VARGAS FRED Blekitne kregi FRED VARGAS Przelozyla KrystynaSzezynska-Mackowiak Tytul oryginalu UHOMME AUX CERCLES BLEUS Copyright (C) Editions Viviane Hamy, 1996 Ali Rights ResenredProjekt okladki Maciej Sadowski Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Malgorzata Kozub Korekta Grayna Nawrocka Lamanie Malgorzata Wnuk ISBN 83-7469- I 82-4 Wydawca Proszynski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garaowa 7 Druk i oprawa ABEDDC S.A. 61-311 Poznan, ul. Luganska 1 Matylda siegnela po notes i zapisala: "Facet, ktory siedzi po lewej, nabija sie ze mnie". Wypila lyk piwa i jeszcze raz zerknela na sasiada, poteznego mezczyzne, ktory od dziesieciu minut bebnil palcami w blat stolika. Po chwili dopisala: "Siedzi tak blisko, jakbysmy sie znali, chociaz nigdy dotad go nie widzialam. Jestem pewna, ze wczesniej go nie spotkalam. Niewiele mozna powiedziec o tym gosciu w ciemnych okularach. Siedze na tarasie Cafe Saint-Jacques, zamowilam male jasne. Wlasnie je pije. Probuje skupic sie wylacznie na tym. W tej chwili nie mam ciekawszego zajecia". Sasiad Matyldy nadal bebnil w stol. -Stalo sie cos? - zapytala w koncu. Matylda miala niski, ochryply glos. Mezczyzna domyslil sie, ze jest kobieta i ze kopci papierosy jak komin. -Nie. Dlaczego pani pyta? - odpowiedzial pytaniem. -Bo chyba zaczyna mnie draznic to walenie w stol. Zreszta dzis wszystko dziala mi na nerwy. Matylda dopila piwo. Nie bylo najlepsze, zreszta w ogole niedziela nie nalezala do jej ulubionych dni. 5 Matylda pomyslala, ze bolesniej od innych odczuwa to, co nazwala choroba dnia siodmego.-Przypuszczam, ze ma pani okolo piecdziesiatki? - odezwal sie mezczyzna, ani troche sie nie odsuwajac. -Moze i tak - mruknela Matylda. Poczula sie urazona. Dlaczego ten typ wtyka nos w nie swoje sprawy? W tej samej chwili zauwazyla, ze struzka wody z fontanny naprzeciwko poddala sie naporowi wiatru i splywala po ramieniu rzezbionego aniola, ktory stal ponizej. Moze to wlasnie byla jedna z waznych chwil wiecznosci. A ten facet probowal zepsuc jej jedyna chwile wiecznosci dnia siodmego! Poza tym wszyscy dawali jej o dziesiec lat mniej. Powiedziala mu o tym. -Co z tego? - odparl. - Nie potrafie oceniac wedlug kryteriow innych. Ale wydaje mi sie, ze jest pani dosc ladna. Mam racje? -Nie podoba sie panu cos w mojej twarzy? Bo mowi pan bez szczegolnego przekonania - obruszyla sie. -Przeciwnie - rzekl mezczyzna. - Wydaje mi sie, ze jest pani ladna, ale nie dalbym za to glowy. -Niech pan mysli, co sie panu zywnie podoba - skwitowala Matylda. - Za to ja, jesli pan sobie zyczy, moge przysiac, ze jest pan przystojny. Wlasciwie kazdy z nas sobie tego zyczy. Lepiej juz sobie pojde. Jestem dzis zbyt rozdrazniona, zeby prowadzic pogawedki z takimi jak pan. -Ja tez nie jestem w najlepszym nastroju. Zamierzalem obejrzec mieszkanie do wynajecia, ale ktos mnie ubiegl. A pani? -Pozwolilam uciec komus, na kim mi zalezalo. -Przyjaciolce. 6 -Nie, kobiecie, ktora sledzilam w metrze. Zrobilam juz sporo notatek, a ona nagle zniknela mi z oczu. Potrafi pan spojrzec na to tak jak ja?