DICKSON GORDON R Childe #6 Zaginiony Dorsaj! GORDON R. DICKSON Lost DorsaiPrzelozyla: Anna Reszka Wydanie oryginalne: 1980 wydanie polskie: 1993 ZAGINIONY DORSAJ Jestem Corunna El Man.W koncu przyprowadzilem maly statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City na Cecie, duzym globie okrazajacym Tau Ceti. Dokonalem tego w szesciu przejsciach fazowych, przywozac z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar nasza Amande Morgan, ktora nazywaja rowniez Amanda Druga. Wprawdzie jestem zbyt wysoki ranga, zeby pelnic role kuriera, ale w tym czasie bylem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie nalezace do Kantonow na Dorsaj sa za drogie, zeby nimi ryzykowac, ale sytuacja wymagala natychmiastowej obecnosci w Nahar eksperta od kontraktow. Poproszono mnie, zebym zajal sie tym problemem, wiec rozwiazalem go, przekraczajac liczbe przejsc fazowych, ale dotarlem tutaj. Wygladalo na to, ze ryzyko, ktore podejmowalem, nie zaniepokoilo Amandy. Nic dziwnego, zwazywszy, ze jest Dorsajka. Podczas calej podrozy nie rozmawiala jednak ze mna za wiele; i to wlasnie wydalo mi sie dosc niezwykle. Wszystko zmienilo sie dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w koncu, po dlugim oblezeniu zdobyli miasto, podczas masakry, ktora potem nastapila, z zemsty pocieli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, ze byla moja zona. Zostal po niej jedynie rozzarzony gaz, ktory rozproszyl sie w kosmosie. Poniewaz nie bylo grobu, nic, do czego mozna by wracac, zadnego miejsca, ktore by ja przypominalo, zrezygnowalem z operacji plastycznej i postanowilem nosic blizny jako pamiatke po niej. Nigdy nie zalowalem tej decyzji, ale prawda jest, ze blizny zmienily stosunek ludzi do mnie. Dla niektorych stalem sie niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali sie naturalnego odruchu, by ukrywac swoje troski i sekrety. Bylo niemal tak, jakby czuli, ze przekroczylem pewien punkt i nie potrafie juz osadzac ich smutkow i obaw. Nie, po namysle, dochodze do wniosku, ze to cos wiecej. Jakbym byl wypalona swieca w ciemnym pokoju ich jazni - nie dajacym swiatla, ale bezpiecznym towarzyszem, ktorego obecnosc upewniala ich, ze nikt jeszcze nie naruszyl ich prywatnosci. Bardzo watpie, czy Amanda i ci, ktorych poznalem podczas podrozy do Gebel Nahar, rozmawialiby ze mna tak swobodnie, gdybym spotkal ich w czasach, kiedy zyla Else. Mielismy szczescie po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej gorska forteca niz palacem lub siedziba rzadu; z powodow militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w ktorym moga ladowac statki nadprzestrzenne. Wysiedlismy ze statku, spodziewajac sie, ze ktos nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawil sie. Ksiestwo Nahar lezy w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; glowna sala terminalu byla mala, ale wysoka i przewiewna. Podloge i sufit wylozono plytkami w jasnych kolorach, a wszedzie wokol rosly rosliny. Na wszystkich scianach wisialy jasne, ogromne malowidla w ciezkich ramach. Stalismy posrodku tego wszystkiego, a tlumy pieszych mijaly nas. Nikt sie nam nie przygladal, chociaz ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraznie podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podrecznikow do historii - nie nalezelismy do osob, ktorych sie nie zauwaza. Poszedlem do informacji, ale okazalo sie, ze nie ma dla nas zadnej wiadomosci. Po powrocie musialem szukac Amandy, ktora gdzies zniknela. -El Man... - odezwala sie nagle za mna. - Spojrz! Odwrocilem sie, zaalarmowany jej tonem. Zobaczylem jednoczesnie ja i obraz, ktoremu sie przygladala. Wisial wysoko na jednej ze scian; stala tuz pod nim, patrzac w gore. I ja, i obraz oswietlaly promienie sloneczne wpadajace przez przezroczysta frontowa sciane terminalu. Cala byla w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedys Else wysoka, szczupla, w jasnoniebieskim zakiecie i krotkiej, kremowej spodniczce, z jasnoblond wlosami i tym nieprawdopodobnie mlodzienczym wygladem, ktory cechowal rowniez jej imienniczke. Na zasadzie kontrastu, malowidlo bylo pelne jaskrawych barw, zlotych lisci, alizarynowych szkarlatow i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach. "Leto de muerte", glosil napis na duzej mosieznej tablicy umieszczonej pod spodem. "Loze smierci bohatera", tak mozna by przetlumaczyc tytul z archaicznego jezyka hiszpanskiego, ktorym mowili Naharowie. Obraz przedstawial wielkie, zlocone loze ustawione na otwartej rowninie posrod sladow bitwy. Wszedzie wokol lezaly ciala i stali obandazowani oficerowie w szamerowanych zlotem mundurach. Pozostali przy zyciu otaczali umarlego bohatera, ktory, poteznie umiesniony, choc wycienczony i pokryty ranami, lezal obnazony do pasa na grubym stosie aksamitnych plaszczy, wysadzanej klejnotami broni, wspaniale tkanych gobelinow i zlotych utensyliow, tworzacych loze. Zmarly spoczywal na plecach, z podbrodkiem wysunietym w niebo i twarza wymizerowana agonia. Zylasta reka mocno przyciskal do nagiej piersi rekojesc wyjatkowo duzego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwia. Ranni oficerowie stojacy wokol i patrzacy na cialo zmarlego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym planie, na ziemi obok loza, jakis umierajacy, zwykly zolnierz w podartym mundurze wyciagal reke w holdzie dla zmarlego. Amanda spojrzala na mnie, kiedy do niej podszedlem. Nic nie powiedziala. Nie musiala. Aby zyc, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy zycia wielu pokolen, ktore zostaly poswiecone w walkach prowadzonych na rzecz innych. Zyjemy z prawdziwej wojny, a dla tych, ktorzy to robia, podobny obraz jest wrecz nieprzyzwoity. -Wiec tak o nas mysla - odezwala sie Amanda. Spojrzalem na boki, a potem na nia. Oprocz wygladu odziedziczyla po pierwszej Amandzie niezwykla mlodzienczosc. Nawet ja, ktory wiedzialem, ze jest tylko szesc lat mlodsza ode mnie - a mialem wtedy trzydziesci pare od czasu do czasu o tym zapominalem i bylem wstrzasniety faktem, ze ona mysli raczej jak moje pokolenie, niz jak podlotek, na ktorego wyglada. -Kazda kultura ma swoje wlasne legendy - stwierdzilem. - A to jest kultura hiszpanska, przynajmniej jesli chodzi o dziedzictwo. -O ile wiem, obecnie mniej niz dziesiec procent naharskiej populacji jest pochodzenia hiszpanskiego - odparla. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanow. Miala racje. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z polnocnej Hiszpanii, ktorzy marzyli o wielkich ranczach na rozleglym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez bardziej uprzemyslowionych i zamoznych sasiadow stal sie malym, przeludnionym krajem, ktory zachowal znieksztalcona wersje jezyka hiszpanskiego oraz mieszanke na pol zapomnianych hiszpanskich obyczajow i postaw. Po pierwszej fali imigrantow, nastepni osadnicy nie byli pochodzenia hiszpanskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i jezyk. Pierwsi ranczerzy ogromnie sie wzbogacili, bo chociaz Ceta byla rzadko zaludniona planeta, brakowalo na niej zywnosci. Pozniejsi przybysze powiekszyli liczbe mieszkancow miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni. -Mam nadzieje, ze ludzie, z ktorymi bede rozmawiac, maja wiecej niz dziesiec procent zdrowego rozsadku powiedziala Amanda. - Ten obraz sklania mnie do zastanowienia, czy nad rozsadek nie przedkladaja mrzonek. Jesli tak jest w Gebel Nahar... Nie dokonczyla zdania, potrzasnela glowa i - najwyrazniej usuwajac obraz z pamieci - usmiechnela sie do mnie. Usmiech rozjasnil jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego zwrotu. W jej przypadku bylo to cos innego - wewnetrzne swiatlo, glebsze i silniejsze, niz zwykle oznaczaja te slowa. Spotkalem ja dopiero trzy dni temu, a Else byla wszystkim, czego kiedykolwiek pragnalem i bede pragnal; teraz jednak zrozumialem, co ludzie na Dorsaj mieli na mysli, mowiac, ze odziedziczyla zdolnosc pierwszej Amandy do rzadzenia innymi, a jednoczesnie wzbudzania w nich milosci. - Zadnej wiadomosci dla nas? - zapytala. - Zadnej - zaczalem. I obejrzalem sie, poniewaz katem oka zauwazylem, ze ktos sie zbliza. Ona rowniez sie odwrocila. Nasza uwage przyciagnal mezczyzna idacy w nasza strone duzymi krokami - Dorsaj. Byl wielki. Nie taki jak blizniacy Graeme, Ian i Kensie, dowodcy w Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele nizszy, za to wyraznie wiekszy ode mnie. Dorsajowie roznia sie jednak od siebie budowa i wzrostem. Poznalismy go - i, oczywiscie, on nas - po mnostwie drobiazgow, zbyt subtelnych, by je zdefiniowac. Mial na sobie mundur kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kolnierzu; byl blondynem o szczuplej twarzy i liczyl sobie nie wiecej niz dwadziescia pare lat. Rozpoznalem go. Byl trzecim synem sasiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywal sie Michael de Sandoval i malo co bylo slychac o nim przez szesc lat. -Sir... madam - powiedzial, zatrzymujac sie przed nami. - Przykro mi, ze panstwo czekaliscie. Mialem klopoty z transportem. -Michael - przywitalem go. - Znasz Amande Morgan? -Nie. - Odwrocil sie do niej. - To zaszczyt poznac pania, madam. Przypuszczam, ze jest pani znudzona, slyszac, jak wszyscy mowia, iz rozpoznaja pania dzieki zdjeciom pani prababki? -Nigdy - odparla Amanda wesolo i podala mu reke. - Zna pan Corunne El Mana? -Rod El Man to nasi sasiedzi z High Island - wyjasnil Michael. Usmiechnal sie do mnie troche smutno. - Pamietam kapitana z czasow, kiedy mialem szesc lat, a on przyjechal na swoj pierwszy urlop. Moze pojdziemy? Juz zanioslem wasz bagaz do aerobusu. -Aerobusu? - zapytalem, kiedy ruszylismy za nim do jednego z przeszklonych wyjsc z terminalu. -Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udalo mi sie zdobyc. Wyszlismy na maly parking zatloczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi. Michael de Sandoval poprowadzil nas do przysadzistego kadluboplata, ktory wygladal, jakby mogl pomiescic trzydziestu pasazerow. W srodku znajdowala sie tylko jedna osoba. Exotik w ciemnoniebieskiej szacie, z bialymi wlosami i dziwnie mloda twarza. Mogl miec od trzydziestu do osiemdziesieciu lat. Siedzial w czesci klubowej w przodzie aerobusu, tuz przed scianka oddzielajaca kabine sterownicza w dziobie pojazdu. Podniosl glowe, kiedy weszlismy. -Padma, bond na Cecie - dokonal prezentacji Michael. - Sir, czy moge panu przedstawic Amande Morgan, specjalistke od kontraktow, i Corunne El Mana, starszego kapitana. Oboje sa z Dorsaj. Kapitan El Man wlasnie przywiozl Rozjemce statkiem kurierskim. -Oczywiscie, wiem o ich przyjezdzie - odpowiedzial Padma. Nie podal reki zadnemu z nas ani nie wstal. Podobnie jak wielu Exotikow, ktorych znalem, nie musial tego robic. Jak tamci, mial w sobie wyczuwalne od razu cieplo i spokoj, a wszelkie jego zachowanie wydawalo sie naturalne i oczekiwane. Usiedlismy razem. Michael zniknal w kabinie pilotow i chwile pozniej aerobus z lekka wibracja uniosl sie z parkingu. -To zaszczyt poznac pana, bond - powiedziala Amanda. - Ale jeszcze wiekszym zaszczytem jest, ze wyszedl pan nam na spotkanie. Czemu zawdzieczamy te uprzejmosc? Padma usmiechnal sie lekko. -Obawiam sie, ze nie przyjechalem tu, zeby was przywitac - odparl. - Chociaz Kensie Graeme opowiadal mi o pani - spojrzal na mnie - a slyszalem rowniez o Corunnie El Manie. -Czy jest cos, o czym wy, Exotikowie, nie slyszeliscie? - zapytalem. -Wiele rzeczy - potrzasnal glowa lagodnie, ale z powaga. -Jaki wiec inny powod sprowadzil pana do portu kosmicznego? - spytala Amanda. Spojrzal na nia w zamysleniu. -Cos, co nie ma nic wspolnego z waszym przyjazdem - odpowiedzial. - Tak sie sklada, ze musialem przeprowadzic pewna rozmowe telefoniczna, a telefony w Gebel Nahar nie sa tak prywatne, jak bym sobie tego zyczyl. Kiedy uslyszalem, ze Michael jedzie po was, zabralem sie z nim, zeby zadzwonic z terminalu. -Wiec to nie byla rozmowa w imieniu Ksiecia Naharu? - zapytalem. -Gdyby nawet byla... lub gdyby dotyczyla kogokolwiek innego oprocz mnie samego - usmiechnal sie - i tak nie zdradzilbym zaufania, przyznajac sie do tego. Domyslam sie, ze slyszeliscie o El Conde, tytularnym wladcy Naharu? -Poczytalam troche na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazalo sie, ze bede musiala tutaj przyleciec - odpowiedziala Amanda. Zorientowalem sie, ze chce, abym zostawil ja z nim sam na sam. Widac to bylo po sposobie, w jaki siedziala, i pochyleniu glowy. Exotikowie sa spostrzegawczy, ale watpilem, czy Padma zauwazyl te dyskretne znaki. -Prosze mi wybaczyc - odezwalem sie. - Pojde porozmawiac z Michaelem. Wstalem i poszedlem do kabiny pilotow, zamykajac za soba drzwi. Michael siedzial rozluzniony, z jedna reka na drazku sterowniczym. Zajalem fotel drugiego pilota. -Co slychac w domu, sir? - zapytal, nie odwracajac wzroku od nieba przed nami. -Bylem tam tylko raz, odkad wyjechales - odpowiedzialem. - Ale nie zmienilo sie wiele. Moj ojciec umarl zeszlego roku. -Przykro mi to slyszec. -Twoj ojciec i matka maja sie dobrze, slyszalem rowniez, ze u twoich braci, wsrod gwiazd, wszystko w porzadku - powiedzialem. - Ale, oczywiscie, wiesz o tym. -Nie - odparl, nadal wpatrujac sie w niebo. - Od dawna nie mialem od nich wiadomosci. Zapadla cisza. -Jak sie tutaj znalazles? - zapytalem. Bylo to niemal rytualne pytanie wsrod Dorsajow przebywajacych z dala od domu. -Slyszalem o Naharze. Pomyslalem, ze dobrze by bylo go zobaczyc. -Czy wiesz, ze w rzeczywistosci jego hiszpanskosc jest falszywa? -Nie falszywa - zaoponowal. - Niezupelnie. Mial oczywiscie racje. -Tak - przyznalem. - Chyba nie powinienem byl uzywac slowa "falszywy". Tutejsza sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa. Spojrzal wprost na mnie. Nauczylem sie odczytywac takie spojrzenia, odkad umarla Else. W tym momencie byl bardzo bliski powiedzenia mi wiecej, niz kiedykolwiek powiedzial komus innemu. Ale ta chwila minela. Wyjrzal przez przednia szybe. -Zna pan tutejsza sytuacje? - zapytal. -Nie. To zajecie Amandy - odparlem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podrozy. Moze mnie wprowadzisz? -Juz pan pewnie troche wie - powiedzial - a reszte opowiedza panu Ian albo Kensie Graeme. Ale, tak czy inaczej... Ksiaze to marionetka. Jego ojciec otrzymal tytul od pierwszych naharskich imigrantow, ktorzy sa teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o zapoczatkowaniu tutaj swojej wlasnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy sie naprawde nie udalo. Mimo to, na papierze, Ksiaze jest dziedzicznym wladca Naharu i, teoretycznie, armia podlega jemu jako najwyzszemu dowodcy. Trzon armii zawsze jednak stanowila naharska biedota - biedacy z miast i "campesinos", a oni nienawidza bogatych pierwszych imigrantow. Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w ktora strone sie zwrocic. -Rozumiem - powiedzialem. - Zanosi sie wiec na gwaltowna zmiane rzadu, a my podpisujemy kontrakt z rzadem, ktory jutro moze stracic wladze. Amanda ma problem. -To problem nas wszystkich - stwierdzil Michael. Jedyny powod, dla ktorego armia nie opowiedziala sie za rewolucjonistami, jest taki, ze poszczegolne jej czesci nie wspoldzialaja ze soba zbyt dobrze. Poniewaz przychodzi pan z zewnatrz, zapewne panska uwage zwroci przede wszystkim smiesznosc tutejszych postaw, ale, tak naprawde, jest to wszystko, co maja miejscowi biedacy, oprocz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka, pojedynki z powodu niewlasciwego spojrzenia, ideal smierci za swoj regiment lub gotowosc do zwady z innym pulkiem. -Alez trudno to nazwac sprawna armia - powiedzialem. -Wlasnie. To dlatego Ian i Kensie znalezli sie tutaj na kontrakcie, zeby przeksztalcic naharska armie w prawdziwa sile obronna. Ksiestwa wokol Naharu ostrza sobie zeby na tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie juz poczyniliby postepy - zna pan reputacje Iana jesli chodzi o szkolenie oddzialow. Okazalo sie jednak, ze zwykli zolnierze uwazaja Graemow za narzedzie ranczerow, rewolucjonisci nawoluja, zeby ich wyrzucic, a pulki nie wspolpracuja z nimi. Nie sadze, zeby w obecnych warunkach mieli szanse dokonania czegos pozytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzien staje sie coraz bardziej niebezpieczna - dla nich, a takze dla pana i dla Amandy. Wedlug mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywajac kontrakt i wynoszac sie stad. -Gdyby pogodzenie sie ze stratami i wyjazd stanowily jedyne wyjscie, obecnosc kogos takiego jak Amanda nie bylaby tutaj potrzebna - oswiadczylem. - Tu musi chodzic o cos wiecej, jesli w ogole angazuje sie Dorsajow. Nic nie powiedzial. -A co z toba? - zapytalem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jestes tez Dorsajem. -Czyzby? - powiedzial cicho do okna. Na naszej rodzinnej planecie mamy okreslenie na osoby pokroju Michaela. Nazywamy ich "zagubionymi Dorsajami". Nazwy tej nie uzywa sie w stosunku do tych, ktorzy nie poswiecili sie karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajow, ktorzy wybrali swoja droge zyciowa, jakakolwiek byla, a potem - nagle i bez wyjasnienia - porzucili ja. Jesli chodzi o Michaela, wiedzialem, ze ukonczyl Akademie z honorami, ale po promocji nagle wycofal sie i opuscil planete, nie wyjasniajac niczego, nawet rodzinie. -Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pulku - oznajmil teraz. - Moj pulk lubi mnie. Miejscowi nie zaliczaja mnie, na ogol, do reszty kadry - usmiechnal sie z lekkim smutkiem - tyle ze nie wyzywaja mnie na pojedynki. -Rozumiem - powiedzialem. -Tak. - Spojrzal na mnie. - I poniewaz armia nadal podlega Ksieciu jako swojemu najwyzszemu dowodcy, prawie wszystko jest sparalizowane. To dlatego mialem klopoty ze znalezieniem srodka transportu, zeby was odebrac. -Rozumiem - powtorzylem. Mialem wlasnie zamiar wypytac go o wiecej, kiedy drzwi kabiny otworzyly sie i weszla Amanda. -No i co, Corunna - powiedziala - moze dasz mi szanse porozmawiania z Michaelem? Usmiechnela sie do niego. Odpowiedzial jej usmiechem. Nie sadze, zeby zrobila na nim wielkie wrazenie - to, co sie krylo w jego wnetrzu, stanowilo bariere dla podobnych rzeczy. Ale sama jej obecnosc, nasuwajaca mysl o domu rodzinnym, byla dla niego po prostu mila. -Prosze bardzo - zgodzilem sie. - Pojde zamienic pare slow z bondem. -Warto z nim porozmawiac - rzucila za mna Amanda. Wyszedlem, zamknalem za soba drzwi i dolaczylem do Padmy w czesci klubowej pojazdu. Wygladal przez okno, patrzac na rowniny lezace miedzy miastem a niewielka gora, od ktorej Gebel Nahar wziela swoja nazwe. Miasto lezalo na malym wzniesieniu na zachod od tej gory, otoczone przedmiesciami i terenami uprawnymi. Za gora podobna do fortu rezydencja, jaka byla Gebel Nahar, znajdowala sie po jej wschodniej stronie - zaczynaly sie rozlegle pastwiska dla stad bydla. Nasz aerobus nalezal do pojazdow przystosowanych do latania na wysokosci wierzcholkow drzew, chociaz, oczywiscie, w razie koniecznosci mogl wzniesc sie do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowalismy sie trzy tysiace metrow nad ziemia. Kiedy wyszedlem z kabiny pilotow, Padma oderwal wzrok od widoku i spojrzal na mnie. -Wasza Amanda jest zdumiewajaca jak na kogos tak mlodego - odezwal sie, kiedy usiadlem naprzeciwko niego. -Powiedziala cos podobnego o panu - odparlem. Ale jesli chodzi o nia, nie jest tak mloda, na jaka wyglada. -Wiem - usmiechnal sie Padma. - Mowilem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet pan wydaje mi sie mlody. Rozesmialem sie. Moja mlodosc juz dawno minela, pare lat przed Baunpore. Ale prawda jest, ze nie bylem nawet w srednim wieku. -Michael powiedzial mi, ze w Naharze zanosi sie na rewolucje - poinformowalem go. -Tak. - Spochmurnial. -Czy nie to wlasnie sprowadzilo kogos takiego, jak pan, do Gebel Nahar? W jego oczach nagle pojawilo sie rozbawienie. -Sadzilem, ze to Amanda jest od zadawania pytan powiedzial. -Jest pan zaskoczony, ze pytam? - odparlem. - Dla bonda to miejsce jest polozone na uboczu. -To prawda. - Kiwnal glowa. - Ale powody, ktore mnie tu sprowadzaja, sa sprawa Exotikow. Co oznacza, ze nie moge o nich z panem dyskutowac. -Ale wie pan o szykujacej sie tutaj rewolucji? -O, tak. - Siedzial zupelnie rozluzniony, z rekami zlozonymi na kolanach, jasnobrazowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz byla spokojna i nieprzenikniona. - To nalezy do naturalnego biegu rzeczy na tym swiecie. -Akurat na tym swiecie? Usmiechnal sie w odpowiedzi. -Oczywiscie - powiedzial lagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje sie wzajemnym oddzialywaniem wszelkich znanych sil, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych swiatach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczegolnosci w Gebel Nahar, jest glownie rezultatem lokalnych, cetanskich czynnikow. -Polityka wewnatrzplanetarna. -Tak - potwierdzil. - Nahar jest otoczony przez piec innych ksiestw, z ktorych zadne nie ma takich pastwisk dla bydla. Wszystkie chcialyby przejac kontrole nad Kolonia lub jej czescia. -Ktore z nich popieraja rewolucjonistow? Przez chwile wygladal bez slowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony bylo wyobrazanie sobie, ze moj dziwny wyglad, ktory sklanial ludzi do zwierzen, podziala rowniez na Exotika. Przez moment jednak mialem znajome przeczucie, ze zaraz sie przede mna otworzy. -Przepraszam - odezwal sie w koncu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju traktowania wszystkich jak... dzieci. -A ile pan ma lat? Usmiechnal sie. -Duzo... coraz wiecej. -W kazdym razie - powiedzialem - nie musi mnie pan przepraszac. Sytuacja bedzie niezwykla, jesli sasiednie kraje nie popra ktorejs ze stron w czasie rewolucji. -Oczywiscie - zgodzil sie. - W rzeczywistosci, wszystkie maczaja w tym palce, angazujac sie po stronie rewolucjonistow. Po udanej rewolucji zaczna sie rzezie, kazdy bedzie walczyl z kazdym dla roznych celow. Pozostale ksiestwa czekaja na okazje do wkroczenia i zyskania czegos dla siebie. Ale ma pan racje. W gre zawsze wchodzi miedzynarodowa polityka i to nigdy nie jest proste. -Co zaognia te sytuacje? -William - Padma spojrzal mi w oczy i po raz pierwszy poznalem sile spojrzenia jego piwnych oczu. Jego twarz zachowala spokoj, jakby cala sila wyrazu skupila sie w tych oczach. -William? - powtorzylem. -William z Cety. -Racja - stwierdzilem, przypominajac sobie. - Jest wlascicielem calego tego swiata, nieprawdaz? -Okreslenie "wlasciciel" nie jest scisle - powiedzial Padma. - Ma nad nim kontrole, podobnie jak nad wieloma innymi swiatami. Pod wieloma wzgledami jest wspolczesnym przykladem ksiecia-kupca, ale nie ma wladzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na przyklad, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymaja sie razem prowadzac z nim interesy. Jego wysilki, zeby ich rozbic i przejac bezposrednie rzady w Naharze, spelzly na niczym. Ma pewna wladze, ale tylko dzieki swoim machinacjom. -Wiec to on stoi za rewolucja? -Tak. Stalo sie dla mnie jasne, ze to wlasnie zaangazowanie Williama sprowadzilo Padme do tego cichego zakatka planety. Ontogenetyke, ktora dotyczyla, przede wszystkim, oddzialywan miedzyludzkich - zarowno jednostek, jak i spoleczenstw - Exotikowie traktowali bardzo powaznie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi majacych wplyw na bieg wydarzen. -Coz, w kazdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdzilem - o ile nie ma wplywu na kontrakt Graemow. -Niezupelnie - odparl. - William, jak wiekszosc utalentowanych jednostek, zna korzysc z zabicia dwoch albo nawet piecdziesieciu ptakow jednym kamieniem. Bezposrednio lub posrednio zatrudnia wielu najemnikow. Jesli tutejsze wydarzenia pogorsza reputacje Dorsaj i rynkowa wartosc jej zolnierzy, przyniesie mu to korzysci. -Rozumiem... - zaczalem i w tym momencie kadlub aerobusu zadzwieczal nagle, jakby od ostrego uderzenia. -Na podloge! - krzyknalem, odciagajac Padme od okna, obok ktorego siedzial. Exotikowie maja pewna dobra ceche - wierza, ze inni znaja sie na swojej robocie. Natychmiast i bez protestu posluchal mnie. Czekalismy... ale dzwiek nie powtorzyl sie. -Co to bylo? - zapytal po chwili, nie ruszajac sie jednak z miejsca. -Kula. Prawdopodobnie z ciezkiej recznej broni odpowiedzialem. - Strzelano do nas. Prosze zostac na miejscu. Wstalem i pochylony, trzymajac sie blisko srodka pojazdu, ruszylem do kabiny pilotow. Kiedy wszedlem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze byly czujne. -Kto to mogl byc? - zapytalem Michaela. Potrzasnal glowa. -Nie wiem - odpowiedzial. - Tutaj, w Naharze, to moglo byc cokolwiek lub ktokolwiek. Rewolucjonisci albo, po prostu, ktos, kto nie lubi Dorsajow; lub ktos, kto nie lubi Exotikow... albo nawet ktos, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mogl to byc jakis pijany, nafaszerowany narkotykami lub macho. - ...ktory ma wojskowa bron. -Wlasnie - potwierdzil Michael. - Ale w Naharze wszyscy sa uzbrojeni i wiekszosc, legalnie lub nie, ma wojskowa bron. Skinal glowa w strone przedniej szyby. -Tak czy inaczej, jestesmy prawie u celu - oznajmil. Wyjrzalem. Polaczona ze soba grupa budynkow, stanowiaca siedzibe rzadu, Gebel Nahar, ciagnela sie od wierzcholka do polowy malej gory, tuz pod nami. W tropikalnym sloncu wygladala jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzacych w dol stromego zbocza. Jedyna roznica polegala na tym, ze kazdy taras konczyl sie murem; najnizej polozone stanowily waly obronne z rozmieszczonymi na nich ciezkimi dzialami. Gebel Nahar, z pelna obsada garnizonu, mogla stawic czolo wojskom ladowym i panowac nad okolica az po horyzont, przynajmniej po tej stronie gory. -Czy druga strona tez jest taka? - zapytalem. -To urwisko, ze stanowiskami ciezkiej broni wycietymi w skale i prowadzacymi do nich tunelami - wyjasnil Michael. - Ranczerzy nie zalowali kosztow, budujac te twierdze. Taka jest mentalnosc Galisyjczykow. Moze ktoregos dnia oni i ich rodziny beda musieli sie tutaj schronic. Kilka minut pozniej znalezlismy sie na betonowej nawierzchni ladowiska. Nasza trojka wrocila do glownej kabiny aerobusu, dolaczajac do Padmy. Michael wyprowadzil nas z pojazdu. Na zewnatrz panowala niezwykla cisza. -Nie wiem, co sie stalo... - powiedzial Michael, kiedy wyszlismy. Nasza dorsajska trojka cofnela sie instynktownie, przygotowana na powrot do aerobusu i odlot, jesli to okaze sie konieczne. Gdzies spoza ustawionych w rzedzie pojazdow naziemnych i powietrznych ktos krzyknal. Obejrzelismy sie. Rozlegl sie odglos biegnacych stop, a chwile pozniej pojawil sie zolnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z naszywkami czlonka orkiestry, i zatrzymal sie przed nami, dyszac. -Sir... - wysapal w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpanskiego. - Odeszli... Czekalismy, az odzyska oddech; po sekundzie sprobowal znowu. -Zdezerterowali, sir! - powiedzial do Michaela, starajac sie utrzymac postawe na bacznosc. - Odeszli... wszystkie pulki, wszyscy! -Kiedy? - zapytal Michael. -Dwie godziny temu. Wszystko bylo zaplanowane. Musialo byc. Jednoczesnie, z kazdego oddzialu wystapil jeden czlowiek i powiedzial, ze nadszedl czas, by zdezerterowac i pokazac ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami, wszystkim. Popatrzcie! Odwrocil sie i pokazal reka. Spojrzelismy. Parking znajdowal sie na piatym lub szostym poziomie liczac od wierzcholka Gebel Nahar. Roztaczal sie stad widok na rowniny, na wiele mil, podobnie jak z innych poziomow. Wytezywszy wzrok zobaczylismy na samym horyzoncie - w takiej odleglosci, ze nie bylo juz widac zadnych szczegolow - drobne, sporadyczne blyski odbitego swiatla slonecznego. -Rozbili tam oboz; czekaja na armie, ktora, wedlug nich, ma nadejsc z okolicznych ksiestw, zeby ich wesprzec i przeprowadzic rewolucje. -Wszyscy odeszli? - Zolnierz spojrzal na Michaela. -Wszyscy oprocz nas - czlonkow panskiej orkiestry, sir. Jestesmy teraz jedyna straza przyboczna Ksiecia. -Gdzie sa dwaj dorsajscy dowodcy? -W swoich biurach, sir. -Musze do nich natychmiast isc - oswiadczyl nam Michael. - Bond, zaczeka pan w swojej kwaterze, czy pojdzie pan z nami? -Pojde - zdecydowal Padma. Nasza piatka przeszla przez parking, miedzy stloczonymi pojazdami, kierujac sie w strone labiryntu korytarzy. W koncu dotarlismy nimi do szeregu pomieszczen, ktorych zewnetrzne sciany byly cale ze szkla. Przez jedna z nich wyjrzelismy na rownine, gdzie obozowaly odlegle i prawie niewidoczne pulki naharskie. Znalezlismy Iana i Kensiego w jednym z wewnetrznych gabinetow. Rozmawiali stojac przed masywnym biurkiem, ktore z powodzeniem moglo sluzyc jako stol konferencyjny dla pol tuzina osob. Kiedy weszlismy, odwrocili sie... i po raz kolejny uleglem zludzeniu, ktorego zwykle doswiadczalem, spotykajac tych dwoch. Wrazenie bylo wystarczajaco silne, kiedy zblizalem sie do jednego z nich, jednak gdy blizniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagal sie. Zawsze kladlem to na karb tego, ze pomimo swojej postury - a obaj sa wyzsi ode mnie o glowe - sa zbudowani tak proporcjonalnie, ze prawdziwe wymiary nie rzucaly sie w oczy, dopoki nie porownalo sie ich do czegos. Z pewnej odleglosci latwo dojsc do wniosku, ze sa nieco powyzej przecietnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewlasciwej oceny - podchodzicie do nich wy lub ktos, czyj wzrost dobrze znacie, a zblizajac sie do nich, wymiar zmienia sie w oczach. Jesli to jestescie wy, wyraznie uswiadamiacie sobie te zmiane, a jesli jest to ktos inny, wydaje sie wam, ze kurczycie sie razem z ta osoba. Poczuc sie nagle mniejszym w obecnosci innego czlowieka to dziwne uczucie, jesli jest to calkowicie subiektywne zjawisko. W tym wypadku miernikiem okazala sie Amanda, ktora podbiegla do dwoch braci od razu, kiedy weszlismy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, lezy w sasiedztwie domu Graemow, Foralie. Cala trojka dorastala razem. Jak juz wspomnialem, Amanda nie jest mala kobieta, ale kiedy znalazla sie przy nich i zaczela sciskac Kensiego, wygladala na drobna i krucha; i nagle - jak zawsze - pokoj wydal sie mniejszy wokol obu Graemow. Poszedlem za Amanda i podalem reke lanowi. -Corunna! - zawolal. Byl jednym z niewielu, ktorzy nadal mowili do mnie po imieniu. Duza reka scisnela moja. Patrzyl na mnie - tak rozny, a zarazem tak podobny do swojego brata blizniaka. Prawde mowiac, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniala miedzy nimi ogromna roznica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian byl pozbawiony wewnetrznego swiatla; wszystkie jasne strony charakteru znalazly sie u jego brata, tak ze Kensie promieniowal cieplem dwa razy mocniej niz przecietny czlowiek. Ciemnosc i swiatlo. Noc i dzien. Brat i brat. A jednak byla miedzy nimi bliskosc, podobienstwo, jakiego nie spotkalem nigdy u dwoch innych istot ludzkich. -Musisz zaraz wracac, czy zostaniesz, zeby zabrac Amande z powrotem? - zapytal mnie Ian. -Moge zostac - odpowiedzialem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie zostal scisle okreslony. Przydam sie tutaj? -Tak - powiedzial Ian. - Powinnismy porozmawiac. Jeszcze minute... Przywital sie z Amanda i polecil Michaelowi, by sprawdzil, czy Ksiaze nas przyjmie. Michael wyszedl z zolnierzem, ktory podbiegl do nas na parkingu. Wygladalo na to, ze obecnie Michael, czlonkowie jego orkiestry oraz kilku sluzacych i sam Ksiaze stanowili wszystkich mieszkancow Gebel Nahar, nie liczac osob w tym pokoju. Waly obronne zaprojektowano tak, ze mogla ich, w razie koniecznosci, bronic garstka ludzi; ale my mielismy tylko czterdziestu muzykow orkiestry pulkowej Michaela i do tego najwyrazniej wyszkolonych tylko w maszerowaniu. Zostawilismy Kensiego z Amanda i Padma. Ian zaprowadzil mnie do sasiedniego gabinetu, wskazal mi reka fotel i sam tez usiadl. -Nie znam warunkow twojego obecnego kontraktu... - zaczal. -Nie ma problemu. Mam przydzial do sil powietrznych wynajetych przez Williama z Cety. Jestem dowodca Czerwonej Eskadry pod komenda Hendrika Galta. Pomijajac fakt, ze Galt, jak kazdy Dorsaj, zrozumialby mnie w takiej sytuacji, jego oddzialy i tak nic teraz nie robia. