polega, jak sie okazalo, nie na znalezieniu kostki, ale na niezrobieniu tego, zmylil go z poczatku. Gdyby jednak wtedy zwrocil na to nasza uwage, byloby za pozno, by ochronic sie przed wyjsciem na glupca, jako ze zagral juz wczesniej trzy razy. Tacy ludzie jak deCastries nie moga pozwolic sobie na osmieszanie sie. -Ale dlaczego pan to zrobil? - Melissa prawie krzyknela. - Dlaczego chce pan miec takiego wroga? -Musze wzbudzic jego zainteresowanie - powiedzial Cletus - abym mogl go wykorzystac. Jesli zdenerwuje go wystarczajaco, zada cios, a ja bede mogl go sparowac. Tylko dzieki skutecznemu udaremnieniu kazdej proby ataku, ktora podejmie, zdolam wystarczajaco przyciagnac jego uwage... Teraz pani rozumie - kontynuowal troche lagodniej - dlaczego powinna sie pani martwic raczej z powodu swoich, a nie moich kontaktow z deCastriesem. Ja potrafie sobie z nim poradzic. Natomiast pani... -Pan... - Dziewczyna wybuchnela nagle gniewem, odwrocila sie i szarpnieciem otworzyla drzwi. - Jest pan skonczony... zadajac sie z Dowem. Niech pan sie da zetrzec na proch. Mam nadzieje, ze tak sie stanie. Ale niech pan sie trzyma ode mnie z daleka... I od ojca! Czy pan mnie slyszy? Spojrzal na nia, a przez jej twarz przemknal jakby lekki cien bolu. -Oczywiscie - powiedzial cofajac sie. - Jesli wlasnie tego pani sobie zyczy. Weszla do srodka, trzaskajac za soba drzwiami. Cletus stal przez chwile patrzac na ich gladka powierzchnie. Przez moment, gdy rozmawial z Melissa, bariera izolacji, ktora sam stworzyl wokol siebie wiele lat temu, kiedy stwierdzil, ze inni go nie rozumieja, prawie stopniala. Teraz byla jednak znow na swoim miejscu. Wzial gleboki oddech, ktory zamienil sie prawie w westchnienie. Odwrocil sie i ruszyl korytarzem w kierunku swojej kabiny. Rozdzial IV Przez nastepne cztery dni Cletus starannie unikal Melissy i jej ojca, sam z kolei byl ignorowany przez deCastriesa i Pater Tena. Mondar natomiast stal sie prawie bliskim jego znajomym, ktory to fakt byl dla Cletusa nie tylko mily, ale i ciekawy.Piatego dnia od wyruszenia z Ziemi statek wszedl na orbite Kultis. Podobnie jak jej siostrzana planeta Mara, Kultis stanowila zielony, cieply swiat z okresowa pokrywa lodowa i tylko dwoma glownymi kontynentami, polnocnym i poludniowym, tak jak Ziemia w odleglej geologicznej przeszlosci. Z glownych miast poszczegolnych kolonii Kultis zaczely przybywac wahadlowce, aby zabrac pasazerow. Pelen niedobrych przeczuc Cletus probowal zatelefonowac do Kwatery Glownej Sojuszu w Bakhalli, aby sie zameldowac i dowiedziec o miejscu zakwaterowania. Wszystkie jednak polaczenia statku z powierzchnia planety byly zajete przez grupe udajaca sie do Neulandii. Co oznaczalo, jak odkryl Cletus, przeprowadziwszy male sledztwo, Pater Tena rozmawiajacego w imieniu deCastriesa. Byl to oczywiscie razacy przyklad faworyzowania na statku znajdujacym sie rzekomo pod neutralna bandera. Przeczucie Cletusa przerodzilo sie w podejrzenie. Jedna z tych rozmow mogla rownie dobrze dotyczyc jego. Po powrocie od telefonu Cletus, rozgladajac sie, dostrzegl niebieska szate Mondara, ktory stal obok zamknietego luku srodkowej czesci statku, zaledwie kilka krokow od Melissy i Eachana Khana. Kulejac podszedl energicznie do Exotika. -Telefony zajete - powiedzial. - Myslalem, ze poprosze Sojusznicza Kwatere Glowna o instrukcje. Powiedz mi, czy w okolicy Bakhalli partyzanci neulandzcy prowadza obecnie jakies ozywione dzialania? -Tuz pod bramami miasta - odparl Mondar. Popatrzyl przenikliwie na Cletusa. - O co chodzi? Czy wlasnie teraz przypomniales sobie, jakie zrobiles wrazenie na deCastriesie podczas obiadu pierwszego dnia na pokladzie? -Ach to? - Cletus uniosl brwi. - Chcesz powiedziec, ze deCastries zwykl zadawac sobie trud uczynienia z kazdego malo waznego pulkownika, ktorego spotka, celu dla partyzantow? -Nie z kazdego, oczywiscie - odparl Mondar i usmiechnal sie. - Tak czy inaczej nie ma powodu do niepokoju. Pojedziesz do Bakhalli z Melissa, Eachanem i mna samym sluzbowym samochodem. -To uspokajajace - stwierdzil Cletus. Myslami znajdowal sie jednak juz gdzie indziej. Jasne, ze niezaleznie od tego, jaki mialby byc wynik spotkania z deCastriesem, stal sie on przynajmniej czesciowo jasny dla Mondara. To dobrze, pomyslal. Szlak, ktory wytyczyl, chcac osiagnac cel wczesniej przez siebie zapowiedziany, mial stanowic przynete dla umyslu przenikliwego, potrafiacego wziac pod uwage niewidoczne dla mniej spostrzegawczego czlowieka skutki swoich poczynan. Takim rodzajem umyslu wyroznial sie deCastries, a i umysl Mondara byl wystarczajaco skomplikowany, jak rowniez na swoj sposob gleboki, by moc okazac sie uzytecznym obiektem sterowania. W pomieszczeniu zabrzmial gong, przecinajac gwar rozmow. -Dokuje wahadlowiec do Bakhalli! - Ze sciennego glosnika dobiegl monotonny glos pierwszego oficera. - Dokuje wahadlowiec do Bakhalli, luk posrodku statku. Wszyscy pasazerowie do Bakhalli proszeni sa o przygotowanie sie do wejscia na poklad... Cletus poczul, ze przesuwa sie do przodu, kiedy luk sie otworzyl, odslaniajac jasny, metalowy tunel prowadzacy do wahadlowca. On i Mondar zostali rozdzieleni przez tlum. Wahadlowiec nie byl wiele wiekszy od ciasnej, niewygodnej maszyny przeznaczonej do lotow w atmosferze i przestrzeni miedzyplanetarnej. Zahuczal, ruszyl, zanurkowal, szarpnal i w koncu zarzucil, ladujac w kole z popekanego, brazowego betonu, otoczonym dzungla szerokolistnych drzew - zielona zaslona ozdobiona czyms, co wygladalo to jak szkarlatne, to jak jaskrawozolte nici. Powloczac nogami, Cletus wyszedl z wahadlowca na jasne swiatlo sloneczne i odsunal sie nieco na bok, aby zorientowac sie w swoim polozeniu. Oprocz malego budynku odpraw okolo piecdziesieciu metrow dalej brak bylo wokol wyraznych sladow czlowieka, z wyjatkiem wahadlowca i betonowej drogi. Sciana dzungli wznosila sie ponad trzydziesci metrow wokol ladowiska. Zwykly, dosc przyjemny, tropikalny dzien, pomyslal Cletus. Rozejrzal sie za Mondarem - gdy nagle wstrzasnelo nim cos w rodzaju bezdzwiecznego emocjonalnego uderzenia piorunem. Juz w momencie wstrzasu rozpoznal uderzenie z zaslyszanych opinii. Byl to "szok reorientacyjny" - gwaltowny, doswiadczany w jednej chwili natlok calego szeregu czynnikow rozniacych sie od tych dobrze znanych. A roztargnienie, w jakim sie znajdowal, schodzac w te niemal ziemska scenerie, spotegowalo jeszcze caly efekt. Teraz, kiedy szok minal, Cletus spostrzegl od razu, ze niebo bylo nie tyle niebieskie, ile raczej niebieskozielone. Slonce wydawalo sie wieksze i bardziej zlocistozolte niz na Ziemi. Czerwone i zolte nitki w listowiu nie byly wytworem kwiatow czy tez winorosli, lecz najprawdziwszymi kolorowymi zylkami biegnacymi przez liscie. Przesycone wilgocia powietrze drgalo od woni, ktore laczac sie wytwarzaly zapach przypominajacy mieszanine startej galki muszkatolowej i rozgniecionej trawy. Wibrowalo ono takze od cichego, ale jednostajnego bzykania owadow i glosow zwierzat imitujacych dzwieki rozpiete miedzy wysokim tonem blaszanej dziecinnej piszczalki a lagodnym brzmieniem drewnianego bebenka - we wszystkim slychac bylo jednak pewna zgrzytliwosc, obca glosom na Ziemi. Caly ten natlok swiatla, zapachow, kolorow i dzwiekow wprowadzil Cletusa w chwilowe odretwienie, z ktorego otrzasnal sie, poczuwszy na swoim lokciu reke Mondara. -Nadjezdza sluzbowy samochod - powiedzial Mondar, prowadzac go naprzod. Pojazd, o ktorym wspomnial, wlasnie wyjechal zza budynku odpraw, a za nim pojawil sie szeroki ksztalt pasazerskiego poduszkowca. - Chyba ze wolisz jechac raczej autobusem razem z bagazami, zonami i zwyklymi cywilami? -Dziekuje, nie. Przylacze sie do was - odparl Cletus. -A zatem tedy - powiedzial Mondar. Kiedy oba pojazdy podjechaly i zatrzymaly sie, Cletus ruszyl za Exotikiem. Samochodem sluzbowym okazal sie wojskowy, napedzany plazma pojazd, poruszajacy sie na poduszce powietrznej, a dzieki opuszczanym lapom przystosowany do jazdy w niezwykle trudnym terenie. Poza tym wygladal jak opancerzona wersja sportowych samochodow uzywanych podczas wielkich polowan. Eachan Khan i Melissa byli juz w srodku, zajmujac jedna z umieszczonych naprzeciwko siebie par siedzen dla pasazerow. Z przodu przy urzadzeniach sterowniczych siedzial mlody zolnierz o okraglej twarzy z tarczowcem u boku. Cletus z zainteresowaniem zerknal na niezgrabna, reczna bron, kiedy wdrapywal sie do pojazdu obok prawej lapy. Byl to pierwszy tarczowiec, jaki widzial w normalnym, polowym uzyciu - chociaz juz kiedys dotykal podobnej broni w Akademii, a nawet z niej wypalil. Stanowila ona skrzyzowanie - nie, dokladne pomieszanie roznych typow broni - zaprojektowane pierwotnie do tlumienia zamieszek, do utrzymywania porzadku publicznego, a wiec byla ona prawie bezuzyteczna na polu walki, gdzie juz w pierwszych minutach bitwy odrobina kurzu mogla sparalizowac pewne niezbedne czesci wewnatrz skomplikowanego mechanizmu. Nazwa broni wywodzila sie z oryginalnego nieoficjalnego okreslenia - karabin tarczowy, co swiadczylo o tym, ze nawet specjalisci od uzbrojenia maja pewne poczucie humoru. Przy wlasciwej obsludze taki karabin mogl wystrzeliwac wszelkiego rodzaju naboje, od 4,5 mm srutu az po ciezkie pociski typu samonaprowadzajacego sie. Byl to ten rodzaj niepraktycznej broni, ktora prowokowala taktyczna wyobraznie Cletusa do wymyslania dla niej roznych mozliwych, nieszablonowych zastosowan w niezwyklych sytuacjach. Obaj mezczyzni znalezli sie wreszcie w samochodzie. Z sykiem kompresora ciezki pojazd uniosl sie dwadziescia piec centymetrow nad betonem i powoli ruszyl na podtrzymujacej go poduszce powietrznej. Przed nimi wylonila sie przerwa w scianie dzungli; chwile pozniej suneli waska, kreta droga z ubitej ziemi, po ktorej obu stronach ciagnely sie glebokie, zarosniete chwastami rowy, bezskutecznie probujace powstrzymac napor tropikalnego lasu, wznoszacego sie wzdluz calego traktu, aby wreszcie gdzies wysoko nad ich glowami utworzyc lukowate sklepienie. -Jestem zaskoczony tym, ze nie wypalacie czy tez nie niszczycie dzungli w inny sposob, by utworzyc czyste pasy po obu stronach drogi - rzekl Cletus do Mondara. -Robimy to na waznych wojskowych trasach - odparl Exotik. - Obecnie brakuje nam jednak ludzi, a miejscowa roslinnosc szybko odrasta. Probujemy hodowac ziemskie drzewa i trawy, aby wyprzec rodzime formy wegetacji, i sadzimy je wzdluz drog, ale w laboratoriach rowniez brak rak do pracy. -Trudna sytuacja z zaopatrzeniem i ludzmi - wyrzucil z siebie Eachan Khan, dotykajac troskliwie prawego czubka swych sztywnych, siwych wasow dokladnie w tym momencie, w ktorym pojazd najechal niespodziewanie na ogromne pnacze, przebijajace sie spod ubitej ziemi tworzacej droge, i tym samym zmuszony byl opuscic lapy, aby pokonac przeszkode. -Co pan sadzi o tarczowcach? - zapytal Cletus najemnika dorsajskiego, z trudnoscia wypowiadajac slowa z powodu wstrzasow i przechylow pojazdu. -Zly kierunek rozwoju malej broni... - Przeszkoda zostala z tylu, a pojazd znow zawisl miekko na podtrzymujacej go poduszce powietrznej. - Paralizatory, ultradzwiekowce, tarczowce do unieszkodliwiania, blokowania lub niszczenia broni przeciwnika - wszystko to robi sie zbyt skomplikowane. A im bardziej to skomplikowane, im gorsza sytuacja z dostawami, tym trudniej zapewnic ruchliwosc oddzialow uderzeniowych. -Jaki pan ma zatem pomysl? - zapytal Cletus. - Powrot do kusz, nozy i krotkich mieczy? -Czemu nie? - rzucil nieoczekiwanie Eachan Khan, zabarwiajac swoj monotonny glos nowa dla siebie nuta entuzjazmu. - Czlowiek z kusza na wlasciwej pozycji i we wlasciwym czasie wart jest tyle, ile korpus ciezkiej artylerii pol godziny pozniej i pietnascie kilometrow dalej od miejsca, w ktorym powinien sie byl znalezc. Jak to szlo:...z braku gwozdzia zginela podkowa...? -Z braku podkowy zginal kon. Z braku konia zginal jezdziec - zacytowal Cletus do konca i dwaj mezczyzni spojrzeli na siebie z dziwnym, niemym szacunkiem. -Musi pan miec niemale problemy szkoleniowe - powiedzial Cletus z namyslem. - Mam na mysli Dorsaj. Jest pan zmuszony przyjmowac ludzi o najdziwniejszej przeszlosci, a chcialby pan uczynic z nich zolnierzy zdolnych do najrozniejszych wojskowych zadan. -Koncentrujemy sie na rzeczach podstawowych - odparl Eachan. - A oprocz tego nasz program polega na tworzeniu malych, ruchliwych, szybko dzialajacych oddzialow, wykorzystywanych pozniej zgodnie z ich przeznaczeniem. - Skinal glowa w kierunku Mondara. - Do tej pory naprawde udalo sie to tylko u Exotikow. Wiekszosc pracodawcow chce wpasowac naszych zawodowcow w tradycyjne ramy organizacyjne. Dziala jakos, ale co to ma wspolnego z efektywnym wykorzystaniem ludzi czy oddzialow. Jest to jeden z powodow, dla ktorego mielismy zatargi z regularnym wojskiem. Panski tutejszy przelozony, general Traynor... - Eachan urwal. - Coz, nie powinienem o tym mowic. Nagle porzucil ten temat, usiadl prosto i wyjrzal przez jeden z otworow w metalowych bokach pojazdu. Nastepnie odwrocil sie i zawolal do kierowcy. -Nie widac tam czegos dziwnego? - zapytal. - Cos mi sie tutaj nie podoba. -Nie, panie pulkowniku! - odkrzyknal kierowca. - Spokoj jak w niedzielny... Tuz obok rozlegl sie niespodziewanie jakby trzask pioruna. W tej samej chwili pojazd przechylil sie. Cletus poczul, ze sie wywracaja, a powietrze wokol nich zapelnilo sie fruwajaca ziemia. Katem oka widzial kierowce walacego sie do rowu po prawej stronie drogi, nadal trzymajacego karabin, ale pozbawionego glowy. Wtedy tez pojazd przewrocil sie calkiem na bok i nastapil moment, w ktorym nic nie bylo widac. Wtem wszystko znowu stalo sie wyrazne. Samochod lezal na prawym boku wystawiajac opancerzone podwozie, a do nich, do srodka, mozna bylo dostac sie jedynie albo przez lewy, albo przez tylny otwor okienny. Mondar juz zaciagnal metalowa zaluzje na tylne okno, a Eachan Khan zaslanial lewe okno znajdujace sie teraz nad ich glowami. Znalezli sie w ciemnym, metalowym pudle z kilkoma zaledwie waskimi, przepuszczajacymi swiatlo sloneczne szczelinami z przodu pojazdu i wokol opancerzonego fragmentu za siedzeniem kierowcy. -Ma pan bron, pulkowniku? - zapytal Eachan Khan, wyjmujac spod munduru maly, plaski pistolet i przykrecajac do niego dluga, snajperska lufe. Kule ze sportowych karabinow - teoretycznie broni cywilnej, lecz wystarczajaco zabojczej w dzungli - zaczynaly juz bebnic o pancerna karoserie pojazdu. -Nie - odparl ponuro Cletus. W samochodzie robilo sie duszno, a zapach rozgniecionej trawy i galki muszkatolowej stal sie wszechobecny. -Szkoda - powiedzial Eachan Khan. Skonczyl przykrecac lufe, wystawil jej koniec przez jedna ze szczelin i przymruzyl oko. Wystrzelil. Duzy mezczyzna z jasna broda, w maskujacym kombinezonie, przedarl sie przez sciane dzungli po prawej stronie drogi i lezal teraz nieruchomo. -W autobusie uslysza strzelanine, przeciez jada za nami - odezwal sie Mondar z polmroku za Cletusem. - Zatrzymaja sie i zadzwonia po pomoc. Odsiecz powinna nadejsc w ciagu pietnastu minut od powiadomienia Bakhalli. -Tak - powiedzial Eachan Khan spokojnie i znowu wystrzelil. Poslyszeli, jak kolejne cialo, tym razem niewidoczne, z trzaskiem wali sie z drzewa na ziemie. - Powinni zjawic sie tutaj na czas. Dziwne, ze ci partyzanci nie przepuscili nas i nie poczekali na autobus. Wiekszy ladunek, slabsza ochrona i wiecej cennych rzeczy w srodku... Trzymalbym glowe nizej, pulkowniku. Ostatnie slowa skierowane byly do Cletusa, ktory podniosl sie i z furia szarpal zaluzje w dolnej czesci pojazdu. W polowie oparty o droge, jako ze samochod znalazl sie na jej wybrzuszeniu, Cletus odsuwal zaluzje, stopniowo poszerzajac otwor wychodzacy na row, do ktorego wpadl martwy kierowca - otwor wystarczajaco duzy, aby Cletus mogl sie przez niego przecisnac. Ukryci w dzungli strzelcy spostrzegli, co sie dzieje, i grad pociskow zadzwonil o opancerzone podwozie pojazdu, jednak z powodu ostrego kata, jaki samochod tworzyl z ziemia, zaden z pociskow nie przeszedl przez otwor, ktory zrobil Cletus. Melissa odkrywszy nagle, co Cletus zamierza zrobic, chwycila go za ramie, kiedy zaczal przeciskac sie przez otwor. -Nie - powiedziala. - To bezcelowe! Nie moze pan pomoc kierowcy. Zostal zabity, kiedy wybuchla mina... -Do diabla... z tym - wysapal Cletus, jako ze strzelanina nie zachecala do przestrzegania dobrych manier. - Kierowca wypadl razem z tarczowcem. Wyrwawszy sie wysliznal sie spod opancerzonego pojazdu, poderwal i rzucil w kierunku rowu, w ktorym lezalo niewidoczne cialo kierowcy. W otaczajacej ich dzungli rozlegl sie huk wystrzalow, Cletus potknal sie, kiedy dotarl do skraju rowu, obrocil i znikl im z oczu. Melissie zaparlo dech, gdyz z rowu dobiegl odglos szamotaniny, a nastepnie ukazalo sie ponad nim ramie, ktore drgalo przez sekunde, pozniej zawislo, wyraznie widoczne, wyciagniete ku gorze, jakby w ostatnim rozpaczliwym akcie blagania o pomoc. W odpowiedzi huknal w dzungli pojedynczy strzal, a kula urwala pol dloni i nadgarstek. Trysnela krew, ale reka nie cofnela sie i krwawienie prawie natychmiast ustalo; nie widac bylo najmniejszej struzki, ktora swiadczylaby o nadal pracujacym, zyjacym sercu. Melissa wzdrygnela sie, wytrzeszczonymi oczyma wpatrujac w wystajace ramie, w koncu wyrwalo sie z niej drzace westchnienie. Przygladajacy sie temu przez chwile ojciec polozyl jej na ramieniu wolna reke. -Spokojnie, dziewczyno - powiedzial. Sciskal przez jakis czas jej ramie, wkrotce jednak zostal zmuszony do spojrzenia przez swoja szczeline, gdyz seria wystrzalow znowu zadzwonila o karoserie pojazdu. - Moga nas teraz zaatakowac w kazdej sekundzie - mruknal. Siedzac w polmroku ze skrzyzowanymi nogami, niczym jakas medytujaca i nieobecna duchem postac, Mondar wyciagnal rece i wzial w nie dlonie znieruchomialej z szeroko otwartymi oczami dziewczyny. Jej spojrzenie nie oderwalo sie ani na moment od ramienia w rowie i Melissa coraz mocniej i mocniej, z niewiarygodna wprost sila, sciskala rece Mondara. Nie wydala zadnego dzwieku i nie odwrocila wzroku, a jej twarz byla tak biala i nieruchoma jak maska. Strzaly w dzungli nagle ucichly. Mondar odwrocil sie i zerknal na Eachana. Dorsaj popatrzyl ponad wlasnym ramieniem i oczy obu mezczyzn spotkaly sie. -W kazdej sekundzie - rzucil Eachan praktycznym tonem. - Bedzie pan glupcem, jesli pozwoli sie pan wziac zywcem, Outbondzie. -Kiedy zycie straci wszelki sens, zawsze mozna umrzec - odpowiedzial Mondar pogodnie. - Zaden czlowiek nie rozkazuje temu cialu, jedynie ja sam. Eachan poczal znowu strzelac. -Pasazerowie autobusu - zauwazyl spokojnie Mondar - powinni juz dawno uslyszec strzelanine i zawiadomic Bakhalle. -Bez watpienia - odparl Dorsaj. - Ale pomoc musialaby dotrzec do nas wlasnie w tej chwili, aby na cos jeszcze sie przydac. W kazdej sekundzie, jak powiedzialem, moga nas zaatakowac. Jeden pistolet nie powstrzyma dwunastu czy tez ilu ich tam jest ludzi... Wlasnie ida! Przez szczeline ponad sterczacym ramieniem zolnierza Mondar ujrzal dwa szeregi odzianych w kombinezony maskujace postaci, ktore wyskoczyly nagle z dzungli po obu stronach drogi i ruszyly w kierunku pojazdu. Maly pistolet w reku Eachana odzywal sie nieprzerwanie i w jakis niemal magiczny sposob - gdyz odglosy wystrzalow prawie ginely w ogolnym halasie i zgielku - figurki z czola ataku osuwaly sie na ziemie. Atakujacym pozostalo do przebycia nie wiecej niz pietnascie metrow; wkrotce dzungle i mala plame slonecznego swiatla, ktore Mondar mogl dostrzec, przeslonily zielone kombinezony. Pistolet w reku Eachana trzasnal glucho i w tej samej sekundzie, kiedy sylwetka pierwszego partyzanta zakryla otwor, przez ktory wydostal sie Cletus, gdzies z tylu rozlegl sie dziki jazgot i atakujacy znikneli niczym piaskowe figurki po uderzeniu silnej, przybrzeznej fali. Tarczowiec jazgotal jeszcze przez chwile i wreszcie ucichl. Nad miejscem walki zalegla cisza, jak gdyby woda gorskiego jeziora zdolala przykryc juz spadajacy kamien. Eachan wyminal zastygle postacie Mondara i Melissy i wyczolgal sie z samochodu. Odretwiali poszli oboje w jego slady. Powloczac sztywna z powodu sztucznego stawu kolanowego lewa noga, Cletus usilowal wydostac sie z rowu, ciagnac za soba karabin. Stanal na rownych nogach wlasnie wtedy, kiedy podszedl do niego Eachan. -Bardzo dobra robota - rzekl Dorsaj z rzadka nuta ciepla w swoim sztywnym zazwyczaj tonie. - Dziekuje, pulkowniku. -Nie ma za co, pulkowniku - odparl Cletus lekko drzacym glosem. Teraz, kiedy napiecie minelo, zdrowe kolano niewidocznie, ale wyczuwalnie drgalo z emocji pod nogawka spodni od munduru. -Rzeczywiscie, bardzo dobra robota - powiedzial cicho jak zwykle Mondar, przylaczajac sie do nich. Melissa przystanela i spojrzala w dol, do rowu, gdzie lezal martwy kierowca. To jego ramie, celowo oczywiscie, podniosl Cletus, kiedy niewidoczny zalegl w rowie, udajac smiertelnie zranionego czlowieka. Melissa wzdrygnela sie i odwrocila. Patrzyla na Cletusa szeroko rozwartymi oczami, a na jej bladej twarzy mieszaly sie najrozniejsze uczucia. -Nadchodza wlasnie posilki - zauwazyl Mondar, wpatrujac sie w niebo. Para bojowych maszyn z oddzialem piechoty na pokladzie kazdej opadala na droge. Z tylu rozlegl sie syk hamujacych dysz odrzutowych, wiec odwrocili sie, by zobaczyc wylaniajacy sie zza zakretu drogi autobus. - Podobnie jak nasza sekcja lacznosci - dodal usmiechajac sie leciutko. Rozdzial V Sluzbowy samochod z dowodztwa, z kompresorem zniszczonym przez partyzancki ogien, zostal na drodze. Jedna z maszyn bojowych zabrala czterech pozostalych przy zyciu pasazerow do Bakhalli. Cala czworke wysadzono w sekcji transportowej Sojuszniczej Kwatery Glownej w Bakhalli. Eachan Khan i Melissa pozegnali sie i odjechali taksowka do swojej rezydencji w miescie. Mondar otworzyl drzwi nastepnej taksowki i ruchem reki zaprosil Cletusa do srodka.-Bedziesz musial jechac do Kwatery Glownej po przydzial i zakwaterowanie, a to mi po drodze. Podrzuce cie. Cletus wsiadl; Mondar wyciagnal reke, aby zaprogramowac na desce rozdzielczej cel podrozy. Pojazd uniosl sie na poduszce powietrznej i miekko przesliznal pomiedzy szeregami pomalowanych na bialo budynkow wojskowych. -Dziekuje - powiedzial Cletus. -Nie ma za co - odparl Mondar. - Wlasnie tam w dzungli uratowales nam wszystkim zycie. Pragnalbym uczynic cos wiecej, niz tylko ci podziekowac. O ile sie nie myle, chcialbys jeszcze raz porozmawiac z Dowem deCastriesem? Cletus spojrzal na Outbonda z zaciekawieniem. Przez cale zycie lubil obserwowac ludzi dazacych do osiagniecia waznych celow; w ciagu pieciu dni, od kiedy poznal Mondara, zdal sobie sprawe, ze wytrwalosc Exotika w dazeniu do celu moze okazac sie rownie wielka jak jego wlasna. -Myslalem, ze deCastries udal sie do stolicy Neulandii. -Udal sie - odrzekl Mondar, kiedy taksowka skrecila w prawo, w nieco szersza aleje i zaczela zblizac sie do duzego budynku z bialego betonu, z umieszczona na szczycie sojusznicza flaga. - Ale do Neulandii jest stad zaledwie dwadziescia piec minut droga powietrzna. Koalicja nie ma zadnych bezposrednich stosunkow dyplomatycznych z naszym rzadem na Kultis i ani nasi ludzie, ani Dow nie zechca przepuscic okazji do rozmow. A poza tym, w rzeczywistosci, walczymy z Koalicja. Neulandia nie przetrwalaby bez niej szesciu tygodni. Dzisiaj wieczorem wydaje nieoficjalne, male przyjecie w swoim domu - zimny bufet i ogolne rozmowy. Beda tez Eachan Khan i Melissa. Bylbym zaszczycony, gdybys przyszedl rowniez. -Przyjde z przyjemnoscia - powiedzial Cletus. - Czy moge przyprowadzic swojego adiutanta? -Adiutanta? -Podporucznika Arvida Johnsona, jesli bede mial szczescie zastac go jeszcze bez przydzialu - odparl Cletus. - To jeden z moich bylych studentow z Akademii. Odwiedzil mnie, kiedy kilka miesiecy temu przyjechal do domu na urlop. To wlasnie on powiedzial mi o Bakhalli cos, co mnie zainteresowalo. -Tak? Wiec przyprowadz go, prosze bardzo! - Taksowka zatrzymala sie przed chodnikiem prowadzacym prosto do wejscia do duzego, bialego budynku. Mondar nacisnal guzik i drzwiczki obok Cletusa otworzyly sie. - Przyprowadz, kogo zechcesz. Okolo osmej. -Przyjdziemy - obiecal Cletus. Odwrocil sie i ruszyl chodnikiem w kierunku Kwatery Glownej. -Pulkownik Cletus Grahame? - zapytal mlody podporucznik o waskiej twarzy, siedzacy przy zasmieconym biurku za oszklonymi drzwiami biura zakwaterowania i przydzialow, kiedy Cletus zatrzymal sie przed nim. - Ma pan natychmiast zameldowac sie u generala Traynora - natychmiast, kiedy pan sie zjawi. Mlody oficer mial wysoki, tenorowy glos i nieprzyjemnie szczerzyl zeby, kiedy mowil. Cletus usmiechnal sie milo, zapytal o droge do biura generala i odszedl. Oszklone drzwi z napisem "General brygady John Houston Traynor", ktore w koncu znalazl, zaprowadzily go najpierw do sekretariatu, gdzie stal barczysty, lysawy pulkownik okolo piecdziesiatki, najwyrazniej konczac wydawanie jakichs polecen otylemu, trzydziestoletniemu kapitanowi siedzacemu za jedynym w tym pomieszczeniu biurkiem. Skonczywszy pulkownik odwrocil sie i zmierzyl Cletusa wzrokiem. -Pan nazywa sie Grahame? - zapytal niespodziewanie. -Zgadza sie, pulkowniku - odparl uprzejmie Cletus - a pan...? -Dupleine - rzekl tamten niegrzecznie. - Jestem szefem sztabu generala Traynora. Nie wejdzie pan w sklad naszej kadry oficerskiej, prawda? -Otrzymalem specjalne zadanie z Genewy, pulkowniku - odparl Cletus. Dupleine odchrzaknal, obrocil sie na piecie i wyszedl tymi drzwiami, przez ktore Cletus wlasnie wszedl. Podpulkownik spojrzal na grubego kapitana za biurkiem. -Panie pulkowniku - odezwal sie kapitan. W jego glosie pojawil sie cien sympatii. Twarz mial uprzejma i dosyc inteligentna, pomimo podtrzymujacego ja ciezkiego, drugiego podbrodka. - Jesli pan usiadzie na chwile, powiadomie generala Traynora, ze pan tu jest. Cletus siadl, a kapitan pochylil sie, by powiedziec cos do interkomu na biurku. Odpowiedzi, ktora nadeszla, Cletus nie uslyszal, ale kapitan podniosl wzrok i skinal glowa. -Moze pan wejsc, pulkowniku - powiedzial, wskazujac glowa drzwi znajdujace sie za jego biurkiem. Cletus wstal i podszedl do drzwi... Kiedy wszedl do drugiego pokoju, znalazl sie na wprost znacznie wiekszego biurka, za ktorym siedzial podobny do byka mezczyzna po czterdziestce, z twarza o ciezkich rysach, ozdobiona przerazajaca para gestych, czarnych brwi. "Bat" Traynor, tak przezywano generala z powodu groznego wygladu, uzmyslowil sobie Cletus. Bat Traynor przygladal mu sie z groznie sciagnietymi brwiami, kiedy Cletus szedl w strone biurka. -Podpulkownik Cletus Grahame melduje sie, generale - wyrecytowal Cletus, kladac na biurku rozkazy podrozy. Bat odsunal je na bok reka o duzych kostkach. -W porzadku, pulkowniku - powiedzial. Mial szorstki, basowy glos. Wskazal na krzeslo naprzeciwko siebie, po drugiej stronie biurka. - Prosze usiasc. Cletus utykajac podszedl do krzesla i z wdziecznoscia siadl. Czul, ze podczas epizodu w dzungli nadwerezyl sobie jedno czy tez kilka wiazadel chorego kolana, z tych jakie mu pozostaly. Podniosl wzrok i stwierdzil, ze Bat nadal mu sie przyglada bez ogrodek. -Mam tutaj panskie dossier, pulkowniku - powiedzial po chwili. Szybkim ruchem otworzyl szara, plastikowa teczke, ktora lezala przed nim na biurku, i zajrzal do niej. - Mowa jest tutaj o tym, ze pochodzi pan z wojskowej rodziny. Panski wuj byl generalem, szefem sztabu w Sojuszniczej Kwaterze Glownej w Genewie, tuz przed przejsciem w stan spoczynku osiem lat temu. Zgadza sie? -Tak jest, generale - rzekl Cletus. -A pan - Bat przerzucal papiery grubym palcem wskazujacym, zagladajac w nie z nieco nachmurzona mina - zostal ranny w kolano podczas trzymiesiecznej wojny na Jawie siedem lat temu?... Medal Honoru, rowniez? -Tak - powiedzial Cletus. -Od tamtej pory - Bat zatrzasnal teczke i podniosl wzrok, aby jeszcze raz bez zmruzenia powiek utkwic go w twarzy Cletusa - byl pan wykladowca w Akademii. Krotko mowiac, oprocz trzymiesiecznej czynnej sluzby nie robil pan w armii nic poza wtlaczaniem taktyki w glowy kadetow. -Pisalem rowniez - dodal Cletus skrupulatnie - Teorie taktyki i strategii. -Tak - rzekl ponuro Bat. - Mam to tutaj rowniez. Trzy miesiace w polu, a zamierza pan napisac dwadziescia tomow. -Slucham, generale - powiedzial Cletus. Bat rozparl sie ciezko na krzesle. -W porzadku - rzekl. - Ma pan tutaj wyznaczone specjalne zadanie jako moj doradca od taktyki. - Czarne brwi sciagnely sie groznie i zalopotaly niczym bojowe flagi na wietrze. - Nie podejrzewam, abym dostal pana tylko dlatego, iz w pore doszly do pana sluchy o pozbywaniu sie z Akademii niepotrzebnych ludzi, dzieki czemu pociagnawszy za odpowiednie sznurki mial pan nadzieje zostac wyslany do jakiejs milej, lekkiej pracy, przy ktorej nie byloby w zasadzie nic do roboty. -Nie, generale - odparl cicho Cletus. - Moze i pociagnalem za pare sznurkow, aby zostac tutaj wyslany. Ale, za pozwoleniem pana generala, nie dlatego, ze myslalem o lekkiej pracy. Mam tutaj bardzo duzo do zrobienia. -Nie sadze, pulkowniku. Nie sadze - powiedzial Bat. - Tak sie sklada, ze trzy miesiace temu zlozylem prosbe o dwanascie czolgow niezbednych do akcji w dzungli... Zamiast nich dostalem pana. Otoz nie mam pojecia, co Akademia zamierza zrobic ze swoim Wydzialem Taktyki. Te dzieciaki i tak musza znalezc sie w polu i uczyc tego wszystkiego jeszcze raz w praktyce. Ale ja potrzebowalem tych czolgow. I nadal ich potrzebuje. -Mozliwe - powiedzial Cletus - ze w jakis sposob pomoge panu generalowi obejsc sie bez nich. -Nie sadze - stwierdzil ponuro Bat. - Uwazam natomiast, ze bedzie sie pan tutaj obijal przez kilka miesiecy, okazujac sie przy tym nieszczegolnie przydatny. Wspomne wtedy o tym fakcie Sojuszniczej Kwaterze Glownej na Ziemi i znowu poprosze o swoje czolgi. Dostane je, a pana przeniosa z powrotem na Ziemie - jesli nawet bez pochwal, to przynajmniej bez zadnych czarnych plam w aktach... To znaczy, jesli wszystko pojdzie gladko, pulkowniku. A... - siegnal na skraj biurka i popchnal w kierunku Cletusa pojedynczy arkusz papieru - gdy juz o tym mowie, mam tutaj raport o tym, iz upil sie pan pierwszej nocy na statku i zrobil z siebie glupca przed ministrem spraw zagranicznych Koalicji, ktory rowniez znajdowal sie na pokladzie. -To dopiero szybki meldunek - spostrzegl Cletus - zwazywszy, ze kiedy grupa udajaca sie do Bakhalli opuszczala statek, wszystkie telefony na pokladzie byly zajete przez ludzi Koalicji. Wnioskuje zatem, iz ten raport dla pana generala jest dzielem ktoregos z nich? -To nie panska sprawa, kto zlozyl raport! - huknal Bat. - Jesli o to chodzi, zlozyl go kapitan statku. Cletus rozesmial sie. -Co w tym smiesznego, pulkowniku? - Bat podniosl glos. -Mysl, generale - powiedzial Cletus - ze kapitan cywilnego statku sklada meldunek o zachowaniu sie oficera Sojuszu. -Nie bedzie pan uwazal tego za zabawne, kiedy kaze dolaczyc te informacje do panskich akt, pulkowniku - zauwazyl Bat. Wpatrywal sie w swego rozmowce z poczatku groznie, nastepnie z odrobina niepokoju, gdyz Cletus nie wygladal na bardzo poruszonego ta grozba. - No, mniejsza o koalicyjnego czy jakiegokolwiek tam cywilnego kapitana statku. Jestem panskim dowodca i prosze o wytlumaczenie panskiej nietrzezwosci. -Nie ma zadnego wytlumaczenia... - zaczai Cletus. -Czyzby? - wtracil Bat. -Zamierzalem powiedziec, ze nie ma zadnego wytlumaczenia - kontynuowal Cletus -jako ze zadne wytlumaczenie nie jest potrzebne. Nigdy w zyciu nie bylem pijany. Obawiam sie, ze kapitan statku albo zostal mylnie poinformowany, albo wyciagnal niewlasciwy wniosek. -Po prostu pomylil sie, co? - ironicznie zauwazyl Bat. -Zdarza sie - powiedzial Cletus - mysle, iz mam swiadka, ktory potwierdzi, ze nie bylem pijany. Siedzial przy stole. To Mondar, byly przedstawiciel Exotikow w Enklawie St. Louis. Otwarte usta Bata, przygotowujacego sie do riposty, nim Cletus zdolalby skonczyc, zamknely sie z powrotem. General siedzial w milczeniu przez kilka sekund. W koncu drgnely mu brwi, a zmarszczka miedzy oczami nieco sie wygladzila. -Skad wiec ten raport? - zapytal bardziej neutralnym tonem. -Jak sie zorientowalem - powiedzial Cletus - zaloga statku wydawala sie sprzyjac ludziom Koalicji przebywajacym na pokladzie. -A wiec, psiakrew! - wybuchnal Bat - skoro zorientowal sie pan, iz pochopnie wyciagaja wnioski, dlaczego nie wyprowadzil pan ich z bledu? -To kwestia elementarnej strategii - odparl Cletus. - Pomyslalem, ze nie zaszkodzi, jesli pozwole ludziom Koalicji powziac o mnie jak najgorsza opinie - o mnie i o mojej, jako eksperta od taktyki, przydatnosci dla pana. Bat popatrzyl na Cletusa z politowaniem. - Tak czy inaczej, ich opinia nie jest ani odrobine gorsza od mojej - powiedzial. - Nie jest mi pan potrzebny, pulkowniku. To jest mala, brudna wojna i nie ma w niej miejsca na strategiczne tajemnice. Tutejsza kolonia Exotikow dysponuje tegimi glowami, pieniedzmi, rozwinieta technika i ma dostep do morza. Neulandczycy nie maja ani wybrzeza, ani przemyslu, ale za to z powodu tego ich religijnego kultu wielozenstwa musza wyzywic ze swoich niewielkich farm wiele ludzi. A ten nadmiar ludzi doskonale sprzyja powiekszaniu szeregow partyzanckich. No wiec Neulandczycy chca tego, co maja Exotikowie, a Koalicja stara sie im pomoc. My mamy dopilnowac, aby im sie to nie udalo. Tak wyglada sytuacja. To, czego probuja dokonac neulandzcy partyzanci, i to, co my robimy, aby ich przed tym powstrzymac, jest najwyrazniej oczywiste. Nie potrzebuje ani ksiazkowej strategii, ani ekspertow od taktyki, tak jak nie potrzebuje stuosobowej orkiestry symfonicznej. I jestem pewien, ze deCastries, a takze inni ludzie Koalicji na tamtym statku wiedzieli o tym rownie dobrze jak ja. -Byc moze, nie bede tak bezuzyteczny, jak pan general mysli - powiedzial Cletus nie zniechecony. - Oczywiscie, zamierzam zbadac sytuacje, rozpoczynajac od ulozenia planu przechwycenia tych partyzantow, ktorych w ciagu kilku nastepnych dni Neulandczycy beda usilowali przerzucic w glab kraju przez Etter Pass. Brwi Bata znowu uniosly sie do gory. - Nowi partyzanci? Kto pana poinformowal o Etter Pass? - warknal. - Co za krolika probuje pan wyciagnac ze swojego kapelusza? -Zadnego krolika - odparl Cletus. - Obawiam sie, ze nie jest to tylko profesjonalna opinia. Jedynie zdrowy rozsadek. Kiedy znalazl sie tutaj deCastries, Neulandczycy musza podczas jego wizyty przeprowadzic jakies spektakularne akcje... Czy ma pan pod reka mape? Bat uderzyl w przycisk na biurku i sciana po lewej stronie Cletusa rozjasnila sie dzieki wyswietlonej na niej duzej mapie ukazujacej dlugi, waski, nadbrzezny kraj Exotikow z pasmem gor w glebi, oddzielajacym go od Neulandii. Cletus podszedl do sciany, wyciagnal reke i lewym palcem wskazujacym dotknal punktu w srodkowej czesci pasma gorskiego biegnacego wzdluz lewej strony mapy. -To jest Etter Pass - powiedzial do Bata. - Dobra, szeroka przelecz gorska prowadzaca z Neulandii do Bakhalli, tyle ze, zgodnie z meldunkami, niezbyt czesto wykorzystywana przez Neulandczykow po prostu dlatego, ze po drugiej stronie, sto piecdziesiat kilometrow w kazdym kierunku, nie ma niczego wartego zachodu. Skadinad jest to zupelnie latwa do pokonania przelecz. W dole lezy tylko male miasteczko Two Rivers. Oczywiscie, z praktycznego punktu widzenia, Neulandczycy wola wysylac swoich partyzantow przez przelecze znajdujace sie w poblizu wiekszych skupisk ludzkich. Ale jesli nie tyle zalezy im na korzysciach, ile na widowisku, oplacaloby im sie w ciagu kilku nastepnych dni przerzucic w tym miejscu znaczne sily, tak ze za tydzien od dzis mogliby uderzyc na jedno z mniejszych miast wybrzeza, byc moze, zdobyc je i utrzymac przez kilka dni. Cletus odwrocil sie, pokustykal do swojego krzesla i siadl. Bat ze zmarszczonymi brwiami patrzyl na mape. -W kazdym razie - mowil dalej Cletus - zarzucenie sieci i schwytanie wiekszosci z nich nie powinno byc zbyt trudne, kiedy beda probowali przejsc przez Two Rivers. W rzeczywistosci moglbym zrobic to sam. Gdyby dal mi pan batalion skoczkow... -Batalion! Skoczkow!... - Bat nagle otrzasnal sie z oslupienia i rzucil na Cletusa piorunujace spojrzenie. - Pan mysli, ze co to jest? Sala wykladowa, na ktorej moze pan sobie wymarzyc dowolny oddzial potrzebny do wykonania zadania? Nie ma oddzialow skoczkow na Kultis. A jesli chodzi o powierzenie panu batalionu jakiegokolwiek rodzaju wojsk, nawet gdyby panskie domysly byly cos warte... - Bat parsknal. -Partyzanci i tak przyjda. Zalozylbym sie o moja reputacje - odezwal sie Cletus spokojnie. - W istocie moglby pan powiedziec, ze w gruncie rzeczy juz to zrobilem. Pamietam, jak rozmawialem z niektorymi moimi kolegami z Akademii i z jednym czy dwoma przyjaciolmi z Waszyngtonu, przewidujac podobna partyzancka akcje, kiedy tylko Dow deCastries pokaze sie w Neulandii. -Przewidzial pan... - Ton Bata stal sie raptem zamyslony i przebiegly. Rozsiadl sie za biurkiem, z namyslem, ze sciagnietymi brwiami patrzac na Cletusa. Nastepnie spojrzenie jego ciemnych oczu nabralo ostrosci. - Zatem postawil pan na szale swoja reputacje, prawda, pulkowniku? Tyle ze zbywajace oddzialy to cos, czego nie mam, a zreszta pan jest tutaj moim doradca... Powiem panu cos. Sciagne kompanie urlopowanych i wysle ja pod dowodztwem oficera liniowego. Bedzie mlodszy od pana stopniem, oczywiscie, ale moze pan zabrac sie z nim, jesli pan zechce. Oficjalnie jedynie jako obserwator, ale powiem oficerowi dowodzacemu, ze ma brac pod uwage panskie rady. Odpowiada to panu? Ostatnie slowa wypowiedziane tonem nie znoszacym sprzeciwu przypominaly ostre warkniecie. -Naturalnie - odpowiedzial Cletus. - Jesli pan general sobie tego zyczy. -Dobrze! - Bat rozpromienil sie niespodziewanie, pokazujac zeby w szerokim, falszywym usmiechu. - Moze wiec pan odejsc i obejrzec swoja kwatere, pulkowniku. Ale niech pan bedzie blisko telefonu. Cletus wstal. - Dziekuje, generale - powiedzial i ruszyl do wyjscia. -Nie ma za co, pulkowniku. Nie ma za co! - W glosie Bata pojawilo sie cos na ksztalt chichotu, kiedy Cletus zamykal za soba drzwi gabinetu. Cletus opuscil budynek Kwatery Glownej i poszedl zajac sie sprawa mieszkania. Gdy juz rozlokowal sie w pomieszczeniach Kwater dla Niezonatych Oficerow, ruszyl spacerkiem do Biura Kadr Oficerskich z kopia swoich rozkazow i sprawdzil, czy podporucznik Arvid Johnson, o ktorym mowil Mondarowi, nadal pozostaje bez przydzialu. Poinformowany, ze tak wlasnie jest, Cletus wypelnil prosbe o wyznaczenie porucznika na czlonka swego zespolu badawczego i poprosil, aby kazano mu sie natychmiast z nim skontaktowac w jego kwaterze. Wrocil do siebie. Okolo pietnastu minut pozniej zabrzeczal sygnal zapowiadajacy goscia. Cletus wstal z krzesla i otworzyl drzwi. -Arvid! - wykrzyknal, wpuszczajac goscia i zamykajac za nim drzwi. Arvid Johnson wszedl i usmiechnal sie uszczesliwiony, kiedy wymieniali uscisk dloni. Cletus byl wysoki, ale Arvid reprezentowal sie przy nim jak wieza, poczynajac od obcasow czarnych, wojskowych butow, a konczac na czubku glowy z krotko obcietymi, jasnoblond wlosami. -A jednak przyjechal pan, pulkowniku - powiedzial Arvid, usmiechajac sie. - Wiem, powiedzial pan, ze pan przyjedzie, ale nie moglem uwierzyc, ze naprawde opusci pan Akademie. -To wlasnie tutaj dzieje sie wiele rzeczy - odrzekl Cletus. -Pulkowniku! - Arvid patrzyl niedowierzajaco. - Tutaj, na Kultis? -Nie tyle idzie o miejsce - powiedzial Cletus - ile o ludzi, ktorzy potrafia sprawic, ze cos sie dzieje. W tej chwili jest tutaj czlowiek o nazwisku deCastries i pierwsza rzecz, ktorej od ciebie oczekuje, polega na tym, abys udal sie ze mna dzisiaj wieczorem na wydawane dla niego przyjecie. -DeCastries? - powtorzyl Arvid i potrzasnal glowa. - Chyba nie znam... -Minister spraw zagranicznych Koalicji - rzekl Cletus. - Przylecial z Ziemi tym samym statkiem co ja... Gracz. Arvid skinal glowa. - Ach tak, jeden z szefow Koalicji - zauwazyl. - Nic zatem dziwnego, ze jak pan powiada, moze sie tu dziac wiele rzeczy... Co pan rozumie przez okreslenie gracz, pulkowniku? Czy ma pan na mysli to, ze lubi on sport? -Nie w zwyklym tego slowa znaczeniu - odparl Cletus i zacytowal: - Ktorego gra byly krolestwa i ktorego stawka trony. Ktorego stolem, ziemia, ktorego koscmi do gry, kosci ludzkie... -Szekspir? - zapytal Arvid z zaciekawieniem. -Byron - odpowiedzial Cletus - w Wieku brazu, to o Napoleonie. -Pulkowniku - zapytal Arvid - czyzby pan naprawde uwazal, ze ten deCastries jest nowym Napoleonem? -Nie w wiekszym stopniu, niz gdyby Napoleon okazal sie deCastriesem - odparl Cletus. - Maja jednak pewne wspolne cechy. Arvid czekal jeszcze przez chwile, ale Cletus juz nic wiecej nie powiedzial. Potezny, mlody mezczyzna znowu skinal glowa. -Tak jest - rzekl i zapytal: - O ktorej godzinie mamy isc na to przyjecie, pulkowniku? Rozdzial VI Kiedy gdzies za Bakhalla, za pasmem wzgorz w glebi ladu, rozlegl sie grzmot o nizszym tonie niz na Ziemi, nasuwajacy na mysl pomrukiwania olbrzymow, Cletus i Arvid przybyli do rezydencji Mondara. Niebo nad miastem bylo jednak czyste. Ponad dachami budynkow schodzacych w dol do portu zolte slonce Kultis nadawalo niebu i morzu rozowozloty kolor.Dom Mondara otoczony drzewami i kwitnacymi krzewami, zarowno rodzimych, jak i ziemskich gatunkow, stal samotnie na malym wzgorzu we wschodnich przedmiesciach miasta. Budynek powstal z gotowych elementow, ktore polaczono ze soba, kladac raczej wiekszy nacisk na uzytecznosc niz na ogolny wyglad. Regula ta jednakze dotyczyla tylko zasadniczej bryly domu. We wszystkim innym widac bylo reke artysty. Surowe, biale mury, zabarwione teraz przez zachod slonca, nie konczyly sie nagle na zielonym trawniku, ale tworzyly altany, patia i werandy, ktorych sciany stanowily kraty oplecione winorosla. Gdy Cletus i Arvid wysiedli z samochodu i weszli do pierwszej z tych zewnetrznych budowli, nie potrafili powiedziec, czy znajduja sie wewnatrz domu, czy jeszcze nie. Mondar przywital ich w duzym, przewiewnym pokoju, ktory mial tylko trzy sciany, czwarta tworzyla azurowa konstrukcja okryta winorosla. Poprowadzil ich w glab domu, do szerokiego, niskiego pokoju wylozonego dywanami, pelnego wygodnych, wyscielanych krzesel i kanap. Bylo juz tam wiele osob, lacznie z Melissa i Eachanem Khanem. -DeCastries? - zapytal Cletus Mondara. -Juz jest - odparl Mondar. - On i Pater Ten wlasnie koncza rozmawiac z jednym z moich rodakow. - Mowiac to, prowadzil ich jednoczesnie w kierunku barku w jednym z rogow pokoju. - Zamowcie sobie cos do picia. Musze teraz zobaczyc sie z pewnymi ludzmi, ale chcialbym pozniej porozmawiac z toba, Cletusie. Dobrze? Znajde cie, jak tylko bede wolny. -Alez tak! - odparl Cletus. Kiedy Mondar odszedl, odwrocil sie do barku. Arvid juz podnosil szklanke piwa, ktora sobie zamowil. -Pulkowniku - odezwal sie Arvid. - Czy moge cos... -Nie teraz, dziekuje - odparl Cletus. Rozejrzal sie ponownie dookola, az jego wzrok natknal sie na Eachana Khana stojacego samotnie z kieliszkiem w rece obok szerokiego okna. - Zostan tutaj, prosze, Arvidzie. Tak, abym mogl latwo cie znalezc, kiedy bedziesz mi potrzebny. -Tak jest, pulkowniku - powiedzial Arvid. Cletus ruszyl w kierunku Eachana Khana. Starszy mezczyzna rozgladal sie wokol z kamienna twarza, jak gdyby chcial zniechecic innych do rozmowy; Cletus podszedl do niego. Na jego widok twarz Eachana zlagodniala - o ile w ogole mozna bylo kiedykolwiek wyrazic sie o niej w ten sposob. -Dobry wieczor - rzekl Eachan. - Domyslam sie, ze poznal pan juz swego dowodce. -Wiadomosci szybko sie rozchodza - stwierdzil Cletus. -Ostatecznie jestesmy placowka wojskowa - zauwazyl Eachan. Jego spojrzenie na moment powedrowalo poza Cletusa, a nastepnie wrocilo. - Slyszalem rowniez, ze mowil pan cos o infiltracji neulandzkich partyzantow przez Etter Pass? -To prawda - odparl Cletus. - Nie sadzi pan, ze to prawdopodobne? -Bardzo prawdopodobne, teraz kiedy pan zwrocil na to uwage - powiedzial Eachan. - A przy okazji, zdobylem te trzy tomy na temat taktyki, ktore pan juz opublikowal. Byly w tutejszej bibliotece. Na razie mialem jedynie tyle czasu, aby je przejrzec -jego oczy zwarly sie raptem z oczami Cletusa - ale wyglada to na rzecz rozsadna. Bardzo rozsadna. Chociaz nadal nie jestem pewny, czy zastosuje kiedys panska taktyke bledu. Jak powiedzial deCastries, bitwa to nie zawody szermiercze. -Nie - potwierdzil Cletus - ale mimo wszystko zasada ta daje sie zastosowac. Wyobrazmy sobie dla przykladu prosta taktyczna pulapke, ktora pan zastawia na swojego przeciwnika, polegajaca na sprowokowaniu go do uderzenia na pozornie slaby odcinek panskiej linii bojowej. A kiedy juz to zrobi, panska linia cofnie sie, pociagajac nieprzyjacielskie sily za soba, pan otoczy je i pokona swoimi ukrytymi glownymi silami. -Nie ma w tym nic nowego - stwierdzil Eachan. -Faktycznie - uznal Cletus - ale niech pan zastosuje taktyke bledu absolutnie do takiej samej sytuacji. Tyle ze tym razem w kolejnych potyczkach z wrogiem pozwoli mu pan na odniesienie paru malych, latwych zwyciestw. Tym sposobem zmusi go pan do angazowania coraz wiekszych sil do kazdej nastepnej walki. Kiedy w koncu uzyje on najwiekszej czesci swoich sil do czegos, co bedzie uwazal za jeszcze jedno latwe zwyciestwo, zmienia pan te potyczke w pulapke, a przeciwnik odkryje, ze zwabil go pan stopniowo na pozycje, ktora jest otoczona, a on zdany na panska laske. -Chytre - Eachan zmarszczyl brwi - moze nazbyt chytre... -Nie calkiem - odrzekl Cletus. - Chiny cesarskie i Rosja stosowaly bardziej bezwzgledna wersje tej taktyki, wciagajac najezdzcow w glab swego terytorium, az wrog nagle stwierdzal, ze jest zbyt daleko od swoich baz zaopatrzeniowych i calkowicie otoczony przez obce ludy... Napoleon i odwrot spod Moskwy. -A jednak... - Eachan nagle urwal. Utkwil wzrok gdzies za plecami Cletusa; a Cletus odwracajac sie stwierdzil, ze w pokoju znajduje sie Dow deCastries. Wysoki, ciemny i elegancki minister spraw zagranicznych Koalicji stal po drugiej stronie pokoju, rozmawiajac z Melissa. Oderwawszy wzrok od tych dwoch postaci i spojrzawszy z powrotem na Eachana, Cletus uswiadomil sobie, ze twarz starszego mezczyzny znowu stala sie zimna i sztywna, niczym pierwszy lod na powierzchni glebokiego stawu w bezwietrzny zimowy dzien. -Czy znal pan wczesniej deCastriesa? - zapytal Cletus. - Pan i Melissa? -Podoba sie wszystkim kobietom. - Glos Eachana byl ponury. Jego wzrok nadal spoczywal na Melissie i Dowie. -Tak - rzekl Cletus. - A przy okazji... - Urwal i czekal. Eachan niechetnie oderwal wzrok od pary po przeciwnej stronie pokoju i spojrzal na Cletusa. -Zamierzalem powiedziec - podjal Cletus - iz general Traynor stwierdzil cos dziwnego, kiedy z nim rozmawialem. Poinformowal mnie, ze w Bakhalli nie ma zadnych oddzialow skoczkow. Zdumialo mnie to. Czytalem troche o was, Dorsajach, zanim tu przyjechalem, i myslalem, ze skoki sa czescia szkolenia, ktoremu poddajecie najemnikow? -Robimy to - odrzekl Eachan oschle. - Ale general Traynor jest taki, jak wielu sojuszniczych i koalicyjnych dowodcow. Uwaza, ze nasz sposob szkolenia nie jest az tak dobry, aby przygotowywal zolnierzy do sluzby w oddzialach skoczkow czy tez do podobnych zadan na polu walki. -Hm - zaczal Cletus. - Zazdrosc? Czy moze sadzi pan, ze patrza na was, najemnikow, jak na konkurentow? -Ja tego nie powiedzialem - odparl Eachan lodowato. - Wyciagnie pan, oczywiscie, wlasne wnioski. - W jego oczach kryla sie chec ponownego spojrzenia na Melisse i Dowa. -Aha, jeszcze o cos zamierzalem pana zapytac - powiedzial Cletus. - Przydzialy do Bakhalli, ktore przegladalem na Ziemi, wymienialy kilku oficerow marynarki odkomenderowanych do pelnienia obowiazkow inzynierow w zegludze rzecznej i w porcie. Nie widzialem jednak nigdzie ludzi z marynarki. -Komandor Wefer Linet - odezwal sie natychmiast Eachan - w cywilnym ubraniu, po drugiej stronie pokoju, tam, na koncu kanapy. Chodzmy. Przedstawie pana. Cletus ruszyl za Eachanem na ukos przez caly pokoj az do kanapy i kilku krzesel, na ktorych siedzialo szesc rozmawiajacych ze soba osob. Obaj mezczyzni znalezli sie w znacznie blizszej odleglosci od Dowa i Melissy niz poprzednio, ale nadal zbyt daleko, aby mogli slyszec rozmowe, ktora toczyla sie pomiedzy tamtymi dwojgiem. -Komandorze - odezwal sie Eachan, kiedy podeszli do kanapy, a niski trzydziestokilkuletni mezczyzna o kwadratowej twarzy podniosl sie natychmiast z jej konca z kieliszkiem w reku - chcialbym przedstawic panu pulkownika Cletusa Grahame, prosto z Ziemi, przydzielony do sztabu generala Traynora jako ekspert od taktyki. -Milo mi pana poznac, pulkowniku - powiedzial Wefer Linet, potrzasajac dlonia Cletusa w mocnym, przyjacielskim uscisku. - Niech pan wymysli cos do roboty dla nas, oprocz poglebiania ujsc rzek i kanalow, a moi ludzie pokochaja pana. -Zrobie to - odparl Cletus usmiechajac sie. - Obiecuje. -Swietnie! - rzekl energicznie Wefer. -Macie wciaz te wielkie, podwodne buldozery, nieprawdaz? - zapytal Cletus. - Czytalem o nich, zdaje sie, w sojuszniczym "Dzienniku Wojskowym" siedem miesiecy temu. -Tak, Marki V. - Twarz Lineta ozywila sie. - Mamy takich szesc. Chcialby pan przejechac sie jednym z nich ktoregos dnia? To piekne maszyny. Traynor chcial je nam zabrac i uzyc do karczowania dzungli. Robia to rzeczywiscie lepiej niz wszystko to, co macie tam w armii. Ale nie sa przeznaczone do pracy na ladzie. Nie moglem sam sprzeciwic sie generalowi, wiec zazadalem bezposrednich rozkazow z Ziemi i trzymalem kciuki. Na szczescie mu odmowili. -Pojade z panem na te przejazdzke - powiedzial Cletus. Eachan znowu patrzyl na Melisse i Dowa z kamiennym skupieniem. Cletus omiotl spojrzeniem pokoj i dostrzegl Mondara rozmawiajacego z dwiema kobietami, ktore wygladaly na zony pracownikow korpusu dyplomatycznego. Jak gdyby spojrzenie Cletusa mialo fizyczna moc, Exotik odwrocil sie wlasnie w tym momencie w jego strone, usmiechnal i skinal glowa. Cletus rowniez kiwnal glowa i zwrocil do Wefera, ktory wdal sie w wyjasnienia o tym, jak dzialaja Marki V na glebokosci do trzystu metrow, i to pomimo duzej fali czy tez pradu o szybkosci trzydziestu wezlow. -Zdaje sie, ze przez kilka nastepnych dni bede zajety poza miastem - powiedzial Cletus. - Ale pozniej, jesli jakiegos powodu znowu nie bede musial opuscic miasta... -Niech pan do mnie dzwoni o kazdej porze - wtracil Wefer. - Pracujemy teraz w glownym porcie, tutaj w Bakhalli. Moge w ciagu dziesieciu minut przywiezc pana do swojego stanowiska dowodzenia, jesli po prostu zadzwoni pan pol godziny wczesniej, aby sie umowic... Jak sie masz, Outbondzie. Pulkownik wybierze sie ze mna ktoregos dnia na przejazdzke Markiem V. Mondar zblizyl sie, kiedy Wefer mowil. -Dobrze - rzekl Exotik usmiechajac sie. - To go zainteresuje. - Jego spojrzenie przenioslo sie na Cletusa. - Przypuszczam, ze chcesz porozmawiac z Dowem deCastriesem, Cletusie? Zalatwil juz dzisiejszego wieczoru swoje interesy z moimi kolegami. Spojrz, stoi tam, w drugim koncu pokoju, z Melissa. -Tak... widze - powiedzial Cletus. Popatrzyl na Wefera i Eachana. - Wlasnie sie tam wybieralem. Jesli panowie wybacza? Opuscil Wefera z obietnica, ze zadzwoni do niego przy najblizszej okazji. Kiedy odwracal sie, zauwazyl jeszcze, jak Mondar dotyka lekko ramienia Eachana i odciaga go na bok, chcac porozmawiac. Cletus kulejac ruszyl w te strone, gdzie Dow i Melissa nadal stali razem. Kiedy podszedl do nich, oboje obrocili sie, aby na niego spojrzec. Na twarzy Melissy pomiedzy zasepionymi brwiami pojawila sie niespodziewanie lekka zmarszczka. Dow natomiast usmiechnal sie wesolo. -No i co, pulkowniku - odezwal sie. - Slysze, ze o wlos unikneliscie nieszczescia, jadac dzisiaj z kosmoportu. -Podejrzewam, ze to zwyczajna rzecz tutaj, w Bakhalli - odparl Cletus. Obydwaj rozesmieli sie swobodnie i lekka zmarszczka miedzy oczami Melissy zniknela. -Przepraszam - powiedziala do Dowa. - Zdaje sie, ze ojciec ma mi cos do powiedzenia. Kiwa do mnie reka. Zaraz wroce. Odeszla. Spojrzenia dwoch mezczyzn spotkaly sie i zwarly ze soba. -A wiec - zauwazyl Dow - wyszedl pan z tego zaszczytnie, pokonujac partyzancka bande. -To niezupelnie tak. Byl tam rowniez Eachan i jego pistolet. - Cletus wpatrywal sie w drugiego mezczyzne. - Melissa mogla zostac jednak zabita. -Mogla - potwierdzil Dow - i bylaby to wielka szkoda. -Z pewnoscia tak - powiedzial Cletus. - Ta dziewczyna zasluguje na cos lepszego. -Ludzie maja zazwyczaj to, na co zasluguja. Dotyczy to i Melissy. Nie sadzilem jednak, ze naukowcy interesuja sie jednostkami. -Wszystkim - odparl Cletus. -Rozumiem - rzekl deCastries. - Z pewnoscia kuglarskimi sztuczkami. Wie pan, znalazlem jednak kostke cukru pod ta srodkowa filizanka. Wspomnialem o tym Melissie, a ona powiedziala, ze przyznal sie jej pan, iz mial kostki pod wszystkimi trzema filizankami. -Obawiam sie, ze tak - potwierdzil Cletus. Spojrzeli na siebie. -To dobra sztuczka - powiedzial deCastries. - Ale nie taka, ktora udalaby sie drugi raz. -Tak - przyznal Cletus. - Za kazdym razem musi byc cos innego. DeCastries usmiechnal sie ze zwierzecym grymasem. -Nie sprawia pan wrazenia czlowieka w wiezy z kosci sloniowej, pulkowniku - zauwazyl. - Cos nie moge powstrzymac sie od mysli, iz bardziej, niz sie pan do tego