ORAZ Brudna Robota Ksiazke dedykuje Patricii Moss, ktora rownie hojnie dzielila sie swoja smiercia, jak swoim zyciem. CZESC PIERWSZA SMUTNY BIZNES Zycia, co go szukasz, nigdy nie znajdziesz. Kiedy bogowie tworzyli czlowieka, Zycie zachowali we wlasnym reku. Napelniaj zoladek. Dniem i noca obys wciaz byl wesol. Patrz, jak dziecie twej reki sie trzyma. Kobieca sprawe czyn z chetna niewiasta. Tylko takie sa sprawy czlowieka.Epos o Gilgameszu 1. NIE MOGLEM STANAC I CZEKAC NA SMIERC - ONA SAMA MNIE PODWIOZLA Charlie Asher chodzil po ziemi tak, jak mrowka porusza sie po powierzchni wody - jakby najmniejszy krok mogl sprawic, ze znajdzie sie pod powierzchnia i wciagna go glebiny. Obdarzony wyobraznia samca beta, przez znaczna czesc zycia spogladal w przyszlosc w poszukiwaniu wszelkich sposobow, w jakie swiat spiskowal, by go zabic. Jego, jego zone Rachel, a teraz takze nowo narodzona Sophie. Ale pomimo calej jego ostroznosci, calej paranoi, nieustannej zgryzoty od chwili, gdy Rachel wysikala niebieski pasek na tescie ciazowym, az do momentu, gdy ja wwozono na wozku do szpitala St. Francis Memorial, smierc i tak sie podkradala.-Nie oddycha - powiedzial Charlie. -Oddycha jak trzeba - odparla Rachel, klepiac noworodka po plecach. - Chcesz ja potrzymac? Tego dnia Charlie trzymal juz malenka Sophie przez kilka sekund, po czym szybko oddal ja poloznej, nalegajac, by ktos bardziej wykwalifikowany policzyl malej palce u rak nog. Sam robil to dwa razy i za kazdym wychodzilo mu dwadziescia jeden. -Zachowuja sie, jakby wszystko bylo w porzadku. Ze niby dzieciak ma dziesiec palcow u rak, dziesiec u nog wszystko bedzie dobrze. A jesli sa jakies dodatkowe? No? Nadprogramowe palce? A jesli ma ogon? (Charlie byl pewien, ze na ultrasonogramie z szostego miesiaca ciazy dostrzegl ogon. Pepowina, akurat! Zachowal kopie wydruku). -Nie ma ogona, panie Asher - zapewnila polozna. A palcow jest dziesiec plus dziesiec, sprawdzilismy. Moze lepiej pojdzie pan do domu i odpocznie. -I tak ja kocham, nawet z tym dodatkowym palcem. -Jest najzupelniej normalna. -U reki albo u nogi. -Naprawde wiemy, co robimy, prosze pana. To sliczna zdrowa dziewczynka. -Albo z ogonem. Polozna westchnela. Byla niska, tega i miala na prawej lydce wytatuowanego smoka, widocznego przez biale, pielegniarskie ponczochy. Przez cztery godziny dziennie masowala wczesniaki rekami wsunietymi w otwory inkubatora Lucite, jakby trzymala w nich radioaktywna iskre. Mowila do nich, chwalila, opowiadala, jakie sa niezwykle, i czula bicie serduszek w klatkach piersiowych nie wiekszych niz zwinieta para sportowych skarpet. Plakala nad kazdym, wierzac, ze lzy i dotyk przeleja troche jej wlasnego zycia w te cialka. Mogla sobie na to pozwolic. Byla polozna od dwudziestu lat i nigdy nawet nie podniosla glosu na swiezo upieczonego ojca. -Nie ma zadnego cholernego ogona, durniu! Patrz! - Zsunela kocyk i wycelowala w Charliego pupe Sophie, jakby mala mogla puscic serie smiercionosnych kupek, jakiej prostoduszny samiec beta nigdy nie widzial. Charlie odskoczyl - byl szczuplym i zwinnym trzydziestolatkiem - a potem, zrozumiawszy, ze dziecko nie jest nabite, wygladzil klapy tweedowej marynarki w gescie swietego oburzenia. -Mogliscie usunac jej ogon na porodowce, a my o niczym nie wiemy. - Faktycznie mogl nie wiedziec. Zostal poproszony o wyjscie z porodowki, najpierw przez ginekologa, a w koncu przez Rachel. ("On albo ja" - powiedziala. "Jedno z nas musi wyjsc"). W sali Charlie powiedzial do Rachel: - Jesli odcieli jej ogon, powinnismy go zabrac. Bedzie chciala go zachowac, kiedy dorosnie. -Sophie, twoj tatus wcale nie jest wariatem. Po prostu nie spal od paru dni. -Patrzy na mnie - stwierdzil Charlie. - Patrzy na mnie tak, jakbym przeputal pieniadze na jej studia na wyscigach i teraz bedzie musiala sie puszczac, zeby dostac MBA. Rachel wziela go za reke. -Skarbie, watpie, zeby juz umiala skupic wzrok, a poza tym jest troche za mloda, zeby sie martwic, czy bedzie sie puszczac dla MFA. -MBA - poprawil. - W dzisiejszych czasach bardzo wczesnie zaczynaja. Zanim sie polapie, ktoredy na wyscigi, moze byc juz dostatecznie duza. Boze, twoi rodzice mnie znienawidza. -To nie nowina. -Ale mieliby nowe powody. Zrobilem szikse z ich wnuczki. -To nie szikse. Juz to omawialismy. Jako moja corka jest Zydowka, tak jak ja. Charlie przyklakl przy lozku na jedno kolano i ujal w palce malenka dlon Sophie. -Tata przeprasza, ze zrobil z ciebie szikse. - Opuscil glowe, zanurzajac twarz w miejscu, gdzie dziecko dotykalo boku Rachel. Rachel przejechala mu paznokciem po wlosach, rysujac ostry zakret na jego waskim czole. -Musisz isc do domu i sie przespac. Charlie mruknal cos w przescieradlo. Kiedy podniosl wzrok, mial w oczach lzy. -Wydaje sie ciepla. -Bo jest ciepla. Powinna taka byc. Jest ssakiem. To ma zwiazek z karmieniem piersia. Dlaczego placzesz? -Jestescie takie piekne. - Zaczal ukladac ciemne wlosy Rachel na poduszce. Nasunal dlugi kosmyk na glowe Sophie, stylizujac go na niemowleca peruke. - Nic by sie nie stalo, gdyby nie wyrosly jej wlosy. Pamietasz, ta gniewna irlandzka piosenkarka. W ogole nie miala wlosow, a wygladala atrakcyjnie. Gdybysmy mieli jej ogon, moglibysmy przeszczepic cebulki. -Charlie! Idz do domu! -Twoi rodzice beda mnie obwiniac. Ich wnuczka, lysa szikse, ktora sie puszcza dla dyplomu z biznesu... To wszystko bedzie moja wina. Rachel wziela z koldry brzeczyk i uniosla go, jakby przyczepiono don bombe. -Charlie, jesli nie pojdziesz do domu i sie nie przespisz, przysiegam, ze wezwe pielegniarke i kaze cie wyrzucic. Przyjela surowy ton, ale sie usmiechala. Zawsze lubil patrzec na jej usmiech. Wygladal jak aprobata i przyzwolenie. Przyzwolenie, by byl Charliem Asherem. -Dobra, pojde. - Wyciagnal reke, by dotknac jej czola. - Masz goraczke? Wygladasz na zmeczona. -Wlasnie urodzilam dziecko, osle! -Po prostu sie o ciebie troszcze. - Nie byl oslem. Obwiniala go o ogon Sophie i dlatego nazwala go oslem, a nie durniem, jak wszyscy inni. -Skarbie, idz. Juz. Zebym mogla odpoczac. Uklepal jej poduszki, sprawdzil, czy w dzbanku jest woda, poprawil koldre, pocalowal ja w czolo, pocalowal dziecko w glowke, uklepal dziecko, a potem zaczal inaczej ukladac kwiaty, ktore przeslala jego matka. Umiescil duza lilie z przodu... -Charlie! -Juz ide. Jezu. - Ostatni raz omiotl sale wzrokiem, po czym cofnal sie w strone drzwi. -Przyniesc ci cos z domu? -Dam sobie rade. Mysle, ze w zestawie, ktory mi spakowales, niczego nie brakuje. Wlasciwie niewykluczone, ze gasnica do niczego mi sie nie przyda. -Lepiej ja miec i nie potrzebowac, niz potrzebowac i... -Idz! Odpocznij, lekarz zbada Sophie, a rano zabierzemy ja do domu. -To chyba bardzo szybko. -Standardowa procedura. -Mam przyniesc wiecej gazu do kuchenki turystycznej? -Postaramy sie, zeby wystarczylo. - Ale... Rachel uniosla brzeczyk, jakby chciala powiedziec, ze niespelnienie jej zadan bedzie mialo oplakane skutki. -Kocham cie - powiedziala. -Ja tez - odparl Charlie. - Kocham was obie. -Pa, tatusiu. - Rachel pomachala mu malenka raczka Sophie. Charliego scisnelo w gardle. Nikt wczesniej nie nazwal go tatusiem, nawet kukielka. (Raz zapytal Rachel podczas seksu: "Kto jest twoim tatusiem?". Na co odparla: "Saul Goldstein", czyniac go na tydzien impotentem i przywolujac najrozniejsze sprawy, o ktorych wolal nie myslec). Wycofal sie z pomieszczenia, zamknal drzwi, a nastepnie przeszedl przez korytarz i minal recepcje, w ktorej polozna z wytatuowanym wezem usmiechnela sie, patrzac na niego z ukosa. Charlie jezdzil szescioletnim minivanem, ktorego odziedziczyl po ojcu razem ze sklepem z uzywanymi rzeczami i budynkiem, w ktorym ow sklep sie znajdowal. W samochodzie zawsze unosil sie lekki zapaszek kurzu, kulek na mole i potu, pomimo istnego lasu zapachowych choinek, ktore Charlie wieszal na kazdym haczyku, klamce i innych wystajacych elementach. Otworzyl drzwi auta i oblala go niemila won towarow ze sklepu. Zanim wlozyl kluczyk do stacyjki, zauwazyl na siedzeniu pasazera plyte CD z piosenkami Sarah McLachlan. Rachel bedzie za nia tesknic. To jej ulubiona plyta i przeciez zwykle nie mogla sie bez niej obyc. Charlie zlapal plyte, zamknal samochod i ruszyl z powrotem do sali zony. Ku jego uldze, polozna zniknela z recepcji i nie musial znosic jej lodowatego, oskarzycielskiego wzroku - potrafil go sobie wyobrazic. W myslach przygotowal sobie wczesniej krotka mowe o tym, ze dobry maz i ojciec powinien przewidywac potrzeby i zachcianki zony, co obejmowalo przynoszenie jej muzyki. Mogl jeszcze wykorzystac te mowe przy wyjsciu, gdyby polozna jednak poslala mu lodowate spojrzenie. Otworzyl drzwi do sali Rachel - powoli, by jej nie przestraszyc - spodziewajac sie ujrzec jej usmiech, cieply, lecz pelen dezaprobaty. Zobaczyl jednak, ze Rachel spi, a obok jej lozka stoi bardzo wysoki czarnoskory mezczyzna, odziany w mietowa zielen. -Co pan tu robi? Mezczyzna w zieleni odwrocil sie zaskoczony. -Widzisz mnie? - "Wskazal swoj krawat czekoladowej barwy i Charliemu na ulamek sekundy przypomnialy sie cienkie, mietowe czekoladki, jakie w niektorych hotelach zostawiaja gosciowi na poduszce. -Jasne, ze widze. Co pan tu robi? Charlie podszedl do lozka Rachel, wciskajac sie miedzy nieznajomego a swoja rodzine. Wysoki czarnoskory mezczyzna najwyrazniej fascynowal mala Sophie. -Niedobrze - powiedzial Groszkowy. -Pomylil pan sale - oznajmil Charlie. - Prosze wyjsc. - Poklepal dlon Rachel. -Bardzo, bardzo niedobrze. -Prosze pana, moja zona spi, a pan pomylil sale. Teraz prosze wyjsc, zanim... -Ona nie spi - odparl Groszkowy. Mowil cicho, z lekkim poludniowym akcentem. - Przykro mi. Charlie odwrocil sie, by popatrzec na Rachel, spodziewajac sie, ze ujrzy jej usmiech i uslyszy, ze ma sie uspokoic. Miala jednak zamkniete oczy, a jej glowa zsunela sie z poduszki. -Kochanie? - Wypuscil plyte z reki i delikatnie potrzasnal zona. - Kochanie? Mala Sophie zaczela plakac. Charlie dotknal czola Rachel, po czym zlapal ja za ramiona i znowu potrzasnal. -Kochanie, obudz sie. Rachel. - Przylozyl ucho do jej serca i nic nie uslyszal. - Siostro! Potykajac sie o lozko, rzucil sie po brzeczyk, ktory wysunal sie z dloni Rachel i lezal na poscieli. -Siostro! - Wcisnal przelacznik i odwrocil sie do mezczyzny w mietowej zieleni. - Co sie stalo...? Groszkowy zniknal. Charlie wybiegl na korytarz, ale nikogo na nim nie bylo. -Siostro! Po dwudziestu sekundach zjawila sie polozna z wytatuowanym wezem, a po kolejnych trzydziestu zespol reanimacyjny ze sprzetem. Nic nie mogli zrobic. 2. CIENKIE OSTRZE Wraz z nowym zalem pojawia sie cienkie ostrze, ktore odcina nerwy, odlacza rzeczywistosc i niesie ze soba milosierdzie. Dopiero z czasem, gdy sie stepi, zaczyna sie prawdziwy bol.A zatem Charlie ledwo zdawal sobie sprawe z wlasnych wrzaskow w szpitalnej sali Rachel, bedac pod wplywem srodkow uspokajajacych i warstewki elektrycznej histerii, otaczajacej wszystko, co robil tego pierwszego dnia. Pozniej przypominalo to wspomnienia lunatyka, sceny filmowane z oczodolu zombie, gdy jako zywy trup brnal przez wyjasnienia, oskarzenia, przygotowania i ceremonie. -Nazywamy to zawalem mozgu - wyjasnil lekarz. - Podczas porodu, w nogach lub miednicy tworzy sie skrzep, ktory nastepnie trafia do mozgu i odcina doplyw krwi. To rzadkie, ale sie zdarza. Nic nie moglismy zrobic. Nawet gdyby zespol reanimacyjny ja uratowal, mialaby powaznie uszkodzony mozg. Nie cierpiala. Zapewne czula sie tylko senna i omdlala. Charlie szeptal, by powstrzymac sie od krzyku. -Facet w zieleni! Cos jej zrobil. Podal jej jakis zastrzyk. Byl tam i wiedzial, ze ona umiera. Widzialem go, kiedy przyszedlem do niej z plyta. Pokazali mu nagranie ze szpitalnych kamer - polozna, lekarz, wladze szpitala, prawnicy - wszyscy ogladali czarno-biale obrazy, na ktorych bylo widac jego wyjscie z sali, potem pusty korytarz, a potem jego powrot. Nie bylo tam wysokiego czarnego mezczyzny, odzianego w mietowa zielen. Nie znalezli nawet tego CD. "Brak snu" - mowili. Halucynacje wywolane przemeczeniem. Szok. Podali mu proszki nasenne, proszki na niepokoj, proszki na depresje, po czym odeslali do domu z nowo narodzona corka. Starsza siostra Charliego, Jane, trzymala mala Sophie, gdy rozmawiali nad cialem Rachel i chowali ja nastepnego dnia. Nie pamietal wybierania trumny i ustalania szczegolow. Przypominalo to raczej sen somnambulika: jej krewni w czerni, ktorzy chodzili w te i z powrotem, niczym krazace wokol widma, i wyglaszali nie pasujace do sytuacji, banalne kondolencje: "Tak nam przykro. Byla taka mloda. Jesli mozemy cos zrobic...". Potem rodzice Rachel przytulili go, a ich glowy zetknely sie na podobienstwo wierzcholka trojnogu. Na posadzce w przedsionku domu pogrzebowego zalsnily ich lzy. Za kazdym razem, gdy starszy mezczyzna zanosil sie szlochem, serce Charliego pekalo na nowo. Saul ujal jego twarz w dlonie i powiedzial: -Nie umiesz sobie tego wyobrazic, bo ja nie umiem. Ale Charlie umial to sobie wyobrazic, byl bowiem samcem beta i wyobraznia stanowila jego przeklenstwo. Umial to sobie wyobrazic, bo stracil Rachel, a teraz mial corke, te malenka, obca istote spiaca w ramionach jego siostry. Umial sobie wyobrazic, jak jego zone zabiera mezczyzna w mietowej zieleni. Charlie spojrzal na lzy na posadzce i stwierdzil: -To dlatego w wiekszosci domow pogrzebowych maja dywany. Ktos moglby sie posliznac. -Biedaczek - powiedziala matka Rachel. - Spedzimy z toba szywe, ma sie rozumiec. Charlie przeszedl przez pomieszczenie, kierujac sie do swojej siostry Jane, ktora byla ubrana w meski, dwurzedowy grafitowy garnitur w prazki. Garnitur, w zestawieniu z fryzura w stylu gwiazdy pop z lat osiemdziesiatych i niemowleciem w rozowym kocyku, ktore trzymala, sprawial, ze wydawala sie nie tyle meska, ile zagubiona. Charlie pomyslal, ze ubranie lezy na niej lepiej niz na nim, ale i tak powinna byla zapytac go o pozwolenie. -Nie moge tego zrobic - powiedzial. Opadl w przod, az cypel przerzedzonych, ciemnych wlosow dotknal jej nasmarowanej zelem, platynowej grzywy. Taka pozycja, z pochylonym czolem, wydawala sie najlepsza do wspolnego przezywania zalu. Zupelnie jakby po pijanemu stal nad pisuarem i opadal w przod, az jego glowa uderzy w sciane. Rozpacz. -Niezle ci idzie - powiedziala Jane. - Nikt nie jest dobry w takich sprawach. -Co to jest szywa, do cholery? -Zdaje sie, ze taki hinduski bog z mnostwem rak. -Niemozliwe. Goldsteinowie chca to ze mna spedzic. -Rachel nic ci nie mowila o zydowskich zwyczajach? -Nie sluchalem. Myslalem, ze mamy czas. Jane podparla malenka Sophie jednym ramieniem, a wolna reka dotknela karku Charliego. -Wszystko bedzie dobrze, maly. -Siedem - powiedziala pani Goldstein. - Szywa to znaczy "siedem". Kiedys siedzialo sie przez siedem dni, oplakujac zmarlego i modlac sie. To ortodoksyjny wariant, dzis wiekszosc ludzi siedzi przez trzy dni. Odbywali szywe w mieszkaniu Charliego i Rachel, z ktorego rozciagal sie widok na tory tramwaju linowego na rogu Mason Street i Vallejo Street. Byl to czteropietrowy budynek w stylu edwardianskim (nie byl to moze architektoniczny odpowiednik sukni wiktorianskiej kurtyzany, mial jednak tyle detali w burdelowym stylu, ze nawet marynarza by odrzucilo), wzniesiony po trzesieniu ziemi i pozarze w 1906 roku, ktore zrownaly z ziemia caly obszar obecnych North Beach, Russian Hill i Chinatown. Charlie i Jane odziedziczyli budynek wraz ze sklepem na parterze, gdy cztery lata wczesniej zmarl ich ojciec. Charlie przejal firme, duzy, podwojny apartament, w ktorym sie wychowali, i koszty utrzymania budynku, a Jane dostala polowe przychodow z najmu i jedno z mieszkan na ostatnim pietrze z widokiem na Bay Bridge. Zgodnie ze wskazowkami pani Goldstein, wszystkie lustra w domu przykryto czarna tkanina, a na stoliku do kawy posrodku salonu stanela duza swieca. Powinni siedziec na niskich lawkach lub poduszkach, a Charlie nie mial w domu ani jednego, ani drugiego. Pierwszy raz od smierci Rachel zszedl wiec do sklepu w poszukiwaniu czegos, co by sie nadalo. Tylne schody wiodly ze spizarni za kuchnia do magazynu, gdzie Charlie mial biuro miedzy pudlami z towarami, ktore nalezalo posortowac, ometkowac i umiescic na sklepowych polkach. W sklepie panowala ciemnosc, nie liczac saczacego sie przez okno blasku ulicznych latarn na Mason Street. Charlie stanal u podnoza schodow z reka na przelaczniku swiatla i patrzyl. Wsrod regalow, bibelotow i ksiazek, stosow starych odbiornikow radiowych, wieszakow z ubraniami, wsrod tych ciemnych ksztaltow w mroku widzial przedmioty rozsiewajace czerwone swiatlo, niemal pulsujace, jak bijace serca. Sweter na wieszaku, porcelanowa zaba w gablotce, przy oknie stara taca z logo firmy Coca-Cola, para butow - wszystko to swiecilo na czerwono. Kiedy Charlie pstryknal przelacznikiem, swietlowki na suficie zamigotaly i ozyly, a sklep wypelnil sie swiatlem. Czerwony blask zniknal. -Okeeeeej - powiedzial, uspokojony. Zgasil swiatlo. Przedmioty zaswiecily na czerwono. Na ladzie, blisko miejsca, w ktorym stal Charlie, znajdowal sie mosiezny wizytownik w ksztalcie tokujacego zurawia, jasniejacy teraz czerwonym blaskiem. Charlie przygladal mu sie przez chwile, by sprawdzic, czy na zewnatrz nie ma zrodla czerwonego swiatla, ktore wpada do pokoju i bez powodu budzi w nim niepokoj. Wszedl do pograzonego w mroku sklepu, popatrzyl z bliska na mosieznego zurawia. Nie. Mosiadz bez dwoch zdan pulsowal czerwienia. Charlie odwrocil sie i pognal po schodach z powrotem na gore najszybciej, jak mogl. Omal nie wpadl na Jane, ktora stala w kuchni i delikatnie kolysala Sophie w ramionach, mruczac cos do niej pod nosem. -I co? - spytala Jane. - Wiem, ze gdzies w sklepie masz kilka duzych poduszek. -Nie moge - powiedzial Charlie. - Biore leki. - Oparl sie plecami o lodowke, jakby chcial ja wziac na zakladnika. -Ja po nie pojde. Wez dziecko. -Nie moge, biore leki - powtorzyl. - Mam halucynacje. Jane umiescila niemowle w zgieciu, prawego lokcia, a wolna reka objela mlodszego brata. -Charlie, bierzesz proszki przeciwdepresyjne i przedwiekowe, a nie kwas. Rozejrzyj sie po tym mieszkaniu, nie ma tu ani jednej osoby, ktora by czegos nie brala. Charlie omiotl spojrzeniem kuchnie. Kobiety w czerni, w wiekszosci w srednim wieku albo starsze, krecily glowami. Mezczyzni zachowywali stoicki spokoj, stojac na skraju salonu. Wszyscy trzymali szklaneczki z alkoholem i patrzyli w przestrzen. -Widzisz, wszyscy sa pojebani. -A mama? - Glowa wskazal matke, ktora wyrozniala sie sposrod innych siwych kobiet w czerni, bo nosila srebrna indianska bizuterie i byla tak opalona, ze wygladala, jakby rozpuszczala sie do szklanki, gdy unosila ja do ust. -Zwlaszcza mama - odparla Jane. - Poszukam czegos, na czym mozna przesiedziec szywe. Nie wiem, czemu nie mozecie po prostu zostac na sofach. Wez swoja corke. -Nie moge. Nie mozna mi jej powierzac. -Bierz ja, lajzo! - warknela mu prosto w ucho. Bylo to takie warkniecie szeptem. Dawno temu ustalili, kto z nich dwojga jest samcem alfa, i nie byl to Charlie. Podala mu dziecko i ruszyla do schodow. -Jane! - zawolal za nia. - Rozejrzyj sie, zanim zapalisz swiatlo. Sprawdz, czy zobaczysz cos dziwnego, dobra? -Dobra. Cos dziwnego. Zostawila go w kuchni. Uwaznie ogladal coreczke, dochodzac do wniosku, ze glowe ma troche prostokatna, ale poza tym jest podobna do Rachel. -Twoja mamusia kochala ciocie Jane - powiedzial. - Zmawialy sie przeciwko mnie w "Ryzyku"... i w "Monopoly"... i w klotniach... i w kuchni. - Osunal sie po drzwiach lodowki, siadajac z rozlozonymi nogami na podlodze, po czym zatopil twarz w kocyku Sophie. W ciemnosci Jane uderzyla golenia o drewniana skrzynke, pelna starych telefonow. -To po prostu glupie - powiedziala do siebie i zapalila swiatlo. Nie zauwazyla nic dziwnego. A potem, jako ze o Charliem mozna bylo wiele powiedziec, ale nie to, ze jest stukniety, znowu zgasila swiatlo, zeby sie upewnic, ze nic jej nie umknelo. - Tak. Dziwne. W sklepie nie bylo nic dziwnego z wyjatkiem faktu, ze stala w ciemnosci, masujac sobie golen. Ale wtedy, tuz przed ponownym zapaleniem swiatla, zobaczyla, ze ktos zaglada przez okno wystawowe, oslaniajac oczy dlonmi, bo w szybie odbijaly sie swiatla z ulicy. Jakis bezdomny albo pijak, pomyslala. Ruszyla przez pograzony w mroku sklep, lawirujac miedzy stertami komiksow, do miejsca za wieszakiem z kurtkami, skad miala dobry widok na wystawe, pelna tanich aparatow fotograficznych, wazonow, sprzaczek do paskow i najrozniejszych przedmiotow, ktore Charlie uznal za godne zainteresowania, ale na pewno niewarte wybicia szyby, by je ukrasc. Mezczyzna wydawal sie wysoki i z pewnoscia nie byl bezdomny. Mial ladne ubranie, cale w jednym, jasnym kolorze - zdawalo jej sie, ze zoltym, ale w swietle latarni nie widziala wyraznie. Moze jasnozielonym. -Zamkniete - oznajmila Jane na tyle glosno, by uslyszal ja przez szybe. Tamten zaczal rozgladac sie po sklepie, ale nie mogl jej zobaczyc. Odszedl od wystawy i okazalo sie, ze faktycznie jest wysoki. Bardzo wysoki. Swiatlo latarni padlo na jego policzek, gdy sie odwrocil. Okazal sie tez bardzo chudy i bardzo czarny. -Szukam wlasciciela - powiedzial. - Musze mu cos pokazac. -Mielismy smierc w rodzinie - odparla Jane. - Przez tydzien bedzie zamkniete. Moze pan wrocic za tydzien? Wysoki mezczyzna skinal glowa, rozgladajac sie przy tym po ulicy. Kolysal sie na jednej nodze, jakby lada chwila mial pognac przed siebie, ale sie powstrzymywal, niczym sprinter, napinajacy miesnie w blokach startowych. Jane ani drgnela. Na ulicy zawsze byli jacys ludzie i pora nie byla jeszcze taka pozna, ale ten facet wydawal sie wyjatkowo spiety. -Jesli ma pan cos do wyceny... -Nie - ucial. - Nie. Prosze mu tylko powiedziec, ze ona... nie, prosze mu powiedziec, ze poczta przyjdzie paczka. Nie mam pewnosci kiedy. Jane usmiechnela sie pod nosem. Ten facet cos mial - broszke, monete, ksiazke - cos, co uwazal za wartosciowe. Moze znalazl to w babcinej szafce. Widziala takie rzeczy dziesiatki razy. Zachowywali sie tak, jakby odkryli Eldorado. Przynosili to w kieszeni plaszcza albo owiniete setkami warstw bibuly i tasmy klejacej. (Im wiecej tasmy, tym bardziej bezwartosciowy okazywal sie dany przedmiot - istniala tu jakas zaleznosc). Dziewiec razy na dziesiec przynosili szajs. Nieraz widziala, jak jej ojciec lechce z finezja ego wlascicieli i lagodzi ich rozczarowanie, przekonujac, ze wartosc sentymentalna czyni dane przedmioty bezcennymi, i ze on, skromny wlasciciel sklepu, nie osmieli sie oszacowac ich ceny. Z kolei Charlie mowil im po prostu, ze nie zna sie na broszkach, monetach, czy co tam przyniesli, obarczajac kogos innego zadaniem przekazania im zlych wiesci. -Dobrze, powiem mu - rzucila Jane ze swojej kryjowki za kurtkami. Wysoki mezczyzna odszedl, stawiajac dlugie kroki - wygladal jak modliszka. Po chwili zniknal z jej pola widzenia. Jane wzruszyla ramionami, zawrocila i zapalila swiatlo, po czym znowu zaczela szukac poduszek. Sklep byl duzy - zajmowal niemal caly parter budynku - i nie najlepiej rozplanowany, bo kazdy system, ktory Charlie wprowadzal, szedl w diably po kilku tygodniach. Skutkiem byla nie mieszanina systemow organizacyjnych, tylko cala masa bezladnych stosow roznych rzeczy. Lily, dziewczyna o drapieznym wygladzie i wisniowych wlosach, ktora pracowala u Charliego przez trzy popoludnia w tygodniu, mawiala, ze skoro cokolwiek udaje im sie znalezc, to znaczy, ze teoria chaosu sprawdza sie w praktyce, po czym, mamroczac pod nosem, wychodzila, by palic papierosy i spogladac w otchlan. (Choc Charlie zauwazyl, ze otchlan wyjatkowo przypomina smietnik). Jane potrzebowala dziesieciu minut, by w tym labiryncie znalezc trzy poduszki, ktore wydawaly sie wystarczajaco szerokie i grube, by przesiedziec na nich szywe, a kiedy wrocila do mieszkania Charliego, zastala swojego brata spiacego na podlodze w kuchni, zwinietego w pozycji embrionalnej wokol malenkiej Sophie. Pozostali zalobnicy zupelnie o nim zapomnieli. -Ej, matolku. - Szturchnela go stopa w ramie, a on przekrecil sie na plecy, wciaz trzymajac dziecko w ramionach. - Moga byc? -Widzialas cos swiecacego? Jane rzucila poduszki na podloge. - Co? -Swiecace na czerwono. Widzialas, zeby cos w sklepie swiecilo, tak pulsowalo na czerwono? -Nie. A ty? -Wlasciwie tak. -Daj mi je. - Co? -Leki. Dawaj. Najwyrazniej sa duzo lepsze, niz mi sie wydawalo. -Ale mowilas, ze to tylko proszki przedwiekowe. -Dawaj je. Zajme sie twoim dzieckiem, kiedy bedziesz na tej szywie. -Nie mozesz opiekowac sie moja corka, bedac na prochach. -Dobra. Podaj mi te kruszyne i idz siedziec. Charlie przekazal niemowle Jane. -Musisz tez pilnowac mamy, zeby nie przeszkadzala. -O, nie. Nie bez prochow. -Sa w szafce z lekami w duzej lazience. Dolna polka. Siedzial teraz na podlodze, pocierajac czolo, jakby chcial rozciagnac skore na swoim cierpieniu. Dzgnela go kolanem w ramie. -Ej, maly, bardzo mi przykro. Wiesz to, prawda? Rozumie sie samo przez sie, nie? -Tak. - Slaby usmiech. Uniosla niemowle, po czym spojrzala z uwielbieniem w dol, w stylu Matki Boskiej. -Co myslisz? Powinnam sobie takie sprawic, co? -Mozesz pozyczac moje, kiedy tylko zechcesz. -Nie, powinnam miec wlasne. I tak mi zle z powodu pozyczania twojej zony. -Jane! -Zartowalam! Rany. Czasami taki z ciebie kolek. Idz na szywe. Idz. Idz. Idz. Charlie pozbieral poduszki i poszedl do salonu, by wraz z tesciami przezywac zalobe. Denerwowal sie, bo z modlitw znal tylko "Aniele Bozy, strozu moj", i nie byl pewien, czy poradzi sobie przez trzy pelne dni. Jane zapomniala mu powiedziec o wysokim facecie spod sklepu. 3. POD AUTOBUSEM LINII CZTERDZIESCI JEDEN Minely dwa tygodnie, zanim Charlie wyszedl z mieszkania do bankomatu przy Columbus Avenue, gdzie pierwszy raz kogos zabil. Jako bron wybral sobie autobus linii czterdziesci jeden, jadacy ze stacji Trans Bay przez most Bay do Presidio przy moscie Golden Gate. Jesli w San Francisco ma cie przejechac autobus, najlepiej postawic na linie czterdziesci jeden, bo mozna wtedy liczyc na ladny widok na most.Tak naprawde tego ranka Charlie nie zamierzal nikogo zabijac. Chcial tylko wziac pare dwudziestodolarowek do sklepowej kasy, sprawdzic stan konta i ewentualnie kupic zolta musztarde w delikatesach. (Nie nalezal do facetow, ktorzy lubia brazowa. Brazowa musztarda to kulinarny odpowiednik skokow ze spadochronem - dobre dla kierowcow wyscigowek i seryjnych zabojcow - a zdaniem Charliego delikatna, zolta musztarda francuska dodawala zyciu wystarczajaco duzo smaku). Po pogrzebie przyjaciele i krewni zostawili mu w lodowce cale haldy zimnych przekasek i przez dwa tygodnie nie zywil sie niczym innym, ale teraz zostaly mu tylko szynka, ciemny zytni chleb i mleko Enfamil dla niemowlat - wszystko niejadalne bez musztardy. Kupil plastikowa butelke zoltej musztardy i, majac ja w kieszeni, od razu poczul sie bezpieczniej, ale kiedy autobus przejechal tego faceta, kwestia musztardy w ogole wyleciala Charliemu z glowy. Byl cieply pazdziernikowy dzien, swiatlo nad miastem nabralo jesiennej miekkosci, letnia mgla przestala co rano niestrudzenie wypelzac znad zatoki i wial leciutki wietrzyk, przez co nieliczne zaglowki na jej wodach wygladaly tak, jakby pozowaly do obrazu malarza impresjonisty. Jesli mezczyzna bedacy ofiara Charliego zdazyl przez ulamek sekundy zdac sobie sprawe, ze zostanie przejechany, to moze nie byl z tego powodu szczesliwy, ale naprawde trudno by mu bylo wybrac ladniejszy dzien na to wydarzenie. Facet nazywal sie William Creek. Mial trzydziesci dwa lata i pracowal jako analityk rynkowy w dzielnicy finansowej. Wlasnie tam zmierzal tego ranka, gdy postanowil zatrzymac sie przy bankomacie. Mial na sobie cienki, welniany garnitur i buty do biegania, a buty do pracy niosl w skorzanej teczce pod pacha. Z bocznej kieszeni teczki wystawala raczka skladanego parasola, i to ona przyciagnela uwage Charliego, bo, mimo ze wydawala sie zrobiona ze sztucznego drewna orzechowego, swiecila na czerwono, jakby rozgrzano ja w kowalskim piecu. Charlie stal w kolejce do bankomatu i probowal tego nie zauwazac, udawac brak zainteresowania, ale nie mogl sie powstrzymac i po prostu sie gapil. To swiecilo, do cholery! Czy nikt tego nie widzial? William Creek obejrzal sie przez ramie, wsuwajac karte do maszyny, i zobaczyl, ze Charlie na niego patrzy, po czym usilowal zrobic z marynarki cos na podobienstwo plaszczki, by sie zaslonic, gdy wstukiwal kod PIN. Zabral swoja karte i forse, ktora wyplula maszyna, odwrocil sie i szybkim krokiem ruszyl w kierunku rogu ulicy. Charlie nie mogl juz tego zniesc. Raczka parasola zaczela pulsowac czerwienia niczym bijace serce. Gdy Creek byl przy krawezniku, Charlie zawolal: -Przepraszam. Przepraszam pana bardzo! Gdy tamten sie odwrocil, Charlie dodal: -Panski parasol... W tym momencie autobus linii czterdziesci jeden przejechal przez skrzyzowanie Columbus z Vallejo z predkoscia okolo piecdziesieciu kilometrow na godzine, kierujac sie w strone chodnika, by zatrzymac sie na nastepnym przystanku. Creek spojrzal w dol na swoja teczke, ktora wskazywal Charlie, i pieta jego sportowego buta natrafila na lekko wystajacy nad poziom chodnika kraweznik. Tracac rownowage, zaczal robic to, co zrobilby kazdy z nas, gdyby szedl przez miasto i nagle sie potknal na dziurawym chodniku - kilka szybkich krokow, by odzyskac rownowage. Tyle ze William Creek zrobil tylko jeden krok. W tyl. Za kraweznik. W takiej chwili trudno juz uratowac sytuacje, prawda? Walnal go autobus linii czterdziesci jeden. Mezczyzna przelecial dobre pietnascie metrow, zanim wyladowal na tylnej szybie saaba niczym wielki impregnowany worek miesa, po czym odbil sie z powrotem na chodnik, gdzie zaczely z niego wyplywac rozne ciecze. Jego rzeczy - teczka, parasol, zlota spinka do krawata, zegarek Tag Heuer -pomknely po asfalcie, odbijajac sie od opon, butow, studzienek kanalizacyjnych. Niektore zatrzymaly sie dopiero przecznice dalej. Charlie stal przy krawezniku i probowal oddychac. Slyszal wylacznie jeden dzwiek - wysoki, jakby ktos uruchomil gwizdek zabawkowej lokomotywy. Potem ktos na niego wpadl i Charlie, ocknawszy sie, zdal sobie sprawe, ze ow odglos to byl jego wlasny jek. Ten facet, facet z parasolem, zostal wlasnie zmieciony z tego swiata. Ludzie podbiegali, tloczyli sie wokol, kilka osob gadalo przez komorki. Kierowca autobusu niemal zmiazdzyl Charliego, gnajac chodnikiem w strone trupa. Charlie chwiejnym krokiem ruszyl za nim. -Chcialem go zapytac... Nikt na niego nie patrzyl. Musial wykorzystac cala swoja silna wole, nie mowiac o namowach siostry, by dzis w ogole wyjsc z mieszkania... a teraz to? -Chcialem mu tylko powiedziec, ze jego parasol sie pali - powiedzial, jakby sie tlumaczyl przed oskarzycielami. Tak naprawde nikt go nie oskarzal. Ludzie przebiegali obok niego, niektorzy zmierzali w strone ciala, inni przeciwnie. Obijali sie o Charliego i ogladali z takim zdumieniem, jakby wlasnie zderzyli sie z poteznym pradem powietrznym albo duchem, a nie z czlowiekiem. -Parasol - powiedzial Charlie, szukajac dowodu. Po chwili zauwazyl go przy nastepnym rogu. Lezal w rynsztoku, wciaz swiecac na czerwono, pulsujac niczym zepsuty neon. - Tam! Patrzcie! Ludzie staneli wokol zwlok szerokim polkolem i zakrywali usta dlonmi. Nikt nie zwracal uwagi na przerazonego, szczuplego mezczyzne, ktory wygadywal bzdury. Charlie ruszyl przez tlum w strone parasola, zbyt wstrzasniety, by odczuwac lek. Gdy zostaly mu do pokonania juz tylko trzy metry, podniosl wzrok na ulice, chcac sie upewnic, ze nie nadjezdza nastepny autobus, a potem zszedl z chodnika. Obejrzal sie z powrotem akurat w chwili, gdy smukla, czarna jak smola dlon wylonila sie z kanalu burzowego i zabrala parasol z ulicy. Cofnal sie i rozejrzal, by sprawdzic, czy ktos jeszcze to widzial - ale nie. Nikt nie nawiazal z nim kontaktu wzrokowego. Obok przechodzil akurat policjant i Charlie pociagnal go za rekaw. Gdy mundurowy odwrocil sie na piecie, a w jego oczach odmalowalo sie najpierw zdumienie, a potem cos, co wygladalo na prawdziwe przerazenie, Charlie go puscil. -Przepraszam - powiedzial. - Przepraszam. Rozumiem, ze ma pan duzo pracy. Przepraszam. Policjant wzruszyl ramionami i zaczal sie przeciskac przez tlum w strone zmasakrowanego ciala Williama Creeka. Charlie przebiegl Columbus Avenue i gnal przez Vallejo Street, az oddech i walenie serca zagluszyly w jego uszach wszystkie inne odglosy. Kiedy od sklepu dzielila go tylko jedna przecznica, przesunal sie nad nim jakis wielki cien, niczym nisko przelatujacy samolot czy ogromny ptak, i Char-liemu przeszedl po plecach dreszcz. Opuscil glowe, uniosl ramiona i skrecil w Mason Street w chwili, gdy przejezdzal tamtedy tramwaj linowy, pelen turystow, ktorzy patrzyli na wskros przez niego. Podniosl wzrok, tylko na chwile, i wydalo mu sie, ze w gorze zobaczyl cos, co zniknelo nad dachem szesciopietrowego, wiktorianskiego budynku po drugiej stronie ulicy. Nastepnie otworzyl drzwi i wpadl do swojego sklepu. -Czolem, szefie - powitala go Lily. Byla blada szesnastolatka, nieco przy kosci - jej kobiece ksztalty wciaz stanowily etap przejsciowy miedzy tluszczykiem dziecka a noszeniem dziecka. Akurat dzisiaj jej wlosy mialy kolor lawendy: wygladalo to jak przypominajaca helm fryzura kury domowej z lat piecdziesiatych, okryta kolorowym celofanem z wielkanocnego koszyka. Charlie pochylil sie i oparl o regal z osobliwosciami przy drzwiach, chrapliwie wciagajac hausty stechlego powietrza. -Chyba wlasnie zabilem czlowieka - wydyszal. -Doskonale - powiedziala Lily, ignorujac zarowno jego slowa, jak i zachowanie. - Potrzebne bedzie zastepstwo przy kasie. -Autobusem - dodal. -Dzwonil Ray - oznajmila. Ray Macy byl drugim pracownikiem Charliego, trzydziestodziewiecioletnim kawalerem, ktorego cechowalo niezdrowe zatarcie granic miedzy Internetem a rzeczywistoscia. - Leci do Manili na spotkanie milosci swojego zycia. Niejakiej pani KochamCieDlugo. Jest przekonany, ze to jego bratnia dusza. -W kanale cos bylo - powiedzial Charlie. Lily ogladala odprysk czarnego lakieru na paznokciu. -Wiec urwalam sie ze szkoly, zeby go zastapic. Robie tak od kiedy cie, ee, nie ma. Musze dostac usprawiedliwienie. Charlie wyprostowal sie i podszedl do lady. -Lily, slyszalas, co powiedzialem? Zlapal ja za ramiona, ale wyrwala sie z jego uscisku. -Au! Kurwa. Zostaw mnie, stukniety sadysto, to nowy tatuaz. - Uderzyla go piescia w ramie, naprawde mocno, po czym cofnela sie, rozcierajac wlasne ramie. - Slyszalam wszystko. Skoncz te odloty, sil vous plait. - Ostatnio, od kiedy znalazla Kwiaty zla Baudelaire'a w stercie uzywanych ksiazek na zapleczu, urozmaicala swoje wypowiedzi francuskimi wtretami. - Francuski lepiej wyraza gleboki noir mojej egzystencji - twierdzila. Charlie oparl rece o lade, by powstrzymac ich drzenie, po czym zaczal mowic powoli i z naciskiem, jakby zwracal sie do osoby, dla ktorej angielski nie jest jezykiem ojczystym: -Lily, mam kiepski miesiac i doceniam fakt, ze rezygnujesz z wyksztalcenia, zeby tu przychodzic i odstraszac mi klientow. Ale jesli zaraz nie usiadziesz i nie okazesz mi odrobiny cholernych ludzkich uczuc, bede cie musial zwolnic. Lily usiadla na barowym stolku z chromu i plastiku, ktory stal przy kasie, i odgarnela z oczu dlugie lawendowe kosmyki. -Mam z uwaga sluchac, jak przyznajesz sie do zabojstwa? Robic notatki? A moze wziac z polki stary magnetofon i wszystko nagrywac? Probuje ignorowac twoje slowa, ktore potem musialabym powtorzyc policji i poniesc osobista odpowiedzialnosc za to, ze pojdziesz do komory gazowej, a ty mowisz, ze jestem nieczula? Charlie zadrzal. -Jezu, Lily. Bezustannie zaskakiwala go precyzja jej koszmarnego sposobu myslenia. Wydawala sie cudownym dzieckiem koszmaru. Z drugiej strony, dzieki jej mrocznemu rozumowaniu zdal sobie sprawe, ze zapewne nikt nie posle go do komory gazowej. -To nie bylo zabojstwo tego rodzaju. Cos za mna szlo i... -Cicho! - Uniosla reke. - Jako twoja podwladna wole nie zapisywac w swojej fotograficznej pamieci wszystkich szczegolow tej ohydnej zbrodni, by potem odtworzyc je w sadzie. Powiem tylko, ze cie widzialam, ale dla osoby postronnej wygladales zupelnie normalnie. -Nie masz fotograficznej pamieci. -Owszem, mam, i to jest moje przeklenstwo. Nie moge zapomniec o bezsensie... -W zeszlym miesiacu przynajmniej osiem razy zapomnialas wyniesc smieci. -Nie zapomnialam. Charlie wzial gleboki wdech. Znajoma sytuacja, czyli klotnia z Lily, podzialala na niego uspokajajaco. -No dobra, bez patrzenia. Jakiego koloru masz bluzke? - Uniosl brew, jakby chcial powiedziec: "Tu cie mam". Usmiechnela sie i przez chwile widzial, ze to jeszcze dziecko, urocze i niemadre, mimo ostrego makijazu i wyzywajacego zachowania. -Czarna. -Zgadlas. -Wiesz, ze mam tylko czarne ubrania. - Usmiechnela sie. - Dobrze, ze nie spytales o wlosy. Wlasnie dzis rano przefarbowalam. -To niezdrowe. Te farby zawieraja toksyny. Lily uniosla lawendowa peruke, odslaniajac krotko obciete bordowe loki pod spodem, po czym opuscila ja z powrotem. -Jestem calkowicie naturalna. - Wstala i poklepala stolek. - Siadaj, Asher. Opowiadaj. Zanudz mnie. Oparla sie plecami o lade i przechylila glowe, by okazac zainteresowanie, ale z ciemnym makijazem wokol oczu i lawendowymi wlosami wygladala raczej jak marionetka z zerwanym sznurkiem, tym ktory podtrzymuje glowe. Charlie obszedl lade i usiadl na stolku. -Stalem w kolejce za tym Williamem Creekiem i zobaczylem, ze jego parasol swieci... Opowiedzial jej cala historie, o parasolu, o autobusie, o rece wylaniajacej sie z kanalu burzowego, o pospiesznym powrocie do domu i cieniu nad dachami. A kiedy skonczyl, spytala: -Skad wiesz, jak sie nazywal? -He? - zdziwil sie Charlie. Mogla zadac tyle strasznych i fantastycznych pytan, dlaczego wybrala wlasnie to? -Skad wiesz, jak nazywal sie ten facet? - powtorzyla. - Prawie z nim nie gadales, zanim kopnal w kalendarz. Widziales nazwisko na potwierdzeniu z bankomatu, czy jak? -Nie, ja... Nie mial pojecia, skad znal nazwisko tego czlowieka. Pojawilo sie niespodziewanie w jego glowie, wypisane duzymi drukowanymi literami. Zeskoczyl ze stolka. -Musze leciec, Lily. Pomknal przez drzwi do magazynu, a potem schodami na gore. -Nadal potrzebuje usprawiedliwienia do szkoly! - krzyknela za nim z dolu Lily, ale Charlie jej nie sluchal. Przebiegl przez kuchnie, mijajac wysoka Rosjanke, kolyszaca w ramionach jego coreczke, wpadl do sypialni i zlapal notatnik, ktory trzymal na szafce nocnej przy telefonie. Widnialo w nim napisane jego wlasna reka nazwisko William Creek, a pod spodem liczba 12. Usiadl na lozku, trzymajac notatnik tak, jakby to byla fiolka z nitrogliceryna. Za jego plecami rozlegly sie ciezkie kroki pani Korjev, ktora weszla za nim do sypialni. -Panie Asher, co sie stalo? Biegal pan jak wsciekly niedzwiedz. Charlie byl samcem beta, a miliony lat ewolucji doprowadzily do wyksztalcenia standardowej reakcji samcow beta na to co niewytlumaczalne. Powiedzial wiec: -Ktos robi mnie w konia. Lily wlasnie poprawiala flamastrem lakier na paznokciu, gdy do sklepu wszedl Stephan, listonosz. -Co tam, Czarna? - spytal, wyciagajac z torby plik przesylek. Byl niskim, muskularnym czarnoskorym czterdziestolatkiem. Nosil ciemne okulary, ktore zazwyczaj nasuwal na wlosy zaplecione w cienkie dredy. Wywolywal w Lily mieszane uczucia. Lubila go, bo mowil do niej "Czarna", co bylo skrotem od "Elficka Czarna Wierzba" - tak wlasnie adresowane byly przesylki, ktore przychodzily do niej do sklepu. Niestety, byl tez wesoly i najwyrazniej lubil ludzi, wiec mu nie ufala. -Musisz podpisac - oznajmil, podsuwajac jej elektroniczny notes. Bez patrzenia napisala "Charles Baudelaire". Stephan rzucil poczte na lade. -Znowu pracujesz sama? Gdzie sa wszyscy? -Ray na Filipinach, Charlie w szoku. - Westchnela. - Ciezar calego swiata spoczywa na moich barkach... -Biedny Charlie - powiedzial listonosz. - Podobno smierc wspolmalzonka to najgorsze, co sie moze czlowiekowi przytrafic. -Tak, to tez. Ale dzisiaj jest w szoku, bo widzial, jak na Columbus Avenue autobus przejechal faceta. -Slyszalem o tym. Dojdzie do siebie? -Kurde, nie, Stephan. Przejechal go autobus. - Pierwszy raz podniosla wzrok znad paznokci. -Chodzilo mi o Charliego. - Puscil do niej oko, nie zwazajac na jej surowy ton. -A, wiesz, jak to Charlie. -Jak mala? -Wydziela rozne obrzydliwe substancje. - Lily pomachala flamastrem pod nosem, jakby to moglo zamaskowac won dziecka. -No to wszystko gra - powiedzial Stephan z usmiechem. - To wszystko na dzisiaj. Masz cos dla mnie? -Wczoraj odkupilam czerwone buty na sloninie. Meskie dziesiatki. Stephan kolekcjonowal stare ubrania w stylu alfonsow z lat siedemdziesiatych. Lily miala miec oko na wszystko, co przychodzilo do sklepu. -Jaka wysokosc? -Dziesiec centymetrow. -Niskie - powiedzial, jakby to wszystko wyjasnialo. - Trzymaj sie, Czarna. Lily pomachala mu flamastrem, gdy wychodzil, po czym zaczela sortowac poczte. Byly to glownie rachunki, kilka ulotek, a takze jedna gruba przesylka w czarnej kopercie, wygladajaca na ksiazke albo katalog. Zaadresowano ja do Charliego Ashera, "sprzedawcy w Komisie Ashera" i miala znaczek z Plutonskich Brzegow Nocy, ktore najwyrazniej lezaly w jakims stanie na Z. (Lily uwazala geografie nie tylko za potwornie nudna, ale takze - w epoce Internetu - zupelnie zbedna). Czy przesylki nie zaadresowano do sprzedawcy w Komisie Ashera? - rozmyslala Lily. I czy to nie ona, Lily Elficka Czarna Wierzba, zajmowala sie sprzedaza, jako jedyna pracownica - nie, wlasciwie kierowniczka rzeczonego sklepu? I czy nie bylo jej prawem - nie, wlasciwie obowiazkiem - otworzyc koperte i zaoszczedzic Charliemu fatygi? Smialo, Wierzbo! Twoj los jest przesadzony, a jesli nie los, to przynajmniej sprzyjajace okolicznosci, co w politycznym zargonie oznacza jedno i to samo. Wyjela spod lady sztylet inkrustowany klejnotami (ktore wyceniono na siedemdziesiat piec centow) i rozciela koperte, po czym wyciagnela ksiazke i od razu sie zakochala. Okladka byla blyszczaca, jak w dzieciecej ksiazeczce z obrazkami. Widniala na niej barwna ilustracja, przedstawiajaca usmiechniety szkielet z malutkimi ludzikami nabitymi na palce. Wszyscy najwyrazniej swietnie sie bawili, zupelnie jakby to byla karuzela, ktora akurat wymagala przebicia klatki piersiowej na wylot. Wszystko' wygladalo odswietnie - kwiaty i slodycze w kolorach podstawowych, przedstawione w stylu meksykanskiej sztuki ludowej. Nad ilustracja umieszczono tytul: Bardzo wielka ksiega Smierci, wydrukowany literami zlozonymi z ludzkich piszczeli. Lily otworzyla ksiazke na pierwszej stronie, do ktorej ktos przyczepil spinaczem mala karteczke. To powinno wszystko wyjasnic. Przepraszam. Lily odpiela karteczke i otworzyla tom na pierwszym rozdziale: "A zatem jestes Smiercia. Oto, czego ci potrzeba". To bylo wszystko, czego potrzebowala. Najprawdopodobniej trzymala wlasnie najfajniejsza ksiazke, jaka w zyciu widziala. Charlie z pewnoscia nie umialby docenic tej lektury, zwlaszcza w obecnym stanie ostrej nerwicy. Wsunela tom do plecaka, po czym podarla karteczke i koperte na male kawaleczki, ktore nastepnie wlozyla na samo dno kosza na smieci. 4. SAMIEC BETA W NATURALNYM SRODOWISKU Jane - powiedzial Charlie. - Wydarzenia ostatnich paru tygodni przekonaly mnie, ze jakies' nikczemne sily albo osoby, niezidentyfikowane, ale jak najbardziej prawdziwe, zagrazaja zyciu takiemu, jakie znamy, a byc moze probuja nawet rozmontowac sama strukture naszej egzystencji. - I dlatego musze jesc zolta musztarde? - Jane siedziala przy blacie kuchennym i jadla kielbaski koktajlowe Little Smokies prosto z paczki, maczajac je w sloiku z francuska zolta musztarda.Mala Sophie siedziala na blacie w foteliku samochodowym czy tez kolysce, w kazdym razie czyms, co przypominalo helm szturmowca Imperium. Charlie chodzil po kuchni, wymachujac kielbaska dla podkreslenia swoich slow. -Po pierwsze, w sali Rachel byl facet, ktory w tajemniczy sposob zniknal z filmow nagranych przez kamery. -Bo nigdy go tam nie bylo. Zobacz, Sophie lubi zolta musztarde, tak jak ty. -Po drugie - ciagnal, pomimo uporczywej obojetnosci siostry - wszystkie rzeczy w sklepie swiecily tak, jakby byly radioaktywne. Nie wkladaj jej tego do buzi. -Boze, Charlie, Sophie jest hetero. Zobacz, jak wsuwa te kielbaske. -A po trzecie, wczoraj na Columbus Avenue autobus przejechal tego Creeka. Wiedzialem, jak sie nazywa, i mial parasol, ktory swiecil na czerwono. -Jestem zawiedziona. Chcialam ja wychowywac po dziewczecemu, mialaby szanse, jakiej ja nigdy nie dostalam. Ale patrz, co robi z ta kielbaska. Ta mala ma wrodzony talent. -Wyjmij jej to z buzi! -Spokojnie, nie moze jej zjesc. Nawet nie ma zebow. A to cos nie sterczy z jeczacego teletubisia. O, rany, musze walnac duza teauile, zeby wymazac ten obraz z umyslu. -Ona nie moze jesc wieprzowiny, Jane. Jest Zydowka! Chcesz zrobic z mojej corki sziksei Jane wyciagnela kielbaske koktajlowa z ust Sophie i obejrzala ja, nie zwazajac na podobne do swiatlowodu pasemko sliny, wciaz polaczone z dzieckiem. -Pewnie juz nigdy ich nie tkne - powiedziala. - Zawsze beda wywolywac wizje mojej bratanicy, obciagajacej kolesiowi we frotowym kostiumie. -Jane! - Charlie wyrwal jej kielbaske i cisnal do zlewu. - Co?! -Czy ty mnie w ogole sluchasz? -Tak, tak, widziales, jak autobus przejechal jakiegos faceta, wiec struktura ci sie rozmontowuje. I co? -I to, ze chyba ktos robi mnie w konia. -A co to za nowina? Od kiedy skonczyles osiem lat, ciagle myslisz, ze ktos robi cie w konia. -Bo tak bylo. Zapewne. Ale tym razem to jest prawda. To moze byc prawda. -Hej, to wolowe little smokies. Sophie nie jest jednak szychta. -Szikse! -Wszystko jedno. -Jane, nie pomagasz mi z tym problemem. -Z jakim problemem? Masz jakis problem? Problem Charliego polegal na tym, ze jego wyobraznia samca beta dreczyla go niczym bambusowe drzazgi pod paznokciami. Samce alfa sa czesto obdarzone szczegolnymi cechami fizycznymi, takimi jak wielkosc, sila, szybkosc, atrakcyjny wyglad, wyksztalconymi w ciagu eonow przez ewolucje, czyli przetrwanie najsilniejszego, ktoremu, mowiac wprost, przypadaja wszystkie dziewczyny. Z kolei gen samca beta przetrwal nie dzieki pokonywaniu przeciwnosci, lecz ich przewidywaniu i unikaniu. Kiedy samce alfa szly polowac na mastodonty, samce beta umialy przewidziec, ze atakowanie wscieklego, wlochatego buldozera za pomoca zaostrzonego patyka to lekka przesada, i zostawaly w obozowisku, by pocieszac zrozpaczone wdowy. Kiedy samce alfa ruszaly podbijac sasiednie plemiona, zdobywac trofea i scinac glowy, samce beta przewidywaly, ze w razie zwyciestwa naplyw niewolnic spowoduje powstanie nadwyzki samotnych kobiet, wymienionych na nowszy, zdobyczny model. Nie beda one mialy nic do roboty oprocz konserwowania scietych glow i liczenia trofeow, a niektore poszukaja pociechy w ramionach samcow beta, ktore mialy dosc sprytu, by przezyc. W wypadku kleski, coz, powtarzala sie historia z wdowami. Samce beta rzadko bywaja najsilniejsze albo najszybsze, ale jako ze umieja przewidywac zagrozenia, ich liczba znacznie przewyzsza liczbe samcow alfa. To samce alfa rzadza swiatem, ale samce beta stanowia tryby, dzieki ktorym ta maszyna dziala. Problem (Charliego) polegal na tym, ze wyobraznia samca beta stala sie zbyteczna w nowoczesnym spoleczenstwie, podobnie jak kly tygrysa szablozebego czy testosteron samcow alfa. Wyobrazni samcow beta jest za duzo, by mozna ja bylo sensownie wykorzystac. W zwiazku tym wielu samcow beta stalo sie hipochondrykami, neurotykami i paranoikami albo uzaleznilo sie od pornografii czy gier komputerowych. Choc wyobraznia samca beta wyksztalcila sie po to, by pomagac w unikaniu niebezpieczenstw, ma ona takze dzialanie uboczne: pozwala mu na dostep - jedynie w swiecie fantazji - do wladzy, pieniedzy i dlugonogich samic w typie modelek, ktore tak naprawde nie raczylyby go nawet kopnac w nerki, by strzasnac owada z buta. Bogata fantazja samca beta czesto wplywa na rzeczywistosc, co objawia sie nadzwyczajnym poziomem rozczarowania soba. Niejeden samiec beta wierzy, wbrew wszelkim empirycznym dowodom, ze jest samcem alfa obdarzonym przez stworce niewidzialna charyzma, ktora - choc swietnie pomyslana -okazuje sie calkowicie niewykrywalna dla kobiet niewykonanych z wlokna weglowego. Za kazdym razem, gdy modelka rozwodzi sie z gwiazdorem rocka, samiec beta cieszy sie w duchu (a dokladnie czuje ogromny przyplyw niczym nie popartej nadziei). I za kazdym razem, gdy piekna aktorka wychodzi za maz, samiec beta ma poczucie straconej szansy. Cale Las Vegas - plastikowy przepych, skarby czekajace na zdobywce, ordynarne wiezowce i kelnerki z nieprawdopodobnymi biustami - powstalo z rozczarowania samca beta. Owo rozczarowanie soba odegralo wazna role, gdy Charlie poznal Rachel tego deszczowego, lutowego dnia piec lat wczesniej, kiedy to schowal sie przed burza w Czystej, Jasno Oswietlonej Ksiegarni, a Rachel poslala mu niesmialy usmiech znad sterty powiesci Carson McCullers, ktore ukladala na polce. Szybko sobie wmowil, ze leje sie z niego chlopiecy urok, podczas gdy w istocie po prostu lalo sie z niego i juz. -Leje sie z pana - oznajmila. Miala niebieskie oczy, jasna cere i ciemne loki okalajace twarz. Spojrzala na niego z ukosa, okazujac mu akurat tyle uwagi, by polechtac ego samca beta. -Tak, dziekuje - powiedzial, podchodzac o krok blizej. -Przyniesc panu recznik czy cos? -Nie, jestem do tego przyzwyczajony. -Leje sie z pana na Cormaca McCarthy'ego. -Przepraszam. - Otarl rekawem egzemplarz Raczych koni, jednoczesnie probujac zobaczyc, czy pod jej szerokim swetrem i bojowkami kryje sie zgrabna figura. - Czesto tu pani przychodzi? Rachel nie odpowiedziala od razu. Miala identyfikator, rozkladala towar z metalowego wozka i byla niemal pewna, ze juz wczesniej widziala tego faceta w ksiegarni. Nie zachowywal sie zatem glupio, tylko sprytnie. W pewnym sensie. Nie mogac sie powstrzymac, parsknela smiechem. Charlie wzruszyl mokrymi ramionami i usmiechnal sie. -Nazywam sie Charlie Asher. -Rachel - powiedziala Rachel. Podali sobie rece. -Rachel, mialabys ochote napic sie kiedys kawy czy cos? -To zalezy, Charlie. Najpierw musisz mi odpowiedziec na kilka pytan. -Oczywiscie - odparl. - Jesli nie masz nic przeciwko temu, tez chcialbym zapytac cie o to i owo. - W tym momencie myslal: "Jak wygladasz nago?" i "Ile musze czekac, zanim to sprawdze?". -No dobrze. - Odlozyla Ballade o smutnej knajpie i zaczela wyliczac na palcach. - Masz prace, samochod i dach nad glowa? I czy dwie ostatnie rzeczy to jedno? - Miala dwadziescia piec lat i od jakiegos czasu byla sama. Nauczyla sie kontrolowac kandydatow. -Ee, tak, tak, tak i nie. -Doskonale. Jestes gejem? - Od jakiegos czasu byla sama w San Francisco. -Zaprosilem cie na kawe. -To nic nie znaczy. Znalam facetow, ktorzy nie wiedzieli, ze sa gejami, dopoki pare razy sie ze mna nie umowili. Zdaje sie, ze to moja specjalnosc. -O rany, chyba zartujesz. - Obejrzal ja od stop do glow i doszedl do wniosku, ze pod luznymi ubraniami na pewno ma swietna figure. - Zrozumialbym, gdyby bylo na odwrot, ale... -Dobra odpowiedz. W porzadku, napije sie z toba kawy. -Nie tak predko. A moje pytania? Wywrocila oczami i westchnela. -Dobra, wal. -Tak naprawde nie mam zadnych pytan. Tylko nie chcialem, zebys myslala, ze jestem latwy. -Zaprosiles mnie na kawe po polminutowej znajomosci. -Nie mozna miec do mnie pretensji. Bylas tu w calej okazalosci, uczesana, sucha, z dobrymi ksiazkami... -Pytaj! -Myslisz, ze jest taka mozliwosc, wiesz, kiedy juz sie poznamy, ze mnie polubisz? Znaczy, wyobrazasz to sobie? Nie mialo znaczenia, ze przegina - niewazne, czy byl cwany, czy po prostu niezreczny. Byla bezbronna wobec jego pozbawionego charyzmy uroku samca beta i wiedziala, co odpowiedziec. -Bez szans - sklamala. -Tesknie za nia - powiedzial Charlie, po czym odwrocil wzrok od swojej siostry, jakby w zlewie bylo cos, co koniecznie nalezalo dokladnie obejrzec. Jego ramionami wstrzasnal szloch. Jane podeszla i przytrzymala go, gdy opadl na kolana. -Naprawde tesknie. -Wiem. -Nienawidze tej kuchni. -W pelni sie z toba zgadzam. Dobra z niej byla siostra. -Widze te kuchnie i widze jej twarz, i nie moge tego zniesc. -Mozesz. Zniesiesz. Bedzie lepiej. -Moze powinienem sie przeprowadzic, czy cos. -Zrobisz, co uznasz za stosowne, ale cierpienie porusza sie razem z nami. - Pomasowala mu ramiona i kark, jakby jego zal byl napieciem w miesniu, ktore mozna bylo zlikwidowac za pomoca nacisku. Po kilku minutach znowu jako tako funkcjonowal. Siedzial przy blacie, miedzy Sophie i Jane, i pil kawe. -Wiec myslisz, ze wszystko to sobie wymyslilem? Jane westchnela. -Charlie, Rachel byla dla ciebie pepkiem swiata. Kazdy, kto widzial was razem, wiedzial, ze tak jest. Twoje zycie krecilo sie wokol niej. Gdy Rachel zabraklo, nie masz juz podstawy, nie masz nic, co by cie mocno trzymalo, jestes roztrzesiony, wiec wszystko wydaje sie nierzeczywiste. Ale ty masz podstawe. -Mam? -Siebie samego. Ja nie mam Rachel ani nikogo podobnego na horyzoncie, ale nie trace panowania nad soba. -Chcesz powiedziec, ze musze byc samolubny, jak ty? -Chyba faktycznie jestem samolubna. Myslisz, ze jestem przez to zlym czlowiekiem? -A obchodzi cie to? -Sluszna uwaga. Poradzisz sobie? Musze isc kupic pare DVD o jodze. Jutro zaczynam kurs. -Skoro zamierzasz uczestniczyc w kursie, po co ci te DVD? -Musze sprawiac wrazenie, ze wiem, co robie, albo nikt sie ze mna nie umowi. Poradzisz sobie? -Tak. Nie moge tylko wchodzic do kuchni ani na nic patrzec w tym mieszkaniu, ani sluchac muzyki, ani ogladac telewizji. -No to baw sie dobrze - powiedziala, szczypiac mala w nos w drodze do drzwi. Kiedy poszla, Charlie siedzial przez chwile na blacie i patrzyl na mala Sophie. O dziwo, tylko ona w calym mieszkaniu nie przywodzila mu na mysl Rachel. Byla obca istota. Popatrzyla na niego - ach te wielkie, niebieskie oczy - jakims takim dziwnym, szklistym wzrokiem. Nie z uwielbieniem czy zadziwieniem, ktorych mozna by sie spodziewac. Raczej tak, jakby za duzo wypila i zbierala sie do odjazdu, kiedy tylko znajdzie kluczyki do samochodu. -Przepraszam - powiedzial Charlie, odwracajac spojrzenie na sterte niezaplaconych rachunkow przy telefonie. Czul, ze dziecko na niego patrzy, zastanawiajac sie - jak myslal - ilu gosciom we frotowych kostiumach musi obciagnac, zeby dostac porzadnego ojca. Sprawdzil, czy jest dobrze przypieta pasami, po czym wyszedl, by wziac pranie, bo tak naprawde zamierzal byc bardzo dobrym ojcem. Samce beta niemal zawsze sa dobrymi ojcami. Zwykle cechuje je stalosc i odpowiedzialnosc. To tacy faceci, ktorych dziewczyny (o ile postanowia obyc sie bez siedmio-cyfrowej pensji czy wyskoku dosieznego powyzej metra) chca na ojcow swoich dzieci. Oczywiscie, wolalyby nie isc z nimi w tym celu do lozka. Ale kiedy dostaniesz kopa od paru samcow alfa, calkiem milym kompromisem wydaje sie mysl o pobudce w ramionach faceta, ktory cie uwielbia, juz chocby z samej wdziecznosci za seks, i ktory zawsze bedzie przy tobie, az do przesytu. Poniewaz samiec beta jest wierny. To doskonaly maz i doskonaly przyjaciel. Pomoze ci chodzic i przyniesie zupe, kiedy zachorujesz. Samiec beta zawsze liczy sie z innymi, dziekuje kobiecie po seksie i zwykle nie zwleka z przeprosinami. Jest swietnym opiekunem domu, zwlaszcza jesli kobieta nie czuje sie specjalnie zwiazana ze swoimi domowymi zwierzetami. Samcowi beta mozna ufac. Twoja dziewczyna bedzie w dobrych rekach, jesli zostawisz ja z kolega, ktory nalezy do samcow beta. No, chyba, ma sie rozumiec, ze to ostatnia zdzira. (Wlasciwie, ostatnie zdziry na przestrzeni dziejow moga byc wylacznie odpowiedzialne za przetrwanie genu samcow beta. Bo samiec beta, choc wierny, jest zupelnie bezradny wobec cudownych, napierajacych biustow). Choc samiec beta ma potencjal, by zostac doskonalym mezem i ojcem, wciaz musi nabyc niezbedne umiejetnosci. Przez kilka nastepnych tygodni Charlie robil niewiele poza opieka nad malenka obca istota. Byla kosmitka, slowo - czyms w rodzaju maszynki do jedzenia, robienia kupy i wpadania w zlosc - a on ani w zab nie rozumial jej gatunku. Ale gdy sie nia zajmowal, rozmawial z nia, nie spal przez nia, kapal ja, patrzyl, jak spi, i besztal ja z powodu obrzydliwych substancji, ktore sie z niej wydobywaly - zaczal sie zakochiwac. Pewnego ranka, po szczegolnie aktywnej nocy, spedzonej na przemian na karmieniu i przewijaniu, obudzil sie i zobaczyl, ze mala patrzy glupkowato na karuzelke nad swoim lozeczkiem. A kiedy go zobaczyla, usmiechnela sie. To zalatwilo sprawe. Tak jak wczesniej jej matka, wyznaczyla kierunek jego zycia za pomoca usmiechu. I tak jak tego deszczowego poranka w ksiegarni, jego dusza pojasniala. Dziwne okolicznosci smierci Rachel, swiecace na czerwono przedmioty w sklepie, ciemny skrzydlaty ksztalt nad ulica -wszystko to ustapilo miejsca nowemu swiatlu jego zycia. Nie rozumial, ze ona kocha go bezwarunkowo, a zatem -kiedy wstawal w srodku nocy, by ja nakarmic, wkladal koszule, czesal sie i sprawdzal, czy nie cuchnie mu oddech. Milosc do corki ogluszyla go, a kilka minut pozniej zaczal odczuwac lek o jej bezpieczenstwo, ktory w ciagu kilku dni rozwinal sie i rozkwitl w istny ogrod paranoi. -Wyglada to jak jakis gabkowy swiat - powiedziala Jane pewnego popoludnia, gdy przyniosla ze sklepu rachunki i czeki, zeby Charlie je podpisal. Charlie zabezpieczyl wszystkie ostre rogi i krawedzie w mieszkaniu za pomoca gabki i tasmy izolacyjnej, wlozyl plastikowe zatyczki do wszystkich gniazdek, zamontowal zamki we wszystkich szafkach, zainstalowal nowe wykrywacze dymu, tlenku wegla i radonu, a takze wlaczyl blokade rodzicielska w telewizorze, przez co mogl ogladac juz tylko programy z malymi zwierzatkami i nauka liter. -Wypadki to najczestsza przyczyna smierci dzieci w Ameryce - oznajmil. -Ale ona jeszcze nawet nie umie przewrocic sie na brzuszek. -Chce byc przygotowany. Wszedzie pisza, ze jednego dnia karmisz je piersia, a drugiego budzisz sie i one juz rzucaja studia. - Przewijal mala na stoliku do kawy i zuzyl przy tej okazji dziesiec chusteczek, o ile Jane dobrze policzyla. -Mysle, ze to moze byc przenosnia. Wiesz, niby ze dzieci szybko rosna. -Tak czy siak, kiedy zacznie raczkowac, wszystko jest gotowe. -Dlaczego nie zrobisz jej skafandra z gabki? To prostsze niz obijanie calego swiata czyms miekkim. Charlie, tu jest strasznie. Nie mozesz zaprosic do domu kobiety, bo wezmie cie za swira. Przez dluzsza chwile patrzyl w milczeniu na siostre. Zamarl z zapasowa pielucha w jednej rece i stopkami swojej coreczki miedzy palcami drugiej. -Kiedy bedziesz gotowy - zajaknela sie. - Znaczy, nie mowie, ze przyprowadzisz tu jakas kobiete. -To dobrze, bo nie mam zamiaru. -Jasne, ze nie. Nic nie powiedzialam. Ale musisz wyjsc z domu. Po pierwsze, powinienes isc na dol do sklepu. Ray zrobil z komputera jakis serwis randkowy, a strazniczka szkolna juz trzy razy zagladala do sklepu w poszukiwaniu Lily. Ja nie moge prowadzic ksiegowosci, wszystkim zawiadywac i jeszcze wykonywac swojej pracy. Tata nie bez powodu zostawil firme wlasnie tobie. -Ale nie ma komu pilnowac Sophie. -Masz w budynku pania Korjev i pania Ling. Niech one sie nia zajma. Do diabla, ja moge sie nia opiekowac wieczorami przez pare godzin, jesli to w czyms pomoze. -Nie zejde tam wieczorem. To wtedy rzeczy staja sie radioaktywne. Jane polozyla sterte papierow na stoliku obok glowki Sophie, po czym cofnela sie, zaplotlszy rece na piersi. -Powtorz sobie w myslach to, co wlasnie powiedziales. Charlie zrobil to i wzruszyl ramionami. -Dobra, brzmi troche dziwnie. -Idz, pokaz sie w sklepie. Tylko pare minut, zamocz nogi i tchnij bojazn boza w Raya i Lily, dobra? Ja skoncze ja przewijac. Jane wsliznela sie miedzy kanape i stolik, popychajac brata, by zszedl jej z drogi. Przy okazji stracila brudna pieluszke, ktora spadla na podloge i sie otworzyla. -O moj Boze! - jeknela i odwrocila glowe. -Jeszcze jeden powod, zeby nie jesc brazowej musztardy, co? - powiedzial Charlie. -Ty draniu! Cofnal sie. -Dobra, ide na dol. Na pewno wiesz, jak to zrobic? -Idz! - zawolala, gestem jednej reki wyganiajac go z pokoju, a palcami drugiej trzymajac sie za nos. 5. CIEMNOSC ZADZIERA NOSA Hej, Ray - powiedzial Charlie, zszedlszy do magazynu. Zawsze staral sie robic na schodach jak najwiecej halasu, zwykle tez krzyczal glosno "czesc", by uprzedzic pracownikow, ze idzie. Pracowal w roznych miejscach, zanim wrocil, by przejac rodzinna firme, i z doswiadczenia wiedzial, ze nikt nie lubi podstepnego szefa.-Hej, Charlie - odrzekl Ray, ktory siedzial na stolku za lada. Mial na karku czwarty krzyzyk, byl wysoki, lysial i szedl przez zycie, nie ogladajac sie za siebie. Nie mogl sie ogladac. Szesc lat temu, jeszcze jako policjant z San Francisco, dostal w szyje kulke od mlodocianego gangstera, i to wtedy ostatni raz spojrzal w tyl bez uzycia lustra. Zyl z wysokiej renty inwalidzkiej od miasta i pracowal dla Charliego w zamian za darmowy wynajem mieszkania na czwartym pietrze, wiec po transakcji nie bylo sladu w zadnych papierach. Obrocil sie na krzesle twarza do Charliego. -Ee, chcialem powiedziec, ze, no wiesz, twoja sytuacja, znaczy twoja strata... Wszyscy lubilismy Rachel. Wiesz, jesli moge cos zrobic... Charlie widzial go pierwszy raz od pogrzebu, nie zwrocil wiec uwagi na niezreczne slowa pocieszenia. -I tak zrobiles bardzo duzo, zastepujac mnie w pracy. Nad czym pracujesz? - Charlie rozpaczliwie staral sie nie patrzec na rozne swiecace na czerwono przedmioty. -A, nad tym. - Ray odwrocil sie i odsunal, by Charlie zobaczyl monitor komputera, na ktorym widnialy ulozone rzedami portrety mlodych Azjatek. - Nazywa sie to "Zdesperowane Kobiety z Filipin kropka com". -To tutaj poznales panne KochamCieDlugo? -Nie nazywala sie tak. Lily ci to powiedziala? To dziecko ma problemy. -No tak, dzieci - powiedzial Charlie, dostrzegajac nagle krepa kobiete w tweedowym plaszczu, szperajaca wsrod polek z osobliwosciami przy drzwiach sklepu. Trzymala swiecaca na czerwono, porcelanowa zabke. Ray kliknal na jednym ze zdjec, otwierajac podstrone z profilem. -Spojrz na te, szefie. Pisza, ze lubi slupy. - Znowu obrocil sie na stolku i uniosl brwi. Charlie odwrocil wzrok od kobiety ze swiecaca zaba i spojrzal na ekran. -To takie zaglowki, Ray. -Nieprawda. Zobacz, w szkole sredniej byla skiperka. - Tym razem uniosl reke, by przybic piatke. -Tu tez chodzi o zeglarstwo - wyjasnil Charlie, a byly gliniarz zostal z reka w powietrzu. - To ta, co pokrzykuje na zaloge. -Powaznie? - spytal Ray, nie kryjac zawodu. Byl zonaty trzy razy i wszystkie trzy zony zostawily go z powodu jego niezdolnosci do dojrzalych relacji spolecznych. Ray postrzegal swiat jak gliniarz i choc wielu kobietom wydawalo sie to z poczatku pociagajace, oczekiwaly, ze po jego powrocie z pracy do domu owo nastawienie zostanie przy drzwiach wraz z bronia sluzbowa. Nic z tego. Kiedy Ray podjal prace w Komisie Ashera, dopiero po dwoch miesiacach przestal mowic do klientow: "Rozejsc sie, nie ma tu nic do ogladania". Ray wiele czasu poswiecal rozczarowaniu samym soba i ludzkoscia w ogole. -Ale, stary... zeglarstwo! - powiedzial z entuzjazmem Charlie, by ratowac sytuacje. Lubil tego bylego gliniarza, pomimo jego nieprzystosowania. Ray byl w zasadzie dobrym czlowiekiem, lojalnym i dobrodusznym, pracowitym i punktualnym, a co jeszcze wazniejsze, wlosy wypadaly mu szybciej niz Charliemu. Ray westchnal. -Moze powinienem poszukac innej strony. Jakie slowo oznacza cos wiecej niz "zdesperowane"? Charlie przez chwile czytal informacje na dole ekranu. -Ta kobieta uzyskala dyplom magistra literatury angielskiej na Cambridge, Ray. I popatrz na nia. Piekna. Dlaczego jest zdesperowana? -Ej, zaraz. Dyplom magistra w wieku dziewietnastu lat? Jest dla mnie za madra. -Wcale nie. Po prostu klamie. Ray obrocil sie na stolku, jakby Charlie uklul go olowkiem w ucho. - Nie! -Popatrz na nia. Wyglada jak modelka z opakowania ciasteczek z kalmarow o smaku zielonego jablka. -Maja cos takiego? Charlie wskazal lewa strone okna. -Pozwol, ze przedstawie ci Chinatown. Chinatown, to jest Ray. Ray, Chinatown. Ray usmiechnal sie, zawstydzony. Dwie przecznice dalej znajdowal sie sklep, w ktorym nie sprzedawano niczego innego oprocz roznych suszonych czesci rekina. Wystawa byla pelna zdjec pieknych Chinek, trzymajacych rekinie sledziony i galki oczne z taka duma, jakby wlasnie dostaly Oscara. -No, ostatnia kobieta, ktora poznalem ta droga, miala w swoim opisie pare bledow i niedopowiedzen. -Na przyklad? - Charlie patrzyl na kobiete w tweedowym plaszczu, idaca w strone lady ze swiecaca zaba w rece. -Wiesz, napisala, ze ma dwadziescia trzy lata, metr piecdziesiat, sto piec funtow, wiec pomyslalem: "Dobra, moge sie zabawic z drobna kobietka". A okazalo sie, ze to sto piec kilo. -Czyli nie to, na co liczyles? - zapytal Charlie. Usmiechnal sie do zblizajacej sie kobiety, czujac fale paniki. Chciala kupic te zabe! -Metr piecdziesiat, sto piec kilo. Wygladala jak skrzynka pocztowa. Z tym bym sie jeszcze pogodzil, ale miala nie dwadziescia trzy, a szescdziesiat trzy lata. Jeden z jej wnukow probowal mi ja sprzedac. -Przykro mi, nie moze pani tego kupic - powiedzial Charlie do klientki. -Czesto sie tak mowi - ciagnal Ray - ale rzadko spotykasz kogos, kto naprawde probuje sprzedac wlasna babcie. -Dlaczego nie? - spytala kobieta. -Piecdziesiat dolcow - powiedzial Ray. -Skandal - odparla kobieta. - Na metce jest dziesiec. -Nie, piecdziesiat za babcie, z ktora Ray ma romans -wyjasnil Charlie. - A zaba nie jest na sprzedaz, prosze pani. Przykro mi. To wadliwy towar. -Wiec dlaczego stoi na polce? Dlaczego ma metke z cena? Nie widze zadnej wady. Najwyrazniej nie widziala, ze ta glupia porcelanowa zaba nie tylko swieci, ale wrecz zaczela pulsowac. Charlie wyciagnal reke przez lade i wyrwal jej figurke. -Jest radioaktywna. Przykro mi. Nie moze jej pani kupic. -Wcale nie mialem z nia romansu. Polecialem tylko na Filipiny, zeby ja poznac. -Wcale nie jest radioaktywna - powiedziala kobieta. - Probuje pan podbic cene. W porzadku, dam dwadziescia. -Nie, prosze pani, to zagraza bezpieczenstwu publicznemu - odparl Charlie, starajac sie zrobic zatroskana mine i przyciskajac zabe do piersi, jakby chronil kobiete przed jej grozna energia. - W dodatku jest smieszna. Prosze zauwazyc, ze gra na banjo, ktore ma tylko dwie struny. No, parodia! Moze kolega pokaze pani malpe grajaca na cymbalkach? Ray, pokaz tej mlodej pani malpe. - Mial nadzieje, ze zdobedzie pare punktow za "mloda pania". Kobieta zrobila krok w tyl, zaslaniajac sie torebka niczym tarcza. -Nie wiem, czy chce cos od was kupic, swiry. -Hej! - oburzyl sie Ray, jakby chcial powiedziec, ze w sklepie pracuje tylko jeden swir i ze to nie on nim jest. I wtedy szybkim krokiem podeszla do regalu z butami i wziela pare czerwonych trampek Converse Ali Stars w rozmiarze dwadziescia. One takze swiecily. -Chce kupic te buty. -Nie. - Charlie rzucil zabe przez ramie do Raya, ktory zlapal ja w ostatniej chwili. - Tez nie sa na sprzedaz. Kiedy kobieta w tweedowym plaszczu uderzyla posladkami w drzwi wejsciowe i zadzwieczal dzwonek nad oscieznica, Charlie wykonal swoj ruch. Zamarkowal skok w lewo, po czym ruszyl w prawo, wyciagnal reke i zlapal sznurowadla trampek, a wraz z nimi kawalek duzego, okrytego tweedem tylka. Szybko cofnal sie do lady i rzucil buty Rayowi, po czym odwrocil sie i przyjal pozycje wojownika sumo, by stawic czolo klientce. Wciaz stala przy drzwiach, jakby nie mogla sie zdecydowac, czy okazac strach, czy obrzydzenie. -Powinno sie was zamknac. Zglosze to do Urzedu Ochrony Konsumentow i miejscowej organizacji kupieckiej. A pan, panie Asher, moze powiedziec pani Seve-ro, ze na pewno wroce. - Z tymi slowami zniknela za drzwiami. Charlie odwrocil sie do Raya. -Pani Severo? Lily? Ona przyszla do Lily? -Strazniczka szkolna - wyjasnil Ray. - Przychodzila tu juz pare razy. -Mogles cos powiedziec. -Nie chcialem stracic klientki. -Zatem Lily... -Chowa sie na zapleczu, kiedy ja widzi. Ta babka chciala tez pogadac z toba i spytac, czy usprawiedliwienia Lily sa prawdziwe. Potwierdzilem. -Lily wraca do szkoly, a ja do pracy. -To swietnie. Odebralem dzis telefon. Rezydencja w Pacific Heights. Duzo ladnych damskich ubran. - Ray poklepal lezaca na ladzie kartke papieru z notatnika. - Nie mam kwalifikacji, zeby sie tym zajac. -Zrobie to, ale najpierw mamy troche do nadrobienia. Odwroc tabliczke na "Zamkniete" i zamknij drzwi na klucz, dobrze? Ray ani drgnal. -Jasne, ale... Charlie, jestes pewien, ze mozesz juz wrocic do pracy? - Ray wskazal glowa lezace na blacie trampki i zabe. -A, to. Zdaje sie, ze cos' jest z nimi nie tak. Nie widzisz w nich nic niezwyklego? Ray przyjrzal sie jeszcze raz. - Nie. -A w tym, ze kiedy zabralem jej zabe, od razu wziela pare trampek, ktore na pewno na nia nie pasuja? Ray w myslach dokonal kalkulacji, kladac na szale prawde oraz swoj korzystny uklad - mieszkanie, dochody pod stolem i szef, ktory byl porzadnym gos'ciem, zanim mu odbilo - i w koncu powiedzial: -Tak, bylo w niej cos dziwnego. -Aha! - wykrzyknal Charlie. - Szkoda, ze nie wiem, skad wziac licznik Geigera. -Mam licznik Geigera - powiedzial Ray. -Naprawde? - Jasne. Przyniesc? -Moze pozniej - odparl Charlie. - Zamknij drzwi i pomoz mi pozbierac towar. Przez nastepna godzine Ray patrzyl, jak Charlie przenosi na zaplecze rozne przedmioty - z pozoru wybrane na chybil trafil - surowo zabraniajac mu przy tym ponownego wystawienia ich w sklepie badz sprzedazy jakiemukolwiek klientowi. Potem przyniosl licznik Geigera, ktory pozyskal w drodze wymiany za rakiete tenisowa bez naciagu, i zgodnie z poleceniem Charliego zbadal kazdy z przedmiotow. Oczywiscie okazaly sie zupelnie nieszkodliwe. -I nie widzisz w tej stercie nic swiecacego, pulsujacego ani w ogole? - spytal Charlie. -Przykro mi. - Ray pokrecil glowa, nieco zazenowany cala sytuacja. - Ale w sumie niezle, jak na pierwszy dzien po powrocie do pracy - dodal na pocieszenie. - Moze powinienes skonczyc na dzisiaj, zajrzec do dziecka, a rano podjechac do tej rezydencji? Zapakuje te rzeczy i oznacze pudlo, zeby Lily ich nie sprzedala albo na cos nie wymienila. -Dobra - powiedzial Charlie. - Tylko ich nie wyrzucaj. Chce to rozgryzc. -Jasne, szefie. Do zobaczenia rano. -Tak. Dzieki, Ray. Mozesz isc do domu, kiedy skonczysz. Charlie wrocil do mieszkania, przez cala droge ogladajac swoje rece, by sprawdzic, czy nie przeszedl na nie czerwony blask ze sterty towarow. Wygladaly jednak zwyczajnie. Odeslal Jane do domu, nakarmil i wykapal Sophie, przeczytal jej do poduszki pare stron Rzezni numer piec, a potem wczesnie sie polozyl i zapadl w niesppkojny sen. Rano obudzil sie polprzytomny i po chwili usiadl gwaltownie na lozku, z szeroko otwartymi oczami i mocno bijacym sercem, ujrzal bowiem kartke na szafce nocnej. Kolejna. Zauwazyl, ze tym razem nie jest to jego pismo, a ciag cyfr byl bez watpienia numerem telefonu. Westchnal. Ten numer zapisal dla niego Ray. Charlie polozyl go sobie na szafce, zeby nie zapomniec. "Pan Michael Mainheart", glosila notatka. I jeszcze: "luksusowe damskie ubrania" oraz podkreslone dwa razy slowo "futra". Numer zaczynal sie od miejscowego kierunkowego. Charlie wzial kartke i pod spodem znalazl druga. Widnialo na niej to samo nazwisko, zanotowane jego wlasnym charakterem pisma, a pod spodem cyfra 5. Nie pamietal, zeby to pisal. W tym momencie za oknem sypialni na drugim pietrze przemknelo cos duzego i ciemnego, ale gdy podniosl wzrok, juz tego nie bylo. Zatoke spowijala mgla, a wielkie, pomaranczowe wieze mostu Golden Gate przy Pacific Heights wystawaly z niej niczym marchewki z twarzy dwoch spiacych, polaczonych balwanow snieznych. Na Pacific Heights poranne slonce otworzylo juz niebo. Po ogrodach i dziedzincach wokol rezydencji krzatali sie pracownicy. Dojechawszy do domu Michaela Mainhearta, Charlie stwierdzil, ze nikt go nie zauwaza. Na dziedzincu pracowalo dwoch mezczyzn. Pomachal im, przechodzac, ale oni nie zareagowali. Potem listonosz, schodzacy z duzej werandy, zepchnal go z drozki na zroszona trawe, nie mowiac nawet "przepraszam". -Przepraszam! - zawolal Charlie z sarkazmem, ale listonosz mial na uszach sluchawki i sluchal czegos, co sklanialo go do kolysania glowa na podobienstwo golebia dziobiacego tabletki amfetaminy. Charlie chcial juz wykrzyczec jakas porazajaco inteligentna uwage, ale zmienil zdanie. Choc od ladnych paru lat nie slyszal o pracowniku poczty dokonujacym rzezi, to wolal nie ryzykowac, zwlaszcza ze slowo "doreczyciel" kojarzylo mu sie z "dreczycielem". Jednego dnia zupelnie obca osoba nazywa go swirem, a nastepnego funkcjonariusz publiczny spycha go z chodnika. To miasto zmienialo sie w dzungle. Charlie zadzwonil do drzwi i czekal przy szesciometrowych wierzejach z pancernego szkla. Po minucie uslyszal ciche kroki i za szyba mignela drobna sylwetka, po czym drzwi powoli sie otworzyly. -Pan Asher - powiedzial Michael Mainheart. - Dziekuje, ze pan przyszedl. Starszy mezczyzna tonal w garniturze w jodelke, najwyrazniej kupionym trzydziesci lat temu, gdy jeszcze byl po-stawniejszym mezczyzna. Podal Charliemu reke. Jego skora przypominala w dotyku stare opakowanie po chinskich pierozkach - byla zimna i jakby zapylona. Charlie staral sie nie trzasc, gdy gospodarz poprowadzil go do wielkiej marmurowej rotundy z pancernymi oknami, siegajacymi sklepienia na wysokosci dwunastu metrow, oraz kretymi schodami wiodacymi na galeryjke, ktora prowadzila do dalszych skrzydel domu. Charlie czesto sie zastanawial, jak to jest miec dom ze skrzydlami. Jak w takim miejscu znalezc kluczyki do samochodu? -Tedy - powiedzial Mainheart. - Pokaze panu, gdzie zona trzymala ubrania. -Przykro mi z powodu panskiej zony - rzucil odruchowo Charlie. Wiele razy byl wzywany do rezydencji. "Nie chcesz wyjsc na jakiegos sepa" - mawial jego ojciec. "Zawsze chwal towar. Dla ciebie to moze byc szajs, ale dla nich to czesto kawalek duszy. Chwal, ale nie pozadaj. Mozesz zarobic, nie naruszajac przy tym niczyjej godnosci". -O, kurde - powiedzial Charlie, gdy wszedl za mezczyzna do garderoby wielkosci wlasnego mieszkania. - To znaczy... panska zona miala wysmienity gust, panie Main-heart. Byly tam cale rzedy strojow od ekskluzywnych projektantow. Suknie wieczorowe i dwukondygnacyjne wieszaki z roznymi ubraniami, ulozonymi wedlug kolorow i stopnia formalnosci - wspaniala tecza jedwabiu, lnu i welny. Kaszmirowe swetry, kurtki, plaszcze, spodnice, bluzki, bielizna. Garderoba miala ksztalt litery T, na szczycie ktorej znajdowala sie duza toaletka z lustrami, a w skrzydlach dodatki (nawet garderoba miala skrzydla!), po jednej stronie buty, a po drugiej paski, szale i torebki. Cale skrzydlo butow - wloskich i francuskich, recznie uszytych ze skory zwierzat, ktore kiedys wiodly radosne, beztroskie zycie. Po bokach toaletki na koncu garderoby widnialy wysokie lustra i Charlie dostrzegl odbicia wlasne i Mainhearta -Charlie mial na sobie szary garnitur w prazki z drugiej reki, a gospodarz niedopasowana marynarke w jodelke. Studium w szarosci i czerni, surowe i martwe posrod tego wielobarwnego ogrodu. Starzec podszedl do krzesla przy toaletce i usiadl z trzaskiem i jekiem. -Pewnie potrzebuje pan troche czasu na wycene - powiedzial. Charlie stanal na srodku garderoby i rozgladal sie przez chwile, zanim odpowiedzial: -To zalezy, z czym zechce sie pan rozstac. -Ze wszystkim. Co do sztuki. Nie moge zniesc tych sladow po niej. - Zalamal mu sie glos. - Chce, zeby to zniknelo. Odwrocil wzrok od Charliego i popatrzyl na skrzydlo z butami, starajac sie nie pokazac, ze sie rozsypuje. -Rozumiem - odparl Charlie, nie wiedzac co powiedziec. Ta kolekcja to nie byla jego liga. -Nie, nie rozumie pan, mlodziencze. Nie moglby pan zrozumiec. Emily byla dla mnie calym zyciem. Dla niej wstawalem co rano, dla niej chodzilem do pracy, dla niej zbudowalem firme. Nie moglem sie doczekac wieczornego powrotu do domu, zeby opowiedziec jej o swoim dniu. Kladlem sie z nia do lozka i o niej snilem. Byla moja fascynacja, zona, najlepszym przyjacielem, miloscia mojego zycia. A pewnego dnia odeszla bez ostrzezenia i w moim zyciu zapanowala pustka. Nie zrozumie pan. Ale Charlie rozumial. -Ma pan dzieci, panie Mainheart? -Dwoch synow. Przyjechali na pogrzeb, a potem wrocili do domow, do swoich rodzin. Powiedzieli, ze zrobia, co beda mogli, ale... -Nie moga - dokonczyl za niego Charlie. - Nikt nie moze. Mezczyzna podniosl na niego wzrok. Jego blada, nijaka twarz kojarzyla sie ze zmumifikowanym bassetem. -Chce umrzec. -Prosze tak nie mowic - powiedzial Charlie, bo tak wypadalo. - To minie. Powiedzial to, co wszyscy powtarzali jemu. Wiedzial, ze to bzdurne banaly. -Byla... - Glos Mainhearta zamarl na granicy szlochu. Oto silny czlowiek, nagle przytloczony zalem i zawstydzony, ze go okazuje. -Wiem - powiedzial Charlie, myslac o miejscu, ktore Rachel wciaz zajmowala w jego sercu. I o tym, jak tracil dech, gdy odwracal sie do kuchni, by cos do niej powiedziec, a jej tam nie bylo. -Byla... -Wiem - przerwal mu Charlie, chcac ulatwic starcowi sprawe, wiedzial bowiem, co on czuje. "Byla sensem, porzadkiem i swiatlem, a teraz, gdy jej zabraklo, chaos spadl na mnie jak ciemna, olowiana chmura". -Byla tak fenomenalnie glupia. -Co? - Charlie podniosl wzrok tak szybko, ze uslyszal chrzest kregu w swojej szyi. Tego sie nie spodziewal. -Ta durna baba zjadla silikazel. -Co? - Charlie krecil glowa, jakby probowal cos z niej strzasnac. -Silikazel. -Co? -Silikazel! Silikazel! Silikazel, idioto! Charlie mial wrazenie, ze powinien w odpowiedzi wykrzyczec nazwe jakiejs tajemniczej substancji: "Simetykon! Simetykon! Simetykon, matole!". Ale zamiast tego spytal: -To, z czego robia sztuczne biusty? - Obraz dobrze ubranej, starszej kobiety, pochlaniajacej lyzeczka breje ze sztucznego cycka przebiegal przez jego zwoje mozgowe jak jakajacy sie koszmar. Mainheart wstal, podpierajac sie na toaletce. -Nie, te kuleczki w paczuszkach, ktore wkladaja do pudelek ze sprzetem elektronicznym i aparatami fotograficznymi. -Te torebki z napisem "Nie jesc"? -Wlasnie. -Ale na paczce sa ostrzezenia. Zjadla to? -Tak. Kusnierz wlozyl te paczuszki razem z jej futrami, kiedy zainstalowal te gablote. - Mainheart wskazal reka. Charlie odwrocil sie i za duzymi drzwiami garderoby, przez ktore weszli, zobaczyl podswietlana szklana gablote. W srodku wisial jakis tuzin futer. Gablota miala zapewne wlasne urzadzenie klimatyzacyjne kontrolujace wilgotnosc, ale uwage Charliego zwrocilo co innego. Mimo oswietlenia gabloty jedno z futer wyraznie swiecilo na czerwono i pulsowalo. Powoli odwrocil sie do Mainhearta, unikajac gwaltownych reakcji, niepewny, co wlasciwie byloby w tej sytuacji gwaltowna reakcja. Staral sie mowic spokojnym glosem, ale nie chcial dac sobie wcisnac kitu. -Panie Mainheart, przykro mi z powodu panskiej zony, ale czy dzieje sie tu cos wiecej, niz mi pan powiedzial? -Niestety, nie rozumiem, o co panu chodzi. -Chce wiedziec - wyjasnil Charlie - dlaczego sposrod wszystkich sklepow z uzywana odzieza w Bay Area wybral pan wlasnie moj? Sa ludzie, ktorzy maja znacznie lepsze kwalifikacje, by zajac sie kolekcja o takim rozmiarze i jakosci. - Przypadl do gabloty z futrami i otworzyl drzwi. Rozlegl sie krotki szum i cykniecie, jak przy otwieraniu lodowki. Zlapal swiecace futro - wygladalo na lisie. - Co to jest? Czy wezwanie mialo z tym cos wspolnego? Trzymal futro tak, jakby pokazywal oskarzonemu narzedzie zbrodni. "Krotko mowiac" - chcial dodac - "robi mnie pan w konia?". -Byl pan pierwszym handlarzem uzywana odzieza w ksiazce telefonicznej. Charlie upuscil futro. -Asher? -Zaczyna sie na "A" - powiedzial Mainheart powoli i ostroznie, wyraznie zwalczajac w sobie ochote, by ponownie nazwac Charliego idiota. -Czyli to nie mialo nic wspolnego z tym futrem? -Mialo. Chce, zeby zabral pan to futro razem z cala reszta. -Aha - mruknal Charlie, probujac sie otrzasnac. - Prosze pana, jestem wdzieczny, ze sie pan zglosil, i to jest bez watpienia piekny zbior ubran, wrecz niesamowity, ale nie mam mozliwosci, by przyjac taki towar. I bede z panem szczery, choc moj ojciec pewnie przewroci sie w grobie, jesli to panu powiem. W tej garderobie sa ubrania warte zapewne milion dolarow. Moze wiecej. Uwzgledniajac miejsce w magazynie i czas poswiecony na odsprzedaz, nalezaloby chyba zaplacic jedna czwarta tej sumy. Nie mam takich pieniedzy. -Mozemy sie jakos dogadac - odparl Mainheart. - Byle zabrac to z domu... -Moglbym wziac czesc w komis... -Piecset dolarow. - Co? -Niech mi pan zaplaci piecset dolarow i zabierze to wszystko do jutra. Sprawa zalatwiona. Charlie zaczal protestowac, ale czul, ze jesli nie przestanie, przybedzie duch jego ojca, by walnac go w glowe spluwaczka. "Swiadczymy wazne uslugi, synu. Jestesmy jak sierociniec dla przedmiotow, bo bierzemy te niechciane i nadajemy im wartosc". -Nie moglbym tego zrobic, panie Mainheart. To by bylo wykorzystywanie panskiego zalu. "Na litosc boska, ty pieprzony frajerze, nie jestes moim synem. Nie mam syna". Czy to duch ojca pobrzekiwal lancuchami w jego glowie? W takim razie dlaczego poslugiwal sie glosem i slownictwem Lily? Czy sumienie moze byc chciwe? -Wyswiadczylby mi pan przysluge, panie Asher. Wielka przysluge. Jesli pan tego nie wezmie, zadzwonie do organizacji charytatywnej. Obiecalem Emily, ze jesli cos jej sie stanie, nie oddam jej rzeczy za darmo. Prosze. W glosie mezczyzny bylo tyle cierpienia, ze Charlie musial odwrocic wzrok. Wspolczul mu, bo naprawde rozumial. Nie mogl mu w zaden sposob pomoc, powiedziec "bedzie lepiej", tak jak wszyscy powtarzali jemu. Nie bylo lepiej. Inaczej, ale nie lepiej. A ten facet mial o piecdziesiat lat wiecej, dodatkowe pol wieku nadziei, czy - w tym wypadku - historii. -Musze pomyslec. Sprawdze, jak stoje z miejscem. Jesli dam rade, zadzwonie jutro. Mozemy sie tak umowic? -Bede wdzieczny - odparl Mainheart. A potem, bez wyraznego powodu, Charlie spytal: -Moge wziac to futro ze soba? Jako probke jakosci, na wypadek gdybym musial sie podzielic tym zbiorem z innymi sklepami. -W porzadku. Odprowadze pana. Gdy weszli do rotundy, jakis cien przelecial za pancernymi oknami na wysokosci trzeciego pietra. Duzy cien. Charlie przystanal na schodach, czekajac na reakcje gospodarza, ten jednak schodzil dalej, opierajac sie ciezko o porecz. Kiedy dotarl do drzwi, odwrocil sie do Charlie-go i wyciagnal reke. -Przepraszam za ten, ee, wybuch na gorze. Nie jestem soba, od kiedy... Gdy zaczal otwierac drzwi, na ziemie na zewnatrz opadla jakas postac. Przez szklo bylo widac ptasi kontur wielkosci doroslego mezczyzny. -Nie! - Charlie rzucil sie naprzod, odepchnal Main-hearta i zatrzasnal drzwi na glowie wielkiego ptaka. Ciezki, czarny dziob wsunal sie do srodka, klekoczac niczym wielkie szczypce i potracajac stojak na parasole, ktore rozsypaly sie na marmurowej posadzce. Twarz Char-liego znajdowala sie ledwie o centymetry od ptasiego oka. Naparl na drzwi ramieniem, nie chcac, by dziob oderwal mu reke. Ptak miotal sie, by sie uwolnic, a jego szpony podrapaly szklo, zostawiajac gleboka ryse na jednej z fazowanych szyb. Charlie uderzyl biodrem o futryne, po czym zsunal sie po niej, upuscil futro i wzial jeden z parasoli z podlogi. Dzgnal, chcac trafic opierzona szyje ptaka, ale jeden z czarnych pazurow wsunal sie przez szpare, rozcinajac mu marynarke, rekaw koszuli i cialo. Charlie pchnal parasolem z calej sily, wypychajac ptasia glowe z powrotem na zewnatrz. Kruk zaskrzeczal i wzbil sie w powietrze z glosnym lopotem skrzydel. Charlie lezal na plecach, bez tchu, i patrzyl na pancerne szyby, jakby w kazdej chwili cien wielkiego ptaka mogl powrocic. Potem spojrzal na Michaela Main-hearta, ktory lezal bezladnie na boku niczym marionetka bez sznurkow. Przy jego glowie spoczywala laska z raczka z kosci sloniowej, ktora wyrzezbiono w ksztalt glowy niedzwiedzia polarnego. Laska wypadla ze stojaka na parasole. Swiecila na czerwono. Mezczyzna nie oddychal. -Przejebane - powiedzial Charlie. 