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak polowa jego starszych oficerow. Nie jestem oficerem Williama. Pozostaje pod rozkazami Galta. -To dobrze - powiedzial Ian. Odwrocil glowe i spojrzal ponad wysokim oparciem fotela, na ktorym siedzial, na rownine, gdzie widac bylo male blyski swiatla. Rece mial oparte o porecze fotela, a potezne dlonie zwisaly z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwalo sie wyrazna samotnosc, a zarazem nieugietosc. W chwilach fizycznego zagrozenia wiekszosc nie-Dorsajow odczuwa spokoj, majac obok siebie Dorsaja, jak gdyby sadzili, ze kazdy z nas bedzie wiedzial, co robic. Moze to zabrzmi dziwacznie, ale musze powiedziec, ze w taki sam sposob, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajow, wiekszosc Dorsajow, ktorych znalem, reagowala na obecnosc Iana. Ale nie wszyscy. Z pewnoscia nie Kensie. Ani, jesli sie nad tym zastanowic, zaden z Graemow. Kazdy z Graemow byl... nie tyle odludkiem, co czlowiekiem niezaleznym. Nawet Kensie. Byla to cecha charakterystyczna dla calej rodziny. Tylko ze Ian mial ja spotegowana. -Rozmieszczenie sie tam zajmie im dwa dni - powiedzial, pokazujac glowa na niemal niewidoczne obozowisko na rowninie. - Potem rusza na nas albo zaczna walczyc miedzy soba. To oznacza, ze mozemy spodziewac sie ataku za dwa dni. -Chyba ze...? - zapytalem. Spojrzal na mnie. - Zawsze jest jakies "chyba ze" - powiedzialem. -Chyba ze Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjscie z sytuacji - stwierdzil. - Jak na razie nie ma zadnego. Nasza jedyna nadzieja jest to, ze znajdzie w kontrakcie lub w obecnym polozeniu cos, co my przeoczylismy. Napijesz sie czegos? -Dzieki. Wstal, podszedl do barku, do polowy napelnil dwie szklaneczki ciemnobrazowym plynem i przyniosl je. Usiadl, podajac mi jedna. Pociagnalem lyk jej szczypiacej zawartosci. -Dorsajska whisky - stwierdzilem. - Jestes tutaj dobrze zaopatrzony. Skinal glowa. Wypilismy. -Czy jest cos, co, wedlug ciebie, Amanda moglaby wykorzystac? - zapytalem. -Nie - odparl. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru. -Dlaczego potrzebowaliscie az Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytalem. -William. Znasz go oczywiscie. Co wiesz o tutejszej sytuacji? Powtorzylem mu to, czego dowiedzialem sie od Michaela i Padmy. -Tylko tyle? - spytal. -Nie mialem czasu, by uzyskac wiecej informacji. Poproszono mnie, zebym przywiozl tutaj Amande jak najszybciej, wiec w czasie podrozy mialem pelne rece roboty. Takze ona byla zajeta studiowaniem dostepnych danych. Nie rozmawialismy wiele. -William... - zaczal, odstawiajac szklaneczke na maly stolik obok fotela. - Coz, to moja wina, a nie Kensiego, ze wplatalismy sie w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem, zgodnie z kontraktem. Ogolny obraz to moje dzielo, ale nie spojrzalem dosc daleko. -Jesli sa rzeczy, ktore rzad naharski ukryl przed toba w trakcie omawiania kontraktu, masz prawo od razu sie wycofac. -Racja, kontrakt mozna zakwestionowac - zgodzil sie Ian. Usmiechnal sie. Wiem, ze sa osoby, ktore uwazaja, ze on nigdy sie nie usmiecha; to nonsens, ale jego usmiech jest taki jak on sam. - To nie przez informacje, ktore ukryli przed nami, znalezlismy sie w pulapce; to sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajow. Doszlo do tego, ze cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przezyjemy - zszargamy reputacje naszej planety. Zmarszczylem czolo. -Jak to mozliwe? Jak mogliscie dac sie tak zlapac? -Po czesci - Ian podniosl szklaneczke, napil sie i odstawil ja - dlatego, ze, jak zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po czesci dlatego, iz nie zorientowalem sie, podobnie jak Kensie, ze zawieramy raczej trojstronna niz dwustronna umowe. -Nie rozumiem. -Sytuacja w Naharze - wyjasnil - jest niepewna. Mam na mysli ranczerow, pierwszych osadnikow. Probowali tutaj stworzyc kraj, ktory moze istniec tylko w niemal pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Ksiestwa otaczajace ich pastwiska powstaly jakies piecdziesiat cetanskich lat temu. Nastepnie sasiednie kraje rozbudowaly sie i uprzemyslowily. W stosunkach miedzynarodowych polfeudalny ideal otwartych rownin i wielkich indywidualnych posiadlosci okazal sie niepraktyczny. Oczywiscie, pierwsi osadnicy, gallegos z polnocnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawe od samego poczatku - dlatego zbudowali to miejsce, w ktorym sie znajdujemy. Usmiech powrocil na jego twarz. -Ale tak bylo wtedy, kiedy probowali opoznic to, co nieuniknione - powiedzial. - Niedawno najwyrazniej postanowili dojsc do porozumienia. -Wejsc w uklad z bardziej nowoczesnymi sasiadami, czy tak? - wtracilem. -W istocie, ulozyc sie z reszta Cety - odparl. A reszta Cety to w obecnych czasach William. -A zatem, jesli mieli umowe z Williamem, o ktorej wam nie powiedzieli - stwierdzilem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, zeby uniewaznic kontrakt. Nie widze problemu. -Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedzial Ian. - Ranczerzy dali mu do zrozumienia, ze moze miec wladze w Naharze - jak mowilem, bylo oczywiste, ze i tak w koncu ja utraca, jesli nie na jego rzecz, to na rzecz kogos innego - jesli spelni ich warunki. -A co chcieli otrzymac w zamian? -Gwarancje, ze zachowaja swoj styl zycia i miniaturowa kulture, ktora tutaj stworzyli. Spojrzal na mnie spod ciemnych brwi. -Rozumiem - rzeklem. - Jak, wedlug nich, William mial to zrobic? -Nie wiedzieli, ale nie martwili sie tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali Williamowi do zrozumienia, ze jesli otrzymaja to, czego chca, przestana zwalczac jego proby przejecia Naharu pod bezposrednia kontrole. Jemu pozostawili rozwiazanie kwestii, jak spelnic ich oczekiwania. To dlatego nie mozemy powolac sie na inny kontrakt jako pretekst do zerwania umowy. Napilem sie ze szklaneczki. -To podobne do Williama. O ile go znam - powiedzialem - on nawet ucieszylby sie, mogac utrzymac ten kraj w piecdziesiecioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wczesniej mowiles, wydawalo mi sie, ze probowal jednoczesnie uzyskac cos od Dorsajow. Co mu przyjdzie z tego, ze bedziecie musieli zaplacic kare za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaz? A jesli nawet bedziecie musieli wziac pozyczke z dorsajskiego funduszu rezerwowego, bedzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie wyjasniles jeszcze, o co chodzi z ta pulapka, nie dotyczaca kontraktu, lecz honoru Dorsajow. Ian skinal glowa. -William zajal sie obiema rzeczami - powiedzial. Jego plan polegal na tym, zeby Naharowie wynajeli Dorsajow do przeszkolenia ich armii. Nastepnie agenci mieli wywolac rewolte w tej armii. I wtedy on wkroczylby z wlasnymi oficerami nie-Dorsajami, zeby przejac kontrole nad sytuacja i zaprowadzic porzadek w Naharze. -Rozumiem - powiedzialem. -Nastepnie przystapilby do mediacji - mowil dalej Ian. - Rewolucjonisci uzyskaliby ograniczona reprezentacje w parlamencie - pod jego kontrola, oczywiscie a ranczerzy zrezygnowaliby z wylacznej wladzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje rancza, jako zarzadcy Williama, ktory wspieralby ich calym swoim bogactwem i sila przeciwko probom przejecia wladzy przez prawdziwych rewolucjonistow; a na koniec William ujarzmilby ich, podobnie jak to robil z reszta tego swiata i sporymi obszarami innych swiatow. -A zatem - powiedzialem w zamysleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, ze jego zolnierze moga dokonac rzeczy, ktorych nie potrafia zrobic Dorsajowie? -Wlasnie - potwierdzil Ian. - Zadamy swojej zaplaty tylko dlatego, ze niewielu jest zolnierzy takich jak my. Jesli sie oczekuje rezultatow - militarnego zwyciestwa przy minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i srodkach - trzeba wynajac Dorsajow. Tak jest obecnie. Ale jesli okaze sie, ze inni potrafia wykonac to samo zadanie rownie dobrze lub lepiej, nasza cena pojdzie w dol, a Dorsajowie zaczna glodowac. -Mineloby pare lat, zanim tak by sie stalo. Do tego czasu zdolalibysmy to naprawic. -Sprawy zaszly duzo dalej. William nie jest pierwszym, ktory marzy o wynajeciu wszystkich Dorsajow i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, zeby opanowac inne swiaty. Nigdy nie zastanawialismy sie nad tym, czy pozwolic, by wszyscy nasi zolnierze znalezli sie w jednym obozie. Ale jesli Williamowi uda sie obnizyc cene, ktora pozwala Dorsajom na zachowanie wolnosci i niezaleznosci, moze zaoferowac nam lepszy zold - ostatnia deske ratunku i nie bedziemy mieli innego wyjscia, jak przyjac go. -Wiec nie macie wyboru - stwierdzilem. - Musicie zerwac kontrakt, niezaleznie od kosztow. -Obawiam sie, ze nie - odpowiedzial. - Wyglada na to, ze nie mozemy sobie pozwolic na zaplacenie tych kosztow. Jak powiedzialem, tak zle i tak niedobrze jestesmy w potrzasku, o ile Amanda nie znajdzie jakiegos wyjscia... W tym momencie otworzyly sie drzwi do gabinetu, w ktorym siedzielismy, i pojawila sie w nich Amanda. -Zdaje sie, ze wlasnie przybyli miejscowi dostojnicy, podajacy sie za gubernatorow... -Jej ton byl wesoly, ale rysy twarzy swiadczyly o napieciu. - Powinnam teraz pojsc i porozmawiac z nimi. Idziesz, Ian? -Kensie ci wystarczy - odparl Ian. - Nauczylismy ich, ze nie jestesmy na kazde skinienie. Przekonasz sie, ze to tylko kolejny krok w tancu... niczego z nimi nie osiagniesz. -W porzadku. - Odchodzac zapytala jeszcze: - Czy Padma moze isc z nami? -Naradz sie z Kensiem. Ja uwazam, ze akurat teraz lepiej nie draznic gubernatorow, zabierajac go ze soba. -Dobrze - powiedziala. - Kensie tez tak sadzi, ale stwierdzil, ze powinnam zapytac ciebie. Wyszla. -Na pewno nie chcesz tam byc? - zapytalem. -Nie ma takiej potrzeby. - Wstal. - Chce ci cos pokazac. Wazne jest, zebys dokladnie poznal tutejsza sytuacje. Jesli Kensie i ja zostaniemy stad wyrzuceni, Amanda bedzie miala tylko ciebie do pomocy - o ile naprawde mozesz tu zostac. -Juz mowilem, ze moge. - Swietnie. Chodzmy wiec. Chcialem, zebys poznal Ksiecia Naharu, ale czekalem na wiadomosc od Michaela, czy Ksiaze przyjmuje. Jednak nie bedziemy dluzej zwlekac. Pojdziemy zobaczyc, jak sie miewa starszy pan. -Czy on, mam na mysli Ksiecia, nie bedzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami? Ian wyprowadzil mnie z pokoju. -Nie, jesli jest powazna sprawa do omowienia. Formalnie Ksiaze ma wladze nad wszystkim i wszystkimi, z wyjatkiem gubernatorow. Oni go wybieraja i w rzeczywistosci sprawuja tu wladze. Opuscilismy rzad biur i ponownie ruszylismy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie wsiadalismy do wind i raz przejechalismy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego koncu Ian otworzyl jakies drzwi i weszlismy do kancelarii mieszczacej sie na wprost budynkow koszar. Zolnierz siedzacy za biurkiem poderwal sie natychmiast na nasz widok... a moze tylko na widok Iana. -Sir! - odezwal sie po hiszpansku. -Rozkazalem panu de Sandoval, zeby dowiedzial sie, czy Ksiaze przyjmie kapitana El Mana i mnie - powiedzial Ian tym samym jezykiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz? -Nie, sir. Nie wrocil jeszcze. Sir... nie zawsze latwo jest skontaktowac sie z Ksieciem... -Wiem o tym - odparl Ian. - Spocznij. Wiec pan de Sandoval wkrotce wroci? -Tak, sir. W kazdej chwili. Moze panowie zaczekaja w gabinecie kapelmistrza? -Tak - powiedzial Ian. Ordynans odwrocil sie i podniosl reke w zdecydowanie niewojskowym gescie, wskazujac nam droge obok swojego biurka do duzego pokoju, bardzo czystego, ale zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszacymi na wszystkich scianach. Wiekszosci z nich nigdy nie widzialem, chociaz nalezaly do instrumentow strunowych lub detych. Byl wsrod nich jeden, ktory wygladal jak szkocka kobza. Mial tylko jedna basowa piszczalke o dlugosci okolo siedemdziesieciu centymetrow i druga mniejsza o polowe. Inny przypominal rog z klawiszami, ale w duzej czesci opleciony czerwonym sznurkiem konczacym sie ozdobnymi chwastami. Ruszylem wzdluz scian, przygladajac sie instrumentom, podczas gdy Ian usiadl na krzesle i patrzyl na mnie. Wrocilem do niekompletnej kobzy. -Potrafisz na tym grac? - zapytalem Iana. -Nie jestem kobziarzem - odpowiedzial. - Oczywiscie, potrafie troche sie tym poslugiwac, ale nigdy nie gralem na niczym innym oprocz prawdziwej szkockiej kobzy. Lepiej popros Michaela, jesli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze. Odwrocilem sie od sciany i usiadlem. -Co o tym myslisz? - zapytal Ian. Rozgladalem sie po gabinecie. Zerknalem na niego i zauwazylem zaciekawione spojrzenie. -To... dziwne - powiedzialem. Pokoj rzeczywiscie byl dziwny, z powodow, ktore prawdopodobnie nie zwrocilyby uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwoch ludzi, ktorzy tak samo urzadziliby biuro. Ale tak jak Dorsajowie rozpoznaja sie po subtelnych cechach, tak istnieja drobne znaki w gabinecie kazdego zolnierza pochodzacego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafilbym powiedziec, podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w ktorego gabinecie sie znajdujemy, jest Dorsajem czy nie. Chodzilo nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta spostrzegawczosc nie jest niczym szczegolnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie kazdy oficer-weteran jest w stanie stwierdzic, czy wlasciciel gabinetu to takze doswiadczony zolnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku latwiej byloby udzielic odpowiedzi, niz wymienic powody, dla ktorych jest ona taka, a nie inna. Tak wiec, gabinet Michaela de Sandovala bez watpienia byl miejscem pracy Dorsaja. Jednoczesnie roznil sie osobliwie od innych dorsajskich pomieszczen tego typu, co nas od razu uderzylo. Roznica byla zasadnicza, w porownaniu z pokojem Dorsaja, ktory wiesza na scianach bron, lub takiego osobnika, ktory utrzymuje na biurku idealny porzadek i woli nie miec broni na widoku. -Wystawil te instrumenty na pokaz, jakby byly narzedziami walki - skomentowalem. Ian skinal glowa. Nie musial komentowac tego wniosku. Gdyby Michael postanowil zawiesic na jednej ze scian transparent mowiacy, ze nie zamierza brac do rak zadnej broni, nie moglby wyrazniej odkryc sie przed lanem i przede mna. -Zdaje sie, ze to jego problem - zauwazylem. Ciekawe, co sie wydarzylo? -To, oczywiscie, jego sprawa - stwierdzil Ian. -Tak - zgodzilem sie. Ale odkrycie zabolalo mnie... poniewaz nagle uswiadomilem sobie, co wyczulem w Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Bol, gleboki, nieustajacy bol; a znajac kogos od dziecinstwa, nie mozna nie byc poruszonym przez tego rodzaju uczucie. Ordynans wsadzil glowe do pokoju. -Sir - powiedzial - idzie kapelmistrz. Bedzie tutaj za minute. -Dziekuje - odparl Ian. Chwile pozniej wszedl Michael. -Przykro mi, ze to tak dlugo trwalo... - zaczal. -Wszystko w porzadku - przerwal mu Ian. - Ksiaze kazal ci czekac, zanim cie przyjal, prawda? -Tak, sir. -Coz, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana? -Tak, sir. Jestescie obaj mile widziani. -Dobrze. Ian wstal i ja rowniez. Wyszlismy, odprowadzani przez Michaela do drzwi gabinetu. -Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami - poinformowal go Ian na odchodnym. - Moze bedzie chciala z toba pozniej porozmawiac. Badz pod reka. -Zostane tutaj - odpowiedzial Michael. - Sir... chcialbym przeprosic za to, ze moj ordynans usprawiedliwial moja nieobecnosc, kiedy przyszliscie... - spojrzal na ordynansa, ktory wygladal na zaklopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, zeby... -Wszystko w porzadku, Michaelu - uspokoil go Ian. - Bylbys wyjatkiem wsrod Dorsajow, gdyby nie probowali cie chronic. -A jednak... - nie poddawal sie Michael. -A jednak - powiedzial Ian. - Wiem, ze sa tylko muzykami. Moze akurat teraz sa zolnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca... ale nie oczekuje cudow. -Coz - ustapil Michael. - Dziekuje, komendancie. -Nie ma za co. Wyszlismy. I znowu Ian poprowadzil mnie przez labirynt korytarzy i wind. -Ilu czlonkow jego orkiestry zdecydowalo sie nie opuszczac go, kiedy pulki odeszly? - zapytalem, gdy szlismy. -Wszyscy - odparl Ian. -I nikt wiecej nie zostal? Ian spojrzal na mnie z blyskiem humoru w oku. -Musisz pamietac - powiedzial - ze Michael jest przeciez absolwentem Akademii. Przeszlismy ostatni krotki odcinek szerokim korytarzem i znalezlismy sie przed masywnymi podwojnymi drzwiami. Ian dotknal dzwonka po prawej stronie i powiedzial po hiszpansku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z pozwoleniem na wizyte u Ksiecia. Przez chwile nic sie nie dzialo, a potem jedna czesc drzwi otworzyla sie, ukazujac kolejnego z muzykow Michaela. -Prosze wejsc, panowie - zaprosil nas. -Dziekuje - odpowiedzial Ian. - Gdzie jest majordomus Ksiecia? -Odszedl, sir. Podobnie jak wiekszosc sluzacych. -Rozumiem. Pomieszczenie, do ktorego nas wprowadzono, bylo duzym holem zapelnionym ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk poprowadzil nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, rowniez bez okien, az dotarlismy do trzeciego pokoju, tym razem z oknami na calej dlugosci jednej ze scian i tym samym, niezmiennym widokiem na rowniny w dole. Pod oknem, podpierajac sie laska ze srebrna glowka, stal chudy jak patyk stary mezczyzna, ubrany na czarno. Zolnierz zniknal z pokoju. Ian podprowadzil mnie do starca. -Ksiaze - powiedzial, w dalszym ciagu po hiszpansku - czy moge przedstawic panu kapitana Corunne El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznac Ksiecia Naharu, Maciasa Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente. -Witam, kapitanie El Man - powiedzial Ksiaze. Mowil poprawniejszym i bardziej archaicznym hiszpanskim niz inni Naharowie, ktorych spotkalem do tej pory, a jego slaby glos musial byc niegdys wspanialym basem. - Usiadziemy teraz, jesli pozwolicie. W moim wieku stanie jest meczace. Spoczelismy w... bardziej podobnych do tronow ciezkich, zbyt miekkich fotelach z masywnymi, wyscielanymi poreczami. -Kapitan El Man - zaczal Ian - byl akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodzil sie przywiezc tutaj Amande Morgan, zeby omowila obecna sytuacje z gubernatorami. Wlasnie teraz z nimi rozmawia. -Chyba wczesniej nie spotkalem Amandy Morgan... Ksiaze zawahal sie - Jest jednym z naszych ekspertow od takich spraw jak obecna. -Chcialbym ja poznac. -Ona rowniez pragnie spotkac sie z panem. -Moze dzisiaj wieczorem? Chcialbym zaprosic was wszystkich na kolacje, ale przypuszczam, ze wiekszosc z moich sluzacych odeszla. -Wlasnie sie o tym dowiedzialem - powiedzial Ian. -Niech sobie ida - oswiadczyl Ksiaze. - Ani im, ani pulkom, ktore zdezerterowaly, nie pozwole do mnie wrocic. -Jesli Ksiaze wybaczy - wtracil Ian - nie znamy jeszcze powodow odejscia. Moze usprawiedliwiona bylaby pewna wyrozumialosc. -Nie potrafie domyslic sie zadnego. - Ksiaze mial oslabiony z powodu wieku glos, ale trzymal sie prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu bylo wladcze. - Ale jesli pan sadzi, ze istnieje jakas przyczyna, moge na razie wstrzymac sie z osadem. -Bedziemy wdzieczni - powiedzial Ian. -Jest pan bardzo wyrozumialy. - Ksiaze spojrzal na mnie. W jego tonie zabrzmiala nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedzial? Tamci dezerterzy - pokazal palcem w kierunku okna i rownin za nim - podpuszczeni przez ludzi nazywajacych siebie rewolucjonistami zagrozili, ze opanuja Gebel Nahar. Jesli osmiela sie przyjsc tutaj, ja i kilku wiernych slug stawimy opor. Az do smierci! -Gubernatorzy... - zaczal Ian. -Gubernatorzy nie maja nic do powiedzenia w tej sprawie! - Ksiaze zwrocil sie do niego gwaltownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali mojego ojca na Ksiecia. Odziedziczylem ten tytul i ani oni, ani nikt we wszechswiecie nie ma wladzy, zeby mi go odebrac. Dopoki zyje, bede Ksieciem; przestane nim byc, dopiero kiedy zabierze mnie smierc. Zostane i bede walczyl - nawet sam - jak dlugo zdolam. Ale nigdy sie nie poddam! Nigdy nie pojde na kompromis! Mowil jeszcze przez kilka minut, ale chociaz slowa sie zmienialy, ich sens pozostawal taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto bedzie chcial zmienic system rzadow w Naharze. Gdyby byl slabo poinformowany albo nieswiadomy konsekwencji tego, co mowi, latwiej byloby puscic jego slowa mimo uszu. Ale najwyrazniej slabe bylo tylko jego chude, stare cialo, umysl natomiast jasny i w pelni swiadomy sytuacji. Glosil po prostu z niewzruszona determinacja, ze nigdy nie podda sie, na przekor rozsadkowi i wszelkim przeciwnosciom. Po chwili uspokoil sie. Przeprosil za wybuch, ale nie za swoja postawe; po kilku minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolil nam odejsc. -Znasz wiec czesc naszego problemu - odezwal sie do mnie Ian, kiedy znowu znalezlismy sie sami, wracajac do jego biura. Kawalek drogi przeszlismy w milczeniu. -Czesc tego problemu - powiedzialem - zdaje sie zasadzac w roznicy miedzy naszym pojeciem honoru a ich. -I kompletnym jego brakiem u Williama - dodal Ian. - Masz racje. Dla nas honor jest kwestia obowiazku jednostki wobec samej siebie i wobec spolecznosci... i wreszcie calej ludzkiej rasy. Dla Naharow honor to obowiazek tylko wobec wlasnej duszy. Rozesmialem sie mimo woli. -Przepraszam - powiedzialem, kiedy spojrzal na mnie. - Tak celnie to ujales. Czy czytales kiedys dzielo Calderona o burmistrzu Zalamei? -Nie sadze. Calderon? -Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpanski. Napisal poemat pod tytulem "El Alcalde de Zalamea". Wyrecytowalem mu strofe, ktora nasunal mi na mysl. "Al Rey la hacienda y la vida Se ha de dar; pero el honor Es patrimonio del alma Y el alma solo es de Dios." - "Mienie i zycie zawdzieczamy Krolowi - mruknal Ian - ale honor jest majatkiem duszy, a dusza nalezy jedynie do Boga". Rozumiem, co masz na mysli. Zaczalem cos mowic, ale doszedlem do wniosku, ze to za duzy wysilek. Czulem, ze Ian zerka na mnie, kiedy szlismy. -Kiedy jadles ostatnio? - zapytal. -Nie pamietam - odparlem. - Ale nie jestem teraz glodny. -Wiec potrzebujesz snu - stwierdzil Ian. - Nie jestem tym zaskoczony, zwazywszy na droge, jaka pokonales tutaj z Dorsaj. Kiedy wrocimy do biura, wezwe jednego z ludzi Michaela, zeby zaprowadzil cie do twojej kwatery. Lepiej poloz sie spac. Wytlumacze cie przed Ksieciem, jesli bedzie chcial nas widziec dzisiaj wieczorem. -Tak. Dobrze - powiedzialem. - Dziekuje. Kiedy juz przyznalem sie do zmeczenia, z trudnoscia przychodzilo mi nawet myslenie. Ci, ktorzy nigdy nie prowadzili nawigacji miedzy gwiazdami, latwo zapominaja o konsekwencjach faktu, ze niebezpieczenstwo wzrasta szybko wraz z odlegloscia pokonywana jednym przejsciem fazowym - poza pewna bezpieczna granica lat swietlnych. Przekroczylismy limity bezpieczenstwa podczas wszystkich szesciu przejsc fazowych w drodze na Cete. Nie chodzi akurat o niebezpieczenstwo znalezienia sie w miejscu tak odleglym od miejsca przeznaczenia, ze nie mozna rozpoznac zadnych gwiazdozbiorow pomagajacych w nawigacji. Chodzi o fakt, ze nawet jesli wyjdzie sie w znanej czesci kosmosu, duzy blad wymaga ogromnej ilosci nowych obliczen, w celu ustalenia pozycji. Wazne jest, by znalezc sie w takim punkcie, gdzie blad podczas nastepnego przejscia fazowego nie nalozy sie na poprzednie, co grozi zgubieniem sie. Przez trzy dni robilem sobie tylko krotkie drzemki w okresach miedzy obliczeniami. Bylem otepialy ze zmeczenia, ktoremu opieralem sie az do tego momentu, dzieki adrenalinie wydzielajacej sie w krytycznych sytuacjach. Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadzil mnie w koncu do mojej kwatery, stwierdzilem, ze nie pragne niczego innego, jak tylko pasc na ogromne loze w sypialni. Instynkt nakazal mi jednak najpierw rozejrzec sie. Moj apartament skladal sie z trzech pokoi i lazienki. Mial sciane ze szkla wychodzaca na rowniny. Pewna roznice stanowily umieszczone w niej drzwi, ktore zaprowadzily mnie na maly balkon biegnacy na calej dlugosci pietra. Wysokie rosliny w wazonach dzielily go na polprywatne czesci nalezace do poszczegolnych apartamentow i sluzyly jako parawany. Sprawdzilem balkon i mieszkanie, zamknalem na klucz drzwi do holu i na balkon, po czym zasnalem. Bylo juz ciemno, kiedy sie nagle obudzilem. Blyskawicznie usiadlem na skraju lozka, zanim jeszcze przekonalem sie, ze obudzil mnie dzwiek dzwonka do drzwi mojego apartamentu. Wyciagnalem reke i nacisnalem klawisz komunikatora. -Tak? - zapytalem. - Kto tam? -Michael de Sandoval - odezwal sie glos. - Czy moge wejsc? Dotknalem przycisku otwierajacego drzwi. Uchylily sie, wpuszczajac z korytarza do mrocznego pomieszczenia waska smuge swiatla, widoczna z sypialni. Wstalem i ruszylem do salonu. Michael wszedl, a drzwi same zamknely sie za nim. -O co chodzi? - zapytalem. -Zepsul sie system wentylacyjny na tym pietrze poinformowal mnie. Wtedy dopiero uswiadomilem sobie, ze powietrze w mieszkaniu jest zupelnie nieruchome... nieruchome, cieple i ciezkie. Najwyrazniej Gebel Nahar zaprojektowano tak, ze zaden powiew nie doplywal do niej z zewnatrz. -Chcialem sprawdzic kwatery na tym pietrze - wyjasnil Michael. - Wewnetrzne drzwi nie sa tak szczelne, zeby sie pan udusil, ale oddychanie moze byc utrudnione. Moze do rana zlokalizujemy usterke i naprawimy ja. Wszystko to dzieje sie dlatego, ze czesc sluzby odeszla razem z armia. Proponuje otworzyc drzwi balkonowe, sir. Ruszyl przez pokoj w strone balkonu. -Dziekuje - powiedzialem. - Jak wyglada sprawa ze sluzba? Sympatyzuja z rewolucjonistami? -Niekoniecznie. - Otworzyl drzwi, wpuszczajac chlodne nocne powietrze. - Po prostu nie chca, zeby im podcieto gardla, kiedy armia sie tutaj wedrze. -Rozumiem - mruknalem. -Tak. - Wrocil na srodek salonu. -Ktora godzina? - spytalem. - Spalem jak po narkotykach. -Niedlugo polnoc. Usiadlem w jednym z foteli w nie oswietlonym salonie. Blask zewnetrznych lamp rozmieszczonych co dziesiec metrow wzdluz zewnetrznej krawedzi balkonu wpadal przez oszklona sciane i odrobine rozswietlal pokoj. -Usiadz na chwile - zaproponowalem. - Powiedz mi, jak minelo spotkanie z Ksieciem dzisiaj wieczorem? Zajal fotel naprzeciwko mnie. -Powinienem wkrotce wracac - powiedzial. - Obecnie jestem jedynym dyzurnym oficerem. A... spotkanie z Ksieciem wypadlo bardzo milo. Byl tak zajety nadskakiwaniem Amandzie, ze niemal zapomnial o uraganiu dezerterom. -Wiesz, jak poszlo Amandzie z gubernatorami? Raczej wyczulem, niz zobaczylem w ciemnosciach, ze wzrusza ramionami. -Niewiele mozna bylo z nimi zdzialac - powiedzial. Mowili, ze sa zmartwieni dezercja pulkow i domagali sie zapewnienia, ze Ian i Kensie poradza sobie z sytuacja. Rzeczywiscie, to wszystko bylo zaplanowane. -Potem odjechali? -Zgadza sie. Poprosili o gwarancje bezpieczenstwa dla Ksiecia. Zarowno Ian, jak i Kensie powiedzieli im, ze nie ma czegos takiego jak gwarancja. Ale, oczywiscie bedziemy chronili Ksiecia za pomoca srodkow, jakimi dysponujemy. I wtedy odjechali. -Wyglada na to - stwierdzilem - ze Amanda mogla sobie oszczedzic czasu i sil. -Nie. Twierdzi, ze chciala ich wybadac. - Pochylil sie do przodu. - Ma o czym pisac do domu. Mysle, ze jezeli ktokolwiek jest w stanie znalezc rozwiazanie, to tylko ona. Sama mowi, ze z cala pewnoscia istnieje jakies wyjscie... tyle ze znalezienie go w ciagu nastepnych dwudziestu czterech lub trzydziestu szesciu godzin to zbyt wielkie wymaganie. -Czy wypytala ciebie o tych ludzi? Zdaje sie, ze jestes tutaj jedynym, ktory ich dobrze zna. -Rozmawiala ze mna podczas lotu. Powiedzialem jej, ze bede pod reka, w razie gdyby mnie potrzebowala. Do tej pory jednak wiekszosc czasu spedzila z lanem lub Padma. -Rozumiem - powiedzialem. - Czy moglbym cos dla ciebie zrobic? Moze chcialbys, zebym cie zluzowal jako oficer dyzurny? -Ian mowi, ze musi pan odpoczac. Bedzie pana jutro potrzebowal. Calkiem dobrze sobie radze z moimi obowiazkami. - Ruszyl w kierunku drzwi wyjsciowych. - Dobranoc. -Dobranoc - odpowiedzialem. Wyszedl, a kiedy drzwi otworzyly sie, a potem zatrzasnely za nim, smuga swiatla przesunela sie szybko po wykladzinie w salonie i zniknela. Zostalem w fotelu w salonie, cieszac sie lagodnym, nocnym wietrzykiem wpadajacym przez uchylone drzwi. Moze nawet zdrzemnalem sie. W kazdym razie ocknalem sie nagle na dzwiek glosow dobiegajacych z balkonu. Nie na mojej czesci, lecz przylegajacej do niej, na lewo od okna sypialni. - ...tak - mowil jakis glos. Myslalem o Ianie i przez sekunde wydawalo mi sie, ze to jego glos. Ale to byl Kensie. Mieli identyczne glosy; roznili sie jedynie charakterem. -Nie wiem... - to Amanda odpowiadajaca zmartwionym tonem. -Czas szybko mija - powiedzial Kensie. - Spojrz na nas. Dopiero wczoraj chodzilismy razem do szkoly. -Wiem - odparla - uwazasz, ze czas juz sie ustatkowac. Ale ja chyba nigdy tego nie zrobie. -Jak mozesz byc tego pewna? -Oczywiscie, ze nie jestem pewna. - Jej glos zmienil sie, jak gdyby odeszla kawalek od niego. Niespodziewanie wyobrazilem sobie Kensiego, jak stoi przy drzwiach balkonowych, przez ktore oboje wlasnie wyszli; i ja, jak podchodzi do balustrady i stoi teraz plecami do niego, spogladajac w noc, na zalana swiatlem gwiazd rownine. -Wiec moglabys rozwazyc pomysl zalozenia rodziny. -Nie - odpowiedziala. - Wiem, ze nie chce tego. Jej glos zmienil sie znowu. Chyba wrocila do niego. -Moze scigaja mnie duchy, Kensie. Moze to duch pierwszej Amandy sprawia, ze zwyczajne rzeczy nie sa dla mnie. -Ona byla zamezna... trzykrotnie. -Ale jej mezowie nie byli dla niej wazni. Wiem, ze ich kochala. Czytalam jej listy i to, co napisaly o niej dzieci, kiedy dorosly. Ale naprawde nalezala do wszystkich, a nie tylko do swoich mezow i dzieci. Nie rozumiesz? Mysle, ze mnie rowniez to czeka. Nic nie odpowiedzial. Po dluzszej chwili odezwala sie znowu, znacznie cichszym i zmienionym tonem. -Kensie! Czy to takie wazne? -Na to wyglada. - Jego glos brzmial lekko, ale slowa wypowiadal jakby wolniej. -Ale to bylo dziecinne zadurzenie. Tylko zludzenie z obu stron. Od tamtego czasu doroslismy. Zmieniles sie. Ja sie zmienilam. -Tak. -Nie potrzebujesz mnie. Kensie, nie potrzebujesz mnie... - mowila cichym glosem. - Wszyscy cie kochaja. -Moglbym sie potargowac? - Staral sie zachowac humor. - Wszystkich w zamian za ciebie? -Kensie, przestan! -Prosisz o zbyt wiele - powiedzial i tym razem w jego glosie nie bylo wesolosci, ale w dalszym ciagu nie robil jej wyrzutow. - Prawdopodobnie latwiej przyszloby mi przestac oddychac. Zapadla cisza. -Dlaczego nie mozesz zrozumiec? Nie mam innego wyboru - tlumaczyla. - Podobnie jak ty. Oboje jestesmy, jacy jestesmy, przywiazani do swoich rol. -Tak - potwierdzil. Tym razem cisza trwala dluzej, ale zadne z nich nie poruszylo sie. Do tego czasu moj sluch wyczulil sie na tak delikatne dzwieki jak oddech wrobla. Przez caly czas stali w pewnej odleglosci od siebie. -Tak - powtorzyl... i tym razem bylo to przeciagle "tak", zmeczone "tak". - Zycie idzie naprzod, a my wszyscy razem z nim, czy nam sie to podoba, czy tez nie. Podeszla do niego. Uslyszalem jej kroki na betonowej posadzce balkonu. -Jestes wyczerpany - powiedziala. - Ty i Ian. Odpocznij przed jutrzejszym dniem. Rzeczy wygladaja inaczej w swietle dziennym. -To sie czasami zdarza.. - Wrocilo mu poczucie humoru, ale kryl sie za tym wysilek. - Nie znaczy to, ze wierze w to teraz, w tym wypadku. Wrocili do srodka. Siedzialem w fotelu, zupelnie rozbudzony. W zaden sposob nie moglem wstac i odejsc, tak zeby sie nie zorientowali. Mieli rownie dobry sluch, jak ja, i podobnie jak ja byli wyszkoleni, by zawsze zachowywac czujnosc. Ale ta swiadomosc wcale mi nie pomogla. Mialem przykre uczucie, ze podsluchiwalem, chociaz nie powinienem. Nie bylo teraz sensu sie ruszac. Siedzialem na swoim miejscu, starajac sie przemowic sobie do rozsadku i zapanowac nad niesmakiem. Bylem tak zajety wlasnymi odczuciami, ze przynajmniej raz nie zwracalem uwagi na odglosy wokol mnie; pierwszym ostrzezeniem okazal sie drobny halas przy moich drzwiach balkonowych; podnioslem wzrok i zobaczylem ciemna kobieca sylwetke. -Slyszales wszystko - dotarl do mnie glos Amandy. Nie bylo sensu zaprzeczac. -Tak - przyznalem sie. Nadal stala w drzwiach. -Akurat siedzialem tutaj, kiedy wyszliscie na balkon wyjasnilem. - Nie moglem zamknac drzwi ani odejsc. -W porzadku - weszla do srodka. - Nie, nie zapalaj swiatla. Opuscilem reke, nie dotykajac przycisku na poreczy fotela. W swietle wpadajacym od strony balkonu Amanda widziala mnie lepiej, niz ja ja. Usiadla w fotelu, ktory wczesniej zajmowal Michael. -Postanowilam, ze wstapie i zobacze, czy dobrze spisz - powiedziala. - Ian planuje dla ciebie na jutro duzo pracy. Ale chyba mialam nadzieje, ze nie bedziesz spal. Mimo ciemnosci sygnaly byly wyraznie czytelne. Stalem sie czujny. -Nie chcialbym sie wtracac - powiedzialem. -Jesli wyciagam cie na rozmowe, czy to znaczy, ze sie wtracasz? - W jej glosie uslyszalem ten sam co u Kensiego lekki ton, maskujacy bol. - To ja mam zamiar byc intruzem... narzucac ci sie ze swoimi problemami. -To wcale nie jest narzucanie sie - zaoponowalem. -Mialam nadzieje, ze tak to odbierzesz - przyznala. Dziwnie sluchalo sie glosu ukrytej w ciemnosciach postaci, mowiacej tak zwyczajnym tonem. - Nie zawracalabym ci glowy, ale musze teraz skupic sie na tym, po co tutaj przyjechalam, i odsunac na bok sprawy osobiste. Umilkla. -Nie masz nic przeciwko ludziom, ktorzy sie przed toba wyzalaja? - zapytala. -Nie - odparlem. -Czulam, ze nie bedziesz mial. Duzo myslisz o Else? -Kiedy nie mam nic innego na glowie. -Szkoda, ze jej nie znalam. -Warto bylo. -Tak. Klopot z tym, ze czesto sie nie znamy, albo poznajemy za pozno. - Zrobila przerwe. - Po tym, co uslyszales, myslisz pewnie, ze mowie o Kensiem. -A nie jest tak? -Nie. Kensie i Ian, wszyscy Graemowie, sa nam, Morganom, tak bliscy, ze rownie dobrze moglibysmy byc spokrewnieni. Zwykle nikt nie zakochuje sie w krewnych. Nie przypuszcza sie, ze cos takiego moze nastapic, przynajmniej, kiedy sie jest mlodym. W marzeniach osoba, w ktorej sie zakochujemy, jest obca i podniecajaca - to ktos z daleka, z odleglosci piecdziesieciu lat swietlnych. -Nic o tym nie wiem - stwierdzilem. - Else byla moja sasiadka i chyba dorastalem zakochany w niej. -Przepraszam. - Jej sylwetka przesunela sie nieco w mroku. - Mowie teraz o sobie. Ale wiem, co masz na mysli. Kiedy bylam mlodsza, w przeblyskach rozsadku zakladalam, ze ktoregos dnia pobiore sie z Kensiem. Musialoby byc ze mna cos nie w porzadku, gdybym nie chciala kogos takiego jak on. -A jest z toba cos nie w porzadku? - zapytalem. -Tak - powiedziala. - O to chodzi. Doroslam i na tym polega klopot. -Wszyscy dorastaja. -Nie mialam na mysli fizycznej doroslosci. Chodzi mi o to, ze dojrzalam. My, Morganowie, zyjemy dlugo i sadze, ze dojrzewamy wolniej niz inni. Ale wiesz, jak to jest z mlodymi - ludzmi i zwierzetami. Miales kiedys w dziecinstwie dzikie zwierze? -Kilka - odparlem. -Wiec rozumiesz, o czym mowie. Mlode dzikie zwierze jest przymilne i lagodne, ale kiedy dorasta, zaczyna znienacka atakowac i gryzc. Ludzie mowia, ze to odzywa sie jego dzika natura. Ale to nieprawda. My zmieniamy sie dokladnie w taki sam sposob. Kiedy mlody czlowiek dorasta, staje sie swiadomy siebie, swoich potrzeb i pragnien, wlasnych nastrojow. Nadchodzi wtedy dzien, kiedy ktos probuje sie z nim bawic, a on nie jest w nastroju do zabawy i mowi: "Zostaw mnie! To, czego ja chce jest rownie wazne, jak to, czego ty chcesz!" I nagle czasy, kiedy byl mlody i przymilny, koncza sie na zawsze. -Oczywiscie - zgodzilem sie. - To przydarza sie wszystkim. -Ale nam przydarza sie to za pozno - oswiadczyla. Czy tez raczej zaczynamy zycie zbyt wczesnie. Na Dorsaj w wieku siedemnastu lat musimy juz usamodzielnic sie i pracowac jak starsi, u nas lub na innej planecie. Nagle wchodzimy w dorosle zycie. Nie ma czasu, zeby dokonac oceny, by uswiadomic sobie, co to znaczy byc doroslym. Nie zdajemy sobie sprawy, ze juz nie jestesmy szczeniakami, dopoki ktoregos dnia nie ugryziemy kogos lub nie zranimy nieoczekiwanie. I wtedy przekonujemy sie o zmianie, jaka w nas zaszla... i ze inni tez juz nie sa tacy sami. Ale jest dla nas za pozno, by przystosowac sie do zmian w innym czlowieku, poniewaz sami je w sobie dostrzegamy. Zamilkla. Siedzialem bez slowa, czekajac. Z mojego doswiadczenia w tego rodzaju sprawach wiedzialem, ze nie musze nic mowic. Teraz ona sama bedzie podtrzymywala rozmowe. -Kiedy tutaj przyszlam i stwierdzilam, ze klopot polega na tym, ze nie zna sie drugiego czlowieka lub poznaje sie go zbyt pozno, nie mialam na mysli Kensiego. Mowilam o Ianie. -O Ianie? - powtorzylem, poniewaz umilkla znowu i tym razem wyczulem instynktownie, ze potrzebuje pomocy. -Tak - potwierdzila. - Kiedy bylam mloda, nie rozumialam Iana. Teraz rozumiem. Wtedy myslalam, ze nic go nie obchodzi... ze jest twardy i nieprzenikniony. Ale to nie tak. Wszystko, co mozna dostrzec w Kensiem, jest rowniez w Ianie, tylko ze trudno zauwazalne. Teraz wiem. I jest juz za pozno. -Za pozno? - zapytalem. - Nie jest zonaty, nieprawdaz? - Zonaty? Jeszcze nie. Ale nic nie wiesz? Spojrz na zdjecie na jego biurku. Ona ma na imie Leah. Mieszka na Ziemi. Poznal ja, kiedy tam byl cztery lata temu. Nie to jednak mialam na mysli, kiedy mowilam, ze jest za pozno. Chodzilo mi o to, ze jest za pozno dla mnie. To, co powiedzialam Kensiemu, to prawda. Ciazy na mnie fatum pierwszej Amandy. Urodzilam sie, by nalezec do wielu ludzi, a zarazem, tylko do jednego czlowieka. Nawet gdybym poswiecila sie lanowi, to cos tkwi we mnie, odkad doroslam. Wczesniej czy pozniej znalazlby sie u mnie na drugim miejscu. Nie moge mu tego zrobic. Za pozno dla mnie, zebym mogla stac sie kims innym. -Moze Ian zgodzilby sie na takie warunki. Nie odpowiadala przez chwile. Potem uslyszalem, ze bierze gleboki oddech. -Nie powinienes tego mowic - stwierdzila. Nastapila chwila ciszy. Potem odezwala sie znowu, tym razem z zarem. -Czy na moim miejscu zaproponowalbys cos takiego lanowi? -Nie sugerowalem niczego. Tylko napomknalem. Kolejna przerwa. -Masz racje - oznajmila. - Wiem, czego chce i czego boje sie w sobie, tylko wydaje mi sie to takie oczywiste, ze uwazam, iz wszyscy musza to takze wiedziec. Wstala. -Wybacz mi, Corunna - powiedziala. - Nie mialam prawa obarczac cie tym wszystkim. -Taki jest swiat - odparlem. - Ludzie rozmawiaja ze soba. -Przede wszystkim z toba. - Podeszla do drzwi balkonowych i zatrzymala sie. - Jeszcze raz dziekuje. -Nie ma za co - odparlem. -Tak czy inaczej, dziekuje. Dobranoc. Przespij sie, jesli zdolasz. Wyszla na balkon. Patrzylem na nia przez oszklona sciane, jak idzie wyprostowana i znika z pola widzenia. Wrocilem do lozka, spodziewajac sie, ze sen nie przyjdzie tak latwo, ale zasnalem jak kamien. Kiedy sie obudzilem, byl ranek i brzeczal telefon przy lozku. Odebralem go. Z ekranu spojrzal na mnie Michael. -Wysylam do ciebie czlowieka z planami Gebel Nahar - oznajmil - zebys sie mogl z nimi zapoznac. Sniadanie czeka w jadalni dla personelu, jesli masz ochote. -Dzieki - powiedzialem. Wstalem i przygotowalem sie, zanim czlonek orkiestry przyslany przez Michaela pojawil sie z planami. Wzialem je ze soba i muzyk zaprowadzil mnie do jadalni, ktora, jak sie okazalo, nie byla przeznaczona dla calego personelu Gebel Nahar, lecz dla dowodcow wojskowych. Kiedy tam wszedlem, zastalem tylko Iana, ktory wlasnie konczyl posilek. -Siadaj - zaprosil mnie. - Przypuszczam, ze w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin bede musial bronic tego miejsca - oswiadczyl. - Chcialbym, zebys zaznajomil sie z tutejszymi umocnieniami, szczegolnie z pierwsza linia murow i dzialami, tak bys mogl pokierowac obslugujacymi je ludzmi lub, w razie potrzeby, cala obrona. -Co masz na mysli mowiac o calej obronie? - zapytalem, kiedy zolnierz wyszedl do kuchni, odebrawszy ode mnie zamowienie. -Mamy tylko tylu ludzi Michaela, zeby obsadzic pierwsze waly obronne i zostawic garstke w rezerwie wyjasnil. - Wiekszosc z nich nigdy w zyciu nie miala w rekach niczego poza bronia reczna, a beda musieli walczyc z piechota atakujaca zbocze i obslugiwac ciezkie dziala. Chcialbym, zebys ich zapoznal z bronia i przeszkolil. Michael z pewnoscia okaze sie pomocny, poniewaz wie, ktorzy z jego ludzi sa pewni, a ktorzy nie. Jedz sniadanie, a ja ci powiem, jak, wedlug mnie, pulki przeprowadza atak i jak my na to zareagujemy. Mowil, podczas gdy ja jadlem. W oparciu o to, czego dowiedzial sie na temat naharskiego wojska podczas pobytu tutaj oraz narad z Michaelem, oczekiwal, ze piechota zaatakuje falami w gore zbocza, az zdobedzie pierwszy wal. Jego plan zakladal obrone muru do ostatniej chwili, zniszczenie stanowisk broni, zeby nie mogli jej skierowac przeciwko nam, i szybki odwrot za drugi mur - i dalej, krok po kroku, wycofywanie sie na kolejne tarasy. Taka taktyka byla istotnie rodzajem obrony, przewidzianym przez budowniczych Gebel Nahar. Problemem mialo byc dopilnowanie, zeby zupelnie zielone i podatne na panike grupki obroncow zlozone z naharskich muzykow wycofywaly sie spokojnie i z zachowaniem porzadku. Jesli nie uda sie nad nimi zapanowac, pierwsze fale atakujacych, ktore znajda sie na walach obronnych, przerzedza ich szeregi i nie wystarczy obroncow do obsadzenia kolejnej linii defensywnej na nastepnym tarasie, nie mowiac o trzecim, czwartym i kolejnych, a takze zachowania odwodow do koncowej obrony wewnatrz murow fortecy na gornych trzech poziomach. Majac do dyspozycji taka sama liczbe weteranow, odpowiednio wyszkolonych zolnierzy, nie wspominajac o Dorsajach, moglibysmy w ten sposob utrzymac Gebel Nahar i zadac takie straty atakujacym, ze w koncu musieliby sie wycofac. Siedzac jednak w jadalni, Ian i ja nie wypowiedzielismy na glos opinii, ze mozemy miec jedynie nadzieje na zadanie nieprzyjacielowi jak najwiekszych strat, zanim zostaniemy pokonani. Jednakze, nie napomknelismy rowniez, ze im bardziej zazarcie bedziemy bronili Gebel Nahar, nawet w beznadziejnej sytuacji, tym trudniej przyjdzie Williamowi i gubernatorom zarzucenie dorsajskim oficerom niekompetencji. Skonczylem jesc i wstalem. -Gdzie jest Amanda? - zapytalem. -Pracuje razem z Padma... a raczej powinienem powiedziec, ze Padma pracuje z nia - odparl Ian. -Nie wiedzialem, ze Exotikowie opowiadaja sie po czyjejs stronie. -Padma wcale tego nie robi - stwierdzil Ian. - On po prostu udostepnia swoja wiedze temu, kto jej potrzebuje. To normalne postepowanie Exotikow, wiesz o tym rownie dobrze jak ja. On i Amanda nadal szukaja jakiegos politycznego rozwiazania, zeby nas i Dorsaj wyciagnac z tego bez uszczerbku. -Co naprawde sadzisz o ich szansach? Ian potrzasnal glowa. -Oni szukaja rozwiazania w dziedzinie, na ktorej sie nie znam - powiedzial, zbierajac papiery, ktore mial porozkladane przed soba na stole. - Mozemy miec tylko nadzieje. -Czy nie przyszlo ci do glowy, ze Michael ze swoja znajomoscia Naharow moglby wniesc cos nowego w tej sprawie i pomoc im w ten sposob? - zapytalem. -Tak - przyznal. - Powiedzialem im to. I polecilem Michaelowi, zeby byl pod reka, na wypadek gdyby uznali, ze jest im potrzebny, ale chyba jeszcze tego nie zrobili. Podniosl sie, zabierajac papiery, po czym wyszlismy; ja do kwater orkiestry i biura Michaela, a Ian do swojego gabinetu, aby zorganizowac wszystko, co potrzebne do obrony. Michaela nie bylo w gabinecie. Ordynans skierowal mnie do pierwszego walu obronnego, gdzie znalazlem go musztrujacego swoich zolnierzy przy stanowiskach broni. Pracowalem z nim przez cale przedpoludnie. Skonczylismy nie dlatego, ze niepotrzebne byly dalsze cwiczenia, ale dlatego, ze jego nie zaprawieni zolnierze byli wyczerpani i zaczynali popelniac bledy. Michael odeslal ich na obiad. My obaj poszlismy do jego gabinetu, gdzie wypilismy kawe i zjedlismy kanapki przyniesione przez ordynansa. -Co to jest? - zapytalem, podchodzac do sciany, na ktorej wisial archaiczny instrument. - Pytalem Iana, ale powiedzial, ze potrafi grac jedynie na szkockiej kobzie i ze jesli chce demonstracji, powinienem poprosic ciebie. Michael spojrzal zza biurka i usmiechnal sie szeroko. Musztra przy dzialach miala na niego wyrazny wplyw, ktorego sam sobie nie uswiadamial. Wygladal mlodziej i weselej niz wtedy, gdy go zobaczylem na poczatku; poza tym najwyrazniej cieszylo go zainteresowanie jego instrumentami. -To gaita gallega - powiedzial. - Albo, zeby byc dokladnym, miejscowa imitacja gaita gallega, ktore nadal mozna od czasu do czasu zobaczyc i uslyszec w Galicii w Hiszpanii, na Ziemi. Kazdy, kto gral na szkockiej kobzie, potrafi zagrac rowniez na tym instrumencie, Ian potrafilby. Pewnie pomyslal, ze bede wolal zaprezentowac go sam. -Uwaza chyba, ze potrafisz zagrac na nim lepiej stwierdzilem. -Coz... - Michael usmiechnal sie znowu. - Moze troche. Wstal i podszedl do sciany. -Naprawde chcesz go uslyszec? - zapytal. -Tak. Zdjal instrument ze sciany. -Bedziemy musieli wyjsc na zewnatrz - powiedzial. Na tym nie mozna grac w malym pomieszczeniu. Wyszlismy na pierwszy taras obok opuszczonych stanowisk ogniowych. Michael przewiesil gajde przez ramie, dluga pojedyncza piszczalke z fredzla przywiazal do dwoch koncow piszczalki opierajacej sie na jego lewym ramieniu i sterczacej za nim w gore. Chwycil wargami ustnik i polozyl palce na otworach piszczalki melodycznej. Nastepnie nadmuchal worek i zaczal grac. Brzmienie kobzy jest jak dorsajska whisky. Ludzie albo jej nie znosza, albo uwazaja, ze nic nie moze sie z nia rownac. Tak sie sklada, ze naleze do osob, ktore kochaja te muzyke... bez zadnego powodu, jak twierdzilbym przed podroza do Gebel Nahar; moje dziedzictwo jest raczej hiszpanskie niz szkockie, a nigdy przedtem nie uswiadamialem sobie, ze jest to hiszpanski instrument. Maszerujac wolno w te i z powrotem, Michael gral znana szkocka melodie - zdaje sie, ze "Lesne kwiaty". Potem nagle wykonal zwrot i przyspieszyl kroku, stapajac dumnie jak paw. Zagral cos zupelnie innego. Szkoda, ze brakuje mi slow, zeby to opisac. Nie byla to szkocka melodia, lecz do gruntu hiszpanska - dzikie, barbarzynskie, muzyczne wyzwanie, ktore rozgrzalo mi krew w zylach i zjezylo wlosy na karku. Zakonczyl dzwiekiem podobnym do jeku agonii, potem wypuscil powietrze z worka i zdjal go z ramienia. Jego twarz nie byla juz mloda, zmienila sie. Wygladala teraz mizernie i staro. -Co to bylo? - zapytalem. -Ma oficjalny tytul przeznaczony dla wrazliwych uszu - powiedzial. - Ale nikt go nie uzywa. Naharowie nazywaja ja "Su Madre". - "Twoja Matka"? - przetlumaczylem. I wtedy do mnie dotarlo. Jezyk hiszpanski ma wiele wyszukanych i poetyckich, a zarazem obrazliwych slow, ktore rzuca sie wrogowi, wykpiwajac jego pochodzenie; w wiekszosci z nich mozna znalezc te dwa wyrazy "su madre". -Tak - potwierdzil Michael. - Gra sie ja, zeby sprowokowac wroga do walki. Oskarza sie go, ze nie jest mezczyzna w pelnym znaczeniu tego slowa... Naharowie uwielbiaja te melodie. Usiadl nagle na obwalowaniu, jak ktos bardzo zmeczony i zniechecony dlugim i beznadziejnym wysilkiem. Polozyl gajde na kolanach. -Lubia mnie - powiedzial, wpatrujac sie pustym wzrokiem w sciane koszar. - Moja orkiestra, moj pulk... -Zawsze sa wyjatki - stwierdzilem, patrzac na niego. - Ale zwykle zolnierze lubia swoich dorsajskich oficerow. -Nie to mialem na mysli. - W dalszym ciagu wpatrywal sie w mur. - Nigdy nie ukrywalem, ze nie chce uzywac broni. Wszyscy wiedzieli o tym od dnia, kiedy zostalem kapelmistrzem. -Rozumiem - powiedzialem. - Wiec to tak. Nagle spojrzal na mnie. -Wiesz, jak w tej szczegolnej, zwariowanej spolecznosci odnosza sie do tchorzy, czyli wedlug nich do ludzi, ktorzy moga walczyc, ale nie chca? Zachecaja ich, zeby znikneli z powierzchni ziemi. Poprzez maltretowanie okazuja swoja meskosc, ale mnie nie ruszaja. Nie wyzywaja mnie nawet na pojedynki. -Poniewaz nie wierza ci - stwierdzilem. -Wlasnie. - Na jego twarzy pojawil sie wyraz bliski wscieklosci. - Nie wierza. Dlaczego? -Poniewaz ty tylko twierdzisz, ze nie tkniesz broni powiedzialem bez ogrodek. - Jakimkolwiek jezykiem mowisz, cokolwiek mowisz lub robisz, wyrazasz cos zupelnie przeciwnego. Czuja, ze nie tylko potrafisz poslugiwac sie bronia, ale ze jestes w tym tak dobry, ze ten, ktory by cie wyzwal, nie mialby zadnych szans. Nie tylko bys go pokonal, ale jednoczesnie osmieszyl. A nikt nie lubi byc wystawiany na posmiewisko, szczegolnie macho. To widac po sposobie, w jaki chodzisz i mowisz. Jak inaczej to wytlumaczysz? -To nieprawda! - wstal nagle, trzymajac gajde. Zyje zgodnie z tym, w co wierze. Zawsze... Urwal. -Moze lepiej wracajmy do pracy - zaproponowalem najlagodniej jak potrafilem. -Nie! - wybuchnal. - Chce to komus powiedziec. Wszystko wskazuje na to, ze nas tu niedlugo nie bedzie. Chce, zeby ktos... Zamilkl. Mial zamiar powiedziec "zeby ktos zrozumial"... i nie byl w stanie wydobyc z siebie tych slow. Ale nie moglem mu pomoc. Jak juz mowilem, od smierci Else przyzwyczailem sie do wysluchiwania zwierzen. Zawsze jednak cos podpowiada mi, kiedy sie odezwac, a kiedy nawet nie starac sie. Dlatego teraz milczalem. Walczyl ze soba przez chwile, a potem nagle splynal na niego spokoj. -Nie - powiedzial jakby do siebie - niewazne co mowia ludzie. Nie powinnismy zyc wedlug tego. Chce wiedziec, jak zareagujesz. Spojrzal na mnie. -Dlatego musze wyjasnic to komus takiemu jak ty kontynuowal. - Musze wiedziec, jak przyjeliby to w domu, gdybym im powiedzial. Twoja rodzina jest taka sama jak moja, z tego samego kantonu, z sasiedztwa, ma podobne pochodzenie... -Czy przyszlo ci kiedys do glowy, ze nikomu nie jestes winien zadnych wyjasnien? - zapytalem. - Kiedy twoi rodzice wychowali cie, splacili jedynie dlug, jaki mieli wobec swoich rodzicow. Jesli masz zobowiazania wobec kogokolwiek - chociaz jest to dyskusyjna sprawa, jako ze nasza planeta jest ziemia wolnych ludzi - to wobec Dorsaj. Powinno sie zapewnic jej kredyty, znajdujac sobie prace poza nia. I zrobiles to, zostajac tutaj kapelmistrzem. Cala reszta to twoja prywatna sprawa. To byla prawda. Prawdziwa waluta miedzy swiatami sa nie pieniadze, o czym wie kazdy uczen, lecz wymiana kredytow miedzyplanetarnych. Zamieszkane swiaty handluja wiedza i umiejetnosciami swoich mieszkancow; kredyty zarobione przez Dorsaj na Newtonie umozliwiaja Dorsajom wynajecie geofizyka z Newtona lub fizyka z Kultis. Oprocz swojego zoldu Michael zarabial kredyty, odkad tutaj przyjechal. To prawda, ze zyskalby wiecej jako najemny oficer polowy; ale kredyty, ktore zapewnil Dorsaj jako kapelmistrz, zwrocily z naddatkiem koszty jego wyksztalcenia i szkolenia. -Nie mowie o koniecznosci tlumaczenia sie... - zaczal. -Nie - przerwalem mu - mowisz o obowiazku i honorze w taki sposob jak Naharowie, ktorzy sa niewolnikami swoich pogladow. Milczal przez chwile, zastanawiajac sie nad tym. Mial jednak zacisniete usta. -Dajesz mi do zrozumienia - odezwal sie w koncu ze nie chcesz sluchac. Nie jestem zaskoczony. -Teraz naprawde mowisz jak Nahar - stwierdzilem. - Oczywiscie, ze wyslucham wszystkiego, co masz do powiedzenia. -Wiec usiadz - zaproponowal. Usadowilem sie obok niego. -Wiesz, ze jestem szczesliwym czlowiekiem? - zapytal. - Naprawde. Dlaczego nie? Mam wszystko, czego pragne - prace w wojsku, a wokol siebie rzeczy, ktore zawsze tak uwazalem - powinny skladac sie na zycie kogos pochodzacego z takiej rodziny jak moja. Naleze do nich. W tym, co robie, jestem lepszy niz inni. I mam jeszcze jedna pasje - muzyke, ktora jest zarazem moja praca. Moi zolnierze lubia mnie, a pulk jest ze mnie dumny. Szanuja mnie przelozeni. Skinalem glowa. -Ale jest jeszcze druga strona medalu... - Rece zacisnal na gajdzie, wydobywajac z piszczalki slaby dzwiek. -Odmowa walki? -Tak. - Wstal z obwalowania i zaczal chodzic w te i z powrotem, trzymajac instrument; przy mowieniu lekko zacinal sie. - Ta niechec do zrobienia komus krzywdy... mialem to uczucie, odkad pamietam, podobnie jak marzenia, ktore jako chlopiec snulem w oparciu o opowiesci starszych czlonkow rodziny. Kiedy bylem mlody, nie niepokoilo mnie to. W moich wizjach bitwy, ktore wygrywalem, zawsze byly bezkrwawe, zwyciestwa przychodzily bez ofiar. Myslalem, ze poradze sobie z tym pozniej, kiedy dorosne. Oczywiscie w trakcie studiow w Akademii nie zabija sie nikogo. Wiesz rownie dobrze jak ja, ze im jestes lepszy, tym mniejsze zagrozenie stwarzasz dla kolegow studentow. Ale ja nie zmienilem sie. Caly czas to siedzialo we mnie. - Zaden normalny czlowiek nie lubi samej walki i zabijania - powiedzialem. - Tym, co czyni nas, Dorsajow, klasa sama dla siebie, jest fakt, ze w wiekszosci przypadkow potrafimy wygrywac bez przelewu krwi, podczas gdy ktos inny na naszym miejscu zostawilby po sobie stosy trupow. Nasz sposob dzialania jest korzystny dla pracodawcow, ktorzy w ten sposob oszczedzaja pieniadze; dzieki niemu trzymamy sie takze z dala od brutalnosci walki i zachowujemy czlowieczenstwo. Zaden dobry oficer nie obwiesza sie medalami proporcjonalnie do liczby zabitych i ranionych ludzi. Pamietasz, co mowi o tym Cletus? On takze nienawidzi tego, czego ty nienawidzisz. -Ale on potrafil to robic, kiedy musial - Michael spojrzal na mnie ze sciagnieta twarza. - Ty rowniez potrafisz. I Ian. I Kensie. To prawda. Nie moglem zaprzeczyc. -I to - stwierdzil Michael - jest roznica miedzy Akademia a prawdziwym