przyznaje, ceni pan dzialanie niz teorie. Niech mi pan powie - rozbawione oczy mowiacego skryly sie pod gestymi brwiami - gdy staje pan przed prostym wyborem, sklania sie pan raczej ku dzialaniu czy tez prawieniu kazan? -Nie ma co do tego zadnych watpliwosci - odparl Cletus. - Ale ujemna strona pozostawania naukowcem jest to, iz uwaza sie go rowniez za idealiste. A tak na dluzsza mete, kiedy nowe planety uwolnione od ziemskich wplywow beda same kierowaly wlasnym losem, teorie jednego czlowieka moglyby okazac sie trwalsze i bardziej przydatne niz dzialania takiegoz czlowieka. -Wspomnial pan o tym na pokladzie statku - rzekl deCastries. - Mowil pan, ze wplywy Sojuszu i Koalicji zostana wyeliminowane z takich planet jak Kultis. Czy nadal czuje sie pan bezpiecznie, powtarzajac to tutaj, gdzie wszedzie wokol sa panscy przelozeni? -Wystarczajaco bezpiecznie - odrzekl Cletus. - Zaden z nich nie uwierzylby w to, podobnie jak pan. -Tak, obawiam sie, ze nie wierze. - DeCastries wzial szklanke wina z malego stolika, obok ktorego stal, i szybkim ruchem podniosl ja do swiatla, wolno obracajac miedzy kciukiem a palcem wskazujacym. Opuscil szklanke i spojrzal znowu na Cletusa. - Ale z zainteresowaniem posluchalbym, jak to wedlug pana sie stanie. -Planuje troche pomoc tym zmianom - odparl Cletus. -Czyzby! - powiedzial deCastries. - Nie wydaje sie, aby mial pan cokolwiek do powiedzenia w sprawie sposobu rozdzialu funduszy, armii czy tez wplywow politycznych. Wezmy mnie, wlasnie teraz mam to wszystko w reku, co stawia mnie na znacznie mocniejszej pozycji. Gdybym sadzil, ze prawdopodobna jest wielka zmiana - na moja korzysc oczywiscie - wtedy bylbym zainteresowany nadawaniem rzeczom przyszlego ksztaltu. -Coz - zauwazyl Cletus - mozemy obaj sprobowac. -Dosc uczciwe postawienie sprawy. - DeCastries trzymal szklanke wina, patrzac ponad nia na Cletusa. - Ale nie powiedzial mi pan, jak zamierza pan tego dokonac. Wyjasnilem panu, jakie sa moje narzedzia - pieniadze, uzbrojone wojska, sila polityczna. Co pan ma? Tylko teorie? -Niekiedy teorie wystarczaja - odparl Cletus. DeCastries z wolna potrzasnal glowa. Odstawil szklanke na maly stolik i lekko potarl o siebie palce tej reki, w ktorej trzymal szklanke wina, jak gdyby chcial pozbyc sie pewnej lepkosci. -Pulkowniku - powiedzial spokojnie - albo jest pan nowym rodzajem agenta, ktorego Sojusz stara sie ze mna zwiazac - w takim przypadku dowiem sie wszystkiego, gdy tylko dostane odpowiedz z Ziemi - albo jest pan kims w rodzaju interesujacego szalenca. W tym wypadku bieg rzeczy wyjasni wszystko w czasie niewiele dluzszym niz ustalenie, czy jest pan agentem czy nie. Patrzyl przez chwile na Cletusa. Cletus wytrzymal jego wzrok z obojetna twarza. __ Przykro mi to powiedziec - mowil dalej deCastries - ale coraz bardziej przypomina mi pan szalenca. To wielka szkoda. Gdyby pan byl agentem, zaproponowalbym panu lepsza prace niz w Sojuszu. Ale nie chce najmowac szalenca - zbyt trudno byloby przewidziec jego zachowanie. Przykro mi. -A gdybym - zapytal Cletus - okazal sie szczesliwym szalencem...? -Wtedy, oczywiscie, byloby to co innego. Ale trudno tego oczekiwac. Zatem wszystko, co moge powiedziec, to przykro mi. Mialem nadzieje, ze pan mnie nie rozczaruje. -Zdaje sie, ze mam zwyczaj rozczarowywania ludzi - odparl Cletus. -Jak wtedy, gdy najpierw postanowil pan malowac zamiast isc na Akademie, a pozniej rzucil pan mimo wszystko malowanie dla wojska? - mowil polglosem deCastries. - W ten sposob ja rowniez rozczarowalem wiele osob w swoim zyciu. Mam mnostwo wujow i kuzynow w calej Koalicji - wszyscy oni to cieszacy sie powodzeniem menedzerowie, ludzie interesu, jak moj ojciec. Aleja wybralem polityke... - urwal, bo wlasnie podeszla do nich Melissa. -To nie bylo nic waznego... Ach, Cletusie - zwrocila sie do pulkownika - Mondar powiedzial, ze gdyby go pan szukal, bedzie w swoim studio. To osobny budynek z tylu za domem. -Ktoredy mam tam isc? - spytal Cletus. Dziewczyna wskazala na lukowate wyjscie w odleglej scianie pokoju. - Prosze isc prosto i skrecic w lewo - powiedziala. - Korytarz, w ktorym sie pan znajdzie, prowadzi do drzwi wychodzacych na ogrod. Studio jest zaraz za nim. -Dziekuje - rzekl Cletus. Znalazl korytarz, tak jak powiedziala Melissa, i ruszyl nim az do ogrodu, malego, tarasowatego dziedzinca ze sciezkami biegnacymi w kierunku rzedu drzew, ktorych wierzcholki ostro chylily sie w goracym, wilgotnym wietrze na tle nieba pelnego postrzepionych chmur zalanych ksiezycowym swiatlem. Wokol nie bylo sladu zadnego budynku. W tym momencie, w ktorym Cletus zawahal sie, dostrzegl Przed soba swiatlo przeswiecajace miedzy drzewami. Minal ogrod i waski pas drzew. Znalazl sie na otwartej przestrzeni przed niska, wygladajaca jak garaz budowla, tak doskonale wkomponowana w otaczajaca ja roslinnosc, iz sprawiala wrazenie na wpol zagrzebanej w ziemi. Niskie, szczelnie zasloniete okna przepuszczaly niewiele swiatla, co wlasnie Cletus spostrzegl. Przed soba mial drzwi, ktore rozsunely sie bezdzwiecznie, kiedy do nich podszedl. Wkroczyl do srodka, a wtedy drzwi zamknely sie za nim, az przystanal odruchowo. Wszedl do lagodnie, ale jasno oswietlonego pokoju, z wygladu raczej biblioteki niz gabinetu, chociaz mial on w sobie cos z obydwoch tych pomieszczen. Powietrze bylo w nim dziwnie rzadkie, suche i czyste, jak powietrze na szczycie wysokiej gory. Polki ustawione pod wszystkimi czterema scianami zawieraly zadziwiajaco ogromny zbior starych, drukowanych tomow. Dwa rogi pokoju zajmowaly studyjna konsola i system konserwacji ksiegozbioru. Ale Mondar, jedyna oprocz Cletusa osoba w pokoju, siedzial z dala od tych urzadzen na czyms w rodzaju szerokiego krzesla bez oparcia, skrzyzowawszy przed soba nogi, tak ze wygladal niczym Budda w pozycji lotosu: W pokoju nie bylo nic, co swiadczyloby o niezwyklosci chwili czy miejsca - ale kiedy tylko Cletus minal drzwi, gdzies gleboko w nim cos glosno, ostrzegawczo krzyknelo, az instynktownie zatrzymal sie w progu. Wyczul niejasne napiecie, ktore utrzymywalo sie w powietrzu - wrazenie jakby poteznej, niewidzialnej mocy znajdujacej sie chwilowo w delikatnej rownowadze. Na moment umysl Cletusa wylaczyl sie. Nastepnie sie rozjasnil. Przez jedna przelotna, ale wieczna chwile Cletus ujrzal to, co znajdowalo sie w pokoju - i to, czego w nim nie bylo. To, co zarejestrowaly jego oczy, przedstawialo sie niczym dwie nalozone na siebie, ale jednoczesnie odrebne i wyrazne wersje tej samej sceny. Jedna stanowil zwykly pokoj wypelniony zwyczajnymi sprzetami z Mondarem siedzacym na swoim krzesle. Druga przedstawiala ten sam pokoj, ale dzialo sie w nim cos zupelnie innego. Mondar nie siedzial na swoim krzesle, lecz unosil sie w pozycji lotosu kilka centymetrow nad jego poduszka. Za nim i przed nim ciagnal sie sznur czesciowo przezroczystych widm, z ktorych kazde bylo rozpoznawalne, i gdy te najblizej niego, tuz za nim i tuz przed nim stanowily jego wlasna kopie, te dalsze mialy rozne twarze, twarze Exotikow, twarze nalezace do roznych ludzi, do roznych Outbondow. Przesuwaly sie przed nim i za nim, az w koncu stawaly sie niewidoczne. Cletus rowniez, jak zdal sobie sprawe, pomnazal swoje odbicia. Mogl dojrzec te, ktore znajdowaly sie przed nim, i w jakis sposob byl swiadomy tych, ktore przesuwaly sie za nim. Przed nim byl Cletus z dwoma zdrowymi kolanami, ale za tym zdrowym i dwoma kolejnymi Cletusami widac bylo innych, wiekszych mezczyzn. A poprzez wszystkich biegla wspolna nic laczaca tetna ich zycia z jego tetnem, i siegala dalej, po czlowieka bez lewego ramienia, i dalej, poprzez zycia tych wszystkich, co pozostawali za nim, by wreszcie skonczyc sie na poteznym starcu w zbroi siedzacym na bialym koniu z bulawa w rece. To nie bylo wszystko. Pokoj pelen byl jakichs sil, pradow, napiec biegnacych z niezmiernych odleglosci do tego punktu ogniskowego, w ktorym niby promyki zlotego swiatla snuly sie splatajac ze soba, laczac niektore z obrazow Cletusa z odbiciami Mondara, a nawet Cletusa jako takiego z Mondarem. Obaj mezczyzni, ich kopie znajdujace sie przed nimi i za nimi, zawisli wpleceni w gobelin utkany z przeplatajacych sie swietlistych nici, na te jedna jedyna chwile, w ktorej wzrok Cletusa pochwycil podwojna scene. W tym momencie Mondar spojrzal na Cletusa i nagle zniknal zarowno gobelin, jak i widma. Zostal jedynie normalny pokoj. Ale oczy Mondara wpatrywaly sie w Cletusa, jarzac niczym blizniacze szafiry, rozswietlone od srodka swiatlem identycznym w kolorze i strukturze jak owe promyki, ktore zdawaly sie wypelniac przestrzen miedzy dwoma mezczyznami. -Tak - powiedzial Mondar. - Wiedzialem... prawie od chwili, w ktorej zobaczylem cie po raz pierwszy w sali jadalnej statku. Wiedzialem, ze masz moc. Gdyby tylko czescia naszej filozofii bylo nawracanie czy tez werbowanie w zwyczajny sposob, od tamtej pory probowalbym cie zwerbowac. Czy rozmawiales z Dowem? Cletus uwaznie przyjrzal sie twarzy bez zmarszczek i niebieskim oczom swego rozmowcy i powoli skinal glowa. -Z twoja pomoca - powiedzial. - Czy rzeczywiscie konieczne bylo pozbycie sie Melissy? DeCastries i ja moglismy porozmawiac przy niej. -Chcialem, aby mial przewage pod kazdym wzgledem - odparl Mondar z blyszczacymi oczami. - Chcialem, aby w jego umysle nie powstala zadna watpliwosc co do tego, iz nie moze zalicytowac tak wysoko, jak zechce... Zaproponowal ci prace u siebie, prawda? -Powiedzial mi - odparl Cletus - ze nie moze - interesujacemu szalencowi. Z czego wywnioskowalem, ze ma wielka ochote to zrobic. -Naturalnie, ze tak - potwierdzil Mondar. - Ale chce ciebie tylko ze wzgledu na to, co mozesz zrobic dla niego. Nie interesuje go to, co ty sam moglbys zyskac... Cletusie, czy wiesz, skad wzielismy sie my, Exotikowie? -Tak - odparl Cletus. - Poczytalem o was, zanim zlozylem prosbe o przeniesienie mnie tutaj. Stowarzyszenie Badan i Rozwoju Egzotycznych Nauk bylo zrodlem, z ktorego dowiedzialem sie, ze wyrosliscie z kultu czarnej magii, zwanego Bractwem Chantry, a wywodzacego sie z poczatkow dwudziestego pierwszego wieku. -Zgadza sie - powiedzial Mondar. - Kult ten jest wytworem umyslu czlowieka zwacego sie Walter Blunt. Byl to genialny czlowiek, Cletusie, ale jak wiekszosc ludzi tamtych czasow nie akceptowal faktu, iz znana mu przestrzen zyciowa przemiescila sie nagle z powierzchni jednej planety na powierzchnie innych planet rozsypanych w przestrzeni kosmicznej w odleglosci wielu lat swietlnych. Prawdopodobnie znasz historie tego okresu rownie dobrze jak ja. Jak powstal ten pierwszy, instynktowny strach przed przestrzenia pozostajaca poza zasiegiem Systemu Slonecznego i jak sie wyladowal w serii krwawych rozruchow spolecznych. Namnozylo sie wtedy wsrod ludzi sporo stowarzyszen i kultow probujacych przystosowac czlowieka do poczucia znikomosci i braku bezpieczenstwa tkwiacych gdzies gleboko w jego podswiadomosci. Blunt byl bojownikiem, anarchista. Jego odpowiedzia byla rewolucja... -Rewolucja? - zapytal Cletus. -Tak. Doslownie rewolucja - odpowiedzial Mondar. - Blunt chcial zniszczyc czesc obecnej, obiektywnej, fizycznej rzeczywistosci, stosujac pierwotne, psychiczne dzialanie. To, co chcial zrobic, nazwal "tworcza destrukcja". Jego wezwaniem bylo - "Niszczyc!" Nie potrafil jednak naklonic nawet mocno znerwicowanych ludzi swoich czasow do przekroczenia pewnej emocjonalnej granicy. I wtedy zostal odsuniety od przewodzenia bractwu przez mlodego inzyniera gornictwa, ktory stracil reke w wypadku w kopalni... -Stracil reke? - ostro przerwal Cletus. - Ktora reke? -Lewa, tak, mysle, ze stracil lewa reke - odpowiedzial Mondar. - Czemu pytasz? -Niewazne - rzekl Cletus. - Mow dalej. -Nazywal sie Paul Formain... -Fort-mayne? - przerwal Cletus po raz drugi. -Bez "t" - odparl Mondar - F-o-r-m-a-i-n - przeliterowal, spogladajac ze zdziwieniem na Cletusa. - Czy cos zainteresowalo cie szczegolnie, Cletusie? -Tylko pewne zbieznosci - powiedzial Cletus. - Wspomniales, ze mial tylko jedna reke, zatem prawa reka, ktora mu zostala, musiala byc nadmiernie umiesniona dzieki kompensacji. A jego nazwisko brzmi niemal jak fort-mayne, ktorych to slow uzywali Normandczycy na okreslenie swojej polityki wzgledem pokonanych Anglikow po zdobyciu Anglii w jedenastym wieku. Fort-mayne doslownie znaczy "silna reka". Wyrazenie to oznaczalo polityke stosowania wszelkich niezbednych srodkow do utrzymania Anglikow w ryzach. I powiadasz, ze przejal Bractwo Chantry, usuwajac tego Blunta? -Tak. - Mondar zmarszczyl brwi. - Widze te zbieznosci, Cletusie, ale nie rozumiem, czemu sa wazne. -Byc moze nie sa - powiedzial Cletus. - Mow dalej. Formain przejal Bractwo Chantry i zalozyl Stowarzyszenie Egzotyczne? -Musial prawie rozbic bractwo, aby tego dokonac - ciagnal dalej Mondar. - Ale dokonal. Zmienil tez jego cele, rezygnujac z rewolucji na rzecz ewolucji. Ewolucji czlowieka, Cletusie. -Ewolucja... - Cletus powtorzyl to slowo w zamysleniu. - Wiec nie uwazasz, ze kresem ewolucji jest rasa ludzka? Co zatem bedzie potem? -Nie wiemy, oczywiscie - odparl Mondar, skladajac rece na kolanach. - Czy malpa moze wyobrazic sobie czlowieka? Jestesmy jednak przekonani, ze nasiona kolejnego etapu ewolucji nadal spoczywaja w czlowieku, nawet jesli nie zaczely jeszcze kielkowac. My, Exotikowie, poswiecilismy sie szukaniu tych nasion i chronieniu ich, aby mogly zakwitnac i rosnac, dopoki poddany takiemu procesowi czlowiek nie stanie sie czescia naszej spolecznosci. -Bardzo mi przykro! - Cletus potrzasnal glowa. - Bylbym kiepskim Exotikiem, Mondarze. Mam swoje wlasne zadanie do wykonania. -Ale nasza praca jest czescia twojej pracy, a twoja praca jest czescia naszej pracy! - Mondar pochylil sie do przodu i rozlozyl rece. - Nikt nie zmusza do niczego naszych czlonkow. Kazdy dziala dla przyszlosci w sposob, jaki uwaza za najlepszy. Zadamy od wspolbraci jedynie tego, aby uzyczali swych umiejetnosci wtedy, kiedy moga byc one potrzebne calej spolecznosci. W zamian spolecznosc ofiarowuje kazdemu z nich wlasne umiejetnosci, doskonalac go fizycznie i umyslowo, tak aby mogl stac sie bardziej efektywny w swojej pracy. Wiesz, czego potrafisz dokonac teraz, Cletusie. Pomysl, co moglbys zrobic, gdyby dane ci bylo wykorzystac wszystko to, czego mozemy cie nauczyc. Cletus ponownie potrzasnal przeczaco glowa. -Jesli nam odmawiasz - powiedzial Mondar - oznacza to dla ciebie niebezpieczenstwo, Cletusie. Oznacza to z twojej strony nieswiadome pragnienie pojscia w slady deCastriesa - zezwolenie na poddanie sie podnieceniu wynikajacemu z bezposredniego manipulowania ludzmi i sytuacjami, w zamian za zajmowanie sie tym, co jest bardziej wartosciowe, ale mniej pobudzajace emocjonalnie, w zamian za zmaganie sie z myslami w celu znalezienia zasad, ktore ostatecznie uwolnilyby ludzi od manipulacji. Cletus zasmial sie nieco ponuro. - Powiedz mi - poprosil - czy to prawda, ze wy, Exotikowie, ani nie nosicie, ani nie uzywacie broni, nawet w obronie wlasnej? I wlasnie po to, by bronic sie, sprowadzacie najemnikow, takich jak Dorsajowie, albo zawieracie porozumienia z takimi silami politycznymi jak Sojusz? -Tak, ale z innego powodu, niz sadzi wiekszosc ludzi, Cletusie - szybko odpowiedzial Mondar. - Nie mamy zadnych moralnych obiekcji co do walki. Chodzi o to, ze zwiazane z nia emocje zaklocaja jasnosc myslenia, wiec tacy ludzie jak ja wola nie dotykac broni. Nie wywieramy jednak w tej sprawie zadnego nacisku na naszych czlonkow. Jesli chcialbys skonczyc swoja prace o taktyce wojskowej albo nawet zatrzymac i nosic bron... -Sadze, ze mnie nie rozumiesz - przerwal Cletus. - Eachan Khan dal mi dzisiaj wiele do myslenia. Pamietasz, gdy znajdowalismy sie w wywroconym samochodzie, zasugerowal ci, abys nie pozwolil sie wziac zywcem przez neulandzkich partyzantow - z oczywistych powodow? Odpowiedziales, ze zawsze mozesz umrzec. "Nikt - powiedziales - nie rozkazuje temu cialu oprocz mnie". -A ty sadzisz, ze samobojstwo jest forma przemocy... -Nie - odrzekl Cletus. - Probuje wyjasnic ci, dlaczego nigdy nie zostalbym Exotikiem. W swoim spokoju wobec mozliwych tortur i koniecznosci popelnienia samobojstwa wykazales sie szczegolna forma bezwzglednosci. Byla to bezwzglednosc wobec siebie, ale to tylko odwrotna strona medalu. Wy, Exotikowie, jestescie z zasady bezwzgledni wobec ludzi, poniewaz jestescie filozofami, a filozofowie, ogolnie rzecz biorac, sa bezwzglednymi istotami. -Cletusie! - Mondar pokiwal glowa. - Czy zdajesz sobie sprawe z tego, co mowisz? -Oczywiscie - powiedzial cicho Cletus. - I ty rownie dobrze jak ja zdajesz sobie z tego sprawe. Bezposrednie wskazania filozofow moga byc lagodne, ale teoria, ktora za tym stoi, pozbawiona jest skrupulow, i wlasnie dlatego tak wiele niedoli i krwi znaczy sciezki ich zwolennikow utrzymujacych, ze zyja zgodnie z tymi wskazaniami. Wojowniczy stronnicy przemian przelali wiecej krwi niz jakakolwiek inna grupa ludzi w calej historii czlowieka. Zaden Exotik nie przelewa krwi - zauwazyl miekko Mondar. Bezposrednio nie - powiedzial Cletus. - Ale przyszlosc, o jakiej marzycie, oznacza wymazanie terazniejszosci w tej postaci, jaka znamy teraz. Mozecie mowic, ze zrezygnowaliscie z rewolucji na rzecz ewolucji, ale w dalszym ciagu dazycie do zniszczenia tego, co mamy dzisiaj, aby przygotowac miejsce dla czegos innego. Pracujecie, aby zniszczyc to, co jest teraz, a to wymaga bezwzglednosci, ktora mi nie odpowiada, z ktora sie nie zgadzam. Przestal mowic. Mondar patrzyl mu w oczy przez dluzsza chwile. -Cletusie - odezwal sie wreszcie - czy mozesz byc tak pewny siebie? -Tak - odparl Cletus. - Niestety moge. - Ruszyl w kierunku drzwi. A kiedy podszedl do nich i polozyl reke na klamce, odwrocil sie. - Dziekuje, mimo wszystko, Mon-darze - powiedzial. - Ty i twoi Exotikowie pojdziecie moze kiedys moja droga. Ale ja nie pojde wasza. Dobranoc. Otworzyl drzwi. -Cletusie - zawolal za nim Mondar - jesli odmawiasz nam teraz, robisz to na wlasne ryzyko. Wieksze, niz sobie to uswiadamiasz, jak sadze, sily sa zaangazowane w to, co chcesz przeprowadzic. Cletus potrzasnal przeczaco glowa. - Dobranoc - powtorzyl i wyszedl. Odnalazl mlodego porucznika w pokoju, w ktorym go zostawil, i powiedzial mu, ze wychodza. Kiedy dotarli razem do parkingu i Cletus otworzyl drzwi poduszkowca, niebo peklo nagle nad nimi w dzikiej eksplozji grzmotow i blyskawic, a krople deszczu spadly na ziemie jak grad. Skryli sie do samochodu. Deszcz byl lodowaty i wystarczylo kilka sekund, aby marynarki obu mezczyzn przemokly i przy-kleily sie im do plecow. Arvid uruchomil pojazd, ktory uniosl sie nad ziemia. -Cale pieklo wyrwalo sie dzisiejszej nocy na wolnosc - mruknal, kiedy wracali przez miasto. Pozniej przestraszony zerknal na siedzacego obok Cletusa. -Wlasciwie po co ja to powiedzialem? - zapytal. Cletus nie odrzekl nic i po chwili Arvid sam sobie odpowiedzial. - Tak czy owak - mruknal na wpol do siebie - wyrwalo sie. Rozdzial VII Cletus obudzil sie z takim wrazeniem, jakby jego lewe kolano powoli sciskalo potezne imadlo. Tepy, nieustepliwy bol wyrwal go ze snu i przez chwile Cletus znajdowal sie calkowicie w jego wladzy, uczucie bolesci wypelnilo caly wszechswiat jego swiadomosci.W chwile potem Cletus podjal praktyczne dzialania, chcac zapanowac nad tym paralizujacym doznaniem. Przewracajac sie na plecy, utkwil wzrok w bialym suficie trzy metry nad soba. Kolejno, rozpoczynajac od ud, nakazywal duzym miesniom rak i nog zmniejszyc napiecie i sie rozluznic. Przeszedl do miesni szyi i twarzy, pozniej brzucha, az w koncu uczucie rozluznienia przeniknelo go calego. Cialo stalo sie teraz ciezkie i oslabione. Powieki opadly, oczy byly na wpol przymkniete. Cletus lezal, nie zwracajac uwagi na drobne halasy, ktore przesaczaly sie z innych czesci Kwater dla Niezonatych Oficerow. Dryfowal, kolyszac sie lagodnie, jak czlowiek spoczywajacy na powierzchni jakiegos cieplego oceanu. Stan odprezenia, jaki w sobie wywolal, stlumil tepy, bez-litosny bol, ktory chwycil jego kolano jak w kleszcze. Wolno, tak aby nie rozbudzic na nowo aktywnosci, ktora mogla spowodowac napiecie miesni, Cletus podciagnal sie na lozku i oparl o poduszke. Polsiedzac, odsunal koc z lewej nogi 1 Przyjrzal sie jej. Kolano bylo spuchniete i zesztywniale. Nie widac bylo na nim zadnych plam, przebarwien czy siniakow, ale opuchlo ono tak, ze Cletus nie mogl nim poruszac. Wytrwale wpatrywal sie w znieksztalcone kolano, zabierajac sie do powaznego zadania przywrocenia mu normalnych rozmiarow i zwyklej sprawnosci. Nadal unoszac sie, nadal w tym pierwotnym stanie umyslu, ktory znany jest jako regresja, Cletus polaczyl doznanie bolowe w kolanie ze swiadomoscia bolu w mozgu, po czym zaczai przeksztalcac to polaczenie w umyslowy odpowiednik tego fizycznego rozluznienia i spokoju, ktore opanowaly juz jego cialo. Dryfujac poczul, ze bol zaczyna ucichac. Znikal jak napisana sympatycznym atramentem instrukcja, ktora w koncu staje sie niewidoczna. Cletus rozumial, ze to, co wczesniej rozpoznal jako bol, nadal siedzi w jego kolanie. Bylo to juz jednak tylko wrazenie nie tyle bolu czy tez ucisku, ile czegos stanowiacego wypadkowa obu tych doznan. Teraz, kiedy zidentyfikowal poprzedni bol jako samoistne, realnie istniejace uczucie, poczal koncentrowac sie na rzeczywistym, fizycznym doznaniu cisnienia krwi w naczyniach krwionosnych konczyny, spuchnietej do tego stopnia, iz spowodowalo to jej unieruchomienie. Odtworzyl w umysle obraz naczyn. Nastepnie zaczal z wolna wyobrazac sobie, jak sie rozluzniaja, kurcza i odsylaja zawarty w nich plyn do grubszych naczyn, z ktorymi byly polaczone. Moze jakies dziesiec minut nie bylo zadnej widocznej reakcji w okolicy kolana. Pozniej Cletus stopniowo zaczal uswiadamiac sobie, ze cisnienie obniza sie i w koncu poczul w samym kolanie slabe cieplo. W ciagu kolejnych pieciu minut mozna juz bylo dostrzec, ze opuchlizna rzeczywiscie sie zmniejsza. Dziesiec minut pozniej kolano nadal bylo spuchniete, ale mogl je zgiac pod katem szescdziesieciu stopni. To wystarczylo. Cletus zwiesil z lozka obie nogi, chora i zdrowa, wstal i zaczal sie ubierac. Nakladal wlasnie na polowy mundur pas z bronia, kiedy rozleglo sie pukanie do drzwi. Cletus zerknal na zegarek przy lozku. Wskazywal za osiem piata rano. -Wejdz - powiedzial. Arvid wszedl do pokoju. -Wczesnie wstales, Arv - przywital go Cletus. Z trzaskiem zapial zamek i siegnal po bron lezaca na komodzie. Wsunal bron do kabury wiszacej u pasa. - Dostales te rzeczy, o ktore prosilem? -Tak jest, pulkowniku - powiedzial Arvid - megafon i miny sa w plecaku. Karabin nie zmiescil sie do plecaka, ale jest wsrod bagazu, przymocowany do elektrycznego konia, o ktorego pan prosil. -A kon? -Mam go z tylu samochodu lacznikowego - Arvid zawahal sie. - Prosilem o pozwolenie na wyjazd z panem, pulkowniku, ale rozkazy dotycza jedynie pana i dowodcy kompanii. Chce panu o nim powiedziec. Przydzielili panu porucznika Billa Athyera. -I ten Bili Athyer nie jest dobry, o to chodzi? - zapytal Cletus wesolo, biorac do reki helm i kierujac sie ku wyjsciu. -Skad pan wie? - Arvid patrzyl z wyzyn swego wzrostu na Cletusa, idac za nim wzdluz dlugiego, glownego korytarza budynku. Cletus obejrzal sie i usmiechnal, kustykajac dalej, ale zwlekal z odpowiedzia dopoty, dopoki nie wyszli frontowymi drzwiami w mglista ciemnosc, gdzie czekal na nich samochod lacznikowy. Wsiedli do srodka. Arvid usadowil sie za pulpitem sterowniczym. Kiedy mlody porucznik uruchomil pojazd, ktory zaczal sunac na poduszce powietrznej, Cletus podjal na nowo: -Prawde mowiac, spodziewalem sie, ze general da mi w koncu kogos takiego. Nie martw sie, Arvidzie. I tak bedziesz mial dzisiaj pelne rece roboty. Chce, abys znalazl mi miejsce na biuro i zorganizowal sztab ludzi - podoficera z patentem, jesli zdobedziesz jakiegos, do kierowania biurem, paru urzednikow i archiwistow ze specjalnoscia badawcza. Czy mozesz sie zajac tym od razu? -Tak jest, pulkowniku - odparl Arvid. - Ale nie wiedzialem, ze mamy pelnomocnictwo na cos takiego... Jeszcze nie mamy - odparl Cletus. - Ale zdobede je dla ciebie. Znajdz lokal i ludzi, abysmy wiedzieli, skad ich zabrac, gdy tylko je otrzymamy. -Tak jest, pulkowniku - rzekl Arvid. Po przybyciu do punktu odlotu Cletus znalazl swoja kompanie pod dowodztwem porucznika Williama Athyera, stojaca w szeregach w postawie spocznij, wyekwipowana, uzbrojona i najwyrazniej gotowa do drogi. Cletus zalozyl, iz jedli sniadanie - nie byl oficerem dowodzacym, wiec nie do niego nalezalo dopilnowanie tego, aby zjedli; a zapytanie o to Athyera byloby czyms niezrecznym, zeby nie powiedziec obrazliwym. Cletus wysiadl z samochodu lekko zesztywnialy i patrzyl, jak Arvid wyladowuje elektrycznego konia razem z wyposazeniem. -Pulkownik Grahame? - odezwal sie za nim jakis glos. - Jestem porucznik Athyer, dowodca tej kompanii. Jestesmy gotowi do odlotu. Cletus odwrocil sie. Athyer byl niskim, ciemnym, dosc watlym trzydziestokilkuletnim mezczyzna z haczykowatym nosem. Rysy jego twarzy mialy gorzki wyraz, ktory to wyraz goscil na niej stale, jak gdyby wynikal z przyzwyczajenia. Jego sposob mowienia byl gwaltowny, nawet agresywny, ale slowa na koncu kazdej wypowiedzi mialy tendencje do przechodzenia w jek. -Teraz, kiedy juz pan nareszcie jest, pulkowniku - dodal. To dodatkowe, niepotrzebne stwierdzenie graniczylo z impertynencja. Cletus zignorowal je jednak, patrzac ponad ramieniem Athyera na ludzi za nim stojacych. Ich ogorzale cery, a takze wymieszanie starego ekwipunku oraz umundurowania z nowym sugerowaly doswiadczenie. Ale byli bardziej milczacy, niz powinni byc, i Cletus mial niewiele watpliwosci co do przyczyny takiego stanu rzeczy. Trudno bylo oczekiwac, aby odwolanie z urlopu i wyslanie do walki uszczesliwilo zolnierzy. Spojrzal z powrotem na Athyera. -Przypuszczam wiec, ze od razu zaczniemy ladowanie. Nieprawdaz, poruczniku? - odezwal sie milo. - Prosze mi wskazac, gdzie mam wsiasc. -Mamy dwa atmosferyczne statki transportowe - warknal Athyer. - W drugim poleci moj sierzant. Najlepiej bedzie, jak poleci pan ze mna w pierwszym, pulkowniku... Kiedy zawyly wprawione w ruch wirniki elektrycznego konia, urwal, by mu sie przyjrzec. Arvid wlaczyl wlasnie turbine i jednoosobowy pojazd uniosl sie w powietrze tak, ze mogl latwo, o wlasnym napedzie, znalezc sie w ladowni transportowca. Najwyrazniej Athyer nie kojarzyl az dotad konia z Cletusem. Prawde mowiac, bylo to nieprawdopodobnie male urzadzenie, zwazywszy rodzaj wyprawy - przeznaczone glownie do inspekcji portow kosmicznych, a wygladajace jak pozbawiona kol rama roweru zawieszona poziomo, od ktorej prowadzily w dol, do pary umieszczonych obok siebie przeciwbieznych, dyszowych wirnikow, poruszanych znajdujaca sie pod nimi turbina o napedzie jadrowym, dwa metalowe prety. Karabin Cletusa i plecak wisialy na poprzeczce przed siodelkiem. Nie byl to ladny widok, ale Athyer nie mial powodu, by patrzec wilkiem, tak jak to wlasnie robil. -Co to takiego? - zapytal. -To dla mnie, poruczniku - odparl Cletus wesolo. - Moje lewe kolano to czesciowa proteza, rozumie pan. Nie chcialbym zatrzymywac pana i panskich ludzi, gdyby trzeba bylo szybko przemieszczac sie piechota. -Czyzby? Coz... - Athyer nadal patrzyl spode lba. Lecz fakt, iz zdanie, ktore zaczal, zostawil niedopowiedziane, wystarczajaco swiadczyl o tym, ze zawiodla go wyobraznia, kiedy szukal przekonujacego pretekstu, aby przeszkodzic zabraniu elektrycznego konia. Mimo wszystko Cletus byl podpulkownikiem. Athyer zwrocil sie oschle do Arvida: - Wobec tego zaladowac na poklad! Szybko, poruczniku! Nastepnie odwrocil sie, by zajac sie zaladowaniem kompanii osiemdziesieciu moze ludzi do dwoch transportowcow czekajacych na ladowisku w odleglosci okolo dwudziestu metrow. Wchodzenie na poklad statkow przebiegalo gladko i szybko. Dwadziescia minut pozniej lecieli na polnoc nad wierzcholkami drzew w kierunku Etter Pass, a niebo nad odleglym pasmem gorskim zaczynalo blednac przed switem. -Jakie ma pan plany, poruczniku - zaczal Cletus, kiedy obaj z Athyerem siedzieli naprzeciwko siebie w malym pasazerskim przedziale w przedniej czesci statku. Wezme mape - powiedzial Athyer obrazony, unikajac wzroku Cletusa. Pogrzebal w metalowej, sluzbowej kasetce stojacej na podlodze miedzy jego nogami i wyciagnal terenowa mape tej strony gor wokol Etter Pass. Rozlozyl ja na zlaczonych kolanach swoich i Cletusa. -Utworze linie placowek - powiedzial Athyer, rysujac palcem luk przez dzungle na zboczach gor ponizej przeleczy - jakies trzysta metrow w dol. Rozmieszcze rowniez kilka rezerwowych posterunkow wyzej, ponad glowna linia, po obu stronach przeleczy. Kiedy Neulandczycy mina przelecz i zejda szlakiem wystarczajaco nisko, aby natrafic na dolne wygiecie linii posterunkow, grupy rezerwowe beda mogly zajsc ich od tylu i otoczyc... To znaczy, jesli w ogole jacys partyzanci tedy przejda. Cletus zignorowal koncowe stwierdzenie porucznika. -Co bedzie, jesli partyzanci nie pojda w dol prosto szlakiem? - zapytal. - Co bedzie, jesli skreca w dzungle w prawo albo w lewo, kiedy tylko znajda sie po tej stronie gor? Athyer popatrzyl na Cletusa najpierw bezmyslnie, a potem z uraza, niczym student, ktoremu zadano na egzaminie pytanie uznane przez niego za nieuczciwe. -Moje grupy wsparcia cofna sie przed nimi - powiedzial w koncu niechetnie - alarmujac kolejno wszystkie placowki. Reszta ludzi nadal przeciez bedzie w stanie zajsc ich od tylu. Tak czy inaczej otoczymy ich. -Jaka jest widzialnosc tutaj, w dzungli, poruczniku? - zapytal Cletus. -Pietnascie, dwadziescia metrow - odpowiedzial Athyer. -Zatem reszta panskiej linii bedzie miala nieco klopotu z utrzymaniem pozycji i podejsciem w gore zbocza pod takim katem, by otoczyc partyzantow, ktorzy prawdopodobnie zaczna juz rozdzielac sie na dwu-, trzyosobowe grupy, chcac w rozsypce ruszyc w kierunku wybrzeza. Nie sadzi pan? -Bedziemy musieli po prostu zrobic to najlepiej, jak potrafimy - stwierdzil Athyer posepnie. -Istnieja jednak inne mozliwosci - powiedzial Cletus. Wskazal na mape. - Po pokonaniu przeleczy partyzanci beda mieli po swojej prawej stronie rzeke Whey, po lewej rzeke Blue, obydwie te rzeki lacza sie nizej, w miasteczku Two Rivers. Co oznacza, ze niezaleznie od tego, jaka droge wybiora Neulandczycy, beda musieli przeprawic sie przez wode. Prosze spojrzec na mape. Powyzej miasta sa tylko trzy dogodne przeprawy na Blue i dwie na Whey - o ile nie chcieliby przejsc przez miasteczko, ale nie zrobia tego. Zatem moga skorzystac z jednej tylko albo tez ze wszystkich pieciu przepraw. Cletus przerwal czekajac, az mlodszy oficer pochwyci nie wypowiedziana sugestie. Ale Athyer nalezal wyraznie do tych ludzi, ktorzy wola, jak sie za nich mysli. -A wiec, poruczniku - podjal na nowo Cletus - po co probowac schwytac tych partyzantow w dzungli, przy przeleczy, gdzie maja wiele sposobnosci, aby sie wymknac, kiedy moglby pan po prostu zaczekac na nich przy tych przeprawach i zamknac ich miedzy soba a rzeka? Athyer zmarszczyl brwi z niechecia, lecz wreszcie pochylil sie nad mapa, zeby odszukac piec przepraw, o ktorych wspomnial Cletus. -Dwie przeprawy na Whey - kontynuowal Cletus - sa najblizej przeleczy. Poza tym znajduja sie na najkrotszej trasie ku wybrzezu. Partyzanci wybierajacy przeprawy na Blue musieliby zatoczyc wielkie kolo, aby bezpiecznie ominac miasto. Neulandczycy wiedza, ze pan o tym wie. Dosyc bezpieczny bylby wiec, jak sadze, zaklad, ze licza sie z proba zatrzymania ich przez pana - o ile biora pod uwage to, ze w ogole ktos bedzie probowal ich zatrzymac - przy tych dwoch przeprawach. Zatem przeprowadza prawdopodobnie w tym kierunku jedynie manewr maskujacy i przeprawia sie przez te trzy brody na rzece Blue. Athyer wpatrywal sie w palec Cletusa poruszajacy sie po mapie od punktu do punktu rownoczesnie z wypowiadanymi slowami. -Nie, nie, pulkowniku - powiedzial, kiedy Cletus skonczyl- - Nie zna pan tych Neulandczykow tak dobrze jak ja. Po pierwsze, czemu mieliby sie spodziewac, ze bedziemy na nich czekac? Po drugie, nie sa tacy sprytni. Przejda przez przelecz, pozniej idac przez dzungle rozbija sie na dwu-, trzyosobowe grupki i polacza znowu w jedna, moze dwie, Przy przeprawach na Whey. -Nie wydaje mi sie - zaczal Cletus. Tym razem Athyer doslownie mu przerwal. -Niech mi pan wierzy, pulkowniku! - wykrzyknal. - Beda przeprawiali sie wlasnie w tych dwoch miejscach na rzece Whey. Zatarl dlonie. -I wlasnie tam ich zlapiemy! - mowil dalej. - Obstawie dolna przeprawe polowa ludzi, a moj sierzant zajmie sie z pozostalymi ta druga w gorze rzeki. Paru ludzi wysle na tyly, aby odciac im odwrot, i urzadze sobie | mile polowanko na partyzantow. -Pan jest oficerem dowodzacym - zauwazyl Cletus - wiec nie chce sie z panem spierac. Jednak general Traynor polecil mi, zebym sluzyl panu rada, a mysle, ze chcialby pan zabezpieczyc sie tam nad Blue. Gdyby to ode mnie zalezalo... Cletus zawiesil glos. Rece porucznika ze zwinieta juz do polowy mapa zwolnily, by wreszcie sie zatrzymac. Cletus, patrzac na pochylona glowe swego rozmowcy, mogl prawie dostrzec, jak obracaja sie w niej wszystkie tryby. Do tego czasu Athyer pozostawil za soba wszelkie watpliwosci co do czekajacego go ewentualnie sadu wojskowego. Jednak sytuacje, w ktorych w gre wchodzili generalowie czy pulkownicy, zawsze byly drazliwe dla wplatanych w nie porucznikow bez wzgledu na to, kto zdawal sie miec wszystkie atuty. -Nie moglbym odprawic wiecej niz druzyne pod dowodztwem kaprala - mruknal wreszcie Athyer do mapy. Zawahal sie, intensywnie o czyms myslac. Nastepnie podniosl glowe, a w jego oczach goscila przebieglosc. - To panska propozycja, pulkowniku. Gdyby tak pan zechcial wziac, na siebie odpowiedzialnosc za skierowanie czesci moich sil nad Blue...? -Oczywiscie, nie mialbym nic przeciwko temu - powiedzial Cletus. - Ale, jak pan zauwazyl, nie jestem oficerem liniowym i nie potrafie dobrze dowodzic wojskiem w czasie walki... Athyer wyszczerzyl zeby. - Ach, tak - rzekl. - Nie musimy trzymac sie tutaj kazdego slowa regulaminu, pulkowniku. Po prostu wydam rozkaz kapralowi, ktory bedzie dowodzil oddzialem, ze ma robic to, co pan mu kaze. -Co kaze? Ma pan na mysli - dokladnie to, co kaze? - upewnil sie Cletus. -Dokladnie - odparl Athyer. - Krytyczna sytuacja upowaznia do tego rodzaju manewru, rozumie pan. Jako oficer dowodzacy samodzielna jednostka moge w trybie wyjatkowym wykorzystac caly sklad osobowy w dowolny sposob, ktory uznam za konieczny. Powiem kapralowi, ze czasowo przyznalem panu status oficera liniowego, oczywiscie z zachowaniem panskiego stopnia. -Jesli jednak partyzanci przeprawia sie przez Blue - powiedzial Cletus - bede mial tylko jedna druzyne. -Nie przeprawia sie, pulkowniku - stwierdzil Athyer, konczac szerokim gestem skladanie mapy. - Nie przeprawia sie. Gdyby jednak pojawilo sie paru zablakanych Neulanczykow, coz, niech pan wtedy sam decyduje. Taki ekspert od taktyki jak pan, pulkowniku, powinien poradzic sobie w kazdej sytuacji, ktora moze sie zdarzyc. Rzuciwszy to ledwo ukryte szyderstwo, wstal i skierowal sie do tylnego przedzialu pasazerskiego, w ktorym siedziala polowa zolnierzy jego kompanii. Transportowiec, ktorym podrozowali, wysadzil Cletusa i jego druzyne przy najwyzej polozonym brodzie na rzece Blue, a potem wzniosl sie w ciemnosc, nadal okrywajaca zachodnie zbocza pasma gorskiego oddzielajacego Bakhalle od Neulandii. Athyer na czele szesciu ludzi, ktorzy mieli stanowic oddzial dowodzony przez Cletusa, postawil dziewietnastoletniego kaprala, Eda Jarnkiego. Zolnierze wysiadajac ze statku padli automatycznie na ziemie, opierajac sie wygodnie plecami o najblizsze pniaki i skaly, wystajace z nieprzerwanego, zielonego dywanu paproci stanowiacego podszycie dzungli. Znajdowali sie na malej polance otoczonej wysokimi drzewami, podchodzacymi az do wysokiego na poltora metra brzegu rzeki, i spogladali z pewna ciekawoscia na Cletusa, ktory zwrocil sie w ich strone. Cletus nie odzywal sie. Tylko patrzyl. Po chwili kapral Jarnki gramolac sie powstal. Jeden po drugim wstali takze pozostali mezczyzni, az wreszcie ustawili sie przed Cletusem w nierownym szeregu, czesc z nich na bacznosc. Cletus usmiechnal sie. Wydawal sie teraz zupelnie innym czlowiekiem niz oficer, ktorego widzieli w przelocie wczesniej, Wsiadajac i wysiadajac z transportowca. Pogodny wyraz nie opuszczal jego twarzy, ale w sposobie, w jaki na nich teraz patrzyl, bylo cos tak silnego, tak pewnego i wladczego, iz poplynal ku nim jakby prad napinajac im wbrew samym sobie nerwy do ostatecznosci. -Tak lepiej - powiedzial Cletus. Nawet jego glos sie zmienil. - W porzadku, jestescie zolnierzami, ktorzy dzisiaj odniosa tu, na przeleczy Etter zwyciestwo. I jesli bedziecie wlasciwie wypelniac rozkazy, dokonacie tego, otarlszy sobie najwyzej kostki u nog lub spociwszy sie co nieco. Rozdzial VIII Patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczami.-Pulkowniku? - odezwal sie Jarnki po chwili. -Tak, kapralu? - powiedzial Cletus. -Pulkowniku... Nie rozumiem, co pan ma na mysli - wydusil Jarnki po chwili walki ze soba. -Mam na mysli to, ze schwytacie wielu Neulandczykow - odpowiedzial Cletus - nie odnoszac przy tam zadnej rany. - Zaczekal, az Jarnki po raz drugi otworzyl usta, a nastepnie zamknal je powoli. - I co? Czy to jest odpowiedz na wasze pytanie, kapralu? -Tak jest, pulkowniku. Jarnki zamilkl. Ale jego oczy i oczy pozostalych mezczyzn spoczywaly na Cletusie z podejrzliwoscia graniczaca ze strachem. -Zatem bierzmy sie do roboty - rzekl Cletus. Przystapil do rozmieszczania ludzi - jednego po drugiej stronie plytkiego brodu na rzece, ktora tworzyla tutaj lagodny zakret tuz za przeprawa, dwoch na dole ponizej skarpy z prawej i lewej strony przeprawy, a czterech pozostalych na wierzcholkach drzew wyciagnietych szeregiem od rzeki w gore zbocza na kierunku, z ktorego musieli nadejsc partyzanci chcacy przeprawic sie przez rzeke. Ostatnim, ktoremu Cletus wyznaczyl posterunek, byl Jarnki. -Nie martwcie sie, kapralu - powiedzial, unoszac sie w powietrzu na elektrycznym koniu kilka metrow od Jarnkego, ktory kolysal sie na czubku drzewa, kurczowo sciskajac karabin. - Zobaczycie, ze Neulandczycy nie dadza na siebie dlugo czekac. Kiedy ich dostrzezecie, oddajcie stad kilka strzalow, a pozniej zejdzcie na ziemie, gdzie nie bedzie wam grozil postrzal. Braliscie juz udzial w walce, prawda? Jarnki skinal glowa. Twarz mial nieco przybladla, a pozycja, ktora przyjal w rozgalezieniu debu o gladkiej korze, odmiennego w ksztalcie od ziemskich, byla zanadto przykurczona, by uznac ja za wygodna. -Tak jest, pulkowniku. - Ton kaprala sugerowal, ze ten nie wszystko dopowiedzial do konca. -Ale dzialo sie to w normalnych warunkach, kiedy inni zolnierze z plutonu czy tez kompanii znajdowali sie w poblizu, czy tak? - zapytal Cletus. - Niech ta roznica nie przeraza was, kapralu. Nie bedzie to mialo zadnego znaczenia, kiedy zacznie sie walka. Sprawdze teraz pozostale przeprawy. Wroce niedlugo. Odsunal elektrycznego konia od drzewa i ruszyl w dol rzeki... Pojazd, ktorym lecial, byl prawie bezglosny, powodowal on halas nie wiekszy niz cos na ksztalt szumu, wydawanego przez wentylator pokojowy. W normalnych warunkach, w czasie ciszy, mozna go bylo uslyszec z okolo pietnastu metrow. Ale ta gorska, kultanska dzungla rozbrzmiewala glosami ptakow i zwierzat. Wsrod nich wyroznialy sie wrzaski podobne do dzwieku wydawanego przez siekiere rozlupujaca drewno, rozlegajace sie z przerwami; a takze odglosy przypominajace chrapanie, ktore trwaly ledwie kilka sekund po to, by umilknac na chwile, a nastepnie rozlec sie znowu. Wiekszosc jednak tych lesnych halasow stanowily zwykle krzyki o roznej wysokosci, roznej sile i melodyce. Wszystkie razem tworzyly trudny do wyobrazenia zestaw dzwiekow, wsrod ktorych cichy szum elektrycznego konia latwo mogl ujsc uwagi tych, ktorzy nie nasluchiwali go specjalnie, na przyklad partyzantow z Neulandii nie obeznanych prawdopodobnie z takim dzwiekiem, a w kazdym razie nie spodziewajacych sie go. Cletus polecial w dol rzeki i obejrzal dwie przeprawy, nie spostrzegajac przy nich zadnego ludzkiego ruchu. Zawrocil przy najnizej polozonym brodzie, aby poleciec nad dzungla, w gore zboczy, w kierunku przeleczy. Na szczescie, pomyslal, beda mieli dluga droge do przebycia, jesli zechca wykorzystac kilka przepraw. Bez watpienia miejsce i czas spotkania wszystkich grup bylyby w takim przypadku wyznaczone na drugim brzegu rzeki przy najdalszej przeprawie. Cletus lecial na wysokosci wierzcholkow drzew, okolo czterdziestu do szescdziesieciu metrow nad ziemia, z szybkoscia nie wieksza niz szesc kilometrow na godzine. Pod soba, we florze gorskiej dzungli, dostrzegl mniej zoltych pasemek niz w zieleni wokol ladowiska wahadlowcow; jednak wszedzie widzial szkarlatne zylki, nawet na ponadnormalnej wielkosci lisciach najrozniejszych ziemskich drzew - debow, klonow i jesionow - ktorymi obsadzono Kultis dwadziescia lat temu. Ziemska flora przyjela sie lepiej na tych wysokosciach. Nadal jednak wiekszosc stanowily tam rodzime drzewa i rosliny, od kep wyrastajacych na wysokosc dziesieciu metrow podobnych do paproci, po rozkrzewione drzewo, nie drzewo z purpurowymi jadalnymi owocami, wydzielajacymi slaby, lecz mdlacy zapach, kiedy obieralo sie ich mechate skorki. Cletus znajdowal sie okolo osmiuset metrow od przeprawy, kiedy dostrzegl pierwsza oznake ruchu, chwiejace sie pod nim czubki paproci. Zmienil kierunek lotu i zaczal sie obnizac. Chwile pozniej spod zieleni wylonila sie skrocona przez perspektywe figurka mezczyzny w brazowo-zielonym nakrapianym kombinezonie maskujacym. Zwiadowca nie mial innego ekwipunku oprocz plecaka, miekkiego, maskujacego beretu na glowie i sportowej broni przewieszonej przez ramie. Nalezalo sie tego spodziewac tam, gdzie w gre wchodzili partyzanci. Na nowych planetach w ciagu piecdziesieciu lat sporow miedzy koloniami podpisano konwencje ustalajaca, iz czlowiek, ktory nie ma ani wojskowej broni, ani takiegoz wyposazenia, podlega jedynie sadowi cywilnemu, a wedlug prawa cywilnego nalezalo najpierw udowodnic przestepstwo przeciw wlasnosci, zyciu lub zdrowiu, zanim mozna bylo podjac jakiekolwiek dzialania wobec uzbrojonego czlowieka, nawet wtedy, gdy pochodzil on z innej kolonii. Partyzanta schwytanego jedynie ze sportowa strzelba deportowano zwykle lub internowano. Jednakze jesli przy kimkolwiek znaleziono jakiegokolwiek rodzaju ekwipunek wojskowy - nawet cos tak malego, jak pilnik do paznokci - mogl ten ktos zostac postawiony przed sadem wojskowym, ktory zwykle oskarzal go o sabotaz i skazywal na wiezienie lub smierc. Gdyby ten czlowiek pod nim byl typowym zwiadowca, wtedy Jarnki i jego ludzie ze swymi karabinami mieliby znaczna przewage w uzbrojeniu, co zrownowazyloby ich mala liczebnosc. Cletus obserwowal mezczyzne przez kilka minut. Ten zas szedl naprzod przez dzungle, nie starajac sie specjalnie ukrywac czy zachowac cisze. Kiedy tylko Cletus okreslil kierunek jego marszu, skrecil w bok z glownej trasy, aby zlokalizowac innych czlonkow tego partyzanckiego oddzialu. Szybko wschodzace slonce, przeswiecajace przez rzadkie listowie na wierzcholkach drzew, grzalo Cletusa w kark. Pocil sie pod pachami, na piersi i na plecach, grozil mu tez znowu bol kolana. Stracil chwile na zmuszenie miesni do rozluznienia sie, by nie powrocila poprzednia dolegliwosc. Nie bylo na nia czasu, jeszcze nie teraz. Podjal na nowo tropienie w dzungli pozostalych partyzantow. Niemal natychmiast, w odleglosci moze trzydziestu metrow, znalazl drugiego czlowieka posuwajacego sie rownolegle do partyzanta, ktorego dostrzegl najpierw. Cletus nadal prowadzil obserwacje i w ciagu nastepnych dwudziestu minut przelecial nad cala tyraliera liczaca dwudziestu ludzi i przedzierajaca sie przez dzungle pod nim na szerokosci okolo trzystu metrow. Jesli Neulandczycy rozdzielili swoje sily na trzy rowne grupy, co byloby jedynie elementarnym srodkiem ostroznosci, oznaczaloby to, ze caly oddzial liczyl szescdziesieciu ludzi. Z szescdziesieciu ludzi, zakladajac dwudziestoprocentowe straty podczas marszu przez dzungle do wybrzeza, moglo zostac czterdziestu osmiu zdolnych do przeprowadzenia akcji, ktora Neulandczycy zaplanowali na czesc wizyty deCastriesa. Czterdziestu osmiu ludzi moglo zdzialac wiele, na przyklad zajac i utrzymac male, portowe miasteczko. Ale znacznie wiecej mozna by dokonac z dwa razy wieksza liczba ludzi. Byc moze, za pierwsza linia posuwala sie druga. Cletus zawrocil elektrycznego konia i polecial pod czubkami drzew w przeciwnym kierunku, niz poruszal sie czlowiek, ktorego niedawno dostrzegl. Jak bylo do przewidzenia, okolo osiemdziesieciu metrow dalej odkryl druga tyraliere, tym razem liczaca pietnastu ludzi, wsrod ktorych bylo przynajmniej dwoch wygladajacych na oficerow, gdyz niesli wiecej ekwipunku, w tym srodki lacznosci, a takze zamiast strzelb mieli pistolety. Cletus ponownie zawrocil elektrycznego konia, cicho przelecial tuz pod wierzcholkami drzew w kierunku zewnetrznego, nizszego konca schodzacej z gor tyraliery. Odnalazl ja j ujrzal, jak tego oczekiwal, ze partyzanci zaczynaja juz zmniejszac odleglosci miedzy soba tak, aby razem dojsc do miejsca przeprawy. Oceniwszy trase, wzdluz ktorej powinna sie zaciesnic dolna czesc tyraliery, Cletus zatrzymujac sie polecial do przodu, aby do pni drzew o srednicy nie wiekszej niz dziesiec centymetrow poprzyczepiac miny w odstepach co dwadziescia metrow. Ostatnia z nich umiescil nad samym brzegiem wody, okolo dwudziestu metrow od przeprawy. Nastepnie szybko ruszyl z powrotem, aby dotrzec do drugiej linii bojowej. Koniec tyraliery wlasnie zrownal sie z miejscem, w ktorym Cletus zostawil pierwsza mine, ostatni mezczyzna w tym szeregu znalazl sie od niej okolo dziesieciu metrow. Cletus podlecial kawalek, aby ukryc sie na tylach srodkowej czesci tyraliery. Uwazajac, zeby nie zblizyc sie do niej bardziej niz na dwiescie metrow, zatrzymal elektrycznego konia, siegnal po karabin i puscil dluga serie wzdluz linii partyzantow, zakreslajac szescdziesieciostopniowy kat. Strzaly karabinowe stanowily ten rodzaj halasu, ktory nie mogl byc nie spostrzezony. Drobne, poruszane wlasnym napedem stozki, opuszczajac wylot lufy ze stosunkowo niewielka predkoscia, powiekszajaca sie jednak w czasie lotu, wydawaly przenikliwy gwizd az do chwili, w ktorej rozlegla sie niespodziewanie tepa eksplozja, konczaca ich zycie. Jedna z takich eksplozji mogla rozerwac na pol czlowieka nie majacego na sobie pancernej kamizelki, a partyzanci nie mieli ich - zatem nic dziwnego, ze w chwile potem, gdy umilkl odglos wystrzalow, w dzungli zapadla kompletna cisza. Ucichly nawet ptaki i zwierzeta. Nieco pozniej, opieszale, ale dosyc odwaznie, bezposrednio przed Cletusem, a takze wzdluz calej, skrytej juz tyraliery napastnikow, poczely, niczym chor zatrzaskujacych sie pulapek na myszy, odzywac sie wystrzaly. Strzelano na oslep. Kule wielkosci ziarnka gradu, swistajac wsrod lisci drzew wokol Cletusa, mialy szeroki rozrzut. Bylo ich jednak nieprzyjemnie duzo. Cletus z miejsca wykonal szybki manewr elektrycznym koniem, zwiekszajac tym samym dystans miedzy soba a tymi, co strzelali. Piecdziesiat metrow dalej, w poblizu tej czesci linii bojowej, ktora siegala rzeki, zakrecil i siegnal do zdalnie kierowanego spustu, wysadzajac pierwsza z zalozonych przez siebie min. Przed nim, z lewej strony, rozlegl sie pojedynczy, glosny wybuch. Jakies drzewo - drzewo, do ktorego przyczepiona byla mina - pochylilo sie niby ranny olbrzym wsrod swoich towarzyszy i poczatkowo wolno, pozniej coraz szybciej zaczelo osuwac sie na podszycie. Nim to nastapilo, dzungla znowu rozbrzmiala dzwiekami. Partyzanci najwyrazniej strzelali we wszystkie strony, poniewaz wszelkie dzikie stworzenia darly sie wnieboglosy. Cletus zblizyl sie pod katem do kranca linii napastnikow, puscil kolejna dluga serie ze swojej broni, a nastepnie szybko przeniosl sie do miejsca, w ktorym znajdowala sie jego druga mina. Gesta roslinnosc dzungli skrywala dzialania poszczegolnych partyzantow. Wykrzykiwali jednak teraz do siebie; i to wlasnie, podobnie jak odglosy lesnego zycia, dawalo Cletusowi przyblizone pojecie o tym, co sie dzialo. Najwidoczniej postepowali instynktownie, choc nie byla to z wojskowego punktu widzenia najmadrzejsza rzecz. Zaczeli zblizac sie do siebie, aby wesprzec sie nawzajem. Cletus dal im piec minut na zbicie sie w gromadke, tak ze dwie dawne rozciagniete linie bojowe stanowily teraz zlozona z trzydziestu pieciu mezczyzn grupe mieszczaca sie na skrawku dzungli o srednicy nie wiekszej niz piecdziesiat metrow. Nastepnie Cletus skierowal sie jeszcze raz na tyly partyzantow, zdetonowal druga mine znajdujaca sie przed nimi i zaczal ich ostrzeliwac. Tym razem wywolal istna lawine ognia, przypominajaca chor swierszczy, co wskazywalo, ze wszystkie trzydziesci piec karabinow strzelalo do niego jednoczesnie ze wszystkich stron. Kultanska dzungla wybuchnela kakofonia protestow, a loskot spadajacego drzewa, scietego trzecia mina, dolaczyl sie do ogolnego zgielku wlasnie wtedy, gdy strzelanina zaczela slabnac. W tym czasie Cletus znalazl sie juz poza linia pozostalych, nie wysadzonych jeszcze min, w dole rzeki, nieco dalej od partyzantow... Po kilku minutach rozbrzmialy krzyki komend i partyzancki ogien ustal. Cletus nie musial patrzec na to, co sie dzieje wewnatrz obszaru o promieniu stu metrow, by wiedziec, ze oficerowie omawiaja miedzy soba sytuacje, w jakiej sie znalezli. Zastanawiali sie pewnie, czy eksplozje i strzaly karabinowe, ktore slyszeli, byly dzielem jakiegos malego patrolu przypadkiem znajdujacego sie w tej okolicy, czy tez - wbrew wszelkim oczekiwaniom i rozsadkowi - wyszli wprost na wieksze sily nieprzyjaciela rozmieszczone tutaj specjalnie, aby przeszkodzic im w marszu ku wybrzezu. Cletus pozwolil im to omowic. Oczywistym posunieciem ze strony takiej grupy partyzanckiej jak ta w sytuacji takiej jak ta byloby pozostanie na miejscu i wyslanie zwiadowcow. Napastnicy znajdowali sie w tym czasie mniej wiecej osiemdziesiat metrow od przeprawy na rzece i zwiadowcy z latwoscia odkryliby, iz faktycznie punkt ten nie byl broniony. Nie byloby to wskazane. Cletus wysadzil kilka kolejnych min i zaczal ostrzeliwac teren przylegajacy bezposrednio do rzeki. Partyzanci odpowiedzieli natychmiast. Pozniej jednak ta strzelanina zaczela rowniez slabnac, stala sie bardziej nieregularna, az w koncu tylko od czasu do czasu rozlegaly sie pojedyncze wystrzaly. Kiedy wreszcie zalegla cisza, Cletus polecial w gore rzeki, oddalajac sie od niej nieco, i zajal pozycje jakies piecset metrow dalej. Tam zawisl w powietrzu i czekal. I rzeczywiscie, po paru minutach dostrzegl w dzungli ruch. W jego kierunku zmierzali ostroznie partyzanci, ponownie rozciagnieci w tyraliere. Neulandczycy spotkawszy sie z dowodami potwierdzajacymi ich przypuszczenia, jakoby przy dolnej przeprawie znajdowaly sie znaczne sily, wybrali raczej ostroznosc niz mestwo. Wycofywali sie do wyzej polozonej przeprawy, mieli bowiem nadzieje, ze albo nikt im tam nie przeszkodzi, albo dolacza do oddzialu tam wlasnie skierowanego. Cletus wykonal jeszcze jeden manewr, zatoczyl wielkie kolo i skierowal sie w gore rzeki do nastepnej przeprawy. Kiedy zblizyl sie do niej, zwolnil, aby zmniejszyc halas dysz, i lecial dalej ostroznie, wysoko, tuz pod wierzcholkami drzew. Wkrotce dostrzegl druga grupe partyzantow, rowniez poruszajacych sie w dwoch liniach bojowych. Byli jeszcze dobre dziewiecset metrow od srodkowej przeprawy. Cletus zatrzymal sie na jakis czas, by przymocowac do drzew kolejny rzad min biegnacych w dol do przeprawy, a pozniej znow udal sie w gore rzeki. Kiedy dotarl w rejon najwyzej na rzece polozonego brodu, gdzie czekal Jarnki i jego ludzie, odkryl, ze trzecia grupa partyzantow zblizajaca sie wlasnie do tej przeprawy, wyprzedzila dwie pozostale znajdujace sie nizej. Ten najwyzej dzialajacy oddzialek byl juz prawie przy brodzie, niecale sto piecdziesiat metrow od niego. Zabraklo czasu na dokladne rozpoznanie przed akcja. Cletus przelecial w odleglosci trzydziestu metrow od pierwszej linii, puszczajac dluga, swiszczaca serie ze swego karabinu, kiedy juz ocenil, ze znalazl sie na wprost srodka tej linii. Bezpiecznie dotarlszy do przeciwnego konca tyraliery, poczekal, az ustanie trzaskanie wystrzalow z partyzanckiej broni, nastepnie jeszcze raz przesliznal sie przed nia, zatrzymujac sie tym razem czterokrotnie, by rozmiescic miny. Kiedy znalazl sie z powrotem w poblizu rzeki, zdetonowal dwie miny i znowu zaczal strzelac. Rezultaty byly zachecajace. Partyzanci odkryli sie wzdluz calego frontu. I nie tylko to, gdyz, szczesliwie, zolnierze zostawieni przy przeprawie, uslyszawszy partyzancki ogien, zaczeli instynktownie odpowiadac z karabinow. Wszystko razem stwarzalo wrazenie, iz ostrzeliwuja sie dwa dosc duze oddzialy. Sposrod tych dodatkowych efektow dzwiekowych, bedacych rezultatem dzialania wlasnych ludzi, Cletus wylowil pewna niepokojaca rzecz. Jeden z karabinow wydajacych donosny swist nalezal do Jarnkiego; najwyrazniej, jak wynikalo z odglosu, kapral znajdowal sie na ziemi jakies pietnascie metrow przed partyzanckimi liniami, w wyniku czego