-Nie, na nic nie potrafie spojrzec. -Widocznie sie pan nie stara, w tym caly problem. -Oczywiscie, ze sie nie staram. -Okropny z pana czlowiek. -O tak, jestem okropny. A w dodatku slepy. -Boze drogi - szepnela Matylda - tak mi przykro. Mezczyzna zwrocil na nia twarz wykrzywiona w zgryzliwym usmiechu. -Dlaczego mialoby byc pani przykro? - zadrwil. -Przeciez to nie pani wina. Matylda pomyslala, ze powinna przestac tyle gadac. Ale wiedziala, ze to niemozliwe. -A czyja to wina? - zapytala. Przystojny slepiec, jak zdazyla nazwac go w mysli, lekko sie przechylil. -Lwicy, ktora poddalem sekcji, usilujac zrozumiec, jak dzialaja narzady ruchu wielkich drapieznych kotow. Co nas wlasciwie obchodzi, jak ruszaja sie wielkie drapiezniki! Czasami mowilem sobie, ze to cos fantastycznego, kiedy indziej myslalem: psiakrew, lwy chodza, cofaja sie, skacza, i tyle, wiecej nie musimy wiedziec. Pewnego dnia wykonalem ten fatalny ruch skalpela... -I trysnelo. -No wlasnie. Skad pani wie? -Byl kiedys czlowiek, ten, ktory zbudowal ko lumnade Luwru. Zabil go zdechly wielblad ulozony na stole. Ale to bylo dawno temu, no i chodzilo o wielblada. W sumie sytuacja wygladala zupelnie inaczej. 7 -Tak, ale rozklad zwlok pozostaje rozkladem. Zgnilizna tego rozkladu trysnela mi w oczy. Pograzylem sie w ciemnosciach. To byl koniec, nic juz nie widzialem. Cholera!-Paskudna lwica. Zetknelam sie kiedys z takim zwierzakiem. Dawno sie to stalo? -Jedenascie lat temu. Pewnie teraz ta lwica natrzasa sie ze mnie. Coz, sam czasami sie z siebie smieje. Ale wtedy nie bylo mi do smiechu. Po miesiacu poszedlem do laboratorium i wszystko zniszczylem, wszedzie rozlalem zgnilizne, chcialem, zeby wszystkim pryskala do oczu, zniweczylem prace calego zespolu, ktory zajmowal sie badaniem, jak poruszaja sie wielkie koty. Oczywiscie, wcale mi nie ulzylo. Pograzylem sie jeszcze bardziej. -Jakiego koloru byly panskie oczy? -Czarne jak wegiel, czarne jak nocne niebo. -A jakie sa teraz? -Nikt nie odwazyl sie mi ich opisac. Przypuszczam, ze sa czarno-czerwono-biale. Ludziom na ich widok slowa wiezna w gardle. Dlatego mysle, ze wygladaja odrazajaco. Nigdy nie zdejmuje ciemnych okularow. -Jezeli naprawde chce sie pan dowiedziec, jakie teraz sa, chetnie sie im przyjrze - zaproponowala Matylda. - Nie boje sie odrazajacych widokow. -Wszyscy tak mowia. A potem placza. -Pewnego dnia, kiedy nurkowalam, rekin ugryzl mnie w noge. -To tez niezbyt mily widok. -Za jakim widokiem najbardziej pan teskni? -Dobija mnie pani tymi pytaniami. Nie bedziemy chyba przez caly dzien gledzili o lwach, rekinach i innych paskudnych bestiach. -Ma pan racje. 8 -Tesknie za widokiem dziewczat. To takie banalne.-Dziewczeta odeszly po tej historii z lwica? -Tak bywa. Nie powiedziala mi pani, dlaczego sledzila te kobiete w metrze? -Bez powodu. Widzi pan, ja sledze wiele osob. Po prostu nie moge sie powstrzymac. -Czy pani kochanek odszedl po tej historii z rekinem? -Odszedl, a potem pojawili sie inni. -Niezwykla z pani kobieta. -Dlaczego pan tak uwaza? - zdziwila sie Matylda. -Z powodu pani glosu. -Co potrafi pan wyczytac z glosu? -No nie, tego nie moge pani powiedziec! Coz by mi