6. BOHATEROWIE MIMO WOLI W alei za Komisem Ashera Cesarz San Francisco karmil zolnierzy focaccia z oliwkami i staral sie, by psia flegma nie zepsula mu sniadania. - Cierpliwosci, Bummer - powiedzial do boston teriera, ktory skakal do wczorajszego, plaskiego bochenka niczym porosnieta sierscia, kauczukowa pilka, podczas gdy Lazarus, powazny golden retriever, stal obok, czekajac na swoja porcje.Bummer parsknal niecierpliwie w odpowiedzi (stad psia flegma). Byl okropnie glodny, bo dzisiaj sniadanie sie spoznialo. Cesarz spal na lawce przy Muzeum Morskim i w nocy jego ogarniete reumatyzmem kolano wysunelo sie z welnianego plaszcza na wilgotny ziab, przez co marsz do North Beach i wloskiej piekarni, ktora dawala im za darmo czerstwe pieczywo, stal sie istna droga przez meke. Cesarz jeknal i usiadl na pustej skrzynce po mleku. Postura przypominal niedzwiedzia, ramiona mial szerokie, choc nieco zapadniete od dzwigania ciezaru miasta. Zmierzwiona platanina siwych wlosow i brody okalala jego twarz niczym burzowa chmura. O ile pamietal, patrolowal miasto wraz z zolnierzami od zawsze, choc jesli sie nad tym zastanowic, moze tylko od zeszlej srody. Nie byl do konca pewien. Cesarz postanowil wyglosic do zolnierzy odezwe na temat znaczenia wspolczucia w obliczu narastajacej fali podstepnego kurestwa i politycznego cwaniactwa w pobliskim krolestwie Stanow Zjednoczonych. (Zauwazyl, ze jego publicznosc najpilniej slucha odezw wtedy, gdy doprawiona miesem focaccia wciaz tkwi w otchlani kieszeni jego plaszcza, a w tej chwili wonny bochenek z peperoni i parmezanem spoczywal w welnianych zakamarkach, wiec krolewskie ogary wytezaly sluch). Jednakze, gdy odchrzaknal, by zaczac przemowe, zza rogu wyjechala z piskiem opon furgonetka. Przechylila sie na dwa kola, koszac rzad pojemnikow na smieci, i zatrzymala najwyzej pietnascie metrow dalej. Drzwi od strony kierowcy otworzyly sie i z samochodu wyskoczyl szczuply mezczyzna w garniturze, trzymajacy laske i damskie futro, a nastepnie ruszyl prosciutko ku tylnym drzwiom Komisu Ashera. Zanim jednak uszedl dwa kroki, runal na beton, jakby cos uderzylo go z tylu, po czym przekrecil sie na plecy i zaczal wymachiwac w powietrzu laska oraz futrem. Cesarz, ktory znal niemal wszystkich, rozpoznal Charliego Ashera. Bummer szczekal jak szalony, ale bardziej zrownowazony Lazarus warknal tylko raz i pobiegl do Charliego. -Lazarus! - krzyknal Cesarz, ale pies gnal naprzod, scigany teraz przez wielkookiego towarzysza broni. Charlie zerwal sie juz na nogi i machal laska, jakby pojedynkowal sie z jakims widmem, uzywajac futra jako tarczy. Mieszkajac na ulicy, Cesarz niejednokrotnie widzial ludzi walczacych z niewidzialnymi demonami, ale Charlie Asher najwyrazniej zaliczal trafienia. Rozlegaly sie odglosy uderzen, mimo ze laska tylko przeszywala powietrze - chociaz nie, tam cos bylo, jakis cien... Cesarz wstal i pokustykal w strone komisu. Uszedl ledwie dwa kroki, gdy Lazarus skoczyl, by, jak sie zdawalo, zaatakowac Charliego. Przelecial jednak nad nim i klapnal zebami gdzies nad jego glowa - a potem zawisl z klami zatopionymi w jak najbardziej materialnej krtani z przejrzystego powietrza. Charlie wykorzystal sytuacje, cofnal sie o krok i machnal laska nad kwitujacym psem. Rozlegl sie trzask i Lazarus puscil, ale teraz Bummer rzucil sie na niewidzialnego wroga. Spudlowal i z wizgiem wpadl do kosza na smieci. Charlie znowu ruszyl do stalowych drzwi komisu, te jednak okazaly sie zamkniete. Gdy siegnal po klucze, cos zlapalo go z tylu. -Puszczaj, pojebancu - wycharczal. Futro, ktore trzymal, zostalo mu wyrwane z reki, po czym pomknelo w gore i zniknelo nad czteropietrowym budynkiem. Charlie odwrocil sie, trzymajac laske w pogotowiu, ale najwyrazniej nic sie tam juz nie czailo. -Nie powinienes siedziec nad drzwiami, krzyczec "nigdy juz", byc poetycki i w ogole?! - wrzasnal w kierunku nieba. A potem na dokladke dorzucil jeszcze: - Ty wstretny popaprancu! Lazarus szczeknal, a potem zaskamlal. Z pojemnika na smieci, do ktorego wpadl Bummer, dobieglo ostre, metaliczne szczekanie. -Czegos takiego nie widuje sie codziennie - odezwal sie Cesarz, kustykajac w strone Charliego. -Widziales to? -No nie, wlasciwie nie. Tylko cien, ale widzialem, ze cos tam jest. Bo bylo, prawda? Charlie skinal glowa, probujac zlapac oddech. -To wroci. Scigalo mnie przez miasto. - Grzebal w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. - Powinniscie schowac sie ze mna w sklepie, wasza wysokosc. - Charlie oczywiscie znal Cesarza. Kazdy mieszkaniec San Francisco go znal. Cesarz usmiechnal sie. -Bardzo milo z twojej strony, ale bedziemy zupelnie bezpieczni. Na razie musze uwolnic podopiecznego z tego cynkowanego wiezienia. Wielki mezczyzna przechylil pojemnik na smieci i ze srodka wylonil sie Bummer, parskajac i machajac glowa, jakby byl gotow odgryzc tylek kazdemu czlowiekowi lub zwierzeciu, ktore staneloby mu drodze (i zrobilby to, pod warunkiem, ze przeciwnik mialby najwyzej pol metra wzrostu). Charlie wciaz mial klopoty z kluczem. Wiedzial, ze zamek nalezalo dawno wymienic - ale dzialal przy odrobinie finezyjnego krecenia, wiec nigdy nie byla to sprawa priorytetowa. Kto by, do diabla, przypuszczal, ze kiedys bedzie musial szybko dostac sie do srodka, zeby uciec przed olbrzymim ptakiem? A potem uslyszal krakanie i odwrocil sie, by zobaczyc nie jednego, a dwa wielkie kruki, przelatujace nad dachem i opadajace nad zaulek. Z psich gardel dobyla sie salwa goraczkowych szczekniec na skrzydlatych intruzow, a Charlie wlozyl tyle jezyka ciala w manipulowanie kluczem, ze poczul rwanie bedacego w zaniku miesnia tanecznego w swoim biodrze. -Wrocily. Oslaniaj mnie. Charlie rzucil laske Cesarzowi i przygotowal sie na uderzenie, ale w chwili, gdy laska dotknela dloni starca, ptaki zniknely. Bylo nawet slychac syk powietrza zajmujacego zwolnione przez nie miejsce. Psy przestaly jazgotac. Bummer zaskamlal. -Co? - spytal Cesarz. - Co? -Nie ma ich. Mezczyzna popatrzyl w niebo. -Na pewno? -Na razie tak. -Widzialem dwa cienie. Tym razem naprawde widzialem - powiedzial Cesarz. -Tak, tym razem byly dwa. -A co to jest? -Nie mam pojecia, ale kiedy wziales laske, one... no, zniknely. Naprawde je widziales? -Jestem tego pewien. Wygladaly jak zmierzajacy do jakiegos celu dym. W koncu klucz przekrecil sie i drzwi na zaplecze stanely otworem. -Moze wejdziesz. Odpoczniesz. Zamowie cos do jedzenia. -Nie, nie, musze isc na obchod z zolnierzami. Dzis rano postanowilem przygotowac odezwe, wiec musimy sie spotkac z drukarzem. Masz, bedzie ci potrzebna. - Cesarz podal mu laske, jakby to byl miecz koronacyjny. Charlie juz chcial ja wziac, ale zmienil zdanie. -Zachowaj ja, wasza wysokosc. Zdaje sie, ze znajdziesz dla niej zastosowanie. - Glowa wskazal oslabione kolano Cesarza. Tamten wciaz trzymal laske w wyciagnietej rece. -Wiesz, ze nie naleze do czcicieli dobr materialnych? -Rozumiem. -Gleboko wierze, ze pozadanie to glowne zrodlo ludzkich cierpien, a najbardziej podstepna jego odmiane stanowi chec posiadania. -W biznesie kieruje sie tymi zasadami. Mimo wszystko nalegam, bys zachowal te laske. Badz tak uprzejmy i wyswiadcz mi te przysluge. Stwierdzil, ze nasladuje formalny sposob mowienia Cesarza, jakby w jakis sposob przeniesiono go na dziwny krolewski dwor, gdzie szlachcica poznaje sie po wplatanych w brode okruchach, a palacowi gwardzisci nie maja nic przeciwko lizaniu sie po jajkach. -Jesli mowimy o przysludze, zgadzam sie. To piekna, reczna robota. -Co wazniejsze, pozwoli ci dokonac obchodu w krotszym czasie. Cesarz zdradzil sie z tkwiaca w glebi jego serca checia posiadania, usmiechajac sie szeroko i przyciskajac laske do piersi. -Zaiste, piekna. Charlie, musze ci cos wyznac. Nalegam, bys obdarzyl mnie zaufaniem, naleznym czlowiekowi, ktory wlasnie wraz z przyjacielem ujrzal dwa cienie w ksztalcie wielkich krukow. -Ma sie rozumiec. - Charlie usmiechnal sie, choc jeszcze przed chwila byl gotow uznac, ze w ciagu minionych miesiecy jego usmiech zaginal na dobre. -Mam nadzieje, ze nie uznasz mnie za niegodziwca, ale w chwili, gdy jej dotknalem, poczulem sie tak, jakbym czekal na to cale zycie. I wtedy, bez zadnego wyraznego powodu, Charlie odpowiedzial: -Wiem. Kilka minut wczesniej Lily pograzyla sie w myslach. Nie bylo to jej zwykle zamyslenie, stanowiace reakcje na swiat, w ktorym wszyscy byli glupi, a zycie nie mialo sensu, zwlaszcza jesli twoja matka zapomniala kupic kawe. Bylo to bardziej szczegolne zamyslenie, ktore zaczelo sie w chwili, gdy przyszla do sklepu i Ray oznajmil, ze dzis przypada jej kolej na noszenie tiary do odkurzania. Potem zaczal sie upierac, ze skoro nosi tiare, powinna naprawde odkurzyc sklep. (Prawde mowiac, lubila ten diadem z krysztalem gorskim. Charlie, w przyplywie mieszczanskiego sprytu, oglosil, ze bedzie go nosila wylacznie osoba, zajmujaca sie danego dnia odkurzaniem i zamiataniem. Lily protestowala nie przeciwko diademowi, lecz samym czynnosciom odkurzania i zamiatania. Czula sie manipulowana i wykorzystywana, bynajmniej nie w przyjemny sposob). Dzisiaj jednak, gdy juz odlozyla diadem i odkurzacz, a takze wreszcie wprowadzila do organizmu kilka kubkow kawy, zamyslenie trwalo, przeradzajac sie w koncu w dojmujacy niepokoj. Dotarlo do niej bowiem, ze musi jakos rozwiazac kwestie "studia-kariera". Niestety, wbrew temu, co napisano w Bardzo wielkiej ksiedze Smierci, Lily nie zostala wybrana na mrocznego sluge zniszczenia. Kurwa mac! Stala na zapleczu i patrzyla na wszystkie przedmioty, ktore Charlie zgromadzil tam poprzedniego dnia: buty, lampy, parasole, porcelanowe figurki, zabawki, pare ksiazek, czarno-bialy telewizor i portret klauna na czarnym aksamicie. -Powiedzial, ze te rzeczy swieca? - spytala Raya, ktory stal w wejsciu do sklepu. -Tak. Kazal mi je sprawdzic licznikiem Geigera. -Ray, skad ty, kurwa, masz licznik Geigera?! -Lily, skad masz w nosie kolczyk w ksztalcie nietoperza? Zignorowala jego pytanie i wziela ceramiczna zabe, na ktorej teraz naklejono kartke z napisem NIE SPRZEDAWAC ANI NIE WYSTAWIAC, wykaligrafowanym przez Charliego rownymi, drukowanymi literami. -To byla jedna z tych rzeczy? To? -Od niej sie zaczely te wszystkie wyglupy - odparl rzeczowo Ray. - Strazniczka szkolna probowala to kupic. Wtedy sie zaczelo. Lily byla wstrzasnieta. Cofnela sie do biurka Charliego i usiadla na skrzypiacym, debowym krzesle obrotowym. -Widzisz cos swiecacego albo pulsujacego, Ray? Zdarzylo ci sie to? Pokrecil glowa. -Przezyl wiele stresow. Smierc Rachel, opieka nad dzieckiem. Mysle, ze moze potrzebuje pomocy. Pamietam, ze kiedy musialem odejsc z policji... - Urwal. W zaulku wybuchlo jakies zamieszanie, rozleglo sie szczekanie psow i ludzkie krzyki, a potem ktos usilowal przekrecic klucz w zamku. Sekunde pozniej do srodka wszedl Charlie, w ubraniu tu i owdzie uwalanym brudem, z podartym i upackanym krwia rekawem marynarki. -Asher - powiedziala Lily. - Jestes ranny. Szybko zwolnila mu krzeslo, a Ray ujal go za ramiona i posadzil. -Nic mi nie jest - odparl Charlie. - To drobiazg. -Przyniose apteczke - powiedzial Ray. - Zdejmij mu te marynarke, Lily. -On majaczy - stwierdzila Lily, probujac sciagnac ze sojego szefa marynarke. - Masz jakies proszki przeciwbolowe, Ray? -Nie potrzebuje proszkow przeciwbolowych - wtracil Charlie. -Zamknij sie, Asher, nie mialy byc dla ciebie - odparla odruchowo Lily, po czym pomyslala o ksiedze, o opowiesci Laya, o karteczkach na przedmiotach z zaplecza i w koncu wzruszyla ramionami. Wygladalo na to, ze Charlie nie jest ciapa, za jakiego zawsze go uwazala. - Przepraszam, szefie. pomozemy ci. Ray wrocil z mala, plastikowa apteczka. Odwinal Charliemu rekaw i zabral sie do oczyszczania rany za pomoca gazy i wody utlenionej. -Co sie stalo? -Nic - odparl Charlie. - Posliznalem sie i upadlem na zwir. -Dosc czyste skaleczenie. Nie widac w nim sladow zwiru. To musial byc niezly upadek. -To dluga historia. - Charlie westchnal. - Au! -Co to byly za halasy w zaulku? - spytala Lily, ktorej bardzo chcialo sie palic, ale jakos nie mogla zebrac sie w sobie i wyjsc. Nie miescilo jej sie w glowie, ze Charlie Asher zostal wybrany. Jakim cudem wlasnie on? Byl taki... taki niegodny. W przeciwienstwie do niej, nie rozumial mrocznego podbrzusza tego swiata. A jednak to on widzial swiecace przedmioty. On. Byla zalamana. -To tylko psy Cesarza pogonily mewe przy smietniku. Nic takiego. A ja spadlem z werandy na Pacific Heights. -A, ta rezydencja - przypomnial sobie Ray. - Jak poszlo? -Nie najlepiej. Pograzony w bolu maz dostal ataku serca, kiedy tam bylem. -Zartujesz. -Nie. Przytloczyly go mysli o zonie i nagle upadl. Zrobilem mu sztuczne oddychanie, a potem przyjechalo pogotowie i zabralo go do szpitala. -No - odezwala sie Lily - a miales... ee... widziales cos szczegolnego? -Co? - Charlie szerzej otworzyl oczy. - Jak to "szczegolnego"? Nie bylo tam nic szczegolnego. -Luz, szefie, chodzilo mi tylko o ubrania po tej babci. To on, pomyslala. Skurwiel. Charlie pokrecil glowa. -Nie wiem. To takie dziwne. Cala ta sprawa jest dziwna. - Az zadrzal, gdy to mowil. -Jak dziwna? - spytala Lily. - Dziwna w fajny, mroczny sposob czy dziwna, bo jestes Asher i we wszystkim sie gubisz? -Lily! - warknal Ray. - Idz do sklepu. Odkurz cos. -Nie jestes moim szefem, Ray. Ja tylko okazuje troske. -W porzadku, Ray. - Charlie wygladal tak, jakby sie zastanawial, jak dokladnie opisac znaczenie slowa "dziwna" i nie byl w stanie wymyslic zadnej zadowalajacej definicji. W koncu powiedzial: - No, po pierwsze, rezydencja tej kobiety to nie nasza liga. Maz powiedzial, ze zadzwonil wlas'nie do mnie, bo bylem pierwszy w ksiazce telefonicznej, ale nie wygladal na faceta, ktory by cos takiego zrobil. -To nie takie dziwne - stwierdzila Lily. "No, przyznaj sie", dodala w myslach. -Mowiles, ze byl zalamany - wtracil Ray, wklepujac masc z antybiotykiem w skaleczenie Charliego. - Moze zachowuje sie inaczej niz zwykle. -Tak, byl tez zly na zone za to, jak zmarla. - Jak? -Zjadla silikazel - wyjasnil Charlie. Lily zerknela na Raya, czekajac na wyjasnienia, bo slowo "silikazel" pachnialo technicznym zargonem, wiec Ray mial pole do popisu. -To srodek osuszajacy, ktory wkladaja do pudelek z elektronika i innymi rzeczami wrazliwymi na wilgoc - powiedzial. -Te torebki z napisem "Nie jesc"?! - wykrzyknela Lily. - Moj Boze, jakie to glupie. Kazdy wie, ze nie je sie torebek z napisem "Nie jesc". -Pan Mainheart byl zdruzgotany - rzekl Charlie. -Nie dziwie sie - odparla dziewczyna. - Ozenil sie z kompletna kretynka. Charlie az sie skulil. -Lily, tak nie mozna. Wzruszyla ramionami i wywrocila oczyma. Nie znosila, kiedy wpadal w ojcowski ton. -Dobra, dobra. Ide zajarac. -Nie! - Charlie zerwal sie na nogi i stanal miedzy Lily a tylnymi drzwiami. -Ale mowiles, ze wygladam jak nieletnia prostytutka, kiedy pale od frontu. -Zmienilem zdanie. Dojrzalas. Przymknela jedno oko, by sprawdzic, czy zdola glebiej wejrzec w dusze Charliego i odkryc jego prawdziwe motywy. Wygladzila czarna blyszczaca spodnice, ktora wydala udreczony, piskliwy dzwiek. -Probujesz powiedziec, ze mam wielki tylek, tak? -Absolutnie nie mowie nic takiego - odparl Charlie. - Twierdze po prostu, ze twoja obecnosc przed sklepem to duzy plus i na pewno przyciagnie klientow sposrod turystow jezdzacych tramwajem linowym. -A. Dobra. Wziela paczke papierosow z biurka, minela lade i wyszla na zewnatrz, by pograzyc sie w myslach, a wlasciwie w zalu, jako ze wbrew swojej wielkiej nadziei nie byla Smiercia. Ksiega nalezala do Charliego. Tego wieczoru Charlie siedzial w sklepie i zastanawial sie, czemu oklamal swoich pracownikow, gdy zobaczyl, ze za oknem przemyka cos o plomiennej barwie. Chwile pozniej drzwi otworzyla rudowlosa kobieta. Miala na sobie krotka koktajlowa sukienke i czarne buty na obcasach typu "zerznij mnie". Przeszla przez sklep tak, jakby brala udzial w castingu do teledysku. Dlugie loki opadaly jej na ramiona i plecy niczym rudy welon. Jej oczy mialy kolor szmaragdow, a gdy zobaczyla, ze Charlie na nia patrzy, usmiechnela sie i przystanela jakies trzy metry od niego. Charlie poczul niemal bolesny dreszcz, emanujacy gdzies z okolic krocza. Po sekundzie rozpoznal to uczucie jako samoistny przyplyw chuci. Od kiedy Rachel odeszla, nie przydarzylo mu sie nic podobnego, i poczul teraz irracjonalny wstyd. Babka szacowala go wzrokiem, tak jak moglaby to robic, patrzac na uzywany samochod. Charlie byl pewien, ze oblal sie rumiencem. -Dzien dobry - powiedzial. - Czym moge sluzyc? Rudowlosa znowu sie lekko usmiechnela, po czym siegnela do malej czarnej torebki, ktorej wczesniej nie zauwazyl. -Znalazlam cos takiego - oznajmila, pokazujac srebrna papierosnice. Ostatnio Charlie nieczesto widywal takie rzeczy, nawet na rynku rzeczy uzywanych. Papierosnica swiecila, pulsowala, tak jak towary na zapleczu. - Przechodzilam obok i przyszlo mi do glowy, ze jej miejsce jest tutaj. Stanela przy ladzie naprzeciwko Charliego i polozyla przed nim papierosnice. Ledwo mogl sie ruszyc. Patrzyl na nia, nieswiadomy tego, ze aby uciec przed jej spojrzeniem, gapi sie na jej dekolt. Ona z kolei podazala wzrokiem wokol jego glowy i ramion, jakby sledzila jakies latajace wokol niego owady. -Dotknij mnie - powiedziala. -He? - Uniosl wzrok i stwierdzil, ze sie nie przeslyszal. Kobieta wyciagnela dlon. Paznokcie miala wypielegnowane i pomalowane takim samym glebokim odcieniem czerwieni, jaki miala jej szminka. Wzial ja za reke. Ledwie go dotknela, a juz cofnela dlon. -Jestes cieply. -Dzieki. - W tym momencie dotarlo do niego, ze ona nie byla ciepla. Miala lodowate palce. -Wiec nie jestes jednym z nas? Zaczal sie zastanawiac, o jakich "nas" chodzi. Irlandczykow? Niskocisnieniowcow? Nimfomanki? Zaraz, czemu przyszlo mu to do glowy? -Jednym z nas? Co to znaczy "nas"? Cofnela sie o krok. -Nie. Nie zabierasz tylko slabych i chorych, prawda? Zabierasz wszystkich. -Zabieram? Jak to "zabieram"? -Nawet nie wiesz co? -Czego nie wiem? - Coraz bardziej sie denerwowal. Jako samiec beta mial trudnosci z samym funkcjonowaniem pod okiem pieknej kobiety, ale ta tutaj wprost budzila groze. - Zaraz. Widzisz, ze swieci? - Podniosl papierosnice. -Nie. Po prostu poczulam, ze tu jest jej miejsce - odparla. - Jak sie nazywasz? -Charlie Asher. To jest Komis Ashera. -Wiesz, Charlie, wydajesz sie mily i nie do konca wiem, kim jestes. Wyglada na to, ze ty sam nie wiesz. Bo nie wiesz, prawda? -Ostatnio troche sie w moim zyciu zmienilo - powiedzial, nie majac pojecia, czemu czuje, ze powinien o tym mowic. Kobieta skinela glowa, jakby sama sobie przytakiwala. -Dobra. Wiem, jak to jest, eee, kiedy nagle znajdziesz sie w takiej sytuacji, ze sily, ktorych nie kontrolujesz, zmieniaja cie w kogos, w cos... do czego nie masz instrukcji obslugi. Rozumiem, jak to jest nie wiedziec. Ale ktos, gdzies... wie. Ktos moze ci powiedziec, co sie dzieje. -O czym ty mowisz? - zapytal, choc znal odpowiedz. Nie wiedzial tylko, skad ona moze wiedziec. -Sprawiasz, ze ludzie umieraja, prawda, Charlie? - Powiedziala to tak, jakby zebrala sie na odwage, by oznajmic mu, ze ma troche szpinaku na zebach. Zabrzmialo to raczej jak przysluga niz zarzut. -Skad ty...? - Skad ona...? -Bo sama to robie. Nie tak jak ty... ale robie to. Znajdz ich, Charlie. Cofnij sie do chwili, gdy twoj swiat sie zmienil, i znajdz tych, ktorzy przy tym byli. Charlie popatrzyl najpierw na nia, potem na papierosnice, a w koncu znowu na kobiete, ktora juz sie nie usmiechala, lecz cofala w strone drzwi. Starajac sie nie tracic kontaktu z normalnoscia, skupil sie na papierosnicy i rzekl: -Mysle, ze moge dokonac wyceny... Uslyszal dzwiek dzwonka nad drzwiami, a gdy podniosl wzrok, jej juz nie bylo. Przez zadne z okien po obu stronach drzwi nie dostrzegl, jak sie oddala. Po prostu jej nie bylo. Przebiegl przez sklep, dopadl drzwi i wyskoczyl na chodnik. Tramwaj linowy wlasnie dojezdzal do szczytu wzgorza przy California Street. Do uszu Charliego dobiegalo dzwonienie. Znad zatoki plynela rzadka mgla, rzucajaca barwne nimby wokol neonow nad innymi sklepami, ale na calej ulicy nie bylo zadnej rudowlosej pieknosci. Doszedl do rogu i spojrzal w dol Vallejo Street, ale znowu nie zobaczyl tej rudej, a jedynie Cesarza, ktory siedzial oparty o sciane budynku, w towarzystwie swoich psow. -Dobry wieczor, Charlie. -Wasza wysokosc, widziales tu przed chwila ruda kobiete? -A, tak. Rozmawialem z nia. Nie wiem, czy masz u niej szanse, zdaje sie, ze jest zajeta. I uprzedzila mnie, zebym trzymal sie od ciebie z daleka. -Dlaczego? Powiedziala, dlaczego? -Powiedziala, ze jestes Smiercia. -Ja? - powiedzial Charlie. - Jestem? - Glos uwiazl mu w gardle, gdy przez glowe przebiegaly wspomnienia z calego dnia. - A jesli jestem? -Wiesz, synu - odezwal sie Cesarz - nie jestem specjalista w kontaktach z plcia piekna, ale moze lepiej zachowuj te informacje dla siebie gdzies tak do trzeciej randki, zeby zdazyly cie troche poznac. 7. TANATOST Choc wyobraznia samca beta czesto powodowala u Charliego niesmialosc, a nawet paranoje, to kiedy szlo o przyjmowanie tego, co nie do przyjecia, spisywala sie jak papier toaletowy z kewlaru: kuloodporny, choc troszke uciazliwy w stosowaniu. Charlie Asher nie mogl zginac z powodu niezdolnosci uwierzenia w rzeczy niewiarygodne. Nie mial zostac owadem, rozplaszczonym na brudnej szybie braku wyobrazni. Zdawal sobie sprawe, ze wszystko, co przydarzylo mu sie poprzedniego dnia, dla wiekszosci ludzi lezalo poza granica prawdopodobienstwa. A poniewaz jego jedynym swiadkiem byl facet, ktory uwazal sie za Cesarza San Francisco, nikt nie uwierzy, ze scigaly go kruki o cuchnacym oddechu, a seksowna wyrocznia w dziwkarskich butach na wysokim obcasie oznajmila mu, ze jest przewodnikiem wycieczek w zaswiaty.Nawet Jane by czegos takiego nie kupila. Tylko jedna osoba moglaby dac mu wiare i po raz dziesieciotysieczny poczul, ze brak Rachel otwiera w jego klatce piersiowej miniaturowa czarna dziure. A zatem jego wspolspiskowcem zostala Sophie. Malenkie dziecko, ubrane w spioszki z wizerunkiem Elmo i niemowlece martensy (zasluga cioci Jane), siedzialo w foteliku samochodowym na blacie kuchennym, obok akwarium. (Charlie kupil coreczce szesc duzych zlotych rybek mniej wiecej w czasie, gdy zaczela zauwazac ruchome obiekty. Mala dziewczynka potrzebuje zwierzat domowych. Nadal im imiona prawnikow z telewizji. W tej chwili Matlock plynal za Perrym Masonem i probowal zjesc dlugie pasmo rybich odchodow, ktore ciagnelo sie za Perrym). Sophie miala po matce ciemne wloski, a takze, o ile Charlie sie nie mylil, spogladala na niego z ta sama niepewna tkliwoscia (i ze struzka sliny na wargach). -Wiec jestem Smiercia - powiedzial Charlie, usilujac zmontowac kanapke z tunczykiem. - Tatus jest Smiercia, kochanie. Obejrzal tost, nie ufajac mechanizmowi w tosterze, bo producenci tosterow lubia czasem robic innych w konia. -Smiercia - powtorzyl. Otwieracz do konserw zesliznal sie po puszce i Charlie walnal obandazowana dlonia w blat. - Cholera! Sophie zagulgotala i wydala z siebie radosne niemowlece bekniecie, co wedlug Charliego oznaczalo: "Naprawde, tatusiu? Mow dalej, prosze". -Nie moge nawet wyjsc z domu, ze strachu, ze ktos padnie przede mna trupem. Jestem Smiercia, skarbie. Jasne, teraz cie to smieszy, ale nigdy nie trafisz do dobrego przedszkola, majac ojca, ktory wysyla ludzi do piachu. Jako wyraz wspolczucia Sophie wypuscila banieczke sliny. Charlie recznie wysunal kromke z tostera. Byla troche niedopieczona, ale jesli wsunie ja z powrotem, spali sie, chyba ze nawet na sekunde nie spusci jej z oka i w odpowiednim momencie wysunie znowu. Wiec teraz pewnie zakazi sie jakims rzadkim patogenem, obecnym w niedopieczonych tostach. Choroba wscieklych tostow! Ci cholerni producenci tosterow. -To jest tost Smierci, mloda damo. - Pokazal jej kromke. - Tost Smierci. Polozyl tost na stole i przypuscil ponowny atak na puszke z tunczykiem. -Moze to byla przenosnia? Znaczy, moze ta ruda miala na mysli, ze jestem, no wiesz, smiertelnie nudny? - Oczywiscie, to nie wyjasnialo wszystkich innych dziwnych historii, ktore mu sie przydarzyly. - Jak myslisz? - spytal Sophie. Czekal na odpowiedz, a na buzi malej zagoscil ten rachelopodobny, cwaniacki usmieszek (minus zeby). Bawila sie jego udreka. O dziwo, poczul sie lepiej, gdy zdal sobie z tego sprawe. Otwieracz znowu sie zesliznal. Ciecz z konserwy zalala mu koszule, a tost polecial na podloge. Teraz przykleil sie do niego kurz. Kurz na jego toscie! Kurz na toscie Smierci. I co z tego, ze jestes Panem Zaswiatow, skoro masz kurz na swoim niedopieczonym toscie? -Kurwa! Porwal kromke z podlogi i rzucil ja obok Sophie do salonu. Mala sledzila ja wzrokiem, po czym znow spojrzala na ojca, z radosnym piskiem, jakby chciala powiedziec: "Jeszcze raz, tato. Jeszcze raz!". Wyjal ja z fotelika i mocno przytulil, wdychajac slodko-kwasny zapach niemowlecia. Jego lzy wsiakaly w spioszki. Moglby to zrobic, gdyby tu byla Rachel. Ale bez niej nie mogl. Nie wyjdzie. Oto rozwiazanie. Jedyny sposob, by mieszkancy San Francisco byli bezpieczni. Nie ruszy sie z mieszkania. A zatem przez nastepne cztery dni siedzial z Sophie w domu, wysylajac po zakupy pania Ling z gory. (Zgromadzil calkiem spory zbior warzyw, ktorych nie umial nazwac ani przyrzadzic, bo pani Ling, nie baczac na to, co umieszczal na liscie, zawsze robila zakupy na targu w Chinatown). Po dwoch dniach w notatniku przy lozku pojawilo sie nowe nazwisko, na co zareagowal tak, ze schowal notes pod ksiazka telefoniczna w kuchennej szufladzie. Piatego dnia zobaczyl cien kruka na oknie w dachu budynku naprzeciwko. Z poczatku nie mial pewnosci, czy to olbrzymi kruk, czy tez zupelnie zwyczajny kruk, rzucajacy duzy cien. Jednakze, gdy sie zorientowal, ze jest poludnie, i wszystko rzuca cienie prosto w dol, ten mniejszy, przekorny kruk natychmiast wyfrunal z jego umyslu. Charlie zaciagnal story i usiadl w zamknietej na klucz sypialni, z Sophie, paczka pampersow, koszem plodow rolnych i dwoma szesciopakami - pokarmu dla niemowlat oraz gazowanej oranzady. Ukrywal sie tak, dopoki nie zadzwonil telefon. -Co ty robisz? - uslyszal w sluchawce dudniacy, meski glos. - Oszalales? Charlie byl zdumiony. Widzac numer na wyswietlaczu, myslal, ze to pomylka. -Jem takie cos, zdaje sie, ze to albo melon, albo kabaczek. - Popatrzyl na zielonkawy owoc, ktory smakowal jak melon, ale wygladal raczej jak kabaczek z kolcami. (Pani Ling nazwala to "niech sie zamyka i je, bardzo zdrowe".) - Nawalasz - powiedzial mezczyzna. - Masz robote do wykonania. Rob, co mowi ksiega, albo stracisz wszystko, na czym ci zalezy. Nie zartuje. -Jaka ksiega? Kto mowi? - spytal Charlie. Wydawalo mu sie, ze glos brzmi znajomo, co z jakiegos powodu natychmiast przelaczylo go w tryb alarmowy. -Tego nie moge powiedziec. Przykro mi - odparl tamten. - Naprawde mi przykro. -Mam identyfikacje numeru, durniu. Wiem, skad dzwonisz. -Uups - powiedzial tamten. -Trzeba bylo o tym pomyslec. Co z ciebie za straszliwa sila ciemnosci, skoro nie umiesz nawet zablokowac identyfikacji numeru? Na malenkim wyswietlaczu telefonu widnialy slowa MUZYKA u FRESHA oraz numer. Charlie oddzwonil, ale nikt nie odebral. Zbiegl do kuchni, wygrzebal z szuflady ksiazke telefoniczna i odszukal MUZYKE U FRESHA. Byl to sklep plytowy niedaleko Market Street w dzielnicy Castro. Telefon znowu zadzwonil i Charlie porwal sluchawke tak gwaltownie, ze uderzajac sie nia, niemal ukruszyl sobie zab. -Ty nieczula lajzo! - wrzasnal. - Masz pojecie, przez co przeszedlem, potworze bez serca? -Ej, pierdol sie, Asher! - odparla Lily. - Jestem mloda, ale to nie znaczy, ze nie mam uczuc. - I rozlaczyla sie. Charlie oddzwonil. -Komis Ashera - odezwala sie Lily. - Prywatny sklep, od ponad trzydziestu lat w rekach burzuazyjnych niedomytych wafli. -Lily, przepraszam. Myslalem, ze to ktos inny. Z czym dzwonilas? -Moi?- spytala. - Je mejous de tagueule, espece degaufre de douche. -Lily, przestan gadac po francusku. Powiedzialem, ze przepraszam. -Przyszedl gliniarz i chce z toba gadac - powiedziala. Gdy Charlie szedl po tylnych schodach na dol, Sophie byla przypieta do jego piersi niczym bomba do terrorysty. Wlasnie osiagnela etap trzymania glowki w gorze, przypial ja wiec twarza do przodu, by mogla sie rozgladac. Gdy szedl, wymachiwala raczkami i nozkami. Wygladalo to tak, jakby skoczyla z samolotu, uzywajac tego chudego swira jako spadochronu. Policjant stal przy ladzie naprzeciwko Lily. Wygladal jak reklama koniaku w dwurzedowym, jedwabnym garniturze wloskiego kroju i barwy indygo, szarej lnianej koszuli i zoltym krawacie. Mial mniej wiecej piecdziesiat lat, latynoska cere, szczupla budowe i ostre rysy, ktore nadawaly mu wyglad drapieznego ptaka. Wlosy nosil zaczesane do tylu, a siwe pasma na skroniach wywolywaly wrazenie, ze sunie w twoja strone, nawet wtedy, gdy stal w miejscu. -Inspektor Alphonse Rivera - przedstawil sie, wyciagajac reke. - Dziekuje, ze pan zszedl. Ta mloda dama powiedziala, ze ostatni raz pracowal pan w poniedzialek wieczorem. Poniedzialek. Dzien, w ktorym walczyl z krukami w zaulku, a do sklepu przyszla blada, rudowlosa kobieta. -Nie musisz mu nic mowic, Asher - odezwala sie Lily, najwyrazniej odnawiajac przysiege wiernosci pomimo faktu, ze byl burzuazyjnym waflem. -Dzieki, Lily. Moze zrobisz sobie przerwe i sprawdzisz, co tam slychac w otchlani? Mruknela cos pod nosem, po czym wyciagnela jakis przedmiot z szuflady pod kasa - przypuszczalnie swoje papierosy - i wyszla przez tylne drzwi. -Dlaczego ta mala nie jest w szkole? -Jest niezwykla - odparl Charlie. - Wie pan, indywidualny tok nauczania. -To dlatego jest taka wesola? -W tym miesiacu przerabia egzystencjalistow. W zeszlym tygodniu poprosila o wychodne, zeby zabic jakiegos Araba na plazy. Rivera usmiechnal sie i Charlie troche sie odprezyl. Policjant wyjal zdjecie z kieszeni na piersi i podal je Charlie-mu. Sophie zrobila ruch, jakby chciala je zlapac. Fotografia przedstawiala starszego mezczyzne w odswietnym ubraniu, stojacego na schodach kosciola. Charlie rozpoznal katedre Swietych Piotra i Pawla, ktora znajdowala sie tylko pare przecznic dalej, przy Washington Sauare. -Widzial pan tego mezczyzne w poniedzialkowy wieczor? Mial wtedy na sobie grafitowy plaszcz i kapelusz. -Nie, przykro mi. Nie widzialem - odparl zgodnie z prawda Charlie. - Bylem tutaj, w sklepie, mniej wiecej do dziesiatej. Przyszlo paru klientow, ale nie ten pan. -Jest pan pewien? Nazywa sie James 0'Malley. Nie czuje sie najlepiej. Rak. Zona powiedziala, ze w poniedzialek, mniej wiecej o zmierzchu, wyszedl na spacer i nie wrocil. -Nie, przykro mi - powtorzyl Charlie. - Pytal pan motorniczego tramwaju linowego? -Juz rozmawialem z ludzmi, ktorzy tego wieczoru obslugiwali linie. Przypuszczamy, ze moze gdzies zemdlal i go nie znalezlismy. Po takim czasie sprawa nie wyglada najlepiej. Charlie skinal glowa, starajac sie sprawiac wrazenie zamyslonego. Czul ogromna ulge, ze gliniarz nie przyszedl w sprawie zwiazanej z nim samym, i mial niemal ochote parsknac smiechem. -Moze powinien pan spytac Cesarza. Zna go pan, nie? Widzi w zakamarkach tego miasta wiecej niz wiekszosc ludzi. Rivera skrzywil sie na wzmianke o Cesarzu, ale potem rysy mu zlagodnialy i znowu sie usmiechnal. -Dobry pomysl, panie Asher. Zobacze, czy zdolam go odszukac. - Podal Charliemu wizytowke. - Gdyby pan sobie cos przypomnial, prosze zadzwonic, dobrze? -Zadzwonie. Ee, inspektorze - powiedzial Charlie i Rivera zatrzymal sie kilka krokow od lady. - Czy cos takiego to nie jest rutynowa sprawa dla zwyklego inspektora? -Tak, zazwyczaj takie sledztwa prowadza funkcjonariusze w mundurach, ale to moze miec zwiazek z inna sprawa, nad ktora pracuje, dlatego to ja przyszedlem. -A, w porzadku - odparl Charlie. - Ladny garnitur, swoja droga. Nie moglem nie zauwazyc. Taka praca. -Dziekuje - powiedzial Rivera, zerkajac z lekkim rozmarzeniem w oczach na swoje rekawy. - Jakis czas temu dopisalo mi szczescie. -Gratuluje - rzucil Charlie. -To juz minelo - odrzekl inspektor. - Urocze dziecko. Trzymajcie sie. - I zniknal za drzwiami. Charlie odwrocil sie, by wrocic po schodach na gore, i omal nie wpadl na Lily. Skrzyzowala rece nad napisem na koszulce, gloszacym "Pieklo to inni", i patrzyla na niego jeszcze bardziej badawczo niz zazwyczaj. -No, Asher, chcialbys mi o czyms powiedziec? -Lily, nie mam czasu na... Wyciagnela przed siebie srebrna papierosnice, ktora dala mu ta ruda. Papierosnica wciaz rozsiewala czerwony blask. Sophie wysunela raczke w jej strone. -Co? - spytal. Czyzby Lily to widziala? Czy byla czula na czerwone swiatlo? Otworzyla papierosnice i podetknela mu ja pod nos. -Przeczytaj, co tu wygrawerowano. James 0'Malley - glosil ozdobny napis. Cofnal sie o krok. -Lily, nie moge... nic nie wiem o tym facecie. Sluchaj, musze poprosic pania Ling, zeby popilnowala Sophie, i podejsc na Castro. Pozniej wszystko wyjasnie, dobra? Obiecuje. Zastanawiala sie przez chwile, patrzac na niego oskarzycielko, jakby go przylapala na karmieniu jej bite noire platkami owocowymi, w koncu jednak ustapila. 6 Idz - powiedziala. 8. TRAMWAJ ZWANY ZAMIESZANIEM Charlie jechal do dzielnicy Castro. Stary, ukryty w lasce miecz ze sklepu lezal za nim, na siedzeniu furgonetki. Charlie wysunal w przod szczeke niczym bagnet, a rysy twarzy mu stezaly. Mial mine budzacego lek zdeterminowanego goscia. Jedna ulica, druga, trzecia - przekonany o swojej racji samiec beta jechal do Doliny Drogich Barow i Dziwacznych Fryzur. I biada nieszczesnemu zloczyncy, ktory osmielil sie zadrzec z tym handlarzem starzyzna, bo jego nedzne zycie niewiele w tym momencie znaczylo. Szykuje sie wielka draka w pedalskiej dzielnicy, pomyslal Charlie, rozlegna sie strzaly o zmierzchu.No, niezupelnie strzaly - jako ze w lasce mial ukryty miecz, a nie pistolet, raczej dzgniecia o zmierzchu. Nie budzilo to takich skojarzen z aniolem zemsty, "o jakie mu chodzilo. Byl wsciekly i gotowy walic w pysk, to wszystko. (Traf chcial, ze "Dzgniecia o zmierzchu" stanowily akurat drugi pod wzgledem popularnosci tytul w wypozyczalni wideo w Castro, o wlos wyprzedzajac film "Narodziny gwiazdy - wersja rezyserska" i przegrywajac tylko z "Gliniarzami bez spodni", ktorzy bili wszystko inne na glowe). Charlie skrecil z Market Street i tuz za rogiem Noe Street ujrzal swoj cel: MUZYKA U FRESHA, potezny szyld z barwnego szkla. Poczul dreszcz na karku i parcie na pecherz. Jego cialo weszlo w tryb "walcz albo uciekaj", a on juz drugi raz w tym tygodniu postepowal wbrew naturze samca beta i wybieral walke. Niech sie dzieje co chce, pomyslal. Stawi czolo swojemu przesladowcy i go zalatwi. Kiedy tylko znajdzie miejsce do zaparkowania. Nie znalazl. Skrecil w przecznice, mijajac kafejki i bary - w Castro bylo pelno i jednych, i drugich. Jezdzil w te i z powrotem bocznymi uliczkami, miedzy rzedami nienagannie utrzymanych (i nagannie drogich) lokali w stylu wiktorianskim, nie znajdujac ani kawalka miejsca dla swojego wiernego rumaka. Pol godziny krazyl po okolicy, po czym zawrocil w strone centrum i znalazl miejsce na wielopoziomowym parkingu przy Fillmore, a nastepnie wsiadl do zabytkowego tramwaju, jadacego przez Market Street do Castro. Uroczy, maly, zielony wagon tramwajowy produkcji wloskiej, z debowymi lawkami, mosieznymi poreczami i mahoniowymi ramami okien, z cudnym mosieznym dzwonkiem i predkoscia maksymalna w okolicach trzydziestu kilometrow na godzine - w taki oto sposob Charlie Asher pedzil na pole bitwy. Gdy mijali graffiti w dzielnicy Mission, probowal sobie wyobrazic horde Hunow, zwieszajacych sie z bokow wagonu, wymachujacych zakrzywionymi ostrzami i strzelajacych z lukow. Albo moze wilenskich najezdzcow, z tarczami przymocowanymi do burt tramwaju, wioslujacych przy wtorze wielkiego bebna, by zlupic te sklepy z antykami, bary dla gejow, bary sushi, bary sushi dla gejow (ani slowa!) i galerie sztuki w Castro. W tym momencie niezwykle bogata wyobraznia zawiodla Charliego. Wysiadl z tramwaju i cofnal sie do MUZYKI U FRESHA. Zatrzymal sie przed sklepem, rozmyslajac, co, do diabla, ma teraz zrobic. A jesli ten, kto do niego zadzwonil, skorzystal z nie swojego telefonu? A jesli wpadl do srodka z krzykiem i pogrozkami, a za lada stal akurat jakis przestraszony dzieciak? Ale potem Charlie spojrzal w drzwi, a tam, za lada, stal nadzwyczaj wysoki czarnoskory mezczyzna, od stop do glow odziany w mietowa zielen. I w tym momencie Charlie dostal szalu. -Zabiles ja! - wrzeszczal, ruszajac miedzy rzedami regalow z plytami CD w strone mezczyzny w zieleni. W biegu wyciagnal miecz, a raczej probowal, liczac, ze jednym plynnym ruchem uda mu sie wydobyc bron z pochwy i rozplatac krtan zabojcy Rachel. Ale miecz w lasce lezal na zapleczu juz od dluzszego czasu i nie liczac trzech przypadkow, kiedy to Abby, przyjaciolka Lily, probowala go zabrac (raz chciala go kupic, a gdy Charlie odmowil sprzedazy, dwa razy usilowala go ukrasc), w ogole nie wyciagano go z pochwy. Maly mosiezny zaczep, ktory nalezalo nacisnac, by uwolnic ostrze, zacial sie. Kiedy wiec Charlie zadawal smiertelny cios, machnal cala laska, ktora byla ciezsza - i powolniejsza - od miecza. Mezczyzna w zieleni, szybki, jak na swoje gabaryty, uchylil sie, a Charlie stracil caly rzad plyt Judy Garland, stracil rownowage, odbil sie od lady, obrocil, po czym ponownie sprobowal wykonac sekwencje wysuniecie-cios, ktora tyle razy widzial w samu-rajskich filmach i ktora tyle razy przetrenowal po drodze w myslach. Tym razem klinga wyszla z futeralu i zatoczyla smiercionosny luk metr przed mezczyzna, co skonczylo sie dekapitacja naturalnej wielkosci kartonowej sylwetki Barbary Streisand. -Nalezalo sie! - zagrzmial mezczyzna. Gdy Charlie odzyskal rownowage i chcial uderzyc z bek-hendu, zobaczyl, ze leci na niego cos duzego i ciemnego. W ostatniej chwili poznal, co to takiego, nim stara kasa sklepowa walnela go w glowe. Blysnelo, brzeknelo, a potem wszystko stalo sie ciemne i lepkie. Kiedy Charlie odzyskal przytomnosc, siedzial przywiazany do krzesla na zapleczu sklepu plytowego, ktore zauwazalnie przypominalo zaplecze jego wlasnego sklepu, jesli nie liczyc faktu, ze tutaj pudla byly pelne plyt, a nie rozmaitego uzywanego badziewia. Stal nad nim wysoki czarnoskory mezczyzna. Z poczatku Charlie mial wrazenie, ze tamten zmienia sie w mgle albo w dym, ale potem zdal sobie sprawe, ze to jego wzrok zaczyna falowac. Po chwili w glowie odezwal sie bol niczym reflektor stroboskopowy. -Au. -Jak kark? - spytal tamten. - Czy nie zlamany? Masz czucie w stopach? -No juz, zabij mnie, pieprzony tchorzu - powiedzial Charlie, rzucajac sie na krzesle. Probowal dosiegnac swojego przesladowce i czul sie troche jak czarny rycerz z filmu "Monty Python i Swiety Graal", po tym, jak odcieto mu rece i nogi. Jesli ten facet podejdzie o krok blizej, Charlie bedzie mogl walnac go z glowki w klejnoty, byl tego pewien. Mezczyzna nadepnal mu na palce u nog. Skorzany bucior w rozmiarze osiemnascie, sterowany przez studwudziestokilowego sprzedawce plyt. -Au! - Charlie podskoczyl z bolu, zataczajac wraz z krzeslem male kolko. - Niech to szlag! Au! -Czyli masz czucie w stopach? -Skoncz to. No, dalej. - Wyciagnal szyje, jakby nadstawial gardlo do poderzniecia. Jego strategia zakladala zwabienie tamtego na niewielka odleglosc, a nastepnie rozszarpanie mu zebami tetnicy udowej i napawanie sie widokiem krwi splywajacej na podloge po zielonych nogawkach. Charlie smialby sie dlugo i zlowieszczo, patrzac, jak z tego wrednego sukinsyna uchodzi zycie, a pozniej, podskakujac razem z krzeslem, wydostalby sie na ulice, wskoczyl do tramwaju przy Market Street, przesiadl do autobusu linii czterdziesci jeden przy Van Ness, wyskoczyl przy Columbus i przekical dwie przecznice do domu, gdzie ktos by go rozwiazal. Mial plan - oraz bilet autobusowy wazny jeszcze przez cztery dni - wiec ten skurwiel zadarl nie z tym gosciem, co powinien. -Nie mam zamiaru cie zabijac, Charlie - oznajmil mezczyzna, utrzymujac bezpieczny dystans. - Przykro mi, ze musialem walnac cie kasa. Nie dales mi innej mozliwosci. -Mogles posmakowac straszliwego ciosu mojego ostrza! - Charlie rozejrzal sie w poszukiwaniu laski z mieczem, na wypadek gdyby facet zostawil ja w zasiegu. -Tak, jasne, taka mozliwosc akurat byla, ale wolalem wybrac opcje bez plam i bez pogrzebu. Charlie naprezyl sie pod wiezami, ktore, jak wlasnie stwierdzil, zrobiono z foliowych torebek na zakupy. -Zadarles ze Smiercia, wiesz? Jestem Smiercia. -Tak, wiem. -Serio? -Jasne. Wysoki obrocil inne drewniane krzeslo i usiadl na nim okrakiem, przodem do Charliego. Kolana mial uniesione do wysokosci lokci i wygladal jak wielka rzekotka, przyczajona przed atakiem na owada. Charlie dopiero teraz zauwazyl, ze tamten ma zielone oczy, ostro kontrastujace z ciemna skora. -Ja tez - powiedzial zly mietowo-zielony czlowiek-rzekotka. -Ty? To ty jestes smiercia? -Jedna ze Smierci. Nie jedyna. Nie sadze, by istniala jedyna Smierc. Teraz juz nie. Charlie nie umial tego ogarnac, wiec zaczal sie wic i rzucac, az wysoki musial wyciagnac reke, by powstrzymac go przed upadkiem. -Zabiles Rachel. - Nie. -Widzialem cie tam. -Owszem, widziales. W tym sek. Moze laskawie przestaniesz sie rzucac? - Potrzasnal krzeslem Charliego. - Ale nie odegralem kluczowej roli w smierci Rachel. Nie zajmujemy sie tym. Teraz juz nie. Nawet nie zajrzales do ksiegi? -Jakiej ksiegi? Cos o niej wspominales przez telefon. -Bardzo wielkiej ksiegi Smierci. Wyslalem ci ja do sklepu. Powiedzialem kobiecie za lada, ze ja przysle, i dostalem potwierdzenie odbioru, wiec wiem, ze dotarla. -Jakiej kobiecie? Lily? To nie kobieta, to dziecko. -Nie, to byla kobieta mniej wiecej w twoim wieku, z fryzura w stylu nowej fali. -Jane? Nie. Nic mi nie powiedziala. I nie dostalem zadnej ksiegi. -O, szlag. To wyjasnia, dlaczego sie pojawialy. Nawet nie wiedziales. -Kto? Co? One? Smierc w Mietowej Zieleni ciezko westchnal. -Zdaje sie, ze troche tu posiedzimy. Chcesz kawy? - Jasne, sprobuj uspic moja czujnosc zludnym poczuciem bezpieczenstwa, a potem zadaj cios. -Jestes zwiazany, do kurwy nedzy, nie musze usypiac zadnej twojej czujnosci. Majstrowales przy strukturze ludzkiej egzystencji i ktos musial kopnac cie w dupe. -No jasne, nawijaj jak czarny. Wprowadz w to watek etniczny. Facet w zieleni wstal i poczlapal ku drzwiom sklepu. -Z mlekiem? -I dwie kostki cukru, poprosze - powiedzial Charlie. -To jest naprawde super, dlaczego chcesz oddac? - spytala Abby Normal. Abby byla najlepsza przyjaciolka Lily. Siedzialy na podlodze na zapleczu Komisu Ashera i przegladaly Bardzo wielka ksiege Smierci. Abby tak naprawde miala na imie Alison, ale nie zamierzala dluzej znosic tego "imienia niewolnicy swiatla". Ludzie dosc chetnie zwracali sie do niej przybranym imieniem, inaczej niz w przypadku Lily. Elficka Czarna Wierzba - kazdy chcial, zeby mu to prze-literowac. -Okazalo sie, ze to Asher, a nie ja - odparla Lily. - Mocno sie wkurzy, kiedy sie dowie, ze ja wzielam. A teraz jest Smiercia, zdaje sie, wiec moglabym miec klopoty. -Zamierzasz mu powiedziec, ze to ty mialas te ksiazke? -Nie. Powiem, ze sie zapodziala. To czesto sie tu zdarza. -Dlugo myslalas, ze to ty? -Jakis miesiac. -A co ze snami, nazwiskami i takimi rzeczami, o ktorych w niej pisza? Nie mialas nic takiego, prawda? -Myslalam, ze dopiero nabieram mocy. Zrobilam mnostwo list ludzi, ktorych chcialabym wykonczyc. -Tak, tez to robie. I wczoraj sie dowiedzialas, ze to Asher? -Tak - przyznala Lily. -Do dupy - powiedziala Abby. -Zycie jest do dupy - stwierdzila Lily. - 1 co teraz? - spytala Abby. - Szkola srednia? Obie z zalem pokiwaly glowami, spogladajac w glebie barw polakierowanych paznokci, by nie dzielic tego upokorzenia - jedna z nich w ulamku sekundy zmienila sie z polbogini w ostatnia oferme. Szly przez zycie w nadziei, ze wydarzy sie cos wielkiego, mrocznego i nadnaturalnego, wiec kiedy juz sie zdarzylo, podeszly do tego z niezdrowym spokojem. W koncu strach to mechanizm obronny, decydujacy o przetrwaniu. -Wiec to wszystko sa przedmioty duchowe? - spytala Abby. Machnela reka w strone sterty rzeczy, ktore Charlie oznaczyl napisami "Nie sprzedawac". - W srodku sa jakby czyjes dusze? -Wedlug ksiegi, tak - odparla Lily. - Asher twierdzi, ze widzi, jak swieca. -Podobaja mi sie te czerwone Converse Ali Stars. -Bierz. Sa twoje - powiedziala Lily. -Naprawde? -Tak - potwierdzila Lily. Zdjela trampki z polki i podala przyjaciolce. - Nie zauwazy, ze ich brakuje. -Super. Mam czerwone siatkowe ponczochy, ktore swietnie do nich pasuja. -Pewnie maja w sobie dusze jakiegos spoconego sportowca - stwierdzila Lily. -Moze teraz oddawac czesc moim stopom - powiedziala Abby, wykonujac piruet i arabeske (ktore wraz z zaburzeniami jedzenia stanowily slad po dziesieciu latach lekcji baletu). -Czyli jestem takim jakby pomocnikiem Mikolaja, to znaczy Smierci? - spytal Charlie, kolyszac kubkiem z kawa. Wysoki uwolnil mu jedna reke, by mogl sie napic kawy, i teraz Charlie przy kazdym gescie chrzcil podloge magazynu kroplami mieszanki francuskiej. Pan Fresh zmarszczyl brwi. -O czym ty, do diabla, mowisz, Asher? - Mial wyrzuty sumienia, ze walnal Charliego Ashera kasa, a potem go zwiazal. Zastanawial sie, czy uderzenie nie spowodowalo jakiegos uszkodzenia mozgu. -Mowie o Swietym Mikolaju w domu towarowym Macy's. Kiedy jestes maly, zauwazasz, ze Mikolaj w Macy's ma sztuczna brode i ze przynajmniej szesciu Mikolajow z Armii Zbawienia stoi na Union Square. Pytasz o to rodzicow, a oni ci mowia, ze prawdziwy Mikolaj mieszka na biegunie polnocnym i jest bardzo zajety, wiec ci pozostali to jego pomocnicy. Wlasnie to mi chcesz powiedziec, ze jestesmy takimi pomocnikami Smierci? Fresh stal wczesniej przy swoim biurku, ale teraz usiadl z powrotem naprzeciwko Charliego, by spojrzec mu w oczy. -Charlie, juz wiesz, ze to nieprawda, co? - powiedzial bardzo cicho. - Znaczy, to z pomocnikami Mikolaja i tak dalej? -No pewnie, wiem, ze nie ma Swietego Mikolaja. To byla taka przenosnia, mlotku. Tamten skorzystal z okazji, by wyciagnac reke i plasnac Charliego w glowe. Natychmiast tego pozalowal. -Ej! - Charlie odstawil kubek i potarl jedno ze swych zakoli, ktore poczerwienialo od uderzenia. -To bylo niegrzeczne - stwierdzil Fresh. - Nie badzmy niegrzeczni. -Wiec mowisz, ze Mikolaj istnieje? - powiedzial Charlie, kulac sie w oczekiwaniu na nastepny cios. - O, moj Boze, jak daleko siega ten spisek? -Nie, nie ma zadnego cholernego Mikolaja. Mowie tylko, ze nie wiem, czym jestesmy. Nie wiem, czy istnieje naczelna Smierc przez duze S, chociaz ksiega sugeruje, ze kiedys byla. Chce powiedziec, ze jest nas wielu, tu, w samym miescie znam mniej wiecej dziesiec osob. Wszyscy zbieramy naczynia duchowe i pilnujemy, by trafily we wlasciwe rece. -I wszystko bazuje na tym, ze przypadkowi ludzie wchodza do twojego sklepu i kupuja plyty? - Oczy Charliego staly sie okragle, gdy cos do niego dotarlo. - Sarah McLachlan. Plyta Rachel. Ty ja wziales? -Tak. - Fresh wbil wzrok w podloge, nie dlatego, ze poczul wstyd, ale dlatego, ze nie chcial patrzec na cierpienie w oczach Charliego Ashera. -Gdzie ona jest? Chce ja zobaczyc - powiedzial Charlie. -Sprzedalem ja. -Komu? Znajdz ja. Chce Rachel z powrotem. -Nie wiem. Kobiecie. Nie zapisalem nazwiska, ale jestem pewien, ze byla przeznaczona wlasnie dla niej. Nauczysz sie to rozpoznawac. -Naucze sie? Po co? - spytal. - Dlaczego ja? Nie chce zabijac ludzi. -Nikogo nie zabijamy. To bledne myslenie. My tylko ulatwiamy przejscie duszy. -Zaraz, jeden facet zginal, bo cos do niego powiedzialem, a drugi mial atak serca z powodu czegos, co zrobilem. Smierc, ktora wynika z twoich dzialan, to w gruncie rzeczy zabojstwo, o ile nie jestes politykiem, tak? Wiec dlaczego ja? Nie mam wielkiej wprawy we wciskaniu kitu. No? Dlaczego ja? Fresh zastanowil sie nad slowami Charliego i poczul, ze cos zlowrogiego przebieglo mu po plecach. Nie pamietal, by kiedykolwiek jego dzialania doprowadzily wprost do czyjegos zgonu, nie slyszal tez, by cos takiego przydarzylo sie innym Handlarzom Smierci. Oczywiscie, czasami pojawiali sie w momencie odejscia danej osoby, ale nieczesto - i nigdy jako przyczyna. -No? - powiedzial Charlie. Fresh wzruszyl ramionami. -Bo mnie widziales. Na pewno zauwazyles, ze nikt cie nie widzi, kiedy idziesz po naczynie duchowe. -Nigdy nie szedlem po naczynie duchowe. -Owszem, szedles, i bedziesz chodzil, a przynajmniej powinienes. Musisz postepowac zgodnie z programem, panie Asher. -Tak, mowiles. Wiec jestes... ee... jestesmy niewidzialni, kiedy idziemy po te naczynia? -Niezupelnie niewidzialni, ze tak powiem, tyle ze nikt nas nie dostrzega. Mozesz wejsc ludziom do domu i nie zauwaza, ze stoisz obok, ale jesli odezwiesz sie do kogos na ulicy, to cie zobaczy, kelnerka przyjmie od ciebie zamowienie, taksowka zatrzyma sie przy tobie... no, przy mnie nie, bo jestem czarny, ale, wiesz, ogolnie tak. To chyba kwestia woli. Sprawdzalem. Zwierzeta nas widza. Lepiej uwazaj na psy, kiedy zabierasz naczynie. -Wiec tak zostales tym... jak sie na nas mowi? -Handlarze Smierci. -No co ty? Powaznie? -W ksiedze tego nie ma. Sam wymyslilem te nazwe. -Jest super. -Dzieki. - Fresh usmiechnal sie. Ulzylo mu, ze przez chwile nie mysli o jedynej w swoim rodzaju drodze Charliego do roli Handlarza Smierci. - Wlasciwie wydaje mi sie, ze to postac z okladki plyty, facet przy sklepowej kasie, z oczami swiecacymi na czerwono. Ale nie wiedzialem o nim, kiedy przyszlo mi to do glowy. -To ma sens. -Tak sobie wlasnie pomyslalem - powiedzial Fresh. - Jeszcze kawy? -Poprosze. - Charlie wyciagnal reke z pustym kubkiem. - Wiec ktos cie zobaczyl. I tak zostales Handlarzem? -Nie. To ty tak zostales Handlarzem. Mysle, ze mozesz, ee... - Fresh nie chcial wprowadzic biedaka w blad, ale z drugiej strony, wlasciwie nie wiedzial, co sie stalo. - Mysle, ze mozesz byc inny niz reszta. Nikt mnie nie zobaczyl. Pracowalem jako ochroniarz w kasynie w Vegas, ale mialem dosyc... mowia, ze mam problem z autorytetem... wiec przyjechalem do San Francisco, otworzylem ten sklep, zaczalem sprzedawac uzywane plyty, na poczatku glownie jazz. Po jakims czasie samo sie zaczelo. Swiecace naczynia duchowe, czasem ludzie sami je przynosili, czasem znajdowalem je w domach. Nie wiem, dlaczego ani jak, po prostu sie zaczelo, a ja nic nikomu nie powiedzialem. Potem poczta dostalem ksiege. -Znowu ta ksiega. Nie masz jej gdzies pod reka? -Jest tylko jeden egzemplarz. Przynajmniej ja wiem tylko o jednym. -I po prostu wyslales go poczta? -Przesylka polecona! - zagrzmial Fresh. - Ktos w twoim sklepie ja odebral i sie podpisal. Mysle, ze zrobilem, co do mnie nalezalo. -Dobra, przepraszam, mow dalej. -Tak czy owak, kiedy przyjechalem do Castro, bylo tu strasznie smutno. Na ulicach widzialem albo bardzo starych ludzi, albo bardzo mlodych. Wszyscy w srednim wieku nie zyli albo mieli AIDS. Ludzie chodzili o lasce, ciagneli za soba zbiorniki z tlenem. Smierc byla wszedzie. Zupelnie jakby to miejsce potrzebowalo stacji dla dusz, a ja tu bylem i handlowalem plytami. A potem w poczcie pojawila sie ksiega. Przychodzilo wiele dusz. Przez pare pierwszych lat codziennie zbieralem naczynia, czasami dwa albo trzy razy w ciagu dnia. Zdziwilbys sie, ilu gejow ma swoja dusze w muzyce. -Wszystkie sprzedales? -Nie. Przychodza, wychodza. Zawsze cos jest na skladzie. -Ale skad mozesz miec pewnosc, ze odpowiednia osoba dostaje odpowiednia dusze? -To nie moj problem, prawda? - Fresh wzruszyl ramionami. Na poczatku sie tym przejmowal, ale wygladalo na to, ze wszystko odbywa sie tak, jak powinno, i zaczal po prostu ufac sile czy mechanizmowi, ktory tym sterowal. -No, skoro tak do tego podchodzisz, po co w ogole sie tym zajmowac? Nie chce tej roboty. Mam prace. I dziecko. -Musisz to robic. Wierz mi, kiedy dostalem ksiege, probowalem tego nie robic. Wszyscy probowalismy. Przynajmniej ci, z ktorymi rozmawialem. Chyba juz widziales, co sie dzieje, jesli odpuscisz. Zaczynasz slyszec glosy, pozniej pojawiaja sie cienie. Ksiega nazywa ich Zaswiatowcami. -Te wielkie kruki? One? -Dopoki sie nie zjawiles, to byly tylko niewyrazne cienie i glosy. Cos sie dzieje. Zaczynajac od ciebie, i na tobie konczac. Pozwoliles im zabrac naczynie duchowe, prawda? -Ja? Mowiles, ze jest wielu Handlarzy Smierci. -Inni sa rozsadniejsi. To ty spieprzyles sprawe. Zdawalo mi sie, ze w tym tygodniu widzialem jednego, jak latal. A dzisiaj poszedlem na spacer i glosy byly takie, ze hej. Wtedy do ciebie zadzwonilem. To ty, prawda? Charlie skinal glowa. -Nie wiedzialem. Skad mialem wiedziec? -Wiec maja naczynie? -Dwa - odparl Charlie. - Z kanalu wylonila sie reka. To byl moj pierwszy dzien. -No to koniec - powiedzial Fresh, lapiac sie za glowe. - Teraz to juz na pewno mamy przejebane. -Nie wiesz tego - powiedzial Charlie, szukajac dobrych stron sytuacji. - Moze wczesniej mielismy przejebane. Znaczy, prowadzimy punkty skupu i sprzedazy dla trupow. To jakby definicja slowa "przejebane". Fresh podniosl wzrok. -Ksiega mowi, ze jesli nie wywiazujemy sie z zadania, wszystko moze sie pograzyc w ciemnosciach, stac sie takie, jak Zaswiaty. Nie wiem, jakie sa Zaswiaty, panie Asher, ale pare razy widywalem przybyszy stamtad na goscinnych wystepach i na pewno nie chce sie dowiedziec. A ty? -Moze to Oakland? - powiedzial Charlie. -Co Oakland? -Zaswiaty. -Oakland to nie Zaswiaty. - Fresh skoczyl na rowne nogi. Nie byl brutalem, przy takich rozmiarach nie musial byc. Ale... -Dzielnica Tenderloin? - podsunal Charlie. -Nie zmuszaj mnie, zebym ci przylozyl. Zaden z nas tego nie chce, mam racje, panie Asher? Charlie pokrecil glowa. -Widzialem kruki - stwierdzil - ale nie slyszalem zadnych glosow. Jakie glosy? -Mowia do ciebie, kiedy jestes na ulicy. Czasami slyszysz glos z kanalu wentylacyjnego, rynny, rzadziej studzienki kanalizacyjnej. To tamci. Damskie glosy, uwodzicielskie. Przez dlugi czas ich nie slysze, potem biore naczynie i ktorys sie odzywa. Kiedys dzwonilem do innych handlarzy, pytalem, czy cos zrobili, ale skonczylismy z tym. -Dlaczego? -Bo wydaje nam sie, ze to jedna z rzeczy, ktore je przyciagaja. Nie powinnismy utrzymywac zadnych kontaktow. Minelo troche czasu, zanim do tego doszlismy. Wtedy znalem w miescie tylko szostke handlarzy i raz w tygodniu szlismy na lunch, rozmawialismy o tym, co wiemy, porownywalismy notatki... i wtedy zobaczylismy pierwsze cienie. Wlasciwie, tak na wszelki wypadek, to bedzie pierwszy i ostatni raz, kiedy ze soba rozmawiamy. Fresh znowu wzruszyl ramionami i zaczal uwalniac Charliego z wiezow, myslac: "Wszystko zmienilo sie tamtego dnia w szpitalu. Ten facet wszystko zmienil, a ja wysylam go jak owce na rzez... A moze to on dokona rzezi? Moze to on jest tym jedynym...?". -Czekaj, ciagle nic nie wiem - powiedzial Charlie blagalnym tonem. - Nie mozesz mnie wyslac z tak skapymi informacjami. Co z moja corka? Skad mam wiedziec, komu sprzedawac dusze? - Ogarniala go panika i probowal zadac wszystkie mozliwe pytania, zanim zostanie uwolniony. - Co to za liczby za nazwiskami? Nazwiska pojawiaja sie ot tak, po prostu? Jak dlugo mam to robic, zanim przejde na emeryture? Dlaczego zawsze ubierasz sie w mietowa zielen? Gdy Fresh odwiazywal od krzesla jedna z kostek Charlie-go, on probowal przywiazac druga z powrotem. -Chodzi o imie. -Slucham? - Charlie przestal przywiazywac sie do krzesla. -Ubieram sie w mietowa zielen z powodu mojego imienia. Minty. Charlie zupelnie zapomnial o swoich zmartwieniach. -Minty? Nazywasz sie Minty Fresh? Mietowa Swiezosc? Wydawalo sie, ze probuje stlumic kichniecie, ale potem parsknal glosnym smiechem. A potem sie uchylil. 9. SMOK, NIEDZWIEDZ I RYBA W korytarzu na trzecim pietrze budynku Charliego trwalo spotkanie dwoch azjatyckich poteg: pani Ling i pani Korjev. Pani Ling, ktora trzymala Sophie, miala strategiczna przewage. Z kolei pani Korjev, ktora byla od niej dokladnie dwa razy wieksza, dysponowala potezna sila odwetowa. Laczylo je kilka cech wspolnych, oprocz faktu, ze obie byly wdowami i imigrantkami - gleboka milosc do malej Sophie, brak pewnosci w jezyku angielskim i absolutny brak wiary w to, ze Charlie Asher jest w stanie sam wychowac corke.-On zly, kiedy dzis wychodzic. Jak niedzwiedz - powiedziala pani Korjev, znana z atawistycznej slabosci do porownan z niedzwiedziami. -On mowi: bez szwaba - powiedziala pani Ling, ktora stosowala czasowniki jedynie w czasie terazniejszym, jako wyraz wiernosci wobec wierzen buddyzmu czan, a przynajmniej tak twierdzila. - Kto daje szwaba dziecku? -Schab dobry dla dziecka. Ona byc po nim duza i silna - powiedziala pani Korjev, po czym szybko dodala: -Jak niedzwiedz. -On mowi, ze to zmienia ja w shi tzu. Shi tzu to pies. Jaki ojciec mysli, ze mala dziewczynka zmienia sie w psa? Pani Ling byla szczegolnie opiekuncza wobec malych dziewczynek, jako ze dorastala w prowincji Chin, gdzie co rano mezczyzna z wozkiem robil obchod i zbieral ciala dziewczynek, ktore urodzily sie w nocy i zostaly wyrzucone na ulice. Miala szczescie, bo jej matka zabrala ja na pola i nie zgodzila sie wrocic do domu, dopoki coreczka nie zostanie przyjeta w poczet rodziny. -Nie shi tzu - poprawila pani Korjev. - Szikse. -Dobrze, szikse. Pies to pies - stwierdzila pani Ling. - To horrendalna nieodpowiedzialnosc. - W slowie "horrendalna" nie dalo sie slyszec ani jednej gloski "r", gdy wymawiala je pani Ling. -To slowo w jidysz, ktore oznacza niezydowska dziewczyne. Rachel to Zydowka, wie pani. Pani Korjey, w przeciwienstwie do wiekszosci imigrantow z Rosji, ktorzy pozostali w tej okolicy, nie byla Zydowka. Jej rodzina pochodzila z rosyjskich stepow. Wlasciwie pochodzila od Kozakow, nieuwazanych w gruncie rzeczy za szczegolnych milosnikow Zydow. Pokutowala za grzechy przodkow w ten sposob, ze byla zaciekle opiekuncza (troche jak niedzwiedzica) wobec Rachel, a teraz Sophie. -Trzeba dzis podlac kwiaty - powiedziala pani Korjev. Na koncu korytarza znajdowalo sie duze okno z widokiem na budynek naprzeciwko i okienna skrzynke z pelargoniami. Wieczorami dwie azjatyckie potegi stawaly w korytarzu, podziwialy pelargonie, rozmawialy o cenach roznych towarow i narzekaly na coraz mniej wygodne buty. Zadna nie odwazyla sie zalozyc wlasnej skrzynki z pelargoniami, zeby nie zostac posadzona o kradziez pomyslu i nie rozpoczac nakrecajacej sie kwiatowej rywalizacji, ktora moglaby doprowadzic do rozlewu krwi. Panowala miedzy nimi milczaca zgoda, ze czerwone kwiaty mozna podziwiac, ale nie mozna ich pozadac. Pani Korjev lubila je za sama czerwien. Zawsze byla zla, ze komunisci zaanektowali kolor, ktory inaczej wywolywalby w niej niepohamowane szczescie. Z drugiej strony, rosyjska dusza, uwarunkowana tysiacami lat strachu, nie znioslaby zapewne niepohamowanego szczescia, wiec moze i dobrze sie zlozylo. Pani Ling tez byla urzeczona czerwienia pelargonii, jako ze w jej kosmologii kolor ten oznaczal powodzenie, dostatek i dlugie zycie. Nawet bramy swiatyn malowano na ten sam odcien czerwieni, a zatem czerwone kwiaty symbolizowaly jedna z licznych sciezek do wu - wiecznosci, oswiecenia - w zasadzie w kwiatach kryl sie caly wszechswiat. Pani Ling uwazala tez, ze swietnie smakowalyby w zupie. Sophie dopiero ostatnio odkryla barwy, i czerwone plamy na tle szarosci wystarczaly, by wywolac bezzebny usmiech na jej drobnej buzi. Cala trojka zaczynala sie zatem cieszyc czerwonymi kwiatami, gdy w okno uderzyl czarny ptak i na szybie pojawilo sie pekniecie w ksztalcie pajeczyny. Zamiast jednak spasc, ptak najwyrazniej wtopil sie w owo pekniecie i niczym czarny tusz rozlal sie po szybie, a potem po scianach korytarza. Azjatyckie potegi uciekly na schody. Charlie rozcieral lewy nadgarstek, obwiazany wczesniej foliowa torebka. -Co, mama nazwala cie na czesc reklamy plynu do ust? Pan Fresh, ktory wydawal sie dosc wrazliwy jak na tak wielkiego mezczyzne, odparl: -Pasty do zebow, scisle rzecz biorac. -Naprawde? - Tak. -Przepraszam, nie wiedzialem - powiedzial Charlie. - Mogles to zmienic, nie? -Tylko przez jakis czas mozesz sie sprzeciwiac temu, kim jestes. W koncu postanawiasz poddac sie losowi. Dla mnie to oznaczalo, ze jestem czarny, mam dwa metry dziesiec wzrostu, a jednak nie gram w NBA, nazywam sie Minty Fresh i zostalem zwerbowany na Handlarza Smierci. - Uniosl brwi, jakby oskarzal Charliego. - Nauczylem sie akceptowac i ogarniac wszystkie te sprawy. -Myslalem, ze powiesz "jestem gejem" - przyznal Charlie. -Co? Nie trzeba byc gejem, zeby nosic mietowa zielen. Charlie przyjrzal sie zielonemu garniturowi Fresha, uszytemu z kory i zdecydowanie zbyt cienkiemu, jak na te pore roku - i poczul dziwna sympatie wobec tego Handlarza Smierci o higienicznym nazwisku. Nie zdajac sobie z tego sprawy, rozpoznal u niego cechy innego samca beta. (Oczywiscie istnieja takze geje beta: taki partner jest bardzo ceniony w srodowisku homoseksualnym. Mozesz go nauczyc, jak ma sie ubierac, a jednoczesnie byc niemal pewnym, ze nigdy nie wyrobi sobie lepszego gustu ani nie bedzie wspanialszy od ciebie). -Chyba masz racje - powiedzial Charlie. - Przepraszam za swoje pochopne wnioski. -W porzadku - odparl Fresh. - Ale naprawde powinienes juz isc. -Nie, nadal nie rozumiem, skad mam wiedziec, komu oddac dusze? Znaczy, kiedy to sie stalo, w moim domu objawily sie najrozniejsze naczynia duchowe, o ktorych nie mialem pojecia. Skad mam wiedziec, czy nie sprzedalem naczynia komus, kto juz jedno ma? A jesli ktos ma caly komplet? -To sie nie moze zdarzyc. Przynajmniej o ile nam wiadomo. Sluchaj, po prostu sie zorientujesz. Masz na to moje slowo. Kiedy ludzie sa gotowi, by przyjac dusze, to ja biora. Interesowales sie kiedys ktoras religia Wschodu? -Mieszkam w Chinatown - odparl Charlie. Choc, technicznie rzecz biorac, byla to w jakims sensie prawda, znal tylko trzy zwroty po mandarynsku: "Dzien dobry", "Malo krochmalu, prosze" i "Jestem niedouczonym bialym diablem". Wszystkich nauczyla go pani Ling. Byl przekonany, ze to ostatnie zdanie oznacza: "Zycze milego dnia". -Pozwol, ze inaczej sformuluje pytanie - powiedzial Fresh. - Interesowales sie kiedys ktoras religia Wschodu? -A, religia Wschodu - powtorzyl Charlie, udajac, ze poprzednio zle zrozumial pytanie. - Wiem tylko to i owo z Discovery Channel. Wiesz, Budda, Siwa, Gandalf, tylko grube ryby. -Rozumiesz koncepcje karmy? Wiesz, ze nierozwiazane sprawy wracaja w nastepnym zyciu? -Tak, pewnie. Phi. - Charlie wywrocil oczyma. -Dobra, mozesz uznac sie za agenta przydzialu dusz. Jestesmy agentami karmy. -Tajnymi agentami - dodal marzycielsko Charlie. -No, to sie chyba rozumie samo przez sie, ze nie mozesz nikomu powiedziec, kim jestes. Czyli tak, mysle, ze jestesmy tajnymi agentami karmy. Trzymamy dusze, dopoki ktos nie bedzie gotowy, by ja wziac. Charlie potrzasnal glowa, jakby probowal sie pozbyc wody z oczu. -Czyli jesli ktos przyjdzie do mojego sklepu i kupi naczynie duchowe, to znaczy, ze do tego czasu szedl przez zycie bez duszy? To okropne. -Naprawde? - spytal Minty Fresh. - A ty wiesz, czy masz dusze? -Jasne, ze mam. -Dlaczego tak mowisz? -Bo ja to ja. - Poklepal sie po piersi. - Oto jestem. -To tylko osobowosc - odparl Minty. - 1 to raptem jedna. Mozesz byc pustym naczyniem i nigdy nie poznalbys roznicy. Mogles jeszcze nie dojsc w zyciu do tego punktu, w ktorym bedziesz gotowy, by przyjac swoja dusze. -He? -Dusza moze sie znajdowac na wyzszym stopniu rozwoju niz ty w tej chwili. Jesli dzieciak nie zda do dziesiatej klasy, to kazesz mu powtarzac wszystkie, od zerowki do dziewiatej? -Nie. Raczej nie. -Wlasnie. Musi tylko zaczac od poczatku dziewiata klase. No i z duszami jest tak samo. Moga jedynie piac sie w gore. Czlowiek dostaje dusze wtedy, gdy moze przeniesc ja na wyzszy poziom. Kiedy jest gotow na nastepna lekcje. -To znaczy, ze jesli sprzedaje komus ktorys swiecacy przedmiot, ten ktos zyl dotad bez duszy? -Taka mam teorie - odparl Minty Fresh. - Przez lata sporo czytalem na ten temat. Teksty z roznych kultur i religii. Ta koncepcja wyjasnia to wszystko lepiej, niz cokolwiek, co zdolalem wykombinowac. -Czyli nie wszystko jest w ksiedze, ktora mi przyslales. -To tylko praktyczne zalecenia. Nie ma tam wyjasnien. Wszystko jest proste jak bzykanie. Ksiega mowi, zeby kupic sobie kalendarz i trzymac go przy lozku, a nazwiska same przyjda. Nie mowi, jak znalezc ich wlascicieli ani jaki jest cel. Tylko tyle, ze musisz ich znalezc. Kup sobie kalendarz biurowy. Ja tak robie. -Ale co z liczba? Kiedy znajduje przy lozku zapisane nazwisko, obok zawsze jest liczba. Fresh skinal glowa i usmiechnal sie, jakby lekko zmieszany. -Oznacza, ze tyle masz dni na odzyskanie naczynia duchowego. -Innymi slowy, ile czasu zostalo do smierci danej osoby? Nie chce tego wiedziec. -Nie, nie do smierci, tylko ile dni masz na odzyskanie naczynia. Dlugo sie temu przygladalem i liczba nigdy nie jest wyzsza niz czterdziesci dziewiec. Pomyslalem, ze to moze byc wazne, wiec zaczalem szperac w zrodlach o smierci i umieraniu. Tak sie sklada, ze czterdziesci dziewiec to liczba dni w bardo. Pojecie to pojawia sie w tybetanskiej Ksiedze umarlych i oznacza stan przejsciowy miedzy zyciem a smiercia. My, Handlarze Smierci, przenosimy dusze, ale z jakiegos powodu musimy do nich dotrzec w ciagu czterdziestu dziewieciu dni. Taka mam przynajmniej teorie. Nie zdziw sie, jesli sie okaze, ze dana osoba nie zyje od paru tygodni, a ty dopiero dostales nazwisko. -A jesli nie zdaze? - spytal Charlie. Minty Fresh smetnie pokrecil glowa. -Cienie, kruki, mroczne gowno z Zaswiatow, kto wie? Rzecz w tym, ze musisz znalezc naczynie na czas. I znajdziesz. -Jak, skoro nie ma adresu ani wskazowek, na przyklad "pod materacem". -Czasami, wlasciwie zazwyczaj, same do ciebie przychodza. To szczesliwe sploty okolicznosci. Charlie pomyslal o slicznej rudowlosej dziewczynie, ktora przyniosla mu srebrna papierosnice. -Powiedziales "czasami"? Fresh wzruszyl ramionami. -Czasami trzeba naprawde poszukac, znalezc wlasciwa osobe, isc do jej domu... Raz wynajalem nawet detektywa, zeby pomogl mi kogos poszukac, ale to zaczelo przyciagac glosy. Mozesz sie przekonac, czy jestes blisko, wystarczy sprawdzic, czy ludzie cie widza. -Ale musze zarabiac na zycie. Mam dziecko... -Bedziesz zarabial, Charlie. Pieniadze to czesc tej roboty. Zobaczysz. Charlie juz zobaczyl. Ubrania z rezydencji Mainhearta - moglby zarobic na nich grube tysiace dolarow. -Musisz juz isc - oznajmil Minty Fresh. Wyciagnal reke na pozegnanie i na jego twarz wyplynal usmiech, niczym ksiezyc na nocne niebo. Dlon Charliego zniknela w uscisku Handlarza Smierci. -Na pewno bede mial jeszcze jakies pytania. Moge zadzwonic? -Nie - odparl mietowy. -Dobra, to ja juz pojde - powiedzial Charlie, nie wykonujac najmniejszego ruchu. - Zdany na laske i nielaske mrocznych sil z Zaswiatow i w ogole. -Trzymaj sie - rzucil Minty Fresh. -Nie mam pojecia, co robie - ciagnal Charlie, stawiajac niepewne, chwiejne kroki w strone drzwi. - Ciezar calej ludzkosci spoczywa na moich barkach. -Aha, pamietaj, zeby rano porzadnie sie przeciagnac -poradzil tamten. -A przy okazji - powiedzial Charlie, gubiac rytm swoich jekow - jestes gejem? -Jestem - odparl Minty Fresh - samotny. Calkowicie i absolutnie. -Dobra - powiedzial Charlie. - Przepraszam. -Nie szkodzi. Przepraszam, ze walnalem cie w glowe. Charlie skinal glowa, wzial zza lady swoj miecz w lasce, a nastepnie wyszedl z MUZYKI U FRESHA. No i w zasadzie nie byl Smiercia, ale nie byl takze pomocnikiem Mikolaja. Nie mial znaczenia fakt, ze nikt by mu nie uwierzyl. Handlarz Smierci - to brzmialo dosc zlowieszczo, ale podobala mu sie mysl, ze jest tajnym agentem. Jego agencja byla KARMA - KARMICZNA AGENCJA REDYSTRYBUCJI MORDERSTW I AWANTUR... No, dobra, nad skrotem musial jeszcze popracowac, ale tak czy inaczej byl tajnym agentem. Wlasciwie Charlie, choc sam o tym nie wiedzial, dobrze sie nadawal do tego zawodu. Samce beta, starajac sie dzialac ponizej zasiegu radarow, staja sie doskonalymi szpiegami. Nie w stylu "James Bond, Aston Martin z pociskami kierowanymi, tarzajacy sie w gronostajowym lozu z rosyjska specjalistka do spraw rakiet". Raczej w stylu "Zle uczesany, gleboko zakamuflowany biurokrata, wyciagajacy zaplamione kawa dokumenty ze smietnika". Przesadna bojazliwosc pozwala mu na dostep do miejsc zamknietych dla samca alfa, z jego testosteronem na rekawie. Samiec beta potrafi byc grozny, choc znowu nie w stylu "Cale cialo Jet Li to smiercionosna bron", tylko raczej "Pijak na rozpedzonej kosiarce, udajacy Luke'a Skywalkera w ataku na komorke z narzedziami". Gdy wiec Charlie zdazal na przystanek tramwajowy przy Market Street, w myslach juz przywdziewal swoj nowy kostium tajnego agenta i czul sie w nim calkiem dobrze. Nagle, gdy przechodzil nad studzienka kanalizacyjna, uslyszal szorstki, kobiecy szept: -Dorwiemy mala. Zobaczycie swieze miesko. Niedlugo ja zlapiemy. Gdy tylko Charlie wszedl z zaulka do sklepu, Lily wparowala do niego na zaplecze. -Ten gliniarz znowu tu przyszedl. Tamten facet nie zyje. Zabiles go? - Po czym po zolniersku dodala: - Sir? Pozniej zasalutowala i dygnela, by w koncu zlozyc rece i uklonic sie po japonsku. Charlie byl zupelnie zaskoczony, zwlaszcza ze, zdjety panika o bezpieczenstwo corki, wlasnie przejechal jak szaleniec przez pol miasta. Byl pewien, ze te gesty szacunku to tylko przykrywka dla jakiegos wystepku lub prosby o przysluge. Mozliwe tez, ze nastolatka, jak to czesto bywalo, robila sobie z niego jaja. Usiadl wiec ciezko na jednym z wysokich drewnianych stolkow obok biurka i zapytal: -Gliniarz? Facet? Jasniej, prosze. I nikogo nie zabilem. Lily wziela gleboki wdech. -Ten gliniarz, ktory byl tu pare dni temu. Okazuje sie, ze gosc, z ktorym poszedles sie spotkac w Pacific Heights... - zerknela na cos, co zapisala sobie czerwonym tuszem na przedramieniu - Michael Mainheart, popelnil samobojstwo. I zostawil list do ciebie. Ze masz zabrac ubrania jego i jego zony, i sprzedac je po cenie rynkowej. I jeszcze napisal... - znowu popatrzyla na pomazana na czerwono reke -...a co ze slowami "chce tylko umrzec"? Nie zrozumial pan? - Podniosla wzrok. -Tak powiedzial, kiedy udzielilem mu pierwszej pomocy - oznajmil Charlie. -Wiec go zabiles? Czy jak to tam nazywasz. Mnie mozesz powiedziec. Znowu dygnela, co powaznie zaniepokoilo Charliego. Dawno uznal, ze jego relacje z Lily opieraja sie na solidnej podstawie czulej pogardy, a takie jej zachowanie wywracalo wszystko do gory nogami. -Nie zabilem go. Co to za pytanie? -Zabiles faceta z papierosnica? -Nie! Nigdy go nie widzialem. -Wiesz, ze jestem twoja wierna sluzebnica - powiedziala, dodajac tym razem jeszcze jeden uklon. -Lily, do diabla, co sie z toba dzieje? -Nic. W ogole nic sie nie dzieje, panie Asher... eee, Charles. Wolisz Charles czy Charlie? -Teraz mnie o to pytasz? Co jeszcze mowil ten policjant? -Chcial z toba pogadac. Zdaje sie, ze znalezli tego Mainhearta przebranego w fatalaszki zony. Wrocil ze szpitala po godzinie, odprawil pielegniarke, przebral sie od stop do glow i polknal garsc srodkow przeciwbolowych. Charlie skinal glowa, myslac o tym, jak nieugiety byl Mainheart w kwestii zabrania ciuchow zony z domu. Probowal wszelkich sposobow, by czuc bliskosc z nia, ale nic nie dzialalo. A kiedy noszenie jej ubran tez nie zdalo egzaminu, ruszyl za nia w jedyny sposob, jaki znal, i polaczyl sie z nia po smierci. Charlie go rozumial. Gdyby nie Sophie, moze sprobowalby polaczyc sie z Rachel. -Niezly zbok, co? - powiedziala Lily. -Nie! - warknal Charlie. - Wcale nie, Lily. To zupelnie nie tak. Nawet tak nie mysl. Pan Mainheart zmarl z zalu. Moze wyglada to inaczej, ale tak wlasnie bylo. -Przepraszam - powiedziala Lily. - To ty jestes specem. Charlie wbil wzrok w podloge, probujac dostrzec w tym wszystkim jakis sens. Zastanawial sie, czy zgubienie futra, ktore bylo naczyniem duchowym pani Mainheart, oznaczalo, ze ta para juz nigdy nie bedzie razem? Z jego powodu. -A, wlasnie - dodala Lily. - Pani Ling zadzwonila do sklepu cala wystraszona i wrzeszczala cos po chinsku o czarnym ptaku walacym w okno... Charlie zerwal sie ze stolka i popedzil po schodach, przeskakujac po dwa stopnie naraz. -Jest w twoim mieszkaniu! - zawolala za nim Lily. Gdy Charlie dotarl do mieszkania, na powierzchni wody w akwarium unosila sie pomaranczowa warstwa telewizyjnych prawnikow. Azjatyckie potegi staly w kuchni, pani Korjev trzymala przy piersi Sophie, ktora wygladala, jakby plywala, probujac uciec z wielkiego, gabczastego kanionu bezpieczenstwa miedzy poteznymi kozackimi balonami. Charlie zlapal corke, gdy ta trzeci raz zapadla sie w dekolt, i mocno ja przytulil. -Co sie stalo? - spytal. Nastapila kanonada chinskiego i rosyjskiego, przerywana od czasu do czasu jakims angielskim slowem: "ptak", "okno", "rozbite", "czarny" i "zesrala sie". -Stop! - Charlie uniosl wolna reke. - Pani Ling, co sie stalo? Pani Ling juz oprzytomniala po uderzeniu ptaka w okno i szalenczej gonitwie schodami w dol, ale okazywala teraz niezwykla dla siebie niesmialosc, bala sie bowiem, ze Charlie zauwazy mokra plame na kieszeni jej sukienki. Niedawno zmarly, pomaranczowy Barnaby Jones czekal tam na spotkanie z zupa wonton, zielona cebula, szczypta ziol i miseczka na zupe. "Ryba to ryba", powiedziala w myslach, wyciagajac lobuza z akwarium. W koncu w akwarium bylo jeszcze pieciu martwych prawnikow, wiec kto moglby tesknic za jednym? -A, nic - powiedziala