wymiana strzalow latwo mogla okazac sie dla niego zgubna. Cletus zapragnal zaklac, ale zdusil w sobie te pokuse. Przez laryngofon ostro polecil Jarnkiemu sie wycofac. Nie otrzymal zadnej odpowiedzi, a bron kaprala nadal grala. Tym razem Cletus zaklal. Znizajac elektrycznego konia tuz nad ziemie, przedarl sie przez podszycie dzungli az na tyly pozycji kaprala, prowadzony odglosem strzalow. Mlody zolnierz lezal na brzuchu z rozrzuconymi nogami nieprzerwanie strzelajac, oparlszy karabin o powalone drzewo. Jego twarz byla blada jak twarz czlowieka, ktory stracil juz polowe krwi, choc nie znac bylo na nim zadnej rany. Cletus musial zsiasc z konia i potrzasnac chudym ramieniem nad halasujacym karabinem, zanim Jarnki uswiadomil sobie, ze ktos jest obok niego. Kiedy zdal sobie sprawe z obecnosci Cletusa, odruchowo poczal gramolic sie na nogi niczym wystraszony kot. Cletus przydusil go do ziemi jedna reka, a kciukiem drugiej gwaltownie wskazal za siebie, w kierunku przeprawy. -Wycofuj sie! - wyszeptal chrapliwie. Jarnki wytrzeszczyl na niego oczy, skinal glowa, odwrocil sie i zaczal czolgac w strone brodu. Cletus dosiadl z powrotem elektrycznego konia. Zrobiwszy szeroki zakret, zblizyl sie do partyzantow z przeciwnej strony, aby sprawdzic ich reakcje na te nieoczekiwane odglosy oporu. W koncu zmuszony byl zsiasc z konia i mimo wszystko przeczolgac sie okolo dziesieciu metrow, aby znalezc sie dostatecznie blisko partyzantow i zrozumiec, co mowia. Na szczescie to, co uslyszal, bylo tym, co mial nadzieje uslyszec. Oddzial ten, podobnie jak oddzial najbardziej oddalony w dol rzeki, postanowil zatrzymac sie i omowic sprawe niespodziewanego oporu. Cletus wycofal sie w strone elektrycznego konia, dosiadl go i ruszyl szerokim lukiem jeszcze raz ku przeprawie. Dotarl do niej w tym samym momencie co Jarnki, ktory do tego czasu odzyskal juz swoj naturalny kolor, ale patrzyl na Cletusa lekliwie, jak gdyby oczekujac bury. Lecz Cletus usmiechnal S1e do niego szeroko. -Jestescie dzielnym czlowiekiem, kapralu - powiedzial. - Musicie jedynie pamietac o tym, iz wolelibysmy zachowac naszych dzielnych zolnierzy przy zyciu, jesli to tylko mozliwe. Sa bardziej uzyteczni w ten sposob. Cletus odwrocil sie do elektrycznego konia i zdjal jedna ze skrzynek z minami. Podal ja Jarnkiemu. Rozmiesc je od piecdziesieciu do osiemdziesieciu metrow stad. Postaraj sie o to, abys w tym czasie nie zostal trafiony. Nastepnie schowaj sie gdzies przed Neulandczykami, a kiedy rusza do przodu, daj im popalic to walac z karabinu, to detonujac miny. Twoim zadaniem jest zatrzymanie ich dopoty, dopoki nie wroce, aby ci pomoc. Przypuszczalnie zajmie mi to od czterdziestu pieciu minut do poltorej godziny. Czy sadzisz, ze jestes w stanie to zrobic? -Zrobimy to - odpowiedzial Jarnki. -Zatem zdaje sie na was - powiedzial Cletus. Dosiadl elektrycznego konia, zakrecil nad woda i ruszyl w dol rzeki, aby zajac sie grupa partyzantow zmierzajacych do srodkowego brodu. Kiedy natknal sie na nich, Neulandczycy znajdowali sie juz calkiem blisko rzeki, akurat miedzy minami. Byla to odpowiednia chwila. Cletus wysadzil wszystkie, a narobil jeszcze wiecej zamieszania, krazac na tylach Neulandczykow i strzelajac do nich na chybil trafil. Natychmiast odpowiedzieli na jego ogien, ale wkrotce ich strzaly staly sie sporadyczne, by w koncu umilknac. Cisza, ktora potem nastapila, przeciagala sie i przeciagala. Gdy w ciagu pieciu minut nie rozlegl sie zaden wystrzal, Cletus zatoczyl kolo w dole rzeki, a potem polecial w gore az do tego miejsca, w ktorym znajdowal sie oddzial, kiedy odpowiadal na jego strzaly. Nie bylo tam zadnych partyzantow, ale Cletus lecac dalej ostroznie, tuz pod wierzcholkami drzew, dostrzegl ich wkrotce. Kierowali sie w gore rzeki, a ich liczba podwoila sie. Najwyrazniej dolaczyla do nich grupa znad najnizej polozonej przeprawy i oba oddzialy zgodnie podazaly teraz w kierunku najwyzszego brodu, aby polaczyc sie z grupa, ktora wedlug planu miala sie tam przeprawiac. Wszystko przebiegalo tak, jak sie spodziewal. Ci partyzanci byli raczej sabotazystami niz zolnierzami. Musieli otrzymac wyrazny rozkaz, by unikac wojskowych akcji w drodze do celu, o ile tylko mozna bylo ich uniknac. Cletus podazal za nimi ostroznie az do momentu, w ktorym niemal doszli do swoich wspoltowarzyszy, trzymanych w szachu przez Jarnkiego i jego ludzi przy najwyzszej przeprawie, a nastepnie skrecil nad rzeke, aby rozpoznac sytuacje w tym miejscu. Nadlecial z gory i uwaznie zbadal wszystko. Partyzanci rozciagneli sie w poszarpane polkole, ktorego krance, znajdujace sie jeden szescdziesiat metrow powyzej przeprawy, a drugi czterdziesci, nie siegaly brzegow rzeki. Ostrzeliwali sie, ale nie czynili zadnych wysilkow, aby przedrzec sie przez brod. Kiedy Cletus nasluchiwal, strzelanina oslabla, a tu i tam rozlegly sie nawolywania, dolaczyly bowiem do nich dwie grupy znad dolnego biegu rzeki. Unoszac sie nad sama ziemia, Cletus wydobyl z ekwipunku przytroczonego do konia mikrofon do podsluchu i wsunal do prawego ucha sluchawke. Poruszyl aparatem, badajac podszycie, ale jedyne rozmowy, jakie wychwycil, prowadzili zwykli czlonkowie oddzialu partyzanckiego, a nie oficerowie dyskutujacy o akcji, ktora zamierzali podjac. Mial pecha. Gdyby tylko mogl przeczolgac sie piecdziesiat metrow i osobiscie przeprowadzic rekonesans, ale nie mogl, i zastanawianie sie nad tym pozbawione bylo jakiegokolwiek sensu. Zwiad na elektrycznym koniu stal sie teraz zbyt ryzykowny. Pozostalo jedynie postawic sie w sytuacji dowodcy sil partyzanckich i sprobowac odgadnac jego mysli. Cletus przymknal oczy, odprezajac sie w taki sam sposob, jak to czynil rano, aby zapanowac nad bolem kolana. Powieki mu opadly, zapadl sie bezwladnie w siodelko elektrycznego konia i wyzwolil umysl spod kontroli. Dluga chwile nie dzialo sie nic, przez powierzchnie jego swiadomosci przeplywaly jedynie przypadkowe mysli. Wreszcie wlaczyla sie wyobraznia i zaczely formowac pewne pojecia. Czul sie tak, jak gdyby nie siedzial na siodelku elektrycznego konia, lecz stal na wielkiej, gabczastej ziemi w srodku dzungli w kombinezonie maskujacym, lepiacym sie od potu do ciala, zerkajac na slonce, ktore przekroczylo zenit. Irytacja wynikla z pokrzyzowania planow i leku przepelniala jego umysl. Spogladal na krag partyzanckich podoficerow zebranych wokol siebie i zdawal sobie sprawe, ze musi podjac natychmiastowa decyzje. Dwom trzecim jego sil nie udalo sie Poprawic przez rzeke Blue o takim czasie i w takich miejscach, jak to bylo zaplanowane. Teraz stal wobec ostatniej sposobnosci do przeprawy, ale i koniecznosci walki z wrogiem, ktorego sil nie znal. Oczywiscie, przynajmniej jedna rzecz byla pewna. Okazalo sie, ze akcja grupy, ktora dowodzil, nie stanowila tajemnicy dla Exotikow, wbrew temu, czego oczekiwano. Pod tym wzgledem jego misja spelzla na niczym. Jesli Exotikowie zgromadzili tutaj jakies sily przeciwko niemu, to jakiego oporu mozna bylo sie spodziewac w drodze do wybrzeza? Naturalnie, misja miala teraz niewielkie albo tez zadne szanse powodzenia. Rozsadnie byloby z niej zrezygnowac. Ale czy mogl zawrocic teraz z obranej drogi, nie majac jakiegos wytlumaczenia dla swoich przelozonych, tak zeby nie oskarzono go o zaniechanie misji z niewystarczajacych powodow. Rozumie sie, nie mogl. Powinien podjac probe wywalczenia sobie drogi przez rzeke i miec nadzieje, ze sily Exotikow stawia mu wystarczajaco silny opor, by mogl miec pretekst do odwrotu. Cletus powrocil do swego wlasnego ja, otworzyl oczy i wyprostowal sie na siodelku. Unoszac elektrycznego konia J tuz pod wierzcholki drzew, rzucil trzy miny pod roznymi katami w stosunku do pozycji partyzantow, a nastepnie; odpalil je szybko jedna po drugiej. Natychmiast tez otworzyl; ogien zarowno z karabinu, jak i z pistoletu, ten pierwszy:| trzymajac przy boku i naciskajac spust prawa reka, z drugiego strzelajac lewa. Znad przeprawy, a takze z dwoch przeciwnych stron partyzanckich pozycji dobiegl do Cletusa odglos ognia karabinowego prowadzonego przez jego wlasnych zolnierzy. W ciagu sekundy partyzanci znalezli sie na ziemi, odpowiadajac na ogien. Rakieta sygnalizacyjna okazala sie najgorsza rzecza, ktora tego dnia zaklocila spokoj dzungli. Cletus poczekal, az zaczela przygasac, chcac, aby go uslyszano. Nastepnie zdjal megafon z poprzeczki elektrycznego konia podniosl go do ust i wlaczyl. Jego wzmocniony glos przetoczyl sie grzmotem przez dzungle: -Przerwac ogien! Przerwac ogien! Wszystkie sily sojusznicze przerwac ogien! Karabiny ludzi pozostajacych pod komenda Cletusa umilkly! od razu naprzeciw partyzanckich pozycji. Stopniowo slably! rowniez odglosy odszczekujacej sie broni przeciwnika i w dzungli znowu zapanowala cisza. Cletus jeszcze raz odezwal sie przez glosnik: -Uwaga Neulandczycy! Uwaga Neulandczycy! Jestescie calkowicie otoczeni przez Sojuszniczy Korpus Ekspedycyjny z Bakhalli. Dalszy wasz opor moze skonczyc sie jedynie zupelna kleska. Ci, ktorzy zechca sie poddac, traktowani beda honorowo, zgodnie z ustalonymi zasadami dotyczacymi ochrony jencow wojennych. Mowi dowodca sil sojuszniczych. Moi ludzie wstrzymaja ogien na trzy minuty, podczas ktorych bedziecie mieli szanse poddania sie. Ci, ktorzy chca sie poddac, musza zlozyc bron i wyjsc na polane przy przeprawie. Powtarzani, ci, ktorzy chca sie poddac, musza zlozyc bron i wyjsc na polane przy przeprawie z rekami zalozonymi na glowe. Macie trzy minuty, aby poddac sie w ten sposob, poczynajac od chwili, kiedy powiem "teraz". Cletus przerwal na moment, a pozniej dodal: -Zolnierze neulandzcy, ktorzy nie poddadza sie przed uplywem trzech minut, uznani beda za wrogow, a zolnierze wojsk sojuszniczych maja rozkaz strzelac do kazdego takiego osobnika. Trzy minuty, w czasie ktorych mozna sie poddac, zaczynaja sie teraz. Teraz! Cletus wylaczyl megafon, powiesil na dawnym miejscu i szybko polecial w strone rzeki, tam gdzie mial dobry widok na przeprawe, sam nie bedac widziany. Przez dluzsza chwile nic sie nie dzialo. Pozniej dal sie slyszec szelest lisci i na polane wyszedl mezczyzna w neulandzkim ubiorze maskujacym, z rekami zalozonymi na glowe i jakas trawa tkwiaca w gestej brodzie. Nawet stamtad, skad patrzyl Cletus, widoczne byly bialka oczu partyzanta, ktory rozgladal sie wokol siebie lekliwie. Szedl z wahaniem do przodu, az znalazl sie mniej wiecej posrodku polany, wtedy zatrzymal sie, bez przerwy rozgladajac wokol, z rekami nadal zalozonymi na glowe. Chwile pozniej na polanie pojawil sie inny partyzant; i nagle z roznych stron zaczeli nadciagac pozostali. Cletus przygladal sie im i liczyl uplywajace minuty. Przed Koncem wyznaczonego czasu na polanie znalazlo sie czterdziestu trzech mezczyzn, ktorzy postanowili sie poddac. Cletus pokiwal glowa w zamysleniu. Czterdziestu trzech ludzi ze wszystkich trzech grup liczacych kazda po trzydziestu partyzantow, czyli razem dziewiecdziesieciu. Tego wlasnie sie spodziewal. Spojrzal w dol, wzdluz brzegow rzeki, niecale dziesiec metrow od siebie, tam gdzie przycupnal Jarnki i dwoch innych zolnierzy, ktorych zostawil po to, aby bronili przeprawy, a ktorzy teraz obserwowali powiekszajaca sie grupe jencow. -Ed - rzekl Cletus do mlodego kaprala przez laryngofon. - Ed, spojrz w prawo. Jarnki gwaltownie popatrzyl w prawo i drgnal lekko ze zdumienia, widzac Cletusa tak blisko. Cletus kiwnal na niego. Ostroznie, nisko sie pochyliwszy, by byc stale pod oslona nadbrzeznego walu, Jarnki ruszyl do Cletusa, unoszacego sie na elektrycznym koniu okolo metra nad ziemia. Kiedy Jarnki dotarl do niego, Cletus posadzil wehikul na ziemi i osloniety od strony polany przez geste krzewy dzungli zsiadl sztywno z konia, z przyjemnoscia sie przeciagajac. -Pulkowniku? - rzucil pytajaco Jarnki. -Chce, zebys czegos posluchal - odparl Cletus. Odwrocil sie znowu do konia i nastawil swoje urzadzenie do lacznosci na kanal porucznika Athyera. -Poruczniku - zaczal nadawac - tu pulkownik Grahame. Po krotkiej przerwie nadeszla odpowiedz, trzeszczac nie tylko w sluchawkach wetknietych w uszy Cletusa, ale rowniez w malym glosniku, ktory Cletus wlasnie wlaczyl, wbudowanym w elektrycznego konia. -Pulkowniku? - mowil Athyer. - O co chodzi? -Wyglada na to, ze partyzanci neulandzcy probowali jednak przeprawic sie przez Blue - powiedzial Cletus. - Mielismy szczescie i udalo nam sie schwytac polowe z nich... -Partyzanci? Schwytani? Polowa... - Glos Athyera niepewnie drzal w sluchawkach i w glosniku. -Ale nie po to nawiazalem lacznosc - mowil dalej Cletus. - Reszta partyzantow wydostala sie stad. Kieruja sie z powrotem na przelecz, aby uciec do Neulandii. Pan jest blizej przeleczy niz oni. Jesli uda sie pan tam nawet z polowa swoich ludzi, powinien pan bez zadnego klopotu wylapac reszte. -Klopotu? Prosze posluchac... ja... skad mam wiedziec, ze sytuacja tak sie przedstawia, jak pan mowi? Ja... -Poruczniku - przerwal mu Cletus i po raz pierwszy polozyl lekki nacisk na swoje slowa. - Przeciez powiedzialem panu. Wzielismy do niewoli polowe ich sil, tutaj, przy gornej przeprawie na Blue. -Dobrze... tak... pulkowniku. Rozumiem. Ale... Cletus przerwal mu. - Zatem niech panu rusza, poruczniku - powiedzial. - Jesli nie wyruszy pan szybko, moze pan zmarnowac okazje. -Tak jest, pulkowniku. Rozumie sie. Polacze sie znowu z panem niedlugo, pulkowniku... Moze niech pan lepiej zatrzyma tam swoich jencow, dopoki nie zabierze ich statek transportowy... Kilku mogloby uciec, gdyby probowal pan prowadzic ich przez dzungle w asyscie szesciu ludzi. - Glos Athyera stawal sie mocniejszy, w miare jak odzyskiwal on panowanie nad soba. Znalazla sie w nim jednak gorzka nuta. Najwyrazniej nastepstwa schwytania duzej grupy nieprzyjacielskich inwigilatorow przez uwiazanego do biurka teoretyka, w przypadku gdy jedynym oficerem polowym sil wyznaczonych do wykonania tego zadania byl on sam, Athyer, zaczely do niego docierac. Trudno bylo sie spodziewac, aby general Traynor przeoczyl tego rodzaju porazke. Glos mial ponury, kiedy mowil dalej. -Czy potrzebuje pan lekarza? - zapytal. - Moge dac panu jednego z dwoch, ktorych mam tutaj, i wyslac go zaraz jednym z transportowcow, teraz, kiedy tajemnica wyszla juz na jaw i Neulandczycy wiedza, ze tu jestesmy. -Dziekuje, poruczniku. Tak, przydalby sie lekarz - powiedzial Cletus. - Powodzenia. -Dziekuje - odparl zimno Athyer. - Skonczylem. -Skonczylem - rzekl Cletus. Przerwal nadawanie, zostawil elektrycznego konia i sztywno siadl na ziemi oparlszy sie plecami o pobliski glaz. -Pulkowniku? - odezwal sie Jarnki. - Po co nam lekarz? Nikt nie jest ranny. Nie ma pan chyba na mysli siebie, pulkowniku! -Wlasnie siebie - powiedzial Cletus. Wyprostowal lewa noge, siegnal reka do futeralu przy bucie i wyciagnal noz bojowy. Przecial nogawke spodni od kolana do buta. Kolano, ktore Cletus odslonil, bylo straszliwie spuchniete i nie wygladalo zbyt ladnie. Siegnal do pasa po pakiet pierwszej pomocy i wyjal tiosiarczan sodowy w sprayu. Przytknal stepiony wylot rozpylacza do nadgarstka i nacisnal spust. Chlodne uderzenie wstrzyknietego przez skore bezposrednio do krwiobiegu plynu podzialalo jak uspokajajace dotkniecie reki. -Chryste, pulkowniku - wyjakal Jarnki gapiac sie z pobladla twarza na kolano. Cletus oparl sie z ulga o glaz i pozwolil, aby miekkie fale narkotyku pozbawily go swiadomosci. -Zgadzam sie z toba - powiedzial. I ogarnela go ciemnosc. Rozdzial IX Lezac na plecach w szpitalnym lozku, Cletus spogladal w zamysleniu na sztywny, zalany sloncem ksztalt wlasnej lewej nogi zawieszonej na wyciagu.-Tak - zauwazyl z szatanskim chichotem oficer medyczny, czterdziestoletni major o okraglej twarzy, kiedy przywieziono Cletusa - jest pan typem czlowieka, ktory nie lubi tracic czasu na to, by dac swemu organizmowi szanse na wyzdrowienie, czyz nie, pulkowniku? - Nastepna rzecza, ktora Cletus zapamietal, bylo lozko i unieruchomiona na wyciagu przymocowanym do sufitu noga. -Minely juz trzy dni - powiedzial Cletus do Arvida, ktory wlasnie przyjechal przywozac, zgodnie z rozkazami, miejscowy almanach - a on obiecal, ze trzeciego dnia uwolni mnie od tego. Wyjrzyj na korytarz i zobacz, czy nie ma go w ktoryms z pokoi. Arvid posluchal. Wrocil po minucie, potrzasajac przeczaco glowa. -Niestety - rzekl. - Ale general Traynor jest juz w drodze tutaj, pulkowniku. Pielegniarka powiedziala, ze telefonowano wlasnie z jego biura, aby sprawdzic, czy pan jeszcze tutaj jest. -Ach tak? - powiedzial Cletus. - Racja. Przyjedzie, oczywiscie. - Wyciagnal reke i nacisnal guzik, za pomoca ktorego przechylal lozko, i uniosl sie do pozycji siedzacej. - Wiesz, co ci powiem, Arv. Zajrzyj do innych pokoi i sprawdz, czy nie uda ci sie zwedzic dla mnie kilka kopert poczty kosmicznej. -Koperty poczty kosmicznej? - powtorzyl spokojnie Arvid. - Dobrze. Wroce za minute. Wyszedl z pokoju. Zajelo mu to nieco wiecej niz minute; ale kiedy wrocil, mial piec zoltych kopert, w jakich zwykle wysylano korespondencje przewozona przez statki kosmiczne. Znaczek pocztowy Ziemskiego Portu Kosmicznego byl kwadratowy i czarny od spodu. Cletus wzial koperty i polozyl je razem na stoliku obok lozka, wierzchnia strona do spodu. Arvid przygladal sie Cletusowi. -Czy znalazl pan w almanachu to, czego pan szukal, pulkowniku? - zapytal. -Tak - odparl Cletus. Widzac, ze Arvid nadal patrzy na niego ze zdziwieniem, dodal: - Dzisiaj jest now ksiezyca. -Ach - westchnal Arvid. -Tak. A teraz, kiedy przyjdzie general, Arv - rzekl Cletus - zostan na korytarzu i trzymaj oczy otwarte. Nie chce, aby ten doktor wysliznal mi sie z rak tylko dlatego, ze rozmawia ze mna general, i zostawil mnie tak do nastepnego dnia. O ktorej jestem umowiony z tym oficerem ze Sluzby Bezpieczenstwa? -O jedenastej - odpowiedzial Arvid. -A jest juz wpol do dziesiatej - stwierdzil Cletus, spogladajac na zegarek. - Arv, idz do lazienki, z jej okna powinienes miec widok na brame wjazdowa do szpitala. Jesli general przyjedzie samochodem, winienes zobaczyc, jak wysiada. Czy moglbys teraz wyjrzec? Arvid poslusznie zniknal w malej kabinie kapielowej przylegajacej do szpitalnego pokoju Cletusa. -Nikogo nie widac - dobiegl stamtad jego glos. -Obserwuj dalej - powiedzial Cletus. Oparl sie wygodnie plecami o uniesiona czesc lozka, na pol przymykajac oczy. Spodziewal sie generala, istotnie. Bat mial byc ostatnim z dlugiej listy odwiedzajacych go, wsrod ktorych znalezli sie Mondar, Eachan Khan, Melissa, Wefer Linet, a nawet Ed Jarnki. Mlody podoficer przyszedl do Cletusa, aby mu pokazac nowe naszywki sierzanta na rekawie i podziekowac za wszystko. -W swoim raporcie porucznik Athyer probowal przypisac sobie cala zasluge - powiedzial Jarnki. - Dowiedzielismy sie o tym od kompanijnego kancelisty. Ale reszta oddzialu i ja wszedzie opowiadamy prawdziwa historie. Byc moze, w Klubie Oficerskim nie wiedza, jak bylo naprawde, ale wiedza o tym w koszarach. -Dziekuje - powiedzial Cletus. -Psiakrew... - zaczal Jarnki i przerwal, najwidoczniej nie znajdujac slow, ktore wyrazilyby jego uczucia. Zmienil temat. - Czy nie moglbym sie panu na cos przydac, pulkowniku? Nie chodzilem do szkoly dla urzednikow, ale moze wzialby mnie pan na kierowce czy cos w tym rodzaju? Cletus usmiechnal sie. - Chetnie wzialbym cie do siebie, Ed - powiedzial - ale nie sadze, aby sie na to zgodzono. Poza tym jestes zolnierzem liniowym. -Domyslam sie wiec, ze nie - stwierdzil Jarnki rozczarowany. Poszedl sobie, ale najpierw wyciagnal od Cletusa obietnice, ze przyjmie go do siebie, jesli bedzie to tylko mozliwe. Jarnki mylil sie jednak sadzac, ze raport Athyera zostanie wsrod oficerow dobrze przyjety. Najwyrazniej koledzy wiedzieli, jakim dowodca jest porucznik, podobnie jak oczywiste bylo to, iz Bat nie przypadkiem wybral takiego wlasnie oficera, by sprawdzic przewidywania Cletusa co do partyzanckiej akcji. Jak to Arvid zrelacjonowal Cletusowi, po owym nocnym przyjeciu u Mondara rozeszly sie pogloski, ze Bat Traynor nie byl na nim tylko dlatego, gdyz nie chcial spotkac sie z Cletusem. Informacja ta jako taka znaczyla jedynie, ze Cletus jest osoba, ktorej powinni unikac koledzy oficerowie. Teraz jednak, kiedy nad Blue udalo mu sie bez poparzenia palcow wyciagnac kasztany z ognia, wszyscy, procz najblizszych poplecznikow Bata, wyraznie zywili do Cletusa skrywana sympatie. Eachan Khan oschle dal mu to do zrozumienia. Wefer Linet, bedac bezpieczny w dowodztwie marynarki, uprzejmie o tym napomknal. Bat nie mogl nie zdawac sobie sprawy z tej reakcji wsrod oficerow i zolnierzy, ktorymi dowodzil. Co wiecej, formalnie rzecz biorac, byl sumiennym dowodca. Jesli bylo tutaj cos dziwnego, to fakt, iz do tej pory nie zlozyl jeszcze Cletusowi wizyty w szpitalu. Cletus rozluznil sie, odsuwajac napiecie, ktore mu grozilo, byl bowiem przykuty do lozka, a tyle jeszcze rzeczy zostalo do zrobienia. Co ma byc, niech bedzie... Odglos otwieranych drzwi sklonil go do otworzenia oczu. Podniosl glowe, spojrzal w prawo i zobaczyl Bata Traynora wchodzacego do pokoju. Nie otrzymal zadnego ostrzezenia od Arvida, ktory nadal znajdowal sie w lazience. Cletus zywil nadzieje, ze mlody porucznik bedzie mial tyle przytomnosci umyslu, aby pozostac tam, gdzie jest, kiedy wszystkie szanse na dyskretne opuszczenie pokoju przepadly. Bat duzymi krokami podszedl do lozka i spojrzal z wyzyn swego wzrostu na Cletusa, a jego pelne ekspresji brwi sciagnely sie groznie. -No i co, pulkowniku - powiedzial, kiedy przysunal sobie krzeslo blizej lozka i usiadl tak, by patrzec prosto na Cletusa. Usmiechnal sie jowialnie. - Jak widze, nadal trzymaja tu pana przywiazanego. -Dzisiaj mam zostac rozwiazany - odpowiedzial Cletus. - Dziekuje, ze pan wpadl, generale. -Zwykle wpadam odwiedzic swoich oficerow, ktorzy znalezli sie w szpitalu - powiedzial Bat. - To nic szczegolnego w tym przypadku, chociaz odwalil pan kawal dobrej roboty razem z szescioma swoimi ludzmi nad Blue, pulkowniku. -Partyzanci nie palili sie zbytnio do walki - odparl Cletus. - A zreszta mialem szczescie, zrobili akurat to, co chcialem, aby zrobili. Pan general wie, jakie to niezwykle, kiedy na polu bitwy wszystko dzieje sie tak, jak zostalo zaplanowane. -Wiem. Niech mi pan wierzy, ze wiem - odpowiedzial Bat. Jego oczy twardo, lecz ostroznie patrzyly na Cletusa spod ciezkich brwi. - Nie zmienia to jednak faktu, ze mial pan racje ze swymi przypuszczeniami co do tego, ktoredy beda szli i co zrobia partyzanci, kiedy juz pokonaja przelecz. -Tak, jestem szczesliwy z tego powodu - powiedzial Cletus. Usmiechnal sie. - Jak mowilem juz panu generalowi, zalozylem sie o to z moimi przyjaciolmi jeszcze na Ziemi, stawiajac na szale swoja reputacje. Zerknal jakby z roztargnieniem na plik lezacych wierzchem do dolu kopert poczty kosmicznej. Oczy Bata podazyly za wzrokiem Cletusa i lekko zwezily sie na widok zoltych kopert. -Zebral pan gratulacje, nieprawdaz? - zapytal. -Tylko pare poklepywan po ramieniu - odparl Cletus. Nie dodal, ze pochwaly pochodzily od takich ludzi, jak Eachan, Mondar czy nowo mianowany sierzant Ed Ja-rnki. - Rozumie sie, operacja nie byla calkowitym sukcesem. Slyszalem, ze reszcie partyzantow udalo sie przedostac z powrotem przez przelecz, zanim porucznik Athyer zdolal ich powstrzymac. Oczy Bata zbiegly sie nagle w czarna, gniewna linie. - Niech mnie pan nie przypiera do muru, pulkowniku - huknal. - Athyer podal w raporcie, iz otrzymal od pana wiadomosc zbyt pozno, aby mogl poprowadzic swoich ludzi na odpowiednie pozycje i obsadzic przelecz. -Czyzby do tego doszlo, generale? - powiedzial Cletus. - Domyslam sie wiec, ze to moja wina. Athyer jest przeciez doswiadczonym oficerem liniowym, a ja tylko siedzacym za biurkiem teoretykiem. Zapewne wszyscy zdaja sobie sprawe z tego, iz to tylko przypadkiem kontakt mojego oddzialu z wrogiem zakonczyl sie sukcesem, a kontakt porucznika i jego kompanii - nie. Przez chwile mierzyli sie wzrokiem. -Z pewnoscia - powiedzial zawziecie Bat. - A nawet jesli tego nie rozumieja, ja to rozumiem. A przeciez wlasnie to jest wazne, czyz nie tak, pulkowniku? -Tak jest, generale - odparl Cletus. Bat rozsiadl sie wygodnie na krzesle, a jego brwi wrocily na swoje miejsce. - Tak czy inaczej - rzekl - nie przyszedlem tutaj tylko po to, by panu gratulowac. Do mojej kancelarii dotarla panska propozycja, aby utworzyc sztab, ktory przygotowywalby regularne, cotygodniowe prognozy dzialalnosci wroga. Byla tam rowniez panska prosba o personel i biuro, co ulatwiloby panu sporzadzanie takich prognoz... Niech pan zrozumie, pulkowniku, jesli chodzi o mnie, nadal jest mi pan potrzebny jak piecdziesiecioosobowa orkiestra smyczkowa. Ale panski sukces z partyzantami zrobil nam dobra reklame w Kwaterze Glownej Sojuszu i nie wiem, czym moglby pan zaszkodzic dalszym dzialaniom wojennym, tutaj, na Kultis, tworzac ten sztab do przewidywan. Tak wiec zamierzam to zatwierdzic. - Zrobil przerwe, a nastepnie strzelil w Cletusa slowami. - Jest pan szczesliwy? -Tak jest, generale - odpowiedzial Cletus. - Dziekuje, generale. -Nie ma za co - powiedzial Bat surowo. - A co do Athyera, mial szanse i potknal sie. Bedzie teraz w Ministerstwie Informacji dowodzil swojej przydatnosci jako oficer Sojuszu. Czy jeszcze czegos pan chce? -Nie - odrzekl Cletus. Bat wstal gwaltownie. - Dobrze - powiedzial. - Nie lubie, jak mi sie wykreca reke. Wole oddawac przyslugi, zanim mnie o nie poprosza. Poza tym nadal potrzebuje tych czolgow, a pan i tak wroci na Ziemie przy pierwszej sposobnosci, pulkowniku. Niech pan wlaczy ten fakt do swoich prognoz i nie zapomina o nim! Obrocil sie na piecie i podszedl do drzwi. -Generale - odezwal sie Cletus. - Jest pewna przysluga, ktora moglby mi pan wyswiadczyc... Bat zatrzymal sie i odwrocil. Twarz mu pociemniala. - A jednak? - Glos mial twardy. - O co chodzi, pulkowniku? -Exotikowie maja niezla biblioteke, tutaj, w Bakhalli - powiedzial Cletus. - Z wieloma wojskowymi tekstami i informacjami. -I co w zwiazku z tym? -Niech mi pan general raczy wybaczyc - zaczal Cletus wolno. - Glownym problemem porucznika Athyera jest zbyt duza wyobraznia w stosunku do nazbyt malej pewnosci siebie. Gdyby mogl odejsc i na jakis czas zostac, powiedzmy, oficerem informacyjnym Korpusu Ekspedycyjnego w tej bibliotece Exotikow, byc moze, okazalby sie mimo wszystko wielce przydatny. Bat ze zdumieniem popatrzyl na Cletusa. - A wlasciwie dlaczego - powiedzial cicho - chcialby pan dla Athyera czegos takiego zamiast Ministerstwa Informacji? -Nie lubie patrzec, jak marnuje sie wartosciowy czlowiek - odpowiedzial Cletus. Bat chrzaknal. Odwrocil sie na piecie i wyszedl bez slowa. Z lazienki wylonil sie Arvid z nieco zaklopotana mina. -Przepraszam, pulkowniku - zwrocil sie do Cletusa. - General musial przyleciec samolotem i wyladowac na dachu. -Nie przejmuj sie tym, Arv - rzekl Cletus wesolo. - Wyjdz tylko na korytarz i znajdz mi tego doktora. Musze sie stad wydostac. Dwadziescia minut pozniej Arvid odszukal i przyprowadzil oficera medycznego, Cletus zostal w koncu uwolniony z wyciagu i znalazl sie w drodze do biura, ktore wyszukal dla niego Arvid. Byl to jeden z trzech kompleksow biurowych, z ktorych kazdy skladal sie z trzech pokoi i lazienki, wybudowanych przez Exotikow dla bardzo waznych gosci. Pozostale dwa biura staly puste, tak ze caly budynek mieli dla siebie, co Cletus zastrzegl sobie wczesniej, nim jeszcze wyslal Arvida na poszukiwania. Kiedy dotarli do biura, Cletus stwierdzil, ze umeblowanie stanowi zaledwie kilka skladanych krzesel i prowizoryczne biurko. Szczuply major tuz po czterdziestce z biala blizna przecinajaca podbrodek przygladal sie im z lekcewazaca mina. -Major Wilson? - zapytal Cletus, kiedy oficer odwrocil sie w ich strone. - Podpulkownik Grahame. Uscisneli sobie rece. -Jestem ze Sluzby Bezpieczenstwa - rzekl Wilson. - Mowil pan, ze spodziewa sie pan tutaj pewnych szczegolnych problemow, pulkowniku? -Spodziewam sie jednego - odparl Cletus. - Przez nasze rece bedzie przechodzilo wiele materialow, lacznie ze scisle tajnymi. Zamierzam sporzadzac dla generala Traynora cotygodniowe prognozy dzialan nieprzyjaciela. Wczesniej czy pozniej Neulandczycy musza sie o tym dowiedziec i wtedy zainteresuja sie naszym biurem. Chcialbym, aby stalo sie ono pulapka dla tego, kogo przysla tutaj na przeszpiegi. -Pulapka, pulkowniku? - jak echo powtorzyl zaintrygowany Wilson. -Wlasnie - powiedzial Cletus wesolo. - Chce, aby mogli dostac sie tutaj, ale kiedy juz tu beda, aby nie mogli sie stad wydostac. Obrocil sie, by wskazac na otaczajace ich sciany. -Na przyklad - powiedzial - ciezka stalowa siatka po wewnetrznej stronie okien umocowana tak, by nie mozna jej bylo wywazyc ani przeciac zwyklymi narzedziami. Na drzwiach zewnetrznych rzucajacy sie w oczy zamek, ktory mozna latwo otworzyc, i drugi zamek, ukryty, ktory jest w stanie zablokowac drzwi otworzone wytrychem i zamkniete od srodka. Futryny i drzwi obite blacha i wyposazone w bolce przeciw-wlamaniowe, tak aby nie mozna bylo wywazyc drzwi, kiedy zostana zablokowane przez ukryty zamek... Moze jeszcze system kabli, umozliwiajacych podlaczenie napiecia do okien, drzwi i szybu wentylacyjnego, co zniecheciloby do jakichkolwiek prob wydostania sie stad. Wilson wolno skinal glowa, ale mine mial powatpiewajaca. -To znacznie przedluzy czas wykonania i zwiekszy zuzycie materialow - powiedzial. - Przypuszczam, ze ma pan pelnomocnictwo, pulkowniku...? -Wkrotce je dostane - odparl Cletus. - Zadaniem panskiego wydzialu jest natomiast natychmiastowe zabranie sie do pracy. General rozmawial wlasnie ze mna w szpitalu niecala godzine temu na temat utworzenia tego biura. -General, ach tak! - powiedzial Wilson ozywiajac sie. - Oczywiscie, pulkowniku. -Wiec dobrze - rzekl Cletus. - Mamy to zalatwione. Po przedyskutowaniu kilku szczegolow i dokonaniu pewnych pomiarow oficer bezpieczenstwa wyszedl. Cletus polecil Arvidowi polaczyc sie z Eachanem Khanem przez polowy telefon, ktory razem z krzeslami i biurkiem stanowil wyposazenie pokoju. Arvid odnalazl w koncu dorsajskiego pulkownika na poligonie najemnikow. -Mialby pan cos przeciwko temu, gdybym wpadl? - zapytal Cletus. -Skadze. - Na malym ekranie wizyjnym telefonu polowego twarz Eachana wygladala nieco dziwnie. - Jest pan tu zawsze mile widziany, pulkowniku. Prosze przyjsc. -Dobrze - powiedzial Cletus. - Bede za pol godziny. Przerwal polaczenie. Zostawiwszy Arvida, aby zajal sie umeblowaniem biura i skompletowaniem personelu, Cletus wyszedl i wsiadl do sztabowego samochodu, ktorym porucznik przywiozl go tutaj wczesniej, i udal sie na poligon. Znalazl Eachana stojacego na skraju pola, posrodku ktorego widniala dziesieciometrowa stalowa wieza. Jakis oddzial wygladajacy na kompanie ogorzalych dorsajskich zawodowcow cwiczyl z niej skoki majac na sobie specjalna uprzaz. Rzad czekajacych na swoja kolej ciagnal sie za wieza, z ktorej szczytu jeden za drugim skakali najemnicy, przy kazdym zetknieciu z ziemia wzniecajac tuman bialobrazowego kurzu. Jak na ludzi szkolonych nie tylko na skoczkow, zauwazyl Cletus z satysfakcja, przykustykawszy do przygladajacego sie im Eachana Khana, osiagali znacznie wiecej, niz mozna sie bylo tego spodziewac, miekko, w pozycji pionowej, zakonczonych ladowan. -A, to pan - rzekl Eachan nie odwracajac glowy, kiedy Cletus znalazl sie za nim. Dorsajski pulkownik stal na lekko rozstawionych nogach, z rekami zalozonymi na plecach. - Co pan sadzi o poziomie naszego szkolenia teraz, kiedy moze sie pan mu przyjrzec? -Pozostaje pod wrazeniem - odpowiedzial Cletus. - Co pan wie o partyzanckim ruchu na rzece Bakhalla? -Spory. Musi byc taki, to zrozumiale, rzeka plynie przeciez prosto przez miasto az do portu. - Eachan Khan patrzyl na Cletusa z zaciekawieniem. - Nie tyle szpiedzy, ile materialy sabotazowe, jak sadze. Dlaczego pan pyta? -Dzisiaj jest now ksiezyca - wyjasnil Cletus. -Co? - Eachan spojrzal na niego zdziwiony. -A zgodnie z tutejszymi tabelami plywow - zauwazyl Cletus - bedziemy mieli dzisiaj niezwykle wysoki przyplyw, wszystkie doplywy i kanaly stana sie glebsze niz zazwyczaj az trzydziesci kilometrow w glab ladu. Dobra pora dla Neulandczykow, aby przemycic albo znacznie wieksza ilosc zaopatrzenia, albo niezwykle ciezki sprzet. -Hm... - Eachan bawil sie czubkiem wasa. - Mimo to... czy moge dac panu pewna rade? -Prosze, smialo - odparl Cletus. -Nie sadze, aby mogl pan cokolwiek zrobic w tej sprawie - powiedzial Eachan. - Nad bezpieczenstwem na rzece czuwa szesc wojskowych amfibii z szescioma zolnierzami i lekka bronia na pokladzie kazdej z nich. Nie wystarcza to na nic, i wszyscy o tym wiedza. Ale panski zwierzchnik, general Traynor, domaga sie ladowego sprzetu bojowego. Okolo pol roku temu otrzymal piec transporterow opancerzonych, klnac sie przy tym na wszystko w Sojuszniczej Kwaterze Glownej, iz rzeka chroniona jest jak nalezy, i w zwiazku z tym zamiast dwoch lodzi patrolowych winien dostac transportery. Jesli wiec zwroci sie pan do Traynora i powie mu o klopotach spodziewanych na rzece, raczej go pan tym nie uszczesliwi. Radzilbym przymknac oczy na jakiekolwiek dzialania Neulandczykow na rzece. -Moze ma pan racje - rzekl Cletus. - Co powiedzialby pan na obiad? Opuscili teren cwiczen i pojechali na obiad do Klubu Oficerskiego, gdzie dolaczyla do nich Melissa, do ktorej, na propozycje Cletusa, zadzwonil ojciec. Zachowywala sie z lekka rezerwa i rzadko patrzyla na Cletusa. Przyszla z ojcem do szpitala na jedna, krotka wizyte, podczas ktorej stala z tylu i pozwalala Eachanowi prowadzic rozmowe. Teraz rowniez sklamala sie do tego, aby pozwolic mu mowic, chociaz zerkala od czasu do czasu na Cletusa, kiedy jego uwaga skupiala sie na jej ojcu. Cletus jednakze ignorowal jej zachowanie i podtrzymywal swobodna, wesola rozmowe. -Wefer Linet zaprosil mnie - zwrocil sie Cletus do dziewczyny, kiedy pili kawe i jedli deser - na podwodna przejazdzke jednym ze swoich buldozerow Mark V. Moze by pani przylaczyla sie do nas dzisiaj wieczorem, moglibysmy wrocic potem do Bakhalli na pozna kolacje? Melissa zawahala sie, ale Eachan wtracil sie pospiesznie. - To dobry pomysl, dziewczyno - powiedzial prawie burkliwie. - Dlaczego mialabys sie nie zgodzic. Dobrze ci zrobi, jak wyjdziesz gdzies dla odmiany. Ton Eachana sprawil, ze jego slowa zabrzmialy jak rozkaz. Pod szorstkoscia tych slow mozna bylo jednak uslyszec nute blagania. Melissa poddala sie. -Dziekuje - powiedziala podnoszac wzrok na Cletusa - to brzmi zachecajaco. Rozdzial X Gwiazdy zaczely zapelniac bakhallanskie niebo, kiedy Cletus i Melissa dotarli do Navy Yard, gdzie przywital ich chorazy ze sztabu Wefera Lineta. Chorazy zaprowadzil ich na rampe, przy ktorej masywny, czarny ksztalt Marka V siegajacy dwoch pieter spoczywal ciezko na swoich lapach tuz nad zabarwionymi zlotem wodami bakhallanskiego portu. Cletus zatelefonowal do Wefera bezposrednio po rozstaniu z Eachanem i Melissa i umowil sie na wieczorna wycieczke.Wefer odniosl sie do tego entuzjastycznie. Regulamin marynarki, jak rozradowany poinformowal Cletusa, w zadnym wypadku nie zezwalal na wpuszczanie na poklad takich sluzbowych maszyn, jak Mark V, cywilow w rodzaju Melissy. Osobiscie jednak Wefer nie mial nic przeciwko temu. Gwoli pamieci, przeciez w trakcie wczesniejszej telefonicznej rozmowy z Cletusem wychwycil byl dwa slowa, "Dorsaj" i "Khan", i do kogoz mogly odnosic sie te slowa, jesli nie do dowodcy najemnikow, ktory cywilem nie byl z pewnoscia! Tak wiec Wefer zdecydowal sie oczekiwac pulkownika Grahame i pulkownika Khana na pokladzie Marka V o siodmej wieczorem. I rzeczywiscie oczekiwal. Co wiecej, wygladalo na to, ze podzielil sie tym zartem, stanowiacym niewielkie uchybienie wzgledem regulaminu, z podoficerami i zaloga. Chorazy, ktory przywital Cletusa i Melisse przy bramie Navy Yard, z najwyzsza powaga tytulowal Melisse "pulkownikiem" i zanim dotarli na poklad Marka V trzech innych marynarzy znalazlo okazje, by szczerzac zeby zrobic to samo. Ten maly, zabawny zart okazal sie ostatnia kropla potrzebna do przelamania sztywnosci i rezerwy Melissy. Za czwartym razem, kiedy zwrocono sie do niej "pulkowniku", rozesmiala sie glosno i od tej chwili zaczela przejawiac szczere zainteresowanie wycieczka. -Chcielibyscie udac sie w jakies okreslone miejsce? - zapytal Wefer, kiedy Mark V ruszyl i dudniac zaczal zsuwac sie z rampy do zatoki. -W gore rzeki - powiedzial Cletus. -Wykonac, chorazy. -Tak jest, komandorze - odpowiedzial chorazy, ktory wyszedl im wczesniej na spotkanie. - Napelnic wszystkie zbiorniki od dziobu po rufe! Stal przy sterze, nieco w lewo od Wefera, Cletusa i Melissy znajdujacych sie przed duzym, polkolistym ekranem, ktory widzial poprzez mulista wode, jakby byla przejrzysta niczym szklo, zanurzone czesci statkow oraz inne podwodne obiekty. Wokol rozlegaly sie slaby syk i dudnienie. Wibracje i odglos ciezkich lap kroczacych wzdluz rampy nagle ustaly i linia wody widniejaca na ekranie podniosla sie powyzej oznaczonego poziomu, kiedy ogromna maszyna zrzucila balast, zastepujac, gdzie to bylo potrzebne, wode sprezonym powietrzem, i na odwrot, tak ze podwodny buldozer, wazacy setki ton na ladzie, odzyskawszy dzieki wypartej wodzie rownowage, opadal lekko jak lisc na wietrze na muliste dno portu, dwadziescia metrow nizej. -Cala naprzod, trzydziesci stopni w prawo - wydal rozkaz chorazy; i tak rozpoczela sie podwodna wyprawa w gore rzeki. -Zauwazcie - powiedzial Wefer czulym tonem ojca chwalacego sie zdolnosciami swego nowo narodzonego dziecka - ze lapy nie dotykaja tutaj dna. Pod nami jest prawie trzy metry szlamu, a dopiero pod nim twardy grunt, po ktorym Mark moglby kroczyc. Naturalnie, gdybysmy chcieli, moglibysmy osiasc teraz na dnie i wlasnie tak posuwac sie dalej. Ale po co zawracac sobie tym glowe? Tak jest rownie dobrze, a jestesmy znacznie szybsi i bardziej zwrotni, kiedy zwyczajnie plyniemy... Spojrzcie tam... Wskazal na ekran, na ktorym widac bylo wyraznie, ze jakies dwiescie metrow przed nimi dno opada gwaltownie i na przestrzeni okolo piecdziesieciu metrow znika z pola widzenia, a dalej podnosi sie znowu. -To glowne koryto rzeki, glowna linia nurtu - powiedzial Wefer. - Oczyszczamy je kazdego dnia nie dlatego, iz sa tu jakies statki, ktorym potrzebna jest trzydziestometrowa glebina, ale dlatego, ze ten row stanowi koryto pradu pomagajacego uchronic port przed zamuleniem. Polowa naszej pracy zasadza sie na poznaniu i wykorzystaniu istniejacych pradow. Utrzymujac stala glebokosc tego kanalu, oszczedzamy sobie niemalze polowe pracy przy odszlamianiu. Nie dlatego bysmy byli do tego zmuszeni. Po prostu dewiza marynarki jest dzialac jak najskuteczniej. -Chcesz powiedziec, ze macie wystarczajaco duzo Markow V z zalogami, by moc oczyszczac port nawet wtedy, gdyby nie bylo tego kanalu? - zapytal Cletus. Wefer parsknal dobrodusznie. - Wystarczajaco duzo... - powtorzyl. - Nie masz pojecia, do czego zdolne sa te Marki V. Alez ja moglbym utrzymac port nawet wtedy, gdyby tu nie bylo zadnego pradu. Majac tylko te jedna maszyne!... Pozwolcie, ze was oprowadze. Linet zabral Cletusa i Melisse na zwiedzanie maszyny, poczynajac od komory wyjsciowej nurkow znajdujacej sie na samym dole, pomiedzy poteznymi lapami, a konczac na wiezyczce na gorze, ktora mozna bylo wysuwac, by umozliwic Markowi V oddanie strzalow z dwoch ciezkich karabinow energetycznych, czy tez podwodnego lasera, pozostajacych na jego wyposazeniu. -Rozumiesz teraz, dlaczego Traynor chcial wykorzystac te Marki V w dzungli - rzekl Wefer do Cletusa, kiedy zakonczyli wycieczke, znalazlszy sie ponownie w pomieszczeniu kontrolnym przed polkolistym ekranem. - Nie dysponuja taka sila ognia jak czolgi wojskowe przeznaczone do poruszania sie w dzungli, ale pod kazdym innym wzgledem, z wyjatkiem szybkosci na ladzie, maja nad tamtymi taka przewage, ze nie ma w ogole porownania... -Komandorze - przerwal chorazy stojacy z tylu - statek o duzym zanurzeniu plynie w dol kanalu. Bedziemy musieli zejsc w dol i kroczyc po dnie. -Dobrze, wykonac, chorazy - odparl Wefer. Zwrocil sie do ekranu i wskazal na obiekt w ksztalcie litery V przecinajacy linie powierzchni wody jakies dwiescie metrow przed nimi. - Widzicie to, Cletusie?... Melisso? To statek o zanurzeniu trzy lub trzy i pol metra. Kanal ma tutaj mniej niz szesnascie metrow glebokosci i bedziemy musieli zejsc na dno, aby mogl on nad nami przeplynac zachowujac bezpieczna odleglosc dobrych paru metrow. Rzucil krotkie spojrzenie na ksztalt rosnacy na ekranie. Nagle rozesmial sie. - Tak myslalem! - wykrzyknal. - To jeden z rzecznych statkow patrolowych, Cletusie. Chcesz zajrzec mu na poklad? -Masz na mysli plywak sensorowy? - spytal Cletus spokojnie. Weferowi opadla szczeka. - Skad o tym wiesz? - zapytal patrzac ze zdumieniem. -Jakies dwa lata temu byl na ten temat artykul w "Navy-Marine Journal" - odpowiedzial Cletus. - Przyszlo mi do glowy, ze rozsadnie byloby umiescic tego rodzaju urzadzenie na pokladzie takiej maszyny, jak ta. Wefer nadal patrzyl na Cletusa niemal oskarzycielsko. - Naprawde? Co jeszcze wiesz o Marku V, a ja nie wiem, ze ty wiesz? -Wiem, ze gdybys tylko zechcial sprobowac, moglbys przy odrobinie szczescia schwytac dzisiaj w nocy lodz plynaca do Bakhalli pelna neulandzkich sabotazystow i ich sprzetu. Czy masz mape rzeki? -Mape? - Wefer ozywil sie. Pochylil sie i nacisnal guzik pod polkolistym ekranem. Dotychczasowy obraz zniknal zastapiony przez mape przedstawiajaca gorne koryto rzeki wraz z jej doplywami od ujscia w porcie bakhallanskim, dalej w gore nurtu jakies czterdziesci kilometrow. Ledwo poruszajaca sie czerwona plamka w ksztalcie Marka V widzianego z gory pelzla w gore glownego koryta, stanowiac wyobrazenie maszyny, w ktorej sie znajdowali. - Jacy partyzanci? Gdzie? -Okolo szesciu kilometrow stad w gore rzeki - odpowiedzial Cletus. Wyciagnal reke i palcem wskazal miejsce przed malym, czerwonym, poruszajacym sie ksztaltem Marka V, w ktorego poblizu do glownej rzeki wpadal doplyw prawie tak duzy jak ona sama. Powyzej doplyw ow rozdzielal sie na wiele malych strumieni, by wreszcie zamienic sie w moczary. -Dzisiaj w nocy jest niezwykle duzy przyplyw, jak wiesz - powiedzial Cletus. - Zatem od tego punktu w dol przybedzie w glownym korycie co najmniej dwa metry wody. Wystarczajaca to glebokosc, aby mala lodz motorowa mogla tedy przeplynac do portu w Bakhalli, holujac bezpiecznie pod woda, na kotwicy dryfujacej, kokon z duzym ladunkiem, a nawet ludzmi. To oczywiscie tylko domysl z mojej strony, ale wydaje sie malo prawdopodobne, aby partyzanci przepuscili taka okazje, nie probujac przerzucic zaopatrzenia i ludzi do swoich punktow w miescie. Wefer, wpatrujac sie w mape, klepnal sie z radosci po udach. -Masz racje! - wybuchnal. - Chorazy, kierujemy sie w to miejsce, ktore pokazal pulkownik Grahame. Oglosic alarm i wysunac wiezyczke strzelnicza. -Tak jest, komandorze - odpowiedzial chorazy. Dotarli do miejsca, w ktorym doplyw laczyl sie z rzeka i ktore wczesniej wskazal Cletus. Mark V wygramolil sie z glownego koryta rzeki na plycizne w poblizu brzegu, naprzeciwko doplywu, i tam sie zatrzymal, z wiezyczka zaledwie poltora metra pod powierzchnia wody. Przez gorna pokrywe maszyny wypuszczono plywak sensorowy, ktory natychmiast wyskoczyl na powierzchnie - mala boja z cienkimi, metalowymi wasami pretow sensorowych wyrastajacymi na wysokosc metra i polaczonymi cienkim drutem z urzadzeniami lacznosciowymi na Marku V. Prety sensorowe przekazywaly obraz otoczenia niezaleznie od pory dnia, ich zdolnosc rozdzielcza byla znakomita. Obraz, ktory przesylaly w dol, do polkolistego ekranu w pomieszczeniu kontrolnym Marka V, byl niemal tak wyrazny, jak gdyby miejsce, gdzie laczyly sie dwie rzeki, oswietlalo jasne swiatlo dnia, a nie blask ksiezyca. -Zadnej lodzi w polu widzenia - zamruczal Wefer, manipulujac obrazem, by ujac na ekranie obszar przeszukiwany przez sensor. - Mysle, ze bedziemy musieli zostac tutaj i poczekac na nich. -Tymczasem moglbys podjac kilka srodkow ostroznosci - zaproponowal Cletus. Wefer rzucil krotkie spojrzenie. - Jakich srodkow ostroznosci? -Chodzi o to, aby Neulandczycy nie poplyneli w dol rzeki, gdyby jakims trafem udalo im sie przesliznac obok nas - powiedzial Cletus. - Czy jest cos, co mogloby powstrzymac cie przed naniesieniem nieco dalej, w dole koryta, takiej ilosci materialu, na ktorym osiedliby jak na mieliznie, gdyby jednak sie nam wymkneli? Wefer wytrzeszczyl oczy ze zdumienia, ktore wolno przemienilo sie w zachwyt. - Rozumie sie! - wykrzyknal. - Chorazy! Ruszamy w dol rzeki! Mark V przemiescil sie okolo dziewiecdziesieciu metrow i wysunawszy przed siebie potezny lemiesz, zaczal zsuwac piasek i szlam z dna rzeki w poblizu brzegow do srodka koryta. Pietnascie minut pracy wystarczylo do zrownania koryta na przestrzeni okolo czterdziestu metrow z poziomem reszty dna rzeki. Wefer sklanial sie ku temu, by w tym momencie przerwac prace, ale Cletus zaproponowal udoskonalenie przeszkody, ktora miala tworzyc szeroka rampe wznoszaca sie stopniowo az do dwoch metrow pod powierzchnia wody. Pozniej, rowniez dzieki sugestii Cletusa, Mark V zawrocil nie tyle w gore rzeki, ile w gore doplywu, czterdziesci metrow od miejsca, w ktorym ten spotykal sie z wodami glownej rzeki. Woda tutaj byla tak plytka, ze Mark V osiadl na dnie z wiezyczka wystajaca ponad jej powierzchnie. Wystarczylo jednak kilka chwil pracy lemiesza, aby powstalo plytkie zaglebienie, w ktorym mogli calkowicie schowac sie pod woda. Rozpoczelo sie oczekiwanie. Minely trzy godziny - byla juz prawie polnoc - nim plywak sensorowy, niewidoczny w cieniu drzew porastajacych brzegi doplywu, pochwycil obraz lodzi motorowej sunacej srodkiem koryta z szybkoscia wystarczajaca zaledwie do tego, by utrzymac pod powierzchnia wody ladunek holowany na kotwicy dryfujacej. Czekali, wstrzymujac oddechy, dopoki lodz ich nie minela. Wtedy Wefer skoczyl do telefonu, przy ktorym nie dyzurowal chorazy zwolniony od tego obowiazku pare godzin temu. -Zaczekaj - powiedzial Cletus. Wefer zawahal sie, patrzac na Cletusa. - Zaczekac? - powtorzyl. - Na co? -Wiesz, ze lodz nie bedzie mogla pokonac przeszkody, ktora zbudowalismy w dole rzeki - odpowiedzial Cletus. - Poczekajmy wiec tutaj jeszcze troche i przekonajmy sie, czy nie plynie druga lodz. Wefer nadal sie wahal. Wreszcie odsunal sie od telefonu. - Naprawde myslisz, ze moze przyplynac jeszcze jedna? - zapytal zamyslony. -Nie zdziwilbym sie - odparl wesolo Cletus. Ledwo skonczyl mowic, a sensor wychwycil kolejna, zblizajaca sie lodz motorowa z dryfkotwa na holu. Zanim zniknela im z oczu i wplynela na glowny szlak, pojawila sie nastepna. W tym czasie, kiedy Wefer stojac wpatrywal sie z niedowierzajacym zachwytem w ekran, dwadziescia lodzi holujacych ladunki minelo Marka V w odleglosci dwudziestu metrow. Gdy minelo kilka minut od przeplyniecia dwudziestu lodzi, Cletus rzucil mysl, ze byc moze nadeszla juz pora, by sprawdzic, co dzieje sie w dole rzeki. Wefer uruchomil Marka V. Ten wydostal sie ze swego plytkiego schronienia i zanurzyl ponownie pod wode w glownym korycie doplywu. Dotarli do glownej rzeki i ruszyli z jej nurtem. Podwodne reflektory emitujace promienie podczerwone, a takze plywak sensorowy uzmyslowily im wielkosc ogromnego zamieszania, jakie przed nimi powstalo. Z dwudziestu lodzi, ktore ich wczesniej minely, polowa ugrzezla w pochylej rampie, zbudowanej na dnie rzeki przez Marka V. Pozostale, mimo bezradnie podskakujacych na powierzchni wody ladunkow, dzielnie probowaly odholowac lodzie uwiezione na mieliznie. Wefer wydal rozkaz zatrzymania Marka V. Wpatrywal sie w ekran z mieszanina dumy i konsternacji. -Co teraz? - mruknal do Cletusa. - Jesli zaatakuje, te lodzie, ktore nie ugrzezly, zawroca i uciekna w gore rzeki. Naturalnie, mam bron na wiezyczce, ale i tak wiele z nich mi sie wymknie. -Cos ci zaproponuje - powiedzial Cletus. - Czy twoj Mark V potrafi wzbudzic fale? Wefer wytrzeszczyl na Cletusa oczy. - Fale? - powiedzial, a nastepnie powtorzyl uradowany. - Fala! Rzucil rozkazy do telefonu. Mark V cofnal sie sto metrow wzdluz koryta rzeki i zatrzymal. Dwie czesci lemiesza, ktore odgiete w tyl przylegaly do jego cielska, aby zmniejszyc opor podczas ruchu, wysunely sie ponownie i polaczyly, tworzac powierzchnie o osiemnastu metrach dlugosci i trzech metrach wysokosci. Wefer delikatnie uniosl przod Marka V ku gorze, az gorna czesc lemiesza wysunela sie nad powierzchnie wody, a lapy swobodnie poruszaly sie w wodzie. Nastepnie wlaczyl silniki na pelna moc. Mark V ruszyl w dol rzeki wsrod huku wody, zatrzymal sie i opadl na dno zaledwie piecdziesiat metrow od lodzi mogacych nadal swobodnie sie poruszac. Na chwile sciana wody zakryla wszystko, a pozniej pomknela dalej, zmniejszajac sie stopniowo az do niewielkiego zmarszczenia powierzchni. Pozostawila za soba zniszczenie i chaos. Tym lodziom, ktore osiadly wczesniej na mieliznie, fala wytworzona przez Marka V zmiotla poklady. W kilku przypadkach przewrocila je na bok lub nawet do gory dnem. Najwieksze jednak spustoszenie widac bylo wsrod tych lodzi, ktore jeszcze do niedawna mialy wode pod kilem i probowaly odholowac z mielizny pozostale. Wszystkie, bez wyjatku, rowniez ugrzezly w przeszkodzie. W wielu wypadkach doslownie zostaly wbite w miekka gore ziemi naniesionej z dna rzeki. Jedna z lodzi stala na dziobie, ktory zapadl sie na glebokosc dwoch metrow w piasku i szlamie. -Sadze, ze nadeszla teraz twoja pora - zwrocil sie Cletus do Wefera. Jesli cokolwiek jeszcze potrzebne bylo partyzantom na lodziach, by dopelnic ich demoralizacji, to widok czarnego ksztaltu Marka V z hukiem wylaniajacego sie z glebi rzeki i dwoch ciezkich karabinow energetycznych na wiezyczce zlowieszczo obracajacej sie tam i z powrotem. Prawie bez wyjatku wszyscy ci, ktorym udalo sie utrzymac na strzaskanych lodziach, wyskoczyli na ten widok za burte i zaczeli jak szaleni plynac do brzegow. -Wiezyczka - zaczal Wefer podekscytowany, ale Cletus polozyl reke na telefonie. -Niech uciekaja - powiedzial. - Najwazniejsi ludzie nadal pozostaja w kokonach. Zajmijmy sie nimi, dopoki zbytnio nie zdenerwuja sie tym, co zaszlo i nie zaczna czmychac. Rada byla dobra. Neulandczycy w kokonach doszli do kresu swojej wytrzymalosci, kiedy zaczela nimi miotac fala wytworzona przez Marka V. Juz kilka kokonow bezradnie podskakujacych na powierzchni wody, nadal uwiazanych do unieruchomionych lodzi, zaczynalo rozszczepiac sie od gory, jako ze znajdujacy sie wewnatrz ludzie uruchomili wyjscia awaryjne. Wefer skierowal Marka V w sam srodek pobojowiska, wysylajac jednoczesnie przez gorny luk chorazego z trzema marynarzami uzbrojonych w reczna bron w celu zatrzymania uciekajacych Neulandczykow. Kazano im plynac do Marka V, gdzie przeszukiwano ich, wiazano i zbierano przy luku, aby pozniej zamknac w przedniej ladowni. Cletus i Melissa dyskretnie trzymali sie z daleka. Kiedy przednia ladownia zapelnila sie jencami i sprzetem, ktory znajdowal sie w holowanych kokonach, Mark V wrocil do swojej bazy w bakhallanskim porcie. Po przekazaniu zdobyczy i jencow w odpowiednie rece Cletus, Wefer i Melissa pojechali wreszcie do miasta na pozna - raczej juz poranna - kolacje, ktora wczesniej zaplanowali. Byla czwarta rano, kiedy Cletus odwiozl zmeczona, ale zadowolona Melisse do rezydencji jej ojca. W miare jak zblizali sie do celu, Melissa powazniala, az w koncu zamilkla; kiedy wreszcie zatrzymali sie przed drzwiami domu, ktory Exotikowie dali do dyspozycji Melissie i Eachanowi, nie przejawiala ochoty, aby od razu wysiasc z samochodu. -Wiesz - powiedziala, obracajac sie do Cletusa - jestes mimo wszystko nadzwyczajny. Najpierw tamci partyzanci w drodze do Bakhalli, pozniej ci, ktorych schwytales na przeleczy Etter. I teraz znowu, dzisiaj w nocy. -Dziekuje - odparl - ale jedno, co zrobilem, to przewidzialem optymalne posuniecia deCastriesa i postaralem sie znalezc w poblizu, kiedy beda wykonywane. -Dlaczego ciagle mowisz o Dowie tak, jak gdyby toczyl z toba jakis osobisty pojedynek? -Bo tak jest. -Minister spraw zagranicznych Koalicji przeciwko jakiemus nikomu nie znanemu podpulkownikowi z Sojuszniczego Korpusu Ekspedycyjnego? Czy to ma sens? -Czemu nie? - powiedzial Cletus. - Ma przeciez znacznie wiecej do stracenia niz nikomu nie znany podpulkownik z Sojuszniczego Korpusu Ekspedycyjnego. -Ale ty po prostu to wszystko sobie uroiles. Z pewnoscia! -Nie - odpowiedzial Cletus. - Pamietasz, jak wprowadzilem go w blad z kostkami cukru, wtedy, w sali jadalnej na pokladzie statku kosmicznego? Minister spraw zagranicznych Koalicji nie moze sobie pozwolic na to, aby nie znany podpulkownik Sojuszu, jak mnie okreslilas, robil z niego glupca. To prawda, ze nikt oprocz ciebie nie wie - i to tylko dlatego, ze ci o tym powiedzialem - o popelnionym przez niego bledzie i... -Czy dlatego wlasnie powiedziales mi o tym, co zrobiles? - przerwala mu szybko Melissa. - Tylko po to, abym przekazala to Dowowi? -Czesciowo - odpowiedzial Cletus. Dziewczyna gwaltownie wciagnela w ciemnosci powietrze. - I to tylko przypadkiem. Bo tak naprawde nie mialo to zadnego znaczenia, czy mu o tym powiesz czy tez nie. On wiedzial, ze ja wiem. A co to bylaby za polityka, gdyby pozwolic komus takiemu jak ja paradowac z mysla, ze moze go pokonac we wszystkim. -Och! - Glos Melissy drzal na krawedzi gniewu. - Wszystko to sa twoje wymysly. Nie masz zadnego dowodu, nawet sladu dowodu na ktorakolwiek z tych rzeczy. -A jednak mam - powiedzial Cletus. - Pamietasz, ze partyzanci zaatakowali na drodze do Bakhalli samochod z dowodztwa, ktorym ja jechalem, a nie - na co zwrocil uwage twoj ojciec - autobus, ktory stanowilby dla nich bardziej naturalny cel. I to po tym, gdy Pater Ten zajal wszystkie polaczenia telefoniczne statek-planeta, nim wsiedlismy do wahadlowca. -To zbieg okolicznosci, zwykly zbieg okolicznosci - odparowala. -Nie - rzekl spokojnie Cletus. - Nie wiekszy niz przejscie przez przelecz Etter, ktore to przejscie stanowiac mistrzowskie posuniecie ze strony Neulandczykow, mialo mnie jednoczesnie zdyskredytowac jako eksperta od taktyki, nim zdazylem postawic noge na tej planecie i rozeznac sie w miejscowej sytuacji militarnej. -Nie wierze w to - powiedziala porywczo Melissa. - To wszystko istnieje tylko w twojej glowie! -Nawet jesli tak jest, deCastries podziela to zludzenie - odparl Cletus. - Kiedy wysliznalem sie z pierwszej pulapki, zrobilo to na nim wystarczajace wrazenie, aby mi zaproponowac prace, taka prace jednakze, ktora postawilaby mnie oczywiscie na podporzadkowanej wzgledem niego pozycji... Stalo sie to na przyjeciu u Mondara, kiedy odeszlas, aby porozmawiac z Eachanem, a deCastries i ja zostalismy na pare chwil sami. Melissa popatrzyla na Cletusa w mroku samochodu, probujac jak gdyby w slabym swietle lampy nad drzwiami domu oraz blednacego przed switem nieba dostrzec wyraz jego twarzy. -Odmowiles mu? - zapytala po dluzszej chwili. -Wlasnie to zrobilem. Dzisiaj w nocy - powiedzial Cletus. - Po tym, co wydarzylo sie na drodze i na przeleczy Etter, deCastries nie mogl sie ludzic, iz nie licze sie z tym, ze nastepnym, oczywistym niejako posunieciem Neulandczykow stanie sie wykorzystanie przyplywu na rzece do przerzucenia do Bakhalli sabotazystow i zaopatrzenia. Gdybym pozwolil, zeby do tego doszlo, nie mowiac nic ani nie przeciwdzialajac temu, wiedzialby, ze praktycznie biorac zostalem jego czlowiekiem. Dziewczyna ponownie spojrzala na Cletusa. - A ty... - przerwala. - Czego sie spodziewasz po calym tym, tym... lancuchu wydarzen? -Tego, o czym mowilem na statku - odpowiedzial Cletus. - Wciagniecia deCastriesa do osobistego szermierczego pojedynku, tak abym mogl stopniowo prowadzic go do coraz wiekszych i wiekszych potyczek, a w koncu calkowicie zaangazowac sie w ostateczna rozgrywke, w ktorej spozytkuje nagromadzone przez niego bledy, by go zniszczyc. Melissa powoli potrzasnela glowa. - Musisz byc szalony - powiedziala. -Albo moze troche bardziej przy zdrowych zmyslach niz wiekszosc - odrzekl. - Kto wie? -Ale... - zawahala sie, jak gdyby szukala argumentu, ktory by go przekonal. - W kazdym razie niezaleznie od tego, co sie tutaj zdarzylo, Dow ma zamiar wyjechac. Wiec co z twoimi wszystkimi planami wobec niego? Otoz moze on po prostu wrocic na Ziemie i zapomniec o tobie - i tak zrobi. -Dopoki nie przylapie go na bledzie zbyt publicznym, aby mogl sie go wyprzec lub go ukryc - powiedzial Cletus. - I wlasnie to musze zrobic w nastepnej kolejnosci. -Jeszcze jedno, co sie stanie, jesli powiem mu, ze zamierzasz to zrobic? - zapytala. - Przypuscmy, ze cale to szalenstwo jest prawda i ze pojde jutro do niego i powiem mu, co planujesz? Czyz to nie zepsuje ci wszystkiego? -Nie calkiem - odparl Cletus. - Zreszta, nie sadze, abys to zrobila. -Dlaczego nie? - prowokowala. - Powiedzialam ci na statku pierwszej nocy, ze chce, aby Dow pomogl mnie i memu ojcu. Dlaczego mialabym nie powiedziec mu czegos, co mogloby uczynic go bardziej sklonnym do tej pomocy? -Poniewaz jestes bardziej corka swojego ojca, niz myslisz - powiedzial Cletus. - Poza tym mowienie mu o tym byloby z twojej strony proznym wysilkiem. Nie mam zamiaru pozwolic ci, bys oddala sie deCastriesowi za cos, co mogloby okazac sie zle dla twojego ojca i dla ciebie. Melissa patrzyla na niego przez minute nic nie mowiac. Pozniej wybuchnela. -Nie masz zamiaru pozwolic mi! - plonela z gniewu. - Masz zamiar rzadzic moim zyciem i zyciem mojego ojca, tak? Kiedy stales sie taki zarozumialy, by sadzic, ze wiesz, co jest najlepsze dla ludzi, a co nie jest - nie mowiac juz o tym, ze moglbys dac im to, co uwazasz za najlepsze dla nich, albo zabronic im tego, czego chca? Kto uczynil cie panem wszystkiego... Z wsciekloscia grzebala przy klamce od drzwi samochodu, kiedy wyrzucala z siebie te slowa. Palce znalazly wreszcie zamek, drzwiczki otworzyly sie szeroko i Melissa wyskoczyla odwracajac sie, by je za soba zatrzasnac. -Wracaj do swojej kwatery czy gdziekolwiek tam! - krzyknela do niego przez otwarte okno. - Wiedzialam, ze nie ma sensu wychodzic dzisiaj wieczorem z toba, ale ojciec mnie prosil. Powinnam byc madrzejsza. Dobranoc! Odwrocila sie i wbiegla po schodach do domu. Trzasnely drzwi. Cletus zostal sam na sam z cisza i pustym, nieosiagalnie dalekim niebem, ktore jasnialo stopniowo przed nadejsciem bladego switu. Rozdzial XI -No, pulkowniku - powiedzial Bat surowo - i co mam z panem zrobic?