wtedy pozostalo? Na Boga, niechze pani pozostawi cos slepcowi - powiedzial, usmiechajac sie. Wstal, zamierzajac odejsc. Nie dopil swojego piwa. -Prosze zaczekac. Jak pan sie nazywa? - zapytala Matylda. Mezczyzna odpowiedzial po chwili wahania: -Karol Reyer. -Dziekuje. Ja mam na imie Matylda. Przystojny slepiec przyznal, ze to ladne imie i ze krolowa Matylda panowala w Anglii w XII wieku, a potem odszedl, podazajac wzdluz sciany, po ktorej wiodl palcem. Matylda nie byla zainteresowana tym, co dzialo sie w XII wieku. Marszczac brwi, dopila piwo z kufla niewidomego. Dlugo, przez cale tygodnie, wloczac sie po ulicach, Matylda rozgladala sie w nadziei, ze znow spotka przystojnego slepca. Nie odnalazla go. Dalaby mu okolo trzydziestu pieciu lat. 9 Zostal mianowany komisarzem w Paryzu, w piatej dzielnicy. Juz po raz dwunasty szedl pieszo do swego nowego biura.Na szczescie przypadl mu Paryz. Bo Paryz byl jedynym miastem w kraju, ktore mogl pokochac. Dlugo przekonywal sam siebie, ze nie ma znaczenia, gdzie mieszka, co je, jakie otaczaja go meble ani w co sie ubiera - chocby to byly ciuchy, ktore ktos mu dal, ktore odziedziczyl albo znalazl Bog wie gdzie. Ale miejsce zamieszkania to nie taka prosta sprawa. Jan Baptysta Adamsberg przemierzyl boso skaliste dolne Pireneje. Tam mieszkal i spal, a potem, juz jako policjant, tam rozpracowywal zabojstwa - zabojstwa w kamiennych wioskach, na kamienistych sciezkach. Znal na pamiec wszystkie odglosy, jakie wydaja przesuwajace sie pod stopami kamienie, i gore, ktora ogarnia, tuli wedrowcow i grozi im jak muskularny starzec. W komisariacie, w ktorym przed dwudziestu pieciu laty stawial pierwsze kroki, mowiono o nim "dziki", moze ze wzgledu na jego upodobanie do samotnosci. Nie wiedzial, co wlasciwie ma oznaczac ten przydomek, i nie uwazal go ani za oryginalny, ani za pochlebny. Zapytal o to kiedys mloda inspektor, swoja bezposrednia przelozona. Marzyl, zeby ja pocalowac, ale byla o dziesiec lat starsza od niego, wiec nie smial. Zaklopotana, odparta: "Niech pan to przemysli, uwaznie spojrzy w lustro, a sam pan zrozumie". Wieczorem z przykroscia, bo lubil jasnoskorych olbrzymow, obserwowal niska, barczysta i smagla postac w lustrze, a nazajutrz powiedzial: "Stanalem przed lustrem i patrzylem, ale wciaz nie rozumiem, o co chodzi". 10 "Adamsberg - mruknela znuzona i zniechecona pani inspektor - czy warto mowic o takich sprawach? Po co zadawac tyle pytan? Mamy teraz na glowie kradziez zegarkow, musimy sie na tym skupic, nie mam zamiaru rozmawiac o pana wygladzie". I dodala: "Nie placa mi za wyklady o panskim wygladzie"."W porzadku - powiedzial Jan Baptysta - niech sie pani tak nie denerwuje". Godzine potem uslyszal, ze maszyna do pisania ucichla. Inspektor wolala go do siebie. Byla wyraznie spieta. "Skonczmy z tym raz na zawsze - zaczela. - Powiedzmy, ze chodzi o sylwetke dzikiego dziecka, i tyle". A on podjal: "Chce pani przez to powiedziec, ze to niezgrabna sylwetka?". Odniosl wrazenie, ze szefowa traci cierpliwosc. "Prosze nie oczekiwac, ze powiem panu, ze jest przystojny. Ale ma pan mnostwo wdzieku, Adamsberg, i radze