pani Ling. - Ptak rozbija okno i nas straszy. Teraz juz nie tak zle. Charlie spojrzal na pania Korjev. -Gdzie? -Na naszym pietrze. Rozmawiamy w korytarzu, co najlepsze dla Sophie, i nagle bum, ptak wali w okno i czarny tusz sie rozlewa. Uciekamy tutaj i zamykamy drzwi. - Obie wdowy mialy klucze do mieszkania Charliego. -Jutro wezwe kogos do naprawy - powiedzial Charlie. - To wszystko? Nic... nikt nie wszedl? -To trzecie pietro. Nikt nie wchodzi. Popatrzyl na akwarium. -Co tu sie wydarzylo? Pani Ling otworzyla szerzej oczy. -Musze isc. Umawiam sie na partyjke madzonga w swiatyni. -Wchodzimy, zamykamy drzwi - zaczela tlumaczyc pani Korjev. - Ryby sa zdrowe. Sadzamy Sophie w foteliku, jak zawsze robimy, a potem patrzymy na korytarz, czy wszystko w porzadku. Kiedy pani Ling sie oglada, ryby nie zyja. -Nie ja! To Ruska pierwsza widzi zdechle ryby - powiedziala pani Ling. -W porzadku - odrzekl Charlie. - Widzialy panie jakies ptaki albo w ogole cos ciemnego w tym mieszkaniu? Obie pokrecily glowami. -Tylko na gorze - stwierdzila pani Ling. -Chodzmy zobaczyc - powiedzial Charlie, opierajac sobie Sophie na biodrze i biorac do reki miecz w lasce. Poprowadzil kobiety do niewielkiej windy, po czym szybko przekalkulowal gabaryty pani Korjev i objetosc kabiny, by w koncu wybrac schody. Na widok rozbitego okna poczul lekka slabosc w kolanach. Nie tyle z powodu samego okna, ile tego, co widnialo na dachu po drugiej stronie ulicy. W kawalkach stluczonej szyby widnialo tysiace odbic cienia kobiety, widocznego na budynku. Podal niemowle pani Korjev, podszedl do okna i wybil otwor w szybie, by lepiej widziec. W tym momencie cien zsunal sie po scianie budynku przemknal po chodniku i zniknal w kratce kanalizacyjnej obok miejsca, w ktorym tuzin turystow wysiadl wlasnie z tramwaju linowego. Najwyrazniej zaden z nich nic nie zauwazyl. Dopiero minela pierwsza i promienie slonca rzucaly cienie prosto w dol. Charlie odwrocil sie z powrotem i popatrzyl na obie wdowy. -Widzialy panie to? -Rozbite okno? - spytala pani Ling, powoli podchodzac do okna i wygladajac przez otwor, ktory zrobil Charlie. - O, nie. -Co? Co? Pani Ling obejrzala sie na pania Korjev. -Ma pani racje. Trzeba podlac kwiaty. Charlie zerknal przez otwor w oknie i zobaczyl, ze chodzilo jej o skrzynke pelna zwiedlych, czarnych pelargonii. -Kraty we wszystkich oknach. Jutro - powiedzial. Calkiem niedaleko - w linii prostej - pod Columbus Avenue, w miejscu przeciecia kilku kanalow burzowych, Orcus, Starozytny, chodzil zgarbiony w te i z powrotem. Grube kolce sterczace mu z ramion drapaly sciany i rury, sypiac iskrami i rozsiewajac won plonacego torfu. -Rozwalisz sobie kolce, jak bedziesz tak zapierdzielal - odezwala sie Babd. Przykucnela w jednej z mniejszych rur, obok swoich siostr o imionach Nemain i Macha. Za wyjatkiem Nemain, na ktorej ciele zaczal sie pojawiac czarny relief ptasich pior, wszystkie byly pozbawione glebi. Plaskie plamy bez swiatla, zupelnie czarne nawet w polmroku saczacym sie ze studzienek kanalizacyjnych - same sylwetki, mroczne pierwowzory chlapaczy z wizerunkami dziewczat. Cienie, delikatne, zenskie i dzikie. -Siadaj. Zjedz cos. Po co zdobywac Powierzchnie, skoro i tak bedziesz wygladal jak smierc? Orcus warknal i odwrocil sie do trzech siostr Morrigan. -Za dlugo na powietrzu! Za dlugo. - Wetknal zakrzywiony pazur do koszyka przy pasie i wyciagnal ludzka czaszke, po czym wsunal ja sobie do ust i schrupal. Morrigan wybuchly smiechem, ktory brzmial jak wycie wiatru w rurach, zadowolone, ze prezent sie spodobal. Spedzily wieksza czesc dnia pod cmentarzami San Francisco, wykopujac czaszki (Orcus lubil te bez kofeiny), a potem scierajac z nich brud i bloto, dopoki nie lsnily jak porcelana. -Latalysmy - powiedziala Nemain. Przez chwile podziwiala niebiesko-czarne, podobne do pior ksztalty na swojej powierzchni. - Na Powierzchni - dodala bez potrzeby. - Sa wszedzie, jak czeresnie, ktore czekaja, az ktos je ukradnie. -Nie ukradnie - zaoponowal Orcus. - Myslisz jak kruk. Sa nasze, trzeba tylko brac. -Tak? No to gdzie ty byles? Ja zdobylam to. - W jednej rece cien uniosl parasol Williama Creeka, a w drugiej futro zabrane Charliemu Asherowi. Wciaz swiecily na czerwono, ale poswiata szybko bledla. - Z ich powodu bylam na Powierzchni. Latalam. - Gdy nikt nie zareagowal, Nemain dodala: - Na Powierzchni. -Ja tez latalam - odezwala sie niesmialo Babd. - Troszke. - Miala lekkie kompleksy, poniewaz nie pojawily sie u niej ksztalty pior ani glebia. Orcus zwiesil wielki leb. Siostry Morrigan podeszly do niego i zaczely glaskac dlugie kolce, ktore kiedys byly skrzydlami. -Wkrotce wszyscy bedziemy na Powierzchni - powiedziala Macha. - Ten nowy nie wie, co robi. Dzieki niemu wszyscy bedziemy mogli isc na Powierzchnie. Spojrz, jak daleko zaszlismy, jestesmy juz naprawde blisko. Dwie na Powierzchni w tak krotkim czasie. To nowe mieso, ten ignorant, to wszystko, czego nam potrzeba. Orcus uniosl bycza glowe i usmiechnal sie, odslaniajac pilowate zeby. -Beda jak owoce, ktore wystarczy zerwac. -Widzisz? - powiedziala Nemain. - Tak jak mowilam. Wiedziales, ze na Powierzchni widac naprawde daleko? Na wiele mil. I te cudowne zapachy. Nigdy nie zdawalam sobie sprawy, ze tutaj wszystko jest takie wilgotne i zatechle. Czy istnieje jakis powod, dla ktorego nie mozemy miec okna? -Zamknij sie! - ryknal Orcus. -Kurde, moze odgryziesz mi glowe? Czemu nie? -Nie kus - odparl byczoglowy Smierc. Wstal i poprowadzil pozostale Smierci, siostry Morrigan, kanalem w strone dzielnicy finansowej, do zakopanego statku z czasow Goraczki Zlota, w ktorym urzadzili sobie dom. CZESC DRUGA DUSZE Z ODZYSKU Nie szukaj smierci. Smierc sama cie znajdzie. Lecz szukaj takiej drogi, by smierc byla spelnieniem.Dag Hammarskjold 10. SMIERC IDZIE NA SPACER Rankami Charlie spacerowal. O szostej, po wczesnym sniadaniu, powierzal opieke nad Sophie pani Korjev albo pani Ling (zalezy, czyja kolej wypadala) na czas dnia pracy, po czym wyruszal na przechadzke. Przemierzal miasto z mieczem w lasce, ktory stal sie czescia jego codziennego wyposazenia. Nosil miekkie buty z czarnej skory i drogi garnitur z drugiej reki, ktory oddal do poprawki do swojej pralni w Chinatown. Chociaz udawal, ze ma jakis cel, spacerowal po to, by miec czas na rozmyslania, by przymierzyc sie do roli Smierci i poobserwowac ludzi. Zastanawial sie, czy dziewczyna z kwiatami, u ktorej czesto kupowal gozdzik do butonierki, ma dusze i czy ja odda, gdy bedzie patrzyl na jej smierc. Obserwowal faceta na North Beach, robiacego cappuccino z rysuneczkami w pianie, przedstawiajacymi buzie i liscie paproci, i zastanawial sie, czy ktos taki moglby w ogole funkcjonowac bez duszy - a moze to jego dusza kurzyla sie u Charliego na zapleczu? Chcial zobaczyc wielu ludzi i przemyslec wiele spraw.Przebywajac w miescie wsrod ludzi, ktorzy dopiero ruszali z miejsca, witali dzien, czynili przygotowania, zaczal odczuwac nie tylko odpowiedzialnosc zwiazana ze swoja nowa rola, ale takze wladze, a w koncu - swoja wyjatkowosc. Nie liczylo sie to, ze nie ma pojecia, co robi, albo ze byc moze z tego powodu stracil milosc swojego zycia. Zostal wybrany. Gdy zdal sobie z tego sprawe, pewnego dnia poszedl przez California Street, w dol Nob Hill do dzielnicy finansowej, gdzie zawsze czul sie gorszy i pozbawiony kontaktu ze swiatem, wsrod pedzacych wokol maklerow i bankierow, ktorzy gadali przez komorki z Hongkongiem, Londynem czy Nowym Jorkiem i nigdy nie patrzyli mu w oczy. Tym razem nie tyle szedl, ile dumnie kroczyl. Tego dnia Charlie Asher pierwszy raz od dziecinstwa wsiadl do tramwaju linowego na California Street i uwiesil sie na zewnatrz, trzymajac sie poreczy i dzierzac laske z ukrytym ostrzem, jakby ruszal do ataku. Hondy i mercedesy mknely obok, przejezdzaly pod jego pacha w bardzo niewielkiej odleglosci. Wysiadl na petli, kupil w automacie "Wall Street Journal", a potem poszedl do najblizszej studzienki kanalizacyjnej, rozlozyl gazete, by nie pobrudzic spodni, po czym opadl na czworaki i wrzasnal do kanalu: -Zostalem wybrany, wiec nie zadzierajcie ze mna! Kiedy wstal, obok stalo z dziesiec osob czekajacych na zielone swiatlo. Wszyscy na niego patrzyli. -Musialem to zrobic - powiedzial, nie tonem przeprosin, lecz wyjasnienia. Bankierzy, maklerzy, asystenci menedzerow, specjalisci od HR i kobieta, ktora podawala zupe z malzy w Boudin Bakery - wszyscy pokiwali glowami, nie do konca pewni dlaczego. Pracowali w dzielnicy finansowej i mieli do czynienia z roznymi osobnikami, ktorzy probowali z nimi zadzierac. W glebi duszy wiedzieli, ze Charlie krzyczal we wlasciwym kierunku. Zlozyl gazete i wcisnal ja sobie pod pache, po czym odwrocil sie i wraz z nimi przeszedl przez ulice, gdy swiatlo wreszcie sie zmienilo. Czasami Charlie przemierzal ulice, myslac tylko o Rachel, i tak pograzal sie we wspomnieniach jej oczu, usmiechu, dotyku, ze wpadal prosto na ludzi. Bywalo i tak, ze to ludzie wpadali na niego, a potem nawet nie podnosili mu portfela z chodnika i nie mowili "przepraszam", co w Nowym Jorku byloby moze normalne, ale w San Francisco oznaczalo, ze zblizal sie do naczynia duchowego, ktore nalezalo zabrac. Znalazl jedno z nich, pogrzebacz do kominka - byl z brazu, ulozony przy krawezniku razem ze smieciami na Russian Hill. Innym razem zauwazyl swiecacy wazon, wystawiony w oknie wiktorianskiego budynku na North Beach. Zebral sie na odwage i zapukal do drzwi, a kiedy mloda kobieta otworzyla i wyszla na ganek, zdumiona, ze nikogo nie widzi, Charlie przesliznal sie obok, zlapal wazon i uciekl bocznymi drzwiami, zanim wrocila. Serce walilo mu jak wojskowy werbel, adrenalina mknela przez zyly niczym hormonalna karuzela. Gdy tego poranka ruszyl z powrotem do sklepu, zdal sobie sprawe - nie bez pewnej ironii - ze zanim zostal Smiercia, nigdy tak bardzo nie czul, ze zyje. Co rano Charlie staral sie spacerowac w innym kierunku. W poniedzialki lubil pojsc do Chinatown tuz po swicie, kiedy odbywaly sie wszystkie dostawy - przywozono skrzynie ze zbozami, marchwia, salata, brokulami, kalafiorami, melonami i tuzinem odmian kapusty. Wszystko to bylo uprawiane przez Latynosow w Central Valley i konsumowane przez Chinczykow w Chinatown, lecz wczesniej przechodzilo przez anglosaskie rece, ktore wyciskaly z tego pozywne pieniadze. W poniedzialki firmy rybne przywozily swiezy polow. Silni Wlosi, ktorych rodziny dzialaly w tej branzy od pokolen, przekazywali towar enigmatycznym chinskim handlarzom, ktorych przodkowie sto lat temu kupowali ryby od Wlochow jezdzacych konnymi wozami. Chodnikiem przemieszczaly sie najrozniejsze zywe i do niedawna zywe ryby: lupacze, halibuty i makrele, okonie morskie, dorsze i pozbawione szczypiec pacyficzne homary o zoltych ogonach, kraby kieszence, upiorne zabnice o dlugich, sztyletowatych zebach i sterczacych z glowy kolcach ze swietlnymi wabikami, ktore przyciagaly zdobycz w odmetach oceanu, gdzie nie docieraly promienie slonca. Charliego fascynowaly stworzenia z glebin - wielkookie kalamarnice, matwy, slepe rekiny, ktore lokalizowaly ofiary za pomoca impulsow elektrycznych - stworzenia, ktore nigdy nie widzialy swiatla. Patrzac na nie, myslal o tym, co moze go czekac w Zaswiatach. Mimo ze wszedl w rytm znajdowania nazwisk przy lozku i naczyn duchowych w najrozniejszych miejscach, a kruki i cienie przestaly sie pojawiac, wciaz czul ich obecnosc pod ulica, za kazdym razem, gdy mijal studzienke kanalizacyjna. Czasami, w tych rzadkich chwilach, gdy na ulicach zapadala cisza, slyszal, jak do siebie szepcza. Przechodzac o swicie przez Chinatown, czlowiek uczestniczyl w niebezpiecznym tancu. Nie bylo tu bowiem tylnych drzwi ani zaulkow dla dostawcow i wszystkie towary przenoszono przez chodnik, i chociaz do tej pory Charlie nie lubil ani niebezpieczenstw, ani tanca, podobal mu sie taniec z tysiacem malenkich, chinskich babc w czarnych kapciach albo przejrzystych, plastikowych butach, ktore skakaly od handlarza do handlarza, sciskaly, wachaly i opukiwaly towar. Szukaly dla swoich rodzin tego co najswiezsze i najlepsze, zamawialy i zadawaly pytania po mandaryn-sku, wciaz o wlos od przejechania przez poltusze wolowe, wielkie wieszaki ze swiezymi kaczkami czy wozki wyladowane skrzynkami zywych zolwi. Charlie nie znalazl jeszcze naczynia duchowego podczas przechadzek po Chinatown, byl jednak gotowy, bo ten szalenczy ruch zwiastowal, ze kiedys jedna z babc padnie trupem. Pewnego ranka, tak dla zabawy, Charlie zlapal baklazana, po ktory wyciagala reke pewna szczegolnie pomarszczona staruszka. Kobiecina jednak nie wytracila mu go z reki jakims mistycznym ciosem kung-fu - czego sie spodziewal -a tylko popatrzyla mu w oczy i pokrecila glowa. Bylo to zaledwie drgniecie, ledwie widoczne, ktore mogloby wygladac na tik, lecz w istocie stanowilo nadzwyczaj wymowny gest. Charlie odczytal go tak: "O, Bialy Diable, nie chcesz sobie przywlaszczyc tego fioletowego owocu, bo mam nad toba przewage czterech tysiecy lat przodkow i cywilizacji. Moi dziadkowie budowali kolej i wydobywali srebro w kopalniach, a rodzice przezyli trzesienie ziemi, pozar i spoleczenstwo, ktore zakazywalo nawet byc Chinczykiem. Jestem matka tuzina, babka setki i prababka legionu. Rodzilam dzieci i obmywalam zmarlych. Jestem historia, cierpieniem i madroscia. Jestem Budda i smokiem. Wiec lapy precz od mojego pieprzonego baklazana, zanim je stracisz". I Charlie odpuscil. A ona usmiechnela sie, odrobine. Trzy zeby. A on zaczal rozmyslac, czy jesli bedzie musial wziac naczynie duchowe jednej z tych staruch, starych jak sam Czas, w ogole zdola je uniesc. I usmiechnal sie w odpowiedzi. I poprosil ja o numer telefonu, ktory dal Rayowi. -Wydawala sie mila - powiedzial mu. - Taka dojrzala. Czasami podczas spaceru Charlie trafial do Japan Town, gdzie mijal najbardziej tajemniczy zaklad w miescie - Naprawe Niewidzialnych Butow. Naprawde chcial zajrzec tam ktoregos' dnia, ale wciaz jeszcze nie oswoil sie z olbrzymimi krukami, przeciwnikami z Zaswiatow, i rola Handlarza Smierci, nie byl wiec pewien, czy jest gotow na niewidzialne buty, a juz tym bardziej niewidzialne buty, ktore wymagaja naprawy! Gdy tamtedy przechodzil, czesto staral sie zajrzec do srodka przez japonskie litery na szybie, ale nic nie widzial, choc ten fakt, ma sie rozumiec, jeszcze nic nie oznaczal. Po prostu nie byl jeszcze gotowy. Ale w Japan Town miescil sie sklep ze zwierzetami (Dom Milych Rybek i Gryzoni), gdzie kupil rybki dla Sophie i dokad wrocil, by zastapic telewizyjnych prawnikow piecioma telewizyjnymi detektywami, ktorzy tydzien pozniej tez jednoczesnie odeszli do Wiecznego Akwenu. Charlie byl oszolomiony, gdy zobaczyl, ze jego corka slini sie na widok martwych detektywow, ktorych bylo wiecej niz na festiwalu filmow noir. Natychmiast spuscil wszystkie rybki w sedesie, po czym uzyl przepychacza, by usunac Magnuma i Mannixa. Poprzysiagl sobie, ze nastepnym razem znajdzie malej zywotniejszych przyjaciol. Pewnego popoludnia wychodzil z Domu MRiG, niosac plastikowa klatke firmy Habitrail z para solidnych chomikow, i wpadl na Lily, ktora zmierzala do kafejki przy Van Ness, gdzie zamierzala spotkac sie ze swoja przyjaciolka Abby i oddac pospiesznym rozmyslaniom nad latte. -Czesc, Lily, jak sie masz? - Charlie silil sie na obojetny ton, ale stwierdzil, ze niezreczna atmosfera, panujaca miedzy nimi od jakiegos czasu, nie poprawila sie, gdy Lily zobaczyla go na ulicy z gryzoniami w pudelku. -Ladne myszoskoczki - powiedziala Lily. Miala na sobie spodniczke w kratke, niczym dziewczyna ze szkoly katolickiej, oraz czarne rajstopy i martensy, a do tego czarny, gumowany gorset, z ktorego od gory wystawaly scisniete fragmenty Lily, przypominajace kawal ciasta, ktorym walnieto w krawedz blatu. Jej wlosy mialy dzis fioletowo-czerwona barwe, podkreslona liliowym cieniem do powiek, ktory pasowal do fioletowych koronkowych rekawiczek, siegajacych lokci. Spojrzala w jedna strone, potem w druga. Nie zobaczywszy nikogo znajomego, zrownala krok z Charliem. -To nie myszoskoczki, tylko chomiki - odparl. -Asher, czy cos przede mna ukrywales? - Lekko przechylila glowe, ale nie patrzyla na niego, tylko przed siebie, szukajac wzrokiem kogos, kto moglby ja poznac, gdy szla obok Charliego, tym samym zmuszajac do popelnienia seppuku. -Jezu, Lily, to dla Sophie! - powiedzial Charlie. - Jej rybki zdechly, wiec kupilem jej nowe zwierzaki. Poza tym cala ta sprawa z myszoskoczkami to tylko miejska legenda... -Chodzilo mi o to, ze jestes Smiercia - wyjasnila Lily. Charlie omal nie upuscil chomikow. -E? -To takie niesprawiedliwe - ciagnela, idac dalej, choc Charlie stanal jak wryty. Teraz musial podbiec, by do niej dolaczyc. - Takie niesprawiedliwe, ze zostales wybrany. Musze powiedziec, ze ze wszystkich zyciowych rozczarowan wlasnie to ma palme pierwszenstwa. -Masz szesnascie lat - zauwazyl Charlie, ktory troche sie jakal, zdumiony faktem, ze dziewczyna traktuje temat z taka swoboda. -Pewnie, rzuc mi to w twarz. Jeszcze tylko przez dwa miesiace bede miala szesnascie lat, a potem co? Moja uroda w mgnieniu oka stanie sie uczta dla robakow, a ja bede zapomnianym westchnieniem w morzu nicosci. -Za dwa miesiace masz urodziny? No, musimy ci sprawic ladny tort - powiedzial Charlie. Znowu przystanal i odwrocil sie, by na nia popatrzec. Tym razem ona tez sie zatrzymala. -Lily, wiem, ze od smierci Rachel zachowuje sie troche dziwnie, i przepraszam, ze mialas z mojego powodu klopoty w szkole, ale probowalem sobie z tym wszystkim poradzic, z dzieckiem, z firma. Caly ten stres... -Mam Bardzo wielka ksiege Smierci - oznajmila. Zlapala klatke z chomikami, gdy wypuscil ja z reki. - Wiem o naczyniach duchowych, o mrocznych silach, ktore przybeda, jesli spieprzysz sprawe, i tak dalej. Wszystko. Dowiedzialam sie wczesniej od ciebie, zdaje sie. Nie wiedzial co powiedziec. Odczuwal panike i ulge jednoczesnie. Panike, bo Lily wiedziala, lecz i ulge, ze w koncu ktos wie i w to wierzy, a w dodatku widzial ksiege. Ksiega! -Lily, nadal masz ksiege? -Jest w sklepie. Schowalam ja z tylu gabloty, tam gdzie trzymasz cenne rzeczy, ktorych nikt nigdy nie kupi. -Do tej gabloty nikt nie zaglada. -Powaznie? A ja myslalam, ze jesli ja znajdziesz, powiem, ze zawsze tam byla. -Musze isc. - Odwrocil sie i ruszyl w przeciwna strone, ale potem sie zorientowal, ze szli we wlasciwym kierunku, wiec znowu zawrocil. - Dokad sie wybierasz? -Na kawe. -Przejde sie z toba. -Nie. - Znowu sie rozejrzala, w obawie ze ktos moglby ich zobaczyc. -Ale, Lily, jestem Smiercia. Dzieki temu chyba powinienem byc choc w niewielkim stopniu fajny. -Aha, tak sie wydaje. Jednak ty najwyrazniej zdolales pozbawic Smierc wszystkiego co fajne. -Ale jestes ostra. -Witaj w moim swiecie, Asher. -Wiesz, ze nie wolno ci nikomu o tym mowic? -Tak jakby kogos obchodzilo, co robisz ze swoimi my-szoskoczkami. -To chomiki! Nie... -Wyluzuj, Asher. - Lily zachichotala. - Wiem, o co ci chodzi. Nie zamierzam nikomu mowic, oprocz Abby, ktora wie, ale ma to gdzies. Mowi, ze poznala jakiegos faceta, ktory jest jej mrocznym panem. Ona przechodzi ten etap. Mysli, ze fiut to jakas mistyczna czarodziejska rozdzka. Charlie poprawil klatke z chomikami, maskujac zmieszanie. -Dziewczyny przechodza przez taki etap? - Dlaczego dowiaduje sie o tym dopiero teraz? Nawet chomiki wydawaly sie zaklopotane. Lily odwrocila sie na piecie i ruszyla chodnikiem. -Nie bede o tym z toba rozmawiac. Charlie stal i patrzyl za nia, balansujac chomikami i zupelnie bezuzytecznym mieczem w lasce, i jednoczesnie probujac wydostac telefon komorkowy z kieszeni marynarki. Musial zobaczyc te ksiege, i to szybciej niz za godzine, gdy dotrze do domu. -Lily, zaczekaj! - zawolal. - Dzwonie po taksowke. Podwioze cie. Pomachala reka, nawet sie nie ogladajac, i szla dalej. Gdy czekal, az ktos' w korporacji taksowkowej odbierze telefon, uslyszal ten glos. Zdal sobie sprawe, ze stoi dokladnie nad studzienka kanalizacyjna. Od dnia, w ktorym je ostatnio slyszal, minal ponad miesiac, i myslal, ze zniknely. -Ja tez dorwiemy, Mieso. Jest nasza. W gardle poczul lek, niczym bilardowa bile. Z trzaskiem zamknal telefon i popedzil za Lily. Gdy biegl, laska grzechotala, a chomiki podskakiwaly. -Lily, czekaj! Czekaj! Odwrocila sie blyskawicznie, a jej fioletowa peruka wykonala tylko cwierc obrotu, a nie pol, wiec twarz miala zaslonieta wlosami, gdy mowila: -Tort lodowy z Trzydziestu Jeden Smakow, dobra? A potem rozpacz i nicosc. -Napiszemy to na torcie - powiedzial. 11. DZIEWCZETA BYWAJA TROCHE MROCZNE Okazalo sie, ze Bardzo wielka ksiega Smierci wcale nie jest taka wielka, a juz z pewnoscia nie wyczerpujaca. Charlie przeczytal ja z dziesiec razy, robil notatki i wypisy, kartkowal ja w poszukiwaniu szczegolowych informacji, ale caly material, zawarty na dwudziestu osmiu bogato ilustrowanych stronach, sprowadzal sie do ponizszego:1. Gratulujemy, zostales wybrany, by dzialac jako Smierc. To brudna robota, ale ktos musi sie tym zajmowac. Twoim obowiazkiem jest odzyskiwanie naczyn duchowych od zmarlych i umierajacych oraz przekazywanie ich nastepnemu cialu. Jesli zawiedziesz, Ciemnosci skryja swiat i zapanuje Chaos. 2. Jakis czas temu Luminatus, czyli Wielka Smierc, ktory utrzymywal rownowage miedzy swiatlem a ciemnoscia, przestal istniec. Od tamtej pory Sily Ciemnosci probuja powstac spod ziemi. Tylko ty stoisz pomiedzy nimi a zniszczeniem wspolnej duszy calej ludzkosci. 3. Aby powstrzymac Sily Ciemnosci, potrzebujesz olowka "dwojki" i kalendarza, najlepiej takiego bez zdjec z kociakami. 4. Otrzymasz nazwiska i liczby. Liczba wskazuje, ile masz dni na zabranie naczynia duchowego. Poznasz naczynia po karmazynowym blasku. 5. Nikomu nie mow, czym sie zajmujesz, bo inaczej mroczne sily itd., itp. 6. Ludzie moga cie nie widziec, gdy wykonujesz obowiazki Smierci, wiec uwazaj, gdy przechodzisz przez ulice. Nie jestes niesmiertelny. 7. Nie szukaj innych. Nie wahaj sie w swojej pracy Smierci, bo inaczej Sily Ciemnosci zniszcza wszystko, na czym ci zalezy. 8. Nie powodujesz smierci ani jej nie zapobiegasz, jestes sluga Przeznaczenia, nie jego wykonawca. Wez sie w garsc. 9. Nigdy, pod zadnym pozorem, nie pozwol, by naczynie duchowe wpadlo w lapy tych z dolu, bo bedzie zle. Minelo kilka miesiecy, zanim Charlie znow znalazl sie w sklepie sam na sam z Lily. -I jak, kupiles sobie olowek "dwojke"? - spytala go. -Nie, kupilem jedynke. -Ty lobuzie! Asher, halo! Sily Ciemnosci... -Jesli rownowaga w swiecie bez tego Luminatusa jest tak chwiejna, ze moj olowek z troche twardszym grafitem straci nas wszystkich w otchlan, to moze najwyzsza pora. -Ej, ej, ej, ej, ej - powiedziala Lily, jakby chciala uspokoic sploszonego konia. - Moj nihilizm i tak dalej to jedno, dla mnie to deklaracja, mam do tego odpowiednie ubrania. Ale tobie na pewno nie tak spieszno do grobu, skoro nosisz ten glupi garnitur z Savile Row. Charlie byl dumny, ze rozpoznala jeden z jego kosztownych garniturow z drugiej reki, uszytych przy londynskim Savile Row. Wbrew samej sobie uczyla sie fachu. -Strach juz mnie zmeczyl - powiedzial. - Mialem do czynienia z Silami Ciemnosci, czy z czym tam, Lily, i wiesz co, to jest pojedynek. -Powinienes mi o tym opowiadac? To znaczy ksiega mowi... -Chyba jestem inny od tego, co mowi ksiega. Mowi, ze nie przyczyniam sie do smierci, ale juz dwie osoby zginely, ogolnie rzecz biorac, z powodu moich dzialan. -Powtarzam: czy powinienes mi o tym opowiadac? Jak wiele razy podkreslales, jestem jeszcze dzieckiem, i to szalenie nieodpowiedzialnym. Jestem szalenie nieodpowiedzialna, tak? Nigdy nie slucham cie zbyt uwaznie. -Tylko ty wiesz - stwierdzil. - I masz juz siedemnascie lat, nie jestes dzieckiem, tylko mloda kobieta. -Nie pogrywaj ze mna, Asher. Jesli nie przestaniesz tak do mnie gadac, zrobie sobie nastepny piercing, bede brala ecstasy, az odwodnie sie jak mumia, bede gadala przez komorke do wyczerpania baterii, a potem znajde jakiegos chudego, bladego faceta i bede go ssala, az zacznie krzyczec. -Czyli bedzie jak w piatek? -Co robie w weekendy, to moja sprawa. - Wiem! -No to sie zamknij! -Strach juz mnie zmeczyl, Lily! -No to przestan sie bac, Charlie! Oboje odwrocili wzrok, zawstydzeni. Lily udawala, ze szpera w paragonach, a Charlie udawal, ze szuka czegos w tym, co on nazywal neseserem, a Jane torebka dla faceta. -Przepraszam - powiedziala Lily, nie podnoszac wzroku znad paragonow. -W porzadku - odparl. - Ja tez. Wciaz na niego nie patrzac, spytala: -Ale serio, powinienes mi to mowic? -Pewnie nie - przyznal. - To jest wielki ciezar. Taka jakby... -Brudna robota? - Teraz uniosla wzrok i wyszczerzyla sie. -Tak. - Charlie usmiechnal sie z ulga. - Wiecej nie porusze tego tematu. -W porzadku. To calkiem fajne. -Powaznie? - Nie pamietal, by w odniesieniu do niego ktos uzywal slowa "fajny". Byl wzruszony. -Nie ty. Cala ta sprawa ze smiercia. -Aha - mruknal. Tak! We wspolczynniku niefajnosci wciaz osiagal tysiac. - Ale masz racje, to nie jest bezpieczne. Koniec rozmow o moim, eee, zajeciu. -I juz nigdy nie powiem do ciebie "Charlie" - dodala. - Przenigdy. -W porzadku - powiedzial. - Bedziemy zachowywali sie tak, jakby to nigdy sie nie zdarzylo. Doskonale. Dobry pomysl. Traktuj mnie jak zwykle, czyli ze slabo skrywana pogarda. -Odpierdol sie, Asher. -O, wlasnie. Czekaly na niego nastepnego ranka, kiedy poszedl na spacer. Spodziewal sie tego i sie nie rozczarowal. Wszedl do sklepu, by zabrac wloski garnitur, dopiero co przyjety na sklad, a takze zapalniczke do cygar, od dwoch lat marniejaca w szafce z osobliwosciami. Wcisnal je do torby razem ze swiecacym porcelanowym niedzwiadkiem, ktory byl naczyniem duchowym kogos, kto odszedl juz dawno temu. A potem wyszedl na ulice i stanal tuz nad studzienka kanalizacyjna. Pomachal turystom w tramwaju linowym, ktory z brzekiem przejechal ulica. -Dzien dobry - powiedzial radosnie. Gdyby ktos go widzial, pomyslalby, ze wita nowy dzien, bo nikogo obok nie bylo. -Wydziobiemy jej oczy jak sliwki - syknal zenski glos ze studzienki. - Wez nas na gore, Mieso. Wez nas na gore, zebysmy mogly chleptac krew z ziejacej rany, ktora wyrwiemy ci w piersi. - 1 schrupac twoje kosci jak cukierki - dorzucil inny glos, takze zenski. -Wlasnie - podchwycil pierwszy glos. - Jak cukierki. -Wlasnie - powiedzial trzeci glos. Charlie poczul, ze na calym ciele dostaje gesiej skorki, ale otrzasnal sie i staral panowac nad glosem. -Dzisiaj bylby dobry dzien - powiedzial. - Jestem wypoczety, bo wyspalem sie w swoim wygodnym lozku pod puchowa koldra. Nie spedzilem nocy w kanalach czy cos w tym rodzaju. -Lajdak! - zasyczal zenski chor. -No, pogadamy przy nastepnej studzience. Przeszedl do Chinatown, raznie kroczac chodnikiem ze swoim mieczem w lasce i garniturem w lekkim pokrowcu, narzuconym na ramie. Probowal gwizdac, ale po chwili pomyslal, ze to zbyt banalne. Byly juz pod nastepnym skrzyzowaniem, gdy tam dotarl. -Wysse dusze tej malej na twoich oczach, Mieso. -O, fajnie! - powiedzial Charlie, starajac sie ukryc przerazenie w glosie. - Zaczyna juz calkiem niezle raczkowac, wiec zjedz tego dnia porzadnie sniadanie. Jesli bedzie miala swoja gumowa lyzeczke, pewnie spusci ci becki. Z kanalow dobiegl gniewny pisk, a potem ochrypla, szeptana rozmowa. -Nie moze tak mowic! Moze? Czy on wie, kim jestesmy? -Ide w lewo, do nastepnego skrzyzowania. Na razie. Mlody Chinczyk w hip-hopowym stroju popatrzyl na Charliego i szybko odskoczyl w bok, jakby sie bal, ze ten dobrze ubrany Lopak* zarazi go swoim swirem. Charlie postukal sie w ucho i powiedzial: -Przepraszam, zestaw sluchawkowy. Hip-hopowiec skinal glowa, jakby o tym wiedzial i, mimo ze to wygladalo inaczej, wcale nie spanikowal, tylko wrzucil luz i pieprzony blues, man, wiec wypad z baru, ziom. Przeszedl przez ulice, lekko utykajac pod ciezarem rymow. Charlie wszedl do Pralni pod Zlotym Smokiem. Mezczyzna za lada, pan Hu, ktorego Charlie znal, odkad mial osiem lat, powital go wylewnym i cieplym uniesieniem brwi, co stanowilo u niego standardowe powitanie, a takze znak, ze staruszek jeszcze zyje. Z jego uzebienia sterczala fifka, w ktorej dymil papieros. -Dzien dobry, panie Hu - powiedzial Charlie. - Piekny dzien, prawda? -Garnitur? - spytal pan Hu, patrzac na garnitur przewieszony przez ramie Charliego. -Tak, dzisiaj tylko ten - odparl Charlie. * bialy czlowiek. Najlepszy towar zawsze pral w Zlotym Smoku i przez kilka ostatnich miesiecy zapewnial pralni niezly zysk, bo przyjal sporo ubran z tamtej rezydencji. Tutaj tez zlecal poprawki krawieckie. Pan Hu byl uwazany za najlepszego trojpalczastego krawca na calym Zachodnim Wybrzezu, a zapewne i na s'wiecie. W Chinatown zwano go Trojpal-czasty Hu, choc - badzmy uczciwi - tak naprawde posiadal osiem palcow, brakowalo mu tylko dwoch u prawej dloni. -Krawiec? - spytal Hu. -Nie, dziekuje - odparl Charlie. - Ten bedzie na sprzedaz, nie dla mnie. Hu wyrwal mu garnitur z reki, przypial metke, a potem zawolal po mandarynsku: -Jeden garnitur dla Bialego Diabla! Z zaplecza wybiegla ktoras z jego wnuczek, zabrala garnitur i zniknela za kotara, zanim Charlie zdazyl zobaczyc jej twarz. -Jeden garnitur dla Bialego Diabla - powtorzyla do kogos na zapleczu. -Sroda - oznajmil Trojpalczasty Hu. Podal Charliemu kwit. -Jest jeszcze cos - powiedzial Charlie. -Dobra, wtorek - odparl Hu. - Ale bez znizki. -Nie, panie Hu. Wiem, ze minelo sporo czasu, od kiedy tego potrzebowalem... ale zastanawiam sie, czy ma pan jeszcze swoja druga firme? Pan Hu przymknal oko i patrzyl na Charliego przez pelna minute, zanim odpowiedzial. W koncu rzekl: -Chodz. - I zniknal za kotara, zostawiajac za soba oblok papierosowego dymu. Charlie poszedl za nim, przez halasliwe, spowite para pieklo plynow do prania, maglownic i uwijajacych sie pracownikow, do malego, obitego sklejka gabinetu. Hu zamknal drzwi na klucz i zalatwili sprawe - cos, czego nie robili od ponad dwudziestu lat. Gdy Trojpalczasty Hu pierwszy raz poprowadzil Charliego Ashera przez czeluscie zaplecza Pralni pod Zlotym Smokiem, dziesiecioletni samiec beta mial pewnosc, ze zostanie porwany i sprzedany do niewolniczej pracy, za-szlachtowany i spieniezony za okragla sumke albo zmuszony do palenia opium i walki z piecdziesiecioma wojownikami kung-fu w pizamach (jako dziesieciolatek mial blade pojecie o kulturze swoich sasiadow). A jednak mimo leku powodowal nim impuls, wyryty w jego genach od pieciu milionow lat: zdobywanie ognia. Tak, to pomyslowy samiec beta odkryl ogien. Oczywiscie, samiec alfa niemal natychmiast mu go odebral. (Odkrycie ognia nie przypadlo w udziale samcom alfa, ci bowiem nie rozumieli, ze nie nalezy chwytac za goracy, pomaranczowy koniec kija. Mozna im za to przypisac odkrycie oparzen trzeciego stopnia). Po dzis dzien pierwotna iskra plonie jasno w zylach kazdego samca beta. Podczas gdy chlopcy alfa przerzucaja sie na sport i dziewczyny, beta pasjonuja sie pirotechnika do poznej mlodosci albo i dluzej. Moze i samce alfa dowodza wszystkimi armiami swiata, ale to rece samcow beta wysadzaja rozne rzeczy w powietrze. A co moze byc lepszym znakiem rozpoznawczym dostawcy fajerwerkow niz brak palcow? Trojpalczasty Hu. Gdy otworzyl szeroka szafe za biurkiem, ukazujac towar, mlody Charlie poczul, ze przeszedl przez ognie piekielne, by wreszcie dotrzec do raju, i z radoscia oddal Chinczykowi zwitek zmietych, przepoconych banknotow. Srebrny popiol z papierosa Hu opadl na lonty fajerwerkow niczym smiercionosny snieg, a Charlie wzial swoje skarby. Byl tak podekscytowany, ze niemal sie zsikal. Zajmujacy sie smiercia Charlie, ktory tego ranka wyszedl z Pralni pod Zlotym Smokiem ze zgrabna, owinieta w papier paczuszka, czul podobne podniecenie, bo - co prawda wbrew swojej naturze - znowu szedl w paszcze lwa. Skierowal sie w strone studzienki kanalizacyjnej i, wymachujac swiecacym porcelanowym niedzwiadkiem, krzyknal: -Do nastepnego skrzyzowania prosto, a potem czwarta ulica po lewej, zdziry! Idziecie ze mna?! -Bialy Diabel w koncu do reszty zwariowal - powiedziala jedenasta wnuczka Trojpalczastego Hu, Cindy Lou Hu, ktora stala przy ladzie obok czcigodnego i ograniczonego manualnie przodka. -Ale jego pieniadze nie zwariowaly - odparl Trojpalczasty Hu. Charlie zauwazyl ten zaulek podczas jednego ze spacerow do dzielnicy finansowej. Znajdowal sie pomiedzy Montgomery Street a Kearney Street i bylo w nim wszystko, co zaulek z prawdziwego zdarzenia miec powinien: wyjscia pozarowe, kontenery na smieci, rozne stalowe drzwi po-bazgrane graffiti, szczur, dwie mewy, rozne odcienie brudu, nieprzytomny facet pod kawalem kartonu i kilka znakow "zakaz parkowania", w tym trzy podziurawione kulami. Byl to platonski ideal zaulka. Od innych okolicznych zaulkow odroznialo go to, ze byly tu dwa wyloty kanalow burzowych, znajdujace sie mniej niz piecdziesiat metrow od siebie, jeden na koncu uliczki, a drugi posrodku, skryty miedzy dwoma kontenerami na smieci. Charlie od niedawna mial oko na studzienki kanalizacyjne, nie mogl wiec ich nie zauwazyc. Wybral studzienke ukryta od strony ulicy, przykucnal nieco ponad metr od niej i otworzyl paczke od Trojpalczastego Hu. Wyjal osiem M-80 i skrocil pieciocentymetrowe wodoodporne lonty do okolo centymetra za pomoca obcinacza do paznokci, ktory nosil przy kluczach. (M-80 to bardzo duzy fajerwerk, sila eksplozji odpowiadajacy ponoc cwiartce laski dynamitu. Wiejskie dzieci uzywaja takich do wysadzania skrzynek pocztowych lub rur w szkolach, ale w miastach do takich psotnych zartow czesciej sluzy dzis pistolet Glock kaliber 9 mm). -Dzieci! - zawolal Charlie do studzienki. - Jestescie? Przepraszam, ale nie znam waszych imion. - Wyciagnal miecz z laski i polozyl go przy kolanie, a nastepnie wydobyl z torby porcelanowego niedzwiadka, ktorego umiescil przy drugim kolanie. - Prosze bardzo! - zawolal. Ze studzienki rozlegl sie wsciekly syk i choc juz wczesniej wydawalo mu sie, ze panuje tam zupelna ciemnosc, teraz zrobilo sie jeszcze ciemniej. Dostrzegal srebrne okragle ksztalty, poruszajace sie w mroku. Przypominaly monety w morskich odmetach, byly to jednak patrzace w gore oczy. -Dawaj, Mieso. Dawaj - wyszeptal zenski glos. -Chodzcie i wezcie to sobie - powiedzial Charlie, zmagajac sie z najsilniejsza fala leku, jaka go kiedykolwiek ogarnela. Zupelnie jakby ktos ukladal mu na plecach suchy lod. Wszystko, co mogl zrobic, to nie trzasc sie na calym ciele. Cien z kanalu zaczal wylewac sie na chodnik, ledwie na pare centymetrow, ale Charlie go widzial - tak jakby zmienilo sie swiatlo. A wcale sie nie zmienilo. Cien przybral ksztalt kobiecej dloni i przesunal sie o pietnascie centymetrow w kierunku swiecacego niedzwiadka. W tym momencie mezczyzna zlapal miecz i ciachnal ostrzem cien. Klinga nie uderzyla w chodnik, lecz trafila w cos bardziej miekkiego. Rozlegl sie ogluszajacy wrzask. -Ty gnoju! - krzyknal glos, tym razem pelen gniewu, a nie bolu. - Ty maly, bezwartosciowy... ty... -Szybcy i martwi, moje panie - powiedzial. - Szybcy i martwi. Smialo, jeszcze jedna proba. Drugi cien w ksztalcie dloni wychynal ze studzienki po lewej, a potem jeszcze jeden, po prawej. Charlie odsunal niedzwiadka od studzienki i wyjal z kieszeni zapalniczke. Podpalil krotkie lonty czterech M-80 i cisnal je do kanalu w chwili, gdy cienie wyciagaly rece. -Co to bylo? -Co on rzucil? -Posun sie, nie moge... Charlie zatkal uszy palcami. M-80 eksplodowaly, a on usmiechnal sie szeroko. Wsunal miecz do laski, pozbieral swoje rzeczy i sprintem popedzil do drugiej studzienki. W zamknietej przestrzeni halas bedzie dojmujacy, wrecz brutalny. Charlie wciaz sie usmiechal. Slyszal chor wrzaskow i przeklenstw w kilku martwych jezykach. Jedne nakladaly sie na inne, jakby ktos krecil galka radia, odbierajacego fale z czasu i przestrzeni. Opadl na kolana i nasluchiwal nad studzienka, uwazajac, by nie zblizyc sie do niej na odleglosc ramienia. Slyszal, jak nadchodza, sledza go pod ulica. Liczyl na to, ze mial racje - ze naprawde nie moga wyjsc. Gdyby jednak nawet wyszly, mial miecz, a w swietle slonca byl na swoim terenie. Podpalil jeszcze cztery M-80, te z dlugimi lontami, i pojedynczo wrzucil je do kanalu. - 1 kto jest teraz Nowym Miesem? - spytal. -Co? Co powiedzial? -Gowno slyszalam. Charlie pomachal nad studzienka porcelanowym niedzwiadkiem. -Tego chcecie? Cisnal do srodka kolejny M-80. -Podoba wam sie, co?! - krzyknal, wrzucajac trzeci fajerwerk. - To was oduczy dziobania mnie w reke, pieprzone harpie! -Panie Asher - rozlegl sie czyjs glos za jego plecami. Charlie obejrzal sie i zobaczyl, ze stoi za nim Alphonse Rivera, inspektor policji. -A, witam - powiedzial i po chwili zdal sobie sprawe, ze trzyma M-80 z zapalonym lontem, wiec dodal: - Przepraszam na chwile. Wrzucil fajerwerk do studzienki. W tym momencie wszystkie zaczely wybuchac. Rivera cofnal sie o kilka krokow, trzymajac reke w kieszeni, zapewne zacisnieta na pistolecie. Charlie wlozyl niedzwiadka do torby i dzwignal sie na nogi. Slyszal ich glosy - krzyczaly, miotaly przeklenstwa. -Pieprzony frajerze! - wrzasnela jedna z mrocznych istot. - Z twoich flakow uplote koszyk i bede w nim nosic twoja odcieta glowe! -Wlasnie - dodala druga. - Koszyk. -Zdaje sie, ze juz mu tym grozilas - odezwala sie trzecia istota. -Wcale nie - zaprzeczyla pierwsza. -Zamknijcie sie, kurwa! - krzyknal Charlie do studzienki, po czym spojrzal na Rivere, ktory wyciagnal bron i trzymal ja przy boku. -Co? - spytal Rivera. - Klopoty z kims w kanale? Charlie usmiechnal sie. -Nie slyszy pan tego, prawda? Ze studzienki dochodzily kolejne przeklenstwa, tym razem w jezyku, ktory, jak sie zdawalo, wymagal ogromnej ilosci sluzu, by brzmiec, jak nalezy. Byl to celtycki albo niemiecki, albo jakis inny. -Slysze wyrazne dzwonienie w uszach, panie Asher, z powodu panskich absolutnie nielegalnych fajerwerkow, ale oprocz tego... nie, nic. -Szczury - powiedzial Charlie, nieswiadomie unoszac brwi w grymasie pod tytulem: "No co, kupisz te kupe bredni?". - Nienawidze szczurow. -Mhm - mruknal beznamietnie inspektor. - Szczury dziobaly pana w reke. I najwyrazniej uwaza pan, ze w glebi duszy pragna tandetnych zwierzecych figurek? -A, wiec pan slyszal? - spytal Charlie. - Tak. -To pewnie ma pan zagwozdke, co? -Tak - powtorzyl gliniarz. - Ladny garnitur. Armani? -Canali, scisle rzecz biorac - odparl Charlie. - Ale dzieki. -Nie to, co sam bym wlozyl na bombardowanie kanalow, ale co kto lubi. Rivera ani drgnal. Stal tuz przy krawezniku, o jakies trzy metry od Charliego, wciaz trzymajac pistolet przy boku. Minal ich mezczyzna uprawiajacy jogging i zaraz skorzystal z okazji, by przyspieszyc. Zarowno Charlie, jak i Rivera uprzejmie skineli mu glowa. -No - odezwal sie Charlie - jest pan zawodowcem. Co pan zamierza? Rivera wzruszyl ramionami. -Nie bierze pan zadnych lekow, z ktorymi mogl pan przesadzic? -Chcialbym - odparl Charlie. -Pil pan przez cala noc, zona pana rzucila, dobijaja pana wyrzuty sumienia? -Moja zona nie zyje. -Przykro mi. Od jak dawna? -Juz prawie rok. -No to nic z tego - stwierdzil Rivera. - Cierpial pan na choroby psychiczne? -Nie. -Teraz juz tak. Gratuluje, panie Asher. Moze pan to wykorzystac nastepnym razem. -Przeprowadza mnie przed reporterami? - spytal Charlie, zastanawiajac sie, jak to wytlumaczy pracownikom oswiaty. Biedna Sophie, z tatusiem skazancem, a do tego Smiercia, w szkole nie bedzie jej latwo. - To marynarka szyta na miare, nie sadze, bym mogl naciagnac ja na glowe, kiedy beda mnie prowadzic przed reporterami. Pojde do wiezienia? -Nie ze mna. Nie. Mysli pan, ze mnie byloby latwiej to wyjasnic? Jestem inspektorem, nie aresztuje ludzi za wrzucanie fajerwerkow i krzyczenie do kanalow. -Wiec czemu wyciagnal pan bron? -Czuje sie z nia bezpieczniej. -Rozumiem - powiedzial Charlie. - Pewnie wydawalem sie troche niezrownowazony. -Tak pan mysli? -Wiec dokad nas to prowadzi? -To reszta panskiego arsenalu? - Rivera zerknal na parowa paczke z fajerwerkami pod pacha Charliego. Charlie skinal glowa. -Moze wrzuci pan to do kanalu i bedzie po sprawie? -Nie ma mowy. Nie mam pojecia, co moga zrobic, jesli wpadna im w rece fajerwerki. Teraz to inspektor uniosl brwi. -Szczury? Charlie wrzucil paczke do studzienki. Slyszal dochodzace z dolu szepty, ale staral sie nie pokazac po sobie, ze ma stracha. Rivera schowal bron i klepnal go w klapy marynarki. -Czesto przyjmuje pan takie garnitury do sklepu? - zapytal. -Teraz czesciej niz kiedys. Sporo kupuje z rezydencji - parl Charlie. -Nadal ma pan moja wizytowke. Prosze zadzwonic, je-trafi sie panu czterdziestka, dowolnej wloskiej marki, ze:dniej albo cienkiej welny. A, z jedwabiu tez. -Tak, jedwab jest w sam raz na nasza pogode. Jasne, swietnie, cos panu zostawie. Przy okazji, inspektorze, jak pan trafil do zaulka przy bocznej uliczce we wtorek rano? -Nie musze panu mowic - odparl z usmiechem Rivera. - Nie? -Nie. Milego dnia, panie Asher. -Wzajemnie - powiedzial Charlie. Zatem teraz sledzono go nie tylko pod ulica, ale i na ulicy? Gdyby bylo inaczej, skad by sie tu wzial policjant z wydzialu zabojstw? Ani Bardzo wielka ksiega, ani Minty Fresh nie wspominali ani slowem o gliniarzach. Jak mozna bylo utrzymac w tajemnicy cala te sprawe ze smiercia, gdy obserwowala cie policja? Z Charliego wyparowala cala radosc wywolana faktem, ze stawil czolo wrogowi, to znaczy zrobil cos calkowicie wbrew swej naturze. Nie mial pewnosci dlaczego, ale cos mu mowilo, ze wlasnie nawalil. Pod ulica Morrigan patrzyly na siebie ze zdumieniem. -On nie wie - powiedziala Macha, ogladajac swoje szpony, ktore lsnily niczym szczotkowana stal w bladym blasku saczacym sie z gory. Na jej ciele zaczely pojawiac sie czarno-granatowe ksztalty pior, a oczy nie byly juz tylko srebrnymi krazkami, lecz mialy w sobie czujnosc oczu drapieznego ptaka. Kiedys fruwala nad polami bitew na Polnocy pod postacia zakapturzonego kruka, ladujac na cialach tych zolnierzy, ktorzy umierali od ran, i wydziobujac im dusze. Celtowie nazywali odciete glowy wrogow "zoledziami Machy". Nie mieli pojecia, ze w ogole nie dba o ofiary skladane przez ich plemiona, a jedynie o ich krew i dusze. Tysiac lat minelo, odkad widziala swoje kobiece pazury w takim ksztalcie. -Nadal slysze - powiedziala jej siostra Nemain, ktora czesala wlasne czarno-granatowe piora. Syczala z rozkosza, gdy przesuwala ostrymi koncami pazurow po swoich piersiach. Wyrastaly jej tez kly, pozostawiajace slady na delikatnych wargach. Miala zwyczaj skrapiac jadem tych, ktorych wyznaczala na smierc. Nie bylo zacieklejszego wojownika niz ten, na ktorego spadl jad Nemain. Ktos taki bowiem nie mial nic do stracenia, ruszal do boju bez leku, w bitewnym szale, ktory dawal im sile dziesieciu chlopa i udzielal sie innym, pchajac ich ku zagladzie. Babd przesunela swoimi nowo odkrytymi pazurami po scianie kanalu, zlobiac w betonie glebokie rysy. -Bardzo mi sie podobaja. W ogole zapomnialam, ze je mam. Zaloze sie, ze mozemy isc na Powierzchnie. Chcecie isc na Powierzchnie? Czuje sie tak, jakbym mogla. Tej nocy pojdziemy na Powierzchnie. Mozemy oderwac mu nogi i patrzec, jak pelza we wlasnej krwi. Ale bedzie ubaw. - Babd byla krzykaczka. Jej wrzask na polu bitwy nakazywal armiom odwrot. Szeregi zolnierzy umieraly ze strachu. Byla wszystkim co dzikie, wsciekle i niezbyt inteligentne. -Mieso o niczym nie wie - odparla Macha. - Po co tracic przewage z powodu tego przedwczesnego ataku? -Bo bedzie fajnie - odparla Babd. - Rozumiesz? Powierzchnia? Zabawa? Wiem, zamiast koszyka, mozesz uplesc z jego flakow kapelusz. Nemain stracila z pazurow troche jadu, ktory utworzyl na betonie syczaca, parujaca kreske. -Trzeba powiedziec Orcusowi. On bedzie mial jakis plan. -O kapeluszu? - spytala Babd. - Musisz mu powiedziec, ze to byl moj pomysl. Uwielbia kapelusze. -Musimy mu powiedziec, ze Nowe Mieso nie wie. Cala trojka ruszyla przez rure, niczym dym, w kierunku wielkiego statku, by podzielic sie wiescia, ze ich nowy wrog nie wie, kim jest ani co sciagnal na swiat. 12. KSIEGA UMARLYCH Z BAYCITY Charlie nazwal chomiki Parmezan i Romano (albo dla skrotu Parm i Romy), bo kiedy nadeszla pora na wymyslenie imion, akurat czytal etykiete na sosie Alfredo. Byl to caly wysilek intelektualny, jaki w to wlozyl, i wystarczylo. W zasadzie przyszlo mu nawet do glowy, ze przesadzil, bo kiedy wrocil do domu w dniu wielkiej kleski fajerwerkowo-kanalowej, zastal swoja corke radosnie walaca sztywnym chomikiem w tace wysokiego, niemowlecego krzeselka. Zabawka okazal sie Romano, co Charlie poznal po kropce lakieru do paznokci miedzy uszami, majacej odrozniac chomika od jego kumpla Parmezana, ktory rownie sztywny lezal w plastikowej klatce Habitrail. W karuzelce, scisle rzecz biorac. Padl w kieracie.-Pani Ling! - zawolal Charlie. Wyjal przeterminowanego gryzonia z raczki ukochanej corci i wrzucil go do klatki. -To ja, Vladlena, panie Asher - dobiegl donosny glos z lazienki. Potem rozlegl sie szum spuszczanej wody i z lazienki wylonila sie pani Korjev, zapinajaca zatrzaski ogrodniczek. - Przepraszam, musze srac jak niedzwiedz. Sophie byla bezpieczna w krzeselku. -Bawila sie martwym chomikiem. Pani Korjev popatrzyla na dwa zwierzatka w plastikowym pojemniku. Lekko w niego stuknela, potrzasnela w przod i w tyl. -One spia. -Nie spia, tylko zdechly. -Dobrze sie czuja, kiedy ide do lazienki. Bawia sie, biegaja w kolku, sa wesole. -Nie byly wesole. Byly martwe. Sophie miala jednego w raczce. - Uwazniej obejrzal gryzonia, ktorego mala usilowala zmiekczyc. Jego glowa wydawala sie mokra. - W buzi. Miala go w buzi. Oderwal papierowy recznik z rolki na blacie i zaczal wycierac wnetrze ust Sophie. Wydala z siebie dzwiek, ktory brzmial jak "la-la-la", i sprobowala zjesc recznik. Sadzila, ze na tym polega zabawa. -A w ogole gdzie jest pani Ling? -Musi odebrac recepte, wiec ja pilnuje Sophie przez jakis czas. A male niedzwiadki sie ciesza, kiedy ide do lazienki. -Chomiki, pani Korjev, nie niedzwiadki. Dlugo tam pani siedziala? -Moze piec minuta. Mysle, ze moze teraz mam naciagniete jelito, tak sie staram. -Aaaiiiiii! - rozlegl sie krzyk od strony drzwi, gdy pani Ling weszla do srodka i wpadla na Sophie. - Juz pozno na spanie - warknela do pani Korjev. -Teraz ja sie nia zajme - powiedzial Charlie. - Niech jedna z pan jej chwile popilnuje, a ja pojde sie pozbyc chomikow. -Mowi o malych niedzwiadkach - wyjasnila pani Korjev. -Ja sie pozbywam - zaoferowala sie pani Ling. - Nie ma sprawa. Co im sie staje? -Spia - powiedziala pani Korjev. -Prosze juz isc. Rano zajrze do jednej z pan. -Moja kolej - powiedziala ze smutkiem pani Korjev. - Mam zakaz? Nie ma Sophie dla Vladleny, tak? -Nie. Eee, tak. W porzadku, pani Korjev. Przyjde rano. Pani Ling potrzasala klatka. Mocno spaly te gryzonie. Lubila gryzc. -Zajmuje sie tym - powiedziala. Wziela pojemnik pod pache i wycofala sie do drzwi, machajac na pozegnanie. -Pa, pa, Sophie. Pa, pa. -Pa, pa, babelek - dodala pani Korjev. -Pa, pa - powiedziala Sophie i pomachala raczka. -Kiedy nauczylas sie robic "pa, pa"? - spytal ja Char-lie. - Nie mozna cie zostawic nawet na chwile. Zostawil ja jednak juz nastepnego dnia, by znalezc jakies zastepstwo dla chomikow. Tym razem do sklepu ze zwierzetami pojechal furgonetka. Odwaga czy brawura, ktora zebral w sobie, by zaatakowac harpie z kanalow, zupelnie stopniala i nie chcial sie nawet zblizac do studzienek. W sklepie wybral dwa malowane zolwie, oba mniej wiecej wielkosci wieczek od sloikow z majonezem. Kupil tez dla nich duze naczynie w ksztalcie nerki z wlasna wysepka, plastikowa palemka, paroma roslinami wodnymi i slimakiem. Slimak mial zapewne podniesc zolwiom poczucie wlasnej wartosci: "Mowisz, ze my wolno chodzimy? No to popatrz na tego goscia". Byl tez kamien, ktory na tej samej zasadzie podnosil morale slimaka. Kazdy lepiej sie czuje, gdy moze na kogos patrzec z gory, a takze podziwiac kogos z dolu, zwlaszcza jesli gardzi jednym i drugim. To nie tylko typowa dla samcow beta strategia przetrwania, ale tez podstawa kapitalizmu, demokracji i wiekszosci religii. Po pietnastominutowym wypytywaniu sprzedawcy o zywotnosc zolwi i uzyskaniu zapewnienia, ze prawdopodobnie moglyby przezyc atak jadrowy, o ile zostalyby wtedy jakies robale do jedzenia, Charlie wypisal czek, po czym zaczal go odrywac nad swoimi zolwiami. -Wszystko w porzadku, panie Asher? - spytal facet ze sklepu ze zwierzetami. -Przepraszam - powiedzial Charlie. - To ostatni blankiet w ksiazeczce. -I bank nie dal panu nowej? -Nie, mam nowa, ale to ostatni blankiet, ktory wypelnia moja zona. Kiedy go zuzyje, juz nigdy nie zobacze jej pisma w ksiazeczce. -Przykro mi - powiedzial sprzedawca, ktory do tej chwili myslal, ze najwieksze wyzwanie tego dnia to pocieszanie faceta, ktoremu zdechly dwa chomiki. -To nie panski problem - odparl Charlie. - Zabiore zolwie i juz pojde. Tak tez zrobil. Podczas jazdy sciskal w rece ksiazeczke czekowa. Rachel oddalala sie, z kazdym dniem coraz bardziej. Tydzien temu Jane zeszla na dol, by pozyczyc troche miodu, i z tylu lodowki znalazla dzem sliwkowy, ktory lubila Rachel. Byl pokryty zielonym meszkiem. -Braciszku, trzeba to wyrzucic - oznajmila, krzywiac sie. - Nie. To bylo Rachel. -Wiem, maly, ale ona po to nie wroci. Co jeszcze... o, Boze! - Wylonila sie z lodowki. - Co to bylo? -Lasagne. Rachel ja zrobila. - To... lezalo tu ponad rok? -Nie moglem sie zmusic, zeby to wyrzucic. -Sluchaj, przyjde w sobote i posprzatam to mieszkanie. Zabiore wszystkie rzeczy Rachel, ktorych nie chcesz. -Chce je wszystkie. Jane zawahala sie, wyrzucajac do kosza zielono-fioletowa lasagne razem z patelnia. -Nie, Charlie. Takie rzeczy nie pomagaja ci pamietac Rachel. One cie tylko rania. Musisz sie skupic na Sophie i waszym dalszym zyciu. Jestes mlodym facetem, nie mozesz sie poddawac. Wszyscy kochalismy Rachel, ale musisz isc naprzod. Albo wyjsc do ludzi. -Nie jestem gotowy. A ty nie mozesz przyjsc w sobote, bo wtedy pracuje w sklepie. -Wiem - odparla. - Lepiej, zeby cie tu nie bylo. - Ale tobie nie mozna ufac, Jane - powiedzial, jakby to bylo rownie oczywiste, jak fakt, ze Jane jest denerwujaca. - Wyrzucisz wszystkie rzeczy Rachel i ukradniesz mi ubrania. - Jane faktycznie regularnie podprowadzala mu garnitury, od kiedy zaczal sie ubierac bardziej z klasa. Miala na sobie szyta na miare dwurzedowa marynarke, ktora raptem dwa dni temu odebral od Trojpalczastego Hu. Charlie ani razu jej jeszcze nie wlozyl. - A w ogole dlaczego ciagle nosisz garnitury? Czy twoja nowa dziewczyna nie jest instruktorka jogi? Nie powinnas nosic tych szerokich spodni z konopi i wlokien tofu, tak jak ona? Wygladasz jak David Bowie, Jane. No, powiedzialem to. Przykro mi, ale musialem to powiedziec. Jane objela go i pocalowala w policzek. -Jestes taki slodki. Bowie to jedyny facet, ktory kiedykolwiek wydawal mi sie atrakcyjny. Pozwol mi posprzatac swoje mieszkanie. Zajme sie tego dnia Sophie. Dajmy wdowom jeden dzien, zeby mogly powalczyc w sklepie "Wszystko za Dolara". -Dobra, ale tylko ubrania i takie tam. Zdjec nie ruszaj. Spakuj wszystko w pudla i wynies do piwnicy, niczego nie wyrzucaj. -Nawet jedzenia? Chuck, ta lasagne, wiesz... -Dobra, jedzenie mozesz wywalic. Ale niech Sophie nie wie, co robisz. I zostaw perfumy Rachel. I jej szczotke do wlosow. Chce, zeby Sophie wiedziala, jak pachniala jej matka. Tego wieczoru, gdy skonczyl prace w sklepie, zszedl do piwnicy, do malej, odgrodzonej czesci z rzeczami z mieszkania, i popatrzyl na pudla, ktore spakowala Jane. Kiedy to nie wystarczylo, otworzyl kazde z nich i po kolei pozegnal wszystkie przedmioty - kawalki Rachel. W drodze ze sklepu ze zwierzetami do domu zatrzymal sie w Czystej, Jasno Oswietlonej Ksiegarni, bo to takze byl kawalek Rachel, z ktorym chcial sie zetknac. Zarazem jednak musial sie doksztalcic. Szperal po Internecie w poszukiwaniu informacji o smierci. Wprawdzie dowiedzial sie, ze wielu ludzi chce sie ubierac jak smierc, rozbierac przy zmarlych, ogladac zdjecia rozebranych i zmarlych, sprzedawac pigulki na erekcje dla zmarlych, lecz nie znalazl nic o tym, jak byc zmarlym albo Smiercia. Nikt nie slyszal o Handlarzach Smierci, o harpiach z kanalow ani o niczym podobnym. Wyszedl z ksiegarni z polmetrowym stosem ksiazek o smierci i umieraniu. Zwyczajem samcow beta uwazal, ze jesli znowu ma walczyc z wrogami, powinien sie najpierw dowiedziec, z czym dokladnie ma do czynienia. Tego wieczoru usiadl na kanapie obok swojej coreczki i czytal, podczas gdy nowe zolwie, Brutal i Jeep (nazwane tak w nadziei, ze imiona przeloza sie na ich trwalosc) jadly suszone robale i ogladaly "Safari-land" w kablowce. -No, kochanie, zdaniem tej pani Kubler-Ross, piec etapow smierci to gniew, odrzucenie, walka, depresja i akceptacja. Przeszlismy przez te wszystkie etapy, kiedy stracilismy mamusie, prawda? -Mama - powiedziala Sophie. Gdy pierwszy raz powiedziala "mama", Charlie sie rozplakal. Patrzyl nad jej malenkim ramieniem na zdjecie Rachel. Gdy powiedziala to po raz drugi, emocje byly mniejsze. Siedziala w swoim wysokim krzeselku, jadla sniadanie i mowila do tostera. -To nie mama, Sophie. To toster. -Mama - upierala sie Sophie, wyciagajac raczke do urzadzenia. -Zadzierasz ze mna, tak? - spytal. -Mama - powiedziala Sophie do lodowki. -Super - jeknal Charlie. Czytal dalej, zdajac sobie sprawe, ze doktor Kubler-Ross miala swieta racje. Co rano, gdy sie budzil i w notesie przy lozku znajdowal kolejne nazwisko i liczbe, przechodzil caly piecioetapowy proces, zanim jeszcze dokonczyl sniadanie. Teraz jednak, gdy te fazy zyskaly swoje nazwy, zaczal rozpoznawac je jako uczucia czlonkow rodziny swoich klientow. Tak wlasnie nazywal ludzi, ktorych dusze zabieral. Klienci. A potem przeczytal ksiazke pod tytulem Ostatni worek, o tym, jak sie zabic za pomoca torebki foliowej. Ksiazka nie mogla byc jednak bardzo skuteczna, bo na tylnej okladce zobaczyl, ze ukazaly sie dwa kolejne tomy. Wyobrazil sobie list od czytelnika: Szanowny Autorze Ostatniego worka. Juz prawie umarlem, ale moja torebka cala zaparowala i nie widzialem telewizora, wiec zrobilem sobie dziurke na oko. Sprobuje jeszcze raz, korzystajac z Panskiej nastepnej ksiazki. Lektura nic Charliemu nie przyniosla, z wyjatkiem wzbudzenia w nim nowej paranoi w zwiazku z plastikowymi torebkami. W ciagu kilku nastepnych miesiecy przeczytal: egipska Ksiege umarlych, ktora nauczyla go, jak za pomoca haka wyciagnac komus mozg przez otwor nosowy, co z pewnoscia moglo sie pewnego dnia przydac; tuzin ksiazek o smierci, zalobie, zwyczajach pogrzebowych i mitach, dotyczacych Zaswiatow - dowiedzial sie, ze uosobienia Smierci istnialy od zarania dziejow i ze zadne z nich nie wygladalo jak on; a takze tybetanska Ksiege umarlych, gdzie wyczytal, ze bardo, okres przejsciowy miedzy tym zyciem a nastepnym, trwa czterdziesci dziewiec dni, i ze w tym czasie spotykasz okolo trzydziestu tysiecy demonow - kazdego opisano z najdrobniejszymi szczegolami i zaden nie przypominal harpii z kanalow, a wszystkie nalezalo ignorowac i nie bac sie ich, nie byly bowiem prawdziwe, jako ze pochodzily z materialnego swiata. -Dziwne - powiedzial Charlie do Sophie. - Wszystkie te ksiazki mowia, jak niewazny jest swiat materialny, a jednak musze zbierac ludzkie dusze, ktore sa powiazane z materialnymi przedmiotami. Wyglada na to, ze smierc jest przynajmniej ironiczna, nie sadzisz? -Nie - powiedziala Sophie. Poltoraroczna Sophie odpowiadala na wszystkie pytania albo "nie", albo "ciacho", albo "jak niedzwiedz". To ostatnie Charlie przypisywal zbyt czestemu pozostawianiu corki pod opieka pani Korjev. Po tym, jak dwa zolwie, dwa kolejne chomiki, krab pustelnik, legwan i dwie zaby trafily do wielkiego woka w niebiosach (a dokladniej na trzecim pietrze), Charlie w koncu ustapil i przyniosl do domu siedmiocentymetrowego karaczana madagaskarskiego, ktoremu dal na imie Niedzwiedz, by jego corka nie kroczyla przez zycie, wygadujac same wierutne bzdury. -Jak niedzwiedz - powiedziala Sophie. -Mowi o robalu - oznajmil Charlie pewnego wieczoru, gdy wpadla do niego Jane. -Nie mowi o robalu - odparla Jane. - A w ogole, jaki ojciec kupuje karalucha malej dziewczynce? To obrzydliwe. -Nic nie powinno go zabic. Te owady istnieja od jakichs stu milionow lat. Mialem do wyboru karalucha albo zarlacza bialego, ale te drugie ponoc ciezko sie hoduje. -Dlaczego nie odpuscisz? Wypchane zwierzeta zalatwia sprawe. -Dziecko powinno miec zwierzatko. Zwlaszcza dziecko, ktore dorasta w miescie. -My dorastalismy w miescie i nie mielismy zadnych zwierzat. -Wiem, i zobacz, co z tego wyszlo - powiedzial Charlie, wskazujac na przemian siebie i siostre. Jedno zajmowalo sie smiercia i mialo wielkiego karalucha imieniem Niedzwiedz, drugie spotykalo sie z trzecia juz instruktorka jogi w ciagu pol roku i nosilo zabrany rodzenstwu tweedowy garnitur od Harrisa. -Wyszlo swietnie, przynajmniej z jednym z nas - stwierdzila Jane, gestem wskazujac wspanialosc swojego garnituru, jakby byla modelka, prezentujaca nagrody w teleturnieju "Badzmy androgeniczni". - Musisz troche przytyc. Jest za ciasny w tylku - powiedziala, znowu popadajac w obsesje na wlasnym punkcie. - Czy odznaczaja mi sie genitalia? -Nie patrze, nie patrze, nie patrze - zaspiewal Charlie. -Nie potrzebowalaby zwierzat, gdyby kiedykolwiek ogladala swiat poza tym mieszkaniem - powiedziala Jane, obciagajac spodnie w kroku, by zniwelowac koszmarny efekt przekrojonej bulki. - Zabierz ja do zoo, Charlie. Niech zobaczy cos oprocz tego domu. Wyjdz z nia. -Dobrze, jutro. Pokaze jej miasto - postanowil. I zrobilby to, tyle ze gdy sie obudzil, zobaczyl w kalendarzu nazwisko Madeline Alby, a obok jedynke. Aha, i jeszcze karaluch zdechl. -Wyjdziemy stad - mowil Charlie, wkladajac Sophie do wysokiego krzeselka, by zjadla sniadanie. - Wyjdziemy, skarbie. Obiecuje. Wyobrazasz sobie, ze dali mi tylko jeden dzien? -Nie - powiedziala Sophie. - Sok - dodala, poniewaz siedziala w swoim krzeselku i nadeszla pora na sok. -Przykro mi z powodu Niedzwiedzia, kochanie - rzekl Charlie, czeszac ja na jedna strone, potem na druga, i w koncu rezygnujac. - To byl dobry robal, ale juz go nie ma. Pani Ling go pochowa. Ziemia w jej skrzynce z kwiatami robi sie strasznie zatloczona. - Nie pamietal, by w oknie pani Ling byla skrzynka z kwiatami, ale czy mial prawo miec watpliwosci? Otworzyl ksiazke telefoniczna i na szczescie znalazl nazwisko M. Alby z adresem na Telegraph Hill - niecale dziesiec minut piechota. Jeszcze zaden klient nie mieszkal tak blisko. Od szesciu miesiecy harpie z kanalow nie dawaly znaku zycia i Charlie powoli nabieral pewnosci, ze jako Handlarz Smierci zaczyna miec wszystko pod kontrola. Przekazal nawet wiekszosc naczyn duchowych, ktore zebral. Ten krotki termin go martwil. Bardzo. Dom we wloskim stylu wiktorianskim stal na wzgorzu tuz pod Coit Tower, wielka kolumna z granitu, wzniesiona na czesc strazakow z San Francisco, ktorzy polegli w akcji. Choc podobno zaprojektowano ja na wzor dyszy weza strazackiego, na widok kolumny niemal nikt nie potrafil sie powstrzymac od komentarza na temat jej podobienstwa do ogromnego penisa. Dom Madeline Alby, bialy prostokat z plaskim dachem i falistymi zdobieniami, a takze gzymsem, na ktorym wyrzezbiono amorki, wygladal jak tort weselny umieszczony na mosznie pomnika. Charlie wspinal sie na wzgorze i zastanawial, jak wejsc do tego domu. Zwykle mial sporo czasu, mogl poczekac i wsliznac sie za kims do srodka lub obmyslic jakis fortel, by sie tam dostac. Tym razem jednak mial tylko jeden dzien, by wejsc, odnalezc naczynie duchowe i wyjsc. Mial nadzieje, ze Madeline Alby juz nie zyje. Bardzo nie lubil bliskosci ludzi chorych. Kiedy przed domem ujrzal zaparkowany samochod z niewielka zielona naklejka hospicjum, jego nadzieja na martwego klienta pekla niczym ciastko pod oburecznym mlotem. Wszedl po schodach na ganek po lewej stronie domu i czekal przy drzwiach. Czy moze sam je otworzyc? Czy ludzie to zauwaza? A moze jego szczegolna "niezauwazalnosc" obejmowala takze przedmioty, ktore poruszal? Nie przypuszczal, by tak bylo. Nagle drzwi sie otworzyly i na ganek wyszla kobieta mniej wiecej w jego wieku. -Ide tylko zapalic! - zawolala do wnetrza domu. Zanim zdazyla zamknac drzwi za soba, Charlie wsliznal sie do srodka. Drzwi wejsciowe prowadzily do holu. Po prawej Charlie widzial pomieszczenie, ktore pierwotnie pelnilo funkcje salonu. Na wprost niego znajdowaly sie schody, a za nimi inne drzwi, ktore, jak przypuszczal, wiodly do kuchni. W salonie uslyszal glosy. Zajrzal tam i zobaczyl cztery starsze kobiety, siedzace na dwoch sofach, ktore ustawiono naprzeciwko siebie. Mialy na glowach kapelusze, zupelnie jakby wlasnie wyszly z kosciola, Charlie jednak przypuszczal, ze przyszly pozegnac przyjaciolke. -Mozna by sie spodziewac, ze rzuci palenie, kiedy na gorze jej matka umiera na raka - odezwala sie jedna z dam, ktora miala na sobie szara spodnice i zakiet oraz dopasowany do nich kapelusz, a takze blyszczacy znaczek w ksztalcie krowy rasy holsztynskiej. -Zawsze byla z niej uparta dziewucha - powiedziala druga, w sukience, ktora na oko uszyto z tego samego materialu w kwiatki, co sofe. - Wiecie, ze spotykala sie z moim synem Jimmym, w Pioneer Park, kiedy byli mali. -Mowila, ze za niego wyjdzie - dodala inna kobieta, ktora wygladala jak siostra pierwszej. Wszystkie wybuchly smiechem, w ktorym pobrzmiewaly nutki drwiny i smutku. -No, nie wiem, co sobie wyobrazala. On jest taki niestaly - stwierdzila Mamusia. -Tak, i chory na umysle - dodala Siostra. -Tak, teraz to prawda. -Od kiedy przejechal go samochod - powiedziala Siostra. -Czy nie wybiegl prosto przed maske? - spytala kobieta, ktora do tej pory milczala. -Nie, wbiegl na nia - sprostowala Mamusia. - Byl pod wplywem narkotykow. - Westchnela. - Zawsze mowilam, ze mam trzy w jednym: chlopca, dziewczynke i Jimmy'ego. Wszystkie pokiwaly glowami. Charlie domyslal sie, ze robia to wspolnie nie pierwszy raz. Nalezaly do osob, ktore hurtowo kupuja kartki z wyrazami wspolczucia, a kiedy slysza przejezdzajaca karetke, przypominaja sobie o odebraniu czarnej sukienki z pralni. -Wiecie, Maddy zle wyglada - powiedziala ta w szarym. -Coz, umiera, biedaczka, ot co. -Chyba tak. - Kolejne westchnienie. Brzek lodu w szklaneczkach. Wszystkie trzymaly male, zgrabne drinki. Charlie podejrzewal, ze przyrzadzila je ta mlodsza kobieta, ktora wyszla na papierosa. Rozejrzal sie po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegos, co by swiecilo na czerwono. W kacie stalo debowe biurko, do ktorego chetnie by zajrzal, ale to musialo poczekac. Cofnal sie od drzwi i poszedl do kuchni, gdzie dwaj mezczyzni pod czterdziestke, a moze juz po czterdziestce, siedzieli przy debowym stole i grali w scrabble. -Czy Jenny wroci? Jej kolej. -Moze poszla na gore z ktoras z pan, zeby sprawdzic, co u mamy. Pielegniarka z hospicjum wpuszcza je pojedynczo. -Chcialbym, zeby to sie juz skonczylo. Nie moge zniesc tego oczekiwania. Powinienem wrocic do rodziny. Wychodze, kurde, ze skory. Starszy wyciagnal reke nad stolem i polozyl dwie niebieskie pigulki przy plytkach z literami lezacymi obok brata. -To ci pomoze. -A co to? -Morfina o przedluzonym dzialaniu. -Powaznie? - Mlodszy wydawal sie zaniepokojony. -Prawie tego nie czujesz, po prostu lagodzi napiecie. Jenny bierze to od dwoch tygodni. -Wiec dlatego wy znosicie to tak dobrze, a ja jestem wrakiem czlowieka? Jestescie nacpani lekiem przeciwbolowym mamy? -Mhm. -Nie biore narkotykow. To narkotyki. Nie wolno ich brac. Starszy z braci odchylil sie na krzesle. -Srodki przeciwbolowe, Bill. Co czujesz? -Nie bede zazywal lekow mamy. -Jak chcesz. -A jesli bedzie ich potrzebowac? -W tym pokoju jest dosc morfiny, zeby powalic niedzwiedzia, a jesli nie wystarczy dla mamy, z hospicjum przywioza wiecej. Charlie mial ochote potrzasnac mlodszym z braci i wrzasnac: "Bierz te prochy, idioto!". Moze byla to kwestia doswiadczenia. Widzial podobne sytuacje juz wiele razy. Rodziny czekajace na smierc, odchodzace od zmyslow z zalu i zmeczenia. Przyjaciele, ktorzy wchodzili i wychodzili niczym duchy, by sie pozegnac, albo po prostu moc potem powiedziec, ze przyszli, i byc moze pozniej uchronic siebie samych od samotnej smierci. Dlaczego w ksiegach umarlych nie bylo o tym ani slowa? Dlaczego instrukcje nie mowily o cierpieniu i zamecie, ktorych bedzie swiadkiem? -Ide poszukac Jenny - oznajmil starszy. - Spytam, czy nie chce czegos do jedzenia. Mozemy dokonczyc gre pozniej, jesli chcesz. -W porzadku, i tak przegrywalem. - Mlodszy pozbieral plytki i odlozyl plansze na bok. - Pojde na gore i sprobuje sie zdrzemnac. Dzisiejszej nocy to ja mam czuwac przy mamie. Kiedy starszy z braci wyszedl, mlodszy wrzucil niebieskie pigulki do kieszeni koszuli i rowniez wyszedl z kuchni, pozostawiajac ja Handlarzowi Smierci, by ten mogl przetrzasnac kredens i szarki w poszukiwaniu naczynia duchowego. Charlie jednak, jeszcze zanim zaczal, wiedzial, ze go tam nie znajdzie. Musial isc na gore. Naprawde nie znosil bliskosci ludzi chorych. Madeline Alby na wpol siedziala, wcisnieta w lozko, z puchowa koldra wokol szyi. Byla tak wychudzona, ze pod posciela ledwie bylo widac jej cialo. Charlie sadzil, ze wazy trzydziesci, maksymalnie trzydziesci piec kilogramow. Miala sciagnieta twarz i przez skore, ktora nabrala zoltej barwy, dostrzegal kontury oczodolow i szczeki. Przypuszczal, ze to rak watroby. Jedna z przyjaciolek chorej siedziala przy lozku, a pracownica hospicjum, postawna kobieta w kitlu, na krzesle po drugiej stronie pokoju i czytala. Maly piesek, na oko yorkshire terier, wcisnal sie miedzy ramie a szyje Madeline i spal. Kiedy Charlie wszedl do pokoju, Madeline powiedziala: -Czesc, maly. Stanal jak wryty. Patrzyla na niego swoimi krysztalowo-blekitnymi oczami i usmiechala sie. Czyzby zaskrzypiala podloga? A moze cos potracil? -Co tu robisz, maly? - Zachichotala. -Kogo widzisz, Maddy? - spytala przyjaciolka. Podazyla za spojrzeniem Madeline, ale patrzyla na wskros przez Charliego. -Dzieciaka, o tam. -W porzadku, Maddy. Chcesz wody? - Kobieta siegnela po dzieciecy kubek z wbudowana slomka, stojacy na szafce nocnej. -Nie. Ale powiedz temu dzieciakowi, zeby podszedl blizej. Chodz, maly. - Madeline wysunela rece spod koldry i zaczela przebierac palcami, jakby tkala dywan. -Lepiej juz pojde - powiedziala przyjaciolka. - Odpocznij troche. Popatrzyla na kobiete z hospicjum, ktora zerknela na nia znad okularow do czytania i usmiechnela sie oczami. Jedyna specjalistka w calym domu wydala pozwolenie. Przyjaciolka wstala i ucalowala Madeline Alby w czolo. Chora przerwala na chwile tkanie, zamknela oczy i nadstawila sie do pocalunku niczym mala dziewczynka. Przyjaciolka scisnela jej dlon i powiedziala: -Do widzenia, Maddy. Charlie odsunal sie na bok, by przepuscic kobiete. Gdy przechodzila przez drzwi, jej ramionami wstrzasnal spazm szlochu. -Ej, maly - powiedziala Madeline. - Podejdz tu i usiadz. Znow przerwala tkanie, by popatrzec mu w oczy, co przestraszylo go bardziej niz odrobine. Zerknal na pracownice hospicjum, ktora podniosla wzrok znad ksiazki, po czym wrocila do lektury. Charlie wskazal swoja piers. -Tak, ty - potwierdzila. Wpadl w panike. Chora go widziala, ale kobieta z hospicjum nie, a przynajmniej tak to wygladalo. W zegarku pielegniarki zadzwieczal alarm i Madeline podniosla pieska, przykladajac go sobie do ucha. -Halo? Czesc, jak sie masz? - Popatrzyla na Charliego. - To moja najstarsza corka. Piesek tez na niego spojrzal, a jego wzrok wyraznie mowil "ratuj". -Pora na lekarstwo, Madeline - oznajmila pielegniarka. -Sally, nie widzisz, ze rozmawiam przez telefon? - odparla kobieta. - Poczekaj chwile. -Dobrze, poczekam - zgodzila sie pielegniarka. Uniosla brazowa buteleczke z wsunietym do srodka zakraplaczem, napelnila zakraplacz, sprawdzila dawke i czekala. -Pa. Tez cie kocham - powiedziala Madeline. Wyciagnela pieska w strone Charliego. - Potrzymaj, dobra? Pielegniarka zlapala czworonoga w powietrzu i polozyla go przy lozku pacjentki. -Otworz buzie, Madeline - powiedziala. Madeline otworzyla szeroko usta i pielegniarka trysnela w nie lekarstwem z zakraplacza. -Mmm, truskawkowe - stwierdzila chora. -Zgadza sie, truskawkowe. Chcesz wody do popicia? - Kobieta wziela kubek. -Nie. Sera. Zjadlabym troche sera. -Moge ci przyniesc ser. -Cheddar. -Dobrze, cheddar - powiedziala pielegniarka. - Zaraz wroce. - Poprawila koldre na Medeline i wyszla z pokoju. Staruszka znowu spojrzala na Charliego. -Mozesz juz mowic, skoro poszla? Wzdrygnal sie i rozejrzal dookola, jak ktos, kto szuka odpowiedniego miejsca, by wypluc niesmaczne owoce morza. -Nie rob min, skarbie - powiedziala Madeline. - Nikomu sie to nie podoba. Charlie westchnal ciezko. Co mial teraz do stracenia? Widziala go. -Witaj, Madeline. Jestem Charlie. -Zawsze lubilam to imie - stwierdzila. - Dlaczego Sally cie nie widzi? -Teraz tylko ty mnie widzisz - odparl. -Bo umieram? -Tak sadze. -Dobra. Sympatyczny z ciebie dzieciak, wiesz? -Dzieki. Tez nie jestes taka najgorsza. -Boje sie, Charlie. To nie boli. Kiedys sie balam, ze bedzie bolalo, ale teraz sie boje tego, co bedzie dalej. Usiadl na krzesle przy lozku. -Chyba dlatego tu jestem, Madeline. Nie musisz sie bac. -Pilam duzo brandy. Dlatego to sie stalo. -Maddy... Moge ci mowic "Maddy"? -Jasne, maly, jestesmy przyjaciolmi. -Zgadza sie. Maddy, to musialo sie stac. W zaden sposob tego nie spowodowalas. -No to dobrze. -Maddy, masz cos dla mnie? -Jakis prezent? -Prezent, ktory podarowalabys sama sobie. Cos, co moglbym dla ciebie przechowac i oddac pozniej, zeby to byla niespodzianka. -Poduszka na igly - odparla Madeline. - Chcialabym ci ja dac. Nalezala do mojej babci. -Bede zaszczycony, jesli pozwolisz mi ja dla ciebie przechowac. Gdzie mam jej szukac? -W pudelku z przyborami do szycia, na najwyzszej polce w tej szafie. - Wskazala stara szafe po przeciwnej stronie pokoju. - Oj, przepraszam, telefon. Gdy Madeline rozmawiala z najstarsza corka przez rog koldry, Charlie wzial pudelko z przyborami do szycia z najwyzszej polki w szafie. Bylo uplecione z wikliny i ze srodka saczyl sie czerwony blask naczynia duchowego. Wyjal poduszke na igly z czerwonego aksamitu, owinieta wstazkami z prawdziwego srebra, i uniosl tak, by ja widziala Madeline. Usmiechnela sie i pokazala mu uniesiony kciuk. W tym momencie wrocila pielegniarka, niosac na talerzyku ser i krakersy. -To moja najstarsza corka - wyjasnila jej Madeline, przyciskajac rog koldry do piersi, by corka nie uslyszala. - Ojej, to moj ser? Pielegniarka skinela glowa. - I krakersy. -Oddzwonie, kochanie. Sally przyniosla ser i nie chce byc niegrzeczna. - Odlozyla rog koldry i pozwolila, by Sally nakarmila ja kawalkami sera i krakersami. -To chyba najlepszy ser, jaki w zyciu jadlam - stwierdzila Madeline. Po wyrazie jej twarzy Charlie poznal, ze w istocie byl to najlepszy ser, jaki jadla. Kazdy gram jej jestestwa angazowal sie w smakowanie tych skrawkow cheddara. Gdy zula, wydawala ciche jeki zadowolenia. -Chcesz troche sera, Charlie? - spytala, zasypujac odlamkami krakersa pielegniarke, ktora spojrzala w kat pokoju, gdzie stal Charlie z poduszka na igly bezpiecznie wcisnieta w kieszen marynarki. -O, ty go nie widzisz, Sally - oznajmila Madeline, klepiac ja po dloni. - Ale to przystojny lobuz. Chociaz troche chudy. - A potem szepnela do Sally na tyle glosno, by na pewno uslyszal: - Troche pieprzonego sera by mu nie zaszkodzilo. Rozesmiala sie, znow opluwajac okruszkami pielegniarke, ktora tez sie smiala i usilowala nie upuscic talerzyka. -Co powiedziala? - dobiegl glos z korytarza. Po chwili do pokoju weszli dwaj synowie oraz corka, z poczatku zaniepokojeni tym, co uslyszeli, ale po chwili smiejacy sie wraz z pielegniarka i matka. -Powiedzialam, ze ser jest dobry - odparla Madeline. -Tak, mamo, to prawda - powiedziala corka. Charlie stal w kacie, patrzyl, jak jedza ser, i smial sie, myslac: o tym powinno byc w ksiedze. Potem patrzyl, jak podaja jej basen i wode, jak ocieraja jej twarz wilgotna sciereczka, jak ona gryzie te sciereczke - to samo robila Sophie, gdy obmywal jej buzie. Najstarsza corka, ktora, jak sie okazalo, od jakiegos czasu nie zyla, zadzwonila jeszcze trzy razy, raz przez psa i dwa razy przez poduszke. Mniej wiecej w porze obiadu Madeline poczula zmeczenie i zasnela. Jakies pol godziny pozniej zaczela dyszec przez sen, potem przestala i nie oddychala przez cala minute. Pozniej wziela gleboki wdech, potem juz nie. A Charlie wymknal sie przez drzwi z jej dusza w kieszeni. 13. WOLAC BEDZIE "MORDOWAC!" I SPUSCI PIESKI WOJNY Obserwowanie smierci Madeline Alby wstrzasnelo Charliem. Chodzilo nie tyle o sama smierc, ile o zycie, ktore ujrzal w ciagu tych kilku minut przed jej odejsciem. Pomyslal: jesli musisz spojrzec smierci w oczy, by cieszyc sie pozostalymi chwilami zycia - kto nadaje sie lepiej niz facet, ktory goli twarz Smierci?