-Pan general moglby wykorzystac moje umiejetnosci - rzekl Cletus. -Wykorzystac! - Stali naprzeciwko siebie w prywatnym gabinecie Bata. Bat odwrocil sie z rozdraznieniem, zrobil dwa szybkie kroki, okrecil sie i stanal znowu przed Cletusem, aby na niego spojrzec. - Najpierw urzadza pan wielka zabawe przy Etter Pass, ktora konczy sie tym, ze bierze pan piec razy tylu jencow, ilu ma pan ludzi do ich pilnowania. Dopiero co udal sie pan na piknik z marynarka i wrocil obladowany sprzetem oraz partyzantami, ktorzy wybrali sie do Bakhalli. Do tego jeszcze zabral pan ze soba cywila na te hulanke! -Cywila, generale? - zaprotestowal Cletus. -O tak, znam oficjalna wersje! - przerwal mu Bat szorstko. - I jak dlugo jest to wewnetrzna sprawa marynarki, przymkne na to oczy. Ale wiem, kto byl tam z panem, pulkowniku! Tak jak wiem, ze ten tepy, mlody facet, Linet, nie moglby nawet marzyc o schwytaniu tych lodzi motorowych pelnych partyzantow. To bylo panskie przedstawienie, pulkowniku, podobnie jak bylo nim Etter Pass!... I powtarzam, co ja mam z panem zrobic? -Z cala powaga, panie generale - powiedzial Cletus tonem, ktory pasowal do jego slow. - Mowie serio. Mysle, ze powinien mnie pan wykorzystac. -Jak? - wypalil Bat. -Zgodnie z moim przygotowaniem, jako taktyka - odparl Cletus. Wytrzymal spojrzenie generala spod pelnych wyrazu brwi, jego glos pozostal spokojny i rozsadny. - Biorac pod uwage okolicznosci, obecna chwila jest ta, w ktorej moglbym byc szczegolnie przydatny. -Jakie okolicznosci? - zapytal Bat. -Okolicznosci, ktore mniej lub bardziej sprzysiegly sie, by zatrzymac tutaj, na Kultis, ministra spraw zagranicznych Koalicji - odparl Cletus. - Nikt nie ma watpliwosci, jak sadze, ze Dow deCastries planuje opuszczenie planety w ciagu paru najblizszych dni. -I opusci ja, prawda? - powiedzial Bat. - A co sprawia, ze jest pan taki pewny tego, co ktos tak wysoko postawiony jak deCastries bedzie robil w tych czy innych okolicznosciach? -Obecna sytuacja latwo poddaje sie dedukcji - odpowiedzial Cletus. - Partyzanci neulandzcy sa w takim samym polozeniu, jak nasze tutejsze sily sojusznicze, gdy idzie o kwestie zaopatrzenia z Ziemi. Zarowno im, jak i nam przydaloby sie mnostwo rzeczy, z ktorych przyslaniem tak zwlekaja magazyny na Ziemi. Pan potrzebuje czolgow, generale. Zaloze sie, ze partyzanci neulandzcy rowniez maja swoje potrzeby, a Koalicja niezbyt sie pali, by je zaspokoic, -Ale jak pan do tego doszedl? - warknal Bat. -Wywnioskowalem z tak oczywistego faktu jak ten, ze Koalicja prowadzi tutaj, na Kultis, tansza niz my wojne - odparl Cletus rozsadnie. - Typowa cecha wszystkich konfliktow zbrojnych miedzy Koalicja a Sojuszem w ciagu ostatniego wieku. My jestesmy sklonni do dostarczania naszym sprzymierzencom wojska i sprzetu. Koalicja tymczasem woli raczej uzbrajac sily opozycyjne i im doradzac. Zgadza sie to z jej ostatecznym celem, ktorym jest nie tyle wygranie tych wszystkich malych konfliktow, ile wykrwawienie sojuszniczych narodow na Ziemi, tak by w ostatecznym rezultacie Koalicja zwyciezyla tam, gdzie wedlug niej sa wszystkie najwazniejsze dobra. Cletus przestal mowic. Bat wpatrywal sie w niego. Po chwili general potrzasnal glowa, jak czlowiek probujacy ochlonac z oszolomienia. -Powinienem kazac sie zbadac - powiedzial Bat. - Dlaczego stoje tutaj i slucham tego? -Poniewaz jest pan dobrym dowodca, generale - odrzekl Cletus - i poniewaz zauwazyl pan, ze mowie z sensem. -Czasami mowi pan z sensem... - zamruczal Bat i wzrok mu przygasl. Pozniej jego spojrzenie nabralo ostrosci skupiajac sie na twarzy Cletusa. - W porzadku, Neulandczycy chca od Koalicji sprzetu, ktorego Koalicja nie chce im dac. Mowi pan, ze wlasnie dlatego przylecial tutaj deCastries? -Rozumie sie - powiedzial Cletus. - Sam pan wie, ze Koalicja czesto tak robi. Odmawia jednemu ze swoich marionetkowych sprzymierzencow pomocy materialnej, ale pozniej, aby oslodzic te odmowe, wysyla wysoko postawionego dygnitarza z wizyta. Wizyta wywoluje wielkie poruszenie zarowno w marionetkowym kraju, jak i gdzie indziej. Daje to marionetkowym sprzymierzencom zludzenie, ze ich dobro lezy Koalicji na sercu; a Koalicji nie kosztuje to prawie nic. Tyle ze w tym przypadku nastapil przedwczesny zaplon. -Przedwczesny zaplon? - powtorzyl Bat. -Dwa ostatnie partyzanckie wypady, ktore mialy uczcic wizyte deCastriesa - ta historia na przeleczy Etter, a teraz ta nieudana proba przerzucenia znacznej liczby ludzi i sprzetu do Bakhalli - wypalily Neulandczykom prosto w twarz - powiedzial Cletus. - Oczywiscie, ze oficjalnie Dow nie ma nic wspolnego z zadna z tych dwoch akcji. Naturalnie, my wiemy, ze musial o nich wiedziec, i, byc moze, mial nawet swoj udzial w ich planowaniu. Ale, jak powiedzialem, oficjalnie nie ma zadnego zwiazku miedzy nim a partyzantami, i teoretycznie deCastries moglby opuscic planete zgodnie ze swoimi planami, nie ogladajac sie nawet za siebie. Nie sadze jednak, aby to teraz zrobil. -Dlaczego? -Poniewaz, panie generale - odpowiedzial Cletus - celem jego wizyty bylo udzielenie Neulandczykom moralnego wsparcia, poklepanie po ramieniu. Tymczasem jego przyjazd zbiegl sie z ich dwiema malymi, ale przykrymi porazkami. Jesli wyjedzie teraz, cala wizyta pojdzie na marne. Czlowiek taki jak deCastries zmuszony jest odlozyc swoj wyjazd do chwili, kiedy bedzie mogl pochwalic sie jakims sukcesem. To stawia nas w sytuacji, ktora mozemy obrocic na wlasna korzysc. -Czyzby? Na wlasna korzysc? - powiedzial Bat. - Jeszcze pare panskich zabaw i gier, pulkowniku? -Generale - odparl Cletus. - Moglbym przypomniec panu, iz mialem racje z ta proba przejscia przez Etter Pass i mialem racje zeszlej nocy utrzymujac, ze partyzanci beda probowali przerzucic do miasta ludzi i sprzet... -W porzadku! Mniejsza z tym! - warknal Bat. - Gdybym nie bral tego pod uwage, nie sluchalbym teraz pana. Niech pan zaczyna. Niech pan powie, co mial pan zamiar mi powiedziec. -Wolalbym pokazac to panu - odpowiedzial Cletus. - Gdyby pan nie mial nic przeciwko temu, by poleciec do Etter Pass... -Etter Pass? Znowu? - powiedzial Bat. - Po co? Niech pan powie, jakiej mapy pan potrzebuje, i tutaj pokaze mi wszystko. -To krotka wycieczka powietrzna, generale - rzekl Cletus spokojnie. - Wyjasnienia stana sie bardziej zrozumiale, jesli bedziemy mieli pod soba rzeczywisty teren. Bat chrzaknal. Odwrocil sie, majestatycznie podszedl do biurka i nacisnal guzik telefonu. -Przyslac na dach Recon One - powiedzial. - Zaraz tam bedziemy. Piec minut pozniej Cletus i Bat znajdowali sie w drodze do Etter Pass. Rozpoznawczy samolot generala byl mala, ale szybka maszyna pasazerska z antygrawitacyjnymi wirnikami pod srodkowa czescia i plazmowym silnikiem odrzutowym z tylu. Arvid, ktory czekal na Cletusa w kancelarii generala, siedzial teraz z przodu, na siedzeniu drugiego pilota, obok pierwszego pilota i jednego z czlonkow zalogi. Szesc metrow za nimi, posrodku kabiny, Bat i Cletus rozmawiali w tajemnicy, ktora zapewnialo im oddalenie i przyciszone glosy. Samolot rozpoznawczy zblizal sie do rejonu Etter Pass i na prosbe Cletusa pilot obnizyl wysokosc z dwoch i pol tysiaca metrow do zaledwie dwustu metrow, a potem zaczal wolno krazyc nad obszarem otaczajacym Etter Pass, miasteczko Two Rivers i doliny dwoch rzek, ktore laczyly sie tuz za miasteczkiem. Bat ponuro przygladal sie przeleczy i miasteczku wcisnietemu w rog litery V, ktora tworzyly doliny rzek. -W porzadku, pulkowniku - odezwal sie. - Poswiecilem godzine swego czasu, aby zrobic te wycieczke. Lepiej niech to, co ma mi pan do powiedzenia, bedzie tego warte. -Mysle, ze jest - odparl Cletus. Wskazal Etter Pass i przesunal palcem od przeleczy do lezacego w dole miasteczka. - Jesli przyjrzy sie pan temu wszystkiemu dokladnie, generale, stwierdzi pan, ze Two Rivers jest idealnym miejscem na baze, z ktorej mozna by rozpoczac atak stanowiacy pierwszy krok w naszej inwazji na Neulandie. Glowa Bata wykonala nagly ruch. Wytrzeszczyl oczy na Cletusa. - Napasc na Neulandie... - pospiesznie sciszyl glos, gdyz glowy wszystkich trzech mezczyzn przed nimi odwrocily sie gwaltownie na dzwiek jego pierwszych slow. - Czy pan zupelnie postradal rozum, Grahame? Czy tez pan mysli, ze ja postradalem, ze bede w ogole zastanawial sie nad taka rzecza? Napasc na Neulandie to decyzja, ktorej nie moze podjac nawet Sztab Generalny na Ziemi. Moga o tym decydowac tylko politycy z Genewy! -Rozumie sie - powiedzial Cletus niewzruszony. - Fakt faktem, ze inwazja przeprowadzona z Two Rivers moglaby latwo zakonczyc sie powodzeniem. Jesli pan general pozwoli mi tylko wyjasnic... -Nie! - zawarczal Bat przyciszonym glosem. - Powiedzialem panu, ze nie chce nawet tego sluchac. Jesli wyciagnal mnie pan az tutaj tylko po to, zeby mi zaproponowac... -Scisle mowiac, nie tyle zaproponowac, generale - rzekl Cletus - ile wskazac na korzysci wynikajace z ujawnienia calej sprawy. Napasc na Neulandie nie jest wcale konieczna. Wystarczy sprawic, aby Neulandczycy i deCastries zdali sobie sprawe z tego, ze taka inwazja moglaby byc udana, gdyby tylko zostala przeprowadzona. Kiedy raz uswiadomia sobie taka mozliwosc, znajda sie pod ogromna presja, by podjac pewne przeciwdzialania, ktore mialyby jej zapobiec. Wowczas, gdyby podjeli takie dzialania, my wykazemy, iz inwazja nigdy nie byla naszym celem, a Dow deCastries wplacze sie w niezreczna sytuacje, z odpowiedzialnosci za ktora trudno mu sie bedzie wywinac. Jedynym sposobem zachowania twarzy zarowno dla Koalicji, jak i dla niego stanie sie zrzucenie calej winy na Neulandczykow i ukaranie ich na dowod, ze oskarzenia wcale nie sa retoryczne. A jedyna kara bedzie zmniejszenie pomocy Koalicji dla Neulandii... Naturalnie, kazda redukcja pomocy dla Neulandczykow ze strony Koalicji czyni sojusznicze dostawy dla Exotikow znacznie wartosciowszymi. Cletus przestal mowic. Bat siedzial przez dluzsza chwile, patrzac na niego spod ciezkich, pelnych ekspresji brwi z niezwyklym wyrazem twarzy, bliskim strachu. -Na Boga! - odezwal sie w koncu Bat. - Nie rozumuje pan prostymi kategoriami, prawda, Grahame? -Ta zawilosc jest raczej pozorna niz rzeczywista - odpowiedzial Cletus. - Kazdy w mniejszym lub wiekszym stopniu jest wiezniem sytuacji biezacej. Sytuacja manipuluje sie i jednostka czesto nie ma innego wyboru, jak tylko pozwolic soba manipulowac. Bat wolno potrzasnal glowa. - Dobrze - powiedzial, biorac gleboki oddech - wiec jak zamierza pan upozorowac te probe inwazji? -W tradycyjny sposob - odparl Cletus. - Organizujac manewry kilku batalionow w rejonie ponizej przeleczy... -Chwileczke. Hola... - przerwal Bat. - Mowilem juz panu wczesniej, ze nie mam wolnych batalionow, czekajacych tylko na rozkazy. Poza tym jesli wydam rozkaz przeprowadzenia tutaj czegos w rodzaju manewrow, to jak pozniej bede mogl twierdzic, ze nie mielismy zamiaru prowokowac Neulandczykow w tym rejonie? -Zdaje sobie z tego sprawe, ze nie ma zadnych regularnych oddzialow, ktore bylyby wolne, panie generale - powiedzial Cletus. - Odpowiedz oczywiscie brzmi, zeby nie wykorzystywac regularnego wojska. Nie pan rowniez powinien je tutaj skierowac. W kazdym razie pulk dorsajski pod dowodztwem pulkownika Khana zajety jest teraz wlasnie szkoleniem skoczkow. Moglby pan zgodzic sie na propozycje, ktora pulkownik Khan zlozylby Exotikom - i ktora Exotikowie oczywiscie skonsultowaliby z panem - aby przywiezc tutaj na tydzien Dorsajow i cwiczyc z nimi skoki na tym idealnym terenie, skladajacym sie z dzungli, gor i dolin nadrzecznych. Bat otworzyl usta, jak gdyby chcial ripostowac, a nastepnie szybko je zamknal; sciagnal brwi w groznym zamysleniu. -Hmmm - powiedzial. - Dorsajowie... -Dorsajowie - przypomnial mu Cletus - nie korzystaja z panskich pieniedzy. Sa finansowani przez Exotikow. Bat wolno skinal glowa. -Dwa bataliony w pelnym skladzie w tym rejonie - mowil dalej Cletus - to zbyt duzo dla deCastriesa i Neulandczykow, by mogli je zignorowac. Fakt, ze beda to Dorsajowie, a nie panskie oddzialy, uczyni bardziej prawdopodobna wersje, iz probuje pan udawac niewiniatko, szykujac w rzeczywistosci jakies uderzenie na terytorium Neulandii. Wystarczy dodac jeszcze jeden maly czynnik, a z podejrzenia uczyni pan pewnosc, przynajmniej dla deCastriesa. On wie, ze mialem zwiazek z tymi dwoma ostatnimi incydentami, w ktorych Neulandczycy poniesli kleske. Niech mnie pan wyznaczy na swego zastepce, zlecajac jednoczesnie dowodztwo nad owa dorsajska jednostka z prawem przenoszenia jej, gdzie zechce, a nikt po obu stronach gor nie bedzie mial zadnych watpliwosci co do tego, ze szkolenie skoczkow to tylko przygrywka do ataku na terytorium Neulandii. Bat poruszyl gwaltownie glowa i spojrzal na Cletusa podejrzliwie. Cletus odwzajemnil spojrzenie ze spokojna niewinnoscia czlowieka, ktory nie ma nic do ukrycia. -Ale pan nie zamierza przeniesc tych Dorsajow gdzie indziej, jak z Bakhalli do tego rejonu, nieprawdaz, pulkowniku? - zapytal miekko. -Daje panu slowo, generale - odparl Cletus. - Nie pojada gdzie indziej. Przez dluzsza chwile Bat twardo przygladal sie Cletusowi. Nastepnie jeszcze raz wolno skinal glowa. Obaj mezczyzni wrocili do biura Bata w Bakhalli. Kiedy Cletus je opuszczal, kierujac sie na parking do swego sluzbowego samochodu, na jednym z przeznaczonych do tego miejsc wyladowal statek powietrzny, i wysiadl z niego Mondar, za ktorym pojawila sie mala figurka Pater Tena. -Oto on - powiedzial Pater Ten lamiacym sie glosem, kiedy dostrzegl Cletusa. - Nie moglby pan sam udac sie do dowodztwa, Outbondzie? Zostane na chwile z pulkownikiem Grahame. Dow zyczyl sobie, abym przekazal Grahame'owi gratulacje z okazji zeszlotygodniowego, a takze wczorajszego sukcesu. Mondar wahal sie krotko, a pozniej sie usmiechnal. - Jak pan sobie zyczy - rzekl i poszedl w kierunku budynku. Pater Ten podszedl do Cletusa. -Chce mi pan pogratulowac? - zapytal Cletus. -Minister - powiedzial Pater Ten niemalze zjadliwie - jest bardzo sprawiedliwym czlowiekiem... Przerwal w polowie zdania. Przez sekunde wydawalo sie, iz jakas wewnetrzna zmiana pozbawila jego twarz zwyklego wyrazu, a nastepnie spowodowala pojawienie sie na niej innego wyrazu - wyrazu, jaki przybralby znakomity imitator, decydujac sie przedstawic charakter i sposob zachowania Dowa deCastriesa. Oczy Pater Tena zdawaly sie nieobecne i nieruchome, jak u czlowieka pod hipnoza. Kiedy odezwal sie ponownie, bylo to jakby niesamowite echo zwyklego sposobu mowienia Dowa. -Najwyrazniej - rzekl tym jego wytwornie grzecznym tonem - nadal usiluje pan rzucic wyzwanie. Niech pan przyjmie moja rade. Prosze uwazac. Albowiem jest to zajecie najezone niebezpieczenstwami. Tak nagle jak sie pojawilo, zniknelo z twarzy malego czlowieczka nienaturalne podobienstwo do Dowa i jego spojrzenie znowu stalo sie normalne. Popatrzyl ostro na Cletusa. -Bardzo sprawiedliwym - powiedzial Pater. - Pan go nie docenia. Zapewniam pana, ze nie docenil go pan... - Maly czlowieczek urwal nagle. - Dlaczego pan tak mi sie przyglada? - warknal. - Nie wierzy mi pan, czy tak? Cletus potrzasnal smutno glowa. - Wierze panu - powiedzial. - Zrozumialem po prostu, ze go nie docenilem. Wyglada na to, ze w ludzkich oczach jest nie tylko zwyklym graczem. Kupuje rowniez dusze. Odwrocil sie i odszedl do swego samochodu, zostawiajac Pater Tena, patrzacego za nim bezrozumnie, ale z taka doza wscieklosci, z jaka ten maly, zjadliwy czlowieczek zwykl byl podchodzic niemal do wszystkiego na swiecie. Rozdzial XII Tydzien pozniej w gabinecie Eachana Khana spotkali sie - Cletus, Eachan i czterech innych wyzszych oficerow dorsajskich. Znajdowal sie wsrod nich zastepca Eachana, podpulkownik Marcus Dodds, wysoki, spokojny, drobno-koscisty mezczyzna. Byl rowniez major z ogolona i pozbawiona wyrazu, surowa, okragla, bardzo ciemna twarza, ktorego nazwisko brzmialo Swahili, a takze major David Ap Morgan, chudy, z lekko wystajacymi zebami i tak jasna cera, jak ciemna mial Swahili; i wreszcie kapitan Este Chotai, niski, krepy, z waskimi oczami osadzonymi w lekko mongoidalnej twarzy. Siedzieli wszyscy wokol dlugiego stolu konferencyjnego w przestronnym gabinecie Eachana; Eachan u szczytu, a Cletus po jego prawej rece.-I tak, panowie - powiedzial Eachan Khan, konczac wyjasnienia dotyczace obecnosci Cletusa wsrod tego grona - mamy nowego dowodce z Wojsk Sojuszniczych. Od tej chwili niech pulkownik Grahame mowi sam za siebie. Eachan wstal z krzesla u szczytu stolu i usunal sie na bok. Cletus rowniez wstal, a Eachan zajal jego miejsce. Cletus podszedl do krzesla, ktore wczesniej zajmowal Eachan, ale nie siadl na nim od razu. Odwrocil sie jeszcze, by spojrzec na duza mape rejonu Etter Pass i Two Rivers wyswietlona z tylu na scianie. Patrzyl na nia, gdy wtem cos glebokiego, poteznego i nieugietego przeszylo go na wskros bez zadnego ostrzezenia. Wzial powoli gleboki oddech, a cisza panujaca w pokoju rozdzwonila mu sie raptem w uszach. Wydawalo mu sie, iz skoczyly nan oznaczenia ze znajdujacej sie przed nim mapy, jak gdyby to, co widzial, nie bylo wyswietlonym obrazem, lecz prawdziwa dzungla, wzgorzem, rzeka. Obrocil sie ponownie i stanal twarza do dorsajskich oficerow. Pod jego wzrokiem wszyscy zesztywnieli, a ich oczy zwezily sie, jak gdyby nagle wkroczylo pomiedzy nich cos wielkiego i nieznanego. Eachan patrzyl na Cletusa tak, jakby go nigdy przedtem nie widzial. -Jestescie wszyscy, panowie, zawodowymi zolnierzami - powiedzial Cletus. Jego glos byl calkiem bezbarwny, pozbawiony akcentu czy tez modulacji, ale rozbrzmiewal w pokoju zdecydowanie, co nie pozostawialo u sluchajacych miejsca na watpliwosci czy sprzeciw. - Wasza przyszlosc zalezy od tego, co bedziecie robili w ciagu dwoch nastepnych tygodni. Dlatego zamierzam wam powiedziec cos, o czym jeszcze nikt nie wie na tej planecie, i ufam, ze zatrzymacie te informacje dla siebie. Zrobil przerwe. Siedzieli, patrzac na niego jak w transie. -Stoczycie bitwe. Moim celem w tej bitwie nie bedzie zabijanie, ale zmuszenie wrogow do poddania sie, zatem jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, powinniscie zwyciezyc z niewielkimi stratami albo tez bez zadnych strat. Mowie jedynie, ze tak powinno byc. Ale tak czy inaczej stoczycie walke. Przerwal na chwile, przygladajac sie kolejno kazdej twarzy. Pozniej mowil dalej. -Tutaj za mna - powiedzial - widzicie gorski rejon, do ktorego polecicie pod koniec tego tygodnia, aby odbyc dalsze szkolenie w skokach i praktyke w dzungli. Ta praktyka nie bedzie jedynie zapelnieniem czasu. Im lepsi beda wasi ludzie pod koniec okresu szkolenia, im lepiej poznaja teren, tym wieksza beda mieli pozniej szanse przezycia bitwy. Pulkownik Khan da wam konkretne rozkazy. To wszystko, co mam wam teraz do powiedzenia. Nie chce, abyscie komukolwiek mowili, nawet ludziom, ktorymi dowodzicie, iz szykuje sie prawdziwa akcja. Jesli jestescie takimi oficerami, jak sadze, i jesli wasi ludzie sa takimi zolnierzami, jak sadze, wyczuja, ze cos sie dzieje, nawet jesli im o tym nie powiecie... To wszystko. Cletus siadl szybko i zwrocil sie do Eachana. -Niech pan zaczyna, pulkowniku. Eachan patrzyl na niego przez ulamek sekundy dluzej, niz pozostawal w bezruchu, po czym wstal, odchrzaknal i zaczal omawiac plan przemieszczenia poszczegolnych oddzialow z Bakhalli w rejon Two Rivers. Cztery dni pozniej transportowce takiego typu, jakim przedtem lecieli do Etter Pass Cletus, porucznik Athyer i jego kompania, zaczely zabierac najemnikow do Two Rivers. Cletus polecial jednym z wczesniejszych lotow i razem z Eachanem Khanem objechal teren. Cletusa interesowalo przede wszystkim samo miasto czy tez miasteczko - bylo to w istocie raczej miasteczko niz miasto - Two Rivers. Miejscowosc przybrala obecnie ksztalt scisnietej malej litery V, wypelnionej grupami domow, otaczajacymi czesc uslugowa i handlowa, zajmujaca wierzcholek trojkata utworzony przez laczace sie ze soba rzeki Blue i Whey. Ten skrawek rowninnej ziemi z kilkoma ulicami i domami ciagnal sie wzdluz obu rzek jakies trzysta metrow, dopoki brzegi nie staly sie zbyt wysokie i urwiste, by mozna bylo na nich budowac. Miasteczko utrzymywalo sie glownie z prowadzonej przez jego mieszkancow dzikiej uprawy ziemi, co polegalo na sadzeniu w otaczajacej dzungli, z pominieciem wczesniejszego dzielenia i karczowania ziemi, rodzimych lub zmutowanych drzew i krzewow dajacych drobne plony. Farmer nie posiadal swojej ziemi. Mial jedynie pewna liczbe drzew czy krzewow, ktorymi sie opiekowal i z ktorych zbieral plony w okreslonym czasie. Wokol Two Rivers uprawiano glownie dzikie wisnie miejscowego pochodzenia i zmutowane drzewa kauczukowe sprowadzone przez Exotikow cztery lata temu. Miejscowi ludzie dobrze przyjeli najazd Dorsajow. Najemnicy byli znacznie spokojniejsi i mieli w wolnym od sluzby czasie lepsze maniery niz regularne wojsko. Poza tym wydawali w miescie pieniadze. Miejscowi na ogol nie zwracali wiekszej uwagi na Cletusa, kiedy ten pospolu z Eachanem wyznaczal pozycje dla ciezkiej broni czy to na brzegach obu rzek, czy tez powyzej albo ponizej miasteczka, czy to na otwartym terenie, czy tez w obrebie samej miejscowosci. Skonczywszy prace Cletus mial wytyczone dwie linie stanowisk, tworzace dwie, jedna wewnatrz drugiej, litery V, oslaniajace drogi do miasteczka i samo polaczenie rzek. -Teraz - powiedzial Cletus do Eachana, kiedy wszystko bylo przygotowane - polecimy nad przelecz. Wzieli jeden z transportowcow, ktory wlasnie wysadzil grup? dorsajskich zolnierzy i powinien wracac do Bakhalli po nastepnych. Polecieli w rejon Etter Pass i zapuscili sie ponad pietnascie kilometrow poza przelecz, w glab gorzystego terenu, az do miejsca, w ktorym ten zaczai obnizac sie i przechodzic w dzungle juz na obszarze Neulandii. -Spodziewam sie, ze Neulandczycy zaczna sie tutaj krecic, aby zobaczyc, co robimy - rzekl do Eachana - jak tylko ich ludzie w Bakhalli poinformuja ich, ze Dorsajowie przyjechali tu na cwiczenia. Chce, aby ta strona gor znajdowala sie pod stala obserwacja ludzi, ktorzy nie moga zostac zauwazeni. Przypuszczam, ze ma pan takich! -Oczywiscie! - odparl Eachan. - Bedziemy obserwowac ten teren przez cale dwadziescia szesc godzin. Kiedy mamy zaczac? -Od zaraz - powiedzial Cletus. -Przysle ich tutaj w ciagu pol godziny - rzekl Eachan. - Cos jeszcze? -Tak - ciagnal Cletus. - Chce, aby wszystkie punkty obrony w miescie, a takze powyzej miasta zostaly okopane, od wewnatrz sciana ziemna, na zewnatrz worki z piaskiem, tak aby u podstawy mialy co najmniej metr osiemdziesiat szerokosci i siegaly dwa metry ponad powierzchnie ziemi. Eachan zmarszczyl sie lekko. Jego odpowiedz byla jednak zwiezla. - Tak, pulkowniku - rzekl. -To wszystko zatem - powiedzial Cletus. - Wracam do Bakhalli. Najpierw kaze podrzucic pana do Two Rivers. Czy zamierza pan pozniej wrocic do miasta? -Dzis wieczorem - odpowiedzial Eachan - jak tylko wszyscy przyleca i sie rozlokuja. Zamierzam krazyc. W dzien bede tutaj, a noce bede spedzal w Bakhalli. -Zobaczymy sie wiec w miescie - stwierdzil Cletus. Zwrocil sie do pilotow transportowca. - Wracamy do Two Rivers. Cletus wysadzil Eachana i polecial do Bakhalli. Czekala tam na niego praca - dwa stosy papierow, gdyz podjawszy sie jednoczesnie roli zastepcy Bata i dowodcy Dorsajow przyjal w istocie dodatkowa posade. Dorsajowie poslugiwali sie bardzo niewielkim sztabem, podobnie jak to czynili w dzialach zatrudniajacych personel cywilny. W polu kazdy Dorsaj byl sam sobie kucharzem, praczka, pomywaczem, a kazdy oficer odpowiadal za cala papierkowa robote zwiazana z jego funkcja. Po powrocie z cwiczen, w koszarach werbowano ludzi z regularnych bojowych jednostek, aby z niewielkim dodatkiem do zwyklego zoldu pracowali jako urzednicy, kucharze, kierowcy i co tam jeszcze, choc w polu wypelniali inne zadania. Tak wiec ci Dorsajowie, ktorzy w normalnych warunkach odciazyliby Cletusa w papierkowej robocie zwiazanej z najemnikami, znajdowali sie teraz w Two Rivers. Fakt ten zmuszal rowniez Eachana do powrotu do Bakhalli kazdej nocy i zajecia sie swoimi wlasnymi papierami. Cletus mial oczywiscie do dyspozycji sztab, ktory zorganizowal mu Arvid do pomocy w przewidywaniu posuniec wroga. Czlonkowie tego sztabu, lacznie z Arvidem, byli jednak calkowicie pochlonieci swoimi zwyklymi zajeciami, przynajmniej w ciagu normalnych godzin pracy. Cletus stworzyl z nich zespol badawczy. Zbierali informacje o Neulandii i kolonii Exotikow oraz wszystkie dane dotyczace Kultis - jej pogody, klimatu, flory i fauny - planety, ktora nalezala do dwoch walczacych ze soba narodow. Informacje te w skondensowanej formie przekazywano jak najszybciej Cletusowi, ktory przynajmniej polowe swojego dnia pracy spedzal na ich przyswajaniu i przemysliwaniu. Doszlo wiec do tego, ze przez pierwsze piec dni po wyruszeniu Dorsajow do Two Rivers, Cletus spedzal w biurze cale dnie, od siodmej rano do polnocy, z kilkoma niewielkimi przerwami. Okolo siodmej po poludniu piatego dnia, kiedy reszta sztabu opuscila juz biuro, niespodziewanie zjawil sie u Cletusa Wefer Linet. -Jedzmy zlapac jeszcze paru neulandzkich partyzantow - zaproponowal. Cletus rozesmial sie, odchylil na oparcie krzesla i przeciagnal ze zmeczenia. - Nie wiem, gdzie mogliby sie teraz jacys znajdowac - powiedzial. -Chodzmy wiec na kolacje i porozmawiajmy o tym - rzekl Wefer przebiegle. - Moze we dwoch wymyslimy, jak ich znalezc. Cletus rozesmial sie znowu, zaczal przeczaco potrzasac glowa, ale w koncu dal sie namowic. Po kolacji uparl sie jednak, ze musi wrocic do biura, Wefer wrocil razem z nim i niechetnie zgodzil sie odejsc, kiedy Cletus z uporem podtrzymywal, iz musi zajac sie nie dokonczona praca. -Ale nie zapomnij - powiedzial Wefer na odchodnym - ze masz do mnie zadzwonic, jesli cos sie bedzie szykowalo. Mam piec Markow V, cztery z nich beda do twojej dyspozycji w pol godziny po telefonie. To wlasciwie nie moj pomysl, ale moich ludzi. Kazdy, kto byl wtedy z nami na rzece, rozpowiadal wkolo te historie i teraz nie mam nikogo pod swoimi rozkazami, kto nie chcialby ruszyc z toba przy nastepnej okazji... Znajdziesz cos dla nas do roboty? -Obiecuje - rzekl Cletus. - Wkrotce cos dla was wymysle. Wefer pozwolil sie wreszcie odprowadzic do drzwi. Cletus wrocil do biurka. O jedenastej skonczyl opracowywanie zarowno ogolnych, jak i szczegolowych rozkazow, ktore dotyczyly dzialan w ciagu dwoch nastepnych dni. Sporzadzil dla wojsk dorsajskich pakiet rozkazow, ktory mial dac Eachanowi Khanowi; wyszedlszy z biura wsiadl do sztabowego poduszkowca i skierowal sie do dorsajskiej Kwatery Glownej. Zaparkowal przed budynkiem. Czekaly tam jeszcze dwa inne samochody; okno gabinetu Eachana, ktore mial przed soba, bylo oswietlone. Reszta budynku - tymczasowa budowla z miejscowego drewna, pomalowana na jasnozielony kolor wojskowy, ktory w bladej poswiacie ksiezyca wydawal sie bialy - byla ciemna, podobnie jak wszystkie otaczajace go biura i koszarowe baraki. Wygladalo to jak miasto duchow, w ktorym zywy byl tylko jeden czlowiek. Cletus wysiadl z samochodu i wszedl po schodach do glownego hallu budynku. Minawszy ruchoma bramke, ktora odgradzala przybywajace osoby od urzednikow pracujacych w kancelarii, ruszyl korytarzem do miejsca, w ktorym spod na pol uchylonych drzwi prywatnego gabinetu Eachana Khana wymykala sie smuga zoltego swiatla, ukladajac ukosem na podlodze. Cletus wszedl na te plame swiatla i nagle zatrzymal sie na dzwiek glosow dochodzacych z pokoju. Glosy nalezaly do Eachana i Melissy, a ich rozmowa nie byla publiczna. Cletus mogl kaszlnac albo spowodowac jakis inny halas, by dac znac, ze przyszedl. Raptem uslyszal swoje nazwisko i natychmiast domyslil sie co najmniej polowy prowadzonej wczesniej rozmowy. Nie wycofal sie ani nie wydal zadnego dzwieku. Stal natomiast i sluchal. -Myslalem, ze lubisz mlodego Grahame'a - skonczyl wlasnie mowic Eachan. -Oczywiscie, ze lubie! - Glos Melissy byl znuzony. - To nie ma tutaj nic do rzeczy. Nie mozesz tego zrozumiec, ojcze? -Nie. - Glos Eachana byl zdecydowany. Cletus zrobil duzy krok do przodu, tak ze mogl zajrzec przez uchylone drzwi do oswietlonego pokoju. Swiatlo pochodzilo z pojedynczej lampy zawieszonej pol metra nad biurkiem Eachana. Po obu stronach biurka stali naprzeciwko siebie Eachan i Melissa. Ich glowy znajdowaly sie powyzej lampy, twarze skrywal cien, a reszta ciala tonela w swietle. -Nie, oczywiscie, ze nie mozesz! - powiedziala Melissa. - Poniewaz nie probujesz! Nie wmowisz mi, ze wolisz to z dnia na dzien pedzone zycie najemnika od naszego domu w Jalalabadzie! A dzieki pomocy Dowa bedziesz mogl wrocic. Bedziesz znowu generalem, bedziesz mial dawne stanowisko. To oznacza dla nas dom, ojcze! Dom na Ziemi dla nas obojga! -W zadnym wypadku - powiedzial Eachan. - Jestem zolnierzem, Melly. Nie rozumiesz tego? Zolnierzem! Nie mundurem wypelnionym czlowiekiem, a tym bylbym, gdybym wrocil do Jalalabadu. Jako Dorsaj jestem przynajmniej nadal zolnierzem! - Glos nagle mu zadrzal. - Wiem, ze to niesprawiedliwe wobec ciebie... -Nie robie tego dla siebie! - powiedziala Melissa. - Czy myslisz, ze mi na tym zalezy? Bylam dziewczynka, kiedy opuscilismy Ziemie. Gdybysmy wrocili, nie byloby to dla mnie to samo miejsce. Ale mama powiedziala, abym troszczyla sie o ciebie. I robie to, poniewaz nie masz nawet tyle rozsadku, by zatroszczyc sie o siebie. -Melly... - Glos Eachana nie drzal juz, byl pelen bolu. - Jestes taka pewna siebie... -Tak, jestem! - krzyknela. - Jedno z nas musi byc. Telefonowalam do niego, ojcze. Wczoraj. -Dzwonilas do deCastriesa? -Tak - odparla Melissa. - Telefonowalam do niego do stolicy Neulandii. Powiedzialam, ze przyjedziemy w kazdej chwili, kiedy wezwie nas z Ziemi. Powiedzialam, ze przyjedziemy, ojcze. I ostrzegam cie, jesli nie pojedziesz, pojade sama. Przez moment w ciemnosci, ktora okrywala gorna czesc sztywnej postaci Eachana, zalegla cisza. -Nie ma tam nic dla ciebie, dziewczyno - powiedzial ochryple. - Sama to stwierdzilas. -Ale pojade! - powtorzyla Melissa. - Poniewaz jedynym sposobem, ktory moglby naklonic cie do powrotu, jest oznajmienie ci, ze pojade sama, jesli tylko zostane do tego zmuszona, i mowie to powaznie. Wlasnie teraz obiecuje ci, ojcze... Cletus nie czekal, aby uslyszec te obietnice. Odwrocil sie gwaltownie i cicho ruszyl z powrotem do frontowych drzwi budynku. Otworzyl je, a nastepnie zamknal, bebniac halasliwie... Wszedl, kopnieciem rozwarl barierke obok kancelarii i glosno pomaszerowal korytarzem w kierunku na pol uchylonych drzwi. Kiedy wszedl do gabinetu, palilo sie gorne swiatlo. Melissa i Eachan stali w pewnej odleglosci od siebie, w jasnym blasku, po przeciwnych stronach biurka. -Czesc, Melisso! - powiedzial Cletus. - Milo cie widziec. Przywiozlem wlasnie troche rozkazow dla Eachana. Moze poczekalabys pare minut i poszlibysmy gdzies na kawe? -Nie, ja... - Melissa zajaknela sie. W jasnym swietle jej twarz wygladala blado i mizernie. - Boli mnie glowa. Mysle, ze pojde prosto do domu polozyc sie do lozka. - Zwrocila sie do ojca. - Zobaczymy sie pozniej, ojcze? -Bede niedlugo w domu - odpowiedzial Eachan. Odwrocila sie i wyszla. Obaj mezczyzni popatrzyli za nia. Kiedy umilklo echo jej krokow, zakonczone odglosem zamykanych drzwi wyjsciowych budynku, Cletus stanal przed Eachanem i rzucil mu na biurko plik papierow, ktore przywiozl ze soba. -Jakie byly ostatnie wiesci od zwiadowcow obserwujacych neulandzka strone gor? - zapytal Cletus, rownoczesnie spogladajac na starszego mezczyzne i opadajac na krzeslo tuz obok jego biurka. Eachan siadl znacznie wolniej na swoim krzesle. -Neulandczycy przestali najwyrazniej przemieszczac ludzi w ten rejon - odparl Eachan. - Zwiadowcy oceniaja jednak, ze jest tam teraz trzy tysiace szesciuset zolnierzy, prawie dwa razy tyle, ile licza oddzialy dorsajskie. I nie sa to partyzanci, lecz regularne, neulandzkie wojsko z kilkoma lekkimi czolgami i artyleria. Wedlug mojej oceny to wiecej niz szescdziesiat procent ich regularnych sil zbrojnych kompletnie wyposazonych. -Dobrze - powiedzial Cletus. - Niech pan wycofa do Bakhalli wszystkie kompanie z wyjatkiem dwoch. Eachan oderwal gwaltownie wzrok od pliku rozkazow i spojrzal na Cletusa. - Wycofac? - powtorzyl. - Jaki wiec sens byl tam jechac? -Sens byl w tym - powiedzial Cletus - iz zmusilismy Neulandczykow, aby zrobili dokladnie to, co zrobili - zgromadzili wojsko po swojej stronie granicy. Teraz wycofamy wiekszosc naszych ludzi, by wygladalo tak, jakby zawiodly nas nerwy. Albo jak gdyby nigdy nie zamierzalismy im zagrazac. -A co zamierzalismy? - Eachan bacznie przygladal sie Cletusowi. Cletus rozesmial sie wesolo. - Naszym celem, jak juz wyjasnilem - odparl - bylo zmuszenie ich do zgromadzenia znacznych sil po tamtej stronie przeleczy. Teraz mozemy sie spakowac i wracac do domu, a czyz oni moga? Niewatpliwie zna pan krazace w armii plotki - a do dzis znaja je z pewnoscia Neulandczycy - jakoby general Traynor i ja rozwazalismy mozliwosc inwazji na Neulandie, a nawet ze przedsiewzielismy specjalna wyprawe do Etter Pass, by zbadac tamten rejon. -Sugeruje pan - powiedzial Eachan - ze deCastries i Neulandczycy sa przekonani co do tego, iz naprawde planujemy inwazje? -Mam na mysli akurat cos przeciwnego - powiedzial Cletus. - Istnieje wiele prawdy w powiedzeniu, iz klamca zawsze podejrzewa cie o klamstwo, a zlodziej zawsze podwaza twoja uczciwosc. DeCastries to czlowiek wyrafinowany, a slaboscia wyrafinowanych ludzi jest podejrzliwosc, ktora kaze im widziec w kazdym prostym dzialaniu parawan dla jakiegos fortelu. Z pewnoscia dojdzie on do wniosku, ze plotke rozpuszczono specjalnie po to, by sklonic go - i Neulandie - do wyslania wojsk tam, gdzie tocza sie przygotowania do inwazji, ktore to przygotowania okaza sie w koncu pozorowane, i oni wyjda na glupcow. Zatem bedac takim czlowiekiem, jakim jest, postanowi zagrac w nasza gre i oszukac nas w tym momencie, w ktorym zamierzalismy smiac sie w kulak z jego zaklopotania. Eachan zmarszczyl brwi. - Nie wydaje mi sie, abym pana rozumial - powiedzial. Cletus skinieniem glowy wskazal na plik papierow. - Wszystko jest tutaj w rozkazach - powiedzial. - Zacznie pan wycofywac ludzi z rejonu Two Rivers jutro wczesnie rano, w polgodzinnych odstepach kazdy transport. Kiedy cala operacja bedzie zakonczona, rozpusci pan wszystkich na trzydniowy urlop. Eachan spojrzal na niego ponuro. - I to wszystko? - zapytal w koncu. -To wszystko, dopoki nie dam panu dalszych rozkazow - odparl Cletus wstajac. Odwrocil sie i skierowal do drzwi. -Dobranoc - rzucil z tylu Eachan. Kiedy Cletus wychodzil, skrecajac w lewo, w korytarz, dojrzal w przelocie Eachana siedzacego nadal za biurkiem i patrzacego w slad za nim. Cletus wrocil do swojej kwatery i poszedl spac. Nastepnego ranka pozwolil sobie na niezwykly luksus i pospal dluzej. Bylo juz po dziesiatej, kiedy dotarl do Klubu Oficerskiego na pozne sniadanie, i prawie poludnie, kiedy w koncu znalazl sie w swoim biurze. Arvid i sztab pracownikow, ktorych porucznik zebral, pilnie pracowali. Cletus usmiechnal sie jak poblazliwy ojciec i zwolal wszystkich. -Lece dzis po poludniu do Two Rivers - powiedzial - by dopilnowac tam zakonczenia dorsajskich cwiczen. Nie ma wiec sensu, abyscie gromadzili informacje, ktore i tak od dzis do poniedzialku straca aktualnosc. Pracowaliscie wiecej, nizby to wynikalo z waszych obowiazkow. Zwalniam wiec was na reszte dnia, wszystkich z wyjatkiem Arvida - usmiechnal sie do mlodego, poteznego oficera - zobaczymy sie na poczatku przyszlego tygodnia. Caly sztab wyparowal niczym krople deszczu na goracym chodniku po tropikalnej ulewie. Kiedy Cletus zostal sam, obszedl uwaznie cale biuro, upewniajac sie, czy system bezpieczenstwa jest sprawny i gotowy do podlaczenia. Nastepnie wrocil, siadl przy biurku Arvida i siegnal po telefon. Wykrecil numer bazy marynarki. -Tu podpulkownik Grahame - zwrocil sie do dyzurnego podoficera na drugim koncu linii. - Czy moglibyscie odszukac komandora Lineta i poprosic go, aby do mnie zadzwonil? Jestem w swoim biurze. Odstawil telefon na biurko Arvida i czekal. Arvid patrzyl na niego z zaciekawieniem. Nastepnie Cletus wstal i podszedl do swojego biurka. Wzial swoj telefon i przeniosl na biurko Arvida, a zabral telefon stojacy przed Arvidem. Zaniosl go na swoje biurko. Wykrecil dwie pierwsze cyfry z pieciocyfrowego numeru, ktory polaczylby go z biurem Bata Traynora. Potem, nie wykreciwszy numeru do konca, odsunal telefon od siebie i spojrzal na Arvida. -Arv - powiedzial - w ciagu nastepnych paru godzin powinien zadzwonic do mnie Eachan Khan. Gdyby zadzwonil ktos inny, wyszedlem i nie wiesz, kiedy wroce. Jesli jednak zadzwoni pulkownik Eachan, powiedz mu, ze wlasnie rozmawiam w tej chwili z generalem Traynorem. Zapytaj go, czy ma cos do przekazania, albo powiedz mu, ze zadzwonie do niego za pare minut. Arvid zmarszczyl sie, lekko zaintrygowany, ale grymas ten prawie natychmiast zmienil sie w zwykly dla niego, sympatyczny wyraz twarzy. - Tak jest, pulkowniku - powiedzial. - A teraz? - zapytal, kiedy Cletus skonczyl mowic. -Teraz czekamy. Czekali blisko dwie godziny, w czasie ktorych dzwoniono kilkanascie razy, a Arvid uprzejmie zalatwial te wszystkie niewazne rozmowy telefoniczne. Wreszcie zabrzeczal telefon, ktory Cletus przeniosl ze swojego biurka na biurko Arvida. Porucznik podniosl sluchawke. -Biuro pulkownika Grahame, mowi porucznik Johnson. - Arvid przerwal, rzucajac spojrzenie na Cletusa. - Pulkownik Khan? Tak jest, pulkowniku... W tym samym momencie Cletus podniosl sluchawke telefonu Arvida i wykrecil do konca numer biura Bata. Slyszal, jak Arvid mowi, ze moze przyjac wiadomosc. Odezwalo sie biuro Bata. -Tu pulkownik Grahame - powiedzial Cletus. - Chcialbym natychmiast rozmawiac z generalem Traynorem, naprawde natychmiast. To niezwykle pilna sprawa. Czekal. Po drugiej stronie nastapila chwila przerwy. Tymczasem Arvid skonczyl rozmowe. W biurze zapanowala cisza. Cletus dostrzegl katem oka, jak Arvid wstaje i patrzy na niego. -Grahame? - Glos Bata zahuczal nagle tuz przy uchu Cletusa. - O co chodzi? -Generale - powiedzial Cletus. - Odkrylem cos i mysle, ze powinienem porozmawiac z panem o tym natychmiast, prywatnie. Nie moge powiedziec tego panu przez telefon. To ma zwiazek z Koalicja i dotyczy nie tylko nas tutaj, na Kultis, ale calego Sojuszu. Jestem w swoim biurze. Dalem ludziom wolny dzien. Czy moglby pan wyjsc z biura i przyjechac tutaj do mnie, abysmy mogli spokojnie porozmawiac? -Porozmawiac? Co to wszystko... - Bat urwal. Cletus uslyszal nagle w sluchawce jakis inny glos mowiacy z pewnej odleglosci. - Joe, przynies mi te dokumenty... plany nowego okregu wojskowego na poludnie od miasta. Nastapilo kilka sekund ciszy, a nastepnie znowu rozlegl sie glos Bata, tyle ze przytlumiony i oziebly w tonie. -Teraz moze mi pan powiedziec - odezwal sie. -Przykro mi, generale - powiedzial Cletus. -Przykro? Ma pan na mysli to, ze nie ufa pan nawet telefonom w moim biurze? -Nie powiedzialem tego, generale - odparl Cletus spokojnie. - Proponowalem tylko, aby znalazl pan wymowke i spotkal sie ze mna prywatnie w moim biurze. Glos mial prawie drewniany z braku wyrazu. Na drugim koncu linii nastapila dluzsza przerwa. Wreszcie Cletus uslyszal, jak Bat z sykiem wciaga powietrze. -W porzadku, Grahame - powiedzial - byloby jednak lepiej, gdyby okazalo sie to tak wazne, jak pan sugeruje. -Generale - rzekl powaznie Cletus - bez przesady, dotyczy to nie tylko najwyzszych dygnitarzy Koalicji przebywajacych obecnie na planecie, ale takze czlonkow naszego sojuszniczego dowodztwa tutaj, w Bakhalli. -Zobaczymy sie za pietnascie minut - zakonczyl Bat. Cletus uslyszal trzask i polaczenie zostalo przerwane. Odlozyl sluchawke i odwrocil sie, aby spojrzec na Arvida, ktory nadal mu sie przygladal. -Wiadomosc od Eachana? - Cletus ponaglil lagodnie porucznika. Arvid ocknal sie z transu. -Pulkowniku, Neulandczycy atakuja Two Rivers! - wykrzyknal. - Pulkownik Khan powiada, ze zblizaja sie zarowno droga powietrzna, jak i ladowa - przez przelecz, a w Two Rivers zostaly niecale trzy kompanie Dorsajow, nie liczac kilku zwiadowcow w dzungli, ktorzy do tego czasu zostali pewnie schwytani, a w najlepszym razie ominieci przez wojsko neulandzkie. Cletus chwycil telefon i polaczyl sie z podpulkownikiem Marcusem Doddsem przebywajacym na ladowisku tuz obok poligonu Dorsajow. -Pulkownik Dodds - odezwal sie szczuply, opanowany zastepca Eachana, pojawiajac sie na malym ekranie telefonu. -Slyszal pan o ataku Neulandczykow na Two Rivers? - zapytal Cletus. -Tak jest, pulkowniku - odpowiedzial Dodds. - Pulkownik Khan wlasnie przekazal wiadomosc, abysmy wstrzymali zwalnianie ludzi na urlop. Zaczynamy ich teraz sciagac z powrotem. -Dobrze - powiedzial Cletus. - Wkrotce sie u was zjawie. Przerwal polaczenie, odlozyl sluchawke i ruszyl przez pokoj do szafki z bronia. Otworzyl ja, wyjal pas i pistolet. Odwrocil sie i rzucil je Arvidowi. Arvid automatycznie wyciagnal reke i zlapal wszystko. -Pulkowniku - odezwal sie zaintrygowany - Neulandczycy nie zaatakuja tego miasta, prawda? Cletus rozesmial sie, zamykajac szafke na bron. - Nie, Arv - odpowiedzial, zwracajac sie w strone wysokiego porucznika - ale Neulandczycy ruszyli na Two Rivers, a Dow deCastries jest czlowiekiem, ktory woli sie zabezpieczyc nawet wtedy, kiedy sprawa jest pewna. Wygladalbym troche dziwnie z ta bronia u boku, ale ty mozesz ja za mnie nosic. Podszedl do telefonu na swoim biurku i polaczyl sie z baza marynarki. -Tu podpulkownik Grahame - powiedzial. - Niedawno prosilem komandora Lineta o pilny telefon... -Tak, pulkowniku - odezwal sie chorazy, ktory pelnil dyzur przy telefonie. - Komandor probowal zadzwonic do pana, ale linia byla zajeta. Chwileczke, pulkowniku... Uslyszal glos Wefera. - Cletus! Co sie dzieje? -Zaofiarowales sie dac mi cztery Marki V - powiedzial Cletus. - Potrzebuje tylko trzech. Ale musza poplynac w gore rzeki az do miasteczka Two Rivers, gdzie lacza sie Blue i Whey. To prawie trzysta piecdziesiat kilometrow. Myslisz, ze moglbys tam dotrzec, powiedzmy, jutro godzine przed switem? -Trzysta piecdziesiat kilometrow? Jutro przed switem? To drobnostka! - krzyknal Wefer w sluchawke. - O co chodzi? -Neulandczycy wyslali regularne oddzialy przez granice na Etter Pass - powiedzial Cletus zrownowazonym glosem. - Zaatakuja Two Rivers jutro, wkrotce po wschodzie slonca. Pozniej wyjawie ci szczegolowo, czego chce od ciebie. Czy mozesz ruszyc teraz ze swoimi Markami V do miejsca, w ktorym lacza sie te dwie rzeki, i zatrzymac jakies poltora kilometra od niego, tak aby nikt cie nie zauwazyl? -Wiesz, ze moge - powiedzial Wefer. - Ale bedziesz ze mna w kontakcie? -Nawiaze z toba lacznosc jutro przed switem - odparl Cletus. -Dobrze! Ruszamy w droge! - Rozlegl sie trzask i telefon zamilkl. -Zbieraj sie, Arv - powiedzial Cletus. - Poczekaj na mnie przy samochodzie. Przyjde za minute. Arv wytrzeszczyl oczy. - Wychodzimy? - zapytal. - Alez, pulkowniku, przeciez general ma... Glos milkl mu stopniowo, jako ze Cletus stal, czekajac cierpliwie. - Tak jest, pulkowniku - powiedzial i wyszedl. Cletus odstawil trzymany w rece telefon na biurko, przy ktorym sie znajdowal. Spojrzal na zegarek. Minelo okolo osmiu minut od rozmowy z Batem, a Bat powiedzial, ze zjawi sie tutaj za jakies pietnascie minut. Cletus po raz ostatni obszedl biuro, aby upewnic sie, czy wszystkie zabezpieczenia sa w porzadku. Nastepnie wyszedl frontowymi drzwiami, zostawiajac je lekko nie domkniete i zwalniajac sprezyne pulapki. Ten, kto mial wejsc przez te drzwi, winien stwierdzic, ze drzwi zamknely sie za nim automatycznie i uwiezily w pomieszczeniu, z ktorego ucieczka byla prawie niemozliwa. Cletus odwrocil sie i ruszyl do swego sluzbowego samochodu, w ktorym czekal Arvid. Pojechali obaj w kierunku kwater. Rozdzial XIII Kiedy samochod przechylil sie na poduszce powietrznej i skrecil w krotka uliczke prowadzaca do kwater, Cletus spostrzegl, iz parking na wprost glownego wejscia do budynku zapelniony jest w polowie samochodami skupionymi w dwa rzedy, pomiedzy ktorymi znajdowalo sie waskie przejscie.Oba skrzydla placu do parkowania byly puste; sam gmach razem z innymi budynkami kwater oficerskich stojacymi z tylu zdawal sie drzemac opustoszaly w popoludniowym sloncu. Mieszkancy kwater w wiekszosci pracowali teraz, jedli spozniony obiad albo tez spali. Kiedy samochod wsliznal sie na parking przed glownym wejsciem, Cletus podniosl oczy i dostrzegl sloneczny refleks na czyms metalowym tuz pod krawedzia dachu glownego budynku kwater. Przyjrzal sie podwojnemu szeregowi samochodow z wylaczonymi poduszkami powietrznymi, rozplaszczonymi na cemencie parkingu. Zacisnal wargi. W tym momencie, w ktorym skrecili w odstep miedzy rzedami samochodow, rozlegly sie jakies skwierczace odglosy, jakby gdzies nad nimi smazyly sie ogromne plastry bekonu, a nastepnie niczym oddech smoka owialo ich kilka strug rozzarzonego powietrza, jako ze wiazka energii przeciela metalowe boki i dach ich sluzbowego samochodu, tak jak plomienie palnika acetylenowego tna cienka folie cynowa. Arvid ciezko opadl na Cletusa, mundur mu sczernial i dymil sie z prawej strony, a samochod, pozbawiony kierowcy, skrecil na prawo, w wolne miejsce wsrod samochodow, i tam, wciaz na poduszce powietrznej, wbil sie miedzy zaparkowane pojazdy. Cletusa ogarnela zimna wscieklosc. Odwrocil sie, wyrwal bron z kabury u boku Arvida, schylil glowe i otworzyl drzwi po swojej stronie. Zsunal sie na ziemie miedzy swoim a czyims samochodem zaparkowanym z prawej strony. Przetoczyl sie pod wlasnym samochodem i szybko przeczolgal na tyl samochodu stojacego z lewej strony. Rozplaszczywszy sie na ziemi, wyjrzal zza niego. W jego kierunku, miedzy dwoma rzedami zaparkowanych pojazdow, podazal mezczyzna z energetyczna strzelba w rece. Cletus wystrzelil z pistoletu i mezczyzna przewrocil sie wywijajac koziolka. Cletus rzucil sie w prawo i znowu znalazl sie miedzy dwoma samochodami. Nikt nie strzelal. Cletus uswiadomiwszy sobie zniszczenia, jakim ulegl jego samochod, doszedl do wniosku, iz strzelcow nie moze byc wiecej jak trzech. Zostalo mu wiec jeszcze dwoch. Wygladajac zza swojej oslony zobaczyl, iz mezczyzna, ktorego postrzelil, nadal lezy na ziemi; bron wypadla mu z reki, a jej przezroczysta, podobna do karabinowej lufa odbija sloneczne swiatlo. Cletus cofnal sie, otworzyl drzwi samochodu po swojej prawej stronie i wsliznal do srodka. Lezac plasko na podlodze, uruchomil silnik, uniosl pojazd na poduszce powietrznej i wlaczyl wsteczny bieg. Gdy znalazl sie mniej wiecej na srodku przejscia, pomiedzy dwoma rzedami zaparkowanych pojazdow, wyskoczyl przez przeciwlegle drzwi akurat w tej chwili, w ktorej dwie wiazki przeciely bok i dach samochodu. Chwycil bron, lezaca kolo zabitego mezczyzny, i uciekl pod oslone wciaz poruszajacego sie samochodu, dopoki ten nie uderzyl w stojacy z tylu rzad pojazdow. Wtedy rzucil sie w najblizsze wolne miejsce pomiedzy dwoma samochodami, odwrocil i wyjrzal rozgladajac wokol bacznie. Dostrzegl dwoch uzbrojonych mezczyzn stojacych plecami do siebie na otwartej przestrzeni w poblizu samochodu, ktory Cletus roztrzaskal wlasnie przed chwila. Jeden zwrocony byl w kierunku Cletusa, a drugi w przeciwna strone. Z bronia gotowa do strzalu, wyczuleni na kazdy ruch, przeszukiwali wzrokiem przejscia miedzy samochodami. Cletus cofnal sie, przycisnal lokciem bron do lewego boku i nad glowami stojacych mezczyzn cisnal wysokim lukiem pistolet, ktory z loskotem uderzyl w jego wlasny, zniszczony samochod. Obaj strzelcy zwrocili sie w kierunku halasu. Cletus podniosl sie, wyszedl spomiedzy dwoch zaparkowanych samochodow i scial ich wiazka z broni, ktora trzymal w rekach. Oddychajac ciezko, oparl sie na chwile o tyl samochodu, obok ktorego stal. Nastepnie, odrzucajac bron na bok, pokustykal pospiesznie w kierunku samochodu, w ktorym zostal Arvid. Kiedy Cletus nadszedl, porucznik byl przytomny. Mial mocno poparzone prawe ramie i gorna czesc klatki piersiowej, jednak rany spowodowane przez bron energetyczna byly czyste, nie krwawily. Cletus wyciagnal