DICKSON GORDON R Childe #10 Inny GORDON R. DICKSON Tytul oryg. "Other"Przelozyl Marek Pawelec Copyright (C) 1994 by Gordon R. Dickson Copyright (C) 2003 for the Polish translation Rozdzial l Henry MacLean dopiero nad ranem skonczyl czyszczenie i skladanie pistoletu energetycznego, ktory ostatnie dwadziescia lat spedzil zakopany pod ziemia. Kiedy wsunal magazynek do grubej rekojesci, zauwazyl, ze kostki prawej dloni bieleja w kurczowym chwycie, a lewa reka podpiera go od dolu - jak zrobilby z zapasowym magazynkiem, w walce jako Zolnierz Boga. Na chwile wszystko wrocilo; odglosy broni, smrod plonacych budynkow - i trafiony seria igiel w gardlo, umierajacy milicjant. Blagajacy gestem, by polaczyl mu dlonie i oddal ostatnia przed smiercia posluge. Na chwile przerwal, pochylil glowe i oparl krawedzie zlaczonych dloni o brzeg stolu. -Boze - rozpoczal modlitwe - on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua - i jak Will, przebywajacy w Twoich objeciach. Kocham go rownie mocno. Wiesz Panie, czemu musze to zrobic. Jeszcze przez chwile siedzial, potem rozlaczyl dlonie i uniosl glowe. Stlamsil przywolane z glebin pamieci obrazy i dawne odruchy. Odeszly. Wsadzil pistolet z kabura do walizki i dorzucil kilka osobistych rzeczy. Chwile pozniej, przed wyjsciem, Henry zatrzymal sie w pograzonej w mroku kuchni by zostawic na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na ktorej napisal, dokad sie wybiera i ze zostawia im wszystko, ziemie, farme, zwierzeta. Napisal tez, ze ich kocha. Potem bezdzwiecznie, boso, z butami w reku, podszedl do glownego wejscia, otworzyl je i wyszedl, cicho zamykajac za soba drzwi. Zanim zalozyl buty, przez chwile stal u szczytu trzech drewnianych stopni. Zblizal sie koniec krotkiej wiosny, oddzielajacej na Harmonii, krazacej pod sloncem Epsilon Eridiani bardzo dluga, deszczowa zime od upalnego, rownie dlugiego lata. W nocy przez chwile padalo, ale teraz powietrze bylo nieruchome i stojac na schodach poczul mily, wilgotny chlod, ktory szybko przeminie za dnia. Swit byl jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu juz starl gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczaly go szare, zaorane juz i obsiane pola. Swiatlo Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawalo sie wszystko podkreslac i uwypuklac, nadajac dziwne wrazenie trojwymiarowosci. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przeksztalcila sie w doskonale gladkie zwierciadlo. Za kaluza, ziemia na podworzu byla mokra i ciemna, wyraznie rysowaly sie na niej sterczace tu i owdzie, oczyszczone przez deszcz, blekitne kamienie z bialymi zylkami, stanowiace plage ich pol. W kaluzy odbijala sie biel bezchmurnego nieba o swicie i sylwetka jego szczuplego, zylastego ciala o szerokich ramionach, ledwie zdradzajaca poczatki wieku sredniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materialu i podobnej kurtce, mial na sobie codzienny, zimowy stroj rolnika ze Zjednoczenia, ktorym byl juz od tylu lat. Wyroznial sie tylko biala koszula, beretem i zawiazanym pod szyja czarnym krawatem, ktore normalnie zarezerwowane byly na wyjscie do kosciola. Walizka z rzeczami osobistymi, ciezka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona byla z porysowanego, brazowego plastiku. Odstawil ja na chwile i pochylil sie, by zgrabnym ruchem wsunac nogawki do cholew siegajacych nad kostki butow. Potem podniosl bagaz i opuscil podworze, przechodzac pozbawiona poreczy kladka nad przydroznym rowem, skrecajac na drodze w prawo, w kierunku swojego celu. Powietrze tkwilo w niezwyklym bezruchu. Nie pojawil sie nawet najlzejszy powiew. Spokojne byly nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te zyjace w nocy wyciszyly juz glosy, a dzienne nie podjely jeszcze choru. Nie bylo rodzimych ptakow - ani zadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, ze importowanie ich byloby niepotrzebnym luksusem. Rownowage ekologiczna pomagaly utrzymac pasozyty owadow. Jednak roslinnosc wokol skladala sie niemal wylacznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i zywoploty dzielace pola zawdzieczaly oryginalne geny kolebce ludzkosci. Tylko wzdluz drogi, ktora szedl, rosly pojedyncze egzemplarze rodzimych roslin tej planety. Nazywano je Modlacymi sie Drzewami. Byly bardzo podobne do kaktusow saguarro ze Starej Ziemi, tyle ze mialy gruba, biala kore. Podobnie jak u tamtych, wyrastaly z nich przypominajace swiece galezie, choc te wyrastaly poziomo na przemian po dwu stronach pnia, by po jakichs czterech czy pieciu stopach skierowac sie pionowo w gore. Staly przy jego drodze niczym straznicy. Jak wszystko wokol, w bladym swietle przedswitu rzucaly widmowe, niewyrazne cienie, wyciagajace sie daleko w kierunku z ktorego szedl. Po przejsciu niewiele ponad kilometra minal maly kosciol, do ktorego przez wszystkie te lata nalezala jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawial poranna msze dla wszystkich czlonkow wiejskiej spolecznosci, ktorzy mogli sie tam zjawic o tej porze. Przez caly spedzony tu czas, Henry nigdy nie byl w stanie uwolnic sie od pracy na farmie i uczestniczyc w nabozenstwie. Stanal teraz na chwile, by posluchac, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmialo porannym hymnem "Powitajmy dzien!" Powitajmy dzien! Dzien pracy i starania Bozego planowania Powitajmy dzien! Powitajmy slonce! Slonce co wstaje by nas ogrzac Przez Pana uczynione Powitajmy slonce! Powitajmy ziemie! Ziemie karmicielke... Piesn przebrzmiala do konca i ucichla. Grzmiacy glos Gregga, niesamowicie potezny jak na tak drobnego, pomarszczonego czlowieka, oglosil temat kazania. -Jozue 8,26. - Slowa wyraznie dotarly do uszu Henry'ego. - Jozue zas nie cofnal reki, w ktorej trzymal oszczep. Na dzwiek tych slow w Henrym obudzily sie lodowate wspomnienia - ale nie uslyszal poczatku kazania. Zagluszyly je odglosy zblizajacego sie z tylu poduszkowca. Odwrocil sie, by zobaczyc zblizajacy sie pojazd. Odstawil walizke i stanal, czekajac. Podjechal do niego bialy poduszkowiec, juz przybrudzony pylem z drogi, choc byl swiezo umyty w chwili, gdy Henry opuszczal dom. Pojazd zatrzymal sie i opadl na ziemie, gdy wylaczono dmuchawy tworzace poduszke powietrzna unoszaca go w powietrzu. Z tylu siedziala zona jego syna z dwojka jego wnukow, trzy - i czteroletnim. Przy drazku sterowym z przodu siedzial Joshua, jego najstarszy - teraz tez jedyny - syn. Will, mlodszy z chlopcow zostal zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rzad Zjednoczenia. Joshua wcisnal klawisz otwierajacy przednie drzwi od strony Henry'ego i odezwal sie przez rozdzielajaca ich niewielka odleglosc. Jego kwadratowa twarz pod brazowymi wlosami przepelnialo nieszczescie. -Czemu? - zapytal. -Napisalem wam czemu - spokojnie odpowiedzial Henry. Jego czysty baryton brzmial rowno i w sposob kontrolowany, jak zawsze. - Wyjasnilem wam w liscie, ktory dla was zostawilem. -Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedl o krok i nachylil sie, by mowic do wnetrza pojazdu. Spojrzal na wyrazista twarz Joshuy, brazowe wlosy i masywna sylwetke. -Bleys mnie potrzebuje - powiedzial Henry ciszej. - Ty, moj synu, juz nie. Masz zone i dzieci. Potrafisz zajac sie farma rownie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze byla twoja. Juz mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. -Bleys ma Dahno! - odezwal sie Joshua. - Ma pieniadze i wladze. Jak moze cie potrzebowac bardziej niz my? -Twoje zycie jest bezpieczne - stwierdzil Henry. - Jako maz i ojciec, z farma, nie podlegasz poborowi, jak bylo z Willim. Wasze dusze sa bezpieczne w rekach Boga i nie obawiam sie o nie. Ale wielce obawiam sie o Bleysa. Wpadl w rece Szatana i tylko ja moge go ochronic, by dozyl chwili, kiedy sie uwolni. -Ojcze... - Joshule skonczyly sie argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczacych duszy i ciala, zawsze byly niezmienne jak gory. Patrzyl na stojacego przed soba szczuplego mezczyzne, tak nieznacznie dotknietego uplywem czasu, pomimo bieli przeswitujacej w brazowych wlosach. Wciaz silny. Wciaz pewien. -Mielismy nadzieje, ze zawsze bedziesz z nami - powiedzial, z glosem lamiacym sie na "nami". - Ze mna, Ruth i wnukami. -Czlowiek strzela, Pan Bog kule nosi - odpowiedzial Henry. - Wiesz, ze duchem i miloscia zawsze bede z wami. Przez dluzsza chwile po prostu patrzyli na siebie. W koncu Joshua wykonal gwaltowny gest, zapraszajac ojca do samochodu. -Wybierales sie piechota? - zapytal szorstko. - Zamierzales przejsc cala droge do Ekumenii? -Tylko do sklepu, potem chcialem zlapac czwartkowy autobus - odpowiedzial Henry. - Poduszkowiec nalezy teraz do ciebie. -Zawioze cie nim do Ekumenii i Bleysa! - Joshua powtorzyl gest. - Wsiadaj! Henry usiadl obok niego, a Joshua zamknal drzwi, ponownie uruchamiajac poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Glowna autostrada, z wbudowanym kablem sterujacym, byla oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknal jednopietrowy budynek sklepu. Henry poczul nagle i uslyszal cichy, cieply i przejety glos prawie w swoim uchu. -Dziadku... -To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry'ego, pochowanym na Cecie. Obrocil fotel do tylu i rozlozyl ramiona do siedzacych na tylnych siedzeniach wnukow. -Moje dzieci - powiedzial. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskal sie rownie mocno, co mlody Willie. Ich matka, Ruth, tez sie do niego przytulila, tak ze cala trojka przyciskala twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Uscisnal ich mocno i ucalowal wszystkich w czubki glow; dwie jasne blond, ktore z wiekiem sciemnieja do koloru wlosow ich ojca, i pofalowane, rudawe wlosy Ruth. Po prostu tulili sie do siebie bez slowa, pozwalajac, by czas przemijal, az nagle pograzyli sie w mroku, gdy automatycznie sciemnily sie szyby pojazdu. Ich slonce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczylo nad horyzont i swiecilo wprost w nich. -Bede was odwiedzal, kiedy tylko bede mogl - powiedzial do nich cicho, jeszcze raz uscisnal, potem puscil i odwrocil fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie sciemniala prawie do czerni, za wyjatkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani swiecacej niemal dokladnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjasnialo niebo nad nimi. -Wszystko w porzadku - stwierdzil Joshua. - Jestesmy juz na drodze kablowej. Na automacie. Posluszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pedzil przed siebie, kierujac sie do Ekumenii. Henry nie odpowiedzial. Otworzyl schowek w desce rozdzielczej przed soba i zaczal w nim grzebac. Po chwili znalazl i wyciagnal jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknal schowek i wsunal dlugie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzen wokol kabiny natychmiast zniknela, ustepujac miejsca trojwymiarowemu obrazowi pokoju z biurkiem. Siedzial za nim, przemawiajac, wysoki, mlody i bardzo przystojny mezczyzna, w koszuli rownie bialej jak Henry'ego, z opadajaca z ramion czarna peleryna o czerwonej podszewce. Widac bylo, ze jest to nagranie przemowienia. -Mozecie mowic o mnie Bleys - przemowil mlodzieniec glebokim, dzwiecznym barytonem, potrafiacym wywolywac w swoich sluchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, ze znali go dobrze. Mial oczy tak ciemnobrazowe, ze prawie czarne, rowne brwi i rownie ciemnobrazowe, krotkie, lekko faliste wlosy. -Nie przemawiam za zadnym kosciolem - odezwal sie dziwnie zapadajacym w pamiec, przykuwajacym uwage glosem - zadna partia polityczna czy wyznaniem. Jesli mam sie jakos okreslic, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkosci i martwiacym sie jej przyszloscia... Glos rozbrzmiewal dalej, wypelniajac kabine, wiezac siedzaca tam piatke osob swoim brzmieniem i slowami, pomimo ich znajomosci przeslania i osoby przemawiajacego. Tylko Joshua zauwazyl, zerkajac przez chwile w bok na twarz ojca, ze jego oczy nabraly barwy i twardosci bialo-niebieskich kamieni z podworka. Rozdzial 2 Bleys Ahrens krazyl po pokoju. Od chwili, gdy wrocil z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minela godzina. Jasne swiatlo dnia, ktory wstal nad farma, swiecilo przez przeszklona sciane jego apartamentu pod katem typowym dla wczesnego przedpoludnia. Stanowiaca jego "znak firmowy" czarna peleryna ze szkarlatna podszewka lezala odrzucona na jednym z krzesel dryfowych. Jeden z jej rogow na wpol zakryl stronice pozostawionej na krzesle antycznej, drukowanej ksiazki o faunie latajacej Starej Ziemi, odslaniajac jedynie obraz polujacego sokola bialozora, z glowa skierowana na bok, zamknietym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawal juz sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczal chodzic, podswiadomie zaczal stawiac coraz dluzsze kroki, tak ze teraz przemierzal obszerny apartament w zaledwie szesciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potezna postac w czarnej marynarce, waskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawala sie gorowac pod szerokim sufitem pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawal sie byc zbyt wielki na dostepna przestrzen, jak sokol zamkniety w klatce dosc duzej dla kilku kanarkow, lecz nie dla wielkiego, zwinnego lowcy jak on. Niecierpliwy sokol, ktory nie zamierzal dlugo pozostac w zadnej klatce i niedlugo z niej zniknie. I tak nigdy nie mial zamiaru zostac. Minelo juz ponad siedem lat od chwili, gdy stanal przed decyzja dotyczaca wyboru drogi zyciowej. Tak jak widzial to wtedy i teraz mial tylko dwie mozliwosci. Mogl przezyc swoj czas z ludzkoscia w jej obecnej formie, pozwalajac na stagnacje i powolne umieranie... ...Albo mogl sprobowac wszystko zmienic. Lata i tysiace godzin niezmordowanego treningu zmienily jego cialo i umysl w narzedzie i bron, ktorych bedzie potrzebowal. Szesnascie lat minelo od chwili, gdy przybyl na farme wuja Henry'ego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matke, dla ktorej stal sie chodzacym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat zycia spedzil, uswiadamiajac sobie swoja niesamowita samotnosc i jeszcze dwa na odkrycie, ze miedzy miliardami ludzi na szesnastu swiatach nie ma nikogo, kto by go zrozumial. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydowal sie doprowadzic matke do pozbycia sie go z jej zycia. Mimo wszystko, poniewaz religia stanowila sposob na zycie Henry'ego i jego dwoch synow oraz z powodu wciaz zywej nadziei na nalezenie do czegos, Bleys probowal odnalezc przyszlosc w ich wierze. Nie potrafil jednak wierzyc i nie mogl udawac wiary. Kiedy w koncu religijna spolecznosc farmerow zgromadzonych wokol kosciola, ktorego czlonkiem byl rowniez Henry wygnala go, odszedl z radoscia i przez ostatnie lata spedzone z bratem przyrodnim Dahno (mozliwe, ze pelnym bratem - kiedys bedzie musial to sprawdzic), byl zadowolony z tej decyzji. Na samotna droge, ktora wybral i na to co musial zrobic, potrzebowal sily. Uswiadomil to sobie juz te siedem lat temu i zajal sie budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony byl z osiagnietych wynikow - ze wszystkich, oprocz jednego. Pogodzil sie z faktem, ze stoi z dala od innych, ale oznaczalo to, ze potrzebuje mozliwosci siegniecia ponad ta przepascia - potrzebowal blyszczacego oka, ktore mogloby ich uwiezic... tak brzmial wers z jakiegos wiersza ze Starej Ziemi, o zeglarzu z blyszczacym okiem. Tak... Lecz okiem peta go. Weselnik Stoi w zakletym kole I slucha jak trzyletnie dziecko. Zeglarz przeparl swa wole. To wlasnie byla ostateczna wewnetrzna moc, nad stworzeniem, ktorej pracowal. Tysiace godzin cwiczen ciala i umyslu, uznajac, ze kazda opanowana umiejetnosc przysuwala go blizej do jej posiadania. Jednak czul, ze jeszcze jej nie opanowal. Dlatego wlasnie, z paroma drobnymi wyjatkami, ograniczal sie do nagrywania swoich przemowien. Trening nie mogl dac mu nic wiecej; umiejetnosc ta musiala zostac wykuta w czynie - jak sposob na optymalny szczyt miecza mozna bylo odnalezc jedynie w walce. Aby ja posiasc, musi opuscic Zjednoczenie i podjac dzialania na innych Mlodszych Swiatach. Nie mogl sie juz doczekac wyruszenia. A jednak cos go powstrzymywalo, cos ledwie wyczuwanego, lecz dajacego pewnosc - ostrzegajac. Nie byl jeszcze w pelni gotow do drogi. Wiedza na ten temat pojawila sie w sposob typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dajacy sie odeprzec sygnal z czegos, co zawsze okreslal jako "tyl umyslu". To okreslenie tkwilo w nim, odkad pamietal, juz we wczesnym dziecinstwie. Mial wrazenie, ze jego umysl jest niczym duzy pokoj podzielony na dwie czesci. Jedna - plytka, lecz szeroka przestrzen przed wysoka przegroda bez drzwi, jasna, widoczna i dajaca sie sprawdzic. Za przegroda znajdowala sie przestrzen rownie szeroka, lecz plytka, o krok zaledwie odlegla od poteznej, polprzejrzystej sciany czy ekranu - czegos w rodzaju blony, dosc cienkiej, by dalo sie przez nia cos zobaczyc, jakby za nia znajdowalo sie swiatlo. Wydawalo mu sie, ze w swietle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy poteznych, zlowieszczych ksztaltow, przesylajacych czasem wiadomosci do jasnego pokoju z przodu. W jakis sposob, jeszcze jako dziecko, zdawal sobie sprawe, ze jesli pozwoli zmusic sie do zycia tylko w tej malej czesci na przedzie, z wygaszonym swiatlem za przegroda - odcinajac to, czego moglby sie stamtad nauczyc - jego istota musialaby w koncu ulec zniszczeniu. Postanowil wiec sprobowac zrozumiec ledwie widoczne ksztalty, siegnac jakos przez polprzejrzysta blone. Chcial znalezc sposob na wykorzystanie ukrytej tam poteznej maszynerii i zmusic ja do pracy. Tak, by wszyscy w przyszlosci zyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy roznych specjalnosci sciaganych wiecznie przez jego matke, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawke, jaka byl jej syn, starl sie kiedys lagodnie z Bleysem, kiedy ten probowal powiedziec, ze czuje dzialanie podswiadomosci. -Nikt nie moze czuc dzialania swojej podswiadomosci - powaznie wyjasnil medyk, udzielajac nastepnie wyjasnienia przystosowanego do jego mlodego wieku, czemu tak wlasnie byc musi. Bleys, majac piec lat, byl zbyt madry, by probowac sie spierac. Po prostu wysluchal wykladu i dalej wierzyl w to, co wczesniej. Dzieki lekturom i sluchowi wiedzial lepiej. Podsluchal kiedys autora - przyjaciela i goscia, czasowego jak wszystkie znajomosci jego matki - wspominajacego, ze po latach pisania pracowal, nad scenami z ksiazki, ktora tworzyl nawet we snie, doslownie odtwarzajac i kierujac akcja swoich postaci. Rowniez w swoich lekturach - bo Bleys nauczyl sie czytac krotko po przekroczeniu wieku dwoch lat - natknal sie juz na wzmianke o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewietnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysilkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesiacach frustracji naukowiec oglosil wreszcie, ze przysnil mu sie waz z ogonem w paszczy, a budzac sie stwierdzil (prawidlowo): Oczywiscie! To pierscien! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikujacego swoje dziela w roznych mediach, jasne bylo, ze to czego doswiadczyli, zazwyczaj nie bylo przyjmowane jako mozliwe. Rzecz w tym, ze dzialalo. Tylko to sie liczylo. Teraz wlasnie podswiadomosc przekazywala mu jasna wiadomosc - Jeszcze nie teraz. Wciaz czegos mu brakowalo. Cos, co przeoczyl, nie zauwazyl - moze o czym zapomnial, albo jeszcze nie osiagnal. W umysle widzial historie jako pasmo materialu, na ktory skladaly sie nici niezliczonych ludzkich istnien, bezustannie splatajacych swoj wzor. Powiedzial sobie, ze moze odczuwal wlasnie cisnienie tego wzoru. Jednak niezaleznie od tego czy byla to wiadomosc, czy cisnienie - po prostu bylo. Przez chwile przemknela mu mysl, ze to czego mu brakowalo, to Hal Mayne - ten nieuchwytny mlodzik, ktorego nauczyciele zostali piec lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala byla zbyt niewielka. Odsunal od siebie te odpowiedz. W glebi duszy zapragnal, by byla z nim w tej chwili Antonina Lu, by mogl z nia o tym porozmawiac. Nigdy nie byl w stanie calkowicie sie przed kims otworzyc. Zawsze byl sam. Jednak ona byla najblizsza zaufania. Minelo juz ponad piec lat, od kiedy ja spotkal - trenerke sztuk walk w jednym z gimnazjow w okolicy; zgodzila sie z nim pracowac. Zrodzila sie w nim potrzeba rozmawiania z nia o tego rodzaju troskach - nawet nie po to, by dostac od niej jakas pomoc czy porade. Dzieki rozmowom porzadkowal chaos w swoim umysle. Wyjechala, by uzyskac zgode ojca na udanie sie z Bleysem poza planete - poza Zjednoczenie. Dorosla osoba szukajaca pozwolenia rodzicow byla w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak swiadomej swojego japonskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak bylo to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych swiatow Zaprzyjaznionych; mieszkancy tej wczesnie zasiedlonej planety, po stuleciach wciaz niewiele posiadajacy, kultywowali silnie tradycje i umysly nie zmieniajace sie ani na jote. Podazali wlasnymi sciezkami Do tej pory powinna juz wrocic. A jednak nie wracala. Zniecierpliwiony, Bleys probowal pomyslec o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie moglby porozmawiac o swojej potrzebie pracy. Nie pragnal rad czy sugestii. Potrzebowal sluchacza. Kogos rozumiejacego, komu mozna byloby bezpiecznie sie zwierzyc. Pomyslal o Dahno. Jego brat cioteczny byl nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne bylo, ze bedzie chcial podsunac mu wlasne idee - naruszajac tym samym swobodna prace umyslu Bleysa. Z drugiej strony, stanowil najlepszy z dostepnych umyslow. Po chwili wahania, Bleys uniosl do ust noszona na nadgarstku bransolete i wcisnal przycisk otwierajacy prywatne polaczenie z Dahno. -Dahno? - Jego dzwieczny glos rozbrzmial echem po pustym i cichym apartamencie. - Gdzie teraz jestes? -Pod toba, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wrocila. Powiem ci natychmiast jak sie pojawi, przekaze jej tez, ze chcesz jak najszybciej sie z nia widziec. -Czytasz moje mysli? -Czasami - odpowiedzial Dahno - i powiem ci od razu, jesli tylko pojawia sie jakies wiadomosci na temat lokalizacji Hala Mayne. -Dobrze - odpowiedzial Bleys. -Wiesz, moglbys sie spotkac z Toni od razu jak wroci, jesli zszedlbys do mnie, na poziom biurowy. -To ty lubisz biura - odpowiedzial Bleys. - Moje biuro jest tu, na gorze. - ...Z kominkiem, mapa podrozy Mayne'a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewajaco przypomina mi to salon. Cos jeszcze? -Nic - stwierdzil Bleys. -A wiec jest kilka rzeczy, o ktorych musze z toba porozmawiac - powiedzial Dahno. - Z Nowej Ziemi przybyla interesujaca poczta. I tak wlasnie mialem przyjsc z tym na gore, poniewaz jest jeszcze cos, o czym juz od jakiegos czasu chcialem z toba prywatnie porozmawiac. Masz cos przeciw temu, zebym tam przyszedl? -Przyjdz. -W porzadku. Musze tylko skonczyc pewna sprawe. Bede u ciebie za piec minut. - Dahno rozlaczyl sie. To samo uczynil Bleys. Dahno, przychodzacy z dowolna wiescia czy problemem, przyniesie ulge umyslowi Bleysa, wypelnionemu myslami galopujacymi w poscigu za rzeczami, nad ktorymi zastanawial sie przez ostatnie pol godziny. Tak moglo byc nawet lepiej. Bleys podszedl i zajal miejsce na jednym z wyscielanych foteli dryfowych, unoszacym sie dostatecznie wysoko nad podloga, by zapewnic miejsce jego dlugim nogom, na wpol zwrocony w strone rownie wysokiego i odrobine obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysl nie potrafil sie zatrzymac tylko dlatego, ze zrobilo to cialo. Wciaz prawie bolesnie odczuwal pragnienie sygnalu, na ktory czekal, choc umysl juz rzucil sie ku rozwazaniom na temat mozliwego wplywu na jego plany informacji, ktorych mial dostarczyc Dahno. Potencjalnie wszystko bylo wazne. Idee te zawsze nazywal "Wzorem historycznym" i liczyl na nia w swoich planach przeksztalcenia przyszlosci rasy ludzkiej. W wyobrazni widzial go zawsze jako jasna, wielokolorowa wstege. Nie tylko jego pomyslem byla idea, ze ludzka historia posuwa sie do przodu dzieki splatajacym sie, ciaglym watkom wysilkow wszystkich pojedynczych osob zyjacych w danej chwili, tak ze pracujac razem i przeciw sobie tworzyli sily spoleczne, z ktorymi zmagac sie musialy nastepne pokolenia. Juz na poczatku dwudziestego wieku grupa historykow, znana pod nazwa szkoly Annales, widziala ruch historii do przodu jako efekt nie tylko dzialan wszystkich ludzi, ale rowniez ich otoczenia spolecznego, wierzen i warunkow socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazl pochodzacy ze znacznie wczesniejszych czasow list Sw. Pawla do Koryntian - pierwszy list, rozdzial dwunasty, wersy dwanascie do trzydziesci jeden - fragment, w ktorym Pawel uzyl symbolu Ciala Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich czlonkow wczesnego Kosciola chrzescijanskiego. A nawet wczesniej, w pierwszym wieku przed nasza era, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej "Parabeli brzucha"... -Jestes wreszcie - stwierdzil Bleys na widok Dahno wchodzacego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radosnie porzucajac rozwazania nad "Wzorem historycznym". Dahno zszedl z plyty dryfowej, na ktorej wzniosl sie z dolu i wszedl, poteznym cialem czesciowo zaslaniajac szeroka na cala sciane mape Mayne'a, o ktorej wspominal wczesniej, z czerwona linia wskazujaca to, co wiedzieli jak dotad o ruchach Hala Mayne'a miedzy Mlodszymi Swiatami. Jego brat byl rownie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo poteznie umiesniony. Doslownie gigant. Czerwona linia Hala Mayne'a, ktora czesciowo przyslonil, zaczynala sie na Starej Ziemi i rozciagala przez Nowa Ziemie do Coby, bogatej w metal planety gorniczej. Tam stracili slad Hala miedzy gornikami, ktorych jedynym przywilejem uzyskanym od wlascicieli kopaln na tej malej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, byla mozliwosc podejmowania pracy pod falszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisow odnosnie tego, kiedy i jak zdobyli prace. Tak wiec osoba, ktora podejmowala prace w kilku kolejnych miejscach pod roznymi nazwiskami, stawala sie praktycznie niemozliwa do znalezienia. Juz od jakiegos czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwal koniecznosc odnalezienia chlopca. Nie powinno byc to trudne w przypadku obiektu poszukiwan, ktory mial tak dziwna historie, jak mlody Mayne. Dahno podszedl, siegajac glowa prawie do sufitu, i usiadl w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa. -Poczta kosmiczna - odezwal sie, siadajac - prywatna, tajna wiadomosc od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych czlonkow, otwarcie nalezacy do Klubu Prezesow, przekazal jej, ze Prezesi - musialo sie to stac za zgoda Mistrzow Gildii - podpisali wlasnie kontrakt na skale planetarna z Cassida i Newtonem, na produkcje mniejszych jednostek napedowych dla pojazdow uzywajacych lewitacji magnetycznej. -Ach - stwierdzil Bleys. Nie wypowiedzial tego z naciskiem, ale byl to jeden z czynnikow, na ktore czekal. Kontrakt na skale planetarna, wymuszajacy prawnie wspoldzialanie wszystkich producentow, powodowal powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na ktorej mogl zaczac swoja prace. Dobra wiadomosc. Dahno leniwie rozciagnal swoje potezne ramiona i wygodnie rozparl sie w fotelu - a Bleys spial sie, nagle czujny. Siedzacy przed nim radosny gigant byl prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak gleboko we wnetrzu, czekal inny Dahno, stanowiacy dziedzictwo ich wspolnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenil sobie osobista wolnosc. Nie bogactwo czy wladze - mial je - nie cokolwiek, co Bleys byl w stanie odkryc lub sobie wyobrazic; jedynie calkowita swoboda dzialania. To wlasnie doprowadzilo go do ucieczki od matki, tak ze Dahno zostal jako pierwszy wyslany do Henry'ego MacLeana. Wczesniej jednak byly lata, przez ktore mlody gigant walczyl z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzalym Dahno zaowocowalo to bardzo ostroznym, blyskotliwym umyslem skupiajacym sie najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu sie, ze nie wkroczy w zadna pulapke mogaca ograniczyc te ceniona wolnosc i pozostajacy na wyciagniecie reki od jakiejkolwiek osoby mogacej go usidlic czy zatrzymac wbrew jego woli. Dahno mial trzynascie lat, kiedy zostal wyslany na Zjednoczenie. Dziesiec lat pozniej Bleys mial zaledwie jedenascie, kiedy bardziej swiadomie i na zimno zaaranzowal swoje wygnanie. Jednak rana we wnetrzu Bleysa byla glebsza i watpil, by Dahno kiedykolwiek zrozumial dzielaca ich roznice. Wiedzial, ze sam nikogo nie mogl dotknac. I nikt nie mogl dotknac jego. Bleysowi zdawalo sie, ze wciaz pamieta krotki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochala go. W innym wypadku, argumentowal, nie bylby w stanie tak mocno odczuwac straty, kiedy pozniej uswiadomil sobie, ze nie jest juz kochany; ze byl dla niej niczym wiecej, jak jeszcze jedna zabawka czy kawalkiem kosztownej bizuterii. Nie chcial juz myslec o matce ani poswiecac sie rozwazaniom nad zagadnieniem istnienia, badz nieistnienia milosci. Sama mysl na ten temat wzburzala niewidoczne potwory kryjace sie za zaslona polprzejrzystej bariery. Zdawal sobie sprawe, ze istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwajacy wobec niego jakies uczucia, ale odsunal od siebie te mysl. To, co ktokolwiek czul wobec niego, nie moglo miec znaczenia. Ruch, jaki wykonywal teraz Dahno, zdajac sie rozciagac i odprezac, nie wygladal zachecajaco; podswiadomy odruch ostrzegl go o nadchodzacych, nieprzyjemnych wiadomosciach. -Skopiowalem list do twoich prywatnych plikow - poinformowal go Dahno. - Czy to cos, czego sie spodziewales? Kontrakt Nowej Ziemi na skale calej planety? -Mniej wiecej - odparl Bleys. - Chce mozliwie jak najlepszego klimatu spolecznego na kazdym z Nowych Swiatow, jakie wlacze w trase moich przemowien. Mialem nadzieje zaczac od Nowej Ziemi. Ta wiadomosc czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbil wzrok w Dahno, ktory jednak nie sprawial zachecajacego wrazenia; wrecz przeciwnie. -Wiem, ze byles bardzo zajety przygotowaniami do drogi, bracie - bez ogrodek odezwal sie Dahno. - Przypuszczam, ze predzej czy pozniej musialo do tego dojsc. Ale przyjrzyj sie uwaznie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij sie, ze to dobry znak, a nie tylko pretekst do czegos, co i tak chciales zrobic. Jednak zmieniajac temat - myslalem o tym, co powiedzialem ci przez telefon na temat sprawy, o ktorej chcialem z toba porozmawiac. Dla twojego wlasnego dobra... Umilkl. Rozsunely sie wlasnie jedne z drzwi prowadzacych do apartamentu. Przeszla przez nie Toni, akurat na czas, by uslyszec ostatnie slowa. Zatrzymala sie tuz za progiem. Bleys natychmiast poczul w sobie emocjonalny przeskok - zmiane wewnetrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wplynela na rownanie socjalne - choc byla to tylko Toni. -Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? - zapytala. - Przepraszam. Bleys, bede w dole, w holu z roslinnoscia. -Nie, wejdz - zaprotestowal Dahno. - Chcialbym, zebys to uslyszala. Mozesz potwierdzic czesc z tego, co powiem. Spojrzala pytajaco na Bleysa. -Tak - stwierdzil mlodszy z braci. Wolalby natychmiast spytac ja o reakcje jej rodziny, ale na osobnosci. - Dolacz do nas, Toni. Usmiechnela sie, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemozliwe bylo nie usmiechnac sie, kiedy ona to robila. Podeszla do nich zwinnym krokiem wycwiczonej atletki - jedna z jej zalet, doceniona przez Bleysa po tym, jak zaproponowal jej prace dla siebie, byl fakt, ze mogla szkolic go w sztukach walki, cwiczonych przez ostatnie dziesiec lat. Byla szczupla i wysoka, we wloczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlajacej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewajaco czarnymi wlosami. Miala drobnokoscista, owalna twarz, dzieki ktorej, pomimo swoich rozmiarow, sprawiala wrazenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkancow Nowych Swiatow wywodzacych swoje korzenie z Japonii, nie miala szczegolnie orientalnego wygladu. Wybrala krzeslo dryfowe i usiadla. -Nie wahaj sie odezwac, jesli bedziesz uwazala, ze masz do powiedzenia cos za lub przeciw temu, co zamierzam powiedziec - stwierdzil do niej Dahno. - Juz od jakiegos czasu zastanawialem sie nad rzeczami, ktore zamierzam wyluszczyc Bleysowi. Skierowal uwage z powrotem na Bleysa. -Minely juz cztery lata - zaczal - od kiedy zatrudniles mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych czlonkow naszej organizacji, na wszystkich swiatach, gdzie mamy swoje oddzialy. Najwyrazniej masz plan co do przyszlego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, ze nie zdradzasz mi szczegolow, poniewaz sam w ten sposob postepuje. Nie chcialbym by cos, co kiedys powiedzialem, wrocilo wymuszajac na mnie zmiane planow. Bleys usmiechnal sie. -Wiem. Zdaje sie, ze obaj nie mamy ochoty na nic takiego. -Dochodza do tego wszyscy pelniacy funkcje publiczne - stwierdzil Dahno. - Ale rzecz w tym, ze masz najlepsze umysly Innych na pol tuzina planet pracujacych bez znajomosci celu. Wszyscy mysla teraz, ze zrobie z nich kogos takiego jak ty - i wszyscy stawiaja cie na piedestale. Spodziewaja sie, ze okazesz sie nowym Krolem Arturem wszystkich swiatow - a oni stana sie twoimi Rycerzami Okraglego Stolu. -Wlasciwie - odpowiedzial Bleys - nie jest to tak bardzo odlegle od tego, co mam nadzieje osiagnac. Jednak bedzie to zalezalo od tego, czy uda mi sie najpierw osiagnac kontrole nad czescia Nowych Swiatow - a przynajmniej czy dosc ludzi na wystarczajacej liczbie planet zmieni swoje podejscie i zacznie wierzyc w planowana przyszlosc. Jesli bede mogl, chcialbym, zeby ci Inni stali sie przywodcami na pozostalych Nowych Swiatach, tak wiec gdy nadejdzie czas, chce by byli w stanie podjac zadania, do ktorych ich szkoliles. Nadal bede u wladzy - to znaczy my bedziemy - nasza trojka - wciaz bedziemy wszystkim kierowac, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie stana sie przywodcami, na ktorych skieruja sie reflektory kamer. Rozumiecie mnie? -Moze - powiedzial Dahno. - Uscislij to. -Mowie - kontynuowal Bleys - ze chce, by ludzie na Nowych Swiatach wiedzieli o mnie, ale nic wiecej. Zobacza mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na zywo, gdy bede przemawial. Ale to jedyny bezposredni kontakt, jakiego pragne. Beda mieli swobode uwierzenia lub nie, w to co mowie, ale codzienne, szczegolowe przywodztwo powinno przypasc Innym, ktorych wyszkoliles. -Hmm - wydobyl z siebie Dahno. -Kiedy juz do tego dojdzie, nasi Inni beda mogli zajac pozycje - powiedzial Bleys. - Beda pracowac dla nas z rzadami Nowych Swiatow bedacych pod nasza kontrola, jak najmniej naruszajac planetarna maszynerie. To oni beda widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposob na rownoczesne kontrolowanie tak wielu swiatow. Ale nie rozni sie to od tego, co sam robiles przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatow Izby, rzadzacych Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni - bedziemy dzialac o krok z tylu - to wszystko. Czekal, ale wyraz twarzy Dahno nie ulegl zmianie ani nie udzielil zadnej odpowiedzi. -Rozumiesz? - zapytal Bleys. - Chce zmienic sposob myslenia ludzi, a sposob, w jaki zyja - w kazdym razie, nie natychmiast. Aby to osiagnac, musze stac sie raczej Idea niz czlowiekiem z krwi i kosci, osoba widziana tylko z dystansu - rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim moga sie stac. -Jestes pewien, ze wszystko pojdzie po twojej mysli? - wolno zapytal Dahno. -Tak - odpowiedzial Bleys. Patrzyl wprost na Dahno. -Widziales, jak na innych planetach przyjeto moje nagrania. Przewazajaca wiekszosc ludzi na Nowych Swiatach pragnie przywodcy. Od czasu, gdy terraformowanie umozliwilo emigracje na nowe planety, uplynelo ponad trzysta lat. Przez dlugi czas ludzie, ktorzy opuscili Stara Ziemie, byli zbyt zajeci zmaganiami o przetrwanie, by rozwazac dokad kieruja sie w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak maja czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierza, ze znalezli juz swoja przyszlosc i sa z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych Swiatach siegaja ku czemus, czego nie potrafia dotknac ani opisac, ale wiedza, ze tego chca - podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysiecy lat wiedzieli, ze nadejdzie kiedys przyszlosc, w ktorej bedzie mozna posiadac wszystko co potrzebne i upragnione, w ktorej sami beda szczesliwi. Obiecuje im to w mojej wizji przyszlosci i juz niedlugo zauwaza,, ze na ich planetach sa ludzie kierujacy ich dokladnie w kierunku, o ktorym mowie. Po prostu. Przerwal. Dahno wygladal na mniej sceptycznego, ale wciaz nie do konca przekonanego. Po chwili odezwal sie powaznie. -Ta sprawa ze staniem sie symbolem - to zawsze bylo dziwnym i niebezpiecznym pomyslem, z ktorym igrales - powiedzial. - Skonczy sie na tym, ze nasza trojka bedzie probowac kierowac czyms w rodzaju tuzina roznych sloni polaczonych jedna uprzeza. Niebezpieczne - nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale glownie dla ciebie. Ludzie czasem zwracaja sie przeciw symbolom - a kiedy do tego dochodzi, niszcza je. W kazdym razie - skoro wiem, ze nie ma sensu proba przekonania cie do zmiany zdania - w jaki sposob twoje przemowienia maja do tego doprowadzic? -To pierwszy krok... - zaczal Bleys, ale w tej chwili zadzwieczala bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosla ja do ust. -Tak? - zapytala. Sluchala przez chwile, majac komunikator ustawiony na wyciszenie, tak ze Bleys i Dahno slyszeli tylko jej czesc konwersacji. - Prosze chwile poczekac. Spojrzala na Bleysa, dotykajac rownoczesnie przelacznika wyciszajacego mikrofon. -Jest tu ktos, kto chce sie z toba spotkac - wyjasnila. - Zdaje sie, ze bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Wlasnie wrocil z Harmonii. -Ja znam - stwierdzil Dahno. - Och, to wlasnie ta inna sprawa, o ktorej chcialem z toba rozmawiac, Bleys. Ten Barbage zadzwonil do mnie z orbity w drodze na planete. Od jakiegos czasu zajmuje sie kontaktami z milicja na obu naszych swiatach i znam tego czlowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest uzyteczny. I ambitny - chcial z toba rozmawiac, a teraz ma wiadomosc i jest przekonany, ze bedziesz chcial jej wysluchac bezposrednio od niego. Nie chcial mi powiedziec, ale wydobylem to z niego. Sadzi, ze znalazl w koncu Hala Mayne'a - w oddziale banitow na Harmonii. -Harmonia! - wykrzyknela Toni, bo trudno bylo sie spodziewac, by Hal Mayne nie wiedzial, ze Harmonia byla drugim z tak zwanych swiatow "Zaprzyjaznionych", miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wplywy. -Tak - potwierdzil Dahno - Barbage zdaje sie sadzic, ze Mayne jest tam juz od kilku miesiecy, przez caly ten czas, kiedy przeszukiwalismy kopalnie na Coby. Co wiecej, twierdzi, ze sam go widziales - albo powinienes zobaczyc - podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesiace temu. Zupelnie nie wiem, czemu przykladasz taka wage do odnalezienia tego Mayne'a! -W takim razie, lepiej niech tu przysla tego oficera - powiedzial Bleys. - Choc wygladasz, jakbys nie do konca wierzyl w te informacje. -Nie wiem, czy mam w nie wierzyc czy nie - stwierdzil Dahno. - i nie chcialem wzbudzac w tobie nadziei do czasu, az tego nie sprawdze. Ale sam ocen, czy bedziesz chcial go dalej wykorzystywac, czy nie. W kazdym razie, skoro wiadomosc jest juz znana, moze masz racje. Moze lepiej bedzie, jesli sam z nim porozmawiasz i go osadzisz. Bleys skinal glowa, a Toni ponownie uniosla bransolete do ust. -Przyslijcie go na gore - powiedziala. Rozdzial 3 Bleys spojrzal wprost na Dahno. -Od jak dawna, wedlug Barbage'a, jest tu Hal Mayne? - zapytal. -Najwyrazniej od kilku miesiecy - odpowiedzial Dahno. - Oczywiscie sprawdzam te informacje. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys katem oka nadal byl w stanie widziec mape Mayne'a. Nie chcial zdradzac, jak bardzo zainteresowany jest ta sprawa przez sprawdzanie, czy mapa zostala uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie mial pewnosci, na ktorej z czarnych kropek oznaczajacych planety konczy sie teraz czerwona linia, choc ta wydawala sie dluzsza niz ostatnim razem, kiedy sie jej przygladal. Dahno prawdopodobnie szedl na pewniaka - byl bardziej pewien poprawnosci informacji Barbage'a, niz sugerowal. -W kazdym razie - kontynuowal Dahno - powinienem dostac odpowiedz w ciagu szesciu dni. Wyslalem list przez Favored of God - pamietasz? Jeden ze statkow kosmicznych, w ktorych mamy wiekszosc udzialow. Favored poleci z Harmonii na Cete. Ale sa i inne statki lecace prosto tutaj, z ktorych kazdy moze dostarczyc odpowiedzi. Bleys w zamysleniu pokiwal glowa. Nie tylko pamietal o Favored, cala swoja trase przemowien chcial odbyc, uzywajac tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne'a byly wazne - na tyle, ze warto byloby opoznic troche podroz, gdyby tylko mial sie czegos dowiedziec. -Kiedy Favored wroci i bedzie wolny? - zapytal. -Osiem dni - odpowiedzial Dahno. Bleys ponownie skinal. Z cala magia, do ktorej zdolna byla fizyka przesuniec fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odleglosci miedzygwiezdne bylo przesylanie ich na pokladzie statkow kosmicznych. Bylo to nawet stosowane miedzy planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien sie cieszyc, ze ma do dyspozycji tego rodzaju technologie, umozliwiajaca mu odbycie miedzyplanetarnego tournee z przemowieniami. Jednak Exotikow podejrzewano kiedys o posiadanie sposobu na szybsza komunikacje miedzygwiezdna, dajacego im przewage w miedzyplanetarnym handlu. Bleys zagubil sie w rozwazaniu mozliwosci. Przesuniecie fazowe moglo spowodowac translacje odpowiednio wyposazonego statku z jednego miejsca do drugiego - slowo "ruszyc" nie mialo tu tak naprawde zastosowania - calkowicie pomijajac ograniczenie predkosci swiatla. Nie tyle przemieszczano w ten sposob statek, co zmieniano jego wspolrzedne wzgledem teoretycznego srodka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawaly jedynie szacunkowe polozenie celu. Podrozowanie w ten sposob przypominalo zerowanie na punkcie docelowym. Im krotszy byl skok, tym dokladniejszy. Zawsze jednak wystepowal jakis blad, wymagajacy ponownych obliczen, do chwili az cel byl dosc blisko, by mozna bylo go osiagnac zwyklym napedem. To wymagalo czasu, ale gdyby istnial jakis sposob skompensowania czynnika bledu... -...Wlasciwie - wracajac do rzeczywistosci, Bleys uslyszal slowa Dahno - Barbage twierdzi, ze cztery miesiace temu znajdowales sie w jednym pokoju z Maynem. W kazdym razie Barbage juz tu jest, prosto z Kwatery Glownej milicji. Nie podoba mi sie ten czlowiek. -Zauwazylem - powiedzial Bleys. - Czemu? W swojej pracy lobbysty miales do czynienia z calkiem spora liczba Fanatykow - biskupow dzikich kosciolow, ktorzy zdolali doprowadzic do wybrania sie do Izby, pomagajac rzadzic Zjednoczeniem. -To prawda - zgodzil sie Dahno. - Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noza, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegos chce. -A wiec czego chce tym razem? - zapytal Bleys. -Spodziewa sie, ze udasz sie z nim na Harmonie wytropic Mayne'a. Chcialby wybrac grupe do poszukiwan sposrod wlasnych ludzi stad, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostac wladze, by uzyc milicji z dystryktow na Harmonii, w miare przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylil sie do tylu na swoim dryfie, rozciagajac szerokie ramiona. Jego brazowe oczy z uwaga wpatrywaly sie w Bleysa. -Powiedzialem mu, ze nie wyobrazam sobie, jak mozna by to zrobic - dodal - ale stwierdzilem, ze porozmawiam najpierw z toba. -Nie, nie chce, zeby zabieral milicje ze Zjednoczenia na Harmonie - stwierdzil Bleys. Byla to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage byl jednym z tych ludzi, ktorzy uzywali religii jako usprawiedliwienia dla wlasnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby byl tego swiadom, prawdopodobnie zignorowalby fakt, ze pojawienie sie na Harmonii oddzialu milicji ze Zjednoczenia wzbudziloby uczucia rywalizacji i niecheci oraz wywolaloby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. -Istnieja wazne powody nie uzywania tam milicji ze Zjednoczenia - mowil dalej Bleys - zwlaszcza biorac pod uwage zblizajace sie niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim beda wspolne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... -Prosze podejsc, kapitanie - niezwykle ostro przerwala mu Toni. - Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrocil wzrok od Dahno i zobaczyl mezczyzne, ktory musial byc Amythem Barbage'em, stojacego tuz za drzwiami windy laczacej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyrazniej stal tam wystarczajaco dlugo, by slyszec ostatnie slowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet dosc dlugo, by podsluchac opinie Dahno na swoj temat. Podszedl z nieruchoma twarza; szczuply i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobine wyzszy niz przecietna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno-srebrny mundur milicji - jak nazywano na obu Zaprzyjaznionych Swiatach paramilitarne sily policyjne. Bleys zauwazyl, jak Toni uwaznie przyjrzala sie podchodzacemu Barbage'owi. Byl dosc mlody jak na stanowisko w silach milicyjnych i dosc niezwykly, by wzbudzac zainteresowanie. Stanal wyprostowany niczym kij, wywolujac w pierwszej chwili wrazenie mlodej i chudej osoby usilnie starajacej sie dobrze wygladac - lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedzialo Bleysowi cos wiecej. On naprawde robil wrazenie. To byl drapieznik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbage'a byla tak szczupla, ze sprawiala wrazenie wrecz wychudzonej. Wlosy i brwi mial prawie rownie czarne jak nienaganny mundur, w ktory byl ubrany. Dla kontrastu twarz mial gladko ogolona, a cere tak jasna, ze wygladala, jakby zbladl z przejecia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbage'a plonely slabym swiatlem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowily prosta linie, jakby wargi zostaly mocno scisniete miedzy waskim nosem od gory i waska, lecz kanciasta szczeka od dolu. Podszedl bezposrednio do Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym rowno na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie rysowaly sie zadne uczucia, moze oprocz czegos, co mozna by okreslic jako agresywna grzecznosc. Nie bylo to dalekie od pogardy. Bleys pomyslal, ze rzeczywiscie mogla byc to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne uwazal sie za Bozego Wybranca - prawdopodobnie wybranego spomiedzy wybranych. Oznaczalo to, ze wszyscy inni, automatycznie byli czyms gorszym od niego, niezaleznie od zajmowanych swieckich stanowisk, potegi czy wladzy. Zatrzymal sie przed Bleysem. -Czynisz mi zaszczyt, udzielajac widzenia, Nauczycielu - odezwal sie. -Wydaje mi sie, ze widzialem cie, kiedy ostatnio bylem na Harmonii - stwierdzil Bleys. -Jestes funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym na Harmonie? -Bylem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, ktorej jestem czlonkiem, Nauczycielu. Zglosilem sie do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyc swoje doswiadczenie i uzytecznosc dla milicji i Boga. Twoja pamiec jest rownie wspaniala jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziales mnie zaledwie przez chwile, kiedy doprowadzilem do ciebie aresztantow, ktorych mialem ci zaprezentowac. Przemowiles do nich, a oni odeszli nie odrzucajac juz Boga, lecz powracajac na sciezke prawosci. Choc najwyrazniej niektorzy z nich musieli znow zboczyc z tej drogi, bo w innym wypadku nie spotkalbym czlowieka, ktorego nazywasz Halem Mayne, z banda przestepcow w gorach, gdzie tymczasowo prowadzilem male ramie milicji w poszukiwaniu banitow. -Tak - powiedzial Bleys. - Nie jestem zaskoczony, ze znalazles Hala Mayne z banitami, Amyth. Nie jest zwyklym czlowiekiem. -Szatan ma go w swoich szponach - oswiadczyl Barbage. -Bez watpienia - potwierdzil Bleys. - Ale wracajac do obecnej sytuacji. Wezwalem cie, bo chcialem sie upewnic, ze rozumiesz powody mojej decyzji. Jego glos stal sie nagle cichy i cieply, a drobne zamglenie spojrzenia Barbage'a zdradzilo, ze zauwazyl te zmiane. Bleys mowil dalej. -Oczywiscie spodziewales sie powrotu na Harmonie i podjecia poszukiwan Hala Mayne i chce, zebys wlasnie tak zrobil. Na ile pewien jestes, ze rozpoznasz go, kiedy znow sie z nim spotkasz? -Calkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznalem go z obrazu ktory artysta stworzyl z jego dzieciecych zdjec, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A teraz widzialem go juz dwukrotnie - przerwal jedynie na chwile. -Teraz zas - kontynuowal - mam dowody, ze przebywa z czescia z tych Porzuconych przez Boga, okreslajacych sie jako ruch oporu, bandyckich oddzialow rozkwitlych w opozycji do Izby Rzadzacej na Harmonii - podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj. Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez czesc ultrareligijnych ugrupowan moglaby brzmiec dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie bylo. Zamiast tego sprawiala, ze zdawal sie byc jeszcze odleglejszy od posiadania zwyklych ludzkich uczuc i reakcji. Jego glos brzmial lekkim barytonem, trzymanym w naprezeniu przez jakies wewnetrzne napiecie, tak ze dzwiek mial w sobie moc ciecia, niby napiety rzemien. -Ale ty, Nauczycielu - podsumowal - bedziesz mi towarzyszyl na Harmonii? -W zabiegach ludzkich jest przyplyw i odplyw - powiedzial Bleys. - Pora przyplywu stosownie schwytana, wiedzie do szczescia... -Nauczycielu? - W oczach Barbage'a zaplonal nagle ogien. - Zacytowales nieznane mi pismo. Nie jest to takze znane przyslowie. -To nie biblia, Amyth - wyjasnil Bleys. - To cytat ze swieckich pism niezwyklego pisarza. Niejaki William Shakespeare napisal te slowa ponad osiemset lat temu. Napisal je w starej angielszczyznie, nie we wspolczesnym basicu. Oznaczaja one, ze nie polece z toba na Harmonie, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze soba list ode mnie do milicji z Harmonii, w ktorym napisze, ze przemawiasz moim glosem. Powiedz mi, czy wiesz do ktorej z grup oporu - to jest, oddzialu bandytow - dolaczyl Hal Mayne? -Jeszcze nie, Nauczycielu - odpowiedzial Amyth. Jego twarz powrocila do zwyklego stanu. - Ale znajde kogos, kto posiada te wiedze - a dokonalbym tego znacznie szybciej, majac wlasnych ludzi. -Byc moze - stwierdzil Bleys - i mysle, ze byloby mozliwe zdobycie pozwolenia na zabranie takiego oddzialu. Zwlaszcza jesli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na Harmonii zblizajace sie wybory i stanie sie pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym, rzadzacym obiema naszymi planetami. Jednak jesli zorganizuje dla ciebie takie dowodztwo, teraz albo nawet potem, obawiam sie, ze lokalni dowodcy milicji na Harmonii beda az nadto chetni, by cale poszukiwania zostawic tobie i wcale nie beda ci pomagac. Chce, zeby podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Mysle Amyth, ze na dluzsza mete zaoszczedzi nam to czasu, jesli pozwolisz im pracowac dla siebie. Rozumiem, czemu chcialbys miec do dyspozycji wlasnych ludzi. Sadze jednak, ze w tym przypadku odpowiedz brzmi - nie. Twarz Barbage'a nie zdradzala zadnych uczuc. -Jesli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bog uczynil mi wiadomym, ze tys jest wladnym decydowac. Uczynie, jako rzeczesz i wezme niezbedne sily z lokalnych milicji. Jednak konieczne bedzie przyznanie mi niezbednych do tego uprawnien. Rowniez... Slowa Barbage'a zostaly przerwane przez rozbrzmiewajacy w pomieszczeniu pojedynczy dzwonek. -O co chodzi? - zapytal Dahno. -Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry MacLean? - byl to glos recepcjonisty siedzacego jakies czterdziesci pieter nizej, w budynku mieszczacym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjatkiem Barbage'a. - Prosi o spotkanie z wami. -Wuj Henry! - Bleys nagle zerwal sie na nogi. Dopiero wtedy uswiadomil sobie, ze w jego glosie zabrzmialo zaskoczenie komunikatem. Zmusil sie do kontynuowania ze zwyklym entuzjazmem. W koncu wizyta mogla byc wlasnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z okazji wizyty Henry'ego w miescie. -Wyslij go na gore - zarzadzil Bleys. - Prywatna winda do mojego apartamentu. -Juz jedzie, Bleysie Ahrens - po krotkiej chwili zabrzmial glos recepcjonisty. - Dziekuje za wytyczne. Bleys zwrocil sie do Dahno. -Wuj Henry! - powiedzial. - Wiedziales, ze wybiera sie do miasta? -Nie. - Dahno potrzasnal glowa. - Milo bedzie znow go zobaczyc. Ciekawe, czy zabral ze soba rodzine? -Recepcjonista nic o tym nic wspominal... Zanim Bleys skonczyl, rozsunely sie drzwi windy, a jeden z dyskow wznoszacych zatrzymal sie na rowni z podloga apartamentu. Zszedl z niego Henry, wchodzac do pomieszczenia z walizka w reku. Drzwi znow sie zamknely. -Wujku! - wykrzyknal Bleys. - Jestes sam? Gdzie jest rodzina? -Przywiezli mnie tu o swicie - odpowiedzial Henry. - Juz od kilku godzin powinni byc z powrotem na farmie. Ja jednak przyjechalem zostac z toba. -O swicie, wuju? - odezwal sie Dahno. - Tu, do miasta? A ty zjawiasz sie u nas dopiero teraz? -Musialem najpierw odwiedzic starych znajomych - powiedzial Henry. Jego glos w tym cieplym, nieugietym oswiadczeniu nie brzmial ani troche inaczej niz ten zapamietany przez Bleysa. Henry postawil swoja walizke. -Ale widze, ze jestescie teraz zajeci? -Nie - zaprotestowal Bleys. Kilkoma dlugimi krokami razem z Dahno wymineli Barbage'a i staneli na wyciagniecie reki od Henry'ego. Barbage obrocil sie tylko, by patrzec na te trojke. Henry MacLean nie byl czlowiekiem, ktorego moglby sciskac ktokolwiek poza wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie probowali robic nic takiego. Jednak sposob w jaki stali kolo niego, emanowal uczuciem. Jesli chodzi o Henry'ego byl calkowicie spokojny i opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawalo sie, ze wcale nie musi patrzec w gore na Bleysa i Dahno. -Nie - powiedzial Bleys - a jesli bylyby to interesy, to i tak moglyby poczekac. Ale co masz na mysli, wuju, mowiac, ze zamierzasz zostac? -Wlasnie to - oswiadczyl Henry. Spojrzal najpierw na Toni, potem na Amytha Barbage'a. - Jestescie pewni, ze nie macie zadnych spraw z ta dwojka? -Interesy zostaly juz zalatwione - powiedzial Bleys. - Nie spotkales jeszcze Toni, wujku. To Antonina Lu, moja prawa reka - albo lewa, jesli zechcesz prawa nazwac Dahno. Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejdz tutaj i usiadz. Razem z Dahno poprowadzili go do krzesel. Obaj bracia zajeli swoje miejsca. Henry poszedl za nimi, ale nie usiadl. Barbage ponownie sie odwrocil, stojac w milczeniu nie dalej niz na wyciagniecie reki od Henry'ego, a Toni wciaz znajdowala sie przy sciennej mapie. -Siedzialem wiekszosc ranka - powiedzial Henry. - Po tym, jak Joshua z reszta przywiezli mnie tutaj... -Oni tez powinni byli zostac - stwierdzil Bleys. -Joshua ma prace na farmie - odpowiedzial Henry - tak samo jak Ruth. Nawet dzieci maja swoje obowiazki. Tak naprawde, wcale nie powinni mnie tu przywozic, ale Joshua tego chcial. -Oczywiscie wujku - zgodzil sie Bleys. Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich dryfach, patrzac na Henry'ego. - Powiedz nam, co cie tu sprowadza. -Przybylem kierowany moja miloscia do ciebie, Bleys - oswiadczyl Henry. - Nie zrobilbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadles w rece Szatana i byc moze tylko ja moge utrzymac cie przy zyciu do chwili, kiedy sie ockniesz. Bleys odczul w sobie dotkniecie goryczy. Udalem sie na poszukiwanie Boga i nie znalazlem go, pomyslal z gorzka ironia; ale nie wypowiedzial tego na glos. Henry potraktowalby to jako osobisty wyrzut za porazke w pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga. -Wszyscy jestesmy w rekach Szatana, wujku - powiedzial zamiast tego na glos. -Nie - zaprzeczyl Henry. - Ja nie jestem... Rzucil krotkie spojrzenie na Barbage'a, jakby to bylo wszystko, czego potrzebowal. - ...Nie jest w nich nawet ten czlowiek, pomimo wynaturzenia w blednym pojmowaniu Boga. A ja... -Jak smiesz! - eksplodowal Barbage, robiac krok naprzod. - Mowic, ze Ja myle sie w oczach Boga - i ze Wielki Nauczyciel tkwi w rekach Szatana, a ty nie! To bluznierstwo! Wezme cie... -Barbage - odezwal sie Bleys. Nie musial podnosic glosu. Trening prowadzony przez lata, wyostrzyl jego naturalny talent wkladania pelnej mocy w slowa, bez podnoszenia glosu. Pokoj rozbrzmial nagle ta sila, a Barbage zrobil krok wstecz, jakby dostal cios piescia. Umilkl. -Jestes w rekach Szatana - powtorzyl Henry z przekonaniem, tym samym spokojnym glosem, jakim pierwszy raz wypowiedzial te slowa. Poza tym jednym spojrzeniem, ignorowal Barbage'a. Znow skierowal wzrok na Bleysa. - Ale moze bede mogl ochronic cie przed nim do czasu, az bedziesz dosc silny, by sie uwolnic. Bleys rozwazyl to spokojnie i do glebi; ale jego umysl pedzil, zmieniajac wszystkie plany. Na szczescie odezwal sie Dahno. -Co masz na mysli mowiac o ochronie, wujku? - zapytal. -Mysle, ze wuj Henry moze miec na mysli stworzenie strazy - odezwal sie Bleys - prawdopodobnie z czesci tych przyjaciol, z ktorymi spotykal sie tego ranka - i przy ich pomocy utrzymac mnie przy zyciu dostatecznie dlugo, bym mogl zobaczyc blad na mojej drodze. Mam racje, wuju? -Ale Nauczycielu! - wybuchl Barbage, wyrzucajac z siebie slowa pomimo oczywistego pragnienia zachowania milczenia - nie potrzebujesz tego - tego starego proroka jako twojej ochrony. Mozesz miec tyle milicji, ile tylko zapragniesz. Przez caly czas mozna cie otaczac milicja. Milicja, powiedzialem! A nie tym, co twoj wuj jest w stanie zorganizowac. Na te slowa Henry obrocil sie w koncu w strone Barbage'a, wciaz bez zadnych emocji w glosie i postawie. -Nie bede protestowal przeciw ludziom pragnacym z calej sily chronic osoby, ktore uwazaja za zaslugujace na ochrone - powiedzial. - Ale walczylem kiedys z milicja i stwierdzilem, ze wiele jej brakuje. Policzek nie moglby zmienic wyrazu twarzy Barbage'a bardziej niz ostatnie slowa Henry'ego. Jego blada skora stala sie biala jak papier, jakby odplynela z niej ta odrobina krazacej tam jeszcze krwi. -Jesli zes walczyl z milicja, jestes zbrodniarzem! - rzekl z plonacym wzrokiem. - Na tej podstawie aresztuje cie. Jestes... Zrobil krok do przodu i uniosl reke, by chwycic ramie Henry'ego. Jednak jego palce nie dotarly do celu. Zamiast tego Henry zlapal jego przedramie w polowie ruchu i zatrzymal je. Barbage wbil w niego wzrok z niedowierzaniem, po czym, choc jego cialo nie poruszylo sie, widac bylo, ze z calej sily probuje sie uwolnic. Nie tylko mu sie to nie udalo, ale nawet odrobine nie poruszyl ramieniem. Henry ze spokojem trzymal je w bezruchu. Barbage wciaz wbijal wzrok w starszego mezczyzne. Byl nieco wyzszy od Henry'ego i choc ten mogl wazyc kilka kilogramow wiecej od oficera, byla to jedyna widoczna roznica miedzy nimi. A jednak wygladalo to tak, jakby reka trzymajaca go w uscisku nalezala do Dahno. Bleys odchrzaknal cicho ze swojego miejsca. -Nie prowadziles przez dwadziescia lat farmy, kapitanie - powiedzial. - W przeciwienstwie do wuja Henry'ego. Wujku, prosze, pusc go. I kapitanie, nie chce wiecej slyszec o aresztowaniu mojego wuja, a jesli kiedykolwiek zostanie zaaresztowany, odpowiedzialnosc spadnie na ciebie. Henry zwolnil uscisk, a ramie Barbage'a opadlo, jakby odplynely z niego wszystkie sily. -Tak, Nauczycielu - powiedzial bez wyrazu. Ale jego oczy wciaz plonely. -Mysle tez, ze lepiej bedzie, jesli juz odejdziesz, kapitanie - stwierdzil Bleys. - Wierze, ze odpowiedzialem na pytanie, ktore przyszedles mi zadac? -Tak, Nauczycielu. Barbage odwrocil sie do drzwi w scianie za soba, ktore rozsunely sie przed nim. Przeszedl przez nie i zniknal. -Nie potepiaj go - odezwal sie Henry do Bleysa. - Jest Fanatykiem i prawdopodobnie nigdy nie zostanie Prawdziwym Wiernym. Widac to w nim tak wyraznie i jest to rownie smutne, co prawdziwe. Jednak nawet jako fanatyk jest blizej do Boga - znacznie blizej - niz ty, czy Dahno byliscie kiedykolwiek. W swojej pokretnej wierze - w ramach jej ograniczen - moze nawet byc uczciwym czlowiekiem. -Jak mozesz tak duzo wiedziec na jego temat? - nieoczekiwanie zapytala Toni z drugiego konca pokoju. Henry spojrzal na nia. -Wiele razy spotykalem jemu podobnych - odpowiedzial. - Walczylem z nimi, rozmawialem i modlilem sie. Wiem, ze w pewnych sprawach, na swoj wlasny sposob, podobnie jak inni milicjanci, z ktorymi walczylem, zasluguje na szacunek. Jednak nie kocham jego, ani jego rodzaju, a walcze tylko za tych, ktorych kocham. Toni najwyrazniej w ostatniej chwili powstrzymala sie przed powiedzeniem czegos wiecej. Przygladala sie Henry'emu z wyrazem twarzy ktory, jak ocenil Bleys, miescil sie miedzy zainteresowaniem a glebokim szokiem oraz czyms, co moglo byc czesciowym podziwem. Bleys nie byl tego pewien. Wstal. -Wuju - powiedzial - mysle, ze wiem kogo chcesz rekrutowac. Kiedys, kuka lat temu, musialem zinfiltrowac Obroncow biskupa McKae. Jako ochroniarzy zatrudnil bylych Zolnierzy Boga, doswiadczonych w walkach miedzy kosciolami i przeciw milicji. Wiem, choc moze nie zdawac sobie z tego sprawy Amyth Barbage, ze potrafia wiecej niz milicja i ciesze sie, majac cie przy sobie, z pomoca lub bez. Prawda jest jednak, ze moze nadejsc chwila, kiedy bede potrzebowal odpowiednika malego oddzialu uderzeniowego. Moze Dahno znajdzie ci apartament? Zjemy potem razem obiad. Odwrocil sie do Dahno, ktory wstal juz z fotela - i bez ostrzezenia odezwal sie, jakby doszla do glosu jakas jego wewnetrzna czesc, nad ktora nie mial kontroli. -Poczekaj - uslyszal wlasne slowa, zwracajac sie z powrotem do Henry'ego. - Czy mozesz zebrac wystarczajaca, wedlug twojej oceny, liczbe Zolnierzy Boga w ciagu najblizszych dwu tygodni? Jego umysl eksplodowal nagle nowymi mozliwosciami i planami. Slyszal swoj glos, spokojnie mowiacy dalej prawie bez pauzy. -Za kilka tygodni wybieram sie z przemowieniami na inne Mlodsze Swiaty. Czy bedziesz w stanie zorganizowac swoja grupe, jesli wyruszymy tak predko? Byl swiadom zwroconych na siebie ostrych spojrzen Toni i Dahno, ale cala uwage skupil na Henrym. -Nowa Ziemia? - zapytal Dahno. -Nowa Ziemia - potwierdzil Bleys, wciaz patrzac na Henry'ego. - Tam wybieram sie najpierw. Czy mozesz to zrobic, wujku? -Dwa tygodnie? - cicho powiedzial Henry, jakby Dahno wcale nie przerywal. - Tak. Obrocil sie do Dahno. -Miales mi znalezc pokoj. -Apartament, wujku - poprawil Dahno. - Apartament. Chodz ze mna. Wyszli. -To cudowne. Dokladnie czegos takiego potrzebowalem - stwierdzil Bleys, patrzac za nimi. Odwrocil sie do Toni i zauwazyl, ze wciaz patrzy w strone drzwi, przez ktore wyszli dwaj mezczyzni. Oczy miala jasne. Od chwili przybycia Henry'ego cos sie w niej zmienilo. -Przykro mi, ze wyskakuje z ta podroza na Nowa Ziemie bez ostrzezenia ciebie i Dahno - powiedzial Bleys, kiedy w koncu skierowala wzrok na niego. - Pojechalas porozmawiac ze swoja rodzina... Stwierdzil, ze odczuwa dziwna, prawie przesadna niechec przeciw dokonczeniu tego zdania. -Och, tak - odpowiedziala. - Wszystko w porzadku. Pojade z toba. -Slyszalas. Polece dalej niz na Nowa Ziemie - bez ogrodek powiedzial Bleys. -Wszystko w porzadku - stwierdzila. Nieoczekiwanie usmiechnela sie do niego. - Gdziekolwiek chcesz. Rozdzial 4 Bleys obudzil sie niczym dzikie zwierze reagujace na docierajacy do uszu nieznany, prawdopodobnie grozny dzwiek. Nagle siedzial ze wszystkimi zmyslami w stanie gotowosci. Ale sekundy mijaly i nie pojawil sie zaden powod naglego przebudzenia. W pierwszej chwili odniosl wrazenie, ze spal zaledwie kilka minut, ale rzut oka na zegar swiecacy miedzy swiatelkami gwiazd na obrazie nieba zajmujacym sufit, powiedzial mu, ze bylo to kilka godzin. Nie mial pojecia, co go obudzilo. Jednak kiedy tak siedzial w lozku, zaczal rozpoznawac uczucie podniecenia, jakie kierowalo nim wczesniej tego dnia - teraz jednak niemilo zmieszane z nieokreslonym niepokojem. Nie mial powodu do niepokoju. Wieczorna kolacja z Henrym byla bardzo radosna. Myslal wtedy, ze nie ma juz zadnych spraw, ktore moglyby opoznic wyjazd. Henry powiedzial, ze do zapewnienia mu bezpieczenstwa potrzeba bedzie piecdziesieciu bylych Zolnierzy Boga, ale nie powinien miec problemu ze zgromadzeniem takich sil. Oczywiscie nie rozmawial z taka ich liczba tego ranka. Zanim przybyl do Bleysa i Dahno, spotkal sie zaledwie z tuzinem. Ci jednak wiedzieli, jak skontaktowac sie z nastepnymi przez siec weteranow. Za trzy lub cztery dni powinien miec pelny sklad. Nocna bryza przeszla przez otwarte drzwi balkonowe sypialni, chlodzac gorna czesc ciala Bleysa, uniesiona nad polem silowym pelniacym w kosztownym lozku funkcje zarowno materaca, jak i koldry. Plynnym ruchem sturlal sie z niego i stanal wyprostowany. Bryza poruszala cienkimi, bialymi firankami przy drzwiach balkonowych. Ruchome powietrze chlodzilo jego wilgotna skore - pocil sie przez sen - i czul gesia skorke na calym ciele. Jak zwykle spal, majac na sobie tylko luzne szorty. Zanim opuscil matke, jak wszystkie Exotikowe dzieci, spal calkowicie bez pizamy, jednak kiedy zostal wyslany na farme Henry'ego MacLeana, stwierdzil ze Zaprzyjaznionych szokuje ten zwyczaj i oczekiwano od niego odziewania sie w koszule nocna. Poniewaz mial wtedy tylko jedenascie lat i tak bardzo chcial stac sie czescia rodziny Henry'ego, dostosowal sie do polecen. Podobnie jak wiekszosc ubran otrzymanych na farmie Henry'ego, byl to spadek po Joshui, najstarszym synu Henry'ego i nienawidzil niewygodnych zwojow, w ktorych plataly sie nogi. Kiedy w koncu dorosl i zostal wygnany przez lokalna spolecznosc, a Henry wyslal go, by dolaczyl w Ekumenii do Dahno, Bleys wyrzucil koszule nocna, odkrywajac jednak, ze spiac nago czuje sie nieosloniety. Rozwiazaniem staly sie szorty. Nie krepowaly mu ruchow przez sen i dobrze mu sie w nich spalo. Wrocilo teraz do niego wrazenie zwiazane z nocna koszula i wydalo mu sie, ze nawet ta obszerna, luksusowa sypialnia usztywnia sie i kurczy, zmieniajac sie w zamkniete pudlo o wymiarach klatki. Przeszedl przez tanczace w powiewach wiatru delikatne, biale firanki i na wpol otwarte drzwi, wychodzac na balkon. Wyjscie na powietrze bylo ulga. Jednak te sciane budynku oswietlalo roznokolorowe swiatlo z reklamy emitowanej w powietrze nad jednym z pobliskich hoteli. Trzydziesci siedem pieter nizej, na poziomie ziemi, droga biegnaca przed budynkiem krzyzowala sie z innymi, tworzac siatke jasnych linii, jak kraty w wieziennej celi. Uniosl wzrok ku swiecacym nad tym wszystkim gwiazdom. To wlasnie w gwiazdach znalazl ukojenie, kiedy po raz pierwszy zrozumial, ze nie znajdzie u matki milosci, jakiej tam szukal. To, na co teraz patrzyl, roznilo sie od obrazu, ktory odtworzyl na suficie swojej sypialni. Mial przed soba prawdziwe ciala niebieskie, a nie ich schwytany obraz. Przez atmosfere i lata swietlne patrzyl na prawdziwe obiekty i zbudzilo sie w nim pragnienie siegniecia ku nim w poszukiwaniu pomocy w zrozumieniu odczuwanego niepokoju. Pod wplywem podniecenia i niepokoju opanowal go jeden z jego rzadkich impulsow dzikosci. Rozejrzal sie. Wzdluz calego frontu budynku, tuz ponizej balkonow, umieszczono ozdobny gzyms o szerokosci dwudziestu centymetrow. Przyjrzal sie temu tuz pod soba. Byl dostatecznie wysoki, by stajac na gzymsie pod swoim balkonem i wyciagajac rece do gory, dosiegnac gzymsu pietro wyzej i posuwac sie w ten sposob do miejsca, gdzie od gwiazd oddzielaloby go tylko powietrze i przestrzen. Bleys podszedl do rogu po lewej stronie, gdzie balkon dochodzil do sciany budynku. Musialby posuwac sie z plecami do sciany. Stanal w ten sposob i siegajac lewa reka, bez problemu znalazl uchwyt na gzymsie pietro wyzej. Zaciskajac na nim palce, przelozyl lewa noge nad balustrada, znajdujac gola stopa podparcie na gzymsie. Przesunal lewa noge i reke wzdluz oddzielnych krawedzi, prawa reka wciaz trzymajac sie barierki. Potem i prawa dlonia chwycil gorny gzyms, przeniosl na rece mase ciala i przerzucil nad barierka prawa noge, a kiedy umiescil ja juz pewnie na wystepie, rownomiernie rozlozyl mase na wszystkie konczyny, stojac swobodnie, wolny od balkonu, podparty jedynie przez dwa gzymsy. Przez chwile grozily mu zawroty glowy - ale przezwyciezyl je. Majac rozrzucone konczyny i plecy oparte o sciane budynku, stal nad miastem wreszcie nieograniczony, patrzac na przestrzen i gwiazdy. Patrzyl na nie, ignorujac docierajace do niego z dolu slabe swiatlo i dzwieki. Stopniowo zaczal zawezac swoja uwage. Z doswiadczeniem wynikajacym z tysiecy godzin mentalnej samodyscypliny, zaczal odcinac swiadomosc istnienia czegokolwiek poza przestrzenia, gwiazdami i powierzchnia, na ktorej sie opieral. Roslo w nim podniecenie. Jestem Anteuszem, pomyslal - zapasnikiem i synem antycznych greckich bogow: Posejdona, wladcy morz i Gai, bogini Ziemi. Zapasnikiem Anteuszem, ktory odzyskiwal sily za kazdym razem, gdy dotykal swojej matki, Ziemi. Jednak w przeciwienstwie do Anteusza, ja odzyskuje sily wciaz od nowa nie od dotyku ziemi pode mna, lecz za kazdym razem, gdy patrze na gwiazdy. Gwiazdy i cala rasa ludzka odnawiaja moje sily - wciaz na nowo i bez ograniczen. Przypomnial sobie lata spedzone nad studiowaniem sztuk walki i idee ki - zesrodkowanie calej swiadomosci w teoretycznym punkcie rownowagi, dwa cale ponizej pepka i cal w glab ciala. Pamietal, ze kiedy osiagnal juz koncentracje, myslenie o ki siegajacej w dol, ponizej powierzchni pod stopami czynilo go tak ciezkim, ze dwu lub trzech ludzi, ktorzy powinni moc bez problemu go uniesc, nie bylo w stanie tego dokonac. Z glebin pamieci wydobyl pochodzacy z jezyka japonskiego termin na to zjawisko: kio-shizumeru. Tak, powiedziala w nim dzikosc. Z wprawa wynikajaca z dlugoletnich cwiczen, bez wysilku skoncentrowal swoja ki, jeszcze zanim przekroczyl barierke. Teraz zamknal oczy i pomyslal o rozciagnieciu jej - nie w dol, a do tylu, niczym szpilke mocujaca motyla do scianki pudelka, z ciala gleboko w pionowa sciane budynku, by nie spasc. By zamiast stac na krawedzi, poczuc sie jakby lezal. Tak kladl sie jako chlopiec na zboczu wzgorza, na farmie Henry'ego. Tkwil nieruchomo, ale stopniowo narastalo w nim odczucie lezenia na plecach, w miejsce stania przy pionowej scianie. Urealnialo sie coraz bardziej i bardziej, az stalo sie jedyna rzeczywistoscia. Nie myslal juz teraz - wiedzial - ze lezy plasko, patrzac w gore. Z wolna rozluznil silny uchwyt dloni na gzymsie, pozwalajac by trzymala go jedynie moc, jakby tylko dzieki wadze ciala na poziomej powierzchni. Powoli przez jego cialo przeplynela fala rozluznienia, posuwajac sie w dol przez jego cialo jak fala ciepla, az dotarla w koncu do stop i calkowicie go opanowala. Nie stal juz. Lezal rozluzniony, samotny pod gwiazdami. Jednak nie do konca sam. Mgliscie z poczatku i niewyraznie, dostrzegl nabierajaca stopniowo coraz bardziej realnych ksztaltow teczowa wstege, stanowiaca jego wlasny, mentalny obraz tysiacletniego gobelinu, tkanego przez nici sil historycznych, laczacych poczatek czternastego wieku z chwila obecna. Byla to wstega skladajaca sie z niezliczonych, roznokolorowych watkow, reprezentujacych sily, jakimi kazdy czlowiek oddzialywal w ciagu zycia na caly wzor rozwoju ludzkosci. Wiele z tych watkow zylo krotko i zanikalo bez wplywu na caly wzor. Jednak kilka - bardzo niewiele - gromadzilo inne watki w kierunku ich wlasnej sily zyciowej i wzor ulegal trwalej zmianie. Te rzadkie przypadki - zazwyczaj wielcy przywodcy religijni, wojskowi lub filozoficzni - znikali z pozniejszej pamieci wstegi - ale nie zanikal efekt ich istnienia. Jednak byly tym wszystkie miliardy istnien, od czternastego wieku do teraz, i to wlasnie polaczona masa ich zywotow determinowala obecny wzor i kierunek ruchu calej rasy tak, ze zycie kazdej pojedynczej osoby mialo efekt i uzyczalo barwy watkom wokol siebie - determinujac kierunek innych watkow. Cos nowego moglo zostac zaproponowane i umrzec z pomyslodawca, by powrocic na powierzchnie i nabrac sil pozniej. Tam, w szesnastym wieku wyobraznia Bleysa mogla zobrazowac watek zycia Delminio, pomyslodawcy Teatru Pamieci - pomyslu, ktory zdal sie umrzec wraz z bezowocnymi wysilkami jego tworcy, lecz pojawil sie ponownie w dwudziestym pierwszym wieku, stajac sie w koncu unikalnym satelita orbitujacym teraz wokol Starej Ziemi, znanym jako Encyklopedia Ostateczna. W dwudziestym wieku dokonano dwoch osiagniec majacych potezny, nagly wplyw na barwe i kierunek wstegi. Pierwszym bylo wzniesienie sie pierwszych ludzi poza atmosfere Starej Ziemi, wkraczajac po raz pierwszy w historii w kosmos. Drugim - pojawianie sie duzych grup spolecznych ostroznie rozwazajacych idee, ze kazdy czlowiek posiada uniwersalna odpowiedzialnosc - nie tylko wobec innych ludzi, ale wobec calej planety. A jeszcze pozniej, w dwudziestym pierwszym wieku pojawil sie watek Gildii Oredownikow, ktora zrodzila spoleczenstwo dwoch Nowych Swiatow - Mary i Kultis - Exotikow. Spojrzal jeszcze dalej i, odszukal nic wlasna, Dahno i Toni, ciasno splecione, grubiejace juz i zaczynajace rozprzestrzeniac swoj kolor i kierunek na wszystko dookola. Bleys skoncentrowal sie na watku Henry'ego. Jego oddech nabral nagle nieoczekiwanej sily i glebi. To, na co patrzyl, bylo calkowicie subiektywne, zabarwione przez jego wierzenia i pragnienia. Jednak bioraca w tym udzial czesc umyslu, szukajac powodu naglej, pozornie nieuzasadnionej euforii wymieszanej z niepokojem, nieoczekiwanie dostrzegla w wijacej sie miedzy gwiazdami wstedze mozliwosc odpowiedzi. Juz wczesniej zdarzalo sie Bleysowi zerknac na fragment wstegi reprezentujacy terazniejszosc i patrzac wtedy na linie - zamazane, ale rozpoznawalne w stosunku do siebie nawzajem - czasami byl w stanie zauwazyc, jak beda wygladac w najblizszej przyszlosci. Widzenia te - trudno bylo nazwac je czyms wiecej niz zgadywaniem - w najlepszym przypadku stanowily efekt obliczen jego podswiadomosci na temat tego, jak nici oddzialuja na siebie, tkajac wzor. Jednak pomagalo mu to tworzyc plany na najblizsza przyszlosc, podobnie jak pomocne bywa zobrazowanie danych w postaci wykresu. Mimo wszystko rodzaj pomocy przez nie ofiarowany mial zastosowanie wylacznie wobec najblizszej przyszlosci: na kilka dni, tydzien czy dwa - rzadko az na miesiac. Dzikosc, jaka przywiodla go do tej dziwnej pozycji na scianie budynku z pewnoscia wynikla z gleboko zakorzenionych, wewnetrznych powodow. Gdyby byl w stanie zrobic w umysle krok dalej i zobaczyc, co moze zwizualizowac z mozliwej, najblizszej przyszlosci - moze podswiadomosc bylaby w stanie wyjasnic mu powod niepokoju, bedacego zapewne przyczyna jego przebudzenia sie. Bleys wyobrazil sobie siebie probujacego siegnac wzrokiem naprzod wzdluz wstegi, a wysilek ten ukazal mu, ze nic Henry'ego pozostawala silnie polaczona z watkiem jego, Toni i Dahno - caly czas pomagajac, jak daleko byl w stanie siegnac wzrokiem. Przyszla mu nagle do glowy jasna i wyrazna mysl, ze probuje zajrzec darowanemu koniowi w zeby; podejrzliwy, bo dostal wiecej, niz sie spodziewal. Wraz z przybyciem Henry'ego poczul, jak otwiera sie przed nim wielka szansa i w wirze decyzji, zaczal dzialac. Zas podswiadomosc zareagowala niepokojem, sceptyczna wobec naglego przyplywu szczescia. Lata ostroznego planowania i upewniania sie, ze obejrzal miejsce ladowania przed skokiem, sprawily, ze stal sie ostrozny wobec wszystkiego, co przychodzilo zbyt latwo. Automatycznie zaczynal sie martwic. Ten ciag mysli sprawil, ze odprezyl sie wreszcie i uspokoil. Zniknal niepokoj. Razem z nim odeszla znaczna czesc podniecenia, ktore wygnalo go na zewnatrz i uswiadomil sobie teraz, ze byl to efekt przygotowywania sie jego defensywnej natury w reakcji na niepokoj za zaslona w podswiadomosci. Lezal uspokojony i zadowolony, patrzac na gwiazdy. Dzwieki ulicy, dryfujace gdzies spod jego stop, przywolaly Bleysa z powrotem do swiadomosci swego ciala i jego polozenia. Jeszcze przez chwile pozostawal bez zmian, na scianie budynku, niechetny pomyslowi zostawienia tego, co odkryl patrzac na wszechswiat. W koncu, powoli, zaczal odwracac swoje nastawienie. Zdawalo sie, ze nie ruszajac nawet palcem, obrocil sie z pozycji poziomej do pionowej i znowu stal, cala mase ciala podtrzymujac na bosych stopach opartych o gzyms, pomagajac sobie w utrzymaniu pozycji, jedynie trzymajac sie gzymsu nad glowa. Kiedy tego dokonal, uswiadomil sobie, ze mocno nasilil sie halas pod nim. Powoli, niemal obojetnie, spojrzal w dol i zauwazyl, ze przyciagnal tlum na chodniku pod soba. Przy tej wysokosci nie byliby w stanie go rozpoznac, jednak z pewnoscia mysleli, ze jest samobojca. Grozilo mu odkrycie tozsamosci. Jesli wrocilby teraz do swojego pokoju, ci w dole wiedzieliby zbyt wiele i powstalyby przynajmniej plotki. Nie mogl wrocic na wlasny balkon. Ale rog budynku byl oddalony zaledwie o kilka metrow, gdzie nie bylo zadnego innego balkonu. Za tym rogiem droga konczyla sie, schodzac spirala do innej, jednokierunkowej trasy, oddalajacej sie od jego budynku. Gdyby posuwajac sie po gzymsie udalo mu sie dotrzec do rogu, zniknalby z pola widzenia gapiow i nikt nie mialby pewnosci, gdzie dostal sie z powrotem do srodka. Z nagla decyzja zaczal przesuwac sie wzdluz wystepu, oddalajac sie od balkonu. Cal za calem posuwal sie w strone rogu - na szczescie nie mial do niego daleko - i wkrotce dotarl do niego. Zatrzymal sie na chwile, potem trzymajac sie tylko lewa reka i stojac na lewej nodze, przerzucil cialo za rog w jednym plynnym ruchu, obracajac cialo na palcach lewej reki i nogi, chwytajac sie za gorny gzyms palcami prawej reki, a dolny lapiac prawa stopa - i gdy tylko uchwyt ten mogl zapewnic mu utrzymanie masy ciala na konieczna chwile, przelozyl lewa reke i noge za rog, by rownomiernie rozlozyc obciazenie. Stal teraz twarza do budynku, ale na scianie, ktora wystawiona byla tylko na pusta teraz rampe zjazdowa. Uciekl nie tylko przed gapiami na dole, ale i przed swiatlem dochodzacym z reklamy. Nikt na niego nie patrzyl. Ta strona pograzona byla w glebszej ciemnosci, a gzyms nadal biegl na wysokosci balkonow nalezacych do jego apartamentu. Ostroznie przesunal sie po wystepie do pierwszego z nich, siegnal szczytu barierki i przeskoczyl przez nia na platforme. Stal przez kilka chwil, pozwalajac uspokoic sie oddechowi. Drzwi na tym balkonie nie byly otwarte, ale nie zostaly takze zablokowane. Pchnal je i wszedl w mrok pomieszczenia, ktore okazalo sie byc jadalnia. Powierzchnia stolu blyszczala w slabym swietle dochodzacym zza okna. Pokoj pachnial delikatnie srodkami czyszczacymi. Zostal przygotowany na to, co mogl chowac w zanadrzu jutrzejszy dzien. Skierowal sie ku bocznym drzwiom i przeszedl przez ciemne pokoje i oswietlone wewnetrzne korytarze do ciemnej sypialni. Stal tam przez chwile, zerkajac na lozko, potem usiadl przy biurku umieszczonym obok unoszonych przez podmuchy wiatru firanek. Dotknal przycisku przywolujac swiatlo, niewielki krag jasnosci ograniczony wylacznie do niego i biurka z klawiatura i ekranem. Wcisnal inny przelacznik na blacie. Klawiatura obrocila sie, niknac z widoku, ukazujac zamiast niej pusty blat z plikiem czystych kartek, pisakiem i szczelina niszczarki. Przyciagnal do siebie arkusz, uwalniajac go z podobnego do magnesu chwytaka i uniosl pisak. Zaczal pisac odrecznie na niewielkim, oswietlonym obszarze. Na gorze umiescil slowo NOTATKI, pod nim date, godzine i miejsce. Kazda z zapisanych stron blakla kompletnie, gdy tylko konczyl pisac. Ale by miec calkowita pewnosc zachowania tajemnicy, pisal swoje notatki od razu zakodowane. W obecnych czasach nie istnialy szyfry, ktorych nie daloby sie zlamac, ale zmienial algorytm co pol linijki. Pokoj, w ktorym przebywal byl rutynowo sprawdzany co kwadrans przez automatyczne czujniki i codziennie przez ludzkiego inzyniera w poszukiwaniu wszelkich urzadzen do podgladu lub podsluchu, jakie moglyby zostac tu przemycone. Co wiecej, nikt przygladajacy sie pisaniu Bleysa nie bylby w stanie dostatecznie szybko zlamac szybko stosowanych przez niego zmiennych kodow. Ostateczna, gotowa notatka zostanie utrwalona w jego pamieci, gdzie nie mogla przepasc, zas on w kazdej chwili bedzie w stanie przywolac ja dokladnie w takiej formie, jak zapisal. -Dzisiaj - pisal - nieoczekiwanie zjawil sie Henry, by zaczac, jak mowi, "chronic mnie przed Szatanem", co oznacza, ze zamierza ochronic mnie przede mna samym i tym, co planuje zrobic. Gdybym tylko mogl sprawic, ze zrozumie. Ale jedyne slowa, jakich moge uzyc, maja dla niego inne znaczenie. Mimo wszystko on i grupa ochroniarzy, ktora stworzy, jest czyms, czego bardzo potrzebuje, choc nie zdawalem sobie dotad z tego sprawy. Teraz to juz ustalone. Toni wrocila od swojego ojca z wiadomoscia, ze moze udac sie ze mna, gdziekolwiek polece. To, podobnie jak pojawienie sie i pomoc Henry'ego jest czyms, co odbieram teraz jako absolutna koniecznosc. Zaczyna ujawniac sie to, czego oczekiwalem od wzoru. Wskazuje, ze kluczowe staje sie odnalezienie i rekrutacja Hala Mayne. Nie mam bezposrednich dowodow jego niezwyklej wartosci, ale nawet jego poczatki otacza tak wielka tajemnica, poniewaz zostal znaleziony jako dwulatek na pokladzie dryfujacego w przestrzeni pustego statku, ze wskazowkami dotyczacymi wychowania go przez trzech niezwyklych ludzi. Dysponuje tylko tymi strzepami dowodow plus skromne zapisy jego dzialan majacych na celu ucieczke przede mna: dostanie sie do Encyklopedii Ostatecznej, a stamtad przez Nowa Ziemie do kopaln na Coby i teraz - wedlug Barbage'a - na Harmonie. Juz samo to oraz fakt, ze na Harmonii dolaczyl do jednego z bandyckich oddzialow (co automatycznie w swietle prawa umieszcza go po drugiej stronie barykady), silnie sugeruje mojej podswiadomosci, ze jest kims daleko wykraczajacym poza zwykle ludzkie standardy, dalbym wiec prawie wszystko, zeby miec go po mojej stronie. Toni, Henry i Dahno beda teraz stac przy mnie jak trzy pasma gorskie, ochraniajac mnie i wplywajac na wszystko, co bedzie do mnie przychodzic w postaci slonca i deszczu przyszlosci. Wciaz jednak istnieje czesc mojego osobistego terytorium, ktora wymaga oslony. W szczegolnosci, co uswiadomilem sobie dzisiaj, desperacko potrzebuje zewnetrznego punktu widzenia, ktory moglby w kazdej chwili dac mi pelny obraz mnie samego. Dahno bardzo stara sie to robic, tak jak dzisiaj z tymi pytaniami o moje powody szkolenia najlepszych Innych dla celow zarzadzania. Jednak rownoczesnie jestesmy zbyt podobni i zbyt rozni. On mysli zbyt podobnie do mnie, by zauwazyc zmiany, a rownoczesnie przezyl lata z nasza matka. I choc istnieja podobienstwa, sa tez obszary, na ktorych sie nie rozumiemy, choc wydaje mi sie, ze ja rozumiem go lepiej niz on mnie. Nie, Hal Mayne stanowilby idealne rozwiazanie, gdyby rzeczywiscie mial rodzaj umyslu, jakiego sie po nim spodziewam. Bylby w stanie ocenic mnie z zewnatrz, beznamietnie, lecz lojalnie i powiedziec mi prawde o mnie, bym mogl dokonac odpowiednich korekt. Bleys zapisal godzine zakonczenia pisania ponizej ostatniej linijki, znow razem z data i odlozyl pisak. Zbierajac kartki w jeden plik, trzymal je w dloni przez chwile, po czym wsunal do szczeliny w wystajacym panelu na krawedzi biurka, gdzie zastosowano fizyke przesuniecia fazowego do skonstruowania ostatecznej formy niszczarki dokumentow. Kiedy wsuwal tam kartki, ich koniec znikal, rozkladany na czastki elementarne, rozpraszane nastepnie rownomiernie na caly wszechswiat - tak jak natychmiastowemu rozproszeniu ulegal statek kosmiczny podczas relokacji z jednego polozenia wzgledem srodka galaktyki do innego - tyle, ze w tym przypadku mialy one nigdy nie zostac zebrane w oryginalnej formie. Przez chwile siedzial, wpatrujac sie w szczeline niszczarki. Przepadly teraz i nie dalo sie ich odzyskac. Istnialy jedynie razem z wczesniejszymi, podobnymi zapisami, w grubym juz pliku w pamieci, opisanym NOTATKI. Po chwili Bleys dodal jeszcze jedna linie na czystej kartce z pliku, linie, ktora zanikla jak teskny glos, cichnacy nawet, gdy wsuwal ja do szczeliny niszczarki. Zastanawiam sie, czy Hal Mayne kiedykolwiek widzial w gwiazdach to samo, co ja zdaje sie widziec za kazdym razem, kiedy na nie spogladam. Rozdzial 5 - Spodziewasz sie klopotow? - cicho zapytal Dahno. -Mozliwe - odpowiedzial Bleys rownie cicho - ze strony Prezesow, Mistrzow Gildii albo obu. Oraz ze strony innych, nieokreslonych grup. Stali razem w sluzie Favored of God, ktora powinna otworzyc sie za kilka minut, wypuszczajac ich na plyte ladowiska miasta Nowa Ziemia na planecie o tej samej nazwie. Mozliwosc swobodnej rozmowy zapewniala im pusta przestrzen wokol nich, utrzymywana przez potrojny krag Zolnierzy Boga zebranych przez Henry'ego, biernie blokujacych wszelkie proby zblizenia sie ze strony pasazerow nie nalezacych do grupy Bleysa - Favored technicznie rzecz biorac byl ogolnodostepnym liniowcem pasazerskim i na jego pokladzie znajdowala sie mniej wiecej rownie liczna grupa osob nie zwiazanych z Bleysem. Zolnierze Boga byli ekspertami w tego rodzaju pozornie przypadkowym, biernym oporze. Z usmiechem ignorowali rzekomo przypadkowe pchniecia i uderzenia lokciami ze strony pasazerow probujacych sie przez nich przecisnac, a jesli dzialania takie stawaly sie zbyt nachalne - z niezmiennym usmiechem na twarzy miazdzyli nadepnieciem palce stop, czy oddawali uderzenia lokciem, oczywiscie zupelnie niechcacy i przypadkowo. -Coz, mozesz sie czegos takiego spodziewac - stwierdzil Dahno. - Gdy tylko zaczniesz sprawiac wrazenie, ze dogadujesz sie z jednymi, druga grupa rzuci sie na ciebie jak banda zbojow. O ile nie zgodzisz sie spelnic oczekiwan obu grup - a nikt nie jest w stanie tego zrobic - obie organizacje beda starac sie, zebys zwiazal sie wylacznie zjedna z nich. Jest tu tez wazna trzecia grupa, choc jak dotad nie udalo mi sie sklonic nikogo, by podal mi chociaz jej nazwe. -Nie jestem zaskoczony - wymruczal Bleys. Dahno przylecial promem na Favored, zanim liniowiec wyladowal na Nowej Ziemi. Udal sie na planete wczesniej, by wyczuc panujacy tam klimat polityczny. I rzeczywiscie, pomyslal Bleys patrzac teraz na niego, byla to jedna z rzeczy czyniacych go niezastapionym. Dahno, majac do dyspozycji dwie godziny w calkowicie obcym miejscu, mogl dowiedziec sie wiecej niz tuzin innych osob z osobistymi kontaktami. Mial talent do przebijania sie przez labirynty powiazan personalnych do osoby mogacej przekazac mu najwiecej informacji na dowolny temat. -Coz - powiedzial - jestem pewien, ze bede w stanie dowiedziec sie, jesli tylko bede mial troche wiecej czasu. W kazdym razie... Przerwal mu system naglosnienia statku, oglaszajac: -LADOWANIE ZA DWANASCIE SEKUND - zagrzmial glosnik ponad halasem panujacym w sali. - PROSZE NIE RUSZAC. SIE DO CHWILI DOTKNIECIA ZIEMI. POWTARZAM, ZOSTAC W MIEJSCUDO CHWILI OSIAGNIECIA POWIERZCHNI. Czekajacy na ladowanie, wyciszyli rozmowy.-Powiem ci pozniej - pospiesznie rzucil Dahno. - Wiekszosc z tego co wiem i tak uslyszysz od Any Wasserlied, jak tylko dotrzemy do hotelu. On rowniez zamilkl. Bleys popatrzyl w glab sali, po raz kolejny wdzieczny za swoj wzrost, umozliwiajacy mu patrzenie ponad glowami innych pasazerow i zlokalizowanie Toni, stojacej przy jednym z okien. Stala z Henry m. Byli dziwnie do siebie podobni. Bleys studiowal ich z dystansu. Nie byla to kwestia zwyklego, fizycznego podobienstwa. Henry byl wiekszy i wyzszy niz przecietna dla Mlodszych Swiatow, ale nie uderzajaco. Toni, szczupla i wysoka byla prawie rowna mu wzrostem. Ich twarze nie moglyby chyba byc mniej podobne. Rysy Toni nie byly szczegolnie orientalne, jak mozna by sie spodziewac na podstawie jej nazwiska - skroconego i zle odczytywanego od czasu, gdy jej japonscy przodkowie opuscili Stara Ziemie. Henry byl Szkotem i wygladal na takiego; z brazowymi, lekko siwiejacymi wlosami, szczuplymi rysami twarzy i twardym spojrzeniem przodkow z Hybrydow, wysp na zachod od Szkocji. Bleys pomyslal, ze moglo to wynikac z faktu, ze oboje mieli za przodkow wyspiarzy. Moze krylo sie to w sposobie, w jaki oboje stali i poruszali sie. Zadne z nich nie bylo osoba, ktora przypadkowy przechodzien moglby szturchnac czy poczestowac lokciem w ciasnym przejsciu. Rzeczywiscie, stwierdzil umysl Bleysa, prawdopodobnie wlasnie o to chodzilo. Oboje wysylali ten sam sygnal do podswiadomosci stojacych przed nimi osob. Kazde z nich mialo pelna wiare w swoje mozliwosci i w to, w co wierzyli; oboje byli calkowicie pozbawieni strachu w dzialaniach zgodnych ze swoimi przekonaniami. W kazdym razie, przez ostatnie kilka tygodni bardzo sie do siebie zblizyli. Bleys usmiechnal sie do siebie sardonicznie i odrobine smutno, czujac cieplo wobec tej dwojki. Chcialby wiedziec, o czym teraz mysli Toni i moze znajdzie pozniej wlasciwa chwile, by ja o to zapytac. Na razie dokonal mentalnej notatki, ze w miare mozliwosci chcialby posluchac jednej z ich rozmow. Skrzywil sie wewnetrznie. Zabawa w podgladacza nie do konca mu odpowiadala. Jednak przez ostatnie dni wszystko bardzo szybko sie zmienialo i potrzebowal wszelkich dostepnych informacji. Od chwili swojego przybycia Henry zwerbowal prawie szescdziesieciu bylych Zolnierzy Boga i w czasie, gdy dokonywano przygotowan do podrozy a Dahno wylecial w forpoczcie, uczynil z nich sprawnie dzialajaca jednostke. Bleys wyjrzal przez male okienko tuz przy wyjsciu na ziemie w dole. Tempo ich opadania zmniejszalo sie, az suneli ku powierzchni delikatniej niz banka mydlana - zblizajac sie do plyty ladowiska kosmicznego. Nawet biorac pod uwage miekkosc ladowiska, delikatne opadanie bylo konieczne, bo w przypadku zbyt szybkiego opuszczenia sie, olbrzymia masa statku moglaby zmiazdzyc infrastrukture plyty. Jej zewnetrzny pancerz byl mocny, ale skonstruowany jedynie z mysla o naporze wiatru i atmosfery. Masa statku daleko przekraczala przyzwoite wartosci dla ladowan w grawitacji planety - przyciaganie Nowej Ziemi bylo tylko odrobine mniejsze niz Starej Ziemi. Gdyby kontrolowana przez Bleysa i Dahno organizacja "Innych" nie miala wiekszosci udzialow w statku i nie zazadala ladowania na powierzchni, Favored of Gododdalby po prostu swoj ladunek pasazerow promom orbitalnym, nie zanurzajac sie w atmosfere. Bleys dostrzegl teraz czekajacy na zewnatrz rzad czarnych limuzyn. Dzieki specjalnemu pozwoleniu wpuszczono je na plyte ladowiska, z pominieciem zwyklych procedur celnych i transportowych. Reszta pasazerow liniowca, nie nalezaca do grupy Bleysa, bedzie musiala udac sie autobusem do najblizszego punktu odpraw. Jednak to odbedzie sie, gdy odjedzie juz jego grupa. W tej wlasnie chwili statek dotknal powierzchni z ledwie wyczuwalnym wstrzasem. Otwarly sie przed nimi drzwi sluzy i na gest czlonka zalogi, grupa Henry'ego ruszyla truchtem po rampie, formujac na ladowisku czujny wachlarz strazy. Bleys zszedl na uginajaca sie lekko powierzchnie, wciagajac w pluca chlodne powietrze - inne, lecz ozywcze. Gdy uniosl glowe patrzac w goracy, letni dzien, z pieknego, szafirowo-niebieskiego nieba oslepilo go na chwile zolte swiatlo Syriusza, tak inne od bialego blasku Epsilon Eridiani, dajacego energie Harmonii i Zjednoczeniu. Odsunal sie na bok, by umozliwic wyjscie reszcie ludzi, czekajacych tuz za nim. Henry i Toni byli miedzy pierwszymi zolnierzami wychodzacymi za Bleysem. Henry poprowadzil Toni wprost do czwartej limuzyny w rzedzie. Czesc z zolnierzy zajmowala juz miejsca w pierwszych trzech czarnych, unoszacych sie dzieki lewitacji magnetycznej pojazdach z nieprzezroczystymi od zewnatrz oknami. Bleys stal, czekajac u stop rampy pod cudownym niebem i innym niz w domu swiatlem slonecznym, czujac sie niezwykle zadowolony i uspokojony. Nie potrafil odkryc zadnej konkretnej przyczyny takich uczuc. W koncu uderzylo to w niego - oczywiscie, wreszcie byl w akcji, poswiecajac sie temu, co zaplanowal - skonczyl sie juz czas watpliwosci... Z zamyslenia wyrwal go rozbrzmiewajacy tuz za plecami glos Henry'ego. -Umiescilem Toni w czwartym pojezdzie - powiedzial. - Ty pojedziesz w drugim, razem z szefowa lokalnej organizacji Innych - Ana Wasserlied? -A wiec wyjechala nam na spotkanie? - zapytal Bleys nieobecnym glosem. - Dahno myslal, ze bedzie czekala w hotelu. -Jest tutaj i chce jechac z toba. Dahno umieszcze w piatej limuzynie - stwierdzil Henry. -Ja pojade z przodu w twojej. -Nie, moze pojedziesz z Toni? - odpowiedzial mu Bleys. Henry przygladal mu sie przez chwile. -W porzadku - zgodzil sie. Zaprowadzil Bleysa do pojazdu. Ten zatrzymal sie i wsiadl do srodka. Ana Wasserlied, zajmujaca jeden z dwu foteli z tylu limuzyny, byla dobrze wygladajaca, wysoka blondynka o dosc kanciastych ksztaltach. Miala dobrze ponad dwadziescia lat i ubrana byla w dosc dluga, na wpol formalna sukienke z jakiegos jedwabnego, zielononiebieskiego materialu. Usmiechnela sie do niego w ostroznym powitaniu, kiedy dolaczyl do niej i zamknely sie za nim drzwi. -Ciesze sie, ze moge cie wreszcie poznac - odezwala sie. - Zawsze chcialam osobiscie podziekowac ci za ustanowienie mnie w zeszlym roku przywodczynia tutejszego oddzialu Innych. -Podziekuj Dahno - odpowiedzial Bleys. - Wiesz, to on kieruje organizacja. Ja jestem tylko kims w rodzaju wedrownego filozofa, choc czasem pozwala mi sobie doradzac. -Och, podziekuje mu - powiedziala Ana. Ton jej glosu jasno zdradzal, ze nie przyjela do wiadomosci, jakoby Bleys nie byl nikim wiecej jak wedrownym filozofem. Bleys luzno zauwazyl, ze byla to stosunkowo glupia proba zaimponowania jej. - Ale chcialam podziekowac rowniez tobie. -To mile z twojej strony - stwierdzil Bleys. - Czy przynioslas to wrzeciono z nagraniem, o ktore prosilem? To z najnowszymi informacjami na temat naszych czlonkow tutaj, z wyliczeniem podlegajacych szkoleniu i uwazanych za nadajacych sie do objecia wysokich stanowisk w administracji? -Mam ja ze soba - odpowiedziala Ana, wyciagajac wrzeciono. Jej glos brzmial dosc milym sopranem, choc kiedy zaczynala sie ozywiac, brzeczaly w nim metaliczne nuty. Podala mu wrzeciono. Siegnal po jeden z osobistych czytnikow wiszacych z tylu przedniego siedzenia, ponizej okna oddzielajacego ich od kierowcy i zolnierza zajmujacego miejsce obok. Bleys zalozyl czytnik, przypominajacy swoim wygladem czarna, kanciasta maske ze sluchawkami i elastyczna tasma przytrzymujaca go na glowie. Z dlugoletnia wprawa zalozyl czytnik na glowe jedna reka, druga rownoczesnie wsuwajac wrzeciono w otwor ponizej ekranu. -Zanim zaczniesz - przez osloniete sluchawkami uszy dotarly do niego pospiesznie wypowiedziane przez Ane slowa - chcialam cie poinformowac, ze zostales zaproszony przez lokalny Klub Prezesow na kolacje z jego najwazniejszymi czlonkami, dzisiaj wieczorem. Pamietasz, ze Prezesi i Mistrzowie Gildii sa dwiema najwazniejszymi organizacjami tej planety? Prezesi to oczywiscie Prezesi Zarzadow - choc ludzie, z ktorymi spotkasz sie dzisiaj, sa kims znacznie wiecej. To szefowie megakorporacji. -Rozumiem - odpowiedzial Bleys. - Porozmawiamy o tym, kiedy dotrzemy do hotelu. Ana zamilkla. Bleys dyskretnym ruchem dotknal kontrolek na swojej bransolecie. Lista nazwisk wypelniajaca jego maske zniknela, a ekran wypelnil obraz z kamery umieszczonej w limuzynie, ktora jechali Henry i Toni. Podczas gdy Bleys i Ana rozmawiali, wszystkie limuzyny zapelnily sie i zaczely odjezdzac. Ta, w ktorej znajdowal sie razem z Ana, skoczyla w kierujacy sie w dol tunel, a gdy przed oczyma Bleysa pojawil sie obraz Toni i Henry'ego, do jego uszu zaczely tez docierac ich glosy. Limuzyna Bleysa wyjechala z tunelu na droge magnetyczna, prawie na pewno stanowiaca bezposrednie polaczenie z miastem Nowa Ziemia. - ...Czy twoj Zolnierz musi sie tak przygladac kierowcy? - uslyszal pytanie zadawane przez Toni. Na ekranie zdawalo sie, ze kobieta patrzy wprost na niego, na podstawie czego zalozyl, iz kieruje wzrok na przod limuzyny, przez szybe oddzielajaca przedzial kierowcy od pasazerow. - ...Kierowca jest Innym, prawda? - mowila dalej. Henry kiwnal glowa. -Mamy nadzieje, ze jest godny zaufania, ale wolimy byc ostrozni - odpowiedzial. -Twoi ludzie zdaja sie to lubic - powiedziala. Bleys wiedzial, ze przed podroza praktycznie nie miala do czynienia z Zolnierzami. Na twarzy Henry'ego na chwile odmalowalo sie cierpienie, ale po chwili na jego oblicze powrocilo kamienne opanowanie. -Wszyscy nauczyli sie ciaglej czujnosci w walce - stwierdzil. - Sama pochodzisz ze Zjednoczenia. Powinnas wiedziec, co oznacza bycie Zolnierzem Boga. Kiwnela glowa. -Wiem. Jej swiatynia zostala kiedys wplatana w walke przeciw jakiemus innemu zgromadzeniu religijnemu, a Zolnierze Boga, ochotniczy wojownicy z innych kosciolow zglosili sie, by pomoc obu stronom konfliktu. -Widzialam ich, kiedy mialam dwanascie lat - powiedziala. - Ale wiekszosc z nich nie byla taka jak ci. Zanim Henry odpowiedzial, uplynela chwila. -Oni wszyscy sa naznaczeni. Nie jakas fizyczna ulomnoscia. Naznaczeni grzechem. I ja rowniez popelniam ten grzech. Wpatrywala sie w niego, najwyrazniej wahajac sie. Bleys pomyslal, ze z pewnoscia sa sobie dostatecznie bliscy, by odwazyla sie zadac osobiste pytanie, ktore w oczywisty sposob natychmiast przyszlo jej na mysl. -Co to za grzech, Henry? - zapytala lagodnie. Henry wolno obrocil glowe, by na nia spojrzec. Bez ostrzezenia przybral nieprzenikniony wyraz twarzy. Nagle zaczal wygladac smiertelnie groznie - dokladnie tak samo jak kiedys, gdy Henry uratowal go przed gniewem tlumu czlonkow ich kosciola. -To cos - wolno powiedzial Henry - o czym powiedzialem wylacznie mojej rodzinie i wierze, ze ci ludzie pragneliby takiej samej prywatnosci. Obawiam sie, ze bedziesz musiala zyc bez odpowiedzi. Patrzyl na nia nieruchomo do chwili, az kiwnela glowa. Wtedy odwrocil spojrzenie i skierowal je na przednie siedzenie tak, ze na ekranie czytnika zdawal sie patrzec wprost na Bleysa. Toni przez chwile przygladala sie jego profilowi. Bleysowi wydalo sie - ona tez musiala tak pomyslec - ze mysli Henry'ego odeszly daleko od niej, bardzo daleko od wszystkich. Jednak po chwili ten wyraz na jego twarzy zanikl. Obrocil sie ponownie do niej i usmiechnal lekko. Oddala mu usmiech w odpowiedzi i oboje siedzieli dalej w milczeniu. Bleys dotknal kontrolki na bransolecie, wracajac do list nazwisk, wykresow i innych danych z wrzeciona. Przez nastepne dwadziescia minut zblizali sie do hotelu z predkoscia szesciuset kilometrow na godzine, jego umysl pochloniety byl zapamietywaniem danych i rozwazaniem roznych planow. Kiedy dotarli do celu, zaprowadzono ich do kwater, jeszcze bardziej luksusowych niz zajmowane na Zjednoczeniu. -Jak tylko wszyscy rozpakuja sie i przygotuja - Bleys powiedzial do Toni, Dahno, Henry'ego i Any w holu wejsciowym do glownego apartamentu - zbierzemy sie w mojej sali klubowej i porozmawiamy. Powiedzmy, za dwadziescia minut standardowego czasu. Mozesz tu na nas zaczekac jesli chcesz, Ana. Wkrotce rozsiedli sie wygodnie w prywatnej sali klubowej apartamentu wokol stolu dostatecznie dlugiego, by wygodnie pomiescic wszystkich zebranych. Do Any dolaczyly jeszcze dwie osoby, majace na sobie rodzaj jednorzedowych garniturow maskujacych plec, a glowy mieli ukryte za mini projekcjami Holo. Bleys zasiadl przy jednym z koncow stolu, a naprzeciw niego siadla Ana, majaca po obu stronach zamaskowane postacie. W powietrzu wypelniajacym pokoj wyczuwalo sie napiecie, jak miniaturowy cyklon majacy swoje centrum w powietrzu nad glowa Any. Nie bylo to jednak szczegolnie dokuczliwe i Bleys postanowil na razie to zignorowac. -W porzadku - odezwal sie, kiedy wszyscy zajeli juz miejsca. - Ana, zechcesz przedstawic nam aktualna sytuacje? -Caly swiat wie o twoim przybyciu - powiedziala Ana. Tu, przy stole konferencyjnym, jej mocny sopran brzmial zdumiewajaco przyjemnie, niwelujac nieco jej troche koscisty wyglad. -To bylo nie do unikniecia - spokojnie odpowiedzial Bleys. - Moge kontrolowac zaledwie kilka statkow opuszczajacych Zjednoczenie w drodze na Nowa Ziemie. Jako jeden z mowcow Izby, jestem teraz rownoczesnie czlonkiem rzadu Zjednoczenia - nawet, jesli moje miejsce jest regularnie zajmowane przez zastepce - i Izba musi zostac powiadomiona za kazdym razem, gdy wybieram sie poza planete. Oznacza to, ze dla nikogo na Zjednoczeniu nie bylo tajemnica, ze wybieram sie na Nowa Ziemie. -Coz, w kazdym razie - ciagnela Ana - wiekszosc mieszkancow tego swiata dowiedziala sie niemal rownolegle z nami, a to oznacza rownoczesnie naciski Prezesow i Mistrzow Gildii. A przy okazji, pozwol, ze przedstawie osoby, ktore zaprosilam. Wskazala na pozbawiona twarzy postac po swojej prawej stronie. -Te osobe nazywamy Jackiem - powiedziala. - Jack jest Innym, ktory ukonczyl nasze zwykle szkolenie. Jest rownoczesnie czlonkiem Klubu Prezesow. Przesunela dlon na druga osobe. -To zas jest Jill - dodala. - Jill tez jest Inna oraz czlonkinia Gildii. Oboje stoja dosc wysoko w hierarchii ich - zrobila krotka pauze - drugorzednych organizacji. -Jestem zaszczycona spotkaniem z toba - powiedziala Jill - I ja, mogac byc tutaj - - dodal Jack. Ich glos w zasadzie niczym sie nie roznil, oba mogly nalezec zarowno do kobiety jak i mezczyzny, co bylo efektem zastosowania znieksztalcajacego filtru. -Pochwalam ich ostroznosc - odpowiedzial Bleys, usmiechajac sie do nich w odpowiedzi. -Osobiscie calkowicie ci ufam - powiedziala Ana, choc mowiac to, przez chwile dziwnie popatrzyla na Toni - ale ta dwojka doslownie ryzykuje zyciem. Zarowno Prezesi jak i Gildia wyznaczyly kare smierci dla swoich czlonkow nalezacych rownoczesnie do innych organizacji. Zasada ta powstala pierwotnie, by nie dopuscic szpiegow na zebrania wladz. -Jednak, jak przypuszczam, pomimo tego nadal istnieja szpiedzy Gildii wsrod Prezesow i na odwrot, nieprawdaz? - zapytal Dahno. -Oczywiscie - odpowiedziala Ana - oraz szpiedzy innych grup poza nasza, w obu organizacjach. Uprzedzajac pytanie, w naszych szeregach nie ma szpiegow zadnej z nich. Mamy takie sposoby na sprawdzenie tego, jakich uzycia nie zaryzykowaliby ani Prezesi, ani Gildia. Jednak rzecz w tym, ze Jack i Jill sa tutaj, by odpowiedziec na wszystkie pytania, jakie moglbys chciec zadac na temat obu ich organizacji. -Dobrze - stwierdzil Bleys - a wiec pytanie do obojga: jakie jest ogolne nastawienie Klubow Prezesow i przywodcow Gildii do mojego tournee cyklu wykladow? Zakladam, ze sa im znane nagrania przemowien, ktorych dokonalem dla Harmonii i Zjednoczenia? -Twoje nagrania sa bardzo popularne posrod zwyklych ludzi - pracownikow - mozna by ich nazwac, jak sadze, szeregowymi i podoficerami - powiedzial Jack. - Nazywamy ich pracownikami w przeciwienstwie do pracodawcow, Prezesow. Wszyscy chcieliby cie spotkac z wlasnych powodow. - Przerwal. - Zgodzisz sie ze mna? W rozmowie zapadla niezreczna cisza. -Przepraszam! - Nagle znow zabrzmial glos Jacka. - Wciaz zapominam, ze nie widzisz mojej twarzy. Patrzylem na ciebie, Jill, zebys odpowiedziala w imieniu Gildii. -Gildia... - filtr czynil glos Jill tak anonimowo podobnym do glosu Jacka, ze zabrzmialo to niemal tak, jakby ten znow odpowiadal. Zawahala sie. - Moglabym powiedziec dokladnie to samo. Widzisz... Przepraszam. Patrze teraz na ciebie, Nauczycielu - do tej pory Prezesi i Mistrzowie Gildii calkowicie kontrolowali pracownikow, a Gildia martwi sie teraz, ze uzyskasz na nich dodatkowy wplyw. Widzisz, to kwestia przetrwania... -Moze bedzie lepiej, jesli wyjasnie te czesc - wtracila sie Ana. - Bleys, rzecz w tym... -Nie trzeba - stwierdzil Bleys. - Mysle, ze wiem o co chodzi i jest to element znacznie szerszej sytuacji. Zobaczmy, czy mam racje. Nowa Ziemia jest zasadniczo swiatem produkcyjnym, kupujacym nowe informacje techniczne od Cassidy i sprzedajacym swoje produkty i technologie produkcyjne pozostalym Nowym Swiatom. Jednak tym, co sprzedaje Cassida, sa technologie rozwiniete przez nich na podstawie badan prowadzonych na Newtonie. Ten lancuch zaleznosci bedzie funkcjonowal tak dlugo, dopoki pracownicy beda gotowi produkowac to, co Prezesi, Mistrzowie Gildii, cassidianscy przywodcy i naukowcy z Newtona uznaja za przynoszace najwieksze dochody. Prawda? -Oczywiscie - potwierdzila Ana. - W porzadku. Ty zadajesz pytania. -Chce szczegolow - powiedzial Bleys. - Powiedzcie mi, jakie dzialania, o ile w ogole, Gildia i Prezesi planuja w stosunku do mnie? Co planuja zrobic albo co zrobia? -Nie sadze, zeby przygotowali juz szczegolowe plany - Jack? - Powiedziala Ana. - Jill? -Nie - potwierdzili oboje podobnymi glosami. Jack mowil dalej. - Wiedza, ze moga zgarnac cie w dowolnym miejscu na naszej planecie. Obie organizacje chca cie najpierw ocenic. -Jedno jest pewne - dodala Ana. - Prezesi kontroluja zarzady prawie wszystkich, oprocz najmniejszych, firm na naszej planecie, Gildia zas kontroluje ludzi pracujacych w tych firmach. Jesli zgodnie zechca cie zlamac, nie bedziesz w stanie sie ruszyc, nie wspominajac juz o przemowieniach. Na przyklad, na skutek jednego telefonu Prezesow do zarzadcy hotelu, mozesz natychmiast zostac stad usuniety i wyladowac na ulicy i przynajmniej teoretycznie, nie zatrzyma sie dla ciebie zaden komercyjny pojazd, nawet taksowka. -Czy zrobiliby to teraz, na oczach opinii publicznej, gdyby prawda bylo to, co powiedzialem wlasnie o pracownikach? - zapytal Bleys. -Przynajmniej nie od razu - niechetnie przyznala Ana. - Moze Jack lub Jill powiedza ci wiecej. -Mysle... - zaczela Jill i zawahala sie. - Jack, chcesz pierwszy na to odpowiedziec? -Jesli wolisz - powiedzial Jack. - Prezesi zamierzaja zaczac od usmiechania sie do ciebie. Wlasciwie, Nauczycielu, jak Jill juz wie, bo rozmawialismy chwile zanim dolaczyla do nas reszta, zostales zaproszony na kolacje z najwazniejszymi sposrod Prezesow miasta Nowa Ziemia dzis wieczorem... -Poniewaz zaproszenie przeszlo przez moje rece, powiedzialam mu juz o tym po drodze z ladowiska kosmicznego - ostro przerwala mu Ana. -Przepraszam - powiedzial Jack. - Nie wiedzialem... -Coz, rzecz w tym, ze Nauczyciel wiedzial. Mow dalej - stwierdzila Ana. -Coz, a wiec przyjmij moje przeprosiny, Ano Wasserlied i ty, Nauczycielu - powiedzial Jack - a anonimowe brzmienie z przetwornika zamaskowalo zaklopotanie. - Ludzie, ktorych spotkasz dzis wieczorem, bo moim zdaniem lepiej byloby pojsc na spotkanie - sa najpotezniejsi na tym swiecie. Stanowia cos w rodzaju nieoficjalnego rzadu kierujacego dzialaniami wszystkich Klubow albo, by ujac to inaczej, tam gdzie oni prowadza, tam zawsze podazaja inne Kluby i ich czlonkowie. -Na co maja nadzieje, zapraszajac mnie na kolacje? - zapytal Bleys. -Zaimponowac ci swoja potega - odpowiedzial Jack. - Beda chcieli rowniez cie ocenic, przekonac sie, czy zagrasz po ich stronie. -Maja nadzieje na wykorzystanie twojego wplywu na swoja korzysc, ale przeciwko Gildiom - dodala Jill. -Tak - potwierdzila Ana - rownowaga sil miedzy Prezesami i Gildiami zostala osiagnieta juz lata temu - ale obie strony chcialyby przechylic szale na swoja korzysc najbardziej, jak to mozliwe. -Czy ktoras strona posunelaby sie na tyle daleko, zeby mnie zabic, jesli nie bede chcial dla nich pracowac? - zapytal Bleys. -Nie! - Jill udalo sie przekazac zszokowanie pomimo filtru glosowego. -Ja rowniez sie tego nie spodziewam - stwierdzil Jack. - Przynajmniej nie przy obecnym stanie spraw. -Kopie twoich przemowien sprzedano na wszystkich planetach, nawet na Starej Ziemi, prawda? - zapytala Jill. - Nie osmieliliby sie, chyba, ze grozilaby im rewolta pracownikow wywolana przez ciebie. Masz ze soba ochroniarzy, prawda? -Piecdziesieciu siedmiu ludzi - powiedzial Henry, odzywajac sie po raz pierwszy od chwili, gdy zajal miejsce przy stole. - Dosc, by powstrzymac zwyklego morderce czy tlum, ale zdecydowanie za malo, by poradzic sobie z powaznym atakiem wojskowym. -Och, nigdy sie do tego nie posuna! - wykrzyknela Ana, tym razem zdradzajac szok. - W kazdym razie, poza twoja ochrona, zamierzam otoczyc cie Innymi, ktorym ufam. Jesli chcesz, moglibysmy ich nawet uzbroic... -Nie - zaprotestowal Bleys. -W kazdym razie - kontynuowala Ana - jesli Prezesi kontroluja posiadane przez nas sily policyjne i wojskowe... -Nie kontroluja szeregowych funkcjonariuszy - dokonczyla Jill. - Tylko oficerow. -To prawda - zgodzila sie Ana. - Jednak zamierzalam powiedziec, ze od ponad stu lat wszystko na tym swiecie zalatwiano wylacznie dzieki rozmowom, przekupstwu i czasem zastosowaniu Grup Uderzeniowych. -Mam juz troche informacji na temat tak zwanych Grup Uderzeniowych - powiedzial Henry. - Ale moze, Jack i Jill, moglibyscie pozniej dodac troche szczegolow? Jack i Jill wymruczeli zgode. -To zdaje sie zalatwiac glowne punkty - stwierdzil Bleys - i zostawie was, zebyscie wyjasnili pomniejsze - w rodzaju informacji, ktore Henry chcialby dostac od naszych doradcow incognito. Ana, masz oficjalne zaproszenie dla mnie na ten wieczor do Klubu Prezesow? -Tak - potwierdzila Ana. -Wiec kiedy sie rozejdziemy, chcialbym porozmawiac z toba na temat osob, ktore moge tam spotkac - czy moze Jack bedzie o nich wiedzial wiecej niz ty? -Nie - ostro zaprotestowala Ana. - Jack nie porusza sie w tych kregach towarzyskich. Z powodu Innych - jak wiesz, mamy na tej planecie juz ponad pol miliona zarejestrowanych czlonkow; od kiedy wiadomo bylo, ze przylecisz, zglaszali sie do nas szybciej, niz bylismy w stanie sobie z nimi poradzic - to ja jestem osoba, ktora zna i spotyka sie z waznymi ludzmi. -Wobec tego, to by bylo na tyle - podsumowal Bleys. - Jesli reszta nie bedzie miala nic przeciw temu, mam kilka spraw do omowienia z Dahno. Reszta wstala i opuscila pokoj. -Co jest nie w porzadku z Ana? - Bleys zapytal Dahno, kiedy juz za wychodzacymi zamknely sie drzwi i zostali sam na sam. -Nie wiesz? - zapytal Dahno. - Byla szefowa duzej, bogatej i calkowicie legalnej instytucji, witana i akceptowana miedzy grubymi rybami towarzystwa na Nowej Ziemi. Teraz, jesli to co bedziesz mowil, nie spodoba sie Prezesom albo Gildii, co stanie sie z jej Innymi - i z nia? Rozdzial 6 - Czemu chciales, zeby ubrali sie jak obszarpani bandyci? - zapytala Toni. Wieziono ich na kolacje w Klubie Prezesow dwiema limuzynami; w pierwszej jechal Bleys i Toni w towarzystwie jednego z ludzi Henry'ego, siedzacego obok kierowcy, oraz pieciu pozostalych ochroniarzy, razem z Henrym, w drugiej. Zblizal sie zmierzch i Syriusz zachodzil, a plonaca biela Psia Gwiazda, pozornej wielkosci dwu piatych Slonca widzianego z Ziemi, schowala sie juz bezpiecznie za budynkami - choc jej swiatlo wypelnialo atmosfere nad ulicami delikatnym, zielonozlotym poblaskiem odbijajacym sie z szerokiej pokrywy chmur, ktore pojawily sie na niebie przed wieczorem. Toni mowila o Henrym i jego szesciu ludziach, ktorych dobral osobiscie. Bleys powiedzial Henry'emu, zeby ubrali sie w zuzyte, zgrzebne ubrania i ciezkie buty farmerow i robotnikow, powszechne w rolniczych rejonach Zjednoczenia i Harmonii. -To test - odpowiedzial Bleys. - Drobny, lecz interesujacy. Chce sie przekonac, jak bardzo Prezesi mnie chca. Czescia ceny posiadania mnie, bedzie zgoda na wejscie Henry'ego i jego ludzi. Usmiechnal sie do niej, prawie lobuzersko. -To rowniez delikatne przypomnienie, ze wiekszosc moich wiernych wyznawcow na tej planecie, podobnie jak na innych, to ludzie pracy - dodal. Toni skinela glowa. Wyjrzala przez okno limuzyny na wysokie budynki skapane w zlotym zmierzchu. -Tak uporzadkowany i zasobny swiat, tak pelen niepokoju i rozdarty na czesci - powiedziala. Bleys przygladal sie jej zyczliwie. Wiedzial, ze myslala o ubostwie panujacym na Swiatach Zaprzyjaznionych i zmaganiach o przetrwanie prowadzonych przez wiekszosc ich mieszkancow przez ostatnie trzysta lat. -To cos, co tyle razy ostatnio ode mnie slyszalas - swiat, ktory wciaz jeszcze wiele obiecuje - powiedzial. - Jego problem, podobnie jak w przypadku wiekszosci Mlodszych Swiatow, polega na tym, ze jego wzrok zawsze zbyt mocno utkwiony byl na terazniejszosci. Ignorowal swoja przeszlosc, to czego mogl sie nauczyc z niej i z przeszlosci Starej Ziemi. Gdyby tak nie bylo, dostrzegliby, jak historia zgarnia stare i nowe razem w strone kryzysu... Toni usmiechnela sie. -O co chodzi? - zapytal Bleys. -Zaczynasz brzmiec odrobine pompatycznie, nie sadzisz? Bleys zmarszczyl czolo. Pompa z pewnoscia nie byla wrazeniem, jakie chcial wywrzec na swoich sluchaczach, a wykazujac mu to, Toni wypelniala tylko swoje obowiazki. -Prawdopodobnie - powiedzial. - Problem w tym, ze pewne rzeczy trudno powiedziec bez ocierania sie o pompe. Poczekal chwile, lecz ona usmiechnela sie tylko. -Mimo wszystko, wielkie dzieki za ostrzezenie. Popracuje nad tym. -Placic mi nie trzeba - stwierdzila Toni. - Co takiego zamierzales powiedziec? -Tylko - powiedzial Bleys - ze dla Nowych Swiatow i Starej Ziemi to kwestia ustanowienia roznych osobowosci. Na przyklad wzory spoleczne musza byc zmieniane przez odmienne warunki. -Wciaz uwazasz... - Toni umilkla. - Co wedlug ciebie wydarzy sie podczas dzisiejszej kolacji? -Wojna nerwow - stwierdzil Bleys - albo raczej mozna by to nazwac wojna charakterow. Sprobuja mnie zastraszyc, a ja sprobuje zastraszyc ich. Przynajmniej na tyle, by nadal sie zastanawiali, podczas gdy ja bede mogl bez przeszkod wyglosic kilka swoich nauk. -Ilu potrzebujesz? - zapytala Toni. -Nie mam pojecia, ale nawet jedna powie temu swiatu, ze tu jestem; a kiedy do tego dojdzie, sytuacja powinna zaczac sie rozwijac zarowno po stronie Prezesow, jak i Mistrzow Gildii, a ja bede dostosowywal sie do nowej sytuacji. Moja przewaga nad tego rodzaju organizacjami polega na tym, ze oni potrzebuja czasu na przedyskutowanie wszystkiego, zanim podejma jakies dzialania. -Rozumiem - powiedziala Toni. Przez chwile siedziala w milczeniu, potem znow sie usmiechnela. - Przynajmniej ja nie musze ubierac sie jak banita albo robotnik. -Nie - zgodzil sie Bleys, patrzac na nia. - Ty i ja stanowimy kontrast wobec Henry'ego i pozostalych. Jesli o to chodzi, zaakceptowanie ciebie moze byc kolejnym drobnym testem, ale glownym powodem, dla ktorego chcialem zebys mi towarzyszyla, jest chec przedyskutowania pozniej tego, co zostanie tam powiedziane z dwu roznych punktow widzenia. Nadal przygladal sie Toni z przyjemnoscia. Miala wysokie, szczuple cialo, uksztaltowane przez zycie wypelnione treningiem sztuk walki i zapasami, teraz pieknie odziane w dluga suknie wieczorowa w kolorze kosci sloniowej i krotki zakiet ze sztucznego, czarnego futra. Futra pasujacego kolorem do jej wlosow i skupiajacego uwage patrzacych na opanowanych i intensywnie penetrujacych oczach, tak intensywnie niebieskich, jak niebo. Sam Bleys ubral sie jak na zwykle wystapienie publiczne, w czarna peleryne z czerwona podszewka okrywajaca