zyciem. Predzej czy pozniej musisz zabijac. Wczesniej czy pozniej, jesli zyjesz z miecza, zabijasz mieczem. Kiedy otrzymalem promocje i ruszylem w swiat jako oficer polowy, musialem w koncu podjac decyzje. I zrobilem to. Nie potrafie nikogo skrzywdzic... nawet, zeby uratowac swoje zycie. Ale jednoczesnie jestem zolnierzem i niczym innym. Urodzilem sie nim i zostalem tak wychowany. Nie chce innego zycia, nie moge wyobrazic sobie odmiennej egzystencji; i kocham to. Urwal nagle. Przez dluzsza chwile milczal, wpatrujac sie w odlegle blyski swiatla z obozu dezerterow. -Coz, tak to jest - powiedzial. -Tak. Spojrzal na mnie. -Powiesz to mojej rodzinie? - zapytal. - Jesli wrocisz do domu, a ja nie? -Jesli do tego dojdzie, powiem im - obiecalem. Ale jeszcze daleko nam do smierci. Usmiechnal sie niespodziewanie, ale tkwil w tym gleboki smutek. -Wiem - zgodzil sie. - Tylko od dawna lezalo mi to na sercu. Nie masz nic przeciwko temu? -Oczywiscie, ze nie. -Dzieki - powiedzial. Podniosl gajde, jak gdyby nagle przypomnial sobie o niej. -Moi zolnierze wroca tu za pietnascie minut - oznajmil. - Sam sobie poradze z musztra, jesli masz inne rzeczy do zrobienia. Spojrzalem na niego uwaznie. -Probujesz mi zasugerowac - powiedzialem - ze naucza sie szybciej, jesli mnie nie bedzie w poblizu. -Cos w tym rodzaju. - Rozesmial sie. - Sa do mnie przyzwyczajeni, a ty ich oniesmielasz, staja sie spieci i popelniaja ciagle te same bledy. Zaczynaja sie na siebie zloscic i idzie im coraz gorzej. Nie wiem, czy Ian pochwalilby to, ale znam swoich ludzi i mysle, ze sam szybciej potrafie ich nauczyc... -Jesli to ma pomoc - rzeklem. - Pojde i zobacze, jakie zajecie znajdzie dla mnie Ian. Odwrocilem sie i poszedlem do drzwi prowadzacych do wnetrza Gebel Nahar. -Jeszcze raz dziekuje - zawolal za mna. W jego glosie brzmiala ulga, ktora poruszyla mnie bardziej, niz sie spodziewalem, wiec zamiast powiedziec mu, ze nie ma za co, machnalem tylko reka i wszedlem do srodka. Znalazlem droge do gabinetu Iana, ale nie zastalem go tam. Nagle przyszlo mi do glowy, ze Kensie, Padma lub Amanda moga wiedziec, gdzie on jest... a oni powinni teraz pracowac w innych pomieszczeniach biura. Poszedlem na poszukiwania i znalazlem Kensiego za biurkiem pokrytym wydrukami map terenu wykonanymi w duzej skali. -Ian? - powtorzyl. - Nie, nie wiem. Ale powinien wkrotce wrocic do gabinetu. A przy okazji, bede mial dla ciebie zajecie dzisiaj w nocy. Chce zaminowac stok. Cala robote moga wykonac ludzie Michaela, kiedy juz odpoczna; ale ty i ja musimy tam pojsc pierwsi na zwiady i wylapac obserwatorow, ktorych mogli umiescic na zewnatrz murow. Pozniej chcialbym, zeby przed switem paru z nas zrobilo wypad do ich obozu na rowninie i zorientowalo sie, ilu ich jest, czym zamierzaja zaatakowac, i tak dalej... - Swietnie - powiedzialem. - Jestem wyspany. Wezwij mnie, kiedy bede potrzebny. -Moglbys zapytac Amande lub Padme, czy nie wiedza, gdzie jest Ian. -Wlasnie zamierzalem to zrobic. Amanda i Padma znajdowali sie w pokoju konferencyjnym obok gabinetu Kensiego. Siedzieli przy dlugim stole zaslanym wydrukami. Stal tam rowniez wlaczony monitor. Amanda studiowala ekran. Oboje podniesli wzrok, kiedy wsadzilem glowe w drzwi. Podczas gdy wzrok Padmy byl bystry i pytajacy, Amanda miala nieobecne spojrzenie, jak ktos, kto niechetnie odrywa sie od tego, co go akurat pochlania. -Tylko jedno pytanie... - uprzedzilem. -Ja pojde - zadecydowal Padma. - Ty pracuj dalej - zwrocil sie do Amandy. Bez slowa z powrotem zajela sie obserwowaniem ekranu. Padma wstal i podszedl do mnie, zamykajac za soba drzwi. -Probuje znalezc Iana. -Nie wiem, gdzie teraz jest - powiedzial Padma. Gdzies na terenie Gebel Nahar... ale to wiele nie pomoze. -Rzeczywiscie, zwazywszy na wielkosc obiektu - skinalem glowa w kierunku drzwi, ktore przed chwila zaniknal. - Robi sie pozno, nieprawdaz - stwierdzilem. Amanda chyba nie zdola znalezc jakiegos prawnego rozwiazania. -Nie wiadomo. - Gabinet, w ktorym stalismy, mial przeszklona sciane, a obok niej stalo kilka ciezkich foteli. Moze usiadziemy? Jesli przyjdzie korytarzem, bedzie musial przejsc przez ten gabinet, a jesli nadejdzie od strony tarasu, zobaczymy go przez okno. Rozsiedlismy sie w fotelach. -Tak naprawde, stwierdzenie, ze Amanda szuka prawnego wyjscia z sytuacji, nie jest scisle. Sadzilem, ze pan to rozumie. -Zupelnie nie znam sie na jej pracy - wyjasnilem. Jest to specjalnosc, ktora rozwinela sie, kiedy zdalismy sobie sprawe, ze nasi partnerzy od kontraktow moga nadawac inne znaczenie tym samym slowom, czyli miec inne pojecie o zobowiazaniach. W zwiazku z tym wyksztalcilismy takich ludzi, jak Amanda, ktorzy zglebiaja roznice postaw i idei w kulturach, z jakimi mamy do czynienia. -Wiem - powiedzial. - Tak sie sklada, ze jako bond zmagam sie z podobnymi problemami co Amanda. Pracuje z ludzmi, ktorzy nie sa Exotikami, i moim obowiazkiem jest glownie upewnianie sie, czy rozumiemy ich... a oni nas. Dlatego twierdze, ze to, z czym mamy tutaj do czynienia, wykracza poza kwestie prawne. -Na przyklad? - Nagle poczulem zaciekawienie. -Ujalby pan to lepiej, mowiac, ze Amanda szuka spolecznego rozwiazania tej sprawy. -Rozumiem - stwierdzilem. - Dzisiaj rano Ian powiedzial mi, ze wedlug Amandy zawsze istnieje jakies rozwiazanie, ale problem polega na tym, by znalezc je w krotkim czasie. Czy dobrze zrozumialem - ze zawsze jest wyjscie, nawet z tak zagmatwanej sytuacji, jaka mamy tutaj? -Zawsze istnieje dowolna ilosc rozwiazan - odparl Padma. - Problemem jest znalezienie najodpowiedniejszego dla nas... albo choc takiego, ktore mozna zaakceptowac. Sytuacje stworzone przez ludzi zawsze moga ulec zmianie, jesli w pore wywrze sie wlasciwe naciski. Oczywiscie, kiedy juz cos sie stanie, przechodzi to do historii... Usmiechnal sie do mnie. - ...a historia, przynajmniej do tej pory, to cos, czego nie jestesmy w stanie zmienic. Zmiana tego, co ma sie stac, wymaga dotarcia na czas do stojacych za tym sil i wywarcia odpowiedniego nacisku w odpowiednich miejscach. Najwiecej czasu zabiera zidentyfikowanie tych sil i okreslenie, jak nalezy postapic. -A my nie mamy czasu. Jego usmiech zniknal. -Tak. Rzeczywiscie, nie macie. Spojrzalem na niego. -Czy, w takim razie, nie powinien pan pomyslec o wyjezdzie? - zapytalem. - Z tego, co wiem o Naharach, beda zdolni do zabicia wszystkich, ktorych tutaj zastana, kiedy zdobeda twierdze. Czy nie jest pan zbyt cenny dla Mary, zeby jakis rozpalony walka zolnierz podcial panu gardlo? -Chcialbym tak myslec - powiedzial. - Ale z naszego punktu widzenia to, co sie tutaj dzieje, ma duzo wieksze, niz tylko lokalne czy nawet planetarne, znaczenie. Ontogenetyka zaklada, ze pewne jednostki moga miec szczegolny wplyw na bieg historii swoich czasow. Ontogenetyka, oczywiscie, moze sie mylic. Juz sie to zdarzalo, ale sadzimy, ze czasami dokladne studiowanie postepowania takich osob jest na tyle wazne, ze powinno miec pierwszenstwo przed innymi rzeczami. -Wplyw na historie? Ma pan na mysli Williama? zapytalem. - Ktoz by inny... chyba nie Ksiaze? Ktos w obozie rewolucjonistow? Padma potrzasnal glowa. -Gdybysmy publicznie uznali niektore osoby za majace wplyw na swoje czasy, moglibysmy tylko zaszkodzic dzialaniom ich i osob, ktore je znaja, a takze zagmatwac nasze wnioski na ich temat... nawet gdybysmy byli pewni, ze ontogenetyka wlasciwie ocenila znaczenie, jakie maja. -Nie wymiga sie pan tak latwo - uprzedzilem. Fakt, ze jest pan tutaj osobiscie, prawdopodobnie oznacza, iz osoby, ktore pan obserwuje, znajduja sie tutaj, w Gebel Nahar. Nie moge uwierzyc, ze chodzi o Ksiecia. Jego czas minal, niezaleznie od tego, jak potocza sie sprawy. Pozostaje reszta z nas. To moglby byc Michael, ale dobrowolnie postanowil sie pogrzebac. Wiem, ze ja nie jestem jednostka, ktora ksztaltuje historie. Amanda? Kensie i Ian? Spojrzal na mnie z lekkim smutkiem. -Wy wszyscy, w taki czy inny sposob, macie swoj udzial w ksztaltowaniu historii. Ale kto ma na nia najwiekszy wplyw, a kto tylko niewielki, tego nie potrafie powiedziec. Jak stwierdzilem, ontogenetyka nie jest nauka, ktora daje stuprocentowa pewnosc. A jesli chodzi o to, kogo obserwuje, to obserwuje wszystkich. Zrobil to delikatnie, ale odgrodzil sie przede mna nieprzenikliwym pancerzem. Dalem spokoj. Spojrzalem przez okno, ale nie bylo sladu Iana. -Moze potrafi pan mi wyjasnic, w jaki sposob Amanda lub pan szukacie rozwiazania - poprosilem. -Jak juz powiedzialem, jest to kwestia znalezienia kryjacych sie za tym sil... -Ranczerzy... i William? Skinal glowa. -Szczegolnie William, gdyz on jest motorem wszystkiego. Aby osiagnac swoje rezultaty, William lub ktos inny musi stworzyc lancuch przyczyn i skutkow, dzialajac za posrednictwem jednostek. Tak wiec, zeby kontrolowac dzialajace sily i powiazac je z okreslonymi rezultatami, nalezy odszukac slabe miejsca w strukturze stworzonej przez Williama i skierowac przeciw nim dzialania... znowu przy pomocy jednostek. -I Amanda jeszcze nie znalazla slabego punktu? -Oczywiscie, ze znalazla. Kilka. - Zmarszczyl czolo, ale w jego oczach czail sie usmiech. - Nie mam nic przeciwko temu, zeby panu to wszystko wyjasnic. Nie musi pan wyciagac ze mnie odpowiedzi. -Przepraszam - powiedzialem. -W porzadku. Jak juz wspomnialem, znalazla kilka rozwiazan, ale zadnego z nich nie mozna zastosowac przed jutrzejszym dniem, jesli pulki zaatakuja Gebel Nahar. Mialem dziwne uczucie. Jakby przed moim nosem wolno, ale nieublaganie zamykala sie brama. -Wydaje mi sie - oswiadczylem - ze najlatwiej jest zmienic stanowisko Ksiecia. Gdyby, po prostu, zgodzil sie pojsc na ugode z pulkami, cala sprawa zakonczylaby sie. -Oczywiste rozwiazania zwykle nie sa najlatwiejsze do zrealizowania - stwierdzil Padma. - Prosze sie zastanowic. Jak pan sadzi, dlaczego Ksiaze nigdy nie zmieni zdania? -Jest Naharem - powiedzialem. - Co wiecej, jest z pochodzenia Hiszpanem. "El honor" zabrania ustepowania choc na cal zolnierzom, ktorzy mieli byc wobec niego lojalni, a teraz zagrazaja jemu i wszystkiemu, co jest dla niego drogie. -Ale niech mi pan powie - Padma popatrzyl na mnie. - Nawet gdyby jego "el honor" nie poniosl uszczerbku, czy chcialby ukladac sie z rebeliantami? Potrzasnalem glowa. -Nie - odpowiedzialem. Cos zaswitalo mi w glowie. Przypominalo to wylanianie sie czegos z mroku na swiatlo dzienne. - To wielki moment w jego zyciu, szansa, by uzasadnic posiadany tytul, dotychczas istniejacy tylko na papierze. W ten sposob moze sobie samemu udowodnic, ze jest prawdziwym arystokrata. Oddalby za to zycie... czego raczej nie musi sie obawiac. Nastapila chwila ciszy. -Wiec rozumie pan - powiedzial Padma. - Prosze mowic dalej. Jakie pan widzi inne rozwiazania? -Ian i Kensie mogliby zerwac kontrakt i zaplacic kare. Ale nie zrobia tego. Pomijajac fakt, ze w tych szczegolnych okolicznosciach zaden odpowiedzialny oficer z naszego swiata nie ryzykowalby dobrym imieniem Dorsaj, bracia nie opusciliby Ksiecia, poki upieralby sie przy walce. Dorsaj nie potrafi igrac z "el honor". Podobnie jak w przypadku Ksiecia, cale ich zycie jest tego swiadectwem. -Jakie sa inne wyjscia? -Nie potrafie wymyslic zadnego - odparlem. - Brakuje mi pomyslow... i prawdopodobnie dlatego nigdy nie myslalem o pracy takiej, jaka ma Amanda. -Prawde mowiac, istnieje wiele innych mozliwosci stwierdzil Padma. Jego ton byl cichy. - Mozna wywrzec na Williama ekonomiczna presje... ale nie ma na to czasu. Istnieje rowniez sposobnosc wywarcia spolecznej i ekonomicznej presji na ranczerow; a takze mozliwosc ograniczenia wplywu rewolucjonistow, ktorzy przybyli tutaj spoza Naharu, by wzniecic te rebelie. W zadnym wypadku tych rozwiazan nie mozna wprowadzic w zycie w tak krotkim czasie, jakim dysponujemy. -W rzeczywistosci, nie istnieje nic, co mozna by na czas zrealizowac, nieprawdaz? - stwierdzilem bez ogrodek. Potrzasnal glowa. -Nie. Myli sie pan calkowicie. Gdybysmy mogli zatrzymac wskazowki zegara w tym momencie i mieli kilka miesiecy na przestudiowanie sytuacji, bez watpienia znalezlibysmy nie jedno, ale kilka rozwiazan, ktore w czasie, jakim teraz dysponujemy, pozwolilyby nie dopuscic do ataku rebeliantow. To czego nam brakuje, to nie czas na dzialanie, poniewaz to zalezy jedynie od konkretnego rozwiazania. Brakuje nam natomiast czasu na odkrycie rozwiazania, ktore zadziala do momentu wybuchu rebelii. -Wiec mowi pan - powiedzialem - ze mamy tutaj jutro z czterdziestoma ludzmi Michaela przyjac atak szesciu tysiecy zolnierzy liniowych - nawet jesli sa to tylko oddzialy naharskie - wiedzac, ze istnieje sposob na unikniecie tego, gdybysmy tylko mieli tyle rozumu, by go znalezc? -Rozum i czas - poprawil Padma. - Ale tak, ma pan racje. To brutalna rzeczywistosc, jednak tak bylo od zarania dziejow. -Rozumiem - powiedzialem. - Coz, nie potrafie tak latwo tego zaakceptowac. -Wiem. - Padma wpatrywal sie we mnie spokojnym, chlodnym wzrokiem. - Ani Amanda. Ani Ian czy Kensie. Ani, jak podejrzewam, Michael. Ale przeciez wszyscy jestescie Dorsajami. Nic nie odpowiedzialem. To troche klopotliwe, kiedy ktos wykorzystuje w grze wasz wlasny atut. -W kazdym razie - mowil dalej Padma - od nikogo z was nie wymaga sie, by sie z tym pogodzil. Amanda nadal pracuje. Podobnie Ian i cala reszta. Prosze mi wybaczyc, nie mialem zamiaru szydzic z waszej kultury. Zazdroszcze wam - tak jak wielu innych ludzi - tej niezlomnosci. Fakt, ze wiemy o istnieniu odpowiedzi, niczego, wedlug mnie, nie zmienia. Wy wszyscy i tak zrobilibyscie to samo, nieprawdaz? -Tak - przyznalem... i w tym momencie przerwano nam. -Padma? - Z glosnika na scianie dobiegl glos Amandy. - Moglby mi pan pomoc? Padma wstal. -Musze isc - oznajmil i wyszedl. Ja zostalem na swoim miejscu, ogarniety dziwna melancholia - sadze, ze to samo spotyka wiekszosc Dorsajow przebywajacych z dala od domu - co zdarzalo mi sie w zyciu niejednokrotnie. To nic powaznego - jedynie uczucie samotnosci i smutku oraz swiadomosc, ze zycie jest krotkie i ze tak niewiele rzeczy mozna w nim dokonac, niezaleznie od staran. W dalszym ciagu bylem w tym nastroju, kiedy wyrwal mnie z niego powrot Iana. -Corunna! - zawolal i zaprowadzil mnie do swojego prywatnego gabinetu. - Jak idzie szkolenie? -Jak oczekiwales - odparlem. - Na prosbe Michaela zostawilem go samego z nimi. On uwaza, ze naucza sie szybciej, kiedy nie bedzie ich rozpraszala moja obecnosc. -Mozliwe - skwitowal Ian. Podszedl do oszklonej sciany i wyjrzal. Moj wzrost nie pozwalal mi spojrzec przez brzeg tarasu i zobaczyc cwiczacych nizej muzykow z orkiestry; domyslilem sie jednak, ze Ian na nich patrzy. -Idzie im calkiem niezle - stwierdzil. Stalem obok jego biurka. Kiedy na nie teraz spojrzalem, zauwazylem zdjecie, o ktorym mowila Amanda. Kobieta na nim nie byla Dorsajka, ale w pewien sposob przypominala nasza rase. Miala grubokoscista budowe i ciemne wlosy spadajace na plecy, dluzsze, niz nosila wiekszosc Dorsajow, ale niezbyt dlugie wedlug ziemskiej mody. Spojrzalem na Iana. Odwrocil sie od okna, przerywajac obserwacje szkolacych sie dwa poziomy nizej zolnierzy, ale zatrzymal sie w polowie drogi, z twarza zwrocona w strone sciany, za ktora pracowala Amanda z Padma. Widzialem go z profilu, a swiatlo rozjasnialo czesc twarzy odwrocona ode mnie. Zauwazylem po nim zmeczenie, ktore jednak nie uwidocznialo sie w rysach jego twarzy. Jak zwykle przypominal gore z granitu, tylko sposob, w jaki stal, swiadczyl o zmeczeniu... moze raczej o znuzeniu ducha niz ciala. -Wlasnie dowiedzialem sie o Leah - wskazalem glowa na fotografie, chcac przywrocic go do rzeczywistosci. Obejrzal sie, jak gdyby myslami znajdowal sie daleko stad. -Leah? Ach tak. - Nieobecnym wzrokiem spojrzal przelotnie na fotografie. - Tak, ona jest na Ziemi. Pojade do niej, kiedy to sie skonczy. Mamy sie pobrac za dwa miesiace. -Tak szybko? - zapytalem. - Nawet nie slyszalem, ze sie zakochales. -Zakochalem? - powtorzyl pytajaco. Patrzyl na mnie, ale myslal o czyms innym. Mowil bardziej do siebie niz do mnie. - Nie, zakochalem sie wiele lat temu... Skoncentrowal sie nagle. Znowu byl tu obecny duchem. -Siadaj - zaprosil mnie, opadajac na krzeslo za biurkiem. - Rozmawiales z Kensiem po sniadaniu? -Niedawno, kiedy ciebie szukalem - odparlem. -Chcialby cie zabrac na wypad za mury dzisiaj po zmierzchu. -Wiem - powiedzialem. - Wspomnial mi o tym. Przeszukanie zbocza i oczyszczenie go przed zalozeniem min oraz zwiad w obozie rebeliantow, zeby dowiedziec sie czegos przed jutrzejszym dniem. -Zgadza sie - potwierdzil Ian. -Masz jakies pojecie, ilu ich tam jest? -Pulkowe archiwa - odparl Ian - podaja nam ogolna liczbe ponad pieciu tysiecy zolnierzy wszystkich rang. Piec tysiecy dwustu kilku, ale podobne wydarzenia niezmiennie przyciagaja pewna liczbe osob, ktorym pachnie osobista chwala, a przynajmniej wietrza jej szanse. A zatem, w Naharze jest moze siedmiuset lub osmiuset prawdziwych rewolucjonistow - jak ocenia Padma - ktorzy od jakiegos czasu walcza o ograniczenie wladzy oligarchii ranczerow. Plus setka lub cos kolo tego prowokatorow z zewnatrz. -W takim razie, mozemy prawdopodobnie nie liczyc tych, ktorzy nie sa wyszkolonymi zolnierzami, nie sadzisz? Ian skinal glowa. -Ilu z prawdziwych zolnierzy ma jakiekolwiek doswiadczenie w walce? - zapytalem. -Doswiadczenie w walce oznacza w tej czesci Cety wyjasnil Ian - jedna lub dwie potyczki graniczne z wojskami sasiednich ksiestw. Ma je moze jeden na dziesieciu liniowych zolnierzy. Z drugiej strony, kazdy mezczyzna, szczegolnie w Naharze, marzy o tak dramatycznych chwilach jak obecnie. -Wiec pojda na calosc w pierwszym ataku - stwierdzilem. -Tak to widze - przyznal Ian - i Kensie zgadza sie ze mna. Jestem zadowolony, ze takie jest rowniez twoje zdanie. Wszyscy oni zaatakuja podczas tej pierwszej szarzy, marzac nie tylko o tym, by wypasc jak najlepiej, ale by przescignac w mestwie wszystkich wokol siebie. Gdyby udalo sie nam odeprzec natarcie chociaz za pierwszym razem, niektorzy nie wrociliby juz. I w taki sposob powinno sie to odbyc. Nie straca zapalu jako calosc. Kazde niepowodzenie jednak pozbawi odwagi paru z nich, a my przekonamy pozostalych, ze pragnienie smierci to powazna sprawa, jesli tylko zdolaja sie wedrzec na mury. -Tak - zapytalem - a ilu jest takich wedlug ciebie? -To jest problem - stwierdzil Ian spokojnie. - Przynajmniej jeden na piecdziesieciu. I chcac ich powstrzymac, bedziemy musieli ich zabic. Nawet jesli do chwili, kiedy my sie nimi zajmiemy, zostanie tylko polowa, to i tak bedzie ich szescdziesieciu; musimy tez zakladac, ze do tego czasu sami poniesiemy, co najmniej, trzydziesci procent strat... a jest to optymistyczna liczba, biorac pod uwage fakt, ze nasi muzycy sa niewiele lepsi od cywilow. Ludzie z Gebel Nahar beda mieli szczescie, jesli znajda sie oko w oko z rowna liczba atakujacych, ktorzy pierwsi wedra sie na mury, a beda to najtwardsi z nich. Padmy, oczywiscie, nie bierzemy pod uwage w naszych planach obrony. Zostajesz ty, ja, Kensie, Michael i Amanda, by zajac sie okolo trzydziestoma przeciwnikami. Utrzymywales sie w kondycji? Usmiechnalem sie przytakujac. -To dobrze - powiedzial Ian. - Zapomnialem wziac pod uwage twoje blizny. Rob taka mine jak teraz, kiedy cie zaatakuja. To powinno przystopowac ich na kilka sekund, a potrzebna jest nam wszelkiego rodzaju pomoc. Rozesmialem sie. -Jesli Michael cie nie chce, to moze przez reszte popoludnia popracujesz z Kensiem? - Swietnie - odparlem. Wstalem i wyszedlem. Kensie spojrzal znad swoich wydrukow, kiedy sie pojawilem. -Znalazles go? - zapytal. -Tak. Zaproponowal, zebym ci pomogl. -Jasne. Siadaj. Pracowalismy razem przez reszte popoludnia. Tak zwane wielkoskalowe mapy terenowe naharskiej armii byly z naszego punktu widzenia niewiele bardziej uzyteczne niz mapki turystyczne. Kensie chcial dokladnie poznac kazdy skrawek terenu na przestrzeni kilkuset metrow - od frontowych murow do miejsca, gdzie rownina stykala sie ze zboczem gory. Dysponujac ta wiedza, mozna by ze spora dokladnoscia przewidziec, jak rozwinie sie ofensywa piechoty, ilu atakujacych bedziemy mieli naprzeciwko siebie, w ktorych miejscach, z powodu roslinnosci lub uksztaltowania terenu, wyhamuje sie ich impet. Naharskich map terenowych nigdy nie rysowano z taka dokladnoscia. Aby naniesc na nie poprawki, Kensie spedzil wiekszosc dnia na wykonywaniu teleskopowych zdjec fragmentow terenu o wielkosci trzech metrow kwadratowych, przy uzyciu kamer zamontowanych na pierwszym murze obronnym. Na podstawie tych zdjec nanosilismy teraz uwagi na powiekszone wersje niedokladnych naharskich map. Zajelo nam to reszte dnia; ale zanim skonczylismy, calkiem dobrze poznalismy teren przed Gebel Nahar, z punktu widzenia nie tylko atakujacego, ale takze obroncy, ktory moze bedzie musial sie tam czolgac - co z Kensiem zamierzalismy uczynic tej nocy. Prace zakonczylismy przed kolacja. Mimo ze skonczylismy o rozsadnej porze, na kolacji zastalismy tylko Iana. Michael nadal z poswieceniem probowal przeksztalcic swoich muzykow w zolnierzy liniowych, chociaz byla juz jedenasta, Amanda w dalszym ciagu pracowala z Padma, szukajac rozwiazania. -Lepiej sie obaj przespijcie troche, jesli macie chwile czasu - podsunal Ian. - Moze nam tez uda sie ukrasc godzine lub dwie snu przed switem, ale trudno na to liczyc. -Tak - zgodzil sie Kensie. - Ty rowniez odpocznij. Brat spojrzal na brata. Znali siebie tak dobrze, tak doskonale sie rozumieli, ze nie zadali sobie trudu, by dokladniej omowic sprawe. Poniewaz zostala ona rozstrzygnieta podczas tej szybkiej wymiany spojrzen, wiec zajeli sie teraz innymi rzeczami. Jak sie okazalo, zdolalem przespac pelne trzy godziny. Bylo tuz po dziesiatej miejscowego czasu, kiedy Kensie i ja opuscilismy Gebel Nahar. Zakladajac, ze pulki zostawily obserwatorow w poblizu murow - ktorych mielismy wylapac, zeby nasi ludzie mogli zaminowac zbocze - sadzilem, ze pograzona w ciemnosci czesc frontowego muru pokonamy przy pomocy liny. Okazalo sie jednak, ze, wlasciwie wyposazonych i z poczernionymi dla oslony twarzami i rekami, poprowadzi nas Michael przez jakies piwnice i tunel wychodzacy dobre piecdziesiat metrow za murami. -Skad o tym wiesz? - zapytalem, kiedy szlismy przez tunel. - Jesli jest tu wiecej sekretnych korytarzy i pulki o nich wiedza... -Nie ma i nie wiedza - odparl Michael. Szlismy wtedy jeden za drugim waskim tunelem o betonowych scianach. - To prywatna droga ewakuacyjna, ktora zna tylko Ksiaze i nikt inny. Jego ojciec zbudowal ja trzydziesci osiem tutejszych lat temu. Nasz Ksiaze wezwal mnie i wtajemniczyl, kiedy uslyszal, ze pulki zdezerterowaly. Skinalem glowa. Miedzy starym Ksieciem a Michaelem wyraznie istniala sympatia i przyjazn, o ktore nie mialem czasu go wypytac. Moze zawiazala sie miedzy nimi, poniewaz obaj byli jedynymi w swoim rodzaju ludzmi w Gebel Nahar. Dotarlismy do konca tunelu i stanelismy przed krotka, drewniana drabinka prowadzaca w gore do okraglego, metalowego wlazu. Michael wylaczyl swiatlo w tunelu i nagle znalezlismy sie w zupelnych ciemnosciach. Uslyszalem, jak obraca cos dobrze naoliwionego, poniewaz odbylo sie to prawie bez halasu. Okragly wlaz uniosl sie powoli nad naszymi glowami, ukazujac usiane gwiazdami niebo. -Idzcie - szepnal Michael. - Trzymajcie glowy nisko. Wszedzie tu rosna krzaki z ostrymi kolcami na koncach lisci. Wspielismy sie po drabinie; ja szedlem pierwszy, jako ze osoba Kensiego byla cenniejsza od mojej. Kolce nie ranily mnie, chociaz slyszalem, jak drapia po sztywnym materiale czarnego drelichu, kiedy przedzieralem sie przez krzaki, trzymajac sie blisko ziemi. Uslyszalem, ze Kensie idzie za mna, a wlaz cicho zamyka sie. Michael mial go otworzyc za dwie godziny i czternascie minut. Kensie dotknal mojego ramienia. Obejrzalem sie i zobaczylem, ze podnosi reke, ktora zarysowala sie na tle gwiazd. Dal znak, ze sie odlacza, znowu dotknal mnie lekko w ramie i zniknal. Odwrocilem sie i zaczalem czolgac w przeciwnym kierunku. Zapomnialem juz, jak wyglada taki zwiad. Podobnie jak wszyscy moi rodacy, zostalem wychowany w kulcie tezyzny fizycznej. Oczywiscie, w dzisiejszych czasach jest to powszechny ideal. W wiekszosci kultur podkresla sie znaczenie utrzymania sprawnosci fizycznej, aby mozna sprzedac swoje umiejetnosci tam, gdzie sa poszukiwane. Ale poniewaz nasze zajecie wymaga szczegolnej kondycji, prawdopodobnie przykladamy do niej znacznie wieksze znaczenie. Te idee nosimy w sobie niemal od kolyski, az dbalosc o forme staje sie odruchem, jak mycie lub czyszczenie zebow. Prawdopodobnie to jeden z powodow, dla ktorych jest u nas tak wielu ludzi dozywajacych poznego wieku, niezaleznie od osob z natury dlugo zachowujacych mlodosc, jak na przyklad czlonkowie rodziny Amandy. Sadze, ze z tej, miedzy innymi, przyczyny jestesmy aktywni do samej smierci. Ale, nawet przy najwiekszym wysilku, szkolenie nie zastapi praktyki. Ian mial racje, pytajac mnie delikatnie o kondycje. Najlepsze urzadzenia na pokladach najwiekszych wojennych statkow kosmicznych nie moga rownac sie z realiami pola bitwy. Moje zajecie to podroze miedzy gwiazdami, a nie mozna zaprzeczyc, ze tacy, jak ja, ktorzy spedzaja cale lata na statkach, rdzewieja i zaniedbuja sie. Teraz w nocy, tuz przy ziemi, poczulem sie skrepowany wlasnym cialem. Uswiadamialem sobie jego ciezar, wysilek miesni oraz niezdarnosc, z jaka czolgalem sie i skradalem. Kierowalem sie na prawo, Kensie na lewo, sprawdzajac zbocze kawalek po kawalku, wydobywajac z pamieci obraz kazdego skrawka cetanskiej powierzchni. Byl tu tylko piasek, zwir i niskie krzewy, w wiekszosci z kolcami. Nocny wiatr wial wokol w ciemnosciach jak niewidzialny prad, chlodzac mnie pod wygwiezdzonym niebem. Swiatlo ksiezyca byloby mile widziane, ale Ceta nie miala satelity. Po okolo pietnastu minutach doszedlem do pierwszego z dziewieciu miejsc, ktore zaznaczylismy w moim rejonie jako mozliwe stanowiska obserwatorow z wrogiego obozu. Wybor takich, a nie innych pozycji jest kwestia prostego rozumowania. Kazdemu, z wyjatkiem najlepszych zwiadowcow, kto ma za zadanie obserwacje takiego miejsca jak Gebel Nahar - skad nie spodziewano sie ataku - czas zaczalby sie dluzyc. Szczegolnie w nocnym chlodzie, posrodku rowniny, gdzie nie ma czym zajac uwagi. W tych warunkach pewnosc, ze marnuje sie czas, stopniowo wzrasta i ze zwierzecym instynktem zwiadowca przesuwa sie w wygodniejsze lub bardziej osloniete miejsce. Na pierwszym z wytypowanych stanowisk nie bylo jednak nikogo. Ruszylem dalej. Mniej wiecej w tym czasie zaczalem uswiadamiac sobie roznice w sposobie odczuwania. Ruch, przystosowanie sie do ciemnosci i nocnej temperatury zaczely wywierac swoj wplyw. Nie bylem juz fizycznie spiety. Zaczalem czerpac przyjemnosc z dzialania. Obudzily sie we mnie stare odruchy i nawyki. Poruszalem sie teraz plynnie, juz nie jak intruz posrod naharskiej nocy, ale jej czesc. Wzrok przyzwyczail sie do niklego swiatla gwiazd i mialem zludzenie, ze widze prawie tak dobrze jak w dzien. Podobnie ze sluchem. Pomieszane dzwieki rozdzielily sie, tworzac roznorodnosc sluchowych przekazow. Slyszalem wiatr w krzakach, nie mylac go z odleglym halasem wywolanym przez jakies male, dzikie zwierze. Czulem zapachy wielu roslin i odroznialem je. Bylem teraz w stanie oddzielic odglosy spowodowane moim czolganiem sie od innych halasow, ktore przynosil powiew. W koncu, nie tylko docieraly do mnie wszystkie, ale sam stalem sie jednym z nich - mieszkancem cetanskiej nocy. Do tego dolaczylo sie podniecenie, poczucie naturalnosci i slusznosci moich cichych poszukiwan na tym mrocznym skrawku ziemi. Czulem sie tutaj nie tylko jak u siebie w domu, ale jakbym w pewnym sensie stal sie panem nocy. Wiatr, zapachy, dzwieki, wszystko wchlanialem w siebie; uswiadomilem sobie, ze zatracilem poczucie fizycznej odrebnosci swojego ciala od otoczenia. Bylem obserwatorem, wyraznie odczuwajacym to, co odczuwa dzikie zwierze. Uwolnilem sie od cielesnej powloki; stalem sie para oczu, nosem i dwojgiem uszu. Nie zauwazony skradalem sie posrod nocy. Zapomnialem o Gebel Nahar. Prawie juz nie potrafilem myslec jak czlowiek. Niemal - na kilka chwil zapomnialem o Else. I wtedy wrocilo poczucie obowiazku. Dokonczylem zwiad. Nie znalazlem zadnych obserwatorow, nawet na pozycjach, ktore uznalismy z Kensiem za najbardziej prawdopodobne. Z militarnego punktu widzenia wydawalo sie to niewiarygodne, ale pulki nie zatroszczyly sie nawet o wystawienie symbolicznych wart. Przez sekunde zastanawialem sie, czy w ogole planowali