-Sera nie bylo w ksiedze - powiedzial Charlie do Sophie, wywozac ja ze sklepu w nowym joggingowym wozku, ktory wygladal tak, jakby z dzieciecym wozkiem ktos skrzyzowal rower z wlokien weglowych. Powstal z tego wehikul, ktorym mozna sie bylo wybrac na wycieczke pod Kopule Gromu, byl jednak solidny i latwy do pchania, a do tego okalal Sophie bezpieczna, aluminiowa rama. Z powodu sera nie wkladal jej kasku. Chcial, by mogla sie rozgladac, chlonac otaczajacy swiat, byc jego czescia. Gdy patrzyl, jak Madeline Alby je ser kazdym gramem swojego jestestwa, jakby to byl pierwszy i najlepszy raz w zyciu, zdal sobie sprawe, ze nigdy tak naprawde nie smakowal sera, ani krakersow, ani zycia. Nie chcial, by jego corka tez tak zyla. Poprzedniego wieczoru przeniosl dziewczynke do jej pokoju, ktory Rachel ozdobila namalowanymi na suficie chmurkami i wesolym balonem, wiozacym w gondoli grupe wesolych zwierzatek. Nie spal zbyt dobrze, w nocy wstawal piec razy, by sprawdzic, czy wszystko u niej w porzadku, i przekonac sie, ze spokojnie spi. Mogl jednak poswiecic troche snu, by jego corka szla przez zycie bez lekow i ograniczen. Chcial, by doswiadczala w zyciu jak najwiecej wspanialego sera. Szli przez North Beach. Zatrzymal sie i kupil kawe dla siebie oraz sok jablkowy dla malej. Podzielili sie wielkim ciastkiem z maslem orzechowym i stado golebi podazalo za nimi chodnikiem, objadajac sie okruszkami, ktorych pasmo ciagnelo sie za wozkiem Sophie. Na ekranach telewizyjnych w barach i kawiarniach toczyly sie mistrzostwa swiata w pilce noznej. Na chodniki i na ulice wylewali sie ludzie, ktorzy ogladali mecz, krzyczeli, szydzili z przeciwnikow, obsciskiwali sie, przeklinali i ogolnie okazywali radosc w towarzystwie nowo poznanych osob, ktore z calego swiata zjechaly do tej amerykansko-wloskiej dzielnicy. Sophie krzyczala wraz z kibicami i piszczala z radosci, bo tamci byli szczesliwi. Kiedy tlum okazywal rozczarowanie - zablokowany strzal, przejete podanie - Sophie bylo przykro. Spogladala wtedy na tate, by ten wszystko naprawil i na powrot wszystkich uszczesliwil. I tata to robil, bo kilka sekund pozniej znowu wszyscy krzyczeli z radosci. Jakis wysoki Niemiec nauczyl Sophie krzyczec "goooooooooooooooooool!" tak jak komentator, cwiczac z nia tak dlugo, az umiala rozciagnac to slowo na pelne piec sekund. Piec ulic dalej mala wciaz cwiczyla, a Charlie musial wzruszac ramionami do zdziwionych przechodniow, jakby chcial powiedziec: "Mala pasjonuje sie pilka, co zrobic?". Gdy zblizala sie pora drzemki, Charlie zatoczyl petle i skierowal sie do parku przy Washington Sauare, gdzie ludzie czytali i wylegiwali sie w cieniu, jakis facet gral na gitarze i tak dla odmiany spiewal piosenki Boba Dylana, dwoch mlodych, bialych rastamanow kopalo zoske i wszyscy napawali sie milym, bezwietrznym letnim dniem. Charlie wypatrzyl czarnego kotka, ktory wychynal z zywoplotu przy ruchliwej Columbus Avenue, najwyrazniej podkradajac sie do porzuconego papierka po paczku. Pokazal go Sophie. -Zobacz, Sophie, kotek. - Bylo mu przykro z powodu smierci karalucha Niedzwiedzia. Moze tego popoludnia wybierze sie do sklepu ze zwierzetami i przywiezie corce nowego przyjaciela. Sophie zapiszczala z radosci i wyciagnela reke w strone kociaka. -Umiesz powiedziec "kotek"? - spytal Charlie. Pokazywala zwierzatko raczka i usmiechala sie, toczac z ust kropelki sliny. -Chcialabys kotka? Umiesz powiedziec "kotek"? Sophie wciaz pokazywala kotka. -Kotek - powiedziala. I wtedy kotek padl trupem. -Muzyka u Fresha - powiedzial Minty Fresh, odbierajac telefon. Jego glos brzmial jak cool-jazzowy utwor na saksofon basowy. ' - Co to, kurwa, jest?! Nic o tym nie mowiles?! Ksiega nic o tym nie mowila? Co sie, kurwa, dzieje? -Prosze sie udac do kosciola albo do biblioteki. To sklep plytowy, nie odpowiadamy na pytania ogolne. -Mowi Charlie Asher. Cos ty, kurwa, zrobil?! Co zrobiles z moja coreczka?! Minty zmarszczyl brwi i przeciagnal dlonia po glowie. Tego ranka zapomnial o goleniu. Mogl sie domyslic, ze cos sie wydarzy. -Charlie, nie mozesz do mnie dzwonic. Mowilem ci. Przykro mi, jesli twojej malej cos sie stalo, ale slowo daje, ze ja... -Pokazala kotka, powiedziala "kotek", a ten padl martwy. -To nieszczesliwy zbieg okolicznosci, smiertelnosc wsrod kotkow jest dosc wysoka. -Tak, tylko ze potem pokazala staruszka, ktory karmil golebie, powiedziala "kotek" i on tez umarl na miejscu. Minty Fresh mogl sie cieszyc, ze w sklepie nie bylo akurat nikogo i nikt nie mogl zobaczyc wyrazu jego twarzy. Mial bowiem pewnosc, ze dreszcze, ktore przebiegly mu po plecach, popsuly jego zwykla, pelna spokoju i luzu mine. -To dziecko ma wade wymowy, Charlie. Powinienes zrobic jej badania. -Wade wymowy! Wade wymowy! Wada wymowy to urocze seplenienie, a moja corka zabija ludzi slowem "kotek". Przez cala droge do domu musialem zakrywac jej usta reka. Pewnie ktos to nagral na wideo. Ludzie brali mnie za jednego z tych, ktorzy bija swoje dzieci w sklepach. -Nie wyglupiaj sie, ludzie kochaja rodzicow, ktorzy bija dzieci w sklepach. Nie lubia tych, ktorzy pozwalaja dzieciom bezkarnie siac zamet. -Mozemy trzymac sie tematu? Co o tym wiesz? Czego sie domysliles przez te wszystkie lata w roli Handlarza Smierci? Minty Fresh usiadl na stolku za lada i wbil spojrzenie w oczy kartonowej sylwetki Cher, w nadziei ze tam znajdzie odpowiedzi. Ale ta suka nic sobie z tego nie robila. -Charlie, nic nie wiem. Mala byla w pokoju, kiedy mnie zobaczyles, i widzisz, co sie wtedy z toba stalo. Kto wie, co sie stalo z nia. Mowilem ci, mysle, ze grasz w innej lidze niz reszta z nas, no i moze twoja corka tez jest kims innym. Nigdy nie slyszalem o Handlarzu Smierci, ktory potrafilby zabijac slowem "kotek" albo w ogole zabijac w jakis niezwykly sposob. Probowales ja sklonic, zeby uzywala innych slow? Na przyklad "piesek"? -Mialem taki zamiar, ale pomyslalem, ze jesli ktos w sasiedztwie nagle padnie trupem, moga spasc ceny nieruchomosci! Nie, nie probowalem zadnych innych slow. Nie chce jej nawet karmic fasolka, ze strachu, ze na mnie tez powie "kotek". -Na pewno masz na to jakas odpornosc. -Bardzo wielka ksiega mowi, ze jestesmy smiertelni. Kiedy nastepnym razem na Discovery Channel pokaza kotka, moja siostra bedzie wybierala trumne. -Przykro mi, Charlie. Nie wiem co ci poradzic. Sprawdze w swojej domowej bibliotece, ale wyglada na to, ze mala znacznie bardziej od nas odpowiada mitycznym przedstawieniom Smierci. Ale zazwyczaj w przyrodzie istnieje rownowaga, wiec moze sa jakies pozytywne strony tego jej, eee, zaburzenia. Tymczasem powinienes sie wybrac do Berkeley, poszukac czegos w tamtejszej bibliotece. Trafia do niej wszystko, co zostanie wydane. -A ty nie probowales? -Owszem, ale nie szukalem niczego tak konkretnego. Sluchaj, tylko uwazaj, kiedy bedziesz jechal. Nie korzystaj z metra. -Myslisz, ze w tunelach metra sa harpie z kanalow? - spytal Charlie. -Harpie z kanalow? A co to? -Tak je nazwalem - wyjasnil Charlie. -A. Nie wiem. Po prostu metro jest pod ziemia, a ja nim kiedys jechalem, kiedy wysiadl prad. Chyba nie chcesz ryzykowac. Mozna odniesc wrazenie, ze to ich teren. A skoro o tym mowa, to u mnie mniej wiecej od pol roku panuje cisza. Nawet nie pisnely. -Tak, u mnie to samo - powiedzial Charlie. - Przypuszczam jednak, ze nasza rozmowa moze to zmienic. -Pewnie tak. Ale biorac pod uwage to, co sie dzieje z twoja corka, byc moze gramy wedlug zupelnie nowych regul. Uwazaj na siebie, Charlie Asher. -Ty tez, Minty. -Panie Fresh. -Znaczy, panie Fresh. -Do widzenia, Charlie. W swojej kabinie na wielkim statku Orcus dlubal w zebach zlamana koscia udowa dziecka. Babd czesala pazurami jego czarna siersc, a byczoglowy stwor rozmyslal o tym, co Morrigan widzialy z kanalu pod Columbus Avenue: Char-liego i Sophie w parku. -Juz czas - powiedziala Nemain. - Chyba czekamy wystarczajaco dlugo? Zaklekotala szponami niczym kastanietami, rozrzucajac krople jadu na sciany i podloge. -Moglabys uwazac - upomniala ja Macha. - Ten szajs zostawia plamy. Dopiero polozylam nowy dywan. Nemain wysunela czarny jezyk. -Czyscioszka - powiedziala. -Dziwka - odparla Macha. -Nie podoba mi sie to - stwierdzil Orcus. - To dziecko mnie niepokoi. -Nemain ma racje. Zobacz, jakie stalysmy sie silne - odezwala sie Babd, glaszczac blone rosnaca miedzy kolcami na ramionach Orcusa. Wygladalo to tak, jakby mial przyczepione wachlarze, niczym w jakiejs ozdobnej zbroi samurajskiej. - Wypusc nas. Moze po ofierze z tego dziecka odzyskasz skrzydla. -Myslicie, ze mozecie? -Mozemy, kiedy zrobi sie ciemno - potwierdzila Macha. - Jestesmy silniejsze niz kiedykolwiek od tysiaca lat. -Pojdzie tylko jedna, i to po kryjomu - powiedzial Orcus. - To jest prastary talent, choc w nowym ciele. Jesli nad nim zapanuje, nasza szansa moze przepasc na kolejne tysiac lat. Zabij dziecko i przynies mi cialo. Nie moze cie zobaczyc przed atakiem. -A jej ojciec? Zabic go? -Nie jestescie az tak silne. Ale kiedy sie obudzi i zobaczy, ze dziecko zniknelo, zal moze go zniszczyc. -Nie masz pojecia, co robisz, prawda? - spytala Nemain. -Dzis w nocy zostaniesz tutaj - powiedzial Orcus. -Cholera - zaklela Nemain, rozrzucajac po scianach parujacy jad. - Przepraszam, ze osmielilam sie zapytac jasnie pana. Ej, bycza glowa... Ciekawe, co jest z drugiej strony? -Ha - powiedziala Babd. - Ha. Dobre. -A jaki mozdzek mozna znalezc pod piorami? - spytal Orcus. -O! Zalatwil cie, Nemain. Pomysl o tym, jak cie zalatwil, kiedy ja w nocy bede zabijala dziecko. -Mowilem do ciebie - oznajmil Orcus. - Pojdzie Macha. Weszla przez dach, wyrwala okragle okienko dachowe nad czwartym pietrem i zeskoczyla do korytarza. Cicho jak cien przemknela korytarzem do schodow, a potem doslownie splynela na dol, niemal nie dotykajac stopni. Na drugim pietrze zatrzymala sie przy drzwiach i obejrzala zamki. Oprocz glownej zasuwy zamontowano w nich dwa dodatkowe, mocne rygle. Uniosla wzrok i ujrzala witrazowe naswietle, zamkniete na maly mosiezny haczyk. Pazur szybko wsunal sie w szczeline i po szybkim ruchu nadgarstka haczyk odpadl, po czym zabrzeczal na podlodze od wewnatrz. Wsliznela sie przez otwor i rozplaszczyla na podlodze w srodku, przyczajona niczym kaluza cienia. Czula zapach dziecka i slyszala delikatne chrapanie dobiegajace z drugiego konca mieszkania. Przesunela sie na srodek salonu i przystanela. Nowe Mieso tez tu byl, wyczuwala go, spiacego w pokoju naprzeciwko pokoju dziecka. Jesli sie wtraci, oderwie mu glowe i zaniesie ja na statek, by dowiesc Orcusowi, ze nigdy nie powinien jej lekcewazyc. Kusilo ja, by i tak go zalatwic, ale dopiero kiedy upora sie z dzieckiem. Do salonu wpadal snop lagodnego, rozowego swiatla z nocnej lampki w pokoju malej. Macha machnela szponiasta dlonia i swiatlo zgaslo. Wydala cichy pomruk zadowolenia. Byl czas, ze umiala w ten sam sposob zgasic ludzkie zycie. Byc moze ten czas powracal. Wsliznela sie do pokoju dziecka i zatrzymala sie. W blasku ksiezyca, ktory sie saczyl przez okno, widziala w lozeczku mala, spiaca na boku i tulaca pluszowego krolika. Nie widziala jednak katow pomieszczenia - cienie byly tam tak mroczne i plynne, ze nawet jej oczy nocnego drapiezcy nie mogly ich przeniknac. Podeszla do lozeczka i pochylila sie. Dziecko spalo z szeroko otwartymi ustami. Macha postanowila wbic jej pazur przez podniebienie do mozgu. Wszystko odbedzie sie bezglosnie, a w pokoju zostanie duzo krwi, ktora znajdzie ojciec. Poza tym bedzie mogla niesc zwloki niczym rybe na haku. Powoli opuscila reke i pochylila sie, by cios mial jak najwieksza sile. Swiatlo ksiezyca zaskrzylo na osmiocentymetrowym szponie. Cofnela sie, bo ten piekny blask na moment odwrocil jej uwage, i nagle poczula zeby zaciskajace sie na jej rece. -Skurw... - zaskrzeczala, zataczajac luk i walac o sciane. Kolejne zeby wbily sie w jej kostke. Szybko przybrala kilka roznych postaci, ale nie zdolala sie uwolnic. Niczym szmaciana lalka poleciala na szafe, na lozeczko, znow na sciane. Machnela szponami w kierunku napastnika i na cos natrafila, potem jednak poczula, ze zaraz cos wyrwie jej pazury, wiec puscila. Nic nie widziala, poczula jedynie dziki, dezorientujacy ruch, a potem uderzenie. Mocno kopnela w to, co trzymalo ja za kostke. Puscilo, ale napastnik, ktory trzymal ja za ramie, cisnal nia przez okno w zamontowane od zewnatrz kraty. Uslyszala brzek szkla na ulicy ponizej. Naparla z calej sily, w ogromnym tempie zmieniajac ksztalty, az w koncu przedostala sie przez kraty i spadla na chodnik. -Au. Kurwa! - dobiegl glos z ulicy. Zenski glos. - Au! Charlie zapalil swiatlo i ujrzal Sophie, ktora siedziala w lozeczku, sciskala krolika i smiala sie. Okno za nia bylo strzaskane. Kazdy mebel z wyjatkiem lozeczka zostal przewrocony, a w tynku na dwoch scianach widnialy dziury wielkosci pilki do koszykowki - drewniane listwy pod spodem tez byly polamane. Na podlodze wszedzie walaly sie czarne piora, byly tez plamy, ktore wygladaly jak krew, ale na oczach Charliego piora wyparowaly, zmieniajac sie w obloczki dymu. -Piefek, tata - powiedziala Sophie. - Piefek. - A potem zachichotala. Reszte nocy Sophie przespala w lozku Charliego, podczas gdy tata siedzial obok niej na krzesle i patrzyl na zamkniete drzwi, trzymajac w pogotowiu laske z mieczem. W sypialni Charliego nie bylo okien, wiec wejsc albo wyjsc mozna bylo jedynie przez drzwi. Gdy Sophie obudzila sie tuz po swicie, Charlie ja przebral, wykapal i ubral. Potem zawolal Jane, by zrobila jej sniadanie. W tym czasie sprzatnal szklo i tynk w pokoju Sophie, po czym zszedl na dol, by znalezc jakas sklejke i zaslonic nia rozbite okno. Draznilo go, ze nie moze zadzwonic na policje ani w ogole do nikogo, ale skoro telefon do innego Handlarza Smierci wywolywal takie skutki, nie mogl ryzykowac. Zreszta, co powiedzialaby policja na czarne piora i krew, ktore zmienialy sie w dym? -W nocy ktos rzucil cegla w okno Sophie - oznajmil siostrze. -No, no, a to drugie pietro. Myslalam, ze zwariowales, kiedy powstawiales kraty we wszystkie okna, ale teraz zdaje sie, ze wcale nie. Powinienes wstawic w to okno zbrojona szybe, tak dla bezpieczenstwa. -Tak zrobie - powiedzial. Dla bezpieczenstwa? Nie mial pojecia, co sie wydarzylo w pokoju Sophie, ale fakt, ze nic jej sie nie stalo posrod calego tego zniszczenia, bardzo go wystraszyl. Wymieni okno, ale corka bedzie spala w jego pokoju do trzydziestki, do czasu, gdy wyjdzie za wielkiego faceta o umiejetnosciach ninja. Kiedy Charlie wrocil z piwnicy z kawalem sklejki, mlotkiem i gwozdziami, zastal Jane siedzaca przy blacie i palaca papierosa. -Jane, myslalem, ze rzucilas. -Tak, rzucilam. Miesiac temu. Znalazlam to w swojej torebce. -Dlaczego palisz w moim domu? -Weszlam do pokoju, zeby przyniesc Sophie krolika. - Tak? Gdzie Sophie? Na podlodze ciagle moze byc szklo, chyba nie... -Tak, jest tam. A ty nie jestes zabawny, Asher. Mocno przesadziles z tymi zwierzetami. Musze odbyc trzy lekcje jogi, zrobic sobie masaz i wypalic skreta wielkosci termosu, jesli ma mi opasc adrenalina. Tak mnie przestraszyly, ze sie troche posikalam. -O czym ty, do diabla, mowisz? -Smieszne - powiedziala, usmiechajac sie. - Naprawde smieszne. Mowie o piefkach, tato. Wzruszyl ramionami, jakby chcial powiedziec siostrze "czy mozna wyrazac sie mniej spojnie i jasno, niz ty?" - doskonalil ten gest od trzydziestu dwoch lat. Potem pobiegl do pokoju Sophie i otworzyl drzwi na osciez. Po obu bokach jego ukochanej coreczki siedzialy dwa najwieksze i najczarniejsze psy, jakie w zyciu widzial. Sophie siedziala oparta o jednego z nich, a drugiego walila w glowe swoim pluszowym krolikiem. Charlie zrobil krok naprzod, by ratowac mala, gdy wtem jeden z psow skoczyl przez pomieszczenie, powalil go na podloge i unieruchomil. Drugi stanal miedzy Charliem a dzieckiem. -Sophie, tatus idzie po ciebie, nie boj sie. - Probowal wypelznac spod psa, ten jednak tylko opuscil glowe i warknal na niego. Nawet sie nie ruszyl. Charlie mial wrazenie, ze bestia jednym klapnieciem moze mu wyrwac kawal nogi i torsu. Miala wiekszy leb niz tygrys w zoo w San Francisco. -Jane, na pomoc. Zdejmij to ze mnie. Wielki pies podniosl wzrok, trzymajac lapy na ramionach Charliego. Jane obrocila sie na stolku i mocno zaciagnela papierosem. -Raczej nie, braciszku. Jestes zdany na siebie, skoro wyciales mi taki numer. -Nie wycialem. Nigdy wczesniej ich nie widzialem. Nikt nie widzial. -Wiesz, my, lesby, mamy wysoki poziom tolerancji wzgledem psow, ale to nie daje ci prawa do takiego postepowania. No, zostawie cie juz - powiedziala. Wziela torebke i klucze z blatu. - Baw sie dobrze ze swoimi czworonoznymi przyjaciolmi. -Jane, poczekaj. Ale juz poszla. Uslyszal trzasniecie drzwi. Wielki pies najwyrazniej nie byl zainteresowany zjedzeniem Charliego, po prostu go trzymal. Za kazdym razem, gdy mezczyzna probowal sie spod niego wysliznac, pies warczal i naciskal mocniej. -Siad. Noga. - Charlie probowal komend, ktore slyszal w telewizji wypowiadane przez treserow psow. - Aport. Lezec. Zlaz ze mnie, pieprzony potworze. (Ostatnia dodal od siebie). Pies zaszczekal mu w lewe ucho, tak glosno, ze potem Charlie slyszal w nim tylko dzwonienie. W drugim uchu uslyszal smiech malej dziewczynki po drugiej stronie pokoju. -Sophie, kochanie, wszystko w porzadku. -Piefek, tata - powiedziala Sophie. - Piefek. - Niepewnym krokiem podeszla blizej i popatrzyla z gory na Charliego. Ogromny pies polizal ja po twarzy, niemal przewracajac. (Poltoraroczna Sophie poruszala sie na ogol jak pijana). - Piefek - powiedziala znowu. Zlapala psa za ucho i odciagnela go od ojca. A dokladniej, pies pozwolil jej poprowadzic sie za ucho. Charlie skoczyl na rowne nogi i zaczal wyciagac rece do Sophie, ale drugi pies zastapil mu droge i glosno zawarczal. Glowa psa siegala piersi mezczyzny, choc zwierz nie odrywal nog od podloza. Charlie stwierdzil, ze psy waza po jakies dwiescie kilogramow. Byly przynajmniej dwa razy wieksze od najwiekszego psa, z jakim sie dotad zetknal - nowofundlanda, ktorego widzial plywajacego w parku wodnym przy Muzeum Morskim. Mialy krotka siersc dobermanow, szerokie ramiona i piersi rottweilerow, ale kwadratowe glowy i odwrocone uszy doga. Byly tak czarne, ze odnosilo sie wrazenie, ze doslownie pochlaniaja swiatlo, a Charlie tylko raz w zyciu widzial stworzenia, ktore tak robily: kruki z Zaswiatow. Bylo jasne, ze psy nie pochodza z tego swiata. Ale bylo tez jasne, ze nie przybyly po to, by skrzywdzic Sophie. Dla zwierzat tej wielkosci nie wystarczylaby nawet na przekaske i z pewnoscia juz dawno by ja rozszarpaly, gdyby chcialy zrobic jej cos zlego. Zniszczenia w pokoju Sophie poprzedniej nocy mogly spowodowac psy, ale to nie one byly napastnikami. Cos tu przyszlo, by skrzywdzic mala, a one jej bronily, tak jak teraz. Charlie nie dbal o przyczyne, byl po prostu wdzieczny, ze stoja po jego stronie. Nie mial pojecia, gdzie sie podziewaly, kiedy wpadl do pokoju po stluczeniu okna, ale wygladalo na to, ze teraz, skoro juz tu sa, nigdzie sobie nie pojda. -Dobra, nic jej nie zrobie - powiedzial Charlie. Pies rozluznil miesnie i cofnal sie o kilka krokow. - Musi isc na nocnik - dodal mezczyzna, czujac sie troche glupio. Zauwazyl, ze oba psy maja szerokie, srebrne obroze, ktore, o dziwo, niepokoily go bardziej niz rozmiary zwierzat. Po poltorarocznym treningu jego wyobraznia samca beta z latwoscia miescila dwa ogromne psy, pojawiajace sie znienacka w pokoju jego coreczki, ale mysl, ze ktos zalozyl im obroze, wydawala mu sie przerazajaca. Rozleglo sie pukanie do drzwi wejsciowych i Charlie wycofal sie z pokoju. -Kochanie, tatus zaraz wroci. 14. PIESKI SWIAT Gdy Charlie otworzyl drzwi, minela go Lily. - Jane powiedziala, ze masz tu dwa wielkie psy. Musze je zobaczyc. - Lily, poczekaj! - zawolal za nia Charlie, ale ona przemierzyla salon i weszla do pokoju Sophie, zanim zdolal ja zatrzymac.Rozleglo sie warczenie i po chwili wycofala sie rakiem. -O rany, ja pierdole, facet - powiedziala z szerokim usmiechem. - Sa rewelacyjne. Skad je wytrzasnales? -Znikad ich nie wytrzasnalem. Po prostu byly tu. Stanal z Lily przed drzwiami pokoju Sophie. Dziewczyna odwrocila sie i zlapala go za ramie. -To sa narzedzia, ktorymi sie poslugujesz jako Smierc? -Lily, umowilismy sie, ze nie bedziemy o tym rozmawiac. Faktycznie. Zreszta Lily i tak dzielnie sie spisywala. Od kiedy sie dowiedziala, ze Charlie jest Handlarzem Smierci, niemal nie poruszala tego tematu. Ukonczyla tez szkole srednia, i to bez bogatej kartoteki nagan i wystepkow, po czym zapisala sie do Instytutu Kulinarnego. Ow fakt mial te zalete, ze wkladala do pracy kucharski fartuch, kraciaste spodnie i gumowe chodaki, co troche lagodzilo efekt jej wlosow i makijazu. Te pozostaly surowe, mroczne i nieco przerazajace. Sophie zachichotala i podeszla do jednego z psow. Juz wczesniej ja lizaly i byla pokryta psia slina. Wlosy miala sklejone w niesamowite straki, przez co wygladala troche jak wielkooka postac z filmu anime. Sophie zobaczyla w drzwiach Lily i pomachala raczka. -Piefek, Lily, piefek. -Czesc, Sophie. Tak, ladne pieski - powiedziala Lily, po czym zwrocila sie do Charliego: - Co zrobisz? -Nie wiem co robic. Nie pozwalaja mi podejsc. -No to dobrze. Sa tutaj, by ja chronic. Skinal glowa. -Tak mi sie zdaje. Ostatniej nocy cos sie wydarzylo. Wiesz, co Bardzo wielka ksiega mowi o "innych"? Mysle, ze jeden z nich przybyl tu po nia w nocy, i wtedy pojawily sie te zwierzaki. -Jestem pod wrazeniem. Mozna by sie spodziewac, ze bedziesz przerazony. Charlie nie chcial jej mowic, ze wyczerpalo go przerazenie poprzedniego dnia, kiedy jego coreczka zabila staruszka slowem "kotek". Lily i tak za duzo wiedziala, a teraz stalo sie jasne, ze cokolwiek znajduje sie ponizej, jest niebezpieczne. -Chyba powinienem byc, ale one nie zamierzaja jej skrzywdzic. Musze poszperac w bibliotece w Berkeley, sprawdzic, czy znajde cos na ich temat. I musze zabrac od nich Sophie. Lily parsknela smiechem. -Akurat. Sluchaj, dzisiaj mam prace i szkole, ale jutro poszukam dla ciebie jakichs materialow. Tymczasem sprobuj sie z nimi zaprzyjaznic. -Nie chce sie z nimi zaprzyjaznic. Lily popatrzyla na psy. Sophie tlukla jednego z nich swoja mala piastka i smiala sie radosnie. Potem odwrocila sie do Charliego. -Owszem chcesz. -Tak, chyba masz racje - przyznal. - Widzialas juz kiedys psa tej wielkosci? -Nie ma takich psow. -Wiec jak nazwiesz te tutaj? -To nie sa zwykle psy, Asher, to piekielne ogary. -Skad wiesz? -Wiem, bo zanim zaczelam sie uczyc o przyprawach, kaloriach i tak dalej, w wolnym czasie czytalam o ciemnej stronie i czasem natrafialam na opisy tych zwierzakow. -Skoro juz to wiemy, to jakich informacji zamierzasz szukac? -Sprobuje sie dowiedziec, co je przyslalo. - Poklepala go po ramieniu. - Musze otworzyc sklep. A ty idz pogodzic sie z pietkami. -Czym je karmic? -Purina dla piekielnych ogarow. -Produkuja taka karme? -A jak myslisz? -Dobra - powiedzial Charlie. Trwalo to kilka godzin, ale gdy Sophie zaczela pachniec jak niespodzianka w pieluszce, jeden z wielkich psow pchnal dziewczynke nosem w kierunku Charliego, jakby chcial powiedziec "wyczysc ja i przynies z powrotem". Charlie czul, ze psy na niego patrza, gdy przewijal corke, szczesliwy, ze jednorazowe pieluchy nie wymagaja uzywania agrafek. Gdyby przypadkiem uklul Sophie, jeden z piekielnych ogarow z pewnoscia odgryzlby mu glowe. Patrzyly uwaznie, jak sadza ja przy kuchennym blacie, i siedzialy po obu stronach jej wysokiego krzeselka, gdy dawal jej sniadanie. W ramach eksperymentu zrobil dodatkowy tost i rzucil go jednemu z ogarow. Pies zlapal kasek w powietrzu, polknal i natychmiast sie oblizal, po czym wbil wzrok w Charliego i bochenek chleba. A zatem Charlie upiekl jeszcze cztery kromki. Psy na przemian lapaly je w powietrzu z taka szybkoscia, ze zdawalo sie, iz spomiedzy ich zaciskajacych sie szczek leci para. -Czyli jestescie piekielnymi bestiami z innego wymiaru i lubicie tosty. Dobra. Potem Charlie wlozyl do tostera cztery kolejne kromki, ale przerwal, czujac sie glupio. -Wlasciwie wszystko wam jedno, czy sa upieczone, czy nie, prawda? - Rzucil kromke blizszemu psu, ktory zlapal ja w powietrzu. - Dobra, tak bedzie szybciej. Nakarmil je reszta chleba. Kilka kromek posmarowal warstwa masla orzechowego, co nie wywarlo zadnego efektu, a kilka kolejnych cytrynowym zelem do zmywarek, ktory najwyrazniej nie mial na psy zadnego niekorzystnego wplywu, nie liczac faktu, ze odbijalo im sie ladnymi banieczkami o barwie akwamaryny. -Spacer, tata - powiedziala Sophie. -Dzisiaj nie bedzie spaceru, skarbie. Chyba zostaniemy w domu i sprobujemy poznac naszych nowych przyjaciol. Wyjal Sophie z krzeselka, starl galaretke z jej buzi i wlosow, po czym usiadl z nia na kanapie, by poczytac jej ogloszenia z "Chronicle", z ktorych czesto korzystal w swojej dzialalnosci biznesowej. Ale gdy zaczal czytac, zblizyl sie jeden z ogarow piekiel, chwycil pyskiem jego przedramie i zaciagnal do sypialni, mimo ze Charlie protestowal, klal i bil go po glowie mosiezna lampka biurkowa. Pies puscil go, a potem stal, patrzac na kalendarz Charliego, jakby wysmarowano go miesnym sosem. -Co? - spytal Charlie, ale potem to zobaczyl. Z jakiegos powodu w calej ekscytacji nie zauwazyl, ze pojawilo sie nowe nazwisko. -Zobacz, trzydziesci. Mam na to caly miesiac. Zostaw mnie w spokoju. - Charlie dostrzegl tez, ze na wielkiej, srebrnej obrozy piekielnego ogara wygrawerowano imie ALVIN. -Alvin? Najglupsze imie, jakie w zyciu slyszalem. Wrocil na kanape, lecz pies zaciagnal go z powrotem do sypialni, tym razem za noge. Gdy przechodzili przez drzwi, Charlie siegnal po swoj miecz w lasce. A kiedy Alvin go puscil, zerwal sie na nogi i wyciagnal ostrze. Ogromny pies przewrocil sie na grzbiet i zaskamlal. W drzwiach pojawil sie jego towarzysz, ciezko dyszac. (Nazywal sie Mohammed, zgodnie z napisem na obrozy). Charlie zastanowil sie, jakie ma szanse. Zawsze czul, ze ten miecz budzi groze, i pragnal nawet uzyc go przeciwko harpiom z kanalow. Zdal sobie jednak sprawe, ze te bestie najwyrazniej wytarly podloge jednym z tych stworow ciemnosci, by pare godzin pozniej jak gdyby nigdy nic pochlonac bochenek pieniacego sie tostowego pieczywa. Krotko mowiac, nie mial szans. Chcialy, zeby poszedl po naczynie duchowe, to pojdzie po naczynie duchowe. Ale nie zamierzal zostawic z nimi swojej kochanej coreczki. -Alvin to i tak glupie imie - powiedzial, chowajac miecz. Gdy przyszla pani Korjev, Charlie polozyl juz coreczke do snu, a przy jej lozeczku drzemaly piekielne ogary, z glosnym chrapaniem wyrzucajac w powietrze opary pachnacego cytrynowa swiezoscia psiego oddechu. Najwyrazniej w Charliem budzila sie natura lotra, wpuscil bowiem pania Korjev do pokoju Sophie, uprzedzajac ja jedynie, ze mala ma nowe zwierzeta. Stlumil chichot, gdy potezna kozacka babcia cofnela sie z pomieszczenia, miotajac rosyjskie przeklenstwa. -Tam jest duze psy. -Zgadza sie. -Ale nie jak normalne duze psy. To superduze czarne zwierze, jak... -Jak niedzwiedz? - podsunal Charlie. -Nie, nie chcialam powiedziec "niedzwiedz", panie madrala. Nie jak niedzwiedz. Jak wilcy, tylko wieksze, silniejsze... -Jak niedzwiedz? - niesmialo sprobowal Charlie. -Zawstydza pan swoja matke, kiedy pan zlosliwy, panie Asher. -Nie jak niedzwiedz? - spytal. -To niewazne. Ja sie dziwie. Vladlena to stara kobieta ze slabym sercem, ale pan idzie sie dobrze bawic, a ja siedze z Sophie i ogromnymi psami. -Dziekuje, pani Korjev, wabia sie Alvin i Mohammed. Maja to napisane na obrozach. -Ma pan dla nich jedzenie? -W lodowce sa steki. Prosze dac im kilka i sie cofnac. -Jakie lubia steki? -Mrozone beda w sam raz, te psy zra jak... Kobieta uniosla palec w gescie ostrzezenia. Utworzyl jedna linie z duzym pieprzykiem na jej nosie. Wygladalo to tak, jakby trzymala bron. - ...jak konie. Zra jak konie - dokonczyl. Pani Ling nie zniosla pierwszego spotkania z Alvinem i Mohammedem tak spokojnie, jak jej rosyjska sasiadka. -Aaaaaaaaaaaaaaa! Wielkie siksy sraaaaja! - krzyczala, biegnac korytarzem za Charliem. - Pan wraca! Wielkie siksy sraaaaja! Charlie wrocil do mieszkania i na podlodze w salonie ujrzal wielkie, parujace kupy. Alvin i Mohammed siedzialy po bokach drzwi do pokoju Sophie niczym ogromne chinskie psy Fu przy bramie swiatynnej. Wydawaly sie nie tyle przerazajace, ile zawstydzone i skruszone. -Niedobre psy - powiedzial Charlie. - Przestraszylyscie pania Ling. Niedobre psy. - Przez chwile rozwazal, czy nie wsadzic im w to za kare nosow, ale nie majac koparki, do ktorej moglby je przykuc, nie wiedzial, czy to sie uda. - Nie zartuje - dodal nadzwyczaj surowym tonem. -Przepraszam, pani Ling - powiedzial do drobnej kobiety. - To sa Alvin i Mohammed. Powinienem wyrazic sie bardziej konkretnie, kiedy mowilem, ze Sophie ma nowe zwierzaki. Tak naprawde celowo ograniczyl sie do ogolnikow, liczac na jakas histeryczna reakcje. Nie dlatego, zeby naprawde chcial przerazic staruszke. Po prostu samce beta rzadko moga kogos fizycznie przestraszyc, wiec kiedy maja po temu okazje, czasem traca zdrowy rozsadek. -W porzadku - powiedziala pani Ling, gapiac sie na piekielne ogary. Wydawala sie czyms pochlonieta, glownie dlatego, ze w istocie byla. Otrzasnawszy sie z pierwszego szoku, dokonywala w glowie obliczen - blyskawiczne liczydlo jej umyslu dzielilo mase tych psow o rozmiarach kucow na gulasze, steki, zeberka i paczki mielonego. -Nic pani nie bedzie? - spytal Charlie. -Pan nie wraca pozno, dobrze? - powiedziala. - Dzisiaj ide do Searsa i ogladam duze zamrazarki. Pan ma pile elektryczna, ktora moge pozyczyc? -Pile elektryczna? No nie, ale Ray na pewno ma. Wroce za pare godzin - oznajmil. - Ale najpierw to posprzatam. - Ruszyl do piwnicy, w nadziei ze znajdzie szufle do wegla, ktora kiedys trzymal tam jego ojciec. Gdy sie pozegnali, oboje - Charlie i pani Ling - liczyli na zdolnosci Sophie do usmiercania zwierzat, ktore moglyby rozwiazac kwestie kupy i zupy. Ich nadzieje jednak nie mialy sie spelnic. Gdy minelo kilka tygodni i piekielne ogary wciaz czuly sie doskonale, Charlie pogodzil sie z mozliwoscia, ze to jedyne zwierzeta, ktore moga przetrwac kontakt z Sophie. Wiele razy kusilo go, by zadzwonic do Minty'ego Fresha i poprosic go o rade, ale powstrzymal sie, jako ze jego poprzedni telefon stanowil zapewne przyczyne pojawienia sie ogarow. Informacje, ktore znalazla Lily, nie przydaly sie na wiele wiecej. -Ciagle o nich wspominaja- oznajmila, dzwoniac przez komorke z biblioteki w Berkeley. - Glownie o tym, ze lubia gonic za bluesmanami, jest tez niemiecka druzyna pilkarska o nazwie Piekielne Ogary, ale to chyba bez znaczenia. Jest cos, co pojawia sie co rusz w roznych kulturach: ze pilnuja przejscia miedzy swiatem zywych i umarlych. -No, to by sie zgadzalo - stwierdzil Charlie. - Chyba tak. Nie pisza, gdzie jest to przejscie? Na ktorej stacji metra? -Nie, Asher. Ale znalazlam taka ksiazke zakonnicy, ktora ekskomunikowali pod koniec dziewietnastego wieku. Ekstra, co? Ta biblioteka jest niesamowita. Maja tu dziewiec milionow ksiazek. -Tak, to swietnie, Lily, i co pisze ta eks-zakonnica? -Znalazla rozne wzmianki o piekielnych ogarach i wszystkie zrodla zgadzaja sie w jednym: te psy sluza bezposrednio wladcy Zaswiatow. -Bedac katoliczka, nazywala to Zaswiatami? -Wywalili ja z Kosciola za napisanie tej ksiazki. Ale zgadza sie, tak to wlasnie nazywala. -Nie podala numeru, pod ktory mozemy zadzwonic, gdyby zaginely? -Przyszlam tu w wolny dzien, Asher, i probuje ci pomoc. Zamierzasz robic sobie z tego wyglupy? -Nie, przepraszam cie, Lily. Mow dalej. -To tyle. Zadnych porad na temat opieki i karmienia. Generalnie, z tego wszystkiego wynika, ze obecnosc piekielnych ogarow to nic dobrego. -Jaki tytul ma ta ksiazka? Encyklopedia wszystkiego co oczywiste? -Zaplacisz mi za to, wiesz? Za czas i koszty dojazdu. -Przepraszam. Tak. Czyli powinienem probowac sie ich pozbyc. -One jedza ludzi, Asher. I kto sie teraz posmieje? W obliczu takich wiesci Charlie postanowil, ze musi podjac zdecydowane kroki w celu pozbycia sie potwornych psow. Mogl byc pewien tylko jednego: ze pojda wszedzie, gdzie wezmie Sophie. Zabral je zatem na wycieczke do Ogrodu Zoologicznego w San Francisco, po czym zostawil je zamkniete w furgonetce z wlaczonym silnikiem i wezem, ktorym polaczyl rure wydechowa i male okienko. Po wycieczce, ktora uznal za bardzo udana, bo zadne zwierze nie kopnelo w kalendarz pod zachwyconym spojrzeniem jego coreczki, wrocil do samochodu, gdzie zastal mocno nacpane, ale poza tym nieuszkodzone ogary, ziejace zapachem spalonego plastiku po tym, jak zjadly pokrowce z siedzen. Rozne eksperymenty dowiodly, ze Alvin i Mohammed nie tylko sa odporne na wiekszosc trucizn, ale tez lubia smak spreju na muchy. W dodatku zlizaly caly srodek owadobojczy z listew przypodlogowych po cokwartalnej wizycie speca od dezynsekcji. Z biegiem czasu Charlie zaczal rozmyslac, kladac na szali zagrozenie, wynikajace z obecnosci wielkich psow, oraz potencjalne szkody dla psychiki Sophie, jesli ona ujrzy ich smierc. Wyraznie coraz bardziej sie do nich przywiazywala, zaprzestal wiec bardziej bezposrednich atakow i zrezygnowal z rzucania kielbasek przed rozpedzony autobus pospieszny linii 90. (Te decyzje ulatwil fakt, ze urzad miasta San Francisco zagrozil pozwaniem Charliego, jesli jego psy zniszcza kolejny autobus). Bezposrednie ataki stanowily dla Charliego trudne zadanie (zwlaszcza ze u samcow beta jedyna prawdziwa sztuka walki opiera sie na uprzejmosci nieznajomych), a zatem zwrocil przeciwko ogarom cala niezwykla moc kung-fu biernej agresji. Zaczal tradycyjnie. Zabral je na przejazdzke do East Bay, za pomoca zeberek wolowych zwabil na bagnisty teren, a potem szybko odjechal, by po powrocie zastac w mieszkaniu zarowno psy, jak i patyne schnacego blota na podlodze. Potem probowal jeszcze oryginalniejszego sposobu: zapakowal psy do skrzyni i wyslal samolotem do Korei, w nadziei ze trafia do jakichs przystawek, okazalo sie jednak, ze wrocily do sklepu, zanim zdazyl pozamiatac wszystkie klaki psiej siersci w mieszkaniu. Pomyslal, ze moze do przepedzenia czworonogow zdola wykorzystac ich wlasne naturalne instynkty, przeczytal bowiem w Internecie, ze wyciag z moczu pumy bywa rozpryskiwany na krzakach i kwiatach, by nie sikaly na nie psy. Po dosc wyczerpujacych poszukiwaniach w ksiazce telefonicznej znalazl w koncu numer sklepu dla ogrodnikow w poludniowej czesci San Francisco, ktory byl certyfikowanym punktem sprzedazy siuskow kuguara. -Jasne, sprzedajemy mocz pum - potwierdzil facet ze sklepu. Glos brzmial tak, jakby jego wlasciciel nosil kurtke z jeleniego futra i dluga brode, ale moze Charlie tylko to sobie wyobrazal. -I to odstrasza psy? -Dziala jak zaklecie. Psy, sarny, kroliki. Ile pan potrzebuje? -Nie wiem, moze ze czterdziesci litrow. Nastapila chwila milczenia i Charlie byl pewien, ze slyszy, jak tamten wydlubuje sobie z brody zaschniete strzepki mleka klepy - Sprzedajemy w butelkach po trzydziesci, szescdziesiat i sto piecdziesiat mililitrow. -No, to nie zalatwi sprawy - stwierdzil Charlie. - Nie moze mi pan zalatwic opakowania hurtowego, najlepiej z pumy, ktora od paru miesiecy karmiono wylacznie psim miesem? Domyslam sie, ze to siki udomowionych pum, prawda? Znaczy, nie chodzi pan do lasu, zeby zbierac je samemu. -Nie, prosze pana, przypuszczam, ze pozyskuja je z ogrodow zoologicznych. -Z dzikich pum bylyby pewnie lepsze, co? - spytal Charlie. - Jesli moglby je pan zdobyc. To znaczy, nie pan osobiscie. Nie sugeruje, ze ma pan biegac z menzurka po gluszy za jakas puma. Chodzilo mi o profesjonalna... halo? Brodacz w kurtce z jeleniego futra odlozyl sluchawke. A zatem Charlie wyslal Raya w furgonetce do poludniowego San Francisco, nakazujac mu kupic caly zapas sikow pumy, jaki beda mieli w sklepie, ale skutek byl tylko taki, ze cale drugie pietro budynku Chariiego cuchnelo niczym kocia kuweta. Gdy wygladalo na to, ze nawet najbardziej biernie agresywne proby nic nie daja, Charlie uciekl sie do ostatecznego ataku samcow beta: tolerowac obecnosc Alvina i Mohammeda, ale gardzic nimi ze wszystkich sil i rzucac kasliwe uwagi przy kazdej nadarzajacej sie okazji. Karmienie piekielnych ogarow przypominalo sypanie wegla w dwie przepastne lokomotywy. Co dwa dni przychodzila dostawa dwudziestu kilogramow karmy. Psy przerabialy ja na potezne, torpedowate kupy, ktore zostawialy na ulicach i w zaulkach wokol Komisu Ashera, jakby wypowiedzialy calej okolicy prywatna wojne blyskawiczna. Ich obecnosc miala te zalete, ze Charlie od miesiecy nie slyszal ze studzienek nawet pisniecia, nie widywal tez potwornych kruczych cieni na scianach, gdy szedl po naczynie duchowe. Dobrze mu sluzyly, gdy wykonywal swoje obowiazki smierci. Po kazdym pojawieniu sie w kalendarzu nowego nazwiska, psy co rano ciagaly go do sypialni, dopoki nie wrocil z danym przedmiotem, wiec przez dwa lata ani razu sie nie spoznil i nie przegapil zadnego naczynia. Wielkie psy, ma sie rozumiec, towarzyszyly Charliemu i Sophie podczas spacerow, na ktore znowu zaczeli wychodzic, gdy Charlie zyskal pewnosc, ze coreczka opanowala swoje szczegolne zdolnosci "jezykowe". Ogary, choc byly najwiekszymi psami, jakie ktokolwiek widzial, nie mialy az takich rozmiarow, by ich istnienie wydawalo sie niemozliwe, i dokadkolwiek poszli, Charliego zasypywano pytaniami, jaka to rasa. W koncu, zmeczony udzielaniem wyjasnien, zaczal po prostu odpowiadac: "To piekielne ogary". A gdy go pytano, skad je ma, mowil: "Pewnej nocy po prostu pojawily sie w pokoju mojej corki i nie chcialy sobie pojsc". Po czyms takim ludzie uwazali go nie tylko za klamce, ale i za dupka. Zmienil wiec odpowiedz na: "To piekielne ogary irlandzkie". Z jakiegos powodu wszyscy od razu uznawali takie wyjasnienie (z wyjatkiem jednego irlandzkiego kibica pilki noznej w odleglym zakatki North Beach, ktory stwierdzil: "Jestem Irlandczykiem, a te bestie nie sa Irlandczykami". Charlie odparl wtedy: "To czarni Irlandczycy". Kibic skinal glowa, jakby wiedzial o tym od poczatku, po czym zwrocil sie do kelnerki: "Dasz mi nastepna cholerna pinte browarka, mala, zanim tu wyschne i odfrune?"). Do pewnego stopnia Charliego cieszyla slawa faceta z urocza dziewczynka i dwoma olbrzymimi psami. Kiedy czlowiek ma sekretna tozsamosc, sila rzeczy napawa sie chocby odrobina publicznej uwagi. I Charlie sie napawal, do pewnego dnia, gdy brodaty mezczyzna w dlugim bawelnianym kaftanie i w dzierganej czapce zatrzymal jego i Sophie w bocznej uliczce na Russian Hill. Sophie byla juz dosc duza, by znaczna czesc drogi pokonywac na wlasnych nogach, lecz Charlie zawsze zabieral nosidelko, by ja nosic, kiedy sie zmeczy (a czesciej po prostu podtrzymywal ja, gdy jechala na grzbiecie Alvina lub Mohammeda). Brodacz podszedl troche za blisko do Sophie, wiec Mohammed zawarczal i stanal miedzy mezczyzna a mala. -Mohammed, wracaj - powiedzial Charlie. Okazalo sie, ze piekielne ogary mozna bylo tresowac, zwlaszcza jesli nakazywalo sie im rzeczy, ktore i tak by zrobily. ("Jedz, Alvin. Dobry piesek. Teraz zrob kupe. Brawo"). -Dlaczego wola pan na tego psa "Mohammed"? - spytal brodacz. -Bo tak sie wabi. -Nie powinien pan nadawac temu psu imienia Mohammed. -Nie ja mu nadalem to imie - odparl Charlie. - Juz sie tak nazywal, kiedy do mnie przyszedl. Imie mial wygrawerowane na obrozy. -To bluznierstwo, nazywac psa "Mohammed". -Probowalem wolac na niego inaczej, ale nie slucha. Pokaze panu. Steve, ugryz pana w noge. Widzi pan? Nic. Spot, ugryz tego pana w noge. Nic. Rownie dobrze moglbym mowic po persku. Rozumie pan, do czego zmierzam? -No, a ja nazwalem swojego psa "Jezus". I co pan na to? -W takim razie bardzo mi przykro. Nie wiedzialem, ze zaginal panu pies. -Wcale nie zaginal. -Naprawde? Widzialem w calym miescie ulotki z napisem "Czy odnalazles Jezusa?". Widocznie niejednemu psu Jezus. Ciekawe czy wyznaczyli nagrode? Nagroda naprawde pomaga. - Charlie zauwazyl, ze coraz trudniej mu stlumic w sobie ochote, by nabijac sie z ludzi, zwlaszcza jesli uparcie zachowywali sie jak idioci. -Nie mam psa, ktory wabi sie Jezus, a pana to nie obchodzi, bo jest pan niewiernym bezboznikiem. -Nie, no, serio, moze pan nazwac psa, jak chce, i nie bedzie mnie to obchodzilo. Ale... tak. Jestem niewiernym bezboznikiem. Przynajmniej tak glosowalem w ostatnich wyborach. - Charlie usmiechnal sie do niego. -Smierc niewiernym! Smierc niewiernym! - zawolal brodacz w odpowiedzi na nieodparty urok Charliego. Zatanczyl w kolko, potrzasajac piescia przed twarza Handlarza Smierci, co przestraszylo Sophie, ktora zakryla oczy i zaczela plakac. -Prosze przestac, straszy mi pan corke. -Smierc niewiernym! Smierc niewiernym! Mohammed i Alvin szybko znudzily sie obserwacja tanca i usiadly, czekajac, az ktos kaze im zjesc tego faceta w koszuli nocnej. -Mowie powaznie - oznajmil Charlie. - Radze przestac. Rozejrzal sie, zawstydzony, ale na ulicy nie bylo nikogo wiecej. -Smierc niewiernym, smierc niewiernym - zawodzil brodacz. -Widzial pan, jak duze sa te psy, panie Mohammed? -Smierc... hej, skad pan wie, ze nazywam sie Mohammed? Zreszta niewazne. Smierc niewiernym, smierc... -No, no, odwagi to panu nie brakuje - przyznal Char-lie - ale to jest mala dziewczynka, a pan ja straszy, wiec naprawde prosze przestac. -Smierc niewiernym! Smierc niewiernym! -Kotek! - powiedziala Sophie, odslaniajac oczy i wskazujac mezczyzne. -Oj, skarbie - jeknal Charlie. - Myslalem, ze nie bedziemy juz tak robic. Charlie powiesil sobie na ramionach nosidelko z Sophie i ruszyl dalej, odciagajac piekielne ogary od brodatego trupa, spoczywajacego w pokoju na asfalcie. Jego dziergana czapke wlozyl sobie do kieszeni. Swiecila na czerwono. O dziwo, nazwisko brodatego mezczyzny pojawilo sie w kalendarzu dopiero nastepnego dnia. -Widzisz, poczucie humoru to wazna rzecz - stwierdzil Charlie, ogladajac sie przez ramie i robiac smieszna mine do corki. -Tata glupi - powiedziala Sophie. Pozniej Charlie mial wyrzuty sumienia, ze corka uzywa slowa "kotek" jako broni, i mial poczucie, ze porzadny ojciec powinien nadac temu doswiadczeniu odpowiednie znacznie - udzielic dziecku jakiejs lekcji. Posadzil wiec Sophie z para pluszowych misiow, kilkoma miniaturowymi filizankami niewidzialnej herbaty, talerzem zmyslonych ciasteczek i dwoma ogromnymi psami z piekla rodem, po czym odbyl pierwsza, plynaca z serca rozmowe tata-corka. -Kochanie, rozumiesz, dlaczego tata powiedzial, zebys nigdy wiecej tego nie robila, prawda? Dlaczego ludzie nie moga wiedziec, ze to umiesz? -Bo jestesmy inni? - spytala Sophie. -Zgadza sie, kochanie, bo jestesmy inni - powiedzial do najmadrzejszej i najpiekniejszej dziewczynki pod sloncem. - I wiesz dlaczego, prawda? -Bo jestesmy Chinczykami, a Bialym Diablom nie mozna ufac? -Nie, nie dlatego. -Bo jestesmy Rosjanami i w sercach mamy duzo smutku? -Nie, nie mamy w sercach smutku. -Bo jestesmy silni jak niedzwiedz? -Tak, kochanie, wlasnie. Jestesmy silni, bo jestesmy silni jak niedzwiedz. -Wiedzialam. Jeszcze herbatki, tatusiu? -Tak, chetnie napije sie jeszcze herbatki, Sophie. -No - powiedzial Cesarz - widze, ze doswiadczyles przeroznych przejawow, w jakie towarzystwo dobrych psow wzbogaca zycie czlowieka. Charlie siedzial na schodkach z tylu sklepu, wyciagajac ze skrzynki mrozone kurczaki (w calosci) i rzucajac je na przemian Alvinowi i Mohammadowi. Kazdy kurczak byl pochlaniany z taka zaciekloscia, ze Cesarz, oraz Bummer i Lazarus, przykucnawszy po drugiej stronie zaulka i podejrzliwie zerkajac na piekielne ogary, wzdrygali sie, jakby ktos strzelal z pistoletu. -Przerozne przejawy, w jakie wzbogaca - powtorzyl Charlie, rzucajac kolejnego kurczaka. - Sam bym tego lepiej nie okreslil. -Dobry pies to najlepszy i najwierniejszy przyjaciel -stwierdzil Cesarz. Charlie zamarl na chwile, wyciagnawszy ze skrzyni nie kurczaka, lecz przenosny mikser elektryczny. -Faktycznie, przyjaciel - powiedzial. - Faktycznie, przyjaciel. - Mohammad polknal mikser nawet nie gryzac. Z boku pyska wisialo mu pol metra kabla. - Tak naprawde to nie sa moje psy. Naleza do Sophie. -Dziecko potrzebuje zwierzaka - rzekl Cesarz. - Towarzysza, przy ktorym moze dorastac. Chociaz te psiaki wygladaja, jakby juz dorosly. Charlie skinal glowa, rzucajac alternator z buicka rocznik 1983 w lakome szczeki Alvina. Rozlegl sie trzask i pies beknal, ale ogonem chlostal smietnik, proszac o wiecej. -Sa jej nieustannymi towarzyszami - powiedzial Charlie. - Przynajmniej wytresowalismy je, zeby pilnowaly kazdego budynku, do ktorego wejdzie. Wczesniej nie odstepowaly jej na krok. Kapiel to bylo prawdziwe wyzwanie. -Zdaje sie - odrzekl Cesarz - ze to poeta Billy Collins napisal: "Nikt tu nie lubi mokrego psa". -Tak, i pewnie nigdy nie musial wyciagac z wanny wiercacego sie dzieciaka i dwoch dwustukilowych psow. -Ale mowiles, ze zlagodnialy? -Nie mialy wyjscia. Sophie zaczela chodzic do przedszkola. Wychowawczyni krzywila sie na wielkie psy w sali. Charlie rzucil automatyczna sekretarke Alvinowi, ktory schrupal ja niczym psi herbatnik. Z jego pyska sypaly sie pokryte psia slina strzepy plastiku. -No i co zrobiles? -Zajelo to pare dni i wymagalo dlugiego tlumaczenia, ale wycwiczylem je, zeby po prostu siedzialy przed wejsciem. -I przedszkole sie zgodzilo? -Co rano spryskuje je farba, ktora udaje fakture granitu, i kaze siedziec zupelnie nieruchomo po obu stronach drzwi. Wyglada na to, ze nikt ich nie zauwaza. -A one sa posluszne? Przez caly dzien? -No, na razie to tylko pol dnia, Sophie chodzi do przedszkola, a nie do szkoly. I trzeba im obiecac ciastko. -Wszystko ma swoja cene. - Cesarz wyciagnal ze skrzynki zamrozonego kurczaka. - Moge? -Prosze. - Charlie gestem pokazal mu, by sobie nie przeszkadzal. Cesarz rzucil kurczaka Mohammedowi, ktory polknal go na jeden raz. -A niech mnie, to prawdziwa frajda - stwierdzil Cesarz. -To jeszcze nic - odparl Charlie. - Jesli rzucasz im male butle z propanem, to bekaja ogniem. 15. ZEW SEKSU Lalki do rzniecia - rozlegl sie nagle glos Raya. Cwiczyl na urzadzeniu imitujacym wchodzenie po schodach, obok Charliego. Obaj byli zlani potem i patrzyli na rzad szesciu ksztaltnych damskich tylkow na maszynach przed nimi.-Co to mialo znaczyc? - spytal Charlie. -Lalki do rzniecia - powtorzyl Ray. - Oto, czym sa. Ray namowil Charliego na wspolne wyjscie do klubu fitness, pod pretekstem, ze zacznie go wprowadzac w tryb zycia singla. Prawde mowiac, Ray, jako byly gliniarz, przygladal sie ludziom dokladniej, niz to bylo zdrowe. I poniewaz mial zbyt wiele wolnego czasu, a sam w zasadzie nie wychodzil z domu, to prawdziwym powodem, dla ktorego zaprosil Charliego na wspolne cwiczenia, byl fakt, ze chcial poznac szefa lepiej poza praca. Zauwazyl, ze po smierci Rachel pojawila sie dziwna prawidlowosc: Charlie przynosil do sklepu czyjas wlasnosc wkrotce po tym, jak nekrolog danej osoby ukazal sie w gazecie. Charlie byl zamkniety w sobie i nie mowil, co robi po wyjsciu ze sklepu, a w dodatku w jego mieszkaniu wiele zwierzatek zakonczylo swoj zywot, wiec Ray podejrzewal, ze szef moze byc seryjnym zabojca. Postanowil sie do niego zblizyc i zyskac pewnosc. -Mow ciszej, Ray - powiedzial Charlie. - Jezu. Poniewaz Ray nie mogl odwrocil glowy, mowil prosto do damskich tylkow. -Nie slysza mnie. Zobacz, wszystkie maja zestawy sluchawkowe. - Mial racje, kobiety, co do jednej, rozmawialy przez telefony komorkowe. - Jestesmy dla nich niewidzialni. Charlie, ktory naprawde bywal niewidzialny, albo prawie, zareagowal z opoznieniem. Byl pozny poranek i w klubie cwiczylo wiele odzianych w syntetyczne kostiumy kobiet po dwudziestce o nieproporcjonalnie wielkich piersiach, doskonalej cerze i kosztownych fryzurach. Wszystkie najwyrazniej posiadly umiejetnosc patrzenia przezen na wskros, niczym ludzie, ktorych spotykal, gdy zabieral naczynia duchowe. Gdy tu przyszli, Charlie odruchowo rozejrzal sie w poszukiwaniu jakiegos pulsujacego na czerwono przedmiotu, myslac, ze moze tego ranka przegapil czyjes nazwisko w kalendarzu. -Po postrzale przez jakis czas spotykalem sie z fizjoterapeutka, ktora tu pracuje - oznajmil Ray. - Tak je nazywala: "lalki do rzniecia". Kazda ma mieszkanie, za ktore placi jakis starszy menedzer, tak jak zaplacil za czlonkostwo w klubie fitness i sztuczne cycki. Dni spedzaja u kosmetyczki i manicurzystki, a noce pod jakims gosciem w garniturze, tyle ze bez garnituru. Charlie czul sie nieswojo, sluchajac litanii Raya, opowiadajacego o kobietach, ktore znajdowaly sie tuz obok. Jak kazdy samiec beta, ktory i tak czulby sie nieswojo w obecnosci pieknych kobiet, ale to tylko pogarszalo sprawe. -Czyli to takie zonki na pokaz? -Nieee, niedoszle zonki na pokaz. Nie dostaja faceta, domu ani nic. Maja byc idealnymi dupami i tyle. -Lalki do rzniecia? - spytal Charlie. -Lalki do rzniecia - powtorzyl Ray. - Ale zapomnijmy o nich. Nie dla nich tu przyszlismy. Ray mial racje, ma sie rozumiec. Charlie nie przyszedl tu dla nich. Od smierci Rachel minelo piec lat i wszyscy mu powtarzali, ze powinien wrocic do gry, ale nie z tego powodu zgodzil sie towarzyszyc bylemu gliniarzowi w wyprawie do klubu fitness. Zbyt wiele czasu spedzal sam, zwlaszcza od kiedy Sophie chodzila do przedszkola, a ze mial ukryta tozsamosc i tajne zajecie, zaczal podejrzewac, ze maja je wszyscy. Ray byl zamkniety w sobie, czesto mowil o tych mieszkancach okolicy, ktorzy zmarli, i najwyrazniej nie prowadzil zycia towarzyskiego, jesli nie liczyc poznawanych w sieci kobiet z Filipin, wiec Charlie podejrzewal, ze byly policjant moze byc seryjnym zabojca. Postanowil sie do niego zblizyc i zyskac pewnosc. -Czyli to takie metresy? - spytal Charlie. - Jak w Europie? -Chyba tak - potwierdzil Charlie. - Ale czy kiedys przyszlo ci do glowy, ze metresy tak ciezko pracuja, zeby ladnie wygladac? Mysle, ze "lalka do rzniecia" to bardziej precyzyjne okreslenie, bo kiedy stana sie za stare, by utrzymac zainteresowanie faceta, zostana z niczym. Beda skonczone, jak marionetki bez kogos przy sznurkach. -Jezu, Ray, to straszne. Moze Ray czai sie na ktoras z tych kobiet? - pomyslal Charlie. Ray wzruszyl ramionami. Charlie obejrzal rzad idealnych posladkow, po czym poczul ciezar lat spedzonych w samotnosci albo w towarzystwie dziecka i dwoch ogromnych psow, i powiedzial: -Chce zerznac lalke. Aha! - pomyslal Ray. Wybiera ofiare. -Ja tez - odrzekl. - Ale tacy faceci jak my nie rzna lalek. One nas po prostu ignoruja. Aha! - pomyslal Charlie. Wylazi z niego zgorzknialy socjopata. -Wiec po to mnie tu sciagnales? Zebym swoj brak formy pokazywal przed cudownymi kobietami, ktore mnie nie zauwazaja? -Nie, na lalki do rzniecia fajnie popatrzec, ale przychodza tu i normalne kobiety. Ktore tez nie chca ze mna gadac, dodal w myslach Ray. -Ktore tez nie chca z toba gadac - powiedzial Charlie. Bo widza, ze jestes psychopatycznym zabojca. -Po treningu zobaczymy przy barze z sokami - powiedzial Ray. Tam bede mogl siedziec i patrzyc, jak wybierasz ofiare. Ty pojebie, pomysleli obaj. Charlie obudzil sie i ujrzal nie jedno, ale trzy nowe nazwiska w swoim kalendarzu. W wypadku ostatniego, Madison McKerny, mial tylko trzy dni na znalezienie naczynia duchowego. Charlie trzymal w domu sterte gazet i nieraz przegladal te z ostatniego miesiaca, szukajac nekrologu nowego klienta. Czesciej, o ile piekielne ogary daly mu troche spokoju, po prostu czekal, az nazwisko pojawi sie w dziale nekrologow - potem znalezienie naczynia bylo juz prostsze, dzieki danym zalobnikow i mozliwosci podszycia sie pod agenta nieruchomosci. Tym razem jednak mial tylko trzy dni, a Madison McKerny nie bylo wsrod nekrologow, co oznaczalo, ze zapewne jeszcze zyje, a nazwiska nie mogl znalezc takze w ksiazce telefonicznej, wiec musial dzialac szybko. Pani Ling i pani Korjev lubily w soboty chodzic na targ, wiec zadzwonil do swojej siostry Jane i poprosil, by popilnowala Sophie. -Chce braciszka - oznajmila Sophie swojej cioci. -Oj, skarbie, przykro mi, nie mozesz miec braciszka, bo wtedy tatus musialby uprawiac seks, a to juz nigdy nie nastapi. -Jane, nie mow do niej w ten sposob - powiedzial Charlie. Robil dla nich kanapki i zastanawial sie, dlaczego zawsze dawal sie wrobic w robienie kanapek. Do Sophie powiedzial: - Kochanie, moze pojdziesz do swojego pokoju i pobawisz sie z AMnem i Mohammedem, tata musi pogadac z ciocia Jane. -Dobra - zgodzila sie Sophie i pognala do swojego pokoju. -I nie zmieniaj znowu ubrania, to jest w porzadku - dodal. - To czwarty stroj, ktory ma dzisiaj na sobie - wyjasnil Jane. - Zmienia ubrania tak, jak ty dziewczyny. -Au. Badz delikatny, Chuck, jestem wrazliwa i moge ci skopac tylek. Wytrzasnal troche majonezu na cala biala kromke, by pokazac, ze mowi powaznie. -Jane, nie wiem, czy to dla niej zdrowe, ze ma wokol siebie te wszystkie rozne ciotki. Juz strata matki byla ciezkim przezyciem, a teraz mieszkasz daleko... Nie powinna sie za kazdym razem przywiazywac do tych kobiet tylko po to, by wyrwano je z jej zycia. Potrzebuje stalego kobiecego wplywu. -Po pierwsze, nie mieszkam daleko, tylko w tym samym miescie, i widuje ja rownie czesto, jak wtedy, gdy mieszkalam w tym budynku. Po drugie, rzecz nie w tym, ze jestem rozwiazla, tylko w tym, ze zle sobie radze w zwiazkach. Po trzecie, Cassie i ja jestesmy razem od trzech miesiecy, i na razie dobrze nam idzie, wlasnie dlatego sie przeprowadzilam. A po czwarte, Sophie nie stracila matki. Nigdy jej nie miala, miala ciebie, a jesli chcesz byc porzadna istota ludzka, musisz sie z kims przespac. -Wlasnie o to mi chodzi. Nie mozesz tak mowic w obecnosci Sophie. -Charlie, to prawda! Nawet Sophie to widzi. Nie wie, co to jest, a i tak umie poznac, ze tego nie masz. Charlie przerwal robienie kanapek i podszedl blizej. -To nie seks, Jane. To kontakt miedzyludzki. Przedwczoraj poszedlem obciac wlosy. Piersi fryzjerki otarly sie o moje ramie i omal sie nie spuscilem. A potem omal nie krzyknalem. -Dla mnie brzmi to jak seks, braciszku. Byles z kims po smierci Rachel? -Wiesz, ze nie. -To niedobrze. Rachel by tego dla ciebie nie chciala. Musisz to wiedziec. Znaczy zlitowala sie i zwiazala z toba, a to nie moglo byc dla niej latwe. Na pewno wiedziala, ze mogla trafic znacznie lepiej. -Zlitowala sie? -Tak uwazam. Byla urocza kobieta, a ty jestes duzo bardziej zalosny teraz niz wtedy. Miales wiecej wlosow, a nie miales dziecka ani dwoch psow wielkosci volvo. Do diabla, pewnie istnieja jakies zakonnice, ktore teraz by sie z toba bzyknely, w ramach czystego aktu milosierdzia. Albo pokuty. -Przestan, Jane. -Siostry Wieczystego Cierpienia Bez Seksu. -Nie jestem taki zly. -Zakon Swietego Wacka od Obciagania, patrona sieciowej pornografii i nieuleczalnych onanistow. -Dobra, Jane, przepraszam, ze powiedzialem to wszystko o zmienianiu partnerek. Nie powinienem. Jane odchylila sie na stolku barowym i skrzyzowala rece na piersi. Wygladala na zadowolona, ale pelna sceptycyzmu. -Tyle ze problem pozostaje. -Nic mi nie jest. Mam Sophie i mam firme, nie musze miec dziewczyny. -Dziewczyny? To by byl nadmiar ambicji. Potrzebujesz tylko kogos', z kim moglbys' sie przespac. -Wcale nie. -Wlasnie, ze tak. -Wlasnie, ze tak - powtorzyl Charlie, pokonany. - Ale musze juz isc. Mozesz zostac z Sophie? -Jasne, zabiore ja do siebie. Mam nieznosnego sasiada, ktorego chcialabym przedstawic pieskom. Robia kupe na zawolanie? -Tak, jesli Sophie im kaze. -Doskonale. Do zobaczenia wieczorem. Obiecaj, ze sie z kims umowisz. A przynajmniej poszukasz kogos, z kim moglbys sie umowic. -Obiecuje. -Dobrze. Dales juz do poprawki ten garnitur w prazki? -Nie zblizaj sie do mojej szafy. -Chyba musisz juz isc? Ray przypuszczal, ze wszystko zaczelo sie wtedy, gdy Charlie pozabijal wszystkie te male zwierzatka, ktore przynosil do domu dla coreczki. Moze zakup wielkich czarnych psow byl wolaniem o pomoc - gdyby takie zwierzeta zniknely, ktos by to na pewno zauwazyl. Wedlug tego, co pokazywano w filmach, wszyscy tak zaczynali: od zwierzat. Niebawem przerzucali sie na autostopowiczow i dziwki, a potem mumifikowali cale stado instruktorow z jakiegos obozu letniego, sadzajac ich szczatki wokol stolika do kart w swojej gorskiej kryjowce. Gorska kryjowka nie pasowala do profilu Charliego, ktory cierpial na rozne alergie, ale to moglo tylko wskazywac na jego diaboliczny geniusz. (Ray byl gliniarzem od patroli ulicznych, nie musial wiec uczyc sie kryminalistyki, a jego wlasne teorie byly dosc barwne -skutek uboczny wyobrazni samca beta oraz duzej kolekcji DVD). Ale kilka razy Charlie prosil Raya, by ten wykorzystal swoje kontakty w policji i Wydziale Komunikacji. Chodzilo o odnalezienie ludzi, ktorzy kilka tygodni pozniej umierali. Nie byly to jednak morderstwa. W ostatnich latach w sklepie pojawily sie liczne przedmioty nalezace do zmarlych (na niektorych z tych rzeczy Ray znalazl wyryte numery, majace zapobiec kradziezy, i zadzwonil do kumpla z policji, by ten pomogl mu zidentyfikowac wlascicieli), z ktorych takze zaden nie zostal zamordowany. Zdarzaly sie wypadki, ale na ogol chodzilo o zgony z przyczyn naturalnych. Albo Charlie byl nadzwyczaj przebiegly, albo Ray byl wariatem -nie wykluczal calkowicie tej mozliwosci, chocby dlatego, ze mial trzy byle zony, ktore by to poswiadczyly. A zatem wymyslil podstep z klubem fitness, by wyciagnac Charliego ze sklepu. Z drugiej strony, szef zawsze dobrze go traktowal, i gdyby sie okazalo, ze nie ma gorskiej kryjowki pelnej zmumifikowanych instruktorow, Ray wiedzial, ze mialby wyrzuty sumienia, ze tak go wyrolowal. A jesli z Charliem wszystko bylo w porzadku, z wyjatkiem faktu, ze powinien sie z kims przespac? Ray siedzial na chacie z Eduardo, swoja nowa dziewczyna z witryny Zdesperowana-Filipinka.com, gdy Charlie zszedl po tylnych schodach. -Ray, chcialbym, zebys kogos dla mnie znalazl. -Poczekaj chwile, musze sie wylogowac. Zobacz moja nowa laske. - Otworzyl na ekranie okno ze zdjeciem dobrze zbudowanej, ale atrakcyjnej Azjatki. -Jest ladna, Ray. Ale teraz nie moge ci dac wolnego, zebys lecial na Filipiny. Najpierw musimy zatrudnic kogos, kto przejmie dyzury Lily. - Charlie nachylil sie do monitora. - Stary, ona nazywa sie Eduardo. -Wiem. To takie filipinskie imie, jak Edwina. -Ma lekki zarost. -Rasista z ciebie, i tyle. Niektore rasy sa bardziej owlosione od innych. Nie dbam o to, chce po prostu kogos, kto jest szczery, czuly i atrakcyjny. -Ma jablko Adama. Ray zmruzyl oczy, patrzac w monitor, po czym szybko zamknal zdjecie i obrocil sie na stolku. -No to kogo mam znalezc? -W porzadku, Ray - powiedzial Charlie. - Grdyka nie wyklucza, ze dana osoba jest szczera, czula i atrakcyjna. Po prostu czyni te mozliwosc mniej prawdopodobna. -Tak. Mysle, ze to byla kwestia zlego oswietlenia. Tak czy owak, kogo chcesz znalezc? -Mam tylko nazwisko, Madison McKerny. Wiem, ze on lub ona mieszka w miescie, ale nic poza tym. -To ona. -Slucham? -Madison. To imie striptizerki. Charlie pokrecil glowa. -Znasz te kobiete? -Nie znam jej, chociaz nazwisko brzmi znajomo. Ale Madison to imie striptizerek mlodego pokolenia. Jak Reagan i Morgan. -Pogubilem sie, Ray. -Spedzilem troche czasu w barach ze striptizem. Nie jestem z tego dumny, ale robisz takie rzeczy, bedac glina. I zaczynasz dostrzegac prawidlowosci w imionach striptizerek. -Nie wiedzialem. -Tak, i od lat piecdziesiatych trwa pewien postep: Bubbles, Boom Boom i Blaze zrodzily Bambi, Candy i Jewel, ktore zrodzily Sunshine, Brandy i Cinnamon, ktore zrodzily Amber, Brittany i Brie, ktore zrodzily Reagan, Morgan i Madison. Madison to imie striptizerki. -W latach piecdziesiatych nie bylo cie nawet na swiecie. -Fakt, w czterdziestych tez mnie nie bylo, ale wiem o drugiej wojnie swiatowej i big-bandach. Lubie historie. -Racja. Czyli mam szukac striptizerki? To niewielka pomoc. Nawet nie wiem, od czego zaczac. -Sprawdze w Wydziale Komunikacji i dokumentach podatkowych. Jesli jest w miescie, do popoludnia bedziemy mieli adres. Dlaczego musisz ja znalezc? Nastapila chwila milczenia, podczas ktorej Charlie udal, ze zauwazyl smuge na gablotce stojacej na ladzie. Starl ja, po czym powiedzial: -Ee, chodzi o to, ze w takim jednym domu, z ktorego ostatnio dostalismy troche towaru, bylo kilka rzeczy, ktore zostawiono wlasnie jej. -Czy nie powinien sie tym zajac wykonawca testamentu albo jego prawnik? -To drobiazgi i nie wymieniono ich w testamencie. Wykonawca poprosil, zebym sie tym zajal. Zarobisz na tym piecdziesiat dolcow. Ray wyszczerzyl sie w usmiechu. -W porzadku, i tak zamierzalem ci pomoc, ale jesli sie okaze, ze to striptizerka, pojde z toba, dobra? -Umowa stoi. Trzy godziny pozniej Ray podal adres Charliemu i patrzyl, jak szef wybiega ze sklepu i lapie taksowke. Po co taksowke? Czemu nie wzial furgonetki? Ray chcial jechac za nim, bardzo chcial, ale musialby znalezc kogos, kto zaopiekuje sie sklepem. Mogl to przewidziec, ale byl rozkojarzony. Byl rozkojarzony od chwili rozmowy z Charliem, nie tylko z powodu poszukiwania Madison McKerny, ale takze dlatego, ze zastanawial sie, jak w rozmowe z Eduardo wplesc od niechcenia pytanie: "Czy masz penisa?". Po kilku uwodzicielskich mej lach nie mogl juz tego zniesc i napisal po prostu: "Eduardo, co prawda, to dla mnie zadna roznica, ale chce ci wyslac w prezencie seksowna bielizne i nie wiem, czy masz jakies specjalne zyczenia w kwestii majtek". A potem czekal. I czekal. Choc w Manili byla piata rano, Ray sie zastanawial. Czy byl zbyt konkretny, czy tez nie dosc konkretny? A teraz musial isc. Wiedzial, dokad pojechal Charlie, ale musial tam dotrzec przed nim, zanim cos sie stanie. Zadzwonil na komorke do Lily, z nadzieja ze nie przebywa akurat w drugiej pracy i wyswiadczy mu przysluge. -Mow, niewdzieczniku - odebrala Lily. -Skad wiedzialas, ze to ja? - spytal Ray. - Ray? -Tak, skad wiedzialas, ze to ja? -Nie wiedzialam - odparla. - Czego chcesz? -Moglabys przyjsc i zastapic mnie w sklepie przez pare godzin? - Potem, slyszac, ze Lily bierze gleboki wdech, ktory mial zapewne poprzedzac werbalny atak, dodal: - Dostaniesz piecdziesiat dolcow ekstra. Uslyszal odglos wypuszczanego powietrza. Tak! Po ukonczeniu Instytutu Kulinarnego Lily dostala prace w bistro na North Beach, ale nie zarabiala jeszcze dosyc, by wyprowadzic sie od matki. Dala sie wiec Charliemu namowic na zachowanie dyzurow w Komisie Ashera, przynajmniej do czasu, az szef nie znajdzie kogos nowego. -Dobra, Ray, przyjde, ale przed piata musze byc w restauracji, wiec wroc albo wczesniej zamkne, dobra? -Dzieki, Lily. Charlie mial szczera nadzieje, ze Ray nie jest seryjnym zabojca, mimo ze wiele na to wskazywalo. W zyciu nie znalazlby tej kobiety, gdyby nie kontakty Raya w policji. Co zrobi w przyszlosci, jesli bedzie musial kogos znalezc, a Ray pojdzie do wiezienia? Z drugiej strony, dzieki doswiadczeniu w policji Ray mogl wiedziec, jak nie zostawiac dowodow. Ale w takim razie dlaczego wyszukiwal w Internecie filipinskie kobiety, skoro chcial zabijac? A moze to wlasnie robil, kiedy latal na Filipiny? Moze zabijal zdesperowane Filipinki? Moze byl turysta-seryjnym zabojca. Pozniej sie tym zajme, pomyslal Charlie. Na razie musza odnalezc naczynie duchowe. Charlie wysiadl z taksowki przed Fontana, apartamentowcem stojacym przecznice od Ghirardelli Square, gdzie nabrzezna fabryke czekolady zmieniono w centrum handlowe dla turystow. Fontana byl to wielki, pelen krzywizn budynek z betonu i szkla, skad rozciagal sie widok na Alcatraz i most Golden Gate. Od lat szescdziesiatych, kiedy to powstal, stanowil obiekt pogardy mieszkancow San Francisco. Rzecz nie w tym, ze budynek byl brzydki, choc nikt nie spieralby sie, ze nie jest, ale przy wiktorianskich i edwardianskich budowlach dookola wygladal jak olbrzymi klimatyzator z kosmosu, atakujacy dziewietnastowieczne miasto. Mimo wszystko widoki z mieszkan roztaczaly sie wspaniale, w budynku byl portier, podziemny parking i basen na dachu. Jesli wiec chciales chodzic z pietnem mieszkanca architektonicznego koszmaru, miejsce bylo znakomite. Adres Madison, ktory Charlie dostal od Raya, wskazywal mieszkanie na dwudziestym drugim pietrze i tam tez zapewne znajdowalo sie naczynie duchowe. Charlie nie wiedzial, jaki dokladnie zasieg ma jego niezauwazalnosc (bronil sie przed slowem "niewidzialnosc", to nie bylo to), ale mial nadzieje, ze siega dwudziestego drugiego pietra. Musial jakos minac portiera i dostac sie do windy, a wiedzial, ze numer z agentem nieruchomosci na pewno nie przejdzie. Dobra, kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. Jesli go zlapia, po prostu poszuka innego sposobu, zeby wejsc do srodka. Poczekal przy drzwiach, az do budynku wejdzie mloda kobieta w garsonce, a potem ruszyl za nia do holu. Portier nawet na niego nie spojrzal. Ray zobaczyl, ze Charlie wysiada z taksowki, i kazal swojemu taksowkarzowi zatrzymac sie przecznice dalej, gdzie wyskoczyl z samochodu, dal kierowcy piataka, powiedzial, ze reszty nie trzeba, a potem zaczal szperac w kieszeniach w poszukiwaniu brakujacej sumy. Tymczasem taksowkarz bebnil niespokojnie palcami w kierownice i klal pod nosem w jezyku urdu. -Przepraszam, dawno nie jechalem taksowka - wyjasnil Ray. Mial samochod, sliczna mala toyote, ale jedyne miejsce parkingowe, jakie udalo mu sie znalezc, bylo oddalone o osiem przecznic od jego mieszkania, w hotelu, ktorym zarzadzal jego przyjaciel. A kiedy masz miejsce parkingowe w San Francisco, to je trzymasz, wiec Ray najczesciej korzystal z komunikacji miejskiej, a samochodem jezdzil w dni wolne, i to tylko po to, by nie rozladowal sie akumulator. Wskoczyl do taksowki przed sklepem Charliego i - budzac przerazenie japonskiej rodziny - krzyknal: -Za tamtym samochodem! - A potem powiedzial - Przepraszam. Konichiwa. Dawno nie jechalem taksowka. - Wysiadl i zlapal taksowke, ktora nie miala zapalonego koguta. Teraz skradal sie ulica, od latarni do automatu z gazetami, a potem kiosku, chowajac sie za nimi. Nie osiagnal nic z wyjatkiem tego, ze dzieciakowi, ktory czekal na autobus po drugiej stronie ulicy, wydal sie zupelnym swirem. Dotarl do wejscia na parking pod apartamentowcem Fontana w chwili, gdy Charlie kierowal sie do drzwi. Ray przykucnal za czytnikiem magnetycznych kart wstepu. Nie mial pewnosci, co zrobi, jesli Charlie wejdzie do budynku. Na szczescie zapamietal numer telefonu Madison McKerny i mogl ja uprzedzic o przyjsciu Charliego. Po drodze, w taksowce, przypomnial sobie, gdzie widzial jej nazwisko: na liscie w klubie fitness. Madison McKerny nalezala do poznoporannych lalek do rzniecia i Ray podejrzewal, ze Charlie sie na nia zaczail. Widzial, jak Charlie rusza za mloda bizneswoman, ktora wchodzila do apartamentowca. A potem zniknal. Po prostu zniknal. Ray wyszedl na chodnik, by miec lepszy widok. Kobieta ciagle tam byla, pokonala ledwie kilka krokow, ale nie widzial Charliego. Nie bylo zadnych roslin, scian. Caly hol byl ze szkla, wiec gdzie on sie, do diabla, podzial? Ray byl pewien, ze ani na chwile nie odwrocil wzroku, chyba nawet nie mrugnal, i zobaczylby kazdy gwaltowny ruch Charliego. Zgodnie z wlasciwa samcom beta tendencja do obwiniania siebie samych, Ray zastanawial sie, czy nie mial jakiegos malenkiego ataku, ktory na chwile pozbawil go przytomnosci. Tak czy owak, musial ostrzec Madison McKerny. Siegnal do pasa i poczul pusty pokrowiec na telefon komorkowy, a potem przypomnial sobie, ze, gdy tego ranka przyszedl do pracy, polozyl telefon przy kasie. Charlie znalazl wlasciwe mieszkanie i zadzwonil do drzwi. Jesli skloni Madison McKerny, by wyszla na korytarz, bedzie mogl wsliznac sie za nia do srodka i poszukac w mieszkaniu jej naczynia duchowego. Na koncu korytarza stal stol z bukietem sztucznych kwiatow. Przewrocil go w nadziei, ze kobieta okaze sie na tyle nerwowa lub ciekawska, ze wyjdzie z mieszkania, by zobaczyc, co sie stalo. A jesli nie bylo jej w domu, to, coz, bedzie sie musial wlamac. Istniala szansa, ze skoro na dole byl portier, w mieszkaniu nie ma systemu alarmowego. A co, jesli ona go zobaczy? Niektorzy klienci go widzieli. Niezbyt czesto, ale sie zdarzalo, wiec... Otworzyla drzwi. Charlie byl oszolomiony, a ona byla oszalamiajaca. Przestal oddychac i gapil sie na jej biust. Rzecz nie w tym, ze byla mloda, przesliczna brunetka o idealnych wlosach i cerze. Ani nie w tym, ze miala na sobie cieniutka koszule nocna z bialego jedwabiu, ktora ledwo skrywala jej figure modelki. Ani nie w tym, ze miala nieproporcjonalnie duze, lecz jedrne piersi, napierajace od wewnatrz na koszule i wygladajace znad linii dekoltu, gdy wychylila sie za drzwi, choc to wszystko wystarczyloby, zeby nieszczesnemu samcowi beta zaparlo dech w kazdych okolicznosciach. Chodzilo o to, ze jej piersi swiecily na czerwono. Blask saczyl sie przez bialy jedwab, pod dekoltem jasnialy dwa wschodzace slonca, pulsujace niczym zarowki w cyckach tandetnej hawajskiej lampy w ksztalcie dziewczyny. Dusza Madison McKerny zamieszkala w jej implantach. -Musze sie do nich dobrac - powiedzial Charlie, zapominajac, ze nie jest sam i nie mowi do siebie. A potem Madison McKerny zauwazyla obecnosc Charliego i zaczela krzyczec. 16. ZEW SEKSU II: REKWIEM DLA LALKI DO RZNIECIA Ray otworzyl drzwi z taka sila, ze maly dzwoneczek oderwal sie z zaczepu i zabrzeczal na podlodze. - O, rany - powiedzial Ray. - Nie uwierzysz. Sam nie wierze.Lily popatrzyla na Raya znad okularow do czytania i odlozyla francuska ksiazke kucharska, ktora przegladala. Tak naprawde nie potrzebowala okularow do czytania, ale spogladanie znad nich sugerowalo poczucie wyzszosci i pogarde, dlatego jej imponowalo. -Tez musze ci o czyms powiedziec - oznajmila. -Nie - powiedzial Ray, rozgladajac sie, by sprawdzic, czy w sklepie na pewno nie ma klientow. - To, co mam ci do powiedzenia, jest bardzo wazne. -W porzadku - odparla. - To moje nie jest dla mnie takie wazne. Ty pierwszy. -Dobra. - Wzial gleboki wdech i wyrzucil z siebie: -Mysle, ze Charlie moze byc seryjnym zabojca o zdolnosciach ninja. -O, niezle - powiedziala Lily. - Dobra, moja kolej. Dzwonila do ciebie panna Ja-Taka-Napalona. Chciala ci powiedziec, ze ma dwadziescia centymetrow soczystego, meskiego mieska. - Podala mu komorke, ktora zostawil przy kasie. -O, Boze, znowu! - Ray ukryl twarz w dloniach i osunal sie na lade. -Powiedziala, ze chce sie nim z toba podzielic. - Lily ogladala swoje paznokcie. - Wiec Asher to ninja, tak? Podniosl wzrok. -Tak, i zaczail sie na lalke do rzniecia z mojego klubu fitness. -Jak myslisz, Ray, masz bogata wyobraznie? -Zamknij sie, Lily, to katastrofa. Dzieki Charliemu mam prace i mieszkanie. Nie wspominajac o tym, ze on ma dziecko, a nowe swiatlo mojego zycia to facet. -Wcale nie. - Zastanawiala sie, czemu tak szybko odpuszcza. Torturowanie Raya nie sprawialo jej takiej frajdy, jak kiedys. -He? Co? -Robie cie w konia, Ray. Nie dzwonila. Przeczytalam wszystkie twoje mejle i wiadomosci z komunikatora. -To prywatna korespondencja. -I dlatego trzymasz ja na sklepowym komputerze? -Spedzam tutaj wiele godzin, a przy roznicy czasu... -Skoro o prywatnosci mowa, o co chodzi z tym Asherem? Jest ninja? Seryjnym zabojca? Znaczy jednym i drugim? W tym samym czasie? Ray podszedl blizej i zaczal mowic do swojego kolnierzyka, jakby ujawnial wielki spisek. -Obserwowalem go. Charlie przynosi duzo rzeczy od zmarlych osob. Trwa to od lat. Zawsze jedzie gdzies w pospiechu, prosi mnie o zastepstwo i nigdy nie mowi, dokad sie wybiera. A niedlugo potem w sklepie pojawiaja sie rzeczy ktoregos ze zmarlych. Wiec dzisiaj poszedlem za nim. Czail sie na kobiete, ktora chodzi do mojego klubu. Byc moze widzielismy ja pare dni temu. Lily cofnela sie i popatrzyla na Raya z niesmakiem, co nie bylo trudne po latach praktyki. -Ray, nie przyszlo ci do glowy, ze Asher jezdzi do domow roznych ludzi i ze interesy ida znacznie lepiej, od kiedy zaczal do nich jezdzic czesciej? Ze jakosc towarow bardzo sie poprawila? Zapewne dlatego, ze dociera tam stosunkowo wczesnie? -Wiem, ale to nie to. Ostatnio rzadziej tu bywasz. Ja bylem policjantem, zauwazam takie rzeczy. Po pierwsze, wiedzialas, ze detektyw z wydzialu zabojstw mial Charliego pod obserwacja? Tak, tak. Dal mi swoja wizytowke i kazal zadzwonic, gdyby zdarzylo sie cos niezwyklego. -Nie, Ray, nie zrobiles tego. -Charlie zniknal, Lily. Patrzylem na niego, a on po prostu rozplynal sie w powietrzu, na oczach wszystkich. A kiedy go ostatnio widzialem, szedl do mieszkania tej lalki do rzniecia. Lily miala ochote porwac z lady zszywacz i blyskawicznie wystrzelic jakies' sto zszywek prosto w lsniace czolo Raya. -Ty niewdzieczny pojebie! Wezwales gliny do Ashera? Faceta, ktory daje ci prace i dach nad glowa od, czekaj, dziesieciu lat? -Nie zadzwonilem do mundurowych, tylko do inspektora Rivery. Znam go z czasow mojej pracy w policji. Nie bedzie naglasnial sprawy. -Idz po ksiazeczke czekowa i samochod. Wplacimy kaucje i go wyciagniemy. -Pewnie nawet go jeszcze nie aresztowano - powiedzial Ray. -Ty zalosny dupku. Idz. Zamkne sklep i poczekam na zewnatrz. -Lily, nie wolno ci tak do mnie mowic. Nie musze tego znosic. Ray nie byl w stanie odwrocic glowy, wiec nie mogl sie uchylic przed dwiema pierwszymi zszywkami, ktore wystrzelila mu w czolo. W koncu stwierdzil, ze najlepiej isc po ksiazeczke czekowa i samochod, wiec sie wycofal. -A w ogole co to jest lalka do rzniecia?! - krzyknela za nim Lily, nieco zaskoczona swoja gwaltowna i rosnaca lojalnoscia wobec Charliego. Policjantka dziewiec razy probowala pobrac od Charliego odciski palcow, zanim podniosla wzrok na inspektora Alphonse'a Rivere i oznajmila: -Ten skurwiel nie ma linii papilarnych. Rivera wzial dlon Charliego i obrocil ja wnetrzem do gory, po czym popatrzyl na jego palce. -Wyraznie je widze. Ma zupelnie normalne linie papilarne. -No to sam to zrob - powiedziala kobieta. - Bo ja mam na kartce tylko gladkie odciski. -No dobra - powiedzial Rivera. - Chodzmy. Poprowadzil Charliego do sciany, na ktorej namalowano wielka linijke, i kazal mu stanac twarza do aparatu fotograficznego. -Jak moja fryzura? - spytal Charlie. -Prosze sie nie usmiechac. Charlie zmarszczyl brwi. -Prosze nie robic min. Niech pan patrzy prosto i... Fryzura w porzadku, chociaz teraz ma pan tusz na czole. To nie takie trudne, panie Asher, przestepcy ciagle to robia. -Nie jestem przestepca. -Wlamal sie pan do strzezonego budynku i nekal mloda kobiete, wiec jest pan przestepca. -Nigdzie sie nie wlamalem i nikogo nie nekalem. -Zobaczymy. Panna McKerny powiedziala, ze grozil jej pan smiercia. Z pewnoscia wniesie oskarzenie. Gdyby mnie ktos pytal, oboje macie szczescie, ze sie akurat pojawilem. Charlie analizowal wydarzenia: lalka do rzniecia zaczela krzyczec i cofnela sie do mieszkania, a on wszedl za nia. Probowal wszystko wyjasnic, jakos sensownie to rozegrac, przy okazji darzac nadmierna uwaga jej piersi. -Nie grozilem jej. -Powiedzial pan, ze ona umrze. Dzisiaj. Tu go mieli. Faktycznie, wsrod zamieszania i krzykow napomknal, ze dziewczyna powinna pilnowac piersi, bo dzisiaj umrze. Wspominajac cale zdarzenie, pomyslal, ze zapewne powinien byl zachowac te informacje dla siebie. Rivera poprowadzil go po schodach na gore, do malego pomieszczenia, w ktorym stal stol i dwa krzesla. Charlie poszukal wzrokiem lustra weneckiego, jak w telewizji, ale ku swemu rozczarowaniu zobaczyl tylko sciany z pustakow, pomalowane zmywalna zielona farba w odcieniu mchu. Ri-vera kazal mu usiasc, ale potem ruszyl do drzwi. -Zostawie pana na pare minut, dopoki panna McKerny nie zglosi zarzutow. Przytulniej tu niz w celi. Chce sie pan czegos napic? Charlie pokrecil glowa. -Powinienem zadzwonic do adwokata? -To zalezy od pana, panie Asher. Ma pan do tego prawo, ale ja nie moge nic panu doradzic. Wroce za piec minut. Wtedy bedzie pan mogl zadzwonic, jesli zechce. Rivera wyszedl z pomieszczenia i Charlie ujrzal jego partnera, lysego, poteznego faceta imieniem Cavuto, ktory czekal przed drzwiami. Ten gosc naprawde budzil w nim lek. Moze nie az taki, jak perspektywa wydobycia implantow z piersi Madison McKerny albo widmo wszystkiego, co mu grozilo, gdyby tego nie zrobil, ale zawsze. -Wypusc go - powiedzial Cavuto. -Co? Mam go wypuscic? Dopiero go przymknalem, ta McKerny... -Nie zyje. Zastrzelil ja jej chlopak. Potem, kiedy nasi chlopcy przyjechali na wezwanie sasiadow, zastrzelil siebie. -Co? -Chlopak byl zonaty, McKerny chciala miec wieksze poczucie bezpieczenstwa i postanowila powiedziec zonie. Facetowi odbilo. -I juz to wszystko wiesz? -Sasiad powiedzial to mundurowym, kiedy tylko przyjechali. Chodz, to nasz rejon. Trzeba jechac. Wypusc tego faceta. Ray Macy i jakas mroczna laska w kucharskim stroju czekaja na niego na dole. -Ray Macy to ten, ktory do mnie zadzwonil. Myslal, ze Asher chce ja zabic. -Wiem. Zbrodnia sie zgadza, ale facet nie. Pusc go. -Ciagle mozemy mu postawic zarzut posiadania ukrytej broni. -Laski z mieczem w srodku? Chcesz stanac przed sadem i powiedziec, ze aresztowales faceta jako seryjnego zabojce, ale ostatecznie oskarzono go o to, ze jest pieprzonym dziwakiem? -Dobra, puszcze go, ale mowie ci, Nick, ten gosc powiedzial McKerny, ze dzisiaj umrze. Tu sie dzieja dziwne rzeczy. -A nie mamy i tak zbyt wielu dziwnych rzeczy na glowie? -Sluszna uwaga - stwierdzil Rivera. Madison McKerny wygladala pieknie w bezowej, jedwabnej sukni. Jak zwykle miala doskonala fryzure i makijaz, a brylantowe kolczyki i platynowy naszyjnik z brylantem dobrze sie komponowaly ze srebrnymi uchwytami trumny z drewna orzechowego. Widok kogos, kto nie oddychal, zapieral dech w piersiach, a zwlaszcza Charliemu, ktory dodatkowo widzial w trumnie pulsujace na czerwono cycki. Charlie byl w zyciu na niewielu pogrzebach, ale pogrzeb Madison McKerny wydawal sie calkiem mily i przyciagnal zaskakujaco wielu ludzi, jak na kogos, kto mial ledwie dwadziescia szesc lat. Okazalo sie, ze Madison wychowala sie w Mili Valley, tuz pod San Francisco, i miala licznych znajomych. Najwyrazniej wiekszosc obecnych, z wyjatkiem rodziny, dawno stracila z nia kontakt i byla dosc zaskoczona wiescia, ze zastrzelil ja zonaty kochanek, ktory oplacal jej kosztowne mieszkanie w miescie. -W szkolnej ksiazce pamiatkowej nie zaznaczylbys tej historii jako "bardzo prawdopodobna" - powiedzial Charlie, probujac nawiazac rozmowe z jednym z jej kolegow z klasy, obok ktorego stal przy pisuarze w meskiej toalecie. -Jak poznales Madison? - spytal tamten protekcjonalnym tonem. Wygladal na takiego, o ktorym pisano "bardzo prawdopodobnie bedzie wkurzal wszystkich tym, ze jest bogaty i ma ladne wlosy". -Kto? Ja? Jestem przyjacielem pana mlodego - odparl Charlie. Zasunal rozporek i ruszyl do umywalki, zanim tamten zdolal obmyslic kolejne pytanie. Charlie byl zaskoczony, ze spotkal na pogrzebie paru ludzi, ktorych znal, i za kazdym razem, gdy uwolnil sie od jednego, wpadal na innego. Pierwszy byl inspektor Rivera, ktory sklamal: -Musialem przyjsc. To nasza sprawa. Musialem troche poznac rodzine. Potem Ray, ktory sklamal: -Chodzila do mojego klubu fitness. Pomyslalem, ze powinienem okazac szacunek. Potem partner Rivery, Cavuto, ktory nie sklamal: -Nadal uwazam pana za zboka, tak samo jak panskiego kumpla, tego bylego policjanta. I Lily, ktora takze byla szczera: -Chcialam zobaczyc martwa lalke do rzniecia. -Kto jest w sklepie? -Sklep zamkniety. Z powodu smierci w rodzinie. Wiesz, ze Ray naslal na ciebie gliny? Nie mieli okazji porozmawiac, od kiedy Charliego uwolniono. -Powinienem sie domyslic - stwierdzil Charlie. -Powiedzial, ze widzial, jak wchodzisz do domu tej martwej laski i jak znikasz. Mysli, ze masz zdolnosci ninja. To czesc, no wiesz, sprawy? - Uniosla porozumiewawczo brwi niczym Groucho Marx, choc wymownosc tego gestu oslabil fakt, ze brwi mialy grubosc kreski narysowanej olowkiem, w dodatku w liliowym kolorze. -Zgadza sie. Ray nic nie wie o sprawie, prawda? -Nie, caly czas cie krylam. Ale nadal podejrzewa, ze mozesz byc seryjnym zabojca. -A ja myslalem, ze to on moze byc seryjnym zabojca. Lily wzruszyla ramionami. -Boze, powinniscie sie z kims przespac, panowie. -Mozliwe, ale teraz jestem tu w zwiazku ze sprawa. -Jeszcze nie masz tej jej sprawy? -Nawet nie wiem, jak sie do tego zabrac. Sprawa jest ciagle w srodku. - Skinal glowa w kierunku trumny. -Jestes pojebany - stwierdzila Lily. -Musze teraz usiasc - powiedzial Charlie i zaprowadzil ja do kaplicy, gdzie zaczynala sie ceremonia. Za nim Nick Cavuto, ktory stal o metr dalej, odwrocony do Charliego plecami, podszedl do swojego partnera i spytal: -Nie mozemy po prostu zastrzelic Ashera i pozniej poszukac powodu? Na pewno skurwiel zrobil cos, zeby na to zasluzyc. Charlie nie wiedzial co zrobic, jak zdobyc duchowe implanty, ale naprawde liczyl, ze cos mu pomoze. Ze w ostatniej chwili ujawni sie jakas jego nadnaturalna zdolnosc. Myslal o tym przez cala ceremonie. Nadzieja powoli go opuszczala, gdy zalobnicy sie rozchodzili i opuszczono trumne. A kiedy ekipa grabarzy zaczela koparka zrzucac do grobu ziemie, musial przyznac przed samym soba, ze nie ma zadnego pomyslu. Istnialo cos takiego, jak rabowanie grobow, ale to w zasadzie nie byl pomysl, prawda? Mimo lat doswiadczenia w zajmowaniu sie smiercia, Charlie raczej nie bylby w stanie wlamac sie na cmentarz i przez cala noc kopac, by dostac sie do trumny, a nastepnie wyciac implanty ze zwlok kobiety. To nie bylo to samo, co zabranie wazonu z parapetu. Czemu dusza Madison McKerny nie mogla byc w wazonie na parapecie? -Nie zdobyles tych rzeczy - rozlegl sie za nim czyjs glos. Charlie odwrocil sie ujrzal tuz obok siebie inspektora Rivere. Nie widzial go, od kiedy wyszli z domu pogrzebowego. -Jakich rzeczy? -Wlasnie, jakich? - zapytal Rivera. - Nie pochowali jej z tymi brylantami, ktore pan widzial, wie pan o tym, prawda? -Szkoda by bylo - stwierdzil Charlie. -Wziely je siostry - oznajmil inspektor. - Wie pan, niewielu ludzi zostaje, zeby patrzec, jak zasypuja grob. -Naprawde? - spytal. - Bylem po prostu ciekaw. Chcialem zobaczyc, czy uzywaja lopat, czy czegos innego. A pan? -Ja? Obserwuje pana. Przeszlo panu to dziwactwo ze studzienkami kanalizacyjnymi? -A, to? Potrzebowalem tylko zmiany leku. - To zdanie Charlie podchwycil od Jane. Tak naprawde nie brala lekow, ale wymowka najwyrazniej zdawala egzamin. -Niech sie pan pilnuje. A ja bede pilnowal pana. Adios. - Rivera odwrocil sie i odszedl. -Adios, inspektorze - powiedzial Charlie. - Ladny garnitur. -Dzieki, kupilem go w panskim sklepie - odparl tamten, nie ogladajac sie. Kiedy on byl w moim sklepie? - pomyslal Charlie. Przez kilka nastepnych tygodni Charlie czul sie tak, jakby ktos przekrecil galke napiecia w jego systemie nerwowym ponad zalecany poziom, i az drzal z niepokoju. Myslal, ze moze powinien zadzwonic do Minty'ego Fresha, uprzedzic go o swoim niepowodzeniu w odzyskaniu naczynia duchowego Madison McKerny, ale harpie nie wychodzily z kanalow, a telefon do innego Handlarza Smierci moglby je sklonic do pojawienia sie na gorze. Zamiast wiec dzwonic, trzymal Sophie w domu i pilnowal, by nigdy nie znalazla sie poza zasiegiem wzroku piekielnych ogarow. Przez wiekszosc czasu trzymal nawet psy zamkniete w jej pokoju. W przeciwnym razie ciagnely go do kalendarza, w ktorym nie bylo zadnych nowych nazwisk, jedynie nieszczesna Madison McKerny oraz dwie inne kobiety - Esther Johnson i Irena Posokovanovich - ktore pojawily sie tego samego dnia, ale mialy jeszcze dlugi termin waznosci, czy jak to tam nazwac. Znowu zaczal chodzic na spacery, nasluchujac, gdy mijal odplywy i studzienki, ale nie mial wrazenia, by ciemnosc sie podnosila. Czul sie nagi, chodzac ulicami bez miecza w lasce, ktory zatrzymal Rivera, wiec postanowil poszukac jakiejs innej broni i w rezultacie znalazl w miescie dwoch innych Handlarzy Smierci. Na pierwszego trafil w antykwariacie z ksiazkami w dzielnicy Mission. Tak naprawde nie byl to juz antykwariat z ksiazkami - wciaz stalo tam kilka wysokich regalow z ksiazkami, ale reszte powierzchni zajmowal zbior najrozniejszych rzeczy, od armatury po kaski futbolowe. Charlie doskonale rozumial, jak do tego doszlo. Zaczelo sie od ksiazek, potem nastapila jedna niewinna transakcja, na przyklad zestaw podstawek pod cenne egzemplarze, potem kolejna - szedles z pudelkiem na wyprzedaz garazowa po jedna, jedyna rzecz - i niebawem miales caly zestaw niepasujacych do siebie sztuccow i przestarzalych odbiornikow radiowych. Za nic w swiecie nie pamietales, skad masz pulapke na niedzwiedzie, a jednak lezala tam, obok zielonego kostiumu tancerki i pompki do penisa. Rzeczy z odzysku, ktore nie przynosily zysku. Z tylu sklepu, przy ladzie, stal regal, na ktorym wszystkie tomy pulsowaly czerwonym swiatlem. Charlie potknal sie o spluwaczke i chwycil wieszak na ubrania z poroza losia, by sie nie