Arvida i ulozyl na trawie, a sam udal sie do budynku kwater, aby zadzwonic po pomoc medyczna do szpitala wojskowego. -Partyzanci! - odpowiedzial krotko na pytanie. - Jest ich trzech, zaden nie zyje. A moj adiutant jest ranny. Przyjezdzajcie najszybciej, jak mozecie. Przerwal polaczenie i wyszedl, aby zobaczyc, jak sie czuje Arvid. -Jak... - wyszeptal Arvid, kiedy Cletus pochylil sie nad nim. -Mowilem ci, ze deCastries sprobuje sie zabezpieczyc - powiedzial Cletus. - Lez spokojnie i nic nie mow. Wkrotce nadlecial ambulans z wojskowego szpitala i nim wyladowal miekko na trawie, jego cien padl na nich niby cien jastrzebia. Gdy ze srodka wysypal sie ubrany na bialo personel medyczny, Cletus wstal. -To porucznik Johnson, moj adiutant - powiedzial. - Zaopiekujcie sie nim dobrze. Trzej partyzanci, tam na parkingu, nie zyja. Pozniej napisze dokladny raport, ale teraz musze wyjechac. Moze pan zajac sie wszystkim? -Tak jest, pulkowniku - odpowiedzial glowny lekarz. Byl to starszy mezczyzna ze zlotymi i czarnymi naszywkami oficera na kolnierzu. - Zajmiemy sie nim. -Dobrze - odetchnal Cletus. Nie zatrzymujac sie juz, aby porozmawiac z Arvidem, odwrocil sie i ruszyl do swojej kwatery. Predko przebral sie w polowy kombinezon, nie zapominajac o pasach z bojowym rynsztunkiem. Kiedy wyszedl, Arvida zabrano juz do szpitala, a trzej martwi strzelcy dalej lezeli na trawie. Mieli na sobie zwykle cywilne ubrania, jakie normalnie widzialo sie na ulicach Bakhalli, tyle ze dolna czesc twarzy kazdego z nich odcinala sie ostro od opalonego czola, co swiadczylo o tym, iz niedawno zgolili geste brody, tak charakterystyczne dla Neulandczykow. Cletus wyprobowal swoj sluzbowy samochod, stwierdzil, ze jest sprawny i skierowal sie w strone terenu zajmowanego przez Dorsajow. Kiedy tam przybyl, stwierdzil, ze wiekszosc dorsajskich zolnierzy znajduje sie juz na placu do cwiczen - uzbrojona, wyekwipowana, gotowa do odlotu z powrotem do Two Rivers. Cletus udal sie prosto do tymczasowej Kwatery Glownej i znalazl tam podpulkownika Marcusa Doddsa. -Jeszcze nie odprawil pan zadnego transportu, prawda? - zapytal w tym momencie, w ktorym Dodds go zauwazyl. -Nie, pulkowniku - odparl wysoki, szczuply mezczyzna. - Ale powinnismy prawdopodobnie pomyslec o wyslaniu tam ludzi jak najszybciej. Jesli sprobujemy zrzucic ich nad Two Rivers po zmroku, trzy czwarte z nich wyladuje w wodzie. A jutro o swicie Neulandczycy beda juz zapewne w dolinach obu rzek powyzej miasta. Za dnia wystrzelaliby naszych skoczkow, gdybysmy wyslali ich o takiej porze. -Niech sie pan nie martwi - powiedzial szorstko Cletus. - W zadnym razie nie bedziemy skakac nad miastem. Brwi Marcusa Doddsa uniosly sie na jego waskiej, brazowej twarzy. - Nie zamierza pan wesprzec... -Zamierzam. Ale nie w ten sposob - powiedzial Cletus. - Ilu ludzi z tych, ktorzy wrocili i dostali urlopy, jeszcze nie ma? -Najprawdopodobniej nie wiecej niz pol kompanii. Wszyscy juz wiedza. Slyszeli o tym i wracaja sami - powiedzial Marc. - Zaden Dorsaj nie pozwoli, gdy tylko moze pomoc, by jakichs innych Dorsajow otoczono i zabito. Wtem rozdzwonil sie telefon stojacy na polowym biurku. Dodds podniosl sluchawke i sluchal przez chwile w milczeniu. -Chwileczke - powiedzial i opuscil sluchawke, wciskajac przycisk. - To do pana, pulkownik Ivor Dupleine, szef sztabu generala Traynora. - Cletus wyciagnal reke, a Marc podal mu sluchawke. -Tu podpulkownik Grahame - powiedzial do mikrofonu. Obok kciuka Cletusa, na ekranie telefonu, pojawila sie malutka choleryczna twarz Dupleine'a. -Grahame! - Dupleine warknal Cletusowi do ucha. - Tu pulkownik Dupleine. Neulandzkie wojska przekroczyly granice w Etter Pass i wyglada na to, ze zajma pozycje wokol Two Rivers. Czy ma pan tam jeszcze jakies dorsajskie oddzialy? -Dwie kompanie w miescie - odparl Cletus. -Dwie? Nie jest wiec tak zle! - stwierdzil Dupleine. - W porzadku, niech pan teraz poslucha. Najwidoczniej to ci Dorsajowie i pan wywolaliscie cale zamieszanie. Nie wolno panu podejmowac bez wyraznych rozkazow zadnych dzialan przeciwko wojskom neulandzkim. To bezposredni rozkaz generala Traynora. Zrozumial pan? Ma pan tam siedziec cicho, dopoki nie odezwe sie ja albo general. -W zadnym wypadku - powiedzial Cletus. Przez chwile po drugiej stronie panowala martwa cisza. Dupleine gapil sie na Cletusa z ekranu telefonu. -Co? Co pan powiedzial? - warknal w koncu. -Powinienem panu przypomniec, pulkowniku - rzekl spokojnie Cletus - ze general przekazal mi calkowite dowodztwo nad Dorsajami i w zwiazku z tym jestem odpowiedzialny tylko przed nim. -Pan... ale ja przekazuje panu rozkazy generala, Grahame! Nie slyszal pan, co powiedzialem? - Glos Dupleine'a zalamal sie przy ostatnich slowach. -Nie mam na to zadnego dowodu, pulkowniku - powiedzial Cletus tym samym, nie zmienionym tonem. - Przyjme rozkazy od samego generala. Jesli general powtorzy mi to, co pan mi wlasnie powiedzial, chetnie to wykonam. -Pan jest szalony! - Dupleine przez dluzsza chwile wpatrywal sie w Cletusa. Kiedy odezwal sie znowu, jego glos byl cichszy, bardziej opanowany, lecz grozny. - Mysle, ze wie pan, co znaczy taka odmowa wykonania rozkazu, pulkowniku. Mam zamiar wylaczyc sie i dac panu piec minut na przemyslenie wszystkiego. Jesli nie odezwie sie pan w ciagu tych pieciu minut, bede musial zwrocic sie do generala i przekazac mu odpowiedz, ktora wlasnie od pana otrzymalem. Niech pan sie zastanowi. Maly ekran telefonu sciemnial, a w sluchawce rozlegl sie dzwiek oznaczajacy przerwanie polaczenia. Cletus odstawil telefon na biurko. -Gdzie jest mapa? - zapytal. -Tam - odpowiedzial Marc, prowadzac go do pokoju z poziomym ekranem i czarnym ksztaltem projektora umocowanego bezposrednio pod nim. Na ekranie pokazala sie mapa rejonu Etter Pass. Kiedy obaj mezczyzni znalezli sie przy ekranie, Cletus polozyl palec na pozycji usytuowanej w miasteczku Two Rivers, tam gdzie laczyly sie Whey i Blue. -Jutro przed switem - zwrocil sie do Marca - ten, kto dowodzi wojskiem neulandzkim, bedzie usilowal zajac najdogodniejsza pozycje do rozpoczecia ataku na nasze oddzialy w miescie. To oznacza - palec Cletusa zakreslil w obu dolinach powyzej miasta krzywe w ksztalcie podkowy, ktorych otwarte konce zgodne byly z biegiem rzek - ze nasze oddzialy skoczkow winny udac sie - tym bardziej ze sa swiezo po cwiczeniach - wlasnie powyzej tych dwu pozycji w gorze obu rzek, co powinno byc stosunkowo bezpieczne, gdyz uwaga wojsk neulandzkich bedzie skierowana w przeciwna strone. O ile sie orientuje, Neulandczycy nie maja artylerii z prawdziwego zdarzenia, w kazdym razie nie wiecej niz my. Zgadza sie? -Zgadza sie, pulkowniku - powiedzial Marc. - Kultis jest jedna z tych planet, na ktorej obowiazuje milczace porozumienie z Koalicja, by nie dostarczac ani sprzymierzencom, ani tez wlasnym wojskom tutaj stacjonujacym niczego poza lekka bronia. O ile wiemy, dotrzymuja tej umowy, jesli chodzi o Neulandie. W rzeczywistosci nasi przeciwnicy nie potrzebowali niczego wiecej oprocz recznej broni, podobnie jak i my nie potrzebowalismy, jako ze do tej pory wszystkie walki prowadzili miejscowi partyzanci. Mozemy spodziewac sie, ze ich wojsko ma lekkie pojazdy pancerne, bron energetyczna, rakiety i miotacze ognia... Wspolnie omowili prawdopodobne, przyszle pozycje wojsk neulandzkich, szczegolnie tych wyposazonych w miotacze i inna bron specjalna. Kiedy pracowali, przez polowa kwatere glowna plynal nieprzerwany strumien rozkazow, nieustannie przeszkadzajac im w naradzie. Slonce zaszlo juz kilka godzin temu, gdy jeden z mlodszych oficerow z szacunkiem dotknal lokcia Cletusa i podal mu telefon. -Znowu pulkownik Dupleine, pulkowniku - powiedzial. Cletus wzial telefon i przyjrzal sie Dupleine'owi. Twarz pulkownika Sojuszu wygladala na zmizerowana. -No i co, pulkowniku? - zapytal Cletus. -Grahame... - zaczal Dupleine ochryple i urwal. - Czy ktos tam jest z panem? -Pulkownik Dorsajow Dodds - odpowiedzial Cletus. -Czy moglbym... porozmawiac z panem prywatnie? - spytal Dupleine, a jego oczy pobiegly ku brzegowi ekranu, jak gdyby chcial dostrzec Marca, ktory stal poza zasiegiem jego wzroku. Marc uniosl brwi i zaczai sie odwracac, chcac odejsc. Cletus zatrzymal go gestem reki. -Chwileczke - rzekl. Obrocil sie i powiedzial prosto do telefonu. - Prosilem pulkownika Doddsa, aby zostal. Obawiam sie, ze powinienem miec swiadka tego, co mi pan powie, pulkowniku. Wargi Dupleine'a wykrzywily sie. - Dobrze - powiedzial. - Wiadomosc i tak prawdopodobnie juz sie rozeszla. Grahame... Nie mozemy znalezc generala Traynora. Cletus odczekal chwile, nim sie odezwal. - Tak? - powiedzial. -Nie rozumie pan? - Glos Dupleine'a zaczai sie podnosic. Pulkownik umilkl, wyraznie walczac ze soba, i w koncu sciszyl glos do normalnego poziomu. - Neulandczycy wkroczyli do kraju, nie partyzanci, lecz regularne wojsko. Atakuja Two Rivers, a general znikl... jest nieosiagalny. Sytuacja stala sie krytyczna, Grahame! Musi pan uznac koniecznosc odwolania wszystkich rozkazow przygotowanych dla znajdujacych sie tam oddzialow dorsajskich i przyjsc tutaj, aby ze mna porozmawiac. -Obawiam sie, ze tego nie zrobie - odpowiedzial Cletus. - Jest teraz piatek wieczor. General Traynor mogl po prostu pojechac gdzies na weekend i zapomnial powiedziec, ze wyjezdza. Musze byc posluszny jego rozkazom, a te nie pozostawiaja mi zadnej innej mozliwosci, jak dalej dowodzic Dorsajami w sposob, ktory uwazam za najlepszy. -Nie sadzi pan chyba, ze general moglby zrobic cos takiego... - Dupleine przerwal, a spokoj, ktory z trudem narzucal sobie az do tego momentu, znikl pod wplywem wscieklosci. - O malo nie zostal pan dzisiaj zastrzelony przez partyzantow, tak mowia raporty, ktore mam na biurku! Czy wcale nie zastanawial sie pan nad tym, skad mieli bron energetyczna zamiast sportowych karabinow? Wie pan, ze neulandzcy partyzanci zawsze wyposazeni sa w cywilna bron, tak aby w razie schwytania nie mozna ich bylo zastrzelic jako sabotazystow! Czy nic nie znaczy dla pana fakt, ze trzej ludzie z bronia energetyczna probowali pana zabic? -Tylko tyle, iz ten, kto wydaje rozkazy Neulandczykom - powiedzial Cletus - pragnalby pozbyc sie mnie jako dowodcy oddzialow dorsajskich. Rozumie sie, iz najlepsza rzecza, jaka moglbym zrobic wtedy, kiedy oni nie chca, zebym dowodzil, to dowodzic. Dupleine wpatrywal sie w Cletusa z ekranu ze znuzeniem. - Ostrzegam pana, Grahame! - powiedzial. - Jesli cos przydarzylo sie Traynorowi lub jesli nie znajdziemy go w ciagu kilku nastepnych godzin, osobiscie przejme dowodztwo nad tutejszymi silami sojuszniczymi, a pierwsza rzecza, ktora zamierzam zrobic, bedzie uniewaznienie rozkazow Bata i aresztowanie pana! Maly ekran telefonu przygasl, rozmowa skonczyla sie. Nieco zmeczony Cletus odstawil aparat na plyte ekranu i przetarl oczy. Zwrocil sie do Marcusa Doddsa. -W porzadku, Marc - powiedzial. - Nie bedziemy dluzej zwlekac. Zacznijmy odprawiac ludzi do Two Rivers. Rozdzial XIV Cletus odlecial pierwszym z szesciu transportowcow, ktore dziesiec kilometrow w gore od Two Rivers zrobily kilka okrazen zrzucajac po obu stronach dolin rzecznych oddzialy skoczkow. Samolot zwiadowczy, latajac nisko nad dzungla w ciemnosci, ktora zapadla zaraz po zachodzie ksiezyca, zaobserwowal dwie duze grupy wojsk neulandzkich w dolinach obu rzek, siedem kilometrow powyzej miasta, czekajacych na swit. Inna, mniejsza, rezerwowa grupa obozowala tuz pod przelecza Etter, ale jej liczebnosc byla zbyt mala, by Dorsajowie musieli obawiac sie jakiegos ataku z tej strony. Cletus przygladal sie plomieniom odrzutowym wydobywajacym sie z aparatow ludzi opadajacych w dol, a nastepnie rozkazal pilotowi transportowca leciec nisko nad rzeka, w dol jej biegu.Pol kilometra ponizej miasta rzeka skrecala w prawo i zaraz za tym zakretem nadeszla odpowiedz od Wefera Lineta. Samolot obnizyl sie i sunal tuz nad powierzchnia dopoty, dopoki z ciemnej wody nie wyrosl czarny ksztalt wiezyczki ogromnego, podwodnego buldozera. Kiedy Cletus schodzil po drabince opuszczonej nad wiezyczka, otworzyl sie luk i pojawil sie w nim Wefer. Obaj mezczyzni staneli na lagodnej pochylosci metalowej pokrywy pod wiezyczka. -Jestesmy wiec - powiedzial Wefer. - Trzy Marki V, jak pan doktor zaordynowal. - Okryta ciemna czupryna jego zyczliwa, zawadiacka twarz zdawala sie podekscytowana, co mozna bylo zauwazyc nawet w tak niklym swietle. - Co chcesz, bysmy zrobili? -Neulandzkie oddzialy, regularne oddzialy, zgrupowane sa w dolinach obu rzek kilka kilometrow powyzej miasta. Beda posuwaly sie tymi dolinami, rownina ponizej urwistych brzegow, i podejda pod miasto. Nie sadze jednak, aby probowali wejsc do miasta z przeciwnej strony. Tak wiec powinienes miec mozliwosc swobodnego dzialania. -Z pewnoscia - powiedzial Wefer wciagajac niczym weszacy pies chlodne, poranne powietrze. - Ale co mamy zrobic? -Czy mozesz zryc dno rzeki tuz pod miastem tak, aby podniesc poziom wody kolo, a takze powyzej miasta? -W tej malej strudze? - odparl Wefer. - Bez klopotu. Po prostu podniesiemy dno w takim punkcie, w ktorym urwiska z obu stron rzeki podchodza az do samej wody. Woda bedzie musiala sie spietrzyc, chcac przedostac sie tamtedy. Jak wysoka ma byc zapora? O ile ma sie podniesc poziom wody? -Chce, aby rzeka miala metr osiemdziesiat glebokosci poltora kilometra powyzej miasta - powiedzial Cletus. Wefer skrzywil sie po raz pierwszy. - Metr osiemdziesiat? Zatopisz miasto. Plaski teren miedzy rzekami, na ktorym zbudowane jest miasto, nie lezy wyzej niz metr osiemdziesiat czy dwa ponad poziomem wody. Jakies poltora metra wody poplynie ulicami miasta. O to ci chodzi? -Dokladnie o to mi idzie - odparl Cletus. -No coz... w dzielnicy handlowej jest oczywiscie sporo solidnych budynkow, na ktore ludzie beda mogli sie wdrapac - stwierdzil Wefer. - Po prostu nie chce, by marynarke obwiniano o spowodowanie powodzi... -Nie obawiaj sie - powiedzial Cletus. - Jako dowodca Dorsajow jestem tutaj pod bezposrednimi rozkazami generala Traynora. Wezme na siebie cala odpowiedzialnosc. W coraz jasniejszym swietle wstajacego dnia Wefer zerknal na Cletusa, pokiwal glowa i gwizdnal z podziwem. - Bierzmy sie wiec do roboty - powiedzial. - Powinienes miec swoje dwa metry wody powyzej obecnego poziomu za jakies cztery godziny. -Dobrze - rzekl Cletus. Podszedl do opuszczonej drabinki i machnal w kierunku transportowca, aby go wciagnieto. - Powodzenia. -A ja zycze powodzenia tobie i twoim Dorsajom! - odwzajemnil sie Wefer. - Bardziej go potrzebujesz. My bedziemy wykonywali jedynie swoja zwykla prace. Kiedy Cletus znalazl sie znowu w samolocie, nakazal powrot w kierunku Two Rivers. Niebo szybko sie teraz rozjasnialo, dzieki czemu w miescie latwo mozna bylo rozroznic poszczegolne budynki. Cletus skierowal spojna wiazke swiatla ku polokraglemu zwierciadlu na dachu magazynu, ktory Dorsajowie obrali sobie na tymczasowa Kwatere Glowna podczas cwiczen. Poslal w dol wezwanie i natychmiast otrzymal odpowiedz od Eachana. -Pulkowniku? - Glos Eachana byl daleki, urywany i niewzruszony. - Spodziewalem sie pana uslyszec. Od ponad trzech godzin nie otrzymalem ani jednego meldunku od moich zwiadowcow w dzungli. Zostali schwytani albo zabici. Otoz wnioskuje, ze Neulandczycy zgrupowali sie w dolinach obu rzek powyzej miasta. Wszystkie punkty obrony sa obsadzone ludzmi i gotowe. -Swietnie, pulkowniku - rzekl Cletus. - Chcialem tylko panu powiedziec, abyscie zaczeli liczyc sie z przemoczeniem nog. Moglby pan rowniez uprzedzic cywilow, by zebrali sie w wyzszych budynkach dzielnicy handlowej, powyzej drugiego pietra. -O? Nadchodzi burza? -Obawiam sie, ze nie bedziemy mieli takiego szczescia - odparl Cletus. - Porzadna burza dalaby przewage dobrze wyszkolonym Dorsajom, zarowno oddzialom skoczkow, jak i tym, ktore zajmuja pozycje wyznaczone w miescie. - Prognoza pogody przewiduje, ze bedzie upalnie i bezchmurnie. Mimo to poziom wody w rzece podniesie sie. Powiedziano mi, ze bedziecie mieli poltora metra wody na ulicach. -Rozumiem. Zajme sie tym, wojskiem i cywilami takze... Czy otrzymamy tutaj, w miescie, jakies posilki? -Bardzo mi przykro, ale nie moge dac panu zadnych - powiedzial Cletus. - Jesli bedziemy miec szczescie, wszystko skonczy sie tak czy siak, nim Neulandczycy naprawde zdolaja wlezc wam na kark. Niech pan radzi sobie jak najlepiej z tymi ludzmi, ktorych pan ma. -Zrozumialem - odrzekl Eachan. - Zatem juz wszystko, pulkowniku. -Jesli o mnie chodzi, rowniez, pulkowniku - powiedzial Cletus. - Powodzenia. Przerwal lacznosc i wydal rozkaz powrotu do Bakhalli po kolejny transport skoczkow. Teraz, kiedy nad Two Rivers stal juz dzien, a lot na niskich wysokosciach i ukrywanie sie w cieniu szczytow wznoszacych ponad miastem nie daloby nic, Cletus towarzyszyl kolejnej grupie skoczkow w kurierskim samolocie, ktoremu kazal krazyc powyzej zasiegu ognia z recznej broni. Drugi rzut dorsajskich zolnierzy, ktorzy teraz wlasnie skakali, nekany byl, bezskutecznie jednak, ogniem oddzialow neulandzkich znajdujacych sie w dolnym biegu rzeki. -Niezle - skomentowal Marc Dodds, ktory znalazl sie obok Cletusa w kurierskim samolocie, zostawiwszy w Bakhalli majora Davida Apa Morgana, by ten pokierowal wyprawieniem pozostalych grup i ostatniej towarzyszyl jako oficer dowodzacy. - Z pewnoscia neulandzkie samoloty zaatakuja nasz kolejny transport. Nie wiem, czemu do tej pory nie ma ich jeszcze w powietrzu? -Jeszcze jeden przyklad rozumowania umyslu nadto obdarzonego wyobraznia - powiedzial Cletus. Marc popatrzyl pytajaco, wiec Cletus pospieszyl z wyjasnieniem. - Zeszlej nocy tlumaczylem Eachanowi, iz nadmierne wyrafinowanie prowadzi zwykle do bledow. Neulandczycy wiedza, ze Sojusz dostarcza Exotikom znacznie wiecej znacznie lepszych maszyn bojowych, niz im Koalicja. Wiec automatycznie wyciagneli zly wniosek. Mysla, ze brak oslony powietrznej naszych maszyn jest tylko pozorowany - to przyneta, ktora winna sklonic ich do wyslania samolotow, ktore my wowczas rozgromimy, wykorzystujac nasza przewage w powietrzu. Poza tym wiedza, iz w skokach przeszkolono tylko Dorsajow, i w zwiazku z tym beda podejrzewac, ze wlasnie z tego powodu zostana przeciwko nim wyslani tylko Dorsajowie. Wiedza tez, ze na ziemi przewyzszaja nas liczebnie dwu- lub trzykrotnie, co spowoduje, ze poczuja sie pewni siebie. Nadleciala trzecia grupa skoczkow i wyskoczyla nad dzungla. Zgodnie z dokonana przez Cletusa ocena sytuacji nie pojawil sie ani jeden neulandzki samolot, usilujacy przeszkodzic im w skokach. Nie pojawil sie rowniez przy czwartym i ostatnim transporcie. Kiedy wszystkie oddzialy dorsajskie znalazly sie na ziemi, plan bitwy opracowany przez Cletusa stal sie jasniejszy. Rozmiescil on swoich Dorsajow w dzungli, na urwiskach po obu stronach obydwoch rzek, powyzej oddzialow neulandzkich. Neulandczycy odpierali ataki, ale cofali sie stale, w miare jak ich sily posuwaly sie wzdluz rzek w strone miasta. Nie wykazywali ani ochoty, by odwrocic sie i podjac walke, ani tez paniki, kiedy ich tyly dostawaly sie pod ogien z lekkiej broni. Krazac w gorze samolotem Cletus i Marcus utrzymywali ze swymi jednostkami na ziemi lacznosc za pomoca radiowego toru optycznego. -Nawet nie opozniamy ich w marszu - powiedzial Marc, a jego usta utworzyly waska kreske, kiedy na kilku specjalnie ustawionych ekranach obserwowal scene rozgrywajaca sie w dole. -Przyhamujemy ich pozniej - odparl Cletus. Przez caly ten czas zajety byl wykreslaniem na ekranie ruchow wojsk bioracych udzial w toczacej sie pod nimi bitwie, nawet wtedy, gdy wydawal nieprzerwany strumien rozkazow. Marc umilkl i odwrocil sie z powrotem do ekranow, aby zbadac sytuacje, ktora zmieniala sie pod wplywem rozkazow Cletusa. Dwie glowne grupy wojsk neulandzkich pelznac niczym duze, tluste gasienice wzdluz wewnetrznej krawedzi koryta obu dolin rzecznych podazaly, podobnie jak rzeki, do jednego punktu, ktorym bylo miasteczko Two Rivers. Oddzialy dorsajskie na ksztalt cienkich szeregow malych mrowek atakowaly od tylu i z bokow owe dwie gasienice. Nie wszystko dalo sie zobaczyc golym okiem pod gesta oslona dzungli. Ale instrumenty i wykresy sporzadzane przez Cletusa ukazywaly cala sytuacje wyraznie. Rozdraznione gasienice zmniejszyly swa dlugosc, kulac sie pod atakiem mrowek, ale poza tym nic nie zaklocalo ich pochodu. Tymczasem Cletus tak dlugo rozciagal postepujace za wrogiem wojsko dorsajskie wzdluz zewnetrznych bokow obu nieprzyjacielskich linii, az najbardziej wysuniete do przodu pododdzialy znalazly sie na tej samej wysokosci, co czolowe oddzialy neulandzkie. Od czasu do czasu Dorsajowie wyszczerbiali nieprzyjacielskie linie. W razie klopotow Neulandczycy odsuwali sie jedynie od skraju stromo opadajacego urwiska i odpierali Dorsajow od tej naturalnej oslony. Coraz wiecej podazajacych do przodu pododdzialow neulandzkich schodzilo stopniowo ponizej krawedzi urwiska, zostawiajac na jego brzegu harcownikow majacych ochraniac marsz, tak ze w koncu prawie osiemdziesiat procent sil nieprzyjacielskich znalazlo sie poza zasiegiem dorsajskiej broni. Cletus oderwal sie nagle od swojej pracy przy ekranach i obrocil do Marca. -Sa juz niecale trzy kilometry od miasta - powiedzial. - Chce, abys przejal tu dowodzenie i zwiazal Neulandczykow wzdluz obu ich linii. Spraw, by zeszli z urwiska i zostali w dole, nie narazajac przy tym naszych ludzi bardziej, niz to jest konieczne. Przyhamuj ich, ale trzymaj naszych z dala, dopoki nie dostaniesz ode mnie wiadomosci. -Gdzie sie pan wybiera, pulkowniku? - zapytal Marc, marszczac brwi. -Na dol - zwiezle odparl Cletus. Siegnal po jedna z dodatkowych uprzezy dla skoczkow, w jakie wyposazono samolot, i zaczal nakladac ja na siebie. - Zrzuc w uprzezach polowe kompanii przy jednej i polowe przy drugiej rzece, a potem skieruj te oddzialki po przeciwnym w stosunku do nieprzyjaciela brzegu w dol biegu obu tych rzek. Zolnierze maszerujac niech strzelaja przez rzeke do kazdego odslonietego wroga, ale niech nie zatrzymuja sie specjalnie w tym celu. Niech posuwaja sie szybko do przodu dopoty, dopoki nie natkna sie tam w dole na mnie. Cletus odwrocil sie i wskazal palcem ponizej miasta, na zakret rzeki, za ktorym pracowal Wefer i jego trzy Marki V. -Jak oceniasz, kiedy moga spotkac sie ze mna w tym miejscu? - zapytal. -Przy odrobinie szczescia za godzine - odpowiedzial Marc. - Co pan planuje, pulkowniku, jesli moge zapytac? -Zamierzam sprawic wrazenie, iz do miasta przybyly nowe posilki - odparl Cletus. Odwrocil sie i zawolal do pilota: - Przestanmy krazyc. Zrzuccie mnie tam, tuz za zakretem glownej rzeki - na mapie punkty H29 i R7. Samolot zatoczyl kolo nad polem bitwy i skierowal sie w strone rzeki. Cletus ruszyl w kierunku luku awaryjnego i polozyl reke na przycisku. -Pulkowniku - odezwal sie Marc -jesli nie uzywal pan uprzezy do skokow przez dluzszy czas... -Wiem - przerwal Cletus wesolo - chodzi o to, by stopy byly w dole, a glowa w gorze, zwlaszcza wtedy, kiedy zbliza sie moment ladowania. Nie martw sie... - Odwrocil glowe i zawolal do pilota: - Tamten skrawek dzungli w zakolu rzeki. Krzyknij "skacz!" -Tak jest, pulkowniku - huknal pilot. Nastapila chwila przerwy, ktora przerwal okrzyk "skacz!" -Skacz - powtorzyl jak echo Cletus. Nacisnal przycisk. Awaryjne drzwi rozsunely sie przed nim i odpowiedni fragment pokladu pod jego stopami wyrzucil go blyskawicznie z samolotu. Cletus zrozumial, iz spada prosto na wierzcholki drzew, dwiescie metrow nizej. Zlapal uchwyt recznego sterowania umieszczony posrodku pasa opinajacego talie i dwa blizniacze strumienie odrzutowe, wydobywajace sie ze zbiornika na plecach, rozblysly z ogluszajacym halasem, przyhamowujac go w powietrzu z szarpnieciem, ktore sprawilo na nim takie wrazenie, jakby przetracil sobie krzyz. Przez chwile, nim zlapal oddech, unosil sie w rzeczywistosci do gory. Przesunal wowczas uchwyt recznego sterowania na powolne opadanie i zaczal walczyc z wlasnym cialem, by utrzymac sie w pozycji pionowej, ze stopami w dole. Cletus nie tyle opadal, ile zeslizgiwal sie w dol, w dzungle, pod ostrym katem. Sprobowal zwolnic tempo opadania, ale czule, trudne do przewidzenia reakcje urzadzenia sprawily, ze natychmiast skoczyl w gore. Pospiesznie przyhamowal i wrocil do poprzedniej predkosci opadania. Znalazl sie juz bardzo blisko wierzcholkow wyzszych drzew, co zmusilo go do znalezienia takiej drogi pomiedzy nimi, podczas ktorej nie rozbilby sobie glowy o konary czy tez nie wyladowal w koncu w jednym z tych trujacych, o ostrych jak sztylet kolcach krzakow. Uwazajac, by nie uruchomic niechcacy dlawika silnika, Cletus przesunal ostroznie uchwyt sterowniczy najpierw w jedna, a potem w druga strone, chcac ustalic bezpieczne granice zmiany kierunku. Pierwsza proba wprawila jego nogi w ruch wahadlowy, ale Cletus szybko opanowal kolysanie i po chwili powrocil do wyprostowanej pozycji. Po prawej stronie rozposcieral sie stosunkowo wolny skrawek dzungli. Cletus delikatnie przesunal dzwignie sterowania i odetchnal z ulga, kiedy tor powietrzny skierowal go w tamta strone. Nastepnie, dosc raptownie, znalazl sie wsrod drzew. Ziemia pedzila w jego kierunku. Wysoki, poszczerbiony pniak, pozostalosc po zlamanym drzewie, ktorego Cletus wczesniej nie widzial, poniewaz czesciowo okrywaly go pnacza zielonego poszycia, zdawal sie mierzyc wen jak wlocznia. Desperacko szarpnal dzwignia. Z dysz wystrzelily strumienie ognia. Obrocil sie wokol wlasnej osi, z hukiem odbil od pniaka i runal na ziemie. Ogarnela go fala ciemnosci. Rozdzial XV Kiedy Cletus przyszedl do siebie, a stalo sie to zaledwie pare sekund pozniej, lezal skrecony na ziemi z chorym kolanem podgietym pod siebie. W glowie mu dzwonilo, ale poza tym czul sie nie najgorzej.Usiadl niepewnie i pomagajac sobie rekami probowal delikatnie wyprostowac niesprawna noge. Wtedy poczul bol, narastajacy i grozacy utrata przytomnosci. Walczyl, by nie zemdlec. Z wolna slabosc ustepowala. Dyszac oparl sie plecami o pien drzewa, aby odpoczac i moc zastosowac wlasna technike samokontroli. Stopniowo bol w kolanie znikal, a oddech uspokajal sie. Uderzenia serca stawaly sie wolniejsze. Cletus skoncentrowal sie, chcac rozluznic wszystkie miesnie ciala i odizolowac w ten sposob uszkodzone kolano. Wkrotce ogarnelo go znajome uczucie oderwania od rzeczywistosci. Pochylil sie do przodu i delikatnie wyprostowal noge, odwinal nogawke spodni i przyjrzal sie stawowi kolanowemu. Kolano zaczynalo puchnac, ale poza tym badajace je palce nie stwierdzily tym razem zadnego powaznego nadwerezenia. Cletus odczuwal bol w postaci odleglego naporu na sciane izolacyjna utworzona wokol stawu. Trzymajac sie pnia drzewa, przenoszac jednoczesnie caly ciezar ciala na zdrowa noge, powoli usilowal sie podniesc. Kiedy juz wstal, sprobowal ostroznie oprzec sie lekko na chorej nodze. Wytrzymala, ale czul w niej zlowieszcza slabosc. Przez chwile zastanawial sie nad uzyciem aparatu do skokow, by uniesc sie znowu w powietrze ponad wierzcholki drzew, i dalej, w dol rzeki. Po sekundzie jednak odrzucil ten pomysl. Nie mogl ryzykowac ponownego twardego ladowania na chorym kolanie, a znalezienie sie w rzece o tak silnym pradzie rowniez byloby nierozsadne. Moze musialby plynac, a plywanie mogloby do reszty pogorszyc stan jego kolana. Odpial pasy uprzezy i pozwolil calemu urzadzeniu opasc na ziemie. Uwolniony od jego ciezaru, skaczac na zdrowej nodze, zblizyl sie do mlodego drzewka o srednicy okolo pieciu centymetrow. Wyciagnawszy bron, przestrzelil pien po raz pierwszy na wysokosci poltora metra od ziemi i drugi raz tuz przy samej ziemi. Obdarl go z malych galazek, otrzymujac w ten sposob mocna laske, na ktorej mogl sie wesprzec. Wspomagajac sie nia zaczal kustykac w strone rzeki. Dotarl w koncu nad brzeg szarej, ruchomej wody. Wyciagnal zza pasa maly radionadajnik, ustawil na odleglosc do stu metrow i wywolal Wefera na odpowiedniej dlugosci. Wefer zglosil sie i kilka minut pozniej jeden z Markow V wystawil z wody swoj potezny, wyposazony w lemiesze przod dziesiec metrow przed Cletusem. -Co teraz? - zapytal Wefer, kiedy zabral juz Cletusa na poklad, a nastepnie na dol, do sterowni Marka V. Cletus odchylil sie do tylu na krzesle, ktore mu podsunieto, i ostroznie wyciagnal przed siebie chora noge. -Moi ludzie, po pol kompanii na brzegach obu rzek, dotra tutaj do nas za okolo - przerwal, aby spojrzec na zegarek - trzydziesci minut. Chce, by jeden z twoich Markow V przewiozl ich pod woda, kolejno pluton po plutonie, na skraj miasta w dolnym biegu rzeki. Mozesz poswiecic jedna ze swoich maszyn? A przy okazji, jak idzie podwyzszanie poziomu wody? -Swietnie - odparl Wefer. - Te twoje plutony beda po kolana w wodzie, kiedy znajda sie w dolnej czesci miasta. Daj mi jeszcze godzine, a nawet tylko dwiema maszynami tak poglebie rzeke, jak chciales. Nie ma wiec problemu z wykorzystaniem jednego Marka V jako promu. -Wspaniale - powiedzial Cletus. Cletus zabral sie do miasta razem z ostatnia grupa Dorsajow przewozonych Markiem V. Jak przepowiedzial Wefer, woda na ulicach w najnizszej czesci miasta siegala po kolana. Eachan Khan przywital Cletusa, kiedy ten utykajac wszedl do pokoju dowodzenia w dorsajskiej kwaterze glownej w Two Rivers. -Niech pan siada, pulkowniku - powiedzial Eachan, prowadzac Cletusa do krzesla stojacego naprzeciwko tablicy z wykresami. - Co sie dzieje z rzeka? Musielismy zgromadzic wszystkich cywilow w najwyzszych budynkach. -Wefer Linet i kilka tych jego podwodnych buldozerow pracuja w dolnym biegu rzeki, aby podniesc poziom wody - odparl Cletus. - Pozniej podam panu szczegoly. A teraz, jak sprawy wygladaja tutaj? -Jak dotad tylko pare snajperskich strzalow od wysunietych do przodu neulandzkich zwiadowcow - powiedzial Eachan. - Te panskie punkty obrony umocnione workami z piaskiem to swietny pomysl. Ludziom bedzie w nich sucho i wygodnie, a Neulandczycy brnac beda po kostki w wodzie, by do nich dotrzec. -Moze i my bedziemy musieli wejsc do wody i sami troche sie pomoczyc - rzekl Cletus. - Przyprowadzilem panu dodatkowo prawie dwie setki ludzi. Czy sadzi pan, ze razem z tymi, ktorych pan ma, mozna by zmontowac atak? Eachan nigdy nie mial sklonnosci do jakichs wiekszych zmian wyrazu twarzy, ale w spojrzeniu, ktore rzucil teraz Cletusowi, znalazlo sie tyle wyraznej emocji, ile ten jeszcze u niego nie widzial. -Atak? - powtorzyl. - Dwie i pol... najwyzej trzy kompanie przeciwko szesciu lub osmiu batalionom? Cletus potrzasnal glowa. - Powiedzialem zmontowac, a nie przeprowadzic - odrzekl. - Wszystko, co chce osiagnac, to dokuczyc neulandzkim oddzialom czolowym tak, by musialy sie zatrzymac i poczekac, az nadciagna pozostale, nim zaczna znowu na nas nacierac. Mysli pan, ze zdolamy tyle osiagnac? -Hmm. - Eachan pogladzil wasy. - Cos takiego... tak, wydaje mi sie, ze to calkiem mozliwe. -Dobrze - powiedzial Cletus. - W jaki sposob moze mnie pan polaczyc z pulkownikiem Doddsem, najlepiej gdyby byly jednoczesnie obraz i glos? -Kanal jest otwarty - odpowiedzial Eachan. Przeszedl przez pokoj i wrocil z polowym telefonem. -Tu pulkownik Khan - powiedzial do aparatu. - Pulkownik Grahame chce mowic z pulkownikiem Doddsem. Podal telefon Cletusowi. Kiedy reka Cletusa objela sluchawke, ekran wizyjny zajasnial i pojawila sie na nim twarz Marca, a za nia ekrany z wykresami. -Pulkowniku? - Marc patrzyl na Cletusa. - Jest pan w Bakhalli? -Zgadza sie - rzekl Cletus. - Podobnie jak kompania, ktora polecilem ci wyslac do mnie na zakret glownej rzeki. Mozesz mi pokazac tablice, ktora jest za toba? Marc odsunal sie na bok i tablica z wykresami znajdujaca sie bezposrednio za nim wypelnila caly ekran telefonu. Szczegoly byly zbyt male, by je mozna bylo wychwycic, ale Cletus zorientowal sie, ze dwie glowne grupy wojsk neulandzkich zblizaja sie wlasnie do siebie na piaszczystej rowninie, ktora zaczynala sie tam, gdzie sasiadujace ze soba nadbrzezne urwiska zbiegajacych sie rzek Blue i Whey w koncu laczyly sie i konczyly stromizna w ksztalcie litery V ponad miastem. Postepujaca za szpica zwiadowcow glowna linia Neulandczykow byla juz niecale pol kilometra od wysunietych dorsajskich umocnien broniacych miasta. Nawet teraz, z takiej odleglosci, Dorsajowie razili nieprzyjaciela ogniem. -Mam ludzi wzdluz szczytu urwiska zarowno jednej, jak i drugiej rzeki, powyzej Neulandczykow - rozlegl sie glos Marca - i mam co najmniej dwie kompanie wyposazone w bron energetyczna w dole, ponizej rowniny, u stop tych urwisk, ostrzeliwujace ich tylne straze. -Wycofaj te kompanie - powiedzial Cletus. - Nie ma sensu ryzykowac zycie ludzi, jesli nie musimy tego robic. Chce tez, bys zostawil swoich ludzi na szczycie obu urwisk, ale kaz im zmniejszyc ogien. Niech zrobia to stopniowo, po trochu, wreszcie niech strzelaja tylko po to, aby przypominac Neulandczykom, ze nadal tam jestesmy. -Wycofac? - powtorzyl Marc. Na ekranie pojawila sie znowu jego twarz pelna dezaprobaty. - I zmniejszyc ogien? A co u was tam w miescie? -Ruszamy do ataku - powiedzial Cletus. Marc wpatrywal sie w niego z ekranu nic nie mowiac. Mysli mial wypisane na twarzy. Dysponujac ponad trzema tysiacami ludzi, dostal rozkaz, by zaprzestac nekania ogniem tylow wojsk nieprzyjacielskich liczacych ponad szesc tysiecy zolnierzy. I mial to robic tylko dlatego, zeby nie ryzykowac strat. Cletus tymczasem z niecalymi szescioma setkami ludzi planuje zaatakowac wroga od czola. -Zaufajcie mi, pulkowniku - powiedzial Cletus miekko do sluchawki. - Czy nie powiedzialem wam tydzien temu, ze zamierzam wyjsc z tej bitwy z jak najmniejsza liczba zabitych? -Tak jest, pulkowniku - odparl Marc niechetnie, wyraznie nadal zdezorientowany. -Wiec rob, jak mowie - rzekl Cletus. - Nie martw sie, gra jeszcze nie jest skonczona. Niech twoi ludzie zmniejsza ogien tak, jak kazalem, ale powiedz im, zeby byli czujni. Nieco pozniej beda mieli jeszcze wiele okazji, aby uzyc broni. Przerwal lacznosc i oddal telefon Eachanowi. -W porzadku - powiedzial. - Zajmijmy sie teraz montowaniem tego ataku. Trzydziesci minut pozniej Cletus siedzial w wozie bojowym, ktory sunal na poduszce powietrznej dwadziescia centymetrow nad zalewajaca ulice woda, siegajaca juz do kostek nawet tutaj, w gornej czesci miasta. Widzial blisko pol tuzina grup zolnierzy dorsajskich z pierwszej linii ataku posuwajacych sie do przodu, rozstawionych co dwadziescia metrow i czyniacych nalezyty uzytek z mijanych domow, drzew i innych naturalnych oslon. Tuz przed soba, posrodku pulpitu sterowniczego wozu bojowego, mial mala kopie tablicy z wykresami, na ktorej ukazywaly sie informacje przekazywane przez Eachana z glownego ekranu w dorsajskiej Kwaterze Glownej w miescie. Widzial Neulandczykow ustawiajacych sie w szeregi u podstawy pionowej sciany z kamieni i ziemi, tam gdzie schodzily sie sasiadujace ze soba urwiska. Nieprzyjacielska linia ciagnela sie jakies piecset metrow po piaszczystej ziemi tworzacej przesmyk, laczacy podnoza obu urwisk z rozleglejszym obszarem lekko wzniesionego terenu, na ktorym zbudowano miasteczko Two Rivers. Ekran nie pokazywal jednakze rzeczywistej szerokosci przesmyku, gdyz skrywala go teraz rowna tafla plynacej wody siegajaca od urwiska i tego, co stanowilo przeciwlegly brzeg Whey, po sasiadujace urwisko i to, co tworzylo przeciwlegly brzeg Blue. Trudno bylo sie zorientowac, gdzie pod ta szara ruchoma tafla, z wyjatkiem tego miejsca na przesmyku, na ktorym roslo kilka drzew i krzakow, woda siegala kostek, a gdzie byla na tyle gleboka, by jedna z maszyn Wefera mogla przejsc po dnie nie zauwazona. Cletus ostrzegl atakujacych zolnierzy, by trzymali sie raczej srodka nieprzyjacielskiej linii, chcac uniknac znalezienia sie w glebokiej wodzie, ktora porwalaby ich w dol rzeki. Atakujacy zatrzymali sie za oslona stanowiaca ostatni szereg domow i wyrownali linie. Nieprzyjaciel znajdowal sie zaledwie kilkaset metrow dalej. -W porzadku - powiedzial Cletus przez polowy telefon. - Naprzod! Pierwsza fala atakujacych podniosla sie z miejsca, w ktorym byla ukryta, i ruszyla naprzod biegiem zygzakami. Ich koledzy znajdujacy sie z tylu otworzyli ogien w kierunku nieprzyjaciela, podobnie jak uczynily to punkty obrony ostrzeliwujace przesmyk. Oddzialy neulandzkie, stojace nadal na suchym skrawku nieco wyzszego terenu u stop urwistych brzegow, wpatrywaly sie ze zdumieniem w uzbrojonych w karabiny zolnierzy pedzacych ku nim w wielkich chmurach wodnego pylu w wyraznie samobojczych celach. Zanim zdolaly zareagowac, pierwsza fala atakujacych przypadla do ziemi, kryjac sie za wszelkimi mozliwymi oslonami, druga ich fala znajdowala sie juz w drodze. Neulandczycy ockneli sie dopiero wtedy, kiedy ruszyla trzecia fala. Ale do tego czasu ogien atakujacych - jak i ogien z nieco ciezszej broni automatycznej z punktow obrony - scial ich pierwsze linie. Przez moment niedowierzanie omal nie przerodzilo sie w panike. Zolnierze neulandzcy sadzili, iz w Two Rivers poza symbolicznymi silami nie ma zadnych wojsk, ktore bylyby w stanie stawic im opor, a wiec cala sprawa zasadza sie na rozgromieniu kilku malych gniazd oporu i niczym wiecej. A tu zostali zaatakowani przez najwyrazniej znacznie liczebniejsza jednostke Dorsajow niz ta, ktora, jak im zasugerowano, miala znajdowac sie w miescie. Przednia linia neulandzka zachwiala sie i zaczela powoli cofac, napierajac na tylne oddzialy, ktore wlasnie przepychaly sie do przodu, aby zobaczyc, co sie dzieje. Zamieszanie bylo wystarczajace, by zwiekszyc panike. Oddzialy neulandzkie, ktore nigdy przedtem nie stoczyly walnej bitwy, mimo calej nowoczesnej, dostarczonej przez Koalicje broni stracily glowe i zaczely robic to, czego instynktownie unikalby kazdy zaprawiony w walce zolnierz. Tu i tam zaczely strzelac do szarzujacych postaci z karabinow energetycznych. Przy pierwszym dotknieciu ognistych wiazek plytka woda buchnela klebami pary i w ciagu paru sekund nacierajacy Dorsajowie byli tak skutecznie ukryci, jak gdyby Neulandczycy usluznie spuscili na nich zaslone dymna. Wtedy panika w kilku pierwszych szeregach Neulandczykow przerodzila sie w calkowita kleske. Ludzie znajdujacy sie z przodu obrocili sie i zaczeli przedzierac przez napierajace z tylu szeregi. -Do tylu! - rozkazal Cletus przez polowy telefon atakujacym Dorsajom, poniewaz niewielka ich garstka, mimo chwilowego bezpieczenstwa, jakie zapewniala im okrywajaca ich mgla, znalazla sie w tej chwili niebezpiecznie blisko przewazajacych sil neulandzkich, jak to wskazywal ekran nawet teraz, kiedy obraz byl niewyrazny. - Wracac! Wycofywac sie! Wykonalismy to, co bylo zaplanowane! Dorsajowie wycofywali sie pod oslona utrzymujacych sie wciaz wodnych oparow. Gdy znalezli sie z powrotem wsrod domow, mgla rozwiala sie. Czolo Neulandczykow nadal ogarniete bylo panika, tak ze tylko kilka zablakanych strzalow polecialo w slad za wycofujacymi sie w bezpieczne miejsce Dorsajami. Gdy Cletus przyprowadzil ich calo do dorsajskiej Kwatery Glownej, sztywno wyszedl na pancerz wozu bojowego, unoszacego sie na poduszce powietrznej nad woda dwumetrowej glebokosci chlupiaca juz na szczycie schodow prowadzacych do glownego wejscia do budynku. Zrobil duzy krok z wozu do wejscia i pokustykal zmeczony w strone pokoju dowodzenia. Byl odretwialy z wyczerpania i potykal sie idac. Jeden z mlodszych oficerow podszedl do niego, by go ujac pod ramie, ale Cletus odprawil go machnieciem reki. Wszedl chwiejnie do pokoju dowodzenia, a Eachan odwrocil sie do niego od ekranu z wykresami. -Dobrze zrobione, pulkowniku - powiedzial wolno i miekko Eachan. - Znakomicie zrobione. -Tak - odparl Cletus ochryplym glosem, zbyt zmeczony, aby udawac skromnosc. Na ekranie, tuz przed nim, Neulandczycy powoli przywracali porzadek w swoich szeregach. Stanowili teraz jednolita mase u stop urwiska. - Juz po wszystkim. -Jeszcze nie - powiedzial Eachan. - Mozemy ich jeszcze troche zatrzymac. -Zatrzymac? - Cletusowi zdawalo sie, ze pokoj chwieje sie i zaraz zacznie wirowac wokol niego. - Nie musi ich pan zatrzymywac. Mam na mysli to, ze wszystko skonczone. Wygralismy. -Wygralismy? Jak gdyby przez mgle Cletus spostrzegl, ze Eachan wpatruje sie w niego dziwnie. Troche niezdarnie podszedl do najblizszego krzesla i siadl. -Niech pan przekaze Marcowi, zeby nie pozwolil im wspiac sie na urwiska, dopoki sie nie poddadza. - Uslyszal swoj glos jakby z bardzo daleka. - Zobaczy pan. Zamknal oczy i wydalo mu sie, ze spada w ciemnosc jak kamien. Dotarl don glos Eachana. -...lekarza, natychmiast! - Eachan szybko wydawal polecenia. - Do licha, pospieszcie sie! W ten sposob ominal Cletusa ostatni akt bitwy w Two Rivers. Od momentu paniki, wywolanej atakiem Dorsajow pod dowodztwem Cletusa, na szesc tysiecy zolnierzy z Neulandii zaczely sypac sie klopoty. Ponad pol godziny zajelo im przywrocenie porzadku i przygotowanie sie do ponownego ruszenia na miasto. Przez caly ten czas podnosil sie poziom wody w rzece, dzieki pracy Markow V Wefera. Kiedy woda siegala im juz do kolan, poczuli, ze strach kladzie na nich zimna reke. Z pewnoscia mieli przed soba znacznie wiecej oddzialow, niz im powiedziano. Wystarczajaco duzo, co najmniej tyle, by Dorsajowie mogli nie wahac sie przed przeprowadzeniem ataku. Isc naprzod oznaczalo zostac schwytanym w pulapke. Isc naprzod oznaczalo takze wejsc w stale poglebiajaca sie wode. Nawet oficerowie byli niezdecydowani, ostroznosc narzucala sie sama jako najlepsza taktyka. Wydano rozkaz odwrotu. Dwie czesci neulandzkich sil inwazyjnych rozdzielily sie w uporzadkowany sposob i zaczely cofac wzdluz nadrzecznych rownin, ktorymi wczesniej nadeszly. Ale w miare jak sie cofaly, zarowno z jednej, jak i z drugiej strony, plaskie brzegi zwezaly sie tak, ze ludzie znajdujacy sie najdalej od urwiska zaczeli wkrotce zanurzac sie w coraz glebsza wode, a prad porywal ich z powrotem. Kiedy coraz wiecej Neulandczykow porwanych przez prad walczylo z zywiolem, machajac rekami i krzyczac o pomoc, w szeregach ciagle jeszcze stojacych w plytkiej wodzie poczela znowu narastac panika. Zaczeto tloczyc sie i przepychac, aby dostac sie jak najblizej urwiska. Wkrotce zwarte szyki rozsypaly sie. W ciagu paru minut zolnierze wylamali sie ze swoich szeregow i zaczeli wspinac na urwisko, w kierunku bezpiecznego, wysoko polozonego terenu. Ale w tym wlasnie momencie Marc zgodnie z wczesniejszymi pisemnymi rozkazami Cletusa wydal swoim Dorsajom ustawionym wzdluz calego urwiska komende, aby strzelali w dol do tych, ktorzy uciekali przed stale podnoszaca sie woda... Pozniej slychac juz bylo tylko krzyki. Dorsajowie nie musieli nawet wzywac Neulandczykow do poddania sie. Ogarnieci panika, ubrani w mundury, mieszkancy kraju zza Etter Pass odrzucali bron i wdrapywali sie na zbocze z rekami w gorze, najpierw tylko kilku, a pozniej cale tlumy. Zanim slonce dotknelo zachodniego horyzontu, ponad szesc tysiecy zolnierzy - jak sie pozniej mialo okazac, ponad siedemdziesiat procent neulandzkiej armii - siedzialo stloczonych pod straza uzbrojonych Dorsajow. Cletus jednak, nadal nieprzytomny, nic o tym nie wiedzial. W pokoju dorsajskiej Kwatery Glownej w Two Rivers specjalista od protez, ktory przylecial z Bakhalli, wyprostowywal sie wlasnie po zbadaniu lewego, opuchnietego kolana Cletusa. Twarz mial powazna. -No i jak, doktorze? - zapytal niecierpliwie Eachan. - Da sie wyleczyc, prawda? Lekarz potrzasnal przeczaco glowa i z powaga spojrzal na Eachana. - Nie, nie da sie - powiedzial. - Straci noge az do kolana. Rozdzial XVI -Protezy kolan i stawow skokowych, a w istocie protezy konczyn dolnych - tlumaczyl cierpliwie lekarz - sa naprawde doskonale. W ciagu dwoch miesiecy od zalozenia protezy bedzie pan prawie tak sprawny, jak byl pan wczesniej. Naturalnie, nikomu nie jest latwo pogodzic sie z mysla o amputacji...-To nie mysl o amputacji mnie martwi - przerwal Cletus. - Mam do zrobienia takie rzeczy, ktore wymagaja dwoch nog z krwi i kosci. Wole przeszczep. -Wiem - odpowiedzial doktor. - Ale pamieta pan, ze przeprowadzilismy testy, ktore wykazaly, iz w pana przypadku istnieje najwyzsze prawdopodobienstwo odrzucenia. Wszystko wskazuje na to, ze mamy do czynienia z psychologicznym, a nie z fizjologicznym odrzuceniem. Jesli tak jest, to nie moga panu pomoc zadne leki immunosupresyjne. Mozemy przeszczepic noge, lecz panski organizm z pewnoscia odrzuci przeszczep. -Czy jest pan pewien, ze to kwestia odrzucenia psychologicznego? - zapytal Cletus. -Badania lekarskie wykazaly, ze ma pan niezwykla odpornosc na hipnoze, nawet przy zastosowaniu lekow - odpowiedzial lekarz. - Ten rodzaj odpornosci stwierdzamy prawie zawsze u ludzi, ktorzy wykazuja sklonnosc do psychologicznego odrzucania przeszczepow organow, i za kazdym razem, kiedy stwierdzamy taka odpornosc, zawsze, bez wyjatkow, dochodzi do psychologicznego odrzucenia. Ale zeby to sprawdzic, przynioslem ze soba jeden z nowych, syntetycznych lekow psychotropowych. Przy bezpiecznej dawce zachowuje sie swiadomosc, lecz lek calkowicie paralizuje wole. Jesli po jego zaaplikowaniu zdola pan oprzec sie hipnozie, to panska odpornosc jest niewiele nizsza od tej, jaka moze osiagnac tylko psychiatra. To prawdopodobnie kwestia genetyczna. Czy chce pan to wyprobowac? -Niech pan zaczyna - powiedzial Cletus. Doktor umocowal wokol przedramienia Cletusa opaske z hipnosprayem; zbiorniczek z podzialka znalazl sie nad duza zyla. Widoczny w nim byl poziom plynu. Umiesciwszy kciuk z jednej strony, a maly palec z drugiej strony opaski, doktor przylozyl palec wskazujacy do przycisku zbiorniczka. -Bede pytal pana o nazwisko - powiedzial. - Niech pan sprobuje mi nie odpowiadac. Wtedy kiedy bedzie pan odmawial odpowiedzi, ja bede zwiekszal dawke. Gotowy? -Gotowy - odparl Cletus. -Jak sie pan nazywa? - spytal doktor. Cletus poczul zimny podmuch hipnosprayu na skorze przedramienia. Potrzasnal przeczaco glowa. -Powie mi pan swoje nazwisko? - powtorzyl lekarz. Cletus znowu potrzasnal glowa przeczaco. Nadal czul zimne dotkniecie. Ku swemu zaskoczeniu nie mial zawrotow glowy ani innych objawow wskazujacych, ze lek dziala. -Prosze podac mi swoje nazwisko. -Nie. -Nazwisko... Pytania nastepowaly jedno po drugim, a Cletus stale odmawial odpowiedzi. Nagle, ni stad, ni zowad, wydalo mu sie, ze pokoj wypelnia sie biala mgla. Zawirowalo mu w glowie i byla to ostatnia rzecz, ktora zapamietal. Kiedy wrocil do przytomnosci, poczul ogromne znuzenie, a potem spostrzegl doktora stojacego nad lozkiem. Hipnospray znikl juz z przedramienia. -Nie - rzekl lekarz i westchnal. - Opieral sie pan az do chwili utraty przytomnosci. Po prostu nie ma sensu probowac transplantacji. Cletus spojrzal na niego prawie chlodno. - W takim razie - powiedzial - czy moze pan przekazac Mondarowi, Outbondowi Exotikow, ze chcialbym z nim porozmawiac? Doktor otworzyl usta, jak gdyby chcial cos powiedziec, pozniej zamknal je, skinal glowa i wyszedl. Do pokoju zajrzala pielegniarka. - General Traynor przyszedl do pana, pulkowniku - oznajmila. - Czy czuje sie pan na silach, aby sie z nim zobaczyc? -Oczywiscie - odparl Cletus. Nacisnal guzik, ktory podnosil gorna czesc lozka, tak ze znalazl sie w pozycji siedzacej. Bat wszedl do pokoju i stanal obok poslania, patrzac na Cletusa z gory; jego twarz zamienila sie w kamienna maske. -Prosze usiasc, generale - odezwal sie Cletus. -Nie mam zamiaru bawic tu tak dlugo - powiedzial Bat. Odwrocil sie, aby zamknac drzwi pokoju. Nastepnie spojrzal znowu na Cletusa. -Mam panu tylko dwie rzeczy do powiedzenia - zaczal. - Kiedy w koncu wywazylem drzwi od szafki z bronia w panskim biurze i wyjalem pistolet, by przestrzelic zawiasy w drzwiach wyjsciowych, bylo juz niedzielne popoludnie, postaralem sie wiec wydostac w tajemnicy z miasta i nim doszlo do awantury, zadzwonilem po cichu do pulkownika Dupleine'a. Ucieszy sie pan wiec slyszac, ze nie bedzie zadnej awantury. Oficjalnie mialem w piatek drobny wypadek niedaleko od Bakhalli. Moj samochod wypadl z szosy. Stracilem przytomnosc zablokowany w srodku. Nie moglem sie wydostac az do niedzieli. Oficjalnie rowniez to, czego dokonal pan w Two Rivers, biorac do niewoli tych Neulandczykow, odbylo sie na moj rozkaz. -Dziekuje, generale - powiedzial Cletus. -Niech mi pan sie nie przypochlebia! - burknal Bat. - Wiedzial pan, ze jestem zbyt bystry, by zrobic pieklo z tego powodu, iz sie pan mnie pozbyl, dopoki nie stwierdze, co z tego wyniklo. Wiedzial pan, ze zrobie to, co zrobilem. Wiec nie prowadzmy gry. Zamknal mnie pan i nikt nigdy sie o tym nie dowie. Ale wzial pan rowniez do niewoli dwie trzecie neulandzkiej armii, i tylko ja na tym zyskam w Genewie. Tak wygladaja sprawy, i to jest pierwsza z tych dwoch rzeczy, o ktorych przyszedlem panu powiedziec. Cletus skinal glowa. -A teraz druga sprawa - powiedzial Bat. - To, czego pan dokonal w Two Rivers, stanowi cholerny kawal swietnej sztuki dowodzenia. Potrafie to docenic. Ale nie musze podziwiac pana. Nie podoba mi sie sposob, w jaki pan dziala, Grahame, i nie potrzebuje pana - i Sojusz tez pana nie potrzebuje. To jest wlasnie druga rzecz, ktora chcialem panu powiedziec. Zadam panskiej rezygnacji. Chce ja miec na biurku w ciagu czterdziestu osmiu godzin. Moze pan wracac do domu i pisac ksiazki jako cywil. Cletus popatrzyl na Bata spokojnie. - Juz zlozylem prosbe o zwolnienie ze sluzby w wojsku sojuszniczym - powiedzial. - Zrzekam sie rowniez swojego ziemskiego obywatelstwa. Juz zlozylem wniosek o obywatelstwo dorsajskie, i zostal on przyjety. Brwi Bata uniosly sie. Przynajmniej ten jeden raz jego surowa, autorytatywna twarz wygladala prawie glupio. - Opuszcza pan Sojusz? - zapytal. - Zupelnie? -Emigruje, to wszystko - odparl Cletus. Usmiechnal sie lekko do Bata. - Niech sie pan nie martwi, generale. Nie jestem bardziej niz pan zainteresowany ujawnieniem faktu, iz tkwil pan zamkniety w moim biurze przez czesc weekendu. Przyjmijmy, ze do biura dostal sie neulandzki szpieg, a kiedy juz znalazl sie w pulapce, udalo mu sie z niej uwolnic. Oczy obu mezczyzn spotkaly sie. Po chwili Bat pokrecil glowa. - Tak czy inaczej - powiedzial - nie bedziemy musieli sie juz widywac. Odwrocil sie i wyszedl. Cletus lezal patrzac w sufit, az w koncu zasnal. Mondar zjawil sie dopiero nastepnego popoludnia; przepraszal, ze nie przyszedl wczesniej. -Wiadomosc, ze chcesz sie ze mna widziec, przyszla normalna poczta - powiedzial siadajac na krzesle obok lozka Cletusa. - Najwidoczniej twoj dobry lekarz nie znalazl nic pilnego w twojej prosbie. -Tak - odparl Cletus - bo to nie jego dziedzina wiedzy. -Jak sadze, przypuszczal, ze bede ci musial powiedziec, iz my, Exotikowie, rowniez nie mozemy ci pomoc - rzekl Mondar wolno. - Obawiam sie, ze ma racje. Dzwonilem do szpitala po otrzymaniu wiadomosci od ciebie i rozmawialem z kims z tutejszego personelu. Powiedziano mi, ze twoj problem polega na prawie pewnym psychologicznym odrzuceniu kazdego przeszczepionego organu. -Zgadza sie - potwierdzil Cletus. -Podobno masz nadzieje, ze moze ja albo jakis inny Exotik wspoldzialajac z toba moglby przezwyciezyc taka psychologiczna reakcje wystarczajaco dlugo, by mozna bylo przeszczepic ci zdrowa noge. -Czy to nie jest mozliwe? - Cletus bacznie przygladal sie Exotikowi, kiedy ten mowil. Mondar spojrzal w dol i pogladzil blekitna szate, ktora przykrywala jego zlaczone kolana. Nastepnie podniosl wzrok na Cletusa. -To nie jest niemozliwe - powiedzial. - Byloby to mozliwe w przypadku kogos takiego jak ja, kto od dziecka doskonalil sie w umyslowej i fizycznej samokontroli. Potrafie opanowac bol lub nawet swiadomie, sila woli, zatrzymac bicie serca, jesli tylko zechce. Moglbym rowniez, jesli byloby to konieczne, zniesc swoje reakcje immunologiczne, nawet wtedy, gdyby w gre wchodzil taki rodzaj psychologicznego odrzucenia, jak w twoim przypadku... Cletusie, masz ogromny, wrodzony talent, ale brak ci wielu lat treningu. Nawet z moja pomoca nie bylbys w stanie kontrolowac mechanizmow odrzucenia zachodzacych w twoim organizmie. -Nie jestes jedynym, ktory potrafi opanowac bol - powiedzial Cletus. - Ja rowniez potrafie to zrobic. -Potrafisz? - Mondar wygladal na zaciekawionego. - Oczywiscie, przyszlo mi to do glowy. Zarowno wtedy, po Etter Pass, jak i tym razem, po Two Rivers, kiedy to znowu nadwerezyles kolano, a pozniej jeszcze chodziles, gdy normalnie kazdy ruch powinien byc nie do zniesienia. Przymruzyl lekko oczy w zamysleniu. - Powiedz mi, czy ty odrzucasz bol, mam na mysli to, czy wzbraniasz sie przed przyznaniem, ze ten bol istnieje? Czy tez jestes swiadomy tego, ze to odczucie istnieje, ale nie pozwalasz, aby na ciebie wplywalo? -Ignoruje go - odpowiedzial Cletus. - Zaczynam od rozluznienia sie, az czuje sie troche tak, jakbym sie unosil. Juz takie odprezenie w duzym stopniu lagodzi bol. Nastepnie zabieram sie do tego, co jeszcze zostalo, i w mniejszym lub wiekszym stopniu odbieram temu zabarwienie. Wtedy zostaje mi juz tylko uczucie jakby napiecia. Potrafie powiedziec, czy zmniejsza sie ono, czy zwieksza, czy tez calkowicie ustepuje, ale w zaden sposob mi nie przeszkadza. Mondar wolno pokiwal glowa. - Bardzo dobrze. Nawet niezwykle dobrze jak na samouka - powiedzial. - Powiedz mi, czy potrafisz kontrolowac swoje sny? -Do pewnego stopnia - odparl Cletus. - Moge postawic przed soba problem, kiedy zasypiam, i rozwiazac go