ciasna, blekitna marynarke i waskie czarne spodnie z nogawkami wpuszczonymi w siegajace kostek, rowniez czarne buty. Wszystko to, poza peleryna, miescilo sie w aktualnej wieczorowej modzie, przynajmniej w zakresie meskich strojow na Nowej Ziemi. Razem z Toni sprawiali wrazenie osob ubierajacych sie u najdrozszych krawcow - kontrast do Henry'ego i zolnierzy byl uderzajacy. Limuzyny dotarly do celu. Podjechaly przed front Klubu Prezesow, ktory okazal sie byc wysokim budynkiem w biznesowej czesci miasta Nowa Ziemia, z fasada wylozona ciemnym kamieniem wygladajacym jak granit. Przednia, pozbawiona okien sciana, skierowana byla na droge, a jej bok, sasiadujacy z rownie wysoka budowla, oddzielala od niej waska, slepa alejka. Tak waska, ze gdyby nie swiatlo jarzace sie nad szerokimi, podwojnymi drzwiami o ponurym wygladzie wejscia dla obslugi, znajdujacymi sie okolo dwudziestu metrow od rogu budynku, w alejce nie daloby sie nic zobaczyc. Po zapadnieciu zmroku miejsce to stanie sie calkowicie niewidoczne. Dla kontrastu, zapraszajaco otwarte na wieczorne powietrze, we wciaz jasnym zmierzchu, frontowe drzwi, mialy przed soba kilka szerokich stopni, prowadzacych do wejscia, dostatecznie szerokiego by spokojnie mogly przez nie przejsc cztery osoby rownoczesnie. Masywne odrzwia otwarto do wewnatrz tak, by z ulicy widac bylo zaledwie ich fragment, a samo wejscie zabezpieczone bylo w tej chwili tylko niewidzialna tarcza pogodowa, chroniaca wewnetrzny mikroklimat przed wplywami pogody z zewnatrz. Po obu stronach wejscia stalo dwu, zdrowo wygladajacych, mlodych ludzi o rozowych twarzach, ubranych w blekitne mundury z przesadnie wielkimi wylogami o zlotych obramowaniach. Trzeci mlodzieniec w identycznej liberii odwrocil sie i zniknal wewnatrz, na widok Bleysa wysiadajacego z limuzyny. Bleys zaczekal, az Henry zgromadzi swoich ludzi z drugiej limuzyny, ustawiajac ich za nim i Toni, by ruszyli jako jedna grupa. Spowodowalo to krotka przerwe, wystarczajaca jednak na powrot mlodzienca w towarzystwie mezczyzny w wieku okolo czterdziestki, ubranego w szary garnitur z wielkimi klapami. Stanal posrodku drzwi, patrzac na wspinajaca sie po schodach grupe Bleysa. Nowo przybyly wyraznie gorowal nad odzwiernymi. Najwyrazniej byl zaledwie o jakis tuzin centymetrow nizszy od Bleysa, na dodatek szerszy. Mial szeroka, grubokoscista twarz i grzywe siwiejacych, czarnych wlosow, opadajaca szerokim lukiem z czola do tylu, oraz pasujace do nich, dlugie i sterczace wasy, ktore u kogokolwiek drobniejszego wygladalyby smiesznie. Wszystko w jego wygladzie - marynarka z szerokimi klapami, wasy, grzywa - zostalo dobrane, by stworzyc wrazenie poteznej, niemal wszechwladnej osobowosci. Jednak w tym przypadku lekka zmarszczka, z ktora stanal w drzwiach, zmienila sie w wyraz niepewnosci, gdy w miare jak Bleys wchodzil po schodach, jasne stalo sie, ze jest wyzszy od niego - od osoby najwyrazniej przyzwyczajonej do gorowania nad innymi. Bleys ukryl wewnetrzny usmiech. Przywykl juz do reakcji ponadprzecietnie wysokich osob odkrywajacych nagle, ze jest od nich znacznie wyzszy. Jedynie kiwnal powaznie glowa mezczyznie, po dotarciu na szczyt schodow. Wasy i szary garnitur zebraly sie w sobie w pozor autorytetu. Najwyrazniej rozpoznal wreszcie swojego goscia. -Bleys Ahrens! To zaszczyt, ze moge pana spotkac, wielki zaszczyt! - odezwal sie. Jednak jego usmiech zbladl, gdy przesunal wzrokiem po Toni i ludziach stojacych z Henrym. Ponownie spojrzal na Bleysa. - Jestem Walter Mathias, kierownik Klubu. Mam pana zaproszenie na kolacje w gornej, prywatnej sali. Ale... przykro mi, rezerwacja dotyczy wylacznie pana, nikogo wiecej z panskiej grupy. -Ta pani - powiedzial Bleys, pozwalajac, by czesc z dlugo cwiczonej sily glosu nadala jego wypowiedzi brzmienie kogos oswiadczajacego niepodwazalna prawde - bedzie ze mna na kolacji. Jestem pewien, ze nasi gospodarze sie zgodza. Co do reszty - sadze, ze znajdzie pan dla nich jakis pokoik. To moi studenci, kilku z grupy podrozujacej ze mna, by obserwowac i uczyc sie. Ta szostka miala szczescie zostac wybranymi na dzisiejszy wieczor. Wejdziemy wszyscy. Kierownik zawahal sie. -Jestem pewien, ze znajdzie pan miejsce dla moich uczniow - oswiadczyl Bleys. Tym razem w jego glosie zabrzmiala delikatna nuta niecierpliwosci - nie oglaszajaca, lecz sugerujaca zaledwie irytacje wywolana wahaniem kierownika, podobnie jak odlegly grzmot za horyzontem moze grozic burza z bezchmurnego w tej chwili nieba. Mathias wahal sie juz tylko chwile. Najwyrazniej nie znajdowal sie w najlepszej pozycji, poza wpuszczeniem ich majac do wyboru publiczne przyznanie, ze musi skonsultowac sie z gospodarzami Bleysa, psujac automatycznie najwyrazniej bardzo cenione przez siebie wrazenie stanowienia w tym miejscu wladzy najwyzszej. Wybral poddanie sie i poprowadzil ich szerokim holem wzdluz nastepujacych po sobie kolejnych sal wypelnionych siedzacymi, czytajacymi, rozmawiajacymi i pijacymi ludzmi. Pomieszczenia byly dziwnie umeblowane, jakby ktos swiadomie staral sie nadac budynkowi wyglad dziewietnaste - czy dwudziestowieczny. Jedynym uklonem w strone nowoczesnosci bylo umieszczenie w salach mebli dryfowych. Podloge pokrywaly bogate dywany wszelkich rozmiarow, razem z panelami i tapicerka utrzymane w ciemnych kolorach, jakby ze starosci. Antyczne, stojace lampy udawaly, ze oswietlaja pomieszczenia zoltawym blaskiem, choc naprawde w dostarczaniu swiatla pomagaly im jasne i calkowicie nowoczesne panele sufitowe. Jednak nawet z nimi bylo tam ciemniej, niz Bleys spodziewalby sie zastac w jakimkolwiek wspolczesnym budynku na Nowej Ziemi. Hol zaprowadzil ich w koncu do jeszcze jednej pary drzwi, tym razem z zielonego metalu. Te jednak otwarly sie automatycznie przed kierownikiem, a kiedy przez nie przeszli, znalezli sie w zupelnie innej sekcji budynku, umeblowanej dla odmiany calkowicie nowoczesnie, z pelnym swiatlem slonecznym padajacym na nich - bezpiecznie - z trojwymiarowych scen ukazanych w ekranach, udajacych okna po obu stronach przejscia. Po chwili zostala ich juz tylko trojka - Bleys, Toni i Mathias. Henry i reszta zostali odprowadzeni na bok przez jednego z ubranych w niebieskie uniformy mlodziencow. Mathias poprowadzil Bleysa i Toni jeszcze kawalek wzdluz holu, po czym zatrzymal sie twarza w strone jednego z projekcyjnych okien, ktore razem ze sciana odsunelo sie, ukazujac winde. Sadzac po znajdujacych sie w niej wyscielanych dryfach i malenkich barkach z drinkami, musiala to byc prywatna winda. Sciana za nimi zamknela sie i ruszyli w gore. Budynek byl wysoki, a podczas jazdy, w kabinie panowala cisza. Mathias milczal ponuro, a Toni, jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, wyciszyla sie i nie zdradzala zadnych uczuc. Bleys gleboko pograzyl sie w rozmyslaniach. O ile nie istniala koniecznosc poinformowania o nich Toni albo Dahno, mial w zwyczaju trzymac swoje plany dla siebie, a w tej chwili nie mial nic do powiedzenia. Pomyslal, ze jedna z rzeczy, ktorych zgromadzeni na kolacji Prezesi na pewno sprobuja, bedzie przekupienie go. Nie mial zamiaru dac sie kupic, ale zyska znacznie jasniejszy obraz swojej pozycji na planecie i, automatycznie, mozliwosci targowania sie, jesli bedzie sprawial wrazenie, ze wysluchuje ich propozycji. Prawdopodobnie sprobuja odwiecznej metody kontroli osiolka, oferujac mu najpierw marchewke, by ruszyl w odpowiadajacym im kierunku, a potem pogroza kijem, jesli marchewka nie poskutkuje. Od chwili startu do zatrzymania sie windy i otwarcia drzwi minelo jakies dwanascie sekund. Wyszli do malego przedsionka znacznie wiekszej, owalnej sali, bedacej jadalnia lub sala narad - nie sposob bylo okreslic - z kolejnymi projekcyjnymi pseudooknami na scianach. Te, ktore widac bylo z przedsionka, ukazywaly szeroka panorame okrytego zmierzchem miasta Nowa Ziemia, widzianego ze znacznej wysokosci. Kierownik poprowadzil ich do duzej sali. Przy koncu pomieszczenia, na dryfach z indywidualnymi, bocznymi stolikami, siedzialo okolo tuzina osob - sami mezczyzni. Wszyscy z nieskrywana ciekawoscia spojrzeli na Bleysa i Toni. -Czekajcie tutaj - cicho powiedzial do Bleysa. Podszedl do mezczyzny siedzacego najdalej od nich, majacego dobrze ponad piecdziesiat lat i cialo, ktore przed laty zapewne bylo atletyczne, ale teraz pokrywala je gruba warstwa tluszczu. Jego twarz musiala byc kiedys otwarta i szczera, z czystymi, jasnoniebieskimi oczyma. Jednak w tej chwili na twarzy mezczyzny widac bylo zmarszczki od czestego gniewu, rysujace glebokie bruzdy miedzy brwiami i wokol ust, poglebiajace sie w miare, jak Mathias szeptal mu do ucha. Kiedy otworzyl usta, przemowil glosno i z nie ukrywana zloscia, ignorujac fakt, ze slyszeli go Bleys i Toni. -I jaki sens ma mowic mi o tym teraz? Juz ich wpusciles! - prawie wykrzyczal do Mathiasa. - Co mi przyjdzie z tego, ze teraz mi o tym mowisz? Mathias znow zaczal szeptac mu do ucha, ale nie dano mu dokonczyc. Wyraz jego twarzy i cala pozycja wrecz krzyczaly o zmieszaniu wynikajacym z gwaltownego przejscia z pozycji kierownika do karconego sluzacego. -Och, niech zostana! Niech zostana wszyscy! - mezczyzna z twarza zaczerwieniona ze zlosci odeslal od siebie kierownika ruchem dloni i skierowal uwage na Bleysa i Toni. -Widze, ze zle zrozumiales, Bleysie Ahrens! - wykrzyczal, zupelnie niepotrzebnie w pokoju o tak doskonalej akustyce, ze zwykly glos bylby wyraznie slyszalny przez cala jego szerokosc. - Byles jedyna osoba zaproszona na kolacje. Nie wysylalismy zaproszen do polowy Swiatow Zaprzyjaznionych! Bleys usmiechnal sie, pozwalajac, by ton i slowa splynely po nim. -Prosze pozwolic - odezwal sie - ze przedstawie Antonine Lu. Udaje sie ze mna wszedzie, zwlaszcza na tego rodzaju kolacje. -Nie obchodzi mnie, jak sie nazywa... - zaczal mezczyzna z twarza ciemniejaca od naplywajacej do niej krwi, ale przerwal mu inny z Prezesow, siedzacy dwa krzesla od niego i wygladajacy na najmlodszego w towarzystwie. Czlowiek ten, wygladajacy jakby wciaz jeszcze byl nastolatkiem, mial kragla twarz i niebieskie oczy bardzo podobne do oczu starszego mezczyzny, jednak w przeciwienstwie do tamtego, z twarza okolona grzywa blond wlosow. Mial szczuple cialo i siedzial calkowicie wyprostowany. Jego glos nie mial tej co u Bleysa gladkosci i przenikajacego rezonansu, ale czesciowo brzmial podobnie, w niskiej tonacji i nie ochryple. -Och, nie wydaje mi sie, by nalezalo robic z tego sprawe, Harley - powiedzial. Harley otworzyl usta, by ponownie sie odezwac, ale mlodszy mezczyzna mowil dalej. -Jestem pewien, ze dama bedzie rownie mile widziana jak Bleys Ahrens. Wlasciwie... Przez chwile jego oczy nabraly prawie lobuzerskiego wyrazu. -Jesli zechcesz usiasc kolo mnie, Antonino Lu, a Bleys Ahrens usiadzie po twojej drugiej stronie, bede tylko jedno krzeslo od mojego wuja, Harleya Nickolausa, przemawiajacego do was przed chwila. Moze moglibysmy wtedy dokonac ogolnej prezentacji i zajac sie naszym spotkaniem. Ze strony reszty zgromadzonych rozlegl sie... - trudno byloby to nazwac szmerem, ale cos w rodzaju mamrotania na zgode. Przez chwile Harley Nickolaus wbijal w niego wzrok. Potem z wolna jego twarz odzyskala normalna barwe, a bruzdy na twarzy zlagodnialy. -Niech ci bedzie! - powiedzial. Obrocil sie do kierownika. - To wszystko, Mathias. Mathias wyszedl. Bleys i Toni ruszyli do przodu, a od sciany oderwaly sie dwa krzesla dryfowe, by zajac pozycje, o ktorych przed chwila mowil mlody mezczyzna. Nie tylko to, na stoliku przy kazdym z nich pojawila sie szklanka z pomaranczowym plynem. -Z tego co wiemy, to wlasnie lubisz - odezwal sie Harley glosem wciaz zdradzajacym resztki gniewu - ale jesli masz ochote na cos innego... -To jest dokladnie to, co lubie - stwierdzil Bleys, podnoszac szklanke i kosztujac soku. Toni rowniez pociagnela ze swojej. -Och, to sok pomaranczowy ze Zjednoczenia! - powiedziala zaskoczona. -Zazwyczaj dostajemy to, co zamawiamy - skomentowal Harley. Bleys pomyslal, ze byl to bardzo ostentacyjny gest. Transportowanie statkiem kosmicznym czegos o tak niewielkiej wartosci, jak lokalna odmiana soku pomaranczowego, swiadczylo o zaangazowaniu kredytu miedzygwiezdnego obliczonego na zaimponowanie gosciom. -Widze wiec, ze poznaliscie nasze gusta - powiedzial. -Harley - odezwal sie mlody mezczyzna - zdaje sie wiedziec wszystko. Nikt z nas nie ma przed nim zadnych sekretow... Bleys zauwazyl, ze to "wszystko", co wiedzial Harley, bedzie musialo zostac sprawdzone. Oczywiscie gust Bleysa w zakresie napojow nie byl zadna tajemnica. Znany byl z preferowania soku owocowego nad inne napoje. Jednak mlodszy mezczyzna mowil dalej. -Pozwol, ze przedstawie ci wszystkich - powiedzial. - Obok ciebie, Bleysie Ahrens, siedzi Harley Nickolaus, moj wuj. Zaraz za nim siedzi Nord Pulaski, dalej Ky Bennen... Wyliczal wszystkich po kolei, podajac nazwiska, ktore Bleys rozpoznawal z posiadanych juz informacji o Nowej Ziemi, jako glowy wielkich koncernow. - ... I na koncu - podsumowal mlody mezczyzna, usmiechajac sie z zaangazowaniem do Bleysa - ja, Jay Aman, w przeciwienstwie do Harleyowych tysiecy, Prezes tylko jednej kompanii. -Tak. Najwiekszej firmy na Nowej Ziemi - dorzucil Harley. - General Services. -Och, ale samotny... mezczyzna na szczycie tylko jednej firmy. - Jay Aman usmiechnal sie do Toni. Bleys przygladal mu sie z zainteresowaniem. Harley Nickolaus wykazywal wszelkie symptomy przewodzenia w tej grupie. A jednak pozwolil bratankowi przerwac sobie w pol slowa. Zupelnie nie pasowalo to do poczatkowej reakcji Harleya. A jesli Jay Aman byl w stanie kontrolowac firme, ktora musiala byc najwazniejszym aktywem na planecie i byl dosc wazny, by uczestniczyc w spotkaniu, nie mogl byc tak nieodpowiedzialny, jak sugerowaloby jego otwarte podejscie do Toni. Jego ponadprzecietna inteligencja byla oczywistym faktem. Teraz jednak odezwal sie ktos inny. -Nie moze byc zbyt samotny - powiedzial siedzacy w dosc duzej odleglosci szczuply mezczyzna w srednim wieku, o suchej skorze, z dluga i waska twarza. - Jay zdaje sie znajdywac towarzystwo do lozka na wiekszosc nocy. Mowia nawet, ze sypia z Gildia. -Podczas gdy Orville Learner - odpowiedzial Jay, nie spuszczajac wzroku z Toni - sypia ostatnio calkiem sam. Odpowiedz podana zostala z usmiechem, lekkim i nie zaczepnym tonem, ale slowa najwyrazniej obliczono na klucie. -Kolacja - powiedzial Henry, przerywajac. Jakby tylko czekajac na ten sygnal, wplynely miedzy nich stoly dryfowe, dzwigajac talerze, polmiski i srebra; krazyly miedzy siedzacymi w sali, az wszyscy otoczeni zostali roznorakim jedzeniem. Uwaga Prezesow skupila sie nagle calkowicie na posilku. Brali talerze, nakladali sobie i zajeli sie jedzeniem. Spowodowalo to wygasniecie wszelkich rozmow. Jak pomyslal Bleys, przechodzac przez procedure pobrania talerza i nalozenia sobie niewielkich porcji z otaczajacych go polmiskow, jedzenie mialo priorytet nad wszystkim innym. Dialog miedzy Jayem i Orvillem Learnerem zostal porzucony, a uwaga wszystkich skupila sie najedzeniu i oproznianiu kolejnych kieliszkow. Poza okazjonalna wymiana pojedynczych slow, nie mowiono nic do chwili zakonczenia kolacji. Wtedy, w reakcji na wydany przez kogos - prawdopodobnie Harleya Nickolausa - rozkaz, dryfy niosace polmiski zaczely opuszczac sale. Jedzacy odstawiali talerze na mijajace ich po drodze do wyjscia stoly i w koncu sala nabrala wygladu bardziej miejsca narad niz jadalni. Najedzeni Prezesi rozparli sie wygodnie na swoich krzeslach dryfowych. Jednak atmosfera zmienila sie. Bleys wyczytal to zarowno w drobnych zmianach wyrazu ich twarzy, jak i w sposobie, w jaki siedzieli. Przede wszystkim wyczul to instynktownie - nagle otoczenie przez Prezesow, niczym sfory dzikich psow zbierajacych sie przed atakiem na swoja ofiare. Zerknal na Toni i dostrzegl w niej potwierdzenie swoich wrazen. Jej twarz ulegla delikatnej zmianie. Teraz byla twarza kamiennego sfinksa. Bleys rozpoznal zmiane dzieki dlugim latom spedzonym na treningach sztuk walki. Bylo to nazywane "twarza bialego umyslu" - niemozliwa do uzyskania do czasu osiagniecia wysokiego stopnia zaawansowania w walce. Jednak kazdy, kto mial juz do czynienia z osoba o takiej twarzy, potrafil ja rozpoznac. Dla osob nie rozumiejacych jej znaczenia, niemal nieludzki brak uczuc na twarzy przeciwnika mogl byc przerazajacy. Dla rozumiejacych go, stanowilo to najwyzsze ostrzezenie. Oznaczalo ono umysl unoszacy sie w swoim centrum i cialo mogace swobodnie osiagnac mordercza harmonie z atakiem nadchodzacym z dowolnego kierunku. W sumie oznaczalo to sytuacje, w ktorej dana osoba byla najniebezpieczniejsza. Nie istnial zaden konkretny cel. Wszystko bylo mozliwe, niczego nie planowano. W takiej chwili zamiast skupic sie na jednej, konkretnej rzeczy, umysl przygotowany byl do skupienia sie na czymkolwiek, w dowolnym kierunku, a cialo stawalo sie doskonale wywarzonym mieczem w rekach mysli. Dorastajac w takich, a nie innych warunkach, Toni byla zdolna do osiagniecia takiego stanu. Bleys wciaz jeszcze nie. Jednak bardziej niz cokolwiek innego, podkreslalo to nagle wrazenie drapieznosci wyczuwane w zgromadzonych Prezesach. Wraz z usunieciem z pokoju jedzenia, nastawienie siedzacych calkowicie sie zmienilo. Znikly wszelkie indywidualne animozje i konflikty, takie jak miedzy Amanem i Learnerem, czyniacymi z nich wczesniej indywidualne osoby z osobistymi pragnieniami i celami. Nagle stali sie zjednoczeni - zespol mysliwych od dawna przywyklych do wspolnych lowow, gotowych do ataku. Tak samo jak Bleys i Toni, pomimo swobodnego siedzenia w dryfach, kazdy na swoj sposob przygotowany do obrony. -A wiec zjawiasz sie tutaj, obcy miedzy nami, Bleysie Ahrensie - odezwal sie Harley, siedzacy wygodnie na swoim krzesle jak rozparty lew - aby nauczyc nas, jak stac sie lepszymi ludzmi. Rozdzial 7 Bleys spojrzal na niego z aprobata. Najwyrazniej jednak najpierw mial byc kij, a dopiero potem marchewka - odwrotnie niz sie spodziewal. -Jak jasno potrafisz przedstawiac sytuacje, Harleyu Nickolausie - powiedzial. Twarz Harleya zaczerwienila sie. -Tu, na Nowej Ziemi - trzasnal - do Prezesow zwracamy sie zwykle przez "sir". -Doprawdy? - odpowiedzial Bleys. Lekki nacisk, z jakim to powiedzial, nie byl dosc slaby, by go nie zauwazyc. Harley spojrzal prawie proszaco na swojego bratanka. -Coz - Jay Aman lagodnie odezwal sie do Bleysa. - Jak slyszelismy, nazywasz sie filozofem. -Tak - odpowiedzial. - Rzeczywiscie tak sie okreslam. -Pofilozofuj, filozofie! - rzucil jowialnie Harley i przeciagajac wzrokiem po innych czlonkach Klubu Prezesow, wydobyl z nich pelen uznania smiech. -Wydaje mi sie, ze wujowi chodzi o to - powiedzial Jay - ze chcialby uslyszec probke tego, co nazywasz swoja filozofia. Innymi slowy, co bedziesz mowil swojej publicznosci tu, na Nowej Ziemi. W skrocie - czy mozemy uslyszec jak filozofujesz, panie filozofie? Glos Jaya caly czas brzmial uprzejmie, jednak w kacikach ust pojawil sie slad juz nie tak milego usmiechu. Bleys zignorowal to. -Coz - powiedzial w zamysleniu - jedna ze spraw, o ktorych mowie sluchaczom - wszelkiego rodzaju - jest, ze jeden z problemow ze wszystkimi mieszkancami Mlodszych Swiatow polega na tym, ze nie zwracaja dostatecznej uwagi na nauki plynace z przeszlosci; nie tylko przeszlosci swiata, ktory skolonizowali, ale i wczesniejszej, ze Starej Ziemi. Poniewaz ta przeszlosc czyni chwile obecna i o ile nie podejmie sie wysilku unikniecia wczesniejszych, zlych rozwiazan problemow, chwila obecna moze w nieprzyjemny sposob zdeterminowac przyszlosc, sprawiajac, ze to, co garstka dalekowzrocznych osob przewidziala jako mozliwe, stanie sie nieuniknione. Harley parsknal smiechem. -Nie wydaje mi sie, zeby nalezalo sie smiac z tej sytuacji - stwierdzil Bleys. - Przypomnijcie sobie, minelo juz ponad dwiescie lat od chwili, gdy Exotikowy mysliciel zauwazyl, ze Kultury Odlamkowe beda musialy podupasc i w koncu zaniknac. Wciaz jestesmy podzieleni na te same Kultury i nie bylo dotad tak naprawde proby stopienia wszystkich mieszkancow Nowych Swiatow w jedna spolecznosc. -Dwustuletnia przepowiednia? - odezwal sie Jay Aman. - To najlepsze z tego, co chcesz zaoferowac publicznosci na Nowej Ziemi? -Przepowiednia nadal jest w mocy - lagodnie powiedzial Bleys. - Ale musicie zrobic to, co dotad zrobilo bardzo niewielu, a mianowicie spojrzec w przyszlosc dalej, niz na ledwie kilka pokolen. Wiekszosc ludzi tego nie robi, byc moze dlatego, ze poza ich wnukami - moze prawnukami, przyszlosc zdaje sie tak odlegla od doswiadczen i oczekiwan ich zycia, ze nie potrafia wzbudzic w sobie zadnego nia zainteresowania. Ich zapatrywania wahaja sie od jednego ekstremum "i tak nie ma nadziei, ale przynajmniej juz tego nie zobacze", do "wszystkim zajma sie przyszle pokolenia". Spojrzal wprost na Harleya. -Przyszle pokolenia tego nie zrobia - powiedzial wprost do starszego mezczyzny. - Zeby przyszle pokolenia czyms sie zajely, proces musi rozpoczac sie teraz. Do tego w zasadzie sprowadza sie moje przeslanie. Aby dokonac zmiany, musimy zaczac teraz. -Dzieciece bajdurzenie! - skomentowal Harley. -Nie wydaje mi sie - stwierdzil Bleys. - Czy bylibyscie zainteresowani wysluchaniem krotkiej historyjki, jaka zwykle na tym etapie opowiadam moim sluchaczom, ilustrujacej co wlasnie powiedzialem? -Prosze - odpowiedzial Jay. Jego glos zabrzmial nieoczekiwanie powaznie, co mialo zdumiewajacy efekt na jego wuja. -Och tak - potwierdzil Harley, lekcewazaco machajac reka. - Opowiedz nam. -Opowiadam prawdziwa historie z mojego zycia. Jako dziecko bylem wozony na wiele swiatow i spotykalem mnostwo osob, z ktorych czesc przybyla niedawno ze Starej Ziemi. Pewna kobieta dala mi nagranie swojej wizyty w jednym z rezerwatow przyrodniczych, jakich maja tam jeszcze troche. Ten, usytuowany byl w gorzystych rejonach Ameryki Polnocnej, a na nagraniu umieszczono miedzy innymi pogadanke wygloszona przez jednego z pracownikow parku, pilnujacego tego miejsca - jego flory i fauny. Tak sie zlozylo, ze w tym akurat rezerwacie wciaz zyje polnocnoamerykanski niedzwiedz grizzly. Wiecie wszyscy, jak wyglada grizzly? Kiwneli glowami w potwierdzeniu. Historii i geografii Starej Ziemi uczono w szkolach pierwszego i drugiego poziomu na wszystkich Mlodszych Swiatach. Pozniej, dorosli mieszkancy tych planet mieli juz tylko bardzo ogolne pojecie o ksztalcie i liczbie kontynentow na Ziemi, jej jezykach czy historii. Ciagle - a sam Bleys nie stanowil wyjatku od tej reguly, tyle ze byl lepiej poinformowany od innych - wszyscy ludzie mieli zywe wspomnienia o olbrzymich wielorybach, zyrafie z jej niemozliwie dluga szyja, poteznym sloniu z nosem rozciagnietym w chwytny konar - oraz wszystkich innych dziwnych i cudownych stworzeniach, ktore widzieli w trojwymiarowych projekcjach symulujacych rzeczywistosc. Jednak o ile nie stali sie na tyle bogaci, by osobiscie wybrac sie na Stara Ziemie, nigdy nie ogladali ich w rzeczywistosci. -Cztery metry dlugosci i trzy do czterech tysiecy kilogramow - stwierdzil Orville Learner, Prezes ktorego powazna twarz stracila czesc ze swojej cierpkosci. -Sadze, ze panskie dane moga byc odrobine przesadzone - skomentowal Bleys. - Najwieksze mialy dwa i pol do trzech metrow i niewiele ponad tysiac kilogramow - okolo dziewiec stop i dwa tysiace funtow w staroangielskim ukladzie miar. W kazdym razie, straznik ostrzegal przed zblizaniem sie do nich i powiedzial, ze jesli ktokolwiek z jego sluchaczy zostalby zaatakowany przez niedzwiedzia grizzly, powinien wspiac sie na drzewo. Jesli nie byloby to mozliwe, najwieksze szanse na przezycie dawalo padniecie na ziemie i udawanie martwego. Przy odrobinie szczescia, grizzly zblizylby sie, poszturchal lapa bezwladne cialo i odszedl, tracac zainteresowanie - choc nie bylo na to gwarancji. To juz zalezalo od niedzwiedzia. Sluchacze Bleysa stali sie wiezniami opowiadanej przez niego historii, podobnie jak bez watpienia bylo w przypadku straznika. Skupila sie na nim nawet uwaga Harleya. -Rzecz w tym, mowil dalej straznik - i Bleys - ze wiekszosc z jego sluchaczy bedzie o tym pamietac zaledwie przez chwile, choc niektorzy moga to sobie nawet zanotowac. Jednak, o ile naprawde nie wezma sobie do serca niebezpieczenstwa, istniala spora szansa, ze w przypadku napotkania niedzwiedzia, ktory ich zaatakuje, zapomna o radach. Ulegna panice i zaczna uciekac, choc powiedziano im, ze zwierze to na krotkie dystanse potrafi biec szybciej niz czlowiek i bez watpienia ich dogoni. Ale - powiedzial na nagraniu straznik, a jako dziecko bylem zafascynowany ponurym usmiechem malujacym sie wtedy na jego twarzy - jesli w grupie, do ktorej mowil, byl ktos, kogo gonil juz kiedys niedzwiedz i nie bedzie w poblizu drzewa, nie zawaha sie. Osoba ta natychmiast, bez chwili namyslu padnie na ziemie, jakby ja zastrzelono. Bleys umilkl. Prezesi siedzieli w milczeniu, najwyrazniej wyobrazajac sobie atakujacego ich niedzwiedzia grizzly. -Rozumiecie, o co mi chodzi - powiedzial Bleys w ciszy. Zapadla przerwa. -Chcesz wiec nam powiedziec - odezwal sie Harley, z wyraznym wysilkiem wracajac do swych zwyklych, cierpkich manier - ze w swoich przemowieniach nie bedziesz doradzal mieszkancom Nowej Ziemi zmian w naszym spoleczenstwie? -Nie, zadnych konkretnych rad. Przedstawiam tylko swoim sluchaczom fakty i mowie im, ze chcialbym, aby kazdy z nich przejal sie swoim udzialem w dojsciu rasy ludzkiej do jej pelnego potencjalu. -Pfff - parsknal Harley. -Jednak - ciagnal dalej Bleys - oferuje jedynie ogolne informacje. Szczegolowe porady daje tylko wtedy, jesli zostane o nie poproszony. Podobnie jak w procesie uczenia, szczegolowe rady nie maja sensu, o ile sluchacz nie ma konkretnych powodow, zeby ich chciec. Kiedy spelniony zostaje ten warunek, wtedy wiedza ta nabiera nagle dla niego sensu. Jednak przed ta chwila zrozumienia, wszystko co dostaliby ode mnie, to garsc slow. Moga ich sluchac. Moga je nawet zapisac, ale o ile nie bedzie sie to wiazalo z czyms dla nich waznym, uslysza tylko tyle - slowa. Przerwal. -Wybaczcie mi - powiedzial - widze, ze mimo wszystko przeszedlem do nauczania. -Calkiem slusznie to zrobiles - stwierdzil Harley - i wyglada mi na to, ze zamierzasz podac naszym ludziom jakies podburzajace motloch... -Wuju! - wysoki glos Jaya wcial sie tym razem w slowa Harleya i zatrzymal starszego czlowieka w pol zdania. -Bedziesz musial mu wybaczyc - powiedzial Jay z usmiechem w strone Bleysa. - Harley czasem miewa sklonnosc do zbyt ostrego zdazania do sedna. To, co naprawde chcielibysmy wiedziec - wszyscy tu zgromadzeni - to, jaki jest ostateczny cel tych wykladow na naszym swiecie. Jesli na przyklad planujesz przejsc od tych przypowiesci do sugestii, ze w naszym spoleczenstwie powinno sie wprowadzic zmiany... Pozwolil, by niedokonczone zdanie zawislo w powietrzu. -Wlasciwie - powaznie odpowiedzial Bleys - nie sadze, zebym w swoich mowach mial w ogole wspominac konkretnie o Nowej Ziemi. Moja wiadomosc jest uniwersalna - dla wszystkich ludzi na wszystkich planetach, starych i nowych. Szczegolowo bede mowil o Starej Ziemi, a zwlaszcza o znajdujacej sie tam Encyklopedii Ostatecznej. -A czemuz to kobiety i mezczyzni mieszkajacy na Nowej Ziemi, w jakimkolwiek stopniu mieliby przejmowac sie Stara Ziemia i Encyklopedia Ostateczna? - zapytal Jay. -Coz, wszyscy tutaj jestescie wyksztalconymi ludzmi - powiedzial Bleys. - Jestem pewien, ze slyszeliscie juz wczesniej o tej wspomnianej przeze mnie wczesnej, Exotikowej przepowiedni, gloszacej miedzy innymi, ze nie jest bezpiecznie grzebac przez kilkaset lat spolecznej i indywidualnej specjalizacji z kilkoma milionami lat ewolucji na rodzimym swiecie. Zadna z twarzy zgromadzonych osob nie odbijala pewnosci Bleysa, co do tego tematu. Oprocz Jaya Amana, nikt zdawal sie nie widziec zwiazku miedzy tymi slowami, a wspominana chwile wczesniej przepowiednia dotyczaca Kultur Odlamkowych. -Och tak, oczywiscie - stwierdzil Jay. - Jednak zawsze uwazano, ze pomysl ten jest w najlepszym razie opinia teoretyka. -To prawda - zgodzil sie Bleys - ale zwroc uwage na powiazanie z potrzeba Mlodszych Swiatow do przetrwania, niezaleznie od ciaglych prob Starej Ziemi do kontrolowania nas, co wspolczesnie maskowane jest przez narzedzie sluzace do tego wlasnie celu, czyli Encyklopedie Ostateczna. -To nonsens! - wykrzyknal Harley. Najwyrazniej zgadzala sie z nim wiekszosc z pozostalych. Wszedzie wokol sali rozlegaly sie gniewne szepty. -Jakie, u diabla - powiedzial Harley - ma dla nas znaczenie co mysla czy robia jacys Exotikowie badz ludzie ze Starej Ziemi z ich Encyklopedia Ostateczna? Rzecz w tym, ze mamy tu, na naszej planecie dobre spoleczenstwo i chcemy uslyszec, w czystym i jasnym basicu, czy zamierzasz sie w nie wtracac! -Wybaczcie mi - odpowiedzial Bleys - ale moje zainteresowania sa znacznie szersze niz sytuacja na dowolnym z Mlodszych Swiatow. -Tak wlasnie twierdzisz - stwierdzil Harley. - Dla mnie, wcale to tak nie wyglada. Wzial gleboki wdech, spojrzal w dol i wzial w palce nozke swojego kieliszka. Zaczal krecic szklem, przygladajac sie bardziej wirujacej cieczy niz Bleysowi. -Wiesz, Bleysie Ahrens - powiedzial ciszej, wciaz bawiac sie swoim kieliszkiem - Nowa Ziemia jest nasza. To planeta nalezaca do osob, ktore widzisz teraz przed soba. Jestesmy najwazniejszymi ludzmi w Klubie Prezesow. A ten Klub jest najwazniejszy ze wszystkich w innych miastach. Mowiac w skrocie, jestesmy bardziej odpowiedzialni za te planete niz ktokolwiek inny, a z ta odpowiedzialnoscia laczy sie oczywiscie kontrola. -Oczywiscie - spokojnie odpowiedzial Bleys. - Rozumiem to. -Mielismy nadzieje, ze tak bedzie - stwierdzil Harley jeszcze bardziej opanowanym glosem. Bleys pomyslal, ze teraz pojawi sie marchewka. - Zwlaszcza, ze biorac pod uwage panskie dzialania do tej pory, jest pan rodzajem czlowieka bioracego pod uwage realia, kiedy sie pan na nie natknie. Coz, zamierza pan niedlugo rozpoczac to panskie tournee, prawda? Opusci pan miasto Nowa Ziemia udajac sie do innych miast na planecie? -Pojutrze udaje sie do Blue Harbor - odpowiedzial Bleys. - Przynajmniej tak w tej chwili wyglada moj terminarz. Moze przesunie sie to o kilka dni, ale niewiele. -Tak - stwierdzil Harley. - Coz, kiedy juz zacznie pan swoj objazd Nowej Ziemi, prosze pamietac, ze jestesmy wlascicielami hoteli, w ktorych bedzie sie pan zatrzymywal. Jakikolwiek zamowi pan transport, posilki, wszystko, czego bedzie pan dotykal podczas pobytu tutaj, jest nasza wlasnoscia i podlega naszej kontroli. -Wiem - potwierdzil Bleys. -Dobrze. Mamy wobec tego nadzieje, ze nie sprobuje pan niczego, co w jakis sposob zaszkodziloby Klubom Prezesow. - Uniosl wzrok znad kieliszka, odstawil go i usmiechnal sie w sposob, ktory pomimo wyraznych wysilkow byl sztuczny i nieprzekonywujacy. -Powiedzialem wam juz - odezwal sie Bleys - ze zainteresowania dotycza szerszych spraw. Filozofowie tworza historie, czego raczej nie sa w stanie dokonac machinacje Klubu Prezesow. Harley nie wygladal na szczegolnie zadowolonego z polaczenia slowa "machinacje" z jego lobby. Jednak postaral sie utrzymac swoj usmiech. -Dobrze - stwierdzil. - A wiec tym tematem juz sie zajelismy. Jest jeszcze jedna sprawa wymagajaca omowienia. -Doprawdy? - powiedzial Bleys; tym razem w jego glosie zabrzmiala tak delikatna nutka ironii, ze watpliwe bylo, by odebral ja ktokolwiek poza Toni i moze Jayem Amanem. -Tak - potwierdzil Harley. - Wie pan oczywiscie, ze nie jestesmy jedyna sila na tym swiecie, choc glowna. Druga sa Gildie pracownikow - jego twarz poczerwieniala - te cholerne zgromadzenia to po prostu zwiazki zawodowe! Niech sie pan nie da zwiesc temu wyszukanemu, sredniowiecznemu terminowi, jakim sie okreslaja... Harley przelknal pozostale w kieliszku wino, a rumience na jego twarzy przy ostatnich slowach znow zbladly. Bleys pomyslal o wyraznym wysilku wlozonym w wywolanie wrazenia antycznosci w zewnetrznej czesci budynku Klubu. Ale Harley mowil dalej. -Niech pan nawet nie mysli, ze Gildie nie beda staraly sie do pana zblizyc - stwierdzil. - Beda chcieli uzyc pana przemowien do zwiekszenia swojej wladzy i podniesienia znaczenia. Nie mozemy na to pozwolic. Jesli kiedykolwiek przejma tu kontrole, wszystko sie rozpadnie. Kazdy swoim pracodawca. Anarchia! Wiec nie chcemy ich zachecac. Mamy juz dosc klopotow z utrzymaniem ich w szeregu. Dobrze, powiedzial nam pan, jak to nie przejmuje sie pan niczym zwiazanym ze zmienianiem naszego swiata. Czy jest dla pana jasne, ze potrafimy przelicytowac wszystko, co moga panu zaoferowac Gildie? Wlacznie z kredytem miedzygwiezdnym, ktory stanowi jedyna naprawde liczaca sie rzecz w znanym wszechswiecie. -Czy to naprawde jedyne, co sie liczy? - zapytal Bleys odrobine tesknie. -A co jeszcze mogloby? - zapytal Harley. - Kredyt jest wszystkim. W porzadku, Gildie sa liczebne i maja swoje zasoby finansowe; ale jesli rozmawiamy o powaznych kwotach, to tylko w lokalnej walucie. Nie moga sie nam rownac w kredycie miedzygwiezdnym. To my kupujemy z Cassidy i Newtona oraz sprzedajemy na Mlodsze Swiaty. Skoro zaplanowal pan wizyte tutaj, to zapewne chce odwiedzic i inne planety. Mam racje? -Tak jest - potwierdzil Bleys. -Oczywiscie, ze tak - stwierdzil Harley. - Te podroze miedzygwiezdne musza byc dosc kosztowne, spory kawalek ulokowanego w naszych bankach kredytu miedzygwiezdnego zdecydowanie sie panu przyda. Zwlaszcza jesli wszystko, czego wymaga otrzymanie go, to zapewnienie, by ludzie zawsze zwracali sie po rady do nas, nie do Gildii. - Lapowka? - zapytal Bleys. -Moze pan to nazywac, jak chce - odpowiedzial Harley. -Obawiam sie - odpowiedzial Bleys, wstajac - ze jestescie osobami, do ktorych nie stosuje sie moja historyjka dotyczaca ucieczki przed niedzwiedziem grizzly. Mysle, ze razem z Antonina Lu opuscimy was teraz... -Nie sadze - przerwal mu Harley. - Przynajmniej do chwili, az dostaniemy od pana zapewnienie, dla ktorego pana tu zaprosilismy. Mowiac to, demonstracyjnym gestem nacisnal przelacznik na swojej konsolce. Bleys skinal, ale nie usiadl. Toni rowniez sie podniosla i stanela obok niego. Zadne z nich nie ruszylo w strone windy. -Wyglada na to, ze nie przewidzial pan wszystkich mozliwych wydarzen - odezwal sie Harley. - W kazdym razie, dla panskiej nauki, pozwolimy, by nadeszla odpowiedz na sygnal, ktory wlasnie wyslalem - dla panskiej nauki. Moze pan stac albo siedziec, wedle woli - ale potrwa to tylko chwile. -A wiec oczywiscie poczekamy - powiedzial Bleys. W pokoju zapadla calkowita cisza, przedluzajaca sie w miare uplywania sekund. Zarowno Bleys jak i Toni potrafili stac w bezruchu, zrelaksowani. Niecale dwie minuty po tym, jak Harley nacisnal przelacznik, przybyla winda. Bleys i Toni obrocili sie do niej, podobnie jak gospodarze spotkania. W drzwiach stanal Henry MacLean. Zrobil krok w bok, by odslonic przejscie, a Bleys i Toni weszli do kabiny. Henry cofnal sie, stajac obok nich i wszyscy odwrocili sie, by zobaczyc zastygle w zdumieniu twarze siedzacych w pokoju osob. Dopiero wtedy Harley otrzasnal sie z szoku, ktory utrzymal w milczeniu nie tylko jego, ale i pozostalych Prezesow. -Gdzie jest Mathias? - krzyknal. - Co z nim zrobiliscie? - Ty... - wbil wzrok w Henry'ego - jak sie tu dostales? Henry nie odpowiedzial. Zdazyl juz wcisnac jeden z przyciskow na panelu kontrolnym windy. Drzwi zamknely sie i kabina zaczela sie opuszczac. -To bylo prawie zbyt latwe - stwierdzil Henry w strone Bleysa, kiedy zaczeli zjezdzac. - Popelnili typowy blad. Kiedy juz weszlismy do srodka, minelismy ich glowne zabezpieczenia. Podobnie jak wy, zostalismy przeskanowani w poszukiwaniu broni, ktorej przy nas nie znaleziono. Zreszta i tak nie wygladalismy na dostateczna sile, by sprawic im klopoty. Odczekalismy, az zostalismy sami z kilkoma z nich, rozbroilismy ich, zwiazalismy, po czym zajelismy sie osobami mogacymi udostepnic nam windy, wlacznie z kierownikiem w jego biurze. Nikt nie widzial, ze cokolwiek sie dzieje. Potem czekalismy u niego na wezwanie z gory. Kiedy sie pojawilo, przyjechalem. -Sa ranni? - zapytal Bleys. -Nikt z nas - odpowiedzial Henry. - Kilku z pracownikow klubu moze miec guzy na glowie, ale nie sadze, zeby komukolwiek stala sie prawdziwa krzywda. Zabralem kierownikowi pistolet energetyczny. W ogole nie musielismy go ruszac. Kiedy zobaczyl, jak latwo przejelismy kontrole, po prostu nam go oddal. -To ciekawe - zauwazyl Bleys. - Przypuszczam, ze przeszedl im przez glowe podobny scenariusz i nakazano mu nie ryzykowac ranienia nikogo z naszych ludzi, o ile nie bedzie pewien, ze moze wygrac. Ale nie sadze, zeby spodziewali sie az takiego obrotu spraw. -Nie - stwierdzil Henry. - Nie sadze. W kazdym razie, zostawilismy kierownika w jego biurze z kciukami zwiazanymi na plecach. Mysle, ze tam zostanie - przynajmniej do czasu, az stad wyjdziemy. Nieoczekiwanie winda stanela. -Moze jednak zaplanowali to troche rozsadniej, niz sie spodziewalismy, wujku - cicho powiedzial Bleys. -To mozliwe - odpowiedzial Henry. Winda ruszyla, by po chwili znow stanac. Otworzyly sie drzwi. Na zewnatrz stal Mathias i ludzie Henry'ego z rekami powiazanymi za plecami i zaklopotanym wygladem. Henry rzucil spojrzeniem na Bleysa. -Nie sadze, zebysmy mieli miec jakies problemy - powiedzial do niego Bleys. Spojrzal na Mathiasa. - Prawda? -To prawda, Bleysie Ahrens - odpowiedzial Mathias. - Mamy tu pewne procedury awaryjne - kontynuowal, kiedy juz Bleys, Toni i Henry opuscili winde. - Ta, ktora przygotowalismy na twoja wizyte nie spisala sie za dobrze. Ale i tak sobie poradzilismy. Jednak, skoro jestes tak powszechnie znany i jestes czlonkiem rzadu twojej planety, zdecydowano, ze potrzebujesz troche czasu na przemyslenie pewnych spraw. -Oczywiscie - stwierdzil Bleys. - Ale mozesz powiedziec ode mnie Harleyowi Nickolausowi, ze blef nie zadzialal. Widzisz, wiedzialem, ze nie jestescie gotowi do brutalnych dzialan. Mathias zdawal sie w ogole nie uslyszec Bleysa. -Tak wiec - mowil dalej - powiedziano mi wlasnie, ze Klub uwaza wszelkie niejasnosci miedzy nim a toba za zawieszone. Odprowadze was do wyjscia. Odwrocil sie i poprowadzil, a Bleys, Toni, Henry i reszta ruszyli za nim. Henry porozcinal wiezy mezczyznom, ktorym skrepowano rece na plecach. Dotarli do drogi, ktora wedlug orientacji Bleysa dostali sie w druga strone. Jednak gdy tylko mineli drzwi prowadzace do zewnetrznej sekcji Klubu, przekonali sie, ze hol wypelniony jest halasliwym tlumem. Zatrzymali sie. -Prosze o wybaczenie - odezwal sie Mathias do Bleysa, odwracajac sie - zapomnialem, ze odbywa sie wlasnie spotkanie. Pozwolcie, ze wskaze wam inna droge. Zawrocili i weszli do pokoju z dlugim stolem jadalnym zastawionym pusta w tej chwili zastawa i kieliszkami, a nastepnie przez drugie drzwi do kuchni, pelnej krzatajacej sie obslugi, docierajac w koncu do podwojnych drzwi z szarego metalu, z blokujaca je ciezka sztaba. Mathias przesunal blokade i pchnal drzwi po prawej stronie. Otwarly sie na boczna alejke, ktora Bleys zauwazyl, wysiadajac z samochodu. Noc przeksztalcila panujaca na zewnatrz ciemnosc w czarna sciane otaczajaca maly krag swiatla padajacego na chodnik ze slabej lampki nad drzwiami. Powietrze na zewnatrz bylo chlodne i lekko wilgotne. Po lewej stronie panowala calkowita ciemnosc, za to po prawej mieli mroczny tunel ustepujacy stopniowo oswietlonemu wyjsciu alei na droge, ktora przyjechali do Klubu. -Wyjdzcie na droge czterdziesci jeden - powiedzial Mathias wskazujac na droge po prawej. - Tam macie najwieksze szanse zlapac taksowki do hotelu. Henry poprowadzil swoich ludzi do alei, a Bleys i Toni wyszli za nim. Mathias stal jeszcze przez chwile w drzwiach, przygladajac sie, jak ruszaja w strone wyjscia alejki na droge. Nagle swiatlo na zewnatrz zgaslo i na calej dlugosci zaulka zapanowala ciemnosc, za wyjatkiem swiatla padajacego z otwartych drzwi. W tej samej chwili z mroku po lewej wyskoczyly postacie z grubymi, podobnymi do policyjnych palkami i zaatakowaly od tylu grupe Bleysa. Mathias przygladal sie temu przez sekunde, po czym pospiesznie cofnal sie i zamknal za soba drzwi, pozostawiajac ich zaskoczonych naglym brakiem swiatla. Rozdzial 8 Jednak ciemnosc nie byla calkowita. Z wylotu alei docieral slaby blask pozwalajacy cos dostrzec do czasu, az ich oczy przyzwyczaily sie do warunkow, pozwalajac im widziec prawie tak dobrze, jak napastnicy. Henry i Zolnierze, ktorzy wyszli pierwsi, natychmiast padli na ziemie na plecy, nogami w strone napastnikow. Bleys jednym susem pokonal trzy stopnie dzielace go od chodnika alejki, zamknal oczy, pozwalajac im szybciej dostosowac sie do ciemnosci i dzialal, kierujac sie zapamietanym obrazem przeciwnikow, ktory odbil sie w jego pamieci niczym fotografia. Po kilku sekundach Bleys ponownie otworzyl oczy i byl w stanie zobaczyc, jak atakujacy padali na ziemie, gdy odziani w ciezkie buty Zolnierze zaczepiali stopami o ich kolana i kopali wolna noga. Chodnik alejki byl betonowy i czesc z napastnikow juz nie wstala. Pierwsza troska Bleysa byla Toni. Jednak schodzila ze schodow tuz za nim i jak dlugo sie go trzymala, we dwoje mogli poradzic sobie prawie ze wszystkim, co moglo zostac przeciw nim rzucone. Czworka z atakujacych skupila sie na nim, lecz teraz swiatlo padajace od strony konca alejki swiecilo im prosto w oczy, podczas gdy Bleys, ktorego wzrok dostosowal sie juz do ciemnosci, mial je za plecami. Przynajmniej w tym mial wyrazna przewage. W tej samej chwili pierwszy z uzbrojonych w palki napastnikow dopadl Bleysa, ktory kopnal prawa noga, czujac jak stopa uderza z duza sila. Przywodca czworki popelnil ten sam blad, co wielu ludzi przed nim, nie doceniajac niezwyklego zasiegu dlugich rak i nog Bleysa. Kopniety przez Innego mezczyzna osunal sie bezwladnie na ziemie. Ahrens skupil uwage na pozostalych trzech przeciwnikach. Jego akcja sprawila, ze ci gwaltownie sie zatrzymali. Katem oka dostrzegl, ze Toni przeslizgnela sie pod wymierzonym w nia ciosem palki, wykorzystujac rownoczesnie ped przeciwnika, by rzucic go za siebie; uderzyl twarza w sciane budynku i opadl bez ruchu. Teraz obracala sie, by pomoc Bleysowi. W tym czasie pozostala trojka zdecydowala sie rozproszyc i zaatakowac Ahrensa, ale ten, dzieki wzrokowi i sluchowi zdawal sobie sprawe z ich ruchow, widzac rownoczesnie katem oka, ze grupa Henry'ego podnosi sie z ziemi i powala pozostalych napastnikow. Toni zdazyla juz przesunac sie obok Bleysa i zaatakowac najblizszego z jego przeciwnikow. Wytracila mu palke z rak uderzajac nad ramieniem, kopiac rownoczesnie czubkiem buta pod kolano i pchajac go do tylu, w wyniku czego mezczyzna padl i legl nieruchomo. Jeden z dwu pozostalych ludzi zamierzajacych sie na Bleysa ostroznie skierowal sie w jej strone. Uniosl swoja palke do ciosu - glupi ruch przeciw komus takiemu jak Toni, majacej sztuke kendo we krwi. Zanurkowala pod ciosem i pozornie delikatnie stuknela mezczyzne w bok glowy trzymana teraz palka. W tej samej chwili Bleys opadl na lewe kolano i uzyl prawej nogi do przewrocenia ostatniego z przeciwnikow, ktory uderzyl glowa o beton i zamarl w bezruchu. Bitwa dobiegala konca. -Henry? - Bleys przepatrywal mrok w poszukiwaniu wuja, wylaniajacego sie z masy ciemnych cial. -Zajelismy sie juz wszystkimi - powiedzial do Bleysa Wygladal, jakby troche brakowalo mu tchu. -Jestes ranny? - zapytal Bleys. Henry potrzasnal glowa. - Ktos z naszych? -Paru moze miec urazy glowy - z ciemnosci dobiegl rzeczowy glos Henry'ego. - Wciaz sa nieprzytomni i bedziemy musieli ich niesc. Poza tym nic, o czym warto by wspominac. -Dobrze - stwierdzil Bleys. -Ale sadze, ze powinnismy sie ruszyc - dodal Henry. -Tak - zgodzil sie Inny. - Jesli chcesz, moge poniesc jednego z naszych ludzi. -Nie ma potrzeby - odpowiedzial Henry. Wbrew sugestiom Mathiasa nie musieli polowac na taksowki. Kiedy dotarli do ulicy, wciaz czekaly na nich limuzyny, obok glownego wejscia do Klubu. Cofnely sie do wyjscia z zaulka, jak tylko wyszli z niego Bleys z reszta. Bleys zabral Toni i Henry'ego do pierwszego pojazdu; gdy tylko ich samochod wlaczyl sie do ruchu, odwrocil sie do Toni. -Toni, poniewaz nie ma z nami Dahno, ktory moglby zajac sie aspektem politycznym tego zajscia, bedziesz musiala to wziac na siebie. Zadzwon do lokalnej policji i zglos, ze zaatakowano nas, gdy opuszczalismy Klub Prezesow. Powiedz im, ze z dalszymi pytaniami powinni zglaszac sie do Dahno. W razie potrzeby, moze udostepnic im naszych Zolnierzy. Potem polacz sie z Dahno, tylko glosowo. Z tego co wiem, jest w tej chwili na prywatnej kolacji z gubernatorem miasta Nowa Ziemia. Wprowadz go w sytuacje i powiedz, ze wracamy do hotelu. Ale najpierw skontaktuj sie z policja. -Czy to naprawde ma jakis sens? - zapytala Toni. - Klub Prezesow musi miec w kieszeni lokalna policje. -Prawdopodobnie. Ale chce, zeby to bylo w policyjnych rejestrach - wyjasnil Bleys. Toni zaczela podnosic do ust swoja bransolete, po czym zawahala sie. -Wygladasz na niezwykle zadowolonego - stwierdzila. - Podobalo ci sie to? -Nie, to raczej nie - odpowiedzial Bleys. - Ale jestem zadowolony z calego wieczoru, byl bardziej owocny, niz oczekiwalem. -Nazwalabym to patem - powiedziala. - Wyszlismy z Klubu po naszemu, ale z drugiej strony ludzi Henry'ego schwytano i unieszkodliwiono, a na koniec zostalismy zaatakowani przez ich - jak to nazywaja na tej planecie? Grupe uderzeniowa. Poradzilismy sobie z nimi, ale gdybysmy mieli ze soba kilku mniej Zolnierzy, moglibysmy im nie podolac. -Rzecz w tym, ze mielismy ich dosc - stwierdzil Bleys. - Pamietaj, ze Jack i Jill przeszkolili Henry'ego na temat ich grup, wiec prawdopodobnie mial pojecie, czego sie spodziewac. Mialo to byc tylko nauczka. Chcieli nas troche poobijac, nie czyniac prawdziwej krzywdy - nic, co mogloby spowodowac komplikacje miedzyplanetarne. -Czemu wiec nie jest to remis? -Zdradzili sie - wyjasnil Bleys. - Probowali wywrzec na mnie wrazenie, potem zlozyli propozycje lapowki - nic z tego nie zadzialalo. Jestem dla nich trudnym problemem. W oczywisty sposob stanowie dla nich potencjalne niebezpieczenstwo i najwyrazniej nie zamierzam pozwolic na ciche zalatwienie sprawy, bez naruszania mojego statusu dyplomatycznego, ani bez wywolywania wokol sprawy szumu. To dotrze do pracownikow. Jesli mnie puszcza, sam moge ich podburzyc. Jesli mnie zatrzymaja - pracownicy moga to potraktowac jako bodziec do dzialania. Dla nich to sytuacja bez wyjscia, a ja automatycznie zdobywam kolejne punkty. -Mozliwe - skomentowala Toni. Ale uniosla do ust swoja bransolete i polaczyla sie z policja. Pozniej, juz w hotelu, Bleys przechadzal sie w swoim apartamencie, czekajac na Henry'ego, ktory poszedl dopilnowac opatrzenia swoich ludzi. Bleys, czescia umyslu byl swiadom Toni, przygladajacej mu sie z sofy dryfowej i przyjscia Henry'ego chwile pozniej, ale mial wrazenie, jakby energia generowana przez intensywne myslenie miala go spalic, gdyby jej nie spozytkowal. Nie patrzyl na nic konkretnego. Skupial sie na niczym i na wszystkim rownoczesnie, lacznie z mozliwosciami zasugerowanymi przez to, czego doswiadczyli podczas kolacji. One wlasnie w pelni angazowaly poznawcza maszynerie jego umyslu. Pokoj, Toni, Henry - nawet swiat wokol niego - w tej chwili istnialy tylko widmowo. Liczyly sie tylko mysli. Bleys rozejrzal sie i dostrzegl Henry'ego i Toni siedzacych z glowami nachylonymi blisko siebie, nie uswiadamiajac sobie faktu, ze wyszedl z pochlaniajacego go wiru mysli. -Co z twoimi ludzmi? - pytala Toni Henry'ego. -Niezle - padla odpowiedz. - Nikt nie jest powaznie ranny. -Ciesze sie - stwierdzila Toni. Skinela glowa w strone Bleysa. - Czy byl taki jako chlopiec? Henry potrzasnal glowa. -Nie - powiedzial. -Kiedy to sie zaczelo? -Pierwszy raz zauwazylem to na kilka miesiecy przed tym, jak opuscil moja farme, by przeniesc sie do Ekumenii i zostac z Dahno. To bylo krotko przed tym, jak probowal znalezc Boga - i nie udalo mu sie. Uplynelo przynajmniej pol roku, zanim znow go zobaczylem i gdzies wtedy podjal decyzje, ktora mnie teraz do niego doprowadzila. -Wybor Szatana? - zapytala Toni. -Nie wybor - zaprzeczyl Henry, znow potrzasajac glowa. - Ma na to zbyt wielka dusze. Ale byla to decyzja, ktora pchnela go w rece Szatana, niezaleznie od tego czy to przyznaje, czy nie. -Jesli naprawde tego nie wie - powiedziala Toni - czy mimo wszystko mozesz czynic go odpowiedzialnym za to, ze jest, jaki jest i robi to, co robi? -Tak - spokojnie odpowiedzial Henry. -Czemu? -Nikt, kto idzie z Szatanem, nie moze uniknac tej winy. Czlowiek moze probowac to przed soba ukryc, ale zdaje sobie sprawe, ze cos ukrywa. -W niektorych kwestiach jestes trudny do zrozumienia, Henry - powiedziala Toni. -Sam na wiele sposobow jestem grzeszny - stwierdzil jego wuj. - Ale na koncu - dla mnie, tak samo jak dla Bleysa - odpowiedz jest ta sama. Kazdy bierze odpowiedzialnosc za swoje decyzje. I samotnie ponosisz konsekwencje. -Okrutne jest myslec w taki sposob. -Nie jest latwo podazac sciezka Pana - oswiadczyl Henry. Bleys gwaltownie zatrzymal sie i stanal naprzeciw nich. Uniesli glowy. -Henry - powiedzial - czy wsrod twoich ludzi jest ktos, kto nie bedzie w stanie pojechac jutro do Blue Harbor? -Nie - odpowiedzial zapytany. - Ale myslalem, ze zamierzamy zostac tu jeszcze dzien lub dwa. -Taki byl moj pierwotny plan - odpowiedzial Bleys. Spojrzal na swoja bransolete. - W tej chwili jest krotko po dziewiatej, mamy jeszcze mnostwo czasu. Toni, wez telefon i zorganizuj nam jutro poznym popoludniem lot do Blue Harbor. Niech to bedzie w porze kolacji. Toni zmarszczyla czolo. -Nie wiem, czy z tak malym wyprzedzeniem bede w stanie zorganizowac miejsca w regularnych polaczeniach dla tylu ludzi - stwierdzila. - W ostatecznosci, lokalne linie atmosferyczno-orbitalne beda chcialy podzielic nas na grupy lecace roznymi statkami. -Jesli bedziesz musiala, wyczarteruj pojazd suborbitalny - podpowiedzial Bleys. -Oczywiscie, zawsze istnieje taka mozliwosc - zgodzila sie Toni. - Moze w ogole zrezygnuje z regularnych polaczen i zajme sie od razu tym. -Zostawiam to tobie - powiedzial Bleys. Podszedl do nich i zajal miejsce w dryfie. Toni wywolala telefon w poreczy sofy, porozmawiala krotko z biurem podrozy i przerwala polaczenie. -Wygladasz na zadowolonego - stwierdzil Henry, przygladajac mu sie uwaznie. -Wszystko zaczyna sie krecic - odpowiedzial Bleys, wyciagajac dlugie nogi w strone ognia na kominku. Plomienie trzaskaly tak radosnie, jakby na calym swiecie nie istnialy zadne problemy. Smieszne bylo, ze cos, co zostalo pierwotnie zaprojektowane do ogrzewania pokoju, zachowano wylacznie z powodow dekoracyjnych. Ale Bleysowi patrzenie w ogien sprawialo przyjemnosc, podobnie jak - z zupelnie odmiennych przyczyn - docenial obraz gwiazdzistego nieba na suficie sypialni. -Sprawy moga sie potoczyc znacznie szybciej, niz sie spodziewalem - ciagnal w zamysleniu. - Istnieja pewne mozliwosci... Przerwal mu dzwiek sygnalizujacy polaczenie telefoniczne. Odebrala Toni. Oddzwanialo biuro podrozy, wiec natychmiast pograzyla sie w omawianiu szczegolow przelotu. -Interesujace jest, ze nikt z atakujacych nie uzywal niczego poza palkami - kontynuowal Bleys. -Planowali nas skrzywdzic, ale nie powaznie - stwierdzil Henry. -To wlasnie powiedzialem Toni - od powiedzial Bleys. - Interesujace. Ktokolwiek ich wyslal, nakazal im obic nas i wystraszyc, ale nie wyrzadzic prawdziwej krzywdy. -Chcieli takze sprawic wrazenie prostego gangu z ulicy - dodal Henry. - Nie zorganizowanej grupy czy organizacji. -To tez - zgodzil sie Bleys. Popatrzyli na siebie i pokiwali glowami. Bleys obrocil sie do Toni, ktora skonczyla wlasnie rozmowe telefoniczna. - Wszystko zalatwione? -Wszystko. Ustalilam start na szosta po poludniu jutro - stwierdzila Toni. - Moze byc? -Tak - odpowiedzial Bleys, znow wpatrujac sie w plomienie. - Teraz pozostaje nam czekanie. Sadze, ze bedziemy miec poznego goscia. -Goscia? - zapytala Toni. - Kogo? -Tego jeszcze nie wiem. Poczekamy i zobaczymy. Ktokolwiek to bedzie, powinien zjawic sie przed polnoca. Jednak nie minelo nawet poltorej godziny, a zadzwonil telefon. Odebrala Toni. -Apartament Bleysa Ahrensa. Przez chwile sluchala osoby po drugiej stronie, potem wyciszyla mikrofon i zwrocila sie do Bleysa. -Do ciebie - powiedziala. - Mistrz Gildii Edgar Hytry. Wiesci szybko sie tu rozchodza. -A decyzje sa rownie szybkie - stwierdzil Bleys chwile przed uaktywnieniem telefonu na swoim dryfie. - Mistrz Gildii Hytry? Sluchal przez chwile. -Alez wcale - powiedzial. - Zazwyczaj siedze znacznie dluzej. Jesli wejdzie pan do polnocnej wiezy hotelu i wywola prywatna winde A2, drzwi otworza sie i trafi pan bezposrednio do mnie. Przerwa. - Zaden klopot - powiedzial. Ponownie dotknal przelacznika, rozlaczajac sie. -Co to oznacza dla mnie i moich ludzi? - zapytal Henry. -Nic. Mistrz twierdzi, ze przychodzi zaproponowac mi jutro lunch ze soba i swoimi kolegami. Zgodze sie na to, ale tu, w moim apartamencie. Zgodza sie, po dzisiejszym wieczorze bedzie to odebrane jako naturalna ostroznosc. Twoi ludzie - w kazdym razie wiekszosc z nich - moga odpoczac do chwili, az pojedziemy do Blue Harbor. Przypuszczam, ze bedziemy musieli opuscic hotel kilka godzin wczesniej, by zapewnic sobie bezproblemowy wyjazd z miasta i dostanie sie na wyczarterowany statek. -Pojde do nich i przedstawie im sytuacje - powiedzial Henry. - Musza wiedziec o zmianie planow i o tym, ze moja czas na wypoczynek. Ci, ktorzy byli w tej alejce moga chciec troche poswietowac. -Twoi Zolnierze Boga nie beda pasowac do stereotypowego obrazu Zaprzyjaznionych, nie tylko w umiejetnosciach zaprezentowanych w tej alejce - powiedzial Bleys z usmiechem. Henry patrzyl na niego ponuro. Nie usmiechnal sie. -Sa tym, kim sa - odpowiedzial. Bleys skinal, powazniejac. -Jednak jesli nie masz nic przeciw, chcialbym, zeby zostali w hotelu - powiedzial. - Poza tym, jesli tylko beda w stanie sie wyspac, moga w wolnym czasie robic co chca. Ale ciagle powinni byc w kontakcie. Po prostu, kiedy juz bedziemy w Blue Harbor, mozemy miec dla nich cos do zrobienia. Henry wstal i ruszyl w strone drzwi. -Nie idz jeszcze - powstrzymal go Bleys. - Chcialbym, zebys byl tutaj, kiedy przyjdzie Mistrz Gildii. Henry wrocil i usiadl z powrotem. Mistrz Gildii Hytry, kiedy sie wreszcie pojawil, okazal sie byc pulchnym mezczyzna z przerzedzajacymi sie, czarnymi wlosami i okragla twarza o przyjemnym usmiechu. Podobnie jak wszyscy mezczyzni na Nowej Ziemi byl gladko ogolony. Ciemnofioletowa marynarka i waskie spodnie jego garnituru zdawaly sie byc troche za ciasne, jakby przybral kilka kilogramow od chwili, gdy je nabyl. Usmiechal sie szeroko od wejscia. -Bleys Ahrens! - odezwal sie mocnym tenorem. - To uprzejme - bardzo uprzejme, ze zgodziles sie spotkac ze mna tak pozno wieczorem. Bleys spojrzal na niego przez apartament. -Jak powiedzialem przez telefon, to zaden klopot. Prosze usiasc. Gosc obszedl rozdzielajace ich krzesla i wybral stojace naprzeciw Bleysa, ostroznie usadawiajac sie na samej krawedzi, jakby w kazdej chwili gotow byl szybko sie zerwac. -Oczywiscie zastanawia sie pan, co mnie tu sprowadza - powiedzial do Bleysa. - Jestem czlonkiem Rady Wybieralnych Mistrzow Gildii. - W jego glosie pojawila sie nuta sugerujaca wage nazwy. - Jak przypuszczam, mozna by powiedziec, ze przemawiam nie tylko w imieniu czlonkow Gildii tego miasta, ale i wszystkich miast na Nowej Ziemi. Chcemy cie powitac na Nowej Ziemi, Bleysie Ahrens. Chcielibysmy dac wyrazniejsze dowody naszej radosci z twojego przybycia niz zaledwie kilka slow ze strony jednego z nas. Jednak przypuszczalismy, ze bedziesz w tym miescie kilka dni dluzej, a teraz coz, mowi sie - niedbale machnal reka w strone miasta za oknami - ze wyjezdzasz jutro wieczorem. Nie daje nam to wiele czasu na przygotowanie odpowiedniego powitania. Mialem nadzieje na przekonanie cie do powrotu do pierwotnego planu i pozostania w miescie dodatkowego dnia lub dwoch. -Obawiam sie, ze nie - spokojny ton odpowiedzi Bleysa przeslizgnal sie nad pytaniem, w jaki sposob Hytry tak szybko dowiedzial sie o ich wyjezdzie. - Przeanalizowalismy nasz plan i doszlismy do wniosku, ze bede musial wrocic na Zjednoczenie szybciej, niz pierwotnie myslalem. Szkoda, ale coz moge zrobic? -Rzeczywiscie, szkoda - stwierdzil Hytry, bedac w stanie rownoczesnie marszczyc czolo i usmiechac sie. - Oczywiscie cale miasto wie, ze byles dzis wieczorem na kolacji w Klubie Prezesow i bylibysmy zawstydzeni, gdybys wyjechal bez... jak to ujac? Powiedzmy - bez opinii rownowazacej, ze strony naszego Komitetu Kierowniczego. Chcielibysmy zaprosic cie na kolacje odpowiednia dla takiego goscia. Jednak majac tak malo czasu... jestes pewien, ze nie mozesz przesunac wyjazdu przynajmniej do polnocy nastepnego dnia? -Nie - wolno odpowiedzial Bleys. - Rozmawialismy wlasnie o naszych planach i wyjade o szostej po poludniu. Te objazdy maja swoje prawa, wie pan. -No tak, rozumiem... chwileczke! - prawie wykrzyknal Hytry. - Mam! Nadal zostaje czas, by zjesc jutro lunch. Nie pozwoli nam to tak naprawde powitac pana w sposob, jaki planowalismy, ale da to czlonkom naszego Komitetu Kierowniczego poznac pana - czego wszyscy bardzo pragna; pozwol powiedziec sobie, Bleysie Ahrensie, ze bedzie to z korzyscia i dla ciebie, poniewaz stanowimy Pierwszy Dom Gildii, przodujacy na planecie. Bleys wolno potrzasnal glowa. -Obawiam sie, ze nie - powiedzial. - Planowalem spedzic caly dzien, pracujac tutaj az do wyjazdu, przygotowujac przemowienia i zalatwiajac inne sprawy. Poswiecenie czasu na lunch oznaczaloby strate czesci popoludnia, a zreszta i tak nie chce opuszczac hotelu do chwili, az pojedziemy do portu kosmicznego. -Calkiem zrozumiale, calkiem zrozumiale - powiedzial Hytry. - A co pan powie na przygotowanie lunchu w hotelu. Nie straci pan wiecej niz dwie godziny, obiecuje. Bleys ponownie z zalem potrzasnal glowa. -Moze poltorej godziny? - zapytal Hytry. - Gwarantuje, ze nie zatrzymamy pana dluzej niz poltorej godziny. Nie? Godzine? Bleys usmiechnal sie smutno. -Nie bardzo wiem, jak moglibyscie zorganizowac lunch w hotelu. Chociaz... moze. Tak. Moglibysmy uzyc mojego apartamentu i przygotowac lunch tutaj. Oczywiscie twoi ludzie poniesliby koszty. -Doskonaly pomysl! - rozpromienil sie Hytry. - Oczywiscie. To my bedziemy gospodarzami. O ktorej godzinie mozemy go urzadzic? -W samo poludnie - stwierdzil Bleys. - Rowno o dwunastej i ostrzegam, o pierwszej musi byc po wszystkim. -Nie ma problemu, rozumiemy - powiedzial Hytry. - Prosze to zostawic mnie. Porozmawiam z hotelem i wszystkim sie zajme. -A wiec dobrze. - Bleys wstal. - Teraz, jesli pan wybaczy, mam jeszcze troche do zrobienia przed pojsciem do lozka. Hytry natychmiast podniosl sie z miejsca. -Tak, oczywiscie. - Juz szedl w strone drzwi do windy. - Wobec tego, dobranoc. Bleys wcisnal klawisz na konsoli wbudowanej w porecz fotela. Drzwi windy rozsunely sie, Hytry przeszedl przez nie, a Bleys usiadl z powrotem w dryfie, prawie usmiechajac sie do Toni i Henry'ego. -Coz - powiedzial. - A wiec mamy oferte opozycji. Henry, wlasciwie, pomimo calej jego zgodnosci, mozesz spodziewac sie, ze pojawi sie tu z uzbrojonymi ochroniarzami. Wydaje mi sie, ze powinnismy pokazac wlasna straz. -Domyslilem sie tego - odpowiedzial Henry. - Zolnierze beda niewidoczni, ale w gotowosci. -Rzecz w tym, ze mozesz ustawic ich na widoku - stwierdzil Bleys. - Sadze, ze beda sie tego spodziewac, wiedzac o ataku na nas. Beda rowniez spodziewac sie z mojej strony nadwrazliwosci pod tym wzgledem - ale nie spodziewam sie ich wiecej - nie tym razem. Rozdzial 9 - Bleysie Ahrens - odezwal sie Edgar Hytry, pocac sie lekko u szczytu stolu ustawionego w jednym z pokoi apartamentu Bleysa. - Czekalismy na twoje przybycie. W przeciwienstwie do nastawienia, z jakim prawdopodobnie zetknales sie w Klubie Prezesow, uwazamy, ze tak Wielki Nauczyciel jak ty, zawsze bedzie serdecznie witany na Nowej Ziemi. Wypijmy za to! Wliczajac Bleysa, Toni i Henry'ego, przy stole siedzialo dwanascie osob. Pozostala dziewiatke stanowili Mistrzowie i Mistrzynie Gildii, sami czlonkowie Rady. Wszyscy uniesli teraz kieliszki z interesujacym, bialym winem o kwasnawym posmaku i wypili. Bleys ledwie dotknal ustami zawartosci swojego kieliszka i zaraz go odstawil. Zauwazyl, ze Toni unika picia soku pomaranczowego wypelniajacego jej kieliszek. Nie bylo w nim nic zlego - dla kogokolwiek urodzonego i wychowanego na Nowej Ziemi. Ale hotel mogl oczywiscie dostarczyc wylacznie sok pochodzenia planetarnego, a smakiem roznil sie on zdecydowanie od tego ze Zjednoczenia, ktorym zostali poczestowani w Klubie Prezesow. Henry, jako czlowiek rozsadny, pil kawe majaca smak zblizony do tej, do jakiej byl przyzwyczajony. Dahno byl nieobecny, pochlonela go jakas jego sprawa. -Dziekuje - odpowiedzial Bleys. - Zawsze przyjemnie jest dowiedziec sie, ze mile cie widza. Poniewaz posilek mial trwac nie dluzej niz godzine, z koniecznosci stal sie raczej zestawem przekasek niz posilkiem, choc Mistrzowie Gildii postarali sie, by serwowany byl z najwieksza ceremonia, do jakiej zdolny byl hotel; byl to pierwszy raz, gdy ktos przy stole wykazal pragnienie poruszenia tematu, dla ktorego chcieli sie z nim spotkac. Zdazylo juz uplynac pol godziny. -Widzi pan - choc oddzielala ich pelna dlugosc stolu, Hytry nachylil sie ku niemu konfidencjonalnie - wierny, mamy sposoby na dowiadywanie sie o takich rzeczach, jak minela panska wczorajsza kolacja z Prezesami. Naturalne jest, ze sa podejrzliwi wobec przybycia kogos takiego. Wydaje im sie, ze sa wlascicielami tej planety - choc wcale tak nie jest. Z duma moge powiedziec, ze to Gildie powstrzymuja ich przed zostaniem absolutnymi tyranami. My przemawiamy w imieniu pracownikow. Pan z nami, a my z panem. -A kto przemawia w imieniu bezrobotnych? - zapytal Bleys. -Nie ma takich - odpowiedzial Hytry i przytakneli mu pozostali Mistrzowie, z ktorych trojke stanowily kobiety. - Na Nowej Ziemi wszyscy pracuja, a pracujacy - przy dowolnym zajeciu - musza nalezec do Gildii. -Wliczajac w to farmerow, ranczerow i tego rodzaju ludzi? -Tak - potwierdzil Hytry. - Wszyscy. W ciagu nastepnych kilku tygodni, gdy bedzie pan przemawial do mieszkancow tego swiata, bedzie pan mowil do czlonkow Gildii - wszystkich, za wyjatkiem garstki Prezesow, ktorzy tez moga przyjsc posluchac. -To interesujace - stwierdzil Bleys. - Czy wobec tego nie martwi was, ze w wyniku nowego kontraktu z Newtonem, czesc z pracownikow bedzie musiala zmienic prace lub zostanie z niej wyrzucona? Przypuszczam, ze przynajmniej czesc z nich bedzie musiala zostac przeniesiona. Mistrzowie Gildii popatrzyli po sobie. -Och - stwierdzil Hytry - wszystko pojdzie gladko. Wiemy, jak radzic sobie z takimi problemami. -Coz, to dobrze - odpowiedzial Bleys. - Nie bylem w stanie wyobrazic sobie, jak cos tak wielkiego mozna przeprowadzic bez duzego balaganu, ludzi zmieniajacych prace i ogolnych utrudnien przynajmniej dla pewnego procentu zatrudnionych. -Coz, oczywiscie - odezwal sie Hytry - konieczna bedzie pewna ilosc poprawek. Ale ograniczamy to do minimum, co pracownicy rozumieja. Wszystko odbywa sie dla ich dobra, dla dobra planety. Wlasciwie, powinienes uswiadomic sobie Nauczycielu, ze pracownicy nie stanowia calej populacji planety. W naszym spoleczenstwie sa inni, poza szeregami Prezesow, ktorzy skorzystaja na tym kontrakcie. To dla dobra nas wszystkich, zapewniam cie. Ale wracajac do tego, o czym rozmawialismy, twoja widownia niemal w calosci bedzie skladac sie z czlonkow Gildii. Moglbys o tym pamietac. -Bede - powiedzial Bleys. -To jest wlasnie powod, dla ktorego chcielismy zjesc z toba ten lunch - powiedzial Hytry. - Bleysie Ahrens, nie musisz obawiac sie Prezesow, bo Gildie sa po twojej stronie. -Podobnie jak byly wczorajszej nocy. -Tak... - Hytry przerwal, marszczac czolo - oczywiscie bylismy... ale nie mogles sobie wtedy zdawac z tego sprawy... wlasciwie, do czego pan sie odnosi, Bleysie Ahrens? Bleys rozesmial sie. -Nie zamierzacie chyba udawac, ze wczorajsi napastnicy zostali naslani przez Prezesow? - zapytal. - Wiecie rownie dobrze jak ja, ze zostali wyslani przez was. Wlasnie konczyli deser, jakis rodzaj mrozonego puddingu. Widelec Hytrego z trzaskiem opadl na talerzyk. -Nie sadzisz chyba na powaznie, ze to byli nasi ludzie? - zapytal. -Wiem, ze tak bylo - stwierdzil Bleys. Usmiechnal sie do nich. - Wierze waszemu zapewnieniu, ze macie sposoby na dowiedzenie sie, co zaszlo podczas mojej kolacji z Prezesami. Dowiedzieliscie sie tego bardzo szybko, ale nie na czas - prawda? -Nauczycielu - powiedzial Hytry, patrzac na niego z szokiem rysujacym sie na twarzy - nie mam pojecia, o czym mowisz. -Mowie o tym, ze informacja na temat tego, co powiedzieli mi Prezesi i mojej odpowiedzi dotarla do was odrobine za pozno, nieprawdaz? Jeszcze zanim tu dotarlem, zdecydowaliscie, ze Prezesi beda w stanie zaprosic mnie na spotkanie predzej niz wy. Postanowiliscie na to pozwolic, ale i obrocic na swoja korzysc. Bez watpienia byliscie pewni, ze niezaleznie od tego, co byscie mi zaoferowali, Prezesi moga was przebic i w taki czy inny sposob, grozba czy przekupstwem, sklonia mnie do tego, bym podczas swoich przemowien na planecie przekonywal do nich publicznosc. -Na pewno nie! - zaprotestowal Hytry. Wytarl dlonie serwetka. -Na pewno tak - stwierdzil Bleys. - Byliscie przekonani, ze jesli nie zadziala lapowka, nie bede w stanie oprzec sie grozbom. Byliscie wrecz pewni, ze nawet jesli bede potem zalowal zgody na ich warunki, to albo postapie zgodnie z ich zyczeniami, albo natychmiast uciekne z Nowej Ziemi, by znalezc sie poza ich zasiegiem. W zwiazku z tym wyslaliscie grupe uderzeniowa, by przyspieszyc moj wyjazd z Nowej Ziemi. -Ale to smieszne! - wybuchl Hytry. - Skad moglismy wiedziec, ze wyjdzie pan w te alejke? Nie mial pan powodu tego robic! -Nie, chyba ze zaaranzowaliscie sytuacje zmuszajaca mnie do tego. Nie byloby to szczegolnie trudne. Bez watpienia macie swoich ludzi w Klubie Prezesow - z tego co wiem, moze nim byc nawet Mathias. W kazdym razie, zorganizowaliscie demonstracje w holu, bysmy musieli wyjsc kuchennymi drzwiami. Wydalo mi sie wtedy, ze w sposobie, w jaki Mathias wspolpracowal, zamykajac drzwi i wylaczajac swiatlo; porzucajac nas w zaulku na pastwe napastnikow, bylo cos z poczucia winy. -Zapewniam cie z cala stanowczoscia, Wielki Nauczycielu - powiedzial Hytry, napelniajac glos szczeroscia - ze nie mielismy wobec ciebie zadnych uprzedzen i w zaden sposob nie jestesmy odpowiedzialni za atak w tej alejce! Niestety, szczerosci brzmiacej w jego glosie nie wtorowaly twarze przynajmniej polowy z pozostalych Mistrzow Gildii siedzacych przy stole. Rysowaly sie na nich mieszane uczucia winy i urazy. -Naprawde? - zapytal Bleys. - Wobec tego nic sie nie stanie, jesli dam wam taka sama odpowiedz, jakiej udzielilem Prezesom. Jestem filozofem. Przemawiam do ludzi kierowany wewnetrznym przekonaniem i wizja historycznej sytuacji, w ktorej sie znajdujemy w tej krytycznej chwili. Zarowno ja sam, jak i to co moglbym dla nich zrobic, ulegloby calkowitemu zniszczeniu, gdybym pozwolil na znieksztalcenie mojego przekazu przez cokolwiek z zewnatrz. Innymi slowy, pomimo jak najlepszych checi, nie zwiaze sie ani z Klubem Prezesow, ani z wami, ani z nikim innym. Choc wymagalo to od niego wyraznego wysilku, Hytry uspokoil sie. -Jesli nalegasz na takie dzialanie - zmusil sie do przyciszenia glosu - ale przynajmniej mozesz pozwolic nam powiedziec, co chcielismy ci zaoferowac. -Prosze bardzo - stwierdzil Bleys - ale ograniczcie sie do dwudziestu minut, ktore nam pozostaly. -Nie potrwa to dlugo. Po pierwsze i najwazniejsze, mozemy zaoferowac panu ochrone przed Klubami Prezesow. Prosze mi wierzyc, bez tej ochrony pan, razem z ta garstka ochroniarzy, mozecie zostac polknieci jednym klapnieciem. -Gdyby Prezesi dopuscili sie czegos takiego, wywolaloby to reperkusje ze strony miedzygwiezdnej opinii publicznej - powiedzial Bleys. - Rownie zle jak w sytuacji, gdyby Gildie zrobily cos podobnego. Prosze pamietac, ze jestem czlonkiem Izby Zjednoczenia i mam immunitet dyplomatyczny. Poza tym, z powodu obawy przed wepchnieciem mnie w ramiona przeciwnikow i wy, i Prezesi musielibyscie byc glupcami, by wykonac pierwszy ruch. Hytry wbil w niego wzrok nad stolem. -Sugeruje pan, ze razem z Prezesami blokujemy sie nawzajem przed podjeciem jakichs dzialan przeciwko panu? - zapytal. -Stwierdzam fakt - powiedzial Bleys. - Wy i Prezesi stworzyliscie na tym swiecie rownowage sil i wydaje mi sie, ze sami staliscie sie, w mniejszym lub wiekszym stopniu, jej ofiarami. Obie organizacje opieraja swoj status i popularnosc na opinii publicznej. Gdybyscie rzeczywiscie sie jej przyjrzeli, zauwazylibyscie, ze opinia publiczna tej planety juz ulegla wplywom moich przemowien z nagran dokonanych na Zjednoczeniu. Jestem przekonany, ze dotarloby do was, ze pracownicy, jak ich nazywacie, uwazaja mnie za kogos nie tylko niegroznego, ale i w najwyzszym stopniu interesujacego. Obiecuje im nadzieje na odzyskanie kontroli nad wlasnym zyciem. Mysle, ze przekonacie sie, iz wszyscy chca lepiej kontrolowac swoja przyszlosc. Hytry gestem odrzucil ostatnie slowa Bleysa. -Dodatkowa sprawa, ktora chcielismy ci zaoferowac, oprocz ochrony przed Prezesami, byla pomoc w gromadzeniu widowni. Gdyby Gildia sponsorowala twoje wiece, mozesz byc pewien, ze nasi ludzie przykladaliby do nich wieksza wage. -Doprawdy? - skomentowal Bleys. -Tak jest - odpowiedzial Hytry. - Wiemy, co chcieli ci zaoferowac Prezesi - kredyt miedzygwiezdny; wysoka oplata w kredycie za poprawienie opinii pracownikow na ich temat. Jak mowisz, odrzuciles ich oferte - sluszne posuniecie. Oczywiscie, nie mozemy sie z nimi rownac w finansach. Jednak jesli chcesz, by pracownicy sluchali twoich slow, wierz mi, nasza dobra wola warta jest znacznie wiecej, niz moglby ci dac dowolny kredyt. Bleys ponownie zerknal na zegarek. -Widze, ze nasz czas juz prawie minal - stwierdzil. - Jesli to co mowisz jest prawda, to szkoda, ze nie moge skorzystac z przewagi... -Ale... - zaczal Hytry. -Ale - przerwal mu Bleys - obawiam sie, ze bede musial udzielic wam tej samej odpowiedzi, jaka dalem Prezesom. Niewielu ludzi zdaje sie sluchac tego, co mowie. Nie mam wlasnych spraw do zalatwienia i odmawiam zajecia sie zalatwianiem cudzych. Powtorze tylko to, co mowilem juz wielokrotnie - mowie ludziom rzeczy, ktorych sie nauczylem i doswiadczylem; im samym zas pozostawiam, czy odniosa to do czegos, czego sami mogli doswiadczyc. Wstal. Patrzac z wysokosci pelnego wzrostu, gorowal nad wszystkimi w pokoju. -Ciesze sie, ze moglem sie z wami spotkac - powiedzial. - Mowie ludziom, ze zadne doswiadczenie nie jest stracone. Kazde spotkanie z inna istota ludzka ma swoja wartosc. Zyskalem sluchajac cie, Mistrzu Gildii. Teraz jednak, obawiam sie, ze musze wracac do pracy. Henry i Toni rownoczesnie podniesli sie z miejsc. Bleys wyszedl z jadalni, pozostawiajac za soba cisze. Kiedy wrocil do prywatnego gabinetu, opadl na jedno z krzesel dryfowych. -Skad wiedziales? - zapytala Toni, gdy siadla obok razem z Henrym. - Skad mogles miec pewnosc, ze to ludzie Gildii zaaranzowali napad? Bleys usmiechnal sie. -Nie mialem pewnosci - powiedzial. - Ale jak mogloby byc inaczej? Prezesi nic by przez to nie zyskali. Dla nich byloby to zreszta popelnienie przestepstwa na wlasnym progu, kiedy rownie dobrze mozna by zrobic to gdzies indziej, nie na widoku publicznym. Jesli chodzi o to, skad Gildia moglaby wiedziec, ze wyjdziemy tamtedy - nie watpie, ze Mathias jest czlonkiem Gildii. -Jak mozesz byc tego pewien? - zapytala Toni. - Biorac pod uwage, ze pracuje na takim stanowisku w Klubie Prezesow? -Pamietasz, co Hytry powiedzial nam podczas lunchu? - zapytal Bleys. - Tak czy inaczej musi byc czlonkiem Gildii. Kazdy kto pracuje, musi do niej nalezec. Mysle, ze powiedzial mi wiecej niz chcial - jesli pracujesz na tej planecie, nalezysz do Gildii czy tego chcesz, czy nie. A Mathias jest w idealnej pozycji do stania sie podwojnym agentem; przypuszczam, ze pracuje dla obu stron, ktore zreszta zdaja sobie z tego sprawe i go wykorzystuja. W koncu wszystko co musial zrobic, to wyprowadzic nas na zewnatrz przez boczne drzwi. Mogl nawet nie wiedziec, ze czeka tam grupa uderzeniowa. -W porzadku - stwierdzila Toni. - Ale przyznaj, ze i tak czesc z tego musiales zgadywac. -Nie zgadywalem - zaprzeczyl Bleys. - Dodaj to wszystko co powiedzialem do faktu, ze atak zupelnie nie pasowal do podejmowanych przez Prezesow prob wplyniecia na mnie. Tak jak sie spodziewalem, Harley dal mi wybor osiolka: kij i marchewke. Najwyrazniej zostawili zastosowanie sily na pozniej. Z drugiej strony, jak powiedzialem Hytremu, Gildie zyskaly szanse sprawdzenia mojej ochrony i dodatkowo dania mi nauczki za decyzje, co do ktorej byli pewni, ze ja podejme. Znow sie do nich usmiechnal. -Dalo mi to tez szanse - kontynuowal - rzucic im podczas lunchu bombe na kolana i przyjrzec sie ich reakcji. Okazala sie dokladnie taka, jakiej sie spodziewalem. -Jednak sam powiedziales im cos, co nie jest prawda - stwierdzil Henry. - Zarowno Prezesom jak i Gildii powiedziales, ze nie masz do zalatwienia wlasnych spraw. Wiesz, ze to nieprawda. -Alez wujku - Bleys popatrzyl na niego - coz takiego mam tu do zalatwienia? -Nie wiem - odpowiedzial Henry. - I nie ma to znaczenia. Wystarczy mi wiedziec, ze to nie Boza sprawa. Ale dobrze wiem, ze zawsze masz powody by robic to, co robisz. Powiedz, ze sie myle. Bleys potrzasnal glowa. -Nigdy nie nazwalem cie klamca, Henry - powiedzial bardzo powaznie. - Oczywiscie, mam wlasna sciezke. Gdybym jej nie mial, nie mialbym powodu, by zyc. Jednak nie mowie o swoim celu, gdyz jest na to jeszcze za wczesnie. Chce utrzymac umysl otwarty na mozliwosci, ktore, jak czesto bywa, moga pojawic sie pozniej. -Mozesz w to nawet wierzyc - odpowiedzial Henry - ale sadze, ze w duszy wiesz lepiej. Przez chwile Bleys nie odpowiedzial. -Henry - odezwal sie w koncu - ktoregos dnia powiem ci wszystko. Podniosl wzrok. -Tobie tez, Toni - dodal. -Nigdy o to nie prosilam. -Tak, nigdy - powaznie potwierdzil Bleys. Jego nastroj gwaltownie sie zmienil. Przestal rozpierac sie na krzesle i wyprostowal sie. - Toni, sprawdzilas pogode na jutro? Na przemowienie w Blue Harbor wybralismy pogodny dzien, a jaka ma byc tam pogoda jutro? -Lekkie, przelotne deszcze, ale glownie slonce - odpowiedziala Toni. -Coz, wobec tego wszystko w porzadku. Ci, ktorzy przyjda, w razie potrzeby po prostu uruchomia ekrany pogodowe. Sa niewidoczne i nie zajmuja miejsca, a deszcz odbija sie od nich. Henry, powiedziales, ze twoi ludzie beda gotowi do podrozy? -Tak - potwierdzil Henry. - Beda gotowi. -To dobrze - powiedzial Bleys - bo chce ostatni odcinek drogi do budynku nadawczego przejsc pieszo, przez tlum, a do tego musze byc otoczony przez Zolnierzy. Nie wierze, zeby grozilo mi jakies niebezpieczenstwo, ale bedzie tam duzo pragnacych sie do mnie zblizyc ludzi i chce, zeby nie dopuszczono ich zbyt blisko. -Dopilnujemy tego - obiecal Henry. -A wiec coz, - powiedzial Bleys wstajac. - Zajmijmy sie lepiej naszymi sprawami i przygotujmy sie do wyjazdu... Przerwal, widzac rozsuwajace sie drzwi do pokoju, przez ktore przeszedl Dahno. Kilkoma dlugimi krokami podszedl do jednego z wiekszych foteli dryfowych i opadl na niego. Dryfy skonstruowano w taki sposob, by nie opadaly, niezaleznie od wielkosci rzucanej na nie masy. Ten jednak opuscil sie przynajmniej kilka centymetrow, zanim powrocil do normalnej wysokosci. Dahno westchnal ciezko i przeciagnal sie, rozciagajac na cala dlugosc swoje potezne ramiona. -Po wczorajszej kolacji z pania gubernator mialem z nia dzisiaj lunch - powiedzial. - Rozmawialem, ale to choragiewka na wietrze. Wszystko bedziecie musieli ustalic albo z Prezesami, albo z Gildia. A skoro mowimy o Gildiach - idac tu przeszedlem przez jadalnie i byla pusta. Wyszli zadowoleni czy nie? -Nie - odpowiedzial Bleys. Dahno znow westchnal. -W takim razie, obawiam sie, ze mam dla ciebie zla wiadomosc. Wiem, ze nie chodzi ci o kredyt, a o swobodny dostep do ludzi. Aktualna rownowaga sil panuje tu od ponad stu lat i przeraza ich cokolwiek, co mogloby te rownowage zaklocic - a obie strony uwazaja ciebie za potencjalne zrodlo klopotow. Szturchnales tylko Mistrzow Gildii, czy zrobiles cos wiecej, by spalic za soba wszystkie mosty? -Obawiam sie, ze wszystkie mosty zostaly spalone - stwierdzil Bleys. -Coz - odezwal sie Dahno po minucie - nie ma takiego mostu, ktorego po spaleniu nie da sie odbudowac. Jesli podasz mi szczegoly zobacze, co da sie zrobic, by znow znalezc sie na pozycji umozliwiajacej negocjacje. Bleys, musisz zrozumiec sytuacje. Wiem, ze to smieszne, ale choc Nowa Ziemia wciaz utrzymuje lokalne i planetarne rzady, tak naprawde istnieja one tylko na pokaz. Wyglada na to, ze przez ostatnie sto lat stopniowo pozbawiano je wladzy i w tej chwili jedynymi ludzmi podejmujacymi decyzje sa Prezesi i Gildie. Musisz doprowadzic do sytuacji, kiedy te dwie strony beda sie o ciebie targowac, poniewaz bedziesz mial tu jakakolwiek swobode dzialania wylacznie tak dlugo, jak dlugo trwac beda targi. -Aleja nie chce odbudowac moich mostow - stwierdzil Bleys. Byl swiadom, ze nie tylko Dahno, ale rowniez Henry i Toni przygladaja mu sie niezwykle intensywnie. Przez chwile czul dotyk izolacji, samotnosci odczuwanej przez cale zycie. Zaczal sie zastanawiac, czy ktores z nich bedzie z nim na koncu, jesli mu sie powiedzie. Czy tez wszystkich utraci? Nie chcial stracic zadnego z nich - w tej chwili w pokoju znajdowali sie wszyscy, ktorzy w calym wszechswiecie cokolwiek dla niego znaczyli. -Powiedzialem im prawde - poinformowal Dahno. - Powiedzialem, ze gdybym zwiazal sie z jakas konkretna grupa czy ideologia inna niz moja wlasna, stracilbym zupelnie wiarygodnosc jako filozof. Powiedzialem im tez, ze przedstawiam tylko moja wizje obecnej sytuacji historycznej. -Ale jesli nie bedziesz rozmawial z Gildia i nie mozesz rozmawiac z Klubami Prezesow - stwierdzil Dahno - to do kogo vi diabla bedziesz przemawial? -Do wszystkich - powiedzial Bleys. Rozdzial 10 Nastepnego dnia w Blue Harbor - duzym miescie polozonym na brzegu wielkiego jeziora - pogoda byla dokladnie taka, jak zapowiedziano. Syriusz oswietlal okolice goracymi promieniami, przeslanianymi czasem przez niewielkie chmury deszczowe. Bleys na przemowienie wybral owalna, niezbyt gleboka niecke o lagodnie wznoszacych sie zboczach, pokrytych jasna zielenia swiezej, wiosennej trawy. Zbocza mogly spokojnie pomiescic do stu tysiecy ludzi, choc spodziewano sie najwyzej polowy tej liczby. W centrum stanal tymczasowy, ciemnobrazowy budynek z prefabrykatow, ktorego wzniesienie zorganizowal Dahno. Byl dostatecznie duzy, by pomiescic Bleysa, jego ekipe i sprzet nadawczy, natomiast plaski dach mozna bylo wykorzystac do projekcji obrazu. Trudno byloby o korzystniejsze warunki. -Martwie sie - odezwala sie Toni, patrzac przez okno limuzyny, ktora razem z Bleysem i Henrym jechala na miejsce przemowienia. Ochrona jechala w innych samochodach. Bleys spojrzal na nia. -Jakich dzialan spodziewasz sie po Prezesach albo Gildii? - zapytala. - Zadnych - odpowiedzial Bleys. - Moze sie nam przydarzyc zbyt rozentuzjazmowany tlum, ale Zolnierze powinni byc w stanie sobie z tym poradzic, a Dahno czeka na nas w budynku nadawczym. Jeszcze przez jakis czas nie spodziewam sie uslyszec niczego od tych dwoch organizacji. Beda potrzebowali troche czasu na wzajemne negocjacje. Toni gwaltownie obrocila sie w jego strone. -Negocjacje? Prezesi i Gildie? Na jaki temat mieliby negocjowac? -Jak polaczyc sily i pozbyc sie mnie. -Ta para laczaca sily? - zapytala Toni. - Naprawde sadzisz, ze to zrobia? -Nie maja wielkiego wyboru. Powiedzialem, ze nie bede pracowal dla zadnego z nich, choc oczywiscie obie strony beda dalej probowac wykrecic mi ramie i zmusic do przejscia na swoja strone. Jednak jesli to nie zadziala, beda chcieli miec plan wspolnego pozbycia sie mnie - calkowitego wyrzucenia z Nowej Ziemi. -Ale czy moga wspolpracowac? - zapytala Toni. - Myslalam, ze nigdy sobie dostatecznie nie zaufaja. -Nie zaufaja, nigdy do tego nie dojdzie - zgodzil sie Bleys - ale wspolny wrog konsoliduje. Nie bylby to pierwszy przypadek w historii, gdy dwoch smiertelnych wrogow polaczylo sily, by pozbyc sie kogos trzeciego... -Nie sadzisz, ze ktores z nich mogloby uzyc cie do zlamania przeciwnika, a potem wykorzystac to jako wymowke do zabicia cie, albo wygnania z planety? - przerwala mu Toni. - Zeby sprobowac czegos takiego, grupa ta musialaby byc kontrolowana przez idiotow. To sprowadziloby im na glowy reperkusje miedzyplanetarne, a nie byliby w stanie ukryc swojej odpowiedzialnosci... - Bleys przerwal nagle, patrzac na Toni. Dziewczyna przygladala mu sie ze spokojem. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy, po czym Bleys lagodnie wypuscil powietrze. -Toni - powiedzial - dziekuje. Jestem durniem, ze o tym nie pomyslalem. Przypomnial sobie nagle, jak kiedy byl jeszcze bardzo mlody, przezyl okres - na szczescie krotki - gdy pierwszy raz uswiadomil sobie, ze otaczajacy go ludzie, choc dorosli, nie dorownywali mu inteligencja i spostrzegawczoscia. Wczesniej zakladal, ze dorosli sa tacy sami jak on - tylko madrzejsi i bardziej doswiadczeni - i przezyl szok, gdy przekonal sie, ze to nieprawda. Tu i teraz przeoczyl jedno z najwiekszych zagrozen po prostu dlatego, ze bylo zbyt oczywiste. Toni natychmiast o tym pomyslala. -Masz calkowita racje - powiedzial do niej. - Oczywiscie, fakt, ze moga zrobic cos glupiego nigdy nie powstrzyma pewnych ludzi, zwlaszcza, jesli nie sa przyzwyczajeni do doglebnej analizy konsekwencji swoich dzialan. Powinienem byl to sobie uswiadomic. Spojrzal na nia z wdziecznoscia, po czym dotknal palcem komunikatora w bransolecie na nadgarstku, by porozmawiac z ludzmi czekajacymi w budynku przed nimi. -To jeszcze jeden przyklad tego, jak bardzo jestes dla mnie cenna - powiedzial. - Dahno? Jestes w budynku rozglosni? Jesli tak, ilu mamy widzow? -Wiecej niz sie spodziewalismy - rozlegl sie glos Dahno. - Skan z dachu daje szacunkowa liczbe siedemdziesieciu tysiecy. -Dobrze - odpowiedzial Bleys. - Bedziemy tam najdalej za piec minut. Za chwile zaczne moje przejscie. Rozlaczyl sie i odwrocil do Henry'ego. -Bede chcial przejsc tylko ostatnie dwadziescia metrow czy cos kolo tego. I tak wszyscy tutaj beda twierdzic, ze widzieli mnie osobiscie, wiec nie ma sensu pojawiac sie na dluzej. Podjedziemy na skraj tlumu i zatrzymamy sie, kiedy zrobi sie gesto. Nie minela nawet minuta, jak znalezli sie miedzy luznym zgromadzeniem ludzi stojacych na trawie, a chwile pozniej tlum zgestnial do tego stopnia, ze limuzyny musialy pelznac w zolwim tempie. -Mysle, ze mozemy stanac - stwierdzil Bleys. Henry wlaczyl telefon samochodowy i zaczal wydawac rozkazy Zolnierzom w innych pojazdach. Po chwili wszyscy wysiedli z limuzyn, z pomoca ochroniarzy przepychajac sie przez gestniejacy tlum. Bleys usmiechal sie nad glowami swojej ochrony i przechodzac, machal do ludzi po obu stronach, ale nie odpowiadal na wolania. Choc latwo bylo mu utrzymywac na twarzy skierowany do otaczajacego go tlumu usmiech, swiadom byl rosnacego w sobie napiecia i gotowosci, jakby w kazdej chwili mogl nadejsc niespodziewany atak. Pomyslal, ze lepiej pracuje mu sie za kulisami. Napiecie nie opuszczalo go do chwili, gdy wreszcie dotarl do budynku, przekraczajac drzwi i zostawiajac na zewnatrz straznikow. Mial wrazenie, ze marsz przez tlum trwal znacznie dluzej, niz potrzeba na przebycie dwudziestu metrow. Wewnatrz odglosy tlumu byly przytlumione. Nie bylo tam zbyt wiele miejsca, za to duzo wypelniajacego je sprzetu. Prawie cala dostepna przestrzen wypelnialy krzesla dryfowe oraz sprzet do rejestracji i projekcji jego holoobrazu. Pozostawiono tylko niewielka pusta przestrzen z umieszczonym centralnie, przeznaczonym dla Bleysa fotelem, na ktorym skupiony zostanie sprzet rejestrujacy. -Zabierzcie to - polecil Bleys. - Bede mowil stojac. Uzgodnil jeszcze kilka szczegolow z technikami obslugujacymi sprzet transmisyjny - czlonkami organizacji Innych na Nowej Ziemi - i zajal miejsce, wyprostowany, z lekko rozsunietymi stopami i uniesiona glowa, z peleryna na ramionach. -Juz - dal sygnal technikom. Dzwiek z zewnatrz na chwile przycichl, po czym do ich uszu dobiegl glos tlumu. Nad budynkiem pojawil sie emitowany z projektorow dwudziestometrowej wysokosci obraz Bleysa, sprawiajacego wrazenie, jakby stal na dachu. Bleys wiedzial, ze dzieki specjalnej technice projekcji, obraz zdawal sie byc skierowany rownoczesnie we wszystkie strony, wiec kazdemu z patrzacych wydawalo sie, ze oczy mowcy skierowane sa dokladnie na niego. Odczekal chwile, az dzwieki tlumu przycichna. Wtedy przemowil. -Wszyscy jestescie pionierami i dziecmi pionierow! Po pierwszym zdaniu, rzuconym jak wyzwanie, ucichly ostatnie szepty, wolno lecz zupelnie, tak ze kolejne slowa rozbrzmiewaly juz w calkowitej ciszy. -Podczas gdy na Starej Ziemi byli tacy, ktorzy woleli nie porzucac spokojnych i bezpiecznych mieszkan na rodzimej planecie dla przygod miedzy gwiazdami, wy i wasi przodkowie wyruszyliscie i zaludniliscie Nowe Swiaty. Jak zawsze, to najlepsi wyjechali. Najdzielniejsi. Najsilniejsi i pelni nadziei. Przez prawie trzysta lat, wasi przodkowie na Mlodszych Swiatach zmagali sie z niedostatecznie sterraformowanymi planetami, przeksztalcajac je w tereny nadajace sie do zycia. Zamieniali dzikie planety w oswojone. Stworzyli nowe spoleczenstwa z ich wlasnym, wspolnym jezykiem - to basic. Jezykiem, ktory do dzis na Ziemi traktowany jest z lekcewazeniem i choc wiekszosc jej mieszkancow rozumie go, nawet dzisiaj niewielu jest takich, ktorzy swobodnie sie nim posluguja. Dla was jednak, stal sie jezykiem ojczystym. Jestescie dziedzicami dokonan waszych przodkow. I podobnie jak oni, wciaz zmagacie sie z wrogim otoczeniem; probujecie je sobie podporzadkowac, uczynic uzytecznym, dochodowym, zrobic z niego miejsce, ktore wszyscy moglibyscie nazwac domem. Uswiadomcie to sobie wszyscy! Po raz pierwszy od zapadniecia ciszy, zostala ona przerwana. Przez sciany budynku przeniknal dobiegajacy od publicznosci szmer. Przybral na sile do niskiego pomruku, po czym ponownie ucichl. Bleys odczekal, az zapadnie cisza. -Stoicie teraz na ziemi, ktora odziedziczyliscie i macie udzial w jej tworzeniu - ponownie zabrzmial jego glos. -Powiedzcie mi, czy jestescie zadowoleni z tego. co dal wam trzystuletni wysilek? Czy jestescie usatysfakcjonowani tym, co macie? Ponownie szmer urosl do pomruku, tym razem glosniejszego niz poprzednio i jeszcze raz ucichl w przerwie mowy Bleysa. -Jesli nie jestescie zadowoleni, to porozmawiajmy o tym, kogo winic... Teraz przykul cala ich uwage. Mowil dalej. To wlasnie Stara Ziemia, jak powiedzial im Bleys, byla winna swiadomego powstrzymywania ich przed pelnym rozwojem. Wina ta zostala jasno ukazana przez proby Ojczystego Swiata najpierw bezposredniego zdominowania Nowych Swiatow, pozniej - kiedy to sie nie powiodlo - przez posrednia kontrole i kierowanie ich rozwojem. Wspomagali go w tym, zarowno swiadomie jak i nie, Dorsajowie, Exotikowie i nawet pewne elementy w spoleczenstwach wszystkich Mlodszych Swiatow. Przez ostatnie sto lat wysilki Starej Ziemi kierowane byly i skupiane przez Encyklopedie Ostateczna. Ograniczajac ich wzrost jako spolecznosci, ogranicza ona rownoczesnie ich rozwoj jako jednostek. Gdyby osiagneli indywidualny rozwoj, jasno dostrzegliby kajdany, ktorymi wiezi ich Stara Ziemia oraz srodki, dzieki ktorym mogliby na dobre sie ich pozbyc. Jako jednostki musza starac sie uczyc i jasno myslec o sytuacji miedzygwiezdnej. Istnialy na to sposoby; opowie o nich podczas nastepnych przemowien na tej planecie. Kiedy pozniej przechodzil miedzy nimi, pozdrawiali go i przepychali sie, by zblizyc sie do niego i go dotknac. -Hytry - powiedziala Toni, kiedy jechali w koncu z powrotem do hotelu. Tym razem siedziala wcisnieta miedzy potezne ciala Bleysa i Dahno, a Henry siedzial z przodu, obok kierowcy. Bracia przyrodni spojrzeli na nia z obu stron. -Co z Hytrym? - zapytal Bleys. -To on caly czas mowil w imieniu Mistrzow Gildii, z ktorymi mielismy lunch - wyjasnila Toni. - Zachowywal sie, jakby byl ich przywodca. Ale czy wywarl na was wrazenie przywodcy przywodcow? Wierze, ze Harley Nickolaus jest dominujaca postacia miedzy najwazniejszymi Prezesami miasta Nowa Ziemia. Nie jest kims, kogo chcialabym blizej poznac, ale sprawia wrazenie dostatecznie silnego. Jednak Hytry - nic w nim nie sugeruje sily, jakiej nalezaloby sie spodziewac po najwazniejszym z Mistrzow Gildii. Bleys i Dahno wymienili spojrzenia nad jej glowa. -Co o tym sadzisz, Dahno? - zapytal Bleys. Dahno wzruszyl ramionami, niemal unoszac przy tym Toni z siedzenia, tak ciasno byli upchnieci. -Nie widzialem go - stwierdzil. -Tak - potwierdzil w zamysleniu Bleys. - Nie wrociles z kolacji z pania gubernator. -Wiem co nieco na temat Hytrego przez nasze kontakty wsrod Innych - powiedzial Dahno. - Ale to nie dosc, by dac nam podstawe do jakiejs pewnej opinii. Tytulowany jest Pierwszym Mistrzem Gildii miasta Nowa Ziemia. Jednak nie jestem pewien, czy oznacza to przewodzenie innym Mistrzom w tym ich Komitecie Kierowniczym. Moglbym ci powiedziec, gdyby bylo to Zjednoczenie albo nawet Harmonia. -Hytry rzeczywiscie wydawal sie slaby - stwierdzil w zamysleniu Bleys - ale mogly byc inne powody, dla ktorych to wlasnie on mowil. Moze byc marionetka w rekach prawdziwego przywodcy. Albo decyduja o wszystkim przez glosowanie czy wzajemne porozumienia, a on tylko oznajmia decyzje. W koncu, moze tez byc znacznie sprytniejszy i silniejszy niz udaje. -Powiedziales kiedys - odezwala sie Toni do Bleysa - ze kazdy moze okreslic inteligencje innych osob przez porownanie do siebie. Spojrzal na nia z gory. -Naprawde tak powiedzialem? Nie mialem z Hytrym do czynienia na tyle, by naprawde stwierdzic, jaki jest. W ograniczonym stopniu moje slowa sa prawda. Ale musialem ci tez powiedziec, ze istnieje wyjatek - dla mnie i dla kazdego. W najlepszym razie, nikt z nas nie jest w stanie spojrzec dalej, niz siega wzrok. Mozemy byc pewni rownego, ale nie mamy mozliwosci zmierzenia kogos wyzszego od nas. -Ale czy choc spotkales kiedys kogos, o kim pomyslales, ze mozecie sie rownac? - zapytala. - Jesli tak, nigdy mi o tym nie wspominales. Z poczuciem winy pomyslal o swoim bledzie (Henry nazwalby to grzechem) arogancji. Najwyrazniej popadl w nia pomimo dlugotrwalej determinacji nie wpadniecia w jej pulapke. -Prawda? - zapytala. -Prawda, ale... - zawahal sie - jestescie ty i Dahno. -Dzieki - powiedziala. - Jednak wolalabym uniknac porownan. -Ja rowniez - stwierdzil Dahno. -A wiec dobrze, jest jeszcze Hal Mayne. Nie znam jego ograniczen, a to oznacza, ze moga byc dowolne. Przypuszczam - ale to tylko domysl - jest spora szansa, ze jest mi rowny albo mnie przewyzsza. Moge tez go przeceniac; jego poczatki okrywa tak gesta zaslona tajemnicy... -Hmm - wydobyl z siebie Dahno, ktory, jak Bleys wiedzial, nie wierzyl w mozliwe znaczenie - by nie wspominac o niebezpieczenstwie - zwiazane ze sciganym chlopcem z Ziemi. Dojezdzali wlasnie przed wejscie do hotelu. Wyszli z limuzyny. Wchodzac do przedsionka, zastali na jego srodku swoje bagaze, zebrane w wielki stos. Wygladalo na to, ze byly to wszystkie ich rzeczy, lacznie z tymi nalezacymi do Zolnierzy. Henry i Zolnierze, ktorzy weszli do hotelu przed nimi, stali wokol nich jak na strazy. Henry bez slowa spojrzal na Bleysa. -Dahno - odezwal sie Bleys. - Mysle, ze to ty powinienes sie tym zajac. -Masz racje - szorstko odpowiedzial Dahno, calkowicie pozbywszy sie zwyczajowego dobrego humoru rysujacego sie na twarzy. Ruszyl w strone recepcji i zaczal rozmawiac z jednym z urzednikow. Nie podnosil glosu i znajdowal sie w odleglosci, z ktorej normalnie nie bylo slychac ani jego, ani recepcjonisty. Bleys usiadl w fotelu dryfowym i gestem nakazal Toni i Henry'emu, by do niego dolaczyli. Zajeli miejsca i czekali. Normalnie mozna bylo sie spodziewac, ze Dahno wroci do nich niemal natychmiast, jednak jego rozmowa trwala kilka minut i zakonczyla sie tym, ze w slad za recepcjonista przeszedl przez drzwi znajdujace sie po drugiej stronie blatu recepcji. Nie bylo go dobre pol godziny, podczas ktorej Bleys spokojnie rozmawial z Toni i Henrym na temat planow zwiazanych z dalszym tournee, jakby w ogole nie doszlo do wyrzucenia ich bagazu z pokoi. Pomimo sytuacji, pozostala dwojke pochlonelo to co mowil. Swego czasu Bleys postaral sie rozwinac w sobie umiejetnosc prowadzenia zajmujacych rozmow nawet na blahe tematy, co teraz zdecydowanie owocowalo, jako ze Toni i Henry w widoczny sposob sie rozluznili. Jednak wewnetrznie, przez caly czas Bleys ukrywal i kontrolowal uczucie silnego podniecenia. Bylo zbyt wczesnie, by miec pewnosc, ale czul, ze wszystko zaczyna sie dziac. Po pol godzinie pojawil sie Dahno, tym razem w towarzystwie niskiego, pulchnego mezczyzny w ciemnym garniturze, z nieszczesliwym, zdeterminowanym wyrazem twarzy. Cicho przeszli przez hol, a po dojsciu do fotela zajmowanego przez Bleysa, to Dahno odezwal sie jako pierwszy. -To kierownik hotelu - powiedzial ostrym tonem. - Upiera sie, ze mielismy sie dzisiaj wyprowadzic i ktos inny zarezerwowal nasze pokoje. Co wiecej, zostaly one juz zajete przez osoby, ktore dokonaly rezerwacji, -Bardzo mi przykro, Bleysie Ahrens - odezwal sie pulchny mezczyzna, pocac sie intensywnie - ale nasze zapisy nie podlegaja watpliwosci. Wasza rezerwacja nie obejmowala juz dnia dzisiejszego, a ludzie, ktorzy dokonali rezerwacji na dzisiaj, juz wprowadzili sie do waszych apartamentow. A skoro sa juz w pokojach, nie moge ich eksmitowac, nawet jesli to skutek pomylki. Jak wiesz, takie jest prawo - z tego co wiem, uniwersalne prawo na wszystkich Mlodszych Swiatach, a nawet na Starej Ziemi. -Owszem, zgadza sie - zgodzil sie Bleys. -Tak wiec teraz, obawiam sie, Bleysie Ahrens - osmielony lagodnym tonem odpowiedzi Bleysa, kierownik sprobowal przywolac swoj autorytet - zamierzam poprosic was o opuszczenie holu. Razem ze swoimi ludzmi utrudniacie przejscie naszym gosciom. Nie macie juz powodu, zeby tu przebywac. Obrocil sie w strone biurka portiera i strzelil palcami, na co podeszli do niego stojacy tam trzej mezczyzni w zielonych uniformach. Przewodzil im drobny trzydziestolatek z mocno opalona twarza. Jego spojrzenie powedrowalo do oczu Bleysa. -Wy dwaj - zarzadzil kierownik - zacznijcie wynosic bagaze do pojazdow Bleysa Ahrensa, a ty - nie znam cie - idz wezwac jeszcze kilku boyow. Przynajmniej trzech. -Tak jest, panie kierowniku - odpowiedzial ten opalony. Odwrocil sie i odszedl. -I pospiesz sie! - zawolal za nim kierownik. Twarz mial cala spocona. -Coz - powiedzial Bleys, wstajac - Toni, Henry i Dahno, obawiam sie, ze nie pojawi sie nikt, kto moglby nam pomoc. Rownie dobrze mozemy sie stad zabrac. Powinnismy moc znalezc jakies inne lokum - przynajmniej tymczasowo - do czasu az znajdziemy inny hotel, ktory pomiesci nas wszystkich pod jednym dachem. Portier przy drzwiach powinien znac miasto i jego hotele. Ruszyl w strone wejscia, podczas gdy Henry wydawal rozkazy, wysylajac przed niego Zolnierzy w luznej formacji. Pozostala trojka ruszyla za nim. Wyszli na zewnatrz, w zloty blask kolejnego zachodu slonca, a pluca wypelnilo im cudownie swieze powietrze, jakiego nie mogla dostarczyc klimatyzacja we wnetrzu hotelu. Chodnik przed budynkiem byl mokry - najwyrazniej efekt krotkiego deszczu padajacego przed chwila. Czesc z ich bagazy zostala juz wyniesiona przez boyow, ale nie zastali go na chodniku przed drzwiami. W ogole nie bylo go widac. Wlasnie w tej chwili z drzwi wylonil sie jeden z bagazowych, dzwigajac cztery walizki - po jednej pod pachami i dodatkowo trzymajac jedna w kazdej dloni. Skrecajac w prawo, doszedl do rogu budynku i zniknal z pola widzenia. -Interesujace - stwierdzil Bleys, czujac lekkie podniecenie. Radosnie nucil sobie melodie. Uswiadamiajac sobie nagle, ze stal sie obiektem zainteresowania ze strony Toni, Henry'ego i Dahno, ucichl i przybral obojetny wyraz twarzy. Ruszyl spacerkiem w strone, gdzie zniknal boy. Toni, Henry i Dahno poszli za nim. Skrecili za rog, ale mezczyzny nie bylo nigdzie widac. Poszli dalej wzdluz slepej sciany hotelu, znow skrecili i staneli u wejscia do czegos w rodzaju jaskini w boku budynku. Podjazd dla poduszkowcow przecinal chodnik, przechodzac w placyk zakonczony platforma ladunkowa. Prowadzily na nia betonowe schody, u ktorych szczytu ustawiono ich walizki. Boy, ktory odstawil wlasnie niesione przez siebie torby, odwrocil sie, zszedl po schodach i minal ich bez slowa, wracajac do hotelu. -Co ich napadlo? - zapytala Toni. - Czemu przynosza je tutaj? Wewnetrzne podniecenie Bleysa wzmoglo sie. -Mysle, ze jednak pojawil sie ktos, kto nas uratuje - stwierdzil. Spojrzala na niego. W tej chwili zza rogu wylonil sie kolejny boy obladowany walizkami, zaniosl je w gore schodow i odstawil. Byl to niski mezczyzna z mocna opalenizna. Zatrzymal sie i obrocil w ich strone, a Bleys odczytal z jego plakietki imie Anjo. -Wszystko w porzadku - odezwal sie pracownik hotelu. - Za kilka minut wrocicie do swoich pokoi. Tak naprawde nikt sie tam nie wprowadzil. Zaraz wracam. Opuscil platforme przez znajdujace sie na jej tylach podwojne drzwi. Po kilku chwilach wrocil z pokojowym, w bialej koszuli i czarnej marynarce z przypieta plakietka z imieniem. Mezczyzna z obslugi pokoi podniosl tyle walizek, ile zdolal i zabral je za drzwi. Boy podniosl reszte i ruszyl za nim. Nie bylo go przez kilka minut, po czym pojawil sie ponownie, z pustymi rekoma, w towarzystwie jeszcze dwoch pokojowych. Przygladal sie, jak zabierali kolejne walizki, doniesione od tego czasu przez boyow z holu. Odwrocil sie do Bleysa. -Wiekszosc z nas ogladala transmisje z twojego przemowienia, Wielki Nauczycielu - powiedzial. - Nie martw sie, zaopiekujemy sie toba. Po tych slowach odwrocil sie i zszedl po schodach, niknac za rogiem budynku. Po niedlugim czasie reszta ich bagazy zostala dostarczona przez jeszcze dwie osoby z obslugi hotelowej, z ktorych jedna byla kobieta o ciemnych, kreconych wlosach. -Czy powinnismy zostac i pomoc? - kobieta zapytala boya o ciemnej twarzy, ktory wlasnie sam przyniosl kilka toreb. -Nie, lepiej wracajcie - odpowiedzial zapytany. - Przyprowadzcie straznikow Nauczyciela. -Poczekajcie - wtracil sie Henry - musze wrocic z wami. -Slusznie - zgodzila sie kobieta. Odeszla razem z Henrym. Opalony mezczyzna odwrocil sie do stosu rzeczy, ale te zdazyly juz prawie calkiem zniknac, wyniesione przez pokojowych. Podniosl kilka ostatnich walizek. -Chodzcie ze mna - poprosil. Poprowadzil ich do srodka przez podwojne drzwi w rejon kuchenny, a nastepnie do sciany z wejsciami do wind. Wcisnal tam zwykly, umieszczony na scianie przycisk, zamiast uzyc bransolety, co zazwyczaj wystarczalo do uzyskania dostepu do wind przeznaczonych dla gosci hotelowych. Kabina windy byla o polowe wieksza od tej prowadzacej do pokoi Bleysa, a jej sciany mialy elastyczne obicie. -Winda towarowa - wyjasnil ich przewodnik, wciskajac kombinacje klawiszy na panelu sciennym. Kabina ruszyla szybko, potem zwolnila. Jej drzwi otwarly sie i wyszli do kuchni w apartamencie Bleysa. -Jak powiedzialem na dole, nikogo tu nie ma - stwierdzil mezczyzna. Odezwal sie, idac w glab apartamentu, do sypialni, gdzie powinny zostac umieszczone walizki. Najwyrazniej wiedzial do kogo nalezaly. Pokoj, do ktorego najpierw ich zaprowadzil, nalezal do Toni, podobnie jak niesione przez niego walizki. Wlascicielka natychmiast przystapila do ich rozpakowywania. Mezczyzna poprowadzil Dahno i Bleysa z powrotem do holu i wrocil do stanowiacej czesc apartamentu kuchni, zatrzymujac sie obok drzwi do windy bagazowej*. Wcisnal przycisk otwierajacy jej drzwi i obrocil sie do Bleysa. Ten zauwazyl, ze mezczyzna byl mlodszy, niz wydalo mu sie w pierwszej chwili. Opalenizna byla mylaca. Bleys, jak sam to okreslal "wypelnil obraz" mezczyzny w pamieci, kiedy Anjo pierwszy raz sie do nich odezwal. Opalenizna, a pozniej polmrok panujacy na rampie ladunkowej, zdawaly sie podkreslac delikatne zmarszczki w kacikach brazowych oczu, pod czarnymi brwiami i czupryna. Jednak zmarszczki te nie byly efektem wieku, a dlugiego przebywania na sloncu. Zauwazyl takie sarne linie u Henry'ego, kiedy majac jedenascie lal pierwszy raz spotkal czlowieka nazywanego wujkiem. Anjo nie mial wiecej niz trzydziesci piec lat - moze nawet ponizej trzydziestki. -Jak mowilem, Nauczycielu - odezwal sie, zwracajac sie do Bleysa - zaopiekujemy sie toba. Pomoze ci wiekszosc ludzi pracujacych w obsludze tego hotelu, a mysle, ze jutro nie bedzie tu nikogo ponizej stanowiska kierowniczego, kto nie chcialby udzielic ci pomocy. Och, prawie zapomnialem. Siegnal do gornej kieszeni marynarki i wyciagnal kawalek papieru z zapisanymi liczbami. Obok kazdej sekwencji cyfr napisano slowo. Podal kartke Bleysowi. -Wasze linie wewnetrzne odcieto od centrali, ale nie moga odciac linii zewnetrznych. Jesli bedziecie chcieli wezwac obsluge, aby dostac jedzenie czy cokolwiek, zadzwoncie pod zewnetrzny numer podany na kartce. Centrala automatycznie polaczy was z dzialem, z jakim bedziecie chcieli. Do jutra wszyscy na centrali beda pewni, na razie uzywajcie bezpieczniejszego sposobu i udawajcie, ze dzwonicie z zewnatrz. Wskazal na numer na samej gorze listy, obok ktorego widnial napis "boy" i jeszcze jedno slowo, ktorego Bleys nie byl w stanie zrozumiec. -To moje imie, Anjo - wskazal kciukiem drugie slowo. - Jesli zadzwonicie po boya, nie ufajcie kazdemu, ktory sie zglosi. Poproscie o Anjo, a kiedy sie pojawie, bedziecie mogli powiedziec, o co chodzi. -Dziekuje. - Bleys wzial kartke w swoje dlugie palce. - Naprawde, wszyscy bardzo ci dziekujemy. -To nic, Nauczycielu - odpowiedzial Anjo. - Wielu z nas juz wczesniej widzialo twoje nagrania. Kierownik moze probowac przysporzyc ci klopotow, ale tak naprawde nie jest w stanie nic zrobic - to znaczy, o ile w ogole dowie sie, ze jestescie w jego hotelu ponownie, a moze do tego nie dojsc az do jutra. Jednak nie zdziwcie sie, jesli pojawia sie tu jacys rudzie, ktorzy chcieliby sie wprowadzic. Jesli do tego dojdzie, po prostu odeslijcie ich na recepcje... -Zrobimy tak - stwierdzil Dahno z radosnym usmiechem. -Tak - kontynuowal Anjo. - Kiedy to zrobicie, prawdopodobnie natychmiast pojawi sie kierownik, ale skoro jestescie tu z powrotem, to tak naprawde nie moze was stad wyrzucic. Takie jest prawo. Powiedzcie po prostu, ze ktos z was caly czas tu byl, pokoje nie zostaly zwolnione, a boyowie przysiegna, ze kiedy pomagali zabierac stad bagaze i pakowac rzeczy, caly czas widzieli tu kilka osob. Zaczal odwracac sie w strone windy. -Jedna chwileczke - powiedzial Bleys. Anjo odwrocil sie. -Musimy wiedziec, kto jeszcze w miescie moze nam pomoc - stwierdzil Bleys. - Czy mozesz sie tego dowiedziec? Zwlaszcza, czy jesli ich wezwiemy, zjawia sie nasi kierowcy z limuzynami. Wlasciwie, gdybys mogl zebrac ludzi, ktorzy mogliby przemawiac w imieniu wiekszych grup, moze przyprowadzilbys ich do nas, tak ze zaplanowalibysmy dalsze dzialania? -Z przyjemnoscia, Nauczycielu. Rozgosccie sie teraz. Przerwal i usmiechnal sie nieoczekiwanie, a jego twarz nabrala wygladu prawie tak radosnego, jak twarz Dahno. -A tak przy okazji, nie bedziecie musieli placic za nic, czego zazadacie bezposrednio u obslugi. Wlasciwie w ogole za nic nie bedziecie placic, chyba ze kierownik w jakis sposob sfalszuje rachunki i sam wprowadzi je do komputera. Przeciez was tu nie ma... Odwrocil sie i wszedl do windy, pozwalajac, by drzwi zamknely sie za nim. Niemal w tej samej chwili z sasiedniego pokoju dolaczyl do nich Henry. -Wezwalem Zolnierzy i wyslalem ich wokol naroznika, przez platforme wyladunkowa z ta kobieta jako przewodnikiem - poinformowal ich Henry. - Do tej pory powinni juz dotrzec. -Powiedziales im, zeby byli w gotowosci? - zapytal Bleys. - Mozesz im powiedziec, ze jesli opuszcza swoje pokoje, moga zostac od nich odcieci. Tu jest lista z numerami do poszczegolnych serwisow hotelowych. Moglbys zrobic kopie dla Toni i Dahno? -Tak - Henry wzial kartke. -Najwyrazniej bedziemy musieli szybko opuscic miasto - stwierdzil Bleys - chyba ze Anjo i jego przyjaciele maja jakies miejsce, gdzie moglibysmy zostac. Wyglada na to, ze Prezesi chca mi zademonstrowac swoje mozliwosci. Musialo wydarzyc sie cos, co wywolalo tak szybka reakcje. Chcialbym wiedziec co, ale przypuszczam, ze bedziemy musieli troche poczekac... -Juz mam dosc tego lokalnego soku pomaranczowego! - oswiadczyla Toni, przygladajac sie hotelowemu menu. -Maja tu calkiem przyzwoite lokalne piwo - stwierdzil Dahno. - Jest inne, ale niezle. Wiem, ze zadne z was nie jest zainteresowane alkoholem, ale moglabys wypic kilka butelek, Toni, nie zdajac sobie sprawy z tego, ze zawiera jakis alkohol, a ty, Bleys, prawdopodobnie moglbys spokojnie wchlonac kilka razy tyle. -W porzadku - powiedziala Toni - sprobuje go. -Ja takze - dodal Bleys. -Woda - Henry potrzasnal glowa. -Dobrze - stwierdzil Bleys. - Obejrzyjcie hotelowe menu, a ja sprobuje to zamowic przez zewnetrzna linie. Wkrotce po telefonie dostarczono im wszystko, co zamowili i zjedli doskonala kolacje. -Znow wygladasz na zadowolonego - stwierdzila Toni przy stole. -Wydaje mi sie, ze juz o tym wspominalem - odpowiedzial Bleys. - Reakcja jest szybsza od akcji, zwlaszcza w tym przypadku. Chcialem, zeby Prezesi lub Gildie zaczely dzialac, abym mogl to wykorzystac. Wiesz, zaraz jak tu dotarlismy, Dahno wspomnial mi o nieokreslonym trzecim elemencie tej planety... Nagle drzwi do pokoju otwarly sie gwaltownie i wszedl przez nie kierownik recepcji. Twarz wykrzywiala mu maska wscieklosci. -Jestescie tu nielegalnie! - krzyknal na nich. - Wezwalem policje! Slyszycie? Wezwalem policje! Beda tu za kilka minut, zeby was wyrzucic! Rozdzial 11 Bleys spokojnie wstal ze swojego miejsca za stolem i od niechcenia ruszyl w strone kierownika. Oczy pulchnego mezczyzny rozszerzyly sie ze strachu i cofnal sie za drzwi, ktore natychmiast zamknely sie za nim. Bleys wrocil do stolu i uniosl trzymany przed chwila w dloni widelec. -Policja - odezwala sie Toni. - Co z nimi? Co zrobimy, kiedy sie pojawia? -Nie sadze, zeby do tego doszlo - odpowiedzial Bleys. - Aresztowanie mnie staloby sie wydarzeniem. Znalezlibysmy sie na pierwszych stronach wszystkich gazet. Nawet jesli rzeczywiscie ich wezwal, nie rusza palcem bez konsultacji z przelozonymi, a nie wyobrazam sobie, zeby ci pozwolili na jakas akcje bez porozumienia sie najpierw z Prezesami. Ci nie beda chcieli naglosnienia sprawy. Przede wszystkim oznaczaloby to, ze mozemy pozwac hotel, wyciagajac przeciw nim caly szereg zarzutow, od oszczerstwa do falszywego aresztu. Prezesom by sie to nie spodobalo. Nie sadzisz, Dahno? -Calkowicie - zgodzil sie zapytany. -Jestes pewien, ze pozwoliloby ci na to lokalne prawo? - zapytala Toni. - Moga miec tu inne przepisy. -Nie az tak - stwierdzil Dahno. Przerwal jedzenie i wytarl usta serwetka. - Ale jesli sie nad tym zastanowic, nie ma powodu, zebysmy sami nie mieli zrobic sobie troche rozglosu. Uniosl bransolete i przemowil do niej. -Ekran - zazadal. W powietrzu przed nim pojawila sie projekcja ekranu o szerokosci okolo trzech stop. -Przeszukiwanie lokalnej ksiazki telefonicznej. Prawnicy. Nieruchomosci. - Przez ekran zaczela sie przesuwac lista nazwisk z umieszczonymi obok adresami i numerami telefonow. Wcisnal jeden z przelacznikow bransolety. Lista znieruchomiala, ekran zniknal, a on znow przemowil w powietrze. -Tak - powiedzial. Na chwile zapadla cisza, podczas ktorej czekal, a reszta przygladala mu sie - zwlaszcza Toni, z uwaga i zainteresowaniem. -Halo? Tu Dahno Ahrens. Jestem prawnikiem ze Zjednoczenia. Zostalem skierowany do doradcy Liefa Williamsa z dosc wazna sprawa o konsekwencjach prawnych, zarowno na Zjednoczeniu jak i tu, na Nowej Ziemi. Czy moge z nim porozmawiac? Czy to przez zapomnienie, czy celowo, Dahno nie umozliwil wspoltowarzyszom uslyszenia wypowiedzi drugiej strony, tak ze mogli sledzic tylko jego czesc rozmowy. - ...Tak, oczywiscie, poczekam. Przestawil mikrofon telefonu na wyciszenie i spojrzal na pozostalych z lekkim, lobuzerskim usmieszkiem. -Sugestia na temat mozliwej sprawy miedzyplanetarnej powinna przywolac przed oczy Liefa Williamsa wizje sporego kredytu - powiedzial. -Znasz go? - zapytala Toni. -Nie - odpowiedzial. - Po prostu podpinam sie do sieci. -A jestes prawnikiem? -Miedzy innymi. To znaczy, przeczytalem wszystkie ksiazki i zdalem egzamin przed Rada. Moze zrobilem po drodze kilka skrotow na drodze do stania sie prawnikiem, ale tutaj jestem nim calkowicie legalnie. Pomyslalem, ze moze sie to przydac... -Tak, mecenasie! - kontynuowal cieplym nagle glosem. - To bardzo uprzejme z panskiej strony, ze zechcial pan odlozyc to, czym sie zajmowal i porozmawiac ze mna. Tu Dahno Ahrens... Tak, brat Bleysa Ahrensa. Organizacja Innych na roznych swiatach podlega mojej bezposredniej kontroli. Och, tak, rzeczywiscie powiedzialem cos takiego panskiej sekretarce czy recepcjonistce - z kimkolwiek rozmawialem. Jak juz wspomnialem, na Zjednoczeniu sam jestem prawnikiem, choc nie prowadze praktyki. Moja praca polega na doradzaniu bratu - tak, Wielkiemu Nauczycielowi, ma pan calkowita racje. Ktos na Zjednoczeniu wspomnial mi panskie nazwisko... Przerwal, sluchajac. -Och, nie pamietam teraz w jakich okolicznosciach, ale wspominano o panu jako o kims, kogo powinienem zapamietac... w dziedzinie nieruchomosci, musi pan znac innych specjalistow... Jeszcze raz przerwal, sluchajac. -Nie, nie - powiedzial. - Prosze mi wystawic rachunek - oczywiscie bezposrednio za ten telefon. Nie, absolutnie nie biora pod uwage przyjecia tego jako uprzejmosci. Potrzebuje tylko od pana lokalnej porady. Czy moze mi pan powiedziec, kto bylby najlepszy do poprowadzenia duzej sprawy o odszkodowanie przeciwko hotelowi, tu na Nowej Ziemi? -Och? Tak pan mysli? - Dahno ponownie dotknal bransolety. - Czy moglby pan jeszcze raz powtorzyc to nazwisko i numer telefonu? Dziekuje. Tak, oczywiscie powolam sie na pana podczas rozmowy z nia. Nie, z pewnoscia nie. I prosze pamietac, ze zdecydowanie chcemy dostac od pana rachunek za zajety czas. Dziekuje. Tak, musimy. Jak tylko bede mial wolna chwile, tak, lunch z panem. Do widzenia. Wylaczyl bransolete i spojrzal na nich. -Jesli nie masz nic przeciwko - powiedzial patrzac na Bleysa - podyskutuje troche na temat naszej sytuacji z dama, ktora mi wlasnie polecono. Chce uczynic sprawe sadowa tak prawdopodobna, zeby prawie juz ja czula. Choc tak naprawde, nie chcemy ugrzazc przed sadem na tej planecie, prawda? -Nie - potwierdzil Bleys. - Ani na zadnej innej, jesli juz o tym mowa. Nawet jesli bedzie to wiele kosztowac, chce pozostac osobiscie niezaangazowany. Skonczyli kolacje, a policja sie nie pokazala. Po jakims czasie do Bleysa zadzwonil Anjo. -Nauczycielu - powiedzial. - Mam wiesci. Po calonocnych rozmowach, Gildie i Prezesi osiagneli tego ranka jakies porozumienie w twojej sprawie. Czesc z naszych miala takze czas na prace organizacyjne. Mam ze soba ludzi, z ktorymi chciales rozmawiac. Mam ich przyprowadzic? - Swietnie - odpowiedzial Bleys. - Mialem nadzieje, ze wlasnie to zrobisz. Oczywiscie, przyprowadz ich tutaj. Nadal nie bylo sladu po policji, za to przybyl Anjo z piecioma osobami - trzema mezczyznami i dwiema kobietami. Zaproszono ich, zeby usiedli i zaoferowano im jedzenie i napoje, czego odmowili. Kiedy juz zajeli miejsca, Anjo rozpoczal prezentacje. -To Zara Ben - powiedzial wskazujac na drobna, okolo trzydziestoletnia, czarnowlosa kobiete o oliwkowej skorze i ostrych, wojowniczych rysach, ubrana w obcisly ciemnopomaranczowy kombinezon. - Odpowiada za kierowanie ruchem w miescie. A to jest Vilma Choyse. Vilma Choyse, druga z przybylych kobiet, sadzac po wygladzie dobrze ponad czterdziestoletnia, miala owalna twarz z brazowymi wlosami i prosta sylwetke. -Mozecie okreslic mnie jako dzialajaca na wlasna reke rzeczniczke praw obywatelskich - stwierdzila. Dahno sklonil sie jej, a ona odpowiedziala profesjonalnym usmiechem. Z mezczyzn, pierwszy w kolejnosci siedzial Bili Delancy, w niebieskim garniturze, wlasciciel i pracownik malej firmy produkujacej drobne czesci metalowe. On tez mial ponad czterdziesci lat, ale wygladal na starszego od Vilmy. Mial kanciasta twarz i cialo oraz ciemne wlosy, jeszcze bez siwizny, choc wygladaly, jakby niedlugo mogla sie na nich pojawic. Podobnie jak Zara, Ben sprawial bojowe wrazenie. Nastepny byl mlodszy, wysoki i szczuply, czarnowlosy mezczyzna o nazwisku Trey Nolare, ubrany w czarne spodnie i biala koszule kelnera. Ostatnim byl trzydziestoparolatek w szarym garniturze o szczuplej, czarnej twarzy, ktory okazal, sie byc lokalnym korespondentem jednej z agencji informacyjnych. Nazywal sie Alan Manders. Kiedy juz zajeli miejsca, wszyscy skierowali wzrok na Bleysa, praktycznie ignorujac Toni, Henry'ego i Dahno. -W ciagu dwudziestu czterech godzin wszystkie osoby z twojego otoczenia nie posiadajace statusu dyplomatycznego zostana aresztowane - odezwala sie Zara Ben niemal z satysfakcja, gdy tylko Anjo skinal w jej strone. - Nie wezmie was teraz zaden wynajmowany pojazd i juz straciliscie limuzyny. Kierowcy mogliby je prowadzic, ale firmy nie pozwola im na wyjazd z garazow. Zarowno Gildie jak i Prezesi postanowili cie przyhamowac. -Rozumiem - ponuro powiedzial Bleys. -Tak - mowila dalej - prawie wszyscy pracownicy byliby po twojej stronie, gdyby tylko sie odwazyli, ale Prezesi zakazali pracownikom udzielac ci jakichkolwiek uslug. Mistrzowie Gildii powiedzieli to samo. Zbyt wiele oczu nam sie przyglada, by wiekszosc ludzi odwazyla sie dzialac niezgodnie z poleceniem. Myslelismy o wywiezieniu cie z miasta, pojedynczo lub po kilka osob naraz, prywatnymi pojazdami. -Nie ma potrzeby pospiechu - odezwal sie Anjo, nie tyle przerywajac jej, co odbierajac Zarze kontrole nad rozmowa. - Jak moze powiedzialem wczesniej, masz calkowite prawo przebywac w tym miejscu, Prezesi i Gildie nie beda chcialy, by publicznie widziano, jak zmuszaja cie do opuszczenia planety. Przerwal ze wzrokiem utkwionym w Zare, ktora wygladala, jakby znow chciala sie odezwac, ale zrezygnowala. -Mozemy cie tu utrzymac i karmic - kontynuowal Anjo. - Ale jak dlugo pozostaniesz w hotelu, bedziesz wlasciwie wiezniem. -Wynajety przez was statek atmosferyczny - wraz z pilotami - wciaz jest dostepny na lotnisku - stwierdzil Alan Manders, dziennikarz. - Ale jesli uzyjecie go jako srodka transportu do nastepnego z celow waszej podrozy, przekonacie sie, ze sytuacja tam bedzie wygladac podobnie lub gorzej. -Ogolna opinia miedzy nami, ktorzy mniej lub wiecej kieruja organizacja majaca sie o ciebie zatroszczyc, Nauczycielu - powiedzial Anjo - jest taka, ze lepiej bedzie jesli