przewrocic. -Wszystko w porzadku? - spytal wlasciciel, podnoszac wzrok znad ksiazki, ktora wlasnie czytal. Mial jakies szescdziesiat lat i plamy na skorze, wywolane nadmiarem slonca, ktorego jednak od jakiegos czasu nie ogladal, byl bowiem bardzo blady. Mial dlugie, przerzedzone, siwe wlosy i nosil duze okulary, ktore nadawaly mu wyglad wyksztalconego zolwia. -Nic mi nie jest - odparl Charlie, odrywajac spojrzenie od ksiazek - naczyn duchowych. -Wiem, ze troche tu zagracone - powiedzial zolwiowaty. - Mialem posprzatac, ale, prawde mowiac, zamierzam posprzatac od czterdziestu lat i jakos jeszcze nie dalem rady. -W porzadku, podoba mi sie panski antykwariat -stwierdzil Charlie. - Swietny asortyment. Wlasciciel popatrzyl na kosztowny garnitur i buty Charliego, po czym zmruzyl oczy. Bylo jasne, ze poznal sie na wartosci ubioru i zaklasyfikowal Charliego jako bogatego kolekcjonera albo lowce antykow. -Szuka pan czegos szczegolnego? - spytal. -Miecza w lasce - odparl Charlie. - Nie musi byc stary. Chcial postawic facetowi kawe i podzielic sie opowiesciami o zabieraniu naczyn duchowych, o starciach z Zaswiatowcami, o dzialaniach Handlarza Smierci. Ten gosc byl jego bratnia dusza, a z rozmiarow kolekcji naczyn duchowych i ksiazek mozna bylo wnioskowac, ze zajmuje sie tym dluzej niz Minty Fresh. Zolwiowaty pokrecil glowa. -Nie widzialem takiego od lat. Jesli zechce mi pan zostawic wizytowke, zbadam dla pana rynek. -Dzieki - odparl Charlie. - Bede szukal dalej. Na tym polega frajda. - Zaczal sie cofac do drzwi, ale nie mogl wyjsc, nie powiedziawszy jeszcze czegos, nie uzyskawszy pewnych informacji. - Jak ida interesy w tej okolicy? -Teraz lepiej niz kiedys - stwierdzil tamten. - Gangi troche sie uspokoily i ta czesc Mission stala sie modna, artystyczna, fafa-rafa. To dobre dla interesow. Pan z City? -Tam sie urodzilem i wychowalem - powiedzial Charlie. - Tyle ze rzadko bywalem tutaj. Wiec przez ostatnie tygodnie na ulicy nie dzialo sie nic dziwnego? Zolwiowaty popatrzyl teraz na Charliego, zdjal nawet swoje ogromne okulary. -Z wyjatkiem wlaczajacych sie systemow alarmowych, bylo cicho jak w kosciele. Jak sie pan nazywa? -Charlie. Charlie Asher. Mieszkam na North Beach, okolice Chinatown. -A ja jestem Anton Dubois. Milo bylo cie poznac. -Dobra - powiedzial Charlie. - Musze juz isc. -Charlie. Przy Fillmore Street jest lombard. Rog Fultone i Fillmore, zdaje sie. Wlascicielka ma duzo broni bialej. Moze znajdziesz tam te laske. -Dzieki - powiedzial Charlie. - Uwazaj na siebie, Anton. Dobra? -Zawsze na siebie uwazam - stwierdzil Anton Dubois, po czym znow skupil wzrok na ksiazce. Charlie wyszedl ze sklepu jeszcze bardziej zaniepokojony, ale nie tak samotny, jak piec minut wczesniej. Nastepnego dnia znalazl nowy miecz w lasce w lombardzie przy Fillmore, gdzie ujrzal takze pudlo ze sztuccami i przyborami kuchennymi, ktore pulsowalo na czerwono. Wlascicielka okazala sie mlodsza niz Anton Dubois, na oko byla przed czterdziestka. Nosila rewolwer kaliber 9 milimetrow w kaburze zawieszonej na ramieniu, co wstrzasnelo Charliem w mniejszym stopniu niz fakt, ze byla kobieta. Wyobrazal sobie wszystkich Handlarzy Smierci jako mezczyzn, choc oczywiscie nie mial zadnego powodu, by tak myslec. Nosila dzinsy i prosta lniana koszule, a przy tym byla obwieszona niedopasowana bizuteria - Charlie sadzil, ze to slabostka, ktora usprawiedliwiala praca "w branzy", tak samo jak on usprawiedliwial swoje drogie garnitury. Byla ladna, tak jak ladne sa policjantki, miala ladny usmiech, i zaczal sie zastanawiac, czyjej gdzies nie zaprosic, ale potem uslyszal w swojej glowie wyrazny odglos pekajacej banki autodestrukcyjnej glupoty. Jasne, kolacja i kino, a potem niech Sily Ciemnosci opanuja swiat. Kapitalna pierwsza randka. Wszyscy mieli racje - naprawde potrzebowal seksu. Kupil laske z mieczem za gotowke, bez targowania, i wyszedl ze sklepu, nie wdajac sie w rozmowe z wlascicielka. Wychodzac, wzial wizytowke z lady. Nazywala sie Carrie Lang. Nie powiedzial jej, by uwazala, nie ostrzegl, co moze nadejsc spod ziemi, ale zdawal sobie sprawe, ze z kazda spedzona tam sekunda zwieksza zagrozenie dla nich wszystkich. -Uwazaj na siebie, Carrie - szepnal pod nosem, oddalajac sie. Wieczorem postanowil przejsc do dzialania i zmniejszyc napiecie w swoim zyciu. Zreszta decyzja zapadla za niego, gdy w mieszkaniu pojawily sie Jane i jej dziewczyna Cassandra, proponujac, ze zajma sie Sophie. -Idz, znajdz sobie kobiete - powiedziala Jane. - Biore mala. -To tak nie dziala - stwierdzil Charlie. - Nie bylo mnie caly dzien, w ogole nie spedzilem czasu ze swoja corka. Jane i Cassandra - wysportowana, atrakcyjna, rudowlosa kobieta po trzydziestce, ktora Charlie chetnie by dokads zaprosil, gdyby nie mieszkal ze swoja corka - wypchnely go za drzwi, zatrzasnely mu je przed nosem i przekrecily zasuwke. -Nie wracaj, dopoki kogos nie poderwiesz! - krzyknela Jane przez drzwi. -Tobie to wychodzi?! - odkrzyknal. - Idziesz znalezc kogos, kto sie z toba przespi, jak sep na lowach? -Masz tu piecset dolarow. To dziala na kazdego. Zwitek banknotow wylecial przez szczeline w drzwiach, a za nimi jego laska z mieczem, sportowy plaszcz i portfel. -To ty musisz sie z kims przespac! - zawolala Jane. - Idz. Nie wracaj, dopoki nie odtanczysz tanca dwugarbnej bestii. -Moglbym sklamac. -Nie, nie mozesz - odparla Cassie. Miala slodki glos, az chcialo jej sie opowiedziec bajke do poduszki. - Byloby widac desperacje w twoich oczach. W milym sensie, Chariie. -Jasne, jak inaczej moglbym to odebrac? -Pa, tato - odezwala sie Sophie z drugiej strony drzwi. - Baw sie dobrze. -Jane! -Spokojnie, dopiero tu weszla. Idz. A zatem Chariie, wyrzucony z wlasnego domu przez wlasna siostre, pozegnal sie z corka, ktora uwielbial, i wyruszyl na poszukiwanie nieznajomej, by przezyc z nia chwile intymnosci. -Tylko masaz - powiedzial Chariie. -Okej - odparla dziewczyna, ustawiajac na polce olejki i balsamy. Byla Azjatka, lecz Charlie nie umial stwierdzic, z jakiej czesci Azji pochodzi, moze z Tajlandii. Miala drobna budowe i czarne wlosy, ktore siegaly jej do pasa. Nosila czerwone, jedwabne kimono z haftem w ksztalcie chryzantemy. W ogole nie patrzyla mu w oczy. -Naprawde, jestem spiety, i tyle. Nie chce niczego poza w pelni etycznym i higienicznym masazem, tak jak na tabliczce przed wejsciem. - Charlie stal w waskiej kabinie, calkowicie ubrany. Po jednej stronie mial stol do masazu, a po drugiej masazystke i jej polke z olejkami. -Okej - powiedziala dziewczyna. Charlie tylko na nia patrzyl, niepewny, co ma dalej robic. -Ubranie zdejmie - nakazala. Polozyla czysty, bialy recznik na stole do masazu obok Charliego, skinela glowa w jego strone, po czym sie odwrocila. -Okej? -Okej - odparl Charlie, czujac, ze skoro juz tu jest, musi przez to przejsc. Wchodzac, zaplacil kobiecie piecdziesiat dolarow, po czym dala mu do podpisania oswiadczenie, ze placi tylko za masaz, ze napiwki sa mile widziane, ale nie oznaczaja zadnych dodatkowych uslug oprocz masazu, i ze jesli liczy na cos wiecej niz masaz, to bedzie bardzo zawiedzionym Bialym Diablem. Kazala mu parafowac tekst we wszystkich szesciu jezykach, w ktorych go napisano, a potem puscila oczko - dlugie, powolne mrugniecie, podkreslone przez przesadnie dlugie, sztuczne rzesy - wykonujac przy tym miedzynarodowy gest, oznaczajacy obciaganie: otwierajac usta i rytmicznie wypychajac policzek jezykiem. -Kwiat Lotosu zrobi dobry relaks, panie Macy. Charlie podpisal sie nazwiskiem Raya. Nie chodzilo o mala zemste za naslanie na niego policji, liczyl po prostu, ze dyrekcja rozpozna nazwisko i da Rayowi znizke. Zostal w bokserkach i wspial sie na stol, ale Kwiat Lotosu zsunela je z wprawa magika wyciagajacego szalik z rekawa. Ulozyla recznik na jego tylku i zrzucila kimono. Charlie zobaczyl, ze kimono opada, i zerknal w tyl. Ujrzal drobna, polnaga kobiete, rozcierajaca olejek w dloniach, by go rozgrzac. Odwrocil wzrok i kilkakrotnie uderzyl czolem w lozko, czujac, jak nizej jego wzwod walczy o wolnosc. -Siostra kazala mi tu przyjsc - oznajmil. - Ja nie chcialem. -Okej - odparla. Wtarla mu olejek w ramiona. Pachnial migdalami i drzewem sandalowym. Musial zawierac mentol, lawende albo cos w tym rodzaju, bo Charlie poczul lekkie mrowienie skory. Kazde miejsce, ktorego dotknela, bolalo. Jakby dzien wczesniej wykopal row do Ekwadoru albo przeciagnal na linie barke przez cala zatoke. Zdawalo sie, ze kobieta w niezwykly sposob wyczuwa dokladnie te miejsca, w ktorych nosil swoj bol, i uwalniala go dotykiem. Jeknal. -Bardzo napiety- powiedziala, wedrujac palcami w strone jego szyi. -Od dwoch tygodni sie nie wyspalem - oznajmil. - To milo. - Siegnela glebiej, by wymasowac mu klatke piersiowa, i poczul na plecach jej male piersi. Wstrzymal na chwile oddech, a ona zachichotala. -Bardzo napiety - powtorzyla. -Cos mi sie przydarzylo w pracy. No, nie w pracy, ale obawiam sie, ze zrobilem cos, co narazi na niebezpieczenstwo wszystkich, ktorych znam. Nie umiem sie zmusic i zrobic co nalezy, zeby to naprawic. Moga przez to zginac ludzie. -To milo - odparla Kwiat Lotosu, ugniatajac mu bicepsy. -Nie mowisz po angielsku, co? -O. Troche. Spokojnie. Chce szczesliwy koniec? Charlie usmiechnal sie. -Mozesz po prostu masowac? -Nie chce szczesliwy koniec? Okej. Dwadziescia dolar, pietnascie minut. A zatem jej zaplacil i rozmawial z nia, a ona masowala mu plecy, i zaplacil znowu, po czym powiedzial jej wszystko, czym nie mogl sie podzielic z innymi: o swoich zmartwieniach, lekach i zalach. Powiedzial, jak teskni za Rachel, a jednak czasami zapomina jak wygladala i pedzi w srodku nocy do komody, by popatrzec na jej zdjecie. Zaplacil za dwie godziny z gory i zasnal, czujac jej dlonie na skorze. Snil o Rachel i o seksie, a gdy sie obudzil, Kwiat Lotosu pocierala jego skronie, a lzy splywaly mu do uszu. Powiedzial jej, ze wszystko przez ten mentol w olejku, ale to byla wzbierajaca w nim samotnosc, podobna do bolu w plecach - nie wiedzial, ze jest, dopoki ktos go tam nie dotknal. Masowala mu klatke piersiowa, siegajac ponad jego glowa i dotykajac piersiami jego twarzy, a kiedy pod recznikiem znowu mu stanal, spytala: -Chce teraz szczesliwy koniec? -Nie - odparl. - Szczesliwe zakonczenia sa takie hollywoodzkie. Potem zlapal ja za nadgarstki, usiadl, pocalowal jej dlonie i podziekowal. Dal jej sto dolarow napiwku. Usmiechnela sie, wlozyla kimono i wyszla z kabiny. Charlie ubral sie i opuscil Orientalny Salon Masazu, Relaksu i Szczescia, obok ktorego przechodzil tysiace razy, zawsze zastanawiajac sie, co znajduje sie za czerwonymi drzwiami z szyba zaklejona brazowym papierem. Teraz juz wiedzial: zalosna kupa samotnej frustracji, czyli Charlie Asher, dla ktorego nie bedzie szczesliwego konca. Dotarl na Broadway i ruszyl pod gore, na North Beach. Znajdowal sie kilka przecznic od domu, gdy wyczul za plecami czyjas obecnosc. Odwrocil sie, ale ujrzal tylko faceta, ktory kilkadziesiat metrow dalej kupowal gazete z automatu. Przeszedl jeszcze kawalek i zobaczyl tetniaca zyciem ulice przed soba: turysci spacerowali i czekali na stoliki we wloskich restauracjach, naganiacze probowali zaciagnac ich do klubow ze striptizem, marynarze chodzili od baru do baru, mlodzi gniewni palili papierosy przed ksiegarnia City Lights, wygladajac odlotowo i literacko przed kolejna poetycka dysputa w barze po drugiej stronie ulicy. -Hej, zolnierzu! - rozlegl sie glos gdzies z boku. Kobiecy, lagodny i seksowny. Odwrocil sie i spojrzal w zaulek, ktory wlasnie mijal. Ujrzal kobiete, skryta w cieniu i opierajaca sie o sciane. Miala na sobie opalizujacy trykot czy cos podobnego, a swiatlo lampy rteciowej z drugiej strony zaulka rysowalo srebrzysty kontur jej sylwetki. Wlosy zjezyly mu sie na karku, poczul jednak dreszcz takze w ledzwiach. To byla jego dzielnica, a dziwki wolaly do niego od kiedy mial dwanascie lat, ale pierwszy raz w zyciu przystanal, nie ograniczajac sie do usmiechu i pomachania reka. -Hej - powiedzial. Poczul zawroty glowy, jakby byl pijany albo.nacpany -moze wszystkie toksyny uwolnily sie po dlugim masazu -i musial podeprzec sie laska, by nie stracic rownowagi. Odeszla od sciany i swiatlo padlo na nia, wylawiajac niezwykle kraglosci. Charlie zdal sobie sprawe, ze zgrzyta zebami, a jego prawe kolano zaczelo drgac. To nie bylo przechodzone cialo cpunki. Moze tancerka. Bogini. -Czasami - odezwala sie, przeciagajac "s" - ostre rzniecie w ciemnym zaulku to najlepsze lekarstwo dla strudzonego wojownika. Rozejrzal sie: grupa ludzi na nastepnej ulicy, facet czytajacy gazete pod latarnia dwie ulice z tylu. W zaulku nie bylo nikogo, kto moglby go napasc. -Ile? - spytal. Nie pamietal nawet, jak wyglada seks, ale jedyne, o czym mogl teraz myslec, to ulga, ostre rzniecie w ciemnym zaulku z ta... z ta boginia. Nie widzial jej twarzy, tylko kontur kosci policzkowych, ktore wygladaly wspaniale. -Twoje mile towarzystwo - odparla. -Dlaczego ja? - spytal. Nie mogl sie powstrzymac, tak kazala natura samca beta. -Chodz, to sie dowiesz - powiedziala. Zamknela dlonie na swoich piersiach i osunela sie z powrotem na mur, opierajac o niego jeden obcas. - Chodz. Wszedl do zaulka i oparl laske o sciane, po czym jedna dlonia chwycil jej uniesione kolano, druga - piers, i przyciagnal ja do pocalunku. W dotyku jej ubranie wydawalo sie aksamitem, usta byly cieple i smakowaly dziko, surowo, niczym dziczyzna albo watrobka. Nawet nie wiedzial, kiedy rozpiela mu dzinsy, poczul tylko silna dlon na swoim wzwiedzionym czlonku. -A, mocne mieso - syknela. -Dziekuje, chodzilem do klubu fitness. Ugryzla go w szyje, mocno, a on scisnal jej biust i zaczal sie poruszac w jej dloni. Uniesiona noga objela go w pasie i przyciagnela mocno do siebie. Poczul, ze cos ostrego bolesnie wbija mu sie w krocze i chcial sie cofnac. Przytrzymala go noga. Byla bardzo silna. Powiedziala: -Nowe Mieso. Nie walcz ze mna, bo je urwe. Charlie poczul pazur na jadrach i oddech uwiazl mu w gardle. Jej twarz znalazla sie o centymetry od jego twarzy i poszukal wzrokiem jej oczu, ale ujrzal tylko obsydianowa czern, odbijajaca swiatlo latarn. Uniosla wolna dlon przed jego twarz i widzial, jak z czubkow palcow wyrastaja pazury, w ktorych swiatlo polyskiwalo jak w szczotkowanym chromie, az osiagnely dlugosc siedmiu centymetrow. Przysunela mu je do oczu, a on siegnal po swoja laske z ukrytym ostrzem. Odtracila ja i pazury natychmiast znow znalazly sie przy jego twarzy. -O, nie, Mieso, nie tym razem. - Wsunela mu pazur w nozdrze. - Mam ci go wbic w mozg? Tak by bylo najszybciej, ale ja nie chce szybko. Dlugo na to czekalam. Przestala naciskac na jego jadra, a on, ku swojemu przerazeniu, zorientowal sie, ze wciaz ma erekcje. Zaczela pocierac jego czlonek, wpychajac mu szpon glebiej do nosa, by sie nie ruszal. -Wiem! Wiem! Kiedy juz dojdziesz, wsune ci go do ucha i pociagne. Raz w ten sposob oderwalam facetowi pol glowy. Spodoba ci sie. Masz szczescie, gdyby przyslano Nemain, juz bys nie zyl. -Dziwka - zdolal powiedziec Charlie. Pocierala go coraz mocniej, a on przeklinal swoje cialo, ktore go zdradzilo. Sprobowal sie wyrwac, a noga na plecach scisnela go tak mocno, ze zaparlo mu dech. -Nie, najpierw dojdziesz, a potem cie zabije. Wyciagnela pazur z jego nosa i przylozyla mu go do ucha. -Nie chce odchodzic niezadowolona, Mieso - powiedziala, ale w tym momencie pazur zaczepil o bok jego glowy. Z calej sily uderzyl ja w zebra obiema piesciami. -Ozez, ty chuju! - wrzasnela. Opuscila noge, pociagnela go w bok za penisa i odchylila sie, by chlasnac go szponami w glowe. Charlie probowal uniesc reke, by sie zaslonic, ale wtedy nastapila eksplozja i kawalek jej ramienia rozbryznal sie na scianie, obracajac ja dookola. Poczul, ze puszcza jego penisa, i rzucil sie w przeciwny koniec zaulka. Odbila sie od sciany, celujac pazurami obu rak w jego twarz. Rozlegl sie kolejny wybuch i znowu odrzucilo ja w tyl. Tym razem podniosla sie odwrocona przodem do ulicy, ale zanim zdolala zebrac sie do skoku, dwa nastepne strzaly trafily ja w piers. Wrzasnela tak, jakby tysiac wscieklych krukow stanelo w ogniu. Jeszcze piec szybkich strzalow, przy kazdym zataczala sie w tyl. Jednoczesnie zmieniala sie - jej rece stawaly sie szersze, a ramiona plaskie. Jeszcze dwa strzaly i kolejny wrzask w najmniejszym stopniu nie przypominal juz ludzkiego glosu, tylko krakanie ogromnego kruka. Wzbila sie ku nocnemu niebu, rozrzucajac piora i tryskajac ciecza, ktora wygladala jak krew, tyle ze byla czarna. Charlie dzwignal sie na nogi i chwiejnym krokiem wyszedl z zaulka. Inspektor Alphonse Rivera wciaz trwal w pozycji do strzalu, mierzac w ciemne niebo z beretty kaliber 9 milimetrow. -Czy w ogole chce wiedziec, co to, kurwa, bylo? -Raczej nie - odparl Charlie. -Niech pan zawiaze sobie plaszcz wokol pasa - poradzil gliniarz. Charlie spojrzal w dol i zobaczyl, ze przod jego dzinsow wyglada jak pochlastany zyletka. -Dzieki - powiedzial. -Wie pan - odezwal sie znow Rivera - mozna bylo tego uniknac, gdyby zdecydowal sie pan na szczesliwy koniec, tak jak wszyscy. 17. DOBRZE CI BYLO? Nastepnego ranka dziewczyna Jane, Cassie, uslyszala kroki w korytarzu i otworzyla drzwi. Stal za nimi Charlie, uwalany krwia, czarna breja i pachnacy drewnem sandalowym oraz olejkiem migdalowym. Mial skaleczenie nad uchem, zakrzepla krew w nosie i spodnie w strzepach, a w dodatku byl oblepiony czarnymi piorami.-Ojej, Charlie - powiedziala, lekko zaskoczona. - Zdaje sie, ze cie nie docenilam. Kiedy postanowisz zaszalec, to sie nie obcyndalasz. -Prysznic - rzekl Charlie. -Tata! - zawolala ze swojego pokoju Sophie. Przybiegla z szeroko rozlozonymi rekami, a za nia do pomieszczenia wpadly dwa ogromne psy i lesbijska ciotka w garniturze od Brooks Brothers. W polowie drogi dziewczynka ujrzala ojca i z piskiem zawrocila i uciekla z salonu. Jane stanela przy kanapie i wbila w niego wzrok. -Jezu, Chuck, cos ty zrobil? Probowales wyruchac lamparta? -Cos w tym rodzaju - odparl. Na chwiejnych nogach przeszedl obok niej i przez swoja sypialnie ruszyl do lazienki. Jane spojrzala na Cassandre, ktora probowala powstrzymac wybuch smiechu. -Chcialas, zeby czesciej wychodzil. -Powiesz mu o mamie? - spytala Jane. -Myslalam, ze powinien to uslyszec od ciebie. Pistolety sa do dupy, mowie wam - oznajmila Babd, ktora jako ostatnia z trzech smiercionosnych laleczek pojawila sie na Powierzchni. - Jasne, z dolu wygladaja super, ale z bliska... glosne, bezosobowe... zdecydowanie wole topor albo nadziak. -Nadziak? Lubie nadziewac - powiedziala Macha, ktora trzymala szpony we wnetrzu odcietej glowy Madison McKerny i poruszala jej ustami jak pacynka. -To tylko twoja wina - ofuknela ja Nemain. Trzymala jeden z silikonowych implantow Madison McKerny, wciaz uwalany krwia lalki do rzniecia, i przyciskala go do ran Babd, by sie zagoily. Gdy czarne cialo regenerowalo sie, czerwony blask implantu przygasal. - Tracimy ich moc. I to po latach czekania na nastepna dusze. Babd westchnela. -Z perspektywy czasu mysle, ze z tym robieniem mu dobrze reka to nie byl najlepszy pomysl. -Z tym robieniem mu dobrze reka to nie byl najlepszy pomysl - przedrzezniala Babd pacynka Machy. -Robilam to na pobojowiskach na Polnocy z dziesiec tysiecy razy - powiedziala Babd. - Ostatnie walenie konia umierajacemu wojownikowi, przynajmniej tyle moglam zrobic. Jestem w tym bardzo dobra, wiecie. Potrzeba szczegolnego dotyku, zeby zolnierzowi stanal, kiedy flaki wyplywaja mu miedzy rekami. -Jest w tym dobra - potwierdzil Orcus. - Moge za to reczyc. - Rozparl sie na tronie, na dowod swojego entuzjazmu ukazujac metrowe, bycze, smiercionosne pracie. -Nie teraz, dopiero nalozylam szminke - powiedziala Macha za pomoca glowy Madison McKerny, wypychajac szponami jej oczy do przodu, by wydawalo sie, ze martwa dziewczyna jest pod wrazeniem kolosalnej paly. Wszyscy sie rozesmiali. Przez caly ranek zabawiala Orcusa i swoje siostry Morrigan tym lalkowym przedstawieniem, ukladajac implanty na polce i poruszajac nad nimi glowa Madison. "Pewnie, ze sa prawdziwe, w koncu za nie zaplacil, nie?". Byli upojeni zwyciestwem, odkad wyciagneli naczynia duchowe z grobu lalki do rzniecia. Sukces przycmil niepowodzenie Babd, ktora nie zdolala zabic Handlarza Smierci. Ale gdy swiatlo implantow zaczelo zanikac, spochmurnieli. Nemain cisnela bezuzytecznym implantem o przegrode statku. Pekl, obryzgujac pomieszczenie przejrzysta breja. -Co za strata - warknela. - Zajmiemy Powierzchnie, a ja zjem mu watrobe na jego oczach. -Co ty masz z tymi watrobami? - spytala Babd. - Nie cierpie watrobki. -Cierpliwosci, ksiezniczki - powiedzial Orcus, wazac w lapie ocalaly implant. - Przez tysiac lat szykowalismy sie do tej bitwy. Jeszcze troche czasu na zebranie sil tylko oslodzi nam zwyciestwo. - Wzial glowe Madison i odgryzl kawalek, jakby to byla dojrzala sliwka. - Chociaz naprawde moglas sobie darowac to walenie konia - powiedzial, opluwajac Babd kawalkami mozgu. -Zalatwilam nam lot do Phoenix na druga - oznajmila Jane. - Tam sie przesiadziemy do pociagu i przed kolacja bedziemy w Sedonie. Charlie dopiero wyszedl spod prysznica i mial na sobie tylko czyste dzinsy. Wycieral wlosy bezowym recznikiem, zostawiajac na nim czerwone smugi, glowa bowiem wciaz mu krwawila. Usiadl na lozku. -Zaraz, zaraz, zaraz. Od jak dawna wie? -Zdiagnozowali ja pol roku temu. Sa juz przerzuty z okreznicy na inne organy. -I czekala az do dzis, zeby nam powiedziec? -Nie powiedziala nam. Dzwonil facet o imieniu Buddy. Najwyrazniej mieszkaja razem. Powiedzial, ze nie chciala nas martwic. Zalamal sie podczas naszej rozmowy. -Mama mieszka z facetem? - Charlie wbil spojrzenie w czerwone paski na reczniku. Nie spal cala noc, probujac wyjasnic inspektorowi, co sie wydarzylo w zaulku, nie mowiac mu przy tym niczego. Byl pokaleczony, poobijany, wyczerpany, a jego matka umierala. - Nie wierze. Dostala szalu, kiedy Rachel wprowadzila sie przed slubem - powiedzial. -No tak, mozesz nakrzyczec na nia za hipokryzje, kiedy spotkacie sie wieczorem. -Nie moge jechac, Jane. Mam sklep i Sophie. Jest za mala na cos takiego. -Dzwonilam do Raya i Lily, zajma sie sklepem. Cassandra popilnuje malej przez noc, a panie z bloku komunistycznego zaopiekuja sie nia, dopoki Cassie nie wroci z pracy. -Cassie nie jedzie z toba? -Charlie, mama ciagle mowi o mnie jako o swojej chlopczycy. -A, tak, wybacz. - Charlie westchnal. Tesknil za czasami, gdy to Jane uchodzila w rodzinie za dziwna, a on byl tym normalnym. - Sprobujesz ja z tym oswoic? -Nie wiem. Tak naprawde nie mam zadnego planu. Nie mam nawet pojecia, czy wszystko kojarzy. Od kiedy sie dowiedzialam, lecialam na autopilocie. Czekalam, az wrocisz do domu, zebym sie mogla rozsypac. Charlie wstal, podszedl do siostry i ja objal. -Swietnie sie spisalas. Wrocilem. Czego ci potrzeba? Tez go objela, po czym otarla lzy. -Musze isc do domu i sie spakowac. W poludnie przyjade taksowka i cie zabiore, dobra? -Bede gotowy. - Pokrecil glowa. - Nie moge uwierzyc, ze mama mieszka z facetem. -Z facetem o imieniu Buddy - dodala Jane. -A to suka - powiedzial. Parsknela smiechem i wlasnie o to mu chodzilo. Lois Asher spala, gdy Charlie i Jane dotarli do jej domu w Sedonie. Wpuscil ich brzuchaty, opalony mezczyzna w bermudach i koszuli typu safari: Buddy. Usiadl z nimi przy kuchennym stole, po czym wyznal swoja milosc do ich matki, opowiedzial o swoim zyciu sprzed emerytury, gdy byl mechanikiem lotniczym w Illinois, a potem zdal im relacje z tego, co robili, od kiedy u Lois rozpoznano chorobe. Przeszla trzy cykle chemioterapii, a potem, chora i bezwlosa, poddala sie. Charlie i Jane popatrzyli po sobie z poczuciem winy, ze nie bylo ich przy niej. -Nie chciala zawracac wam glowy - stwierdzil Buddy. - Zachowywala sie tak, jakby smierc byla czyms, co moze zalatwic w wolnym czasie, miedzy wizytami u fryzjera. Charlie nadstawil uszu. Kilka razy myslal o tym, gdy zbieral naczynia duchowe, widywal tez ludzi, ktorzy tak dalece szli w zaparte wobec tego, co sie z nimi dzialo, ze wciaz kupowali kalendarze na piec lat. -Ech, kobiety. Co zrobic? - powiedzial Buddy, puszczajac oko do Jane. Nagle Charliego ogarnela fala cieplych uczuc wobec tego lysego, opalonego faceta, z ktorym jego mama zyla na kocia lape. -Dziekujemy, ze byles przy niej, Buddy. -Tak. - Jane skinela glowa. Wciaz wydawala sie lekko oszolomiona. -Bede tu, gdybyscie mnie potrzebowali w tym calym kramie. -Dzieki - powtorzyl Charlie. - Pewnie bedziemy. Sprawa byla ewidentna: Buddy bedzie sie trzymal tak dlugo, jak dlugo bedzie sie czul potrzebny. -Buddy - uslyszeli cichy, kobiecy glos. Charlie odwrocil sie i ujrzal odziana w kitel, potezna kobiete po trzydziestce. Kolejna pracownica hospicjum, kolejna z niesamowitych kobiet, ktore widywal w domach umierajacych. Pomagaly ludziom przeniesc sie na tamten swiat z takim spokojem, godnoscia, a nawet radoscia, na jakie tylko mogli sie zdobyc. Dobroduszne walkirie, akuszerki ostatniego swiatla. Obserwujac je, Charlie zauwazyl, ze zamiast podchodzic do swojego zajecia z dystansem lub bezdusznoscia, angazowaly sie w sprawy kazdego pacjenta i kazdej rodziny. Byly obecne. Widzial, jak przezywaja zalobe z setka innych rodzin, uczestnicza w intensywnych uczuciach, ktorych wiekszosc ludzi doswiadczala ledwie kilka razy w zyciu. Patrzac na nie przez lata, zaczal z wiekszym szacunkiem traktowac swoja role Handlarza Smierci. Moze i bylo to jego przeklenstwo, ale ostatecznie nie chodzilo o niego, lecz o sluzbe i transcendencje. Wlasnie pracownice hospicjow go tego nauczyly. Na plakietce przypietej do ubrania kobiety widnialo imie GRACE. Charlie usmiechnal sie. -Buddy - powiedziala. - Obudzila sie i pyta o ciebie. Charlie wstal. -Grace, jestem Charlie, syn Lois. To moja siostra Jane. -O, ciagle o was mowi. -Naprawde? - spytala z lekkim zdziwieniem Jane. -Tak. Mowi, ze niezla byla z ciebie chlopczyca - odparla Grace. - A ty - zwrocila sie do Charliego - podobno byles mily, ale potem cos sie stalo. -Nauczylem sie mowic - powiedzial. -Wtedy przestalam go lubic - stwierdzila Jane. Lois Asher siedziala oparta w gniezdzie z poduszek. Miala doskonale dopasowana siwa peruke, z takim uczesaniem, jakie zawsze nosila, srebrny naszyjnik z indianskimi motywami oraz odpowiednio dobrane kolczyki i pierscionki, jasnofioletowa koszule nocna z jedwabiu, ktora tak doskonale pasowala do poludniowo-zachodniego wystroju pomieszczenia, jakby Lois chciala wtopic sie w tlo. I tak bylo, tyle ze miejsce, ktore przygotowala sobie w swiecie, bylo nieco za duze na jej aktualne potrzeby. Miedzy glowa a peruka Lois byla pusta przestrzen, nocna koszula zwieszala sie z ciala niemal pusta, a pierscionki pobrzekiwaly na jej palcach. Charlie dobrze wiedzial, ze wcale nie spala, gdy przyjechali, tylko wyslala Buddy'ego z taka wymowka, by Grace zdazyla ja ubrac i przygotowac na spotkanie z dziecmi. Charlie zauwazyl, ze indianski naszyjnik swieci czerwonym blaskiem na tle koszuli nocnej matki, i poczul, jak w piersi wzbiera mu przeciagle, smutne westchnienie. Przytulil ja i wymacal kosci w jej plecach i ramionach, delikatne i kruche niczym kosci ptaka. Jane probowala stlumic szloch, gdy tylko ujrzala matke, w rezultacie wydajac dzwiek, ktory przypominal pelne bolu parskniecie. Opadla na kolana przy lozku. Charlie wiedzial, ze jest to zapewne najglupsze pytanie, jakie mozna zadac umierajacej, a jednak zapytal: -Jak sie masz, mamo? Poklepala jego dlon. -Przydalby mi sie koktajl z burbona. Buddy nie pozwala mi pic alkoholu, bo zawsze przesadzam. Poznaliscie Buddy'ego? -Sprawia wrazenie milego faceta - stwierdzila Jane. -O, jest mily. Byl dla mnie bardzo dobry. Wiecie, jestesmy tylko przyjaciolmi. Charlie poslal spojrzenie Jane, ktora uniosla brwi. -W porzadku, wiemy, ze mieszkacie ze soba - powiedzial Charlie. -Mieszkamy ze soba? Ja? Za kogo mnie uwazacie? -Niewazne, mamo. Kobieta machnela reka, jakby odganiala natretna muche. -A jak ta twoja zydowska dziewczynka, Charlie? -Sophie? Swietnie, mamo. -Nie, to nie to. -Co "nie to"? -Nie nazywala sie Sophie, tylko jakos inaczej. Piekna dziewczyna, za dobra dla ciebie, prawde mowiac. -Myslisz o Rachel, mamo. Zmarla piec lat temu, pamietasz? -Trudno miec do niej pretensje, prawda? Byles takim uroczym chlopcem, nie wiem, co sie z toba stalo. -Tak, mamo, bylem uroczy. Lois popatrzyla na corke. -A ty, Jane? Znalazlas sobie porzadnego mezczyzne? Nie moge zniesc mysli, ze jestes sama. -Ciagle szukam tego jedynego - odparla Jane, czyniac w strone Charliego ruch glowa, ktory oznaczal "musimy wyjsc i odbyc nadzwyczajna rozmowe". Wypraktykowala go w obecnosci matki juz w wieku osmiu lat. -Mamo, Jane i ja zaraz wrocimy. Mozemy zadzwonic do Sophie i z nia pogadac? -Kto to jest Sophie? - spytala Lois. -To twoja wnuczka, mamo. Pamietasz mala, sliczna Sophie? -Nie gadaj glupstw, Charles, nie jestem na tyle stara, zeby zostac babcia. Po wyjsciu z sypialni Jane zaczela szperac w torebce i wyjela paczke papierosow, ale nie mogla sie zdecydowac, czy zapalic, czy nie. -Slodki Jezu, co tam sie, kurwa, dzieje?! -Jest pod wplywem morfiny. Czulas ten ostry zapach? To jej gruczoly potowe probuja sie pozbyc toksyn, ktore normalnie odfiltrowalyby nerki i watroba. Jej organy zaczynaja wysiadac, a to oznacza, ze wiele toksyn trafia do mozgu. -Skad to wszystko wiesz? -Czytalem o tym. Sluchaj, nigdy nie miala pelnego kontaktu z rzeczywistoscia. Nienawidzila sklepu i nienawidzila pracy taty, chociaz z niej sie utrzymywala. Nie znosila, kiedy zbieral towar, chociaz sama nie byla lepsza. A ten tekst, ze Buddy tu nie mieszka... Probuje pogodzic to, za kogo zawsze sie miala, z tym, kim jest naprawde. -To dlatego ciagle mam ochote jej przylozyc? - spytala Jane. - To nie w porzadku, prawda? -No, wydaje mi sie... -Jestem okropna. Moja matka umiera na raka, a ja chce jej przywalic. Charlie polozyl reke na ramieniu siostry i poprowadzil ja w strone drzwi, by mogla wyjsc i zapalic. -Nie badz wobec siebie taka surowa - poprosil. - Robisz to samo. Probujesz pogodzic wszystkie mamy, jakimi nasza mama byla - te, ktorej chcialas, te, ktora byla, kiedy jej potrzebowalas, a ona stala przy tobie, i te ktora cie nie rozumiala. Wiekszosc z nas nie przechodzi przez zycie jako jedna, kompletna osoba, ktora stawia czolo swiatu, jestesmy calym zbiorowiskiem postaci. Kiedy ktos umiera, scala sie w dusze, esencje tego, kim jestesmy, niezalezna od masek, jakie nosimy w zyciu. Nienawidzisz tych postaci, ktorych zawsze nienawidzilas, a kochasz te, ktore zawsze kochalas. Sila rzeczy cos takiego musi namieszac ci w glowie. Jane przystanela, po czym sie cofnela. -Wiec czemu nie miesza tobie? -Nie wiem. Moze dlatego ze przeszedlem przez to z Rachel. -Czyli uwazasz, ze jesli ktos tak nagle umiera, nastepuje cala ta historia z godzeniem roznych postaci? -Nie wiem. Nie sadze, ze to swiadomy proces. Moze bardziej dla ciebie niz dla mamy. Wiesz, co mam na mysli? Czujesz sie tak, jakbys musiala wszystko poukladac, zanim odejdzie. To rodzi frustracje. -A co sie dzieje, jesli przed smiercia tego wszystkiego nie pogodzisz? Albo jesli ja nie pogodze? -Mysle, ze dostajesz druga szanse. -Naprawde? Jakas reinkarnacja? A co z Jezusem i tak dalej? -Sadze, ze istnieje wiele rzeczy, o ktorych nie pisza w ksiedze. W zadnej z ksiag. -Skad sie to bierze? Nigdy nie mialam wrazenia, ze jestes uduchowiony. Nie chciales nawet chodzic ze mna na joge. -Nie chcialem chodzic na joge, bo nie jestem gibki, a nie dlatego, ze nie jestem uduchowiony. Podeszli do drzwi, a kiedy Charlie je otworzyl, wydaly taki dzwiek, jak drzwi lodowki. Kiedy wyszli na ganek, zrozumial dlaczego, od razu bowiem uderzyl w nich czterdziestostopniowy skwar. -Rany, czy przypadkiem otworzyles wrota piekiel? - spytala Jane. - Az tak strasznie nie musze zapalic. Do srodka, do srodka, do srodka. - Wepchnela go do domu i zamknela drzwi. - To ohydne. Dlaczego ktos chce mieszkac w takim klimacie? -Nie lapie - powiedzial Charlie. - Zaczelas znowu palic czy nie? -Tak naprawde nie - odparla. - Zapale czasem jednego, kiedy jestem naprawde zestresowana. To jak granie smierci na nosie. Nigdy sie tak nie czules? -Jeszcze jak - odparl Charlie. Poniewaz Charlie i Jane byli na miejscu, odeslali pracownice hospicjum do domu i czuwali przy Lois, zmieniajac sie co cztery godziny. Charlie podal matce lek, otarl jej usta, nakarmil niewielkimi kesami, ktore byla w stanie zjesc, choc teraz glownie pila male lyczki wody albo soku jablkowego. Sluchal, jak narzekala na utrate urody, pamietala bowiem, ze byla wielka pieknoscia, krolowa balu na przyjeciach, zanim sie urodzil, obiektem pozadania - z pewnoscia kochala to bardziej niz role zony, matki czy kazda z dziesieciu innych masek, ktore w zyciu nosila. Czasami nawet zwracala uwage na swojego syna... -Kochalam cie jako malego chlopca. Prowadzalam cie do kafejek na North Beach i wszyscy swiata poza toba nie widzieli. Byles taki uroczy. Piekny. Oboje tacy bylismy. -Wiem. -Pamietasz, jak wysypywalismy wszystkie platki z pudelek, zebys mogl wyjac swoja promocyjna nagrode? Mala lodz podwodna, zdaje sie? Pamietasz? -Pamietam, mamo. -Bylismy sobie bliscy. -To prawda. Charlie wzial ja za reke i przypomnial jej wszystkie wspaniale chwile, ktore razem przezyli. Przez dlugi czas korygowali fakty i wspomnienia. Kiedy sie zmeczyla, pozwolil jej usnac i czytal przy migoczacej lampie obok jej lozka. Siedzial tam w srodku nocy i czytal powiesc kryminalna, gdy drzwi otwarly sie i do pokoju wszedl szczuply mezczyzna okolo piecdziesiatki, przystanal przy drzwiach i rozejrzal sie. Mial na sobie trampki i czarne dzinsy, a takze czarna bawelniana bluze z dlugim rekawem, i gdyby nie duze okulary w drucianych oprawach, wygladalby jak komandos - brakowalo mu tylko granatu recznego i noza. -Tylko badz cicho - powiedzial Charlie polglosem. - Ona spi. Niski mezczyzna skoczyl na pol metra w powietrze, po czym przykucnal. Ciezko oddychal i Charlie bal sie, ze moze zemdlec, jesli sie nie odprezy. -W porzadku. Jest w gornej szufladzie tamtej komody. To indianski naszyjnik. Wez go. Tamten skryl sie za drzwiami, po czym wyjrzal zza ich krawedzi. -Widzisz mnie? -Tak. - Charlie odlozyl ksiazke, podniosl sie z krzesla i podszedl do komody. -Oj, to zle. Bardzo, bardzo zle. -Wcale nie tak zle - odparl Charlie. Niski mezczyzna potrzasnal glowa. -Nie, to zle. Odwroc sie. Popatrz tam. Nie ma mnie. Nie ma mnie. Nie widzisz. -Tu jest - oznajmil Charlie. Wyjal naszyjnik z aksamitnego pudelka w szufladzie i uniosl go. -Co? -To, czego szukasz. -Skad wiesz? -Bo robisz to, co ja. Jestem Handlarzem Smierci. -Co takiego? Wtedy Charlie przypomnial sobie, ze to Minty Fresh wymyslil to okreslenie, mozliwe wiec, ze znali je tylko Handlarze Smierci w San Francisco. -Zbieram naczynia duchowe. -Nieprawda. Nie widzisz mnie. Nie widzisz. Spij. Spij. - Mezczyzna machal rekami w gore i w dol, jakby rysowal niewidzialna kurtyne albo sprzatal pajeczyny w pokoju. -To nie sa roboty, ktorych szukacie - powiedzial Charlie z usmiechem. -Co? -Nie masz mocy Jedi, frajerze. Wez naszyjnik i juz. -Nie rozumiem. -Chodz ze mna - powiedzial Charlie. - I tak juz pora, zeby posiedziala przy niej moja siostra. - Wyprowadzil niskiego mezczyzne z pokoju matki do salonu. Staneli przy oknie, spogladajac na slonce, ktore wznosilo sie na niebie i rzucalo cienie polamanych zebow na otaczajace ich gory z czerwonej skaly. - Jak sie nazywasz? -Vern. Vern Glover. -Ja jestem Charlie. Ile jej zostalo, Vern? -Co masz na mysli? -Ile w twoim kalendarzu. Ile dni? -Skad o tym wiesz? -Mowilem. Robie to samo, co ty. Widze cie. Widze, ze naszyjnik swieci na czerwono. Wiem, kim jestes. -Nie mozesz. Bardzo wielka ksiega mowi, ze jesli ze mna porozmawiasz, przyjda straszliwe Sily Ciemnosci. -Widzisz to skaleczenie nad moim uchem, Vern? Vern skinal glowa. -Sily Ciemnosci. Pierdol je. Pierdol Sily Ciemnosci, Vern. Ile zostalo mojej matce? -To twoja matka? Przykro mi, Charlie. Ma jeszcze dwa dni. -Dobra - powiedzial Charlie i skinal glowa. - W takim razie chodzmy zjesc paczka. -Slucham? -Paczka! Paczka! Chyba lubisz paczki, nie? -Tak, ale dlaczego? -Bo ciaglosc ludzkiego istnienia zalezy od wspolnego jedzenia paczkow. -Naprawde? - Oczy Verna zrobily sie wieksze. -Nie, nie naprawde. Robie sobie jaja. - Charlie polozyl mu reke na ramieniu. - Ale i tak zjedzmy po paczku. Obudze siostre, teraz jej dyzur. Charlie zadzwonil z komorki do domu, by sie dowiedziec, co u Sophie. Potem, zadowolony, ze nic jej nie grozi, wrocil do budki Dunkin' Donuts, gdzie czekal na niego Vern z paczkiem. Vern zdjal czapke i nad wielkimi okularami widniala teraz potargana, siwa czupryna, z ktora wygladal jak opalony, zylasty szalony naukowiec. -Czyli byla naprawde seksowna? -Nie uwierzylbys. Mowie ci, boskie cialo. Pokryte bardzo drobnymi piorami, miekkimi jak puch. Charlie instynktownie rozpoznal innego samca beta, tak jak wczesniej rozpoznal innego Handlarza Smierci, wiec nie mogl sie powstrzymac i opowiedzial swoja przygode z atrakcyjna harpia z kanalow, wiedzac, ze znalazl wdziecznego sluchacza. -Ale chciala wbic ci swoj szpon w mozg, tak? -Tak powiedziala, ale wiesz co, mysle, ze byla w tym jakas chemia. -A nie sadzisz, ze po prostu trzymala wtedy twojego fiuta, bo wiesz, u facetow moze to troche przycmic oglad rzeczywistosci. -Tak, to tez, ale jednak wez pod uwage, ze ze wszystkich Handlarzy Smierci we wszystkich miastach na Ziemi wybrala wlasnie mnie do tego przedsmiertnego walenia konia. Mysle, ze cos do mnie czula. -No, mieszkasz w Miescie Dwoch Mostow - powiedzial Vern, scierajac kawaleczek lukru z kacika ust. - Wlasnie tam powinno sie to zdarzyc. -Gdzie i co powinno sie zdarzyc? - Charliemu naprawde podobala sie rola starszego Handlarza Smierci, z pozycji nestora traktujacego Verna, ktory zaczal zbierac dusze raptem pol roku temu. Teraz jednak byl w kropce. -W Bardzo wielkiej ksiedze Smierci napisali, ze nie mozemy rozmawiac o naszym zajeciu ani szukac sie nawzajem, bo wtedy Sily Ciemnosci powstana w Miescie Dwoch Mostow, wybuchnie wielka bitwa i Zaswiaty zagarna cala Ziemie, jesli przegramy. W San Francisco macie dwa mosty, prawda? Charlie usilowal ukryc zaskoczenie. Vern mial najwyrazniej inna wersje Bardzo wielkiej ksiegi niz ta, ktora dostawali Handlarze w San Francisco. -No, dwa najwazniejsze, tak. Wybacz, minelo wiele czasu, odkad czytalem ksiege. Przypomnij mi, czemu Dwa Mosty sa takie wazne? Vern spojrzal na niego i wzruszyl ramionami. -Bo tam przejmie wladze nowy Luminatus, Wielka Smierc. -A, tak, jasne, Luminatus. - Charlie klepnal sie w bok glowy. Nie mial pojecia, o czym tamten mowi. -Myslisz, ze nie beda nas juz potrzebowac, kiedy Wielka Smierc przejmie wladze? - spytal Vern. - Znaczy, beda zwolnienia? Bo Bardzo wielka ksiega mowi o tym tak, jakby przyjscie Luminatusa bylo dobre. Ale ja zarabiam kupe forsy, od kiedy dostalem te fuche. Faktycznie, to bedzie nasz problem, zwolnienia, pomyslal Charlie. -Mysle, ze nic nam nie grozi. Jak mowi ksiega, to brudna robota, ale ktos musi ja wykonywac. -Racja, racja. Czyli ten gliniarz, ktory strzelal do tej bogini seksu, nic nie zrobil? -Nie, nie do konca. Najpierw wsadzil mnie do swojego samochodu i chcial ze mnie wyciagnac, co sie wlasciwie dzialo, kiedy tam przyszedl, i co sie dzialo przez te pare lat, kiedy mnie sledzil. -I co mu powiedziales? -Ze dla mnie to taka sama tajemnica, jak dla niego. - 1 uwierzyl? -Nie. Ale uwierzyl, ze jesli powiem mu wiecej, to bedzie gorzej, wiec wymyslilismy historyjke, ktora uzasadniala uzycie broni. Jakis facet strzelil z pistoletu do mnie, a potem do niego. Rysopis i w ogole. A kiedy wszystko mielismy ustalone, zabral mnie na komisariat i spisalismy moje zeznanie. -I juz cie wypuscil? -Nie, potem opowiadal mi historie o swojej karierze i dziwnych zjawiskach, na jakie sie natknal, i dodal, ze z tego powodu zamierza mnie wypuscic. Facet to przypadek kliniczny. Wierzy w wampiry, demony i olbrzymie sowy. Mowil, ze kiedys zajmowal sie wezwaniem w sprawie ataku niedzwiedzia polarnego w Santa Barbara. -No, no - powiedzial Vern. - Wywinales sie. -Zadzwonilem do niego przed wyjazdem z miasta. Ma obserwowac moj dom, dopoki nie wroce, sprawdzi, czy u mojej corki wszystko w porzadku. - Charlie nie powiedzial Vernowi o piekielnych ogarach. -Pewnie strasznie sie o nia martwisz - stwierdzil Vern. - Tez mam corke, chodzi juz do szkoly sredniej. Mieszka z moja byla zona w Phoenix. -Tak, no to wiesz, jak to jest - powiedzial Charlie. - Wiec nigdy nie widziales tych mrocznych istot? Nie slyszales glosow z kanalow? Nic takiego? -Nie. Nie tak, jak o tym opowiadasz. W Sedonie nie ma odplywow kanalizacyjnych. Mamy pustynie, przez ktora plyna rzeki. -Aha, ale czy zdarzylo sie kiedys, ze nie wziales naczynia duchowego? -Tak, na poczatku, kiedy dostalem Bardzo wielka ksiege, myslalem, ze to zart. Nie ruszylem trzech albo czterech naczyn. - 1 nic sie nie stalo? -No, nie powiedzialbym. Budzilem sie wczesnie, patrzylem na gore nad swoim domem i widzialem cien. Wygladal jak wielka plama oleju. -Co w tym dziwnego? -To, ze znajdowal sie po niewlasciwej stronie gory. Po tej samej, co slonce. A w ciagu dnia przesuwal sie w dol zbocza. Jesli nie patrzylo sie prosto na niego, nie bylo go widac. Obnizal sie nad miasto, godzina po godzinie. Pojechalem tam, dokad zmierzal, i czekalem. -I co? -Bylo slychac krakanie. Czekalem, az cien sie oddali. Poruszal sie tak wolno, ze ledwie go bylo widac, ale stawal sie glosniejszy, niczym wielkie stado wron. Wystraszylem sie jak nie wiem co. Pojechalem do domu, sprawdzilem nazwisko, ktore zapisalem w nocy. Mieszkali w tej samej dzielnicy, w ktorej wczesniej bylem. Cien schodzil z gory po naczynie duchowe. -I co? Wzial je? -Chyba tak. Ja nie wzialem. -I nic sie nie stalo? -A tak, cos sie stalo. Nastepnym razem cien poruszal sie szybciej, jak gnana wiatrem chmura. Ruszylem za nim i oczywiscie okazalo sie, ze zmierzal prosto do domu kobiety, ktorej nazwisko znalazlo sie w moim kalendarzu. Wlasnie wtedy zrozumialem, ze Bardzo wielka ksiega to nie brednie. -Ale ten cien nigdy przyszedl po ciebie? -Za trzecim razem - odparl Vern. -To byl i trzeci raz? -Tak. A moze ty na poczatku nie myslales, ze to wszystko stek bzdur? -Dobra, slusznie - przyznal Charlie. - Przepraszam. Mow dalej. -Za trzecim razem cien znizal sie z gory po drugiej stronie miasta, w nocy, podczas pelni. Tym razem bylo widac latajace w nim wrony. To znaczy nie bylo ich tak wyraznie widac, to byly raczej cienie. Wtedy niektorzy je zauwazyli. Znow wsiadlem do samochodu, wzialem swojego psa Scot-tiego. Juz wiedzialem, dokad to cos zmierza. Zatrzymalem sie niedaleko domu tego faceta, zeby go ostrzec. Nie wiedzialem jeszcze, ze wedlug ksiegi inni nas nie widza, inaczej poszedlbym po prostu po to naczynie duchowe. Tak czy owak, stanalem przed drzwiami, a cien zblizal sie przez ulice. Jego krawedzie wygladaly jak kruki. Scottie zaczal szczekac jak szalony i rzucil sie na to cos. Dzielny piesek. Ale kiedy cien go dotknal, Scottie zawyl i padl martwy. Tymczasem jakas kobieta otworzyla drzwi. Zajrzalem do srodka i zobaczylem statuetke, jakiegos podrobionego Remingtona z brazu, na stoliku w przedpokoju za nia. Wyraznie swiecila na czerwono. Minalem te kobiete i wzialem statuetke. Wtedy cien wyparowal. Tak po prostu, zniknal. Wtedy ostatni raz spoznilem sie po naczynie duchowe. -Wspolczuje z powodu psa - powiedzial Charlie. - Co powiedziales tej kobiecie? - 1 to jest wlasnie zabawne. Nic jej nie powiedzialem. Ona powiedziala cos do meza w pokoju obok, a on sie nie odezwal, wiec pobiegla sprawdzic, co mu sie stalo. Nawet na mnie nie spojrzala. Okazalo sie, ze facet mial atak serca. Zabralem statuetke, wrocilem po cialo Scottiego i odjechalem. -Musialo byc ciezko. -Przez jakis czas myslalem, ze jestem Smiercia, wiesz, kims szczegolnym. Bo facet wykitowal przy mnie, ale okazalo sie, ze to tylko zbieg okolicznosci. -Tak, mnie tez sie to przydarzylo - odparl Charlie. Caly czas jednak niepokoila go sprawa "wielkiej bitwy". - Vern, moglbym zerknac na twoj egzemplarz Bardzo wielkiej ksiegi? -Raczej nie. Prawde mowiac, mysle, ze powinnismy sie juz pozegnac. To znaczy, jesli Bardzo wielka ksiega mowi prawde, a nie mam powodu uwazac, ze jest inaczej, to nie powinnismy nawet rozmawiac. -Ale ja mam inna wersje. -Nie sadzisz, ze istnieje jakis powod? - spytal Vern. Z oczami powiekszonymi przez grube okulary wygladal przez chwile jak szaleniec. -No dobra - powiedzial Charlie. - Ale napisz do mnie mejla, dobra? To nie powinno zaszkodzic. Vern spojrzal w zamysleniu do swojego kubka z kawa, zupelnie jakby opowiadajac historie splywajacego z gory cienia przestraszyl sam siebie. W koncu podniosl wzrok i usmiechnal sie. -Wiesz, to by mi sie podobalo. Przyda mi sie pare wskazowek. A jesli zacznie sie dziac cos dziwnego, to przestaniemy. -Zgoda - powiedzial Charlie. Odprowadzil Verna do samochodu zaparkowanego za rogiem domu jego matki i tam sie pozegnali. Jane czekala na niego przy drzwiach. -Gdzie sie podziewales? Potrzebuje samochodu, zeby kupic jej nic. -Przynioslem paczki - oznajmil Charlie, chyba z przesadna duma. -Ale to nie to samo, prawda? -Jaka nic? -Dentystyczna. Uwierzysz? Sluchaj, jesli na lozu smierci bede jeszcze uzywala nici dentystycznej, mozesz mnie nia udusic. Masz moje pozwolenie. A nawet polecenie. -Dobra - odparl. - A poza tym wszystko u niej w porzadku? Jane poszperala w torebce, znalazla papierosy i zaczela szukac zapalniczki. -Jakby choroba dziasel stanowila w tym momencie zagrozenie. Cholera jasna! Zabrali mi zapalniczke na lotnisku? -Nadal nie palisz, Jane - powiedzial. Uniosla wzrok. -O co ci chodzi? -O nic. - Podal jej kluczyki do samochodu z wypozyczalni. - Mozesz mi przy okazji kupic paste do zebow? Zaprzestala poszukiwan zapalniczki i wrzucila papierosy z powrotem do torebki. -Skad w tej rodzinie obsesja na punkcie higieny jamy ustnej? -Zapomnialem zabrac. -Dobra. - Zlapala kluczyki i wsunela torebke pod pache. Przykucnela i uniosla lustrzane okulary przeciwsloneczne, ktore wraz z krotkimi, platynowymi wlosami i czarnym, pasiastym garniturem Charliego nadawaly jej wyglad cyborga-zabojcy z przyszlosci, gotowego stawic czolo trujacej atmosferze planety Duran Duran. - Upal jak skurwysyn, co? Pokiwal glowa i znow uniosl pudelko z paczkami. -Lukier sie rozpuscil. -A- powiedziala Jane, znowu unoszac okulary. - Dzwonila Cassandra. Po twoim porannym telefonie zauwazyla twoj kalendarz na szafce nocnej. Wlasciwie powiedziala, ze to Alvin i Mohammed ja tam zaciagnely. Pomyslala, ze moze ten kalendarz jest ci potrzebny. -Co z Sophie? Wszystko w porzadku? -Nie, porwali ja kosmici, ale najpierw chcialam ci przekazac zla wiesc, ze zapomniales kalendarza. -Wiesz, wlasnie dlatego mama sie za ciebie wstydzi. Rozesmiala sie. -Wiesz co? Wcale nie. - Nie? -Nie. Dzis rano powiedziala, ze zawsze wiedziala, kim jestem, i ze zawsze mnie kochala. -Wylegitymowalas ja? W lozku mamy lezy oszustka! -Zamknij sie, to bylo mile. I wazne. -Pewnie mowi tak tylko dlatego, ze umiera. -Chociaz powiedziala, ze byloby lepiej, gdybym nie nosila ciagle meskich garniturow. -Nie jest osamotniona w tej opinii - stwierdzil Charlie. Jane znowu przelaczyla sie na tryb bojowy. -Zaczynam operacje "nic". Zadzwon do Cassandry. -Dobra - zgodzil sie. -A Buddy chce paczka. - Otworzyla drzwi na osciez i wybiegla w skwar, wrzeszczac niczym wiking podczas natarcia. Charlie zamknal za nia drzwi, by nie wypuszczac ochlodzonego klimatyzacja powietrza, i patrzyl przez okno, jak siostra pedzi przez ogrodek, jakby stala w plomieniach. Dalej ujrzal czerwone skalne wzgorze, wyrastajace z pustyni. Najwyrazniej biegla przez nie szczelina, ktorej wczesniej nie zauwazyl. Znowu spojrzal i stwierdzil, ze to wcale nie szczelina, tylko podluzny, ostry cien. Wybiegl na podjazd i popatrzyl na polozenie slonca, a potem na cien. Padal po zlej stronie wzgorza. Na tym zboczu nie moglo byc cienia, bo oswietlaly go sloneczne promienie. Oslonil oczy i obserwowal cien, az wydalo mu sie, ze w tym upale zaraz usmazy mu sie mozg. Cien poruszal sie, wolno, ale jednak, i to nie w sposob, w jaki zwykle poruszaja sie cienie. Zmierzal w wyraznie okreslonym kierunku, na przekor sloncu, do domu jego matki. -Moj kalendarz - powiedzial Charlie. - Cholera. 18. A TWOJA MAMA NIE ZYJE Ostatniego dnia Lois Asher sie ozywila. Po tym, jak przez trzy tygodnie nie mogla podejsc do stolu na sniadanie ani isc do salonu, zeby poogladac telewizje, teraz wstala i tanczyla z Buddym do starej piosenki Ink Spots. Byla wesola i rozesmiana, zartowala z dzieci i je przytulala. Zjadla czekoladowo-slazowy deser lodowy, po czym umyla zeby i uzyla nici dentystycznej. Wlozyla ulubiona srebrna bizuterie, a gdy nie mogla znalezc indianskiego naszyjnika, wzruszyla ramionami, jakby chodzilo o drobiazg - widocznie gdzies sie zawieruszyl. No, trudno. Charlie wiedzial, co sie dzieje, bo spotkal sie z tym juz wczesniej, a Buddy'emu i Jane wyjasnila to Grace, pielegniarka z hospicjum.-To sie czesto zdarza. Widzialam ludzi, ktorzy wychodzili ze spiaczki i spiewali ulubiona piosenke, i jedyne, co moge wam radzic, to sie tym cieszyc. Ludzie widza swiatlo i pokladaja w nim nadzieje. Nie jest to oznaka poprawy zdrowia, tylko okazja, by sie pozegnac. To dar. Charlie zaobserwowal tez, ze radosna atmosfera udziela sie wszystkim latwiej, jesli wezma choc niewielka dawke lekow, wiec zazyli z Jane pigulki przedwiekowe, ktore przepisal jej terapeuta, a Buddy lyknal szkocka morfine o przedluzonym dzialaniu. Leki i przebaczenie moga zapewnic wesole chwile z umierajacym. Zupelnie jakby wracalo sie do dziecinstwa. A poniewaz przyszlosc sie nie liczy - nie trzeba ich przygotowywac na zycie, udzielac lekcji, klasc w glowe przydatnych madrosci - to z tych ostatnich chwil mozna czerpac cala radosc i zachowac ja w sercu. Byla to najlepsza i najcudowniejsza chwila, jaka Charlie kiedykolwiek przezyl ze swoja matka, i z siostra, i z Buddym, ktory przez te wspolne emocje tez stal sie dla nich rodzina. Lois Asher polozyla sie do lozka o dziewiatej i zmarla o polnocy. -Nie moge zostac na pogrzebie - oznajmil Charlie siostrze nastepnego ranka. -Jak to nie mozesz zostac na pogrzebie? Wyjrzal przez okno na wielki cien, ktory podazal w dol zbocza w strone domu jego matki. Widzial, ze krawedzie wibruja, jakby to bylo stado ptakow czy roj owadow. Wierzcholek cienia znajdowal sie najwyzej osiemset metrow od niego. -Mam cos do zrobienia w domu, Jane. Zapomnialem o tym i naprawde nie moge zostac. -Nie badz taki tajemniczy. Co, do cholery, musisz zrobic, ze nie mozesz isc na pogrzeb wlasnej matki? Charlie wytezal swoja wyobraznie samca beta, probujac na poczekaniu wymyslic jakas wiarygodna wymowke. 1 wtedy w jego glowie zapalila sie lampka. -Pamietasz te noc, kiedy mnie wyslalas, zebym sie z kims przespal? -Tak? -No, to byla przygoda, bez dwoch zdan. Ale kiedy poszedlem na szycie glowy, zrobili mi tez badanie. Dzisiaj rozmawialem z doktorem i musze sie poddac leczeniu. Natychmiast. -Ty kretynie, nie namawialam cie na niebezpieczny seks. Co ci odbilo? -To byl bezpieczny seks. - Ta, jasne, dodal w myslach, omal nie parskajac smiechem. - Lekarzy niepokoja skaleczenia. Ale jesli szybko wezme te lekarstwa, istnieje spora szansa, ze nic mi nie bedzie. -Dadza ci jakas miksture? Tak prewencyjnie? Jasne, no wlasnie, miksture! - pomyslal. Z powaga pokiwal glowa. -No dobra, w takim razie jedz. -Moze zdaze wrocic na pogrzeb - powiedzial. Czy to mozliwe? W pare dni musial znalezc dwa naczynia duchowe i liczyc, ze w kalendarzu nie pojawily sie nowe nazwiska. -Zrobimy to za tydzien - zaproponowala Jane, odwracajac sie do niego plecami i ocierajac lzy. - Jedz do domu, wykuruj sie i wracaj. Buddy i ja wszystko pozalatwiamy. -Przepraszam - powiedzial i objal siostre. -Tylko ty tez mi nie umrzyj, palancie - rzucila. -Nic mi nie bedzie. Wroce, kiedy sie tylko da. -Przywiez te grafitowa marynarke od Armaniego, wloze ja na pogrzeb. I wez czarne czolenka z klamerka od Cassie, dobrze? -Ty? W czarnych czolenkach? -Mama by sobie tego zyczyla - odparla Jane. Kiedy Charlie wyladowal w San Francisco, odsluchal w komorce cztery alarmujace wiadomosci od Cassandry. Zawsze wydawala sie taka spokojna, poukladana - stanowila stabilna przeciwwage dla napadow fantazji jego siostry. Przez telefon wydawala sie istnym wrakiem czlowieka. -Charlie, uwiezila go i chca go zjesc, a ja nie wiem co robic. Nie chce dzwonic na policje. Odezwij sie, jak wyladujesz. Charlie dzwonil z lotniskowego mikrobusu przez cala droge do miasta, ale ciagle przelaczalo go na poczte glosowa. Kiedy wysiadl z mikrobusu przed swoim sklepem, uslyszal syczenie ze studzienki na rogu. -Szkoda, ze nie skonczylismy, kochanku - wysyczal glos. -Nie mam czasu - odparl Charlie, przeskakujac nad kraweznikiem i wbiegajac do sklepu. -Nawet nie zadzwoniles - wymruczala Morrigan. Ray siedzial za lada i klikal na jakies azjatyckie slicznotki na ekranie komputera, gdy Charlie wparowal do srodka. -Lepiej idz na gore - poradzil Ray. - Tam odchodzi jakies szalenstwo. -Nie mow - powiedzial Charlie, nie zatrzymujac sie. Wbiegl na gore, przeskakujac po dwa stopnie naraz. Usilowal wsunac klucz do zamka, gdy Cassandra otworzyla drzwi na osciez i wciagnela go do mieszkania. -Nie chce go puscic. Boje sie, ze go zjedza. -Kto? Co? To samo nagralas mi na poczte. Gdzie Sophie? Cassie pociagnela go do pokoju Sophie, a tam w drzwiach powital go warczacy Mohammed. -Tata! - krzyknela mala. Przebiegla przez pokoj i rzucila mu sie w ramiona. Mocno go wysciskala i czule pocalowala w policzek, zostawiajac na nim czekoladowy odcisk ust. - Postaw mnie - poprosila. - Postaw, postaw. Charlie postawil ja na podlodze i Sophie wbiegla z powrotem do swojego pokoju, ale Mohammed nie pozwolil Charliemu wejsc tam za nia. Wepchnal nos w jego koszule, zostawiajac czekoladowy odcisk wielkiego psiego nosa. Najwyrazniej pod nieobecnosc Charliego odbyla sie tu czekoladowa orgia. -Jego matka ma go odebrac o pierwszej - powiedziala Cassandra. - Nie wiem co robic. Charlie wychylil sie i zobaczyl Sophie trzymajaca reke na obrozy Alvina, ktory straszyl malego chlopca, skulonego w kacie. Chlopiec mial szeroko otwarte oczy, ale najwyrazniej nie spotkala go zadna krzywda, zreszta wcale nie wydawal sie taki przerazony. Trzymal pudelko Chrupkich Serowych Jaszczurek. Zjadal jedna, a potem druga dawal Alvinowi, ktory ociekal piekielna psia slina na buty malca, czekajac na kolejny kasek. -Kocham go - powiedziala Sophie. Podeszla do chlopca i pocalowala go w policzek, zostawiajac smuge czekolady. Zreszta nie pierwsza. Wygladalo na to, ze malec juz od dluzszego czasu znosi umizgi Sophie, byl bowiem pokryty czekolada i pomaranczowymi okruchami Serowych Jaszczurek. - Chce go zatrzymac. Chlopiec sie usmiechnal. -Przyszedl sie pobawic. Pewnie ustaliles to przed wyjazdem - wyjasnila Cassandra. - Myslalam, ze wszystko bedzie w porzadku. Probowalam go stamtad zabrac, ale psy nie chcialy mnie wpuscic. Kiedy powiemy jego matce? -Chce go zatrzymac. - I glosny calus. -Ma na imie Matthew - powiedziala Cassie. -Znam jego imie. Chodzi z Sophie do szkoly. Charlie ruszyl do pokoju. Mohammed zablokowal drzwi. -Matty, wszystko gra? - spytal Charlie. -Mhm - powiedzial umazany czekolada, chrupkami i psia slina dzieciak. -Chce, zeby zostal, tato - oznajmila Sophie. - Alvin i Mohammed tez tego chca. Pomyslal, ze moze nie byl dosc konsekwentny w wyznaczaniu granic swojej corce. Po tym, jak stracila matke, nie mial serca, by mowic jej "nie". A teraz brala zakladnikow. -Kochanie, Matty'ego trzeba umyc. Niedlugo przyjdzie po niego mama, zeby mogl sie stresowac we wlasnym domu. -Nie! Jest moj. -Skarbie, powiedz Mohammedowi, zeby mnie wpuscil. Jesli nie umyjemy Matty'ego, nie bedzie mogl wrocic. -Moze spac w twoim pokoju - odparla Sophie. - Zaopiekuje sie nim. -Nie, mloda damo, powiedz Mohammedowi, zeby... -Musze zrobic siusiu - powiedzial Matthew. Wstal i przemaszerowal obok Alvina, ktory ruszyl za nim, pozniej przeszedl pod Mohammedem i, minawszy Charliego i Cassandre, zniknal w lazience. - Czesc - rzucil po drodze. Zamknal drzwi i uslyszeli dzwoneczek. Alvin i Mohammed przepchnely sie przez drzwi i czekaly pod lazienka. Sophie usiadla ciezko, rozrzucajac nogi, z dolna warga wysunieta na podobienstwo plugu w lokomotywie. Jej ramiona zaczely drzec, potem Charlie uslyszal pociagniecie nosem, jakby oszczedzala oddech. Po chwili rozlegl sie szloch i poplynely lzy. Charlie podszedl do niej i wzial ja na rece. -Ja... ja... ja... ja... on... on... on... on... -W porzadku, kochanie. W porzadku. -Ale ja go kocham. -Wiem, skarbie. Wszystko bedzie dobrze. Pojdzie do swojego domu, a ty go mozesz dalej kochac. -Nieeeeeeeeeeeeeeeeeee... Wcisnela buzie w jego marynarke. Choc krajalo mu sie serce, myslal tez o tym, ile Trojpalczasty Wu zazyczy sobie za usuniecie z marynarki plam z czekolady. -Pozwolily mu isc siusiu - powiedziala Cassandra, wlepiajac wzrok w piekielne ogary. - Tak po prostu. Myslalam, ze go zjedza. Nie pozwalaly mi do niego podejsc. -W porzadku - odparl Charlie. - Nie wiedzialas. -Czego nie wiedzialam? -Ze uwielbiaja Chrupkie Serowe Jaszczurki. -Zartujesz? -Przepraszam. Sluchaj, Cassie, mozesz sie tym zajac, umyc Sophie i Matty'ego? Mam pewne pilne sprawy do zalatwienia. -Jasne, ale... -Sophie da sobie rade. Prawda, skarbie? Sophie pokiwala ze smutkiem glowka i wytarla oczy w jego plaszcz. -Tesknilam za toba, tato. -Ja za toba tez, moja slodka. Wieczorem wroce do domu. Pocalowal ja, wzial kalendarz z sypialni i zaczal biegac po mieszkaniu, szukajac kluczykow, laski i torby. -Dzieki, Cassie. Nie masz pojecia, jaki ci jestem wdzieczny. -Przykro mi z powodu twojej matki - powiedziala Cassandra, gdy przechodzil. -Tak, dzieki - odparl, w biegu sprawdzajac ostrze miecza w lasce. - Dobra, musze tez pozyczyc twoje czarne czolenka z klamerkami - oznajmil, zmierzajac ku drzwiom. -Chyba wyrazilam sie jasno! - zawolala za nim Cassie. Ray zatrzymal Charliego u stop schodow. -Masz minutke, szefie? -Nie bardzo, Ray. Spiesze sie. -Chcialem tylko przeprosic. -Za co? -No, teraz wydaje sie to glupie, ale tak jakby podejrzewalem cie, ze jestes seryjnym zabojca. Charlie pokiwal glowa, jakby rozmyslal o powaznych konsekwencjach tego wyznania, podczas gdy w istocie probowal sobie przypomniec, czy zatankowal samochod. -Dobra, Ray, przyjmuje przeprosiny i przykro mi, ze wywolalem w tobie takie wrazenie. -Chyba przez te wszystkie lata w policji stalem sie podejrzliwy, ale przyszedl inspektor Rivera i troche mi wytlumaczyl. -Naprawde? A co dokladnie powiedzial? -Ze badasz dla niego pewne sprawy, chodzisz do miejsc, gdzie on nie moglby wejsc bez nakazu, i tak dalej. Ze obaj mielibyscie spore klopoty, gdyby ktos sie dowiedzial, ale ze dzieki temu przymykacie przestepcow. Powiedzial, ze dlatego jestes taki tajemniczy. -Tak - odparl z powaga Charlie. - W wolnym czasie walcze z przestepczoscia, Ray. Przykro mi, ze nie moglem ci powiedziec. -Rozumiem - powiedzial Ray, cofajac sie od schodow. - Jeszcze raz przepraszam. Czuje sie jak zdrajca. -W porzadku, Ray. Ale naprawde musze juz isc. Wiesz, walczyc z Silami Ciemnosci i w ogole. - Uniosl laske, jakby to byl miecz i jakby ruszal z nim do boju, co o dziwo odpowiadalo prawdzie. Charlie mial szesc dni na odnalezienie trzech naczyn duchowych, jesli chcial zdazyc przed powrotem do Arizony na pogrzeb matki. Z dwoma z nich - nazwiskami, ktore pojawily sie w kalendarzu wraz z Madison McKerny - mial juz duze opoznienie. Ostatnie zas pojawilo sie zaledwie kilka dni temu, kiedy przebywal w Arizonie - a jednak bylo to wyraznie jego wlasne, odreczne pismo. Zawsze sadzil, ze w jakis sposob pisze przez sen, ale to, co teraz zobaczyl, zupelnie zmienialo postac rzeczy. Postanowil, ze wpadnie z tego powodu w przerazenie, gdy tylko bedzie mial troche czasu. Tymczasem przez niemal smiercionosna masturbacje i cala sprawe ze smiercia mamy, nie dokonal nawet wstepnych poszukiwan dwoch pierwszych osob, ktore nazywaly sie Esther Johnson i Irena Posokovanovich. W obu przypadkach data zabrania naczynia juz minela, w jednym az trzy dni temu. Co bedzie, jesli harpie z kanalow dotarly tam przed nim? Staly sie juz bardzo silne i wolal nawet nie myslec, do czego beda zdolne, jesli dorwa kolejna dusze. Zastanawial sie nad telefonem do Rivery, by go oslanial, kiedy Charlie wejdzie do domu. Ale co mial mu powiedziec? Ten gliniarz o ostrych rysach wiedzial, ze dzieje sie cos nadnaturalnego, i uwierzyl Charliemu na slowo, ze stoi po stronie dobra (nie bylo mu trudno uwierzyc, skoro widzial, jak harpia z kanalow wtyka mu w nozdrze siedmiocentymetrowy pazur, a potem przezywa trzy postrzaly w korpus nabojami kalibru 9 milimetrow i odlatuje w sina dal). Charlie jechal bez konkretnego celu, kierujac sie ku Pacific Heights tylko dlatego, ze w te strone panowal mniejszy ruch. Podjechal do kraweznika i zadzwonil do biura numerow. -Potrzebuje numeru i adresu niejakiej Esther Johnson. -Nie mam Esther Johnson, prosze pana, ale trzy razy powtarza sie E. Johnson. -Moze mi pani podac adres? Podala mu dane dwoch osob, ktore mialy adresy. Glos z tasmy zaproponowal wykrecic za niego numer za dodatkowa oplata w wysokosci piecdziesieciu centow. -Tak, a ile czasu sie tam jedzie? - spytal Charlie komputerowego glosu. Potem zadzwonil do osoby bez adresu. -Dzien dobry, czy moge rozmawiac z Esther Johnson? - spytal pogodnym tonem. -Nie ma tu zadnej Esther Johnson - odparl meski glos. - Obawiam sie, ze ma pan zly numer. -Chwileczke. Czy do niedawna, powiedzmy trzy dni temu, mieszkala tam Esther Johnson? - spytal Charlie. - Znalazlem w ksiazce telefonicznej nazwisko E. Johnson. -To ja - wyjasnil mezczyzna. - Nazywam sie Ed Johnson. -Przepraszam, panie Johnson. Rozlaczyl sie i wybral kolejny numer. -Halo - rozlegl sie kobiecy glos. -Dzien dobry, czy moglbym rozmawiac z Esther Johnson? Gleboki wdech. -A kto mowi? Posluzyl sie fortelem, ktory juz wiele razy zdal egzamin. -Mowi Charlie Asher z Komisu Ashera. Trafilo do nas troche rzeczy sygnowanych nazwiskiem Esther Johnson i chcemy sie upewnic, czy nie sa kradzione. -Przykro mi, ale ciotka zmarla trzy dni temu. -Bingo! - wykrzyknal Charlie. -Slucham? -Przepraszam - odparl. - Moj wspolnik gra w loterie zdrapke i wlasnie wygral dziesiec tysiecy dolarow. -Panie Asher, to nie jest odpowiedni moment. Czy te rzeczy, ktore do pana trafily, sa wartosciowe? -Nie, to tylko troche starych ubran. -To moze innym razem, co? - W glosie kobiety bylo slychac nie tyle smutek, ile udreke. - Jesli nie ma pan nic przeciwko temu. -Nie, moje kondolencje - odparl. Rozlaczyl sie, sprawdzil adres i ruszyl w strone Golden Gate Park i dzielnicy Haight. Haight: mekka ruchu wolnej milosci w latach szescdziesiatych, gdzie generacja beatnikow ksztaltowala dzieci-kwiaty, gdzie przyjezdzaly dzieciaki z calego kraju, by przezywac odloty, wzloty i upadki. Przyjezdzaly dalej, choc dzielnica na przemian podupadala i byla odnawiana. Jadac przez Haight Street, miedzy sklepami zielarskimi, wegetarianskimi restauracjami, hipisowskimi butikami, sklepami muzycznymi i kawiarniami, widzial hipisow w roznym wieku, od pietnastu do siedemdziesieciu lat. Starzy, zebrzacy i rozdajacy ulotki, oraz mlodzi - biali, nastoletni rastafarianie z dredami, w zwiewnych spodnicach albo lnianych spodniach na sznurek, ze lsniacymi kolczykami w nosach i z wywolanym marihuana wyrazem zachwytu w nieobecnych oczach. Mijal cpunow o brazowych zebach, szczekajacych na samochody, nieliczne kolczaste niedobitki ruchu punk, starych facetow w beretach i przechodniow, ktorzy wygladali, jakby wyszli z klubu jazzowego w 1953 roku. Nie wygladalo to tak, jakby czas sie tam zatrzymal. Raczej tak, jakby zegar w rozpaczy podniosl wskazowki i oznajmil: "Wszystko jedno! Zmywam sie stad!". Dom Esther Johnson znajdowal sie tylko pare ulic od Haight. Charlie mial dosc szczescia, by znalezc miejsce parkingowe w odleglosci dwudziestu minut piechota. (Gdyby kiedys mial okazje rozmawiac z odpowiedzialna za to osoba, zaproponowalby przyznanie Handlarzom Smierci specjalnych przywilejow w zakresie parkowania; bo choc niewidzialnosc podczas zbierania naczyn duchowych wydawala sie calkiem fajna, to jakies odjazdowe tablice rejestracyjne ze Smiercia albo "czarne" miejsca parkingowe bylyby jeszcze lepsze). Dom okazal sie niewielkim bungalowem, niezwyklym w tej okolicy, gdzie niemal wszystkie budynki mialy trzy pietra i kolor, ktory najbardziej kontrastowal z barwa sasiednich domow. Wlasnie tutaj Charlie nauczyl Sophie kolorow, uzywajac wielkich wiktorianskich budynkow w charakterze barwnych plansz. -Pomaranczowy, tato, pomaranczowy. -Tak, skarbie, ten pan zwymiotowal na pomaranczowo. Spojrz na dom, Sophie, jest fioletowy. W okolicy nie brakowalo robotnikow sezonowych, wiec wiedzial, ze drzwi do domu pani Johnson beda zamkniete. Zadzwonic i probowac wsliznac sie do srodka czy czekac? Nie mogl sobie pozwolic na czekanie - harpie z kanalow syczaly do niego ze studzienki, gdy zblizal sie do domu. Zadzwonil i odsunal sie na bok. Ladna brunetka okolo trzydziestki, w dzinsach i prostej bluzie, otworzyla drzwi, rozejrzala sie i powiedziala: -Dzien dobry, moge w czyms pomoc? Charlie omal nie wlecial przez okno do wnetrza. Obejrzal sie za siebie, po czym znow zwrocil wzrok na kobiete. Patrzyla prosto na niego. -To pan dzwonil? -Kto, ja? Tak - odparl. - Ja, eee... mowi pani do mnie, tak? Kobieta cofnela sie od drzwi. -Czym moge sluzyc? - spytala z nieco surowa mina. -Przepraszam... Charlie Asher... Mam komis na North Beach, rozmawialismy przez telefon, zdaje sie. -Tak. Ale mowilam panu, ze to nieistotne. -Tak, tak, tak. Mowila pani, ale bylem w okolicy i pomyslalem, no, ze zajrze. -Mialam wrazenie, ze dzwoni pan ze sklepu. W piec minut przejechal pan przez cale miasto? -No, tego, moja furgonetka jest jak sklep na kolkach. -Czyli jest z panem ten czlowiek, ktory wygral na loterii? -Tak, nie, zrezygnowal z pracy. Musialem go wykopac z samochodu. Wie pani, jacy sa ci nowobogaccy. Puszyl sie jak paw. Kupi sobie pewnie kokaine i sprosi kilka prostytutek, a po weekendzie bedzie splukany. Dobrze, ze mam go z glowy, szczerze mowiac. Kobieta cofnela sie jeszcze o krok i czesciowo przymknela drzwi. -Dobrze, jesli ma pan te ubrania ze soba, chyba moge rzucic na nie okiem. -Ubrania? Wciaz nie mogl uwierzyc, ze brunetka go widzi. Wpadl jak sliwka w kompot. Nie zdobedzie naczynia duchowego, a potem - coz, nie chcial myslec, co potem. -Ubrania, o ktorych pan mowil, ze byc moze nalezaly do mojej ciotki. Moglabym je obejrzec. -A, nie mam ich przy sobie. Teraz przymknela drzwi na tyle, ze widzial tylko jedno niebieskie oko, koronke wokol dekoltu bluzki, guzik dzinsow i dwa palce u nogi (byla bosa). -Moze lepiej niech pan przyjdzie innym razem. Probuje poukladac rzeczy ciotki, a robie to sama, wiec nie jest latwo. Mieszkala w tym domu przez czterdziesci trzy lata. Przerasta mnie to. -Dlatego tu jestem - powiedzial Charlie, myslac: co ja, do cholery, wygaduje? - Robie to od lat, panno... -Pani, scisle rzecz biorac. Pani Sarkoff. -Coz, pani Sarkoff, czesto robie takie rzeczy. Czasami ciezko jest ulozyc rzeczy kochanej osoby, zwlaszcza jesli ta osoba dlugo mieszkala w jednym miejscu, tak jak pani ciotka. Przydaje sie pomoc kogos, kto nie ma do tych przedmiotow stosunku emocjonalnego. Poza tym potrafie stwierdzic, co jest cenne, a co nie. Mial ochote przybic piatke sam ze soba, za to, ze wymyslil cos takiego na poczekaniu. -Pobiera pan oplate za taka usluge? -Nie, nie, nie, ale moge zaproponowac odkupienie rzeczy, ktorych chce sie pani pozbyc. Albo moze pani wstawic je do mojego sklepu w komis, jesli pani woli. Elizabeth Sarkoff westchnela ciezko i zwiesila glowe. -Jest pan pewien? Nie chce naduzywac panskiej uprzejmosci. -Bedzie mi bardzo milo - odparl. Pani Sarkoff otworzyla drzwi na osciez. -Dzieki Bogu, ze sie pan pojawil, panie Asher. Wlasnie przez godzine zastanawialam sie, ktore zestawy solniczek w ksztalcie slonikow wyrzucic, a ktore zachowac. Miala ich dziesiec! Dziesiec! Prosze wejsc. Charlie, bardzo dumny z siebie, przeszedl przez drzwi. Szesc godzin pozniej, gdy brodzil po pas w porcelanowych figurkach krow, wciaz nie znalazlszy naczynia duchowego, cale zadowolenie mu minelo. -Czula sie szczegolnie zwiazana z krowami?! - zawolal do pani Sarkoff, ktora stala w szafie wnekowej w sasiednim pomieszczeniu i sortowala kolejna sterte bibelotow. -Nie sadze. Cale zycie mieszkala tutaj. Nie mam pewnosci, czy kiedykolwiek widziala krowe, nie liczac tych gadajacych, ktore reklamuja ser w telewizji. -Super - mruknal Charlie. Przeszukal kazdy centymetr mieszkania z wyjatkiem szafy, w ktorej pracowala Elizabeth Sarkoff. Kilka razy zagladal do srodka, omiatajac wzrokiem zawartosc szafy, ale nie zobaczyl nic, co swieciloby na czerwono. Zaczynal podejrzewac, ze albo sie spoznil, albo Zaswiatowcy dorwali naczynie, albo pochowano je razem z Esther Johnson. Ruszyl na dol, do piwnicy, gdy zadzwonila jego komorka. -Telefon Charliego Ashera - powiedzial. -Charlie, mowi Cassie. Sophie chce wiedziec, czy zdazysz wrocic, zeby opowiedziec jej bajke na dobranoc i polozyc ja do lozka. Dalam jej kolacje i ja wykapalam. Wbiegl po schodach i wyjrzal za okno. Zrobilo sie ciemno, a on nawet tego nie zauwazyl. -Cholera, Cassie, przepraszam. Nie wiedzialem, ze juz tak pozno. Jestem u klientki. Powiedz Sophie, ze wroce, zeby polozyc ja do lozka. -Dobrze, powiem - odparla Cassandra ze zmeczeniem w glosie. - Sluchaj, i moze posprzataj podloge w lazience. Musisz cos zrobic z tymi psami, pchaja sie z nia do wanny. W calym mieszkaniu sa slady mydlin z plynu do kapieli Mr Bubble. -Lubia sie kapac. -To milo, Charlie. Gdybym nie kochala twojej siostry, wynajelabym kogos, zeby polamal ci nogi. -Moja mama dopiero co umarla, Cassie. -Wykorzystujesz smierc swojej mamy? Teraz? Charlie Asher, ty... -Musze konczyc - powiedzial. - Niedlugo wroce. Cztery razy nacisnal klawisz rozlaczajacy rozmowe, a potem jeszcze raz, tak dla pewnosci. Cassandra jeszcze dwa dni temu byla taka urocza kobieta. Co sie dzialo z tymi ludzmi? Wpadl do sypialni. -Pani Sarkoff? -Tak, wciaz tu jestem - dobiegl glos z szafy. -Musze juz isc. Corka mnie potrzebuje. -Mam nadzieje, ze wszystko w porzadku. -Nic zlego sie nie stalo, po prostu nie bylo mnie przez pare dni. Jesli jeszcze potrzebuje pani pomocy... -Nie, nie mialabym smialosci. Lepiej niech da mi pan kilka dni. Posortuje te rzeczy i przyniose czesc do panskiego sklepu. -Oczywiscie. - Czul sie glupio, mowiac do szafy. -Skontaktuje sie z panem, obiecuje. Nie mial zadnego pomyslu, jak to dalej ciagnac. I musial isc do domu. -No dobrze. To ja juz pojde. -Dziekuje, panie Asher. Zycie mi pan uratowal. -Nie ma za co. Do widzenia. . Wyszedl, a drzwi frontowe zamknely sie za nim z trzaskiem. Wracajac do zaparkowanej furgonetki, uslyszal jakis ruch w dole ulicy - szelest pior, odlegle krakanie. A gdy dotarl do celu, okazalo sie oczywiscie, ze jego samochod odholowano. Uslyszawszy szczek zamka, Audrey wrocila do szafy i odsunela wielkie kartonowe pudlo, odslaniajac stara kobiete, ktora spokojnie siedziala na skladanym krzeselku ogrodowym i robila na drutach. -Juz poszedl, Esther. Mozesz wyjsc. -Pomoz mi, moja droga, nie bardzo moge sie ruszyc. -Przepraszam - powiedziala Audrey. - Nie mialam pojecia, ze zostanie tak dlugo. -Nie rozumiem, czemu go w ogole wpuscilas - odparla Esther. Glos miala chrapliwy, ale juz wstala. -Zeby mogl zaspokoic ciekawosc. Zobaczyc na wlasne oczy. -A skad wzielas to nazwisko? Elizabeth Sarkoff? -Moja nauczycielka z drugiej klasy. Pierwsze, co przyszlo mi do glowy. -No, zdaje sie, ze dal sie nabrac. Nie wiem, jak ci dziekowac. -Wroci. Wiesz o tym, prawda? - spytala Audrey. -Mam nadzieje, ze niepredko - odparla Esther. - Naprawde musze isc przypudrowac nos. -Gdzie to jest, kochanku? - wysyczaly siostry Morrigan ze studzienki przy Haight Street, obok miejsca, gdzie Charlie probowal zlapac taksowke. - Pograzasz sie, Mieso - dodal piekielny chor. Charlie rozejrzal sie, by sprawdzic, czy nikt inny tego nie slyszal, ale przechodnie wydawali sie pochlonieci rozmowami, a ci, ktorzy szli samotnie, wpatrywali sie uwaznie w punkt na chodniku polozony o trzy metry przed soba. Obie strategie mialy na celu unikniecie kontaktu wzrokowego z zebrakami i szalencami, ustawionymi rzedem przy chodniku. Nawet szalency najwyrazniej nic nie slyszeli. -Odpierdolcie sie - odparl Charlie wscieklym szeptem w strone kraweznika. - Jebane harpie. -O, kochanku, jak slodko nas kusisz. Krew malej tez bedzie slodka! Mlody bezdomny facet, siedzacy tuz obok na krawezniku, uniosl glowe i spojrzal na Charliego. -Stary, popros w klinice, zeby podniesli ci dawke litu. Wtedy sobie pojda. Na mnie to podzialalo. Charlie skinal glowa i dal tamtemu dolara. -Dzieki. Sprobuje. Rano bedzie musial zadzwonic do Jane, do Arizony, i dowiedziec sie, jaka droge pokonal cien w dol zbocza, o ile w ogole sie ruszyl. Dlaczego cos, co robil w San Francisco, mialoby wplywac na bieg zdarzen w Sedonie? Caly czas probowal sobie wmowic, ze tu nie chodzi o niego, a teraz wygladalo na to, ze jednak chodzi. "Luminatus powstanie w Miescie Dwoch Mostow" - powiedzial Vern. A czy w ogole mozna wierzyc przepowiedni kogos, kto ma na imie Vern? (Zapraszamy do Taniej Wyroczni Verna, Nostradamusa, ktory gwarantuje wam niska cene). To byl jakis absurd. Charlie musial podazac naprzod, robic co do niego nalezy i ze wszystkich sil starac sie zebrac naczynia duchowe. Gdyby tego nie robil, coz, Sily Ciemnosci powstalyby i zawladnely swiatem. I co z tego. Smialo, dziwki z kanalow! Wielka mi rzecz. Ale oto przemowil jego wewnetrzny samiec beta, gen, dzieki ktoremu tacy jak on przetrwali trzy miliony lat. "Sily Ciemnosci rzadzace swiatem? Kiepsko by bylo" - powiedzial gen. -Tak uwielbiala zapach Pine-Sol - powiedziala trzecia tego dnia kobieta, ktora twierdzila, ze byla najlepsza przyjaciolka matki Charliego. Na pogrzebie nie bylo tak zle, ale teraz trwalo spotkanie w budynku klubowym na pobliskim osiedlu seniora, gdzie mieszkal Buddy, zanim wprowadzil sie do matki. Oboje czesto tam wracali, by grac w karty i utrzymywac kontakt z dawna paczka Buddy'ego. -Przyniosles kanapki z mielonym miesem? - spytala najlepsza przyjaciolka numer trzy. Pomimo trzydziesto-pieciostopniowego upalu miala na sobie rozowy sweterek, ozdobiony krysztalowymi pudelkami. Wszedzie nosila tez na rekach nerwowego, czarnego pudla. Gdy rozmawiala z Charliem, pies, wykorzystujac jej nieuwage, lizal salatke ziemniaczana, ktora przyniosla. - Nie wiem, czy twoja matka kiedykolwiek jadla te kanapki. Zawsze widzialam ja tylko z koktajlem z burbona. Bardzo lubila te swoje drinki. -To prawda - przytaknal Charlie. - Tez chyba zrobie sobie drinka. Przylecial do Sedony tego ranka. Wczesniej spedzil noc w San Francisco, probujac znalezc dwa zalegle naczynia duchowe. Choc nie natrafil na nekrolog Esther Johnson, ladna brunetka w jej domu powiedziala mu, ze zmarla pochowano dzien po jego pierwszej wizycie w Haight. Zalozyl wiec, ze naczynie duchowe znowu pogrzebano razem z nia. (Czy ta brunetka miala na imie Elizabeth? Oczywiscie, ze Elizabeth, sam siebie oszukiwal, udajac, ze zapomnial. Samce beta nie zapominaja imion pieknych kobiet. Charlie pamietal imie dziewczyny z rozkladowki pierwszego "Playboya", ktorego zwedzil z polki w sklepie taty. Pamietal nawet, ze najbardziej nie lubila brzydkiego oddechu, zlosliwych ludzi i ludobojstwa, i postanowila nigdy nie miec, nie byc ani nie popelnic zadnego z powyzszych. Pamietal te rzeczy na wypadek, gdyby kiedys przypadkiem ja spotkal, kiedy bedzie niedbale opalala biust na masce samochodu). Nie natrafil na zaden slad drugiej kobiety, Ireny Posokovanovich, ktora powinna byla umrzec juz wiele dni temu. Nie bylo nekrologu, nie bylo informacji w szpitalach, nikt nie mieszkal w jej domu. Zupelnie jakby wyparowala i zabrala naczynie duchowe ze soba. Zostalo mu jeszcze pare tygodni, by dotrzec do trzeciej osoby z jego kalendarza, nie mial jednak pewnosci, przez co bedzie musial w tym celu przejsc. Ciemnosc narastala. -Niewinne pogaduszki wcale nie staja sie bardziej niewinne, kiedy straci sie ukochana osobe, co? - powiedzial ktos obok niego. Charlie odwrocil sie w kierunku glosu i ze zdziwieniem ujrzal Verna Glovera, niskiego Handlarza Smierci, ktory przezuwal surowke i fasolke. -Dzieki, ze przyszedles - powiedzial odruchowo Charlie. Vern zamachal plastikowym widelcem. -Widziales cien? Charlie skinal glowa. Kiedy tego ranka dotarl do domu matki, cien ze wzgorza dotarl do ogrodka przed jej domem, a krzyki padlinozernych ptakow, ktore uwijaly sie na krawedzi cienia, staly sie ogluszajace. -Nie mowiles, ze nikt inny go nie widzi. Dzwonilem do siostry z San Francisco, zeby spytac, czy sie przesunal. Ale ona nic nie zobaczyla. -Przepraszam. Nie widza, przynajmniej na ile moglem to stwierdzic. Nie bylo go przez piec dni. Wrocil dzis rano. -Kiedy ja wrocilem? -Chyba tak. To przez nas? Paczki, kawa i juz koniec swiata? -Przegapilem dwie dusze tam u siebie - oznajmil Charlie, usmiechajac sie do pana w bordowym golfie, ktory, mijajac ich, polozyl reke na sercu w gescie wspolczucia. -Przegapiles? Czy wziely je te... jak ty je nazywasz... harpie z kanalow? -Mozliwe - odparl Charlie. - Ale cokolwiek sie dzieje, najwyrazniej podaza za mna. -Przykro mi - powiedzial Vern. - Ale ciesze sie, ze pogadalismy. Nie czuje sie taki samotny. -Ja tez - odrzekl Charlie. -I wspolczuje z powodu matki - dodal szybko Vern. - Trzymasz sie? -Jeszcze to do mnie nie dotarlo - powiedzial Charlie. - Chyba zostalem sierota. -Sprawdze osobe, ktora przejmie naszyjnik - obiecal Vern. - Bede ostrozny. -Dzieki - odparl Charlie. - Myslisz, ze mamy jakis wplyw na to, kto bierze dusze? Znaczy, naprawde. W Bardzo wielkiej ksiedze pisza, ze dusze trafiaja tam gdzie powinny. -Chyba tak - powiedzial Vern. - Za kazdym razem, kiedy sprzedawalem naczynie, blask natychmiast znikal. Gdyby to nie byla wlasciwa osoba, to by tak nie bylo, prawda? -Tak, chyba masz racje - stwierdzil Charlie. - Czyli jest w tym jakis porzadek. -To ty jestes ekspertem - odparl Vern i nagle upuscil widelec. - Kto to jest? Ale laska. -To moja siostra - wyjasnil Charlie. W ich strone szla Jane. Miala na sobie dwurzedowa grafitowa marynarke od Armaniego i czarne czolenka z klamerkami. Platynowe wlosy ulozyla za pomoca lakieru w fale w stylu lat trzydziestych. Wyplywaly spod czarnej czapeczki z woalka, zakrywajaca jej twarz do wysokosci ust, ktore lsnily niczym czerwone ferrari. Zdaniem Char-liego wygladala jak zwykle, niczym skrzyzowanie robo-ta-zabojcy z postacia z ksiazki Seussa. Gdy jednak probowal zapomniec o tym, ze jest jego siostra, i lesbijka, i jeszcze jego siostra, ostatecznie byl w stanie przyznac, ze jej wlosy, usta i sam wzrost ktos moglby uznac za atrakcyjne. Zwlaszcza ktos taki jak Vern, ktory potrzebowalby sprzetu wspinaczkowego i maski tlenowej, by wejsc na kobiete o rozmiarach Jane. -Vern, poznaj moja bardzo seksowna siostre, Jane. Jane, to jest Vern. -Czesc, Vern. - Jane podala mu reke i Vern skrzywil sie pod jej usciskiem. -Moje kondolencje - powiedzial. -Dziekuje - odparla Jane. - Znales nasza matke? - Vern znal ja bardzo dobrze - powiedzial Charlie. - Mama nawet wyrazila przed smiercia zyczenie, zeby Vern mogl ci kupic paczka. Prawda, Vern? Tamten pokiwal glowa tak gwaltownie, ze Charlie niemal slyszal trzask kregow szyjnych. -Przed smiercia - potwierdzil. Jane nie poruszyla sie ani nie odezwala. Miala zasloniete oczy, wiec Charlie nie widzial wyrazu jej twarzy, ale domyslal sie, ze probuje wypalic mu dziury w aorcie swoim laserowym wzrokiem. -Wiesz, Vern, byloby cudownie, ale mozemy odlozyc to na pozniej? Dopiero pochowalismy moja matke i musze wyjasnic pare rzeczy z bratem. -W porzadku - odparl Vern. - 1 to nie musi byc paczek, jesli dbasz o linie. Wiesz, salatka, kawa, cokolwiek. -Jasne - powiedziala Jane. - Skoro tego zyczyla sobie mama. Zadzwonie. Charlie powiedzial ci, ze jestem lesbijka, prawda? -O, Boze - jeknal Vern. Omal nie podskoczyl z podniecenia, ale przypomnial sobie, ze to stypa, a on otwarcie mysli o trojkacie z corka zmarlej. -Przepraszam - pisnal. -Na razie, Vern - powiedzial Charlie, gdy siostra popchnela go w strone malenkiej, klubowej kuchni. - Napisze do ciebie mejla w tej drugiej sprawie. Gdy tylko znalezli sie w kuchni, Jane uderzyla Charliego w splot sloneczny, az stracil dech. -Co ci strzelilo do glowy? - syknela. Odchylila welon, by widzial, jak jest wkurzona. Na wypadek, gdyby cios w bebech nie okazal sie wystarczajaco klarowny. Charlie dyszal i smial sie jednoczesnie. -Mama by sobie tego zyczyla. -Moja mama wlasnie umarla, Charlie. -Tak - przyznal Charlie. - Ale nie masz pojecia, co przed chwila zrobilas dla tego faceta. -Naprawde? - Jane uniosla brew. -Na zawsze zapamieta ten dzien - powiedzial Charlie. - Juz nigdy nie bedzie mial seksualnej fantazji, w ktorej nie wystapisz ty, zapewne w pozyczonych butach. -I nie uwazasz, ze to straszne? -No tak, jestes moja siostra, ale dla Verna to wazny moment. Skinela glowa. -Dobry z ciebie chlopak, skoro tak dbasz o nieznajomego. -Tak, no wiesz... -Jak na ostatniego dupka! - dokonczyla Jane, ponownie zatapiajac piesc w jego splocie slonecznym. O dziwo, Charlie, z trudem lapiac oddech, poczul, ze matka, niezaleznie od tego, gdzie teraz przebywa, jest z niego zadowolona. Pa, mamo, pomyslal. CZESC TRZECIA POLE BITWY Jutro sie spotkamy, Smierc i ja - I ona wbije swoj miecz W tego, kto nie spi.Dag Hammarskjold 19. WSZYSTKO GRA, DOPOKI NIE ZROBI SIE DZIWNIE ALVIN I MOHAMMED Kiedy Charlie wrocil do domu z pogrzebu matki, w drzwiach powitaly go dwa wielkie, pelne entuzjazmu psy. Nie musialy pilnowac zakladnika Sophie, wiec mogly okazac powracajacemu panu cala pelnie swojego afektu i radosci. Panuje powszechna opinia, odzwierciedlona takze w regulaminie Amerykanskiego Towarzystwa Kynologicznego, ze nie mozesz sie uwazac za wydymanego przez psa, dopoki nie wydymaja cie dwa blisko dwu-stukilowe ogary z piekla rodem (Artykul 5, paragraf 7: Standardy dymania i ciagania za dupe). Mimo ze rano, przed wyjazdem z Sedony, Charlie uzyl supermocnego antyperspirantu, to z powodu powtarzajacych sie dzgniec dwoch wilgotnych psich czlonkow nie czul sie juz tak swiezo.