STEPHEN KING Buick 8 Tytul oryginalu: FROM A BUICK EIGHT Warszawa 2003 Dla Surendry i Geety Patelow DZIS: SandyRok po smierci Curta Wilcoxa jego syn zaczal bardzo czesto przychodzic do barakow, ale to naprawde bardzo, lecz nikt mu nie kazal spadac ani nie spytal, czego tu znowu, do cholery, szuka. Rozumielismy, o co mu chodzi - chcial miec kontakt ze wspomnieniami o ojcu. Gliny sie dobrze znaja na psychologii zaloby; wiekszosc nas poznala temat lepiej, nizby chciala. Byl to ostatni rok Neda Wilcoxa w szkole w Statler. Musial zrezygnowac z gry w druzynie futbolowej; kiedy nadeszla pora wyboru, zdecydowal sie na Jednostke D. Ciezko pojac, ze chlopak to zrobil, ze przedlozyl harowe za darmo nad piatkowe mecze i sobotnie imprezy, ale tak wlasnie sie stalo. Chyba nikt z nas z nim o tym nie rozmawial, ale szanowalismy go za to. Uznal, ze pora skonczyc z zabawa i tyle. Decyzja czesto ponad sily doroslych facetow. A Ned ja podjal, nie mogac jeszcze legalnie kupic sobie drinka ani paczki fajek. Ojciec bylby chyba z niego dumny. Nie chyba, na pewno. Zwazywszy na to, jak czesto sie platal po okolicy, w koncu chyba musial sie dowiedziec, co jest w Baraku B i spytac kogos, co to i co tam robi. Prawdopodobnie padloby na mnie, poniewaz bylem najblizszym przyjacielem jego ojca. Przynajmniej wsrod chlopakow z policji stanowej. Moze nawet czekalem, az tak sie stanie. Co cie nie zabije, to cie wyleczy, jak to kiedys mowili. Niech ten kot dostanie solidna dawke satysfakcji. To, co spotkalo Curtisa Wilcoxa, bylo calkiem zwyczajne. Odebral mu zycie zasluzony miejscowy pijak, ktorego 8 STEPHEN KING Curt dobrze znal i ktorego aresztowal z szesc czy osiem razy. Ten pijak, Bradley Roach, nie chcial nikomu zrobic krzywdy; pijacy rzadko tego chca. Co, oczywiscie, nie przeszkadza, ze ma sie ochote dac im takiego kopa w te zalana dupe, zeby dolecieli na druga wies.Pod koniec pewnego upalnego lipcowego popoludnia roku zero jeden Curtis zatrzymal sie przy jednej z tych wielkich ciezarowek na osiemnastu kolach, ktora zjechala z czteropasmowki, bo jej kierowca zamarzyl o domowym zarelku, zamiast udac sie do kolejnego Burger Kinga czy Taco Bell. Curt zaparkowal na asfalcie przed opuszczona stacja Jenny przy skrzyzowaniu drogi stanowej 32 z szosa Humboldta - innymi slowy, w tym samym miejscu, w ktorym w naszej czesci wszechswiata przed laty pojawil sie ten cholerny stary buick roadmaster. Mozecie to nazwac zbiegiem okolicznosci, ale ja jestem glina i nie wierze w zbiegi okolicznosci, tylko w lancuchy wydarzen, ktore robia sie coraz dluzsze i slabsze, az przerwie je pech lub zwykla ludzka podlosc. Ojciec Neda ruszyl za ta ciezarowka, bo miala oderwana late. Przejezdzajac, zauwazyl, ze za tylna opona furkocze pasmo gumy jak wielka czarna wstazka. Mnostwo niezaleznych kierowcow jezdzi na latanych oponach, bo ceny nowych sa takie, ze po prostu inaczej sie nie da, i czasami laty sie odklejaja. Ciagle sieje widzi porozrzucane na calej autostradzie, na asfalcie albo zepchniete na pobocze jak wylinki gigantycznych czarnych wezy. Niebezpiecznie jest jechac za takim z odklejajaca sie lata, zwlaszcza na dwupasmowce w rodzaju SR 32, ladnej, lecz zaniedbanej szosie pomiedzy Rocksburg i Statler. Taka lata jest na tyle duza, ze moze rozbic przednia szybe jakiemus nieszczesnemu gosciowi. A nawet jesli nie wybije, moze wystraszyc kierowce tak, ze wpadnie do rowu, na drzewo albo do strumienia Redfern, ktory biegnie rowniutko wzdluz szosy prawie przez dwanascie kilometrow. Curt wlaczyl koguta i kierowca grzecznie zjechal na pobocze. Curt zatrzymal sie tuz za nim, najpierw polaczywszy sie z dyspozytornia. Wyjasnil przyczyny postoju i zaczekal, az Shirley potwierdzi, ze przyjela meldunek. Nastepnie wysiadl i poszedl do ciezarowki. Gdyby podszedl dokladnie pod okno, z ktorego wychylal sie kierowca, nadal chodzilby po naszej planecie. Ale on zatrzymal sie, zeby popatrzec na late na tylnym zewnetrzBUICK 8 9 nym kole, a nawet mocno za nia szarpnal, zeby sprawdzic, czy da sie oderwac. Kierowca widzial to, co pozniej zeznal. To, ze Curt sie zatrzymal przy oponie, bylo przedostatnim ogniwem w lancuchu, ktory zaprowadzil jego syna do Jednostki D i wlaczyl w nasze szeregi. Ostatnim ogniwem byl wedlug mnie Bradley Roach, ktory pochylil sie, zeby wyjac kolejny browar z szesciopaka na podlodze jego starego buicka regala (nie tego buicka, tylko innego - tak, zabawne, ze kiedy sie wspomina wypadki i romanse, wszystkie wydarzenia ukladaja sie jak planety na astrologicznym wykresie). Nie minela minuta, a Nedowi Wilcoxowi i jego siostrom zabraklo tatusia, a Michelle Wilcox - meza. Niezbyt dlugo po pogrzebie chlopak Curta zaczal sie pokazywac w Jednostce D. Tamtej jesieni przychodzilem na zmiane od trzeciej do jedenastej (albo tylko po to, zeby sprawdzic, co sie dzieje; jak sie juz jest w tym kieracie, trudno sie z niego wyrwac) i na ogol pierwsza osoba, ktora widzialem, byl ten maly. Jego koledzy byli na boisku im. Floyda B. Clouse'a za szkola, grali, atakowali cwiczebne manekiny i przybijali sobie piatki, a Ned tymczasem sterczal samotnie na trawniku przed barakami, opatulony w zielono-zlota szkolna marynarke i grabil suche liscie na wielkie sterty. Machal do mnie reka, a ja do niego -jak sie masz, synu. Czasami, gdy zaparkowalem, przychodzilem do niego i razem gawedzilismy. On opowiadal mi na przyklad, co madrego zrobily ostatnio jego siostry, i smielismy sie, ale nawet kiedy sie smial, mozna bylo poznac, jak je kocha. Czasami wchodzilem tylnymi drzwiami i pytalem Shirley, co slychac. Bez Shirley Pasternak wszyscy policjanci w zachodniej Pensylwanii blakaliby sie jak dzieci we mgle - i nie ma w tym zadnej przesady. Jak przyszla zima, Ned uwijal sie z odsniezarka na parkingu, gdzie funkcjonariusze zatrzymywali swoje prywatne samochody. Za nasz parking odpowiadaja bracia Dadier, dwa miejscowe cwaniaczki, ale Jednostka D znajduje sie w krainie amiszow, na skraju Short Hills, i kiedy jest burza, wiatr nawiewa snieg na parking niemal natychmiast po przejezdzie plugu. Ten nawiany snieg wyglada wedlug mnie jak ogromne biale zebra. W kazdym razie Ned sie nim zajmowal. Zjawial sie - nawet jesli bylo minus trzynascie, a od wzgorz nadal wial wiatr - ubrany w kombinezon z zielono10 STEPHEN KING -zlota marynarka, w przydzialowych policyjnych rekawicach ze skorzana lamowka i w goglach. Machalem do niego, a on odmachiwal i dalej wciagal smugi sniegu w odsniezarke. Pozniej wpadal na kawe albo kubek goracej czekolady. Ludzie zagladali i zagadywali go, pytali o szkole i czy trzyma blizniaczki w ryzach (w zimie roku zero jeden dziewczynki mialy jakies dziesiec lat). Pytali, czy jego mamie czegos nie potrzeba. Czasami nawet ja sie wlaczalem, jesli nikt mi nie siedzial na glowie i jesli nie mialem za duzo papierkowej roboty. Nikt nie mowil o jego ojcu; wszyscy o nim mowili. Rozumiecie. Tak naprawde grabienie lisci i dbanie o to, zeby snieg nie zasypal parkingu, nalezalo do Arky'ego Arkaniana. Arky byl strozem. Ale byl takze jednym z nas i nigdy sie nie wsciekal, kiedy ktos wchodzil na jego teren. Jesli chodzi o odsniezanie, reke dam sobie uciac, ze Arky na kolanach dziekowal Bogu za Neda. Stuknela mu wtedy szescdziesiatka, na pewno, i dni swietnosci mial juz za soba. Podobnie jak dni, gdy mogl spedzic na dworze poltorej godziny przy temperaturze minus dziesiec (minus dwadziescia piec, jesli doliczyc wiatr) i prawie tego nie poczuc. A potem maly przykleil sie do Shirley, czyli formalnie funkcjonariusz lacznosciowej Pasternak. Zanim nadeszla wiosna, Ned zaczal coraz czesciej przesiadywac w jej malej klitce z telefonami, TDD (urzadzeniami telefonicznymi dla gluchych), tablica lokalizacji (znana tez jako D-mapa) oraz komputerowa konsoleta, ktora jest samym srodkiem tego malego swiatka pod wysokim napieciem. Shirley pokazala mu telefony (najwazniejszy jest czerwony, nasz odpowiednik 911). Wyjasnila, ze sprzet namierzajacy trzeba sprawdzac raz w tygodniu i jak sie to robi, i ze trzeba codziennie potwierdzac grafik przydzialow, zeby wiedziec, kto patroluje szosy Statler, Lassburga i Pugus City, kto ma dyzur w sadzie lub jest wolny. -Sni mi sie w koszmarach, ze stracilam funkcjonariusza i wcale o tym nie wiem - podsluchalem raz, jak mowi Nedowi. -Czy to sie kiedys stalo? - spytal Ned. - Zgubiliscie kogos? -Raz. Zanim tu zaczelam pracowac. Patrz, zrobilam ci odbitke kodow wezwan. Teraz nie musimy ich juz uzywac, ale wszyscy to robia. Jesli chcesz pracowac w dyspozytorni, musisz je poznac. BUICK 8 11 Potem wrocila do czterech glownych czynnosci, jeszcze raz wymieniajac je od poczatku: potwierdzic lokalizacje, potwierdzic rodzaj wypadku, potwierdzic rodzaj obrazen, jesli istnieja, i potwierdzic miejsce pobytu najblizszego wolnego funkcjonariusza. Lokalizacja, wypadek, obrazenia, funkcjonariusz, oto jej mantra.Pomyslalem: niedlugo bedzie tu pracowac. Shirley chce go przyuczyc. Nie przejmuje sie, ze pulkownik Teague albo ktos ze Scranton moze tu wejsc i przylapac go, jak wykonuje za nia prace, Shirley chce go przyuczyc. I co powiecie, nie minal tydzien, a maly zasiadal przy biurku funkcjonariusz lacznosciowej Pasternak w dyspozytorni, najpierw tylko wtedy, gdy Shirley leciala do lazienki, ale potem zostawal tam na coraz dluzej, a Shirley robila kawe, a nawet wychodzila zapalic. Kiedy maly po raz pierwszy zobaczyl, ze widze, jak siedzi tam zupelnie sam, podskoczyl i wyszczerzyl sie w falszywym usmiechu, jak chlopak, ktorego matka weszla niespodziewanie do pokoju, kiedy on nie zdazyl wyjac reki spod bluzki dziewczyny. Skinalem mu glowa i polecialem przed siebie zajety swoimi sprawami, udajac, ze nic mnie to nie obchodzi. Shirley oddala zarzadzanie dyspozytornia chlopakowi, ktory musial sie golic najwyzej trzy razy w tygodniu, po drugiej stronie tego ustrojstwa byl prawie tuzin facetow, ale ja nawet nie zwolnilem kroku. Nadal rozmawialismy o jego ojcu - Shirley i Arky, no i ja, i pozostali, z ktorymi Curtis Wilcox sluzyl ponad dwadziescia lat. Nie zawsze mowi sie ustami. Czasami to, co pada z twoich ust, w ogole nie ma znaczenia. Trzeba sie uwiarygodnic. Ale kiedy zszedlem mu z oczu, zatrzymalem sie. Stanalem. Zaczalem nasluchiwac. Shirley Pasternak stala z parujacym styropianowym kubkiem po przeciwnej stronie pokoju, kolo okien wychodzacych na autostrade, i patrzyla na mnie. Obok niej stal Phil Candleton, ktory wlasnie sie odmeldowal i juz sie przebral w cywilne lachy. On takze patrzyl w moim kierunku. W dyspozytorni zatrzeszczalo radio. -Statler, tu dwunastka - powiedzial glos. Radio znieksztalca, ale i tak potrafie rozpoznac moich ludzi. To byl Eddie Jacubois. -Tu Statler, mow - odpowiedzial Ned. Idealnie spokojny. Jesli sie bal, ze da ciala, nie bylo tego slychac. 12 STEPHEN KING -Statler, mam tu volkswagena jette, numer rejestracyjny 14-0-7-3-9 Fokstrot, P-A, zatrzymal sie na szosie 00. Potrzebuje 10-28, odbior.Shirley ruszyla do dyspozytorni bardzo szybkim krokiem. Troche kawy wychlupnelo jej z kubka. Wzialem ja za lokiec, zatrzymalem. Eddie Jacubois byl w terenie, wlasnie zatrzymal jette za jakies wykroczenie - logika podpowiadala, ze za przekroczenie predkosci - i chcial wiedziec, czy samochod lub jego wlasciciel figuruja w policyjnych rejestrach. Chcial to wiedziec, bo zamierzal wysiasc i zblizyc sie do jetty. Chcial to wiedziec, bo mial zawlec swoj tylek na linie ognia, tak jak kazdego dnia. Czy jetta zostala skradziona? Czy w ciagu ostatnich szesciu miesiecy byla zamieszana w jakis wypadek? Czy jej wlasciciel stanal przed sadem oskarzony o przemoc wzgledem wspolmalzonka? Czy do kogos strzelil? Czy kogos okradl lub zgwalcil? Czy nie placil za parkowanie? Eddie mial prawo dowiedziec sie tych rzeczy, jesli znajdowaly sie w bazie danych. Ale Eddie mial takze prawo sie dowiedziec, dlaczego uczen liceum powiedzial do niego: "Tu Statler, mow". Pomyslalem, ze to zalezy od Eddiego. Gdyby spytal: "Gdzie, do cholery, jest Shirley", puscilbym jej lokiec. Ale gdyby mu to zwisalo, chcialem sprawdzic, co zrobi maly. Jak to zrobi. -Dwunastka, czekaj na odpowiedz. - Jesli Ned spocil sie z wrazenia, nie bylo tego slychac w jego glosie. Odwrocil sie do monitora komputera i wpisal Uniscope, wyszukiwarke uzywana przez pensylwanska policje. Uderzal w klawisze gwaltownie, lecz bez pomylek, potem wcisnal enter. Nastapila chwila ciszy, w ktorej Shirley i ja stalismy ramie w ramie, milczac i modlac sie w doskonalym unisono. Modlilismy sie, zeby dzieciaka nie sparalizowalo, zeby nagle nie zerwal sie z krzesla i nie rzucil do drzwi, zeby wyslal wlasciwy kod do wlasciwego miejsca. To byla dluga chwila. Pamietam, ze z zewnatrz dobiegal krzyk ptaka i z bardzo daleka pomruk samolotu. Byl to czas, w ktorym mozna pomyslec o tych lancuchach wypadkow, jakie niektorzy uparcie nazywaja zbiegami okolicznosci. Jeden z tych lancuchow przerwal sie, gdy ojciec Neda umarl na szosie 32; teraz mielismy drugi, dopiero sie formujacy. Eddie Jacubois - nigdy nie byl z niego orzel - polaczyl sie z Nedem Wilcoxem. Za nim, o jedno ogniwo dalej w nowym lancuchu, znajdowal sie volkswagen jetta. I ktos, kto go prowadzil. BUICK 8 13 A potem: - Dwunastka, tu Statler. - Dwunastka.-Jetta jest zarejestrowana na nazwisko William Kirk Frady z Pittsburgha. Dotychczas... eee... zaczekaj... Zrobil pauze po raz pierwszy; slyszalem gwaltowny szelest papieru, gdy szukal kartki, ktora dala mu Shirley, tej z kodami. Znalazl ja, odczytal, odrzucil z cichym pomrukiem zniecierpliwienia. Eddie przeczekal to cierpliwie w radiowozie oddalonym o dwadziescia kilometrow. Mogl patrzec na bryczki amiszow lub wiejski dom, w ktorym zaslona we frontowym oknie byla powieszona ukosnie na znak, ze w domu znajduje sie corka na wydaniu - albo ponad zamglonymi wzgorzami Ohio. Ale tak naprawde nie widzial nic z tych rzeczy. Widzial jedynie - i to wyraznie - ciemna sylwetke za kierownica. Kim byl kierowca? Bogaczem? Biedakiem? Zebrakiem? Zlodziejem? Wreszcie Ned to powiedzial, co bylo strzalem w dziesiatke. -Dwunastka, Frady trzykrotnie prowadzil w stanie wskazujacym. Pijak, oto kim byl kierowca jetty. Moze nie byl w tej chwili pijany, ale jesli przekroczyl predkosc, prawdopodobienstwo bylo duze. - Rozumiem. - Idealne opanowanie. - Jak waznosc? Chcial wiedziec, czy kierowca mial wazne prawo jazdy. -Eee... - Ned wpatrzyl sie goraczkowo w biale literki na blekitnym ekranie. Przed toba, maly, przed toba, nie widzisz? Wstrzymalem oddech. A potem: -Potwierdzam, dwunastka, oddali mu je trzy miesiace temu. Wypuscilem wstrzymywane powietrze. Shirley zrobila to samo. Eddie tez mial powody odetchnac. Frady nie zlamal prawa, a to znaczylo, ze raczej nie bedzie swirowal. Przynajmniej tak jest w wiekszosci sytuacji. -Dwunastka przystepuje do czynnosci - nadal Eddie. - Jak mnie slyszysz? -Slysze cie dobrze, dwunastka przystepuje do czynnosci, czekam - odpowiedzial Ned. Uslyszalem klikniecie i glosne, drzace westchnienie. Skinalem glowa Shirley, ktora ruszyla do dyspozytorni. Potem podnioslem reke i otarlem czolo. Wcale sie nie zdziwilem, ze bylo mokre od potu. 14 STEPHEN KING -Jak leci? - spytala Shirley glosem rownym i zwyczajnym, dajac do zrozumienia, ze wedlug niej na wszystkich frontach panuje spokoj.-Zglosil sie Eddie Jacubois - powiedzial Ned. - Jest 10-27. - W normalnym jezyku oznaczalo to zameldowanie sie dyspozytorowi. Jesli jestes z policji stanowej, to wiesz, ze oznacza to takze zwrocenie sie do dyspozytora w sprawie jakiegos wykroczenia, w dziewieciu przypadkach na dziesiec. Teraz glos Neda nie byl az tak spokojny, ale co z tego? Pora byla akurat odpowiednia na odrobine dygotu. -Ma jakiegos faceta w jetcie na autostradzie 99. Poradzilem sobie. -Opowiedz, jak to bylo. Wszystko, co powiedziales. Krok po kroku. I jak najszybciej. Poszedlem w swoja strone. Phil Candleton zatrzymal mnie przy drzwiach mojego gabinetu. Skinal glowa w strone dyspozytorni. - Jak maly sobie poradzil? -Niezle - odparlem i minalem go. Nie zdawalem sobie sprawy, ze nogi mi omdlaly, dopoki nie usiadlem i nie poczulem, ze dygocza. Jego siostry, Joan i Janet, byly identycznymi blizniaczkami. Mialy siebie, a ich matka miala w nich odrobine swojego zmarlego mezczyzny: niebieskie, nieco skosne oczy Curtisa, jego jasne wlosy, pelne usta (w klasowej kronice pod nazwiskiem Curta widniala ksywka "Elvis"). Michelle miala tez swojego mezczyzne w synu, gdzie podobienstwo bylo jeszcze bardziej uderzajace. Wystarczyloby dodac kurze lapki wokol oczu i Ned moglby uchodzic za wlasnego ojca, kiedy po raz pierwszy przyszedl do Jednostki D. To mialy one. A Ned mial nas. Pewnego kwietniowego dnia przyszedl do barakow z wielkim promiennym usmiechem. Wygladal z nim mlodziej i wrecz rozbrajajaco. Ale pamietam, jak pomyslalem, ze wszyscy robimy sie mlodsi i rozbrajajacy, kiedy usmiechamy sie tak naprawde ^ usmiechem, ktory sie pojawia, gdy jestesmy szczerze szczesliwi, a nie tylko wtedy, gdy usilujemy grac w jakas glupia towarzyska gre. Tamtego dnia mnie to uderzylo, poniewaz Ned nie usmiechal sie czesto. A juz na pewno nie az tak. Nie sadze, zebym wczesniej to dostrzegl, BUICK 8 15 bo byl uprzejmy, kontaktowy i dowcipny. Innymi slowy, milo go bylo miec przy sobie^Te-jego smiertelna powage zauwazalo sie dopiero w tych rzadkich chwilach, gdy widzialo sie jego promienny usmiech.Stanal na srodku pokoju i od razu wszystkie rozmowy ucichly. Trzymal w reku jakas kartke. U gory miala skomplikowany zloty znak. -Pitt! - powiedzial, trzymajac kartke w obu rekach jak puchar olimpijski. - Dostalem sie do Pitt, chlopaki! I dali mi stypendium! Prawie pelne! Wszyscy zaczeli klaskac. Shirley pocalowala go glosno w usta, a dzieciak zaczerwienil sie az po szyje. Huddie Royer tego dnia mial wolne, krecil sie po posterunku i jeczal o jakiejs sprawie, w ktorej musial zeznawac, ale wyszedl i wrocil z torba ciastek L'il Debbie. Arky otworzyl automat z napojami i zaczela sie impreza. Trwala tak z pol godziny, nie wiecej, ale byla fajna do ostatniej chwili. Wszyscy sciskali Nedowi reke, pismo z Pitt wedrowalo wokol pokoju (zrobilo chyba ze dwie rundy), a paru chlopakow, ktorzy byli w domu, wpadlo do nas tylko po to, zeby pogadac z malym i mu pogratulowac. Po czym, oczywiscie, prawdziwy swiat znowu dal o sobie znac. W zachodniej Pensylwanii panuje spokoj, ale nie martwy. W Pogus City wybuchl pozar (Pogus City to mniej wiecej takie miasto, jak ja jestem arcyksiaze Ferdynand), a na autostradzie 20 wywrocila sie bryczka amiszow. Amisze trzymaja glownie ze soba, ale w takich sprawach chetnie przyjmuja pomoc z zewnatrz. Kon nie ucierpial, co bylo sensacja. Najgorsze numery z bryczkami wydarzaja sie w piatkowe i sobotnie noce, kiedy mlodziaki w czerni maja tendencje do upijania sie za stodola. Czasami prosza "osobe swiatowa", zeby kupila im butelke albo skrzynke piwa Iron City, a czasami pija wlasne wynalazki, doslownie morderczy bimber z kukurydzy, ktorym nie poczestowalbym najgorszego wroga. To tylko czesc krajobrazu; tak wyglada nasz swiat i na ogol nam sie podoba, lacznie z amiszami, ich wielkimi schludnymi farmami i pomaranczowymi trojkatami na tylach malych schludnych bryczek. I zawsze jest jakas papierowa robotka, jak zwykle sterty podwojnych i potrojnych egzemplarzy. Z kazdym rokiem robi sie coraz gorzej. Teraz w ogole juz nie rozumiem, po jaka cholere bylo mi to dowodcze stanowisko. Kiedy Tony 16 STEPHEN KING Schoondist mi je zaproponowal, poddalem sie testowi, ktory zrobil ze mnie sierzanta, wiec przypuszczam, ze o cos mi chodzilo, ale ostatnio jakos mi trudno to sobie przypomniec.Okolo szostej wyszedlem na zaplecze, zeby zapalic. Mamy tam lawke z widokiem na parking. Za parkingiem rozciaga sie bardzo ladny teren. Ned Wilcox siedzial na lawce z pismem z Pitt, a po twarzy plynely mu lzy. Spojrzal na mnie i odwrocil glowe, ocierajac oczy reka. Usiadlem obok, pomyslalem, czyby nie polozyc mu dloni na ramieniu, ale nie polozylem. Kiedy sie mysli o czyms takim, zwykle wydaje sie sztuczne. Tak mi sie zdaje. Nie ozenilem sie, a to, co wiem o dzieciach, mozna zapisac na lebku od szpilki i jeszcze zostanie miejsce na Ojcze Nasz. Zapalilem papierosa i palilem go przez jakis czas. -Wszystko w porzadku, Ned - powiedzialem w koncu. Tylko to mi przyszlo do glowy; nie mialem pojecia, co chce przez to powiedziec. -Wiem - odparl natychmiast zdlawionym glosem oznaczajacym "nie bede plakac" i zaraz, niemal jakby byl to ciag dalszy zdania, nastapila kontynuacja: - Wcale, ze nie. Kiedy uslyszalem te slowa, dopiero do mnie dotarlo, jak bardzo cierpi. Cos go zzeralo od srodka. Byl to zwrot, ktorego juz dawno sie oduczyl, zeby nikt go nie bral za buraka z okregu Statler, wiesniaka jezdzacego furgonetka i mieszkajacego w jakims Patchin czy Pogus City. Nawet jego siostry, mlodsze o osiem lat, pewnie juz nie mowily "wcale, ze nie", i mniej wiecej z tego samego powodu. Palilem w milczeniu. Na przeciwleglym krancu parkingu kolo sterty soli do posypywania szosy stalo kilka drewnianych budynkow, ktore nalezalo albo wyremontowac, albo zburzyc. Kiedys znajdowalo sie tu pogotowie drogowe. Dziesiec lat temu wladze okregu przeniosly plugi, buldozery i walce drogowe jakies dwa kilometry dalej do nowego budynku z cegly, ktory wygladal jak wiezienie. Zostala tutaj tylko jedna wielka sterta soli (ktora po troszku zuzywalismy, garstka po garstce - dawno, dawno temu ta sterta wygladala jak gora) i kilka rozchwianych drewnianych chalup. Jedna z nich byl Barak B. Czarne litery nad drzwiami - takimi szerokimi garazowymi drzwiami, ktore podnosza sie na prowadnicach - splowialy, lecz nadal dawaly sie odczytac. Czy myslalem o buicku roadmasterze, ktory znajdowal sie w srodku, kiedy tak siedzialem obok placzacego chlopca, chcialem go objac BUICK 8 17 i nie potrafilem? Nie wiem. Mozliwe, ale chyba nie wiemy, o ilu rzeczach tak naprawde myslimy. Freud mogl nawciskac ludziom mase ciemnoty, ale nie w tym wypadku. Nie znam sie na podswiadomosci, ale czlowiekowi w glowie cos pulsuje, tak jak w piersiach, i ten puls niesie nieuksztaltowane mysli w nieistniejacym jezyku, ktorych przewaznie nie potrafimy nawet odczytac, a ktore zwykle sa bardzo wazne. Ned potrzasnal listem.-Jemu najbardziej chcialbym to pokazac. To on chcial pojsc do Pitt, kiedy byl maly, ale nie bylo go stac. To dla niego w ogole zlozylem tam papiery, rany boskie. - Po chwili szepnal: - Sandy, ale to pokrecone. - Co powiedziala twoja matka, kiedy jej pokazales? Wywolalem smiech, lzawy, ale szczery. -Nic. Zaczela piszczec, jakby wygrala wycieczke na Bermudy albo jakis teleturniej. Potem sie rozplakala. - Odwrocil sie do mnie. Lzy przestaly juz plynac, ale oczy mial czerwone i opuchniete. Wcale nie wygladal na osiemnascie lat. Slodki usmiech znow przez chwile wyplynal na powierzchnie. - W zasadzie zachowala sie na medal. Nawet Male Jotki byly na medal. Tak jak wy. Shirley mnie pocalowala... rany, ciarki mnie przeszly. Rozesmialem sie, myslac, ze Shirley tez mogla poczuc jakies ciarki. Podobal sie jej, przystojny byl z niego chlopiec i moze przeszlo jej przez mysl, ze moglaby sie zabawic w pania Robinson. Moze nie, ale niewykluczone. Jej maz zniknal z horyzontu jakies dwadziescia lat temu. Usmiech Neda zbladl. -Wiedzialem, ze mnie przyjeli, gdy tylko wyjalem to ze skrzynki. - Znowu potrzasnal pismem. - Po prostu jakos to poczulem. I znowu zaczalem za nim tesknic. Ale tak strasznie. -Wiem - odparlem, choc oczywiscie nie mialem pojecia. Moj ojciec nadal zyl, zywotny i sympatycznie cyniczny siedemdziesiecioczterolatek. Moja siedemdziesiecioletnia matka byla podobna do niego i w dodatku slodka. Ned westchnal i spojrzal na wzgorza. -To jego odejscie jest takie glupie - rzekl. - Nie bede mogl nawet powiedziec moim dzieciom, jesli w ogole bede je mial, ze dziadzius zginal w strzelaninie z bandytami okradajacymi bank albo z kolesiami, ktorzy usilowali podlozyc bombe w sadzie. Nic z tych rzeczy. 2. Buick 8 18 STEPHEN KING -Nie - zgodzilem sie. - Nic z tych rzeczy.-Nie moge nawet powiedziec, ze zginal przez wlasna beztroske. Byl po prostu... po prostu trafil na pijaka i po prostu... Pochylil sie, zaczal rzezic jak staruszek, ktorego zlapal skurcz, i tym razem przynajmniej polozylem mu reke na plecach. Tak bardzo sie staral nie plakac, i to mnie ruszylo. Tak bardzo sie staral byc mezczyzna, cokolwiek to znaczy dla osiemnastolatka. - Ned. Wszystko w porzadku. Potrzasnal zapalczywie glowa. -Gdyby istnial Bog, bylaby jakas przyczyna - powiedzial. Patrzyl w ziemie. Moja reka nadal spoczywala na jego plecach, ktore poruszaly sie gwaltownie, jakby wlasnie skonczyl wyscig. - Gdyby istnial Bog, przez to wszystko bieglaby jakas nic. Ale nie biegnie. Przynajmniej jej nie widze. -Jesli bedziesz mial dzieci, powiedz im, ze dziadek zginal na posterunku. Przyprowadz je tutaj i pokaz jego nazwisko na tablicy, pomiedzy innymi. Jakby mnie nie slyszal. -Mialem taki sen... To koszmar. - Zamilkl, zastanawiajac sie, jak to opowiedziec, potem po prostu zaczal mowic. - Snilo mi sie, ze tamto to tylko byl sen. Rozumiesz, co mowie? Przytaknalem. -Budze sie z placzem, rozgladam po pokoju i swieci slonce. Spiewaja ptaki. Jest rano. Czuje dobiegajacy z parteru zapach kawy i mysle: "Nic mu nie jest. O Jezu, dziekuje Ci, Boze, mojemu staremu nic sie nie stalo". Nie slysze jego glosu ani nic, ale po prostu wiem. I mysle, ze to byl glupi pomysl, ze moglby isc do jakiegos goscia, zeby powiedziec o odklejonej lacie, i ze go rozjechal jakis pijak, ze cos takiego moze sie najwyzej przysnic w glupim koszmarze, gdzie wszystko wydaje sie takie prawdziwe... i zaczynam wstawac... czasami widze, ze wsuwam kostki w plame swiatla... nawet czuje cieplo... i wtedy budze sie naprawde i jest ciemno, jestem okryty kocami, ale i tak mi zimno, drze i jest mi zimno, i wiem, ze to tamten sen byl snem. -Okropne - przyznalem, pamietajac, ze kiedy bylem maly, mialem wlasny odpowiednik tego snu. Chodzilo o mojego psa. Chcialem mu o tym powiedziec, ale jednak nie zrobilem tego. Rozpacz rozpacza, ale co pies, to nie ojciec. BUICK 8 19 -Nie byloby tak zle, gdyby to mi sie snilo co noc. Wtedy chybabym wiedzial, ze kawa wcale nie pachnie, ze nie jest nawet rano. Ale on nie nadchodzi... nie nadchodzi... a potem znowu jest i znowu daje sie nabrac. Jestem taki szczesliwy, czuje taka ulge, nawet zastanawiam sie, czym by mu sprawic przyjemnosc, na przyklad, zeby mu kupic na urodziny te hantle, co mu sie tak podobaly... i wtedy sie budze. Znowu dalem sie nabrac.Moze to z powodu mysli o urodzinach jego ojca, ktorych w tym roku nie obchodzili i nigdy juz nie beda obchodzic, po jego policzkach poplynely nowe lzy. -To okropne, ze tak sie daje nabierac. Jest tak jak wtedy, kiedy pan Jones przyszedl i wywolal mnie z lekcji historii, zeby mi powiedziec, ale jeszcze gorzej. Bo kiedy sie budze w ciemnosciach, jestem sam. Pan Grenville... to szkolny psycholog... mowi, ze czas goi wszystkie rany, ale to juz prawie rok, a ten sen ciagle wraca. Pokiwalem glowa. Pamietalem, jak Pieckilek, zastrzelony pewnego listopadowego dnia przez mysliwego, sztywnial w kaluzy wlasnej krwi pod bialym niebem, gdy go znalazlem. Biale niebo, zapowiedz zimowego sniegu. W moim snie, kiedy zblizalem sie na tyle, zeby widziec, to byl zawsze jakis inny pies, nie Pieckilek, i czulem te sama ulge, dopoki sie nie obudzilem. A wspomnienie o Pieckilku przypomnialo mi przelotnie o naszej barakowej maskotce z dawnych lat. Pan Dillon, tak go nazywalismy, na czesc szeryfa z telewizji, granego przez Jamesa Arnessa. Dobry piesek. - Znam to uczucie. - Tak? - Spojrzal na mnie z nadzieja. -Tak. Bedzie lepiej. Wierz mi, bedzie. Ale to byl twoj tata, nie szkolny kolega albo sasiad z naprzeciwka. Ten sen moze sie powtarzac jeszcze przez rok. Albo nawet przez dziesiec lat. - To koszmar. - Nie. To pamiec. -Gdyby byl jakis powod... - Patrzyl na mnie zarliwie. - Cholerny powod. Rozumiesz? - Jasne. - Jak myslisz, jest? ^ Chcialem mu powiedziec, ze nic nie wiem o powodach, tylko o lancuchach -jak sie tworza, ogniwo po ogniwie, z niczego; jak wplataja sie w swiat. Czasami mozna taki lancu20 STEPHEN KING szek chwycic i wyciagnac sie z czarnej dziury. Ale na ogol sie w nie wplatujesz. Tylko wplatujesz, jesli masz szczescie. Albo sie nimi dusisz, jesli ci go brak. Znowu przylapalem sie na tym, ze spogladam na Barak B. Spogladajac na niego, myslalem, ze gdybym potrafil sie pogodzic z tym, co stalo w jego mrocznym wnetrzu, Ned Wilcox moglby sie pogodzic z zyciem bez ojca. Ludzie moga sie pogodzic niemal ze wszystkim. To chyba najlepsze, co nas moze spotkac. Oczywiscie to takze najgorsze. - Sandy? Jak myslisz? -Mysle, ze pytasz nie tego faceta, co trzeba. Znam sie na robocie i nadziei, i odkladaniu na ZDE. Usmiechnal sie. W Jednostce D wszyscy bardzo powaznie mowili o ZDE, jakby byl to jakis supertajny pododdzial policji. Tak naprawde chodzilo o Zlote Dni Emerytury. To chyba Huddie Royer pierwszy zaczal o tym mowic. -Znam sie tez na zabezpieczaniu dowodow, dzieki czemu zaden cwany obronca nie podetnie ci nog w sadzie, zebys wygladal jak idiota. Poza tym jestem tylko kolejnym pogubionym amerykanskim facetem. - Przynajmniej mowisz prawde. Ale czy rzeczywiscie? Wtedy nie czulem sie jakos szczegolnie prawdomowny; czulem sie jak mezczyzna, ktory nie umie plywac i spoglada na tonacego w glebinie chlopca. Jeszcze raz moj wzrok spoczal na Baraku B. Czy tu jest zimno? - spytal ojciec tego chlopca, dawno, dawno temu, w zupelnie innych czasach. - Czy tu jest zimno, czy tylko mi sie wydaje? Nie, nie wydawalo mu sie. - O czym myslisz? - Szkoda gadac - odparlem. - Co bedziesz robil latem? - Hm? - Jak spedzisz lato? Na pewno nie bedzie grac w golfa w Maine ani plywac lodka po jeziorze Tahoe; stypendium czy nie, potrzebowal kazdego grosza. -Pewnie znowu Centrum Rekreacji - rzekl bez entuzjazmu. - Pracowalem tam w zeszle wakacje, zanim... wiesz. Zanim jego ojciec... Kiwnalem glowa. -W zeszlym tygodniu dostalem list od Toma McClannahana, ze trzyma dla mnie miejsce. Cos wspomnial o trenowaniu Malej Ligi, ale to chyba tak na wabia. Glownie bedzie BUICK 8 21 chodzic o machanie lopata i rozstawianie zraszaczy, jak w zeszlym roku. Moge machac lopata i nie boje sie ubrudzic rak. Ale Tom...Wzruszyl ramionami i nie skonczyl. Byl zbyt dyskretny, zeby to powiedziec^ Sa dwa rodzaje dobrze funkcjonujacych w pracy alkoholikow: zbyt wredni, zeby upasc, albo tak kocham, ze inni chronia ich az do granic szalenstwa. Tom nalezal do tych wrednych, ostatnia galazka drzewa genealogicznego pelnego wypasionych pracownikow okregu az po dziewietnaste stulecie. McClannahanowie wyprodukowali jednego senatora, dwoch czlonkow Izby Reprezentantow, pol tuzina reprezentantow Pensylwanii i niezliczone rzesze wieprzy, ktore sie dorwaly do okregowego koryta. Tom byl niezaprzeczalnie podlym szefem i nie mial zadnych ambicji, by wspiac sie na polityczne szczyty. Lubil komenderowac takimi chlopakami jak Ned, ktorych mozna bylo wyuczyc szacunku i posluszenstwa. I oczywiscie nigdy nie byl zadowolony. -Nie odpowiadaj jeszcze na ten list - poradzilem. - Chcialbym przedtem zadzwonic w jedno miejsce. Myslalem, ze bedzie sie dziwic, ale tylko skinal glowa. Patrzylem, jak siedzi, trzymajac ten list na kolanach, i pomyslalem, ze wyglada jak chlopak, ktoremu odmowiono miejsca w wymarzonym college'u, a nie taki, ktory dostal tlusciutkie stypendium. Potem zmienilem zdanie. Moze nie chodzilo o odmowe miejsca na uczelni, ale w ogole w zyciu. To nie byla prawda - to pismo z Pitt tylko to potwierdzalo - ale nie watpilem, ze wtedy wlasnie tak uwazal. Nie wiem, dlaczego sukces przygnebia nas bardziej niz kleska, ale tak jest. I pamietajcie, ze mial dopiero osiemnascie lat - wiek Hamleta, jesli Hamlet w ogole istnial. Znowu spojrzalem na Barak B, zastanawiajac sie nad tym czyms, co sie w nim znajdowalo. Nikt z nas nie wiedzial co to. Nastepnego dnia rano zadzwonilem do pulkownika Teague'a w Butler, gdzie znajduje sie nasza okregowa kwatera glowna. Wyjasnilem sytuacje i zaczekalem, az on z kolei zadzwoni wyzej, pewnie do Scranton, gdzie znajduje sie piaskownica waznych chlopcow. Nie potrwalo dlugo, a Teague oddzwonil z dobrymi wiesciami. Wowczas pogadalem z Shir22 STEPHEN KING ley, choc byla to wlasciwie formalnosc: ojca dosc lubila, za synem po prostu szalala. Kiedy Ned przyszedl do nas po szkole, spytalem, czy nie wolalby spedzic lata na uczeniu sie pracy w dyspozytorni - w dodatku za pieniadze - zamiast sluchaniu jekow i wrzaskow Toma McClannahana. Przez chwile byl jakby oszolomiony... nawet ogluszony. Potem nagle usmiechnal sie od ucha do ucha z zachwytem. Myslalem, ze mnie usciska. Gdybym tamtego wieczora naprawde go objal, zamiast o tym tylko myslec, pewnie by to zrobil. A tak tylko zacisnal piesci i syknal: - Ssssuper! -Shirley zgodzila sie przyjac cie na praktykanta, a z Butler masz oficjalna zgode. Oczywiscie to nie to samo co machanie lopata dla McClannahana, ale... Tym razem jednak mnie uscisnal, smiejac sie, i calkiem mi sie to spodobalo. Moglbym do czegos takiego przywyknac. Gdy sie odwrocil, zobaczyl Shirley z dwoma funkcjonariuszami po obu stronach: Huddie Royerem i George'em Stankowskim. Wszyscy wygladali w tych szarych mundurach powaznie jak atak serca. Huddie i George mieli kapelusze, od czego wydawalo sie, ze maja po dwa metry. - Moge? - spytal Ned. - Naprawde? - Naucze cie wszystkiego, co umiem - odparla Shirley. -Tak? - odezwal sie Huddie. - To czym sie zajmie po tym pierwszym tygodniu? Shirley szturchnela go lokciem; trafila dokladnie nad kolba beretty. Huddie steknal przesadnie i zachwial sie. -Mam cos dla ciebie, maly - powiedzial George. Mowil cicho i mierzyl Neda spojrzeniem typu "jechales setka w strefie szpitala". Jedna reke trzymal za plecami. -Co? - spytal Ned, troche nerwowo pomimo wyraznej radosci. Za George'em, Shirley i Huddiem zgromadzili sie inni. - Tylko zebys nie zgubil - dodal Huddie. Takze cicho i powaznie. -No co, co? - dopytywal sie bardziej niespokojnie niz kiedykolwiek. George wyjal zza plecow male biale pudelko. Podal je chlopcu. Ned spojrzal na nie, potoczyl wzrokiem po wszystkich wokol i otworzyl je. W srodku znajdowala sie duza plastikowa gwiazda z napisem ZASTEPCA SZERYFA. BUICK 8 23 -Witaj w Jednostce D - powiedzial George. Usilowal zachowac powage i nie mogl. Zaczal sie krztusic i wkrotce wszyscy sie juz smiali i tloczyli, zeby uscisnac Nedowi reke.-Bardzo smieszne, chlopaki - mamrotal maly. - Mozna peknac. - Usmiechal sie, ale wydawalo mi sie, ze znowu jest bliski lez. Nic nie dawal po sobie poznac, ale to sie czulo. Mysle, ze Shirley Pasternak tez to wyczula. A kiedy maly nas przeprosil i poszedl do WC, odgadlem, ze chce tam sie uspokoic albo upewnic, ze to nie sen, albo jedno i drugie. Czasami, gdy zle sie nam dzieje, otrzymujemy pomoc, na jaka nie liczylismy. Ale zdarza sie, ze i to jest za malo. Fajnie bylo tego lata pracowac z Nedem. Wszyscy go lubili, a on lubil z nami przebywac. A juz szczegolnie lubil te godziny spedzone w dyspozytorni razem z Shirley. Czasami wkuwali kody, ale glownie uczyli sie wlasciwych reakcji i zachowania w czasie jednoczesnych zgloszen. Maly szybko zalapal, o co chodzi, i strzelal potrzebnymi informacjami jak z karabinu maszynowego, walil w klawisze komputera jak pianista w saloonie i w razie potrzeby laczyl sie z innymi funkcjonariuszami, jak na przyklad po serii gwaltownych burz z piorunami, ktore pod koniec czerwca przeszly przez zachodnia Pensylwanie. Nie bylo tornada, dzieki Bogu, za to byl cholerny wiatr, gradobicie i pioruny. Tylko raz omal nie spanikowal, chyba dwa dni pozniej, kiedy jeden facet, ktory stanal przed magistratem okregu Statler, nagle sfiksowal i zaczal biegac w kolko, sciagajac ciuchy i wrzeszczac o Jezusie Penisie. Tak go nazywal, mam to gdzies w aktach. Zglosilo sie ze czterech roznych funkcjonariuszy policji stanowej, dwoch z miejsca zajscia, i dwoch, ktorzy przylecieli tam na zlamanie karku. Kiedy Ned usilowal sie polapac, co z tym zrobic, zglosil sie jeden funkcjonariusz z Butler i powiedzial, ze jest na autostradzie 99 i goni za... trzask! Polaczenie sie zerwalo. Ned przypuszczal, ze facet skasowal mu radiowoz i dobrze sie domyslal (ten idiota z Butler, zoltodziob, wyszedl z tego calo, ale jego woz mozna bylo oddac na zlom, a podejrzany, ktorego gonil, uciekl bez sladu). Ned zaczal wolac Shirley, odskoczywszy od komputera, telefonow i mikrofonu, jakby nagle zaczely go parzyc. Shirley szybko zapanowala nad sytuacja, ale zdazyla jeszcze go uscisnac i pocalowac w policzek, zanim zajela fotel, ktory opuscil. Nikt nie zginal ani nawet bardzo nie ucierpial, a pan 24 STEPHEN KING Jezus Penis powedrowal do szpitala na obserwacje. Byl to jedyny wypadek, kiedy Ned stracil glowe, ale szybko sie otrzasnal. I wyciagnal z tego nauczke. Ogolnie bylem dla niego pelen podziwu.Shirley tez uwielbiala go uczyc. Wcale mnie to nie dziwi, wczesniej i tak zaryzykowala utrate pracy, robiac to bez oficjalnego zezwolenia. Wiedziala - jak my wszyscy - ze Ned nie ma zamiaru zostac policjantem, nigdy o tym nie wspominal, ale nie sprawialo jej to roznicy. A on lubil do nas przychodzic. O tym tez wiedzielismy. Lubil to napiecie i cisnienie, zyl tym. Tak, raz mu sie przydarzyla wpadka, ale nawet sie z tego ucieszylem. Dobrze bylo wiedziec, ze nie traktowal tego jak jakiejs gry komputerowej. Rozumial, ze manipuluje zywymi ludzmi na tej swojej elektronicznej szachownicy. A gdyby z Pitt nie wypalilo, to kto wie? Juz teraz byl lepszy od Matta Babickiego, poprzednika Shirley. Byl poczatek lipca - o ile sie orientuje, od czasu smierci jego ojca minal rok - kiedy maly zapytal mnie o Barak B. Ktos zapukal we framuge drzwi, ktore zwykle zostawiam otwarte, a kiedy podnioslem glowe, maly stal tam w bezrekawniku Steelersow i starych niebieskich dzinsach, ze szmata zwisajaca z obu tylnych kieszeni. Od razu wiedzialem, o co chodzi. Moze to przez te szmaty, a moze mial cos w oczach. - Myslalem, ze dzis masz wolne. -Aha - przytaknal i wzruszyl ramionami. - Chcialem tu zalatwic pare spraw. I... eee... kiedy wyjdziesz na papierosa, chcialbym cie o cos zapytac. - Sadzac z glosu, byl bardzo podekscytowany. - Najlepiej to zrobic od razu. - Na pewno? Bo jesli jestes zajety... - Nie jestem - przerwalem, chociaz bylem. - Chodzmy. Bylo wczesne popoludnie dnia, ktory dosc czesto sie zdarza w lecie w krainie amiszow: chmurny i upalny, przy czym upal wydaje sie jeszcze wiekszy z powodu lepkiej wilgoci, zasnuwajacej horyzont mgielka i sprawiajacej, ze nasza czesc swiata, ktora zwykle wydaje mi sie wielka i zyzna., staje sie mala i splowiala jak stare zdjecie, z ktorego kolor prawie zupelnie wypelzl. Kolo kolacji mogla sie pojawic kolejna burza - od polowy czerwca zdarzaly sie trzy razy w tygodniu - ale buick 8 25 na razie byl tylko ten upal i wilgoc, ktora wyciska z ciebie pot, jak tylko przekroczysz prog klimatyzowanego pomieszczenia. Przed drzwiami Baraku B staly dwa gumowe wiadra, kubelek z mydlinami i woda do zmywania. Z jednego kubelka wystawal trzonek wycieraczki do okien. Syn Curta pracowal porzadnie. Na laweczce dla palaczy siedzial akurat Phil Candleton; rzucil mi znaczace spojrzenie, kiedy go minelismy i poszlismy przez parking. -Mylem okna w barakach - wyjasnial mi Ned - i kiedy skonczylem, zanioslem tam wiadra, zeby z niego wylac. - Wskazal nieuzytek pomiedzy Barakiem B i C, gdzie rdzewialo pare bron, jakies stare opony od traktora i roslo mnostwo chwastow. - I pomyslalem, ze co tam, przetre tez okna tej szopy, zanim wyleje wode. Te w Baraku C byly zaswinione, ale tutaj, w B, nawet dosc czyste. To mnie nie zdziwilo. Przez male okienka wzdluz frontu Baraku B zagladaly dwa (moze nawet trzy) pokolenia policjantow, od lackiego O' Hary po Eddiego Jacubois. Pamietam, ze faceci stali przy tych podnoszonych drzwiach jak dzieci przed gabinetem strachow. Shirley tez tam byla, i jej poprzednik Matt Babicki; chodzcie, skarby, zobaczcie zywego krokodyla. Spojrzcie na jego zeby, jak lsnia. Ojciec Neda kiedys wszedl tam, przewiazany w pasie sznurem. Ja tez tam bylem. Oczywiscie Huddie i Tony Schoondist, dawny dowodca. Tony, ktorego nazwiska nikt nie potrafil wymowic, tak dziwnie brzmialo (Szejn-dinks), od czterech lat przebywal w domu spokojnej starosci. Mnostwo z nas bylo w Baraku B. Nie dlatego, ze chcielismy, ale poniewaz od czasu do czasu bylo trzeba. Curtis Wilcox i Tony Schoondist zostali naukowcami (specjalizowali sie w buicku) i to Curt zawiesil ten okragly termometr z wielkimi cyframi, ktore mozna bylo odczytac z zewnatrz. Wystarczylo tylko przylozyc czolo do szyby, biegnacej wzdluz podnoszonych drzwi na wysokosci mniej wiecej metra siedemdziesiat. Do pojawienia sie syna Curta czyscilismy je tylko w ten sposob; polerowanie twarzami tych, ktorzy przybyli zobaczyc zywego krokodyla, albo, zeby byc calkiem doslownym, osloniety ksztalt czegos, co wygladalo niemal jak osmiocylindrowy buick. Byl osloniety dlatego, ze zarzucilismy na niego brezent, jak calun na zwloki. Od czasu do czasu brezent sie zsuwal. Nie bylo ku temu powodow, ale sie zsuwal. To wcale nie byl trup. 26 STEPHEN KING -Patrzpatrzpatrz! - powiedzial Ned, kiedy doszlismy na miejsce. Wypowiedzial to jednym tchem, jak rozentuzjazmowany dzieciak. - Jaki swietny stary samochod, nie? Nawet lepszy niz bel aire mojego ojca! To buick, poznaje po tych okraglych otworach i atrapie. Chyba z polowy lat piecdziesiatych, tak?Dokladnie byl to rocznik '54, jak twierdzili Tony Schoondist, Curtis Wilcox i Ennis Rafferty. Mniej wiecej. Bo kiedy sie czlowiek dobrze przyjrzal, to wcale nie byl rocznik '54. Ani buick. Ani w ogole samochod. To bylo cos, jak mawialismy w czasach mojej zaprzepaszczonej mlodosci. Tymczasem Ned mowil dalej, niemal belkoczac. -Ale jest w fantastycznym stanie, widac nawet stad. Alez to bylo dziwne, Sandy! Spojrzalem do srodka i najpierw zobaczylem tylko ten ksztalt. Bo byl przykryty brezentem. Zaczalem myc okna... i uslyszalem dzwiek, dwa dzwieki, takie liszszszsz, a potem stuk. Kiedy mylem okna, brezent sie zesliznal! Jakby samochod chcial mi sie pokazac albo cos w tym rodzaju? No dziwne, nie? No nie dziwne? -Owszem, dosc dziwne - zgodzilem sie. Oparlem czolo o szybe (jak wiele razy wczesniej) i oslonilem oczy z obu stron rekami, eliminujac wszelkie refleksy swiatla, jakie mogly sie pojawic w tym ponurym dniu. Tak, wygladal jak stary buick, a i owszem, stary, ale w swietnym stanie, tak jak powiedzial maly. Ta charakterystyczna atrapa buicka z lat piecdziesiatych, wedlug mnie prawie jak zeby chromowanego krokodyla. Biale opony. Chlapacze z tylu; jak kiedys mowilismy, sliczny jak ciasteczko z dziurka. Kiedy sie mu przygladalo w mroku Baraku B, mozna by pomyslec, ze jest czarny. Tak naprawde byl ciemnogranatowy. Fabryka buicka naprawde wytwarzala roadmastery w kolorze granatu nocnego nieba - Schoondist to sprawdzil - ale nigdy w tym konkretnym rodzaju. Lakier mial dziwna platkowata strukture, jak jakis wypieszczony i podrasowany stary woz. Zyjemy w strefie trzesien ziemi, powiedzial Wilcox. Odskoczylem. Od roku lezal juz w ziemi, ale przemowil prosto do mojego lewego ucha. On lub cos innego. -Co sie stalo? - spytal Ned. - Wygladasz, jakbys zobaczyl ducha. Prawie powiedzialem: uslyszalem. Ale wydusilem tylko: - Nic. BUICK 8 27 -Na pewno? Podskoczyles. - Przeszedl mnie dreszcz. Nic sie nie stalo. - Wiec co to za samochod? Czyj on jest? Co za pytanie. - Nie wiem.-No to dlaczego stoi w ciemnosciach? Rany, gdybym mial takie stylowe cacuszko, na pewno nie trzymalbym go w brudnej starej szopie. - Potem cos przyszlo mu do glowy. - To samochod jakiegos przestepcy? Dowod w sprawie? -Powiedzmy, ze odzyskane mienie. Kradziez towaru. - Tak my to nazywalismy. Nic takiego, ale jak powiedzial niegdys Curtis, trzeba tylko jednego gwozdzia, zeby powiesic kapelusz. - Jakiego towaru? -Benzyny za siedem dolarow. - Nie potrafilem mu powiedziec, kto ja nalal. - Siedem dolarow? Tylko tyle? -Hm. Trzeba tylko jednego gwozdzia, zeby powiesic kapelusz. Spojrzal na mnie zdziwiony. Stalem i nic nie mowilem. -Mozemy tam wejsc? - spytal wreszcie. - Przyjrzec sie mu z bliska? Oparlem czolo o szklo i odczytalem temperature na zwisajacym z belki termometrze, okraglym i bladym jak tarcza ksiezyca. Tony Schoondist kupil go w Statler, placac z wlasnej kieszeni zamiast ze swiecacej pustkami kasy Jednostki D. A ojciec Neda powiesil go na gwozdziu wbitym w belke, jak kapelusz. Choc tu, gdzie stalismy, temperatura musiala wynosic co najmniej plus trzydziesci, a wszyscy wiedza, ze w dusznych szopach i stodolach jest jeszcze gorecej, wielka czerwona strzalka termometru stala twardo pomiedzy jedynka a dwojka w liczbie 12. - Nie teraz - powiedzialem. -Dlaczego? - A potem, jakby sobie zdal sprawe, ze zabrzmialo to niegrzecznie, moze nawet bezczelnie: - Co sie stalo? - Teraz nie jest bezpiecznie. Przygladal mi sie przez kilka sekund. Zainteresowanie i wesola ciekawosc powoli sie ulatnialy, i znowu stal sie chlopcem, ktorego tak czesto widywalem, odkad zaczal do nas przychodzic, tym chlopcem, ktorego najwyrazniej ujrza28 STEPHEN KING lem w dniu, kiedy przyjeli go do Pitt. Chlopcem siedzacym na lawce dla palaczy ze lzami toczacymi sie po policzkach, chcacym zrozumiec to, co chca zrozumiec wszystkie dzieci swiata, kiedy ktos kochany nagle zostanie porwany ze sceny: dlaczego to sie stalo, dlaczego to spotkalo wlasnie mnie, czy jest jakas przyczyna, czy tez to tylko wariacka ruletka? Czy to ma jakies znaczenie, co mam z tym zrobic? A jesli nie ma, to jak mam to zniesc? -Czy chodzi o mojego ojca? - spytal; - Czy to samochod taty? Mial przerazajaca intuicje. Nie, to nie samochod jego ojca... jakby mogl byc, skoro w ogole nie byl samochodem? Tak, to byl samochod jego ojca. I moj... Huddie Royera... Tony'ego Schoondista... Ennisa Rafferty'ego. Ennisa chyba najbardziej. Ennisa w taki sposob, z jakim my nie moglismy sie rownac. Ned spytal, do kogo nalezal ten samochod, a ja przypuszczalem, ze wlasciwa odpowiedz brzmi: do Jednostki D, policji stanu Pensylwania. Nalezal do wszystkich policjantow, dawnych i obecnych, ktorzy wiedzieli, co chowamy w Baraku B. Ale przez wszystkie lata, jakie buick spedzil pod nasza opieka, byl szczegolna wlasnoscia Tony'ego i ojca Neda. To oni byli jego kuratorami, Znawcami Roadmastera. -Nie do konca - odrzeklem ze swiadomoscia, ze wahalem sie zbyt dlugo. - Ale twoj ojciec o nim wiedzial. - O czym tu wiedziec? A mama tez wiedziala? - Teraz nie wie o nim nikt z wyjatkiem nas. - Czyli Jednostki D. -Tak. I tak pozostanie. - W reku mialem papierosa, choc ledwie pamietalem, ze go zapalilem. Rzucilem go na asfalt i zdeptalem. - To nasza sprawa. Wzialem gleboki wdech. -Ale jesli naprawde chcesz wiedziec, powiem ci. Teraz jestes jednym z nas... wystarczajaco, zeby sie wmieszac w sprawy rzadu. - To takze bylo powiedzonko jego ojca, a takie powiedzonka latwo sie do czlowieka przyklejaja. - Mozesz tam nawet wejsc i popatrzec. - Kiedy? - Gdy temperatura sie podniesie. - Nie rozumiem. Co tu ma do rzeczy temperatura? -Dzis koncze o trzeciej - powiedzialem i wskazalem lawke. - Spotkajmy sie tutaj, jesli nie bedzie padac. Gdy beBUICK 8 29 dzie, pojdziemy na gore albo do knajpy, jesli bedziesz glodny. Twoj ojciec chcialby, zebys sie dowiedzial. Czy rzeczywiscie? Tak naprawde nie mialem pojecia. Ale chec, zeby mu powiedziec, byla na tyle silna, zeby ujsc za przeczucie, moze nawet za bezposrednie przeslanie z zaswiatow. Nie jestem religijny, ale troche wierze w takie sprawy. I znowu pomyslalem o tym, ze co cie nie zabije, to cie uleczy, i ze ciekawemu kotu trzeba dac satysfakcje. Czy wiedza naprawde satysfakcjonuje? Z mojego doswiadczenia wynika, ze rzadko. Ale nie chcialem, zeby Ned wyjechal do Pitt we wrzesniu taki, jaki byl w lipcu, kiedy jego wrodzony pogodny nastroj pojawial sie i znikal jak swiatlo w niedokreconej zarowce. Pomyslalem, ze ma prawo sie czegos dowiedziec. Wiem, ze czasami czlowiek nie potrafi odpowiedziec na wiele pytan, wiem, ale mialem ochote sprobowac. Pomimo ryzyka. Trzesienia ziemi, powiedzial mi do ucha Curtis Wilcox. Zyjemy w strefie trzesien ziemi, wiec uwazaj. - Znowu przeszedl cie dreszcz? - spytal chlopiec. -To jednak nie byl dreszcz - odparlem. - Ale cos na pewno. Jednak sie nie rozpadalo. Kiedy poszedlem spotkac sie z Nedem na laweczce z widokiem na Barak B po drugiej stronie parkingu, siedzial na niej Arky Arkanian, palil papierosa i rozmawial z malym o baseballu. Zrobil taki ruch, jakby chcial sie podniesc, ale kazalem mu siedziec. - - Chce powiedziec Nedowi o tym buicku, co go tam mamy - oznajmilem, wskazujac glowa szope. - Jesli postanowi wezwac pogotowie do swojego starego dowodcy, ktoremu pomieszalo sie we lbie, mozesz zaswiadczyc, ze mowie prawde. W koncu tu byles. Arky przestal sie usmiechac. Jego stalowosiwe wlosy puszyly sie wokol glowy na goracym, slabym wietrzyku. - A to na pewno dobry pomysl? - Ciekawosc zabila kota - zaczalem - ale... -...satysfakcja go wskrzesila - dokonczyla Shirley za moimi plecami. - Bardzo duza porcja, jak mawial Curtis Wilcox. Moge do was dolaczyc czy to klub tylko dla chlopcow? -Na lawce dla palaczy nie ma szowinizmu - odrzeklem. - Siadaj z nami. 30 STEPHEN KING Podobnie jak ja, Shirley wlasnie skonczyla zmiane, a jej miejsce w dyspozytorni zajal Steff Colucci.Usiadla kolo Neda, usmiechnela sie i wyjela z torebki paczke parliamentow. Byl rok dwutysieczny drugi, wszyscy bylismy uswiadomieni, zreszta od dawna, i dalej sie zabijalismy na raty. Zadziwiajace. A moze nie az tak, skoro zyjemy na swiecie, w ktorym pijacy moga rozmazywac policjantow o bok osiemnastokolowej ciezarowki i gdzie falszywe buicki od czasu do czasu pojawiaja sie na prawdziwych stacjach benzynowych. W kazdym razie ja sie wtedy nie dziwilem. Mialem do opowiedzenia historie. WTEDY W roku 1979 stacja Jenny na skrzyzowaniu SR 32 i szosy Humboldta byla jeszcze otwarta, ale juz bardzo podupadala; w koncu wszystkie male stacje przejela OPEC. Mechanikiem i wlascicielem byl Herbert "Hugh" Bossey, ktory tego dnia byl w Lassburgu u dentysty - w efekcie swego upodobania do batonikow i coli. MECHANIK WYJECHAL Z POWODU BULU ZEBUW, glosil napis przyklejony do okna warsztatu. Przy pompie pracowal wyrzutek z gimnazjum, Bradley Roach, zupelny niedorostek. Ten sam gosc, dwadziescia dwa lata i nieprzeliczone tysiace piw pozniej, pojawi sie i zabije ojca chlopca, ktorego wtedy jeszcze nie bylo na swiecie, rozgniecie go o bok ciezarowki, obracajac jak wrzecionem, rozwijajac jak klebek welny, i rzuci go niemal zupelnie obdartego ze skory w chaszcze, zostawiwszy zakrwawione i wywrocone na lewa strone ubranie na srodku autostrady, jakby to byla jakas magiczna sztuczka. Ale wszystko to dopiero sie wydarzy. Teraz jestesmy w przeszlosci, w czarodziejskiej krainie Wtedy.Tego lipcowego poranka okolo dziesiatej Brad Roach siedzial w kanciapie na stacji Jenny, trzymal nogi na biurku i czytal brukowiec. Na okladce widnialo zdjecie latajacego spodka, zawieszonego zlowrogo nad Bialym Domem. Dzwonek w warsztacie zadzwieczal, gdy przez przewod na ziemi przetoczyl sie pojazd. Brad podniosl glowe i ujrzal samochod - ten sam, ktory spedzi tyle lat w ciemnosciach Baraku B - zatrzymujacy sie przed druga z dwoch pomp benzynowych na stacji, ta z napisem SUPER. Byl to piekny 32 STEPHEN KING ciemnogranatowy buick, stary (mial wielka chromowana atrape i okragle otwory po bokach), lecz w doskonalym stanie. Lakier sie iskrzyl, przednia szyba sie iskrzyla, biegnace wzdluz karoserii chromowane listwy sie iskrzyly, i jeszcze zanim kierowca otworzyl drzwi i wysiadl, Bradley Roach juz wiedzial, ze cos tu nie gra. Nie wiedzial tylko co.Opuscil gazete na biurko (gdyby jego szef nie przebywal w miescie, gdzie cierpial za swoja milosc do slodyczy, w ogole nie moglby siegnac po nia do szuflady) i wstal w chwili, gdy kierowca roadmastera otworzyl drzwi i wysiadl. Poprzedniej nocy padal ulewny deszcz i drogi nadal byly mokre (co mowie, w niektorych nizej polozonych miejscach na zachodnim krancu Statler lezaly pod woda), lecz o osmej wyjrzalo slonce i do dziesiatej dzien zrobil sie cieply i pogodny. Mimo to mezczyzna, ktory wysiadl z samochodu, byl ubrany w czarny trencz i wielki czarny kapelusz. -Wygladal jak szpieg ze starego filmu - wyznal Brad Ennisowi Rafferty'emu jakas godzine pozniej, dajac ujscie temu, co uwazal za przyplyw poetyckiej fantazji. Trencz byl tak dlugi, ze az ciagnal sie po mokrym asfalcie i wzdymal za kierowca, gdy ten kroczyl wzdluz stacji ku strumieniowi Redfern, ktory za nia plynal. Strumien bardzo wezbral po nocnej ulewie. Brad zawolal, sadzac, ze mezczyzna w czarnym plaszczu i czarnym kapeluszu z obwislym rondem idzie do wygodki: - Toaleta jest otwarta! Ile nalac paliwa? -Do pelna - powiedzial klient. Mial glos, ktory niespecjalnie sie spodobal Bradowi Roachowi. Pozniej chlopak zeznal, ze facet mowil jakby z galareta w ustach. Z cala pewnoscia Brad byl tego dnia w poetyckim nastroju. Moze tak go nastroil wyjazd Hugh. -Sprawdzic olej? - spytal Brad. Do tego czasu klient dotarl juz do rogu malej bialej stacyjki. Sadzac z tempa, w jakim sie poruszal, Brad doszedl do wniosku, ze nieznajomemu spieszno sie pozbyc brzemienia. Ale tu facet sie zatrzymal i lekko odwrocil w strone Brada. Na tyle, by ukazac blady, niemal woskowy polksiezyc policzka, ciemne oko w ksztalcie migdala, bez widocznego bialka, i lok wiotkich czarnych wlosow, spadajacy kolo dziwnego ucha. Brad najlepiej zapamietal wlasnie to ucho i to zapamietal je wyjatkowo dokladnie. Bylo w nim cos, co go bardzo zaniepokoilo, choc nie potrafil wyjasnic, co to taBUICK 8 33 kiego. Tu inwencja go zawodzila. Jakby stopione, jakby bylo w ogniu - tylko tyle potrafil z siebie wykrzesac. -Olej jest w porzadku! - rzucil zdlawionym glosem mezczyzna w czarnym stroju i zniknal za rogiem w nietoperzowym trzepocie plaszcza. Oprocz dziwnego glosu - nieprzyjemnego, sluzowatego - mial tez akcent, ktory Bradowi Roachowi skojarzyl sie ze starym programem "Rocky and Bullwinkle", gdzie Boris Badinoff mowil do Natashy: "Muszymy powszczymacz mysz und wewiorek!". Brad podszedl do buicka, ostroznie zblizyl sie do niego od strony pomp (kierowca zaparkowal niedbale, zostawiwszy mnostwo miejsca pomiedzy samochodem i pompami), przesunal dlonia po chromie i gladkim lakierze. Dotyk byl raczej wyrazem podziwu niz bezczelnosci, choc troche nieszkodliwej bezczelnosci moglo w nim byc. Bradley byl wtedy mlodym mezczyzna, zawadiackim jak to mlodzi. Z tylu samochodu pochylil sie nad bakiem i znieruchomial. Bak byl, ale brakowalo tylnej tablicy rejestracyjnej. Nie bylo nawet ramki do tablicy ani dziur na sruby. Teraz Bradley zdal sobie sprawe, co wydalo mu sie takie dziwne, kiedy tylko uslyszal "ding-dong" dzwonka i podniosl glowe znad gazety. Na samochodzie nie bylo naklejki po przegladzie technicznym. No, to akurat nie powinno go obchodzic, czy na przedniej szybie jest naklejka i czy samochod ma z tylu tablice rejestracyjna, to zauwazy albo miejscowy kraweznik, albo jakis funkcjonariusz policji stanowej ...albo i nie. Tak czy inaczej, Brad Roach byl tu od nalewania benzyny. Zakrecil korbka z boku pompy, zeby cofnac licznik, wsadzil koncowke rury do baku i nastawil na automatyczne nalewanie. Brzeczyk w pompie zaczal pikac, a tymczasem Brad podszedl do okna od strony kierowcy. Po drodze spojrzal przez okno z tylu; wnetrze wydalo sie mu zbyt surowe jak na taki luksusowy woz. Tapicerka miala bury kolor, podobnie podsufitka. Tylne siedzenie bylo puste, przednie tez, na podlodze nic nie lezalo - nawet pol sreberka po gumie do zucia, nie mowiac juz o mapie albo zmietej paczce po papierosach. Kierownica wygladala, jakby wylozono ja drewnem. Bradley zaczal sie zastanawiac, czy takie produkowali w tym modelu, czy byla robiona na zamowienie. Wygladala szpanersko. I dlaczego byla taka wielka? Gdyby wystawaly z niej szprychy, mozna by pomyslec, ze pochodzi z jachtu milione3. Buick 8 34 STEPHEN KING ra. Trzeba bylo rozlozyc rece niemal na szerokosc klatki piersiowej, zeby ja objac. To chyba jednak jakas robota na zamowienie, a Brad uznal, ze podczas dluzszych jazd na pewno jest niewygodna. I to bardzo.Poza tym deska rozdzielcza byla jakas dziwna. Chyba wylozona orzechem, a chromowane kontrolki i male urzadzenia - zapalniczka, radio, zegar - wygladaly dobrze... a raczej byly na wlasciwych miejscach, kluczyk takze tkwil gdzie trzeba (ale ufny koles, pomyslal Brad), ale bylo w tym cos, co sprawialo, ze wszystko razem nie wygladalo w porzadku. Tylko trudno bylo to okreslic. Brad wrocil znow na tyl samochodu, podziwiajac wyszczerzona chromowana atrape (ta atrapa byla esencja buicka, takiej nie dalo sie kupic za zadne pieniadze) i sprawdzil z cala pewnoscia, ze nigdzie nie ma naklejki przegladu technicznego, ani z Pensylwanii, ani znikad. Na szybie w ogole nie widnialy zadne naklejki. Wlasciciel buicka najwyrazniej nie byl czlonkiem Elks, the Lions czy Kiwanis. Nie wspieral stanu (przynajmniej nie do tego stopnia, zeby sobie przykleic cos na szybie), a jego samochodu nie ubezpieczaly zadne organizacje. Wszystko jedno, i tak byl to fajny woz... choc szef moglby sie czepiac, ze do obowiazkow Brada nalezy nie podziwianie gablot, ale ich szybkie tankowanie. Buick wypil benzyny za siedem dolarow. W tamtych czasach bylo to duzo, bo galon wysokooktanowej kupowalo sie za siedemdziesiat centow. Albo bak byl prawie pusty, kiedy mezczyzna w czerni wyjechal z domu, albo mial za soba dluga trase. Wtedy Bradley pomyslal, ze ta druga ewentualnosc jest bez sensu, poniewaz drogi nadal byly mokre, woda wciaz stala w rowach, a na gladkim granatowym boku buicka nie dostrzegl ani jednego mazniecia, ani kropli blota. A te luksusowe i wielkie biale opony lsnily czystoscia. Wedlug Bradleya Roacha, to bylo po prostu niemozliwe. Oczywiscie bylo mu wszystko jedno, ale mogl zwrocic kierowcy uwage na brak naklejki. Moze dostanie za to napiwek. Moze wystarczy nawet na szesciopak piwa. Wciaz jeszcze brakowalo mu szesciu lub osmiu miesiecy, by legalnie kupowac alkohol, ale jak sie czlowiek zawzial, zawsze sobie jakos poradzil, a nawet wtedy, w swoich mlodych latach, Bradley byl na piwo bardzo zawziety. BUICK 8 35 Wrocil do kanciapy, usiadl, wzial brukowiec i zaczal czekac, az facet w czerni wroci. Tego dnia w takim czarnym plaszczu na pewno bylo cholernie goraco, ale wowczas Brad jeszcze myslal, ze juz wie, o co chodzi. Facet byl ZDG, troche inny od tych z okolic Statler. Czyli z jakiejs sekty, ktora pozwalala na prowadzenie pojazdow mechanicznych. Bradley i jego przyjaciele nazywali tak amiszy. Skrot oznaczal zasrane dupowate gnoje.Minal kwadrans, Brad skonczyl czytac "Odwiedzili nas!", artykul autorstwa eksperta od spraw UFO Richarda T. Rumsfelda (emerytowanego zolnierza) i zaczal sie przygladac z bliska blondynce ze strony czwartej, ktora plywala w gorskim strumieniu w staniku i majtkach, po czym zdal sobie sprawe, ze ciagle czeka. Facet nie wracal, a przeciez zostawil tu nie byle co. Wszystko wskazywalo na to, ze naprawde byl jakims zasranym milionerem. Bradley zachichotal, wyobrazajac sobie milionera kucajacego na desce pod zardzewialym rezerwuarem, w ciemnosciach (zarowka przepalila sie miesiac temu i ani Bradley, ani Hugh nie pofatygowali sie jej wymienic), z czarnym plaszczem na podlodze pomiedzy mysimi bobkami, i znowu wzial gazete. Otworzyl na stronie z dowcipami, co mu zajelo kolejne dziesiec minut (niektore byly takie fajne, ze czytal je trzy albo i cztery razy). Odlozyl gazete na biurko i spojrzal na zegar nad drzwiami. Na dworze, kolo pomp, buick roadmaster iskrzyl sie w blasku slonca. Od czasu gdy jego kierowca zawolal tym dziwnym bulgotliwym glosem "olej jest w porzadku!" i zniknal za rogiem, lopoczac czarnym plaszczem, minelo co najmniej pol godziny. Czy naprawde byl ZDG? Czy im wolno jezdzic samochodami? Brad nie przypuszczal. ZDG uwazaly, ze wszystko, co ma silnik, jest dzielem szatana, no nie? No dobrze, to moze nie jest ZDG. Wszystko jedno, dlaczego nie wraca? Nagle facet na mrocznym, bezbarwnym tronie przestal go smieszyc. Brad ujrzal go oczami wyobrazni z plaszczem rozpostartym na zaswinionym linoleum i spuszczonymi spodniami, ale teraz przybysz mial spuszczona glowe, brode oparta na piersi, wielki kapelusz (ktory tak naprawde wcale nie przypominal kapelusza amiszow) nasuniety na oczy. Nie ruszal sie. Nie oddychal. Nie sral, tylko umarl. Atak serca, wylew czy cos w tym stylu. To sie zdarza. Skoro sam krol 36 STEPHEN KING rock and rolla mogl odwalic kite w kiblu, wszystko moglo sie zdarzyc.