znikniesz, a reszte przemowien nagrasz. Przerwal. Bleys skinal. -Myslalem o tym. Jednak pracownicy beda musieli wiedziec, ze wciaz z nimi jestem. Mozliwe, ze bede musial nieoczekiwanie opuscic Nowa Ziemie, ale nawet wtedy powinni wiedziec, ze odlecialem z wlasnej woli i jeszcze powroce. -Zarowno przekazanie wiadomosci pracownikom, jak i odlot, mozna zorganizowac - stwierdzil Anjo. - Moglibysmy ukryc was w miescie, ale pojedynczo, a na pewno nie wiecej niz po trzy osoby w jednym miejscu. -Nie - zaprotestowal Bleys. - Zostaniemy razem. -Tak myslalem - odpowiedzial Anjo. - Czyli bedziemy musieli wywiezc was z miasta. I to daleko. -Chyba rozumiesz, ze jestes czyms w rodzaju materialu wybuchowego - glebokim, milym glosem wtracil sie Bili Delancy. - Gildie i Prezesi nigdy nie spodziewali sie, ze moze tu przybyc ktos taki jak ty, kto wzburzy cala populacje planety. -To prawda - potwierdzil Manders. - Obie grupy od ponad stu lat uciskaly obywateli, poddajac ich coraz scislejszej kontroli. Ale Gildie i Prezesi popadli w samozadowolenie. Twoje pojawienie sie i przemowa, na ktora wyraznie zareagowalo tak wielu ludzi, wywolalo w nich panike, stawiajac ich przed sytuacja, w ktorej nie wiedza co robic. Dahno odchrzaknal. -Tak wiec obie strony czuja, ze jak najszybciej musza cos zrobic - z entuzjazmem ciagnal Manders. - Nie odwaza sie uwiezic cie na podstawie sfabrykowanych zarzutow, bo to byloby zbyt oczywiste. Nie sa tez gotowi zeby cie zabic albo otwarcie zaatakowac - przynajmniej jeszcze - poniewaz bardzo zaszkodziloby to ich reputacji, nie tylko tu, ale i w stosunkach miedzyplanetarnych. Co wazniejsze, naruszyloby tez kontakty handlowe Prezesow z Mlodszymi Swiatami. W szczegolnosci, specyficzne relacje jako czesc kanalu produkcyjnego Newton-Cassida-Nowa Ziemia. Wiesz, ze podpisali wlasnie kontrakt na skale calej planety, wiazacy nas z tamtymi swiatami? -Tak, slyszalem o tym - odpowiedzial Bleys. -Traktuja nas wszystkich jak niewolnikow! - Na ciemnej twarzy Mandersa pojawil sie nagle grozny wyraz. -To prawda - poswiadczyl Bili Delancy. Wyciagnal z kieszeni maly cylinder i wciagnal przez niego powietrze do obu dziurek w nosie. - Prezesi czy Gildie nie chcialyby wywrzec na Newtonie i Cassidzie wrazenia, ze nie maja pelnej kontroli nad spoleczenstwem. -Przeziebienie? - zapytal wspolczujaco Bleys. Bili Delancy przeczaco potrzasnal glowa i szybko schowal cylinder. -Rodzaj artretyzmu - odpowiedzial. - Ten cylinder to nowosc z Cassidy, z laboratorium medycznego, dla ktorego moja firma robi czesci. Inhalator umozliwia mi szybkie wchloniecie lekarstwa kilka razy dziennie. Jego glos nabral rozmarzenia. -Z tego co slyszalem, na Starej Ziemi juz od lat maja sposoby na trwale wyleczenie wszelkich chorob autoimmunizacyjnych. -Nie zebralismy sie po to, zeby o tym rozmawiac, prawda? - wtracila sie Zara. - Zgadzam sie z tym, co mowi Anjo. Wielki Nauczyciel i jego ludzie moga tu zostac jeszcze jakis czas, ale i tak powinnismy jak najszybciej zaczac ich stad wywozic - po dwie-trzy osoby w prywatnych pojazdach, przez platforme wyladunkowa. -Zgadzam sie - w zamysleniu powiedzial Bleys. - Jak powiedzial przed chwila Bili Delancy, jestesmy jak material wybuchowy - albo moze, stosujac lepsze porownanie - jak zapalnik do uzbrojonego juz ladunku. Im glebiej nas schowacie, tym lepiej. Zdaje sie, ze trafilem na wasz swiat w dosc krytycznej chwili. Usmiechnal sie do swoich gosci, bo Toni skrzywila sie na ostatnie slowa, a twarz Henry'ego stala sie nagle surowa. -Tak - kontynuowal Bleys swobodnie - ale zawsze bylem gleboko zainteresowany Nowa Ziemia.. Moze powinienem byl wybrac lepszy czas. Swoje slowa zakonczyl lekkim tonem, ale rzucil Toni i Henry'emu spojrzenie bez przybierania zadnego konkretnego wyrazu twarzy. -Gdyby doszlo do rewolucji, poprowadzilbys nas, Nauczycielu? - zapytal Delancy. -Nie - pewnie odpowiedzial Bleys. - Powtarzalem wielokrotnie: jestem filozofem, nie rewolucjonista. Choc zdaje sie, ze filozof tez czasem musi uciekac i ukrywac sie jak rewolucjonista. A gdzie tradycyjnie ukrywali sie rewolucjonisci, gdy scigaly ich potegi tego swiata? Rozejrzal sie po twarzach zebranych. Jednak kiedy nikt z nich sie nie odezwal, odpowiedzial na wlasne pytanie. -Oczywiscie w gorach. Tej planecie nie brak pasm gorskich, miedzy ktorymi powinny byc miejsca, gdzie mozemy sie ukryc nawet przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza i caly czas pozostac razem - co jest wazne. Anjo westchnal cicho. -Nauczycielu, czytasz w myslach. Tam wlasnie chcielismy cie zabrac. -Nie - odpowiedzial Bleys ze smutkiem w glosie. - Po prostu uzywam logiki. Ale powinnismy wyjechac najszybciej, jak to mozliwe. Najlepiej jeszcze dzis. Rozdzial 12 Zanim Anjo dokonal niezbednych przygotowan, minela polnoc. Zeszli malymi grupkami przez ciche o tej porze przejscie dla personelu i hotelowa kuchnie do platformy wyladunkowej. Tam zabierano ich, po kilka osob, do roznorakich pojazdow. Bleys odczuwal wewnetrzne podniecenie, taki sam rodzaj meczacego uczucia, jakie wygonilo go na sciane budynku w kwaterze Innych na Zjednoczeniu, w noc poprzedzajaca nieoczekiwane pojawienie sie Henry'ego z oferta pomocy. Jednak wiedzial, ze tym razem bylo to cos innego. Spodziewal sie pojawienia sie Anjo - a w kazdym razie kogos takiego jak on - reprezentujacego trzecia sile Nowej Ziemi, stojaca w opozycji do Gildii i Prezesow. Anjo nie stanowil nawet takiego zaskoczenia, jakim bylo nagle i szczesliwe pojawienie sie Henry'ego. Wygladalo na to, ze nie mial powodow do niepokoju. Ich ucieczka z miasta, przynajmniej z poczatku, wygladala nudno i malo interesujaco - bardziej niewygoda niz cokolwiek innego. Bleys odsunal od siebie podniecenie i niepokoj. Bleys, Toni, Dahno i Henry jechali pierwsi, w stosunkowo luksusowym pojezdzie dostawczym - niestety, na kolach, podobnie zreszta jak wiekszosc z nie rzucajacych sie w oczy pojazdow. Jego pozbawione okien wnetrze wyposazono w dywan, kilka sof i dwa olbrzymie fotele dla Bleysa i Dahno - wszystko klasyczne. Zolnierze jechali czworkami i piatkami w innych pojazdach. Dojechali dopiero rano - zatrzymujac sie na krotko na sniadanie - do malego miasteczka Guernika, stanowiacego niewiele wiecej niz kropke na mapie. Skladalo sie z kilku domow oslonietych wyblaklymi i noszacymi slady zuzycia gontow, pokrywajacych boki i dach tych dwupietrowych budowli; dwoch niewielkich sklepow i baru. -Nie przejmuj sie tym widokiem - powiedzial Anjo, kiedy wysiadali z ciezarowki na scierpnietych od siedzenia nogach. - Bedziesz przebywal z ludzmi jeszcze glebiej w dziczy. Sniadanie w barze zjedli bardziej ze zmeczeniem niz apetytem i pojechali dalej. Otaczajace ich teraz krajobrazy byly typowe dla pustynnych wyzyn, z twarda, czerwonawa ziemia i skapa wegetacja. W pewien sposob, dzieki swojej surowosci, byly nawet atrakcyjne. Bleys stwierdzil, ze mysli o tym krajobrazie jako o ziemi prawdy - choc nie bardzo pamietal, gdzie uslyszal czy przeczytal to okreslenie i nie wiedzial, czemu teraz wyplynelo z pamieci. Najbardziej rzucajaca sie w oczy rodzima flore stanowily rosliny podobne do kaktusow. Reszte roslin stanowily male laty odmian pustynnych traw i krzewow, posianych tu jako czesc pierwotnej operacji terraformingu. Najwyrazniej zostaly wprowadzone, aby wiazac wysuszona ziemie i przeksztalcic ja w urodzajna glebe, oraz by dostarczyc jadalna pasze dla hodowanych w tej okolicy roslinozercow. -Ludzie mieszkajacy w tym rejonie - stwierdzil Anjo - to niemal wylacznie ranczerzy. -Jakiego rodzaju hodowle? - zapytala Toni. -Kroliki i kozy - Anjo odwrocil sie czesciowo ze swojego miejsca obok kierowcy, na przedzie pojazdu. - Bydlo nie radzi tu sobie najlepiej, a nawet gdyby sobie radzilo, ranczerzy nie mogliby konkurowac z wolowina z hodowli klonow. Kiedy Prezesi kupili te technologie z Cassidy, zatrzymali ja dla siebie jako monopol. -I rancza upadly? - zapytal Bleys. -Coz, wciaz tu sa - odpowiedzial Anjo. - Ale nie sa juz prowadzone przez tych samych ludzi. -Wydaje sie to marnotrawstwem - stwierdzila Toni. - Chodzi mi o to, ze jest to jeden z niewielu Mlodszych Swiatow, na ktorych z sukcesem mozna hodowac ziemskie bydlo - ale nie robia tego. Zaledwie kilka godzin po wyjezdzie z Blue Harbor zjechali z glownej autostrady i od tamtej pory drogi stawaly sie z kazda chwila coraz prymitywniejsze. Trasa, ktora podrozowali od chwili opuszczenia Guerniki, stanowila zaledwie slady kolein odcisnietych w twardej, czerwonawej ziemi. Ich ciezarowka podskakiwala i odbijala sie od nierownej powierzchni. Kierowali sie teraz wprost na gory. Ich zbocza byly widoczne przed nimi przez przednia szybe pojazdu, w miare uplywu dnia pietrzac sie coraz wyzej w kolorach przechodzacych od glebokiego fioletu i czerni, przez blekit do zielem i czerwieni. Przy pewnym oswietleniu mogly wygladac wrecz groznie. Dla lubiacego gory Bleysa wygladaly w takich chwilach jak potezni, starzy przyjaciele. -Obejrzenie tego masywu o swicie czy zachodzie slonca musi wywierac niezle wrazenie - odezwala sie Toni. -Tak - potwierdzil Anjo z przedniego siedzenia, nie odwracajac sie. Dojechali w koncu do niskiego budynku u samego podnoza pierwszego stromego zbocza, domu z kamiennymi scianami i dachem pokrytym gontem. Sciany byly szare, szarawe z czerwonawym odcieniem byly tez gonty, najwyrazniej zrobione z kory jakiegos drzewa, a kazdy z nich byl lekko wypukly na srodku, przypominajac ceramiczne dachowki. Ciezarowka zatrzymala sie i wysiedli z niej, zesztywniali. Z budynku pospiesznie wylonila sie para w srednim wieku - wysoki mezczyzna z twarza rownie opalona jak u Anjo, z zona, sredniego wzrostu kobieta ubrana w dluga suknie w bialo-niebieska krate - zza ktorej wypadlo z domu czworo dzieci w wieku od szesnastu do szesciu lat, trzy dziewczynki i chlopiec. -To Mordard Cruzon i jego zona, Yala - przedstawil ich Anjo. - Oraz ich rodzina. -Wielki Nauczycielu - odezwal sie Mordard - jestesmy szczesliwi i zaszczyceni, ze mozemy cie tu goscic. Wasza czworka moze schronic sie pod naszym dachem. Dla pozostalych ustawilismy namioty za domem. -Ja pojade zanocowac u krewnych - wyjasnil Anjo. - Do zobaczenia pozniej. Razem z kierowca wsiedli do ciezarowki, zawrocili ja w klebach kurzu i odjechali z powrotem droga. -Wejdzcie, wejdzcie do srodka! - zawolala Yala. - Schowajmy sie przed pylem, zanim wszyscy sie podusimy. Weszli. Wnetrze bylo niespodziewanie obszerne, z drewnianymi meblami i cudownie kolorowymi pledami pozawieszanymi na wszystkich scianach. Zarowno meble jak i pledy, byly recznej roboty i czyste. Uplynely trzy dni, zanim Anjo znow sie pojawil, tym razem w towarzystwie niskiego, szerokiego mezczyzny okolo piecdziesiatki, z broda i wielka szopa siwiejacych, rudych wlosow, wykazujacym silne podobienstwo do Anjo. -Wasze obozowisko jest gotowe - oswiadczyl starszy mezczyzna, ktorego Anjo przedstawil jako swojego wujka, Polona Geana. Mowil formalnie i z lekkim akcentem, jakby z ktoregos z jezykow Starej Ziemi, nabytym albo odziedziczonym. - Powinnismy tam natychmiast wyruszyc. Mamy... Zerknal w kierunku palacej jasnymi promieniami kropki, jaka stanowil Syriusz, bezblednie lokalizujac jej polozenie na niebie. -Mamy tylko osiem godzin swiatla dziennego, zeby sie tam dostac. To nie tak daleko, ale ostatni odcinek wymaga trudnej wspinaczki. Odwrocil sie do pary goszczacej przez ostatnie kilka dni Bleysa, Dahno, Toni i Henry'ego. -Mord, masz dla mnie wozek z kolami i plozami oraz kozi zaprzeg mogacy pokonac te trase? Wysoki mezczyzna skinal glowa. Bagaze Bleysa, Dahno, Toni i Henry'ego powedrowaly do wozka ciagnietego przez dwanascie koz zaprzezonych parami. Lokalne odmiany koz byly znacznie wieksze i bardziej poddajace sie szkoleniu niz ich ziemscy przodkowie, i w konsekwencji czesto byly wykorzystywane na Mlodszych Swiatach jako sila pociagowa. Przez chwile Bleys poczul dotyk nostalgii za latami spedzonymi na farmie Henry'ego na Zjednoczeniu, gdzie podrozowal podobnym, ciagnietym przez kozy wozem. Ruszyli w droge. Dotarli do celu poznym popoludniem. Ostatnia czesc drogi, stanowiaca mniej wiecej jedna piata dystansu, usprawiedliwila stwierdzenie Polona o ostrej wspinaczce. Tutaj przydaly sie plozy wozka. Okazalo sie, ze wysoko na stromych zboczach rosnie duzo dlugiej, wysuszonej trawy, na ktorej plozy sprawdzaly sie znacznie lepiej od kol. Kozy czuly sie na zboczu jak w domu, ale gdy doszli do etapu prawie pionowej wspinaczki, wszyscy musieli pomoc w pchaniu wozka, nawet Bleys. Osiagneli w koncu bardziej poziomy teren, wysepke wysokich, lokalnych jodel, rosnacych tak blisko siebie, ze niemal odcinaly dostep swiatla slonecznego. Bleys zauwazyl, ze Toni, kiedy juz usadowila sie na pniu niedawno scietego drzewa i odzyskala oddech, z wyraznym sceptycyzmem przyglada sie niedokonczonemu obozowi. Widac bylo rozpoczeta budowe trwalszych schronow, choc byly w zbyt wysokim stopniu zaawansowania, by zaczeto je wznosic zaledwie cztery dni wczesniej. Anjo zaprowadzil ich do rzedu stozkowych szalasow zbudowanych z bardzo dlugich, jodlowych galezi, powiazanych na szczycie. -Nie sa takie zle - powiedzial Anjo. - Zajrzyjcie do srodka. Wskazal im droge do pierwszego z szalasow i wprowadzil ich do wnetrza przez wejscie o ksztalcie odwroconej litery V. Wewnatrz znajdowala sie drewniana podloga, a wszystkie sciany obwieszono kocami. W gorze zawieszono staromodna zarowke oswietlajaca wnetrze lagodnym swiatlem o pelnym spektrum, niezbyt roznym od tego, do ktorego przyzwyczaili sie na Zjednoczeniu. Calosc sprawiala nieoczekiwanie przytulne wrazenie. Drewniana podloga byla czesciowo pokryta czerwono-czarnym pledem. Za umeblowanie sluzylo skladane lozko polowe pokryte grubymi, kolorowymi kocami w stylu tych, jakie wisialy na scianach w domu Cruzonow; biurko i cztery fotele okryte kocami - wszystko to recznie robione. Z jakiegos blizej nieokreslonego powodu, moze przez dluga podroz, widok kocow gleboko poruszyl Toni. Rzeczywiscie, jak pomyslal Bleys, mysl o ludziach dzwigajacych ciezkie materialy po stromiznie, ktora sami przed chwila przebyli, tylko po to, by stworzyc iluzje komfortu w tak prowizorycznym schronieniu, swiadczyla o trosce posunietej do ekstremum. -Masz racje - Toni powiedziala do Anjo - tu jest pieknie. Czy kazde z nas dostanie jeden z tych szalasow? Jak chcecie nas porozmieszczac? -Po jednym dla kazdego z waszej czworki - poza Nauczycielem, ktory dostanie dodatkowy jako miejsce do pracy - wyjasnil Anjo. - Reszta waszych ludzi, kiedy przybeda tu roznymi drogami, zostanie umieszczona po szesciu w szalasie - tam sa tylko lozka. Wygodki sa na zewnatrz, choc obawiam sie, ze sa dosc prymitywne. Jesli bedziecie musieli wyjsc na zewnatrz w srodku nocy, lepiej zalozcie na siebie cos cieplego. Na tej wysokosci noce sa zimne. Spojrzal na Toni. -Ten szalas jest dla ciebie - powiedzial. - Dla Nauczyciela i Dahno Ahrensa zrobilismy wieksze lozka i krzesla. Czy to wystarczy do czasu wykonczenia trwalszych budynkow? -Jesli o mnie chodzi, calkiem mi to odpowiada - stwierdzila Toni. - Ale kiedy beda gotowe te budynki? -Moze za kilka dni, moze tydzien - odpowiedzial Anjo. - Wiekszosc materialow musielismy zebrac z domow w calej okolicy. Z obawy przed zasygnalizowaniem zwiekszonej aktywnosci w tym rejonie, nie odwazylismy sie niczego zamowic w miescie. Spojrzal na Bleysa, Dahno i Henry'ego. -Czy wam tez wystarcza takie warunki? -Z pewnoscia - odpowiedzial Bleys. - Wasi ludzie dokonali cudu, wznoszac cos takiego w tak krotkim czasie. -Wlasciwie - stwierdzil Anjo - zaczelismy jakis czas temu. Mial to byc rodzaj kwatery glownej dla naszego uzytku. -Rozumiem - powiedzial Bleys. - Coz, nie musze ogladac teraz swojego szalasu, ale chcialbym cos zjesc, a potem pojsc spac. Wszyscy zjedli - oczywiscie, pieczonego krolika - w budynku stanowiacym polaczenie kuchni i jadalni, najwiekszej z wzniesionych jak dotad struktur i wrocili do zbudowanych dla nich schronien. Wieczorem, spacerujac, Bleys udal sie obejrzec prawie gotowy budynek, w ktorym mial nagrywac swoje przemowienia, sluzacy rownoczesnie jako centrum ochrony obozu. Przekonal sie, ze wokol calego terenu, na kamieniach i drzewach umieszczono kamery i mikrofony, umozliwiajace odkrycie kazdej proby skrytego dostania sie do obozowiska. Wlaczyl monitor i bawil sie przez chwile urzadzeniami kontrolnymi, zaznajamiajac sie z calym terenem obozu i jego najblizszym otoczeniem. Przelaczajac sie miedzy poszczegolnymi kamerami zauwazyl nagle, ze stal sie niewidocznym towarzyszem Toni i Henry'ego, spacerujacych razem w przefiltrowanym przez galezie, lagodnym swietle zmierzchu. Zaciekawiony, zostal z nimi. -Wiesz - Toni mowila do Henry'ego - jaki byl Bleys za mlodu? Kiedy pierwszy raz do ciebie trafil? -Inny - odpowiedzial Henry. - Inny... i samotny. -Tak - powiedziala Toni, patrzac pod nogi - pod pewnymi wzgledami to najbardziej samotny czlowiek, jakiego spotkalam. Czasem wrecz czuje to w jego obecnosci, niczym gleboka rane we mnie. Spojrzala na Henry'ego. -Ale przeciez ma ciebie. -To prawda - odpowiedzial Henry. - Kocham go, jakby byl moim wlasnym synem. Ale on i tak jest samotny - wydaje mi sie, ze zawsze taki byl, od dnia, kiedy sie urodzil. Na kilka chwil zapadla cisza. Szli dalej obok siebie; Henry patrzac w dal, Toni pod nogi, miedzy kamienie i opadle igly. Bleys, samotny w centrum kontroli, przelaczyl sie na kolejna kamere. -Cos jeszcze - powiedziala wtedy Toni, gdy przechodzili wlasnie przez jasniej oswietlony teren, rzadziej porosniety jodlami, blisko konca lasku. - Gdyby Bleys nie powiedzial mi twojego nazwiska, zanim nie zobaczylam go napisanego, nie wiedzialabym, ze wymawia sieje "MacLain". Dlaczego mowisz wlasnie w ten sposob? -No coz - odpowiedzial Henry - wiesz, ze to szkockie nazwisko. Wiesz, gdzie na Starej Ziemi jest Szkocja? -Chwileczke... - powiedziala Toni. - To czesc Wysp Brytyjskich, prawda? -Mozna tak powiedziec. Powiedzmy, ze Anglia znajduje sie na poludnie od Szkocji, na glownej wyspie. Ale Szkoci zyja takze na Hybrydach, tak zwanych Zachodnich Wyspach, na zachod od wybrzeza Szkocji i wlasnie z nich wywodza sie moi przodkowie. -Przypominam sobie - stwierdzila Toni. - Szkoci mowili jezykiem gaelickim - czy nie uzywaja go do dzisiaj w niektorych rejonach? -Tego nie wiem. Sam tego nie robie, ale sposob w jaki wymawiamy "MacLean", bierze sie stad, ze jestesmy potomkami czlowieka nazywajacego sie Gilleathain na Tuaidh. Nie wymawiam tego tak, jak zrobilby to ktos mowiacy po gaelicku - usmiechnal sie lekko w jej strone - ale oznacza to "Gillian od Topora". Zyl na Wyspach w trzynastym wieku kalendarza chrzescijanskiego. Jego dwaj bracia - Lachlan i Lubanach - stali sie przodkami dwoch oddzielnych klanow MacLeanow: MacLeanow z Duart i z Lochbuie. Przerwal. -To inne czesci Szkocji, rozumiesz - wyjasnil. Toni pokiwala glowa. -Na Hybrydach, czy na glownej wyspie? - zapytala. -I tam, i tam. W czasach Gilliana od Topora MacLeanowie zyli glownie na Zachodnich Wyspach, ale z czasem zyskali wiecej ziemi na glownej wyspie i w koncu stworzyli cztery niezalezne klany. Kiedy bylem maly, powiedziano mi, ze linia mojego ojca wywodzi sie od wodza MacLeanow, Czerwonego Hektora od Bitew, ktory zginal w bitwie pod Harlow, jesli dobrze pamietam, w roku tysiac czterysta jedenastym. -Co za nazwiska! - Toni potrzasnela glowa i usmiechnela sie. - Ten Czerwony Hektor i ten drugi o ktorym wspominales, o trudnym do wymowienia nazwisku - Topor od Bitew. Brzmi to tak, jakby jadali ludzi na sniadanie. -MacLeanowie zawsze byli walecznym narodem - stwierdzil Henry. Wygladal na zamyslonego, ze wzrokiem skierowanym gdzies w dal. Usmiech Toni zniknal, przyjrzala mu sie z troska. -Powiem ci, czemu pomyslalam o nazwisku. Widzisz, moje rowniez nie jest takie, jak sie je wymawia - albo pisze. -Nie? - wzrok Henry'ego z powrotem skupil sie na jej twarzy. -Nie - potwierdzila. - Moja rodzina pochodzi z Nipponu - przypuszczam, ze nazwalbys nas "Japonczykami" - ale Lu to nie nipponskie nazwisko. Spotyka sie je u ludzi Chinskiego pochodzenia, ale nie z Nipponu - Japonii. -Nie nazywasz sie Lu? - Henry przygladal sie jej uwaznie. -I tak, i nie - odpowiedziala. Zatrzymali sie. Doszli do samego brzegu jodlowego zagajnika i staneli na krawedzi klifu z nagiej, szarej skaly, tkwiacego nad dlugim, zielono-brazowym, porosnietym trawa zboczem schodzacym w dol az do rownin. Te ciagnely sie az po horyzont. -Nie - stwierdzila po chwili przerwy. - Moje nazwisko brzmi Ryuzoji. Bezposredni przodkowie byli jednymi z pierwszych Japonczykow, jacy wyemigrowali ze Starej Ziemi na Zjednoczenie. Tak naprawde wcale nie planowali tam zostac. Pamietasz z historii, jak to wygladalo? Koalicja wielu wyznan kupila prawa osiedlencze do obu Swiatow Zaprzyjaznionych od wielkich firm terraformingowych, doprowadzajacych planety do stanu nadajacego sie do kolonizacji. Wydali prawie wszystkie zasoby w nadziei sciagniecia na nie wylacznie emigrantow religijnych. Z poczatku zdawalo sie, ze bardzo wielu ludzi chce emigrowac. -Wiem - stwierdzil Henry. - Mam listy naszej rodziny z wczesnych lat na Zjednoczeniu. Toni spojrzala na niego z sympatia. -Tak - powiedziala - ale wielu ludzi z roznych grup wyznaniowych jednak nie pojechalo - nie mogli albo nie bylo ich na to stac - a z tak mala liczba osiedlencow na obu planetach, koalicja bala sie, ze kolonie nie przetrwaja. Zaczeli wiec oferowac bonusy, by przyciagnac wiecej imigrantow. Spojrzala na Henry'ego, ktory pokiwal glowa. -Moja rodzina byla takimi wlasnie bonusowymi imigrantami. Dostali obietnice od kompanii terraformingowej, ze jesli nie beda zadowoleni z transakcji, po pieciu latach zostana przewiezieni z powrotem na Stara Ziemie. Firmy oczywiscie nie chcialy wydawac na to pieniedzy, ale tylko tak mozna bylo zebrac dostateczna liczbe ochotnikow. Moja rodzina planowala wziac bonus, zbudowac posiadlosc, ktora mozna by sprzedac ludziom planujacym tam zostac i wrocic na Ziemie przed uplywem pieciu lat. Spojrzala na Henry'ego. -Nie sadze, zeby twoja rodzina zrobila cos takiego. -Nie. - Henry spojrzal na ziemie w dole. - Przybyli tu z powodow religijnych. -Och. Coz, w kazdym razie bylismy jedna z niewielu japonskich rodzin przybylych na Zjednoczenie, wiec sila rzeczy nie mielismy ze soba zbyt wielu kontaktow, za to trafilismy w okolice, gdzie zamieszkalo wiele chinskich rodzin, ktore przez pokolenia stworzyly calkiem prezna spolecznosc. A moja rodzina nie wrocila, poniewaz, podobnie jak inni osadnicy, nie docenili problemow i trudnosci zwiazanych z zakladaniem kolonii. Wrociliby do domu biedniejsi niz przed wyjazdem, wiec w koncu zostali. Henry ponownie skinal, tym razem zaciskajac usta w pozioma linie. -Nawet dzis, na wiekszosci swiatow nie jest latwo utrzymac sie z pracy na ziemi - powiedzial. -Tak, teraz to wiemy - stwierdzila Toni. - Ale, jak powiedzialam, tam gdzie osiadla moja rodzina, bylo wielu Chinczykow, a wlasciwa wymowa Ryuzoji w uszach Chinczyka brzmi raczej jak Lyuzoji. W efekcie stalismy sie znani jako Lyuzoji - co zostalo pozniej skrocone do Lu i tak juz trwa przez ostatnie sto lat, czy cos kolo tego. -Rozumiem - stwierdzil Henry. -Ale jesli chodzi o znaczacych przodkow - dodala Toni - to nasza rodzina rowniez ma dalekie korzenie. Jak mowilam, nasze wlasciwe nazwisko to Ryuzoji. Ryu oznacza smoka, zo tworzyc, budowac, a ji - swiatynia. U i o w Ryuzoji to dzwieczne samogloski. Moim znakomitym przodkiem byl szesnastowieczny dajmio z trwajacego blisko stulecie, pelnego wojen okresu. Jego wlosci zajmowaly okolo jedna trzecia wyspy Kiusiu i prawdopodobnie dowodzil armia samurajow liczaca kilkadziesiat tysiecy wojownikow. W tamtych czasach dajmio mial calkowita wladze nad zyciem i smiercia swoich poddanych. Kiedy umarl w roku tysiac piecset osiemdziesiatym czwartym waszego kalendarza, Takanobu mial piecdziesiat szesc lat. Po jego smierci, ksiestwo zostalo rozszarpane przez innych wladcow. O ile nie studiowales historii Japonii, pewnie nigdy o nim nie slyszales. -To prawda - - potwierdzil Henry. - Ten Takanobu byl w prostej linii twoim przodkiem? -Wlasciwym przodkiem mojej rodziny byl Ryuzoji Masanobu, prawnuk Takanobu. Jego dziadek, syn Takanobu, doswiadczywszy po smierci Takanobu i upadku klanu efemerycznej natury ziemskiej chwaly, szukal pocieszenia w religii - w tym przypadku chrzescijanskiej. Dwadziescia cztery lata po zakazie wyznawania chrzescijanstwa w Japonii i dwa lata po calkowitym zakazie morskich podrozy dla Japonczykow wydanym przez Shoguna Tokugawe, w tysiac szescset trzydziestym siodmym roku doszlo na Kyusiu, w regionie Arnakura- Shimbara do powstania chrzescijan. Slyszales moze o nim? -Nie - zaprzeczyl Henry, tym razem jednak przygladajac sie jej z wyraznym zainteresowaniem. -Masanobu oczywiscie byl chrzescijaninem, jednym z bezwzglednie oskarzonych przez lokalnego dajmio, majacego w swoich wlosciach najwiecej wyznawcow tej religii. Lokalni chlopi cierpieli z powodu nieludzkich podatkow, wywolali wiec bunt i polaczyli sie z chrzescijanami. Razem umocnili sie w zamku Hara na polwyspie Shimbara, pod dowodztwem Amakusa Shiro Tokisada, majacego wtedy zaledwie szesnascie lat. Przewodzil powstancom z wielka odwaga i przez cztery miesiace odpierali ataki ze strony znacznie liczniejszych armii samurajow. -Byli silni w Wierze - skomentowal Henry. -Tak. Ale w koncu zamek zostal zdobyty i zaledwie garstce udalo sie ujsc z zyciem. Jednym z tych, ktorzy uciekli byl Masanobu, tak wiec moja rodzina wywodzi sie bezposrednio od niego. Umilkla i znow usmiechnela sie do Henry'ego. -Jak wiec widzisz, my, Ryuzoji tez jestesmy walecznym rodem. Henry w zamysleniu powaznie pokiwal glowa. Ich spojrzenia spotkaly sie i pozostaly tak przez chwile. Bleys, przygladajacy sie i przysluchujacy temu przy konsoli, poczul nagle wstyd z powodu podgladania tej sceny. Jasne bylo, ze wyznanie Toni spowodowalo narodziny wiezi miedzy nia a Henrym. -Zastanawiam sie - odezwala sie Toni po chwili milczenia - jakby to bylo dla kogos z nas dwojga, znalezc sie teraz na Starej Ziemi i jak patrzyliby na nas zyjacy w tamtych czasach? -Cokolwiek czuli oni i cokolwiek czujemy my - powiedzial Henry - nie zrobiloby to zadnej roznicy. Jestesmy takimi, jakimi stworzyl nas Bog - niezaleznie od tego, czy w niego wierzymy. -Trudno w takim razie, zeby winil nas, jesli jestesmy podobni do naszych przodkow - stwierdzila Toni. Henry gwaltownie obrocil glowe w jej strone. -Bog patrzy nie tylko na czyny, ale i na ich pobudki - powiedzial. - Moglo byc tak, ze moi przodkowie nie widzieli innej drogi niz ta, ktora podazali. Ja znam. Toni dalej przygladala mu sie w taki sam sposob, jak od czasu, gdy skonczyla opowiadac. -Powiedziano ci o moim grzechu - stwierdzil Henry. - Tym, o ktorym nie chcialem rozmawiac w limuzynie. -Nie. - Toni potrzasnela glowa. - Kto mialby mi powiedziec? Bleys czy Dahno? Zaden z nich by tego nie zrobil. -Dahno nie wie. Bleys tak - powiedzieli mu moi synowie, co bylo niewlasciwe, ale wtedy o tym nie wiedzieli. Skoro Bleys ci nie powiedzial, to skad wiesz? -Wiem tylko, ze zawsze masz pod pacha ten swoj pistolet. Jedyne okazje, kiedy cie widzialam bez niego, to gdy przechodzilismy przez odprawe celna na Nowej Ziemi i kiedy pojechalismy do Klubu Prezesow. Ale przygladalam ci sie z nim. Wiesz, ze inaczej chodzisz majac go ze soba? I wyczuwam, ze razem z nim nosisz jakies zmartwienie. Nie moglam nie pomyslec, ze moze sie to wiazac z tym grzechem, o ktorym wspominales. Henry przygladal sie jej przez dluzsza chwile, a Toni ze spokojem zniosla jego spojrzenie. -A wiec powiem ci - oswiadczyl Henry. - Kiedy bylem mlody i pierwszy raz ruszylem walczyc jako Zolnierz Boga, to zrobilem to dla Boga - a przynajmniej tak myslalem. Ale poszedlem znow i jeszcze raz - i odkrylem, ze to nie dla Boga wyruszam, ale dla czegos we mnie, co lubilo wojne i walke. Tylko ze... nigdy nie ma usprawiedliwienia dla walki i zabijania. Mozna znalezc usprawiedliwienie tu, w tym zyciu, miedzy innymi grzesznymi ludzmi; ale w zyciu przyszlym... Przerwal nagle. Po chwili zaczal na nowo. -Uswiadomilem wiec sobie, ze zagrozona jest moja dusza. Prawie dwadziescia lat temu zakopalem swoj pistolet. Pozostal pod ziemia do dnia, kiedy przyszedlem do Bleysa. -Uratowalo cie zakopanie pistoletu? -Nie tylko to. Myslalem, ze czynie nim dobro, ale za kazdym razem gdy walczylem, coraz glebiej wpadalem w rece Szatana. -Ale znow go wykopales i przyniosles do Bleysa - powiedziala. - Znow narazasz swoja dusze, prawda? -Tak - powiedzial. Przez chwile nie mowil nic wiecej. - Ale moge ocalic Bleysa. -Pistoletem? -Tak - potwierdzil Henry. Wbil wzrok w rownine, daleko pod nimi. Toni zbladla. -Nie chcesz chyba uzyc go przeciw niemu, jesli uznasz, ze podaza w zlym kierunku? - zapytala. Henry obrocil sie i spojrzal jej w oczy. -Tak. -Ale ty go kochasz - powiedziala. - Kochasz jak syna, sam tak powiedziales. Jak moglbys go zabic tylko dlatego, ze uwazasz, iz wybral zla droge? Kiedy mowila, Henry odwrocil od niej wzrok. Teraz spojrzal z powrotem i zobaczyla jego oczy - cierpiace, ale nieustepliwe jak kamienie w polu. -Dusza to cos wiecej niz cialo - powiedzial. - Jesli stane przed wyborem, bede musial ocalic jego dusze. O ile Bog da mi odwage. Przez dluzsza chwile stali patrzac na siebie. -Mozesz mu to powiedziec - stwierdzil Henry, z wysilkiem wydobywajac z siebie slowa. - Ale nie sadze, zebys to zrobila. -Nie. Ale mam swoje obowiazki. I od tej chwili, Henry, bede ci sie przygladac. -Wiem. Zadne nie odzywalo sie przez sekunde czy dwie. Potem Toni wolno wyciagnela w jego strone dlon, a po chwili przyjal ja, jak moglby podac reke innemu Zolnierzowi Boga, staremu przyjacielowi, ktory walczyl teraz po przeciwnej stronie. Bleys zdarl z siebie okulary i sluchawki, przepelniony nagle niesmakiem, ze pozwolil sobie podgladac ich w takiej chwili. Wstal i wyszedl z budynku. Nie bylo w nim nikogo innego, nie spotkal tez nikogo po drodze do swojego szalasu. Przepchnal sie przez trojkatne wejscie i rzucil sie na dlugie, specjalnie dla niego zrobione lozko. Przez chwile lezal, patrzac w gesto obrosniete iglami galezie, zbiegajace sie nad nim w jeden punkt. Potem wstal i usiadl na drewnianym krzesle ustawionym przed prostym stolem na czterech nogach, majacym mu sluzyc jako biurko. Przygotowano na nim schludny stosik papieru, pisak i teczke zawiei ajaca mapy obozu i okolicy. Bleys podniosl pisak, wzial ze stosiku czysta kartke i zaczal na niej pisac. NOTATKA - napisal automatycznie, a zaraz za tym date, godzine i minute. Przesunal czubek pisaka troche nizej na kartce, zawahal sie, potem zaczal pisac. Przy pomocy systemu ukrytych kamer rozmieszczonych wokol obozu, podsluchalem Toni i Henry'ego. Powinienem byl pomyslec - powinienem przewidziec - jaki byl prawdziwy powod naglego pojawienia sie Henry'ego z nami. Oczywiscie, dla Henry'ego dusza zawsze bedzie wazniejsza niz cialo. Ale jak moglem byc tak zaslepiony, by nie uswiadomic sobie, wiedzac co czuje i mysli na moj temat, ze wezmie na siebie tak ciezka decyzje... Odlozyl pisak i zmial kartke w kulke. Po chwili Bleys automatycznym ruchem rozprostowal zgnieciony kawalek papieru i rozejrzal sie za szczelina fazowej niszczarki dokumentow. Oczywiscie nie znalazl jej. Wstal i podszedl do zamontowanego w podlodze urzadzenia grzewczego. Podkrecil jego termostat, a ze szczeliny grzewczej, nie tak roznej od szczeliny niszczarki, zaczal wydobywac sie strumien goracego powietrza. Bleys odczekal chwile, az powietrze z grzejnika zaczelo palic skore na jego dloni. Wtedy wsadzil karte do szczeliny. Bialy arkusz zniknal w niej, jakby pochlonal go niewidzialny jezyk. Po chwili w powietrze wzleciala smuzka bialego pylu, ktory zniknal, rozpraszajac sie. Rozdzial 13 Nastepnego ranka dzwiek krokow na schodach przed wejsciem do szalasu Bleysa i stukanie w specjalnie do tego celu zawieszona deske, sprawilo, ze Inny uniosl wzrok znad kartki, na ktorej rysowal cos przypominajacego pajecza siec. W rzeczywistosci byla to zakodowana wersja jego planow na przyszlosc, opisanych w kategoriach zwiazkow efektywnosci w dazeniu do celu. Byla to jedynie pomoc w mysleniu, nieczytelna dla nikogo innego, ale kierowany zwyczajowa ostroznoscia, zanim odpowiedzial na stukanie, schowal wykres do kieszeni. -Wejsc - powiedzial. W drzwiach pojawil sie Anjo. -Nauczycielu! Mialem nadzieje, ze cie tu znajde. Powiedziano mi, ze wlasnie opusciles budynek nagran, a nie znalazlem cie w twojej kwaterze. -Myslalem, ze nie zobaczymy sie przez kilka dni - stwierdzil Bleys z usmiechem. -I tak mialo byc - odpowiedzial Anjo - ale wyszla pewna sprawa. Mialem nadzieje zalatwic to bez zawracania ci glowy, ale wyglada na to, ze nie daje to spac Anie Wasserlied, kobiecie, ktora przewodzi twoimi Innymi na naszej planecie. Chciala z toba rozmawiac, wiec pozwolilem sobie ja tu sprowadzic - choc bardzo nie podobalo sie jej podrozowanie w zamknietej furgonetce. Nie chcielismy jednak, by byla w stanie sama tu pozniej trafic. -Absolutnie zrozumiale - powiedzial Bleys. -W kazdym razie - kontynuowal Anjo - czeka w jadalni i przyprowadze ja tu, jesli tego chcesz. Chciala rozmawiac z toba w cztery oczy, ale to sprawa, ktora dotyczy mnie i moich ludzi w takim samym stopniu jak jej. Mam ja przyprowadzic? -Oczywiscie. -Spodziewalam sie raczej... - powiedziala Ana Wasserlied, kiedy juz usiadla z Bleysem i Anjo w szalasie biurowym. Rzucila wrogie spojrzenie Anjo. - ...Spodziewalam sie, ze bedziesz informowal mnie o swoich planach. Bleys spojrzal na nia z lekkim zainteresowaniem. -Spodziewalas sie? - powiedzial. Ana otwarla usta, zamknela je i znow otwarla. -Tak! - odpowiedziala. - W koncu jestem przywodczynia Innych na Nowej Ziemi, prawda? Myslalam, ze to z Innymi bedziesz pracowac podczas swojego pobytu tutaj. -Ana - lagodnie powiedzial Bleys - pracuje ze wszystkimi ludzmi. Ana przygladala mu sie przez chwile. -Nie rozumiem! Naturalnie zalozylam, ze bedziemy informowani o twoich planach! I nagle znikasz, aja musze sie dowiadywac gdzie jestes od organizacji, do ktorej nalezy on! - Wskazala palcem Anjo. -Zawsze z radoscia przyjmuje wszelka pomoc ze strony lokalnych organizacji Innych - powiedzial Bleys. - Ale jestem tu, by przemawiac do wszystkich mieszkancow tej planety, nie tylko do Innych. Czasem musze wlasne plany w sytuacjach awaryjnych zmieniac, niekoniecznie informujac o tym Innych. Zreszta, jestes tu teraz. -Tak, jestem - stwierdzila Ana - po kilku dniach spedzonych na desperackich probach skontaktowania sie z toba. - Jeszcze raz spojrzala na Anjo. - A potem calych godzinach w zamknietej ciezarowce z tak nedznym oswietleniem, ze nawet nie dalo sie tam czytac - zakonczyla. -To rzeczywiscie nie moglo byc przyjemne - zgodzil sie Bleys. - Ale czy mialas jakis konkretny powod, dla ktorego chcialas sie ze mna skontaktowac? Czy po prostu martwilas sie, bo nie bylo mnie juz w hotelu w Blue Harbor? -Jakis powod, rzeczywiscie!-wyrzucila z siebie Ana. Znow gniewnie popatrzyla na Anjo, potem z powrotem na Bleysa. - Jego organizacja zaczela podkladac bomby, a wina za to spada na Innych! -Doprawdy? - spytal Bleys. - To interesujace. Czemu? Czy dlatego, ze ja jestem zwiazany z Innymi? -Nie! - prawie wykrzyknela Ana. - Poniewaz czesc z ich ludzi dolaczyla do naszej organizacji, naleza do obu. -Ilu ich moze byc? - zapytal Bleys, zerkajac na Anjo, wciaz siedzacego z kamienna twarza. Spojrzal z powrotem na Ane. -Nie wiem, ale ci ludzie wstepujac w nasze szeregi, nie informuja nas o przynaleznosci gdzie indziej! Tym razem Bleys wbil nieruchome spojrzenie w Anjo. Ten odpowiedzial tym samym. -W waszej filii Innych na Nowej Ziemi jest ponad czterysta tysiecy czlonkow - stwierdzil. - Z czego dobre dwadziescia procent to nasi ludzie. -Dwadziescia procent - Ana zapatrzyla sie na Anjo - nie wierze ci. Anjo wzruszyl ramionami. -Ja wierze, Ana - stwierdzil Bleys. - Calkiem mozliwe, ze ludzie sprawdzajacy nowych czlonkow, niezbyt dobrze wywiazywali sie ze swego zadania. Jak rozumiem, znacie sie juz od jakiegos czasia? -Wiemy o sobie - wyjasnila Ana. - Az do dzisiaj, nigdy go nie spotkalam. Nie wiem nawet, czy jest ich czlonkiem, przywodca czy jeszcze kims innym. -I co? - zapytal Bleys. - Kim jestes, Anjo? -Technicznie rzecz biorac, przewodze Podkowie - tak sie nazywamy - wyjasnil Anjo. - Ale tak naprawde nie kontroluje wszystkich. Nikt nie jest w stanie tego zrobic. Gdybym mogl, nie zaszloby to, czym tak przejmuje sie Ana. -A dokladnie co sie stalo? -Dwie bomby - wyjasnila Ana. - Jedna wybuchla w tej bocznej alejce obok Klubu Prezesow w miescie Nowa Ziemia, druga w drzwiach Klubu w Bjornstown. Ta druga zranila kilka osob i mozliwe, ze kogos zabila - jak dotad Prezesi nie podali dokladnych informacji. Ale twierdza, ze zrobili to nasi ludzie i oczywiscie rnaja racje. Ale to ludzie od nas, bedacy rownoczesnie czlonkami Podkowy. Wziela glebszy wdech. -I absolutnie nie wierze, zeby do tej grupy nalezalo dwadziescia procent naszych ludzi! Kilku moglo przeslizgnac sie przez nasze zwykle testy, ale nie az tylu! Bleys uwaznie przygladal sie jej, gdy mowila, jednak teraz przeniosl wzrok z powrotem na Anjo. -Naprawde mamy dwadziescia procent - potwierdzil tamten. -Czemu az tylu? - spokojnie zapytal Bleys. -To proste. Podkowa jest organizacja nielegalna. Prezesi i Gildie podtrzymuja te zasade z powodu naszego gabinetu cieni, powstalego czterdziesci lat temu - Podkowa istnieje od stu lat. Inni sa organizacja calkowicie legalna, a my potrzebowalismy miejsca, gdzie lokalni przywodcy mogliby otwarcie sie spotykac, bez zwracania uwagi na ich pozycje w Podkowie. -Brzmi rozsadnie... - zaczal Bleys, ale przerwala mu Ana. -Mowie ci, ze on klamie! - wykrzyknela. - Nasi Inni nie moga byc... nie moga, po prostu nie moga - w dwudziestu procentach skladac sie z ludzi Podkowy. To nieprzekonywajace. -Nie - odpowiedzial jej Bleys. - Nie wydaje mi sie, zeby tak bylo. Nasza organizacja Innych zostala zapoczatkowana przez mojego brata na Zjednoczeniu mniej niz pietnascie lat temu. Po tym, jak zaczalem aktywnie w niej dzialac, nieco ponad cztery lata temu, znaczaco rozluznilismy jej struktury. Nie zapraszalismy innych organizacji do wykorzystywania naszej grupy na roznych planetach, ale mozna powiedziec, ze zostawilismy ku temu furtki. Teraz patrzyli na niego zarowno Anjo jak i Ana. -Wiedziales cztery lata temu o istnieniu Ludzi Podkowy? - zapytal Anjo. -Wiem o was nie dluzej niz dwa i pol roku bezwzglednego. Wtedy mniej wiecej dokonalem malego, prywatnego sledztwa na wszystkich planetach, gdzie mielismy nasze filie. W utrzymujacej sie ciszy Anjo dalej wpatrywal sie w Bleysa. -Jesli wiedziales o nas, Nauczycielu - odezwal sie w koncu twardniejacym glosem - czemu sie z nami nie skontaktowales jeszcze przed przylotem tutaj albo zaraz po wyladowaniu? -Zawsze wolalem, zeby to ludzie przychodzili do mnie w swoim wlasnym czasie - odpowiedzial Bleys - zamiast probowac wymuszac na was powiazania. Oczy Anjo zwezily sie. -Czemu? - zapytal. -Na tej planecie, gdzie wszyscy wiedza wszystko o wszystkich - lagodnie powiedzial Bleys - prawdopodobnie slyszales, ze kiedy rozmawialem z Prezesami przy kolacji, opowiedzialem im anegdotke o tym, co nalezy zrobic, jesli na Starej Ziemi zostanie sie zaatakowanym przez niedzwiedzia grizzly. Jesli wiesz o tym... -Wiem - stwierdzil Anjo. -Wiec rozumiesz. Ludzie maja sklonnosc do postepowania zgodnie z radami tylko wtedy, jesli wyraznie widza ku temu powody. Nie chcialem, by do Innych przylaczal sie ktokolwiek, o ile nie posiada woli i powodu, by tego dokonac. -Ale - zaczela Ana, potem przerwala, popatrzyla na Anjo i Bleysa. -Zastanawiacie sie - stwierdzil Bleys - w jaki sposob macierzysta organizacja Innych, a w szczegolnosci ja z Dahno, planowalismy pogodzic roznie myslacych ludzi na roznych planetach, skoro na kazdej z nich maja wlasne cele, prawda? Oboje kiwneli glowami. - Zeby na to odpowiedziec, pomysl o wlasnych ludziach, Anjo. Czy nie sa roznych zawodow, nie maja roznych sposobow widzenia swiata i spraw na Nowej Ziemi i bardzo roznych idei, co z tym nalezy zrobic? A jednak wszyscy naleza do jednej organizacji majacej ogolny cel - zdjecie Gildii i Prezesow z karkow pracownikow. Mam racje? -Tak, przynajmniej w tej sprawie - odpowiedzial Anjo. -Ale to z pewnoscia nie byl powod, dla ktorego nas powolales? - gniewnie spytala Ana. -Organizacja Innych, kiedy do niej wstepowalismy, miala zajac sie lepsza przyszloscia nas wszystkich; lepsza przyszloscia calej ludzkosci. -Alez, Ano - odpowiedzial Bleys - w twoim oddziale Innych jest prawie pol miliona ludzi. Musisz byc rownie swiadoma jak ja, ze kazdy z nich prawdopodobnie ma wlasny poglad na przyszlosc. Prawda? -Coz, oczywiscie - zgodzila sie Ana. - Ale poki co, wszyscy powinni isc razem. -Dokladnie, lacznie z tymi, ktorzy naleza rownoczesnie do Podkowy, nie sadzisz? Spojrzal na Anjo, ktory odpowiedzial na jego spojrzenie twarza calkowicie pozbawiona wyrazu. Ana nic nie odpowiedziala, co Bleys wykorzystal, by kontynuowac. -Ale tak naprawde wcale nie o to chodzi, prawda? - stwierdzil Bleys. - Jestescie tutaj, bo oboje martwicie sie tymi zamachami. Mam racje, Anjo? Nie jestes z tego zbyt zadowolony? Przerwal. W zapadlej ciszy wszyscy wsluchali sie w to, co przed chwila uslyszal, odlegle brzeczenie w powietrzu, coraz glosniejsze. Wstal i podszedl do wyjscia z szalasu. Pozostala dwojka poszla w jego slady. W obozie zamarl caly ruch. Czlonkowie Podkowy pracujacy z pomoca Zolnierzy przy wznoszeniu budynkow, pospiesznie chowali wszystkie narzedzia. Od poludniowego zachodu zblizal sie do nich lecacy na malej wysokosci - prawdopodobnie ponizej tysiaca metrow - smiglowiec. Bleys spojrzal na Anjo, jako najbardziej prawdopodobne zrodlo odpowiedzi. -Mozesz ocenic, jak szybko sie do nas zbliza? - zapytal. -Przypuszczam, ze nie wiecej niz dwiescie piecdziesiat do trzystu kilometrow na godzine. -Przeleca bezposrednio nad nami? -Jesli nie bezposrednio, to i tak calkiem blisko - odpowiedzial Anjo. - Dla porzadku bedzie chcial sprawdzic tego rodzaju kepe drzew. -Kogo masz na mysli, mowiac "on"? Pilota tego pojazdu? -Tak. Nie zaszkodzi, jesli wszyscy pozostaniemy absolutnie nieruchomo do czasu, az przeleci. Nie patrzcie w jego strone. Stali. Caly oboz zamarl w ciszy i bezruchu. Statek dotarl nad nich, przechodzac nagle od brzeczenia do przygluszonego grzmotu, szybko cichnacego w oddali. -Nie wiem, jak moglibysmy nie zostac zauwazeni - stwierdzil Bleys w zamysleniu. - Na pewno mial kamery, a zdjecia zostana pozniej uwaznie przeanalizowane. -Nie uzywaja kamer - powiedzial Anjo. - Nowa Ziemia nie ma odpowiednich ekspertow - jesli o to chodzi, nie ma nawet dosc statkow atmosferycznych, by dokladnie zbadac powierzchnie planety. Bogactwo tego swiata zostalo ulokowane w innego rodzaju aktywach. Pilotom tych pojazdow powiedziano po prostu, zeby wypatrywali sladow obozowisk. Zreszta, wiekszosc z nich to i tak nasi ludzie; obiecali nam, ze nic nie znajda. Moge ci dac slowo, ze statek lecial na autopilocie, a jego pilot robil cokolwiek, od drzemki do sluchania nagrania jednej z twoich mow. Bleys nie od razu odpowiedzial. Rozgladal sie miedzy krzatajacymi sie w obozie ludzmi za Toni i Dahno. Zauwazyl, ze stoja razem obok wejscia do jadalni. Skinal na nich, a kiedy ruszyli w jego strone, odwrocil sie z powrotem do Anjo i Any. -Wracajmy do srodka - powiedzial. - Zaraz dolacza do nas Toni i Dahno, bedziemy mogli kontynuowac. Bleys zauwazyl, ze od chwili przelotu nad nimi statku powietrznego, Ana milczala. Wygladalo, jakby przekonalo ja to, ze Anjo lepiej od niej zna planete. -No, jestescie - powiedzial, gdy pozostala dwojka weszla do szalasu. - Siadzcie z nami. Ana i Anjo przyjechali, poniewaz w efekcie mojego przybycia na Nowa Ziemie cos sie wydarzylo. Anjo, moze wreszcie wyjasnisz sytuacje? Anjo postapil zgodnie z sugestia. -Coz, wiec juz wszystko wiecie - powiedzial Bleys do siedzacych juz Toni i Dahno. - Anjo powiedzial mi tez, ze nie musimy sie przejmowac przelotem smiglowca, poniewaz wiekszosc zalog nalezy do Podkowy i obiecala niczego nie zglaszac. Obrocil sie do Anjo. -Na zewnatrz nic na to nie odpowiedzialem, Anjo, ale zrobie to teraz. Nie dzialam w sytuacji, gdy po prostu mam duze szanse. Operuje tylko przy pewnikach, a nie ma pewnosci, ze pilot tego pojazdu byl czlonkiem Podkowy, a nie czlowiekiem Prezesow lub Gildii. -Nie chcesz chyba zasugerowac ze powinnismy opuscic to miejsce, choc dopiero zaczelismy je budowac? - zapytala Toni. -Owszem - - stwierdzil Bleys. - Ale nie natychmiast. Mysle, ze mozemy zaryzykowac zostanie r.utaj jeszcze tydzien, a przez ten czas postaram sie nagrac tyle przemowien, ile tylko bede w stanie. Powinienem moc przygotowac przynajmniej dwa dziennie. Potem, Ana, bedziesz pracowac z Anjo i dopilnujesz, by przemowienia te zostaly wyemitowane do tlumow na spotkaniach ped golym niebem, takich jak to w Blue Harbor, co cztery lub piec dni - za kazdym razem w innym miejscu. Nie musisz podkreslac, ze nie ma mnie tu osobiscie, ale z drugiej strony, jesli ktos zapyta, nie trzeba tego ukrywac. -Wiesz, ze zazwyczaj nie narzucam sie ze swoimi opiniami - odezwala sie Toni. -Mow - zachecil ja Bleys. - To powod, dla ktorego poprosilem ciebie i Dahno. -Uwazam, ze powinienes wziac pod uwage, ze Anjo zna swoj swiat - powiedziala. Miala pewne spojrzenie, zdradzajace silna determinacje. - Jesli uwaza, ze to bezpieczne miejsce dla ciebie do konca pobytu na tej planecie, powinienes mu zaufac. Nie wydaje mi sie, zeby z powodu faktu, ze przelecial nad nami jakis smiglowiec, grozilo nam natychmiastowe odkrycie. Trudno byloby tez wymagac od ludzi Anjo, zeby porzucili to miejsce po zadaniu sobie takiego trudu, zeby je przygotowac. -To prawda - stwierdzil Anjo. - Faktem jest, ze nawet jesli prawdziwe sa twoje najgorsze obawy co do przynaleznosci pilota, to i tak nic by nie zobaczyl przez okrywajaca nas warstwe galezi. Po za tym jest wielka, roznica, Nauczycielu, miedzy sytuacja, kiedy podczas nadawania przemowien przebywasz na Nowej Ziemi, chocby i w ukryciu, a sytuacja kiedy jestes nieobecny. Bleys w zamysleniu pokiwal glowa. -Oboje mozecie miec racje - powiedzial. Popatrzyl na swojego brata. - Dahno? -Jeszcze sie nad tym zastanawiam - odpowiedzial Dahno. - Ale i tak zawsze uwazalem, ze chcesz zbyt wielu rzeczyjednoczesnie, probujac przemawiac do calej populacji i jeszcze wrocic na Harmonie i Zjednoczenie przed majacymi sie tam odbyc wyborami do Izby. Przy takich zalozeniach musisz wyleciec w ciagu kilku tygodni. -To prawda, Anjo - stwierdzil Bleys. - I tak mialem wrocic do Swiatow Zaprzyjaznionych przed wyborami, to jeszcze szesc tygodni. -A jednak - powiedzial Anjo - gdybys zostal chociaz ten tydzien, o ktorym wspomniales, mielibysmy cie na miejscu przynajmniej na poczatku emisji twoich przemowien. My, z Podkowy, walczymy o uwolnienie sie od tyranow od ponad stu lat. Wszystko, o co prosimy, to troche czasu. Czy wiesz, od czego pochodzi nasza nazwa? -Chyba tak - odpowiedzial Bleys. - Przypuszczam, ze przejeliscie ja z buntu chlopskiego na Starej Ziemi, z roku 1525 kalendarza chrzescijanskiego. Buntownicy nazwali sie Bundschuh. -To prawda - potwierdzil Anjo. - A kiedy stlumiono bunt, zabito sto tysiecy powstancow. Teraz znacznie wiecej niz sto tysiecy walczy o przezycie i godnosc. W ciagu ostatniego stulecia stracilismy tysiace aresztowanych, torturowanych i zabitych przez tak zwane sily porzadku, kontrolowane przez Prezesow i Gildie. A jednak Podkowa trwa. Musi jednak zrobic cos wiecej, niz tylko przezyc - a twoje mowy moga nam w tym pomoc. Jak sam stwierdziles przed chwila, twoje przemowienia moga z ludzi roznych zawodow i przekonan stworzyc zjednoczona sile. Wszystko co musisz zrobic, to podjac niewielkie ryzyko - zostac tu przez jakis czas. Daje ci slowo, ze jesli zostaniesz odkryty, nasi ludzie oddadza zycie, aby nie stala ci sie krzywda! -Wierze ci - lagodnie odpowiedzial Bleys - ale gotowosc smierci nie rozwiazuje problemow. Zdarzaja, sie rzeczy, ktorych nikt nie moze zmienic. Przypomnij sobie, czemu w ogole siedzisz tu razem z Ana.. Moze powiedzialbys mi teraz, kto stoi za tymi zamachami? Zakladam, ze nie przeprowadzono ich pod twoim kierownictwem ani za twoja zgoda. -Masz calkowita racje - powiedzial Anjo. - Utrzymywali to przede mna w tajemnicy. Jak w kazdej organizacji, sa wsrod nas marzyciele i glupcy. Mamy tez garsc napalencow, gotowych rzucic nas do otwartego buntu przeciw Prezesom i Gildiom, bez zastanawiania sie nad kosztem. Czesc z nich, uzywajac twojego przemowienia jako pretekstu, dokonala zamachow. Przerwal i rozejrzal sie wokol siebie. -Tak naprawde nic sensownego nie mogli przez to osiagnac; narobili troche szumu, troche szkod - w efekcie pusta grozba. Ale zrobili to na wlasna reke i bez uprzedzenia. Skarcilismy ich i wiecej tego nie zrobia, ale zawsze moga znalezc sie inni. Twoje przemowienia, wsparte obecnoscia na planecie, nawet jesli pozostajesz w ukryciu, moga sklonic ludzi do znalezienia lepszych rozwiazan niz grozby i uzycie sily. Do pokazania Prezesom i Gildiom, ze nie maja innego wyboru, jak zaakceptowac nasza sile kierowana przez kilku silnych przywodcow - albo nawet, jesli bedziemy miec szczescie - z jednym silnym przywodca. -Toba - powiedzial Bleys. Anjo spojrzal mu prosto w twarz. -Gdybym znal kogos lepszego od siebie, stalbym za nim. Powiedzialbym ci, kto to taki. -Ilu czlonkow Podkowy zaakceptowaloby cie w powszechnym glosowaniu jako przywodce? - zapytal Bleys. - Przypuszczam, ze w tej chwili przewodzisz dzieki zgodzie wiekszosci przywodcow poszczegolnych grup? -Tak. I mysle, ze w glosowaniu tez dostalbym wiekszosc - stwierdzil Anjo. - Nie! Zdecydowana przewage. Tych, ktorzy nie pala sie zbytnio do walki, ale tez nie boja sie jej. Jednak nie wiem, ilu z nich poszloby za mna, gdybym dzisiaj wezwal do akcji. Za to wiem, ilu poszloby za toba, gdj'bys zostal przywodca. Z kilkoma wyjatkami, poszliby za toba wszyscy. -Wiesz, co powiedzialem Gildiom i Prezesom - odpowiedzial Bleys. - Jestem filozofem, nie rewolucjonista. A w szczegolnosci nie jestem rewolucjonista na planecie, ktora nie jest moim domem. -I tak by za toba poszli - powiedzial Anjo - i pojda za kazdym, kto bedzie szedl w twoim cieniu i mowil w twoim imieniu, o ile tylko dowiodl wczesniej swojej lojalnosci wobec ruchu oporu. Przez dluzsza chwile Bleys przygladal mu sie w milczeniu. -A wiec - powiedzial w koncu - chcesz, zebym w przemowieniach namascil cie jako jedynego przywodce? -Nie - zaprzeczyl Anjo - chce tylko, zebys mowil. Juz podazam w twoim cieniu i jestem identyfikowany z twoimi naukami, poniewaz zgadza sie to z moimi wlasnymi pogladami. Jesli w jakichs swoich przemowieniach powiesz cos, czego ja nie mowilem i tak poszedlbym za tym co mowisz. Po pierwsze dlatego, ze w ciebie wierze, po drugie, ze wzgledu na Podkowe. Bleys popatrzyl na niego z namyslem. Wchodzac do szalasu, zostawil odsuniete na bok dwie galezie, sluzace do zamykania wejscia, by zostawic otwarte wejscie dla Toni i Dahno. Dahno, ktory wszedl jako ostatni, nie umiescil ich na miejscu, a jego potezne cialo wchodzac moglo nawet poszerzyc wejscie. W kazdym razie od kiedy cala czworka zaczela rozmowe, wejscie pozostawalo otwarte, a we wnetrzu swobodnie krazyl chlodny wiatr. Temperatura na zewnatrz nie byla na tyle niska, by powiew byl nieprzyjemny, ale roznica temperatur wystarczyla, by Bleys uswiadomil sobie nagle jego istnienie. -To co mowisz, jest interesujace - Bleys odezwal sie do Anjo - ale nie zmienia to faktow, sytuacji ani moich planow. Toni? Dahno? Jesli ktores z was ma cos do powiedzenia na ten temat? Teraz jest dobra chwila. Toni wciaz sie nie odzywala, ale przemowil Dahno. -Wiesz, na czym miala polegac moja praca podczas tej podrozy - powiedzial. - To ja mialem przygladac sie sytuacji politycznej i juz ci powiedzialem, ze aparat rzadzacy nie ma tu zadnej realnej wladzy, pozwalajac sie ustawiac w taka czy inna strone przez Prezesow albo Gildie - w zaleznosci od tego, kto w danej chwili jest silniejszy. Tak wiec nie tracilem zbyt wiele czasu na rzad, za to dokonalem niezaleznej oceny Prezesow i Gildii. Powiem tak. Jesli chcialbys zaryzykowac zostanie dluzej, na twoja korzysc dziala przynajmniej jedna rzecz. Obie sa poteznymi organizacjami. To oznacza, ze wolno podejmuja decyzje i wolno dzialaja, a w tym przypadku zarowno Gildie jak i Prezesi musza sie najpierw zgodzic na wspolna akcje. Zanim tego dokonaja, wszystko na co sie odwaza, to proba zlokalizowania cie i unieruchomienia, do czasu az... -A wiec jak dlugo, twoim zdaniem, mozna bezpiecznie czekac? - zapytal Bleys. Dahno wzruszyl ramionami. -Dwa, moze trzy tygodnie. Naprawde nie wyobrazam sobie, jak mogliby podjac jakas konkretna decyzje i zrealizowac ja w czasie krotszym niz dwa tygodnie. -A wiec dobrze. - Bleys spojrzal z powrotem na Anjo. - Zostane nagrywajac przemowienia i przygladajac sie sytuacji. W miedzyczasie, Anjo, mozesz przekazac swoim, ze wole, aby wszelkie ich kontakty ze rnna odbywaly sie przez ciebie. -Dziekuje... - zaczal Anjo, ale przerwal mu glos Bleysa. -Zrozum, nie powiem tego wprost w moich przemowieniach, ale dam do zrozumienia, ze mam na twoj temat bardzodobre zdanie. Rownoczesnie ostro potepie idee wszelkich agresywnych dzialan, w rodzaju tych zamachow bombowych. Zamierzam przekazac im, ze powinni poczekac do czasu, az znajda sie w pozycji nie do pokonania, a kiedy nadejdzie ta chwila, dzialac - ale jeszcze nie teraz. -Dziekuje ci! - powiedzial Anjo. - Nauczycielu, dziekuje - nie tyle za wybranie mnie ale za obietnice pozostania,przynajmniej tak dlugo, jak mozesz. Wierz mi, to dla nas bardzo wazne! -Wierze - odpowiedzial Bleys. - Ale skoro teraz zostaje, trzeba wszystko przygotowac, zebym w razie koniecznosci mogl odleciec szybko i potajemnie. Bede do tego potrzebowal pomocy was dwojga, ciebie tez, Ano, wspolpracujacych ze soba. -Wiesz, ze masz moje pelne wsparcie - stwierdzila Ana. -A ja nie musze ci mowic o moim - dodal Anjo. -Nigdy w to nie watpilem - powiedzial Bleys. - Ale musimy byc gotowi do natychmiastowego wyruszenia i wydostac sie z planety w tajemnicy. Ana, nasz statek wciaz przebywa na kosmodromie - formalnie przechodzac przeglad, ale faktycznie gotow jest do startu. Skontaktuj sie z jego pierwszym oficerem i powiedz mu - tylko jemu - ze za cztery dni od tej chwili powinien byc gotow do natychmiastowego startu z nami na pokladzie. -Mozesz wyleciec tak szybko? - zapytala. Bleys wzruszyl ramionami. -Kto wie? Przy okazji, powiedz mu o Anjo i daj temu ostatniemu list, umozliwiajacy mowienie w twoim imieniu. Czy mozesz to zrobic od razu? -Oczywiscie - odpowiedziala Ana. Bleys zwrocil sie do Anjo. -Anjo, kiedy dostaniesz juz uwierzytelnienie, skontaktuj sie z pierwszym oficerem i wyjasnij, ze mozemy zjawic sie w kazdej chwili. Rownoczesnie zajmij sie przygotowaniami ze swojej strony, opierajac sie na tym samym zalozeniu, tak, zebysmy mogli bezpiecznie przedostac sie przez ochrone portu. Kiedy wyjade, obiecuje ci powrocic tu najszybciej, jak bede mogl, caly czas bedziesz tez mogl sie ze mna kontaktowac przez Ane. -Rozumiem, Nauczycielu - powiedzial Anjo. - Swietnie. A w miedzyczasie nagram tyle przemowien, ile bede w stanie, wzmacniajac nimi twoj autorytet miedzy ludzmi Podkowy. Bleys umilkl. Przez chwile panowala cisza, potem podniosl sie Dahno. -A wiec, jak sadze, lepiej wszyscy zajmij my sie swoimi sprawami - powiedzial. Toni rowniez sie podniosla i usmiechnela do Bleysa. Szalas wydawal sie teraz cieplejszy. Kiedy Bleys sie podniosl, Anjo juz byl na nogach i zmierzal w strone drzwi. -Wyjade natychmiast - oswiadczyl Anjo. -Bardzo dobrze - zgodzila sie Ana. Anjo i Ana wyszli, a zaraz za nimi Toni. Dahno powstrzymal sie na chwile. Spojrzal na Bleysa i skinal w j ego strone. -Mysle, ze podjales wlasciwa decyzje - powiedzial. -Mam nadzieje - odpowiedzial Bleys. -Och, daj spokoj. Sam wiesz, ze wcale nie chciales wyjezdzac tak wczesnie. Czekasz na przynajmniej jeszcze jeden ruch ze strony Gildii albo Prezesow, prawda? -Jesli zrobia cos, zanim bede musial wyjechac - odpowiedzial Bleys - bedzie to bardzo dobra okolicznosc. Razem z Dahno usmiechneli sie do siebie. Bleys pomyslal, ze ich pokrewienstwo pozwalalo im sie zrozumiec bez slow. Dahno jeszcze raz skinal glowa i wyszedl. Wraz z jego wyjsciem szalas opustoszal i Bleys jeszcze raz uswiadomil sobie obecnosc chlodnego powiewu przenikajacego przed otwarte drzwi. Podszedl do wyjscia i przesunal na swoje miejsce dwie galezie, odcinajac przeciag. Rozdzial 14 Anjo rzeczywiscie wyjechal jeszcze przed wieczorem i przez nastepne piec dni w obozie nie pojawil sie nikt wiecej. Pojechal w dol zbocza razem z Ana, w wozku zaprzegnietym nietypowo, ale rozsadnie, z kozami z tylu. Zwierzeta najwyrazniej byly do tego przyzwyczajone; niczym weterani napiely sie i zaczely powolne zejscie w dol stromizny. Stojac z Polonem Geanem, wujem Anjo, od poczatku odpowiedzialnym za budowe obozu i jego stalym mieszkancem, Bleys i Toni przygladali sie zaprzegowi i jego pasazerom do czasu, az zniknal w cieniach w dole zbocza. Nastepnego ranka, gdy Bleys i Toni jedli sniadanie we wspolnej jadalni, Polon przysiadl sie do nich z kubkiem kawy. -Jest cos, co moglibyscie chciec zobaczyc - powiedzial. - Jesli juz skonczyliscie, to zaprowadze was na krawedz plaskowyzu. Moze zrobic niezle wrazenie na kims, kto widzi to po pierwszy raz. -Co takiego? - zapytala Toni. Polon usmiechnal sie, co zmienilo ogorzala, owalna twarz, nadajac jej wyraz zwodniczej zyczliwosci. -Nie wolisz zobaczyc sama? - zapytal. Zabral ich w to samo miejsce, gdzie Toni rozmawiala z Henrym, nieswiadomych Bleysa podsluchujacego ich przez system kamer. Z tej wysokosci mogli zwykle siegnac wzrokiem na dobre sto kilometrow calkowicie plaskiego horyzontu rowniny. Teraz jednak horyzont nie byl juz regularny. Wydawal sie byc znacznie blizej, nie bedac rownoczesnie ostrym polokregiem linii laczacej ziemie z niebem. Zamienil sie w rozmyta kreche, uniemozliwiajac scisle wyznaczenie granicy miedzy nimi. Rowniez pustynia w dole wydawala sie mniejsza, a gdy przygladali sie horyzontowi, ten zdawal sie stopniowo rosnac, we wszystkich kierunkach. Dopiero po kilku minutach obserwacji Bleys uswiadomil sobie, ze szaro-czerwona, plaska pustynia w dole zdaje sie w wolnym tempie kurczyc, stajac sie coraz mniejsza i mniejsza. -Cos sie zbliza! - powiedziala Toni, wpatrujac sie w horyzont. - Polon, co to takiego? -Burza piaskowa - odpowiedzial wuj Anjo, nie usmiechajac sie juz, ze wzrokiem utkwionym w horyzont. - Dotrze do nas za godzine i do czasu az sie skonczy, nikt nie zaryzykuje zejscia na dol, ani nikt nie bedzie probowal dotrzec tu taj. Kiedy trwa, nawet w budynkach trudno siegnac wzrokiem na pol metra. Kiedy piach unosi sie wszedzie dookola - wlasciwie to pyl, nie piasek - potrafi sie dostac nawet do szczelnie zamknietych pomieszczen. Sprobuj dotknac nosa, a dowiesz sie, ze masz tam reke tylko dzieki dotykowi. Kiedy panuje burza piaskowa, na zewnatrz nie widac kompletnie nic. Nawet nizsze stoki nie sa bezpiecznym miejscem do podrozy - ani w gore, ani w dol. -Wierze - powiedziala Toni. -Jedyna dobra strona burzy - mowil dalej Polon - jest fakt, ze podczas niej nikt nas tu nie znajdzie. Poza tym, bez ochrony, wiatr z pylem moze kazdego zadusic w ciagu kilku minut. A to oznacza, ze przez najblizsze kilka dni jestescie tu calkowicie bezpieczni. -Wiedziales, ze sie zbliza? - zapytal Bleys, przygladajac sie rosnacej linii burzy. -Wszyscy tutaj to wiedza - odpowiedzial Polon. - Istnieja szczegolne warunki oznajmiajace jej nadejscie. To tez dobrze, bo nasi ludzie moga sie na nia przygotowac. -Nikt nam o tym nie wspomnial. -Prawdopodobnie przyjeli, ze wiesz - stwierdzil Polon. - Dopiero dzisiaj rano pomyslalem sobie, ze mozesz nie wiedziec. -Czy piach dotrze tutaj do nas? - spytala Toni. Polon potrzasnal glowa. -Gorna warstwa piachu nie siega wyzej niz dwiescie metrow nad poziomem ziemi. Nawet najsilniejszy wiatr nie jest w stanie uniesc wyzej ziarenek. -Jak dlugo bedzie to trwac? - zapytal Bleys. Polon wzruszyl ramionami. -Dwie, trzy godziny? Piec, szesc dni? Ktoz to wie? -Piecio - czy szesciodniowa burza piaskowa, zwlaszcza rozposcierajaca sie na takiej powierzchni jak ta... - Bleys pokrecil glowa. -A jednak jest dostatecznie realna - stwierdzil Polon, ponuro patrzac na zblizajacy sie polokrag brazow. - Choc nie znajdziecie czegos podobnego nigdzie indziej. Pogoda, ziemia, pora roku - wszystko musi byc odpowiednie, taki uklad nie powtarza sie na zadnej innej ze znanych ludziom planet. Burza zaczyna sie setki kilometrow stad, na pustyni daleko za horyzontem, nad brzegami wielkiego jeziora, nazywanego Wewnetrznym Morzem, gdzie ziemia stopniowo przechodzi z wyzyn na niziny. Gory nie pozwalaja burzy isc dalej, wiec w koncu przesuwa sie na polnoc. A na razie, jesli chcesz zobaczyc cos naprawde niesamowitego, poczekaj az zakryje cala ziemie od gor az do horyzontu. Mial calkowita racje. Kiedy Bleys i Toni stali przygladajac sie, brazowy wal ciagle sie zmienial. Wyraznie widac juz bylo wzrost jego rozmiarow. Co wiecej jednak, widzieli juz staly ruch masy piasku, przypominajacej kociol z wrzaca woda. Nawet przez chwile zaden element nie pozostawal niezmienny. Polon po chwili opuscil ich, ale Toni i Bleys pozostali, zauroczeni widokiem. Zblizajaca sie sciana burzy coraz wyrazniej ujawniala swoja wysokosc, ukazujac sie najpierw jako cienka kreska, potem wstega, az w koncu stala sie wyrazna, sunaca w ich kierunku sciana, zdajac sie nie tyle pokrywac ziemie pod soba, co pochlaniac ja. W miare zblizania sie burzy zauwazyli tez, ze posuwa sie znacznie szybciej, niz moglo sie z poczatku wydawac. Sprawiala wrazenie otaczania punktu, z ktorego sie jej przygladali, choc tak naprawde nadciagal prosty front. W chwili gdy sciana burzy zblizyla sie na okolo kilometra od podstawy zbocza u ich stop, jej wysokosc byla juz oczywista. Zdawala sie gorowac nad wszystkim, zagrazajac nawet im, choc stali wysoko na zboczu gory. Teraz, gdy poruszana wiatrem masa piasku byla juz bardzo blisko, nie dalej niz pol kilometra od stromo wspinajacych sie zboczy gor, widac bylo, ze podlega ciaglemu ruchowinie tylko poruszajac sie do przodu, lecz wirujac i poruszajac sie we wszystkich kierunkach. Kiedy dotarla do podstawy zbocza, dostrzegli niezliczone mniejsze wiry wewnatrz wielkiego, a wewnatrz nich drobniejsze zawirowania, stopniowo dochodzac do etapu, gdzie kazde ziarenko zdawalo sie poruszac niezaleznie. Przy czym im drobniejsze byly ruchy, tym bardziej chaotyczne, tak ze cala masa wirowala i kotlowala sie diabelsko. Wreszcie burza dotarla do podstawy gory; jednak zamiast sie tam zatrzymac, czego spodziewali sie po informacjach Polona, zaczela wspinac sie w gore zbocza. Bleys zauwazyl, ze podswiadomie wstrzymuje oddech do chwili, kiedy wreszcie sie zatrzymala, zalamujac sie w miejscu, gdzie kotlujaca sie brazowa masa przeksztalcila sie w cos w rodzaju serii fal rozbijajacych sie o brzeg oceanu, zmieniajacych sie w mgly i strumienie bezskutecznie probujace wspiac sie wyzej. Przygladali sie jej jeszcze chwile po tym, gdy burza piaskowa dotarla do maksymalnego pulapu, na jaki mogla sie wspiac. Byla tak zlowrogo ozywiona, ze wydawalo sie, iz powinna zrozumiec swa porazke. Jednak uparcie, wciaz na nowo probowala atakowac zbocze. -To jest jak zwierze - powiedziala Toni, patrzac w dol. - Jak Anjo, jego krewni i wszyscy ci ludzie mieszkajacy w dole potrafia zyc w tym przez cale dnie? Mam wrazenie, ze kiedy w koncu odejdzie, z domow na dole pozostana tylko ruiny, a z ludzi - zbielale kosci. -To tylko wirowe ruchy atmosfery - odpowiedzial Bleys. Toni rzucila mu prawie gniewne spojrzenie. -Myslisz, ze tego nie wiem? Jak mozesz... - przerwala nagle, wpatrujac sie w niego uwaznie. - Podoba ci sie to, prawda? -Nie. - Bleys potrzasnal glowa. - ...I nie klamalem, mowiac to - zapisal dla siebie pozniej w szalasie. - Nie klamalem, bo Toni wiedzialaby, gdybym klamal. Choc moze przejrzala przez moja odpowiedz do ukrytego pod nia klamstwa? Moglem szczerze odpowiedziec, ze mi sie nie podobalo, bo tak bylo. Odrzucalo mnie od tego, czulem gniew, podobnie jak ona. A jednak w jakis sposob czulem z tym zwiazek - podobienstwo - nie istnieje slowo wlasciwie opisujace to, co czulem. W kazdym razie odczuwalem cos, co na bardzo glebokim poziomie wiazalo mnie z ta burza. Im dluzej znam ja, Dahno i Henry'ego, tym lepiej ich rozumiem i najwyrazniej tym lepiej oni rozumieja mnie. Sadzac po tym, jak na mnie patrzy, Toni zdaje sie sadzic, ze jest dla mnie tylko towarzyszka. Tak naprawde jest nieskonczenie cenna, stanowiac dla mnie przeciwwage, kamien, o ktory moge ostrzyc krawedzie mojego zrozumienia. Kiedy zaledwie chwile temu wyskoczyla na mnie z tym pytaniem "Podoba ci sie to, prawda?" bez zastanowienia odpowiedzialem w sposob, jaki uwazalem za prawde. Burza mnie odrzucala, podobnie jak ja. A jednak miala racje. Cos w niej mnie fascynowalo. Bylem prawie zadowolony z jej obecnosci, moglbym wyjsc jej naprzeciw, walczyc z nia i samotnie wygnac ja w koncu za horyzont, skad przybyla. Jaki sygnal odczytala we mnie albo moich slowach, ze udalo sie jej to dostrzec? Nie sadze, zeby uswiadamiala sobie jak bardzo chcialbym jej powiedziec o tym co czuje, lecz jak ciezko jest mi wyobrazic sobie kogokolwiek zdolnego zyc z moja wizja przyszlosci. Jak bardzo, z koniecznosci zamykajac to w sobie, polegam na niej, Dahno i Henrym - Henrym, o ktorym nawet nie pomyslalem do chwili, kiedy sam sie do mnie przylaczyl z wlasnych powodow - zaledwie kilka tygodni temu na Zjednoczeniu. Jednak wiekszy problem nie polega na tym, jak dobrze sa w stanie widziec przeze mnie - - albo we mnie. To kwestia mojej calkowitej od nich zaleznosci. Jak mialbym sobie dalej radzic, gdybym stracil ktorekolwiek z nich, a co dopiero cala trojke? A jednak, kiedy moja podswiadomosc - wbrew mojej woli - wybiega naprzod, przygladajac sie przyszlosci, zdaje sie widziec tylko mroczne scenariusze, w ktorych przynajmniej jedno z nich, a czesto cala trojka - ginie albo wrecz zwraca sie przeciw mnie. To nie moze sie zdarzyc. Nie wiem, po prostu nie wiem. Bede musial zaczekac na przyjscie wlasciwej chwili i wtedy sie z nia zmierzyc. Bleys odlozyl pisak, przez chwile przygladal sie zapisanym kartkom, a potem, podobnie jak zawsze, ostroznie zredukowal je do popiolow. Trzy dni pozniej wciaz utrzymywal tempo nagrywania dwoch przemowien dziennie. Nagrywal wlasnie drugie tego dnia i ze zmeczenia zaczynal sie juz mylic. - ... Wyjasnilem juz, ze wzrost jest nieunikniony w nas wszystkich... - mowil do kamery. Przerwal. -Nie, skasujcie to. Ujme to inaczej. - Lapczywie wypil szklanke wody, przyniesiona mu przez jednego z technikow. Wydawalo mu sie, ze od nadejscia burzy piaskowej uplynelo znacznie wiecej niz trzy dni. Szalenczo wirujace piaski wciaz wypelnialy cala rownine az po horyzont, nieustannie atakujac zbocza gor. Wszyscy tubylcy byli milczacy i lekko poddenerwowani, ale pracowali z nim, jak dlugo wykazywal chec do dalszych dzialan. -Dobrze, zaczynam jeszcze raz od poprzedniego zdania. - Oczyscil gardlo. - Wyjasnilem, ze wzrost jest nieunikniony w nas wszystkich. To jeden z naszych instynktow jako rasy i czesc checi przetrwania, kierujacej nami od chwili narodzin. Instynktownie uczymy sie i dostosowujemy. Tak jak betonowe plyty polozone na ziemi z poczatku blokuja roslinom mozliwosc wzrostu, kiedy kielkujace nasiona napotykaja nieprzenikniona bariere kamienia, te z czasem ucza sie rozwijac bokami i wyrastac miedzy plytami, albo wykorzystywac juz istniejace w nich pekniecia, rozbijajac w koncu kamien swoja determinacja do wzrostu, az pokryja soba popekane plyty... Przerwal. -Stop - powiedzial. - Nie idzie to dobrze. Umiesccie w tym miejscu znacznik i notatke, ze dalej bedzie krotkie podsumowanie punktow i wnioski - na tym zakoncze dzisiejsza sesje. Technicy obslugujacy urzadzenia rejestrujace bez slowa wykonali polecenia. Ich milczenie nie bylo objawem wrogosci czy niecheci. Bylo to powszechne zachowanie przebywajacych w obozie mieszkancow. Zanim nadeszla burza, Bleys moglby zalozyc, ze wszyscy, bezpiecznie ukryci w jodlowym zagajniku nad poziomem piasku, mogliby czuc sie przytulnie i bezpiecznie, poza zasiegiem panujacego nizej zywiolu. Teraz uswiadomil sobie, jak wielu z nich musialo juz doswiadczyc przebywania w takiej burzy, a prawie wszyscy mieli w tej chwili pod piaskami krewnych - zony, mezow, dzieci, inna rodzine i przyjaciol. Przebywanie tutaj bylo dla tych ludzi jeszcze trudniejsze, bo nie mogli fizycznie dzielic uwiezienia osob na dole. -Wydrukujcie mi, co powiedzialem wczesniej, dobrze? - mowil dalej Bleys do glownego technika. - Przejrze wydruk i naniose na niego poprawki. Przy czym chodzi raczej o kolejnosc, w jakiej to przedstawie. Te czesc o roslinach moglbym wykorzystac wczesniej, jako przygotowanie, zanim przejde do nieuchronnosci wzrostu. Moze najpierw powinienem podac przyklad. Drobny, siwowlosy kierownik ekipy technicznej pokiwal glowa. -Ktora godzina? - zapytal Bleys. -Szesnasta - poinformowal go kierownik. -Czyli i tak pora na przerwe - stwierdzil Bleys. - Zobaczymy sie tu jutro o siodmej rano. Opuscil budynek ze studiem nagran. Jego pierwsza mysla bylo, ze chce sie polozyc i zebrac galopujace mu przez glowe tabuny mysli. Ale gdy poczul dochodzacy od strony jadalni zapach jedzenia uswiadomil sobie, ze jest glodny. Poszedl w tamtym kierunku. Nie dotarl jeszcze do jadalni, wlasciwie byl dopiero w polowie drogi, gdy zza drzew wylonil sie Polon, szybko podchodzac do niego z uniesiona reka, aby zatrzymac Bleysa. -O co chodzi? - zapytal. -Anjo wrocil. Dopiero tu dotarl - powiedzial Polon niezadowolonym glosem - i prawie natychmiast odszedl. Dahno Ahrens ruszyl razem z nim. Zaden z nich nie powiedzial mi o co chodzi. Byles zajety nagraniem, a Dahno powiedzial, zeby ci nie przeszkadzac. Anjo go w tym poparl i razem poszli w dol zbocza. -Wydawalo mi sie, ze powiedziales... - zaczal Bleys, kiedy zobaczyl jak z jadalni wylania sie Toni, szybko idac w ich strone. Poczekal az do nich dolaczyla i znow skierowal wzrok na Polona. - Wydawalo mi sie, ze mowiles, iz nikt nie moze wejsc na gore ani zejsc w dol podczas trwania burzy piaskowej. -Naprawde tak myslalem, Nauczycielu! - wykrzyknal Polon. - Ryzykuja zyciem. Schodzac w dol zbocza bedajak slepcy. Nawet jesli kozy moga sie solidnie zaprzec w ziemi, to jest duze ryzyko runiecia w przepasc. Zabija sie albo polamia i zostana na miejscu, czekajac na smierc. To znaczy, o ile nie udusza sie w drodze na dol! Umilkl, wpatrujac sie w Bleysa. Ten nie odpowiedzial od razu, za to wyczekujaco spojrzal na Toni. Ona z kolei patrzyla na Polona. -Polon - powiedziala - mozesz pojsc do jadalni i przyslac troche jedzenia do mojego szalasu? Musze porozmawiac z Bleysem Ahrensem na osobnosci. Polon spojrzal na Bleysa, ktory kiwnal glowa. Wuj Anjo odwrocil sie i poszedl do jadalni. Toni spojrzala na Bleysa i wskazala swoja kwatere. -Wiesz, czernu Dahno wyjechal albo z jakiego powodu przybyl Anjo? - zapytal Bleys, gdy tylko znalezli sie w srodku. -Nie - odpowiedziala Toni. - Wlasnie sama mialam cie o to zapytac. Usiadz tutaj, na sofie - to jedyny tu mebel, na ktorym sie zmiescisz. Ja siade sobie na fotelu. Usiedli, Toni pochylona do przodu. -Ja tez nie wiem, czemu Anjo przyszedl - powiedziala. - Z tego co mowil Polon wynika, ze mial jedna na dziesiec szanse na bezpieczne przejscie przez burze, a szanse na to, ze obaj bezpiecznie dotra ria dol, sa rownie male albo jeszcze mniejsze. Polon mowi, ze moga isc wzdluz kabla telefonicznego polozonego na ziemi przez technikow, laczacego nas z domem Mordarda Cruzona, a stamtad potajemnie laczyc sie przez satelite z kimkolwiek na Nowej Ziemi. Wiem, ze od kiedy nadeszla ta burza, Dahno spedzal sporo czasu przy telefonie. Przerwala, patrzac na niego pytajaco. Kiwnal glowa. -Tez o tym wiem - stwierdzil. - Ale Dahno najlepiej pracuje, jesli zostawia sie go w spokoju. Nie powiedzial mi, w jakiej sprawie byly wszystkie te telefony. -Coz - zaczela mowic dalej Toni - kiedy zapytalam Polona, rzekl, ze istnieja hermetyczne pojazdy zdolne do dzialania podczas burzy piaskowej - pojazdy atmosferyczne - mogace przyleciec i zabrac Dahno i Anjo z domu Cruzonow. Dahno mogl zaaranzowac cos takiego przez telefon. Oczywiscie ten rodzaj transportu lotniczego jest zbyt drogi dla tutejszych ranczerow, ale mozna go wynajac w duzych miastach. Mogli wiec przekonac kogos, ze maja dosc kredytu, by wyslano po nich taki pojazd. Spojrzala na Bleysa. -Nie powiedzialam tego Polonowi, ale mysle, ze Dahno jest w stanie przekonac kazdego, nawet przez telefon, ze ma dosc kredytu. Bleys znow wolno kiwnal glowa, W tej chwili przyniesiono im lunch, wiec przerwali rozmowe do chwili, gdy dostarczajacy go mezczyzna wyszedl z szalasu, zaciagajac za soba oslaniajace wejscie galezie. -Jedz - zachecila Bleysa Toni, przesuwajac naczynia ustawione na stoliku, przesunietym przez nia miedzy zajmowane przez nich siedzenia. - Ja juz jadlam lunch. Nie podoba mi sie mysl o Dahno - ani Anjo, jesli juz o tym mowa - lezacym z polamanymi konczynami albo martwym u stop gory, posrodku burzy piaskowej. -Tak. - Bleys nie powiedzial nic wiecej, zajal sie za to przyniesionym jedzeniem. Dalo mu to kilka minut, podczas ktorych nie musial nic mowic i mogl zebrac mysli. Tak naprawde, wykonanie tego rodzaju ruchu nie bylo ze strony Dahno niczym niezwyklym - zajac sie czyms nie informujac nikogo o swoich planach. Ale Dahno byl ostrozny - podjecie przez niego takiego ryzyka sugerowalo, ze chodzi o cos powaznego. Bleys rozpoczal ich wspolna historie na Zjednoczeniu najpierwjako podwladny, pozniej uczen Dahno. Ktos, kto przyjmowal rozkazy i nie poddawal ich w watpliwosc, a nie jako osoba wydajaca polecenia i mogaca pytac o wszystko, co robil Dahno. Jednak ta sytuacja ulegla odwroceniu i teraz to Bleys byl przywodca, a Dahno pomocnikiem. A jednak Bleys uwazal, ze wiekszosc ludzi, z ktorymi pracowal - zwlaszcza Dahrio - dzialala najlepiej, majac wolne rece. Sprowadzalo sie to w sumie do tego, jak bardzo ufal Dahno - nie tylko w zakresie lojalnosci, ale w tym, ze nie zrobi niczego niemadrego czy mogacego ich narazic na. niebezpieczenstwo. Bleys odsunal od siebie naczynia. Wiekszosc z tego, co przyniesiono, nadal pozostawala na talerzach. Oparl sie wygodnie na sofie i spojrzal w oczy Toni. -Nie - powiedzial. - Nie wiedzialem, ze Anjo przybywa ani ze Dahno z nim odchodzi. Zaden z nich nic mi na ten temat nie powiedzial. Toni nadal uwaznie mu sie przygladala. -To nie znaczy, ze nie mozesz podac jakiegos wysoce prawdopodobnego powodu, dla ktorego to zrobil - stwierdzila. - Na tyle cie znam. Powiedz mi, czym wedlug ciebie mogl sie zajac? Bleys usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. -Wcale nie jestem wszechwiedzacy - powiedzial spokojnie. - Poza tym... Poczul wewnetrzny wyrzut, na wspomnienie podsluchiwania Toni i Henry'ego przez system kamer szpiegowskich. -Istnieja obszary prywatnosci, do ktorych nie probuje sie wpychac - kontynuowal. - Ze wszystkich znanych mi ludzi, wlasnie Dahno najbardziej nie znosi, gdy ktos zaglada mu przez ramie podczas pracy. Nawet zgadywanie powodow jego wyjazdu mogloby pozniej zle wplynac na moje plany. Wole w tej chwili zostawic cala sprawe jemu. Jestem pewien, ze mial wazne powody - tak samo jak Anjo, niezaleznie od tego, czy byly one zwiazane z Dahno czy nie. -A wiec - powiedziala Toni - po prostu siedzimy tutaj i czekamy na odpowiedz? -Tak - odpowiedzial Bleys. - Nie sadze, zebysmy musieli dlugo czekac. Przypuszczam, ze dotra tu krotko po zakonczeniu burzy piaskowej. Toni przez chwile siedziala bez ruchu i Bleys dostrzegl, ze jest niezadowolona. Gwaltownie wstala i podniosla tace, na ktorej przyniesiono jedzenie, zbierajac na nia z powrotem te kilka talerzy, ktore z niej zdjal. -Masz swoje przemowienia - powiedziala - ale ja nie mam tu nic do roboty poza chodzeniem wokol obozu, rozmawianiem z ludzmi i zabijaniem czasu. Mysle, ze przez te linie telefoniczna Dahno prowadzil rozmowy z Ana Wasserlied. Zbadam, jak wygladaja nasze plany na wypadek koniecznosci ewakuacji. Nie zaszkodzi, jesli jeszcze jedna osoba sie tym zajmie i dokladnie je pozna - na wypadek, gdybysmy musieli wyjezdzac w pospiechu. Jeszcze mowiac, zaczela odwracac sie w strone drzwi. -To dobry pomysl - powiedzial. Toni dokonczyla obrotu i ruszyla w strone drzwi. -Nie mozesz mnie przeceniac - powiedzial Bleys, ale raczej do siebie, wiec chyba nie uslyszala go wychodzac. Nic nie szkodzi. Ostatnie slowa stanowily nagle, emocjonalne oswiadczenie, ktorego nigdy nie powinien skladac, nagla prosbe o zrozumienie. Rozdzial 15 Przypuszczenia Bleysa dotyczace terminu powrotu Dahno, sprawdzily sie. Burza piaskowa utrzymywala sie jeszcze tylko dwa dni, zgodnie z przewidywaniami Polona odeszla wzdluz gor na polnoc, zabierajac ze soba masy piachu. Nagle wzdluz calego horyzontu powietrze znow stalo sie czyste. Juz pierwszego dnia dobrej pogody, jadac wozkiem ciagnietym przez kozy, wrocili Dahno i Anjo - tylko ze majac ze soba trzecia osobe, czego Bleys nie przewidzial. Gosc byl nieprzytomny. -Zgodziles sie ze mna, kiedy powiedzialem, ze chcesz przynajmniej jednej reakcji, zanim opuscisz Nowa Ziemie - stwierdzil Dahno. Przyszedl sam do brata, chcac porozmawiac z nim na osobnosci w jego prywatnym szalasie. Nieprzytomna - uspiona, jak sie okazalo - osoba, zostala z Anjo w polowym ambulatorium. - Pomyslalem, ze majac prawdopodobnie mniej czasu niz planowales, mozesz potrzebowac zamieszania w kociolku, wiec to zrobilem. -Badz odrobine bardziej szczegolowy - powiedzial Bleys. Wstal, kiedy pojawil sie Dahno, a ten nie usiadl, wiec stali teraz naprzeciw siebie. -Nie mow mi, ze zle cie zrozumialem - stwierdzil Dahno. - Ogolnie nie zdradzasz mi wiele ze swoich planow, ale zbyt dlugo zajmuje sie polityka i rzadzeniem, by nie zauwazyc, co chcesz osiagnac przed opuszczeniem Nowej Ziemi. Chciales zmusic Gildie i Prezesow do polaczenia sie, tworzac w ten sposob pojedynczego przeciwnika dla pracownikow, prawda? Bleys wolno kiwnal glowa. -To cos, do czego w koncu i tak by doszlo - powiedzial. - Ale chcialem zobaczyc jakies objawy, zanim odlece na inne planety. Dobrze, miales racje. Co takiego zrobiles? -Najprostszym sposobem sklonienia ludzi do zrobienia czegos - stwierdzil Dahno - jest powiedziec im, ze to juz sie dzieje. Po prostu pozwolilem, by rozprzestrzenily sie plotki, zaczynajac od ludzi w rodzaju tego prawnika, z ktorym rozmawialem przez telefon z hotelu w Blue Harbor. Pozwolilem ugruntowac sie wrazeniu, ze pracownicy sa juz mniej wiecej skonsolidowani pod twoim wplywem i ze szykuje sie rewolucja. To, plus te dwa zamachy bombowe - choc tak naprawde wcale ich nie potrzebowalismy... -Nikt ich nie potrzebowal - wtracil sie Bleys. -Jak powiedzialem - ciagnal Dahno - to wszystko wystarczylo. Wyszczerzyl sie do Bleysa. -W koncu i tak bedzie to dostatecznie prawdziwe - powiedzial Bleys - choc w zwyklych warunkach, gdyby mnie nie bylo, rozwiniecie sie sytuacji od stanu nieakceptowalnego dla pracownikow, do poziomu wybuchu rewolucji, zajeloby jeszcze troche czasu. Wtedy natychmiast polalaby sie krew. Podobnie jak inne organizmy, spoleczenstwa maja srodek ciezkosci. Jesli srodek ten zostanie zbyt mocno wytracony ze stanu rownowagi, spoleczenstwo toczy sie odpowiednio z powrotem, by wrocic do stabilizacji. Proces ten zazwyczaj wiaze sie z intensywnym rozlewem krwi, na przyklad jak podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej na Starej Ziemi. Wywolujac ja wczesniej, mialem nadzieje uniknac takiej sytuacji. Ale chcialem, zeby doszlo do tego tuz przed wyborami na Harmonii i Zjednoczeniu. Dahno kiwnal glowa. -Tak wlasnie myslalem - stwierdzil. - A wiec, zrobione. Gildie i Prezesi zaczynaja sie konsolidowac przeciw wspolnemu wrogowi. Mam ze soba dowody na to - choc raczej to dowod nalegal, zeby go do ciebie zawiezc. Obie strony, wymuszonego sojuszu miedzy Prezesami i Gildiami, wciaz maja nadzieje na rozwiazanie problemu, przy rownoczesnym wykorzystaniu go do zdobycia przewagi nad partnerem. To co uslyszysz, zostalo uzgodnione przez obie grupy, ale, jak sadza Gildie, moze dac im przewage po tym, gdy juz cie wykorzystaja na rzecz obu stron. Przyprowadzilem ze soba twojego starego znajomego, oczywiscie podawszy mu najpierw srodek usypiajacy, zeby nie wiedzial, gdzie go zabieramy. -Starego znajomego? - ostro powtorzyl Bleys. -Edgar Hytry - wyjasnil Dahno. - Pamietasz, Mistrz Gildii, ktory ugoscil cie lunchem. Dahno znow sie usmiechnal. -Usmiechnij sie, bracie. Dalem ci to, czego chciales. -Byc moze - powiedzial Bleys. - Zanim podliczymy wygrane, zobaczmy co z tego wyjdzie. -Coz, Mistrzu - powiedzial kilka iniriut pozniej, kiedy obudzonego juz Hytrego doprowadzono do szalasu i zdjeto mu z glowy czarny kaptur. - Milo znow pana widziec. Jak sie pan czuje? -Barbarzynstwo... - wymamrotal Hytry, mrugajac w jego strone z krzesla, na ktore bez zaproszenia rzucil swoje masywne cialo, wygladajac jak zle, nagle przebudzone niemowle, w jakis sposob przeniesione do ciala doroslego mezczyzny. - Chemikalia! Slowo Mistrza Gildii powinno calkowicie wystarczyc... nie dano mi szansy... Oblizal wargi, zmienil wyraz twarzy w cos przypominajacego uprzejmosc i sprobowal sie usmiechnac. -Nic mi nie jest... fizycznie - powiedzial do Bleysa, siedzacego naprzeciwko w jednym z wiekszych foteli. - Chodzi o zasady... ale wszystko w porzadku. W porzadku. Po prostu chcialem z toba porozmawiac, i oto jestem. Umilkl, jakby niepotrzebne byly dalsze wyjasnienia. -Tak? - zapytal po kilku sekundach Bleys. Hytry wzial gleboki oddech. -Bleysie Ahrens - powiedzial mocniejszym, bardziej normalnym glosem. - Gildie martwia sie o ciebie. -Masz na mysli Mistrzow Gildii? - zapytal Bleys. -Nie, nie... - Z twarzy Hytrego ria ch wile znikly wszystkie wysilki zmierzajace do nadania jej przyjaznego wyrazu. - Mistrzowie Gildii sa gildiami i na odwrot. -Rozumiem - stwierdzil Bleys. -W rezultacie - kontynuowal Hytry - generalnie sprzyjamy twoim przemowom i zalujemy faktu, ze zostales przez Kluby Prezesow zmuszony do ukrywania sie. -Tak - cicho powiedzial Bleys. - Nie wydaje mi sie, zeby Gildie spieraly sie z nimi w tej sprawie. A moze po prostu sa zbyt potezni, zeby sie im przeciwstawiac? -Z pewnoscia nie - jesli bedziemy musieli. Ale i tak nie jest to kwestia wzglednej sily. Bede z toba szczery. Pewne sprawy sa wazniejsze od innych - zwlaszcza w aspekcie politycznym, jesli rozumiesz co mam na mysli. Oni i my dzielimy odpowiedzialnosc za Nowa Ziemie. Trudno wiec oczekiwac, zeby Gildia rzucila na szale cala swoja potege w sprawie wedrownego kaznodziei... Hytry czym predzej sobie przerwal. -Filozofa - stwierdzil - oczywiscie, mialem na mysli filozofa, Bleysie Ahrens. W Gildii darzymy cie wielkim szacunkiem. Szanujemy i uznajemy twoj punkt widzenia, ktory, jak uwazamy, jest bardzo zblizony do tego, o jaki walczymy od lat. -Jestem zaszczycony - stwierdzil Bleys. -Nie w sprawie zaszczytow tu przybylem - zywo powiedzial Hytry. - Stwierdzilem po prostu fakt. Chcielibysmy byc ci pomocni, ale przy obecnym stanie spraw, sytuacja raczej nie pozwala nam na okazanie bezposredniej pomocy. Wiemy jednak, ze potrzebujesz jakiegos rodzaju ochrony przed Prezesami. -Milo mi to slyszec - powiedzial Bleys - ale jak to wszystko laczy sie ze sprawa, o ktorej chciales ze mna rozmawiac? -Bleysie Ahrens! - Hytry wyprostowal sie na fotelu i z entuzjazmem klepnal sie w kolano. - Przybylem tu by powiedziec ci, ze szukalismy jakiegos sposobu na udzielenie ci pomocy i mysle, ze w koncu go znalezlismy. Wymaga to nagiecia punktu w naszym statucie - naszej Pierwszej Karty, spisanej, gdy ponad sto lat temu w malym miasteczku Apin tworzono pierwsza Gildie. Ale jestesmy gotowi tego dokonac. Pragniemy przyznac ci range i tytul Mistrza Gildii. Umilkl wyprostowany, wpatrujac sie w Bleysa. -Mistrzu... - powiedzial Bleys, usmiechajac sie w zamysleniu. -Tak! - wykrzyknal Hytry. - Oczywiscie, musi to byc tytul czysto honorowy. Nie reprezentujesz zadnej Gildii i nie masz pojecia o obowiazkach i odpowiedzialnosci Mistrza Gildii - i nie oczekujemy tego od ciebie. Bedziesz mial wylacznie tytul. Ale tytul, Bleysie Ahrens, wystarczy, zeby cie ochronic. Prezesi nigdy nie odwaza sie tknac prawowitego mistrza Gildii. Opadl wreszcie na oparcie swojego fotela, wygladajac jak ktos, kto ciezko sie napracowal i wykonal solidna robote. -Rozumiem - przytaknal Bleys. - Oczywiscie, zostanie mistrzem Gidii oznaczaloby wielki honor. Doceniam te oferte. Ale moze powiedzialby mi pan, jakim restrykcjom by mnie to poddalo. -Restrykcjom? - Hytry wbil w niego wzrok. -Alez oczywiscie - powiedzial Bleys. - Trudno, zebym nosil tytul, nie dzwigajac rownoczesnie zobowiazan, prawda? Przypuszczam, ze Mistrz Gildii nigdy nie jest zwykla osoba. Z pewnoscia istnieja pewne standardy spoleczne, do ktorych musialbym sie dostosowac? -Coz... tak. - Twarz Hytrego nabrala nagle powagi. - Przez ponad stulecie, tytul ten zyskal wielki szacunek i wszyscy go noszacy musza byc swiadomi tego szacunku i adekwatnie postepowac. Naturalnie, musialbys wykazac sie odpowiednim poziomem zachowan. -Poziomem? W jakim sensie? - zapytal Bleys. - Zakladam, ze chodzi o to, jak powinienem zachowywac sie na oczach opinii publicznej? -Coz... tak! Ale jestem pewien, ze nie wymagaloby to z twojej strony niczego, czego nie moglbys zrobic. Z pewnoscia chcialbys ukazac sie jako przyzwoity, szczery, otwarty i... w pelni swiadom jakosci i potrzeb Gildii. Musialbys przedstawiac sie jako osoba swiadoma stanowienia czesci Gildii i... coz, sam wiesz. -Wlacznie z poswieceniem sie szczegolowym celom Gildii? - zapytal Bleys. Hytry zasmial sie zyczliwie. -Coz - powiedzial. - Z pewnoscia nie chcielibysmy, zebys propagowal cele sprzeczne z interesami Gildii. Tak nakazuje rozsadek. I rzeczywiscie, uwazamy, ze uczciweztwojej strony byloby, gdybys... nie tyle wprost poparl nasz punkt widzenia i cele, co jasno dal do zrozumienia, ze jestes dumny z bycia czlonkiem naszej organizacji. Oczywiscie, dzialaloby to rownoczesnie na twoja korzysc, poniewaz automatycznie jasne byloby, ze podlegasz na szej ochronie. Bleys z usmiechem potrzasnal glowa. -Mistrzu... - powiedzial lagodnie. - Czy nie pamietasz, co powiedzialem podczas naszego lunchu w miescie Nowa Ziemia - ze musze dac twoim ludziom te sama odpowiedz, jaka dalem Prezesom? Nie moge pozostac filozofem i przemawiac do ludzi, kierujac sie przekonaniami i wlasnym odbiorem aktualnej sytuacji historycznej czy to na tej planecie, czy gdzie indziej, o ile nie pozostane niezalezny. Zidentyfikowanie sie zjakas sprawa czy instytucja, calkowicie zniszczyloby niezaleznosc mojego przekazu. Innymi slowy, choc gleboko doceniam twoja oferte, nie moge jej przyjac. Hytry wpatrywal sie w niego przez dluzsza chwile z twarza wyrazajaca zaskoczenie przechodzace w nie wiare, ukazane niemal aktorsko. -Nie moge w to uwierzyc - powiedzial w koncu. - Nie moge uwierzyc, ze odrzuciles taka szanse, Bleysie Ahrens. Pomysl o tym choc przez chwile. Nie bardzo mam ochote o tym mowic, ale podczas gdy ja sam i wiekszosc czlonkow Gidii zdecydowanie sprzyjamy wszystkiemu co mowisz i robisz, sa miedzy nami osoby watpiace w twoje dobre intencje i myslace, ze moze dajesz sie potajemnie wykorzystywac Prezesom do zdyskredytowania Gildii w oczach pracownikow. Czy zastanowiles sie rowniez, jak poprawiloby twoja pozycje polityczna w domu, na Zjednoczeniu, gdyby dowiedziano sie tam, ze przyznalismy ci honorowy tytul Mistrza Gildii? Wiesz, ze nasze planety ze soba handluja. Kupujecie od nas prototypy i wynajmujecie naszych inzynierow. -Mam nadzieje, ze w przyszlosci znacznie rozwiniemy nasze kontakty. - Bleys wstal. - Obawiam sie jednak, Mistrzu Hytry, ze rezerwowanie sobie czasu do namyslu, nie zmieniloby moich przekonan. Z calym naleznym szacunkiem, nie moge przyjac twojej oferty. Siegnal do klawisza telefonu stojacego na biurku za plecami. -Anjo? - powiedzial. - Czy ktokolwiek, kto jest teraz w centrum komunikacji, niech przysle do mnie Anjo. Sadze, ze Mistrz Hytry jest gotow do wyjazdu. Hytry wolno podniosl sie z miejsca i razem z Bleysern podszedl do wyjscia z szalasu biurowego. Gdy tylko wyszli na zewnatrz, zza krzywizny budyneczku wylonil sie Anjo. -Zaopiekuje sie nim dalej, Nauczycielu - odezwal sie do Bleysa. -Bede wdzieczny - odpowiedzial Inny. - Do widzenia, Mistrzu i jeszcze raz dziekuje. -Niektore wyswiechtane stwierdzenia wciaz sa prawdziwe - powiedzial Hytry, patrzac na niego twardym wzrokiem. - Uwierz mi, bedziesz tego zalowal. -To zawsze jest mozliwe - odpowiedzial Bleys. Hytry odwrocil sie, a Anjo poprowadzil go do budynku pierwszej pomocy, dzie znikneli z widoku. Bleys juz mial wrocic do swojego biura, kiedy zobaczyl wylaniajacego sie z budynku lacznosci i zmierzajacego w jego strone Dahno. Zostal w miejscu, czekajac na podejscie brata. Przygladajac sie wymachujacej rekami postaci, sunacej ku niemu przez rzadkie, gorskie powietrze, Bleysa zastanawial fakt, ze gdy nie bylo przy nim nikogo, z kim mozna by go porownac, Dahno zdawal sie byc po prostu krepy. Moze troche wyzszy niz przecietnie, ale niewiele. Rownoczesnie w sposobie, w jaki sie poruszal, kryla sie jakas niedbala sila i pewnosc siebie, przypominajaca wojskowy woz bojowy w dzialaniu. Bleys dalej przygladal mu sie w zadumie. Dahno z pewnoscia dokonal czegos bardzo pozytecznego i zaslu - zyl na gratulacje, a jednak Bleys zauwazyl, ze nie ma ochoty tego robic. Przez te kilka chwil, Ahrensowi udalo sie wysledzic zrodlo tej niecheci. Brala sie ona z faktu, ze niezaleznie od przydatnosci dzialan Dahno, to zadzialal on bez konsultacji z Bleysem. Nalezalo to dobrze przemyslec. Kiedys Dahno znow moze podjac jakas nagla i niekonsultowana akcje - kierujac sie jak najlepszymi intencjami - i tym razem zrobic cos niewlasciwego. Teraz jednak Dahno znalazl sie u stop schodow. Bleys usmiechnal sie cieplo i obracajac sie, poprowadzil do srodka. Opadli na fotele naprzeciw siebie. -Coz - odezwal sie Bleys. - Z pewnoscia udalo ci sie cos osiagnac. Dahno zachichotal. -Spodobalo ci sie, prawda? - zapytal. - Uznalem, ze juz najwyzszy czas na cos takiego. Byles zajety, kiedy o tym pomyslalem, a ktos mowil o zblizajacej sie burzy piaskowej. Nie mialem czasu, zeby najpierw z toba porozmawiac. -Coz, na pewno w tym przypadku miales racje - stwierdzil Bleys. - Moze jednak lepiej byloby, gdybys nastepnym razem uzgodnil ze mna tego rodzaju dzialania, nawet gdyby wymagalo to przeszkodzenia mi w pracy. Nie zawsze opowiadam wszystkim dookola o moich aktualnych planach. -Och, daj spokoj Bleys. Nigdy nie masz ochoty opowiadac nikomu o tym, co planujesz... -Nauczycielu? - z zewnatrz dobiegl do nich glos Anjo. -Wejdz - powiedzial Bleys. Anjo wszedl i podszedl do nich. - Alez usiadz. -Dziekuje, Nauczycielu. - Anjo zajal miejsce. - Mam nadzieje, ze Dahno Ahrens cie poinformowal. Slyszelismy twoja rozmowe z Mistrzem Gildii dzieki polaczeniu do centrum komunikacji. -Nie, nie powiedzial - Bleys rzucil wzrokiem w strone Dahno, unoszac brwi. -To obwod, ktory zainstalowano na wypadek, gdybys chcial rozmawiac z wieksza iloscia ludzi, niz mogloby zmiescic sie w tym szalasie - wyjasnil Dahno. - Nikt ci o tym nie wspomnial? -Nie. Jak moge to wylaczyc? Dahno siegnal do telefonu stojacego na stole w zasiegu ich dlugich rak. -Te dwa przelaczniki - wskazal, stukajac wnie palcem. -Rozumiem - powiedzial Bleys. Siegnal i wylaczyl oba. - A wiec slyszeliscie moja rozmowe z Hytrym. Czy byl tam ktos jeszcze? -Nie - odpowiedzial Dahno zamyslonym glosem. - Z tego co pamietam, wyslalem technika do jadalni. Nie wiedzialem, ze twoja konwersacja z Hytrym skonczy sie tak szybko. Nie bylo go jeszcze, kiedy skonczyliscie. -Pozwol, ze podziekuje ci, Nauczycielu, w imieniu Podkowy - powiedzial Anjo. -Doceniam to, Anjo - stwierdzil Bleys. - Coz, czy jestescie zadowoleni z tego co mu powiedzialem? -Tego wlasnie sie spodziewalem - odezwal sie Dahno zanim Anjo zdazyl otworzyc usta. -Ale moze Anjo bedzie ci mial wiecej do powiedzenia. -Tak, Anjo? - Bleys zwrocil uwage na drugiego mezczyzne. -Tak - potwierdzil tamten. - Przykro mi, ze musze to powiedziec, ale nie sadze, zebym potrafil utrzymac w spokoju radykalne elementy naszego ruchu, zwlaszcza jesli rozniesie sie wiesc, ze wyjechales. Czy moglbys podac mi konkretna date powrotu? -Chcialbym, aby bylo to mozliwe - odpowiedzial Bleys. - Ale moja nieobecnosc nie powinna trwac dluzej niz kilka miesiecy lokalnego czasu. Mozemy sie kontaktowac przez poczte miedzygwiezdna. Moge przekazywac ci wiadomosci z dowolnego miejsca, a ty bedziesz mi odpowiadac przez Ane Wasserlied. Musisz pamietac o jednym: to, co powiedzialem Prezesom i Mistrzom Gildii odnosi sie rowniez do Podkowy. Jesli stane po czyjejs stronie - czyjejkolwiek - strace cala wiarygodnosc jako niezalezny obserwator. Powtarzam, jestem zainteresowany cala ludzkoscia, nie jakas frakcja czy osoba. I tak ma pozostac. -Wiem, mowiles juz o tym - stwierdzil Anjo - i rozumiem to, Nauczycielu. Ale wiesz, nawet najszybszymi statkami, list bedzie szedl do ciebie kilka dni, plus tyle samo na odpowiedz. -To niestety prawda. Ale nic z tym riie mozemy zrobic. Pomimo osiagniec naszych naukowcow, nie bylismy dotad w stanie znalezc szybszych sposobow komunikacji. Bedziemy musieli po prostu brac pod uwage opoznienia. Spodziewasz sie jakichs konkretnych problemow? -Chcesz wyjechac w tej chwili? - natychmiast odpowiedzial Anjo. -Jeszcze nie. Czemu myslisz, ze chcialbym? -Powiedziales, ze mozesz wyjechac w kazdej chwili - stwierdzil Anjo. - Zreszta, sytuacja jest teraz nieco napieta - przez jego glos zaczela przebijac sie gorycz - ale coz, bedzie napieta niezaleznie od tego, kiedy wyjedziesz. -Moge sie tego domyslic - przyznal Bleys. - Ale nie moge w tej sprawie zrobic nic, poza zostawieniem ci jak najwiekszej liczby nagranych przemowien. Odtwarzaj je w tempie jednego rta tydzien, a powinny dac efekt lagodzacy - przynajmniej wobec wiekszosci twoich ludzi. Probowalem skonstruowac je w taki sposob, by dac twoim ludziom powody do biernego oczekiwania na rozwoj sytuacji. Niejednokrotnie powtorzylem w przemowieniach, ze powroce. Spodziewasz sie eksplozji po moim wyjezdzie, jesli nie podam daty powrotu? Anjo przez chwile siedzial w milczeniu. -Nie - powiedzial w koncu wolno - przynajmniej nie od razu. -To dobrze - stwierdzil Bleys. - Poniewaz nie rnoge obiecac nic konkretnego. Zalezy to od zbyt wielu czynnikow..Jesli chcesz, mozesz powiedziec swoim ludziom, ze prywatnie obiecalem ci powrocic w ciagu dwoch miesiecy. Ale nie pros mnie o publiczne potwierdzenie. Moze rozsiejesz plotke, przynajmniej miedzy ludzmi Podkowy? Anjo przez dluzsza chwile patrzyl na niego otwarcie. -Nie zamierzalem ci tego jeszcze mowic - odezwal sie w koncu wolno. - Ale moi ludzie w Gildiach i wsrod Prezesow zlozyli raporty, ze obie te organizacje wierza, iz rozpoczales swiatowa rewolucje skierowana przeciwko nim. Zamierzaja zapobiec temu przez wynajecie piec dziesieciu tysiecy zolnierzy ze Zjednoczenia i Harmonii. Nie mowilem dotad nic na ten temat, bo nie znalem zadnych szczegolow. Ale mysle, ze to juz postanowione. Oficjalnie to Prezesi podpisza kontrakt - podobnie jak w przypadku tego planetarnego porozumienia produkcyjnego z Cassida. W kazdym razie zamierzaja zaczac zaciag bez zwloki. A jesli sprowadza tu choc kilka tysiecy zolnierzy, ten swiat bedzie calkowicie dojrzaly do powstania; rusza przeciw nim wszyscy pracownicy. Bleys rozesmial sie - przychodzilo na mysl porownanie z jego uczuciami co do burzy piaskowej - i nawet Dahno spojrzal na niego ze zdziwieniem. Anjo patrzyl na niego z podejrzliwoscia. -Wiedziales, ze do tego dojdzie? - zapytal. -Nie. Po prostu ta sprawa z wojskiem musiala kryc sie za oferta Hytrego - wyjasnil. - Oczywiscie, tego rodzaju posuniecie bylo nieuniknione. Oczekiwalem tego predzej czy pozniej i wierze, ze masz racje co do efektu, jaki wywola pojawienie sie pierwszego kontyngentu najemnikow. Powinienes byl powiedziec mi o tym, zanim przyslales tu Hytrego. -Mowi sie, ze czekaja tylko na powrot Hytrego z odpowiedzia na ich oferte - powiedzial Anjo. - Zaraz potem zaczna werbunek. Zawahal sie. -A wiec - powiedzial nieobecnym glosem - przybeda twoi Zaprzyjaznieni i dojdzie do rewolucji. -Niekoniecznie - stwierdzil Bleys. - Te wojska moga zostac przekonane do pomocy waszej sprawie, zamiast walki przeciw niej. Nie spiesz sie tak z przewidywaniem najgorszego. Jednak duzo zalezy od tego, czy uda mi sie na czas powrocic na Zjednoczenie i wziac udzial w finalizacji porozumienia od tamtej strony. To sprawa, ktora rnusi zostac rozstrzygnieta w polityce Zaprzyjaznionych, Anjo. Zostaw to mnie i moim wspolpracownikom, jak Dahno. Teraz jednak musimy dokonczyc moja podroz na jeszcze kilku planetach i wrocic do Zaprzyjaznionych bez opoznien. Jesli chcesz ocalic swoj swiat, zacznij przygotowania do jak najszybszego przetransportowania nas na Favored of God. Anjo skinal, wstal i wyszedl. -Spodziewales sie tego - odezwal sie Dahno. -Wzory, wzory historii. Co, od poczatku czasu, robili niepopularni wladcy, gdy czuli sie zagrozeni przez wlasny lud? Najmowali zagraniczne wojska. Dorsajowie nie tkneliby kontraktu, w ktorym dzialaliby jako planetarne sily policyjne, wiadomo to od ponad stulecia. Gdzie wiec mogliby w dzisiejszych czasach szybko zebrac piecdziesiat tysiecy najemnikow tylko do obrony ich panowania na tej planecie? Rozdzial 16 Trzy dni pozniej opuscili swoje gorskie schronienie, a nastepnego dnia Favored of God wyniosl ich w przestrzen kosmiczna. Po pieciu dobach spedzonych na statku dotarli na Harmonie, a dzien pozniej Bleys spozywal sniadanie w towarzystwie Darrela McKae, biskupa wielu Kosciolow Skruchy na Zjednoczeniu oraz kilku na Harmonii - a takze Przewodniczacego Izby Parlamentu Zjednoczenia, gdzie uchwalano prawa siostrzanego swiata Harmonii. - ...wiedzial pan, ze bylem na Harmonii? - pytal McKae. -Tak - odpowiedzial Bleys. - Dlatego wlasnie tu jestem. Siedzieli sami w ogrodzie na dachu budynku, stojacego na brzegu morza nazwanego przez Harmonitow Spokojnym - choc nie zaslugiwalo na te nazwe bardziej, niz wiekszosc oceanow w strefie tropikalnej. Z bezchmurnego nieba ogrzewalo ich jasne swiatlo Epsilon Eridiani, przyjemne i cieple na poczatku lata. Daleko na horyzoncie, ciemne pasmo chmur rozjasniane blyskawicami sygnalizowalo nadejscie odleglej moze o godzine burzy, a w powietrzu miedzy nimi zdawalo sie iskrzyc od niewidocznej elektrycznosci. Dzieki jakims efektom swietlnym zwiazanym ze zblizajaca sie burza, otaczajace ich miasto zdawalo sie byc okryte nienaturalnie nieruchomym powietrzem; zamarla nawet bryza od morza. Miasto nazywalo sie Worthy i powstalo wokol kompleksu majacego ekstrahowac z morza bardzo potrzebne mieszkancom Harmonii mineraly. Okazalo sie to niewypalem, ale miasto przetrwalo i rozwinelo w mala miejscowosc wypoczynkowa dla bogaczy. -A wiec moze powinienem uznac sie za docenionego - powiedzial McKae, przez chwile usilujac sie usmiechnac. Mial wory ze zmeczenia pod oczyma. - Musial pan byc przekonany, ze chowam uraze za te probe przeslizgniecia sie przez moja ochrone. -Z tego co pamietam, udalo mi sie - stwierdzil Bleys. -Udalo sie panu - potwierdzil McKae. - Ale w zaden spcsob mi pan nie zaszkodzil. Tak wiec nigdy nie chowalem urazy - pomijajac juz fakt, ze tego rodzaju uczucia sa niemadre miedzy osobami publicznymi. Teraz Bleys sie usmiechnal. -Milo mi to slyszec. A wiec fakt. ze zostalem teraz zrewidowany w poszukiwaniu broni i sprzetu nagrywajacego, byl tylko rutynowym dzialaniem? -Przeszukano pana? -Tak. Opuszczajac prywatna winde, Bleys trafil do pokoiku z dwoma uzbrojonymi straznikami. Ci. przeskanowali go w poszukiwaniu broni, a potem zrobili to jeszcze osobiscie. Dla kontrastu, McKae byl niemal ostentacyjnie swobodny, w rozowej koszuli z szerokim kolnierzem i szarych spodniach. Przybral troche na wadze od czasu, gdy Bleys widzial go prawie piec lat temu. Niewiele, ale dosc by znieksztalcic jego mlodziencza szczuplosc. Jego szczeka pogrubiala, a twarz poszerzyla sie, nadajac mu lwi wyglad. -Coz - powiedzial - nie wiedzialem. Ale jak sie pan domyslil, przeszukanie bylo rutyna. Nie powiedziano mi, ze jest pan na Harmonii, a zaledwie kilka zaufanych osob dociera do mnie bez przeszukania. Mimo wszystko, jestem zaskoczony, ze wiedzial pan o moim pobycie tutaj. -Jest pan zbyt skromny - powiedzial Bleys. -Alez nie. Wciaz powszechnie uwaza sie, ze przebywa pan na Nowej Ziemi. Zapomina pan, ze jest obecnie publiczna osobistoscia. Moglbym odpowiedziec, ze jest pan rowniez nazbyt skromny - stwierdzil McKae. -Oba swiaty - powiedzial Bleys - wiedza, ze najblizsze wybory na Zjednoczeniu i Harmonii odbeda sie rownoczesnie, by przekonac sie, kto dostanie najwiecej glosow na Przewodniczacego Izby na swojej planecie. Nadzieje Brata Williamsa z Harmonii na ponowny wybor - a co dopiero na uzyskanie wiekszej od pana liczby glosow na Zjednoczeniu - nie sa zbyt wielkie. Przy rozsadnym odejsciu wyborcow na Harmonii od dobrego biskupa, ma pan calkiem niezle szanse na wybranie Najstarszym obu planet. Wcale nie przeszkadza tu niezadowolenie Harmonii z powodu braku funduszy na budowany przez nich nowy Zawor Rdzeniowy Top Care. McKae zachichotal. -Coz, wie pan, nigdy nie licze obowiazkow zeslanych mi przez Pana, dopoki nie zostana ujawnione. Ale nawet gdybym rzeczywiscie mial spore szanse na zostanie Najstarszym, czemu mialoby to sprowadzic pana do mnie z Nowej Ziemi - chyba ze postanowil pan skrocic swoje tournee? -Nie - odpowiedzial Bleys. - Wroce zaraz po wyborach. Po prostu spotkanie z panem bylo w tej chwili wazniejsze. McKae kiwnal glowa. -Moze to i dobrze, ze przeszukano pana za bronia i sprzetem nagrywajacym - powiedzial. - Nasza rozmowa zaczyna brzmiec, jakbysmy kierowali sie ku obszarom, co do ktorych nie chcialbym, zeby nagral je ktokolwiek oprocz mnie. Bleys usmiechnal sie. Nie mial ze soba magnetofonu; od kiedy mial piec lat, jego pamiec byla w stanie bezblednie odtworzyc kazda rozmowe, w ktorej bral udzial. Nie potrzebowal tez nagrania w charakterze dowodu. Jednak przekaze ze szczegolami rozmowe Toni, lacznie ze swoja interpretacja reakcji McKae - interesujace bedzie poznanie jej reakcji na slowa biskupa. -Pomyslalem sobie, ze moze moglbym panu pomoc - po prostu upewnic sie, ze zostanie pan Najstarszym - cicho powiedzial Bleys. - Jak pan mowi, liczenie obowiazkow przed czasem jest niemadre. Ale wiem, ze rna pan kilka osciolow za soba na Harmonii i prawdopodobnie zyska pan jeszcze wiecej przed wyborami. Jedyne pytanie brzmi, ilu wyborcow beda one reprezentowac? -Oczywiscie - powiedzial McKae, uwaznie wpatrujac sie w Bleysa. -Pomyslalem sobie wlasnie - kontynuowal Bleys - o odbyciu kilku przemowien na tej planecie, przemowien podkreslajacych, ze jestem tylko filozofem, ale podkreslajacych zalety - nie konkretnie pana - ale posiadania pierwszego od lat Najstarszego obu planet, o kwalifikacjach zblizonych do panskich. Mlodego, pelnego sukcesow tworcy nowego Kosciola... -Rozumiem - stwierdzil McKae. -W koncu - mowil dalej Bleys - Harmonia i Zjednoczenie zawsze najlepiej radzily sobie pod kierunkiem jednej, silnej dloni. Na przyklad Najstarszy Bright, sto lat temu. Przez trzydziesci lat, gdy byl pasterzem, oba nasze swiaty dokonaly najwiecej. -Popelnil kilka bledow - rzucil McKae. - Ale... zreszta, niewazne. To milo z panskiej strony, ze chce mi pan pomoc w taki sposob. A jaki jest powod tej dobroczynnosci? -Nie myslalem o tym jako o dobroczynnosci - powiedzial Bleys. - Pomyslalem, ze moglby mi sie pan zrewanzowac uprzejmoscia. -Coz - McKae wygodniej rozparl sie w fotelu. Spoczywajace na stole sniadanie ledwie zostalo napoczete. - Teraz czuje sie o wiele spokojniej. Zawsze lubie wiedziec, co moge byc winny komus innemu. Odczuwam niepokoj, jesli tego nie wiem. Rozumie pan? -Oczywiscie. Mnie rowniez nie jest obce to uczucie. -A wiec coz, musi to dzialac w obie strony. Jesli mi pan pomoze, chce byc w stanie okazac wdziecznosc - jesli to mozliwe. Czy ma pan w tej chwili na mysli cos konkretnego, co moglbym dla pana zrobic? -Tak - odpowiedzial Bleys. - Jesli zostanie pan wybrany, oczywiscie, znajdzie sie pan na stanowisku umozliwiajacym wyznaczenie osoby na jedyny poza Najstarszym urzad, laczacy obie planety podczas wspolnych dla nich rzadow. -Ma pan na mysli - powiedzial McKae. Przerwal i przejechal czubkiem jezyka po wargach - stanowisko mojego zastepcy. -Tak - potwierdzil Bleys. - Daloby to panu cos w rodzaju podwojnego ubezpieczenia, skoro wykazalem juz, ze nie jestem zainteresowany sprawowaniem zadnego urzedu. W przypadku, gdyby cos sie panu stalo, pozostawilbym kwestie zastepstwa przed Izbami obu planet - co, jak pan wie, jest prawem Pierwszego Starszego. W miedzyczasie jednak, tytul ten zapewnilby mi szacunek na Nowych Swiatach, ktore planuje odwiedzic. -Rozumiem - powiedzial McKae. Znow oblizal wargi. - Wie pan, sniadaniu nie zaszkodzilaby odrobina wina. - Spojrzal przez ramie, ale uslugujacy im mezczyzna juz podchodzil ze swojego miejsca w pewnym oddaleniu od stolu. - Troche zoltego Tresbona. -Natychmiast, moj biskupie - wymamrotal steward i oddalil sie. -Napije sie pan ze mna, prawda, Bleysie Ahrens? - zapytal McKae kilka minut pozniej, przygladajac sie nalewanemu mu do smuklego kieliszka lekko zoltemu winu. - Wiem, ze jest pan zwolennikiem sokow owocowych, ale nawet na planecie pod tym samym sloncem, soki musza smakowac inaczej - a mysle, ze to sie panu spodoba - to jedno z najlepszych win Harmonii. -Przy takiej okazji, nie odmowie - powiedzial Bleys, przygladajac sie kieliszkowi. - Zeby odczuc w ustach owocowy bukiet, musi pan napic sie pelny lyk - wyjasnil McKae, ktory zrobil to chwile wczesniej. - Wielu ludzi popelnia blad, polegajacy na delikatnym kosztowaniu. -Rozumiem - zgodzil sie Bleys. Wino bylo chlodne i polwytrawne, smakujac bardzo podobnie do wiekszosci tego typu win. Dosc przyjemne, ale zbyt ciezko pracowal wyostrzajac swoj umysl, by bez powodu przytepiac go teraz, chocby odrobine. Jednak w tym przypadku McKae przewodzil, a nawet z jego dodatkowymi kilogramami, rozmiary Bleysa sprawialy, ze dysponowal znacznie wieksza masa niz biskup i nie musial obawiac sie wplywu alkoholu. -Wracajac do tematu... - odezwal sie McKae, przygladajac sie ponownemu napelnianiu swojego kieliszka. -Tak - powiedzial Bleys i przerwal, patrzac na sluzacego. -Zostaw nas samych, Izajaszu - polecil McKae. Obaj przygladali sie mezczyznie niknacemu w przybudowce windy. -Tak sie sklada - odezwal sie Bleys po chwili ciszy - ze zastanawialem sie nad zrezygnowaniem ze swojego miejsca w Izbie Zjednoczenia - przejmie je moj brat Dahno - i nic nie bedzie stalo na przeszkodzie, bym przyjal to stanowisko. McKae nalal sobie kolejny kieliszek wina ze stojacej na stole butelki i tym razem popijal powoli, zamiast jak wczesniej, przelykac duzymi porcjami. -Tak - powiedzial cicho, ze wzrokiem utkwionym w kieliszku - jak sam pan wspomnial, to szczegolne stanowisko, istniejace tylko wtedy, gdy zostanie wybrany wspolny Najstarszy. Wie pan, ze nie wiaze sie z nim zadna wladza administracyjna? Tylko roczna pensja, zbyt mala jednak, by miec znaczenie dla kogos takiego jak pan, z kredytem miedzygwiezdnym naplywajacym z organizacji Innych. Zadn^ych powaznych obowiazkow... Podniosl wzrok i spojrzal nad stolem na Bleysa. -Ale mam nadzieje, ze nie spodziewa sie pan z mojej strony wykazania niezdolnosci do sprawowania obowiazkow? Bleys rozesmial sie. -Mam nadzieje, ze nie. Bede przemawial na roznych Nowych Swiatach, zaczynajac od tych, na ktorych istnieja juz organizacje Innych i moj terminarz jest daleko w przyszlosc scisle wypelniony. Pomijajac juz to, jak czulbym sie, gdyby musial pan zrezygnowac ze stanowiska. Nie moge sobie pozwolic na powrot tutaj i nadzorowanie wyborow w obu Izbach, by wylonic osobe mogaca pana zastapic. -Tak. Rozumiem... - powiedzial McKae kiwajac glowa. Nalal sobie kolejny kieliszek. - - Och, prosze mi wybaczyc, nie zauwazylem, ze panski kieliszek jest pusty... Bleys przygladal sie napelnianiu kieliszka. -No coz - kontynuowal McKae - przyznanie tego stanowiska jest rozsadna zaplata za ushigi, ktore moze mi pan wyswiadczyc, jesli w ciagu, kilku nastepnych tygodni bedzie pan przemawial na Harmonii. Ale z drugiej strony - prosze mi wybaczyc - moze sie pan wcale nie okazac pomocny. Szczerze mowiac, mysle ze nawet i bez panskiej pomocy moge wygrac bez problemow. Usmiechnal sie do Bleysa i znow pociagnal z kieliszka. -Och, mysle, ze tak - o ile nie wydarzy sie cos nieoczekiwanego - zgodzil sie Bleys. - Jednak nie chce pan zostac Najstarszym tylko do nastepnych wyborow. Bedzie pan chcial w dlugosci sprawowania rzadow pobic Najstarszego Brighta. Co wiecej, w tej chwili Harmonia i Zjednoczenie zmagaja sie z brakiem funduszy. Co by bylo, gdyby obejmujac stanowisko, podpisal pan z Nowa Ziemia kontrakt na wynajecie od naszych planet piecdziesieciu tysiecy najemnych zolnierzy? Harmonia, na przyklad, moglaby wykorzystac te fundusze do uruchomienia nowego Zaworu, tak bardzo potrzebnego im jako dodatkowe zrodlo energii... McKae ostro wyprostowal sie na fotelu. -Oczywiscie! - wykrzyknal. - A panska planeta, Zjednoczenie, moglaby pozwolic sobie na pol tuzina potrzebnych im w tej chwili rzeczy! Jego twarz ulegla zmianie, choc cialo nadal utrzymal wyprostowane. -Ale czemu Nowa Ziemia mialaby zrobic cos takiego? - Uwaznie przygladal sie Bleysowi. -Dosc prosto - powiedzial Bleys. - Oczywiscie bedzie pan chcial sam to sprawdzic, ale tuz przed moim wyjazdem - wlasciwie byl to wrecz powod, dla ktorego wyjechalem i przybylem wprost do pana - dostalem wiadomosc, ze Gildie i Kluby Prezesow na Nowej Ziemi zawarly sojusz do wynajecia takiej wlasnie liczby najemnikow. Poniewaz Dorsajowie wynajmuja sie w tej chwili wylacznie jako oficerowie polowi czy sztabowi, a zreszta i tak sa zbyt drodzy, wiec taka ilosc wojska beda w stanie dostac tylko od nas. -A czemu Gildie i Kluby mialyby zrobic cos takiego? - zapytal McKae. -Wierze, ze moze miec z tym cos wspolnego moj cykl wystapien - wyjasnil Bleys. - Nie wiem, jak uwaznie panscy ludzie przygladali sie sytuacji na Nowej Ziemi, ale musi pan zdawac sobie sprawe, ze przewazajaca wiekszosc mieszkancow planety polaczyla sie pod kontrola bardzo poteznej organizacji nazwanej Podkowa. Podkowa zapewnila mnie - a wlasciwie zrobil to ich przywodca - ze jesli bede kontynuowal swoje przemowienia, zorganizuja sie jeszcze mocniej, efektem tego moze byc rewolucja. -Rewolucja... - wymamrotal McKae. -Tak - potwierdzil Bleys. - Ludzie tam maja powyzej uszu tego, co Gildie i Prezesi robili z nimi przez ponad stulecie. W konsekwencji sily, jakich potrzebowac beda rzadzacy by zostac przy wladzy, to przynajmniej piecdziesiat tysiecy najemnikow, a ktorych moga dostac tylko od nas. Jesli wygra pan wybory - od pana. McKae przygladal mu sie jeszcze przez chwile, potem wolno kiwnal glowa. Wyraz jego twarzy nie ulegl zmianie. -Jednak - powiedzial Bleys - wszystko zalezy od okolicznosci, z ktorych najwazniejsza jest to, czy wroce tam osobiscie. Wielokrotnie powtarzalem, ze jestem przeciwnikiem przemocy, ale pracownicy sluchaja tez innych moich slow. Mowiac w skrocie, jesli bede tam dalej przemawial, praktycznie pewne jest zagrozenie rewolucja, w takiej czy innej formie - chyba, ze Prezesi i Gildie maja dosc sily, by stlumic ja na wczesnym etapie. A stalo sie to bardzo wazne, poniewaz jak pan zapewne wie, Prezesi podpisali wlasnie porozumienie handlowe z Cassida na skale ogolnoplanetarna. McKae nie poruszyl sie, przygladajac mu sie w zamysleniu. -To jeden z tych szczesliwych zbiegow okolicznosci, trafiajacych sie raz na cale zycie - powiedzial cicho Bleys. - Dwa wydarzenia mogace kompletnie nie miec znaczenia, staja sie wazne, jesli sie je powiaze. To nie tak, ze takie rzeczy nie moga sie zdarzyc, albo sie nie zdarzaja - rzecz polega na przewidzeniu, ze moga sie wydarzyc i wykorzystaniu tego. Tak sie sklada, ze moje przemowienia tu i tam, moga stac sie kluczem do zaistnienia korzystnej sytuacji. Mialem nadzieje, ze zechce pan to wykorzystac. -A wiec zamierza pan zaraz wracac na Nowa Ziemie? - zapytal McKae. -Nie natychmiast, myslalem o powrocie tam po spedzeniu kilku tygodni na Harmonii. Zaraz potem bede mial do zalatwienia pewne sprawy na Cassidzie i Newtonie. Stworzy to wygodne interludium, podczas ktorego moze dojsc do wyboru pana na stanowisko Najstarszego. W miedzyczasie Dahno bedzie sie staral o wybor na moje miejsce z Izbie Zjednoczenia. Nie ma watpliwosci, ze wygra, jesli tylko bedzie chcial - jest znacznie bardziej lubiany niz ja. Wlasciwie gdyby nie jego pomoc, w ogole nie zajmowalbym tego stanowiska. Bleys umilkl. Cisza miedzy nimi przedluzala sie. -Coz, bedzie pan chcial to przemyslec. - Bleys wstal. -Poczekaj! - wykrzyknal McKae. Zaczal sie tez podnosic, ale uswiadomil sobie, ze dzieki roznicy wzrostu Bleys i tak patrzylby na niego z gory, wiec opadl z powrotem na miejsce. - To doskonaly pomysl. Oczywiscie, bede chcial to przemyslec w ciagu kilku dni. Ale jestem pewien, ze ostateczna decyzja bedzie pozytywna. Teraz wstal. -Za nasza wspolprace w przyszlosci. - McKae wyciagnal reke. Bleys uscisnal jego dlon. -Z calych sil - powiedzial. - Musze wracac. Rzucil okiem na niebo. - ...A jesli zostaniemy tu jeszcze troche, obaj zmokniemy. -To prawda. Niedlugo sie z panem skontaktuje - powiedzial McKae. Zostal w miejscu, podczas gdy Bleys odwrocil sie i wrocil do windy. Nie obejrzal sie. Bleys wyrzucil juz biskupa z umyslu i zastanawial sie teraz nad Dahno, ktory z pewnoscia nie bedzie zadowolony. Rozdzial 17 Dahno nie byl zadowolony. Jego dobry humor i optymizm, rownie duzy jak rozmiary fizyczne i sklonnosc do ogarniania wszystkich w poblizu jego emocjami - fakt, ktorego byl swiadom i niejednokrotnie z tego korzystal - w tej chwili gdzies zniknal. Bylo popoludnie tego dnia, w ktorym Bleys odbyl spotkanie z McKae'm, a Dahno, Bleys i Toni siedzieli razem w pokoju hotelowym w miescie oddalonym jakies sto dwadziescia kilometrow od Worthy, w apartamencie stanowiacym czesc kwatery glownej Bleysa na Harmonii. -To nie ma sensu i to z pol tuzina powodow! - mowil Dahno. Zerwal sie na nogi. - Jestem ci potrzebny, a jesli pojedziesz tam przed powrotem na Nowa Ziemie, jeszcze bardziej bedziesz mnie potrzebowal na Cassidzie i Newtonie. Nasze wybory odbeda sie zaledwie za kilka tygodni. Musialbym natychmiast wyjechac na Zjednoczenie i nie zobaczylbys mnie znowu az do podrozy na Newtona. I po co? Wszystko na pokaz. Moge startowac o to miejsce w Izbie, nie pokazujac sie nawet w naszym okregu wyborczym. Wiesz o tym. Chcesz tylko zrobic wrazenie na McKae'm. Jesli