-Sophie, zabierz je. Zabierz je. -Pieski tancza z tata! - Dziewczynka zachichotala. - Tancz, tatusiu! Pani Ling zaslonila jej oczy, by uchronic mala przed ohydnym widokiem ojca, wbrew woli oddajacego sie zoofilii. -Idzie myje rece, Sophie. Cos je, a tata robi brzydkie rzeczy z siksami. Pani Ling mimowolnie oszacowala wartosc sliskich, czerwonych psich czlonkow, okladajacych oksfordzka koszule wlasciciela budynku niczym gigantyczne, napedzane tlokami szminki. Zielarz z Chinatown zaplacilby majatek za proszek pozyskany z zasuszonych penisow Alvina i Mohammeda. (Mezczyzni z jej ojczyzny byli zdolni do wszystkiego, by zwiekszyc swoja potencje, wlacznie z mieleniem zagrozonych gatunkow i wsypywaniem ich do herbaty, podobnie jak niektorzy mieszkancy Ameryki, wierzacy, ze najlepsza erekcje ma sie po zasypaniu bombami paru tysiecy cudzoziemcow). Wygladalo jednak na to, ze moze tylko pomarzyc o zdobyciu fortuny za zasuszone psie ptaszki. Pani Ling juz dawno odpuscila sobie proby zdobycia kawalkow ciala piekielnych ogarow po tym, jak probowala zalatwic Alvina mocnym i dzwiecznym ciosem zelaznej patelni w czaszke. Pies odgryzl patelnie od uchwytu, schrupal ja, rozsiewajac kropelki psiej sliny i kawalki metalu, po czym usiadl i zaczal skamlec o dokladke. -Prosze oblac je woda! - wrzasnal Charlie. - Siad, pieski. Dobre pieski. O, fuj. Rozpaczliwy krzyk mezczyzny sklonil pania Ling do dzialania. Poczekala na odpowiednia chwile, po czym przemknela obok wirujacej piramidy ludzkich i psich miesni, wybiegla na korytarz i pognala po schodach na dol. LILY Lily weszla po schodach i zatrzymala sie na dywanie w korytarzu, widzac psy dosiadajace Charliego.-Oj, Asher, ty popaprancu! -Na pomoc - jeknal Charlie. Lily zdjela ze sciany gasnice, przyciagnela ja do drzwi, wyjela zawleczke i zaczela obryzgiwac jej zawartoscia podskakujace trio. Dwie minuty pozniej Charlie lezal bez ruchu w lodowatej brei na progu, a Alvin i Mohammed zostaly zamkniete w jego sypialni, gdzie radosnie zuly wyczerpana gasnice. Lily zwabila je tam, gdy probowaly ugryzc strumien dwutlenku wegla. Najwyrazniej ta mrozna nowinka podobala im sie bardziej niz bzykanie Charliego na powitanie. -W porzadku? - spytala Lily. Miala na sobie jeden ze swoich kucharskich fartuchow, a pod nim spodnice z czerwonej skory i wysokie do kolan buty na plaskiej podeszwie. -To byl ciezki tydzien - powiedzial Charlie. Pomogla mu wstac, starajac sie nie dotykac wilgotnych plam na jego koszuli. Charlie wykonal kontrolowany upadek w kierunku kanapy. Podparla go przy ladowaniu, przez co znalazla sie w dosc niewygodnej pozycji, z jedna reka pod jego plecami. -Dzieki - powiedzial Charlie. We wlosach i na rzesach wciaz mial szron po tym, jak go potraktowala gasnica. -Asher - powiedziala Lily, starajac sie nie patrzec mu w oczy. - Nie czuje sie z tym dobrze, ale w zaistnialej sytuacji powinnam cos powiedziec. -Dobrze, Lily. Chcesz kawy? -Nie. Zamknij sie, prosze. Dziekuje. - Urwala i wziela gleboki wdech, ale nie wyciagnela reki spod plecow Charliego. - Przez lata byles dla mnie dobry i chociaz przed nikim bym sie do tego nie przyznala, pewnie nie skonczylabym szkoly ani nie wyszla na ludzi, gdyby nie ty. Charlie wciaz probowal cos zobaczyc, mrugajac, by zrzucic z powiek krysztalki lodu, i dochodzac do wniosku, ze prawdopodobnie zamarzly mu galki oczne. -To nic takiego - odparl. -Prosze, prosze, zamknij sie - powiedziala. Kolejny gleboki wdech. - Zawsze porzadnie mnie traktowales, pomimo moich, nazwijmy to, kurewskich akcji i pomimo faktu, ze jestes jakims mrocznym sluga smierci, i na pewno miales inne sprawy na glowie. Wspolczuje z powodu mamy. -Dzieki - powiedzial Charlie. -Biorac pod uwage, co slyszalam o twojej nocy przed smiercia mamy i w ogole, no i to, co tu dzisiaj widzialam, mysle... ze to jedyne sluszne wyjscie... zebym poszla z toba do lozka. -Ze mna? -Tak - odparla. - W imie wyzszego dobra, chociaz jestes takim mlotkiem. Charlie przekrecil sie na kanapie. Patrzyl na nia przez chwile, probujac sie zorientowac, czy nie robi go w konia, a potem, stwierdziwszy, ze nie, powiedzial: -To bardzo milo z twojej strony i... -Zadnych dziwactw, Asher. Musisz zrozumiec, ze robie to tylko ze wzgledu na ludzka przyzwoitosc i wspolczucie. Mozesz isc na dziwki na Broadway, jesli chcesz poswirowac. -Lily, nie wiem, co... -I nie w tylek - dodala. Za kanapa rozlegl sie piskliwy, dziewczecy chichot. -Czesc, tato - powiedziala Sophie, wylaniajac sie zza oparcia. - Tesknilam za toba. Charlie uniosl corke ponad oparciem kanapy i dal jej glosnego calusa. -Tez za toba tesknilem, skarbie. Sophie odepchnela go. -Dlaczego masz lukier na wlosach? -A, to... Lily musiala opryskac Alvina i Mohammeda lodem, zeby je uspokoic, i troche polecialo na mnie. -One tez za toba tesknily. -Zauwazylem - odparl. - Kochanie, moglabys chwile pobawic sie w swoim pokoju? Musze porozmawiac z Lily o waznych sprawach. -Gdzie pieski? - spytala dziewczynka. -Maja kare w pokoju tatusia. Mozesz isc sie pobawic, a pozniej zjemy troche Serowych Jaszczurek? -Dobrze - powiedziala Sophie, osuwajac sie na podloge. - Pa, Lily. - Pomachala dziewczynie. -Pa, Sophie - odparla Lily, ktora wydawala sie jeszcze bledsza niz zazwyczaj. Sophie wyszla z pokoju w rytmie swojej nowej przyspiewki: -I nie w tylek, i nie w tylek, i nie w tylek. Charlie odwrocil sie do Lily. -Ta piosenka na pewno ozywi pierwsza klase panny Magnussen. -Jasne, teraz wyszlo troche glupio - odparla Lily, zupelnie nieporuszona - ale kiedys mala mi podziekuje. Charlie usilowal patrzec na guziki swojej koszuli, jakby pograzyl sie w myslach, ale zachichotal, sprobowal sie powstrzymac, co skonczylo sie krotkim parsknieciem. -Jezu, Lily, jestes dla mnie jak mlodsza siostra. Nigdy bym nie mogl... -Swietnie. Chce ci dac prezent, z czystego serca, a ty... -Kawy, Lily - powiedzial z westchnieniem. - Czy moglabys mi zrobic kawe, zamiast isc ze mna do lozka? A potem usiasc i pogadac ze mna, kiedy bede ja pil? Ty jedna wiesz, co sie dzieje z Sophie i ze mna, a ja musze to jakos poukladac. -No, to pewnie potrwa dluzej niz pojscie z toba do lozka - odrzekla Lily, spogladajac na zegarek. - Zadzwonie do sklepu i powiem Rayowi, ze przyjde troche pozniej. -Doskonale - stwierdzil Charlie. -I tak chcialam sie z toba bzyknac tylko w zamian za informacje o twojej robocie Handlarza Smierci - przyznala, biorac telefon z blatu. Charlie znowu westchnal. -Wlasnie to musze poukladac. -Tak czy owak - powiedziala Lily - w kwestii tylka jestem nieugieta. Probowal z powaga pokiwac glowa, ale znowu zaczal chichotac. Lily rzucila w niego ksiazka telefoniczna San Francisco. SIOSTRY MORRIGAN -Ta dusza pachnie jak szynka - stwierdzila Nemain, marszczac nos nad kawalem miesa, ktory nabila sobie na dlugi pazur.-Chce troche - oznajmila Babd. - Dawaj. Chlasnela mieso szponami, odcinajac kawalek wielkosci piesci. Cala trojka siedziala w zapomnianej, glebokiej piwnicy pod Chinatown. Przycupnely na klodach drewna, ktore poczernialy w wielkim pozarze w 1906 roku. Macha, u ktorej zaczelo sie pojawiac perlowe przybranie glowy, jakie nosila w kobiecej postaci, ogladala przy swietle swiecy czaszke jakiegos malego zwierzecia. Swiece zrobila z tluszczu zmarlych dzieci. (Macha zawsze byla zlota raczka, a dwie pozostale zazdroscily jej zdolnosci). -Nie rozumiem, dlaczego dusza jest w miesie, ale nie w czlowieku. -I smakuje jak szynka, zdaje sie - stwierdzila Nemain, plujac dookola swiecacymi, czerwonymi kawaleczkami duszy. - Macha, pamietasz szynke? Lubimy ja? Babd zjadla swoj kawalek miesa i wytarla szpony w piora na piersi. -Chyba szynka to nowosc - powiedziala. - Jak telefony komorkowe. -Szynka to nie nowosc - odparla Macha. - To wedzona wieprzowina. -Nie - jeknela z przerazeniem Babd. -Tak - powiedziala Macha. -To nie jest ludzkie mieso? Wiec jakim cudem jest w nim dusza? -Dziekuje - odrzekla Macha. - Wlasnie to probuje powiedziec. -Postanowilam, ze lubimy szynke - oznajmila Nemain. -Cos tu nie gra - powiedziala Macha. - To nie powinno byc takie proste. -Proste? - powtorzyla Babd. - Proste? Poswiecilysmy setki... nie, tysiace lat, zeby to osiagnac. Ile tysiecy lat, Nemain? - Zerknela na jadowita siostre. -Wiele - odparla tamta. -Wiele - powiedziala Babd. - Wiele tysiecy lat. To nie jest proste. -Dusze przychodza do nas bez cial, bez zlodziei dusz, to sie wydaje zbyt proste. -Mnie sie podoba - stwierdzila Nemain. Przez chwile milczaly. Nemain skubala swiecaca dusze, Babd sie stroszyla, a Macha ogladala zwierzeca czaszke, obracajac ja w pazurach. -Mysle, ze to swistak - odezwala sie Macha. -Umiesz odroznic szynke od swistaka? - spytala Nemain. -Nie wiem - odparla Macha. -Nie pamietam swistaka - powiedziala Nemain. Babd westchnela ciezko. -Za dobrze nam idzie. Czy wy dwie kiedykolwiek myslicie o tym, jak juz bedziemy caly czas na Powierzchni i Ciemnosc wszystkim zawladnie, no, wiecie, co wtedy? -Jak to "co wtedy"? - zdziwila sie Macha. - Bedziemy miec kontrole nad wszystkimi duszami, odwiedzac smierc, kiedy zechcemy, az zuzyjemy cale swiatlo ludzkosci. -Tak, wiem - powiedziala Babd - ale co wtedy? To znaczy, wiecie, kontrola i w ogole, wszystko fajnie, ale czy Orcus zawsze bedzie nam parskal i warczal nad uchem? Macha odlozyla czaszke i usiadla na nadpalonej belce. -O co chodzi? Nemain usmiechnela sie, odslaniajac idealnie rowne zeby i nieco przydlugie kly. -Teskni za tym chudym zlodziejem dusz z mieczem. -Za Nowym Miesem? - Macha nie wierzyla wlasnym uszom, ktore staly sie widoczne dopiero kilka dni temu, gdy pierwsza darowana dusza trafila w ich szpony, wiec od jakiegos czasu ich nie testowala. - Lubisz Nowe Mieso? -Ze lubie, to troche za mocno powiedziane - odparla Babd. - Mysle, ze jest interesujacy. -Interesujacy w tym sensie, ze chcialabys ulozyc jego flaki w ciekawe wzorki na piasku? -No, nie. Nie mam do tego takiej smykalki, jak ty. Macha popatrzyla na Nemain, ktora sie usmiechnela i wzruszyla ramionami. -Mozemy chyba sprobowac zabic Orcusa, kiedy juz nastanie Ciemnosc - powiedziala. -Mam troche dosyc tych jego kazan. I stanie sie nieznosny, jesli nie pojawi sie Luminatus. - Macha wzruszyla ramionami na znak, ze sie poddaje. - Pewnie, czemu nie. CESARZ Cesarz San Francisco byl w kropce. Wyczuwal, ze w miescie dzieje sie cos bardzo zlego, ale nie mial pojecia co robic. Nie chcial niepotrzebnie niepokoic ludzi, ale nie chcial tez, by nie byli przygotowani na ewentualne niebezpieczenstwo. Uwazal, ze sprawiedliwy i dobry wladca nie powinien poslugiwac sie strachem, by manipulowac ludem, wiec dopoki nie zyska dowodu, ze zagrozenie jest realne, kazde dzialanie byloby przestepstwem.-Czasami - rzekl do Lazarusa, dostojnego golden retrievera - czlowiek musi zebrac w sobie cala odwage, by po prostu siedziec w miejscu. Jak bardzo ludzkosci zaszkodzilo mylenie ruchu z postepem, przyjacielu? Jak bardzo? Widywal rozne dziwne rzeczy. Pewnego poznego wieczoru w Chinatown ujrzal smoka z mgly, sunacego przez ulice. Potem, ktoregos ranka, przy Boudin Bakery na Ghirardelli Sauare widzial, jak ze studzienki kanalizacyjnej wypelzlo cos podobnego do nagiej kobiety, umazanej olejem silnikowym, zlapalo na wpol oprozniony kubek kawy z mlekiem ze smietnika, po czym znow zanurkowalo w kanale, dokladnie w chwili, gdy zza rogu wyjechal policjant na rowerze. Wiedzial, ze widzi te rzeczy, bo jest wrazliwszy od innych ludzi i mieszka na ulicy, wiec wyczuwa najlzejsze zachodzace tam zmiany. A w duzej mierze takze dlatego, ze jest kompletnym, wyjacym do ksiezyca swirem. Zadna z tych rzeczy jednak nie zwalniala go od odpowiedzialnosci wobec poddanych ani nie uwalniala jego mysli od niepokojacych zjawisk, ktore obserwowal. Wiewiorka w krynolinie dzialala Cesarzowi na nerwy, choc nie umial wlasciwie powiedziec, dlaczego. Lubil wiewiorki - czesto nawet bral zolnierzy do Golden Gate Parku, zeby za nimi gonily - ale wiewiorka chodzaca w pozycji wyprostowanej i przeszukujaca smieci za ciastkarnia Empanada Emporium, w dodatku ubrana w rozowa suknie balowa z osiemnastego wieku - no, to juz bylo odrazajace. Byl pewien, ze Bummer, zwiniety w klebek i spiacy w ogromnej kieszeni jego plaszcza, przyznalby mu racje. (Bummer, w glebi serca pies do polowan na szczury, mial niezbyt oswiecony poglad na wspolistnienie z kazdym gryzoniem, a szczegolnie zywcem zabranym z dworu Ludwika XVI). -Nie chce krytykowac - powiedzial Cesarz - ale buty bylyby dobrym uzupelnieniem tego stroju, nie sadzisz, Lazarusie? Lazarus, zazwyczaj tolerancyjny wobec wszelkich niebedacych ciastkami stworzen, duzych i malych, zawarczal na wiewiorke, ktora miala najwyrazniej kurze nogi, wystajace spod sukni, co wydawalo sie, no wiecie, dosc dziwne. Zbudzony warczeniem Bummer wylonil sie z welnianej sypialni niczym Grendel ze swojej kryjowki. Natychmiast zaniosl sie apoplektycznym szczekaniem, jakby chcial powiedziec: "Ej, chlopaki, moze nie zauwazyliscie, ale tam wiewiorka w sukni balowej grzebie w smieciach, a wy tu sobie siedzicie, jak dwa betonowe lwy przed biblioteka!". Wyszczekawszy to zdanie, wystartowal, jak porosnieta sierscia rakieta antywiewiorkowa, zdecydowana unicestwic wszystko, co przypomina gryzonie. -Bummer! - zawolal Cesarz. - Czekaj. Za pozno. Wiewiorka probowala uciec po scianie ceglanego budynku, ale zaczepila suknia o rynne i spadla z powrotem do zaulka, dokladnie w chwili, gdy Bummer rozwinal pelna predkosc. Po chwili zlapala niewielka deske z polamanej palety i zamachnela sie nia na przesladowce, ktory odskoczyl w sama pore, by nie oberwac gwozdziem w jedno ze swoich owadzich oczu. Rozleglo sie warczenie. W tym momencie Cesarz zauwazyl, ze wiewiorka ma gadzie lapy i pazury pomalowane na rozowo, by pasowaly do stroju. -Czegos takiego nie widuje sie co dzien - stwierdzil. Lazarus zaszczekal, potwierdzajac jego slowa. Wiewiorka upuscila deseczke i ruszyla w strone ulicy, poruszajac sie bardzo sprawnie na kurzych nogach i trzymajac suknie w gadzich lapach. Bummer otrzasnal sie z szoku wywolanego widokiem uzbrojonej wiewiorki (cos podobnego napotkal tylko w psich koszmarach sennych, po tym, jak zjadl pizze z chorizo, ktora podarowal im poznym wieczorem hojny facet z pizzerii Dominos) i ruszyl w poscig. Tuz za nim biegl Cesarz z Lazarusem. -Nie, Bummer! - wolal Cesarz. - To nie jest zwykla wiewiorka. Lazarus, jako ze nie za bardzo umial powiedziec "no i dobra", zatrzymal sie nagle i popatrzyl na Cesarza. Wiewiorka wypadla z zaulka i pomknela wzdluz rynsztoka, poruszajac sie teraz na czterech lapach. Dotarlszy do rogu ulicy, Cesarz ujrzal malenka, rozowa suknie, znikajaca w studzience kanalizacyjnej, podobnie jak nieustraszony Bummer. Slyszal dobiegajace z odplywu echo szczekania, ktore coraz bardziej cichlo, gdy terier gnal za swoja ofiara w ciemnosc. RIVERA Nick Cavuto usiadl naprzeciwko Rivery, stawiajac przed soba gulasz z bizona na talerzu o rozmiarach mniej wiecej pokrywy pojemnika na smieci. Poszli na lunch do Lokalu Tommy'ego, staromodnej jadlodajni przy Van Ness, gdzie codziennie serwowano potrawy w domowym stylu, na przyklad mielone, pieczonego, faszerowanego indyka czy gulasz z bizona, a na telewizorze nad barem pokazywano druzyny z San Francisco, jesli tylko rozgrywaly jakis mecz.-Co? - spytal rosly gliniarz, gdy jego partner wywrocil oczyma. - Co, kurwa? -Kiedys bizony prawie wyginely - powiedzial Rivera. - Miales przodkow na prerii? -Specjalne policyjne porcje. Sluzba, ochrona i tak dalej wymagaja bialka. -Ale zeby calego bizona? -A czy ja krytykuje twoje hobby? Rivera spojrzal na swoja polowke kanapki z indykiem i miseczke zupy fasolowej, potem na gulasz Cavuto, potem na swoja nedzna kanapke, potem na kolosalny gulasz partnera. -Moj lunch jest zaklopotany - powiedzial. -Dobrze ci tak. Zemsta za wloskie garnitury. Uwielbiam to, po kazdym wezwaniu ludzie mysla, ze to ja jestem ofiara. -Moglbys sobie kupic szybkowar albo ja moglbym poprosic mojego znajomego, zeby znalazl ci ladne ubranie. -Twojego znajomego seryjnego zabojce, wlasciciela komisu? Nie, dziekuje. -Nie jest seryjnym zabojca. W jego zyciu dzieja sie dziwne rzeczy, ale nie jest zabojca. -Tylko tego nam potrzeba, kolejnych dziwnych rzeczy. Co on tak naprawde robil, kiedy byla ta strzelanina? -Tak jak mowilem, przechodzilem obok i zobaczylem, ze uzbrojony koles chce go obrobic. Wyciagnalem bron i kazalem mu przestac, on wycelowal we mnie, a ja strzelilem. -Pieprzysz. W zyciu nie wystrzeliles jedenastu naboi, zeby dziewiecioma nie trafic w srodek tarczy. Co sie, kurwa, wydarzylo? Rivera popatrzyl na dlugi stol i upewnil sie, ze trzej faceci siedzacy przy drugim koncu sa zajeci ogladaniem teleturnieju w telewizorze nad barem. -Trafilem ja kazdym strzalem. -Ja? To byla kobieta? -Tego nie powiedzialem. Cavuto upuscil lyzke. -Partnerze? Nie mow, ze zastrzeliles te ruda? Myslalem, ze juz po sprawie. -Nie. To bylo cos nowego, jak... Nick, znasz mnie, nie strzelam bez potrzeby. -Powiedz, co sie stalo. Przeciez cie kryje. -To bylo jak kobieta-ptak albo cos takiego. Cala czarna. Znaczy sie, czarna, kurwa, jak smola. Miala szpony, ktore wygladaly jak, no nie wiem, jak kilkucentymetrowe srebrne oskardy czy cos. Moje naboje oderwaly od niej jakies kawalki, piora, czarna breje, to bylo wszedzie. Dostala dziewiec razy w tors i odleciala. -Odleciala? Rivera popijal kawe, obserwujac reakcje partnera znad krawedzi kubka. Podczas wspolnej pracy przezyli troche niezwyklych rzeczy, ale nie byl pewien, czy sam uwierzylby w te historie, gdyby odwrocic sytuacje. -Tak, odleciala. Cavuto pokiwal glowa. -Dobra, rozumiem, czemu nie chciales napisac o tym w raporcie. -Wlasnie. -Wiec ta kobieta-ptak - powiedzial Cavuto, jakby to mieli juz ustalone, uwierzyl i co dalej? - obrabiala tego Ashera z komisu? -Walila mu konia. Cavuto pokiwal glowa, podniosl lyzke, zagarnal spora ilosc gulaszu i ryzu. Zujac, wciaz kiwal glowa. Wygladal, jakby chcial cos powiedziec, ale potem szybko wzial kolejny kes, chyba po to, zeby sie powstrzymac. Najwyrazniej skupil sie na teleturnieju i bez slowa dokonczyl lunch. Rivera takze w milczeniu zjadl zupe i kanapke. Gdy wychodzili, Cavuto wyjal dwie wykalaczki z pojemnika przy kasie i podal jedna partnerowi. Wyszli w swiatlo pieknego dnia. -Wiec sledziles Ashera? -Chcialem go miec na oku. Na wszelki wypadek. -I strzelales do niej za to, ze walila facetowi konia? - spytal w koncu Cavuto. -Na to wyglada - odparl Rivera. -Wiesz, Alphonse, wlasnie dlatego nie spedzam z toba wolnego czasu. Masz pojebany system wartosci. -To nie byl czlowiek, Nick. -Wszystko jedno. Walenie konia? I za to zabic? No, nie wiem... -Nie zabilem jej. -Dziewiec kulek w piers? -Widzialem ja... to... wczoraj w nocy. Na swojej ulicy. Obserwowala mnie ze studzienki kanalizacyjnej. -Przyszlo ci do glowy, zeby spytac Ashera, skad zna latajaca, kuloodporna kobiete-ptaka? -Tak, przyszlo, ale nie moge ci powiedziec, co od niego uslyszalem. To zbyt pokrecone. Cavuto wyrzucil rece w gore. -Slodki Jezu z odswiezacza na blekitnej wodzie w sedesie! Bo sie jeszcze zrobi, kurwa, pokrecone, a tego bysmy nie chcieli, co? LILY Pili po drugim kubku kawy i Charlie zdazyl powiedziec Lily o dwoch nieznalezionych naczyniach duchowych, o spotkaniu z harpia z kanalow, o cieniu zsuwajacym sie ze wzgorza w Sedonie i o innej wersji Bardzo wielkiej ksiegi Smierci, a takze o swoim strasznym problemie z coreczka, ktora potrafila zabijac slowem "kotek", a oprocz tego nie odstepowaly jej na krok dwa olbrzymie psy. Wedlug Charliego, Lily zareagowala nie na te czesc opowiesci co trzeba.-Spiknales sie z demonem z Zaswiatow, a ja nie jestem dla ciebie dosc dobra? -To nie sa zawody, Lily. Mozemy o tym nie rozmawiac? Wiedzialem, ze nie powinienem ci o tym mowic. Martwia mnie inne sprawy. -Chce szczegolow, Asher. -Lily, dzentelmeni nie dziela sie szczegolami swoich przygod milosnych. Lily zaplotla rece na piersi i przybrala poze zniesmaczonego niedowierzania, wyjatkowo wymowna poze, zanim bowiem sie odezwala, Charlie juz wiedzial, co uslyszy. -A gowno. Ten glina wywalil w nia caly magazynek, a ty chcesz bronic jej honoru? Charlie usmiechnal sie tesknie. -Wiesz, przezylismy chwile... -O, Boze, ty dziwkarzu jeden! -Lily, niemozliwe, zeby dotknela cie moja... moja reakcja na twoja hojna i, powiem szczerze, bardzo kuszaca propozycje. Ojejku. -To dlatego ze jestem zbyt zwawa, tak? Nie dosc mroczna dla ciebie? W koncu jestes panem Smiercia i w ogole. -Lily, ten cien w Sedonie szedl po mnie. Kiedy wyjechalem z miasta, zniknal. Harpia z kanalow przyszla po mnie. Ten drugi Handlarz Smierci powiedzial, ze jestem inny. Pozostalym nigdy nie zdarzaly sie przypadki smierci wynikajacej z ich obecnosci, tak jak mnie. -Czy wlasnie powiedziales do mnie "ojejku"? A co ja, mam dziewiec lat? Jestem kobieta... -Mysle, ze moge byc Luminatusem, Lily. W koncu sie zamknela. Uniosla brwi, jakby chciala powiedziec "nie". Charlie pokiwal glowa, jakby chcial powiedziec "tak". -Wielka Smierc? -Przez duze S. -Zupelnie nie masz kwalifikacji - stwierdzila Lily. -Dzieki, teraz mi lepiej. MINTY FRESH Minty zawsze czul sie niepewnie piecdziesiat metrow pod powierzchnia morza, zwlaszcza jesli cala noc pil sake i sluchal jazzu, a tak wlasnie bylo. Siedzial w ostatnim wagonie ostatniego pociagu metra wyjezdzajacego z Oakland i mial caly wagon dla siebie, niczym prywatna lodz podwodna plynaca pod zatoka - dzwiek saksofonu tenorowego pobrzmiewal mu w uszach niczym sonar, a pol tuzina przesiaknietych sake, pikantnych rolek z tunczykiem, lezalo w jego zoladku jak bomby glebinowe. Spedzil wieczor przy Embarcadero, w Satos, japonskiej restauracji i klubie jazzowym. Sushi i jazz, dziwna para, ozeniona za sprawa przypadku i ucisku. Zaczelo sie w Fillmore, ktore przed II wojna swiatowa bylo dzielnica japonska. Kiedy Japonczykow wyslano do obozow internowania, a ich domy i majatki sprzedano, czarni, ktorzy przyjechali do pracy w stoczniach przy budowie pancernikow i niszczycieli, zamieszkali w opuszczonych budynkach. Wraz z nimi przyszedl jazz. Przez lata Fillmore stanowilo centrum sceny jazzowej w San Francisco, a Bop City przy Post Street byl najwazniejszym klubem jazzowym. Gdy wojna dobiegla konca i Japonczycy wrocili, wieczorami czesto mozna bylo ujrzec japonskie dzieci stojace pod oknami Bop City i sluchajace takich slaw, jak Billie Holiday, Oscar Peterson czy Charles Mingus. Byly swiadkami, jak sztuka powstaje i rozplywa sie po ulicach San Francisco. Sato byl jednym z tych dzieci. Nie chodzilo tylko o historyczny zbieg okolicznosci, jak tlumaczyl Minty'emu Sato pewnego poznego wieczoru, gdy muzyka sie skonczyla, a sake dodawala mu elokwencji. Chodzilo o postawe filozoficzna. Jazz to sztuka zen, lapiesz? Kontrolowana spontanicznosc. Jak malarstwo tuszem sumie, jak haiku, jak lucznictwo, jak kendo - jazz nie byl czyms, co sie planowalo, lecz czyms, co sie robilo. Cwiczyles, odgrywales gamy, uczyles sie akordow, a potem wkladales cala swoja wiedze i wszystkie uwarunkowania w dana chwile.-A w jazzie kazda chwila jest jak kryzys - Sato zacytowal Wyntona Marsalisa - i wykorzystujesz wszystkie swoje umiejetnosci, by zniesc ten kryzys. Jak szermierz, lucznik, poeta i malarz. Wszystko jest na miejscu, bez przyszlosci, bez przeszlosci, tylko dana chwila i to, jak sobie z nia radzisz. Tak rodzi sie sztuka. A Minty, ogarniety potrzeba ucieczki od swojego zycia Smierci, wsiadl do metra do Oakland, by znalezc chwile, w ktorej moglby sie ukryc, nie zalujac przeszlosci i nie bojac sie przyszlosci, tylko czyste "tu i teraz" w dzwieku saksofonu tenorowego. Ale sake, zbyt duzy ciezar nadciagajacej przyszlosci i zbyt duzo wody nad glowa sprowadzily melancholie, chwila minela, i Minty czul niepokoj. Sprawy przybraly zly obrot. Nie zdolal odnalezc dwoch ostatnich naczyn duchowych, pierwszy raz w karierze, i zaczynal widziec czy slyszec efekty. Glosy z kanalow, donosniejsze i liczniejsze niz kiedykolwiek, szydzily z niego. Jakis ruch wsrod cieni, ledwo dostrzegalny katem oka, poruszajace sie, szeleszczace ciemne obiekty, ktore znikaly, jesli spojrzalo sie prosto na nie. Sprzedal nawet trzy plyty z regalu z naczyniami duchowymi tej samej osobie, co tez nigdy mu sie nie zdarzylo. Z poczatku nie zauwazyl, ze to ta sama kobieta, ale gdy wszystko zaczelo sie sypac, twarze pojawily sie w jego pamieci i zdal sobie z tego sprawe. Za pierwszym razem byla mniszka, jakiegos rodzaju buddyjska mniszka, odziana w zloto-bordowe szaty, z krociutkimi wlosami, jakby ogolono jej glowe, a teraz wlosy odrastaly. Zapamietal, ze oczy miala blekitne jak krysztal, rzecz niezwykla u kogos o tak ciemnej karnacji. A w glebi tych oczu czail sie usmiech, ktory wywolywal wrazenie, ze dusza znalazla swoje miejsce, dobry dom na wyzszym poziomie. Drugi raz zobaczyl ja pol roku pozniej. Miala na sobie dzinsy i skorzana kurtke, a takze nieco bezladna fryzure. Wziela plyte CD z regalu z napisem "po jednej sztuce na klienta", album Sarah McLachlan, ktory sam by dla niej wybral, gdyby go poprosila, i ledwie zauwazyl jej jasne, blekitne oczy, myslac raczej o tym, ze gdzies juz widzial ten usmiech. Pozniej, w zeszlym tygodniu, znowu przyszla, z wlosami do ramion, w dlugiej spodnicy i spietej paskiem, muslinowej koszuli w poetyckim stylu - niczym uciekinierka z festiwalu renesansowego, co nie byloby niczym niezwyklym w Haight, ale w Castro raczej stanowilo rzadkosc. Tak czy owak, zupelnie nie zwrocil na to uwagi, do chwili gdy podeszla, by zaplacic, i zerknela znad okularow przeciwslonecznych, odliczajac pieniadze z portfela. Znowu te blekitne oczy, elektryczne i niezupelnie tym razem usmiechniete. Nie wiedzial co robic. Nie mial dowodu, ze byla mniszka i laska w skorzanej kurtce, ale wiedzial, ze to ona. Zebral wszystkie swoje umiejetnosci, by poradzic sobie z ta sytuacja i nawalil. -Wiec lubi pani Mozarta? - spytal. -To dla przyjaciolki - powiedziala tylko tyle. Z powodu tego prostego stwierdzenia postanowil nie stawiac jej czola. Naczynie duchowe mialo trafic do prawowitego wlasciciela, prawda? Nigdzie nie napisano, ze mial mu je sprzedac bezposrednio. To bylo tydzien temu i od tamtej pory glosy, szelesty i cienie, ogolnie biorac grozna atmosfera - wszystko to trwalo niemal bez ustanku. Minty Fresh wieksza czesc swego doroslego zycia spedzil samotnie, ale nigdy wczesniej nie odczuwal tej samotnosci az tak doglebnie. Dziesiec razy przez kilka ostatnich tygodni kusilo go, by zadzwonic do innych Handlarzy Smierci pod pretekstem ostrzezenia ich o swoim niepowodzeniu, ale glownie po to, by po prostu pogadac z kims, kto mial jakie takie pojecie o tym, jak wyglada jego zycie. Wyciagnal dlugie nogi przez trzy siedzenia wagonu, az do przejscia, po czym zamknal oczy i oparl glowe o okno, czujac w ogolonej potylicy rytmiczny stukot wagonu. O, nie, to sie nie moglo udac. Za duzo sake, poczul zawroty glowy. Gwaltownie uniosl glowe i otworzyl oczy, a potem przez drzwi na koncu wagonu zauwazyl, ze dwa wagony dalej w pociagu zapadl mrok. Wyprostowal sie i patrzyl, jak swiatla gasna w kolejnym wagonie - nie, to nie swiatla gasly. Ciemnosc wypelniala wagon niczym gaz, odbierajac cala energie swiatlu. -O, cholera - powiedzial Minty do pustego wagonu. Nie mogl nawet wstac w metrze, ale wstal, troche przygarbiony, z glowa w suficie, zwrocony ku nadciagajacej ciemnosci. Drzwi na koncu wagonu otworzyly sie i ktos wszedl do srodka. Kobieta. No, niezupelnie kobieta. Raczej cien kobiety. -Ej, kochanku - powiedziala niskim, jakby przydymionym glosem. Slyszal juz kiedys ten glos. Albo podobny. Ciemnosc otoczyla dwie lampy podlogowe w odleglym krancu wagonu, pozostawiajac tylko jasniejaca sylwetke kobiety, metalowy refleks na tle czystej czerni. Minty nie pamietal, by odczuwal strach kiedykolwiek od czasu, gdy zostal Handlarzem Smierci. Ale teraz sie bal. -Nie jestem twoim kochankiem - powiedzial Minty glosem tak spokojnym, jak saksofon basowy, nie okazujac nawet cienia leku. Kazda chwila to kryzys, pomyslal. -Kto raz mial czarnego, juz nie chce innego - powiedziala, robiac krok w jego kierunku. Nie bylo widac nic poza jej niebiesko-czarnym konturem. Wiedzial, ze pare metrow za nim znajduja sie drzwi, zamkniete poteznym mechanizmem hydraulicznym, i ze prowadza do ciemnego tunelu piecdziesiat metrow pod zatoka, ze smiercionosna elektryczna szyna - ale z jakiegos powodu perspektywa wydala sie teraz calkiem zachecajaca. -Mialem czarnych - stwierdzil Minty. -Nie miales, kochanku. Miales rozne odcienie brazu, ciemna czekolade, moze kawe, ale, slowo daje, czarnego nie. Bo po czarnym juz nigdy nie bedziesz mial nic innego. Patrzyl, jak sie do niego zbliza - plynie - a z jej palcow wyrastaja dlugie, srebrne szpony, polyskujace w slabym blasku lamp ewakuacyjnych, ociekajace czyms, co parowalo w zetknieciu z podloga. Po obu jego stronach rozleglo sie szuranie, cos szybko poruszalo sie w ciemnosciach. -Dobrze powiedziane - rzekl Minty. 20. ATAK KROKODYLOWATEGO W miescie nastala brutalnie goraca noc i wszyscy pootwierali okna. Z dachu po drugiej stronie zaulka szpieg widzial mala dziewczynke, chlapiaca radosnie woda w wypelnionej piana wannie. Dwa wielkie psy siedzialy przy samej wannie, zlizujac szampon z jej rak, bekajac bankami mydlanymi i wywolujac piski radosci.-Sophie, nie karm pieskow mydlem, dobrze? - dobiegl z innego pomieszczenia glos wlasciciela sklepu. -Dobrze, tato. Nie bede. Nie jestem dzieckiem, wiesz -powiedziala, wylewajac sobie na dlon wiecej szamponu o zapachu truskawek i kiwi, i podsuwajac go jednemu z psow do zlizania. Oblok pachnacych baniek wylecial z pyska bestii i miedzy kratami w oknach uniosl sie w nieruchomym powietrzu nad zaulkiem. Ogary stanowily problem, ale jesli szpieg zdola wszystko zgrac w czasie, poradzi sobie z nimi i bez przeszkod przedostanie sie do dziecka. W przeszlosci byl zabojca, ochroniarzem, kick bokserem, a ostatnio certyfikowanym instalatorem izolacji z wlokna szklanego - te umiejetnosci mogly mu sie bardzo przydac w obecnej misji. Mial pysk krokodyla - szescdziesiat osiem ostrych zebow i oczy, ktore blyszczaly jak czarne szklane paciorki. Jego rece byly lapami drapiezcy, zbrojnymi w zakrzywione pazury pokryte skorupa zakrzepnietej krwi. Mial na sobie czarny jedwabny smoking, nie nosil jednak butow - palce jego nog byly polaczone blona jak u wodnego ptaka i mialy pazury do wygrzebywania zdobyczy z blota. Zrolowal duzy perski dywan przy krawedzi dachu i czekal. Potem, dokladnie zgodnie z planem, uslyszal: -Skarbie, ide wyniesc smieci, zaraz wroce. -Dobrze, tato. Zabawne, jak zludzenie bezpieczenstwa powoduje lekkomyslnosc, pomyslal szpieg. Nikt nie zostawilby malej dziewczynki w wannie bez opieki, ale towarzystwo dwoch psich ochroniarzy sprawialo, ze nie byla bez opieki, prawda? Czekal, az wlasciciel sklepu wyloni sie zza stalowych drzwi na dole z dwoma workami smieci. Przez chwile wydawal sie zaskoczony faktem, ze.smietnik, zazwyczaj znajdujacy sie tuz za drzwiami, zostal przesuniety o pare metrow w dol zaulka, ale wzruszyl ramionami, kopniakiem otworzyl drzwi na osciez, a gdy pneumatyczny cylinder powoli, z sykiem zaczal zamykac je z powrotem, mezczyzna ruszyl do smietnika. W tej wlasnie chwili szpieg zrzucil dywan z dachu. Dywan rozwinal sie, spadajac cztery pietra w dol. Uderzyl wlasciciela sklepu z donosnym loskotem i obalil na ziemie. W lazience dwa wielkie psy ozywily sie. Jeden zaszczekal ostrzegawczo. Szpieg mial juz w kuszy pierwszy belt. Teraz wypuscil go - syknela nylonowa linka i pocisk uderzyl z halasem w dywan, przebil go na wylot i wbil sie w lydke mezczyzny, skutecznie przyszpilajac go do dywanu, a zapewne takze do ziemi. Wlasciciel sklepu krzyknal. Wielkie psy wypadly z lazienki. Szpieg zaladowal kolejny belt, przymocowany do drugiego konca nylonowej linki, przyczepionej do pierwszego, po czym przestrzelil nim inna czesc dywanu ponizej. Mezczyzna krzyczal dalej, ale przykryty wielkim dywanem nie mogl sie ruszyc. Gdy szpieg ladowal trzeci pocisk, ogary wybiegly przez drzwi do zaulka. Trzeci belt nie byl przymocowany do linki, lecz mial dziwna, szpiczasta koncowke z tytanu. Szpieg wycelowal w pneumatyczny cylinder przy drzwiach i te zamknely sie z trzaskiem, chwytajac ogary w pulapke w zaulku. Cwiczyl to w glowie setki razy i wszystko szlo teraz zgodnie z planem. Drzwi wejsciowe do sklepu i budynku mieszkalnego zostaly posmarowane superklejem, zanim wszedl na dach - nie bylo latwo zrobic to niezauwazenie. Czwartym strzalem wbil belt w rame nad oknem korytarza. Kraty w oknie lazienki byly zbyt waskie, wiedzial jednak, ze wlasciciel na pewno zostawil otwarte drzwi do mieszkania. Przyczepil karabinczyk do nylonowej linki i bezglosnie zjechal po niej na parapet okna. Odpial sie od linki, a potem przecisnal miedzy pretami i opadl na podloge w korytarzu. Trzymal sie blisko scian, stawiajac ostrozne, przesadnie dlugie kroki, by pazurami nie drapac wykladziny. Wyczuwal zapach gotowanej cebuli, dochodzacy z mieszkania obok, i slyszal dzieciecy glos, ktory dobiegal zza drzwi w dole korytarza, wyraznie lekko uchylonych. -Tato, moge juz wyjsc! Tato, moge juz wyjsc! Przystanal przy drzwiach i zajrzal do srodka. Wiedzial, ze dziecko zacznie krzyczec na jego widok - ostre zeby, pazury, zimne, czarne oczy. Postara sie, by te krzyki trwaly bardzo krotko, ale nikt nie mogl zachowac spokoju w obliczu jego przerazajacego wygladu. Oczywiscie, ow przerazajacy efekt byl czesciowo oslabiony faktem, ze mial tylko trzydziesci piec centymetrow wzrostu. Popchnal drzwi, ale gdy wszedl do mieszkania, cos chwycilo go od tylu i poderwalo w gore. Pomimo szkolenia i umiejetnosci skradania sie, krzyknal niczym plonaca, drewniana kaczka. Ktos zalal superklejem zamek w tylnych drzwiach i Charlie zlamal klucz, probujac go otworzyc. Z nogi sterczala mu jakas strzala na lince. Bolalo jak diabli, w bucie zbierala sie krew. Nie wiedzial, co sie stalo, ale wiedzial, ze nie jest dobrze, zwlaszcza ze piekielne ogary podskakiwaly i skamlaly. Zaczal tluc w drzwi piesciami. -Otworz te cholerne drzwi, Ray! Ray otworzyl. -Co? Psy zwalily ich obu z nog, przeciskajac sie przez drzwi. Charlie zerwal sie i pokustykal za nimi po schodach. Ray poszedl w jego slady. -Charlie, krew ci leci. -Wiem. -Czekaj, ciagniesz za soba jakas linke. Odetne ja. -Ray, musze isc... Zanim Charlie zdolal skonczyc zdanie, Ray wyciagnal scyzoryk z tylnej kieszeni, otworzyl go i przecial nylonowa linke. -Nosilem go w pracy do przecinania pasow bezpieczenstwa i tym podobne. Charlie skinal glowa i ruszyl po schodach. Sophie stala w kuchni, owinieta zielonym recznikiem kapielowym, z nasmarowanymi szamponem wlosami wciaz sterczacymi na glowie. Wygladala jak pomniejszona, namydlona wersja Statuy Wolnosci. -Tato, gdzie byles? Chcialam wyjsc. -Wszystko w porzadku, kochanie? - Ukleknal przed nia i wygladzil recznik. -Potrzebowalam pomocy przy splukiwaniu. To twoje zadanie, tato. -Wiem, kochanie. Okropny ze mnie ojciec. -W porzadku - powiedziala Sophie. - Czesc, Ray. Ray docieral wlasnie do szczytu schodow, trzymajac zakrwawiona strzale na koncu linki. -Charlie, miales to w nodze. Charlie odwrocil sie i pierwszy raz spojrzal na swoja lydke, po czym usiadl na podlodze, przekonany, ze zaraz zemdleje. -Moge ja sobie wziac? - spytala Sophie, podnoszac strzale. Ray wzial z blatu scierke do naczyn i przycisnal do rany szefa. -Przytrzymaj. Zadzwonie pod dziewiecset jedenascie. -Nie, nic mi nie jest - odparl Charlie, teraz niemal pewien, ze zacznie wymiotowac. -Co tam sie stalo? - spytal Ray. -Nie wiem, bylem... Ktos w budynku zaczal krzyczec, jakby smazono go w oleju. Ray otworzyl szerzej oczy. -Pomoz mi wstac - poprosil Charlie. Przebiegli przez mieszkanie i wypadli na korytarz - krzyki dobiegaly z klatki schodowej. -Dasz rade? - spytal Ray. -Idz. Idz. Jestem obok. - Charlie oparl sie o jego ramie i skakal za nim po schodach. Ostre wrzaski dochodzace z mieszkania pani Ling przerodzily sie w blagania po angielsku, okraszone mandaryn-skimi przeklenstwami. -Nie! Siksy! Ratunku! Precz! Ratunku! Charlie i Ray zastali drobniutka, chinska matrone oparta o kuchenke. Wymachiwala tasakiem w kierunku Alvina i Mohammeda, starajac sie nie dopuscic ich blizej, podczas gdy psy szczekaly, wypuszczajac przy tym salwy baniek o zapachu truskawek i kiwi. -Ratunku! Siksy chca zabrac kolacje - powiedziala pani Ling. Charlie ujrzal na kuchence parujacy garnek, z ktorego wystawala para kaczych pletw. -Pani Ling, czy ta kaczka ma spodnie? Szybko zerknela na garnek, po czym odwrocila sie z powrotem i zamachnela tasakiem na piekielne ogary. -Mozliwe - odparla. -Spokoj, Alvin. Spokoj, Mohammed - nakazal Charlie, a ogary zupelnie go zignorowaly. Odwrocil sie do Raya. - Ray, moglbys isc po Sophie? Byly gliniarz, ktory uwazal sie za pana kazdej chaotycznej sytuacji, powiedzial: -He? -Nie odpuszcza, dopoki Sophie im nie kaze. Idz po nia, dobrze? - Charlie zwrocil sie do pani Ling: - Sophie je zaraz zawola. Przepraszam. Pani Ling patrzyla na swoja kolacje. Tasakiem probowala wepchnac kacze pletwy do rosolu, ale bez skutku. -To stary chinski przepis. Nie mowimy o nim Bialym Diablom, bo wy go popsuja. Pan slyszy o kurczaku zawijanym w papier? Ta kaczka zawijana w spodnie. Piekielne ogary zawarczaly. -Na pewno jest pyszna - powiedzial Charlie, opierajac sie o lodowke, by nie runac na podloge. -Pan krwawi, panie Asher. -Zgadza sie - odparl. Przyszedl Ray, niosac Sophie zawijana w recznik. Postawil ja na podlodzie. -Dzien dobry, pani Ling - powiedziala Sophie, po czym wyswobodzila sie z recznika, podeszla do ogarow i zlapala je za obroze. - Nie oplukalyscie sie - powiedziala. A potem, golusienka, z rogami z wlosow sterczacymi z glowy wyprowadzila psy z mieszkania pani Ling. -Eee, ktos cie postrzelil, szefie - stwierdzil Ray. -Zgadza sie - przyznal Charlie. -Powinien zbadac cie lekarz. -Zgadza sie - odparl Charlie. Oczy uciekly mu w glab glowy i osunal sie po lodowce pani Ling. Noc spedzil na ostrym dyzurze w szpitalu St. Francis Memorial, czekajac, az go opatrza. Ray Macy byl przy nim caly czas. Gdy Charlie sluchal krzykow i jekow innych czekajacych pacjentow, po jakims czasie odrazajaca i natretna won wymiotow zaczela na niego dzialac. Kiedy zrobil sie zielony, Ray sprobowal wykorzystac swoj status bylego gliniarza, by dogadac sie z przelozona pielegniarek, ktora znal w poprzednim zyciu. -Mocno oberwal. Nie mozesz go gdzies wcisnac? To porzadny facet, Betsy. Siostra Betsy usmiechnela sie (stosowala te mine, zamiast mowic ludziom, zeby sie odpieprzyli) i rozejrzala sie po poczekalni, by zyskac pewnosc, ze nikt nie zwraca na nich szczegolnej uwagi. -Mozesz podprowadzic go do okna? -Jasne - odparl Ray. Pomogl Charliemu wstac z krzesla i zaciagnal go pod male, kuloodporne okno. - To jest Charlie Asher - wyjasnil Ray. - Moj przyjaciel. Charlie popatrzyl na niego. -Znaczy, moj szef - poprawil sie szybko Ray. -Panie Asher, umrze mi pan tutaj? -Mam nadzieje, ze nie - odparl Charlie. - Ale lepiej spytac kogos, kto dysponuje wieksza wiedza medyczna. Siostra Betsy usmiechnela sie. -Postrzelono go - wyjasnil Ray, jakby byl jego adwokatem. -Nie widzialem, kto strzelal - dodal Charlie. - Tajemnicza sprawa. Pielegniarka oparla sie o okno. -Wie pan, ze musimy zglaszac wladzom kazdy postrzal z broni palnej. Na pewno nie woli pan porwac jakiegos weterynarza, zeby pana pozszywal? -Podejrzewam, ze moje ubezpieczenie tego nie pokrywa - powiedzial Charlie. -Poza tym to nie byl postrzal z broni palnej - uzupelnil Ray. - To byla strzala. Siostra Betsy pokiwala glowa. -Moge zobaczyc? Charlie zaczal podwijac nogawke spodni i postawil noge na parapecie niskiego okienka, ale pielegniarka ja zepchnela. -Na litosc boska, niech inni nie widza, ze patrze. -Au, przepraszam. -Jeszcze krwawi? -Nie, chyba nie. -Boli? -Jak skurwysyn. -Duzy skurwysyn czy maly skurwysyn? -Rozmiar XL - odparl Charlie. -Ma pan uczulenie na jakies srodki przeciwbolowe? - Nie. -Na antybiotyki? - Nie. Siostra Betsy siegnela do kieszeni kitla i wyciagnela garsc pigulek, wybrala dwie okragle i jedna podluzna, po czym podala je przez okienko. -Moca darowana mi przez swietego Franciszka z Asyzu oglaszam, ze od tej chwili nic pana nie boli. Te okragle to percocet, a ta podluzna to ciprio. Wpisze to do panskiej karty. - Zerknela na Raya. - Wypelnij za niego papiery. Za pare minut bedzie zbyt zakrecony, zeby to zrobic. -Dzieki, Betsy. -Jesli do tego sklepu, w ktorym pracujesz, przyjda jakies torebki od Gucciego albo od Prady, sa moje. -Nie ma sprawy - zapewnil Ray. - Charlie jest wlascicielem tego sklepu. -Powaznie? Charlie pokiwal glowa. -Premia - powiedziala. Polozyla na polce jeszcze jedna pigulke. - Dla ciebie, Ray. -Nic mnie nie boli. -Poczekacie sobie tu troche. Wszystko sie moze zdarzyc. - Usmiechnela sie, zamiast mowic mu, by sie odpieprzyl. Godzine pozniej papierkowa robota byla juz zalatwiona, a Charlie siedzial w krzesle z wlokna szklanego w pozycji, ktora wydawala sie mozliwa tylko pod warunkiem, ze jego kosci zmienily sie w gabke. -Tutaj zabili Rachel - powiedzial. -Tak, wiem - odparl Ray. - Przykro mi. -Ciagle za nia tesknie. -Tak, wiem - powiedzial Ray. - Jak noga? -Ale dali mi Sophie - ciagnal Charlie, ignorujac pytanie. - Wiec, wiesz, to bylo dobre. -Tak, wiem - powtorzyl Ray. - Jak sie teraz czujesz? - Troche sie martwie, ze przez dziecinstwo bez matki Sophie nie bedzie dosc wrazliwa. -Swietnie sobie z nia radzisz. Ale jak sie czujesz fizycznie? -Na przyklad to, ze zabija ludzi, po prostu na nich patrzac. To nie moze byc dobre dla dziewczynki. Moja wina, to wszystko moja wina. -Charlie, czy boli cie noga? - Ray postanowil nie brac tabletki przeciwbolowej, ktora dala mu Betsy, i teraz tego zalowal. -A ta sprawa z piekielnymi ogarami. Ktore dziecko musi zyc z czyms takim? To nie moze byc zdrowe. -Charlie, jak sie czujesz? -Troche chce mi sie spac - odparl Charlie. -Straciles sporo krwi. -Ale jestem odprezony. Wiesz, uplyw krwi odpreza. Myslisz, ze dlatego w sredniowieczu przystawiali pijawki? Moze uzywali ich zamiast lekow uspokajajacych? "Tak, Bob, zaraz przyjde na spotkanie, tylko czekaj, przystawie sobie pijawke, jestem dzis troche nerwowy". -Fajnie to wymysliles. Chcesz troche wody? -Dobry z ciebie facet, Ray. Mowilem ci to kiedys? Nawet jesli na wakacjach seryjnie mordujesz zdesperowane Filipinki. -Co? Siostra Betsy podeszla do okienka. -Asher! - zawolala. Ray popatrzyl na nia blagalnie i kilka sekund pozniej wyszla przez drzwi z wozkiem. -Jak tam nasz pacjent, ktory nie czuje bolu? -Boze, jest strasznie denerwujacy - odparl Ray. -Nie wziales swojego lekarstwa, prawda? -Nie lubie prochow. -Kto tu jest pielegniarka, Ray? To jest krag lekow, nie tylko pacjent, ale i wszyscy wokol niego. Nie ogladales "Krola Lwa"? -Tego nie bylo w "Krolu Lwie". Tam byl krag zycia. -Serio? Czyli caly czas zle spiewalam te piosenke? Ha! Chyba ten film jednak mi sie nie podoba. Pomoz mi wsadzic pana, ktorego nic nie boli, na wozek. Przed sniadaniem bedzie w domu. -Dotarlismy tu w porze kolacji - przypomnial Ray. -No i widzisz, jaki jestes bez lekow? Charlie wrocil ze szpitala z piankowym gipsem i kulami. Pigulki przestaly dzialac i znowu odczuwal bol. Glowa mu pulsowala, jakby lada chwila miala z niej wyskoczyc para malenkich Obcych. Pani Korjev wyszla z jego mieszkania i przyparla go do sciany w korytarzu. -Charlie Asher, musimy pogadac. Poprzedniej nocy widze moja mala Sophie. Biegnie obok mojego mieszkania mokra i namydlona jak niedzwiedz, ciagnie dwa wielkie czarne psy i spiewa "nie w tylek". W starym kraju mamy na to dobre slowo. To slowo brzmi "paskudne". Mam jeszcze numer do obroncow praw dziecka z czasow, kiedy moi chlopcy byli chlopcami. -Namydlona jak niedzwiedz? -Niech pan nie zmienia tematu. To paskudne. -Tak, ma pani racje. Przepraszam. To sie juz nie powtorzy. Zostalem postrzelony i nie myslalem jasno. -Pan jest postrzelony? -W noge. To powierzchowna rana. - Charlie cale zycie czekal, by wypowiedziec te slowa, i czul sie teraz bardzo meski. - Nie wiem, kto do mnie strzelil. Tajemnicza sprawa. Zrzucili tez na mnie dywan. Dywan w pewnym sensie ujmowal calej historii czesc meskiego aspektu. Charlie postanowil od tej pory o tym nie wspominac. -Pan wchodzi. Zje sniadanie. Sophie nie chce jesc tostow, ktore robi Vladlena. Mowi, ze surowe i maja zarazki. -Moja krew - powiedzial Charlie. Gdy tylko Charlie stanal w drzwiach, chcac ratowac corke przed tostowymi patogenami, Mohammed chwycil w zeby koniec jednej z jego kul i zaciagnal podskakujacego mezczyzne do sypialni. -Czesc, tato - powiedziala Sophie, gdy ojciec ja mijal. - W domu nie wolno skakac - dodala. Mohammed popchnal glowa nieszczesnego samca beta w kierunku kalendarza. Pod dzisiejsza data widnialy dwa nazwiska, co nie bylo szczegolnie niezwykle. Niezwykly byl fakt, ze te nazwiska pojawily sie juz wczesniej: Esther Johnson i Irena Posokovanovich - dwa naczynia duchowe, ktorych nie zdolal zabrac. Usiadl na lozku i zaczal sobie masowac skronie, probujac wepchnac zadajacych bol Obcych z powrotem. Jak sie do tego zabrac? Czy te nazwiska beda sie pojawialy dopoty, dopoki nie zdobedzie naczyn duchowych? Z lalka do rzniecia nic takiego nie nastapilo. Czemu teraz bylo inaczej? Bez watpienia robilo sie coraz gorzej - teraz do niego strzelano. Charlie wzial telefon i wybral numer Raya Macy'ego. Ray potrzebowal czterech dni, by wrocic do Charliego z raportem. Informacje zdobyl w trzy dni, ale chcial miec calkowita pewnosc, ze srodki przeciwbolowe zupelnie przestaly dzialac i Charlie nie bedzie sie juz zachowywal jak szaleniec, nawijajac przez cala noc, ze jest wielka smiercia "przez duze S". Ray mial tez poczucie winy, ukrywal bowiem przed szefem lamanie pewnych przepisow w sklepie. Spotkali sie na zapleczu w srode rano, przed otwarciem sklepu. Charlie zrobil kawe i usiadl przy biurku, by moc na nim oprzec nogi. Ray z kolei przycupnal na pudlach z ksiazkami. -No dobra, wal - powiedzial Charlie. -Po pierwsze, znalazlem jeszcze trzy belty z kuszy. Dwa mialy zabkowane stalowe groty, tak jak ten, ktorym dostales w noge, a jeden mial tytanowy szpic. Ten ostatni tkwil w pneumatycznym spowalniaczu do drzwi na zaplecze. -Nie obchodzi mnie to, Ray. Co z tymi dwiema kobietami? -Charlie, ktos strzelil do ciebie ze smiertelnie groznej broni. A ciebie to nie obchodzi? -Zgadza sie. Nie obchodzi. Tajemnicza sprawa. Wiesz, co lubie w tajemnicach? Ze sa tajemnicze. Ray mial na glowie czapke druzyny Giants i odwrocil ja tyl na przod dla podkreslenia swoich slow. Gdyby nosil okulary, toby je zdjal, ale nie nosil, wiec tylko zmruzyl oczy. -Przykro mi, Charlie, ale ktos chcial jednoczesnie wygonic z domu ciebie i psy. Zrzucili na ciebie ten dywan z dachu po drugiej stronie. A potem, kiedy byles unieruchomiony, a psy wybiegly na dwor, strzelili do spowalniacza w drzwiach, zeby sie zatrzasnely. Uszkodzili zamek w tylnych drzwiach, a przednie przykleili do oscieznicy, pewnie jeszcze zanim zaczeli akcje z dywanem. Potem zjechali po linie do okna w korytarzu, przecisneli sie przez kraty i... no, dalej nie bardzo wiadomo. Charlie westchnal. -Nie powiesz mi o kobietach, dopoki nie skonczysz, prawda? -Doskonala organizacja. To nie byl atak na chybil trafil. -Na oknie w korytarzu sa kraty, Ray. Nikt nie wejdzie. I nikt nie wszedl. -No, tutaj historia robi sie troche zwariowana. Widzisz, wydaje mi sie, ze intruz nie byl czlowiekiem. -Tak? - Teraz Charlie sie skoncentrowal. -Zeby przejsc miedzy tymi pretami, musial miec ponizej pol metra wzrostu i wazyc mniej niz, powiedzmy, pietnascie kilo. Mysle o malpie. Charlie odstawil kawe tak gwaltownie, ze z kubka wystrzelil gejzer, plamiac papiery na biurku. -Myslisz, ze strzelila do mnie doskonale zorganizowana malpa? -Nie badz taki... -Ktora potem zjechala po linie, wlamala sie do domu, i co? Ukradla owoce? -Gdybys slyszal glupoty, ktore wygadywales tamtej nocy w szpitalu. I co, wysmiewalem sie z ciebie? -Bylem na prochach, Ray. -Nie ma innego wytlumaczenia. Dla wyobrazni samca beta, ktora poslugiwal sie Ray, wyjasnienie z malpa wydawalo sie zupelnie rozsadne, z wyjatkiem braku motywu. Ale wiadomo, jakie sa malpy, potrafia rzucic w ciebie odchodami dla zabawy, wiec kto wie... -Wytlumaczenie jest takie, ze to tajemnica - odparl Charlie. - Milo, ze chcesz, zeby te... wlochata lajze dosiegnela sprawiedliwosc, ale musisz mi powiedziec o tych dwoch kobietach. Zrezygnowany Ray pokiwal glowa. Powinien siedziec cicho, dopoki sie nie dowie, dlaczego ktos chcial wpuscic malpe do mieszkania Charliego. -Wiesz, malpy mozna tresowac. Masz w mieszkaniu jakas cenna bizuterie? -Wiesz - odparl Charlie, drapiac sie po podbrodku i patrzac w sufit, jakby cos sobie przypominal. - Przez caly dzien naprzeciwko sklepu stal zaparkowany maly samochod. A kiedy zajrzalem do niego nastepnego dnia, lezala tam sterta skorek od bananow, jakby ktos prowadzil obserwacje. Ktos, kto jadl banany. -Co to byl za samochod? - Ray juz mial notes w pogotowiu. -Nie jestem pewien, ale czerwony i bez dwoch zdan w malpim rozmiarze. Ray podniosl wzrok znad notatek. -Naprawde? Charlie milczal przez chwile, jakby myslal nad odpowiedzia. -Tak - odpowiedzial, bardzo szczerze. - W malpim rozmiarze. Ray przewrocil pare stron w notesie, wracajac do wczesniejszych zapiskow. -Nie musisz sie tak zachowywac. Probuje ci tylko pomoc. -Mogl byc troche wiekszy - ciagnal Charlie z namyslem. - Jak malpia terenowka. Samochod, ktory bys wybral do przewiezienia... bo ja wiem... beczki malp. Ray skrzywil sie, po czym spojrzal w notes. -Poszedlem do domu tej Johnson. Nikt tam nie mieszka, ale domu nie wystawiono na sprzedaz. Nie widzialem siostrzenicy, o ktorej mowiles. Co ciekawe, sasiedzi wiedzieli, ze chorowala, ale zaden nie slyszal, by umarla. Wlasciwie jeden facet powiedzial, ze w zeszlym tygodniu chyba widzial, jak wsiadala do ciezarowki z firmy od przeprowadzek z paroma tragarzami. -W zeszlym tygodniu? Siostrzenica mowila, ze ta kobieta zmarla dwa tygodnie temu. -Nie miala siostrzenicy. - Co? -Esther Johnson nie miala siostrzenicy. Byla jedynaczka. Nie miala braci ani siostr, ze strony jej swietej pamieci meza tez nie bylo zadnej siostrzenicy. -Czyli zyje? -Na to wyglada. - Ray podal Charliemu fotografie. - Jej ostatnie zdjecie z prawa jazdy. To wszystko zmienia. Teraz szukasz osoby zaginionej, ktora bedzie zostawiala slady. Ale z ta druga, Irena, jest jeszcze lepszy numer. - Podal mu drugie zdjecie. -Ona tez zyje? -O, trzy tygodnie temu w gazecie ukazal sie nekrolog, ale cos ja zdradzilo. Jej wszystkie rachunki sa ciagle oplacane czekami osobistymi. Na czekach jest podpis. - Ray z usmiechem odchylil sie na stolku, czujac sluszne oburzenie z powodu teorii z malpa i nieco mniejsze juz poczucie winy, ze nie powiedzial Charliemu o specjalnych transakcjach. -No? - spytal w koncu Charlie. -Jest w domu swojej siostry na Sunset. Tu masz adres. - Wyrwal kartke z notesu i dal Charliemu. 21. ZWYKLA UPRZEJMOSC Charlie byl wewnetrznie rozdarty. Bardzo chcial zabrac swoj miecz w lasce, ale nie mogl go niesc, chodzac o kulach. Zastanawial sie nad przymocowaniem go do jednej z kul tasma klejaca, ale stwierdzil, ze to mogloby zwracac uwage.-Chcesz, zebym z toba poszedl? - spytal Ray. - To znaczy, mozesz prowadzic, z ta noga i w ogole? -Dam sobie rade - odparl Charlie. - Ktos musi pilnowac sklepu. -Sluchaj, zanim pojdziesz, moge cie o cos zapytac? - Jasne. - Nie pytaj, nie pytaj, nie pytaj, pomyslal. -Dlaczego poprosiles, zebym znalazl te dwie kobiety? Ty dupku z szyja robota, musiales zapytac. -Mowilem ci, chodzi o odkupienie rzeczy. - Wzruszyl ramionami. Prosze sie rozejsc, nie ma tu nic do ogladania. -Tak, wiem, ze mi to mowiles, i zwykle cos takiego mialoby sens, ale sporo sie dowiedzialem o tych dwoch, kiedy ich szukalem. W zadnej z tych rodzin nikt ostatnio nie umarl. -Zabawne - powiedzial Charlie, ktory, stojac przy drzwiach, zonglowal kluczykami, laska, kalendarzem i kulami. - Oba zgloszenia pochodzily od osob niespokrewnionych. Od starych przyjaciolek. Nic dziwnego, ze kobiety cie nie lubia, po prostu nie umiesz odpuscic. -Mhm - mruknal Ray bez przekonania. - Wiesz, kiedy ktos posuwa sie do tego, ze pozoruje wlasna smierc, to zwykle przed czyms ucieka. Czy ty jestes tym czyms, Charlie? -Posluchaj siebie, Ray. Znowu te pomysly z seryjnym zabojca? Myslalem, ze Rivera ci to wyjasnil. -Wiec to dla Rivery? -Powiedzmy, ze jest zainteresowany. -Czemu od razu nie powiedziales? Charlie westchnal. -Ray, nie wolno mi mowic o tych sprawach, dobrze o tym wiesz. Czwarta poprawka i tak dalej. Przyszedlem do ciebie, bo jestes dobry i masz kontakty. Polegam na tobie i ci ufam. Chyba wiesz, ze tez mozesz na mnie polegac i mi ufac, prawda? To znaczy, przez wszystkie te lata nigdy nie narazilem twojej renty inwalidzkiej, niedbale traktujac warunki naszej umowy, mam racje? Byla to subtelna grozba i Charlie mial wyrzuty sumienia, ale nie mogl pozwolic, by Ray ciagnal temat, zwlaszcza ze sam stapal po nieznanym gruncie - nie wiedzial nawet, jaki blef probuje kryc. -Czyli pani Johnson nie straci zycia, jesli ja dla ciebie znajde? -Nie zrobie zadnej krzywdy ani pani Johnson, ani pani Pojo... pani Pokojo... ani tej drugiej. Masz moje slowo. - Uniosl reke, jakby przysiegal na Biblie, i upuscil jedna z kul. -Dlaczego po prostu nie wezmiesz laski? -Slusznie - przyznal Charlie. Oparl kule o drzwi i sprobowal sie podeprzec noga w gipsie i laska. Lekarze naprawde powiedzieli, ze to powierzchowna rana. Sciegna nie byly uszkodzone, tylko miesien, ale bolalo jak diabli, gdy opieral na tej nodze jakikolwiek ciezar. Stwierdzil, ze laska zda egzamin. -Powinienem wrocic przed piata, zeby cie zmienic. Utykajac, wyszedl ze sklepu. Ray nie lubil, gdy go oklamywano. Zbyt czesto czynily to zdesperowane Filipinki i stal sie przewrazliwiony na punkcie robienia z niego glupka. Kogo Charlie Asher chcial oszukac? Kiedy tylko skonczy sprzatac sklep, zadzwoni do Rivery i sam sprawdzi. Wszedl do sklepu i przez chwile scieral kurz, a potem zblizyl sie do "specjalnego" regalu, gdzie Charlie trzymal rozne przedmioty, wokol ktorych robil takie halo. Wolno je bylo sprzedawac po jednym na klienta, ale Ray przez ostatnie dwa tygodnie sprzedal piec tej samej kobiecie. Wiedzial, ze powinien cos powiedziec Charliemu... chociaz wlasciwie, dlaczego? Najwyrazniej Charlie nie rozmawial z nim otwarcie na zaden temat. Poza tym klientka, ktora kupila te rzeczy, byla mila i usmiechala sie do Raya. Miala ladne wlosy, zgrabna figure i naprawde oszalamiajace, blekitne oczy. Poza tym cos bylo w jej glosie. Wydawala sie taka... jaka? Spokojna? Jakby wiedziala, ze wszystko bedzie dobrze i nie ma sie czym przejmowac. Moze ponosila go wyobraznia? No i nie miala jablka Adama, co ostatnio stanowilo dla Raya duzy plus. Probowal sie dowiedziec, jak sie nazywa, zobaczyc cos w jej portfelu, ale placila gotowka i ukrywala karty z ostroznoscia pokerzysty. Jesli przyjechala samochodem, zaparkowala za daleko, by zobaczyl auto ze sklepu, wiec nie mogl jej wytropic po numerze rejestracyjnym. Postanowil, ze jesli kobieta pojawi sie dzisiaj, spyta ja o imie. A powinna sie pojawic. Przychodzila tylko wtedy, gdy byl w sklepie sam. Raz widzial, jak zajrzala przez okno, gdy pracowal z Lily. Weszla dopiero pozniej, gdy Lily juz nie bylo. Mial szczera nadzieje, ze przyjdzie. Probowal sie uspokoic przed telefonem do Rivery. Nie chcial wyjsc na prostaka przed gosciem, ktory wciaz pelnil sluzbe. Zadzwonil ze swojej komorki, by inspektor wiedzial, ze to wlasnie on. Charlie wolal nie zostawiac Sophie na tak dlugo, biorac pod uwage wydarzenia sprzed paru dni, ale z drugiej strony to, co jej grozilo, bylo bez watpienia spowodowane brakiem dwoch naczyn duchowych. Im szybciej rozwiaze ten problem, tym szybciej zniknie zagrozenie. Zreszta, piekielne ogary stanowily jej najlepsza obrone, a wydal pani Ling wyrazne instrukcje, by z zadnego powodu, nawet na chwile nie oddzielac malej od psow. Pojechal przez Presidio Boulevard i Golden Gate Park do Sunset, przypominajac sobie, ze musi zabrac Sophie do japonskiego ogrodu, by mogla nakarmic rybki koi, jako ze jej zly wplyw na zwierzeta najwyrazniej juz minal. Dzielnica Sunset lezala na poludnie od Golden Gate Park. Od zachodu ograniczaly ja autostrada i plaza, a od wschodu Twin Peaks i tereny uniwersytetu. Kiedys byly tu peryferia, ale miasto rozroslo sie i je wchlonelo. Dominowaly tu skromne, jednopietrowe domy, wznoszone masowo w latach czterdziestych i piecdziesiatych. Przypominaly mozaiki z malych pudelek, jakich w okresie powojennym pojawilo sie wiele w calym kraju, ale w San Francisco, gdzie bardzo wiele budowano po trzesieniu ziemi i pozarze w 1906 roku, a takze podczas gospodarczego boomu konca dwudziestego wieku, wygladaly anachronicznie, i to zarowno z perspektywy poprzedniej, jak i nastepnej epoki. Charlie czul sie tak, jakby sie przeniosl do epoki Eisenhowera, przynajmniej do chwili, gdy minal mloda matke z ogolona glowa, ozdobiona plemiennymi tatuazami, ktora pchala przed soba bliznieta w podwojnym wozku. Siostra Ireny Posokovanovich mieszkala w malym, jednopoziomowym, prostokatnym domu z niewielkim gankiem. Na trejazach po obu stronach rosly jasminowe pnacza, rozsiewajace w powietrzu won przypominajaca zapach wlosow o poranku po upojnej nocy. Pozostala czesc malenkiego podworka byla starannie utrzymana, od zywoplotu przy chodniku po czerwone pelargonie, rosnace wzdluz betonowej sciezki do domu. Charlie zaparkowal przecznice dalej i podszedl pod dom. Po drodze omal nie wpadly na niego dwie kobiety uprawiajace jogging, z ktorych jedna byla mloda matka, pchajaca przed soba sportowy wozek. Nie widzialy go - byl na tropie. Moze by tak wejsc do srodka? I co dalej? Jesli byl Lumi-natusem, to sama jego obecnosc powinna zalatwic sprawe. Obszedl dom, by sprawdzic, czy w garazu jest samochod, ale we wszystkich oknach zaciagnieto zaslony. W koncu zdecydowal sie na frontalny atak i zadzwonil do drzwi. Kilka chwil pozniej otworzyla je niska kobieta po siedemdziesiatce, w rozowym szlafroku. -Tak? - powiedziala, patrzac z pewna podejrzliwoscia na gips Charliego. - Moge w czyms pomoc? Byla to kobieta ze zdjecia. -Tak, prosze pani. Szukam Ireny Posokovanovich. -Nie ma tutaj takiej - odparla Irena Posokovanovich. - Widocznie pomylil pan domy. - Zaczela zamykac drzwi. -Czy kilka tygodni temu w gazecie nie bylo nekrologu? - spytal. Budzaca dotad podziw obecnosc Luminatusa nie zrobila na niej wiekszego wrazenia. -No, tak, zdaje sie, ze byl - powiedziala kobieta i otworzyla drzwi nieco szerzej. - To taka tragedia. Wszyscy bardzo kochalismy Irene. Byla taka serdeczna, mila, atrakcyjna... no, wie pan, jak na jej wiek... oczytana... -I ewidentnie nie wiedziala, ze zwykla uprzejmosc nakazuje, by ten, kto opublikowal swoj nekrolog, naprawde umarl! - Wyciagnal przed siebie powiekszone zdjecie z prawa jazdy. Przez chwile chcial dorzucic jeszcze "ha!", ale stwierdzil, ze to lekkie przegiecie. Irena Posokovanovich trzasnela drzwiami. -Nie wiem, kim pan jest, ale pomylil pan domy - powiedziala przez drzwi. -Wie pani, kim jestem - odparl Charlie. Wlasciwie to pewnie nie miala pojecia. - A ja wiem, kim jest pani. I powinna pani umrzec trzy tygodnie temu. -Myli sie pan. A teraz prosze isc, bo zadzwonie na policje i powiem, ze dobija sie do mnie gwalciciel. Oburzony Charlie zakrztusil sie slina. -Nie jestem gwalcicielem, pani Poso... Posokev... jestem Smiercia, pani Ireno - powiedzial po chwili. - Ot co. A pani czas minal. Musi pani umrzec, w miare mozliwosci natychmiast. Nie ma sie czego bac. To jest jak pojscie spac, tyle ze, no... -Nie jestem gotowa - jeknela. - Gdybym byla, nie wyjechalabym z domu. Ale nie jestem gotowa. -Przykro mi, prosze pani, ale musze nalegac. -Na pewno sie pan pomylil. Moze to inna Posokovanovich. -Nie, jest tutaj, w kalendarzu, z pani adresem. To pani. - Przylozyl kalendarz, otwarty na stronie z jej nazwiskiem, do malego okienka w drzwiach. -Mowi pan, ze to jest kalendarz Smierci? -Zgadza sie, prosze pani. Prosze spojrzec na date. A to juz drugie zawiadomienie. -A pan jest Smiercia? -Zgadza sie. -Nie, przeciez to glupie. -Nie jestem glupi, prosze pani. Jestem Smiercia. -A nie powinien pan miec kosy i dlugiej czarnej szaty? -Nie, juz tego nie stosujemy. Prosze mi uwierzyc na slowo, jestem Smiercia. - Staral sie, by zabrzmialo to naprawde zlowieszczo. -Smierc na obrazkach zawsze byla wysoka. - Kobieta stala na palcach, poznawal po sposobie, w jaki jej twarz kolysala sie za szybka, gdy probowala na niego popatrzec. - Nie wydaje sie pan dosc wysoki. -Nie ma ograniczen w zakresie wzrostu. -Wiec moge zobaczyc panska wizytowke? -Jasne. - Wyciagnal wizytowke i przycisnal ja do szyby. -Tu jest napisane: "Dostawca wysokiej jakosci uzywanych ubran i drobiazgow". -Tak! Wlasnie! - Juz wiedzial, ze powinien byl sobie zamowic drugi zestaw wizytowek. - A jak pani mysli, skad biore te rzeczy? Od zmarlych. Widzi pani? -Panie Asher, musze poprosic, zeby pan sobie poszedl. -Nie, prosze pani, bede nalegal, zeby pani zmarla, i to zaraz. Pani czas minal. -Prosze stad isc! Jest pan szarlatanem i chyba potrzebuje pan pomocy psychiatrycznej. -Jestem Smiercia! Igrasz ze Smiercia! Przez duze S, suko! - No, to nie bylo potrzebne. Pozalowal swoich slow w momencie, gdy je wypowiedzial. - Przepraszam - mruknal do drzwi. -Dzwonie na policje. -Smialo, pani... eee, Ireno. Wie pani, co powiedza. Ze pani nie zyje! To bylo w "Chronicie". Ta gazeta prawie nigdy nie klamie. -Prosze sobie isc. Dlugo cwiczylam, zeby zyc dluzej, to nie fair. -Co? -Prosze sobie isc. -To slyszalem. Chodzi mi o te cwiczenia. -Niewazne. Niech pan idzie po kogos innego. Wlasciwie nie mial pojecia, co by zrobil, gdyby go wpuscila. Moze musial jej dotknac, zeby zadzialaly jego zdolnosci Smierci. Pamietal, ze w dziecinstwie ogladal stary odcinek "Strefy Mroku", w ktorym Robert Redford gral Smierc, a ta staruszka nie chciala go wpuscic. Udal wiec, ze jest ranny, a kiedy wyszla, by mu pomoc... BACH! Zachrypiala, a on spokojnie zabral ja do krainy wiecznego snu, gdzie pomagala mu produkowac niezalezne filmy. Moze ten numer zda egzamin. W koncu gips i laska przemawialy na jego korzys'c. Rozejrzal sie po ulicy, upewniajac sie, ze nikt go nie widzi, po czym polozyl sie, czes'ciowo na ganku, a czesciowo na betonowych schodach. Rzucil laska w drzwi, by jak najglosniej zagrzechotala na betonie, a potem wydal z siebie bardzo przekonujacy (jak sadzil) jek. -Aaaaaaaa, zlamalem noge. Uslyszal kroki w srodku i ujrzal w malym okienku siwe wlosy, ktore lekko podskakiwaly, gdy kobieta usilowala cos zobaczyc. -Oj, boli - stekal Charlie. - Na pomoc. Znowu kroki. Zaslona w oknie po prawej stronie drzwi odsunela sie i zobaczyl oko. Wykrzywil sie w udawanym grymasie bolu. -Co sie panu stalo? -Potrzebuje pomocy. Wczesniej mialem kontuzje nogi, a teraz posliznalem sie na pani schodach. Chyba cos zlamalam. Widze krew i wystaje kawalek kosci. -Masz ci los - powiedziala. - Chwileczke. -Na pomoc. Prosze. Bol. Taki... bol. - Charlie zakaszlal tak, jak kaszla kowboje, gdy umieraja w pyle, a wszystko pograza sie w mroku. Uslyszal szczek odsuwanego rygla. -Naprawde zle z panem - powiedziala. -Prosze. - Wyciagnal reke w jej strone. - Niech mi pani pomoze. Odemknela drzwi. Charlie zmusil sie, by stlumic usmiech. -O, dziekuje - jeknal. Otworzyla drzwi na osciez i trysnela mu prosto w twarz strumieniem gazu pieprzowego. -Widzialam "Strefe Mroku", ty sukinsynu! Drzwi zatrzasnely sie. Szczeknal rygiel. Charlie mial wrazenie, ze jego twarz stoi w plomieniach. Kiedy w koncu zaczal widziec na tyle dobrze, by moc sie poruszac, pokustykal z powrotem do samochodu i uslyszal kobiecy glos: -Ja bym cie wpuscila, kochanku. Ze studzienki dobiegl chor budzacych lek, dziewczecych chichotow. Cofnal sie do furgonetki, gotow wyciagnac ostrze z laski, ale potem uslyszal w kanale cos, co brzmialo jak chichot malego psa. -Skad on sie wzial? - spytala jedna z harpii. -Ugryzl mnie! Maly skurwiel. -Lapac go! -Nie cierpie psow. Kiedy przejmiemy wladze, zero psow. Szczekanie oddalilo sie, a wraz z nim glosy harpii. Charlie wzial gleboki wdech i zamrugal, probujac odegnac bol. Musial dokonac przegrupowania, ale potem pokona te staruszke i pal licho gaz pieprzowy. Zajelo mu to niemal godzine, ale gdy byl gotowy, odlozyl pustak, otworzyl komorke i wybral numer, ktory dostal w biurze numerow. Odebrala kobieta. -Halo. -Dzien dobry, dzwonie z gazowni - powiedzial Charlie swoim najlepszym glosem pracownika gazowni. - Urzadzenia wskazuja spadek cisnienia w pani domu. Zaraz wyslemy ekipe, ale prosze natychmiast wyprowadzic wszystkich z domu. -W tej chwili jestem sama. Przykro mi, ale w ogole nie czuje gazu. -Moze sie zbierac pod domem - odparl Charlie, dumny ze swojej przytomnosci umyslu. - Czy w domu jest ktos jeszcze? -Nie, tylko ja i moja kotka Samantha. -Prosze zabrac kotke i wyjsc na ulice. Nasz samochod zaraz tam podjedzie. Prosze wyjsc jak najszybciej, dobrze? -No... dobrze. -Dziekuje pani. - Charlie sie rozlaczyl. Wyczul ruch wewnatrz domu. Podszedl do prawej krawedzi dachu nad gankiem i uniosl pustak nad glowe. Bedzie wygladalo jak wypadek, pomyslal. Jakby pustak spadl z dachu nad gankiem. Cieszyl sie, ze nikt go nie widzi. Spocil sie podczas wspinaczki. Mial mokre plamy pod pachami i pogniecione spodnie. Rozlegl sie odglos otwieranych drzwi. Byl gotow rzucic pustakiem, gdy tylko cel wyloni sie spod dachu. -Dzien dobry pani - dobiegl z ulicy meski glos. Charlie spojrzal w dol i zobaczyl inspektora Rivere, ktory wlasnie wysiadl z nieoznakowanego samochodu. Co on tu, do diabla, robi? -Pan z gazowni? -Nie, prosze pani, z policji. - Mignal odznaka. -Powiedzieli, ze gaz sie ulatnia - wyjasnila. -Juz sie tym zajelismy. Moze pani wrocic do srodka, a ja za minutke do pani zajrze, dobrze? -No... dobrze. Charlie uslyszal, ze drzwi znowu sie otwieraja i zamykaja. Rece mu drzaly od trzymania pustaka nad glowa. Staral sie oddychac jak najciszej, obawiajac sie, ze jego sapanie zwroci uwage Rivery, ze przez to stanie sie widzialny. -Panie Asher, co pan tam robi na gorze? Niewiele brakowalo, by Charlie stracil rownowage i runal w dol. -Widzi mnie pan? -Tak, oczywiscie, ze widze. Widze tez ten pustak, ktory trzyma pan nad glowa. -A, to badziewie... -Co zamierzal pan z tym zrobic? -Remont? - zaryzykowal Charlie. Jakim cudem Rivera go widzial, skoro Charlie byl teraz w trybie odnajdywania naczyn duchowych? -Przepraszam, ale nie wierze panu. Musi pan zrzucic ten pustak. -Wolalbym nie. Porzadnie sie napracowalem, zeby go tu wtargac. -Moze i tak, ale nalegam, zeby go pan zrzucil. -Mialem taki zamiar, ale potem pojawil sie pan. -Prosze. Niech mnie pan poslucha. Caly sie pan spocil. Prosze zejsc i bedzie mogl pan usiasc ze mna w klimatyzowanym wozie. Pogadamy... o wloskich garniturach, o druzynie Giants... nie wiem... moze o tym, dlaczego chcial pan rozlupac tej staruszce czaszke kawalem betonu. Klimatyzacja, panie Asher... nie byloby milo? Charlie opuscil pustak i oparl go na udzie, czujac, ze spodnie beda juz nie do naprawienia. -Taka sobie zacheta. Co ja jestem, jakis prosty tubylec z Amazonii? Bywalem juz w klimatyzowanych autach. Nawet w swojej furgonetce mam klimatyzacje. -Tak, przyznaje, ze nie jest to weekend w Paryzu, ale druga opcja byla taka, ze pana zastrzele, a potem wsadza pana w worek. Tam by dopiero bylo goraco w taki upalny dzien. -A, no tak - powiedzial Charlie. - W tej sytuacji klimatyzacja brzmi znacznie bardziej zachecajaco. Dziekuje. Najpierw zrzuce te cegle, dobrze? -Byloby swietnie, panie Asher. Rozczarowany zdesperowanymi Filipinkami Ray przeszukiwal zbior nauczycielek nauczania poczatkowego z wyzszym wyksztalceniem na stronie www.KochajaceUkrainskiePanienki.com, kiedy do sklepu weszla ona. Uslyszal dzwonek i dostrzegl ja katem oka. Zapominajac, ze ma unieruchomione kregi szyjne, naprezyl lewa czesc twarzy, by ja zobaczyc. Zauwazyla, ze patrzy, i usmiechnela sie. Ray odpowiedzial usmiechem, a potem kacikiem oka ujrzal monitor ze zdjeciem nauczycielki nauczania poczatkowego, trzymajacej sie za piersi, wiec naprezyl prawa czesc twarzy, by zdazyc z wylaczeniem komputera, zanim kobieta minie lade. -Tak tylko sie rozgladam - powiedziala milosc jego zycia. - Jak sie pan miewa? -Dzien dobry - powiedzial Ray. Kiedy trenowal te scene w myslach, zaczynal od "dzien dobry" i teraz wymsknelo mu sie to, zanim sie zorientowal, ze zlamal tok rozmowy. - Znaczy, dobrze. Przepraszam. Pracowalem. -Widze. - Znowu ten usmiech. Byla tolerancyjna, wyrozumiala i mila - to bylo widac w oczach. W glebi serca wiedzial, ze dla tej kobiety wysiedzialby nawet na ckliwym filmie. Obejrzalby "Pokoj z widokiem" i jeszcze "Angielskiego pacjenta", od poczatku do konca, tylko po to, by zjesc z nia pizze. A w polowie drugiego filmu powstrzymalaby go, gdyby chcial wlozyc sobie w usta sluzbowy rewolwer, bo taka wlasnie byla: pelna wspolczucia. Odstawila spektakl z rozgladaniem sie po sklepie, ale nie minely dwie minuty i juz podeszla do specjalnego regalu Charliego. Wisial tam napis: TOWAR SPECJALNY - JEDNA SZTUKA NA KLIENTA, nie wynikalo z niego jednak, czy jedna sztuka dziennie, czy tez jedna przez cale zycie. Jesli sie nad tym zastanowic, Charlie tego nie doprecyzowal. Jasne, Lily plotla cos, ze to bardzo wazna zasada, ale w koncu to byla Lily - moze i troche podrosla, ale jej zaburzenia pozostaly. Po krotkim czasie bostwo wybralo budzik elektryczny i podeszlo z nim do lady. To bylo to. To bylo to. Ray uslyszal, ze otwieraja sie drzwi na zaplecze. -To wszystko? - spytal. -Tak - odparla przyszla pani Ray Macy. - Wlasnie takiego szukalam. -Mhm, nie ma to jak sunbeam - powiedzial Ray. - Dwa szescdziesiat razem z podatkiem. A, co tam, niech beda dwa i juz. -Bardzo milo z panskiej strony - odrzekla, grzebiac w torebce z kolorowej, gwatemalskiej wloczki. -Czesc, Ray - powiedziala Lily, stajac nagle obok niego niczym jakies zlowieszcze widmo, ktore pojawilo sie znikad, by wyssac kazda radosna chwile z jego zycia. -Czesc, Lily - powiedzial. Dziewczyna wcisnela kilka klawiszy w komputerze. Napiete miesnie twarzy spowalnialy jego ruchy, wiec nie zdolal sie odwrocic, nim wcisnela wlacznik monitora. -Co to jest? - spytala. Wolna reka uderzyl ja pod lada w biodro. -Au! Swirus! -To na pewno beda mile pobudki - powiedzial Ray, podajac budzik kobiecie, ktora zostanie jego krolowa. -Dziekuje bardzo - odparla sliczna, ciemnowlosa bogini wszystkich rzeczy zwiazanych z Rayem. -A przy okazji - powiedzial, by kontynuowac rozmowe - byla tu pani juz kilka razy, i zastanawialem sie, wie pani, tak z ciekawosci, jak pani ma na imie? -Audrey. -Czesc, Audrey. Jestem Ray. -Milo cie poznac, Ray. Musze juz isc. Pa. - Odwrocona do niego plecami pomachala mu reka nad ramieniem i ruszyla do drzwi. Ray i Lily patrzyli, jak odchodzi. -Ladny tylek - stwierdzila Lily. -Zwrocila sie do mnie po imieniu - powiedzial Ray. -Jest dla ciebie troche, bo ja wiem, za malo wirtualna. Odwrocil sie do swojej nemezis, Lily. -Popilnuj sklepu. Musze isc. -Po co? -Musze ja sledzic, dowiedziec sie, kto to taki. - Zaczal zbierac swoje rzeczy: telefon, kluczyki, czapke. -A tak, to bardzo zdrowe, Ray. -Powiedz Charliemu, ze ja... Nie mow Charliemu. -Dobra. Czyli moge wylaczyc te KUPe? -O czym ty mowisz? Lily cofnela sie od monitora i wskazala palcem litery, ktore nastepnie odczytala: -Kochane Ukrainskie Panienki: KUPa. - Usmiechnela sie, zadowolona z siebie, niczym to dziecko, ktore wygralo w trzeciej klasie konkurs czytania. Nienawidziliscie tego dziecka, prawda? Ray nie mogl w to uwierzyc. Juz nawet przestali subtelnie krazyc wokol tematu. -Nie moge gadac - oznajmil. - Musze leciec. Wybiegl ze sklepu i pognal przez Mason Street za piekna i wyrozumiala Audrey. Rivera podjechal do restauracji Cliff House z widokiem na Seal Rocks i zmusil Charliego, by postawil mu drinka. Patrzyli na surferow przy plazy. Rivera nie byl milosnikiem makabry, wiedzial jednak, ze jesli bedzie przychodzil tu wystarczajaco czesto, w koncu zobaczy atak zarlacza bialego na ktoregos surfera. Prawde mowiac, mial szczera nadzieje, ze tak sie stanie, bo inaczej swiat nie mialby sensu, nie istnialaby sprawiedliwosc, a zycie okazaloby sie jedynie splatanym klebkiem chaosu. Tysiace uchatek w wodzie i na skalach - podstawa diety zarlaczy bialych - plus setki surferow, ubranych jak uchatki. To sie musialo stac, jesli w swiecie panowal jakis porzadek. -Nigdy panu nie wierzylem, panie Asher, gdy mowil pan, ze jest Smiercia. Nie umialem jednak wyjasnic, czym bylo to cos w zaulku, wiec nie chcialem wnikac, a wlasciwie odpuscilem. -Doceniam to - powiedzial Charlie, ktoremu kajdanki troche utrudnialy picie wina z kieliszka. Twarz mial czerwona jak slodkie jablko od gazu pieprzowego. - Czy to normalna procedura podczas przesluchan? -Nie - odparl Rivera. - Normalnie powinno placic miasto, ale poprosze sedziego, zeby odjal panu drinki od wyroku. -Swietnie. Dzieki - powiedzial Charlie. - Moze mi pan mowic "Charlie". -Dobra, a ty mozesz mi mowic "inspektorze Rivera". Zatem chciales staruszce rozlupac pustakiem czaszke. Co ci wlasciwie strzelilo do glowy? -Potrzebuje prawnika? -Oczywiscie, ze nie, wszystko gra, w tym barze jest tlum swiadkow. Kiedys Rivera scisle przestrzegal procedur. To bylo przed demonami, ogromnymi sowami, bankructwem, niedzwiedziami polarnymi, wampirami, rozwodem, kobieta o sztyletowatych szponach, ktora zmienila sie w ptaka. Teraz nie przestrzegal ich juz tak scisle. -W takim razie... myslalem, ze nikt mnie nie widzi - powiedzial Charlie. -Bo byles niewidzialny? -Niezupelnie. Raczej jakby niedostrzegalny. -No dobrze, kupuje to. Ale to jeszcze nie powod, zeby rozwalac glowe babci. -Nie ma pan na to dowodu - odparl Charlie. -Pewnie, ze mam - odparl inspektor, unoszac szklaneczke, by dac kelnerce sygnal, ze potrzebuje nastepnego glenfiddicha z lodem. - Widzialem zdjecia jej wnukow. Pokazala mi, kiedy poszedlem do jej domu. -Nie o tym mowie. Nie ma pan dowodu, ze chcialem rozwalic jej glowe. -Rozumiem - powiedzial Rivera, ktory wcale nie rozumial. - Jak poznales pania Posokovanovich? -Nie poznalem. Jej nazwisko pojawilo sie w moim kalendarzu, tak jak panu pokazywalem. -No, tak. No, tak. Ale to jeszcze nie daje licencji na zabijanie, prawda? -W tym sek, powinna nie zyc od trzech tygodni. Byl nawet nekrolog w gazecie. Chcialem tylko, zeby wszystko sie zgadzalo. -Wiec zamiast poprosic "Chronicie" o zamieszczenie sprostowania, postanowiles rozlupac babci czaszke. -Moglem zrobic to albo kazac coreczce, zeby powiedziala do niej "kotek". A nie chce w ten sposob wykorzystywac dziecka. -Wiesz, podziwiam cie, ze w tej kwestii jestes nieugiety - powiedzial Rivera, myslac: kogo musze zastrzelic, zeby dostac drinka? - Ale powiedzmy, ze na ulamek sekundy ci uwierze i ze ta staruszka powinna umrzec, ale nie umarla, dlatego ze oberwales z kuszy i pojawilo sie to cos w zaulku. Powiedzmy, ze wierze w to wszystko. Co mam z tym zrobic? -Musi pan uwazac - odparl Charlie. - Moze zmienia sie pan w jednego z nas. -Slucham? -Tak bylo ze mna. Kiedy zmarla moja zona, w szpitalu zobaczylem faceta, ktory przyszedl po jej naczynie duchowe. I bam! zostalem Handlarzem Smierci. Widzial mnie pan dzisiaj, kiedy nie widzial mnie nikt inny, i widzial pan wtedy te harpie z kanalow. Na ogol tylko ja je widze. Rivera naprawde bardzo chcial przekazac tego faceta psychiatrze w szpitalu i nigdy wiecej go nie ogladac. Klopot w tym, ze faktycznie widzial to cos wtedy w zaulku i jeszcze innym razem na wlasnej ulicy, czytal tez raporty o dziwnych wydarzeniach w miescie z ostatnich dwoch tygodni. I nie byly to typowe dziwne wydarzenia, jakich wiele nastepuje w San Francisco, tylko naprawde dziwne. Stado krukow, atakujacych turyste w Coit Tower, czy facet, ktory wjechal samochodem w sklep w Chinatown, mowiac, ze skrecil, by ominac smoka, a takze ludzie z dzielnicy Mission, ktorzy twierdzili, ze w ich smieciach grzebal legwan przebrany za muszkietera, z malenka szpada i tak dalej. -Moge to udowodnic - powiedzial Charlie. - Prosze mnie tylko zawiezc do sklepu muzycznego w Castro. Rivera popatrzyl na smutne, nagie kostki lodu w swojej szklance i zapytal: -Mowil ci ktos kiedys, ze ciezko nadazyc za twoim tokiem myslenia? -Musi pan porozmawiac z Mintym Freshem. -Aha, to wszystko wyjasnia. Przy okazji zamienie tez slowo z paczkami Krispy Kreme. -On tez jest Handlarzem Smierci. Powie panu, ze to, co mowie, jest prawda i moze mnie pan wypuscic. -Wstan. - Inspektor wstal. -Nie skonczylem wina. -Zostaw pieniadze za drinki i wstan, prosze. - Rivera zaczepil zakrzywionym palcem o kajdanki Charliego i pociagnal do gory. - Jedziemy do Castro. -Chyba nie dam rady podpierac sie laska z tym na rekach - stwierdzil Charlie. Rivera westchnal i popatrzyl na surferow. Wydawalo mu sie, ze za jednym z nich widzi cos duzego, ale gdy serce juz podskoczylo mu z radosci, z wody wylonil sie wasaty pysk uchatki i inspektor znow stracil nadzieje. Rzucil Charliemu kluczyki do kajdanek. -Spotkamy sie przy samochodzie, musze sie odlac. -Moglbym uciec. -Zrob to, Charlie, ale najpierw zaplac. 