atak, w co wierzyl Ian i co wszyscy pozostali, lacznie z Ksieciem i muzykami Michaela, uznali za rzecz oczywista. Wrocilem do wyjscia tunelu i spotkalem tam Kensiego. Gestem pokazal mi, ze nikogo nie znalazl na swoim obszarze. Nie bylo powodu, dla ktorego ludzie Michaela nie mogliby wkrotce wyruszyc i zabrac sie za zakladanie min. O wyznaczonym czasie Michael otworzyl wlaz i w ciemnosciach zeszlismy po drabince. Po zamknieciu sie wlazu rozblyslo swiatlo. -Co znalezliscie? - zapytal Michael, kiedy stanelismy oslepieni, mrugajac oczami. -Nic - odparl Kensie. - Wyglada na to, ze ignoruja nas. Czy miny sa przygotowane? -Tak - powiedzial Michael. - Skoro na zewnatrz jest bezpiecznie, moze wyslesz ludzi przez jedna z bram? Obiecalem Ksieciu, ze zachowam w sekrecie istnienie tego tunelu. -Oczywiscie - odparl Kensie. - W kazdym razie, im mniej ludzi wie o tej drodze ewakuacyjnej z Gebel Nahar, tym lepiej. Wracajmy do srodka i zajmijmy sie naszymi sprawami. Kiedy znalezlismy sie z powrotem w gabinecie Kensiego, zjawila sie Amanda, ktora na razie odlozyla swoje poszukiwania. Usiedlismy w kregu, a Kensie i ja opowiedzielismy o naszym wypadzie. -Przyszlo mi na mysl - powiedzialem - ze moze zaszlo cos, co odwiodlo Naharow od ataku. Kensie i Ian natychmiast potrzasneli glowami tak zgodnie, jak gdyby zareagowali instynktownie. Plomyczek nadziei tlacy sie gdzies w podswiadomosci zgasl od razu. Jesli ci dwaj, tak doswiadczeni, byli pewni, nie pozostawalo wiele miejsca na nadzieje. -Jeszcze nie obudzilem ludzi - poinformowal Michael - poniewaz po tych dzisiejszych cwiczeniach z bronia potrzebuja duzo snu. Wezwe ordynansa i powiem mu, zeby ich teraz obudzil. Stawimy sie gotowi za pol godziny. Mozemy pracowac przez cala noc, z tym ze bede ich na zmiane wysylal grupkami na odpoczynek i posilki. Wszystkie miny powinnismy zalozyc tuz przed switem. -Dobrze - skwitowal Ian. Siedzialem patrzac na niego i na pozostalych. Niedawne przezycia podczas wypadu za mury - wtopienie sie w noc - niezwykle wyostrzyly moje zmysly. Czulem sie teraz jak dzikie zwierze w sztucznym swiecie zamknietych scian. Swiatla wydawaly sie zbyt jasne. Powietrze bylo pelne obcych, metalicznych zapachow, sladowych woni oleju i kurzu przenoszonych przez system wentylacyjny oraz wszystkich ludzkich zapachow powstajacych w wyniku stloczenia w zamknietej budowli. Ta nadwrazliwosc obejmowala rowniez pozostala czworke osob przebywajacych w pokoju. Wydawalo mi sie, ze widze, slysze i odbieram ich z niemal bolesna ostroscia. Odczytywalem, co kazde z nich czuje, w takim stopniu jak nigdy wczesniej mi sie to nie zdarzalo. Wszyscy byli juz smiertelnie zmeczeni, kazde na swoj sposob. Uwidocznilo sie psychiczne wyczerpanie spotegowane zmeczeniem fizycznym, do ktorego obecna sytuacja doprowadzila wszystkich oprocz mnie. Zmeczenie fizyczne zdarlo z nich maske uprzejmosci, ktora ukrywala psychiczne wyczerpanie; bylo ono teraz wyraznie widoczne u kazdego z nich. - ...Nie ma wiec powodu, by reszta z nas tracila czas mowil Ian. - Amando, ubierzmy sie i przygotujmy do wypadu do obozu. Wez tylko noz i pistolet. Jego slowa wyrwaly mnie nagle z dziwnego stanu nadwrazliwosci. -Ty i Amanda? - zapytalem. - Sadzilem, ze do obozu pojdzie Kensie, ja, Michael i Amanda. -Tak mialo byc - potwierdzil Ian. - Ale jeden z gubernatorow, ktory byl tutaj wczoraj na rozmowach, leci wlasnie do nas prywatnym samolotem. Chce rozmawiac wylacznie z Kensiem. Nie bedzie rozmawial z nikim innym. -Zanosi sie na jakis uklad? -Mozliwe - odparl Kensie. - Jednak zbytnio nie liczmy na to. Z drugiej strony, nie mozemy takze przepuscic podobnej okazji. Wiec zostane, a zamiast mnie pojdzie Ian. -Moglibysmy to zrobic we trojke - powiedzialem. -Lepiej sobie poradza z tym cztery osoby - odezwal sie Ian. - To duzy oboz i trzeba rozejrzec sie po nim w pospiechu. Gdyby ktokolwiek oprocz Dorsajow potrafil niepostrzezenie dostac sie do niego i tak samo wydostac, wzialbym ze soba jeszcze kilka osob. To nie jest zwyczajny wojskowy oboz z jedna kwatera glowna. Bedziemy musieli sprawdzic kwatery kazdego regimentu, a jest ich szesc. Skinalem glowa. -Lepiej cos zjedz, Corunna - zasugerowal Ian. Wrocimy dopiero przed switem. To byla dobra rada. Kiedy wrocilem, pozostala trojka czekala juz, wyekwipowana, w gabinecie Iana. Na prawym udzie Michael mial przymocowany noz - ktory jednak byl bardziej narzedziem niz bronia - ale nie zabieral ze soba pistoletu i zauwazylem, ze Ian nie sprzeciwia sie temu. Z poczerniona twarza i rekami, w obcislej czapce, czarnym kombinezonie i dlugich butach, Amanda wydawala sie wyzsza i mocniej zbudowana niz w zwyklym ubraniu. -W porzadku - powiedzial Ian. Rozlozyl plan obozu, sporzadzony na podstawie zdjec teleskopowych wykonanych przez kamery zamocowane na obwalowaniach oraz na podstawie tego, co Michael opowiedzial nam o naharskich zwyczajach. -Podzielimy sie zadaniami wedlug doswiadczenia bojowego - oznajmil. - Ja wezme dwa z szesciu pulkow te znajdujace sie posrodku obozu. Michael, poniewaz stosunkowo niedawno skonczyl Akademie i dlatego, ze zna tych ludzi, rowniez wezmie dwa pulki - te na lewym skrzydle, w tym jego wlasny, Trzeci Regiment. Ty, Corunna, zajmiesz sie Drugim Regimentem, a Amanda Czwartym. Wspominam o tym teraz, na wypadek gdybysmy nie mieli okazji naradzic sie w drodze. -Szkoda, ze ty i Michael nie mozecie wziac sasiednich regimentow - powiedzialem. - Mielibyscie szanse dzialac razem. Mozecie tego potrzebowac, majac do sprawdzenia po dwa pulki. -Ian musi sam przyjrzec sie Piatemu Regimentowi, o ile to mozliwe - wyjasnil Michael. - To Regiment Gwardii, najlepiej uzbrojony. A poniewaz moj pulk jest tradycyjnym wrogiem Regimentu Gwardii, oba celowo umieszczono jak najdalej od siebie - dlatego Gwardia rozlozyla sie posrodku obozu, a moj pulk na skrzydle. -Cos jeszcze? W takim razie ruszajmy - powiedzial Ian. Poszlismy w ciszy tym samym tunelem, z ktorego skorzystalismy wczesniej z Kensiem podczas wypadu na zbocze. Zostawilismy uchylony wlaz. Na zewnatrz rozstawilismy sie w odleglosciach dziesieciu metrow od siebie i zaczelismy biec truchtem w strone swiatelek obozu widocznych w oddali. Zajelo to nam ponad godzine. Uslyszelismy go ze sporej odleglosci. Nie przypominal wojskowej osady w przededniu bitwy, lecz przyjecie na otwartym powietrzu. Oboz mial ksztalt polkola. Jego srodek zajmowaly budynki w ksztalcie uli, z balonowego plastiku, ktore mozna bylo latwo wznosic na miejscu. Wokol nich staly skupiska zwyklych namiotow wszelkich typow i rozmiarow. Miedzy nimi i plastikowymi budynkami, a takze miedzy samymi budynkami panowal ozywiony, nieprzerwany ruch. Zatrzymalismy sie sto metrow od obozu, naprzeciwko srodka polkola. Moglismy tam stac i rozmawiac bez zadnego kamuflazu. Nawet gdybysmy nie mieli na sobie strojow maskujacych, halas i ruch w obozie zapewnilyby nam rownie dobra ochrone jak mur. -Powrot za czterdziesci minut - wydal rozkaz Ian. Sprawdzilismy zegarki i rozdzielilismy sie. Moj cel, Drugi Regiment, znajdowal sie miedzy dwoma regimentami Iana i dwoma Michaela. W tej czesci obozu bylo niewiele namiotow: glowne ich skupiska znajdowaly sie blizej jego srodka i na obu skrzydlach. Wsliznalem sie miedzy pierwszy rzad budynkow, przeskakujac od cienia do cienia. To bylo dziecinnie latwe. Nawet gdybym nie rozluznil sie wczesniej, podczas zwiadu na zboczu przed Gebel Nahar, uznalbym to za proste zadanie. Bylo oczywiste, ze nawet gdybym pojawil sie tutaj bez czarnego stroju maskujacego, w cywilnym ubraniu i do tego kaleczylbym miejscowy hiszpanski akcent, moglbym swobodnie przespacerowac sie po calym obozie. Ludzie w zwyklych ubraniach mieszali sie z wojskowymi w mundurach; natychmiast tez stalo sie jasne, ze niewielu cywili znano z nazwiska i twarzy. Jak na ironie, wlasnie moj ubior polowy mogl sciagnac na mnie niepozadana uwage... gdyby mnie zauwazono. Ale nie bylo niebezpieczenstwa, ze ktokolwiek mnie dostrzeze. Ludzie kursujacy miedzy budynkami i namiotami nie widzieli i nie slyszeli niczego, co nie znajdowalo sie pod nosem. W takich warunkach przemieszczanie sie nie zauwazonym po obozie sprowadzalo sie do tego, by poruszac sie cicho, to znaczy w rownym rytmie - lacznie z oddechem - a w razie koniecznosci zatrzymywac sie w zupelnym bezruchu, co z kolei oznaczalo, ze nalezy sie calkowicie rozluznic w kazdej pozycji, jaka sie akurat przybralo. Oczywiscie, najwazniejszy jest oddech. Uczymy sie tego podczas dziecinnych zabaw, zanim jeszcze osiagniemy wiek szkolny. Wystarczy poruszac sie w rownym tempie i nieruchomiec w odpowiednich momentach, aby pozostac nie zauwazonym. Ile razy zdarzylo sie wam, ze ktos, kto nie spodziewal sie zobaczyc was w danym momencie lub miejscu, przeszedl obok, nawet na was nie patrzac? Tak wiec, nie mialem klopotow z wykonaniem swojego zadania. Jak juz powiedzialem, doswiadczenie na zboczu wyostrzylo mi zmysly. Ogarnelo mnie znajome uczucie, ze poruszajac sie bezkarnie po naharskim obozie, skladam sie z samych oczu, nosa i uszu. Szybko okrazywszy swoj teren, dowiedzialem sie wszystkiego, co bylo mi potrzebne. Wiekszosc zolnierzy miala od dwudziestu kilku do czterdziestu lat. W innych okolicznosciach oznaczaloby to weteranow. W tym wypadku, wskazywalo na cos zupelnie przeciwnego - oportunistow, ktorzy lubili mundur, stosunkowo latwe zajecie oraz autorytet i wolnosc wynikajace ze sluzby w wojsku. Znalazlem kilka polowych promiennikow - lekkich, obslugiwanych przez trzech ludzi dzial, ktore nie tylko byly przestarzale, ale niepraktyczne w akcji w otwartym terenie, jak ten przed Gebel Nahar. Ciezsza bron, ktora mielismy rozmieszczona na obwalowaniach, poradzilaby sobie z nimi, gdyby tylko rebelianci sprobowali ich uzyc w akcji i na dlugo przedtem, zanim wyrzadzilyby jakakolwiek szkode grubym murom obronnym. Reczna bron roznila sie. Zauwazylem najnowsze promienniki, karabiny rozpryskowe i iglowe - u zolnierzy a takze najdziwniejsza, starozytna i wspolczesna, palna bron mysliwska i sportowa, nalezaca do cywili. Nie widzialem zadnych kusz i mieczy; ale wcale bym sie nie zdziwil na ich widok. Reczna bron nalezaca do cywilow i zolnierzy miala jednakze jedna wspolna ceche, ktora w swietle tego, co zaobserwowalem, zaskoczyla mnie - byla czysta i dobrze utrzymana. Najwyrazniej obchodzono sie z nia z respektem. Doszedlem do wniosku, ze dowiedzialem sie juz wszystkiego na temat tej czesci obozu. Skierowalem sie w strone pierwszego rzedu plastikowych budowli i pograzonej w ciemnosciach rowniny. Musialem nieco nadlozyc drogi, zeby ominac grupke pijanych zolnierzy, ktorzy wytoczyli sie z jednego z budynkow. W istocie, wygladalo na to, ze w obozie jest wielu pijanych, chociaz zaden z tych, ktorych widzialem, nie doprowadzil sie do stanu zamroczenia. Po drodze wyczulem, ze ktos cicho porusza sie rownolegle do mnie. Bylo wielce nieprawdopodobne, by w tym miejscu i czasie znalazl sie ktos, kto potrafilby poruszac sie z taka zrecznoscia i wprawa, oprocz naszej czworki. Poniewaz zauwazylem go w czesci obozu przylegajacej do terenu, ktory mial zbadac Michael, domyslilem sie, ze to on. Podszedlem blizej i natknalem sie na niego. "Musze ci cos pokazac - zasygnalizowal mi. - Juz skonczyles?" "Tak" - odpowiedzialem mu w ten sam sposob. "Wiec chodz". Poprowadzil mnie w strone jednego z wiekszych plastikowych budynkow na terytorium drugiego pulku. Dotarlismy na jego tyly. Jesli sie ma troche wprawy, nie jest trudno wdrapac sie po cichu na pochyle sciany takiej budowli. Michael zaprowadzil mnie na szczyt zaokraglonego dachu i pokazal maly otwor. Spojrzalem przez niego i zobaczylem siedzacych wokol stolu szesciu mezczyzn z naszywkami dowodcow regimentow; najwyrazniej wlasnie zakonczyli posilek. Bylo tam rowniez kilku oficerow nizszych rang, ale nie siedzieli przy stole. Plastik balonowy ma, oprocz innych, takze te zalete, ze dobrze tlumi dzwieki. Poniewaz stol znajdowal sie nie pod otworem obserwacyjnym, lecz pod jedna z polokraglych scian, w sporej odleglosci, nie moglem podsluchac ich rozmowy. Slyszalem slowa, ale nie rozumialem ich. Moglem jednak obserwowac sposob mowienia, gesty i reakcje rozmawiajacych. Po kilku minutach stalo sie dla mnie oczywiste, ze atmosfera przy stole jest napieta. Nie bylo otwartej klotni, ale oficerowie spogladali na siebie w wyraznie wyzywajacy sposob, w ich glosach dalo sie slyszec z trudem kontrolowany gniew, a powietrze bylo naladowane elektrycznoscia. Poczulem klepniecie w ramie i obejrzalem sie. Minelo pare sekund, zanim wzrok przystosowal sie do wzglednej ciemnosci panujacej na dachu budowli. Zobaczylem, ze Michael sygnalizuje mi cos rekami. "Spojrz na najmlodszego z dowodcow, tego po lewej, z czarnymi wasami. To dowodca mojego regimentu." Spojrzalem, rozpoznalem tego czlowieka i potwierdzilem skinieciem glowy. "Teraz popatrz na drugi koniec stolu. Widzisz dosc poteznego dowodce z siwymi bokobrodami i kwasna mina?" Spojrzalem, podnioslem glowe i znowu skinalem. "To dowodca Regimentu Gwardii. On i ten moj zaczynaja skakac sobie do oczu. Inaczej, siedzieliby obok siebie i udawali, ze wszystko, co bylo miedzy ich regimentami, poszlo w zapomnienie. Rownie zle jest miedzy mlodszymi oficerami, jesli wie sie, jakich oznak szukac. Potrafisz sie domyslic, o co poszlo?" "Nie - odpowiedzialem - ale przypuszczam, ze ty wiesz, inaczej bys mnie tutaj nie przyprowadzil." "Obserwowalem ich przez jakis czas. Wczesniej mieli rozlozone mapy i latwo bylo zgadnac, o czym rozmawiaja. O pozycji kazdego regimentu w szyku podczas jutrzejszej bitwy. Pogodzili sie w koncu, ale nikt nie jest zadowolony z ostatecznej decyzji." Skinalem. "Chcialem, zebys sam to zobaczyl. Juz sa gotowi skoczyc sobie do gardel. Sytuacja jest wybuchowa. Moze Amanda potrafi wyciagnac z tego jakies wnioski. Przyprowadzilem cie tutaj, poniewaz mialem nadzieje, ze kiedy wrocimy na miejsce zbiorki, poprzesz moja propozycje, zeby Amanda przyszla i sama to zobaczyla." Jeszcze raz kiwnalem glowa. Nawet ja od razu zauwazylem silne emocje przejawiane przez dowodcow. Zesliznelismy sie cicho po krzywiznie budowli na pograzona w ciemnosciach ziemie i ruszylismy na miejsce spotkania. Nie mielismy klopotow z wyszukiwaniem drogi przez oboz. Miejsce zbiorki znajdowalo sie poza zasiegiem lamp rozmieszczonych miedzy budynkami, Ian i Amanda juz na nas czekali; zatrzymalismy sie tam i obserwujac ruch w obozie, wymienilismy uwagi. -Zawolalem kapitana El Mana, zeby spojrzal na cos, co znalazlem - powiedzial Michael. - W moim rejonie odbywa sie narada dowodcow regimentow... Przerwal mu wystrzal z jakiejs antycznej broni palnej. Wszyscy odwrocilismy sie w strone obozu i zobaczylismy szczupla postac w bialej koszuli silnie odbijajacej swiatlo lamp, biegnaca w naszym kierunku. Z jednego z namiotow wysypala sie gromada mezczyzn, ktorzy rozejrzeli sie i rzucili w pogon. Scigany biegl prosto na nas, najwyrazniej pragnac wydostac sie poza oboz. Mozna by sadzic, ze zauwazyl nas i biegnie po pomoc; ale rozwoj sytuacji przeczyl temu wnioskowi. Pomysl, ze uciekinier bedzie szukal ratunku u obcych, wyekwipowanych tak jak my, byl nieprawdopodobny, a ponadto mezczyzna, oslepiony swiatlami obozu i tak nie moglby nas - ubranych na czarno dostrzec. Wszyscy padlismy na rzadka trawe rowniny, ale scigany w dalszym ciagu biegl prosto na nas. Od strony przesladowcow dolecial kolejny strzal. Oczywiscie, tylko wydaje sie, ze nie ma wyjscia z takiej sytuacji. Tak wcale nie jest. Szczescie i pech sa rownie czeste. Ta swiadomosc jednak nie pomaga, kiedy wszystko wydaje sie zmierzac ku najgorszemu. Uciekinier mial przed soba cala naharska rownine. Biegl jednak w nasza strone jak przyciagany na sznurku. Lezelismy nieruchomo. Istniala szansa, ze jesli nie nadepnie na ktores z nas, przebiegnie obok i nie dowie sie o naszym istnieniu. Nie nadepnal na nikogo, ale potknal sie o Michaela, zachwial i rzucil spojrzenie w dol, zeby sprawdzic, co mu przeszkodzilo w biegu. Spojrzal wprost na Amande, wytrzeszczajac oczy ze zdumienia. Sekunde pozniej wykonal zwrot w strone swoich przesladowcow i otworzyl usta do krzyku. Nieistotne, czy spodziewal sie, ze informacja o tym, co znalazl, ulagodzi ich, czy moze po prostu zapomnial w tym momencie, ze go scigaja. Mial najwyrazniej zamiar zdradzic nasza obecnosc i Amanda zrobila wlasciwa rzecz... nawet jesli rezultaty byly najmniej pozadane. Zerwala sie z ziemi jak sprezyna, jedna piescia uderzyla uciekiniera w grdyke, uprzedzajac jego krzyk, a druga tuz pod mostkiem, tamujac mu oddech i powalajac na ziemie, ale nie zabijajac. Musiala wstac, zajmujac polozenie miedzy nim a goniacymi. Ale ubrana na czarno, stanowiac kontrast wobec jaskrawej bieli jego koszuli, mignelaby im na moment przed oczami, nie zauwazona. A poniewaz mezczyzna lezal bez czucia, moglismy wymknac sie przesladowcom, ktorzy dowiedzieliby sie o nas po czasie. Jednak pech przesladowal nas nadal. Kiedy Amanda uderzyla uciekiniera, rozlegl sie nastepny strzal, wycelowany w nieruchomy obecnie cel. Upadla razem z nim, po czym zerwala sie natychmiast. - Swietnie... wszystko w porzadku - uspokoila nas. Ruszajmy! Pobieglismy tym samym, co wczesniej, rownomiernym truchtem, rozplywajac sie w ciemnosciach. Dopoki wiedzielismy o poscigu, nie bylo sensu marnowac energii. Oddalalismy sie w strone Gebel Nahar, a tymczasem goniacy dotarli do uciekiniera, otoczyli go, podniesli i zaczeli wypytywac. Zobaczylismy, ze swieca wkolo latarkami, ktore mieli ze soba, i przeszukuja rownine. Ale do tego czasu bylismy juz daleko, zwiekszajac dystans z kazda sekunda. Nie ruszyl za nami zaden poscig. -Niedobrze - powiedzial Ian, kiedy zniknely za nami swiatla i odglosy obozu. - Ale nic strasznego sie nie stalo. Co ci jest, Amando? Nie odpowiedziala. Nagle zachwiala sie, potknela i znowu upadla. W ciagu sekundy znalezlismy sie przy niej i ukleklismy wokol. Najwyrazniej miala klopoty z oddychaniem. -Przykro mi... - wyszeptala. Ian juz rozcinal jej ubranie na lewym ramieniu. -Nie ma duzo krwi - stwierdzil. Ton jego glosu zdradzal, ze jest na nia zly. Ja rowniez bylem zagniewany. Mogla sie zabic, probujac biec pomimo rany, ktorej nie nalezalo podrazniac. Zareagowala instynktownie, ukrywajac fakt, ze jest ranna, poniewaz nie chciala, bysmy wahali sie z ucieczka. Nietrudno zrozumiec impuls, ktory ja do tego pchnal... ale nie powinna byla tego robic. -Corunna - powiedzial Ian, odsuwajac sie na bok. To cos dla ciebie. Mial racje. Jako kapitan, czesto pelnilem na pokladzie role lekarza. Pochylilem sie i zbadalem rane najlepiej jak potrafilem. W niklym swietle gwiazd wygladala jak ciemna plamka na jasniejszym skrawku odslonietej skory. Obmacalem rane i przylozylem do niej policzek. -Pocisk malego kalibru - oznajmilem. Ian chrapliwie odetchnal. Tyle sam wydedukowal. Mowilem dalej. - Rana niezbyt grozna. Wysoko, tuz pod obojczykiem. Nie ma odmy oplucnowej, ale jama bedzie napelniala sie krwia. Masz trudnosci z oddychaniem, Amando? Nie mow, tylko skin albo potrzasnij glowa. Skinela. -Jak sie czujesz? Masz zawroty glowy? Slabo ci? Przytaknela. Skore miala pokryta zimnym potem. -Zaczyna sie szok - stwierdzilem. Znowu przylozylem ucho do jej piersi. -Zgadza sie - powiedzialem. - Pluco po tej stronie nie wypelnia sie powietrzem. Ona nie moze biec. W ogole nie powinna sie ruszac. Bedziemy musieli ja niesc. -Ja to zrobie - oznajmil Ian. Nadal byl zly... irracjonalnie zly, ale staral sie nad tym zapanowac. - Jak szybko, wedlug ciebie, powinnismy ja doniesc do Gebel Nahar? -Jej stan powinien pozostac bez zmian przez najblizszych pare godzin - powiedzialem. - Wyglada na to, ze nie sa uszkodzone zadne wieksze naczynia; a mniejsze same sie zabliznia. Ale jama oplucnowa po tej stronie napelnila sie krwia i pluco zapadlo sie. To dlatego Amanda ma klopoty z oddychaniem. Nie widac krwi na ustach, wiec prawdopodobnie pocisk... Obejrzalem ramie z drugiej strony, ale nie znalazlem zadnego sladu. -Nie przeszedl na wylot. Jesli w Gebel Nahar jest autolekarz i dostarczymy ja tam w ciagu nastepnych dwoch godzin, wszystko powinno byc w porzadku... pod warunkiem, ze bedziemy ja niesli. Ian wzial ja na rece. Wstal. -Glowa do dolu - polecilem. -Dobrze - odpowiedzial i przelozyl ja sobie przez ramie chwytem strazackim. - Nie, zaczekajcie... musimy podlozyc cos miekkiego. Michael i ja zdjelismy swetry i umiescilismy je na jego drugim ramieniu, Ian przeniosl Amande. Jej glowa zwisala mu na plecy. Wspolczulem jej. Nie byl to wygodny sposob podrozowania, a rana i brak oddechu jeszcze pogarszaly sprawe. -Sprobuj na poczatek isc powoli - zaproponowalem. -Dobrze. Ale nie mozemy tak isc przez caly czas powiedzial Ian. - Z tego miejsca sa jeszcze prawie trzy kilometry. Oczywiscie mial racje. Pokonanie takiego dystansu w wolnym tempie trwaloby zbyt dlugo. Szedlem za lanem, zeby obserwowac ranna. Im szybciej podlacze ja do autolekarza, tym lepiej, Ian stopniowo przyspieszal kroku, az w koncu maszerowalismy calkiem szybko, ale rownym rytmem. -Jak sie czujesz? - zapytal ja Ian. -Kiwnela glowa - poinformowalem go. -To dobrze - odparl i zaczal biec. Posuwalismy sie naprzod. Amanda nie probowala mowic, my rowniez nie odzywalismy sie. Od czasu do czasu podbiegalem do Iana, zeby sprawdzic jej stan. O ile moglem stwierdzic, nie stracila przytomnosci podczas tej dlugiej, trzesacej jazdy, Ian parl do przodu, bardziej jak automat niz czlowiek, ze wzrokiem utkwionym w odlegle swiatla Gebel Nahar. Istnieje pewien stan, w ktory wpada sie w sytuacji, kiedy mozna tylko liczyc sekundy albo zupelnie zapomniec o czasie. W koncu wszyscy - i sadze, ze Amanda takze, o ile byla zdolna do kontrolowania swoich reakcji - zatracilismy poczucie czasu, dopoki nie znalezlismy sie pod murami twierdzy, przy wejsciu do sekretnego tunelu Ksiecia. Kiedy umiescilem Amande w sekcji medycznej Gebel Nahar, wygladala naprawde bardzo zle i byla polprzytomna. Nic dziwnego. Nawet zupelnie zdrowa osoba nie czulaby sie najlepiej po trzydziestu minutach spedzonych w pozycji glowa do dolu. Na szczescie, sekcja medyczna byla dobrze wyposazona. Udalo mi sie znalezc przenosny zestaw do zamontowania na stojaku przy lozku - pompe prozniowa, zespol napedowy, dren. Nalezalo umiescic rure miedzy plucem a sciana klatki piersiowej, zeby odessac krew z jamy oplucnowej - zostawilem to autolekarzowi, poniewaz balem sie popelnic blad w dniu, w ktorym zdawal sie przesladowac nas pech. Nalezalo takze podlaczyc zestaw do transfuzji, zeby podczas tego zabiegu uzupelnic ilosc krwi. Jednakze, zadna z tych czynnosci nie byla trudna - nawet dla niezbyt doswiadczonej osoby - kiedy juz bezpiecznie dostarczylismy Amande do sekcji medycznej. Zrobilem w koncu wszystko, co trzeba, po czym zostawilem ja, zeby odpoczela - i tak nie byla w stanie robic nic innego. Poszedlem do biur, zeby odszukac lana i Kensiego. Zastalem ich tam obu. Sluchali, nie przerywajac mi, kiedy skladalem relacje ze sposobu leczenia Amandy i ocenialem jej stan. -Wnioskuje, ze powinna odpoczywac przez kilka nastepnych dni - powiedzial Ian, kiedy skonczylem. -Zgadza sie - potwierdzilem. -Powinnismy ja stad jakos przewiezc w bezpieczne miejsce do normalnego szpitala - stwierdzil Kensie. -Jak? - zapytalem. - Juz prawie swita. Naharowie strzela do kazdego pojazdu, ktory bedzie probowal opuscic to miejsce, ladem czy droga powietrzna. Nie uda sie to. Kensie smetnie kiwnal glowa. -Powinni juz teraz wyruszac - powiedzial Ian - jesli zamierzaja zaatakowac o swicie. Odwrocil sie do okna. Kensie i ja zrobilismy to samo. Wlasnie wstawal swit. Niebo bylo bladoniebieskie i ponure, a brazowy pas rowniny miedzy Gebel Nahar a odleglym obozem rownie przygnebiajacy i pusty. Bylo oczywiste, nawet bez lunety, ze zolnierze jeszcze nie zaczeli sie formowac w szyki, nie mowiac o wymarszu. -Po tych wczorajszych zabawach nie wybiora sie pewnie do poludnia - zauwazylem. -Nie sadze, zeby ruszyli tak pozno - odparl Ian z roztargnieniem. Potraktowal powaznie moja uwage. W kazdym razie, to daje nam troche czasu. Masz zamiar czuwac przy Amandzie? -Bede chcial od czasu do czasu do niej zajrzec. Wlasnie wybieram sie tam - powiedzialem. - Przyszedlem tylko poinformowac was, jak sie czuje. Ale miedzy wizytami moge sie na cos przydac. -Dobrze - skwitowal Ian. - Kiedy skonczysz, moze bys poszedl zobaczyc, czy Michael nie potrzebuje pomocy. Mowil, ze ma watpliwosci co do swoich muzykow. -W porzadku. - Wyszedlem. Kiedy dotarlem do sekcji medycznej, Amanda spala. Zamierzalem wymknac sie i dac jej odpoczac, ale obudzila sie i zauwazyla mnie. -Corunna - odezwala sie - jak ze mna? - Swietnie - odpowiedzialem, podchodzac do lozka. Potrzebujesz teraz duzo snu, zeby wyzdrowiec. -Jak wyglada sytuacja? - zapytala. - Juz jest dzien? Znajdowalismy sie w jednym z pozbawionych okien pomieszczen we wnetrzu Gebel Nahar. -Dopiero swit - odparlem. - Nic sie na razie nie dzieje. Tak czy inaczej, zapomnij teraz o wszystkim i odpoczywaj. -Bedziecie mnie tam potrzebowali. -Nie z drenem miedzy zebrami - powiedzialem. Lez i postaraj sie zasnac. Niespokojnie pokrecila glowa na poduszce. -Moze lepiej byloby, gdyby ktos strzelal celniej. Spojrzalem na nia. -Sadzac po tym, co o tobie slyszalem, powinnas wiedziec, ze kiedy sie lezy w szpitalnym lozku, nie jest to najlepszy czas na zamartwianie sie. Zaczela cos mowic, ale rozkaszlala sie i przez chwile milczala, dopoki nie minal bol spowodowany przez dren. Nawet glebszy oddech mogl teraz spowodowac przesuwanie sie rury i bol. Widzialem, jak plytko oddycha, ale nic nie moglem na to poradzic. -Nie - powiedziala. - Nie chce myslec o smierci, ale to wszystko wyglada zle. Dla calej naszej trojki nie ma stad wyjscia. Podobnie jak z sytuacji w Gebel Nahar. -Kensie i Ian potrafia sami podjac decyzje. -Tu nie chodzi o decyzje. To kwestia niemozliwosci. -Coz mozesz na to poradzic? - powiedzialem. -Powinnam moc. -Moze powinnas, ale czy mozesz? Odetchnela plytko. Powoli potrzasnela glowa. -Wiec daj sobie z tym spokoj - poradzilem. - Od czasu do czasu bede tu wpadal, zeby zobaczyc, jak sie czujesz. Czekaj cierpliwie na rozwoj wydarzen. -Jak moge czekac? - zapytala. - Boje sie siebie samej. Boje sie, ze moge rzucic wszystko na jedna szale i zrobic to, czego najbardziej chce... i w ten sposob zaszkodzic innym. -Nie zrobisz tego. -Ale moglabym. -Jestes wyczerpana - tlumaczylem. - Cierpisz. Przestan sie zadreczac myslami. Wroce za godzine lub dwie. Do tego czasu odpoczywaj! Wyszedlem. Ruszylem korytarzami, ktore zaprowadzily mnie do kwater orkiestry. Nie widzialem po drodze zadnych muzykow, ale ordynans jak zwykle byl na sluzbie w sekretariacie, a Michael w swoim gabinecie. Stal obok biurka z plikiem wydrukow w rece. -Kapitanie! - zawolal na moj widok. -Od czasu do czasu musze zagladac do Amandy oznajmilem. - Ale Ian zasugerowal, ze miedzy wizytami moge ci sie przydac. -Zawsze jest mi pan potrzebny, sir - odpowiedzial ze sladem usmiechu. - Pojdzie pan ze mna do magazynow? Musze sprawdzic pare rzeczy. Mozemy po drodze porozmawiac. -Oczywiscie. Opuscilismy gabinet. Michael poprowadzil mnie innymi korytarzami do sekcji magazynowej. Okazalo sie, ze chcial sprawdzic zautomatyzowany system dostawczy, ktory mial dostarczac potrzebne rzeczy do roznych czesci Gebel Nahar, na zamowienie lub w razie awarii sieci telekomunikacyjnej bez polecenia, w regularnych odstepach czasu. Nigdy wczesniej nie widzialem podobnego systemu. -Ranczerzy, ktorzy go zaprojektowali, starali sie uczynic z tego miejsca niedostepna twierdze - wyjasnil Michael, kiedy przegladalismy skrzynie przeznaczone dla roznych sekcji Gebel Nahar. Kazda skrzynia zawierala okreslone towary. Michael szedl od skrzyni do skrzyni, sprawdzajac ich zawartosc oraz dzialanie systemu dostawczego. Gorne swiatla byly bardzo jasne i do tego jeszcze odbijaly sie od betonowych scian pomalowanych na praktyczny bialy kolor. W rezultacie oslepialy, a jednoczesnie sprawialy niegoscinne wrazenie, wzmocnione przez nieruchomosc powietrza. Pracowaly tutaj wentylatory, podobnie jak w innych czesciach Gebel Nahar, ale z powodu duzej powierzchni magazynow oraz wysokiego sufitu wydawalo sie, ze nie ma zadnego ruchu powietrza. -Na szczescie dla nas - skomentowalem. Michael skinal glowa. -Tak, jesli jakiekolwiek miejsce zbudowano z mysla o obronie przez garstke ludzi, to jest nim Gebel Nahar. Nie spodziewano sie jednak, ze bedzie to tak mala garstka. Budowniczowie mysleli raczej o setkach rodzin, wraz ze sluzacymi i swita. Za to jesli