to dobrze wykorzystac". W jej glosie pobrzmiewalo znuzenie i pewna czulosc, byl tego pewien. Jeszcze dzis, kiedy wspominal te rozmowe, przebiegal go dreszcz, zwlaszcza ze juz nigdy nie rozmawiali ze soba w ten sposob. Wsluchany w bicie wlasnego serca, czekal, co bedzie dalej. Moze go pocaluje, moze podejdzie, ale nic z tego. Nigdy wiecej nie nawiazala do tej rozmowy. Kiedys tylko rzucila z desperacja: "Nie nadaje sie pan do pracy w policji, Adamsberg. Policja nie jest dla dzikich ludzi". Pomylila sie. Przez piec nastepnych lat z powodzeniem przeprowadzil cztery sledztwa w sprawie morderstw, a robil to w sposob, ktory jego koledzy zgodnie uznali za oszalamiajacy, wrecz niesprawiedliwie skuteczny i prowokacyjny. "Nawet nie udajesz, ze sie wysilasz - powtarzali. - Przychodzisz do biura, wloczysz sie, 11 marzysz, patrzysz w sufit, cos sobie szkicujesz, jakbys pozjadal wszystkie rozumy i mial mnostwo czasu, a potem pojawiasz sie i z nonszalancja, ale grzecznie, mowisz ni stad, ni zowad: Trzeba aresztowac proboszcza, to on udusil tego dzieciaka, zeby sie nie wygadal".Po rozwiklaniu tych czterech spraw "dziki" zostal inspektorem, potem komisarzem i wciaz godzinami szkicowal cos na kolanie, opierajac notes na wymietych spodniach. Przed dwoma tygodniami zaproponowano mu prace w Paryzu. Opuscil wiec pokryte graffiti sciany biura, w ktorym przepracowal dwadziescia lat. Do tej pory nie odczuwal monotonii zycia, ale przeciez czasami ludzie potwornie go nudzili! Zbyt czesto wiedzial z gory, co moze od nich uslyszec. Za kazdym razem, gdy zdarzylo mu sie pomyslec: "Teraz facet powie to i to", mial do siebie zal, uwazal, ze zachowuje sie odrazajaco, zwlaszcza jesli facet mowil wlasnie to, co Adamsberg przewidzial. Wtedy cierpial i blagal wszystkich bogow, by obdarzyli go laska niewiedzy. Jan Baptysta Adamsberg siedzial przy kawie w barku na wprost paryskiego komisariatu. Czy teraz wiedzial juz, dlaczego nazwano go "dziki"? Tak, to i owo juz zrozumial, ale tez ludzie uzywaja slow, wypaczajac ich znaczenie. Zwlaszcza on. Z pewnoscia tylko Paryz mogl przywrocic mu skalny swiat, ktorego tak bardzo potrzebowal. Paryz, miasto z kamienia. Co prawda byly tu drzewa, to nieuniknione, ale co tam drzewa, wystarczylo nie zwracac na nie uwagi. Poza tym trzeba bylo omijac skwery i skwerki i wszystko bylo 12 w porzadku. Jesli chodzi o rosliny, Adamsberg zyczliwie odnosil sie tylko do rachitycznych krzewow i warzyw, ktore nad ziemia wysuwaly jedynie skape liscie. Z pewnoscia Adamsberg wcale tak bardzo sie nie zmienil, bo spojrzenia jego nowych kolegow przypomnialy mu, jak dwadziescia lat temu patrzyli na niego policjanci z Pirenejow, ktorzy starali sie ukryc niechec, szeptali cos za jego plecami, kiwali glowami, wykrzywiali sie i bezradnie rozkladali rece. Wszystkie te ciche gesty mowily: co to za czlowiek?!Usmiechal sie lagodnie, delikatnie sciskal ich rece, tlumaczyl i sluchal - Adamsberg zawsze wszystko robil lagodnie. Ale po jedenastu dniach na twarzach podchodzacych do niego wspolpracownikow wciaz dostrzegal wyraz niepewnosci ludzi, ktorzy zastanawiaja sie, z ja-kimz to