sie z toba polaczy, nie zrobi tego z powodu czegos, co robimy wspolnie. Nie mozesz zapomniec o czyms tak drobnym - to nie ma znaczenia! Bleys juz dawno zrezygnowal z tlumaczenia innym ludziom, ze nie istnialo nic tak drobnego, zeby nie mialo wplywu na historie, jesli sily historyczne to preferowaly. -A wiec co zamierzasz ze mna zrobic? - mowil Dahno. - Nie chodzi mi po prostu o mnie i moja pozycje na Harmonii. Zapewniam cie, mozesz sobie z tym sam poradzic. Ale co z moimi obowiazkami na Cassidzie i Newtonie? Zawsze pracowalismy razem: ty na widoku, a ja w kuluarach, przekazujac ci informacje o ludziach, dzieki czemu mogles efektywnie z nirni pracowac. -Juz wczesniej wyjasnilem ci, czemu - lagodnie powiedzial Bleys. - Przez wiekszosc czasu nie wiem, co dokladnie bede robil. Nieustannie pracuje z ludzmi i spoleczenstwami. Musze na biezaco rozwijac sie i dostosowywac. -Musisz miec jakies plany - stwierdzil Dahno. -Nie takie, ktorych bylbym na tyle pewien, zeby je oglosic - odpowiedzial Bleys. - Zalozmy, ze kiedy dorastalem na farmie Henry'ego, na horyzoncie majaczylaby odlegla, niewyrazna gora i powiedzialem sobie, ze ktoregos dnia do niej dojde. Ale kiedy wreszcie mialem szanse, odkiylem, ze nie mam map. Wiec po prostu ruszylem w strone gory, po drodze omijajac napotkane przeszkody. Przerwal. Dahno przestal krazyc i stal sluchajac. Moze tym razem... Bleys mowil dalej. -Jak dlugo jestem w stanie dostrzec przed soba gore, wiem, ze sie do niej zblizam i ktoregos dnia do niej dotre. Improwizuje. Oczywiscie, wolalbym zatrzymac cie przy sobie, ale w tej chwili wierze, ze bardziej potrzebny jestes na Zjednoczeniu. -Przynajmniej moglbys mi udzielic jakichs wyjasnien w sprawie powiazan miedzy tym interesem z McKae'm i moimi wyborami! -Rzecz w tym, ze chce abys mial w kieszeni mandat w Izbie z okregu Henry'ego, kiedy McKae oglosi, ze wybiera mnie na Pierwszego Starszego, jesli sam zostanie Najstarszym. Dahno poteznie wzruszyl ramionami, podszedl do swojego dryfu i opadl na niego. Bleys rowniez usiadl. Popatrzyli na siebie nawzajem. -W porzadku - powiedzial Dahno. Nieoczekiwanie usmiechnal sie. - Widze, w jaki sposob moge ci sie przydac w Izbie, gdy bedziesz Pierwszym Starszym. Ale jak planujesz poradzic sobie beze mnie na Cassidzie i Newtonie? -Cassida i Newton - w zamysleniu powtorzyl Bleys. - To niezwykla sytuacja. Newton zdryfowal w strone prze kazywania prawie wszystkiego, co stworza w swoich laboratoriach badawczych do centrow rozwojowych na Cassidzie. A Cassida sprzedaje wiekszosc rozwinietych informacji na Nowa Ziemie, gdzie przeksztalca sie je w produkty masowego uzytku i technologie produkcji sprzedaje na wszystkie pozostale Mlodsze Swiaty. -Nic w tym nowego - stwierdzil Dahno. - To powszechnie znany fakt. -Tak, ale kluczowy jest przeplyw kredytu miedzygwiezdnego miedzy tymi trzema swiatami. Doszlo do sytuacji, w ktorej wszystkie trzy sa od siebie nawzajem zalezne, tworza lancuch. Teraz znaczaca zmiana na jednym z nich moze zerwac powiazania i zrujnowac finansowo wszystkie trzy. -To prawda - potwierdzil Dahno - a grozba takiej sytuacji moglaby umozliwic kontrole nad nimi. Ale powiedz mijeszczejedno. Czy wszystko to zmierzawstrone umieszczenia Innych, tak jak ich stworzylem - pomimo wszelkich zmian i dodatkow z twojej strony - u szczytu wladzy? -Tak - odpowiedzial Bleys. - Mam na mysli "wszedzie". Ale nie "w miare mozliwosci". -A wiec dobrze. Ale bede cie w tym pilnowal... - slowa Dahno zostaly przerwane przez dzwiek interkomu. Odezwal sie glos Henry'ego: -Jest tu Barbage - powiedzial Henry. - Chce sie z toba spotkac. Spytalem o powod, na co odpowiedzial, ze ma dla ciebie wazne wiesci. -Przyslij go - odpowiedzial Bleys, pozwalajac, by mikrofon systemu komunikacji Henry'ego wylapal jego glos ze srodka pokoju. - Wlasciwie, to przyprowadz go osobiscie. Chcialbym, zebys uslyszal, co ma mi do powiedzenia. -Za chwile tam bedziemy - zabrzmial glos Henry'ego. -Wyjezdzam na Zjednoczenie - oznajmil Dahno i wyszedl z pokoju. Zaledwie kilka chwil pozniej jedne z drzwi rozsunely sie i w towarzystwie Henry'ego przeszedl przez nie Barbage. -Usiadzcie - zaprosil ich Bleys i obaj zajeli miejsca na dryfach, Barbage z cieniem drapieznego usmiechu na waskich wargach. Twarz Henry'ego nie zdradzala zadnych emocji. Barbage mial ze soba mala walizeczke i byl jak zwykle nienagannie ubrany w czarny mundur ze srebrnymi insygniami kapitana milicji na kolnierzu oraz umieszczona nad lewa kieszenia plakietka z napisem "Zjednoczenie". Mogla ona stanowic jedynie znaczek identyfikacyjny, jako ze pochodzenie z drugiej z Zaprzyjaznionych planet nie sprawialo roznicy ani w jego randze, ani wladzy na Harmonii. -I coz, Amyth? - odezwal sie do niego Bleys. -Wielki Nauczycielu - powiedzial Barbage. - Mam dla ciebie wiesci o Halu Mayne. -Doprawdy? - odpowiedzial Bleys i natychmiast pozalowal sladu ozywienia, ktory przedostal sie do jego glosu. Dopilnowal, by wyraz twarzy zdradzal jedynie uprzejma obojetnosc. -Tak. Przybywajac na Harmonie, uzyl dokumentow i nazwiska Howarda Beloved Immanuelsona, figurujacego w naszych kartotekach jako dysydent i bandyta. To pozwolilo nam wysledzic go z powrotem na Coby i znalezc zapis o osobie pracujacej tam pod nazwiskiem Tada Thornhilla. Thornhill opuscil kopalnie tuz przed tym, jak Immanuelson przybyl na Harmonie i dolaczyl do oddzialu bandytow, z ktorym teraz przebywa. -Byl tu widziany? - zapytal Bleys. -Tak - odpowiedzial Barbage. - Miedzy innymi przez ciebie, Nauczycielu. W Barbage'u nie widac bylo zadnego szczegolnego triumfu, a Bleys nie zmienil ani na jote wyrazu twarzy czy tonu glosu. -Tak, mowiles mi juz o tym, kapitanie - stwierdzil Bleys. - Kiedy pojechalem wyglosic przemowienie w Cytadeli, a lokalne wladze chcialy zaimponowac mi, przepedzajac przede mna schwytanych wiezniow. Z tego co pamietam, wyglosilem mowe, a potem poprosilem o uwolnienie ich. -Tak bylo, Nauczycielu. -I mowisz mi teraz, ze Hal Mayne byl jednym z tych wiezniow? - Bleys uniosl dlon, by opoznic na chwile odpowiedz Barbage'a. Rzucil okiem na Toni. - Nie bylo cie tam ze mna Toni, prawda? -Nie. Bylam na Harmonii, ale wyslales mnie, zebym przygotowywala przemowienia. -Twierdzisz, ze byl jednym z nich? - powtorzyl pytanie Bleys. - Podczas lat spedzonych w kopalniach Coby musial wyrosnac na mezczyzne. A jednak... -Wyrosl - potwierdzil Barbage. - Byl wtedy... - zawahal sie, co bylo dla niego raczej nietypowe - byl wtedy prawie tak wysokijak ty, Nauczycielu. Ale przypuszczam, ze stal na tylach grupy wiezniow i zgial kolana, by nie ujawniac swojego wzrostu. Bleys pokiwal glowa. -W kazdym razie - mowil dalej Barbage - zapisy wykazuja, ze Howard Beloved Immanuelson byl jednym z mezczyzn w pokoju, gdzie przemawiales do wiezniow. Jak moze wiesz, na Coby istnieje powszechna zmowa miedzy wlascicielami kopaln i wynajmowanymi przez nich pracownikami. Zdarza sie falszowanie znakow umozliwiajacych identyfikacje, takich jak obrazy siatkowki oka czy sekwencje DNA, by ukryc prawdziwa tozsamosc wynajmowanych pracownikow. -Tak blisko! - powiedzial do siebie Bleys. - Tak blisko... nic nie podejrzewalem! -Jednak wiemy, gdzie jest teraz - powiedzial Barbage, a tym razem jego glos zdradzil slad emocji. - Wiemy, do jakiego oddzialu rewolucjonistow dolaczyl i w tej chwili lokalna milicja sadzi, ze zna polozenie tego oddzialu. Przyszedlem powiedziec ci o tym i dowiedziec sie, czy zyczysz sobie byc swiadkiem schwytania go. Bleys zmarszczyl czolo. -Ile czasu by to wymagalo? - zapytal. -To tylko kwestia godzin, Nauczycielu - stwierdzil Barbage. - Jesli pozwolisz mi pokazac... Juz wstal i otwieral przyniesiona ze soba walizeczke. Wyjal z niej mape, odlozyl walizke na bok i rozejrzal sie w poszukiwaniu stolu, na ktorym moglby rozlozyc mape. Dostrzegl go i spojrzal przez ramie na Bleysa. -Jesli zechcesz spojrzec, Nauczycielu. Bleys wstal i podszedl, spogladajac na mape. -Jak widzisz - odezwal sie Barbage - tu znajduje sie Nowa Samarkanda, w ktorej przebywamy, a to podnoza gor, jakies dwiescie kilometrow na polnoc od nas. W tej chwili wlasnie na granicy tego pasma gorskiego znajduje sie oddzial Rukh - przywodca oddzialu jest kobieta o nazwisku Rukh Tamani - a zeby oddac Szatanowi sprawiedliwosc, milicja Harmonii ostrzegla mnie, ze jest ona ostroznym i wprawnym partyzantem, od dawna przewodzacym bandyckim akcjom. Jak dlugo jej oddzial pozostawal gleboko w gorach, trzeba bylo dwoch lub trzech kompanii milicji, by miec pewnosc ich schwytania. Ale w tej chwili sa niemal na otwartym terenie. Bleys pokiwal glowa. -Jednak - mowil dalej Barbage - musieli w koncu zblizyc sie do cywilizacji po zaopatrzenie. Zwlaszcza jedzenie, amunicja i czesci zapasowe do zuzytej broni. Lubia uzupelniac wszystkie zapasy podczas jednej, szybkiej wyprawy. W efekcie lokalny dowodca milicji w tym dystrykcie jest w tej chwili u podnozy gor - widzisz obszar oznaczony na czerwono? -Tak - potwierdzil Bleys. -To jego okreg. W teorii jego wladza siega az do gor, tak daleko jak zechce sie zapedzic w poszukiwaniu kryminalistow. Ale tak naprawde jedyne obszary, jakie moze poddawac ciaglej kontroli, to przedgorze i przylegajace do niego farmy. -To niewiele - odezwala sie Toni. Barbage spojrzal w jej kierunku. Zawahal sie, otwarl usta, znow je zamknal i odwrocil sie z powrotem do Bleysa. -To zadanie, do ktorego skierowala go kwatera glowna milicji - powiedzial do niego. Znow zwrocil sie ku mapie. -Znalazl oddzial Rukh tuz za pierwszymi wzniesieniami i stopniowo przemieszczal swoich ludzi, zeby ich otoczyc. Mozemy wziac pojazd atmosferyczny i byc tam w niecala godzine. Potem bedzie to tylko kwestia przygladania sie przez godzine, najwyzej dwie, kiedy bandyci zostana otoczeni i doprowadzeni przed ciebie. Moze bedziesz w stanie wylowic z nich Hala Mayne i zabrac go tu ze soba, jesli takie jest twoje pragnienie. Ale powinnismy wyruszyc natychmiast. Pojazd milicyjny juz czeka. Przez chwile Bleys przygladal sie Barbage'owi. -W twoich ustach brzmi to jak cos zdumiewajaco prostego, Amyth - powiedzial. - Masz tyle wiary w tego lokalnego dowodce? -Bardziej ufalbym wlasnym oddzialom, gdybym mial pozwolenie na sprowadzenie ich tu ze Zjednoczenia - wybacz, ze o tym wspominam, Nauczycielu - stwierdzil Barbage. - Ale dowodca - major milicji, tak przy okazji - na tej planecie jest uwazany za godnego zaufania. Wie rowniez, ze jest to sprawa najwyzszej wagi. Obiecuje ci, ze bedzie bardzo uwazal, by nie popelnic bledu. Jesli mowi, ze otoczyl oddzial Rukh Tamani i jest gotow go rozbic, sklaniam sie, by mu wierzyc. -W porzadku - powiedzial Bleys. - Pojade. -Polece z toba - Toni wstala z miejsca, a Bleys odwrocil sie do niej. -Moze byc - stwierdzil. - Henry, chyba nie ma sensu, zebys lecial z nami. Mysle, Amyth, ze Antonina Lu moze do nas dolaczyc. Moja peleryna jest dostatecznie szeroka dla nas obojga. Barbage powstrzymal sie przed powiedzeniem tego, co cisnelo mu sie na usta w reakcji na nagle oswiadczenie Toni. -Oczywiscie, Nauczycielu - powiedzial. - Twa peleryna jest dosc szeroka, by oslonic kazdego. Rozdzial 18 Ich pojazd atmosferyczny z czarnymi insygniami milicji, ostro odcinajacymi sie od srebrnych, blyszczacych w popoludniowym sloncu bokow, poniosl ich przez chmury i krotki deszcz, osiadajac na obsianym polu jakies dwadziescia metrow od wylozonej kamieniami drogi, na ktorej dyskutowalo wlasnie kilku oficerow lokalnej milicji. Opuszczajac statek, musieli przejsc przez pole, miazdzac drobne zielone kielki wylaniajace sie wlasnie z czarnej od deszczu gleby - na tej wysokosci wciaz jeszcze panowala wiosna - by zblizyc sie do mezczyzn w czarnych mundurach, ze srebrnymi insygniami oficerskimi. Nie mieli mozliwosci unikniecia miazdzenia roslin, a Bleys czul sie jak morderca, wiedzac z lat swojej mlodosci na farmie Henry'ego, ile musiala znaczyc dla siejacego ziarna farmera kazda z tych roslinek. Jako chlopiec, na farmie Henry'ego, pomagal podczas letnich zasiewow budowac namiociki z szerokich lisci lokalnych roslin, oslaniajac kazda z sadzonek przed palacymi promieniami Epsilon Eridiani. Terazjednak dotarli na droge, gdzie Bleys zostal bardzo wylewnie powitany, w przeciwienstwie do ostroznej rezerwy, z jaka traktowano Barbage'a. Dowodzacy tu major, jedyny oficer starszy stopniem od Barbage'a, byl niskim mezczyzna o szerokich ramionach i zaczatkach pekatego brzucha. Wygladal, jakby w mlodosci byl nie tyle atletyczny, co mial dosc sily, by przekonac wiekszosc otoczenia do zostawienia go w spokoju. Mowil lekkim barytonem, ostrym i pelnym autorytetu. -Przykro mi, Nauczycielu - odezwal sie - ale musielismy zaczac zamykanie okrazenia bez ciebie. Zauwazylismy, ze oddzial Rukh Tamani zaczyna sie nam wyslizgiwac, cofajac glebiej w gory. Musielismy ruszyc na nich, kiedy jeszcze bylo to mozliwe. -Schwytaliscie ich juz? - ostro zapytal Barbage. Pomimo istniejacej miedzy nimi formalnej roznicy rangi, odezwal sie jak przelozony do podwladnego. Major nie spojrzal na niego, dalej kierujac wzrok w strone Bleysa. -Coz, niezupelnie - powiedzial do niego. - Ale powinnismy ich miec juz niedlugo. Stali razem na wylozonej kamieniami drodze w goracych promieniach slonca, czekajac; niewielka grupka ludzi w postaci majora, kilku oficerow pomocniczych, Barbage'a, Toni i Bleysa. Na niebie pozostalo juz tylko kilka malych, luznych chmur i powietrze szybko sie ogrzewalo. Toni zdjela swoja polowa kurtke. Ubrala sie odpowiednio do wyjazdu w teren i ewentualnego wypadu wlas: wysokie buty, plowe spodnie, jasnobrazowakoszule i chuste zawiazana wokol szyi. Kurtka, stanowiaca oslone zarowno przez deszczem, jak i ewentualnymi kolcami i ostrymi galazkami, miala kolor glebokiego, rudawego brazu - nazywanego z nieznanych n a Nowych Swiatach powodow "kordowanem". Bleys wyczuwal delikatny powiew - zupelnie nie unoszacy pylu - wiejacy ze zboczy po prawej stronie, wznoszacych sie coraz dalej i gesto porosnietych dojrzalymi odmianami osiki, brzoz i sosen. Miedzy podstawa zbocza i droga, znajdowalo sie pole sluzace za ladowisko ich pojazdowi, a po drugiej stronie drogi dalsze uprawne tereny, rowniez mocno podeptane przez buty milicjantow dochodzacych do drogi z innego statku latajacego. Poza nim Bleys widzial wiecej pol i znieksztalcone upalem, odlegle szczyty gor. Z kilkoma oficerami rozmawiajacymi spokojnie na drodze, moglaby to byc spokojna, nawet przyjemna scena. A jednak musieli tu byc rowniez uzbrojeni szeregowcy, otaczajacy w lesie czlonkow bandyckiego oddzialu. Na Zjednoczeniu tez istnialy tego rodzaju grupy rewolucjonistow, ale Bleys nigdy nie mial z nimi zadnego kontaktu. Skladaly sie z niezlomnych czlonkow zakazanych Kosciolow i osob nazwanych kryminalistami i terrorystami, choc wiekszosc z tych ostatnich - co bylo publiczna tajemnica - stanowili ludzie wygnani poza granice prawa przez niezbyt uczciwe wykorzystanie go przez jakies potezne osobistosci czy grupy nacisku. Ogolnie rzecz biorac, bandyci na Zjednoczeniu domagali sie calkowitego obalenia rzadow; bez watpienia tak samo bylo na Harmonii. Bleys pomyslal sobie, ze nie zaszkodziloby upewnic sie co do zebranych tu oddzialow. -Gdzie sa twoi ludzie? - zapytal majora. Ten kiwnal glowa w strone zboczy. -W lesie, otaczajac oddzial i zaciesniajac okrazenie. Zanim zaatakujemy, sprobujemy wyploszyc ich na otwarty teren. Wlasciwie zaraz powinienes uslyszec strzaly z karabinow rakietowych i moze z broni energetycznej. Czekali. Rzeczywiscie, po okolo dziesieciu minutach od strony lasu dobiegly ich brzeczace i swiszczace odglosy strzelajacych karabinow rakietowych. Potem nastapila cisza i znow, spora dawka halasu z broni energetycznej - nie karabinu, jak zauwazyl Bleys. Strzal z karabinu energetycznego trwal dluzej. Jesli chodzi o rakietowce, nie bylo mozliwosci okreslenia, ile z nich nalezalo do bandytow, a ile do milicji. Karabiny rakietowe... kazdy farmer na Zjednoczeniu trzymal je do zwalczania powszechnej plagi lokalnej odmiany krolikow i na rzadkie okazje upolowania grubszej zwierzyny. Bez watpienia tak samo bylo tu, na Harmonii. Ale karabiny mogly zostac uzyte rowniez jako grozna bron, nie tylko do polowan na zwierzyne. Chwile pozniej na krawedzi lasu pojawily sie czarne mundury milicjantow, wychodzacych na pole. Kilka tuzinow milicjantow otaczalo zaledwie trzy postacie mezczyzn, niezupelnie obdartych, ale odzianych w rzeczy bez watpienia wielokrotnie latane i prane. Wiezniowie byli prowadzeni w kierunku stojacego na drodze majora i pozostalych oficerow. Z bliska zaczeli wygladac, jak ojciec z synami. Wszyscy byli mniej wiecej tego samego wzrostu, mieli takie same, ciemne wlosy, szczuple ciala i waskie, opalone twarze oraz podobne rece, wydajace sie zbyt wielkie w stosunku do reszty. Po dojsciu do drogi, ich wzajemne powiazania staly sie oczywiste. Najstarszy z nich mial okolo czterdziestki, a we wlosach i zaczatkach brody widac bylo poczatki siwizny. Z pozostalej dwojki starszy mogl miec okolo dwudziestki, z podobna, ale ciemna szczecina - natomiast trzeci wygladal na nie wiecej niz szesnascie lat. Wszyscy zdradzali korzenie siegajace polnocnej Europy na Starej Ziemi. Twarze mieli calkowicie pozbawione wyrazu. -Przykro mi, sir - odezwal sie porucznik dowodzacy milicjantami poganiajacymi wiezniow. Mowil wprost do majora, ignorujac Bleysa i Toni, stojacych razem z dowodca - ale wiekszosc z nich uciekla w nocy. Znalezlismy w lesie slady po obozowisku sporej grupy. -Jakie slady? - wybuchl najstarszy z trojki wiezniow. - To nasze lasy. Ja i moi chlopcy znamy tu kazdy kat. Jesli bylyby tam jakies slady, widzielibysmy je. Nic takiego nie ma. On to wszystko sfalszowal! -Zamknij sie! - odezwal sie najblizej stojacy sierzant, uderzajac mezczyzne lokciem w zoladek. Nie wyprowadzil ciosu ze szczegolna sila, ale wystarczajaco mocno, by zgiac farmera i pozbawic go oddechu, uniemozliwiajac mu mowienie. -Jesli pan pozwoli, sierzancie - odezwal sie major - nie chcemy tu niczego takiego. Bleys zauwazyl, ze w jego glosie brzmiala obludna prawosc, jakby az nadto swiadom byl obserwujacych go Bleysa i Toni. -Nic ci nie przyjdzie z klamstw - kontynuowal major tym samym tonem do wieznia, ktoremu wlasnie udalo sie odzyskac oddech. - Porucznik ma lepsze rzeczy do robienia, niz chodzenie po lasach i fabrykowanie dowodow. -Hah! - odezwal sie mezczyzna. - Jakby jakis milicjant zawahal sie kiedys przed czyms takim... Ten sam sierzant, ktory go wczesniej uderzyl, znow sie zblizyl, a mezczyzna odsunal sie od niego. Ale sierzant tym razem tylko zamarkowal uderzenie. -Prosze mi powiedziec, poruczniku - powiedzial major zamyslonym glosem - zmierzyl pan rozmiar sladow tej trojki? Znalazl pan ich slady zmieszane ze sladami tych, ktorzy juz odeszli? -Wszedzie miedzy nimi, sir - odpowiedzial porucznik. Major westchnal. -A wiec mysle, ze nie ma co do tego watpliwosci - stwierdzil, unoszac na chwile wzrok ku niebu, jakby szukajac jakichs wskazowek od wyzszej instancji. - Najwyrazniej stanowia czesc grupy. Tylna straz pozostawiona by sprawdzic, kto pojdzie za ich przyjaciolmi. Zwrocil sie z powrotem do starszego mezczyzny. -Czy nie dlatego wlasnie zostala tu wasza trojka? - zapytal. - Mowcie prawde, uwzglednie to. -Za nikim nie zostalismy! - trzasnal najstarszy z trojki. - Zawsze tu mieszkalismy! -No coz - cierpliwie powiedzial major - a wiec to wy musieliscie strzelac do moich ludzi. - Spojrzal na porucznika. - Czy tak, poruczniku? -Calkowicie, sir. Odderly dostal kilkoma pociskami. Nic powaznego. Kompanijny sanitariusz wyciagnie je podczas drogi powrotnej. Ich bron nie byla zbyt celna. -Pokazcie mi ja - zazadal dowodca. Przyniesiono mu dwa karabiny rakietowe i cztery noze mysliwskie. - Zadna z nich nie nalezy do nas! - odezwal sie starszy z chlopcow - poza scyzorykami, sa Jeda i moje! -Nie znalezliscie pistoletu energetycznego? - major zapytal porucznika. -Nie, sir - odpowiedzial zapytany. - Musieli go ukryc. Mam wyslac ludzi na dokladniejsze poszukiwania? -Nie - odpowiedzial major. - Na pewno maja tu gdzies dobrze zamaskowane kryjowki. Strata czasu - spojrzal na slonce - a powoli zbliza sie wieczor. Zreszta i tak nie potrzeba nam dodatkowych dowodow. Zrobil krok do przodu, wysuwajac sie przed grupe, dzieki czemu mogl spojrzec wzdluz drogi, na rosnacy nieopodal wiaz. -To drzewo ma odpowiednia galaz - stwierdzil. - Mozecie go uzyc. Najwyrazniej milicjanci mieli line, jako ze natychmiast skierowali wiezniow w strone wspomnianej przez majora galezi. Kiedy umieszczono wokol ich szyi petle, najstarszy spojrzal na stojacych obok synow. Wyraz twarzy zadnego z nich nie ulegl zmianie, choc najmlodszy wyraznie pobladl. -Jestesmy w rekach Boga, moj synu - powiedzial starszy mezczyzna. Bleys uslyszal ciche, nagle westchniecie ze strony Toni. -Oni ich nie powiesza! - powiedziala cichym glosem. -Nie - odpowiedzial Bleys. Uniosl glos. -Majorze! - powiedzial. Major odwrocil sie i spojrzal na niego. Bleys skinal ku niemu, cofajac sie i odchodzac kilka krokow, tak by oficer podchodzac do niego, wydostal sie z zasiegu sluchu reszty stojacych w grupie milicjantow. Podobnie jak u wiezniow, wyraz twarzy majora nie zmienil sie, gdy stanal przed Bleysem. -Nie powiesi pan tej trojki - powiedzial Bleys niskim, cichym glosem. Spojrzal w dol, na znajdujaca sie teraz blisko twarz tamtego i poczul w zoladku dziwne uklucie. Wrocilo do niego wrazenie dzikosci. Twarz majora nie zmienila sie, ale jego brazowe oczy, ocienione daszkiem czapki, nabraly nagle zoltego odcienia. -Jesli pan to zrobi - mowil dalej Bleys, slyszac swoj jak zwykle spokojny glos i czujac, ze ani odrobine nie zmienil wyrazu twarzy pomimo szalejacych w nim poteznych emocji - dopilnuje, by w ciagu kilku miesiecy albo nawet tygodni, trafil pan pod sad wojenny, gdzie pozbawia pana rangi i wyrzuca z milicji - a moze nawet powiesza. Przez chwile panowala cisza, podczas ktorej ich oczy byly utkwione w sobie nawzajem. Potem major odwrocil sie gwaltownie, stajac twarza w strone topoli i wiezniow. Cala trojka stala juz pod galezia, z linami przerzuconymi przez nia, z tylu czekali milicjanci, gotowi do wykonania egzekucji. -Poruczniku! - krzyknal major. Porucznik uniosl reke, by powstrzymac dalsze dzialania milicjantow gotowych do pociagniecia za sznury. -Sir! - zawolal. -Wypuscic ich - rozkazal major. - Uwolnic ich! -Sir? - jeszcze raz zawolal porucznik, ochryplym glosem. -O co chodzi? - major zawolal z wsciekloscia. - Nie potraficie zrozumiec wydanego rozkazu? -Tak jest, sir. Natychmiast, sir - odpowiedzial porucznik. Odwrocil sie do czekajacych z linami milicjantow i zaczal do nich pospiesznie mowic. Konce lin sciagnieto z galezi, a z karkow wiezniow zdjeto petle. Ci staneli przez chwile bez ruchu, wpatrujac sie w Bleysa i majora. Potem, na znak najstarszego, wszyscy ruszyli przez pole w strone lasu pokrywajacego zbocze. -Zaczekaj tu - Bleys powiedzial do Toni i ruszyl za nimi. Kiedy zobaczyli, ze idzie ich sladem, rzucili sie biegiem i natychmiast znikneli w cieniach okrywajacych krawedz lasu. Bleys szedl dalej, nie spieszac sie. Za soba slyszal wydawane milicjantom rozkazy. Dotarl do linii drzew i wkroczyl w nagly chlod cienia, okrywajacego go niczym drugi plaszcz. -To wystarczy - rozlegl sie kobiecy glos; zatrzymal sie. Wszedl w las nie glebiej niz na pol tuzina swoich dlugich krokow. Drzewa, dzieki gestym lisciom odcinaly praktycznie cale swiatlo sloneczne, nie dopuszczajac do rozwiniecia sie nizej zadnych krzewow, wiec las na zboczu mial w sobie cos z parku. Dodatkowo, wejscie w mrok silnie utrudnilo mu widzenie, dopoki oczy nie dostosowaly sie do nowych warunkow. Minela sekunda czy dwie, zanim udalo mu sie dostrzec mowiaca do niego osobe. Jej obraz z wolna wyostrzal sie, wygladajac jak duch wylaniajacy sie z pustki. Byla szczupla, mloda kobieta, nie tak wysoka jak Toni, ale wyzsza niz przecietna. W noszonym przez nia stroju polowym wygladala na masywniejsza, niz prawdopodobnie byla. Miala na sobie gruba kurtke, robocze spodnie i buty - wszystko w ciemnym kolorze - przez co zdawala sie stapiac z mrokami lasu. Na jej lewym biodrze wisiala ciezka kabura z zapieta klapka oslony, ukazujac wystajaca do przodu kolbe pistoletu energetycznego. W prawej rece trzymala karabin iglowy, dzieki niewielkiej masie latwo dajacy sie utrzymac jedna reka, z lufa skierowana w jego strone. Tak jak go teraz trzymala, z oparciem na biodrze, w kazdej chwili mogla wystrzelic za delikatnym nacisnieciem na spust. Na tak niewielka odleglosc, rozszerzajaca sie chmura igiel nie mogla nie trafic. Obie bronie rowno balansowaly sie na jej biodrach, jakby od dawna byla przyzwyczajona do ich noszenia. Nie mial watpliwosci, ze nie byla lokalnym farmerem, jak trojka, ktorej wlasnie ocalil zycie. Jednak to nie tyle ta roznica przykula jego uwage, co widok jej twarzy i dloni. Miala czarna skore i byla piekna, stanowila najpiekniejsza kobiete jaka kiedykolwiek widzial. Jej twarz wyrzezbiona byla przez delikatne kosci okryte delikatna skora, a trzymajace kolbe karabinu palce byly dlugie, szczuple i absolutnie profesjonalne w swoim uchwycie. Skierowany na niego wzrok byl rownie niezmienny, co u Henry'ego. Emanowaly z niej inteligencja i autorytet, ale bylo w niej jeszcze cos, cos ponad fizycznosc, wrazenie poswiecenia, pewnosci - i unikalnosci, mogacej byc wynikiem odwagi albo nawet czyms w rodzaju poteznej inspiracji, podobnej do Bleysowego marzenia o przyszlosci. -Co powiedziales majorowi, ze ich uwolnil? - zapytala. Miala czysty i przyjemny glos, jednak nie zabarwialy go zadne emocje, mowila jak ktos majacy prawo do uzyskania odpowiedzi. -Powiedzialem mu, ze ich smierc kosztowalaby go wiecej, niz bylo to dla niego warte - odpowiedzial Bleys. - W skrocie. -Czemu? -Nie bylo potrzeby ich wieszac - odpowiedzial. -Nie, nie bylo - powiedziala. - Kim jestes? -Bleys Ahrens - a kiedy zdawala sie nie rozpoznac go, ani w zaden sposob zareagowac, dodal - niektorzy ludzie nazywaja mnie "Wielkim Nauczycielem", choc nie ja wymyslilem ten tytul i nigdy sam go nie uzywalem. Ale do moich zasad nalezy pozwalanie ludziom, by nazywali mnie jak chca, dobrze czy zle. -Tak - powiedziala. - Teraz pamietam, ze o tobie slyszalam. Coz, dziekuje ci za to, co zrobiles dla rodziny Heislerow - Jamesa i dwoch chlopcow, Daniela i Jedediacha. Zaden z nich nie mial nic wspolnego z naszym oddzialem. Przerwala na chwile. -Najlepiej bedzie, jesli odwrocisz sie teraz i odejdziesz. -Poczekaj! - wykrzyknal Bleys. - Jestes dowodca oddzialu, na ktory polowala milicja, prawda? Rukh Tamani? Jego oczy na tyle przystosowaly sie juz do ciemnosci, ze udalo mu sie dostrzec delikatny usmiech na jej wargach. -Nie bede zaprzeczac - stwierdzila. - Idz juz. -Poczekaj. - Bleys uniosl dlon, by jeszcze na kilka chwil powstrzymac ja przed odejsciem. - Czy masz w swoim oddziale kogos o nazwisku Hal Mayne - Howarda Immanuelsona? -Idz! - powiedziala Rukh Tamani. Zrobila krok w tyl i w bok, tak ze natychmiast zniknela mu z pola widzenia za grubym pniem drzewa, obok ktorego stala. Plynna naglosc jej ruchu sprawila, ze zdala sie rozplynac w powietrzu. Bleys odwrocil sie i odszedl. Kiedy wrocil na swiatlo slonca, zauwazyl, ze milicja uformowala juz podwojny szereg i zaczynala ladowac sie do ciezarowek, ktore dowioza ich do koszar, podczas gdy ich oficerowie dotra do bazy droga lotnicza. Major i Toni stali, czekajac przy otwartych drzwiach statku Barbage'a, a kiedy sie do nich zblizal, Toni uwaznie mu sie przygladala. Major tez patrzyl, ale nic nie powiedzial. Tylko jego oczy, jak Bleys zauwazyl, kiedy znalazl sie juz dostatecznie blisko, wciaz mialy w sobie delikatna zolc, ktora pojawila sie, gdy przedstawil mu ultimatum. -A wiec dobrze - odezwal sie major glosem pozbawionym emocji, kiedy Bleys podszedl do nich. Odwrocil sie od wejscia i ruszyl przez pole do wlasnego statku. - Zegnam cie, Nauczycielu. Rozdzial 19 - Jest pan polaczony z biskupem McKae - zabrzmial cieply, kobiecy glos. - Czy mozemy cie zobaczyc, Bleysie Ahrens? -To nie jest konieczne - stwierdzil Bleys. - Bez watpienia dysponujecie wzorem mojego glosu, ktory juz zweryfikowaliscie i wiecie z kim rozmawiacie. Aby zapobiec nagraniu obrazu, moj ekran wizyjny pozostanie wylaczony i sadze, ze ten po waszej stronie rowniez. Bleys siedzial sam w anonimowej publicznej kabinie komunikacyjnej w porcie kosmicznym w Cytadeli na Harmonii. Pomieszczenie mialo rozmiary szafy, ledwie mieszczac w srodku krzeslo. Na zielonej scianie przed nim umieszczono ekran wizyjny, w tej chwili anonimowo szary i szczeline ponizej, przeznaczona na wsuniecie identyfikatora albo kredytu na pokrycie kosztow polaczenia. Bleys zignorowal szczeline. Jego glos zostal automatycznie zarejestrowany w Wydziale Komunikacji Harmonii, podczas jego pierwszej wizyty na tej planecie. W konsekwencji mogl oplacic to polaczenie - ale zaistnialby zapis tej oplaty. Polaczenia oplacane przez dzwoniacego gotowka byly anonimowe, ale poszedl jeszcze krok dalej w strone anonimowosci, zamawiajac polaczenie na koszt odbiorcy, jako ze w swietle prawa w ogole nie rejestrowano tozsamosci i lokalizacji osob skladajacych takie zamowienia. Tak jak sie Bleys spodziewal, ze strony McKae nie wahano sie dlugo nad przyjeciem polaczenia. Rowniez zgodnie z jego przewidywaniami, ekran pozostal szary i anonimowy. McKae z pewnoscia tez nie mial zwyczaju pokazywac twarzy w tego rodzaju rozmowach. Po jego ostatnich slowach na drugim koncu linii zapadla na chwile cisza, po czym rozbrzmial cieply i entuzjastyczny glos McKae. -No prosze! Co za zbieg okolicznosci - zamierzalem dzisiaj do pana dzwonic, gdzies po poludniu. -Po poludniu nie bedzie mnie na planecie - stwierdzil Bleys. -Wyjezdza pan tak szybko? -Bylem tu dziesiec dni i dokonalem osmiu wystapien - powiedzial Bleys. - Obawiam sie, ze zaczyna mi brakowac czasu, wiec odlatuje. Zreszta, mysle, ze zrobilem dla pana wszystko, co moglem. -Tak - po krotkiej chwili odpowiedzial McKae. - Slyszalem panskie mowy. Oczywiscie mogloby byc jeszcze lepiej, gdybym mogl powiedziec wprost o mozliwosci wynajecia od nas wojska przez Nowa Ziemie. -Wciaz nie jest przesadzone, czy do tego dojdzie - stwierdzil Bleys. - To jedna z przyczyn, dla ktorych sie spiesze. Po drugiej stronie znow nastapila chwila przerwy. -Oczywiscie - odpowiedzial McKae. - Coz, powstrzymywalem sie z oswiadczeniem w sprawie wyznaczenia pana na Pierwszego Starszego, aby nie wydawac sie zbyt przekonanym o zwyciestwie tak wczesnie w kampanii. Jednak skoro pan wyjezdza, chyba lepiej bedzie, jesli zrobie to w dzisiejszym przemowieniu. -Rzeczywiscie - zgodzil sie Bleys. - Oczywiscie nie bedzie mnie tu, zebym mogl to uslyszec, ale przeczytam zapis panskiej mowy za kilka dni, gdy bede juz na Cassidzie. Bede tego oczekiwal. Poczekal na odpowiedz McKae. -Coz, a wiec powodzenia - niemal natychmiast odpowiedzial McKae. - Gratulacje, Pierwszy Starszy. -Gratulacje, Najstarszy - odpowiedzial Bleys. - Do widzenia. -Prosze pamietac, ze musi pan wrocic na Zjednoczenie, by byc obecnym podczas mojego zaprzysiezenia - szybko dodal McKae. - Kiedy juz zostane wybrany, nie bedzie mozna zbyt dlugo tego odkladac. -Bedzie pan musial poczekac z nim tak dlugo, jak bedzie to konieczne - stwierdzil Bleys. - Jesli przyjrzy sie pan naszej historii, przekona sie pan, ze mielismy przynajmniej jednego Najstarszego, ktory zostal zaprzysiezony prawie rok po wyborze, a wiec jesli bedzie go pan potrzebowal, to jest precedens. Po prostu prosze zostac w kontakcie ze mna, a ja dam znac, kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. -Dobrze - powiedzial McKae. - Zycze udanej podrozy. -Udanych wyborow - odpowiedzial Bleys i rozlaczyl sie. Pozniej, na pokladzie statku do Cassidy, kiedy mieli juz za soba dwa skoki i na dobre odcieli sie od wszelkiej, odbywanej z predkoscia swiatla komunikacji, Bleys zapisal rozmowe, aby umiescic ja we wlasciwym pliku w pamieci. Analizujac zapis, zastanowil sie nad tonem uzywanym przez McKae podczas rozmowy. Nie zdradzil w ten sposob wiele - ale zdecydowanie bylo tam cos wiecej niz zwykla niecierpliwosc wobec najblizszej przyszlosci. Naturalnie jego zasadnicza troska byly wybory, nawet biorac pod uwage, ze zwyciestwo praktycznie mial juz w kieszeni. Jednak wygladalo na to, ze przynajmniej zaczyna sie martwic chwila obecna, a zwlaszcza zaleznoscia od Bleysa. Naprawde nie bylo mozliwosci, by McKae bez jego pomocy spelnil swoje obietnice wyborcze wyjscia z permanentnego kryzysu na Swiatach Zaprzyjaznionych. Zawsze jedyna droga zdobycia kredytu miedzygwiezdnego byla sprzedaz wiekszej ilosci mlodych mezczyzn z obu planet w charakterze najemnikow. Tak naprawde ani Zjednoczenie, ani Harmonia nie mialy nic innego na eksport. Razem z Dorsai, byly pierwotnie nazywane "Trzema planetami glodu". Na wszystkich trzech brakowalo surowcow naturalnych i zadna nie wyksztalcila ekspertow, ktorych chcialyby wynajac inne planety - za wyjatkiem personelu wojskowego. Dorsajowie, wczesnie zaczynajac, wybrali droge wysokiej jakosci, pozostawiajac Zaprzyjaznionym jedynie szeroka droge ilosci. Tak wiec McKae uswiadamial sobie wlasnie, jak bardzo uzaleznil sie od Bleysa - i nie podobalo mu sie to. Istniala spora szansa, ze przyjmie to jedynie za chwilowa troske, nie podejrzewajac, ze to zaledwie poczatki znacznie silniejszej kontroli, jakiej podda go Bleys. Inny w zamysleniu wsunal swoje notatki do szczeliny niszczarki fazowej i przygladal sie jak znikaja, gdy ich atomy natychmiast ulegaly rownomiernemu rozproszeniu. Byla jeszcze jedna notka, ktora powinien zapisac, poki mial ja na swiezo w pamieci. Dopiero teraz zdal sobie sprawe, ze podswiadomie odkladal wyrazenie jej slowami. Taki rodzaj wahania stanowil zly znak, wskazujacy na to, ze jego pamiec mogla probowac zapomniec cos, co powinien pamietac, bo otwieralo to grozne lub przerazajace konsekwencje. Wzial jeszcze jedna kartke papieru monomolekularnego i zaczal pisac. Notatka zapisywana na pokladzie statku kosmicznego w drodze na Casside. Jak na ironie, to cos, co bardzo chcialbym moc omowic z Toni. Napisalem o ironii, poniewaz rozmowa o tym jest niemozliwa. Jestem pewien, ze gdybym powiedzial jej chociaz w czesci o moich nadziejach, zaszokowalby ja ludzki koszt - konieczny koszt - tego, co musze zrobic, by osiagnac pozadana przyszlosc. Kilka dni przed opuszczeniem Harmonii, razem z nia polecialem w teren, gdy Barbage zostal poinformowany przez milicje, ze otoczyla oddzial rewolucjonistow, ktorego czlonkiem stal sie Hal Mayne. Milicji nie udalo siego schwytac, ale podczas tej podrozy dokonalem dwoch odkryc na swoj temat. Pierwsze bylo zwiazane z decyzja dowodcy lokalnej milicji o powieszeniu trzech mieszkancow tamtej okolicy w sytuacji, gdy nie udalo mu sie zlapac wlasciwych buntownikow; Toni byla zszokowana brutalnoscia tego rozkazu. Moglbym sie przekonywac, ze to jej reakcja sprawila, ze zareagowalem w taki sposob, ale oznaczaloby to klamanie samemu sobie. Faktem jest, ze nie bylem w stanie pozwolic na dokonanie tej egzekucji. Nie ma znaczenia, co spowodowalo, ze zareagowalem w taki sposob - czy bylo to moje Exotikowe dziedzictwo, czy przyklad matki. Liczy sie to, ze stojac przed ludzmi, ktorych wlasnie miano zabic, zareagowalem w sposob, jaki zagrozic moglby wszystkim moim planom. Zawsze mowilem sobie, ze musze byc swiadom faktu, ze doprowadzenie jeszcze podczas mojego zycia do upragnionej przeze mnie zmiany ludzkiej historii, bedzie wymagalo ofiar w ludziach. W nieunikniony sposob oznacza to, ze predzej czy pozniej, ktos bedzie musial zginac w efekcie wydanych przeze mnie rozkazow. Jednak tam, u podnoza gor na Harmonii odkrylem, ze nie jestem w stanie zaakceptowac niesprawiedliwej egzekucji, jaka moglaby stanowic drobna czesc ceny za to, czego chce. Moja reakcja nie byla zimna i wynikajaca z rozsadku. Zareagowalem odruchowo, goraco i instynktownie - jak moglbym instynktownie zareagowac na atak fizyczny. Musze rowniez pamietac to, co zobaczylem w twarzy majora, gdy powiedzialem mu, ze nie zabije tych ludzi. Wiem, ze po tych wszystkich latach treningu i cwiczen, moja twarz byla spokojna i niegrozna. Wiem, ze calkowicie panowalem nad glosem, nie grozac i mowiac spokojnie. A jednak cos we mnie natychmiast przekonalo go, ze mowie absolutnie powaznie. Jednym slowem, przerazilem go. Pytanie brzmi - jak moge zrealizowac swoje plany, jesli nie moge zaufac, ze bede w stanie zniesc ich koszty? Nie moglem pozwolic na powieszenie tych ludzi. Gdyby major mnie zignorowal, bylem gotow go zabic. W tej chwili nie widze zadnego rozwiazania tej sytuacji. Nie bede wiedzial, jak zareaguje do chwili, kiedy znajde sie w sytuacji, ktora albo pozwoli mi zrealizowac, albo zrujnuje wszystkie moje plany. Teraz moge tylko dzialac dalej zgodnie z planem i miec nadzieje. Poniewaz nie zrezygnuje z mojego marzenia o tym, co moze nadejsc. Zyjacy dzisiaj ledwie zaczna widziec tego obietnice. Dostana ja dopiero ich wnuki i prawnuki - otwarcie na wieksza i rozumniejsza przyszlosc. To zbyt cenne, by nie sprobowac. W tej chwili wszystko, co moge zrobic, to przec naprzod. A wiec tak zrobie. Siedzial, jeszcze przez chwile, wpatrujac sie w napisane slowa. Potem podniosl zapisane kartki i je rowniez wsunal w szczeline niszczarki. Ich destrukcja niczego nie zmienila. Lata cwiczen sprawily, ze co napisal, odcisnelo sie w jego umysle, a pytania nie przepadna. Beda tam, wraz z wydarzeniami tego dnia. Jeszcze przez chwile siedzial w tym stanie zawieszenia ciala i umyslu. Pierwsza obudzila sie jego swiadomosc, przypominajac mu, ze ma do zapisania jeszcze jedna notatke, ktora tez odlozyl, bo trudno bylo ujac mu ja slowami. Jednak powiedzial sobie, ze rozwiazaniem tego problemu bedzie po prostu rozpoczecie pisania. Slowa przyjda, albo nie. Wazne bylo, by zapisac je, gdyz pomoze mu to w rozjasnieniu mysli i ulatwi ich sprecyzowanie. Nie wspominalem o tym Toni - zapisal - i nie jestem pewien, czemu? Nie ma zadnego konkretnego powodu, by jej nie mowic. I nie ma to zadnego zwiazku z tym, ze chodzi o inna kobiete - tak mysle - choc wlasciwie sadze, ze wspominanie o czyms takim zaklopotaloby bardziej mnie niz ja. Przerwal na chwile pisanie, rozwazajac to. A jednak musze zapisac w pamieci chwile, gdy wszedlem do lasu i przelotnie ujrzalem kobiete, ktora musiala byc Rukh Tamani, dowodczynia oddzialu, z ktorym zwiazal sie Hal Mayne - pod nazwiskiem Howarda Immanuelsona. Musze zapamietac wrazenie, jakie na mnie wywarla. Rzecz nie tylko w jej niezwyklej urodzie, bo byla najpiekniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek widzialem i spodziewam sie zobaczyc. Wlasciwie nie wierzylem dotad, ze mozliwe jest istnienie tak upersonifikowanej esencji slowa "piekno". Przy tym wspaniale jest, ze prawdziwa sila tego piekna nie kryla sie w ciele i twarzy. Rozswietlalo ja cos znacznie wiecej, choc to tak naprawde wcale nie jest dobry opis. To, co mnie tak mocno uderzylo, to rodzaj niewidzialnej, lecz wyczuwalnej aury ja otaczajacej. Gdybym mial w sobie choc cien religijnosci Zaprzyjaznionych - powiedzmy, najmniejszy ulamek tego, czym dysponuje w tym zakresie Henry - moglbym przed nia kleknac. Naprawde wiele bym dal, zeby lepiej ja poznac. Nie umiescilbym tego pragnienia przed checia poznania i rozmowy z Halem Mayne. Choc bardzo sie staram, nie potrafie wydobyc z pamieci zadnego obrazu pasujacego do opisu doroslego Hala Mayne. Wyglada to tak, jakby pamiec podsuwala mi obrazy wszystkich osob zgromadzonych wtedy w sali - i nie ma miedzy nimi twarzy nalezacej do niego, ale to naciagany pomysl. Czy to mozliwe, zebym podswiadomie oba wial sie go znalezc i poznac jego pra wdziwe mozliwosci i potencjal? Co, jesli jest mi rowny, albo bliski tego, a historia wyznaczyla mu role mojego antagonisty - nie sojusznika? Na to rowniez nie da sie udzielic odpowiedzi, az staniemy w koncu twarza w twarz. Wtedy bede wiedzial. Znow przerwal, siedzac i wpatrujac sie w napisane przez siebie slowa. Po chwili powrocil do pisania. Na razie moge tylko miec nadzieje, ze kiedy znajdzie go milicja na Harmonii, nie uszkodza go ani nie zabija. Nie ufam Barbage'owi. Jego fanatyzm przekracza wszelki strach przed konsekwencjami - nawet z mojej strony. Ostatniego akapitu nie przeczytal po raz drugi. Jego mysli poszybowaly ku problemom zblizajacych sie dni na Cassidzie, odleglej o zaledwie kilka dni lotu. *** Oficjalnie i legalnie na Cassidzie nie bylo organizacji Innych. Dwa lata temu Cassida i Newton uznaly te organizacje za nielegalne. Teoretycznie Bleys nie mial tu zadnych kontaktow. Naprawde jednak istniala niewielka grupa dzialaczy, utrzymujacych kontakty pod przykrywka dzialan w innych, legalnych organizacjach. Toni napisala o przylocie Bleysa do ich tajnego przywodcy, Johanna Wiltera - ale co dziwne, zdawalo sie, ze nie ma go w kosmoporcie. Podobnie, jak nie bylo sladu po limuzynach wynajetych przez Toni dzieki posrednictwu biura podrozy. Kiedy zapytala o pojazdy czekajaca w terminalu agentke, ta potrzasnela glowa.-Nigdy nie wpuszcza sie na ladowisko pojazdow nie nalezacych do obslugi terminala - odpowiedziala. Toni popatrzyla nad jej ramieniem na Bleysa, ktory odpowiedzial spojrzeniem i lekkim zmarszczeniem czola. Byl to rodzaj sytuacji, wjakich niezastapiony byl Dahno - ale ten przebywal w tej chwili na Zjednoczeniu, pozwalajac wybrac sie na czlonka Izby. Prawda bylo, ze na zadnej planecie nie dopuszczano zwyklego ruchu cywilnego na terenie portu kosmicznego, jednak ludzie z paszportami dyplomatycznymi i potrzeba ochrony, traktowani byli odrobine inaczej i mniej surowo patrzono dla nich na przepisy. Podobnie powinno byc i w tym przypadku, poniewaz Bleys, formalnie rzecz biorac, byl czlonkiem rzadu planetarnego Zjednoczenia. -Tedy prosze - mowila dalej pracownica terminala, mloda kobieta z lekka nadwaga i zyczliwa, okragla twarza - w tej chwili jednak niezwykle powazna. Odwrocila sie w strone dwoch mlodych mezczyzn w mundurach ze srebrnymi insygniami oficerskimi na niebieskich rekawach. Za nimi staly dwa rzedy szeregowcow, w mundurach rozniacych sie od oficerskich jedynie mniej eleganckim wykonczeniem. Jeden z oficerow byl nizszy i mial blada, zoltawo-biala twarz z lekko wystajacymi oczyma, nadajacymi mu wyglad idioty. Drugi byl wysokim, szczuplym mlodzikiem, z lekko przekrwionym nosem na waskiej twarzy i dwiema srebrnymi strzalami na kolnierzu w miejscu, gdzie jego kompan mial tylko jedna - blyszczace w swietle Alfy Centauri A - sloncu tak podobnym na Cassidzie rozmiarami i kolorem do gwiazdy Ziemi, ze bylo to jedyne miejsce, gdzie mieszkancy Starej Ziemi czuli sie jak w domu. Nawet w Toni i Bleysie swiatlo Alfy Centauri A zdawalo sie budzic jakies atawistyczne wspomnienia - rozmawiali o tym na pokladzie Favored, czekajacego na orbicie na pozwolenia ladowania. Jednak nie musieli podchodzic do czekajacych oficerow, bo obaj natychmiast zblizyli sie do nich. Podeszli wprost do Bleysa. -Bleys Ahrens? - zapytal ten wyzszy. -Tak. O co chodzi? -Jest pan aresztowany, Bleysie Ahrens - odpowiedzial oficer. - Jesli razem ze swoimi ludzmi zechce pan udac sie z nami spokojnie, unikniemy wszyscy wiekszych klopotow. -Dokad mialby sie z wami udac? - zapytala Toni. - Zdajecie sobie sprawe z tego co robicie? Nie mozecie aresztowac zagranicznego dyplomaty. Bleys Ahrens posiada paszport dyplomatyczny... -Przykro mi... Antonina Lu, jak sadze? - przerwal jej oficer. - Wypelniam tylko rozkazy. Mamy tu pojazdy przeznaczone do transportu. Zechcialaby pani razem z Henrym MacLeanem, mna i kapralem udac sie do drugiego z pojazdow, a wasza eskorta do ciezarowek z tylu, prosze? Bleysie Ahrens, prosze za mna... Rozdzial 20 Czekaly na nich masywne wojskowe ciezarowki pomalowane na kolor blotnisto-szary. Z przodu mialy dwa fotele obrotowe zamontowane w taki sposob, ze drazek sterowy dostepny byl z obu. Za nimi znajdowaly sie jeszcze dwa fotele dla pasazerow, a z tylu ciezarowki pozostawiono pusta przestrzen pod zdejmowana pokrywa, z dwoma dlugimi lawkami na bokach. Bleys siadl w fotelu tuz za kierowca, podczas gdy oficer zajal miejsce na przedzie. -Przepraszam za ciasnote, sir - odezwal sie oficer obracajac fotel w strone Bleysa. Ten tylko skinal glowa. Przeprosiny z pewnoscia byly na miejscu. Nie tylko z powodu niskosci fotela, ale i niewielkiej odleglosci od siedzenia z przodu, zmuszony byl usiasc bokiem, mocno wpierajac sie kolanami w tyl fotela zajmowanego przez oficera. Jednak nie robil z tego problemu. Nie bylo powodu, dla ktorego nie mogli przygotowac dla niego pojazdu z wygodnym siedzeniem, w kazdym razie nie bardziej, niz samo aresztowanie, a wiec niewygoda musiala zostac zaplanowana - byc moze miala sugerowac bezmyslnosc osob wyslanych, by go aresztowac. Tak wiec Bleys znosil sytuacje, odsuwajac uwage od zaczynajacych nekac jego nogi skurczy i skupiajac sie na czyms innym. Mogl po prostu przejsc do tylu pojazdu i siasc na jednej z lawek, co pozwoliloby mu rozciagnac nogi na szerokosc ciezarowki, ale z tylu nie bylo okien. Tutaj mogl wygladac przez przednia szybe i widziec, dokad go zabierano. Oficer wydal kierowcy polecenie. Ciezarowka - z napedem magnetycznym - uniosla sie metr nad plyte ladowiska i przeslizgnela sie nad nim ku wejsciu do tunelu, ktorym zjechali ukosnie pod ziemie. Tego rodzaju siec podziemnych tuneli byla powszechna w wiekszosci portow kosmicznych, jednak gdy dotarli na dolny poziom, zauwazyl cos nietypowego. Ich rampa konczyla sie na szerokim tunelu biegnacym pod katem prostym do dotychczasowego kierunku jazdy. Kierowca wjechal w niego, skrecajac w lewo i ruszyl przyspieszaja tak, ze juz po chwili pedzili z predkoscia znacznie przekraczajaca mozliwosci zwyklego napedu magnetycznego. Siedzacy za pilotem Bleys odniosl wrazenie, ze ich pojazd zostal otoczony przez jakies niewidzialne pole, kontrolujace teraz ich predkosc. W kazdym razie poruszali sie teraz tak szybko, ze nie minelo nawet piec minut, gdy znow wylonili sie na powierzchnie, sunac z olbrzymia predkoscia wewnatrz przezroczystego tunelu przez duze miasto. Jechali tak szybko, ze niemozliwe bylo blizsze przyjrzenie sie mijanym budynkom. Ale wszystkie razem w ciekawy sposob roznily sie od tego, co Bleys widzial na innych Mlodszych Swiatach. Wszystkie - nawet te biedniejsze, jak planety Zaprzyjaznionych - posiadaly obszary miejskie na wiele sposobow dostatecznie nowoczesne, by w zasadzie bez problemu mozna bylo wymienic je miedzy planetami. Jesli to bylo Tomblecity, to zdecydowanie roznilo sie od tego, co zapamietal z poprzedniej w nim wizyty. Mial wrazenie, jakby od poprzedniego pobytu, kilka lat temu, tuz przed spotkaniem na Ziemi wymagajacym zajecia posiadlosci Mayne'a, cale miasto zostalo calkowicie przebudowane. Cassidianie byli jednak szeroko znani ze swojej technomanii, a ze wszystkich Mlodszych Swiatow wlasnie oni dysponowali najwiekszymi mozliwosciami, zarowno technicznymi jak i finansowymi, zeby ja zaspokoic. Wygladalo na to, ze wszystko co widzial poprzednio, zostalo calkowicie zburzone i odbudowane, w calosci podporzadkowujac sie jednemu planowi. Wszystkie budynki sprawialy wrazenie, ze sa gleboko wkopane w ziemie, wystawiajac nad powierzchnie nie wiecej niz jedno do szesciu gornych pieter. Co wiecej, we wszystkich stosowano te same materialy i wzory. Pojedyncze budowle stawaly sie coraz wyzsze w miare zblizania sie do centrum metropolii. Kiedy ich trzy pojazdy minely \v koncu zewnetrzne granice miasta, trasa oddzielila sie od szerszej, wspoldzielonej z innymi pojazdami posuwajacymi sie rownolegle i zmniejszyli predkosc. Zwolnili prawie rownie szybko, jak przyspieszyli. Zaniklo wrazenie otoczenia jakas kapsula. Tunel skonczyl sie i wyjechali na szeroka, brukowana droge prowadzaca serpentynami w strone gorskiego zbocza. Poruszali sie po niej wolniej, ale nadal w zdecydowanie duzym tempie - znacznie szybciej, niz Bleys podrozowal na innych swiatach po tego typu drogach. Jednak w miare wspinaczki droga ulegla zwezeniu i ich predkosc spadla. W koncu znalezli sie na czyms w rodzaju bocznej drogi, na koncu ktorej zatrzymali sie przed budowla wygladajaca jak palac, nie wyzsza niz trzy pietra, ale zajmujaca duza czesc gorskiego zbocza. Pomimo rozmiarow, cos w wygladzie struktury sprawialo wrazenie, ze to prywatna rezydencja. Za wyjatkiem Starej Ziemi, swiatow Exotikow i Dorsai, tak wielkie domy po prostu nie istnialy. Pojedyncze domostwa byly zazwyczaj malymi, skromnymi budowlami lub - na terenach rolniczych - farmami, w rodzaju domu Henry'ego na Zjednoczeniu, choc mogly byc od tego ostatniego znacznie wieksze i wygodniejsze. Poza tym, ludzie zyli w mieszkaniach w miescie albo apartamentach hotelowych. Najwyrazniej jednak ich celem bylo to wlasnie miejsce. Oficer na przedzie obejrzal sie na Bleysa. -Pan pozwoli... - po zatrzymaniu ciezarowki otworzyl drzwiczki obok siebie - prosze tedy. Bleys poszedl za nim do budynku. Wewnatrz stalo sie juz calkiem jasne, ze budowla rzeczywiscie stanowi siedzibe jakiejs rodziny albo osoby - bardzo bogata siedzibe. Z wysokiego holu, wygladajacego jakby zostal wyrzezbiony w jednym kawalku marmuru, na wyzszy poziom prowadzil ruchomy chodnik, ktory ruszyl jak tylko postawili na nim stopy. Wyladowali na grubym dywanie w kolorze kosci sloniowej, a oficer poprowadzil Bleysa przez kilka korytarzy do malego pomieszczenia, zamknietego na drugim koncu wielkimi, ozdobnymi drzwiami. Pokoj nie byl umeblowany, za to pod jedna ze scian ustawiono sprawiajaca wrazenie sprzetu wojskowego kabine z zielonego plastiku, z wejsciem oslonietym materialem. -Pozwoli pan. - Oficer wskazal na kabine. Bleys bez slowa zblizyl sie do niej i wszedl. Wewnatrz zastal kilku wojskowych w bialych fartuchach. Jeden z nich odezwal sie do Bleysa. -Zechce sie pan rozebrac, sir. -To bardzo glupie z waszej strony - stwierdzil Bleys. -Prosze sie rozebrac - powtorzyl mezczyzna. Bleys wypelnil polecenie. Po szczegolowym przeszukaniu jego ubran i osoby przy pomocy recznych skanerow, pozwolono mu sie z powrotem ubrac i wyprowadzono go przez drzwi z drugiej strony kabiny. Znalazl sie przed zamknietymi drzwiami. Obok nich stal oficer, ktory go tu przyprowadzil. -Tedy, Bleysie Ahrens - powiedzial. Obrocil sie w strone drzwi, ktore otwarly sie do srodka. Bleys wszedl. Oficer nie poszedl za nim. Drzwi ponownie sie zamknely i Bleys zostal sam w pokoju niewiele wiekszym od tego poprzedniego. Tu jednak trzy sciany byly przeszklone, sprawiajace wrazenie panoramicznego widoku na okoliczne gory, od porosnietych jodlami zboczy do osniezonych szczytow. W pokoju bylo cieplej - miedzy dwoma oknami umieszczono duzy kominek, w ktorym za szklanym ekranem radosnie trzaskaly plomienie. Przed kominkiem ustawiono dwa wysokie, staromodne fotele. Bleys zblizyl sie do nich i zauwazyl, ze w jednym z nich siedzial mezczyzna, na pierwszy rzut oka wygladajacy na wiek sredni, ale po blizszym przyjrzeniu sie, zauwazyl, ze to starzec. Meble i spokojny wyglad mezczyzny mialy sprawiac wrazenie, ze pokoj jest przyjemny i uspokajajacy. Z jakiegos powodu - moze zbyt wysokiej temperatury - wcale tak nie bylo. -O co tu chodzi? - zapytal Bleys. - Czy to pan jest odpowiedzialny za sprowadzenie mnie tutaj? Podszedl do przodu i obszedl fotel, stajac naprzeciw mezczyzny. -Tak i nie. Ale prosze - odpowiedzial lekko chrapliwym glosem mezczyzna. - prosze podejsc i usiasc, Bleysie Ahrens. Wskazal reka na drugi, stojacy obok fotel. Bleys podszedl. Kiedy sie zblizyl, zauwazyl, ze fotel wyposazono w dodatkowa poduszke, tak doskonale dobrana faktura i kolorem, ze z wiekszej odleglosci w ogole nie bylo jej widac. Zauwazyl rowniez, ze mezczyzna uzywal podporki pod stopy, co pomagalo ukryc fakt, ze jego fotel rowniez wyposazono w podwyzszajaca poduszke. Bleys usiadl. -Co zrobiono z Antonina Lu? - zapytal. - I reszta moich ludzi? -Nic jej nie jest, czeka na pana. Wlasciwie wszystko bylo rutynowym postepowaniem. - Oczy mezczyzny byly oczami starca, ale palily sie w nich iskierki wielkiej inteligencji. - Chcialem porozmawiac z panem dla mojego zrozumienia pewnych spraw, miec pewnosc, ze nikt nam nie przeszkodzi. -Ach tak - stwierdzil Bleys. - A wiec pozwoli pan, ze zadam pytanie. Czemu, wbrew wszelkim zasadom dyplomacji, zostalem wraz z moimi ludzmi aresztowany i sprowadzony tutaj? Mezczyzna uniosl brwi. Byly elegancko siwiejace, na okraglej twarzy z obfitymi ustami i zmarszczkami w kacikach oczu. Szpakowate wlosy mial krotko przyciete, ale starcze oczy sprawialy wrazenie, jakby kryly sie w nich iskry. Dopiero po dluzszej chwili Bleys uswiadomil sobie, ze nie byly to iskierki humoru, ale zdradzaly cos w rodzaju "mam cie!". -Aresztowany? - zapytal mezczyzna. Blysk w oku znikl, a na jego twarzy odmalowal sie szok. - Nie, to niemozliwe. -To wlasnie powiedzial nam oficer, ktory przywiozl nas z portu kosmicznego - stwierdzil Bleys. -Doprawdy? To nic takiego. Chcialem tylko z panem porozmawiac. Tak mi przykro! Pan pozwoli, ze sie przedstawie. Pieter DeNiles, Sekretarz Rady Rozwoju naszej planety. Czy ten oficer naprawde uzyl slowa "areszt"? -Dokladnie - potwierdzil Bleys. DeNiles potrzasnal glowa. -Wojskowi! - powiedzial. - Zawsze przesadza. Nie, Bleysie Ahrens, mialo to byc tylko zaproszenie dla pana i panskich ludzi. -A szczegolowa rewizja osobista? - zapytal Bleys. - 1, nie watpie, podobna rewizja wszystkich, ktorzy sa ze mna? -To niestety - odpowiedzial DeNiles - jest ostroznosc podyktowana przez procedury rzadowe, ktore, jestem pewien, zrozumie ktos na panskim stanowisku. Obawiam sie, ze bedzie pan po prostu musial uwierzyc mi na slowo, ze to nic osobistego. Ani ja, ani osoby, ktore dokonywaly rewizji nie spodziewaly sie znalezc niczego niebezpiecznego. Ale jestem prawnie zobowiazany do podjecia takich srodkow ostroznosci. -Prawnie? - Bleys przygladal mu sie uwaznie. -Niestety, tak - odpowiedzial DeNiles. - Jestem tylko urzednikiem rzadowym, wlasciwie juz na emeryturze. Teraz tylko doradzam. Ale poniewaz formalnie jestem czlonkiem Planetarnej Rady Rozwoju, caly czas podlegam ochronie, jakbym byl aktywnym czlonkiem rzadu. -Wydaje mi sie, ze nie wystarczy do uzasadnienia aresztu - wymamrotal Bleys. -Nie, oczywiscie, ze nie - zgodzil sie DeNiles. - Ale cala ta sprawa jest po prostu niepomyslnym zbiegiem okolicznosci. Aresztowanie akredytowanego goscia ze statusem dyplomatycznym - ma pan calkowita racje, legalnie nie jest to mozliwe. -A wiec czemu tu jestesmy? -Jak mowie - zbieg okolicznosci, nieporozumienie - stwierdzil DeNiles. - Widzi pan, rzecz w tym, ze oprocz bycia czlonkiem Izby rzadzacej na Zjednoczeniu, przewodzi pan rowniez organizacji miedzyplanetarnej, ktorej filia na tym swiecie zostala uznana za nielegalna. W efekcie czlonkowie Rady Rozwoju musza pokazac wyborcom, ze upewnili sie czy panska wizyta nie sluzy nielegalnym celom lub powiazaniom. Zdecydowano, ze wlasnie ja sie co do tego upewnie, ja zas - moje najszczersze przeprosiny, bo wlasnie na mnie spoczywa odpowiedzialnosc - wydaje sie, ze przesadzilem z nadgorliwa pomoca armii. Moimjedynym wytlumaczeniemjest fakt, ze chcialem sie z panem spotkac i porozmawiac, a takie postepowanie wydawalo sie byc jedyna szansa. -Rozumiem - skomentowal Bleys. Tak naprawde jednak, wciaz nie mial pojecia, co krylo sie za tymi wszystkimi wydarzeniami. Ale dowie sie. Nic z tego, co zaszlo od chwili ladowania, nie moglo byc przypadkiem. Cos musialo sie za tym kryc. DeNiles znow sie usmiechal, teraz nawet cieplej, poglebiajac zmarszczki wokol oczu. - ...Choc wyglada na to, ze czesc osob z panskiej grupy miala w bagazu bron. Bleys rozesmial sie. -Jako czlonek tutejszej Rady - powiedzial - musi byc pan swiadom, ze wielu zagranicznych dyplomatow ma ze soba wlasna uzbrojona ochrone. -Och tak, oczywiscie. Ale byl to jeszcze jeden powod zaniepokojenia Rady. Naprawde, nie przerazila nas wizja tego, co moze dokonac grupa piecdziesieciu trzech ludzi z bronia reczna przeciw naszym silom. Bleys usmiechnal sie w odpowiedzi. -Och, z pewnoscia. Cos jeszcze? -Coz - prosze mi wybaczyc - powiedzial DeNiles - chodzi o to, ze zamierza pan wyglosic do naszych obywateli serie przemowien. Z tego co wiemy, efektem podobnych mow na Nowej Ziemi byly znaczace niepokoje spoleczne, a nawet kilka zamachow bombowych. To wlasnie martwi czlonkow Rady. Dziwi sie im pan? -Nie wiem - odpowiedzial Bleys. - A powinienem? Zalezy to od tego, jak powaznie traktuja moje powiazania z Innymi i bronia przewozona przez moja ochrone oraz pozostale sprawy uwazane przez nich za istotne w aspekcie spolecznym. -Nic z tych rzeczy, Bleysie Ahrens, zapewniam pana. Po prostu jestesmy ostrozni, a ja pozwolilem sobie wykorzystac okazje poznania pana, bo to, co wiem o panskiej filozofii, sugeruje, ze jest bardzo interesujaca. -Moge zrozumiec, ze panska Rada zawsze ma na uwadze bezpieczenstwo planety - stwierdzil Bleys. - Ale czy pan, osobiscie, sluchal nagran jakichs moich przemowien? DeNiles popatrzyl wprost na niego i przez chwile wzrok mial calkowicie powazny. -Jednego. Ktos mniejszego formatu moglby uniknac odpowiedzi albo sklamac. Bleys zaczal odczuwac pewien szacunek do tego czlowieka. Jedno nagranie moglo wystarczyc sumiennej osobie, zainteresowanej wylacznie potwierdzeniem dowodow, ktore juz go przekonaly. -Oczywiscie dysponuje rowniez pelnym raportem na temat panskiej dzialalnosci i tego, co wazne z innych panskich przemowien. -W takim razie wysluchanie jednego powinno wystarczyc - odpowiedzial Bleys - skoro zostal pan wczesniej wprowadzony w podstawy mojej filozofii. Wszystkie moje przemowienia niosa ten sam przekaz, choc slowa zmieniaja sie w zaleznosci od sluchaczy. Ale wiadomosc jest zawsze ta sama. Nie jestem zainteresowany indywidualnymi spoleczenstwami planetarnymi. Interesuje mnie spolecznosc ogolnoludzka. -Tak - powiedzial w zamysleniu DeNiles. - Pamietam, ze powtarzal pan to kilkakrotnie w znanym mi przemowieniu. -Zawsze to powtarzam. Najwazniejszy jest fakt, ze dzialam na najszerszym z frontow. To filozofia dla ulepszonej ludzkosci i lepszego zycia dla wszystkich, a zwlaszcza dla nas, na Mlodszych Swiatach. Jedna, uniwersalna ideologia, plus samodoskonalenie wszystkich osob. DeNiles pokiwal glowa. -Wskazuje rowniez - kontynuowal Bleys - ze samodoskonalenie, ktore do dzisiaj powinno osiagnac znacznie wyzszy poziom, bylo hamowane przez Stara Ziemie. Kolebka rodzaju ludzkiego zawsze probowala utrzymac nad nami jak najwieksza kontrole, jesli nie jawnie, to po kryjomu, wiec wcale nie mielismy takiej swobody wyboru, jaka moglibysmy miec, gdyby pozostawiono nas sobie samym. Bleys przerwal, patrzac znaczaco na DeNilesa. -Musi pan sobie z tego zdawac sprawe. Twarz sekretarza niczego nie zdradzala. Opinia Bleysa o nim jeszcze wzrosla. Osoba mniej inteligentna zasugerowalaby Bleysowi, by jej nie pouczal i poczulaby sie obrazona potraktowaniem jej z gory. DeNiles po prostu sluchal z uwaga i zainteresowaniem. Przez chwile odczul pokuse mowienia do DeNilesa tak, jakby byl rzadkim klejnotem, osoba bardzo inteligentna i calkowicie pozbawiona uprzedzen i przesadow. -Stara Ziemia trzyma sie nas - mowil dalej Bleys - majac nadzieje, ze na dluzsza mete damy sie jej kontrolowac. Tak naprawde, za checia kontroli kryje sie strach, zrodzony z instynktu przetrwania ludzi, ktorzy uwazali sie za zwienczenie ewolucji, a teraz czuja sie zagrozeni przez nowe, lepsze wersje ich samych. Tak samo jak wymarly obecnie wilk jaskiniowy musial ustapic miejsca wspolczesnemu wilkowi. Zyjac z tym podswiadomym strachem, Stara Ziemia stara sie konkurowac z nami w koloniach. -Nie wydaje sie panu, ze przesadza - odpowiedzial DeNiles - z tym porownaniem mieszkancow Starej Ziemi do wilkow jaskiniowych? -Porownanie istnieje wylacznie w umyslach na Starej Ziemi - stwierdzil Bleys. - Ale ten rodzaj strachu sprawia, ze sa dla nas niebezpieczni. Ludzie ze Starej Ziemi juz od bardzo dawna marzyli o superczlowieku. Nadczlowiek z dziel dziewietnastowiecznego filozofa, Fryderyka Nietzschego, niezwyciezone postacie, od poczatku czasu stanowiace nieodlaczny element niezliczonych ksiazek i fantazji w mitach i legendach. Postac zwalczajaca wszelkie zlo. Ale Stara Ziemia zawsze zakladala, ze taki nadczlowiek bedzie wywodzil sie od nich - nie z tych, ktorzy opuscili ich dla gwiazd i innych planet. -Hmm - wydobyl z siebie DeNiles. -Jednak ani na Ziemi, ani na zadnym z naszych swiatow nie ma zadnej realnej mozliwosci pojawienia sie superczlowieka - kontynuowal Bleys. - Kobiety i mezczyzni z naszych Nowych Swiatow moze sa przecietnie odrobine wyzsi niz na Starej Ziemi, ale idea prawdziwego skoku ewolucyjnego czy tu, czy gdziekolwiek, jest jak zawsze iluzja. Spoleczenstwo ewoluuje - i wciaz ma przed soba daleka droge. Ale indywidualni ludzie nie, i nie moga, chocby chcieli. Nadczlowiek to tylko marzenie i zawsze tak bylo. Mowiac ostatnie slowa, Bleys uwaznie przygladal sie DeNilesowi. Poniewaz, jesli wierzylby w nadczlowieka, okazaloby sie, ze od podstaw zle ocenil go jako czlowieka, z ktorym moze swobodnie rozmawiac. Ale DeNiles tylko pokiwal glowa w zamysleniu. -Widzi pan - powiedzial Bleys - silnie odczuwam mozliwosci - olbrzymie mozliwosci - kazdej indywidualnej istoty ludzkiej. Ale beda one mozliwe do zrealizowania tylko, jesli kazdy z nas zostanie uwolniony z zewnetrznych wplywow i kontroli, lacznie z ta ze strony Starej Ziemi. Dlatego zaczalem moje nauczanie na Zjednoczeniu, a przybylem na Casside, by o tym wlasnie mowic. Mozliwosci i problemy. DeNiles znow lekko skinal glowa - ruch glowy mogl oznaczac zgode albo wskazywac tylko, ze wciaz slucha. -Mowiac w skrocie - powiedzial Bleys - informuje ludzi, ze musimy byc swiadomi strachu Starej Ziemi i zrozumiec go oraz - jesli bedzie to konieczne - przygotowac sie do ochrony przed nim. Do tego wlasnie sprowadzaja sie moje przemowienia; mowie ludziom, by uczyli sie i rozwijali. Ludzkosc ma przed soba jeszcze dluga droge. Ja tylko doradzam, a z tym nie wiaze sie zadne niebezpieczenstwo dla mieszkancow Nowych Swiatow. Skonczyl mowic i wyczekujaco popatrzyl na DeNilesa. Pilka byla teraz na jego boisku. Rozdzial 21 Miedzy nimi pojawilo sie jakies trudne do zdefiniowania napiecie, jakby stali naprzeciw siebie po dwoch stronach waskiej, lecz bezdennej szczeliny, rozgrywajac pojedynek o to, kto pierwszy powinien do niej zstapic. -Na podstawie panskich slow mozna by stworzyc obraz godny pochwaly, Bleysie Ahrens - odezwal sie DeNiles po dlugiej chwili ciszy. - Ale prosze mi wybaczyc, oficjalnie potrzeba bedzie wiecej wyjasnien, by dostarczyc Radzie amunicji, ktorej moglaby uzyc do uzasadnienia decyzji o zaklasyfikowaniu pana jako niegroznego. -Czemu? - zapytal Bleys. -Coz, widzi pan - powiedzial DeNiles, splatajac palce - podal mi pan zapetlony i karkolomny argument, w ktorym panskie zalozenie, ze Stara Ziemia ma pewne leki, dowodzi innego panskiego zalozenia, jakoby te wystapienia nie stwarzaly zagrozen dla porzadku publicznego. Moze pan byc calkiem szczery, a nawet moze to miec jakies zastosowanie na panskiej planecie, Zjednoczeniu. Ale czemu sadzi pan, ze mieszkancy innych swiatow - w szczegolnosci Cassidianie - potrzebuja tej nauki? Zdaje sie pan zakladac jednosc rasy ludzkiej na Mlodszych Swiatach, ktorej, musze przyznac, nie widze. Czy moze mi pan wymienic choc jeden istotny czynnik spolecznosci Mlodszych Swiatow, ktory by nas laczyl? Oczywiscie, poza zdolnoscia do krzyzowania sie. -Oczywiscie - odpowiedzial Bleys. - Kredyt. -Kredyt? - DeNiles opuscil rece na kolana. - Jak rozne spoleczenstwa moglyby wspolpracowac bez srodka wymiany? Z pewnoscia stworzenie kredytu bylo jednym z krokow milowych wspolczesnej cywilizacji. Ale czynienie z niego podstawy ambitnej filozofii przyszlosci, w ktorej wszyscy bedziemy lepsi i madrzejsi, powinno wydawac sie mocno naciagane - nawet dla pana. -Nie powiedzialem, ze to podstawa mojej filozofii - stwierdzil Bleys. Udzial w tym pojedynku na slowa sprawial mu przyjemnosc i mial silne podejrzenia, ze podobnie bylo z tym drobnym i kruchym staruszkiem. - Zapytal mnie pan o cos, co laczy wszystkie spolecznosci. Dalem panu przyklad - nasze swiaty moga egzystowac na podobnym poziomie cywilizacyjnym tylko dzieki kredytowi - lokalnemu i miedzygwiezdnemu. -Jak moglibysmy istniec bez niego? - zapytal DeNiles. - Czy przewiduje pan jakas przyszlosc, ktora jest lepsza miedzy innymi dzieki temu, ze transakcje miedzy indywidualnymi osobami i planetami odbywaja sie bez kredytu? -Alez wrecz przeciwnie - zaprotestowal Bleys. - Kiedy tylko poszczegolne osoby rozwina sie do punktu, w ktorym zrozumieja uzaleznienie ludzkosci od szczerosci i osobistego poczucia odpowiedzialnosci, kredyt w znanej nam formie przestanie byc niezastapiony. Uzyteczny, lecz nie niezastapiony. Wtedy wystarczy notka o porozumieniu - na wymiane towarow i uslug. -Czy takim rodzajem notki nie jest wlasnie list kredytowy? -Absolutnie nie - odpowiedzial Bleys. - Historycznie rzecz biorac, pieniadze i listy kredytowe zawsze musialy byc wsparte przez dobra materialne. Mowie teraz o notkach opierajacych sie wylacznie na uniwersalnym zaufaniu i twierdze, ze osiagniecie takiego zaufania bedzie dowodem na to, ze osiagnieto lepsze zrozumienie miedzy ludzmi. Malejace znaczenie rezerw kredytowych i to lepsze rozumienie beda sygnalem zaawansowanego rozwoju spolecznego - a nie na odwrot. Prosze pamietac, to przyklad stworzony na panskie zadanie. To nie kredyt i to, co sie z nim stanie, ale zmiany spoleczne sa obiektem mojego zainteresowania. -A wiec reszcie Rady powinienem powiedziec, ze jest pan niczym wiecej, jak rodzajem kaznodziei szukajacego nawroconych? -Jesli pan sobie tego zyczy - stwierdzil Bleys. - I jesli potrafi mi pan wskazac granice, miedzy naukami spolecznymi i religia. DeNiles z powatpiewaniem potrzasnal glowa. -Coz, spytal mnie pan o moja filozofie - powiedzial Bleys. - Powiedzialem panu, tak samo jak wszystkim, jaka widze nieunikniona przyszlosc. Wierze po prostu, ze nadejdzie to o wiele szybciej, jesli wiecej ludzi bedzie jasno widzialo prowadzaca ku temu droge. -Wyglada to na wizje utopijna - skomentowal DeNiles. - Nie spodziewa sie pan chyba, ze po prostu uwierze panu na slowo? -Moze nigdy pan nie uwierzy - stwierdzil Bleys. - Oczywiscie, tak samo bedzie z wieloma ludzmi. Ale ja wierze, ze podzielajacych moja wizje bedzie przybywac z pokolenia na pokolenie, az stana sie znaczacym procentem populacji ludzkiej, az w koncu zacznie ona dzialac opierajac sie na zaufaniu. Wtedy to, co nazywa pan utopia, stanie sie rzeczywistoscia. DeNiles potrzasnal glowa. -Przykro mi, ale moja praca ogranicza sie do tu i teraz - a konkretnie, do problemu, czy Rada powinna pozwolic panu na odbycie przemowien na naszej planecie. -Wiem. Ale prosze mi jedno powiedziec. Czy w tym co powiedzialem, znalazl pan choc jedna rzecz, ktora moglaby byc grozna i wywrotowa dla waszego spoleczenstwa? DeNiles zmarszczyl czolo, otworzyl usta i ponownie je zamknal. -Ktos kiedys mi powiedzial - kontynuowal Bleys - ze Cassidianie zyja w wiekszym luksusie niz mieszkancy wszystkich innych Mlodszych Swiatow, nawet Exotikowie. Zasugerowalem, by okreslil, co rozumie przez pojecie luksusu. Powiedzialem, ze Cassidianie tak naprawde maja nie najbardziej luksusowy, ale najmocniej stechnicyzowany swiat. Ich najwazniejsza praca jest rozwijanie i wdrazanie odkryc dokonywanych przez naukowcow z Newtona i sprzedawanie rozwinietych technologii na kolejne swiaty. Z tego powodu wasi ludzie ciagle znajduja sie na pozycji umozliwiajacej zakup najciekawszych nowinek po mozliwie najlepszej cenie. -Nie widze, jaki to ma zwiazek z tym, o czym rozmawialismy - stwierdzil DeNiles. -Mowie swoim sluchaczom - wyjasnil Bleys - ze moga sie uczyc wylacznie przez wystapienie ze spoleczenstwa, w ktorym zyja i spoleczenstw, ktore ich otaczaja, a nastepnie na spojrzenie na te spoleczenstwa z zewnatrz. Jesli to zrobia, przekonaja sie, ze o ile ludzie moga nie ewoluowac, to na pewno dzieje sie to ze spoleczenstwami. Cassida, w sensie technicznym, ewoluuje w jednym kierunku. Jest bardziej wyspecjalizowana niz jakikolwiek inny z Nowych Swiatow. -To fakt znany od jakiegos czasu - skomentowal DeNiles. -Jakis czas, ale dopiero w ostatnich stuleciach. Wczesniej zazwyczaj sadzono, ze podczas zyciajednej osoby swiat nie zmienia sie tak bardzo, by trzeba bylo sie do niego dostosowywac. Przerwal, majac nadzieje, ze DeNiles rzeczywiscie okaze sie umyslem otwartym i sluchajacym; jednak lagodna twarz Sekretarza niczego nie zdradzala. -Prosze sobie przypomniec historie dwudziestego wieku - mowil dalej Bleys. - Zanim realne staly sie podroze kosmiczne, z ciaglym rozwojem technicznym. Nie dalo sie juz wtedy zaprzeczyc, ze osobisty kosmos kazdego czlowieka zmienial sie i rozszerzal kazdego dnia, ciagle szybciej. Dziadkowie mieli problemy ze zrozumieniem - i byciem zrozumianymi - przez wlasne wnuki. Komputery z poczatku zdumiewaly dwudziestowiecznych dziadkow. Juz ich dzieci z latwoscia sie do nich przystosowaly i uczynily z nich element zycia codziennego. DeNiles wciaz sie nie odzywal. Bleys powiedzial sobie, ze nadszedl czas przyszpilic sluchacza. -Przyzna pan chyba, ze to fakty historyczne? Przerwal. DeNiles zmarszczyl czolo, ale juz wczesniej wykazal, ze jest osoba swiadoma niebezpieczenstwa nie otwarcia sie na argumenty. -Dobrze - odezwal sie. - Przyzna, wiec pan chyba, ze takie poglady sa przynajmniej po czesci wywrotowe? Choc tylko w stosunku do Starej Ziemi - nie Cassidy, ani zadnego z naszych zamieszkalych swiatow? -To prawda - zgodzil sie Bleys. DeNiles otworzyl usta, jakby planowal powiedziec cos jeszcze, ale wlasnie w tej chwili, byc moze przypadkiem, w powietrzu rozlegly sie mile tony muzyczne i rozbrzmial kobiecy glos. -Sekretarzu DeNiles, czas na spacer. Jesli chcialbys dzisiaj z niego zrezygnowac... -Nie - zaprotestowal DeNiles. Spojrzal na Bleysa. - Nie ma pan nic przeciw rozmowie podczas przechadzki? Zawsze spaceruje o tej porze dnia, to czesc moich cwiczen. -Zupelnie nic - odpowiedzial Bleys. DeNiles juz wstawal. Kiedy Bleys podnosil sie z miejsca, zauwazyl jak tamten wstaje, podpierajac sie obiema rekoma na poreczach fotela i uswiadomil sobie nagle, ze jest jeszcze starszy niz sadzil. Nie byl po prostu stary, lecz bardzo stary i kruchy. DeNiles obrocil sie w strone jednej ze scian, ktorej okna ukazywaly niezbyt odlegla sciane urwiska. Kiedy sie zblizal, czesc sciany odchylila sie. Poprowadzil Bleysa na trawiasta polke skalna o szerokosci okolo pieciuset metrow i podobnej dlugosci, niczym pasek laki tworzacej dywan miedzy wynioslymi zboczami gor, rozciagajacy sie do lasku jodlowego rosnacego u stop prawie pionowego urwiska. Las rozdzielajacy lake od skaly mogl miec moze kilometr, zas ze szczytu ciemnoszarych skal, na wysokosci moze czterdziestu metrow nad czubkami drzew tryskal strumien, spadajac srebrzystym wodospadem miedzy drzewa. Szli wolno i Bleys musial sie starac, by dostosowac tempo do mozliwosci staruszka. Powietrze bylo wilgotne i cieple - dokladnie jak w pokoju z kominkiem. Ta jednakowosc zdradzala jego sztuczne pochodzenie. Bleys pomyslal, ze ten maly kawalek rajskiego ogrodu, po ktorym DeNiles codziennie spacerowal, raczej nie mogl byc naturalna formacja. Odleglejsze czesci, z klifem, strumieniem i lasem mogly stanowic trojwymiarowa iluzje, a inne celowo zbudowano do uzytku DeNilesa, calosc chroniac tarcza pogodowa. Od czasu do czasu muskaly ich delikatne powiewy wiatru, a popoludniowe swiatlo Alfy Centauri bylo podejrzanie lagodne. -Lubie spacerowac - odezwal sie DeNiles, idac ze wzrokiem utkwionym na jodlach i klifie. - Ale nie bardzo moge. Nie tyle, ile zwyklem. Jego problemy z oddechem wrecz rzucaly sie w oczy, a wiek i zesztywnienie byly bardziej widoczne w ruchu. To, co dla Bleysa bylo zaledwie powolnym spacerkiem, dla DeNilesa stanowilo powazny wysilek przestawiania nogi za noga. Uparcie posuwal sie przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w odleglym klifie. Bleys zerknal na jego nogi, potem przyjrzal sie im uwaznie. Widzial juz kiedys takie ruchy. Jednak ani twarz, ani nic innego w staruszku nie wyzwolilo dalszych wspomnien. Bleys ocenil poruszajace sie z wysilkiem obok niego drobne cialo. DeNiles byl tak maly i slaby, ze Inny moglby bez wysilku doslownie jedna reka wydusic z niego zycie. A jednak odczuwal niezwykle podniecenie. O ile sie nie mylil, wraz z nieograniczona odwaga i determinacja, szedl obok niego niezwykly umysl o poteznej woli. Bleys dostrzegl teraz przed soba delikatne rozmycie zewnetrznych krawedzi drzew i skaly. Wygladalo, jakby po przebyciu zaledwie kilku krokow pokonali pol drogi do drzew, a krawedz urwiska zdawala sie byc trzykrotnie blizej. Oczywiscie, pomyslal Bleys; razem z kontrola pogody i wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami, w laczke spacerowa musiano wbudowac zludzenie wiekszej odleglosci. -Przerwijmy na chwile - wysapal DeNiles. Zatrzymal sie. Bleys stanal razem z nim. DeNiles usmiechnal sie w bezslownej podziece i przez kilka minut pracowal nad odzyskaniem oddechu. -Mam do pana pytanie - powiedzial w koncu normalniej szym glosem. - Takie, na ktore wolalby pan udzielic odpowiedzi w miejscu, gdzie nikt nas nie uslyszy. Czesto mam do powiedzenia rzeczy, ktorych nikt nie powinien podsluchac. Przypuszczam, ze podobnie jak wszystkie publiczne postacie ma pan wbudowany w bransolete detektor wykrywajacy urzadzenia podsluchowe? Bleys skinal glowa i zerknal na nadgarstek, obracajac w odpowiednia pozycje bransolete kontrolna. Lampka czujnika pozostawala ciemna. -Jak pan widzi, nie ma tu miejsca na ukrycie w rozsadnej odleglosci bardziej czulych urzadzen podsluchowych. -Tak - zgodzil sie Bleys. - Ale o co zamierzal mnie pan zapytac? -Tylko jedno pytanie. Do czego doprowadzilyby zmiany ewolucyjne, na ktore ma pan nadzieje w przypadku wybitnych jednostek? Geniuszy? Dowiedzionych geniuszy; bo wielu moze wykazywac znamiona talentu, ale nie byc w stanie stworzyc nic ponad jeden przeblysk. Co by sie z nimi stalo, zakladajac, ze nadal mieliby wolnosc konieczna do pracy w najlepszych mozliwych warunkach? Bleys zastanowil sie przez chwile. DeNiles z pewnoscia byl zbyt stary, by troszczyc sie o siebie, ale bylo to dziwne pytanie, chyba ze personalnie zaangazowal sie w odpowiedz. -Nie wiem - odpowiedzial. - Ewolucja bedzie wymagala calych pokolen by dojrzec, nawet w idealnych warunkach. Ale nie widze, w jaki sposob mialoby to wplynac na geniuszy inaczej niz na wszelkie inne osoby. -Rozumiem. Dziekuje - powiedzial DeNiles. - Mozemy isc dalej. Ruszyli. Bleys zastanawial sie nad mozliwymi powodami takiego pytania. Byli juz prawie pod drzewami i zblizali sie do siegajacego ku nim, coraz dluzszego cienia gory, wyraznie przesuwajacego sie po trawie. -Coz - odezwal sie DeNiles po chwili. - Spotkam sie z Rada. Jesli... Zabraklo mu powietrza. Iluzja odleglosci sprawila, ze wydawalo sie jakby juz weszli miedzy pierwsze pnie drzew i otoczyl ich mrok pod gruba oslona iglastych galezi. -Ale... - powiedzial DeNiles, dyszac - szczerze mowiac, powinienem panu powiedziec. To powinna byc rutyna. Dla wyborcow. Ale. Cokolwiek moze... Oparl sie o Bleysa, znow calkowicie tracac oddech. Bleys zlapal go za lokiec i utrzymal w pionie, stali teraz obroceni twarzami do siebie. -Ja tez cos powiem - stwierdzil Bleys. - Panska Rada musi sobie uswiadomic, ze tlumiony postep ewolucji spoleczenstw na Nowych Swiatach w kazdej chwili moze eksplodowac, jak nagle wypuszczona scisnieta sprezyna. Na wszystkich swiatach dojdzie do szybkich i duzych zmian, nie tylko zmieniajacych kazdy z nich, ale i zmieniajac ich wzajemne relacje. Jestem pewien, ze zauwazyl pan juz, ze Nowa Ziemia rozwija sie technologicznie na wszystkich polach, lacznie z sieganiem w kierunku bezposredniej wspolpracy z laboratoriami badawczymi Newtona? Przerwal, dajac DeNilesowi szanse odpowiedzi, ale Sekretarz tylko potrzasnal glowa, walczac o oddech. -Takze to, Cassida ma tylko pozycje posrednika, ktorego w koncu bedzie mozna pominac, jesli te powiazania beda sie nasilac. Zdecydowana wiekszosc odkryc moglaby trafic bezposrednio na Nowa Ziemie, aby oszczedzic kosztow. Rozwoj spoleczny na Nowej Ziemi odbywa sie wolniej, ale i tak wyprzedza ekspansje obszarow dzialan, podczas gdy wy tutaj pozostajecie w zasadzie niekonkurencyjni, zadowoleni z istniejacej sytuacji. Znow przerwal, by umozliwic DeNilesowi odezwanie sie, ale ten ponownie tylko potrzasnal glowa, nie mogac zlapac oddechu. -Ponadto - kontynuowal Bleys - wasz swiat popadl w samozadowolenie z powodu istniejacego stanu rzeczy. Ze wszystkich Mlodszych Swiatow Cassidzie najtrudniej bedzie dostosowac sie do przyszlosci i prawdopodobnie wam wlasnie najbardziej potrzebne jest moje przeslanie. Zatrzymali sie i znow staneli naprzeciw siebie. -Niech pan to powie swojej Radzie. DeNiles zamknal oczy; jego cialo opadlo z sil, zaczal osuwac sie na ziemie. Bleys zlapal go i utrzymal na nogach. Po jego obu bokach cos sie poruszylo i doslownie po paru sekundach z kazdej strony staneli mezczyzni ubrani w mundury armii. Byli wysocy, z szerokimi twarzami i mocnymi szczekami. Bez slowa zabrali DeNilesa z rak Bleysa. -Ty draniu! - wyzszy z nich z wsciekloscia odezwal sie do Bleysa. - Kompletnie go wyczerpales! Wracaj ta sama droga, ktora tu przyszedles, tam sie toba zajma! Mowiac to, chwycil Bleysa za jedno z ramion i trzymal mocno. Bleys zatrzymal sie. -Puscisz mnie - powiedzial. Bylo to stwierdzenie, nie pytanie. Na chwile spojrzenie oficera powedrowalo do oczu Bleysa; jego twarz i cialo zmienily sie, natychmiast go puscil. Wymamrotal cos pod nosem i odwrocil sie do swojego towarzysza, wciaz podtrzymujacego DeNilesa w pozycji stojacej. Teraz wzial staruszka na rece, a drugi oficer poszedl za nim. DeNiles, z zamknietymi oczyma i glowa oparta na ramieniu zolnierza, wygladal jak zmeczone dziecko. Bleys odwrocil sie i poszedl przez naprawde niewielka dlugosc laki z powrotem do pokoju z kominkiem, gdzie zastal oficera, ktory sprowadzil go tu z ladowiska. -Tedy - powiedzial tamten szorstko. Z poczatku patrzyl na Bleysa z taka sama zloscia, jak oficer w lesie, ale szybko przybral neutralny wyraz twarzy. Nie wyprowadzil Bleysa z budynku. Zabral go do sali, gdzie siedziala Toni, pijac herbate i Henry. Zostali tam we trojke tylko przez kilka minut, podczas ktorych patrzyli na siebie bez slow. Potem pojawili sie dwaj oficerowie z lotniska i wyprowadzili ich z budynku do ciezarowek. Pojazdy, w ktorych wciaz siedzieli Zolnierze Henry'ego odjechaly z powrotem, wysadzajac ich w koncu przed hotelem stanowiacym pierwotny cel grupy Bleysa. Podczas podrozy powrotnej Bleys nie odzywal sie, podobnie jak Toni i Henry. Nie rozmawiali do chwili, kiedy bezpiecznie znalezli sie w sali klubowej prywatnego apartamentu w hotelu. Kiedy juz sie tam znalezli, Toni opadla na fotel. Bleys zrobil to samo, sygnalizujac Henry'emu, by do nich dolaczyl. Toni uwaznie obserwowala Bleysa. -Coz - odezwala sie do niego - ciekawie spedziles czas. To rowniez bylo stwierdzenie, nie pytanie. Rozdzial 22 Wiadomosc nadeszla najszybsza poczta miedzygwiezdna - McKae publicznie oglosil, ze w razie wygrania wyborow na Najstarszego, Pierwszym Starszym wyznaczy Bleysa. Kilka dni pozniej rzeczywiscie zostal wybrany. Z centrali Innych na Zjednoczeniu dostali zakodowana informacje, ze na planecie szerzy sie plotka, jakoby ambasada Nowej Ziemi na Harmonii zwrocila sie do de facto Najstarszego - jeszcze nie zaprzysiezonego, ale juz pelniacego obowiazki - z propozycja dotyczaca wynajecia zolnierzy Zaprzyjaznionych na Nowa Ziemie. -A tymczasem - mowila Toni - od czasu twojej rozmowy z DeNilesem uplynal juz ponad tydzien, a jak dotad nie dostalismy od Rady ani slowa. Dzis rano znow dzwonil do mnie Johann Wilter. Razem z Bleysem i Henrym siedzieli w najwiekszym pokoju apartamentu hotelowego Bleysa. Johann Wilter byl ostatnim z wybranych przez Bleysa przywodcow organizacji Innych na Cassidzie. W zakresie przekazywania wladzy pojawiajacym sie utalentowanym ludziom, Bleys byl bardzo praktyczny, zwlaszcza, gdy dochodzilo do sytuacji drazliwych prawnie. -Przypuszczam, ze chodzi mu o nasze rachunki? - stwierdzil Bleys. -Tak jest - potwierdzila Toni. - A takze o rezerwacje miejsc hotelowych dla calej ekipy i sal na szesc planowanych przemowien. Mowi, ze ich zakazana tutaj organizacja dostala ostatnio troche anonimowych dotacji, ale nie dosc, by wypelnic skarbiec. Na calej planecie maja tylko kilka tysiecy oplacajacych skladki czlonkow, bo ludzie boja sie, ze wladza w kazdej chwili moze podjac bardziej zdecydowane kroki; w takiej sytuacji Inni znalezliby sie w powaznych klopotach. Mam mu powiedziec, ze zaplacimy rachunki z wlasnego kredytu miedzygwiezdnego? -Powstrzymaj sie z tym jeszcze troche - i bedziemy kontynuowac nasze tournee zgodnie z planem do czasu, az ktos nas zatrzyma. Jesli umysl moze pracowac, czas nigdy nie jest stracony - powiedzial Bleys. - Przez te ostatnie kilka dni moglem przemyslec sytuacje i doszedlem do wniosku, ze DeNiles bedzie chcial zobaczyc mnie tu w dzialaniu, by przekonac sie, jaka wywolam reakcje. Nie wspominajac zreszta o planetarnych konsekwencjach deportowania nas bez czekania na dostarcznie Radzie Rozwoju jakiegos powodu do tego. Rozlegl sie dzwiek oznajmiajacy polaczenie telefoniczne. -Bleys Ahrens? - ze scian i sufitu rozlegl sie nieznany glos. - Tu recepcja. Przybyl kurier z wiadomoscia do pana. Ma ja zaniesc na gore? -Tak - odpowiedzial zapytany. - Prosze mu powiedziec, zeby zadzwonil do glownych drzwi mojego apartamentu. Ktos go do mnie przyprowadzi. Kurierem okazal sie byc oficer, z krotko przycietymi, jasnymi wlosami i mocna opalenizna, trzymajacy czapke pod ramieniem. W drugiej rece ostroznie trzymal zapieczetowana koperte. -Ma mi pan cos dostarczyc? - zasugerowal Bleys. -Tak - oficer zawahal sie - Wielki Nauczycielu. Mam dla pana oficjalny komunikat od Planetarnej Rady Rozwoju. Podal Bleysowi koperte, ktora ten otworzyl. Wewnatrz znalazl pojedyncza kartke z substytutu papieru tworzaca interesujace, trojwymiarowe zludzenie czarnych liter wycietych w bialym kamieniu. Bleys glosno odczytal wiadomosc. Bleysie Ahrens, Planetarna Rada Rozwoju Cassidy wita cie na naszym swiecie i chcialaby wyrazic radosc z goszczenia miedzy nami tak znakomitego filozofa. Wraz z innymi mieszkancami planety z niecierpliwoscia wyczekujemy na wysluchanie tego, co masz nam do powleczenia. Jesli Rada moze ci w czymkolwiek pomoc, nie wahaj sie z nami kontaktowac. Podpisane z dzisiejsza data przez Sekretarza Rady. Pod ostatnia linia wydrukowano nazwisko Pieter DeNiles, a tuz nad nim ledwie czytelny podpis. -Moje podziekowania Radzie - Bleys odezwal sie do oficera. - Cos jeszcze? -Nie, sir... to znaczy nie, Nauczycielu - odpowiedzial wojskowy. - Za pozwoleniem, pojde juz. -Wysle Radzie notke z podziekowaniem - powiedzial Bleys. -Tak jest, sir. - Porucznik uniosl reke do salutu, ale kiwnal tylko glowa, odwrocil sie i ruszyl ku drzwiom. -Co teraz? - zapytal Henry, gdy tylko drzwi ponownie sie zamknely. -Po prostu bedziemy trzymac sie planu - odpowiedzial Bleys. - Przede wszystkim moje jutrzejsze przemowienie. Po rozmowie z DeNilesem zdecydowalem sie zmienic pewne fragmenty. Teraz bede przemawial bardziej specyficznie do Cassidian. To powinno zainteresowac zwlaszcza DeNilesa. -Czemu to robisz? - wzrok Toni wyostrzyl sie. - Masz nadzieje wykorzystac go do czegos? -Musze dotrzec do umyslow Cassidian - do DeNilesa w szczegolnosci. Akcja wywoluje reakcje, a ta ujawnia nastawienia i sposob myslenia. Obrocil sie do Henry'ego. -Czy ty i Toni mozecie przejac funkcje Dahno i zajac sie dopilnowaniem technicznej strony? Nie tylko tutaj, ale podczas calego objazdu? Henry kiwnal glowa. -A wiec nie ma powodu, zeby nie zaczac od razu - powiedzial Bleys. Sceneria przemowienia wyznaczonego na nastepny dzien w parku w Cartuse, miescie znajdujacym sie tysiac kilometrow na zachod, nie roznila sie zbytnio od miejsc, w ktorych przemawial na Nowej Ziemi i Harmonii. Tu tez postawiono maly, tymczasowy budynek ze sprzetem do projekcji holoobrazu nad plaskim dachem i do nadawania mowy do osobistych odbiornikow noszonych przez sluchaczy. Tego dnia byla ladna pogoda, a przemowienie mialo sie odbyc w plytkiej, podobnej do misy, porosnietej trawa niecce, otoczonej niskimi gorami. Istotna roznice stanowil fakt, ze tym razem liczba sluchaczy byla mikroskopijna w porownaniu do tlumow sluchajacych go na Nowej Ziemi i Harmonii - zaledwie okolo tysiaca osob. Jednak kiedy jego olbrzymich rozmiarow postac pojawila sie nad dachem budynku transmisyjnego, nawet w jego wnetrzu dalo sie slyszec wyrazna reakcje zgromadzonych. Wraz z dzwiekiem, przeplynela przez niego fala emocji. W jednej chwili podjal decyzje o rezygnacji z zaplanowanego przemowienia - starannie przygotowanej mowy, majacej zarowno zachecic sluchaczy, jak i sklonic DeNilesa do mocniejszego odsloniecia sie. Choc bylo ich stosunkowo niewielu, to byli jednak ludzie z planety, ktora naprawde nie witala go cieplo i nie obiecywala tolerancji wobec jego wielbicieli. Nie tylko dla nich, ale i dla niego wazne bylo, by uslyszeli to, co naprawde mial im do powiedzenia. To byla zyjaca wiadomosc, prawda - cos, co nawet przyznalby, ze nie pochodzi od Szatana, gdyby tylko potrafil zadowalajaco wyjasnic mu swoje decyzje i to, co zamierzal zrobic. Wciaz nie wiedzial, jak tego dokonac, ale poczuje sie lepiej mowiac zgodnie z wlasnym przekonaniem. Pozwolic im wierzyc, powiedzial sobie w duchu, pozwolic im sluchac i zrozumiec. Przynajmniej tyle ze mnie jest dla nich prawdziwe i wazne. Zaczal mowe. -Cassidianie - powiedzial - wy, ktorzy tu jestescie wiecie juz, ze jestem zainteresowany cala rasa ludzka, a oznacza to rowniez kazdego zyjacego obecnie czlowieka. Ale dla mieszkajacych na tej planecie mam szczegolna wiadomosc, inna od tej, jaka glosze ludziom mieszkajacym na pozostalych Mlodszych Swiatach. Przerwal. -Rzecz w tym - mowil dalej - ze dla was zmagania o lepsza przyszlosc beda z poczatku ciezsze niz dla mieszkancow innych swiatow. Zza scian budynku dobiegl gluchy pomruk. -Prosze, nie czujcie sie obrazeni czy rozgniewani, ze to mowie - kontynuowal Bleys, kiedy dzwiek ucichl. - Fakt, ze bedzie ciezej moze oznaczac, iz w efekcie dalej zajdziecie. Potrzeba ponadprzecietnej sily czesto oznacza, ze taka sila zostanie rozwinieta. -Pod tym wzgledem sytuacja wyglada tak samo, jak w przypadku rozwoju fizycznego pod wplywem intensywnych cwiczen. Bleys przerwal, pozwalajac, by ostatnie slowa zapadly w swiadomosc sluchaczy. -Pomyslcie. Czyz nie najbardziej rozwinely sie te z Mlodszych Swiatow, na ktorych ludzie najciezej musieli walczyc o przetrwanie? Zaprzyjaznieni i Dorsajowie zmagali sie z planetami bez surowcow, a Exotikowie zasiedlili planety, ktore choc nie ubogie, to po terraformowaniu jedynie niewielki procent ich powierzchni dysponuje klimatem nadajacym sie do zamieszkania. Znow przerwal. -Efektem tego - powiedzial wolno i z naciskiem - bylo zmuszenie mieszkancow tych planet - kazdej na swoj sposob - do zainteresowania tym samym rodzajem wewnetrznego rozwoju, jakim i ja sie interesuje, jakiego potrzebowali i podswiadomie ku niemu siegneli, czyniac z siebie ludzi wyjatkowych, o umiejetnosciach i talentach posiadajacych duza cene na rynku miedzygwiezdnym. Kazdy na swoj sposob - Zaprzyjaznieni, Dorsajowie, Exotikowie - odkryli ten rozwoj i rynek, a w procesie tym rozwineli nie tylko odnoszace sukcesy spoleczenstwa, ale uczynili z siebie ludzi sukcesu. -Aby swiadomie zrozumiec, jak tego dokonali, musicie zdystansowac sie wobec tego, co bylo i co bedzie, i spojrzec na nie, lacznie z chwila obecna, okiem pozbawionym uprzedzen. Jesli wam sie to uda, natychmiast zauwazycie, ze ludzkosc zawsze obsesyjnie przejmowala sie problemami obecnego pokolenia, podczas gdy instynktowny ped rasy traktowal je tylko jak mijane przeszkody na drodze do przetrwania i wzrostu. Na koniec zawsze sobie z nimi radzila i przezywala je, rozwijajac sie coraz silniejsza, wciaz na drodze ku potezniejszym ludziom i lepszej egzystencji. -Te trzy Kultury Odlamkowe walczyly o swoje osiagniecia. Teraz wy musicie walczyc, choc inaczej. Zmagania rozwinely ich w sposob, jakiego nie potrafili przewidziec - z czego bynajmniej nie najmniej wazny okazal sie nacisk na okreslone zmysly i wrazliwosci. Upraszczajac sprawe - aby przetrwac, rozwineli w sobie postawy czyniace ich silniejszymi i gotowymi na dalsze zmagania - juz nie przeciw wlasnemu otoczeniu, a przeciw ograniczeniom wlasnych cial i umyslow. -Otworzcie wiec umysly na rozszerzenie ludzkich mozliwosci - rozwinmy je do punktu, gdzie beda zdawaly sie przekraczac to, do czego zdolni sa dzisiaj zwykli ludzie. Porozmawiajmy o tym przez chwile, co mozecie osiagnac dzieki wlasnym wysilkom? Choc wasze zmagania doprowadzily do wzorowego spoleczenstwa i wygodnej planety, tworzyly jednoczesnie podstawy wewnetrznej sily, ktora bedzie wam potrzebna w miare, jak rasa rozwijac sie bedzie dalej, ku swietlanej przyszlosci. Podczas gdy mowil, Bleys jak zwykle dal sie poniesc wlasnym slowom. Doslownie rozgrzewal sie i zaczal odczuwac reakcje tlumu, wyrazane dzwiekami przenikajacymi cienkie sciany budynku. Niezaleznie od tego, czy pomagala mu ta reakcja czy nie, juz dawno odkryl, ze woli przemawiac bez przygotowania. Tlum zawsze byl podobny do widowni teatralnej. Czasem mozliwe bylo wyczucie jak rozgrzewaja sie, reagujac na to co mowi albo chlodnieja, gdy ich zainteresowanie odwracalo sie od przemowienia. Tym razem czul, jak temperatura sluchaczy stale rosnie - nierownomiernie, ale u tak wielu, ze stanowili wiekszosc tlumu. Skonczyl wreszcie nuta pelna nadziei, po czym opuscil budynek, idac pieszo do pojazdow, majacych zabrac cala ekipe. Razem z Toni byli jak zwykle otoczeni przez zolnierzy Henry'ego, tworzacych zywa sciane wyszkolonych ludzi, oddzielajacych ich od osob pragnacych go dotknac czy zamienic slowo. Bleys zauwazyl, ze tym razem towarzyszyla mu dodatkowa oslona w postaci Cassidian w cywilnych ubraniach, poruszajacych sie jak wyszkoleni ochroniarze czy zolnierze. Nie zastanawial sie nad tym zbytnio do chwili, gdy prawie dotarl do samochodu. Nagle w tlumie powstalo jakies zamieszanie. Cieple glosy ludzi najblizej niego nagle przerodzily sie w krzyki. Nad glowami tlumu zobaczyl, ze przez gesto upakowanych ludzi bardzo szybko przesuwa sie w jego strone jakis tumult, jakby ktos sie do niego przedzieral. Przez chwile dostrzegl polnagiego mezczyzne, trzymajacego obiema rekami potezny, obosieczny miecz z szerokim ostrzem. Ludzie z krzykiem odskakiwali od niego i padali na ziemie, gdy doslownie wycinal sobie droge. Prawie do nich dotarl, gdy nagle jego oczy rozszerzyly sie, po czym zamknely. Miecz wypadl mu z rak, a mezczyzna opadl za nim na ziemie i legl bez ruchu. Zebrala sie wokol niego otoczka cywili, podczas gdy Zolnierze Henry'ego ciasniej skupili sie wokol Bleysa, Toni i Henry'ego. Jednak Bleys przepchnal sie miedzy nimi, by przyjrzec sie mezczyznie. Byl duzy i umiesniony, choc otyly. Na brzuchu dzwigal znaczna ilosc tluszczu i mial wyrazny, podwojny podbrodek, wygladalo to na efekt lenistwa i zbyt bogatej diety. Byl w srednim wieku, a Bleys ku swojej uldze przekonal sie, ze straznicy w cywilu nie zabili go, bo naga klatka piersiowa unosila sie w regularnym oddechu. -Ogluszyliscie go tylko? - Bleys zapytal straznika stojacego bezposrednio nad mezczyzna, sprawiajacego wrazenie jakby to on tu przewodzil. Zapytany odwrocil sie do niego. Byl szczuply, ale atletycznej budowy, w szarym garniturze i lysial lekko nad czolem. W dloni trzymal maly pistolet energetyczny. -Tak, Bleysie Ahrens - odpowiedzial. Twardo patrzyl Bleysowi prosto w oczy. - To hura. Zajma sie nim psychiatrzy. Faktycznie, w ich strone przez tlum jechala juz karetka z lekarzami. -Co to jest hura? - zapytal Bleys. -Hura? - odpowiedzial straznik - To... - najwyrazniej musial przez chwile pomyslec - to skrot odjuramentado, starego slowa jednego z jezykow Starej Ziemi. Oznacza kogos do tego stopnia przygnebionego, ze wariuje i probuje zabic wszystkich, do ktorych moze sie zblizyc. To uleczalne, zajma sie nim psychiatrzy. Przepraszam, ze panskie wystapienie zostalo przerwane czyms takim. Za mezczyzna z mieczem Bleys dostrzegl inne postacie lezace na ziemi. Zajmowaly sie nimi ekipy medyczne. Ci, ktorych ignorowali, lezeli w kompletnym bezruchu. -Czesto sie to zdarza? - zapytal Bleys. -Nie - odpowiedzial cywil. - To znaczy, nie jest to powszechne. Teraz zdarza sie czesciej, niz gdy bylem dzieckiem. Ale - w jego glosie dalo sie slyszec nutke dumy - jestesmy jedynym z Mlodszych Swiatow, gdzie dzieje sie cos takiego. -Rozumiem - odpowiedzial Bleys. Odwrocil sie i z powrotem dolaczyl do Toni i Henry'ego. Razem dotarli do limuzyny i weszli do srodka. -Toni - odezwal sie Bleys po przejechaniu pewnej odleglosci w calkowitej ciszy - uzyj samochodowego telefonu, dobrze? Zadzwon do naszego kontaktu w Kwaterze Glownej Innych i dowiedz sie, czy Johann Wilter moze spotkac sie z nami w moim apartamencie hotelowym. Rozdzial 23 - Z tego co wiem - powiedzial Johann Wilterhuras pojawiali sie w czasie, gdy pierwsi kolonisci osiedlili sie na planecie. Jesli chcesz, moge to sprawdzic. Johann (wymawial to Yohann) byl szczuply, ciemnoskory i pelen skupienia, w miejskiej wersji kurtki polowej, waskich spodniach i butach, wszystko w roznych odcieniach blekitu. Spomiedzy klap kurtki widac bylo zawiazana pod szyja biala chuste. O ile nie patrzylo mu sie w oczy, wygladal jak niefrasobliwy dwudziestolatek. Jesli sie w nie spojrzalo, natychmiast stawalo sie jasne, ze z pewnoscia nie jest niefrasobliwy i ma przynajmniej dziesiec lat wiecej. Mial najtwardsze spojrzenie, jakie Bleys kiedykolwiek napotkal. Podczas dwoch wczesniejszych spotkan, w trakcie krotkich podrozy Johanna do glownej kwatery Innych na Zjednoczeniu, Bleys nie probowal z nim sil w starciu na spojrzenia. Mial jednak wrazenie, ze Johann predzej by zginal, niz pozwolil oczom mrugnac czy odwrocic wzrok. Jego swobodne i lagodne zachowanie sugerowalo jnie martw sie o mnic'. Spojrzenie mowilo "Nie naciskaj'. Polaczenie tych dwoch przekazow sprawialo, ze wiekszosc ludzi nie czula sie swobodnie w jego towarzystwie, ale Bleys nie byl jednym z nich. Co ciekawe, Johann twierdzil, ze jego korzenie siegaly Chin. Bleys zauwazyl, ze gdy do pokoju weszla Toni, Johann przez dluzsza chwile uwaznie sie jej przygladal. Toni odpowiedziala spojrzeniem i usmiechem. Bleys byl zaintrygowany i prawie gotow zalozyc sie, iz Johann zdecydowal, ze jakiekolwiek byly korzenie Toni, nie pochodzila z Chin. -Mysle, ze to dobry pomysl - odpowiedzial teraz Bleys. Siedzieli w sali klubowej jego apartamentu, a Bleys trzymal na kolanach tabliczke do pisania, piszac i mowiac rownoczesnie - reka poruszala sie niezaleznie od slow, jakby jego umysl dzialal rownoczesnie na dwoch niezaleznych poziomach. - Chcialbym o nich wiedziec najwiecej, jak to mozliwe. Czy dawniej bylo ich mniej? Albo, innymi slowami, czy z czasem ich liczba sie zwieksza? Jak wzrost ich liczby ma sie do przyrostu populacji? -Nie potrafie powiedziec - odpowiedzial Johann. - Jak mowie, sprawdze. Choc ten wojskowy mial racje, kiedy stwierdzil, ze Cassida to jedyny swiat, gdzie mozna ich spotkac. -Wojskowy? No tak, wydawalo mi sie, ze w tych dodatkowych straznikach bylo cos wojskowego, pomimo cywilnych strojow. Chcialbym wiedziec, kto ich tam poslal. -Bez watpienia Rada - odpowiedzial Johann. -Bez watpienia? - powtorzyl Bleys. - Czy armia podlega Radzie? -Och, nie - stwierdzil Johann. - Ale caly czas maja w Radzie przynajmniej jednego czlonka, zazwyczaj dwu lub trzech. -Czy Pieter DeNiles jest bylym oficerem? -Sekretarz Rady? Z tego co wiem, to nie - odpowiedzial Johann. - Pojawil sie w zasadzie znikad jakies dziesiec-dwanascie lat temu. Ale zawsze byl w rzadzie, gdzies w tle. Wydaje mi sie, ze nikt nie wie zbyt wiele na jego temat. Jesli chcesz, moge sprobowac dowiedziec sie czegos wiecej takze i o nim. -Nie zaszkodzi dowiedziec sie jak najwiecej - stwierdzil Bleys. - Ale w tej chwili bardziej interesuja mnie huras. A przy okazji, doskonale radzisz sobie z prowadzeniem tutejszej organizacji Innych, choc zawsze byla mala. Jednak na innych planetach znacznie lepiej poradzono sobie z rekrutacja wiekszej ilosci czlonkow. Jakis powod? -Oczywiscie - odpowiedzial Johann. - My, Cassidianie, nielatwo poddajemy sie rekrutacji. Nie jestesmy jej spragnieni. Tym razem Bleys byl gleboko zainteresowany. Osobiscie uwazal, ze Cassidianie sa gleboko spragnieni wolnosci, statusu, wladzy. Otworzyl usta, by sie odezwac, ale pierwsza zrobila to Toni. -Spragnieni? - powiedziala ostro. Johann spojrzal na nia. -Wiekszosc ludzi na tej planecie pragnie bezpieczenstwa i maja je - powiedzial. - Chyba, ze absolutnie nie chca sie dostosowac. Jesli moga znalezc mila, bezpieczna prace, ktora da im odrobine lepsze warunki bytowania, sa szczesliwi. Nikt nie gloduje - nawet mieszkancy wiosek i malych miasteczek daleko w dziczy. Gdyby glodowali, dostaliby pomoc rzadowa. Jestesmy najmniej glodnymi ludzmi ze wszystkich Mlodszych Swiatow. Moze za wyjatkiem Exotikow, ale przypuszczam, ze mozna by stwierdzic, iz oni sa glodni odkryc, a to nie to samo. -To ciekawe - stwierdzil Bleys. - Nawiazalem do tego zagadnienia w moim dzisiejszym wystapieniu. Twierdzisz, ze twoja organizacja i to co mowie, nie oferuje zaspokojenia zadnej z ich potrzeb? Czy chcesz powiedziec, ze wedlug ciebie nie maja oni zadnych pragnien? -Nie, absolutnie nie! - zaprotestowal Johann. - To, co oferujesz jest czyms, czego chca wszyscy Cassidianie, jesli tylko sami sie do tego przed soba przyznaja. Oczywiscie, jako jednostki maja rowniez inne pragnienia. Moze dlatego wlasnie ludzie na dnie depresji staja sie Auras, atakujac wszystkich i zabijajac. Najczesciej ich narzedziem jest miecz. Wydaje sie, ze sprawia im to wieksza satysfakcje niz uzycie pistoletu energetycznego, iglowca czy karabinu. -Tak. Ale - ponownie odezwala sie Toni - miecz uzywany przez tego czlowieka dzisiaj byl bardzo dziwna bronia. Moglby byc wyciety z jakiegos sztywnego materialu podobnego do masy papierowej, tyle ze byl grubszy, najwyrazniej twardy i mial brazowy kolor. A jednak byl niezgrabny, jakby zrobil go ktos zupelnie nie znajacy sie na mieczach, wycinajac po prostu z drewna bron o szerokim ostrzu. -Och, to akurat latwo wyjasnic - wyjasnil Johann. - Ten rodzaj broni mozna zrobic przy uzyciu powszechnie dostepnych tu narzedzi. Wlasciwie, to jesli ma sie do zestawu podlaczony komputer, wystarczy narysowac co sie chce i podac dodatkowe wymagania - na przyklad, ze czesc nad rekojescia ma miec krawedzie ostre jak brzytwa - a urzadzenia wyprodukuja to dla ciebie dokladnie wedlug rysunku. Bron dzisiejszego Auras powstala z "surowca" - wy to nazywacie chyba plastikiem? -Nie - odpowiedziala Toni lekko poirytowanym glosem. - My tez nazywamy to surowcem. -Przepraszam. W kazdym razie ma pelno odmian i kolorow, dostepnych ludziom pragnacym zajmowac sie nim w domu ze swoimi narzedziami. Niektorzy po prostu lubia majsterkowac, rozumiecie? -Oczywiscie - odpowiedzial Bleys. - Teraz inny temat. Jesli martwiles sie naszymi wydatkami, to nie masz powodu. Zaplacimy za wszystko, czego nie bedziesz w stanie pokryc z waszej kieszeni. Ale daj mi jak najwiecej danych o huras, lacznie z informacjami na temat zywnosci i napojow - glownie jednak cyfry dotyczace ich liczebnosci. Takze wszelkie dane o czestotliwosci wystepowania ich amoku. I dowiedz sie dla mnie wszystkiego o DeNilesie. -Zrobie to, Bleysie Ahrens - powiedzial Johann. - Ale przypuszczam, ze o DeNilesie za duzo danych nie bedzie. Jak mowilem, zawsze byl kims trzymajacym sie w cieniu. Informacje na jego temat moga byc utajnione. -Coz, daj mi, co bedziesz w stanie zdobyc - odpowiedzial Bleys - i jak najszybciej. Masz wszystkie informacje na temat pozostalych pieciu przemowien, jakie mam tu wyglosic, wiec bedziesz mogl mnie znalezc. -Tak, wszystko co sie da - potwierdzil Johann. - Z danymi na temat DeNilesa zglosze sie do ciebie jutro, oczywiscie w kazdej chwili mozesz sie ze mna kontaktowac. - Swietnie. A wiec wyglada na to, ze w tej chwili wszystko juz ustalilismy. Johann natychmiast zareagowal na sugestie wstajac z fotela. Zrobil to z plynnoscia sprintera startujacego do biegu. -Tak sie sklada... - zawahal sie przed odwroceniem sie do drzwi apartamentu i machnal do Henry'ego, ktory wstal razem z nim - sam moge wyjsc... Zamierzalem tylko powiedziec, ze bardzo cieszy mnie fakt, ze bedziesz w stanie sam pokryc swoje wydatki. Zrozum, ze zrobilibysmy to, gdybysmy musieli... -Ale na dluzszy czas zrujnowaloby to was finansowo, prawda? - dokonczyl Bleys. - Coz, nie ma potrzeby. Dziekuje, i wkrotce znow sie spotkamy. Johann wyszedl. Bleys, podczas calej rozmowy piszac na tabliczce, napisal jeszcze kilka znakow i odstawil pisak do schowka. Odlozyl tabliczke, ale kartke podal Toni, gestem nakazujac jej przeczytanie tekstu i przekazanie go Henry'emu. Toni wziela ja i uniosla brwi. Powstrzymala sie przed powiedzeniem tego, co najwyrazniej wlasnie zamierzala i spokojnie popatrzyla na Bleysa. -Ach, kod - stwierdzila. -Tak - swobodnie odpowiedzial Bleys. - Kody handlowe - prawde mowiac, kilka kodow. Ale nasze biuro na Zjednoczeniu nie powinno miec problemow z odczytaniem tego. Dla obojga wiadomosc byla absolutnie jasna. Toni sama nalegala, przyjmujac prace dla Bleysa, by wyslal ja do Kwatery Glownej Innych na Zjednoczeniu, by dowiedziec sie jak najwiecej na temat Bleysa - uparla sie nawet przy odbyciu wizyty na farmie nalezacej kiedys do Henry'ego a teraz do Joshuy. Tak sie zlozylo, ze Henry'ego nie bylo wtedy w domu - wyjechal gdzies w interesach. W drodze powrotnej do Ekumenii, po spotkaniu reszty rodziny Toni powiedziala Bleysowi, ze i tak jej zdaniem miala niezly obraz tego, jaki musi byc Henry, a jeszcze zdarzy sie okazja, zeby go spotkac. Bleys byl tym lekko zaskoczony; Henry nie byl czlowiekiem, ktorego mozna by zrozumiec tylko dzieki znajomosci jego rodziny - nie mowiac juz o jednym z nia spotkaniu. Sadzac po tym, co podsluchal z rozmowy w gorskim obozie na Nowej Ziemi, Toni byla zdeterminowana dowiedziec sie wiecej. Teraz jednak skonczyla czytac zakodowana strone i podala ja Henry'emu. Ten przelecial po niej wzrokiem, wstal, przeszedl kilka krokow do fotela Bleysa i podal mu z powrotem kartke. Rownoczesnie usmiechnal sie i wyciagnal dlon. -Gratulacje - powiedzial. - To naprawde ustawi ich tam, na Zjednoczeniu. Bleys ze zdziwieniem wstal i przyjal dlon Henry'ego w gescie wydajacym sie byc zwyklym usciskiem dloni. Wiedzial, ze Henry nie zna zadnego z uzywanych przez niego kodow. Nie w jego stylu bylo usmiechanie sie w sposob, jaki robil to teraz, nie wspominajac juz o "gratulacjach" z dowolnego powodu. Kiedy jego potezna dlon otoczyla drobniejsza reke Henry'ego, niemal natychmiast zrozumial. Henry zacisnal uchwyt z cala sila. Bleys odpowiedzial podobnie, usmiechajac sie, a ich przyjacielskie zmagania staly sie widoczne nie tylko dla Toni, ale i dla kazdego, kto moglby ich obserwowac dzieki ukrytym kamerom. Rownoczesnie opuszki palcow spoczywajace na wierzchu dloni Bleysa delikatnie zmienialy nacisk, prawie tak nieznacznie, jakby przebiegal tam pajak. Zolnierze Boga na planetach Zaprzyjaznionych rozwineli jezyk dotykowy, stosowany w warunkach wymagajacych calkowitej ciszy, a Henry byl wlasnie takim Zolnierzem. Kiedy dwaj synowie Henry'ego dowiedzieli sie o tym, blagali ojca, by ich nauczyl tego sposobu porozumiewania sie, wiec choc niechetnie, zgodzil sie w koncu. Bleys nauczyl sie go wlasnie od chlopcow. W tym wieku posiadanie tajemnego jezyka bylo rzecza bardzo atrakcyjna. Teraz wiec Henry i Bleys rozmawiali jezykiem dotykowym pod przykrywka zmagan o to, kto silniej potrafi scisnac dlon. Uscisk Henry'ego byl zdumiewajaco mocny, ale obaj zdawali sobie sprawe, ze to nie prawdziwa proba, poniewaz gdyby Bleys uzyl calej sily, jego potezna dlon moglaby stosunkowo latwo zmiazdzyc kosci Henry'ego. Gdyby przelozyc na zwykly jezyk rozmowe prowadzona przy pomocy jezyka dotykowego Zolnierzy, wygladalaby mniej wiecej tak: -? - Henry zapytal palcami. -Jeszcze dwie mowy. Potem Newton. -Rozumiem. Gotow. Puscili sie, Henry potrzasajac i rozciagajac dlon, jakby przegral probe. Wrocil na swoje miejsce i usiadl, podobnie jak Bleys, ktory obrocil sie zaraz, wsuwajac kartke z tekstem do szczeliny niszczarki umieszczonej w biurku tuz za jego dryfem. Ponownie obrocil sie do Toni i Henry'ego. -Wiesz, Toni - powiedzial swobodnie - minelo juz troche czasu od naszego ostatniego treningu. Dla niezaangazowanego obserwatora scena mogla wygladac, jakby Bleys i Toni zaangazowali sie w jakis dziwny, rytualny taniec, podczas ktorego ledwie sie dotykali w krotkich chwilach kontaktu. Ubrani w szerokie kimona treningowe przypominali pare wielkich, ciemnych ptakow krazacych wokol siebie i manewrujacych w ograniczonej przestrzeni. Dzialo sie tak, poniewaz trening byl rownoczesnie cwiczeniem harmonii - w ki - i potencjalnie smiertelnej walce. Styl ich zmagan opieral sie w duzej mierze na judo i sztuce walki stworzonej na Starej Ziemi w poczatkach dwudziestego wieku przez Morihei Ueshibe. Nazywala sie ona aikido i przez ostatnie trzysta lat zostala rozszerzona do stylu, jakiego uzywali teraz Toni i Bleys. A w "aikido" tlumaczono jako "duch", "wewnetrzna energie" i "oddech". W aikido - drodze zharmonizowanej Ja - laczylo w sobie wszystkie trzy znaczenia, bez zadnych miedzy nimi konfliktow. Oddech, rownowaga duchowa i miejsce, z ktorego kierowaly sie na zewnatrz energie zyciowe, splataly sie nierozerwalnie w hara, centralnym punkcie ciala; miejscu znajdujacym sie tuz pod zwykla pozycja klamry na pasku meskich spodni. Ich zmagania polegaly na probie wlaczenia sie w przeplyw ki partnera, by przekierowac ja nie przeciwstawiajac sie jej, rownoczesnie zachowujac wlasna hara. Byli sobie niemal rowni w umiejetnosci skupienia, ale Toni przewyzszala go nieco w osiaganiu harmonii z atakujacym. Dzieki temu wlasnie, byla w stanie kierowac atakami Bleysa, przekierowywac jego ki jeszcze zanim jego intencje zostaly przetlumaczone na fizyczna akcje, i splatac ja z wlasna energia. Toni, uzywajac swych umiejetnosci, niemal bez wysilku byla w stanie - przy pomocy dzwigni zdajacych sie byc ledwie dotknieciem - przyspieszyc sto dwadziescia piec kilogramow masy ciala Bleysa, rzucajac go przez cala szerokosc sali. Za kazdym razem Bleys dotykajac podloza natychmiast przetaczal sie w tyl lub w przod i podnosil. Nie istnial zaden wzor ani wyznaczony z gory czas cwiczen. Beda walczyc razem, az oboje beda zadowoleni z efektow, po czym przerwa, za bezslownym porozumieniem. Fakt, ze obecne uzycie ki bylo konstruktywne nie oznaczal, ze tych samych zasad nie mozna bylo skutecznie zastosowac w samoobronie, nawet wobec kilku przeciwnikow - tak wlasnie Toni i Bleys bronili sie w alei obok budynku Klubu Prezesow na Nowej Ziemi. Jednak tym razem Bleys chcial trenowac z innego powodu. Podczas cwiczen rozmawiali tajemnym jezykiem, znacznie bardziej rozbudowanym niz ten, ktorego Bleys uzyl do potajemnej rozmowy z Henrym. W przypadku Toni, zostal on rozwiniety przez jej rodzine, w ktorej od pokolen nauczanie sztuk walki bylo powszechnym zajeciem. Jednym z efektow byla mozliwosc rozmowy z zastosowaniem znacznie szerszego i praktyczniejszego slownictwa niz w przypadku rozmowy z Henrym za posrednictwem palcow. - ... Wiec Henry zrozumial - powiedziala Toni ruchami ciala i sposobem ulozenia palcow na chwilowym uchwycie za rekaw Bleysa - kiedy odgrywaliscie te komedie z mocowaniem sie. -Tak - Bleys odpowiedzial tym samym, bezglosnym jezykiem. - Na szczescie nie domagal sie powodow ani wyjasnien. -Ja chcialabym jakies uzyskac - przekazala Toni. - Czemu tak skracac tournee po zaledwie dwu publicznych wystepach i leciec na Newtona? -Hura. - To slowo musial przeliterowac, poniewaz nie istnialo w ich jezyku dotykowym. -Czytalem o nich, kiedy studiowalem o Cassidzie, ale nie uswiadamialem sobie implikacji. -Implikacji? Jaki widzisz zwiazek miedzy hura i Newtonem? -Wedlug teorii rozkladu spolecznego, o ktorej wielokrotnie mowilem, kazdy z Mlodszych Swiatow zaczyna rozwijac wewnetrzne animozje i tworzyc walczace miedzy soba roznorakie odlamy. Tego rodzaju klopoty rozwijaja sie najpierw w niepokoje, potem w przemoc prowadzaca do ogolnej wojny domowej i w koncu do anarchii. -I wedlug ciebie to wlasnie oznaczaja tutejsze przypadki hura? To przewidywanie przyszlosci nie wydaje mi sie w zaden sposob wiazac ze wspolczesnym Newtonem. -A jednak tam wlasnie sie kieruj a. Nie zauwazylem powiazania przed rozmowa z DeNilesem, a potem tym incydentem z hura. Z poczatku DeNiles mnie zmieszal. -Zmieszal? Czemu? Bylam pewna, ze po rozmowie z nim byles zadowolony. -Bylem. Ale rownoczesnie zmieszal mnie jako osoba. Byl niewlasciwa osoba w niewlasciwym miejscu, albo odpowiednia osoba w nieodpowiednim miejscu - w sposob, ktorego nie potrafilem okreslic. Dopiero po tym wydarzeniu z hura, wszystko zaczelo nabierac sensu. Przerwali na chwile rozmowe, nie dlatego, ze Bleys skonczyl mowic czy Toni uslyszala wszystko, co chciala wiedziec; po prostu wzor ich cwiczen na chwile zmusil ich do dzialan, w ktorych nie dalo sie uzyc jezyka ciala. Oboje poruszali sie bez fizycznego kontaktu - a wykonywane w tej chwili ruchy nie pozwalaly na przekazywanie sygnalow. -Spoleczenstwa ~ powiedzial Bleys, kiedy znow weszli w kontakt - podlegaja wzorom ogolnego rozwoju ludzkosci na tyle, na ile sa z nia w kontakcie. - Zlapal Toni i trzymal ja w uchwycie. - We wlasnym spoleczenstwie odpowiadaja na taka czesc wzoru, jakiej sa swiadomi. Poniewaz jednak ten wzor nieustannie rozwija sieizmienia - wzor postepujacej historii ludzkosci - moga sie znalezc poza jej nurtem. Te odczucia bez watpienia odbierane sa na poziomie podswiadomosci, ale wywoluje to niezadowolenie w kazdej z mniejszych spolecznosci, prowadzac do zachowan antyspolecznych, narastajacych i rozwijajacych sie w koncu do jawnej przemocy i wojny. -Czemu musi sie to rozwinac w przemoc? - Bleys sadzil, ze trzyma Toni w sposob uniemozliwiajacy jej wyrwanie sie, jednak zrobila to bez wysilku. -Z powodu intensywnego pragnienia spoleczenstw ludzkich, by rozwijac sie zawsze w kierunku lepszych warunkow - zasygnalizowal, kiedy znow znalezli sie w kontakcie. - Gdybys przyjrzala sie historii Starej Ziemi, znalazlabys doskonale przyklady w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku. -Z pewnoscia powszechna wtedy byla przemoc, ale naprawde nie widze zwiazku miedzy tym, a czyms, co nazywasz ogolnym wzorem historii. -Istnieja dwa rodzaje wojen. - Znow ja mial - czy na pewno? - Jedne ujawniaja glebsze niezadowolenie i niezdolnosc do nadazenia za ogolnymi zmianami wzoru; to wlasnie kilku Exotikowych myslicieli kilkaset lat temu nazwalo spodziewana "degeneracja "Kultur Odlamkowych. Patrzac teraz wstecz, mozna w historii dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku zauwazyc postep Starej Ziemi od slabszej swiadomosci rozbieznosci ze wzorem, do wiekszej swiadomosci i odchylenia. Wlasciwie mozna to dostrzec juz na poczatku i w koncowych latach samego dwudziestego wieku. -W czym? - zapytala Toni. - Wydaje mi sie, ze mniejsze wojny rozgrywajace sie pod koniec tego wieku, choc moze odbywaly sie na mniejsza skale niz te duze, to byly rownie pelne przemocy i niszczace; nawet jesli wezmiemy pod uwage, ze swiatowe wojny pierwszej polowy dwudziestego wieku pochlonely znacznie wieksza liczbe ofiar. Rzucila nim. W locie wykonal salto, wyladowal na nogach i znow wszedl z nia w kontakt. -Jak mowie - zasygnalizowal kiedy znow sie dotkneli - istnieja dwa rodzaje wojen. -Dwa rodzaje? - Dotyk palcow Toni w jakis sposob zdawal sie sygnalizowac sceptycyzm. -Tak. Mozesz nazwac te wieksze pierwszym typem, to wojny wynikajace mniej z desperackiej swiadomosci bycia odsunietym od rozwijajacego sie wzoru ich czasow. Byly to wojny, ktore moglibysmy nazwac politycznymi. Panstwa walczyly w nich z innymi panstwami, a w czasie tak zwanych "wojen swiatowych" - walczyly ze soba koalicje panstw. Celem narodu albo koalicji rozpoczynajacej wojne bylo zdobycie dominacji nad przeciwnikiem, niekoniecznie wiazace sie z jego calkowitym zniszczeniem. Podswiadomie narod mial nadzieje na uzyskanie terytorialnej czy jakiejs innej przewagi, w ramach swiezo rozwijajacej sie struktury. Zwyciezcy mogli sie ustawic w lepszej pozycji do wykorzystania nowych trendow w rozwijajacym sie wzorze historii. Na chwile przerwali kontakt fizyczny i znow sie zwarli. -A drugi typ? - zasygnalizowala Toni, gdy tylko znow ja schwytal. -W tych wojnach, zazwyczaj prowadzonych na mniejsza skale - kontynuowal - przynajmniej jedna ze stron planowala calkowite zniszczenie przeciwnika, usuniecie go z powierzchni ziemi. W wojnach politycznych po obu stronach frontu stawali naprzeciw siebie obcy sobie ludzie. Zolnierz z Kanady mogl walczyc z Niemcem, ktorego nigdy nie spotkal, a gdyby zetkneli sie w innej sytuacji spolecznej, mozliwe, ze by sie polubili. Wojny polityczne zmusily ich do walki o cos, co nie dotyczylo bezposrednio zadnego z nich - uzyskanie dominacji jednej ze stron, spoleczenstwa rzadzacego drugim - podobniejak Rzym rzadzil podbitymi spoleczenstwami, akumulowanymi stopniowo w czasie wzrostu na najwieksze imperium swiata zachodniego. -Ale - zapytala Toni - skad roznica? Czem u przeciwnicy w drugim typie wojen chca calkowitej zaglady tych, z ktorymi walcza... Prawie udalo sie jej uwolnic, ale tym razem utrzymal ja. Juz udzielal odpowiedzi. -O ile w wojnach pierwszego typu walczyli ze soba obcy, w drugim typie walka rozgrywala sie miedzy najblizszymi sasiadami i krewnymi. Najkrwawsze wojny zawsze rozgrywaly sie miedzy bliskimi sobie ludzmi, ktorych dzielily tylko drobne roznice, na przyklad w doktrynie religijnej - miedzy sektami jakiegos wyznania, albo na wieksza skale - miedzy dwiema religiami - na przyklad Hindusi i Muzulmanie. -Nadal jednak nie wyjasniles, jaki widzisz zwiazek miedzy tymi typami wojen, a widzianym przez nas hura. Widzielismy po prostu pojedynczego czlowieka bezmyslnie pedzacego przez tlum, zabijajacego na prawo i lewo nieznanych sobie ludzi. -Kiedy do tego wlasnie sprowadzaja sie w koncu wojny na wyniszczenie - odpowiedzial Bleys. - Bratprzeciw bratu i kuzyn przeciw kuzynowi. Poszczegolne osoby mowia sobie: "przezyje, jesli tylko zginie ten czlowiek czy tamci ludzie". Podzialy i rozklad nie sa jeszcze tu, na Cassidzie, tak wyrazne jak na Nowej Ziemi, gdzie walcza ze soba trzy grupy. Tutaj konflikt rozgrywa sie pod powierzchnia i przeszedl juz do etapu wojen bratobojczych. Pomysl. Gdybym ja lub ktos inny poprowadzil ludzi Podkowy do rewolucji przeciw Gildiom i Klubom Prezesow, krew czlonkow tych ugrupowan zalalaby ulice - ale szybko doszloby do dalszego rozlewu krwi, w miare jak ujawnilyby