22. ROZWAZANIA NAD PRACA NA RYNKU WTORNYM Anton Dubois, wlasciciel antykwariatu w Mission, byl Handlarzem Smierci dluzej niz ktokolwiek inny w San Francisco. Oczywiscie, z poczatku nie nazywal siebie Handlarzem Smierci, ale od kiedy Minty Fresh, ten ktory otworzyl sklep plytowy w Castro, ukul ow termin, nie przychodzilo mu juz do glowy inne okreslenie. Mial szescdziesiat piec lat i nie najlepsze zdrowie, ciala bowiem rzadko uzywal do czegokolwiek poza noszeniem na nim glowy, w ktorej tez glownie toczylo sie jego zycie. W czasach, gdy duzo czytal, zdobyl encyklopedyczna wiedze o nauce i mitologii, dotyczacych smierci. A zatem we wtorkowy wieczor, tuz po zachodzie slonca, gdy za oknami sklepu zapadla ciemnosc, jakby nagle wyssano cale swiatlo wszechswiata, i gdy trzy zenskie postacie ruszyly ku niemu przez sklep - siedzial wlasnie przy niewielkiej lampce na ladzie, przypominajacej zolta wysepke posrod czerni - byl pierwszym czlowiekiem od poltora tysiaca lat, ktory dokladnie wiedzial, kim - czym - te postacie sa.-Morrigan - powiedzial bez chocby nutki leku w glosie. Odlozyl ksiazke, ale nie zaznaczyl strony. Zdjal okulary i wytarl je flanelowa koszula, a potem wlozyl z powrotem, by nie umknal mu zaden szczegol. W tej chwili wygladaly tylko jak niebiesko-czarne, poruszajace sie kontury, ale je widzial. Zatrzymaly sie, gdy przemowil. Jedna syknela - nie tak, jak syczy kot, lecz dlugim, jednostajnym dzwiekiem, przypominajacym odglos powietrza uciekajacego z pontonu, ktory oddziela cie od pelnego rekinow morza. Syk zycia, ktore powoli uchodzi. -Tak myslalem, ze chyba cos sie dzieje - stwierdzil Anton z lekkim niepokojem. - Wszystkie te znaki i przepowiednia o Luminatusie... Wiedzialem, ale nie sadzilem, ze cos sie dzieje, ale nie sadzilem, ze to wy, we wlasnej osobie, ze tak powiem. Co za emocje. -Wielbiciel? - odezwala sie Nemain. -Fan - powiedziala Babd. -Ofiara - poprawila Macha. Chodzily wokol niego, tuz za granica kregu swiatla. -Przenioslem naczynia duchowe - oznajmil Anton. - Domyslilem sie, ze cos sie stalo innym. -O, jestes rozczarowany, ze nie jestes pierwszy? - spytala Babd. -Bedzie jak za pierwszym razem, paczusiu - powiedziala Nemain. - Przynajmniej dla ciebie. - Zachichotala. Anton siegnal pod lade i nacisnal guzik. Stalowe rolety zaczely osuwac sie na drzwi i okna sklepu. -Boisz sie, ze uciekniemy, zolwiku - powiedziala Macha. - Nie uwazacie, ze wyglada jak zolw? -O, wiem, ze rolety nie zatrzymaja was w srodku, ale nie temu sluza. W ksiazkach pisza, ze jestescie niesmiertelne, ale podejrzewam, ze to nie do konca prawda. Zbyt wiele krazy opowiesci o wojownikach, ktorzy ranili was na polu bitwy, a potem patrzyli, jak leczycie swoje rany. -Bedziemy tu dziesiec tysiecy lat po twojej smierci, czyli, pozwole sobie dodac, liczac od zaraz - powiedziala Nemain. - Dusze, zolwiku. Gdzie sa? Wysunela pazury, tak by odbilo sie od nich swiatlo lampki. Z ich koniuszkow skapywaly krople jadu, z sykiem upadajac na podloge. -Wiec ty jestes Nemain - stwierdzil Anton. Morrigan usmiechnela sie; widzial jej zeby w ciemnosci. Anton poczul, ze ogarnia go dziwny spokoj. Przez trzydziesci lat w ten czy inny sposob przygotowywal sie na te chwile. Co mowili buddysci? "Tylko przygotowujac sie na smierc, mozesz prawdziwie zyc". A jesli na smierc nie przygotowywalo cie zbieranie dusz i ogladanie umierajacych ludzi przez trzydziesci lat, to co? Pod lada ostroznie odkrecil stalowa nakretke, skrywajaca czerwony przycisk. -Zainstalowalem te cztery glosniki na zapleczu pare miesiecy temu. Na pewno je widzicie, nawet jesli ja nie widze - powiedzial Anton. -Dusze! - warknela Macha. - Gdzie? -Oczywiscie nie wiedzialem, ze to bedziecie wy. Myslalem, ze przyjda te male zwierzatka, ktore widzialem w okolicy. Jednakze muzyka powinna wam sie spodobac. Morrigan popatrzyly po sobie. Macha zawarczala. -"Jednakze"? Kto tak mowi? -Bredzi - powiedziala Babd. - Poddajmy go torturom. Wyjmij mu oczy, Nemain. -Pamietacie, jak wyglada claymore? - spytal Anton. -Wielki, dwureczny miecz - odparla Nemain. - Dobry do scinania glow. -Wiedzialam, wiedzialam - powiedziala Babd. - Ona sie tylko popisuje. -Wiecie, dzisiaj claymore oznacza cos innego - oznajmil. - Pracujac przez dwie dekady w sklepie z rzeczami z drugiej reki, mozna zdobyc bardzo ciekawe rzeczy. Zamknal oczy i nacisnal guzik. Mial nadzieje, ze jego dusza znajdzie sie w ksiazce, najlepiej w pierwszym wydaniu Ulicy nadbrzeznej - egzemplarz czekal w bezpiecznym miejscu. Miny przeciwpiechotne claymore, ktore zainstalowal w skrzynkach glosnikow na zapleczu, eksplodowaly, siejac salwa osmiuset kulek od lozysk, ktore teraz lecialy w strone stalowych rolet tuz ponizej predkosci dzwieku, rozrywajac na strzepy Antona i wszystko inne na swojej drodze. Ray podazal za swa miloscia przez Mason Street. Po chwili wskoczyla do tramwaju linowego, ktorym pokonala reszte drogi pod gore do Chinatown. Klopot w tym, ze choc nietrudno bylo odgadnac, dokad zmierzaja tramwaje, jezdzily one co dziesiec minut, Ray nie mogl wiec zaczekac na nastepny, wskoczyc i krzyknac: "Za tamtym staroswieckim, lecz oryginalnym srodkiem transportu! I gaz do dechy!". A w zasiegu wzroku nie bylo taksowki. Okazalo sie, ze bieg pod strome wzgorze w goracy dzien, w codziennym ubraniu, rozni sie od biegania po elektrycznej sciezce w klimatyzowanej sali, za rzedem prezacych sie lalek do rzniecia. Gdy dotarl do California Street, ociekal potem i nienawidzil miasta San Francisco i wszystkich jego mieszkancow, a takze byl gotow rzucic Audrey i powrocic do stosunkowo desperackiego ogladania na odleglosc Kochajacych Ukrainskich Panienek. Zatrzymal sie kolo przystanku przy Powell Street, gdzie tramwaje jada do Chinatown, i zdolal wsiasc do wagonu za Audrey, by kontynuowac zapierajacy dech w piersiach poscig z predkoscia dziesieciu kilometrow na godzine przez dziesiec kolejnych przecznic, do Market Street. Audrey wyskoczyla z pojazdu i ruszyla prosto na wysepke na Market Street, gdzie wsiadla do jednego ze starych tramwajow, ktory odjechal, zanim Ray dotarl do wysepki. To jakas diaboliczna tramwajowa superwiedzma, pomyslal Ray. Zdawalo sie, ze tramwaje sa akurat tam, gdzie ich potrzebuje, i odjezdzaja, gdy tylko wsiadzie. Byla mistrzynia jakiejs czarnej tramwajowej magii, bez watpienia. (W sprawach sercowych wyobraznia samca beta moze szybko zmienic cie w miotajacego sie adoratora, a Ray zaczal juz tracic te odrobine pewnosci siebie, ktora w sobie zgromadzil). Byla to jednak Market Street, najruchliwsza ulica w miescie, wiec Ray dosc szybko zlapal taksowke i jechal za Audrey cala droge do dzielnicy Mission. Potem przejechal taksowka jeszcze kilka przecznic, ktore ona pokonala juz pieszo. Ray trzymal sie piecdziesiat metrow z tylu, podazajac za Audrey w strone duzego wiktorianskiego budynku przy Siedemnastej Ulicy. Na kolumnie przy ganku widniala niewielka tabliczka z napisem OSRODEK BUDDYJSKI TRZY KLEJNOTY. Ray odzyskal oddech i opanowanie, mogl wiec bez przeszkod obserwowac zza latarni po drugiej stronie ulicy, jak Audrey wspina sie na schody osrodka. Gdy dotarla na gore, drzwi ze szkla olowiowego otworzyly sie i na zewnatrz wypadly dwie starsze panie - byly rozgoraczkowane i wyraznie chcialy jej jak najszybciej o czyms opowiedziec. Staruszki wygladaly znajomo. Ray wstrzymal oddech i pogrzebal w kieszeni dzinsow. Wyjal fotokopie zdjec kobiet, ktore mial znalezc dla Charliego. To byly one. Esther Johnson i Irena Posokovanovich staly z przyszla pania Macy. Potem, gdy Ray bezskutecznie probowal odwrocic glowe, drzwi osrodka buddyjskiego otworzyly sie ponownie i na zewnatrz wypadlo cos, co wygladalo jak wydra w minisu-kience z cekinami i butach striptizerki, atakujac nogi Audrey za pomoca nozyczek. Charlie i inspektor Rivera stali przed sklepem MUZYKA u FRESHA w Castro, probujac zobaczyc cos przez okna z kartonowymi sylwetkami muzykow i ogromnymi okladkami plyt. Zgodnie z informacja na drzwiach, sklep powinien byc czynny, ale drzwi byly zamkniete, a w srodku panowala ciemnosc. Z tego, co Charlie widzial, sklep wygladal dokladnie tak samo, jak pare lat temu, gdy przyszedl do Fresha, tyle ze z jedna, wyrazna roznica: zniknela polka pelna swiecacych naczyn duchowych. Obok znajdowal sie sklepik z mrozonymi jogurtami. Rivera wprowadzil Charliego do srodka, gdzie pogadal z wlascicielem, facetem, ktory wydawal sie zbyt wysportowany jak na kogos, kto sprzedaje slodycze. -Nie otwieral od pieciu dni - powiedzial sklepikarz. - Nikogo z nas nie uprzedzil. Nic mu sie nie stalo? -Na pewno wszystko u niego w najlepszym porzadku -odparl Rivera. Trzy minuty pozniej inspektor posluzyl sie policyjnym radiem, by uzyskac numery telefonow i adres domowy Minty'ego Fresha. Gdy pod wszystkimi numerami zglosila sie poczta glosowa, pojechali do mieszkania Fresha w Twin Peaks, gdzie przed drzwiami ujrzeli sterte gazet. Rivera odwrocil sie do Charliego. -Znasz jeszcze kogos, kto potwierdzi to, co mi mowiles? -Chodzi o innych Handlarzy Smierci? - spytal Char-lie. - Nie znam ich, chociaz o nich wiem. Pewnie nie beda chcieli z panem rozmawiac. -Wlasciciel antykwariatu z ksiazkami w Haight i sprzedawca starzyzny przy dolnej Czwartej Ulicy, tak? -Nie - odparl Charlie. - Nie znam nikogo takiego. Czemu pan pyta? -Bo obaj zagineli - wyjasnil Rivera. - U tego drugiego bylo na scianach pelno krwi. A w antykwariacie w Haight lezalo na podlodze ludzkie ucho. Charlie oparl sie plecami o sciane. -Nie pisali o tym w gazetach. -Nie ujawniamy takich informacji. Obaj mieszkali sami, nikt nic nie widzial, nawet nie wiemy, czy popelniono przestepstwo. Ale teraz, skoro ten Fresh zaginal... -Mysli pan, ze tamci byli Handlarzami Smierci? -Nie mowie, ze w to wierze, moze to tylko zbieg okolicznosci. Ale kiedy Ray Macy zadzwonil dzis do mnie w twojej sprawie, wlasnie dlatego pojechalem cie szukac. Chcialem zapytac, czy ich znales. -Ray mnie sypnal? -Odpusc. Moze uratowal ci zycie. Po raz setny tego wieczoru Charlie pomyslal o Sophie, zmartwiony, ze nie moze z nia byc. -Moge zadzwonic do corki? -Jasne - odparl Rivera. - Ale wlasciwie... -Antykwariat w Mission - powiedzial Charlie, wyciagajac telefon z kieszeni marynarki. - Najwyzej dziesiec minut stad. Mysle, ze wlasciciel jest jednym z nas. Sophie czula sie dobrze i razem z pania Korjev karmila piekielne ogary Serowymi Jaszczurkami. Spytala Charliego, czy czegos mu nie potrzeba, a on sie rozkleil i musial zapanowac nad swoim glosem, zanim odpowiedzial. Siedem minut pozniej zaparkowali w polowie dlugosci Valencia Street i przez chwile patrzyli, jak strugi wody z wozow strazackich leca na drugie pietro budynku, w ktorym znajdowal sie antykwariat. Wysiedli z samochodu i Rive-ra pokazal odznake policjantowi, ktory pierwszy dotarl na miejsce. -Jednostki strazy pozarnej nie moga wejsc do srodka - oznajmil gliniarz. - Z tylu sa ciezkie, stalowe drzwi przeciwpozarowe, a te rolety to pol centymetra stali, albo i lepiej. Na wygietych na zewnatrz roletach widnialy tysiace malych guzow. -Co sie stalo? - spytal Rivera. -Jeszcze nie wiemy - odparl policjant. - Sasiedzi zglosili wybuch, i to jest wszystko, co na razie wiemy. Na gorze nikt nie mieszkal. Ewakuowalismy sasiednie budynki. -Dzieki - powiedzial inspektor. Zerknal na Charliego i uniosl brwi. -Fillmore - powiedzial Charlie. - Lombard na rogu Fulton i Fillmore. -Jedziemy - odparl Riviera, biorac go pod reke, by pomoc mu szybko pokustykac do samochodu. -Wiec nie jestem juz podejrzanym? - spytal Charlie. -Zobaczymy, jesli przezyjesz - powiedzial Rivera, otwierajac drzwi samochodu. Gdy wsiedli do wozu, Charlie zadzwonil do siostry. -Jane, prosze, wez Sophie i psy. Zabierz je do siebie. -Jasne, Charlie, ale wlasnie wyczyscilysmy dywany. A-vin i... -Nie oddzielaj Sophie od ogarow ani na sekunde, rozumiesz? -Kurde, Charlie. Pewnie. -Mowie powaznie. Moze jej grozic niebezpieczenstwo, a one ja ochronia. -Co sie dzieje? Mam zadzwonic na policje? -Policja jest ze mna, Jane. Prosze, idz natychmiast po Sophie. -Juz jade. A jak mam je zapakowac do swojego subaru? -Cos wymyslisz. Jesli bedzie trzeba, przywiaz Alvina i Mohammeda do zderzaka, a potem jedz powoli. -To okropne, Charlie. -Wcale nie. Nic im nie bedzie. -Nie, chodzi o to, ze oderwaly mi zderzak, kiedy poprzednio tego probowalam. Naprawa kosztowala szescset dolcow. -Jedz po nia. Zadzwonie za godzine. - Charlie sie rozlaczyl. Claymore sa do dupy, tyle wam powiem - stwierdzila Babd. - Kiedys lubilam te duze miecze, ale teraz... teraz robia takie wybuchowe i pelne... jak to sie nazywa, Nemain? -Szrapnele. -Wlasnie, pelne szrapneli - powiedziala Babd. - Zaczynalam sie juz czuc jak dawniej... -Zamknij sie! - warknela Macha. -Ale to boli - odparla Babd. Plynely kanalem burzowym pod Szesnasta Ulica w Mission. Znowu staly sie ledwie dwuwymiarowe i wygladaly jak postrzepione czarne sztandary bitewne, przetarte cienie, zostawiajace za soba slad czarnej brei. Jedna noga Nemain zostala calkowicie odcieta. Nemain trzymala ja pod pacha, gdy siostry holowaly ja przez kanal. -Mozesz latac? - spytala ja Babd. - Robisz sie ciezka. -Nie tu na dole, a na gore nie wroce. -Musimy wrocic na Powierzchnie - stwierdzila Macha. - Jesli chcesz wyzdrowiec, zanim minie milenium. Gdy trzy smiercionosne slicznotki dotarly do szerokiego rozgalezienia kanalow pod Market Street, uslyszaly plusk w rurze przed soba. -Co to bylo? - spytala Babd. Zatrzymaly sie. Cos bebnilo w rure, do ktorej sie zblizaly. -Co to bylo? Co to bylo? - pytala Nemain, ktorej siostry zaslanialy widok. -Wygladalo jak wiewiorka w sukni balowej - stwierdzila Babd. - Ale jestem oslabiona i moge miec zwidy. -I mozesz byc idiotka - dodala Macha. - To byla darowana dusza. Bierz ja! Mozemy nia wyleczyc noge Nemain. Macha i Babd upuscily okaleczona siostre, po czym rzucily sie naprzod w strone rozgalezienia, gdy nagle droge zastapil im boston terier. Wycofujacym sie kanalem Morrigan towarzyszyl odglos przywodzacy na mysl rozdzieranie pazurami koronki. -Uuu, uuu, uuu - zawyla Macha, skrobiac resztkami szponow rure. Bummer wyszczekal ostra grozbe, po czym pomknal rura za siostrami Morrigan. -Nowy plan, nowy plan, nowy plan - powiedziala Babd. -Nie cierpie psow - stwierdzila Macha. Zlapaly siostre, gdy ja mijaly. -My, boginie smierci, ktore wkrotce beda wladac wszystkim pod ciemnym niebem, uciekamy przed malym pieskiem - powiedziala Nemain. -I co z tego, kretynko? Tymczasem w dzielnicy Fillmore Carrie Lang zamknela lombard na noc i czekala, az ultradzwiekowa czyszczarka skonczy czyscic bizuterie, ktora Carrie przyjela tego dnia. Chciala miec to juz za soba, wyjsc, wrocic do domu na kolacje, a potem moze jeszcze gdzies wyjsc na pare godzin. Miala trzydziesci szesc lat i byla samotna, czula wiec, ze ma obowiazek wychodzic, bo istniala nikla szansa, ze pozna milego faceta, chociaz, prawde mowiac, wolalaby siedziec w domu i ogladac paradokumentalne kryminaly w telewizji. Byla dumna z siebie, ze nie stala sie cyniczna. Wlascicielka lombardu, zupelnie jak poreczyciel, czesto widzi ludzi od najgorszej strony, a jednak kazdego dnia odrzucala mysl, ze ostatni porzadny facet zostal perkusista albo cpunem. Ostatnio nie chciala wychodzic z domu z powodu dziwnych rzeczy, ktore widziala i slyszala na ulicy - jakies stwory, przemykajace w cieniu, szepty ze studzienek kanalizacyjnych. Siedzenie w domu stawalo sie coraz lepszym rozwiazaniem. Zaczela nawet zabierac do pracy swojego piecioletniego basseta, Cheerfula. Nie zapewnial moze szczegolnej ochrony, chyba ze napastnik siegalby jej najwyzej do kolan, ale umial bardzo glosno szczekac i istniala spora szansa, ze zaszczeka akurat na zloczynce, o ile ten nie bedzie mial psich ciasteczek. Jak sie okazalo, stworzenia, ktore tego wieczoru dokonaly inwazji na jej lombard, faktycznie nie siegaly jej nawet do kolan. Carrie byla Handlarka Smierci od dziewieciu lat. Kiedy juz sie otrzasnela z poczatkowego szoku, wywolanego calym zjawiskiem wedrowki dusz (co trwalo raptem okolo czterech lat), zaczela to traktowac po prostu jako czesc swojej pracy. W Bardzo wielkiej ksiedze Smierci wyczytala jednak, ze cos sie szykuje, i bala sie jak diabli. Gdy podeszla do wystawy, by zasunac rolety antywla-maniowe, uslyszala, ze w ciemnosci za nia cos sie porusza, nisko, obok gitar. Musnelo strune E i rozlegl sie wibrujacy dzwiek, niczym ostrzezenie. Zostawila rolety i sprawdzila, czy ma ze soba klucze, na wypadek gdyby musiala uciekac frontowymi drzwiami. Rozpiela kabure z rewolwerem, a potem pomyslala: a, co tam, nie jestem glina. Wyciagnela bron i wymierzyla we wciaz grajaca gitare. Policjant, z ktorym spotykala sie przed laty, namowil ja, by podczas pracy miala przy sobie rewolwer Smith Wesson, i chociaz jeszcze nigdy nie musiala go wyciagac, wiedziala, ze to dobry straszak na zlodziei. -Cheerful?! - zawolala. Odpowiedzialo jej szuranie na zapleczu. Dlaczego zgasila prawie wszystkie swiatla? Wlaczniki znajdowaly sie na zapleczu. Poruszala sie teraz przy lampkach w gablotach, prawie wcale nieoswietlajacych podlogi, spod ktorej dochodzil halas. -Mam bron i wiem jak jej uzyc - powiedziala, czujac sie glupio juz w chwili, gdy wypowiedziala te slowa. Tym razem odpowiedzialo jej stlumione skomlenie. -Cheerful! Zanurkowala pod unoszona czesc lady i pognala na zaplecze, wymachujac lufa pistoletu, tak jak robili policjanci w telewizji. Kolejne skomlenie. Zauwazyla sylwetke Cheer-fula, ktory lezal w swoim ulubionym miejscu przy tylnych drzwiach. Dostrzegla tez cos na jego lapach i pysku. Tasma klejaca. Wyciagnela reke, by zapalic swiatlo, i cos uderzylo ja pod kolanami. Probowala sie obrocic, lecz cos walnelo ja w klatke piersiowa i zwalilo z nog. Gdy upadala, ostre pazury przejechaly po jej nadgarstkach i w tym momencie wypuscila bron z reki. Uderzyla glowa o klamke. W jej glowie zajasnialo swiatlo stroboskopowe, a potem cos mocno walnelo ja w kark i wszystko stalo sie czarne. Bylo wciaz ciemno, gdy odzyskala przytomnosc. Nie umiala powiedziec, jak dlugo lezala zamroczona, i nie mogla sie ruszyc, by spojrzec na zegarek. O, Boze, zlamaly mi kark, pomyslala. Widziala przesuwajace sie obok przedmioty, swiecace na czerwono, wylawiajace z mroku sylwetki istot, ktore je niosly- ujrzala male twarzyczki kosciotrupow, kly, szpony i martwe, puste oczodoly. Naczynia duchowe wygladaly, jakby plynely nad podloga pod eskorta trupich marionetek. Potem poczula pazury i ciala stworzen, dotykajace jej, poruszajace sie pod nia. Probowala krzyczec, ale usta miala zaklejone tasma. Poczula, ze ja podnosza, potem dostrzegla kontur otwierajacych sie tylnych drzwi - przeniesiono ja przez nie na wysokosci okolo trzydziestu centymetrow nad podloga. Potem postawiono niemal do pionu i poczula, ze opada w mroczna otchlan. Gdy dotarli na miejsce, zastali otwarte tylne drzwi lombardu i owinietego tasma basseta w kacie. Rivera omiotl wzrokiem sklep, trzymajac bron i latarke, po czym, nie zobaczywszy nikogo, zawolal Charliego do srodka. Charlie wszedl i zapalil swiatlo. -O, rany - powiedzial. -Co? - spytal Rivera. Charlie wskazal gablote wystawowa z wybita szyba. -Tutaj wystawiala naczynia duchowe. Gablota byla niemal pelna, kiedy tu bylem, a teraz... Inspektor popatrzyl na pusta wystawe. -Niczego nie dotykaj. Cokolwiek sie tu zdarzylo, to raczej nie byl ten sam sprawca, ktory zalatwil pozostalych. -Dlaczego? - Charlie popatrzyl na basseta na zapleczu. -Dlatego - odparl Rivera, wskazujac psa. - Nie wiazesz psa, jesli zamierzasz urzadzic rzez i zostawic wszedzie krew i czesci ciala. To nie ta sama mentalnosc. -Moze go wiazala, kiedy ja zaskoczyli - powiedzial Charlie. - Wygladala troche jak policjantka. -Tak, a wszyscy policjanci maja swira na punkcie wiazania psow, to chcesz powiedziec? -Nie. Przepraszam. Ale miala rewolwer. -Musiala byc tutaj - stwierdzil Rivera. Inaczej wlaczylyby sie alarmy. Co tam jest na klamce? - Przecinal tasme na lapach basseta, uwazajac, by go nie skaleczyc. Skinal glowa w strone drzwi na zaplecze. -Krew - stwierdzil Charlie. - I troche wlosow. Rivera pokiwal glowa. -Tam na podlodze tez jest krew? Nie dotykaj. Charlie popatrzyl na kilkucentymetrowa kaluze po lewej stronie drzwi. -Tak mi sie wydaje. Inspektor uwolnil lapy psa i kleczal nad nim, trzymajac o nieruchomo i sciagajac mu tasme z pyska. -Te slady w kaluzy, nie rozmaz ich. Co to, czesciowe odciski butow? -Wygladaja jak slady ptasich nog. Moze kurzych? -Nie. Rivera puscil psa, ktory natychmiast probowal wskoczyc na jego wloskie spodnie i polizac go po twarzy. Inspektor przytrzymal basseta za obroze i podszedl do miejsca, gdzie Charlie ogladal slady. -Faktycznie, wygladaja jak slady kurzych lap - stwierdzil. -Tak - przyznal Charlie. - A pan ma psia sline na marynarce. -Musze to zglosic. -Wiec psia slina decyduje o wezwaniu wsparcia? -Zapomnij o slinie. Slina nie ma znaczenia. Musze to zglosic i wezwac swojego partnera. Wkurzy sie, ze tak dlugo zwlekalem. Zabiore cie do domu. -Jesli nie usunie pan plamy z garnituru za tysiac dolarow, uzna pan, ze to jednak ma znaczenie. -Skup sie, Charlie. Kiedy tylko sprowadze tu oddzial, odsylam cie do domu. Masz moj numer na komorke. Daj znac, gdyby cos sie dzialo. Cokolwiek. Inspektor zadzwonil do centrali i polecil przyslac oddzial mundurowych i technikow kryminalnych, gdy tylko beda dostepni. Gdy zamknal telefon, Charlie zapytal: -Wiec nie jestem juz aresztowany? -Nie. Badzmy w kontakcie. I uwazaj na siebie, dobra? Moze zechcesz nawet spedzic pare dni poza miastem. -Nie moge. Jestem Luminatusem. Mam swoje obowiazki. -Ale nie wiesz, co to za obowiazki... -To nie oznacza, ze ich nie mam - stwierdzil Charlie, moze troche za bardzo przechodzac do defensywy. -I na pewno nie wiesz, ilu Handlarzy Smierci jest w San Francisco ani gdzie ich szukac? -Minty Fresh mowil, ze przynajmniej tuzin, tylko tyle wiem. Ta kobieta i facet z Mission byli jedynymi, ktorych zauwazylem podczas spacerow. Uslyszeli, ze w zaulku zatrzymuje sie samochod i Rivera poszedl do tylnych drzwi, by pokazac sie funkcjonariuszom, po czym wrocil do Charliego. -Idz do domu i przespij sie, jesli zdolasz. Bedziemy w kontakcie. Charlie pozwolil, by mundurowy policjant zaprowadzil go do radiowozu i pomogl usiasc z tylu, po czym pomachal inspektorowi i bassetowi, gdy samochod wyjezdzal na wstecznym z zaulka. 23. POPIEPRZONY DZIEN Byl to popieprzony dzien w miescie nad zatoka. O swicie stada sepow przysiadly na mostach Golden Gate i Bay, i patrzyly w dol na udajacych sie do pracy mieszkancow, jakby bezczelnoscia z ich strony bylo to, ze jeszcze zyja i jezdza samochodami. Smiglowce skierowane do sfotografowania padlinozernych ptakow zajely sie w koncu spiralna chmara nietoperzy, ktore przez dziesiec minut okrazaly piramide Transamerica, po czym najwyrazniej wyparowaly, zmieniajac sie w czarna mgle, ktora odleciala znad zatoki. Utonelo trzech plywakow, rywalizujacych w zawodach triathlonowych, a kamera ze smiglowca zarejestrowala ciemny ksztalt pod woda, zblizajacy sie do jednego z nich i wciagajacy go pod powierzchnie. Liczne powtorki wykazaly, ze nie byla to smukla sylwetka rekina. Stworzenie bylo bardzo szerokie i mialo wyrazne rogi na glowie, w przeciwienstwie do wszystkich plaszczek i mant, jakie dotad widziano. Kaczki z Golden Gate Park zerwaly sie nagle do lotu i odfrunely w sina dal, zniknely tez setki uchatek, zwykle wylegujacych sie na sloncu przy molo 39. Nawet golebie najwyrazniej zwinely sie z miasta. Naburmuszony reporter, ktory szykowal material z nocnych dzialan policji, zauwazyl zwiazek miedzy siedmioma doniesieniami o aktach przemocy i zaginieciach w miejscowych sklepach z rzeczami uzywanymi. Wczesnym wieczorem wspominaly juz o tym telewizje, pokazujac efektowne zdjecia plonacego antykwariatu w Mission. Byly tez setki pojedynczych wydarzen, spotykajacych rozne osoby: jakies stwory poruszajace sie w ciemnosciach, glosy i krzyki z kanalow, zsiadajace sie mleko, koty drapiace wlascicieli, wyjace psy i tysiace osob, ktore po przebudzeniu stwierdzily, ze nie cieszy ich juz smak czekolady. Popieprzony dzien. Reszte nocy Charlie spedzil na bieganiu w kolko i sprawdzaniu zamkow, potem ponownym ich sprawdzaniu, potem na poszukiwaniu w Internecie informacji o Zaswiatowcach, na wypadek gdyby ktos umiescil tam nowiutki starozytny dokument od czasu, gdy Charlie poprzednio sprawdzal. Napisal testament i kilka listow, po czym wyszedl i wrzucil je do skrzynki, zamiast polozyc wraz z poczta dd wyslania na ladzie. O swicie byl juz zupelnie wyczerpany, choc jego wyobraznia samca beta pedzila z predkoscia tysiaca kilometrow na godzine. Wzial dwa proszki nasenne, ktore dala mu Jane, i przespal popieprzony dzien, po czym rankiem obudzil go telefon od kochanej coreczki. - Halo.-Ciocia Cassie jest antysemitka - powiedziala Sophie. -Kochanie, jest szosta rano. Mozemy troche pozniej porozmawiac o pogladach politycznych cioci Cassie? -Nie, jest szosta wieczorem. Pora na kapiel, a ciocia Cassie nie pozwala mi zabrac Alvina i Mohammeda do lazienki, bo jest antysemitka. Charlie zerknal na zegarek. W jakims sensie cieszyl sie, ze jest szosta wieczorem i ze rozmawia ze swoja corka. Nie zmienilo tego nic, co sie dzialo, gdy spal. -Cassie nie jest antysemitka. - Po drugiej stronie rozlegl sie glos Jane. -Wlasnie, ze jest - odparla Sophie. - Uwazaj, tato, ciocia Jane sympatyzuje z antysemitami. -Nieprawda - zaoponowala Jane. -Slyszysz, jaka mam madra corke? - powiedzial Charlie. - Ja w jej wieku nie znalem takich slow jak "antysemita" czy "sympatyzowac", a ty? -Gojom nie mozna ufac, tato - oznajmila Sophie. Znizyla glos: - Nie cierpia kapieli, ci goje. -Tata to tez goj, skarbie. -O, Boze, oni sa wszedzie, jak kosmici! - Uslyszal, ze corka rzuca telefon i krzyczy, a potem rozleglo sie trzasniecie drzwi. -Sophie, natychmiast otworz te drzwi - powiedziala Cassie w tle. -Charlie, skad ona to wszystko bierze? Uczysz ja tego? - spytala Jane. -To pani Korjev. Pochodzi od Kozakow i ma pewne poczucie winy za to, co jej przodkowie robili Zydom. -A - powiedziala Jane, tracac zainteresowanie tematem, skoro nie mogla obwinie Charliego. - Nie powinienes wpuszczac z nia psow do lazienki. Jedza mydlo, a czasami wchodza do wanny i wtedy... -Pozwol im z nia wejsc, Jane - przerwal Charlie. - Byc moze tylko one moga ja ochronic. -Dobra, ale pozwole im tylko jesc tanie mydla. Nie te francuskie. -Krajowe mydlo w zupelnosci wystarczy. Sluchaj, w nocy przygotowalem holograficzny testament. Gdyby cos mi sie stalo, chce, zebys wychowala Sophie. O tym tez tam jest. Nie odpowiedziala. Po drugiej stronie nie slyszal nawet jej oddechu. -Jane? -Jasne, jasne. Ma sie rozumiec. Cholera, co sie z wami dzieje? Jakie to wielkie niebezpieczenstwo grozi Sophie? Dlaczego mowisz takie straszne rzeczy? I dlaczego nie zadzwoniles wczesniej, skurwielu? -Cala noc nie spalem i robilem rozne rzeczy. Potem wzialem dwa proszki nasenne, ktore mi dalas. I nagle minelo dwanascie godzin. -Wziales dwa? Nigdy nie bierz dwoch. -Tak, dzieki - odparl. - Tak czy owak, na pewno nic mi sie nie stanie, ale gdyby z jakiegos powodu sie stalo, musisz zabrac Sophie i na jakis czas wyjechac z miasta. Na przyklad, w gory Sierra. Wyslalem ci tez list, w ktorym wszystko wyjasniam, przynajmniej tyle, ile wiem. Otworz go tylko pod warunkiem, ze cos sie stanie, dobra? -Lepiej, zeby nic sie nie dzialo, ty fiucie. Dopiero stracilam mame i... dlaczego, do diabla, tak mowisz, Charlie? W jakie klopoty sie wpakowales? -Nie moge ci powiedziec. Musisz mi uwierzyc, ze nie mialem wyboru. -Jak moge ci pomoc? -Robiac dokladnie to, co robisz. Opiekuj sie Sophie, dbaj o jej bezpieczenstwo i zawsze trzymaj przy niej ogary. -Dobra, ale lepiej, zeby nic ci sie nie stalo. Cassie i ja bierzemy slub i chce, zebys mnie poprowadzil. I chce pozyczyc twoj smoking. To Armani, tak? -Nie, Jane. -Nie zaprowadzisz mnie? -Nie, nie o to chodzi, zaplacilbym jej, zeby cie zabrala, nie w tym rzecz. -Czyli uwazasz, ze osoby homoseksualne nie powinny miec prawa do slubow, mam racje? Nareszcie wyszlo szydlo z worka. Wiedzialam, w koncu... -Po prostu nie uwazam, ze osoby homoseksualne powinny brac slub w moim smokingu. -Aha - powiedziala Jane. -Ty wlozysz moj smoking od Armaniego, a ja bede musial wypozyczyc jakis szajs albo kupic cos nowego i taniego. A potem do konca swiata bede wygladal na tych slubnych zdjeciach jak dupek. Wiem, jak wy lubicie pokazywac slubne zdjecia. To jakas choroba. -"Wy", czyli lesbijki? - spytala Jane glosem, ktory bardzo kojarzyl sie z prokuratorem. -Tak, lesbijki, idiotko - odparl Charlie glosem, ktory bardzo kojarzyl sie z wrogo nastawionym swiadkiem. -No dobra - powiedziala. - To moj slub, wiec chyba moge sobie kupic smoking. -Byloby milo - odparl Charlie. -I tak ostatnio musze przerabiac spodnie, zeby byly luzniejsze w tylku - dodala. -Dobra dziewczynka. -Wiec bedziesz bezpieczny i mozesz mnie zaprowadzic. -Na pewno sprobuje. Myslisz, ze Cassandra pozwoli mi przyprowadzic zydowska dziewczynke? Jane parsknela smiechem. -Dzwon co godzine - powiedziala. -Nic z tego. -To dzwon, kiedy bedziesz mogl: -Tak - odparl Charlie. - Pa. Usmiechnal sie do siebie i sturlal z lozka, zastanawiajac sie, czy przypadkiem nie jest to jego ostatni usmiech. Wzial prysznic, zjadl kanapke z maslem orzechowym i dzemem, po czym wlozyl garnitur za tysiac dolarow, za ktory zaplacic czterdziesci. Przez kilka chwil kustykal po sypialni, by w koncu stwierdzic, ze noga ma sie calkiem niezle i ze da sobie rade bez gipsu, wiec zostawil go na podlodze przy lozku. Zaparzyl kawe i zadzwonil do inspektora Rivery. -To byl popieprzony dzien - stwierdzil Rivera. - Charlie, musisz zabrac corke i wyjechac z miasta. -Nie moge. Tu chodzi o mnie. Bedzie mnie pan informowal na biezaco, prawda? -Obiecujesz, ze nie zrobisz nic glupiego ani bohaterskiego? -Nie mam tego w genach, inspektorze. Zadzwonie, jesli cos sie pojawi. Charlie rozlaczyl sie, nie majac pojecia co ma robic, ale czul, ze cos zrobic musi. Zatelefonowal do domu Jane, zeby powiedziec Sophie "dobranoc". -Chcialem ci tylko powiedziec, ze cie bardzo kocham, skarbie. -Ja ciebie tez, tato. Czemu zadzwoniles? -A co, macie jakies spotkanie? -Jemy lody. -Fajnie. Sluchaj, Sophie, tata musi zalatwic pare spraw. Chce, zebys zostala u cioci Jane przez pare dni, dobrze? -Dobrze. Potrzebujesz jakiejs pomocy? Jestem wolna. -Nie, skarbie, ale dziekuje. -Dobrze, tato. Alvin patrzy na mojego loda. Jest chyba glodny jak niedzwiedz. Musze konczyc. -Kocham cie, skarbie. -Kocham cie, tato. -Przepros ciocie Case, ze nazwalas ja antysernitka. -Dobra. - Trzask. Rozlaczyla sie. Jego oczko w glowie, swiatlo jego zycia, jego duma i radosc rozlaczyla sie. Westchnal, ale poczul sie lepiej. Rozczarowanie to srodowisko naturalne samca beta. Poszedl do kuchni i przez kilka minut ostrzyl klinge swojego miecza w lasce o elektryczny otwieracz do konserw, ktory dostali z Rachel w prezencie slubnym. Potem wrocil do sklepu. Kiedy otworzyl drzwna tylne schody, uslyszal dobiegajace ze sklepu dziwne, wierzece odglosy. Zdawalo sie, ze dochodza z zaplecza. Swiatla nie byly zapalone, ze sklepu jednak saczyl sie blask. Co to bylo? Kwestia, co ma teraz robic, zostala w pewnyr sensie rozwiazana. Wyciagnal miecz z lad i zaczal sie skradac po schodach na dol, w przysiadzie, b stopnie za bardzo nie skrzypialy. W polowie schodow zoaczyl zrodlo zwierzecych dzwiekow, wzdrygnal sie i poskoczyl o pare stopni w gore. -Na milosc boska! -Trzeba to bylo zrobic - powiedziala Lily. Siedziala okrakiem na Rayu Macym. Jej plisowana spodnica przykrywala na szczescie te fragmenty Raya, na widok ktorych Charlie musialby wydrapac sobie oczy. Zreszta i tak rozwazal ten pomysl. -To prawda - przyznal bez tchu Ray. Charlie niesmialo zajrzal na zaplecze - ciagle to robili, Lily ujezdzala Raya jak mechanicznego byka. Naga piers, uwolniona z kucharskiego fartucha, rytmicznie podskakiwala. -Byl przybity - powiedziala. - Zastalam go, jak robil sobie dobrze sklepowym odkurzaczem. W imie wyzszego dobra, Charlie. -Przestancie - powiedzial Charlie. -Nie, nie, nie, nie, nie - odparl Ray. -Dobry uczynek - dodala Lily. -Wiesz, Lily - powiedzial Charlie, zakrywajac oczy - moglabys spelniac dobre uczynki w inny sposob. Mikolaj z Armii Zbawienia czy cos. -Nie chce sie z nimi bzykac. Wiekszosc z tych gosci to alkoholicy i smierdza. Ray jest przynajmniej czysty. -Nie zerznac Mikolaja, tylko nim byc. Dzwonic dzwonkiem przy czerwonym czajniku. Jezu. -Jestem czysty - powiedzial Ray. -Zamknij sie - odparl Charlie. - Moglaby byc twoja corka. -Mial mysli samobojcze - wtracila Lily. - Byc moze ratuje mu zycie. -Ratuje - potwierdzil Ray. -Zamknij sie, Ray - przerwal mu Charlie. - To zalosny, desperacki seks z litosci i tyle. -Wie o tym - stwierdzila Lily. -Nie przeszkadza mi to - powiedzial Ray. -Robie to tez dla sprawy - dodala dziewczyna. - Ray cos przed toba ukrywal. -Naprawde? - spytal Ray. -Jak to? - powiedzial Charlie. -Znalazl kobiete, ktora kupowala wszystkie naczynia duchowe. Mieszkala z klientkami, ktorych nie znalazl gdzies w Mission. Nie chcial ci o tym powiedziec. -Nie wiem, o czym mowisz - powiedzial Ray. A potem dodal: - Szybciej, prosze. -Podaj mu adres - polecila Lily. -Lily - wtracil Charlie. - To nie jest konieczne. -Nie - odparl Ray. Rozleglo sie donosne klasniecie. Charlie otworzyl oczy. Tamci wciaz to robili, ale prawy policzek Raya nabral jaskrawo czerwonej barwy, a Lily zamierzala sie do kolejnego cios. -Powiedz mu! -Przy Guerrero Street, miedzy Osiemnasta a Dziewietnasta, nie pamietam numeru, ale to duzy, zielony, wiktorianski dom. Nie przegapisz. Osrodek Buddyjski Trzy Klejnoty. PLASK! -Au, powiedzialem mu - jeknal Ray.-Za to, ze nie zapisales adresu, sukinsynu! - odpai dziewczyna. Potem zwrocila sie do Charliego: - Prosze bardzo, Asher. Chce dostac wazne stanowisko, kiedy juz obejmiesz Zaswiaty! Charlie pomyslal, ze gdy juz to nastapi, zacznie od uzupelnienia Bardzo wielkiej ksiegi Smierci o wskazowki, jak postepowac w podobnych sytuacjach. Ale zamiast tego powiedzial: -Zalatwione, Lily. Bedziesz odpowiadac za stroje i tortury. -Pieknie - stwierdzila. - Wybacz, Asher, musze to skonczyc. - I do Raya: - Slyszales? Koniec z flanelowymi koszulami, lachudro. PLASK! Sapanie Raya stalo sie szybsze i donosniejsze.-Jasne - rzekl Charlie. - Wyjde drugimi drzwiami. -Na razie - powiedzial Ray. -Juz nigdy nie spojrze wam w oczy, dobra? -Brzmi niezle, Asher - odparla Lily. - Uwazaj na siebie. Charlie wspial sie z powrotem po schodach, wyszedl przez glowne drzwi swojego mieszkania i zjechal winda do wyjscia na ulice, po drodze caly czas powstrzymujac odruch wymiotny. Na ulicy zlapal taksowke i pojechal do Mission, starajac sie odegnac obraz swoich bzykajacych sie pracownikow. Siostry Morrigan gonily za darowanymi duszami, ktore uciekly przez studzienki, az do opuszczonej ulicy w Mission. Teraz czekaly, obserwujac zielony, wiktorianski budynek spod kratek odplywowych po obu krancach uliczki. Byly juz ostrozniejsze. Wygladalo na to, ze solidne lanie poprzedniego wieczoru nieco zlagodzilo ich drapiezna nature. Nazywaly je darowanymi duszami, bo dziwaczne, male zwierzeta przyniosly je prosto do kanalow - dary pojawily sie w chwili najwiekszej slabosci siostr. Po tym, jak przeklety boston terier scigal je przez cale kilometry rur i zostawil dopiero na wysokiej polce przy rozgalezieniu kanalow, do srodka wmaszerowalo okolo dwudziestu kochanych, koszmarnych stworkow w kosztownych strojach, niosac to, czego Morrigan potrzebowaly, by wyleczyc rany i nabrac sil: ludzkie dusze. Wtedy mogly juz przepedzic tego uprzykrzonego psa. Siostry Morrigan wrocily, choc nie tak silne, jak przed eksplozja, moze nawet niezdolne do lotu. Bez watpienia jednak mogly znowu zapuscic sie na Powierzchnie, zwlaszcza gdy czekalo tyle dusz. Tej nocy na ulicach nie bylo nikogo z wyjatkiem cpunow, dziwek i wloczegow. Po popieprzonym dniu niemal wszyscy stwierdzili, ze lepiej i bezpieczniej bedzie zostac w domu. Dla siostr Morrigan (o ile w ogole je to obchodzilo) byli tam bezpieczni tak, jak tunczyk jest bezpieczny w puszce, ale jeszcze nikt o tym nie wiedzial. Nikt nie wiedzial, przed czym sie ukrywa - oprocz Charliego Ashera, ktory na oczach siostr wysiadl z taksowki. -Nowe Mieso - stwierdzila Macha. -Powinnysmy nadac mu nowe imie - zaproponowala Babd. - Znaczy, wlasciwie to juz nie jest taki nowy. -Ciii - syknela Macha. -Ej, kochanku! - zawolala Babd ze studzienki. - Teskniles za mna? Charlie zaplacil za taksowke i stanal posrodku ulicy, patrzac na wielki, wiktorianski budynek o barwie nefrytu. W wiezyczce na gorze i w jednym z okien na dole palily sie swiatla. Ledwie widzial tabliczke z napisem OSRODEK BUDDYJSKI TRZY KLEJNOTY. Ruszyl w strone budynku i nagle w kratce pod gankiem dostrzegl ruch - blysk oczu. Moze to byl kot? Zadzwonila jego komorka, wiec ja otworzyl. -Charlie, mowi Rivera. Mam dobre wiesci. Znalezlismy Carrie Lang, kobiete z lombardu. Zyje. Lezala zwiazana w smietniku przecznice od swojego sklepu. -To swietnie - odparl Charlie. Wcale jednak nie czul sie swietnie. Stworzenia, ktore poruszaly sie pod gankiem, zaczely teraz wychodzic. Wspinaly sie po schodach, stawaly rzedem i patrzyly na niego. Bylo ich dwadziescia albo trzydziesci, mialy nieco ponad trzydziesci centymetrow wzrostu i nosily ozdobne, historyczne kostiumy. Kazdy mial trupi pysk martwego zwierzecia, kota, lisa, borsuka - i zwierzat, ktorych Charlie nie umial rozpoznac. W kazdym razie byly to tylko czaszki o pustych, czarnych oczodolach. A jednak patrzyly. -Nie uwierzysz, co, wedlug jej zeznan, wrzucilo ja do smietnika. Male zwierzeta, male potwory, tak powiedziala. -Mniej wiecej trzydziestocentymetrowe - dodal Charlie. -Tak, skad wiesz? -Mnostwo zebow i pazurow, jakby kawalki zwierzat pozlepiane razem? I wszystkie poubierane jak na bal przebierancow? -Co chcesz mi powiedziec? Co wiesz? -Tylko zgaduje - odparl Charlie. Zwolnil blokade na mieczu w lasce. -Ej, kochanku - rozlegl sie za nim zenski glos. - Teskniles za mna? Odwrocil sie. Wypelzala z kanalu niemal dokladnie za nim. -Zle wiesci - powiedzial Rivera - sa takie, ze znalezlismy tego handlarza starzyzna i tego antykwariusza. W kawalkach. -To faktycznie zle wiesci - przyznal Charlie. Ruszyl ulica, oddalajac sie od harpii i ganku pelnego satanicznych pacynek. -Nowe Mieso - rozlegl sie glos przed nim. Podniosl wzrok na kolejna harpie, ktora wypelzala z kanalu, z oczami polyskujacymi na czarno w swietle latarni. Za soba uslyszal klekot malych, zwierzecych zabkow. -Charlie, nadal uwazam, ze powinienes na jakis czas wyjechac, ale jesli nie wyjedziesz, i jesli nikomu nie powiesz, ze uslyszales to ode mnie, powinienes sprawic sobie bron, moze nawet kilka sztuk. -To genialna mysl - stwierdzil Charlie. Dwie harpie z kanalow podchodzily do niego powoli, niezdarnie, jakby w ich ukladzie nerwowym nastapilo zwarcie. Ta, ktora byla blizej, ta z zaulka na North Beach, oblizywala wargi. Wygladala troche niechlujnie w porownaniu z tamta noca, gdy go uwiodla. Odszedl w gore ulicy, byle dalej od nich. -Obrzyna, to nie bedziesz musial uczyc sie strzelac. Nie moge ci takiego dac, ale... -Inspektorze, oddzwonie pozniej. -Mowie powaznie, Charlie, czymkolwiek one sa, na pewno scigaja takich jak ty. -Nie ma pan pojecia, jak dobrze to rozumiem. -To ten, ktory do mnie strzelal? - spytala blizsza z harpii. - Powiedz, ze wysse mu galki oczne i wsadze do uszu. -Slyszal pan, inspektorze? -To ona? -One - poprawil Charlie. -Tedy, Mieso - powiedziala trzecia harpia, wychodzac ze studzienki w odleglym koncu ulicy. Wstala, wysunela pazury i bryznela jadem na bok zaparkowanego samochodu. Tam, gdzie trafil jad, lakier zasyczal i splynal z karoserii. -Gdzie jestes, Charlie? Gdzie jestes? -W Mission. Blisko Mission Street - odparl. Zwierzatka schodzily ze stopni na chodnik, a potem na jezdnie. -Zobaczcie - powiedziala jedna z harpii. - Przyniosl prezenty. -Charlie, gdzie dokladnie jestes? - spytal Rivera. -Musze konczyc, inspektorze. - Charlie zamknal telefon i wrzucil go do kieszeni plaszcza. Potem wysunal miecz z laski i obrocil sie do harpii z zaulka. - To dla ciebie - oznajmil, wywijajac bronia w powietrzu. -Jak milo - odrzekla. - Zawsze myslisz o moich potrzebach. Cadillac eldorado brougham, rocznik 1957, byl jedna z najbardziej szpanerskich maszyn smierci. Skladal sie z niemal trzech ton stali, uksztaltowanej w potezna bestie o wysokim ogonie i wykonczonej taka iloscia chromu, ze mozna by zrobic Terminatora i jeszcze by zostalo, w wiekszosci w formie dlugich, ostrych pasow, ktore odrywaly sie przy zderzeniu i zmienialy w smiercionosne kosy do ciecia przechodniow. Pod czterema reflektorami pysznily sie dwa chromowe, wystajace guzy na zderzaku, ktore wygladaly jak nieodpalone torpedy albo smiercionosne cycki Madonny w rozmiarze potrojne G. Mial sztywna kolumne kierownicy, ktora wbijala sie w kierowce przy kazdym powazniejszym wypadku, elektryczne szyby, zdolne obciac glowe dziecku, zero pasow bezpieczenstwa i silnik V8 o mocy 325 koni mechanicznych i tak ogromnym spalaniu, ze doslownie bylo slychac, jak probuje wyssac z podziemi zmienione w rope dinozaury. Osiagal sto osiemdziesiat kilometrow na godzine i mial miekkie zawieszenie, ktore w zaden sposob nie stabilizowalo jazdy z taka predkoscia, a takze zbyt male hamulce, niezdolne go zatrzymac. Pletwy, sterczace z tylu, byly tak wysokie i ostre, ze samochod stanowil smiertelne zagrozenie dla pieszych nawet wtedy, gdy byl zaparkowany, calosc zas opierala sie na wysokich oponach z bialymi bokami, ktore wygladaly - a takze dzialaly - jak ogromne, posypane pudrem precle. W Detroit nie uzyskaliby bardziej smiercionosnej, pletwiastej ostentacji, nawet gdyby wzieli orke i pokryli ja krysztalami gorskimi. To bylo arcydzielo. A dlaczego musicie to wszystko wiedziec? Bo oprocz wymeczonych bojem siostr Morrigan i swietnie ubranych chimer, do Charliego w szybkim tempie zblizal sie wlasnie cadillac eldorado, rocznik '57. Eldorado o barwie krwistej czerwieni pokonal zakret. Opony piszczaly niczym plonace pawie, kolpaki toczyly sie w strone kraweznika, a silnik wyl, ziejac niebieskim dymem na podobienstwo wzdetego smoka. Pierwsza z siostr Morrigan obrocila sie i zderzakowy pocisk wbil sie w jej udo, nim zostala wciagnieta pod podwozie i wyrzucona z tylu w postaci bezladnej, czarnej sterty. Reflektory zaplonely i cadillac skrecil w strone harpii, ktora stala najblizej Charliego. Cudaczne zwierzeta pomknely z powrotem na chodnik, a Charlie wskoczyl na maske zaparkowanej obok hondy. Tymczasem eldorado z piskiem hamulcow uderzyl w druga z siostr. Przeleciala nad maska jak szmaciana lalka i spadla dwadziescia metrow dalej. Cadillac przyspieszyl i trafil ja znowu, tym razem przejezdzajac po niej z seria loskotow. Potoczyla sie po asfalcie, odpadaly jej kawalki ciala. Samochod pomknal w strone ostatniej Morrigan. Ta miala kilka sekund przewagi nad siostrami. Zaczela biec ulica i zmieniac ksztalt. Rece zmienialy sie w skrzydla, wyrastaly jej tez piora na ogonie, widac bylo jednak, ze nie zdazy dokonac transformacji i odfrunac. Eldorado przejechal ja, potem zahamowal, ruszyl w tyl i palac gumy przetoczyl sie po jej plecach. Charlie uciekl na dach hondy, gotow odskoczyc od jezdni, ale samochod sie zatrzymal, a przyciemniana, elektryczna szyba zjechala w dol. -Wsiadaj, kurwa, do wozu - powiedzial Minty Fresh. Minty Fresh jeszcze raz przejechal ostatnia Morrigan i pomknal naprzod. Dwa razy z piskiem opon skrecil w lewo, po czym stanal przy krawezniku, wyskoczyl i pobiegl przed maske. -Niech to szlag - powiedzial (bolesnie, z naciskiem na "szlag"). - Niech to szlag, maska i grill rozjebane. Niech to szlag. Moge zrozumiec, ze ciemnosc chce pokryc swiat, ale nie wolno psuc mojej fury. Wsiadl z powrotem, wrzucil bieg i z piskiem minal nastepny zakret. -Dokad jedziesz? -Jeszcze raz przejade te dziwki. Nie wolno psuc mojej fury. -A myslales, ze co sie stanie, kiedy w nie wjezdzales? -Nie to. Nigdy wczesniej nikogo nie przejechalem. Nie udawaj, ze cie to dziwi. Charlie popatrzyl na lsniace wnetrze samochodu, na siedzenia z czerwonej skory, na deske wykonczona orzechowym fornirem i na zlocone klamki. -To swietny woz. Moj listonosz bylby zachwycony. -Twoj listonosz? -Kolekcjonuje stare, alfonsowate ciuchy. -Co probujesz mi powiedziec? - Nic. Byli juz na Guerrero Street i Minty wcisnal gaz do dechy, gdy zblizali sie do celu. Pierwsza harpia, ktora przejechal, wlasnie sie podnosila, gdy uderzyl ja znowu. Odbila sie od dwoch zaparkowanych samochodow i od sciany opuszczonego budynku. Druga odwrocila sie, by stawic im czolo, i obnazyla szpony, ktore podrapaly maske, gdy przejechal ja przy wtorze serii lomotow. Potem przejechal po nogach trzeciej, ktora pelzla z powrotem w strone studzienki kanalizacyjnej. -Jezu - powiedzial Charlie, odwracajac sie i wygladajac przez tylna szybe. Teraz Minty Fresh najwyrazniej skupil cala uwage na bezpiecznym stylu jazdy. -Czym one, do diabla, sa? -Nazywam je harpiami z kanalow. To one wolaja do nas ze studzienek. Sa teraz znacznie silniejsze niz kiedys. -Sa przerazajace, ot co - odparl Minty. -No, nie wiem - powiedzial Charlie. - Dobrze sie im przyjrzales? Znaczy sie, ten-teges z tylu i git-malina z przodu, wiesz o czym mowie, ziom? Piateczka-piasteczka z fa-fa-rafa? - Uniosl piesc, by przybic piatke z Mintym, ale, niestety, ziomal go olal. -Przestan - powiedzial Fresh. -Przepraszam - odparl Charlie. -"Nawijka luzaka w dziesiec dni", wydanie StoneThug? - spytal Minty. Charlie skinal glowa. -Pare miesiecy temu plyta pojawila sie w sklepie. Cwicze w furgonetce. Jak mi idzie? -Nawijasz jak czarnuch, mozna sie pomylic. Musialem sprawdzac, czy ciagle jestes bialy. -Dzieki - powiedzial Charlie, po czym dodal, jakby w glowie zapalila mu sie jakas lampka: - Ej, szukalem cie. Gdzie sie, do diabla, podziewales? -Ukrywalem sie. Jedna z nich przyszla do mnie w metrze, kiedy wracalem z Oakland. -Jak uciekles? -Te male zwierzatka zaatakowaly ja w ciemnosci. Cala chmara. Slyszalem, jak na nie wrzeszczy i rozdziera je na strzepy, ale powstrzymaly ja na tyle dlugo, ze pociag wjechal na pelna ludzi stacje. Zwiala z powrotem do tunelu. W wagonie wszedzie walaly sie kawalki tych stworzen. Minty skrecil w Van Ness i teraz jechal w strone dzielnicy Charliego. -Czyli ci pomogly? Nie sa czescia Zaswiatow, ktore chca zawladnac swiatem? -Wyglada na to, ze nie. Uratowaly mi tylek. -Wiec wiesz, ze niektorzy Handlarze Smierci zostali zabici? -Nie wiedzialem. Nie pisali w gazetach. Wczoraj wieczorem widzialem spalony sklep Antona. Nie wyszedl z tego? -Znalezli go w kawalkach - odparl Charlie. -Charlie, mysle, ze to moja sprawka. - Minty Fresh odwrocil sie i tak naprawde pierwszy raz spojrzal na Charliego z zalem w zlotych oczach. - Nie udalo mi sie odnalezc dwoch ostatnich naczyn duchowych, i wtedy sie zaczelo. -Myslalem, ze to przeze mnie - odparl Charlie. - Tez umknely mi dwa. Ale nie sadze, ze to my. Dwie moje klientki zyja i mysle, ze sa w tym domu, do ktorego szedlem, kiedy mnie uratowales. Do Osrodka Buddyjskiego Trzy Klejnoty. Jest tam tez kobieta, ktora wykupywala naczynia duchowe. -Ladna brunetka? - spytal Minty. -Nie wiem. Czemu pytasz? -Ode mnie tez pare kupila. Probowala sie kamuflowac, ale to byla ona. -Jest w tamtym domu. Musze tam isc. -Nie chce miec do czynienia z tymi szponiastymi dziwkami - stwierdzil Minty. -Racja, ziom - powiedzial Charlie. - Mialem z jedna mala akcje. -Nie. -Tak, male bara-bara i w ogole. Musialem spuscic sztunie na bambus. -Przestan. -Przepraszam. Tak czy siak, musze tam wrocic. -Na pewno? Chyba nie zginely. Zdaje sie, ze nie mozna ich zabic. -Moglbys przejechac po nich jeszcze raz. Przy okazji, skad wiedziales, gdzie mnie szukac? -Kiedy uslyszalem, ze spalil sie sklep Antona, probowalem do niego zadzwonic, ale uslyszalem tylko, ze abonent jest niedostepny. Pogadalem z ta dziewczyna, ktora dla ciebie pracuje. Powiedziala, dokad poszedles. Gadalem z nia jakies dziesiec minut. Wie o mnie... to znaczy o nas? O Handlarzach Smierci? -Tak, powiedzialem jej dawno temu. A nie byla, eee, zajeta, kiedy tam dotarles? Z facetem, znaczy sie. -Nie. Spotyka sie z kims? -Myslalem, ze jestes gejem? -Nigdy tego nie powiedzialem. -No tak, ale tez za bardzo nie starales sie zaprzeczyc. -Charlie, prowadze sklep muzyczny w Castro, wiec mam lepsze obroty jako homoseksualny Handlarz Smierci niz jako zwykly sprzedawca hetero. -Sluszna uwaga. Nie pomyslalem o tym. -Jakos mnie to nie dziwi. To jak, spotyka sie z kims? -Ma o polowe mniej lat niz ty i chyba jest lekko zakrecona, znaczy, w sensie seksualnym. -To spotyka sie z kims? -Jest dla mnie jak mlodsza siostra. Nie masz takich pracownikow? -Nigdy nie rozmawiales z pracownikiem sklepu plytowego? Nigdzie na swiecie nie spotkasz wiekszych pokladow nieuzasadnionej arogancji. Wytrulbym swoich pracownikow, gdybym wiedzial, ze znajde zastepstwo. -Nie sadze, zeby sie z kims spotykala, ale skoro Sily Ciemnosci maja zawladnac swiatem, moze ci zabraknac czasu na randki. -Sam nie wiem. Wyglada, jakby pociagaly ja Sily Ciemnosci. Lubie ja, jest zabawna w pewien makabryczny sposob, i lubi Milesa. -Lily lubi Milesa Davisa? -Nie wiesz tego o swojej mlodszej siostrze? Charlie wyrzucil rece w gore. -Wez ja, wykorzystaj i wyrzuc, nie obchodzi mnie to, nie pracuje na pelny etat. Mozesz sie tez umowic z moja corka. Niedlugo skonczy szesc lat i, o ile wiem, uwielbia Coltrane'a. -Uspokoj sie, przesadzasz. -Po prostu zawroc i zawiez mnie z powrotem do tego osrodka buddyjskiego. Musze to przerwac. Wszystko zalezy ode mnie, Fresh. Jestem Luminatusem. -Wcale nie. -Jestem - odparl Charlie. -Jestes Wielka Smiercia przez duze S? Ty? Masz pewnosc, ze to prawda? -Tak - powiedzial Charlie. -Wiedzialem, ze jest w tobie cos innego, ale myslalem, ze Luminatus bedzie, no, nie wiem... wyzszy. -Nie zaczynaj, dobra? Minty skrecil z Van Ness, by zawrocic na hotelowym podjezdzie. -Dokad jedziesz? - spytal Charlie. -Jeszcze raz przejechac pare harpii z kanalow. -Z powrotem do osrodka buddyjskiego? -Mhm. Masz jakas bron oprocz tego glupiego miecza? -Znajomy glina powiedzial, ze powinienem sobie sprawic pistolet. Minty Fresh siegnal do zielonej marynarki i wylowil z niej najwiekszy pistolet, jaki Charlie w zyciu widzial. Polozyl go na siedzeniu. -Wez. Desert eagle, piecdziesiatka. Powstrzymalby niedzwiedzia. Charlie wzial chromowana bron. Wazyla ze dwa kilo, a lufa wygladala tak, jakby dalo sie do srodka wsadzic kciuk. -Ale wielki. -Jestem duzym facetem. Sluchaj, masz osiem strzalow. W komorze jest naboj. Musisz zarepetowac i zwolnic blokade, zanim strzelisz. Tu i tu. - Wskazal blokade i kurek. - Trzymaj mocno przy strzale. Przewrocisz sie na dupe, jesli nie bedziesz gotowy. -A co z toba? Minty poklepal marynarke z drugiej strony. -Mam jeszcze jeden. Charlie obrocil pistolet w rekach i patrzyl, jak swiatlo latarn gra na chromowanej powierzchni. (Samce beta, w glebi duszy czujac, ze przegrywaja konkurencje, sa bardzo lase na wszelkie cacka, ktore wyrownuja szanse). -Masz pan wiele tajemnic, panie Fresh. Nie jestes tylko zwyczajnym, dwumetrowym Handlarzem Smierci w pastelowozielonym garniturze. -Dziekuje za mile slowa, panie Asher. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Zadzwonila komorka Charliego, wiec ja otworzyl. -Asher, gdzie, do diabla, jestes? - odezwal sie Rivera. - Jezdzilem po Mission i nie ma tam nic oprocz mnostwa czarnych pior latajacych w powietrzu. -W porzadku. Nic mi nie jest, inspektorze. Znalazlem Minty'ego Fresha, tego od sklepu muzycznego. Jade z nim samochodem. -Wiec jestes bezpieczny? -Stosunkowo. -To dobrze. Nie szalej. Zadzwonie do ciebie, dobra? Jutro chce pogadac z twoim kolega. -Zalatwione, inspektorze. Dziekuje, ze przyjechal pan na pomoc. -Badz ostrozny, Asher. -Dobra. Nie szaleje. Do widzenia. Zamknal telefon i odwrocil sie do Minty'ego Fresha. -Gotowy? -Jak najbardziej - odparl tamten. Ulica byla pusta, gdy zatrzymali sie przed Osrodkiem Buddyjskim Trzy Klejnoty. -Podjade od tylu - powiedzial Minty. Samochody sa do dupy, tyle moge wam powiedziec - odezwala sie Babd, probujac sie nie rozsypac, gdy siostry Morrigan kustykaly z powrotem do wielkiego statku. - Przez piec tysiecy lat konie nikomu nie przeszkadzaly, az tu nagle mamy chodniki i samochody. Nie rozumiem, co to za frajda. -Nie jestem nawet pewna, czy musimy powstac i zaprowadzic rzady Ciemnosci - powiedziala Nemain. - Najwyrazniej Ciemnosc nie ma jeszcze kwalifikacji. Mowie jako narzedzie Ciemnosci i uwazam, ze musi miec wiecej czasu. - Zostala zmiazdzona w na poly kobiecej, na poly kruczej postaci i gubila piora, gdy utykajac szly przez kanal. -Zupelnie jakby nad Nowym Miesem ktos czuwal -zauwazyla Macha. - Nastepnym razem moze sie nim zajac Orcus. -Tak, poslijmy za nim Orcusa - podchwycila Babd. - Zobaczymy, co sadzi o samochodach. 24. AUDREY I WIEWIORKOLUDZIE Charlie slyszal szuranie pod gankiem, gdy zmierzal do frontowych drzwi osrodka buddyjskiego, ale waga ogromnego pistoletu, ktory wcisnal sobie za pas na plecach, dodawala mu otuchy, nawet jesli troche ipadaly mu spodnie. Drzwi mialy trzy i pol metra wysokosci, czerwony kolor i wieksza ich czesc stanowila chropowata szyba. Po obu stronach widnialy wzory, przedstawiajace barwne tybetanskie kola modlitewne. Charlie wiedzial co o takiego, kiedys bowiem w jego sklepie zjawil sie zlodziej, ctory probowal mu sprzedac trefny towar ze swiatyni. Wiedzial, ze powinien kopnac drzwi, ale z drugiej strony, to byly naprawde wielkie drzwi i chociaz ogladal wiele programow i filmow o policjantach, gdzie kopano w drzwi, sam nie mial w tym wzgledzie doswiadczenia. Inna mozliwoscia bylo wyciagniecie pistoletu i przestrzelenie zamka, ale o tym wcale nie wiedzial wiecej niz o kopaniu, postanowil wiec zadzwonic. Szuranie nasililo sie i uslyszal w srodku ciezkie kroki. Drzwi otworzyly sie i stanela w nich ladna brunetka, ktora znal jako Elizabeth Sarkoff - falszywa siostrzenice Esther Johnson.-O, pan Asher, jaka mila niespodzianka. Juz niedlugo, siostro, powiedzial ukryty w jego wnetrzu twardziel. -Pani Sarkoff, milo pania widziec. Co pani tu robi? -Jestem recepcjonistka. Prosze wejsc, prosze. Wszedl do holu, skad wiodly schody na gore, a po obu ich stronach widnialy podwojne, przesuwne drzwi. Widzial, ze dokladnie za holem znajduje sie jadalnia z dlugim stolem, a jeszcze dalej kuchnia. Dom byl ladnie odnowiony i nie mial wygladu budynku publicznego. Wewnetrzny twardziel powiedzial: "Nie graj ze mna w te swoje gierki, zdziro. Jeszcze nigdy nie uderzylem kobiety, ale jesli szybko nie zaczniesz gadac do rzeczy, to chetnie sprobuje". Charlie powiedzial: -Nie mialem pojecia, ze jest pani buddystka. To fascynujace. A przy okazji, jak pani ciotka Esther? - Tu ja mial, nawet nie musial bic. -Nadal nie zyje. Ale dziekuje, ze pan pyta. Co moge dla pana zrobic? Drzwi po lewej rozsunely sie na dwa centymetry i glos mlodego mezczyzny powiedzial: -Mistrzu, potrzebujemy cie. -Zaraz przyjde - odparla rzekoma pani Sarkoff. -Mistrzu? - Charlie uniosl brwi. -W tradycji buddyjskiej recepcjonisci ciesza sie ogromnym szacunkiem. - Usmiechnela sie szeroko i glupkowato, jakby nawet sama sobie nie wierzyla. Charlie byl do glebi oczarowany tym usmiechem i otwarta kapitulacja w jej oczach. Bylo w nich zaufanie, bez zadnego powodu. -Dobry Boze, marnie pani klamie - powiedzial. -Od razu mnie pan przejrzal, co? - Szeroki usmiech. - Wiec jest pani... -Czcigodna Amitaba Audrey Rinpocze. - Uklonila sie. - Albo po prostu Audrey, jesli sie panu spieszy. - Uscisnela i potrzasnela dwoma palcami Charliego. -Charlie Asher - powiedzial Charlie. - Czyli nie jest pani siostrzenica pani Johnson. -A pan nie handluje uzywanymi ubraniami? -No, wlasciwie... Tylko tyle zdazyl powiedziec. Z przodu rozlegl sie brzek tluczonego szkla i trzask drewna. Zobaczyl, ze stol w nastepnym pomieszczeniu sie przewraca. -Stac! Nie ruszac sie! - krzyknal Minty Fresh. Potem przeskoczyl nad stolem i ruszyl w ich strone, najwyrazniej nie zwracajac uwagi na fakt, ze ma dwa metry dziesiec wzrostu, a drzwi - pochodzace z 1908 roku - niecale dwa metry wysokosci. -Stoj! - zawolal Charlie jakies pol sekundy za pozno. Minty Fresh walnal czolem w ladnie wykonczona, debowa framuge, z loskotem, ktory zatrzasl calym domem. Jego nogi szly naprzod, a cialo zostalo z tylu. W pewnej chwili znalazl sie w pozycji rownoleglej do podlogi, okolo metra osiemdziesieciu nad nia, i wtedy grawitacja postanowila, ze da o sobie znac. Chromowany desert eagle przelecial z grzechotem przez caly hol i uderzyl w drzwi frontowe. Minty Fresh wyladowal jak dlugi, bez przytomnosci, na podlodze pomiedzy Charliem a Audrey. -A to moj przyjaciel Minty Fresh - oznajmil Charlie. - Nieczesto robi cos podobnego. -Jejku, tego nie widuje sie codziennie - stwierdzila Audrey, spogladajac w dol na spiacego olbrzyma. -Fakt - zgodzil sie Charlie. - Nie wiem, gdzie on kupil surowy jedwab w kolorze takiej zieleni. -To nie len? - spytala Audrey. -Nie, jedwab. -Hmm, taki pomiety. Myslalam, ze to len albo jakas mieszanka. -No, moze mial tyle ruchu, ze... -Tak, pewnie tak. - Audrey skinela glowa, po czym spojrzala na Charliego. - No to... -Panie Asher - rozlegl sie kobiecy glos po prawej stronie. Drzwi rozsunely sie i stanela w nich starsza pani. Irena Posokovanovich. Kiedy widzial ja ostatni raz, siedzial w samochodzie Rivery, w kajdankach. -Pani Posokov... Posokovano... pani Ireno! Jak sie pani miewa? -Wczoraj tak sie pan tym nie przejmowal. -Przejmowalem sie. Naprawde. Przepraszam za tamto. - Charlie usmiechnal sie, myslac, ze to jego najbardziej uroczy usmiech. - Mam nadzieje, ze nie ma pani tego gazu. -Nie mam - odparla. Charlie popatrzyl na Audrey. -Doszlo do drobnego nieporozumienia... -Mam to - dodala pani Irena, wyciagajac zza plecow paralizator, przystawiajac go Charliemu do piersi i posylajac przez jego cialo sto dwadziescia piec tysiecy woltow. Wijac sie w konwulsjach na podlodze, ujrzal zwierzeta, czy tez stworzenia podobne do zwierzat, ubrane w stroje historyczne i zmierzajace w jego strone. -Zwiazcie ich obu - powiedziala Audrey. - Zrobie herbate. -Herbaty? - spytala Audrey. Drugi raz w zyciu Charlie Asher byl przywiazany do krzesla i czestowany cieplym napojem. Audrey nachylila sie nad nim z filizanka i mimo ze sytuacja byla niezreczna i grozna, Charlie gapil sie na przod jej koszuli. -Jaka to herbata? - spytal, chcac zyskac na czasie. Zauwazyl rzadek malenkich, jedwabnych rozyczek przycupnietych radosnie na jej staniku. -Herbate lubie taka, jakich lubie mezczyzn - odparla Audrey z usmiechem. - Slaba i zielona. Teraz Charlie popatrzyl jej w oczy, ktore tez sie usmiechaly. -Reke masz wolna - powiedziala. - Ale musielismy ci zabrac pistolet i miecz, bo tutaj krzywimy sie na takie rzeczy. -Jest pani najmilsza osoba, jaka mnie kiedykolwiek uwiezila - powiedzial Charlie, biorac od niej filizanke. -Co sugerujesz? - spytal Minty Fresh. Charlie spojrzal w prawo, na przywiazanego do krzesla Minty'ego Fresha. Wygladal, jakby wzieto go na zakladnika podczas przyjecia dla przedszkolakow - kolana mial pod broda, a jeden z nadgarstkow przyczepiony tasma do krzesla tuz nad podloga. Ktos polozyl mu na glowie spora torebke lodu, ktora wygladala troche jak beret. -Nic - odparl Charlie. - Tez byles swietnym oprawca, nie zrozum mnie zle. -Herbaty, panie Fresh? - spytala Audrey. -A ma pani kawe? -Zaraz wroce - powiedziala Audrey i wyszla. Przeniesli ich do jednego z pomieszczen z boku holu, Charlie nie wiedzial do ktorego. Swego czasu musial to byc salonik, sluzacy rozrywkom, teraz jednak przerobiono go na polaczenie biura i recepcji: metalowe biurka, komputer, szafki na akta i zestaw starych debowych krzesel dla pracujacych i czekajacych. -Ona mnie chyba lubi - powiedzial Charlie. -Przywiazala cie do krzesla - zauwazyl Minty Fresh, wolna reka ciagnac za tasme, ktora mial owinieta wokol nog. Torebka lodu zsunela mu sie z glowy i z donosnym loskotem spadla na podloge. -Kiedy widzielismy sie wczesniej, nie zauwazylem, ze jest taka atrakcyjna. -Pomozesz mi sie uwolnic? - spytal Minty. -Nie moge - odparl Charlie. - Herbata. - Uniosl filizanke. Przy drzwiach rozleglo sie jakies chrobotanie. Uniesli glowy i ujrzeli cztery male dwunozne stworzenia wchodzace do pokoju. Jedno, ktore mialo pyszczek legwana, lapy szopa i stroj muszkietera - wielki kapelusz z piorem i tak dalej - wyciagnelo miecz i dzgnelo Fresha w reke, ktora ciagnal za tasme klejaca. -Au, niech cie szlag, ty... -Chyba nie chce, zebys probowal sie uwolnic - stwierdzil Charlie. Legwan zasalutowal mu szpada i pokazal koniuszek swojego pyszczka, jakby chcial powiedziec: "Masz nosa, ioles". -No - powiedziala Audrey, ktora weszla do pomieszczenia, niosac tace z kawa dla Minty'ego - Widze, ze poznaliscie wiewiorkoludzi. Malenka dama z kaczym dziobem i gadzimi lapami w fioletowej, satynowej sukni wieczorowej dygnela przed Charliem, ktory w odpowiedzi skinal jej glowa. -Tak je nazywamy - wyjas'nila Audrey. - Pierwsi, ktorych zrobilam, mieli pyszczki i lapki wiewiorek, ale potem skonczyly mi sie wiewiorcze czesci, wiec stali sie bardziej barokowi. -To nie sa istoty z Zaswiatow? - spytal Charlie. - Pani je zrobila? -Tak jakby - odparla. - Smietanki i cukru, panie Fresh? -Poprosze - powiedzial Minty. - Pani robi te potwory? Wszystkie cztery zwierzatka odwrocily sie jednoczesnie ku niemu i odchylily, jakby chcialy powiedziec: "Ej, koles, kogo nazywasz potworami?". -To nie potwory, panie Fresh. Wiewiorkoludzie sa ludzmi w rownym stopniu, jak pan. -Tak, tyle ze maja lepsze wyczucie w kwestii ubioru - dodal Charlie. -Nie zawsze bede przywiazany do tego krzesla, Asher -ostrzegl Minty. - Kobieto, kim albo czym jestes, do diabla? -Badz mily - poradzil Charlie. -Chyba powinnam to wyjasnic - stwierdzila Audrey. -Tak pani mysli? - spytal Minty. Usiadla na podlodze ze skrzyzowanymi nogami, a wiewiorkoludzie zgromadzili sie wokol niej i sluchali. -To troche krepujace, ale chyba zaczelo sie, kiedy bylam mala. -Znaczy, lubila pani dotykac martwych stworzen? - spytal Minty Fresh. - Rozbierac sie przy nich? -Pozwol pani mowic - upomnial go Charlie. -Ta suka jest pokrecona - odparl Minty. Audrey usmiechnela sie. -No, tak. Jestem, panie Fresh, a pan jest zwiazany w mojej jadalni, zdany na laske wszystkich pokreconych pomyslow, jakie moga mi przyjsc do glowy. - Srebrna lyzeczka, ktora mieszala herbate, postukala sie po przednich zebach i wywrocila oczyma, jakby wyobrazala sobie cos smakowitego. -Prosze mowic dalej - powiedzial Minty Fresh, wzruszajac ramionami. - Przepraszam, ze przerwalem. -To nie bylo zadne zboczenie - wyjasnila, zerkajac na Minty'ego. - Po prostu mialam bardzo silnie rozwiniete poczucie empatii wobec umierajacych, glownie zwierzat, chociaz kiedy odeszla moja babcia, czulam to z odleglosci wielu kilometrow. Tak czy owak, nie przytlaczalo mnie to ani nic, ale kiedy szlam na studia, chcialam sprawdzic, czy moge nad tym zapanowac, i postanowilam studiowac filozofie Wschodu... a, tak, i projektowanie mody. -Moim zdaniem to wazne, by dobrze wygladac, jesli chce sie pracowac ze zmarlymi - stwierdzil Charlie. -No, ee, dobrze - powiedziala Audrey. - Bylam dobra krawcowa. Naprawde lubilam szyc kostiumy. Tak czy owak, poznalam faceta i zakochalam sie. -Martwego faceta? - spytal Minty. -Wkrotce juz tak, panie Fresh. Wkrotce byl martwy. - Wbila wzrok w dywan. -Widzisz, gruboskorny skurwielu - powiedzial Charlie. - Zraniles ja. -Halo! Jestesmy przywiazani do krzesel - przypomnial Minty. - Otoczeni przez male potwory, Asher. To nie ja tu jestem gruboskorny. -Przepraszam - powiedzial Charlie. -W porzadku - odparla Audrey. - Nazywal sie William... Billy. Bylismy razem przez dwa lata, zanim zachorowal. Od miesiaca bylismy zareczeni, kiedy wykryli u niego guza mozgu, ktorego nie dalo sie operowac. Dawali mu kilka miesiecy zycia. Rzucilam szkole i bylam przy nim przez caly czas. Jedna z pielegniarek z hospicjum wiedziala o moich studiach i poradzila, zebysmy porozmawiali z Dordzem Rinpocze, mnichem z Osrodka Buddyzmu Tybetanskiego w Berkeley. Opowiedzial nam o Badro thodrol, czyli tym, co znacie jako tybetanska Ksiege umarlych. Pomagal Billy'emu przygotowac sie na przeniesienie swiadomosci do nastepnego swiata, nastepnego zycia. Dzieki temu odwrocilismy uwage od ciemnosci, a smierc stala sie czyms naturalnym, niosacym nadzieje. Bylam przy Billym, gdy umieral, i czulam, jak jego swiadomosc podaza dalej, naprawde czulam. Dordze Rinpocze powiedzial, ze mam szczegolny talent. Uwazal, ze powinnam studiowac pod kierunkiem wysokiego lamy. -Zostalas mniszka? - spytal Charlie. -Myslalem, ze lama to taka duza owca - powiedzial Minty Fresh. Audrey zignorowala go. -Bylam zalamana i potrzebowalam wskazowki, wiec wjechalam do Tybetu, a tam przyjeto mnie do klasztoru, gdzie przez dwanascie lat studiowalam Bardo thodrol. Kierowal mna lama Karmapa Rinpocze, siedemnaste wcielenie bodisatwy, ktory tysiac lat temu zalozyl nasza szkole buddyzmu. Nauczyl mnie sztuki phowa, przenoszenia swiadonosci w chwili smierci. -Czyli moglas robic to, co tamten mnich zrobil dla twojego narzeczonego? -Tak. Praktykowalam phowe dla wielu mieszkancow gorskich wiosek. Byla to jakby moja specjalnosc, podobnie ak szycie szat dla wszystkich w klasztorze. Lama Karmapa powiedzial, ze czuje we mnie bardzo stara dusze, inkarnacje bardzo oswieconej istoty sprzed wielu pokolen. Pomyslalam, ze moze tylko poddaje mnie probie, zebym ulegla swojemu ego, ale kiedy zblizala sie jego wlasna smierc, wezwal mnie, zebym dokonala dla niego phowe, i wtedy zrozumialam, ze to dopiero jest proba i ze powierza przeniesienie iwojej duszy wlasnie mnie. -Zebysmy mieli jasnosc - powiedzial Minty Fresh. - Ja nie powierzylbym pani nawet kluczykow do samochodu. Muszkieter o pysku legwana dzgnal Minty'ego szpada w lydke i olbrzymi mezczyzna zaskowyczal. -Widzisz - powiedzial Charlie. - Kiedy jestes niegrzeczny, potem to do ciebie wraca. Jak karma. Audrey usmiechnela sie do niego, odstawila swoja herbate na podloge i skrzyzowala nogi, siadajac w pozycji lotosu. -Kiedy lama odszedl, zobaczylam, jak swiadomosc opuszcza jego cialo. Potem poczulam, ze moja swiadomosc tez opuszcza moje cialo, i ruszylam za lama w gory, gdzie pokazal mi niewielka grote, zagrzebana gleboko pod sniegiem. W tej grocie znajdowala sie kamienna skrzynia, zapieczetowana woskiem i sznurkiem. Powiedzial, ze musze odnalezc te skrzynie, a potem zniknal, wstapil wyzej, podczas gdy ja znalazlam sie z powrotem w swoim ciele. -Bylas wtedy oswiecona? - spytal Charlie. -Nawet nie wiem, co to znaczy - odparla. - W tej kwestii lama sie mylil, ale cos sie we mnie zmienilo, kiedy wykonywalam dla niego phowe. Kiedy wyszlam z pomieszczenia z jego cialem, zobaczylam w ludziach swiecacy, czerwony punkt, dokladnie na wysokosci czakry serca. Byla to ta sama rzecz, za ktora podazalam w gory, niesmiertelna swiadomosc. Widzialam ludzkie dusze. Ale co bylo dla mnie bardziej niepokojace, u niektorych nie bylo tego blasku, albo ja go nie widzialam, podobnie jak w sobie. Nie wiedzialam dlaczego, ale wiedzialam, ze musze znalezc te kamienna skrzynie. Ruszylam w gory dokladnie tym szlakiem, ktory pokazal mi lama, i ja znalazlam. Wewnatrz znajdowal sie zwoj, ktorego istnienie wiekszosc buddystow uwazala, i nadal uwaza, za mit: zaginiony rozdzial tybetanskiej Ksiegi umarlych... Omawial dwie dawno zapomniane sztuki: phowe wymuszonej projekcji i druga, o ktorej nawet nie slyszalam, phowe nieumierania. Pierwsza pozwala zmusic dusze do przejscia z jednego bytu do innego, a druga nieskonczonosc przedluzac okres przejsciowy, czyli bardo miedzy zyciem a smiercia. -To znaczy, ze umie pani sprawic, by ludzie zyli wiecznie? -W pewnym sensie. Raczej: by po prostu przestali umierac. Miesiacami medytowalam nad niezwyklym darem, ktory otrzymalam, bojac sie dokonywac rytualow. Ale pewnego dnia, gdy bylam obecna przy bardo starego mezczyzny, umierajacego na bolesnego raka zoladka, nie moglam i patrzec na cierpienie i sprobowalam phowy wymuszonej projekcji. Wprowadzilam jego dusze w cialo jego nowo narodzonego wnuka, ktory nie mial swiatelka w czakrze serca. Widzialam, jak swiatlo przeplywa przez pomieszczenie i dusza wnika w dziecko. Staruszek umarl spokojnie kilka sekund pozniej. Po paru tygodniach wezwano mnie do bado mlodego chlopca, ktory zachorowal i wszystko wskazywalo na to, ze wkrotce umrze. Nie moglam tego zniesc, wiedzialam, ze cos moge zrobic, wiec dokonalam phowy nieumierania, a on rzeczywiscie nie umarl. Jego stan sie poprawil. Z tego powodu poddalam sie swojemu ego i zaczelam dokonywac rytualow na innych mieszkancach wioski, zamiast pomagac im w przejsciu do nastepnego zycia, robilam to piec razy w ciagu pieciu miesiecy, pojawil sie jednak problem. Wezwali mnie rodzice chlopca. Okazalo sie, ze nie rosnie. Nie rosly mu nawet wlosy ani paznokcie, zatrzymal sie na etapie dziewieciolatka. Ale wtedy wszyscy wiesniacy przychodzili juz do mnie, gdy ktos umieral, wiesc rozniosla sie po gorach do innych wiosek. Stawali kolejkach przed klasztorem, domagajac sie, bym do nich wyszla. Odmowilam jednak przeprowadzania rytualu, bo zrozumialam, ze wcale im nie pomagam, tylko zatrzymuje ich w rozwoju duchowym, a poza tym, no wiecie, budze w nich lek. -To zrozumiale - wtracil Charlie. -Nie umialam wytlumaczyc innym mnichom, co sie dzieje. Wiec w nocy ucieklam. Zglosilam sie do osrodka buddyjskiego w Berkeley, gdzie przyjeto mnie na mniszke. Wlasnie wtedy pierwszy raz w zyciu zobaczylam ludzka dusze w przedmiocie nieozywionym, w sklepie muzycznym w Castro. To byl panski sklep, panie Fresh. -Wiedzialem, ze to pani - oznajmil Minty. - Mowilem o pani Asherowi. -To prawda - potwierdzil Charlie. - Mowil, ze jest pani bardzo ladna. -Wcale nie - zaprotestowal Minty. -Mowil. "Ladne oczy", powiedzial - dodal Charlie. - 1 co dalej? -Nie mialam watpliwosci. Blask z tej plyty... to bylo dokladnie to samo, co wyczuwalam w ludziach, ktorzy mieli dusze. Nie trzeba wspominac, ze sie przestraszylam. -Nie trzeba wspominac - wtracil Charlie - ze przezylem cos podobnego. Audrey skinela glowa. -Chcialam omowic to wszystko ze swoim mistrzem w osrodku, wiecie, wyjasnic to, czego nauczylam sie w Tybecie, oddac zwoje komus, kto byc moze rozumial, co sie dzieje z duszami w przedmiotach, ale zaledwie po kilku miesiacach z Tybetu nadeszla wiesc, ze wyjechalam w tajemniczych okolicznosciach. Nie wiem, jakie szczegoly podali, ale poproszono mnie o opuszczenie osrodka. -Wiec stworzyla pani oddzial zwierzecych upiorkow i przeniosla sie do Mission - stwierdzil Minty Fresh. - To milo. Moze mnie juz pani odwiazac od krzesla. Ja sobie juz pojde. -Fresh, pozwol pani Audrey skonczyc opowiesc. Na pewno istnieje jakis zupelnie niewinny powod, dla ktorego otoczyla sie oddzialem zwierzecych upiorkow. -Znalazlam prace przy szyciu kostiumow dla miejscowej grupy teatralnej - ciagnela Audrey. - Przebywanie wsrod ludzi teatru, na ogol urodzonych szpanerow, moze wiele zmienic w zyciu czlowieka. Probowalam zapomniec o tym, co robilam w Tybecie, i skupilam sie na pracy, dajac sie poniesc swojej kreatywnosci. Nie bylo mnie stac na szycie pelnowymiarowych kostiumow, wiec zaczelam robic ich pomniejszone wersje. W sklepie ze starzyzna w Mission kupilam kolekcje wypchanych wiewiorek i uzylam ich jako swoich pierwszych modeli. Pozniej zaczelam uzywac innych wypchanych czesci zwierzat, mieszajac je i laczac ze soba, ale juz wtedy zaczelam je nazywac wiewiorkoludzmi. Wiele z nich mialo ptasie nogi, kurze i kacze, bo mozna je bylo kupic w Chinatown, podobnie jak na przyklad zolwie glowy i... no, w Chinatown mozna kupic wiele czesci roznych zwierzat. -Wiem cos o tym - wtracil Charlie. - Mieszkam przecznice od sklepu z czesciami rekinow. Chociaz nigdy nie probowalem poskladac z nich rekina. Pewnie bylaby fajna zabawa. -Jestescie pokreceni - stwierdzil Minty. - Oboje. Wiecie o tym, prawda? Zabawa martwymi istotami i w ogole... Charlie i Audrey uniesli brwi. Stworzenie w niebieskim kimonie, z psia czaszka zamiast glowy, poslalo Minty'emu krytyczne spojrzenie pustych oczodolow i tez uniosloby brwi, gdyby je tylko mialo. -Dobrze, prosze mowic - powiedzial Minty, machajac wolna reka do Audrey. - Dotarlo. Westchnela. -Zaczelam wiec odwiedzac wszystkie sklepy z uzywanymi rzeczami. W przynajmniej osmiu znalazlam przedmioty z duszami, zawsze umieszczone obok siebie. Zorientowalam sie, ze nie tylko ja widze ich czerwone swiatlo. Ktos wiezil te dusze w przedmiotach. W ten sposob dowiedzialam sie o was, panowie, kimkolwiek jestescie. Musialam zabrac wam te rzeczy, wiec je kupowalam. Chcialam, zeby dusze przechodzily do kolejnego wcielenia, ale nie wiedzialam, jak to zrobic. Myslalam o zastosowaniu phowy wymuszonej projekcji i kierowaniu dusz w ciala tych, ktorzy dusz nie mieli, ale ten proces wymaga czasu. Co mialam zrobic? Zwiazac ich? I nawet nie wiedzialam, czy to sie uda. W koncu procedura sluzyla przeniesieniu duszy z jednego ciala do innego, a nie z nieozywionego przedmiotu. -Wiec sprobowala pani tej calej wymuszonej projekcji z jednym z wiewiorkoludzi? - wtracil Charlie. -Tak, i podzialalo. Nie liczylam jednak na to, ze beda sie ruszac. A ta wiewiorka zaczela chodzic i wykonywac rozne czynnosci... inteligentne czynnosci, dodajmy. I w ten sposob wiewiorkoludzie stali sie tymi malymi stworzeniami, ktore dzis widzieliscie. Jeszcze herbaty, panie Asher? - Audrey usmiechnela sie i podala Charliemu imbryk. -Te dziwadla maja ludzkie dusze? - spytal Charlie. - To ohydne. -No tak, lepiej miec dusze uwieziona w parze trampek w panskim sklepie. Te dusze beda w wiewiorkoludziach tylko do czasu, gdy sie zorientuje, jak przeniesc je w zwyklych ludzi. Chcialam je chronic przed wami i takimi jak wy. -Nie jestesmy zli. Powiedz jej, Fresh, ze nie jestesmy zli. -Nie jestesmy zli - powiedzial Minty. - Dostane jeszcze kawy? -Jestesmy Handlarzami Smierci - oznajmil Charlie, wypadlo to jednak znacznie mniej radosnie, nizby chcial. Bardzo mu zalezalo, by Audrey nie uwazala go za zlego faceta. Jak wiekszosc samcow beta, nie zdawal sobie sprawy, ze dobry facet niekoniecznie jest atrakcyjny dla kobiet. -O tym wlasnie mowie - powiedziala Audrey. - Nie moglam wam pozwolic handlowac duszami jak jakims badziewiem z drugiej reki. -W ten sposob odnajduja nastepne wcielenie - powiedzial Minty. -Co? - Audrey spojrzala na Charliego, szukajac w jego oczach potwierdzenia. Charlie pokiwal glowa. -Ma racje. Dostajemy dusze, kiedy ktos umiera, a potem ktos inny ja kupuje i zyskuje nowe zycie. Widzialem, jak to sie odbywa. -Niemozliwe - powiedziala Audrey, rozlewajac kawe Minty'ego. -Owszem - odparl Charlie. - Widzimy czerwony blask, ale nie w ludzkich cialach, jak pani. Tylko w przedmiotach. Kiedy osoba, ktora potrzebuje duszy, bierze przedmiot, swiatlo znika. Dusza przenosi sie do ciala. -Myslalam, ze przetrzymujecie dusze miedzy wcieleniami. Te dusze to nie wasi wiezniowie? -Nie. -To jednak nie my - zwrocil sie Minty Fresh do Charliego. - Ona to wszystko rozpetala. -Co rozpetala? Co? - pytala Audrey. -Istnieja Sily Ciemnosci... Nie wiemy czym sa - odparl Charlie. - Widzielismy wielkie kruki i te demoniczne kobiety, ktore nazywamy harpiami z kanalow, bo wychodza z kanalow burzowych. Nabieraja sil, gdy wpadnie im w rece naczynie duchowe... a teraz staja sie z dnia na dzien coraz silniejsze. Przepowiednia glosi, ze powstana w San Francisco i ciemnosci przykryja swiat. -Sa w kanalach? - spytala. Obaj Handlarze Smierci pokiwali glowami. -O, nie, to tamtedy wiewiorkoludzie przemieszczaja sie niezauwazeni po miescie. Wysylalam ich do roznych sklepow po dusze. Pewnie prosto w lapy tych stworow. Wielu nie wrocilo, myslalam, ze moze zabladzili albo laza w kolko. Czasem tak robia. Dysponuja potencjalem ludzkiej swiadomosci, ale poza cialem ta swiadomosc z czasem cos traci. Nieraz bywaja nieco przyglupi. -Powaznie? - spytal Charlie. - To pewnie dlatego ten podobny do legwana gryzie kabel od lampy? -Ignarius, zejdz stamtad! Jesli porazi cie prad, bede mogla umiescic twoja dusze tylko w tej kurze kornwalijskiej z supermarketu Safeway. Jest jeszcze zamrozona i nie mam zadnych spodni, ktore by na nia pasowaly. - Odwrocila sie do Charliego z pelnym zaklopotania usmiechem. - Czasami czlowiek mowi takie rzeczy, ze... -Ech, te dzieci, co zrobic - powiedzial Charlie, starajac sie, by zabrzmialo to niedbale. - Wie pani, jeden z wiewiorkoludzi postrzelil mnie z kuszy. Teraz wydawala sie przerazona. Charlie pragnal ja pocieszyc. Przytulic. Pocalowac w glowe i powiedziec, ze wszystko bedzie dobrze. Moze nawet sklonic ja, by go rozwiazala. -Naprawde? Kusza, a to pewnie pan Shelly. W poprzednim zyciu byl szpiegiem czy kims podobnym. Mial zwyczaj wypuszczania sie z wlasnymi, drobnymi misjami. Mial pana obserwowac i skladac raporty, zebym wiedziala, co pan robi. Nikogo nie miala spotkac krzywda. Nie wrocil do domu. Bardzo mi przykro. -Skladac raporty? - zdziwil sie Charlie. - To one umieja mowic? -No, nie mowia- odparla. - Ale niektore potrafia czytac i pisac. Pan Shelly potrafil pisac na klawiaturze. Pracowalam nad tym. Musze je wyposazyc w dzialajacy aparat mowy. Probowalam z takim z gadajacej lalki. Skutek byl taki, ze fretka w stroju samuraja ciagle plakala i pytala, czy moze pobawic sie w piaskownicy, szalu mozna bylo dostac. To dziwny proces. O ile uzywa sie czesci organicznych, ktore kiedys zyly, elementy lacza sie i dzialaja. Miesnie i sciegna rozwijaja wlasne polaczenia. Do robienia korpusow uzywalam szynki, bo to dodaje im masy miesniowej, a w dodatku do zakonczenia maja ladniejszy zapach. Taki wedzony, wiecie. Ale niektore kwestie pozostaja tajemnica. Struny glosowe im nie wyrastaja. -Oczy najwyrazniej tez nie - dodal Charlie, filizanka wskazujac stworzenie o bezokiej, kociej czaszce. - Jak one widza? -Tu mnie pan ma - przyznala Audrey. - Tego nie bylo w ksiedze. -Znam to uczucie - odezwal sie Minty Fresh. - Wiec eksperymentuje z aparatem mowy zrobionym z katgutu i osci. Zobaczymy, czy ten, ktory go ma, nauczy sie mowic. -Dlaczego nie umiesci pani dusz z powrotem w cialach ludzi? - spytal Minty. - To znaczy, moze pani, prawda? -Chyba tak - odparla. - Szczerze mowiac, nie mialam w domu zadnych ludzkich zwlok. Ale musi w nich byc jakas czastka czlowieka, dowiedzialam sie tego w drodze eksperymentu. Paliczek, troche krwi, cokolwiek. W sklepie ze starzyzna w Haight kupilam okazyjnie kregoslup i uzywam po jednym kregu na kazdego. -Czyli jest pani jakas potworna wskrzesicielka - stwierdzil Charlie. Po czym szybko dodal: - W milym sensie, ma sie rozumiec. -Dziekuje, panie Handlarzu Smierci. - Odpowiedziala usmiechem i podeszla do biurka po nozyczki. - Ale zdaje sie, ze musze was uwolnic i posluchac, w jaki sposob trafiliscie do takiej pracy. Panie Greenstreet, moglby mi pan przyniesc jeszcze troche herbaty i kawy? Stworzenie z czaszka bobra zamiast glowy, w fezie i smokingu z czerwonej satyny, uklonilo sie i przemknelo obok Charliego, zmierzajac do kuchni. -Ladny smoking - powiedzial Charlie. Bobrowaty pokazal mu uniesiony kciuk. Gadzi kciuk. 