nowym bytem przyszlo im sie zetknac, jak zywi sie te istote, jak sie z nia rozmawia, jak mozna ja rozbawic, a jak wzbudzic jej zainteresowanie. Od jedenastu dni komisariat w "piatce" szeptal i plotkowal, jakby tajemnicze zjawisko zaklocilo normalny bieg zycia. Obecna sytuacja Adamsberga roznila sie jednak zasadniczo od polozenia debiutanta, ktorym byl cwierc wieku temu w Pirenejach, bo teraz cieszyl sie reputacja, ktora wszystko ulatwiala. Ale nawet ta reputacja nie mogla sprawic, by ludzie zapomnieli, ze jest tu obcy. Wczoraj slyszal, jak najstarszy paryzanin w ekipie mowi polglosem: "Pochodzi z Pirenejow, rownie dobrze moglby przyjechac z konca swiata". Chociaz od pol godziny powinien byc w biurze, wciaz siedzial nad filizanka kawy w barze. 13 Jednak nawet respekt, jakim otaczano czterdziestopiecioletniego dzis Adamsberga, nie upowaznial go do spoznien. Spoznil sie juz jako dwudziestolatek. Nawet z przyjsciem na swiat spoznil sie o szesnascie dni. Adamsberg nie mial zegarka, choc nie potrafilby wyjasnic dlaczego, bo w gruncie rzeczy nie mial nic przeciwko zegarkom. Ani przeciwko parasolom. Ani przeciwko innym rzeczom. I wcale nie pragnal robic wylacznie tego, na co mial ochote, ale po prostu nie potrafil zmusic sie do robienia czegos, co w danej chwili zupelnie nie odpowiadalo jego nastrojowi. Nigdy nie byl do tego zdolny, nawet kiedy tak bardzo chcial sie przypodobac ladnej inspektor. Nawet dla niej. Mowilo sie, ze przypadek Adamsberga jest beznadziejny, i nawet on czasami tak sadzil. Czasami, ale nie zawsze.A dzis mial nastroj do przesiadywania nad filizanka kawy. I bardzo wolno ja mieszal. Trzy dni temu jakis facet dal sie zabic we wlasnym skladzie tkanin. Najwyrazniej prowadzil podejrzane interesy, wiec trzej inspektorzy Adamsberga szperali w kartotece jego kontrahentow i byli niemal pewni, ze znajda wsrod nich zabojce. Adamsberg przestal przejmowac sie ta sprawa, kiedy zobaczyl rodzine zmarlego. Inspektorzy starali sie odnalezc oszukanego klienta i nawet trafili juz na pewien trop, a on przygladal sie pasierbowi ofiary, Patrykowi Vernoux, przystojnemu dwudziesto trzylatkowi, subtelnemu i romantycznemu. Tylko na niego patrzyl. Juz trzykrotnie pod roznymi pretekstami wzywal go do komisariatu i sklanial do mowienia o byle czym: co sadzi o lysinie ojczyma, czy wzbudzala w nim odraze, czy lubil fabryki tekstyliow, co czul podczas strajku elektrowni, 14 co, jego zdaniem, powoduje tak powszechne zainteresowanie genealogia?Ostatnia rozmowa, wczoraj, wygladala mniej wiecej tak: -Uwaza sie pan za przystojnego mezczyzne? - zapytal Adamsberg. -Klamalbym, usilujac zaprzeczyc. -Ma pan racje. -Czy moglby mi pan powiedziec, w jakim celu zostalem tu wezwany? -Oczywiscie. Z powodu ojczyma. Wspomnial pan juz o irytacji, w jaka wprawial pana fakt, ze ojczym sypia z panska matka? Chlopak wzruszyl ramionami. -Tak czy inaczej, nie mialem na to zadnego wplywu, moglbym go tylko zabic, ale nie zrobilem tego. Przyznaje, ze na mysl o jego zwiazku z matka robilo mi sie niedobrze. Ojczym przypominal mi dzika, byl owlosiony az po koniuszki uszu. Przyznaje, ze wzbudzal we