-Nieee - powiedzial cicho Bradley Roach. - No nieee... No chybaby nie... Nie! Znow wzial gazete, sprobowal dalej czytac o latajacych spodkach, ktore nas obserwuja, ale nie potrafil sie skupic na tekscie. Odlozyl ja i wyjrzal na dwor. Buick nadal stal, lsniac w sloncu. Ani sladu kierowcy. Pol godziny... nie, teraz juz trzydziesci piec minut. Ozez ty w morde. Minely kolejne dwie minuty i Brad zdal sobie sprawe, ze odrywa dlugie pasma z gazety i rzuca je do kosza, gdzie ladowaly na stercie jak znerwicowane serpentyny. -...rrwa - mruknal i wstal. Wyszedl na zewnatrz, za rog malego szescianu z bialego betonu, w ktorym pracowal, odkad wywalili go ze szkoly. Toalety byly na zapleczach, po wschodniej stronie. Brad nie postanowil jeszcze, czy zagra w otwarte karty - Wszystko w porzadku? - czy uderzy w ton humorystyczny - Hej, panie, dac panu petarde? Jak sie okazalo, nie bylo mu dane uzyc zadnej z tych pieczolowicie skomponowanych kwestii. Drzwi meskiej toalety mialy obluzowana zasuwke i zdarzalo im sie otwierac przy kazdym mocniejszym podmuchu wiatru, jesli nie byly dobrze zamkniete od srodka, wiec Brad i Hugh zawsze wsuwali kawalek zlozonej tektury w szpare, zeby drzwi byly zamkniete nawet wtedy, gdy toaleta nie byla zajeta. Gdyby kierowca buicka wszedl do srodka, kawalek tektury znalazlby sie w srodku (na przyklad kolo zlewu, podczas gdy facet zalatwial sprawe) albo lezalby na malym cementowym schodku pod drzwiami. To ostatnie zdarzalo sie czesciej, wyjasnil pozniej Brad Ennisowi Rafferty'emu; po odjezdzie klienta on lub Hugh zawsze wkladali ten rozek tektury na miejsce. Na ogol musieli takze spuszczac wode. Ludzie zachowuja sie lekkomyslnie, kiedy sa poza domem. Poza domem ludzie z zasady zachowuja sie jak skonczone swinie. Teraz tekturowy rozek wygladal ze szpary pomiedzy drzwiami i futryna, tuz nad zasuwka, tam gdzie najlepiej sie sprawdzal. Mimo to Brad otworzyl drzwi i zajrzal do srodka, zrecznie lapiac spadajaca tekturke - tak samo zrecznie, jak w pozniejszych latach nauczyl sie otwierac butelke piwa o klamke wlasnego buicka. Mala klitka byla pusta, wlasnie BUICK 8 37 tak, jak przeczuwal. Nic nie wskazywalo na to, zeby ktos korzystal z toalety, a kiedy Brad siedzial w kanciapie, czytajac gazete, nie slyszal szumu spuszczanej wody. Na zardzewialej muszli nie dostrzegl kropelek wody.Brad doszedl do wniosku, ze facet musial obejsc stacje nie po to, zeby skorzystac z ubikacji, tylko by spojrzec na strumien Redfern, ktory byl tak ladny, ze zaslugiwal na uwage (albo nawet fotke ze starego kodaka) - plynal przez wzgorza na polnocy, u gory rosly wierzby, rozpuszczajace swe zielone witki niczym wlosy syren (naprawde, ten chlopak mial dusze poety, regularny Dylan McYeats). Ale za budynkiem nie bylo nawet sladu kierowcy buicka, tylko porozrzucane czesci samochodowe i pare starych osi traktorowych, lezacych w chwastach jak zardzewiale kosci. Strumien belkotal glosno, a plynal wartko i pieniscie. Jego wezbrane wody wkrotce mialy opasc - w zachodniej czesci stanu powodzie z reguly zdarzaja sie na wiosne - ale tego dnia zwykle senny Redfern zmienil sie w kipiel. Widzac jego glebie, Bradley Roach doszedl do przerazajacego wniosku. Przyjrzal sie bacznie stromemu zboczu. Nadal bylo dosc mokre po deszczu i pewnie cholernie sliskie, zwlaszcza dla niespodziewajacego sie niczego ZDG, ktory w najlepsze klepie zdrowaski i ma wyslizgane skorzane podeszwy. Kiedy tak sie nad tym zastanawial, sprawa wydala mu sie pewna na sto procent. W zaden inny sposob nie potrafil wyjasnic, dlaczego sracz stoi pusty, a samochod nadal czeka przy pompie, zatankowany, gotowy do drogi, z kluczykami w stacyjce. Stary pan Buick Roadmaster przeszedl sie nad strumyk, zeby na niego popatrzec, zrobil o jeden krok za daleko... i bul bul, po wszystkim. Bradley zblizyl sie do strumyka, pare razy posliznawszy sie, choc mial na nogach superadidasy, ale nie upadl, a dla pewnosci zawsze trzymal sie blisko jakiegos zlomu, ktorego moglby sie przytrzymac, gdyby stracil rownowage. Na powierzchni nic sie nie unosilo, ale kiedy spojrzal uwazniej, zobaczyl, ze cos uwiezlo pod zwalona brzoza jakies dwiescie metrow dalej. Kolysalo sie na falach. Czarne. Moze plaszcz pana Buicka Roadmastera. -Ozez w morde - mruknal i pobiegl do kanciapy, zeby zadzwonic do Jednostki D, znajdujacej sie co najmniej piec kilometrow blizej niz miejscowe gliny. I w ten wlasnie sposob... 38 STEPHEN KING ...weszlismy w to - powiedzialem. - Poprzednikiem Shirley byl gosc nazwiskiem Matt Babicki. Zadzwonil do Ennisa Rafferty'ego...-Ned, dlaczego do Ennisa? - przerwala Shirley. - W dwoch slowach. -NDF - odparl natychmiast. - Najblizszy dostepny funkcjonariusz. Ale zrobil to mimochodem i nawet na nia nie spojrzal. Nie spuszczal oczu ze mnie. -Ennis mial piecdziesiat piec lat i nie mogl sie doczekac emerytury, ktorej mial sie nie doczekac - powiedzialem. - Byl z nim moj ojciec, tak? Pracowali we dwoch. - Tak. Mialem mu do powiedzenia jeszcze wiecej, ale najpierw musial poznac te pierwsza czesc. Milczalem, czekajac, az przywyknie do mysli, ze jego ojciec i Roach, jego zabojca, spotkali sie kiedys twarza w twarz i rozmawiali jak normalni ludzie. Ze Curtis stal, sluchajac gadaniny Bradleya Roacha, ze otworzyl notatnik i zaczal spisywac zeznanie. Ned znal juz zasady, wiedzial, jak pracujemy nad nowymi sprawami. Pomyslalem, ze to zostanie w nim bez wzgledu na to, co jeszcze mialbym mu powiedziec i jak niestworzone i fantastyczne mialoby sie stac moje opowiadanie. Wizja mordercy i jego ofiary, stojacych razem najwyzej cztery minuty drogi od miejsca, w ktorym dwadziescia dwa lata pozniej ich drogi znowu sie skrzyzuja, tym razem z fatalnym skutkiem. BUICK 8 39 -Ile mial lat? - spytal Ned niemal szeptem. - Moj tata, ile mial lat w tym dniu, o ktorym opowiadasz? Sam mogl to sobie policzyc, ale byl zbyt wstrzasniety.-Dwadziescia cztery - odparlem. To bylo latwe. Krotkie zycie, malo liczenia. - Byl z nami od roku. Wtedy bylo podobnie jak teraz, w radiowozach jezdzi po dwoch funkcjonariuszy tylko od jedenastej do siodmej rano, jedynym wyjatkiem od reguly sa nowi. A twoj tata byl jeszcze zoltodziobem. Wiec w dzien jezdzil z Ennisem. -Ned, dobrze sie czujesz? - spytala Shirley. Nie bez powodu. Z twarzy chlopaka stopniowo odplynela cala krew. -Tak - powiedzial. Spojrzal na nia, na Arky'ego, potem na Phila Candletona. Tak samo na cala trojke, na poly z oszolomieniem, na poly oskarzycielsko. - Wiedzieliscie o tym? -Wszyzdko - odezwal sie Arky. Mowil z lekkim skandynawskim akcentem, ktory zawsze kojarzyl mi sie z Lawrence'em Welkiem, i raz, i dwa, ida de siostry Lennon, de dwie laleczki. - Do zadna tajemnica. Dwoj dada i Bradley Roach nawed sie lubili. Nawed pozniej. Curtis aresztowal go dak ze trzy, cztery razy w latach osiemdziesiatych... -E, raczej piec do szesciu - mruknal Phil. - Zawsze padalo na niego. Piec do szesciu, co najmniej. Raz zawiozl tego debila prosto na spotkanie AA i kazal mu tam zostac, ale na nic sie to zdalo. -Do dwojego dady nalezalo bycie policjantem - odezwal sie Arky - a w polowie osiemdziesiatych lad do Brada nalezalo chlanie na pelen edad. Na ogol wtedy, gdy jezdzil po bocznych drogach. Uwielbial do. Jak wielu. - Westchnal. - No i skoro obaj byli tym, czym byli, po prostu musieli czasem na siebie wpadac. -Czasem - powtorzyl Ned z fascynacja. Koncepcja czasu zyskala w jego oczach nowy wymiar. -Ale do byly czyzdo zawodowe sprawy. Moze oprocz dego buicka. Den buick zdal miedzy nimi jeszcze dlugo podem. - Skinal glowa w strone Baraku B. - Den buick wisial miedzy nimi jak pranie na sznurze. Nikt nigdy go nie chcial trzymac w tajemnicy - no, przynajmniej nienaumyslnie - ale tak jakos wyszlo. Shirley kiwala glowa. Wziela Neda za reke, a on jej na to pozwolil. 40 STEPHEN KING -Ludzie na ogol nie zwracaja na niego uwagi - powiedziala. - Tak jak na wszystko, czego nie rozumieja... dopoki moga.-Czasem nie mozna sobie pozwolic, zeby na niego nie zwracac uwagi - dodal Phil. - Zrozumielismy to od razu, jak... niech Sandy opowie. - Obejrzal sie na mnie. Reszta tez. Spojrzenie Neda mialo najwiecej blasku. Zapalilem papierosa i znowu zaczalem mowic. WTEDY Ennis Rafferty znalazl lornetke w skrzynce ze sprzetem wedkarskim, ktora podczas sezonu zawsze wozil ze soba. A kiedy juz ja mial w reku, wraz z Curtem Wilcoxem poszedl nad strumien Redfern w tym samym celu, w jakim niedzwiedz wszedl na gore: zeby sprawdzic, co zobaczy. - A co ja mam robic? - spytal Brad, kiedy sie oddalali.-Pilnuj samochodu i zastanow sie nad swoim zeznaniem - rzekl Ennis. -Zeznanie? A dlaczego mam zeznawac? - Troche sie zdenerwowal. Ennis ani Curt nie odpowiedzieli. Schodzili po zachwaszczonym zboczu, w razie utraty rownowagi gotowi sie przytrzymac jeden drugiego. -Z tym samochodem jest cos nie tak - oswiadczyl Ennis. - Nawet Bradley Roach sie polapal, a zaden z niego geniusz. Curt zaczal kiwac glowa, zanim jeszcze Ennis skonczyl. -Wyglada jak te obrazki dla dzieci. Znajdz dziesiec elementow, ktore sie nie zgadzaja. -Na Boga, o to chodzi! - Ta mysl wstrzasnela Ennisem. Lubil chlopaka, ktory z nim pracowal, i uwazal, ze bedzie z niego dobry gliniarz, jak sie troche otrzaska. Doszli juz do strumienia. Ennis siegnal po lornetke wiszaca na szyi. -Nie ma naklejki. Nie ma cholernych tablic. I ta kierownica! Widziales, jaka wielka? Curt skinal glowa. -Nie ma anteny od radia - ciagnal Ennis - ani blota na oponach. Jak przejechal szosa 32? Mysmy bez przerwy roz42 STEPHEN KING bryzgiwali jakies kaluze. Bloto mamy nawet na przedniej szybie. - Nie wiem. Widziales te otwory po bokach? - Co? No tak, ale wszystkie stare buicki maja takie. -No, ale te sie nie zgadzaja. Cztery po stronie pasazera i tylko trzy po stronie kierowcy. Wierzysz, ze wypuscili egzemplarz, ktoremu nie zgadza sie liczba otworow? Bo ja nie. Ennis spojrzal ze zdziwieniem, potem podniosl lornetke i przyjrzal sie strumieniowi. Szybko odnalazl czarny kolyszacy sie przedmiot, na ktorego widok Brad popedzil do telefonu. -Co to? Plaszcz? - Curt wytezyl wzrok, ktory mial znacznie lepszy od Brada. - Chyba nie? -Nie - odparl Ennis, nadal wpatrzony. - Wyglada jak... kubel na smieci. Czarny, plastikowy, sprzedaja takie w miescie. A moze gadam glupoty. Masz. Sam popatrz. Wreczyl lornetke Curtowi i nie, nie gadal glupot. Curtis rzeczywiscie ujrzal czarny plastikowy kubel na smieci, prawdopodobnie zmyty z parkingu dla przyczep mieszkalnych podczas wczorajszej nocnej ulewy. Nie bylo czarnego plaszcza i nigdy go nie znaleziono, podobnie jak czarnego kapelusza czy mezczyzny o bialej twarzy i loku wiotkich czarnych wlosow kolo dziwnie uformowanego ucha. Policjanci powatpiewali, czy w ogole istnial - Ennis Rafferty nie przeoczyl brukowca na biurku, kiedy zabral pana Roacha na dalsze przesluchanie - ale buick niezaprzeczalnie istnial. I nie dawal o sobie zapomniec. Byl fragmentem cholernego krajobrazu, stal na samym widoku, przy pompach. Ale kiedy przybyla furgonetka, zeby go odholowac, Ennis Rafferty i Curtis Wilcox nie uwazali go wcale za buicka. I nie wiedzieli, za co go maja uwazac. Starsi policjanci maja prawo do przeczuc, a Ennisa wlasnie nawiedzilo przeczucie, kiedy razem ze swoim mlodym kolega wracal do Brada Roacha. Brad stal kolo roadmastera z trzema ladnie chromowanymi okraglymi otworami w karoserii po jednej stronie i czterema po drugiej. Przeczucie Ennisa dotyczylo tego, ze te dostrzezone osobliwosci byly jedynie wierzcholkiem gory lodowej. Jesli tak, im mniej zobaczy pan Roach, tym mniej bedzie gadac. I wlasnie dlatego, choc Ennis byl bardzo zaciekawiony tym porzuconym samochodem, powierzyl go Curtowi, a sam odprowadzil BUICK 8 43 Bradleya do kanciapy. Kiedy sie tam znalezli, zadzwonil po pogotowie drogowe, zeby odholowali buicka do siedziby Jednostki D, gdzie przynajmniej przez jakis czas mogli go przechowac na parkingu. Chcial takze przesluchac Bradleya, dopoki zachowal wzglednie swieze wspomnienia. Spodziewal sie, ze troche pozniej zdola rzucic okiem na ich dziwne znalezisko, w czasie wolnym.-Pewnie ktos go troche przerobil i tyle - oto co odpowiedzial Curtowi, zanim zabral Bradleya do kanciapy. Curt nie byl przekonany. Przerobka to jedno, ale to tutaj zakrawalo na szalenstwo. Kto by usunal jeden otwor i uzupelnil luke tak wprawnie, ze nie pozostala nawet blizna? I zastapil zwykla buickowa kierownice czyms, co powinno sie znalezc na jachcie? To ma byc przerobka? -Sluchaj, popilnuj go, a ja sie zajme robota - dodal Ennis. - Moge zajrzec pod maske? -Prosze uprzejmie. Tylko precz z lapami od kierownicy, zebysmy w razie czego mogli zdjac odciski. I mysl. Postaraj sie nie macac wszedzie paluchami. Znow znalezli sie przy pompach. Brad Roach spojrzal z nadzieja na dwoch policjantow, jednego, ktorego zabije w dwudziestym pierwszym wieku, i drugiego, ktory tego samego dnia zaginie bez sladu. - I co? - spytal. - Lezy w strumieniu? Utopil sie? Tak? -Tak, jesli wpelzl do tego kubla na smieci, ktory uwiazl pod przewroconym drzewem. Bradowi opadla szczeka. - O w dupe. I to wszystko? -Niestety. Zreszta doroslemu facetowi byloby tam za ciasno. Wilcox, macie jakies pytania do tego mlodzienca? Poniewaz Curtis nadal byl uczniem, a Ennis nauczycielem, zadal pare pytan, glownie po to, zeby sie upewnic, ze Bradley nie byl pijany i ze jest przy zdrowych zmyslach. Potem skinal glowa Ennisowi, ktory klepnal Bradleya w ramie, jakby byli starymi kumplami. -Wejdzmy do srodka, dobra? - zaproponowal. - Dasz mi kawusi i razem sprobujemy sie z tym uporac. I odprowadzil Brada. Przyjacielskie ramie na barkach chlopaka bylo bardzo silne i popchalo Brada w strone kanciapy, a tymczasem funkcjonariusz Rafferty gadal i gadal bez konca. 44 STEPHEN KING Tymczasem funkcjonariusz Wilcox spedzil z buickiem jakies trzy kwadranse, zanim pojawila sie blyskajaca pomaranczowymi swiatlami ciezarowka pomocy drogowej. Czterdziesci piec minut to nieduzo, ale wystarczylo, zeby Curtis do konca zycia zostal Znawca Roadmastera. To byla milosc od pierwszego wejrzenia, jak to mowia.Gdy wracali za ciagnietym przez furgonetke buickiem, ktorego maska byla uniesiona, a tylny zderzak niemal zgrzytal o asfalt, Ennis siedzial za kierownica. Curt zajal miejsce obok, z podekscytowania wiercac sie jak dziecko, ktoremu chce sie siusiu. Pomiedzy nimi policyjne radio Motorola, odrapane i zuzyte, ofiara Bog jeden wie ilu kapieli w kawie i coli, lecz nadal dobrze dzialajace, chrypialo na kanale 23. Matt Babicki i funkcjonariusze w terenie wymieniali meldunki, ktore stanowily nieustajaca sciezke dzwiekowa ich zawodowego zycia. Radio gadalo, ale Ennis i Curt go nie slyszeli, chyba zeby wywolano ich numer. -Po pierwsze silnik - mowil Curt. - Nie, po pierwsze dzwignia otwierajaca maske. Jest po stronie kierowcy i trzeba ja wcisnac, a nie pociagnac... - Pierwsze slysze - mruknal Ennis. -Poczekaj, poczekaj - powiedzial jego mlodszy kolega. - Aleja znalazlem i otworzylem maske. Silnik... o rany, ten silnik... Ennis spojrzal na niego z mina czlowieka, ktory wlasnie wpadl na straszliwa mysl, zbyt prawdopodobna, zeby jej zaprzeczyc. Pomaranczowe swiatlo obracajacego sie koguta furgonetki pulsowalo na jego twarzy, jakby byl chory na zoltaczke. -Tylko mi nie mow, ze go nie ma. Zebys sie nie wazyl powiedziec, ze nie ma niczego, tylko jakis radioaktywny krysztal czy inna cholera, jak w tych debilnych latajacych talerzach. Curtis parsknal smiechem, w ktorym brzmialy jednoczesnie wesolosc i szalenstwo. -Nie, nie, silnik jest, ale nic sie w nim nie zgadza. Po obu stronach ma napis BUICK 8, duzymi chromowanymi literami, jakby ten, kto go zrobil, bal sie zapomniec. Jest osiem swiec, cztery po kazdej stronie, i to jest w porzadku - osiem cylindrow, osiem swiec - ale jest tez kopulka rozdzielacza, a samego rozdzielacza nie ma, przynajmniej ja nie widzialem. I nie ma pradnicy ani alternatora. BUICK 8 45 -Przestan! - Ennis, zebym tak skonal. - Dokad prowadza przewody od swiec?-Kazdy jest zapetlony i biegnie prosto do silnika, przynajmniej tak mi sie zdaje. - Idiotyzm! -Tak! Ale sluchaj, Ennis, tylko sluchaj! - Innymi slowy, przestan mi przerywac i daj mowic. Curtis Wilcox wiercil sie na miejscu, ale nie odrywal oczu od buicka przed nim. - No dobrze, slucham. -Jest chlodnica, ale wedlug mnie nic w niej nie ma. Ani wody, ani plynu. Nie ma paska od wentylatora, co mniej wiecej sie zgadza, bo nie ma wentylatora. - Olej? -Jest skrzynia korbowa i bagnet, ale nie ma na nim miarki. Jest akumulator, marki Delco, ale sluchaj teraz, do niczego nie jest podlaczony! Nie ma kabli. -Opisujesz samochod, ktory nie ma prawa jezdzic - powiedzial Ennis sucho. -Co ty powiesz. Wyjalem kluczyk ze stacyjki. Jest na zwyklym lancuszku, ale na tym koniec dobrych nowin. Nie ma breloczka z inicjalami ani nic w tym rodzaju. - Sa inne kluczyki? -Nie. A zreszta to wcale nie jest kluczyk, tylko kawalek metalu, o taki. - Rozstawil kciuk i palec wskazujacy na dlugosc kluczyka. - Czyli dorobiony, tak? U slusarza? -Nie. To wcale nie jest klucz, tylko maly metalowy precik. - Wyprobowales go? Curt, ktory do tej pory niemal nie potrafil zamknac ust, nie odpowiedzial od razu. -Daj spokoj - powiedzial Ennis. - Pracujemy razem, jak rany. Przeciez cie nie ugryze. -No dobrze, tak, wyprobowalem. Chcialem sprawdzic, czy ten glupi silnik dziala. - No mysle, ze dziala. Jakos tu przyjechal, nie? -Tak mowi Roach, ale jak zajrzalem pod maske, zaczalem sie zastanawiac, czy nie klamie albo czy go ktos nie zahipnotyzowal. No, to sie jeszcze zobaczy. Ten pseudokluczyk sie nie obrocil. Tak jakby silnik sie zablokowal. - Gdzie teraz jest? 46 STEPHEN KING -Wlozylem go z powrotem do stacyjki. Ennis skinal glowa.-Dobrze. A kiedy otworzyles drzwi, czy zarowka pod sufitem sie zapalila? A moze jej nie ma? Curtis sie zastanowil. -Tak. Jest zarowka i zapalila sie. Powinienem to zauwazyc. Ale jak mogla sie zapalic? No jak, skoro akumulator nie jest podlaczony? -Moze dzialac na baterie. - Ale w glosie Ennisa nie slychac bylo przekonania. - Co jeszcze? -Najlepsze zostawilem na koniec. Musialem dotknac paru rzeczy, ale mialem chusteczke i wiem, gdzie dotykalem, wiec mi nie urwij jaj. Ennis nie odezwal sie, ale spojrzal na chlopaka wzrokiem zapowiadajacym, ze jesli trzeba mu bedzie urwac jaja, to sie urwie. -Wszystkie kontrolki na desce rozdzielczej sa falszywe, tylko na pokaz. Galki radia sie nie obracaja, tak samo jak wlacznik grzejnika. Dzwigni wlaczajacej odmrazanie nie mozna poruszyc. Jakby ja ktos zabetonowal. Ennis wjechal w slad za furgonetka, ktora znalazla sie na zapleczu siedziby Jednostki D. - Cos jeszcze? -Wszystko. Popieprzone az pod niebo. - To zaalarmowalo Ennisa, poniewaz Curt zwykle nie uzywal brzydkich wyrazow. - Pamietasz te wielgasna kierownice? Uwazam, ze ona tez jest tylko na pokaz. Poruszylem nia - tylko krawedziami dloni, nie dostan zawalu - i owszem, obraca sie odrobinke w lewo i prawo, ale tylko odrobinke. Moze sie zablokowala, tak jak stacyjka, ale... - Ale w to nie wierzysz. - Nie. Furgonetka zaparkowala przed Barakiem B. Rozlegl sie swist i buicka opuszczono na biale opony. Kierowca furgonetki, stary Johnny Parker, wysiadl, zeby go odczepic, chrypiac przez pallmalla w gebie. Ennis i Curt siedzieli w radiowozie D-19 i patrzyli na siebie. -No to co my tu mamy, do naglej cholery? - spytal w koncu Ennis. - Samochod, ktory nie jezdzi i nie mogl dotrzec do stacji Jenny na szosie 32 az do pompy paliwowej. Nie ma tablic rejestracyjnych. Nie ma naklejki przegladu... - Cos mu przyszlo do glowy. - Dowod rejestracyjny? Sprawdziles? BUICK 8 47 -Nie ma go za kierownica - powiedzial Curt, niecierpliwie otwierajac drzwi. Mlodzi zawsze sie niecierpliwia. - Ani w schowku na rekawiczki, bo nie ma schowka. Sa drzwiczki i przycisk, ktory je otwiera, tylko ze nie otwiera, a drzwiczki sa nieruchome. To atrapa, jak wszystko na tablicy rozdzielczej. Sama tablica tez falszywa. Samochody z lat piecdziesiatych nie mialy drewnianych tablic rozdzielczych. Przynajmniej nie w Ameryce. Wysiedli i spojrzeli na tyl osieroconego buicka. - A bagaznik? - spytal Ennis. - Otwiera sie?-Tak. Nie jest zamkniety. Trzeba wcisnac guzik i otwiera sie jak kazdy normalny bagaznik. Ale strasznie smierdzi. - Czym? - Bagnem. - A w srodku jest jakis trup? - Nie ma trupa ani niczego. - Zapasowej opony? Nawet lewarka? Curtis pokrecil glowa. Johnny Parker zblizyl sie, zdejmujac robocze rekawice. - Cos jeszcze, panowie? Obaj pokrecili glowami. Johnny odwrocil sie i stanal. - Wlasciwie co to ma byc? Jakis kawal? - Jeszcze nie wiemy - odparl Ennis. Johnny pokrecil glowa. -Jak sie dowiecie, dajcie znac. Ciekawosc zabila kota, satysfakcja go wskrzesila. Wiecie? -Ogromna satysfakcja - odrzekl Curt machinalnie. To powiedzonko o kocie i ciekawosci funkcjonowalo na co dzien w zyciu policjantow, wlasciwie nie jako dowcip, tylko cos, co na stale zadomowilo sie w fachowym zargonie. Ennis i Curt odprowadzili go wzrokiem. -Chcesz mi wyznac cos jeszcze, zanim pogadamy z sierzantem Schpondistem? - spytal Ennis. - Tak. Zyjemy w strefie trzesien ziemi. - Strefa trzesien ziemi? Co to ma,znaczyc? Wiec Curtis opowiedzial Ennisowi o pokazie, jaki przed tygodniem obejrzal na kanale PBS. Do tego czasu zrobilo sie wokol nich tloczno. Przyszedl Phil Candleton, Arky Arkanian, Sandy Dearborn i sam sierzant Schoondist. Program dotyczyl przewidywania trzesien ziemi. Naukowcy jeszcze dlugo nie opracuja zupelnie niezawodnej metody, wyjasnil Curtis, ale na ogol sadza, ze z czasem to sie da 48 STEPHEN KING zrobic. A to dlatego, ze istnieja znaki ostrzegawcze. Czuja je zwierzeta, ludzie czesto tez. Psy zaczynaja sie denerwowac i szczekaja, zeby je wypuscic. Bydlo robi sie niespokojne w oborze albo przewraca ploty na pastwiskach. Kury w klatkach bija czasem skrzydlami tak mocno, ze je sobie lamia. Niektorzy ludzie twierdza, ze slyszeli cienkie brzeczenie dobiegajace z ziemi na jakies pietnascie do dwudziestu minut przed wielka trzesawka (a jesli ludzie je slysza, to dlaczego wiekszosc zwierzat nie moze go slyszec wyrazniej?). No i robi sie zimno. Nie wszyscy czuja te przedtrzesieniowe spadki temperatur, ale wiele osob na pewno. Byly nawet meteorologiczne dane potwierdzajace te doniesienia. - Zalewasz? - spytal Tony Schoondist.Ale skad, powiedzial Curt. Na dwie godziny przed wielkim trzesieniem w 1906 roku w San Francisco temperatura spadla o trzynascie stopni, to fakt. A poza tym warunki pogodowe sie nie zmienily. -Fascynujace - zgodzil sie Ennis - ale co to ma wspolnego z buickiem? Do tego czasu zjawilo sie tylu funkcjonariuszy, ze staneli w kolku. Curtis powiodl po nich wzrokiem, wiedzac, ze przez najblizsze pol roku beda na niego mowic Trzesawka, ale byl zbyt podekscytowany, zeby sie tym przejmowac. Powiedzial, ze kiedy Ennis przesluchiwal Bradleya Roacha, on usiadl za ta dziwna kierownica, bardzo uwazajac, zeby dotykac wszystkiego tylko krawedziami dloni. I kiedy tam siedzial, zaczal slyszec bardzo cienkie brzeczenie. Powiedzial, ze rowniez je poczul. -Dochodzilo znikad, takie wysokie, monotonne. Czulem je w brzuchu, gdyby bylo mocniejsze, pewnie by mi zaczely brzeczec monety w kieszeniach. To ma jakas nazwe, uczylismy sie tego na fizyce, ale za zadne skarby nie moge jej sobie przypomniec. -Drgania harmoniczne - odezwal sie Tony. - Kiedy dwa przedmioty zaczynaja razem wibrowac, jak kamertony albo kieliszki. Curtis kiwal glowa. -Tak, wlasnie. Nie wiem, co to spowodowalo, ale bylo bardzo silne. Usadowilo sie jakby w samym srodku mojej glowy, to byl taki dzwiek, jak linii wysokiego na piecia, kiedy sie pod nia stanie. To zabrzmi idiotycznie, ale po jakiejs minucie to brzeczenie zaczelo sie prawie ukladac w slowa. BUICK 8 49 -Kiedys pod daka linia polozylem jedna dziewczyne - powiedzial sentymentalnie Arky, bardziej niz kiedykolwiek przypominajac Lawrence'a Welka. - I faktycznie, bylo drganie. Bzyku, bzyku, bzyk. - Oszczedz nam, stary - zgasil go Tony. - Mow, Curtis.-Najpierw myslalem, ze to radio, bo brzmialo dosc podobnie, jak taki stary odbiornik, z ktorego z oddali dochodzi muzyka. Wiec wzialem chusteczke i chcialem je wylaczyc. Wtedy sie przekonalem, ze galki sie nie ruszaja, ani jedna. I ze z tego czegos takie samo radio jak... jak... jak policjant z Phila Candletona. -Ale smieszne - skwitowal Bili. - Co najmniej tak smieszne, jak gumowy kurczak albo... -Zamknij sie, chce tego posluchac - przerwal Tony. - Mow, Curtis. I daruj sobie wyglupy. -Tak jest. Kiedy zaczalem krecic galkami, poczulem, ze zrobilo sie zimno. Dzien byl cieply, a samochod stal na sloncu, ale w srodku bylo zimno. I jakby wilgotno. Wtedy mi sie przypomnial ten program o trzesieniach ziemi. - Powoli pokiwal glowa. - Mialem wrazenie, ze powinienem wysiasc z tego samochodu, i to szybko. Wowczas brzeczenie juz przycichlo, ale zrobilo sie jeszcze zimniej. Jak w lodowce. Tony Schoondist, wowczas dowodca Jednostki D, podszedl do buicka. Nie dotknal go, tylko zajrzal przez okno. Stal tak prawie przez minute, pochylony nad ciemnogranatowym samochodem, lecz z wyprostowanymi plecami i zalozonymi z tylu rekami. Ennis stal za nim. Reszta zgromadzila sie wokol Curtisa, czekajac, az Tony przestanie robic to, co robil. Dla nich Tony Schoondist byl najlepszym dowodca, jakiego mieli. Twardy, odwazny, prostolinijny, przebiegly, kiedy musial. Kiedy policjant osiaga range dowodcy, do gry wkracza polityka. Zebrania co miesiac. Telefony ze Scranton. Sierzant nie stoi na szczycie tej drabiny, ale wystarczajaco wysoko, zeby zalaly go biurokratyczne brednie. Schoondist rozegral te gre tak, ze zdolal utrzymac stanowisko, ale wszyscy wiedzieli, ze wyzej nie pojdzie. I nawet nie chcial. Bo dla Tony'ego najbardziej liczyli sie jego chlopcy... a kiedy na miejsce Matta Babickiego przyszla Shirley, takze dziewczyny. Krotko mowiac, jego ludzie. Jednostka D. Wszyscy o tym wiedzieli nie dlatego, ze tak mowil, ale poniewaz robil, co trzeba. Wreszcie wrocil do swoich chlopcow. Zdjal kapelusz, przesunal dlonia po ostrzyzonych na jeza wlosach i znowu 4. Buick 8 50 STEPHEN KING go wlozyl. Pasek z tylu, zgodnie z regulaminem stroju letniego. W zimie pasek znajdowal sie pod broda. Taka byla tradycja, a w policji stanu Pensylwania mielismy ja tak samo, jak kazda organizacja, ktora istnieje od jakiegos czasu. Na przyklad az do 1962 roku funkcjonariusze, ktorzy chcieli sie ozenic, musieli otrzymac zezwolenie od dowodcy (ktory korzystal z tego sposobu, by wyrzucic zoltodziobow i mlodych funkcjonariuszy, nienadajacych sie do tego zawodu).-Nic nie brzeczy - odezwal sie Tony. - I wydaje mi sie, ze temperatura w srodku jest taka, jak trzeba. Moze troche chlodniej niz na zewnatrz, ale... Wzruszyl ramionami. Curtis porozowial. - Sierzancie, przysiegam... -Nie zarzucam ci klamstwa - powiedzial Tony. - Jesli mowisz, ze samochod brzeczal jak kamerton, to ci wierze. Skad dochodzilo to brzeczenie? Z silnika? Curtis potrzasnal glowa. - Z okolic bagaznika? To samo. - Spod spodu? Trzecie potrzasniecie glowa i teraz policzki, szyja i czolo Curtisa byly juz krwistoczerwone. - Wiec skad? -Z powietrza - wyznal niechetnie Curt. - Wiem, to glupie, ale... tak. Wlasnie z powietrza. - Rozejrzal sie, jakby myslal, ze wszyscy zaczna sie smiac. Nikt sie jednak nie rozesmial. Mniej wiecej wtedy do grupy dolaczyl Orville Garrett. Wrocil z budowy, na ktorej poprzedniej nocy zniszczono kilka maszyn. Za nim truchtal Pan Dillon, maskotka jednostki. Byl to owczarek niemiecki z domieszka krwi collie. Orville i Huddie Royer znalezli go, kiedy byl szczeniakiem i taplal sie w plytkiej studni przy opuszczonej farmie kolo Sawmill Road. Mogl tam wpasc przypadkiem, ale najpewniej nie. Pan D nie byl jakims wytrenowanym cudem z K-9, ale tylko dlatego, ze nikt go nie tresowal. Poza tym byl bardzo madry i rowniez opiekunczy. Gdy w obecnosci Pana D jakis lobuz podnosil glos i grozil palcem ktoremus z nas, musial sie liczyc z tym, ze do konca zycia bedzie dlubal w nosie olowkiem. -Co sie dzieje, chlopaki? - spytal Orville, ale zanim ktos zdazyl odpowiedziec, Pan Dillon zaczal wyc. Sandy DearBUICK 8 51 born, ktory przypadkiem stal kolo psa, jeszcze nigdy w zyciu nie slyszal takiego dzwieku. Pan D cofnal sie nieco i przykucnal, zwrocony pyskiem w strone buicka. Podniosl leb i wygial grzbiet. Wygladal, jakby chcial zrobic kupe, tylko siersc mial zjezona jak szczotka, kazdy wlos osobno. Sandy zlodowacial. -Boze swiety, co sie z nim dzieje? - spytal Phil cicho, z przejeciem, a wtedy Pan D jeszcze raz zawyl przeciagle i drzaco. Podkradl sie do buicka, nadal w tym dziwnym przygarbionym, zesztywnialym przykucnieciu, z pyskiem ciagle zwroconym ku niebu. Przykro bylo patrzec. Zrobil jeszcze dwa lub trzy niezdarne kroczki i padl na ziemie, dyszac i skomlac. - Co do diabla? - spytal Orv. -Wez go na smycz - rozkazal Tony. - Zabierz go do srodka. Orv zrobil, jak kazal Tony, a po smycz doslownie popedzil. Phil Candleton, ktory zawsze mial slabosc do tego psa, poszedl razem z nim i Orvem, od czasu do czasu glaszczac Pana D i przemawiajac do niego kojaco. Pozniej powiedzial wszystkim, ze pies caly dygotal. Nikt sie nie odezwal. Bo i po co. Wszyscy mysleli o tym samym - ze Pan Dillon niezle sie wystraszyl, ze Curt mial racje. Ziemia sie nie zatrzesla, a Tony niczego nie slyszal, kiedy wsadzil glowe w okno buicka, ale cos z wozem bylo nie tak. Cos gorszego niz za duza kierownica albo dziwny kluczyk bez zabkow. O wiele gorszego. W latach siedemdziesiatych i osiemdziesiatych wydzial zabojstw policji stanu Pensylwania byl jak cyganski tabor, podrozowal od jednego oddzialu do drugiego w okolicy okregowej kwatery glownej. W przypadku Jednostki D kwatera glowna znajdowala sie w Butler. Nie bylo furgonetek z przyrzadami, o takich wielkomiejskich luksusach snilismy po nocach, ale na prowincji pojawily sie dopiero pod koniec stulecia. Pracownicy wydzialu zabojstw jezdzili nieoznakowanymi policyjnymi samochodami, wozac na miejsca zbrodni wielkie plocienne torby na ramie z logo PSP. Zespoly liczyly na ogol trzech pracownikow: dowodce i dwoch technikow. Czasami zabierali ze soba praktykanta. Wiekszosc ich wygladala na szczeniakow, ktorzy nie moga sobie legalnie kupic drinka. 52 STEPHEN KING Tego popoludnia taki zespol pojawil sie w Jednostce D. Przyjechali z Shippenville na osobista prosbe Tony'ego Schoondista. Byla to smieszna nieformalna wizyta, nie calkiem zgodna z przepisami. Dowodca zespolu byl Bibi Roth, stara gwardia (krazyly dowcipy, ze Bibi nauczyl sie rzemiosla od Sherlocka Holmesa i doktora Watsona). Byl w dobrych stosunkach z Tonym Schoondistem i nie mial nic przeciwko robocie dla niego. Oczywiscie pod warunkiem, ze zostanie zachowana dyskrecja. DZIS: SandyTu Ned przerwal mi, by spytac, dlaczego zajeto sie buickiem w taki dziwny (przynajmniej wedlug niego), nieregulaminowy sposob. -Poniewaz - odpowiedzialem -jedynym wykroczeniem, jakie potrafilismy wymyslic, byla kradziez towaru - benzyny za siedem dolarow. To tylko wykroczenie, nie zasluguje na ekipe z wydzialu zabojstw. -Dyle samo benzyny by wypotrzebowali, jakby du przyjechali ze Shippenville - podkreslil Arky. - Nie wspominajac juz o godzinach pracy - dodal Phil. -Tony nie chcial poruszac calej tej biurokratycznej machiny - powiedzialem. - Pamietaj, ze mielismy tylko samochod. Oczywiscie bardzo dziwny samochod, ktoremu brakowalo tablic rejestracyjnych, karty wozu czy - Bibi Roth to potwierdzil - numeru identyfikacyjnego. -Ale Roach mial powody przypuszczac, ze kierowca utopil sie w strumieniu za stacja benzynowa! -E tam - wlaczyla sie Shirley. - Plaszcz okazal sie plastikowym kublem na smieci. Tyle na temat pomyslow Bradleya Roacha. -Poza tym - wtracil Phil - Ennis i twoj tata zauwazyli, ze na zboczu za stacja nie ma sladow stop, a trawa byla jeszcze mokra. Gdyby ten gosc naprawde sie tam zapuscil, zostawilby po sobie jakis znak. -Tony chcial, zeby to zostalo w rodzinie - powiedziala Shirley. - Dobrze to ujelam, Sandy? -Tak. Sam buick byl dziwny, ale zajelismy sie nim mniej wiecej tak samo jak wszystkim, co wykracza poza zwyczaj54 STEPHEN KING nosc; kiedy ginie jeden z nas - na przyklad jak twoj tato w zeszlym roku - albo od postrzalu, albo w wypadku, jak George Morgan w poscigu za tym oszalalym draniem, ktory porwal swoje dzieci. Wszyscy zamilklismy na jakis czas. Gliniarze miewaja koszmarne sny, to wam powie kazda zona policjanta, a w dziale zlych snow George Morgan byl jednym z najgorszych. Gnal sto czterdziesci i juz prawie doganial pewnego oszalalego drania, ktory mial zwyczaj bic porwane dzieci, bo twierdzil, ze je kocha. George prawie juz go ma, az tu nagle ni stad, ni zowad zjawia sie starsza pani, ktora przechodzi przez ulice, siedemdziesiecioletnia babunia, powolniejsza od pelznacej dzdzownicy i po prostu slepa. To ten dran powinien ja potracic, gdyby zaczela przechodzic trzy sekundy wczesniej, ale nie. Nie, ten dran tylko kolo niej smignal, tak blisko, ze omal jej nie urwal nosa lusterkiem bocznym od strony pasazera. A za nim pruje George - i lubudu. Dwanascie wzorowych lat w policji stanowej, dwa wyroznienia za odwage, niezliczone nagrody za wzorowa sluzbe. Dobry ojciec, dobry maz i wszystko to sie skonczylo, gdy jakas babcia z Lassburg Cut usilowala przejsc przez jezdnie w niewlasciwym momencie i zginela pod kolami radiowozu D-27. George zostal uniewinniony przez komisje stanowa i wrocil do pracy w policji, na wlasne zyczenie skierowany do spraw biurowych. Gdyby to zalezalo od samych gliniarzy, wrocilby na dawne miejsce, ale powstal pewien problem: nie potrafil juz prowadzic samochodu. Nawet zeby zawiezc rodzine do supermarketu. Dostawal dreszczy za kazdym razem, gdy siadal za kierownica. Oczy zaczynaly mu lzawic i dostawal histerycznej slepoty. Tego lata pracowal nocami w dyspozytorni. Popoludniami trenowal sponsorowana przez Jednostke D druzyne Malej Ligi, ktora przygotowywala sie do rozgrywek stanowych. Kiedy to sie zdarzylo, rozdal dzieciakom puchary i odznaczenia, powiedzial, ze jest z nich dumny, wrocil do domu (odwiozla go matka jednego chlopca), wypil dwa piwa i strzelil sobie w garazu w glowe. Nie zostawil listu, gliniarze rzadko to robia. Napisalem o nim wspomnienie do prasy. Kiedy sie je czyta, nikt by nie zgadl, ze pisalem je, a lzy plynely mi po twarzy. I nagle zaczelo mi bardzo zalezec, zeby wyjasnic to synowi Curtisa Wilcoxa. BUICK 8 55 -Jestesmy rodzina - powiedzialem. - Wiem, jak to brzmi, ale tak jest. Wiedzial o tym nawet Pan Dillon, ty tez to wiesz. Tak?Maly pokiwal glowa. No pewnie, ze wiedzial. Rok po smierci jego ojca bylismy rodzina, ktora znaczyla dla niego najwiecej, rodzina, ktora znalazl i ktora dala mu to, czego potrzebowal, zeby dalej radzic sobie z zyciem. Matka i siostry go kochaly, a on kochal je, ale zyly w sposob, ktory dla Neda byl niedostepny... przynajmniej na razie. Troche dlatego, ze byl mezczyzna, nie kobieta. Troche dlatego, ze mial osiemnascie lat. A troche z tego powodu, ze ciagle musial pytac: dlaczego. -To, co rodzina mowi i jak sie zachowuje, kiedy jest za zamknietymi drzwiami swojego domu, i co mowi i jak sie zachowuje, kiedy stoi na trawniku, a drzwi sa otwarte... to dwie bardzo rozne sprawy. Ennis wiedzial, ze z buickiem jest cos nie w porzadku, twoj tata to wiedzial, i Tony, i ja. Najbardziej z nas wszystkich wiedzial Pan D. Jak ten pies wyl... Zamilklem na chwile. To wycie powracalo do mnie w snach. Potem znow zaczalem opowiadac. -Ale w swietle prawa byl to tylko przedmiot - res, jak mowia prawnicy - i nie mozna mu bylo nic zarzucic. Przeciez nie moglismy aresztowac buicka za kradziez towaru, no nie? A czlowiek, ktory kazal nalac benzyny, zniknal i slad po nim zaginal. Moglismy jedyne uznac to za konfiskate mienia. Ned mial mine kogos, kto nie pojmuje, co sie do niego mowi. Rozumialem go. Nie wyrazalem sie tak jasno, jak chcialem. A moze tylko gralem w stara jak swiat gre pod tytulem "To nie nasza wina". -Sluchaj - odezwala sie Shirley. - Przypuscmy, ze jakas kobieta zatrzymala sie na stacji benzynowej, zeby skorzystac z toalety i tam na umywalce zostawila zareczynowy pierscionek z brylantem, ktory znalazl Bradley Roach. W porzadku? -W porzadku... - odpowiedzial Ned. Wciaz z ta sama mina. -I powiedzmy, ze Roach przyniosl go nam, zamiast wsadzic do kieszeni i oddac do lombardu w Butler. My bysmy spisali raport, moze powiadomilibysmy funkcjonariuszy o marce i roczniku samochodu tej kobiety, gdyby Roach nam go opisal... ale nie moglibysmy zatrzymac pierscionka. Moglibysmy, Sandy? 56 STEPHEN KING -Nie - odparlem. - Poradzilibysmy Roachowi, zeby zamiescil w gazecie ogloszenie - "Znaleziono damski pierscionek; jesli uwazasz, ze to twoj, zadzwon pod ten numer i opisz go". W tym momencie Roach zaczalby jeczec, ze to go bedzie kosztowac trzy dolce.-A my bysmy mu przypomnieli, ze znalazcy cennych przedmiotow czesto otrzymuja znalezne - dodal Phil - i moze by uznal, ze jednak wyskrobie te trzy dolary. -Ale gdyby kobieta nie zadzwonila i nie wrocila - podjalem - pierscionek stalby sie wlasnoscia Roacha. To najstarsze prawo swiata - kto znajduje, ten zatrzymuje. - Wiec Ennis i moj tata zatrzymali buicka. - Nie. Policja go zatrzymala. - A kradziez towaru? Zglosiliscie to? -A, wiesz - powiedzialem z usmiechem zazenowania - siedem dolcow to za malo, zeby sie wdawac w papierkowa robote. Prawda, Phil? -No - zgodzil sie Phil. - Ale zalatwilismy sprawe z Hugh Bosseyem. W oczach Neda zaswitalo zrozumienie. - Zaplaciliscie za benzyne pieniedzmi z depozytu. Phil zrobil obrazona i zarazem rozbawiona mine. - Nigdy w zyciu! Depozyt to wlasnosc podatnikow. -Zrobilismy zrzutke - wyjasnilem. - Wszyscy dali, co mieli. Nic trudnego. -Gdyby Roach znalazl pierscionek i nikt by sie po niego nie zglosil, stalby sie jego wlasnoscia - powtorzyl Ned. - Wiec czy buick nie powinien nalezec do niego? -Moze, gdyby go zatrzymal. Ale oddal go nam, prawda? I jego zdaniem sprawa zostala zalatwiona. Arky klepnal sie w czolo i spojrzal znaczaco na Neda. - Den chlopak mial du calkiem pusto. Przez chwile myslalem, ze Ned znow zacznie rozmyslac o mlodym mezczyznie, ktory stal sie morderca jego ojca - ale sie otrzasnal. Prawie to zobaczylem. - Mow dalej - zwrocil sie do mnie. - Co bylo potem? O rety. Kto by sie oparl? WTEDY Bibi Roth i jego dzieci (tak ich nazywal) sprawdzili buicka w ciagu zaledwie czterdziestu pieciu minut. Mlodzi ludzie robili zdjecia i zdejmowali odciski palcow, Bibi z notesem chodzil wokol i czasem w milczeniu wskazywal cos dlugopisem.Jakies dwadziescia minut pozniej przyszedl Orv Garrett z Panem Bilionem. Pies byl na smyczy, co sie rzadko zdarzalo na terenie barakow. Podszedl do nich Sandy. Pies juz nie wyl, przestal sie trzasc i siedzial z ogonem zawinietym ladnie wokol lap, ale jego ciemnobrazowe oczy byly skierowane na buicka i nie odrywaly sie od niego. Z glebin klatki piersiowej zwierzecia dochodzil jednostajny warkot, niemal niedoslyszalny, jak pomruk poteznego silnika. ?- Jak Boga kocham, Orvie, zabieraj sie z nim do srodka - powiedzial Sandy Dearborn. -Dobrze. Myslalem, ze juz sie uspokoil. - Orvie zawahal sie i dodal: - Slyszalem, ze posokowce czasem sie tak zachowuja, kiedy znajduja trupa. Wiem, ze trupa nie bylo, ale moze ktos tam umarl, jak myslicie? -Nic nam o tym nie wiadomo. - Sandy patrzyl na Tony'ego Schoondista, ktory wyszedl bocznymi drzwiami z baraku i zblizyl sie do Bibi Rotha. Szedl z nim Ennis. Sandy pomyslal, ze tego dnia nawet ladna dziewczyna nie przekona go, zeby nie dal jej mandatu. Curt chcial zostac w barakach, przyjrzec sie, jak pracuje Bibi ze swoja ekipa; gdyby mu tego odmowiono, piraci drogowi zachodniej Pensylwanii drogo by za to zaplacili. Pan Dillon otworzyl pysk i zaskomlal przeciagle i nisko, jakby cos go bolalo. Sandy przypuszczal, ze naprawde cos 58 STEPHEN KING go boli. Orville zabral psa do srodka. Piec minut pozniej Sandy musial jechac wraz ze Steve'em Devoe na miejsce kolizji dwoch samochodow na autostradzie 6.Bibi Roth zdal raport Tony'emu i Ennisowi oraz czlonkom swojej ekipy (tamtego dnia bylo ich troje) przy stole piknikowym w cieniu Baraku B, jedzac kanapki i pijac herbate z lodem, ktora wyniosl im Matt Babicki. - Dziekuje, ze poswieciliscie swoj czas - odezwal sie Tony. -Dziekuje, ze to mowisz - odparl Bibi - i mam nadzieje, ze dalszego ciagu nie bedzie. Nie chce o tym pisac raportow, Tony. Nikt by mi juz nigdy nie zaufal. - Obejrzal sie na swoja ekipe i klasnal w rece jak nauczycielka. - Dzieci, czy lubimy papierkowa robote? Jedno z obecnych tego dnia dzieci zostalo w 1993 roku glownym lekarzem sadowym stanu Pensylwania. Spojrzeli na niego, dwaj mlodziency i mloda kobieta wyjatkowej urody. Kanapki w ich dloniach znieruchomialy, brwi sie zmarszczyly. Nie wiedzieli, jaka odpowiedz jest wlasciwa. - Nie, Bibi! - podpowiedzial. - Nie, Bibi - powtorzyli poslusznie. - Co nie? - spytal. -Nie lubimy papierkowej roboty - uscislil mlodzieniec numer jeden. - Ani akt - dodal mlodzieniec numer dwa. -Ani odbitek, ani odbitek odbitek - powiedziala mloda kobieta wyjatkowej urody. - Ani nawet oryginalow. -Dobrze! - pochwalil. - A z kim bedziemy o tym rozmawiac, Kindert Tym razem nie trzeba bylo podpowiedzi. - Z nikim, Bibi! - No wlasnie - zgodzil sie Bibi. - Jestem z was dumny. -Zreszta to musi byc jakis kawal - odezwal sie jeden z mlodziencow. - Ktos robi pana w konia, sierzancie. -Nie wykluczam - rzekl Tony, zastanawiajac sie, czy dalej by tak mysleli, gdyby widzieli, jak Pan Dillon wyje i kuli sie niczym okaleczony. Pan D nikogo nie chcial zrobic w konia. Dzieci zaczely jesc, pic i rozmawiac ze soba. Tymczasem Bibi spojrzal z krzywym usmieszkiem na Tony'ego i Ennisa Rafferty'ego. BUICK 8 59 -Widza to, na to patrza tym wspanialym ostrym wzrokiem i jednoczesnie wcale tego nie widza - powiedzial. - Mlodzi to cudowni idioci. Co to jest to cos, Tony? Masz jakies podejrzenia? Zeznania swiadkow? - Nie.Bibi spojrzal na Ennisa, ktory przez chwile zastanawial sie, czy nie wspomniec mu o czlowieku, ktory znal historie buicka, ale potem sie jednak rozmyslil. Bibi byl porzadnym facetem... ale niejednym z nich. -To nie jest zaden pojazd, to na pewno - mowil dalej Bibi. - Ale kawal? Nie, nie sadze. -Znalazles krew? - spytal Tony, nie wiedzac, czy chce to uslyszec, czy nie. -Tylko badajac probki pod mikroskopem, moglibysmy okreslic to z cala pewnoscia, ale nie sadze. Z pewnoscia nic wiecej niz ilosci sladowe, jesli w ogole. - Co znalazles? -Krotko mowiac - nic. Nie pobralismy probek z opon, poniewaz nie nabilo sie w nie ani bloto, ani ziemia, ani kamyki, szklo i trawa, ani nic. Powiedzialbym, ze to niemozliwe. Obecny tu Henry - wskazal mlodzienca numer jeden - usilowal wcisnac w bieznik kamyczek i nie udalo mu sie. Co to jest? Dlaczego? I czy mozesz to opatentowac? Jesli tak, od razu przechodz na wczesniejsza emeryture. Tony pocieral policzek czubkami palcow, gest czlowieka bedacego w rozterce. -Posluchaj tego - ciagnal Bibi. - Mowimy teraz o dywanikach na podlodze. Zbieraja brud jak szatany. Kazdy to wrecz zdjecie geologiczne. Na ogol. Ale nie tutaj. Pare smug ziemi, lodyzka mlecza. I tyle. - Spojrzal na Ennisa. - Podejrzewam, ze z butow twojego partnera. Powiedziales, ze usiadl za kierownica? - Tak. -Byly po stronie kierowcy. - Bibi zlozyl rece, jakby chcial powiedziec: czego nalezalo dowiesc. - Sa odciski palcow? - spytal Tony. -Trzy rodzaje. Chce pobrac odciski tych dwoch funkcjonariuszy i chlopaka ze stacji. Te, ktore zdjelismy z pompy, niemal z cala pewnoscia naleza do niego. Zgodzisz sie? - Najprawdopodobniej. Zdejmiesz odciski osobiscie? -Zdecydowanie. Cala przyjemnosc po mojej stronie. I zbiore probki wlokien. Tylko mnie nie wkurzaj i nie pros 60 STEPHEN KING o wszystko wlacznie z chromatografem z Pittsburgha. Badz dobrym kolega. Zajme sie tym w takim stopniu, na jaki pozwala sprzet z mojej piwnicy. Czyli dosc dokladnie. - Porzadny z ciebie chlop, Bibi.-Tak, i nawet najlepszy z najlepszych da sie" czasem zaprosic na darmowy obiad, jesli zaprasza kolega. - Zaprasza. A na razie -jest cos jeszcze? -Szklo to szklo. Drewno to drewno... ale drewniana deska rozdzielcza tego antyku - rzekomego - jest kompletnie porabana. Moj starszy brat mial buicka z poznych lat piecdziesiatych, z limitowanej serii. To na nim uczylem sie jezdzic i dobrze go zapamietalem. Wspominam go ze strachem i czuloscia. Deska rozdzielcza byla wykladana winylem. Zaryzykowalbym twierdzenie, ze tapicerka foteli w tym samochodzie jest z winylu, co by sie zgadzalo z tym rocznikiem i modelem; dla pewnosci sprawdze to w General Motors. Licznik... bardzo zabawne. Zauwazyles? Ennis pokrecil glowa. Byl jak zahipnotyzowany. -Wyzerowany. Co nawet sie zgadza. Ten samochod - rzekomy samochod - nie moze jezdzic. - Przeniosl wzrok z Ennisa na Tony'ego i z powrotem. - Powiedzcie, ze nie widzieliscie go w ruchu. Ze nie widzieliscie, zeby przemiescil sie choc o centymetr na wlasnym napedzie. -No, wlasciwie nie - przyznal Ennis. I rzeczywiscie. Nie bylo potrzeby dodawac, ze Bradley Roach podobno widzial, jak woz jechal, a Ennis, weteran wielu przesluchan, mu uwierzyl. -To dobrze. - Bibi sie rozpogodzil. Klasnal w rece, znowu zmieniajac sie w nauczycielke. - Dzieci, do domu! Podziekujcie ladnie! -Dziekujemy, panie sierzancie - powiedzieli chorem. Mloda kobieta niezwyklej urody dopila mrozona herbate, beknela i poszla za swoimi kolegami w bialych fartuchach do samochodu, ktorym przyjechali. Tony z fascynacja zauwazyl, ze zadne nie obejrzalo sie na buicka. Byl dla nich zamknieta sprawa, a nowe juz czekaly. Byl starym samochodem, ktory z kazda minuta starzal sie coraz bardziej w letnim sloncu. Co z tego, ze spomiedzy rowkow bieznika wypadaja kamyczki, nawet jesli umiesci sieje w takim punkcie krzywizny, ze powinny sie utrzymac dzieki sile grawitacji? Co z tego, ze po jednej stronie sa trzy okragle otwory zamiast czterech? BUICK 8 61 Widza i jednoczesnie nie widza, powiedzial Bibi. Mlodzi to cudowni idioci.Bibi szedl za swoimi cudownymi idiotami do wlasnego samochodu (lubil zajezdzac na miejsce wypadku z fasonem, jesli to bylo mozliwe), lecz nagle sie zatrzymal. -Powiedzialem, ze drewno to drewno, winyl to winyl, a szklo to szklo. Slyszeliscie to? Tony i Ennis przytakneli. -Zdaje sie, ze caly uklad wydechowy tego rzekomego samochodu jest ze szkla. Oczywiscie zajrzalem tylko z jednej strony, ale mialem latarke. Dosc silna. - Przez pare chwil stal, wpatrzony w buicka stojacego przed Barakiem B, z rekami w kieszeniach, kolyszac sie na pietach. - Pierwszy raz slysze, zeby samochod mial szklany uklad wydechowy - przemowil wreszcie i poszedl do samochodu. Po chwili zniknal razem z dziecmi. Tony niepokoil sie, ze samochod stoi tam, gdzie stoi, nie tylko z powodu ewentualnych burz, ale poniewaz ktos moglby przypadkiem zawedrowac na tyly jednostki i go zobaczyc. Goscie byli dla niego panstwem Obywatelami. Policja stanowa sluzyla panu O. i jego rodzinie w miare swych mozliwosci, w niektorych wypadkach nawet za cene zycia. Ale nie ufala im. Rodzina pana O. nie byla rodzina Jednostki D. Na mysl o tym, ze moglaby sie rozejsc pogloska - gorzej, plotka - o samochodzie, sierzanta Schoondista przechodzil zimny dreszcz. Za kwadrans trzecia sierzant wmaszerowal do malego gabinetu Johnny'ego Parkera (w tamtych czasach pomoc drogowa miescila sie jeszcze w poblizu) i namowil Johnny'ego do sprowadzenia furgonetki przed Barak B i wciagniecia buicka do srodka. Umowe przypieczetowali butelka whiskey, po czym buick zostal wprowadzony w smierdzaca olejem ciemnosc, ktora stala sie jego domem. Barak B mial drzwi garazowe po obu stronach, a Johnny wprowadzil buicka tylnymi. W rezultacie przez wszystkie lata samochod stal przodem do barakow Jednostki D. Wiekszosc funkcjonariuszy zdawala sobie z tego sprawe. Nie swiadomie, nie byla to jakas konkretna mysl, lecz cos, co usadowilo sie gdzies w glebi mozgu, nie do konca uksztaltowane i nieustepliwe: presja jego chromowanego usmiechu. 