bedziemy musieli bronic sie na trzech gornych poziomach, w wewnetrznym forcie, drogo zaplaca, zanim nas dostana. Obserwowalem go, kiedy pracowal. Nie bylo watpliwosci. Wygladal na znacznie bardziej zmeczonego, szczuplejszego i starszego, niz kilka dni temu podczas spotkania w porcie kosmicznym w Nahar City. Ale sama praca i ostatnie przezycia nie mogly zalamac go tak mocno, szczegolnie w jego wieku. Skonczyl sprawdzac system dostawczy i ostatnie skrzynie. Zawrocil. -Ian mowi, ze martwisz sie o postawe swoich muzykow podczas ataku - powiedzialem. Sciagnal usta. -Tak - odpowiedzial. Po chwili dodal: - Nie mozesz ich winic. Gdyby byli prawdziwymi zolnierzami, znalezliby sie w jednej z kompanii liniowych. W orkiestrze jest bezpiecznie, ale nie ma mowy o awansie. Potem wrocil mu humor i zmeczony, ale nie wymuszony usmiech. -Oczywiscie, dla kogos takiego jak ja - stwierdzil to ideal. -Z drugiej strony - powiedzialem - sa tutaj z nami. Zostali. -Coz... - usiadl ciezko na stosie pudel i wskazal mi drugi - do tej pory nie kosztowalo ich to nic, oprocz odrobiny ciezkiej pracy. Mieli poza tym dreszczyk emocji. Chyba mowilem panu o tym, kiedy lecielismy z Nahar City. Podniecenie... dramat... tym zyje wiekszosc Naharow; i umiera, jesli dramat okaze sie zbyt wielki. -Sadzisz, ze nie beda walczyli, kiedy przyjdzie pora? -Nie wiem. - Na jego twarzy znowu pojawil sie wyraz smutku. - Wiem tylko, ze nie powinienem ich winic, jesli nie beda. Zwlaszcza ja. -Taka postawa wynika z twoich przekonan. -Moze ich postawa rowniez. Nie mozna osadzac nikogo wedlug innych. Nigdy sie nie wie tyle, by dokonac porownania. -To prawda - powiedzialem. - Uwazam jednak, ze jesli nie beda walczyc, wyniknie to z mniej waznych powodow niz twoje. Wolno potrzasnal glowa. -Moze sie calkowicie myle. - Jego ton byl gorzki. Nie moge przeciez wyjsc ze swojej skory i spojrzec na to z boku. Ale boje sie. -Boisz sie? - Spojrzalem na niego. - Walki? -Chcialbym, zeby to chodzilo o walke - zasmial sie krotko. - Nie, obawiam sie, ze nie bede mial dosc woli, by nie walczyc, ze w ostatniej chwili wszystko wroci, dawne marzenia, dorastanie, szkolenie... i zaczne zabijac, nawet jesli bede wiedzial, ze w rezultacie to i tak nic nie zmieni i Naharowie zdobeda Gebel Nahar. -Nie sadze, zebys walczyl wlasnie o Gebel Nahar powiedzialem wolno. - Sadze, ze wyplywaloby to z naturalnego, normalnego instynktu przezycia... albo checi wspomozenia tych, ktorzy beda walczyli u twojego boku. -Tak - przyznal. Jego nozdrza rozszerzyly sie. Zaczerpnal tchu. - Was wszystkich. Temu wlasnie nie bede potrafil sie oprzec. To tkwi we mnie zbyt gleboko. Potrafilbym stac bezczynnie i pozwolic sie zabic. Ale czy wytrzymam, kiedy zaczna zabijac was... Amande, ktora juz jest ranna? Nie umialem mu odpowiedziec, ale uderzyla mnie ironia sytuacji. Zarowno on, jak i Amanda obawiali sie, ze instynkty pchna ich do zrobienia rzeczy, przed ktorymi wzbranial sie umysl. W milczeniu wrocilismy obaj do jego gabinetu. Kiedy tam dotarlismy, ordynans przekazal mi wiadomosc, ze mam skontaktowac sie z lanem. Zrobilem to. Twarz Iana spojrzala na mnie z ekranu, taka sama jak zawsze. -Naharowie jeszcze nie wyruszyli - poinformowal mnie. - Dzialaja tak nieprofesjonalnie, ze zastanawiam sie, czy nie moglibysmy wyslac stad przynajmniej Padmy. Moglby wziac jeden z malych pojazdow i poleciec do Nahar City. Przypuszczam, ze jesli go zatrzymaja i zobacza, ze jest Exotikiem, po prostu puszcza go. -Mozliwe - zgodzilem sie. -Chcialbym, zebys poszedl do niego z taka propozycja - powiedzial Ian. - Zdaje sie, ze wolalby tu zostac z wlasnych powodow, ale moze poslucha cie, jesli mu wytlumaczysz, ze zostajac tutaj, zwieksza ciazaca na nas odpowiedzialnosc. Szkoda, ze nie moge mu rozkazac, by wyjechal. On wie, ze nie mam takiej wladzy. -Dlaczego sadzisz, ze potrafie namowic go do opuszczenia Gebel Nahar? -To musi byc ktorys ze starszych oficerow - wyjasnil Ian. - Kensie i ja jestesmy zbyt zajeci, by tracic czas. Michael to kiepski wybor, a Amanda lezy w lozku. -W porzadku - postanowilem. - Pojde do niego od razu. Gdzie go moge znalezc? -Domyslam sie, ze w jego kwaterze. Michael powie ci, jak tam dotrzec. Bez klopotow dotarlem do apartamentu Padmy. Miescil sie niedaleko mojego. Padma siedzial przy biurku, nagrywajac notatki. Przerwal, kiedy zapukalem do drzwi i wszedlem do salonu w odpowiedzi na jego zaproszenie. -Jesli jest pan zajety, wpadne za jakis czas - zaproponowalem. -Nie, nie. - Obrocil sie z fotelem od biurka. Prosze siadac. Sporzadzam raport dla mojego nastepcy, ktory przybedzie tutaj z Exotikow. -Nie bedzie pan potrzebowal nastepcy, jesli wyjedzie pan stad natychmiast - powiedzialem. Zaczalem bez ogrodek, ale sam dal mi taka sposobnosc, a poza tym bylo niewiele czasu. -Rozumiem - odparl. - Czy Ian lub Kensie poprosili, zeby pan ze mna porozmawial, czy jest to panska inicjatywa? -Ian mnie prosil - przyznalem. - Naharowie opozniaja atak, wiec Ian uwaza, ze sa tak zdezorganizowani i nieudolni, iz mozna zaryzykowac lot do Nahar City. Bez watpienia zatrzymaja kazdy pojazd wylatujacy z Gebel Nahar, ale kiedy przekonaja sie, ze jest pan Exotikiem... Przerwal mi jego usmiech. -W porzadku - powiedzialem. - Niech mi pan powie, dlaczego nie mieliby pana puscic, kiedy przekonaja sie, z kim maja do czynienia? Wszyscy wiedza, ze Exotikowie nie sa zolnierzami. -Moze - powiedzial. - Na nieszczescie, William uwaza nas za makiawelicznych sprawcow wszelkich klopotow i zla, jakie istnieje. Teraz wiekszosc Naharow wyobraza sobie mnie jako poldiabla, wroga. W ich obecnym nastroju prawdopodobnie ucieszyliby sie z okazji zastrzelenia mnie. Popatrzylem na niego ze zdumieniem. Usmiechal sie. -Jesli tak przedstawia sie sprawa, dlaczego nie wyjechal pan juz dawno? - zapytalem go. -Mam swoje obowiazki. W tym wypadku, zbieranie informacji dla Mary i Kultis. - Obdarzyl mnie jeszcze szerszym usmiechem. - Jest to rowniez kwestia mojego temperamentu. Obserwowanie takiej sytuacji, jaka mamy tutaj, jest fascynujace. Nie wyjechalbym teraz, nawet gdybym mogl. Krotko mowiac, jestem tutaj uwiazany, podobnie jak wy wszyscy, wiec zostane, nawet jesli powody sa inne. Potrzasnalem glowa. -To swietny argument - stwierdzilem. - Ale jesli mi pan wybaczy, troche trudno w niego uwierzyc. -Dlaczego? -Przykro mi - powiedzialem - nie potrafie uwierzyc, ze trzymaja pana tutaj zasadniczo te same wzgledy co mnie. -Nie te same - odparl. - Rownowazne. Fakt, ze inni nie moga rownac sie z wami, Dorsajami, w waszej dziedzinie, nie oznacza, ze nie sa rownie oddani swoim sprawom. Prawa fizyki zycia dzialaja w nas wszystkich. Tyle ze przejawiaja sie inaczej w kazdym czlowieku. -Z identycznymi rezultatami? -Z porownywalnymi... moze pan usiadzie? - Padma usmiechnal sie lagodnie. - Sztywnieje mi kark, kiedy musze na pana patrzec w gore. Usiadlem na wprost niego. -Na przyklad - kontynuowal - dzieki dorsajskiej etyce pan i pozostali mozecie zaspokoic naturalna ludzka potrzebe dokonywania wielkich rzeczy. Naharowie nie maja podobnej etyki; ale odczuwaja taki sam glod, wiec tworza wlasne zwyczaje, pojecia "leto de muerte". Czy wy, Dorsajowie, macie prawo twierdzic, ze ich idee nie sa w stanie, w przeciwienstwie do waszej etyki, zapewnic prawdziwie heroicznych postaw, wiernosci swoim przekonaniom? -Oczywiscie, ze nie moge tak uwazac - przyznalem. - Ale na moich rodakach mozna przynajmniej polegac. Czy to samo mozna powiedziec o Naharach? -Nie. Prosze jednak zwrocic uwage na niebezpieczenstwa wyplywajace z przekonania, ze Dorsajowie sa godni zaufania, Exotikowie lagodni, a zolnierze Zaprzyjaznionych fanatyczni. Ta potoczna swiadomosc prowadzi do tego, ze za godnych zaufania uwaza sie wylacznie Dorsajow, powszechnie uwaza sie, ze osoby nie noszace blekitnych szat Exotikow nie moga byc prawdziwie, lagodne, i ze wiara kogos, kto nie pochodzi z Zaprzyjaznionych, musi byc slaba. Jestesmy ludzmi i mamy podobna nature. Zeby wszystko bylo jasne, nalezy najpierw przyjac, ze kazdy czlowiek ma wielkie pragnienia i zdolnosc do wielkich czynow, a nastepnie szukac ich we wszystkich... takze w Naharach. -Mowi pan podobnie jak Michael, kiedy rozmowa dotyczy Naharow. - Wstalem. - W porzadku, niech pan zrobi po swojemu i zostanie tutaj. Musze teraz isc, zanim pan mnie nakloni, zebym zaproponowal kapitulacje. Rozesmial sie. Byl juz czas, zebym zajrzal do Amandy. Poszedlem do sekcji medycznej. Amanda spala gleboko. Najwyrazniej udalo sie jej odlozyc na bok osobiste troski i odzyskac samokontrole, ktorej uczymy sie od dziecka. Jesli tak, oznaczalo to, ze przespi nastepne dwadziescia cztery godziny, co byloby dla niej najlepsze. Gdyby Naharom nie udalo sie przez ten czas dostac do wewnetrznego fortu, zrobilaby wielki krok w kierunku wyzdrowienia. Potrzebowala duzo sil na wypadek, gdyby sie jednak przedarli. Kiedy wyszedlem spomiedzy slepych murow na pierwszy taras, zaskoczylo mnie, ze slonce jest tak wysoko. Niebo bylo niemal bezchmurne i wial lekki wietrzyk. Zapowiadal sie goracy dzien, Ian i Kensie stali w dwoch koncach tarasu i przez kamery obserwowali naharski front. Michael, poza nimi jedyna obecna na tarasie osoba, rowniez stal przy kamerze, na wprost drzwi, przez ktore wyszedlem. Spojrzal na mnie, kiedy sie zblizylem. -Ruszyli - poinformowal mnie, odsuwajac sie od kamery. Spojrzalem na jasny w cieniu pancernej oslony, prostokatny ekran ukazujacy zalana slonecznym swiatlem rownine. Mial racje. Regimenty w koncu sformowaly sie do ataku i posuwaly sie teraz w naszym kierunku spacerowym krokiem. Moglem dojrzec pulkowe i kompanijne sztandary rozmieszczone wzdluz czola kolumny uformowanej w ksztalcie polksiezyca. Regiment Gwardii znajdowal sie posrodku, a Trzeci Regiment Michaela na prawym skrzydle. Z tylu mozna bylo dostrzec ciemny tlum, ktory tworzyli ochotnicy i rewolucjonisci w cywilnych ubraniach. Atakujace wojsko pokonalo juz jedna trzecia dystansu. Odsunalem sie od kamery i natychmiast czolo armii zmienilo sie w cienka linie z jasnymi blyskami odbitego swiatla slonecznego i kolorowymi plamkami, odlegla pod bezchmurnym niebem i wedrujacym coraz wyzej sloncem. -Dotra do nas za trzydziesci lub czterdziesci minut ocenil Michael. Spojrzalem na niego. W jasnym swietle dziennym byl blady i spiety. Wygladal jakby zostaly z niego same nerwy. Nie mial przy sobie broni, chociaz Ian i Kensie przytroczyli sobie do pasa pistolety, a za nami znajdowaly sie stojaki z gotowymi do uzycia karabinami rozpryskowymi. Na ich widok uswiadomilem sobie cos, co zauwazylem juz wczesniej, ale nie przywiazalem do tego wagi. Obok wnek z bronia nie bylo nikogo. -Gdzie sa twoi muzycy? - zapytalem Michaela. Przyjrzal mi sie. -Odeszli - odparl. -Odeszli? -Uciekli. Zbiegli. Zdezerterowali, jesli pan woli. Wytrzeszczylem oczy. -Masz na mysli, ze dolaczyli... -Nie, nie. - Przerwal mi, jak gdybym zamierzal zadac bolesne dla niego pytanie. - Nie uciekli do wrogiego obozu. Po prostu postanowili ratowac wlasna skore. Przeciez mowilem panu, ze moga to zrobic. Nie moze ich pan winic. Nie sa Dorsajami. Obrona twierdzy oznaczala dla nich pewna smierc. -Jesli Gebel Nahar zostanie zdobyta - dodalem. -Wierzy pan, ze nie zostanie? -Teraz to trudne - przyznalem - kiedy zostalismy sami. Ale zawsze istnieje szansa, dopoki jest ktos, kto bedzie walczyl. W Baunpore widzialem mezczyzn i kobiety strzelajacych ze szpitalnych lozek, kiedy wdarli sie Freilandczycy. Nie powinienem byl tego mowic. Zobaczylem cien w jego oczach i zorientowalem sie, ze moja uwage o Baunpore wzial do siebie, jak gdybym porownywal jego obecna postawe z ostatnimi wysilkami obroncow. Czasami moje blizny sa przeklenstwem, zamiast blogoslawienstwem. -To tylko luzna uwaga - wyjasnilem. - Nie zamierzalem oskarzac... -To nie pan mnie oskarza, to ja oskarzam siebie samego - odpowiedzial cichym glosem, spogladajac w strone maszerujacych regimentow. - Kiedy moi muzycy odeszli, wiedzialem, co to oznacza, ale jednoczesnie rozumialem, dlaczego podjeli taka decyzje. Nic wiecej nie moglem powiedziec. Obaj wiedzielismy, ze bez jego czterdziestu ludzi nie mozemy nawet marzyc o utrzymaniu pierwszego tarasu dluzej niz do chwili, kiedy pierwsze szeregi Naharow dotra do podstawy obwalowania. Przeciwnikow bylo zbyt wielu, a nas zbyt malo, by powstrzymac ich przed wdarciem sie na mury. -Prawdopodobnie ukrywaja sie tuz za murami - powiedzial. W dalszym ciagu mowil o czlonkach swojej orkiestry. - Jesli uda sie nam utrzymac przez dzien lub dwa, istnieje szansa, ze wroca... Urwal, patrzac ponad moim ramieniem. Obejrzalem sie i zobaczylem Amande. Nie wiem, jak udalo sie jej tego dokonac, ale najwyrazniej wstala ze szpitalnego lozka i przywiazala do siebie przenosny zestaw do drenowania. Mial wielkosc i ciezar grubej ksiazki. Byl przeznaczony dla pacjentow ambulatoryjnych, ale samodzielne przymocowanie go musialo byc dla niej pieklem, zwazywszy na bol, jaki odczuwala przy kazdym glebszym oddechu. A teraz stala tutaj, wygladajac jakby miala upasc w kazdej chwili. Mimo to trzymala sie prosto, a zestaw wisial na ramieniu, przywiazany pasem do prawego boku. Do lewego uda, na szpitalna koszule przytroczyla bron; a sama koszula byla rozpruta do polowy, zeby latwiej bylo chodzic. -Co ty, do diabla, tutaj robisz? - warknalem na nia. - Wracaj do lozka! -Corunna... - odpowiedziala mi najbardziej nieustepliwym i spokojnym spojrzeniem, jakie widzialem w zyciu nie wydawaj mi rozkazow. Przewyzszam cie ranga. Zamrugalem oczami. Wprawdzie poproszono mnie, zebym byl jej pilotem na czas tej podrozy i to w pewnym sensie oddawalo mnie pod jej rozkazy, ale twierdzenie, ze w sytuacji bojowej, jaka tutaj mielismy, przewyzsza ranga kapitana eskadry statkow wojennych, starszego latami i doswiadczeniem, bylo czystym nonsensem. Otworzylem usta i juz mialem wybuchnac gniewem... ale wybuchnalem smiechem. Sytuacja byla zabawna. Stalismy tutaj w piatke, wlaczajac Michaela, przeciwko paru tysiacom; a ja zamierzalem wdac sie w dyskusje, kto kogo przewyzsza ranga. Pomijajac fakt, ze tylko przez przypadek jej obecne zadanie dawalo jej prawo uznawania mnie za podwladnego, zaleznosc sluzbowa wsrod Dorsajow zawsze byla kwestia okolicznosci, regulowana z duza doza zdrowego rozsadku. Amanda najwyrazniej zamierzala zostac na tarasie; i, oczywiscie, ja nie chcialem w tej sytuacji robic z tego sprawy spornej. Oboje rozumielismy, co sie tutaj dzieje, co nie zmienialo faktu, ze nie powinna byla wstawac. Podobnie jak wczesniej Ian, tak teraz ja bylem na nia zly, mimo iz dostrzegalem komiczna strone sytuacji. -Nastepnym razem, kiedy bedziesz ranna, modl sie, zebym nie byl twoim lekarzem - powiedzialem. - A zreszta, co zamierzasz tutaj zdzialac? -Moge byc przy was - odparla. Zamknalem usta. Trudno spierac sie z taka odpowiedzia. Katem oka dostrzeglem, ze Kensie i Ian zblizaja sie z obu koncow tarasu. Za chwile znalezli sie przy nas. Spojrzeli na Amande, ale nic nie powiedzieli i wszyscy odwrocilismy wzrok w strone rowniny. Naharska armia zblizala sie w rownym tempie. W dalszym ciagu znajdowala sie zbyt daleko, by dalo sie dojrzec poszczegolnych zolnierzy. Stanowila po prostu linie o innym odcieniu niz sama rownina, z blyskami swiatla i kolorowymi plamkami. Ale stawala sie coraz grubsza. We czworke obserwowalismy jej powolny, ociezaly marsz. Przez cale zycie, podobnie jak podczas sporu z Amanda, przytrafialy mi sie chwile, kiedy wyraznie uswiadamialem sobie absurdalnosc roznych sytuacji. Przydarzylo mi sie to rowniez teraz. Jaki szalony bog zadecydowal, ze cala armia bedzie maszerowala na spotkanie z garstka ludzi... i ze ta garstka nie tylko bedzie na nia czekala, ale szykowala sie do jej odparcia? Jednakze poczucie smiesznosci szybko minelo. Naharowie maszerowali, poniewaz tradycja nakazywala im wystepowac przeciwko Gebel Nahar. My mielismy jej bronic, poniewaz przez cale zycie walczylismy nawet o przegrane sprawy, jesli im sie juz poswiecilismy. W innym czasie i miejscu wszystko moglo byc inaczej, ale to rozgrywalo sie tu i teraz. Wprowadzilo mnie to w stan, ktorego zawsze doswiadczalem przed bitwa. Jak gdybym znalazl sie w odosobnionym i spokojnym miejscu. Czekalem na to, co mialo nadejsc, i zamierzalem stawic temu czolo. Uswiadamialem sobie, ze Kensie, Ian, Michael i Amanda stoja wokol mnie, i wiedzialem, ze odczuwaja to samo. Miedzy nami nawiazala sie jakby telepatyczna wiez, wywolujac uczucie szczegolnej jednosci. W moim zyciu nie bylo niczego podobnego do tego uczucia jednosci i zauwazylem, ze ci, ktorzy choc raz go doswiadczyli, nigdy tego nie zapominaja. Jest jak jest i zawsze bylo, a my, obecni tu w tej chwili, jestesmy razem. Wobec tego poczucia wspolnoty nie istnieja zadne przeciwnosci. Na tarasie rozlegl sie cichy odglos krokow. Michael odszedl. Spojrzalem na pozostalych i miedzy nami zawisla nie wypowiedziana mysl. Poszedl po bron. Odwrocilismy sie ponownie w strone rowniny i zobaczylismy zblizajacych sie Naharow, ktorych mozna bylo teraz rozpoznac jako poszczegolne jednostki. Znajdowali sie tak blisko, ze slyszelismy odglosy ich marszu. Podeszlismy do krawedzi tarasu. Coraz silniejszy wiatr wial nam prosto w twarz. Byl jeszcze czas, by nacieszyc sie sloncem, cieplem i powietrzem. Jeszcze kilkaset metrow i Naharowie znajda sie w zasiegu maksymalnej skutecznosci naszych dzial... a my, oczywiscie, w zasiegu ich. Do tego czasu nie mielismy niczego pilnego do roboty. Za nami otworzyly sie drzwi. Odwrocilem sie, ale to nie byl Michael, lecz Padma, ktory podtrzymywal El Conde, podpierajacego sie laska ze srebrna glowka. Podeszli do nas. Przez chwile Ksiaze ignorowal nasza obecnosc, obserwujac maszerujace oddzialy. Potem zwrocil sie do nas. -Prosze panstwa - powiedzial po hiszpansku postanowilem dolaczyc do was. -Czujemy sie zaszczyceni - odpowiedzial Ian tym samym jezykiem. - Moze pan usiadzie? -Dziekuje, nie. Bede stal. Mozecie wrocic do swoich obowiazkow. Oparl sie na lasce i wyjrzal przez krawedz tarasu, nie zwracajac na nas uwagi. Odsunelismy sie, a Padma odezwal sie cichym glosem. -Jestem pewien, ze nie bedzie przeszkadzal - powiedzial. - Chcial tutaj przyjsc, a tylko ja moglem mu pomoc. -W porzadku - odparl Kensie. - A co z panem? -Ja rowniez chcialbym zostac - oznajmil Padma. Ian skinal glowa. Chrapliwy dzwiek wyrwal sie z gardla Ksiecia. Spojrzelismy na niego. Sztywno wyprostowany jak drzewce starozytnej wloczni, wpatrywal sie w zblizajacych sie zolnierzy. Na twarzy rysowala mu sie wscieklosc i pogarda. -Co to? - zapytala Amanda. Bylem rownie zbity z tropu jak pozostali. Do moich uszu dobiegl slaby dzwiek. Regimenty byly juz bardzo blisko; uslyszelismy pulkowe orkiestry i strzep melodii przyniesiony przez wiatr. Byla ledwo slyszalna, ale rozpoznalem ja, podobnie jak El Conde. -Graja "te guelo" - powiedzialem. - To zapowiedz, ze nie bedzie litosci. "Te guelo" to obietnica podciecia gardel wszystkim wrogom. Amanda uniosla brwi. -To nam graja? - zapytala. - Co to da, wedlug nich? -Moze mysla, ze muzycy Michaela nadal sa z nami, i moze maja nadzieje, ze ich w ten sposob wystrasza odparlem. - Ale prawdopodobnie graja to, poniewaz zawsze sie tak robi przed atakiem. Pozostali sluchali przez chwile. "Te guelo" jest melodia, wywolujaca dreszcze; ale, jak zauwazyla Amanda, nie ma sensu grac jej Dorsajom, ktorzy nigdy nie wycofuja sie z walki. -Gdzie jest Michael? - zapytala teraz. Rozejrzalem sie. To bylo dobre pytanie. Gdyby rzeczywiscie poszedl po bron, powinien juz do tego czasu wrocic na taras, a tymczasem nie bylo nawet sladu po nim. -Nie wiem - odpowiedzialem. -Ustawili przenosne dziala - oznajmil Kensie i przygotowuja je do strzelania. I tak sa zbyt daleko, zeby zagrozic murom. -Lepiej schronmy sie za obwalowaniami i przygotujmy do odpowiedzi na ich strzaly, kiedy podejda blizej - zadecydowal Ian. - Nie sa w stanie uszkodzic murow z takiej odleglosci, ale przy odrobinie szczescia mogliby zranic kogos z nas. Zwrocil sie do Ksiecia. -Czy bylby pan laskaw schronic sie za jedno ze stanowisk broni, sir... - zaczal. El Conde potrzasnal glowa. -Bede obserwowal stad - oznajmil, Ian skinal glowa. Spojrzal na Padme. -Oczywiscie - powiedzial Padma. - Pojde z wami... chyba ze moge sie przydac w jakis inny sposob? -Nie - stwierdzil Ian. Od strony zblizajacych sie zolnierzy dobiegl krzyk, ktory zagluszyl muzyke. Obejrzelismy sie w strone rowniny. Pierwsza linia atakujacych rzucila sie do biegu. Znajdowali sie zaledwie sto metrow od podnoza zbocza prowadzacego do murow Gebel Nahar. Nieistotne, czy wydano rozkaz ataku, czy tez - co bardziej prawdopodobne - ktos nie wytrzymal i wyrwal sie do przodu. Rozpoczal sie atak. Ci sposrod nas, ktorzy byli zaprawieni w walkach, zorientowali sie natychmiast, ze taki rozwoj wydarzen zapewnia nam chwilowa oslone przed ich przenosnymi dzialami. Nie chcac zabic swoich wlasnych ludzi, kanonierzy nie mogli na razie strzelac w strone Gebel Nahar. Tego rodzaju drobiazg mozna obrocic czasami na swoja korzysc... ale patrzac na rownine, nie mialem pojecia, co moglibysmy w tej chwili zrobic, zeby wplynac na rezultat bitwy. -Spojrzcie! To krzyknela Amanda. Wrzask atakujacych zolnierzy nagle ucichl. Amanda stala na krawedzi obwalowania, wskazujac na cos palcem. Zrobilem krok do przodu, zeby dojrzec fragment zbocza tuz pod pierwszym murem, i zobaczylem to co ona. Zolnierze z pierwszego szeregu ze wszystkich sil starali sie powstrzymac napor kolejnych atakujacych, ktorzy jeszcze nie widzieli tego co oni. W rezultacie, atak stopniowo tracil impet, w miare jak coraz wiecej zolnierzy wlepialo wzrok w to, co dzialo sie na zboczu. Unosil sie wlaz prywatnego tunelu Ksiecia. Dla naharskiej armii musialo to wygladac, jak gdyby na zboczu lada chwila miala ukazac sie jakas tajemna bron... i wlasnie to wzbudzilo watpliwosci w zolnierzach z pierwszego szeregu i sklonilo do zatrzymania sie. Nadal znajdowali sie dobre dwiescie lub trzysta metrow od wylotu tunelu, a atakujacy z pierwszej linii, zablokowani przez nastepne szeregi, z pewnoscia nagle doszli do wniosku, ze sa jak kaczki wystawione na strzal z broni, ktora zaraz pojawi sie w otworze. Ale oczywiscie nie pojawila sie zadna bron. Ukazala sie natomiast glowa w pulkowej czapce i z wystajacym z tylu z prawej strony kijem... a za chwile powoli wylonil sie przed nimi Michael. Nie mial broni. Byl jednak ubrany w paradny mundur kapelmistrza; w jego ramionach spoczywala gaita gallega, w wargach trzymal ustnik, a dluga piszczalka sterczala mu za plecami. Wyszedl na zbocze i zaczal maszerowac po zboczu, w strone Naharow. Zapanowala smiertelna cisza; w tej ciszy zabrzmialy dzwieki gajdy. Czysto i wyraznie dobiegly do nas stojacych na murach; i najwyrazniej dotarly rowniez do nieruchomych i cichych szeregow Naharow. Michael gral "Su Madre". Szedl naprzod krokiem marszowym, wyprostowany, pewnie trzymajac instrument. A przed nim podazala muzyka jak wyzwanie rzucone prosto w twarze wrogow. Samotna postac maszerujaca przeciwko szesciu tysiacom. Ze swojego miejsca widzialem go pod lekkim katem; dzieki kamerze dajacej na ekranie powiekszony obraz moglem dostrzec jego profil i plecy. Wygladal na spokojnego i skupionego. Zdawalo sie, ze calkowicie zniknelo poprzednie wyczerpanie i napiecie. Maszerowal jak na paradzie, pochloniety muzyka jak wykonawca na koncercie, a "Su Madre" przez caly czas szydzila i wykpiwala uzbrojone regimenty, stojace naprzeciwko. Dotknalem przyciskow kamery, zeby otrzymac zblizenie zolnierzy z pierwszej linii naharskiej armii. Na calej dlugosci szeregu stali niczym sparalizowani. Nic nie mowili, nic nie robili, tylko obserwowali Michaela, ktory szedl prosto, jakby zamierzal przemaszerowac miedzy nimi. Wszyscy stali i patrzyli. Ale ten bezruch nie mogl trwac dlugo... szok musial minac. Wkrotce zaczeli sie ruszac i rozmawiac. Michael znajdowal sie miedzy nami a nimi, a niewiarygodne tony jego instrumentu docieraly wyraznie do naszych uszu. Nagle uslyszelismy rowniez niski, narastajacy dzwiek, podobny do pomruku jakiegos ogromnego zwierzecia. Spojrzalem na ekran. Pulki nadal staly w miejscu, ale atakujacy, ktorych kolejno obserwowalem, otrzasneli sie juz z szokujacego wrazenia. Posrodku polkola zolnierze Regimentu Gwardii, ktory toczyl wojne z Trzecim Regimentem Michaela, potrzasali bronia, wymachiwali piesciami i wydawali okrzyki. Z tej odleglosci nie slyszalem, co mowia, a kamera nie mogla mi w tym pomoc, ale nie mialem watpliwosci, ze odpowiadaja wyzwaniem na wyzwanie, obelga na obelge. Wzdluz calej linii, z minuty na minute wrzalo coraz bardziej. Wszyscy widzieli, ze Michael jest nieuzbrojony i przez kilka minut to ich powstrzymywalo. Grozili, ale nie strzelali do niego. Nawet z tej odleglosci moglem wyczuc gotujaca sie w nich wscieklosc. Jest tylko kwestia czasu, pomyslalem, kiedy ktorys z nich straci panowanie nad soba i uzyje broni. Chcialem krzyknac do Michaela, zeby zawrocil do tunelu. Zahamowal impet ich ataku i wywolal zamieszanie. Z pewnoscia nie podejma na razie walki. Bylo niemal pewne, ze po takim wyzwaniu, po takim emocjonalnym wstrzasie, starsi oficerowie wydadza rozkaz wycofania sie i przegrupowania. Zyskalismy cenny czas. Moze za kilka godzin albo dopiero jutro zdolaja zmontowac drugi atak; a w tym czasie wewnetrzne napiecia lub inne wydarzenia moga zadzialac na nasza korzysc. Michael nadal trzymal ich w szachu. Gdyby odwrocil sie teraz do nich plecami, mozliwe ze nie zareagowaliby i zdazylby dotrzec do bezpiecznego miejsca. Nie moglem jednak przekazac mu tej wiadomosci, a on najwyrazniej nie zamierzal zawrocic. Szedl ciagle naprzod, naigrawajac sie z nich swoja muzyka, wysmiewajac, ze atakuja wszystkimi swoimi silami garstke obroncow. Naharowie tylko potrzasali bronia i wykrzykiwali zniewagi. Zaczalem teraz dostrzegac pewna roznice. Na skrzydle zajmowanym przez Trzeci Regiment postacie w mundurach zaczely dawac mu znaki, zeby sie wycofal. Przesunalem kamera wzdluz tego skrzydla i zobaczylem mezczyzn w cywilnych ubraniach. Niektorzy z tej rzeszy ochotnikow i rewolucjonistow wysuwali sie na czolo, klekali i przykladali bron do ramienia. Zolnierze z Trzeciego Regimentu odpychali tamtych i wyrywali im karabiny. Zaczela sie szarpanina. Powstrzymywano tych, ktorzy chcieli strzelac do Michaela. Bylo jasne, ze Trzeci Regiment przezywa rozterke miedzy zaangazowaniem w walke o Gebel Nahar a checia obrony swojego bylego kapelmistrza, ktory zdobyl sie na akt ogromnej odwagi. Ale zobaczylem tez cywila o twarzy fanatyka, ktorego musialo powalic na ziemie i przytrzymac trzech zolnierzy Trzeciego Regimentu, zeby nie mogl strzelic do Michaela. Obudzilo sie we mnie nagle podejrzenie. Przesunalem kamere w przeciwne skrzydlo i zobaczylem tam podobna sytuacje. Spoza zolnierzy w mundurach ochotnicy i rewolucjonisci w cywilu probowali powstrzymac Michaela. Niektorzy bez watpienia pochodzili z sasiednich ksiestw, gdzie uwielbienie dla dramatu i aktow odwagi nie jest czescia kultury, jak to ma miejsce w Naharze. Na tym skrzydle takze zolnierze starali sie przeszkodzic tym, ktorzy chcieli zastrzelic Michaela, ale tutaj wysilki te byly rozproszone i nieskuteczne. Dostrzeglem bron wszelkich typow wycelowana w Michaela. Nie docieraly do mnie zadne dzwieki i tylko po sportowych karabinkach i starozytnej broni palnej widac bylo, ze jest w uzyciu; na Michaela czyhala smierc. Szybko przesunalem obraz na niego. Przez chwile maszerowal dalej, jakby chronila go jakas niewidzialna zbroja. Potem zachwial sie lekko, odzyskal rownowage, pochylil sie do przodu i upadl. Po raz drugi - jedynie na moment - atakujacy ucichli, jakby na ich ustach zacisnely sie setki niewidzialnych dloni. Spojrzalem ponad lezacym cialem Michaela i zobaczylem, ze zarowno zolnierze, jak i cywile stoja bez ruchu i wpatruja sie w niego, jak gdyby nie mogli uwierzyc, ze w koncu dosiegly go kule. Nastepnie, na skrzydle przeciwleglym do tego, ktore zajmowal Trzeci Regiment, cywile zaczeli tanczyc i wymachiwac bronia... i nagle cala formacja zalamala sie, a oba skrzydla stopily sie ze srodkiem, kiedy zolnierze Trzeciego Regimentu rzucili sie na wyrazajacych radosc cywili, a Regiment Gwardii ruszyl im na pomoc. Rozpetala sie walka wrecz. W ciagu paru chwil wszyscy znalezli sie w jej wirze. Oszalaly tlum bez zadnego celu, poza tym, zeby zabic znajdujacego sie najblizej czlowieka, zajal miejsce karnej formacji, ktora tu stala zaledwie piec minut temu. Kiedy rozgorzala walka, zwarta masa cial rozprzestrzenila sie jak topniejace