mnie odraze. Jak by sie pan czul na moim miejscu? -Nie mam pojecia. Ktoregos dnia zaskoczylem matke w lozku z moim szkolnym kolega. A przeciez biedulka byla raczej wierna. Zamknalem drzwi. Pamietam, ze myslalem wtedy tylko o pieprzyku na jego plecach, i zastanawialem sie, czy mama go zauwazyla. -Nie bardzo rozumiem, po co pan o tym mowi -burknal urazony chlopak. - Moze po prostu jest pan silniejszy ode mnie, ale to nie moja sprawa. -Nie, zreszta to bez znaczenia. Czy panskim zdaniem matka jest przygnebiona? -Jasne, ze tak. -Dobrze. Nawet bardzo dobrze. Radze nie odwiedzac jej zbyt czesto. A potem pozwolil chlopakowi wyjsc. Adamsberg wszedl do komisariatu. W tej chwili jego ulubiencem wsrod inspektorow byl Adrian Danglard, mezczyzna niezbyt przystojny, doskonale ubrany, o wydatnym brzuchu i rownie okazalym zadku. Sporo pil i wydawalo sie, ze po czwartej, a czasem nawet wczesniej, nie mozna na nim polegac. Ale byl realny, bardzo realny - Adamsberg nie znalazl dotad trafniejszych slow, ktorymi moglby go okreslic. Danglard zostawil mu na biurku analize wykonana na podstawie kartoteki klientow hurtownika tkanin. -Danglard, chcialbym porozmawiac dzis z tym pasierbem, z mlodym Patrykiem Vernoux. -Znowu, panie komisarzu? Czego pan jeszcze chce od tego biedaka? -Dlaczego nazwal go pan "biedakiem"? -Jest niesmialy, potulny, wciaz przeczesuje wlosy, stara sie panu przypodobac, a kiedy siedzi w korytarzu i czeka, nie majac pojecia, o co moze go pan wypytywac, wyglada na tak zbitego z tropu, ze az zal patrzec. Dlatego powiedzialem o nim "biedak". -Nie zauwazyl pan niczego innego? Danglard pokrecil glowa. -Opowiadalem panu juz o wielkim psie, ktory potwornie sie slinil? - zapytal Adamsberg. -Nie, na pewno nie. -Kiedy pan wyslucha tej historii, uzna mnie pan za najbardziej parszywego gline, jakiego zna swiat. Niech pan usiadzie, mowie wolno, trudno mi sie strescic, czasem 16 odchodze od tematu. Jestem chaotycznym czlowiekiem, Danglard. Wyszedlem z wioski wczesnym rankiem, zeby spedzic caly dzien w gorach. Mialem jedenascie lat. Nie lubie psow, jako dziecko tez ich nie lubilem. A ten wielki pies, ktoremu slina ciekla z pyska, stal na srodku sciezki i patrzyl na mnie. Jego slina kapala mi na buty, ciekla po rekach. Psisko bylo potezne, glupie i sympatyczne. Powiedzialem: "Sluchaj, olbrzymie, wybieram sie bardzo daleko, chce sie zgubic, a potem odnalezc, jesli chcesz, mozesz isc ze mna, ale, psiakrew, przestan sie tak slinic, bo robi mi sie niedobrze". Psisko zrozumialo i poszlo za mna.Adamsberg zamilkl, zapalil papierosa i wyciagnal z kieszeni jakas karteczke. Zalozyl noge na noge i pochylil sie, cos szkicujac na tym skrawku papieru rozlozonym na kolanie. Po chwili zerknal na kolege i podjal. -Nawet jezeli to pana nudzi, Danglard, opowiem cala historie o tym wielkim psie. Wielki pies i ja gawedzilismy przez cala droge o konstelacji Malej Niedzwiedzicy i wolowych kosciach, az wreszcie zatrzymalismy sie w opuszczonym szalasie pasterskim. Bylo tam szesciu chlopakow z sasiedniej wioski, dobrze ich znalem, bo czesto sie bilismy. Zapytali: "To twoj kundel?". "Dzis moj", odpowiedzialem. Najmniejszy dzieciak chwycil zwierze za dluga siersc, pies byl stra-chliwy, bezwladny jak wlochaty dywan, i dzieciak powlokl go na skraj urwiska. "Nie lubie twojego glupiego kundla", powiedzial. A wielkie psisko skamlalo, wcale sie nie broniac. Rzeczywiscie, ten pies byl glupi. Smarkacz kopnal go z calej sily w zad i pies runal w przepasc. Wolno odstawilem torbe. Zawsze robie wszystko powoli. 