62 STEPHEN KING W roku 1979 do Jednostki D bylo przydzielonych osiemnastu funkcjonariuszy, ktorzy rotacyjnie brali ustalone zmiany: od siodmej do trzeciej, od trzeciej do jedenastej i zmiane cmentarna, kiedy wyruszali we dwoch w jednym radiowozie. W piatki i soboty zmiana od jedenastej do siodmej zyskiwala nazwe Patrolu Rzygowin.W dniu, kiedy pojawil sie buick, do czwartej po poludniu wiedzieli juz o nim chyba wszyscy funkcjonariusze, ktorzy wpadali, by rzucic na niego okiem. Sandy Dearborn, ktory juz wrocil od wypadku na szostce i spisywal raport, widzial, jak chodza trojkami i czworkami, niemal jak turysci. Curt Wilcox skonczyl zmiane i sam oprowadzil pare grup, wskazujac rozniace sie liczba otwory w karoserii i wielka kierownice; podnosil tez maske, zeby mogli podziwiac ten przedziwny silnik z wielkim napisem BUICK 8 po obu stronach. Orv Garrett oprowadzal inne grupy, opowiadajac o reakcji Pana D. Sierzant Schoondist, juz zafascynowany samochodem (ta fascynacja nigdy go nie opuscila, dopoki alzheimer nie wyczyscil mu zupelnie mozgu), wpadal przy kazdej okazji. Sandy pamietal sierzanta, jak stal przed otwartym Barakiem B, z noga oparta o deski, z zalozonymi z tylu rekami. Kolo niego stal Ennis, palil jednego z tych malych tiparillos, ktore lubil, i mowil, podczas gdy Tony kiwal glowa. Bylo po trzeciej i Ennis juz sie przebral w dzinsy i zwykla biala koszule. Bylo po trzeciej, to wszystko, co Sandy mogl pozniej powiedziec. Wolalby miec do powiedzenia cos wiecej, ale nie mial. Zjawiali sie funkcjonariusze, przygladali sie silnikowi (maska byla juz na stale otwarta, rozdziawiona jak usta), kucali, zeby obejrzec szklany uklad wydechowy. Ogladali wszystko, dotykali wszystkiego. Pan O. i jego rodzina nie pamietaliby, zeby trzymac lapy z daleka, ale to byli gliniarze. Rozumieli, ze choc na razie buick jest dowodem rzeczowym, to ta sytuacja moze sie zmienic. Zwlaszcza jesli mezczyzne, ktory przyjechal na stacje Jenny, znajda martwego. -Dopoki to sie nie wydarzy albo nie wyskoczy cos innego, bede trzymac samochod tutaj - powiedzial Tony Mattowi Babickiemu i Philowi Candletonowi. Byla juz pewnie piata i cala trojka zakonczyla sluzbe jakies pare godzin temu. Tony wreszcie zaczal myslec o powrocie do domu. Sandy wyszedl o czwartej, poniewaz chcial przed kolacja skosic trawnik. BUICK 8 63 -Dlaczego tutaj? - spytal Matt. - O co chodzi?Tony spytal, czy slyszeli o Olbrzymie z Cardiff. Nie slyszeli, wiec im opowiedzial. Olbrzym zostal "odkryty" w Onondaga Valley w stanie Nowy Jork. Podobno bylo to skamieniale cialo gigantycznego stworzenia czlekoksztaltnego, moze istoty z innego swiata albo brakujacego ogniwa pomiedzy malpa i czlowiekiem. Po czym okazalo sie, ze byla to zwykla mistyfikacja, dzielo pochodzacego z Binghamton producenta cygar, George'a Hulla. -Ale zanim Hull sie przyznal - ciagnal Tony - caly narod, wlacznie z P. T. Barnumem, zwalil sie na miejsce, zeby na niego popatrzec. Stratowano pola okolicznych farm. Wlamywano sie do domow. Jakis durny obozujacy w lesie pan O. zaproszyl ogien i spowodowal pozar. Nawet kiedy Hull przyznal sie, ze kazal wyrzezbic "skamienialego czlowieka" w Chicago i przyslac go ekspresem do stanu Nowy Jork, ludzie dalej przyjezdzali. Nie chcieli uwierzyc, ze to podpucha. Znacie powiedzenie: glupich nie sieja, sami wschodza? Powstalo w tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym roku, w zwiazku z Olbrzymem z Cardiff. - Do czego zmierzasz? - spytal Phil. Tony rzucil mu zniecierpliwione spojrzenie. -Do czego? Do tego, ze w mojej jednostce nie bedzie zadnego pieprzonego Olbrzyma z Cardiff. Poki mam tu cos do powiedzenia. Ani cholernego Buicka Turynskiego. Kiedy wrocili do barakow, dolaczyl do nich Huddie Royer (z Panem Dillonem u boku, ktory nie odstepowal go na krok). Huddie doslyszal to o Buicku Turynskim i zachichotal. Tony rzucil mu spojrzenie spode lba. -W tej okolicy nie bedzie Olbrzyma z Cardiff, zapamietajcie moje slowa i przekazcie je innym. Bo zalatwimy to ustnie, na pewno nie wywiesze tego na tablicy ogloszen. Wiem, ze i tak zaczna sie plotki, ale ucichna. Nie pozwole, zeby jakies oszolomy stratowaly mi dziesiec farm amiszow przed zniwami, zrozumiano? Zrozumiano. Tego samego dnia o siodmej wieczorem sytuacja mniej wiecej wrocila do normy. Sandy Dearborn przekonal sie o tym osobiscie, poniewaz wrocil po kolacji, zeby jeszcze raz spojrzec na samochod. Zastal tylko trzech funkcjonariuszy - dwoch po sluzbie i jednego w mundurze. Buck Flanders, jeden z tych, co skonczyli sluzbe, robil zdjecia kodakiem. San64 STEPHEN KING dy troche sie zaniepokoil, ale w koncu co bedzie na nich widac? Buicka, i tyle, nie dosc starego, zeby oficjalnie mozna bylo go uznac za antyk. Sandy zajrzal na czworakach pod samochod, przyswiecajac sobie lezaca nieopodal (pewnie w tym wlasnie celu) latarka. Dobrze sie przyjrzal ukladowi wydechowemu. Wygladal jak z pyrexu. Przez jakis czas nachylal sie nad oknem od strony kierowcy (nie bylo brzeczenia ani chlodu), po czym wrocil do barakow, zeby pogadac o glupotach z Brianem Cole'em, ktory na tej zmianie siedzial w fotelu dowodcy. Zaczeli od buicka, przeszli do swoich rodzin i wlasnie przerzucili sie na baseball, kiedy do drzwi zapukal Orville Garrett. -Widzial ktorys Ennisa? Dzwoni Smoczyca i nie jest zadowolona. Smoczyca byla Edith Hyams, siostra Ennisa. Byla od niego o jakies osiem, dziewiec lat starsza i owdowiala dawno temu. Niektorzy policjanci podejrzewali, ze zamordowala meza, zagderala go na smierc. -Ona nie ma jezyka, tylko bagnet - zauwazyl niegdys Dicky-Duck Eliot. Curt, ktory znal ja lepiej niz pozostali (Ennis przewaznie pracowal z nim w parze; dobrze sie dogadywali pomimo roznicy wieku), uwazal, iz to przez Edith funkcjonariusz-Rafferty nigdy sie nie ozenil. -Pewnie w glebi serca boi sie, ze wszystkie sa takie jak ona - powiedzial raz Sandy'emu. Powrot do domu zaraz po pracy nigdy nie jest dobrym pomyslem, pomyslal Sandy, spedziwszy dlugie dziesiec minut na rozmowie ze Smoczyca. "Gdzie on jest, obiecal, ze wroci najpozniej o wpol do siodmej. Zrobilam pieczen, tak jak sobie zyczyl, osiemdziesiat dziewiec centow za kilo, a teraz jest wyschnieta jak stary kapec, szara jak pomyje, jesli poszedl do <> albo <>, to mi lepiej od razu powiedz, Sandy, bo chce zadzwonic i powiedziec mu co i jak". Poinformowala takze Sandy'ego, ze skonczyly sie jej proszki na przeczyszczenie i Ennis mial jej kupic. "Wiec gdzie jest, do cholery? Wzial nadgodziny? To dobrze, Bog jeden wie, jak bardzo sie im przydadza te pieniadze, ale zadzwonic jednak powinien. A moze pije?". Choc nigdy tego nie powiedziala otwarcie, Sandy wiedzial, ze Smoczyca slubowala abstynencje. Sandy siedzial w dyspozytorni, jedna reka zaslanial oczy i usilowal przerwac tok przemowy Smoczycy, kiedy do srodBUICK 8 65 ka wpadl Curtis Wilcox, ubrany po cywilnemu i rozpromieniony. Tak jak Sandy wrocil, zeby znowu poprzygladac sie buickowi. -Chwileczke, Edith, poczekaj chwile - rzucil Sandy i przylozyl telefon do piersi. - Hej, maly, pomoz. Nie wiesz, dokad pojechal Ennis? - Pojechal? -Tak, ale najwyrazniej nie do domu. - Sandy wskazal sluchawke, ktora wciaz przyciskal do piersi. - Dzwoni jego siostra. -Jak mogl pojechac, skoro jego samochod stoi u nas? - spytal Curt. Sandy spojrzal na niego. Curtis spojrzal na Sandy'ego. I bez slowa obaj doszli do tego samego wniosku. Sandy splawil Edith, powiedzial, ze albo zadzwoni on, albo Ennis, jesli tu gdzies jest. Odfajkowawszy te sprawe, wyszedl na zaplecze z Curtem. Bez watpienia byl to samochod Ennisa, gremlin American Motors, z ktorego wszyscy sie nabijali. Stal nieopodal plugu, ktory Johnny Parker wyprowadzil z Baraku B, zeby zrobic miejsce dla buicka. Cienie samochodu i plugu wyciagnely sie w swietle zachodzacego letniego slonca, odcisniete na ziemi jak tatuaze. Sandy i Curt zajrzeli do gremlina i nie zobaczyli nic oprocz zwyklych drogowych odpadkow: papierki po hamburgerach, puszki po coli, paczki papierosow, kilka map, zapasowa koszula od munduru, wiszaca na wieszaku z tylu, zapasowy kodeks na zakurzonej desce rozdzielczej, jakies akcesoria wedkarskie. Po sterylnej pustce buicka caly ten smietnik wygladal uspokajajaco. Bylby jeszcze bardziej uspokajajacy, gdyby za kolkiem siedzial Ennis i drzemal ze stara czapka Piratow nasunieta na oczy, ale po Ennisie nie bylo sladu. Curt odwrocil sie i ruszyl z powrotem. Sandy musial sie puscic biegiem, zeby go dogonic. Zlapal go za ramie. - Dokad to? - Zadzwonic do Tony'ego. -Jeszcze nie. Niech zje kolacje. Jesli to bedzie konieczne, zadzwonimy pozniej. W Bogu nadzieja, ze nie bedzie trzeba. 5. Buick 8 66 STEPHEN KING Zanim zaczeli sprawdzac wszedzie indziej, nawet w swietlicy na pietrze, Curt i Sandy zajrzeli do Baraku B. Obeszli samochod, zajrzeli do niego i pod niego. Nie bylo tam zadnego sladu Ennisa Rafferty'ego - a przynajmniej ich nie znalezli. Oczywiscie szukanie sladow w buicku i wokol niego stanowilo cos w rodzaju szukania sladow jednego konia w miejscu, przez ktore przegalopowal caly tabun. Nie znalezli nic konkretnego, ale...-Zimno tu czy tylko mi sie wydaje? - spytal Curt. Mieli juz wracac do barakow. Curt po raz ostatni zagladal na kleczkach pod samochod. Wstal, otrzepujac kolana. - Nie zeby jakis straszny ziab, ale jest zimniej niz powinno, prawda? Sandy uwazal, ze raczej zbyt goraco - po twarzy plynal mu pot - ale to moglo wynikac ze zdenerwowania niz rzeczywistej temperatury. Pomyslal, ze Curt odczuwa resztki tego chlodu, ktorego doznal - albo tak mu sie wydawalo - na stacji Jenny. Curt wyczytal to z jego twarzy. -Moze i tak. Moze naprawde tylko mi sie wydaje. Kurwa, sam nie wiem. Sprawdzmy w barakach. Moze kima w magazynie na parterze. To by nie byl pierwszy raz. Nie weszli do baraku B przez wielkie unoszone drzwi, lecz przez male, zamykane na galke, znajdujace sie w scianie po prawej. Curt zatrzymal sie w nich i obejrzal przez ramie na buicka. Kiedy tak stal kolo sciany pelnej wiszacych mlotkow, obcegow, grabi, lopat i jednego szpadla (czerwone inicjaly AA na jego trzonku nie oznaczaly przynaleznosci do Anonimowych Alkoholikow, lecz Arky Arkaniana), poczul gniew. Prawie rozpacz. -Wcale mi sie nie wydawalo - rzekl bardziej do siebie niz do Sandy'ego. - Jednak bylo zimno. Teraz nie jest, ale bylo. Sandy nie odpowiedzial. -Wiesz co? - dodal Curt. - Jesli ten przeklety samochod zostanie tu dluzej, powiesze termometr. Zaplace z wlasnej kieszeni, jesli trzeba. I patrz! Ktos nie zamknal cholernego bagaznika. Ciekawe, kto... Urwal. Obaj na siebie spojrzeli i pomiedzy nimi przeplynela mysl: swietni z nas policjanci. Zajrzeli do wnetrza buicka i pod podwozie, ale pomineli miejsce, ktore - przynajmniej na filmach - wszyscy mordercy, amatorzy i profesjonalisci, upodobali sobie jako tymczasowa kryjowke zwlok. BUICK 8 67 Podeszli do buicka i staneli przed bagaznikiem, spogladajac w ciemna szpare pod pokrywa. - Ty otworz - odezwal sie Curt. Cicho, prawie szeptem. Sandy nie mial ochoty, ale uznal, ze musi - w koncu Curt byl jeszcze zoltodziobem. Wzial gleboki wdech i uniosl wieko bagaznika. Podskoczylo o wiele szybciej, niz sie spodziewal. Kiedy osiagnelo najwyzszy punkt, rozlegl sie wyjatkowo glosny trzask, az obaj podskoczyli. Curt chwycil Sandy'ego; palce mial tak zimne, ze Sandy omal nie krzyknal.Mozg to potezna i czesto narowista machina. Sandy byl tak pewien, ze znajdzie Ennisa Rafferty'ego w bagazniku buicka, ze przez chwile widzial jego cialo: skulone w pozycji plodowej, w dzinsach i bialej koszuli, jakby zostawil je tu zabojca pracujacy dla mafii. Ale to tylko cienie nakladaly sie na siebie. Bagaznik swiecil pustka. Nie bylo w nim nic oprocz brzydkiej burej wykladziny, ani jednego narzedzia czy chocby plamy po smarze. Stali w milczeniu przez jakas chwile, po czym Curt wydal dziwny dzwiek, cos pomiedzy smiechem i zniecierpliwionym parsknieciem. -Chodz - powiedzial. - Zmywajmy sie stad. I tym razem zatrzasnij go dobrze. Malo nie umarlem ze strachu. -Ja tez - przyznal sie Sandy i porzadnie trzasnal klapa. Poszedl za Curtem do drzwi, kolo ktorych na scianie wisialy narzedzia. Curtis znowu sie obejrzal. - Ale okaz - odezwal sie cicho. - No - zgodzil sie Sandy. - Popieprzony, nie? -Owszem, maly, owszem, ale nie ma w nim twojego partnera. Ani nigdzie tutaj. Tyle wiem na pewno. Curt nie zaprotestowal, ze nazwano go "maly". Dni terminowania juz prawie minely i obaj o tym wiedzieli. Nadal patrzyl na samochod, taki gladki, chlodny i taki obecny. Oczy zmruzyl tak, ze zmienily sie w dwie cienkie niebieskie kreski. -Prawie jakby do nas mowil. Nie, no wiem, ze to tylko zludzenie... - Jak cholera. - ...ale prawie go slysze. Mur - mur - mur - mur - mur... - Przestan, bo dostane dreszczy. - To jeszcze nie dostales? Sandy postanowil nie odpowiadac. 68 STEPHEN KING -Daj spokoj, dobra?Wyszli, a Curt obejrzal sie po raz ostatni, zanim zamknal drzwi. Sprawdzili pietro w barakach, gdzie znajdowala sie swietlica i, za niebieska zaslona, sypialnia z czterema pryczami. Andy Colucci ogladal sitcom, paru funkcjonariuszy, ktorzy mieli cmentarna zmiane - drzemalo; Sandy slyszal ich pochrapywanie. Odchylil zaslone. Dwoch facetow, wszystko sie zgadza, jeden robiacy fsss - fsss - fsss przez nos - grzeczny - drugi chrrrr - chrrrr - chrrr przez otwarte usta - glosno i po chamsku. Zaden z nich nie byl Ennisem. Tak naprawde Sandy nie spodziewal sie go tu znalezc; Ennis na ogol drzemal w magazynie w piwnicy, ukolysany do snu na starym obrotowym krzesle, ktore doskonale pasowalo do metalowego biurka z czasow II wojny swiatowej, oraz cicha muzyczka z chrypiacego starego radia na polce. Ale tamtego wieczora nie bylo go w magazynie. Radio bylo wylaczone, a obrotowe krzeslo z poduszka - puste. Nie bylo go takze w zagraconych klitkach, oswietlonych niemal tak samo jak wiezienne lochy. W budynku znajdowaly sie lacznie cztery toalety, jesli policzyc nierdzewny model bez klapy w Kaciku Niegrzecznego Chlopca. Ennis nie ukrywal sie w zadnej z trzech kabin. Ani w kuchence, ani w dyspozytorni, ani w gabinecie dowodcy, ktory chwilowo stal pusty, z otwartymi drzwiami i zgaszonym swiatlem. Huddie Royer dolaczyl do poszukiwan. Orville Garrett poszedl do domu (byc moze przestraszyl sie, ze siostra Ennisa przyjdzie go szukac) i zostawil Pana Dillona pod opieka Huddiego, wiec pies takze byl obecny. Curt wyjasnil, co robiai dlaczego. Huddie natychmiast polapal sie w sytuacji. Mial wielka, poczciwa gebe wiesniaka, ale na pewno nie byl glupi. Przyprowadzil Pana D do szafki Ennisa i kazal mu powachac, co pies uczynil z wielkim zainteresowaniem. Wowczas dolaczyl do nich Andy Colucci i paru innych wolnych funkcjonariuszy, ktorzy wpadli, by sie pogapic na buicka. Wyszli na dwor, podzielili sie na dwie grupy i ruszyli wokol budynku w dwoch przeciwnych kierunkach, wolajac Ennisa. Jeszcze bylo calkiem jasno, ale niebo zaczelo czerwieniec. Curt, Huddie, Pan D i Sandy znalezli sie w jednej grupie. Pan Dillon szedl powoli, obwachujac wszystko, ale tylko raz BUICK 8 69 naprawde sie ozywil i odwrocil - kiedy zapach doprowadzil go do gremlina Ennisa.Najpierw czuli sie glupio, nawolujac Ennisa, ale kiedy wracali zrezygnowani do barakow, juz nie czuli skrepowania. To wlasnie bylo przerazajace: jak szybko wywrzaskiwanie jego imienia przestalo brzmiec glupio i zrobilo sie powazne. -Zabierzmy Pana D do baraku i zobaczmy, co tam wywacha - zaproponowal Curt. -W zyciu - zaoponowal Huddie. - On nie lubi tego samochodu. -Czlowieku, Ennis to moj partner. Poza tym moze stary D juz zmienil zdanie. Ale stary D nie zmienil zdania. Przed barakiem zachowywal sie normalnie, w poblizu drzwi nawet zaczal ciagnac Huddiego. Leb mial spuszczony, nosem prawie sunal po asfalcie. Zainteresowal sie jeszcze bardziej, kiedy stanal pod samymi drzwiami. Nikt nie mial watpliwosci, ze zlapal wyrazny trop Ennisa. Potem Curtis otworzyl drzwi i Pan Dillon zapomnial o tropie. Natychmiast zaczal wyc i znowu sie zgarbil, jakby chwycil go skurcz. Siersc stanela mu jak pawi ogon i obsiusial schodek i betonowa podloge baraku. Po chwili zaczal sie szarpac na smyczy, wciaz wyjac, ciagle starajac sie w dziwny, oporny sposob wejsc do srodka. Nie chcial i bal sie, to bylo widac w kazdym jego ruchu - ale i tak probowal wejsc. -Dobra, niewazne! Wyprowadz go! - krzyknal Curt. Az do tej chwili bardzo dobrze sie trzymal, ale to byl dlugi i denerwujacy dzien, wiec wreszcie puscily mu nerwy. -To nie jego wina - zaczal Huddie i zanim zdazyl powiedziec cos jeszcze, Pan Dillon uniosl pysk i znowu zawyl... ale Sandy'emu wydawalo sie, ze to raczej krzyk. Ponownie skoczyl naprzod, napinajac reke Huddiego jak flage na porywistym wietrze. Byl juz w srodku, wyjac i skomlac, rwal sie dalej i sikal wszedzie jak szczeniak. Sikal ze strachu. -Przeciez wiem! - rzucil Curt. - Od poczatku miales racje, dam ci to na pismie, jesli chcesz, tylko go zabierz w cholere! Huddie usilowal odciagnac Pana D, ale pies byl duzy, wazyl okolo piecdziesieciu kilogramow i nie chcial odejsc. Curt musial pomoc Huddiemu, zeby zawlec Pana D we wlasciwym kierunku. W koncu naparli na niego, a D przez cala 70 STEPHEN KING droge walczyl, wyl i klapal zebami. To bylo tak, jakby ciagneli worek pelen swiniakow, powiedzial pozniej Sandy.Kiedy wreszcie wywlekli psa za drzwi, Curtis zatrzasnal je szybko. Ledwie to zrobil, Pan Dillon odprezyl sie i przestal sie szarpac. Zupelnie jakby ktos mu wylaczyl prad. Przez jakis czas lezal na boku, dyszac, po czym szybko sie zerwal. Spojrzal na funkcjonariuszy z lekkim zdziwieniem, jakby pytal: co sie stalo, chlopaki? Bylem zdrowy i wesoly, a potem jakby ktos zgasil swiatlo. - O... kurwa... mac - powiedzial cicho Huddie. -Zabierzcie go do barakow! - zawolal Curt. - Nie powinienem cie prosic, zebys go tam zabral, ale cholernie sie martwie o Ennisa. Huddie zaprowadzil psa do barakow. Pan D znowu byl wesoly jak szczypiorek, przystawal, zeby powachac buty funkcjonariuszy, ktorzy pomagali w poszukiwaniach. Dolaczyli do nich inni, ktorzy uslyszeli to pieklo, jakie zrobil Pan D, i przyszli sprawdzic, co jest grane. -Dobra, chlopaki - rzucil Sandy i dodal to, co zawsze sie mowi do gapiow w miejscach wypadkow: - Przedstawienie skonczone. Weszli do srodka. Curt i Sandy patrzyli za nimi, stojac przy zamknietych drzwiach baraku. Po chwili Huddie wyszedl bez Pana D. Sandy obserwowal Curta, ktory wyciagnal reke do galki drzwi, i czul, ze w jego glowie narastala fala przerazenia i napiecia. Po raz pierwszy Barak B obudzil w nim takie uczucie - ale nie po raz ostatni. W ciagu dwudziestu paru lat, ktore uplynely od tego dnia, wchodzil do Baraku B dziesiatki razy, lecz nigdy bez tej wezbranej mrocznej fali, nigdy bez wizji niemal widzialnych strasznych zdarzen, nigdy bez zjaw widzianych katem oka. Nie wszystkie strachy przemknely niezauwazone. W koncu daly sie zauwazyc, ze az skora cierpnie. Cala trojka weszla do srodka, zgrzytajac butami o brudny cement. Sandy wcisnal kontakt przy drzwiach i buick stanal w swietle nagich zarowek jak rekwizyt na pustej scenie albo samotne dzielo sztuki w galerii przerobionej dla bajeru na garaz. Jak mozna go nazwac, zastanowil sie Sandy. Z buicka 8, przyszlo mu do glowy, moze dlatego, ze Bob Dylan napisal piosenke pod podobnym tytulem. BUICK 8 71 Kiedy tak stali, slyszal chorek, ktory jeszcze podkrecal jego strach: "Jesli padniesz martwy, wiesz, ze ona polozy koc na moim lozku".To cos stalo tam, gapiac sie na nich reflektorami z buicka 8 i szczerzac atrape z buicka 8. Stalo na wielkich luksusowych bialych oponach, a w srodku mialo deske rozdzielcza pelna nieruchomych falszywych kontrolek oraz kierownice niemal tak wielka, ze moglaby sterowac statkiem pirackim. W srodku mialo cos, od czego barakowy pies zaczal jednoczesnie wyc ze strachu i rwac sie do przodu jakby w kleszczach jakiejs ekstatyczno-magnetycznej sily. Jesli w srodku zrobilo sie zimno, to sie zmienilo; Sandy widzial lsniace od potu twarze tamtych dwoch i czul pot na swoim czole. To Huddie wreszcie powiedzial to na glos, z czego Sandy sie ucieszyl. On tez tak uwazal, ale nigdy nie powiedzialby tego glosno; ta mysl byla zbyt absurdalna. -To dranstwo go zjadlo - przemowil Huddie z niezmacona pewnoscia. - Nie wiem, jak to mozliwe, ale pewnie przyszedl tu sam, zeby jeszcze raz sie przyjrzec, a to... go... jakos zjadlo. - Patrzy na nas. Czujecie? - odezwal sie Curt. Sandy spojrzal w szklane oczy reflektorow. Na wykrzywiona w dol, szczerzaca sie paszcze pelna chromowanych zebow. Ozdobne zawijasy po obu stronach wygladaly niemal jak gladkie pasma wiotkich wlosow. O tak, na pewno cos czul. Moze tylko dziecinny strach przed nieznanym, tak jak dzieci, kiedy stoja przed domami, o ktorych w glebi serca wiedza, ze sa nawiedzone. A moze bylo tak, jak powiedzial Curt. Moze to cos na nich patrzylo. Szacowalo odleglosc. Spojrzeli, ledwie smiejac oddychac. To cos stalo tam tak, jak mialo stac przez wszystkie nastepne lata, kiedy zmieniali sie prezydenci, kiedy na miejsce plyt pojawily sie kompakty, kiedy akcje poszly w gore, a dwa drapacze chmur runely w dol, kiedy gwiazdy filmowe zyly i umieraly, a policjanci wchodzili do barakow i wychodzili z nich. Stalo tam, realne jak roze i kamienie. I do pewnego stopnia wszyscy czuli to, co Pan Dillon: jego sile przyciagania. W ciagu nastepnych miesiecy widok funkcjonariuszy stojacych rzedem przed Barakiem B stal sie codziennoscia. Stali tak z rekami po obu stronach twarzy, zeby odciac swiatlo, zagladali przez okna wzdluz wielkich garazowych drzwi. Wygladali jak nadzorcy 72 STEPHEN KING na budowie. Czasami wchodzili nawet do srodka (ale nigdy samotnie; w przypadku Baraku B obowiazywal system par) i zawsze wygladali mlodziej, jak chlopcy zakradajacy sie dla draki na cmentarz.Curt odkaszlnal. Dwaj pozostali podskoczyli i rozesmieli sie nerwowo. -Wejdzmy do srodka i zadzwonmy do sierzanta - powiedzial i tym razem... DZIS: Sandy -...i tym razem sie nie sprzeciwilem. Poszedlem jak grzeczny chlopiec. Gardlo mi wyschlo na wior. Spojrzalem na zegarek i nawet mnie nie zdziwilo, ze minelo juz ponad godzine. No i dobrze, bylem po sluzbie. Dzien stal sie jeszcze pochmurniejszy, ale odlegle pomniki grzmotow odsunely sie na poludnie. -Te dawne czasy - powiedzial ktos, jednoczesnie ze smutkiem i rozbawieniem - to sztuczka, ktora tylko Zydzi i Irlandczycy potrafia robic z wdziekiem. Myslelismy, ze bedziemy wiecznie mlodzi, co? Obejrzalem sie i zobaczylem Huddiego Royera, juz po cywilnemu, siedzial na lewo od Neda. Nie wiem, kiedy do nas dolaczyl. Zostala mu ta sama poczciwa geba wiesniaka, co w siedemdziesiatym dziewiatym, ale teraz usta mial ujete w nawiasy zmarszczek, wlosy prawie calkiem siwe, a ich linia sie cofnela, ukazujac okazale, jasne czolo. Mysle, ze mial tyle samo lat co Ennis Rafferty w dniu, kiedy wykonal sztuczke ze znikaniem. Jego plany emerytalne zakladaly kupno mieszkalnej przyczepy i wizyty u dzieci i wnukow. Mial je wszedzie, chyba nawet w Manitobie. Wystarczylo poprosic - czasem nawet i to nie - a pokazywal mape Stanow Zjednoczonych z zaznaczonymi na czerwono trasami przejazdu. -Aha - powiedzialem. - Chyba tak. Kiedy przyszedles, Huddie? -Mijalem was i uslyszalem, ze opowiadasz o Panu Dillonie. Dobre bylo z niego psisko, co? Pamietasz, jak sie przewracal na plecy, kiedy mu sie powiedzialo: jestes aresztowany? 74 STEPHEN KING -No - odparlem i usmiechnelismy sie do siebie, jak zawsze kiedy sie wspomina milosc albo dawne czasy. - Co sie z nim stalo? - spytal Ned.-Odmeldowal sie - wyjasnil Huddie. - Razem z Eddiem Jacubois pogrzebalismy go tutaj. - Wskazal zachwaszczone pole ciagnace sie w strone wzgorza na polnocy za barakami. - Jakies pietnascie lat temu. Tak, Sandy? Skinalem glowa. Wlasciwie bylo to przed czternastu laty, niemal co do dnia. - Pewnie byl stary, tak? - spytal Ned. - Nie najmlodszy - odparl Phil Candleton - ale... -Zostal otruty - rzucil Huddie szorstko, z wsciekloscia i juz nic nie dodal. - Jesli chcesz uslyszec te historie do konca... - zaczalem. - Tak - rzekl Ned natychmiast. >> - ...musze przeplukac gardlo. Chcialem wstac, ale w tej chwili pojawila sie Shirley z taca. Na tacy stal talerz z grubymi kanapkami - z szynka i serem, pieczenia, kurczakiem - i wielki dzbanek mrozonej herbaty. - Siadaj, Sandy - powiedziala. - Mam wszystko. - Co to, czytasz w myslach? Usmiechnela sie i postawila tace na lawce. -Nie. Za to wiem, ze mezczyznom wysycha w gardle, kiedy mowia, i ze zawsze sa glodni. Nawet kobietom od czasu do czasu chce sie jesc i pic, wierzcie lub nie. Jedzcie, chlopaki. Spodziewam sie, ze Ned zje co najmniej dwie kanapki. Jestes za chudy. Na widok tej obladowanej tacy przypomnial mi sie Bibi Roth, rozmawiajacy z Tonym i Ennisem, podczas gdy jego pracownicy - jego dzieci, niewiele starsze od Neda - pili mrozona herbate i pozerali kanapki zrobione w tej samej kuchni, w ktorej nic sie nie zmienilo z wyjatkiem koloru kafelkow posadzki i mikrofalowki. Uwazam, ze te moje lancuchy spinaja takze czas. - Tak jest. Usmiechnal sie do niej, ale chyba odruchowo, nieswiadomie, bo ciagle patrzyl na Barak B. To cos juz go zafascynowalo, tak jak wielu innych mezczyzn przed nim. Nie wspominajac juz o pewnym dobrym piesku. A kiedy pilem pierwsza szklanke mrozonej herbaty, zimnej i kojacej moje spieczone gardlo, pelnej prawdziwego cukru, a nie tego jalowego sztucznego gowna, zaczalem sie zastanawiac, czy to, co BUICK 8 75 robie, wyjdzie Nedowi Wilcoxowi na dobre. I czy w to uwierzy. Mogl wstac i odejsc, wsciekly i urazony, sadzac, ze zakpilem z niego i jego cierpienia. To nie bylo niemozliwe. Huddie, Arky i Phil poswiadczyliby, ze mowie prawde - Shirley tez. Nie bylo jej tutaj, kiedy pojawil sie buick, ale odkad w polowie lat osiemdziesiatych zaczela pracowac w dyspozytorni, widziala - i zrobila - bardzo duzo. Ale maly i tak moglby nam nie uwierzyc. Trudno przelknac cos takiego. Ale bylo za pozno, zeby sie wycofac.-Co stalo sie z funkcjonariuszem Raffertym? - spytal Ned. -Nic - powiedzial Huddie. - Nie pokazal nawet tej brzydkiej geby na kartonie z mlekiem. Ned spojrzal na niego niepewnie, nie wiedzac, czy to zart. -Nic sie nie stalo - powtorzyl Huddie, juz spokojniej. - To wlasnie jest paskudne, jesli chodzi o zaginiecia, synu. To, co spotkalo twojego tate, bylo straszne i nigdy nie bede ci wmawial, ze nie. Ale przynajmniej wiesz. To juz cos, prawda? Jest takie miejsce, gdzie mozesz pojsc polozyc kwiaty. Albo pismo z uczelni. -Mowisz o grobie - odparl Ned. Mowil dziwnie cierpliwie, od czego zrobilo mi sie nieswojo. - To kawalek gruntu, w ktorym tkwi pudlo, a w tym pudle jest cos przebranego w mundur mojego taty, ale to nie jest moj ojciec. -Za to wiesz, co go spotkalo - nie poddawal sie Huddie. - A z Ennisem... - Rozpostarl dlonie i odwrocil je wnetrzem do gory, jak magik na koniec sztuczki. Arky poszedl do srodka, pewnie, zeby sie odlac. Teraz wrocil i usiadl. - Wszystko gra? - spytalem. -Tak i nie. Szefie, Steff mowila, zeby ci powiedziec, ze radio znowu trzeszczy, takie krotkie sygnaly. Rozumiesz, co mowie. I talerz padl. Telewizor pokazuje: BRAK SYGNALU. Steff to Stephanie Colucci, zmienniczka Shirley na drugiej zmianie i siostrzenica starego Andy'ego Colucciego. Talerz to nasza mala antena satelitarna, za ktora zaplacilismy z wlasnych kieszeni, podobnie jak za sprzet do cwiczen w kacie na gorze (rok czy dwa lata temu ktos przykleil afisz za atlasem, na ktorym napakowane typy cwiczyly na spacerniaku w Shabene - ONI SOBIE NIE ODPUSZCZAJA, glosil napis pod spodem). 76 STEPHEN KING | Spojrzelismy na siebie z Arkym, a potem na Barak B. Jesli nasza mikrofala jeszcze nie wykorkowala, to wkrotce to \ zrobi. Mozemy rowniez stracic swiatlo i telefon, choc to akurat dawno sie nie zdarzylo.-Zrobilismy zrzutke dla tej starej wrednej suki, z ktora sie ozenil - powiedzial Huddie. - Wedlug mnie to byl cholernie piekny gest. - Myslalem, ze to jej zamknie gebe - dodal Phil. -Temu potworowi nic nie zamknie geby - odparl Huddie. - Zawsze musialo do niej nalezec ostatnie slowo. Kazdy o tym wiedzial. -To nie byla zrzutka, a on sie z nia nie ozenil - odezwalem sie. - Ta kobieta byla jego siostra. Myslalem, ze sie jasno wyrazilem. -Wlasnie, ze sie z nia ozenil - uparl sie Huddie. - Byli jak stare malzenstwo, ze wszystkimi wrzaskami, cichymi dniami i urazami. Robili wszystko to, co kazde malzenstwo, z wyjatkiem starego dobrego bzyku-bzyku, a z tego, co wiem... - Jezyk lata jak lopata - przerwala lagodnie Shirley. - No - zgodzil sie Huddie. - Fakt. -Tony puscil kapelusz w obieg i wrzucalismy do niego, ile kto mial - zwrocilem sie do Neda. - Potem brat Bucka Flandersa - to makler z Pittsburgha - zainwestowal pieniadze w jej imieniu. To Tony wpadl na pomysl, ze lepsze to niz czek. Huddie kiwal glowa. -Powiedzial o tym na zebraniu, na tym na zapleczu "The Country Way". Zajecie sie Smoczyca bylo ostatnim punktem. Tu zwrocil sie bezposrednio do Neda. -Wtedy juz wiedzielismy, ze Ennis sie nie znajdzie i ze nie pojawi sie na zadnym posterunku w Kalifornii albo na Alasce, z ostra amnezja po ciosie w glowe. Odszedl. Moze w to samo miejsce co tamten gosc w czarnym plaszczu i kapeluszu, moze gdzie indziej, ale odszedl. Nie bylo zwlok ani oznak przemocy, nawet ciuchow, a on tak po prostu sobie zniknal. - Rozesmial sie. Byl to gorzki dzwiek. - Och, a ta wredna suka, z ktora zyl, pieklila sie jak diabli. Oczywiscie prawie oszalala... -Wcale nie prawie - wtracil Arky z zadowoleniem i poczestowal sie kanapka z szynka i serem. - W kolko do nas BUICK 8 77 wydzwaniala, trzy, cztery razy dziennie, az Matt Babicki z dyspozytorni zaczal rwac wlosy z glowy. Dziekuj Bogu, Shirley, ze jej nie ma. Edith Hyams! Co za baba! - Uwazala, ze co sie stalo? - spytal Ned.-Kto to wie? - Westchnalem. - Moze, ze zabilismy go za pokerowe dlugi i zakopalismy zwloki w piwnicy. -Wtedy sie gralo w pracy w pokera? - Ned byl zarazem zafascynowany i przerazony. - Moj ojciec tez? -Daj spokoj - parsknalem. - Tony by nas oskalpowal, gdyby nas przylapal na pokerku, nawet jakbysmy grali na zapalki. A ja zrobie dokladnie to samo. Zartowalem. -Przeciez nie jestesmy strazakami - powiedzial Huddie z taka pogarda, ze musialem sie rozesmiac. Potem podjal temat. - Ta baba uwazala, ze jestesmy winni, bo nas nienawidzila. Nienawidzila kazdego, kto odciagal od niej Ennisa. Czy nienawisc to zbyt mocne slowo, szefie? - Nie - odrzeklem. Huddie znowu zwrocil sie do Neda. -Zabieralismy mu czas i sily. I mysle, ze Ennis najbardziej lubil te godziny swojego zycia, ktore spedzal tutaj albo w radiowozie. Ona o tym wiedziala i nie mogla tego zniesc. "Praca, praca, praca - mowila. - Tylko to go obchodzi, ta cholerna praca". Wedlug niej to my odebralismy mu zycie. Tak jak wszystko inne. Ned byl zdziwiony, moze dlatego, ze w domu nigdy sie nie spotkal z nienawiscia do pracy. Przynajmniej o niej nie wiedzial. Shirley delikatnie polozyla mu dlon na kolanie. -Kogos musiala znienawidzic, rozumiesz? Musiala zrzucic na kogos wine. -Edith dzwonila - podjalem - Edith nas nekala, Edith pisala listy do swego kongresmana i prokuratury, Edith zadala wszczecia dochodzenia. Mysle, ze Tony o tym wiedzial, ale i tak zwolal to zebranie i zglosil propozycje, zeby sie nia zajac. Jesli nie my, powiedzial, to nikt tego nie zrobi. Ennis nie zostawil wiele i bez naszej pomocy grozi jej nedza. Ennis byl ubezpieczony, a ona mogla dostawac po nim rente - pewnie cos z osiemdziesiat procent jego pensji - ale przez dlugi czas nie zobaczylaby z tego ani centa, poniewaz... - ...zniknal - dokonczyl Ned. -Wlasnie. Wiec zrobilismy zrzutke na Smoczyce. W sumie pare tysiecy dolarow, bo dolaczyli do nas takze chlopaki z Lawrence, Beaver i Mercer. Brat Bucka Flandersa zain78 STEPHEN KING westowal je na gieldzie komputerowej, ktora byla wtedy nowoscia, i w koncu Smoczyca dostala mala fortune. A co do Ennisa, po roznych posterunkach zaczely krazyc plotki, ze uciekl do Meksyku. Zawsze o nim mowil, czytal o nim w gazetach. Wkrotce historia sie rozrosla: Ennis uciekl od siostry, zanim go zdazyla dobic tym jadowitym jezykiem. Nawet ci, ktorzy wiedzieli, ze to nieprawda - albo powinni wiedziec - przez jakis czas powtarzali te plotke, ci sami faceci, ktorzy byli w "The Country Way", gdy Tony Schoondist powiedzial glosno i wyraznie, ze wedlug niego buick z Baraku B ma cos wspolnego ze zniknieciem Ennisa. -Malo go nie nazwal transporterem z planety X - dodal Huddie. -Do byla niezamowida chwila - powiedzial Arky, tak bardzo przypominajac Lawrence'a Welka, ze musialem zaslonic usta reka. -Ale kiedy napisala do kongresmana, chyba nie wspomniala, ze macie tutaj wlasna Strefe Mroku? - spytal Ned. -Niby jak? O niczym nie wiedziala. Glownie z tej przyczyny sierzant Schoondist zwolal zebranie. W zasadzie po to, zeby nam przypomniec, bysmy trzymali geby na... -Co to bylo? - przerwal Ned i na wpol podniosl sie z lawki. Nawet nie musialem odwracac glowy, zeby sprawdzic, gdzie patrzy, ale oczywiscie i tak spojrzalem. A takze Shirley, Arky i Huddie. Nie mozna bylo nie patrzec, nie mozna bylo nie patrzec z fascynacja. Nikt z nas nie wyl ani nie sikal z powodu roadmastera, jak biedny stary Pan D, ale przynajmniej dwa razy zdarzylo mi sie krzyknac. O tak. Wrzeszczalem, ze malo nie wyskoczylem ze skory. A te koszmary! O bracie. Burza przesunela sie na poludnie, a jednak zostala. Jakims cudem wcisnela sie do Baraku B. Z laweczki dla palaczy widzielismy oslepiajace, bezglosne eksplozje swiatla w srodku. Rzad okien w podnoszonych drzwiach byl na zmiane czarny jak wegiel i blekitnobialy. A przy kazdym rozblysku - wiedzialem - radio w dyspozytorni wybuchalo fala trzaskow. A zegar na mikrofali zamiast pokazywac 5:18 PM wyswietlal AWARIA. Ale ogolnie tym razem nie bylo tak zle. Rozblyski swiatla zostawily powidoki - zielonkawe kwadraty przed oczami - ale mozna bylo patrzec. Przy pierwszych trzech czy czterech kieszonkowych burzach patrzenie bylo wykluczone - grozilo oslepienie. BUICK 8 79 -Boze swiety - wyszeptal Ned. Twarz wydluzyla mu sie ze zdziwienia...Nie, to za malo. Tego popoludnia ujrzalem na jego twarzy wstrzas. Ale to nie wszystko. Kiedy jego spojrzenie rozjasnilo sie nieco, zobaczylem ten sam wyraz fascynacji co na twarzy jego ojca. Albo Tony'ego. Huddiego. Matta Babickiego i Phila Candletona. I czy nie czulem go takze na wlasnej twarzy? Mysle, ze tak wlasnie reagujemy, kiedy stajemy twarza w twarz z prawdziwym, nieklamanym nieznanym - gdy dostrzegamy mgnienie tego miejsca, w ktorym zatrzymuje sie znany nam wszechswiat i zaczyna sie prawdziwa otchlan. Ned spojrzal na mnie. - Jezu Chryste, co to bylo? Co to jest? -Jesli juz musisz to jakos nazwac, nazwij blyskownica. Lagodna. Ostatnio trafiaja sie same lagodne. Chcesz sie przyjrzec z bliska? Nie spytal, czy to bezpieczne, nie spytal, czy cos mu wybuchnie w twarz albo usmazy mu fabryke plemnikow. Powiedzial tylko: -No! Co mnie wcale nie zdziwilo. Poszlismy, Ned i ja na czele, pozostali tuz za nami. Nieregularne blyski byly bardzo wyrazne w popoludniowym polmroku, ale bylyby zauwazalne nawet w pelnym sloncu. A kiedy po raz pierwszy sie to zdarzylo (bylo to mniej wiecej wtedy, kiedy Trzymilowa Wyspa omal nie wyleciala w powietrze, teraz to sobie przypominam), buick roadmaster jedna ze swych eksplozji doslownie zacmil blask sloneczny. -Czy mam wlozyc ciemne okulary? - spytal Ned, gdy zblizylismy sie do drzwi baraku. Juz slyszalem dobiegajace ze srodka brzeczenie - to samo, ktore uslyszal ojciec Neda, gdy usiadl za przerosnieta kierownica buicka na stacji benzynowej Jenny. -E, tylko zmruz oczy - powiedzial Huddie. - Ale w siedemdziesiatym dziewiatym okulary by ci byly potrzebne, daje slowo. -No - potwierdzil Arky, a Ned przycisnal twarz do okna, mruzac oczy. Stanalem obok niego zafascynowany. Chodzcie, a zobaczycie zywego krokodyla. Roadmaster stal calkowicie obnazony, brezent, ktory jakos z siebie zrzucil, lezal zmiety w klab po stronie kierowcy. 80 STEPHEN KING Wedlug mnie bardziej niz kiedykolwiek wygladal jak dzielo sztuki - wielki stary czterokolowy dinozaur o falistej linii, z wielkimi oponami i wyszczerzonym srebrnym usmiechem. Witajcie, panowie i panie! Witajcie na wieczornym pokazie "Z buicka 8"! Ale zachowajcie rozsadny dystans, poniewaz to dzielo sztuki kasa!Buick stal, nieruchomy i martwy... nieruchomy i martwy... a potem jego kabina rozswietlila sie olsniewajacym fioletem. Za duza kierownica i lusterko wsteczne ukazaly sie z absolutna czarna klarownoscia, jak obiekty na horyzoncie podczas ostrzalu artyleryjskiego. Buick blysnal znowu, a potem jeszcze raz, przy kazdej bezglosnej detonacji odciskajac swoj skaczacy cien na cementowej podlodze i scianie, gdzie na hakach nadal wisialo pare narzedzi. Brzeczenie bylo juz bardzo wyrazne. Spojrzalem na okragly termometr, zwisajacy z belki nad maska buicka i kiedy znowu blysnelo, zdolalem bez trudu odczytac temperature: plus dwanascie. Nie za dobrze, ale i nie tak zle. Nalezalo sie martwic, kiedy temperatura w baraku spadala ponizej dziesieciu stopni. Dwanascie to jeszcze calkiem przyzwoicie. A jednak nalezalo zachowac ostroznosc. Z czasem doszlismy do paru wnioskow - ustalilismy pare zasad - ale mielismy dosc rozumu, by nie ufac im bezgranicznie. Buick znowu rozswietlil sie w tym bezglosnym wybuchu i niemal przez minute nic sie nie dzialo. Ned nawet nie drgnal. Nawet nie wiem, czy oddychal. - Koniec? - spytal. - Czekaj - odpowiedzialem. Odczekalismy jeszcze dwie minuty, lecz nadal nic sie nie wydarzylo. Otworzylem usta, zeby powiedziec, bysmy wracali i usiedli, ze buickowi skonczyly sie na dzis fajerwerki. Ale zanim zdolalem przemowic, nastapil ostatni monstrualny blysk. Drzaca macka swiatla, jak iskra z gigantycznego fajerwerku, wystrzelila do gory z tylnego okna buicka. Smignela krzywym zygzakiem ku tylnemu katowi baraku, gdzie znajdowala sie wysoka polka pelna starych pudel, na ogol z zelaznymi rupieciami. Rozswietlily sie bladym, troche upiornym zoltym swiatlem, jakby byly w nich swiece zamiast osieroconych podkladek, srub, gwozdzi i sprezyn. Brzeczenie zrobilo sie glosniejsze, az zeby zaczely mi szczekac i czulem wibracje w przegrodzie nosowej. Potem sie skonczylo. A swiatlo zgaslo. Naszym porazonym oczom wnetrze baraBUICK 8 81 ku wydalo sie nieprzenikniona czernia. Buick zmienil sie w obly ksztalt, slabo lsniacy chromowa obudowa reflektorow. Shirley wypuscila wstrzymywany oddech i odsunela sie od okna. Drzala. Arky objal ja pocieszajaco. Phil przy oknie po prawej stronie odezwal sie: -Wiesz, szefie, chyba sie juz nigdy nie przyzwyczaje, chocbym to widzial nie wiadomo ile razy. -Co to bylo? - spytal Ned. Dziecinny podziw starl z jego twarzy jakies dziesiec lat i zmienil w chlopca mlodszego od jego siostr. - Dlaczego tak sie dzieje? - Nie wiemy. - Kto jeszcze o tym wie? -Kazdy policjant, ktory pracowal tutaj przez ostatnie dwadziescia pare lat. I paru facetow z pogotowia technicznego. Pelnomocnik okregowego wydzialu komunikacji... - Jamieson? - spytal Huddie. - Tak. Wie. -...i dowodca policji w Statler, Sid Brownell. Poza tym prawie nikt. Ruszylismy z powrotem na lawke. Wiekszosc palila. Ned wygladal tak, jakby tez potrzebowal papierosa. Albo czegos innego. Na przyklad sporego kielicha. W barakach wszystko wrocilo do normy. Steff Colucci juz odnotowala poprawe odbioru, a wkrotce talerz satelitarny na dachu zacznie znowu odbierac sygnaly: wszystkie mecze, wszystkie wojny, wszystkie kanaly z telezakupami. Jesli to ci nie pomoze zapomniec o dziurze ozonowej, to na Boga, juz nic nie pomoze. -Jak to mozliwe, ze ludzie sie nie dowiedzieli? - nie pojmowal Ned. - Przeciez to takie wielkie, jak moglo sie nie wydac? -Wcale nie takie wielkie - odparl Phil. - Synu, to tylko buick. Gdyby to byl cadillac... o, to co innego. -Niektore rodziny nie potrafia dochowac tajemnicy, a niektore potrafia.- wyjasnilem. - Nasza potrafi. Tony Schoondist zwolal tamto zebranie w "The Country Way" dwa dni po zjawieniu sie buicka i zniknieciu Ennisa glownie po to, zeby sie upewnic, ze potrafimy. Tamtego wieczora ustalil z nami pare spraw. Oczywiscie sprawe siostry Ennisa -jak mamy sie nia zajac i jak mamy z nia rozmawiac, dopoki nie ochlonie... - Jesli ochlonela, to nie zauwazylem - wtracil Huddie. -...i jak mamy rozmawiac z dziennikarzami, gdyby zwrocila sie do prasy. 6. Buick 8 82 STEPHEN KING Tamtego wieczora na zebraniu zjawilo sie tuzin policjantow i przy pomocy Huddiego i Phila zdolalem wymienic prawie wszystkie nazwiska. Ned nie kazdego znal z widzenia, ale pewnie slyszal o nich przy stole, jesli ojciec przynosil czasem prace do domu. Jak my wszyscy. Oczywiscie nie te paskudne sprawy, o tym nie opowiada sie rodzinie - o pluciu, przeklinaniu, krwawych historiach na autostradzie - ale zdarzaja sie takze smieszne rzeczy, na przyklad jak nas wezwali, bo taki dzieciak amiszow jezdzil na desce po Statler, trzymajac konia za ogon i zasmiewajac sie jak wariat. Albo kiedy musielismy pogadac z facetem na Culverton Road, ktory zrobil ze sniegu rzezbe nagiego mezczyzny z kobieta w niedwuznacznej pozycji. To jest sztuka! - wrzeszczal. Usilowalismy mu wyjasnic, ze dla jego sasiadow to zadna sztuka, tylko skandal. Gdyby nie przyszla odwilz z ulewnymi deszczami, pewnie by sie to skonczylo w sadzie.Opowiedzialem Nedowi, jak bez pytania zestawilismy stoliki w wielki kwadrat i jak Brian Cole z Dicky-Duck Eliotem wyprowadzili kelnerki i zamkneli za nimi drzwi. Sami sobie nalozylismy jedzenie z podgrzewanych naczyn. Pozniej bylo piwo, kazdy zamowil ulubiony browarek, kleby niebieskiego papierosowego dymu zaczely sie unosic pod sufit. Peter Quinland, ktory w tamtych czasach byl wlascicielem restauracji, uwielbial Franka Sinatre i jego piosenki grzmialy z glosnikow, podczas gdy jedlismy, pilismy, palilismy i rozmawialismy ze soba: "Luck Be a Lady", "The Autumn Wind", "New York, New York" i oczywiscie "My Way", chyba najbardziej idiotyczna popowa piosenka dwudziestego stulecia. Po dzis dzien nie moge jej sluchac - wlasciwie to zadnej piosenki Sinatry - nie przypominajac sobie "The Country Way" i buicka w Baraku B. Co do zaginionego kierowcy buicka, musielismy stwierdzic, ze nie mamy jego nazwiska, opisu, zadnego powodu, zeby podejrzewac go o jakies wykroczenie. Innymi slowy o kradziez towaru. Pytania o Ennisa nalezy traktowac powaznie i uczciwie - do pewnego stopnia, ma sie rozumiec. Tak, wszyscy jestesmy zdezorientowani. Tak, wszyscy sie martwimy. Tak, rozeslalismy list gonczy, ktory u nas nazywa sie W2. Tak, to mozliwe, ze Ennis niespodziewanie sie wyprowadzil. Naprawde, tak nam kazano mowic, wszystko jest mozliwe, a nasza jednostka zrobi co w jej mocy, by zajac sie siostra funkcjonariusza Rafferty'ego, bardzo mila BUICK 8 83 pania, ktora jednak jest tak zdenerwowana, ze sama nie wie, co mowi.-Co do samego buicka, jesli w ogole ktos o niego zapyta, powiedzcie, ze zostal zarekwirowany - powiedzial Tony. - Nic wiecej. Jesli ktos cos chlapnie, dowiem sie i wyrwe mu jezyk. Powiodl spojrzeniem po sali; jego ludzie spojrzeli na niego i zaden nie byl taki glupi, zeby sie usmiechnac. Znali szefa na tyle, zeby wiedziec, ze kiedy tak wyglada, na pewno nie zartuje. - Wyrazilem sie jasno? Wszyscy pojeli? Ogolny pomruk potwierdzenia na chwile zagluszyl Franka zawodzacego "It Was a Very Good Year". Tak, wszyscy pojeli. Ned uniosl reke i przestalem mowic, co nawet mi sprawilo przyjemnosc. Wcale nie chcialem wracac do tamtego dawnego zebrania. - A co z badaniami tego Bibi Rotha? -Niczego nie dowiodly. To, co wygladalo jak winyl, wlasciwie nim nie bylo - prawie, ale nie do konca. Probki farby nie pasowaly do zadnych uzywanych w samochodach farb. Drewno bylo drewnem. -Prawdopodobnie dab - powiedzial Bibi, ale to bylo wszystko, co mial nam do zakomunikowania, choc Tony go mocno naciskal. Czyms sie niepokoil, ale nie powiedzial czym. -Moze nie mogl - dodala Shirley. - Moze sam nie wiedzial. Skinalem glowa. -Szyby byly ze zwyczajnego samochodowego szkla, ale nie mialy znaku fabrycznego. Czyli nie zainstalowano ich w zadnej fabryce w Detroit. - Odciski? Zaczalem odliczac na palcach. -Ennis. Twoj ojciec. Bradley Roach. Koniec. Brak odciskow mezczyzny w czarnym plaszczu. - Pewnie nosil rekawiczki. -Mozna by tak pomyslec. Brad nie mial pewnosci, ale wydawalo mu sie, ze widzial rece tego goscia i byly tak samo biale jak twarz. - Ludzie czesto dorabiaja pozniej takie szczegoly - sko84 STEPHEN KING mentowal Huddie. - Naoczni swiadkowie nie sa tacy wiarygodni, jak bysmy chcieli. - Skonczyles juz te filozofowanie? - spytalem. Huddie skinal wyniosle reka. - Kontynuuj. -Bibi nie znalazl w samochodzie sladow krwi, ale na probkach materialu pobranych z bagaznika znajdowaly sie resztki materii organicznej. Bibi nie potrafil jej zidentyfikowac, a ta materia - nazywal ja "mydlinami" - znikla. Kazda probka po tygodniu robila sie czysta. Nie zostawalo z niej nic oprocz barwnika, ktorego dodawal. Huddie podniosl reke jak uczen. Skinalem glowa. -Tydzien pozniej nie mozna bylo znalezc sladow po pobranych fragmentach deski rozdzielczej i opon. Drewno odroslo jak skorka na winorosli. To samo bylo z wykladzina w bagazniku. Jesli sie zadrapalo blotnik scyzorykiem albo kluczem, jakies szesc godzin pozniej rysa znikala. - Sam sie leczyl? - spytal Ned. - Potrafi? -Tak - powiedziala Shirley. Zapalila nastepnego parllamenta, szybkimi, nerwowymi pufnieciami. - Raz twoj ojciec zmusil mnie do tego swojego eksperymentu - mialam obslugiwac kamere wideo. Zrobil dluga ryse wzdluz drzwiczek od strony kierowcy, tuz pod chromowanym ornamentem i po prostu zostawilismy wlaczona kamere i wracalismy do niej co pietnascie minut. Nie wydarzylo sie nic dramatycznego, jak w filmie, ale i tak bylo na co popatrzec. Rysa robila sie coraz plytsza i zaczela ciemniec wokol krawedzi, jakby starala sie wtopic w lakier. I w koncu po prostu zniknela. Bez sladu. -No i opony - przejal paleczke Phil Candleton. - Powiedzmy, ze wbiles w ktoras srubokret i powietrze zaczynalo syczec, jak nalezy. Ale po chwili syk zmienial sie w szmer, a po paru sekundach i on cichl. Srubokret wypadal - wydal wargi i zrobil "fpppp" -jakby buick wypluwal pestke. -Wiec jest zywy? - spytal mnie Ned. Mowil tak cicho, ze niemal go nie slyszalem. - Skoro potrafi sie leczyc... -Tony twierdzil, ze nie. Byl o tym swiecie przekonany. "To tylko gadzet - mawial. - To takie cholerne nie wiadomo co, ktorego nie rozumiemy". Twoj tato byl dokladnie przeciwnego zdania i w koncu stal sie rownie nieprzejednany jak Tony. Gdyby zyl... - Co? Co, gdyby zyl? BUICK 8 85 -Nie wiem - powiedzialem. Nagle poczulem sie zmeczony i smutny. Mialem jeszcze wiele do opowiedzenia, ale mi sie odechcialo. Zabraklo mi ochoty, a serce sciskalo mi sie na sama mysl, ze mam mowic, tak jak czasem sie sciska, gdy mamy do wykonania obowiazek nieunikniony, lecz trudny i zmudny - wykarczowac pniaki przed zachodem slonca, zwiezc siano do stodoly, zanim deszcz spadnie. - Nie wiem, co by bylo, gdyby zyl i taka jest prawda, jak mi Bog mily. Huddie przyszedl mi na ratunek.-Twoj tatus mial fiola na punkcie tego samochodu. Ale to fiola jak stad do nieba. Przylatywal do niego w kazdej wolnej chwili, chodzil dookola, robil mu zdjecia... dotykal go. Na ogol tak bylo. Dotykal i dotykal, jakby chcial uwierzyc w jego istnienie. - Szef dak samo - wtracil Arky. Nie calkiem, pomyslalem, ale tego nie powiedzialem. Z Curtem bylo inaczej. Pod koniec buick nalezal do niego tak, jak nigdy nie nalezal do Tony'ego. I Tony o tym wiedzial. -Ale co sie stalo z funkcjonariuszem Raffertym, Sandy? Myslisz, ze buick... -Zjadl go - oznajmil Huddie. Mowil z niezachwiana pewnoscia siebie. - Tak wtedy pomyslalem i tak mysle teraz. Twoj tata tez. - Naprawde? - spytal mnie Ned. -No, tak. Zjadl go albo zabral w jakies inne miejsce. - Znowu stanela mi przed oczami wizja trudnej i zmudnej roboty - poslac rzedy lozek, zmyc sterty talerzy, skosic i zwiesc hektary siana. -Ale mowisz, ze naukowcy nie badali tego czegos? Nigdy? Chemicy, fizycy? Nikt nie przeprowadzil nawet analizy spektrograficznej? -Bibi wrocil chyba co najmniej raz - powiedzial Phil odrobine usprawiedliwiajaco. - Ale sam, bez tych dzieciakow, z ktorymi podrozowal. Razem z Tonym i twoim ojcem wtaszczyli tam jakas wielka machine... moze to i byl spektrograf, ale nie wiem, co wykazal. A ty, Sandy? Pokrecilem glowa. Nie bylo juz nikogo, kto moglby nam odpowiedziec na to pytanie. Ani na mnostwo innych. Bibi Roth zmarl na raka w 1998 roku. Curtis Wilcox, ktory czesto obchodzil buicka wokol z notesem w reku, spisujac rozne rzeczy (i czesto szkicujac), takze juz nie zyl. Tony Schoon86 STEPHEN KING dist, znany jako stary sierzant, zyl, lecz mial pod osiemdziesiatke i zagubil sie w tym mrocznym czysccu zwanym choroba Alzheimera. Odwiedzalem go razem z Arky Arkanianem w domu opieki, gdzie teraz mieszka. Ostatni raz przed Gwiazdka. Razem z Arkym przynieslismy mu zloty medalik ze swietym Krzysztofem, na ktory zrzucilismy sie z nasza stara paczka. Wydawalo mi sie, ze stary sierzant ma lepszy dzien. Rozpakowal prezent bez wielkich klopotow i medalik chyba mu sie spodobal. Nawet sam otworzyl zameczek, choc Arky musial mu pomoc go zapiac. Kiedy wreszcie to zalatwili, Tony spojrzal na mnie z bliska zaczerwienionymi oczami, sciagnawszy brwi, w parodii swego dawnego przenikliwego spojrzenia. W tamtej chwili jakby znowu byl soba. Potem w oczach stanely mu lzy i zludzenie zniknelo. -Kim jestescie, chlopcy? - spytal. - Prawie was pamietam. - I dodal rzeczowo, jakby donosil o stanie pogody: - Wiecie, jestem w piekle. To jest pieklo. -Ned, posluchaj - powiedzialem. - Nasze zebranie w "The Country Way" tak naprawde dotyczylo jednego. Kalifornijscy gliniarze maja to wypisane po obu stronach radiowozow, moze dlatego, ze maja skleroze i musza to sobie w kolko przypominac. My nie. Wiesz, o czym mowie? - Sluzyc i chronic - wyrecytowal Ned. -Wlasnie. Tony uwazal, ze to cos trafilo w nasze rece niemal jakby z laski bozej. Nie powiedzial tego glosno, ale zrozumielismy. Twoj ojciec tez tak sadzil. Opowiedzialem Nedowi Wilcoxowi to, co jak sadzilem, powinien uslyszec. Ale nie wspomnialem mu o rozswietlonych oczach Tony'ego i jego ojca. Tony mogl nam truc o obowiazku sluzenia i chronienia, mogl nam opowiadac, jak to jestesmy najlepiej wyposazeni, zeby przechowac taki niebezpieczny depozyt, mogl nawet przyznac, ze kiedys oddamy to cos starannie wybranej ekipie naukowcow, byc moze dowodzonej przez Bibi Rotha. Mogl nam opowiadac te bajeczki i opowiadal. Ale nic nie znaczyly. Tony i Curt pragneli miec buicka, bo po prostu nie potrafili sie z nim rozstac. W tym sek, a cala reszta to tylko ozdobki. Roadmaster byl dziwny, egzotyczny, wyjatkowy i nalezal do nich. Nie mogli sie zmusic, zeby go oddac. -Ned - zapytalem - czy twoj tata nie zostawil jakichs notesow? Takich zbindowanych, jak szkolne. BUICK 8 87 Ned sciagnal usta. Pochylil glowe i powiedzial gdzies miedzy kolana:-Tak, najrozniejsze. Mama mowila, ze to prawdopodobnie pamietniki. Ale w testamencie napisal, zeby spalila wszystkie prywatne dokumenty, wiec spalila. -Jest w tym jakis sens - doszedl do wniosku Huddie. - Przynajmniej tak wynika z tego, co wiem o Curcie i starym sierzancie. Ned podniosl glowe. Huddie rozwinal temat. -Ci dwaj nie ufali naukowcom. Wiesz, jak ich nazywal Tony? Trucicielami. Mowil, ze ich misja jest rozpylanie trucizny, przekonywanie ludzi, zeby sie nie bali jesc wszystkiego, co dusza zapragnie, ze to nauka i ze wyjdzie im na zdrowie - i ze ich uwolni. - Zamilkl. - No i bylo cos jeszcze. - Co? - spytal Ned. -Dyskrecja. Gliniarze potrafia dochowac tajemnicy, ale Curt i Tony nie wierzyli w dyskrecje naukowcow. Patrzcie, jak szybko ci idioci rozprzestrzenili bomby atomowe na calym swiecie - powiedzial raz Tony. - Poslalismy za to Rosenbergow na krzeslo, ale kazdy kretyn wie, ze Rosjanie i tak beda mieli za dwa lata wlasna bombe. Dlaczego? Bo naukowcy lubia gadac. To, co mamy w Baraku B, to odpowiednik bomby, chociaz kto to wlasciwie wie. Jedno jest pewne, dopoki stoi u nas, nie bedzie niczyja bomba. Pomyslalem, ze to tylko czesc prawdy. Od czasu do czasu zastanawialem sie, czy Tony i ojciec Neda kiedys naprawde o tym rozmawiali - na przyklad pewnego wieczora, kiedy zycie w barakach zamarlo, chlopaki drzemali na gorze, inni ogladali film z kasety i jedli popcorn z mikrofalowki, a oni dwaj usiedli z dala od wszystkich za zamknietymi drzwiami gabinetu Tony'ego. I nie mam na mysli jakiegos "a gdyby", "przypuscmy", Jakby to, toby tamto". Zastanawiam sie, czy powiedzieli sobie prawde w oczy: "Nigdzie nie ma takiego drugiego egzemplarza, a my go zatrzymamy". Nie sadze. Bo tak naprawde wystarczyloby im tylko spojrzec sobie w oczy. Zobaczyc te sama niecierpliwosc - ochote, zeby go dotknac, zajrzec do niego. Nawet zeby tylko wokol niego pochodzic. To bylo cos tajnego, tajemnica, cud. Ale nie wiem, czy maly by w to uwierzyl. Tesknil za ojcem, byl na niego zly za to, ze umarl. W takim nastroju uznalby to, co zrobili, za kradziez, a to takze nie byla prawda. Przynajmniej nie cala. 88 STEPHEN KING -Wtedy wiedzieli juz o blyskownicach - powiedzialam. - Tony nazywal to "zjawiskami dyspersyjnymi". Uwazal, ze buick sie czegos pozbywa, ze sie rozladowuje. A pominawszy problem dyskrecji i odpowiedzialnosci, pod koniec lat siedemdziesiatych ludzie w Pensylwanii - i nie tylko my, ale w ogole wszyscy - mieli jeden bardzo wazny powod, zeby nie ufac naukowcom i technikom.-Three Miles Island. Elektrownia jadrowa - odgadl Ned. -Tak. A ten samochod potrafi wiecej, niz zablizniac zadrapania i odpychac kurz. O wiele wiecej. Zamilklem. Za trudne to bylo, za duzo tego. -No, powiedz mu - ponaglil Arky. Byl prawie zly, wkurzony przywodca bandy. - Powiedziales de wszystkie glupody, powiedz reszte. - Spojrzal na Huddiego, potem Shirley. - Nawet o 1988. Dak, nawet to. - Zamilkl, westchnal, obejrzal sie na Barak B. - Nie pora przerywac, sierzancie. Wstalem i ruszylem przez parking. Za moimi plecami Phil powiedzial: - O nie, nie. Zostaw go, maly, on wroci. Tak to juz jest, jak sie siedzi na wysokim stolku; ludzie moga tak mowic i prawie zawsze maja racje. Z wyjatkiem zawalow serca, wylewow i pijanych kierowcow. Z wyjatkiem wydarzen, w ktorych my, smiertelnicy, mamy nadzieje dostrzec Boga. Ludzie, ktorzy siedza na wysokich stolkach - ktorzy napracowali sie, by sie na nie wdrapac i wciaz pracuja, zeby nie zleciec - nigdy nie powiedza: a pocalujcie mnie w dupe, ja sie stad zrywam. O nie. My, grube ryby, dalej scielimy lozka, zmywamy talerze i zwozimy siano, i jeszcze wypruwamy sobie przy tym zyly. Co my bysmy bez ciebie zrobili? - mowia ludzie. Odpowiedz przewaznie brzmi: robiliby dokladnie to, co chca, tak jak dotychczas. Jechaliby do piekla na tym samym starym wozku. Stanalem przed podnoszonymi drzwiami Baraku B, spojrzalem przez okienko na termometr. Temperatura spadla do jedenastu stopni. Ciagle niezle - w kazdym razie nie katastrofalnie - ale na tyle chlodno, ze zaczalem podejrzewac, iz buick da jeszcze jeden pokaz przed dobranocka. Na razie nie bylo sensu przykrywac go brezentem, najprawdopodobniej musielibysmy zrobic to jeszcze raz. Wyczerpuje sie, tak brzmiala ogolna madrosc dotyczaca roadmastera, przypowiesc wedlug Schoondista i Wilcoxa. BUICK 8 89 Zwalnia jak nienakrecony zegar, zdycha jak wyczerpana bateria, piszczy jak detektor dymu, ktory juz nie rozpoznaje ognia. Wybierz ulubiona metafore, ceny znizkowe. I moze nawet bedzie prawdziwa. A moze nie. Przeciez nic o nim nie wiedzielismy. Wmawianie sobie, ze wiemy, bylo strategia pomagajaca zyc bez zbyt wielu zlych snow w sasiedztwie tego... czegos.Wrocilem na lawke, zapalilem kolejnego papierosa i usiadlem miedzy Shirley i Nedem. -Chcecie posluchac, jak po raz pierwszy zobaczylismy to, co widzielismy przed chwila? Radosne oczekiwanie na ich twarzach odrobine ulatwilo mi dalsze opowiadanie. WTEDY Gdy sie zaczelo, Sandy tam byl, tylko on. Pozniej mawial - na wpol zartem - ze to jego przepustka do slawy. Inni pojawili sie wkrotce potem, ale na poczatku byl tylko Sander Freemont Dearborn, stojacy przy pompie benzynowej z rozdziawiona geba i zamknietymi oczami, swiecie przekonany, ze za pare sekund wszyscy, nie wspominajac juz o okolicznych amiszach i nieamiszach, zmienia sie w radioaktywny pyl na wietrze.Zdarzylo sie to pare tygodni po tym, jak buick znalazl sie w posiadaniu Jednostki D, kolo pierwszego sierpnia 1979 roku. Do tego czasu artykuly o zniknieciu Ennisa Rafferty'ego pojawialy sie juz coraz rzadziej. Na ogol opowiesci o zniknieciu policjanta zamieszczal okregowy "American", ale pod koniec lipca w "Pittsburgh Post-Gazette" wydrukowali duzy artykul na pierwszej stronie. "SIOSTRA ZAGINIONEGO POLICJANTA MA WATPLIWOSCI" - glosil naglowek, a pod nim widnialo: "EDITH HYAMS ZADA PELNEGO DOCHODZENIA". Ogolnie wszystko potoczylo sie dokladnie tak, jak przewidzial Tony Schoondist. Edith sadzila, ze policjanci z Jednostki D wiedza o zniknieciu jej brata wiecej, niz chca zdradzic; podaly to obie gazety. Pomiedzy wierszami czytalo sie, ze biedna kobieta jest na wpol oblakana z bolu (o gniewie nie wspominajac) i szuka kogos, by zrzucic na niego wine, ktora moze lezec po jej stronie. Zaden z nas nie wspomnial o jej jadowitym jezyku i niemal nieustannym zrzedzeniu, ale Ennis i Edith mieli sasiadow, ktorzy nie byli az tak dyskretni. Dziennikarze z obu gazet wspomnieli takze, ze pomimo BUICK 8 91 oskarzen chlopcy z jednostki Ennisa zamierzaja zapewnic Edith skromna pomoc finansowa.Brzydka czarno-biala fotografia Edith z "Post-Gazette" nie pomogla jej za bardzo; wygladala na niej jak Lizzie Borden na pietnascie minut przed zlapaniem za siekiere. Pierwsza blyskownica strzelila o zmierzchu. Sandy zszedl z patrolu okolo szostej, zeby pogawedzic z Mikiem Sandersem z prokuratury okregowej. Czekala ich wyjatkowo parszywa sprawa o potracenie przechodnia, Sandy byl swiadkiem oskarzenia, ofiara dziecko, ktore po wypadku zostalo sparalizowane od szyi w dol. Mike chcial sie upewnic, ze narabany kokaina pan Wazniak rzeczywiscie uciekl z miejsca wypadku. Chcial go wsadzic na piec lat, choc w rachube wchodzilo takze dziesiec. Tony Schoondist bral udzial w czesci spotkania, ktore odbylo sie w kacie swietlicy na pietrze, po czym zszedl do swego gabinetu, a Mike i Sandy jeszcze sie dogadywali. Po spotkaniu Sandy postanowil zatankowac radiowoz, zanim wyjedzie na kolejny trzy- czy czterogodzinny patrol. Mijajac otwarte drzwi dyspozytorni, uslyszal, jak Matt Babicki mowi cicho, jakby tylko do siebie: -Ach, ty mala cholero. - Tu nastapil odglos uderzenia. - Zachowuj sie! Sandy wyjrzal zza rogu i spytal, czy Matt ma jeden z tych trudnych dni w miesiacu. Matt sie nie ubawil. -Posluchaj - powiedzial i podkrecil Wzmacnianie. Galka WYCISZANIE, zauwazyl Sandy, byla juz odkrecona do oporu. Zglosil sie Brian Cole z siodemki, Herb Avery z piatki na Sawmill Road, George Staiikowski z Bog wie skad. To ostatnie zgloszenieutonelo w swiszczacej eksplozji trzaskow. -Jesli sie jeszcze pogorszy, to juz nie wiem, jak wylapie chlopakow, ze nie wspomne o podawaniu informacji - poskarzyl sie Matt. Znowu trzepnal radio, jakby dla zaakcentowania swych slow. - A co bedzie, jesli ktos sie zglosi z prosba o pomoc? Zbiera sie na burze czy co? -Gdy szedlem, pogoda byla jak krysztal - powiedzial Sandy i wyjrzal przez okno. - Teraz tez... co moglbys sam zobaczyc, gdyby ci sie glowa obracala. Mnie sie obraca, widzisz? Taki sie juz urodzilem. - Poruszyl glowa na boki. 92 STEPHEN KING -Bardzo smieszne. Moze bys sie zajal wrabianiem porzadnych ludzi, co? - O, brawo. Bardzo dobra wredna uwaga.W drodze do drzwi Sandy uslyszal jeszcze, jak ktos z gory domaga sie informacji, czy cholerna antena telewizyjna spadla z dachu, bo w trakcie bardzo dobrego odcinka "Star Treka" nagle zniknal obraz. Sandy wyszedl. Byl upalny, lekko zamglony wieczor; z oddali dobiegaly pomruki grzmotow, ale nie bylo wiatru ani chmur. Slonce zaczelo przygasac na zachodzie, z trawy podnosila sie mgla; w koncu siegnela na jakies poltora metra. Sandy wsiadl do radiowozu (na tej zmianie byl to D-14, ten z zepsutym zaglowkiem), podjechal pod pompe benzynowa, wysiadl, odkrecil bak pod zdejmowana tablica rejestracyjna i znieruchomial. Nagle zdal sobie sprawe, ze zrobilo sie bardzo cicho - swierszcze nie cwierkaly w trawie, ptaki przestaly spiewac. Jedynym odglosem bylo ciche, monotonne brzeczenie, jak to, ktore sie slyszy pod linia wysokiego napiecia albo w poblizu transformatora. Zaczal sie odwracac i w tej wlasnie chwili caly swiat zrobil sie bialo-fioletowy. W pierwszej chwili pomyslal, choc niebo bylo bezchmurne, ze trafil w niego piorun. Potem zobaczyl, ze Barak B rozswietla sie jak... Tego zdania nie mozna bylo dokonczyc. Nigdy w zyciu nie widzial nic, co by wygladalo jak tamto. Nigdy. Gdyby spojrzal prosto w te pierwsze rozblyski, pewnie by oslepl - moze na jakis czas, moze na dobre. Na szczescie podnoszone drzwi baraku nie wychodzily na pompe. A jednak wystarczyl sam odblask, zeby porazic jego oczy i zmienic ten letni zmrok w srodek dnia. I sprawic, ze Barak B, solidna drewniana budowla, stal sie przejrzysty jak namiot z gazy. Blask bil z kazdej szpary i pustej dziury po gwozdziu; emanowal spod dachu przez niewielki otwor, byc moze wyskrobany przez wiewiorke; buchal oslepiajacym grubym snopem na poziomie ziemi, gdzie brakowalo jednej deski. Na dachu znajdowal sie szyb wentylacyjny, z ktorego w nieregularnych odstepach tryskala kolumna niczym sygnaly dymne, tyle tylko ze z czystego fioletowego swiatla. Rozblyski w szeregu okienek na podnoszonych drzwiach zmienialy przygruntowa mgle w upiorny elektryczny wyziew. Sandy byl spokojny. Zdumiony, lecz spokojny. Pomyslal: No tak, wiec jednak wybuchl, skurwysyn, no to juz nie BUICK 8 93 zyjemy. W ogole nie przyszlo mu do glowy, zeby uciec albo wskoczyc do radiowozu. Dokad uciec? Dokad odjechac? Jakies kpiny.A to, czego chcial, zakrawalo na szalenstwo: pragnal podejsc blizej. Ciagnelo go. Nie bal sie tak jak Pan D, odczuwal fascynacje, ale nie strach. Byc moze to szalenstwo, ale chcial podejsc. Niemal slyszal, jak buick go wola. Jakby we snie (przyszlo mu do glowy, ze calkiem spokojnie moze to byc sen) podszedl do D-14 od strony kierowcy, pochylil sie nad otwartym oknem i wzial z deski rozdzielczej ciemne okulary. Wlozyl je i ruszyl do baraku. Okulary troche pomogly, ale nie bardzo. Szedl z uniesiona reka, mruzac oczy. Swiat eksplodowal bezglosnie i pulsowal fioletowym ogniem. Sandy widzial swoj cien odskakujacy od niego, znikajacy i znowu wyskakujacy. Widzial, jak z okien na podnoszonych drzwiach garazu strzela swiatlo. Widzial wynurzajacych sie z glownego budynku funkcjonariuszy, odpychajacych na bok Matta Babickiego z dyspozytorni, ktory wyszedl pierwszy. W rozblyskach z baraku wszyscy poruszali sie dziwnie, jak aktorzy z niemego filmu. Ci, ktorzy mieli przy sobie ciemne okulary, wlozyli je. Ci, ktorzy nie mieli, zawrocili i pobiegli po nie. Jeden funkcjonariusz nawet wyciagnal bron, spojrzal na nia, jakby mowiac: "No i na cholere mi to?" i schowal ja do kabury. Dwaj funkcjonariusze bez okularow kustykali niepewnie w strone baraku, ze spuszczonymi glowami, zamknietymi oczami i rekami wyciagnietymi jak lunatycy, przyciagani tak samo jak Sandy w strone tych nieregularnych rozblyskow i cichego, doprowadzajacego do szalu brzeczenia. Jak cmy do swiecy. Potem Tony Schoondist dogonil ich, potracil, popchnal, kazal wracac w cholere, wracac do barakow i ze to rozkaz. Usilowal wlozyc okulary i ciagle nie trafial. Udalo mu sie dopiero, kiedy wsadzil sobie jeden zausznik w usta, a drugim dziabnal sie nad lewym okiem. Sandy nic nie widzial ani nie slyszal. Slyszal tylko to brzeczenie. Widzial rozblyski, zmieniajace mgle w elektryczne smoki. Widzial kolumne migoczacego fioletowego swiatla, tryskajaca ze stozkowatego otworu wentylacyjnego i przeszywajaca ciemniejace niebo. Tony chwycil go, potrzasnal. Z szopy dobiegl kolejny bezglosny swietlny wystrzal, ktory zmienil szkla okularow Tony'ego w dwie male niebieskie kule ognia. Tony krzyczal, 94 STEPHEN KING choc nie musial, Sandy go doskonale slyszal. Uslyszal brzeczenie, czyjes mamrotanie "Boze, Boze wszechmogacy" - i wszystko ucichlo. - Sandy! Byles tu, kiedy sie zaczelo?