25. ZGUBIONO, ZNALEZIONO Cesarz obozowal w krzakach przy rurze sciekowej, uchodzacej do Lobos Creek w Presidio, przy moscie Golden Gate od strony San Francisco, gdzie od czasow hiszpanskich staly forty, ale od niedawna rozciagal sie park. Cesarz od wielu dni wedrowal po miescie, wolajac do studzienek, podazajac za odglosem szczekania swojego zolnierza. Wierny retriever Lazarus przyprowadzil go tutaj, do jednego z nielicznych wylotow kanalow sciekowych, ktorym boston terier moglby wyjsc, by nie zmylo go do zatoki. Obozowali pod maskujacym poncho i czekali. Na szczescie nie padalo od kiedy Bummer pogonil za wiewiorka do kanalu, ale ciemne chmury zbieraly sie nad miastem juz od dwoch dni i niezaleznie od tego, czy mialy przyniesc deszcz, czy tez nie, wywolywaly w Cesarzu lek o los San Francisco.-Ach, Lazarusie - powiedzial Cesarz, drapiac podwladnego za uchem - gdybysmy mieli choc polowe odwagi twojego mniejszego towarzysza, poszlibysmy do tego kanalu i go znalezli. Ale czymze jestesmy bez niego, czym jest nasza odwaga, nasza dzielnosc? Mozesmy stateczni i prawi, przyjacielu, ale nie majac odwagi, by narazic zycie dla brata, jestesmy tylko jak ci politycy, puszace sie dziwki retoryki. Lazarus zawarczal nisko i na powrot zanurkowal pod poncho. Slonce dopiero zaszlo, ale Cesarz widzial ruch w rurze odplywowej. Gdy wstal, dwumetrowy wylot kanalu przeslonil stwor, ktory nastepnie wypelzl i doslownie rozwinal sie w strumieniu - wielka, byczoglowa istota, o swiecacych na zielono oczach i skrzydlach rozkladajacych sie niczym skorzaste parasole. Na ich oczach stwor zrobil trzy kroki i wyskoczyl ku ciemniejacemu niebu. Jego skrzydla lopotaly jak zagle na okrecie smierci. Cesarz zadrzal. Przez chwile rozwazal przeniesienie obozowiska do centrum miasta, moze nocleg na Market Street, przy korowodzie przechodniow i policjantow, ale potem z glebi kanalu dobieglo go slabe echo szczekania. Audrey oprowadzala ich po osrodku buddyjskim, ktory z wyjatkiem biura od zewnatrz i salonu, ktory zmieniono w pokoj do medytacji, wygladal w zasadzie jak kazdy inny duzy wiktorianski dom. Owszem, skromny i orientalny, moze jeszcze przesiakniety zapachem kadzidel, ale mimo wszystko byl to po prostu duzy, stary dom. -Tak naprawde to po prostu duzy, stary dom - powiedziala, prowadzac ich do kuchni. Przy Mintym Freshu Audrey czula sie troche nieswojo. Ciagle odrywal kawaleczki tasmy, ktore przyczepily mu sie do rekawa zielonej marynarki, i posylal kobiecie takie spojrzenie, jakby mowil: "Lepiej, zeby sie okazalo, ze to pralnia chemiczna, albo masz przechlapane". Sam jego wzrost budzil groze, ale teraz jeszcze z czola sterczal mu rzad duzych guzow, tam, gdzie uderzyl sie o framuge. Troche przypominal klingonskiego wojownika, jesli nie liczyc jasnozielonego garnituru, ma sie rozumiec. Moze to klingonski agent? -No - powiedzial. - Jesli wiewiorkoludzie mysleli, ze jestem zly, dlaczego w zeszlym tygodniu uratowali mnie przed ta harpia w metrze? Zaatakowali ja i dali mi czas na ucieczke. Audrey wzruszyla ramionami. -Nie wiem. Mieli pana tylko obserwowac i zdac raport. Widocznie zobaczyli, ze to, co pana sciga, jest znacznie gorsze od pana. W glebi serca to ludzie, wie pan. Przystanela przed spizarnia i odwrocila sie w ich strone. Nie widziala starcia na ulicy, ale Esther wygladala przez okno i opowiedziala jej o tym, co sie dzialo - o kobietoksztaltnych stworach, ktore zaatakowaly Charliego. Najwyrazniej ci dziwni mezczyzni byli swego rodzaju sprzymierzencami, parajacymi sie tym, co sama uznala za swoje swiete zajecie: pomagali duszom przeniesc sie do nastepnego wcielenia. Ale te metody? Czy mogla im ufac? -Wiec z tego, co mowicie, tysiace ludzi zyje sobie bez duszy? -Miliony, zapewne - odparl Charlie. -Moze to wyjasnia wynik ostatnich wyborow - powiedziala, chcac zyskac na czasie. -Mowila pani, ze widzi, czy ludzie maja dusze - wtracil Minty Fresh. Mial racje, ale choc widywala osoby bez duszy, nigdy nie zastanawiala sie nad ich liczba ani skutkiem niedopasowania zmarlego i narodzonego. Pokrecila glowa. -Czyli wedrowka dusz zalezy od zakupow dobr materialnych? To takie, no nie wiem, obskurne. -Prosze mi wierzyc - powiedzial Charlie - mechanika tego procesu zdumiewa nas tak samo, jak pania. A my jestesmy jego narzedziami. Popatrzyla na niego, naprawde popatrzyla. Mowil prawde. Przybyl tu, by zrobic to co trzeba. Otworzyla na osciez drzwi spizarni i omiotl ich czerwony blask. Spizarnia miala wielkosc niemal nowoczesnej sypialni, a kazda polke od podlogi do sufitu, podobnie jak wiekszosc wolnej przestrzeni, zajmowaly swiecace naczynia duchowe. -Rety - powiedzial Charlie. -Zdobylam ich tyle, ile moglam. A raczej nie ja, tylko wiewiorkoludzie. Minty Fresh zanurkowal do spizarni i stanal przed polka pelna plyt kompaktowych i winylowych. Zaczal je przegladac, by po chwili odwrocic sie do niej z wachlarzem kilku okladek plyt CD. -To z mojego sklepu. -Tak. Mamy wszystkie. -Wlamaliscie sie do mojego sklepu. -Dzieki temu nie wzieli ich ci zli, Minty - przypomnial Charlie, wchodzac do spizarni. - Pewnie je uratowala. Moze nawet uratowala nas. -Bzdura, stary, nic by sie nie wydarzylo, gdyby nie ona. -Nie, to sie mialo stac. Widzialem w tej drugiej Bardzo wielkiej ksiedze Smierci, w Arizonie. -Probowalam im tylko pomoc - powiedziala kobieta. Charlie patrzyl na plyty w rece Minty'ego. Wygladal, jakby wpadl w trans. Wyciagnal reke i wzial kompakty, powoli, jakby poruszal sie w jakiejs gestej cieczy, a potem odlozyl wszystkie, z wyjatkiem jednego, na ktory sie po prostu gapil. Potem odwrocil plyte, by obejrzec ja z tylu. Usiadl ciezko na podlodze i Audrey musiala zlapac jego glowe, by nie uderzyl w polke za soba. -Charlie - powiedziala. - Nic ci nie jest? Minty Fresh siegnal po plyte, ale Charlie ja przysunal do siebie. Minty zerknal na Audrey. -To jego zona - wyjasnil. Audrey dostrzegla nazwisko Rachel Asher, wydrapane na tylnej stronie pudelka, i poczula, ze kraje sie jej serce. Objela go. -Tak mi przykro, Charlie. Tak mi przykro. Na okladke plyty zaczely kapac lzy, a Charlie nie unosil glowy. Minty Fresh wstal i przelknal sline. Jego twarz nie wyrazala zlosci ani dezaprobaty. Wydawal sie niemal zawstydzony. -Audrey, przez ostatnie pare dni jezdzilem po miescie i chcialbym sie gdzies polozyc, jesli znajdzie sie miejsce. Skinela glowa, odwrocona do niego tylem. -Popros Esther, pokaze ci gdzie. Minty Fresh wymknal sie ze spizarni. Audrey trzymala Charliego i dlugo go kolysala. Choc byl zagubiony w swiecie tej plyty, ktora skrywala milosc jego zycia, a ona byla na zewnatrz, przycupnieta w spizarni pelnej kosmicznych bibelotow, plakala wraz z nim. Minela godzina, a moze trzy, bo w zalu i milosci czas plynie inaczej. Charlie odwrocil sie do niej i spytal: -Czy ja mam dusze? -Slucham? -Mowilas, ze widzisz w ludziach swiecaca dusze. Czy ja ja mam? -Tak, Charlie. Masz dusze. Skinal glowa, znow sie od niej odwrocil, ale mocniej naparl na nia plecami. -Moze byc? - spytal. -Aha, wygodnie mi - odparla, choc to nie byla prawda. Wyjela mu plyte z reki, wlasciwie oderwala od niej jego dlonie, po czym polozyla ja z powrotem z innymi. -Pozwolmy Rachel odpoczac i chodzmy do innego pokoju. -Dobrze - zgodzil sie. Na gorze, w niewielkim pomieszczeniu, pelnym poduszek i wizerunkow Buddy wsrod lotosow, usiedli i rozmawiali przy blasku swiec. Opowiadali sobie nawzajem swoje historie. O tym, jak stali sie tym, kim byli, a przy okazji o tym, kogo i jak stracili. -Widywalem to wiele razy - stwierdzil Charlie. - Czesciej u mezczyzn niz u kobiet, ale bez watpienia u jednych i drugich. Zona albo maz umiera, a drugi czlowiek wydaje sie przywiazany do zmarlego jak do alpinisty, ktory spadl w przepasc. Jesli nie potrafi odpuscic, przeciac liny, zmarly wciagnie go do grobu. Mysle, ze to samo spotkaloby mnie, gdybym nie mial Sophie, a moze nawet gdybym nie zostal Handlarzem Smierci. Dzialo sie cos, co mnie przerastalo, cos co przerastalo moj bol. Tylko dlatego zaszedlem tak daleko. -Wiara - powiedziala Audrey. - Czymkolwiek jest. Zabawne, kiedy przyszla do mnie Esther, byla zla. Umierajaca i zla. Powiedziala, ze cale zycie wierzyla w Jezusa. Teraz umierala, a przeciez On powiedzial, ze bedzie zyla wiecznie. -Wiec jej odpowiedzialas: "Kiepsko byc w twojej skorze, Esther". Rzucila w niego poduszka. Podobalo jej sie, ze potrafi zdobyc sie na glupi zart na tak mroczny temat. -Nie, powiedzialam jej, ze On powiedzial, ze bedzie zyla wiecznie, ale nie powiedzial, ze teraz. Ze wcale nie zdradzono jej wiary i musi sie tylko otworzyc na szersza interpretacje. -Co bylo totalnym pieprzeniem - stwierdzil Charlie. Kolejna poduszka odbila sie od jego czola. -Nie, to nie byla gadanina. Jesli ktos powinien rozumiec znaczenie ksiegi, nieomawiajacej wszystkich szczegolow, to wlasnie ty... my. -Nie umiesz powiedziec "pieprzenie", co? Audrey poczula, ze sie rumieni, i z zadowoleniem stwierdzila, ze nie oswietla jej blady blask swiec. -Ja tu mowie o wierze, moze bys mi odpuscil? -Przepraszam. Wiem... a raczej chyba wiem, co masz na mysli. Znaczy, wiem, ze jest w tym jakis porzadek, ale nie mam pojecia, jak mozna pogodzic, powiedzmy, katolickie wychowanie z tybetanska Ksiega umarlych, z Bardzo wielka ksiega Smierci, sprzedawcami towarow z drugiej reki, ktorzy sprzedaja rzeczy z ludzkimi duszami, z jadowitymi, krukowatymi kobietami z kanalow. Im wiecej wiem, tym mniej rozumiem. Po prostu dzialam. -Bardo thodrol mowi o setkach potworow, ktore napotkasz, gdy twoja dusza odbedzie wedrowke przez smierc i odrodzenie, ale masz je ignorowac, bo to zludzenia, twoje wlasne leki, ktore chca powstrzymac twoja swiadomosc przed ruchem naprzod. Tak naprawde nie moga cie skrzywdzic. -Mysle, ze o tym nie bylo w ksiedze. Audrey, widzialem je, walczylem z nimi, wyrywalem dusze z ich lap, patrzylem, jak obrywaja nabojami i samochodami, a potem ida dalej. To na pewno nie sa zludzenia i na pewno moga cie skrzywdzic. Bardzo wielka ksiega nie precyzuje ich specyfiki, ale wyraznie mowi o Silach Ciemnosci, probujacych zawladnac naszym swiatem, i o tym, ze przyjdzie Luminatus, by z nimi walczyc. -Luminatus? - spytala Audrey. - Cos ze swiatlem? -Wielka Smierc - powiedzial Charlie. - Smierc przez duze S. Cos jak Kahuna, gruba ryba, szef smierci. Wiesz, gdyby Minty i inni Handlarze Smierci byli pomocnikami Mikolaja, Luminatus bylby Mikolajem. -Swiety Mikolaj to wielka Smierc? - spytala, szeroko otwierajac oczy. -Nie, to tylko przyklad... - Zobaczyl, ze kobieta powstrzymuje smiech. - Ej, zostalem poobijany, razony pradem, zwiazany i przezylem szok. -Wiec moja strategia uwodzenia zdaje egzamin? - Usmiechnela sie. Byl zdenerwowany. -Ja nie... nie patrzylem... czy patrzylem na twoje piersi? Bo jesli tak, to zupelnie przypadkowo, bo wiesz... no, byly i... -Ciii. - Polozyla mu p'alec na ustach. - Charlie, czuje teraz, ze jestem ci bardzo bliska, i nie chce, zeby ta wiez zniknela, ale jestem tez bardzo zmeczona i raczej nie moge juz rozmawiac. Chyba chce, zebys poszedl ze mna do lozka. -Naprawde? Jestes pewna? -Czy jestem pewna? Nie uprawialam seksu od czternastu lat i gdybys spytal mnie wczoraj, powiedzialabym, ze wole stawic czolo ktoremus z tych potwornych krukow, niz isc z mezczyzna do lozka. Ale teraz jestem tutaj, z toba, i jestem tego tak pewna, jak tylko mozna byc. - Usmiechnela sie, po czym odwrocila wzrok. - To znaczy, jesli ty tez. Wzial ja za reke. -Tak - powiedzial. - Ale chcialem ci powiedziec cos waznego. -To nie moze poczekac do rana? -Jasne, moze. Spedzili noc w swoich objeciach. Wszelkie leki i watpliwosci okazaly sie zludzeniami. Samotnosc wyparowala z nich niczym suchy lod i rano byla juz tylko oblokiem na suficie, ktory zniknal w promieniach slonca. W nocy ktos postawil stol w jadalni i posprzatal balagan, ktorego narobil Minty Fresh, gdy wpadl przez kuchenne drzwi. Siedzial przy stole, gdy Charlie zszedl na dol. -Odholowali mi samochod - oznajmil. - Jest kawa. -Dzieki. - Charlie przeszedl przez jadalnie do kuchni. Nalal sobie kawy i usiadl z Mintym. - Jak glowa? Wielki mezczyzna dotknal guza na czole. -Lepiej. A ty jak sie masz? -W nocy przypadkiem bzyknalem mniszke. -Czasami, w chwilach kryzysu, nie sposob tego uniknac. A poza tym jak sie czujesz? -Wspaniale. -Aha, wyobraz sobie, ze reszta z nas nie cieszy sie z konca swiata. -To nie bedzie koniec swiata, tylko nad wszystkim zapanuje ciemnosc - odparl radosnie Charlie. - Kiedy robi sie ciemno, zapal swiatlo. -Gratuluje, Charlie. A teraz przepraszam, musze odebrac samochod z parkingu policyjnego, nim zaczniesz teksty w stylu "gdy zycie daje ci cytryny, rob lemoniade" i bede cie musial sprac do nieprzytomnosci. (To prawda, nie ma nic okropniejszego niz zakochany samiec beta. Normalnie, jest uwarunkowany mysla, ze nigdy nie znajdzie milosci, wiec gdy juz ja znajduje, ma wrazenie, ze caly swiat ulegl jego pragnieniom. I moze zachowywac sie zgodnie z tym zludzeniem. To dla niego czas wielkiej radosci i zagrozenia). -Czekaj, mozemy sie zrzucic na taksowke. Musze pojechac do domu i wziac swoj kalendarz. -Ja tez. Zostawilem moj na przednim siedzeniu w samochodzie. Wiesz, ci dwaj klienci, ktorzy mi uciekli, sa tutaj. Zyja. -Audrey mi powiedziala - odparl Charlie. - Razem jest ich szescioro. Zrobila im phowe nieumierania. Najwyrazniej to wywolalo caly ten kosmiczny burdel. Ale co zrobimy? Nie mozemy ich zabic. -Nie, mysle, ze jest tak, jak powiedziales. Tutaj, w San Francisco, rozegra sie bitwa, i to wkrotce. A poniewaz jestes Luminatusem, mysle, ze wszystko spoczywa w twoich rekach. Wiec zdaje sie, ze juz po nas. -Moze nie. Znaczy, za kazdym razem, kiedy prawie mnie dorwaly, ktos, albo cos, wkraczal do akcji, zebym wyszedl z tego calo. Mysle, ze mamy przeznaczenie po swojej stronie. Czuje w tym wzgledzie duzy optymizm. -Tylko dlatego ze wlasnie bzyknales mniszke - powiedzial Minty. -Nie jestem mniszka - odparla Audrey, wchodzac do pomieszczenia z plikiem papierow w rece. -O, cholera - jekneli chorem Handlarze Smierci. -Nie, w porzadku - powiedziala. - Faktycznie mnie bzyknal, czy raczej oboje sie bzykalismy, ale nie jestem juz mniszka. Nie z powodu bzykania, wiecie, to byla decyzja przedbzykaniowa. - Rzucila papiery na stol i usiadla Charliemu na kolanach. - Ej, przystojniaku, jak sie masz z rana? - Pocalowala go, omal nie skrecajac mu karku, i oplotla go niczym rozgwiazda probujaca otworzyc ostryge. W koncu Minty Fresh chrzaknal i odwrocila sie do niego. - I dzien dobry panu, panie Fresh. -Tak. Dzien dobry. - Minty przechylil sie, by widziec Charliego. - Niezaleznie od tego, czy zjawily sie z twojego powodu, czy z powodu naszych klientow, ktorzy nie umarli... wroca. Wiesz o tym, co? -Morrigan? - spytala Audrey. -He? - jekneli Handlarze Smierci, znowu chorem. -Jestescie uroczy - zachwycila sie. - Nazywaja sie Morrigan. Kobiety-kruki, uosobienia smierci w postaci pieknych wojowniczek, ktore moga zmieniac sie w ptaki. Sa trzy i kazda stanowi czesc zbiorczej krolowej Zaswiatow, zwanej Morrigan. Charlie odsunal sie troche, by moc jej spojrzec w oczy. -Skad to wiesz? -Wlasnie sprawdzilam w Internecie. Zgramolila sie z jego kolan, podniosla papiery ze stolu i zaczela czytac: -Morrigan sklada sie z trzech odrebnych bytow. Macha nawiedza pole bitwy i zabiera glowy wojownikow jako ofiare - rzekomo moze uleczyc wojownika ze smiertelnych ran, jesli jego kompani ofiarowali jej wystarczajaco wiele glow. Celtowie nazywali odciete glowy zoledziami Machy. Jest uwazana za boginie-matke calej trojki. Babd to wscieklosc, bitewny szal i zabijanie - mowiono, ze zbiera nasienie poleglych i uzywa go, by wywolywac seksualny obled podczas walki, doslowna zadze krwi. A szalona Nemain prowadzila podobno zolnierzy do bitwy wscieklym wyciem, ktore moglo sprawic, ze wrogowie umierali z przerazenia. Miala jadowite pazury i nawet lekkie uklucie zabijalo zolnierza, glownie jednak rzucala krople jadu w oczy nieprzyjaciol, zeby ich oslepic. -To one - stwierdzil Minty Fresh. - Tej, ktora widziaem w metrze, z pazurow sciekal jad. -Tak - potwierdzil Charlie. - Zdaje sie, ze pamietam Babd, te od zadzy krwi. Musze pogadac z Lily. Wyslalem ja do Berkeley, zeby sie czegos o nich dowiedziala, ale wrocila z niczym. Widocznie nawet nie sprawdzila. -Aha, i spytaj, czy sie z kims spotyka - powiedzial Minty Fresh. Po czym zwrocil sie do Audrey: - A napisali, jak je zabic? Jakie maja slabe punkty? Pokrecila glowa. -Tylko tyle, ze wojownicy zabierali do bitwy psy, zeby chronily ich przed Morrigan. -Psy - powtorzyl jak echo Charlie. - To wyjasnia, dlatego moja corka dostala do ochrony piekielne ogary. Mowie ci, Fresh, wszystko bedzie dobrze. Przeznaczenie jest po naszej stronie. -Tak, jasna sprawa. Wezwij taksowke. -Ciekawe, dlaczego sposrod najrozniejszych bogow demonow z Zaswiatow, pojawily sie akurat te celtyckie. -Moze wszystkie tu sa? - zastanawial sie Minty. - Pewien stukniety Indianin powiedzial mi kiedys, ze jestem synem Anubisa, egipskiego boga zmarlych o glowie szakala. -Wspaniale! - wykrzyknal Charlie. - Szakal to rodzaj psa. Widzisz, masz wrodzone zdolnosci do walki z Morrigan. Minty zerknal na Audrey. -Jesli nie zrobisz czegos, zeby sie rozczarowal i wyluzowal, to go zastrzele. -A, wlasnie - powiedzial Charlie. - Moge pozyczyc jeden z twoich wielkich pistoletow? Minty wstal. -Wychodze. Wezwe taksowke i poczekam na nia, Charlie. Jesli jedziesz, lepiej zacznij sie juz zegnac, bo odjade, kiedy sie tylko pojawi. -Super - powiedzial Charlie, patrzac z zachwytem na Audrey. - W swietle dnia chyba i tak jestesmy bezpieczni. -Uwodziciel mniszek - warknal Minty, schylajac sie pod futryna. Ciocia Cassie wpuscila Charliego do malego domu w dzielnicy Marina, a Sophie przywolala do porzadku diabelskie psy niemal w chwili, gdy zaczely powitalne rzniecie. -Tata! Charlie podniosl ja i sciskal, az zaczela zmieniac kolor. Potem, gdy Jane wyszla z kuchni, zlapal ja druga reka i tez przytulil. -Uch, puszczaj - powiedziala Jane, odpychajac go od siebie. - Smierdzisz jak kadzidlo. -Oj, Jane, sam nie wierze, ona jest taka cudowna. -Bzykal sie - stwierdzila Cassandra. -Bzykales sie? - spytala Jane, calujac brata w policzek. - Tak sie ciesze. A teraz pusc. -Tata sie bzykal - oznajmila Sophie ogarom, ktore najwyrazniej ta wiadomosc bardzo ucieszyla. -Nie, nie bzykal - powiedzial Charlie, wywolujac zbiorowy jek zawodu. - Tak, bzykal - powiedzial, wywolujac zbiorowe westchnienie ulgi - ale nie o to chodzi. Chodzi o to, ze jest cudowna. Przepiekna, mila i... -Charlie - przerwala mu Jane - zadzwoniles i powiedziales, ze Sophie grozi jakies wielkie niebezpieczenstwo i ze musimy ja zabrac i chronic, a sam poszedles na randke? -Nie, nie, to niebezpieczenstwo bylo... jest prawdziwe, przynajmniej noca, i naprawde potrzebowalem waszej opieki nad Sophie, ale kogos poznalem. -Tata sie bzykal! - ponownie ucieszyla sie Sophie. -Kochanie, nie wolno tak mowic, dobrze? - powiedzial Charlie. - Ciocia Jane i ciocia Cassie tez nie powinny tak mowic. To... niemile. -Jak "kotek" i "nie w tylek"? -Wlasnie, skarbie. -Dobrze, tatusiu. Wiec to nie bylo mile? -Tata musi jechac do domu i zabrac stamtad kalendarz, paczusiu, pozniej o tym porozmawiamy. Daj buziaka. Sophie mocno go przytulila i pocalowala, a Charlie pomyslal, ze chyba sie rozplacze. Od tak dawna byla jego jedyna przyszloscia i jedynym zrodlem radosci, a teraz mial te druga radosc, ktora chcial sie z nia podzielic. -Niedlugo wroce, dobrze? -Dobrze. Postaw mnie. Pozwolil jej zsunac sie na podloge, a ona pobiegla do innej czesci domu. -Wiec to nie bylo mile? - spytala Jane. -Przepraszam, Jane. To byl czysty obled. Przykro mi, ze musze was w to pakowac. Nie chcialem was przestraszyc. Jane stuknela go w ramie. -Wiec to bylo mile? -Bardzo mile - odparl, usmiechajac sie szeroko. - Jest bardzo mila. Taka mila, ze tesknie za mama. -Nic nie rozumiem - stwierdzila Cassandra. -Bo chcialbym, zeby mama zobaczyla, ze u mnie wszystko gra. Ze poznalem kogos, kto jest dla mnie dobry. Kto bedzie dobry dla Sophie. -Ej, nie badz taki szybki Bill - powiedziala Jane. - Dopiero poznales te kobiete, musisz zwolnic. I wez pod uwage, ze mowi ci to ktos, dla kogo druga randka byla zwykle zamieszkaniem razem. -Dziwka - mruknela Cassie. -Mowie powaznie, Jane. Jest niesamowita. Cassie zerknela na Jane. -Mialas racje, naprawde potrzebowal seksu. -To nie to! Zadzwonila komorka Charliego. -Przepraszam was. - Otworzyl telefon. -Asher, co ty, do diabla, zrobiles? - To byla Lily. Plakala. - Co, do diabla, uwolniles? -Co, Lily? Co? -Wlasnie tu bylo. Szyby wystawowej juz nie ma. Nie ma! Wpadlo tutaj, przetrzasnelo sklep i zabralo wszystkie te twoje duchowe rzeczy. Zapakowalo je do torby i odlecialo. Kurwa, Asher. Mowie, KURWA! To bylo ogromne i kurewsko paskudne. -Tak, Lily, nic ci sie nie stalo? Ray w porzadku? -Nic mi nie jest. A Ray dzis nie przyszedl. Ucieklam na zaplecze, kiedy to cos wpadlo do srodka. Nie interesowalo sie niczym oprocz tej polki. Asher, to bylo wielkie jak byk i jeszcze, kurwa, latalo! Wygladalo na to, ze Lily jest na granicy histerii. -Poczekaj, Lily. Zostan tam, przyjade do ciebie. Idz na zaplecze i nie otwieraj drzwi, dopoki mnie nie uslyszysz, dobra? -Asher, co to, kurwa, bylo? -Nie wiem. Byczoglowy stwor wfrunal w wylot kanalu i natychmiast opadl na cztery lapy, by pobiec przez rure, ciagnac za soba torbe z duszami. Juz niedlugo. Juz niedlugo bedzie musial pelzac. Czas nadszedl, Orcus to czul. Czul, jak zlatuja sie nad miastem - miastem, ktore dawno temu uznal za swoj teren, jego miastem. Mimo wszystko przyjda i sprobuja zabrac to, co bylo jego prawowita wlasnoscia. Wszyscy starzy bogowie smierci: Yama, Anubis i Mors, Tanatos, Charon i Maha-kala, Azrael, Emma-o i Ahkoh, Balor, Ereb i Nyks - dziesiatki bogow, zrodzonych z energii najwiekszego ludzkiego strachu, strachu przed smiercia - wszyscy przybywali, by powstac jako wodz ciemnosci i zmarlych, jako Luminatus. Ale on byl tu pierwszy i z pomoca Morrigan to on zostanie wladca. Najpierw jednak musial zebrac sily, wyleczyc Morrigan i zgladzic tych przekletych zlodziei dusz z miasta. Torba z duszami pomoze mu wyleczyc swoje oblubienice. Wmaszerowal do groty, w ktorej znajdowal sie wielki statek, i wyskoczyl w powietrze. Lopot ogromnych, skorzastych skrzydel zabrzmial jak werbel, odbijajac sie echem od scian groty i podrywajac nietoperze, ktore zaczely chmarami krazyc wokol masztu. Poharatane i zalamane siostry Morrigan czekaly na niego na pokladzie. -A nie mowilam? - odezwala sie Babd. - Na Powierzchni wcale nie jest wspaniale, co? Ja, na ten przyklad, moglabym sie w ogole obejsc bez samochodow. Jane prowadzila, podczas gdy Charlie dzwonil z komorki, najpierw do Rivery, a potem do Minty'ego Fresha. W ciagu pol godziny wszyscy znalezli sie w sklepie Charliego, czy raczej w ruderze, ktora byla sklepem Charliego, a umundurowani policjanci ogrodzili teren, zanim komus przyszlo do glowy, by posprzatac szklo. -Turysci beda zachwyceni - powiedzial Nick Cavuto, zujac niezapalone cygaro. - Dokladnie przy trasie tramwaju linowego. Super. Rivera siedzial na zapleczu i przesluchiwal Lily, podczas gdy Charlie, Jane i Cassandra probowali posprzatac balagan i poukladac towar z powrotem na polkach. Minty Fresh stal przy drzwiach, w ciemnych okularach, demonstrujac zdecydowanie przesadny luz jak na rozciagajacy sie przed nim obraz zniszczenia. Sophie siedziala w kacie i karmila Alvina i Mohammeda butami. -Czyli - powiedzial do Charliego Cavuto - jakis latajacy potwor wpadl do tego sklepu przez okno, a pan uznal, ze to dobre miejsce, zeby tu przyprowadzic swoje dziecko? Charlie odwrocil sie do roslego gliniarza i oparl na ladzie. -Niech mi pan powie, jako profesjonalista, jaki tok postepowania powinienem przyjac w wypadku wlamania ze strony latajacego potwora? Jak, do kurwy nedzy, wyglada standardowa procedura policji San Francisco wobec zajebistego, latajacego monstrum, detektywie? Cavuto stal i patrzyl na Charliego, jakby ktos' chlusnal mu w twarz woda - nie tyle z gniewem, ile z zaskoczeniem. W koncu wargi, w ktorych trzymal cygaro, wykrzywily sie w usmiechu. -Panie Asher - powiedzial - wyjde na zewnatrz, zapale, polacze sie z centrala i poprosze, zeby sprawdzili te konkretna procedure. Zbil mnie pan z tropu. Powie pan mojemu partnerowi, gdzie jestem? -Dobrze - odparl Charlie. Poszedl na zaplecze, do Lily i do Rivery, i spytal: - Moge dostac jakas policyjna ochrone mieszkania? Funkcjonariuszy z karabinami? Rivera skinal glowa, poklepujac dlon Lily i odwracajac wzrok. -Moge dac ci dwoch ludzi, ale najwyzej na dwadziescia cztery godziny. Na pewno nie chcesz wyjechac z miasta? -Na gorze mamy kraty w oknach i stalowe drzwi, mamy ogary i bron Minty'ego Fresha, a poza tym tutaj juz byli. Mam wrazenie, ze wzieli to, co chcieli, ale przy gliniarzach bede sie czul lepiej. Lily spojrzala na Charliego. Tusz do rzes zupelnie jej sie rozpuscil, rozmazala tez sobie szminke na pol twarzy. -Przepraszam, myslalam, ze lepiej to zniose. To bylo straszne. Nie tajemnicze ani fajne, tylko straszne. Te oczy i kly... posikalam sie, Asher. Przepraszam. -Nie przepraszaj, dziecko. Swietnie sie spisalas. Ciesze sie, ze mialas dosc rozsadku, zeby zejsc temu z drogi. -Asher, jesli ty jestes Luminatusem, to cos jest pewnie twoja konkurencja. -Co? Co takiego? - spytal Rivera. -A, to te jej gotyckie dziwactwa, inspektorze. Prosze sie nie przejmowac - odparl Charlie. Wyjrzal przez drzwi i zobaczyl przed sklepem Minty'ego Fresha, ktory wzruszyl ramionami, jakby chcial spytac: "No i?", wiec zwrocil sie do Lily: -Ej, Lily, spotykasz sie z kims? Lily wytarla nos w rekaw swojego kucharskiego fartucha. -Sluchaj, Asher, eee, musze wycofac sie z propozycji, ktora ci zlozylam. Znaczy, po Rayu nie wiem, czy chce jeszcze to w ogole robic. Kiedykolwiek. -Nie pytalem w swoim imieniu, Lily. - Skinal glowa w strone poteznej sylwetki Fresha. -A - powiedziala Lily, podazajac za jego spojrzeniem i ocierajac oczy rekawami. - Oz, kurwa. Kryj mnie. Musze sie przegrupowac. - Pognala do lazienki dla pracownikow i trzasnela drzwiami. Rivera zerknal na Charliego. -Co tu sie, do diabla, dzieje? Charlie probowal wymyslic jakas odpowiedz, kiedy zadzwonila jego komorka. Uniosl palec, by wstrzymac bieg czasu. -Charlie Asher - powiedzial. -Charlie, mowi Audrey - uslyszal szept. - Sa tutaj. Teraz. Morrigan sa tutaj. 26. ORFEUSZ W KANALE Charlie zaparkowal furgonetke w poprzek ulicy i pognal po schodach osrodka buddyjskiego, wolajac Audrey po imieniu. Ogromne frontowe drzwi wisialy krzywo na jednym zawiasie, wszedzie walaly sie odlamki szkla. Wszystkie szuflady i szafki zostaly otwarte, ich zawartosc wyrzucona, a kazdy mebel byl przewrocony albo roztrzaskany. Uslyszal czyjs glos przed domem i wybiegl z powrotem na ganek.-Audrey? -Tutaj! - zawolala. - Ciagle jestesmy pod gankiem. Zbiegl po schodach i okrazyl ganek, podchodzac do niego z boku. Za krata dostrzegl jakis ruch. Znalazl niewielka klape i otworzyl ja. W srodku ujrzal przycupnieta Audrey, alka innych osob oraz caly tlum wiewiorkoludzi. Wpelzl tam i ja objal. Chcial miec ja na linii przez cala droge, ale gdy byl o kilka ulic stad, wyczerpala mu sie bateria w telefonie. Przez te kilka przerazajacych chwil wyobrazal sobie, ze ja traci - swoja przyszlosc, swoja nadzieje - po tym, jak nadzieja zaplonela w nim na nowo. Teraz tak mu ulzylo, ze ledwie mogl oddychac. -Poszly juz? - spytala Audrey. -Tak mi sie wydaje. Jak dobrze, ze nic ci sie nie stalo. Wyprowadzil ich spod ganku i powiodl z powrotem do domu. Wiewiorkoludzie trzymali sie blisko scian i poruszali bardzo szybko. Charlie poczul klepniecie w ramie i odwrocil sie, by ujrzec usmiechnieta Irene Posokovanovich. Az podskoczyl. -Prosze mnie wiecej nie straszyc. Jestem dobrym facetem. -Wiem, panie Asher. Chcialam spytac, czy chce pan, zebym przeparkowala panska furgonetke, zanim ja odholuja. -O, tak, milo z pani strony. - Podal jej kluczyki. - Dziekuje. Gdy weszli do domu, Audrey powiedziala: -Ona chce tylko pomoc. -Jest okropna - odparl Charlie, ale potem zobaczyl w spojrzeniu Audrey cos, co wygladalo na dezaprobate, wiec szybko dodal: - W milym znaczeniu tego slowa, znaczy sie. Poszli prosto do kuchni i staneli przed otwarta spizarnia. -Zabraly wszystkie - powiedziala Audrey. - To dlatego nie zrobily nam krzywdy. Nie o nas im chodzilo. Charlie byl tak wsciekly, ze mial trudnosci z mysleniem, ale nie mogac sie wyladowac, po prostu drzal na calym ciele i staral sie panowac nad glosem. -Zrobily to samo w moim sklepie. Cos zrobilo. -Tu bylo jakies trzysta dusz - powiedziala Audrey. -Wziely dusze Rachel. Audrey objela go jedna reka, ale nie umial zareagowac inaczej, niz wychodzac z kuchni. -Juz, Audrey. Skonczone. -Jak to skonczone? Przerazasz mnie. -Zapytaj wiewiorkoludzi, ktoredy dostane sie do kanalow. Moga ci to powiedziec? -Pewnie tak. Ale nie mozesz tego zrobic. Odwrocil sie do niej tak gwaltownie, ze az odskoczyla. -Musze to zrobic. Dowiedz sie. Wszyscy do mojej furgonetki. Pojedziecie do mojej kamienicy, tam bedziecie bezpieczni. Wszyscy zgromadzili sie w salonie Charliego: Sophie, Audrey, Jane, Cassandra, Lily, Minty Fresh, nieumarli klienci z osrodka buddyjskiego, piekielne ogary, a takze jakas piecdziesiatka wiewiorkoludzi. Lily, Jane i Cassandra stanely na kanapie, by znalezc sie jak najdalej od wiewiorkoludzi, ktorzy klebili sie przy blacie sniadaniowym. -Ladne ubranka - skomentowala Lily. - Ale... fuuuj. -Dziekuje - powiedziala Audrey. Sophie stala przy Audrey i zadzierala glowe, patrzac na nia. -Jestem Zydowka - oznajmila mala. - A ty jestes Zydowka? -Nie, jestem buddystka - odparla kobieta. -To jak siksa? -Tak mi sie wydaje. To rodzaj siksy. -A, no to chyba w porzadku. Moje pieski to tez siksy. Tak mowi na nie pani Ling. -Twoje pieski robia wrazenie - powiedziala Audrey. -Chca zjesc te twoje male ludki, ale im nie pozwole, dobra? -Dziekuje. Milo z twojej strony. -Chyba ze bedziesz niedobra dla taty. Wtedy juz po nich. -Oczywiscie - powiedziala Audrey. - Szczegolne okolicznosci. -On cie bardzo lubi. -Ciesze sie. Tez go bardzo lubie. -Chyba jestes w porzadku. -To samo moge powiedziec o tobie - odparla kobieta. Usmiechnela sie do tej malej rezolutnej ciemnowlosej dziewczynki o zachwycajacych blekitnych oczach i z trudem sie powstrzymala, by nie poderwac jej do gory i nie uscisnac z calej sily. Charlie wskoczyl na kanape obok Jane, Cassandry i Lily, a potem spojrzal w drugi kraniec pokoju, na Minty'ego Fresha, i stwierdzil, ze nadal nie dorownuje mu wzrostem, co bylo troche denerwujace. (Minty wydawal sie skupiony na Lily, co tez bylo troche denerwujace). -Sluchajcie, ide cos zrobic i moge juz nie wrocic. Jane, w tym liscie, ktory ci wyslalem, sa wszystkie dokumenty uprawniajace cie do opieki nad Sophie. -Spadam stad - powiedziala Lily. -Nie - powiedzial Charlie, lapiac ja za ramie. - Chce, zebys tez przy tym byla. Zostawiam ci firme, ale z zastrzezeniem, ze czesc zyskow ma trafiac do Jane, na opieke nad Sophie, a takze na jej przyszle studia. Wiem, ze masz swoja kucharska kariere, ale ufam ci i jestes dobra w tym biznesie. Zdawalo sie, ze Lily rzuci jakis ironiczny komentarz, ale tylko wzruszyla ramionami i powiedziala: -Jasne. Moge prowadzic twoja firme, a oprocz tego gotowac. Rob, co nalezy do Handlarza Smierci i zajmuj sie corka. -Dzieki. Jane, dostaniesz kamienice, ma sie rozumiec, ale kiedy Sophie dorosnie, to, jesli nie zechce zostac w San Francisco, zawsze musisz miec dla niej mieszkanie. Jane zeskoczyla z kanapy. -Charlie, to jakies bzdury. Nie pozwole ci zrobic nic, co... -Prosze, Jane. Musze isc. To wszystko jest napisane, ale chcialem ci to powiedziec osobiscie. -Dobra - powiedziala. Charlie wysciskal siostre, Cassandre i Lily, po czym ruszyl do lazienki i skinal na Minty'ego Fresha, by poszedl za nim. -Minty, ide do Zaswiatow. Po Morrigan... po dusze Rachel, po wszystkie dusze. Juz czas. Wielkolud pokiwal glowa. -Ide z toba. -Nie, nie idziesz. Musisz tu zostac i opiekowac sie Audrey, Sophie i reszta. Przed domem sa gliniarze, ale mysle, ze przez niedowierzanie mogliby sie zawahac, gdyby zjawily sie Morrigan. Ty tego nie zrobisz. Minty pokrecil glowa. -Jakie szanse masz sam? Pojde z toba. Stawimy temu czolo razem. -Raczej nie - odparl Charlie. - Ja mam dar czy cos. Przepowiednia mowi: "Luminatus powstanie i stoczy bitwe z Silami Ciemnosci w Miescie Dwoch Mostow". Nie mowi: "Luminatus i jego wierny pomagier, Minty Fresh". -Nie jestem twoim pomagierem. -Wlasnie to chce powiedziec - wyjasnil Charlie, ktory chcial powiedziec cos zupelnie innego. - Chce powiedziec, ze mam jakas tajemnicza ochrone, ale ty pewnie nie. A jesli nie wroce, bedziesz musial dalej pelnic funkcje Handlarza Smierci w miescie i byc moze przechylic szale zwyciestwa na nasza korzysc. Minty Fresh pokiwal glowa i wbil wzrok w podloge. -A wezmiesz oba moje desert eagle, tak na szczescie? - Gdy uniosl glowe, usmiechal sie. -Wezme jeden - odpadl Charlie. Minty Fresh zsunal zakladana na ramie kabure i wyregulowal pasy, by pasowaly na Charliego, po czym pomogl mu je zapiac. -Tu sa dwa dodatkowe magazynki, pod prawa pacha -powiedzial. - Mam nadzieje, ze nie bedziesz musial strzelac az tyle razy, bo ogluchniesz. -Dzieki - powiedzial Charlie. Minty pomogl mu nalozyc tweedowa marynarke na kabure. -Wiesz, moze jestes dobrze uzbrojony, ale i tak wygladasz jak angielski profesor. Nie masz jakiegos odpowiedniejszego ubrania do walki? -James Bond zawsze chodzi w garniturze - zauwazyl Charlie. -Tak, rozumiem, ze granica miedzy fikcja a rzeczywistoscia wydaje sie tu ostatnio nieco rozmyta... -Zartuje - powiedzial Charlie. - W sklepie mam skorzany stroj motocrossowy, o ile go znajde. -To dobrze. - Minty poklepal go po ramionach. - Jak zobaczysz te dziwke z jadowitymi pazurami, przywal jej ode mnie, dobra? -Zasadze czopa w dupe tej sztuni - odpowiedzial Charlie. -Przestan. -Przepraszam. Najtrudniejsze nastapilo pare minut pozniej. -Kochanie, tata musi gdzies isc. -Idziesz po mame? Charlie ukucnal przed corka i omal sie nie przewrocil, slyszac to pytanie. Przez ostatnie dwa lata wspomniala o mamie najwyzej dziesiec razy. -Dlaczego tak mowisz, skarbie? -Nie wiem. Myslalam o niej. -Wiesz, ze bardzo cie kochala. - Tak.. -I wiesz, ze bez wzgledu na wszystko, ja cie bardzo kocham. -Tak, mowiles mi to wczoraj. -I mowilem prawde. No, musze isc stoczyc walke z paroma zlymi osobami. I moge nie wygrac. Dolna warga Sophie wysunela sie niczym mokra szuflada. Nie placz, nie placz, nie placz, nie placz, powtarzal w myslach Charlie. Nie zniose tego, jesli sie rozplaczesz. -Nie placz, kochanie. Wszystko bedzie dobrze. -Nieeeeeeee - zalkala Sophie. - Chce isc z toba. Chce isc z toba. Nie idz, tato. Chce isc z toba. Charlie objal ja i poslal blagalne spojrzenie swojej siostrze. Podeszla i wziela mala w ramiona. -Nieeeee. Chce isc z toba. -Nie mozesz ze mna isc, skarbie. I wyszedl z mieszkania, zanim znowu zlamala mu serce. Audrey czekala w holu z piecdziesiecioma trzema wiewiorkoludzmi. -Zawioze cie do wejscia - powiedziala. - Nie odmawiaj. -Nie - odparl. - Nie chce cie stracic zaraz po tym, jak cie znalazlem. Zostaniesz tutaj. -Ty lajzo! Co ci daje prawo do takiego postepowania? Ja tez cie dopiero znalazlam. -Tak, ale nie takie cenne ze mnie znalezisko. -Dupek - powiedziala, po czym weszla mu w objecia i pocalowala go. Po dluzszej chwili Charlie rozejrzal sie. Wszyscy wie-wiorkoludzie patrzyli na niego. -Co oni tu robia? -Ida z toba. -Nie. Za duze ryzyko. -Za duze takze dla ciebie. Nawet nie wiesz, co tam cie moze czekac. To cos, co wlamalo sie do sklepu, to nie byla zadna z Morrigan. -Nie bede sie bal, Audrey. Tam moze byc sto roznych demonow, ale Ksiega umarlych slusznie mowi, ze one tylko zawracaja nas z drogi. Mysle, ze te stwory istnieja z tego samego powodu, dla ktorego wybrano mnie do tego zajecia. Z powodu strachu. Balem sie zyc, wiec zostalem Smiercia. Nasz lek przed smiercia to zrodlo ich mocy. Nie boje sie. I nie zabiore wiewiorkoludzi. -Znaja droge. A poza tym maja trzydziesci piec centymetrow wzrostu. Co dostali od zycia? -Ej - odezwal sie londynski straznik krolewski z czaszka misia zamiast glowy. -Powiedzial cos? -Jeden z moich eksperymentalnych aparatow mocy. -Troche piszczy. - Ej! -Przepraszam, ee, Beef. - Stworzonka wygladaly na zdecydowane. - No to naprzod! Charlie przebiegl przez hol, nie chcac znowu sie zeg-ac. Dziesiec metrow za nim maszerowala niewielka rmia istot rodem z sennego koszmaru, poskladanych fragmentow stu roznych zwierzat. Gdy zblizaly sie do schodow, na dol zeszla pani Ling, chcac sprawdzic, co to a zamieszanie. Cala armia zatrzymala sie pod schodami spojrzala na nia. Pani Ling zawsze byla buddystka, a zatem mocno wierzyla w koncepcje karmy i w to, ze lekcje, ktorych czlowiek wczesniej nie przyswoi, beda wracaly, az mu sie uda, bo inaczej jego dusza nie wejdzie na wyzszy poziom. Tego popoludnia, gdy Sily Swiatla szykowaly sie do walki z Silami Ciemnosci wladze nad swiatem, pani Ling, patrzac w puste oczy wiewiorkoludzi, doznala objawienia i juz nigdy wiecej nie jadla miesa, zadnego rodzaju. Pierwszym aktem zadoscuczynienia z jej strony byla propozycja zlozona tym, ktorych, jak sie zdawalo, skrzywdzila. -Dac wam jesc? - spytala. Ale wiewiorkoludzie ruszyli dalej. Cesarz zobaczyl, ze przy strumieniu zatrzymuje sie furgonetka i wysiada z niej mezczyzna w jaskrawozoltym, skorzanym stroju motocyklisty. Mezczyzna siegnal do samochodu i wyciagnal cos, co wygladalo jak uprzaz z przytroczonym mlotem kowalskim, po czym nalozyl ja na siebie. Gdyby wszystko nie przedstawialo sie tak dziwacznie, Cesarz moglby przysiac, ze to jego przyjaciel Charlie Asher z komisu na North Beach. Ale Charlie? Tutaj? Z pistoletem? Nie. Lazarus, ktory nie musial az tak bardzo polegac na wzroku, zaszczekal na powitanie. Mezczyzna odwrocil sie do nich i pomachal. To byl Charlie. Po chwili zszedl nad przeciwlegly brzeg strumienia. -Wasza wysokosc - powiedzial. -Wydajesz sie zdenerwowany, Charlie. Cos sie stalo? -Nie, nie, wszystko gra, ale musialem skorzystac ze wskazowek niemego bobra w fezie i troche wytracilo mnie to z rownowagi. -Wyobrazam sobie - powiedzial Cesarz. - Ladny stroj, te skory i pistolet... Nie ten elegancki splendor, co zwykle. -No, nie. Mam taka mala misje do spelnienia. Wejde do tego kanalu, znajde droge do Zaswiatow i stocze walke z Silami Ciemnosci. -Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Ostatnio Sily Ciemnosci coraz bardziej panosza sie w miescie. -Wiec zauwazyles? Cesarz zwiesil glowe. -Tak. Obawiam sie, ze stracilismy przez tych lotrow jednego z zolnierzy. -Bummera? -Kilka dni temu wszedl do kanalow i dotad nie wyszedl. -Przykro mi. -Poszukasz go, Charlie? Prosze. Przyprowadz go. -Wasza wysokosc, nie jestem pewien, czy sam wroce, ale obiecuje, ze jesli go znajde, sprobuje go stamtad zabrac. A teraz przepraszam, otworze ten samochod i nie chce, by zaniepokoilo cie to, co zobaczysz. Wejde do tej rury, dopoki przez studzienki wpada jeszcze troche swiatla. To, co wyjdzie z samochodu... to przyjaciele. -Smialo - powiedzial Cesarz. Charlie przesunal boczne drzwi samochodu i wiewiorkoludzie wyskoczyli na zewnatrz i pognali wzdluz brzegu strumienia w strone scieku. Charlie siegnal do wozu, wyciagnal swoj miecz w lasce i latarke, po czym zatrzasnal drzwi, popychajac je posladkami. Lazarus zaskamlal i popatrzyl na Cesarza tak, jakby ten, kto umie mowic, powinien cos powiedziec. -Zatem zycze powodzenia, mezny Charlie - powiedzial Cesarz. - Idz i miej nas wszystkich w sercu, tak jak my bedziemy mieli w sercach ciebie. -Popilnujesz samochodu? -Bede go pilnowal, dopoki Golden Gate nie rozpadnie sie w pyl, przyjacielu - obiecal Cesarz. A zatem Charlie Asher, w sluzbie zycia, swiatla i wszystkich czujacych istot, pelen nadziei na odzyskanie duszy milosci swojego zycia, poprowadzil armie trzydziestopieciocentymetrowych skladanek z kawalkow zwierzat, uzbrojonych we wszelka bron, od szydelek po plastikowe sztucce, do kanalow burzowych pod San Francisco. Przez wiele godzin podazali naprzod. Czasami rury stawaly sie tak waskie, ze Charlie musial pelznac na czworakach, a czasem przechodzily w szerokie rozgalezienia, niczym betonowe komnaty. Pomagal wiewiorkoludziom wspiac sie do wyzej polozonych rur. Wczesniej znalazl lekki kask budowlany z diodowa lampa czolowa, ktora przydawala sie w waskich przejsciach, gdzie nie bardzo mogl posluzyc sie latarka. Mniej wiecej dziesiec razy na godzine walil sie w glowe, i chociaz dzieki kaskowi nie doznawal urazow, zaczal go dreczyc pulsujacy bol w czaszce. Jego skorzany stroj - wlasciwie nie skorzany, tylko nylonowy, z miekkimi wzmocnieniami na kolanach, ramionach, lokciach, goleniach i przedramionach - chronil go przed siniakami i otarciami, ale przesiakl woda i obcieral mu plecy i kolana. Przy rozgalezieniu z kratka u gory wspial sie po drabinie i probowal wyjrzec na zewnatrz, by sie zorientowac, gdzie sa, ale zrobilo sie juz ciemno, a w dodatku nad kratka zaparkowal samochod. Co za ironia - w koncu zebral sie na odwage i ruszyl w otchlan tylko po to, by utknac w tej otchlani. Ludzki niewypal. -Gdzie my, do diabla, jestesmy? - spytal. -Nie wiem - odparl ten z czaszka rysia. Maly londynski gwardzista wygladal dziwnie, gdy mowil, jako ze tak naprawde nie mial twarzy i nie wymawial gloski "p". W dodatku zamiast halabardy, ktora zdaniem Charliego dodalaby kostiumowi autentyzmu, rys byl uzbrojony w plastikowy widelec. -Mozesz spytac pozostalych, czy wiedza, gdzie jestesmy? -Dobrze. - Odwrocil sie do przemoczonego tlumu wiewiorkoludzi. - Ej, wie ktos, gdzie jestesmy? Wszyscy pokrecili glowami, spogladajac po sobie i wzruszajac ramionami. Nie. -Nie - powiedzial rys. -Sam moglem to zrobic - stwierdzil Charlie. -To czemu nie zrobisz? To twoja wy_rawa. - Charlie zrozumial, ze chodzi o wyprawe. -Dlaczego nie wymawiasz "p"? - zapytal. -Nie mam warg. -Racja, warg. Przepraszam. Co chcesz zrobic z tym widelcem? -No, jak znajdziemy jakichs wrogow, oberwa tym widelcem w du_e. -Swietnie. Bedziesz moim porucznikiem. -Z _owodu widelca? -Nie, bo umiesz mowic. Jak sie nazywasz? -Rysio. -Nie, serio - Serio. Rysio. -A nazwisko masz pewnie Kotowaty. -Wilson. -Tylko sprawdzalem, przepraszam. -Nie ma s_rawy. -Pamietasz, kim byles w poprzednim zyciu? -Troche _amietam. Chyba ksiegowym. -Czyli nie masz doswiadczen wojskowych? -Jesli trzeba bedzie liczyc tru_y, bede do tego wlasciwym czlowiekiem, ee, stworem. -Super. Czy ktos tu pamieta, ze byl wojskowym, ninja albo cos? Szczegolnie mile widziani sa ninja, wikingowie itepe. Jesli ktorys z was byl w poprzednim zyciu Attyla czy d'Artagnanem, to nie w kij dmuchal. Fretka w minisukience z cekinami i butach striptizerki wystapila naprzod z uniesiona lapa. -Bylas w wojsku? Fretka szepnela cos do czapki Rysia (jako ze Rysio nie mial juz uszu). -Mowi, ze nie, zle zrozumiala. Myslala, ze mowiles cos o dmuchaniu. -Byla prostytutka? -Grala na klarnecie - sprostowal Rysio. -Przepraszam - powiedzial Charlie. - To przez te buty. Fretka machnela reka, co mialo znaczyc "spoko", po c:zym pochylila sie i znowu cos szepnela do Rysia. -Co? - spytal Charlie. -Nic - odparl Rysio. -Jak to nic? Nie sadzilem, ze umieja mowic. -No, ale nie do ciebie - powiedzial Rysio. -Co powiedziala? -Ze mamy _rzejebane. -To nie jest najlepsze podejscie - stwierdzil Charlie, choc zaczynal wierzyc, ze fretka z baru ze striptizem ma racje, i przybral pozycje polsiedzaca na rurze, by odpoczac. Rysio wspial sie na mniejsza rure i usiadl na krawedzi, dyndajac nogami. Woda kapala z jego malenkich lakierkow, ale mosiezne sprzaczki z motywami roslinnymi wciaz lsnily w swietle lampy czolowej Charliego. -Ladne buty - powiedzial Charlie. -Tak, no, Audrey mnie lubi - odparl Rysio. Zanim Charlie zdolal odpowiedziec, Rysia dopadl pies i zaczal nim potrzasac jak szmaciana lalka. Smiercionosny plastikowy widelec odbil sie od rury i zniknal w wodzie ponizej. 27. KOCIOL LADACZNICY Lily przez caly wieczor szukala sposobu, by sie zblizyc do Minty'ego Fresha. Dziesiec razy nawiazywala z nim kontakt wzrokowy i usmiechala sie, ale w atmosferze leku, jaka zapanowala w pokoju, nie umiala wymyslic, jak go zagadnac. W koncu, kiedy w telewizji zaczal sie film tygodnia - Oprah - i wszyscy zebrali sie wokol telewizora i patrzyli, jak gwiazda mediow zabija Paula Win-fielda zelazkiem, Minty podszedl do blatu sniadaniowego i zaczal kartkowac kalendarz, a Lily wykonala swoj ruch.-Sprawdzasz, kiedy masz spotkania? - spytala. - Widocznie jestes optymista w kwestii dalszego biegu wydarzen. Pokrecil glowa. -Nie bardzo. Lily byla oczarowana. Okazal sie nie tylko przystojny, ale i ponury - niczym wielki, brazowy dar bogow. -Bedzie az tak zle? - Wyjela mu kalendarz z rak i zaczela go przegladac. Zatrzymala sie na dzisiejszej dacie. -Dlaczego tu jest nazwisko Ashera? - zapytala. Minty zwiesil glowe. -Mowil, ze od jakiegos czasu wszystko o nas wiesz. - Tak, ale... -Jeszcze raz spojrzala na nazwisko. Zrozumiala, co widzi, i to bylo jak uderzenie obuchem. -To ten kalendarz? To twoj kalendarz do tych spraw? Minty pokiwal glowa, nie patrzac na nia. -Kiedy pojawilo sie to nazwisko? - spytala. -Jeszcze godzine temu go nie bylo. -Ja pierdziele - rzucila, siadajac na stolku obok Minty'ego. -Tak - powiedzial. Objal ja jedna reka. Dzieki temu, ze Charlie ciagnal za nogi rysiowatego zwierzaka (ktory wydawal dosc efektowne krzyki, jak na kogos poslugujacego sie eksperymentalnymi strunami glosowymi), a wiewiorkoludzie cala kupa opadli boston teriera, w koncu udalo sie wyciagnac porucznika ze szczek ucielesnienia furii o owadzich oczach. Nie liczac drobnych uszkodzen munduru gwardzisty, ofierze nic sie nie stalo. -Lezec, Bummer - powiedzial Charlie. - Wyluzuj. Nie wiedzial, czy "wyluzuj" jest uznawana psia komenda, ale powinno nia byc. Bummer parsknal i cofnal sie od tlumu wiewiorkoludzi. -To nie jeden z nas - powiedzial rysiowaty, wskazujac Bummera. - To nie jeden z nas. -Zamknij sie - rzucil Charlie. Wyciagnal z kieszeni pasek suszonej wolowiny, ktora wzial w charakterze racji zywnosciowych, oderwal kawalek i podal Bummerowi. - Chodz, piesku. Obiecalem Cesarzowi, ze cie odnajde. Bummer podszedl do Charliego i wzial od niego wolowine, po czym odwrocil sie pyskiem w strone wiewiorkoludzi, ktorzy wydawali klekoczace dzwieki i prezentowali bron. -To nie jeden z nas. To nie jeden z nas - powtarzal Rysio. -Przestan - powiedzial Charlie. - Nie naklonisz tlumu do skandowania, bo tylko ty masz tu aparat mowy. -A, tak. - Rysio zamilkl. - Ale to nie jest jeden z nas - dodal na swoja obrone. -Juz jest - odparl Charlie. Po czym zwrocil sie do Bummera: - Mozesz nas zaprowadzic do Zaswiatow? Pies spojrzal na niego tak, jakby dokladnie wiedzial, o co sie go prosi, ale potrzebowal drugiej polowy tego paska suszonej wolowiny, jesli mial znalezc sily na wypelnienie zadania. Charlie dal mu mieso i Bummer natychmiast wskoczyl do polozonej wyzej rury o metrowym przekroju, zatrzymal sie, zaszczekal i ruszyl w jej glab. -Za nim - rozkazal Charlie. Minela godzina marszu za Bummerem przez kanaly, rury ustapily miejsca coraz bardziej sie rozszerzajacym tunelom. Wkrotce szli juz przez jaskinie o wysokich zlepieniach, z ktorych zwieszaly sie stalaktyty, swiecace niklymi kolorami i oswietlajace im droge niklym, jednostajnym blaskiem. Charlie wystarczajaco wiele czytal geologii okolicy, by wiedziec, ze takie jaskinie nie sa San Francisco czyms normalnym. Domyslal sie, ze cala ekipa znalazla sie gdzies pod dzielnica finansowa, wzniesiona glownie na terenie, ktory zasypano w czasach Goraczki Zlota, wiec nie powinno tu byc nic tak starego, jak te jaskinie. Bummer podazal naprzod, bez wahania wybierajac to ya, to prawa odnoge, az nagle wyszli z tunelu do wielkiej groty. Byla tak ogromna, ze po prostu pochlaniala swiatlo arki i lampy czolowej Charliego, ale sklepienie, znajdujace sie ponad sto metrow nad nimi, bylo pokryte swiecacymi laktytami, ktore odbijaly sie czerwienia, zielenia i fio-em w gladkiej, czarnej tafli jeziora. Na srodku jeziora,:ies dwiescie metrow od brzegu, widnial wielki, czarny jlowiec o wysokich masztach niczym hiszpanski galeon, oknach kabin w tylnej czesci kadluba pulsowal czerwo-blask, a poklad oswietlala pojedyncza lampa. Charlie szal o tym, ze podczas Goraczki Zlota zakopano cale statki, nie mialy one jednak prawa zachowac sie w takim nie. Te jaskinie byly skutkiem wzrostu potegi Zaswiatow. Charlie zdal sobie sprawe, co sie bedzie dzialo w miescie, jesli Zaswiaty przejma wladze. Bummer zaszczekal i po grocie ponioslo sie donosne echo, posylajac w powietrze chmare nietoperzy. Charlie dostrzegl ruch na pokladzie - czarno-niebieska sylwetke kobiety - i juz wiedzial, ze Bummer doprowadzil ich we wlasciwe miejsce. Podal latarke Rysiowi i odlozyl na chwile swoj miecz w lasce. Wyciagnal pistolet Desert Eagle z kabury, sprawdzil, czy w komorze jest naboj, po czym schowal bron z powrotem. -Bedzie nam potrzebna lodz - powiedzial do Rysia. - Poszukajcie czegos, z czego mozna by zrobic tratwe. Rysio ruszyl wzdluz brzegu, oswietlajac latarka skaly w poszukiwaniu czegos przydatnego. Bummer zawarczal i potrzasnal lbem, jakby mial pasozyty w uszach albo jakby chcial pokazac, ze Charlie oszalal, po czym wbiegl do jeziora. Piecdziesiat metrow od brzegu woda wciaz nie zakrywala mu klebu. Charlie popatrzyl na statek i stwierdzil, ze kadlub zdecydowanie za bardzo wystaje nad powierzchnie - ze statek tak naprawde spoczywa na dnie w wodzie o glebokosci pietnastu centymetrow. -Ee, Rysiu - powiedzial. - Darujmy sobie lodz. Idziemy pieszo. Macie zachowac cisze. Wyciagnal miecz i wszedl do wody. W miare, jak zblizali sie do statku, widzieli coraz wiecej szczegolow jego konstrukcji. Relingi wykonano ze zwiazanych kosci udowych, a podwiezie z ludzkich miednic. Lampa na pokladzie okazala sie ludzka czaszka. Charlie nie mial pewnosci, w jaki sposob ujawnia sie jego zdolnosci jako Luminatusa, ale gdy dotarli do kadluba, zapragnal, by stalo sie to jak najszybciej i by do tych zdolnosci nalezala lewitacja. -No i du_a - powiedzial Rysio, patrzac w gore na krzywizne czarnego kadluba. -Wcale nie - odparl Charlie. - Po prostu ktos musi sie tam wspiac i rzucic nam line. Wsrod wiewiorkoludzi wybuchlo male zamieszanie, a potem z tlumu wystapilo jedno stworzenie - wygladalo jak dziewietnastowieczny francuski dandys z glowa agamy, jego ubior - zwlaszcza zabot i plaszcz - skojarzyl sie Charliemu z portretami Charlesa Baudelaire'a, ktore kiedys pokazala mu Lily. -Dasz rade? - spytaj go Charlie. Tamten wyciagnal rece i wyjal z wody jedna noge. Lapy wiewiorki. Charlie podniosl go najwyzej, jak mogl, a zwierzak uczepil sie czarnego drewna kadluba, po czym pomknal po burcie, mijajac otwory strzelnicze. Minuty plynely i Charlie uwaznie nasluchiwal najlzejszego dzwieku, ktory swiadczylby o tym, co sie dzieje na gorze. Kiedy tuz obok plusnela gruba lina, wyskoczyl na pol metra w powietrze, z trudem powstrzymujac glosny wrzask radosci. -Ladnie - powiedzial Rysio. -Ty pierwszy - powiedzial Charlie, pociagajac za line, by sprawdzic, czy utrzyma jego ciezar. Czekal, az tamten znajdzie sie o jakis metr nad jego glowa, po czym wsunal laske z mieczem pod wzmacniajacy plat z poliweglanow, ktory mial przypiety do plecow, i on rowniez zaczal sie wspinac. Zanim pokonal trzy czwarte drogi na gore, mial wrazenie, ze jego bicepsy eksploduja niczym balony z woda, i zaplatal swoje motocrossowe buty w line, by odpoczac. Bol w miesniach ustapil, zupelnie jakby bogowie dodali mu sil, i gdy podjal wspinaczke, mial wrazenie, ze naprawde zyskuje moc Luminatusa. Dotarlszy do krawedzi burty, chwycil za jedna z kostnych podwiezi i podciagnal sie, po czym usiadl okrakiem na relingu. Odwrocil sie i promien jego lampy czolowej pochwycil czarne lsnienie jej oczu. Trzymala Rysia jak kolbe kukurydzy. Pazurem przebila mu czaszke, unieruchamiajac szczeke. Swiecaca na czerwono maz splywala jej na twarz i piersi. Odgryzla kolejny kes londynskiego gwardzisty. -Chcesz troche, kochanku? - spytala. - Smakuje jak szynka. -Nie powinnismy im powiedziec? - spytala Lily. -Oni nie wiedza o nas. O tym. - Minty uniosl kalendarz. - Tylko Audrey. -Wiec nie powinnismy powiedziec jej? Minty spojrzal na Audrey, ktora drzemala na kanapie obok siostry Charliego i jednego z piekielnych ogarow. Wydawala sie bardzo zadowolona. -Nie. Nie sadze, zeby to teraz czemus posluzylo. -To dobry facet - powiedziala Lily. Oderwala papierowy recznik z rolki na blacie i osuszyla czy, nie chcac, by rozmazany tusz znowu zrobil z niej szopa pracza. -Wiem - odrzekl Minty. - To moj przyjaciel. W tym momencie poczul, ze cos ciagnie go za nogawke, pojrzal w dol i napotkal wzrok Sophie. -Ej, masz samochod? - spytala. -Tak, mam. -Mozemy sie przejechac? Charlie bez chwili wahania wyciagnal zza plecow laske z mieczem i wymierzyl cios w nadgarstek Morrigan. puscila Rysia, ktory z wrzaskiem przebiegl przez poklad wskoczyl na reling po drugiej stronie. Morrigan zlapala laske i probowala ja wyrwac Charliemu. Pozwolil jej na to uwalniajac miecz, ktorym nastepnie pchnal ja w splot sloneczny tak mocno, ze piescia trafil Morrigan w zebra, ostrze wyszlo plecami, grzeznac w drewnianym kadlubie alupy ratunkowej, o ktora sie opierala. Przez ulamek sekundy znalazl sie z nia twarza w twarz. -Teskniles? - spytala. Odturlal sie w chwili, gdy sie na niego zamachnela, niosl reke w sama pore, by oslonic twarz przed ciosem, gruby plat z poliweglanow na przedramieniu oslonil reke, ktora inaczej odcielyby szpony. Chciala sie na niego rzucic, ale miecz przyszpilil ja do szalupy. Charlie pobiegl przez poklad, jak najdalej od niej, podczas gdy Morrigan krzyczala w bezsilnej wscieklosci. Ujrzal swiatlo. Saczylo sie zza drzwi, ktore musialy prowadzic do kabiny na rufie - znajomy czerwony blask i Charlie zrozumial, ze jego zrodlem na pewno sa naczynia duchowe. Dusza Rachel mogla wciaz tam byc. Znajdowal sie ledwie o krok od wlazu, gdy tuz przed nim wyladowal olbrzymi kruk i rozlozyl skrzydla, jakby chcial zatarasowac przejscie do jednej z czesci statku. Charlie cofnal sie i wyciagnal pistolet Desert Eagle. Usilowal powstrzymac drzenie reki, gdy go odbezpieczal. Ptak zamachnal sie na niego dziobem, lecz mezczyzna odskoczyl. Wtedy dziob skurczyl sie i przeobrazil w twarz kobiety - ale skrzydla i szpony pozostaly ptasie. -Nowe Mieso - powiedziala Macha. - Co za odwaga, ze tu przyszedles. Pociagnal za spust. Z lufy trysnela trzydziestocentymetrowa struga ognia, a Charlie poczul sie tak, jakby ktos walnal go mlotkiem w reke. Wydawalo mu sie, ze celuje dokladnie miedzy oczy, ale pocisk przeszedl przez szyje, odrywajac kawal czarnego miesa. Jej glowa przechylila sie, a krucze cialo zamachalo skrzydlami w jego strone. Upadl na plecy, ale znow uniosl pistolet i strzelil jeszcze raz, gdy kruk sie don zblizal. Tym razem trafil w srodek piersi, odrzucajac Morrigan w tyl, na dach kabiny. Dzwonilo mu w uszach, jakby ktos zamontowal w jego glowie kamertony i tlukl w nie paleczkami perkusyjnymi - przeciagly, bolesny, wysoki dzwiek. Ledwie uslyszal irzyk po swojej lewej stronie, gdy inna Morrigan usiadla na olinowaniu za jego plecami. Przeturlal sie do relingu i uniosl bron w chwili, gdy chlasnela go w twarz. Glowna sile uderzenia przyjal pistolet i oslona przedramienia, ale desert eagle wylecial mu z reki i zaczal sunac po pokladzie. Charlie skoczyl na rowne nogi i pobiegl za pistoletem. Nemain machnela za nim pazurami i uslyszal syk, gdy jad trafil w poliweglanowa oslone kregoslupa i zaczal palic poklad po obu stronach. Charlie zanurkowal po pistolet, probujac sie przeturlac i wstac z wycelowana bronia, ale zle oszacowal odleglosc i kostny reling wbil mu sie pod kolana. Skoczyla, szponami naprzod, i uderzyla go w piers w momencie, gdy desert eagle wystrzelil. Charlie polecial w tyl nad burta. Spadl plasko na wode. Powietrze z jego ciala eksplodowalo i poczul sie tak, jakby uderzyl go autobus. Nie mogl oddychac, ale widzial i czul swoje konczyny. Po kilku sekundach rzezenia zlapal w koncu oddech. -Jak tam idzie? - spytal Rysio, mniej wiecej pol metra od jego glowy. -Dobrze - odparl Charlie. - Uciekaja w poplochu. Rysio mial spora dziure wygryziona w torsie i mundur w strzepach, ale poza tym wydawalo sie, ze jest w niezlym nastroju. Trzymal w ramionach desert eagle, niczym najdrozsze dziecko. -Mysle, ze bedzie ci _otrzebny. Ostatni strzal byl celny. Oderwales jej niemal _olowe czaszki. -To dobrze - powiedzial Charlie. Wciaz mial trudnosci z oddychaniem. Czul w piersiach palacy bol i pomyslal, ze moze zlamal zebro. Usiadl i popatrzyl na ochraniacz na piersi. Szpony Morrigan przesunely sie po nim, ale widzial jedno miejsce, gdzie pazur wniknal pod oslone i trafil w piers. Nie krwawil zbyt mocno, mimo to bolalo jak diabli. -Ciagle atakuja? - zapytal Charlie. -Nie te dwie, ktore _ostrzeliles. Nie wiemy, gdzie sie _odziala ta, w ktora wbiles miecz. -Zastanawiam sie, czy dam rade drugi raz wejsc po tej linie. -To nie _roblem - odparl Rysio. Patrzyl na sklepienie groty, pod ktorym chmara piskliwych nietoperzy krazyla spiralnie wokol masztu. Nad nimi jednak lopotaly skrzydla zupelnie innego stworzenia. Charlie wzial pistolet od Rysia i dzwignal sie na nogi, omal nie upadl, po czym zlapal rownowage i cofnal sie od kadluba. Wokol siebie mial wiewiorkoludzi. Bummer rozpoczal kanonade gniewnych szczekniec. Demon uderzyl w wode jakies dziesiec metrow od niego. Charlie poczul, ze w gardle wzbiera mu krzyk, ale zdolal go powstrzymac. Stwor mial trzy metry wzrostu i skrzydla o dziesieciometrowej rozpietosci, leb o rozmiarach beczki piwa, ksztaltem przypominajacy glowe byka, nie liczac szczek - drapieznych, pelnych zebow, wygladajacych jak polaczenie rekina i lwa. Oczy swiecily mu na zielono. -Zlodziej dusz!!! - ryknal. Zlozyl skrzydla za grzbietem i ruszyl w strone Charliego. -To chyba ty, co? - odparl Charlie, ktory nadal ledwo rszal. - Ja jestem Luminatusem. Demon zatrzymal sie. Charlie wykorzystal te chwile wahania, by uniesc pistolet i strzelic. Pocisk trafil potwora w ramie i obrocil go w bok. Demon odwrocil sie z powrotem i zaryczal. Charlie poczul jego cuchnacy zgnilym miesem oddech, cofnal sie i strzelil jeszcze raz, choc reka zdretwiala mu juz l kolejnych odrzutow wielkiej broni. Trafiony pociskiem demon cofnal sie o krok. W gorze rozlegly sie piskliwe krzyki radosci. Charlie strzelal raz po raz. Kule wyrywaly kratery w piersi demona, ktory sie zachwial, a potem opadl na kolana, mezczyzna wycelowal i znowu nacisnal spust. Rozlegl sie cichy trzask. Cofnal sie jeszcze o kilka krokow i usilowal sobie przypomniec, co mowil mu Minty o zmianie magazynka. Zdolal nacisnac przycisk, uwalniajac pusty magazynek, ktory pluskiem wpadl do wody. Potem odpial jedna z kieszeni pod pacha, by wyjac dodatkowy magazynek, ktory jednak Hecial mu z reki i tez znalazl sie w jeziorze. Kilkoro wieworkoludzi z Rysiem na czele pognalo naprzod i zaczelo nurkowac, szukajac magazynka. Demon znowu ryknal, rozpostarl skrzydla, machnal mi poteznie i stanal na nogach. Charlie wydobyl drugi magazynek i drzacymi rekami zdolal wsunac go w pistolet. Potwor przykucnal, jakby sie prezyl do skoku. Mezczyzna przesunal naboj do komory i niemal jednoczesnie nacisnal spust. Demon upadl, gdy wielki pocisk oderwal mu kawal uda. -Dobra robota, Mieso! - dobiegl z gory kobiecy glos. Charlie na chwile podniosl wzrok, ale potem znow popatrzyl na byczoglowego demona, ktory wstal juz z powrotem. Wolna dlonia przytrzymal nadgarstek i strzelil, i jeszcze raz, idac naprzod i pakujac kule w piers potwora. Przy kazdym wystrzale czul, ze odrzut rozwali mu nadgarstek, az w koncu iglica trzasnela w pustej komorze. Zatrzymal sie, zaledwie poltora metra od demona, gdy ten runal, padajac pyskiem w wode. Charlie wypuscil bron z reki i opadl na kolana. Wydalo mu sie, ze grota przed nim faluje. Siostry Morrigan wyladowaly po jego trzech stronach. Kazda sciskala w szponach naczynie duchowe i pocierala nim swoje rany. -To bylo swietne, kochanku - powiedziala ta, ktora stala najblizej padlego demona. Charlie rozpoznal w niej znajoma z zaulka. Rana kluta, ktora zadal jej mieczem w brzuch, goila sie na jego oczach. Morrigan kopnela cialo byczoglowego demona. -Widzisz, mowilam, ze pistolety sa do dupy. -Naprawde niezle sie spisales, Mieso - powiedziala ta z prawej. Szyja wciaz jej sie zrastala. To wlasnie ja poslal na dach kabiny. -Wiecie co? Odradzacie sie z wdziekiem kojota z kreskowek - powiedzial Charlie. Usmiechnal sie, czujac sie jak pijany, jakby patrzyl na to wszystko z daleka. -Jaki on slodki - powiedziala harpia, z ktora mial przy-:mnos'c w zaulku owego feralnego wieczoru. - Moglabym go zjesc. -Dla mnie bomba - odparla ta po lewej, ktorej glowa byla wciaz lekko przechylona. Charlie zobaczyl cieknacy z jej pazurow jad, po czym zerknal na rane pod swoim ochraniaczem klatki piersiowej. -Tak, skarbie - powiedziala pierwsza. - Obawiam sie, ze Nemain cie dziabnela. Niezly z ciebie wojownik, skoro wytrzymales tak dlugo. -Jestem Luminatusem - odrzekl Charlie. Morrigan wybuchly smiechem, a ta, ktora stala przed im, wykonala kilka tanecznych krokow. W tej samej hwili byczoglowy demon podniosl leb z wody. -To ja jestem Luminatusem - powiedzial. Miedzy zebami splywala mu czarna maz i woda. Morrigan przestala tanczyc, zlapala demona za jeden rogow i odciagnela mu glowe w tyl. -Myslisz? - spytala. Potem zatopila szpony w jego krtani. Obrocil sie, wyrzucajac ja na szesc metrow w powietrze. Uderzyl o kadlub statku. Morrigan, ktora byla za Charliem, poklepala go po glowie. -Zaraz do ciebie wrocimy, moj drogi. Jestem Macha, to my jestesmy Luminatusem, albo zaraz bedziemy. Morrigan rzucily sie na byczoglowego demona, ciosani szponow wyrywajac z jego ciala wielkie kawaly miesa i kosci. Dwie wzbily sie w powietrze i atakowaly stwora, ktory wymachiwal rekami, czasami nawet trafiajac. Byl jednak zbyt oslabiony postrzalami, by skutecznie walczyc. Po dwoch minutach bylo po wszystkim, a jego cialo zostalo odarte z wiekszej czesci miesa. Macha s'ciskala jego rogi, jakby trzymala kierownice motocykla, choc demon dalej klapal zebami, chwytajac tylko powietrze. -Twoja kolej, zlodzieju dusz - powiedziala Macha. -Tak, twoja - potwierdzila Nemain, obnazajac pazury. Macha trzymala glowe demona przed soba, kierujac ja w strone Charliego. Mezczyzna cofnal sie, gdy szczeki klapnely tuz przy jego twarzy. -Chwileczke - powiedziala Babd. Dwie pozostale zatrzymaly sie i odwrocily do siostry, stojacej nad tym, co zostalo z ciala stwora. -Nie udalo nam sie dokonczyc. Zdazyla zrobic krok, gdy cos uderzylo w nia niczym kula ciemnosci, odpychajac ja gwaltownie. Charlie spojrzal na przyblizajaca sie glowe demona, a potem rozleglo sie cmokniecie i Macha poleciala w bok, jakby miala przymocowana do kostek line bungie. Znowu rozlegly sie wrzaski i Charlie zobaczyl Morrigan, ktorymi rzucalo w ciemnosciach na wszystkie strony. Rozlegaly sie pluski i zapanowal chaos - mezczyzna nie nadazal za wydarzeniami. Nie mogl skupic wzroku. Spojrzal na Nemain, ktora teraz ruszyla na niego z ociekajacymi jadem szponami. Katem oka dostrzegl mala raczke i glowa Morrigan rozpadla sie na tysiac gwiazd, a przynajmniej tak to wygladalo. Popatrzyl w strone, z ktorej pojawila sie raczka. -Czesc, tato - powiedziala Sophie. -Czesc, malenka. Teraz juz rozumial, co sie dzieje - piekielne ogary rzucily sie na Morrigan. Jedna z nich wyrwala sie, wyskoczyla gore i rozlozyla skrzydla, po czym z wrzaskiem zanurkowala ku Sophie. Mala uniosla raczke, jakby robila "pa, pa", i harpia zmienila sie w deszcz czarnej mazi. Dusze, tysiace dusz, ktore pochlonela przez tysiaclecia, wzbily sie w powietrze. Czerwone swiatelka krazyly po grocie i wydawalo sie, ze wlasnie trwa w niej pokaz fajerwerkow. -Nie powinnas tu przychodzic, skarbie - powiedzial harlie. -Wlasnie, ze powinnam - odparla mala. - Musialam to sprawic, odeslac je wszystkie. Jestem Luminatusem. -Ty... -Tak - powiedziala obojetnie tym glosem Pana Calej Smierci i Ciemnosci, ktory u szesciolatki potrafi byc taki razniacy. Piekielne ogary staly nad ostatnia Morrigan i na oczach Charliego rozrywaly ja na strzepy. -Nie, skarbie - powiedzial Charlie. Sophie uniosla raczke i Babd wyparowala jak tamte, uwolnione dusze wystrzelily niczym iskry z ogniska. -Chodzmy do domu, tato - zaproponowala Sophie. -Nie - powiedzial, niemal nie mogac utrzymac glowy gorze. - Musimy cos odzyskac. Zachwial sie w przod i zaraz jeden z piekielnych ogarow znalazl sie przed nim, by go podtrzymac. Cala armia wiewiorkoludzi wychodzila sprzed dziobu statku. Kazdy niosl naczynie duchowe zabrane z kabiny. -To? - spytala Sophie. Wziela plyte kompaktowa od Rysia i podala ja Charliemu. Obrocil ja w dloniach i przycisnal do piersi. -Wiesz, co to jest, kochanie? -Tak. Chodzmy do domu, tato. Charlie upadl na grzbiet Alvina. Sophie i wiewiorkolu-dzie podtrzymywali go, dopoki nie wyszli z Zaswiatow. Minty Fresh zaniosl go do samochodu. Lekarz przyszedl i poszedl. Gdy Charlie odzyskal zmysly, lezal w swoim lozku, a Audrey ocierala mu czolo wilgotna sciereczka. -Czesc - powiedzial. -Czesc - odrzekla. -Sophie ci powiedziala? - Tak. -One tak szybko rosna - powiedzial. -Tak. - Audrey usmiechnela sie. -Znalazlem to. - Siegnal pod ochraniacz na piersi i wyciagnal plyte Sarah McLachlan, ktora pulsowala czerwonym swiatlem. Audrey skinela glowa i wyciagnela reke po plyte. -Polozmy ja tutaj, zebys mial ja na oku. - Gdy tylko jej palce dotknely plastikowego pudelka, blask zgasl. Audrey zadrzala. -Ojej - powiedziala. -Audrey. - Charlie probowal usiasc, ale bol znowu sciagnal go na lozko. - Uch. Audrey, co sie stalo? Zabraly ja? Zabraly jej dusze? Popatrzyla na swoja klatke piersiowa, a potem znowu na niego. Lzy naplynely jej do oczu. -Nie, Charlie, to ja - powiedziala. -Ale dotykalas jej juz wczesniej, wtedy w spizarni. Dlaczego wtedy nic sie nie stalo? -Widocznie nie bylam gotowa. Charlie wzial ja za reke i scisnal, a potem scisnal jeszcze raz, znacznie mocniej, niz chcial, gdy przeszyla go fala bolu. -Cholera - jeknal. Zaczal ciezko dyszec, szybko, wygladalo to jak hiperwentylacja. -Myslalem, ze to wszystko mrok, Audrey. Wszystkie te duchowe sprawy budzily lek. Dzieki tobie przejrzalem na oczy. -Ciesze sie - powiedziala. -Moze powinienem przespac sie z poetka, zeby zrozumiec, jak sprowadzac swiat do slow. -Tak. Mysle, ze masz dusze poety, Charlie. -Powinienem sie tez kochac z malarka, zeby poczuc pociagniecia pedzla, przejac jej barwy, faktury i naprawde widziec. -Tak - powiedziala Audrey, przeczesujac mu wlosy palcami. - Masz taka wspaniala wyobraznie. -Mysle - zaczal Charlie. Jego glos stawal sie coraz wyzszy, a oddech coraz ciezszy. - Mysle, ze powinienem isc do lozka z uczona, zeby zrozumiec mechanike swiata, poczuc ja w glebi swojego ciala. -Tak, wtedy czulbys swiat - odparla Audrey. -Z duzymi cycami - dodal, z bolu wyginajac plecy w luk. -Oczywiscie, moj maly - powiedziala Audrey. -Kocham cie, Audrey. -Wiem, Charlie. Ja tez cie kocham. A potem Charlie Asher, maz Rachel, brat Jane, ojciec Sophie (Luminatusa, wladajacego Smiercia), ukochany Audrey, Handlarz Smiercia i dostawca wysokiej jakosci uzywanych ubran i drobiazgow, wydal ostatnie tchnienie i umarl. Audrey uniosla wzrok i zobaczyla wchodzaca do pokoju Sophie. -On odszedl, Sophie. Mala polozyla dlon na czole Charliego. -Pa, tato - powiedziala. Epilog DZIEWCZYNY W Miescie Dwoch Mostow wszystko sie ulozylo i wszyscy mroczni bogowie, ktorzy powstawali, by zawladnac swiatem, przypomnieli sobie, gdzie jest ich miejsce, po czym wrocili w glab Zaswiatow. Jane i Cassie wziely slub cywilny, ktory w ciagu kolejnych lat byl kilkakrotnie uniewazniany i sankcjonowany, mimo to byly szczesliwe, a w ich domu zawsze rozbrzmiewal smiech.Sophie zamieszkala z ciociami Jane i Cassandra. Wyros-ie na wysoka i piekna kobiete, a w koncu zajmie miejsce nalezne Luminatusowi, na razie jednak chodzila do szkoly, bawila sie z pieskami i milo spedzala czas, czekajac, az przyjdzie po nia tata. LUDZIE ZE SKLEPOW Choc Minty Fresh wierzyl w porzekadlo, ze kazda chwila jest jak kryzys, wiara ta miala charakter raczej akademicki, do czasu gdy zaczal sie spotykac z Lily Severo i gdy nabrala charakteru zdecydowanie praktycznego. Jego zycie zyskalo kilka punktow w skali "ciekawe" do tego stopnia, ze kariera Handlarza Smierci stala sie najbardziej prozaicznym z jego epizodow. Stali sie znani w miescie, wielkolud w pastelowym garniturze w towarzystwie niskiej, mrocznej kucharki. Ale na dobre zauwazono ich wtedy, gdy otworzyli Pizzerie Jazzowa na North Beach, w miejscu gdzie kiedys miescil sie Komis Ashera. Jesli chodzi o Raya Macy'ego, inspektor Rivera poznal go z wlascicielka lombardu z Fillmore, ktora nazywala sie Carrie Lang. Miedzy nimi niemal natychmiast zaiskrzylo - laczylo ich zamilowanie do filmow kryminalnych i broni krotkiej, a takze gleboka nieufnosc wobec wiekszej czesci ludzkosci. Ray byl bardzo zakochany i zgodnie ze swoja natura samca beta byl jej wierny jak pies, choc w duchu zawsze podejrzewal, ze jest seryjna zabojczynia. RIVERA Inspektor Alphonse Rivera przez wiekszosc zycia probowal zmienic swoje zycie. Pracowal w kilku roznych komisariatach, na kilku roznych stanowiskach, i chociaz byl bardzo dobrym glina, zawsze najwyrazniej probowal sie stamtad wyrwac. Po sprawie z Handlarzami Smierci i dziwnych, zwiazanych z tym wydarzeniach, byl po prostu wyczerpany. Na krotki czas odszedl ze sluzby i otworzyl antykwariat z rzadkimi ksiazkami. Czul, ze byl to chyba jedyny okres w jego syciu, gdy byl naprawde szczesliwy. Teraz, w wieku czterdziestu jeden lat, mogl sprobowac znowu: przejsc na wczesniejsza emeryture, czytac i zyc w spokojnym swiecie ksiazek. Dlatego ucieszyl sie, gdy dwa tygodnie po smierci Charliego Ashera znalazl w skrzynce na listy gruba koperte, w ktorej mogla byc jedynie ksiazka. To znak, myslal, siadaac przy kuchennym stole i otwierajac przesylke. Rzeczywiscie, byla to ksiazka - wygladala jak bardzo rzadka i dziwna tcsiazka dla dzieci. Otworzyl ja na pierwszym rozdziale.,A satem jestes Smiercia. Oto, czego ci potrzeba". CESARZ Cesarz z radoscia powital powrot zolnierzy i do konca swoich dni sprawowal rzady nad San Francisco. Za doprowadzenie Charliego do Zaswiatow i niezmierzona odwage Bummer otrzymal od Luminatusa sile i wytrzymalosc piekielnego ogara. Cesarz nie umial wyjasnic, jakim cudem jego nagle czarny towarzysz - ktory nawet przemokniety nie wazyl wiecej niz trzy kilogramy - potrafi przescignac geparda i przegryzc opony w toyocie. AUDREY Audrey dalej pracowala w osrodku buddyjskim i szyla costiumy dla miejscowej grupy teatralnej, ale podjela tez ochotnicza prace w hospicjum, gdzie pomagala ludziom przejsc na druga strone, co wczesniej przez tyle lat czynila w Tybecie. Hospicjum jednak dawalo jej tez dostep do cial, z ktorych niedawno ulecialy dusze. Korzystala z tej okazji, by wprowadzic wiewiorkoludzi z powrotem w ludzki cykl narodzin i odrodzenia. Przez jakis czas w San Francisco notowano wiele przypadkow pacjentow, ktorzy odzyskiwali zdrowie mimo smiertelnych chorob, Audrey bowiem praktykowala phowe nieumierania.Nie do konca odpuscila sobie tworzenie wiewiorkoludzi, bo zdobycie tej umiejetnosci kosztowalo wiele czasu i pracy, a do tego nadal moglo przynosic duza satysfakcje. A przynajmniej odczuwala ja, patrzac na swoje najnowsze arcydzielo w pokoju medytacji w Osrodku Buddyjskim Trzy Klejnoty. Mial pysk krokodyla - szescdziesiat osiem ostrych zebow i oczy, ktore blyszczaly jak czarne szklane paciorki. Jego rece byly lapami drapiezcy, zbrojnymi w zakrzywione pazury, pokryte skorupa zakrzepnietej krwi. Palce nog, polaczone blona, jak u wodnego ptaka, byly zakonczone pazurami do wygrzebywania zdobyczy z blota. Mial na sobie fioletowa szate z jedwabiu, obszyta sobolowym futrem, a do tego dopasowany kapelusz czarodzieja z gwiazda ze zlotej nici. -To tylko na jakis czas, dopoki kogos nie znajdziemy - mowila. - Ale slowo daje, wygladasz wspaniale. -Wcale nie. Mam tylko trzydziesci piec centymetrow wzrostu. -Tak, ale dolozylam ci dwudziestopieciocentymetrowa pyte. Rozsunal szate i spojrzal w dol. -No, prosze - powiedzial Charlie. - Ladna. Nota od Autora i podziekowania Jak w wypadku kazdej innej ksiazki, mam dlug wdziecznosci wobec tych, ktorzy przyczynili sie do jej zainspirowania, jak i wobec tych, ktorzy bezposrednio pomogli w wyszukiwaniu informacji i pracy nad tekstem. Za inspiracje dziekuje z glebi serca krewnym i przyjaciolom Patricii Moss, ktorzy dzielili sie ze mna swoimi myslami i uczuciami, gdy Pat odchodzila. Dziekuje tez osobom pracujacym w hospicjum na wszelkich stanowiskach, dziennie poswiecajacym czas i serce umierajacym i ich rodzinom. Miasto San Francisco zawsze stanowi inspiracje i jestem wdzieczny mieszkancom, ze pozwolili mi lazic po swoich dzielnicach i byli wyrozumiali wobec moich kpin. Choc staralem sie oddac atmosfere dzielnic San Francisco, doskonale wiem, ze konkretne miejsca przedstawione w ksiazce, laszcza sklep Charliego i Osrodek Buddyjski Trzy Klejnoty, nie znajduja sie pod wskazanymi adresami. Jesli uznasz, ze koniecznie musicie do mnie napisac i poinformowac mnie o tych niescislosciach, poczuje sie zmuszony zwrocic uwage, ze na North Beach nie znajdziecie tez ogromnych, wszystkozernych piekielnych ogarow. Nie wchodzilem do kanalow, by sprawdzic szczegoly rozgrywajacych sie tam scen, glownie dlatego, ze to KANALY! San Francisco nalezy do nadbrzeznych miast, w ktorych kanaly burzowe i sciekowe sa polaczone w jeden system - calkowicie zignorowalem ow fakt podczas opisywania tego podziemnego swiata. Jesli naprawde bardzo was interesuje, jak jest w kanalach, no to - wiecie - uuuch. Po prostu uwierzcie mi na slowo, ze to wszystko moglo sie tam zdarzyc, i nie psujcie sobie lektury przesadna dbaloscia o szczegoly. W tej ksiazce wystepuje wiewiorka w sukni balowej, na milosc boska, wiec odpusccie sobie kwestie kanalow. Jesli chodzi o inne merytoryczne faux pas: nie wiem, czy naprawde mozna obciac dziecku glowe za pomoca elektrycznych szyb cadillaca eldorado z 1957 roku - uznalem po prostu, ze dla ksiazki bedzie to fajne. Prosze, nie sprawdzajcie tego w domu. Szczerze dziekuje Monique Motil - wiewiorkoludzi wymyslilem, zainspirowany jej zdumiewajacymi dzielami. Na jej rzezby, ktore sama nazywa Stworzeniami Krawieckimi, natrafilem w Paxton Gate, galerii w dzielnicy Mission w San Francisco, i bylem tak oczarowany ich makabryczna dziwacznoscia, ze napisalem do Monique i zapytalem, czy moge je ozywic w Brudnej robocie. Uprzejmie mi na to zezwolila. Mozecie obejrzec sztuke Monique pod adresem http://www.moniquemotil.com/sartcre.html. Mozecie tez poczytac o jej pobocznej karierze piosenkarki w barze dla zombie (nie zartuje), a takze o jej pasji, polegajacej na przydawaniu zombie zmyslowej powagi, ktora wampiry moga sie zachwycac na zombiepinups.com. Dziekuje Betsy Aubrey za jej tekst "Mezczyzn lubie takich, jaka lubie herbate - slabych i zielonych". Gdy to uslyszalem, musialem umiescic to w ksiazce. (I dzieki dla Sue Nash, ktorej herbata byla rzeczywiscie slaba i zielona). Za przeslanie mi ratunkowej paczki ksiazek o buddyzmie tybetanskim i phowie w czasie, gdy bylem pod pistoletem i skonczyly mi sie zrodla, dziekuje Rodowi Meade'owi Sperry'emu z Wisdom Press. Za dokarmianie mnie na podziekowania zasluzyl moj agent, Nick Ellison, a takze Abby Koons i Jennifer Cayea z Nicholas Ellison Inc. Dziekuje tez swojej genialnej redaktorce, Jennifer Brehl, ktora sprawia, ze wygladam madrze, a nie czuje sie glupio. Wielkie dzieki dla nastepujacych osob: Michaela Morrisona, Lisy Gallagher, Mike'a Spradlina, Jacka Womacka, Leslie Cohen, Dee Dee DeBartolo i Debbie Stier - wszyscy podtrzymywali we mnie wiare i pokazywali ksiazki Wam, Czytelnikom. I jak zwykle dziekuje Charlee Rodgers za jej tolerancje i wyrozumialosc, gdy pisalem te ksiazke, a takze nadzwyczajna odwage i wspolczucie podczas opieki nad obiema naszymi umierajacymi matkami - te wydarzenia pomogly uksztaltowac dusze tej opowiesci. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/