17 Jestem powolny, Danglard.Faktycznie, mial ochote powiedziec Danglard. Zdazylem zauwazyc. Chaotyczny i powolny. Ale Danglard wolal sie powstrzymac, bo Adamsberg byl jego nowym przelozonym. Poza tym szanowal przybysza z Pirenejow. Jak wszyscy, slyszal o najwazniejszych sledztwach Adamsberga, i jak wszyscy podziwial jego geniusz, choc nigdy nie posadzilby o takie zdolnosci czlowieka, ktorego poznal kilkanascie dni temu. Teraz, kiedy patrzyl na niego z bliska, byl zdumiony, jak jego szef wolno sie rusza i mowi, ale przede wszystkim wrecz rozczarowany niska, szczupla, lecz muskularna sylwetka, ktora nie wzbudzala respektu, a takze swego rodzaju niechlujstwem czlowieka, ktory nie przedstawil im sie we wlasciwej chwili, a krawat nosil do wymietej, byle jak wcisnietej w spodnie koszuli. Ale uwodzicielska moc komisarza wzmagala sie jak wiatr przed burza. Zaczelo sie od glosu Adamsberga. Danglard lubil wsluchiwac sie w jego brzmienie, to go uspokajalo, niemal usypialo. "Dziala jak pieszczota", szepnela Florentyna, ale Florentyna to kobieta, ona jedna mogla uzyc tu takich slow. Castreau natychmiast ja ofuknal: "Tylko nie mow, ze jest przystojny". Florentyna wygladala na zaklopotana. "Zaczekaj, musze sie zastanowic". Z natury byla bardzo skrupulatna, na ogol tez nie wypowiadala nieprzemyslanych opinii. Niezbyt pewna siebie, uciekla sie do wybiegu: "Nie, ale ma w sobie jakis wdziek, nie umiem tego dokladnie uchwycic. Zastanowie sie nad tym". Poniewaz ekipa parsknela smiechem, a Florentyna wciaz wygladala na gleboko zamyslona, Danglard powiedzial: "Florentyna ma racje, przeciez to oczywiste". Margellon, 18 mlody policjant, nie przepuscil okazji i nazwal go pedalem. Margellon nigdy nie powiedzial nic madrego. A Danglard potrzebowal inteligencji tak samo jak alkoholu. Wzruszyl ramionami i pomyslal, ze troche szkoda, ze Margellon sie myli, bo mial juz dosc klopotow z kobietami i przypuszczal, ze mezczyzni nie byliby az tak malostkowi. Slyszal wprawdzie, ze mezczyzni sa lajdakami, ze kiedy tylko uda im sie zaciagnac kobiete do lozka, poddaja ja surowej ocenie, ale kobiety sa jeszcze gorsze, poniewaz nie chca sie nawet przespac z facetem, ktory nie calkiem im odpowiada. W ten sposob nie tylko uchylaja sie przed osadzeniem mezczyzny, ale i pozbawiaja go seksu.To smutne. Dziewczyny naprawde sa trudne. A Danglard znal wiele kobiet, ktore go oszacowaly i nie chcialy. Czasami mial ochote wyc z rozpaczy. Tak czy inaczej wiedzial, ze rozwazna Florentyna trafnie ocenia Adamsberga, a on jest pod urokiem przybysza z Pirenejow, ktorego przerasta o dwie glowy. Zaczynal tez rozumiec, ze nieco zaskakujaca chec, by opowiedziec mu o tym czy owym, ogarniajaca rozmowcow