-Tak! - uslyszal, ze takze krzyczy, wbrew samemu sobie. Ta sytuacja w pewien sposob wymagala krzyku. Swiatlo rozblyskiwalo i migotalo, bezglosne blyskawice. Kiedy gaslo, baraki zdawaly sie przyskakiwac ku nim jak zywe, a cienie policjantow biegly po drewnianych scianach. - Od czego sie zaczelo? Co to spowodowalo? - Nie wiem! -Wejdz do srodka! Wezwij Curtisa! Powiedz, co sie wydarzylo! Powiedz, zeby natychmiast tu przywlokl dupe! Sandy opanowal chec wyznania dowodcy, ze chce zostac i zobaczyc, co sie stanie. W bardzo podstawowy sposob pomysl byl z gruntu idiotyczny: i tak nic nie bylo widac. Bylo za jasno. Nawet w ciemnych okularach. Poza tym potrafil sie zorientowac, kiedy slyszy rozkaz. Wrocil do baraku, potykajac sie na schodach (te oslepiajace blyski uniemozliwialy ocene odleglosci czy glebokosci), i dotarl do dyspozytorni, macajac przed soba rekami. Dla jego porazonego, oszolomionego wzroku barak zmienil sie w wielowarstwowe cienie. W tej chwili jedynym realnym widokiem byly te potezne fioletowe blyskawice. Radio Matta Babickiego bluzgalo monotonnymi trzaskami, z ktorych gdzieniegdzie wynurzaly sie glosy -jak stopy i palce pogrzebanych. Sandy podniosl sluchawke zwyklego telefonu, ktory stal obok aparatu alarmowego. Myslal, ze on tez jest gluchy, no bo dlaczego nie - ale nie byl. Wykrecil numer Curta z listy na tablicy ogloszen. Nawet telefon jakby podskakiwal ze strachu przy kazdym bialofioletowym rozblysku. Odebrala Michelle i powiedziala, ze Curt chce skosic trawnik, zanim sie zupelnie sciemni. Nie miala ochoty go wolac, to sie slyszalo. Ale kiedy Sandy poprosil ja po raz drugi, rzucila: - Dobrze, poczekaj. Czy wy nigdy nie odpuszczacie? Czas dluzyl sie w nieskonczonosc. To cos z Baraku B blyskalo jak szalona neonowa apokalipsa i wydawalo sie, ze dyspozytornia przy kazdym rozblysku przekrzywia sie w inna strone. Sandy nie mogl uwierzyc, zeby takie eksplozje mogly nie byc smiertelnie niebezpieczne, ale przeciez jeszcze BUICK 8 95 zyl i oddychal. Dotknal policzkow, sprawdzil, czy nie sa poparzone. Nie byly.Przynajmniej na razie, pomyslal. Ciagle czekal, az funkcjonariusze zaczna krzyczec, ze to cos z baraku eksplodowalo, stopilo sie albo cos z siebie wypuscilo - cos niewyobrazalnego, z plonacymi elektrycznymi oczami. Takie mysli normalnie nie zdarzaja sie gliniarzom, ale Sandy Dearborn nigdy w zyciu nie czul sie mniej gliniarzem, raczej malym przestraszonym chlopcem. W koncu Curt odezwal sie w sluchawce, zdyszany i zaciekawiony. -Musisz natychmiast przyjsc - poinformowal Sandy. - Sierzant kazal. Curt od razu sie polapal, o co chodzi. - Co robi? -Strzela fajerwerkami. Blyski i iskry. Nawet nie mozna patrzec na barak. - Pali sie? -Nie sadze, ale trudno powiedziec. Nic nie widac. Jest za jasno. Przyjezdzaj. W sluchawce rozlegl sie trzask i Sandy wyszedl na zewnatrz. Jesli mialo dojsc do jakiegos wybuchu atomowego, chcial byc w tej chwili razem z kolegami. Dziesiec minut pozniej Curt wjechal z piskiem opon na podjazd z napisem "TYLKO DLA FUNKCJONARIUSZY", za kierownica milosnie odnowionego bel aire, tego samego, ktory dwadziescia dwa lata pozniej odziedziczy jego syn. Wyjechal szybko zza zakretu i Sandy przezyl moment grozy, kiedy mu sie wydalo, ze Curtis zamierza wjechac prosto w pieciu facetow. Ale Curt szybko wdepnal hamulec (nadal mial refleks dziecka) i zahamowal, prawie ryjac maska w ziemi. Wysiadl, pamietal, zeby zgasic silnik, ale o reflektorach zapomnial, potknal sie o wlasne nogi i niemal grzmotnal na asfalt. Jakos zachowal rownowage i puscil sie pedem w strone baraku. Sandy ledwie zdazyl dostrzec cos dyndajacego w jego rece: ochronne okulary do spawania na elastycznej gumce. Widywal juz rozemocjonowanych mezczyzn - nawet bardzo wielu, prawie kazdy zatrzymany za przekroczenie szybkosci byl z tego czy innego powodu podniecony - ale jeszcze nie widzial, zeby ktos tak swiecil wlasnym blaskiem. Oczy Curtisa prawie wychodzily z orbit, wlosy sie jezyly... 96 STEPHEN KING choc to akurat moglo byc zludzenie, poniewaz pedzil z wielka szybkoscia.Tony chwycil go za ramie, wskutek czego Curtis omal sie znowu nie przewrocil. Jego wolna reka zacisnela sie w piesc i zaczela podnosic. Potem opadla. Sandy nie wiedzial, czy ten zoltodziob naprawde chcial uderzyc sierzanta, i nie chcial wiedziec. Wazne bylo to, ze go rozpoznal (i przypomnial sobie o jego funkcji). Tony wyciagnal reke po okulary. Curt pokrecil glowa. Tony rzucil pare slow. Curt odpowiedzial, gwaltownie potrzasajac glowa. W oslepiajacych rozblyskach Sandy ujrzal, ze Tony Schoondist takze toczy ze soba walke, ze chce po prostu rozkazac Curtowi, by oddal okulary. Ale odwrocil sie i spojrzal na zebranych policjantow. W pospiechu i rozgoraczkowaniu wydal im dwa rozkazy, brzmiace pewnie mniej wiecej tak: cofnac sie i wrocic do barakow. Wiekszosc usluchala pierwszego i zignorowala drugi. Tony odetchnal gleboko, wypuscil powietrze, po czym powiedzial cos do Dicky-Ducka Eliota, ktory wysluchal go, skinal glowa i poszedl w strone barakow. Reszta patrzyla, jak Curt biegnie do Baraku B, po drodze rzucajac baseballowa czapke na chodnik i wkladajac okulary. Sandy lubil i szanowal najnowszego czlonka Jednostki D, lecz w tym biegu nie dostrzegal nic heroicznego. Heroizm to dzialanie w obliczu strachu. Tamtego wieczora Curtis Wilcox nie czul strachu, nawet najslabszego jego drgnienia. Rozpieraly go podniecenie i ciekawosc. Znacznie pozniej Sandy zrozumial, dlaczego stary sierzant puscil Curtisa: poniewaz zrozumial, ze nie da rady go zatrzymac. Curt zatrzymal sie jakies trzy metry przed podnoszonymi drzwiami, uniosl reke, zeby oslonic oczy przed szczegolnie oslepiajacym rozblyskiem. Sandy dostrzegl, ze swiatlo przeswieca przez palce Curta fioletowobialymi strzalami. W tym samym czasie na tle mgly pojawil sie jego cien niczym postac olbrzyma. Potem swiatlo zgaslo i przez jarzace sie kleksy powidokow Sandy zobaczyl, ze Curt znowu rusza. Dotarl do drzwi i zajrzal do srodka. Stal tak, dopoki nie nastapil kolejny blysk. Wowczas odskoczyl i natychmiast wrocil do okna. Tymczasem przybiegl Dicky-Duck Eliot, wyslany nie wiadomo z jakim zadaniem. Sandy zauwazyl, co trzyma, BUICK 8 97 kiedy Dicky-Duck go minal. Sierzant zarzadzil, zeby wszystkie radiowozy byly wyposazone w polaroidy i Dicky-Duck polecial po jeden z nich. Podal go Tony'emu, odruchowo sie wzdrygnawszy, gdy barak rozswietlil sie kolejna bezglosna kanonada swiatla.Tony wzial aparat i pobiegl do Curtisa, ktory nadal zagladal przez okno do baraku i odskakiwal przy kazdym nowym blysku (albo ich serii). Widac nawet okulary do spawania nie chronily jak nalezy przed tym, co sie dzialo w srodku. Cos tracilo dlon Sandy'ego, ktory omal nie wrzasnal ze strachu. Spojrzal w dol i zobaczyl barakowego psa. Pan Dillon prawdopodobnie przespal cala awanture, pewnie az do tej chwili chrapal na linoleum miedzy zlewem i kuchenka, w swoim ulubionym miejscu. Teraz przyszedl, zeby sprawdzic, o co tyle krzyku. Lsnienie jego oczu, postawione uszy, wysoko uniesiona glowa swiadczyly, ze wedlug niego dzialo sie cos waznego. Za to nie zdradzal dawnego przerazenia. Blyskajace swiatlo wcale go nie zaniepokoilo. Curtis usilowal odebrac polaroid, ale Tony nie puszczal. Stali przed Barakiem B, zamienieni w migoczace sylwetki. Klocili sie? Nie wygladalo na to. Przynajmniej z daleka. Wedlug Sandy'ego raczej dyskutowali zazarcie, jak dwaj naukowcy podczas obserwacji nowego zjawiska. A moze to wcale nie zjawisko, pomyslal Sandy. Moze to eksperyment, a my jestesmy krolikami doswiadczalnymi. Zaczal odmierzac dlugosc mrocznych interwalow, stojac wraz z innymi i patrzac na dwie sylwetki przed barakiem, jedna w za duzych okularach, druga z pekatym polaroidem, obie wygladajace jak w laserowych dyskotekowych reflektorach. Blyskalo seriami, ale zaczely sie pojawiac coraz dluzsze przerwy. Sandy naliczyl szesc sekund... dziesiec... czternascie. .. dwadziescia. . - " Buck Flanders odezwal sie kolo niego: - Chyba sie konczy. Pan D warknal i zrobil taki ruch, jakby zamierzal sie rzucic do przodu. Sandy chwycil go za obroze i przytrzymal. Moze pies chcial tylko podbiec do Curta i Tony'ego, a moze do tego czegos z baraku. Moze znowu go wolalo. Wszystko jedno, Sandy nie zamierzal puscic Pana Dillona. Tony i Curt podeszli do drzwi. Ciagle dyskutowali z ozywieniem. Wreszcie Tony skinal glowa - wedlug Sandy'ego niechetnie - i podal Curtowi aparat. Curt otworzyl drzwi 7. Buick 8 98 STEPHEN KING i w tej samej chwili swiatlo blysnelo znowu, zalewajac go potokiem oslepiajacego blasku. Sandy na serio spodziewal sie, ze kiedy zgasnie, Curta juz nie bedzie, ze sie rozpadnie w pyl albo zostanie przeteleportowany do odleglej galaktyki, gdzie spedzi reszte zycia na polerowaniu czarnego tylka Dartha Vadera.Ledwie mial czas zauwazyc, ze Curt jeszcze tam jest, oslania reka oczy w okularach. Po prawej stronie, dokladnie za nim, Tony Schoondist odwracal sie od blasku, z reka uniesiona do twarzy. Ciemne okulary nie stanowily zadnej ochrony, Sandy sam je mial na nosie i to czul. Kiedy odzyskal wzrok, Curt zniknal w baraku. W tej chwili Sandy zwrocil uwage na Pana Dillona, ktory wyrywal sie, pomimo ze Sandy trzymal go mocno za obroze. Nie byl juz spokojny. Warczal i skomlal, uszy polozyl plasko, zmarszczyl pysk, ukazujac biale kly. - Hej, pomozcie, pomozcie! - krzyknal Sandy. Buck Flanders i Phil Candleton rowniez zlapali za obroze, ale poczatkowo na nic sie to nie zdalo. Pies wyrywal sie, kaszlac i bryzgajac slina na chodnik, ze wzrokiem wbitym w boczne drzwi. Zwykle byl najukochanszym kundlem pod sloncem, ale w tamtej chwili Sandy zalowal, ze nie ma przy sobie kaganca i smyczy. Gdyby D zaczal gryzc, ktorys z nich skonczylby bez paru palcow. -Zamknijcie drzwi! - ryknal Sandy do sierzanta. - D tam zaraz poleci, zamknijcie drzwi, do cholery! Tony obejrzal sie, zdezorientowany, polapal sie, co jest grane i zamknal drzwi. Niemal natychmiast Pan D sie uspokoil. Przestal warczec, potem skomlec. Kilka razy szczeknal ze zdziwieniem, jakby nie potrafil sobie przypomniec, o co mu chodzilo. Sandy zaczal sie zastanawiac, czy to przez to brzeczenie, ktore bylo zdecydowanie glosniejsze przy otwartych drzwiach, czy moze przez jakis zapach. Wydawalo mu sie, ze to ostatnie, ale pewnosci nie mial. Trudno sie bylo zorientowac. Tony zobaczyl, ze paru facetow rusza naprzod i kazal im sie cofnac. Jego cichy glos bylo wyraznie slychac, niby uspokajajacy, ale brzmial nieco dziwnie. Sandy mial wrazenie, ze w tle powinny sie rozlegac krzyki i wrzaski, eksplozje jak w kinie, moze nawet pomruk samej rozgniewanej ziemi. Tony odwrocil sie do okna w podnoszonych drzwiach baraku i zajrzal. BUICK 8 99 -Co on tam robi, szefie? - spytal Matt Babicki. - Wszystko dobrze?-Swietnie - odrzekl Tony. - Obchodzi samochod i robi mu zdjecia. A ty co tam robisz? Wracaj do dyspozytorni, jak rany boskie. - Radio sie spieprzylo, szefie. Trzeszczy. -Moze juz nie trzeszczy. Bo tu sie poprawia. - Mial spokojny glos, jak to sierzant, ale wciaz wyczuwalo sie w nim podniecenie. A gdy Matt sie odwrocil, Tony dodal: - I ani slowa o tym, co sie tu dzieje, slyszysz? Przynajmniej nie otwarcie. Ani teraz, ani nigdy. Jesli bedziesz musial cos powiedziec o buicku, to... to jest kod D. Rozumiesz? -Taaajest - odparl Matt i poszedl do baraku, przygarbiony, jakby oberwal lanie. - Sandy! - krzyknal Tony. - Co sie dzieje z psem? - Nic. Juz nic. Co sie dzieje z samochodem? -Tez chyba nic. Nic sie nie pali i brak sladow po eksplozji. Na termometrze dwanascie stopni. Zimno! -Skoro wszystko dobrze, to po co robicie zdjecia? - spytal Buck. -A bo tak - odpowiedzial sierzant Schoondist, jakby to wyjasnialo wszystko. Nie spuszczal oczu z Curtisa, ktory krazyl wokol samochodu jak jakis fotograf wokol modelki. Trzaskal zdjecia i kazde wsuwal za pasek starych szortow khaki. Tymczasem Tony pozwolil reszcie obecnych podchodzic czworkami i zagladac do srodka. Kiedy nadeszla kolej Sandy'ego, zauwazyl, ze kostki Curtisa wydaja sie zielone przy kazdym blysku buicka. Promieniowanie.!/- pomyslal. Jezu Chryste, on ma oparzenia popromienne! Potem sobie wszystko przypomnial i zaczal sie smiac. Michelle nie chciala wezwac Curta do telefonu, bo kosil trawe. To byly plamy z trawy. -Wychodz juz - wymamrotal Phil stojacy po lewej rece Sandy'ego. Nadal trzymal psa za obroze, choc Pan D juz sie uspokoil. - Wychodz, nie przeciagaj struny. Curt ruszyl do drzwi, jakby go uslyszal - albo jakby uslyszal ich wszystkich, myslacych o tym samym. Choc mozliwe, ze raczej skonczyl mu sie film. Kiedy wyszedl, Tony objal go za ramiona i odciagnal na bok. Stali i rozmawiali, a tymczasem rozblysla ostatnia slaba blyskawica. Wlasciwie bardziej przypominala mrugniecie. Sandy spojrzal na zegarek. Dziesiec po dziewiatej. Cale zajscie trwalo niespelna godzine. 100 STEPHEN KING Tony i Curt przegladali polaroidy z napieciem, ktorego Sandy nie rozumial. Zakladajac, ze Tony mowil prawde i buick razem z cala reszta naprawde sie nie zmienil.Wreszcie Tony pokiwal glowa, jakby sie dogadali, i wrocil do reszty chlopakow. Tymczasem Curt jeszcze podszedl do drzwi, zeby zajrzec po raz ostatni do srodka. Okulary uniosl juz na czolo. Tony rozkazal wrocic do budynku wszystkim z wyjatkiem George'a Stankowskiego i Herba Avery'ego. Herb przyjechal z patrolu, kiedy blyskanie jeszcze trwalo, pewnie, zeby skorzystac z ubikacji. Potrafil przejechac siedem kilometrow, zeby zalatwic sie w barakach, byl z tego znany, i znosil wszystkie przycinki ze stoicyzmem. Powiedzial, ze kiedy sie siada na obcych sraczach, mozna sie nabawic strasznych chorob i kazdy, kto w to nie wierzy, powinien je zlapac. Sandy uwazal, ze Herb sie raczej uzaleznil od magazynow w sraczu na pietrze. Funkcjonariusz Avery, ktory za dziesiec lat zginie w dachujacym samochodzie, byl wielbicielem "American Heritage". -Wy dwaj macie pierwsza warte - oznajmil Tony. - Dajcie znac, jesli cos sie zacznie dziac. Nawet jesli tylko bedzie sie wam wydawac, ze sie zaczelo. Herb zaczal jeczec i protestowac. - Geba na klodke - powiedzial Tony. - Ani slowa wiecej. Herb zauwazyl, ze szef ma na policzkach czerwone plamy i od razu sie zamknal. Sandy pomyslal, ze ma doskonale wyczucie. Kiedy wrocili do baraku w slad za sierzantem Schoondistem, Matt Babicki gadal przez radio. Gdy powiedzial szostce, zeby zdal raport dwudziestce, odpowiedz Andy'ego Colucciego byla wyjatkowo wyrazna. Trzaski zniknely. Zajeli miejsca w malym salonie na pietrze. Ostatni musieli sie zadowolic miejscem na dywanie. Sala odpraw na dole byla wieksza, ale Sandy pomyslal, ze Tony podjal dobra decyzje. To byla sprawa rodzinna, nie sluzbowa. Przynajmniej nie scisle sluzbowa. Curtis Wilcox zjawil sie ostatni, z polaroidami w rece, okularami nadal na czole, z gumowymi klapkami na zielonych stopach. Na podkoszulku mial napis WYDZIAL SPORTU UNIWERSYTETU HORLICKS. Podszedl do sierzanta i zaczeli sie naradzac szeptem, podczas gdy reszta czekala. Potem Tony odwrocil sie do nich. BUICK 8 101 -Nie bylo eksplozji i obaj sadzimy, ze nie bylo takze promieniowania.Te slowa powitano wielkim westchnieniem ulgi, ale paru funkcjonariuszy nadal mialo miny pelne powatpiewania. Sandy nie wiedzial, jaka sam ma mine, bo pod reka nie mial lusterka, ale z cala pewnoscia powatpiewal w slowa szefa. -Mozecie obejrzec, jesli chcecie - powiedzial Curt i podal stosik fotografii najblizej siedzacym. Niektore zdjecia zostaly zrobione podczas rozblyskow i nie bylo na nich widac prawie nic: lsnienie atrapy, kawalek dachu. Inne byly wyrazniejsze. Najlepsze mialy te dziwna, plaska, dosadna wyrazistosc, ktora jest wylaczna cecha zdjec z polaroida. Widze swiat, w ktorym istnieje jedynie przyczyna i skutek, zdaja sie mowic. Swiat, w ktorym kazdy przedmiot jest awatarem, a za kulisami nie ma zadnych bogow. -Podobnie jak konwencjonalny film albo te plakietki, ktore musza nosic pracownicy narazeni na promieniowanie - powiedzial Tony - polaroid robi sie zamglony, kiedy jest poddany dzialaniu mocnego promieniowania gamma. Niektore z tych fotografii sa przeswietlone, ale zadna nie jest zamglona. Innymi slowy, nie wyrosna nam czulki. -Bez urazy, szefie - odezwal sie Phil Candleton - ale nie chce powierzyc swoich jaj firmie Polaroid. -Jutro z samego rana pojade do miasta i kupie licznik Geigera - oznajmil Curt. Mowil spokojnie i rozsadnie, ale w jego glosie przebijalo podniecenie. Pomimo chlodnego tonu typu "zechce pan spokojnie wysiasc z samochodu", Curt Wilcox malo sie nie posikal z ekscytacji. - Sprzedaja je w sklepie z artykulami wojskowymi. Pewnie za jakies trzysta dolarow. Wezme je z funduszu na nieprzewidziane wypadki, jesli nie macie nic przeciwko. Nikt nie mial. .^ -A tymczasem - powiedzial Tony - teraz bardziej niz kiedykolwiek wazne jest, zebysmy nie pisneli slowka. Wierze, ze za sprawa slepego losu albo opatrznosci to cos przydarzylo sie mezczyznom, ktorzy umieja milczec. Bedziecie milczec? Rozlegly sie pomruki akceptacji. Dicky-Duck siedzial po turecku na podlodze, glaszczac Pana Dillona po glowie. D spal z pyskiem opartym na lapach. Dla naszej maskotki chwila szalenstwa definitywnie sie skonczyla. 102 STEPHEN KING -Ja sie zgadzam, pod warunkiem ze wskazowka starego geigera nie opusci zielonego pola - oswiadczyl Dicky-Duck. - Bo jak opusci, to proponuje wezwac federalnych.-Myslisz, ze zajma sie tym lepiej od nas? - wybuchnal Curt. - Dicky, rany boskie! Federalni musza postepowac zgodnie z procedura i... -Jesli nie postanowicie wycofac Baraku B z funduszu na nieprzewidziane wypadki... - zaczal ktos inny. -Przestan sie wyglupiac - zaczal Curt, a wtedy Tony polozyl mu reke na ramieniu i powstrzymal, zanim maly zdazyl sobie narobic klopotow. -Jesli jest radioaktywny - oznajmil Tony - pozbedziemy sie go. Obiecuje. Curt spojrzal na niego z rozczarowaniem. Tony odpowiedzial spokojnym wzrokiem. Obaj wiemy, ze nie jest radioaktywny, mowil jego wzrok, zdjecia sa na to dowodem, wiec dlaczego chcesz sie uganiac za wlasnym ogonem? -A mnie sie zdaje, ze i tak powinnismy to oddac wladzom - odezwal sie Buck. - Moze nam pomoga... no wiecie... albo znajda jakas, ja wiem... ochrone... - Glos mu stopniowo zamieral, kiedy wyczul wokol siebie narastajaca dezaprobate. Funkcjonariusze policji stanowej wspolpracowali z roznymi sluzbami federalnymi - FBI, Urzedem Skarbowym, DEA, Wydzialem Bezpieczenstwa Pracy i Miedzystanowa Izba Handlowa. Nietrudno bylo sie polapac, iz federalni na ogol nie dorownuja inteligencja przecietnemu niedzwiedziowi. Wedlug Sandy'ego okazywali rzadkie przeblyski inteligencji tylko wtedy, gdy to sie im oplacalo albo z czystej zlosliwosci. Na ogol byli niewolnikami kieratu, wyznawcami sekty Rutynowej Procedury. Zanim Sandy wstapil do policji stanowej, z takim samym tepym regulaminowym rodzajem myslenia zetknal sie w wojsku. Ponadto nie byl wiele starszy od Curtisa, dzieki czemu on takze wolal nie pozbywac sie roadmastera. Jakby co, to juz lepiej go przekazac naukowcom z sektora prywatnego, na przyklad takim z uczelni reklamujacej sie na podkoszulku Curtisa. Ale najlepiej niech zostanie w rodzinie, czyli Jednostce D. Buck zamilkl. - To chyba glupi pomysl - powiedzial. -Nic sie nie martw - odparl ktos. - Na pocieszenie wygrywasz komplet garnkow. BUICK 8 103 Tony przeczekal, az chichoty ucichna, po czym kontynuowal:-Chce, zeby wszyscy, ktorzy pracowali dzis w terenie, wiedzieli, co sie wydarzylo, zeby nie byli zaskoczeni, kiedy sie powtorzy. Poinformujcie ich. I o kodzie buicka, D jak dom. Samo D. W porzadku? Dam wam znac, co sie wydarzy pozniej, zaczynajac od licznika Geigera. Badanie zostanie przeprowadzone jutro przed rozpoczeciem drugiej zmiany, gwarantuje. Nie powiemy, co tu mamy, nikomu - zonom, siostrom, braciom ani najlepszym przyjaciolom spoza policji, za to nawzajem bedziemy sie informowac o wszystkim. Tyle wam moge obiecac. Zrobimy to w staroswiecki sposob, werbalnie. Nie bedzie zadnych dokumentow dotyczacych bezposrednio tego samochodu - jesli to samochod - i tak ma zostac. Zrozumiano? Znowu rozlegl sie twierdzacy pomruk. -Nie bede tolerowac gadulstwa, panowie, zadnych plotek ani lozkowych wyznan. Czy to takze jest jasne? Na to wygladalo. -Patrzcie - odezwal sie nagle Phil, unoszac jedno zdjecie. - Bagaznik jest otwarty. Curt skinal glowa. -Teraz jest juz zamkniety. Otworzyl sie podczas jednego rozblysku i zamknal sie chyba podczas nastepnego. Sandy pomyslal o Ennisie i mial wizje, przelotna, lecz bardzo wyrazna, klapy bagaznika klapiacej jak zglodniala paszcza. Zobaczcie zywego krokodyla, dobrze sie przyjrzyjcie, ale na Boga, nie wkladajcie tam palcow. Curt mowil dalej: -Wydaje mi sie takze, ze wycieraczki na przedniej szybie pracowaly przez chwile, choc bylem zbyt oslepiony, zeby miec pewnosc, a nie pokazuje^ tego zadne zdjecie. - Dlaczego? - spytal Phil. - Dlaczego tak sie dzieje? -Wyladowania elektryczne - odgadl Sandy. - Przez to samo zepsulo sie radio w dyspozytorni. -Moze wycieraczki, ale bagaznik nie dziala na prad. Kiedy chcesz go otworzyc, wciskasz guzik i podnosisz wieko. Na to Sandy nie znalazl odpowiedzi. -Temperatura w baraku spadla o kilka stopni - powiedzial Curt. - To trzeba obserwowac. Zebranie sie skonczylo i Sandy wyjechal na patrol. Od czasu do czasu zglaszajac sie do bazy, pytal Matta Babickie104 STEPHEN KING go, czy D jest jeden-dwa. Odpowiedz brzmiala zawsze: potwierdzam, D jest jeden-dwa. W pozniejszych latach stala sie standardowa formulka w okolicy Statler, Pogus City i Patchin. Przejelo ja pare innych jednostek, nawet kilka za granica stanu Ohio. Uwazali, ze to znaczy "czy w domu wszystko w porzadku?". Chlopakow z Jednostki D to smieszylo, bo wlasciwie ta formulka dokladnie to znaczyla. Nastepnego ranka wszyscy z Jednostki D zjawili sie w robocie, ale bylo spokojnie jak zawsze. Curt z Tonym pojechali do Pittsburgha po licznik. Sandy nie mial dzis zmiany, ale dwa czy trzy razy zajrzal do jednostki, zeby sprawdzic, co z buickiem. Nic sie nie dzialo, samochod stal na betonie i wygladal jak dzielo sztuki na wystawie, ale strzalka wielkiego czerwonego termometru na belce wedrowala coraz nizej. Wszyscy uznali to za cos wyjatkowo upiornego, bezglosna zapowiedz klopotow. W baraku dzialo sie cos, czego zwykly funkcjonariusz policji stanowej nie potrafil pojac, a co dopiero temu przeciwdzialac. Nikt nie wszedl do baraku, dopoki Curt i Tony nie wrocili w bel aire Curta - rozkaz szefa. Kiedy przyjechali, Huddie Royer akurat zagladal do baraku przez okienka. Podszedl do nich, a Curt otworzyl pudelko, ktore postawil na masce samochodu, i wyjal licznik Geigera. - A gdzie kombinezon ochronny? - spytal. Curt spojrzal na niego ponuro. - Ale smieszne - powiedzial. Curt i sierzant spedzili tam okolo godziny, przesuwajac licznik nad buickiem, jego silnikiem, wkladajac go do kabiny, sprawdzajac siedzenia, tablice rozdzielcza i dziwna przerosnieta kierownice. Curt wpelzl pod samochod, a sierzant sprawdzil bagaznik, zachowujac wyjatkowa ostroznosc. Podparli wieko grabiami, ktore wisialy na scianie. Strzalka licznika prawie sie nie poruszala. Dochodzace z malego glosnika miarowe tykanie zrobilo sie glosniejsze tylko raz, kiedy Tony przystawil aparat do tarczy swojego zegarka, zeby sie upewnic, czy licznik w ogole dziala. Dzialal, ale roadmaster nie mial mu nic do powiedzenia. Przerwali tylko raz, zeby przyniesc swetry. Na zewnatrz bylo goraco, ale w baraku strzalka termometru zatrzymala sie tuz pod dziewiatka. Sandy mial zle przeczucia i kiedy obaj wyszli, zaproponowal, zeby otworzyc drzwi i wpuscic BUICK 8 105 do baraku troche cieplego powietrza. Pan Dillon drzemie w kuchni, powiedzial; moga go tu zamknac.-Nie - odparl Tony i Sandy zauwazyl, ze Curtis sie z nim zgadza. - Dlaczego? - Nie wiem. Mam przeczucie. O trzeciej, kiedy Sandy pracowicie wypisywal swoje nazwisko na liscie obecnosci w rubryce ZMIANA DRUGA 3.00-11.00 i przygotowywal sie do wyjazdu na patrol, temperatura w Baraku B spadla do osmiu stopni. Bylo o dwadziescia dwa stopnie zimniej niz po drugiej stronie cienkich drewnianych scian. Okolo szostej Sandy zaparkowal kolo knajpy "U Jimmy'ego" i wlasnie pil kawe, czekajac na piratow drogowych, kiedy roadmaster po raz pierwszy urodzil. To Arky Arkanian pierwszy zobaczyl to cos, co wyszlo z buicka, choc nie wiedzial, na co patrzy. W barakach Jednostki D panowala cisza. Moze nie zupelny spokoj, ale cisza. Glownie dlatego, ze Curt i Tony wykazali brak promieniowania w Baraku B. Arky przyjechal ze swojej mieszkalnej przyczepy z parkingu Dreamland Park na szczycie wzgorz, bo tez chcial sie troche poprzygladac zarekwirowanemu samochodowi. Mial go tylko dla siebie, przez jakis czas kolo Baraku B nikt sie nie krecil. W glownym budynku jakies trzydziesci piec metrow dalej bylo cicho jak to zawsze w ciagu zmiany. Czyli bardzo cicho. Matt Babicki skonczyl sluzbe i w dyspozytorni siedzial jakis mlodziajt^Sierzant poszedl do domu o piatej. Curt, ktory naopowiadal zonie jakichs idiotyzmow, dlaczego go wezwalismy do jednostki, pewnie znow kosil trawnik jak grzeczny chlopczyk. Piec po siodmej stroz Jednostki D (wowczas juz bardzo blady, bardzo zamyslony i bardzo wystraszony) minal mlodziaka w dyspozytorni i poszedl do kuchni, zeby sprawdzic, kogo znajdzie. Chcial kogos, kto nie byl zoltodziobem, kto sie znal na rzeczy. Znalazl Huddiego Royera, ktory wlasnie konczyl przyrzadzac wielki gar makaronu z sosem serowym Krafta. DZIS: Arky -No i? - pytal maly, nagle wyjatkowo podobny do swego ojca - w sposobie, w jaki siedzial na lawce, w patrzeniu prosto w oczy, w ruchach brwi, a przede wszystkim w tej dzikiej niecierpliwosci. Ta niecierpliwosc cechowala jego ojca. - No i? -To nie moja historia - mowi Sandy. - Mnie tam nie bylo. Ale ci dwaj - tak. I wtedy, a jak, maly odwraca sie od Sandy'ego do mnie i Huddiego. -Ty mow, Hud - zaznaczam. - Jestes przyuczony do zdawania raportow. -Spadaj - on na to. - Ty tam byles pierwszy. Pierwszy to widziales. Ty mow. - Eee... -No, niech ktorys zacznie! - wola maly i lup! Jak sie nie palnie reka w czolo, dokladnie miedzy oczy! No to musialem sie rozesmiac. - Opowiadaj, Arky - pogania mnie sierzant. -A, w cholere z tym - mowie. - Nigdy zem tego nie opowiadal tak, no wiecie, jak jakas historie. Nie wiem, co z tego wyjdzie. -Wysil sie - rozkazuje sierzant, no to sie wysilam. Najpierw jest cholernie trudno - maly swidruje mnie tymi galami jak wiertarka, a mnie po glowie lata w kolko jedna mysl: Jesli on mi nie uwierzy, to kto? Ale potem robi sie latwiej. Jak sie mowi o czyms sprzed wielu lat, to sie znowu przed toba otwiera. Otwiera sie jak kwiat. To moze byc dobre albo zle. Chyba. Kiedy tak siedzialem i opowiadalem o wszystkim synowi Curtisa Wilcoxa, to mi bylo i dobrze, i zle. BUICK 8 107 Huddie otworzyl po chwili gebe i zaczal opowiadac. Pamietal wszystko, nawet co Joan Baez spiewala w radiu. "Zbawienie tkwi w szczegolach", to stary sierzant lubil tak mowic (a juz szczegolnie jak ktos zapomnial zamiescic cos w raporcie). A ten maly przez caly czas siedzial na lawce, gapil sie na nas, oczy mu\sie robily coraz wieksze, a wokol nas zmierzchalo i zaczelo pachniec jak to w lecie, nietoperze zaczely trzepotac nam nad glowami, a z poludnia dochodzily grzmoty. Tak mi sie smutno zrobilo, bo byl taki podobny do ojca. Chociaz wlasciwie to nie wiem dlaczego.Przerwal nam tylko raz. Odwrocil sie do Sandy'ego i spytal, czy ciagle mamy... -Tak - Sandy na to od razu. - O tak. No pewnie, ze tak. Plus tony zdjec. Przewaznie z polaroida. Co jak co, ale na zabezpieczaniu dowodow gliniarze sie znaja. A teraz badz cicho. Chciales sie dowiedziec, pozwol czlowiekowi mowic. Czlowiekowi, czyli mnie, no to znowu zaczalem opowiadac. WTEDY W tamtych czasach Arky mial stara furgonetke forda, ze standardowymi trzema biegami (ale jak sie doliczy wsteczny, to bedzie cztery, lubil zartowac) i skrzypiacym sprzeglem. Zaparkowal w tym samym miejscu, co dwadziescia trzy lata pozniej, choc wtedy mial juz dodge'a rama z automatyczna skrzynia biegow i jeszcze w dodatku z napedem na cztery kola.W 1979 roku na koncu parkingu stal stary autobus szkolny, przezarty rdza zolty rupiec, ktorego tam postawili co najmniej w czasach wojny w Korei, zeby z kazdym rokiem coraz glebiej zapadal sie w chwasty i ziemie. Dlaczego nikt go nie zabral, stanowilo kolejna zagadke zycia. Arky zatrzymal furgonetke obok niego, poszedl do Baraku B i zajrzal przez okienko w podnoszonych drzwiach, zaslaniajac oczy z obu stron przed zachodzacym sloncem. Na gorze palilo sie swiatlo, a buick stal pod nim, wedlug Arky'ego calkiem jak model na wystawie, taki cudny, ze kazdy przy zdrowych zmyslach musial zapragnac kupic to sliczne malenstwo i zaprowadzic do domu. Wszystko wygladalo w porzadku, jeden-dwa, z wyjatkiem klapy bagaznika. Znowu byla otwarta. Powinienem o tym doniesc dyzurnemu funkcjonariuszowi, pomyslal Arky. Nie byl policjantem, tylko strozem, ale w tym wypadku roznica sie zacierala. Cofnal sie od okna, ale w ostatniej chwili jeszcze przypadkiem rzucil okiem na ten termometr, ktory Curt powiesil na belce. Temperatura znowu sie podniosla, i to sporo. Bylo szesnascie stopni. Arky pomyslal, ze buick jest jak wielka lodowka, ktora teraz sie BUICK 8 109 jakos wylaczyla (a moze przepalila podczas pokazu fajerwerkow).Nagly_skok temperatury byl nowym zjawiskiem, o ktorym nikt nie wiedzial, i Arky poczul dreszczyk emocji. Zaczal sie wycofywac, zeby pobiec od razu do barakow, ale wtedy zobaczyl to cos w kacie. To tylko sterta starych szmat, pomyslal, ale cos wskazywalo na to, ze... uuuu, to nie szmaty. Wrocil do okienka, znowu oslaniajac oczy rekami przy skroniach. I nie, na Boga, to cos w kacie na pewno nie bylo sterta szmat. Arky poczul grypowa slabosc w stawach kolanowych i miesniach ud. Slabosc ta popelzla wyzej, do zoladka, a potem szybko siegnela serca. Nastapil niepokojacy moment, kiedy byl niemal pewien, ze zaraz zemdleje. Hej, ty szwedzki glabie, moze byc sprobowal pooddychac? Zobacz, moze to cos pomoze. Arky nabral dwa plytkie hausty powietrza. Bylo mu obojetne, jakie odglosy wydaje. Jego stary tez takie wydawal, kiedy dostal ataku serca i lezal na sofie, czekajac na karetke. Arky znowu sie cofnal od drzwi i uderzyl sie piescia w piers. - No, malenstwo, do roboty, nie zasypiaj. Slonce, zanurzone w kadzi krwi, razilo go w oczy. Zoladek fikal koziolki, powodujac mdlosci. Baraki nagle wydaly sie oddalone o pare kilometrow. Ruszyl w ich strone, przypominajac sobie, zeby oddychac, i koncentrujac sie na stawianiu duzych, rownych krokow. Cos wnim zrywalo sie do biegu, a cos innego wiedzialo, ze jesli to zrobi, naprawde zemdleje. -Chlopaki beda sie z dziebie nasmiewac i dobrze o dym wiesz. " ,^ Ale tak naprawde nie chodzilo mu teraz o kpiny. Glownie o to, ze nie chcial tam wejsc blady, ze zjezonym wlosem, spanikowany jak kazdy pan Obywatel, ktorego spotkalo cos zlego. I zanim wszedl do budynku, naprawde poczul sie troche lepiej. Dalej sie bal, ale juz nie mial wrazenia, ze za chwile zwymiotuje albo zacznie uciekac z wrzaskiem, byle dalej od Baraku B. Do tego czasu naszlo go tez podejrzenie, ktore troche mu ulzylo. Moze to jakis kawal. Glupi dowcipas. Chlopaki z jednostki czesto mu robili kawaly, a przeciez sam 110 STEPHEN KING powiedzial Orville'owi Garrettowi, ze dzis wieczorem przyjdzie popatrzec na starego buicka. Tak, wlasnie. I moze Orv postanowil go nastraszyc. Banda blaznow, kazdy lubil go straszyc.Ta mysl go uspokoila, ale w glebi serca w nia nie uwierzyl. Orv Garrett lubil robic kawaly, owszem, lubil stroic sobie zarty jak kazdy facet, ale nie potrafilby zrobic tego czegos w szopie. Ani zaden z nich. Nie teraz, gdy sierzant Schoondist tak sie nad tym trzesie. No tak, ale sierzanta tu nie bylo. Drzwi jego gabinetu byly zamkniete, a matowa szyba ciemna. Swiatlo palilo sie w kuchni, a przez drzwi dochodzila muzyka: Joan Baez spiewala o nocy, kiedy jechali przez drogi Poludnia. Arky wszedl do kuchni i zobaczyl Huddiego Royera, ktory wlasnie wrzucal kawal margaryny do garnka z kluskami. Uuu, chlopie, serduszko ci za to nie podziekuje, pomyslal Arky. Radio Huddiego - takie male, na pasku, wszedzie je ze soba zabieral - stalo na blacie kolo opiekacza. -Hej, Arky! - zawolal Huddie. - Co tu robisz? - Jakby nie wiedzial. - Orv jest tutaj? - spytal Arky. -Nie. Dostal trzy dni wolnego, od jutra. Cholerny farciarz pojechal na ryby. Chcesz? - Podsunal mu garnek pod nos, dopiero teraz naprawde na niego spojrzal i zdal sobie sprawe, ze ma przed soba smiertelnie przerazonego czlowieka. - Arky? Kurcze, co z toba? Arky ciezko usiadl na stolku, zwiesil rece miedzy kolanami. Spojrzal na Huddiego, otworzyl usta, ale nie mogl z siebie nic wydusic. -Co jest? - Huddie rzucil garnek z kluskami na blat, w ogole na niego nie patrzac. - Buick? / - Maz sluzbe? - Aha. Do jedenastej. - Zamdujezdes? -Jest jeszcze paru chlopakow na pietrze. Jesli masz na mysli kogos z doswiadczeniem, to daj spokoj. Nie znajdziesz dzis nikogo lepszego ode mnie. Gadaj. -Chodz - powiedzial Arky. - Zam popacz. I wez jakas lornetke. Huddie zabral lornetke z magazynu, ale okazalo sie, ze do niczego nie jest potrzebna. To cos z kata Baraku B bylo BUICK 8 111 zbyt blisko - przez lornetke widac bylo tylko zamazany ksztalt. Po dwoch, trzech minutach manipulowania ostroscia Huddie sie poddal. - Wchodze tam. Arky chwycil go za nadgarstek. - Chryzde, nie! Zadzwon do szefa! Niech cos postanowi! Huddie, ktory bywal uparty, pokrecil glowa.-Sierzant spi. Dzwonila jego zona i tak powiedziala. Wiesz, co to znaczy - nie wolno mu przeszkadzac, chyba ze wybuchnie III wojna swiatowa. - A jezli do jezd III wojna swiatowa? -Nie ma sie czym denerwowac - odparl Huddie. Sadzac z wyrazu jego twarzy, bylo to klamstwo stulecia, jesli nie wszech czasow. Znowu zajrzal do srodka, oslaniajac twarz rekami; bezuzyteczna lornetka stala na chodniku kolo jego lewej stopy. - Nie zyje. - Moze. A moze dylko udaje. Huddie obejrzal sie na niego. - Nie mowisz powaznie. - Pauza. - Prawda? -Nie wiem, co mowie. Nic nie wiem. Nie wiem, czy to cos odwalilo kite, czy tylko odpoczywa. Ty tez nie. A jesli chce, zeby dam ktos wszedl? Myslales o dym? A jesli na ciebie czeka? Huddie zastanowil sie i powiedzial: - W takim razie dostanie to, czego chce. Cofnal sie od drzwi i mial tak samo przerazona mine jak Arky, kiedy wszedl do kuchni. Ale byl takze zdecydowany. Na sto procent. Stary uparty Holender. / - Arky, posluchaj. - No. -W swietlicy na gorze jest Carl Brundage. I Mark Rushing - przynajmniej tak mi sie-wydaje. Lovinga w dyspozytorni sobie odpusccie ufam mu. Za zielony. Ale idz i powiedz tamtym, co jest grane. I przestan tak wygladac! Pewnie nic sie nie dzieje, ale male wsparcie nie zaszkodzi. - Na wypadek gdyby sie jednak dzialo. - Wlasnie. - Bo moze sie dzieje. Huddie skinal glowa. - Na pewno? - Aha. - Dobra. 112 STEPHEN KING Huddie podszedl do podnoszonych drzwi, skrecil i stanal przed mniejszym okienkiem w bocznej scianie. Wzial gleboki wdech, policzyl do pieciu, wypuscil powietrze. Potem rozpial kabure - wtedy mial tam rugera .357. - Huddie?Podskoczyl. Gdyby trzymal palec na spuscie zamiast bezpieczniku, pewnie by sobie odstrzelil stope. Odwrocil sie i zobaczyl Arky'ego, ktory wygladal zza rogu baraku. W sciagnietej twarzy jego ciemne oczy wydawaly sie ogromne. -Jezu Chryste Wszechmogacy! - ryknal Huddie. - Czego sie skradasz, do kurwy nedzy? - Wcale sie nie skradalem, szedlem normalnie. -Idz do baraku! Sprowadz Carla i Marka, chyba ci powiedzialem. Arky pokrecil glowa. Strach nie strach, postanowil wziac udzial w tym, co sie wlasnie dzialo. Huddie nawet to rozumial. Charakter jednostki udzielal sie wszystkim. - No dobrze, ty szwedzki glabie. Chodz. Huddie otworzyl drzwi i wszedl do baraku, w ktorym nadal bylo zimniej niz na dworze... choc zaden z nich nie potrafil okreslic, czy bardzo bylo w nim zimno, bo obaj splywali potem. Huddie trzymal uniesiony pistolet. Arky zlapal grabie z kolkow kolo drzwi. Zadzwieczaly o lopate i obaj podskoczyli. Wedlug Arky'ego jeszcze gorszy od tego brzeku byl widok ich cieni na scianie: wydawaly sie skakac z miejsca na miejsce, jak cienie zwinnych goblinow; - Huddie... - Csss! - Czemu csss, skoro to nie zyje? - Nie wymadrzaj sie - wyszeptal Huddie. Ruszyl przez cementowa podloge w strone buicka. Arky szedl za nim, sciskajac w spoconych rekach trzonek grabi, z sercem walacym jak mlot. W ustach czul suchosc i jakby pieczenie. Jeszcze nigdy sie/tak nie bal, a fakt, ze nawet nie wie, czego sie boi, jeszcze pogarszal sprawe. Huddie zblizyl sie do buicka od tylu i zajrzal do otwartego bagaznika. Plecy mial takie szerokie, ze Arky nic zza nich nie widzial. - Co tam jest? - Nic. Pusto. BUICK 8 113 Huddie siegnal do pokrywy bagaznika, zawahal sie, wzruszyl ramionami i zatrzasnal ja. Obaj podskoczyli i spojrzeli na to cos w rogu. Nie poruszylo sie. Huddie ruszyl w jego strone. Jego czlapanie na betonie brzmialo bardzo glosno.To cos naprawde bylo martwe, o czym obaj upewniali sie coraz bardziej, w miare jak sie do niego zblizali, ale wcale im nie ulzylo, bo zaden jeszcze nie widzial nic podobnego. Ani w lasach zachodniej Pensylwanii, ani w zoo, ani w atlasie dzikich zwierzat. To bylo cos innego. Cholernie innego. Huddie przylapal sie na wspominaniu horrorow, ale takiego czegos jak to skulone w kacie baraku nie widzial nawet w telewizji. Cholernie inne - ten zwrot ciagle do nich wracal. Oni do niego wracali. Wszystko w nim wrzeszczalo, ze nie jest stad, to znaczy nie tylko z Pensylwanii, ale w ogole z Ziemi. Moze nawet z calego wszechswiata takiego, jaki sobie wyobrazaja ci, ktorzy mieli truje z nauk scislych. Bylo tak, jakby jakis mechanizm alarmowy nagle obudzil sie w ich glowach i zaczal wyc. Arky myslal o pajakach. Nie zeby to cos z kata wygladalo jak pajak, ale poniewaz... no... poniewaz pajaki tez byly calkiem inne. Te nogi - i nigdy nie wiadomo, co taki pajak sobie mysli albo w ogole jak zyje. To cos bylo podobne, tylko gorsze. Czlowiekowi robilo sie niedobrze od samego patrzenia, od myslenia, co toto widzi przez te swoje oczy. Arky spocil sie, jego serce zaczelo lomotac, a zoladek zrobil sie ciezki. To byl dobry moment, zeby zaczac.zwiewac. Podkulic ogon i galopowac, gdzie oczy poniosa./ -Chryste - odezwal sie Huddie dziwnie jekliwym glosem. - Ochchchchchryste. Tak jakby prosil to cos, zeby sobie poszlo. Opuscil bron, teraz mierzac zewnatrz w podloge. Wazyla tylko poltora kilo, ale zabraklo mu^sil, by dzwigac nawet ten niewielki ciezar. Miesnie jego twarzy takze obwisly, oczy zrobily sie wielkie, szczeka zaciazyla mu tak, ze musial otworzyc usta. Arky zapamietal do konca zycia blysk jego zebow w ciemnosciach. W tym samym czasie Huddie zaczal dygotac, a Arky zdal sobie sprawe, ze sam tez sie trzesie. To cos w rogu bylo wielkosci bardzo duzego nietoperza, jak te w Jaskiniach Cudow w Lassburgu albo tak zwanej Grocie Dziwow (wejscie z przewodnikiem trzy dolary od leb8. Buick 8 114 STEPHEN KING ka, mozliwa specjalna taryfa rodzinna) w Pogus City. Skrzydla zaslanialy wieksza czesc jego ciala. Nie byly zlozone, lecz lezaly w pomietych faldach, jakby to cos ostatnim wysilkiem probowalo je zlozyc - i nie zdolalo - zanim umarlo. Skrzydla byly albo czarne, albo w kolorze bardzo ciemnej zgnilej zieleni. Widoczny kawalek grzbietu mial nieco jasniejszy odcien zieleni, a okolice brzucha - kolor zoltawobialy jak zepsuty ser, jak zgnily kapusciany glab albo brzuch rozkladajacej sie ryby. Trojkatna glowa przechylala sie w bok. Koscisty twor, mogacy byc nosem albo dziobem, sterczal z twarzy bez oczu. Ponizej rozdziawialy sie usta. Zwisal z nich zoltawy sznur tkanki, jakby stworzenie zwrocilo przed smiercia ostatni posilek. Huddie spojrzal i zrozumial, ze przez jakis czas nie bedzie mial ochoty na makaron z sosem serowym.Pod cialem, wokol zadu rozlewala sie cienka kaluza krzepnacego czarnego plynu. Na mysl, ze to moze byc krew, Huddie omal nie zaczal krzyczec. Pomyslal: nigdy tego nie dotkne. Predzej zamorduje wlasna matke. A kiedy tak myslal, katem oka dostrzegl wysuwajacy sie dlugi drewniany kij. Drgnal i krzyknal: - Arky, nie! Ale bylo juz za pozno. Potem Arky nie potrafil wyjasnic, dlaczego tracil to cos w kacie - to byl po prostu bardzo silny impuls, ktoremu musial sie poddac, zanim zdal sobie sprawe, co robi. Kiedy rekojesc grabi dotknela miejsca, w ktorym skrzydla istoty lezaly na sobie, rozlegl sie odglos podobny do szelestu papieru i rozszedl sie brzydki zapach, jakby skislej kapusty. Gorna czesc twarzy stworzenia jakby sie rozsunela, ukazujac martwe i szkliste oko, wielkie jak maszynowe lozysko kulkowe. /-^ Arky cofnal sie, upuscil grabie, ktore upadly ze szczekiem, i zaslonil usta obiema rekami. Z oczu nad rozcapierzonymi palcami zaczely plynac lzy przerazenia. Huddie tylko stal w miejscu, skamienialy. -To byla powieka - powiedzial cicho, ochryple. - Tylko powieka, po prostu. Poruszyles ja grabiami, idioto. Poruszyles i otworzyla sie. - O Chryste! - To nie zyje. - Chryste Panie... - Nie zyje, slyszysz? BUICK 8 115 -Zly... zlysze - powiedzial Arky z tym idiotycznym szwedzkim akcentem, silniejszym niz kiedykolwiek. - Zpadajmy zdad. - Cwany jestes jak na ciecia.Wycofali sie w strone drzwi - powoli, tylem, nie tracac z oczu istoty. Rowniez dlatego, ze wiedzieli, iz na widok drzwi straca resztki przytomnosci i rzuca sie do nich pedem. Bezpieczenstwo. Obietnica normalnego swiata. Wyjscie z baraku trwalo wieki. Arky wyszedl pierwszy i zaczal lapac wielkie hausty swiezego wieczornego powietrza. Huddie zatrzasnal drzwi. Przez jakis czas tylko na siebie patrzyli. Arky minal granice bladosci i wkroczyl na teren zolci. Wedlug Huddiego wygladal jak kanapka z serem bez chleba. -Z dzego sie smiejesz? - spytal Arky. - Dzo du jest smiesznego? -Nic - powiedzial Huddie. - Tylko probuje nie wpasc w histerie. - Teraz zadzwonisz do sierzanta Schoondista? Huddie pokiwal glowa. Ciagle myslal o tym, jak gorna polowa glowy stworzenia otworzyla sie pod dotknieciem Arky'ego. Przyszlo mu do glowy, ze ta chwila bedzie do niego powracac w koszmarach i, jak sie okazalo, mial calkowita racje. - A do Curtisa? Huddie zastanowil sie i potrzasnal glowa. Curtmial mloda zone. Mlode zony lubia, kiedy ich mezowie sa w domu, a gdy przynajmniej przez pare dni z rzedu nie dostaja tego, czego chcialy, zaczynaja sie dasac i zadawac pytania. To naturalne. I rownie naturalne jest, ze mlodzi mezowie czasem odpowiadaja na te pytania, nawet gdy wiedza, ze nie powinni. - Wiec tylko sierzant? - ^ -Nie - powiedzial Huddie. - Dopuscmy takze Sandy'ego Dearborna. Sandy ma leb. Sandy ciagle siedzial pod knajpa "U Jimmy'ego" z radarem na kolanach, kiedy uslyszal z radia: - Czternastka, zglos sie. -Tu czternastka. - Jak zwykle slyszac swoj numer, zerknal na zegarek. Bylo dwadziescia po siodmej. -Eee... mozesz wrocic do bazy? Mamy tu kod D, powtarzam, kod D, jak mnie slyszysz? 116 STEPHEN KING -Trojka? - spytal Sandy. W wiekszosci policyjnych formacji trojka oznacza alarm. - Nie, ale pomoc sie bardzo przyda. - Zrozumialem.Na miejsce dotarl jakies dziesiec minut przed sierzantem w prywatnym pojezdzie, ktory okazal sie furgonetka chyba starsza od forda Arky'ego. Do tego czasu plotka zaczela sie juz rozchodzic i Sandy ujrzal prawdziwy zjazd funkcjonariuszy przed Barakiem B - tlum facetow przy oknach, wszyscy wpatrzeni. Brundage, Rushing, Cole, Devoe, Huddie Royer. Arky Arkanian krazyl z rekami wepchnietymi w kieszenie prawie po lokcie i czolem zmarszczonym jak tara. Ale nie czekal na swoja kolejke przy oknie. Juz sie napatrzyl, przynajmniej tego dnia. Huddie poinformowal Sandy'ego o wszystkim, a potem Sandy tez przyjrzal sie dobrze stworzeniu w kacie. Usilowal odgadnac, czego bedzie potrzebowal sierzant i ulozyl wszystkie przedmioty w kartonowym pudle przy bocznych drzwiach. Tony zaparkowal krzywo za starym szkolnym autobusem i truchtem przybiegl do Baraku B. Odepchnal bezceremonialnie Carla Brundage'a, ktory stal przy oknie najblizszym martwego stworzenia, a Huddie zaczal skladac raport. Kiedy skonczyl, Tony wezwal Arky'ego i wysluchal jego wersji. \ Sandy pomyslal, ze metoda postepowania z buickiem zostala tego wieczora wystawiona na probe i okazala sie skuteczna. W czasie gdy Tony rozmawial z Huddiem i'Arkym, nieustannie naplywali nowi funkcjonariusze. Przewaznie ci, ktorzy nie mieli sluzby. Gdy Huddie podawal kod buicka, zjezdzali sie mundurowi, ktorzy byli w poblizu. Ale nie rozmawiali glosno, nie przepychali sie, zeby lepiej widziec, nikt nie stawal Tony'emu na drodze ani nie utrudnial mu glupimi pytaniami. A przede wszystkim nie wpadano w panike. Gdyby byli tu dziennikarze i doswiadczyli atawistycznej mocy tego czegos - strasznego i jakby zagrazajacego, choc bylo wyraznie martwe - az strach pomyslec, co by z tego wyniklo. Nastepnego dnia Sandy wspomnial o tym sierzantowi, a ten sie rozesmial. - Olbrzym z Cardiff - powiedzial. - Ot co. Obaj, sierzant terazniejszy i sierzant przyszly, wiedzieli, jak prasa nazywa takie zarzadzanie informacjami, przynajBUICK 8 117 mniej kiedy zarzadcami byli policjanci: faszyzm. Moze to troche zbyt radykalne, ale nikt z nich nie podwazal faktu, ze ten zawod wiaze sie z wymuszaniem pewnych rzeczy. (Chcesz zobaczyc policjantow, na ktorych nie ma bata, pojedz do Los Angeles, powiedzial raz Tony. Na trzech dobrych przypada dwoch szajbusow z Hitlerjugend na motocyklach). Ale kwestia buicka zyskala etykietke sprawy specjalnej. Nikt z nich nie podwazal takze tego faktu. Huddie chcial wiedziec, czy dobrze zrobili, nie dzwoniac do Curtisa. Martwil sie, ze Curt poczuje sie pominiety, zlekcewazony. Jesli szef chce, powiedzial Huddie, on w tej sekundzie pojdzie do barakow i zadzwoni. Z wielka radoscia. -Daj Curtisowi spokoj - powiedzial Tony. - Kiedy sie mu wyjasni, dlaczego go nie powiadomiono, na pewno zrozumie. Co do was... Tony odstapil od podnoszonych drzwi. Byl swobodny i odprezony, ale twarz mial bardzo blada. Ogladanie tego czegos w kacie, choc tylko przez szybe, i jemu podzialalo na nerwy. Sandy czul sie podobnie. Ale wiedzial, ze sierzant Schoondist jest nieprzytomny z podekscytowania, ze malo nie peknie z ciekawosci, ktora dzielil z Curtem. Pulsowanie w jego glowie mowilo: Ja piernicze, no COS TAKIEGO! Sandy uslyszal to i dobrze zrozumial, choc sam tego nie czul, ani troche. Inni chyba tez nie. Ciekawosc Huddiego - i Arky'ego - szybko zwiedla. Przeminela jak buty z niebieskiego zamszu, mawial Curtis. " -Panowie, prosze o uwage - odezwal sie Tony. Usmiechal sie jak zwykle, pod nosem i krzywo, ale Sandy pomyslal, ze dzis w tym usmiechu jest pewien przymus. - W Statler sie pali, w Leesburgu powodz, w okregu Pogus seria napadow na sklepy z cukierkami, podejrzewamy amiszow. Na to sie paru rozesmiales - Wiec na co jeszcze czekacie? I tu nastapil ogolny wymarsz funkcjonariuszy, a nastepnie warkot silnikow chevroletow V-8. Ci, ktorzy nie mieli sluzby, jeszcze przez jakis czas petali sie w poblizu, ale nikt im nie musial mowic "prosze sie rozejsc, prosze sie rozejsc, koniec widowiska". Sandy spytal sierzanta, czy tez ma siodlac konia. - Nie - uslyszal. - Ty pojdziesz ze mna. I Tony ruszyl energicznie ku bocznym drzwiom. Zatrzymal sie tylko na chwile, zeby przejrzec przedmioty, ktore 118 STEPHEN KING Sandy wlozyl do pudelka: polaroid do dokumentowania sceny wypadku, zapasowy film, miarka, zestaw do zbierania sladow z miejsca wypadku. Sandy zdazyl takze zlapac w kuchni pare zielonych foliowych workow na smieci. - Dobra robota. - Dziekuje. - Gotowy do wejscia? - Tak jest. - Boisz sie? - Tak jest. - Tak jak ja czy troche mniej? - Nie wiem.-Ja tez nie. Ale boje sie jak cholera. Jesli zemdleje, zlap mnie. - Niech pan mdleje w moim kierunku. Tony sie rozesmial. -Chodz. Zapraszam do srodka, jak powiedzial pajak do muchy. Przestraszeni czy nie, obaj wykonali szczegolowe czynnosci sledcze. Sporzadzili szkic wnetrza baraku, a kiedy Curt pozniej pochwalil Sandy'ego, ten zgodzil sie, ze rzeczywiscie wyszedl mu dobrze. Na tyle dobrze, ze mozna by go pokazac w sadzie. Ale bylo na nim sporo drzacych linii. Rece zaczely sie im trzasc niemal tuz za progiem baraku i nie przestaly, dopoki znowu nie wyszli. Otworzyli bagaznik, poniewaz byl otwarty, kiedy Arky po raz pierwszy zajrzal do srodka i choc bylo w nim pusto jak zwykle, zrobili mu zdjecie. Podobnie sfotografowali termometr (ktory pokazywal juz cale dwadziescia jeden stopni), glownie z tego powodu, ze wedlug Tony'ego Curtis by tego chcial. Sfotografowali takze zwloki w kacie, pod kazdym mozliwym katem. Wszystkie zdjecia ukazywaly to nieopisane pojedyncze oko. Lsnilo jak swieza smola. Sandy Dearborn widzial w nim swoje odbicie i mial ochote krzyczec. I co dwie, trzy sekundy obaj odwracali sie, zeby spojrzec na roadmastera. Uporawszy sie ze zdjeciami, na ktorych uwiecznili takze miarke lezaca obok ciala, Tony rozwinal worek na smieci. - Przynies lopate - powiedzial. - Nie chce pan zostawic tego, dopoki Curt... - Funkcjonariusz Wilcox moze na to popatrzec w magaBUICK 8 119 zynie. - Tony mowil dziwnie zduszonym glosem - prawie belkotliwym - i Sandy zdal sobie sprawe, ze to przez mdlosci, ktore powstrzymuje ze wszystkich sil. Zoladek Sandy'ego takze sie skurczyl, moze przez solidarnosc. - Moze sie mu napatrzec, ile dusza zapragnie. Przynajmniej raz nie musimy sie martwic o ingerencje w scene wypadku, poniewaz nie bedzie tu zadnego prawnika. A teraz sprzatamy to gowno. - Nie krzyczal, ale w jego glosie pojawil sie ostrzegawczy ton. Sandy zdjal lopate ze sciany i wsunal jej ostrze pod cialo martwego stworzenia. Skrzydla zaszelescily jak papier, dziwnie przerazajaco. Jedno osunelo sie, ukazujac czarny bezwlosy bok. Po raz drugi od chwili, gdy przekroczyli prog baraku, Sandy omal nie krzyknal. Nie potrafil powiedziec dlaczego, ale cos gleboko w jego glowie blagalo, zeby juz mu nic wiecej nie pokazywac. I przez caly czas byl ten zapach. Ten kwasny kapusciany smrod. Sandy patrzyl, jak na czole Tony'ego Schoondista pojawiaja sie drobniusienkie kropelki potu. Niektore staczaly sie na policzki, zostawiajac slad jak lzy. -Dawaj - powiedzial, otwierajac worek. - Dawaj, Sandy, szybko. Wrzuc to, zanim sie porzygam. Sandy przechylil lopate nad workiem i poczul sie odrobine lepiej, kiedy ciezar zsunal sie do worka. Wowczas Tony wyjal torebke z pochlaniajacymi plyny czerwonymi trocinami, ktorymi posypywali plamy z benzyny, po czym zasypal czarna kaluze w kacie. Zrobilo im sie nieco lepiej. Tony zawiazal worek, w ktorym znajdowal sie stwor. Ruszyli do wyjscia. Ale zanim do niego dotarli, Tony sie zatrzymal. -Sfotografuj to - rzekl, wskazujac punkt wysoko nad podnoszonymi drzwiami nad"buickiem - drzwiami, przez ktore Johnny Parker wciagnal tu samochod. Wydawalo sie, ze od tego czasu minelo bardzo wiele czasu. - I to, i to, i tamto. Poczatkowo Sandy nie rozumial, o co chodzi. Wytrzeszczyl oczy, mrugnal pare razy, spojrzal znowu. I zobaczyl trzy lub cztery ciemnozielone smugi, na ktorych widok Sandy przypomnial sobie o pylku, jaki mozna zetrzec ze skrzydel cmy. W dziecinstwie wszyscy zapewniali sie z cala powaga, ze ten pylek jest piorunujaca trucizna, ze mozna od niego oslepnac, jesli zostanie ci na palcach, a potem potrzesz oczy. 120 STEPHEN KING -Rozumiesz, co sie stalo, prawda? - spytal Tony, gdy Sandy podniosl polaroid i wycelowal go w pierwsza smuge. Aparat bardzo mu ciazyl, a rece sie trzesly, ale nie bylo litosci. - Nie, szefie, eee... chyba nie.