sie podzialy w lonie Podkowy i zaczeliby walczyc ze soba, kolejno przejmujac przywodztwo, po czym mniej lub bardziej legalnymi srodkami eksterminujac oponentow. -Wezme pod uwage twoje argumenty - zasygnalizowala Toni - ale jak wszystko to sprawia, ze musisz skrocic swoje przemowienia i poleciec na Newtona? -Poniewaz coraz bardziej oczywiste staje sie, ze bede musial radzic sobie z tymi trzema swiatami jako jednoscia. Jak juz powiedzialem, sila ich powiazan nie byla dla mnie jasna az do chwili, gdy zobaczylem dzisiaj ten incydent z hura. -Mimo wszystko, czy nie byloby bezpieczniej przed udaniem sie na Newtona skonczyc tutejsze tournee z przemowieniami? Pojawiajac sie tam tak szybko i nieoczekiwanie, spowodujesz ich podejrzliwosc. -Mozliwe. Jednak z naszym programem miedzygwiezdnym wiaze sie jeszcze jeden element. Nie moge pozwolic McKae zbyt dlugo pozostawac na stanowisku, zanim wroce, by zostac zaprzysiezony jako PierwszyStarszy. Ta pozycja i tytul sa mi konieczne, jesli mam ukonczyc swoje plany - a zwlaszcza wobec Cassidy i Newtona. Przez caly ten czas rozmowy Bleys wiezil ja w uchwycie, trwalo to zaledwie kilka chwil. Mial wrazenie, ze nie byla w stanie sie uwolnic. Chcial zadac jeszcze jedno pytanie. -Czy cos w tym ci nie odpowiada? Moze wolalabys nie brac w tym udzialu? -Nie opuscilabym tego dla wszystkich swiatow razem wzietych! - odpowiedziala Toni, podkreslajac slowa wyrwaniem sie z jego uchwytu, entuzjastycznym rzuceniem go na mate i uwiezieniem tam w uscisku, z ktorego nie byl w stanie sie uwolnic. Rozdzial 24 Bleys stwierdzil, ze jest nieoczekiwanie zadowolony i radosny. Po raz pierwszy w ciagu kilku lat ich znajomosci, Toni, odpowiadajac na jego pytanie - czy w jego planach bylo cos, co ja niepokoilo i czy nie chcialaby stac sie tego czescia - ujawnila jakiekolwiek uczucia. Dalo sie je wyczytac nie tylko w jej odpowiedzi, ale w entuzjazmie, z jakim go rzucila i przygwozdzila do maty. Bleys rozmyslal nad tym ponownie wieczorem tego dnia, idac do lozka. Kladl sie wczesnie, co wywolalo w nim zdziwienie, ale i satysfakcje. Po raz pierwszy od bardzo dawna - od miesiecy, jesli nie lat - mial ochote na sen. Wrazenie bylo odlegle znajome. Byl przekonany, ze kiedy tylko sie polozy, usnie. Jedyne pytanie brzmialo, ile snu naprawde go czeka, poniewaz byl przekonany, ze umysl obudzi go, gdy tylko minie pierwszy, mocny sen. Powiedzial sobie jednak, ze nie ma sensu zagladac w zeby darowanemu koniowi. Przypominajac sobie to antyczne powiedzenie, z przyjemnoscia pomyslal, ze ktoregos dnia bedzie na Starej Ziemi na dluzej niz spedzone w pospiechu szescdziesiat godzin i naprawde zobaczy zywego konia. Moze nawet bedzie na nim jezdzil. Rozebral sie, zalozyl szorty i polozyl sie na lozku z pola silowego, zamykajac oczy i niemal natychmiast zapadajac w sen. ...Obudzil sie z dziwnym uczuciem, ze albo spal, albo odszedl gdzies na bardzo dlugo i dopiero powracal. Uczucie to nie mialo zadnego konkretnego zrodla, ale nie mial zbyt wiele czasu na zastanawianie sie, poniewaz stopniowo zaczal wynurzac sie ze stanu glebokiego braku swiadomosci do pelnej przytomnosci, jak korek uwolniony w glebi wody, coraz szybciej mknacy ku jasnej powierzchni. Jednak zanim w pelni osiagnal ten stan - zanim otwarl oczy - uswiadomil sobie nagle bliskosc ciala innego czlowieka, a wewnetrzny alarm natychmiast doprowadzil go do pelnej przytomnosci. Jednak lezal jak poprzednio z zamknietymi oczyma, w zaden sposob nie zdradzajac, ze juz sie obudzil. Nikt nie powinien byc w stanie zblizyc sie do niego we snie. Bleys dalej lezal bez ruchu, z zamknietymi oczyma i oddychajac tak jak w chwili, gdy zaczal sie budzic, sluchem i wechem badajac tozsamosc osoby w poblizu - musiala byc naprawde blisko, poniewaz odbierana przez Bleysa swiadomosc ciepla przekonywala go, ze czlowiek ten nie mogl sie znajdowac dalej, niz metr od niego. Prawdopodobnie znacznie blizej. Z wolna nadeszly dodatkowe informacje, czesciowo przez sluch - ktokolwiek to byl, oddychal spokojnie przez nos - i roztaczal znajomy zapach. Na brzegu jego lozka siedziala Toni. Perfum uzywala wylacznie na formalne okazje, a i wtedy bardzo oszczednie. Jednak zidentyfikowal znajome, uzywane przez nia mydlo i jej wlasny, delikatny ale identyfikowalny, zapach osobisty, oczywiscie unikalny dla kazdego. Bleys dalej lezal z zamknietymi oczyma, oceniajac sytuacje. Chwila rozciagala sie. Najwyrazniej Toni czekala, az obudzi sie w sposob naturalny, trzymajac w dloni cos, co musialo byc ksiazka lub kartka papieru, szeleszczac chwilami w charakterystyczny sposob. Nawet Toni nie powinna byc w stanie podejsc do niego tak blisko i usiasc przy nim, nie budzac go ze snu. Wyszkolil sie do tego tak, jak szkolil sie w sztukach walki - bylo to konieczne, a przy tym fascynujace przezycie, polegajace na nabyciu niezwyklej czujnosci. Bleys zapragnal posiasc wrazliwosc na cieplo jako system alarmowy majacy ochronic go przed wrogami mogacymi probowac podkrasc sie do niego, gdy bylby nieswiadomy i nie chroniony. Z pomoca wspolczesnej techniki nie bylo to trudne - wymagalo jedynie duzo czasu. Na Zjednoczeniu znalazl psychofizjologia ze specjalnoscia w pozytronowej tomografii emisyjnej - mapowaniem centrow mozgu majacych zwiazek z aktywnoscia ludzkiego ciala i zmyslow. Poszedl go odwiedzic, pod pozorem rekrutacji go do organizacji Innych i sprowadzil rozmowe na temat problemu wyksztalcenia u czlowieka zwiekszonej wrazliwosci na pobliskie zrodla ciepla. Psycholog, ekspert wyszkolony na Cassidzie, zostal zmuszony do pracy na Zjednoczeniu kontraktem i byl wyraznie z tego niezadowolony, czujac, ze jego talent nie jest odpowiednio wykorzystywany. Pochlonelo go zaprezentowane przez Bleysa wyzwanie. Medyk, nazywajacy sie Kahuba Jon-Michel, bardzo chetnie wyjasnil mu, jak bardzo rozwinela sie jego specjalizacja od czasow, gdy do odczytu potencjalow mozgowych stosowano igly, wprowadzane do tkanki przez czaszke, do aktualnych technik nieinwazyjnych. Tak wiec, podczas gdy Bleys siedzial z przypominajacym helm urzadzeniem wsadzonym na glowe, Jon-Michel caly czas opowiadajac, ustawial i regulowal konsole kontrolna, przelaczajac roznorakie klawisze, przelaczniki i obracajac pokretla. Bleys, zawsze zafascynowany tym czego nie wiedzial, sluchal i zapamietywal. -Zobacz tu - mowil Jon-Michel, stukajac pisakiem w gotowy wreszcie obraz - tu gdzie dotykam projekcji, znajduje sie osrodek mozgu kontrolujacy cieplo. Z latwoscia moge umiescic na czaszce tuz nad nim bardzo male urzadzenie, niewidoczne pod wlosami. Kiedy osrodek zacznie odbierac sygnaly nerwowe z ciala, sygnalizujace zarejestrowanie w poblizu zrodla ciepla, urzadzenie moze przesylac ci jakies powiadomienie. W ten sposob bedziesz mogl, uzywajac odpowiednio przygotowanych zrodel ciepla w roznych odleglosciach, wyszkolic sie, stopniowo zwiekszajac ich odleglosc, aby maksymalnie zwiekszyc wrazliwosc osrodka zmyslu. -Dobrze - odpowiedzial Bleys. -Wlasciwie mam nawet jeszcze lepszy pomysl. Otoz tutaj... - Jon-Michel wskazal inny punkt na obrazie - znajduje sie twoj osrodek przyjemnosci. Spojrzal na Bleysa z wyrazem akademickiego triumfu na twarzy. -Moglbym teraz - mowil dalej z emfaza - umiescic ci na czaszce jeszcze jedno, rownie male urzadzenie, ktore w odpowiednich warunkach tworzyloby polaczenie miedzy twoim osrodkiem wrazliwosci na cieplo i osrodkiem przyjemnosci. -Po co robic cos takiego? - zapytal Bleys, choc wlasciwie znal juz odpowiedz na swoje pytanie. -Coz, rzecz w tym - odpowiedzial naukowiec - ze osrodek wrazliwosci na cieplo w twoim mozgu odbiera sygnaly przesylane przez zmysly na dlugo przed tym, zanim swiadomie je zarejestrujesz. Oznacza to, ze potrafi odczuc znacznie nizszy poziom ciepla, niz bylbys w stanie odebrac swiadomie. Sadze, ze dzieki treningowi moglbys zwiekszyc swoja wrazliwosc, a co za tym idzie, obnizyc granice swiadomie odczuwanego gradientu temperatury. Przerwal, wykonujac gest wyrazajacy dezaprobate. -Oczywiscie, zawsze bedzie istniala roznica miedzy tym, czego bedziesz swiadom, a tym, co beda w stanie odebrac czujniki twojego ciala. - Wzruszyl ramionami. - Rodzaj efektu progowego. -A urzadzenie na czaszce? - zapytal Bleys, choc pewien byl, ze zna odpowiedz. -Sygnalizowaloby ci przez uaktywnianie centrum przyjemnosci w chwili, gdy osrodek wrazliwosci na cieplo odebralby jakis znak od ciala. - Jon-Michel usmiechnal sie. - Trening bylby znacznie przyjemniejszy niz zazwyczaj. I choc urzadzenie byloby niewielkie i raczej trudne do zauwazenia - poza czujnikami ochrony - sadze, ze cialo szybko nauczy sie wrazliwosci dla nagrody bez koniecznosci stalego wspomagania. -Rozumiem - stwierdzil Bleys. -Dzieki starannemu treningowi - z satysfakcja kontynuowal naukowiec - osrodek przyjemnosci bedzie mogl powiedziec ci - nie w formie swiadomosci zrodla ciepla, a przez nagle, nie dajace sie wyjasnic uczucie przyjemnosci - ze osrodek wrazliwosci na cieplo zaczal reagowac. Mysle, ze twoj mozg da sie do tego wytrenowac bez potrzeby zewnetrznego systemu sygnalizacji. - Usmiechnal sie jeszcze szerzej. -Zaznaczam, ze odczujesz tylko chwilowa przyjemnosc, zanikajaca w chwili, gdy sprobujesz ja zanalizowac, a nie przedluzona ekstaze utrzymujaca sie jak dlugo zrodlo ciepla bedzie znajdowac sie w zasiegu twoich zmyslow. Bleys usmiechnal sie. Smieszna byla mysl o skradajacym sie w srodku nocy zabojcy, podczas gdyjego przebudzenie i swiadomosc wiazalaby sie z ciagla przyjemnoscia. -Och, ale to calkowicie mozliwe! - Wykrzyknal Jon-Michel, niewlasciwie interpretujac usmiech. - Daje slowo, ze moge dac ci urzadzenie do wykonania polaczenia i wierze, ze masz spore szanse na wyszkolenie sie, by polaczenie dzialalo rowniez bez zewnetrznych srodkow. Na poczatek urzadzenie, ktore ci dam bedzie wywolywac jedynie krotkotrwale odczucia, jednak z czasem twoj mozg przyzwyczai sie do wykorzystywania polaczenia i naprawde wierze, ze bedziesz w stanie radzic sobie bez wspomagania. Mowie to, opierajac sie na zebranym doswiadczeniu. -Och, wierze ci - powiedzial Bleys. - Zrobimy to. Tak sie stalo. Bleys lezal z zamknietymi oczami w ciemosci swojej sypialni, a z roznych, wybieranych losowo kierunkow zblizaly sie do niego panele cieplne. Komputer rejestrowal ruchy wszystkich obiektow i odleglosc, z ktorej je wyczul, co sygnalizowal unoszac reke. Otwarl oczy, przez chwile patrzac rozmytym wzrokiem w gore, na sufit, potem dopiero skupiajac wzrok z boku, na Toni. Patrzyla na niego z powaznym wyrazem twarzy. -Od jak dawna tu jestes? - zapytal. -Chwile - odpowiedziala. - Na ile sie obudziles? To bylo dziwne pytanie. Instynktownie mial ochote odpowiedziec jej, ze nie patrzylby na nia z otwartymi oczyma, gdyby sie nie obudzil. Ale nie powiedzial tego. -Czemu sadzisz, ze moge nie byc przytomny? - zapytal zamiast tego. -Chodzi mi o to, czy calkiem sie obudziles - stwierdzila Toni. -Wystarczajaco - powiedzial. Znow wrocilo do niego wrazenie dlugiej podrozy. - Jak dlugo spalem? Sadzac po swietle przechodzacym przez zewnetrzna, przejrzysta sciane pokoju, nie tylko byl dzien, ale podejrzanie przypominal on pozne popoludnie. -Sadzimy, ze gdzies miedzy osiemnastoma a dwudziestoma godzinami - powiedziala. - Dobrze sie czujesz? Skinal glowa, patrzac na nia w milczeniu. Nie przywykl do bycia zdumionym. Uswiadomil sobie wlasnie, ze do tej pory zawsze potajemnie dumny byl ze swojej umiejetnosci przewidywania, wiec cokolwiek sie stalo, nigdy nie byl zdumiony. Teraz jednak zostal wziety z zaskoczenia. Toni mowila dalej. -Jesli naprawde sie obudziles, lepiej to przeczytaj. Podala mu zamkniety w kopercie poczty miedzyplanetarnej list z pieczecia, ktora zidentyfikowal jako nalezaca do wspolnego, dwuplanetarnego rzadu powolywanego w rzadkich okazjach, gdy Zjednoczenie i Harmonia mialy jednego Najstarszego. Pieczec zostala zlamana a list otwarty. Nie bylo w tym nic dziwnego, poniewaz Toni na co dzien zajmowala sie jego poczta, otwierajac ja i przekazujac mu jedynie wiadomosci, ktore naprawde musialy do niego dotrzec. Wewnatrz koperty znalazl zlozony arkusz papieru monomolekularnego, na ktorym nie wydrukowano, a odcisnieto duzymi literami tekst. Do wiadomosci: Z LASKI I NA TCHNIENIA PANSKIEGO: Bleysie Ahrens - dzieki lasce Panskiej i jego ukochanego Najstarszego, przemawiajacego do ciebie glosem dwu blogoslawionych swiatow Zjednoczenia i Harmonii - wyznaczony zostales by pelnic honory i obowiazki Pierwszego Starszego, po jego prawicy. Nakazuje ci sie wiec porzucic wszelkie dzialania jakimi teraz sie zajmujesz, czys jest na planecie czy w przestrzeni, gdy list ten dostaniesz; natychmiast powroc na swiat przez naszego Pana ukochany, zwany Harmonia, przez Najstarszego wybrany na swa rezydencje; tamze staniesz przed nami, by Najstarszy mogl wybrac cie i zaprzysiac jako swego Pierwszego Starszego. Otrzymawszy niniejsze pismo, bez wahania i natychmiast poddasz sie naszej woli. Najstarszy spodziewa sie zobaczyc cie przy sobie najszybciej, jak to mozliwe w swiecie stworzonym przez Wszechmocnego. Podpisano: Podpis nalezal do McKae. Bleys ogarnal caly list jednym spojrzeniem. Przeczytal go jeszcze raz, bardziej z powodu zainteresowania niz z jakiejkolwiek innej przyczyny. Oddal go Toni. -Co w tym smiesznego? - zapytala. -Usmiecham sie, bo McKae jest tak bardzo soba - wyjasnil Bleys, powazniejac. -A wiec zbieramy sie i natychmiast lecimy na Harmonie? - zapytala Toni. - Rezygnujac z dodatkowych przemowien tutaj? -Oczywiscie, ze nie - Bleys znow sie usmiechnal. Toni spojrzala na niego twardo. -Nie zamierzasz postapic zgodnie z poleceniami z listu? Jak wiec zamierzasz odpowiedziec... - Zadnej odpowiedzi. Po prostu wsadz to do archiwum, zebysmy w razie koniecznosci mieli do tego dostep. Toni caly czas siedziala bez ruchu. Teraz wyraznie sie rozluznila i lekko usmiechnela. -Wcale nie zamierzasz tam leciec? -Zrobie to, kiedy bede gotow. Nie sadzilas chyba, ze porzuce wszystko dla uroczystosci? -Coz - odpowiedzialaToni - jesli chcesz zostac Pierwszym Starszym albo kiedykolwiek wrocic na Harmonie lub Zjednoczenie - nie wspominajac o tym, ze reszta z nas tez kiedys bedzie chciala wrocic do domu, bedziesz musial wyslac mu jakas odpowiedz, nie sadzisz? -Nie widze powodu - stwierdzil Bleys. - Zadnej odpowiedziPTo naprawde podwazy twoja pozycje jako Pierwszego Starszego - zakladajac, ze ja dostaniesz, po tym jak nie odpowiesz na list. -Absolutnie nie. To pierwsza lekcja dla McKae. Bedzie musial nauczyc sie, ze nie moze mi rozkazywac. Tak naprawde wkrotce sie przekona, ze bedzie dokladnie na odwrot. Usmiechnal sie do niej. Toni nie od razu zareagowala, ale z wolna na jej twarz wyplynal usmiech, a sama twarz zmienila sie w sposob, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widzial. Wygladalo to tak, jakby odprezyla sie w radosc - jakby od bardzo dawna czekala na cos i wreszcie uzyskala oczekiwana odpowiedz. -Go-kui - powiedziala cicho. Przygladal sie jej, wciaz z usmiechem, choc nieco zdumiony. Nie zrozumial tego co powiedziala. Uderzyla go swiadomosc, ze musialy zostac wypowiedziane w jezyku wciaz uzywanym w jej rodzinie. -Nie rozumiem. -Powiedzialam... - wciaz usmiechala sie w zupelnie nieznany mu sposob - zasadniczo, ze zawsze wiedzialam, iz jestes wszechstronnie uzdolniony, ale az do tej pory nie bylam pewna, ze rzeczywiscie masz w sobie wielkosc. Zwiazali sie spojrzeniami; uswiadomil sobie, ze to jeden z tych rzadkich momentow, kiedy musial zmierzyc sie z faktem, ze ja kochal; bariera utrzymywana przez niego niczym nieprzeniknione szklo zaczynala roztapiac sie w delikatna mgielke. Jeszcze chwila a odrzuci ja, przysunie sie do niej i powie jej, co do niej czuje. Jednak stalowa wola powstrzymala go. Wrocilo wspomnienie faktu, ze raz juz otworzyl sie na kogos, a stworzona w ten sposob wyrwa nigdy juz nie zostanie zamknieta; ze wszystko co postanowil dokonac, zostaloby w koncu ujawnione. Cos gleboko ludzkiego w nim zawsze czulo, ze nie istniala zadna inna osoba mogaca udzwignac taki ciezar. Jesli ma zrealizowac swoje plany, musi pozostac samotny, oddzielony od ludzkosci. I musi trwac w tej izolacji. Ciagle musi przypominac sobie o potrzebie izolacji, poniewaz okazje takie jak ta, wciaz beda powracac, przez cale jego zycie - a to co zamierzal, trwac bedzie przez pokolenia. Rozdzial 25 Byli na Newtonie. No, prawie, poniewaz statek opuszczal sie bardzo powoli. Przypuszczalnie pilot byl po prostu ostrozny, w kazdym razie Bleys, wraz ze swoimi ludzmi tkwili scisnieci w sluzie razem z grupa pasazerow z Cassidy. Jeden z nich stal teraz z twarza prawie przycisnieta do klatki piersiowej Bleysa - w jakis sposob udalo mu sie przecisnac przez kordon otaczajacych go Zolnierzy, a Bleys zasygnalizowal Henry'emu, by nie robil z tego sprawy - biznesmen w srednim wieku, z nadwaga i lysina na czubku glowy sprawiajaca wrazenie, jakby nosil tonsure, dziwnie nie pasujaca do drogiego, popielatego garnituru majacego zamaskowac niedostatki figury. -Niedlugo powinnismy wyladowac, nie sadzi pan? - odezwal sie gorliwie, probujac wyjrzec zza ciala Bleysa, a moze przez nie - co bylo rownie niemozliwe - i spojrzec przez okno na ziemie ponizej. -Tak sadze - odpowiedzial Bleys. -Mam nadzieje, ze zaraz wyladujemy - stwierdzil biznesmen nerwowo. - Mam bardzo wazne spotkanie w jednym z tutejszych laboratoriow. - Najwyrazniej nerwy wywolywaly u niego gadatliwosc, sklaniajac do wypelnienia slowami czasu do wyladowania. - Licze na to, ze dobrze opiekuja sie moim bagazem. To tylko jedna, duza torba, ale mam tam cos bardzo... - powstrzymal sie najwyrazniej tuz przed powiedzeniem czegos, co powinien zachowac w tajemnicy -...dokumenty i tego typu rzeczy - dokonczyl. W tej chwili statek dotknal podloza z delikatnym wstrzasem; drzwi luku otwarly sie i zaczeli przez nie wychodzic Zolnierze. Bleys poczekal chwile z wyjsciem, przed nim wyszla Toni, ktora po wyjsciu ze wzglednego polmroku korytarza na popoludniowe swiatlo Newtona nagle zatrzymala sie i odwrocila. -Jest Dahno! - powiedziala. Sekunde pozniej Bleys podazyl za nia, wychodzac na przycmione, unikalne swiatlo Newtona, planety krazacej wokol Alfy Centauri B, pomaranczowej gwiazdy dzielacej system z Alfa Centauri A - sloncem Cassidy, oraz mala gwiazda znana na Starej Ziemi jako Proksima Centauri. W tym niezwyklym swietle dostrzegl, ze Dahno rzeczywiscie tam byl. Jednak wygladal inaczej niz zazwyczaj. Nie roztaczal wokol siebie zwyklej aury dobrego humoru i przyjaznej otwartosci. Zdumiewajace bylo, do jakiego stopnia jego zyczliwa twarz mogla nabrac tak zlowieszczego i groznego wygladu, po prostu przez rezygnacje z usmiechu i zaostrzenie rysow. Oczywiscie, w wywarciu odpowiedniego wrazenia pomagaly Dahno jego rozmiary. Jednak taki wyraz twarzy Bleys dotad widzial u niego tylko raz, podczas calej znajomosci z przyrodnim bratem. Mialo to miejsce, gdy Bleys byl jeszcze dzieckiem. Po raz pierwszy spotkali sie twarza w twarz, a Dahno zdefiniowal ich wzajemne relacje przez rzucenie na pol nieprzytomnego Bleysa na ziemie niedbalym ciosem masywnej reki. Teraz ta sama twarz i niemal wojownicza postawa Dahno - gorujac nad wszystkimi dookola, z lekko rozstawionymi nogami i przygarbionymi ramionami, w calkowitym bezruchu - zdawal sie sygnalizowac podobne uczucia. Jego wrogi wyglad zdumiewajaco pasowal do czerwonawego swiatla; moglby byc jakims bogiem wojny - nawet Thorem ze starozytnego panteonu Polnocy, wskrzeszonym tuz przed Ragnarokiem. Prawde mowiac, Alfa Centauri tez byla widoczna, dodajac swoje swiatlo do krajobrazu, ale w bardzo niewielkim stopniu; mniejszy dysk po lewej stronie Bleysa, jedynie odrobine wyzej niz poteznie wygladajaca Alfa Centauri B, zblizajaca sie wlasnie do horyzontu. -Tedy - krotko i zwiezle odezwal sie Dahno, gdy tylko Bleys znalazl sie w zasiegu sluchu. Brat odwrocil sie i ruszyl wielkimi krokami przez drzwi niewielkiego budynku, przez jego srodek - najwyrazniej byl to rodzaj punktu celnego, bo reszta pasazerow tez zmierzala w tym kierunku - i przez drzwi po drugiej stronie, gdzie czekal na nich zwyczajowy rzad limuzyn. Dahno skierowal sie do pierwszego pojazdu w kolumnie, wskazujac Bleysowi, Toni i Henry'emu, by weszli do pokaznego wnetrza z szescioma fotelami, po czym wszedl sam, zamykajac za soba drzwi. -Dahno... - odezwala sie Toni, ale ten natychmiast uciszyl ja gestem. -Porozmawiamy w hotelu - oswiadczyl. Oparl sie w swoim fotelu i nie odezwal sie, gdy cala kolumna ruszyla przez miasto. Nie odezwal sie tez - podobnie jak nikt z jadacych w limuzynie - przez cala droge. Twarz Toni stala sie maska bez wyrazu, mogaca oznaczac cokolwiek, ale jak sadzil Bleys, w tej chwili oznaczala po prostu, ze Toni byla niezadowolona. Sam Bleys odczuwal zaciekawienie, jednakwewnetrznie z zainteresowaniem analizowal fakt, ze widok Dahno tak mocno przywolal przeszlosc, ze przez chwile odczul nagla, plomienna uraze za tamten cios i na moment poczul sie maly i bezradny wobec poteznego, starszego brata. Henry wygladal tak samo, jak zwykle - wyczekujaco niezaangazowany. Dahno odezwal sie tym samym, twardym tonem dopiero, gdy wszyscy znalezli sie w pokoju prywatnego apartamentu w hotelu. -Lepiej usiadz, zanim tego wysluchasz - powiedzial do Bleysa. Spojrzal na Henry'ego iToni. - Wszyscy usiadzcie. Usiedli. Dahno na chwile przylozyl do ucha zgieta dlon, prawie jakby chcial sie podrapac, ale gest byl zrozumialy dla pozostalych. Byli podsluchiwani, niewatpliwie rowniez podgladani przy uzyciu kamer. Nikt z nich nie poruszyl sie ani nie zmienil wyrazu twarzy. Dahno wzial krzeslo, przysunal je tak, ze wszyscy znalezli sie na tyle blisko, na ile pozwalaly dlugie nogi jego i Bleysa, po czym wyciagnal z kieszeni srebrne urzadzenie. Umiescil je na otwartej dloni. Po chwili na wierzchu urzadzenia pojawila sie malenka banka, ktora zaczela gwaltownie rosnac, pochlaniajac ich wszystkich do swego wnetrza. Znalezli sie w pecherzu prawie przezroczystej, blekitnawej kuli. Banka przestala sie rozszerzac. Dahno przesunal kciukiem po boku urzadzenia, na co zareagowalo oderwaniem czegos w rodzaju pepowiny laczacego je z rosnaca banka, i schowal przyrzad do kieszeni. Pepowina znikla, ale banka zostala na miejscu. -Ta tarcza - zatoczyl dlugim, grubym palcem kolo, wskazujac na otaczajaca ich bariere - jest jedyna w swoim rodzaju, poza pewnym tutejszym laboratorium. Nie bede mowil jak ja zdobylem, poniewaz mam wazniejsze sprawy do omowienia i nie pytajcie mnie, jak dziala. Wszystko co wiem, to fakt, ze wykorzystuje przesuniecie fazowe do stworzenia nieciaglosci, przepuszczajacej przez siebie wszystko poza naszym obrazem i tym, co mowimy, uniemozliwiajac szpiegowanie. Toni zaczela otwierac usta, ale pierwszy odezwal sie Bleys. -Skad mozesz miec pewnosc? - zapytal. -Powiem ci za chwile - szorstko odpowiedzial Dahno. - Przylecieliscie jednym z regularnych kursow liniowych z Cassidy. Dobrze, ze was wygladalem. Czy jest tu w ogole Favored of God? -Wyladowal tu trzy dni temu - rzeczowo wyjasnila Toni. - Przylecial pod nazwa Spaceha wk, z falszywymi dokumentami, jakoby z Cety w locie towarowym, choc komory ladunkowe sa przystosowane do przewozenia pasazerow. Bedzie siedzial na ladowisku jak dlugo zechcemy, pod pretekstem jakichs napraw w silnikach. Tak naprawde beda w stanie wystartowac w ciagu kilku godzin, jak tylko przekazemy im zakodowana informacje, ze sie tam udajemy. Wlasciwie powinnam powiedziec, ze bedzie to jednorazowy sygnal, bo ma to byc jednowyrazowe polaczenie telefoniczne, nie do wysledzenia. -To rozsadne - skomentowal Dahno. - A wiec jednak nie przylecieliscie tu jak stadko calkowitych niewiniatek. -Oczywiscie, ze nie - obruszyla sie Toni. - Przy tym nie ma niebezpieczenstwa, ze ktos zacznie weszyc i przekona sie, ze tak naprawde ze statkiem nie dzieje sie nic zlego, jako ze kazdy statek stanowi formalnie niepodlegle terytorium planety, ktorej ma dokumenty i mozna na niego wejsc tylko za zaproszeniem zalogi. -Dobrze! - Dahno cofnal sie odrobine na krzesle, rozluzniajac sie lekko. Jednak wciaz utrzymywal twardy wyraz twarzy. Obrocil sie w strone Bleysa. -Wyjechales z Cassidy wczesniej niz planowales, prawda? Jestes tu przed czasem. Gdybym nie pilnowal listy pasazerow przylatujacych liniowcow, nie zostalbym poinformowany na czas o twoim ladowaniu. Czemu? Bleys poczul pierwsze poruszenie nieskonczonego zniecierpliwienia. To on tu wydawal polecenia, a Dahno juz od lat nie probowal rzucic mu wyzwania. Teraz jednak rzucal pytaniami jak prokurator w sadzie. A jednak mogl istniec jakis powod, ktory usprawiedliwial takie postepowanie. -Uznalem, ze z wczesniejszym opuszczeniem Cassidy wiaza sie pewne obiecujace perspektywy. - Bleys utrzymywal glos i nerwy na wodzy. -Perspektywy? - zapytal Dahno. - Niezaleznie od tego, jakie by nie byly, lepiej natychmiast zadzwon na Favored of God i jak najszybciej odlec z Newtona. -Czemu? - zapytal Bleys. Dahno zachichotal, ale nie byl to jego zwykly, radosny chichot. Tym razem mial ponura twarz. -Jak i ty, mam swoje szczegolne zdolnosci - powiedzial. -Nigdy w to nie watpilem - stwierdzil Bleys. -Nie, ale zapomniales o tym. Nigdy nie mialem wiecej racji niz wtedy, gdy powiedzialem, ze bedziesz mnie potrzebowal na Newtonie. Gdybym tylko dotarl tu wczesniej, przygotowalbym juz cala historie, od ktorej natychmiast bys zawrocil. Przeczuwalem, ze bedzie to dla ciebie legowisko lwa; teraz jestem juz tego pewien, choc wciaz nie znam szczegolow. Popelniles blad, wysylajac mnie na Zjednoczenie, na wybory. -Doprawdy? - zapytal Bleys. Wbrew sobie uslyszal we wlasnych slowach cien grozby. -Tak jest - potwierdzil Bleys. - Sa rzeczy, w ktorych jestem lepszy od ciebie. Nikt nie moze sie z toba rownac pod wzgledem przewidywania przyszlosci i przejecia nad nia kontroli. Robisz to lepiej niz ktokolwiek, kogo moglbym sobie wyobrazic. Ale terazniejszosc widze lepiej niz ty, bracie. Na tym polega moje zycie - badanie i rozumienie tego, co dzieje sie wokol mnie w danej chwili i jestem w tym lepszy od ciebie, poniewaz cala twoja uwaga skierowana jest ku przyszlosci. Bleys wolno kiwnal glowa, caly czas przygladajac sie bratu. -Widzisz - kontynuowal Dahno - prac do przodu, wygrywajac po drodze kazde starcie i sprawiajac, ze wszystko idzie po twojej mysli, kreujac swoje nazwisko na wszystkich planetach, przeoczyles jeden fakt - zapomniales, ze ludzkosc ma sklonnosc do podlegania tym samym prawom co wszelkie ciala fizyczne - wszelka akcja wywoluje rowna reakcje. Pchasz ludzi, by przepychali innych ludzi w interesujacym cie kierunku, a to stopniowo tworzy przeciwwage dla twojego nacisku; sile te tworza ludzie nie zgadzajacy sie z tym, co od ciebie slysza. Roznie to wyglada, od opozycji na pelna skale, do prostej niecheci do pojscia za toba. Ale kazda osoba, ktora popychasz, instynktownie reaguje oporem, a wszystko to kumuluje sie w coraz wieksza przeciwsile. -Chodzi mi o to, Bleys - Dahno ostro sam sobie przerwal - ze potrzebujesz mnie, bym rozgladal sie tam, gdzie tyjestes slepy, a przynajmniej nie widzisz zbyt dobrze. Zauwazylem, jak na Zjednoczeniu rosnie opozycja przeciw tobie, w McKae'em i w Izbie. Gmina Henry'ego, ktora raz cie wybrala, a teraz glosowala na mnie, wcale cie juz nie kocha, a wiekszosc ludzi stamtad nie zgadza sie z najrozsadniejszymi argumentami twoich przemowien po prostu dlatego, ze pochodza od ciebie. To samo dzieje sie na Newtonie. Widzialem rzeczy, ktore prawdopodobnie tobie umknely. Dowiedzialem sie o sprawach, o ktorych ty nigdy bys sie nie dowiedzial. Moje umiejetnosci polegaja na przeciskaniu sie przez szczeliny, czytaniu miedzy wierszami i dowiadywaniu sie rzeczy, ktorych ludzie normalnie nie chcieliby powiedziec nikomu obcemu. -A wiec mow. -Zaczne od tego - powiedzial Dahno - ze mamy tu mimo wszystko aktywny oddzial Innych. Calkiem sporych rozmiarow, ale dzialajacy glownie w podziemiu. -To ciekawe - stwierdzil Bleys. -Tutejsza organizacja zostala zdelegalizowana. Rzadzacy nie sa szczegolnie krwiozerczy i nie poluja na czarownice, a nasi aktualni czlonkowie staraja sie nie sciagac na siebie uwagi, poniewaz zmusiloby to struktury wladzy do zauwazenia ich - co mogloby sie dla nich bardzo zle skonczyc. Sam ten fakt cos powinien ci powiedziec. -Co takiego? - zapytal Bleys. -Po prostu jesli sadziles, ze Nowa Ziemia miala niezrownowazona sytuacje spoleczna, jeszcze wyrazniejsza na Cassidzie, to przekonasz sie, ze obie byly bardzo spokojne w porownaniu do tego swiata. Kazde tutejsze laboratorium, od najmniejszych do najwiekszych, nalezy do Instytutu. Kazdy Instytut i kazde laboratorium jest w stanie ciaglej walki z pozostalymi. Przechodzac przez etapy sojuszy i przyjazni, tak naprawde jednak ciagle chowaja za plecami sztylety albo plany wykorzystania sojuszu na wlasna korzysc. Efektem tego jest sytuacja, w ktorej wszyscy mieszkancy planety sa w stanie ciaglej wojny ze wszystkimi innymi. Co wiecej, prawie wszyscy aktywnie dzialajawroli wywiadowcow, szpiegujac by przezyc. -Jak sie tego dowiedziales? - zapytala Toni. -Zaczalem od poszukiwan Newtonczyka, ukrywajacego jakis osobisty sekret, ktorego nie mial ochoty ujawniac - bezbarwnie odpowiedzial Dahno. - Kiedy takiego znalazlem i dowiedzialem sie dosc, by orientowac sie, jakiego rodzaju tajemnice ukrywa, zaszantazowalem go, by opowiedzial mi o swoich relacjach ze wspolpracownikami i powiazaniach jego laboratorium z innymi. Od tego miejsca poruszalem sie wzdluz lancucha powiazan, az znalazlem laboratorium, ktore stworzylo to urzadzenie - przy okazji zdobylem niezly obraz tego jak i przez kogo kierowane jest to spoleczenstwo. -I wszystko to w kilka tygodni? - zapytala Toni. - Musiales wrocic na Zjednoczenie i spedzic tam przynajmniej kilka dni, a to oznacza, ze nie mozesz tu byc dluzej niz jakies dwa tygodnie. Jak mogles tyle osiagnac w tak krotkim czasie? Dahno spojrzal na nia z ta nowo nabyta ponuroscia. -Powiem ci. Chec szpiegowania bardzo ladnie idzie tu w parze z glodem rozmow sklepowych - handlowych, jesli wolisz - tak wiec musza sie odbywac spotkania stajace sie otwartymi targami tajemnic - oraz wszystkiego, co odbywa sie tu pod powierzchnia. Znow przerwal. -To wystarczy jako tlo? -Bardzo uzyteczne tlo - stwierdzil Bleys. W pelni juz panowal nad swoimi nerwami. - Mow dalej. Powiedz nam, co masz do powiedzenia. -A wiec dobrze. Kiedy tylko odlecialem statkiem na Zjednoczenie, natychmiast zaczalem roztaczac wrazenie, ze sie rozeszlismy i dlatego wracam do domu, podczas gdy ty kontynuujesz swoje tournee. Oczywiscie odmowilem wdawania sie w szczegoly, ale pozwolilem wszystkim obserwatorom zauwazyc, ze jestem niezadowolony ze sposobu, w jaki mnie traktowales i szukam mozliwosci, zeby ci sie zrewanzowac. -Biorac pod uwage sposob, w jaki zawsze i wszedzie prezentowales sie ludziom, jestem zdumiony, ze w to uwierzyli - po tych wszystkich latach kiedy wykazywales sie spokojna i ustepliwa natura - stwierdzil Bleys. -Podtrzymywalem inne wrazenie - Dahno usmiechnal sie lekko. - Widziales, jak na ciebie patrzylem, kiedy zszedles ze statku? To bylo przedstawienie na uzytek publicznosci. -Skuteczne - wtracil Bleys. - Ale przerywam ci, mow dalej. -Tak. Mowiac w skrocie, pozwolilem im wierzyc, ze przylecialem na Newtona przed toba, by maksymalnie utrudnic ci tu zycie. -Nie zrobiles tego chyba? - zapytala Toni. - To znaczy, jako czesc budowania tu swojego wizerunku? -Sprawialem tylko takie wrazenie, to wszystko. To wystarczylo. Tutejsza sytuacja nie potrzebowala z mojej strony wiele pomocy. Od samego ladowania byliscie wszyscy nie tylko obserwowani, ale i kontrolowani. -Przez kogo? - zapytal Bleys. -Rade Nadzoru Laboratoryjnego - wyjasnil Dahno. - Kieruje tu wszystkim, tak samo jak Rada Rozwoju rzadzi na Cassidzie. -Nie widzialem jak na razie zadnych przejawow kontroli - odezwal sie Henry. - Choc oczywiscie mogli rejestrowac wszystko od chwili, gdy opuscilismy statek kosmiczny. Antonina Lu osobiscie dokonala rezerwacji, prawda? Spojrzal na Toni. -To prawda - potwierdzila. - Wybralam firme wypozyczajaca limuzyny i hotel jako najlepsze dla nas w calym Woolsthorpe. -Woolsthorpe - powtorzyl Henry. - To dziwna nazwa dla stolicy. -To miasto na Starej Ziemi, w Anglii, gdzie w siedemnastym wieku urodzil sie Isaac Newton - wyjasnil Dahno. - Jesli zas chodzi o wybor limuzyn i hotelu, byliscie kiedys w sytuacji, kiedy profesjonalny magik zaoferowal wam talie kart kazac wybrac jedna z nich, sprawiajac rownoczesnie, ze wyjmuje sie te, ktora chce? To sie nazywa wymuszanie. W ten sam sposob podsunieto ci limuzyny i ten hotel. -Czyli nie jest to jakis zwykly hotel? - zapytal Bleys. -Nie. Pamietasz paryska Bastylie albo londynska Tower? To cos podobnego. Hotel, forteca i wiezienie o najwyzszym poziomie zabezpieczen dla waznych gosci. Tuz pod reka Rady Nadzoru Laboratoryjnego - a zwlaszcza dla ciebie, to jaskinia lwa. Czy wiesz, ze jestes na tym samym pietrze i prawdopodobnie nie dalej niz sto metrow od miejsca, gdzie Rada odbywa spotkania? -Nie, nie wiedzialem - odparl Bleys. -Coz, dokladnie tak jest. Tylko nie probuj podchodow. Latwiej byloby ci wejsc do skarbca w banku niz do tamtej czesci budynku. -A jednak istnieje szansa, ze ktos moglby uzyc bomby z antymaterii do zniszczenia budynku razem z wieksza czescia miasta - stwierdzil Bleys. - Ktos nie patrzacy dalej niz usuniecie osob sprawujacych w danej chwili wladze. -Musieliby znalezc sie na pozycji umozliwiajacej odpalenie bomby - powiedzial Dahno - a od podziemi do nieba nad nim, a nawet ponad atmosfera, na dobra jednostke astronomiczna w gore, wszystkie przejscia sa starannie monitorowane. -Nie, gdyby zamachowiec mial wokol siebie tego rodzaju banke. -Ale rzecz w tym - zaprotestowal Dahno - ze nikt jeszcze o tym nie wie, nawet Rada... Przerwal mu dzwonek rozbrzmiewajacy ze scian. Lagodny, przepraszajacy, ale domagajacy sie uwagi. Dahno siegnal do urzadzenia lezacego kolo nogi i schowal je do kieszeni. Otaczajaca ich banka znikla. Dopiero wtedy odezwal sie. -O co chodzi? - zapytal. -Poslaniec Rady Nadzoru Laboratoryjnego uprzejmie prosi o wpuszczenie do apartamentu - rozlegl sie glos o przepraszajacym brzmieniu. Dahno zerknal na Bleysa, ktory kiwnal glowa. -Wielki Nauczyciel Bleys Ahrens przyjmie go teraz - oswiadczyl Dahno. - Pod warunkiem, ze wiadomosc jest krotka, jako ze Nauczyciel jest w tej chwili zajety. -To tylko zaproszenie, jego wreczenie nie wymaga wiele czasu - powiedzial glos. Dahno spojrzal na Bleysa, ten skinal glowa. -Prosze wejsc - powiedzial Dahno. Drzwi do apartamentu rozsunely sie. Przeszedl przez nie wysoki mezczyzna, kolo piecdziesiatki, z wydluzona, mocno pobruzdzona twarza, ubrany w czarny garnitur z krotka marynarka, wygladajace prawie jak mundur. Wraz z jego wejsciem zmienila sie atmosfera pokoju. Henry okrecil fotel by siedziec twarza do przybylego. Dahno z powrotem przybral maske ponurosci i gniewu, Podczas gdy Toni w ogole sie nie poruszyla. Bleys zauwazyl jednak delikatny pasek bieli pod teczowka jej oczu, co sygnalizowalo jej "biala twarz". -To ja jestem Bleys Ahrens - odezwal sie Bleys, obrociwszy fotel, by siedziec twarza w strone poslanca. -A wiec to tobie mam przekazac zaproszenie - oswiadczyl szczuply mezczyzna formalnym glosem. - Rada Nadzoru Laboratoryjnego uprzejmie prosi, abys zechcial pojawic sie jutro przed nia w porze dogodnej dla ciebie, najchetniej po poludniu. -Po poludniu? - powtorzyl Bleys. - Zobaczmy... Powiedzmy o szesnastej trzydziesci - albo czwartej trzydziesci po poludniu - jesli uzywacie tu starego angielskiego standardu. -Szesnasta trzydziesci bedzie odpowiednia - odpowiedzial wysoki, szczuply mezczyzna. -Ktos przyjdzie po ciebie przed wyznaczona godzina i zaprowadzi cie na miejsce. Rada Nadzoru Laboratoriow docenia twoja zgodnosc. Odwrocil sie i wyszedl. -No i masz - odezwal sie Dahno po ponownym uruchomieniu urzadzenia tworzacego banke. - Przyjmij moja rade. Niech sobie jutro poradza bez ciebie. Przekaz te zakodowana wiadomosc i natychmiast uciekaj na Favored o f God. -Wiem, ze to szczera rada, oparta na twoim odbiorze sytuacji, Dahno. Ale tu nie chodzi tylko o Newtona. Staram sie uzyskac kontrole nad trzema swiatami - piecioma, jesli uwzglednic Harmonie i Zjednoczenie - a to jak zlapanie pytona. Zwiazalem juz trzy metry, liczac od ogona, ale poltora metra z przodu i leb wciaz sa wolne. To dzielo mojego zycia i nie moge sie cofnac ani odrobine, ale ty, Dahno, nie musisz zostawac ze mna i isc na dno, jesli przegram. - Spojrzal na Toni i Henry'ego. - Zadne z was nie musi. Oboje zaczeli mowic, ale Dahno ich przekrzyczal. -Nigdy nie mysl, ze cie opuszcze, bracie - powiedzial. - Z toba jest ciekawiej, niezaleznie od tego czy to niebo, czy pieklo. Ale przypominam o jednym. Zaproszenie, ktore wlasnie przyjales, stanowi odpowiednik krolewskiego rozkazu na planecie bedacej jaskinia lwa. Mozesz uzyskac to, po co tu przybyles. Ale uwazaj, bedziesz gral ich koscmi, a moga byc oszukane. Nie sadze, zebys uniknal podrapania. Rozdzial 26 - Nazywam sie Sean O'Flaherty - przedstawil sie mlodzieniec w bialym mundurze z niebieskimi paskami na rekawach, kolnierzu i nogawkach. - Jestem stazysta Rady, mam zaprowadzic Nauczyciela na jej zebranie. A przy okazji, moje imie pisze sie S-E-A-N. -S-E-A-N? - powtorzyla Toni. - Nie "Shawn", jak sie wymawia. Rozumiem. Kolejny Szkot. -Irlandczyk - poprawil Sean. -Och, Irlandczyk, oczywiscie - powiedziala Toni tak cieplo, ze osiemnastoletni Sean natychmiast sie w niej zakochal. -Ale - stwierdzila Toni - przyszedles czterdziesci minut przed czasem. Jesli, jak dano nam do zrozumienia, sala Rady znajduje sie w tym hotelu, dojscie tam nie moze zajac wiecej niz piec minut. W tej chwili Nauczyciel odbywa spotkanie i nie bedzie gotow wczesniej niz za pol godziny. Bedziesz musial poczekac. -Nic nie szkodzi - odpowiedzial Sean. *** Obaj bracia sluchali tej rozmowy. Znow otaczala ich blekitna banka i zgodnie z obietnica jej tworcy, bez problemu przechodzily przez nia dzwieki, powietrze i wszystko inne, za wyjatkiem ich rozmowy, blokowanej przez lsniaca, otaczajaca ich ze wszystkich stron powierzchnie.-Toni ostatnio troche sie zmienila - stwierdzil Bleys, wracajac do tego o czym wczesniej rozmawiali. - Od kiedy powiedzialem jej, ze nie mam zamiaru posluchac rozkazu McKae dotyczacego natychmiastowego powrotu na Harmonie. Ma w sobie jakis wewnetrzny blask - zauwazyles? -Owszem, zauwazylem. -Najwyrazniej potwierdzilem w ten sposob cos, co musi myslec o moim ostatecznym celu - mowil dalej Bleys. - Tak sie sklada, ze nie wprowadzilem jej, jak i nikogo innego, w moje plany na przyszlosc. Przykro mi, ale nie moge ich przekazac zadnemu z was, przy czym w duzej czesci dlatego, ze bede musial podjac decyzje do sposobu ich realizacji w ostatniej chwili, tuz przed ich wykonaniem. Bleys probowal usunac z glosu poczucie winy. Zaden z powodow, dla ktorych ukrywal te informacje, nie byl zbyt pochlebny dla osob, ktorym powinien je ujawnic. Henry uznalby jego cele za bluzniercze - szatanskie naruszenie mocy Boga, w ktorego wierzyl. Co do Toni, to obawial sie, ze uznalaby go za osobe niegodna jej wspolpracy i prawdopodobnie odwrocilaby sie od niego z obrzydzeniem. Dahno odczytalby w nich pogarde dla wszystkich istot ludzkich - lacznie z nim - a Bleys zywil glebokie przekonanie, ze Dahno nie znioslby pogardy od nikogo, a juz najmniej od niego. -Nic nie szkodzi, przynajmniej jesli o mnie chodzi - stwierdzil Dahno. - Sam dzialam w taki sposob. Tez nigdy nie mowie ludziom, dokad zmierzam. -Mysle, ze z Toni i Henrym rowniez nie ma problemu - powiedzial Bleys. - Henry najwyrazniej czeka na jakis znak mowiacy, ze albo calkowicie wpadlem w rece Szatana, albo sie od niego uwolnilem. Jednak z Toni nigdy nie wiedzialem, czemu nie chce wiedziec - przypuszczam jednak, ze wyobraza sobie moja mozliwa przyszlosc, a zdecydowana odmowa podporzadkowania sie rozkazom McKae'a musiala w jakis sposob ja w tym utwierdzic. Chcialbym wiedziec, co wedlug niej zaszlo... -Nie mam pojecia - odpowiedzial Dahno. - Ale jesli jest zadowolona z obecnej sytuacji, czemu po prostu tego nie zaakceptujesz i sie z tym nie pogodzisz - skoro musisz dzialac w miare zmieniajacej sie sytuacji? -Masz racje - stwierdzil Bleys. Wrocil do poprzedniego tematu: - Przekonywales mnie, ze Rada nie mogla jeszcze posiasc sekretu tej banki ani znac sposobu podsluchiwania przez nia. Biorac pod uwage ich wladze, wydaje mi sie, ze moga znac sekrety wszystkich laboratoriow na planecie. -W tym rzecz. Zawsze istnieja jakies ograniczenia wladzy - odpowiedzial Dahno. - Zasada, na ktorej opiera sie ta planeta zaklada, ze mozesz sabotowac prace innych laboratoriow, zabijac ich pracownikow i atakowac ich politycznie na wszelkie mozliwe sposoby - ale nigdy nie bedziesz probowal zdobyc ich aktualnych tajemnic. Dzieje sie tak, poniewaz tajemnice stanowia nie tylko istote wszystkich tutejszych laboratoriow, ale wrecz istote tego swiata. -Rozumiem. - Bleys kiwnal glowa. -Poniewaz - kontynuowal Bleys - w innym wypadku na Newtonie zapanowalaby anarchia. Naukowcy porywaliby nawzajem cudzych pracownikow i poddawali ich przesluchaniom - a maja do tego cale mnostwo srodkow - az ujawnieniu uleglyby wszystkie sekrety. A to zagroziloby calej strukturze badan naukowych, na nich opiera swoje dochody planeta. Takie wyjasnienie bylo stosunkowo proste, pomyslal Bleys, ale calkowicie mozliwe i pragmatyczne. Spoleczenstwo musi sie opierac przynajmniej na kilku powszechnie akceptowanych zasadach. To z pewnoscia musiala byc jedna z newtcnskich. Na pewno wierzyli tez, ze gdyby kradli sobie nawzajem wiedze, ulatwiloby to innym kradniecie od nich - a to zagroziloby bytowi calej planety. Oczywiscie, byla to tylko zasada - cos, na co zgodzilo sie cale spoleczenstwo - ale Bleys pracowal nad ustaleniem zasad rzadzacych spoleczenstwem. -Dobrze - powiedzial - a jesli chodzi o moje przemowienia na Newtonie, to pierwsze ma sie odbyc za dwa dni. Czego moge sie spodziewac? -Coz, po pierwsze, przygotuj sie na mowienie do malej widowni. Przywykles przemawiac do tysiecy. Tutaj bedziesz mial szczescie, jesli przyjdzie piecdziesiat czy szescdziesiat osob. -A to ciekawe - stwierdzil Bleys. - Czemu tak malo? -Pamietasz, co powiedzialem wczoraj - odpowiedzial Dahno - ze Inni na Newtonie nie chca zwracac uwagi na swoja przynaleznosc. Zdecydowana wiekszosc nie chce, zeby ktokolwiek w ogole dowiedzial sie, ze sa Innymi. Przyjda wiec tylko najodwazniejsi - rewolucjonisci i ryzykanci - oraz rzadowi szpiedzy. Nie oznacza to bynajmniej, ze twoje slowa nie zostana szybko przekazane innym. Cale przemowienie najprawdopodobniej dosc szybko stanie sie dostepne dla calej populacji planety - a przynajmniej dla wszystkich zainteresowanych. Mozesz zebrac niewidoczna widownie rownie liczna, jak na otwarciu na Nowej Ziemi. Ale w tej chwili nie ma mozliwosci policzenia jej. Nie chca dac sie policzyc. Bleys zachichotal. -Masz jakies obiekcje przeciw mowieniu do tak malego audytorium? - zapytal Dahno. -Nic nie przychodzi mi do glowy - odpowiedzial Bleys. - Sam fakt, ze bedzie ich tak malo udowodni wiele z tego, co caly czas mowilem i da mi szanse podkreslenia pewnych problemow ze Stara Ziemia - sugerujac, ze ten sam rodzaj slepoty odnosi sie do tego swiata. Dahno rzucil prawie podejrzliwe spojrzenie na przeswiecajacy przez blekitna banke pokoj. -Wygladales na pewnego, ze Rada nie zna tajemnicy tego urzadzenia - powiedzial Bleys. - Nie zna go Rada ani nikt inny? -Tak powiedzialem - potwierdzil Dahno. - A mimo wszystko, nie zaszkodzi nie wspominac o niczym, co chcialbys zachowac w calkowitej tajemnicy. Chcialbym, zebys znalazl sie w mojej pozycji i mogl swobodnie poruszac sie miedzy ludzmi, nie bedac odbieranym tak, jak wiekszosc z nich cie widzi - piec metrow wzrostu na holoobrazie unoszacym sie w powietrzu - by byli z toba rownie swobodni, jak ze mna. Choc - przyznal - ci, od ktorych moglem wydobyc jakiekolwiek uzyteczne informacje, zostali przeze mnie postawieni w sytuacji bez wyjscia, musieli powiedziec mi, co chcialem. -Tak - stwierdzil Bleys. - Henry zdaje sie byc przekonany, ze uzywasz szantazu. Mozliwe, ze nie znajduje sie to na jego oficjalnej liscie grzechow, ale bez watpienia nie jest to godne zachowanie. -Daje im to do zrozumienia, to wszystko. W kazdym razie nigdy nie zadowole Henry'ego sposobem zalatwiania swoich spraw - powiedzial Dahno i przez sekunde obaj usmiechali sie do siebie. - Jednak chcialem zwrocic uwage, ze widownia jaka zgromadzisz, bedzie skladac sie z ludzi o pewnym typie charakteru. Skoro o tym wiesz, czy warto do nich mowic? -Juz sie nad tym zastanawialem - odpowiedzial Bleys. - Sadze, ze moge to wykorzystac. -Jak? - zapytal Dahno. -W tej chwili to tylko idea - odpowiedzial Bleys. - Pozwol, ze jeszcze troche nad tym pomysle. Wstal. -Lepiej bedzie, jesli spotkam sie z tym przyslanym przez Rade przewodnikiem. Odnioslem wrazenie, ze Rada chce widziec tylko mnie i wydaje mi sie, ze w tym wypadku nie bede tego sprawdzal. -Mysle, ze tak bedzie lepiej - potwierdzil Dahno. - Od poczatku jest calkiem jasne, ze chca cie miec dla siebie. W kazdym razie, pamietaj o wspomnianych przeze mnie pazurach. Miej oczy otwarte i trzymaj sie na bacznosci. Rozdzial 27 Sean okazal sie szczuplym mlodziencem, wygladajacym jak mlodsza i znacznie mniej fanatyczna wersja Amytha Barbage'a, oficera milicji ze Zjednoczenia. Jedno bylo jasne. Nielatwo bylo mu zachowywac sie z odpowiednim szacunkiem tylko dlatego, ze mial obok siebie Bleysa. Z jego slow wynikalo, ze spedzil polgodzinne oczekiwanie na rozmowie z Toni, probujac przedstawic sie jej z najlepszej strony. Razem z Bleysem opuscili apartament i mlodzieniec prowadzil go w strone sali Rady. Nie mogl rozmawiac z nikim oprocz Bleysa, a najwyrazniej bardzo chcial dowiedziec sie czegos wiecej na temat Toni. Nie wiedzac, jakie stosunki lacza ja z Innym, czul sie przyblokowany, ale tylko do pewnego stopnia. Z tego co wiedzial Sean, Bleys mogl byc kochankiem Toni, pracodawca albo bliskim krewnym, wiec nierozsadnym mogloby okazac sie wyglaszanie komentarzy, ktorymi chcialby podzielic sie na temat tej wspanialej kobiety. Jednak najwyrazniej odczuwal silna potrzebe rozmowy, wiec odezwal sie niemal natychmiast po tym, jak zamknely sie za nimi drzwi do apartamentu Bleysa. Slowa wylewaly sie z niego, jakby byl odkorkowana wlasnie butelka musujacego wina. -Przypuszczam, ze powinienem sie w pelni przedstawic - szybko odezwal sie Sean. - Jestem akredytowanym Stazysta Rady, oczywiscie, dlatego zostalem po pana poslany. Jest pan szanowanym gosciem, Bleysie Ahrens - zapewne zdaje pan sobie z tego sprawe. -Doprawdy? -Och, tak. W innym przypadku wyslanoby po pana zwyklego Stazyste Rady. Wiem, ze Antonina Lu przedstawila mnie panu. Ale moje imie pisze sie S-E-A-N, troche inaczej niz jest wymawiane. Nawet majac umysl zajety zblizajacym sie spotkaniem z Rada, Bleys usmiechnal sie do siebie. Na Mlodszych Swiatach niezwykle bylo, by czyjekolwiek imie mialo przyciagac uwage, skoro wiekszosc ludzizracjirnieszanego pochodzenia swobodnie do nich podchodzila. Newton byl wyjatkiem - choc z tego co wiedzial juz o jego spoleczenstwie, punktem honoru bylo tu nadawanie dzieciom imion dokladnie takich, jakie przed wiekami spotykano w okreslonych kulturach Starej Ziemi. Podobne praktyki stosowano tez na Dorsai. Na wszystkich skolonizowanych planetach zdarzaly sie rodziny trzymajace sie imion przodkow, ale na Newtonie bylo to niezwykle powszechne zjawisko, jakby dzieki temu uwazali sie za lepszych, na rownym poziomie z bogatym i ludnym Swiatem-Matka. -Rozumiem - odpowiedzial Bleys. Wiekszosc uwagi skupil na obserwacji otoczenia i probie wydedukowania na jego podstawie jak najwiekszej ilosci informacji na temat wzorow i slabosci spolecznych, oraz na wlasnej sytuacji. Ruszyli pustym korytarzem hotelowym, wygladajacym na szerszy niz w rzeczywistosci. Bleys uznal, ze dzieje sie tak glownie dzieki niezwyklemu wystrojowi. Wydawalo sie, ze po obu stronach nie ma scian, ale raczej siegajace od podlogi do sufitu bariery z mgly, niepoddajacej sie jednak dotykowi palca. W regularnych odstepach, w mgle tkwily zwykle, brazowe drzwi, jednak Bleysowi dano juz do zrozumienia, ze za pomoca zwyklego polecenia wydanego z bransolety mozna bylo ukryc wejscie we mgle, jesli ktos za drzwiami nie mial ochoty, by mu przeszkadzano. Ogolnie rzecz biorac, sciany wygladaly na swoj sposob interesujaco. Nieustannie przenikaly je zmieniajace sie w wolnym tempie barwy teczy, wiec wzrok nie mial szans skupic sie nigdzie na dluzej. W pewnym miejscu sciana wygladala, jakby znajdowalo sie w niej jakies wglebienie - faktycznie bylo to skrzyzowanie korytarzy, laczacych sie pod katem prostym. W przecieciu mgla byla ciemniejsza; nie sposob bylo okreslic, jak daleko biegl korytarz, albo na co mogl sie otwierac. Bleys zastanawial sie nad mozliwymi zaletami takiej architektury, ale zadnej nie znalazl. Moze poza pragnieniem ostentacji i wywolaniem wrazenia zaawansowania technicznego. Po stronie minusow dostrzegl mozliwosc zderzenia sie z kims wychodzacym z takiego ukrytego korytarza. Jednak po dalszym zastanowieniu doszedl do wniosku, ze prawdopodobnie zainstalowano jakies zaawansowane technicznie zabezpieczenia przeciw tego rodzaju wypadkom. Od chwili wyjscia z apartamentu Bleysa, razem z O'Flahertym przeszli obok kilku hotelowych pokoi. Teraz doszli do zakretu, ktory wedlug rozeznania Bleysa powinien oznaczac rog budynku. Bleys zobaczyl przed soba krotszy i wezszy korytarz, konczacy sie w kolejnej scianie z mgly. Pospiesznie przestawiajac swoje krotsze nogi, by choc o pol kroku wyprzedzac Bleysa, O'Flaherty ruszyl wprost we mgle, natychmiast w niej niknac. Bleys poszedl za nim i znalazl sie w calkowicie odmiennym korytarzu. Glosnym stukotem rozbrzmialy ostre uderzenia obcasow o twarde podloze tunelu o scianach i suficie z nagiego betonu. Co wiecej, w scianach nie umieszczono ani okien, ani zadnych projekcji i zdawalo sie, ze wkroczyli nagle w jakis korytarz techniczny. - ...Musze przyznac, ze Antonina Lu wywarla na mnie bardzo duze wrazenie - odezwal sie w koncu Sean, niemal desperacko; poniewaz Bleys, w zamysleniu ignorowal wypowiadane ciagle przez niego uwagi. - Nie wydawalo mi sie wlasciwe pytanie jej wprost o pozycje w jakiej sie znajduje pracujac z panem. Jak sadze, jest panska sekretarka? Ostatnie slowa zostaly wypowiedziane z odrobine wyzsza tonacja, zdradzajac nadzieje. Jesli Toni nie byla nikim wiecej niz sekretarka Bleysa, a zwlaszcza gdyby ten nie byl nia zainteresowany, wtedy moze on, Sean O'Flaherty moglby... -Jest jedna z kilku osob pracujacych ze mna, a nie dla mnie - odpowiedzial Bleys. - Robi zbyt wiele, by mozna to okreslic jakims tytulem. Podobnie jak kilka innych osob z mojego otoczenia, tylko ona moze wykonac prace, ktora sie zajmuje. -Och - powiedzial Sean, wciaz niedoinformowany i najwyrazniej zawiedziony. Zapadla niezreczna cisza. Na szczescie dotarli do zwyklych, ciezkich drzwi z metalu w kolorze brazowym. Mlodzieniec otworzyl je i przeszli - znow do zupelnie odmiennego korytarza. Ten byl dlugim, wysokim i szerokim pasazem, prawde mowiac zbyt szerokim, by mozna go nazywac korytarzem - z umieszczonymi po obu stronach wysokimi, trojwymiarowymi obrazami, wiec wydawalo sie, jakby znajdowali sie na poziomie ziemi, choc Bleys doskonale zdawal sobie sprawe, ze w rzeczywistosci znajduja sie na wysokosci dwudziestu pieter. Wszystkie widoki w falszywych oknach byly bardzo przyjemne, przedstawiajac ogrod z trawnikami, starannie przycietymi drzewami, kwietnikami i krzewami bardzo przypominajac dom Exotikow, gdzie lud jego matki mial w zwyczaju budowanie habitatow, w ktorych przejscia dom - ogrod byly plynne. Sufit, umieszczony na wysokosci przynajmniej dwukrotnie wyzszej niz w apartamencie Bleysa, byl sklepiony i wygladal na kamienny - byc moze byla to tylko imitacja - w kolorze blekitu ziemskiego nieba. Sciany wylozono boazeria z ciemnego drewna, a podloge pokrywal dywan gestej, zielonej trawy. Trudno bylo sobie wyobrazic silniejszy kontrast z tunelem, przez ktory szli przed chwila i Bleys byl calkowicie pewien, ze stworzono go swiadomie. Razem z Seanem przeszli w milczeniu okolo jedna trzecia dlugosci pasazu, gdy nagle swiat wokol niego dokonal ostrego skoku, na chwile calkowicie pozbawiajac go orientacji. -Dobrze sie czujesz, Bleysie Ahrens? - zapytal Sean. Wrazenie bylo podobne - tylko znacznie potezniejsze - do fizycznej dezorientacji doznanej w chwili, gdy osoba poruszajaca sie w jakims kierunku przez nieznane miasto odkrywa nagle, ze przemieszcza sie w zupelnie inna strone niz sadzila. Wrazenie, jakby cale miasto nagle zostalo bezglosnie uniesione, obrocone o kilkadziesiat stopni i opuszczone z powrotem. Odruchowa reakcja emocjonalna Bleysa bylo odczucie naglego i poteznego leku oraz bezradnosci. Jednak jego cialo zostalo wytrenowane do takiego stopnia, ze nie zawahalo sie; a poniewaz uczucie spadlo na niego zanim mogl zareagowac, cialo automatycznie szlo dalej. Uswiadomil sobie, ze idacy obok niego Sean uwaznie mu sie przyglada. Bleys zerknal na mlodzienca. -Tak - odpowiedzial. Sean milczal przez chwile, potem znow sie odezwal. -Pytam tylko - powiedzial, wyciagajac nogi by nadazyc za Bleysem -...bo kiedy ludzie pierwszy raz przechodza przez portal, zazwyczaj nie czuja sie po tym najlepiej - wlasciwie calkiem zle. Wybacz, ze o tym mowie, ale od chwili, gdy przez niego przeszedles, wyraznie zbladles, Bleysie Ahrens. Bleys spojrzal na niego z gory z cieplym usmiechem. -Doprawdy? Moze nie byl w stanie kontrolowac naczyn krwionosnych na twarzy, ale z pewnoscia po tylu latach cwiczen potrafil utrzymac wladze nad brzmieniem glosu. Ton lekko pogardliwego rozbawienia polaczony z uprzejmym usmiechem byl na tyle skuteczny, ze widac bylo jak Sean zmusza sie do zmiany zdania na temat Bleysa. Jak na kogos tak mlodego, Sean calkiem dobrze sie kontrolowal, ale nie byl w stanie calkowicie ukryc swojej reakcji przed Bleysem, wyszkolonym w obserwacji drobnych zmian w rodzaju zwezenia zrenic i mimiki. -Coz, oczywiscie ciesze sie, ze to slysze - gladko powiedzial Sean. - Zdziwilby sie pan, jak inni reagowali po przejsciu tedy pierwszy raz. Kiedy sam to robilem, bylem z moim przyjacielem - on tez jest Stazysta, choc tylko u Kurierow, a nie w Sluzbie Rady. Mocno mnie to uderzylo, ale on zostal praktycznie znokautowany. Myslalem nawet, ze straci przytomnosc. Oczywiscie, rozni ludzie roznie reaguja, a Sluzba Rady nie uwaza Kurierow za szczegolnie silnych - to znaczy nie maja silnej samokontroli. Wlasciwie to istnieja pewne powody, zeby tak uwazac. Sposob w jaki wybiera sie Kurierow... Bleys z rozbawieniem zauwazyl, ze choc Sean byl stosunkowo mlody, udalo mu sie odkryc jeden z trikow, do perfekcji doprowadzonych przez Dahno. Chodzilo o to, by w obliczu nieoczekiwanego nie zajaknac sie ani w zaden sposob nie okazac zmieszania; zamiast tego nalezalo stac sie glosnym, wylewnym, wrecz gadatliwym. W przypadku Dahno, reakcja ta latwo i niedostrzegalnie przeksztalcila sie w jeden z typowych dla niego wzorow konwersacji, wiec bylo to niezauwazalne dla kogos, kto nie znal go bardzo dobrze. Sean nie byl w tym jeszcze zbyt dobry. Nagle i wylewne zwierzenia na temat Stazystow Rady i Kurierow byly zbyt oczywiste. Mimo wszystko, technika miala na celu umozliwienie mowiacej osobie zebranie mysli i powolne dojscie do bezpieczniejszych tematow. Tymczasem Bleys zdazyl juz odwrocic wiekszosc uwagi od Seana. Mial silne podejrzenia co do tego, czym byl ow portal. Na poczatku ery kosmicznej technologia skokow fazowych pochlaniala ciezka danine od ludzi - emocjonalna, mentalna i fizyczna. Istnialy leki pomagajace obnizyc te cene, ale tylko czesciowo. Obecne medykamenty, zazyte przed podroza, gwarantowaly pelne zabezpieczenie ciala i umyslu na dowolna ilosc skokow. Jednak zwykle statki pasazerskie staraly sie zazwyczaj nie przekraczac przyzwoitego limitu jednego skoku na dwadziescia cztery godziny, jako ze ludzie roznie reagowali na skoki. Podczas pierwszej podrozy miedzygwiezdnej mlody Bleys swiadomie opoznil przyjecie leku, zazywajac go dopiero po pierwszym skoku, poniewaz chcial doswiadczyc uczuc zwiazanych z przejsciem fazowym. Doswiadczyl ich, a reakcja byl straszny lek i panika. Przechodzac teraz przez portal, odczul niemal dokladnie to samo. Przejscie z pewnoscia stanowilo jakas forme nieciaglosci fazowej - bardzo ograniczonej, skoro tak nieznacznie go poruszyla, po tylu latach doprowadzania zmyslow do stanu pelnej kontroli. Sean bez watpienia byl farmakologicznie zabezpieczony przed jej efektami. Prawdopodobnie byl na stale pod wplywem lekow chroniacych go na wypadek koniecznosci przejscia przez portal. Przejscie fazowe bez watpienia stanowilo zewnetrzna "brame" sali Rady. Tego rodzaju mechanizm, zaprojektowany by przemieszczac statki o lata swietlne przy kazdym skoku, przez przedefiniowywanie ich pozycji w odniesieniu do galaktyki, mogl wygodnie posluzyc do pozbycia sie wszelkiego rodzaju intruzow, tak samo jak szczelina w jego biurku permanentnie niszczyla dokumenty. Mozna tez bylo nastawic go na "lagodne" ostrzezenie. Bleys przypuszczal, ze razem z Seanem zostali przeniesieni ledwie pol kroku naprzod, moze nawet tylko kilka milimetrow. Doszedl jednak do wniosku, ze nawet tak krotka podroz mogla dac Radzie pewna przewage w dzialaniach wobec goscia poddanego tak silnemu wstrzasowi. Sean zamilkl. Bleysowi nie sprawilo to roznicy, jako ze tylko marginalnie swiadom byl obecnosci przewodnika. Cala uwage skupil na rozwazaniach, co moze napotkac podczas wizyty u Rady. Moze sie to okazac jego pierwszym prawdziwym testem. Prawdziwy czy nie, prawdopodobnie bedzie to najsurowsza z dotychczasowych prob. Jego osiagniecia z organizacja Innych na obu swiatach Zaprzyjaznionych i na odwiedzonych dotad planetach, polegalo na rozbudowaniu jej i lekkiej modyfikacji kierunku dzialania, pracujac nad czyms, co Dahno stworzyl w zasadzie jako produkt uboczny rozwoju swojego geniuszu politycznego. Nie bylo watpliwosci, ze Dahno jest geniuszem. Bleys po prostu zaakceptowal to jako fakt, juz dawno temu; jednak w miare jak dorastal, coraz czesciej meczylo go pytanie - czemu Dahrio zadowalal sie tak waskim zastosowaniem swoich talentow, ograniczajac sie do roli manipulatora politycznego? Podobnie jak matka, zadowalal sie wplywaniem tylko na ludzi z bezposredniego otoczenia, Bleys nie potrafil zrozumiec, czemu ktos z takimi talentami nie dazyl do wiekszego celu. Jednak to byl Dahno i jego prywatna sprawa. Dawno temu nauczyl sie, ze niemozliwe bylo calkowite zrozumienie innych ludzi - rownie niemozliwe, jak zmienienie ich, kiedy juz dorosli albo zblizali sie do doroslosci. Jego problemem teraz nie byl Dahno lecz slad, jaki odcisnal na ludziach, ktorych wlasnie mial spotkac, wzor historycznego rozkladu spolecznego. Wszystkie swiaty wykazywaly klasyczne oznaki przewidzianego przez Exotikow rozkladu spolecznego. To znaczy wszystkie poza Stara Ziemia, bedaca jak dotad nieczytelna dla niego w zakresie ruchow historycznych. Podobnie zreszta jak Dorsai i Exotikowie, choc ci z zupelnie innych powodow. W koncu bedzie musial zajac sie nimi wszystkimi. Pod wzgledem spolecznym, Exotikowie i Dorsajowie stanowili beznadziejnych kandydatow na rodzaj wplywu, jaki mial nadzieje wywrzec na pozostale z Nowych Swiatow. Tamtejsi ludzie byli po prostu niewrazliwi na to, co tak dobrze dzialalo na Nowej Ziemi i Cassidzie. Zaczynal sadzic, ze Newton moze stanowic znak zapytania. Jednak swiadomosc tego faktu nie byla zbyt pomocna. Nawet jego pewnosc nie dalaby Bleysowi jasnosci co do najblizszej przyszlosci. Slowa "najblizsza przyszlosc" wciaz dzwieczaly w jego umysle, gdy przeszli z dlugiego pasazu przez kremowe drzwi do pomieszczenia wygladajacego jak pusta sala wykladowa. Przyszedl mu na mysl widziany kiedys obraz klasy szkolnej ze Starej Ziemi, sprzed stuleci, z rzedami siedzen umieszczonymi jak w amfiteatrze, zaprojektowanej tak, by cala uwaga skupiala sie w dole, na umieszczonym tam dlugim stole dryfowym, oswietlonym wiazka jasnego swiatla. Bylo to najjasniejsze miejsce w sali - przygotowane dla wykladowcy czy instruktora. Krzesla byly drewniane, prawie prymitywne. I znow trudno byloby sobie wyobrazic silniejszy kontrast miedzy sala, do ktorej wszedl i opuszczonym wlasnie pasazem. Sean poprowadzil go wzdluz krzywizny czarnego rzedu siedzen i przez kolejne drzwi - tym razem zielone - i weszli do salonu. Gdyby nie brak kominka i ognia buzujacego za przeslona, moglaby to byc wieksza kopia glownego salonu jego apartamentu w tutejszym hotelu, podobnie zreszta jak wiekszosci hoteli, w ktorych zatrzymywal sie podczas podrozy. W przejrzystej scianie zewnetrznej umieszczono drzwi otwierajace sie na balkon, taki sam jak przy jego sypialni, tylko wiekszy. W tej chwili drzwi byly otwarte, a popoludniowe powietrze z zewnatrz poruszalo delikatnie sucha atmosfere pokoju. -Bleys Ahrens! - odezwal sie energiczny i szczuply, choc niemlody juz mezczyzna, wstajac z wyscielanego dryfu. - Dobrze, to wszystko, Sean - mozesz odejsc. Bleysie Ahrens, pozwol, ze przedstawie cie reszcie Rady. Ta reszta skladala sie z pieciu osob, w sumie wiec bylo ich szesc. Pozostali siedzieli w wyscielanych fotelach dryfowych. Bleys zauwazyl, ze zaden z nich nie wygladal na naukowca. Bardziej jak - po kolei - nadasany autor, bibliotekarz, wlasciciel i sprzedawca ekskluzywnego butiku z odzieza o astronomicznych cenach i tak dalej... Zupelnie nie wygladali na ludzi podejmujacych decyzje o wadze planetarnej. Witajacy go mezczyzna wykonal szeroki gest reka. -Tuz obok mnie - powiedzial - siedzi Czlonek Rady Georges Lemair. Wskazal czlowieka, ktory na Bleysie wywarl wrazenie nadasanego pisarza. Mial nieco ponad przecietny dla Nowych Swiatow wzrost, ale tez i lekka nadwage; przed Piecdziesiatka i z rudymi wlosami wygladal, jakby latwo bylo go przegadac. Mezczyzna roztaczal wokol siebie aure nonszalancji i pomimo dosc formalnego stroju, skladajacego sie z marynarki i spodni do kostek zgodnie ze wspolczesna moda na Nowych Swiatach, wygladal niechlujnie. Mezczyzna dalej dokonywal przedstawien. -Przepraszam, przypuszczam, ze powinienem byl najpierw sam sie przedstawic. Jestem obecnym Prezesem Rady, nazywam sie Half-Thunder, z Instytutu Fizyki Fazowej. Ach, i prawdopodobnie powinienem wspomniec, ze Georges Lemair jest z Instytutu Chemii Atmosfery. -Jestem zaszczycony, ze moglem pana poznac - Bleys odezwal sie do Lemaira. -Ja rowniez - odpowiedzial Lemair obojetnie. - ...A to jest Din Su z Instytutu Matematyki. - Half-Thunder wskazywal na kolejne osoby w kregu. Din Su byla kobieta po piecdziesiatce, pulchna, zwyczajnie ubrana, wygladajaca prawie jak sympatyczna babcia, z wyjatkiem zjadliwego spojrzenia, ktore bardzo zainteresowalo Bleysa. -Jestem zaszczycony, ze moglem pania poznac - powiedzial Bleys. -Ja rowniez, Bleysie Ahrens - odpowiedziala przyjemnym glosem, pasujacym bardziej do wygladu niz do zjadliwosci spojrzenia. -To Ahmed Bahadur - Half-Thunder stanal przed dryfem zajmowanym przez bardzo wyprostowanego mezczyzne. -Zaszczycony - powiedzial lekko ochryplym glosem. Byl to wysoki, stary mezczyzna o patriarchalnym wygladzie; siedzial spokojny i wyprostowany. Odpowiedzial rownie swobodnie jak Din Su, z zebami poblyskujacymi zza eleganckiej szarej brody - ale bez humoru lub przywolujac nic nieznaczacy, uprzejmy usmiech. -Ahmed Bahadur jest pracownikiem Instytutu Genetyki - dodal Half-Thunder. -Zaszczycony - jeszcze raz powiedzial Bahadur chropawym glosem. Half-Thunder podszedl do kolejnej osoby. -Oto Anita delie Santos z Inzynierii Ludzkiej. -Jestem zaszczycona - odezwala sie kobieta. Byla drobna blondynka o filigranowym wygladzie, ale emanowalo z niej wrazenie poteznego skupienia na wszystkim, na co aktualnie skierowala uwage - czyli w tej chwili na Bleysa. Bleys odpowiedzial uprzejmie i podszedl do pustego dryfu najwyrazniej przygotowanego dla niego, bo unosil sie wyzej nad podloga niz pozostale, pozwalajac mu wygodnie siedziec pomimo nadmiarowo dlugich nog. Bleys pomyslal, ze nikt z nich zdawal sie nie przejmowac faktem, ze beda na niego patrzec w gore. Swiadczylo to o silnej, podswiadomej pewnosci siebie. -A to - mowil Half-Thunder, zatrzymujac sie obok piatej osoby-Iban. Zpowodow osobistych uzywa wylacznie imienia. Jestem pewien, ze zrozumiesz. Iban pracuje w Instytucie Systemowym. Bleys pomyslal, ze wszyscy sa w tej sytuacji troche zbyt pewni siebie. Nie zaszkodziloby wstrzasnac nimi nieco i sprawdzic, jakie beda efekty. -Jestem zaszczycony - powiedzial Bleys i wypalil z pierwszego dziala w tym spotkaniu, nadajac mu forme pytania. - Bardzo zaszczycony spotkaniem, Iban. Jak sie nazywasz? Ani Iban, ani pozostali nie wykazali zadnego wyraznego objawu zaklopotania. Jednak pytanie bylo swiadomie nieuprzejme i Bleys zauwazyl delikatne zesztywnienie wsrod zebranych. Jednak sama Iban popatrzyla na niego bez zmiany wyrazu waskokoscistej twarzy pod kruczoczarnymi wlosami. Ubrana byla w prosta, niemal surowa sukienke w kolorze niebieskim. -Jak powiedzial Half-Thunder - odezwala sie spokojnie - moje nazwisko jest sprawa osobista. Dla informacji moge powiedziec, ze Iban to nazwisko rodowe Seldzukow ze Starej Ziemi. Co dziwne, o ile nazwa ta zadzwieczala znajomo w umysle Bleysa, stwierdzil, ze nie wie niczego na temat tego ludu, szczepu czy grupy etnicznej. Jednak byl pewien, ze pochodzila z orientalnych rejonow Nowej Ziemi - a Iban, tak jak Toni, nie miala orientalnego wygladu. Byla dosc drobna i nie tyle ladna, co piekna, w jakis grozny sposob. Wygladala niemal na gotowa gryzc. -Dziekuje - odpowiedzial z usmiechem Bleys. - To milo, ze wyjasnilas. -Zechcesz usiasc, Bleysie Ahrens? - poprosil go Half-Thunder, stojacy teraz tuz za nim. -Mamy tu dla ciebie miejsce. Tak sie sklada, ze jeden z nas nie byl w stanie sie tu dzisiaj zjawic. Mam nadzieje, ze ustawilismy go na odpowiednia wysokosc. Bleys odwrocil sie. Mozliwe bylo, choc malo prawdopodobne, ze pospiesznie przygotowano fotel identyczny z pozostalymi specjalnie dla niego, aby sprawic wrazenie, ze po prostu zajmuje miejsce nieobecnego czlonka Rady. Podszedl i usiadl. Siedzisko rzeczywiscie znajdowalo sie na idealnej wysokosci, umozliwiajac mu wygodne siedzenie, podobnie tez dostosowano odleglosc miedzy poreczami i oparciem. -No coz - odezwal sie Half-Thunder, usadowiwszy sie z powrotem na swoim miejscu - wygodnie ci? -Bardzo - odpowiedzial Bleys. -Wobec tego, wybacz nam na sekundke, nie powiemy nic wiecej do czasu ustawienia tarczy. Dotknal przelacznika na swojej bransolecie, a z poreczy jego fotela zaczela sie formowac blekitna banka, rosnac az otoczyla ich wszystkich az do scian pokoju i wyjscia na balkon. Banka przestala rosnac, siegnawszy scian. Wygladala identycznie jak ta, ktora byl w stanie stworzyc Dahno. Albo ktos sklamal jego bratu, albo jedna z podstawowych zasad spoleczenstwa Newtona wcale nie byla tak nienaruszalna, jesli w gre wchodzila Rada. Half- Thunder zdjal reke z bransolety. -Urzadzenie zwiazane z bezpieczenstwem - wyjasnil Bleysowi. - Chcemy sie upewnic, ze nic z tego co powie Rada, nie zostanie udostepnione szerokim masom; niemozliwe jest szpiegowanie przez te tarcze. -Rozsadne - stwierdzil Bleys. Rozejrzal sie po nich, probujac wychwycic wzbudzajacy w nim czujnosc wspolny element. Mieli absolutnie spokojne twarze, za wyjatkiem Lemaira wyrazajace uprzejma zyczliwosc, nie zdradzajace jednak zadnych sugestii co do mysli i uczuc. Nikt nie wykazywal oznak napiecia czy niecheci, a jednak wszyscy mieli w sobie cos, co wzbudzalo w nim instynkt obronny. Jeszcze nigdy sie tak nie czul, nawet stojac przed Klubem Prezesow na Nowej Ziemi - czy nawet wobec Pietera DeNilesa. Wszyscy byli bardzo do niego podobni, tylko znacznie bardziej wrodzy. W tej chwili jednak nie to martwilo Bleysa. Spodziewal sie predzej czy pozniej spotkac takich ludzi albo nawet grupe, zorganizowana i zjednoczona wrogim nastawieniem wobec niego. Wreszcie zrozumial. Chodzilo o to jak wszyscy na niego patrzyli. Pewnie i z ciekawoscia. Ich roznokolorowe oczy - od bardzo ciemnych Iban do lodowo-blekitnych Georgesa Lemaira - wszystkie studiowaly go w ten sam sposob. Wazyli go i oceniali. Cieli go na male, przezroczyste plasterki ogladane nastepnie pod mikroskopami umyslow. Przez swoja nieuprzejmosc wobec Iban nie poruszyl ich w najmniejszym stopniu. Od samego poczatku, gdy tylko wszedl do pokoju, byli oderwani, spokojni i absolutnie pewni siebie. -Widziales nasza Symphonie des FJambeaux, Bleysie Ahrens? - zapytala matczynym glosem Din Su. Bleys spojrzal na nia zyczliwie. Jednak kiedy sie odezwala, jego umysl pedzil. Pytanie bylo niewinne. Symphonie des FJambeauxrzeczywiscie byla uwazana za jeden z kilku cudow swiatow - nawet wliczajac Stara Ziemie. Do czasu az w ostatnim stuleciu - zadanie stalo sie oczywiscie niedorzeczne - Newtonczycy zazadali uznania jej za pierwszy z cudow, nawet biorac pod uwage Encyklopedie Ostateczna. Powiew wiatru wpadajacy przez otwarte drzwi balkonowe ochlodzil skierowana w tamta strone czesc twarzy Bleysa. Choc pytanie Din Su bylo calkowicie nieszkodliwe, stanowilo jednak gambit otwierajacy rozmowe Rady z nim i wymagalo podobnych studiow jak otwarcie polegajace na przestawieniu pionka krolowej w grze miedzy dwoma mistrzami. Przestawiony pionek mial niewielkie znaczenie, a sam ruch mogl wynikac z przyzwyczajenia, ale w rekach takiego gracza mogl rowniez wskazywac grozna strategie ataku. Jesli tak, byla to strategia, ktora Bleys musi przejrzec, zaplanowac obrone i byc gotow do akcji. Rozdzial 28 - Niestety, jeszcze nie - odpowiedzial Bleys. - Jak pewnie doskonale wiecie, dopiero tu przylecialem i nie mialem jeszcze na to czasu. Ale wybieram sie tam jutro. Chcialbym zobaczyc przynajmniej jedno przedstawienie. -A wiec - rozbrzmial lekki baryton Georgesa Lemaira. Sam chemik nie poruszyl sie ani nie zmienil wyrazu twarzy. - Nie tylko praca, ale i zwiedzanie - to tego rodzaju podroz? Bleys spojrzal na niego uprzejmie. -Nie - powiedzial. - Tylko praca. Z mojej perspektywy, Flambeaux stanowi wyznacznik rozwoju Newtona. Przestudiowalem wasza przeszlosc i stwierdzilem, ze mam problem z okresleniem, co z wami zrobic w przyszlosci. Dwuznaczne slowa zostaly wypowiedziane tak swobodnym tonem, ze nawet w tym gronie uplynela chwila, zanim zostaly zrozumiane. Half-Thunder nachylil sie w swoim dryfie. -Czy przypadkiem nie sugerujesz, ze mozesz miec wplyw na przyszlosc tej planety? -Coz - odpowiedzial Bleys. - Oczywiscie juz go mam i nie widze powodu, by nie mialo tak byc dalej. Na chwile ponownie zapadla cisza. -Czy ten czlowiek jest przy zdrowych zmyslach? - Iban skierowala pytanie do Half- Thundera. -Z tego co wiemy, tak. - Half-Thunder do niej skierowal odpowiedz. Zwrocil sie ponownie do Bleysa. -A moze to jakis zart? -Czemu sadzisz, ze mialbym zartowac? - zapytal Bleys. -Jesli naprawde chcesz znac odpowiedz na to pytanie - powiedzial Half-Thunder - przyjmiemy, ze nie jestes wariatem, choc nie dziwi mnie, ze Iban poddala to w watpliwosc - powiem po prostu, ze masz rowny wplyw na te planete, jak ktos zamkniety w klatce na drugim koncu wszechswiata. Przy ostatnich slowach nieznacznie podniosl glos. Przerwal, po czym kontynuowal z calkowitym spokojem. -Nie tylko nie masz tu zadnych wplywow. Rada sprowadzila cie przed siebie, by poinformowac cie, ze zamierzamy podjac wobec ciebie pewne kroki. Najwyrazniej przybyles tu pod plaszczykiem immunitetu dyplomatycznego, aby podburzac naszych obywateli bzdurami na temat Innych. -Jestes w bledzie - odpowiedzial Bleys. - To wylacznie tournee z przemowieniami. Oczywiscie, zazwyczaj jestem dostepny dla lokalnych Innych, o ile przebywam na planecie, gdzie jacys sa. Czego innego mozna sie spodziewac? Wzruszyl ramionami. -Moje mowy - kontynuowal - nie maja nic wspolnego z organizacja Innych. Chodzi mi o przyszlosc ludzkosci. Populacja Newtona stanowi jej czesc, wiec to, co mowie ma rowne znaczenie tu, jak gdziekolwiek indziej. Oczywiscie, ta populacja moze nie chciec mnie sluchac, ale mysle, ze w przyszlosci czesc jednak zechce. -A wiec przyznajesz? - zapytala Iban. - Jestes tu, by podburzyc nasze spoleczenstwo? -Przyznaje sie tylko do tego, co powiedzialem. - Bleys spojrzal na nia prawie z humorem. - Jesli chcesz inaczej interpretowac moje slowa, nie moge za to odpowiadac. -Och tak, jestes odpowiedzialny - stwierdzil Georges Lemair. -Georges ma racje - potwierdzil Half-Thunder. - Tym bardziej, ze przybyles tu z paszportem dyplomatycznym. Przygladajac sie twojemu zachowaniu, nie tylko na naszej planecie, ale i na innych, ktore odwiedziles oraz na planetach Zaprzyjaznionych - nasza Rada uznala, ze przybyles tu podburzac spoleczenstwo najcenniejszego z Nowych Swiatow. Bleys rozesmial sie. -Uwazasz to za smieszne? - zapytala Anita delie Santos, ostrym tonem kontrastujacym z jej delikatnym wygladem. -Obawiam sie, ze tak - odpowiedzial Bleys. - Prosze, oto wy - cialo rzadzace swiatem, ktory nazywacie najcenniejszym ze wszystkich ludzkich planet - choc przypuszczam, ze inne z nich moglyby sie z tym nie zgodzic - a jednak wyglada na to, ze wymysliliscie sobie jakas farse ze mna w roli glownej. Czy moglibyscie wyjasnic mi, jak cos takiego mogloby rozgrywac sie pod przykrywka moich przemowien? -Mysle, ze zdajesz sobie sprawe, ze to nie farsa - Half-Thunder rozejrzal sie wokol kregu, ktory odpowiedzial pomrukiem potwierdzen. - W kazdym razie jasne jest, ze z pomoca swojego starszego brata stworzyles najpierw zalazki organizacji wywrotowej na tylu planetach, ilu mogles. Tu, na Newtonie, nie poszlo ci z tym zbyt dobrze, ale nawet miedzy naszymi naukowcami znalezli sie slabeusze, ktorzy ulegli twoim twierdzeniom, jakoby ludzkosc musiala zrzucic jarzmo Starej Ziemi - jarzmo nieistniejace, wiesz o tym rownie dobrze jak my - i zmienic sie zgodnie z twoimi wizjami. Przerwal. Bleys tylko mu sie przygladal. Po dluzszej chwili ciszy, starszy mezczyzna zaczal mowic dalej. -Po przygotowaniu tego wszystkiego, wyruszyles na objazd, kierujac te grupy do dzialania i podburzajac opinie publiczna na planetach. Zaskakuje nas fakt, ze wydajesz sie posiadac spora inteligencje. Zdumiewa nas, jak mogles spodziewac sie, ze Newtonczycy to zniosa - otwarty i jawny sabotaz - tylko dlatego, ze przybyles tu z paszportem dyplomatycznym. Moge tylko miec nadzieje, ze twoja inteligencja wystarczy do zrozumienia, ze w razie potrzeby po prostu zignorujemy twoj immunitet. -To nie byloby madre - stwierdzil Bleys. - Nowe Swiaty istnieja dzieki wzajemnym zaleznosciom finansowym, a to w wiekszym lub mniejszym stopniu wymaga istnienia pewnych powszechnie szanowanych zasad. Miedzy innymi antycznej zasady, pochodzacej jeszcze ze Starej Ziemi, ze akredytowani dyplomaci na kazdej odwiedzanej przez nich planecie traktowani sa tak, jakby wciaz znajdowali sie na gruncie rodzimej planety. Spojrzal dookola, potem usmiechnal sie. -Zlamcie te zasade, a nie ma powodu, czemu nie mialyby ulec zlamaniu i odrzuceniu wszystkie pozostale, co byloby katastrofa dla nas wszystkich. -Wiem, ze powszechna opinia publiczna na wiekszosci planet tak wlasnie uwaza - powiedzial Half-Thunder. - Ale przeoczyles fakt, ze Newton juz jakis czas temu znalazl sie w pozycji swiata o wielkim znaczeniu dla pozostalych. -Doprawdy? - zapytal Bleys. Przynete polknal Georges Lemair. -Bez nas zaden z zamieszkalych swiatow nie posiadalby wspolnej techniki! -Czy nie zakladacie zbyt wiele? - cicho zapytal Bleys. Ale Lemair mowil dalej, nie sluchajac. -Jesli zerwalibysmy z nimi zwiazki, jutro okazaloby sie, ze wszystkie rozchodza sie w roznych kierunkach, w roznym tempie, popadajac w barbarzynstwo. Podczas gdy nasz swiat i te, ktore pozostalyby z nami, rozwijalby sie dalej technicznie i naukowo w jasniejsza, bardziej zaawansowana przyszlosc i glebsze zrozumienie wszechswiata. W koncu zbudujemy imperium, w ktorym to Newton bedzie podejmowal decyzje. Za wszystkich. Prawde mowiac, praktycznie juz do tego doszlo. -Rozumiem - stwierdzil Bleys. - Przypuszczam tez, ze stworzyliscie juz plany budowy fabryk podobnych do tych na Cassidzie, instytutow badawczych i nauczania medycznego jak na planetach Exotikow i szkolenia wojskowego w typie Dorsajskiego - czy to nie Dorsaj, Donal Graeme, zmusil Newtona do poddania sie jakies stulecie temu? -Te planety doprowadzily juz swoje specjalizacje do ekstremum. Wiemy to samo, co oni - odpowiedzial Lemair. -Rozumiem - ponownie odpowiedzial Bleys powaznym glosem. I rzeczywiscie tak bylo. Prawde mowiac zrozumial nagle znacznie wiecej, niz mieli zamiar mu ujawnic, i mozliwe, ze wiecej niz oni sami. Jednym z objawow rozkladu spolecznego przewidzianego dla Mlodszych Swiatow bylo popadanie w megalomanie, w ktorej kazda z planet uwazala sie nie tylko za najlepsza ze wszystkich, ale i ze planeta ta na dluzsza mete nieuchronnie bedzie musiala wyprzedzic wszystkie pozostale. Przygotowal sie na spotkanie z tego rodzaju zbiorowym szalenstwem, ale nie tak predko. Zawsze oczekiwal - wlasciwie zakladal - ze pierwszymi objawami bedzie tworzenie sil zbrojnych, tworzenie armii zdolnych przejac wladze nad innymi swiatami. Stara Ziemia miala kiedys nadzieje na podboj militarny Dorsajow. Jednak nieoczekiwanie zostala pokonana - nie przez geniusz wojskowy, nawet nie przez doborowe oddzialy - przez cywilna ludnosc planety. Od tamtej pory takie marzenia nie byly traktowane powaznie. Najwyrazniej wspolczesni Newtonczycy spodziewali sie dokonac podboju bez uzycia przemocy, na drodze ekonomicznej. Wciaz jednak znaczylo to, ze Rada moze miec jednak wrogie zamiary, skoro oznajmila o swoim braku respektu wobec immunitetu dyplomatycznego. Jesli rzeczywiscie chcieli go aresztowac, niewiele mogl zrobic. Jak na razie, w kategoriach miedzyplanetarnych Bleys wciaz jeszcze stanowil plotke. Czlonkowie Rady zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy, ale McKae z pewnoscia nie zaryzykowalby zerwania stosunkow planet Zaprzyjaznionych z Newtonem wylacznie z powodu zlego potraktowania jednego z czlonkow rzadu. McKae nie mial na to ani dosc charakteru, ani odwagi. Prawdopodobnie zrobilby najmniej jak to mozliwe, potajemnie cieszac sie, ze to wlasnie Bleysa spotkal taki los - nie zdajac sobie sprawy, ze Bleys zdazyl juz wywolac odpowiednie wrazenie na Harmonii i Zjednoczeniu; i po jego upadku McKae nie utrzymalby sie na stanowisku zbyt dlugo. Wyborcy na planetach Zaprzyjaznionych mieli zdecydowane opinie i dobra pamiec. Wszystko to blyskawicznie przemknelo przez umysl Bleysa, wiec trudno bylo zauwazyc przerwe przed odpowiedzia Half-Thunderowi. -Nawet zakladajac, ze chcielibyscie zaryzykowac popelnienie aktu naruszenia mojego immunitetu dyplomatycznego i mozliwe, ze zrobic cos wiecej, niz tylko mnie deportowac - choc ciezko mi wyobrazic sobie co... Half-Thunder usmiechnal sie i przerwal mvi w pol zdania. -Moge powiedziec ci dokladnie, jakie mamy plany. Zamierzamy postawic cie przed sadem pod zarzutem proby sabotazu. Nie zacytuje ci przepisow, ale w naszym systemie prawnym uznanie cie winnym tych oskarzen oznaczaloby wyrok smierci. -Ktory, oczywiscie, zostalby natychmiast wykonany - stwierdzil Bleys, nie kryjac ironii. -Nie mam watpliwosci, ze tak wlasnie by bylo - odezwala sie Din Su swoim uspokajajacym, matczynym glosem. - Jestem pewna, ze wszystkie Mlodsze Swiaty z ulga uwolnilyby sie od twoich sklonnosci do podburzania ludzi. -Nie przeoczyliscie czegos? - zapytal Bleys. - Jesli, lamiac wszelkie porozumienia miedzynarodowe skazecie mnie, a pozniej wykonacie wyrok, uczynicie ze mnie meczennika. Przyjrzyjcie sie historii. Nie tylko Mlodszych Swiatow, ale calej historii Starej Ziemi. Meczennicy maja zwyczaj byc pamietanymi i uswiecanymi. Ich filozofia zazwyczaj przyciaga wiecej ludzi po ich smierci niz za zycia. Half-Thunder z usmiechem potrzasnal glowa. -Nasza obecna sytuacja ma w historii inny precedens. Pamietasz moze, ze to Kartagina zostala zapamietanajako czarny charakter w konflikcie z Rzymem, poniewaz to Rzymianie napisali jego historie? Wkrotce bedziemy mieli pozycje Rzymu. To my napiszemy historie. -Rozumiem - powiedzial Bleys. Oparl sie wygodniej w dryfie. - Lepiej wiec zajmijcie sie dzialaniami prawnymi i dyplomatycznymi, poniewaz tak sie sklada, ze wierze w to co mowie ludziom. Nie uwazam swego zycia ani za troche tak wazne, jak moje przeslanie. Popatrzyl na nich wszystkich. -Ani mojego zycia - powiedzial - ani organizacji Innych, ani niczego wiecej. Liczy sie tylko przyszlosc ludzkosci. Nie moge powiedziec, ze ciesze sie z perspektywy smierci, ale jestem swiadom, ze wbrew temu co twierdzicie, dzieki niej moje przeslanie, a zatem i ludzkosc bardzo na tym zyska. Usmiechnal sie ponuro. -Moze nawet powinienem wam podziekowac. Bleys nie tylko mowil prawde, ale jego slowa zostaly wypowiedziane z cala sila glosu osoby wielokrotnie przekazujacej swoje przekonania innym ludziom. Sluchajacy go czlonkowie Rady mogli byc wyszkoleni i doswiadczeni w wielu sprawach, ale nie byli doswiadczonymi sluchaczami, potrafiacymi odrzucic emocjonalny wplyw przemawiajacego do nich glosu. Nawet gdyby to potrafili, wciaz byla to prawda-wszystko, oprocz kilku ostatnich slow. Wewnetrznie Bleys wierzyl, ze jego plany mozna osiagnac tylko, jesli sam pozostanie przy zyciu i bedzie kontynuowal prace. Watpil, by byli w stanie to odkryc. Co wiecej, tym razem Bleys byl absolutnie przekonany, ze jesli rzeczywiscie do tego zmierzali, nie bardzo mialo sens sprowadzac go na to spotkanie. Oczywiste bylo, ze chcieli go wystraszyc - jednak mial to byc tylko krok do czegos wiecej i w te strone wlasnie Bleys zapuscil przynete w postaci swojego oswiadczenia. -Bardzo odwazne podejscie - powiedzial po chwili Half-Thunder. - Jednak nie ma znaczenia, ilu ludzi na innych planetach bedzie uwazac cie za meczennika - a male jest prawdopodobienstwo, by cos takiego zaszlo na Newtonie, zas Nowa Ziemia tak naprawde w ogole sie tym nie interesuje. -Jestes pewien? - zapytal Bleys. - Moze sie okazac, ze moje meczennictwo powola wyznawcow mocno sie wam przeciwstawiajacych, co moze wam utrudnic zadanie, gdy sprobujecie przewodzic pozostalym Nowym Swiatom. -My juz im przewodzimy - oswiadczyla Anita delie Santos. Bleys rzucil jej spojrzenie, ale zaraz skierowal uwage ponownie na Half-Thundera. -Nie mowie o tym, co mozecie zrobic, zwlaszcza w zakresie badan podstawowych. Mowie o probie ustawienia sie na pozycji umozliwiajacej wydawanie rozkazow. Jesli dosc mieszkancow innych planet bedzie wyznawalo filozofie przeciwstawiajaca sie temu, mozecie miec problemy z osiagnieciem takiego stanu. -Na jakiej podstawie sadzisz, ze Newton jest zainteresowany wydawaniem rozkazow? - zapytal Half-Thunder. -Czy najlepsi nie robia w koncu wlasnie tego? - niewinnie zapytal Bleys. - Najpotezniejsi? Jednym slowem - dominujacy. Wszyscy i kazdy z was. Tym razem drobne poruszenia i napiecie wsrod osob siedzacych wokol kregu zdradzily, ze doprowadzil rozmowe na wrazliwe rejony. Prawdopodobnie nawet nieoficjalnie nie rozmawiali jeszcze na temat dystrybucji wladzy miedzy soba, kiedy juz Newton stanie sie planeta rzadzaca gwiezdnym imperium. Jednak w oczywisty sposob bylo to ich celem. Wszyscy byli w stanie skosztowac smaku wladzy, a dla niektorych osob byl to wyjatkowo kuszacy aromat. Kwestia podzialu przyszlej wladzy mogla stanowic wsrod czlonkow Rady zrodlo powaznych klopotow. Bleys powiedzial to wprost, dajac im rownoczesnie powod przejscia do propozycji, ktorej sie od nich spodziewal - marchewka i kij, podobnie jak na Nowej Ziemi - tylko z pewna roznica. Kwestia zignorowania jego immunitetu dyplomatycznego i postawienia go przed sadem, raczej nie mogly stanowic wstepu do takiej propozycji. Czekal, az ktorys z nich skorzysta z okazji. Bleys przypuszczal, ze bedzie to Din Su i mial racje. -To ciekawe - odezwala sie. - Czemu sadzisz, ze wielu ludzi w ogole bedzie o tobie pamietac, nie mowiac juz o uwazaniu cie za meczennika? -Kiedy przemawialem na Nowej Ziemi, zebralo sie tam okolo osiemdziesieciu tysiecy ludzi - powiedzial Bleys. - A bylo to na planecie, na ktorej pojawilem sie po raz pierwszy, choc znano tam nagrania moich tekstow. To o czyms swiadczy, nie sadzisz? -Rzeczywiscie, o czyms swiadczy - przyznala Din Su - niezaleznie od tego czy to to, o czym myslisz. Takie zainteresowanie trudno jest wymierzyc. Kazde niezwykle wydarzenie i chwilowa atrakcja przyciagaja tlumy. -Prawie sto tysiecy osob? Zamiast mu odpowiedziec, Din Su skierowala uwage na Half-Thundera. -Wiesz - powiedziala do niego tak cicho i swobodnie, jakby byli sami w pokoju - rozmawialismy o wykorzystaniu go. -Nie twierdzisz chyba, ze wierzysz w to co mowi? - zapytal Half-Thunder. -Och, jego twierdzenia sa oczywiscie przesadne - odpowiedziala. - Nawet gdyby powaznie byl gotow zginac za swoja filozofie i tak mialby powody przekonywac nas, ze majak najwiecej wyznawcow. Posiada jednak cos, co jakis pisarz ze Starej Ziemi nazwal "niebezpieczna elokwencja". Moglibysmy wykorzystac ja dla naszych celow. Co o tym sadzisz? -Hmm - stwierdzil wzamysleniu Half-Thunder. Rozejrzal sie po pozostalych postaciach w kregu, jednak zadna z nich nie odezwala sie. -Coz - powiedzial Half-Thunder ze sladem irytacji w glosie - powiedzcie, co o tym myslicie. -Wszystko mi jedno - warknal Georges Lemair. - Cokolwiek, czego bedzie chciala reszta. -Skad mamy wiedziec, ze da sie go kontrolowac? - zapytala Anita delie Santos. W sposobie, w jaki zadala pytanie, bylo cos sztucznego. -Och, sa na to sposoby - stwierdzil Half-Thunder. - Przypomnijcie sobie, ustanowilismy taka kontrole nad kilkoma naszymi ludzmi. Po sekundzie Anita kiwnela glowa. -Postawmy go przed sadem i zgladzmy - oswiadczyla Iban. - Po co ryzykowac? -Moja droga - powiedziala Din Su - czasem warto zaryzykowac. W pierwszej chwili Iban wygladala, jakby miala odpowiedziec. Otwarla usta, potem je zamknela. Siedziala w milczeniu, twardym wzrokiem patrzac w Din Su. -Coz - ponownie odezwala sie Din Su. - Mysle, ze calkiem bezpiecznie mozemy go wykorzystac. - Popatrzyla na Bleysa. -Rozumiesz, o czym mowimy, Bleysie Ahrens? - zapytala. Bleys usmiechnal sie, prawie wyszczerzajac zeby. -Domyslam sie. Chcecie wykorzystac moje umiejetnosci przez dostosowanie mojej filozofii do osiagniecia waszych celow. Mam racje? -No widzisz - Din Su powiedziala do Half-Thundera. - Jest bardzo inteligentny. Szkoda byloby go marnowac. -Prawdopodobnie masz racje - zgodzil sie Half-Thunder. - Ja tak nie uwazam, ale jesli pozostali sie zgadzaja... Wszyscy spojrzeli na Bleysa. -Moglibyscie wziac pod uwage moje zdanie - stwierdzil Bleys. -To nie ma znaczenie - powiedzial Half-Thunder lagodnie jak do dziecka. Bleys pomyslal, ze on i Din Su prawie na pewno kontrolowali Rade. Jesli ta dwojka dzialala razem, Rada prawdopodobnie zgodzi sie na to, co zaproponuja. W kazdym razie Georges Lemair siedzial naburmuszony, a Iban zmarszczyla sie w sposob nadajacy jej jeszcze bardziej drapiezny wyglad. Anita delie Santos tez nie wygladala na zadowolona. Jesli grali, byli bardzo dobrymi aktorami. Jednak u tego rodzaju ludzi takie umiejetnosci nie byly niczym zaskakujacym. Bleys pomyslal, ze niczego nie straci, jesli jeszcze troche ich podrazni. -Och, mysle, ze wrecz przeciwnie - powiedzial. - Widzicie, nie zamierzam prostytuowac mojego przekazu, nie bardziej, niz chcialbym uniknac meczenskiej smierci. Moj przekaz jest moim zyciem. -Widzicie - odezwala sie Iban. - Nie da sie go wykorzystac. -Niecalkiem - powiedzial Half-Thunder, tonem niemal rownie kojacym jak wczesniejsze slowa skierowane do Bleysa. - Przede wszystkim nie sadze, zeby rozumial sytuacje. Choc w pewien sposob ma racje. To nie bedzie dzialac, jesli nie uzyskamy swiadomej wspolpracy z jego strony. Zwrocil sie z powrotem do Bleysa. -Po pierwsze musisz zrozumiec, ze nikt z nas nie chce znieksztalcic twojego przekazu. W koncu to jest w tobie calkowicie nieszkodliwe. Bleys usmiechnal sie. -Wiem, ze myslisz inaczej - powaznie powiedzial Half-Thunder. - Ale nie jest tak z naszego punktu widzenia. Przynajmniej jesli chodzi o Newtona, jest to bez znaczenia. W tej chwili czarnym charakterem w twoim scenariuszu jest Stara Ziemia i nie przeszkadza nam to. Nie mamy nic przeciwko Starej Ziemi, jako obiektowi nienawisci mieszkancow wszystkich Mlodszych Swiatow, choc lepiej rozumiemy Rodzima Planete. Widzisz, rzecz w tym, ze jesli pozwolimy ci swobodnie realizowac twoj plan, mozesz pozniej zechciec powiazac nas i nasza nauke z dazeniem Starej Ziemi w tym samym kierunku - na przyklad z osiagnieciami naukowymi przypisywanymi Encyklopedii Ostatecznej. -Sadzilem, ze przejmujecie sie wplywem, jaki moglbym wywrzec na waszych ludzi moimi przemowieniami - przypomnial im Bleys. -Och - Half-Thunder machnal lekko dlonia. - To byla bezposrednia przyczyna, dla ktorej postanowilismy cos z toba zrobic. Jednak tak naprawde liczy sie tylko przyszlosc. Gdybysmy mieli pewnosc, ze ograniczysz sie tylko do tego, co nazywasz swoim przeslaniem i obwiniania za wszystko Stara Ziemie, to mysle, ze nie przeszkadzalyby nam twoje przemowienia na naszej planecie. -To ciekawe - powiedzial Bleys. - Nie bede powtarzal, ze nigdy nie mialem zamiaru zle mowic o Newtonie ani o zadnym z Mlodszych Swiatow. Mowie o nich jako jednostce spolecznej, a moja wizja przyszlosci zawsze byla zasadniczo bardziej duchowa niz polityczna. -Czyli nie widzisz przeciwwskazan w pracy dla nas? - lagodnie zapytala Din Su. -Jak dotad nie daliscie mi zadnego powodu, by odmowic - odpowiedzial Bleys. - Jesli zas chodzi o przyszle zbiory, nie widze zwiazku miedzy moim zainteresowaniem ludzkoscia, a waszymi planami. Mowie ludziom tylko to, w co wierze i im samym pozostawiam, czy bedzie to dla nich uzyteczne. Jesli tak, moze im to pomoc, jesli nie - ich strata. Proba zrobienia czegos wiecej, oznaczalaby wyjscie poza wlasciwy teren filozofa. -Coz - odezwala sie Iban - a wiec jednak chce zyc. -Tak, jest elokwentny - zgodzil sie Half-Thunder. - Ale co wazniejsze, zgadza sie z sugestia Din Su. Nie ufalbym jednak, ze nie zechce w przyszlosci zmienic zdania. Proponowalbym zastosowac zabezpieczenie i sprawdzic, jak zareaguje. Rozejrzal sie po pozostalych czlonkach Rady. Wszyscy skineli glowami. -Jakiego rodzaju zabezpieczenie? - zapytal Bleys. - Ostrzegalem was, ze nie znieksztalce swojego przeslania... Jednak w chwili gdy mowil, poczul na chwile na dolnej czesci przedramienia, spoczywajacego na poreczy fotela, cos w rodzaju lekkiego uklucia. -Widzisz - powiedzial Half-Thunder - zdrowie czlonkow naszej Rady jest bardzo wazne dla calego naszego swiata. W porecz kazdego z foteli wbudowano wiec jednostke medyczna na wypadek naglej potrzeby. Jestem pewien, ze rozumiesz o czym mowie. -Rozumiem - odpowiedzial Bleys. - Ile mam czasu? -Mowilam, ze jest inteligentny - wymamrotala Din Su. -Dwadziescia szesc do dwudziestu osmiu godzin - odpowiedzial Half-Thunder. - Wlasciwie sugerowalbym powrot do nas dobre trzy godziny przed terminem na drugi zastrzyk - po antidotum, jak zwyklo sie to nazywac w takich przypadkach. W innym przypadku, o ile drugi zastrzyk nadal bedzie w stanie uratowac ci zycie, mozesz najpierw spedzic kilka bardzo nieprzyjemnych godzin. Jesli przekroczysz ten limit, prawdopodobnie nadal bedzie mozna cie uratowac - prawdopodobnie, zaznaczam - ale bylbys przez dluzszy czas bardzo chory - czas ten zalezny jest od opoznienia. Moglyby tez pojawic sie dlugotrwale efekty. -A wiec - Bleys zachowal absolutnie spokojny glos - jestem juz waszym wiezniem? -Okreslilibysmy to raczej jako danie ci dnia na przemyslenie naszej oferty - stwierdzil Half-Thunder. - Oczywiscie opcja meczenskiej smierci nadal pozostaje otwarta, choc skoro juz podjelismy decyzje o rodzaju naszych dzialan, jesii nie zgodzisz sie na wspolprace, mozemy po prostu wstrzymac podawanie antidotum i pozwolic dzialac naturze. Rozdzial 29 Sean O'Flaherty czekal, by go odprowadzic. Idac, znow wylewal z siebie ciagly potok slow, jednak byl teraz troche bardziej uprzejmy, niz kiedy szli w przeciwna strone. Wygladalo na to, jakby wjego oczach cos ze splendoru Rady przenioslo sie na Bleysa. Sean wydawal sie wrecz zdumiony, ze sam Bleys nie czul sie uhonorowany i nobilitowany przez fakt otarcia sie o wysoko postawionych czlonkow Rady i probowal wymusic na Bleysie odpowiednie nastawienie, nawet kosztem podkreslenia nizszosci wlasnej pozycji. - ...Mowilem ci, ze jestes wazny - powiedzial. - Tylko dla waznych gosci zbieraja sie razem po poludniu. Zwykle spotkania, co tygodniowe, odbywaja sie wieczorami. To znaczy powinno byc dzisiaj wieczorem, ale chyba zamierzaja zostac tu do jutra dla ciebie. Nigdy jeszcze czegos takiego nie widzialem - trzy spotkania pod rzad! Bleys zapewnil mlodzienca, ze postara sie docenic honor wyswiadczony mu przez Rade. Nie byl juz jednak tak zgodny, gdy dotarli do drzwi jego apartamentu. Uprzejmie lecz pewnie zaprotestowal przeciw sugestii Stazysty, ze chcialby osobiscie podziekowac Antoninie Lu za uprzejmosc okazana mu rano. Sean pozwolil sobie pokazac rozczarowanie, ale nie probowal naciskac. Bleys zostawil go przed drzwiami i wszedl. Hol wejsciowy byl pusty. Drzwi prowadzace do prywatnego salonu i dalej do sypialni byly otwarte, choc nie dochodzil zza nich zaden dzwiek. Poszedl dalej i w ostatnim salonie stanal przed blekitna banka. Kiedy zatrzymal sie, banka rozszerzyla sie, wchlaniajac go do wnetrza. W srodku znajdowali sie Toni, Dahno, Henry i dwoch nieznajomych mezczyzn. Cala grupa zywo dyskutowala, teraz przerwali konwersacje i zwrocili sie wjego strone. -Co sie dzieje? - zapytal. -Interesujace wiesci - powiedzial Dahno. - Jesli tylko czlowiek jest zainteresowany informacjami, to wszystkiego na tej planecie mozna sie dowiedziec w ciagu godzin jesli nie minut... -Ale nie czegos, co zostanie powiedziane we wnetrzu tej nieciaglosci - wtracil sie jeden z obcych. Byl chudym, lysiejacym mlodym czlowiekiem z kilkoma wlosami sterczacymi nieestetycznie z nosa i uszu. Ubrany byl osobliwie, w niebieski stroj sportowy, jakby wyszedl wlasnie z jakichs zawodow lekkoatletycznych. Dahno w uspokajajacym gescie wyciagnal potezna dlon, przycherlawym mlodziencu wygladajaca, jakby mogl w calosci ukryc go w jej cieniu. -Zgadza sie, za wyjatkiem tej nieciaglosci - potwierdzil Dahno. - Bleys, to Will Sather - wskazal mlodzienca, ktory przed chwila sie odezwal - i Kaj Menowsky, lekarz z Newtona, po stazu u Exotikow. Kaj Menowsky byl nizszy i bardziej schludny. Mial kruczoczarne wlosy, czarne oczy i agresywny wyglad. -Zaszczycony - krotko powiedzial w ich strone Bleys, zwracajac sie z powrotem do Dahno. - I jesli Kaj Menowsky zechce, oszczedzi nam to klopotu szukania dla mnie lekarza. Dahno, miales wlasnie wyjasnic, czemu sie tu znalezli. -Chca do nas dolaczyc - powiedzial Dahno - i mysle, ze dosc dobre argumenty przemawiaja za tym. Will Sather jest tworca uzywanej przez nas banki ochronnej. Dzieki swoim powiazaniom dowiedzial sie dwoch rzeczy. Po pierwsze - wbrew wszelkim newtonskim zwyczajom, prawom i porzadkom, Rada skradla sekret jego urzadzenia. Po drugie, wydaje sie, ze ma calkiem niezle rozeznanie w ich planach wobec ciebie. Oczywiscie, bedziemy musieli zaczekac, az zdasz nam relacje. -Dziekuje - powiedzial Bleys. -Podziekowania zbedne - radosnie odpowiedzial Dahno. - W kazdym razie ma ze soba tajemnice tego urzadzenia i chce sie nim z nami podzielic, jesli zabierzemy go ze soba - a przy okazji i tak byl wczesniej czlonkiem podziemnej organizacji Innych. Podobnie jak Kaj. Z powodu planow Rady wobec ciebie, Will Sather zaproponowal Kajowi, aby i on do nas dolaczyl. Wszystko, czego chce w zamian, to ochrona i bezpieczne wywiezienie ich obu z Newtona. Za to bedzie dla nas pracowal tak dlugo, jak bedziemy chcieli. Kaj rowniez zaoferowal swoje uslugi. -A czego przez swoje powiazania dowiedzial sie Will Sather na temat planow Rady wobec mojej osoby? - zapytal Bleys. -Sadzi, ze w taki czy inny sposob sprobuja cie ze soba zwiazac i ze najprawdopodobniej zrobia to, uzywajac srodkow farmakologicznych majacych zapewnic im twoja wspolprace. Dlatego wlasnie jest z nim Kaj Menowsky. Jest lekarzem ze specjalizacja w lekach, ktore mogly zostac uzyte. -Wlasciwie - odezwal sie Kaj zywym, lekkim barytonem mowiac szybko i precyzyjnie - "leki" to niezbyt wlasciwe slowo. -Zapewne - zgodzil sie Dahno. - W kazdym razie pozniej mozemy zajac sie definicjami. Bleys, co Rada ci zrobila? -Te wiadomosci nie byly wyssane z palca - powiedzial Bleys. - Najpierw powiedzieli mi, ze ignorujac moj immunitet dyplomatyczny zamierzaja postawic mnie przed sadem pod zarzutem sabotazu... -Nie moga tego zrobic! - wykrzyknela Toni. -Mogliby, ale biorac pod uwage koszty polityczne takiego kroku, nie sadze, by naprawde chcieli. Kiedy skierowalem ich w nieco innym kierunku, wyszli z oferta kontynuacji moich wykladow na roznych swiatach, ale na warunkach korzystnych dla nich. Aby zapewnic sobie moja wspolprace, wstrzykneli mi cos, co wedlug ich zapewnien nie zacznie dzialac wczesniej niz za dwadziescia szesc do dwudziestu osmiu godzin, ale na wszelki wypadek powinienem zjawic sie u nich wczesniej. W kilku zwiezlych slowach przedstawil calosc zajscia. -Dobrze sie teraz czujesz? - szybko zapytala Toni. -Calkowicie - stwierdzil Bleys. - Odnioslem wrazenie, ze mam nie odczuwac zadnych zmian przez przynajmniej dwadziescia szesc godzin. Na koniec powiedzieli jeszcze, ze chca spotkac sie ze mna ponownie jutro po poludniu, mniej wiecej wtedy, kiedy zaczne zwracac uwage na ewentualne efekty srodka. -Tak myslalem. - Kaj Menowsky wstal z miejsca. - Lepiej natychmiast ci sie przyjrze. Mam ze soba przenosny sprzet, a im predzej bedziemy wiedziec, z czym mamy do czynienia, tym lepiej. Jak juz powiedzialem, "leki" nie jest najlepszym terminem na to, co ci wstrzyknieto. -Tak - zgodzil sie Bleys - jestem zainteresowany jak najszybszym wyleczeniem, jednak najpierw zajme sie czyms innym. Bede musial poprosic ciebie i Willa Sathera o przejscie na kilka minut do innego gabinetu, zebysmy mogli przedyskutowac cos na osobnosci. Nie musicie sie martwic tym, ze chce rozmawiac bez was. Po prostu nie nalezycie do mojego scislego otoczenia, a w tej chwili lepiej bedzie, jesli zechcecie sie uwazac za pasazerow, ktorych zabierzemy ze soba. Toni, zaprowadzisz ich? -Tedy prosze - zaprosila ich Toni. Dahno otworzyl banke i wyprowadzila ich na zewnatrz. -O co chodzi? - zapytal Dahno. -Poczekamy na powrot Toni - stwierdzil Bleys. - No, jest. Pozwolcie, ze usiade, reszta moze lepiej tez niech to zrobi. Wciaz czuje sie doskonale - ale i tak usiadzmy. -Dahno - zaczal, patrzac na przyrodniego brata. Jednak ten mrugnal do niego, rownoczesnie siegajac do kieszeni. -Wyprzedzam cie - powiedzial Dahno. Wyciagnal z kieszeni reke, trzymajac w dloni male urzadzenie i juz po chwili otoczyla ich blekitna sfera. -Dzieki - rzucil Bleys, kiedy Dahno ponownie chowal urzadzenie do kieszeni. - Poniewaz chce sie zobaczyc z lekarzem, bede mowil w skrocie. Zasadniczo, Rada najpierw rzucila na mnie grozby... Opowiedzial im o spotkaniu z Rada, tym razem przedstawiajac rowniez wlasna interpretacje wydarzen. -Wiec rzeczywiscie podali ci jakies srodki - ze zloscia stwierdzil Dahno. -Tak. Oznacza to, ze mamy mniej niz dwadziescia szesc godzin by sie przygotowac. Razem z dryfem obrocil sie w strone Henry'ego. -Henry - powiedzial - pamietasz, kiedy przyszedles do mnie na Zjednoczeniu z oferta pomocy, powiedzialem, ze jestes odpowiedzia na cos, czego bardzo potrzebowalem? Powiedzialem tez, ze moi ochroniarze moga tez zostac zmuszeni pelnic funkcje grupy uderzeniowej? -Pamietam - odpowiedzial Henry. -No coz, teraz rzeczywiscie bedziemy musieli uzyc twoich Zolnierzy jako oddzialu uderzeniowego - stwierdzil Bleys. - Zamierzam jutro udac zwyklego turyste i odwiedzic Symphonie des Flambeauxpodczas wieczornego przedstawienia. W jakis sposob bedziecie musieli zabrac mnie stamtad bez zwracania na siebie uwagi, jednak uzbrojeni i, jesli bedzie to konieczne, gotowi do pokonania oporu... -To bedzie konieczne - wtracil Dahno. Bleys kiwnal glowa. -Pokonanie oporu w drodze do portu kosmicznego i naszego statku. Toni, skontaktuj sie z nimi, jak tylko skonczymy te rozmowe. Skinela glowa. -W porzadku - Bleys kontynuowal. - Rada nie bedzie chciala z tego robic otwartego przedstawienia, ale z pewnoscia sprobuja kilku potajemnych sposobow przeszkodzenia mi w ucieczce, nawet biorac pod uwage, ze mam w sobie ten zaaplikowany mi przez nich srodek. Oznacza to, ze ty, Dahno, a prawdopodobnie rowniez i Toni, bedziecie musieli dowiedziec sie kilku rzeczy, takich jak rozklad widowni Symfonii, wejsc do niej i wszelkich miejsc, ktore moga zostac wykorzystane do zatrzymania nas. Jak wspomnialem, ich dzialania beda musialy byc dyskretne, co w polaczeniu z elementem zaskoczenia bedzie dzialac na nasza korzysc. Jesli chodzi o szczegolowe wykorzystanie Zolnierzy, to juz oczywiscie twoja dzialka, Henry i pozostawiam to w twoich rekach. -Nie moge zrobic zbyt wiele - stwierdzil Henry - dopoki nie dowiem sie czegos wiecej na temat rodzaju mozliwej opozycji, jak bedzie uzbrojona i jaka moze zastosowac taktyke - jej zalety i wady. Spojrzal na Dahno. -Mozesz mi dostarczyc tych informacji? -Tak sadze. - Dahno zmarszczyl czolo. - Wlasciwie moge byc w stanie dowiedziec sie znacznie wiecej niz sadzisz. Wszystkie spoleczenstwa tak zamkniete jak to, maja swoje slabosci. Na przyklad, przy stosunkach panujacych na Cassidzie zajelo mi cztery czy piec dni, zanim dowiedzialem sie w ogole kto moze wiedziec, jakie maja tam najlepsze urzadzenia antypodsluchowe. Tutaj byla to kwestia trzech godzin i pol tuzina rozmow. -A wiec dobrze - stwierdzil Bleys. - Wiecie, co macie robic, wiec moze od razu sie tym zajmiecie? Omowcie to jeszcze miedzy soba. Spotkamy sie za jakies trzy godziny na kolacji. -Teraz pojdziesz spotkac sie z lekarzem? - zapytala Toni. -Nie ma pospiechu. Mam jeszcze troche czasu, nawet jesli ludzie z Rady nie blefowali - a biorac pod uwage moj status dyplomatyczny, blef jest calkiem mozliwy... -Hmm... - wydobyl z siebie powatpiewajaco Dahno. -Musze przemyslec cala te newtonska sytuacje, zazwyczaj najlepiej mi to wychodzi, kiedy pozwole najpierw popracowac nad tym mojej podswiadomosci. Wstal z miejsca. -Zamierzam sie zdrzemnac. Porozmawiamy znowu przy kolacji. Wtedy bedzie mogl mnie zbadac ten lekarz. Przez chwile Toni wygladala, jakby miala sie z nim spierac, ale nic nie powiedziala. Rozeszli sie. O ile w zakresie regularnego, nocnego snu, mozna by okreslic Bleysa jako cierpiacego na bezsennosc - czesto lezal tylko w lozku z myslami galopujacymi przez glowe w coraz wiekszym tempie - to przy popoludniowych drzemkach zazwyczaj usypial zaraz po zamknieciu oczu. Na szczescie tym razem bylo podobnie. Polozyl sie i wydawalo mu sie, ze ledwie zamknal oczy. Ledwie mrugniecie - i otworzyl powieki, czujac przyjemne cieplo na widok zblizajacej sie do lozka Toni. W umysle wciaz tkwil slad snu o niej, wiec nie zdziwil sie widzac ja; usmiechnal sie do niej. -Juz pora kolacji - powiedziala. - Zebralismy sie po przygotowaniu raportow dla ciebie. Jestes gotow do nas dolaczyc? -Natychmiast. - Bleys zrzucil z siebie resztki sennej ociezalosci i przerzucil nogi nad krawedzia lozka. Stol dryfowy w jadalni zmniejszono do rozmiarow odpowiednich dla czworga osob; posilek juz czekal. Kiedy siadali, Bleys zauwazyl, ze Henry bezglosnie porusza wargami i uswiadomil sobie, ze wuj odmawia modlitwe przed posilkiem. Przywolalo to na chwile wspomnienia jego pierwszego posilku na farmie Henry'ego na Harmonii; potem wspomnienia zostaly zmiecione przez aktualne troski. Przystapili do posilku. Przez przejrzysta sciane okienna wpadalo do srodka poznopopoludniowe swiatlo Alfy Cenauri B, wypelniajac pokoj cieplym swiatlem. -Och, prawie zapomnialem. - Dahno odstawil swoj kielich z winem i siegnal do kieszeni. Po chwili znow otoczyla ich banka nieciaglosci, zapewniajac prywatnosc. -A przy okazji - odezwal sie Bleys. - Gdzie sa nasi dwaj ochotnicy - Will Sather i Kaj Menowsky? Ktos sie nimi zaopiekowal? -Przydzielilem im Zolnierza pilnujacego, by niczego im nie zabraklo. Toni dala im pokoj z sypialnia w jednym z krancow twojego apartamentu - odpowiedzial Henry. - To wystarczy? -W porzadku - potwierdzil Bleys. - Zobacze sie z tym lekarzem zaraz po tym, jak skonczymy tutaj. Protestowal przeciw odkladaniu badania na pozniej? -Nie byl z tego powodu zbyt szczesliwy - odpowiedzial Dahno. - Odbylismy krotka rozmowe. Jak twierdzi, im predzej, tym lepiej, ale wlasciwa diagnoza wymaga sprzetu, ktorego tu nie mamy i nie odwazymy sie sprowadzic w obawie przez zaalarmowaniem Rady. Razem z kilkoma rzeczami, ktore nasz lekarz ma ze soba, szpital pokladowy statku bedzie mial cale niezbedne wyposazenie do syntezy antidotum - tyle ze on nazywa to "przeciwantagonista". Zjedz z nami kolacje i zorientuj sie w sytuacji. Potem mozesz isc na badanie. -Dobrze - odpowiedzial Bleys. Prawde mowiac, byl glodny i spragniony. Zaczal jesc i machnal reka w strone pozostalych. - A wiec prosze, powiedzcie mi, czego sie dowiedzieliscie. Cala trojka popatrzyla po sobie. -Ty zacznij, Dahno - stwierdzila Toni. -Dobrze. Bleys, juz wprowadzilem Henry'ego. Maja tu cztery zbrojne grupy, ktore Rada moze wprowadzic do akcji, jesli sprobujemy wywiezc cie poza planete. Pierwsza i najbardziej dostepna jest tajny wydzial policji miejskiej. Jednak Rada moze nie chciec, aby informacja o nas rozniosla sie w policji Woolsthorpe, skad latwo moglaby przeciec do mediow. Wiadomosci oczywiscie sa kontrolowane przez Rade, ale jest to proces automatyczny i w duzym stopniu opierajacy sie na autocenzurze, takze w tym przypadku informacja moglaby nie zostac zablokowana i przedostac sie do serwisu. Bleys skinal. Dahno mowil dalej. -Druga grupa do inspektorzy bezpieczenstwa Laboratoriow, majacy tu swoja kwatere glowna. Stanowia grupe paramilitarna dzialajaca zazwyczaj w mundurach - a watpie, zeby Rada chciala, by otwarcie dzialali przeciw tobie jacys mundurowi - sytuacja moglaby wygladac inaczej w przypadku dzialan nie w miejscu publicznym. Oczywiscie, mogliby wyslac ich w ubraniach cywilnych, ale to duza i czesciowo publiczna organizacja, wiec wprowadzenie ich do akcji wymagaloby czasu. Znacznie bardziej prawdopodobny jest oddzial specjalny policji Woolsthorpe. Tak naprawde sklada sie z wiekszej liczby malych druzyn - jednak sa wyszkoleni, by dzialac wspolnie, jako wieksze jednostki. Sa tez szkoleni do walk w miescie. Henry zgodzil sie, ze to najbardziej prawdopodobny przeciwnik, na jakiego mozemy sie natknac - i przypuszczalnie pierwszy, jakiego zobaczymy. Przerwal. -Coz - stwierdzil Bleys po chwili ciszy - wspomniales o czterech. -Przepraszam - odpowiedzial Dahno. - Faktycznie. Sa jeszcze Straznicy Rady, specjalnie szkoleni ochroniarze podlegajacy wylacznie Radzie, majacy za zadanie ochrone i pilnowanie czlonkow Rady oraz pracownikow jej agend. Prawdopodobnie mogliby zostac wyslani najszybciej, ale nie sa szkoleni do dzialan w wiekszej grupie. Aha, sa tu jeszcze koszary floty kosmicznej - tak sie sklada, ze w Woolsthorpe jest Kwatera Glowna Newtonskich Sil Kosmicznych. Maja tu koszary dla wojska pelniacego funkcje zandarmerii. Jednak to oddzialy czysto wojskowe i Henry sadzi, ze raczej nie zostana uzyte przeciwko nam. Nie sa szkoleni do walk partyzanckich i z punktu widzenia Rady wiekszosc ich uzbrojenia jest zbyt potezna do uzycia w miescie. Innymi slowy, mogliby nas dostac, ale zniszczyliby przy okazji czesc miasta lub portu kosmicznego. -Rozumiem - stwierdzil Bleys. - Henry, co myslisz o tym wszystkim? Popatrzyl na Henry'ego. -Jak powiedzial Dahno - odezwal sie Henry - mam juz jasny obraz tego, co trzeba zrobic - zerknal na Dahno i Toni, potem skierowal wzrok z powrotem na Bleysa - dzieki informacjom tej dwojki. Znow spojrzal na tamta dwojke. -Tak wiec, jesli nie macie nic przeciw temu - oboje skineli glowami, wiec ponownie skierowal uwage na Bleysa - Bleys, nie bedziesz robil nic, po prostu pozwolisz innym zajac sie toba. W tym przypadku bedziesz w sytuacji doktora Menowskiego i wynalazcy blekitnej banki. Bedziesz pasazerem, ktorego mamy bezpiecznie dostarczyc do statku. Przerwal i surowo spojrzal na Bleysa. -Rozumiem - odpowiedzial tamten. -Dobrze. Popoludniowe przedstawienie Symphonie des Flambeaux odbywa sie dosc pozno, wiec kiedy cie z stamtad zabierzemy, bedzie juz zmierzchalo, a pozniej zapadnie calkowita ciemnosc, ksiezyce sa w nowiu. To nam pomoze. Zolnierze maja duze doswiadczenie w nocnej walce - to sie przyda w dzialaniach przeciw Newtonczykom, jakich wedlug Dahno mozemy spotkac po drodze. Pojdziesz do Flambeauxz Toni, a ona wyprowadzi cie stamtad tuz przed koncem przedstawienia. Rob co kaze i wyjdz z nia z sali. Zabierze was stamtad pojazd kierowany przez Zolnierza. -Tylko jeden pojazd z kierowca? - zapytal Bleys. -Jeden - odpowiedzial Henry. - Kazdy z Zolnierzy bedzie mial wlasne zadanie, ktorym zajmie sie niezaleznie, miedzy innymi zdobycie pojazdu dla siebie i ewentualnie jeszcze paru, w zaleznosci od ich zadan. Wszyscy wypelnia swoje misje w roznych czesciach miasta. Pojazdy zostana ukradzione, a ich systemy alarmowe i zewnetrznej kontroli zniszczone, wiec beda mogli swobodnie sie poruszac. Wazne jest, zebysmy nie zbierali ludzi w jednym miejscu podczas pierwszego etapu ucieczki. - Swietnie - powiedzial Bleys. - To twoja dzialka, Henry. Jesli sadzisz, ze tak bedzie lepiej, tak zrobimy. Ale planujesz zebranie nas wszystkich w jednym miejscu pozniej podczas ucieczki? -Tak. Sa cztery miejsca, gdzie moga sprobowac nas zatrzymac. Pierwszym bedzie wyjazd z miasta na droge prowadzaca do portu kosmicznego. Drugim jest most na autostradzie nad rzeka Da Vinci. Jednak w chwili, gdy dotrzemy do mostu, powinno byc juz dostatecznie ciemno. -Popraw mnie, jesli sie myle - powiedzial Bleys - ale wydawalo mi sie, ze wojsko, grupy paramilitarne czy nawet zwykla ochrona bedzie miala urzadzenia umozliwiajace oswietlenie terenu plus noktowizory. -To prawda - zgodzil sie Henry. - Jednak bedziemy poruszac sie bardzo szybko i mamy nadzieje, ze nie zdaza ustawic oswietlenia. Prawdopodobnie beda mieli jakies reflektory w pojazdach, ale nasi Zolnierze zajma sie nimi. -Rozumiem - stwierdzil Bleys. - Mow dalej, Henry. -Kiedy juz przedostaniemy sie przez most, nastepnym miejscem na ustawienie blokady bedzie wjazd na teren ladowiska. Teoretycznie mozemy sie dostac na ladowisko dowolnym wejsciem - a wiesz, jak jest rozlegle - co powinno oznaczac, ze beda musieli obstawic wszystkie mozliwe wejscia, a tym samym rozdzielic sily. W polaczeniu z wciaz panujaca ciemnoscia powinno zapewnic nam to przewage przy wkraczaniu na ladowisko. -Czy wiemy, gdzie na plycie stoi Favored? -Tak. - Henry spojrzal na Dahno. -Nic szczegolnego - odezwal sie tamten. - Po prostu zadzwonilem na lotnisko, a automatyczny system udzielil mi informacji. -Z poczatku nie beda wiedzieli, co jest naszym celem na ladowisku - powiedzial Henry - ale w miare jak zaczniemy sie zblizac, beda w stanie skupiac sily. Jak tylko jasne stanie sie, do ktorego sektora sie kierujemy, beda mogli zorganizowac tam prowizoryczna obrone, mogaca jednak okazac sie calkiem skuteczna. To bedzie ostatni opor, jaki bedziemy musieli pokonac, by dostac sie do statku. Beda probowali nas powstrzymac nawet w chwili startu. Dahno twierdzi, ze kiedy juz wystartujemy i skierujemy sie w przestrzen, ze wzgledow prawnych beda musieli zostawic nas w spokoju, a kiedy tylko wylecimy poza atmosfere, bedziemy mogli dokonac skoku fazowego i znajdziemy sie poza ich zasiegiem. Szkoda czasu, zeby sie teraz tym przejmowac. Idz teraz do Menowskiego i niech cie obejrzy. -Zrobie tak. - Bleys zmarszczyl sie lekko. - Jednak, wybacz mi, wuju, przekazales mi sporo ogolnych informacji, ale zadnych szczegolow. Czy nagle stalem sie kims, komu nawet moi wlasni ludzie nie ufaja? Dahno i Toni rownoczesnie zaczeli mowic, ale uciszyl ich glos Henry'ego. -To moja dzialka, Bleys. Kaj powiedzial nam o tym co z toba zrobiono. O ile glownym celem Rady bylo podanie srodka, ktory cie zabije, jesli nie dostaniesz antidotum, bez watpienia dostales jeszcze cos - moze nawet jestes ich informatorem. -Informatorem? - Bleys zmarszczyl sie. - Srodek chemiczny, ktory sprawilby, ze bedziesz mowil - wyjasnila Toni. - Od stuleci wiadomo, ze nie ma czegos takiego, jak serum prawdy. Jednak istnieja srodki sprawiajace, ze mowi sie w sposob niekontrolowany, podobnie jak ktos pod wplywem alkoholu moze wyjawic wiecej niz osoba trzezwa, tylko znacznie skuteczniejsze. Osoba poddana dzialaniu czegos takiego wypapla wszystko. Wyobraz sobie pijacki slowotok zwielokrotniony do poziomu przymusu. Na chwile zapanowala cisza. -Widzisz, Bleys - Henry odezwal sie niewzruszonym glosem - gdybys znal szczegolowo moje plany i schwytaliby cie Newtonczycy, Rada moglaby dowiedziec sie wszystkiego - lacznie z zadaniami wyznaczonymi poszczegolnym Zolnierzom. Moim obowiazkiem jest ochraniac tych, ktorzy dla nas walcza. Ostatnie slowa wypowiedzial tym spokojnym, ale nieuchronnym glosem, jakim oznajmial swoje decyzje. Jednak patrzac na niego, Bleys zauwazyl w kacikach jego oczu te same znaki, ktore widzial tam juz wczesniej. Bylo to krotko po tym, jak Bleys zamieszkal z rodzina Henry'ego na Zjednoczeniu; Henry uznal, ze musi zbic starszego syna, poniewaz wierzyl, ze tego wymaga jego ojcowski obowiazek. Fakt, ze to zrobil, prawie zniszczyl emocjonalnie Bleysa. Wychowywala go matka, mieszkanka Kultis, jednej z planet Exotikowwierzacych, ze swiadome wywolanie bolu - zwlaszcza fizycznego - w innej istocie ludzkiej bylo nie tylko najgorszym z przestepstw; ale wrecz nie do pomyslenia. Na slepo, zmagajac sie z koszula nocna, do ktorej nie byl przyzwyczajony, Bleys probowal dostac sie do starszego kuzyna. Henry nie dopuscil do tego i zatrzymal go lagodnie, posylajac z powrotem do lozka. Wtedy wlasnie Bleys zobaczyl w kacikach oczu Henry'ego bol, powstrzymywany przez nieugieta wole. Tym razem jednak bol nie dotyczyl jego kuzyna Joshui. Henry cierpial za Bleysa. Rozdzial 30 Bleys stal w srodku rownobocznego trojkata utworzonego z trzech, mniej wiecej metrowej wysokosci urzadzen, swiecacych irytujacymi, czerwonymi lampkami oznaczajacymi aktywnosc. Obslugiwal je Kaj Menowski. Dzieki rozwojowi techniki Bleys nie musial nawet sie rozbierac - cale cialo skanowane bylo z mikroskopowa dokladnoscia. -Nie ruszaj sie - odezwal sie Kaj. - Kazde poruszenie przerwie prace diagnozera i bede musial go od nowa kalibrowac. Im mniej sie bedziesz ruszal, tym szybciej skonczy sie badanie. Kaj w zamysleniu odczytywal serie hieroglifow drukowanych na tasmie wyrzucanej z komputera. Slowa medyka ubodly Bleysa. Dla kogos, kto trenowal swoje cialo tak rygorystycznie jak on, zabrzmialy prawie jak obelga. Powiedzial sobie ponuro, ze powinien umiec stac w