w czasie snu, niekiedy w formie marzenia sennego. W ten sposob potrafie rowniez rozwiazywac problemy, kiedy czuwam, wylaczajac pewna czesc swojego umyslu i pozwalajac, ze tak powiem, reszcie ciala i umyslu zdac sie na automatycznego pilota. Mondar przyjrzal mu sie. Pozniej pokiwal glowa. Byl to jednak gest pelen podziwu. -Zdumiewasz mnie, Cletusie - rzekl Exotik. - Czy sprobowalbys czegos dla mnie? Spojrz na te sciane po swojej lewej stronie i powiedz mi, co widzisz. Cletus odwrocil glowe od Mondara i popatrzyl na plaska, pionowa plaszczyzne pomalowanej na bialo sciany. Za prawym uchem, nieco ponizej niego, poczul lekkie mrowienie, po ktorym nastapila gwaltowna eksplozja bolu w miejscu uklucia, podobnie jak po uzadleniu nastepuje bol spowodowany jadem pszczoly. Cletus spokojnie wzial oddech; przy wydechu purpurowa gwaltownosc bolu ustapila i stala sie niewazna. Odwrocil sie do Mondara. -Nic oczywiscie - powiedzial - nie widzialem. -Naturalnie. To byl podstep, szlo o to, bys odwrocil glowe - powiedzial Mondar, chowajac pod szata cos, co wygladalo jak miniaturowy olowek automatyczny. - Zdumiewajace jest to, iz nie spostrzeglem najmniejszego drgniecia skory, a to juz jest psychologiczna reakcja. Najwyrazniej twoje cialo nie ma zbyt wielu watpliwosci co do tego, ze potrafisz szybko opanowac bol. Zawahal sie. - Dobrze, Cletusie - rzeki. - Pomoge ci. Ale uczciwie ostrzegam, ze nadal nie widze realnej szansy powodzenia. Kiedy chcesz, zeby dokonano transplantacji? -Nie chce przeszczepu - odparl Cletus. - Mysle, ze masz racje co do niemoznosci powstrzymania u mnie mechanizmow odrzucenia. Zrobmy wiec cos innego. Poniewaz tak czy siak jest to trudne przedsiewziecie, sprobujmy leczenia cudem. -Cudem... - Mondar wolno powtorzyl to slowo. -Czemu nie? - powiedzial Cletus wesolo. - W ciagu wiekow odnotowano wiele cudownych wyleczen. Przypuscmy, ze poddam sie czysto symbolicznej operacji. Z mojego lewego kolana usunieto zarowno cialo, jak i kosci w miejscu, w ktorym chirurgicznie implantowano mi sztuczny fragment, kiedy to przed laty zostalem ranny po raz pierwszy. Chce, aby wyjeto te proteze i w to miejsce, gdzie w lewym kolanie brakuje ciala i kosci, wszczepiono mi male, czysto symboliczne, odpowiednie fragmenty z prawego kolana. Nastepnie oba kolana wlozymy w gips - spojrzenia obu mezczyzn spotkaly sie - a ty i ja skoncentrujemy sie mocno w tym czasie, w ktorym bedzie nastepowalo gojenie. Mondar siedzial jeszcze chwile. Potem wstal. -Wszystko ostatecznie jest mozliwe - mruknal. - Powiedzialem juz, ze ci pomoge. Ale to bedzie wymagalo przemyslenia i konsultacji z innymi Exotikami. Zajde do ciebie za dzien lub dwa. Nastepnego ranka Cletus odebral wizyte Eachana Khana i Melissy. Eachan wszedl pierwszy, sam. Siadl sztywno na krzesle obok lozka Cletusa. Cletus podparty w pozycji siedzacej popatrzyl przenikliwie na starszego mezczyzne. -Dowiedzialem sie, ze beda probowali zrobic cos z panskim kolanem - powiedzial Eachan. -Przylozylem do tego reki - odparl Cletus usmiechajac sie. -Tak. No coz, powodzenia. - Eachan spojrzal w bok, zerknal przez okno pokoju i wreszcie z powrotem na Cletusa. - Pomyslalem, ze przyniose panu zyczenia od panskich zolnierzy i oficerow - powiedzial. - Obiecal im pan zwyciestwo prawie bez strat w ludziach i dotrzymal pan slowa. -Obiecalem bitwe - poprawil lagodnie Cletus. - I mialem nadzieje, ze nie bedzie duzych strat. Poza tym sami zasluzyli na uznanie za sposob, w jaki wykonywali rozkazy. -Nonsens! - szorstko powiedzial Eachan. Odchrzaknal. - Oni wiedza, ze zamierza pan tutaj osiasc. Wszyscy ciesza sie z tego. Nawiasem mowiac, wyglada na to, ze zapoczatkowal pan mala serie emigracyjna. Ten panski mlody porucznik przechodzi do nas, jak tylko wygoi mu sie ramie. -Przyjal go pan, prawda? - zapytal Cletus. -Tak, rozumie sie - odparl Eachan. - Dorsajowie przyjma kazdego wojskowego z dobra opinia. Bedzie musial skonczyc nasza szkole oficerska, jesli tylko chce zatrzymac swoj patent. Marc Dodds powiedzial mu, ze nie ma zadnej gwarancji, iz mu sie to uda. -Uda mu sie - powiedzial Cletus. - A przy okazji, chcialbym zasiegnac panskiej opinii w pewnej sprawie, teraz, kiedy sam jestem Dorsajem. Czy moglbym, jak pan sadzi, dostarczywszy funduszy na utrzymanie, wyposazenie i szkolenie, zebrac pulk zolnierzy i oficerow, gotowych poswiecic szesc miesiecy na odbycie calkowitego przeszkolenia, gdybym zagwarantowal im, ze pod koniec tego okresu znajda zatrudnienie za place o polowe wyzsza od obecnej? Eachan popatrzyl ze zdziwieniem. - Szesc miesiecy to zbyt dlugo dla zawodowego zolnierza, by zyc tylko na wikcie - powiedzial po chwili. - Mysle jednak, ze po Two Rivers moze sie to udac. Ale to nie nadzieja na wieksze zarobki mialaby takie znaczenie dla wiekszosci tych ludzi, ktorzy sprowadzili juz swe rodziny na Dorsaj. Tym, co moglby im pan zaoferowac, sa wieksza szansa na pozostanie przy zyciu i mozliwosc powrotu do tych wlasnie rodzin. Chce pan, abym sie tym zajal? -Bylbym zobowiazany - odparl Cletus. -W porzadku - powiedzial Eachan. - Ale skad na to wszystko wezma sie pieniadze? Cletus usmiechnal sie. - Mam paru ludzi na mysli - powiedzial. - Poinformuje pana o tym pozniej. Moze pan przekazac oficerom i zolnierzom, ze wszystko oczywiscie uzaleznione jest od uzyskania przeze mnie funduszy. -Naturalnie! - Eachan pogladzil wasy. - Melly jest tutaj. -Tak? - odezwal sie Cletus. -Tak. Prosilem ja, aby zaczekala, bo chcialbym najpierw zamienic z panem slowo w pewnych prywatnych sprawach... - Eachan zawahal sie. Cletus czekal. Plecy Eachana byly tak sztywne i proste jak pret mierniczy. Szczeki mial zacisniete, a skora na twarzy wydawala sie niczym odlana z metalu. -Dlaczego mialby sie pan z nia nie ozenic? - zapytal burkliwie. -Eachanie... - Cletus wstrzymal sie chwile. - Co sklonilo pana do myslenia, ze Melissa chcialaby wyjsc za mnie? -Lubi pana - powiedzial Eachan. - Pan ja lubi. Tworzylibyscie dobra pare. Ona kieruje sie glownie sercem, a pan niemal wylacznie rozumem. Znam was lepiej niz wy siebie nawzajem. Cletus wolno potrzasnal glowa, po raz pierwszy nie znajdujac odpowiednich slow. -Wiem, ze Melissa zachowuje sie tak, jakby znala wszystkie odpowiedzi, choc ich nie zna, ze zachowuje sie tak, jakby chciala ulozyc zycie mnie, panu i wszystkim innym - mowil dalej Eachan. - Ale ona nic nie moze na to poradzic. Jest zyczliwa dla ludzi, rozumie pan, mam na mysli to, ze wyczuwa, jacy sa naprawde z natury. Podobna jest w tym do swojej matki. I jest mloda. Czuje, ze ktos jest taki, a nie inny, i nie potrafi zrozumiec, dlaczego ludzie nie robia wlasnie tego, co wedlug niej powinni robic, bedac tym, kim sa naprawde. Ale nauczy sie. Cletus znowu potrzasnal glowa. - A ja? - powiedzial. - Dlaczego sadzi pan, ze ja tez sie naucze? -Niech pan sprobuje. Niech pan sie przekona - odparl Eachan. -A gdybym zepsul wszystko? - Cletus spojrzal na Eachana z wiecej niz tylko odrobina nieugietosci. -Wtedy uchronilby ja pan przynajmniej przed deCastriesem - wypalil Eachan bez ogrodek. - Pojdzie do niego, by zmusic mnie do tego, zebym wybral sie z nia na Ziemie. I ja pojade rowniez, aby zbierac kawalki. Poniewaz to bedzie wszystko, co z niej pozniej zostanie - kawalki. Dla niektorych kobiet to nie ma znaczenia, ale ja znam swoja Melly. Chce pan, aby deCastries ja mial? -Nie - odparl Cletus nagle uspokojony. - I nie bedzie mial. W kazdym razie moge to panu obiecac. -Byc moze - rzekl Eachan podnoszac sie. Obrocil sie na piecie. - Przysle ja teraz - powiedzial i wyszedl. Chwile pozniej w drzwiach pojawila sie Melissa. Usmiechnela sie do Cletusa serdecznie i weszla, aby usiasc na tym samym krzesle, ktore wlasnie opuscil Eachan. -Maja zamiar zajac sie twoim kolanem - powiedziala. - Ciesze sie. Patrzyl na jej usmiech. I przez chwile mial w piersi takie fizyczne odczucie, jak gdyby serce rzeczywiscie poruszylo mu sie na jej widok. W uszach brzmialo mu jeszcze to, co powiedzial Eachan, a ochronna strefa, ktora zycie i ludzie nauczyli go utrzymywac wokol siebie, zdawala sie stopniowo zanikac. -Ja rowniez - uslyszal swoje slowa. -Rozmawialam dzisiaj z Arvidem... - zawiesila glos. Spostrzegl, iz jej niebieskie oczy zatonely jak zahipnotyzowane w jego oczach, i uswiadomil sobie, ze stalo sie tak pod wplywem jego nieustepliwego spojrzenia. -Melisso - rzekl wolno - co bys powiedziala, gdybym cie poprosil, abys wyszla za mnie? -Prosze... - Byl to zaledwie szept. Cletus skierowal spojrzenie w inna strone, uwalniajac w ten sposob Melisse; dziewczyna odwrocila glowe. -Wiesz, ze mam ojca, o ktorym musze myslec, Cletusie - odezwala sie cicho. -Tak - odparl. - Oczywiscie. Nagle spojrzala na niego ponownie, obdarzajac go usmiechem, i polozyla reke na jednej z jego dloni lezacych na przescieradle. -Ale chcialam porozmawiac z toba o roznych innych rzeczach - powiedziala. - Jestes naprawde nadzwyczajnym czlowiekiem, wiesz. -Jestem, naprawde? - zapytal i zdobyl sie na usmiech. -Wiesz, ze jestes - rzekla. - Zrobiles wszystko, co zapowiedziales. Wygrales wojne dla Bakhalli i uczyniles to w ciagu kilku tygodni jedynie przy pomocy oddzialow dorsajskich. A teraz zamierzasz sam zostac Dorsajem. Nic juz teraz nie przeszkodzi ci w napisaniu tych ksiazek. Juz po wszystkim. Gdzies w glebi duszy Cletus poczul bol, a strefa ochronna poczela znowu sie wokol niego zamykac. Po raz kolejny znalazl sie samotny wsrod ludzi, ktorzy go nie rozumieli. -Obawiam sie, ze nie - powiedzial. - Jeszcze nie jest po wszystkim. Skonczyl sie dopiero pierwszy akt. W rzeczywistosci wszystko teraz naprawde sie zaczyna. Melissa spojrzala na niego ze zdziwieniem. - Zaczyna sie - powtorzyla. - Alez Dow wraca dzisiaj na Ziemie. Nie przyjedzie juz tutaj wiecej. -Obawiam sie, ze przyjedzie - powiedzial Cletus. -Przyjedzie? Po co mialby przyjezdzac? -Poniewaz jest czlowiekiem ambitnym - odparl Cletus - i-poniewaz zamierzam pokazac mu, jak zaspokoic te ambicje. -Ambicja! - W glosie dziewczyny pobrzmiewalo niedowierzanie. - Jest juz jednym z pieciu ministrow Najwyzszej Rady Koalicji. Jeszcze rok lub dwa i bez watpienia zostanie przewodniczacym rady. Czego jeszcze moglby chciec? Spojrz na to, co juz ma! -Nie zaspokoisz ambicji, podsycajac ja, tak jak nie ugasisz ognia w ten sposob - powiedzial Cletus. - Dla czlowieka ambitnego wszystko to, co juz ma, jest niczym. Liczy sie tylko to, czego jeszcze nie ma. -Ale czego on jeszcze nie ma? - Melissa byla szczerze zdumiona. -Wielu rzeczy - odparl Cletus. - Zjednoczonej Ziemi, pod jego wladza, stojacej na czele wszystkich swiatow, rowniez pod jego wladza. Melissa wytrzeszczyla oczy. - Sojusz i Koalicja polaczone? - powiedziala. - Alez to niemozliwe. Nikt nie wie tego lepiej niz Dow. -Zamierzam udowodnic mu, ze to jest mozliwe - odparl Cletus. Lekki rumieniec gniewu zabarwil policzki dziewczyny. - Zamierzasz... - urwala. - Pewnie myslisz, ze musze byc glupia, skoro siedze i slucham tego wszystkiego! -Nie - powiedzial troche smutno - nie bardziej niz inni. Mialem tylko nadzieje, ze przynajmniej raz mi uwierzysz. -Uwierzyc ci! - Raptem, nieomal ku wlasnemu zaskoczeniu, Melissa poczula dzika wscieklosc. - Mialam racje, kiedy spotkalam cie pierwszy raz i powiedzialam, ze jestes taki jak moj ojciec. Wszyscy mysla, ze to tylko skorzany stroj i bron, i nic wiecej, a prawda jest taka, ze te rzeczy nic dla niego nie znacza. Prawie wszyscy mysla, ze ty to zimna stal i kalkulacja, zadnych uczuc. Otoz, pozwol, ze ci cos powiem - nie oszukasz nikogo. Nie oszukasz ojca i nie oszukasz Arvida. A przede wszystkim nie oszukasz mnie! Ciebie obchodza ludzie, tak jak ojciec przywiazuje wage do tradycji - tradycji honoru, odwagi, prawdy i wszystkich tych rzeczy, o ktorych wszyscy mysla, ze ich juz nie ma. Wlasnie to mu zabrano tam na Ziemi i wlasnie to zamierzam odzyskac dla niego, kiedy sprawie, zeby tam wrocil, nawet jesli bede musiala zrobic to przemoca, poniewaz on jest taki jak ty. Trzeba go zmusic do tego, by zatroszczyl sie o siebie i zdobyl to, czego naprawde pragnie. -Czy kiedykolwiek pomyslalas o tym - odezwal sie Cletus spokojnie, kiedy skonczyla - ze Dorsajowie maja jakas tradycje? -Tradycje? Dorsajowie? - Pogarda uczynila glos dziewczyny zjadliwym. - Swiat wypelniony zbieranina bylych zolnierzy ryzykujacych zycie w malych wojnach innych narodow za zaplate niewiele wieksza od tej, ktora dostaje zwykly operator maszyn! Mozesz w tym doszukac sie tradycji? -Przyszlej tradycji - powiedzial Cletus. - Mysle, ze Eachan patrzy w przyszlosc dalej niz ty, Melisso. -Co mnie obchodzi przyszlosc? - Stala teraz, patrzac na niego z gory. - Chce, zeby byl szczesliwy. On potrafi troszczyc sie o wszystkich oprocz siebie. Ja musze troszczyc sie o niego. Kiedy bylam mala i umierala moja matka, prosila mnie - wlasnie mnie - abym o niego dbala. I bede. Okrecila sie i podeszla do drzwi. - I tylko o niego mam zamiar sie troszczyc - wykrzyknela zatrzymujac sie i odwracajac jeszcze raz w drzwiach. - Jesli myslisz, ze bede sie troszczyc rowniez o ciebie, to sie mylisz! Idz wiec, ryzykuj dla jakiejs jednej czy drugiej wznioslej zasady wtedy, kiedy moglbys osiasc gdzies i robic cos naprawde dobrego, pisac, pracowac w taki sposob, do jakiego jestes stworzony! Wyszla. Drzwi byly zbyt dobrze zaprojektowane, aby trzasnac za nia, ale tylko to uchronilo je od trzasniecia. Cletus lezal oparty o poduszki i patrzyl przed siebie na biala, pusta i obojetna sciane. Pokoj szpitalny wydawal sie jeszcze bardziej pusty niz kiedykolwiek przedtem. Cletus mial jednak jeszcze jednego goscia w tym dniu. Byl nim Dow deCastries, przed ktorym do jego pokoju wszedl jako pierwszy Wefer Linet. -Spojrz, kogo przyprowadzilem ze soba, Cletusie! - zawolal Wefer wesolo. - Spotkalem pana ministra w Klubie Oficerskim, gdzie jadl obiad z kilkoma Exotikami, a on powiedzial mi, abym przekazal ci jego gratulacje z powodu abstrakcyjnej doskonalosci militarnej - a nie z powodu wplywu owej doskonalosci na stan stosunkow miedzy Neulan-dia i Bakhalla. Zapytalem go, czy nie moglby pojsc ze mna i osobiscie zlozyc ci gratulacji. I oto jest! Odsunal sie na bok, przepuszczajac Dowa do przodu. Za plecami wysokiego mezczyzny Wefer mrugnal do Cletusa. - Musze cos zalatwic tutaj w szpitalu - powiedzial. - Zaraz wracam. Wyskoczyl z pokoju, zamykajac za soba drzwi. Dow spojrzal na Cletusa. -Czy musial pan uzyc Wefera jako pretekstu? - spytal Cletus. -To bylo najprostsze. - Dow wzruszyl ramionami, kwitujac w ten sposob sprawe. - Moje gratulacje, oczywiscie. -Naturalnie - powiedzial Cletus. - Dziekuje. Dlaczego pan nie siada? -Wole stac - odparl Dow. - Powiedziano mi, ze wyjezdza pan, by zagrzebac sie na Dorsaj. Wezmie sie pan wiec za pisanie tych ksiazek? -Jeszcze nie teraz - powiedzial Cletus. Dow uniosl brwi. - Czy ma pan cos jeszcze do zrobienia? -Na kilku planetach zyje pare bilionow ludzi, ktorych trzeba najpierw uwolnic - powiedzial Cletus. -Uwolnic? - Dow usmiechnal sie. - Od Koalicji? -Od Ziemi. Dow potrzasnal glowa. Jego usmiech stal sie ironiczny. - Zycze panu powodzenia. A wszystko to po to, zeby napisac pare tomow? Cletus nic nie odpowiedzial. Siedzial wyprostowany na lozku, jak gdyby na cos czekajac. Usmiech Dowa zniknal. -Ma pan racje - odezwal sie Dow innym tonem, ale Cletus nadal nic nie mowil. - Mam coraz mniej czasu; y/racam na Ziemie dzis po poludniu. Moze zobaczymy sie tam, powiedzmy, za szesc miesiecy? -Obawiam sie, ze nie - odparl Cletus. - Spodziewam sie jednak zobaczyc pana tutaj, wsrod nowych planet. Powiedzmy, za dwa lata! Ciemne oczy Dowa staly sie jeszcze zimniejsze niz zwykle. - Zle mnie pan zrozumial, Cletusie - powiedzial. - Nie zostalem stworzony do tego, by dostosowywac sie do innych. -Ani ja - stwierdzil Cletus. -Tak - powiedzial wolno Dow. - Rozumiem. Prawdopodobnie wiec spotkamy sie mimo wszystko - usmiech powrocil na jego twarz, nieoczekiwany i blady - w Filippi. -Trudno byloby znalezc lepsze miejsce, w ktorym moglibysmy sie spotkac - zauwazyl Cletus. -Sadze, ze ma pan racje. To jasne - rzekl Dow. Zrobil kilka krokow do tylu i otworzyl drzwi. - Zycze poprawy. -A ja bezpiecznej podrozy na Ziemie - odwzajemnil sie Cletus. Dow odwrocil sie i wyszedl. Kilka minut pozniej drzwi otworzyly sie znowu i pojawila sie w nich glowa Wefera. -DeCastries poszedl? - zapytal Wefer. - Wiec nie rozmawialiscie zbyt dlugo. -Powiedzielismy wszystko, co mielismy sobie do powiedzenia - odparl Cletus. - Nie bylo potrzeby, aby dluzej zostawal. Rozdzial XVII Trzy dni pozniej Mondar znowu zjawil sie przy lozku Cletusa.-No wiec, Cletusie - powiedzial siadajac na krzesle obok lozka - od tej chwili, kiedy widzielismy sie ostatnio, wiekszosc czasu spedzilem na rozpatrywaniu calego tego przedsiewziecia z innymi czlonkami naszej grupy, tymi, ktorzy mieli wieksze niz ja doswiadczenia z pewnymi aspektami tego rodzaju zamierzen. Wspolnie wypracowalismy pewien plan dzialania, ktory zdaje sie stwarzac najwieksze szanse na to, ze nastapi oczekiwany przez ciebie cud. Najwazniejsze pytanie dotyczylo tego, czy byloby dla ciebie lepiej, gdybys zostal dokladnie zaznajomiony z fizjologia swego organizmu i procesami wzrostu i odnowy tkanek, czy tez byloby lepiej, gdybys mial o tym jak najmniejsze pojecie. -Jaka zapadla decyzja? - zapytal Cletus. -Zdecydowalismy, ze najlepiej byloby, gdybys wiedzial o tym jak najmniej - odpowiedzial Mondar. - Chodzi o to, aby bodziec do tego, co ma stanowic w zasadzie nienormalna reakcje ciala, wyszedl z najprymitywniejszego poziomu organizmu, twojego organizmu. -Nie chcecie zatem, abym wyobrazal sobie to, co bedzie zachodzilo? -Wlasnie - odparl Mondar. - Powinienes swoje zainteresowanie dla procesu odnowy tkanek, w takim stopniu jak to jest mozliwe, pozbawic elementow symbolicznego myslenia. Twoja determinacja musi byc skierowana w dol, na najnizszy poziom, poziom instynktow. Aby to osiagnac, potrzebujesz praktyki, tak wiec opracowalismy zestaw cwiczen, ktorych wykonania mam zamiar nauczyc cie w ciagu dwoch nastepnych tygodni. Bede przychodzil i uczyl cie codziennie, dopoki nie upewnie sie, ze w niezbednych dziedzinach masz calkowita kontrole. Wtedy zalecimy symboliczna operacje, w czasie ktorej genetyczny wzor twojego prawego kolana zostanie w formie kilku komorek miesni i kosci przeniesiony do lewego kolana, w ktorym winno dojsc, jak tego chcemy, do odbudowy tkanek. -Dobrze - powiedzial Cletus. - Kiedy mamy zaczac cwiczenia? -Od zaraz, jesli chcesz - odpowiedzial Mondar. - Zaczniemy od tego, ze odlozymy na bok to wszystko, co ma zwiazek z twoimi kolanami, i porozmawiamy o czyms zupelnie innym. Masz jakies propozycje co do tematu? -Najlepsza na swiecie - odparl Cletus. - I tak zamierzalem o tym z toba pomowic. Chcialbym pozyczyc dwa miliony miedzynarodowych jednostek monetarnych. Mondar popatrzyl na Cletusa przez chwile, pozniej usmiechnal sie. - Obawiam sie, ze nie mam tyle przy sobie - powiedzial. - Mimo wszystko tutaj, z dala od Ziemi, dwa miliony miedzynarodowych jednostek monetarnych spotyka sie znacznie rzadziej niz tam. Czy bardzo pilnie sa ci potrzebne? -Pilnie. I mowie absolutnie powaznie - odparl Cletus. - Chcialbym, abys porozmawial o tym ze swoimi kolegami Exotikami tutaj, w Bakhalli, i gdzie indziej, jesli to konieczne. Nie myle sie, nieprawdaz, przypuszczajac, ze wasza organizacja moglaby pozyczyc taka sume, gdyby doszla do wniosku, ze warto? -Nie mylisz sie, nie - powiedzial wolno Mondar. - Musisz jednak przyznac, ze jest to dosyc niezwykla prosba ze strony nie posiadajacego prawie majatku bylego pulkownika armii sojuszniczej, ktory jest teraz emigrantem na Dorsaj. Co masz zamiar zrobic z taka suma pieniedzy? -Utworzyc calkiem nowy rodzaj jednostki wojskowej - odpowiedzial Cletus. - Nowy pod wzgledem organizacji, szkolenia, wyposazenia i mozliwosci taktycznych. -Wykorzystujac oczywiscie - stwierdzil Mondar - dorsajskich najemnikow? -Zgadza sie - potwierdzil Cletus. - Mam zamiar stworzyc sile bojowa co najmniej pieciokrotnie skuteczniejsza niz istniejace obecnie porownywalne jednostki militarne. Taka sila bedzie w stanie przelicytowac nie tylko Sojusz, ale i Koalicje, jesli chodzi o dostarczanie wojsk do tego rodzaju pozaziemskich kolonii, jak wasza. Moge podniesc zold oficerom i zolnierzom i mimo to zaoferowac skuteczna sile bojowa za cene mniejsza nawet od tej, ktorej zadali kiedys najemnicy dorsajscy; po prostu dlatego, ze bedziemy potrzebowali mniej ludzi, aby wykonac to samo zadanie. -I sugerujesz - powiedzial w zamysleniu Mondar - ze taka sila najemna szybko splacilaby dwumilionowy dlug. -Nie sadze, aby byly co do tego jakiekolwiek watpliwosci - odrzekl Cletus. -Byc moze, nie - powiedzial Mondar - zakladajac, ze ci twoi nowi najemnicy robiliby to, co im kazesz. Ale skad to mozna by wiedziec naprzod? Obawiam sie, Cletusie, ze nasza organizacja bedzie potrzebowala jakichs gwarancji, zanim pozyczy tak duza sume pieniedzy. -Gwarancje - rzekl Cletus - czesto nie sa konieczne, kiedy opinia o pozyczajacym jest dobra. -Nie chcesz mi chyba powiedziec, ze juz pozyczales kiedys dwa miliony miedzynarodowych jednostek monetarnych. - Mondar kpiarsko uniosl brwi. -Mialem na mysli reputacje wojskowa, a nie finansowa - powiedzial Cletus. - Twoi Exotikowie otrzymali najlepszy z mozliwych dowod wspomnianej reputacji wojskowej. Malej grupie najemnikow dorsajskich bez niczyjej pomocy udalo sie dokonac tego, czego nie mogly zrobic liczne i znacznie lepiej wyposazone wojska sojusznicze, to znaczy zniszczyc potege militarna Neulandii i wygrac lokalna wojne. Nasuwa sie wniosek, ze ta wasza kolonia nie potrzebuje sojuszniczych oddzialow. Sama moze bronic sie doskonale jedynie przy pomocy najemnikow dorsajskich. Czy mam racje? -Z pewnoscia przedstawiles dobry argument - odparl Mondar. -Gwarancja, ze oddamy dlug - powiedzial Cletus -jest zatem najlepsza gwarancja na swiecie. Jest nia bezpieczenstwo zapewniane przez dorsajskich najemnikow dotad, dopoki dlug nie zostanie splacony. -A co bedzie, jesli... hmmm - odezwal sie Mondar delikatnie - wy, Dorsajowie, nie wywiazecie sie z umowy? Nie chce was oczywiscie obrazic, ale w takich sprawach trzeba rozwazyc wszystkie mozliwosci. Jesli ja nie porusze tej kwestii, zrobi to ktos inny. Co bedzie, jesli pozyczymy wam pieniadze, wy przeszkolicie swoje oddzialy, a pozniej odmowicie splaty dlugu albo dalszej ochrony kolonii? -W takim wypadku - rzekl Cletus, rozkladajac lezace na przescieradle rece - nie znalazlby sie nikt, kto chcialby nas jeszcze wynajac! Dobrzy najemnicy, podobnie jak i ci, co handluja innym towarem, bazuja na zadowoleniu klientow. Jesli wezmiemy wasze pieniadze, a nastepnie nie dotrzymamy umowy, to ktora kolonia bedzie chciala jeszcze z nami probowac? Mondar skinal glowa. - Bardzo dobry argument - powiedzial. Siedzial przez chwile z nieobecnym spojrzeniem, jak gdyby obcowal z wlasnymi myslami w pewnym, tajemnym zakatku swego umyslu. Nastepnie ponownie spojrzal na Cletusa. -Bardzo dobrze - powiedzial. - Przekaze moim kolegom Exotikom twoja prosbe o pozyczke. Zdajesz sobie sprawe z tego, ze to wszystko, co moge zrobic. Troche czasu zajmie rozwazenie sprawy i nie moge obiecac, ze zakonczy sie dla ciebie pomyslnie. Jak wiesz, prosisz o bardzo duza sume, a tak naprawde nie ma zadnego waznego powodu, dla ktorego mielibysmy ci ja pozyczyc. -O, mysle, ze jest - powiedzial Cletus swobodnie. - Jesli w swojej ocenie was, Exotikow, nie popelnilem zadnych bledow, jednym z waszych ostatecznych celow musi byc calkowita niezaleznosc od zewnetrznych zobowiazan, tak abyscie mieli moznosc wypracowania sobie bez przeszkod wlasnej wizji przyszlosci. Sojusznicza pomoc militarna przydala sie wam, ale uzaleznila was od Sojuszu. Jesli bedziecie mogli bez zadnych zobowiazan kupic sobie bezpieczenstwo gwarantowane przez dorsajskich najemnikow, zdobedziecie wolnosc, ktorej, jak sadze, bardzo pragniecie. Dwa miliony jednostek pozyczki na dobrej gwarancji to male ryzyko w porownaniu z szansa wybicia sie na niepodleglosc. Cletus popatrzyl znaczaco na Mondara. Mondar lekko potrzasnal glowa; na jego twarzy widnial cien podziwu. -Cletusie, Cletusie - rzekl - jak szkoda, ze nie jestes Exotikiem! - Westchnal i wyprostowal sie na krzesle. - Dobrze, przekaze twoja prosbe o pozyczke. A teraz, mysle, ze nadeszla pora, aby zaczac nasze cwiczenia. Usiadz wygodnie i sprobuj osiagnac stan unoszenia sie, ktory mi opisywales. Jak prawdopodobnie sie orientujesz, zwie sie on stanem regresji. Ja rowniez wprowadze sie w ten stan. A teraz, jesli jestes gotowy, skoncentrujmy sie razem na tym wyodrebnionym okruchu zycia, na tej pojedynczej komorce, ktora byla zaczatkiem twojej swiadomosci. Do tej wczesnej, prymitywnej swiadomosci musisz teraz sprobowac wrocic. Trzy tygodnie pozniej wyleczony Cletus, z obiema nogami usztywnionymi przez specjalny gips nalozony na kolana, szedl o kulach przez dworzec odpraw w Bakhalli. Razem z Arvidem kierowal sie do airbusu, ktory mial ich przewiezc na to samo ladowisko wahadlowcow, na ktorym Cletus po raz pierwszy wyladowal na Kultis kilka miesiecy temu; airbus stal sie koniecznoscia ze wzgledu na przebudowe drogi, teraz kiedy ustala dzialalnosc partyzancka. Kiedy przechodzili przez glowny hali, droge zastapil im oficer Sojuszu. Okazal sie nim porucznik Bili Athyer. Byl pijany - nie tak pijany, by sie zataczac czy belkotac, ale dosc pijany, by zagrodzic im droge z nieprzyjemnym blyskiem w oczach. Cletus zatrzymal sie. Arvid zrobil pol kroku do przodu, otwierajac usta, ale Cletus powstrzymal mlodego mezczyzne, kladac reke na jego poteznym ramieniu. -Wyjezdza pan na Dorsaj, prawda, pulkowniku? - odezwal sie Athyer, ignorujac Arvida. - Teraz, kiedy wszystko jest juz tutaj mile i ladne, pan wybiera sie w droge? Cletus oparl sie na kulach. Nawet tak pochylony musial spojrzec w dol, by napotkac nabiegle krwia oczy Athyera. -Tak myslalem. - Athyer rozesmial sie. - No coz, pulkowniku, nie chcialem pozwolic panu odjechac, dopoki panu nie podziekuje. Gdyby nie pan, stanalbym przed komisja weryfikacyjna. -W porzadku, poruczniku - powiedzial Cletus. -Tak, nieprawdaz? Calkiem w porzadku - powiedzial Athyer. - Skrylem sie dla bezpieczenstwa w bibliotece przed nagana lub, byc moze, utrata awansu. Niebezpieczenstwo zazegnane, nie znajde sie w polu, gdzie moglbym cos naknocic albo moze nawet, kto wie, odrobic to, iz nie jestem tak bystry, jak pan na Etter Pass, pulkowniku. -Poruczniku... - zaczal Arvid niebezpiecznym tonem. -Nie - powiedzial Cletus, nadal opierajac sie na kulach - pozwol mu mowic. -Dziekuje, pulkowniku... Dziekuje, pulkowniku... Niech to diabli, pulkowniku - glos Athyera nagle sie zalamal - czy panska cenna reputacja znaczy dla pana tyle, by musial mnie pan pogrzebac za zycia? Moglby pan przynajmniej pozwolic, abym sprawiedliwie dostal za swoje, bez zadnej pokazowej dobroci z panskiej strony! Czy nie wie pan, ze nigdy juz nie bede mial zadnej szansy w polu? Czy nie wie pan, ze napietnowal mnie pan na dobre? Co mam teraz robic skazany przez reszte swojego wojskowego zycia na ksiazki? -Niech pan sprobuje je przeczytac! - Cletus nie usilowal sciszyc glosu, ktory niosl sie wyraznie w strone przysluchujacego sie im teraz tlumu i w ktorym dzwieczala pogarda, po raz pierwszy w zyciu, okrutna i bezlitosna. - Aby mogl pan dowiedziec sie czegos o dowodzeniu oddzialami w bitwie... Chodzmy, Arv. Cletus przelozyl kule do jednej reki i wyminal Athyera. Arvid podazyl za nim. Kiedy tlum otoczyl ich znowu, uslyszeli za soba ochryply glos Athyera wykrzykujacy: -Dobrze, bede czytal! I bede czytal je dopoty, dopoki nie wyrownam z panem rachunku, pulkowniku! Rozdzial XVIII Szesc miesiecy pozniej Cletus byl nie tylko szczesliwie wyleczony, ale gotowy do rozpoczecia pracy, ktora zaplanowal, emigrujac na Dorsaj.Zaczynajac dwa ostatnie kilometry ze swego codziennego dwudziestokilometrowego biegu, pochylil sie, aby wspiac sie na dlugie zbocze wzgorza i dalej nad brzeg jeziora Athan, po ktorego drugiej stronie, na przedmiesciach Foralie, znajdowal sie dom Eachana Khana - na planecie znanej jako Dorsaj. Krok Cletusa skrocil sie, oddech poglebil, ale oprocz tych zmian zadne inne sie nie pojawily. Nie zmniejszyl szybkosci. Wlasnie minelo prawie piec miesiecy od czasu, kiedy zdjeto mu z nog gips, aby odslonic doskonale zdrowe, odbudowane lewe kolano. Bakhalskie bractwo medyczne palilo sie do tego, by go zatrzymac i przeprowadzic badania owego cudu, ale Cletus mial inne rzeczy do zrobienia. Po tygodniu, chwiejac sie jeszcze na nogach, ktore na nowo uczyly sie sztuki chodzenia, wyjechal z Melissa i Eachanem Khanem na Dorsaj. Byl gosciem w domu Eachana, odkad jego zareczyny z Melissa staly sie faktem, i caly ten czas spedzil na nieustajacym fizycznym treningu. Metody treningu byly proste i z jednym wyjatkiem tradycyjne. Dnie Cletus spedzal glownie na spacerowaniu, bieganiu, plywaniu i wspinaniu sie. To wlasnie wspinaczka zawierala jedyny, nietradycyjny element w tej codziennej rutynie, poniewaz Cletus kazal zbudowac, stale dodajac cos do tej konstrukcji, rodzaj przyrzadu gimnastycznego, labirynt stalowych rurek polaczonych ze soba na roznych wysokosciach pod roznymi katami, ktory mial teraz okolo dziesieciu metrow wysokosci, siedem metrow szerokosci i ponad siedemnascie metrow dlugosci. W tym czasie, szesc miesiecy po opuszczeniu szpitala na Kultis, dzien Cletusa rozpoczynal sie od wspinania sie, bez odpoczynku, jedynie za pomoca rak na line zawieszona na konarze drzewa dwadziescia siedem metrow nad ziemia. Dotarlszy do konara, Cletus przesuwal sie wzdluz niego jakies cztery metry, spuszczal w dol po krotszej linie, mierzacej siedemnascie metrow, i rozhustywal ja tak, ze przy ktoryms z kolei wychyleniu byl w stanie zlapac sie gornego drazka konstrukcji gimnastycznej wlasnego pomyslu. Nastepne trzydziesci minut spedzal na chodzeniu po tym przyrzadzie trasami, ktore stawaly sie coraz bardziej skomplikowane i coraz trudniejsze w miare jak konstrukcja powiekszala sie i poprawiala sie kondycja Cletusa. Dotarlszy do drugiego konca przyrzadu Cletus rozpoczynal poranny bieg, ktorego trasa, jak juz wiadomo, wynosila dwadziescia kilometrow. Prowadzila ona poczatkowo przez dosc rowninny teren, potem biegla wsrod najrozmaitszych stromych wzgorz i pagorkow, ktorych pelno bylo w tej gorzystej okolicy. Wysokosc nad poziomem morza wynosila dwa tysiace osiemset metrow, co mialo wyrazny wplyw na liczbe czerwonych cialek krwi i rozmiary tetnic wiencowych. Koniec trasy stanowilo zbocze o dlugosci trzech kilometrow. Tuz za szczytem wzgorza teren znowu obnizal sie i przez jakies piecdziesiat metrow prowadzil wsrod podobnych do sosen drzew i konczyl sie nad brzegiem jeziora Athan. Kiedy Cletus dotarl do brzegu, nie przerwal truchtu, wbiegl na plycizne i dal nurka w wody jeziora. Wynurzyl sie na powierzchnie i zaczai plynac w kierunku znajdujacego sie w odleglosci osmiuset metrow przeciwleglego brzegu, na ktorym widac bylo dlugi, niski, utrzymany w wiejskim stylu, niewielki posrod drzew, dom Eachana. Woda w tym gorskim jeziorze byla zimna, ale Cletus nie czul tego. Jego cialo, rozgrzane biegiem, znajdowalo ja przyjemnie chlodna. Plynal ubrany tak jak podczas biegu, w buty, skarpetki, spodenki i koszulke; zdazyl sie juz przyzwyczaic do wagi nasiaknietych woda butow i ubrania, tak ze zwracal na nie uwagi. Plynal szybko, jego ramiona mocno zagarnialy wode, a. glowa rytmicznie przechylala sie w prawo, kiedy nabieral pelne pluca gorskiego powietrza. Stopy mlocace wode zostawialy rowny slad. Zerknal na zegarek i bez pospiechu ruszyl truchtem w gore zbocza, w strone rozsuwanego okna na parterze, ktore prowadzilo prosto do jego sypialni. Dziesiec minut pozniej, wykapany i przebrany, dolaczyl w slonecznej jadalni do Eachana i Melissy, aby zjesc obiad. -Jak ci poszlo? - zapytala Melissa. Usmiechnela sie naturalnie, cieplo, tak ze przeplynal miedzy nimi prad odwzajemnionego uczucia. Szesc miesiecy obcowania ze soba znioslo wszystkie dzielace ich bariery. Cletus byl zbyt mily, a Melissa zbyt otwarta, by nie zblizyli sie do siebie w takich okolicznosciach. Osiagneli taki stan, w ktorym to, czego nie mowili, bylo niemal wazniejsze od tego, co mowili. -Szesc minut ponizej przecietnej w dwudziestokilometrowym biegu - odpowiedzial. - Troche ponad dziesiec minut przez jezioro. - Spojrzal na Eachana. - Mysle, ze nadeszla pora, by zorganizowac ten pokaz, ktory zaplanowalem. Mozemy wykorzystac bieznie na stadionie w Foralie. -Zajme sie tym - powiedzial Eachan. Trzy dni pozniej odbyl sie pokaz w Foralie. W cieply, sierpniowy dzien na stadionie znalazlo sie ponad osiemdziesieciu oficerow dorsajskich, zaproszonych przez Eachana. Siedzieli w glownym sektorze trybuny, przed duzym ekranem, do ktorego podlaczono cala baterie urzadzen sluzacych do monitorowania procesow fizjologicznych i nastawionych na odbior informacji przekazywanych z roznych przekaznikow umieszczonych w ciele i na ciele Cletusa. Cletus mial na sobie swoj zwykly stroj do biegania. W poblizu nie bylo widac ani przyrzadu gimnastycznego, ani basenu plywackiego, gdyz mial to byc po prostu pokaz wytrzymalosci. Kiedy tylko zaproszeni oficerowie zajeli miejsca, Eachan stanal przy ekranie, majac zamiar kontrolowac prace roznych instrumentow, tak by wszyscy widzieli ich wskazania; i Cletus rozpoczal bieg. Wszyscy obecni tam oficerowie najemnikow znali historie Cletusa, szczegolnie wydarzenia na Kultis i niemal cudowne wyleczenie zranionego kolana. Przygladali sie z zainteresowaniem, jak Cletus z szybkoscia szesnastu kilometrow na godzine okraza bieznie o dlugosci osmiuset metrow. Po pierwszym kilometrze Cletus zwolnil do nieco powyzej dwunastu i pol kilometra na godzine; tetno siegajace do stu siedemdziesieciu uderzen na minute opadlo do stu czterdziestu uderzen i utrzymywalo sie na tym poziomie. Biegl calkiem lekko i oddychal miarowo, kiedy konczyl szosty kilometr. Wowczas jednak, chociaz szybkosc sie nie zmniejszyla, puls zaczal powoli przyspieszac, a po dziewieciu kilometrach wynosil sto osiemdziesiat uderzen. Zatrzymal sie na tym poziomie i od tego momentu Cletus zaczal z wolna tracic szybkosc. Przed koncem dwunastego kilometra biegl juz z predkoscia jedenastu kilometrow na godzine, a po czternastym ledwie osiagal rezultat dziewieciu i pol kilometra na godzine. Najwyrazniej zblizal sie do kresu swojej wytrzymalosci. Jeszcze dwa razy przebiegl wokol stadionu. Pokonujac szesnasty kilometr zaledwie truchtal. Brakowalo mu sil; lecz wyczyn taki, niezaleznie od tego, przez kogo byl dokonany, nie mowiac o czlowieku, ktory pol roku temu nie mogl chodzic, wystarczyl, aby wzbudzic szmer zdumienia i podziwu wsrod widzow. Niektorzy z nich wstali z miejsc, aby pogratulowac Cletusowi w tym momencie, w ktorym przebiegnie szesnasty kilometr, majacy najwyrazniej stanowic koniec biegu. -Jeszcze minute, panowie, prosze - powiedzial Eachan. - Gdybyscie zechcieli zostac troche dluzej na swoich miejscach... Odwrocil sie i kiwnal glowa na Cletusa, ktory mijal wlasnie, dokladnie na wprost patrzacych, znak oznaczajacy szesnasty kilometr. Cletus skinal glowa i pobiegl dalej. Nastepnie, ku najwyzszemu zdumieniu widzow, wydarzyla sie niezwykla rzecz. W miare jak Cletus biegl dalej wokol stadionu, jego krok stawal sie pewniejszy, a oddech sie uspokajal. Nie od razu odzyskal poprzednia szybkosc, ale czestotliwosc pulsu, jak pokazywal ekran, zaczela wolno sie obnizac. Z poczatku opadala skokowo, najpierw zmniejszajac sie o kilka uderzen i utrzymujac na tym poziomie jakis czas, i znowu zmniejszajac sie o kilka uderzen. Kiedy Cletus po okrazeniu stadionu znalazl sie znowu przed przygladajacymi sie mu oficerami, jego puls wynosil sto piecdziesiat uderzen na minute. Wtedy tez zaczal nabierac szybkosci. Nie odzyskal jej wiele; doszedl do dziewieciu kilometrow na godzine. Utrzymywal jednak stale tempo, okrazajac bieznie. Zrobil jeszcze szesc dodatkowych okrazen - prawie piec kilometrow - a pod koniec ostatniego kilometra jego predkosc i puls byly stale. Po tych pieciu kilometrach Cletus przestal biec, dokonczyl okrazenie bez zadnych oznak wyczerpania i zatrzymal sie przed grupa widzow, normalnie oddychajac, prawie ze nie spocony, z pulsem wynoszacym kilka uderzen na minute. -To wszystko, panowie - powiedzial zwracajac sie do widzow. - Teraz musze was opuscic na pare chwil, aby sie umyc, a panowie zechca tymczasem udac sie do domu Eachana, gdzie bedziemy mogli swobodnie porozmawiac w domowym zaciszu. Dolacze tam do was za jakies dwadziescia minut, a przez ten czas pozwole panom zastanowic sie nad tym, co widzieliscie, bez zadnych dalszych wyjasnien z wyjatkiem tego, iz to, czego wlasnie dokonalem, sprowadzalo sie w istocie do siegniecia do rezerw organicznych, ktore to rezerwy sa zwykle wieksze, niz wymaga tego wysilek. Jednakze za te cene, jak panowie widzicie, bylo to mozliwe i realne. Cletus skrecil w kierunku szatni przy najblizszym krancu stadionu. Widzowie zas ruszyli do airbusu wynajetego przez Eachana i polecieli nim do jego domu, w ktorym rozsunieto szklane tafle stanowiace dluzszy bok salonu, tak ze salon i przylegajace don patio utworzyly jedno duze pomieszczenie. Przyniesiono jedzenie i napoje, a niedlugo pozniej zjawil sie Cletus. -Nikt z was nie watpi zapewne - powiedzial stojac naprzeciwko gosci siedzacych na ustawionych polkolem krzeslach - ze wszyscy ci, ktorych tutaj zaprosilismy, sa oficerami, albowiem tylko oficerow, jak sadzilem, moze interesowac przystapienie wraz ze mna do utworzenia calkiem nowej jednostki wojskowej, jednostki, ktora chcialbym dowodzic i ktora swoim oficerom i zolnierzom podczas kilku miesiecy szkolenia bedzie mogla zapewnic jedynie utrzymanie, natomiast pozniej bedzie im w stanie wyplacac zold co najmniej dwukrotnie wyzszy od tego, jaki otrzymywali do tej pory jako najemnicy. Nie musze dodawac, ze spodziewam sie spic sama smietanke, oczekuje wiec, iz ci najlepsi oddadza nie tylko swoj czas, ale caly swoj zapal dla dobra nowej organizacji. Przerwal na chwile. - To bylo powodem tego pokazu, ktory widzieliscie - powiedzial. - Mowiac najprosciej, przekonaliscie sie, ze bylem przynajmniej o polowe bardziej sprawny fizycznie, niz pozwalaly mi moje zasoby energii i kondycja. Krotko mowiac, dalem przyklad, jak czlowiek moze uczynic z siebie poltora czlowieka. Znowu zrobil przerwe i nim zaczal mowic dalej, jego oczy przesunely sie kolejno po twarzach wszystkich sluchajacych. -Spodziewam sie - rzekl wolno i z naciskiem - ze kazdy zolnierz i oficer tej jednostki, ktora tworze, bedzie w stanie osiagnac w czasie szkolenia co najmniej tyle samo. Jest to, panowie, warunek wstepny dla kazdego, kto zechcialby wlaczyc sie do tego przedsiewziecia. Usmiechnal sie nieoczekiwanie. - A teraz odprezcie sie i czujcie dobrze. Pospacerujcie po okolicy, obejrzyjcie moj zrobiony domowym sposobem sprzet treningowy i zadawajcie Eachanowi, Melissie Khanom i mnie tyle pytan, ile zechcecie. Za kilka dni zorganizujemy tutaj kolejne spotkanie dla tych, ktorzy zdecyduja sie do nas przylaczyc. To wszystko. Usunal sie z centrum uwagi i skierowal do bufetu, na ktorym rozstawiono jedzenie i napoje. Towarzystwo rozbilo sie na male grupki, rozlegl sie szum rozmow. Poznym popoludniem wiekszosc gosci wyszla, tuz przed opuszczeniem domu dwadziescia kilka osob zaoferowalo Cletusowi swoje uslugi. Nieco wiecej osob obiecalo zastanowic sie nad tym i skontaktowac sie z nim w ciagu nastepnych dwoch dni. W koncu zostala tylko mala grupa tych, ktorzy decyzje podjeli jeszcze przed pokazem, i ci spotkali sie po obiedzie w zamknietym tym razem salonie na prywatna narade. Obecni byli Arvid, ktorego zranione ramie juz sie wygoilo, major Swahili i major David Ap Morgan, ktorego rodzina mieszkala pod Foralie. Inni oficerowie Eachana nadal przebywali w Bakhalli, dowodzac oddzialami dorsajskimi, ktore pozostaly tam na zoldzie u Exotikow, aby strzec ich kolonii teraz, kiedy Sojusz wycofal swoje wojska dowodzone przez Bata Traynora. Obaw Bata przed tym wycofaniem nie podzielala Sojusznicza Kwatera Glowna na Ziemi, ktora nie posiadala sie z radosci, mogac odzyskac blisko pol dywizji zolnierzy, aby wzmocnic swoje zaangazowanie militarne na pol tuzina innych planet. Oprocz Arvida, Swahiliego, Apa Morgana, Eachana i Cletusa na narade przybylo rowniez dwoch starych przyjaciol Eachana, pulkownik Lederle Dark i general Tosca Aras. Dark byl chudym, lysym mezczyzna o nieco wymuskanej powierzchownosci, lecz z krwi i kosci. Tosca Aras natomiast byl malym, schludnym, gladko ogolonym mezczyzna z wyblaklymi, niebieskimi oczami i spojrzeniem tak pewnym siebie, jak gotowe do strzalu, zamontowane na podstawie, dzialko polowe. -Ten, kto nie zdecyduje sie do nas przylaczyc - Cletus zwrocil sie do wszystkich - bedzie niewiele wart dla nas pod koniec tygodnia. Sposrod tych, z ktorymi dzisiaj rozmawialem, spodziewam sie zaangazowac okolo piecdziesieciu dobrych oficerow, z ktorych byc moze dziesieciu odpadnie w czasie szkolenia. Nie ma wiec sensu tracic czasu. Mozemy zaczac ustalac schemat organizacji i plan szkolenia. Przeszkolimy oficerow, a oni pozniej beda szkolic zolnierzy. -Kto pokieruje treningiem wytrzymalosciowym? - zapytal Lederle Dark. -Ja musze, na poczatku - powiedzial Cletus. - Nie ma teraz nikogo innego. I wy wszyscy bedziecie musieli wziac w nim udzial razem z innymi oficerami. Z reszta potraficie poradzic sobie sami, to po prostu kwestia wprowadzenia ludzi w typowe, praktyczne problemy polowe, tyle ze z punktu widzenia nowej struktury organizacyjnej. -Pulkowniku - odezwal sie Arvid - prosze mi wybaczyc, ale wydaje mi sie, ze tak naprawde nadal nie rozumiem, czemu musimy zmienic caly schemat organizacyjny - chyba ze chce pan zmienic go tylko po to, aby zolnierze czuli, iz wszystko jest zupelnie inne. -Nie, chociaz poczucie innosci wcale by nam nie zaszkodzilo - odparl Cletus. - Powinienem byl to omowic z wami wczesniej. Fakt faktem, ze wojsko podzielone na druzyny, plutony, kompanie, bataliony i tak dalej przeznaczone jest do prowadzenia takiego rodzaju wojny, ktory jest najbardziej powszechny, a z ktorym nie bedziemy sie tutaj, wsrod nowych planet, stykali. Nasze jednostki bojowe beda raczej przypominaly zespoly sportowcow niz tradycyjne oddzialy. Taktyka, ktora beda sie poslugiwaly - moja taktyka - nie jest przeznaczona dla klasycznych armii pozostajacych ze soba w stalej konfrontacji. Taktyka ta przeznaczona jest natomiast dla czegos, co sklada sie z luznych grup niemal niezaleznie dzialajacych jednostek, ktorych wysilki koordynowane sa nie tyle przez dowodcow ze szczytu hierarchii, ile przez fakt, ze czlonkowie owych jednostek, podobnie jak czlonkowie dobrego zespolu, znaja sie nawzajem i potrafia przewidziec, jak sie zachowaja ich koledzy w odpowiedzi na taka czy inna ich akcje, a nawet na sytuacje ogolna. Cletus zrobil przerwe i rozejrzal sie wokol siebie. - Czy jest jeszcze ktos, kto tego nie rozumie? - zapytal. Eachan odchrzaknal. - Wszyscy rozumiemy to, co mowisz, Cletusie - powiedzial. - Ale musimy zrozumiec takze, zanim zacznie to miec duze znaczenie, co beda znaczyly te slowa, kiedy zamienia sie w dzialania poszczegolnych jednostek bojowych. Ograniczasz druzyne do szesciu ludzi i dzielisz ja na dwa zespoly po trzy osoby. Cztery druzyny stanowia grupe, ktora dowodzi starszy lub mlodszy oficer, a dwie grupy tworza komende. To calkiem jasne, ale kto moze wiedziec, jak to bedzie dzialalo, dopoki nie zobaczy sie tego w praktyce? -Ani oni. Ani wy, oczywiscie - odpowiedzial Cletus. - Ale to, co mozecie teraz zrobic, to przyswoic teorie i rozumowanie, ktore za nia stoi. Czy mam je powtorzyc? Nastapil moment ciszy. -Moze byloby najlepiej - powiedzial Eachan. -Wiec dobrze - zaczal Cletus. - Jak wam zapewne mowilem, podstawowa zasada jest taka, ze kazda jednostka organizacyjna w ramach sil dorsajskich, od najmniejszej do najwiekszej, powinna byc zdolna do takiego dzialania, do jakiego zdolny jest czlonek zespolu zlozonego z roznych osob rownych sobie pod wzgledem waznosci. To znaczy, kazdy z trzech zolnierzy tej czy tamtej polowki druzyny powinien potrafic dzialac w doskonalej harmonii z pozostalymi czlonkami swego zespolu, porozumiewajac sie z nimi za pomoca tylko kilku zaszyfrowanych slow lub znakow, ktore winny byc dla nich wskazowka do podjecia okreslonych dzialan czy tez zachowan w danej sytuacji. Podobnie dwa zespoly w kazdej druzynie powinny potrafic wspoldzialac ze soba jak partnerzy, poslugujac sie jedynie kilkoma zaszyfrowanymi slowami lub znakami. Tak samo cztery druzyny powinny dzialac w grupie razem, a kazda druzyna musi znac swoje miejsce w kazdej ze stu lub wiecej akcji danej grupy, identyfikujac sie jedna z druga za pomoca zakodowanych slow badz znakow. Rowniez dwie grupy musza wspolpracowac niemal instynktownie jako komenda, a jej dowodca winien byc tak wyszkolony, by mogl wspoldzialac z dowodcami tych komend, z ktorymi jest powiazany. Cletus przestal mowic. Ponownie zapadla krotka cisza. -Powiada pan, ze dostarczy nam pan schematow? - odezwal sie Tosca Aras. - Mam na mysli to, ze opracuje pan te wszystkie dzialania zespolowe uruchamiane przez zakodowane slowa i znaki, i tak dalej? -Juz je opracowalem - odparl Cletus. -Opracowal pan? - Glos Arasa pobrzmiewal niedowierzaniem. - Musi byc ich tysiace. Cletus pokiwal glowa. - Troche ponad dwadziescia trzy tysiace, by byc dokladnym - powiedzial. - Ale wydaje mi sie, ze czegos pan nie dostrzega. Dzialania zespolu zawieraja sie w dzialaniach druzyny, podobnie jak dzialania druzyny sa czescia dzialan grupy. Krotko mowiac, jest to cos na ksztalt jezyka zlozonego z dwudziestu trzech tysiecy slow. Istnieja niezliczone kombinacje, ale jest rowniez logiczna struktura. Kiedy raz opanuje pan strukture, wtedy wybor slow w zdaniu bedzie scisle ograniczony. W rzeczywistosci wiec istnieje tylko jeden idealny wybor. -Po co wiec w takim razie cala ta skomplikowana struktura? - zapytal David Ap Morgan. Cletus obrocil glowe, aby popatrzec na mlodego majora. - Wartosc systemu - powiedzial - wynika nie tyle z tego, ze istnieje wielka liczba kombinacji roznych dzialan taktycznych przewidzianych dla poszczegolnych jednostek, poczawszy od zespolow, a na komendach skonczywszy, ile z tego, ze kazdy wiekszy zestaw dzialan taktycznych zawiera w sobie pewna liczbe dzialan przeznaczonych dla jednostek skladajacych sie na komende, tak ze pojedynczy zolnierz slyszac ogolne slowo kodowe przeznaczone dla komendy, do ktorej nalezy, wie natychmiast, w jakich granicach powinny miescic sie akcje wszystkich grup, wszystkich druzyn i jego wlasnego zespolu. Zrobil przerwe. - Krotko mowiac - podjal - nikt, lacznie z dowodzacym bitwa czy tez dowodca wszystkich sil, nie wypelnia zwyklych rozkazow. Wszyscy natomiast - az po pojedynczego zolnierza - dzialaja we wspolnym wysilku jako czlonkowie zespolu. Rezultat jest taki, ze zostaja wyeliminowane przerwy w lancuchu rozkazow, nieporozumienia, niewlasciwe rozkazy i wszelkie inne rzeczy, ktore potrafia na nieszczescie wprowadzic zamieszanie w plan bitwy. I gdyby tylko to, kazdy podwladny, poczynajac od najnizszego stopniem, jest w stanie zajac miejsce swego zwierzchnika, dysponujac dziewiecdziesiecioma procentami tej wiedzy, ktora posiadal jego przelozony, zanim zostal wylaczony z gry. Arvid cicho gwizdnal z podziwu. Pozostali oficerowie znajdujacy sie w pokoju spojrzeli na niego. Z wyjatkiem Cletusa, byl on jedynym sposrod nich, ktory nie byl doswiadczonym dorsajskim oficerem liniowym. Arvid wygladal na zaklopotanego. -Rewolucyjna koncepcja - zauwazyl Tosca Aras. - Ta koncepcja to cos wiecej niz rewolucja, jesli zadziala w praktyce. -Bedzie musiala zadzialac - odparl Cletus. - Caly moj system strategii i taktyki opiera sie na oddzialach, ktore potrafia dzialac w ten sposob. -Coz, zobaczymy! - Aras wzial gruby podrecznik, ktory przez caly czas lezal na jego kolanach, a ktory Cletus wreczyl po obiedzie kazdemu z oficerow. Wstal. - Stary pies uczacy sie nowych sztuczek to lagodne w moim przypadku okreslenie. Jesli panowie nie maja nic przeciwko temu, zabiore sie do odrabiania swojej pracy domowej. Powiedzial dobranoc i wyszedl, zapoczatkowujac ogolny exodus. Eachan zostal jeszcze, podobnie jak Arvid, ktory chcial przeprosic Cletusa za swoje zachowanie. -Wie pan, pulkowniku - zwrocil sie szczerze do Cletusa - nagle wszystko stalo sie dla mnie jasne, calkiem niespodziewanie. Przedtem nie rozumialem tego. Ale teraz widze, jak wszystko sie ze soba wiaze. -Dobrze - rzekl Cletus. - Polowa nauki jest juz wiec za toba. Arvid wyszedl za innymi z pokoju. Zostal jedynie Eachan. Cletus spojrzal na niego. -A ty widzisz, jak wszystko laczy sie ze soba? - zapytal Cletus. -Mysle, ze tak - odpowiedzial Eachan. - Ale pamietaj, ze mieszkalem z toba przez ostatnie pol roku i znam juz wiekszosc wzorow z twojego podrecznika. Siegnal po karafke stojaca za rzedem szklanek na malym stoliku obok krzesla, na ktorym siedzial, i w zamysleniu nalal sobie nieco whisky. -Nie powinienes spodziewac sie zbyt wiele w najblizszym czasie - powiedzial saczac alkohol. - Kazdy wojskowy jest troche konserwatywny. Taka mamy nature. Ale przebrna przez to, Cletusie. Byc Dorsajem zaczyna znaczyc coraz wiecej; to juz nie tylko nazwa. Okazalo sie, ze mial racje. Kiedy tydzien pozniej rozpoczal sie program szkolenia oficerow, wszyscy ci, ktorzy tamtego wieczoru siedzieli z Cletusem w salonie, znali swoje podreczniki na pamiec, jesli nawet jeszcze nie calkiem je rozumieli. Cletus przydzielil szesciu oficerom z owej narady po dziesiec osob i rozpoczelo sie szkolenie. Cletus zaczal od cwiczen, ktorym dal nazwe: "Rozluznianie sie". Mialy one nauczyc tych oficerow tego, jak wykorzystywac dodatkowe zrodla energii, co zademonstrowal im na stadionie w Foralie, kiedy podczas biegu osiagnal kres swojej normalnej wytrzymalosci. Jego pierwsza grupa cwiczeniowa skladala sie z szesciu oficerow obecnych wtedy w salonie. Znajdowal sie wsrod nich Eachan, chociaz mial juz jakies pojecie o technikach, ktorych mieli sie uczyc. Przez ostatnie pare miesiecy Cletus udzielal prywatnie lekcji zarowno jemu, jak i Melissie, i obydwoje uczynili zauwazalne postepy. Jednakze to Eachan zasugerowal - i Cletus przyznal mu racje - iz jego obecnosc winna stac sie przykladem dla innych; oto jeszcze ktos oprocz Cletusa jest w stanie osiagnac niezwykle rezultaty. Cletus rozpoczal wyklad tuz przed obiadem, kiedy wszyscy juz wykonali dzienny program fizycznego treningu, na ktory skladalo sie wspinanie na przyrzad gimnastyczny, bieg i plywanie. Cwiczacy byli fizycznie pobudzeni przez wysilek i bardzo glodni, jako ze od sniadania uplynelo wiele godzin. Krotko mowiac znajdowali sie w stanie maksymalnej chlonnosci umyslu. Cletus ustawil wszystkich za dlugim, metalowym drazkiem umocowanym na wysokosci ramienia na dwoch slupkach. -W porzadku - odezwal sie do nich. - Teraz chce, abyscie staneli na prawej nodze. Mozecie wyciagnac reke i koncami palcow dotykac drazka przed soba, aby latwiej utrzymac rownowage; podniescie lewa stope z ziemi i trzymajcie ja tak, dopoki nie powiem, ze mozecie ja opuscic. Wykonali polecenie. Poza byla nieco smieszna i z poczatku ten i ow z cwiczacych usmiechnal sie, ale usmiechy zniknely, kiedy nogi, na ktorych stali cwiczacy, zaczely sie meczyc. Gdy utrzymanie calego ciezaru ciala na miesniach prawej nogi poczelo stawac sie wyraznie bolesne, Cletus nakazal zmiane nog i trzymal tak wszystkich, opartych calym ciezarem na lewej nodze dopoty, dopoki miesnie lydek i ud nie zaczely drzec pod nimi. Wtedy znow kazal wszystkim stanac na prawej nodze, pozniej z powrotem na lewej, skracajac odstepy miedzy zmiana nog, gdyz miesnie meczyly sie coraz szybciej. W bardzo krotkim czasie wszyscy cwiczacy stali przed nim na tak niepewnych nogach, jak czlowiek, ktory byl przykuty do lozka przez wiele tygodni. -W porzadku - powiedzial wtedy Cletus wesolo - teraz chce, abyscie wszyscy staneli na rekach, dlonie na ziemi, ramiona wyprostowane. I tym razem mozecie pomagac sobie w utrzymaniu rownowagi, dotykajac nogami drazka. Poslusznie zrobili, co powiedzial. Kiedy wszyscy staneli na rekach, Cletus wydal nastepne polecenie. -Teraz - powiedzial - oderwijcie jedna reke od ziemi. Stojcie tylko na jednej rece. Kiedy wszyscy cwiczacy znalezli sie juz w tej pozycji, Cletus poddal ich tej samej procedurze, jak wtedy gdy stali na jednej nodze. Tyle ze rekom do zmeczenia wystarczal ulamek tego czasu, w jakim meczyly sie nogi. Bardzo szybko zwolnil ich z tego cwiczenia i wszyscy cwiczacy opadli na ziemie, nie czujac wladzy w konczynach. -Polozcie sie na plecach - zarzadzil Cletus. - Nogi wyprostowane, ramiona z bokow, nie musicie skupiac uwagi. Wyciagnijcie sie wygodnie. Patrzcie w niebo. Spelnili polecenie. -A teraz - rzekl Cletus, wolno przechadzajac sie przed nimi tam i z powrotem - chce, byscie lezac, wtedy kiedy bede do was mowil, sprobowali sie odprezyc. Patrzcie w niebo... - Niebo bylo wysokie, jasnoblekitne z kilkoma zaledwie leniwie przesuwajacymi sie chmurkami. - Skoncentrujcie sie na swoich ramionach i nogach teraz, kiedy sa uwolnione od trudu podtrzymywania ciala wbrew sile grawitacji. Uswiadomcie sobie, ze w tym momencie podtrzymuje was ziemia i badzcie jej za to