-To cos, nie wiem, co to - ptak, nietoperz, mechanizm - wylecialo z bagaznika, kiedy pokrywa odskoczyla. Uderzylo w tylne drzwi, to pierwsza smuga, potem zaczelo sie tluc o sciany. Widziales kiedys ptaka, kiedy wpadnie do szopy albo stodoly? Sandy skinal glowa. -Tak samo. - Tony otarl spocone czolo i spojrzal na Sandy'ego. Bylo to spojrzenie, ktorego Sandy nigdy nie zapomnial. W zyciu nie widzial tak bezbronnych oczu. Czasami widuje sie takie u malych dzieci, kiedy sie przyjezdza, zeby polozyc kres rodzinnej awanturze. - O kurwa - powiedzial Tony ciezko. Sandy pokiwal glowa. Tony spojrzal na worek. - Wedlug ciebie to jest podobne do nietoperza? -Tak - odparl Sandy, a potem: - Nie. - Po nastepnej pauzie dodal: - Kurde. Smiech Tony'ego zabrzmial jak szczekniecie. -Nie ujalbym tego lepiej. Gdybys zeznawal w sadzie, nikt by sie nie mogl do ciebie przyczepic. -No, nie wiem, Tony. - Za to zdawal sobie sprawe, ze chce wyjsc na swieze powietrze. - A jak ty myslisz? -Gdybym go narysowal, wygladalby jak nietoperz. Polaroidy pokaza cos podobnego do nietoperza. Tylko... nie wiem dokladnie, jak to ujac, ale... - Zaden z niego nietoperz. Tony usmiechnal sie slabo i wycelowal w Sandy'ego palec. -Bardzo slusznie. Ale te slady na scianach sugeruja, ze przynajmniej zachowywal sie jak nietoperz lub uwieziony ptak. Fruwal w kolko, az padl martwy w kacie. Psiakrew, moze nawet umarl ze strachu. Sandy przypomnial sobie lsniace martwe oko, niemal zanadto nie z tej ziemi, zeby na nie patrzec, i po raz pierwszy w zyciu naprawde zrozumial, co sierzant Schoondist chcial wyrazic. Umrzec ze strachu? Tak, to mozliwe. Naprawde. Potem, poniewaz sierzant na cos czekal, powiedzial: - A moze walnal w sciane tak mocno, ze skrecil sobie BUICK 8 121 kark. - Tu przyszedl mu do glowy nowy pomysl. - Albo, sluchaj, Tony! Moze powietrze go zabilo. - Co prosze? - Moze... Ale w oczach Tony'ego juz blysnelo.-Jasne - rzekl i zaczal kiwac glowa. - Moze powietrze po drugiej stronie buicka jest inne. Moze jest dla nas jak trujacy gaz... rozrywa pluca... Sandy mial dosc. -Musze stad wyjsc albo to ja sie porzygam. - Lecz naprawde to sie bal, ze sie udusi, nie zwymiotuje. Nagle jego zwykle przestronna tchawica scisnela sie jak piesc. Kiedy juz wyszli (zrobilo sie prawie ciemno i zerwal sie niewiarygodnie cudowny letni wietrzyk), Sandy poczul sie lepiej. Podejrzewal, ze Tony tez, bo na policzki sierzanta naplynal rumieniec. Huddie z paroma innymi podszedl do nich, gdy Tony zamykal boczne drzwi, ale zaden sie nie odezwal. Ktos zupelnie z zewnatrz moglby pomyslec na ich widok, ze umarl prezydent albo wybuchla wojna. - Sandy? - spytal Tony. - Lepiej ci? -Tak. - Wskazal glowa worek na smieci, zwisajacy jak nieruchome wahadlo obciazone czyms dziwnym. - Naprawde myslisz, ze zabilo go nasze powietrze? -Niewykluczone. A moze sam szok po znalezieniu sie w naszym swiecie. Nie wiem, czybym dlugo pozyl w swiecie, z ktorego przylecialo to cos. Nawet gdybym mogl oddychac... - Tony przerwal, bo Sandy nagle znow zaczal kiepsko wygladac. Wrecz bardzo kiepsko. - Co jest? Co sie stalo? Sandy nie wiedzial, czy chce to wyznac swojemu dowodcy, nawet nie byl pewien, czy potrafi. Pomyslal o Ennisie Raffertym. Mysl o zaginionym koledze nalozyla sie na to, co wlasnie odkryli w Baraku B i powstal z tego obraz, ktorego Sandy nie chcial ogladac. Jesli buick byl kanalem prowadzacym do innego swiata i ten niby-nietoperz przefrunal przez niego w jedna strone, Ennis Rafferty niemal z cala pewnoscia przeszedl w druga. - Sandy, powiedz cos. -Nic sie nie stalo, szefie - wymamrotal Sandy i musial sie pochylic, zeby oburacz chwycic sie za golenie. To dobry sposob, zeby nie zemdlec, zakladajac, ze sie zdazy go zastosowac. Reszta stala wokol i gapila sie na niego, wciaz bez 122 STEPHEN KING slowa, nadal z tymi pogrzebowymi minami mowiacymi "umarl krol, niech zyje krol".W koncu swiat przestal sie kolysac i Sandy sie wyprostowal. - Juz w porzadku - powiedzial. - Naprawde. Tony przyjrzal sie mu uwaznie i skinal glowa. Lekko uniosl zielony worek. -To ma sie znalezc w magazynie, w tym malym skladziku, gdzie Andy Colucci chowa pornole. Zostal nagrodzony paroma nerwowymi chichotami. -Od tej pory do magazynu wstep wzbroniony wszystkim z wyjatkiem mnie, Curtisa Wilcoxa i Sandy Dearborna. TZZ, panowie, zrozumiano? Skineli glowami. Tylko za zezwoleniem. -Sandy, Curtis i ja. Teraz to nasze dochodzenie. - Stal wyprostowany w gestniejacym mroku, niemal na bacznosc, z workiem w jednej rece i polaroidami w drugiej. - To sa nasze dowody. Na razie nie wiem czego. Jesli ktorys wpadnie na jakis pomysl, niech sie zglosi do mnie. Jesli wam sie wyda, ze ten pomysl to szalenstwo, niech sie zglosi jeszcze szybciej. Tu wszystko jest pokrecone. Ale i tak to my sie zajmujemy ta sprawa. Jak kazda inna. Pytania? Pytan nie bylo. Albo inaczej, pomyslal Sandy - byly wylacznie pytania. -Jak najszybciej trzeba kogos postawic przed barakiem - powiedzial Tony. - Straz? - spytal Steve Devoe. -Powiedzmy, ze ochrona - odparl Tony. - Chodz, Sandy, badz przy mnie, az to schowam. Nie chce tego niesc sam, jak mi Bog mily. Gdy ruszyli przez parking, Sandy uslyszal Arky Arkaniana, ktory mowil, ze Curt sie wzdzieknie, ze nie zadzwonili, zobaczydzie, ten maly sie wzdzieknie jak wzdziekly pies. Ale Curtis byl zbyt podekscytowany, zeby sie wsciec, i zbyt zajety wszystkim, co chcial zrobic, zbyt pochloniety pytaniami. Zanim pognal na leb, na szyje, zeby zobaczyc zwloki stworzenia, zadal tylko jedno: gdzie byl Pan Dillon? Z Orville'em, uslyszal. Orville Garrett czesto zabieral Pana D do domu, kiedy mial pare dni wolnego. Sandy Dearborn zapoznal Curtisa z sytuacja (od czasu do czasu z pomoca Arky'ego). Curt sluchal w milczeniu; BUICK 8 123 uniosl brwi, gdy Arky opowiedzial, jak czubek glowy stworzenia sie rozchylil, ukazujac oko. Uniosl je znowu, gdy Sandy opowiedzial mu o smugach na drzwiach i scianach i jak mu sie skojarzyly z pylkiem ze skrzydel ciem. Spytal o Pana D, otrzymal odpowiedz, chwycil rekawiczki chirurgiczne z zestawu do zbierania dowodow i pognal na dol. Sandy poszedl za nim. Wydawalo mu sie, ze w jakis sposob to nalezy do jego obowiazkow, poniewaz Tony przydzielil mu prowadzenie tego dochodzenia, ale zostal w magazynie, podczas gdy Curt wszedl do skladziku, gdzie Tony zostawil worek. Uslyszal szelest rozwiazywanej folii; od tego dzwieku dostal gesiej skorki. Szur, szur, szur. Pauza. Szur. I bardzo cicho: - Boze wszechmogacy.Zaraz potem Curt wypadl ze-skladziku, zaslaniajac usta dlonia. W polowie korytarza prowadzacego do schodow znajdowala sie toaleta. Funkcjonariusz Wilcox zdazyl w ostatniej chwili. Sandy Dearborn usiadl przy zagraconym warsztacie w magazynie, nasluchujac odglosow wymiotowania i wiedzac, ze w zasadzie te wymioty prawdopodobnie nic nie znacza. Curtis sie nie wycofa. Zwloki tego nietoperzowatego stworzenia wydaly mu sie rownie obrzydliwe, jak Arky'emu, Huddiemu i calej reszcie, ale wroci, chocby mial umrzec z obrzydzenia. Buick - i wszystko, co z niego pochodzilo - stal sie jego namietnoscia. Nawet kiedy wyskoczyl ze skladziku z pulsujacym gardlem, pobladlymi policzkami i reka na ustach, w oczach mial bezradne podniecenie, tylko odrobine przycmione fizyczna slaboscia. Namietnosc to najgorszy przesladowca. Z korytarza dobiegl plusk wody. Ustal, a potem Curt wrocil do magazynu, ocierajac^usta papierowym recznikiem. - Okropne, co? ^spytal Sandy. - Nawet po smierci. -Okropne - zgodzil sie Curt, wracajac do skladziku. - Myslalem, ze rozumiem, ale mnie zaskoczylo. Sandy wstal i podszedl do drzwi. Curt zagladal znowu do worka, ale nie wlozyl do niego reki. Przynajmniej na razie. To byla duza ulga. Sandy nie chcial byc w poblizu, kiedy Curt tego dotknie, nawet w rekawiczkach. Nie chcial nawet o tym myslec. - Myslisz, ze to byla wymiana? - spytal Curt. - Co? 124 STEPHEN KING -Handel wymienny. Ennis za to cos.Przez chwile Sandy nie odpowiadal. Nie mogl. Nie dlatego, ze mysl byla straszna (choc byla), ale poniewaz ten mlody tak szybko na to wpadl. - Nie wiem. Curt kolysal sie na obcasach i spogladal do worka, marszczac brwi. -Nie sadze - odezwal sie po chwili. - Kiedy sie wymieniasz, to zwykle jednoczesnie. No nie? - Zwykle tak. Zamknal worek (z wyrazna niechecia), zawiazal go. - Zrobie sekcje - oznajmil. - Curtis! Nie! O Jezu! -Tak. - Odwrocil sie do Sandy'ego z twarza sciagnieta i biala, z rozswietlonymi oczami. - Ktos musi to zrobic, a przeciez nie moge tego zaniesc na wydzial biologii w Horlicks. Sierzant mowi, ze mamy zachowac dyskrecje i slusznie, ale kto w takim razie to zrobi? Tylko ja. Chyba ze cos mi umknelo. Sandy pomyslal: nie zanioslbys tego do Horlicks, nawet gdyby Tony slowem nie wspomnial o dyskrecji. Tolerujesz nasz udzial w tej sprawie pewnie dlatego, ze tylko Tony tak naprawde chce miec z tym cos wspolnego, ale dzielic sie z kims innym... Z kims, kto nie nosi naszego munduru i nie wie, kiedy pasek kapelusza przelozyc z tylu glowy pod brode? Z kims, kto moglby cie najpierw przescignac, a potem ci to odebrac? Nie sadze. Curtis zdjal rekawiczki. -Problem w tym, ze nie kroilem niczego od czasow liceum, od tamtego swinskiego plodu na lekcji biologii. To bylo dziewiec lat temu i w dodatku dostalem truje. Nie chce niczego spieprzyc. No to niczego nie dotykaj. Sandy to pomyslal, ale nie powiedzial. To by nie mialo sensu. -A, co tam. - Maly mowil juz tylko do siebie. Wylacznie do siebie. - Jakos sie pozbieram. Przygotuje sie. Mam czas. Nie ma sensu sie niecierpliwic. Ciekawosc zabila kota, ale satysfakcja... -A jesli to nieprawda? - spytal Sandy. Sam sie zdziwil, ze tak mu sie sprzykrzylo to powiedzonko. - A jesli nie ma satysfakcji? Jesli nigdy nie znajdziesz niewiadomej? BUICK 8 125 Curt spojrzal na niego, niemal wstrzasniety. Potem sie usmiechnal.-Jak sadzisz, co by powiedzial Ennis? Gdybysmy go mogli spytac, ma sie rozumiec? Sandy uznal to pytanie za chamskie i przemadrzale jednoczesnie. Juz otwieral usta, zeby to powiedziec - albo zeby powiedziec cokolwiek - ale sie rozmyslil. Curt Wilcox nie mial zlych intencji; po prostu podkrecila go adrenalina i nowe mozliwosci, narabal sie nimi jak cpun. I przeciez byl jeszcze dzieckiem. Nawet Sandy to rozumial, choc byli prawie rowiesnikami. -Ennis powiedzialby ci, zebys uwazal - rzekl. - Tego jestem pewien. -Bede - zgodzil sie Curt i ruszyl po schodach. - No pewnie, ze bede. Ale to byly tylko slowa, jak pacierz, ktory sie klepie, zeby wreszcie wyjsc z nabozenstwa. I Sandy to wiedzial, nawet jesli umknelo to funkcjonariuszowi Wilcoxowi. W miare uplywu czasu Tony Schoondist (a wraz z nim caly personel Jednostki D) zaczal zdawac sobie sprawe, ze nie ma dosc ludzi do pelnienia calodobowej warty przed barakiem buicka. Pogoda takze nie sprzyjala; druga polowa sierpnia byla deszczowa i nietypowo chlodna. Kolejne utrapienie stanowili goscie. Jednostka D nie stala w koncu w srodku puszczy, tuz obok bylo pogotowie drogowe, troche dalej okregowa prokuratura, prawnicy, lobuzy odzyskujace zdrowy rozsadek w Kaciku Niegrzecznego Chlopca, od czasu do czasu jakas wycieczka skautow, kawalkada ludzi ze skargami (na sasiadow, malzonkow, bryczki amiszow, samych funkcjonariuszy), zony z zapomnianymi obiadami dla mezow .albo czasem ciastkami; a raz na jakis czas wscibski pan Obywatel, ktory chcial sprawdzic, na co ida jego podatki. Ci ostatni byli zwykle zaskoczeni i rozczarowani spokojem barakow, monotonnym widokiem urzedniczej roboty przy biurku. W telewizji wyglada to inaczej. Pewnego dnia pod koniec miesiaca na posterunek wpadl miejscowy czlonek Izby Reprezentantow wraz z dziesiatka czy dwudziestka kumpli z mediow, zeby pasc sobie w ramiona z dowodca i wyglosic oswiadczenie na temat oczekujacego na przyjecie przez Izbe projektu ustawy o policji, nauce 126 STEPHEN KING i infrastrukturze, projektu przypadkiem sponsorowanego wlasnie przez wspomnianego goscia. Jak wielu prowincjonalnych czlonkow Izby, takze on wygladal jak malomiasteczkowy cyrulik, ktoremu poszczescilo sie na wyscigach psow i ma nadzieje, ze przed wieczorem zaliczy dmuchanko. Stojac kolo jednego z radiowozow (wedlug Sandy'ego mogl to byc ten z zepsutym zaglowkiem), klarowal swoim kumplom z mediow, jak to wazna jest policja, zwlaszcza dzielni funkcjonariusze i funkcjonariuszki z policji stanu Pensylwania, a juz szczegolnie dzielni funkcjonariusze i funkcjonariuszki z Jednostki D (byla to lekka przesada, poniewaz w owym czasie w Jednostce D nie pracowala zadna kobieta, lecz funkcjonariusze nie rwali sie do prostowania pomylki, zwlaszcza poki kamera byla wlaczona). Sa oni, gledzil reprezentant, cienka szara linia oddzielajaca panstwa Placacych Podatki Obywateli od zloczyncow z Bandy Chaosu i tak dalej, i tak dalej, niech Bog blogoslawi Ameryke, niech wszystkie wasze dzieci rosna zdrowo i glosuja na nas. Z Butler przyjechal kapitan Diment, bo komus pewnie przyszlo do glowy, ze jego dystynkcje dodadza imprezie blasku. Pozniej wyznal cicho Tony'emu Schoondistowi:-Ta pierdola w tupeciku chcial, zebym anulowal mandat jego zony. I tak reprezentantowi geba sie nie zamykala, impreza sie toczyla, dziennikarze pisali, kamery krecily, a buick roadmaster stal sobie piecdziesiat metrow dalej, granatowy jak wieczorne niebo, na wielkich luksusowych oponach. Stal pod duzym okraglym termometrem, ktory Curt powiesil na belce pod sufitem. Stal sobie z wyzerowanym licznikiem, czysciutki, bo brud sie go nie imal. Dla funkcjonariuszy, ktorzy o nim wiedzieli, byl jak swedzace miejsce miedzy lopatkami, ktorego nie... mozna... dosiegnac. Do tego wszystkiego byla jeszcze paskudna pogoda plus najrozniejsi panowie Obywatele - wielu przyszlo, zeby pochwalic rodzine, ale do niej nie nalezeli - a takze funkcjonariusze policji miejskiej i stanowej. Ci ostatni byli pod wieloma wzgledami najbardziej niebezpieczni, poniewaz gliniarze maja dobry wzrok i sa wscibscy. Co tez by sobie pomysleli, gdyby zobaczyli funkcjonariusza w plaszczu przeciwdeszczowym (albo na ten przyklad stroza ze szwedzkim akcentem) przed drzwiami Baraku B na podobienstwo gwardzistow w wysokich czapkach przed brama Palacu Buckingham? Od BUICK 8 127 czasu do czasu podchodzacego do okna i zagladajacego do srodka? Czy taki przyjezdny policjant na ten widok by sie na przyklad nie zaciekawil, co tez sie tam kryje? Czy dwa i dwa jest cztery?Curt rozwiazal te sytuacje najlepiej, jak mozna bylo. Przedstawil Tony'emu pisemna wiadomosc, w ktorej nadmienil, ze szopy nie powinny dluzej rozgrzebywac nam smieci, w zwiazku z czym Phil Candleton i Brian Cole zgodzili sie na ochotnika zbudowac komorke, w ktorej bedzie sie trzymac kubly. Curt uznal, ze najdogodniejsze miejsce znajduje sie za Barakiem B, jesli pan sierzant nie ma nic przeciwko. Sierzant napisal wielkie AKCEPTUJE na wiadomosci i wsadzil ja do teczki z dokumentami. Nie wspomniano w niej tylko, ze od czasu gdy Arky kupil plastikowe kubly z zatrzaskiwanymi przykrywami, po szopach zniknal w jednostce wszelki slad. Zbudowano wiec komorke, pomalowano (oczywiscie na regulaminowy szary kolorek) i trzy dni po przedlozeniu wiadomosci wszystko bylo gotowe do akcji. W pomieszczeniu, surowym i bardzo funkcjonalnym, w sam raz starczylo miejsca na dwa kubly, trzy polki i jednego funkcjonariusza na kuchennym stolku. Spelniala podwojna funkcje, chroniac straznika: a) przed czynnikami atmosferycznymi, b) przed ludzkim okiem. Co dziesiec-pietnascie minut mogl sobie wstac, wyjsc z szopy i zajrzec do Baraku B przez okienko w podnoszonych drzwiach. W komorce znajdowal sie zapas napojow, przekasek, gazet oraz aluminiowe wiadro. Na boku mialo napis na papierowym pasku: DALEM Z SIEBIE WSZYSTKO. To byl pomysl Jackiego O'Hary. Wszyscy mowili na niego Irlandzkie Cudowne Dziecko, bo kazdego potrafil rozsmieszyc. Rozsmieszal kolegoWnawet trzy lata pozniej, kiedy lezal w swoim lozku, umierajac na raka krtani, z oczami szklistymi od morfiny i ochryplym szeptem opowiadal kawaly o Irlandczykach, a kumple siedzieli przy nim i czasem, gdy bol byl wyjatkowo dotkliwy, trzymali go za reke. Pozniej Jednostka D dostala mnostwo kamer wideo - do wszystkich barakow - bo w latach dziewiecdziesiatych radiowozy zostaly wyposazone w montowane na desce rozdzielczej kamerki Panasonica. Byly produkowane specjalnie dla policyjnych formacji i nie mialy wbudowanych mikrofonow. Prawo zezwalalo na filmowanie zatrzymanych, za to ze wzgledu 128 STEPHEN KING na przepisy dotyczace podsluchu zabranialo nagrywania dzwieku. Ale to mialo sie wydarzyc pozniej. U schylku lata 1979 roku trzeba sie bylo zadowolic kamera, ktora Huddie Royer dostal na urodziny. Trzymano ja na polkach w komorce, zamknieta w pudelku i owinieta folia, zeby nie zamokla. W drugim pudelku znajdowaly sie zapasowe baterie i tuzin czystych kaset, juz rozpakowanych, zeby byly od razu gotowe do uzytku. Byla takze tabliczka z wypisana kreda liczba: aktualna temperatura w baraku. Jesli straznik zauwazyl zmiane, zmazywal ostatni pomiar i zapisywal nowy, dodajac strzalke wskazujaca w gore lub dol. Byla to jedyna forma pisemnego zapisu, na jaka zezwolil sierzant Schoondist.Tony byl zachwycony tym fortelem. Curt usilowal go nasladowac, ale niepokoj i bezsilnosc czasami zwyciezaly. -Nastepnym razem, jak to sie zdarzy, nikt nie bedzie go pilnowac - mowil. - Jeszcze wspomnicie moje slowa. Zawsze tak jest. Pewnego razu nie bedzie chetnych na warte o polnocy, a jak sie ktos wreszcie zjawi, bagaznik znowu bedzie otwarty, a na podlodze bedzie lezec kolejny martwy nietoperz. Wspomnicie moje slowa. Curt usilowal przekonac Tony'ego, zeby pozwolil chociaz prowadzic dziennik obserwacji. Ochotnikow nie brakuje, mowil, brakuje za to organizacji i planu, co bardzo latwo zmienic. Tony pozostal niewzruszony: zadnych pisemnych dowodow. Curt zglosil sie na ochotnika do pilnowania baraku (wielu funkcjonariuszy zaczelo to nazywac strozowaniem). Tony odmowil i powiedzial, zeby wrzucil na luz. -Masz inne obowiazki - powiedzial. - Miedzy innymi zone. Curtowi starczylo rozumu, zeby sie zamknac. Pozniej wylal zale przed Sandym, zaskakujaco rozgoryczony. -Gdybym potrzebowal cholernego doradcy rodzinnego, poszukalbym w ksiazce telefonicznej. Sandy usmiechnal sie, ale bez przekonania. - Zacznij sluchac, kiedy ci pyknie. - Co prosze? -Kiedy pyknie. Bardzo charakterystyczny odglos. Rozlega sie, kiedy glowa w koncu wyjdzie ci tylkiem. Curtis patrzyl na niego, a na policzkach wykwitly mu male rozyczki czerwieni. - Czegos chyba nie rozumiem. - Owszem. BUICK 8 129 -Czego? Jak rany, czego?-Pracy i zycia. Niekoniecznie w tej kolejnosci. Masz powazne klopoty z postrzeganiem. Ten buick zaczyna ci sie wydawac zbyt duzy. -Zbyt...! - Curt palnal sie reka w czolo, jak to zwykle on. Odwrocil sie i spojrzal na wzgorza. W koncu znow spojrzal na Sandy'ego. - Tam jest cos z innego swiata - z innego swiata! Czy takie cos moze byc zbyt duze? -To juz twoj problem - odparl Sandy. - Problem z postrzeganiem. Wiedzial, ze zaraz potem zaczna sie klocic, i to pewnie nie na zarty, wiec zanim Curtis zdazyl cos powiedziec, Sandy wszedl do budynku. I moze ta rozmowa doprowadzila do czegos dobrego, bo kiedy sierpien zmienil sie we wrzesien, bezustanne prosby Curtisa o dodatkowe warty ustaly. Sandy Dearborn nigdy sobie nie wmawial, ze maly zobaczyl dzieki niemu slonce, ale chyba na jakis czas zrozumial, ze zapuscil sie dalej niz mozna. I dobrze, choc chyba nie do konca. Sandy uwazal, ze dla Curtisa buick zawsze bedzie zbyt wielki. Ale po tym swiecie chodza ludzie dwojakiego rodzaju. Curtis nalezal do tych, ktorzy uwazaja, ze satysfakcja naprawde potrafi sprowadzac koty z tamtego swiata. Zaczal sie pokazywac w jednostce z podrecznikami biologii zamiast gazet. Ten, ktory mozna bylo najczesciej zobaczyc pod jego pacha lub na rezerwuarze wychodka, nosil tytul: "Dwadziescia podstawowych przykladow sekcji zwlok" doktora Johna H. Maturina, wydawnictwo Harvard University Press, 1968 rok. Gdy pewnego razu zaprosil do siebie na kolacje Bucka Flandersa z zona, Michelle Wilcox zaczela sie zalic na "wstretne nowe hobby" meza. Curt zaczal kupowac okazy w sklepie zaopatrujacym szpitale i teraz w piwnicy, ktora zaledwie rok temu przeznaczyl na ciemnie, smierdzialo jak w kostnicy. Curt zaczal od myszy i swinek morskich, przerzucil sie na ptaki i wreszcie zabral sie do sowy. Czasami przynosil swoje hobby do pracy. -Nie wiesz, ze zyjesz - powiedzial Matt Babicki Orville'owi Garrettowi i Steve'owi Devoe - poki nie zejdziesz do piwnicy po nowe pudelko dlugopisow i nie znajdziesz na kserokopiarce sloika z okiem w formalinie. Czlowieku, alez to budzi do zycia. 9. Buick 8 130 STEPHEN KING Po rozpracowaniu sowy Curtis przeszedl do nietoperzy. Zaliczyl osiem lub dziewiec, po jednym okazie z roznych gatunkow. Pare zlapal wlasnorecznie na podworku; reszte zamowil w magazynie. Sandy nigdy nie zapomni dnia, w ktorym Curtis pokazal mu rozpietego na desce wampira z Ameryki Poludniowej. Stworzenie mialo futerko, brazowawe na brzuszku i aksamitnie czarne na skrzydlach. Malenkie jak igielki zabki szczerzylo w wariackim usmiechu. Brzuch mial naciecie w ksztalcie lzy, dowod rosnacych umiejetnosci Curtisa. Sandy pomyslal, ze jego nauczyciel biologii z liceum - ten, ktory mu wlepil truje - bardzo by sie zdziwil, gdyby zobaczyl tak szybkie postepy.Oczywiscie, nie matura, lecz chec szczera zrobi z ciebie oficera. Kiedy Curt Wilcox poznawal dzieki doktorowi Maturinowi subtelne tajniki sekcji zwlok, w buicku 8 zamieszkali Jimmy i Rosalynn. Byl to wynik burzy mozgu Tony'ego. Tony wykonal ja pewnego dnia w supermarkecie, kiedy jego zona mierzyla ubrania. W oko wpadl mu niewiarygodny napis w oknie wystawowym "Mojego zwierzaka": WEJDZ I DOLACZ DO ORGII MYSZOSKOCZKOW! Tony nie dolaczyl do orgii myszoskoczkow - zona za bardzo by sie dopytywala - ale zaraz nastepnego dnia wyslal duzego George'a Stankowskiego ze sluzbowa kasa i rozkazem zakupienia parki gryzoni. Jak rowniez plastikowego mieszkanka. - Mam im kupic jakies zarcie? - spytal George.-Nie. Pod zadnym pozorem - odparl Tony. - Kupimy sobie dwa myszoskoczki i zamorzymy je glodem w Baraku. - Naprawde? Ale, szefie, to jakos... Tony westchnal. - Tak, George, kup im pozywienie. Ile trzeba. Jedynym wymogiem wobec myszoskoczkowego mieszkanka byl jego rozmiar - taki, by mozna je bylo postawic na przednim siedzeniu buicka. George kupil calkiem ladne, moze nie najwyzszej klasy, ale prawie. Bylo z zoltego przezroczystego plastiku i skladalo sie z dlugiego korytarza z malym pomieszczeniem na kazdym koncu. Jedno bylo jadalnia, drugie mysim odpowiednikiem silowni. W jadalni znajdowal sie karmnik i poidelko przypiete do sciany; silownia miala kolowrotek. BUICK 8 131 -Mieszkaja lepiej niz niektorzy ludzie - zauwazyl Orvie Garrett.Phil, ktory zobaczyl, ze Rosalynn robi kupe do karmnika, odparl: - Mow za siebie. Dicky-Duck Eliot, niebedacy najsmiglejszym koniem na wielkich wyscigach zycia, chcial wiedziec, dlaczego trzymamy myszoskoczki w buicku. Sa jakies niebezpieczne czy co? -No, to sie dopiero okaze, prawda? - powiedzial Tony dziwnie lagodnym glosem. - To sie okaze. Niedlugo po tym, jak Jednostka D wzbogacila sie o Jimmy'ego i Rosalynn, Tony Schoondist przekroczyl swoj osobisty Rubikon i oklamal dziennikarza. Nie zeby ten reprezentant Czwartej Wladzy budzil jakies szczegolne obawy, to byl zwykly rudy drapichrust, moze dwudziestoletni, pewnie na letniej praktyce w okregowej gazetce "American", ktory za tydzien mial wrocic do rodzinnego Ohio. Mial zwyczaj sluchac rozmowcy z lekko otwartymi ustami, przez co wygladal - wedlug okreslenia Arky'ego -jak czysty zywy idiota. Ale nie byl idiota i przez jedno zlociste wrzesniowe popoludnie zajal sie sluchaniem opowiesci pana Bradleya Roacha. Brad nagadal mu ile wlezie o gosciu z rosyjskim akcentem (do tego czasu zdazyl sobie wmowic, ze facet byl Rosjaninem) i samochodzie, ktory porzucil. Rudy drapichrust, niejaki Homer Oosler, zapragnal zrobic z tego artykul na pierwsza strone i wrocic na uczelnie w glorii i chwale. Sandy podejrzewal, ze mlodziak widzial juz naglowki na pierwszej stronie: "TAJEMNICZY SAMOCHOD", a moze nawet "TAJEMNICZY SAMOCHOD RADZIECKIEGO SZPIEGA". Tony nawet nie mrugnal okiem. Zaczal klamac jak z nut. Bez watpienia zrobilby to samo nawet wtedy, gdyby dziennikarzem byl zaprawiony w bojach Trevor Ronnick, wlasciciel "American", ktory zapomnial wiecej swoich artykulow, niz ten rudy mial kiedykolwiek wysmazyc. -Nie ma juz tego samochodu - powiedzial Tony, no i chlup: Rubikon przekroczony. -Nie ma? - zdziwil sie Homer Oosler, wyraznie zawiedziony. Na kolanach trzymal wielki stary aparat fotograficzny, z duzym napisem "WLASNOSC AMERICAN" z tylu na wszelki wypadek. - A gdzie jest? 132 STEPHEN KING -W Stanowym Biurze Konfiskacyjnym - wymyslil na poczekaniu Tony. - W Filadelfii. - Dlaczego?-Wysyla sie do nich bezpanskie samochody. Sprzedaja je na zlom, oczywiscie najpierw przeszukuja, by sprawdzic, czy nie ukryto w nich narkotykow. - Oczywiscie. Ma pan na to jakies dokumenty? -Na pewno. Mam na wszystko. Poszukam i dam ci znac. - Jak dlugo to potrwa, panie sierzancie? -Jakis czas, synu. - Tony wskazal mu tacke z dokumentami do zalatwienia, ktorych zebral sie spory stosik. Oosler nie musial wiedziec, ze glownie sa to nic niewarte okolniki ze Scranton - wszystko od najnowszych wiadomosci o systemie emerytalnym po plan jesiennej ligi - i ze przed wieczorem trafia do kosza. Ten znuzony gest reki oznaczal, ze podobne sterty dokumentow czekaja wszedzie. - Trudno to zalatwiac na biezaco. Podobno to sie zmieni, jak nas zaczna komputeryzowac, ale to nie nastapi w tym roku. - W przyszlym tygodniu wracam do szkoly. Tony pochylil sie i spojrzal przenikliwie. -I mam nadzieje, ze bedziesz sie pilnie uczyc - powiedzial. - Zycie jest ciezkie, synu, ale jesli bedziesz ciezko pracowac, dasz sobie rade. Pare dni po wizycie Homera Ooslera buick zaserwowal nam kolejna burze z piorunami. Tym razem w dniu pelnym slonca, ale i tak wyszlo bardzo efektownie. I wszystkie obawy Curtisa, ze ominie go nastepne zjawisko, okazaly sie bezpodstawne. Termometr z baraku wykazal czarno na bialym, ze buick cos kombinuje. W ciagu pieciu dni temperatura spadla z dwudziestu paru do czternastu stopni. Wszyscy zaczeli sie denerwowac przy zmianie warty; kazdy chcial byc na miejscu, kiedy zacznie sie dziac, cokolwiek by to mialo byc tym razem. Szczesliwym wybrankiem zostal Brian Cole, ale wszyscy funkcjonariusze w barakach do pewnego stopnia wzieli w tym udzial. Brian wszedl do Baraku B kolo drugiej po poludniu, zeby zajrzec do Jimmy'ego i Rosalynn. Byli szczesliwi jak prosieta w deszcz, Rosalynn siedziala w jadalni, a Jimmy wyrabial sobie muskulature na silowni. Ale gdy BUICK 8 133 Brian zajrzal glebiej do buicka, sprawdzajac zbiornik z woda, uslyszal brzeczenie. Bylo niskie i monotonne, z tego rodzaju, od ktorego oczy zaczynaja ci drgac w oczodolach, a wnetrznosci dygocza. Przez to brzeczenie (a moze splatajac sie z nim) przebijalo cos o wiele bardziej niepokojacego, jakby szeleszczacy nieartykulowany szept. Fioletowe mzenie swiatla, bardzo przycmione, zaczelo sie powoli rozprzestrzeniac na desce rozdzielczej i kierownicy.Pamietajac o Ennisie Raffertym, ktory zniknal bez pozegnania jakis miesiac temu, funkcjonariusz Cole w wielkim pospiechu opuscil okolice buicka. Jednakze jego zachowanie nie bylo nacechowane panika, gdyz zabral z szopy kamere wideo, przykrecil ja do statywu, wlozyl do niej nowa kasete, sprawdzil kod czasowy (byl aktualny) i poziom naladowania baterii (na zielonym polu). Wychodzac, zapalil swiatlo, nastepnie umiescil statyw przed oknem, uruchomil kamere, wcisnal nagrywanie i dwa razy sprawdzil, czy buick jest w jej polu widzenia. Byl. Brian ruszyl w strone barakow, potem strzelil palcami i wrocil do szopy. Znajdowala sie w niej torebka pelna dodatkowych akcesoriow do kamery. Jednym z nich byl filtr usuwajacy nadmiar swiatla. Brian nalozyl go na obiektyw, nie zadajac sobie trudu, zeby wcisnac pauze (przez chwile wielkie ciemne plamy -jego rece - zaslaniaja buicka, a kiedy sie cofaja, buick wyglada, jakby padl na niego gesty cien). Gdyby w tej chwili ktos obserwowal poczynania funkcjonariusza Cole'a - na przyklad ci ciekawscy, co chca wiedziec, na co ida ich podatki - nigdy by nie odgadl, jak szybko bije mu serce. Byl przestraszony i podekscytowany, ale dobrze sie spisal. Kiedy przychodzi do postepowania w obliczu nieznanego, mozna by dlugo opowiadac o zbawiennym wplywie policyjnej dyscypliny. A funkcjonariusz Cole zapomnial tylko o jednym. Mniej wiecej siedem po drugiej wsunal glowe do gabinetu Tony'ego i powiedzial: -Sierzancie, jestem calkowicie pewny, ze z buickiem cos sie dzieje. Tony podniosl glowe znad zoltego notesu, gdzie gryzmolil pierwsza wersje przemowienia, jakie mial wyglosic na jesiennym policyjnym zjezdzie i spytal: - Bri, co tam trzymasz? Brian spojrzal i przekonal sie, ze sciska zbiorniczek na wode dla myszoskoczkow. - E, niewazne - rzekl. - Moze juz go nie potrzebuja. 134 STEPHEN KING Dwadziescia po drugiej brzeczenie stalo sie doskonale slyszalne dla funkcjonariuszy w barakach. Nie zeby zostalo ich tam zbyt wielu; wiekszosc stala pod oknami w podnoszonych drzwiach Baraku B, glowa przy glowie, ramie przy ramieniu. Tony spojrzal, zastanowil sie, czy kazac im sie rozejsc, i wreszcie postanowil im pozwolic zostac. Z jednym wyjatkiem. - Arky. - Tak, sierzancie? - Idz na frontowy trawnik i zacznij go kosic. - Dopiero co kosilem w poniedzialek!-Wiem. Cos mi sie zdaje, ze ten kawalek pod moim oknem kosiles godzine. Ale idz i jeszcze raz zrob to samo. A to schowaj do kieszeni. - Podal Arky'emu walkie-talkie. - I jesli zjawi sie ktos, kto nie powinien zobaczyc dziesieciu funkcjonariuszy policji stanowej, gapiacych sie na barak jak w obraz swiety, natychmiast mnie uprzedz. Jasne? - Aha, jasne. - Dobrze. Matt! Matt Babicki, do mnie! Matt przybiegl, czerwony z wrazenia. Tony spytal, gdzie jest Curt. Matt odparl, ze na patrolu. - Sprowadz go do bazy, kod D i po cichu, zrozumiano? - Kod D i po cichu, zrozumiano. Po cichu oznaczalo jazde bez kogutow i syren. Curt prawdopodobnie posluchal, ale i tak zjawil sie w barakach za pietnascie trzecia. Nikt sie nie osmielil spytac, jaki dystans przebyl przez te pol godziny. Pewnie spory, ale byl caly i zdrowy, w dodatku zdazyl przed rozpoczeciem tych(bezglosnych fajerwerkow. Przede wszystkim zdjal kamere ze statywu. Dopoki fajerwerki sie nie skonczyly, caly film byl dzielem Curtisa Wilcoxa. Kaseta (jedna z wielu zachomikowanych w skladziku) zawiera wszystko, co mozna bylo zobaczyc i uslyszec. Bardzo wyraznie slychac brzeczenie buicka, co brzmi jakby w glosniku stereo pekl jakis drucik, a w miare uplywu czasu staje sie coraz glosniejsze. Curt sfilmowal wielki termometr z czerwona wskazowka stojaca o wlos pod liczba 12. Nastepnie slyszymy glos Curta, ktory prosi o pozwolenie wejscia i sprawdzenia, co sie dzieje z Jimmym i Rosalynn, a glos sierzanta Schoondista odpowiada niemal natychmiast "odmawiam", twardo i zdecydowanie, ucinajac wszelkie dyskusje. BUICK 8 135 O godzinie 15:08:41, zgodnie z kodem czasowym na dole ekranu, z przedniej szyby buicka zaczyna sie podnosic luna, jakby fioletowy wschod slonca. Z poczatku widz moze wziac to zjawisko za techniczna usterke kamery, zludzenie optyczne albo jakies odbicie. Andy Colucci: - Co to? Nieznany: - Jakies wyladowanie albo... Curtis Wilcox:-Ci, ktorzy maja ciemne okulary, lepiej niech je wloza. Ci, co nie, ryzykuja. Na waszym miejscu bym stad spadal. Mamy... Jakie Ogara (prawdopodobnie): - Kto mi zabral... Phil Candleton (prawdopodobnie): - O Boze! Huddie Royer: - A moze trzeba... Sierzant Schoondist, spokojny jak przewodnik wycieczki: - Leciec mi po okulary, panowie. Raz raz. O 15:09:24 fioletowe swiatlo zabarwilo wszystkie szyby buicka niczym jutrzenka, zmieniajac je w olsniewajace fioletowe zwierciadla. Jesli pusci sie film w zwolnionym tempie, klatka po klatce, widac odbicia przedmiotow w dotychczas pustych szybach: narzedzia na kolkach, pomaranczowa lopata do odsniezania, funkcjonariuszy zagladajacych do srodka. W wiekszosci maja okulary ochronne i wygladaja jak kosmici w tanim filmie fantastycznonaukowym. Mozna rozpoznac Curta, bo lewa strone twarzy zaslania mu kamera. Brzeczenie staje sie coraz glosniejsze. Potem, na jakies piec sekund, zanim buick zaczal puszczac fajerwerki, brzeczenie ustaje. Widz slyszy szum podekscytowanych glosow, nierozpoznawalnych, lecz chyba pytajacych. Nastepnie po raz pierwszy obraz znika. Buick i caly barak znikaja, tonac w bieli. - Jezu Chryste, widzieliscie? - krzyczy Huddie Royer. Slychac: "Cofnac sie!", "Ja nie moge!" i ulubione zawolanie w chwili trwogi: "O kurwa!". Ktos mowi "Nie patrzcie na to", a ktos inny "Blyska, skurwiel" - tym dziwnie rzeczowym tonem, ktory czasami slyszy sie na tasmach nagranych w kabinach pilotow, kiedy pilot mowi, nawet o tym nie wie136 STEPHEN KING dzac, a do konca zycia zostalo mu dziesiec do dwunastu sekund. Potem buick wraca z krainy przeswietlenia, najpierw w postaci niewyraznej plamy, potem przybrawszy wlasciwe ksztalty. Trzy sekundy i znowu blyska. Z kazdego okna strzelaja grube snopy swiatla, a potem ekran znowu robi sie bialy. W tym momencie Curt mowi "Filtr musi byc lepszy", a Tony odpowiada "Moze nastepnym razem". Zjawisko trwa przez czterdziesci szesc minut, co zostalo zarejestrowane na tasmie. Poczatkowo przy kazdym rozblysku buick znika w bieli. Potem, w miare jak zjawisko zaczyna slabnac, widz dostrzega niewyrazny zarys samochodu w bezglosnych piorunach, ktore staja sie bardziej fioletowe niz biale. Niekiedy obraz sie przechyla i widac zamazane plamy ludzkich twarzy, gdy Curtis biegnie w inny punkt obserwacyjny w nadziei, ze odkryje rewelacje (albo znajdzie lepsze ujecie). O godzinie 15:28:17 widac ognisty zygzak strzelajacy z (a moze przez) zamknietego bagaznika buicka. Strzela az do sufitu, gdzie zdaje sie rozpryskiwac jak fontanna. Niezidentyfikowany glos: - O kurwa, wysokie napiecie, wysokie napiecie! Tony: -Wcale nie. - Potem, prawdopodobnie do Curta: - Rob dalej. Curt: - Robie. A co myslales? Nastepuje pare innych piorunow, niektore strzelaja z okien buicka, inne przebijaja klape bagaznika. Jedna wyskakuje spod samochodu i grzmoci dokladnie w podnoszone drzwi. Rozlegaja sie wrzaski zaskoczonych mezczyzn, ktorzy odskakuja na boki, ale kamera pozostaje nieruchoma. Curt byl zbyt wniebowziety, zeby sie bac. O godzinie 15:55:03 nastepuje ostatnie slabe wyladowanie - spod tylnego siedzenia za kierowca - i juz nie dzieje sie nic wiecej. Slychac glos Tony'ego Schoondista: -Oszczedzaj baterie, Curt. Chyba koniec przedstawienia. W tym momencie obraz natychmiast gasnie. Gdy o godzinie 16:08:16 obraz znowu sie pojawia, na ekranie widac Curta. Jest przepasany czyms zoltym. Zartobliwie macha reka i mowi: BUICK 8 137 -Zaraz wracam.Tony Schoondist - tym razem to on stoi za kamera - odpowiada: - No i dobrze. I wcale nie zartuje. Curt chcial wejsc do baraku i sprawdzic, co sie dzieje z myszoskoczkami - jak sie maja, jesli w ogole sie maja. Tony natychmiast i niezlomnie odmowil. Nikt na razie nie wejdzie do Baraku B, powiedzial, dopoki nie bedzie pewnosci, ze to bezpieczne. Zawahal sie, byc moze powtorzyl sobie w myslach wlasne slowa i uslyszal ich absurdalnosc - dopoki w baraku stal buick roadmaster, nikt nigdy nie bedzie w nim bezpieczny - i zmienil decyzje. -Wszyscy maja zostac na zewnatrz, az temperatura podniesie sie co najmniej do osiemnastu stopni. -Ktos musi wejsc - odezwal sie Brian Cole. Mowil cierpliwie, jakby tlumaczyl proste zadanie z dodawania komus ograniczonemu umyslowo. - Nie pojmuje dlaczego - odparl Tony. Brian siegnal do kieszeni i wyjal pojemnik na wode dla Jimmy'ego i Rosalynn. -Maja mnostwo tych zbozowych kuleczek do zarcia, ale bez tego zdechna z pragnienia. - Nieprawda. Nie tak zaraz. ^ -Moze minac nawet kilka dni, zanim temperatura podniesie sie do osiemnastu stopni, sierzancie. Chcialby pan wytrzymac czterdziesci osiem godzin bez picia? -Ja bym nie wytrzymal - powiedzial Curt. Usilowal sie nie usmiechac (choc troche sie jednak usmiechal); odebral Brianowi plastikowa buteleczke. Potem Tony odebral ja jemu. Sierzant nie patrzyl przy tym na niego; nie spuszczal oczu z funkcjonariusza Briana Cole'a. -Wiec mam zaryzykowac zycie jednego z moich podwladnych po to, zeby przyniesc wody parce rasowych myszy. To mi chcecie powiedziec? Chcialem miec zupelna pewnosc. Jesli sie spodziewal, ze Brian sie zaczerwieni albo zmiesza, to sie pomylil. Brian patrzyl na niego z ta sama zmeczona cierpliwoscia, jakby mowil: "Tak, tak, wyrzuc to wreszcie z siebie, szefie - im szybciej to wyrzucisz, tym szybciej sie odprezysz i podejmiesz wlasciwa decyzje". 138 STEPHEN KING -Uszom wlasnym nie wierze - oswiadczyl Tony. - Ktos tu zwariowal. Pewnie ja.-One sa takie male - tlumaczyl mu Brian glosem, w ktorym brzmiala ta sama cierpliwosc, jaka malowala sie na jego twarzy. - I to mysmy je tam wsadzili, sierzancie, przeciez sie nie zglosily na ochotnika. Jestesmy za nie odpowiedzialni. Jesli pan chce, ja tam pojde, bo to ja zapomnialem... Tony uniosl rece ku niebu, jakby proszac o boska interwencje, po czym opuscil je bezwladnie. Zza kolnierza wypelzl mu rumieniec, ktory zaczal sie rozlewac na gardle i policzkach. Dotarl do czerwonych plam na policzkach: szanowanko, sasiadki. - Futrzaki! - mruknal. Jego ludzie juz znali ten ton i mieli dosc rozumu, zeby sie nie usmiechac. Byl to wlasnie ten moment, kiedy wiele osob - moze nawet wiekszosc - lamie sie i wrzeszczy: "A, mam to gdzies! Robcie, co chcecie!". Ale kiedy sie siedzi na wielkim stolku i kosi sie wielka kase za wielkie decyzje, tak nie wolno. Funkcjonariusze, ktorzy stali wokol niego przed barakiem, dobrze o tym wiedzieli, oczywiscie podobnie jak Tony. Stal tam i wpatrywal sie we wlasne buty. Zza barakow dobiegal monotonny wizg starej czerwonej kosiarki Arky'ego. - Szefie... - zaczal Curtis. - Maly, zrob nam wszystkim przysluge i zamknij dziob. Curt zamknal dziob. Po chwili Tony podniosl glowe. - Ten sznur, ktory ci kazalem kupic - masz? -Tak jest. Bardzo dobry. Jak dla alpinistow. Przynajmniej tak powiedzial facet ze sklepu sportowego. - Jest tam? - Tony skinal glowa w strone baraku. - Nie, w moim bagazniku. -Dziekujmy Bogu za male laski. Przynies. I mam nadzieje, ze nie bedziesz mial okazji sprawdzic, jak bardzo jest dobry. - Obejrzal sie na Briana Cole'a. - Moze chcialbys skoczyc do delikatesow? Przyniesc myszkom pare butelek wody Evian, wysoko zmineralizowanej. A moze Perrier? Koniecznie! Brian nie odpowiedzial, tylko znowu poczestowal sierzanta spojrzeniem pelnym znekanej cierpliwosci. Tony nie wytrzymal go nerwowo i odwrocil wzrok. - Rasowe myszy! Futrzaki! BUICK 8 139 Curt przyniosl sznur, zwoj potrojnie plecionej zoltej nylonowej liny, co najmniej trzydziesci metrow. Zrobil petle, opasal sie, po czym wreczyl zwoj Huddiemu Royerowi, ktory wazyl sto dwadziescia kilo i zawsze zwyciezal, kiedy Jednostka D przeciagala line z innymi policyjnymi zespolami na pikniku z okazji Czwartego Lipca.-Kiedy dam ci znak - powiedzial Tony - szarpniesz go ku nam tak, zeby stamtad wylecial. I nie martw sie, ze zlamiesz mu obojczyk albo ze rozwalisz drzwi tym jego zakutym lbem. Zrozumiano? - Tak jest. -Jesli zobaczysz, ze zaczyna padac albo sie zataczac jak pijany, nie czekaj na znak, tylko ciagnij. Zrozumiano? - Tak jest. -Dobrze. Jestem bardzo zadowolony, ze ktos wreszcie rozumie, co sie tu dzieje. Cholerne harcerzyki, towarzystwo milosnikow futrzakow. - Przejechal dlonia po obcietych na jeza wlosach i znowu odwrocil sie do Curta. - Czy mam ci tlumaczyc, ze jesli wyczujesz cos zlego - byle co - masz sie odwrocic i spadac? - Nie. -A jesli bagaznik mu sie otworzy, masz stamtad wyleciec, Curtis. Rozumiesz? Wyleciec jak wielki tlusty kurak. - Dobrze. - Oddawaj kamere. ^ Curtis podal mu ja. Sandy'ego nie bylo - przegapil cala impreze - ale kiedy pozniej Huddie mu o wszystkim opowiedzial, dodal, ze tylko wtedy sierzant wygladal, jakby sie bal. Sandy byl nawet zadowolony, ze spedzil to popoludnie na patrolu. Pewnych rzeczy czlowiek po prostu nie ma ochoty ogladac. -Masz na to minute, Wilcox. Potem cie stamtad wyciagne, chocbys po drodze sral, mdlal albo spiewal hymn narodowy. - Dziewiecdziesiat sekund. -Nie. A jak sie dalej bedziesz targowac, zostawie ci pol minuty. Curtis Wilcox stoi w sloncu przed zwyczajnymi bocznymi drzwiami Baraku B. Jest przewiazany w pasie lina. Wyglada bardzo mlodo, z kazdym mijajacym rokiem coraz mlodziej. Sam takze przegladal czasem te kasete i pewnie czul to samo, 140 STEPHEN KING choc nigdy o tym nie mowil. I wcale nie widac, zeby sie bal. Wcale a wcale. Az podskakuje z niecierpliwosci. Macha do kamery i mowi: - Zaraz wracam. - No i dobrze - odpowiada Tony.Curt odwraca sie i wchodzi do baraku. Przez moment wyglada upiornie, prawie jakby go tam nie bylo, potem Tony przesuwa kamere, wycofuje ja z pelnego slonca i znowu wyraznie widac Curta. Podchodzi prosto do samochodu i rusza do bagaznika. -Nie! - krzyczy Tony. - Nie, kretynie, chcesz poplatac line? Zajrzyj do tych myszy, daj im cholerna wode i wynos sie! Curt podnosi reke, nie ogladajac sie, kciukiem do gory. Obraz sie kolysze, poniewaz Tony walczy z zoomem, zeby zrobic mu zblizenie. Curtis zaglada do okna od strony kierowcy, sztywnieje i wola: - O cholera! -Sierzancie, czy mam ciagnac... - zaczyna Huddie, wtedy Curt sie oglada. Tony znowu szarpie kamera - nie ma lekkiej reki Curta i obraz skacze jak dziki - ale nadal wyraznie widac wyraz szoku na twarzy Curtisa. -Nie ciagnij mnie! - krzyczy Curt. - Nie! Wszystko w porzadku! Po tych slowach otwiera drzwi roadmastera. -Nie wchodz do srodka! - wola Tony zza wsciekle kolyszacej sie kamery. Curtis go olewa i wyjmuje plastikowa rezydencje panstwa Myszoskoczkow z samochodu, delikatnie nia manipulujac, zeby ominac wielka kierownice. Zamyka kolanem drzwi buicka i wychodzi z baraku z mysim mieszkankiem w ramionach. Plastikowy ksztalt z prostokatnym pomieszczeniem po obu stronach korytarza wyglada jak jakies dziwne plastikowe ciezarki. -Filmuj! - krzyczy Curt, prawie sie gotujac z podniecenia. - Filmuj! Tony filmuje. Kamera robi najazd na lewy koniec plastikowego mieszkanka w tej samej chwili, gdy Curt opuszcza barak i wychodzi na slonce. I oto widzimy Rosalynn, ktora juz sie nie pozywia, ale lata w kolko, dosc wesolo. Zdaje sobie sprawe, ze wokol niej gromadza sie ludzie i spoglada wprost w obiektyw, wachajac zolty plastik, z drzacymi wasiBUICK 8 141 kami i blyszczacymi zainteresowaniem oczkami. Jest sliczna i slodka, ale funkcjonariusze z Jednostki D nie byli w owym czasie zainteresowani slicznymi i slodkimi stworzonkami. Kamera robi niezgrabny, roztrzesiony odjazd, sunie wzdluz pustego korytarza do pustej silowni po drugiej stronie. Oba pomieszczenia sa szczelnie zamkniete, a przez otwor po poidelku nie przecisneloby sie nic wiekszego od komara, a jednak myszoskoczek Jimmy zniknal - dokladnie tak samo jak Ennis Rafferty albo facet z akcentem Borisa Badinoffa, ktory na samym poczatku wjechal buickiem roadmasterem do ich zycia. DZIS: Sandy Zrobilem sobie przerwe i czterema dlugimi lykami wypilem szklanke mrozonej herbaty od Shirley. W zwiazku z tym w czolo dziabnal mnie lodowy szpikulec i musialem zaczekac, az sie roztopi. W tym czasie dolaczyl do nas Eddie Jacubois. Byl juz po cywilnemu i usiadl na skraju lawki z taka mina, jakby zarazem nie chcial tu byc i nie mogl odejsc. Ja nie mialem takich rozterek: ucieszylem sie na jego widok. Mogl opowiedziec swoj kawalek historii. Huddie by mu pomogl, jakby potrzebowal pomocy, Shirley tez. W 1988 byla juz z nami od dwoch lat. Matt Babicki stanowil juz tylko wspomnienie, odswiezane co jakis czas pocztowka z palmami ze slonecznej Sarasoty, gdzie Matt i jego zona prowadza szkole jazdy. I odnosza wielkie sukcesy, jesli wierzyc Mattowi. - Sandy? - odezwal sie Ned. - Wszystko w porzadku? -Jasne. Myslalem, ze Tony nie potrafil obslugiwac tej kamery - powiedzialem. - Twoj tata byl fantastyczny, Ned, prawdziwy Steven Spielberg, ale... - Moglbym obejrzec te kasety? - spytal Ned. Spojrzalem na Huddiego... Arky'ego... Phila... Eddiego... W ich oczach zobaczylem to samo: twoja decyzja. Oczywiscie, ze moja. Kiedy sie siedzi na wielkim stolku, podejmuje sie wielkie decyzje. I na ogol mi to pasuje. Nie bede wciskal ciemnoty. -Nie widze przeciwwskazan - rzeklem. - Ale tutaj. Nie moglbym spokojnie wypuscic cie z nimi z barakow - to wlasnosc Jednostki D - ale tutaj... Jasne. Mozesz je przejrzec na magnetowidzie w swietlicy na gorze. Ale jak beBUICK 8 143 dziesz ogladac te Tony'ego, musisz lyknac aviomarin. No nie, Eddie? Przez jakis czas Eddie spogladal na parking, ale nie w strone buicka. Jego spojrzenie spoczelo w miejscu, gdzie do 1982 roku stal Barak A. -Tak za bardzo to nie wiem - odparl. - Niewiele pamietam. W sumie najwiecej sie wydarzylo, zanim przyszedlem. Nawet Ned zauwazyl, ze to klamstwo; Eddie w ogole nie potrafil oszukiwac. -Wlasnie przyszedlem, zeby powiedziec, ze odrobilem te trzy godziny, co mialem zalegle od maja - wtedy, co wzialem wolne, zeby pomoc szwagrowi stawiac przybudowke, no nie? - A - wydusilem. Eddie gwaltownie kiwnal glowa. -Aha. Jestem na czysto i oddalem raport o tych sadzonkach marihuany, co je znalezlismy na polu Robbiego Rennertsa. Wiec jak moge, to juz sobie pojde do domu. Do domu, czyli do knajpy. Dom poza domem. Zycie Eddiego J. poza sluzba bylo jak piosenka George'a Jonesa. Zaczal wstawac, a ja polozylem mu reke na przegubie. - Nie, Eddie, wlasciwie to nie. - Co? - Nie mozesz. Chcialbym, zebys tu jeszcze zostal. - Szefie, aleja naprawde musze... ^ - Zostan - powtorzylem. - Jestes cos winien temu malemu. - No, nie wiem... - Jego ojciec uratowal ci zycie, pamietasz? Ramiona Eddiego skulily sie w gescie obronnym. - Nie wiem, czy to tak mozna nazwac... -Daj spokoj, przestan - odezwal sie Huddie. - Bylem przy tym. .. Nagle Ned stracil zainteresowanie kasetami. - Moj ojciec uratowal ci zycie? Jak? Eddie zawahal sie i w koncu sie poddal. -Pociagnal mnie za traktor Johna Deere'a. Bracia O'Day... -Mrozaca krew w zylach sage braci O'Day zostawimy sobie na inna okazje - oznajmilem. - Chodzi o to, ze mamy tu niewielka ekshumacyjna imprezke, a ty wiesz, gdzie sa pochowane niektore ciala. I to nawet doslownie. - Przeciez Huddie i Shirley tam byli, to moga... 144 STEPHEN KING -Owszem, byli. George Morgan chyba tez. - Tez - potwierdzila Shirley cicho.-...i co z tego? - Moja reka nadal spoczywala na nadgarstku Eddiego; musialem sie wysilic, zeby go znowu nie scisnac. I to mocno. Lubilem Eddiego od zawsze, potrafil sie zdobyc na odwage, ale w zasadzie przejawial sklonnosc do tchorzostwa. Nie wiem, jak te dwie cechy moga istniec jednoczesnie w tym samym czlowieku, ale moga, czesto to widywalem. W dziewiecdziesiatym szostym, gdy Travis i Tracy O'Day zaczeli strzelac z tych swoich wymyslnych wojskowych karabinow maszynowych z okna farmy, Eddie skamienial. Curt musial wyskoczyc zza oslony i pociagnac go na ziemie. A teraz Eddie usilowal sie wykrecic od opowiedzenia swojego kawalka, tego, w ktorym ojciec Neda odegral tak kluczowa role. Nie dlatego, ze cos tam nabroil - bo nie - ale poniewaz wspomnienia byly zbyt bolesne i przerazajace. -Wiesz, Sandy, naprawde musze zmykac. Mam mase zaleglej roboty w domu i... -Opowiadamy temu chlopcu o jego ojcu - oznajmilem. - Wedlug mnie powinienes teraz usiasc na tylku, zjesc kanapke, popic herbata i czekac, az bedziesz mial cos do powiedzenia. Eddie usiadl na lawce i spojrzal na nas. Wiem, co zobaczyl w oczach syna Curta: zdziwienie i ciekawosc. Wygladalismy jak rada starszych wokol mlodego wojownika, jakbysmy mu spiewali dawne piesni wojenne. A co bedzie, kiedy piesni sie skoncza? Gdyby Ned byl dzielnym indianskim mlodziencem, wyruszylby na rytualna wyprawe - zabic odpowiednie zwierze, miec odpowiednia wizje, poki krew ze zjedzonego serca nie zaschnie na ustach, powrocic mezczyzna. Gdyby na koniec miala sie odbyc jakas proba, pomyslalem, w ktorej Ned moglby zaprezentowac nowa dojrzalosc i rozum, wszystko byloby o wiele prostsze. Ale w naszych czasach juz sie tak nie robi. Przynajmniej nie powszechnie. W naszych czasach bardziej sie liczy to, co czujesz, niz to, co robisz. I sadze, ze tak nie powinno byc. A co Eddie zobaczyl w naszych oczach? Niechec? Slad odrazy? Moze nawet przekonanie, ze to on, nie Curt Wilcox, powinien wtedy zatrzymac ciezarowke z oderwana lata na oponie, ze to jego Bradley Roach powinien wywrocic na lewa strone? Zawsze troszke za gruby Eddie Jacubois, ktory za BUICK 8 145 duzo pije i jesli sie nie pohamuje, wkrotce wyladuje u Anonimowych Alkoholikow. Facet, ktory zawsze za pozno sklada raporty i prawie nigdy nie rozumie dowcipu, jesli mu sie go nie wytlumaczy. Mam nadzieje, ze zadnej z tych rzeczy nie zauwazyl, bo przeciez mial tez zalety, sporo zalet - ale mogl jednak zobaczyc. Chocby niektore. Moze wszystkie. - ...szerszej perspektywie?Odwrocilem sie do Neda zadowolony, ze mnie oderwal od niepokojacych mysli. - Slucham? -Pytalem, czy kiedys rozmawialiscie, czym naprawde jest ten buick, skad sie wzial, co oznacza. Czy rozmawialiscie o nim, no wiesz, w szerszej perspektywie. - Hm... no wiec bylo to zebranie w "The Country Way" - powiedzialem. Nie calkiem rozumialem, do czego zmierza. - Juz ci opowiadalem. - Tak, ale to bylo spotkanie raczej administracyjne niz... -Dobrze ci pojdzie na studiach - odezwal sie Arky i poklepal go po kolanie. - Jak jakis mlodziak dak sobie po prostu mowi dakie slowa i nawet mu brew nie drgnie, do musi sobie poradzic na studiach. Ned sie usmiechnal. -Administracyjne. Organizacyjne. Zbiurokratyzowane. Wyspecjalizowane. -Przestan sie popisywac, maly - przerwal mu-Huddie. - Glowa mnie rozbolala. -No wiec nie chodzi mi o takie cos jak to zebranie w "The Country Way". Przeciez musieliscie... no, gdzies po drodze na pewno musieliscie... Wiedzialem, o co mu chodzi, a jednoczesnie zrozumialem cos innego: ten maly nigdy do konca nie pojmie, jak to naprawde wygladalo. Jakie bylo zwyczajne, przynajmniej na ogol. Na co dzien po prostu zylismy dalej. Tak jak sie zyje po pieknym zachodzie slonca, po sprobowaniu wspanialego szampana, po otrzymaniu zlych wiesci z domu. W pracy mielismy zjawisko nie z tego swiata, ale nie mialo wplywu na sterty dokumentow do wypelnienia, na mycie zebow czy kochanie sie z zonami. Nie wynioslo nas na inny poziom egzystencji czy plaszczyzne percepcji. W dalszym ciagu swedzialy nas tylki i musielismy sie po nich drapac. -Mysle, ze Tony i twoj ojciec duzo o tym mowili - powiedzialem - ale w pracy, przynajmniej dla nas wszystkich, 10. Buick 8 146 STEPHEN KING buick stopniowo schodzil na drugi plan jak kazda inna martwa sprawa. Wiec...-Martwa! - Prawie to krzyknal i zrobil sie przy tym tak podobny do ojca, ze az sie przestraszylem. To nastepny lancuch, pomyslalem, podobienstwo syna do ojca. Ten lancuch zostal zgnieciony, ale sie nie przerwal. -Okresowo byla martwa - wyjasnilem. - A tymczasem zdarzaly sie stluczki, wypadki, wlamania, narkotyki i od czasu do czasu zabojstwo. Na widok zawiedzionej miny Neda zrobilo mi sie przykro, jakbym go jakos zawiodl. Idiotyczne, ale prawdziwe. Potem cos mi przyszlo do glowy. - Ale pamietam jedna powazna rozmowe. To bylo na... -Pikniku - dokonczyl Phil Candleton. - Z okazji Swieta Pracy. To miales na mysli, tak? Skinalem glowa. 1979 rok. Stare akademickie boisko kolo strumienia Redfern. Wszyscy o wiele bardziej wolelismy pikniki na Swieto Pracy od tych z okazji Czwartego Lipca, czesciowo dlatego, ze byly blizej domu, a ci, ktorzy mieli rodziny, mogli je przyprowadzic, ale glownie dlatego, ze bylismy jedynie my - tylko Jednostka D. Piknik z okazji Swieta Pracy byl nasz. Phil oparl glowe o drewniana sciane baraku i zaczal sie smiac. -Rany, prawie zapomnialem. Gadalismy wtedy o tym cholernym buicku i o niczym wiecej. Im dluzej gadalismy, tym wiecej pilismy. Mialem kaca przez dwa dni. -Te pikniki zawsze sa fajne - powiedzial Huddie. - Byles na ostatnim, Ned, prawda? -Na przedostatnim. Tata jeszcze zyl. - Ned sie usmiechal. - Ta hustawka z opony nad woda... Paul Loving z niej spadl i zwichnal noge w kolanie. Wszyscy sie rozesmielismy, Eddie tak samo jak my. -Mnostwo gadania i zadnego wniosku - dodalem. - Ale niby skad te wnioski? Byl tylko jeden: kiedy w baraku spada temperatura, cos sie zaczyna dziac. Ale nawet i to nie jest takie pewne. Czasami - zwlaszcza teraz, gdy minelo troche czasu - temperatura spada lekko i znow sie podnosi. Czasami slychac to brzeczenie... a potem nie, jakby ktos wyjal wtyczke z kontaktu. Ennis zniknal bez fajerwerkow, myszoskoczek Jimmy w kanonadzie, jakiej swiat nie widzial, a Rosalynn pozostala. BUICK 8 147 -Wlozyliscie ja z powrotem do buicka?-Nie - odparl Phil. - To Ameryka, synku - dwa razy nie popelniamy tego samego bledu. -Rosalynn dozyla swych dni w swietlicy na pietrze - dodalem. - Zmarla w wieku trzech albo czterech lat. Tony mowil, ze to u myszoskoczkow normalne. - Czy z buicka wyszlo cos jeszcze? -Tak. Ale nie mozna skojarzyc pojawienia sie tych rzeczy z... -Jakich rzeczy? A co sie stalo z nietoperzem? Czy moj ojciec w koncu go pokroil? Moge go zobaczyc? Przynajmniej zdjecia? Czy... -Stoj, zaczekaj! - zawolalem, unoszac reke. - Zjedz kanapke czy cos. Uspokoj sie. Ned wzial kanapke i zaczal ja skubac, nie spuszczajac ze mnie wzroku. Przez chwile skojarzyl mi sie z Rosalynn, ktora patrzyla w obiektyw kamery lsniacymi slepkami i drzaly jej wasiki. -Od czasu do czasu pojawialy sie rozne rzeczy - zaczalem - i od czasu do czasu inne rzeczy - zywe stworzenia - znikaly. Zaby. Motyl. Tulipan z doniczki. Ale nie mozna polaczyc chlodu, brzeczenia ani rozblyskow ze zniknieciami ani tym, co twoj tata nazywal poronieniami buicka. Nic sie tu nie laczy. Chlod jest dosc charakterystyczny, jeszcze nigdy fajerwerki nie pojawily sie bez uprzedniego spadku temperatury, ale nie kazde ochlodzenie powoduje rozblyski. Rozumiesz, do czego zmierzam? -Chyba tak. Chmury nie zawsze oznaczaja deszcz, ale nie ma deszczu bez chmur. - Sam bym tego lepiej nie wyrazil. Huddie poklepal Neda po kolanie. -Wiesz, jak to mowia, od kazdej zasady jest wyjatek. W przypadku buicka mamy jedna zasade i tuzin wyjatkow. Pierwszym jest sam kierowca - wiesz, w czarnym plaszczu i kapeluszu. Zniknal, ale nie z buicka. - Wiecie to na pewno? - spytal Ned. Zaskoczyl mnie. To naturalne, ze syn jest podobny do ojca. I ze mowi jak on. Ale przez chwile glos i wyglad Neda daly razem cos wiecej niz podobienstwo. Nie tylko ja to zauwazylem. Shirley i Arky wymienili niespokojne spojrzenia. - Jak to? - spytalem. - Roach czytal gazete, tak? A z tego, co mowiles, moge 148 STEPHEN KING przypuszczac, ze to go pochlonelo prawie bez reszty. Wiec skad wiadomo, czy ten facet nie wrocil do samochodu?Mialem tak ze dwadziescia lat, zeby sie zastanowic nad tamtym dniem i jego konsekwencjami. Dwadziescia lat, a nie przyszlo mi do glowy, ze kierowca mogl wrocic. Ani mnie, ani nikomu innemu. Brad Roach powiedzial, ze gosc nie wrocil i po prostu przyjelismy to do wiadomosci. Dlaczego? Bo gliny maja wbudowane wykrywacze klamstw, a w tym wypadku alarm sie nam nie wlaczyl. Nawet nie mrugnal. Bo niby dlaczego? Brad Roach byl przekonany, ze mowi prawde. Ale to nie znaczy, ze mowil. - To chyba mozliwe - powiedzialem. Ned wzruszyl ramionami, jakby mowil: no i macie. -W Jednostce D nigdy nie bylo Sherlocka Holmesa ani porucznika Columbo - dodalem. Zabrzmialo to chyba, jakbym sie usprawiedliwial. Czulem taka potrzebe. - Jestesmy tylko mechanikami systemu prawnego. Urzednicy, a tak naprawde to robotnicy, z wyksztalceniem ponadpodstawowym. Potrafimy obslugiwac telefon, zbierac dowody, jesli sa, od czasu do czasu trafia sie jakas dedukcja. Jak szczescie dopisze, to nawet blyskotliwa. Ale buick nie poddaje sie logice, wiec nie ma podstaw ani do blyskotliwej dedukcji, ani zadnej. -Niektorzy uwazali, ze buick jest z kosmosu - wtracil Huddie. - Jak jakis... no, ja wiem, statek zwiadowczy czy cos, i ze Ennisa porwal kosmita przebrany w kapelusz i plaszcz, zeby mozliwie najbardziej przypominac czlowieka. Tak sie mowilo na tamtym pikniku, podczas Swieta Pracy, no nie? - Aha - powiedzial Ned. -To byl nieprzecietnie dziwny piknik - dodal Huddie. - Wszyscy sie spili jak nigdy i to bardzo szybko, ale nikt nie zaczal rozrabiac, nawet rutynowi podejrzani jak Jackie O'Hara i Christian Soder. Bylo bardzo cicho, zwlaszcza jak sie skonczyl mecz. Pamietam, ze siedzialem na lawce pod wiazem z paroma innymi chlopakami i sluchalismy, jak Brian Cole opowiada o latajacych talerzach, ktore widziano nad liniami wysokiego napiecia w New Hampshire - zaledwie piec lat temu - i o tej kobiecie, ktora podobno porwali kosmici i wszedzie wsadzali jej te sondy. - Moj ojciec w to wierzyl? Ze Obcy porwali jego partnera? - Nie - odezwala sie Shirley. - W roku tysiac dziewiecset BUICK 8 149 osiemdziesiatym osmym wydarzylo sie tu cos takiego... tak wstrzasajacego i nie do wiary... tak cholernie okropnego... - Co? - zniecierpliwil sie Ned. - No co, co? Nie odpowiedziala. Pewnie nawet nie slyszala pytania.