calkowitym bezruchu dowolnie dlugo. Po prostu byl do tej chwili niedbaly, uwalniajac mysli i pozwalajac cialu samemu o siebie zadbac. Ale od tej chwili... jestem posagiem powiedzial sobie. Posagiem z litego marmuru. To wlasnie odkryje diagnozer. Marmur. Nieruchomy. Moje poczucie czasu skurczy sie, wiec niezaleznie od tego jak dlugo bede stal, wydawac sie bedzie, ze minelo zaledwie kilka sekund. Bleys skupil umysl i osiagnal pozadany stan. Maszyny juz nie zabrzeczaly... czas nie mial znaczenia, do chwili, az Kaj znow sie odezwal. -Coz, to na razie wyjasnia sytuacje - rozbrzmial glos budzacy Bleysa do swiadomosci, ze czerwone swiatelka zgasly. - Wyglada to tak, jak sie spodziewalem. Rada dodatkowo wprowadzila srodek majacy zmusic cie do niekontrolowanego mowienia - nietrudno bedzie go zidentyfikowac i zneutralizowac. Zasadniczym problemem jest substancja majaca zaatakowac twoje DNA - prawie na pewno efekt wspolnych eksperymentow ze Stara Ziemia, majacych na celu odtworzenie form zwierzecych, ktore wyginely tam z powodu polowan i zanieczyszczenia srodowiska. Nic nie zrobie z zadnym z tych srodkow, dopoki nie dostaniemy sie do szpitala na pokladzie waszego statku kosmicznego. Teraz jednak wiem juz, gdzie i czego szukac. -To sporo jak na takie badanie, prawda? Ile to trwalo, pol godziny? -Troche dluzej - odpowiedzial Kaj. Oderwal tasme z hieroglifami, zlozyl ja i wsunal do jednej z kieszeni marynarki. Wskazal nieaktywne juz urzadzenie. - Ono wykonalo za mnie cala prace. Rada nie wykazala sie wyobraznia. Srodek zmuszajacy do mowienia jest standardowy, powszechnie uzywany. Biorac to pod uwage, wystarczylo sprawdzic poszczegolne mozliwosci, az zidentyfikowalem te wlasciwa. Intruz genetyczny wymagal nieco wiecej wyobrazni i pracy detektywistycznej. Ale, jak powiedzialem, nic, czego bym sie nie spodziewal. -Jak mogles w ogole spodziewac sie czegos konkretnego? - z ciekawoscia zapytal Bleys. -A przy okazji, nadal czuje sie dobrze. -I prawdopodobnie tak pozostanie - az do mniej wiecej godziny czy dwu przed limitem czasowym - ktory moze, ale nie musi pokrywac sie z podanym ci terminem. Mozesz zaczac czuc cos wczesniej, ale wrazenia powinny byc delikatne. Jednak po przekroczeniu granicy caly proces bedzie bardzo gwaltowny. Mam nadzieje, ze do tego czasu znajdziemy sie na statku i bede w stanie ci ulzyc, walczac rownoczesnie z podanymi ci srodkami. Jesli zas chodzi o spodziewanie sie czegokolwiek, to kwestia wiedzy na temat tego, co mozna uzyc i efektow dzialania tych srodkow. -Powiedziales, ze wprowadzili do mojego ciala jakies obce DNA? - zapytal Bleys. -Mozesz to nazwac fragmentem DNA. To wytwor nanotechnologii, mogacy zaatakowac wrazliwe czesci twojego systemu i zmienic je w cos innego, podobnego lecz destrukcyjnego dla ciebie. Bleysa kusilo, by spytac lekarza skad pochodzilo to obce cialo i jak dzialalo. Popychal go ku temu jego wieczny glod informacji, ale poza sciana okienna pokoju zapadla juz ciemnosc, a mial przed soba spotkanie, o ktorym lekarz nie powinien wiedziec. -Powiedziales, ze teraz dobrze sie czujesz? - ostrym tonem zapytal Menowsky. -Oczywiscie - odpowiedzial Bleys. - Sam powiedziales przeciez, ze az do konca niczego nie poczuje? -Powiedzialem, ze nie powinienes - stwierdzil Menowsky. - Ale nigdy nie zaszkodzi sie upewnic. Jesli zauwazysz jakas zmiane w swoim samopoczuciu, natychmiast daj mi znac. Natychmiast. Jak zrozumialem, jutro po poludniu wszyscy udamy sie do portu kosmicznego. Czy bede w pojezdzie z toba? Z tego co mowiono wynika, ze mozemy miec problemy z dostaniem sie na statek. -Pewne jest, ze beda z tym problemy - powiedzial Bleys. - Nie wiem, czy bedziesz w tym samym pojezdzie co ja. Jesli uwazasz, ze to konieczne, skontaktuj sie z Henrym i wyjasnij mu to. To on organizuje cala akcje i od niego zalezy decyzja. -Zdecydowanie powinienem byc z toba - oswiadczyl Menowsky. Bleys przyjrzal mu sie uwaznie. -Doktorze - powiedzial wolno - ile wedlug ciebie mam czasu? -W sytuacji, gdy mamy do czynienia z cialem nanotechnologicznym, nigdy nie mozna miec stuprocentowej pewnosci. Kazdy z nas jest niepowtarzalny. -A wiec twierdzisz, ze szansa, iz bede cie potrzebowal jest bardzo mala? Czemu wiec uwazasz, ze powinienes byc ze mna? Czy moze cos innego kaze ci to zrobic? -Prawde mowiac, tak. Domyslilem sie jakiego rodzaju srodka uzyja wobec ciebie, opierajac sie na wiedzy dotyczacej medycyny i srodkow uzywanych przez Rade w przeszlosci. Spodziewalem sie, czego uzyja - jeszcze jeden dowod, na ich glupote. -Glupote? - powtorzyl Bleys. - Mnie wydali sie dosc inteligentni. -Sa inteligentni, w swoich wlasnych dziedzinach - zgodzil sie Kaj. - I wszyscy sa dobrymi, nawet doskonalymi naukowcami, jesli nawet nie prawdziwymi, z krwi i kosci uczonymi. Ale glupio postepuja wobec ludzi. To efekt urzedowania w Radzie. Wladza robi to z wiekszoscia ludzi. Sprawia, ze staja sie aroganccy i obojetni. Ktos, ktouzywamedycyny wylacznie dla wlasnej korzysci, stracil wiekszosc - jesli nie wszystko - ze swojego czlowieczenstwa. Stali sie przynajmniej czesciowo tyranami, a im dluzej dzierza wladze - a wiekszosc z osob, ktore tam widziales zasiada w Radzie od lat - tym bardziej robia sie bezwzgledni, az staja sie nie lepsi od tyranow Starej Ziemi, torturujacych i mordujacych dla zachcianki. Kaj mial dziwny sposob mowienia. Nie ze zloscia, ale sprawial wrazenie, jakby gotow byl zezloscic sie, gdyby tylko ktokolwiek zaczal sie z nim spierac i potrafil przekazac to sposobem mowienia. -W porzadku - powiedzial Bleys. -Ciesze sie, ze to rozumiesz - powiedzial Kaj. - Widzialem juz, jak zniszczyli wielu bardzo porzadnych ludzi. Teraz, dzieki tobie, zamierzam utrzec im nosa i pozbawic ich czegos, czego bardzo pragna. Nie podniosl glosu, ale jego oczy sciemnialy, jak plonace czarne wegle. -Dlatego zgodziles sie pojsc za Willem Satherem? - zapytal Bleys. -To jeden z powodow. Jesli chodzi o wiedze - wiedzialem, ze przyleciales na Newtona i na co cie stac. -Dobrze - powiedzial Bleys. - Po prostu powiedz Henry'emu, ze zgodzilismy sie, ze powinienes jechac ze mna. Teraz wychodze, mam spotkanie. Spakuj swoje diagnozery, a ja wylacze banke ochronna. W drodze powrotnej do swojego pokoju Bleys musial przejsc przez kilka innych pomieszczen, ale nikogo nie spotkal. Wciaz byl stosunkowo wczesny wieczor, okolo godziny dwudziestej. Pomyslal, ze prawdopodobnie zajmuja sie przygotowaniami do jutrzejszej proby ucieczki. Teraz jednak mial sie zajac czyms, co okreslil mianem spotkania. Rzeczywiscie bylo to spotkanie, jednak takie, w ktorym druga strona nie spodziewala sie jego uczestnictwa. Chodzilo o wieczorne spotkanie Rady, o ktorym wspomnial wczesniej Sean O'Flaherty. Prywatny gabinet Bleysa znajdowal sie w pokoju naroznym, stanowiacym ostatni z dlugiego rzedu polaczonych pokoi skladajacych sie najego drogi apartament. Dwie sciany byly od wewnatrz przezroczyste, mial wiec prawie szeroka panorame miasta w zapadajacym zmierzchu. Przed wejsciem do pomieszczenia uzyl kontrolek swojej bransolety, by nie dopuscic do automatycznego wlaczenia sie swiatel. Kiedy przeszedl przez drzwi, zablokowal je kolejna trojklawiszowa kombinacja na bransolecie i czekal. Stopniowo jego oczy zaczely przyzwyczajac sie do oswietlenia. Podluzne, prostokatne pomieszczenie bylo mroczne i pelne cieni, ale wszystkie sprzety byly widoczne. Przy odrobinie wyobrazni mozna bylo pomyslec, ze pokoj skapany jest w lagodnym blasku ksiezyca - choc zadnego z ksiezycow Nowej Ziemi nie bylo w tej chwili na niebie. Blask swiatel z zewnatrz zapewnial dziwny, ale odpowiedni substytut. Bleys stal tak jeszcze chwile zastanawiajac sie nad swoja peleryna, stanowiacajego znak rozpoznawczy. Chcial wygladac imponujaco, lecz byla niepraktyczna, wiec ograniczyl sie do czarnego garnituru z modna obecnie na Newtonie szeroka czerwona wstega w pasie. Ruszyl.. Bleys podszedl do drzwi balkonowych w bocznej scianie budynku. Widzial teraz balkon nalezacy do sali spotkan Rady. Twarz i dlonie owiala mu chlodna wieczorna bryza. Nie pamietal, czy zauwazyl podobny chlod nocnego powietrza, kiedy wyszedl na sciane hotelu pamietnej nocy w Ekumenii. Bleys przypomnial sobie, jak pokonal naroznik, lekkomyslnie wykonujac obrot na stopie, w sposob, jakiego nigdy wczesniej nie probowal. Tutaj takie obroty nie beda konieczne, wspinaczka powinna byc prosta. Sprawdzil juz mozliwosci dojscia. Bez watpienia ze wzgledow architektonicznej elegancji, kazde z trzech najwyzszych pieter (Bleys mieszkal na przedostatnim) byl nieco cofniete w stosunku do nizszego o dobre dwadziescia centymetrow. Spokojnie mogl wiec isc przy scianie, po powstalym w ten sposob wystepie glebokim na dwie szerokosci stop. Co wiecej, wzdluz gornej krawedzi kazdego z cofnietych pieter umieszczono ozdobna sztukaterie sprawiajaca wrazenie marmuru, gruba na kilka centymetrow i siegajaca w dol na jakies poltora metra, z glebokimi, rzezbionymi wzorami doskonale nadajacymi sie na uchwyty. Z poziomu ulicy fryzy nadawaly kazdemu z cofnietych pieter wyglad ozdobnego zwienczenia. Jedno z tych wglebien bieglo bezposrednio pod jego balkonem. Mogl na nim stanac i latwo podejsc do sali Rady, przytrzymujac sie sztukaterii i przechodzac nad stojacymi mu na drodze balkonami. Widzial juz tego rodzaju ozdobne, udajace fryzy sztukaterie, kiedy byl jeszcze dzieckiem i podrozowal z matka. Uzywal wtedy wglebien w reliefach jako uchwytow, wspinajac sie do otwartego okna na pierwszym pietrze. Byl wtedy znacznie lzejszy, ale z tego co pamietal, sztukaterie solidnie mocowano do sciany przy pomocy stalowych srub. Watpliwe bylo, by ta nie zostala przymocowana rownie starannie. Bleys odwrocil sie i poszedl do swojej sypialni, gdzie z garderoby wybral pare szarych spodni oraz czarna koszule z dlugimi rekawami. Kiedy znajdzie sie na zewnatrz budynku, na wystepie, twarz skieruje w strone sciany. Mial rekawiczki, ale chcial czuc sciane pod palcami. Poczul nagla ochote na prysznic. Zdjal ubranie. Bylo cos symbolicznego w zmyciu z siebie brudu dnia, staniu sie czystym i gotowym do marszu wzdluz wystepu. Wszedl do kabiny prysznica. Dotknal przelacznika na konsolecie, ktory powinien wywolac zalanie go strumieniem wody. Jednak zamiast tego, kabina wydala sie nagle zwijac wokol niego, aby nie upasc blyskawicznie rozrzucil rece, zapierajac sie o przeciwlegle sciany. Po krotkiej chwili wszystko minelo, tyle ze skora sprawiala teraz wrazenie, jakby zostala przetarta czyms chlodnym i suchym, pozostawiajac ja wrecz nienaturalnie czysta - jakby kazdy cal jej powierzchni oskrobano najostrzejsza z istniejacych brzytew. Na chwile spial wszystkie miesnie; potem uswiadomil sobie, ze w hotelu, na znak zamoznosci, zainstalowano prysznice ultradzwiekowe. Byl niemal chirurgicznie czysty, znacznie bardziej, niz zapewniloby mu mycie w wodzie. Jednak czystosc nie byla powodem, dla ktorego zdecydowal sie na prysznic. Chcial czuc wode zmywajaca z niego wszystko, poza obecnym celem. Co wiecej, lata spedzone na cwiczeniu sie w podnoszeniu wrazliwosci zmyslow sprawily, ze staly sie one niezwykle czule; tego rodzaju stymulacja ultradzwiekami, choc w zamierzeniu bardzo lagodna, natychmiast pozbawila go poczucia rownowagi. Przyjrzal sie konsolecie, zauwazyl alternatywny przelacznik i dotknal go. Zalala go woda, o temperaturze automatycznie dostosowanej do cieploty ciala. Z ulga zanurzyl twarz w strumieniu. Stal tak przez kilka minut, pozwalajac oblewac sie wodzie. W koncu czujac sie niesamowicie odswiezony i czysty, jeszcze raz dotknal konsolety, zmieniajac strumien wody na powiew cieplego powietrza, ktore calkowicie go wysuszylo. Opuscil kabine, ubral sie w przygotowany wczesniej ciemny stroj i przelozyl zawartosc kieszeni do nowych spodni. Prysznic spelnil swoj a symboliczna i fizyczna role. Nawet niemila chwila utraty rownowagi przestala juz miec znaczenie. Wiedzial, ze dzieki przepisom miedzyplanetarnym, tego rodzaju kabiny ultradzwiekowe nie powinny miec dostatecznej mocy, by u kogokolwiek wywolac nieprzyjemne sensacje. Jednak w tym zakresie nie byl przecietnym czlowiekiem. Od tej chwili bedzie pamietac, by uzywac wylacznie wody. Kiedy juz sie ubral, Bleys zawahal sie nad trzymetrowa wstega materialu stanowiaca jego pas, po czym owinal sie nia i przypial klamre. Gdyby z jakichs powodow miano go schwytac, wolal sprawic wrazenie lekko zawianego goscia hotelowego, nie wlamywacza. Kiedy wrocil do ciemnego gabinetu, z kieszeni spodni wyciagnal urzadzenie przeciwpodsluchowe. Pozyczyl je od Dahno z mysla o tej wycieczce. Kontrolki urzadzenia byly bardzo proste: pojedyncza dzwigienka z trzema mozliwymi ustawieniami - wylaczone, wlaczone i zatrzymane. Wlaczyl je. Wokol niego zaczal rosnac pecherz, otaczajac go calego. Uswiadomil sobie, ze jesli go nie wylaczy, pecherz bedzie rosl dalej, wiec przesunal dzwigienke na pozycje "zatrzymane". Banka znieruchomiala. Kciukiem wylaczyl urzadzenie; banka znikla, a Bleys ponownie wyszedl na balkon, wkladajac generator do kieszeni. Nauczyl sie mierzyc odleglosc przez prawie podswiadome liczenie krokow i liczyl je, idac na spotkanie z Rada. Patrzac teraz wzdluz sciany budynku ocenil, ze dzieli go od niej jakies trzy czwarte szerokosci hotelu. Bleys zerknal do pustego, ciemnego gabinetu. Nikt nie powinien przychodzic do niego przez najblizsze kilka godzin. Spojrzalwdol. Na ulicy widac bylo tylko pojedyncze pojazdy. Niebo bylo czyste. Nie pojawil sie jeszcze zaden z ksiezycow Newtona, za to wyraznie widac bylo gwiazdy. Chwycil porecz balkonu i przerzucil noge na druga strone, stawiajac ja na wystepie ponizej. Idac wzdluz sciany, bedzie zwrocony do niej twarza, co powinno dodatkowo ulatwic marsz. Siegnal prawa reka i zaczepil palcami o wyciecia w sztukaterii nad soba. Zawahal sie, zjedna reka na poreczy, druga na sztukaterii. Porecz i kamien byly zimne i twarde w dotyku. Ulica znajdowala sie daleko w dole i ona rowniez bylaby twarda i zimna. Noc wokol wydawala sie teraz zimniejsza, choc malo prawdopodobne, by temperatura powietrza spadla tak szybko. Spojrzal na gwiazdy. Wygladaly teraz na odlegle, nie tylko od niego, ale i od siebie nawzajem. Nie siegaly juz do niego jak starzy przyjaciele, rozgrzewajac go i zapraszajac do swojej spolecznosci. Byly tylko kropkami odleglego swiatla, niczym wiecej. Spojrzal wzdluz czekajacej go drogi i odczul niepokoj. Nie wydawalo sie prawdopodobne, by Rada zezwolila nawet na tak malo prawdopodobne podejscie do swojej siedziby. Nawet dla kogos znacznie nizszego niz on, nie byloby trudno podejsc ich w tajemnicy. Mozliwe, ze po drodze umieszczono jakies pulapki... W koncu uswiadomil sobie, ze waha sie z powodu marszu po scianie. Wczesniej zalozyl po prostu, ze bedzie w stanie to zrobic, podobnie jak potrafil przejsc wzdluz sciany hotelu na Zjednoczeniu; teraz jednak zalewaly go mozliwosci, zarowno pozytywne jak i negatywne i zdal sobie sprawe, ze brak mu teraz czegos, co mial podczas tamtej wspinaczki. Wtedy byl w stanie - nie "berserkera" - slowo pochodzilo z jezyka Starej Ziemi z czasow Wikingow. Moze lepiej pasowaloby okreslenie "fey" - inne wieloznaczne slowo, wiazace sie ze swiadomoscia bliskosci - lub szansy - smierci. Niektore definicje ujmowaly to jako "bojazliwy" czy "tchorzliwy", ale nie pasowalo to do tego, co wtedy czul. Wtedy bylo to doswiadczenie prawie radosne, jak pewne spojrzenie na nadchodzaca walke z mrocznym wojownikiem. Test, wstep do wiekszego testu. Jednak cokolwiek wtedy odczuwal, teraz tego brakowalo. Czul sie bardzo ludzki i ograniczony. Nigdy nie bal sie wysokosci, po prostu byl jej swiadom. Zbudzil sie w nim gniew. Lek musial odejsc. Dawno temu, w dziecinstwie, podjal decyzje. Nigdy nie bedzie w stanie zrealizowac swoich planow, jesli bedzie sie bal. Przerzucil nad barierka druga noge. Rozciagala sie przed nim sciana budynku skladajaca sie z przejrzystych okien. Wszystkie byly ciemne, na co zreszta liczyl, biorac pod uwage, ze byla to pora kolacji. Bleys ruszyl do przodu niczym dlugonogi krab, przechodzac po drodze nad innymi balkonami. Caly swiat ograniczyl sie do gzymsu pod nogami i sztukaterii, ktorej przytrzymywal sie dlonmi. Zwyciezyla dlugoletnia praktyka w samokontroli. Istnial tylko on i budynek. Spokojnie posuwal sie do przodu, az nagle rozbrzmial jakis wewnetrzny alarm i zatrzymal sie. Nie bylo to nic oczywistego, jego wyszkolone zmysly nie przeslaly zadnego konkretnego sygnalu. Cos jednak odczuwal, cos niewytlumaczalnego, lecz nie podlegajacego watpliwosci, niczym "zblizanie sie ladu", jak przez stulecia zeglarze okreslali swiadomosc niewidocznego brzegu, schowanego za idealnym kregiem wodnego horyzontu. Wysunal do przodu stope, ostroznie sprawdzajac nia powierzchnie, na ktorej sie opieral. Jednak na ile mogl siegnac, wyczuwal twarda powierzchnie. Cofnal stope i wolno przesunal cialo, potem wyciagnal reke, przesuwajac palcami po nierownej powierzchni sztukaterii, az siegnal dalej, niz byl w stanie wysunac noge. Jego palce nagle zjechaly po krawedzi, zapadajac sie w pustke. Spojrzal na pozornie ciagla powierzchnie; dlon zdawala sie byc zatopiona w warstwie marmuru. Przesunal sie troche bardziej do przodu i przyjrzal uwazniej, odkrywajac cienka linie oddzielajaca kamien od projekcji. W niewyraznym swietle byla ledwie widoczna, choc zapewne w dzien roznica bylaby oczywista. Wygladalo na to, ze za ta linia nie bylo juz sztukaterii, a jedynie jej projekcja. W slabym swietle dochodzacym z miasta w dole, zludzenie bylo doskonale. A skoro sztukateria stawala sie nierzeczywista, to wystep ponizej... Wychylil sie najdalej jak mogl i wysunal stope, stopniowo przesuwajac rowniez cialo. Wystep pozostal realny tak daleko, jak byl w stanie siegnac, choc nad nim nie bylo juz prawdziwej sztukaterii. Cofnal noge. Nagle wydalo mu sie, ze polka zwezila sie o polowe. Jesli sprobuje isc po niej dalej bez sztukaterii, zapewniajacej oparcie dla rak, a polka nagle rowniez zmieni sie w iluzje... Spojrzal przed siebie, w strone okien sali spotkan Rady. Dzielil go od nich juz tylko jeden balkon. Strach i niepewnosc stanowily zle towarzystwo. Latwo bylo mu powiedziec sobie, ze istnialy inne sposoby na zebranie informacji, ktore mial nadzieje zdobyc po dotarciu do balkonu Rady; to jednak bylaby ucieczka, a obiecal sobie, ze nigdy sie nie cofnie. Jesli zrobi to raz, obawial sie, ze moglby chciec zrobic to ponownie - i jeszcze raz, az skonczylby zycie nie osiagajac swojego celu. Pomyslal o swojej wczesniejszej wspinaczce i uzyciu ki do przyklejenia sie do sciany budynku, by zamiast opierac sie o pionowa sciane, czuc sie jakby lezal na poziomej powierzchni, patrzac na gwiazdy. Zrobil to raz, moze zrobic ponownie. Ta mysl byla niczym czysty wiatr odganiajacy mgle emocji, ktore przez chwile grozily zniszczeniem poczucia celu. Kioshizumeru, pomyslal. Japonski termin na to, co chcial zrobic, uspokoil jego umysl. Kontrole zaczynal przejmowac trening. Oderwal uwage od polki i sztukaterii, skupiajac ja nahara, centrum ciala. Zebral sie z powrotem w tym punkcie, tuz ponizej pepka i poczul sie, jakby wrocil do miejsca, z ktorego na wszystko inne mozna bylo patrzec z wlasciwej perspektywy, we wlasciwych wymiarach. Jego cialo zalala fala wewnetrznego spokoju. Zaczal wyobrazac sobie swoje ki, mieszczace calego ducha, skupione w hara,. gleboko w scianie, kotwiczac go do niej. Siegalo tam, az percepcja sciany zmienila sie, przechodzac nie do poziomej powierzchni jak na Zjednoczeniu, lecz do skosu, na ktorym lezal wygodnie, krzywizny nie dosc stromej, by mozna bylo sie zsunac. Puscil sztukaterie i rozciagnal rece po obu stronach, przyciskajac dlonie plasko do powierzchni sciany. Ruszyl w bok, przesuwajac stopami po polce. Dotarl w ten sposob do nastepnego balkonu, sterczacego ze sciany pod dziwnym katem. Przeszedl przez niego i ponownie wszedl na polke z rozciagnietymi ramionami, przesuwajac sie wzdluz sciany do balkonu nalezacego do sali obrad Rady. Przez polotwarte drzwi balkonowe slyszal juz dobiegajace ze srodka glosy, choc nie dalo sie jeszcze rozroznic slow. Pozwolil, by sciana powoli wrocila do pionu. Bleys ponownie odczul swoja wage na waskiej polce. Balkon byl juz na wyciagniecie reki i rozumial dochodzace z wnetrza glosy - i nagle pod stopami mial pustke. Bez ostrzezenia uderzyly w niego takie same zawroty glowy jak pod prysznicem. Tym razem jednak wielokrotnie silniejsze, zabojczo silniejsze. W jednej chwili swiat zawirowal wokol niego i kompletnie stracil zmysl rownowagi. Rozdzial 31 Bezczasowa chwila minela - wciaz stal na polce, przycisniety do sciany, z rozciagnietymi ramionami i dlonmi plasko przylozonymi do jej powierzchni, lecz krok dalej. Jego cialo zignorowalo zaklocenia ucha wewnetrznego, ktore powinno zrzucic go z waskiego podejscia, poddajac sie kontroli wycwiczonego umyslu. Bleys na minute stanal w bezruchu. Byla to prosta, lecz paskudna pulapka na kogos, kto zdolalby dojsc tak daleko pomimo braku oparcia dla rak. Po prostu mial szczescie, stosujac kioshizumeru. Teraz jednak cel odlegly byl juz zaledwie o kilka krokow. Doszedl do niego i przedostal sie przez porecz. Slyszal wyraznie glosy dochodzace przez czesciowo uchylone drzwi balkonowe, przez ktore, poruszana powietrzem z klimatyzacji hotelu wylaniala sie chwilami biala firanka, upiornie powiewajac w mroku nocy. Bedac tak blisko, Bleys byl w stanie widziec niewyrazne zarysy postaci w srodku. Odsunal sie od drzwi, stajac w kacie balkonu. Mogl stad zagladac do pokoju, natomiast malo prawdopodobne bylo, by ktos wypatrzyl go w panujacym na zewnatrz mroku. Oczywiscie, istnial jeszcze problem bezpiecznego powrotu do apartamentu. Nie mogl wrocic ta sarna droga, bo psychicznie bardzo wyczerpalo go zwiazane z nia napiecie i ultradzwiekowa pulapka. W kazdym razie, przyszedl tu, by podsluchac zebranie Rady. Zmusil umysl do porzucenia wszelkich innych problemow i skupienia sie na rozmowie w pokoju. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze nie uzywali blekitnej banki. Zabral ze soba urzadzenie Dahno w nadziei, ze bedzie w stanie polaczyc pole ochronne Rady ze swoim. Okazalo sie to niekonieczne. Najwyrazniej czuli sie podczas tej prywatnej sesji znacznie bezpieczniej, niz sie spodziewal. Kaj powiedzial wczesniej, ze wcale nie zasiadali tam najblyskotliwsi przedstawiciele swoich dziedzin. Zagladajac teraz przez zwiewna zaslone, poruszajaca sie w drzwiach w miare podmuchow powietrza, Bleys mogl nie tylko slyszec glosy - jeden z nich mial dziwne brzmienie - ale i widziec mowiacych; jesli nie bardzo dobrze, to w kazdym razie dosc, by rozpoznac, ze byly tam wszystkie osoby spotkane po poludniu. Byla tam tez jedna osoba wiecej, stanowiaca prawdopodobnie zrodlo tego dziwnie brzmiacego glosu. Ktokolwiek to byl, siedzial najdalej od Bleysa, wiec ze swojego miejsca nie byl w stanie wyraznie go zobaczyc. -Nie powinienem byl pozwolic wam odwiesc sie od tego - mowil gniewnie Half- Thunder, glosniej i zdradzajac silniejsze uczucia niz w obecnosci Bleysa. - Mowilem wczesniej i powtarzam jeszcze raz, ze smieszne jest odkladanie tego kierujac sie jakas nadzieja, jakoby mialby przydac sie nam w przyszlosci. Tak naprawde wcale nawet nie musielismy z nim dzisiaj rozmawiac. Powinnismy byli po prostu od razu sie nim zajac. To dosc proste i oczywiste. Mialem juz wszystko przygotowane. -Glupio jest nie wykorzystywac wszystkich mozliwosci - zabrzmial spokojny glos Din Su. - Zgodzilismy sie na to juz jakis czas temu. To, na co zgodzila sie reszta z nas, musi teraz zostac sfinalizowane i potrzebujemy cie tylko, by uzyskac wymagane szesc glosow. Jakichkolwiek wczesniej dokonales przygotowan, nie powinienes zamykac sie na opinie pozostalych. -I nie musisz rezygnowac z tego, co zaaranzowales - dorzucil Ahmed Bahadur. - Mozemy zatrzymac to w pogotowiu jeszcze przez dzien czy dwa, prawda? -Oczywiscie - potwierdzil Half-Thunder. - Ale nie o to chodzi. Wszystko jest przygotowane i mozna to uruchomic w kazdej chwili. -Kazdy moze zachowac sie niezgodnie z przewidywaniami i moglibysmy znalezc sie w nieprzyjemnej sytuacji, gdyby sprawa zostala ujawniona - powiedziala Anita delie Santos. -Nonsens! - wykrzyknal Half-Thunder. - Oczywiscie, w cos takiego wierzyliby twoi druciarze. Moze to dobra teoria, ale tak naprawde czlowiek, ktorego wybralem do tego zadania jest pod calkowita kontrola. Nie tylko posiada odpowiednie podloze genetyczne i socjalne, bo poddalem go gruntownemu warunkowaniu. Bardzo gruntownemu! -Pomimo najlepszego programowania, kazda istota ludzka moze cie zdradzic - wymamrotala Anita delie Santos. -Oczywiscie. Jak mowilem, Inzynieria Ludzka moze wierzyc w cos takiego - stwierdzil Half-Thunder. - Wiec mowisz to do protokolu? -Mysl sobie, co chcesz - odpowiedziala. -Tak. Ze wzgledow formalnych i dla ludzi z twojego Instytutu - powiedzial Half- Thunder. - Ale nie potrzebujemy wzmianek politycznych, potrzebujemy decyzji. Potrzeba nam dzialan. Powtarzam: bylem przeciwny temu, co zrobiliscie z Bleysem Ahrensem i pomimo faktu, ze uleglem wam tuz przed spotkaniem z nim, rozmowa potwierdzila wszystko, czego sie spodziewalem. Jest zbyt niebezpieczny, by bawic sie z nim w gierki. Powtarzam to z naciskiem; po kilku godzinach spedzonych na przemysleniach, jestem jeszcze bardziej przekonany w swojej opinii. -A wiec nadal piec do jednego - powiedziala Din Su. - Zakladam, ze Georges bedzie glosowal razem z wiekszoscia. Mam racje, Georges? -Wydaje mi sie, ze Thunder ma troche racji - odezwal sie Georges Lemair - ale tak, jestem z reszta. -Zgoda - powtorzyla Din Su. - Skoro wiec Thunder nie chce zmienic zdania, moze Gentleman zechcialby podzielic sie z nami swoja opinia i dopelnic wymaganego szostego glosu? Dodatkowa osoba przebywajaca w pokoju przesunela sie nieco i Bleys byl w stanie ja teraz widziec. Natychmiast stalo sie jasne, czemu dziwne brzmienie glosu wywolywalo jakies echo w jego pamieci. Czyjes nogi przeslanialy Bleysowi widok na dolna czesc postaci, ale widzial gorna polowe ciala w ciemnoniebieskiej marynarce i apaszce pod szyja, jaka mogla zalozyc zarowno kobieta, jak i mezczyzna. Jednak powyzej widac bylo juz tylko rozmyta plame holoprojekcji, taka sama, jak te, ktore ukrywaly tozsamosc dwoch osob podczas spotkania na Nowej Ziemi. -To prosba, jaka kierowano juz do mnie wielokrotnie podczas wczesniejszych zebran Rady - zabrzmial nienaturalny glos. - Udziele wam tej samej odpowiedzi co poprzednio. Pomimo faktu, ze aby brac udzial w zebraniach, teoretycznie musialem zaakceptowac pelne jej czlonkostwo, od poczatku jasno dalem do zrozumienia, ze bede ograniczal sie wylacznie do udzielania informacji i przedstawiania swojej opinii na temat ich uzytecznosci. Nie chcialbym - i nie zrobie tego - wykorzystac zadnej ze zwyklych prerogatyw Czlonkow Rady. Bedziecie musieli to zalatwic miedzy soba. Wewnatrz na dluzsza chwile zapadla cisza. Bleys mogl wyobrazic sobie wyraz samozadowolenia i zwyciestwa na twarzy Half-Thundera. Wtedy ponownie zabrzmial glos Din Su, niezmiennie spokojny i lagodny. -W takim razie obawiam sie, ze nie dajesz mi zadnej alternatywy. Pozostaje mi jedynie wezwanie do ponownych wyborow Rady, a ty, Half, bedziesz poddany weryfikacji, jako ze nie zgadzasz sie z reszta. Tym razem cisza panowala bardzo krotko. -Nie zrobisz tego! - powiedzial Half-Thunder. - W przypadku ponownych wyborow polozylabys wlasna glowe na pienku - nie wspominajac juz o glowach pozostalych osob w Radzie, zgadzajacych sie z twoim stanowiskiem. Nie sadze, zeby wszyscy tego chcieli. -Och, nie wydaje mi sie, zeby reszta miala wiele powodow do zmartwien. Osobiscie niczym sie nie przejmuje - powiedziala Din Su. Bleys nigdy do konca nie docenil, jak smiertelne ciosy mozna wymierzac tak pozornie spokojnym i lagodnym glosem. Grozba wjej slowach ulegala zwielokrotnieniu przez kompletny brak grozby zawartej wbrzmieniu i tonie glosu. Mowila dalej. -Pozostali czlonkowie Rady glosujacy wraz ze mna za reelekcja, po prostu spelniaja swoj obowiazek wobec Newtona polegajacy na troskliwym i ostroznym sterowaniu planeta. Elektorat skladajacy sie z pracownikow Instytutow zrozumie, ze zaden z nas nie chcial wpasc w pulapke szybkiego i prostego - choc mozliwe, ze niebezpiecznego - rozwiazania. Ta decyzja to moj obowiazek, czy nie tak, Gentleman? Na ile pamietam Wytyczne, ta, ktora ma tu zastosowanie, brzmi: Kazdy z czlonkow Rady uwazajacy, ze wymaga tego sytuacja, ma prawo zazadac glosowania nad ponownym wyborem czlonkow Rady, by sprawdzic, czy konsensus w ramach ciala rzadzacego odpowiednio odzwierciedla bliskie i odlegle potrzeby oraz cele Newtona... Czy dobrze to zacytowalam? -Doskonale, co do litery - zabrzmial glos zza holoprojekcji. W pokoju rady zapadla nagla cisza. -Wiesz, Thunder, Din Su ma racje - powiedziala po chwili Anita delie Santos. - Wszyscy wypelniamy po prostu nasza powinnosc. Rownie dobrze wiesz, ze glownym celem Rady zawsze bylo wykreowanie Newtona na glowna potege pomiedzy Mlodszymi Swiatami - nie tylko na pozostaniu w cieniu, ale na wladze uznawana. Jak uznalismy tu wczesniej, Bleys Ahrens ma podobne marzenie wobec siebie. Jest jednak wielka roznica miedzy ostroznymi dzialaniami podejmowanymi przez Rade w tym kierunku w ciagu ostatniego stulecia, a tym, czego moze dokonac jedna osoba z darem charyzmy w ciagu kilku lat. Nie jest az tak niebezpieczny. W stosunku do tego co zrobilismy i czym jestesmy, nie stanowi prawdziwego zagrozenia. Z drugiej strony, moze byc uzyteczny. Powtarzam, nie jest az tak niebezpieczny. -Wszyscy mowiliscie to juz wczesniej - ostro odpowiedzial Half-Thunder. - Niedobrze mi z powodu waszej slepoty. Przez uchylone drzwi Bleys zauwazyl, ze mowiac to, uczony podniosl sie gwaltownie ze swojego miejsca. - ...A skoro moje opinie maja byc ciagle odrzucane przez Rade, to co ja tu robie razem z wami? - powiedzial gorzko. Odwrocil sie i ruszyl w strone drzwi prowadzacych na balkon. Nie bylo czasu na przemyslenie sytuacji. Rozdziat 32 Dwoma dlugimi susami Bleys ruszyl naprzod i sam przeszedl przez drzwi balkonowe, zatrzymujac sie w pokoju. Half-Thunder stanal gwaltownie nie dalej niz na wyciagniecie reki od niego. Bleys usmiechnal sie uprzejmie do wszystkich. Patrzyli na niego w zdumieniu, choc starali sie nie pokazywac tego po sobie. -Przepraszam za najscie - uprzejmie odezwal sie Bleys. - Skracam sobie tedy droge powrotna do mojego apartamentu. Jestem pewien, ze mi wybaczycie. -Oczywiscie, Bleysie Ahrens - niemal bez wahania odpowiedziala Din Su niezmienionym glosem. - Jestes pewien, ze znasz droge? -Raczej tak. W trwajacej ciszy Bleys przeszedl obok ich dryfow i podszedl do drzwi, ktorymi opuscil pokoj poprzednio. Przeszedl przez nie, gdy sie rozsunely, najwyrazniej na sygnal jednego z czlonkow Rady - pomyslal, ze musiala to byc Din Su - a po chwili zasunely za nim z cichym szelestem. Jednak zanim calkiem sie zamknely, uslyszal pierwsze slowa przerywajace cisze w pokoju; pochodzily od Half-Thundera. -A nie mowilem, ze jest niebezpieczny? - w glosie czlonka Rady brzmial triumf, po ktorym nastapila chwila ciszy, tym razem jednak nie przerwana przez protesty. Bleys w zamysleniu skierowal sie w strone swoich pokoi. Nie mial innego wyjscia, jak tylko bezczelnie przyznac sie do pobytu na balkonie - nie mieli mozliwosci sprawdzenia, od jak dawna. Oczywiscie mozliwe bylo, ze jego lekkie potraktowanie sprawy i widoczna zgoda Din Su oznaczaly, ze nie zmienia swoich planow nie podejmowania wobec niego zadnych gwaltownych krokow. Normalnie tego rodzaju cialo rzadzace zareagowaloby natychmiast. Wlasciwie, gdyby zalezalo to wylacznie od Half-Thundera, bez watpienia juz kazalby go zaaresztowac. Czlonkowie Rady musieli byc az nadto swiadomi zaangazowania osobistej reputacji w odpowiedzialnych decyzjach, nie wspominajac juz o poswieceniu dalekosieznym planom Rady. Mowiac krotko - nie byli sklonni do podejmowania drastycznych krokow, chocby z powodu wrodzonej ostroznosci. Pomyslal o dodatkowych powodach. Dalekosiezne ambicje Newtonczykow od ponad stulecia nie stanowily sekretu - staly sie oczywiste od czasu, gdy Exotikowie z Mary i Kultis zrezygnowali z ekonomicznej dominacji nad pozostalymi Mlodszymi Swiatami. Wiekszosc Rady stanowili ludzie inteligentni, ktorzy musieli sobie zdawac sprawe z inteligencji Bleysa i zalozyc, ze odgadl ich zainteresowania i cel. Tak wiec nie mogl uslyszec na balkonie niczego rewolucyjnego, choc nie mogli domyslec sie, jak planowal zastosowac ich dzialania na swoja korzysc. Jednak Half-Thunder ze swoja checia dzialania mial racje z powodow, ktorych sie nie domyslali - i nawet on sam najprawdopodobniej swiadomie nie zdawal sobie z nich sprawy. Oczywiscie, skoro tylko dowiedza sie, ze ucieka do kosmoportu, wszystko stanie sie jasne. Uswiadomia sobie, ze Half-Thunder mial racje, choc z glebszych powodow niz sadzili - wtedy jednak bedzie juz za pozno na realizacje jego planow. Bleys doszedl do wniosku, ze musi na nowo przemyslec dzialania do chwili odlotu. Zagubil sie nieco w zawilych rozwazaniach i ocenach postaci i sytuacji zwiazanych z ucieczka. Pochloniety rozmyslaniami i przygotowany psychicznie tylko nieznacznie odczul przejscie przez strefe w korytarzu, gdzie przesuniecie fazowe przenioslo go o kilka milimetrow. Bleys przeszedl kolejno przez wszystkie sekcje korytarza i dopiero po dotarciu do skrzyzowania, za ktorym juz blisko bylo do drzwi apartamentu, jego umysl oderwal sie nagle od dywagacji, ktore go pochlonely. Gdy tylko zamknely sie za nim drzwi do minietej wlasnie sekcji przejscia, wszystkie swiatla w korytarzu zgasly, pograzajac go w calkowitej ciemnosci. Znieruchomial, wytezajac zmysly. Sekunde pozniej cofnal sie o krok i siegnal do przycisku awaryjnego otwarcia wlasnie minietych drzwi. Wdusil klawisz, ale drzwi nie zareagowaly. Sprobowal kontrolek na bransolecie - bez efektu. Cokolwiek zablokowalo drzwi, nie reagowalo na zwykle sygnaly kontrolne. Odetchnal cicho. Niemal odruchowo ruszyl do przodu, trzymajac sie sciany po lewej stronie, tak by miec za soba przestrzen umozliwiajaca manewry. Znow znieruchomial i siegnal wszystkimi zmyslami w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. Jego umysl galopowal, szukajac wyjasnienia sytuacji i przewidujac mozliwe scenariusze. A wiec przecenil spokojna pewnosc siebie umyslow rzadzacych Newtonem. Albo Rada zdecydowala jednak podjac natychmiastowe dzialania, albo Half-Thunder niezaleznie, moze nawet w tajemnicy, postanowil zrealizowac swoj plan. Slyszac z balkonu jego slowa Bleys zalozyl, ze tamten ma na mysli dzialania prawne, teraz wygladalo jednak na nieco bardziej bezposrednie dzialania. Bleys odczul instynktowne pragnienie schwytanego, by ruszyc w strone drugiego konca korytarza, wydostac sie ze slepej uliczki. Jednak wystarczyla chwila namyslu by dojsc do wniosku, ze drugi koniec z pewnoscia rowniez zostal zablokowany. Jego umysl intensywnie rozwazal sytuacje, szukajac mozliwych scenariuszy. Jesli to wlasnie zaaranzowal dla niego Half-Thunder... zatrzymal sie w polowie mysli. Cos bylo nie tak w sposobie, w jaki dzialal jego umysl. Nie byl w stanie wyraznie okreslic co, ale mial wrazenie, ze jego umiejetnosci myslenia logicznego zwolnily i wykazywaly tendencje do zapetlania sie. Wlasnie mial powtorzyc caly cykl myslowy, jaki ukonczyl zaledwie przed chwila. Skoncentruj sie, powiedzial sobie. Najwyrazniej jego umysl przeskoczyl nad sytuacja ze sztuczna lekkoscia, podczas gdy powinien zaglebic sie w nia, szukajac w planie Half- Thundera dajacych sie wykorzystac niedociagniec. Gniewnie zmusil sie do skupienia. W pewnej odleglosci przed soba uslyszal kukniecie zapadki, potem cichutkie skrzypienie otwieranych drzwi i odglos ciagniecia czegos. Nie uslyszal zamykania drzwi, ale po kilku sekundach w ciszy calkowitej ciemnosci dotarlo do niego ledwie slyszalne dyszenie. Dzwiek zblizal sie do niego wolno lecz nieustannie, korytarzem po prawej stronie. Slyszal teraz oprocz dyszenia swiszczacy dzwiek przecinanego powietrza. Oba odglosy zblizaly sie do niego. Bleys zablokowal fale ogarniajacej go zwierzecej paniki. Zamknal oczy. Zaczal gleboko oddychac i skupil sie. Ponownie otworzyl oczy na ciemnosc. Lokcie ciasno przywarly do klatki piersiowej, gdy rozluznily sie spiete odruchowo miesnie karku i ramion. Rozluznil kolana, mocno dociskajac do podloza piety i rowno rozkladajac mase ciala na obu stopach. Umysl podazyl za cialem w harmonie zrodzona z niezliczonych godzin treningu. Zmysly ostro siegnely na zewnatrz, rozdzielajac dzwieki i przypisujac im odrebne znaczenia. Zgrzyt podeszwy w odleglym koncu korytarza... Synkopowane opadniecie stopy... pieta i palce. Posuwisty krok wyszkolonego wojownika. Ale ten dziwny, regularny dzwiek - delikatny swist przecinanego powietrza. Blisko dloni Bleys czul szybko zanikajace cieplo pochodzace od scian. Cieplo to wciaz maskowalo wszelkie inne zrodla energii cieplnej, ale technologia byla znana i sprawna. Za kilka sekund promieniowanie cieplne spadnie ponizej rejestrowalnego poziomu. Zgrzyt... swist-swist Dzwiek przywolal obraz slepca wywijajacego laska. Nie, to nie laska. Cos innego. Bleys pozwolil umyslowi zatonac glebiej w metaswiadomosc, uwalniajac dawno zagrzebane wspomnienia. Na powierzchnie umyslu wyplynely dwa slowa - bok-ken - drewniany miecz i katana, "miecz tnacy od nieba do ziemi". W myslach pojawily sie obrazy wydluzonej, smutnej twarzy jego nauczyciela, nagle uciete przez ciemnosc i dotyk przepaski zaslaniajacej oczy, pozostawiajac go z polaczona muzyka miecza i oddechu oraz delikatnymi dzwiekami znaczacymi ciecie miecza przez powietrze. Bleysie Ahrens, czubek miecza porusza sie szybciej niz dzwiek. Zostawia na swojej sciezce proznie wypelniana gwaltownie przez otaczajace ja powietrze, z grzmotem zapowiadajac blyskawiczne ciecie. Swist, swist. Nie czysty dzwiek skupionego ciecia... przedluzone, szepczace... Pamietany obraz nauczyciela rozplynal sie w inny - mezczyzny odganiajacego sie od chmary komarow. Bleys poczul, jak jego cialo obraca sie w wytrenowanej reakcji o kilka stopni w prawo. Wyczuwal teraz rejestrowalne zrodlo ciepla. Ktokolwiek to byl, zblizal sie powoli wzdluz drugiej sciany korytarza. Odczekal na nastepny krok obcego, by ukryc dzwiek wlasnych butow na miekkiej podeszwie. Obrocil sie plecami do sciany, z pietami dotykajacymi jej podstawy. Dzwiek zblizal sie. Zgrzyt/stuk - swist/swist... swist... przerwa zgrzyt/stuk - swist/swist... swist... Brzmienie slow nauczyciela z glebin pamieci. Gdy szczyt zbliza sie do ciebie, ton wzrasta, jak odglos zblizajacego sie samolotu. Kiedy sie oddala, ton opada. Rytm ulegl przerwaniu na sekunde. Potem kontynuowal. Ciemnosc stracila znaczenie. Dzwieki, cieplo i wspomnienia stworzyly razem jasny mentalny obraz. ...Przecietny wzrost mezczyzny z Nowych Swiatow. Czubek miecza wykonuje w powietrzu osemke - z lewej naprawo... Prawdopodobnie dwureczna rekojesc, ale jesli tak, to dzwiek jest zbyt rowny... Wyszkolony szermierz wykonalby przeciagniete ciecie przy kazdym uderzeniu w dol. Dzwiek zmienialby sie - lewe ciecie brzmialoby inaczej niz prawe. Czlowiek bez wyszkolenia. Bleys odsunal sie od sciany, pozwalajac stopom przesunac sie w strone zrodla dzwieku. Byl teraz nie dalej niz trzy kroki od atakujacego. Swist/swist - lewo, prawo. - Lewo, prawo. Bleys znow przesunal sie w lewo - w prawo z punktu widzenia czlowieka z mieczem. Dwa kroki... Swist - ciecie w lewo - zgrzyt/stuk. Dzwiek zblizyl sie i minal Bleysa. Odor ostrego potu... Bleys obrocil sie, by bezszelestnie za nim podazyc. Mial teraz przed soba dyszaca w marszu postac. Swist/prawa reka... Gdy atakujacy przesunal lekko cialo, rozpoczynajac ciecie w prawo, czubek miecza uniosl sie nad jego lewym ramieniem. Lewa reka Bleysa siegnela lukiem nad glowa mezczyzny, podazajac za mentalnym obrazem ramienia z mieczem. Gdy Bleys zacisnal dlon na nadgarstku mezczyzny, ten nie wydal z siebie zadnego dzwieku zdradzajacego zaskoczenie. Zabojca sprobowal zrzucic dlon Bleysa, a ten podazyl za ruchem, obracajac sie na palcach stop w lewo i unoszac prawa reke, by dolaczyla do lewej. Opadl na lewe kolano, wciaz trzymajac reke mezczyzny, jakby sam Bleys wykonywal teraz ciecie mieczem. Technika ta nazywala sie kote-gaeshii stanowila jeden z najefektywniejszych rzutow w aikido. Namacie treningowej Bleys wyciagnalby ramiona, rzucajac przeciwnika do przodu i pozwalajac mu wytoczyc sie z rzutu; teraz jednak jego rece poruszaly sie niezaleznie od umyslu. Sciagnal je w dol i do siebie. Atakujacy przelecial nad jego plecami i runal glowa w dol, prosto na podloge. Puscil nadgarstek i lokiec na ulamek sekundy przed tym, jak mezczyzna uderzyl glowa w dywan. Nagle zapanowala calkowita cisza. Zostal tylko zatechly zapach potu... Bleys wyciagnal dlon i siegnal pod kolnierz mezczyzny. Nie wyczul swoimi dlugimi palcami zadnego pulsu. Cofnal dlon. Bylo to pobiezne, niemal rytualne badanie. Kark mezczyzny przyjal pelna mase jego ciala. Przez Bleysa przeplynela fala mdlosci. Niczego nie czul, ale czemu zabil? Nie bylo to konieczne. Na sekunde wrocil myslami na Harmonie, gdzie powstrzymal majora przed dokonaniem egzekucji na farmerach. Wyprostowal sie. Po napieciu i koncentracji w ciemnosci, umysl mial jasny i czysty. Szybko poszedl wzdluz korytarza, macajac wzdluz sciany, az wyczul pod dlonia pusta przestrzen otwartych drzwi, przez ktore musial przejsc napastnik. Wszedl do srodka. Bylo tam rownie ciemno jak w korytarzu. Bleys obrocil sie i wyczul na scianie przycisk alarmu, jaki zgodnie z przepisami umieszczono we wszystkich budynkach publicznych. Wcisnal go. W pokoju i na korytarzu zabrzmial glosny dzwonek. Z sufitu rozlegl sie wyrazny glos. -Uwaga, sytuacja awaryjna, choc nie ma bezposredniego powodu do alarmu. Goscie proszeni sa o opuszczenie tej czesci korytarza. Uwaga, sytuacja awaryjna... Komunikat powtarzano w kolko. Za otwartymi drzwiami Bleys slyszal odglosy wielu otwieranych automatycznie drzwi. Ponownie wyszedl na korytarz, gdzie dzialalo juz oswietlenie i byly otwarte wszystkie drzwi. Co wazniejsze, powinny byc rowniez otwarte zabezpieczenia na obu koncach korytarza. Zerknal na cialo swego niedoszlego zabojcy. Glowa tkwila pod dziwnym katem w stosunku do ramion. W pewnej odleglosci od niego lezal na podlodze niezgrabny, domowej roboty miecz z plastiku, podobny do uzywanego przez huras na Cassidzie. Cialo nalezalo do korpulentnego biznesmena z Cassidy, ktory probowal nawiazac z nim rozmowe podczas ladowania statku kosmicznego na Newtonie. Bleys nadal niczego nie czul. Nikt nie wyszedl na korytarz. Oczywiscie. Rada z pewnoscia dopilnowala, by nikogo tu nie bylo, z wyjatkiem mezczyzny uwarunkowanego przez Half-Thundera. Rownie niezgrabne i bezposrednie rozwiazanie problemu Bleysa jak podlozenie bomby. Nic dziwnego, ze pozostali czlonkowie Rady opierali sie przed tym rozwiazaniem. Caly czas rozbrzmiewal alarm. Porzucajac wszelkie pozory zwyklego zachowania, Bleys pobiegl w strone dalszego konca korytarza, przeszedl przez otwarte teraz drzwi i minal krotsze ramie nastepnego. Alarm ucichl. Cisza zabrzmiala z nieoczekiwana sila. Bleys jednak skrecil juz za rogiem i znalazl sie przed drzwiami apartamentu. Wcisnal przelacznik na bransolecie i przeszedl przez drzwi, ktore automatycznie zamknely sie za nim. Wewnatrz wlaczyl oswietlenie i opadl na jeden z olbrzymich foteli dryfowych. W koncu nastapila reakcja - uformowalo sie w nim niczym banka puste uczucie dygotliwego wyczerpania, zalewajac go slaboscia, jakiej nigdy dotad nie czul. Wydawalo mu sie, ze jest pusty, pozostala sama skorupa. Na dodatek miedzy oczami zaczela formowac sie grozba bolu glowy, u niego, ktory nigdy dotad tego nie zaznal. Przez wszystko jednak przebijalo sie uczucie podobne do ulgi sciganego zwierzecia, ktoremu udalo sie bezpiecznie dotrzec do kryjowki, choc nadal w poblizu slychac bylo ujadanie mysliwskich psow. Dluzsza chwile Bleys nie reagowal; w koncu, wielkim wysilkiem woli odrzucil wszystko od siebie. Jego umysl zaczal pracowac, nabierajac pedu na nowej, budzacej sie w nim gleboko fali podniecenia. Bardzo starannie wybral kolejnosc planet, na ktorych mial przemawiac. Nowa Ziemia musiala byc pierwsza, Cassida druga, a Newton trzeci. W tej kolejnosci, poniewaz musialy reprezentowac eskalacje opozycji wsrod sil rzadzacych tymi swiatami. I tak bylo. Ale zaszlo jeszcze cos - cos nie calkiem nieoczekiwanego, ale rownoczesnie na co nie liczyl w jakims konkretnym czasie. Tak samo jak praktycznie niemozliwe bylo miec caly czas szczescie. Uwaznie wygladal tego rodzaju usmiechu losu i doczekal sie go w postaci przeprowadzonego w ciemnosci ataku. Sam zamach byl brutalny, ale Rada musiala jednoglosnie zgodzic sie na niego po tym, jak przeszedl przez ich zabezpieczenia. Glos anonimowego czlonka Rady okazal sie niepotrzebny. Postac ta fascynowala Bleysa. Doszedl do wniosku, ze w miare jak jego przeciwnicy stana sie coraz potezniejsi, trafi w koncu na czlowieka na kluczowej pozycji o niezwyklych zdolnosciach, prawdziwego krola podziemi. Kogos takiego warto byloby przeciagnac na swoja strone. Osoba ukrywajaca swoja tozsamosc za holoprojekcja mogla byc wlasnie kims takim. W tej chwili jednak nie bylo czasu, by sie nad tym zastanawiac. Najpierw musial dokonac szybkiej zmiany planow. Wcisnal na konsoli bransolety wywolanie prywatnych, kodowanych polaczen telefonicznych z Toni, Henry'm i Dahno. Te numery nie ulegaly zmianie nawet podczas podrozy miedzyplanetarnych - automatycznie rejestrowano je przy ladowaniu, czyniac czescia systemu komunikacyjnego danej planety. -Dzwonie do wszystkich - powiedzial, utrzymujac swobodny ton glosu. - Biorac pod uwage to, co sie dzisiaj stalo, nie mialem okazji porozmawiac z wami o planach na jutro. Jesli o mnie chodzi, chcialbym wziac udzial w tym wieczornym przedstawieniu Symphonie des Flambeaux. Jednak jesli jestescie w poblizu, dajcie mi sygnal, a bede sie was tu spodziewal za kilka chwil. Opuscil ramie z bransoleta na porecz fotela i odchylil sie na oparciu, zamykajac oczy. W ciagu kilku sekund ze scian pokoju dobiegly go trzy pojedyncze nuty muzyczne. -Dobrze - powiedzial. - Bede czekal. - ...Jestescie. To znaczy, ze wszyscy musieliscie byc w hotelu. To dobrze - powiedzial kilka minut pozniej, kiedy zebrali sie chronieni blekitna banka ochronna. - Obawialem sie, ze ktores z was moze byc na zewnatrz. -Nasza trojka odbywala wlasnie zebranie - wyjasnil Henry. -Oczywiscie. Powiem wam, co zaszlo od naszego rozstania. W prostych slowach opowiedzial im pokrotce o swojej wspinaczce wzdluz sciany, ucieczce z balkonu Rady i o spotkaniu z Cassidianczykiem uwarunkowanym by go zabic. Sluchali w milczeniu. -Nie sadze - powiedzial na koniec - zebysmy mogli czekac z ucieczka do jutra. Henry, czy mozemy ruszac od razu? Pozostala dwojka skierowala wzrok na Henry'ego. -Tak - odpowiedzial zapytany. - Ale nasze plany opieraja sie na podjeciu cie z jutrzejszego przedstawienia Symphonie des Flambeaux. Jesli jestes pewien, ze chcesz zaczac dzisiaj... -Jestem - potwierdzil Bleys. -W takim razie nie mamy czasu, by organizowac nowy punkt startowy. Wiesz, ze dzis o dwudziestej trzeciej trzydziesci tez odbywa sie przedstawienie Symphonie? Moglbys tam pojechac, a my przesunelibysmy harmonogram, dostosowujac sie do tego. Toni i tak jedzie z toba. -A wiec tak wlasnie zrobimy - zadecydowal Bleys. - Zdradzicie mi nieco wiecej szczegolow? -Nie - odpowiedzial Henry. - Wielu z naszych ludzi bedzie musialo planowac na biezaco. Zreszta, jesli chcesz zaczac juz teraz, nie ma na to czasu. Musze rozmiescic Zolnierzy w miescie. Wciaz sa tutaj, poniewaz nie spodziewalismy sie wyruszac dzisiaj. Ale moge zaczac wyprowadzac ich w ciagu pietnastu minut. Albo nawet krotko po tym, jak razem z Toni wyjedziesz do Symphonie. Dahno i ja udamy sie w roznych kierunkach i spotkamy sie z reszta pozniej. Niech Toni powie ci, co masz robic. Zna plan. -W porzadku - zgodzil sie Bleys. Popatrzyl na dziewczyne, a ona usmiechnela sie do niego. Po raz pierwszy od chwili, gdy w korytarzu zgaslo swiatlo, poczul sie dziwnie bezpieczny. Usmiechnal sie w odpowiedzi. Przeplynela miedzy nimi fala ciepla. Rozdzial 33 Jesli to twoja pierwsza wizyta w Symphonie des Flambeaux... - Bleys przeczytal z pewnym wysilkiem z broszury wreczonej jemu i Toni przy wejsciu do sali, w ktorej odbywalo sie przedstawienie. Moze winny byl panujacy w sali polmrok, ale z jakichs powodow mial problemy ze skupieniem wzroku na literach. Wciaz wisiala nad nim grozba bolu glowy. ... to biorac pod uwage reputacje tego miejsca, zarowno widownia, jak i scena moga wydawac sie nieciekawe i zaprojektowane wylacznie z mysla o swojej funkcji. Zapewniamy cie jednak gosciu, ze wrazenie to zniknie natychmiast, gdy tylko Flambeaux zaplona i rozpocznie sie przedstawienie... Bleys przerwal by rozejrzec sie wokol siebie. Razem z Toni zajmowali doskonale miejsca w pierwszym rzedzie jednej z prywatnych loz, zajmujacych pierwsze dziesiec rzedow amfiteatru - rzedow, ktore wznosily sie stopniowo za lozami i zajmowaly okolo stu czterdziestu stopni kregu sali. Pozostala czesc kregu wypelniala scena, na ktorej niczym sztywni zolnierze z czarnego metalu, staly smukle ksztalty nie zapalonych Flambeaux. Zarowno scena, jak i widownia wygladaly praktycznie i surowo. Prawdopodobnie byl to zamierzony efekt, majacy przez kontrast jeszcze bardziej podkreslic program. Bleys wrocil do studiowania broszury. Dla gosci, ktorzy pierwszy raz odwiedzaja Symphonie, kilka slow wyjasnienia. Symphonie des Flambeaux jest doslownie symfonia; tworczym, zdyscyplinowanym wysilkiem wielkiego kompozytora, artysty i pisarza, Mohammeda Crombie. Kompozycja ta stanowi dzielo jego zycia, a do jej realizacji zaprzegnieto technike rozwinieta przez najlepsze umysly Newtona. Widzowie powinni zrozumiec, ze " Taniec Plomieni" uksztaltowano jak wszystkie wielkie dziela sztuki w celu dostarczenia sluchaczowi, widzowi lub czytelnikowi materialu dla osobistej, tworczej wyobrazni. Podobnie jak czytelnik w trakcie lektury wielkiego dziela literackiego zaczyna przezywac historie, stajac sie jej czescia, podobnie kazde przedstawienie Symfonii staje sie niepowtarzalnym doswiadczeniem, unikalnym dla kazdego widza. Odbior przez widza, tworzony jest na podstawie wlasnej, tworczej wyobrazni i nigdy nie zostanie powtorzony przez nikogo innego ani teraz, ani w przeszlosci czy w czasach, ktore dopiero nadejda. Najlepszym sposobem doswiadczenia Symfonii jest pozwolenie, by plomienie pochlonely wasza wyobraznie. Uwolnijcie umysl, by mogl ze swiatla i ruchu tworzyc cokolwiek zapragnie. W ten sposob nie tylko najlepiej wykorzystacie wielki artystyczny geniusz Mohammeda Crombie, ale i wlasny. Sugestia dla osob uwazajacych, ze moze to byc trudne: po prostu patrzcie w plomienie i pozwolcie im sie pochlonac. Ludzie wpatrywali sie w ogien od tysiecy lat i nawet jesli sami jeszcze nigdy tego nie robiliscie, przekonacie sie, ze cos takiego przychodzi z latwoscia. Po prostu odrzuccie wszystko i poswieccie cala uwage plomieniom. Ostatnie kilka linii zdawalo sie gubic w bieli papieru, na ktorym zostaly wydrukowane. Bleys spojrzal w gore i zauwazyl, ze wygaszano oswietlenie. Rownoczesnie, w narastajacym mroku, obudzily sie Flambeaux. Na szczytach pochodni ustawionych na scenie pojawily sie male, niebieskie plomienie przechodzace w czerwien. Swiatla gasly dalej, az scena i widownia pograzyly sie w niemal calkowitej ciemnosci. Plomienie urosly, az staly sie prawie rownie wysokie, jak pochodnie. Ich narastajacy blask zdawal sie zageszczac mrok, ukrywajac nawet pochodnie i wzrok skupial sie wylacznie na plomieniach. Bleys patrzyl z doza sceptycyzmu. Wszystko w projekcie widowni, wzorze pochodni na scenie i swietle gasnacym w miare rosnacych plomieni sugerowalo, ze Symphonie opierala swoje dzialanie na rodzaju hipnozy. Byl zlym obiektem hipnozy. Wiedzial o tym od czasow, gdy byl jeszcze bardzo maly. Exotikowy lekarz, ktorego sprowadzono do niego kiedys, by ulzyl mu w chorobie, probowal poddac go hipnozie, ale nie powiodlo mu sie. -Walczysz ze mna - lagodnie powiedzial do Bleysa. - Odprez sie i pozwol, by twoj umysl podazyl tam, gdzie go prowadze. -Ale ja sie odprezam! - odpowiedzial nieszczesliwy pieciolatek. - Nie walcze z toba, naprawde. Chce sie czuc lepiej. Ale chcialbym tez wiedziec, jak to jest byc pod hipnoza. -Rozumiem - stwierdzil lekarz z exotikowa lagodnoscia w glosie. - To wszystko wyjasnia. Probujesz czescia siebie stanac z boku i przygladac sie sobie w trakcie seansu. Ale to nie zadziala z tym. Nie mozesz stac z boku i przygladac sie. Musisz sie po prostu odprezyc i pozwolic, by dzialo sie to, co ma sie dziac. -Nie potrafie... - wyszlochal Bleys. Co bylo prawda. Lekarz poddal sie w koncu i podal mu srodek farmakologiczny, dzialajac wbrew samym podstawom Exotikowych nauk medycznych. Od tamtej pory Bleys kilkakrotnie natknal sie jeszcze na swoja wrodzona niepodatnosc na hipnoze. Wygladalo na to, ze cale jego zycie zasadzalo sie na umiejetnosci staniecia z boku i obserwacji - nie tylko siebie, ale wszystkich i wszystkiego we wszechswiecie. Z drugiej strony, do perfekcji doprowadzil stosowanie hipnozy wobec osob, ktore ja akceptowaly; doszedl do tego, ze odpowiednim tonem glosu, ustawieniem ciala i ruchem, z dodatkiem delikatnego migniecia czerwona podszewka peleryny, byl w stanie przykuc uwage widowni. Toni, Dahno i Henry - przekonal sie, sprawdzajac ich, gdy byli tego nieswiadomi - tez nie byli dobrymi obiektami hipnozy. Zwlaszcza Henry wobec wszelkich zabiegow hipnotycznych zachowywal sie jak kamienna sciana. Prawdopodobnie to samo odnosilo sie do Amytha Barbage'a. Bleys zaczal podejrzewac, ze odporni byli wszyscy Wierni - Prawdziwi i Fanatycy; podobnie jak przypuszczalnie wiekszosc Dorsajow. Sadzil tez, ze wyszkolony Exotik byl w stanie opierac sie hipnozie lub jej ulec, zgodnie z wlasna wola. Inni ludzie byli podatni w roznym stopniu. Jednak teraz, gdy plomienie rozpoczely swoj zawily taniec, stwierdzil, ze sie odpreza. Nie bylo w tym zadnej hipnozy. Bylo to cos, co umieszczono przed nim, czekajace az sam je podniesie i uzyje, jesli tylko bedzie chcial; to wszystko. Przypomnial sobie slowa broszury o ludziach od tysiecy lat wpatrujacych sie w plomienie i zarzace sie pod nimi wegle. Bylo to jedno z jego tajemnych zajec w czasach, kiedy byl jeszcze z matka, ktora nie potrafila zmusic sie do fizycznego karania go, zamiast tego zamykajac go w sypialni, gdzie nie bylo nic do czytania, ogladania ani zabawy. Przeoczyla fakt, ze podobnie jak w wielu nalezacych do niego przez lata sypialni, znajdowal sie tam kominek z prawdziwym ogniem - pelniacy wylacznie funkcje dekoracyjne. Spedzal wiec wiele godzin zatracajac sie w snach odkrywanych w plomieniach i obrazach tworzonych przez bialo-czerwone, jarzace sie wegle. Latwo mu bylo teraz zrobic to samo z plomieniami pochodni. Kryly sie w nich zawile, prawie ukryte - choc zmienne i powtarzajace sie - wzory w ruchach, ksztaltach i jasnosci. Zmienialy sie podobnie do przygasajacych i jarzacych sie wegli, w miare jak powietrze dostarczalo im tlenu do spalania. Zmiany te przeksztalcily sie w rytm, ktory wsliznal sie w jego wizje i zdawal sie poruszac jak uderzenia bebna, wyczuwalne lecz nieslyszalne, znaczac czas swoim wlasnym pulsem. Uderzenia bebnow wzbieraly w umysle Bleysa, az zaczal slyszec je niczym pojedynczy glos; w ognistym blasku umyslu rozwinal sie przed nim gobelin przyszlej historii. Patrzyl na splecione plany przyszlosci wlasnej i ludzkosci; zdawalo sie, ze widzi je wyrazniej i bardziej szczegolowo niz kiedykolwiek wczesniej. Nieoczekiwanie opadla go goraczka planowania. Jego umysl pedzil; sprawy o ktorych myslal dotad jedynie ogolnikowo, zaczely nagle rozwijac sie w szczegolach, az jego umysl rozrosl sie w glos, zdajacy sie spiewac... Slysze jak mowia, slysze jak sie smieja - bebny na moj rozkaz Skonczyc z rozmowa i smiechem - bebny na moj rozkaz Pognac ich do biegu, niech biegna do mnie - bebny na moj rozkaz Pognac ich w szeregi i szwadrony - bebny na moj rozkaz Pognac zbrojnych w armie - bebny na moj rozkaz Pognac upojonych wizja jaka im snie - bebny na moj rozkaz Pognac ich na wiekszych ludzi Lecz - Najpierw pognac na wojne! Rytm bebnow i piesn dzwieczala w jego glowie jako podklad do obrazow widzianych umyslem. Teraz mial przed soba Hala Mayne; siedzieli naprzeciw siebie przy malym stole, wlasnie zaczynajac dochodzic do porozumienia... Dotyk sciagnal Bleysa z powrotem do realnego swiata; ciemna widownia i plomienie rozerwaly sie, stajac sie czyms odrebnym. Uciekajac od niego, porwawszy ze soba jego wizje. Dotknela go Toni. Obrocil sie, by na nia spojrzec i w mroku dostrzegl, ze uniosla lekko jedna z dloni z wystawionym szczuplym palcem wskazujacym. Wstala i wyszla z lozy; poszedl za nia, odczuwajac niemile wrazenie oderwania od czegos waznego. W tej chwili dalby wszystko za mozliwosc zbadania dalszego ciagu hipotetycznej rozmowy z Halem Mayne'em, ktorej wyobrazenie wzbudzila w nim Symphonie. Bleys odrzucil tego rodzaju mysli i skupil sie na chwili obecnej. Pierwsza jego mysla, gdy opuszczali ledwie oswietlona widownie bylo, ze Rada z pewnoscia miala tu swoich obserwatorow. Ktos z nich na pewno zauwazyl, ze Toni i Bleys wychodza i podjal dzialania, by ich dyskretnie obserwowac. Potem uswiadomil sobie, ze tego rodzaju dzialanie wymagalo czysto rutynowej, a nie awaryjnej reakcji. Newton przypominal Stara Ziemie w zwyczajach spolecznych. Wiekszosc z nich dawno popadla w zapomnienie nawet na Starej Ziemi, ale na Newtonie wciaz byla praktykowana - jak towarzyszenie kobiecie w drodze do drzwi toalety i oczekiwanie tam na nia. Byl to antyczny, ochronny zwyczaj, niepotrzebny na Newtonie, podobnie jak od dawna byl anachroniczny w pewnych rejonach Starej Ziemi; jednak obserwator mogl spokojnie zalozyc, ze to wlasnie bylo powodem wyjscia Bleysa i Toni. Bez watpienia ktos pojdzie za nimi nawet w takim przypadku. Zastanawial sie, czy powinien puscic Toni przodem i zajac sie agentem, jednak Toni uprzedzila go, odzywajac sie, gdy tylko opuscili widownie: -Zostan ze mna - powiedziala, jakby umiala czytac w myslach. Ewidentnie znala droge. Pokonali kilka zakretow przechodzac krotkie odcinki korytarza, a po ostatnim z nich staneli przed wysokim blondynem po trzydziestce. Byl to czekajacy na nich jeden z Zolnierzy Henry'ego. Usmiechnal sie na ich widok. -Idzcie dalej - powiedzial. - Nie martwcie sie o wasz ogon, zajme sie nim. Niedaleko czeka ktos, kto poprowadzi was dalej. Toni skinela. Ruszyli dalej. Skrecajac za kolejny rog, niemal wpadli na Seana O'Flaherty. -Wszystko w porzadku! - pospiesznie odezwal sie mlodzieniec, gdy zatrzymali sie gwaltownie. - Jestem z toba. Jestem Innym! W ostatnich slowach brzmiala duma. -Dahno powie ci o mnie - dodal. - Chodzcie teraz, nie mamy czasu do stracenia. Szybko poprowadzil ich przez kolejnych kilka korytarzy i przez podwojne drzwi na krotka rampe. Zolnierz, ktorego mineli wczesniej dogonil ich w chwili, gdy opuszczali budynek. Wiekszy z ksiezycow Newtona blyszczal wysoko na niebie. Symphonie trwala znacznie dluzej, niz Bleys sie spodziewal. -Szedl za wami tylko jeden czlowiek - poinformowal ich Zolnierz. - Zajalem sie nim. Ledwie wyszli na zewnatrz, za rogiem budynku zatrzymala sie dluga, niebieska limuzyna o napedzie magnetycznym. Bleys pomyslal, ze zanim zostala ukradziona, najprawdopodobniej stanowila zabawke jakiegos bogacza. Stanela przed nimi, otwierajac tylne drzwi. -Wsiadajcie - powiedzial Sean. - Tom i ja pojedziemy za wami innym pojazdem. Weszli do obszernego przedzialu w tylnej czesci, z dwoma obracanymi fotelami i dryfami dla szesciu dalszych osob. Za przejrzysta przegroda oddzielajaca kabine kierowcy widac bylo dwu Zolnierzy. Limuzyna oddalila sie od budynku, zjezdzajac na glowna arterie miasta. Nabrala szybkosci. Kiedy odjezdzali, Bleys wlaczyl kamere, ustawiajac ja na obraz z tylu. Dostrzegl poobijana, szara polciezarowke, do ktorej wsiedli Sean i Zolnierz. Ona rowniez wykorzystywala linie magnetyczna, lecz podobnie jak wiekszosc pojazdow komercyjnych, prawdopodobnie ze wzgledow ekonomicznych nie dysponowala dostateczna moca. W kazdym razie limuzyna szybko zostawila polciezarowke za soba. Dzieki zapamietanej mapie miasta Bleys zidentyfikowal droge, po ktorej pedzili, jako wewnetrzna obwodnice centrum. W kilku miejscach znajdowaly sie na niej zjazdy na Wielka Autostrade, prowadzaca do portu kosmicznego, ale mineli pierwsza z nich z pelna predkoscia, skrecajac zamiast tego troche pozniej w rampe prowadzaca z powrotem do miasta. Tam jechali droga zdajaca sie zupelnie nie miec sensu. Przejezdzali kawalek jakas ulica, skrecali pod katem prostym, a po krotkim odcinku wracali do pierwotnego kierunku tylko po to, by na kolejnym skrzyzowaniu skierowac sie w strone przeciwna. Limuzyna zwolnila, przestrzegajac ograniczen predkosci obowiazujacych w miescie, wlokac sie miejscami w niemal spacerowym tempie. Bleys nie byl w stanie dostrzec w takich miejscach niczego szczegolnego; pusty rog czy zamkniety sklep - czasem bramy posiadlosci. Nigdzie nikt na nich nie czekal. Uderzylo go, ze zupelnie niepotrzebny okazal sie wczesniejszy pospiech Seana. Ponownie pojawil sie czajacy sie miedzy oczyma bol glowy, ktory zniknal w chwili rozpoczecia spektaklu. Oddal kontrole w rece Henry'ego. Zerknal na siedzaca w drugim fotelu i przygladajaca mu sie Toni. Oczywiscie, mogl ja poprosic, by wyjasnila mu zalozenia planu, ale bez watpienia odmowilaby. Oparl sie wygodniej w fotelu i zamknal oczy, ale nie byl w stanie spac. Od czasu do czasu unosil na chwile powieki, ale za kazdym razem widzial tylko siedzaca w milczeniu Toni. Jednak po pewnej liczbie ciaglych zmian kierunku, tworzacych w automatycznie sledzacym kierunki umysle Bleysa skomplikowany, nic nie znaczacy diagram, zwyciezyla w nim zlosc. -Skoro tak jezdzimy dookola - odezwal sie do niej, otwierajac oczy - moze wprowadzisz mnie w plany dostarczenia mnie na poklad statku? -Lekarz powiedzial, zeby wszystkie pytania kierowac do niego - odpowiedziala Toni. -Nie pytam cie o moje zdrowie - stwierdzil Bleys. Zaskoczyl go ton wlasnego glosu. -Kaj podkreslil, zeby wszystkie pytania kierowac naj pierw do niego - powtorzyla Toni. W jej glosie zabrzmialo delikatne wahanie. - Dlatego wlasnie Henry uniknal odpowiedzi na twoje pytanie o plany, jeszcze w hotelu. -To znaczy... - sam pomysl byl niewiarygodny. Henry nigdy nie robil takich rzeczy. - Henry swiadomie mnie oklamal? -Nie - wolno odpowiedziala Toni. - Powiedzial ci prawde. Po prostu niecala. Kaj chce, zebys odpoczywal. -Nie wiem, skad bierze sie ta troska - stwierdzil Bleys. - Ten Kaj Menowsky zdaje sie zachowywac bardziej jak magik z cylindrem pelnym golebi niz jakikolwiek lekarz, z jakim dotad mialem kontakt. -Jest naprawde dobry - powiedziala Toni. - Dahno powiedzial, ze kiedy skonczyl swoje praktyki, Exotikowie zaproponowali mu prace na Marze. -Coz, to jest rekomendacja. Ale zawsze sadzilem, ze najwazniejszy jest pacjent. - Nawet dla niego, wlasne slowa brzmialy nieprzekonywajaco. -Wydaje mi sie, ze wlasnie to robi, zajmuje sie przede wszystkim toba - cicho stwierdzila Toni. - Stawia cie przed nami wszystkimi. Bleys ponownie rozparl sie w fotelu. Zamknal oczy i znow udawal, ze spi. Cholerny bol glowy. Co dziwne, udalo mu sie jednak zasnac i to na dluzsza chwile, bo kiedy sie obudzil, oprzytomnienie zajelo mu chwile, jak po glebokim snie. Limuzyna wreszcie sie zatrzymala. Bleys do konca otworzyl oczy, wyprostowal sie i rozejrzal. Czul sie otepialy i polamany, jakby spal tydzien. Zatrzymali sie na oswietlonym parkingu przed wystawa sklepu spozywczego, jednego z tych miejsc, gdzie mieszkancy miasta mogli obejrzec artykuly przed ich zamowieniem. Obaj mezczyzni w przedziale kierowcy nadal byli na swoich miejscach. Po chwili otwarly sie drzwi i do srodka wszedl Dahno. -Przepraszam, Toni - powiedzial - ale czy zechcialabys zajac jeden z dryfow? Bede potrzebowal tego duzego fotela. -Oczywiscie. - Toni przesiadla sie. - Spodziewalam sie Henry'ego. -Pojechal z grupa Zolnierzy, ktorzy wyruszyli wczesniej. Pozostali beda teraz podejmowali falszywe proby ucieczki w innych kierunkach. Dahno opadl w fotel i westchnal. -Siedzialem na skrzyni z tylu ciezarowki - wyjasnil, rozciagajac nogi i kierujac wzrok na Bleysa. - Jak sie masz, bracie? -Dobrze - odpowiedzial zapytany. - Nigdy nie czulem sie lepiej. -Milo slyszec - stwierdzil Dahno. - Sprawy ostatnio troche sie skomplikowaly. Wszyscy powinnismy sie teraz czuc jak najlepiej. -Jak daleko jestesmy od wyjazdu, ktorego bedziemy uzywac? - zapytala Toni. -Blisko - odpowiedzial Dahno. - Powinnismy byc tam... Przerwal. Limuzyna zaczela wlasnie wyjezdzac z parkingu i skierowala sie w strone najblizszej trasy przelotowej. Kiedy juz na nia wjechala, zaczela pedzic naprawde szybko - tym razem ignorujac ograniczenia predkosci. -Jadac w ten sposob, zwrocimy na siebie uwage - odezwal sie Bleys, patrzac jak limuzyna szybko wyprzedza inne pojazdy. -To juz nie ma znaczenia - odpowiedzial Dahno. - Od tej chwili liczy sie czas, nie mamy juz nic do stracenia. -To samo powiedzial Sean O'Flaherty, kiedy spotkalismy sie w teatrze - powiedzial Bleys. - Powiedzial tez, ze mi cos wyjasnisz. -Och, powiedzialem mu po prostu, ze mozesz byc troche podejrzliwy wobec jego twierdzen, ze nalezy do Innych, skoro spotkales go jako Stazyste Rady - wyjasnil Dahno. - Ale naprawde jest jednym z lokalnych Innych. Rozmawialem wczesniej z kims, komu ufam i poprosilem o zarekomendowanie kogos - najlepiej aktualnego czlonka organizacji - kto juz mial kontakt z Rada. Zaproponowano mi Seana; okazal sie byc dobrym wyborem. Byl jednym z ludzi, ktorzy skutecznie zmienili pliki z twoja historia w archiwach Rady. Ale wiesz co, Bleys? Wydaje mi sie, ze uwaza mnie za bohatera godnego wielbienia. Bleysa wcale nie zdziwila ta sugestia. Juz od kilku lat Dahno zajmowal sie rozsiewaniem falszywych i mylacych informacji na temat mlodych lat Bleysa i umieszczaniem ich w archiwach rzadowych na innych planetach; pelnych eleganckich, falszywych szczegolow. Jednak prawdopodobnie nawet Dahno nie zdawal sobie sprawy, ze o ile te falszywe zapisy mogly zadzialac w przypadku archiwow, bledy zostalyby w koncu wylapane przez Encyklopedie Ostateczna i Exotikowe sluzby wywiadowcze. Bleys planowal miec na oku wlasnie Exotikow. Nigdy nie zgodza sie na jego plany i choc ich swiatopoglad powstrzyma ich przed bezposrednimi dzialaniami przeciw niemu, historycznie znajdywali juz sposoby omijania takich ograniczen, Mysl o ostatnich slowach Dahno sprawila, ze sie usmiechnal. -Pierwszy raz ci sie to przydarza, Dahno? - zapytal. -Nie - odpowiedzial Dahno. - Ale nie pamietam, kiedy wyznawca byl kalibru Seana. Niech cie nie zwiedzie jego paplanina; jest jednym z najzdolniejszych rekrutow jakiego widzialem. W tej chwili sadzi jeszcze, ze znamy wszystkie odpowiedzi, ale wyrosnie z tego. Bleys przygladal sie ulicy. Zauwazyl, ze od parkingu jechaly za nimi trzy inne pojazdy - dwie furgonetki i samochod osobowy, nie wyrozniajace sie niczym szczegolnym. Teraz, kiedy sie im przygladal, dolaczyl do nich jeszcze jeden pojazd - niski, brazowy samochod elektryczny na kolach, zdolny rozwijac zdumiewajaco duza predkosc jak na ten typ napedu. -Toni powiedziala, ze lekarz zakazal mi rozmawiac z kimkolwiek oprocz niego na temat naszych planow dotarcia do kosmodromu - zauwazyl. -Och, to - powiedzial Dahno. - To nic takiego. Plany wduzej czesci sprowadzaja sie do tego, co wczesniej uslyszales od Henry'ego. Najprawdopodobniej napotkamy j akis opor w trzech miejscach... -Henry mowil o tym - wtracil Bleys. - ... trzech miejscach - kontynuowal Dahno - po drodze do portu kosmicznego, niezaleznie od tego, jaka wybralibysmy droge. Mozliwe, ze bedziemy musieli przebic sie przez jeden, dwa albo wszystkie trzy. Ale to zadanie Henry'ego i jego Zolnierzy, nie nasze. Wiesz wszystko oprocz szczegolow, a te zaleza od rozwoju sytuacji i tego, na co sie natkniemy. Pierwszy punkt wlasnie sie zbliza - wyjazd z miasta na autostrade do kosmodromu; drugie to pokonanie rzeki, gdzie nie bedziemy miec innego wyboru, jak uzycie mostu. Pozniej zostanie nam juz tylko problem przedpola portu i mozliwe klopoty az do startu. Gdy tylko znajdziemy sie w powietrzu, malo prawdopodobne jest, by Newtonczycy odwazyli sie zlamac umowy miedzyplanetarne, sprowadzajac okrety wojenne. Szczerze mowiac - zerknal na Bleysa i zachichotal - nie sadze, zebys byl tego wart. Tego rodzaju dzialania sciagnelyby im na kark wszystkie Mlodsze Swiaty naraz. Nie, Kaj Menowsky uwaza po prostu, ze nie powinienes sie denerwowac do czasu, az bedzie mogl zajac sie toba na pokladzie statku. Znow zachichotal. -A ty masz tendencje do przyjmowania odpowiedzialnosci za wszystko, w czym bierzesz udzial. Bleys pomyslal, ze bylo w tym troche prawdy, a dla Dahno typowe bylo odpowiednie ustawienie sie, kiedy przychodzilo do dyskusji. Bleys spojrzal na ekran i zauwazyl jeszcze jeden jadacy za nimi, nie wyrozniajacy sie pojazd, pedzacy z rownie wielka jak pozostale predkoscia. Limuzyna musiala ograniczac szybkosc, by pozostale pojazdy byly w stanie za nia nadazyc. Droga poszerzyla sie; o tej porze dnia - a raczej jeszcze nocy - nie bylo na niej wielu pojazdow. Spojrzal na bransolete. Bylo po czwartej lokalnego czasu. Znow spojrzal na ekran. Niedlugo dotra do autostrady - wkrotce tez wstanie newtonskie slonce. Rozdzial 34 Z glosnika w tylnym przedziale limuzyny rozbrzmial pojedynczy dzwiek. Zwolnili, zjechali na pas przeznaczony do parkowania i zatrzymali sie tuz obok jeszcze jednego brazowego pojazdu kolowego. Samochod ustawiono dosc daleko od pasa najwolniejszego ruchu, a jego pokrywe uniesiono, odslaniajac konstrukcje i czesci napedu; widok ten skojarzyl sie Bleysowi z nieboszczykiem w kostnicy, pozostawionym w trakcie niedokonczonej autopsji. Wokol jednostki napedowej stali trzej mezczyzni rozmawiajac i pochylajac sie nad nia od czasu do czasu, najwyrazniej probujac naprawic jakies uszkodzenie. Kierowca limuzyny wysiadl i podszedl do unieruchomionego pojazdu. Dolaczyl do stojacych przy nim mezczyzn i na kilka minut pograzyli sie w rozmowie, znow zagladajac do silnika. Po chwili jeden z mezczyzn odwrocil sie i podszedl do limuzyny. Byl to Kaj Menowsky. Drzwi pojazdu otwarly sie dla niego - musial to zrobic mezczyzna siedzacy obok miejsca kierowcy na przedzie samochodu. Kaj wszedl do srodka i siadl na dryfie, obracajac go, by znalezc sie twarza w twarz z Bleysem. Ten popatrzyl na lekarza bez usmiechu. Kaj w najmniejszym stopniu nie wygladal na przejetego brakiem cieplego powitania, o ile w ogole to zauwazyl. -Jak sie czujesz, Bleysie Ahrens? - zapytal. -Czuje sie tak jak zawsze. Normalnie - odpowiedzial Bleys. Pomyslal, ze moglby znienawidzic tego czlowieka za jego ciagle pytania. -Dobrze - stwierdzil Kaj. - Od tej chwili, az do momentu wejscia na statek, postaraj sie zachowywac jak najspokojniej. Obu nam to ulatwi zycie, jesli nie bedziesz sie przejmowal tym, co bedzie sie dzialo wokol ciebie. -Zrobie co w mojej mocy - oswiadczyl powaznie Bleys. Odwrocil wzrok od Kaja, gdy otwarly sie przednie drzwi limuzyny i kierowca zajal swoje miejsce. Gwaltownie nabrali szybkosci, doganiajac i wyprzedzajac pojazdy, ktore wczesniej jechaly za nimi. Kaj nie powiedzial nic wiecej. Kiedy znow znalezli sie na czele kolumny i kierowca zwolnil, w przedziale pasazerskim znow rozlegl sie dzwonek telefonu, tym razem krotka melodia brzmiaca, jakby pochodzila z jakiejs starozytnej piesni ludowej. -Kod - Dahno spojrzal na Bleysa. - Nic, czego nie byliby w stanie zlamac, ale nie beda mieli na to dosc czasu, zanim znajdziemy sie na stanowiskach. To Henry. Mowi, ze jest z grupami Pierwsza i Druga. Wydostali sie z miasta przed ustawieniem blokad. Przerwaly mu kolejne tony podobnej, lecz dluzszej melodii. -Mowi, ze przy wyjezdzie na autostrade w strone kosmodromu ustawiono barykade - oswiadczyl Dahno. - Ale to tylko policja drogowa, same karabiny rakietowe i bron ogluszajaca. Jego dwie grupy dokonaja dywersji, jak tylko pojawimy sie w polu widzenia, a potem zniszcza blokujaca droge barykade. Nasze pojazdy przejadawzwartej grupie, z limuzyna w srodku. Pozostale otocza ja i w razie czego beda sluzyc jako tarcze... Przerwal. Kolejna melodia. -Sprobujemy przedostac wszystkie pojazdy, ale nie zatrzymamy sie dla zadnego uszkodzonego. Kiedy juz przejedziemy, pierwsze szesc samochodow, nie liczac limuzyny, rozproszy sie i przygotuje linie obrony dla grup zaczajonych przy barykadzie. To nie powinno stanowic problemu, mamy bron energetyczna, a wszystko czym dysponuje policja to karabiny rakietowe i bron reczna. Kiedy zatrzymamy poscig, dolacza do nas pojazdy, ktorym uda sie przejechac i razem pojedziemy w strone nastepnego punktu oporu. Dahno umilkl. Znow zabrzmialo kilka tonow. -Nastepnym punktem bedzie most da Vinci. Mozemy sie tam spodziewac ciezszej broni. Wszystkie ich pojazdy jechaly teraz w ciasnej grupie po szerokim luku pustej drogi. Nie bylo jeszcze widac sladow nadchodzacego switu Alfy Centauri B. Nagle w polu widzenia pojawila sie barykada, doskonale widoczna dzieki silnemu oswietleniu. Piecdziesiat lat wczesniej mogly ja stanowic po prostu dwa rzedy wozow policyjnych. W tej chwili, nawet pomimo braku czasu, jezdnie przecinala gruba na metr i wysoka na poltora, przytwierdzona do podloza sciana, przedzielona w srodku jedynie szczelina umozliwiajaca przejazd jednego pojazdu. Limuzyna zblizala sie do przerwy z predkoscia dwustu kilometrow na godzine, a pozostale samochody utrzymywaly rowne tempo. -Lepiej, zeby grupy Pierwsza i Druga zadzialaly na czas - cicho odezwal sie Dahno, patrzac w strone szybko zblizajacej sie barykady. Jednak wlasnie w tej chwili jeden z koncow bariery przy szczelinie eksplodowal, tworzac wyrwe szerokosci czterech pojazdow. Dahno zachichotal. -Henry musi miec dzialko energetyczne, dostatecznie male, by moglo je nosic paru ludzi. -Tak - zgodzila sie Toni. Niemal w tej samej chwili dwa pojazdy o napedzie magnetycznym przyspieszyly i zajely pozycje przed limuzyna, podczas gdy pozostale otoczyly ja ciasno, ledwie zostawiajac miejsce na manewry. Rownoczesnie przejechali przez wyrwe w barykadzie, chwytajac na ulamek sekundy obraz pojazdow i gruzu - i juz byli na otwartej przestrzeni za blokada, gonieni ulewa pociskow stukajacych w okna i boki, a nawet dach limuzyny. -Rakietki - niepotrzebnie wyjasnil Dahno. -Tak - potwierdzila Toni. - Nie przebija kadluba limuzyny. Bleys nie wiedzial tego. Nagle uswiadomil sobie, jak malo wiedzial o strzelaniu w warunkach bojowych, poza strzelnica - i to mimo spedzenia mlodosci wsrod czlonkow Kosciola, z ktorych czesc zostala Zolnierzami Boga. Mimo swego ateizmu Bleys musial uczeszczac na nabozenstwa razem z reszta rodziny, by nie zwracac na siebie uwagi. Jednak jego Kosciol nigdy nie zostal na serio zaatakowany, poza mlodzikami ze stosunkowo niegrozna bronia, z ktorymi bez problemu radzil sobie lokalny policjant ze swoim pistoletem energetycznym. Bleys poczul przelotne uklucie poczucia nizszosci wobec Henry'ego i jego ludzi. Jednak bylo to tylko chwilowe. Bol glowy stal sie teraz niemal stalym gosciem, a otepienie zdawalo sie wysysac z niego cala energie. Skoro tylko minely chwilowe emocje zwiazane z pokonaniem barykady, na powrot opadl w stan bliski otepieniu. Prawdopodobnie byl to efekt dlugiej nocy spedzonej prawie bez snu, ale Bleys mial wrazenie, ze wszystko wokol dzialo sie na zewnatrz przejrzystej, zajmowanej przez niego kapsuly, nie bardziej zaangazowany w aktualne wydarzenia niz gdyby ogladal je tylko na ekranie. W miare jak oddalali sie od barykady, deszcz pociskow oslabl. Patrzac w ekran przedzialu pasazerskiego limuzyny, Bleys widzial szybko malejaca wyrwe. Tuz za nimi jechaly inne pojazdy z ich grupy, przy czym ostatnie byly pojazdy kolowe, odbijajac sie i podskakujac przy przejezdzaniu przez rozrzucone eksplozja odlamki. Bleys pomyslal, ze to smieszne, iz przez stulecie nikt nie byl w stanie zwiekszyc zasiegu broni energetycznej w atmosferze. Tak drobna poprawka pozwolilaby znaczaco lepiej wykorzystac ich niewiarygodna sile niszczenia. Karabin energetyczny nie musialby miec zasiegu karabinu rakietowego, ktorego kazdy pocisk stanowil malenka rakietke pedzaca az do wyczerpania paliwa. Jednak stworzenie broni energetycznej skutecznej na dystansie ponad stu metrow, byloby znaczacym osiagnieciem. Z rejonu silnie oswietlonej barykady wystartowaly cztery wozy policyjne, najwyrazniej wszystkie.jakie nadawaly sie jeszcze do jazdy, ruszajac w poscig za uciekajacymi - odwazne, lecz bezsensowne posuniecie. Wszystkie byly pojazdami na poduszce magnetycznej i bez watpienia byly szybsze od wiekszosci samochodow w grupie, nawet limuzyny, ktora jechal Bleys - ale nie probowaly dogonic kolumny, utrzymujac sie w sporej odleglosci za nia. Najwyrazniej policja zamierzala ich tylko sledzic, by informowac o nich centrale, ulatwiajac koordynacje akcji. Kiedy tylko Bleys o tym pomyslal, znow zagrzmiala bron energetyczna, prawdopodobnie ta sama, ktora wypalila dziure w barykadzie, tym razem rozdzierajac szeroki pas nawierzchni za grupa Bleysa, ale jeszcze w sporej odleglosci od wozow policji. Policjanci zjechali na bok, zatrzymali samochody, wysiedli i po prostu przygladali sie oddalajacym sie pojazdom znikajacym za kolejnym zakretem drogi, omijajacym strome, zalesione zbocze pobliskiego wzgorza. Spomiedzy drzew wylonily sie kolejne pojazdy i dolaczyly do kolumny. Droga przed nimi znow sie poszerzyla. -Jak sie teraz czujesz? - zapytal Bleysa Kaj. Bleys poczul na nadgarstku delikatny dotyk palcow lekarza, badajacego jego puls. -To ci nic nie da. - Bleys zerknal na trzymajaca go dlon. - Trzeba czegos wiecej, by przyspieszyc moj puls. Kaj puscil go bez komentarza. -Nie odpowiedziales na moje pytanie - stwierdzil. - Jak sie teraz czujesz? -Dokladnie tak samo, jak w chwili, gdy pytales poprzednio - odpowiedzial Bleys. -Dobrze. Jesli poczujesz sie gorzej, daj mi znac - natychmiast. Leczenie kogos tak zainfekowanego nie jest prosta sprawa, ale jesli poczujesz, ze ogarnia cie podniecenie albo nerwy, podam ci srodek uspokajajacy. Probuj unikac takich uczuc. -Tak zrobie. - Bleys odwrocil sie do Dahno. - Jak daleko jestesmy od rzeki? - zapytal i natychmiast uswiadomil sobie, ze sam powinien to wiedziec. Przypomnial sobie teraz wczesniejsze przebycie mostu, podczas jazdy wdruga strone - ale wspomnienie nie bylo zbyt wyrazne. Wtedy bylo popoludnie, teraz wciaz jeszcze noc - choc niebo zaczynalo sie rozjasniac. Bez watpienia Alfa Centauri B byla przed nimi, tuz ponizej horyzontu, a blednace niebo zdradzalo miejsce, w ktorym sie pojawi. Na ekranie widzial, ze za nimi wciaz panowala jeszcze czern nocy. Z przodu gwiazdy zaczely juz blednac i znikac. Zas most... z tego co pamietal, mial dwa poziomy ruchu - gorna prowadzila w kierunku portu kosmicznego, podczas gdy dolna w strone miasta; autostrada w tym miejscu nie wyrozniala sie niczym szczegolnym i latwo bylo nie zauwazyc, ze przekracza sie wode, gdyby nie dwie wieze na obu koncach mostu. Byla to konstrukcja wiszaca, ale oparta na nowoczesnych materialach; zwlaszcza dzieki monomolekularnym kablom o wielkiej sile nosnej, wieze mogly byc stosunkowo niskie i nie rzucajace sie w oczy. Jesli chodzi o sama rzeke i jej okolice, to Bleys zapamietal, ze nie byla zbyt szeroka, choc plynela wartko w glebokim wawozie o zalesionych stokach i stromych zboczach. Poprzednio, jadac do miasta, zaraz po opuszczeniu mostu wjechali na szeroki luk podobny do przemierzanego teraz. Przed dotarciem do kosmodromu po drugiej stronie rzeki, autostrada skrecalajeszcze raz podobnym lukiem, lecz w druga strone, jako ze rzeka plynela miedzy dwoma grzbietami schodzacymi z lancucha gorskiego, w tej chwili na lewo od Bleysa. Tak wiec most wciaz nie byl widoczny i zobacza go dopiero tuz przed wjechaniem na niego. Po obu stronach rzeki podjazdy do mostu stanowily krotkie, proste fragmenty autostrady wyciete w ziemi i skalach na koncach mostu, jednak ich zbocza byly gesto porosniete roslinnoscia, wiec wydawaly sie stanowic naturalna czesc lasow schodzacych z grzbietow gorskich az do poziomu wody. -Ile jeszcze do mostu? - ponownie zapytal Bleys, jako ze Dahno nie odpowiedzial. Wszystkie ich pojazdy zwalnialy i olbrzym zajety byl obserwacja lasu na stromym zboczu po prawej stronie drogi. Odpowiedziala mu Toni. -Bedziemy tam lada chwila - wyjasnila. - Prawie juz dojechalismy. Faktycznie, limuzyna zwolnila prawie do zera, skrecila pod katem prostym i zjechala z autostrady na trawiaste pobocze, ruszajac w gore stoku i lawirujac miedzy drzewami na poduszce magnetycznej. Bleys zauwazyl, ze pozostale pojazdy o napedzie magnetycznym i poduszkowce podazaly za nimi, choc pomimo rozjasnienia obrazu na ekranie nie widzial, czy jada takze pojazdy kolowe. Rzut oka za okno przekonal go, ze widocznosc ograniczala gesta roslinnosc. Bleys zrezygnowal z prob wypatrzenia czegos wiecej i usiadl wygodniej na fotelu. Powiedzial sobie, ze w koncu jest tylko pasazerem. Ostro skrecajac miedzy drzewami w poszukiwaniu przesmykow umozliwiajacych jazde, limuzyna piela sie dalej miedzy mrocznymi slupami drzew po dosc stromym zboczu, az po kilku minutach wyjechala na niewielka i - sadzac po swiezych sladach wyrebu - niedawno stworzona polanke. Pojazd stanal. Dahno wysiadl pospiesznie, a wszyscy podazyli za nim, lacznie z Bleysem. Po wyjsciu z samochodu Bleys zatrzymal sie i rozciagnal na cala dlugosc z ulga, po tak dlugim czasie spedzonym w pozycji siedzacej. Na srodku polanki rozpalono polowa lampke, dajaca niewiele wiecej swiatla niz pojedyncza swieczka, ale jej blask ukazal kilka postaci nachylonych nad rozlozonymi mapami; najwyrazniej dzieki noszonym na oczach goglom doskonale widzieli. Bleys rozpoznal Henry'ego po sposobie poruszania. Pozostali pasazerowie limuzyny ruszyli w jego strone, wiec Bleys poszedl za nimi. Kiedy doszli do grupy i zatrzymali sie, Henry uniosl glowe znad arkusza, kierujac ciemne soczewki w strone Bleysa. -Ciesze sie, ze bezpiecznie tu dotarles, Bleys - powiedzial. W tej chwili wcisnieto cos Bleysowi w dlonie; patrzac w dol przekonal sie, ze byla to para gogli, takich jakie mial na oczach Henry. Oczywiscie, byly to gogle noktowizyjne. Powinien byl sie domyslic. -Teraz bedziesz w stanie widziec - wyjasnil Henry. -Moze lepiej byloby, gdyby Bleys Ahrens ich nie mial - zaprotestowal zza plecow Bleysa Kaj Menowsky. -Doktorze... - Bleys odwrocil sie w strone glosu. Ale zdazyl powiedziec tylko pierwsze slowo, bo rownoczesnie odezwal sie Henry. -Nie. Zaloz noktowizor, Bleys. Bleys zdazyl juz to zrobic. Wszystko dookola natychmiast stalo sie doskonale widoczne, rownie jasne i wyrazne jak w pochmurny dzien. Henry stal jakis metr od niego, a wjego postawie bylo cos, co natychmiast uderzylo Bleysa. Henry MacLean nigdy nie byl szczegolnie wysoki czy wielki, ale w tej chwili wygladal na wiekszego, potezniejszego niz kazdy z nich. Duza czesc tego wrazenia brala sie z roztaczanej przez niego aury zdecydowania i wladzy. Bylo w nim jeszcze cos, czego Bleys nie potrafil wylapac. Cos, jakby w Henrym plonal entuzjazm, wrecz radosc plynaca z obecnej sytuacji. -Chodz, Bleys - powiedzial Henry, odwracajac sie od pozostalych. - Chce, zebys przyjrzal sie ze mna sytuacji. Rozdzial 35 Henry i Bleys ruszyli miedzy drzewa, przez kilka minut szli w milczeniu; Henry nic nie mowil, a Bleys nie odczuwal checi rozmowy. Przeciskali sie miedzy galeziami gesto rosnacych w tym miejscu drzew i krzewow. Bleys rozpoznal miedzy rodzimymi krzewami, importowana na Newtona i zmieniona genetycznie odmiane sosny norweskiej. Nagle wyszli na otwarta przestrzen, a Bleys zostal oslepiony naglym uderzeniem swiatla na jego okulary. Poczul, jak Henry zatrzymuje go jedna reka, druga rownoczesnie sciagajac mu z twarzy gogle. Zamrugal, przekonujac sie, ze stali juz pod golym niebem switu, choc gwiazda jeszcze nie wyszla ponad horyzont. Odkryl tez, ze Henry zatrzymal go o krok przed krawedzia niemal pionowego klifu, opadajacego do szaroniebieskiej rzeki w dole. Szerokie, jasne wstegi dwoch, prowadzacych w przeciwnych kierunkach pasow autostrady przerzuconej nad rzeka, widoczne byly po prawej, w dole rzeki. Za mostem obie wstegi, wciaz jedna nad druga nikly lukiem za grzbietem wzgorza. Kiedy wzrok Bleysa przywykl do oswietlenia, dostrzegl efekty prowadzonych na moscie goraczkowych prac. W nawierzchni jezdni wykopano zaglebienia, nad ktorymi wzniesiono przypominajace ule, szesciokatne struktury, bez watpienia tworzace oslony stanowisk strzeleckich. Surowcem do budowy byl prawdopodobnie ten sam, szybko wiazacy material, z ktorego wzniesiono pokonana juz wczesniej barykade. Poziome szczeliny bunkrow otwieraly sie tuz nad powierzchnia drogi w kierunku miasta. Przynajmniej cztery struktury byly juz gotowe, a wciaz trwala praca nad nastepnymi. Najbardziej wysuniete, wykonczone juz i uzbrojone, blokowaly lewy pas jezdni, nastepne kolejny pas z ograniczeniem predkosci. Podobne, lecz wieksze struktury z tego samego materialu wznoszono na drugim koncu mostu, laczac je czesciowo z zaglebionymi, oslonietymi chodnikami. -Powaznie podeszli do zatrzymania nas - stwierdzil Bleys. Henry skinal glowa. -To zolnierze z Kwatery Glownej sil kosmicznych w Woolsthorpe - wyjasnil. - Prawdopodobnie mieli problemy z dotarciem tu na czas z niezbednym sprzetem i maszynami budowlanymi, ale najwyrazniej starali sie zrobic, co mogli. Chcialem, zebys sie temu przyjrzal i zastanowil, czy mozesz mi pomoc. Moze masz jakies pomysly przebicia sie przez blokade. Sam mam dosc dobre pojecie jak tego dokonac, ale chcialbym uslyszec wszelkie sugestie, choc najprawdopodobniej i tak bede trzymal sie swojego planu. Zawsze jednak istnieje szansa, ze zaproponujesz cos, o czym nie pomyslalem. Bleys skupil wzrok na moscie i trwajacych tam pracach, probujac uporzadkowac mysli. -Nigdy nie przykladalem szczegolnej uwagi do taktyki i strategii wojennej - powiedzial bardziej do siebie, niz do Henry'ego. - Nie sadzilem, ze bedzie to konieczne. Przypuszczam, ze te wznoszone przez nich oslony zatrzymaja nasze pociski? -Z cala pewnoscia - potwierdzil Henry - choc z drugiej strony, nie oslonia ich przed bronia energetyczna. Prawdopodobnie bedziemy w stanie przebic sie przez te bunkry wzdluz drogi i przypuszczalnie przez prawie wszystko, co mogliby miec dalej - ale zniszczenie kazdego wymagaloby kilku bezposrednich trafien, a przy kazdym strzale bedziemy zdradzac nasza pozycje. Nie wspominajac juz o tym, ze ze wzgledu na zasieg broni musielibysmy wyjsc na odkryta przestrzen. -Tak, bron energetyczna - skoro juz o tym mowa, cala wasza bron - wtracil Bleys. - Skad ja macie? Wiem, ze ladujac na innych planetach twoi Zolnierze nie maja ze soba nic, procz kieszonkowych nozy, choc w bagazach macie troche broni osobistej. Ale tego nie przywiezliscie ze soba, prawda? -Nie, choc nawet najmniejszy noz jest niebezpieczna bronia, jesli wie sie, jak go uzyc - odpowiedzial Henry. - Pamietasz, co mowilem tobie, Joshui i Willowi w dziecinstwie? Ale wracajac do naszej broni - zdobylismy ja tak samo, jak zawsze pozyskiwali ja Zolnierze Boga i oddzialy partyzanckie na Harmonii i Zjednoczeniu. Z magazynow milicji. -Na Newtonie nie ma milicji - zaprotestowal Bleys. -Nie. Ale jest wojsko z kwaterami w Woolsthorpe - odpowiedzial Henry. - Pamietasz chyba, ze wspominalem o nich wczoraj. Na planecie maja dzialac jako ochrona czlonkow Rady i rzadu. Maja wszelkie mozliwe rodzaje broni, lacznie z najciezsza - czesci nawet nie wolno stosowac w atmosferze. Wyposazenie jest skladowane w magazynach, wiec pierwszym naszym krokiem bylo ich zlokalizowanie. Tam wlasnie dzisiejszej nocy udala sie wiekszosc Zolnierzy, zabierajac wszelka bron, jaka mogli uniesc. Bleys ponownie spojrzal na scene przed soba. W czasie gdy stali nad urwiskiem, niebo zdazylo zauwazalnie pojasniec; rzeka sciemniala, nabierajac glebokiej barwy pelnego morza. Szarosc wsteg autostrady i konstrukcji nosnej mostu ostro kontrastowala ze sniezna biela stanowisk ogniowych. Kontrast rzucal sie w oczy nawet wobec ciemnozielonego tla lokalnej odmiany sosny norweskiej i rodzimych krzewow - o lisciach zblizonych barwa do igiel sosen, z dodatkiem delikatnej pomaranczowej obwodki wokol kazdego liscia, co sprawialo, ze zarosla w porannym swietle wygladaly jakby plonely. Bleys studiowal bunkry, wznoszone dalej za linia juz obsadzonych i szukal czegos, co warto byloby zasugerowac Henry'emu. Jednak jego umysl byl dziwnie zmeczony i otepialy. Niczego nie wymyslil. Powierzchnia rzeki byla tak spokojna, ze latwo byloby uwierzyc w jej calkowity bezruch. Sadzac po nachyleniu koryta w stosunku do lancucha gorskiego, z ktorego wyplywala, prad musial byc mocny. Ajednak na powierzchni tylko czasem ukazywaly sie pojedyncze wiry, okazjonalnie pojawialy sie tez galezie czy pnie drzew, sunac szybko w strone mostu. Jego mysli snuly sie swobodnie... jak w piosence ze Starej Ziemi... Mein Fader var ein Vandringsman, Ich hab 'es in das blut... ...Ezechiel MacLean, brat Henry'ego, przypisujacy sobie ojcostwo Bleysa, mial talent do jezykow i nauczyl Bleysa wielu piosenek oraz historii w roznych jezykach Starej Ziemi. Ale wedrowki Ezechiela trudno bylo nazwac szczesliwymi. Bleys pomyslal, ze skoro byl jego synem, mozliwe, ze tez "mial to we krwi" i byl skazany na tulaczke - zawsze jako obcy... Bleys zmusil sie do ponownego skupienia na moscie. Umysl jednak odmawial skupienia, a oczy nie odnajdywaly zadnego slabego punktu. -Nie potrafie ci pomoc, Henry - powiedzial. - Moze zbyt dlugo jestem na nogach. W chwili kiedy to mowil uswiadomil sobie, ze Henry i wszyscy pozostali nie spali przynajmniej rownie dlugo. -Moze moglibysmy ci zorganizowac jakies miejsce do odpoczynku na czas, kiedy bedziemy sie przebijac przez most. Cichy kacik w lesie... -Nie! - ostro zaprotestowal Bleys. - Nie trzeba... po prostu nie potrafie zaoferowac ci zadnych pomyslow. Jesli wyprowadzisz bron energetyczna na otwarta przestrzen do zniszczenia bunkrow, ich obsluga stanie sie doskonalym celem dla wojska. Prawde mowiac, nie widze zadnego sposobu zblizenia sie do nich, poza obleceniem ich gora albo przekopania sie po rzeka. Henry kiwnal glowa. -Wszystko w porzadku. Twoje slowa potwierdzaja moj tok rozumowania. Chcesz poczekac tu ze rnna i zobaczyc jak rozwinie sie sytuacja? W tym miejscu trudno nas zauwazyc, a nawet gdyby nas wypatrzono, potrzebowaliby strzelca wyborowego z karabinem rakietowym, zeby nam zagrozic. Nie sadze, zeby wiedzieli, ze juz tu jestesmy. -Henry, jakie wlasciwie masz plany? -Poczekaj, za chwile zobaczysz. Wydalem rozkaz przygotowania ataku, gdy tylko pojawiles sie tu z reszta Zolnierzy. Wkrotce powinnismy zobaczyc pierwsze efekty. Henry uniosl do ust swoja bransolete. -Awar - powiedzial do niej - czas rozpoczac ostrzal. -Takjest - dobiegla odpowiedz z przekaznika. - Ostrzal za niecala minute. Henry opuscil ramie i spojrzal na Bleysa. Nie musieli czekac nawet minuty. Przed uplywem tego czasu z roznych miejsc na drzewach, rosnacych nad rzeka, rozpoczal sie ostrzal z karabinow rakietowych i okazjonalnie z nieskutecznej na te odleglosc broni energetycznej, przy czym nigdy nie strzelano dwukrotnie z tego samego miejsca. Bleys zmarszczyl brwi, jeszcze zanim uswiadomil sobie, ze to robi. Stanowiska ogniowe obroncow znajdowaly sie poza skutecznym zasiegiem broni energetycznej z lasu, a karabiny rakietowe nie byly w stanie wyrzadzic im krzywdy, chyba ze mieliby szczescie trafic dokladnie w szczeliny strzeleckie umocnien. Bunkry natychmiast odpowiedzialy ogniem. -Czy nie mowiles, ze strzelajac do nich zdradzimy tylko swoje pozycje? - zapytal Bleys. -Ogolna lokalizacje, tak, ale w tej chwili chodzi nam tylko o sciagniecie ich uwagi. Jest tam tylko kilku Zolnierzy, ciagle zmieniajacych pozycje i nie stanowiacych dobrego celu dla Newtonczykow. Dowiemy sie dzieki temu, jaka maja bron i ewentualnie strzelcow wyborowych. To nie potrwa dlugo. Rzeczywiscie, strzaly z lasu zaczynaly juz przycichac, a po chwili calkowicie ustaly. Niemal natychmiast umilkl tez ogien z bunkrow, a zapadla cisza miala w sobie cos nienaturalnego - jakby cala sceneria w jakis sposob powstrzymywala oddech. Bleys nagle uswiadomil sobie silny puls w szyi i fakt, ze podswiadomie liczy uderzenia serca. Aby zajac umysl czyms innym, poszukal czegos, co moglby powiedziec do Henry'ego. O ile nie potrafil pomoc w planowaniu, to przynajmniej dzieki swoim cwiczeniom na strzelnicy byl w stanie rozroznic odglos wystrzalu pistoletu i dzialka energetycznego, w rodzaju tego, ktorego ludzie Henry'ego uzyli do wybicia dziury w barykadzie na drodze. -Coz - odezwal sie. - Przynajmniej wiesz, ze nie maja w tych bunkrach dzialek energetycznych. -Mysle, ze maja - odpowiedzial Henry. Przerwal na chwile. - Mozesz przytrzymac spust karabinu rakietowego i pokryc pociskami wiekszy obszar po prostu przesuwajac lufe. Dowolnych rozmiarow bron energetyczna strzela wylacznie pojedynczymi impulsami. Przy odleglosci od bunkrow, w jakiej jestesmy, wyladowania z dzialka nie bylyby bardziej skuteczne niz z pistoletu. Dlatego wlasnie strzelaja z karabinow. Te kilka strzalow z broni energetycznej mialo nas po prostu ostrzec przed podchodzeniem. Nie uzyja ciezszej broni do chwili, az beda mogli skutecznie ja wykorzystac. -Tak - mechanicznie odpowiedzial Bleys. W jego wlasnych uszach glos zabrzmial dziwnie. Henry znow uniosl bransolete do ust. -Rozpoczac glowny atak. Z lasu znow rozpoczal sie ostrzal, jednak tym razem towarzyszyly mu coraz czestsze, przypominajace wybuchy dzwieki wyladowan broni energetycznych - choc, na ile Bleys byl w stanie okreslic, bunkry wciaz znajdowaly sie poza skutecznym zasiegiem. Obroncy odpowiedzieli ogniem. Jednak wtedy, nieoczekiwanie bron energetyczna rozpoczela ostrzal ze szczytow wiez podtrzymujacych konstrukcje mostu i to przeciwko stanowiskom ogniowym obroncow. Z tej odleglosci strzaly byly smiertelnie skuteczne. Natychmiast odpowiedzial im ogien broni energetycznej z newtonskich pozycji, lacznie z pojedynczymi wystrzalami dzialek energetycznych. -Masz Zolnierzy na wiezach! - wykrzyknal Bleys. -My bylismy tu pierwsi - stwierdzil Henry. -Ale te wieze nie zapewniaja nawet ulamka oslony, jaka daja bunkry - powiedzial Bleys. -Wydaje mi sie... Ale zanim skonczyl, ogien broni energetycznej skierowanej przeciwko wiezom umilkl gwaltownie, choc dalej prowadzono z nich ostrzal, podobnie jak z lasu; Zolnierze zaczeli wybiegac pojedynczo spomiedzy drzew, by po przebyciu niewielkiego dystansu chronic sie za dostepnymi oslonami. Bleys zauwazyl, ze jeden z Zolnierzy zostal niemal od razu trafiony, pomimo ukrycia w zaglebieniu. Zwinal sie konwulsyjnie i zaczal turlac, jak dziecko bawiace sie staczaniem po zboczu. Bleys patrzyl na niego tezejac, jakby jego cialo rowniez staczalo sie po trawie. Odwrocil wzrok od ciala. Patrz na niego - powiedzial sobie ogniscie i zmusil sie do ponownego spojrzenia na Zolnierza. Ale mezczyzna juz nie zyl. Trafilo w niego jeszcze jedno wyladowanie z broni energetycznej, zbyt slabe, by go rozerwac, lecz majace dosc energii, by uniesc go w powietrze, odrzucajac na kilka metrow, gdzie legl skrecony i nieruchomy. Kolejna smierc, pomyslal Bleys. Liczyl je z jakas lodowata zawzietoscia, ktora zdawala sie zamieniac cialo w pusta skorupe. -Musimy zabrac ze soba rannych i zabitych - oswiadczyl Henry'emu. - Zabierzemy ich statkiem na Harmonie, skad ciala bedzie mozna przeslac rodzinom, gdziekolwiek beda. -Wola Boza - odpowiedzial Henry. -Musimy ich zabrac ze soba. -Jesli bedziemy mogli. W kazdym razie, dusza tego Zolnierza jest juz w rekach Pana. -Nawet - zapytal Bleys - jesli zginal za mnie, ktory jestem w rekach Szatana? Pamietal slowa, prawie pierwsze wypowiedziane przez Henry'ego, gdy przybyl, by do niego dolaczyc na Zjednoczeniu. -Bog osadzi - odpowiedzial Henry, a patrzac na twarz czlowieka, ktorego nazywal swoim wujem, Bleys zobaczyl twarz nieruchoma jak kamienne zbocza odleglych gor. Gleboki dzwiek dzialek przyciagnal uwage Bleysa z powrotem do mostu; zauwazyl, ze blizsza z wiez zatrzesla sie, najwyrazniej od uderzenia ladunku dzialka. Jednak ogien broni energetycznej przeciwko wiezom umilkl, jakby wojsku wydano rozkaz zakazujacy tego. Z wiez dalej strzelano w kierunku bunkrow. Niszczono fragmenty wysunietych schronow, a rownoczesnie Zolnierze prowadzili natarcie od strony lasu, biegnac skokami i ostrzeliwujac Newtonczykow. Bleys przygladal sie temu wszystkiemu. -Spojrz na rzeke - uslyszal glos Henry'ego. Bleys oderwal wzrok od mostu, patrzac w strone spokojnie plynacej wody. -Czemu bunkry przerwaly ogien w kierunku wiez? - zapytal. Ale jeszcze zanim Henry zdazyl odpowiedziec, uswiadomil sobie, ze zna odpowiedz na wlasne pytanie. Bron energetyczna mogla z latwoscia przebic sie nie tylko przez cienka oslone wiez, ale moglaby zniszczyc rowniez umieszczone w srodku kable podtrzymujace most. Gdyby przerwano chocby czesc z nich, most moglby sie zawalic i cala sekcja spadlaby do rzeki. Jak dotad tylko obroncy znajdowali sie na czesci mostu bezposrednio nad woda. -Kable - odpowiedzial Henry w chwili, kiedy Bleys rozwazal juz wszystkie implikacje. Zgodnie z sugestia Henry'ego, Bleys sprobowal skupic sie na wodzie. Spokojnie plynaca woda pozwolila mu ukoic nieco uczucia obudzone przygladaniem sie smierci Zolnierza. Stopniowo zaczal skupiac sie na ruchu wody, ponownie zauwazajac unoszace sie na powierzchni fragmenty roslinnosci, miedzy ktorymi okazjonalnie pojawialy sie cale drzewa. Czescia umyslu pomyslal, ze w gorze rzeki moglo nastapic jakies osuniecie zbocza, czego efekty mogly wlasnie docierac do mostu. W wodzie pojawialo sie coraz wiecej dryfujacych galezi i drzew. Nieoczekiwanie na jednym z nich dostrzegl krotki blysk swiatla. Nie polaczyl tego z odglosem wystrzalu ze strony mostu ani atakujacych Zolnierzy. Nagle jego umysl obudzil sie pod wplywem podejrzenia. Automatycznie siegnal po gogle, ale opuscil reke. Te soczewki nie umozliwialy powiekszania obrazu. Kiedy dryfujace z pradem pnie zblizyly sie bardziej, Bleys maksymalnie skupil na nich wzrok. Jego wysilki zostaly w koncu wynagrodzone przez widok ludzkiej twarzy i grubej lufy karabinu energetycznego; oba ledwie widoczne tuz nad powierzchnia wody, miedzy galeziami calkiem sporego, choc mlodego drzewka, ktorego iglaste galezie rozkladaly sie na powierzchni rzekl. Kiedy patrzyl, lufa znow blysnela i tym razem udalo mu sie polaczyc glos wystrzalu z blyskiem. Odwrocil sie w zdumieniu do Henry'ego, ktory usmiechnal sie samymi kacikami ust, co u kogos innego odpowiadaloby salwie smiechu. -Pelna grupa uderzeniowa - powiedzial Henry. Bleys wrocil do przygladania sie rzece. Wiecej kawalkow dryfujacego drewna zblizylo sie do mostu i byl juz w stanie wyraznie dostrzec te, ktore niosly ze soba uzbrojonych w karabiny energetyczne Zolnierzy, ledwie wystajacych nad powierzchnie wody. Strzelali z poziomu rzeki w spod gornej wstegi mostu. Z pewnoscia celowali w dolne czesci wkopanych w nawierzchnie stanowisk ogniowych. Czy ich spod byl w jakis sposob wzmocniony? Prawdopodobnie nie. Ewentualnie, jesli nawet, to bardzo nieznacznie, by chronic przed wyladowaniami broni energetycznej po przebiciu dolnej wstegi. -Czworka? Piatka? - Stojacy za nim Henry mowil w strone mikrofonu. Odpowiedzialy mu dwa ciche glosy. -Szostka na pozycji. Siodemka na stanowisku. -Wszyscy gotowi - powiedzial Henry. Uwaga Bleysa wciaz skupiala sie na twarzach i lufach zauwazonych miedzy unoszacymi sie w wodzie drzewami. Woda plynela szybciej, niz poczatkowo mu sie wydawalo. Pierwszy z wypatrzonych strzelcow zaprzestal juz ognia i znikal wlasnie pod dolna krawedzia mostu. Bleys wstrzymywal oddech, czekajac na ogien z bunkrow na moscie. -Tam w rzece stanowia doskonale cele - zwrocil sie do Henry'ego. -Nie - uslyszal w odpowiedzi. Faktycznie, kiedy Bleys wytezyl wzrok, przygladajac sie roslinnosci wyplywajacej po drugiej stronie mostu, nikogo juz miedzy nimi nie dostrzegl. Po chwili udalo mu sie zidentyfikowac jeden z pni, co do ktorego nie mial watpliwosci, ze plynal przy nim Zolnierz; teraz zdecydowanie nikogo przy nim nie bylo. Oczywiscie. Henry musial przewidziec fakt, zewwodzie beda stanowic doskonale cele, ale i tak wyslal ich woda wiedzac, ze zaloga bunkrow nie bedzie w stanie odpowiedziec ogniem, poniewaz pospiesznie wzniesione umocnienia mialy tylko pojedyncze otwory strzeleckie - skierowane w strone brzegu, tam gdzie atakujacy ladem Zaprzyjaznieni zdolali juz prawie dotrzec do krawedzi mostu. -Jak widzisz, Bleys - odezwal sie Henry - nie byles wcale daleko od wlasciwego planu. Nie moglismy sie do nich przekopac, ale zaatakowalismy z niespodziewanego kierunku - a o cos takiego tak naprawde ci chodzilo. -Ci Zolnierze plynacy z pradem - zapytal Bleys. - Wychodza z wody pod mostem? -Tak - potwierdzil Henry. - Jest tam jeszcze kilku z naszych ludzi, rozciagneli line miedzy brzegami, tuz pod powierzchnia wody. Kolejnyplus wczesniejszego przybycia. Lina umozliwi grupom uderzeniowym Jeden i Dwa przedostanie sie na brzeg. Wyjda po drugiej stronie, a kiedy juz wszyscy tam beda, wyjda na gore, zeby wesprzec atak grup Szesc i Siedem, czekajacych w ukryciu po drugiej stronie mostu. Bleys skinal glowa. Czul sie pusty i bezuzyteczny. Caly plan bitwy przygotowany przez Henry'ego byl teraz oczywisty. Oczyma wyobrazni Bleys zobaczyl teraz mokrych Zolnierzy zbierajacych sie w grupe, wspinajacych na stromy brzeg tuz pod mostem i czekajacych. Wyobrazil sobie grupy Jeden i Dwa zaczajone w drzewach. Henry znow wydawal polecenia do bransolety, ale Bleys juz nie sluchal. Obraz wciaz byl dziwnie niejasny. Bleys czul sie tak, jakby wciaz otaczala go niewidzialna, przejrzysta bariera, zaciskajac sie teraz wokol mysli, kompresujac je i sprowadzajac do umyslowego odpowiednika mocno zawezonego pola widzenia, jak w tunelu. Kiedy zmusil sie do skupienia na jakims szczegole, jego umysl pracowal jak zwykle, ale opuscila go normalna zdolnosc do laczenia i ogarniania szerszego obrazu. Dziwne bylo to uczucie oderwania, zwlaszcza ze rownoczesnie czesc umyslu przypominala mu, ze odkryl w sobie smiertelne mozliwosci, z oficerem milicji na Harmonii i Cassidianczykiem wyslanym, aby go zabic. Zdumiewajace, ze wciaz bylo cos nierealnego w chwili, kiedy ramiona i dlonie Bleysa zdaly sie zadzialac kierowane wlasna wola. Trudno bylo mu myslec o mezczyznie w ciemnosci, jako o realnej, zyjacej osobie, ale Zolnierz staczajacy sie po stoku z pewnoscia byl realny. Chwila obecna pozostawala jednak nierzeczywista. Nie jak koszmar, bardziej jak sen. Sen bez zapachow i barw, cos, co wolalby odepchnac i zapomniec, ale nie potrafil. Rownoczesnie zdawal sobie sprawe, ze jest to czesc rzeczywistosci rozciagnietej wzdluz nieuniknionej sciezki, ktora znal juz od dawna - ale nie spodziewal sie, ze tak na niego wplynie, kiedy zacznie juz nia kroczyc. - ...Powinnismy wracac - mowil Henry. Bleys oderwal sie od swoich mysli i nagle znow znalazl sie na krawedzi klifu. Sceneria przed nim oblekla sie calkowita cisza. Przy koncu mostu stala grupa ludzi - wylacznie Zolnierzy Boga - a druga podobna czekala na poczatku pasa. Bleys stwierdzil, ze musial stracic kontakt z rzeczywistoscia na dosc dlugo, by przeoczyc zdobycie calego mostu. -Tak - odpowiedzial Henry'emu, automatycznie odpowiadajac na ostatnie uslyszane slowa. Odwracajac sie, poszedl za starszym mezczyzna przez las, gdzie czerwonawe swiatlo Alfy Centauri B przeswiecalo przez galezie i liscie, umozliwiajac marsz bez gogli. Rozdzial 36 Bleys spodziewal sie, ze wrazenie otoczenia przez przezroczysta skorupe zaniknie, kiedy wroci do pozostalych. Nic takiego nie nastapilo. Zabral je ze soba do limuzyny, razem ze sprawiajaca mu prawie fizyczny bol ciezkoscia calego ciala. Limuzyna unosila sie okolo poltora metra nad powierzchnia opuszczonej jezdni. Nie mowil nic do pozostalych, a zadne z nich - Dahno, Toni i Henry - nie odzywalo sie do niego. Rozmawiali cicho miedzy soba, a umysl Bleysa byl tak oderwany, ze odbieral ich rozmowy wylacznie jako ciche brzeczenie. Raz odezwal sie do niego Kaj Menowsky i na krotko poczul na przegubie jego palce, ale nie zareagowal, a lekarz nie nalegal na udzielenie odpowiedzi. Na dluzsza chwile stracil poczucie czasu. Przez jego umysl przeplywaly mysli i idee, w zaden sposob nie powiazane ze soba i wczesniejszymi wydarzeniami. Przypominalo to troche przypadkowe bladzenie przez calkowicie obcy, lecz wykonczony, opustoszaly dom; przechodzil z pokoju do pokoju przez znajdowane w nieoczekiwanych miejscach drzwi, za kazdym razem znajdujac cos nowego, jednak bez wiekszego znaczenia. Wyszedl z tego stanu nieokreslony czas pozniej, gdy limuzyna zaczela zwalniac. Automatycznie spojrzal na ekran. Za nimi zatrzymywaly sie inne pojazdy, stajac na drodze tuz obok szesciometrowego plotu, najwyrazniej broniacego dostepu do ladowiska. Bleys zaczal unosic sie z miejsca by opuscic limuzyne, ale Henry - siedzacy na jednym z dryfow naprzeciw niego - machnal, zeby usiadl z powrotem. Poslusznie opadl na fotel. Henry obrocil sie do Kaja. -Kaju Menowsky - odezwal sie. - Bedziemy teraz wchodzic... -Czemu wlasnie tutaj? - zapytala Toni. Henry rzucil jej krotkie spojrzenie. -Moglibysmy wejsc gdziekolwiek. Tutaj jestesmy najblizej naszego statku. Rzecz w tym, ze oni wiedza, ze tu jestesmy; nie wiedza za to, gdzie planujemy sie przedostac przez plot. I tak nie mozemy zrobic tego bez uruchamienia alarmow, ale to nie ma znaczenia. Favored of God jest w tej chwili niecaly kilometr stad, choc przypuszczalnie bedziemy musieli pokonac dwukrotnie wieksza odleglosc, kryjac sie pod innymi statkami stojacymi na ladowisku. -Czemu mamy sie kryc? - zapytal Kaj. - Nie byloby szybciej ruszyc wprost? Henry wyjasnil. -Zgodnie z umowami miedzyplanetarnymi, kazdy z tych statkow oficjalnie stanowi terytorium planety, do ktorej nalezy. Gdyby Newtonczycy probowali przejsc przez nie, stanowiloby to naruszenie niezaleznosci - wystarczyloby zreszta przypadkowe uszkodzenie. Tak wiec mozemy uzyc ich do oslony. -Rozumiem - stwierdzil Kaj. -Tak - powiedzial Henry. - Zaczniemy, jadac jak najmniejsza liczba pojazdow, ale prawdopodobnie szybko bedziemy musieli je porzucic i podzielic sie na grupy. Dowodcy grup i podgrup maja rozpylacze dymu, ktorych uzyjemy do ukrycia sie w drodze miedzy statkami. Zaslony dymnej uzyjemy do grupy Bleysa, jako ze to jego tak naprawde chca dostac. Mowie wam to, zeby wyjasnic niezbedne podstawy. Teraz wszyscy wysiadac! Wyszli za Henrym przez drzwi obok plotu. Bleys wysiadl jako ostatni; stajac na nierownym gruncie uderzyl sie w palec u nogi i zachwial lekko. Dahno natychmiast zlapal go za lokiec i pomogl w utrzymaniu rownowagi. Zaraz zjawili sie przed nim Henry i Kaj. -Jak sie czujesz? - ostro zapytal lekarz. -Boli mnie glowa i nie spalem przez dwa dni - odpowiedzial Bleys. -Nic wiecej? -Jesli byloby... -Dajcie z tym spokoj - ostro ucial chlodny glos Henry'ego. - Bleys, ile jeszcze masz sily? Mozesz biec?... Odpowiadanie Henry'emu bylo calkiem inna rzecza. -Przypuszczam, ze nie jestem w formie. Nie. - odpowiedzial. -Tak - potwierdzil Henry. Odwrocil sie do Kaja. - Doktorze, musisz dac Bleysowi najsilniejsza bezpieczna dawke stymulanta, cokolwiek, co przez najblizsza godzine utrzyma go w formie. Wyraz twarzy Kaja Menowskiego ulegl zmianie - nieznacznie, ale dalo sie to zauwazyc. -Nie. Bylaby to najgorsze, co mozna mu w tej chwili zrobic. -Jesli nie dostarczymy go na statek zywego - powiedzial Henry - nie bedzie mialo znaczenia, czy lekarstwo, ktorego nie dostanie, bedzie dobre czy zle. Bedzie musial biec, by przezyc. Moze bedzie musial walczyc i potrzebuje do tego wszystkich sil. Calej sily, jaka zwykle dysponuje i jeszcze troche. -Mimo wszystko... - Kaj zaczal protestowac, ale Henry mu przerwal. -Jest jeszcze cos - powiedzial. - Jesli zgine, albo zostane ciezko ranny zanim dotrzemy do statku, kto poprowadzi moich Zolnierzy? Jest tylko jedna osoba, ktorej posluchaja bez stawiania pytan. Bleys. Bez dowodcy, nikt z nas moze nie dotrzec do statku. Jesli natychmiast nie pomozesz Bleysowi, mozesz byc odpowiedzialny za smierc wszystkich, ktorych tu widzisz. -A co z Dahno Ahrensem czy Antonina Lu? - zapytal Kaj. -To nie moja dziedzina - lekko odpowiedzial Dahno. Toni nic nie powiedziala, ale spojrzala na lekarza w sposob, ktory nie wymagal komentarza. -Wybacz mi, Toni - powiedzial Henry. - Nie mam watpliwosci, ze pod pewnymi wzgledami jestes druga najbardziej wy kwalifikowana do dowodzenia osoba. Ale Dahno ma cos wspolnego z Bleysem. Z powodu wzrostu, latwo go zauwazyc, ato moze pomoc moim Zolnierzom. Jednaknaszym zadaniem jest dostarczenie na statek Bleysa, nawet jesli nikt inny tego nie przezyje. Nie mozemy zajac sie tym i rownoczesnie ochraniac Dahno. Jednak jesli Dahno zostanie wyeliminowany, Zolnierze zwroca sie do ciebie. Spojrzal na Dahno. -Ale wczesniej, jesli ja i Bleys zostaniemy wyeliminowani, wszystko bedzie zalezalo od ciebie. -Balem sie, ze to powiesz - stwierdzil Dahno. -Medyku? - powiedzial Henry, jako ze Kaj nadal nie siegal do niesionej ze soba walizeczki. Teraz to zrobil. Pogrzebal w niej chwile jedna reka i wyciagnal gruby, bialo- niebieski cylinder. Podszedl do Bleysa i przycisnal urzadzenie do grzbietu jego prawej dloni. Bleys poczul cos w rodzaju delikatnego dotkniecia palca. Potem cylinder zostal zabrany i z powrotem umieszczony w walizeczce. -Daj mu pietnascie minut - powiedzial Kaj. -Toni, pojdziesz z Druga grupa, ta ktora wlasnie sie formuje. Dahno, grupa Trzecia, nastepna - rozkazal Henry. Podniosl glos, by mogli go uslyszec wszyscy Zolnierze, stojacy teraz na zewnatrz samochodow. -Dobra! - Krzyknal. - Wszystkie grupy, ruszac zgodnie z planem. Grupa Pierwsza, za ciezarowka. Ruszyli. Bleys wyladowal na przednim fotelu szerokiej ciezarowki, obok drzwi, majac po lewej Henry'ego, a za nim kierowce. Tuz za nim przycupnal Kaj, najwyrazniej zdeterminowany trzymac sie blisko Bleysa. Miedzy przednimi fotelami i tylem ciezarowki istnialo przejscie, choc wygladalo, jakby zaprojektowano je z mysla o ludziach nie przekraczajacych poltora metra wzrostu. Bleys nie chcial jednak, zeby lekarz przechodzil do przodu. Cokolwiek bylo w grubym, bialo-niebieskim cylindrze, ktorego Kaj uzyl do iniekcji, zaczynalo dzialac, budzac go z pochlaniajacego go koszmaru. Jego umysl zaczynal funkcjonowac, a cialo informowalo o pelni sil i gotowosci. -Ruszac! - rozkazal Henry do bransolety. Gdzies z tylu dwukrotnie zagrzmial karabin energetyczny i wypelnione nie tylko w srodku, ale i siedzacymi na dachach Zolnierzami, pojazdy z ich kolumny zaczely przejezdzac przez wypalona w plocie wyrwe. Patrzac przez przezroczysta przednia sciane ciezarowki, ktora na biedniejszej planecie, jak Zjednoczenie czy Harmonia, wyposazona bylaby w zwykla szybe, Bleys widzial przed soba szeroka plyte ladowiska. W tej chwili bylo juz calkiem jasno. Na olbrzymiej plycie ladowiska zaparkowane statki kosmiczne wydawaly sie stac blizej siebie, niz Bleys zapamietal. Teraz, gdy jego umysl znow zaczynal funkcjonowac, zaczely go nachodzic watpliwosci. -Henry - obrocil sie do wuja, napotykajac spokojna twarz. Uswiadomil sobie odor potu dobiegajacy od kierowcy; Henry nie roztaczal wokol siebie nic takiego. Byl cichy i spokojny, jakby wybierali sie na piknik. - Henry, jak zareaguja twoi Zolnierze, jesli cos ci sie stanie? -Powiedziano im, zeby zwrocili sie ku tobie. Bez wahania - odpowiedzial Henry. - Znasz Carla Carlsona? -To starszy Zolnierz z Drugiej. Wysoki, chudy, gladko ogolony? Znam go. -Jest z tylu ciezarowki - poinformowal Henry. - Zna moje plany. Bedzie trzymal sie blisko nas. Gdyby cos mi sie stalo, odpowie na twoje pytania. Przekaze ci takze, co powiedzialem mu odnosnie pokonania ostatniego odcinka drogi do statku. Nie pytaj go o to teraz. Zachowaj jasnosc mysli i nie przejmuj sie, o ile nie bedzie to konieczne. Ich ciezarowka przejechala juz przez plot i pedzila miedzy stojacymi na ladowisku statkami. -Jak na razie nie widze zadnych oznak oporu - stwierdzil Bleys, patrzac przed siebie. Ladowisko zdawalo sie siegac po horyzont, ale wiedzial, ze to zludzenie. -Kiedy sie pojawi, moga spasc na nas ze wszystkich stron - powiedzial Henry. - Ale moze uda sie nam przejechac z polowe drogi, zanim cos na nas rzuca. Wtedy porzucimy pojazdy i rozdzielimy sie na mniejsze grupy. -Czy Newtonczycy moga zmusic zalogi stojacych w poblizu statkow, zeby daly im znac o nas? - zapytal Bleys. -Najpierw musza nas zlokalizowac. Pamietaj, tutaj stoja tysiace statkow. Nie ma tez powodu, dla ktorego j akas zaloga mialaby z nimi wspolpracowac. Zreszta wydaje mi sie, ze zgodnie z Konwencja Gwiezdna, wszelkie tego typu prosby sa niedozwolone. Przejezdzali wlasnie miedzy dwoma blisko stojacymi statkami, ktore dzielilo nie wiecej, niz trzydziesci metrow. Inne pojazdy jechaly za nimi. Nagle rownoczesnie zabrzeczaly bransolety Henry'ego, kierowcy i pozostalych w tyle ciezarowki. Pojazd natychmiast stanal. -Wysiadac! - krzyknal Henry. - Zespol Dwa trafil na przeciwnika. Toni. Bleys zmusil sie do myslenia o czyms innym. Wszyscy wysiadali z ciezarowki, pojazd za nimi rowniez pustoszal. Ktos - Bleys nie widzial kto - wystrzelil pocisk dymny z granatnika. Otoczyla ich brazowa chmura, przypominajaca wygladem skraj burzy pylowej widzianej przez Bleysa na Nowej Ziemi. Bez zastanowienia wciagnal dym do pluc, ale nie wygladalo na to, zeby draznil uklad oddechowy. Mimo wszystko Bleys poczul ulge, gdy Henry wyciagnal z kieszeni niewielka puszke sprayu, po czym rozpylil wokol nich czesc jego zawartosci, tworzac tym samym cos na ksztalt jaskini z przejrzystego powietrza. Bleys widzial teraz wokol siebie Henry'ego, Kaja, kierowce i pol tuzina Zolnierzy. Ci ostatni podbiegli zaraz do brzegow oczyszczonej z dymu przestrzeni, opadli na ziemie i sprawiali wrazenie, jakby rozgladali sie tuz przy ziemi. -Czyste powietrze utrzyma sie cztery minuty - wyjasnil Henry. - Jesli bedzie trzeba, potem mozemy rozpylic kolejna dawke. Carl? Dobrze, jestes z nami. Daj Bleysowi ten dodatkowy rozpylacz i puszke sprayu. Carl Carlson, ktorego Bleys rozpoznal glownie dzieki siwiejacym wlosom, siegnal do torby i wydobyl z niej przedmioty wspomniane przez Henry'ego. Bez slowa podal je Bleysowi. -Carl, kto ma dzialko energetyczne? -Jim Jeller i Isaac Murgatroyd. Carl wskazal dlonia na czysta przestrzen za Henrym. Henry odwrocil sie. Bleys przesunal sie, by tez moc spojrzec w te strone i zauwazyl jeszcze dwoch Zolnierzy, trzymajacych na ramionach niezgrabny i ciezki korpus dzialka energetycznego. Bleys wiedzial, ze dzialko teoretycznie mogl obslugiwac jeden czlowiek, ale musialby strzelac uzywajac jakiejs podpory. Mialo dwa metry dlugosci i wazylo prawie tyle, co kazdy z niosacych