wdzieczni. Poczujcie, jak ciezkie sa wasze rece i nogi, kiedy przestaly dzwigac ciezar ciala, a same podtrzymywane sa przez ziemie. Mowcie sobie - byle nie na glos - wlasnymi slowami, jak sa ciezkie i slabe. Mowcie to sobie, patrzac caly czas w niebo. Poczujcie, jak ciezkie i rozluznione jest wasze cialo, kiedy jego ciezar dzwiga ziemia znajdujaca sie pod waszymi plecami. Poczujcie, jak rozluzniona jest wasza szyja, miesnie szczek, twarzy, a nawet glowy. Mowcie sobie, jak odprezone i ciezkie sa wszystkie czesci waszego ciala, i stale patrzcie w niebo. Bede mowil dalej, ale nie zwracajcie na mnie uwagi. Skupcie sie tylko na tym, co mowicie do siebie i co czujecie, i jak wyglada niebo... Mowiac to Cletus nadal przechadzal sie tam i powrotem. Po pewnym czasie zmeczeni mezczyzni, ukojeni wygodna pozycja, rozluznieniem i powolnym ruchem chmur na niebie, ukolysani stalym, monotonnym, milym dzwiekiem glosu mowiacego, przestali rzeczywiscie zwracac uwage na sens slow. Cletus po prostu mowil. Arvidowi lezacemu na koncu szeregu zdawalo sie, ze glos Cletusa oddala sie i staje tak odlegly, jak wszystko, co znajdowalo sie wokol niego. Lezac na plecach Arvid nie widzial nic oprocz nieba. Zdawalo mu sie, ze planeta nie istnieje, moze z wyjatkiem dotyku miekkiej, unoszacej go trawy. Chmury przesuwaly sie wolno na nieskonczonym blekicie, a on mial wrazenie, ze dryfuje razem z nimi. Szturchniecie w noge nagle i ostro przywrocilo go do swiadomosci. Cletus usmiechal sie do niego z gory. -W porzadku - rzekl tym samym rownym, niskim tonem - wstan i chodz tutaj. Arvid posluchal, ciezko prostujac sie i przechodzac kilka krokow w te strone, ktora wskazal mu Cletus. Reszta cwiczacych nadal lezala na ziemi, a Cletus caly czas do nich mowil. Nastepnie Arvid zobaczyl, jak Cletus, ktory nie przestawal chodzic przed lezacymi, zatrzymuje sie przy Davidzie Apie Morganie i czubkiem buta szturcha go w prawa stope. -Dobrze, Davidzie - powiedzial Cletus, nie zmieniajac rytmu i tonu glosu - wstan i dolacz do Arvida. Zamkniete oczy Davida otworzyly sie niespodziewanie. Podniosl sie i podszedl do Arvida. Obaj mezczyzni przygladali sie, jak wszyscy uczestnicy cwiczen zasypiali jeden po drugim, a nastepnie, gdy ich cicho obudzono, dolaczali do stojacych, az na trawie nie zostal nikt oprocz Eachana, ktory mial oczy szeroko otwarte. Cletus nagle skonczyl mowic i zachichotal. - W porzadku, Eachanie - powiedzial. - Nie ma sensu, abym probowal cie uspic. Wstan i dolacz do pozostalych. Eachan wstal. Cala grupa, na nogach i znowu w komplecie, patrzyla na Cletusa. -Chodzi o to - powiedzial Cletus z usmiechem - aby nie zasnac. Ale nie bedziemy sie jeszcze na razie tym martwili. Ilu z was przypomina sobie uczucie jakby unoszenia sie przed zasnieciem? Arvid i trzej jeszcze mezczyzni podniesli rece. Jednym z nich byl Eachan. -Coz, to wszystko na dzisiaj - rzekl Cletus. - Jutro zaczniemy bez wstepnych cwiczen meczacych miesnie. Chce jednak, abyscie po powrocie do swoich kwater sprobowali zrobic to jeszcze pare razy sami, co najmniej trzy razy do jutra rana. Jesli chcecie, mozecie sprobowac zasnac dzisiaj w ten sposob. Spotkamy sie jutro w tym oto miejscu o tej samej porze. W ciagu kilku nastepnych sesji Cletus pracowal wraz z cala grupa nad tym, by wszyscy potrafili osiagnac uczucie unoszenia sie, nie zapadajac przy tym w sen. Po osiagnieciu tego celu Cletus zaczal krok po kroku uczyc ich tego samego, tyle ze w ruchu, a nie wtedy, kiedy rozluznieni lezeli nieruchomo; najpierw kazal im osiagac stan unoszenia sie w pozycji stojacej, pozniej w wolnym rytmicznym marszu, a wreszcie podczas wszelkich czynnosci, nawet bardzo gwaltownych. Kiedy juz i to osiagneli, pozostala im jedynie do opanowania umiejetnosc wykorzystywania transu do roznego rodzaju samokontroli w najdziwniejszych okolicznosciach. Nastepnie Cletus pozwolil, aby oficerowie ci zostali z kolei nauczycielami i przeszkolili innych oficerow, ktorzy mieliby pozniej zajac sie zolnierzami pozostajacymi pod ich rozkazami. Nim minely trzy miesiace, oficerowie opanowali program w takim stopniu, ze mogli rozpoczac szkolenie swoich wlasnych zolnierzy, przynajmniej w zakresie cwiczen fizycznych. Rozpoczela sie rekrutacja dorsajskich szeregowcow i podoficerow, a takze kilku oficerow w miejsce tych, ktorzy odpadli w trakcie szkolenia. Wlasnie w tym czasie Cletus otrzymal gruba koperte zawierajaca wycinki z gazet przyslane przez ziemska prasowa sluzbe informacyjna, z ktora nawiazal kontakt przed opuszczeniem Bakhalli. Otworzyl koperte w gabinecie Eachana, rozlozyl wycinki wedlug dat i zabral sie do czytania. Historia, ktorej dotyczyly, byla dosc prosta. Koalicja podjudzona kilkoma przemowieniami Dowa deCastriesa probowala wzbudzic burze protestow przeciwko wojskom najemnym na nowych planetach, w szczegolnosci przeciwko Dor-sajom. Cletus wlozyl wycinki z powrotem do koperty i umiescil ja w szafce, w ktorej trzymal korespondencje. Wyszedl na taras i spostrzegl Melisse, ktora cos czytala. W dorsajskich gorach byla teraz pelnia lata i tamtego poznego popoludnia slonce znajdowalo sie tuz nad szczytami. Cletus zatrzymal sie na chwile, przygladajac sie Melissie, kiedy ta siedziala nieswiadoma tego, ze na nia patrzy. W jasnym swietle slonecznym twarz mlodej kobiety byla spokojna i jakby nieco bardziej dojrzala niz w Bakhalli. Cletus wszedl na taras, a Melissa na odglos krokow uniosla wzrok znad czytanej ksiazki. Skrzyzowali spojrzenia, a oczy Melissy rozszerzyly sie nieco na widok powagi, z jaka Cletus na nia spogladal. Po chwili odezwal sie. -Wyjdziesz za mnie, Melisso? - zapytal. Blekit jej oczu byl gleboki niczym wszechswiat. I ponownie, jak w szpitalu w Bakhalli, jej spojrzenie zdawalo sie roztapiac ochronna bariere samotnosci, do ktorej zbudowania wokol siebie doprowadzily Cletusa doswiadczenia zyciowe i ludzie. Melissa patrzyla na niego przez dluzsza chwile, zanim odpowiedziala. -Jesli naprawde mnie chcesz, Cletusie - powiedziala. -Chce - odparl. I nie klamal. Ale, gdy bariera ochronna znowu znalazla sie na swoim miejscu, choc nadal zagladal w oczy Melissie, trzezwa czesc jego umyslu przypomniala mu o koniecznosci klamania pozniej, w przyszlosci. Rozdzial XIX Slub mial sie odbyc za dwa tygodnie. Tymczasem Cletus widzac, ze formowanie nowego wojska, rozpoczete przez niego na Dorsaj, zaczyna toczyc sie sila rozpedu, znalazl czas, aby zrobic wycieczke na Kultis, do Bakhalli, na rozmowe z Mondarem, oraz udac sie w dalsza podroz na Newton, gdzie szukal zajecia pod swoim dowodztwem dla swiezo przeszkolonych Dorsajow.W Bakhalli Cletus i Mondar zjedli znakomity obiad w rezydencji Mondara. Przy stole Cletus zapoznal Exotika z najnowszymi wiesciami. Mondar sluchal z zainteresowaniem, ktore wyraznie wzroslo, kiedy Cletus doszedl do sprawy specjalnego treningu samokontroli wprowadzonego dla oficerow i zolnierzy, majacych mu w przyszlosci podlegac. Po obiedzie obaj mezczyzni wyszli na przechadzke po licznych tarasach domu Mondara, aby kontynuowac rozmowe pod nocnym niebem. -A tam... - powiedzial Cletus, kiedy stali w cieplym, nocnym wietrze, spogladajac w gore. Wskazal zoltawa gwiazde nisko nad horyzontem. - To bedzie wasza siostrzana planeta, Mara. Wiem, ze wy, Exotikowie, macie tam rowniez spora kolonie. -O, tak - odparl Mondar w zamysleniu, patrzac na gwiazde. -Szkoda - powiedzial Cletus, odwracajac sie do niego - ze ludzie na tamtej planecie nie sa wolni od wplywow Sojuszu i Koalicji w takim samym stopniu, jak wy tutaj, na Kultis, od momentu zalatwienia sprawy z Neulandczykami. Mondar oderwal wzrok od gwiazdy, zwrocil sie do Cletusa i usmiechnal. - Sugerujesz, ze my, Exotikowie, powinnismy wynajac twoja nowa jednostke bojowa, by usunac stamtad wojska Sojuszu i Koalicji? - rzekl z humorem. - Cletusie, wyczerpalismy juz dla ciebie nasze zasoby finansowe. Poza tym nie ma to nic wspolnego z nasza filozofia, ktora zabrania planowania rozmyslnego podboju innych narodow i terytoriow. Nie powinienes nam tego proponowac. -Nie robie tego - odparl Cletus. - Ja tylko sugeruje, zebyscie zastanowili sie nad zbudowaniem elektrowni rdzeniowej na maranskim biegunie polnocnym. Mondar patrzyl przez chwile na Cletusa, nic nie mowiac... -Elektrownia rdzeniowa? - powtorzyl wreszcie wolno. - Cletusie, nad jaka to nowa subtelnoscia pracujesz teraz? -Trudno to nazwac subtelnoscia - odpowiedzial Cletus. - Jest to raczej kwestia realnego spojrzenia na fakty, ekonomiczne i wszystkie inne. Sojusz i Koalicja, chcac utrzymac wplywy w roznych koloniach na wszystkich nowych planetach, siegaja granic swoich ekonomicznych mozliwosci. Utracily wplywy tutaj. Ale nadal sa mocne na Marze, na Freilandii i na Nowej Ziemi w ukladzie Syriusza, na Newtonie i na Cassidzie, a nawet, do pewnego stopnia, na planetach Systemu Slonecznego - na Marsie i na Wenus. W istocie mozna uznac, ze to ponad ich mozliwosci. Wczesniej czy pozniej beda musieli sie zalamac, a bardziej narazony jest na to Sojusz, gdyz na nowych ziemiach zainwestowal wieksze bogactwa i liczniejsze wojska niz Koalicja. A wiec gdy przegra Sojusz albo Koalicja, wszystkie wplywy, ktore mial przeciwnik, przejmie ten, kto pozostal na placu. Zamiast dwoch duzych osmiornic, ktorych macki siegaly wszedzie, bedzie jedna ogromna osmiornica. Nie chcesz przeciez tego. -Nie - mruknal Mondar. -Zatem, to oczywiste, w twoim interesie lezy dopilnowanie tego, aby w takich miejscach jak Mara ani Sojusz, ani Koalicja nie uzyskaly przewagi nad soba - rzekl Cletus. - Kiedy zajelismy sie Neulandia, a wy wyprosiliscie wojska sojusznicze, Sojusz zabral stad wszystkich swoich ludzi i rozeslal w najrozniejsze miejsca, tam gdzie, jak mu sie zdawalo, grozilo niebezpieczenstwo ustapienia pola w konfrontacji z Koalicja. Koalicja natomiast zabrala z Neulandii swoich ludzi - ktorych, zgoda, nie bylo tak wielu, jak ludzi Sojuszu, ale byla to spora liczba - i po prostu przerzucila ich na Mare. W rezultacie Koalicja zmierza do tego, zeby zdobyc na Marze przewage nad Sojuszem. -Sugerujesz wiec, ze mamy wynajac tych twoich nowo przeszkolonych Dorsajow, aby zrobili na Marze to, co ty zrobiles tutaj? - Mondar usmiechnal sie kpiarsko. - Czy nie powiedzialem ci wlasnie, ze zgodnie z nasza filozofia uwazamy wszelkie proby poprawienia wlasnej sytuacji za pomoca podboju czy jakiejkolwiek innej formy gwaltu za niewskazane? Imperia zbudowane przemoca to imperia zbudowane na piasku, Cletusie. -W takim razie - powiedzial Cletus - piasek pod Imperium Rzymskim musial byc bardzo mocno ubity. Ale ja nie sugeruje zadnej takiej rzeczy. Podsuwam jedynie mysl, zebyscie wybudowali elektrownie. Wasza kolonia na Marze zajmuje pas podzwrotnikowy na jedynym tamtejszym duzym kontynencie. Majac elektrownie na biegunie polnocnym, nie tylko rozciagnelibyscie swoje wplywy na niczyje w istocie rejony podbiegunowe, ale rowniez moglibyscie sprzedawac energie malym, niezaleznym koloniom lezacym w strefie umiarkowanej miedzy wami a silownia. Podboj tej planety, jesli w ogole mozna o nim mowic, bylby przeprowadzony czysto pokojowymi, ekonomicznymi srodkami. -Te male kolonie, o ktorych mowisz - powiedzial Mondar, patrzac na Cletusa kacikami niebieskich oczu, majac glowe lekko odwrocona w bok - wszystkie jak jedna uzaleznione sa od Koalicji. -Tym lepiej - odparl Cletus. - Koalicja nie moze pozwolic sobie na zbudowanie konkurencyjnej elektrowni. -A jakim cudem my moglibysmy sobie na to pozwolic? - zapytal Mondar. Potrzasnal glowa. - Cletusie, Cletusie, z tego, co widze, pewnie uwazasz, ze Exotikowie leza na pieniadzach. -Alez nie - powiedzial Cletus. - Nie ma potrzeby, abyscie nastawiali sie na jakies wieksze natychmiastowe wydatki, niz te, ktore bylyby konieczne na sile robocza niezbedna do postawienia elektrowni. Mozliwe jest przeciez zawarcie Umowy o wydzierzawienie samego wyposazenia i sprowadzenie specjalistow do jej uruchomienia. -Z kim? - zapytal Mondar. - Z Koalicja? Czy z Sojuszem? -Ani z Koalicja, ani z Sojuszem - odpowiedzial Cletus szybko. - Zdajesz sie zapominac, ze istnieje jeszcze inna kolonia tutaj, na nowych planetach, ktora, jak sie okazuje, jest kwitnaca. -Masz na mysli kolonie naukowcow na Newtonie? - spytal Mondar. - Wyznajemy przeciwstawne sobie filozofie. Oni sa zwolennikami zwartej spolecznosci majacej jak najmniejsze kontakty z obcymi. My cenimy indywidualizm bardziej niz cokolwiek innego, a celem naszego istnienia jest wspolnota z cala ludzka rasa. Obawiam sie, ze miedzy nami a Newtonianami istnieje naturalna niechec. - Mondar westchnal lekko. - Zgadzam sie, ze powinnismy znalezc sposob na przezwyciezenie takich emocjonalnych barier miedzy nami a innymi istotami ludzkimi. Niemniej ta bariera istnieje, a zreszta Newtonianie nie stoja finansowo lepiej niz my. Dlaczego mieliby dac nam kredyty, urzadzenia i specjalistow? -Poniewaz taka elektrownia moze z doskonalym zyskiem zwrocic im to, co zainwestuja, zanim dzierzawa wygasnie i zanim odkupicie ich udzial - powiedzial Cletus. -Bez watpienia - przyznal Mondar. - Ale ta inwestycja jest jakby zbyt duza i zbyt dalekosiezna dla ludzi pozostajacych w ich sytuacji. Czlowiek majacy umiarkowany dochod nie zaczyna nagle rozmyslac o ryzykownych i odleglych przedsiewzieciach. Pozostawia to bogatszym, ktorzy moga sobie pozwolic na ewentualna strate; chyba ze jest glupcem. A ci Newtonianie, jacy by nie byli, nie sa glupcami. Nie chcieliby nawet tego sluchac. -Sluchaliby - powiedzial Cletus - gdyby propozycje przedstawiono im we wlasciwy sposob. Myslalem, ze moglbym sam napomknac im o tym, to znaczy, jesli zechcecie mnie do tego upowaznic. Wybieram sie tam wlasnie, aby zorientowac sie, czy nie chcieliby wynajac naszych nowych oddzialow dorsajskich. Mondar patrzyl na Cletusa przez chwile; oczy Exotika zwezily sie. - Jestem osobiscie najzupelniej przekonany o tym, ze nie ma najmniejszej w swiecie szansy na to, abys namowil ich do czegos takiego. Jednakze mozemy wiele wygrac, a wiec nic nie stracimy, jak sadze, jesli sprobujesz. Jesli chcesz, porozmawiam z moimi kolegami zarowno o projekcie, jak i o twojej ewentualnej probie pertraktacji z Newtonianami na temat urzadzen i ekspertow. -Swietnie, zrob to - powiedzial Cletus. Odwrocil sie w strone domu. - Sadze, ze powinienem juz sie zbierac. Chce jeszcze przeprowadzic inspekcje dorsajskiego pulku, ktory tutaj stacjonuje, i ustalic jakis system rotacji, abysmy mogli grupami zabierac zolnierzy na Dorsaj na przeszkolenie. Planuje wyruszyc na Newton pod koniec tygodnia. -Powinienem do tego czasu miec dla ciebie odpowiedz - rzekl Mondar, idac za nim. Zerknal z ciekawoscia na Cletusa, kiedy ramie w ramie wchodzili do domu. - Musze przyznac, ze nie rozumiem, co mozesz na tym zyskac. -Bezposrednio nic - odpowiedzial Cletus. - Ani Dorsajowie - my, Dorsajowie - musze nauczyc sie tak mowic. Czy to nie ty powiedziales mi kiedys, ze to, co posuwa cala ludzkosc naprzod, posuwa rowniez ku dlugofalowym celom jednostke i jej narod? -Interesujesz sie teraz naszymi dlugofalowymi celami? - zapytal Mondar. -Nie. Swoimi wlasnymi - odparl Cletus. - Ale w tym wypadku jest to rownoznaczne, tu i tam. Cletus spedzil nastepne piec dni w Bakhalli na odprawach z oficerami dorsajskimi, poswieconych programowi szkolenia prowadzonego na Dorsaj. Zaprosil zarowno tych oficerow, ktorzy wyrazili chec powrotu na Dorsaj i wziecia udzialu w takim szkoleniu, jak tez tych zolnierzy, ktorzy mysleli o tym samym, zostawiajac na koniec plan rotacji oddzialow, plan, zgodnie z ktorym przeszkoleni juz Dorsajowie zastapiliby nie przeszkolonych Dorsajow z Bakhalli pragnacych odbyc takie szkolenie, z zastrzezeniem, ze ci ostatni pobieraliby w owym okresie zold tych pierwszych. Reakcja Dorsajow z Bakhalli byla entuzjastyczna. Wiekszosc tutejszych zolnierzy znala Cletusa z czasow zwyciestwa nad Neulandia. Tak wiec Cletus mogl zwiekszyc wartosc pozyczki zaciagnietej u Exotikow, jako ze nie musial natychmiast szukac zajecia dla tych Dorsajow, ktorzy juz odbyli szkolenie, albowiem mogl nimi zastapic ludzi pragnacych przejsc szkolenie. Jednoczesnie stale powiekszal liczbe przeszkolonych Dorsajow. Pod koniec tygodnia, zabrawszy listy uwierzytelniajace od Exotikow, Cletus wsiadl na statek lecacy na Newton, aby przedyskutowac sprawe elektrowni na Marze z Newtonska Rada Rzadzaca, ktora to sprawa byla podrzedna w stosunku do rozmow dotyczacych zatrudnienia Dorsajow. W wyniku wczesniejszej korespondencji z Rada Rzadzaca Cletus uzyskal zgode na spotkanie z jej przewodniczacym w dniu swego przylotu do Baille, najwiekszego miasta i de facto stolicy Zjednoczonych Postepowych Wspolnot, jak nazwaly siebie polaczone kolonie technikow i naukowcow, ktorzy wyemigrowali na Newton. Przewodniczacym byl Artur Walco, szczuply, prawie lysy, mlodo wygladajacy mezczyzna kolo piecdziesiatki. Przyjal Cletusa w duzym, czystym, wrecz ' sterylnym gabinecie w wysokim budynku rownie nowoczesnym, jak te na Ziemi. -Nie bardzo wiem, o czym mamy rozmawiac, pulkowniku - zaczal Walco, kiedy obaj zasiedli po przeciwnych stronach idealnie czystego biurka, na ktorym nie bylo nic oprocz pulpitu kontrolnego posrodku. - Zjednoczone Postepowe Wspolnoty ciesza sie obecnie dobrymi stosunkami ze wszystkimi bardziej zacofanymi koloniami tego swiata. Byl to gambit otwierajacy konwersacje, tak rutynowy, jak pionek krolewski na d4. Cletus usmiechnal sie. -Zatem moje informacje byly mylne? - powiedzial odsuwajac krzeslo od biurka i podnoszac sie. - Pan wybaczy. Ja... -Nie, nie. Niech pan siada. Prosze usiasc! - pospiesznie rzekl Walco. - Poniewaz odbyl pan taka podroz, moge przynajmniej posluchac tego, co pan chcial mi powiedziec. -A jesli nie ma potrzeby, aby pan sluchal... - upieral sie Cletus. Walco ponownie przerwal mu machnieciem reki. -Nalegam. Niech pan siada, pulkowniku. Prosze mowic - powiedzial. - Jak wspomnialem, nie potrzebujemy w tym momencie panskich najemnikow. Ale kazdy czlowiek z otwarta glowa wie, ze nic nie jest niemozliwe na dluzsza mete. Poza tym zaintrygowaly nas panskie wczesniejsze listy. Twierdzi pan, ze uczynil pan swoich najemnikow skuteczniejszymi. Prawde mowiac nie rozumiem, czemu skutecznosc indywidualna mialaby miec tak ogromne znaczenie w jednostce bojowej bioracej udzial w wojnie wspolczesnej. Co z tego, ze panski zolnierz jest bardziej sprawny? Nadal jest przeciez tylko miesem armatnim, czyz nie tak? -Nie zawsze - odparl Cletus. - Nierzadko jest tym czlowiekiem za armata. Dla najemnikow w szczegolnosci ta roznica jest decydujaca. -O? Jak to? - Walco uniosl czarne, waskie brwi. -Poniewaz najemnicy nie po to sa najemnikami, aby dac sie zabic - powiedzial Cletus. - Sa nimi po to, aby osiagnac cele militarne, nie pozwalajac sie przy tym zabic. Im mniejsze straty, tym wiekszy zysk, zarowno dla najemnika, jak i dla jego pracodawcy. -Jak to dla jego pracodawcy? - Spojrzenie Walco bylo bystre. -Pracodawca najemnikow - odpowiedzial Cletus -jest w takiej samej sytuacji, jak biznesmen stojacy wobec pracy, ktora trzeba wykonac. Jesli koszty wynajecia kogos do wykonania danej pracy rowne sa prawdopodobnym zyskom lub je przewyzszaja, wtedy wynajecie kogokolwiek do wykonania takiej pracy pozostaje pod znakiem zapytania. Zmierzam do tego, ze ze sprawniejszymi wojskami najemnymi przedsiewziecia militarne, ktore do tej pory nie byly korzystne dla zainteresowanych, staja sie raptem oplacalne. Przypuscmy, na przyklad, ze istnieje sporny skrawek terytorium z tak cennymi bogactwami naturalnymi jak zloza antymonitu... -Jak zloza antymonitu w kolonii Broza, ktore Brozanie nam ukradli - przerwal Cletusowi Walco. Cletus skinal glowa. - To jest wlasnie taka sytuacja, o jakiej zaczalem mowic - powiedzial. - Macie tutaj kilka bardzo cennych kopaln posrod bagien i lasow ciagnacych sie we wszystkich kierunkach na przestrzeni setek kilometrow, gdzie nie ma zadnego przyzwoitego miasta; pracuje w nich i trzyma je w swoich rekach zacofana kolonia mysliwych, traperow i farmerow. Kolonia ta znalazla sie w posiadaniu tych kopaln dzieki poparciu militarnemu udzielanemu przez Koalicje, te sama Koalicje, ktora ma swoj udzial w wysokich cenach placonych przez was Brozanom za antymon otrzymywany z antymonitu. Cletus przestal mowic i spojrzal znaczaco na Walco. Twarz Walco pociemniala. -Te zloza my odkrylismy i zaczelismy wydobywac z ziemi, ktora kupilismy od kolonii Broza - powiedzial. - Koalicja nigdy nie starala sie nawet ukrywac faktu, ze podjudzila Brozan do ich zagarniecia. To bylo piractwo, istne piractwo. - Szczeki Walco zacisnely sie. Ponad biurkiem zamienil spojrzenie z Cletusem. - Wybral pan interesujacy przyklad - powiedzial. - Czysto teoretycznie przypuscmy, ze rozpatrujemy sprawe zyskow, ktore w tym wlasnie przypadku mozna by osiagnac dzieki sprawnosci panskich Dor-sajow. Tydzien pozniej Cletus znajdowal sie w drodze powrotnej na Dorsaj z trzymiesiecznym kontraktem dla dwoch tysiecy zolnierzy i oficerow. Zatrzymal sie w Bakhalli na Kultis, aby poinformowac Exotikow, ze szanse na splacenie dlugu znacznie wzrosly. -Gratuluje - powiedzial Mondar. - Walco ma na wszystkich planetach opinie jednego z najtwardszych ludzi w prowadzeniu pertraktacji. Czy miales wiele klopotu z przekonaniem go? -Nie musialem go wcale przekonywac - odpowiedzial Cletus. - Zanim napisalem do niego po raz pierwszy, przestudiowalem sytuacje na Newtonie pod wzgledem punktow zapalnych. Kopalnie antymonitu wydaly mi sie idealne. Tak wiec w mojej pozniejszej korespondencji polozylem nacisk na wszystkie aspekty tej sprawy, uwypuklajac jednoczesnie zalety naszych, przeszkolonych nowa metoda wojsk, ktore mozna byloby wykorzystac w takiej wlasnie sytuacji; ani razu jednak nie wymienilem z nazwy brozanskich kopaln. Naturalnie trudno byloby mu nie dopasowac podanych przeze mnie informacji do tej sprawy. Mysle, ze byl zdecydowany wynajac nas, zanim jeszcze mnie przyjal. Gdybym ja nie podjal tego tematu, wtedy on sam by to zrobil. Mondar potrzasnal glowa z usmiechem podziwu. - Czy wykorzystales jego dobry humor, aby poprosic go o rozwazenie planu budowy maranskiej elektrowni? -Tak - odparl Cletus. - Bedziesz musial wyslac przedstawiciela, aby podpisal odpowiednie dokumenty, ale mysle, ze Walco az sie pali do podpisania umowy. Usmiech zniknal z twarzy Mondara. - Masz na mysli, ze jest powaznie zainteresowany? - zapytal. - Zainteresowany dostarczeniem nam urzadzen i fachowcow w zamian za finansowe zyski w przyszlosci? -Nie tylko jest zainteresowany - odpowiedzial Cletus. - Przekonasz sie, ze jest mocno zdeterminowany, aby nie przepuscic, chocby nie wiadomo co, takiej okazji. Bedziesz mogl dyktowac wlasne warunki. -Nie moge w to uwierzyc! - Mondar wytrzeszczyl oczy na Cletusa. - Jak, w imie wiecznosci, wprowadziles go w tak przychylny nastroj? -Naprawde nie mialem z tym zadnego problemu - powiedzial Cletus. - Jak powiedziales, Walco jest twardym negocjatorem, ale tylko wtedy, kiedy targuje sie z pozycji sily. Zalatwiwszy sprawe Dorsajow rzucilem przynete twierdzac, ze wybieram sie na Ziemie, gdzie mam rodzinne koneksje, ktore zapewne pomoga mi w uzyskaniu od Sojuszu kredytow na wybudowanie elektrowni na Marze. Zainteresowal sie tym oczywiscie, jak sadze, glownie ze wzgledu na perspektywe uzyskania tego rodzaju pomocy od Sojuszu dla wlasnej kolonii. Wtedy jednak tak sie zlozylo, ze zaczalem rozwodzic sie na temat korzysci finansowych, ktore na dluzsza mete uzyska Sojusz w zamian za swoja pomoc i to, zdaje sie, dalo mu do myslenia. -Tak - zamruczal Mondar - newtonianski apetyt na kredyty jest spory. -Wlasnie! - powiedzial Cletus. - Kiedy tylko okazal ten apetyt, wiedzialem, ze zlapalem go na haczyk. Ciagnalem temat tak dlugo, az sam podsunal mysl, ze Zjednoczone Postepowe Wspolnoty bylyby ewentualnie zainteresowane wniesieniem malego udzialu - moze dostawa dwudziestu procent sprzetu lub rownowaznej liczby wyszkolonego personelu, w zamian za nie wiecej niz piecioletnia hipoteke na nieruchomosciach w Bakhalli. -Tak powiedzial? - Twarz Mondara stala sie zamyslona. - To oczywiscie wygorowana cena, ale biorac pod uwage fakt, ze obecnie nasze szanse na uzyskanie pieniedzy od Sojuszu sa praktycznie zadne... -Wlasnie mu to powiedzialem - przerwal Cletus Mondarowi. - Cena byla tak wygorowana, ze az smieszna. I rozesmialem mu sie w twarz. -Rozesmiales sie? - Spojrzenie Mondara stalo sie ostre. - Cletusie, to nie bylo madre. Tego rodzaju oferta od przewodniczacego rady na Newtonie... -Jest malo realistyczna, otwarcie mu to powiedzialem - rzekl Cletus. - Nie moglem postawic siebie w takiej sytuacji, by przyniesc wam oferte, ktorej skapstwo byloby wrecz dla was obrazliwe. Jestem rowniez, o czym nie omieszkalem mu powiedziec, zobowiazany wobec Dorsajow utrzymywac dobre stosunki z rzadami wszystkich niezaleznych kolonii na nowych planetach - i po namysle zaczalem nawet odczuwac watpliwosci, czy powinienem byl w ogole wspominac mu o tej sprawie. Ostatecznie otrzymalem przeciez upowaznienie jedynie do tego, aby rozmawiac o tym z moimi krewnymi i znajomymi na Ziemi. -I on to zniosl? - Mondar popatrzyl ze zdziwieniem na Cletusa. -Nie tylko zniosl - ale, nie tracac czasu, przeprosil mnie i sprowadzil swoja oferte do bardziej realnego poziomu. Wowczas powiedzialem mu, ze zaczynam czuc sie troche niepewnie co do celowosci prowadzenia z nim interesow. Ale on nadal zmienial oferte, az w koncu gotow byl dostarczyc wszystkie niezbedne urzadzenia oraz wszystkich potrzebnych specjalistow do uruchomienia elektrowni. Ostatecznie zgodzilem sie, acz niechetnie, ze przedstawie wam te propozycje, zanim pojade na Ziemie. -Cletusie! - Oczy Mondara zaswiecily sie. - Zrobiles to! -Niezupelnie - powiedzial Cletus. - Pozostalo jeszcze to newtonskie zadanie nieruchomosci bakhallanskich jako zabezpieczenia, oprocz hipoteki na samej elektrowni. Mialem wyjezdzac nastepnego dnia, wiec wczesnie rano, przed odjazdem, wyslalem mu wiadomosc, ze przemyslalem cala sprawe w nocy, a poniewaz absolutnie nie ma watpliwosci, ze Sojusz bedzie szczesliwy, mogac finansowac ten projekt z hipoteka na elektrowni jako jedynym zabezpieczeniem, postanowilem jednak odrzucic jego oferte i jechac prosto na Ziemie. Mondar wolno wypuscil powietrze. - Majac juz w rekach jego oferte - powiedzial, i u kazdego, kto to mowilby, z wyjatkiem Exotika, ton wypowiadanych slow pozostalby gorzki - musiales tak ryzykowac. -Nie bylo w tym zadnego ryzyka - odparl Cletus. - Do tego czasu facet sam siebie przekonal co do kupna tego projektu za wszelka cene. Sadze, ze moglbym wyciagnac wiecej, gdybym wczesniej nie dal mu do zrozumienia, jakie sa granice tego, co Sojusz jest sklonny zrobic. Zatem pozostala jedynie kwestia wyslania kogos do podpisania papierow. -Mozesz na to liczyc. Nie bedziemy tracic czasu - odpowiedzial Mondar. Pokiwal glowa. - Jestesmy ci winni przysluge, Cletusie. Przypuszczam, ze o tym wiesz. -Byloby dziwne, gdybym to przeoczyl - powiedzial Cletus trzezwo. - Sadze jednak, ze Exotikowie i Dorsajowie maja mocniejsze podstawy co do wzajemnej pomocy w przyszlosci niz jedynie wymiana przyslug. Osiem dni pozniej Cletus wrocil na Dorsaj, gdzie zastal trzy tysiace zolnierzy, ktorym przeslal wiadomosc z Newton, zmobilizowanych juz i gotowych do wyjazdu. Z tego tylko pieciuset bylo nowo przeszkolonych. Na pozostale dwa i pol tysiaca skladaly sie dobre, solidne oddzialy najemne z Dorsaj, nie poddane jeszcze specjalnemu treningowi opracowanemu przez Cletusa. Jednakze fakt ten nie mial zadnego znaczenia: nie przeszkolone dwa i pol tysiaca ludzi mialo bowiem, zgodnie z planami Cletusa, odbyc w istocie tylko przejazdzke. Tymczasem przed odlotem na Newton, wyznaczonym za trzy dni, mial sie odbyc slub Cletusa z Melissa. Negocjacje w Bakhalli i na Newtonie zatrzymaly Cletusa dluzej, niz to bylo planowane. A kiedy przybyl - wysylajac naprzod wiadomosc, ze zdazy na ceremonie, chocby nawet mial porwac statek atmosferyczny - czterdziesci minut przed wyznaczona godzina, pierwsza rzecza, ktora go przywitala, byla wiesc, ze prawdopodobnie caly ten pospiech jest niepotrzebny. -Mowi, ze zmienila zdanie, to wszystko - powiedzial Eachan Khan Cletusowi przyciszonym glosem w zacisznym polmroku salonu. Ponad sztywnymi ramionami Eachana, jakies dziesiec metrow dalej, Cletus dostrzegl kapelana regimentu przeszkolonych Dorsajow oraz innych gosci, ktorzy jedli i pili w blogiej nieswiadomosci tej naglej, dosc zasadniczej zmiany w planach Melissy. Towarzystwo skladalo sie ze starych, serdecznych przyjaciol Eachana i nowych, ale rownie oddanych przyjaciol Cletusa. Wsrod najemnikow przyjaznie zawiazywaly sie z trudem, ale kiedy juz raz sie zawiazaly, pozostawaly niewzruszone. Ci, ktorzy byli przyjaciolmi Cletusa, przewyzszali dwukrotnie przyjaciol Eachana. Cletus sam ulozyl w ten sposob liste gosci. -Melissa powiada, ze cos jest nie w porzadku - powiedzial Eachan bezradnie - i musi sie z toba zobaczyc. Nie rozumiem jej. Zwykle ja rozumialem, zanim deCastries... - urwal. Ramiona opadly mu pod marynarka munduru. - Ale teraz juz nie. -Gdzie ona jest? - zapytal Cletus. -W ogrodzie. W koncu ogrodu, za krzewami, w letnim domku - odpowiedzial Eachan. Cletus odwrocil sie i wyszedl oszklonymi drzwiami salonu do ogrodu. Kiedy znalazl sie poza zasiegiem wzroku Eachana, skrecil w kierunku parkingu i wynajetego samochodu, ktorym przyjechal z Foralie. Otworzywszy samochod, wyjal z niego swoja torbe podrozna. W srodku znajdowal sie pas i pistolet. Cletus zalozyl pas, odpinajac kabure, ktora normalnie chronila wypolerowana kolbe pistoletu. Nastepnie ruszyl w kierunku ogrodu. Znalazl Melisse w tym miejscu, ktore wskazal mu Eachan. Mloda kobieta stala w letnim domku tylem do wejscia, z rekami opartymi na bialej balustradzie, patrzac poprzez zaslone krzewow na odlegle pasmo gor. Odwrocila sie na odglos krokow na drewnianej podlodze letniego domku. -Cletusie! - zawolala. Jej twarz miala normalny kolor i wyraz, chociaz wargi byly troche zacisniete. - Ojciec powiedzial ci? -Tak - odparl zatrzymujac sie przed nia. - Powinnas teraz przygotowywac sie w domu. A tak bedziemy zmuszeni pojsc tak, jak stoimy. Oczy Melissy rozszerzyly sie lekko. Wsliznela sie do nich niepewnosc. - Pojsc? - powtorzyla. - Cletusie, nie byles jeszcze w domu? Zrozumialam, ze powiedziales, iz juz rozmawiales z ojcem. -Rozmawialem - powiedzial. -Zatem... - Popatrzyla na niego ze zdziwieniem. - Cletusie, czy nie zrozumiales, co on mowil? Powiedzialam mu, ze cos jest nie w porzadku. Po prostu nie w porzadku. Nie wiem, co tutaj jest nie w porzadku, ale cos jest. Nie zamierzam wyjsc za ciebie! Cletus spojrzal na Melisse. I kiedy Melissa odpowiedziala mu na to spojrzenie, twarz jej sie zmienila. Pojawil sie na niej wyraz, jaki Cletus widzial tylko raz. Taka twarz widzial Cletus u Melissy wtedy, kiedy wyszedl zywy z rowu, w ktorym udawal martwego, chcac zniszczyc partyzantow neulandzkich atakujacych opancerzony pojazd na drodze do Bakhalli. -Ty nie... nie myslisz... - zaczela prawie szeptem. Ale pozniej jej glos stal sie pewniejszy. - Potrafisz mnie zmusic, abym za ciebie wyszla? -Slub sie odbedzie - powiedzial. Potrzasnela glowa z niedowierzaniem. - Zaden dorsajski kapelan nie udzieli mi slubu wbrew mojej woli! -Moj kapelan pulkowy tak, jesli mu rozkaze - rzekl Cletus. -Da slub corce Eachana Khana? - wybuchnela nagle. - I przypuszczasz, ze moj ojciec bedzie po prostu stal i patrzyl na to, co sie dzieje? -Szczerze mysle, ze tak - odparl Cletus tak wolno i z takim naciskiem, ze na twarzy Melissy pojawil sie na chwile rumieniec, a nastepnie zniknal, czyniac ja blada jak po wielkim szoku. -Ty... - Glos jej zadrzal i ucichl. Jako dziecko najemnego oficera nie mogla nie spostrzec, ze posrod gosci weselnych ci, ktorzy byli zwiazani z Cletusem emocjonalnymi albo tez innymi wiezami, przewyzszali liczebnie tych, ktorzy czuli sie zwiazani z jej ojcem. Ale jej wzrok nadal byl pelen niedowierzania. Melissa szukala w twarzy Cletusa oznaki, ze ten, ktorego widzi przed soba, to w jakis dziwny sposob nie ten prawdziwy. -Ale ty nie jestes taki. Nie moglbys... - Glos zalamal sie jej znowu. - Ojciec jest twoim przyjacielem! -A ty bedziesz moja zona - powiedzial Cletus. Oczy Melissy po raz pierwszy spoczely na pistolecie w otwartej kaburze u pasa. -O, Boze! - Przylozyla szczuple dlonie do twarzy. - A ja myslalam, ze Dow jest okrutny... nie odpowiem. Kiedy kapelan zapyta mnie, czy chce ciebie za meza, powiem nie! -Dla dobra Eachana - powiedzial Cletus - mam nadzieje, ze tego nie zrobisz. Odsunela rece od twarzy. Stala jak lunatyczka z opuszczonymi ramionami. Cletus podszedl do niej, wzial ja za reke i wyprowadzil, nie stawiajaca oporu, z letniego domku i dalej przez ogrod, kolo zywoplotu i przez oszklone drzwi wprowadzil do salonu. Kiedy weszli, Eachan nadal sie tam znajdowal, odwrocil sie do nich szybko, odstawil trzymana w rece szklaneczke i zblizyl szybkim krokiem. -Jestescie! - powiedzial. Ostro spojrzal na corke. - Melly! O co chodzi? -O nic - odpowiedzial Cletus. - Nic sie w koncu nie stalo. Zamierzamy sie pobrac. Spojrzenie Eachana przenioslo sie na Cletusa. - Tak? - Mierzyl sie przez chwile z oczami Cletusa, a nastepnie znowu spoczal wzrokiem na Melissie. - Czy to prawda, Melisso? Czy wszystko jest w porzadku? -Wszystko uklada sie swietnie - rzekl Cletus. - Powiedz lepiej kapelanowi, ze jestesmy gotowi. Eachan nie poruszyl sie. Powedrowal spojrzeniem w dol i przyjrzal sie uwaznie broni na biodrze Cletusa. Spojrzal ponownie na Cletusa, a pozniej na Melisse. -Czekam, aby uslyszec to od ciebie, Melisso - powiedzial wolno. Jego oczy zszarzaly niczym zwietrzaly granit. - Nie powiedzialas mi jeszcze, ze wszystko jest w porzadku. -Wszystko jest w porzadku - wymowila zbielalymi, zdretwialymi wargami. - To byl od poczatku twoj pomysl, abym wyszla za Cletusa, czyz nie tak, ojcze? -Tak - odparl Eachan. Zadna zauwazalna zmiana nie pojawila sie na jego twarzy, ale wygladalo na to, ze taka zmiana nastapila wewnatrz, wymiatajac z niego wszystkie emocje i czyniac go spokojnym, opanowanym i zdecydowanym. Zrobil krok do przodu, tak ze znalazl sie teraz prawie miedzy nimi, patrzac Cletusowi prosto w twarz z odleglosci kilkunastu centymetrow. - Ale, byc moze, sie mylilem. Opuscil reke niby przypadkowo i polozyl ja na dloni Cletusa, ktora trzymala Melisse za nadgarstek. Palce Eachana lekko zacisnely sie wokol kciuka Cletusa w chwycie, ktory moglby zlamac mu palec, gdyby Cletus nie zwolnil swojego chwytu. Cletus polozyl delikatnie druga reke na pas z bronia. -Pusc - zwrocil sie miekko do Eachana. Obu mezczyzn opanowal taki sam smiertelny spokoj. Przez chwile w pokoju nikt sie nie poruszyl, wreszcie Melissa chwycila oddech. -Nie! - wepchnela sie miedzy nich, zwracajac twarza do ojca, a plecami do Cletusa, ktory nadal trzymal ja za nadgarstek. - Ojcze! Co sie z toba dzieje? Myslalam, ze bedziesz szczesliwy, iz zdecydowalismy sie pobrac mimo wszystko! Stojacy z tylu Cletus puscil nadgarstek Melissy, a ona przeniosla do przodu uwieziona do tej chwili reke. Jej ramiona podniosly sie gwaltownie w glebokim oddechu. Przez chwile Eachan gapil sie na nia bezmyslnie, a nastepnie w jego oczach pojawil sie wyraz zdziwienia i konsternacji. -Melly, myslalem... - Glos zalamal mu sie i Eachan umilkl. -Myslales? - krzyknela ostro Melissa. - Co myslales, ojcze? Patrzyl na nia oszolomiony. - Nie wiem! - wybuchnal nagle. - Nie rozumiem cie, dziewczyno! Nie rozumiem cie wcale. Odwrocil sie i ciezko podszedl do stolika, na ktory odstawil wczesniej swoja szklaneczke. Podniosl ja i pociagnal gleboki lyk. Melissa podeszla do niego i na moment polozyla mu reke na plecach, przytulajac glowe do jego glowy. Nastepnie wrocila do Cletusa i polozyla mu na przedramieniu zimna dlon. Popatrzyla na niego oczami, ktore staly sie dziwnie glebokie i wolne od gniewu czy urazy. -Chodzmy wiec, Cletusie - powiedziala spokojnie. - Zacznijmy juz lepiej. Minelo kilka godzin, zanim nowozency mogli zostac sami. Goscie weselni odprowadzili ich do drzwi sypialni w nowo wybudowanym domu Grahame'a i kiedy tylko drzwi zamknely sie przed nimi, opuscili dom, a echo ich smiechow i wesolych glosow zniknelo wraz z nimi. Melissa ze zmeczeniem opadla na brzeg szerokiego loza. Spojrzala na Cletusa, ktory stal nadal. -A teraz moze powiesz mi, co jest nie w porzadku? - zapytala. Popatrzyl na nia. Nadszedl wlasnie moment, ktory przewidzial, kiedy prosil ja, zeby za niego wyszla. Zebral cala odwage, aby stawic temu czolo. -Bedziemy malzenstwem jedynie z nazwy - powiedzial. - Za pare lat otrzymasz uniewaznienie. -Wiec po co w ogole bylo sie pobierac? - zapytala glosem wolnym jeszcze od potepienia czy rozgoryczenia. -DeCastries wroci tutaj, na nowe planety, w ciagu najblizszych dwunastu miesiecy - powiedzial. - Zanim sie tu znajdzie, poprosi cie, abys przyjechala na Ziemie. Wychodzac za mnie stracilas swoje ziemskie obywatelstwo. Jestes teraz Dorsajka. Nie mozesz jechac, dopoki malzenstwo nie zostanie uniewaznione i dopoki nie wystapisz ponownie o obywatelstwo ziemskie. A nie mozesz od razu uniewaznic malzenstwa, albowiem Eachan dowie sie, ze zmusilem cie do wyjscia za mnie, a skutki znasz - sa to te same skutki, ktorych chcialas uniknac, godzac sie mnie poslubic. -Nigdy nie pozwolilabym na to, zebyscie sie pozabijali - powiedziala. Jej glos byl dziwnie obcy. -Tak - potwierdzil. - Poczekasz dwa lata. Potem bedziesz wolna. -Ale dlaczego? - spytala. - Dlaczego to zrobiles? -Eachan ruszylby za toba na Ziemie - odparl Cletus. - Na to wlasnie liczyl Dow. I na to ja nie moglem pozwolic. Potrzebuje Eachana do tego, co musze zrobic. Patrzyl na nia, kiedy mowil, ale teraz odwrocil wzrok. Wyjrzal przez wysokie okno sypialni na szczyty gor okryte chmurami zapowiadajacymi popoludniowe deszcze, ktore za kilka miesiecy mialy zmienic sie w pierwsze jesienne sniegi. Melissa nie odzywala sie dluzszy czas. - Wiec - powiedziala w koncu - nigdy mnie nie kochales? Otworzyl usta, aby odpowiedziec, poniewaz w tym momencie byl juz na to zdecydowany. Ale w ostatniej chwili, na przekor wlasnemu postanowieniu, jego wargi wypowiedzialy inne slowa. -Czy kiedykolwiek mowilem, ze cie kocham? - odparl i odwracajac sie wyszedl z pokoju, zanim Melissa zdazyla cokolwiek powiedziec. Kiedy zamykal drzwi, w pokoju panowala cisza. Rozdzial XX Nastepnego dnia Cletus zajal sie przygotowywaniem ekspedycyjnego kontyngentu nowo przeszkolonych i jeszcze nie przeszkolonych Dorsajow, ktorych mial zabrac ze soba na Newton. Kilka dni pozniej, kiedy siedzial w swoim prywatnym gabinecie na poligonie w Foralie, zajrzal don Arvid, aby powiedziec, ze chce z nim mowic nowy emigrant na Dorsaj.-Pamieta go pan, jak sadze, pulkowniku - powiedzial Arvid, patrzac troche ponuro na Cletusa. - Porucznik William Athyer, poprzednio w Sojuszniczym Korpusie Ekspedycyjnym w Bakhalli. -Athyer? - powiedzial Cletus. Odsunal papiery lezace przed nim na biurku. - Przyslij go, Arv. Arvid wyszedl z gabinetu. Kilka sekund pozniej Bili Athyer, ktorego Cletus widzial ostatnio pijanego, zastepujacego mu droge na dworcu lotniczym w Bakhalli, niepewnie stanal w drzwiach. Mial na sobie brazowy mundur dorsajskiego rekruta z insygniami oficera pozostajacego w okresie probnym, w miejsce dawnych srebrnych naszywek porucznika. -Wejdz - rzekl Cletus - i zamknij za soba drzwi. Athyer poslusznie wszedl do pokoju. - Dobrze, ze pozwolil mi pan zobaczyc sie ze soba, pulkowniku - powiedzial wolno. - Nie przypuszczam, aby spodziewal sie pan, ze sie tutaj zjawie... -Przeciwnie - odparl Cletus. - Spodziewalem sie ciebie. Siadaj. - Wskazal na krzeslo przed biurkiem. Athyer siadl na nim ostroznie. - Nie wiem, jak pana przeprosic... - zaczai. -Wiec nie przepraszaj - przerwal mu Cletus. - O ile sie nie myle, cos sie zmienilo w twoim zyciu? -Zmienilo! - Twarz Athyera rozjasnila sie. - Pulkowniku, pamieta pan dworzec w Bakhalli...? Wrocilem stamtad z mocnym postanowieniem. Mialem zamiar przeczytac wszystko, co pan kiedykolwiek napisal, wszystko, bardzo dokladnie, az znajde jakis blad, jakies potkniecie, ktore moglbym wykorzystac przeciwko panu. Powiedzial pan, abym nie przepraszal, ale... -I mowilem to serio - przerwal Cletus. - Mow wszystko, co chciales mi powiedziec. -Coz, ja... nagle zaczalem wszystko rozumiec - kontynuowal Athyer. - Nagle zaczelo miec to dla mnie sens i nie moglem w to uwierzyc! Zostawilem panskie ksiazki i zaczalem wertowac wszystko, co moglem znalezc w tej bibliotece Exotikow w Bakhalli na temat sztuki wojennej. I bylo to tylko to, co zawsze czytalem, ni mniej, ni wiecej. To panskie ksiazki byly inne... Pulkowniku, pan nie widzi tej roznicy! Cletus usmiechnal sie. -Oczywiscie, oczywiscie, ze pan widzi! - pospiesznie wykrzyknal Athyer. - Nie to mialem na mysli. Chodzi mi o to na przyklad, ze zawsze mialem klopoty z matematyka. Nie ukonczylem Sojuszniczej Akademii, wie pan. Skonczylem jeden z kursow dla oficerow rezerwy i ledwie dawalem sobie jakos rade na zajeciach z matematyki. Dzialo sie tak az do dnia, w ktorym zetknalem sie ze stereometria. Nagle cyfry i figury polaczyly sie - i to bylo piekne. I wlasnie tak stalo sie dzieki panskim ksiazkom. Nagle sztuka strategii wojskowej i mechanizmy polaczyly sie w jedno. Jako dziecko marzylem o dokonywaniu wielkich rzeczy, a tu nagle czytam, jak mozna tego dokonac. Nie tylko militarnych czynow, ale wszelkich innych rowniez. -Zobaczyles to w tym, co napisalem, prawda? - zapytal Cletus. -Zobaczylem! - Athyer wyciagnal reke i wolno zamknal ja w piesc. - Ujrzalem cos prawdziwego, trojwymiarowego, lezacego przede mna. Pulkowniku, nikt nie wie, czego pan dokonal w tych tomach, ktore pan napisal. Nikt tego nie docenia, a chodzi tutaj nie tylko o to, co panskie dzielo oferuje teraz, ale o to, co oferuje w przyszlosci! -Dobrze - powiedzial Cletus. - Ciesze sie slyszac, ze tak uwazasz. A teraz co moge dla ciebie uczynic? -Mysle, ze pan wie, pulkowniku, nieprawdaz? - powiedzial Athyer. - Przyjechalem tutaj, na Dorsaj, z powodu tego, co pan napisal. Ale nie chce byc tylko jednym z panskich podwladnych. Chce byc blizej, tam, gdzie nadal bede mogl uczyc sie od pana. O, wiem, ze nie ma pan teraz dla mnie miejsca w swoim sztabie, ale gdyby mogl pan o mnie pamietac... -Mysle, ze znalazloby sie dla ciebie miejsce - odparl Cletus. - Jak powiedzialem, wczesniej czy pozniej spodziewalem sie ciebie tu zobaczyc. Idz do komendanta Arvida Johnsona i powiedz mu, ze polecilem mu wziac ciebie na swojego zastepce. Odstapimy od warunku pelnego przeszkolenia i bedziesz mogl przylaczyc sie do grupy, ktora zabieramy na Newton. -Pulkowniku... - Athyerowi zabraklo slow. -To wszystko zatem - rzekl Cletus, zgarniajac z powrotem przed siebie papiery, ktore odsunal przedtem na bok. - Znajdziesz Arvida w sekretariacie. Wrocil do swojej pracy. Dwa tygodnie pozniej kontyngent dorsajski wyladowal na Newtonie, a razem z nim nowo mianowany dowodca komendy Bili Athyer. -Mam nadzieje, panie marszalku - powiedzial kilka dni pozniej Artur Walco, przygladajac sie razem z Cletusem wieczornemu apelowi - ze panskie zaufanie do siebie nie bylo przesadzone. W glosie przewodniczacego rady Zjednoczonych Postepowych Wspolnot pojawil sie jakby cien drwiny, kiedy uzyl on tytulu, ktory nadal sobie Cletus w ramach gruntownej zmiany nazw stopni oficerskich i nazw oddzialow w nowym wojsku dorsajskim. Stali razem na skraju placu apelowego, na tle masztu, na ktorym flaga byla juz opuszczona do polowy, a czerwone slonce na szarym niebie Newtonu wlasnie znikalo za horyzontem i major Swahili konczyl apel. Cletus odwrocil sie, aby spojrzec na chudego, lysiejacego Newtonianina. -Przesadna pewnosc siebie - powiedzial - to wada ludzi, ktorzy nie znaja sie na swojej pracy. -A pan sie zna? - warknal Walco. -Tak - odpowiedzial Cletus. Walco rozesmial sie cierpko, kulac chude ramiona w czarnej marynarce przed polnocnym wiatrem wiejacym od lasu, ktory rosl tuz przy granicy miasta Debroy, tego samego lasu, ktory ciagnal sie nieprzerwanie na polnoc przez ponad trzysta kilometrow az do kopaln antymonitu i brozanskiego miasta Watershed. -Dwa tysiace ludzi wystarczy moze, aby odebrac te kopalnie - powiedzial - ale panski kontrakt z nami powiada, ze macie je utrzymac co najmniej przez trzy dni, to jest do chwili, kiedy przybeda wojska newtonianskie, zeby was zluzowac. A w ciagu dwudziestu czterech godzin od wkroczenia przez was do Watershed Brozanie sa w stanie sciagnac przeciwko wam dziesiec tysiecy regularnego wojska. Jak ma pan zamiar poradzic sobie z przewaga piec do jednego, naprawde, nie wiem. -Oczywiscie, ze nie - powiedzial Cletus. Flaga byla juz opuszczona calkowicie i major Swahili przekazal prowadzenie apelu swemu adiutantowi, ktory wydal rozkaz rozejscia sie. - To nie panska sprawa. Panska sprawa jest jedynie podpisanie ze mna takiego kontraktu, ktory powiada, ze otrzymamy nasza zaplate dopiero po przekazaniu waszym wojskom kontroli nad kopalniami. I wlasnie to pan zrobil. Nasza porazka nie narazi Zjednoczonych Postepowych Wspolnot na zadna finansowa strate. -Moze nie - zauwazyl Walco zjadliwie - ale w gre wchodzi rowniez moja reputacja. -Podobnie jak i moja - odparl Cletus wesolo. Walco prychnal i odszedl. Cletus patrzyl za nim przez chwile, pozniej odwrocil sie i skierowal do budynku sztabu w tymczasowym obozie wzniesionym dla Dorsajow na skraju Debroy, w cieniu lasu. Tam w pokoju z mapa zastal Swahiliego i Arvida czekajacych na niego. -Popatrzcie na to - powiedzial przywolujac ich skinieniem glowy do glownej mapy plastycznej, ktora przedstawiala szeroki pas lasu z Debroy na jednym krancu stolu, a kopalniami antymonitu wokol Watershed - na drugim. Obaj mezczyzni staneli obok niego, w poblizu tej czesci stolu, gdzie bylo Debroy. - Walco i jego ludzie spodziewaja sie, ze bedziemy tutaj obijac sie jeszcze tydzien albo dwa, zanim cokolwiek zrobimy. Wszyscy brozanscy szpiedzy obserwujacy rozwoj sytuacji dojda w zwiazku z tym do tego samego wniosku. Ale my nie zamierzamy tracic czasu. Majorze... Spojrzal na Swahiliego, ktorego przecieta blizna, ciemna twarz z zainteresowaniem pochylala sie nad stolem. Swahili podniosl oczy i napotkal spojrzenie Cletusa. -Jutro o swicie rozpoczniemy aklimatyzacyjny trening oddzialow - powiedzial. - Zolnierze nie powinni znalezc sie dalej niz siedem kilometrow w glab lasu, duzo ponizej newtoniansko-brozanskiej granicy. - Cletus wskazal czerwona linie biegnaca przez lesisty obszar trzydziesci kilometrow od Debroy. - Beda trenowali grupami i komendami, i nie powinni robic tego dobrze. Nie powinni niczego robic dobrze. Trzeba bedzie przetrzymac ich tam przez cala noc, a potem tak dlugo, dopoki pana oficerowie nie beda zadowoleni. Kiedy oficerowie stwierdza, ze zolnierze sa juz przygotowani, wtedy mozna ich bedzie zwolnic, grupa po grupie, i pozwolic na powrot do obozu. Chce, aby ostatnia grupa nie wyszla z lasu przed uplywem dwoch i pol dni liczac od jutra rano. Przekaze pan swoim oficerom odpowiednie rozkazy, aby tego dopilnowali. -Mnie tam nie bedzie? - zapytal Swahili. -Bedzie pan ze mna - odpowiedzial Cletus. Zerknal na wysokiego, mlodego kapitana po swojej prawej stronie. - Arvid rowniez i dwustu naszych najlepszych ludzi. Oddzielimy sie od reszty, jak tylko znajdziemy sie miedzy drzewami, rozproszymy na dwu- i trzyosobowe zespoly i skierujemy na polnoc, aby spotkac sie za cztery dni siedem kilometrow na poludnie od Watershed. -Cztery dni? - powtorzyl Swahili. - To ponad siedemdziesiat kilometrow dziennie na piechote przez nieznany teren. -Wlasnie! - potwierdzil Cletus. - Dlatego tez nikt, ani Newtonianie, ani Brozanie, nie bedzie podejrzewal, ze sprobujemy zrobic cos takiego. Ale pan wie i ja wiem, nieprawdaz, majorze, ze nasi najlepsi ludzie moga tego dokonac? Wymienili spojrzenia; ciemna twarz Swahiliego byla nieporuszona. -Tak jest - odparl Swahili. -Dobrze - rzekl Cletus, odchodzac od stolu. - Teraz cos zjemy, a wieczorem omowimy szczegoly. Chce, majorze, aby pan wyruszyl w droge razem z Arvem. Ja wezme ze soba dowodce komendy Athyera, pojdziemy razem. -Athyera? - spytal Swahili. -Wlasnie tak - odparl Cletus sucho. - Czy to nie pan powiedzial mi, zeby Athyer jechal z nami? -Tak - rzekl Swahili. Dziwna rzecz, ale byla to prawda. Wydawalo sie, ze Swahili zainteresowal sie swiezo zwerbowanym, nie przeszkolonym Athyerem. Zainteresowanie to wynikalo raczej z ciekawosci niz z sentymentu, gdyz jesli jakichs dwoch ludzi znajdowalo sie na przeciwleglych biegunach, byli nimi major i dowodca komendy. Swahili przewyzszal o cale niebo wszystkich swiezo przeszkolonych Dorsajow, zarowno zolnierzy, jak i oficerow, z wyjatkiem Cletusa, w trenowaniu samokontroli. Jednakze, bezspornie, Swahili nie byl tym, kto pozwolilby sobie na to, aby zainteresowanie tego rodzaju moglo miec wplyw na wlasna opinie. Spojrzal na Cletusa z odrobina rozbawienia. -Oczywiscie, poniewaz bedzie z panem... - powiedzial. -Przez cala droge - rzucil Cletus ze stoicyzmem. - Domyslam sie, ze nie ma pan zadnych zastrzezen co do towarzystwa Arvida? -Nie, panie marszalku. - Swahili spojrzal na wysokiego, mlodego komendanta, a w spojrzeniu tym znalazlo sie cos bardzo bliskiego - tak bliskiego, jak nigdy przedtem - podziwu. -Dobrze - powiedzial Cletus. - Moze wiec pan odejsc. Spotkamy sie tutaj za godzine, po kolacji. -Tak jest. Swahili wyszedl. Cletus ruszyl w strone drzwi i stwierdzil, ze Arvid nadal tu jest i stoi mu niemal na drodze. Zatrzymal sie. -Masz jakas sprawe, Arv? - zapytal. -Panie marszalku - zaczal Arvid i wygladalo na to, ze nie jest w stanie dalej mowic. Cletus nie uczynil zadnej proby, aby podtrzymac rozmowe. Stal jedynie, czekajac. -Panie marszalku - zaczal znowu Arvid. - Nadal jestem panskim adiutantem, prawda? -Jestes - odparl Cletus. -Wiec - twarz Arvida byla sciagnieta i troche blada - czy moge zapytac, dlaczego to Athyer bedzie z panem podczas akcji, a nie ja? Cletus popatrzyl na niego chlodno. Arvid trzymal sie sztywno, choc jego prawe ramie bylo lekko przygarbione pod plaszczem munduru, sciagniete nieco do przodu przez napieta tkanke blizny, pozostalosc po ranie, ktora odniosl w Bakhalli, zaslaniajac Cletusa przed neulandzkimi strzelcami. -Nie, komendancie - powiedzial bez pospiechu Cletus. - Nie mozesz mnie pytac, dlaczego zdecydowalem tak, a nie inaczej, ani teraz, ani kiedykolwiek indziej. Stali twarzami do siebie. -Czy to jasne? - spytal po chwili Cletus. Arvid zesztywnial jeszcze bardziej. Odwrocil oczy od Cletusa i jego spojrzenie powedrowalo gdzies na przeciwlegla sciane. -Tak jest, panie marszalku - powiedzial. -Zatem bedzie chyba najlepiej, jak udasz sie na kolacje, prawda? - rzekl Cletus. -Tak jest, panie marszalku. Arvid odwrocil sie i wyszedl. Po sekundzie Cletus westchnal i ruszyl do swojej kwatery, gdzie czekal go samotny posilek podany przez ordynansa. O dziewiatej rano nastepnego dnia, kiedy Cletus znajdowal sie razem z dowodca komendy Athyerem siedem kilometrow w glebi lasu, podszedl do niego Swahili i wreczyl mu metalowa kasetke wielkosci pudelka zapalek, zawierajaca mape. Cletus schowal ja do kieszeni kurtki szaro-zielonego polowego munduru. -Czy jest zorientowana? - zapytal majora. Swahili skinal glowa. -Z obozem jako punktem odniesienia - odpowiedzial.