-Pare dni pozniej spytalam twojego ojca prosto z mostu, co sadzi. Odparl, ze to bez znaczenia. Ned spojrzal, jakby nie zrozumial. - Bez znaczenia? -Tak powiedzial. Uwazal, ze czymkolwiek jest ten buick, w zasadzie nie ma znaczenia. W tej twojej szerszej perspektywie. Spytalam, czy wedlug niego ktos wykorzystuje buicka w jakims celu, na przyklad, zeby nas obserwowac... czy to jakas telewizja... a on powiedzial: "Wedlug mnie o nim zapomniano". Ciagle pamietam, z jaka pewnoscia to powiedzial, jakby mowil o... no, nie wiem... na przyklad o czyms tak waznym, jak krolewski skarbiec zakopany na pustyni jeszcze w starozytnosci, albo o czyms niewaznym, jak na przyklad zle zaadresowana pocztowka w dziale zwrotow. "U nas piekna pogoda, a jak u was?" i kogo to obchodzi, bo to bylo bardzo, bardzo dawno temu. Kiedy pomyslalam, ze cos tak dziwnego i okropnego moze byc zapomniane... zgubione... przeoczone... poczulam ulge, a jednoczesnie strach. Powiedzialam to twojemu tacie, a on sie rozesmial. Machnal reka na zachod i rzekl: "Shirley, powiedz mi cos. Jak myslisz, jak wiele bomb atomowych nasz wielki i wspanialy narod wyprodukowal i rozmiescil w roznych miejscach na linii Pensylwania-Ohio, w strone Pacyfiku? I o ilu zapomni sie przez nastepne dwa, trzy stulecia?". Wszyscy zamilklismy, zamysleni. -Zaczelam sie zastanawiac, czy nie odejsc z pracy - odezwala sie znowu Shirley. - Nie moglam spac. Ciagle myslalam o biednym starym Parfu Bilionie i prawie sie juz zdecydowalam. To Curt przekonal mnie, zebym zostala, choc o tym nie wiedzial. "Wedlug mnie o tym zapomniano", powiedzial i to mi wystarczylo. Zostalam i nigdy tego nie zalowalam. Tu jest fajnie, a chlopaki na ogol sa dobrymi policjantami. Mowie tu takze o nieobecnych, na przyklad Tonym. -Kocham cie, Shirley, wyjdz za mnie - rzekl Huddie. Objal ja i udawal, ze chce pocalowac. Nie byl to przyjemny widok. Shirley odepchnela go lokciem. 150 STEPHEN KING -Juz masz zone, idioto. / Wtedy wlaczyl sie Eddie J.-Jesli twoj tata w cos wierzyl, to w to, ze ta machina przybyla z innego wymiaru. -Z innego wymiaru? Zartujesz. - Ned przyjrzal sie Eddiemu. - Nie. Nie zartujesz. -I uwazal, ze to nie bylo zaplanowane. Na zasadzie, wiesz, ze wysylasz statek na morze albo satelite w kosmos. Nawet nie wiem, czy wedlug niego ten buick naprawde istnial. - Pogubilem sie - powiedzial maly. - Ja tez - przyznala sie Shirley. -Mowil... - Eddie poruszyl sie na lawce. Znowu spojrzal na zarosniete trawa miejsce po Baraku A. - Prawde mowiac, to bylo na farmie O'Dayow. Tamtego dnia. Bo musisz wiedziec, ze siedzielismy tam z siedem godzin, zaparkowalismy w kukurydzy i czekalismy, az te dwa buraki wyleza. Zimno. Silnika wlaczyc nie mozna, tak samo jak ogrzewania. Gadalismy o wszystkim - polowaniu, rybach, kreglach, zonach, planach. Curt powiedzial, ze za piec lat rzuci policje... - Tak powiedzial? - Ned wytrzeszczyl oczy. Eddie spojrzal na niego poblazliwie. -To sie tylko tak mowi. Tak jak cpuny mowia, ze przestana brac. Ja mu opowiadalem, jak to zaloze agencje ochrony w miescie i jak kupie nowiutkiego dzipa. A on o tym, ze chcialby studiowac nauki scisle w Horlicks i ze twoja mama mu nie pozwala. Mowila, ze powinni wyksztalcic dzieci, nie jego. Strasznie sie na niego wsciekala, ale nigdy sie na nia nie skarzyl, bo nie wiedziala, dlaczego chce studiowac, co go tak interesuje. A on nie mogl jej powiedziec. I tak zygzakiem doszlismy do buicka. I powiedzial - pamietam to jak dzis - ze widzimy go jako buicka, bo musimy go widziec pod jakas postacia. -Pod jakas postacia - wymamrotal Ned. Pochylil sie i potarl czolo dwoma palcami, jakby dostal migreny. -Tez sie tak zdziwilem, ale mniej wiecej pojalem, o co mu chodzilo. Tutaj. - Eddie poklepal sie po piersi, gdzies nad sercem. Ned odwrocil sie do mnie. -Sandy, podczas tego pikniku... czy ktorys z was mowil o...-Urwal. BUICK 8 151 Pokrecil glowa, spojrzal na resztki kanapki i wlozyl je do ust.-Niewazne. To nie ma znaczenia. Czy moj tata naprawde zrobil sekcje temu nietoperzowi? -Tak. Po drugim pokazie^ sztucznych ogni, a przed piknikiem z okazji Swieta Pracy. \^tedy... - Opowiedz mu o lisciach - wtracil Phil. - Zapomniales. I rzeczywiscie. Do diabla, nie myslalem o tych lisciach od szesciu czy osmiu lat. - Sam mu powiedz. To ty miales je w rekach. Phil skinal glowa, przez jakis czas siedzial w milczeniu, po czym zaczal recytowac, jakby skladal raport przed zwierzchnikiem. DZIS: Phil Do drugiego blyskania doszlo w poznych godzinach popoludniowych. W porzadku? Potem Curt wchodzi do baraku z lina i wynosi tego jak mu tam gryzonia. Widzimy, ze drugi zniknal. Troche gadamy. Robimy pare zdjec. Sierzant Schoondist mowi: dobra, dobra, kto mial warte w szopie. Brian Cole mowi: ja, sierzancie. Reszta wraca do barakow. W porzadku? I slysze, jak Curtis mowi do sierzanta: zrobie temu stworzeniu sekcje, zanim zniknie jak wszystko inne. Pomozesz mi? A sierzant mowi, ze tak - dzis w nocy, jesli Curt chce. Curt mowi: dlaczego nie od razu? A sierzant mowi: bo musisz wracac na patrol. Nie skonczyles zmiany. Pan Obywatel na ciebie liczy, chlopcze, a przestepcy drza na dzwiek twojej sireny. Czasem tak mowil, jak jakis kaznodzieja. I nigdy nie mowil "syrena" tylko "sirena". Curt sie nie kloci. Glupi nie jest. Odjezdza. Okolo piatej przychodzi Brian Cole i pyta, czy moge posiedziec za niego w szopie, bo on musi do ubikacji. Zgadzam sie. Ide. Zagladam do baraku. Wszystko jeden-dwa. Temperatura wzrosla o jeden stopien. Ide do szopy. Czuje, ze tam za goraco, w porzadku? Na krzesle lezy katalog. Chce go wziac. Ledwie go zlapalem, slysze to skrzyp-bum. Tylko w jednej sytuacji slychac taki dzwiek, kiedy sie otwiera bagaznik i pokrywa odskakuje za mocno. Wypadam z szopy. Podbiegam do okien baraku. Bagaznik buicka jest otwarty. Z bagaznika wyfruwa to, co poczatkowo myslalem, ze to papier, zweglone kawalki papieru. Wiruja jak w trabie powietrznej. Ale kurz na podlodze sie nie rusza. Ani drgnie. Rusza sie tylko powietrze nad BUICK 8 153 bagaznikiem. Wreszcie patrze, a te kawalki papieru wygladaja calkiem identycznie i dochodze do wniosku, ze to liscie. I okazalo sie, ze rzeczywiscie.Wyjalem z kieszeni na piersiach notatnik oraz dlugopis i narysowalem to: - Wyglada jak usmiech - powiedzial maly. -Jakby sie ktos szczerzyl. Tylko wtedy bylo ich wiecej. Setki. Setki czarnych wyszczerzonych usmiechow fruwalo naokolo. Niektore wyladowaly na dachu buicka. Inne wpadly z powrotem do bagaznika. Wiekszosc sfrunela na podloge. Polecialem po Tony'ego. Wyszedl z kamera wideo, caly czerwony, i mruczal: - Co znowu, co do cholery, co tu sie dzieje, co to bedzie? I tak dalej. Nawet smiesznie, ale dopiero pozniej, w porzadku? Wtedy wcale nie bylo mi do smiechu. Zajrzelismy do srodka. Zobaczylismy te liscie na cementowej podlodze. Prawie jak na trawniku po wichrze w pazdzierniku. Ale wtedy juz sie zaczely zwijac. Wygladaly mniej jak usmiechy, a bardziej jak liscie. Dzieki Bogu. I przestaly byc czarne. Na naszych oczach zrobily sie szarobjale. I zaczely sie robic cienkie. Sandy juz to widzial. Nie zdazyl na pokaz fajerwerkow, ale na pokaz lisci sie zalapal. -Tony zadzwonil do mnie do domu i spytal, czy moge przyjsc wieczorem kolo siodmej. Powiedzial, ze razem z Curtem zrobi cos, co moze chcialbym obejrzec. No to nie czekalem do siodmej, tylko od razu przyszedlem. Bylem ciekawy - powiedzial Sandy. -Co zabilo kota^- odparl Ned i taki byl przy tym podobny do swojego tatusia, ze az sie wzdrygnalem. Patrzyl na mnie. - Co bylo dalej? -Niewiele - rzeklem. - Liscie zaczely sie robic ciensze. Moze sie myle, ale chyba to widzielismy. - Nie mylisz sie - powiedzial Sandy. -Calkiem z tego zglupialem. Przestalem myslec. Pobieglem do bocznych drzwi baraku. A Tony, o rany, Tony sie mnie uczepil jak diabel dobrej duszy. Jak mnie nie chwyci za gardlo od tylu! 154 STEPHEN KING -Hej! - mowie. - Puszczaj, no puszczaj! Policja bije!A on mi mowi, zebym to zostawil na wystepy w kabarecie. -To nie zarty, Phil - zaznacza. - Mam powody przypuszczac, ze przez to dranstwo stracilem jednego funkcjonariusza. Drugiego juz nie dam. Powiedzialem mu, ze sie obwiaze lina. Malo sie nie posikalem z podniecenia. Nie pamietam dlaczego, ale tak bylo. On mi na to, ze nie pojdzie po te cholerna line. To ja, ze sam pojde po te cholerna line. A on: - Zapomnij o tej cholernej linie, nie daje zezwolenia. Wiec ja: -To pan mnie potrzyma za nogi, sierzancie. Chce zebrac pare tych lisci. Leza z poltora metra od drzwi. Nawet nie za blisko samochodu. I co? -To, ze chyba do reszty zglupiales, bo tam wszystko jest blisko samochodu - mowi, ale poniewaz nie zaznaczyl wyraznie, ze sie nie zgadza, poszedlem i otworzylem drzwi. Od razu uderzyl mnie ten zapach. Cos jakby mieta, ale w jakis nieprzyjemny sposob. I ten kapusciany smrod. Az sie zoladek wywracal na druga strone, ale taki bylem podekscytowany, ze nic do mnie nie docieralo. Polozylem sie na brzuchu. Poczolgalem sie naprzod. Sierzant trzymal mnie za lydki, a jak juz bylem w srodku, powiedzial: -Wystarczy, Phil. Jesli dosiegniesz, to wez pare lisci. Jak nie, to nie. Wszystkie zrobily sie biale i nazbieralem ich z tuzin. Byly miekkie i gladkie, ale tak jakos niefajnie. Skojarzyly mi sie z pomidorami, gdy zaczynaja gnic od srodka. Troche dalej lezalo jeszcze pare czarnych. Wyciagnalem sie i zlapalem je, ale ledwie ich dotknalem, tez zbielaly jak inne. Palce na czubkach zaczely mnie troche piec. Mocniej zapachnialo mieta i rozlegl sie taki dzwiek. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Jakby westchnienie albo syk, zupelnie jakby otwieralo sie puszke z cola. Zaczalem sie wyczolgiwac i najpierw wszystko bylo fajnie, ale potem to... te niby liscie zrobily sie takie w dotyku... gladkie i miekkie jak... Przez kilka sekund nie moglem mowic. Calkiem jakbym znowu to przezywal. Ale maly na mnie patrzyl i wiedzialem, ze mi nie popusci, nie ma zmiluj, no to brnalem dalej. Teraz to juz chcialem tylko dotrzec do konca. BUICK 8 155 -I sie przestraszylem. W porzadku? Zaczalem sie wycofywac na lokciach i wierzgac. Lato. Ja w krotkich rekawkach, lokiec mi sie osunal, dotknal czarnego liscia, a on syknal jak... jak nie wiem co. Tak syknal, rozumiesz? I buchnal z niego klab tego mietowo-kapuscianego smrodu. Zrobil sie bialy. Jakby od mojego dotyku skul go lod. To mi przyszlo do glowy dopiero pozniej. Wtedy myslalem tylko o tym, zeby stamtad wypierdalac. Wybacz, Shirley.-Nie szkodzi - powiedziala Shirley i poklepala mnie po ramieniu. Dobra dziewczyna. Naprawde. Lepsza w dyspozytorni od Babickiego - bez porownania - i o wiele ladniejsza. Wzialem ja za reke i uscisnalem. Potem mowilem dalej i juz bylo latwiej. Smieszne, jak wszystko do ciebie wraca, kiedy o tym mowisz. Jak sie coraz bardziej klaruje, w miare jak mowisz. -Spojrzalem na tego starego buicka. I choc stal spokojnie na srodku baraku jakies trzy metry dalej, nagle jakby sie zblizyl. I zrobil wielki jak Mount Everest. Lsniacy jak brylant. Nagle mi sie przywidzialo, ze reflektory to oczy i ze te oczy na mnie patrza. I slyszalem jego szept. Nie patrz tak, maly, wszyscy go slyszelismy. Nie mam pojecia, co mowil - jesli w ogole - ale go slyszalem. Tylko w glowie, jakby od srodka. Jak telepatia. Moze tylko sobie to wyobrazilem, ale nie sadze. Nagle poczulem sie tak, jakbym znowu mial szesc lat. I bal sie potwora spod lozka. Ktory chcial mnie porwac, bylem tego pewien. Zabrac tam, gdzie Ennisa. Wiec spanikowalem. Zaczalem wrzeszczec: wyciagaj mnie, wyciagaj, szybko! I wyciagneli. Sierzant i jakis drugi^. -Ten drugi to bylem ja - powiedzial Sandy. - Wystraszyles nas na smierc. Najpierw wszystko bylo w porzadku, poten?raptem zaczales sie drzec, rzucac i wierzgac. Juz myslalem, ze masz krwotok wewnetrzny albo ze sie zrobiles siny. Ale ty tylko... - I skinal na mnie, zebym mowil dalej. -Ja tylko mialem te liscie. To, co z nich zostalo. Jak spanikowalem, pewnie zacisnalem piesci, w porzadku? Jak sie znalazlem na zewnatrz, poczulem, ze mam mokre rece. Ludzie krzyczeli "W porzadku?" i "Co ci jest?". Ja kleczalem, koszula mi podeszla pod pachy, brzuch mialem otarty od tego ciagniecia po podlodze i myslalem: Dlonie mi krwawia. Dlatego sa takie mokre. A potem zobaczylem to biale gowno. Wygladalo jak kit. To bylo wszystko, co zostalo z lisci. Przerwalem i zastanowilem sie. 156 STEPHEN KING -To teraz powiem prawde, w porzadku? Wcale nie wygladalo jak kit. Mialem pelne garsci cieplej spermy. A ten smrod byl ohydny. Nie wiem dlaczego. Mozna powiedziec: mieta i kapusta, wielkie mi co. I to prawda, a jednoczesnie nieprawda. Bo ten smrod nie przypominal niczego z tego swiata. Przynajmniej ja niczego takiego nie wachalem.Wytarlem rece o spodnie i poszedlem do barakow. Zszedlem na dol. Brian Cole wlasnie wyszedl z wychodka. Chyba slyszal jakies wrzaski i chcial sie dowiedziec, co jest grane. Wcale nie patrzylem na niego. Prawde powiedziawszy, malo go nie przewrocilem, tak lecialem do kibla. Zaczalem myc rece. Wciaz biegne do umywalki, gdy sobie niespodziewanie przypomne, jak wygladalem z ta spermowata biala mazia kapiaca z garsci i ze byla taka ciepla i miekka, i jakby gladka, i ze jak otworzylem piesc, to sie zaczela ciagnac jak nitki. I to byla ostatnia kropla. Na mysl o tych nitkach miedzy dlonia i palcami zwymiotowalem. Ale nie tak, jak normalnie. To bylo tak, jakby caly zoladek chcial sie pokazac na zewnatrz, jakby chcial mi przejsc przez gardlo i osobiscie,sie wyproznic. Moja mama tak chlustala z wiadra pomyjami. Nie chce sie nad tym rozwodzic, ale musisz wiedziec. To nie bylo rzyganie, to bylo umieranie. Cos takiego przezylem jeszcze tylko raz, przy pierwszym smiertelnym wypadku drogowym. Przyjezdzam i pierwsze, co widze, to bochenek chleba z otrebami na zoltej linii jezdni, a zaraz potem - gorna polowe dzieciaka. Malego chlopca z jasnymi wlosami. I od razu widze jeszcze, ze na jezyku chlopca siedzi mucha. Czysci lapki. To mnie ruszylo. Myslalem, ze sie tam zarzygam na smierc. -Tez tak mialem - powiedzial Huddie. - Nie ma sie czego wstydzic. -Ja sie nie wstydze. Tylko chce, zeby zrozumial. W porzadku? Zrobilem gleboki wdech, poczulem slodki zapach powietrza i raptem mnie oswiecilo, ze przeciez ojciec naszego malego tez zginal rozjechany. Usmiechnalem sie do malego. -No, ale dzieki Bogu za male laski - sedes byl zaraz kolo umywalki, wiec nawet nie bardzo pobrudzilem buty i podloge. -I w koncu - dodal Sandy - te liscie znikly. Ale to doslownie. Roztopily sie jak wiedzma z "Czarnoksieznika z Oz". Przez jakis czas widac bylo jeszcze slady po nich BUICK 8 157 w Baraku B, ale po tygodniu zmienily sie w male plamki na betonie. Zoltawe, bardzo jasne.-Aha, a ja na pare miesiecy zeswirowalem i musialem co chwila myc rece - powiedzialem. - Bywaly dni, ze nie moglem sie zmusic, zeby dotknac reka jedzenia. Jesli zona zapakowala mi kanapki, bralem je przez serwetke i tak jadlem, a ostatni kawalek wyjadalem z serwetki. Jak siedzialem w radiowozie sam, jadlem w rekawicach. I ciagle sie balem, ze sie porzygam. W kolko myslalem o tej chorobie, co ci wypadaja wszystkie zeby. Ale sie jakos przemoglem. - Popatrzylem na Neda i zaczekalem, az spojrzy mi w oczy. - Przemoglem sie, synu. Zobaczylem jego oczy, ale nic w nich nie dostrzeglem. Smieszne. Jakby byly namalowane czy cos. W porzadku? DZIS: Sandy Ned patrzyl na Phila. Mial spokojna mine, ale w jego oczach widzialem chlod i Phil chyba tez zobaczyl. Westchnal, zalozyl rece na piersi i spuscil wzrok, jakby mowiac, ze on swoje zrobil, zlozyl zeznanie. Ned odwrocil sie do mnie. - Co bylo potem? Kiedy zrobiliscie sekcje tego nietoperza? Ciagle go nazywal nietoperzem, a to wcale nie byl nietoperz. To bylo slowo, ktorego uzywalem, Curtis by to nazwal gwozdziem do powieszenia kapelusza. I nagle sie na niego wkurzylem. Nawet wiecej - wscieklem sie jak diabli. I bylem zly na siebie, ze tak czuje, ze mam czelnosc tak czuc. Ale glownie bylem zly na malego, ze tak podnosi glowe. Podnosi i tak sie na mnie gapi. Zadaje te pytania. Robi te glupie przypuszczenia, na przyklad, ze jak mowie "nietoperz", to i mysle "nietoperz", a nie jakas niemozliwe do opisania, niewyobrazalne stworzenie, ktore przesliznelo sie przez szczeline we wszechswiecie i umarlo. Tyle ze glownie chodzilo jednak o to, ze tak podnosi glowe i oczy. Wiem, ze teraz to juz w ogole wygladam jak de zza krzaka, co tu bede opowiadac, ze nie. Az do wtedy bylo mi go zal. Wszystko, co zrobilem od czasu, gdy zaczal do nas przychodzic, wynikalo z wygodnej litosci. Bo przez caly czas, kiedy myl okna, grabil liscie i odsniezal parking, przez caly ten czas mial spuszczona glowe. Pokornie. Nie trzeba sie bylo scierac z jego spojrzeniem. Nie trzeba bylo sobie zadawac pytan, bo litosc jest wygodna. Prawda? Litosc wynosi cie na sama gore. A teraz podniosl glowe, rzucil mi w twarz moje wlasne slowa i w jego spojrzeBUICK 8 159 niu nie dostrzeglem wcale pokory. Myslal, ze ma racje i to mnie doprowadzilo do szalu. Uwazal, ze mam wobec niego jakies zobowiazania - ze to, co sie tu mowi, nie jest darem, tylko splata dlugu - a to mnie doprowadzilo do jeszcze wiekszego szalu. A najgorszy szal wynikal ze swiadomosci, ze to on ma racje. Mialem ochote dac mu w zeby i stracic z lawki. Wydawalo mu sie, ze ma tu jakies prawa i chcialem, zeby tego pozalowal. Pod tym wzgledem nasze uczucia do mlodych nigdy sie nie zmieniaja. Sam nie mam dzieci, nigdy sie nie ozenilemtak jak Shirley, chyba wzialem slub z Jednostka D. Ale mam wielkie doswiadczenie, jesli idzie o mlodych, z barakow i spoza nich. Rozmawialem z nimi setki razy. Zdaje mi sie, ze kiedy nie mozemy im juz wspolczuc, kiedy odrzucamy litosc (niez urazy, lecz niecierpliwosci), zaczynamy sie dla odmiany litowac nad soba. Chcemy wiedziec, dokad zaszly nasze ukochane maluszki, nasze wrobelki. Czyz nie posylalismy ich na lekcje fortepianu i nie uczylismy grac w baseball? Czy nie czy" talismy z nimi ksiazeczek i nie pomagalismy kolorowac rysunkow? Jak smieli podniesc oczy i zaczac zadawac te brutal ne i glupie pytania? Jak smieli zapragnac wiecej, niz chcemy im dac? - Sandy? Co sie stalo, kiedy pokroiliscie... -Nie to, co chcesz uslyszec - odparlem, a kiedy jego oczy sie lekko rozszerzyly na zimny ton mojego glosu>>jakos mi to nie sprawilo przykrosci. - Nie to, co chcial zobaczyc twoj ojciec. Albo Tony. Nic sie nie wyjasnilo^Nigdy sie nie wyjasnilo. Wszystko, co ma zwiazek z buickiem, jest jak fatamorgana, jak to drzace powietrze nad autostrada 187, kiedy jest rozpalona i zalana sloncem. Tylko ze to tez nie calkiem tak. Gdyby tak bylo, pewnie w koncu zostawilibysmy buicka w spokoju. Tak jak sie zostawia morderstwo, kiedy mija pol roku, a do ciebie zaczyna docierac, ze nigdy nie zlapiesz sprawcy, ze facet ci sie wywinie. Przy buicku i rzeczach ktore z niego wylazily, zawsze bylo cos, czego mogles sie ktore z niego wylazily, zawsze bylo cos, czego mogles sie przytrzymac. Zawsze cos widac, cos slychac. Albo cos... WTEDY -Uch - odezwal sie Sandy Dearborn. - Ale smierdzi. Zaslonil twarz reka, ale nie mogl dotknac skory, bo na ustach i nosie mial plastikowa maske ochronna - taka jak dentysci. Sandy nie wiedzial, czy miala chronic przed zarazkami, ale przed smrodem na pewno nie. Byl to ten kapusciany odor, ktory wypelnil schowek natychmiast, gdy Curt rozcial brzuch nietoperzowatego stworzenia.-Przywykniemy - oznajmil Curt, poprawiajac maske. Jego i Sandy'ego byly niebieskie; maska sierzanta miala slodki odcien cukierkowego rozu. Curtis Wilcox byl madry, mial racje w wielu sprawach, ale co do tego smrodu sie pomylil. Nie przywykli. Ani oni, ani nikt inny. Za to przygotowany byl na medal. Pod koniec zmiany pojechal do domu i przywiozl zestaw do sekcji/ Ponadto mial tez dobry mikroskop (pozyczony od przyjaciela z uniwersytetu), kilka paczek chirurgicznych rekawiczek i dwie wyjatkowo jasno swiecace lampy. Powiedzial zonie, ze musi zbadac lisa, ktorego ktos zastrzelil w okolicy jednostki. - Tylko uwazaj - przestrzegla. - Moze byl wsciekly. Curt obiecal, ze bedzie bardzo uwazal i mial szczery zamiar dotrzymac slowa. On i dwaj pozostali. Bo to nietoperzowate stworzenie moglo byc gorsze od wscieklego lisa, moglo miec cos, co zyje jeszcze po smierci swojego nosiciela. Jesli Tony Schoondist i Sandy Dearborn o tym zapomnieli (choc raczej nie), to przypomnieli sobie, kiedy Curt zamknal drzwi u stop schodow, a potem je zaryglowal. -Dopoki te drzwi sa zamkniete, ja tu rzadze - zapowiedzial. Mowil sucho i z calkowita pewnoscia siebie. Zwracal BUICK 8 161 sie glownie do Tony'ego, bo Tony byl dwa razy od niego starszy i ze wszystkich w jednostce to on byl dla niego rownoprawnym partnerem. Sandy do nich dolaczyl na przyczepke i zdawal sobie z tego sprawe. - Czy to jasne? Bo jesli nie, mozemy od razu przes...-Jasne - odezwal sie Tony. - Ty tu jestes generalem. A ja z Sandym jestesmy prostymi szeregowcami. Nie mam nic przeciwko. Tylko juz zacznijmy, jak rany boskie. Curt otworzyl walizke z przyrzadami, cala wielka walize. W srodku znajdowaly sie owiniete w irche przyrzady ze stali nierdzewnej. Na wierzchu lezaly trzy maski dentystyczne, kazda w osobnym zapieczetowanym opakowaniu. - To naprawde konieczne? - spytal Sandy. Curt wzruszyl ramionami. -Lepiej uwazac niz zalowac. Ale prawdopodobnie nie na wiele sie zdadza. Raczej powinnismy miec maski gazowe. - Troche zaluje, ze nie ma tu Bibi Rotha - rzekl Tony. Curt nie odpowiedzial na glos, ale blysk w jego oczach sugerowal, ze to ostatnia z jego trosk. Buick nalezal do jednostki. Wraz ze wszystkim, co z niego wyszlo. Otworzyl drzwi skladziku i wszedl do srodka, pociagajac za lancuszek przy lampie z zielonym kloszem. Tony poszedl za nim. W skladziku pod lampa stal stol wielkosci szkolnego biurka. Skladzik byl malutki, z trudem miescily sie dwie, a co dopiero trzy osoby. Sandy'emu to nie przeszkadzalo. Tego wieczora nie przestapil jego progu. " Pod trzema scianami staly polki pelne starych akt. Curt postawil mikroskop na malym stole i wlaczyl jego oswietlenie. Tymczasem Sandy ustawil na statywie kamere Huddiego Royera. Na filmie dokumentujacym te dziwna sekcje zwlok widac czasem wchodzaca w kadr reke z instrumentem, jakiego akurat potrzebowal Curt. Jest to reka Sandy'ego Dearborna. A pod koniec nagrania slychac, ze ktos wymiotuje, glosno i wyraznie. To takze Sandy Dearborn. -Najpierw obejrzyjmy liscie - zaproponowal Curt, ukladajac z trzaskiem rekawiczki chirurgiczne. Tony mial je w malej torebce na dowody rzeczowe. Podal ja Curtowi, Curt otworzyl i wyjal pesetka to, co z nich zostalo. Nie mozna bylo ich oddzielic, do tego czasu zrobily sie polprzezroczyste i skleily razem jak kawalki folii do pakowania kanapek. Saczyly sie z nich struzki jakiegos plynu i czuc bylo zapach - ten nieprzyjemny aromat miety i kapu11. Buick 8 162 STEPHEN KING sty. Nie byl mily, ale dawal sie wytrzymac. Nie do zniesienia bylo natomiast dziesiec minut, ktore dopiero mialy nadejsc.Sandy zrobil zblizenie, zeby pokazac, jak Curt zgrabnie wyluskuje pesetka kawalek liscia ze sklejonej masy. Przez pare tygodni duzo cwiczyl, co dalo efekty. Przeniosl ten kawalek od razu pod mikroskop, nie zawracajac sobie glowy szkielkiem. Liscie Phila Candletona byly tylko przygrywka. Curtis chcial jak najszybciej przejsc do wlasciwego punktu programu. Pochylil sie nad podwojnym okularem i dlugo patrzyl. Potem skinal na Tony'ego. -Co to za czarne jakby nitki? - spytal Tony po paru sekundach. Glos zza rozowej maski dobiegal nieco stlumiony. -Nie wiem - odparl Curt. - Sandy, daj mi ten gadzet, co wyglada jak polaroid. Jest owiniety kablami i ma napis: WLASNOSC WYDZIALU BIOLOGII UNIWERSYTETU HORLICKS. Sandy podal mu gadzet nad kamera, ktora zajmowala prawie cale drzwi. Curt wlozyl wtyczke do kontaktu, a druga do podstawy mikroskopu. Sprawdzil cos, skinal glowa i trzy razy wcisnal guzik na boku gadzetu, prawdopodobnie robiac zdjecia probek lisci pod mikroskopem.-Te czarne sie nie ruszaja - powiadomil go Tony. Nadal patrzyl w mikroskop. - Nie. Tony wreszcie podniosl glowe. Oczy mial zamglone, troche oszolomione. - Myslisz, ze to... no, nie wiem, DNA? Maska Curtisa poruszyla sie lekko, kiedy sie usmiechnal. -Mikroskop jest swietny, sierzancie, ale DNA bysmy przez niego nie zobaczyli. Za to jesli pan chce, moze pan ze mna pojsc po polnocy do Horlicks, wlamac sie i wie pan, na wydziale fizyki Evelyn Silver maja tam taki przepiekny mikroskop elektronowy, prawie nigdy go nie uzywaja z wyjatkiem jednej starszej pani... -Co to jest to biale? - spytal Tony. - To biale, w ktorym plywaja czarne nitki? - Moze jakis skladnik odzywczy. - Ale pewnosci nie masz. - No pewnie, ze nie mam. -Czarne nitki, biala maz, dlaczego liscie sie rozpuszczaja, co to za smrod. Razem jedna czarna magia. BUICK 8 163 -Aha. Tony spojrzal mu prosto w oczy. - Odbilo nam, ze sie w to mieszamy, prawda?-Nie - powiedzial Curt. - Ciekawosc zabila kota, satysfakcja go utuczyla. Chcesz sie tu wcisnac i spojrzec, Sandy? - Zrobiles zdjecia, tak? - Jesli wszystko poszlo, jak trzeba. - To sobie odpuszcze. -Dobra, przejdzmy do zasadniczego punktu - zarzadzil Curt. - Moze nawet cos znajdziemy. Zlepek lisci powedrowal z powrotem do torebki, a torebka do szafki w kacie. Ta zniszczona zielona szafka katalogowa w ciagu nastepnych dwudziestu lat miala sie stac niesamowitym zbiorem dziwnych rzeczy. W innym kacie schowka stala pomaranczowa lodowka. W niej, pod dwoma niebieskimi paczkami sztucznego lodu, jakie ludzie czasami zabieraja na kemping, znajdowala sie zielona torba na smieci. Tony wyjal ja i zaczekal, az Curt wszystko przygotuje. Nie trwalo to dlugo. Tylko tyle, zeby znalezc przedluzacz do dwoch lamp, bo mikroskopu ani kamery nie wolno bylo wylaczyc. Sandy znalazl przedluzacz w szafce z rupieciami na koncu korytarza. Podczas gdy w niej grzebal, Curt odstawil pozyczony mikroskop na pobliska polke (oczywiscie w tej ciasnej klitce wszystko bylo blisko) i umiescil na stole sztalugi. Na nich - kwadratowa brazowa tablice z korka. Pod nia- male metalowe korytko, troche takie jak w bardziej wyrafinowanych grillach^.do zbierania plynow. Z boku polozyl zakretke od sloika z-pinezkami. Sandy wrocil z przedluzaczem. Curt wlaczyl lampy po obu stronach tablicy korkowej, oswietlajac swoje miejsce pracy niemilosiernym, plaskim swiatlem, ktore wymiotlo wszelkie cienie. Najwyrazniej^wszystko juz obmyslil, krok po kroku. Ciekawe, ile nocy lezal bezsennie obok Michelle. Tylko lezal, patrzyl w sufit i powtarzal w myslach kazdy ruch. Przypominal sobie, ze nie wolno mu sie pomylic. Albo przez ile dni stal na polnej drodze z radarem wycelowanym w pusta szose, obliczajac, jak wiele nietoperzy bedzie musial pokroic, zeby sie przygotowac na najwazniejsze. - Sandy, lampy ci nie swieca w obiektyw? Sandy spojrzal w wizjer. -Nie. Przy bialej tablicy pewnie by byly odblaski, ale przy brazowej nie. 164 STEPHEN KING -To w porzadku.Tony rozwiazal zolta tasiemke wokol worka. Ledwie to zrobil, odor buchnal mocniej. -Och, Jezu - powiedzial Tony, machajac reka w rekawiczce. Siegnal do srodka i wyjal kolejna torbe na dowody, tym razem duza. Sandy przygladal sie mu znad kamery. Stworzenie w torbie wygladalo jak potwor z gabinetu osobliwosci. Jedno ciemne skrzydlo oslanialo dolna czesc ciala, drugie bylo przycisniete do przezroczystej torby, troche jak dlon polozona na szybie. Czasami, kiedy sie zgarnie pijaka i zamyka w radiowozie, on kladzie rece na szybie i wyglada na swiat spomiedzy nich, oszolomiona ciemna twarz z rozgwiazdami po obu stronach. W pewien sposob to skrzydlo jakos sie z tym kojarzylo. -Otworzyla sie w srodku - powiedzial Curt, kiwajac z dezaprobata glowa w strone torby. - To tlumaczy ten zapach. Nic go nie tlumaczy, pomyslal Sandy. Curt otworzyl torbe i siegnal do srodka. Sandy poczul, ze zoladek sciska sie mu w twarda kulke, i zadal sobie pytanie, czy potrafilby zrobic to, co Curt. Nie sadzil. A funkcjonariuszowi Wilcoxowi nawet nie drgnela brew. Kiedy jego palce dotknely stworzenia w torbie, Tony troche sie wzdrygnal. Nogi staly twardo na miejscu, ale korpus sie lekko cofnal, jakby przed ciosem. I zza slicznej rozowej maski wydobyl sie mimowolny odglos wstretu. - W porzadku? - spytal Curt. ( - Tak - odpowiedzial Tony. - Dobrze. Ja to przytrzymam, ty przypnij. - Dobrze. - Na pewno w porzadku? - Tak, do cholery. -Bo mnie jest troche niedobrze. - Sandy dostrzegl, ze po skroni Curta splywa pot, ktory wsiakal w elastyczna gume maski. -Odlozmy ten trening wrazliwosci na kiedy indziej i robmy, dobra? Curt podniosl nietoperzowate stworzenie do tablicy. Sandy uslyszal przy tym dziwny i dosc straszliwy dzwiek. Byc moze to bylo tylko zludzenie wytezonego sluchu, moze cichy szelest ubran i rekawiczek, choc raczej nie. Byl to odBUICK 8 165 glos martwej skory ocierajacej sie o martwa skore, odglos brzmiacy jak slowa, wypowiedziane bardzo cicho w jezyku nie z tej Ziemi. Po tym dzwieku Sandy zapragnal zatkac uszy. W tej samej chwili, w ktorej zdal sobie sprawe z tego strasznego szelestu, wzrok jakby mu sie wyostrzyl. Wszystko nabralo nadnaturalnej ostrosci. Widzial rozowosc skory Curtisa przeswiecajaca przez cienkie rekawiczki, ciemne kolka, ktore byly wlosami na jego palcach. Biel rekawiczki lsnila na tle brzuszka stworzenia, ktory stal sie matowy i szary. Pyszczek stworzenia sie otworzyl. Jego pojedyncze czarne oko wpatrywalo sie w nicosc, zmatowiale i zamglone. Sandy'emu wydalo sie wielkie jak filizanka. Smrod robil sie coraz gorszy, ale Sandy sie nie odzywal. Curt i sierzant byli jeszcze blizej, tuz przy jego zrodle. Skoro oni mogli go wytrzymac, to on takze. Curt ujal skrzydlo przykrywajace korpus stworzenia, ukazujac zielone futerko i male wybrzuszenie, w ktorym mogly sie kryc genitalia. Rozpial skrzydlo na tablicy. - Pinezka - rzucil. Tony przypial skrzydlo. Bylo ciemnoszare i bloniaste. Sandy nie dostrzegal ani sladu kosci czy naczyn krwionosnych. Curt przeniosl reke na tulow stworzenia, zeby chwycic drugie skrzydlo. Sandy znowu uslyszal ten chlupoczacy odglos. W magazynie zaczelo sie robic goraco; w skladziku musialo byc jeszcze gorzej. To przez te lampy. - Szefie, pinezka. Tony przypial drugie skrzydlo i stworzenie zwislo z tablicy jak cos z filmu z Bela Lugosim. Tylko ze kiedy sie je widzialo w calej okazalosci, juz nie bylo takie podobne do nietoperza ani latajacej wiewiorki, ani juz na pewno do zadnego ptaka. Nie bylo podobne do niiczego. Na przyklad ten zolty rog wystajacy mu<> -Wiec niech jeden z was pojdzie na gore i powie Orvowi albo Buckowi, zeby rozpalil ogien w piecu. I niech ktos zagotuje garnek wody. Duzy. -Ide - zglosil sie Sandy i poszedl, najpierw wyjawszy kasete z kamery Huddiego. Pod jego nieobecnosc Curt pobral probki sluzowatego czarnego plynu, ktory wydostal sie z brzucha i macicy stworzenia; pobral takze probki rzadszej bialej wydzieliny z organu w klatce piersiowej. Kazda probke owinal folia i wlozyl do torebki na dowody rzeczowe. Dwie nienarodzone istoty oplecione malutkimi skrzydelkami (i z tym niepokojacym wytrzeszczonym jedynym okiem) powedrowaly do trzeciej torebki. Curt pracowal fachowo, ale bez zapalu, jakby znajdowal sie na miejscu zbrodni. Probki i rozciete cialo stworzenia trafily w koncu do zniszczonej zielonej szafki, ktora George Morgan zaczal nazywac cyrkiem Jednostki D. Tony pozwolil dwom funkcjonariuszom zejsc na dol z saganem wrzacej wody. Pieciu mezczyzn wciagnelo masywne gumowe kuchenne rekawice i zaczelo szorowac wszystko, co im wpadlo w rece. Niechciane organiczne szczatki trafily do plastikowej torby wraz ze szmatami, rekawiczkami chirurgicznymi, maskami dentystycznymi i koszulami. Torba poszla do pieca, a dym do nieba, na wieki wiekow, amen. Sandy, Curtis i Tony wzieli prysznic - tak dlugi i goracy, ze woda w bojlerze skonczyla sie nie raz, a dwa razy. Potem, wyszorowani do czerwonosci, uczesani, przebrani ~w czyste ciuchy, znalezli sie na laweczce dla palaczy. - Ale jestem czysty. Az skrzypie - powiedzial Sandy. -Zebym cie nie skrzypnal - odparl Curt, ale dosc przyjaznie. Przez jakis czas siedzieli i patrzyli na barak. Nikt sie nie odzywal. -Trafilo w nas mnostwo tego gowna - przemowil wreszcie Tony. - Ale to mnostwo. - Nad ich glowami rogal ksiezyca wisial jak wypolerowany kamien. Sandy czul drzenie powietrza. Pomyslal, ze moze to pora roku przygotowuje sie do zmiany. - Jesli sie pochorujemy... - Nawet jakby, to juz bysmy byli chorzy - powiedzial BuiCK8 175 Curt. - Mielismy szczescie. Cholerne. Widzieliscie, jakie macie oczy, chlopaki? Oczywiscie widzieli. Czerwone i spuchniete, oczy ludzi, ktorzy przez caly dlugi dzien walczyli z pozarem. -To chyba przejdzie - dodal Curt. - Ale mysle, ze cholernie dobry mialem pomysl z tymi maskami. Nie chronia przed zarazkami, ale przynajmniej to czarne gowno nie wpadlo nam do ust. Mysle, ze cos takiego by nam nie pomoglo. Mial racje. DZIS: Sandy Po kanapkach nie zostal slad. Tak samo po herbacie. Powiedzialem Arky'emu, zeby wzial dziesiec dolarow z funduszu na nieprzewidziane wydatki (ktory trzymalismy w sloiku w szafce na pietrze) i poszedl do sklepu. Pomyslalem, ze dwie zgrzewki coli i jedna piwa korzennego wystarcza do konca historii. - Jak pojde, do nie uslysze o rybie - zaprotestowal Arky. -Arky, przeciez slyszales o rybie. Slyszales o wszystkim. Idz i kup cos zimnego do picia. Prosze. Poszedl, wsiadl do swojej starej furgonetki i wyjechal z parkingu, zbyt szybko. Jak bym go zlapal na szosie, lupnalbym mu mandat. - Mow dalej - powiedzial Ned. - Co bylo pozniej? -Hm... Zaraz... Stary sierzant zostal dziadkiem, to po pierwsze. Chyba spotkalo go to szybciej, nizby sobie zyczyl, nieslubne dziecko, co za wstyd, ale wszystko z czasem przycichlo i dziewczynka pojechala do Smith, co nie jest zlym miejscem do zdobycia dyplomu, przynajmniej tak mi sie zdaje. Dzieki synowi George'a Morgana jego druzyna baseballowa wygrala mecz i George malo nie pekl z dumy. To bylo na jakies dwa lata przed tym, jak zabil kobiete na jezdni, a potem siebie. Zona Orvie Garretta dostala zakazenia krwi w stopie i stracila pare palcow. W tysiac dziewiecset osiemdziesiatym czwartym przyszla do nas Shirley Pasternak... - W tysiac dziewiecset osiemdziesiatym szostym - szepnela. -No pewnie, ze w osiemdziesiatym szostym - poprawilem sie i poklepalem ja po kolanie. - Mniej wiecej w tym samym czasie w Lassburgu wybuchl wielki pozar, dzieciaki baBUICK 8 177 wily sie zapalkami w piwnicy domu. Tak zwyczajnie, bez opieki. Kiedy ktos mi mowi, ze amisze maja nie po kolei w glowie, skoro zyja, jak zyja; mysle o tamtym pozarze. Zginelo dziewiec osob, w tym prawie wszystkie dzieci z piwnicy. Chlopak, ktory przezyl, pewnie tego zalowal. Teraz ma pewnie jakies szesnascie lat, wchodzi w wiek, kiedy chlopcy zaczynaja sie interesowac dziewczynami, a on prawdopodobnie wyglada, jakby gral glowna role w piromanskiej wersji "Pieknej i bestii". Wiadomosc nie poszla na caly kraj - pozary domkow jednorodzinnych trafiaja do dziennikow chyba tylko wtedy, gdy sie wydarza w Boze Narodzenie - ale tu bylo o tym glosno, a i owszem, a Jackie O'Hara cholernie sobie poparzyl rece, pomagajac ich ratowac. A, i mielismy takiego nowego - nazywal sie James Dockery... -Dockerty - poprawil mnie Phil Candleton. - T. Ale nie szkodzi, sierzancie, byl tu najwyzej dwa miesiace, a potem przeniesli go do Lycoming. Skinalem glowa. -No, wiec ten Dockerty zajal trzecie miejsce w konkursie kulinarnym Betty Crocker za przepis pod tytulem "Zlociste kielbaskowe obloczki". Wszyscy sie z niego natrzasali jak diabli, ale dobrze to przyjal. -Bardzo dobrze - zgodzil sie Eddie J. - Powinien z nami zostac. Nawet by tu pasowal. - I wygralismy w przeciaganie liny na Czwartego Lipca, i... Zobaczylem mine malego i musialem sie usmiechnac. -Myslisz, ze z ciebie kpie, ale to nieprawda. Slowo. Usiluje ci to wytlumaczyc. Buick nie byl tutaj Jedynym wydarzeniem, w porzadku? Nie byl. Tak naprawde zdarzalo sie, ze calkiem o nim zapominalismy. Przynajmniej wiekszosc nas. Przez dlugie okresy bylo to bardzo latwe. Przez dlugi czas buick stal w baraku i nic nie robil. A tymczasem ludzie przychodzili i odchodzili. Dockerty zostal tylko na tyle, zeby dostac ksywke Zlota Kielbaska. Mlody Paul Loving, ktory zwichnal kolano podczas ostatniego Swieta Pracy, dostal przeniesienie, a trzy lata pozniej przeniesli go jeszcze dalej. Ta robota to nie taki kociol jak niektore, ale cos sie dzieje. Od tamtego lata tysiac dziewiecset siedemdziesiatego dziewiatego roku przez jednostke przewinelo sie ze siedemdziesieciu funkcjonariuszy... -E, wiecej - powiedzial Huddie. - Pewnie raczej ze stu, w tym ci przeniesieni i ci, ktorzy pracuja teraz. Plus pare zgnilych jaj. 12. Buick 8 178 STEPHEN KING -Tak, pare zgnilych jaj, ale na ogol pracowalismy jak trzeba. I Ned, sluchaj - twoj ojciec i Tony Schoondist tamtej nocy dostali nauczke. Ja tez. Czasami nie ma sie czego uczyc ani po co. Raz widzialem taki film, gdzie jeden facet wyjasnial, dlaczego ciagle zapala swieczke w kosciele, choc juz nie jest dobrym katolikiem. "Nie wolno wkurwiac nieskonczonosci", powiedzial. Moze tego sie wlasnie wtedy nauczylismy.Od czasu do czasu w Baraku B wybuchala kolejna blyskownica. Niekiedy taka troche na odwal sie, czasem na cztery fajerki. Ale czlowiek ma naprawde zdumiewajaca zdolnosc przywykania do roznych rzeczy, nawet jesli ich nie rozumie. Pojawia sie kometa i pol swiata zaczyna lamentowac, ze koniec swiata, ze Apokalipsa, ale gdyby ta kometa zostala na niebie pol roku, nikt by jej nie zauwazal. Wielkie mi co. Tak samo bylo pod koniec dwudziestego wieku, pamietacie? Wszyscy latali i wrzeszczeli, ze niebo spadnie na ziemie, a komputery poglupieja; minal tydzien i prosze, wszystko jest jak dawniej. Chce, zebys widzial to w odpowiedniej perspektywie. I... -Opowiedz mi o rybie - przerwal i znowu poczulem ten gniew. Nie chcial wysluchac wszystkiego, co mialem do powiedzenia, chocby mi na tym bardzo zalezalo. Zamierzal uslyszec tyle, ile sam chcial, i do widzenia. Trzeba to traktowac jako Chorobe Nastolatkow. A ten blysk w jego oczach bardzo przypominal blysk w oczach jego ojca, gdy Curt pochylal sie nad nietoperzowatym stworzeniem ze skalpelem w dloni. (Tne - czasami nadal slysze jego glos w snach). Ale nie byl dokladnie taki sam. Bo w oczach chlopca nie dostrzeglem czystej ciekawosci. Byl takze zly. Wkurzony jak cholera. Moj gniew bral sie z tego, ze nie chcial przyjac wszystkiego, co mu dawalem, ze mial czelnosc wybierac. Ale skad sie to bralo? Czyzby przez to, ze matka byla oklamywana, nie raz i nie dwa, ale latami? Czy to dlatego, ze i on byl oklamywany, chocby tylko przez przemilczenie? Czy byl wsciekly na ojca za to, ze im nie powiedzial? Wsciekly na nas? Na nas? Chyba nie sadzil, ze to buick zabil jego ojca, no bo jak? Bradley Roach byl niezaprzeczalnie winny, to Roach rozsmarowal go na boku ciezarowki, zostawiajac krwawy slad dlugosci trzech metrow i wysokosci funkcjonariusza policji stanowej, w przypadku Curtisa Wilcoxa - metr osiemdzieBUICK 8 179 siat osiem, nie tylko zdzierajac z niego ubranie, ale wywracajac je na lewa strone, w pisku hamulcow i z radiem nastawionym na stacje country, no bo czego innego moglby sluchac taki nedzny zmotoryzowany pijaczyna jak Bradley, jesli nie country? Kowboj spiewal basem, kowbojka tenorem, a z kieszeni Curta Wilcoxa sypaly sie monety, penis zostal wyrwany z korzeniami jak chwast, jadra zmienily sie w truskawkowa galaretke, grzebien i portfel wyladowaly na zoltej linii na jezdni; za to wszystko odpowiadal Bradley Roach - albo moze sklep w Statler, gdzie mu sprzedali piwo, albo nawet sam browar, reklamujacy sie w czasie najlepszej ogladalnosci za pomoca smiesznych gadajacych zab i zabawnych kreglarzy zamiast martwych wybebeszonych ludzi na autostradzie, a moze odpowiedzialnoscia nalezy obarczyc DNA Bradley a, male petelki lancucha szepczace "pij, pij, pij" od chwili, gdy pociagnal pierwszy lyk w zyciu (niektorzy ludzie tak maja, sa jak walizkowe bomby gotowe do eksplozji, co jest oczywiscie zadna pociecha dla martwych i okaleczonych). A moze odpowiedzialny jest sam Bog, ten zawsze popularny chlopiec do bicia, bo nigdy sie nie odzywa i nie zamieszcza sprostowan w gazetach. Ale buick nie. Prawda? Nie moglby znalezc sladu buicka w smierci Curta, chocby sie nie wiem jak staral. Buick znajdowal sie wiele kilometrow dalej, w Baraku B, wielki, piekny i niewinny, na bialych oponach, ktorych brud sie nie imal i ktore oczyszczaly sie natychmiast (o ile nam wiadomo) z kazdego ziarenka piasku. Buick stal spokojnie na swoim miejscu, podczas gdy funkcjonariusz Wilcox wykrwawial sie na poboczu autostrady stanowej 32. A jesli przez caly czas czuc bylo od niego slaba won kapusty, to co z tego? Czy ten chlopiec myslal... -Ned, on go nie zabral, jesli to ci chodzi po glowie - powiedzialem. - On tak nie robi. Musialem sie usmiechnac z tego swojego pewnego tonu. Mowilem, jakby to byl sprawdzony fakt. Jakby w przypadku roadmastera cokolwiek bylo sprawdzonym faktem. -Ma jakis wplyw, moze nawet potrafi jakby mowic, ale tylko kiedy... nie wiem... - W fazach aktywnych - podsunela Shirley. -Tak. Kiedy jest w aktywnej fazie. Jest to brzeczenie i czasem slyszysz w glowie jakby... wezwanie... ale czy mogl siegnac az do autostrady 32 przy starej stacji Jenny? Nie ma mowy. 180 STEPHEN KING Shirley patrzyla na mnie, jakbym troche zeswirowal i wlasciwie sam czulem sie troche jak swir. Wlasciwie co ja wyprawialem? Usilowalem sie przekonac, ze nie powinienem byc zly na nieszczesliwego, osieroconego chlopca? - Sandy... Opowiedz mi o rybie.Spojrzalem na Huddiego, potem Phila i Eddiego. Wszyscy wzruszyli ramionami mniej wiecej w ten sam sposob. Mlodzi! No i co poradzisz? Skoncze. To wlasnie poradze. Odloze gniew na bok i skoncze opowiadac. Skoro juz zaczalem wykladac kawe na lawe (ale nie wiedzialem, ile tej kawy bedzie, daje slowo), musze ja teraz posprzatac. -No, dobrze. Opowiem ci wszystko. Ale przynajmniej pamietaj, ze wszystko to sie dzialo w barakach. Sprobuj pamietac, czy mi wierzysz, czy nie, czy ci sie to podoba, czy nie, ze buick z czasem stal sie kolejnym punktem dnia, tak jak pisanie raportow, zeznawanie w sadzie, sprzatanie rzygowin z radiowozu i dowcipy o Polakach Steve'a Devoe. To wazne. - Jasne. Opowiedz o rybie. Oparlem sie o sciane i podnioslem oczy na ksiezyc. Gdybym potrafil, zwrocilbym mu dawne zycie. Albo dalbym gwiazdke z nieba, jak to sie mowi. Ale on chcial tylko uslyszec o cholernej rybie. A niech to. Opowiedzialem. WTEDY Bez sladow w dokumentach: tak brzmial rozkaz Tony'ego Schoondista i wszyscy sie do niego stosowali. A i tak wiedzieli, jak postepowac w przypadku buicka, jaka jest procedura. Nie bylo to trudne. Trzeba sie bylo zglosic do Curta, sierzanta albo Sandy'ego Dearborna. Sandy podejrzewal, ze zostal dopuszczony do tego triumwiratu glownie ze wzgledu na obecnosc przy nieslawnej autopsji. Z pewnoscia nie dlatego, ze buick go jakos specjalnie ciekawil.Sandy byl prawie pewien, ze wbrew bezdokumentowym dyrektywom Tony'ego Curt prowadzi wlasne notatki - obserwacje i domysly - na temat buicka. Jesli tak, to^o tym nie wspominal. Tymczasem spadki temperatury i wyladowania energii - blyskownice - zdawaly sie tracic impet. Buick zaczal zamierac. Albo tak sie ludzili. Sandy nie prowadzil notatek i nie moglby przedstawic wiarygodnego dziennika wypadkow. Zbierane latami kasety wideo moglyby stanowic Jakas pomoc (gdyby powstalaby taka potrzeba), ale i tak zostaloby wiele luk i znakow zapytania. Nie kazda blyskownica zostala nagrana, a zreszta gdyby nawet, to co z tego? Wszystkie wygladaly tak samo. W latach 1979-1983 bylo ich pewnie z tuzin. Na ogol male. Pare tak poteznych jak pierwsza, jedna nawet wieksza. Ta wielka - rekordzistka - wydarzyla sie w roku 1983. Ci, ktorzy byli jej swiadkami, do tej pory nazywali go Rokiem Ryby, jak jacys Chinczycy. W latach 1979-1983 Curtis przeprowadzil wiele eksperymentow. Kiedy temperatura zaczynala spadac, zostawial 182 STEPHEN KING w buicku i wokol niego rozne rosliny i zwierzeta, ale wszystkie doswiadczenia stanowily powtorke tego, co sie stalo z Jimmym i Rosalynn. To znaczy pozostawione okazy czasami znikaly, a czasami nie. Nie bylo szansy przewidziec tego z gory; wygladalo na proces rownie przypadkowy jak rzut moneta.Podczas jednego spadku temperatury Curt zostawil kolo lewego przedniego kola roadmastera swinke morska. Dwadziescia cztery godziny po fioletowych fajerwerkach i znormalizowaniu temperatury swinka morska nadal siedziala w akwarium szczesliwa i beztroska. Przed kolejna blyskownica Curt wstawil pod buicka klatke z dwiema zabami. Po zakonczeniu pokazu sztucznych ogni nadal byly dwie zaby. Ale dzien pozniej w klatce zostala tylko jedna. A jeszcze nastepnego dnia klatka zupelnie opustoszala. Potem nastapil Slynny Eksperyment z Bagaznikiem z roku 1982. To byl pomysl Tony'ego. Razem z Curtem wlozyli szesc karaluchow do pudelka z przezroczystego plastiku, po czym schowali je do bagaznika buicka. Zrobili to bezposrednio po zakonczeniu blyskownicy, gdy bylo jeszcze tak zimno, ze z ust buchala para. Minely trzy dni, przy czym codziennie ktorys z nich zagladal do bagaznika (zawsze opasany lina i wszyscy sie zastanawiali, co ta cholerna lina poradzi, skoro to cos porwalo Jimmy'ego z mieszkanka bez otwierania drzwiczek... albo zaby z zamknietej klatki). Pierwszego dnia karaluchy czuly sie doskonale, tak samo drugiego i trzeciego. Czwartego Tony i Curtis przyszli je wyjac, kolejny nieudany eksperyment, znowu klops. Ale karaluchow nie bylo albo tak sie im wydalo, kiedy otworzyli bagaznik. -Nie, czekaj! - wrzasnal Curt. - Sa! Widze! Biegaja, skurwiele, jak nienormalne! / -Ile? - odkrzyknal Tony. Stal za progiem bocznych drzwi baraku, trzymajac line. - Wszystkie? Jak sie wydostaly z tego cholernego pudelka? Curtis naliczyl tylko cztery z szesciu, ale to nic nie znaczylo. Karaluchy nie potrzebuja czapki niewidki, zeby znikac, sa w tym calkiem dobre same z siebie i przyzna to kazdy, kto kiedykolwiek ganial je z kapciem w dloni. A jak sie wydostaly z plastikowego pudelka? To takze bylo oczywiste. Pudelko bylo zamkniete, ale w boku znajdowala sie obecnie mala okragla dziurka. Dwa centymetry srednicy. Wedlug BUICK 8 183 Curta i sierzanta wygladala jak otwor po pocisku duzego kalibru. Nie otaczaly go gwiazdziste pekniecia, co oznaczalo, ze cos, co przebilo plastik, mialo olbrzymia predkosc. A moze dziura zostala wypalona. Brak odpowiedzi. Same miraze. Tak samo jak zwykle. No, a potem pojawila sie juz ta ryba, w czerwcu 1983 roku.* Od czasu ustanowienia codziennej warty przed Barakiem B minelo co najmniej dwa i pol roku, bo pod koniec 1979 albo na poczatku 1980 roku postanowiono, ze nie ma sie czym przejmowac - przy zachowaniu odpowiednich srodkow ostroznosci. Naladowana bron jest niebezpieczna, co do tego nie ma zadnych watpliwosci, lecz nie trzeba jej pilnowac dniem i noca, zeby sama nie wystrzelila. Jesli sie ja polozy wysoko na polce i przegoni dzieciaki, to na ogol zalatwia sprawe. Tony kupil brezent, zeby ktos, kto przypadkiem zajrzy do baraku, nie zobaczyl samochodu i nie zaczal sie naprzykrzac (w 1981 roku jeden nowy z pogotowia drogowego, fanatyk buickow, chcial go kupic). Kamera wideo zostala w komorce, zamontowana na statywie i owinieta folia dla ochrony przed wilgocia. Zostal takze stolek (i spora sterta pism pod nim), ale Arky coraz czesciej wykorzystywal komorke jako przechowalnie narzedzi. Torby nawozu i torfu, platy darni, sadzonki kwiatow najpierw zaczely spychac na bok sprzet do obserwacji buicka, a potem go calkiem przykryly. Komorka odzyskala dawna funkcje tylko raz, w czasie jednej z blyskownic i po niej. Czerwiec w Roku Ryby byl jednym z najpiekniejszych za pamieci Sandy'ego - trawa rosla bujnie, ptaki spiewaly, powietrze bylo delikatnie rozgrzane, jak pierwszy prawdziwy pocalunek dwojga nastolatkow. Tony Schoondist wyjechal na wakacje, w odwiedziny do corki na Zachodnim Wybrzezu (tej, co miala nieslubne dziecko, ktore narobilo tyle klopotow). Sierzant i jego zona zamierzali naprawic pare spraw, zanim sie do konca zepsuja. W sumie niezly pomysl. Sandy Dearborn i Huddie Royer zastepowali go pod jego nieobecnosc, ale Curtis Wilcox -juz nie zoltodziob - byl szefem buicka, co do tego nikt nie mial watpliwosci. I pewnego pieknego czerwcowego dnia zglosil sie do niego Buck Flanders. - W Baraku B spadla temperatura - powiedzial. Curtis uniosl brwi. 184 STEPHEN KING -Chyba nie po raz pierwszy?-Nie - przyznal Buck. - Ale jeszcze nie widzialem, zeby spadala az tak szybko. Piec stopni od rana. To od razu wygonilo Curta na zewnatrz, z dawnym swiatelkiem ozywienia w oczach. Kiedy przycisnal nos do okienka w podnoszonych frontowych drzwiach, w pierwszej kolejnosci rzucil mu sie w oczy brezent. Zsunal sie z buicka i lezal po stronie kierowcy jak zmieta szmata. To takze nie byl pierwszy raz, gdy buick czasami drzal (czy poruszal sie niecierpliwie) i zsuwal z siebie brezent jak dama etole. Wskazowka okraglego termometru stala na szesnastce. -Na dworze sa dwadziescia cztery stopnie - odezwal sie Buck. Stal obok Curta. - Sprawdzilem termometr przy karmniku dla ptakow, zanim do ciebie przyszedlem. - Wiec temperatura spadla o osiem stopni, nie piec. -Kiedy po ciebie poszedlem, tutaj bylo dziewietnascie stopni. Teraz widzisz, jak to szybko idzie. Jakby... nadchodzil zimny front czy cos. Mam leciec po Huddiego? -Nie zawracajmy mu glowy. Sporzadz liste wart przed buickiem. Niech Matt Babicki ci pomoze. Nazwijcie to... eee, "Szczegolowy plan mycia radiowozow". Niech do konca dnia i przez cala noc buicka obserwuje po dwoch chlopakow. Dopoki Huddie ich nie zwolni albo temperatura sie nie podniesie. -Dobra - powiedzial Buck. - Chcesz byc w pierwszej parze? Curt chcial, i to bardzo - wyczul, ze cos sie wydarzy - ale pokrecil glowa. ? -Nie moge. Mam sad, potem trzepanie ciezarowek w Cambria. - Tony by pewnie wrzasnal i zlapal sie za glowe, gdyby uslyszal, ze Curt nazywa kontrole na autostradzie 9 trzepaniem ciezarowek, ale wlasciwie o to;wlasnie chodzilo. Ktos wwozil do stanu heroine i kokaine z New Jersey i podejrzewano, ze robi to w ladunku prywatnych ciezarowek. - Prawde mowiac, mam wiecej roboty niz kulawy w konkursie kopania w tylek. Psiakrew! Uderzyl sie piescia w udo, a potem oslonil twarz z obu stron i znowu zajrzal do baraku. Widac bylo tylko roadmastera w blasku dwoch snopow slonecznego swiatla. Krzyzowaly sie na jego masce niczym reflektory. -Sciagnij Randy'ego Santerre. I chyba widzialem gdzies w okolicy Chrisa Sodera? BUICK 8 185 -Aha. W zasadzie jest po sluzbie, ale dwie siostry jego zony z Ohio nadal u nich siedza, wiec przyszedl tutaj, zeby poogladac telewizje. - Buck znizyl glos. - Nie chcialbym cie pouczac, Curt, ale obaj to mlotki.-Nadadza sie. Musza. Powiedz im, ze oczekuje prawdziwych raportow. Standardowy Kod D. I zanim wyjade do sadu, jeszcze ich sprawdze. Po raz ostatni rzucil buickowi niemal zbolale spojrzenie, po czym ruszyl do barakow, gdzie mial sie ogolic i przygotowac do wystapienia w sadzie. Po poludniu czekalo go wybebeszanie ciezarowek w towarzystwie chlopakow z Jednostki G i goracych modlitw, zeby nikomu nie strzelilo do glowy siegnac po karabin. Gdyby mial czas, zdazylby sie z kims zamienic. Dlatego Soder i Santerre zaczeli pelnic straz przy buicku i nie mieli nic przeciwko. Stali kolo szopy, palili, od czasu do czasu zerkali na buicka (Santerre byl za mlody, zeby wiedziec, czego sie spodziewac; zreszta nie wytrzymal dlugo w policji stanowej), opowiadali sobie kawaly i rozkoszowali sie piekna pogoda. Ten czerwcowy dzien byl tak spokojny i tak zwyczajnie piekny, ze nawet mlotek musial sie nim zachwycic. W pewnym momencie Randy'ego Santerre zastapil Buck Flanders, a Orville Garrett - Chrisa Sodera. Huddie zajrzal, zeby sprawdzic, czy wszystko gra. O trzeciej, kiedy Sandy pojawil sie, zeby zlozyc tylek w fotelu dowodcy, Curtis Wilcox wreszcie wrocil i zastapil Bucka. Temperatura w baraku spadla do tego czasu o kolejne piec stopni i wolni funkcjonariusze zaczeli sie zjezdzac do jednostki. Plotka sie rozeszla. Kod D. Okolo czwartej po poludniu Matt Babicki zajrzal do gabinetu dowodcy i poinformowal Sandy'ego, ze traci lacznosc.