je mezczyzn - niezgrabny, kanciasty kawal szarego plastiku i metalu z czarnymi uchwytami. Bleys przypomnial sobie z lektur, ze w warunkach bojowych z dzialka moglo strzelac dwu ludzi, ale musieli stac i trzymac bron na ramionach, jak w tej chwili - konieczny byl bezruch, prosta pozycja i silny chwyt. -Dobrze. Niech zostana z nami - Henry polecil Carlowi. - Bleys, w rozpylaczu masz okolo trzystu ladunkow dymu, ale sprayu mozesz uzyc tylko jakies dwiescie razy. Tak swoja droga, ten spray jest naszym wynalazkiem. Bleys spojrzal na niego w zdziwieniu, poniewaz Henry obdarowal go jednym ze swoich rzadkich usmiechow. -Milicja uzywa przeciw nam granatow dymnych, a my stworzylismy to dzieki chemii kuchennej. Newtonczycy najprawdopodobniej tez o tym nie wiedza - zbyt sa zapatrzeni we wlasne gadzety. To daje nam przewage. Bleys rozejrzal sie wokol siebie. Mezczyzni lezacy na ziemi trzymali w dloniach pistolety energetyczne i karabiny rakietowe na plecach. -Czemu nie karabiny energetyczne? - zapytal Bleys. -Na maly dystans pistolety sa poreczniejsze - wyjasnil Henry. Kiedy mowil, jeden z Zolnierzy uniosl pistolet i wypalil z niego lekko w gore przez dym. -Strzela na slepo - stwierdzil Bleys. -Nie. Dym nie utrzymuje sie przy powierzchni cieplejszej niz powietrze, wiec miedzy plyta ladowiska i chmura jest cienka warstwa czystego powietrza. Zbyt cienka, by ci na zewnatrz mogli to jakos wykorzystac, za to nasi ludzie widza stopy czy kola. Widzac pare stop, moga po prostu wycelowac nad nie przez dym. To sztuczka, ktora trzeba wycwiczyc, ale w koncu wiekszosc ja opanowuje, wiec Zolnierze moga strzelac, jakby w ogole nie bylo tej chmury. Jednak fakt, ze strzelil oznacza, ze ktos nas dogonil. Carl, pokazales Bleysowi mape? -Jeszcze nie. Oto ona - powiedzial Carl. Wyciagnal z kieszeni ciasno zlozony arkusz. Po rozlozeniu, nie bylo ria nim widac sladow zagiec. Arkusz monomolekularny. Naniesiono na niego diagram z malymi eliptycznymi ksztaltami i sciezkami, laczacymi sie w dziwaczny wzor, zbiegajacy sie przy jednej z elips, blisko prawej krawedzi arkusza. -Elipsy oznaczaja statki, jak ten - Carl stuknal palcem w bok statku, przy ktorym w tej chwili stali. Z kadluba odpowiedzial mu pusty poglos, ale statek nie zareagowal. Bleys zauwazyl, ze stali zaledwie kilka krokow od wejscia, zamknietego i zablokowanego. -Siedza w srodku, starajac sie zachowac czyste rece - odezwal sie Henry. - Newtonczycy nie odwaza sie strzelac w oslone dymna, bojac sie uszkodzic statek. Mow dalej, Carl. -Te linie - wskazal Zolnierz - to trasy poszczegolnych grup; maja utrudnic polujacym na nas odgadniecie naszego prawdziwego celu. Nasza trasa zaznaczona jest na zielono. Biegniemy do nastepnego statku, stamtad do kolejnego. Widzisz? Wskazal palcem jeden z zygzakow. -Jesli trafimy na opozycje, mozemy odskoczyc na prawo lub lewo i dolaczyc do trasy innego zespolu. Jesli chcesz, to mamy dla ciebie dodatkowy pistolet i karabin. - Mowiac to, przywolal gestem dwoch lezacych Zolnierzy. Wstali i podeszli do nich. - Chcesz je dostac? -Nie... - odpowiedzial Bleys. - Tak! Przynajmniej wiem, jak sie strzela do tarczy. Jeden z Zolnierzy zdjal z plecow smukly ksztalt karabinu, a drugi podal Bleysowi pistolet energetyczny, przypinajac mu kabure. Zolnierz usmiechnal sie do Bleysa kiedy okazalo sie, ze pas z kabura z trudem obejmuje jego talie. W miedzyczasie Carl Carlson uniosl w gore swoja bransolete z szarymi przelacznikami. -Ustaw swoja na wskazywanie kierunku - powiedzial do Bleysa - przekaze ci z mojej dane o pozycji statku. Bleys kiwnal glowa i wcisnal wlasciwe klawisze na swojej bransolecie. Na jej powierzchni rozjasnil sie obszar wielkosci paznokcia, ukazujac obraz kompasu, z igla wskazujaca na symbol przypominajacy litere "W", bedacy jednak antycznym symbolem ze staroziemskiej greki, ostatnia litera alfabetu, omega, oznaczajaca koniec. Carl jeszcze raz wcisnal cos na swojej bransolecie. Igla wskaznika zawahala sie przez chwile, potem ustawila sie nieco na prawo od celu. -Wskaznik poprowadzi cie wzdluz trasy wyznaczonej dla naszej grupy na mapie. Jesli dolaczysz do innego zespolu, przelaczy sie na ich trase - wyjasnil Carl. Od powierzchni ladowiska zaczely rykoszetowac rakietki wystrzelone przez milicje. Wygladalo na to, ze nie probuja uzywac broni energetycznej. -Czas ruszac - oznajmil Henry. Ruszyli wzdluz boku statku kosmicznego. Zolnierz na przedzie, za ktorym szli dwaj z dzialkiem energetycznym, rozpylal po drodze spray oczyszczajacy powietrze, zostawiajac za soba waska, ale wyrazna sciezke. Przeszli pod dziobem statku z zaciemnionym teraz szerokim oknem widokowym. Nastapila krotka przerwa, gdy prowadzacy Zolnierz wyszedl naprzod, by wyjrzec poza oslone dymna. Wrocil, skinal glowa i wyszli z dymu na czyste powietrze, na ladowisko zapelnione w tej chwili wylacznie zaparkowanymi statkami. -Ruszac! - nakazal Henry. Wszyscy pobiegli w strone statku wskazanego przez Henry'ego. Bleys biegl prawie bez wysilku, rozkoszujac sie wlasna sprawnoscia. Dotarli do celu. Znow oslona dymna i Zolnierze lezacy na ziemi, wygladajac pod jej dolna krawedzia, podczas gdy pozostali lapali oddech. Kaj Menowsky byl tuz za Bleysem, ale zauwazyl, ze lekarz wcale nie oddycha ciezko po biegu. Najwyrazniej byl w dobrej formie. Nie mial pistoletu energetycznego ani karabinu rakietowego, ale prawie zaden Exotik nie dotykal broni i wielu lekarzy z innych Nowych Swiatow po nauce u nich, odmawialo kontaktu z bronia. Jeden z Zolnierzy wygladajacych pod krawedzia dymu obejrzal sie na Henry'ego, wykonujac reka gest w kierunku drugiej strony statku. -Ruszac! - krzyknal Henry, wskazujac kierunek. Pobiegli. Bez klopotu dotarli do nastepnego statku i kolejnego, potem jeszcze jednego, nie napotykajac po drodze zadnych problemow. Czescia umyslu Bleys zaczal sie martwic, ze cala uwage Newtonczykow mogly sciagnac na siebie grupy Toni i Dahno. Spojrzal na Henry'ego, ale ten zajety byl wydawaniem rozkazow Zolnierzom. Jednym byla kobieta. - ...Cala droge - mowil Henry. Trojka - nie, czworka Zolnierzy rozbiegla sie w strone czterech najblizszych statkow. Pierwszy, ktory dobiegl co celu wyjrzal za kadlub pojazdu i wykonal reka taki sam gest, jak wczesniej lezacy obserwator. Kobieta biegla do statku stojacego najdalej. Nie udalo sie jej do niego dotrzec. Rozlegl sie pusty grzmot dzialka energetycznego; cialo kobiety trafionej w biegu przelecialo w powietrzu kilka metrow i padlo na ziemie jak szmaciana lalka. Bleys instynktownie zrobil krok w tamta strone, ale zatrzymal sie na glos Henry'ego. -W tamta strone! Biegiem! - rozkazal, wskazujac inny kierunek. I znow biegli - Bleys nagle, bez zadnego ostrzezenia znalazl sie w oslonie dymnej, hamujac przed bokiem statku, z pociskami odbijajacymi sie od plyty ladowiska. Po rykoszecie rakietki nie mialy juz dosc energii, by przebic sie przez bok statku kosmicznego, ale wciaz byly smiertelnie niebezpieczne dla ludzi. Bleys zauwazyl, ze przynajmniej dwoch ludzi zostalo juz trafionych. Jednemu bezwladnie zwislo ramie, drugiemu krwawila glowa, zabarwiajac na czerwono blond wlosy. Trzymal sie jednak na nogach. -Ruszac sie! - Henry pokrecil dlonia w powietrzu i wskazal wzdluz boku statku, do ktorego przypadli. Ruszyli. Pierwszy szedl Henry, oczyszczajac droge przy pomocy sprayu, za nim szli dwaj Zolnierze z dzialkiem, potem Bleys i reszta. Idac waskim tunelem w chmurze dymu doszli do rufy statku, mijajac masywne plyty sterujace ciagiem silnikow atmosferycznych. -Zwiadowca - polecil Henry i jeden z Zolnierzy wyminal Bleysa oraz obsluge dzialka, zanurzajac sie w chmurze. -Czysto - dobiegl po chwili jego glos. Poszli dalej i po chwili znalezli sie na otwartej przestrzeni. Henry wskazal kolejny statek po prawej i pobiegli. Wszyscy utrzymywali takie samo tempo, jak Henry i dwaj Zolnierze z dzialkiem, biegnacy najszybciej, jak potrafili. Bleys mial wrazenie, ze pedzi ze swoja maksymalna predkoscia, choc wiedzial, ze nie byla to prawda - nawet sie do niej nie zblizyl. Jego stopy ciezko uderzaly o powierzchnie ladowiska a pluca palily, jakby zblizyl sie do konca ich mozliwosci. Po prostu nie mogl bardziej przyspieszyc i zostawic za soba pozostalych. Dostatecznie zle bylo zostawienie za soba kobiety, ktora przed chwila zginela na jego oczach. Prawie dobiegli juz do wskazanego przez Henry'ego statku. Kierowali sie w strone jego dziobu i Henry skrecil lekko w lewo, zeby go ominac. Pozostali dostosowali sie do zmiany kierunku. Wtedy wybiegli niemal wprost na grupe Newtonskich zolnierzy, uzbrojonych w karabiny energetyczne i rakietowe. Henry, obsluga dzialka i reszta Zolnierzy natychmiast padla na ziemie. Bleys spoznil sie sekunde z pojsciem w ich slady i poczul nagle gwaltowne uderzenie w lewy bok, jednak juz po chwili lezal plasko na ladowisku. Wokol niego Zolnierze strzelali z pistoletow energetycznych. Newtonczycy padali. Niemal natychmiast Henry i reszta ponownie wstali, chowajac bron do kabur. Ze strony przeciwnikow padlo zaledwie kilka spoznionych strzalow - a teraz wszyscy lezeli martwi, pojedynczo i grupkami na ladowisku. Zostali wzieci z zaskoczenia; Bleys uswiadomil sobie nagle, ze zolnierze ci prawdopodobnie nigdyjeszcze nie brali udzialu w prawdziwej walce. To byla bardziej egzekucja niz walka. Kolejne trupy. Bleys probowal powstrzymac swoj umysl od dalszego ich liczenia. -Idziemy! - znow polecil Henry. Wokol nich nie bylo widac zadnego ruchu, tylko statki i ladowisko. Henry zmusil ich do biegu w strone kolejnego, odleglego statku. Nie bede liczyl, powiedzial sobie. Opadlo go nagle dziwne wrazenie, ze nie tyle zblizaja sie do niewidocznego celu, ktorym byl czekajacy na nich statek, co ponownie przebywaja przestrzen dzielaca ich od ostatniego statku. Znow znalazl sie w chmurze dymu, znow przy statku, tym razem wyczuwal jednak, ze nie jest to ten sam, co poprzednio. Odniosl wrazenie, ze minelo wiecej czasu. Wokol nich uderzaly pociski, ale Henry zatrzymal ich w miejscu. Strzelajacy znow celowo prowadzili ogien w strone nawierzchni, tak by razic rykoszetami. Zauwazyl, ze czesc z Zolnierzy lezala; niektorzy sie nie ruszali. Jednym z lezacych byl Henry. Na chwile caly swiat zawirowal. Rozdzial 37 - Nie, nic mi nie jest - powiedzial Bleys. Wrazenie wirowania minelo, pozwalajac mu opuscic tunel, w ktorym na chwile znalazla sie jego swiadomosc. -Henry! - Bleys ruszyl w strone Henry'ego, ale powstrzymal go silny chwyt za prawe ramie. Juz mial sie wyrwac, gdy jego umysl zaczal sie przejasniac. Obejrzal sie i zobaczyl obok siebie Carla Carlsona. Bleys wciaz mial jasny umysl i pelnie sil, ale nagle zbudzila sie w nim zimna furia; zamiast jak zwykle odepchnac ja od siebie, pozwolil jej rosnac. Byla to wscieklosc na zycie, ktore dalo mu samotne dziecinstwo, uczynilo go innym od pozostalych dzieci, sprawilo, ze stal sie samotny i izolowany, nie nalezac ani do swiata dzieci, ani doroslych. Spojrzal nad Carlem w strone Henry'ego. Przynajmniej na to nie moze pozwolic; a jesli zycie obrabowalo go juz z Toni i Dahno, znajdzie jakis sposob, by za to zaplacilo. Ale jezeli nie moze zrobic niczego innego, nie dopusci przynajmniej, by Henry razem z reszta wpadli w rece Newtonczykow. Doprowadzi ich do Favored - nawet kosztem swoich zyciowych planow. -Bleysie Ahrens? - mowil Carl. - Na pewno nic ci nie jest? Slyszysz mnie? -Czemu sadzisz, ze nie? -Wydawalo mi sie, ze nic ci nie jest, az do jakiejs minuty temu - wyjasnil Carl. - Mowilem, ze mozemy niesc Henry'ego i Zolnierza, ktory nie moze isc. Henry jest tylko ranny, ale nie wiem, jak powaznie. Trafiony w korpus. Teraz ty decydujesz. Powiedz nam, co robic. -Gdzie jestesmy? - zapytal Bleys. - Jak daleko do Favored? -Prawie na miejscu. Gdyby nie ta oslona dymna, juz bys go widzial. Jest wprost przed nami, w bok od tego statku. Strzelaja do nas z lewej strony. Po prawej jedyna droga miedzy statkami zablokowana jest przez dwa wozy bojowe. Jeller i Murgatroyd wzieli nasze dzialko i je rozbili. Pojazdy dalej tam stoja, ale nikt zza nich nie wyszedl i nic nam nie grozi z tamtej strony. Bleys rozejrzal sie dookola i nigdzie nie zobaczyl dzialka i jego obslugi. -Gdzie Jeller i Murgatroyd? - zapytal. -Sadze, ze tuz przed granica chmury, troche na prawo od ciebie. Nie wrocili. -Dzialko tam zostalo? -Tak, Bleysie Ahrens - odpowiedzial Carl. - Chcesz, zebym poslal kogos po nich? Jesli Jeller i Murgatroyd dostali, a dzialko lezy na odkrytej przestrzeni, to mamy marne szanse. Ktokolwiek po nie pojdzie, musialby polozyc nowa zaslone dymna, ale jesli to zrobi, zaczna strzelac w ten rejon i powrot, zwlaszcza z dzialkiem, bylby w rekach Boga. Mam kogos poslac? Bleys odsunal od siebie furie, ale decyzja zostala podjeta. Jego umysl zaczal pracowac pelna para. Sytuacja byla jasna i calkowicie w jego rekach. -Jeszcze nie - odpowiedzial. - Mowisz, ze mozemy zabrac rannych? Wszystkich? -Mysle, ze wszystkich, choc nas to spowolni, a jesli sprobujemy przebiec przez otwarta przestrzen, nie sadze, zeby ktokolwiek z nas mial szanse dobiec do Favored. Oczywiscie sprobujemy zrobic to za zaslona dymna, ale i tak stracimy czesc ludzi. -Czemu? -Karabiny rakietowe. Nie jestem pewien, czemu umilkl ogien z pojazdow bojowych, ale przy strzalach z lewej strony, nawet biegnac w dymie stracimy polowe ludzi. Czesc, moze nawet wszystkie pozostale grupy sa juz na miejscu, ale nie moga wyjsc i pomoc nam bez narazenia eksterytorialnosci statku. -Zgadza sie - stwierdzil Bleys. - Ale nie mozemy tu zostac. Nasza jedyna szansa jest bieg pod oslona dymu. A wiec pobiegniemy. Ale chce to dzialko energetyczne. Sam je poniose. -Bleysie Ahrens... - zaczal protestowac Carl. -To wszystko - ucial Bleys. - Teraz powiedz mi kilka rzeczy. -Tak? -Jak dlugo rozpylacz bedzie wypuszczal dym, gdyby wcisnac przycisk i go zablokowac? -Och - Carl zawahal sie - przypuszczam, ze jakies dwie - trzy minuty. -Ile dymu uwolnilby przez ten czas? -Och, duzo. Kilka razy wiecej, niz mamy tutaj - a nawet wiecej. Moze dosc, by przykryc cala odleglosc miedzy nami i Favored of God. -Dobrze - stwierdzil Bleys. - W jakim stopniu ten dym zaslonilby bok statku z wejsciem? Caly bok, polowe? -Cala dlugosc - odpowiedzial Carl. - Swietnie. Daj mi jeszcze dwa pojemniki. Mamyjakas line? -Line? -Tak! Line, sznur, cos w tym rodzaju. Chce zmierzyc odleglosc do brzegu granicy dymu i szacunkowy dystans do Favored. -Nie, nie mamy liny - odpowiedzial Carl. - Ale moge polecic Zolnierzowi podczolgac sie przez dym do jego krawedzi, skad bedzie mogl ocenic odleglosc. Odwrocil sie od Bleysa i lekko podniosl glos. -Merivane! Szczuply, mlody Zolnierz z czarnymi wlosami obejrzal sie i wstal. -Merivane, musimy wiedziec, jak daleko jest Favored. Uzyj swojego ciala do zmierzenia odleglosci. Masz cos, czym moglbys zaznaczac dlugosc ciala podczas czolgania sie - cos, co moglbys polozyc na wysokosci glowy i ogladajac sie sprawdzic, jak daleko sie przesunales? Merivane zamyslil sie na chwile, potem siegnal do kieszeni i wydobyl z niej okolo tuzina bialych szescianow z czarnymi kropkami. -Kosci! - Carl wbil w niego zgorszone spojrzenie. - Gdzie... Powstrzymal sie. Merivane usmiechnal sie, zaciskajac kostki w dloni. -Pamietasz, Carl? - powiedzial. - Nie jestem Zaprzyjaznionym. -Racja. - Carl spojrzal na Bleysa. - Jest z Cety. Merivane, masz tego dosc? -Tuzin - odpowiedzial Merivane. - Do brzegu dymu nie moze byc az tak daleko. -Poczolgaj sie pod katem - powiedzial Bleys - a wracaj na wprost. W ten sposob bedziesz mogl zostawic kostki na miejscu i je policzyc - nie zbieraj ich wracajac ani sie nie odslaniaj, po prostu zbliz sie na tyle, by moc zobaczyc statek i podac mi szacunkowa odleglosc. Obrocil sie do Carla. -Jak dobry jest w ocenie odleglosci? -Jest jednym z najlepszych - odpowiedzial Carl. -Dobrze. Idz, Merivane. Merivane podszedl do granicy zaslony dymnej, opadl na powierzchnie ladowiska, polozyl kostke i poczolgal sie w dym. Bleys przygladal sie jego znikajacym nogom, po czym obrocil sie ponownie do Carla. -Bedzie tam dosc czystej przestrzeni, zeby mogl sie obejrzec i zobaczyc zostawiona wczesniej kostke? - zapytal Carla. -Tak. Ale pytales o line. Jak juz powiedzialem, nie mamy nic takiego i nie przychodzi mi na mysl nic, czego moglibysmy uzyc w zastepstwie. -A wiec podrzyjcie ubrania. Zrobcie pasy i powiazcie je ze soba. Podrzyjcie bielizne, jesli nie macie nic innego. Nie sadze, zeby ktos tutaj nosil bielizne monomolekularna? -Nie - Carl poweselal. Odwrocil sie do dwoch Zolnierzy stojacych najblizej i wzial od nich dwie puszki srodka do stawiania zaslony dymnej, ktore podal Bleysowi. -Sa pelne? Wlasciwie, jesli sie nad tym zastanowic - powiedzial Bleys - czy jest jakis sposob, zeby zablokowac przycisk tak, by nie od razu zaczal uwalniac sie dym? Jakis rodzaj opoznienia? -Jest bezpiecznik - stwierdzil Carl. Wzial z powrotem puszki, obrocil sie do dwoch mezczyzn i podal je im z powrotem. - Porozdzierajcie podkoszulki i zrobcie z nich line. Potem wlaczcie bezpieczniki, napelnijcie je na maksimum i zwiazcie, a nastepnie przyniescie je z powrotem do Bleysa Ahrensa. Zolnierze wzieli z powrotem rozpylacze, odwrocili sie i zaczeli sciagac koszule. Bleys zwrocil sie z powrotem do Carla. -Jak tylko Merivane wroci, zbierz wszystkich i przygotujcie sie do biegu na statek. Jesli poznamy szacunkowa odleglosc, spodziewam sie, ze bedziesz mogl mi powiedziec ile czasu potrzeba, by doniesc tam Henry'ego... Bleys przerwal i obejrzal sie na Henry'ego, przekonujac sie, ze ten lezy na ziemi otoczony kilkoma kleczacymi Zolnierzami. Jego glowa spoczywala na zlozonej w poduszke kurtce. Bleys zmusil sie do odwrocenia wzroku w strone Carla. -Jak powaznie jest ranny? -Pociski w lewej nodze. Nie moze isc - odpowiedzial Carl. - Dostal tez z prawej strony, na tej samej wysokosci co ty. A przy okazji - straciles duzo krwi. Jak sie czujesz? -Zapomnij o mnie! - Bleys nie mial czasu na swoja rane. Jak dotad, niczego nie czul. - To niewazne. -Problem z rana polega na tym - mowil dalej Carl - ze przy tych wszystkich rykoszetach nie jestesmy pewni, czy pocisk nie wszedl pod katem, w gore, przebijajac pluco. Nie pluje krwia, ale tez nie jest w stanie sie ruszac i lepiej, zeby nie probowal. -W porzadku - stwierdzil Bleys. - Pamietaj, zabierz wszystkich rannych. Spowolni was to, ale zabierz ich. -I tak bysmy to zrobili, Bleysie Ahrens - odpowiedzial Carl. - Swietnie. - Bleys gwaltownie odwrocil sie od niego. - Merivane! Wrociles. Jak daleko mamy do brzegu chmury? -Prawie osiem dlugosci mojego ciala - odpowiedzial mlody Zolnierz. - Jakies pietnascie metrow. Carl, dzialko energetyczne lezy w dymie, tuz przy jego brzegu. Jeller i Murgatroyd leza obok, tez oslonieci, ale obaj nie zyja. -Domyslilem sie tego - odpowiedzial Carl. Odwrocil sie do Bleysa. - Co teraz? Bleys zawahal sie. Ale Merivane poszedl tam i z powrotem, a ponowne wyslanie go oszczedziloby Bleysowi czasu, gdyby sam zgubil sie w dymie. -Dziekuje, Merivane. Jak myslisz, moglbys mi przyniesc to dzialko? Wez kogos do pomocy. -Sam moge je sprowadzic - sztywno odpowiedzial Zolnierz. Odwrocil sie i zniknal w dymie. Bleys stal, myslac. Carl czekal. -Dobrze. Carl, zbierz wszystkich i szykujcie sie do marszu. Kiedy ci powiem, ruszycie wszyscy, zabierajac rannych, stawiajac w drodze zaslone dymna. Ja w tym czasie przygotuje dywersje. Dziekuje, Merivane. -Jaki rodzaj dywersji i czy nie moze tego zrobic Zolnierz? - Carl powaznie sie zastanowil. - Nie powinienes powiedziec mi, co planujesz? -Nie. Do diabla z tym! Po prostu zbierz wszystkich, idzcie na granice chmury, a kiedy bedziecie mieli isc, ruszajcie! Najszybciej, jak mozecie - nie zwracajcie na mnie uwagi. Po prostu najszybciej jak mozecie biegnijcie do statku. -Mysle, ze mam prawo wiedziec... - zaczal Carl. -Nie, i mow ciszej. Nie chce, aby Henry wiedzial, ze odchodze. Po prostu zajmij sie swoim zadaniem - dostarcz wszystkich do statku. Ile czasu potrzebujesz, zeby sie przygotowac? Bo zaczne, jak tylko bedziecie gotowi. Bleys spojrzal na swoja talie. Do pasa podtrzymujacego kabure pistoletu energetycznego mial juz przymocowane dwa rozpylacze z bezpiecznikami obwiazane pasami z koszul. Zapomnial o pistolecie. Wlasciwie glupota bylo obciazanie sie nim, skoro dzwigal dzialko, ale odpinanie go teraz byloby strata czasu. Dotarla do niego odpowiedz Carla. -Juz dalem sygnal. Bedziemy gotowi za trzydziesci sekund. -A wiec ja tez jestem gotow... czekaj. Bylbym o czyms zapomnial. Daj mi trzy metry sznura z paskow. Zrobie proce. -Proce? -Niewazne. Po prostu daj mi te pasy - odpowiedzial Bleys. Majac tasme, uzywajac pozyczonego od Carla noza, Bleys rozcial konce dwumetrowego pasa, by zrobic z nich konce procy, odcial pozostaly material i zrobil z niego kieszen, do ktorej przywiazal pasy. Odpial od pasa jeden z rozpylaczy dymu i umiescil w kieszeni procy. Rozpylacz byl dostatecznie maly, by zmiescic sie w zamknietej dloni doroslego mezczyzny. Doskonale zmiescil sie w kieszonce - zreszta, Bleys pamietal, ze proc uzywano jeszcze w siedemnastym wieku na Starej Ziemi do rzucania granatow. Nielatwo bylo opanowac proce. Podczas pierwszych prob pociski lataly we wszystkie strony, ale w koncu Bleys nauczyl sie doskonale nia poslugiwac - glownie z powodu zlosci na niemoznosc szybszego jej opanowania. Strzelanie z procy polegalo na rozpedzeniu pocisku umieszczonego w kieszonce przymocowanej do dwu dlugich tasm, trzymanych w jednej rece. Nastepnie puszczalo sie jedna z nich w takiej chwili, by pocisk polecial w pozadanym kierunku. To wymagalo praktyki - ale Bleys sie nauczyl. Wcisnal proce za pas i skinal Carlowi. -Dobrze. Dajcie mi minute na dojscie do brzegu zaslony - potem ruszajcie. Odszedl nie czekajac, wchodzac w dym z ciezkim dzialkiem w lewej rece. Po chwili padl na ziemie i zaczal sie czolgac wzdluz pozostawionych przez Merivane kostek. Bleys przekonal sie, ze latwiej bylo mu ciagnac dzialko za lufe, choc i wtedy szlo ciezko. Ciazyl mu pistolet przy pasie, a peleryna - tak byl do niej przyzwyczajony, ze zupelnie o niej zapomnial, zas zdjecie jej teraz nastreczyloby wiecej klopotow, niz bylo to warte - oplatala go, utrudniajac ruchy. Odkryl, ze widzi wiecej niz sie spodziewal, jako ze dym konczyl sie gdzies na wysokosci dloni nad ziemia. Zatrzymal sie tuz przed zewnetrzna granica dymu i lezal, sluchajac jak grupa Carla idzie przez dym. Spojrzal w strone, z ktorej dochodzily dzwieki. Po chwili zobaczyl, jak po prawej stronie chmura dymu powieksza sie, wypuszczajac jezory siegajace w strone Favored of God. Z miejsca, w ktorym lezal widzial spod stojacego na ladowisku statku i dolna czesc wejscia, w ktorym ktos stal; sadzac po rozmiarze nog, mogl to byc tylko Dahno. Byly tam jeszcze trzy osoby, mial nadzieje, ze jedna z nich jest Toni. Carl pewnie prowadzil swoja grupe daleko z tylu za frontem rozprzestrzeniajacej sie chmury dymu. Widzial iskry tryskajace z powierzchni ladowiska kolo chmury - iskry rykoszetow wystrzeliwanych przez Newtonczykow pociskow. Nie widzial juz luku wejsciowego statku, zaslanial mu nowo rozpylony dym. Jednak zanim pole widzenia zostalo calkowicie zasloniete, udalo mu sie na chwile dostrzec po prawej stronie dwa unieruchomione pojazdy bojowe, dokladnie naprzeciw strzelajacych. Dwaj niosacy wczesniej dzialko Zolnierze oddali zycie, by unieszkodliwic pojazdy; z tamtej strony nie dochodzily teraz zadne strzaly. Moze mialy tylko zaslonic strzelajacych od tamtej strony. Z drugiej strony, gdyby transportery otworzyly ogien, ich dzialka energetyczne moglyby razic nie tylko uciekinierow, ale i znajdujacych sie po drugiej stronie dymu Newtonczykow. Powiekszajaca sie chmura oslonila juz polowe odleglosci miedzy Bleysem i Favored. Nadszedl czas, by zaczal dzialac. Kiedy zaslona dymna dotrze do statku, strzelajacy skupia ogien w rejonie luku wejsciowego. W poszukiwaniu zrodla strzalow Bleys spojrzal w lewo. W odleglosci okolo trzydziestu metrow zobaczyl lezacych w dwoch rownych rzedach zolnierzy w bialych mundurach i czapkach floty kosmicznej, strzelajacych z karabinow rakietowych. Zostawiwszy dzialko na ziemi, utrwalil sobie mentalny obraz Newtonskich strzelcow i wstal pod oslona chmury dymu. Utrzymujac w umysle jasny obraz, umiescil jeden z rozpylaczy dymu w kieszeni procy, odblokowal bezpiecznik i zakrecil nad glowa proca, po czym uwolnil jej ladunek - nie w strone Newtonczykow, lecz w kierunku widocznej, przedniej czesci Favored. Mial nadzieje, ze rozpylacz wyladuje lub wtoczy sie pod zakrzywiona, dolna czesc statku, w miejsce, gdzie nie zniszczy go ogien z karabinow. Opadl z powrotem na ziemie. Zbiornik nie dotarl do Favored of God, ale dzieki zwolnionemu przez Bleysa bezpiecznikowi zaczela sie juz z niego wydobywac chmura gestego, rozprzestrzeniajacego sie na wszystkie strony dymu, zakrywajac burte statku lacznie z lukiem wejsciowym. Gdy tylko nowa chmura dotarla do dziobu, Bleys wstal. Wsadziwszy proce z powrotem za pas dzwignal dzialko i pobiegl pod oslona chmury Carla, az mogl przeskoczyc do wlasnej, wciaz poza zasiegiem wzroku strzelajacych. Byl teraz sam i nikt go nie spowalnial. Biegl tak, jak zostal nauczony, plynnymi skokami, nachylajac lekko do przodu gorna czesc ciala, przekazujac ped przez uda i lydki wprost do stop. Byl teraz swiadom wylacznie otaczajacego go dymu, koniecznosci pozostania w nim dla wlasnego bezpieczenstwa, potrzeby biegu i z maksymalnym wysilkiem plonacych pluc i dudniacych stop. Instynkt i praktyka z sesji treningowych ostrzegly go przed zblizajacym sie kadlubem statku, wiec przyhamowal tuz przed wpadnieciem z pelna predkoscia na burte Favored of God. Mimo wszystko cialo Bleysa uderzylo w statek dostatecznie mocno, by wywolac huk niosacy sie gluchym echem przez jego kadlub; z prawej strony natychmiast zawolal Dahno - Bleys biegnac w rozszerzajacej sie chmurze zaslony dymnej, swiadomie skrecil w lewo, w strone dzioba statku i teraz znajdowal sie spory kawalek od wejscia. -Halo? Kimkolwiek jestes, luk wejsciowy jest tutaj. Tedy! Bleys chetnie odpowiedzialby pytajac, czy Car] dotarl bezpiecznie razem z reszta Zolnierzy i Henrym, ale nie mial do stracenia ani czasu, ani oddechu. Wiedzial, ze wyprzedzil grupe Carla. Beda potrzebowali oslony. Za wszelka cene musial zatrzymac ulewe pociskow na statek. Potykajac sie, ruszyl wzdluz boku statku, oddalajac sie od luku w strone dzioba i prowadzacych ostrzal Newtonczykow, spazmatycznie wciagajac dym, ktory na szczescie nie przeszkadzal we wchlanianiu tak potrzebnego plucom tlenu. Jedna reka ciagnal za soba dzialko, druga przesuwal po pancerzu statku, aby sie nie zgubic. Bleys dotarl do niewielkiej, czystszej przestrzeni - musial trafic na miejsce, gdzie banka czystego powietrza zostala wepchnieta przez rozprzestrzeniajacy sie pod kadlubem dym z rzuconego proca rozpylacza. Mial nadzieje, ze znajdzie cos takiego, choc nie bylo co do tego pewnosci. Na chwile opanowala go fala nadziei, ktora odeszla na mysl o tym, co jeszcze go czeka. Opadl na ziemie i zaczal sie czolgac, ciagnac za soba ciezkie dzialo. Po chwili waska przerwa w zaslonie pozwolila mu wyraznie dostrzec strzelajacych wojskowych. Bylo ich okolo trzydziestu; wszyscy lezeli w przepisowych pozycjach, strzelajac salwami w strone chmury dymu. Policzyl. Trzydziestu dwu, wiecej niz oszacowal. Utrwalil sobie ich wyrazny obraz w umysle, wstal, uniosl lufe dzialka na ramie, a tyl oparl o burte Favored. Przez chwile cos w nim odmowilo wykonania rozkazu woli. Pomyslal o Henrym i zamknal oczy, by wyraznie widziec zapamietane pozycje zolnierzy. Opuscil palec na spust dzialka, celujac przez dym, zaczynajac od blizszego konca linii Newtonczykow, naciskajac spust ciagle na nowo, przesuwajac lufe wzdluz calej linii i z powrotem. Jeszcze raz. I jeszcze - az dzialko przestalo strzelac, pozostawiajac go na wpol ogluszonego z rozladowana bronia. Zmusil sie do puszczenia spustu. Palilo go w gardle. Strzelajac, krzyczal cos w strone zolnierzy - nie pamietal juz co. Ponownie polozyl sie, by spojrzec pod granica chmury dymu. W miejscu, gdzie przed chwila lezeli Newtonczycy, zobaczyl tylko stos gruzu. Nie widzial niczego wiecej, ale nie dochodzil z tamtej strony zaden dzwiek i zadne pociski nie lecialy juz w strone luku wejsciowego statku, przez ktory Carl wprowadzal swoich ludzi. Wstal powoli. W pachwinie poczul cos w rodzaju skurczu i przekonal sie, ze na spodniach ma ciemna plame siegajaca od krocza wzdluz wewnetrznej czesci nogawek i dotarlo do niego, ze spodnie sa mokre. Nie mogl w ten sposob wrocic do luku. Wizerunek Bleysa Ahrensa, na ktory pracowal tyle lat, nie znioslby tego. Rzucil dzialko, zdjal spodnie i szorty, po czym rzucil je pod kadlub statku. Podczas startu splonie w ogniu silnikow atmosferycznych. Swiadom nagle calkowitego wyczerpania, Bleys znow podniosl dzialko za koniec goracej lufy i ciasno zawinal sie peleryna. Wymacujac droge wzdluz pancerza statku ruszyl w strone luku, prawie na niego wpadajac. Czyjes palce lagodnie oderwalyjego dlon od lufy dzialka. -Oparzenia dloni - uslyszal glos Kaja. Bleys otworzyl dlon, puszczajac lufe. Niczego nie czul. Poklad statku pod stopami zdawal sie chwiac. -Stracil duzo krwi - mowil Kaj. - Szybko, do ambulatorium! Dahno zlapal Bleysa w potezne ramiona, jakby byl zabawka. Ktos inny zabral dzialko energetyczne. Toni szla obok, a Kaj z przodu, odrzucajac ludzi, ktorzy niedostatecznie szybko usuwali sie z drogi. Jeszcze gdy szli, poczul jak poklad statku pod stopami Dahno zaczal dygotac, gdy obudzily sie silniki atmosferyczne Favored of God i statek wystartowal. Rozdzial 38 W czasie startu Bleys stracil swiadomosc. Oprzytomnial na lozku, w zaciemnionym pokoju. W mroku ledwie byl w stanie dostrzec sylwetke siedzacej obok niego na krzesle postaci. -Toni? -To ja - odpowiedziala cieplo. - Jestem przy tobie. Na jego dloni zacisnely sie jej palce, dodajac mu otuchy. Znow stracil kontakt z rzeczywistoscia. Kiedy ponownie otworzyl oczy, bylo troche jasniej, ale niewiele. Udalo mu sie zobaczyc Toni, wciaz siedzaca blisko lozka. Nad nim stal Kaj Menowsky. -Pamietasz mnie? - zapytal Kaj. -Oczywiscie - odpowiedzial Bleys. - Doktor Menowsky - dodal, na wypadek, gdyby istnialy jakies watpliwosci co do stanu jego umyslu. -Gdzie jestesmy? - zapytal. - Lecimy na Harmonie? Jesli z jakiegos powodu tam nie lecimy, powiedzcie kapitanowi, zeby natychmiast zmienil kurs i lecial na Harmonie. -Wlasnie tam sie kierujemy - odpowiedzial Kaj. - Jak sie czujesz? -Czuje? - Po raz pierwszy od przebudzenia Bleys zwrocil uwage na swoje cialo. - Boli mnie bok. Ale to niewazne. Czuje sie - poszukal odpowiedniego slowa - paskudnie - powiedzial w koncu. -Moglbys byc nieco konkretniejszy? - zapytal Kaj. -Nie. To ogolne wrazenie... cialo i umysl. Umysl mam otepialy... jakby przymglony i mam wrazenie, jakby z moim cialem bylo cos nie tak. -Tak - powiedzial Kaj. Chwycil dlonia nadgarstek Bleysa, szukajac palcami pulsu. - Jak bys opisal swoje odczucia, gdybys byl urzadzeniem mechanicznym? -Powiedzialbym... - Bleys namyslal sie chwile - ze czuje sie, jakbym zostal uderzony kafarem wielkosci ciezarowki. Trybiki mego organizmu wyskoczyly ze swoich miejsc, niektore czesci ulegly zniszczeniu... jesli to ma jakis sens... -Ma - Kaj puscil jego reke. - To mniej wiecej to, czego sie spodziewalem. Mowisz, ze jestes otepialy. Czy na tyle, zeby nie odpowiedziec na pytanie? -Postaram sie udzielic odpowiedzi. -W porzadku - kontynuowal Kaj. - Miales dziury w pamieci, prawda? -Dziury? - Umysl Bleysa usilowal polaczyc te slowa z naglymi przejsciami na kosmodromie. - Tak. -Coz, nalezy sie ich spodziewac teraz i w przyszlosci, w warunkach stresu. Dlatego wlasnie chcialem, zebys w drodze do statku jak najmniej sie denerwowal. Dobrze. Jesli czujesz sie na silach, zapoznam cie ogolnie z tym, co czeka cie przez najblizszy tydzien. Gotow? -Tak - odpowiedzial Bleys. -Nie powiedzialem ci wczesniej, bo nie chcialem zwiekszac poziomu twojego stresu przed dostaniem sie na poklad - skoro i tak nic nie dalo sie zrobic do chwili, kiedy sie tu znalezlismy. -Dziekuje, ale nastepnym razem prosze mi powiedziec. -Zazwyczaj taka decyzje podejmuje lekarz - powiedzial Kaj. -Nie w moim przypadku - oswiadczyl Bleys. -Rozumiem. Coz, jak wlasnie mialem zamiar powiedziec, zniszczylem wrogie DNA umieszczone w twoim ciele. Reszta ulegnie stopniowemu wydaleniu. Niestety, na dluzej pozostana ci efekty wyniszczenia, ktorego doznales z powodu szoku i wnikniecia czynnika do twoj ego organizmu i jego proby przebudowy ciala - a wszystko pomnozone przez stres, jaki przeszedles. Dziury w pamieci sa reakcja obronna organizmu, nastepujaca przy rozluznieniu sie po stresie. Maja na celu zmuszenie cie do unikania stresu, wiec postaraj sie go unikac, bo inaczej takie dziury moga sie powtorzyc. Rozumiesz? -Tak - odpowiedzial Bleys. - Mow dalej. Ponuro pomyslal, ze nie ma mozliwosci unikniecia stresu. -Bardzo dobrze. Sam fakt, ze jestes w stanie ze mna rozmawiac oznacza, ze udalo mi sie usunac ten srodek na czas i ze stopniowo wrocisz do stanu sprzed jego iniekcji. Ale twoje cialo przezylo potezny szok, a calkowite otrzasniecie sie z niego moze potrwac cale lata. Pewne efekty zniszczen beda dlugotrwale, choc najgorsze powinno minac po jakichs dwoch lub trzech tygodniach. Jednak przez te pare tygodni, zanim sie poprawi, poczujesz sie gorzej. Dostaniesz wysokiej goraczki i mozesz miec halucynacje. W tej chwili nie martw sie poprawa stanu zdrowia. Daje ci slowo, ze bedzie lepiej. Po prostu bedziesz musial to przetrwac. -Caly ten proces? - zapytal Bleys. -Tak. Najwazniejsze jednak jest abys pamietal, ze wszystko co nastapi, jest nienaturalne i na dluzsza mete przejsciowe, tymczasowe. W koncu minie, choc na pewno na rozne sposoby utrudni ci zycie i moze trwac nawet latami. Ale stopniowo, nienaturalne reakcje wygasna, stajac sie z poczatku coraz rzadsze, krotsze i mniej klopotliwe... Glos Kaja stal sie odlegly i wyzszy, a pokoj zdal sie pograzyc w mroku. Bleys nie byl juz w stanie widziec Toni ani stojacego tuz obok niej Kaja. -Mozliwe, ze znow mam dziure - powiedzial Bleys, a przynajmniej zdawalo mu sie, ze powiedzial, poniewaz slyszal swoj glos rownie odlegle i wysoko jak Kaja - ale dzieje sie to stopniowo, a do tej pory zawsze dzialo sie to blyskawicznie. Nagle odkrywalem, ze jest troche pozniej, a ja jestem gdzies indziej... -Jestes niezwykle silna osoba, Bleysie Ahrens - mowil Kaj. - Mozliwe, ze zastosujesz albo nauczysz sie stosowac naturalne zdolnosci lecznicze, ktore, jak trzysta lat temu udowodnili Exotikowie, tkwia we wszystkich ludziach. Jesli po nie siegniesz, moga pomoc ci w leczeniu i pozbyciu sie symptomow choroby. Jesli bedziesz w stanie zaprzac je do pracy, wyzdrowiejesz szybciej, a objawy nie beda tak ciezkie. Ale pamietaj, ze o ile jest to potezna sila, nie kieruje sie nia dzieki swiadomej czesci umyslu, ale podswiadomoscia... -Czy stracilem przed chwila przytomnosc? - znow zapytal Bleys, ale Kaj mowil dalej, a jego glos brzmial coraz slabiej i dochodzil z coraz wiekszej odleglosci, jakby Bleys w ogole sie nie odzywal. -Bedziesz musial stworzyc polaczenie miedzy swiadoma i podswiadoma czescia umyslu, ale mysle, ze jestes w stanie tego dokonac. Tylko ze bedziesz musial odkryc na to wlasny sposob. -Wiem, juz tego dokonalem. -Nie bedzie to latwe i moze zabrac cale lata. Bede w stanie pomoc ci z czysto fizycznym bolem, ale w sytuacjach, gdzie bol powiazany jest z cierpieniami psychicznymi, nie pomoge... Slowa Kaja staly sie nieslyszalne, a on sam roztopil sie w mroku pokoju. Bleys skoncentrowal sie, probujac wylapac co mowil. -Pamietaj, co powiedzialem... -Zapamietam - powiedzial Bleys. Ale wtedy przestal sie skupiac i zapadl w nicosc - zabierajac ze soba zdumiewajaco cenna informacje o uniwersalnosci kreatywnosci. Bleysowi trudno bylo uwierzyc w cos, z czego nigdy nie zdawal sobie sprawy - czego nie wiedzial i nie slyszal - ze wszyscy, wszedzie, sa tworczy. Informacja byla nieskonczenie cenna. Bleys przygarnal ja do siebie, zdeterminowany mocno sie jej trzymac. Bylo to zrozumienie, ktore mogl wykorzystac we wprowadzaniu w zycie swoich planow. Mogl z tego uczynic symbol dla wszystkich mieszkancow Mlodszych Swiatow - symbol w rodzaju zlotych orlow na sztandarach armii Napoleona, wywodzacych sie z symboliki legionow antycznego Rzymu. Kaj nie moglby dac mu wiecej, gdyby zaoferowal pokryc wszystkie miedzygwiezdne wydatki Bleysa na nastepne szesc lat. Po tej rozmowie Bleys kilkakrotnie odzyskiwal przytomnosc, ale nie pamietal, aby ktos cos mowil lub cokolwiek sie dzialo; nie mial tez pojecia, jak dlugo mogly trwac te przerwy. Meczace ostatnio Bleysa paskudne uczucie nasililo sie do poziomu bolu. Byl swiadom, ze boli go rowniez rana postrzalowa w boku, ale ten bol tonal w wszechwladnym uczuciu niewlasciwosci, wypelniajacym jego cialo tak, ze nie byl w stanie oddzielic bolu. Byl rowniez swiadom wysokiej goraczki, ktora sprawiala, ze glowa kiwala mu sie jak pijakowi. W tych warunkach jego umysl nadal funkcjonowal, ale niezbyt skutecznie. Jego mysli skakaly jak szalony konik polny, nieustannie i zupelnie bez zadnej kontroli z jego strony. Probowal skupic sie na swoim otoczeniu i chwilami mu sie to udawalo. Toni wciaz byla przy nim, a pokoj, jak poprzednio, pograzony byl w polmroku. Z sufitu i scian dobiegalo akurat tyle swiatla, by widzial ja jak przez gesta mgle rozmywajaca wszystkie ostre krawedzie - ale i tak udalo mu bie ja rozpoznac. -Mowilem cos? - zapytal ja szorstko. - Wydawalo mi sie, ze cos mowie... -Troche. - Toni polozyla najego czole cudownie chlodna dlon. -Goraco tu - powiedzial i zszokowalo go mizerne brzmienie wlasnego glosu. -Masz goraczke - powiedziala Toni. - Ale nie ma sie czym martwic. Absolutnie zadnych powodow do obaw. Odprez sie. -Co mowilem? -Nic waznego. - Glos Toni byl niczym balsam na jego dusze. Bylo w nim cos przyciagajacego, prawie hipnotycznego. Bleys pomyslal, ze przeciez nie jest dobrym obiektem hipnozy, ale cichy glosik z jakiegos zakamarka dorzucil, ze tak bylo przedtem. Czy teraz jest inaczej? -Musze wiedziec! - glos Bleysa brzmial jak nadasanego dziecka. - Co mowilem? -Opowiadales o farmie Henry'ego. - Glos Toni siegal gleboko do wewnatrz, do rdzenia jego niepokoju i koil go. - Odpoczywaj, moj Bleysie, odpoczywaj. Znow odszedl. Kiedy sie obudzil, byl w innym pokoju - obszerniejszym, ale wciaz pokoju - z lozkiem i fotelem dryfowym, w ktorym siedziala Toni; w pokoju panowal znajomy polmrok. Zostal przeniesiony, nie znajdowal sie juz na statku kosmicznym. -Gdzie jestem? -Harmonia - wyjasnila Toni. Brzmialo to tak, jakby powiedziala to zaraz po ostatnich slowach, jakie zapamietal z poprzedniego przebudzenia. -Tak - powiedzial. - Bardzo dobrze, to naprawde dobrze... - Ale wtedy jego glos zaczal mowic jakby niezaleznie od jego woli. Tu wlasnie chcialem sie znalezc. Zanim wroce na Nowa Ziemie, trzeba tu powiazac luzne konce. Nie ma czasu do stracenia. Problem z ciagnieciem sznurkow polega na tym, ze wezel musi zostac zawiazany w okreslonym miejscu i musze wiedziec, gdzie jestem w chwili, gdy bedzie zaciskany. Najpierw trzeba sie zajac McKae. Pije... juz uzaleznil sie od alkoholu. Wskazowki byly widoczne juz przed la ty. Wiedzialem... Bleys z przerazeniem sluchal wlasnego glosu, bez zadnej kontroli wylewajacego z siebie slowa. Toni siedziala obok niego i nic nie mowila. Jego slowa zdawaly sie przeplywac przez nia i wokol niej - jakby byla skala w strumieniu. Musiala jednak slyszec i rozumiec, a byly to rzeczy, ktorych nikomu nie chcial zdradzac, zwlaszcza jej, ze strachu, ze odejdzie od niego zrazona prawda tak trudna do zniesienia... a jego glos mowil dalej... -Co ja mowie? - zawolal nagle, przerywajac sobie w dzikim akcie determinacji. Toni natychmiast zaczela go koic dlonmi i slowami, ale nie potrafil zamilknac, pozostal przytomny i mowil wbrew sobie, pomimo wysilkow podejmowanych by przestac, az w koncu zwyciezylo wyczerpanie i zapadl w sen - sen, ktory po raz pierwszy sprowadzil sny. Pierwsze sny po prostu w kolko odtwarzaly bieg do Favored, zwlaszcza chwile, gdy uniosl dzialko i zniszczyl newtonskich strzelcow. Te przeksztalcily sie w bezksztaltne sny, bez form i ksztaltow, wirujace plamy kolorow albo zalewy waznych informacji pedzacych przez niego zbyt szybko, byjego umysl byl w stanieje wylapac i odkodowac. Z czasem zaczely je przerywac blyski obrazow - Zolnierz, ktory po trafieniu z dzialka energetycznego wylecial w powietrze - mrok korytarza, w ktorym stal nasluchujac ruchow zblizajacego sie miecza - zblizenie twarzy majora milicji z Harmonii, kiedy powiedzial mu, ze nie pozwoli powiesic farmerow. Stopniowo te obrazy zaczely wydluzac sie i przypominac prawdziwe sny przynajmniej w tym, ze miejscami pokrywaly sie, tworzac czesci lancucha polaczonego w logiczna historie. Byl z powrotem w swoim gabinecie w budynku Innych na Zjednoczeniu, niecierpliwie przemierzajac pokoj. Katem oka dostrzegl antyczna ksiazke, lezaca na jednym z krzesel i czesciowo zaslonieta przez peleryne, ktora rzucil tam po powrocie. Peleryna zaslonila jednak tylko jedna strone, a na drugiej widac bylo ilustracje sokola bialozora, z glowa uniesiona i obrocona w bok, zamknietym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Tylko jeden rzut oka i szedl dalej. Obraz jednak zostal w jego umysle i nagle wydalo mu sie, ze wpada przez obraz w prehistoryczna chwile, gdy Tyrranosaurus rex atakowany jest przez olbrzymiego sokola. Bialozorrozpoczalatak. Zanurkowal na glowe dinozaura, przemykajac miedzy rozwartymi szczekami pelnymi poteznych zebow i uderzyl dziobem i pazurami w glowe gada - a tyranozaur oslabl, zaczal probowac unikow, az w koncu padl nieruchomo... Obraz skonczyl sie, zastapiony przez inny. Byl jednym z paleontologow wykopujacych kosci prehistorycznego wilka jaskiniowego, przodka wspolczesnego wilka. Inny czlonek grupy badal wykopana czaszke. -Spojrz, jak mala byla przestrzen mozgowa, w porownaniu z wspolczesnym wilkiem - mowil. -Tak - uslyszal wlasne slowa. - Nic dziwnego, ze nowa forma zastapila stara... Obraz znikl w feeri barw i nic nie znaczacych obrazow i dzwiekow, zastapionych pozniej przez kolejny obraz i nastepny... Jednak nawet na tym etapie, jego sny byly pozbawione sensu. Poruszal sie miedzy swiatami, patrzyl na gwiazdy, mowil do ludzi - ale nie bylo w tym zadnego sensu. Zaden ze snow nie byl powiazany z pozostalymi. Te w koncu ustapily czemus, co moglo byc prawdziwymi snami; w tym znaczeniu, ze wiedzial co sie dzieje z perspektywy snu, nawet jesli zachodzilo w typowy dla snu, nielogiczny sposob. Wiekszosc z tego zapomnial - odwiedzal miejsca, widzial rzeczy, ale do niczego to nie prowadzilo. W koncu przyszedl do niego pelny, spojny sen. Nadszedl w czasie, gdy sny, przemieszane z okresami slowotoku zaczely byc przerywane przez utraty swiadomosci i przerwy w pamieci, co z nieznanych powodow wywolalo w nim przekonanie, ze robi sie silniejszy, zwyciezajac w koncu nad szalenstwem ogarniajacym wszystko co widzi, czuje i mysli. Byl burza piaskowa. Jakis czas wczesniej byl wielkim tornadem nad rozleglym akwenem morskim. Teraz przesunal sie nad lad i oslabl; ale slabnac, uniosl rozgrzany piasek z pustyni siegajacej brzegu wody. Teraz przerodzil sie w sciane piachu, ktora niosl przed siebie, uzupelniajac cieplem piasku energie reakcji napedzajacej go struktury atmosferycznej. Nabieral mocy. Uniosl wiecej piachu i stal sie potezna burza piaskowa. Potem nadeszla ciemnosc i oslabl; ale nie stracil calkowicie sil do chwili, gdy znow wzeszlo slonce i odnowil swoje sily - stal sie nawet silniejszy. I tak trwal, rosnac i poruszajac sie, poszerzajac i potezniejac nad coraz wieksza polacia ladu. Byl swiadom przepelniajacego go, bezmyslnego pragnienia podboju. Przed soba mial olbrzymie polacie ladu. Pokryje go, pochlonie, posiadzie, uniesie jego powierzchnie, przemiele i pokryje pylem. Posuwal sie dalej, az wylonily sie przed nim gory, rodzac w nim potworna furie gdy przekonal sie, ze nie jest w stanie wspiac sie powyzej pewnej granicy. Nie potrafil przestac probowac;jego furia rosla i rosla, nawet gdy zaczal opadac z sil - z poczatku tylko nieznacznie - ale pozniej bylo to coraz bardziej ewidentne. Ale nie mogl przestac. Nie potrafil przestac... ...I znow mial dziure w pamieci. Ponownie byl w pokoju z Toni. Ewolucja. Adaptacja i ewolucja - uslyszal wlasne slowa. - Stara forma, zbyt scisle wyspecjalizowana do okreslonego srodowiska zaczyna ginac, gdy srodowisko ulega zmianie. Jej miejsce zajmuje nowa forma, lepiej przystosowana do srodowiska w stanie ciaglych zmian. Prehistorycznie... Znow snil. Byl nowym wilkiem. Przewodnikiem stada - najwazniejszym samcem w sforze nowych wilkow ze Starej Ziemi, mysliwych wypierajacych wczesniejsza forme ewolucyjna - wilki jaskiniowe, jak nazwa je pozniej paleontolodzy ze Starego Swiata. Ukryty w cieniu mlodych klonow i gestych krzewow na zboczu wzgorza, patrzyl w dol, na odslonieta doline, gdzie stare wilki po popoludniowej drzemce szykowaly sie do nocnego polowania. Spaly w niewielkich grupkach i pojedynczo, niektore w sporej odleglosci od pozostalych. Obok pra wego ramienia przywodcy stal jego brat, drugi co do waznosci samiec w stadzie, pierwszy miedzy prosto trzymajacymi swoje ogony wilkami sfory. Po jego prawej stronie stala matka stada, najwyzsza ranga samica nowych wilkow i faktycznie matka wielu czlonkow stada. Nikt nie wysuwal sie przed przewodnika. Podobnie jak on, towarzyszacemu wilki widzialy jedynie czarnobialy swiat, ale wchodzace do ich nozdrzy powietrze nioslo ze soba tyle smakow - papachy" byly zbyt ubogim slowem, by oddac pelnie bogactwa swiata wechu wilka. Silnie odbijal sie w nim smak starych wilkow z doliny. Byly wieksze od nowej formy, mialy ciezsze kosci. Byly w stanie polowac na wieksze ofiary, w rodzaju kudlatego mastodonta, ale przyszli paleontolodzy, odgrzebujac odcisniete w mule slady ich czaszek przekonaja sie, ze mozgi mialy mniejsze od nowych wilkow. Oczy przewodnika i pozostalych notowaly kazdy najdrobniejszy nawet ruch starych wilkow w dole, a kiedy przywodca odwrocil sie od nich wkoncu, odczytal sygnaly przekazywane sobie przez nowe wilki przez drobne ruchy uszu, nozdrzy i oczu. Decyzja zapadla. Odwrocil sie, podobnie jak pozosta - le dwa zwierzeta i zaczal biec w strone ich legowiska. Nawet sniac, Bleys - czlowiek Bleys - opowiadal o tym Toni; jej i ktokolwiek jeszcze sluchal. Nie potrafil sie powstrzymac przed mowieniem. Do legowiska wrocili o polnocy, kiedy stado zebralo sie w calosci. Panowalo podniecenie. Przewodnik wedrowal miedzy swoimi dziecmi, bracmi, siostrami i ich dziecmi, dotykajac nosow, odbierajac sygnaly posluszenstwa - zaciskajac ich nosy szczekami, jak Rzymscy legionisci obejmowali sie przed bitwa. Stopniowo roslo miedzy nimi zrozumienie przechodzace miedzy nimi nie w symbolach, lecz po prostu lancuchem drobnych dzialan i gestow - dotyku nosa, delikatnych ugryzien, drobnych poruszen calego jezyka ciala - bo nie mysleli symbolami, a zapachem, emocjami i obrazami, wszystko to laczylo sie we wspolne zrozumienie grupy, zastepujace to, co mozna by powiedziec slowami. Tego wieczora zapolujemy na stare wilki i zwyciezymy je. Ja poprowadze jedna czesc, moj brat druga. Bleys pograzyl sie jeszcze glebiej we snie, nieswiadom juz glosnego opowiadania o tym, czego doswiadcza. Tylko na chwile wyplynal na powierzchnie... -Pomyslalam, ze powinienes na niego zerknac - uslyszal glos Toni. -Tak - odpowiedzial Kaj. - Mialas racje... Ale Bleys znow zanurzyl sie glebiej, opuszczajac ich... zatapiajac sie calkowicie we snie. Byl przewodnikiem stada. Rozdzial 39 Przewodnik stada w gluszy swego snu... Jestem z moja czescia stada. Biegniemy. Moje uszy stercza wysoko, wdychajac glos wiatru. Moj prosty ogon czesany jest pazurami galezi, dumnie plynac za mna. Moje uszy obracaja sie do tylu i odroznialny odglos lap mowi mi, ze matka stada jest na swoim zwyklym miejscu, ochraniajac moj bok po nawietrznej. Od kiedy moj bra t opuscil nas z najdzielniejszymi z dwulatkow i zgietoogonowymi lowcami drugiej czesci stada, przekroczylismy bystra wode i miejsce nagich skal. Wrazzmatka stada i towarzyszami od sutkow, z ktorych kazdy jest rownie wyrosniety i silny jak ja, szukamy starych wilkow, ojca ich stada oraz dominujacych prostoogonowcow. Beda w cenionych miejscach snu. Brat ze swoja czescia stada beda czekac w ciszy. Nie wyjdzie z ukrycia do chwili, az uslyszy kosci i kly. Jest nowym wilkiem. Jego towarzysze beda mu posluszni. Sa nowymi wilkami. *** Slonce jasno swieci, ale swiat wciaz jest czarno-bialy. Slonce ogrzewa moje plecy i cienisty-brat-ktory-biegnie-ze-mna jest teraz pod moim brzuchem, kryjac sie przed sloncem. Kiedy slonce opadnie nizej, bedzie biegl u mojego boku. Wia trprzema wia do mojego nosa. Czarny wia tr wola do nas o jedzeniu, ktore nie wymaga zabijania. Podzielilaby sie. Matka stada warczy cicho, ostrzegajac innych, by nie zwracali uwagi. Siostra smierci - corka prycha. Nie potrzebuja ostrzezenia. Sa nowymi wilkami.Niewielkie drzewa rosna bardzo gesto. Kiedy odgarniam liscie, ziemia wciaz pachnie spalenizna. Zbite zarosla stanowia dobra oslone, ale nie musimy sie ukrywac. Zapach starych wilkow wciaz jest slaby. Krazymy wokol zarosli przeskakujac opadle, na wpol wypalone pnie. Reszta jest tuz za mna. Dzien jest cieply... Jestesmy teraz blisko starych wilkow. Zapach ich watahy rozdziela sie na wiele indywidualnych skladnikow. Przyspieszamy. Nagle mam w sobie dwa wilki. Czesc mnie jest Obserwatorem, czesc Dzialajacym - ale nad nimi wciaz jestem pojedynczy, wciaz przewodnikiem stada. Drzewa smigaja obok i znikaja w tyle. Juz nie biegniemy, sadzimy przed siebie poteznymi susami. Wypadamy spomiedzy drzew; na szerokiej polanie przed nami stare wilki zaczynaja sie poruszac. Z cienia wielkiej skaly wylania sie potezny stary wilk, przeciaga i patrzy w nasza strone. Kilka innych tez sie nam przyglada, warczac cicho, po czym oglada sie na swojego przywodce. On jest ich przewodnikiem. Jest moj. Kiedy Dzialajacy wydluza swoje susy, pedzac w strone przewodnika stada starych wilkow, Obserwator rozglada sie po polanie. Pozostale ze starych wilkow nie ogladaja sie juz na przywodce w poszukiwaniu sygnalow. Staja do walki, ale sa rozproszone. Matka stada przyjmuje wyzwanie i wykonuje unik przed szarza starego wilka, podczas gdy Siostra smierci - corka zanurza zeby w zad atakujacego. Oboje odpadaja gdzies w bok. Stary przewodnik zapiera sie i przyjmuje szarze Dzialajacego na bark, po czym zaciska szczeki na moim karku. Dzialajacy-we-mnie byl zbyt pewny siebie. Zbyt dlugo bylem przewodnikiem stada, by byc dosc ostroznym. Ale Dzialajacy-we-mnie jest szybszy niz stary wilk, a sezon zielonych traw i tlustych cielat byl dla nas laskawszy niz dla tych, z ktorymi walczymy, bo potezne bestie, na ktore oni poluja staja sie coraz rzadsze. Moj kark pokrywa geste futro i gruby tluszcz. Ciezkie szczeki zaciskaja sie na moim futrze i skorze, a Dzialajacy-we-mnie chwyta zebami przednia lape starego wilka i kruszy kosc. Stary wilk pada, ciagnac mnie za soba, nie rozluzniajac uchwytu. Lezac obok niego, Dzialajacy-we- mnie lamie jego druga przednia noge. Przetaczamy sie na lapy i ciagniemy. Stary wilk ma silne szczeki, ale nie moze stawiac oporu ze zlamanymi nogami. Wyrywam sie. Inne stare wilki atakuja nas, wychodzac spomiedzy drzew po drugiej stronie polany. Jest ich wiele, sa mlode i dumne. Pozwola nam zabic swoich przywodcow. Wtedy nas zaa takuja, odgonia albo zabija i same stana sie przywodcami stada starych wilkow. Sa mlode i glupie. Wataha jest zrodlem zycia. Dzialajacy odsuwa sie z linii ataku i odskakuje na bok, gdy Obserwator dostrzega brata i jego towarzyszy atakujacych nagle z kepy krzewow. Ruszaja na mlodsze wilki czekajace na zdobycie przywodztwa nad swoja wataha. Dwaze starych wilkow stoja skonsternowane, nie mogac wybrac: przygladac sie dalej rozgrywajacej sie przed nimi bitwie czy odwrocic sie w strone nowego zagrozenia. Gina na miejscu, bo wszystkie, oprocz najsilniejszych i najodwazniejszych, odwracaja sie i uciekaja przed nasza szarza, widzac jak wraz z moja czescia stada wygrywamy z ich przywodcami; brat z mlodszymi wilkami, przepelnionymi checia zabijania, obalaja maruderow. ...Zapozno, inne odwracaja sie, ale Dzialajacy, matka stada i nasi towarzysze uwolnili sie juz z pierwszego starcia, dolaczajac do brata i mlodszych wilkow. Ugryzienie... zwod... atak... unik. Dzialajacy calkowicie mnie teraz kontroluje. To zbyt wiele dla starych wilkow. Zalamuja sie i uciekaja. Dzialajacy chcialby je scigac, ale powstrzymuje go Obserwator. Stare wilki nie powroca. Kiedy znow nadejda sniegi, zgina, bo zbyt malo jest poteznych kudlaczy, na ktore poluja, a stare wilki nie sa dostatecznie zwinne i szybkie, by zlowic uciekajace mieso, by nakarmic ich mlode. Wyje z glebi pluc, a nowe wilki zbieraja sie na moj sygnal. Wycofujemy sie w cien drzew. Cienisty-brat-ktory-biega-ze-mna rozciaga sie, daleko przed moimi stopami, kierujac nos w strone horyzontu... Stopniowo, wciaz biegnac w myslach, Bleys wyszedl ze snu z powrotem do pokoju, mrocznego pomieszczenia, w ktorym oprocz niego byla tylko Toni. Wciaz rozgrzany walka, Bleys chcial usiasc na lozku, ale nie mogl sie ruszyc. Cos go trzymalo. Rece i nogi mial przywiazane do krawedzi lozka, uniemozliwiajac ruch. Zalala go dzikosc. -Czemu jestem zwiazany? - krzyknal w twarz nachylajacej sie nad nim Toni. Poczul jej dlon na swoim czole. -Wszystko w porzadku, wszystko w porzadku - uspokajala go. -Zdejmij je! - krzyknal. - Zdejmij je! Siegnela do swojej bransolety i uchwyty odpadly, uwalniajac jego rece i nogi. Z ulgi prawie opadl z powrotem w stan nieswiadomosci, a kiedy doszedl do siebie, Toni lagodnymi i rytmicznymi ruchami, uzywajac wilgotnej szmatki myla jego twarz, kark i gorna czesc ciala. Stopniowo odprezal sie, coraz bardziej, bardziej... *** Znow nadszedl okres calkowicie chaotycznych snow... potem, w koncu znow wyrazny sen. Snil, ze rozmawia z odnalezionym mlodym Halem Mayne'm.Chlopak siedzial ze skrzyzowanymi nogami,jak szczuply mlody Budda w pozycji lotosu, na czyms w rodzaju kolumny, dostatecznie wysokiej, by siedzac w tej pozycji miec oczy na tym samym poziomie, co stojacy przed nim Bleys. Znajdowali sie w ciemnym i chlodnym pomieszczeniu. Hal Mayne wokol ramion owiniety byl czyms w rodzaju przescieradla o nieokreslonym kolorze - w pokoju bylo zbyt ciemno. Nie sposob bylo powiedziec, czy ma na sobie cos wiecej. Odbywali szczera rozmowe, ale nie szla im zbyt dobrze, przynajmniej z punktu widzenia Bleysa. Hal Mayne mial nad nim przewage. Ich rozmowa doszla do punktu, w ktorym mlodzik zdawal sie niemal osadzac dojrzalego Bleysa. -Czemu nie moge sprawic, bys zrozumial? - powiedzial w pewnej chwili Bleys. -Poniewazposlugujesz sie niezrozumialym jezykiem - spokojnie odpowiedzial Hal. - Nie mowisz do mnie normalnym ludzkim jezykiem. Jestes Innym. Chlopak wypowiedzial ostatnie slowo jakby bylo nazwa wlasna, jak Dorsai czy Zaprzyjazniony. -Nie - odpowiedzial Bleys. - Organizacja Innych jest tylko srodkiem do osiagniecia celu - dobrego celu. -Dobry czy nie - stwierdzil Hal - nie ma tonie wspolnego z tym, kim jestes. Jestes Innym. -Czemu wciaz to powtarzasz? To zart? Jakbys mowil, ze pochodze z rasy obcych? - zapytal Bleys stanowczo. - Mowie w basicu i jestem czlowiekiem, jak ty. -Nie, oczywiscie nie jestes obcym. Jestes czlowiekiem, ale odrebnym, rozniacym sie od pozostalych. Tak wiec jestes jedyny w swoim rodzaju. Bleys-Inny. Zawsze taki byles. Zawsze myslales o sobie jako o jedynym w swoim rodzaju, nawetwobec swojej matki. Ona wiedziala o tym, nie rozumiejac; ale byl to jeden z powodow, dla ktorych traktowala cie jak podrzutka. Bala sie ciebie. Zastanow sie. Zawsze o tym wiedziales. Nie rozniles sie tak bardzo jako dziecko; stopniowo jednak, krok za krokiem, dorastales stajac sie coraz bardziej Inny. Zyjesz tylko po to, by zmienic ludzkosc winnych, zeby s nie byl juz samotny. Ale tego nie da sie dokonac, nie uda sie nawet tobie. -Skad wiesz, jaki bylem jako dziecko? Co wiesz o mojej matce? - surowo zapytal Bleys. -Wiem, poniewaz jak ty i kazdy czlowiek jestem niepowtarzalny, jedyny. Ale znam cie takim, jakim naprawde jestes, a jedna z moich powinnosci w wiecznie ewoluujacym wzorze historii jest powstrzymywanie ludzi podobnych tobie przed zniszczeniem ludzkosci w probie przeksztalcenia jej w cos, czym nigdy nie mieli sie stac. -Poniewaz probujesz to wlasnie osiagnac, wiem, ze jestes moim przeciwnikiem. Znam moc zniszczenia, ktore moze nadejsc i ze klamiesz, nawet wobec siebie samego. "To co zaplanowalem, nie bedzie zlem". -My wiemy lepiej... Sen plynal w ciemnosci, a Bleys przeszedl w inny rodzaj snu. Nie wyczerpujacego drzemania, do ktorego prawie sie juz przyzwyczail, lecz glebokiego, zdrowego snu. Kiedy sie obudzil, wszystko wygladalo inaczej. Bol w boku zniknal. Pozostal jedynie gleboki, bolesny smutek. W pokoju bylo jasniej niz poprzednio. Byl w stanie wyraznie widziec swoje otoczenie, choc sciana okienna pokoju - najwyrazniej mial racje myslac, ze przebywaja w pokoju hotelowym - byla tylko czesciowo rozjasniona. Czul sie, jakby wracal do zycia. Wszystko widzial ostro i wyraznie. Nachylala sie nad nim Toni, golac go mala brzytwa, zaprojektowana na Newtonie i skonstruowana na Cassidzie, doskonale znana milionom ludzi na Mlodszych Swiatach - wypalala zarost w mikroskopijnej, choc mierzalnej odleglosci od skory, sprawiajac przy tym wrazenie, jakby skora byla ledwie glaskana. Podczas jego choroby Toni musiala zajmowac sie tym codziennie. Bleys zauwazyl sterczacego za nia Kaja. Gdy tylko skonczyla, Toni natychmiast odsunela sie, robiac mu miejsce pray poslaniu. -Jak sie czujesz? - zapytal Kaj. -Dobrze! - odpowiedzial Bleys. - Co z Henry'm? -Wszystko z nim w porzadku - stwierdzil Kaj. - Razem z Dahno przyjdzie odwiedzic cie za kilka dni. Ale zapytalem cie, jak sie czujesz. -Spalem. Prawdziwy sen. -Wierze ci. Calkiem dobrze to zniosles. Lepiej niz sie spodziewalem, nawet uwzgledniajac twoje doskonale zdrowie. Musiales z zawzieciem zaprzac do pracy swoj uklad odpornosciowy. -Zaprzac... - Bleys powstrzymal sie - wiesz, to, co podala mi Rada musialo zaczac dzialac znacznie szybciej. Pamietam teraz, ze nie czulem sie dobrze juz w drodze do portu kosmicznego. -Oczywiscie, oklamali cie - potwierdzil Kaj. - Chcieli, zebys czul sie jeszcze bardziej bezradny, niz wiekszosc ludzi potraktowanych ta trucizna. Nie ostrzeglem cie, bo nie chcialem sugerowac... -Nie jestem zbyt podatny na sugestie - oswiadczyl Bleys. -Nie - zgodzil sie Kaj. - Ale wtedy tego nie wiedzialem. Lekarze musza byc ostrozni. -Jak dlugo bylem nieprzytomny? - zapytal Bleys. -Liczac od chwili, gdy dostales sie na poklad Favored of God, nieco ponad dwa tygodnie. Bleys gleboko odetchnal z ulga. -Tylko tyle? Mialem wrazenie, ze trwa to wiecznosc. To dobrze. Nie mam czasu do stracenia. Ale przynajmniej juz dobrze sie czuje. -Chcialbym moc sie z toba zgodzic - powiedzial Kaj. - Ale moze nie pamietasz, co ci mowilem na temat dlugotrwalosci efektow. Wciaz beda ci sie okazjonalnie zdarzaly przypadki niekontrolowanego mowienia i zaniki pamieci. Moga pojawiac sie tez inne efekty, do tej pory niezauwazone, ktore odkryjesz, gdy zanikna powazniejsze problemy. Ale jesli utrzymasz to pozytywne nastawienie - w koncu pozbedziesz sie wszystkiego. Dam ci jedynie pare slow ostrzezenia. Badz optymista. Bleys usmiechnal sie. -Urodzilem sie jako pewny siebie optymista. Prawde mowiac nie pamietam, abym kiedys czul sie inaczej. I dziekuje, doktorze, za wszystko, co pan dla mnie zrobil. Bez panskiej pomocy bez watpienia byloby o wiele gorzej. -Kazdy lekarz by ci pomogl - odpowiedzial Kaj prawie oschle. Bleys po raz pierwszy widzial u niego jakiekolwiek oznaki emocji. -Coz, naprawde dziekuje - powtorzyl Bleys. - Teraz wstane... Uniosl glowe i zaczal podnosic cialo, ale rece Kaja powstrzymaly go i lagodnie pchnely z powrotem na lozko. -Dzialaj powoli - powiedzial Kaj. - Spiesz sie, a szybko zaczniesz odczuwac zawroty glowy, moze stracisz przytomnosc albo nastapi nawrot choroby. Kaj obrocil sie w strone Toni. -Pomoz mi. Pomozemy mu usiasc podpierajac go poduszkami; jesli nic mu nie bedzie, to jutro bedzie mogl wstac i nawet sprobowac chodzic. -Jutro? - zapytal Bleys. Kaj zignorowal go. W koncu zrobili dokladnie tak, jak powiedzial doktor. Minely cztery dni, zanim byl w stanie przejsc przez pokoj, majac po bokach podtrzymujacych go przyjaciol. -Widzicie? - zapytal Bleys - Nic mi nie jest. Jednak naprawde wcale tak nie bylo. Nie mial zawrotow glowy ani zanikow pamieci, ale cale cialo mial oslabione. Nie przyznalby sie do tego, ale cieszyl sie, ze odprowadzili go do lozka. -Sugeruje, zebys teraz odpoczal chwile, potem sprobowal usiasc i znowu sie przejsc - sprobuj na zmiane cwiczyc i odpoczywac przez nastepny dzien lub dwa. - Kaj zwrocil sie w strone Toni, stojacej tuz obok niego, patrzac w dol, na Bleysa. - Bedziesz mogla mu pomoc, Toni, prawda? -Oczywiscie - odpowiedziala Toni. Tak tez zrobila. Nie tylko pomagala, ale zdominowala caly proces jego ponownego przyzwyczajania sie do samodzielnego poruszania. Robila to wolniej, niz mial ochote. Bleys byl im wdzieczny, gdy po zmaganiach z ociezalym cialem mogl powrocic do lozka i sie polozyc. Jego sily byly na wyczerpaniu i choc szybko je odzyskiwal, to po wykonaniu kilku prostych czynnosci gotow byl do snu. Jednak jego determinacja w powrocie do zdrowia byla tak wielka, ze cwiczyli dwadziescia cztery godziny na dobe, pozwalajac sobie jedynie na drzemki w przerwach. Dopiero kiedy uswiadomil sobie, ze Toni mogla spac tylko w tych krotkich przerwach, zauwazyl jak bardzo zmeczona miala twarz i zdal sobie sprawe, ze ja rowniez zmuszal do wysilku ponad sily. -Jak udalo ci sie wytrwac przy mnie przez caly ten czas? - zapytal. Usmiechnela sie. -Mialam tu wlasne lozko. Spalam, kiedy byles nieprzytomny. Czujnik budzil mnie, kiedy sie budziles. -I robilas tak przez pelne dwa tygodnie? Znow sie usmiechnela, tym razem troche niesmialo. -Kaj powiedzial, ze im mniej ludzi bedzie mialo z toba kontakt, tym lepiej. Powiedzialam mu, ze to bede musiala po prostu byc ja. Bleys zrozumial - nagle, jak w blysku jasnowidzenia. Bedac tu sama upewnila sie, ze nikt inny nie uslyszy co mowil. Jakikolwiek byl w stosunku do niej efekt slow wypowiadanych przez niego pod wplywem goraczki i trucizny, rozumiala, jak bardzo nie chcialby, by ktos wiecej je uslyszal. Bleys potrzasnal glowa. Nie potrafil przekazac, jak bardzo byl jej za to wdzieczny. Moze kiedys mu sie to uda. Jak waz wslizgujacy sie w niestrzezone rejony raju pojawila sie niechciana mysl, co ona slyszala; musiala zdawac sobie sprawe, jaki to dla niego stanowi problem. -Wezme prysznic - powiedzial Bieys najbardziej swobodnym tonem, na jaki mogl sie zdobyc. - Moze pojdziesz odpoczac? -Nie, nie trzeba - Toni przerwala i potrzasnela glowa, potem znow sie usmiechnela. - Moglabym zasnac, a powinnam czuwac. -A wiec idz spac. Wezwe cie, jesli bede cie potrzebowal. Jesli bedziesz miala watpliwosci, mozesz znow podpiac sie do tego czujnika. -Prawde mowiac - odpowiedziala, usmiechajac sie - caly czas masz go na sobie. Spokojnie mozesz sie z nim wykapac, woda mu nie zaszkodzi. Bleys skinal glowa i przygladal sie, jak Toni kieruje sie w strone drzwi. -Na pewno dobrze sie czujesz? - Toni obejrzala sie, stajac przed otwartymi juz drzwiami. -Czuje sie doskonale. Idz. Wyszla. Drzwi zasunely sie za nia, a on dluzsza chwile jeszcze w nie patrzyl. Stwierdzil, ze ma zbyt wiele do przemyslenia. Bedzie musial zmierzyc sie z tym, czego dokonaly w niej te dwa tygodnie sluchania jego zwierzen. Pomimo jej spokojnego wygladu, slyszala go i w koncu beda musieli o tym porozmawiac. Bleys chodzil niespokojnie po pokoju. Nie potrafil sobie teraz wyobrazic ich wspolnej przyszlosci. Stala sie kluczowym elementem jego planow - nie tylko wobec ludzkosci, ale i wobec siebie, na utrzymanie sie we wlasnej wizji i ukonczenie pracy. Musi przejac kontrole przynajmniej nad wszystkimi Mlodszymi Swiatami - a nawet to bedzie zaledwie poczatkiem. Zrezygnowal w koncu z rozwazania tego problemu, odwrocil sie i przeszedl przez polotwarte drzwi do lazienki. Mial na sobie tylko szorty. Uswiadomil sobie - i niemal natychmiast z powrotem przywolal wczesniejsze rozwazania - ze Toni musiala robic znacznie wiecej, niz tylko siedziec i sluchac. Byla rowniez jego pielegniarka, nie tylko pocieszajac go, gdy sie budzil, ale i zajmujac sie znacznie mniej przyjemnymi aspektami jego ciala. W lazience, Bleys stanal przed lustrem nad umywalka, odruchowo przesuwajac dlonia po szczece, byprzekonac sie czy jest dobrze ogolona. Byla. Opuscil dlon i przyjrzal sie gornej polowie ciala sprawdzajac, co zrobilo z nim dwa tygodnie ciezkiej choroby. Prawie sie nie zmienil. Z powodu braku porzadnego jedzenia i cwiczen zwiotczaly mu czesciowo miesnie przedramion i klatki piersiowej. Zdal sobie sprawe, ze Toni musiala podawac mu przynajmniej jakies plyny, utrzymujac go przy zyciu tak dlugo i ze prawdopodobnie podawano mu rowniez srodki odzywcze. Niczego takiego nie pamietal. Spojrzal na swoja twarz i pierwszy raz naprawde ja zobaczyl. Stal, przygladajac sie jej w szoku. Zawdzieczane genom przystojne rysy, ktore nauczyl sie wykorzystywac jak aktor, byly zmienione. Ogien ostatnich doswiadczen doglebnie ja zmienil. Patrzyl na te same rysy, ale teraz wyczytal w nich trwala zmiane. Stal sie Innym w pelnym znaczeniu tego slowa. Nie musial juz grac. Prawdopodobnie zmiana nie byla tak wyrazna, by dostrzegla ja widownia czy osoba rzucajaca mu tylko pobieznie spojrzenie. Tylko ktos dobrze go znajacy mogl poznac roznice. Toni musiala byc swiadkiem tego procesu, calej fizycznej i umyslowej przemiany wywolanej dzialaniem Newtonskiej trucizny. Musiala teraz rozumiec nie tylko jego motywy, argumenty, cel i koszt jego osiagniecia - rowniez to, jak pozwolil, by stalo sie to jego czescia. Ze wszystkich ludzi, tylko ona znala go teraz w pelni. A jednak zostala z nim. Nie rozumial. Zrezygnowal z kapieli. Odwrocil sie od lustra i wrocil do sypialni - zatrzymujac sie w miejscu na widok stojacej w drzwiach Toni. -Toni! Wrocilas! -Mialam wrazenie... - pomyslal, ze patrzy mu gleboko w oczy - ze mozesz mnie potrzebowac... wiec pomyslalam, ze zajrze i sprawdze. Oddal jej spojrzenie. -Toni, czy chcesz mnie zostawic? Przez chwile nie odpowiadala. Potem powoli potrzasnela glowa. -Nie. Rozdzial 40 - Slyszalem, ze wrociles na Harmonie - przywital go McKae. - Ale tylko plotki, nic konkretnego. Przeprowadzilem male sledztwo i odkrylem, ze faktycznie przyleciales, ale z nikim sie nie kontaktujesz. Pomyslalem, ze zadzwonisz do mnie, jak tylko bedziesz wolny. Wiesz - spodziewalem sie ciebie szybciej, ale teraz to juz nie wazne... Umilkl. Bleys siedzial nieruchomo, patrzac na niego ponuro z dryfu. Siedzieli w biurze McKae, w budynku rzadowym Harmonii. Szczegolnym biurze, wiekszym nawet niz zajmowane przez GlownychMowcowwIzbachnaHarmonii i Zjednoczeniu. Biurze otwieranym wylacznie, gdy wybierano wspolnego szefa rzadu - Najstarszego. Biuro zajmowalo pelne skrzydlo gmachu rzadowego. Skladalo sie wlasciwie z trzech pokoi: biura, sekretariatu i prywatnego gabinetu. Sciany miedzy nimi w kazdej chwili mogly zostac rozsuniete dzieki pojedynczej komendzie z bransolety McKae. W tej chwili byly na miejscu i siedzieli w biurze, ktore - co ciekawe - bylo najmniejszym z trzech pomieszczen. Byli sami. W pokoju panowala nieco podwyzszona wilgotnosc i temperatura, wiec mial w sobie cos z atmosfery cieplarnianej. Bleys wciaz odczuwal oslabienie. Dopiero gdy zauwazyl, jak McKae skupia wzrok, mruzac oczy, uswiadomil sobie, ze nigdy nie uwazal tego czlowieka za dosc dobrego obserwatora, by byl w stanie zauwazyc roznice. Jednak najwyrazniej udalo mu sie to i ta swiadomosc wywolala wyrazna zmiane w jego pierwotnych planach rozegrania tego spotkania. McKae wciaz mowiac wstal nagle i podszedl do duzej szafki wbudowanej w sciane po jego lewej stronie. Otworzyl ja i wyjal dwie butelki tego samego wina, ktore pil juz kiedys w obecnosci Bleysa, oraz dwa wysokie, bogato zdobione kieliszki. Przyniosl to wszystko i postawil na swoim biurku, a potem przysunal swoj fotel. Wciaz stojac wskazal, by Bleys blizej przysunal swoj dryf. -Musimy uswietnic nasze spotkanie. - Usmiechnal sie z wyraznym wysilkiem. - Wszystko idzie bardzo dobrze, ale ciesze sie, ze wrociles. Jest jeszcze wiele rzeczy do zrobienia i chcialbym uslyszec twoja opinie na ich temat - choc, oczywiscie, to ja bede podejmowal decyzje. McKae nalewal wino do szklanek, przygladajac sie rosnacemu poziomowi plynu, jakby wykonywaljakis skomplikowany eksperyment chemiczny. Napelnil je po brzegi - wlasciwie prawie przepelnil, w ostatniej chwili podnoszac butelke. Gdy podnosil kieliszek, dlon mu lekko drzala. -Za nasze ponowne spotkanie! Wypil polowe wina i odstawil kieliszek" na biurko. Spojrzal na Bleysa. -Nie pijesz - powiedzial. -Moze za chwile. McKae dalej stal. Otworzylusta, potem znowje zamknal. -Czemu nie usiadziesz? - zapytal Bleys. McKae usiadl, wciaz patrzac na niego. -Jak juz mowilem - odezwal sie - oczekiwalem twojego powrotu. Potrzebuje twojej rady w wielu sprawach. Chce, zebys byl dostepny. - Jego glos nabral troche mocy. -Masz wielu ludzi, ktorzy moga ci doradzac - odpowiedzial Bleys. - Choc oczywiscie z przyjemnoscia zapewnie ci blogoslawienstwo moich rad. Bede sie z toba regularnie kontaktowal. Tak sie sklada, ze musze niemal natychmiast znow opuscic Harmonie i przez jakis czas mnie nie bedzie. Wracam na Nowa Ziemie. Przypuszczam, ze rozumiesz, iz to ja zaaranzowalem sytuacje, z powodu ktorej Prezesi i Gildie rozpoczely werbunek najemnikow? A swoja droga, ilu ich tam jest? -Wlasciwie, to nie wiedzialem czemu - odpowiedzial McKae. - Nie jestem pewien... mysle, ze ponad polowa. Tak jest. Chcieli piecdziesieciu tysiecy i o ile pamietam, wyslalismy juz okolo trzydziestu tysiecy, wraz z wyposazeniem i zapasami. Nie wiedzialem, ze to dzieki tobie o to poprosili. Jak tego dokonales? -Przylozylem na nich presje spoleczna ludzi z kilku prowincji - wyjasnil Bleys. - Choc najwazniejsza byla grupa opozycyjna nazywajaca sie Podkowa. I tak stanowili problem dla rzadzacych, ale z odpowiednim poparciem i naglosnieniem, zaczeli wygladac na powazne zagrozenie. Moj udzial nie roznil sie zbytnio od sposobu, w jaki pomoglem w twoim wyborze na Najstarszego. Na chwile zapadla cisza. -Przy okazji - kontynuowal Bleys - czy postapiles zgodnie z moja rada i kontrakt przygotowano wedlug dorsajskich wzorow, gdzie oddzialy podlegaja wylacznie rozkazom swoich przelozonych? -Tak - odpowiedzial McKae. - Sprawa jest zapieta na ostatni guzik, dokladnie jak kontrakty Dorsajow. Rzad Nowej Ziemi moze jedynie poprosic najwyzszego ranga oficera, by postapil wedle ich zyczen. Ten rozwazy prosbe, zdecyduje czy jest praktyczna i zastanowi sie, co zrobia oddzialy, jesli wyda im taki rozkaz. Oni zas beda dzialac tylko kierujac sie jego bezposrednimi poleceniami, nie sluchajac nikogo z Nowej Ziemi. Bleys pokiwal glowa. -Ale zanim odlecisz, chcialbym dowiedziec sie, co robiles na Nowej Ziemi - stwierdzil McKae. -Nie ma takiej potrzeby - spokojnie odpowiedzial Bleys. - Moja praca tam jest calkowicie niezalezna od twojej tutaj. McKae wciaz uwaznie mu sie przygladal. Ledwie zerkajac w bok, ponownie napelnil swoj kielich, uniosl go do ust i napil sie - nie tak duzo, jak za pierwszym razem, ale i tak znaczaca ilosc. -Pamietam, ze tuz przed wyborami powiedziales mi, ze Klub Prezesow i Gildie beda chcialy wynajac naszych zolnierzy - wolno powiedzial McKae. Bleys ponownie skinal glowa. -Oczywiscie. Ty ze swej strony byles w stanie dobrze wykorzystac te informacje w swojej kampanii wyborczej. Udalo ci sie wywolac wrazenie, ze tylko ty mozesz doprowadzic do zawarcia tego kontraktu, a co za tym idzie, znacznego naplywu kredytu miedzygwiezdnego na Harmonie i Zjednoczenie. -Tak - potwierdzil McKae. - Mimo wszystko chcialbym wiedziec, jaki miales w tym udzial. -Wtedy nie bylo takiej potrzeby - odpowiedzial Bleys. Miedzy nimi zapadla kolejna, chwilowa cisza. -A teraz? - zapytal McKae. -Mysle, ze rowniez. Przez dluzsza chwile McKae nic nie mowiac przygladal sie swojemu kieliszkowi. Potem wzdrygnal sie, jak ktos budzacy sie ze snu. -W kazdym razie - powiedzial - nie mozemy rozmawiac, skoro tak szybko wyjezdzasz. Jak juz powiedzialem, potrzebuje porady - usmiechnal sie cierpko - a tym wlasnie powinien zajmowac sie Pierwszy Starszy wobec Najstarszego. Oznacza to, ze Pierwszy powinien przez caly czas znajdowac sie u mego boku. -Jak juz powiedzialem - glos Bleysa pozostawal caly czas absolutnie spokojny - masz wokol siebie doradcow. Niezaleznie jednak od tego gdzie bede, regularnie bede sie z toba kontaktowal. -Jesli nie bedzie cie u mojego boku... - McKae przerwal, by napic sie lapczywie ze swojego kielicha, prawie go oprozniajac, po czym jego reka niemal automatycznie siegnela po butelke, uzupelniajac poziom wina - trudno bedzie cie uwazac za Pierwszego Starszego. Prawde mowiac, w takiej sytuacji nie mialoby sensu, zebys dalej trzymal to stanowisko. -Mysle, ze jest bardzo wazny powod, aby sprawy pozostaly bez zmian - odpowiedzial Bleys. - Dla twojego dobra. -Dla mojego dobra? -Tak. - Ich oczy znow sie spotkaly. - Pamietaj, jaka wage w twojej elekcji miala obietnica dochodow z kontraktu z najemnikami. Potezny czynnik. Teraz jestes Najstarszym, ale pojawia sie kwestia pozostania na tym stanowisku. Chcialbys chyba zatrzymac ten tytul do konca zycia, jak Najstarszy Bright przed stuleciem? W gre wchodzi cale mnostwo roznorakich czynnikow, a ja spodziewam sie zmienic sytuacje miedzyplanetarna - na co, jako Najstarszy, bedziesz musial zareagowac. Warunki moga dzialac rownie dobrze dla ciebie, jak i na twoja niekorzysc. Postapisz madrze, robiac co powiem i kiedy powiem. McKae siegnal po kieliszek wyraznie tym razem drzaca reka. Przelknal i odstawil kieliszek tak gwaltownie, ze od podstawy odprysnal kawalek szkla. -Grozisz mi? - zapytal ostro. -Oczywiscie - odpowiedzial Bleys. Cisza miedzy nimi przedluzyla sie. Po kilku chwilach Bleys podniosl sie z miejsca. -Rozumiem - powiedzial. Odwrocil sie i ruszyl w strone drzwi biura. -Czekaj! - zawolal McKae. Bleys odwrocil sie. McKae ponownie napelnil swoj kielich i trzymal go przy ustach. -Jesli dam ci swobode poruszania, a ty po prostu bedziesz mi doradzal - zapytal niepewnie - to wszystko bedzie dobrze? -Bedziesz calkowicie chroniony - odpowiedzial Bleys. - A to w koncu jest najwazniejsze. Wierze, ze bedziesz dobrym Najstarszym dla Harmonii i Zjednoczenia - z moja pomoca. Powinienes zostac Najstarszym bardzo dlugo. Mozesz nawet pobic rekord Najstarszego Brighta. Usmiechnal sie cieplo. -Tak. - McKae wpatrywal sie w Bleysa, jakby musial nie tylko slyszec jego slowa, ale i odczytac je z ruchu ust. Opuscil wzrok w swoj kieliszek i powiedzial: - A wiec ustalone. -Tak - potwierdzil Bleys - ustalone. Ciesze sie, ze sie zgodziles. -Och, zgadzam sie! - McKae osuszyl kieliszek i odstawil go na stol. Kieliszek wywrocil sie na bok. Spojrzal znow na Bleysa. -Bede z toba w kontakcie - powiedzial Bleys i znow obrocil sie w strone drzwi. -Poczekaj! - glos McKae odbil sie od scian gabinetu, i Bleys obrocil sie z powrotem. McKae wskazal palcem na pelen kieliszek Bleysa. - Nie zamierzasz wypic nawet tego? - patrzyl na Bleysa troche dzikim wzrokiem. -Och, tak - lagodnie odpowiedzial Bleys. W trzech dlugich krokach pokonal odleglosc dzielaca go od biurka, podniosl kieliszek i wypil cala jego zawartosc. - Za twoje dlugie zycie i dlugie panowanie jako Najstarszy. Usmiechnal sie do McKae. Ten nie patrzac, siegnal po butelke, wylal reszte jej zawartosci do kieliszka i wypil. Potem tez sie usmiechnal. Kiedy Bleys znow odwrocil sie do wyjscia, nowy Najstarszy zaczal sie smiac - ochryplym, nie radosnym smiechem, ktory trwal jeszcze, gdy Bleys dotarl do drzwi, otworzyl je i wyszedl. -Jest tu Barbage, chce sie z toba spotkac - przywitala Bleysa Toni, gdy tylko wrocil do swojego apartamentu w hotelu. - Pojawil sie kilka godzin temu, ale powiedzial, ze nie odejdzie bez rozmowy z toba. -Dobrze - odpowiedzial Bleys. - Gdyby sie nie pojawil i tak musialbym sie z nim skontaktowac. Ma jakies szczegolne wiesci? -Tak mi sie wydaje - stwierdzila Toni - ale nie chcial mi zdradzic. Chce ci powiedziec osobiscie. W kazdym razie czeka w sali klubowej. -W porzadku. A przy okazji: wiesz, ze wlasnie wrocilem ze spotkania z McKae'em. Powiedzialem mu, ze zamierzam wkrotce odleciec na Nowa Ziemie i po drodze doszedlem do wniosku, ze prawdopodobnie najlepiej byloby zrobic to jak najszybciej. -A wiec znow Nowa Ziemia? - zapytala Toni. -Tak. Chcialbym wyruszyc bez zbednych opoznien. Jedyny problem to ten, ze chcialbym miec ze soba wieksza grupe Zolnierzy Henry'ego, a wiem, ze niektorym dal troche wolnego. Moga byc porozrzucani po calej planecie, kilku moglo nawet poleciec do rodzin na Zjednoczeniu. Ale zbierzmy, ilu sie da w ciagu najblizszych godzin i wylecmy za dwadziescia cztery godziny. Polacz sie z Favored ofGodi zapytaj, czy beda gotowi tak szybko? Jesli bedzie trzeba, moge odrobine poczekac, ale mam nadzieje zebrac do tego czasu przynajmniej polowe ludzi Henry'ego... -Zapominasz - przerwala mu Toni - ze wiekszosc z tych Zolnierzy nie ma domu i kreci sie po Citadel - albo jest niezbyt daleko od miasta. Przypuszczam, ze w ciagu dwudziestu czterech godzin Henry bedzie w stanie zgromadzic prawie wszystkich. -Dobrze byloby - Bleys zawahal sie. - Ilu... -Stracilismy albo zostawilismy za soba trzydziestu trzech. -Trzydziestu trzech! - Bleys gwaltownie siadl na krzesle. -Henry znalazl innych na ich miejsce - dodala Toni. -To dobrze - mechanicznie odpowiedzial Bleys. - Ponad polowa. Ilu z nich zostawilismy? - Zywych? - zapytala Toni. - Nie wiemy. Przynajmniej pieciu. Bleys siedzial nieruchomo. Po dluzszej chwili Toni znow sie odezwala. -Bedziesz musial porozmawiac o nich z Henrym. Moze pozniej. -Tak. Rozumiem. Siedzial jeszcze przez chwile, potem wstal. -Powiedzialas, ze Barbage czeka? Kiwnela glowa w strone drzwi za soba, troche na prawo od niej. Bleys ruszyl w ich strone. -Chcesz isc ze mna? - zapytal. -Zdaje sie, ze chce sam odebrac efekt tego, co ma ci do powiedzenia. -Wobec tego moze bedziesz przysluchiwac sie naszej rozmowie? - zaproponowal Bleys, przechodzac przez drzwi. -Dobrze - uslyszal za soba. Wszedl do pustej sali urzadzonej w tonacji morskiej zieleni, ze sciana okienna rozswietlona wczesnopopoludniowym swiatlem Epsilon Eridiani. Przeszedl przez sale do nastepnego pomieszczenia, z bialymi scianami i meblami wyscielanymi imitacja skory. W pokoju stal samotnie Amyth Barbage, wyprostowany, plecami do okna, z rekami zalozonymi na plecy i lekko rozstawionymi nogami. Na tle jasnego swiatla zza plecow wygladal w swoim czarnym, doskonale uszytym mundurze prawie jak postac z innej bajki. -Wielki Nauczycielu - zaczal Barbage, zawahal sie na ulamek sekundy, potem delikatnie zmienil wyraz twarzy i prawie sie usmiechnal. - Wspaniala nowina. Mam dla ciebie Hala Mayne'a! Zabrzmialo to, jakby zdanie bylo wielokrotnie ukladane i powtarzane. Bleysowi bylo to jednak obojetne. Barbage zauwazyl zmiane, jaka zaszla w Bleysie, ale w przeciwienstwie do McKae, zareagowal radoscia. Bleys podszedl i zajal miejsce w fotelu dryfowym. -To rzeczywiscie dobra wiadomosc, Amyth - powiedzial cicho. - Usiadz i opowiadaj. Najwyrazniej Barbage wolalby stac, ale podszedl i usiadl na krzesle dryfowym naprzeciw Bleysa, sztywno wyprostowany, ledwie dotykajac plecami oparcia. Bleys spojrzal na niego w dol, z wiekszej wysokosci swojego dryfu. Jednak podobnie jak niemozliwe zdawalo sie patrzenie z gory na Henry'ego, tak samo bylo w przypadku Barbage'a. Zdawal sie zupelnie nie brac pod uwage, ze ktos moglby byc wiekszy od niego, co najwyzej rowny. -Zostal schwytany podczas proby ucieczki w porcie kosmicznym w Ahrumie - wyjasnil Barbage. - Umiescilem go w bezpiecznym miejscu, w kwaterze milicji Ahrumy. Na dachu hotelu czeka pojazd, ktory w kazdej chwili moze cie tam zabrac. -Mowisz, ze zostal schwytany? - zapytal Bleys, wciaz mowiac ze spokojem. - Jak? -Wiedzielismy, ze jest w miescie, wiec wszczeto poszukiwania. Ludzie milicji czekali w terminalu; zidentyfikowal go czlowiek o nazwisku Adion Corufa na podstawie zdjecia. Bylo tam tylko pieciu milicjantow, ale zablokowali mu droge ucieczki do czasu, az sciagnieto posilki. Schwytali go. -Rozumiem - stwierdzil Bleys. Ziewnal. Przemowil, kierujac slowa w strone bransolety, ale tak naprawde mowiac do Toni. -Jesli ktokolwiek bedzie cos ode mnie chcial, zostalem zabrany przez Amytha Barbage'a do Ahrumy - powiedzial. - Maja tam czlowieka zidentyfikowanego jako Hal Mayne, chce go zobaczyc. Wroce szybko... Przerwal, patrzac na Amytha. -Jak daleko jest do Ahrumy? - zapytal. - Ile potrwa dolot tam, rozmowa z Halem Mayne, powiedzmy pol godziny i powrot tutaj? -Nie wiecej niz dwie godziny, Nauczycielu. Ahruma znajduje sie na drugim koncu kontynentu, ale mam milicyjny statek suborbitalny. -Jaka panuje tam pogoda? -Umiarkowana, jak tutaj. -A wiec wyruszamy natychmiast - oswiadczyl Bleys. - Poczekaj, Amyth, zaraz wracam. Opuscil pokoj, przechodzac z powrotem do pomieszczenia, w ktorym siedziala Toni. -Slowko na osobnosci - powiedzial do niej, gdy zamknely sie drzwi. - Jakie inne statki, w ktorych mamy wiekszosciowe udzialy, sa w tej chwili w Cytadeli, oprocz Fa vored o f God? -Bede musiala sprawdzic - odpowiedziala Toni. - Wiem, ze Burning Bush jest na miejscu, moze jeszcze jakies. -To dobrze. Burning Bush wystarczy, jesli nie ma Favored. Tym razem chcialbym w miare mozliwosci podrozowac bez innych pasazerow i chcialbym wyslac wczesniej kilka wiadomosci na Nowa Ziemie. Lepiej zrob to pierwszym startujacym stad statkiem - jedna bedzie wiadomoscia dla Podkowy; poinformuj ich o moim powrocie. Powiedzmy, za szesc dni od dzisiaj, jesli wyruszymy zgodnie z planem. -A druga wiadomosc? - zapytala Toni, jako ze Bleys, pochloniety wizja dlugo oczekiwanego spotkania z Halem Mayne zamilkl. -Ach, tak. Druga bedzie do oficera dowodzacego silami Zaprzyjaznionych na Nowej Ziemi. Nadaj jej klauzule najwyzszego poziomu utajnienia. Przekaz mu, ze mozemy sie spodziewac po wyladowaniu problemow ze strony lokalnych wladz i chcielibysmy, aby oczekiwala nas kompetentna grupa wojskowych, formalnie pelniaca funkcje gwardii honorowej, ktora bedzie eskortowac nas do hotelu. Chcialbym, zeby Ludzie Podkowy rozpuscili pogloski o moim przylocie. Ale list do dowodcy musi byc absolutnie tajny. Nikt nie powinien go widziec. Podpisz go za mnie oficjalnie, jako Pierwszy Starszy. -Nie spodziewam sie zadnych problemow - stwierdzila Toni. - A wiec wybierasz sie z Barbage'em do Ahrumy? -Tak. Dam ci znac, gdybym mial sie spoznic. -A oddzial partyzancki, z ktorym byl Hal Mayne? - zapytal Bleys, gdy statek, ktorym lecieli z Amythem Barbage'em ponownie wchodzil w atmosfere po balistycznym locie umozliwiajacym im blyskawiczne pokonanie odleglosci i zwalnial do ladowania. - Dostaliscie ich? -Nie, Nauczycielu - odpowiedzial Barbage. Siedzial wyprostowany naprzeciw Bleysa, po drugiej stronie malego stolika w wyscielanej, choc malenkiej kabinie milicyjnego pojazdu. Przed Bleysem stala szklanka, ktora juz dwukrotnie napelnial sokiem jablkowym, podczas gdy Barbage w ogole nie tknal swojej. -Dziwi mnie, ze Hal Mayne oddzielil sie od nich - stwierdzil Bleys. Uwaznie przygladal sie rozmowcy. -Sprawimy, ze wszystko nam powie - oswiadczyl Barbage. - Tylko silnym w falszywej Wierze udalo sie nie mowic, kiedy ich pytalismy. Tacy jak ten, ktory zatrzymal oddzialy milicji podazajace tuz za oddzialem, w ktorym byl Hal Mayne; milicjanci owi bez watpienia zlapaliby oddzial, gdyby nie ten Stary Prorok, zaczajony na ich drodze - udalo mu sie zabic wiecej niz tuzin milicjantow, zanim zostal otoczony i zabity - dzialo sie to na zalesionym terenie. -Stary Prorok? - powtorzyl Bleys. - Masz na mysli kogos z tego samego oddzialu? -Tak - odpowiedzial Barbage. - Jeden z oddzialu Rukh Tamani. Gdybyz to byla sama Rukh! Lecz ten Stary Prorok obwinial milicje za smierc swojej zony i od wielu lat byl walczacym z nami bandyta. Byl stary i doswiadczony w walce; i uparty w swej blednej Wierze. Nazywal sie Child-of-God. -Znales go? -Choc nigdy ich nie widzialem, znam nazwiska wielu z oddzialu Rukh Tamani - powiedzial Barbage. - Tego widzialem. Bylo to podczas mojego poprzedniego pobytu na Harmonii, kiedy sluzylem z grupa lokalnej milicji w ramach wymiany. Grupa, w ktorej bylem, zlapala oddzial Rukh Tamani w zasadzke na przesmyku gorskim i doszlo do wymiany ognia. Hal Mayne mnie rozbroil i trzymal wycelowany we mnie karabin. Kiedy nadszedl Child-of-God, powiedzialem mu, ze nie wydobedzie ze mnie zadnych informacji. Poznal we mnie jednego z Wybranych i wiedzial, ze prawda jest, co powiedzialem; uniosl wiec wlasny karabin, aby mnie zabic. Hal Mayne odtracil go, wiec wykorzystalem okazje i ucieklem. -Czemu to zrobil? -Tego nie wiem. I nie ma to znaczenia. Pojawila sie szansa ucieczki, wiec wykorzystalem ja. Ale zapamietalem twarz Starego Proroka - ciemna, szczupla i stara, z blizna tuz przed prawym uchem. Dzieki dlugiemu treningowi pamietam twarze wszystkich Porzuconych przez Boga. Rozpoznalem go wiec po smierci, nawet pomimo spustoszen jakich dokonaly karabiny energetyczne. Zdolal opoznic poscig za oddzialem na tyle, ze uciekli. Ale zostana odnalezieni. W koncu zawsze ich odnajdujemy. - Za pietnascie-dwadziescia minut zawiode cie do Kwatery Glownej milicji w Ahrumie, a kilka minut pozniej zobaczysz Hala Mayne. Szerokie ulice dochodzily do komendy ze wszystkich stron. Pojazd o napedzie magnetycznym pedzac przez miasto na sygnale z maksymalna predkoscia, podjechal od tylu na podworze, na ktorym stalo kilka pomalowanych na czarno milicyjnych pojazdow magnetycznych. Byly tez drzwi i rampa wyladunkowa - najwyrazniej tylne wejscie sluzace dostarczaniu zaopatrzenia i dyskretnemu dowozowi wiezniow. W wiekszych miastach nie istnial zorganizowany ruch oporu, ale byli ludzie pomagajacy partyzantom. Przez chwile Bleys zastanawial sie, czy moga oni stanowic problem, gdy Zaprzyjaznieni zostana poddani pelnej kontroli przez McKae - po czym odsunal te rozwazania. W koncu niezadowoleni stanowili ulamek procentu populacji, a milicja na obu planetach byla dostatecznie silna, by poradzic sobie z tym problemem, a przynajmniej utrzymywac go z dala od kluczowych punktow: miast, fabryk i kosmodromow. Milicja nigdy nie wspoldzialalaby z partyzantami. Byli powszechnie znienawidzeni za ingerencje w wojnach miedzy Kosciolami i brutalne traktowanie wszystkich wiezniow. Wewnatrz, komenda mocno przypominala kazde podobne miejsce na dowolnym z Nowych Swiatow. Miejsce pelne mundurowych i korytarzy z samoczyszczacymi sie scianami i podlogami, jasnymi swiatlami i atmosfera zapracowania - co moglo byc prawda, albo wylacznie pozorem. Cele, do ktorych w koncu dotarli, znajdowaly sie kilka pieter ponizej poziomu glownego wejscia. Swiatla byly tam rownie jasne, ale korytarze, pomimo zoltej barwy i jasnego oswietlenia, wygladaly bardziej sterylnie; Bleys idac nimi wyczul zapach srodkow dezynfekcyjnych. Drzwi byly gladkie, z malymi judaszami. Barbage zatrzymal sie przed jednymi z nich, a idacy z nimi lokalny milicjant wystukal kod otwierajacy drzwi i odsunal sie, umozliwiajac Bleysowi i Barbage'owi wejscie do celi. Weszli, a drzwi automatycznie zamknely sie za nimi. Rozdzial 41 Wchodzac do celi, Bleys automatycznie schylil glowe, ale sufit, choc niski, byl na dostatecznej wysokosci, by mogl stac wyprostowany. Cela byla jasno oswietlona - swiatlo bylo wrecz zbyt jaskrawe. Hal Mayne lezal - najwyrazniej spal lub byl nieprzytomny - na waskiej pryczy przy scianie, po prawej stronie; kiedy obrocil sie na wprost Hala, Bleys przezyl jeden z glebszych szokow swojego zycia. Nie byl to chlopiec z jego goraczkowego snu, mlodzik, ktorego obraz Bleys nosil w sobie przez wszystkie te lata, pomimo swiadomosci, ze Mayne musial wyrosnac i dojrzec od chwili, gdy mial pietnascie lat. Lezal przed nim na wpol zaglodzony, ale poteznej budowy mezczyzna ze zmierzwionymi, czarnymi wlosami i kilkudniowym zarostem na mocnej szczece. Byl wysoki - bardzo wysoki. Wciaz w szoku Bleys pomyslal, ze Mayne dorownuje mu wzrostem. Nogi Hala, od lydek w dol, wraz ze stopami, sterczaly poza prycze, do ktorej go przywiazano i nagle Bleys zobaczyl w lezacej tam postaci cos wiecej niz czlowieka; giganta, kogos wykraczajacego poza normy - wiekszego nie tylko niz zycie, ale majacego w sobie cos wiecej niz otaczajacy go ludzie, jak moc antycznej greckiej Sybilli ze Starej Ziemi. W jednej chwili zbudzil sie w nim lek, ze pokryte zarostem usta moga sie otworzyc, a glos powie mu cos, co zniszczy przygotowane przez niego plany, obracajac go i kierujac w zupelnie inna strone. Dopiero wtedy, w przerazliwie ostrym swietle Bleys zauwazyl, ze Hal zostal zwiazany tak ciasno, ze wiezy wpijaly sie w wychudzone cialo grubokoscistych nadgarstkow i w tkanine wytartych spodni polowych oslaniajacych. dlugie nogi. Unieruchomiony... jak Bleys, gdy obudzil sie po goraczkowym snie o wilkach. Znow poczul krepujace wiezi na nadgarstkach i kostkach i przez chwile byl jednym z Halem. Przekrecil mu sie zoladek. Skierowal wzrok na Barbage'a i straznika wieziennego. W tej chwili byl w stanie kontrolowac swoj glos, ale nie wyraz twarzy; a za zadna cene nie chcial, by Barbage ujrzal jego twarz - taki byl wsciekly. -Wezwac lekarza! - rozkazal. -Wielki Nauczycielu... - zaczal zszokowany milicjant. -Cisza! - wrzasnal Barbage. Juz uniosl do ust bransolete i wydawal do niej polecenia. - Tu kapitan Amyth Barbage. Natychmiast przyslac lekarza do celi Hala Mayne. -Wybacz mi, Nauczycielu - powiedzial do Bleysa, jednak bez zalu w glosie, opuszczajac ramie. - Powinienem byl pomyslec, ze mozesz go potrzebowac. Bedzie tu za chwile. Barbage zwrocil plonace spojrzenie na milicjanta, ktory doslownie zapadl sie w sobie, cofnal pod sciane, otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, po czym znow je zamknal. -Dobrze - stwierdzil Barbage. - Slowem, ktore powiedzialem, byla "cisza". -Ach, doktorze - odezwal sie Bleys, kiedy ten pojawil sie w drzwiach doslownie po kilkunastu sekundach. Pomimo slow Barbage'a, musial byc blisko. Byl to niski mezczyzna w cywilnym ubraniu, ze zmartwionym wyrazem sciagnietej twarzy i siwiejacymi wlosami. W rekach niosl niewielka walizeczke, podobna do noszonej przez Kaja. Rzucil Bleysowi zatroskane spojrzenie. -Chce porozmawiac z tym wiezniem - powiedzial do niego lagodnie Bleys - ale jest nieprzytomny. Chcialbym, zeby zostal obudzony - lagodnie. Chce, zeby dobrze sie czul, przynajmniej na czas rozmowy - niezaleznie od tego, co mu jest. Troska widoczna na twarzy lekarza poglebila sie. -Ma zapalenie pluc - wymamrotal lekarz, podchodzac do pryczy. Dotknal czola Hala, potem sprawdzil jego puls. Zaczal otwierac walizeczke. Wydobyl z niej niewielka brazowa kostke, z przyciskiem na jednej ze scianek. Przeciwlegly bok przylozyl do rekawa Hala, tuz nad bicepsem i dotknal przycisku. Potem schowal instrument do neseseru, zamknal go i cofnal sie, patrzac na Bleysa. -Za chwile oprzytomnieje - wyjasnil. -Dobrze - odpowiedzial Bleys. - Mozesz odejsc. Barbage skierowal swoj plomienny wzrok na lekarza, ktory odwrocil sie i wyszedl. Bleys ledwie to zauwazyl. -Tak lepiej - powiedzial. - Teraz zdejmijcie z niego wiezy i pomozcie mu usiasc. Barbage i milicjant ruszyli wykonac polecenie. Umysl Bleysa wciaz zajety byl proba poradzenia sobie z szokiem na widok Hala. Podobnie jak wiekszosc niezwykle wysokich lub niskich ludzi, Bleys zazwyczaj zapominal o roznicy w rozmiarach poza sytuacjami, kiedy rodzilo to problemy z otaczajacymi go osobami, albo wynikaly z tego jakies niewygody. Z nieoczekiwana swiadomoscia zauwazyl teraz wzrost Hala Mayne. Jednak w jego przypadku wywolalo to szok - i cos prawie przypominajacego zwierzeca furie. Trwalo to tylko chwile - natychmiast poddal to kontroli - i prawdopodobnie odsunalby juz od siebie pamiec o tym, gdyby nie sen o wilkach i pamiec o skrepowaniu go na lozku tkwiaca w nim jak znak wypalony goracym zelazem. Teraz jednak dokonal wysilku usuniecia z umyslu tych wspomnien; powieki lezacej postaci zadrzaly i otwarly sie, a oczy wieznia skupily sie na nim. -Coz, Hal - powiedzial lagodnie Bleys - wreszcie mamy szanse porozmawiac. Gdybys tylko przedstawil sie w Cytadeli, moglibysmy sie juz wtedy poznac. Hal nie odpowiedzial, ale wzrok skupial wylacznie na Bleysie. W miare jak wracala do niego pelna swiadomosc, Bleys dostrzegl budzaca sie w spojrzeniu twardosc. Musial mnie rozpoznac, kiedy w zeszlym roku byl w grupie wiezniow w Cytadeli. Ale o ile nie slyszal wczesniej mojego nazwiska, jak mu sie to udalo? Nie mogl widziec mnie na tarasie, na ktorym zgineli jego nauczyciele - choc, czy na pewno, myslal? Wyraz twarzy Hala nie ulegl zmianie. Przypominal mu Toni, kiedy przybierala neutralny wyraz twarzy sygnalizujacy, ze jest calkowicie odprezona, nie skupiona na niczym i gotowa na spotkanie czegokolwiek. Bleys jednak odczul nagle dotkniecie strachu, ze nadzieje, z ktorymi tu przybyl mogly umrzec zanim jeszcze wymieni z Halem choc dwa slowa. Przy lozku umieszczono krzeslo dryfowe i Bleys usiadl na nim. Opierajac sie na obserwacji wywnioskowal, ze Hal ma za soba szkolenie w sztukach walki - prawdopodobnie pod okiem jednego ze swoich wychowawcow. Byc moze Bleys bedzie w stanie dotrzec do niego, wykorzystujac odruchy mlodzienca. -Musze ci powiedziec, co czuje w sprawie smierci twoich wychowawcow - powiedzial Bleys. Nigdy jeszcze nie wkladal wiecej uczucia w swoj wyszkolony glos, siegajac nim by odprezyc i uspokoic Hala, rownoczesnie starajac sie, by slowa dotarly do glebi duszy sluchacza. - Wiem, w tej chwili nie ufasz mi dosc, aby mi uwierzyc. Ale i tak powinienes uslyszec, ze przez caly czas w ogole nie mialem zamiaru skrzywdzic kogokolwiek w twoim domu. Gdyby istnial jakis sposob, dzieki ktoremu moglbym powstrzymac to, co sie tam stalo, zrobilbym to. Przerwal. Hal nic nie powiedzial. Bleys usmiechnal sie smutno. -Wiesz, jestem czesciowo Exotikiem - powiedzial. - Nie tylko nie odpowiada mi zabijanie, ale nie lubie zadnej przemocy i nie sadze, zeby miala usprawiedliwienie. Ze strony Hala wciaz nie bylo zadnej reakcji. Zadnej zmiany wyrazu twarzy. -Czy uwierzysz mi, kiedy ci powiem - mowil dalej Bleys - ze z obecnej tam trojki, tylko jeden mogl zaskoczyc mnie tak bardzo, ze stracilem panowanie nad sytuacja i przez to zgineli? Znow przerwal, ale Hal milczal. -Ten czlowiek wykonal jedyny mozliwy ruch, ktory do tego doprowadzil. Twoj nauczyciel, Walter - zaatakowal mnie. Bylo to dzialanie, ktorego absolutnie nie bylem w stanie przewidziec; rowniez jedyna rzecz jaka uniemozliwila mi powstrzymanie na czas moich ochroniarzy. -Ochroniarzy? - powtorzyl Hal. Glos mial slaby i tak ochryply, ze zdawal sie dochodzic z duzej odleglosci. Mimo wszystko mial w sobie nute twardosci, ktora jeszcze raz dotknela Bleysa dziwnym uczuciem - echo goraczkowego snu - jak odpowiadajacy mu glos kogos potezniejszego, zdolniejszego i majacego wiecej racji niz ktokolwiek. -Przepraszam - stwierdzil Bleys. - Wierze, ze mozesz o nich myslec inaczej. Ale niezaleznie od tego, ich podstawowym obowiazkiem tego dnia byla ochrona mojej osoby. -Przed trzema staruszkami. -Nawet przed trzema staruszkami. I ci staruszkowie nie byli tacy slabi. Zanim zostali zatrzymani, pozbawili zycia czterech z pieciu ochroniarzy. -Zabici - powiedzial Hal. W jego glosie nie bylo slychac zadnego szczegolnego uczucia, jakby po prostu poprawial drobna pomylke. Bleys skinal glowa. -Zabici - powtorzyl Bleys. - Zamordowani, jesli chcesz, zebym uzyl tego slowa. Wszystko o co cie prosze, to zaakceptowanie, ze zapobieglbym tej tragedii, gdybym mogl. i udaloby mi sie to, gdyby Walter nie zrobil tej jednej rzeczy, ktora pozbawila mnie kontroli nad moimi ludzmi. Hal odwrocil od niego wzrok, patrzac na sufit. Przez chwile nic nie mowil, potem oswiadczyl: -Od chwili kiedy postawiles stope na naszej ziemi, na tobie spoczywala odpowiedzialnosc. Znow zamknal oczy, najwyrazniej porazony jasnym swiatlem w celi, a Bleys spojrzal ostro na milicjanta, ktory przyprowadzil go z Barbage'em do celi. -Zmniejszcie natezenie swiatla. - Milicjant ruszyl, by wykonac polecenie. - Tak dobrze. I tak je zostawcie. Jak dlugo Hal Mayne pozostanie w tym pomieszczeniu, swiatla maja nie byc wylaczane ani rozjasniane, chyba, ze on o to poprosi. Hal znow otworzyl oczy. Natezenie swiatla bylo teraz odpowiedniejsze nawet dla Bleysa. W slabszym swietle Hal zdawal sie byc jeszcze wiekszy - ktos potezniejszy niz czlowiek. Bleys czul w sobie pustke przypominajaca rozpacz. Znow przemowil, wciaz probujac. -Oczywiscie masz racje - powiedzial Bleys. - Ale mimo wszystko, chcialbym, zebys sprobowal zrozumiec moj punkt widzenia. Oczy Hala znow skupily sie na jego twarzy. -To wszystko czego chcesz? - zapytal Hal. -Oczywiscie, ze nie. - Bleys wciaz staral sie mowic niskim, cieplym i maksymalnie przekonywujacym glosem. - Chce cie ocalic, nie tylko dla twojego dobra, ale jako cos, co mogloby zrownowazyc niepotrzebne smierci twoich nauczycieli, za ktore nadal czuje sie odpowiedzialny. -A co oznacza to ocalenie dla mnie? - Twarz Hala nadal niczego nie wyrazala; jego oczy uwaznie sledzily Bleysa. -Oznacza - zaczal Bleys - danie ci szansy zakosztowania zycia, do ktorego zostales stworzony, od samej chwili narodzin. Zanim Hal odpowiedzial, zawahal sie na ulamek sekundy, tak nieznacznie, ze Bleys nie zauwazylby tego, gdyby nie przygladal sie i sluchal w najwyzszym skupieniu. -Jako Inny? - zapytal Hal. -Jako Hal Mayne, mogacy uzyc wszystkich swoich talentow. -Jako Inny - stwierdzil Hal. W scianie niewiary ustawionej miedzy nimi przez Hala, po raz pierwszy pojawila sie rysa; pekniecie, ktore Bleys postanowil wykorzystac. Halowi najwyrazniej przedstawiono przesadzone informacje o mozliwosciach Innych - albo ten zarosniety, na wpol zaglodzony mlodzian byl w stanie spojrzec w przyszlosc, jaka zaplanowal dla Innych Bleys. Tak, te ryse mozna bylo wykorzystac. Przynajmniej warto bylo sprobowac. -Jestes snobem, moj mlody przyjacielu - powiedzial Bleys z nutka smutku w glosie. - Snob i do tego zle poinformowany. Falszywe informacje moga nie byc twoja wina, ale snobizm jest. Jestes zbyt blyskotliwy, by udawac wiare w czarno-biale charaktery. Gdyby to wszystko bylo prawda, czy wiekszosc zamieszkalych swiatow pozwolilaby nam przejac kontrole tak, jak to nastapilo? -Jesli bylibyscie dosc zdolni, by tego dokonac - stwierdzil Hal. Bleys poczul nagla obawe. Nie bylo mozliwe, by ten mlodzian byl w stanie w jakis sposob przewidziec przyszlosc - plany Bleysa i wszystko, co mial nadzieje osiagnac. Jednak Bleys postanowil poswiecic sie teraz probie wykorzystania odkrytego pekniecia. -Nie - Bleys potrzasnal glowa. - Nawet gdybysmy byli superludzmi, nawet gdybysmy byli mutantami, za jakich uwazaja nas niektorzy - tak niewielu nie mogloby kontrolowac tak wielu, chyba ze ci chcieliby poddac sie kontroli. A musisz byc dostatecznie wyksztalcony, by nie myslec o nas w ten sposob. Jestesmy tylko tym, kim jestesmy - genetycznie udanymi kombinacjami ludzkich zdolnosci, ktore mialy przewage szczegolnego szkolenia. -Nie jestem taki jak ty. - Odpowiedz Hala nadeszla niemal odruchowo. W ostatnich slowach zabrzmiala nutka niesmaku. -Oczywiscie, ze jestes - stwierdzil Bleys, ciagle tym samym, spokojnym glosem. Wzrok Hala przesunal sie z Bleysa na towarzyszacego mu milicjanta i Barbage'a. Skupil sie na tym ostatnim. -To prawda, Hal - powiedzial Bleys, zerkajac przez ramie. - Znasz kapitana, prawda? To Amyth Barbage, ktory bedzie odpowiedzialny za ciebie tak dlugo, jak bedziesz w tym miejscu. Amyth - pamietaj, jestem szczegolnie zainteresowany Halem. Ty i twoi ludzie bedziecie musieli zapomniec o tym, ze kiedykolwiek byl zwiazany z partyzantami. Nic mu nie zrobisz, z zadnego powodu, w zadnych okolicznosciach. Zrozumiales mnie, Amyth? -Zrozumialem, Wielki Nauczycielu - odpowiedzial Barbage. Jego spojrzenie powedrowalo za Bleysa i mowiac to, patrzyl na Hala bez mrugniecia okiem. -Dobrze - stwierdzil Bleys. - Teraz wylaczcie wszelki podglad w tej celi, az was zawolam. Zostawcie nas i czekajcie w korytarzu, chce porozmawiac z Halem na osobnosci - prosze. Stojacy za Barbage'em milicjant ruszyl, robiac pol kroku do przodu i otwierajac usta, jakby nie mogl uwierzyc w taki rozkaz. Jednak Barbage, nie odwracajac spojrzenia od Hala wyciagnal reke i zacisnal dlon na ramieniu w czarnym rekawie. Mezczyzna zamarl. -Nie martwcie sie - powiedzial Bleys. - Bede calkowicie bezpieczny. Teraz juz idzcie. Wyszli, zamykajac za soba drzwi. -Widzisz - powiedzial Bleys, odwracajac sie z powrotem do Hala - oni tego tak naprawde nie rozumieja i byloby nie fair tego od nich oczekiwac. Z ich perspektywy, jesli inny czlowiek wejdzie ci w droge, rozsadna rzecza jest usuniecie go. Koncepcja ciebie i mnie jako stosunkowo niewaznych osob, ktorejednak stanowia punkty skupienia wielkich sil, w sytuacji kiedy te sily maja znaczenie... to cos w zasadzie poza ich rozumieniem. Ale z pewnoscia my dwaj powinnismy rozumiec takie rzeczy, takze siebie nawzajem. Bleys czekal. -Nie - powiedzial Hal. Dluzsza chwile milczal, po czym znow powiedzial: - Nie. -Tak - powiedzial Bleys, patrzac w dol. - Obawiam sie, ze w tym punkcie musze nalegac. I predzej czy pozniej bedziesz musial zrozumiec jak naprawde stoja sprawy i dla twojego wlasnego dobra lepiej, zeby bylo to predzej niz pozniej. Hal odwrocil teraz wzrok od Bleysa, patrzac na sufit. -Wszystkie praktyczne dzialania sa wynikiem twardej rzeczywistosci - powiedzial Bleys. - To co my robimy, jest podyktowane sytuacja, a jest ona taka, ze jestesmy tylko pojedynczymi osobnikami posrod milionow zwyklych ludzi, majac moc sprawienia, by nasze zycia nie byly ani pieklem, ani niebem. Poniewaz zaden z nas nie moze uniknac wyboru. Jesli nie wybierzemy nieba, nieodwolalnie wyladujemy w piekle. -Nie wierze ci - Hal znow spojrzal na Bleysa. - Nie ma powodu, zeby musialo byc w ten sposob. Wreszcie, pomyslal Bleys, wreszcie widac w nim choc cien niepewnosci. Moze wciaz jeszcze mozliwe bylo zwerbowanie go. -Och tak, moj chlopcze - lagodnie powiedzial Bleys - jest powod. Poza naszymi indywidualnymi talentami, naszym szkoleniem i wzajemnym wsparciem, wciaz jestesmy tylko ludzmi, jak miliony wokol nas. Bez przyjaciol i funduszy mozemy zginac, tak samo jak kazdy. Nasze kosci moga ulec zlamaniu i mozemy zachorowac jak kazdy smiertelnik. Zabici, umrzemy nieodwolalnie. Jesli bedziemy o siebie dbac, mozemy zyc kilka lat dluzej niz przecietna, ale niewiele. Przerwal, majac nadzieje na jakas reakcje ze strony Hala, na podstawie ktorej moglby stwierdzic, czy jego slowa docieraja do celu. Ale Hal po prostu lezal, przygladajac mu sie swoimi szaro-zielonymi oczyma. W Bleysie plonelo pragnienie - prawie dzika zadza - sprawienia, by czlowiek na lozku zrozumial. Ten mlody czlowiek, o ktorym wiedzial, ze gdyby tylko zechcial, zrozumialby, lecz odmawial sluchania. Mowil wiec dalej. -Mamy ten sam, normalny ludzki glod emocji - milosci, towarzystwa kogos, z kim mozemy rozmawiac. Ale jesli postanowimy zignorowac nasza innosc, ograniczyc sie i dopasowac do tych, ktorzy nas otaczaja, mozemy spedzic cale zycie zalosnie i prawdopodobnie - niemal na pewno - mozemy nigdy nie miec dosc szczescia, by spotkac kogos z Innych, nam podobnych. Nikt z nas nie wybral bycia tym, kim jest. Znow przerwal. Hal ponownie nie poruszyl sie, ani nie zmienil wyrazu twarzy. -Ale jestesmy nimi - powiedzial Bleys - i jak wszyscy mamy niezbywalne ludzkie prawo do najlepszego wykorzystania naszego zycia. -Kosztem milionow ludzi, o ktorych wspominales - skomentowal Hal. -A jaki to rodzaj kosztu? - Niemal poza udzialem swiadomosci glos Bleysa poglebil sie, w probie przekazania szczerosci tego, co mowil Halowi. -Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwyklych ludzi jest lekkim obciazeniem kazdego z nich. Ale odwroc sytuacje. Co z kosztem Innego, ktory probujac jedynie dostosowac sie do ludzkosci akceptuje zycie w izolacji, samotnosci i codziennosc pelna uprzedzen i nieporozumien? Podczas gdy rownoczesnie jego niezwykla sila i talenty pozwalaja tym samym ludziom, ktorzy go unikaja, zbierac korzysci z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwosc? Bleys rzucil pytaniem w Hala, jak wyzwaniem. Ale Hal nie odpowiedzial. Wygladalo, jakby odmawial sluchania badz przyjmowania do wiadomosci slow Bleysa. Albo raczej czekal z boku, az pojawia sie odpowiednie dowody. Dziwnie dojrzala, wrecz dorosla reakcja. W chwili gdy Bleys osiagnal dwudziestke, juz od kilku lat siedzial w Ekumenii pograzony w polityce, stanowiacej zycie Dahno, wypelniajac czas treningiem. W tym czasie Hal byl chlopcem wychowywanym w cieplarnianych warunkach az do chwili smierci swoich nauczycieli, kiedy we wlasnym przekonaniu uciekl, by ratowac zycie i schronil sie miedzy gornikami na Coby. Zamknietym swiecie majacym niewiele do zaoferowania, zas stamtad udal sie wprost na niemal rownie ograniczony, jednowymiarowy swiat partyzanckiego oddzialu Rukh Tamani. A jednak cos w Halu, w sposobie w jaki lezal, sluchal i patrzyl - jak osoba starsza od Bleysa - zdawalo sie pochlaniac i wazyc wszystko, co powiedzial, nie znajdujac jednak niczego, co dowodziloby jego racji. Bleys nie mial juz innej mozliwosci, jak posuwac sie dalej tym samym tokiem argumentacji. -Spojrz na karty historii, na intelektualnych gigantow, mezczyzn i kobiety, ktorzy pchali cywilizacje naprzod, walczac rownoczesnie o przezycie miedzy mniejszymi ludzmi, nieodmiennie bojacymi sie ich i nieufnymi. Gigantow, ktorzy codziennie gieli kark, by ukryc swoja innosc, by nie wzbudzac irracjonalnych lekow w otaczajacych ich maluczkich. Od poczatku czasu bycie Innym bylo niebezpieczne i byl to wybor miedzy wieloma, ktorzy mogli niesc swiatlo na polaczonych ramionach i jednym, ktory musial niesc wielu sam, dzieki swojej znacznie wiekszej sile, ale zataczajac sie pod proporcjonalnie wiekszym ciezarem. Ktory z tych dwoch wyborow jest sprawiedliwszy? Przy ostatnich slowach wzrok Hala skupil sie. W Bleysie obudzilo sie cos w rodzaju intuicji. Moze przedostal sie do niego obraz giacego kark giganta. Docierajace do niego po chwili slowa Hala zdawaly sie potwierdzac te mysl. -Czemu zginac kark? - zapytal. -Czemu? - Bleys usmiechnal sie z tolerancja, ale rowniez z ukrywana ulga. - Zapytaj o to siebie. Ile masz w tej chwili lat? -Dwadziescia - odpowiedzial Hal. -Dwadziescia - i wciaz zadajesz to pytanie? W miare jak dorastales, czy nie zaczales czuc izolacji? Czy nie okazywalo sie, ze jestes zmuszony, ostatnio coraz czesciej, zajac sie sprawami - podejmowac decyzje za wszystkich, ktorzy sa z toba i nie sa w stanie decydowac za siebie? Cicho, ale nieuchronnie przejmujac odpowiedzialnosc, robiac to, co tylko ty wiedziales, ze wymaga zrobienia? Czekal. Kiedy Hal w zaden sposob nie zareagowal, zaczal mowic dalej. -Mysle, ze wiesz o czym mowie - powiedzial po tej chwili ciszy. - Z poczatku probujesz tylko powiedziec im, co powinno sie zrobic, bo nie mozesz uwierzyc - nie chcesz uwierzyc - ze moga byc tak bezradni. Ale powoli zaczynasz rozumiec, ze choc dzieki twoim bezustannym podpowiedziom moga postepowac wlasciwie, nigdy nie zrozumieja dosc, by mogli to zrobic samodzielnie. Tak wiec w koncu, zmeczony, przejmujesz kontrole. Nawet sobie tego nie uswiadamiajac, ustawiasz sprawy na wlasciwych torach, a maluczcy podazaja za nimi sadzac, ze to naturalny bieg wypadkow. Bleys przerwal. Takie przemawianie bylo jak wedrowka nad brzegiem przepasci. Bardzo latwo bylo wyzwolic odczuwane przez Hala poczucie odpowiedzialnosci wobec ludzkosci przejete od nauczycieli, zwlaszcza od Waltera InTeachera, Exotika. Halowi latwo byloby niewlasciwie ocenic slowa Bleysa, odbierajac je wylacznie jako arogancki pokaz checi zdominowania ludzkosci. Jednak jak dotad ufal umiejetnosci Hala do zrozumienia, ze nie to nim kierowalo. Moze mogl mu to po prostu powiedziec, choc nie bezposrednio. -Tak - powiedzial Bleys z naciskiem - wiesz, o czym mowie. Juz to poznales i zaczales czuc glebie i bezmiar przepasci oddzielajacej cie od reszty rasy. Uwierz mi kiedy mowie, ze to sie w miare uplywu czasu poglebi i umocni. Doswiadczenie, ktore zbiera twoj zdolniejszy umysl w tempie znacznie szybszym, niz moga to sobie wyobrazic, bedzie coraz bardziej poszerzac dzielaca was przepasc. W koncu miedzy toba a nimi bedzie niewiele wiecej wspolnego niz miedzy toba, a dowolnym stworzeniem - psem czy kotem - ktore polubisz. I bedziesz gorzko zalowal braku prawdziwej wiezi, nic z tym nie bedziesz mogl zrobic. I odetniesz ostatnie wiezi emocjonalne z nimi, wybierajac zamiast tego cisze, pustke, samotnosc - na zawsze. -Nie - powiedzial Hal. - To nie jest droga, ktora moge pojsc. -A wiec umrzesz - Bleys probowal utrzymac chlodny i beznamietny glos. - W koncu, jak ci z nas w ubieglych stuleciach, pozwolisz im sie zabic, po prostu rezygnujac z ciaglego wysilku niezbednego, by schronic sie miedzy nimi. I wszystko zostanie zmarnowane - to kim byles i kim mogles sie stac. -A wiec bedzie musialo sie zmarnowac - stwierdzil Hal. - Nie moge stac sie Innym. -Byc moze - powiedzial Bleys. Chlopiec musial miec jakies watpliwosci, po prostu nie zdradzal ich w swoim glosie. Inny wstal, odpychajac do tylu krzeslo dryfowe. - Ale poczekaj jeszcze troche. Pragnienie zycia jest silniejsze niz myslisz. Spojrzal w dol na Hala. -Powiedzialem ci - odezwal sie. - Jestem czesciowo Exotikiem. Czy myslisz, ze nie walczylem przeciw wiedzy o tym kim jestem, kiedy to sobie uswiadomilem? Czy sadzisz, ze nie powiedzialem sobie z poczatku, ze wole raczej zywot pustelnika, niz dopuscic sie tego, co uznawalem za niemoralne wykorzystanie moich mozliwosci? Przerwal, prawdopodobnie po raz ostatni, tym razem jednak nie czekajac na reakcje; chcial, by jego ostatnie slowa zapadly w umysl Hala. -Tak jak ty - powiedzial wolno i z naciskiem - bylem gotow zaplacic kazda cene, by uchronic sie od skazenia zabawa w Boga wobec tych, ktorzy mnie otaczali. Pomysl odrzucal mnie wtedy tak samo, jak teraz ciebie. Jednak nauczylem sie w koncu, ze to nie zlo, ze jako lider i wladca ludzkosci moge czynic dla niej dobro, i ty tez to zrozumiesz - w koncu. Odwrocil sie i podszedl do drzwi celi. -Otwierac! - zawolal w strone korytarza. -Nie ma znaczenia - powiedzial, odwracajac sie jeszcze raz, kiedy po drugiej stronie drzwi rozlegly sie zblizajace sie kroki - co teraz myslisz, ze wybierzesz. Nieuchronnie nadejdzie dzien, kiedy zrozumiesz swoja glupote, nalegajac teraz na pozostanie w takiej celi, pod straza istot, ktore w porownaniu z toba sa niewiele wiecej niz cywilizowanymi zwierzetami. Nic z tego, co sobie w tej chwili sprawiasz, nie jest naprawde konieczne. Przerwal. -Ale to twoj wybor - mowil dalej. - Rob co uwazasz, ale zrozumienie przyjdzie. Kiedy to jednak nastapi, wystarczy, ze powiesz jedno slowo. Powiedz straznikom, ze rozwazyles moje slowa, a oni zaprowadza cie do mnie - stad, do miejsca pelnego komfortu, wolnosci i slonca, gdzie mozesz miec czas na spokojne przemyslenie spraw. Twoja potrzeba przejscia tej prywatnej samotortury istnieje tylko w twoim umysle. Mimo wszystko zostawie cie z nia, az lepiej zrozumiesz. Barbage i drugi milicjant byli juz przy drzwiach celi. Odblokowali zamek i otwarli je. Bleys ostatni raz spojrzal w oczy Hala, lezacego nieruchomo na lozku. Potem odwrocil sie i ruszyl korytarzem, nie ogladajac siejuz. Slyszal wlasne kroki, do ktorych dolaczyly po chwili kroki Barbage'a i straznika, po tym jak zamkneli drzwi i poszli za nim. Zdawalo mu sie, ze jest w stanie uslyszec cisze zapadla za nim w celi. Rozdzial 42 - Favored of God wciaz jest na miejscu i nie ma zadnych zobowiazan - powiedziala Toni, gdy Bleys powrocil do swojego apartamentu w Cytadeli. - Moze wystartowac za osiem godzin. Bez pasazerow i ladunku, doleci na Nowa Ziemie w ciagu trzech dni pokladowych. Jak dotad podczas naszych podrozynaNowa Ziemie, Casside i Newtona, nikt nie wykazywal zwiekszonej wrazliwosci na przeskoki fazowe, wiec nie spodziewam sie zadnych problemow. Bleys kiwnal glowa. -Jesli to konieczne, Dahno i Henry moga wyruszyc natychmiast. Udalo sie nam zlokalizowac prawie wszystkich Zolnierzy, oprocz pieciu - aha, Burning Bush wlasnie startuje. Jego kapitan zabral obie wiadomosci w zapieczetowanych kopertach. Dostarczy je osobiscie - jedna Glownodowodzacemu Zaprzyjaznionych na Nowej Ziemi - twoja pieczec Pierwszego Starszego na kopercie powinna zapewnic mu dostep do dowodcy. Druga do Podkowy, przez Ane Wasserlied. Skoro list pochodzi od ciebie, nie sadze, by ktos inny odwazyl sie go otworzyc. - Swietnie! - skomentowal Bleys. - Wiec jesli nie brac pod uwage jakichs niespodziewanych wypadkow, rownie dobrze juz moglibysmy byc na Nowej Ziemi. Nic takiego sie nie wydarzylo. Kiedy Favored of God zajal wyznaczone mu miejsce na ladowisku portu kosmicznego miasta Nowa Ziemia, gwardia honorowa sil ekspedycyjnych Zaprzyjaznionych juz na niego czekala, gotowa odebrac ich wprost z trapu statku. Przygladajac im sie przez przejrzysta sekcje korytarza wyjsciowego Favored of God, Bleys pomyslal, ze zol nierze Zaprzyjaznionych doskonale spelniali swoje zadania gwardii honorowej, choc bylo ich zbyt wielu, by ukryc fakt, ze w istocie stanowili ochrone. Dowodca Zaprzyjaznionych wyslal mu na spotkanie prawie pelen regiment. Kiedy statek wyladowal, limuzyny czekaly juz przed trapem, a gdy tylko grupa Bleysa znalazla sie w pojazdach, ruszyli wolno aleja miedzy podwojnym rzedem zolnierzy Zaprzyjaznionych, prezentujacych bron przed przejezdzajaca limuzyna. Na koncu alei czekala wzorowo ustawiona grupa pojazdow wojskowych, ktora sprawnie otoczyla limuzyny, towarzyszac im w drodze do miasta, do tego samego hotelu, w ktorym Bleys zatrzymal sie poprzednio. Dowodca Zaprzyjaznionych musial wyznaczyc do tego zadania swoje najlepsze oddzialy. Zapamietal, by jak najszybciej spotkac sie z tym oficerem. Prawdopodobnie moglby to zrobic jutrzejszego ranka... - poprawil sie. Skoro byl teraz Pierwszym Starszym, to dowodca powinien odwiedzic jego, nie odwrotnie. Bedzie musial poprosic Toni o wyslanie odpowiedniej wiadomosci. -Toni powiedziala mi, ze Prezesi i Gildie nie probowaly sie jak dotad ze mna skontaktowac - Bleys powiedzial nastepnego ranka do Henry'ego i Dahno, gdy siedzieli z nim w jednym z pokoi jego apartamentu. - Tego wlasnie oczekiwalem. Zadni nie beda chcieli wydawac sie zbyt aktywni. Z drugiej strony, im dluzej zostane tutaj nic nie robiac, tym bardziej beda sie martwic, ze robie cos za ich plecami. W miedzyczasie