maslo; walczacy zajmowali coraz wiekszy teren, az w koncu znalezli sie obok miejsca, gdzie upadl Michael. Amanda odwrocila wzrok. Zauwazylem, ze zachwiala sie. Podtrzymalem ja, a ona oparla sie na mnie ciezko. -Chyba musze sie polozyc - szepnela. Zaprowadzilem ja do lozka, ktore czekalo na nia w sekcji medycznej. Ian, Kensie i Padma podazyli za nami, zostawiajac Ksiecia samego. Opieral sie na swojej lasce i patrzyl na to, co rozgrywalo sie na rowninie. Na jego twarzy malowala sie dzika satysfakcja jastrzebia siedzacego nad swoja ofiara. Byl zmierzch, kiedy ustaly wszystkie walki; wraz z zapadnieciem ciemnosci zaczelo rozlegac sie brzeczenie komunikatora przy glownej bramie. Jeden po drugim, muzycy Michaela wslizgiwali sie z powrotem do Gebel Nahar. Po ich powrocie Ian, Kensie i ja moglismy zejsc z warty, ktora kolejno pelnilismy do tej pory, ale dopiero po polnocy poczulismy sie na tyle bezpiecznie, by wyjsc po cialo Michaela. Amanda upierala sie, zeby pojsc z nami. Nie bylo powodu, by sie z nia spierac, natomiast wiele rzeczy przemawialo za tym, by pozwolic jej isc. Bardzo dobrze zareagowala na leczenie, a kolejne osiem godzin snu wyraznie odbudowalo jej sily. Poza tym, to ona zaproponowala, zeby zabrac cialo Michaela na Dorsaj i tam pochowac. Koszty podrozy miedzy swiatami sa tak duze, ze niewiele osob moze sobie na nie pozwolic i niewielu Dorsajow, ktorzy zgineli podczas pelnienia obowiazkow poza planeta, mialo pogrzeb w ojczystej ziemi. Na pokladzie statku kurierskiego bylo jednak dosyc miejsca, zeby zabrac cialo Michaela. Amanda uwazala, ze to wlasnie Michael rozwiazal problem swoim czynem za co cala Dorsaj byla mu cos winna. Zarowno Padma, jak i El Conde zgodzili sie, ze po dzisiejszych wydarzeniach Naharowie przez jakis czas nie wroca do idei rewolucji. Machinacje Williama nie powiodly sie. Ian i Kensie mogli teraz zostac i wypelnic kontrakt albo legalnie wycofac sie z niego pod pretekstem, ze nie mieli zadnego wplywu na sytuacje, w jakiej sie znalezli. Na koniec wszyscy, oprocz Padmy, wyruszylismy po cialo Michaela, zostawiajac na posterunku muzykow. Byl srodek nocy, kiedy sekretnym tunelem wyszlismy na rownine. -Ksiaze bedzie musial zbudowac sobie inny - skomentowal Kensie, kiedy znalezlismy sie pod wygwiezdzonym niebem. - Ten tunel to teraz bardziej pomnik narodowy, niz tajemne przejscie. Noc byla podobna do tej, kiedy Kensie i ja zrobilismy wypad w poszukiwaniu obserwatorow. Ale tym razem szukalismy martwego ciala. Po poludniu wszystkich rannych zabrali przyjaciele; podazajac do miejsca, gdzie upadl Michael, widzielismy gdzieniegdzie trupy. Przy uzyciu sprzetu mierniczego wbudowanego w kamery dokladnie okreslilismy to miejsce. Cial nie bylo duzo. Rozegrala sie tu raczej awantura z uzyciem broni niz prawdziwa bitwa, co nie zmienialo faktu, ze jej ofiary byly martwe. Nie mogli wrocic do zycia, podobnie jak Michael. Lekki, nocny wietrzyk od czasu do czasu owiewal nam twarze. Zbyt malo czasu minelo od walki, by odor smierci zapanowal nad polem. Obecnie scena pod gwiazdami, lacznie z martwymi cialami, swoja schludnoscia i antyseptycznoscia przypominala teatralna dekoracje. Dotarlismy do miejsca, gdzie powinno lezec cialo Michaela, ale nie znalezlismy go tam. Ian wlaczyl kieszonkowa latarke; razem z Kensiem uklekli, badajac ziemie. Ja czekalem z Amanda. Ian i Kensie byli doswiadczonymi oficerami polowymi, z praktyka w oddziale zwiadowczym. Ja stracilbym kilka godzin, zeby dostrzec to, co oni ogarniali jednym spojrzeniem. Po kilku minutach wstali i Ian wylaczyl latarke. Minelo kilka sekund, zanim nasze oczy na nowo przystosowaly sie do ciemnosci. Rownina znowu pojawila sie wokol nas, zastepujac ciemna sciane, ktora w jednej chwili stworzylo swiatlo latarki. -Byl tutaj - oznajmil Kensie. - Wyglada na to, ze spora grupa ludzi przeniosla jego cialo w jakies inne miejsce. Dosc latwo bedzie odnalezc droge, jaka przeszli. Poszlismy za sladem ze stratowanej ziemi i podeptanej trawy, zostawionym przez stopy tych, ktorzy niesli cialo Michaela. Pozostawiony przez nich trop byl na tyle wyrazny, ze ja sam nie mialem klopotu z wyszukiwaniem go, nawet w swietle gwiazd. Prowadzil w strone miejsca, ktore zajmowal srodek naharskiej armii, kiedy rozgorzala walka. Po drodze napotykalismy coraz wiecej cial. W koncu, w poblizu stanowiska Regimentu Gwardii znalezlismy Michaela. Stos, na ktorym lezalo jego cialo, widzielismy w swietle gwiazd jako ciemna plame, na dlugo, zanim do niego dotarlismy. Ale dopiero kiedy Ian wlaczyl latarke, zobaczylismy, co to naprawde jest. Byla to gora prawie metrowej wysokosci, dwumetrowej szerokosci i takiej samej dlugosci. Tworzyly ja przede wszystkim ubrania; ale miedzy nimi lezalo wiele innych rzeczy - pasy, ozdobne lancuchy, starozytna bron, tak stara, ze musiala nalezec do rodowych pamiatek, kosztownosci, a nawet buty i oficerki. Ale, jak powiedzialem, wieksza czesc stanowily ubrania - w szczegolnosci kurtki od mundurow lub koszule, chociaz bylo tez wiele rekawow lub kolnierzy z insygniami rangi, celowo oddartych przez wlascicieli. Na szczycie tego wszystkiego lezal na plecach Michael, z martwa twarza zwrocona w strone gwiazd. Nie musialem pytac o znaczenie tej sceny, po tym, jak widzialem obraz w porcie kosmicznym w Nahar City. Michael przyciskal do piersi nie miecz, ale "gaita gallega"; a pod nim bylo "leto de muerte" - prawdziwe "leto de muerte", zrobione ze wszystkiego, co ci, ktorzy walczyli z jego powodu, kiedy juz bylo za pozno, uznali za swoje najcenniejsze rzeczy. Kazdy dal to, co mogl najlepszego, zeby zbudowac loze dla zmarlego bohatera - loze triumfu, gdyz zgodnie z ich zasadami Michael zdobyl dzisiaj wszystko. W uznaniu zwyciestwa jego odwagi mogli jedynie zlozyc mu hold; z wlasnego zycia lub tego, co posiadali. Stalismy, patrzac w milczeniu. W koncu odezwal sie Kensie. -Nadal chcecie go zabrac do domu? -Nie - powiedziala Amanda, patrzac na martwego Michaela. Slowo to zabrzmialo niemal jak westchnienie. To jest teraz jego dom. Wrocilismy do Gebel Nahar, zostawiajac cialo Michaela z gwardia honorowa skladajaca sie z innych poleglych. Nastepnego dnia Amanda i ja opuscilismy Gebel Nahar, zeby wrocic na Dorsaj. Kensie i Ian postanowili wypelnic swoj kontrakt; wygladalo na to, ze nie beda mieli z tym klopotow. O swicie zolnierze regimentow zaczeli pojedynczo wracac do Gebel Nahar, proszac o przywrocenie do sluzby. Byli pokorni i, jak na Naharow, wyraznie skruszeni. Padma rowniez wyjezdzal. Zabral sie do portu kosmicznego razem z nami, podobnie jak Kensie i Ian, ktorzy chcieli nas pozegnac. Zatrzymalismy sie w glownym holu, zeby popatrzec jeszcze raz na obraz. -Teraz rozumiem - odezwala sie Amanda po chwili. Odwrocila sie od obrazu i lekko dotknela Iana i Kensiego stojacych po jej bokach. - Wrocimy - powiedziala i odprowadzila ich na bok. Zostalem z Padma. -Co ona rozumie? - zapytalem. - Pojecie "leto de muerte"? -Nie - odparl Padma miekko. - Amanda miala chyba na mysli, ze pojela to, co wczesniej zrozumial Michael, oraz jaki ma to z nia zwiazek, z nia i z kazdym, takze ze mna i panem. Poczulem chlod na karku. -Ze mna? - powtorzylem. -Zgubil pan czesc swojego ochronnego pancerza smutku i poczucia straty - wyjasnil. - W pewnym sensie, kiedy zainteresowal sie pan problemem Michaela, dopuscil pan znowu do siebie innego czlowieka. Spojrzalem na niego troche ponuro. -Tak pan mysli? - Zostawilem ten temat. - Musze isc i zaczac sprawdzanie statku przed startem. Moze pojdzie pan ze mna? Kiedy Amanda i pozostali wroca i nie zastana nas tutaj, bede wiedzieli, gdzie szukac. Padma potrzasnal glowa. -Lepiej sie juz pozegnajmy - stwierdzil. - Czeka na mnie wiele pilnych spraw, ktore odlozylem dla sprawy Gebel Nahar. Musze sie nimi zajac. Wiec powiemy sobie "do widzenia" teraz; a pan moze przekazac je pozostalym. -A zatem, do widzenia - powiedzialem. Nie podal mi reki, podobnie jak za pierwszym razem, ale poczulem promieniujace z niego cieplo. I przyszlo mi do glowy, ze moze ma racje. Ze Michael albo on, albo Amanda - a moze cala ta historia - starli lub odlupali kawalek z tej skorupy, ktora zamknela sie wokol mnie, kiedy zobaczylem smierc Else. -Moze jeszcze sie kiedys na siebie natkniemy - powiedzialem. -To bardzo prawdopodobne - zgodzil sie. Usmiechnal sie jeszcze raz, odwrocil sie i odszedl. Udalem sie do Sekcji Bezpieczenstwa, przedstawilem sie i poszedlem do statku kurierskiego. Sprawdzenie wszystkiego zajelo mi nie wiecej jak pol godziny - te statki specjalnego przeznaczenia praktycznie same wykonuja rutynowa kontrole. Kiedy skonczylem, tamci jeszcze sie nie pojawili. Juz mialem pojsc na poszukiwania, kiedy do srodka weszla Amanda i zamknela za soba wlaz. -Gdzie Kensie i Ian? - zapytalem. -Wezwano ich. Gubernatorzy wchodzacy w sklad Rady niespodziewanie pojawili sie w Gebel Nahar. Ian i Kensie musieli sie spieszyc na konferencje na szczycie. Obiecalam im, ze przekaze ci od nich slowa pozegnania. -W porzadku. Padma rowniez przesyla wam pozdrowienia. Rozesmiala sie i usiadla w fotelu drugiego pilota. -Bede musiala napisac do lana i Kensiego - stwierdzila. - Jestesmy gotowi do lotu? -Jak tylko dostaniemy pozwolenie. Zamknelas wlaz? Skinela glowa. Siegnalem do rzedu instrumentow pokladowych, wywolalem wieze kontrolna i poprosilem o pozwolenie na start. Nastepnie zajalem sie przygotowaniem ptaka do lotu. Trzydziesci piec minut pozniej wystartowalismy, a po kolejnych dziesieciu minutach bezpiecznie opuscilismy atmosfere. Przed wykonaniem pierwszego przejscia fazowego oddalilismy sie na wymagana odleglosc - okreslona wielokrotnosc srednicy planety. Potem, majac wolne rece i umysl, moglem poswiecic uwage Amandzie. Pograzona w myslach, wpatrywala sie w ogniki gwiazd widocznych na ekranie nawigacyjnym nad rzedem instrumentow. Patrzylem na nia przez chwile bez slowa, myslac, ze moze Padma mial racje. Kiedy rozmawiala ze mna w ciemnosci mojego pokoju o Ianie, pozostalem obojetny, ale teraz kiedy siedziala obok mnie, czulem w niej zycie. Musiala wyczuc moje spojrzenie, poniewaz przerwala swoja prywatna konsultacje z gwiazdami i popatrzyla na mnie. -Cos cie dreczy? - zapytala. -Nie - odpowiedzialem. - A raczej tak. Nie wiem, co mialas na mysli, kiedy patrzac na obraz w glownym holu, powiedzialas, ze teraz rozumiesz. -Naprawde? - Obserwowala mnie przez ulamek sekundy. - Mialam na mysli, ze zrozumialam to, co wczesniej pojal Michael. -Padma stwierdzil, ze wedlug niego, pojelas, jaki to ma zwiazek z toba... i z kazdym z nas. Nie odpowiadala przez chwile. -Zastanawiasz sie nade mna... lanem i Kensiem powiedziala. -To niewazne, nad czym sie zastanawiam - odparlem. -Wlasnie ze wazne. Poza tym, bez uprzedzenia obarczylam cie swoimi zmartwieniami. Wszystko bedzie w porzadku. Obaj wywiaza sie z kontraktu, a potem Ian poleci na Ziemie po Leah. Pobiora sie i osiada w Foralie. -A Kensie? -Kensie. - Usmiechnela sie ze smutkiem. - Kensie... pojdzie swoja droga. -A ty? -Ja pojde swoja. - Spojrzala na mnie tak, jak patrzyl na mnie Padma, kiedy stalismy przed obrazem. - Wlasnie to mialam na mysli, kiedy powiedzialam, ze juz rozumiem. Nalezy isc wlasna droga i postepowac po swojemu. Wtedy wszystko wychodzi. Michael to odkryl. -I zastosowal w praktyce, poswiecajac zycie. -Nie - powiedziala szybko. - Niczego nie poswiecil. Pragnal tylko dwoch rzeczy. Po pierwsze, byc Dorsajem, a po drugie, nigdy nie uzywac broni. I wydawalo sie, ze moze miec tylko jedno albo drugie. Ale pozostal wierny obu tym rzeczom i udalo mu sie. Postapil jak Dorsaj, ale nie uzyl broni... i w ten sposob powstrzymal armie. Patrzyla na mnie z taka moca, ze nie moglem odwrocic wzroku. -Kroczyl swoja droga i odnalazl sie - stwierdzila. Moja odpowiedz brzmi, ze ja tez pojde swoja droga, Ian swoja. I Kensie swoja... Urwala tak nagle, ze domyslilem sie, co zamierzala powiedziec. -Jest jeszcze za wczesnie - powiedzialem stlumionym glosem. - Daj mi troche czasu. Tak niewiele go uplynelo od jej smierci. Ale daj mi troche czasu, a moze... moze, nawet ja. WOJOWNIK Z powodu duzego ruchu w porcie kosmicznym w Long Island Sound liniowiec z Nowej Ziemi i Freilandii, planet Syriusza, mial opoznione ladowanie. Dwaj porucznicy policji, czekajacy na betonowej plycie, na otwartej przestrzeni poza oslona budynkow terminalu, postawili kolnierze plaszczy, chroniac sie przed zacinajacym deszczem. Deszcz ze sniegiem przechodzil w grad, ktory kasal i zadlil wszystkie odsloniete partie skory. Szare listopadowe niebo pastwilo sie nad nimi bez litosci i chwili przerwy. Rozlegla, ciagnaca sie w nieskonczonosc betonowa plaszczyzna wydawala sie tanczyc razem z bialymi ziarenkami.-Laduje - stwierdzil Tyburn, porucznik policji z Manhattanu, ryzykujac spojrzenie w gore, prosto w burze gradowa. - Pozwol mi mowic, kiedy sie z nim przywitamy. -Chetnie - odparl Breagan, oficer portu kosmicznego. - Jestem tu tylko po to, by cie przedstawic... i dlatego, ze jest to moj teren. Mozesz dostac Kenebucka, z jego koneksjami i milionami. Gdyby to zalezalo ode mnie, pozwolilbym temu zolnierzowi zajac sie nim. -To raczej on - powiedzial Tyburn - zajalby sie naszym zolnierzem... i dlatego jestem tutaj. Powinienes to wiedziec. Ogromna masa miedzygwiezdnego liniowca wyladowala na betonie dwiescie jardow od nich jak wielka gora. U podstawy wysunely sie schodki przypominajace metalowa noge i zaczeli wysiadac pasazerowie. Dwoch policjantow natychmiast wylowilo z tlumu wlasciwego czlowieka. -Jest wielki - stwierdzil Breagan z bezstronnym podziwem kogos, kto bezpiecznie stoi z boku. Ruszyli przed siebie. -Oni wszyscy sa wielcy, ci zawodowi zolnierze z Dorsaj - odpowiedzial lekko zirytowany Tyburn, wzruszajac ramionami. - Tacy sie rodza. -Wiem, ze sa ogromni - powiedzial Breagan. - Ale ten jest jeszcze wiekszy. Pierwsza fala pasazerow sunela teraz w ich strone, a wsrod tego tlumu ich zdobycz. Tyburn i Breagan ruszyli mu na spotkanie. Kiedy podeszli blizej, nawet mimo deszczu ze sniegiem mogli dostrzec kazdy rys jego ciemnej, nieruchomej twarzy gorujacej nad otaczajacymi go ludzmi, wyprostowana sylwetke w cywilnym ubraniu, ktore nosil tak, jakby to byl mundur. Tyburn stwierdzil, ze nie moze oderwac oczu od wysokiej postaci, ktora sie do niego zblizala. Spotykal juz wczesniej zawodowych zolnierzy z Dorsaj i nigdy nie mial watpliwosci co do ich pochodzenia. Ale ten mezczyzna byl kims wiecej niz tamci. Wygladal jak wcielenie dorsajskiego ducha. Byl jednym z blizniakow, przypomnial sobie teraz Tyburn fakty z jego dossier. Nazywali sie Ian i Kensie Graeme z Foralie na Dorsaj. Raport mowil, ze Kensie jest sympatyczny za dwoch, podczas gdy jego brata, Iana, zblizajacego sie teraz do Tyburna, uwazano za wyjatkowego ponuraka i odludka. Przygladajac sie temu mezczyznie, Tyburn byl sklonny uwierzyc aktom. Przez chwile nawet, kiedy deszcz i zimno zaczely dawac mu sie we znaki, niemal wierzyl w czesto powtarzane stwierdzenie, ze gdyby kiedykolwiek ci urodzeni zolnierze wycofali sie na swoja mala, skalista planete i rzucili wyzwanie reszcie ludzkosci, pozostale trzynascie zamieszkanych swiatow razem nie daloby im rady. Kiedys Tyburn smial sie z tego pomyslu. Teraz, patrzac na zblizajacego sie Iana, nie bylo mu do smiechu. Ten czlowiek zyl i umieral dla innych celow niz zwykli ludzie. Tyburn otrzasnal sie z tych mysli. Przypomnial samemu sobie, ze idacy w jego strone mezczyzna jest zawodowym zolnierzem... niczym wiecej. Ian juz prawie sie z nimi zrownal. Dwoch policjantow ruszylo przez tlum i przecielo mu droge. -Komendant Ian Graeme? - zapytal Breagan. - Jestem Kaj Breagan z policji portu kosmicznego. A to jest porucznik Walter Tyburn z policji manhattanskiej. Czy poswiecilby nam pan kilka minut? Ian Graeme skinal glowa niemal obojetnie. Odwrocil sie i ruszyl dlugim krokiem, do ktorego musieli sie obaj dostosowac. Odlaczyli sie od tlumu pasazerow i skierowali do slepych, metalowych drzwi w koncu terminalu, oznaczonych napisem "Nie upowaznionym wstep wzbroniony". W srodku wsiedli do windy, pojechali do biur na najwyzszym pietrze i weszli do jednego z gabinetow. Przez cala droge Ian Graeme nie odezwal sie ani slowem. Siedzial teraz na krzesle z taka sama obojetna cierpliwoscia, wpatrujac sie w Tyburna, ktory zajal miejsce za biurkiem, i w Breagana po prawej stronie, przy scianie. Tyburn odpowiedzial zafascynowanym spojrzeniem. Nie patrzyl na granitowa twarz, ale na potezne, zwisajace bezczynnie z obu poreczy krzesla rece. Z trudem oderwal od nich wzrok. -Coz, komendancie - zaczal, zmuszajac sie w koncu do spojrzenia na nieruchome rysy goscia - domyslamy sie, ze przybyl pan na Ziemie z wizyta. - Zeby zobaczyc sie z krewnym mojego oficera. Kiedy Ian wreszcie sie odezwal, jego glos byl niemal lagodny w porownaniu z calym wygladem. Gleboki, spokojny, ale beznamietny - jak glos kogos, kto zapomnial, jak sie gniewac lub grozic. Tyle ze... jest w nim jakis smutek, pomyslal Tyburn. -Z Jamesem Kenebuckiem? - zapytal Tyburn. -Zgadza sie - odpowiedzial Ian. - Jego mlodszy brat, Brian Kenebuck, nalezal do mojego sztabu podczas ostatniej kampanii na Freilandii. Zginal trzy miesiace temu. -Czy pan zawsze odwiedza krewnych swoich oficerow? - zapytal Tyburn. -Kiedy to tylko mozliwe. Zwykle gina podczas pelnienia sluzby. -Rozumiem - powiedzial Tyburn. Biurowe krzeslo, na ktorym siedzial, wydalo mu sie twarde i niewygodne. Przesunal sie lekko. - Nie ma pan broni, prawda, komendancie? Ian nawet sie nie usmiechnal. -Nie mam - odpowiedzial. -Oczywiscie, oczywiscie. - Tyburn poczul sie nieswojo. - To nie ma znaczenia. - Wbrew sobie zapatrzyl sie znowu na dwie ogromne dlonie. - Panskie... konczyny same w sobie sa smiertelna bronia. Rejestrujemy zawodowych karatekow i bokserow... wiedzial pan o tym? Ian skinal glowa. -Tak - mruknal Tyburn. Zwilzyl wargi i natychmiast zezloscil sie na siebie za to. Do diabla z rozkazami, pomyslal nagle, nie musze tutaj siedziec i robic z siebie glupca przed tym czlowiekiem, tylko dlatego ze Kenebuck ma znajomosci i miliony. -W porzadku, prosze posluchac, komendancie - powiedzial ochryple, pochylajac sie do przodu. - Otrzymalismy od policji polnocnofreilandzkiej informacje na pana temat. Podobno pana zdaniem Kenebuck - James Kenebuck - jest odpowiedzialny za smierc swojego brata, Briana. Ian spojrzal na niego, ale nie odezwal sie. -A wiec, czy to prawda? - zapytal Tyburn po dluzszej chwili. -Dowodca oddzialu, Brian Kenebuck - odpowiedzial Ian spokojnie - wbrew rozkazom poprowadzil swoj oddzial, liczacy wtedy trzydziestu szesciu ludzi, w glab terytorium wroga. Zostali otoczeni i wybici. Wrocil tylko on i czterech ludzi. Na podstawie Kodeksu Najemnikow postawiono go przed sadem polowym za swiadomie nieprawidlowe dowodzenie oddzialem w warunkach bojowych. Czterej zolnierze, ktorzy wrocili razem z nim, zeznawali przeciwko niemu. Uznano go winnym i kazalem go rozstrzelac. Ian zamilkl. W jego glosie, choc calkowicie beznamietnym, i w sposobie mowienia byla taka pewnosc siebie, ze kiedy skonczyl, Tyburn i Breagan dalej patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Brzeczaca w uszach cisza przywrocila Tyburnowi poczucie rzeczywistosci. -Nie rozumiem, co to wszystko ma wspolnego z Jamesem Kenebuckiem - stwierdzil Tyburn. - Brian okazal niesubordynacje i zostal za to skazany. To pan wydal rozkaz. Jesli zatem ktokolwiek jest odpowiedzialny za smierc Briana Kenebucka, to wedlug mnie, wlasnie pan. Po co laczyc z tym kogos, kogo tam nawet wtedy nie bylo, poniewaz przez caly czas przebywal na Ziemi? -Brian byl jego bratem - odpowiedzial Ian. Beznamietne stwierdzenie zabrzmialo spokojnie i rzeczowo w cichym, jasno oswietlonym gabinecie. Tyburn bezwiednie zacisnal w piesci spoczywajace na biurku dlonie. Zaczerpnal gleboki oddech i zaczal mowic bezbarwnym, urzedowym tonem. -Komendancie - powiedzial - nie udaje, ze rozumiem pana. Jest pan Dorsajem, produktem jednej z niewielkich kultur, ktore rozwinely sie wsrod gwiazd. Ja jestem tylko Ziemianinem starej daty... ale jednoczesnie policjantem z Manhattanu, a James Kenebuck... hm, jednym z podatnikow w Kompleksie Manhattanskim. Mowil, nie patrzac lanowi w oczy. Zmusil sie, zeby w nie spojrzec - byly ciemne i nieruchome. -Moim obowiazkiem jest poinformowac pana kontynuowal Tyburn - ze mamy podstawy przypuszczac, iz zamierza pan odplacic Jamesowi Kenebuckowi za smierc Briana Kenebucka. Sa to tylko podejrzenia i dopoki nie zlamie pan tutejszego prawa, bedzie pan mogl poruszac sie swobodnie i spotykac sie, z kim pan zechce. Ale to jest Ziemia, komendancie. Zrobil pauze, majac nadzieje, ze Ian odezwie sie lub poruszy. Ale Ian tylko siedzial i czekal. -Nie mamy tutaj zadnego Kodeksu Najemnikow, komendancie - kontynuowal Tyburn ochryplym glosem. - Ani zwyczaju wendety, zadnego "droit-de-main". Mamy natomiast prawo, ktore mowi, ze nawet jesli jakis czlowiek jest najgorszym morderca, nie moze mu spasc wlos z glowy, dopoki nie zostanie skazany w procesie sadowym. Otoz, nie jestem tu po to, by dyskutowac, czy jest to dobre, czy zle, lecz po to, by wyjasnic panu, jak sie przedstawiaja sprawy. - Tyburn utkwil spojrzenie w ciemnych oczach. - Wiem - powiedzial otwarcie - ze jesli jest pan zdecydowany zabic Kenebucka bez wzgledu na konsekwencje, nie moge panu przeszkodzic. Odczekal chwile, Ian w dalszym ciagu milczal. -Wiem tez - mowil dalej Tyburn - ze moze pan pojsc do niego jak kazdy inny obywatel i sprobowac go zabic golymi rekami, zanim ktokolwiek pana powstrzyma. Moge jednak pana zlapac po fakcie i dopilnowac, by osadzono i skazano za morderstwo. A nie ma watpliwosci, ze zostanie pan schwytany i osadzony. Nie moze pan zabic Jamesa Kenebucka i uciec z Ziemi... rozumie pan, komendancie? -Tak - odparl Ian. -W porzadku - powiedzial Tyburn, oddychajac gleboko. - Jest pan rozsadnym czlowiekiem i zawodowcem. Wiem sporo o Dorsajach. Jedna z waszych zasad glosi, ze zolnierz nie powinien narazac swojego zycia w beznadziejnej sprawie. A w pana przypadku, ukaranie Kenebucka za smierc jego brata jest beznadziejna sprawa. Zamilkl, Ian wyprostowal sie, zamierzajac wstac. -Prosze zaczekac chwile - poprosil Tyburn. To miala byc najtrudniejsza czesc rozmowy. Przygotowal mowe na te chwile i wielokrotnie ja sobie powtarzal... ale teraz stwierdzil, ze nie wierzy, by udalo mu sie przekonac Iana. -Jeszcze jedno slowo - powiedzial Tyburn. - Jest pan zolnierzem, weteranem pol bitewnych. Zapewne uwaza pan siebie za czlowieka skutecznego w dzialaniu. Jednak tutaj, na Ziemi, panskie szczegolne umiejetnosci sa w wiekszosci nielegalne. A bez nich jest pan nieskuteczny i bezradny. Inaczej przedstawia sie sprawa z Kenebuckiem. On ma pieniadze... miliony. I ma powiazania, wiele z nich niebezpiecznych. Urodzil sie i wychowal tutaj, w Kompleksie Manhattanskim. - Tyburn wpatrywal sie z napieciem w wysokiego, ciemnego mezczyzne, pragnac, by wszystko bylo jasne. - Rozumie mnie pan? Gdyby, na przyklad, zginal pan tutaj nagla smiercia, nie moglibysmy oskarzyc o to Kenebucka. Podczas gdy z cala pewnoscia podejrzenie padloby na pana, gdyby sytuacja byla odwrotna. Prosze o tym pomyslec. Nadal wpatrywal sie w niego, ale na twarzy Iana nie bylo widac zadnej zmiany swiadczacej o tym, ze dotarly do niego te slowa. -To wszystko - oswiadczyl Tyburn, pokonany. Patrzyl, jak Ian wychodzi. Dopiero kiedy odwrocil sie do Breagana, odzyskal odrobine szacunku dla siebie. Twarz drugiego policjanta byla blada. Ian wrocil do terminalu i zlapal taksowke, ktora miala go zawiezc do Kompleksu Manhattanskiego, do hotelu Johna Adamsa. Zameldowal sie w pokoju na czternastym pietrze, w czesci hotelowej przeznaczonej dla przejezdnych i zapytal o apartament Jamesa Kenebucka, znajdujacy sie w czesci dla stalych mieszkancow. Nastepnie wyslal kartke z pytaniem, czy moze zlozyc mu wizyte. Pozniej poszedl do swojego pokoju, rozpakowal bagaz, ktory juz dostarczono z portu kosmicznego, i wyjal mala, opieczetowana paczke. W tym momencie rozlegl sie cichy dzwonek i jego kartka pojawila sie z powrotem w szczelinie sciany pokoju, spadajac na umieszczona ponizej tace. Podniosl ja i przeczytal wiadomosc napisana olowkiem na odwrocie: Prosze przyjsc - K. Wsadzil kartke i paczuszke do kieszeni, po czym wyszedl z pokoju. Tyburn, ktory sledzil go do hotelu i za posrednictwem czujnikow umieszczonych w scianach i sufitach obserwowal wszystkie czynnosci Iana od momentu przyjazdu, do polowy uniosl sie z krzesla w pustym pokoju tuz nad apartamentem Kenebucka, dyskretnie zajetym przez policje na punkt obserwacyjny. Bezradnie zaklal i usiadl z powrotem, tropiac na ekranie polaczonym z czujnikami kolejne ruchy Iana. Jak do tej pory policjant niczego nie mogl robic legalnie... oprocz obserwacji.Patrzyl wiec, jak Ian duzymi krokami idzie wylozonym miekkim dywanem korytarzem w strone windy, jedzie na osiemdziesiate pietro i podchodzi do ciezkich, przezroczystych drzwi, oddzielajacych czesc hotelu zarezerwowana dla stalych gosci. Potrzymal kartke z wiadomoscia od Kenebucka przed ekranem obok drzwi, ktore rozsunely sie przed nim z lekkim sykiem. Wsiadl do drugiej windy i pojechal kolejne trzynascie pieter w gore. Otworzyly sie przed nim czarne drzwi. Zrobil krok do przodu i znalazl sie w malym foyer, otoczony przez trzech mezczyzn. Byli to ogromni osobnicy - jeden z nich, o zapadlych policzkach, przewyzszal nawet Iana. Wygladali na bardzo niebezpiecznych. Tyburn, obserwujac ich za posrednictwem czujnika umieszczonego przez policje dzien wczesniej w suficie foyer, rozpoznal wszystkich ze swoich akt. Nalezeli do swiata przestepczego i zostali wynajeci przez Kenebucka na wiesc o przyjezdzie Iana; byli uzbrojeni i brutalni - wsciekle psy podziemnego swiatka. Znalazlszy sie posrod nich, Ian zatrzymal sie. W pomieszczeniu zapanowal dziwny, nienaturalny bezruch. Trzej mezczyzni zawahali sie. Zamierzali przeszukac Iana i prawdopodobnie poturbowac go troche przy okazji. Cos jednak ich powstrzymalo, jakas nagla zmiana, ktora zawisla w powietrzu. Tyburn rowniez to wyczul; ale przez chwile nie uswiadamial sobie, o co chodzi. Dopiero potem do niego dotarlo. Chodzilo o zachowanie Iana. On, zauwazyl Tyburn, po prostu... czekal. Te sama obojetna cierpliwosc dostrzegl w nim w biurze. W ulamku sekundy, kiedy wszedl do pomieszczenia, zauwazyl mezczyzn, ocenil ich i zatrzymal sie. Teraz czekal, az ktorys z nich wykona pierwszy ruch. Wydawalo sie, jakby przez male foyer przebiegla czarna blyskawica. Dla obserwujacego Tyburna, podobnie jak dla trojki mezczyzn na dole, stalo sie jasne, ze pierwszy, ktory dotknie Iana, poczuje na sobie rece dorsajskiego zolnierza... rece przynoszace smierc. Po raz pierwszy w zyciu Tyburn widzial demonstracje wewnetrznej sily Dorsaja. Ian nie musial nosic zadnego emblematu, ostrzegajacego, ze jest niebezpieczny. Otaczajacy go teraz mezczyzni byli wscieklymi psami; ale Ian byl wilkiem. W calej trojce zaszla zmiana, ktora Tyburn natychmiast zauwazyl. Psy - nawet wsciekle - walcza, a przegrywajac uciekaja. Ale zaden wilk nie ucieka, zwycieza we wszystkich walkach, oprocz jednej, w ktorej ginie. Po chwili, kiedy stalo sie jasne, ze zaden z trzech mezczyzn nie ruszy sie, Ian zrobil krok do przodu. Minal ich, nie ocierajac sie o zadnego, podszedl do wewnetrznych drzwi, otworzyl je i wszedl. Znalazl sie w trzypoziomowym salonie z zajmujacym cala sciane oknem, za ktorym bylo widac noc i deszcz ze sniegiem. Salon byl duzy jak apartament i pelen ludzi, mezczyzn i kobiet w drogich ubraniach. Trzymali w rekach szklaneczki z koktajlami i rozmawiali, stojac lub siedzac. Powietrze bylo ciezkie od zapachu alkoholu, perfum i dymu papierosowego. Wydawalo sie, ze nikt nie zwrocil uwagi na jego wejscie, ale oczy wszystkich obecnych sledzily go skrycie, kiedy ich mijal. Przeszedl przez tlum, kierujac sie w strone postaci stojacej przed ciemnym oknem, mezczyzny prawie tak wysokiego jak on sam, wyprostowanego, atletycznie zbudowanego, z twarza o ostrych rysach pod jasnoblond wlosami. Mezczyzna ten wpatrywal sie w Iana z pewnym niedowierzaniem. -Graeme?... - zapytal, kiedy Ian zatrzymal sie przed nim. Pod pozorami uprzejmosci w jego glosie daly sie slyszec placzliwe, a zarazem szorstkie tony. - Moi chlopcy... pan - wyjakal - nic nie zostawil im przy wejsciu? -Nie - odpowiedzial Ian. - Pan, oczywiscie, nazywa sie James Kenebuck. Jest pan podobny do swojego brata. Kenebuck utkwil w nim wzrok. -Chwileczke - powiedzial. Odstawil szklanke, odwrocil sie i szybko ruszyl przez tlum