*" " - Cholerne trzaski, szefie. Najgorsze ze wszystkich. -Cholera. - Sandy zamknal oczy, potarl powieki kciukami i zapragnal, zeby Tony tu byl. Wowczas po raz pierwszy zastepowal dowodce i choc pensyjka zaokraglila sie mu w bardzo przyjemny sposob, to, co sie dzialo, nie bylo warte zadnych pieniedzy. -Znowu klopoty z tym cholernym wozem. Akurat mi tego trzeba. - Nie bierz sobie tego tak do serca - powiedzial Matt. - 186 STEPHEN KING Zaiskrzy pare razy i wszystko wroci do normy. Radio tez. Przeciez tak jest zawsze, no nie?Tak, tak bylo zawsze. Szczerze mowiac, Sandy nie przejmowal sie buickiem. Ale co bedzie, jesli ktorys funkcjonariusz na patrolu wpakuje sie w klopoty, podczas kiedy radio padnie? Ktos, kto zglosi 33 - szybko mi pomozcie - albo 47 - przyslijcie karetke - albo najgorsze ze wszystkich, 10-99: funkcjonariusz nie zyje. Sandy mial w terenie ponad dziesieciu ludzi i w tamtej chwili czul sie tak, jakby dzwigal ich wszystkich na barana. -Sluchaj, Matt. Wsiadz w moj woz - to siedemnastka - i podjedz pod wzgorze. Tam nie bedziesz mial zaklocen. Wezwij wszystkich naszych w terenie i powiedz, ze dyspozytornia jest chwilowo 17. Kod D. - E, Sandy, cos ty. Czy to nie za... -Sluchaj, Matt, nie mam teraz czasu na pieszczoty - rzucil Sandy. Jeszcze nigdy rozlazla lajzowatosc funkcjonariusza Babickiego nie draznila go tak, jak wtedy. - Wykonac. - Ale nie bede mogl... -Nie bedziesz. - Sandy podniosl troche glos. - Poskarz sie mamusi. Matt chcial powiedziec cos jeszcze, przyjrzal sie Sandy'emu uwazniej i rozwaznie zamknal gebe. Dwie minuty pozniej jechal juz siedemnastka w strone wzgorza. -Dobrze - wymamrotal Sandy. - I zostan tam, ty kwekajaca pierdolo. Sandy poszedl do Baraku B, gdzie zgromadzil sie juz niezly tlum. Przewaznie funkcjonariuszy, ale takze facetow z pogotowia drogowego w poplamionych zielonych kombinezonach, ktore byly ich nieoficjalnym uniformem. Po czterech latach funkcjonowania w sasiedztwie^uicka juz sie go nie bali, ale tamtego dnia byli dosc zdenerwowani. Kiedy sie widzi, jak temperatura spada o dziesiec stopni w cieply letni dzien, w pomieszczeniu, gdzie klimatyzacja ogranicza sie do otwierania drzwi, trudno uwierzyc, ze nie zanosi sie na nic powaznego. Curt byl na miejscu na tyle dlugo, zeby przygotowac pare eksperymentow - wszystko, co mu przyszlo do glowy, odgadl Sandy. Na przednim siedzeniu buicka umiescil pudelko po butach ze swierszczami w srodku. Zabia klatka stala na tylnym siedzeniu. Tym razem byla w niej tylko jedna zaba, BUICK 8 187 ale cholernie duza, jedna z tych wielkich ropuch z wybaluszonymi zolto-czarnymi slepiami. Zabral takze doniczke z kwiatkami spod okna dyspozytorni i wstawil ja do bagaznika. I wreszcie przyprowadzil Pana Dillona na spacerek wokol samochodu, zrobil z nim pelne kolko tylko po to, zeby sprawdzic, co sie stanie. Orvie Garrett nie byl specjalnie zachwycony, ale Curt go namowil. Pod wieloma wzgledami Curt byl jeszcze zoltodziobem, ale w sprawach buicka stawal sie wytrawnym graczem.D nie zareagowal - nie tym razem - ale wyraznie dawal do zrozumienia, ze wolalby sie znalezc gdzie indziej. Zapieral sie tak, ze obroza go dusila, szedl z opuszczona glowa i podkulonym ogonem, od czasu do czasu sie krztuszac. Spogladal na buicka, ale takze na wszystko inne, jakby paskudztwo wydzielajace sie z tego niby-samochodu rozprzestrzenilo sie na caly barak. Curt wyprowadzil go na dwor i przekazal smycz Orville'owi. -Nic sie nie dzieje, on to czuje i ja tez. Ale jest jakos inaczej. - Spojrzal na Sandy'ego i powtorzyl: - Jakos inaczej. -Aha - powiedzial Sandy i dodal, patrzac na Pana D: - Przynajmniej nie wyje. -Na razie - odezwal sie Orville. - Chodz, D, idziemy do barakow. Dobrze sie spisales. Dostaniesz ciasteczko. - Natomiast Curtowi dostalo sie karcace spojrzenie. Pan Dillon potruchtal przepisowo przy prawym kolanie funkcjonariusza Garretta, znow bardzo zgodny i sympatyczny. Jakies dwadziescia po czwartej telewizor w swietlicy na pietrze nagle zaczal wariowac. Za dwadziescia piata temperatura w Baraku B spadla do dziewieciu stopni i czterech kresek. Za dziesiec piata Curtis Wilcox krzyknal: - Zaczyna! Slysze go! ^^ Sandy byl w glownym budynku, zeby sprawdzic dyspozytornie (w ktorej do tego czasu zepsulo sie dokladnie wszystko, slychac bylo jeden wielki trzask); na glos Curta wrocil przez parking, na ktorym stalo tyle prywatnych samochodow, jakby sie odbywala wyprzedaz na rzecz dzieci z dystrofia miesni, ktora organizowali co roku w lipcu. Sandy zaczal biec, rozepchnal grupe gapiow, usilujacych cos dojrzec przez boczne drzwi, ktore - niewiarygodne - byly otwarte. Curt tez tam byl, stal w drzwiach. Na zewnatrz walily fale zimna, ale on jakby ich nie czul. Oczy mial jak 188 STEPHEN KING spodki, a kiedy sie odwrocil do Sandy'ego, wygladal jak lunatyk. - Widzisz? Sandy, widzisz?Oczywiscie, ze widzial: z okien samochodu saczyl sie ten bladofioletowy blask, ktory wysnuwal sie tez przez szpare pod pokrywa bagaznika i osiadal na bokach buicka jak cienka warstwa plynu radioaktywnego. W samochodzie widac bylo zarysy siedzen i przerosnietej kierownicy. Reszta kabiny utonela w zimnym fioletowym blasku, jasniejszym niz luna. Brzeczenie bylo glosne i narastalo. Sandy'ego rozbolala od niego glowa; prawie zaczal zalowac, ze nie jest gluchy. Nie zeby to cos zmienilo, bo ten dzwiek slyszalo sie nie uszami, lecz jakby calym cialem. Sandy pociagnal Curta na chodnik, chwycil klamke, chcac zamknac drzwi. Curt zlapal go za przegub. - Nie, Sandy, nie! Chce to zobaczyc! Chce... Sandy oderwal jego reke, wcale niedelikatnie. -Zglupiales? Mamy postepowac zgodnie z procedura, do cholery! Nikt nie wie o tym lepiej od ciebie! Sam ja pomogles opracowac, jak Boga kocham! Gdy Sandy zatrzasnal drzwi i samochod zniknal, powieki Curta zatrzepotaly, a on wzdrygnal sie, jakby sie budzil z glebokiego snu. - Dobra - powiedzial. - Dobrze, szefie. Przepraszam. - W porzadku. Ale to nie byla prawda. Bo ten cholerny idiota dalej by stal w drzwiach. Sandy nie mial co do tego zadnych watpliwosci. Stalby tam i dal sie usmazyc, jesli buick mial w planach akurat smazenie. -Pojde po okulary - oznajmil Curt. - Mam w bagazniku. I zapasowe tez, ekstraprzyciemniane. Cale pudelko. Chcesz? Sandy nadal mial wrazenie, ze Curt nie obudzil sie do konca, ze tylko udaje, tak jak wtedy, kiedy w srodku nocy zadzwoni telefon. -Jasne, pewnie. Ale bedziemy bardzo uwazac, dobra? Bo to mi wyglada wyjatkowo kiepsko. -Wyjatkowo wspaniale! - odparl Curt, a jego wniebowziety glos, choc troche przerazajacy, nieco podniosl Sandy'ego na duchu. Przynajmniej Curt nie wygladal juz jak zywy trup. - Ale dobrze, mamusiu, bedziemy postepowac zgodnie z procedura, ostroznie jak wszyscy diabli. BUICK 8 189 Pobiegl do samochodu - nie radiowozu, lecz swego prywatnego samochodu, odremontowanego bel aire - i otworzyl bagaznik. Ciagle jeszcze grzebal w pudelkach, kiedy buick wybuchl.To nie byl doslownie wybuch, ale nie ma innego okreslenia na to, co sie stalo. Ci, ktorzy tam byli, nigdy tego nie zapomna, ale mowia o tym wyjatkowo rzadko, nawet w gronie wtajemniczonych, bo po prostu nie ma slow na tak straszliwa wspanialosc. Na jej potege. Mozna powiedziec najwyzej, ze przy niej czerwcowe slonce zgaslo, a barak stal sie przezroczysty jak duch samego siebie. Trudno pojac, jak zwykle szklo moze stac pomiedzy tym blaskiem i swiatem zewnetrznym. Pulsujaca jasnosc lala sie przez deski baraku jak woda przez gaze; gwozdzie odcinaly sie jak ziarno gazetowej fotografii albo fioletowe krople krwi na swiezym tatuazu. Sandy uslyszal krzyk Carla Brundage: "Tym razem wybuchnie, tym razem to juz na pewno!". Z tylu, od strony barakow dochodzilo przerazone wycie Pana Dillona. -Ale i tak chcial wyjsc i tam poleciec - powiedzial pozniej Sandy'emu Orville. - Trzymalem go w swietlicy na gorze, jak najdalej od tego cholernego baraku, ale myslisz, ze to cos dalo? Wiedzial, ze to tam jest. Chyba to slyszal - to brzeczenie. A potem zobaczyl okno. Jezusie kochany! Gdybym go natychmiast nie chwycil, pewnie by przez nie wyskoczyl, na zbita morde z pierwszego pietra. Obsikal mnie calego, a ja to zauwazylem dopiero pol godziny pozniej, tak sie sam spietralem. / Orville pokrecil glowa, zamyslony. -W zyciu nie widzialem psa w takim stanie. Siersc zjezona, piana na pysku i oczy wytrzeszczone tak, ze malo mu z glowy nie wyskoczyly. Chryste. Tymczasem Curt wrocil pedem z tuzinem okularow ochronnych. Funkcjonariusze je wlozyli, ale dalej nie mogli patrzec na buicka; nie mozna bylo nawet zblizyc sie do okien. I znowu zapadla ta dziwna cisza, kiedy wszyscy czuli, ze powinni stac w centrum ryku, grzmotow i huku wybuchajacych wulkanow. Kiedy drzwi baraku byly zamkniete, nie slyszeli (w przeciwienstwie do Pana D) brzeczacego odglosu. Slychac bylo szuranie nog, czyjes chrzakanie, wycie Pana Dillona w baraku, Orvie Garretta, ktory mowil, zeby sie 190 STEPHEN KING uspokoil, oraz trzask radia z dyspozytorni, ktorej okno (za sprawa Curta ogolocone z kwiatkow) bylo otwarte. Nic wiecej.Curt podszedl do podnoszonych drzwi z pochylona glowa i podniesionymi rekami. Dwa razy probowal podniesc glowe i spojrzec, ale nie mogl. Bylo za jasno. Sandy chwycil go za ramie. -Przestan sie gapic! Nie wolno! Jeszcze nie! Wypali ci oczy! - Co to jest, Sandy? - szepnal Curt. - Co to jest, na Boga? Sandy mogl tylko pokrecic glowa. Przez pol godziny buick odstawial wystrzalowe przedstawienie, podczas ktorego Barak B zmienil sie w kule ognista, wystrzeliwujaca rownolegle swietlne linie przez wszystkie okna, rozmigotana jak ogromniasty bezglosny neon. Gdyby w tej chwili pojawil sie ktokolwiek z rodziny pana Obywatela, Bog jeden wie, co by sobie pomyslal, komu by o tym powiedzial i w jakim stopniu by mu uwierzono. Ale obcy sie nie pojawili. O wpol do szostej funkcjonariusze Jednostki D znowu zaczeli rozrozniac poszczegolne rozblyski, jakby energia zjawiska zaczela slabnac. Sandy'emu skojarzylo sie to z motocyklem, ktory sunie skokami na prawie pustym baku. Curt ponownie podszedl ostroznie do okna i choc przy kazdym rozblysku musial sie pochylac, zdolal pomiedzy nimi zajrzec do srodka. Sandy stanal obok niego, takze unikajac co jasniejszych blyskow. (Pewnie wygladamy jak na jakichs dziwnych cwiczeniach, pomyslal). Mruzyl* oczy, ale wzrok mial oszolomiony pomimo potrojnej warstwy polaryzowanego szkla w okularach. Buick stal nietkniety i pozornie niezmieniony. Brezent dalej lezal jak faldzista wydma, nietkniety przez ogien. Narzedzia Arky'ego wisialy spokojnie na "kolkach, sterty starych numerow "American" nadal spoczywaly w odleglym kacie, zwiazane szpagatem. Wystarczylaby jedna zapalka, zeby zmienic te suche piramidy starych wiadomosci w kolumny ognia, ale to oslepiajace fioletowe swiatlo nie osmalilo nawet rozka jednego okolnika. - Sandy... Widzisz jakies okazy? Sandy pokrecil glowa, cofnal sie i zdjal okulary, ktore pozyczyl mu Curt. Podal je Andy'emu Colucciemu, ktory az pekal z ciekawosci, zeby zajrzec do baraku. Sam Sandy wroBUICK 8 191 cil do glownego budynku. Barak B jednak nie zamierzal wyleciec w powietrze. A on, jako zastepca dowodcy, mial do wykonania robote. Na tylnych schodkach przystanal i obejrzal sie. Nawet w ochronnych okularach Andy Colucci i pozostali nie kwapili sie podchodzic do rzedu okienek. Byl tylko jeden wyjatek, oczywiscie Curtis Wilcox. Stal niewzruszony, jak mozna najblizej, pochylal sie, zeby byc jeszcze blizej, okulary prawie przyciskal do szyby, tylko glowe odwracal lekko przy kazdym rozblysku. Sandy pomyslal: zaraz wypali sobie oczy albo przynajmniej straci wzrok. Ale tak sie nie stalo. Curt swietnie sie wstrzelil w rytm rozblyskow, niemal bezblednie sie w nie wpasowal. Z miejsca, gdzie stal Sandy, wygladalo to tak, jakby Curtis naprawde odwracal twarz na jakas sekunde przed nadejsciem nowego blysku. A gdy blyskalo, Curt stawal sie przez chwile wlasnym cieniem, zastygla w bezruchu egzotyczna tancerka na tle tafli fioletowego swiatla. Od tego widoku czlowieka przechodzil dreszcz. Sandy mial wrazenie, ze przyglada sie czemus, co istnieje i nie istnieje zarazem, prawdziwemu, ale nieprawdziwemu, namacalnemu i widmowemu. Sandy pomyslal pozniej, ze w sprawach buicka 8 Curt w pewien dziwny sposob zachowywal sie jak Pan Dillon. Co prawda nie wyl jak pies zamkniety w swietlicy na pietrze, ale zdawal sie miec taki sam kontakt z tym czyms, byl z tym jakby polaczony. Tanczyl z nim; od czasu do czasu ta mysl uporczywie wracala do Sandy'ego. Tanczyl z nim. ,/ Tego wieczora dziesiec po szostej Sandy polaczyl sie z Mattem pod wzgorzem i spytal, co jest grane. Matt powiedzial, ze nic (nic, babciu, uslyszal Sandy w jego tonie), a Sandy kazal mu wracac do bazy. Gdy Matt znalazl sie na miejscu, Sandy powiedzial, ze moze sie przejsc za parking i rzucic okiem na starego 54, jesli ma ochote. Matt popedzil jak strzala. Wrocil pare minut pozniej, rozczarowany. -E, to juz widzialem - oswiadczyl, dajac Sandy'emu impuls do rozmyslan o tym, jak durni i niewdzieczni bywaja na ogol ludzie, jak szybko tepi sie ich wrazliwosc, wskutek czego cud zmienia sie w zwyczajnosc. - Chlopaki mowili, ze godzine temu barak malo nie wylecial w powietrze, ale nie potrafili tego opisac. 192 STEPHEN KING Powiedzial to z pogarda, ktora nie zdziwila Sandy'ego. W swiecie funkcjonariusza lacznosciowego wszystko dawalo sie opisac; slownik pojec moze i musi byc skodyfikowany.-Na mnie nie patrz - rzekl Sandy. - Ale cos ci powiem. Bylo jasno. -A, jasno. - Matt rzucil mu spojrzenie mowiace: "Nie dosc, ze babcia, to jeszcze przyglupia". Potem wrocil do dyspozytorni. O siodmej telewizor (rzecz bardzo wazna, kiedy sie nie jest w terenie) zaczal odbierac normalnie. Dyspozytornia wrocila do normy. Pan Dillon zjadl duza miske psiego zarcia i powedrowal do kuchni zebrac o resztki, wiec on takze wrocil do normy. A kiedy za pietnascie osma Curt wsunal glowe do gabinetu dowodcy i powiedzial Sandy'emu, ze chce wejsc do baraku i sprawdzic, co sie dzieje z okazami, Sandy nie znalazl zadnego argumentu, zeby go zatrzymac. Tego wieczora Sandy dowodzil jednostka, co do tego nie bylo dwoch zdan, ale w sprawach buicka Curt mial taka sama wladze, moze nawet troszke wieksza. Poza tym Curt byl juz przepasany ta cholerna zolta lina. Reszta zwoju zwisala mu z przedramienia. - Kiepski pomysl - rzekl Sandy. Tylko tyle mogl zrobic. -Spoko, wodzu. - Bylo to ulubione wyrazenie Curtisa na rok 1983. Sandy go nie znosil. Brzmialo przemadrzale. Spojrzal ponad ramieniem Curta i dostrzegl, ze sa sami. -Curtis - odezwal sie. - Masz zone, ostatnim razem mowiles, ze moze byc w ciazy. Czy to sie zmienilo? - Nie, ale jeszcze nie byla u... -Wiec masz zone i ewentualne dziecko. A jesli teraz nie zaszla, to pewnie zajdzie. I fajnie. Tak powinno byc. Tylko nie rozumiem, dlaczego wszystko to ryzykujesz dla glupiego buicka. -Daj spokoj, Sandy. Ryzykuje wszystko za kazdym razem, gdy wsiadam do radiowozu i wyjezdzam na patrol. Za kazdym razem, gdy wysiadam i podchodze do zatrzymanego. Po prostu taka praca. -To co innego i obaj o tym wiemy, wiec daj spokoj i mi tu nie medrkuj. Nie pamietasz, co sie stalo z Ennisem? -Pamietam - powiedzial i to byla prawda, ale wtedy od znikniecia Ennisa minely juz cztery lata. W pewnym sensie sie przedatowalo, tak jak te numery "American" z Baraku B. BUICK 8 193 A nowsze osiagniecia? No, zaby to byly zaby. Jimmy zostal nazwany na czesc prezydenta, ale tak naprawde to byl przeciez tylko myszoskoczek. A Curtis przepasal sie lina. Ta lina miala oznaczac, ze wszystko jest w porzadku. Jasne, pomyslal Sandy, i zadne dziecko z kolem ratunkowym nigdy nie utonelo w brodziku. Gdyby to powiedzial Curtowi, czy Curtis by sie rozesmial? Nie. Bo Sandy tego wieczora siedzial za biurkiem szefa, pelnil jego obowiazki, byl namacalnym symbolem sil policyjnych. Ale Sandy uwazal, ze w oczach Curta zobaczylby smiech. Curtis zapomnial, ze lina nigdy nie zostala wyprobowana, ze jesli sila kryjaca sie w buicku zdecyduje, ze go chce, po raz ostatni blysnie fioletowe swiatlo, a potem bedzie tylko zwoj zoltej liny na cementowej podlodze, z pusta petla na koncu. To na razie, brachu, szerokiej drogi, jeszcze jeden ciekawski kot polujacy na satysfakcje gdzies w wielkim nic. Ale Sandy nie mogl mu rozkazac, zeby sie wycofal, tak jak rozkazal Mattowi Babickiemu pojechac do stop wzgorza. Mogl tylko sie z nim poklocic, a klotnia z facetem, ktory ma w oczach blysk typu "no to sie zabawmy", na nic sie nie zda. Moze zrodzic mnostwo zlych uczuc, ale taki facet nigdy sie nie da przekonac, ze nie ma racji.-Chcesz, zebym potrzymal line? - spytal Sandy. - Po cos tu przyszedles, na pewno nie po rade. - A chcesz? - Curt sie wyszczerzyl. - Byloby milo. Sandy wyszedl razem z nim i trzymal line, zarzuciwszy zwoj na ramie. Dicky-Duck Eliot stal za jego plecami, gotowy chwycic go za pasek, jesli cos sie stanie i Sandy wpadnie w poslizg. P.o. dowodcy stal w bocznych drzwiach Baraku B, nie spiety, lecz gotowy na wszystko, gdyby zaczely sie jakies hece, z zagryziona warga i nieco zbyt przyspieszonym oddechem. Mial wrazenie, ze tetno skoczylo mu do stu dwudziestu uderzen na minute. Czul chlod emanujacy z baraku, choc termometr wskazywal juz wzrost temperatury; w Baraku B wczesne lato nie mialo racji bytu i w drzwiach czulo sie zimna wilgoc domku mysliwskiego, kiedy przyjezdza sie w listopadzie, a piecyk na srodku pokoju jest martwy jak poganski bozek. Czas wlokl sie jak slimak. Sandy otworzyl usta, zeby spytac Curta, czy bedzie tam nocowac, potem spojrzal na zegarek i przekonal sie, ze minelo dopiero czterdziesci sekund. Powiedzial Curtowi, zeby nie obchodzil buicka od przeciwnej strony. Ryzyko, ze lina sie zaplacze, bylo zbyt wielkie. 13. Buick 8 194 STEPHEN KING -Curtis, i wiesz co? Jak otworzysz bagaznik, to sie odsun!-Zrozumialem. - Mowil niemal z rozbawieniem, wyrozumiale, jak chlopak obiecujacy rodzicom, ze nie bedzie jechac zbyt szybko, nie wypije nic na imprezie i bedzie uwazac na kolege, oj tak, tak, na pewno, slowo. Wszystko, co trzeba, byle tylko sie odczepili, a potem... iiii - haaaa! Otworzyl drzwi buicka od strony kierowcy, pochylil sie nad kierownica. Sandy przygotowal sie, zeby ciagnac, ale tak na serio. Chyba jakos zasygnalizowal te gotowosc plecami, bo Dicky chwycil go za pas. Curt pochylal sie, pochylal i w koncu wyprostowal sie, trzymajac pudelko ze swierszczami. Zajrzal przez dziurki do srodka. - Zdaje sie, ze wszystkie sa - powiedzial nieco zawiedziony. - Upiekly sie? - spytal Dicky-Duck. - Tyle tego ognia... Ale to nie byl ogien, tylko swiatlo.^Na scianach baraku nie widnial slad sadzy, strzalka termometru nie wychylila sie poza pietnascie stopni i nie dawalo sie tego przeoczyc, bo w twarze wial im zgnily chlod. A jednak Sandy wiedzial, co mysli Dicky-Duck Eliot. Kiedy w glowie jeszcze ci dudni po tych eksplozjach, a przed oczami nadal tancza powidoki, trudno uwierzyc, ze swierszcze siedzace w samym oku tego cyklonu przeszly przez to bez szwanku. A jednak przeszly. Co do jednego, jak sie okazalo. Podobnie ropucha, tyle ze jej zolto-czarne oczy zamglily sie i otepialy. Byla na miejscu, prawdziwa i namacalna, ale kiedy podskoczyla, wpadla prosto na sciane klatki. Oslepla. Curt otworzyl bagaznik i odsunal sie od niego jednym, niemal baletowym ruchem, ktory znaja wszyscy policjanci. Sandy znowu napial miesnie, zacisnal palce na zwisajacej linie, spodziewajac sie, ze zaraz sie napnie. Dicky-Duck ponownie zlapal go za pas. I nic sie nie stalo. Curt pochylil sie nad bagaznikiem. -Zimno tu! - zawolal. Jego glos brzmial glucho, jakby dobiegal z daleka. - Czuje ten smrod... kapusta. I mieta. I... czekajcie... Sandy zaczekal. Kiedy cisza stala sie zbyt dluga, zawolal Curta. -Chyba sol - powiedzial Curt. - Prawie morska. Tu jest srodek, oko cyklonu, dokladnie w bagazniku. Jestem pewien. - A niech bedzie nawet w dupe kopany Latajacy HolenBUICK 8 195 der, mam to gdzies - odkrzyknal Sandy. - Wychodz! Natychmiast! -Jeszcze sekunda. - Pochylil sie nisko nad bagaznikiem. Sandy niemal sie spodziewal, ze do niego wpadnie, jakby cos go wciagnelo. Swietny dowcip zdaniem Curta Wilcoxa. Moze nawet go rozwazal, ale w koncu wykazal sie rozumem. Zwyczajnie wyjal z bagaznika kwiatki Matta Babickiego. Odwrocil sie i podniosl je, zeby Sandy i Dicky mogli zobaczyc. Kwiatki byly swieze i w pelni rozkwitu. Pare dni pozniej zwiedly, ale nie ma w tym nic nadprzyrodzonego: zamarzly w tym bagazniku tak samo, jakby Curtis na chwile wlozyl je do lodowki. -Moze juz starczy? - Sandy sam slyszal, ze zaczyna mowic jak Babunia Dearborn, ale nie mogl sie opanowac. -Aha. Moze. - Curtis byl rozczarowany. Sandy podskoczyl z nerwow, kiedy zatrzasnal przykrywe bagaznika, a palce Dicky'ego zesztywnialy na szlufkach jego paska. Sandy nabral podejrzen, ze stary Dicky-Duck jest bliski wyciagniecia go z drzwi tak mocno, ze wyladowalby na tylku. Tymczasem Curt powoli ruszyl ku nim z zabia klatka, pudelkiem po butach i skrzynka z kwiatami. Sandy zwijal line, zeby Curtis sie o nia nie potknal. Kiedy znowu znalezli sie na zewnatrz, Dicky wzial klatke i spojrzal w zadumie na slepa ropuche. - Tego jeszcze nie bylo - powiedzial. ^ Curt rozwiazal opasujaca go line, uklakl^ na asfalcie i otworzyl pudelko po butach. Do tego czasu* wokol nich zgromadzilo sie czterech czy pieciu/funkcjonariuszy. Swierszcze wyskoczyly niemal natychmiast, gdy Curtis zdjal pokrywke pudelka, ale Curt i Sandy zdazyli je policzyc. Osiem - tyle, ile cylindrow w bezuzytecznym silniku wiadomego buicka. Osiem - tyle samo, ile wlozyli. Curt byl rozczarowany. -Nic - powiedzial. - Zawsze sie na tym konczy. Jesli jest jakas zasada - jakis dwumian, rownanie czy cos w tym guscie - to ja jej nie widze. - To moze sobie odpusc - zaproponowal Sandy. Curt zwiesil glowe i spojrzal na swierszcze skaczace sobie przez parking, coraz dalej od siebie, w roznych kierunkach i zadne rownanie ani teoria nie mogly okreslic, dokad tak skacza. To skakala teoria chaosu. Na szyi Curta nadal wisialy okulary. Przez chwile obracal je w palcach, potem spojrzal 196 STEPHEN KING na Sandy'ego. Zacisnal usta. Z jego oczu zniklo rozczarowanie. Na jego miejscu pojawil sie ten szalony blysk oznaczajacy "grajmy w bingo do ostatniej koszuli". - Nie mysl, ze nie jestem gotowy - rzekl. - Musi byc... Sandy odczekal, a kiedy Curtis ciagle nie konczyl, spytal: - Co musi byc? /Ale Curtis tylko pokrecil glowa, jakby nie mogl powiedziec. Albo nie chcial. Minely trzy dni. Wszyscy czekali na kolejne nietoperzowate stworzenie, nastepny wir lisci, ale tuz po pokazie sztucznych ogni nic sie nie wydarzylo; buick stal i nic nie robil. Na podlegajacym Jednostce D kawalku Pensylwanii panowal spokoj, zwlaszcza na drugiej zmianie, co bardzo odpowiadalo Sandy'emu Dearbornowi. Jeszcze jeden dzien i bedzie mial dwa dni wolnego. Teraz kolej Huddiego, zeby pilnowac interesu. A kiedy Sandy wroci, Tony Schoondist bedzie juz siedzial w wielkim fotelu, gdzie jego miejsce. Temperatura w Baraku B jeszcze nie zrownala sie z temperatura swiata zewnetrznego, ale dazyla w tym kierunku. Podniosla sie do pietnastu stopni, co wszystkim kojarzylo sie z bezpieczenstwem. Przez pierwsze czterdziesci osiem godzin po monstrualnej blyskownicy przed barakiem stala calodobowa warta. Po spokojnych dwudziestu czterech godzinach niektorzy zaczeli narzekac na nadgodziny, a Sandy nie mogl im miec tego za zle. Oczywiscie robili to za darmo. Tak musialo byc. Mieli poslac raporty godzin nadliczbowych do Scranton? I co by wstawili w rubryce "PRZYCZYNY DZIALALNOSCI W NADGODZINACH (SZCZEGOLOWY OPIS)"? Curt Wilcox nie byl zachwycony, kiedy Sandy zlikwidowal calodobowa warte, ale rozumial specyficzna sytuacje. Podczas krotkiej narady postanowili przez tydzien prowadzic wyrywkowa obserwacje buicka, glownie przy pomocy funkcjonariuszy Dearborna i Wilcoxa. A jesli po powrocie ze slonecznej Kalifornii Tony nie bedzie tym zachwycony, najwyzej to zmieni.I tak dochodzimy do osmej wieczorem pewnego letniego dnia przesilenia, kiedy slonce jeszcze nie zaszlo, lecz jest czerwone, wzdete i opiera sie na szczytach wzgorz, rzucajac ostatnie teskne promienie. Sandy siedzi w gabinecie, wypruwajac sobie zyly nad grafikiem weekendowych dyzurow, juz BUICK 8 197 na dobre zadomowiony za biurkiem. Chwilami potrafil sobie wyobrazic, ze zasiada za nim niemal na stale i ze ten letni wieczor jest jednym z wielu. Chybabym to mogl robic, przemknelo mu przez glowe, gdy George Morgan otworzyl drzwi radiowozu numer D-11. Sandy uniosl reke i usmiechnal sie, gdy George zasalutowal do ronda swojego wielkiego kapelusza: szanowanko, szefuniu.George mial na tej zmianie patrol, ale tak sie zlozylo, ze przejezdzal w poblizu i wstapil, zeby zatankowac. W latach dziewiecdziesiatych funkcjonariusze policji stanu Pensylwania nie beda juz mieli tej mozliwosci, ale w 1983 roku nadal mozna bylo tankowac w jednostce i zaoszczedzic stanowi pare groszy. Nastawil pompe na automatyczne tankowanie i poszedl spacerkiem do Baraku B, zeby do niego zajrzec. Wewnatrz palilo sie swiatlo (zawsze je zostawiali) i otoz on, spadle z nieba cacuszko Jednostki D, buick rocznik '54, stojacy cichutko, blyszczy chromem, jakby nigdy w zyciu nie zjadl funkcjonariusza, oslepil ropuchy czy wypuscil z siebie porabanego nietoperza. George, nadal dobre pare lat przed osobistym finiszem (dwie puszki piwa i pistolet w usta, wbity w podniebienie miekkie, zeby nie bylo zadnych niedociagniec; kiedy policjant decyduje sie to zrobic, prawie zawsze robi to dobrze), stanal przy podnoszonych drzwiach w pozie, ktorej nauczyli sie wszyscy, z rozstawionymi nogami jak kierownik budowy, z rekami na biodrach (Poza A)^skrzyzowanymi na piersi (Poza B) badz oslaniajacymi oczy z obu stron przed nadmiarem swiatla (Poza C). Mowa ciala zdradza, ze wspomniany kierownik budowy jest^czlowiekiem doswiadczonym, ekspertem majacym dosc czasu, by dyskutowac o podatkach, polityce wzglednie fryzurach mlodych ludzi. - W koncu George sie napatrzyl i juz mial sie odwrocic, kiedy ni stad, ni zowad rozleglo sie lupniecie, bezdzwieczne i ciezkie. Po nim nastapila pauza (tak dluga, powiedzial pozniej George, ze zaczal podejrzewac, iz ten dzwiek to jego wymysl) i potem drugie lupniecie. George ujrzal, ze pokrywa bagaznika buicka unosi sie i opada, tylko raz, szybko. Ruszyl w strone bocznych drzwi z zamiarem wejscia do srodka i rozpoczecia dochodzenia. Potem sobie przypomnial, z czym ma do czynienia - z samochodem, ktory czasem polyka ludzi. Zatrzymal sie, rozejrzal w poszukiwaniu kogos innego - wsparcia - i nikogo nie dostrzegl. Nigdy nie ma po198 STEPHEN KING licjantow, kiedy sie ich potrzebuje. Zastanowil sie, czy wejsc do baraku w pojedynke, pomyslal o Ennisie - to juz cztery lata, a on nawet nie przysle pocztowki - i pobiegl do glownego budynku. -Sandy, lepiej chodz. - W drzwiach stal George, wystraszony i zdyszany. - Mozliwe, ze ktorys idiota zamknal drugiego idiote w bagazniku tej cholernej zawalidrogi z Baraku B. Tak dla zartu. Sandy wytrzeszczyl na niego oczy. Nie mogl uwierzyc (moze nie chcial), ze ktokolwiek, nawet ten glupek Santerre, moglby sie dopuscic czegos takiego. Ale mogli to zrobic, wiedzial o tym. Wiedzial tez cos innego - choc moglo sie to zdawac niewiarygodne, na ogol nie chcieli nikomu zrobic krzywdy. George wzial oslupienie p.o. dowodcy za niedowierzanie. -Moze sie myle, ale nic nie klamie, jak Boga kocham. Cos lomocze o pokrywe bagaznika. Od srodka. Jakby piescia. Chcialem tam wejsc, ale sie rozmyslilem. - Bardzo slusznie - ocknal sie Sandy. - Chodz. Wybiegli, zatrzymujac sie tylko na chwile, zeby Sandy mogl zajrzec do kuchni i wrzasnac w strone swietlicy na gorze. Nikogo. Baraki nigdy nie byly calkiem puste, ale teraz opustoszaly, a dlaczego? Bo policjanta nigdy nie ma, kiedy jest potrzebny, oto dlaczego. Tej nocy w dyspozytorni siedzial Herb Avery, przynajmniej jeden, i do nich dolaczyl. -Mam sciagnac kogos z terenu, Sandy? Moge, jesli chcesz. -Nie. - Sandy rozgladal sie, usilujac sobie przypomniec, gdzie ostatnio widzial zwoj liny. Pewnie w szopie. Chyba ze jakis kretyn zabral ja do domu, zeby cos wciagnac na pietro, co bylo prawdopodobne. - Idziemy, George. Razem przeszli przez parking w czerwonym blasku zachodzacego slonca, ciagnac za soba dlugie cienie, najpierw do podnoszonych drzwi, zeby zerknac i przekonac sie. Buick stal tam, gdzie zawsze, odkad stary Johnny Parker wciagnal go do srodka (Johnny byl juz na emeryturze i dociagal do rana dzieki podawanemu tlenowi - ale dalej kopcil jak komin). Rzucal cien na betonowa podloge. Sandy chcial sie odwrocic, zeby zajrzec, czy w szopie nie ma liny, i wlasnie wtedy rozleglo sie nastepne lupniecie. ByBUICK 8 199 lo mocne, gluche i nieznajome. Wieko bagaznika zadrzalo, na chwile zapadlo sie w srodku i znow wrocilo do normy. Sandy mial wrazenie, ze roadmaster lekko zakolysal sie na resorach. -Tam! Widziales? - zawolal George. Chcial dodac cos jeszcze i wlasnie wtedy bagaznik buicka sie otworzyl, wieko podskoczylo i wyskoczyla ryba. Oczywiscie to byla taka sama ryba, jak to nietoperzowate stworzenie bylo nietoperzem, ale obaj od razu sie polapali, ze cos takiego nie moze byc stworzone do zycia na ladzie; od tej strony, ktora widzieli, mialo nie jedno, lecz cztery skrzela w rzedzie, rownolegle rozciecie na skorze koloru oksydowanego srebra. Mialo tez bloniasty i postrzepiony ogon. Wyskoczylo z bagaznika w ostatnim konwulsyjnym, agonalnym dygocie. Dolna polowa jego ciala wyginala sie i miotala; Sandy zrozumial, ze to ona mogla wydawac te lomoty. Tak, to bylo dosc jasne, ale jak stworzenie tej wielkosci moglo sie wcisnac do bagaznika - to juz przekraczalo ich zrozumienie. Istota, ktora upadla z mokrym klapnieciem na beton, byla wielkosci kanapy. George i Sandy padli sobie w objecia jak dzieci i wrzasneli. Przez chwile naprawde byli dziecmi i wszelkie dorosle mysli ulecialy im z glowy. Gdzies w glownym budynku rozleglo sie szczekanie Pana Dillona. Stworzenie lezalo na podlodze; taka z niego byla ryba, jak z wilka domowy pieszczoch, choc nawet troche przypominala psa. W kazdym razie ta ryba byla ryba tylko po fioletowe rozciecia skrzeli. Tam gdzie powiniela sie znajdowac rybi leb - a przynajmniej cos w uspokajajacy sposob kojarzacego sie z glowa z oczami i pyszczkiem - widnialo splatane, nagie klebowisko rozowych tworow, zbyt cienkich i sztywnych na macki, za grubych na wlosy. Kazdy byl zakonczony czarnym ^fuzlem i pierwsza zdroworozsadkowa mysl Sandy'ego brzmiala: krewetka, ta gorna polowa to jakas krewetka, a to czarne to oczy. - Co sie stalo? - ryknal ktos. - Co jest? Sandy odwrocil sie i ujrzal Herba Avery'ego na schodkach glownego budynku. Mial dzikie spojrzenie i rugera w dloni. Sandy otworzyl usta, ale w pierwszej chwili wydobylo sie z nich tylko ledwie slyszalne sluzowate rzezenie. George nawet sie nie odwrocil; tkwil ze wzrokiem wbitym w okno i rozdziawial gebe jak wiejski glupek. 200 STEPHEN KING Sandy odetchnal gleboko i sprobowal jeszcze raz. To mial byc krzyk, lecz zabrzmial, jakby ktos go walnal w brzuch, ale przynajmniej jakos zabrzmial. - Wszystko w porzadku, jeden-dwa. Wracaj do srodka. - To czemu...-Wracaj! - No, juz lepiej, pomyslal Sandy. - Wracaj, Herb, do cholery. I schowaj tego gnata. Herb spojrzal na bron, jakby sie zdziwil, skad sie tu wziela. Wlozyl ja do kabury i spojrzal na Sandy'ego, szukajac wzrokiem jego potwierdzenia. Sandy przepedzil go, trzepoczac dlonmi i pomyslal: Babunia Dearborn kazala wracac, to wracaj, huncwocie jeden! Herb zniknal, krzyczac na Pana D, zeby wreszcie przestal szczekac jak idiota. Sandy odwrocil sie do George'a, ktory zrobil sie calkiem bialy. -Sandy, to oddycha - albo probuje- Skrzela mu sie poruszaja, a bok sie podnosi. Teraz przestalo. - Oczy mial ogromne, jak dziecko, ktore widzialo wypadek drogowy. - Chyba zdechlo. - Usta mu zadrzaly. - Rany, mam nadzieje, ze zdechlo. Sandy zajrzal do srodka. Najpierw myslal, ze George sie pomylil i stworzenie jeszcze zyje. Jeszcze oddycha albo probuje. Potem zdal sobie sprawe, co widzi i poslal George'a po kamere. - A co z... -Liny nie potrzebujemy, bo nie bedziemy tam wchodzic... przynajmniej w tej chwili... ale kamere przynies. Jak najszybciej. George obszedl barak od strony garazu; nie poruszal sie zbyt sprawnie. Szok go ogluszyl. Sandy zajrzal do baraku, osloniwszy oczy z obu stron przed czerwonym blaskiem zachodzacego slonca. W baraku cos sie ruszalo, owszem, ale to nie byl ruch zywego stworzenia. To unosila sie mgla ze srebrzystego boku stworzenia i z jego fioletowych skrzeli. Nietoperzowata istota nie ulegla szybko rozkladowi, ale liscie tak, i to blyskawicznie. To stworzenie zaczynalo gnic jak liscie i Sandy mial wrazenie, ze kiedy proces rozpocznie sie na dobre, potoczy sie blyskawicznie. Nawet na dworze, oddzieleni od stworzenia drzwiami, czuli jego zapach. Kwasny, rozwodniony smrod kapusty, ogorka i soli, won bulionu, ktory nalezaloby podac komus, zeby go wykonczyc. BUICK 8 201 Z boku stworzenia unosila sie gesta mgla; parowala tez z klebowiska splatanych rozowych sznurkow, ktore pelnily chyba funkcje jego glowy. Sandy'emu wydalo sie, ze slyszy odlegly syk, ale wiedzial, ze rownie dobrze mogl go sobie wyobrazic. Potem w szarawosrebrnych luskach pojawilo sie czarne pekniecie biegnace od poszarpanego nylonu ogona po najblizsze skrzele. Zaczal z niego wyplywac czarny plyn, pewnie taki sam, jaki Huddie i Arky znalezli wokol zwlok nietoperzowatego stworzenia - najpierw niemrawo, potem z coraz wiekszym impetem. Sandy dostrzegl zlowrozbne wybrzuszenie pod skora. To nie byl figiel wyobrazni, tak samo jak syk. Ryba miala w planach cos bardziej radykalnego niz zwykly rozklad. Nie wytrzymala zmiany cisnienia, a moze zmiany wszystkiego, calego otoczenia. Przypomnialo mu sie cos, o czym kiedys czytal (a moze ogladal na kanale National Geograpfic): ze niektore stworzenia zyjace w glebinach morza i wydobyte na powierzchnie doslownie eksplodowaly.-George! - To byl ryk na cale gardlo. - Gazu, do cholery! George wypadl galopem zza rogu baraku, trzymajac wysoko statyw w miejscu, gdzie aluminiowe nogi sie schodzily. Nad jego piescia lsnil obiektyw kamery, troche jak oko pijaka w przygasajacym czerwonym swietle. -Nie moglem jej zdjac ze statywu - wydyszal. - Ma tam jakis zatrzask i gdybym mial czas to rozgryzc... A moze zle do tego sie zabralem... >> -Niewazne. - Sandy wyrwal mu kamere. Statyw bardzo sie przydal, nogi od lat byly dostosowane wysokoscia do okienek w dwoch podnoszonych drzwiach baraku. Problem powstal w chwili, gdy Sandy wcisnal guzik nagrywania i spojrzal przez wizjer. Zamiast obrazu ujrzal tylko czerwone literki: BAT. -Och-zez-ty-w-morde-kopany-zeby-cie...! George, wracaj. Zajrzyj na polke kolo pudelka z czystymi kasetami, tam lezy zapasowa bateria. Przynies! - Aleja bym chcial zobaczyc... - Gowno mnie to obchodzi! Lec!. George popedzil co sil. Kapelusz przekrzywil sie na jego glowie, nadajac mu dziwnie figlarny wyglad. Sandy wcisnal guzik nagrywania, nie wiedzac, czy to sie na cos zda, ale nie tracac nadziei. Kiedy znowu spojrzal w wizjer, nawet czerwone literki zaczely przygasac. 202 STEPHEN KING " Curt mnie zabije, pomyslal.Zajrzal przez okno do baraku w sama pore, zeby sie zalapac na koszmar. Stworzenie peklo na calej dlugosci; czarna maz bluznela z niego potokiem. Zalala podloge jak woda z zatkanego zlewu. Wraz z nia wylaly sie z halasem flaki: zwiedle worki zoltawoczerwonej galarety. Wiekszosc pekla i zaczela parowac w kontakcie z powietrzem. Sandy odwrocil sie, przyciskajac mocno reke do ust, i zostal tak, dopoki nie zyskal calkowitej pewnosci, ze nie zwymiotuje. Krzyknal: - Herb! Masz ochote popatrzec? Ostatnia szansa! Gazu! Dlaczego tak strasznie zalezalo mu na obecnosci Herba Avery'ego? Pozniej nie potrafil tego wyjasnic. Ale wtedy wydawalo mu sie, ze to calkowicie zrozumiale. Nie zdziwilby sie nawet, gdyby zaczal wzywac zmarla matke. Czasami rozum po prostu przekracza granice rozsadku i logiki. Wtedy koniecznie chcial zobaczyc Herba. Nigdy nie wolno zostawiac dyspozytorni, jest to zasada znana kazdemu. Ale zasady sa po to, zeby je lamac, Herb nie zobaczylby nic podobnego do konca zycia, zaden z nich, a skoro Sandy nie mogl tego nagrac, chcial przynajmniej miec swiadka. Dwoch, jesli George wroci na czas. " Herb wybiegl szybko, jakby stal tuz przy drzwiach i przez caly czas wygladal na zewnatrz. Sprintem przemierzyl niemal pusty parking. Mine mial zarazem przerazona i zachlanna. Ledwie przybiegl, George wypadl zza rogu, machajac nowa bateria do kamery. Wygladal jak zwyciezca jakiegos konkursu: ? -O matko, co tak smierdzi? - spytal Herb, zaslaniajac reka nos i usta, tak ze wszystko oprocz "o matko" zabrzmialo niewyraznie. -Smrod nie jest najgorszy - odpowiedzial Sandy. - Lepiej tam zajrzyj, dopoki mozesz. Obaj spojrzeli i niemal identycznie krzykneli z obrzydzenia. Ryba pekla juz na calej dlugosci i zapadala sie w sobie, tonela w czarnej toni swojej obcej krwi. Na jej ciele i wnetrznosciach, ktore juz wyplynely z rozdartego ciala, wzdymaly sie biale bable. Ze sterty parujacej wilgotnej papki unosil sie wyziew gesty jak dym. Przesunal sie znad otwartego bagaznika nad calego buicka, az samochod zmienil sie w widmo. Gdyby mozna bylo zobaczyc cos jeszcze, Sandy pewnie zaczalby sie szarpac z kamera, byc moze za pierwszym razem BUICK 8 203 wsadzajac baterie na odwrot albo w ogole ja przewracajac i niszczac w tym pospiechu. Uspokoil go fakt, ze kamera zarejestrowalaby bardzo niewiele, chocby nawet wlozyl baterie bezblednie za pierwszym razem. Kiedy znowu spojrzal w wizjer, ujrzal wyrazny, czysty widok niczego: znikajacej plaziej istoty, ktora mogla byc niezwyklym morskim potworem albo rybia wersja Olbrzyma z Cardiff na kawalku suchego lodu. Na kasecie przez jakies dziesiec sekund widac rozowe klebowisko, sluzace rybie za glowe, a takze liczne, gwaltownie sie roztapiajace czerwone gruzly wzdluz jej ciala; cos, co wyglada jak brudna piana, wychodzi spod ogona stworzenia i ciurka brudna struzka po betonie. Potem stworzenie, ktore wyskoczylo w konwulsjach z bagaznika, w zasadzie znika, zostaje z niego cien we mgle. Prawie nie widac samochodu. Ale nawet w tej mgle otwarty bagaznik jest wyraznie widoczny i wyglada jak rozdziawiona paszcza. Podejdzcie blizej, dziateczki, podejdzcie blizej, zobaczcie zywego krokodyla. George cofnal sie, zakrztusil, potrzasnal glowa.Sandy znowu pomyslal o Curtisie, ktory dla odmiany odszedl rowno z zakonczeniem zmiany. Mial z Michelle wielkie plany: kolacja w Harrison i film. Pewnie juz skonczyli jesc i siedza w kinie. W ktorym? W okolicy byly trzy. Gdyby mieli dzieci zamiast ewentualnego dziecka, Sandy moglby zadzwonic do domu i spytac opiekunki. Ale czyby to zrobil? Moze i nie. Wlasciwie na pewno nie. Przez ostatnie poltora roku Curt zaczal sie troche uspokajac i Sandy mial nadzieje, ze mu to nie minie. Tony mawial przy kazdej okazji, ze kiedy chodzi o policje stanowa (albo jakakolwiek inna sluzbe porzadkowa), najlepiej ocenia sie wartosc czlowieka na podstawie prawdziwej odpowiedzi na jedno pytanie: jak mu sie uklada w domu. Nie chodzi tylko o to, ze praca jest niebezpieczna; jest takze warjacka, pelna okazji, by zobaczyc ludzi od najgorszej strony. Zeby ja dobrze wykonywac przez dlugi czas, zeby to robic uczciwie, policjant musi miec kotwice. Curt mial Michelle, a teraz i dziecko (ewentualne). Byloby lepiej nie sciagac go do barakow, dopoki nie stanie sie to absolutnie konieczne, zwlaszcza ze Sandy nie podalby prawdziwej przyczyny. Nie mozna w nieskonczonosc sprzedawac zonie bajeczek o wscieklych lisach i zmianach w grafiku. Curt bedzie zly, ze go nie wezwali, a jeszcze bardziej, kiedy zobaczy spieprzone nagranie, ale Sandy to przezyje. Musi. Zreszta wkrotce wroci Tony. Tony mu pomoze. 204 STEPHEN KING " Nastepnego dnia bylo chlodno, wial rzeski wietrzyk. Podniesli drzwi Baraku B i wietrzyli go przez jakies szesc godzin. Potem czterech funkcjonariuszy pod przywodztwem Sandy'ego i zlodowacialego funkcjonariusza Wilcoxa weszlo do srodka z gumowymi wezami. Zmyli cementowa podloge i wymietli strumieniem wody w wysoka trawe za barakiem ostatnie gnijace kawalki ryby-.~Znowu powtorzyla sie historia z nietoperzem, ale tym razem bylo wiecej sprzatania i mniej efektow. W koncu rzecz dotyczyla bardziej Curtisa Wilcoxa i Sandy'ego Dearborna niz szczatkow wielkiej nieznanej ryby.Curt rzeczywiscie wpadl w furie, ze go nie wezwano, a kiedy obaj funkcjonariusze znalezli sie w miejscu, gdzie nikt ich nie mogl podsluchac, wdali sie w bardzo ozywiona dyskusje na ten i inne tematy. Miejscem tym okazal sie parking za knajpa "The Tap", gdzie skoczyli na piwo po operacji czyszczenia. W barze tylko rozmawiali, ale znalazlszy sie na zewnatrz, podniesli glos. Wkrotce obaj zaczeli mowic jednoczesnie, co doprowadzilo do wrzaskow. Niemal jak zawsze. Jak mogliscie mnie nie wezwac? Miales wolne, byles z zona, a poza tym nie bylo nic do ogladania. Szkoda, ze nie pozwoliles mi zdecydowac... I nie bylo... ...o tym samemu, Sandy... ...w ogole czasu! Wszystko sie wydarzylo... Mogles przynajmniej zrobic porzadne nagranie do akt... O czyich aktach mowimy, Curtis? Co? O czyich cholernych aktach? Stali nos w nos, z zacisnietymi piesciami, prawie gotowi do bojki. Tak, omal do niej nie doszlo. W zyciu sa chwile, ktore nic nie znacza, i takie, co znacza duzo, i jeszcze pare, tak z dziesiec, kiedy wszystko wisi na wlosku. Stojac na parkingu i pragnac pobic smarkacza, ktory nie byl juz smarkaczem, zoltodzioba, ktory nie byl zoltodziobem, Sandy zdal sobie sprawe, ze to wlasnie jedna z tych chwil. Lubil Curta, a Curt lubil jego. Dobrze im sie razem pracowalo. Ale gdyby pociagneli to dalej, wszystko by sie zmienilo. Wszystko zalezalo od slow, ktore mial wypowiedziec. -Smierdzialo jak koszyk norek - brzmialy jego nastepne slowa. Zjawily sie znikad, przynajmniej wedlug niego. - Nawet na zewnatrz. BUICK 8 205 -Skad wiesz, jak smierdzi koszyk norek? - Curt zaczynal sie usmiechac. Tak odrobine.-Powiedzmy, ze to licentia poetica. - Sandy takze zaczynal sie usmiechac, ale tez tylko odrobine. Zawrocili we wlasciwym kierunku, lecz byli jeszcze daleko na manowcach. Potem Curtis spytal: - Gorzej niz buty tej dziwki? Tej z Rocksburga? Sandy zaczal sie smiac. Curt tez. I nagle wszystko bylo w porzadku, tak po prostu. - Chodz- powiedzial Curt. - Postawie ci jeszcze jedno piwo. Sandy nie mial ochoty na jeszcze jedno piwo, ale sie zgodzil. Bo wtedy nie chodzilo o glupie piwo, tylko o to, co ich podzielilo. Z powrotem w barze, w kacie, Curt rzekl: -Obmacalem ten bagaznik wlasnymi rekami, Sandy. Pukalem w dno. - Ja tez. -I obejrzalem go od spodu. To nie jakas magiczna sztuczka, jak pudelko z podwojnym dnem. -Nawet gdyby, to wczoraj nie wyskoczyl z niego bialy krolik. -Rzeczy znikaja z okolic samochodu. Ale kiedy sie pojawiaja, zawsze wychodza tylko z bagaznika. Zgodzisz sie? Sandy sie zastanowil. Nie widzieli, jak nietoperzowate stworzenie wylecialo z bagaznika, ale byl wtedy otwarty, to sie zgadzalo. Co do lisci - tak, Phil Candleton widzial, jak wyfruwaja. -Zgodzisz sie? - Curt sie niecierpliwil, ton jego glosu swiadczyl, ze Sandy musi sie zgodzic, to przeciez takie cholernie oczywiste. -To prawdopodobne, ale chyba brakuje nam dowodow, zeby miec stuprocentowa pewnosc - powiedzial Sandy w koncu. Wiedzial-,-ze kompletnie sie osmieszyl w oczach Curtisa, ale tak uwazal. - Jedna jaskolka nie czyni wiosny. Mowi ci to cos? Curt wydal dolna warge i dmuchnal z desperacja. - Slepy by zobaczyl, mowi ci to cos? - Curt... Curt uniosl rece, jakby mowil: nie, nie, nie wrocimy na parking i nie zaczniemy tam, gdzie skonczylismy. -Rozumiem twoj punkt widzenia. W porzadku? Nie zgadzam sie z nim, ale rozumiem. 206 STEPHEN KING -W porzadku.-Tylko powiedz mi jedno: kiedy bedziemy miec dosc dowodow, zeby wyciagnac wnioski? Nie na temat wszystkiego, bron Panie Boze, ale paru zasadniczych spraw. Na przyklad skad sie wziely nietoperz i ryba. Jesli mialbym uslyszec tylko jedna odpowiedz, to chyba te : - Pewnie nigdy. Curt uniosl rece do pobrudzonego dymem blaszanego sufitu, po czym opuscil je z plasnieciem na stol. -Ghhhh! Wiedzialem, ze to powiesz! Chyba cie udusze, Dearborn! Spojrzeli na siebie ponad kuflami piwa, na ktore zaden nie mial ochoty, i Curt zaczal sie smiac. Sandy sie usmiechnal, a potem tez sie rozesmial. DZIS: Sandy W tym miejscu Ned mi przerwal. Chcial wejsc do budynku i zadzwonic do matki. Powiedziec, ze wszystko w porzadku, ale kolacje zje w barakach z Sandym, Shirleyi paroma chlopakami. Innymi slowy, sprzedac jej bajeczke. Jak jego ojciec. -Nie wazcie sie ruszyc - rzucil od drzwi. - Ani na centymetr. Zniknal, a Huddie spojrzal na mnie. Szeroka poczciwa gebule mial zamyslona. -Myslisz, ze to dobry pomysl, zeby mu o wszystkim powiedziec? -Zaraz bedzie chcial poobgladac de wszyzdkiezdare kasety - dodal zalobnie Arky. Saczyl piwo korzenne. - Piekielna kolekcja. -Nie wiem, czy pomysl jest dobry, czy zly - powiedzialem dosc zrzedliwie. - Wiem tylko, ze troche za pozno sie wycofywac. Wstalem i tez poszedlem do budynku. Ned wlasnie odkladal sluchawke. -A ty dokad? ^spytal. Zmarszczyl brwi i znowu sobie przypomnialem, jak stalem nos w nos z jego ojcem przed "The Tap", mala obskurna knajpa, ktora zmienila sie w drugi dom Eddiego J. Tego wieczora Curt marszczyl brwi dokladnie w taki sam sposob. -Do toalety - powiedzialem. - Nie denerwuj sie, Ned, dostaniesz to, czego chcesz. Przynajmniej tyle, ile mam na skladzie. Ale nie czekaj na efektowny final. Wszedlem do wychodka i zatrzasnalem drzwi, zanim zdolal odpowiedziec. Nastapilo pietnascie sekund czystej 208 STEPHEN KING , ^ ulgi. Mrozona herbata, podobnie jak piwo, nie zostaje z toba na dlugo. Gdy wrocilem na zewnatrz, laweczka dla palaczy byla pusta. Wszyscy poszli do Baraku B i zagladali do srodka, kazdy przy wlasnym oknie w podnoszonych drzwiach, kazdy w pozie kierownika budowy, ktora tak dobrze znalem. Ale teraz cos mi sie pomieszalo. Jest dokladnie na odwrot. Kiedy mijam facetow stojacych rzedem przy plocie albo kozlach blokujacych dostep do wykopanej dziury, mysle o Baraku B i buicku 8. - Widzicie tam cos ladniejszego od was? - zawolalem. Wygladalo na to, ze nie. Arky wrocil pierwszy, tuz za nim Huddie i Shirley. Phil i Eddie stali troche dluzej, a chlopak Curta wrocil ostatni. Jaki ojciec, taki syn, takze pod tym wzgledem. Curtis takze zawsze tkwil przy oknie najdluzej ze wszystkich. Jesli, oczywiscie, mial czas. A jesli nie mial, to nie, bo buick nigdy nie byl najwazniejszy. Gdyby byl, z cala pewnoscia pobilibysmy sie wtedy przed knajpa, zamiast szukac sposobu, zeby sie z tego posmiac i pogodzic. Znalezlismy na to sposob, bo bijatyka bylaby niedobra dla jednostki, a Curt stawial ja ponad wszystko - buicka, zone, rodzine, kiedy sie pojawila. Raz spytalem go, z czego jest najbardziej dumny. Byl mniej wiecej rok 1986 i myslalem, ze powie: z syna. A on powiedzial: z munduru. Rozumialem to i mu to okazalem, choc chyba nie musze tlumaczyc, ze jego odpowiedz troche mnie przerazila. Ale to go uratowalo. Duma z pracy i munduru utrzymala go w pionie, gdyz buick moglby zachwiac jego rownowaga, doprowadzic do obsesji. Czy ta praca go takze zabila? Chyba tak. Ale przezyl wiele lat, wiele dobrych lat. A teraz siedzial z nami ten chlopak, ktory mnie niepokoil, bo nie mial pracy, ktora by mu zapewnila rownowage ducha. Mial tylko mase pytan i naiwna wiare w to, ze tylko dlatego, iz jego zdaniem potrzebuje odpowiedzi, te odpowiedzi sie pojawia.-Temperatura spadla o kreske - oznajmil Huddie, kiedy znowu usiedlismy. - Pewnie to nic nie znaczy, ale moze zostalo jeszcze pare niespodzianek. Lepiej uwazajmy. -Co sie stalo po tej prawie klotni? - spytal Ned. - I nie zaczynaj z tymi wezwaniami i kodami. Wiem wszystko o wezwaniach i kodach. Ucze sie w dyspozytorni, pamietasz? Czego wlasciwie sie uczyl? Co naprawde potrafil po miesiacu spedzonym w klitce z radiem, komputerami i modemami? Wezwan i kodow, tak, uczyl sie szybko i juz teraz mowil BUICK 8 209 jak zawodowiec, kiedy odbieral czerwony telefon: "Policja stanu Pensylwania, Jednostka D, tu funkcjonariusz lacznosciowy Wilcox, w czym moge pomoc?", ale czy wiedzial, ze kazde wezwanie i kod sa jak ogniwo lancucha? Ze wszedzie sa te lancuchy, a kazde ogniwo jest troche mocniejsze albo slabsze od ostatniego? Jak mozna sie spodziewac, ze chlopak, nawet bardzo bystry, bedzie wiedziec takie rzeczy? W naszym zyciu wykuwamy sobie lancuchy, parafrazujac Jacoba Marleya. Sami je robimy, sami nosimy i czasami sie nimi dzielimy. George Morgan tak naprawde nie zastrzelil sie w garazu; zaplatal sie w jeden z takich lancuchow, ktory go udusil. Ale dopiero po tym, jak pewnego okropnie upalnego letniego dnia pomogl nam wykopac grob dla Pana Dillona.Nie bylo wezwania ani kodu dla Eddiego Jacubois, coraz czesciej i dluzej przesiadujacego w "The Tap"; ani dla Andy'ego Colucciego, zdradzajacego zone, przylapanego na goracym uczynku i blagajacego o druga szanse, na prozno; ani dla odchodzacego Matta Babickiego; ani dla zaczynajacej pracowac Shirley Pasternak. To tylko rzeczy, ktorych nie mozna wyjasnic, jesli sie nie uzna istnienia tych lancuchow, stworzonych z milosci i czystego przypadku. Tak jak Orville Garrett, kiedy kleczal na jednym kolanie u stop swiezego grobu Pana Dillona, plakal, polozyl na ziemi obroze D i powiedzial: przepraszam, partnerze, przepraszam. Czy to mialo znaczenie dla mojego opowiadania? Tak mi sie zdawalo. Ale maly najwyrazniej byl innego zdania. Ciagle sie staralem przedstawic kontekst sprawf a on go odrzucal, tak jak opony buicka odrzucaly najmniejsza drzazge i kamyczek. Mozna bylo je wkladac w bieznik, a i tak po pieciu, dziesieciu czy pietnastu sekundach znowu wypadaly. Tony przeprowadzil ten eksperyment, ja tez, i ojciec tego chlopca, ciagle od nowa, czesto przy wlaczonej kamerze. A teraz siedzial z nami jego syn, ubrany w cywilne ciuchy, bez szarego munduru, ktory zrownowazylby jego zainteresowanie buickiem, siedzial, odrzucajac wszystko nawet w obliczu bez watpienia niebezpiecznego osmiocylindrowego cudu swojego ojca, i chcial uslyszec opowiadanie pozbawione kontekstu i historii, lancuchow i wszelkiej skazy. Chcial tego, co mu pasowalo. Gniew podsunal mu przekonanie, ze ma do tego prawo. Wedlug mnie nie mial i sam bylem na niego troche wkurzony, ale cala prawda wyglada tak, ze tak14. Buick 8 210 STEPHEN KING ze go kochalem. Tak bardzo przypominal wtedy swego ojca. Wlacznie z tym blyskiem oczu znaczacym "zabawmy sie". - Nie moge ci opowiedziec tego, co bylo dalej - rzeklem. - Nie bylo mnie przy tym.Odwrocilem sie do Huddiego, Shirley, Eddiego J. Zadne sie nie ucieszylo. Eddie w ogole nie/patrzyl mi w oczy. -Co powiecie? - spytalem. Funkcjonariusz Wilcox nie chce wezwan ani kodow, tylko historie. Rzucilem Nedowi kpiace spojrzenie, ktorego albo nie zrozumial, albo nie chcial zrozumiec. -Sandy, co... - zaczal, ale unioslem reke, jakbym byl z drogowki. Otworzylem drzwi do tej historii. Byc moze po raz pierwszy, odkad przyszedlem do roboty, zobaczylem, jak kosi trawnik i nie odeslalem go do domu. Chcial uslyszec historie. Pieknie. Niech uslyszy i niech juz bedzie po wszystkim. -Chlopiec czeka. Ktore mu pomoze? I niczego nie pomijajcie. Eddie. Podskoczyl, jakbym go uszczypnal i rzucil mi nerwowe spojrzenie. -Jak sie nazywal ten gosc? Ten w kowbojkach i z naszyjnikiem? Eddie zamrugal oczami, wstrzasniety. Spojrzeniem spytal, czy jestem pewien. O tym facecie nikt nigdy nie wspominal. Przynajmniej az do teraz. Czasami rozmawialismy o dniu, kiedy rozbila sie cysterna, albo jak Herb i ten .drugi chcieli sie pogodzic z Shirley i dlatego zbierali dla niej kwiatki za barakami (zanim sie zaczelo), ale nigdy, ^przenigdy o gosciu w kowbojkach. O nim nigdy. Za to teraz mielismy o nim rozmawiac, na Boga. - Leppler? Lippman? Lippier? Jakos tak, prawda? - Nazywal sie Brian Lippy - odezwal sie w koncu Eddie. - Kiedys troche sie poprztykalismy. / - Naprawde? Nie wiedzialem. Zaczalem opowiadac, ale Shirley Pasternak przejela spora czesc historii (od swojego pojawienia sie w niej); mowila cieplo, patrzac Nedowi w oczy i trzymajac dlon na jego rece. Wcale sie nie zdziwilem, ze zaczela, tak jak sie nie zdziwilem, ze Huddie sie wlaczyl i zaczal dopowiadac. Za to bardzo sie zdziwilem, kiedy Eddie wtracil cos po raz pierwszy... a potem przejal prowadzenie. Oznajmilem mu, ze ma siedziec i czekac, az bedzie mial cos do powiedzenia, ale i tak sie zdziBUICK 8 211 wilem, kiedy nadeszla pora i zaczal mowic. Najpierw z oporami i cicho, ale z czasem, kiedy dotarl do tej czesci historii, w ktorej ten dupek Lippy wykopal okno, glos zrobil sie mu silny i miarowy, glos czlowieka, ktory pamieta wszystko i postanowil niczego nie ukrywac. Mowil, nie patrzac na mnie, Neda ani nikogo. Patrzyl na barak, ten, ktory czasami rodzil potwory. WTEDY: Sandy Do lata 1988 roku buick 8 stal sie akceptowanym elementem zycia Jednostki D, nie mniej i nie wiecej niz inne. Bo dlaczego nie? Jesli sie poswieci sporo czasu i dobrej woli, kazdy odmieniec moze sie wtopic w dowolna rodzine. To wlasnie stalo sie przez te dziewiec lat od znikniecia mezczyzny w czarnym plaszczu ("Olej jest w porzadku!") i Ennisa Rafferty'ego. Buick nadal od czasu do czasu urzadzal przedstawienia, a Curt i Tony wciaz od czasu do czasu przeprowadzali eksperymenty. W roku 1984 Curtis wyprobowal kamere wlaczajaca sie pod wplywem czujnika ruchu w samochodzie (nic sie nie wydarzylo). W 1985 Tony usilowal dokonac z grubsza tego samego za pomoca supernowoczesnego magnetofonu Wollensak (uchwycil slabe przerywane brzeczenie i dobiegajace z oddali krakanie, nic wiecej). Byly jeszcze eksperymenty ze zwierzetami doswiadczalnymi. Kilka zdechlo, ale zadne nie zniklo. Ogolnie sytuacja zaczela sie uspokajac. Kiedy juz pojawialy sie rozblyski, nawet w przyblizeniu nie byly tak potezne jak te pierwsze (oraz naturalnie gigant z roku 1983). Najwiekszym problemem Jednostki D stal sie ktos, kto nie mial zielonego pojecia o buicku. Edith Hyams (vel Smoczyca) nadal rozmawiala z dziennikarzami (kiedy tylko chcieli jej sluchac) o zniknieciu swojego brata. Wciaz sie upierala, ze to nie jest zwykle znikniecie (co niegdys sprowokowalo Sandy'ego i Curta do rozmyslan, jak moze wygladac "zwykle znikniecie"). Nadal rowniez twierdzila, ze koledzy Ennisa Wiedza Wiecej, Niz Na To Wyglada. Oczywiscie pod tym BUICK 8 213 wzgledem miala stuprocentowa racje. Curt czesto mawial, ze jesli Jednostka D bedzie kiedys oplakiwac buicka, to przez te kobiete. Jednak ze wzgledu na opinie publiczna koledzy Ennisa nadal ja wspierali. To bylo ich najlepsze zabezpieczenie i dobrze o tym wiedzieli. Po jej kolejnej wypowiedzi na lamach prasy Tony powiedzial:-Nic nie szkodzi, chlopcy, czas dziala na nasza korzysc. Pamietajcie o tym i ladnie sie usmiechajcie. I mial racje. W polowie lat osiemdziesiatych przedstawiciele prasy przewaznie juz nie odpowiadali na jej telefony. Nawet WKML, niezalezna stacja nadajaca na trzy okregi, ktora w Dzienniku o Piatej czesto zamieszczala wiadomosci o pojawieniu sie Sasquatcha w lasach wokol Lassburga oraz bardzo przemyslane medyczne ciekawostki typu "RAK W WODOCIAGACH! CZY TWOJE MIASTO BEDZIE NASTEPNE?", przestala sie interesowac Edith.Jeszcze trzy razy cos sie pojawialo w bagazniku buicka. Raz bylo to szesc duzych zielonych chrzaszczy, ktore wcale nie wygladaly jak chrzaszcze. Curt i Tony spedzili cale popoludnie na Uniwersytecie Horlicks, przegladajac sterty prac entomologicznych i nigdzie nie znalezli takich zielonych zukow. Prawde mowiac, sam odcien tej zieleni byl kompletnie obcy funkcjonariuszom z Jednostki D, choc zaden nie potrafil wyrazic, na czym wlasciwie polega jego odmiennosc. Carl Brundage nazwal to Migrenowa Zielenia. Bo, wyjasnil, taki kolor widywal czasem przy migrenie. Zuki pojawily sie juz martwe, cala szostka. Kiedy sie pukalo raczka srubokreta w ich pancerzyki, slyszalo sie odglos jak przy pukaniu metalem w drewniany klocek. - Chcesz zrobic sekcje? - spytal Tony. - A ty? - Niespecjalnie. ^^ Curtis spojrzal na robale w bagazniku - przewaznie na grzbietach, z nozkami do gory - i westchnal. - Ja tez nie. Niby po co? Wiec zamiast na tablice z korka i przed obiektyw kamery zuki trafily do torebek z naklejka z data (rubryka "nazwisko/stopien funkcjonariusza odpowiedzialnego" oczywiscie pozostala pusta), a potem do zniszczonej zielonej szafki katalogowej. Odpuszczenie chrzaszczom nie z tego swiata bylo nowym krokiem Curtisa na drodze do akceptacji. A jednak w jego oczach czasem pojawial sie ten dawny blysk fascyna214 STEPHEN KING ,* cji. Tony i Sandy widywali go niekiedy przed podnoszonymi drzwiami, gdy wpatrywal sie w buicka, i wtedy w jego oczach bardzo czesto palil sie ten blask. Sandy zaczal nazywac to spojrzeniem Curtisa, Swirnietego Kota, choc nigdy tego nikomu nie powiedzial, nawet^staremu sierzantowi. Reszta stracila zainteresowanie poronieniami buicka, ale funkcjonariusz Wilcox nigdy.