- Pozostali wyznaczeni ludzie wyruszyli juz w dwu- i trzyosobowych zespolach, tak jak pan rozkazal. Kapitan i ja rowniez jestesmy gotowi. -Dobrze - powiedzial Cletus. - My tez wyruszamy, Bili i ja. Spotkamy sie w ustalonym miejscu, siedem kilometrow ponizej Watershed, za jakies dziewiecdziesiat jeden godzin. -Bedziemy tam, panie marszalku. - Rzuciwszy krotkie, nieco rozbawione spojrzenie na Athyera, Swahili odwrocil sie i odszedl. Cletus obrocil w dloni kasetke z mapa, odslaniajac pod przezroczystym wieczkiem igle kompasu. Nacisnal guzik z boku pudelka i igla przesunela sie zgodnie ze wskazowkami zegara o jakies czterdziesci stopni, wskazujac kierunek polnocny. Cletus ustawil sie na wprost pnia drzewa oddalonego tak, jak tylko mogl poprzez gestwine lasu siegnac jego wzrok. Nastepnie przylozyl oko do wziernika znajdujacego sie w jednym z koncow przyrzadu. Ujrzal obraz, ktory okazal sie plastyczna mapa o wielkosci trzy na trzy i pol metra. Czerwona linia oznaczala trase wytyczona na mapie. Nacisnawszy nastepny guzik Cletus uzyskal zblizenie obrazu i zaczal studiowac szczegoly pierwszych dziesieciu kilometrow trasy. Biegla caly czas przez las, nie napotykajac na zadne bagna, ktore trzeba byloby pokonywac lub omijac. -Ruszamy - rzucil ponad ramieniem do Athyera. Wkladajac mape do kieszeni ruszyl naprzod truchtem. Athyer poszedl w jego slady. Przez pierwsze pare godzin biegli obok siebie, nie odzywajac sie, otoczeni gestwina i cisza polnocnego newtonianskiego lasu. W lesie tym nie bylo zadnych latajacych stworzen, ani ptakow, ani owadow, jedynie jakies ziemnowodne cudaki w ksztalcie ryb, zyjace w jeziorach, na bagnach i moczarach. Pod gestym plaszczem podobnych do igiel lisci, ktore rosly jedynie na najwyzszych galeziach, ziemia nie byla gola, ale okryta gruba pokrywa sczernialych, martwych igiel opadlych z drzew w minionych latach. Tylko tu i owdzie, dosc zadziwiajaco i nieoczekiwanie, trafialy sie kepy duzych lisci cielistego koloru, wysokich na ponad metr, wyrastajacych bezposrednio z iglastego podloza, sygnalizujacych obecnosc zrodla czy podmoklego terenu. Po pierwszych dwoch godzinach wpadli w zmienny rytm piec minut truchtu, piec minut szybkiego marszu. Co godzina zatrzymywali sie na piec minut, aby odpoczac, opadali na miekki, gruby, iglasty dywan i wyciagali sie na nim, nie zawracajac sobie nawet glowy zdejmowaniem lekkich plecakow. Przez pierwsze pol godziny bieg wymagal sporego wysilku. Ale pozniej rozgrzali sie pod wplywem fizycznego ruchu, liczba uderzen serca zmniejszyla sie, oddech uspokoil i wydawalo sie, ze mogliby tak biec w nieskonczonosc. Cletus posuwal sie do przodu, wylaczywszy znaczna czesc umyslu z otaczajacej go rzeczywistosci, daleki, skupiony na innych problemach. Nawet powtarzane w okreslonych odstepach czasu sprawdzanie na mapie, za pomoca kompasu, przebytej trasy stanowilo dla niego czynnosc niemal automatyczna, wykonywana odruchowo. Z tego stanu wyrwalo go dopiero znikanie i tak juz przytlumionego swiatla z otaczajacego ich lasu. Newtonianskie slonce, ukryte za podwojna zaslona listowia i wysokiej, prawie stalej warstwy chmur, warstwy, ktora nadawala niebu jego zwykly szary, metaliczny wyglad, zaczynalo zachodzic. -Czas na posilek - powiedzial Cletus. Skierowal sie w strone plaskiego miejsca u stop wielkiego drzewa i opadajac na ziemie sciagnal plecak, a potem siadl ze skrzyzowanymi nogami, oparty plecami o pien. Athyer przysiadl na ziemi obok. - Jak sie czujesz? -Swietnie, panie marszalku - odmruknal Athyer. Rzeczywiscie, wygladal tak dobrze, jak twierdzil, i Cletus zaobserwowal to z zadowoleniem. Twarz Athyera blyszczala tylko lekko od potu, a jego oddech byl gleboki i wcale nie przyspieszony. Wyjeli po jednym termoopakowaniu, przekluli zamkniecie, aby podgrzac posilek znajdujacy sie w srodku. Zanim stal sie goracy, w sam raz do jedzenia, wokol zapadla zupelna ciemnosc. Zrobilo sie tak ciemno, jak w szczelnie zamknietym, podziemnym pomieszczeniu. -Jeszcze pol godziny i wzejdzie ksiezyc - zwrocil sie w ciemnosci Cletus w te strone, gdzie ostatni raz widzial siedzacego Athyera. - Sprobuj sie troche przespac, jesli mozesz. Cletus ulozyl sie na iglach, rozluznil konczyny i cale cialo. W ciagu paru sekund ogarnelo go znajome uczucie unoszenia sie. Pozniej nastapilo, jak mu sie wydawalo, moze ze trzydziesci sekund snu, a kiedy otworzyl oczy, stwierdzil, ze przez zaslone lisci przesacza sie blade swiatlo. Swiatlo to tylko w niewielkiej czesci bylo tak jasne, jak swiatlo dzienne, ale wystarczajaco jasne, aby obaj mezczyzni mogli ruszyc w droge, a mialo stac sie jeszcze jasniej, gdyz na nocnym niebie powinny pojawic sie przynajmniej cztery z pieciu ksiezycow Newtonu. -Ruszajmy - rzekl Cletus. Kilka minut pozniej on i Athyer z przytroczonymi plecakami znajdowali sie w drodze, znow biegnac truchtem. Na mapie, ktorej Cletus przyjrzal sie dzieki wewnetrznemu oswietleniu, pojawila sie teraz czarna linia rownolegla do czerwonej, wytyczajacej ich trase, dlugosci czterdziestu siedmiu kilometrow liczac od punktu wyjscia. W ciagu kolejnych dziewieciu godzin nocnej wyprawy, przerywanej tylko na cogodzinny odpoczynek i krotki posilek kolo polnocy, pokonali nastepne czterdziesci kilometrow, nim zachod wiekszosci ksiezycow sprawil, ze swiatlo stalo sie znow zbyt nikle, by mozna przy nim bylo bezpiecznie posuwac sie naprzod. Zjedli ostatni, lekki posilek i zapadli w pieciogodzinny, gleboki sen na grubym iglastym lozu z lesnego poszycia. Kiedy zegarek Cletusa ich obudzil, okazalo sie, ze uplynely juz dwie godziny dnia. Wstali, zjedli i ruszyli szybko dalej. Przez pierwsze cztery godziny pokonali spory kawal drogi i o ile to bylo mozliwe, poruszali sie troche szybciej niz poprzedniego dnia. Kolo poludnia wkroczyli jednak w obszar bagien i moczarow gesto porosnietych roslinami o duzych lisciach cielistego koloru, a jakies pnacza niczym wielkie liny zwisaly z konarow drzew lub ciagnely sie kilometrami po ziemi, czasem tak grube jak rurociag. Musieli zwolnic i ominac przeszkode. Zanim zapadla noc, zrobili dodatkowo trzydziesci kilometrow. Pokonali zatem dopiero jedna trzecia dystansu dzielacego ich od punktu spotkania ponizej Watershed, przy czym minela prawie jedna trzecia wyznaczonego czasu i od tej chwili zmeczenie powinno stopniowo zwalniac tempo biegu. Cletus mial nadzieje, ze do tej pory przebeda juz polowe drogi. Jednakze mapa poinformowala go, ze trzydziesci kilometrow dalej konczy sie bagnisty teren, za ktorym pojawi sie bardziej otwarta przestrzen. W czasie polgodzinnej ciemnosci zjedli szybka kolacje i ruszyli w noc. Dotarli do konca bagien tuz przed zniknieciem swiatla ksiezycowego; padli jak martwi na iglasty dywan i natychmiast zasneli. Nastepnego dnia droga byla latwiejsza, ale wyczerpanie zaczynalo dawac znac o sobie. Cletus szedl jak czlowiek we snie lub z wysoka goraczka, ledwie swiadomy wysilku i zmeczenia, ktore docieraly do niego slabo, jakby z daleka. Athyer maszerowal juz resztka sil. Jego twarz byla szara i wycienczona, tak ze wyroznial sie w niej teraz ostry, haczykowaty nos, niczym taran jakiegos starozytnego, drewnianego statku. Staral sie utrzymac tempo truchtu, ale kiedy zwalniali, stopy od czasu do czasu odmawialy mu posluszenstwa i potykal sie. Tej nocy Cletus pozwolil sobie i jemu spac przez szesc godzin po wieczornym posilku. Zrobili mniej niz dwadziescia piec kilometrow w godzinach ksiezycowego swiatla, ktore im jeszcze pozostaly, zanim zatrzymali sie, aby przespac nastepne szesc godzin. Obudzili sie ze zludzeniem, ze sa wypoczeci i ze odzyskali dawne sily. Jednakze po uplywie dwoch godzin marszobiegu, juz w swietle dnia, okazalo sie, ze nie jest z nimi lepiej niz dwadziescia cztery godziny temu, chociaz teraz poruszali sie wolniej i rownomierniej, rozkladajac swoje sily tak, jak rozklada sie pieniadze na niezbedne wydatki. Cletus ponownie oderwal sie od rzeczywistosci; cierpienia cielesne wydawaly sie odlegle i niewazne. Przez caly czas mial wrazenie, ze moglby tak isc juz zawsze, gdyby to bylo konieczne, nie zatrzymujac sie nawet po to, by cos zjesc i odpoczac. Jedzenie rzeczywiscie stalo sie juz wtedy najmniejsza z potrzeb. Zatrzymali sie w poludnie na posilek i zmusili do przelkniecia kilku kesow, ale bez apetytu, czy tez chocby uczucia smaku. Jedzenie ciezko lezalo im w zoladkach i kiedy zapadla ciemnosc, zaden z nich nie mogl zjesc wieczornego posilku. Kopiac pod jednym z krzewow o kolorowych lisciach, odkryli kipiace zrodelko i ugasili pragnienie, zanim zapadli w niemal automatyczny sen. Po paru godzinach wstali i ruszyli dalej w ksiezycowym blasku. Swit czwartego dnia zastal ich dziewiec kilometrow od wyznaczonego punktu spotkania. Ale kiedy sprobowali podniesc sie na nogi z plecakami na ramionach, kolana ugiely sie pod nimi i poddaly niczym luzne zawiasy. Cletus walczyl jednak i po kilku probach udalo mu sie w koncu stanac i utrzymac na ugietych nogach. Obejrzal sie i zobaczyl, ze Athyer nadal lezy na ziemi bez ruchu. -Nic z tego - wychrypial Athyer. - Niech pan idzie sam. -Nie - powiedzial Cletus. Stal nieco z boku na sztywnych nogach i spogladal w dol na Athyera. -Musi pan isc dalej - rzekl Athyer po chwili. Wlasnie w taki sposob przyzwyczaili sie rozmawiac ze soba w ciagu ostatniego dnia - z dlugimi przerwami miedzy odezwaniem sie jednego a odpowiedzia drugiego. -Po co przyjechales na Dorsaj? - zapytal Cletus po jednej z takich przerw. Athyer wlepil w niego oczy. - Pan - powiedzial. - Pan zrobil to, co ja zawsze chcialem zrobic. Byl pan taki, jaki ja zawsze chcialem byc. Wiedzialem, ze nigdy nie dokonam tego, co pan. Ale myslalem, ze moglbym sie czegos nauczyc. -Wiec ucz sie - powiedzial Cletus chwiejac sie na nogach. - Chodz. -Nie moge - odparl Athyer. -Nie ma takich rzeczy, ktorych nie moglbys zrobic - powiedzial Cletus. - Chodz. Cletus nadal stal. Athyer lezal caly czas w tym samym miejscu. Wreszcie zaczal podkurczac nogi. Z wysilkiem uniosl sie do pozycji siedzacej i probowal wstac, ale nogi nie chcialy go sluchac. Znieruchomial, ciezko dyszac. -Jestes tym, czym zawsze chciales byc - powiedzial Cletus wolno, kiwajac sie rytmicznie. - Nie przejmuj sie cialem. Podnies sie, Athyerze. Cialo pojdzie za toba samo. Czekal. Athyer poruszyl sie znowu. Z konwulsyjnym wysilkiem kleknal, zachwial sie w tej pozycji, a potem naglym ruchem stanal na nogach, potykajac sie zrobil trzy kroki i zlapal pnia drzewa, aby znow nie upasc. Spojrzal ponad ramieniem na Cletusa, dyszac ciezko, ale mine mial triumfujaca. -Kiedy bedziesz gotowy, ruszamy - powiedzial Cletus. Po pieciu minutach, chociaz Athyer nadal zataczal sie jak pijany, ruszyli w droge. Cztery godziny pozniej dotarli do punktu zbornego, gdzie zastali Swahiliego i Arvida oraz pieciu innych zolnierzy, ktorzy przybyli wczesniej. Cletus i Athyer osuneli sie na ziemie, nie trudzac sie nawet zdejmowaniem plecakow, i zasneli, nim jeszcze dotkneli iglastego dywanu. Rozdzial XXI Cletus obudzil sie wczesnym popoludniem. Czul sie ze-sztywnialy i mial lekkie zawroty glowy, ale byl wypoczety i piekielnie glodny. Athyer jeszcze spal mocno, jak czlowiek pod gleboka narkoza.Cletus zjadl cos i podszedl do Arvida i Swahiliego. -Ilu ludzi juz jest? - zapytal majora. -Nie zjawilo sie jeszcze dwudziestu szesciu - odpowiedzial Swahili. - Pozostali dotarli w ciagu kilku godzin po panskim przybyciu. Cletus kiwnal glowa. - Dobrze - powiedzial. - Powinni wiec wyspac sie wystarczajaco, aby ruszyc do akcji o swicie. Teraz zaczniemy dzialac z tymi, ktorzy juz odpoczeli. Pierwsza rzecz, jakiej potrzebujemy, to jakis pojazd. Tak sie zlozylo, ze brozanski kierowca samochodu ciezarowego, ktory sunal na poduszce powietrznej po stopionej nawierzchni szosy, prowadzacej do malego miasteczka gorniczego Watershed, nieoczekiwanie stwierdzil, ze droge zagradza mu pol tuzina uzbrojonych ludzi w szaro-zielonych mundurach, kazdy z mala flaga Zjednoczonych Postepowych Wspolnot przypieta do kieszeni na lewej piersi. Jeden z nich, wysoki oficer, majacy na naramiennikach kolo z gwiazdek, stanal na stopniu kabiny i otworzyl drzwi. -Wysiadaj - powiedzial - potrzebna jest nam twoja ciezarowka. Dwie godziny pozniej, tuz przed zachodem slonca, ta sama ciezarowka wjechala do Watershed szosa, ktora byla dziwnie pusta przez ostatnie sto dwadziescia minut. W kabinie siedzialo dwoch mezczyzn bez czapek; prowadzili ciezarowke prosto do siedziby malego oddzialu policyjnego, do ktorego obowiazkow nalezalo pilnowanie prawa i porzadku w gorniczym miasteczku. Ciezarowka wtoczyla sie na parking za komisariatem i kilka minut pozniej z budynku dobiegly odglosy jakiejs szamotaniny. Ucichly jednak szybko, a powietrze rozdarla syrena przeciwpozarowa wyciem, jakie mogloby wydawac tylko jakies wsciekle, gigantyczne stworzenie. Wyla tak dlugo, az mieszkancy miasta wysypali sie z domow i innych budynkow, aby stwierdzic, ze miasto jest otoczone, a ulice patroluja uzbrojeni ludzie z bialo-niebieskimi flagami przypietymi do kieszeni mundurow. Zanim zaszlo slonce, Watershed dowiedzialo sie, ze zostalo zdobyte. -Jestescie chyba szaleni! Nigdy wam sie to nie uda! - pieklil sie dyrektor kopaln antymonitu, kiedy razem z burmistrzem miasta i szefem miejscowego oddzialu policji przyprowadzono go do Cletusa do komisariatu. - Brozanska armia stacjonuje w Broza, a to tylko dwie godziny drogi stad, nawet szosa. Dowiedza sie w ciagu paru godzin, ze tu jestescie, i wtedy... -Juz wiedza - przerwal mu sucho Cletus. - Jedna z pierwszych rzeczy, ktore tutaj zrobilem, bylo skorzystanie z policyjnej lacznosci, aby oznajmic, ze opanowalismy Watershed i kopalnie. Dyrektor wytrzeszczyl oczy. - Musicie byc szaleni! - powiedzial w koncu. - Czy sadzi pan, ze pieciuset panskich ludzi potrafi stawic czolo paru dywizjom? -Moze nie bedziemy musieli - odparl Cletus. - W kazdym razie to nie panska rzecz. Wszystko, czego chce od pana i tych dwoch dzentelmenow, to wytlumaczenie miejscowej ludnosci, ze nie grozi jej zadne niebezpieczenstwo tak dlugo, jak dlugo bedzie sie trzymala z dala od ulic i jak dlugo nie bedzie probowala opuscic miasta. W glosie Cletusa pojawila sie nuta, ktora nie pozwalala na dalsza dyskusje. Po kilku dodatkowych probach niezdecydowanych protestow trzy osobistosci z Watershed zgodzily sie oglosic przez lokalny radiowezel wspolny komunikat przekazujacy to, o czym mowil Cletus. Pozniej Cletus kazal ich umiescic pod straza w budynku komisariatu. W rzeczywistosci nie uplynely jeszcze dwie godziny, kiedy zaczely przybywac pierwsze oddzialy brozanskiej armii. Latajace transportowce pelne byly wojska, ktore szybko okrazylo miasteczko w odleglosci okolo dwustu metrow, wzdluz skraju otaczajacego je lasu. Przez reszte nocy slychac bylo, jak przybywaja kolejne oddzialy, ciezka bron i pojazdy opancerzone. O swicie Cletus i Swahili zgodzili sie co do tego, ze blisko dywizja brozanskich zolnierzy, uzbrojonych po zeby we wszystko, poczawszy od nozy, a na broni energetycznej skonczywszy, zamknela w kleszczach Watershed i okupujacy je dwustuosobowy oddzial dorsajski. Swahili byl w dobrym humorze, kiedy podawal Cletusowi lornetke w chwile po tym, jak przyjrzal sie otaczajacym ich zewszad lasom. Stali razem na szczycie wiezy komunikacyjnej, ktora stanowila najwyzsza budowle w miescie. -Nie beda mogli uzyc ciezkiej broni ze wzgledu na mieszkancow miasta - powiedzial Swahili. - To oznacza, ze beda usilowali podejsc pieszo, prawdopodobnie ze wszystkich kierunkow jednoczesnie. Przypuszczam, ze zaatakuja w ciagu godziny. -Nie sadze - odpowiedzial Cletus. - Mysle, ze najpierw przysla kogos na rozmowy. Okazalo sie, ze mial racje. Brozanskie wojsko nie uczynilo zadnego ruchu w ciagu pierwszych trzech godzin poranka. Pozniej, okolo poludnia, kiedy przysloniete chmurami slonce Newtonu zaczelo mocniej ogrzewac te polnocna kraine, z cienia lasu wynurzyl sie samochod dowodztwa z biala flaga i wjechal do miasta. Na granicy miasta wyszli mu na spotkanie zolnierze, ktorzy odtransportowali go do komisariatu zgodnie z wczesniej otrzymanymi instrukcjami. Tam wysiadl z niego niski, szczuply general po szescdziesiatce, ktoremu towarzyszyl okragly, moze dziesiec lat mlodszy mezczyzna, noszacy insygnia pulkownika. Razem weszli do budynku komisariatu. Cletus przyjal ich w gabinecie szefa oddzialu policyjnego. -Jestem tu, aby przedstawic wam warunki kapitulacji - general urwal patrzac na naramienniki Cletusa. - Nie rozpoznaje panskiej rangi? -Marszalek - odpowiedzial Cletus. - Zmienilismy ostatnio na Dorsaj schemat organizacyjny wojska i nazwy stopni. Marszalek Cletus Grahame. -O? General James Van Dassel. A to jest pulkownik Morton Offer. Jak powiedzialem, jestesmy tu, aby zaproponowac wam warunki kapitulacji... -Gdyby to byla tylko kwestia przekazania warunkow kapitulacji, nie musialby pan chyba przychodzic osobiscie, nieprawdaz, generale? - wtracil Cletus. - Mysle, ze nie ma mowy o naszym poddaniu sie. -Nie? - Brwi Van Dassela uniosly sie uprzejmie. - Byc moze, powinienem uswiadomic panu, ze mamy tutaj dywizje wojska i ciezka bron i ze jestescie calkowicie otoczeni. -Jestem tego swiadomy - odparl Cletus. - Tak jak pan jest swiadomy tego, ze mamy tutaj ponad piec tysiecy cywilow. -Tak, i uwazamy, ze jestescie calkowicie za nich odpowiedzialni - powiedzial Van Dassel. - Musze pana ostrzec, ze jesli stanie im sie jakakolwiek krzywda, lagodne warunki kapitulacji, ktore jestesmy gotowi zaproponowac wam... -Niech pan nie naduzywa mojej cierpliwosci, generale - przerwal mu Cletus. - Trzymamy tych cywilow jako zakladnikow na wypadek jakichkolwiek wrogich dzialan z waszej strony. Nie tracmy wiec czasu na te nonsensy o naszym poddaniu sie. Spodziewalem sie pana tutaj, moge wiec poinformowac pana o krokach, ktore beda podjete przez Zjednoczone Postepowe Wspolnoty w zwiazku z Watershed i kopalniami. Jak pan niewatpliwie wie, kopalnie te eksploatowano na terenach odkupionych od Brozy przez Zjednoczone Postepowe Wspolnoty, a pozniejsze ich zagarniecie przez Broze Miedzynarodowy Trybunal na Newtonie uznal za nielegalne. Mimo to Broza az do tej pory uwazala za stosowne odmawiac wykonania nakazu zwrocenia kopaln Zjednoczonym Postepowym Wspolnotom wydanego przez trybunal. Nasze sily ekspedycyjne juz powiadomily Wspolnoty, ze kopalnie znalazly sie znowu w ich posiadaniu, a ja zostalem poinformowany, ze pierwsze oddzialy regularnego wojska Zjednoczonych Postepowych Wspolnot zaczna przybywac tutaj za osiemnascie godzin, aby nas zluzowac i utworzyc stale sily nadzorujace... - Cletus przestal mowic. -Oczywiscie nie zamierzam pozwolic, aby wkroczyly tu jakiekolwiek wojska - powiedzial Van Dassel prawie lagodnie. -Zatem proponuje, zeby porozumial sie pan ze swoimi wladzami politycznymi, zanim pan podejmie jakies kroki - rzekl Cletus. - Powtarzam, traktujemy mieszkancow miasta jako zakladnikow gwarantujacych odpowiednie zachowanie waszego wojska. -Nie zycze sobie, aby mnie szantazowano - powiedzial Van Dassel. - Oczekuje zawiadomienia o waszej gotowosci do poddania sie przed uplywem dwoch godzin. -A ja, jak juz powiedzialem - odparowal Cletus - bede uwazal pana za odpowiedzialnego za wszelkie wrogie akcje panskich zolnierzy w czasie zwalniania nas przez regularne oddzialy Zjednoczonych Postepowych Wspolnot. Po tych wzajemnych oswiadczeniach obaj wojskowi rozstali sie uprzejmie. Van Dassel i pulkownik wrocili do brozanskiego wojska otaczajacego miasteczko. Cletus poprosil Arvida i Swahiliego, aby zjedli z nim obiad. -A co bedzie, gdy zdecyduje sie jednak uderzyc na nas, nim przybedzie odsiecz? - zapytal Swahili. -Nie zrobi tego - odpowiedzial Cletus. - Jego sytuacja i tak jest wystarczajaco zla. Politycy brozanscy beda przede wszystkim pytali go o to, jak mogl dopuscic do tego, abysmy opanowali Watershed i kopalnie. Moglby z tego wybrnac, jesliby brac pod uwage dalsza jego kariere, ale tylko wtedy, gdy nie bedzie zadnych ofiar wsrod Brozan. Van Dassel wie, ze rozumiem to tak dobrze jak on, wiec nie zaryzykuje. Istotnie, Van Dassel nie podjal zadnego dzialania. Jego dywizja otaczajaca miasto siedziala cicho, kiedy minal wyznaczony przez niego termin kapitulacji i zaczely nadlatywac pierwsze oddzialy Zjednoczonych Postepowych Wspolnot. W ciagu nastepnej nocy wycofal po cichu swoje sily. O swicie, kiedy swiezo przybyle wojska Zjednoczonych Postepowych Wspolnot zaczely karczowac las poza miastem i wznosic dla siebie tymczasowy oboz, w zasiegu trzystu kilometrow nie bylo juz ani jednego brozanskiego zolnierza. -Naprawde bardzo dobra robota! - powiedzial Walco entuzjastycznie, kiedy przybyl do Watershed z ostatnimi oddzialami i kiedy wprowadzono go do gabinetu, ktory w budynku komisariatu policji przeznaczyl dla siebie Cletus. - Pan i panscy Dorsajowie wykonaliscie swietna robote. Moze pan wracac w kazdej chwili. -Kiedy tylko dostaniemy zaplate - odparl Cletus. Walco usmiechnal sie blado. - Pomyslalem, ze bedzie pan chcial otrzymac ja jak najszybciej - powiedzial. - Przywiozlem ja wiec ze soba. Podniosl waska teczke, polozyl ja na biurku, wyjal pokwitowanie, ktore podal Cletusowi, a nastepnie poczal wyciagac certyfikaty zlota i ukladac je przed Cletusem. Cletus zignorowal pokwitowanie i obojetnie patrzyl na rosnacy stos certyfikatow. Kiedy Walco wreszcie skonczyl i spojrzal na niego z szerokim usmiechem, Cletus nie usmiechnal sie w odpowiedzi. Potrzasnal glowa. -Mniej niz polowa tego, co bylo w umowie - powiedzial. Walco dalej sie usmiechal. - To prawda - powiedzial. - Ale w umowie przewidzielismy wynajecie was na trzy miesiace. Jak wiadomo, mieliscie tyle szczescia, ze osiagneliscie cel w niecaly tydzien, wykorzystujac tylko jedna czwarta swoich sil ekspedycyjnych. Zold dla pieciuset ludzi, ktorzy brali udzial w akcji, obliczylismy jednak za caly ten tydzien, a ponadto calemu korpusowi ekspedycyjnemu wyplacilismy jako rodzaj premii stawke garnizonowa, i to do konca miesiaca. Cletus podniosl wzrok. Usmiech Walco zniknal. -Jestem pewien, ze pamieta pan rownie dobrze jak ja - rzekl Cletus - iz umowa dotyczyla dwoch tysiecy zolnierzy, kazdy na trzymiesiecznym zoldzie, a gdyby nie udalo sie nam odzyskac kopaln antymonitu, mielismy nic nie otrzymac. Ilu ludzi uzylem do tej akcji i jak dlugo ona trwala, to moja sprawa. Oczekuje natychmiast trzymiesiecznej zaplaty dla wszystkich swoich ludzi. -O tym oczywiscie nie moze byc mowy - rzucil krotko Walco. -Jestem przeciwnego zdania - rzekl Cletus. - Moze powinienem panu przypomniec to, co powiedzialem generalowi Van Dasselowi, brozanskiemu dowodcy, ktory nas tutaj trzymal w okrazeniu, chodzi mianowicie o to, ze mieszkancy Watershed sa naszymi zakladnikami. Moze powinienem uswiadomic panu, ze ja i moi zolnierze nadal trzymamy tych zakladnikow w swoich rekach, tym razem stanowia oni gwarancje waszego zachowania. Twarz Walco stala sie dziwnie zacieta. - Nie skrzywdzilby pan cywilow! - powiedzial po chwili. -General Van Dassel uwazal, ze moglbym to uczynic - odparl Cletus. - A teraz, jako Dorsaj, daje panu osobiscie slowo - slowo, ktore jest wiecej warte niz spisany kontrakt - ze zadnemu cywilowi nie stanie sie krzywda. Ale czy ma pan tyle odwagi, zeby mi uwierzyc? A jesli klamie, jesli przejecie przez was kopaln skonczy sie krwawa laznia dla mieszkancow miasta, wasze szanse na dojscie z Broza do porozumienia rozwieja sie jak dym. Zamiast mozliwosci negocjowania z pozycji faktow dokonanych, bedziecie musieli stawic czolo kolonii zainteresowanej wylacznie zemsta, zemsta za akcje, o ktora oskarza was wszystkie cywilizowane spoleczenstwa. Walco wstal, patrzac na Cletusa. - Nie mam przy sobie wiecej certyfikatow - rzekl w koncu ochryple. -Poczekamy - odrzekl Cletus. - Powinno sie panu udac poleciec z powrotem, wziac, co pan ma wziac, i wrocic tutaj najpozniej kolo poludnia. Walco wyszedl z opuszczonymi ramionami. Kiedy wchodzil po stopniach samolotu, ktorym przylecial do Watershed, zatrzymal sie i odwrocil do Cletusa, aby cos powiedziec na pozegnanie. -Mysli pan, ze zbierze pan zniwo na nowych planetach - rzekl zjadliwie - i byc moze bedzie sie to panu na razie udawalo. Ale ktoregos dnia wszystko, co pan zbudowal, zwali sie z hukiem. -Zobaczymy - odparl Cletus. Patrzyl, jak drzwi zamykaja sie za Walco, jak samolot wznosi sie w niebo nad Newtonem. Pozniej odwrocil sie do Arvida, ktory stal tuz obok. -Przy okazji, Arv - powiedzial. - Bili Athyer pragnalby zapoznac sie z bliska z moimi metodami taktycznymi i strategicznymi, wiec jak tylko wrocimy na Dorsaj, zastapi ciebie na stanowisku mojego adiutanta. Dla ciebie znajdziemy jakies dowodztwo, gdzies w terenie. Nadszedl czas, abys odswiezyl swoje doswiadczenia bojowe. Nie czekajac na odpowiedz Arvida, Cletus odwrocil sie plecami do mlodego zolnierza i odszedl, zajety juz innymi problemami. Rozdzial XXII -Wasze ceny - powiedzial James Arm-of-the-Lord, Starszy Pierwszego Kosciola Wojujacego dwoch sasiadujacych ze soba planet, Harmonii i Zjednoczenia, zwanych Zaprzyjaznionymi - sa horrendalne.James Arm-of-the-Lord byl niskim, watlym mezczyzna w srednim wieku, z rzadkimi, siwymi wlosami, wygladajacym na jeszcze mniejszego i drobniejszego, niz byl w rzeczywistosci, z powodu obcislej czarnej bluzy i takich samych spodni, stanowiacych zwykly ubior czlonkow fanatycznej sekty, ktora skolonizowala, a pozniej zaludnila i podzielila dwie planety, Harmonie i Zjednoczenie. Na pierwszy rzut oka zdawal sie nieszkodliwym czlowieczkiem, ale wystarczylo jedno spojrzenie jego ciemnych oczu lub nawet kilka wypowiedzianych na glos slow, aby zludzenie sie rozwialo. Najwyrazniej nalezal do tych wyjatkowych ludzi, ktorzy plona wewnetrznym ogniem - a tym wewnetrznym, nigdy nie wygasajacym ogniem byly w przypadku Jamesa Arm-of-the-Lord zagiew nieszczescia i pochodnia strachu wymierzone w nieprawych. Ognia tego wcale nie zmniejszal fakt, ze w szeregach nieprawych, w ocenie Jamesa, znajdowali sie ci wszyscy, ktorych opinie w jakikolwiek sposob roznily sie od jego wlasnej. Siedzial teraz w swoim gabinecie w Centrum Rzadowym na Harmonii, patrzac ponad pusta, nie polerowana powierzchnia biurka na Cletusa, ktory rozparl sie naprzeciwko. -Wiem, ze nasze ceny przewyzszaja wasze srodki - rzekl Cletus. - Nie przyszedlem tutaj, aby zaproponowac panu wynajecie moich Dorsajow. Mialem zamiar podsunac mysl, ze moze wy zechcielibyscie wynajac swoich mlodych mezczyzn. -Wynajac czlonkow naszego Kosciola, aby przelewali krew i tracili zycie na grzesznych wojnach niewierzacych? - powiedzial James. - Nie do pomyslenia! -Zadna z waszych kolonii na Harmonii i na Zjednoczeniu nie ma nic do powiedzenia w zakresie technologii - odparl Cletus. - Wasz Wojujacy Kosciol liczy moze wiecej czlonkow niz jakikolwiek inny kosciol na obu tych planetach, a mimo to wciaz potrzebujecie kredytu, takiego kredytu, ktory moglibyscie wykorzystac w handlu miedzyplanetarnym, chcac uruchomic w przyszlosci u siebie produkcje maszyn niezbednych dla spoleczenstwa. Moglibyscie uzyskac ten kredyt od nas, wynajmujac nam, jak juz powiedzialem, swoich mlodych ludzi. Oczy Jamesa blyszczaly niczym oczy weza w sztucznym swietle. - Za ile? - zapytal sucho. -Normalna stawka dla zwyklego najemnego zolnierza - odpowiedzial Cletus. -Dlaczego, przeciez to zaledwie jedna trzecia tego, czego zadal pan dla kazdego ze swoich Dorsajow! - James podniosl glos. - Chcialby pan sprzedawac po innej cenie, niz kupowac. -To kwestia kupna i sprzedazy dwoch roznych produktow - odparl Cletus nieporuszony. - Dorsajowie warci sa tego, czego za nich zadam, chocby ze wzgledu na swoje wyszkolenie, a takze dlatego, ze maja juz teraz ustalona opinie i moga zarabiac takie pieniadze. Panscy ludzie nie maja ani takiego przeszkolenia, ani takiej marki. Warci sa jedynie tyle, ile jestem gotowy za nich zaplacic. Nie bedziemy wiele od nich wymagac. Wykorzystamy ich glownie jako sily dywersyjne, podobnie jak to bylo podczas zdobycia Margarethy na Freilandii. Opanowanie Margarethy na Freilandii stanowilo ostatnie z dlugiej serii, pomyslnie wykonane przez wyszkolonych dorsajskich najemnikow pod dowodztwem Cletusa zadanie. Minal prawie rok od przejecia kopaln antymonitu na Newtonie i w tym czasie Dorsajowie przeprowadzili szereg kampanii prowadzacych do prawie bezkrwawych zwyciestw na siostrzanej planecie Newtonu, Cassidzie, na St. Marie, malej planecie w systemie Precjona, w ktorym znajdowaly sie rowniez Mara i Kultis, oraz ostatnio na Freilandii, ktora podobnie jak Nowa Ziemia byla planeta zamieszkala, krazaca wokol Syriusza. Margaretha byla duza wyspa na oceanie oddalona okolo czterystu piecdziesieciu kilometrow od polnocnego wybrzeza glownego kontynentu Freilandii. Jedna z kolonii tego kontynentu, lezaca najblizej wyspy, dokonala na nia inwazji i opanowala ja. Rzad wyspy, pozostajacy na wygnaniu, zebral odpowiednie fundusze, aby wynajac Dorsajow i uwolnic kraj od najezdzcow. Cletus zmylil przeciwnika, dokonujac na glowne miasto Margarethy desantu skoczkow, ktorymi byli nie przeszkoleni Dorsajowie. Niemal rownoczesnie wyslal na wyspe kilka tysiecy wyszkolonych zolnierzy, ktorzy przyplyneli na nia w nocy, docierajac do wielu punktow zbornych rozrzuconych wzdluz calej linii brzegowej. Oni to wlasnie pokierowali, koordynujac je, setkami spontanicznych powstan, ktore wybuchly wsrod ludnosci wyspy na wiesc o zrzuceniu skoczkow. Najezdzcy, ktorzy opanowali wyspe, stanawszy wobec powstan oraz otwartego ataku z zewnatrz, doszli do wniosku, ze lepsza jest rozwaga niz odwaga, i opuscili wyspe, wracajac do swojej kolonii. Po powrocie do kraju odkryli, jak niewielkie byly sily, przed ktorymi uciekli, wiec wrocili na wyspe. Kiedy jednak po raz drugi do niej dotarli, stwierdzili, ze na wszystkich plazach pala sie ogniska, ze ludnosc wyspy powstala, jest uzbrojona i gotowa tym razem raczej zginac, niz pozwolic chocby jednemu najezdzcy dostac sie na brzeg. Podobnie jak w przypadku innych militarnych sukcesow Cletusa, tak i tym razem zwyciestwo bylo wynikiem rozwaznego polaczenia wyobrazni ze wskazaniami psychologii, co w koncu na innych skolonizowanych planetach poczeto brac za nadludzka zdolnosc wyszkolonych zolnierzy dorsajskich. Najwyrazniej, mimo demonstrowania swojej niecheci wobec oferty Cletusa. James nie byl nieswiadomy oczywistych faktow i zalet tej propozycji. Zachowanie to charakteryzowalo takich przywodcow religijnych, jak James, ktorzy albo byli za, albo przeciwko czemus, nigdy zas nie przyznawali sie do niezdecydowania. Cletus opuscil gabinet Jamesa, zasiawszy te mysl w jego umysle i uzbroil sie w cierpliwosc. Wsiadl na statek lecacy na Nowa Ziemie, siostrzana planete Freilandii, gdzie czekali na niego Dorsajowie i kolejna kampania militarna. Marcus Dodds, dawny zastepca Eachana, powital Cletusa w obozie dorsajskim za Adonyer, glownym miastem kolonii Breatha, ktora to kolonia byla ich pracodawca na Nowej Ziemi. Mimo dwoch nowych gwiazdek na naramiennikach swiadczacych o tym, ze Dodds ma pod soba dywizje, jego twarz stezala z troski. -Spainyille utworzylo sojusz z czterema z pieciu miast-panstw srodkowych rownin - powiedzial Cletusowi, gdy tylko znalezli sie sami w jego gabinecie. - Nazwali go Porozumieniem Centralnym i zebrali wspolna armie zlozona z ponad dwudziestu tysiecy zolnierzy. Co wiecej, sa przygotowani i czekaja na nas. Nie bedziemy mogli zaskoczyc ich, tak jak robilismy to juz w innych akcjach, a dywizja, ktora tutaj mam, to niecale piec tysiecy ludzi. -To prawda - powiedzial Cletus w zamysleniu. - Co proponujesz? -Zerwij kontrakt z Breatha - rzekl Marcus zdecydowanie. - Nie mozemy wystapic teraz przeciw temu Porozumieniu Centralnemu, majac tylu ludzi, ilu mamy. A ilu jest jeszcze przeszkolonych Dorsajow? Z pewnoscia nie wiecej niz pare setek. Nie mamy innego wyboru, musimy zerwac kontrakt. Mozesz tlumaczyc sie tym, ze od tego momentu, kiedy nas wynajeto, zmienila sie sytuacja. Breatha bedzie protestowac, ale rozsadni ludzie z innych kolonii, ktorzy rowniez chca nas wynajac, zrozumieja to z pewnoscia. Jesli nie mamy wiecej wojska, to nie mamy, i nic na to nie poradzimy. -Nie - powiedzial Cletus. Wstal ze swojego miejsca przy biurku Marcusa i ruszyl przez pokoj do mapy przedstawiajacej plaski, rowninny obszar wnetrza kontynentu, ktory to obszar Breatha dzielila ze swymi rywalami, piecioma innymi koloniami, zasadniczo rolniczymi spolecznosciami skupionymi wokol jednego duzego miasta, stad nazwa miasta-panstwa. - Nie chce zrywania kontraktow, chocbysmy nie wiem jak byli usprawiedliwieni. Przez minute studiowal mape. Breatha, dysponujac jedynie waskim korytarzem prowadzacym do wybrzeza, otoczona byla z czterech stron miastami-panstwami interioru. Poczatkowo stanowila centrum przemyslowe, ktore dostarczalo miastom-panstwom produkty fabryczne, a sprowadzalo produkty rolne. Pozniej jednak Spainville, najwieksze z pieciu miast-panstw, zajelo sie produkcja przemyslowa, zapoczatkowujac podobna dzialalnosc w innych miastach-panstwach, z ktorych jedno, Armoy, postanowilo zbudowac wlasny, konkurencyjny wzgledem Breathy, port kosmiczny. Teraz, kiedy w bylych koloniach rolniczych rowniny centralnej zywo rozpalily sie ambicje ekonomiczne, Spainville, ktore graniczylo z breathanskim korytarzem do morza, postanowilo wysunac zadania co do tego korytarza i zagrozilo, ze przejmie go sila, jesli Breatha nie odda go dobrowolnie. Stad tez obecnosc Dorsajow oplacanych przez Breathanczykow. -A gdyby tak uwierzyli - powiedzial Cletus, odwracajac sie z powrotem do Marcusa - ze czekamy na posilki, mogloby to stac sie dla nas prawie tak korzystne, jak faktyczne sprowadzenie tutaj dodatkowych oddzialow. -W jaki sposob masz zamiar sklonic ich do tego, zeby tak mysleli? - zapytal Marcus. -To wymaga pewnego namyslu. - Cletus usmiechnal sie. - W kazdym razie, wroce teraz na krotko na Dorsaj, jak gdybym wybral sie po dodatkowe sily, i zobacze, czy czegos nie wymysle po drodze. Powiadomiwszy wszystkich o swoich planach Cletus nie tracil czasu. Poznym wieczorem, po szalenczej podrozy statkiem atmosferycznym niemal wzdluz polowy orbity wokol Nowej Ziemi, znalazl sie na pokladzie podprzestrzennego statku, statku, ktorego punktem docelowym byl Dorsaj. Trzy dni pozniej bawil juz w Foralie. W drzwiach domu Melissa powitala go tak cieplo, ze az to go zaskoczylo. Odkad zostali malzenstwem, Melissa powoli lagodniala, a od narodzin syna, trzy miesiace temu, proces ten ulegl nawet przyspieszeniu, gdy jednoczesnie, jak sie wydawalo, wszyscy ci, ktorzy kiedys byli bliscy Cletusowi, teraz coraz bardziej odsuwali sie od niego. Przykladem tego byl Eachan, ktory przywital sie z Cletusem obojetnie, z rezerwa, tak jak z kims obcym. Przy pierwszej sposobnosci odciagnal Cletusa od Melissy i dziecka, aby porozmawiac z nim bez ogrodek. -Widziales to? - zapytal rozrzucajac przed Cletusem kolekcje wycinkow prasowych. Stali obaj w gabinecie Cletusa, w zachodnim skrzydle domu. - Wszystkie te artykuly sa dzielem ziemskich sluzb prasowych, zarowno koalicyjnych, jak i sojuszniczych. Cletus przejrzal wycinki. Dotyczyly one Dorsajow i jego jako takiego. Co wiecej, ich obelzywy ton byl tak jednomyslny, ze mozna by uznac je za produkt jednej strony. -Widzisz? - powiedzial Eachan, kiedy Cletus podniosl w koncu wzrok znad wycinkow. - To koalicyjna prasa zaczela nazywac ciebie piratem po tamtej sprawie w Bakhalli. Teraz uznal te opinie rowniez Sojusz. Te miasta-panstwa z Nowej Ziemi, przeciwko ktorym zostaliscie wynajeci, wspiera zarowno Sojusz, jak i Koalicja. Jesli nie bedziesz uwazal, bedziesz mial przeciwko sobie i Sojusz, i Koalicje. Spojrz - ciemny palec Eachana postukal w jeden z wycinkow - przeczytaj to, co Dow deCastries powiedzial w swoim przemowieniu w Delhi: "Narody Koalicji i Sojuszu moga polaczyc sie, by potepic brutalne i krwawe dzialania bylego obywatela Sojuszu, renegata Grahame'a..." Cletus rozesmial sie. -Sadzisz, ze to zabawne? - powiedzial Eachan surowo. -Jedynie ze wzgledu na latwosc, z jaka to przewidzialem - odparl Cletus - i ze wzgledu na oczywistosc intencji Dowa. -Chcesz powiedziec, ze spodziewales sie tego, spodziewales sie, ze deCastries bedzie wyglaszal takie mowy? - zapytal Eachan. -Tak - odpowiedzial Cletus i zmienil temat. - Mniejsza o to. Wrocilem tu, aby stworzyc pozory, iz wysylamy dodatkowa dywizje do kolonii Breatha. Bede potrzebowal co najmniej dwoch statkow podprzestrzennych. Moze uda sie nam wynajac kilka pustych statkow towarowych na te wyprawe dywersyjna... -Lepiej posluchaj najpierw tego, co ci powiem - przerwal mu Eachan. - Wiedziales, ze tracisz Swahiliego? Cletus uniosl brwi. - Nie - mruknal. - Ale nie jest to nic zaskakujacego. Eachan otworzyl szuflade biurka i wyjal rezygnacje, ktora polozyl na stosie wycinkow prasowych. Cletus spojrzal na nia. Z pewnoscia napisal i podpisal ja Swahili, obecnie jednogwiazdkowy general. Ludzie, ktorzy byli z Cletusem od samego poczatku, awansowali szybko i wysoko. Z wyjatkiem Arvida, obecnie w sluzbie polowej, nadal komendanta, co stanowilo odpowiednik dawnego stopnia kapitana, i Eachana, ktory odmowil przyjecia awansu. A nieudolny dawniej Bili Athyer, starszy komendant, dwa stopnie ponizej dowodcy polowego, dowodzil teraz pulkiem i byl wyzszy ranga od Arvida. -Mysle, ze najlepiej bedzie, jak z nim pomowie - powiedzial Cletus. -I tak nic to nie da - odparl Eachan. Cletus zaprosil do siebie Swahiliego, znajdujacego sie na swoim stanowisku w glownym centrum szkolenia w odleglej czesci Foralie. Nastepnego dnia spotkali sie na krotko w tym samym gabinecie, w ktorym Eachan pokazal Cletusowi wycinki prasowe tuz po jego powrocie do domu. -Rozumie sie, przykro mi, ze cie trace - powiedzial Cletus, kiedy staneli naprzeciwko siebie. Swahili z jedna blyszczaca zlotem gwiazdka na naramiennikach byl potezniejszy niz kiedykolwiek przedtem, kiedy to nosil jeszcze niebieski mundur. - Domyslam sie jednak, ze jestes calkowicie zdecydowany. -Tak - powiedzial Swahili. - Rozumiesz to, prawda? -Mysle, ze tak - odparl Cletus. -Wiem, ze rozumiesz - powiedzial miekko Swahili - nawet jesli jest to dokladne przeciwienstwo twojego sposobu postepowania. Odebrales wojnie caly jej urok, wiesz o tym, prawda? -Taka ja wlasnie lubie - rzekl Cletus. Oczy Swahiliego blyszczaly lekko w lagodnym oswietleniu biblioteki-gabinetu. - Mnie sie to nie podoba - powiedzial. - Lubie w niej to, czego kazdy nienawidzi lub czego sie leka. A wlasnie tego wszystkiego pozbawiles tych, ktorzy u ciebie sluza. -Masz na mysli sama walke - stwierdzil Cletus. -Wlasnie - miekko potwierdzil Swahili. - Nie lubie byc ranny i nie lubie tych wszystkich tygodni w szpitalu, podobnie jak kazdy czlowiek. Nie chce umrzec. Ale rezygnuje z tego wszystkiego, z calego szkolenia, z pospiechu, z oczekiwania, z czasow awansow miedzy jedna akcja a druga, rezygnuje z tego dla paru godzin, podczas ktorych wszystko staje sie prawdziwe. -Jestes zabijaka. Czy tez sam nie przyznajesz sie do tego? - zapytal Cletus. -Nie - powiedzial Swahili. - Jestem zawodowym zolnierzem, to wszystko. Lubie walczyc. Samo zabijanie nic dla mnie nie znaczy. Powiedzialem ci, ze nie chce byc ranny albo zabity, podobnie jak pierwszy lepszy czlowiek. Czuje w sobie pustke, kiedy bron energetyczna rozzarza powietrze nad moja glowa. Jednoczesnie za nic nie chcialbym tego stracic. To jest paskudny, przeklety wszechswiat i co jakis czas mam okazje nie pozostac mu dluznym. To tyle. Gdybym rano, kiedy wyruszam, wiedzial, ze tego dnia zostane zabity, poszedlbym mimo to, poniewaz nie moglbym umrzec szczesliwszy, oddajac cios za cios. Nagle przestal mowic. Przez chwile patrzyl po prostu na Cletusa w ciszy, ktora zapanowala w pokoju. -A wlasnie to odebrales zawodowi najemnika - powiedzial. - Wybieram sie wiec w takie miejsce, gdzie mozna jeszcze to znalezc. Cletus wyciagnal reke. - Powodzenia - powiedzial. Uscisneli sobie dlonie. -Powodzenia - powiedzial Swahili. - Bedziesz go potrzebowal. Czlowiek walczacy w rekawiczkach zawsze w koncu przegrywa z czlowiekiem walczacym golymi piesciami. -Bedziesz mial przynajmniej okazje, aby sprawdzic to przekonanie - odparl Cletus. Rozdzial XXIII Tydzien pozniej Cletus wrocil na Nowa Ziemie z dwoma wynajetymi statkami towarowymi. Ich zalogi i oficerowie zgodzili sie pozostac w zamknieciu podczas wchodzenia na poklad, a takze podczas schodzenia z niego oddzialow, ktore mieli rzekomo przewozic. Takim sposobem mogli pozniej tylko zaswiadczyc, ze slyszeli na Dorsaj przez dwie i pol godziny stukanie zolnierskich butow po pokladzie, a cztery godziny pozniej, wiszac na orbicie nad Nowa Ziemia, kiedy wahadlowce krazyly miedzy statkami a jakims nieokreslonym miejscem na planecie, dochodzily do nich podobne odglosy. Agenci Porozumienia Centralnego miast-panstw obserwowali te wahadlowce, ktore ladowaly na zadrzewionym obszarze po breathanskiej stronie granicy ze Spainville. Podczas prob dalszej obserwacji zostali oni zatrzymani i zawroceni przez kordon uzbrojonych Dorsajow, ale na podstawie liczby kursow z orbity na planete ocenili, ze wyladowalo co najmniej piec tysiecy ludzi.General Lu May, dowodca polaczonych sil miast-panstw chrzaknal, kiedy przyniesiono mu te informacje. -Na cos takiego stac byloby Grahame'a - powiedzial. General May mial ponad siedemdziesiat lat i byl juz w stanie spoczynku, kiedy nowe ambicje i goraczka wojenna miast-panstw sklonily go do powrotu i przejecia dowodztwa nad nowa armia. - Chcialby, aby wstrzasnela nami mysl, ze bedziemy mieli do czynienia z dwiema oddzielnymi dywizjami. Stawiam jednak na to, ze przy pierwszej sposobnosci, kiedy tylko bedzie mu sie wydawalo, ze ma nas na otwartej przestrzeni, na ktorej moglby przeprowadzic jakies wymyslne manewry, polaczy je. Ale my nie damy sie na to nabrac. Zostaniemy tutaj, w Spainyille, i zmusimy go do tego, aby do nas przyszedl. Zachichotal. Byl rownie gruby, jak stary i mysl, ze bedzie mogl pokrzyzowac plany temu lamiacemu wszelkie zasady mlodemu parweniuszowi, siedzac sobie wygodnie w swoim domu w Spainville, rozsmieszyla go. Rozkazal, by wzdluz granic miasta umiescic w okopach ciezka bron energetyczna oraz zaminowac wszystkie prowadzace do niego drogi. Do sforsowania takiej obrony potrzebne byloby cos wiecej niz lekka bron najemnikow dorsajskich, nawet gdyby ich liczba rownala sie liczbie zolnierzy, ktorych Lu May mial pod bronia w obrebie miasta. Tymczasem wojsko Cletusa ruszylo. Pstrokata zbieranina cywilnych ciezarowek i roznych ciezkich poduszkowcow wczesniej juz dotarla do miejsca, w ktorym ladowaly wahadlowce. Caly ten transportowy i dostawczy konwoj wyruszyl teraz w droge, a kazdym z pojazdow kierowali uzbrojeni Dorsajowie. Sila ta przekroczyla granice Armoy i skierowala sie w glab kraju, do miasta Armoy i jego nowego portu kosmicznego, wywolujac poruszenie wsrod mieszkancow. -Trzymajcie sie! - rozkazal Lu May w odpowiedzi na szalone wiesci, ktore dotarly do niego z Armoy wraz z zadaniem wyslania sil ekspedycyjnych do obrony przed nadchodzacymi Dorsajami. General nie wyslal zadnego wojska, posluchal natomiast swojej wlasnej rady, by nie dac sie zbic z tropu, i obserwowal druga dywizje Cletusa, ktora rowniez znajdowala sie juz w drodze; przekroczyla granice Spainyille i kierowala sie najwyrazniej przez to terytorium do sasiednich miast-panstw. Lu May nie uczynil zadnego posuniecia, i kiedy tylko pierwsza grupa wojsk Cletusa minela Spainville, zawrocila i podeszla pod miasto od drugiej strony. W tym samym czasie druga grupa, ktora przestraszyla Armoyczykow, skrecila i ruszyla na Spainville, tak ze w ciagu kilku dni miasto zostalo calkowicie otoczone przez wojska dorsajskie. Lu May rechotal i klepal sie po tlustych kolanach. Co dziwniejsze, w sztabie Cletusa pod miastem nie mniejsze zadowolenie okazywal kanclerz Ad Reyes, przedstawiciel rzadu kolonii Breatha, ktory towarzyszyl Dorsajom jako obserwator. -Znakomicie, marszalku. Znakomicie! - Z zadowoleniem zacieral chude rece Reyes, koscisty, pelen wigoru, wygladajacy na naukowca mezczyzna z wysokim czolem, odziany w dluga, czarna, urzedowa toge kanclerska. - Udalo sie panu zlapac w potrzask cala armie. A nie ma zadnych innych wojsk, ktore moglyby przyjsc im z odsiecza. Wspaniale zrobione! -Powinien pan podziekowac generalowi Lu Mayowi, a nie mnie - odparl Cletus sucho. - O wiele mniej obawia sie nas tutaj, osloniety polami minowymi i linia obronna wokol miasta, niz musialby bac sie na otwartej przestrzeni, na ktorej Dorsajowie sa znacznie szybsi niz jego oddzialy. Ma wiecej ludzi i zajmuje umocniona pozycje. -Alez nie musi pan brac tego miasta szturmem! - zaprotestowal Reyes. - Moze pan korzystac z miejscowych zapasow zywnosci lub zaopatrywac sie w Breatha, jesli pan chce. Lu May jest odciety od wszelkich dostaw. To po prostu kwestia wziecia ich glodem! -To moze nie byc wcale latwe - powiedzial Cletus. - Z pewnoscia general nie byl na tyle nierozwazny, aby nie zgromadzic wystarczajacych zapasow dla miasta i dla wojska, ktore pozwolilyby mu trzymac sie dluzej, niz my bedziemy w stanie prowadzic oblezenie. Reyes zmarszczyl sie. Najwyrazniej wydawalo mu sie, ze ten dorsajski marszalek zdecydowanie zbyt czarno ocenia sytuacje. -Czy ma pan cos przeciwko obleganiu miasta? - zapytal Reyes. - Jesli tak, powinienem moze zaznaczyc, ze rzad Breathy uwaza takie rozwiazanie za optymalne - jesli nie jedyne - kiedy juz mial pan tyle szczescia i zlapal Lu Maya w pulapke. -Nie mam nic przeciwko temu, przynajmniej na razie - odpowiedzial Cletus spokojnie. - Ale tylko dlatego, ze istnieja po temu przeslanki militarne, nie majace zwiazku z opinia panskiego rzadu. Moglbym przypomniec panu, panie kanclerzu, ze jednym z warunkow przyjecia zlecenia od kolonii Breatha bylo to, podobnie jak przy podpisywaniu kontraktow z innymi rzadami, ze sam bede kierowal kampania. Odwrocil sie i siadl za biurkiem w tymczasowym sztabie, w ktorym rozmawiali. - A teraz, jesli pan wybaczy, mam troche pracy. Reyes zawahal sie. a nastepnie obrocil sie na piecie i wyszedl. Cletus kontynuowal oblezenie przez trzy tygodnie, wykonujac prace fortyfikacyjne i kopiac wlasne rowy strzeleckie wokol miasta, jak gdyby mial zamiar zostac tutaj na blizej nie okreslony czas. Przez caly ten okres, nie liczac sporadycznej wymiany strzalow z lekkiej broni, nie doszlo do otwartej walki miedzy obroncami miasta a Dorsajami. W ciagu tych tygodni w powietrzu panowal podobny, milczacy rozejm. Dorsajskie samoloty patrolowaly niebo nad miastem i wokol niego, aby nie pozwolic samolotom miast-panstw na ladowanie lub opuszczanie Spainville. Nie dochodzilo jednak do zadnych walk powietrznych. W wiekszosci zbrojnych konfliktow miedzy koloniami na nowych planetach unikano wojny powietrznej dzieki cichemu porozumieniu, takiemu jak to, ktore w dwudziestym wieku na Ziemi zabranialo uzywania gazow trujacych podczas drugiej wojny swiatowej. Celem walki miedzy ubogimi technologicznie, wrogimi spolecznosciami, takimi jak mlode kolonie, bylo nie tyle zniszczenie zdolnosci produkcyjnych wroga, ile mu ich odebranie. Nikt nie niszczy bombami tego, dla zdobycia czego rozpoczal wojne. I jesli fabryki i inne dobra cywilizacyjne byly cenne, to ludzie, ktorzy potrafili je obslugiwac, byli niemal rownie cenni. Dlatego tez unikano bombardowania, a nawet bezladnego uzywania ciezkiej broni w poblizu terenow zabudowanych oraz - jako ze samoloty byly rownie kosztowne, jak statki kosmiczne - jakiegokolwiek innego wykorzystania nieba niz w celach rozpoznawczych czy transportowych. Pod koniec tych trzech tygodni Cletus najwidoczniej stracil cierpliwosc, bo wydal rozkazy, z ktorych powodu kanclerz Ad Reyes doslownie przybiegl do jego gabinetu, podkasawszy czarna toge tak, aby miec swobode ruchow. -Wysyla pan polowe swoich sil, by zajely Armoy i port kosmiczny! - rzucil oskarzycielsko Reyes, wpadajac do gabinetu. Cletus spojrzal na niego znad biurka, przy ktorym pracowal. -Uslyszal pan o tym, prawda? - zapytal. -Uslyszalem! - Reyes wielkimi krokami zblizyl sie do biurka i pochylil nad nim tak, jak gdyby chcial przytknac swoj nos do nosa Cletusa. - Widzialem je! Wszystkie te cywilne ciezarowki, ktore pan zarekwirowal, aby przetransportowac swoja dodatkowa dywizje, wyruszyly w kierunku Armoy! Niech mi pan nie mowi, ze wcale tam nie jada! -Wlasnie tam jada - powiedzial Cletus zgodnie. - Reszta wojska wyruszy w ciagu dwudziestu czterech godzin. Nie ma po prostu sensu prowadzenie nadal tego oblezenia. Mam zamiar przerwac je, ruszyc na Armoy i zajac tamtejszy port kosmiczny. -Przerwac oblezenie?... Coz to znowu za sztuczka? Gdyby zostal pan oplacony przez miasta-panstwa, aby nas zdradzic, nie moglby pan lepiej wymyslic - urwal gwaltownie, wzdrygajac sie na dzwiek wlasnych slow. Cletus wstal zza biurka. -Mam nadzieje, ze sie przeslyszalem, panie kanclerzu. - Glos i spojrzenie Cletusa zmienily sie. - Oskarza pan Dorsajow o zerwanie kontraktu z panskim rzadem? -Nie... to znaczy, nie mialem na mysli... -jakal sie Reyes. -Radzilbym panu uwazac na to, co pan mowi - powiedzial Cletus. - Dorsajowie nie zrywaja kontraktow i nie toleruja tego rodzaju oskarzen. A teraz po raz ostatni pozwole sobie przypomniec panu, ze ja, tylko ja dowodze ta kampania. Moze powinien pan wrocic do swojej kwatery. -Tak, ja... - i Reyes ulotnil sie. Tuz przed switem nastepnego dnia reszta Dorsajow oblegajacych miasto wsiadla do swoich wojskowych pojazdow i odjechala z calym wyposazeniem i bronia. Jedynie samoloty zostaly nad Spainville, aby uniemozliwic przeciwnikowi sledzenie dorsajskich oddzialow. Swit wstal nad pustymi okopami i porzuconymi przez najemnikow umocnieniami, ale dopiero kolo poludnia cisza i opustoszaly wyglad okolicy wywabily ze Spainville patrole. Kiedy sprawdzono byle dorsajskie pozycje i stwierdzono, ze sa opuszczone, na podstawie sladow widocznych na ziemi i trawie na poludnie od miasta okreslono kierunek, w jakim odjechali najemnicy, i zawiadomiono generala Lu Maya. Lu May wyrwany tymi wiesciami ze snu przeklinal w sposob, ktory wyszedl z mody czterdziesci lat temu. -Mamy go! - wykrzyknal wytaczajac sie z lozka i zaczynajac w pospiechu wciagac na siebie ubranie. - Nie mogl zniesc czekania i zadzialal na wlasna szkode. -Generale? - zaprotestowal pulkownik, ktory przyniosl te nowine. - Zadzialal na wlasna szkode? Nie rozumiem... -To dlatego, ze wy, dzieciaki, nie wiecie, jak sie naprawde prowadzi wojne! - ryknal Lu May, wbijajac sie w spodnie. - Grahame kieruje sie na Armoy, idioto! -Tak jest, generale - powiedzial pulkownik. - Ale nadal nie rozumiem... -Pogodzil sie z faktem, ze nie ma zadnych szans na zdobycie naszego miasta! - wyrzucil z siebie Lu May. - Zrezygnowal wiec i postanowil opanowac Armoy. W ten sposob moze twierdzic, ze zrobil, co mogl, zdobywajac przynajmniej dla kolonii Breatha port kosmiczny, ktory stanowil swego rodzaju konkurencje! Powie im, ze majac ten port, moga ubic z nami interes i ochronic swoj korytarz do morza! Nie rozumie pan tego? Grahame w koncu przyznal, ze podpisal kiepski kontrakt. Chce wycofac sie z niego na jakichkolwiek warunkach, ale nie moze tego zrobic, dopoki nie zaoferuje kolonii Breatha czegos w zamian. I bedzie tym Armoy i jego port kosmiczny. -Tak jest, generale - powiedzial z przekonaniem pulkownik. - Rozumiem to. Ale nie wiem, dlaczego powiedzial pan, ze Grahame dziala na wlasna szkode. Przeciez jesli moze dac kolonii Breatha port kosmiczny Armoy jako argument przetargowy... -Idiota! Skonczony idiota! - wrzasnal Lu May. - On musi najpierw zdobyc Armoy, czy nie tak, glupcze? -Tak jest, generale... -A pozniej bedzie okupowal Armoy, czy tak? Ubrawszy sie wreszcie Lu May kaczkowatym chodem pospiesznie skierowal sie do drzwi. Nadal mowil przez ramie. - Jesli ruszymy za nim szybko, zlapiemy go w Armoy, i bedziemy mogli otoczyc! Nie bedzie mial zaopatrzenia, zeby utrzymac dlugo takie miasto, a my mamy ludzi i bron, i jesli trzeba, mozemy zdobyc miasto nawet szturmem! Tak czy inaczej mozemy rozgromic jego Dorsajow, a jego samego zatrzymac jako jenca i zrobic z nim, co zechcemy! Lu May nie tracac czasu wyslal swoja armie w poscig za Cletusem i jego Dorsajami. Mimo calego pospiechu nie zapomnial ustawic zolnierzy w porzadnym szyku marszowym i zabrac ciezkiej broni, ktora uprzednio rozmiescil w umocnieniach wokol miasta, chociaz musiala niewatpliwie zwolnic tempo marszu. Ociezale, ale nieublaganie jego armia posuwala sie po wyraznych sladach, ktore zostawily za soba na trawie i w zbozu dwie dywizje Cletusa. Slady te prowadzily prosto w kierunku Armoy, odleglego dla lekko wyekwipowanych Dorsajow moze o trzy dni drogi. Lu May mialby szczescie, gdyby udalo mu sie dotrzec tam ze swoja armia w ciagu czterech dni, a ten dodatkowy dzien powinien, wedlug obliczen generala, pozwolic mu na zjawienie sie w Armoy we wlasciwym czasie, to jest wtedy, kiedy wojsko Cletusa bedzie oslabione po zdobyciu miasta i portu kosmicznego. Niemniej jednak byloby madrze, myslal Lu May, zapewnic sobie, o ile to mozliwe, pewien niewielki margines czasu. Gdyby poruszal sie szybciej, niz przewidywal plan, moglby zawsze pod koniec poscigu zmitrezyc troche czasu przed wejsciem do miasta. Tak wiec po wieczornym posilku May wydal rozkaz kontynuowania marszu po zmroku, pod bezksiezycowym, ale jasnym od gwiazd niebem Nowej Ziemi. Kazal swojej armii posuwac sie naprzod w ciemnosci dopoty, dopoki zolnierze nie zaczeli zasypiac nad pulpitami sterowniczymi swoich pojazdow albo w marszu. W koncu jakies trzy godziny po polnocy niechetnie pozwolil zatrzymac sie na nocleg. Ledwo wyczerpani zolnierze zdazyli zapasc w gleboki sen, kiedy zerwala ich seria gwaltownych eksplozji, a ciezka bron, ktora wiezli ze soba, poczela palic sie iskrzacymi czerwono-bialymi plomieniami, w miare jak pod wplywem ogromnego zaru topnialy niczym maslo poszczegolne elementy zasobnikow energii. W tym samym momencie wsrod zolnierzy Lu Maya pojawili sie ubrani na ciemno Dorsajowie, zabierajac im bron i prowadzac do grup, ktorych pilnowaly czujne oczy i karabiny innych najemnikow. General Lu May obudzil sie z glebokiego snu i usiadlszy na polowym lozku zobaczyl przed soba Cletusa; odpieta kabura ukazywala wiszaca u boku bron. Lu May zamroczony snem wytrzeszczyl ze zdumienia oczy. -Ale wy... jestescie przed nami - wyjakal po chwili. -Przed wami jest grupa pustych cywilnych ciezarowek - odparl Cletus. - Ciezarowek, w ktorych nie ma nikogo oprocz kierowcow. Wszyscy moi ludzie sa tutaj, ze mna, a panska armia znalazla sie w niewoli, generale. Uprosci pan wszystko, poddajac sie natychmiast. Lu May wygramolil sie z lozka. Raptem stal sie stary, zziebniety i bezradny, stojac tak w pizamie. Niemal pokornie wykonal gest poddania sie. Cletus wrocil do polowego pomieszczenia, ktore stanowilo jego tymczasowa kwatere glowna. W srodku czekal na niego kanclerz Ad Reyes. -Moze pan poinformowac swoj rzad, ze zdolne do walki wojska zjednoczonych miast-panstw znajduja sie teraz w naszej niewoli, panie kanclerzu... - zaczal i umilkl, albowiem pojawil sie Athyer, niosac zolty swistek papieru. -Wiadomosc od pulkownika Khana z Dorsaj - powiedzial Athyer - przekazana przez nasza baze w Adonyer, w Breatha. Cletus wzial kartke i rozwinal ja. Przeczytal: "Atak Neulandii przez Etter Pass na terytorium Bakhalli odparty. Wojska Sojuszu i Koalicji utworzyly>>Pokojowa Armie<