gosci w strone foyer, zamykajac za soba drzwi. Podczas milczenia, jakie zapanowalo w pokoju, obecni uslyszeli niezrozumiale, ostre glosy, po ktorych nastapila cisza. Kenebuck wrocil do salonu, a na policzkach wykwitly mu czerwone plamy gniewu. Podszedl do Iana. -Tak... - zaczal zatrzymujac sie przed nim. - Oni mieli... zawiadomic mnie, kiedy pan przyjdzie. - Zamilkl, najwyrazniej czekajac na reakcje, ale Ian tylko stal, przygladajac mu sie badawczo. Niezdrowe rumience znowu pojawily sie na twarzy Kenebucka. -A wiec? - zapytal nagle. - Przyszedl pan porozmawiac ze mna o Brianie, nieprawdaz? O co chodzi? - I dodal ostrzejszym tonem, zanim Ian zdolal odpowiedziec: Wiem, ze zostal rozstrzelany, wiec nie musi mi pan przekazywac tej nowiny. Chce pan zapewne obwiescic mi, ze wykazal sie odwaga... odmowil zawiazania oczu i tak dalej... -Nie - powiedzial Ian. - Nie umarl godnie. Wysokie, muskularne cialo Kenebucka drgnelo lekko na te slowa, niemal tak, jakby uderzyly w nie kule wystrzelone przez niewidzialny pluton egzekucyjny. -Coz... to swietnie! - rozesmial sie ze zloscia. Przebyl pan cale lata swietlne, zeby sie ze mna zobaczyc, a potem mowi mi pan cos takiego! Myslalem, ze pan lubil Briana. -Lubilem go? - Ian potrzasnal glowa. Kenebuck zesztywnial, a na jego twarzy na chwile pojawil sie wyraz zaklopotania. - Prawde mowiac - mowil dalej Ian - on szukal slawy. I z tego powodu byl kiepskim zolnierzem, a jeszcze gorszym oficerem. Wydalilbym go ze swojej jednostki, gdybym zdazyl przed kampania na Freilandii. Z jego powodu stracilismy tamtej nocy trzydziestu dwoch zolnierzy, ktorzy byli z nim. -Aha. - Kennebuck opanowal sie i spojrzal kwasno na Iana. - Ma ich pan na sumieniu... o to chodzi? -Nie - odparl Ian. Nie polozyl nacisku na to slowo, ale swoim krotkim zaprzeczeniem skwitowal pytanie Kenebucka z szorstkoscia bliska pogardy. Policzki Kenebucka rozgorzaly. -Nie lubil pan Briana i sumienie nie dreczy pana... wiec po co pan tutaj przyszedl? - warknal. -Sprowadzil mnie obowiazek - odparl Ian. -Co? - Twarz Kenebucka zesztywniala. Ian siegnal wolno do kieszeni, jak gdyby, trzymany na muszce przez wrogow, zamierzal oddac bron i nie chcial, zeby jego ruch zostal zle zinterpretowany. Wyjal paczuszke. -Przywiozlem panu rzeczy brata - powiedzial. Polozyl paczke na stoliku obok Kenebucka. Ten popatrzyl w dol na paczke i rumieniec zniknal, a jego twarz stala sie prawie tak biala jak wlosy. Nastepnie wolno, z wahaniem, jakby zblizal reke do pulapki, siegnal i ostroznie podniosl pudelko. Odwrocil sie do Iana i utkwil w nim pytajacy wzrok. -Sa tutaj? - zapytal Kenebuck prawie szeptem i z dziwnym napieciem. -Rzeczy Briana - powtorzyl Ian, patrzac na niego. -Tak... oczywiscie. W porzadku - powiedzial Kenebuck. Wyraznie probowal wziac sie w garsc, ale jego glos w dalszym ciagu niewiele roznil sie od szeptu. - Domyslam sie... ze to konczy sprawe. -Tak - potwierdzil Ian. Zmierzyli sie wzrokiem. Do widzenia - powiedzial Ian. Odwrocil sie i ruszyl przez milczacy tlum do wyjscia. W foyer nie bylo juz trzech muskularnych mezczyzn. Ian wsiadl do windy i wrocil do swojego pokoju hotelowego. Tyburn, ktory majac klucze do sluzbowych wind, nie musial sie przesiadac po drodze, czekal juz na Iana. Ian nie wygladal na zdziwionego widokiem policjanta i tylko rzucil na niego obojetne spojrzenie, podchodzac do karafki z dorsajska whisky, ktora tymczasem dostarczono do pokoju. -Wiec to juz wszystko!? - wykrzyknal Tyburn z ulga. - Poszedl pan sie z nim zobaczyc, a on pozwolil panu odejsc. Moze sie pan teraz spakowac i odleciec. Sprawa zalatwiona. -Nie - powiedzial Ian. - Nic nie jest jeszcze zalatwione. - Nalal sobie kilka cali szczypiacej, ciemnej whisky i przesunal karafke nad nastepna szklaneczke. - Napije sie pan? -Jestem na sluzbie - odparl Tyburn ostro. -Teraz trzeba bedzie troche poczekac - powiedzial spokojnie Ian. Nalal odrobine whisky do drugiego naczynia, wzial obie szklaneczki, przeszedl przez pokoj i podal jedna gosciowi. Tyburn wzial ja mechanicznie, Ian podszedl do okna zajmujacego cala sciane. Na zewnatrz zapadla noc, ale deszcz ze sniegiem - slabo widoczny w swiatlach lezacego w dole miasta - nadal bebnil o szybe jak male duchy. -Daj spokoj, czlowieku, czego jeszcze chcesz? - wybuchnal Tyburn. - Nie widzisz, ze rowniez ciebie staram sie chronic... nie tylko Kenebucka? Nie chce, zeby kogokolwiek zabito! Zostajac tutaj, sam pan sie o to prosi. Powtarzam, ze na Manhattanie to pan jest bezbronny, a nie Kenebuck. Czy sadzi pan, ze on nie poczynil zadnych planow wobec pana? -Nic nie zrobi, dopoki nie bedzie pewny - oswiadczyl Ian, odwracajac sie od nawalnicy, bebniacej o szybe jak potepione dusze, ktore probuja dostac sie do srodka. -Pewny czego? Prosze posluchac, komendancie - Tyburn staral sie mowic spokojnie - pol godziny po otrzymaniu o panu informacji od policji polnocnofreilandzkiej Kenebuck zatelefonowal do mojego biura, zeby poprosic o ochrone policyjna. - Urwal ze zloscia. - Prosze tak na mnie nie patrzec! Skad mam wiedziec, jak dowiedzial sie o panskim przyjezdzie? Mowilem, ze jest bogaty i ma znajomosci! Ale chodzi o to, ze ochrona policyjna to tylko pretekst, zaslona dymna dla tego, co dla pana zaplanowal. Widzial pan tych gangsterow w foyer! -Tak - powiedzial Ian, nie zdradzajac zadnych uczuc. -Wiec radze o tym pomyslec! - Tyburn rzucil mu piorunujace spojrzenie. - Niech pan poslucha, nie jestem obronca Jamesa Kenebucka! Wiedzielismy, ze probowal pozbyc sie swojego brata, odkad ten skonczyl dziesiec lat, ale, niech to diabli, komendancie, Brian rowniez nie byl aniolem... -Wiem - wtracil Ian, siadajac na krzesle naprzeciwko Tyburna. -W porzadku. I tak panu opowiem ciag dalszy! oswiadczyl Tyburn. - Ich dziadek byl miejscowa wazna figura... bral udzial w kazdym kancie na wschodnim wybrzezu. Nalezal do mafii i mial miliony, ktorych nigdy nie odwazyl sie ujawnic, z powodu ich pochodzenia. W czasach ich ojca te miliony zasilily legalne interesy. Trzecie pokolenie, James i Brian, nie odziedziczyli niczego, co nie byloby legalne. Psiakrew, chocbysmy chcieli, nie moglibysmy im nawet wystawic mandatu za niewlasciwe przechodzenie przez jezdnie. James mial dwadziescia lat, a Brian dziesiec, kiedy umarl ich ojciec. Wraz z jego smiercia zniknela ostatnia plama na honorze rodziny. Ale bracia zachowali swoje podejrzane koneksje, komendancie! Ian siedzial ze szklaneczka w reku, patrzac na Tyburna niemal z zaciekawieniem. -Nie pojmuje pan tego? - warknal Tyburn. - Mowie panu, ze na papierze, zgodnie z prawem. Kenebuck to uczciwy obywatel, ale jego rodzina to gangsterzy i w tym duchu zostal wychowany! Nie chcial, zeby jego brat dzielil sie z nim pozycja nastepcy tronu, wiec postanowil pozbyc sie go. Nie mogl tak po prostu tego zrobic, wiec zaczal go niszczyc, osmieszac, lamac mu charakter, az Brian o jeden raz za duzo sprobowal dorownac starszemu bratu i przyplacil to zyciem. Ian wolno pokiwal glowa. -W ten sposob - powiedzial Tyburn - Kenebuckowi w koncu udalo sie. Przesladowal Briana, az chlopak uciekl i zostal zawodowym zolnierzem... a Kenebuck nigdy nie porzucilby wina, kobiet i spiewu na tak dlugo, by zablysnac w tej dziedzinie. A jest w stanie pokazac, co potrafi w wiekszosci dziedzin, w ktorych zechce, komendancie. Poza gangsterskimi sklonnosciami i swoimi milionami, ma sprawny umysl i cialo, z trenowania ktorego uczynil hobby. No coz. Okazuje sie, ze Brian nie byl dosc dobry i zabral ze soba paru zolnierzy, zabijajac sie, czyli robiac to, czego Kenebuck zawsze pragnal. Zgoda! Ale co pan moze zrobic w tej sprawie? Co mozna zdzialac wobec tych wszystkich powiazan, pieniedzy i prawa, ktore jest po stronie Kenebucka? A dlaczego, poza tym, mialby pan cokolwiek robic? -To moj obowiazek - stwierdzil Ian. Z roztargnieniem przelknal polowe whisky i teraz w zamysleniu obracal szklaneczke, obserwujac, jak brazowy plyn wiruje pod wplywem pedu i sily grawitacji. Podniosl wzrok na Tyburna. - Wie pan o tym, poruczniku. -Obowiazek! Czy to taka wazna rzecz? - zapytal Tyburn. Ian przyjrzal mu sie, a potem odwrocil wzrok w strone "duchow" bebniacych na prozno w okno, ktore nie pozwalalo im schronic sie przed panujacymi na zewnatrz ciemnosciami. -Nie ma nic wazniejszego od obowiazku - powiedzial Ian jakby do siebie. - Najemnicy maja prawo do opieki i ochrony ze strony swoich oficerow. Jesli tego nie otrzymuja, sa upowaznieni do szukania sprawiedliwosci, aby podobne rzeczy nie powtorzyly sie wiecej. Wymierzenie sprawiedliwosci to obowiazek. Tyburn zamrugal oczami i nagle odniosl wrazenie, ze wali sie na niego sciana. -Sprawiedliwosc dla tych trzydziestu dwoch poleglych zolnierzy Briana! - zawolal, kiedy dotarla do niego prawda. - Wlasnie to pana tutaj sprowadza! -Tak. - Ian skinal glowa, podniosl szklaneczke, jakby zwracal sie z toastem do duchow za oknem, i dokonczyl whisky. -Ale - powiedzial Tyburn, wytrzeszczajac oczy panskie dzialanie skierowane jest przeciwko cywilom. Poza tym jest pan bez broni, zdany na laske Kenebucka... Przerwalo mu brzeczenie komunikatora w jednym z rogow pokoju hotelowego, Ian odstawil pusta szklaneczke, podszedl do ekranu i wcisnal guzik. Jego szerokie plecy zaslanialy ekran, ale Tyburn uslyszal glos. -Graeme? W pokoju rozlegl sie glos Jamesa Kenebucka. -Graeme, posluchaj! Nastapila chwila ciszy. -Slucham - odpowiedzial Ian spokojnie. -Jestem teraz sam - oznajmil Kenebuck. Jego glos byl ochryply i pelen napiecia. - Moi goscie juz poszli do domu. Przegladalem wlasnie te paczke z rzeczami Briana... - nie dokonczone zdanie zawislo w powietrzu, Ian nie reagowal przez chwile. -Tak? - odezwal sie w koncu. -Bylem troche popedliwy... - przyznal Kenebuck, ale ton jego glosu nie zgadzal sie ze slowami. Brzmiala w nim wscieklosc. - Moze przyjdzie pan do mnie teraz i... jednak porozmawiamy o Brianie? -Zaraz bede - oznajmil Ian. Wylaczyl ekran i odwrocil sie. -Prosze zaczekac! - zawolal Tyburn, podrywajac sie z krzesla. - Nie moze pan tam pojsc! -Dlaczego? - Ian spojrzal na policjanta. - Zostalem zaproszony, poruczniku. Te slowa byly dla Tyburna jak mokry recznik rzucony w twarz. Oprzytomnial. -Zgadza sie... - wbil wzrok w Iana. - Ale czy pomyslal pan, w jakim celu pana zaprosil? -Mial czas sie zastanowic - powiedzial Ian. - I zajrzec do paczki Briana. -Ale... - Tyburn popatrzyl na niego spode lba. W tej paczce nie bylo nic waznego. Zegarek, portfel, paszport, jakies papiery... Celnicy dali nam liste. -Tak - potwierdzil Ian. - I dlatego zadzwonil, aby ponownie sie ze mna zobaczyc. -Ale czego on chce? -Mnie - odparl Ian. Napotkal zdziwione spojrzenie Tyburna. - Zawsze byl zazdrosny o Briana - wyjasnil niemal lagodnie. - Bal sie, ze kiedy ten dorosnie, przescignie go w wielu rzeczach. To dlatego probowal go zlamac, a nawet zabic. Ale teraz Brian wrocil, by stawic mu czolo. -Brian?... -W mojej osobie - powiedzial Ian. Ruszyl w strone hotelowych drzwi. Tyburn patrzyl za nim, a potem nagle, jak czlowiek otrzasajacy sie z oszolomienia, rzucil sie za nim dlugimi krokami w momencie, kiedy Ian otworzyl drzwi. -Prosze zaczekac! - warknal Tyburn. - On nie bedzie sam! Jego goryle sledza pana przez sciany. Na pewno zastawil pulapke... Ian z latwoscia uwolnil ramie. -Wiem - powiedzial i wyszedl. Tyburn zostal w otwartych drzwiach, gapiac sie za nim. Ian wsiadl do windy, a policjant pobiegl do sluzbowego wyjscia, zeby dotrzec do punktu obserwacyjnego nad salonem Kenebucka. Kiedy Ian po raz drugi znalazl sie w foyer, bylo tam pusto. Podszedl do drzwi salonu Kenebucka, stwierdzil, ze sa szeroko otwarte, i wszedl do rowniez pustego pokoju. Na stolikach w dalszym ciagu staly szklanki i przepelnione popielniczki. Swiatla byly przygaszone. Kenebuck wstal z fotela stojacego tylem do duzego okna. Ian podszedl i zatrzymal sie przed nim na odleglosc wyciagnietego ramienia. Kenebuck stal przez moment, wpatrujac sie w niego; mial napieta twarz. Nastepnie wykonal krotki, niemal niegrzeczny gest prawa reka, ktory swiadczyl, ze pil. -Prosze siadac! - powiedzial. Ian zajal wygodny fotel, a Kenebuck usiadl w tym samym, z ktorego przed chwila wstal. - Napije sie pan? - zapytal. Na stoliku obok stala karafka i szklanki, Ian potrzasnal glowa. Kenebuck nalal sobie. -Ta paczka Briana - zaczal nagle, a bialka jego oczu blyskaly, kiedy zerkal na Iana spod przymknietych powiek - to tylko rzeczy osobiste. Nic ponadto! -A czego jeszcze sie pan w niej spodziewal? - zapytal Ian spokojnie. Kenebuck nagle zacisnal dlonie na szklaneczce. Wbil wzrok w Iana, a potem wybuchnal smiechem, ktory zabrzmial troche niesamowicie w pustce duzego pokoju. -Nie, nie... - zawolal Kenebuck glosno. - To ja zadaje pytania, Graeme. Ja! Co pana sklonilo, zeby do mnie przyleciec z tak daleka? -Obowiazek - odparl Ian. -Wobec kogo... Briana? - Kenebuck wygladal, jakby mial zaraz znowu sie rozesmiac, ale rozmyslil sie. W jego oczach pojawil sie dziki blysk. - Co dla pana znaczyl ktos taki jak on? Sam powiedzial pan, ze go nie lubil. -To nie ma nic do rzeczy - stwierdzil Ian cicho. Byl jednym z moich oficerow. -Jednym z panskich oficerow! Byl moim bratem! To cos wiecej! -Nie - odpowiedzial Ian tym samym glosem - kiedy chodzi o sprawiedliwosc. -Co? - Kenebuck zasmial sie. - Sprawiedliwosc dla Briana? O to chodzi? -I dla trzydziestu dwoch zolnierzy. -Aha... - Kenebuck parsknal smiechem. - Trzydziestu dwoch zolnierzy... tamtych trzydziestu dwoch! Potrzasnal glowa. - Nie znalem panskich ludzi, Graeme, wiec nie moze mnie pan oskarzac o ich smierc. To byla wina Briana; Briana i jego pomyslu... Co to byla za akcja? Ach tak, on i jego trzydziestu dwoch czy trzydziestu szesciu zolnierzy mialo napasc na kwatere glowna wroga i wrocic z tamtejszym dowodca. Wrocic... okrytych chwala. - Kenebuck rozesmial sie znowu. - Ale nie udalo sie. To nie moja wina. -Brian zrobil to - powiedzial Ian - zeby panu cos udowodnic. Pan go do tego zmusil. -Ja? Co moglem poradzic na to, ze nigdy nie potrafil mi dorownac? - Kenebuck popatrzyl na swoja szklanke, pociagnal lyk i zaczal ja obracac w palcach. Usmiechnal sie lekko do siebie. - Nigdy nie mogl mnie dogonic. Spojrzal na Iana. - Jestem po prostu lepszy, Graeme. Radze to panu zapamietac. Ian nic nie odpowiedzial. Kenebuck nadal wlepial w niego spojrzenie; na jego twarzy z wolna pojawil sie wyraz wscieklosci. -Nie wierzy mi pan, prawda? - zapytal Kenebuck cicho. - Lepiej zeby mi pan uwierzyl. Nie jestem Brianem i nie przejmuje sie Dorsajami. Przyszedl pan tutaj, a ja pana przyjalem... sam. -Sam? - powtorzyl Ian. Po raz pierwszy Tyburn, obserwujacy obu mezczyzn z pokoju na gorze, uslyszal slad emocji - pogardy - w glosie Iana. A moze mu sie zdawalo? -Sam... wlasnie! - James Kenebuck zasmial sie, tym razem troche ostrozniej. - Jestem cywilizowanym czlowiekiem, a nie wiesniakiem z pogranicza. Ale nie musze byc glupcem. Tak, moi ludzie pilnuja pana za scianami tego pokoju. Bylbym idiota, gdybym tego nie zrobil. I mam to... - Zagwizdal i cos rozmiarow malego psa, ale wykonane z gladkiego, czarnego metalu, wysunelo sie zza sofy i na poduszcze powietrznej przeslizgnelo tuz nad podloga do ich stop. Ian spojrzal w dol. Byl to rodzaj torby z otworem na wierzchu, z ktorego wystawaly dwa metalowe czulki. Ian lekko skinal glowa. -Autolekarz - stwierdzil. -Tak - potwierdzil Kenebuck - reaguje na bicie serca osoby obecnej w pomieszczeniu. Widzi pan wiec, ze na nic by sie panu nie zdalo, gdyby pan w jakis sposob zdolal sie dowiedziec, gdzie sa moi straznicy i obezwladnil ich. Nawet gdyby probowal mnie pan zabic, to urzadzenie dotrze do mnie na czas. Tak wiec, jestem bezpieczny. Niech pan zrezygnuje! - Rozesmial sie i kopnal urzadzenie. Wracaj! - rozkazal, a ono wsliznelo sie za sofe. -Wiec widzi pan... - powtorzyl. - To tylko srodki ostroznosci. Nie ma tu zadnej pulapki. Jest pan zolnierzem... i co to oznacza? Wieksza sile. Lepsza taktyke. To wszystko. Wiec postaralem sie przewyzszyc pana liczebnie, uczynilem panska strategie bezuzyteczna - i kim pan teraz jest? Nikim. - Ostroznie odstawil szklaneczke na stolik z karafka. - Ale nie boje sie pana jak Brian. Poradzilbym sobie bez tych rzeczy, gdybym chcial. Ian siedzial, przygladajac sie mu. Pietro wyzej Tyburn zesztywnial. -Czyzby? - zapytal Ian. Kenebuck wytrzeszczyl oczy. Jego blada twarz wykrzywila sie. Wyplynal na nia rumieniec. Oczy zablysly. -Co pan probuje zrobic? Sprawdzic mnie? - krzyknal nagle. Zerwal sie na rowne nogi i stanal nad lanem, wymachujac z wsciekloscia ramionami. Tyburn wiedzial, ze jest to wykalkulowany, udawany, histeryczny gniew. Ale skad Ian Graeme mial o tym wiedziec? Nagle Kenebuck zaczal krzyczec. - Chce mnie pan wyprobowac? Mysli pan, ze jestem tchorzem i wycofam sie jak moj brat, ze... wyrzucil z siebie potok przeklenstw, wsrod ktorych czesto powtarzalo sie imie Briana. Raptem odwrocil sie i zawolal w strone sciany: - Wylazcie stamtad! W porzadku, wychodzic! Slyszycie mnie? Wy wszyscy! Wychodzic... Szafy na ksiazki obrocily sie, rozsunely i do pokoju weszlo czterech mezczyzn. Trzej z nich byli w foyer, kiedy Ian przyszedl pierwszy raz. Ostatni nalezal do tego samego typu ludzi. -Wylazic wszyscy! - wrzasnal Kenebuck do nich. Zamknac drzwi za soba. Pokaze temu Dorsajowi, temu... Na jego ustach pojawila sie piana i znowu zaczal rzucac przeklenstwa. Tyburn tak mocno scisnal brzeg stolu z ekranem, az zabolaly go palce. -To podstep! - mruknal przez zacisniete zeby do Iana, ktory nie mogl go uslyszec. - On to zaplanowal! Nie widzisz tego? -Graeme jest uzbrojony? - zapytal policyjny technik siedzacy po prawej stronie Tyburna. Tyburn odwrocil gwaltownie glowe i spojrzal na technika. -Nie - odpowiedzial. - A o co chodzi? -Kenebuck tak. - Technik wyciagnal reke i postukal w ekran, pokazujac na lewe ramie Kenebucka. - Pistolet. Tyburn zacisnal w piesc prawa dlon i z frustracja uderzyl w stol przed ekranem. -W porzadku! - krzyczal Kenebuck na dole, zwracajac sie do siedzacego Iana i szeroko rozkladajac ramiona. Masz szanse. Rzuc sie na mnie! Drzwi sa zamkniete. Myslisz, ze jest tu w poblizu ktos, kto mi pomoze? Spojrz! - Odwrocil sie i zrobil piec krokow w strone szerokiego okna siegajacego od wysokosci kolan do sufitu, wdusil przycisk i obserwowal rozsuwajace sie tafle szkla. Kilka wirujacych duchow-platkow sniegu wpadlo do srodka z mierzacej dziewiecdziesiat pieter pustki i zmienilo sie w krople wilgoci na parapecie, natrafiajac na oslone przed czynnikami atmosferycznymi. Kenebuck dumnym krokiem wrocil do Iana, ktory przez caly ten czas nie poruszyl sie ani nie zmienil wyrazu twarzy. Kenebuck opadl wolno na fotel, siadajac tylem do ciemnosci, chlodu i deszczu ze sniegiem. -O co chodzi? - zapytal zgryzliwym tonem. - Nic pan nie robi? Moze nie ma pan odwagi, Graeme? -Rozmawialismy o Brianie - przypomnial Ian. -Tak, o Brianie... - powiedzial Kenebuck powoli. Byl nieglupi. Chcial byc taki jak ja, ale obojetnie jak sie staral - i jak ja staralem sie mu pomoc - nie mogl tego dokonac. - Wlepil wzrok w Iana. - Wlasnie tak bylo... nie udawalo mu sie. To dlatego postanowil pojsc na terytorium wroga, choc nie mial szans. Wlasnie taki byl przegrany. -Z pewna pomoca - odezwal sie Ian. -Co? Co pan mowi? - Kenebuck wyprostowal sie w fotelu. -Pomogl mu pan przegrac - Ian mowil powaznym tonem. - Od czasu, kiedy byl mlodym chlopcem, wzbudzal w nim pan pragnienie, by panu dorownac... ryzykowac i wygrywac. Tyle ze ryzyko, ktore pan podejmowal, zawsze bylo niewielkie, a jego ogromne, gdyz pan juz sie o to staral. Kenebuck ze swistem wciagnal powietrze. -Przesada, Graeme! - stwierdzil cichym glosem. -Chcial pan - ciagnal Ian tonem uprzejmej rozmowy - zeby sie zabil. Ale tak sie nie stalo. Za kazdym razem wracal po wiecej, poniewaz wbil sobie do glowy, ze musi zrobic na panu wrazenie... nawet kiedy juz dorosl i poznal sie na panu. Wiedzial o wszystkim, ale mimo to chcial pana zmusic do przyznania, ze nie jest nieudacznikiem. Wypaczyl mu pan charakter. -Niech pan mowi dalej - syknal Kenebuck. - Niech pan mowi. -Opuscil wiec Ziemie i zostal zawodowym zolnierzem - kontynuowal Ian spokojnym tonem. - Nie zaciagnal sie z tych samych powodow, co mieszkaniec Newtona, urodzony zolnierz z Dorsaj lub glodny eks-gornik z Coby. Chcial udowodnic, ze myli sie pan co do niego. Znalazl jedyna dziedzine, w ktorej nie mogliscie ze soba konkurowac. Zaczal pisac do pana... przypominajac o tym, a zarazem proszac o pochwaly, ktorych nigdy sie od pana nie doczekal. Kenebuck siedzial w fotelu i glosno oddychal. Jego oczy blyszczaly. -Nie bylo zadnej odpowiedzi na jego listy - mowil Ian. - Przypuszczalnie sadzil pan, ze skloni go do popelnienia jakiegos desperackiego czynu, ktory wreszcie skonczy sie dla niego fatalnie. Ale nie zrobil niczego podobnego. Odnosil natomiast sukcesy. Awansowal. W koncu otrzymal range oficerska i zostal dowodca oddzialu, a pan zaczal sie martwic. Gdyby mial tak szybko piac sie w gore, wkrotce jako wyzszy oficer nie musialby brac udzialu w bezposredniej walce. Kenebuck siedzial zupelnie nieruchomo, lekko pochylony do przodu. Wygladal niemal tak jakby sie modlil albo calym wysilkiem woli zmuszal sie, by wysluchac Iana do konca. -W jego dwudzieste trzecie urodziny - dzien przed ta noca, kiedy wbrew rozkazom poprowadzil swoich ludzi na terytorium wroga - wyslal mu pan kartke urodzinowa... mowiac to Ian siegnal do bocznej kieszeni cywilnej marynarki i wyjal biala, zlozona kartke, po ktorej bylo widac, ze zostala gwaltownie zgnieciona, a nastepnie rozprostowana. Rozwinal ja i polozyl obok karafki na stoliku, rysunkiem i podpisem w strone Kenebucka. Kenebuck opuscil na nia spojrzenie. Obrazek przedstawial krolika, obok ktorego lezal karabin i helm, zajetego malowaniem szerokiego, zoltego pasa przez srodek wlasnych plecow. Pod obrazkiem napisano drukowanymi literami pytanie: PO CO Z TYM WALCZYC? Kenebuck wolno uniosl twarz znad rysunku i rozciagnal usta w grymasie bedacym imitacja usmiechu. -To wszystko...? - wyszeptal. -Nie - odparl Ian. - Bylo tam rowniez przyklejone to... Niedbale siegnal do kieszeni. -Nie, nie; nie pozwalam! - krzyknal Kenebuck. Nagle zerwal sie, skoczyl za fotel i zaczal sie cofac w strone ciemnosci za oknem. Wlozyl reke do kieszeni marynarki i wyjal z niej pistolet. W pokoju glosno huknal wystrzal, Ian nie poruszyl sie, ale jego cialo drgnelo pod silnym uderzeniem kuli. I nagle zareagowal. Niewiarygodnie szybko - choc szok po trafieniu kula unieruchomilby zwyklego czlowieka zerwal sie z fotela i ruszyl do przodu. Kenebuck krzyknal znowu - tym razem z czystym przerazeniem - i zaczal sie cofac, strzelajac. -Umieraj, ty...! Umieraj! - wrzeszczal. Jednak ogromna postac Dorsaja zblizala sie nieublaganie. Kule trafily go jeszcze dwukrotnie i az obrocily nim, ale jak futbolista strzasajacy z siebie przeciwnikow, parl do przodu, wielkimi krokami zmniejszajac dystans miedzy soba a cofajacym sie Kenebuckiem. Kenebuck krzyczac, dotknal nogami niskiego parapetu otwartego okna. Na sekunde jego twarz wykrzywila sie w grymasie przerazenia. Spojrzal na prawo i na lewo ale nie mial dokad uciec. Przez caly czas naciskal spust pistoletu, lecz w koncu rozlegl sie suchy trzask iglicy. Mamroczac cos, cisnal bron, ktora przeleciala daleko od Dorsaja, zblizajacego sie z wyciagnietymi rekami. Kenebuck cofnal sie gwaltownie przed atakujaca go postacia. Z wyciem bitego psa odwrocil sie i rzucil w ziejaca za oknem przepasc, zanim dosiegly go wielkie rece. Jego przerazliwy krzyk niosl sie w ciszy. Ian zatrzymal sie. Przez sekunde stal przed oknem, prawa reke nadal zaciskajac na tym, co wyciagnal z kieszeni. Nastepnie upadl jak walace sie drzewo. ...Akurat w momencie, kiedy Tyburn i technik wypalili otwor w suficie i skoczyli w dol. Wyladowali niemal na czyms malym, co wypadlo z reki Iana. Byly to dwa sklejone ze soba przedmioty. Maly pedzelek i przezroczysta tubka jaskrawozoltej farby. -Mam jednak nadzieje, ze zdaje pan sobie sprawe stwierdzil Tyburn dwa tygodnie pozniej w zimny, jasny, grudniowy dzien, kiedy on i wyleczony Ian stali w terminalu, czekajac na sygnal do wsiadania na liniowiec odlatujacy w kierunku Syriusza - jak pan ryzykowal z Kenebuckiem. Mial pan po prostu szczescie, ze tak sie skonczylo. -Nie - powiedzial Ian, jak zawsze bez emocji; byl troche wychudzony po pobycie w manhattanskim szpitalu, ale juz calkiem zdrowy, dzieki silnemu organizmowi. - To nie bylo szczescie. Wszystko rozegralo sie tak, jak zaplanowalem. Tyburn popatrzyl na niego ze zdziwieniem. -Jak to... - wyjakal. - Gdyby Kenebuck nie odeslal swoich goryli z pokoju, zeby stworzyc pozory, ze musial pana zastrzelic sam, kiedy wlozyl pan reke do kieszeni po raz drugi... lub gdyby pan nie mial kartki... - urwal, popadajac w zamyslenie. - Twierdzi pan...? - wytrzeszczyl na niego oczy. - Majac te kartke, postanowil pan zmusic Kenebucka, by przyjal pana sam...? -Chodzilo o osobisty pojedynek - powiedzial Ian. A walka to moje glowne zajecie. Zakladal pan, ze Kenebuck jest dobrze zabezpieczony przed moim atakiem, ale bylo przeciwnie. -Ale musial pan do niego przyjsc... -Rzeczywiscie - potwierdzil Ian niemal chlodno. W przeciwnym razie nie uwierzylby, ze musi mnie zabic... zanim ja zabije jego. Przez swoja decyzje usmiercenia mnie postawil sie w pozycji atakujacego. -Mial wszelkie atuty! - powiedzial Tyburn, krecac glowa. - Musial pan walczyc na jego terenie, gdzie czul sie silny... -Nie - odparl Ian. - Myli pan pozycje do ataku z pozycja obronna. Przychodzac tutaj, postawilem Kenebucka w takiej sytuacji, ze musial dowiedziec sie, czy naprawde mam kartke urodzinowa i czy wiem, dlaczego Brian wbrew rozkazom poszedl na terytorium wroga tamtej nocy. Kenebuck zaplanowal, ze jego ludzie w foyer przetrzasna mnie, zeby znalezc kartke... ale stracili zimna krew. -Pamietam - mruknal Tyburn. -Kiedy wreczylem mu paczke, byl pewien, ze jest w niej kartka, ale jej tam nie bylo - mowil dalej Ian. Stwierdzil, ze jedyne dla niego wyjscie to doprowadzic do sytuacji, w ktorej bede czul sie bezpieczny i przyznam, ze mam kartke i znam cala prawde. Musial to wiedziec, poniewaz Brian rzucil mu wyzwanie, nadstawiajac karku po otrzymaniu kartki. Fakt, ze Brian zostal pozniej osadzony i skazany, nie sprawial Kenebuckowi roznicy. To byla kwestia prawna, nie majaca zwiazku z silnym charakterem lub jego brakiem. Gdyby nikt nie dowiedzial sie, ze Brian byl dzielniejszy od starszego brata, to wszystko w porzadku; ale skoro ja wiedzialem, Kenebuck mogl ocalic reputacje jedynie na swoj sposob, czyli zabijajac mnie. -Prawie mu sie to udalo - stwierdzil Tyburn. Ktorakolwiek z tych kul... -Byl tam autolekarz - przypomnial Ian spokojnie. Taki czlowiek jak Kenebuck musial sie zabezpieczyc... podobnie jak musial zastawic te amatorska pulapke. Rozlegl sie sygnal z liniowca. Ian podniosl bagaz. - Do widzenia - powiedzial, podajac Tyburnowi reke. -Do widzenia - mruknal Tyburn. - Wiec pan po prostu pozwolil Kenebuckowi doprowadzic do konca jego plan. Nie moge w to uwierzyc... - Puscil reke Iana i patrzyl, jak wielki mezczyzna robi dwa pierwsze kroki w strone cielska statku lsniacego w zimowym sloncu. Potem nagle minelo odretwienie. Tyburn pobiegl za lanem i zlapal go za ramie. Ten zatrzymal sie i odwrocil, lekko marszczac brwi. -Nie moge w to uwierzyc! - krzyknal Tyburn. Twierdzi pan, ze poszedl do Kenebucka, wiedzac, ze zamierza pana nafaszerowac kulami... i to wszystko tylko po to, zeby wyrownac rachunki za trzydziestu dwoch zolnierzy pod dowodztwem czlowieka, ktorego pan nawet nie lubil? Nie wierze w to... nie moze pan byc tak pozbawiony uczuc! Nie obchodzi mnie, na ile jest pan zolnierzem! Ian spojrzal na niego w dol. Tyburnowi wydalo sie, ze twarz Dorsaja odplynela od niego, odlegla i kamienna jak rzezba na szczycie jakiejs lodowej gory. -Ja nie jestem tylko zolnierzem - powiedzial Ian. To byl blad, ktory popelnil rowniez Kenebuck. To dlatego myslal, ze latwo bedzie mnie zabic, pozbawionego militarnych akcesoriow. Tyburn, patrzac na niego, poczul dreszcz przebiegajacy mu po plecach. -Wiec, na Boga - krzyknal Tyburn - kim? Ian spojrzal z daleka prosto w oczy Tyburna i w koncu w jego glosie smutek zabrzmial tak wyraznie jak dzwiek okutych butow na nagiej skale. -Jestem wojownikiem - powiedzial Ian cicho. Odwrocil sie i odszedl. A Tyburn zobaczyl jego czarna sylwetke na tle zimowego, jasnego nieba, gorujaca nad pozostalymi pasazerami, zmierzajacymi w strone statku. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/