--* Jesli chodzi o Curtisa, poznanie nie prowadzilo do pogardy. Pewnego zimnego lutowego dnia 1984 roku, piec miesiecy po pojawieniu sie zukow, Brian Cole zajrzal do gabinetu dowodcy. Tony Schoondist byl w Scranton, gdzie sie gesto tlumaczyl, dlaczego nie wykorzystal calego budzetu na rok 1983 (nic gorszego od skapego dowodcy, przez ktorego wszyscy wychodza na glupkow), a w jego fotelu zasiadal Sandy Dearborn. -Moze bys sie tak przeszedl do baraku, szefie? - spytal. - Kod D. - W jakim sensie, Bri? - Bagaznik sie otworzyl. -Na pewno sie nie obluzowal? Od Gwiazdki nie bylo zadnych fajerwerkow. Zwykle... -Wiem, zwykle sa. Ale temperatura przez caly tydzien byla za niska. Poza tym cos widac. To od razu poderwalo Sandy'ego na rowne nogi. Poczul dawny strach, ktory zaciskal paluchy na jego sercu. Moze znowu trzeba bedzie sprzatac. Pewnie tak. Prosze cie, Boze, niech to nie bedzie druga ryba, pomyslal. Nic, co trzeba by sprzatac strumieniami wody i w masce. -Zyje? - spytal. Wydawalo mu sie, ze glos ma dosc spokojny, ale spokoju w nim nie bylo za grosz: - To, co z niego wyszlo, czy wyglada... -Wyglada jak jakas wyrwana z ziemi roslina - odparl Brian. - Zwisa z bagaznika. Cos ci powiem, szefie, troche to jest podobne do lilii. -Niech Matt sciagnie Curtisa. I tak prawie skonczyl zmiane. Curt potwierdzil Kod D, powiedzial Mattowi, ze jest na Sawmill Road i ze wroci do bazy za pietnascie minut. Sandy mial czas, zeby pojsc do komorki po zwoj zoltej liny i dobrze sie przyjrzec wnetrzu Baraku B przez tania slaba lornetke, BUICK 8 215 ktora takze znajdowala sie w komorce. Zgodzil sie z Brianem. To, co zwisalo z bagaznika, poszarpana i bloniasta biel przechodzaca stopniowo w ciemna zielen, moglo nawet wygladac jak lilia. Taka, ktorej sie nie podlewalo od pieciu dni, ktora mdleje i jest prawie zwiedla.Przyjechal Curt, zaparkowal krzywo przed pompa benzynowa i przytruchtal do Sandy'ego, Briana, Huddiego, Arky Arkaniana i paru innych, ktorzy stali przed oknami baraku w pozie kierownikow budowy. Sandy podal mu lornetke, a Curt ja wzial. Stal przez jakas minute, najpierw delikatnie nastawiajac ostrosc, potem tylko patrzac. - No i? - spytal Sandy, gdy Curt sie wreszcie napatrzyl. -Wchodze - odparl Curt, co jakos nie zdziwilo Sandy'ego; niby po co przyniosl line? - A jesli sie nie ocknie i mnie nie ugryzie, sfotografuje to, zarejestruje kamera i zapakuje do torebki. Tylko daj mi piec minut na przygotowanie. Nie potrwalo to nawet tyle. Curt wyszedl z barakow w chirurgicznych rekawiczkach - ktore w szeregach funkcjonariuszy juz zaczynaly byc znane jako "aidsowki" - ceratowym fartuchu, gumiakach i czepku na glowie. Na szyi mial mala plastikowa maske gazowa, z zapasem powietrza wystarczajacym na piec minut. W jednej rece trzymal polaroid. Za pas zatknal zielony foliowy worek na smieci. Huddie zdjal kamere ze statywu i wycelowal ja,w Curta, ktory wygladal tres fantastique, gdy tak przemierzal meskim krokiem parking, przystrojony w niebieski czepek kapielowy i zolte gumiaki (nie wspominajac juz o zoltej linie, ktora potem przepasal go Sandy). -Jestes piekny! - krzyknal Huddie zza kamery. - Pomachaj do zachwyconych fanow! Curtis Wilcox poslusznie^pomachal. Siedemnascie lat pozniej niektorzy fani mieli ogladac te kasete tuz po jego niespodziewanej smierci, usilujac sie nie rozplakac, choc sie smieli, patrzac na jego blazenska, sympatyczna postac. Przez otwarte okno dyspozytorni dobiegl zaskakujaco mocny tenor Matta: -Przytul mnie... ty seksowna bestio! Pocaluj mnie... ty seksowna bestio! Curt dobrze zniosl ich kpiny, ale widac bylo, ze prawie ich nie zauwaza, jakby dobiegaly z drugiego pokoju. W oczach znowu mial ten blask. 216 STEPHEN KING -Nie bardzo mi sie to podoba - odezwal sie Sandy, zaciskajac petle liny wokol pasa Curta. Nie zeby, mial nadzieje odwiesc go od tego zamiaru. - Chyba powinnismy zaczekac i zobaczyc, co z tego wyniknie. Zeby sprawdzic, czy nie pojawi sie nic wiecej.-Nic mi nie bedzie - rzucil Curt z roztargnieniem. Ledwie go sluchal. Cala uwage skierowal do wewnatrz, przegladajac liste spraw do zalatwienia. -Moze - rzekl Sandy. - A moze zaczynamy byc troche nieostrozni. - Nie wiedzial, czy tak jest, ale chcial to powiedziec na glos, przymierzyc do sytuacji. - Zaczynamy wierzyc, ze skoro do tej pory nic sie nam nie stalo, to sie i nie stanie. Wlasnie w ten sposob policjanci i treserzy lwow pakuja sie w klopoty. -Bedzie dobrze - zapewnil go Curt, a potem - nie dostrzegajac w tym zadnej sprzecznosci-* kazal innym sie odsunac. Kiedy to zrobili, odebral kamere Huddiemu, przymocowal ja do statywu i kazal Arky'emu otworzyc drzwi. Arky wcisnal guzik pilota przy pasku i drzwi uniosly sie powoli. Curt przewiesil pasek polaroida przez ramie, zeby chwycic statyw kamery, i wszedl do Baraku B. Przez chwile stal w polowie drogi pomiedzy drzwiami i buickiem, jedna reka przytrzymujac maske pod broda, gotowy natychmiast ja nalozyc, gdyby powietrze okazalo sie rownie cuchnace jak w Dniu Ryby. -Niezle - powiedzial. - Czuje slaby slodki zapach. Moze to naprawde lilia? To nie byla lilia. Kwiaty w ksztalcie trabki - trzy - byly blade jak dlonie trupa i niemal przezroczyste. W kazdym znajdowala sie kropla ciemnoniebieskiego plynu o konsystencji galarety. W galarecie byly zawieszone male ziarenka. Lodygi przypominaly raczej kore niz czesc kwiatu; ich zielona powierzchnie pokrywala siatka pekniec i kanalikow. Widnialy na nich brazowe plamy, jakby jakies grzyby - i te plamy sie rozprzestrzenialy. Lodygi zrastaly sie w oplatanej korzeniami grudzie czarnej ziemi. Kiedy Curt pochylil sie w ich strone (nikt nie lubil patrzec, jak Curt sie tak pochyla nad bagaznikiem; za bardzo sie to kojarzylo z facetem pchajacym glupi leb w paszcze niedzwiedzia), zameldowal, ze znowu czuje ten kapusciany zapach. Slaby, ale rozpoznawalny. - I mowie ci, Sandy, pachnie takze sola. Na pewno. BuiCK 8 217 Wiem, bo bardzo czesto jezdze nad morze. Tego zapachu nie mozna pomylic z zadnym innym, -A niech pachnie nawet truflami i kawiorem, mam to gdzies - odparl Sandy. - Wynos sie stamtad. Curt sie rozesmial - glupia stara Babunia Dearborn! - ale zaczal sie cofac. Wymierzyl w strone bagaznika kamere na statywie, wlaczyl ja i na dodatek zrobil pare zdjec. - Chodz, Sandy, sam popatrz. Sandy przemyslal propozycje. Zly, bardzo zly pomysl. Glupi. Bez watpienia. I kiedy to ze soba uzgodnil, wreczyl line Huddiemu i wszedl. Spojrzal na zwiedle kwiaty w bagazniku buicka (i ten jeden, zwisajacy, ktory zobaczyl Brian Cole) i nie mogl powstrzymac lekkiego dreszczu. -Wiem - odezwal sie Curt sciszonym glosem, zeby nie uslyszeli ich funkcjonariusze na dworze. - Az boli patrzec, co? Wizualny odpowiednik zgrzytania paznokciami po tablicy. Sandy przytaknal. Trafiony. -Ale co wyzwala te reakcje? Nie moge znalezc nic konkretnego. A ty? -Tez nie. - Sandy oblizal wyschniete wargi. - Chyba wszystko razem. Przede wszystkim to biale. - Biale. Kolor. - Aha. Brzydki. Jak brzuch ropuchy. - Jak kwiaty zasnute pajeczyna - dodal Curt. Patrzyli na siebie przez chwile, bez szczegolnego powodzenia usilujac sie usmiechnac. Poeci w mundurach. Zaraz zaczna porownywac to truchlo do letniego dnia. Ale trzeba bylo tego sprobowac, bo to, co widzieli, mozna bylo okreslic tylko poprzez akt refleksji, ktory bardzo przypominal poezje. Podobne porownania^mniej artykulowane, wirowaly i tlukly sie w glowie Sandy'ego. Biale jak oplatek w ustach zmarlej kobiety. Biale jak plesniawka pod jezykiem. Moze nawet biale jak piana stworzenia tuz za krawedzia wszechswiata. -To pochodzi z miejsca, ktorego nawet nie potrafimy zaczac sobie wyobrazac - powiedzial Curt. - Nasze zmysly nie moga go pojac. Rozmowa o tym to czysta kpina - rownie dobrze moglibysmy opisywac czworoboczny trojkat. Spojrz tutaj. Widzisz? - Wskazal palcem sucha brazowa plamke tuz pod kielichem trupiej lilii. 218 STEPHEN KING -Aha, widze. Jak po oparzeniu.-I robi sie coraz wieksze. Jak wszystkie. A,spojrz tutaj, na kwiat. - Tu takze byla brazowa plamka i takze sie rozrastala na ich oczach, wyzerala coraz wieksza dziure we wrazliwej bialej skorce kielicha. - To rozklad. Nie zachodzi w ten sam sposob co u nietoperza i ryby, ale to rozklad. Prawda? Sandy skinal glowa. - Wyciagnij mi zza pasa worek i otworz, dobrze? Sandy spelnil prosbe. Curt siegnal do bagaznika i chwycil rosline tuz nad bryla korzeniowa. Ledwie to zrobil, w ich nozdrza uderzyl swiezy powiew tego smrodu kapusty i zgnilego ogorka. Sandy cofnal sie o krok, przycisnal reke do ust, usilujac opanowac krztuszenie. -Trzymaj ten worek, cholera! - krzyknal Curt zduszonym glosem. Skojarzyl sie Sandy'emu z kims, kto zaciagnal sie pierwszorzedna trawka i chce jak najdluzej zatrzymac dym w plucach. - Jezu, ale ohyda! Nawet przez rekawice! Sandy podstawil worek i potrzasnal nim. - To moze sie pospiesz? Curt upuscil do srodka gnijaca trupia lilie i nawet sam odglos jej upadku w foliowe gardlo brzmial jakos niedobrze -jakby ochryply, wyszeptany krzyk czegos wcisnietego bezlitosnie miedzy dwie deski i duszacego sie niemal zupelnie bezglosnie. Zadne z tych porownan nie bylo trafne, a jednak kazde zapalalo przez chwile swiatlo nad nieznanym. Sandy Dearborn nie potrafil wyrazic nawet przed samym soba, jak z gruntu obrzydliwe i przerazajace byly te trupie lilie, One i wszystkie poronione dzieci buicka. Jesli myslalo sie o nich zbyt dlugo, szalenstwo bylo gwarantowane. Curt zrobil taki ruch, jakby chcial wytrzec rece o koszule, ale sie rozmyslil. Zamiast tego pochylil sie nad bagaznikiem i szybko wytarl je o bura wykladzine^-Potem zdjal rekawiczki, dal znak Sandy'emu, zeby znowu otworzyl worek, i wrzucil je na trupia lilie. Smrod znowu buchnal i Sandy'emu przypomnialo sie, jak jego matka, przezarta przez raka i majaca przed soba niespelna tydzien zycia, beknela mu prosto w twarz. Instynktowny, lecz slaby wysilek, by zablokowac to wspomnienie, zanim go calkiem znokautuje, okazal sie daremny. Prosze, nie chce wymiotowac, pomyslal. Och, prosze, nie. Curt sprawdzil, czy zdjecia sa zatkniete za jego pas, po czym zatrzasnal bagaznik. BUICK 8 219 -Spadajmy stad, Sandy. Co powiesz? - Lepszego pomyslu nie miales przez caly rok.Curt mrugnal do niego. Bylo to idealne cwaniackie mrugniecie, ale efekt psuly bladosc i pot plynacy po policzkach i czole. - Dopiero luty, wiec coz to znaczy. Idziemy. Czternascie miesiecy pozniej, w kwietniu 1983 roku, buick wyprodukowal krotka, lecz wyjatkowo gwaltowna blyskownice - najwieksza i najjasniejsza od Roku Ryby. Sila tego wydarzenia podwazyla teorie Curta i Tony'ego o wyczerpujacej sie energii buicka. Z drugiej strony czas trwania wydarzenia zdawal sie potwierdzac teorie. A tak naprawde na dwoje babka wrozyla. Czyli jak zwykle. Dwa dni po blyskownicy, kiedy temperatura w Baraku B osiagnela pietnascie stopni i piec kresek, bagaznik buicka otworzyl sie i wypadl z niego czerwony patyk, jakby wyrzucony strumieniem sprezonego powietrza. Arky Arkanian byl w tym czasie w szopie, gdzie odwieszal swoj szpadel, i o malo nie dostal zawalu. Czerwony patyk uderzyl o belki stropowe baraku, spadl z glosnym brzekiem na dach buicka, stoczyl sie i wyladowal na podlodze. Witaj, kowboju. Nowy gosc mial jakies dwadziescia centymetrow, byl nieregularny, grubosci meskiego przegubu, z paroma dziurami po sekach na koncu. Andy Colucci, ktory jakies piec czy dziesiec minut pozniej przyjrzal sie mu przez lornetke, doszedl do wniosku, ze te dziury to oczy, a cos, co wyglada jak pekniecie czy bruzda z boku, jest noga podkurczona byc moze w ostatnim smiertelnym skurczu. To nie patyk, uznal Andy, lecz jakas czerwona jaszczurka. Podobnie jak ryba, nietoperz i lilia, byla martwa^. Tym razem to Tony Schoondist wszedl do baraku i zabral okaz. Tego wieczora opowiedzial w knajpie paru funkcjonariuszom, ze z trudem sie zmusil, zeby go dotknac. -To swinstwo na mnie patrzylo - powiedzial. - Przynajmniej takie mialem wrazenie. Martwe, zywe, wszystko jedno. - Nalal sobie piwa i wypil jednym haustem. - Mam nadzieje, ze to juz koniec. Naprawde, slowo honoru. Ale oczywiscie to nie byl koniec. Shirley Smieszne, jak drobiazgi potrafia sprawic, ze jakis dzien zostanie ci w pamieci. Tamten piatek 1988 roku byl chyba najstraszniejszym dniem mojego zycia - przez pol roku pozniej nie moglam spac i zgubilam dwanascie kilo, bo przez jakis czas nie moglam jesc - ale znacze go w pamieci czyms milym. Tego dnia Herb Avery i Justin Islington dali mi bukiet polnych kwiatow, zanim zaczelo sie pieklo. Ci dwaj mieli u mnie duzy minus. Zniszczyli mi nowiutenka lniana spodnice. Nie bralam w tym udzialu, zajmowalam sie wlasnymi sprawami, a do kuchni przyszlam tylko na kawe. Nie zwracalam na nich uwagi, no a oni wlasnie wtedy cie dopadaja, prawda? Mezczyzni. Przez jakis czas zachowuja sie przyzwoicie, wiec sie odprezasz, a nawet dajesz sie uspic przekonaniem, ze jednak sa normalni, po czym sie zaczyna. Herb i ten Islington wpadli do kuchni galopem jak dwa konie, a po drodze wrzeszczeli o jakims dlugu. Justin walil Herba po lbie i ramionach, ryczac: "Plac, ty taki synu, plac!", a Herb mu na to: "To byly tylko zarty, dobrze wiesz, ze nie gram na pieniadze, puszczaj!". Ale obaj sie smieli. Jak nienormalni. Justin prawie siedzial Herbowi na plecach, zlapal go za kark i udawal, ze go dusi. Herb usilowal go strzasnac, zaden na mnie nie patrzyl, nawet nie wiedzieli, ze stoje przy ekspresie, ubrana w nowiutka spodnice. Funkcjonariusz Pasternak, rozumiesz - element wyposazenia. -Uwazajcie, idioci! - krzyknelam, ale bylo za pozno. Wpadli na mnie, zanim zdazylam odstawic kubek, i plask, wszedzie mialam kawe, na calym przedzie. Niewazne, ze bluzka sie zaplamila, byla stara, ale te spodnice mialam na BUICK 8 221 sobie pierwszy raz! I w dodatku byla ladna. Poprzedniego wieczora przez pol godziny przyszywalam jej zakladke.Ryknelam, a oni wreszcie przestali sie popychac i tluc. Justin jeszcze oplatal biodra Herba noga, a rece trzymal mu na szyi. Herb gapil sie na mnie z szeroko otwartymi ustami. Mily byl z niego chlopak (co do tego Islingtona, to trudno powiedziec, bo zanim sie poznalismy, przeniesiono go do Jednostki K w Media), ale z otwartymi ustami wygladal jak glupi burak. -Shirley! O Jezu - wyjeczal. Wiecie co? Mowil jak Arky, teraz to sobie uswiadomilam - ten sam akcent, choc nie az tak silny. - Nie wiedzialem, ze du jestes. -Wcale mnie to nie dziwi - powiedzialam - skoro ten drugi jedzie na tobie jak na cholernym koniu wyscigowym! - Poparzylas sie? - spytal Justin. -No pewnie, ze sie poparzylam. Ta spodnica kosztowala trzydziesci piec dolarow i dzis wlozylam ja po raz pierwszy, i juz jest zniszczona! Lepiej mnie nie pytaj, czy sie poparzylam. -Rany, uspokoj sie, przepraszamy - rzekl Justin. Mial w dodatku czelnosc sie nadac. Tacy sa mezczyzni, teraz juz to wiem, wybacz mi te madrosci. Jak cie przepraszaja, to od razu masz pasc z zachwytu, bo to zalatwia wszystko. Niewazne, ze wybili okno, rozbili motorowke albo przegrali w pokera pieniadze na szkole dla dziecka. Mowia: no co, przeciez przeprosilem, od razu musisz podnosic taki raban? - Shirley... - zaczal Herb. -Nie teraz, skarbenku, nie teraz - odparlam. - Wyjdzcie stad. Zejdzcie mi z oczu. Tymczasem funkcjonariusz Islington chwycil garsc papierowych serwetek i zaczal mi wycierac spodnice. -Przestan! - krzyknelam^ zlapalam go za nadgarstek. - Co to ma byc, impreza integracyjna? - Ja tylko myslalem... jeszcze nie wsiaklo... Spytalam, czy jego matka ma jakies normalne dzieci i znowu sie nadal. -Zrob sobie przysluge - dodalam - i natychmiast stad wyjdz. Zanim ci rozbije ten ekspres na lbie. Wiec wyszli, wlasciwie bardziej sie wyslizneli i przez jakis czas obchodzili mnie szerokim lukiem, Herb zawstydzony, a Justin Islington nadal z ta zdziwiona, urazona mina - no przeciez przeprosilem, co mam jeszcze zrobic, zniesc jajko? 222 STEPHEN KING ^**"Potem, po jakims tygodniu - innymi slowy w dniu, kiedy gowno wpadlo w wentylator - pojawili sie po poludniu we dwojke w dyspozytorni, Justin najpierw^ z bukietem, Herb za nim. Prawie sie za nim kryl, tak to wygladalo, w razie jakbym zaczela w nich rzucac przyciskami do papieru. Ja nie potrafie sie dlugo gniewac. To wie kazdy, kto mnie zna. Przez dzien-dwa wytrzymuje a potem wszystko mi jakby przecieka miedzy palcami. A ci dwaj wygladali slodko, jak chlopcy, ktorzy chca przeprosic nauczycielke. To kolejna cecha mezczyzn, jak niemal w cholernym mgnieniu oka potrafia sie zmienic z wrzaskliwych brutali, ktorzy rzucaja sie na siebie z nozami o kazda glupote - o mecze, na milosc boska - w slodkie stworzonka prosto z cukierni. A zanim sie polapiesz co i jak, juz trzymaja lape w twoich majtkach albo probuja sie do nich dobrac. Justin podal mi bukiet. To byly zwykle polne kwiatki z laki za barakami. Stokrotki, kaczence, nawet pare mleczy, o ile sobie przypominam. Ale wlasnie dlatego byl taki rozkoszny i rozbrajajacy. Gdyby mi przyniesli cieplarniane roze zamiast tego dziecinnego bukietu, moze zdolalabym sie pogniewac troche dluzej. Bo to byla bardzo ladna spodnica i cholernie sie napracowalam, podszywajac te zakladke. Justin Islington stal z przodu, bo mial te niebieskie oczy kapitana druzyny, plus lok ciemnych wlosow na czole. Pewnie na ten widok mialam zmieknac i w pewnym sensie zmieklam. Podal mi kwiatki. O jejku, jejku, prosze pani. Tkwila w nich nawet mala biala kopertka. -Shirley - przemowil Justin, bardzo powaznie, ale z migoczacymi uroczo oczami - chcemy sie z toba pogodzic. -Tak - powiedzial Herb. - Nie chce, zebys sie na nas gniewala. -Ja tez - dodal Justin. Nie bylam pewna jego szczerosci, ale Herb naprawde mowil z glebi serca, to mi wystarczylo. -Dobrze - odparlam i przyjelam kwiatki. - Ale jesli zrobicie to jeszcze raz... - Nie ma mowy! - zawolal Herb. - Nigdy! W zyciu! Oczywiscie zawsze tak mowia. Tylko zeby nie bylo, ze jestem wiedzma. Po prostu znam zycie. -Jesli to zrobicie, palne was tak, ze dostaniecie zeza. - Unioslam brew, patrzac na Islingtona. - Powiem ci cos, czego nie uslyszales od matki: od "przepraszam" nie znikna plamy na lnianej spodnicy. BUICK 8 223 -Lepiej zajrzyj do koperty - odparl, nadal usilujac mnie powalic spojrzeniem tych niebiesciutkich oczu.Postawilam flakon na biurku i wyjelam koperte ze stokrotek. -Nie wybuchnie mi w twarz proszkiem na kichanie? - spytalam Herba. Zartowalam, ale pokrecil glowa z przejeciem. Kiedy sie go takiego widzialo, trudno bylo uwierzyc, ze potrafi wlepic komus mandat, nie wpadajac w czarna rozpacz. Ale policjanci w terenie staja sie inni. Musza. Otworzylam kopertke, spodziewajac sie pocztowki z kolejnymi przeprosinami, tym razem do rymu, ale zobaczylam tylko jakas zlozona kartke. Rozlozylam ja i przekonalam sie, ze to bon na zakupy w tym samym sklepie, w ktorym kupilam spodnice - o wartosci piecdziesieciu dolarow. -Hej, no nie - powiedzialam. Omal sie nie poplakalam. I skoro juz o tym mowie, to kolejna meska cecha - akurat wtedy, kiedy masz ich szczerze dosc, potrafia cie rozlozyc na lopatki jakims niesamowitym gestem i od razu, glupie, lecz prawdziwe, zamiast dalej sie na nich wsciekac, zaczynasz sie wstydzic za kazda cyniczna i zlosliwa mysl na ich temat. - Chlopcy, nie trzeba bylo... -Trzeba - odparl Justin. - To byla glupota do kwadratu, tak ganiac po kuchni. -Do szescianu - dodal Herb. Kiwal glowa, nie odrywajac ode mnie spojrzenia. ^ - Ale to za duzo! -Wcale nie, tak to wyliczylismy - oznajmil Islington. - Doliczylismy jeszcze straty moralne, jak,.rowniez bol i cierpienie... - Wcale sie nie poparzylam, ta kawa byla... - Shirley, to jest twoje - przerwal Herb tonem nieznoszacym sprzeciwu. Jeszcze sie nie zmienil w Wielkiego Pana Policjanta, ale juz sie znajdowal na dobrej drodze. - Klamka zapadla. Bylam naprawde zadowolona, ze tak sie zachowali i nigdy o tym nie zapomnialam. To, co zdarzylo sie pozniej, bylo takie straszne, rozumiesz... Milo miec cos, co troche rownowazy ten horror, jakis akt zwyczajnej zyczliwosci, jak dwoch idiotow, ktorzy ci wynagradzaja nie tylko zniszczona spodnice? ale klopot i zdenerwowanie. I w dodatku daja kwiatki. Zwlaszcza te polne, wlasnorecznie zebrane. Podziekowalam im i poszli na pietro, pewnie, zeby pograc w szachy. Pod koniec kazdego lata mieli takie mistrzo224 STEPHEN KING stwa, a zwyciezca dostawal mala brazowa deske klozetowa, co nazywali Pucharem Scranton. Wszystkie te glupoty ustaly po odejsciu Schoondista. Tamci dwaj odeszli z minami ludzi, ktorzy dobrze spelnili obowiazek. W pewnym sensie rzeczywiscie mieli racje. Przynajmniej wedlug mnie i moglam sie odwzajemnic, kupujac im za to,co mi zostanie z bonu po kupnie spodnicy, wielka bomboniere albo, powiedzmy, rekawiczki. Rekawiczki bylyby praktyczniejsze, ale chyba wskazywalyby na zbytnia poufalosc. Bylam ich kolezanka, nie zona. Niech zony im kupuja. Ten smieszny bukiecik pokoju byl ladnie ulozony, mial nawet zielone galazki, zeby wygladalo to jak z drogiej kwiaciarni, ale zapomnieli wlac wody. Ulozyc kwiaty i zapomniec o wodzie: to takie typowe dla facetow. Wzielam wazon i ruszylam w strone kuchni - i wlasnie wtedy zglosil sie George Stankowski, kaszlacy i smiertelnie przerazony. Powiem ci cos, co mozesz schowac w skarbczyku innych zyciowych madrosci: jedyne, co bardziej przeraza funkcjonariusza lacznosciowego niz swiadomosc, ze funkcjonariusz obecny na miejscu wypadku sie boi, to kod 29-99. Kod 99 to "konieczna reakcja wszystkich funkcjonariuszy". Kod 29... zagladasz do ksiazki i widzisz pod 29 tylko jedno slowo. "Katastrofa". -Baza, tu czternastka. Kod 29-99, jak mnie slyszysz? Dwa-dziewiec-dziewiec-dziewiec. Odstawilam na biurko wazon z kwiatami, bardzo ostroznie. Jednoczesnie przed oczami stanelo mi wyraziste wspomnienie: jak sie dowiedzialam z radia o smierci Johna Lennona. Robilam wtedy sniadanie dla taty, mialam mu je podac i uciekac, bo bylam juz spozniona do szkoly. Trzymalam przy brzuchu salaterke z jajkami. Ubijalam je trzepaczka. Kiedy spiker powiedzial, ze Lennon zostal zastrzelony w Nowym Jorku, odstawilam salaterke tym samym ostroznym ruchem, co teraz wazon. -Tony! - krzyknelam na cale gardlo i dzwiek mojego glosu (albo to, co dzwieczalo w moim glosie) sprawil, ze wszyscy rzucili to, co robili. Ustaly rozmowy na pietrze. - Tony, George Stankowski jest 29-99! I nie czekajac na odpowiedz, chwycilam mikrofon i powiedzialam George'owi, ze slysze go dobrze, jeden-dwa. - Moje 20 jest na szosie 46, Poteenville - powiedzial. BUICK 8 225 W tle slyszalam nieregularne trzaski. Brzmialy jak strzelanie plomieni. Tony stal juz w drzwiach, a obok Sandy Dearborn juz w cywilnych ciuchach, z przydzialowymi butami w rece. - Cysterna zderzyla sie ze szkolnym autobusem, wybuchl pozar. Cysterna sie pali, ale przednia polowa autobusu tez jest w ogniu, jak mnie slyszysz?-Slysze cie dobrze - odpowiedzialam. Glos mialam w porzadku, ale usta mi zdretwialy. - To cysterna z chemikaliami z Norco West. -Potwierdzam, Norco West, 14. - Zapisalam to w notesie, wielkimi drukowanymi literami. - Jakies oznaczenia? Chodzilo mi o te male kwadraciki z symbolami ognia, gazu, promieniowania radioaktywnego i paru innych zabawnych spraw. -Nie widze, za duzo dymu, ale wychodzi z niej cos bialego, zapala sie i splywa na szose, jak mnie slyszysz? - Znowu zaczal kaszlec. - Slysze cie dobrze. Wdychasz opary? Masz dziwny glos. -Nie, to nie opary, w porzadku. Problem... - ale zanim zdazyl dokonczyc, znowu sie rozkaszlal. Tony odebral mi mikrofon. Poklepal mnie po ramieniu, jakby chcial powiedziec, ze dobrze sobie radze, ale nie moze dluzej tylko sluchac. Sandy wkladal buty. Wszyscy zaczeli sie schodzic do dyspozytorni. Bylo ich calkiem sporo, bo zblizala sie nowa zmiana. Nawet Pan Dillon wyszedl z kuchni, zeby sprawdzic, w co sie bawimy. -Chodzi o szkole - ciagnal George, kiedy mogl mowic. - Podstawowka z Poteemdlle stoi dwiescie metrow dalej. -Szkola bedzie pusta jeszcze przez miesiac, czternastka. Mozesz... - Stop, stop. Moze i bedzie, ale widze dzieci. Za moimi plecami ktos mruknal: -W sierpniu sa-tam warsztaty. Moja siostra uczy garncarstwa dziewiecio- i dziesieciolatkow. Pamietam okropny ucisk w piersi, kiedy to uslyszalam. -Niewazne, co to za wyciek, wiatr wieje ode mnie - ciagnal George, kiedy mogl mowic. - Wieje w strone szkoly, powtarzam, w strone szkoly, odbior. - Slyszymy cie, czternastka. Strazacy sa na miejscu? -Nie, ale slysze syreny. - Znowu kaszel. - Bylem prawie na gorze, kiedy sie to wydarzylo, tak blisko, ze slyszalem huk, wiec zdazylem pierwszy. Trawa sie pali, ogien idzie 15. Buick 8 226 STEPHEN KING w strone szkoly. Widze dzieci na boisku, stoja i gapia sie. Widze, ze w srodku trwa ewakuacja. Nie wiem, czy wyziewy dotarly az tam, ale nawet jesli nie, to dotra. Naglosnijcie to, szefie. To prawdziwa 29. Tony: "-Czy w autobusie sa ofiary, czternastka? Widzisz ofiary, odbior? Spojrzalam na zegarek. Byla za kwadrans druga. Gdybysmy mieli szczescie, ten autobus jechalby do szkoly, nie wracal -jechalby po dzieci, ktore uczyly sie robic garnki i miski. -Autobus wyglada, jakby byl pusty, jest tylko kierowca. Widze go - a moze to ona - lezy na kierownicy. Autobus stoi do polowy w ogniu i musze powiedziec, ze kierowca ZNM, odbior. ZNM to skrot przejety od pogotowia ratunkowego jeszcze w latach siedemdziesiatych. Oznacza; zginal na miejscu. -Slyszymy cie, czternastka - powiedzial Tony. - Mozesz sie przedostac do dzieci? Kha - kha - kha. Zle to brzmialo. -Tak jest, kolo boiska do pilki noznej jest droga. Podchodzi az do budynku. -To jedz - powiedzial Tony. Jeszcze nigdy nie zachowywal sie w sposob tak bardzo budzacy szacunek. Jak general na polu walki. W koncu okazalo sie, ze wyziewy nie sa toksyczne i pali sie glownie benzyna, ale oczywiscie wtedy nie moglismy o tym wiedziec. Z tego, co wiedzial George Stankowski, Tony wlasnie podpisal jego wyrok smierci. I czasami taka jest ta praca, owszem. - Zrozumialem, baza, jade. -Jesli bedziesz widziec, ze sie zatruly, wsadz je do radiowozu, posadz na masce i bagazniku, i na dachu, niech sie trzymaja swiatel. Wywiez tyle, ile sie da, jak mnie slyszysz? - Slysze cie dobrze, baza, czternastka wyjezdza. Klik. To ostatnie klikniecie zabrzmialo bardzo glosno. Tony spojrzal na nas. -Slyszeliscie, 29-99. Wszystkie radiowozy z bazy. Ci, ktorzy czekaja na powrot zmiennika, niech wezma z magazynu przenosne reflektory i pojada prywatnymi samochodami. Shirley, namierz kazdego funkcjonariusza na sluzbie. - Tak jest. Mam sciagnac funkcjonariuszy z aresztu? - Jeszcze nie. Huddie Royer, gdzie jestes? - Tutaj, sierzancie. BUICK 8 227 -Zostajesz.Huddie nie zaprotestowal ani slowem, nie powiedzial, ze chce byc z reszta zalogi, walczyc z ogniem i trujacym gazem, ratowac dzieci. Powiedzial tylko "tak jest". -Skontaktujcie sie ze straza pozarna okregu Pogus, dowiedzcie sie, czy juz jada, czy jada z Lassburga i Statler, wezwijcie pogotowie z Pittsburgha,, zreszta wszystko, co wam przyjdzie do glowy. - A Norco West? Tony nie popukal sie w czolo, ale malo brakowalo. -No mysle. - Potem ruszyl do drzwi, Curt za nim, inni za Curtem, Pan Dillon na koncu. Huddie chwycil go za obroze. - Nie dzisiaj, maly. Bedziesz tu ze mna i Shirley. Pan D od razu usiadl, byl dobrze wytresowany. Ale i tak odprowadzil funkcjonariuszy tesknym spojrzeniem. Nagle w jednostce zrobilo sie bardzo pusto; zostalo tylko nas dwoje - troje, jesli doliczyc D. Nie zebysmy mieli czas o tym pomyslec, bylo za duzo do roboty. Moze nawet zauwazylam, ze Pan Dillon wstaje i idzie do tylnych drzwi, weszy pod nimi i zaczyna glucho warczec. Chyba to naprawde zauwazylam, ale tak katem oka, nie odrywajac sie od pracy. Gdyby to do mnie naprawde dotarlo, pewnie odczytalabym to jako rozczarowanie, ze go zostawiono. Teraz mi sie wydaje, ze wyczul cos, co sie zaczelo dziac w Baraku B. Mysle, ze nawet usilowal nam o tym powiedziec. Ale nie mialam czasu roztkliwiac sie nad psem - nie mialam czasu nawet wstac i zamknac go w kuchni, gdzie napilby sie wody z miski i uspokoil. Szkoda, ze nie znalazlam na to czasu, biedny stary Pan D pozylby jeszcze pare lat. Ale oczywiscie wtedy o tym nie wiedzialam. Zdawalam sobie jedynie sprawe, ze musze okreslic, kto jest na autostradzie i gdzie. Musialam ich wyslac<>-** sca wydawalo mi sie zbyt wielkim wysilkiem, przynajmniej na razie. A kiedy wstalem, doszedlem do wniosku, ze lepiej bedzie pociagnac to do konca. Zapalic moglem po drodze do domu. Potem moglem sobie zjesc obiad z mrozonki - "The Country Way" na pewno juz zamkneli i zreszta watpilem, zeby Cynthia Garris jakos specjalnie sie ucieszyla na widok mojej geby. Za bardzo ja wystraszylem, choc jej strach w ogole nie mogl sie rownac z moim, kiedy wreszcie pojalem, co Ned niemal z cala pewnoscia zamierza zrobic. A ten strach byl tylko bladym odbiciem przerazenia, ktore czulem, patrzac w unoszacy sie fioletowy blask, kiedy oslepiony chlopiec zwisal mi w ramionach, i te monotonne bam-bam-bam w uszach, odglos zblizajacych sie krokow. Spogladalem w dol, jakby do studni i jednoczesnie do gory... jakbym patrzyl przez jakis pryzmat. Albo przez peryskop przedzielony blyskawica. To, co wtedy widzialem, bylo bardzo wyrazne - nigdy tego nie zapomne - i bajecznie dziwne. Zolta trawa, brazowa na czubku, porastala kamieniste zbocze, ktore wznosilo sie przede mna, a potem konczylo sie urwiskiem. Uwijaly sie w niej zielone zuki, a z boku rosly te blade lilie. Nie widzialem dna urwiska, ale ujrzalem niebo. Mialo kolor makabrycznie intensywnego fioletu, pelne chmur i blyskawic. Prehistoryczne niebo. Po nim krazyly w strzepiastych stadach jakies latajace stworzenia. Moze ptaki. Albo nietoperze, takie jak ten, ktorego usilowal pokroic Curt. Bylem za daleko, zeby to stwierdzic. No i wszystko wydarzylo sie bardzo szybko. Wydaje mi sie, ze na dnie tego urwiska znajdowal sie ocean, ale nie wiem, czemu tak mysle - moze tylko ze wzgledu na te rybe, ktora wyskoczyla z bagaznika buicka. Albo przez zapach soli. Wokol roadmastera zawsze unosil sie ten slaby, lzawy solny zapach.Na dole mojego ekranu (jesli moge tak powiedziec) w zoltej trawie lezal srebrny ornament cienkiego lancuszka - swastyka Briana Lippy'ego. Po latach poczerniala. Troche dalej znajdowal sie kowbojski but, taki haftowany, z podkutym obcasem. Prawie na calej powierzchni skora pokryla sie czarnoszarym mchem, ktory wygladal jak pajeczyna. But byl rozerwany, w cholewce powstala jakby zebata paszcza, w ktorej dostrzeglem zoltawe lsnienie kosci. Nie bylo ciala: po dwudziestu latach w zracym powietrzu na pewno uleglo rozkladowi, choc watpie, zeby tylko jemu. Wedlug mnie szkolny kolega Eddiego J. zostal pozarty. Przypuszczalnie BUICK 8 321 nawet zywcem. Moze krzyczal, jesli zdolal nabrac tyle powietrza.Przez ten chwilowy ekran zobaczylem jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza byl kapelusz, takze powleczony futerkiem czarnoszarego mchu; porastal cale rondo i zaglebienie w denku. Ten kapelusz nie byl taki, jak nosimy teraz, od lat siedemdziesiatych mundury sie zmienily, ale byl to niewatpliwie stetson funkcjonariusza policji stanowej. Wielki kapelusz. Nie potoczyl sie dalej, bo ktos przebil go drewnianym palem, zeby unieruchomic. Jakby zabojca Ennisa Rafferty'ego bal sie obcego przybysza jeszcze po jego smierci i wbil na pal najbardziej uderzajacy fragment jego stroju, zeby miec pewnosc, ze nie wstanie i nie bedzie grasowac w nocy jak zglodnialy wampir. W poblizu kapelusza, zardzewiala i prawie zarosnieta, lezala bron. Nie automatyczna beretta, ktore teraz mamy, ale ruger, taki jak George'a Morgana. Czy Ennis tez popelnil samobojstwo, strzelajac z niego? A moze zobaczyl, ze zbliza sie jakies stworzenie i zginal, strzelajac do niego? Czy w ogole zdazyl otworzyc ogien? Nie mozna bylo odgadnac, a zanim zdazylem sie lepiej przyjrzec, Arky krzyknal do Steff, zeby mu pomogla, i szarpneli mnie do tylu z Nedem, ktory zwisal mi w objeciach jak duza lalka. Nic wiecej nie widzialem, ale przynajmniej na jedno pytanie znalazlem odpowiedz. Jednak tam trafili, Ennis Rafferty i Brian Lippy. Gdziekolwiek jest to "tam". Podnioslem sie z lawki i po raz ostatni poszedlem do baraku. Stal tam, granatowy jak nocne niebo i nie calkiem taki jak trzeba, choc rzucal cien, jakby byl zupelnie normalny. "Olej jest w porzadku", powiedzial do Bradleya Roacha mezczyzna w czarnym plaszczu i zniknal, zostawiwszy po sobie dziwna metalowa wizytowke. W pewnym momencie podczas tej ostatniej bezglosnej burzy z piorunami bagaznik zamknal sie sam z siebie. Na podlodze lezalo z dziesiec martwych zukow. Jutro je sprzatniemy. Nie ma sensu ich przechowywac czy fotografowac, w ogole nie ma sensu czegokolwiek przy nich robic. Juz nas to nie obchodzilo. Jutro spalimy je w piecu. Sam wyznacze ludzi do tej roboty. Rozdzielanie zadan takze nalezy do obowiazkow tych, ktorzy zasiadaja w wielkich fotelach, i czlowiek sie do tego przyzwyczaja. Jednemu cukierka, drugiemu 21.Buick8 322 STEPHEN KING gowno. Czy moga sie skarzyc? Nie. Czy moga wypelnic CPN1? Alez prosze bardzo. Jesli im to sprawi przyjemnosc.-Przeczekamy cie - powiedzialem do stworzenia w baraku. - Zobaczysz. Stal tam na tych swoich bialych oponach, a puls gleboko w mojej glowie szepnal: moze. A moze nie. POZNIEJ Pogrzeby sa skromne, prawda? Sa. Koszula zawsze wpuszczona w spodnie, spodnica za kolana. Zmarl nagla smiercia. To moze byc wszystko, od zawalu w kiblu po cios wlamywacza. Ale gliniarze przewaznie wiedza, jak wyglada prawda. Nie zawsze sie tego chce, zwlaszcza kiedy chodzi o jednego z nas, ale tak juz jest. Bo przewaznie to my sie zjawiamy pierwsi, w blasku czerwonych swiatel i skrzeczeniu walkie-talkie u pasow, ktore dla pana Obywatela brzmi jak belkot. Dla wiekszosci osob zmarlych nagla smiercia to my jestesmy pierwszymi twarzami, w ktore sie wpatruja ich otwarte niewidzace oczy.Kiedy Tony Schoondist nam powiedzial, ze zamierza odejsc na emeryture, pamietam, jak pomyslalem: dobrze, to dobrze, bo juz sie troche postarzal. Nie wspominajac o tym, ze coraz wolniej kojarzy. Teraz, w roku 2006, sam jestem gotow do tego kroku, a niektorzy z moich mlodszych kolegow mysla pewnie to samo: postarzal sie i wolno kojarzy. Ale na ogol, ha, na ogol czuje sie prawie tak samo jak zawsze, rzeski i wesoly, w kazdej chwili gotow przepracowac dwie zmiany z rzedu. Przewaznie, kiedy zauwazam swoje siwe wlosy, ktorych zaczyna byc wiecej od czarnych, i widze, ze czolo mi sie zdecydowanie powiekszylo, wmawiam sobie, ze to chyba jakas pomylka, zwyczajne niedopatrzenie, ktore zostanie naprawione, kiedy zwroci sie uwage odpowiednim wladzom. To Niemozliwe^mysle, ze czlowiek, ktory tak bardzo czuje sie dwudziestopieciolatkiem, moze wygladac zdrowo po piecdziesiatce. Potem pojawia sie gorszy okres i juz wiem, ze to zadna pomylka, tylko czas idzie dalej, to jest to jego mo324 STEPHEN KING notonne, ponure czlapanie. Ale czy kiedykolwiek przezylem gorsza chwile niz ta, gdy zobaczylem Neda za kierownica buicka roadmastera 8? Tak. Byla taka chwila. Zgloszenie odebrala Shirley: wypadek na autostradzie 32, w poblizu skrzyzowania przy szosie Humboldta. Inaczej mowiac tam, gdzie kiedys znajdowala sie stara stacja Jenny. Kiedy Shirley stanela w otwartych drzwiach mojego gabinetu, miala twarz szara jak popiol. - Co jest? - spytalem. - Co ci sie stalo, do cholery? -Sandy... zadzwonil jakis czlowiek i powiedzial, ze tym pojazdem byl stary chevrolet, czerwono-bialy. Powiedzial, ze kierowca nie zyje. - Przelknela sline. - Jest w kawalkach. Tak powiedzial. Wtedy mnie to nie ruszylo, choc potem tak, kiedy musialem na to spojrzec. Na niego. - Chevrolet. Wiesz, jaki model? -Nie pytalam, Sandy. Nie moglam. - Oczy miala pelne lez. - Nie mialam odwagi. Ale ile starych czerwono-bialych chevroletow mamy w okregu Statler? Pojechalem na miejsce wypadku z Philem Candletonem, modlac sie, zeby rozbity samochod okazal sie chevroletem malibu albo biscayne, czymkolwiek, byle nie bel aire'em, numer rejestracyjny MY 57. Ale to byl on. - Kurwa - odezwal sie cicho przerazony Phil. Wbil sie w filar betonowego mostu, ktory biegnie nad strumieniem Redfern, o jakies piec minut na piechote od miejsca, gdzie po raz pierwszy pojawil sie buick 8 i gdzie zginal Curtis. Bel aire mial pasy bezpieczenstwa, ale on ich nie zapial. Nie bylo sladow hamowania. ? -Chryste wszechmogacy - powiedzial Phil. - To nie w porzadku. Nie w porzadku i nie wypadek. Choc w przemowieniu na pogrzebie, kiedy wszyscy przychodza ze schludnie wpuszczonymi w spodnie koszulami i spodnicami dyskretnie zaslaniajacymi kolana, powiedziano tylko, ze zmarl nagla smiercia, co bylo prawda. O Boze, i to jak. Do tego czasu zaczeli sie juz pojawiac gapie, zwalniali, zeby sie przyjrzec, co tam lezy twarza w dol na waskim moscie. Jakis palant zrobil chyba nawet zdjecie. Mialem ochote za nim pobiec i wsadzic mu w dupe ten gowniany jednorazowy aparacik. BUICK 8 325 -Zablokuj droge - polecilem Philowi. - Ty i Carl. Skierujcie ruch objazdem. Ja go* przykryje. Jezu, co za balagan. Chryste! Kto powie jego matce?Phil nie patrzyl na mnie. Obaj wiedzielismy, kto to bedzie. Pozniej zacisnalem zeby i wypelnilem najgorszy obowiazek laczacy sie z zasiadaniem w wielkim fotelu. Potem poszedlem do "The Country Way" z Shirley, Huddiem, Philem i George'em Stankowskim. Nie wiem jak oni, ale nie dalem sobie chwili wytchnienia; stary Sandy zalal sie w trupa w rekordowym tempie. Z tego wieczora zostaly mi tylko dwa wyrazne wspomnienia. Pierwsze to jak klaruje Shirley, ze szafy grajace w "The Country Way" sa bardzo dziwne, bo maja te wszystkie piosenki, o ktorych sie zapomnialo i ktorych sie nie pamieta, dopoki znowu nie zobaczy sie ich tytulow. Nie zalapala, o co chodzi. Drugie wspomnienie to jak ide do toalety, zeby zwymiotowac. Potem, ochlapujac twarz zimna woda, spogladam na siebie w metne lustro. I wiem z cala pewnoscia, ze ta starzejaca sie twarz to zadna pomylka. Pomylka bylo przekonanie, ze dwudziestopieciolatek, ktory zyje w mojej glowie, jest prawdziwy. Pamietam, jak Huddie krzyczal: "Sandy, zlap mnie za reke!", i jak obaj, Ned i ja, runelismy na chodnik, bezpieczni wsrod nich. Kiedy o tym pomyslalem, zaczalem plakac. Zmarl nagla smiercia, to gowno sie nadaje w sam raz dla "American", ale gliniarze wiedza, jak to jest. To my sprzatamy balagan i zawsze wiemy, jak to jest naprawde. Na pogrzeb przyszedl oczywiscie kazdy, kto nie mial sluzby. Byl jednym z nas. Kiedy sie skonczylo, George Stankowski odwiozl jego matke i dwie siostry do domu, a ja wrocilem z Shirley do barakow. Spytalem, czy idzie na stype, ale ona pokrecila glowa. - Nienawidze takich imprez. Wiec wypalilismy ostatniego papierosa na laweczce, od niechcenia obserwujac mlodego funkcjonariusza, ktory patrzyl na buicka. Stal w tej samej postawie na rozstawionych nogach - typu ^bic demokratow" i "a znacie to, przychodzi baba do lekarza" - ktora wszyscy przyjmowalismy, zagladajac do Baraku B. Nadeszlo nowe stulecie, ale wszystko inne bylo mniej wiecej takie samo. 326 STEPHEN KING rf -To takie niesprawiedliwe - powiedziala Shirley. - Mlody mezczyzna... -Co ty opowiadasz? Eddie J. mial czterdziesci pare lat... moze nawet piecdziesiat. Jego siostry maja pod szescdziesiatke. Matka ma prawie osiemdziesiat! ^. - Wiem, o co ci chodzi. Byl na to za mlody. - Tak samo, jak Geofge Me^gan. - A moze...? - Skinela glowa w strone Baraku B. -Nie sadze. To zycie. Uczciwie sprobowal wytrzezwiec i przejechal sie. Zaraz potem, jak kupil od Neda bel aire'a. Eddie zawsze go lubil, a Ned i tak nie moglby nim jezdzic w Pitt, nie na pierwszym roku. Stalby bezuzytecznie... - ...a Ned potrzebowal pieniedzy. -Isc do college'u, majac tylko matke? No mysle, kazdego centa. Wiec kiedy Eddie go spytal, powiedzial, ze jasne, czemu nie. Eddie dal mu trzy i pol tysiaca... -Trzy tysiace dwiescie - poprawila mnie Shirley z przekonaniem czlowieka, ktory wie. -Dwiescie, piecset, co za roznica. Chodzi mi o to, ze Eddie zobaczyl chyba swiatelko w tunelu. Przestal lazic po knajpach, zamiast tego zaczal przychodzic na spotkania AA. To ten pozytywny kawalek historii. Trwalo to ze dwa lata. Po drugiej stronie parkingu funkcjonariusz, ktory zagladal do Baraku B, odwrocil sie, zobaczyl nas i ruszyl w naszym kierunku. Na ramiona wystapila mi gesia skorka. W tym szarym mundurze chlopak - ale nie byl juz chlopcem, juz nie - wygladal jak skora zdarta z ojca. Nie ma w tym nic dziwnego, zwyczajnie geny, wiadomosc przekazana przez krew. Ale ten wielki kapelusz byl upiorny. Maly trzymal go w rekach i obracal. -Eddie zakonczyl wystepy akurat w chwili, kiedy ten tu uznal, ze college nie jest dla niego - odezwalem sie. Ned Wilcox porzucil Pitt i wrocil do Statler. Przez rok wykonywal robote Arky'ego, bo Arky odszedl na emeryture i wrocil do Michigan, gdzie bez watpienia wszyscy mowia z takim akcentem (straszna mysl). Skonczywszy dwadziescia jeden lat, zglosil sie i zdal egzaminy. Teraz mial dwadziescia dwa lata. Czesc, zoltodziobie. W polowie drogi syn Curta zatrzymal sie i obejrzal na barak, nadal obracajac stetsona w rekach. - Niezle wyglada, prawda? - szepnela Shirley. BUICK 8 327 Przybralem mine starego sierzanta - troche nonszalancka, troche pogardliwa.-Nawet sie dosc wyrobil. Masz pojecie, jakie pieklo zrobila jego matka, kiedy wreszcie sie polapala, co mu chodzi po glowie? Shirley zaczela sie smiac i smiejac sie, zgasila papierosa. -A jak sie dowiedziala, ze chce sprzedac bel aire'a Eddiemu Jacubois! Przynajmniej tak mi opowiadal Ned. No wiesz, przeciez musiala sie zorientowac, co sie kroi. Musiala. Byla zona jednego z nas, jak pragne Boga. I pewnie wiedziala, ze tu jest jego miejsce. Ale Eddie... gdzie bylo jego miejsce? Dlaczego nie mogl przestac pic? Raz a dobrze? -Odwieczne pytanie - powiedzialem. - Mowia, ze to choroba, jakby rak albo cukrzyca. Moze i racja. Eddie zaczal przychodzic na sluzbe i smierdzial alkoholem, nikt go zbyt dlugo nie kryl; sytuacja byla zbyt powazna. Kiedy nie zgodzil sie szukac pomocy i nie dal sie zamknac w specjalnym szpitalu do suszenia funkcjonariuszy, dostal dwie mozliwosci do wyboru: albo odejdzie po cichu, albo zostanie wywalony z wielkim hukiem. Odszedl, a jego emerytura wynosila z polowe tego, co by dostal, gdyby wytrwal jeszcze trzy lata - pod koniec zyski bardzo rosna. A ja nie rozumialem - tak samo jak Shirley - dlaczego nie wytrwal? Dlaczego nie powiedzial sobie -jeszcze przez trzy lata bedzie mnie suszyc, a potem hulaj dusza, w ogole nie bede trzezwiec? Nie wiem. Knajpa "The Tap" faktycznie stala sie drugim domem Eddiego J. I jeszcze ten stary bel aire. Eddie woskowal go na zewnatrz i pucowal wewnatrz az po ostatni dzien, kiedy wjechal prosto w filar kolo strumienia Redfern z predkoscia mniej wiecej stu trzydziestu na godzine. Wowczas mial juz ku temu wiele powodow"- nie byl szczesliwy - ale trzeba by sie zastanowic^czy za tym nie krylo sie cos jeszcze. A zwlaszcza czy pod koniec nie slyszal tego pulsowania, tego falujacego szeptu, ktory brzmi jak glos w srodku glowy. Zrob to, Eddie, no zrob, czemu nie? Juz cie nic nie spotka, wiesz? Wszystko sie zuzylo. Wcisnij gaz do dechy i skrec mocno w prawo. Zrob to. No! Splataj kolegom psikusa, niech po tobie posprzataja. Pomyslalem o wieczorze, kiedy siedzielismy wszyscy na tej laweczce, a mlody mezczyzna, na ktorego teraz patrzylem, wowczas mlodszy o cztery lata, sluchal lapczywie opo328 STEPHEN KING ^ wiesci Eddiego o tym, jak to zatrzymali odpicowana furgonetke Briana Lippy'ego. Chlopak sluchal, a Eddie opowiadal, jak usilowal namowic dziewczyne Lippy'ego, zeby cos ze soba zrobila, zanim chlopak ja spierze tak, ze jej rodzona matka nie pozna, albo zanim ja wrecz zabije. Okazalo sie, ze jednak to ona smiala sie ostatnia. (? ile mi wiadomo, ta pobita dziewczyna przezyla jako jedyna z owego autostradowego kwartetu. Tak, zyje i jakos tam sie miewa. Nie wyjezdzam juz czesto na patrole, ale jej nazwisko i zdjecie czasem przechodzi przez moje biurko; na kazdym zdjeciu widze kobiete coraz podobniejsza do zapijaczonej, pobitej, pieprzacej sie za paczke papierosow wiedzmy, ktora sie stanie, jesli nie wydarzy sie cud. Wiele razy prowadzila po alkoholu, zgarniano ja za narkotyki, raz trafila do szpitala ze zlamana reka i biodrem w wyniku upadku ze schodow. Podejrzewam, ze z tych schodow pomogl jej spasc ktos w*rodzaju Briana Lippy'ego, moze nie? Ma dwoje albo troje dzieci, ktore oddala do adopcji. Wiec tak, nadal tu jest, ale czy to jest zycie? Jesli tak, to powiem, ze chyba George Morgan i Eddie J. mieli lepszy pomysl. -Fruwam stad - odezwala sie Shirley i wstala. - Wystarczy rozrywek jak na jeden dzien. Poradzisz sobie? - Aha - powiedzialem. - Hej, niezle to zrobil, nie? Nie ma co. Nie musiala dodawac nic wiecej. Przytaknalem z usmiechem. -Eddie byl w porzadku - oznajmila. - Moze nie potrafil rzucic picia, ale mial najlepsze serce na swiecie. Lekko pocalowala Neda w policzek, kladac mu reke na ramieniu i wspinajac sie na palce, po czym ruszyla do samochodu. Ned podszedl do mnie. - W porzadku? - spytal. - Aha, niezle. - A pogrzeb...? -E, wiesz, pogrzeb jak pogrzeb. Bywalem na lepszych i na gorszych. Dobrze, ze zamkneli trumne. -Sandy, moge ci cos pokazac? Tam? - Skinal glowa w strone Baraku B. - Jasne. - Wstalem. - Temperatura spada? Jesli tak, byla to wielka nowina. Juz od dwoch lat temperatura w baraku nie spadla wiecej niz trzy stopnie w stosunku do temperatury na zewnatrz. Od ostatniego pokazu ogni BUICK 8 329 sztucznych minelo szesnascie miesiecy, a ten pokaz to bylo wszystkiego osiem czy dziewiec niemrawych mrugniec. - Nie - powiedzial. - Bagaznik sie otworzyl? - Zamkniety na glucho. - To co? - Sam zobacz.Spojrzalem na niego ostro i po raz pierwszy oprzytomnialem na tyle, ze zobaczylem, jaki jest ozywiony. Potem, ze zdecydowanie mieszanymi uczuciami - ciekawosc i lek zaznaczaly sie najsilniej - poszedlem przez parking z synem mojego starego kumpla. Przyjal przy jednym okienku poze kierownika budowy, a ja zrobilem to samo przy drugim. Z poczatku nie zobaczylem nic nadzwyczajnego; buick stal na betonie jak codziennie mniej wiecej przez cwierc stulecia. Nie bylo blyskow, zadnych popisow. Czerwona strzalka termometru wskazywala nedzne dwadziescia trzy stopnie. - No? - spytalem. Ned rozesmial sie z zachwytem. -Patrzysz prosto na to i nie widzisz! Cudownie! Sam tez z poczatku nie widzialem. Wiedzialem, ze cos sie zmienilo, ale nie wiedzialem co. - O czym ty mowisz? Pokrecil glowa, rozesmial sie. -O nie, panie sierzancie, nie ma mowy. Ty jestes szefem; jestes tez jednym z trzech gliniarzy, ktorzy tu byli wtedy i sa teraz. Masz go przed samym nosem, wiec sie skoncentruj. Znowu spojrzalem, najpierw mruzac oczy, potem oslaniajac je rekami po obu stronach, stary gest. Pomoglo, ale na co mialem patrzec? Cos sie zmienilo, tak, tu mial racje, ale co? Co? Przypomnialem sobie tamta noc w "The Country Way", jak przewracalem kartki martwej szafy grajacej, usilujac wyluskac najwazniejsze pytanie, ktorego Ned mi nie zadal. Prawie do mnie przyszlo, ale zaraz plochliwie odskoczylo. Kiedy tak sie dzieje, nie ma sensu puszczac sie w pogon. Tak myslalem wtedy i tak mysle nadal. Wiec zamiast wbijac w buicka 8 moje gliniarskie spojrzenie, odprezylem sie i pozwolilem myslom uleciec. Ulecialy do tytulow piosenek, oczywiscie, piosenek, ktorych juz nie puszczaja nawet w radiostacjach ze starymi przebojami, bo ich krotka chwila popularnosci juz uleciala. "Socie330 STEPHEN KING ^ ty's Child" i "Pictures of Matchstick Men", i "Quick Joey Small" i... I bingo, znalazlem. Jak powiedzial, mialem to przed samym nosem. Przez chwile zaparlo mi dech. Na przedniej szybie widnialo pekniecie. Cienka srebrna blyskawica, biegnaca ukosnie od gory do dolu po stronie kierowcy <<- -<<* Ned poklepal mnie po ramieniu. -No widzisz, Sherlocku, wiedzialem, ze sobie poradzisz. W koncu miales to przed samym nosem. - Kiedy to sie stalo? - spytalem. - Wiesz? -Robie mu zdjecia polaroidem co czterdziesci osiem godzin - powiedzial. - Dla pewnosci jeszcze to sprawdze, ale zakladam sie o zdechlego kota i sznurek, zeby go przywiazac, ze na ostatnim zdjeciu nie ma zadnego pekniecia. Wiec pojawilo sie pomiedzy sroda wieczor i piatkowym popoludniem... - Spojrzal na zegarek i usmiechnal sie szeroko. - Do pietnascie po czwartej. - Moze nawet podczas pogrzebu Eddiego. - Moze nawet. Znowu patrzylismy przez chwile, nic nie mowiac. Potem Ned sie odezwal: -Przeczytalem ten wiersz, o ktorym mowiles. "Cudowna jednokonna bryczka". - Tak? - Aha. Fajny. Smieszny. Odstapilem od okna i spojrzalem na niego. -Teraz juz pojdzie szybko, jak w tym wierszu - powiedzial. - Zaraz mu peknie opona... albo odpadnie tlumik... albo blotnik. Wiesz, jak to jest, kiedy sie stoi w marcu albo na poczatku kwietnia nad zamarznietym jeziorem i slucha sie trzaskania lodu? Skinalem glowa. -Wlasnie tak bedzie. - Oczy mu sie swiecily i przyszla mi do glowy zabawna mysl: po raz pierwszy od smierci jego ojca widzialem naprawde, szczerze szczesliwego Neda Wilcoxa. - Myslisz? -Tak. Ale zamiast lodu beda trzaskac sruby i szklo. Gliniarze ustawia sie rzedem przy tych oknach jak za dawnych czasow... ale po to, zeby patrzec, jak wszystko trzaska, gnie sie i odpada. Az wreszcie sie skonczy. Beda sie zastanawiac, BuiCK8 331 czy na koniec pokaze jeszcze jakis rozblysk, jak w finale fajerwerkow podczas Czwartego Lipca. - Myslisz, ze pokaze? -Mysle, ze fajerwerki juz mu sie skonczyly. Mysle, ze uslyszymy ostatni glosny szczek i mozna bedzie oddac resztki na zlom. - Jestes pewien? -A skad - odparl z usmiechem. - Pewnosci nie ma nigdy. Nauczylem sie tego od ciebie, Shirley, Phila, Arky'ego i Huddiego. - Zamilkl. - I Eddiego J. Ale bede go obserwowac. I predzej czy pozniej... - Uniosl reke, spojrzal na nia, zacisnal piesc i znow odwrocil sie do okna. - Predzej czy pozniej. Ja tez odwrocilem sie do okna, osloniwszy oczy rekami z obu stron, zeby odciac blask slonca. Spojrzalem na cos, co wygladalo jak buick roadmaster 8. Maly mial sto procent racji. Predzej czy pozniej. Bangor, Maine Boston, Massachusetts Naples, Floryda Lovell, Maine Osprey, Floryda 3 kwietnia 1999-20 marca 2002 NOTA OD AUTORA Od czasu do czasu pomysly same do mnie przychodza - podejrzewam, ze to sie zdarza kazdemu pisarzowi - ale w przypadku "Buicka 8" sytuacja niemal komicznie sie odwrocila - to ja przyszedlem do pomyslu. Mysle, ze warto to odnotowac, zwlaszcza ze laczy sie to z waznymi podziekowaniami.Razem z zona spedzilem zime 1999 roku w Longboat Key na Florydzie, gdzie usilowalem napisac ostateczna wersje krotkiej powiesci ("Pokochala Toma Gordona") i nie stworzylem nic godnego uwagi. Nie mialem takze pomyslu, co moglbym napisac na wiosne. Pod koniec marca Tabby wrocila samolotem do Maine. Ja pojechalem samochodem. Nienawidze samolotow, kocham samochody, a poza tym mialem przyczepe mebli, ksiazek, gitar, czesci komputerowych, ubran i papieru. Drugiego czy trzeciego dnia podrozy znalazlem sie w zachodniej Pensylwanii. Musialem zatankowac i zjechalem z autostrady 1-87. U wylotu zjazdu znalazlem stacje Conoco (nie Jenny). Byl w niej prawdziwy zywy pracownik, ktory nalal mi benzyny. Dorzucil nawet pare slow bez dodatkowej oplaty. Zostawilem go jego sprawom i poszedlem do lazienki zajac sie swoimi. Kiedy skonczylem, poszedlem na tyly stacji. Znalazlem tam dosc strome zbocze uslane czesciami samochodowymi, a na dole bulgoczacy strumien. Na ziemi lezal jeszcze snieg, brudne lachy i zaspy. Zszedlem kawalek po zboczu, zeby lepiej sie przyjrzec wodzie, i nagle sie posliznaBUICK 8 333 lem. Przejechalem jakies trzy metry, zanim zdolalem sie chwycic zardzewialej osi ciezarowki i zatrzymalem ten zjazd. Gdybym sie nie zlapal, wyladowalbym w wodzie. A wtedy? Wszystko sie moze zdarzyc, jak mowi przyslowie. Zaplacilem facetowi ze stacji (zdaje sie, ze sie nie zorientowal, jaka mialem wesola przygode) i wrocilem na autostrade. Rozmyslalem o moim upadku i zastanawialem sie, co by sie stalo, gdybym wpadl do strumienia (ktory podczas wiosennych roztopow zmienil sie na jakis czas w mala rzeczke). Jak dlugo moj ladunek florydzkich mebli i jaskrawych florydzkich ciuchow stalby kolo pompy, zanim facet ze stacji by sie zaczal denerwowac? Do kogo by zadzwonil? Ile mineloby czasu, zanimby ustalili, ze sie utopilem? Ten drobny incydent wydarzyl sie kolo dziesiatej rano. Po poludniu bylem juz w Nowym Jorku. A historia, ktora wlasnie przeczytaliscie, ulozyla mi sie z grubsza w glowie. Wspominalem, ze pierwsze szkice dotycza samego watku; jesli ma jakies przeslanie, to pojawi sie pozniej i w naturalny sposob wyniknie z opowiadania. To opowiadanie stalo sie - tak sadze - rozwazaniem nad ogolnie enigmatycznym charakterem tego, co nas spotyka w zyciu, i tym, ze nie mozna sie w nim doszukac jakiegos konkretnego znaczenia. Pierwsza wersje napisalem w dwa miesiace. Wowczas zdalem sobie sprawe, ze narobilem sobie klopotow, zabierajac sie do dwoch tematow, o ktorych nie mialem pojecia: zachodniej Pensylwanii i policji stanowej. Zanim zdolalem sie tym zajac, mialem wypadek i moje zycie zmienilo sie radykalnie. Lato 1999 roku pozegnalem szczesliwy, ze w ogole zyje. Minal rok, zanim znowu moglem zastanowic sie nad tym pomyslem, a co dopiero nad nim pracowac. Ten zbieg okolicznosci - zajecie sie ksiazka o ponurych wypadkach samochodowych tuz przed ulegnieciem jednemu z nich - nie przeszedl niezauwazony, choc staralem sie nie nadawac mu zbytniego znaczenia. Z pewnoscia nie sadze, ze podobienstwo losu Curtisa Wilcoxa z powiesci o buicku i tego, co spotkalo mnie w prawdziwym zyciu, bylo jakims ostrzezeniem (przede wszystkim - ja przezylem). Ale moge przysiac, ze wiekszosc faktow byla taka jak te, ktore wymyslilem: jak w przypadku Curtisa, z kieszeni wysypaly mi sie monety, a zegarek zostal zdarty z nadgarstka. Czapka, ktora mialem na glowie, zostala pozniej znaleziona w chaszczach, co najmniej dwadziescia metrow od miejsca wypad334 STEPHEN KING ku. Ale nie zmienilem nic w opowiadaniu, zeby opisac, co mnie spotkalo; na ogol wszystko, o co mi chodzilo, znalazlo sie w tym pierwszym szkicu. Wyobraznia to potezne narzedzie. Nigdy nie przyszlo mi do glowy, zeby osadzic akcje "Buicka 8" w Maine, choc jest to miejsce; ktore znam (i kocham) najbardziej ze wszystkich. Zatrzymalem sie na stacji benzynowej w Pensylwanii, przejechalem sie na tylku w Pensylwanii, na pomysl wpadlem tez w Pensylwanii. Pomyslalem, ze historia powinna pozostac w Pensylwanii, choc przysparzalo to pewnych problemow. Choc byly tez dobre strony. Na przyklad postanowilem umiejscowic fikcyjne miasto Statler tuz kolo Rocksburga, miasta, w ktorym rozgrywa sie akcja swietnego cyklu K. C. Constantine'a o malomiasteczkowym dowodcy policji Mario Balzicu. Jesli nie czytaliscie zadnej z tych powiesci, zrobcie to dla wlasnej przyjemnosci. Historia dowodcy Balzica i jego rodziny jest jak "Rodzina Soprano" na odwrot, opowiedziana z policyjnego punktu widzenia. Ponadto zachodnia Pensylwania jest krajem amiszow, ktorych zycie pragnalem zbadac nieco dokladniej. Nigdy nie zdolalbym ukonczyc tej ksiazki, gdyby nie pomoc funkcjonariusza Luciena Southarda z policji stanu Pensylwania. Lou przeczytal pierwsza wersje, postaral sie nie wyc ze smiechu z moich licznych wpadek i napisal osiem stron komentarzy i poprawek, ktore mozna bez skrepowania wydrukowac w kazdym dowolnym podreczniku dla powiesciopisarzy (przede wszystkim funkcjonariusz Southard zostal nauczony pisac duzymi, czytelnymi drukowanymi literami). Zabral mnie do kilku barakow policji stanowej, przedstawil trzem dowodcom, ktorzy byli tak mili, ze pokazali, co i jak robia (przede wszystkim sprawdzili moja furgonetke dodge'a - okazala sie czysta, o czym donosze z ulga, bez zadnych listow gonczych ani mandatow), oraz zademonstrowali wszelkie rodzaje sprzetu. Co wazniejsze, Lou i jego koledzy zabrali mnie na obiad do restauracji w kraju amiszow, gdzie spozylismy ogromne kanapki i popilismy dzbankami mrozonej herbaty i gdzie uraczyli mnie opowiesciami z zycia gliniarzy. Niektore byly smieszne, inne straszne, a niektore zdolaly w sobie pomiescic to i to. Nie wszystkie znalazly sie w ksiazce, ale kilka tak, w odpowiednio przetworzonej postaci. Potraktowano mnie zyczliwie i nikt nie chodzil zbyt BUICK 8 335 szybko, co mnie ucieszylo. W tamtych czasach jeszcze kustykalem o kuli.Dziekuje ci, Lou - i wszystkim funkcjonariuszom policji stanowej z barakow Butler - za pomoc w pokazaniu Pensylwanii w ksiazce o Pensylwanii. A co znacznie wazniejsze, dziekuje, ze pomogliscie mi zrozumiec, co wlasciwie robia funkcjonariusze policji stanowej. I jaka cene placa za to, zeby robic to dobrze. SK Koniec This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/