poprosilem uprzejmie dowodce oddzialow Zaprzyjaznionych o skontaktowanie sie ze mna... Z bransolety Toni rozlegl sie cichy dzwiek dzwonka. Dotknela przelacznika kontrolnego, wiec wiadomosc dotarla przez kosci bezposrednio do ucha wewnetrznego, nie bedac slyszalna dla pozostalych. Jednak Bleys umilkl na czas polaczenia, by mogla mu poswiecic cala uwage. Toni usmiechnela sie, sluchajac. Jej usta poruszyly sie, gdy odpowiedziala na wiadomosc subwokalizujac i - wciaz z usmiechem - spojrzala na Bleysa. W prawdziwym zyciu prawie nigdy nie zdarzalo sie, zeby cokolwiek nastepowalo dokladnie w chwili, ktora bylaby idealna z punktu widzenia dramaturgii. Bleysowi udalo sie dla wlasnych korzysci wyrezyserowac kilka takich sytuacji w przeszlosci, ale tym razem wydarzylo sie to zupelnie niezaleznie. -Wlasnie tu dotarl - powiedziala Toni. - Czeka na ciebie w sasiednim pokoju. -Dokladnie na czas! - Bleys zerknal na zegarek na swojej bransolecie. Dahno rozesmial sie. -Wojskowy umysl - powiedzial, wciaz chichoczac. - W polityce nigdy by sie to nie zdarzylo. -Opuszcze was na chwile i porozmawiam z nim - oswiadczyl Bleys. - Dokonczymy te konferencje pozniej. Moze posluchacie naszej rozmowy przez interkom? Toni, mozesz poprosic kogos, zeby przyslano nam jakies napoje? Toni skinela glowa, ponownie unoszac bransolete do ust. Bleys wstal z miejsca i przeszedl do sasiedniego pokoju. Z jednego ze znajdujacych sie tam wyscielanych dryfow podniosl sie mezczyzna w srednim wieku i czarnym mundurze, tylko troche rozniacym sie od uniformu milicji, lecz z insygniami glownodowodzacego. -Pierwszy Starszy... czy moze powinienem zwracac sie do pana Wielki Nauczycielu? -Wszystko jedno - odpowiedzial Bleys, wskazujac, by z powrotem zajal miejsce i samemu siadajac. - To nie ma znaczenia. -W takim razie, Pierwszy Starszy - jestem zaszczycony twoim zaproszeniem. Jestem marszalek Cuslow Damar, dzieki lasce Boga i przydzialowi Departamentu Wojny Zjednoczenia i Harmonii, dowodzacy oddzialami zakontraktowanymi na Nowej Ziemi. Byla to calkowicie formalna prezentacja, ale w czlowieku tym nie bylo nic sztywnego ani nawet formalnego. Byl nieco ponadprzecietnego wzrostu i mial lekko poszerzona talie, ale jesli nawet mial nadwage, to niewielka, a poruszal sie z latwoscia, jakby byl w doskonalej kondycji. Wlosy mial proste, brazowe i siwiejace, krotko obciete i zaczesane do tylu. Jego twarz byla spokojna, przyjemna i niczym sie nie wyrozniajaca. Jedyna w nim rzecza, ktora moglaby sprawic, ze wyroznialby sie z tlumu, byly oczy. Jasnoniebieskie - nie zwyklej barwy, lecz jak gladki, wypolerowany przez wode blekit kamieni wylowionych z koryta wartkiego, gorskiego strumienia. Oczy te nie byly przyjazne ani wrogie, naciskajace czy ulegle; marszalekzdawal sie byc calkowicie spokojny, panujac nad soba i zupelnie nie przejmujac faktem, ze rozmawial z tytularnym przywodca, jakim byl Pierwszy Starszy. -Ciesze sie, ze moglem pana spotkac, marszalku - stwierdzil Bleys. - Za chwile powinnismy dostac cos do picia i przekaski. Chcialem podziekowac panu za gwardie honorowa. Ucieszylem sie na jej widok - duze wrazenie wywarli na mnie zolnierze i oficerowie. Wygladali na niezwykle sprawna jednostke. -Skladali sie glownie z kadry - wyjasnil Cuslow. - Poniewaz spodziewal sie pan mozliwych klopotow po drodze ze statku do hotelu, pomyslalem, ze najlepiej bedzie, jesli wysle doswiadczone oddzialy. Oddzialy, ktore wiedzialyby co robic, gdyby zdarzylo sie cos niezwyklego. -Tak, domyslilem sie tego i doceniam to... - Bleys przerwal, jako ze do pokoju weszla Toni, niosac tace z przekaskami i dwiema butelkami - z sokiem owocowym i winem, napoje z Nowej Ziemi. Usmiechnela sie do Cuslowa, postawila tace na malym stoliku dryfowym i przesunela go na miejsce w zasiegu obu mezczyzn. Nie mowiac ani slowa, natychmiast odwrocila sie i wyszla z pokoju. -Nie wydaje mi sie, zebym znal imie tej obywatelki - odezwal sie Cuslow, patrzac w strone zamykajacych sie za Toni drzwi. Jego niebieskie oczy skierowaly sie z powrotem na Bleysa. - Mam racje, prawda? Pochodzi z Harmonii lub Zjednoczenia? -Ze Zjednoczenia - odpowiedzial Bleys. - Nazywa sie Antonina Lu. -Tak - Cuslow kiwnal glowa. - Przypominam sobie jej nazwisko z materialow dostarczonych mi na temat panskiej grupy. -Przyniosl pan ze soba kopie porozumienia, na mocy ktorego sprowadzono tu nasze oddzialy? Chcialbym ja miec ze soba. -Prosze, Pierwszy Starszy. - Cuslow z wewnetrznej kieszeni munduru wydobyl kilkustronicowy dokument i podal go Bleysowi. Bleys spojrzal na niego pobieznie, skinal i odlozyl go na pobliski stol dryfowy. -Ciesze sie, ze to dostalem - powiedzial. - Ilu w tej chwili ma pan na Nowej Ziemi zolnierzy? -Wstyd mi przyznac, ze nie moge panu podac dokladnej liczby - odpowiedzial Cuslow. -Ponad trzydziesci trzy tysiace. W ciagu nastepnych kilku dni wyladuja statki z jeszcze przynajmniej czterema tysiacami. Czy dokladna liczba ma dla pana znaczenie, Pierwszy Starszy? -Tylko z jednego powodu. Mowi pan, ze w przyszlym tygodniu spodziewa sie pan dodatkowych kilku tysiecy. Ile potrwa, zanim bedzie pan mial pelen piecdziesiecio-tysieczny kontyngent? -Obawiam sie, ze zebranie pelnego skladu zajmie jeszcze troche czasu - w najgorszym razie do trzech-czterech miesiecy - wyjasnil Cuslow. - Wie pan, jak dziala pobor. Obie nasze planety dzielone sa pod wzgledem zamieszkalej powierzchni ladow i zaciagamy kolejno z kazdego rejonu. Zostalo to pomyslane tak, ze teoretycznie zanim dojdziemy do ostatniego rejonu w kolejce, dorosnie kolejne pokolenie poborowe, wiec w teorii moglibysmy prowadzic ciagly zaciag i zawsze mielibysmy zolnierzy gotowych do szkolenia. Jednak przeszkolenie ich zajmuje okolo trzech miesiecy i dopiero wtedy sa gotowi, by wyslac ich na kontrakt. Jesli nie zostana wyslani w rozsadnym czasie, potrzebuja przynajmniej czterotygodniowego kursu odswiezajacego. Zazwyczaj system ten sprawdza sie doskonale. Przerwal i spojrzal na Bleysa. -Moge to sobie wyobrazic - skomentowal Bleys. -Jednak w tym przypadku - kontynuowal Cuslow - nagle zapotrzebowanie Nowej Ziemi na piecdziesiat tysiecy zolnierzy - niekoniecznie doswiadczonych, ale przeszkolonych - zlozylo sie na bardzo duzy kontrakt. Z naszej strony doszlo do tego kilka zadan skladanych zazwyczaj przez Dorsajow, na ktore tylko wobec nich zgadzaja sie pracodawcy. Oczywiscie przyjelismy, ze potrzeba Nowej Ziemi byla zarowno pilna, jak i wazna, ale to zapotrzebowanie wyczerpalo nasze zasoby wyszkolonych i przechodzacych wlasnie szkolenie zolnierzy. W tej chwili znajdujemy sie w sytuacji, w ktorej bedziemy musieli poczekac przynajmniej kilka miesiecy, zanim kontyngent zostanie wzmocniony dodatkowymi silami. -Rozumiem - odpowiedzial Bleys. - Sadzi pan, ze z posiadanymi obecnie silami jest pan w stanie poradzic sobie z wiekszoscia mozliwych scenariuszy? -Nie ma watpliwosci - stwierdzil Cuslow. - Bylbym zaskoczony, gdyby mieli tu chocby dwie trzecie tej liczby lokalnych wojsk na calej planecie. Zebranie wszystkich razem zajeloby im przynajmniej miesiac, a jeszcze wiecej przeszkolenie do wspolnych dzialan. Jedyny dla nich sposob, by zebrac w czasie krotszym niz miesiac znaczaca sile, polegalby na polaczeniu wojska i jednostek paramilitarnych, lacznie z lokalna policja. A tak mieszane grupy po prostu wchodzilyby sobie w droge. -Naprawde? - zapytal Bleys. - Czemu? -Nie mieliby doswiadczenia w dzialaniu jako jednolita sila - wyjasnil Cuslow. - A pomijajac juz ewentualne konflikty, na tle na przyklad ambicjonalnym, same nieporozumienia wystarczylyby, by sparalizowac wspolne dzialania. Do czasu, gdy zgromadzilibyjakiekolwiek sensowne sily, calkowicie zapanowalibysmy nad sytuacja. Podsumowujac, ustawilismy sie na pozycji, w ktorej potrzeba przynajmniej dwukrotnie liczniejszych sil, by odwrocic zaistniala sytuacje. Bleys usmiechnal sie. Cuslow odpowiedzial usmiechem. Nie byl to delikatny usmieszek Henry'ego, ale mial z nim cos wspolnego. -Nie moze pan sadzic naszych zolnierzy na podstawie milicji, Pierwszy Starszy - stwierdzil Cuslow nieco cichszym glosem. - Mowie to prywatnie, wylacznie do panskich uszu, ale prosze przyjac to zapewnienie. Jesli przeciwstawiloby sie nam cos w rodzaju naszej milicji, przeszlibysmy przez nich jak noz przez kozi ser - nawet gdyby dysponowali jednolitym uzbrojeniem i wspolnym dowodztwem oraz calym sprzetem, ktory my mamy, a oni nie. -Milo mi to slyszec - powiedzial Bleys. - Coz, jest jeszcze cos, o co chcialem pana spytac - dosc drobna, choc istotna kwestia. W ciagu najblizszych kilku dni zamierzam odbyc tutaj pewne spotkanie i istnieje pewna grupa, ktora chcialbym na nie zaprosic. Ich sytuacja podobna jest do naszej w chwili ladowania w porcie kosmicznym. -Rozumiem - stwierdzil Cuslow. - Chodzi panu o to, ze lokalne wladze moga popelnic blad polegajacy na probie przeszkodzenia im? -Tak. Chcialbym, zeby zostali odebrani przez eskorte panskich ludzi z kwatery glownej Innych, kiedy tylko przekaze wiadomosc. Nie wiem jednak, kiedy dokladnie to nastapi. Skontaktuje sie z panem Antonina Lu. -Mozna to przygotowac bez wiekszych problemow - powiedzial Cuslow. - Zajme sie tym, jak tylko wroce do swojej kwatery - ewentualnie, jesli to pilne, moge tam zadzwonic od razu. -Na razie nie ma pospiechu. Postaram sie zawiadomic pana z wyprzedzeniem, ale moze sie to okazac niemozliwe i trzeba bedzie wyslac eskorte natychmiast po naszym telefonie. Przypuszczam, ze panskie centrum dowodzenia nie jest zbyt odlegle od hotelu? -Okolo osmiu minut. Caly czas mam tam grupe zolnierzy. Nie bedzie problemu ze zorganizowaniem miejsca na dodatkowa jednostke. -Dobrze. Jak bylaby uzbrojona ta eskorta i z kogo by sie skladala? Omowili sklad eskorty, a od tego przeszli do rozmowy na temat ogolu sil pod komenda Cuslowa - ich organizacji, proporcji oficerow do szeregowych i ogolniejszych informacji na temat organizacji kwatery glownej Cuslowa. Mimo wszystko ukonczyli dyskusje po pietnastu minutach, i Cuslow opuscil apartament. Bleys odprowadzil go do sali klubowej swojego apartamentu, gdzie czekalo kilku oficerow w srednim wieku. Pozegnali sie serdecznie, a Bleys wrocil do pokoju konferencyjnego. Spodziewal sie, ze zastanie pusty pokoj i bedzie musial wezwac te trojke od ich aktualnych zajec. Jednak kiedy wszedl do pokoju, przekonal sie, ze Darmo i Henry wciaz tam byli, najwyrazniej sluchajac jego rozmowy z Cuslowem, a Toni dolaczyla do nich niemal natychmiast po przyjsciu Bleysa. -A przy okazji, Bleys, zanim wrocimy do tego, o czym wczesniej rozmawialismy - powiedziala, gdy tylko wszyscy usiedli. - Kiedy rozmawiales z marszalkiem, dzwonili tu zarowno Prezesi, jak i Gildie. Podejrzewam, ze dowiedzieli sie o spotkaniu, gdy tylko sie tu pojawil i to wywolalo ich reakcje. Obie grupy chcialy, zebys odwiedzil ich siedziby. Wyjasnilam im, ze od kiedyjestes Pierwszym Starszym, nie mozesz isc do nich, chocbys chcial. Z powodu protokolu dyplomatycznego, to oni musza przyjsc do ciebie. Obie grupy przekazaly, ze beda musialy uzgodnic to miedzy soba i jeszcze zadzwonia. W obu wypadkach na tym skonczyla sie rozmowa. -Spodziewam sie - powiedzial Bleys - ze skontaktuja sie z nami w ciagu najblizszych dwu dni, moze nawet jutro. Nie maja wyboru. Skoro wrocilem, obie grupy beda chcialy jak najszybciej ustanowic ze mna jakies relacje. Powiedzialas im, ze jesli tu przyjda, spotkaja sie rowniez nawzajem? -Nie doslownie - odpowiedziala Toni. - Z drugiej strony, podkreslilam element protokolu w tego rodzaju spotkaniu. Musieliby byc mocno ograniczeni, gdyby nie uswiadomili sobie, ze skoro stanowia odrebne organizacje powiazane z rzadem tej planety, jako dyplomata wysokiego szczebla powinienes spotkac sie z nimi w rownorzednych warunkach - najprawdopodobniej rownoczesnie. Gdybym powiedziala im to wprost, mogliby uznac, ze sytuacja uniemozliwi im porozumienie sie z toba. Ale skoro oficjalnie o tym nie wiedza, moga bez problemu podejsc do takiego spotkania. -Dobrze - skomentowal Bleys. - Prawde mowiac ciesze sie, ze zadzwonili wlasnie teraz, poniewaz chcialem sie z nimi skontaktowac. Henry, skoro na naszej strazy pozostana zolnierze z sil Zaprzyjaznionych, chcialbym wycofac z widoku twoich ludzi. Chcialbym, aby byli jak najmniej widoczni. Niech pozostana w gotowosci. Nie na sluzbie, ale w hotelu i w kazdej chwili osiagalni. Jesli mialoby dojsc do jakiejs konfrontacji z uzyciem sily, najlepiej byloby, gdyby uczestniczylo w niej tylko wojsko, a nie nasi Zolnierze. -Tak, Bleys - odpowiedzial Henry. - Sam juz o tym myslalem. Prawde mowiac, przekazalem juz swoim ludziom, zeby na razie zostali w swoich pokojach, a ja dam im znac, kiedy beda mogli swobodnie poruszac sie po calym hotelu. -Powinienem byl wiedziec, ze przewidzisz sytuacje, wuju - stwierdzil Bleys. - W kazdym razie - wracajac do planow, chce zebrac razem nie tylko najwazniejszych ludzi z Gildii i Prezesow, ale takze przywodcow Podkowy. Jesli Gildia nie chce oficjalnie zgodzic sie na spotkanie, przy ktorym obecni beda Prezesi i vice versa, mozecie sobie wyobrazic jak zareagowaliby na pomysl zasiadania przy jednym stole z Podkowa. Beda mieli zbyt wiele do stracenia przez opuszczenie sali. To samo zreszta dotyczy Podkowy. -Czego spodziewasz sie uzyskac od Anjo? - zapytal Dahno. - Zechcesz nam to wyjasnic? -Podkowa jako organizacja to po prostu jeszcze jedno ugrupowanie na planecie, gdzie jest ich mnostwo. Stanowiajednak najlepsze przyblizenie reprezentacji ogolu populacji Nowej Ziemi - pracownikow, jak okresla ich Anjo. Pracownicy stanowia tak naprawde podstawe opinii publicznej planety, a to czego chca i potrzebuja, determinuje, w ktora strone potoczy sie historia tego swiata. Z tych trzech organizacji - Prezesow, Gildii i Podkowy - tylko ci ostatni naprawde reprezentuja ogol mieszkancow. -Tak - zgodzil sie Dahno, kiwajac glowa. - Mysle, ze masz racje. A skoro mowimy o opinii publicznej, przekonajmy sie, czego moge sie o niej dowiedziec dla ciebie w czasie, jaki nam pozostal. -Jesli pozwolisz, Dahno - stwierdzil Bleys - chcialbym, zeby wasza trojka pozostala w hotelu, tak jak Zolnierze. Kazde z was staloby sie dosc cennym zakladnikiem. -Bleys - odezwal sie Dahno - nie powiedzialbym tego przy nikim oprocz Toni i Henry'ego, ale wiesz, ze masz zly zwyczaj polegania na - jak to nazwac? Inercji. To termin pozyczony z fizyki; w zakresie opinii publicznej jestes masa w ruchu i zawsze uwazalem, ze nieco zbyt chetnie opierasz sie na zalozeniu, ze inercja wystarczy, by przeskoczyc luki w twoich planach - tak jak pojazd magnetyczny moglby, jadac z odpowiednia predkoscia, przeskoczyc nad zniszczonym odcinkiem gorskiej trasy. Mozesz potrzebowac informacji, co dzieje sie w miescie. -Moze masz racje, Dahno - stwierdzil Bleys. - Z drugiej strony, moge potrzebowac twojej opinii natychmiast, w dowolnym momencie w ciagu najblizszych kilku dni. Pamietaj, ze to spotkanie stanowi kulminacyjny punkt wszystkiego, na co pracowalem w ostatnich miesiacach. Nie obawiam sie tak bardzo tego, co mogloby ci sie stac, gdybys zostal pojmanyjako zakladnik, choc takie rzeczy zawsze moga byc niebezpieczne. Obawiam sie niemoznosci skorzystania z twojej rady. -Pomysle o tym - powiedzial Dahno. Najwyrazniej nie byl z tego powodu zadowolony. Rozdzial 43 Prezesi i Gildie nie oddzwonily tego popoludnia; ale wieczorem, kiedy Bleys omawial z Toni w swoim gabinecie plan spotkan na nastepny dzien, nieoczekiwanie rozlegl sie dzwonek u drzwi. -Jedna chwile - powiedziala Toni. Wstala i otworzyla drzwi, wpuszczajac Anjo prowadzacego wozek z przekaskami i napojami. Zamknely sie za nim drzwi. -Sfalszowalismy zamowienie z waszego apartamentu - powiedzial, odsuwajac od siebie wozek. - To czesc przygotowan, dzieki ktorym sie tu dostalem. Pomyslalem, ze bedziesz wolal rozmawiac ze mna niz z kims z Podkowy. -Masz racje - stwierdzil Bleys. - Usiadz. Chce, zeby byli przy tym obecni Henry i Dahno. Uniosl bransolete do ust i wezwal ich. Henry odezwal sie natychmiast i powiedzial, ze zaraz przyjdzie. Co ciekawe, telefon Dahno nie odpowiedzial, choc zaoferowal przyjecie wiadomosci. Bleys zostawil mu informacje, by oddzwonil i natychmiast przyszedl. Siedzac tylko z Toni i Henrym w gabinecie Bleysa, otoczyli sie z Anjo pecherzem przeciwpodsluchowym tworzonym przez newtonskie urzadzenie. Bleys zwrocil sie do Anjo. -Wyglada na to, ze bedziemy musieli zadowolic sie spotkaniem bez Dahno - stwierdzil. -Jednak na dobra sprawe, czy nie masz najpierw do nas jakichs pytan? -Mam - odpowiedzial Anjo. - Przekazales nam w wiadomosci, ze bedziesz chcial spotkac sie z naszymi przywodcami w towarzystwie innych osob z Nowej Ziemi. Zakladam, ze chodzi ci o przedstawicieli Gildii i Prezesow, tak? -Tak - potwierdzil Bleys. -A wiec najpierw musze sie dowiedziec, ilu naszych przywodcow bedziesz chcial spotkac i ktorych. Nie moze ci chodzic o przywodcow kazdej grupy skladajacej sie na nasza organizacje, poniewaz jest ich kilkaset - pierwotnie stanowily zreszta niezalezne ugrupowania. Dopiero jakies osiem lat temu stworzylismy cos, co mozna by nazwac koalicja. Stopniowo stala sie bardziej jednolita organizacja, ale przywodcy skladajacych sie na nia grup wciaz maja znaczace poparcie i wplyw na polityke Podkowy. Rozumiesz mnie? Twardo spojrzal na Bleysa. -Trudno im bedzie - mowil dalej Anjo - zaakceptowac niezaproszenie ktoregokolwiek z nich; ale bedzie to konieczne. Bedzie to rowniez ryzykowne dla tych kilku, ktorych przyprowadze. Gildie i Prezesi nie marza o niczym bardziej, jak o schwytaniu nas i wycisnieciu wszelkich informacji na temat Podkowy. -Nie chce, zeby bylo was wiecej niz troje lub czworo - stwierdzil Bleys. - Oczywiscie, lacznie z toba. -Moge ci obiecac swoja osobe - z ponurym usmiechem odpowiedzial Anjo. - W koncu jestem oficjalnym przywodca organizacji - nawet jesli tylko dlatego, ze nie bylo innego kandydata, na ktorego zgodziliby sie wszyscy. Od kiedy nim zostalem, jest sporo takich, ktorzy chcieliby mnie zastapic albo nie zgadzaja sie ze mna. Zebrali sie razem i poszerzyli wplywy na tyle, ze sa juz zdolni do glosowania - to znaczy ich przywodcy - aby w ogole nie przychodzic na to spotkanie. Moga nie zgodzic sie na czterech przedstawicieli. -Jesli to zrobia, poderzna wlasne gardla - stwierdzil Bleys i zaskoczyla go nieoczekiwana szorstkosc wlasnego glosu. - Spodziewalem sie tego rodzaju problemow z twoimi ludzmi, ale nie na wspomniana przez ciebie skale... Przerwal mu wydobywajacy sie z bransolety Anjo cichy dzwonek, sygnalizujacy telefon. Dzwonil bezustannie do chwili, gdy Anjo dotknal jednego z przelacznikow, uciszajac go. -Wybacz - powiedzial - ale zostalo mi juz tylko kilka minut na rozmowe. Musialem pozyczyc numer i stanowisko od jednego ze zwyklych kelnerow, ktory w tej chwili sie ukrywa. To wezwanie do kolejnej dostawy i jeden z nas musi je odebrac. A wiec w skrocie - moge ci dostarczyc jeszcze trzech przywodcow, ale nie wiem co zrobic z ich lista zadan. W takiej sytuacji stane sie po prostu jednym z czworki. Technicznie rzecz biorac, pozostali beda mogli zignorowac moja opozycje i doprowadzic do przedstawienia swoich zadan na spotkaniu. Oczywiscie, sprobuje do tego nie dopuscic. Moze ty jestes w stanie zaproponowac jakis sposob na to. -Powiedz im - stwierdzil Bleys - ze jesli beda rozrabiac, nie zaprosze na spotkanie nikogo z Podkowy. -Zrobilbys to? - zapytal Anjo. -Tak - zapewnil go Bleys. Anjo zamilkl na chwile. -Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do glowy - powiedzial, wstajac z dryfu i ruszajac z powrotem w strone drzwi - to zasugerowac pozostalym przywodcom, zebysmy wybrali dzisiaj ciebie na przywodce organizacji. Gdybys zajmowal moje stanowisko, nikt z nich nie przeciwstawilby sie twoim zadaniom. Daje ci slowo, ze wszyscy poszliby za toba. Ale to wszystko, co moge obiecac. Jutro wczesnym popoludniem przyprowadze ze sobajeszcze trzech reprezentantow do centrali Innych i mozemy tam czekac na wezwanie, chocby mialo to trwac kilka dni. Ale pomysl o tym, czego beda chcieli pozostali przywodcy. -Pomysle - stwierdzil Bleys - i naprawde jestem przekonany, ze istnieje jakies rozwiazanie. Niczego nie sugeruj pozostalym. Z mojego doswiadczenia wynika, ze jesli chwile sie zastanowic, zawsze mozna znalezc mniej kosztowne rozwiazanie problemu. Zrobie to. Ty po prostu wybierz odpowiednie osoby. Zadzwonila jego bransoleta. -Jedna chwilke - nie wychodz jeszcze - powiedzial do Anjo. Wciskajac klawisz umozliwiajacy prywatna rozmowe, uniosl bransolete do ust i uslyszal dochodzacy go glos Dahno. -Bleys? -Jestem u siebie - powiedzial bezglosnie, subwokalizujac. - Jest z nami Anjo. Sprawdza sie to co mowilem wczesniej, to chwila, kiedy bardzo bys sie tu przydal. Ciesze sie, ze dzwonisz. Gdzie jestes? -W drodze do ciebie. Bede za pare minut. Niech Anjo zaczeka. -Tak sie sklada, ze nie moze - stwierdzil Bleys. - A wiec jednak opusciles hotel. Wydawalo mi sie, ze obiecales zostac. -Powiedzialem, ze o tym pomysle - odpowiedzial Dahno. - W kazdym razie powinienes juz wiedziec, ze od bardzo dawna moim polem dzialania jest dziedzina, w ktorej klamstwa stanowia podstawowe narzedzie. I mialem racje - nalezalo wyjsc i zbadac tutejsza opinie publiczna. Mam dla ciebie wazne wiesci. Ale bedzie to musialo poczekac, az tam dotre. Sklon Anjo, zeby zaczekal. -Sprobuje - powiedzial Bleys. Odsunal glowe od bransolety i spojrzal na Anjo czekajacego niecierpliwie przed drzwiami. -Anjo - powiedzial - Dahno bedzie tu doslownie za kilka minut. Jestes pewien, ze nie mozesz... -Nie - zaprzeczyl Anjo. - Ostatnia rzecza, jakiej bys chcial, jest zlapanie mnie w hotelu i przesluchanie. Byloby to rownie dobre, jak przyznanie sie Gildiom i Prezesom do wspolpracy z toba, poniewaz wydobyliby ze mnie te informacje. Musze isc i ide. Przykro mi. Do zobaczenia. Odwrocil sie i wyszedl. -Poszedl, Dahno - powiedzial Bleys do interkomu. - Przyjedz najszybciej jak mozesz. Zaczekam tu na ciebie z Toni i Henrym. -A wiec - odezwal sie Henry - pomimo tego, co powiedziales Dahno, jednak wyszedl? -Wiedzialam, ze to zrobi - stwierdzila Toni. -Tez sie tego obawialem - powiedzial Bleys. - Ale Dahno to Dahno. Powiedzial, ze bedzie za kilka minut. -Czekamy wiec - stwierdzil Henry. Czekali. -Tak wiec widzisz - powiedzial Bleys, gdy tylko Dahno dotarl na miejsce i zostal wprowadzony w informacje od Anjo - Anjo chyba niezbyt rozumie, ze wobec mojego obecnego stanowiska Pierwszego Starszego nie moge przyjac stanowiska przywodcy ich organizacji na Nowej Ziemi; nie tylko nie jestem jej obywatelem, ale jeszcze zwiazalismy sie kontraktem na wynajecie piecdziesieciu tysiecy zolnierzy. Prawde mowiac, biorac pod uwage prawa Nowej Ziemi wystarczylby fakt, ze nie jestem tutejszym obywatelem, nie wspominajac juz o regulacjach naszych Swiatow Zaprzyjaznionych. -Nie rozumiem, czemu w ogole to sugerowal - odezwal sie Henry. -Dla mnie, Toni, i dla ciebie, Dahno, to nie do pomyslenia - odpowiedzial Bleys. - Ale on mysli inaczej. Sam znajduje sie poza prawem; praktycznie walczac z rzadem. Moze uwazac, ze skoro on byl gotow postawic sie w takiej sytuacji, to ja tez powinienem. Nie bierze pod uwage, ze nawet gdybym chcial - zignorowac moja pozycje jako Pierwszego Starszego i zwrocic sie przeciwko wlasnemu rzadowi - przepadlyby wszystkie moje zamierzenia i w konsekwencji jedyna szansa na rozwiazanie sytuacji zgodnie z planem. Powiedzialem mu, ze sprobuje cos wymyslic - licze na wasza pomoc. Dahno, czego waznego dowiedziales sie na miescie? -Dokladnie tego, co chcialem. Nastawienie mieszkancow Nowej Ziemi, na ulicach i wszedzie jest takie, ze mozesz byc zaskoczony. Od kiedy tylko zaczely przylatywac wynajete od nas oddzialy, wielu ludzi spodziewa sie, ze Podkowa jakos to wykorzysta - choc wiekszosc osob nie narazilaby wlasnego karku nawet na tyle, by wymienic kogos z organizacji, ani nawet wypowiedziec na glos jej nazwe. Wszyscy sympatyzuja z Podkowa, ale nie sadze, by podazyli za nia w otwartym konflikcie; nie bardziej niz za Prezesami czy Gildiami. Prawdopodobnie podzieliliby sie mniej wiecej na tyle frakcji, ile grup sklada sie na Podkowe. Jestes jedynym przywodca, za ktorym podazylaby zdecydowana wiekszosc. -To niemozliwe - zaprotestowal Bleys - choc Anjo przed chwila zasugerowal dokladnie to samo. Jednak o ile stosunkowo bezpiecznie moglem doprowadzic do powolania mnie na stanowisko Pierwszego Starszego Harmonii i Zjednoczenia, skoro powszechnie wiadomym jest, ze jestem obywatelem Swiatow Zaprzyjaznionych - zgoda na rownoczesne przyznanie mi oficjalnego stanowiska na dowolnej innej planecie sugerowalaby, ze pewne swiaty faworyzuje i stracilbym ogolne poparcie w kosmosie. Jesli mam przekuc Nowe Swiaty w jedno zunifikowane spoleczenstwo, to wszyscy musza mi ufac. W innym przypadku nie bede mogl przewodzic z uzyciem lokalnych Innych - osob na stanowiskach, ale znanych dotychczasowym rzadzacym. Oznacza to, ze Podkowa musi zostac zalegalizowana przez Gildie i Prezesow, przy rownoczesnym zachowaniu pozycji tych dwoch grup, przynajmniej pozornie bez zmiany ich statusu. -Gdyby juz zadzwonili - westchnela Toni. - Przynajmniej mielibysmy jakies pojecie na temat tego, kiedy urzadzic spotkanie. Bleys kiwnal glowa i odwrocil sie do Toni. -Chyba lepiej bedzie, jesli ty do nich zadzwonisz. Wiem, ze juz pozno, ale nie sadze, zebysmy w tym przypadku musieli martwic sie godzinami urzedowania. Powiedz im, ze zaluje niemoznosci przyjecia ich zaproszen w pierwotnej formie, ale wyjasnilas ciazace na mnie ograniczenia. Niestety, pojawily sie dodatkowe komplikacje. Z racji moich obowiazkow Pierwszego Starszego musialem zmienic swoje dotychczasowe plany, w zwiazku z czym bede w stanie spotkac sie z nimi wylacznie jutro wczesnym popoludniem, tu, w moim apartamencie. -Co bedzie, jesli nie uda mi sie o tej porze polaczyc z nikim dostatecznie waznym, by przekazac te wiadomosc ktorejs z grup? - zapytala Toni. -Polaczysz sie - zapewnil ja Bleys. - Stawiam na to swoja przyszlosc. Przekaz obu organizacjom dokladnie te sama wiadomosc, w zaden sposob jej nie zmieniaj. Mysle, ze biorac pod uwage okolicznosci, Gildie i Prezesi nie beda zbytnio zaskoczeni, widzac tych drugich na spotkaniu. Skoro Anjo zbierze swoich jutro, chce sprowadzic ich najszybciej jak to mozliwe, zeby pozostali przywodcy nie mieli czasu zebrac sie i przygotowac jakichs klopotow dla Anjo i Podkowy. -Dobrze. - Toni wstala. - Jesli pozwolisz, chcialabym wrocic do swojego biurka z nagraniem tego, co powiedzieli mi poprzednio. Przygotuje transkrypty i przyniose je wam. Wyszla. -Prosze, oto stare transkrypcje plus najnowsze - oswiadczyla kilka minut pozniej wracajac do pokoju, gdzie Dahno relacjonowal Bleysowi i Henry'emu znaczace informacje zdobyte na ulicach. Kiedy Toni weszla, przerwal i przyjal wreczony mu zapis rozmowy, podobnie jak pozostali dwaj mezczyzni. Wszyscy zabrali sie do czytania. Bleys potrzebowal jedynie rzutu okiem na kazda strone, Dahno byl niemal rownie szybki, ale Henry czytal uwaznie linijka po linijce, bez zauwazalnej zmiany wyrazu twarzy. Toni usiadla i wszyscy czekali, az Henry skonczy. -Powiedzialbym, ze sa chetni na spotkanie - stwierdzil Bleys, rzucajac plik kartek na stolik. - Nie sadzisz, Dahno? -Rzeczywiscie, zgadzam sie - odpowiedzial zapytany. -Jakies sugestie? - zapytal Bleys. Dahno i Toni potrzasneli glowami. -Kilka pytan - odezwal sie Henry. - Bleys, czy jestes gotow sie z nimi spotkac? Jestes pewien tego, co chcesz im powiedziec i jak sobie z nimi poradzic? I jeszcze, czy nie powinienem umiescic w sasiednich pokojach Zolnierzy, tak na wszelki wypadek? -Nie wyobrazam sobie powodu, dla ktorego moglibysmy potrzebowac twoich Zolnierzy - odpowiedzial Bleys. - Zakladajac, ze to ich wlasnie miales na mysli, a nie oddzialy Zaprzyjaznionych? Henry potwierdzil. -A ostatnia rzecz, jakiej bym chcial, to zaangazowanie w to spotkanie jakichkolwiek Zaprzyjaznionych wojskowych - oswiadczyl Bleys. - Nic sie nie stanie, jesli dowiedza sie po fakcie, ale to, co jest wiadome choc jednej osobie poza kontrolowanym rejonem, szybko staje sie powszechnie wiadome - w tym przypadku mam na mysli mieszkancow miasta, ktorych chcial wybadac Dahno. Z drugiej strony, po zastanowieniu stwierdzam, ze nigdy nie zaszkodzi sie zabezpieczyc. Tak, Henry, sprowadz paru Zolnierzy, ale upewnij sie, ze nikt ich nie zobaczy. Mysle, ze zwlaszcza Podkowa nie chcialaby, zeby ktos dowiedzial sie o ich wizycie - przynajmniej do czasu, az bezpiecznie opuszcza to miejsce. Przerwal i rozejrzal sie po twarzach zebranych. -Jeszcze jakies sugestie czy komentarze? -Och, jeszcze jedna informacja - powiedziala Toni. - Chciales, zeby spotkanie odbylo sie wczesnym popoludniem. Ustawilam je na druga po poludniu, tuz po lunchu, zeby nie martwic sie przygotowywaniem zadnego jedzenia, z wyjatkiem drobnych przekasek. -Dobrze. Jesli jeszcze tego nie zrobilas, mozesz zadzwonic kodowana linia do centrali Innych i poinformowac Ane Wasserlied o ludziach z Podkowy i eskorcie Zaprzyjaznionych zolnierzy; nie dopusc tez do jej spotkania ze mna wczesniej niz jutro po konferencji. Zerknal na zegarek w bransolecie. -A przy okazji, czy byly moze do mnie jakies telefony? -Ana dzwonila. Powiedzialam jej, ze oddzwoniszjak tylko bedziesz mogl - odpowiedziala Toni. - Spodziewasz sie kogos konkretnego? -Nie. Moze kogos spoza planety. Ale najwyrazniej niczego takiego nie bylo. To tez dobrze. Nie chce, zeby przeszkadzano mi przed spotkaniem - za wyjatkiem waszej trojki. Chce odsunac wszystko inne i pozwolic umyslowi zajac sie analiza mozliwego biegu wypadkow i odpowiednich dzialan. Skierowal wzrok na Dahno. -Jestesmy wpunkcie kluczowym. To spotkanie stanowi przelomowy punkt, do ktorego dazylem od chwili rozpoczecia tego objazdu. Musze wlasciwie nim pokierowac. Chyba pojde spac. Pozniej wstane i cos zjem. Przerwal. -Czy ktores z was chce jeszcze cos powiedziec? -Nie - odpowiedziala cala trojka. -W takim razie pojde do lozka, zeby byc jutro w odpowiedniej formie. W tej chwili jestem spiacy. Tak tez bylo. Kiedy pozostala trojka wstala i wyszla, odczul w sobie dotyk nienaturalnego, pustego wyczerpania. Mogl to byc jeden z efektow ubocznych, przed ktorymi ostrzegal go Kaj. Uswiadomil sobie, ze zaciska szczeki. Zmusil sie do rozluznienia ich, ale determinacja pozostala. Zadne efekty uboczne - absolutnie nic - nie stanie mu na drodze do celu. Rozdzial 44 Ranek, dzien spotkania z przywodcami Klubu Prezesow, Gildii i Podkowy. Bleys obudzil sie o swicie, ale nie opuscil jeszcze sypialni. Nigdzie nie dzwonil ani nie przyjmowal zadnych polaczen. Napisal dla siebie niezliczone notatki, niszczac je po chwili. Spacerowal po pokoju myslac intensywnie, jak tego dnia na Zjednoczeniu, gdy przybyl Henry, oferujac swoje uslugi ochroniarza. Tylko tego mu wtedy brakowalo, choc nie zdawal sobie z tego sprawy. Az do teraz byl niecierpliwy, jak sokol. Jednak, co dziwne, u szczytu zatrucia - jakby bylo to raczej cos znalezionego, nie zdobytego - wreszcie posiadl umiejetnosc przykucia uwagi sluchaczy, niezaleznie od tego czy chcieli go sluchac, czy nie. Umiejetnosc Starego Zeglarza z poematu Coleridge'a - jak brzmialy te wersy? Lecz okiem peta go. Weselnik Stoi w zakletym kole Bedzie mu to dzisiaj potrzebne, podczas spotkania ze wszystkimi na Nowej Ziemi. Musi ich poddac swojej kontroli. Chodzac od sciany do sciany, wielkimi krokami przemierzal pokoj, oswietlony wpadajacym przez sciane okienna pelnym blaskiem poludniowego slonca, obiecujacego wszystkim na zewnatrz radosc i wspanialy dzien. W ogole tego nie widzial. Ledwie byl swiadom wlasnego, poteznego ciala krazacego niespokojnie po sypialni. Jego umysl wciaz na nowo analizowal wszystkie mozliwe scenariusze spotkania, przegladajac jeden po drugim, szukajac mozliwych sciezek ich rozwoju, przynajmniej w zakresie, w jakim byl w stanie sobie je wyobrazic. Mozliwosci wcale nie byly nieograniczone - limitowala je liczba i charaktery osob uczestniczacych w spotkaniu. Jednak tak naprawde znaczenie mialy ich reakcje emocjonalne, a te mogl tylko zgadywac. Bedzie musial zonglowac trzema frakcjami reprezentowanymi przez cztery osoby kazda. Albo zwyciezy, albo straci wszystko co zyskal do tej pory. Bedzie musial kazda z grup doprowadzic do przedwczesnego ujawnienia kart przetargowych. Wtedy, nie tracac kontroli nad sytuacja, powinien doprowadzic do ostatecznej konfrontacji... Zadzwonil telefon. -Czas ruszac - oznajmil cichy, zenski glos. Wczesniej ustawil przekaz glosowy na odbiorzbransolety, zamiast przez ogolny system glosnikow w scianach i suficie, by mozliwie jak najlagodniej wyjsc z rozmyslan, w ktorych byl pograzony. -Dobrze! - rzucil w strone glosu, zaczynajacego wlasnie powtarzac swoja wiadomosc. Pomimo tego co powiedzial, kierowany wczesniejszymi emocjami przeszedl kilka krokow, zanim zdolal sie zatrzymac. Byl calkiem gotow i ubrany, za wyjatkiem peleryny. Teraz narzucil ja sobie na ramiona i odwrocil sie w strone jednej z pustych scian pokoju. -Lustro! - powiedzial. Blekit sciany natychmiast zmienil sie w lustro ukazujace mu jego pelnowymiarowe odbicie, w pelerynie i gotowego zmierzyc sie z przyszloscia. Wstrzymal oddech. Przez chwile po prostu stal, patrzac nieruchomo na swoje odbicie. -Henry... - odruchowo zaczal na glos, ale dokonczyl zdanie tylko w myslach - powinien mnie teraz zobaczyc. Zmiana, ktora dostrzegl w sobie po wyjsciu z zatrucia, zdawala sie pod wplywem napiecia przelomowej chwili posunac jeszcze krok dalej. Kanciasta twarz widoczna w lustrze pod ciemnobrazowymi wlosami nad peleryna byla fizycznie nie zmieniona. Psychicznie jednak wydawal sie posunac glebiej w kierunku, ktory zauwazyl wczesniej w innym lustrze. Sprawial wrazenie, jakby wszystkie jego naturalne elementy pracowaly razem, by stworzyc przykuwajacy uwage obraz twarzy rozswietlonej wewnetrznym ogniem. Oczy wygladaly na ciemniejsze, z nienaturalna uwaga skupiajac wzrok na tym, na co w danej chwili patrzyly. Wysokie kosci policzkowe, rowne usta i wysokie czolo sugerowaly skupienie, wiedze i zrozumienie niemal zbyt potezne, by mogly pomiescic sie w istocie ludzkiej. Wszystko to razem moglo tworzyc jedna z twarzy Szatana, w ktorego rekach znalazl sie w przekonaniu Henry'ego. Moze nie najczesciej spotykanego obrazu Ciemnosci, lecz smutnego i poteznego Szatana. Nawet jego zszokowal wyraz wlasnej twarzy, a przeciez do takiego wizerunku dazyl przez wszystkie te lata. -Jeszcze tu jestes - nagle rozbrzmial za nim glos Toni. Bleys z wysilkiem zmusil twarz do przybrania neutralnego wyrazu. Odwrocil sie do niej, jeszcze gdy mowila. - Musisz juz przyjsc. Goscie z Gildii i Klubu Prezesow juz sa, a w jednym z gabinetow czekaja ludzie Podkowy. Najpierw bedziesz chcial zobaczyc sie z nimi? Bleys prawie runal na nia niczym burza w chwili, gdy tylko uslyszal pierwsze dzwieki jej slow, jakby jej glos nalezal do wroga; jednak zdolal sie powstrzymac i obrocil sie niedbale. Wewnetrznie spial sie z powodu odczutego wlasnie szoku. Przez chwile mu sie przygladala. Miedzy jej brwiami pojawila sie delikatna linia. -Dobrze sie czujesz? - zapytala. Prawie wyszczerzyl do niej zeby w usmiechu obudzonej w nim nagle pelni radosci na wiesc, ze wszyscy czlonkowie spotkania sa juz na miejscu. -Nigdy nie czulem sie lepiej! -Coz, jesli jestes tego pewien - powiedziala, wciaz uwaznie mu sie przygladajac. - Pamietasz, ze Kaj kazal ci unikac stresu. A to spotkanie jest dosc wazne, prawda? -Nie mogloby byc wazniejsze, ale nie widze, czemu mialby sie z tym wiazac jakis stres. -Wiedzial, ze klamie i przez chwile martwil sie, czy Toni go nie rozszyfruje. Ale nic nie powiedziala. - Nie wydaje mi sie, zeby grozilo mi jakies niebezpieczenstwo. -Jesli jestes pewien - odpowiedziala, nie spuszczajac z niego wzroku. - To zwienczenie wszystkiego, co dotad zrobiles, prawda? Chwila, na ktora czekales? -To prawda, a jesli mi sie powiedzie, wykonam wielki krok w strone siegniecia po Casside i Newtona, jako ze Nowa Ziemia jest im niezbedna. Spodziewaja sie klopotow, ale nie potoczy sie to tak, jak mysla. Odbedzie sie cos w rodzaju pokera dla czterech, w ktorym przynajmniej Prezesi i Podkowa sadza, ze maja karty umozliwiajace zgarniecie calej puli. Mozliwe, ze nawet Gildie tak mysla - choc trzymaja sie teraz ogona Prezesow. Jednak wszystko co musze zrobic, to doprowadzic do tego, by zagrali swoimi kartami, zanim nadejdzie najlepsza do tego chwila. Kiedy juz je ujawnia, straca wiekszosc swoich atutow i to ja znajde sie na szczycie. -Stres - bezbarwnie powiedziala Toni. -Wcale nie. Po prostu musze czekac na odpowiednia do dzialania chwile. Powiedzialas, ze Gildie i Prezesi juz sa? -Tak - potwierdzila Toni. - Na sali i prawdopodobnie zastanawiaja sie nad tymi dodatkowymi dryfami przy stole. -Slusznie - stwierdzil Bleys. - Nie powinnismy tracic czasu. Masz racje, juz ide. Najpierw do Podkowy. Czy Gildie i Prezesi ograniczyli sie do czterech przedstawicieli? - zapytal jeszcze, kiedy szli przez krotki korytarz. -Tak, obie grupy skladaja sie z czterech osob. Ze strony Prezesow sa trzy osoby, ktore byly na kolacji w trakcie naszego poprzedniego pobytu na Nowej Ziemi, ale jest z nimi jeszcze jedna osoba z holomaska. Bleys usmiechnal sie. -Masz nagranie z ich przyjscia? Chcialbym popatrzec na ta tajemnicza osobe,. -Przypuszczam, ze mamy zwykle nagrania z kamer ochrony - odpowiedziala Toni. - Henry nalegal, zebysmy zawsze je robili. Wcisnela przelaczniki na swojej bransolecie. Na scianie korytarza za nimi pojawil sie naturalnych rozmiarow, trojwymiarowy obraz czterech osob wchodzacych do apartamentu przez glowne wejscie. Byli tam Harley Nickolaus, Jay Aman i Orville Learner. Czwarta osoba byla niewysoka postac w czarnym garniturze z twarza oslonieta polem maskujacym. Bleys uwaznie sie jej przyjrzal. Nagranie sledzilo ich przez caly pokoj az do chwili, gdy przez boczne drzwi przeszli do sali konferencyjnej. -Ona - on - to moze byc ktokolwiek - odezwala sie Toni. - A swoja droga, ramiona marynarki maja bardzo duze poduszki. Postacie przeszly do sali konferencyjnej. Obraz zamigotal i sciana wrocila do zwyklej postaci. -Zauwazylem - stwierdzil Bleys. -Prezesi nie przedstawili tej osoby - powiedziala Toni, gdy ruszyli dalej - ale przypuszczam, ze to ktos nowy. W innym wypadku nie mialoby sensu ukrywac jego tozsamosci... Przerwala, przechodzac przez drzwi, ktore rozsunely sie tuz przed nia. Razem z Bleysem weszli do malego gabinetu, gdzie czekal na nich Anjo i trojka pozostalych - dwie kobiety i jeszcze jeden mezczyzna. Na widok Bleysa wszyscy wstali z miejsc. Drugi mezczyzna byl troche wyzszy od Anjo, z twarza sugerujaca to samo, nieokreslone dziedzictwo, choc byl znacznie mniej opalony. Kobiety nie mialy wiele wiecej niz dwadziescia lat, wygladaly zdrowo i silnie. Jedna byla bardzo wyprostowana, jasna blondynka z krotkimi wlosami i prawie lodowato blekitnymi oczyma, podczas gdy druga, nizsza, ze stosunkowo ciemnymi wlosami, miala uderzajaco cieple, brazowe oczy. -Ciesze sie, ze moge was spotkac - przywital ich Bleys. - Chce, zebyscie weszli do sali konferencyjnej tuz za mna. Jest tam juz po czterech przedstawicieli Gildii i Klubu Prezesow. Kiedy wejde, oglosze, ze w spotkaniu wezma udzial rowniez przedstawiciele Podkowy i gdy tylko uslyszycie, ze to mowie - drzwi zostana uchylone, wiec bedziecie mogli mnie slyszec - natychmiast wejdziecie, zanim ktokolwiek bedzie mial szanse sie odezwac. Siadzcie od razu na przygotowanych dla was miejscach i nie zwracajcie uwagi na to, co zaczna mowic. Ja im odpowiem. Czy dostatecznie jasno sie wyrazilem? -Tak mysle - odpowiedzial Anjo. Spojrzal na pozostalych. Wszyscy skineli glowami, a blondynka dodatkowo potwierdzila, mowiac: -Tak! -A wiec chodzcie - powiedzial Bleys. Odwrocil sie, wyszedl i ruszyl za Toni przez pusty pokoj do drzwi w kolejnym. Przed nieotwartymi jeszcze drzwiami Toni zatrzymala sie i odsunela na bok, nakazujac gestem towarzyszacym Bleysowi osobom, by rowniez sie zatrzymaly w miejscu, gdzie nie beda widoczne po otwarciu drzwi. Skinela Bleysowi. Drzwi otwarly sie i przeszedl przez nie. Odwrocilo sie w jego strone siedem twarzy osob siedzacych przydlugim stole konferencyjnym. Osma - ukryta - nie zdradzila swoim zachowaniem, czy sie obrocila. -Ciesze sie, widzac was tutaj - rzekl cicho, lecz na tyle szybko, by nie pozwolic odezwac sie nikomu innemu. Podszedl do pustego dryfu przy blizszym koncu dlugiego stolu, ale nie usiadl na nim. -Chcialbym rowniez powitac pozostalych czlonkow tego spotkania, czworo przedstawicieli Podkowy - jestem pewien, ze znacie te organizacje. Usiadl. Widoczne twarze skoczyly w strone wchodzacego Anjo i pozostalych czlonkowjego grupy, wpatrujac sie w nich, gdy szli wzdluz stolu i zajmowali miejsca przy drugim jego koncu, z Anjo siedzacym dokladnie naprzeciw Bleysa. Jeszcze przez chwile panowala cisza. Potem wybuchla osoba, po ktorej Bleys sie tego spodziewal - Harley Nickolaus, zdajacy sie dominowac wsrod czlonkow Klubu Prezesow podczas poprzedniego spotkania. Przewodnik stada starych wilkow, jak w myslach okreslil go Bleys. Harley przewodzil podczas kolacji w Klubie Prezesow w trakcie poprzedniej wizyty, choc to Jay Aman, bratanek Harleya, teraz siedzacy po jego prawej stronie, wywarl na Bleysie wrazenie najwiekszego umyslu wsrod przywodcow Prezesow. Ale Jay nigdy nie odezwalby sie pierwszy w takiej sytuacji. Nalezal do ludzi, ktorzy najpierw woleli przemyslec sytuacje. To samo dotyczylo Orvilla Learnera, rowniez obecnego przy poprzednim spotkaniu, a teraz siedzacego po lewej stronie Harleya. Siedzaca za Learnerem postac z zaslonieta twarza stanowila znak zapytania, poniewaz byl to ktos, kogo nie nalezalo sie spodziewac w szeregach Prezesow; jakby Harley i pozostali przyszli z utajniona bronia, do uzytku wylacznie w odpowiedniej chwili. -Sprowadziles nas tutaj - Harley prawie sie zajaknal, a jego twarz pociemniala od nagromadzonej krwi w sposob, ktory na pewno nie spodobalby sie Kajowi Menowsky'emu - zebysmy siedzieli z nimi? Wskazal grubym palcem w strone konca stolu zajmowanego przez Ludzi Podkowy. -Nie wystarczylo ci, ze wyskoczyles na nas z Gildiami? Teraz wprowadzasz jeszcze tych roboli! Powiem ci, do czego doprowadziles, Pierwszy Nauczycielu - Pierwszy Starszy - nie dajesz nam innego wyboru, jak tylko wyjsc! Umilkl. Bleys nic nie odpowiedzial, po prostu patrzac na niego. Kiedy przedluzajaca sie cisza stala sie jawnie niezreczna, Harley znow wybuchl. -No? - wykrzyknal. - Co masz do powiedzenia? -Wyjdz - stwierdzil Bleys. Zapadla kolejna, przedluzajaca sie cisza. Jay Aman zaczal szeptac cos do ucha wuja, ale Harley go odepchnal. -Wyjsc? - krzyknal do Bleysa. - Co przez to rozumiesz? -Dokladnie to, co powiedzialem - oswiadczyl Bleys. Uniosl do ust swoja bransolete. - Toni, Harley Nickolaus wychodzi. Tak wazny czlonek Klubu Prezesow zasluguje na przynajmniej czteroosobowa eskorte. Moglabys ja tu przyslac? Dziekuje. -Dobrze! - krzyknal Harley, zrywajac sie na nogi. Kopnieciem odepchnal swoj dryf i odsunal sie od stolu. Jay Aman i Orville Learner rowniez zaczeli powoli sie podnosic. Ale postac o zaslonietej twarzy nie ruszyla sie, a widzac to, Jay usiadl z powrotem i zlapal Orvilla za lokiec. Ten obejrzal sie i ponownie opadl na swoje krzeslo dryfowe. Otwarly sie drzwi i weszlo czterech Zolnierzy Boga. Przeszli przez pokoj i staneli wokol Harleya Nickolausa, ktory odwrocil sie, przepchnal miedzy nimi, wyminal Bleysa siedzacego u szczytu stolu i wyszedl przez drzwi z pokoju, eskortowany przez idacych za nim Zolnierzy. Bleys pomyslal, ze jednego ma z glowy. Kiedy zamknely sie drzwi, odezwal sie Jay Aman. -Wybacz, ze o tym wspominam, Pierwszy Starszy, ale w ten sposob przy stole zostalo tylko trzech przedstawicieli Klubu Prezesow - powiedzial glosem rownie cichym, jak wczesniej Bleys. -To prawda - potwierdzil Bleys. - Jesli bedzie to konieczne, moze ty bedziesz mogl powiedziec nam wszystko, co Harley Nickolaus mialby do przekazania w kwestiach, ktore zamierzamy omawiac? -Ja rowniez chcialbym cos wtracic, Pierwszy Starszy - odezwal sie Edgar Hytry, jeden z Mistrzow Gildii siedzacych po drugiej stronie stolu. - Myslalem, ze bedzie to nieformalne, luzne spotkanie. W imieniu nieobecnych czlonkow Gildii oraz, jestem przekonany, towarzyszacych mi Mistrzow, chcialbym stwierdzic, ze jestesmy rownie niezadowoleni z obecnosci osob siedzacych przy stole. Slowa brzmialy zdecydowanie, choc wypowiadal je glosem rownie kontrolowanym, jak Jay Aman. -Dziwi mnie to, Mistrzu - odpowiedzial Bleys. - Jak brzmi to stare powiedzenie? Nie da sie zrobic ciasta bez maki? Jesli ma sie tu odbyc jakas dyskusja na temat przyszlosci tej planety, jak rowniez innych Mlodszych Swiatow - czego sie spodziewam - Prezesi moga stanowic tluszcz, wy mozecie byc cukrem, ale Podkowa z pewnoscia reprezentuje pracownikow, stanowiacych make - najwiekszy i najwazniejszy skladnik ciasta. -Byc moze - stwierdzil Hytry - ale podobnie jak nasi przyjaciele z drugiej strony stolu, nie zdawalem sobie sprawy, ze przychodzimy tu na jakis rodzaj dyskusji o mieszkancach naszej planety. Zreszta my zawsze uwazalismy sie za reprezentantow pracownikow. W gruncie rzeczy, po to wlasnie stworzono Gildie - by ochraniac i pomagac pracownikom. -Tak mi powiedziano - odpowiedzial Bleys. - Ale czy nigdy nie zadaliscie sobie pytania, czy przez te wszystkie lata Gildie nie zmienily sie z uciskanego w wyzyskiwacza? -Z pewnoscia nic takiego nie mialo miejsca! - zaprotestowal Hytry. -Doprawdy? - zapytal Bleys. Jego wyszkolony glos nadal slowom ostrosc brzytwy. Choc powodowaly nim podobne uczucia, w przeciwienstwie do Nickolausa twarz Hytrego pobladla. Jednak cokolwiek chcial powiedziec, Mistrz Gildii powstrzymal sie, prawdopodobnie nie chcac rowniez zostac bezceremonialnie wyproszonym z sali. Bleys pomyslal, ze Ilytiy nie bardzo wierzy, by jego towarzysze poszli w jego slady, gdyby wstal i opuscil spotkanie. -W takim razie - kontynuowal Bleys - zal mi pana i Harleya Nickolausa. Z czekajaca nas przyszloscia, bardzo swiatla przyszloscia, potrzebni beda najlepsi przywodcy, a zawsze uwazalem pana za kogos takiego. Hytry wbil w niego troche niepewny wzrok z lekko wytrzeszczonymi oczyma, ale zachowal milczenie. Drugi pokonany. W tej chwili Bleys przyciagnal cala uwage faktycznych przywodcow Gildii i Klubu Prezesow. Musial to wykorzystac. -Prawde mowiac - powiedzial, zwracajac sie do wszystkich zebranych przy stole - te nadzieje dotycza was wszystkich, poniewaz potrzebni beda przywodcy, tacy jak wy. To nie tylko moja opinia. Mowiac jako przedstawiciel innej planety, moge szczerze powiedziec, ze w naszym wlasnym interesie jestesmy zainteresowani, aby w nadchodzacych latach jak najlepiej wiodlo sie naszym sasiadom oraz, aby kierujacy sprawami na kazdym ze swiatow byli nie tylko dalekowzrocznymi, ale i zdolnymi osobami, wrazliwymi na potrzeby planety jako calosci. Nie tylko jednej klasy rzadzacej czy organizacji. Bleys przerwal, ale nikt z jego sluchaczy nie mial ochoty odpowiadac. -Zakladam, ze czujecie jak ja - bo tak musza czuc przywodcy na wszystkich Swiatach - spokojnie mowil dalej. - Chcialbym porozmawiac z wami w szczegolnosci o tej przyszlosci, do ktorej tak czesto nawiazuje w swoich przemowieniach. Bleys rozejrzal sie w poszukiwaniu oznak zniecierpliwienia. Jednak w tej chwili wszystkie twarze zdawaly sie tylko czekac i sluchac. -Oczywiste jest - powiedzial - ze nadszedl czas, o ktorym mowili Exotikowie - kiedy jako niezalezne swiaty zaczniemy ulegac rozkladowi. Na szczescie wzor historyczny rozwijajacy sie wraz z kazda chwila ludzkiej historii i kazdym dzialaniem wszystkich zyjacych w danej chwili ludzi, posuwa nas w dokladnie wlasciwym kierunku, by sobie z tym poradzic. Na twarzach sluchaczy pojawilo sie zainteresowanie - i zastanowienie. Mowil dalej. -Wydaje mi sie, ze w przypadku Nowej Ziemi istnieja juz czesciowo powiazania dla bardziej sformalizowanej, trojplanetarnej jednostki spolecznej, w ktorej Nowa Ziemia pelnilaby role centrum szkoleniowego inzynierow nowej techniki - doprowadzonej do etapu produkcyjnego przez Casside, a wywodzacej sie z odkryc i idei z Newtona. -Powtarzam - odezwal sie Hytry pewniejszym glosem - nie o tym przyszlismy tu rozmawiac. -Ale my tak! - z konca stolu nieoczekiwanie ostro odezwal sie Anjo. - To wasze starania o powiazanie naszej planety z Cassida i Newtonem prowadza do coraz silniejszego przeksztalcania wszystkich pracownikow w niewolnikow! -Zaprzeczam! - natychmiast odpowiedzial Hytry. -Po co sie przejmowac? - spokojnie stwierdzil Jay Aman. - Pracownicy zawsze narzekaja. To tylko jedna z ich sciezek, dostosowana do aktualnych warunkow. -Oczywiscie - powiedzial Anjo, obracajac sie w strone Jaya. - Wy, Prezesi oraz Gildie przez caly czas zachowujecie czyste rece. Wykorzystujecie rzekome antagonizmy miedzy wami, by miazdzyc miedzy soba pracownikow jak dwa mlynskie kamienie. -Retoryka! - rzucil Jay. -Mozliwe, ze do pewnego stopnia retoryka - wtracil Bleys, zanim Anjo zdazyl odpowiedziec - ale wydaje mi sie, ze jest w niej rowniez troche prawdy. Szczerze mowiac, w stanowiskach wszystkich trzech grup jest zarowno prawda, jak i doza falszu. Spojrzal przez stol, by napotkac wzrok Anjo. -W calej trojce - powtorzyl wolno. Twarz Anjo nie wyrazala uczuc, ktore mogl w tej chwili odczuwac. Byla po prostu skupiona i pelna gotowosci. Opinia Bleysa na jego temat wzrosla o punkt. Trzeci pokonany - nie, trzeci przynajmniej chwilowo wspolpracujacy. -Musze powiedziec, ze w tej chwili najwiecej sympatii odczuwam wobec pracownikow - kontynuowal Bleys. - Bez watpienia to oni w widoczny sposob cierpieli, przynajmniej w zakresie indywidualnych zmagan o przetrwanie. Z drugiej strony, Gildie i Prezesi czerpia ze swoich wysilkow szczegolne korzysci. Choc nie zdawaliscie sobie z tego sprawy, cierpial sens istnienia waszych organizacji i pojawilo sie pytanie o sens dalszego ich istnienia w swiecie przyszlosci. -Wiesz, Pierwszy Starszy - odezwal sie Jay Aman, bawiac sie pisakiem umieszczonym przed nim na stole obok notatnika - wszystko to stanowi dosc abstrakcyjne i teoretyczne rozwazania. W prawdziwym swiecie Nowej Ziemi... -W prawdziwym swiecie Nowej Ziemi - ostro przerwal mu Bleys, przelamujac go zarowno tonem, jak i sila glosu, przez kontrast czyniac glos Jaya cienkim - samolubna troska o osobista przewage - dotyczy to Podkowy w rownym stopniu co Gildii i Prezesow - doprowadzily te planete na skraj rewolucji! Pozwolil, by w jego glosie ujawnil sie gniew, wiedzial tez, ze widac go na jego twarzy. Jay, ktory otworzyl usta, ponownie je zamknal. -Jesli przyjrzycie sie cyklicznie powtarzajacym sie w zapisach historycznych wzorom - mowil dalej Bleys juz spokojniejszym glosem - w tej chwili najbardziej prawdopodobny scenariusz to rebelia pracownikow i przejecie przez nich kontroli nad planeta - kontroli, ktora bedzie stawac sie coraz bardziej tyranizujaca i krwawa - az do etapu, kiedy byli Prezesi i Mistrzowie Gildii skoncza na procesach za zbrodnie wobec ludnosci. Stoicie przed wspolczesna powtorka tego, co dzialo sie we Francji na Starej Ziemi pod koniec osiemnastego wieku. Mowiac w skrocie - pracownicy cierpieli dlugotrwale skutki ujemnych stron ostatnich stu lat historii Nowej Ziemi, podczas gdy Gildie i Prezesowie zasadniczo odsuneli swoja porcje na znacznie krotszy, ale tez i intensywniejszy moment zaplaty za swoje dzialania. -To wszystko nonsens - wymamrotal Jay pod nosem. -Nonsens? - powtorzyl Bleys. - Spojrz na ludzi przy drugim koncu stolu, Jayu Aman. Bardzo uwaznie im sie przyjrzyj, a potem powiedz mi, ze nie potrafisz sobie wyobrazic, ze beda decydowac, czy twoja glowa nie powinna trafic pod gilotyne - zakladajac, ze za kilka lat odkurzonoby na Nowej Ziemi tego rodzaju starozytne urzadzenie. Jay uniosl wzrok znad papieru, spojrzal na Bleysa i usmiechnal sie, po czym swiadomym gestem obrocil sie w strone drugiego konca stolu. Patrzyl tam dluzsza chwile - rzeczywiscie dlugo - a wyraz jego twarzy stopniowo zmienial sie, tracac pewnosc siebie, az stala sie zupelnie pusta, z oczyma utkwionymi w siedzacych przy koncu stolu osobach, jakby nie potrafil oderwac od nich wzroku. Czwarty pokonany. -A ty, Anjo i pozostali z jego frakcji - powiedzial Bleys - czy mozecie obiecac tu zebranym, ze jesli nie wy, to inni w organizacji Podkowy beda gotowi popelnic tego rodzaju masowe morderstwa? Poza Anjo, wszyscy ludzie z Podkowy wbili wzrok w Bleysa. -Co masz na mysli... - zaczela blondynka, po czym zamilkla. Jeszcze troje. Razem siedmioro. -Chodzi mu o to - odezwal sie Anjo, wciaz patrzac na Bleysa - ze nie powinnismy myslec w tej chwili o tym, lecz dalej, az do chwili, kiedy Podkowa potepi nas - cala czworke - i to nasze karki wyladuja na pienku. Ale czemu jestes taki pewien, ze to w ogole nastapi, Bleysie Ahrens? Musza istniec rozsadne rozwiazania naszych problemow. Nie musi dojsc do krwawej rewolucji. -Chcialbym zauwazyc - wtracil sie Jay Aman - ze mozliwe sa rowniez inne rozwiazania, nie wiazace sie z rewolucja, choc rownie krwawe... Swiadomie zawiesil glos, z usmiechem przerywajac w polowie zdania. Glowy wszystkich osob przy stole obrocily sie w strone Jaya, Orvilla Learnera i siedzacej z nimi zamaskowanej postaci, jako ze to wlasnie Prezesi oficjalnie podpisali kontrakt na sprowadzenie piecdziesieciu tysiecy zolnierzy Zaprzyjaznionych, z ktorych ponad polowa byla juz na miejscu. Jay wyglosil uwage, dla ktorej tu przyszedl, ale Bleys byl pewien, ze nastapilo to wczesniej niz planowal Jay lub Harley. Wszyscy wystrzelili - moze za wyjatkiem tajemniczej postaci z zaslonieta twarza. Jednak w tej chwili cala uwaga skupiala sie na Jayu. Trzeba bedzie to zmienic. Bleys zaczekal, dajac im chwile na patrzenie. Potem odezwal sie, zanim Jay mogl dokonczyc. -Wydaje mi sie, Jayu Aman, ze rozwazanie tego rodzaju rozwiazania stanowiloby strate czasu, jako ze istnieje alternatywa nie krzywdzaca nikogo i wykorzystujaca ped aktualnej ewolucji historycznej, zapewniajac jej dalszy rozwoj i wzrost z korzyscia dla wszystkich mieszkancow Nowej Ziemi. Zwrocili glowy w jego strone, ale powoli, wiekszosc uwagi wciaz skupiajac na Jayu. -W ogole bym z wami teraz nie rozmawial - kontynuowal Bleys - gdyby ta alternatywa nie byla mozliwa, ale musi to byc czescia ogolnego wysilku wszystkich Mlodszych Swiatow. Zadna pojedyncza planeta, ani nawet sojusz kilku, nie da rady wprowadzic tego w zycie. Wzor historii przesunal sie do punktu, w ktorym przewidziany rozklad pociagnie nas wszystkich - albo nikogo. To co proponuje, to idealne rozwiazanie, lecz wymaga dwoch trudnych decyzji ze strony wszystkich mieszkancow Mlodszych Swiatach. Przerwal, dajac im szanse odezwania sie, ale nikt z nich tego nie zrobil, nawet Jay, ktory czekal cierpliwie z lekkim usmiechem satysfakcji na twarzy. -Pierwsza - powiedzial Bleys - polega na ostatecznym zakonczeniu wszelkich prob poddania nas dominacji Starej Ziemi, ktora nigdy tak naprawde nie zrezygnowala z marzen o utrzymaniu kolonii. -Druga, dotyczaca indywidualnych osob i spoleczenstw, polega na uswiadomieniu sobie, ze musza sie przemodelowac. Musza poswiecic sie rozwijaniu zdolnosci, o ktorych zapomnieli. Obawiam sie, ze mieszkancy niektorych planet - jak Dorsai i dwie planety Exotikow - nie dadza sie juz uratowac. Prawdopodobnie bedziemy musieli zostawic ich naturalnemu biegowi spraw. Ale reszta moze rozkwitac i nieustannie sie rozwijac, jesli tylko wlasciwie do tego podejdziemy. Odpowiednio przygotowana, nasza przyszlosc moze zneutralizowac potege tych Kultur. Na Bleysie skupily sie teraz wszystkie oczy - nawet Jaya. Nazwy "Exotikowie" i "Dorsajowie" - dwie legendarne i wciaz znaczace potegi Nowych Swiatow - wyzwolily cos z historycznych cieni. Nawet teraz, po stu latach, bogactwo i talent handlowy Exotikow oraz umiejetnosci wojskowe Dorsajow wciaz jeszcze mogly sie podniesc, jak giganci zbudzeni ze snu i zniszczyc nawet najlepsze plany dominacji ktorejs z planet, czy chocby wszystkich razem Mlodszych Swiatow. Nareszcie, Bleys mial wszystkich przy stole, jak Stary Zeglarz... Lecz okiem peta go. Weselnik Stoi w zakletym kole I slucha jak trzyletnie dziecko: Zeglarz usankcjonowal swa wole. Rozdzial 45 Atmosfera w pokoju ulegla naglej zmianie. Slowa Bleysa obudzily w umyslach sluchaczy odziedziczone i wciaz zywe obrazy. Planety Exotikow i Dorsai nie zajmowaly juz mysli mieszkancow Nowych Swiatow w takim stopniu jak kiedys, kiedy te trzy swiaty nalezalo brac pod uwage przy kazdej zmianie sytuacji miedzygwiezdnej. Jednak wspomnienia wciaz byly zywe. Wspomnienia Exotikow z ich niemal magicznymi umiejetnosciami kupieckimi i bogactwem w walucie miedzygwiezdnej. Wspomnienia legendarnych Dorsajow z planety, o ktorej mowilo sie, ze jej Szarzy Kapitanowie - jak nazywano wiodacych dowodcow wojskowych - mogliby, gdyby zechcieli, polaczyc swoje sily zamiast wynajmowac sie osobno, zgromadzic sile wojskowa, ktorej nie potrafilyby sie oprzec nawet wszystkie pozostale swiaty razem. Zgromadzeni przy stole mogli publicznie wyrazac zal wobec wszystkiego, co zaszkodzilo ktoremukolwiek z innych Nowych Swiatow, ale pod dawnymi lekami krylo sie glebokie pragnienie sprowadzenia planet Exotikow i Dorsai na pozycje outsiderow. Bleys doprowadzil Jaya i Anjo do ujawnienia swoich kart przetargowych; Hytry najwyrazniej takiej nie mial. Teraz nadszedl czas, by zakonczyc sprawe. -Tak wiec - mowil w calkowitej ciszy Bleys - mam przed soba dwa zadania. Pierwsze to przeobrazenie indywidualnych ludzi, drugim jest reorganizacja Mlodszych Swiatow w jedna jednostke spoleczna. Przerwal, dajac im szanse na reakcje, ale wciaz milczeli. -Czy nam sie to podoba czy nie, osiagniecie tego drugiego celu, reorganizacji Nowych Swiatow, doprowadzi nas do konfliktu ze Stara Ziemia, z koniecznosci wiazac sie z zakonczeniem wszelkich jej prob wplyniecia na nas, zwlaszcza przez Encyklopedie Ostateczna. Aby wygrac te bitwe - a musimy wygrac, bo inaczej zostaniemy zapomniani przez historie - juz teraz musimy zaczac sie zbroic, a kiedy dojdzie do konfrontacji, bedziemy miec dosc sil do wsparcia naszych idei. Pamietajcie - populacja Ziemi wciaz przekracza liczebnie laczna liczbe mieszkancow kolonii, jesli z naszej grupy wykluczymy Exotikow i Dorsajow - co, jak juz powiedzialem, jest smutna koniecznoscia... Pierwszy raz zaklocony zostal calkowity bezruch jego sluchaczy. Osoba z zaslonieta twarza poruszyla sie lekko. Bleys mowil dalej, nie przerywajac. -Na szczescie, w tym moze pomoc moja organizacja Innych. Jej czlonkowie zostali wyszkoleni - a trzeba bedzie wyszkolic ich znacznie wiecej - jako koordynatorzy, by polaczyc w jedno ich organizacje na wszystkich Nowych Swiatach. Sugestia polaczenia w ten sam sposob wszystkich planet moze brzmiec zbyt ambitnie, ale mysle, ze istnieje analogia. Przerwal na chwile, pozwalajac, by jego slowa zapadly w sluchaczy. -Jak juz powiedzialem wczesniej, wzor historyczny i tak przesuwal sie w strone zjednoczonego spoleczenstwa Mlodszych Swiatow. Jako przyklad moze posluzyc zwiazek tej planety z Cassida i Newtonem. W tej chwili jedyna wada tego ukladu polega na tym, ze plany zostaly w wiekszosci przygotowane przez Newtona - majacego nadzieje samodzielnie przejac kontrole nad innymi Mlodszymi Swiatami. Ja staram sie zbudowac wspolnote planet, w ktorej zadna nie bedzie dominowala nad innymi. Ale to, co od ponad polwiecza robil Newton nie zostanie zmarnowane, poniewaz przygotowal podstawy. Bedzie to jednak wymagac zmiany postaw w niektorych ludziach - zgodzi sie pan ze mna, Pieterze DeNiles? Osoba z zaslonieta twarza wylaczyla nagle maskowanie, ujawniajac DeNilesa. Na Cassidzie Bleys zauwazyl, jak latwo usmiechala sie ta twarz i jak glebokie byly pochodzace od smiechu zmarszczki wokol przyslonietych siwiejacymi brwiami oczu DeNilesa. W tej chwili oczy te doslownie skrzyly sie z rozbawienia. -Zastanawialem sie, ile czasu zajmie ci powiazanie tego wszystkiego - powiedzial. Czar wiazacy osoby zgromadzone przy stole zostal zlamany. Bleys nie stanowil juz obiektu ich zainteresowania; wszyscy wpatrywali sie w DeNilesa. -To byl jedyny rozsadny wniosek - stwierdzil Bleys. - Spodziewalem sie ciebie. Podczas naszego spotkania na Cassidzie popelniles blad. Nie trzeba bylo wciskac mi swojej kruchosci i udawac przemeczenia. -Naprawde jestem stary - powiedzial Pieter - a spacer byl dla mnie meczacy, zwlaszcza nadazenie za tymi twoimi dlugimi susami. -Och, z pewnoscia - zgodzil sie Bleys. - Ale chciales wywrzec na mnie wrazenie, ze jestes zbyt stary i kruchy, by zdobyc sie na podroz na inna planete. To mogl byc jedyny powod tak silnego podkreslenia twojej slabosci; nie przestawalem jednak watpic, a potem zobaczylem na obradach Rady Newtona zamaskowana postac - obrocil sie do pozostalych osob siedzacych przy stole. - Wybaczcie, powinienem przedstawic tego pana. Pieter DeNiles, urodzony na Cassidzie, ale posiadajacy znaczacy glos w Radzie Nadzoru Laboratoryjnego na Newtonie - choc anonimowy. Zazwyczaj uczestniczy w zebraniach tego ciala jako "Gentleman". -Nie wydaje mi sie... - zaczal Jay Aman, ale natychmiast uciszyl go Pieter. -Nie rob z siebie wiekszego glupca niz dotychczas - powiedzial. - Pierwszy Starszy i tak wie juz wszystko o naszych powiazaniach z Prezesami. Nie trzeba Bleysa Ahrensa by stwierdzic, ze o ile Prezesi sa dosc bogaci, natychmiastowa zaplata za kontrakt na wynajecie piecdziesieciu tysiecy zolnierzy moglaby przekraczac ich mozliwosci. -Zapewniam cie, ze mamy... Glos Jaya znow zostal uciszony przez DeNilesa. -Jak juz powiedzialem, nie rob z siebie glupca. Bez watpienia bylibyscie w koncu w stanie zaplacic taki rachunek; ale istnieje roznica miedzy posiadaniem srodkow w ksiegach, a mozliwoscia wyplacenia ich w krotkim terminie. Potrzebujecie nas. Nie, zeby robilo to duza roznice, bo i tak bysmy wam pomogli. Pierwszy Starszy, mysle, ze o ile bedzie mial pan pewne problemy z przekonaniem czesci z tych Nowoziemian do podazenia panska droga, populacja Newtona nie jest tak podatna. Mocno zakorzenily sie tam socjalne powiazania tworzone od pokolen. -Przekonanie to niewlasciwe slowo! - Jay prawie wykrzyczal. Wyraz jego twarzy ulegl zmianie, a w glosie brzmialy tony przypominajace brzmienie glosu jego wuja. - - Jesli chodzi o Prezesow, to nie podlegamy nikomu, nawet Newtonczykom, choc mamy wobec nich pewne zobowiazania. Nie zamierzamy rowniez poddac sie twoim planom, Bleysie Ahrens. Najwyrazniej - z wyrazna wsciekloscia spojrzal na Bleysa, a potem na DeNilesa - wy dwaj myslicie, ze jestescie jedynymi zdolnymi cos zaplanowac i doprowadzic do realizacji tych projektow. Moj wuj nie jest glupcem, za jakiego uwaza go wielu ludzi, a jeszcze przed nim Prezesi mysleli o przyszlosci. Nieuniknione bylo, ze predzej czy pozniej Klub bedzie musial przejac na wlasnosc Nowa Ziemie... -Nie zgadzam sie z tym! - wykrzyknal Hytry. - Nasze Gildie... -Wasze Gildie nigdy nie byly niczym innym, jak zwiazkami dla stada bezrozumnych owiec! - trzasnal slowami Jay. - Poza Domami Gildii i waszymi tytulami niczym nie roznicie sie od Podkowy. To do Prezesow naleza korporacje. To Prezesi kontroluja rzad planetarny, i to Prezesi zaprowadza porzadek nie tylko na Newtonie i Cassidzie, ale na wszystkich Mlodszych Swiatach! Jay umilkl i zdumiewajaco szybko sie uspokoil. Wolno rozejrzal sie wokol stolu. -Wszystko czego nam brakowalo - powiedzial powoli - to wlasna armia. A teraz - mamy ja. Wszyscy patrzyli na niego. Przez chwile pozwolil im siedziec i przyswajacjego slowa. Potem prawie sie usmiechnal. -Prawde mowiac - stwierdzil - zawsze wychodzilismy dalej w przyszlosc niz ci dwaj, ktorych do tej pory wysluchiwaliscie. Szczegolnie powinni byc tym zainteresowani przedstawiciele Gildii i Podkowy. Lepiej przyjmijcie do wiadomosci, ze postawiliscie na zlego konia. Jako przyklad naszego dalekosieznego planowania powiem wam, ze zazyczylem sobie, by krotko po rozpoczeciu tego spotkania zjawil sie tu dowodca oddzialow Zaprzyjaznionych i kazalem mu zaczekac, az spotkanie sie zakonczy, zebysmy mogli porozmawiac. Wezwe go teraz. Uniosl do ust swoja bransolete. -Tu Jay Aman - powiedzial, a jego glos wrocil do nich powtorzony przez glosniki interkomu umieszczone w scianach i suficie. - Marszalku, moglby pan tu wejsc? Nie czekajac na odpowiedz opuscil reke, siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyciagnal z niej zlozona chusteczke, ktora przetarl wargi. Otworzyly sie drzwi i przeszedl przez nie marszalek Cuslow Damar. W kilku krokach pokonal pusta przestrzen i stanal za krzeslem Jaya. -Wezwal mnie pan, panie Przewodniczacy? - zapytal, mowiac do tylu glowy Jaya. Wygladal dokladnie tak samo, jak dzien wczesniej. Identyczny mundur, sposob stania, a nawet wyraz twarzy z wyrazna gotowoscia sluchania rozkazow. Jay blyskawicznie obrocil swoje krzeslo, zwracajac sie twarza do marszalka. -Nie uzywamy tego tytulu przy ludziach, Damar - powiedzial. - Bedziesz musial to zapamietac. -Prosze przyjac przeprosiny, Jayu Aman - powiedzial niezmienionym glosem Cuslow. -Przyjmuje, tym razem - rzucil Jay. Odwrocil sie z powrotem do stolu. - Sprowadzilem cie tu, Damar, zebys powiedzial tym ludziom, czy to co powiem zgadza sie z twoja wiedza. -Z przyjemnoscia, Jayu Aman. -Dla tych z was, ktorzy go nie znaja - nie dotyczy to oczywiscie Pierwszego Starszego - stojacy za mna czlowiek to marszalek Cuslow Damar, dowodca oddzialow zakupionych wlasnie od Zaprzyjaznionych. Prawde mowiac, urodzil sie na Nowej Ziemi, ale jego ojciec przeniosl sie wraz z cala rodzina na jeden ze Swiatow Zaprzyjaznionych - na Harmonie. Nie pamietam, ile lat ma w tej chwili, ale spedzil ich na Harmonii calkiem sporo. Wspominam o tym, zeby uswiadomic wam, jak dalekosiezne sa nasze plany. Nikt nie probowal kwestionowac podanych informacji. Jay mowil dalej. -Damar, czy to prawda? -Tak, Jayu Aman. -Jego ojciec mial misje - kontynuowal Jay, przecierajac usta chusteczka - zlecona mu przez nas. Mial zyc na Harmonii i wychowac tam rodzine. Marszalek, z tego co pamietam byl jego trzecim synem, a wszyscy zostali wojskowymi, ale dwaj starsi zgineli. Jednak pan marszalek przezyl. Wspinal sie po kolejnych szczeblach wojskowej kariery, a kiedy rozmawialismy z rzadem Zaprzyjaznionych na temat kupienia wojska, poprosilismy, aby w miare mozliwosci przyslali jako oficera glownodowodzacego kogos, kto zna Nowa Ziemie. Oczywiscie, wyslali nam Damara. Mam racje, Damar? -Calkowita, Jayu Aman. -Wiesz, Damar, ze kazdego urodzonego na Nowej Ziemi uwazamy za jej dozywotniego obywatela? Wlasciwie jestes u siebie. -Zawsze o tym wiedzialem, Jayu Aman. -Prawde mowiac, reszta twojej rodziny tez powinna tu byc w tej chwili. Przylecieli? -Tak. -Wydaje mi sie, ze jest miedzy nimi nawet twoj ojciec - kontynuowal Jay, tym razem zwracajac sie do ludzi przy stole. - Mamy ich pod straza, oczywiscie wylacznie jako ochrone. Twoj ojciec niedawno przylecial, prawda, Damar? -Dostal wiadomosc, ze siostra jest ciezko chora - odpowiedzial Cuslow - wiec zdecydowal sie wrocic. Na szczescie kiedy dotarl do domu, okazalo sie, ze nie jest z nia tak zle, jak wynikalo z wiadomosci. Prawde mowiac, wydaje mi sie, ze ma juz zarezerwowany bilet na Harmonie. -Wszystko w swoim czasie - Jay wciaz patrzyl na siedzacych przy stole. - Podroz miedzygwiezdna to wielki wydatek, nawet dla majacego powodzenie w interesach kupca, jak twoj ojciec. Zobaczymy, czy uda sie nam przekonac go, by troche dluzej cieszyl sie pobytem na rodzimej planecie. Wiesz, planujemy zadbac o niego, razem z reszta twojej rodziny, pomimo lat spedzonych przez was na Harmonii. Prawde mowiac, nawet pomimo tego, ze stal sie - co jak sadze bylo konieczne - jednym z bardziej religijnych Zaprzyjaznionych. A stal sie takim, nieprawdaz, Damar? -Moj ojciec stal sie Prawdziwym Wiernym - oswiadczyl Damar. - Potwierdzaja to wszyscy, ktorzy go znaja na Harmonii. Zawsze mowilem ludziom, ze jestem dumny z mojego ojca i ze chcialbym kiedys sam osiagnac taka Wiare. -Z pewnoscia, Damar - powiedzial Jay w strone stolu. - Jednak w tej chwili mam dla ciebie zadanie. Sa tu dwaj goscie spoza planety. Jednym z nich jest oczywiscie Bleys Ahrens, Pierwszy Starszy Zaprzyjaznionych, zas drugi przybyl z Newtona. Nasz rzad zdecydowal wlasnie, ze ci panowie stali sie na Nowej Ziemi persona non grata, wiec podejmiesz teraz odpowiednie kroki - zakladam, ze masz ze soba jakichs zolnierzy? -Mam kilku pomocnikow i paru szeregowcow, ktorzy mogliby przyjsc, gdybym ich wezwal, Jayu Aman. -Tak wiec przypuszczam, ze powinienes wlasnie to zrobic. Nie spodziewam sie, zeby Pieter DeNiles sprawil ci jakies klopoty, ale Pierwszy Starszy jest fetyszysta cwiczen fizycznych i moglby zrobic cos glupiego. Nie chcemy, zeby stala mu sie krzywda - mogloby to wywolac incydent miedzyplanetarny. Wiec wezwij swoich ludzi i odprowadzcie ich do pierwszego startujacego z planety statku. Sami moga sie pozniej zatroszczyc, gdzie ich zabierze. -Jedna chwileczke - odezwal sie Bleys. Siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyciagnal zlozone kartki papieru, bedace kopia kontraktu otrzymana wczesniej od marszalka. -Mysle, ze powinien pan uwazniej przyjrzec sie kontraktowi, panie Prezesie, zanim podejmie pan jakies drastyczne kroki. Popchnal zlozone arkusze w strone Jaya, ktory odepchnal je na bok. -Nie musze do tego zagladac! Wiem, co tam jest napisane. Jay wyciagnal chusteczke i znow przetarl usta, po czym mowil juz spokojniej. -Mysle, ze to pana zaskoczy ten kontrakt, Bleysie Ahrens. Bardzo uwaznie go przejrzelismy, z pomoca naszych najlepszych prawnikow. Zawiera wszystkie punkty, ktorych zazadalismy od rzaduZaprzyjaznionych. Wszystkie. Damar, wydalem ci rozkaz. -Rzeczywiscie, Jayu Aman - odezwal sie Damar - jednak w tego rodzaju sprawie o implikacjach dyplomatycznych, musze sie skonsultowac z moim przelozonym. Twarz Jaya, ktora zdazyla juz odzyskac zwykly kolor, znow zbielala. Wykrzywil usta i ponownie obrocil sie razem z krzeslem. -Co to ma znaczyc? Ja jestem twoim przelozonym! Jestem wlascicielem ciebie i twoich ludzi! Rozumiesz? Posiadam cie, cale wojsko i twoja rodzine. Zwlaszcza twoja rodzine. Nie przebilo sie to przez twoja czaszke? -Alez tak - odpowiedzial Damar. Teraz jednak mowil nad glowa Jaya do Bleysa. - Pierwszy Starszy, czy mam twoje pozwolenie na wykonanie tego rozkazu? -Mysle, ze nie w tym przypadku, marszalku - odpowiedzial Bleys. - Wydaje mi sie, ze Jay Aman - albo pan Przewodniczacy, jakkolwiek woli sie nazywac - moze byc nieco zmieszany. Skupil wzrok na Jayu. -Jayu Aman - powiedzial - naprawde powinien pan jeszcze raz przyjrzec sie kontraktowi. Tym razem moglbys brac pod uwage, ze byl wzorowany na kontraktach Dorsajow; a oni maja kilkaset lat praktyki w zawieraniu kontraktow wojskowych. Oczywiscie, nie mam nic do zarzucenia panskim prawnikom, ale znajdziesz tam punkt okreslajacy, ze w zakresie decyzji dotyczacych uzycia wojsk Zaprzyjaznionych, rozkazy moze wydawac jedynie najwyzszy ranga przedstawiciel Zaprzyjaznionych przebywajacy w danej chwili na planecie. Tak sie sklada, ze to ja. Jay znieruchomial i bez slowa wbil w niego wzrok, sciskajac w reku zmieta chusteczke. Poruszyl lekko ustami, ale nie wydobyl z nich zadnego dzwieku. Ponownie obrocil sie do Cuslowa Damara. -Slyszales, co powiedzialem? - powiedzial. - Czy jeszcze raz mam ci przypomniec o twoich obowiazkach i rodzinie? Zwlaszcza o twoim ojcu? -Gleboko kocham moja rodzine - powiedzial Cuslow; tym razem w jego glosie brzmialy emocje. - Ponad wszystkich, mojego ojca i zrobilbym wszystko, by zapewnic im bezpieczenstwo. Ale zawsze pragnalem isc jego sladami, a on sam powiedzialby, ze najwazniejsza jest moja powinnosc przed Bogiem. Powinnosc ta wymaga, bym byl posluszny rozkazom mojego przelozonego, ktorym w tej chwili jest Pierwszy Starszy. Nie zawiode ani Boga, ani mojego przelozonego. -Panie Przewodniczacy - lagodnie odezwal sie Bleys, a Jay gwaltownie obrocil sie twarza w jego strone. - Naprawde uwazal pan, ze Swiaty Zaprzyjaznionych wynajelyby swoje dzieci, gdyby ich dowodca nie byl czlowiek Prawdziwej Wiary? Powinien pan zajrzec do kontraktu. Strona siodma, paragraf "PRZYWODZTWO I DYSPONOWANIE ODDZIALAMI W RAMACHKONTRAKTU". Wpatrujac sie w niego, Jay siegnal na slepo i zacisnal palce na odepchnietym wczesniej kontrakcie, po czym przyciagnal go do siebie i zaczal przewracac kartki.-Wydaje mi sie, ze to osmy wers od gory - podpowiedzial Bleys - tam znajdzie pan slowa:...oddzialy w ramach kontraktu beda podlegac dowodztwu najstarszego stopniem oficera i jego przelozonych, wlacznie z przedstawicielami rzadow Harmonii i Zjednoczenia, dostarczajacych wyszczegolnionych wyzej jednostek. Wzrok Jaya przebiegl po kartce. Ponownie spojrzal na Bleysa. -Widze - powiedzial. - I cc z tego? -Jayu Aman - odezwal sie zza niego Cuslow - Pierwszy Starszy jest moim przelozonym. Jesli twarz Jaya wczesniej pobladla, teraz odplynela z niej juz cala krew. Wpatrywal sie w Bleysa. -Widzisz - odezwal sie Bleys - jak juz wspomnialem, Dorsajowie rozwijali tego rodzaju kontrakty od kilkuset lat. We wczesnych latach dostarczania najemnikow w ramach umow na inne planety, czesto byli oszukiwani przez kontrahentow, ktorzy probowali przejac kontrole nad ich oddzialami przy pomocy wlasnych dowodcow, argumentujac, ze pozostaly przy zyciu najstarszy stopniem Dorsaj ma nizsza range niz ich dowodca, albo uzywajac podobnej wymowki. Przerwal, przygladajac sie twarzy Jaya, ale ten tylko dalej sie w niego wpatrywal. -Aby sobie z tym poradzic - kontynuowal wiec Bleys - Dorsajowie zaczeli powszechnie stosowac praktyke wyznaczania dodatkowych, wysokich ranga dowodcow, nie wysylanych razem z oddzialami; pozostawali na Dorsai, gotowi udac sie gdziekolwiek, gdzie probowano przejac dowodztwo. W oczekiwaniu na ich przybycie, wojska dzialalyby wylacznie na podstawie ustalonych wczesniej, zapisanych w kontrakcie rozkazow. Mozesz sie im przyjrzec, jesli chcesz, ale przekonasz sie, ze sprowadzaja sie one do tego, ze nawet jesli przy zyciu pozostanie tylko jeden szeregowiec, z definicji bedzie dzialal jako dowodca istniejacych sil, do czasu pojawienia sie oficera starszego stopniem. Jay dalej siedzial nieruchomo, za to za jego plecami otwarly sie drzwi i do sali konferencyjnej weszlo dwu majorow, porucznik i czterech szeregowcow w mundurach sil ekspedycyjnych Zaprzyjaznionych. Staneli za Cuslowem Damarem. Odglosy te sprawily, ze Jay w koncu zareagowal i odwrocil sie. Popatrzyl na nich, potem znow skierowal wzrok na Bleysa. -To wszystko jest nie... - zaczal, po czym umilkl. -Marszalku - zaczal Bleys, wstajac - mysle, ze zrobilem tu wszystko, co moglem. Ani ja, ani Pieter DeNiles nie bedziemy odsylani z planety, choc przypuszczam, ze i tak obaj szybko stad odlecimy. Mozesz postawic w stan gotowosci moja straz honorowa. Rozejrzal sie wokol stolu. -Jeszcze jedno - powiedzial. - Marszalku, od tej chwili, jesli bedzie to konieczne, prosze przyjmowac porady od Any Wasserlied, kierujacej organizacja Innych na tej planecie, ktora niniejszym wyznaczam na swojego pelnomocnika. Jesli bedzie pan potrzebowal skontaktowac sie bezposrednio z ktorakolwiek z grup tutaj reprezentowanych, prosze zwracac sie do Anjo z Podkowy, Edgara Hytrego z Gildii i Jaya Amana z Klubu Prezesow - a w przypadku, gdyby pojawily sie jakies kwestie zwiazane z Newtonem lub Cassida - Pieterem DeNilesem, jesli wciaz tu bedzie, a jesli nie - szefami placowek dyplomatycznych tych planet. A teraz do widzenia panstwu. Marszalku, pana i panskich ludzi prosze o udanie sie ze mna. Ruszyl ze swojego miejsca przy koncu stolu w strone czekajacych oficerow. -Pojde z toba - powiedzial Pieter, odsuwajac swoje krzeslo dryfowe i wstajac. - Prosze, zaczekaj na mnie. Dogonil go w chwili, gdy oficerowie odsuneli sie, by przepuscic Bleysa. Jednak tuz przed tym, gdy mial przejsc przez drzwi, odezwal sie do niego Jay. -Zaczekaj! - krzyknal. - Mowic ze mna? Po czyms takim, nadal chcesz ze mna rozmawiac? Czemu? -Poniewaz i tak jestes najzdolniejszym z Prezesow - odpowiedzial Bleys, nie odwracajac sie. Wyszedl. Pieter DeNiles, Cuslow Damar i pozostali zolnierze poszli za nim. Bleys wraz z towarzyszacymi mu osobami znalezli sie w pustym pokoju, ktorego zolte sciany rozjasnial blask popoludniowego slonca. Bleys poszedl dalej - Gdybys mogl troche zwolnic... - wydyszal DeNiles. Bleys przyhamowal nieco i zaczekal na starszego mezczyzne. Oficerowie, lacznie z Cuslowem, utrzymywali nakazany szacunkiem dystans. Kiedy Cassidianin dogonil go, Bleys szedl juz wolniej, a wkrotce znalezli sie w apartamencie. -Musze usiasc - powiedzial Pieter. -Oczywiscie - zgodzil sie Bleys, pelen winy, bo podswiadomie idac wydluzal krok. Siegnal po pobliskie krzeslo dryfowe i przysunal je do Pietera, ktory opadl na nie z westchnieciem ulgi. Bleys znalazl jeszcze jedno krzeslo dla siebie. -Marszalku - powiedzial, siadajac naprzeciw Pietera - Pieter DeNiles prawdopodobnie bedzie wracal do swojego hotelu. Pozniej bedzie chcial zachowac swobode wobec wszelkich prob nacisku ze strony Nowoziemian do chwili wyjazdu. Zerknal na Pietera, ktory kiwnal glowa. -Moze moglby pan zebrac trzech lub czterech oficerow i kilku ludzi, zeby zostali w jego poblizu i w razie potrzeby zapewnili mu swobode. -Natychmiast sie tym zajme, Pierwszy Starszy - powiedzial Cuslow i podszedl do chudego, wysokiego i bardzo prosto sie trzymajacego mlodego oficera, rozmawiajacego z Toni. -Dziekuje - powiedzial Pieter. - Skad wiedziales, ze to bylem ja? -Nie ulatwiles mi tego - stwierdzil Bleys. - A przy okazji, gratulacje za wystep w charakterze Jacka, anonimowego czlonka organizacji Innych i Klubu Prezesow. Na pewno nie bylo ci latwo chodzic i mowic, jak ktos majacy za soba pol wieku mniej doswiadczenia zyciowego od ciebie. -Kiedys, dawno temu, bylem przez jakis czas aktorem, profesjonalnym aktorem - spokojnie odpowiedzial Pieter. - Ale nie odpowiedziales na moje pytanie. -Nie polaczylem cie z Jackiem do czasu naszego spaceru na Cassidzie.Nawetwtedy, trudno wto bylo uwierzyc. Ale chodziles w ten sam sposob - wyjasnil Bleys. - Pamietasz zapewne, ze w przypadku Jacka odeslalem cie na wieksza odleglosc tylko po to, zebym mogl przyjrzec ci sie wychodzacemu z pokoju. Skoro byles profesjonalnym aktorem, musisz wiedziec, ze najtrudniej jest zmienic sposob chodzenia. Na Cassidzie szedles naturalnie, w sposob jaki odpowiadal twojemu wiekowi. Ale ruchy byly na tyle zblizone, by cie zdradzic. -Nie widziales mnie chodzacego na Newtonie - stwierdzil Pieter. -Nie, ale najwyrazniej stanowiles dominujacy czynnik w sali Rady i zdecydowanie zbyt inteligentny, by pozwolic Radzie zrealizowac plan Half-Thundera, chyba ze naprawde duzo o mnie wiedziales. Dosc, by myslec, ze mialem duza szanse na przezycie ataku; a jesli byles zainteresowany mna od dluzszego czasu, podejrzewam, ze szukales kogos takiego jak ja - podobnie jak ja szukalem kogos podobnego tobie. Dodaj do tego co tam powiedzialem i wczesniejsze wysilki, by przekonac mnie o twojej niezdolnosci do podrozy miedzygwiezdnych; bylem gleboko przekonany, ze bedziesz na kazdym spotkaniu, na ktorym ja sie pojawie. Wszystko co musiales zrobic, to przybyc i czekac. -Przylecialem, kiedy zaczely tu przybywac pierwsze oddzialy zolnierzy Zaprzyjaznionych - wyjasnil Pieter. - Mowisz, ze szukales kogos takiego jak ja. Czemu? -Zalozylem, ze musi istniec ktos wiazacy te trzy planety, przeciez bardzo zalezne od siebie. Po tym ataku na mnie doszedlem do wniosku, ze musisz to byc ty. Jesli tak, to moglem praktycznie przewidziec, jak zareagujesz na spotkaniu, ktore wlasnie zakonczylismy. Mialem racje. -Przypuszczam, ze faktycznie - powiedzial Pieter i westchnal. - Zdecydowanie sie starzeje. -Nie zgadzam sie - stwierdzil Bleys. - Wielokrotne spotkania zawsze sa grozne dla utrzymania tajemnicy, a ty chciales zobaczyc mnie w dzialaniu. Musialo rowniez byc dla ciebie niezwykle trudnym poruszac sie jak mlodzieniec, udajac Jacka. -Bylo - potwierdzil Pieter. - Aby ominac ograniczenia nakladane na mnie przez cialo, musialem zazyc pewne wyjatkowo nieprzyjemne srodki. Kiedy zamknely sie za nami drzwi, udalem, ze skrecilem kostke, a Jill - kimkolwiek byla czy byl - pomogla mi dostac sie do mojego pojazdu. Ale moze o tym tez wiedziales? -Nie - odpowiedzial Bleys. - A przy okazji, jestes Cassidianczykiem? Czy naprawde pochodzisz z Newtona? -Och, jestem Cassidianczykiem - powiedzial Pieter. Najwyrazniej odzyskal oddech, bo pomimo mizernego i kruchego wygladu, mowil ze stosunkowa latwoscia. - Ale najwieksze umysly sa na Newtonie i to mnie tam przyciagnelo - choc sam nie jestem naukowcem. -Jesli ta ich Rada stanowi przyklad ich najwiekszych umyslow - stwierdzil Bleys - to musiales byc rozczarowany. -I tak, i nie - odpowiedzial Pieter. - Nie, nie bylem rozczarowany. I tak, masz racje. Rada nigdy nie skladala sie z ludzi o najlepszych na Newtonie umyslach - najlepszych nie da sie oderwac od ich pracy. Ale ci troche gorsi, albo jeszcze odrobine nizej - z glodem wladzy politycznej - laduja w Radzie. A wiec tak, na druga czesc twojego pytania. Gdyby Rada naprawde reprezentowala to, co najlepsze na Newtonie, tez bylbym rozczarowany. Ale to dla najlepszych pracowalem cale swoje zycie - choc wiekszosc z nich w ogole nie wie o moim istnieniu. Najlepszych jest niewielu, ale sa cenni i trzeba im zapewnic wszystko, czego beda potrzebowac dla ukonczenia swojej pracy. - Przerwal, usmiechajac sie do Bleysa. -Teraz ty mi powiedz. Z duzym zainteresowaniem sluchalem o twoich celach. Jakie masz plany wobec Newtona i Cassidy? -Przypuszczam, ze byles tam jedyna osoba sluchajaca z zainteresowaniem - stwierdzil Bleys. - Wszystkich innych interesowalo tylko to, co moze wplynac bezposrednio na nich. -Prawdopodobnie jest to naturalna reakcja - skomentowal Pieter. - Ale ja zyje dostatecznie dlugo, by wiedziec, ze jesli ktos kichnie na Starej Ziemi, w koncu ktos na Newtonie zlapie grype. Ale nie odpowiedziales mi. Jakie masz plany wobec Newtona? -Takie same, jak wobec Nowej Ziemi i pozostalych z tych swiatow - odpowiedzial Bleys. - Nie zamierzam ingerowac w lokalna machine spoleczna - albo raczej, bede ingerowal najmniej, jak to mozliwe. Ktokolwiek rzadzi, moze to robic dalej, jesli tylko dysponuje odpowiednimi talentami. Ale chce, by wszystkie Nowe Swiaty polaczyly sie i skierowaly we wlasciwa strone. Jestem filozofem, chce jak najszerzej upowszechnic moj punkt widzenia. -To oczywiscie rozsadne podejscie - powiedzial Pieter. Wrocil Cuslow Damar. Zatrzymujac sie obok Bleysa, nachylil sie, by przyciagnac jego uwage. -Pierwszy Starszy - powiedzial - wlasnie... Rozdzial 46 Obudzil sie w mroku. Bylo jak poprzednio - nagle przejscie - tyle, ze tym razem budzac sie nie stwierdzil, by mowil w niekontrolowany sposob. Znow otoczyl go mrok jak gesta mgla, w ktorej nie mogl dostrze9 zadnej postaci, nawet Toni, siedzacej zwykle przy jego boku w takich przypadkach. -Nie! - wykrzyknal. - Nie mowcie mi, ze to wszystko tylko mi sie przysnilo... Wtedy z ciemnosci wylonila sie Toni. Zobaczyl ja niewyraznie, ale blisko siebie; jej glos zabrzmial silnie i uspokajajaco. -Nie - powiedziala. - To tylko utrata swiadomosci. -Dziura w pamieci? - Bleys nie byl w stanie wyrazic swoich uczuc. Bylo mu niedobrze, ale w bardzo nieokreslony sposob. Nie czul bolu, ale cale cialo przenikalo jakies nieprzyjemne odczucie. Mrok ograniczal jego mozliwosci umyslowe; nagle obudzilo sie w nim wrazenie silnie zblizone do paniki. - Upadlem? Czy Pieter DeNiles albo ktorys z zolnierzy widzial, jak padam albo dziwnie sie zachowuje - cokolwiek takiego? -Nie - odpowiedzial glos Toni. - Cuslow i jego oficerowie wyszli, potem w towarzystwie jednego z oficerow wyszedl DeNiles. Wtedy wygladales jeszcze calkiem normalnie. Powiedziales, ze jestes nieco zmeczony i chcesz sie zdrzemnac. Polozyles sie, a pozniej nie moglismy cie dobudzic. Wezwalismy Kaja - powiedzial, ze mozna sie bylo tego spodziewac. Ostrzegal, ze tego rodzaju epizody moga sie trafiac od czasu do czasu. Pamietasz - pytalam cie, czy dobrze sie czujesz. Powinny byc coraz rzadsze, w miare uplywu czasu. -Nie moge sobie pozwolic... - Bleys przerwal - ale jestes pewna, ze nikt niczego nie zauwazyl? -Absolutnie - zapewnila Toni. -Dobrze. Tylko to sie w tej chwili liczy. Toni nic nie powiedziala. Bleys odczul potezna ulge. Ciemnosc zgestniala wokol niego, potem na krotko rozjasnila sie i znow zgestniala. -Slyszysz mnie? - dotarl do niego glos Kaja Menowskiego. Wydawalo sie, ze znowu minelo troche czasu. Bleys byl marginalnie swiadom, ze choc tak naprawde nie widzial niczego procz mroku i dwoch niewyraznych postaci, jego otoczenie zmienilo sie. Glos brzmial, jakby odbijal sie od znacznie blizszych niz uprzednio scian. -Tak - odpowiedzial. - Gdzie teraz jestem? -Terazlepiej - powiedzial Kaj. - Jestes bardziej swiadom swojego otoczenia niz wczesniej. Znajdujemy sie na pokladzie statku, w drodze na Harmonie. Powiedz mi, jak duzo stresu odczuwales przed tym spotkaniem? Umysl Bleysa rozwazyl pytanie. Wydawalo sie, ze trwalo to wiecznosc, ale albo Kaj byl bardzo cierpliwy, albo wcale nie tak dlugo, jak mu sie zdawalo. -Przypuszczam - powiedzial w koncu - ze okreslilbys to wszystko jako bardzo stresujace. Ale w zadnej chwili nie czulem sie zestresowany. Po prostu mialem wrazenie, ze dzialam na najwyzszych obrotach. Zawahal sie, myslac o swojej rozmowie z Pieterem DeNilesem. -Po tym jak opuscilem zebranie, sytuacja ulegla nieoczekiwanej zmianie - ale w dobra strone. -Ale byl to dlugotrwaly stres? -Tak. Jak mozna funkcjonowac w tego rodzaju sytuacji bez stresu? -Opowiedz mi o tym - poprosil Kaj, ale najwyrazniej mowil do Toni, poniewaz Bleys juz go nie widzial, a jego glos zdawal sie byc skierowany w inna strone. Byl swiadom, ze Toni udziela odpowiedzi, ale nie byl w stanie zrozumiec slow i znow odplynal. Obudzil sie, swiadom obecnosci Kaja. -Slyszysz mnie i jestes w stanie mnie zrozumiec? - zapytal lekarz. -Oczywiscie - odpowiedzial Bleys i rzeczywiscie, wydawalo mu sie, ze mrok jest rzadszy niz poprzednio - a moze byl w stanie bardziej skupic wzrok. Postacie Kaja i Toni byly ostrzejsze i wyrazniejsze. -Powinienem byl cie ostrzec - stwierdzil Kaj - ze musisz wybrac miedzy tym, co nazywasz dzialaniem na najwyzszych obrotach, a tego rodzaju reakcja, ale tracilbym tylko czas, prawda? -Tak - zgodzil sie Bleys. -Tak myslalem. Te utraty pamieci - powiedzial Kaj - jak mowilem, beda powtarzac sie od czasu do czasu. Nie probuj z nimi walczyc. Przypuszczam, ze instynktownie walczysz nawet teraz. Nie rob tego. Po prostu odprez sie i pozwol sie poniesc odplywowi. Im mniej bedzieszje zwalczal - im bardziej bedziesz potrafil to zaakceptowac, tym wieksza bedzie szansa, ze stana sie krotsze, rzadsze i coraz mniej klopotliwe. -Ale jak dlugo... - zaczal Bleys, ale nie byl w stanie wymyslic sformulowania, ktore pozwoliloby mu zakonczyc zdanie. -Jak dlugo beda cie nekac? - zapytal Kaj. - To zalezy od ciebie, co zrobisz i jaka jestes osoba. Nie potrafie tego przewidziec. Wszystko zalezy od tego, ile zniszczen dokonala w tobie ingerencja Newtonczykow. Najmadrzej zrobisz, akceptujac po prostu te epizody na blizej nieokreslona przyszlosc - minie moze kilka lat, zanim calkowicie zanikna. Prawdopodobnie ktoregos dnia uswiadomisz sobie po prostu, ze od jakiegos czasu nie miales zadnych problemow. Bedziesz musial sie zastanowic, kiedy wlasciwie to ustalo. -Rozumiem - powiedzial Bleys. W tajemnicy jednak, w glebi duszy zrodzila sie juz determinacja znalezienia sposobu na uleczenie sie, jakis sposob efektywniejszej samonaprawy. Poradzil sobie ze wszystkim, co napotkal w zyciu. Poradzi sobie i z tym. Niezaleznie od tego, czy ta decyzja miala na to jakis wplyw, od tej chwili odzyskiwal kondycje w tempie przynajmniej satysfakcjonujacym - jesli nie zdumiewajacym - dla jego otoczenia. Zdawalo sie, ze od rozmowy z Kajem zdecydowanie przyspieszyl proces wychodzenia z zapasci. Jego wzrok wyostrzyl sie i stopniowo, zgodnie z poleceniami Kaja, Toni wpuszczala coraz wiecej swiatla do jego pokoju. Bleys przekonal sie, ze utrzymywanie mroku bylo dobrym pomyslem, kiedy polecenie wydane przez nia do sciany okiennej zostalo przesadnie zinterpretowane, wpuszczajac duzo wiecej swiatla niz chciala. Mial wrazenie, ze blask walnal go potezna piescia w oczy. Jeknal jak od silnego i bolesnego uderzenia. Ale Toni zdazyla juz przyciemnic swiatlo do wlasciwego poziomu i jego reakcja znikla rownie szybko, jak sie pojawila. W kazdym razie po dwudziestu czterech godzinach swiatlo w pokoju bylo juz tylko lekko przyciemnione, a Bleys nie tylko potrafil siedziec w lozku, ale chodzil po pokoju - moze troche niepewnie, ale chodzil. -Czemu nie moge opuscic pokoju i troche pochodzic? - zapytal wtedy Kaja. -Prawdopodobnie moglbys - odpowiedzial lekarz. - Ale wole uwazac. Zostan tu jeszcze dwadziescia cztery godziny i rob co chcesz, pod warunkiem, ze zostaniesz w pokoju i jesli tylko poczujesz zawroty glowy albo nieprzyjemne sensacje, natychmiast polozysz sie do lozka i odprezysz sie. Po prostu zostaw wtedy wszystko na boku. -Moge to robic, spacerujac - stwierdzil Bleys. -Mimo wszystko. - Kaj byl nieugiety. Tak wiec Bleys przez nastepne dwadziescia cztery godziny pozostal u siebie, ale zaczal przyjmowac gosci. Toni pozostawala przy nim przez wiekszosc czasu, dolaczali do niej inni ludzie. Choc akurat w przypadku pierwszego z gosci - Henry'ego - opuscila pokoj, zostawiajac ich samych. -Jak sie czujesz, Bleys? - Henry usiadl przy lozku bratanka. Wypowiedzial te slowa, jakby zadal raportu od podwladnego, ale nie oszukal go. Bleys poznal wnetrze wuja na dlugo zanim osiagnal doroslosc. Im bardziej Henry byl poruszony przez wewnetrzne emocje, tym bardziej szorstko sie zachowywal. -Wszystko w porzadku, wuju - odpowiedzial Bleys. Henry lubil byc tak nazywany zarowno przez Bleysa, jak i Dahno, choc nie przyznalby sie do tego nawet przed soba - wiec wpadal w zaklopotanie za kazdym razem, kiedy ktorys z nich tak sie do niego zwrocil w dowolnych okolicznosciach. Drobne zmiany wyrazu twarzy Henry'ego byly nieczytelne nawet dla Bleysa, ale byl zadowolony, ze trafil na te jedna z rzadkich chwil, kiedy Henry zaakceptowal i ucieszyl sie z tego tytulu. -Milo mi to slyszec, Bleys. -Kaj mowi, ze to efekty uboczne i beda sie pojawiac jeszcze przez jakis czas. Wyglada dosc dramatycznie, ale tak naprawde nie sprawia wielkich problemow. Byla to prawda w zakresie utraty swiadomosci, ale rownoczesnie naciagal prawde, jesli chodzi o samokontrole. W tajemnicy Bleys traktowal te niedogodnosci, jak smiertelnego wroga. Jednak lepiej bylo nie mowic o tym Henry'emu. -To dobrze - krotko podsumowal Henry. -Jak sie miewasz, wuju? - zapytal Bleys. - Zostales ranny jeszcze na Newtonie i tak naprawde nie mielismy okazji do rozmowy. -Absolutnie zdrow - ton Henry'ego ucial mozliwosc jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. Byla to ostatnia wzmianka na temat tego, co im sie przydarzylo. Pozniej rozmawiali o Zolnierzach ocalalych z walki, drodze powrotnej na Harmonie, ktorej Bleys zupelnie nie pamietal i o hotelu, w ktorym teraz przebywali. Wkrotce jednak Henry wyszedl, wymawiajac sie mozliwoscia przemeczenia Bleysa. Ten ze swej strony zzymal sie wewnetrznie na przykucie do lozka i cieszyl z towarzystwa. Potem przyszedl Dahno. Bleys zauwazyl, ze za jego bratem do pokoju wsliznal sie ponownie Henry, zajmujac miejsce na krzesle obok Toni, przy dalszej scianie, tworzac wraz z nia cicha, dwuosobowa widownie. -Jak sie czujesz? - zapytal Dahno, opadajac swym poteznym cialem na krzeslo dryfowe obok lozka - i regulujac jego wysokosc, by pozwolic swoim nogom na wyprostowanie sie. -Nic mi nie jest! - odpowiedzial Bleys. - Osoba, o ktora wszyscy powinnismy sie martwic jest Kaj Menowsky. Moze powinnismy wyslac go na jakies ogolne badania fizyczne i umyslowe, z naciskiem na jego nadopiekunczosc wobec pacjentow. Leze tu tylko z uprzejmosci dla niego. Albo raczej, w dowodzie uznania dla jego umiejetnosci medycznych. -Nie ma nic zlego w odpoczywaniu - stwierdzil Dahno. - Nigdy nie zaszkodzi sie zabezpieczyc. -Zapobieganie jest lepsze od leczenia. Tak, wiem. To wyczerpuje temat i przepraszam nieobecnego Kaja, jesli poddalem w watpliwosc jego madrosc. Mozemy znalezc inne tematy do dyskusji, prawda? Dahno wyszczerzyl zeby w usmiechu. -W porzadku - powiedzial. - Jestes lisem, bracie. Przeprowadziles konferencje tak, ze wydawalo mi sie, iz dwie trzecie twoich planow sie nie uda, ale okazalo sie, ze wszystko osiagnales. Bylem przygotowany zapytac cie, co mam zrobic z Newtonem i Cassida, ale okazuje sie, ze jednak o to zadbales. Bleys usmiechnal sie do niego. -A wiec zauwazyles, co sie wtedy wydarzylo - powiedzial. -Kiedy tylko uwaznie sie przyjrzalem, okazalo sie to dosc oczywiste - stwierdzil Dahno. -Powiedz mi cos. Czy od poczatku miales na oku Pietera DeNilesa? Czy po prostu wpadl w twoje rece dzieki szczesciu? - Oba - odpowiedzial Bleys, wracajac mysla do swojej wspinaczki na balkon Rady na Newtonie. - Nie, to nie tak. Predzej czy pozniej odkrylibysmy w nim mozliwosci. Ale bardzo dobrze sie stalo, ze tu byl i pojawil sie na spotkaniu jako czlonek grupy Prezesow. Tak przy okazji, moglbys rozpoczac na innych planetach poszukiwania ludzi o podobnej kombinacji inteligencji, wplywow i zdolnosci do kontrolowania sytuacji; choc nie spodziewam sie, zebys znalazl wielu. Jednak jesli jakichs znajdziemy, dobrze byloby wykorzystac ich w naszej strukturze wladzy. Umiescic ich jak najwyzej wraz z szkolonymi przez nas Innymi. -Juz rozpoczalem poszukiwania - stwierdzil Dahno. - Ale masz racje, nie znajdziemy wielu tak dobrych, a co dopiero juz na odpowiednich stanowiskach. Musze lepiej poznac DeNilesa. To dopiero polityk! -Maz stanu - poprawil go Bleys. Dahno machnal reka. -Maz stanu to tylko dobry polityk na wiekszej scenie - powiedzial. - Ale DeNiles to ktos, kogo nalezaloby umiescic w sejfie, jak skarb. Moglby dawac lekcje kardynalowi Richelieu - szarej eminencji na dworze Ludwika XIII. -Czytalem o nim - o ile masz na mysli Armanda Jeana du Pleissis - powiedzial Bleys. - Tak, zgadzam sie, DeNiles jest prawdopodobnie jeszcze zdolniejszy. -Coz, zgadzamy sie. I masz przewage tych umiejetnosci, posiadajac DeNilesa po swojej stronie. Najwyrazniej jest gotow zagonic Newtona i Casside w nasze sieci, nie pozwalajac im nawet uswiadomic sobie, co sie dzieje. Piekne wykonanie, bracie. Moze powiesz mi teraz, jak ci sie to udalo. -Mowilem o tym, co chce osiagnac. Cele DeNilesa pokrywaja sie z moimi - w tej chwili przynajmniej. Ale skad wiesz, ze zamierza z nami wspolpracowac? -Kiedy nie mogl sie z toba polaczyc, zadzwonil do mnie, tuz przed naszym odlotem z Nowej Ziemi - wyjasnil Dahno. - Praktycznie dal mi do zrozumienia, ze bedziemy razem - choc nie uzyl zbyt wielu slow. Jak go przekonales? -Jedna chwile - przerwala Toni. Bleys spojrzal w jej strone i zauwazyl, ze wraz z Henrym podchodzili do lozka, z dryfami sunacymi za nimi niczym para poslusznych zwierzat. Usiedli obok Dahno. -Wyglada to na cos, w czym powinnismy uczestniczyc - stwierdzila Toni. - Nie wiedzialam, ze w jakikolwiek sposob przeciagnales na swoja strone DeNilesa i nie bardzo widze, kiedy mogles to osiagnac. Z pewnoscia w trakcie spotkania - a wszyscy mu sie przysluchiwalismy - nic na to nie wskazywalo. -Nie, to bylo juz po spotkaniu. I nie nazwalbym tego rekrutacja - lagodnie wyjasnil Bleys. - Po prostu, zanim dopadla mnie moja przypadlosc, mielismy chwile czasu na zawarcie umowy. Dlatego wlasnie martwilem sie, ze ktos mogl zauwazyc cos dziwnego w moim zachowaniu. Gdyby wiedzial, ze mam slaby punkt, to jest on osoba zdolna konsekwentnie je wykorzystac. Jest najzdolniejsza osoba, jaka do tej pory spotkalem - oprocz jednej. -Hal Mayne, oczywiscie - wymamrotal Dahno. -Tak - potwierdzil Bleys. Przywolal przed oczy brodata postac z celi na Harmonii. - Hal Mayne. -Masz obsesje na punkcie tego chlopca - stwierdzil Dahno. - Musze kiedys tez go spotkac i zobaczyc, czemu tak wysoko go cenisz. -Nie jest juz chlopcem - powiedzial Bleys - i jak dotad naprawde jest najlepszy ze wszystkich, ktorych spotkalem - oczywiscie wylaczajac rodzine; nie martwie sie o ciebie. Usmiechnal sie do Dahno. -Mysle, ze moglbym sobie z nim poradzic - powiedzial Dahno w zamysleniu. - To znaczy z DeNilesem. Oczywiscie to zalezy, czy spotkalibysmy sie na jego terenie, czy na moim. I ma nade mna przewage doswiadczenia. Czyli dwa punkty dla niego. Ale mysle, ze sobie poradze. Ale zgadzam sie z toba, Bleys. Nie chcialbym niczego obiecywac. -Widzialem w nim pewne szczeliny - stwierdzil Bleys - ktore moglyby dzialac na nasza korzysc, tak jak on moglby wykorzystac moja slabosc. Sam doskonale wiesz, Dahno, ze kazda slabosc mozna wykorzystac. -Jedna chwilke - wtracila sie Toni. - Wrocmy do tematu. Mowiles, ze zawarles z nim umowe, zanim straciles swiadomosc. Bylam tam wtedy z toba i nie slyszalam niczego, co brzmialoby jak zawieranie porozumienia. -Wszystko rozegralo sie w ciagu minut, jesli nie sekund - powiedzial Bleys. - Wlasciwie to on wyszedl z propozycja. -Jak? - zapytala Toni. -Nie chcialem trzymac tego w tajemnicy przed wami. Po prostu skoncentrowalem sie na uzdrowieniu i chcialem przemyslec mozliwosci. Nie, nie zrobil pierwszego ruchu. Musial zdecydowac juz w trakcie konferencji, ze raczej nie bedzie ze mna walczyl, jesli nie bedzie musial. Przedstawil mi oferte, mowiac po co pracowal cale swoje zycie. -Podsluchiwalismy - powiedzial Henry. Z jego oczu zniknela lagodnosc widoczna tam wczesniej w trakcie rozmowy z Bleysem. - Staral sie doprowadzic do sytuacji, w ktorej Newton zdominowalby Mlodsze Swiaty. -Nie - zaprzeczyl Bleys. - Pracowal dla malej grupy ludzi na Newtonie. Nie dba o newtonskie plany podboju. Nie interesuje go, kto rzadzi tym swiatem. Chodzi mu tylko o to, by najlepsze newtonskie umysly byly chronione i mialy zapewniony spokoj i warunki pracy. Jak dlugo moze im to zapewnic, uwaza swoje zycie za wartosciowe. -Interesujace - rzucil Dahno. -Prawda? - stwierdzil Bleys. Zaczal lekko chrypnac. Siegnal po szklanke z woda stojaca na stoliku przy lozku i napil sie troche. -Poswiecil sie sluzeniu im, co na dluzsza mete oznacza sluzenie calej ludzkosci - mowil dalej Bleys czystszym glosem. - Mysle, Dahno, ze jest w stanie dostrzec i zrozumiec nici gobelinu historii. Zasadniczo chcial, zebym zagwarantowal, iz jego cenni naukowcy beda dalej mogli pracowac dla ludzkosci. Powiedzialem mu, ze jesli o mnie chodzi, nie interesuje mnie, kto rzadzi planetami i ze moj cel lezy w dziedzinie filozofii. Powiedzial, ze to rozsadne - co zasadniczo oznacza, ze sie ze mna zgadza - a potem nie pamietam. -Najwazniejsze, ze zgodzil sie dla nas pracowac - powiedzial Dahno. -Z nami, nie dla nas - poprawil Bleys. -Och, rozumiem roznice Bleys, wierz mi - stwierdzil Dahno. - Ciesze sie, ze Toni sklonila cie do przedstawienia szczegolow, choc pewnie w koncu sam bym je z ciebie wydobyl. Na podstawie tego co mowisz mysle, ze moze powinienem sprobowac spotkac sie z DeNilesem zanim opusci Nowa Ziemie. Jesli pozwolisz, natychmiast wysle do niego list poczta miedzyplanetarna. Ustanowie stale polaczenie. Podniosl sie ze swojego miejsca. -Tak - zgodzil sie Bleys - to dobry pomysl. Podniosl sie szybko, przerzucajac nogi za krawedz lozka i wstal. Przepelnila go ta sama fala oczekiwania co na Zjednoczeniu, tuz przed rozpoczeciem wyprawy, kiedy czekal na efekty rozmowy Toni z jej ojcem. -Nie dbam o to, co mowi Kaj Menowsky - powiedzial do pozostalych. - Zbyt wiele jest do zrobienia i tak naprawde nie ma roznicy, czy zajme sie tym teraz, czy za dwanascie godzin. Mam dosc lozka! Rozdzial 47 Nie mialy znaczenia drogi, ktore w koncu doprowadzily ich do ich zwiazku. Poszczegolne etapy byly tak nierozroznialne, a ostateczny wynik do tego stopnia nieuchronny, ze Bleys musial pozniej wlozyc duzo wysilku, by przypomniec sobie poszczegolne kroki. Tak naprawde nie mialo to znaczenia. Po pierwsze, nieuchronnosc tego stala sie oczywista od chwili, gdy Bleys uswiadomil sobie niekontrolowane zdradzanie jej swoich najglebszych tajemnic, kiedy Toni siedziala przy nim w trakcie choroby. Pewnosc ta utrwalila sie, gdy mimo mijajacych dni Toni w zaden sposob nie nawiazywala do tego, co uslyszala. Dryfowali oboje niczym dwa ciala zblizajace sie do siebie w przestrzeni pod wplywem wzajemnego przyciagania grawitacyjnego, jednak nie przyspieszajac w miare zblizania sie, tak ze ich polaczenie nie wiazalo sie z brutalnym zderzeniem, lecz przypominalo zetkniecie dwu lilii wodnych poruszanych glebokim, lecz mocnym pradem pod powierzchnia strumienia. Gdy pierwszy raz znalezli sie razem w lozku, bylo tak, jakby po prostu kontynuowali cos, co dzialo sie juz od dawna i choc bylo to nowe, to rownoczesnie znajome, oczekiwane i szczesliwe. Dla Bleysa bylo to szczescie, jakiego nie zaznal jeszcze nigdy w zyciu i nie wyobrazal sobie w ogole, ze jest mozliwe. Kiedy bylo po wszystkim, lezeli razem w mrocznej sypialni, rozluznieni i przytuleni do siebie, patrzac w gore na drobinki swiatla gwiazd wypelniajace sufit. -Wiec co z Halem Mayne? - zapytala Toni po dluzszej ciszy. - Co z nim bedzie? -Planowalem udac sie jutro do Ahrumy i znow sie z nim spotkac - odpowiedzial Bleys. -Nie moge go zostawic w tej celi. Juz dwa dni temu planowalem zadzwonic do Barbage'a i powiedziec mu, ze tam bede, ale wszystkie te zmiany planow od chwili, gdy dolaczyl do nas DeNiles zatrzymaly mnie tutaj. Z drugiej strony, posiadanie Pietera uwalnia wysilki Innych na pozostalych swiatach. Poza tym wyprzedzamy harmonogram - dzieki niemu znacznie szybciej bedziemy dysponowac Nowa Ziemia, Cassida i Newtonem - nawet jesli wciaz jeszcze trzeba ustanowic wiekszosc powiazan i kontroli. -Spodziewales sie tego samego albo jeszcze wiecej po rekrutacji Hala Mayne - powiedziala Toni. -Tak. I wciaz sie tego spodziewam - zgodzil sie Bleys. - Ale nigdy nie odwazylem sie liczyc na niego. Choc jutro znow sprobuje. Jesli wykaze jakiekolwiek oznaki gotowosci do pracy ze mna... Obrocil lekko glowe, by popatrzec w polmroku na jej profil, potem znow skupil wzrok na gwiezdnych punktach na suficie. -Ale nawet jesli sprobuje, nie wiem, czy bede potrafil powiedziec komus innemu o sobie tyle, ile powiedzialem tobie. -Nie - cicho stwierdzila Toni. - Nie sadze, zebys potrafil. -Dlatego wlasnie bylem wtedy przekonany, ze cie stracilem - powiedzial Bleys. - Dlatego nigdy wczesniej nie odwazylem sie otworzyc na ciebie. Bylem pewien, ze poznajac moje mysli, odwrocisz sie ode mnie. Wciaz trudno mi uwierzyc, ze tego nie zrobilas. -Oczywiscie - powiedziala wciaz tym samym, lagodnym glosem. - W twoich slowach byly takie, ktore mnie zszokowaly, ale rownowazyly je inne. Jedna z nich byla wizja, jak piekna stalaby sie ludzkosc, gdyby tylko uswiadomila sobie tkwiace w niej mozliwosci i sprobowala po nie siegnac. Powiedziales, ze nigdy sie jej to nie udawalo. Jej czlonkowie zawsze konczyli podazajac za zyskiem, a wszystko to tylko na czas trwania ich zycia; a trzeba postarac sie, by efekt trwal przez pokolenia. -Nie ma innej drogi. -Wiem, ze nie ma, moj Bleysie - poczul, jak palcami delikatnie przesuwa po jego klatce piersiowej - zadnej, o jakiej bym wiedziala. Ale zrozum, ze kiedy ma sie na widoku taki cel, nic innego sie nie liczy - poza tym, ze ty liczysz sie dla mnie. Nie patrzac, siegnal jej dloni, a ich palce splotly sie w uscisku. -Na ile tylko moge do kogos nalezec, jestem twoj. Ale nie moge nalezec calkowicie do nikogo. Jestem obiektem Wzoru Historycznego. Zawsze do niego nalezalem i bedzie tak do konca mego zycia. To on decyduje, co robie. Nie moge sie uwolnic od niego, tak samo jak nie moglbym stac sie poddanym zadnej innej osoby, grupy czy rzeczy. -Wiedzialam o tym juz dawno temu - powiedziala Toni. - Pamietasz, ze zanim wyjechalismy z Ekumenii i Zjednoczenia na Nowa Ziemie powiedzialam ci, ze musze porozmawiac z moim ojcem, zanim zgodze sie udac z toba poza planete? Czym innym bylo pracowac dla ciebie w Ekumenii, a czyms zupelnie innym poswiecic sie pracy z toba wszedzie i na zawsze. -Pamietam - powiedzial Bleys. - Krazylem po pokoju, czekajac na twoj powrot i na to, jaka podejmiesz decyzje. Wiem, jak silne sa przekonania Henry'ego na pewne tematy i bylem pewien, ze twoj ojciec tez byl w pewnych sprawach nieugiety. -To niezupelnie to samo - powiedziala Toni. - Stanowimy konserwatywna rodzine; ale w naturalny sposob porzadek waznych spraw wyewoluowal od czasu, gdy pradziadek mojego dziadka opuscil Stara Ziemie. Nadal jednak musimy brac pod uwage nasza odpowiedzialnosc wobec rodu - nazwiska Ryuzoji. Udajac sie za toba, moglam nim ryzykowac, wiec musialam wiedziec, czy moj ojciec ufa, ze postapie slusznie. -Ale zgodzil sie - stwierdzil Bleys. - "Zgodzil sie" to nie do konca odpowiednie slowa - odpowiedziala Toni. - Powiedzialam mu, na czym wedlug mnie polegaja twoje cele i ze chce z toba pozostac i pomoc w ich osiagnieciu. -A wiec co dokladnie odpowiedzial? - zapytal Bleys. -Inochi o oshimuna - na koso oshime! - odpowiedziala Toni. -Jezyk przodkow twojego ojca nalezy do grupy tych jezykow Starej Ziemi, ktorych nie opanowalem - stwierdzil Bleys. - Co oznacza? -Nie da sie tego zbyt dobrze przelozyc na basie - wyjasnila Toni. - Aby to zrozumiec, musialbys pojac nasze dziedzictwo. Prawdopodobnie mozna by to oddac przez: Jesli to konieczne, zaryzykuj zyciem, ale nigdy nazwiskiem. Widzisz, zaufal mi. Nie znasz jezyka francuskiego. Natknales sie kiedys na powiedzenie w tym jezyku "Fais ce que dois - adviegne que peut, c'est commands au chevalief?. -Tak - powiedzial Bleys. - Wydaje mi sie, ze cytuje to Conan Doyle w swojej powiesci historycznej "Biala kompania". W basicu brzmialoby to mniej wiecej "Rob, co powinienes, niewazne co przyjdzie - taka jest powinnosc rycerza". -Tak - zgodzila sie Toni. - I choc slowa mojego ojca i to powiedzenie nie mowia tego samego, maja ze soba cos wspolnego. Juz od dawna chcialam ci powtorzyc to, co powiedzial, ale dopiero teraz mozemy rozmawiac o takich sprawach. -Tak, bo teraz wiesz wszystko i wciaz jestes ze mna. -Wiem o wszystkim. Nadal planujesz nie wylaczac ze swojej wizji Dorsajow i Exotikow? -Tak - potwierdzil Bleys. - To sie nie zmieni. Czesc powodow jest taka, ze nie jestem w stanie oddzialywac na Dorsajow i Exotikow, jak na mieszkancow innych swiatow. Druga czesc jest taka, ze jesli w koncu zdecyduja sie do nas przylaczyc - a mam nadzieje, ze tak bedzie, nawet jesli nastapi to za kilka stuleci - to zrobia to wylacznie dlatego, ze sami tak zdecyduja. Nie potrafilbym wplynac na nich bardziej niz na prawdziwego Wiernego czy Fanatyka. -A teraz - Toni obrocila sie na bok, by przygladac sie swojemu mezczyznie - co zamierzasz zrobic? Nadal planujesz zajac sie przejeciem kontroli na Sainte Marie? -Nie jestem tego pewien - odparl Bleys. -To tak maly swiat, w wiekszosci wiejski i rzymskokatolicki, prawie bez techniki - powiedziala. - Jesli tak waznyjest czas, jak ciagle powtarzasz, czy nie lepiej byloby zajac sie najpierw zdobyciem wladzy na Cecie albo Freilandii? -Czesciowo aby uniknac rozlewu krwi. Ceta wciaz podzielonajest na duza liczbe malych, niezaleznych panstw. Nalezaloby je przejmowac pojedynczo, a latwo ze soba walcza w przypadku jakichkolwiek zmian we wzajemnej rownowadze sil. Naprawde najlepiej byloby zostawic Cete na koniec, zeby dolaczyli do mojej rodziny Nowych Swiatow, po prostu nie mogac sobie pozwolic na pozostanie poza tym ukladem. Jesli chodzi o Freilandie - mialem nadzieje chwilowo jej uniknac. Chce dac Newtonowi, Cassidzie i Nowej Ziemi czas na oswojenie sie z idea, ze moga wspolpracowac i przyzwyczaic sie, ze pociagam dla nich za sznurki. -Coby - powiedziala Toni. - Moglaby byc bardziej przydatna od Sainte Marie, choc jest mniejsza. -Ale na szersza skale jest stosunkowo malo wazna - przynajmniej miedzy Nowymi Swiatami. Moi ludzie prowadzacy tam akcje rekrutacyjna nie wygladaliby tak alarmujaco, jak na innych planetach gdzie jeszcze nie bylem. Poza tym... -Tak? - zapytala Toni, kiedy umilkl. - Co jeszcze? -To troche smieszne. -Ja cie nie wysmieje - Toni pstryknela go lekko. -No coz. Slyszalas o Donalu Graeme, ktory przed stuleciem zostal Sekretarzem Obrony wszystkich swiatow, lacznie ze Stara Ziemia? -Oczywiscie - odpowiedziala. - Podobnie jak slyszalam o Juliuszu Cezarze, Czyngis Chanie i Napoleonie - o Donalu Graeme zapewne nawet wiecej niz o nich, poniewaz to swiezsza historia. -Wiesz, ze mial wujow blizniakow, lana i Kensiego Graeme? -Tak. -Jak juz mowilem, zabrzmi to smiesznie, szczegolnie w moich ustach. Ale pamietasz, ze zarowno lan jak i Kensie byli na Sainte Marie i to tam wlasnie zginal Kensie? -Tak, znam te historie - potwierdzila Toni. -Przeczytalem o tym, gdy bylem bardzo mlody. Tak maly, ze musialem podkradac ksiazki dla doroslych, bo wyroslem juz z dzieciecych, ktore mi dawali. Inny Dorsaj, jeden z Morganow mieszkajacych blisko Graemow w Foralie, napisal o tym we wlasnej autobiografii. Byl tam, na Sainte Marie, w oddzialach Dorsajow wynajetych przez Exotikow przeciwko tym wynajetym przez rewolucjonistow. Sily drugiej strony sprowadzono ze Swiatow Zaprzyjaznionych. Pamietasz, Kensie zostal zamordowany zupelnie nieoczekiwanie przez rewolucjonistow, w czasie rozejmu? -Och, tak. -To wlasnie to - powiedzial Bleys, wciaz patrzac na odtworzone na suficie gwiazd}'. - Jak juz mowilem, przeczytalem o tym w bardzo mlodym wieku i cos w smierci Kensiego i jej znaczeniu dla lana gleboko mnie poruszylo. Widzisz, lan zawsze byl kims takim jak ja - samotnym, trzymajacym na dystans wszystkich oprocz swojego brata. I wtedy Kensie zginal, a lan musial powstrzymac pozostajacych pod jego rozkazami najemnikow przed zrownaniem z ziemia miasta, w ktorym sie to wydarzylo, bo wszyscy kochali Kensiego. Toni nie odzywajac sie znow go poglaskala. -Wydalo mi sie wtedy - wciaz jeszcze bylem z matka, ale bylem dostatecznie dorosly, by wiedziec, ze mnie nie kocha, ze nigdy mnie nie kochala... wydalo mi sie, ze doskonale wiem, co lan czul tracac Kensiego. I ze moglem to pojac, bo bylem taki jak on. Wiesz, on byl mrocznym czlowiekiem. Stal z dala od wszystkich i nigdy nie powiedzial nic na temat smierci Kensiego, ani nie zdradzil swoich uczuc. Ale ja je poczulem. Zawahal sie, a Toni uspokajajaco scisnela jego dlon. -To smieszne, jak mowilem - kontynuowal Bleys. - Ale to juz na zawsze pozostalo we mnie. Mysle - to tylko wrazenie - mysle, ze lan bedzie spokojniej lezal w grobie, gdy upewnie sie, ze Sainte Marie stanie sie jednym ze swiatow, na ktorych nie bedzie juz zabojstw i zadnych mordercow. Bleys umilkl, a ona pozwolila mu zachowac cisze. Ale w tej ciszy, po kilku chwilach z jej bransolety rozbrzmial sygnal polaczenia telefonicznego. Dzieki wspolnemu, prawie telepatycznemu porozumieniu, wszystkie glosniki w pokoju zostaly wylaczone. Bleys wylaczyl nawet swoj telefon i tylko Toni zostawila aktywna linie awaryjna. Ostrzegla otoczenie, ze Bleysowi pod zadnym pozorem nie wolno przeszkadzac, a jej tylko w sytuacjach wyjatkowych. Siegnela po swoja bransolete na stoliku po jej stronie lozka i uniosla ja do ust. -Tak? Przez chwile lezala nieruchomo, sluchajac. -W zadnym wypadku - powiedziala wyraznie. Sluchalajeszcze przez chwile, potem usiadla wyprostowana. -Jak pilne? - zapytala. Bleys rowniez sie podniosl, siadajac na lozku obok niej. Jeszcze przez chwile sluchala glosu z telefonu. -Poczekaj - powiedziala do mikrofonu i obrocila sie do Bleysa. -To Barbage - wyjasnila. - Mowi, ze musi z toba* porozmawiac. Probowal polaczyc sie z toba od przylotu na Harmonie. Wydalam polecenia, by nikt ci nie przeszkadzal, ale najwyrazniej osoba na sluzbie pozwolila mu sie polaczyc. Chcesz z nim rozmawiac? -Tak - odpowiedzial Bleys. Siegnal po wlasna bransolete lezaca po jego stronie lozka i wlozyl ja na nadgarstek. Jego palce automatycznie odnalazly w mroku odpowiednie przyciski. -O co chodzi - powiedzial do mikrofonu. -Wielki Nauczycielu, Hal Mayne uciekl ze swojej celi przed dziesiecioma dniami! - zabrzmial ostry glos Barbage'a. - Tego dnia udalem sie do Zaworu Rdzeniowego, gdzie dokonano sabotazu, ktory powstrzyma prace na cale miesiace. Kiedy mnie nie bylo, straznicy, bez mojego rozkazu, probowali zabrac Hala Mayne do szpitala. Ale ich karetka ugrzezla w tlumie wypelniajacym ulice z powodu tego sabotazu i poniewaz ich przywod czyni - Rukh Tamani - miala do nich przemowic. Mayne uciekl z karetki podczas jej przemowienia. Straznikow oczywiscie odpowiednio ukarano - nie dzwonie w tej sprawie. Ale informator uliczny przekazal, ze dwie godziny po ucieczce widziano Mayne'a wchodzacego do ambasady Exotikow. Jesli wciaz tam jest, milicja nie moze tam za nim wejsc. Potrzebujemy twojego poparcia w odpowiednich kregach, by dostac pozwolenie na wejscie tam. Bleys siedzial przez chwile ze wzrokiem wbitym w polmrok. -Nauczycielu? - rozlegl sie glos Barbage'a. -Jestem tu - odpowiedzial Bleys. - Jesli ambasada go wpuscila, nic nie moge zrobic. -Najstarszy moglby wydac specjalny rozkaz umozliwiajacy nam wejscie do srodka - stwierdzil Barbage. - Na pewno jeszcze tam jest. Natychmiast otoczylismy ambasade milicja, a informator czekal na jej przybycie. Powiedzial nam, ze nie wyszedl stamtad nikt oprocz wysokiego Exotika, znanego pracownika ambasady. Potrzeba nam tylko twojej zgody, zeby go stamtad wyciagnac. -Nie - odpowiedzial Bleys tym samym, niskim glosem co poprzednio. - Exotikowie nadal stanowia potege miedzygwiezdna. Nie moge zasugerowac nikomu w naszym rzadzie, by doprowadzil teraz do incydentu dyplomatycznego. Przyjmij, ze Hal Mayne przepadl. -Ale Nauczycielu... -Nie - powtorzyl Bleys. - Przepadl. Odwolaj swoich milicjantow. Rozlaczyl sie, zerwal bransolete i ponownie opadl na lozko. Po chwili rowniez Toni zdjela swoja i polozyla sie obok niego. Bleys lezal nieruchomo zapatrzony w gwiazdy, jakby zatracil sie w nich zapominajac nie tylko o rozmowie, Barbage'u i Halu Mayne, ale i o niej. Toni bardzo delikatnie pogladzila go czubkami palcow po ramieniu. -Bleys? - powiedziala cicho. - Musialbys tylko szepnac slowko McKae'emu... -Nie - zaprzeczyl Bleys, nie ruszajac sie. - Do tej pory odlecial juz z planety. Ten wysoki pracownik ambasady to musial byc on, dla Exotikow to nie problem. Nie ma sensu. Juz sie stalo, jest poza moim zasiegiem. Bleys umilkl, a Toni czekala, ale kiedy nic wiecej nie powiedzial, znow sie odezwala. -Mozesz mi cos powiedziec? - zapytala w koncu. - Czemu jest dla ciebie tak wazny? Co takiego moglbys zrobic, czego nie mozesz zrobic bez niego? Zdobyles Nowa Ziemie, Casside i Newtona - wszystko co chciales - bez niego. Ale zachowujesz sie, jakbys wlasnie stracil... sama nie wiem. Czego tak bardzo w nim poszukujesz? Bleys nie poruszyl sie. Wzrok mial utkwiony wylacznie w gwiazdach. _ - Przyjaciela - odpowiedzial. Kolejny tom nosi tytul "Gildia Oredownikow" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/