Adamsberga, tlumaczyla, dlaczego tylu mordercow w zasadzie przypadkiem opisalo mu swe odrazajace zbrodnie. Robili to, zeby pogawedzic z Adamsbergiem. Danglard, ktory, jak mu mowiono, mial do tego talent, rysowal karykatury kolegow. Przy okazji nauczyl sie uwaznie analizowac twarze i teraz dobrze sie na nich znal. Doskonale uchwycil na przyklad gebe Castreau. Ale wiedzial, ze nigdy nie odwazy sie narysowac twarzy Adamsberga, bo krylo sie w niej szescdziesiat twarzy, ktore walczyly o swe miejsce, by zlozyc sie na to jedno niepowtarzalne oblicze. Poniewaz nos byl zbyt wydatny, 19 usta wykrzywione, ruchliwe, z pewnoscia zmyslowe, oczy malo wyraziste i gleboko osadzone, a zuchwa mocno zarysowana, karykaturowanie tej twarzy pelnej niespojnosci, ktora natura stworzyla, drwiac sobie z wszelkich zasad klasycznej harmonii, wydawalo sie prawie niemozliwe. Mozna by pomyslec, ze Bogu zabraklo surowca, kiedy tworzyl Jana Baptyste Adamsberga, i ze przetrzasal szuflady i polki, wygrzebujac resztki i klejac kawalki, ktore nigdy nie znalazlyby sie obok siebie, gdyby Bog mial tego dnia pod reka wszystko, czego potrzebowal. Jednak w pewnej chwili swiadom problemu Bog postanowil zadac sobie trud, nawet wiele trudu, i dokonal wspanialego czynu, w niepojety sposob przydajac tej twarzy uroku. Danglard, ktory nigdy w zyciu nie natknal sie na taka twarz, uwazal, ze zamykanie jej w trzech zrecznych kreskach byloby zdrada, a jego szkic, zamiast pewnoscia linii wydobyc oryginalnosc oblicza, tylko pozbawilby je swietlistosci.I wlasnie dlatego Danglard zastanawial sie, co tez moze spoczywac na dnie szuflad i w katach szaf Pana Boga. -Czy pan mnie slucha, czy slodko drzemie? - zapytal Adamsberg. - Zauwazylem, ze czasami usypiam ludzi. Naprawde zapadaja w gleboki sen. Moze mowie za cicho, moze zbyt wolno - nie mam pojecia. Pamieta pan, ze opowiadalem o psie, ktory runal w przepasc? Odwiazalem od paska metalowa manierke i zaczalem z calej sily walic nia po glowie tego smarkacza. A potem poszedlem po wielkiego, glupkowatego psa. Zdolalem do niego dotrzec po trzech godzinach, ale on i tak juz nie zyl. Najwazniejsze w calej tej historii jest okrucienstwo tego chlopaka. Od dawna wiedzialem, ze cos jest z nim 20 nie tak. To bylo jego potworne okrucienstwo. Zapewniam pana, ze mial zupelnie normalna twarz, zadnego haczykowatego nosa. Przeciwnie, byl ladnym dzieciakiem, ale bilo od niego okrucienstwo. Niech pan nie oczekuje, ze cos jeszcze zauwazylem, wiem tylko, ze osiem lat potem roztrzaskal zegarem glowe pewnej staruszki. I ze na ogol w wiekszosci zabojstw z premedytacja obok goryczy, ponizenia, choroby psychicznej i tak dalej pojawia sie okrucienstwo, napawanie sie cierpieniem innego czlowieka, radosc, z jaka sprawca pastwi sie nad ofiara i patrzy na jej agonie. Przyznaje, ze nie zawsze widac to okrucienstwo na pierwszy rzut oka, ale wyczuwa sie w takiej osobie cos zbednego, rozbuchanego ponad wszelka miare. Czasami jest to wlasnie okrucienstwo. Rozumie pan, o czym mowie? O rozbuchaniu, o przeroscie, nadmiarze.-Kloci sie to z moimi zasadami - odparl nieco spiety Danglard. - Nie zwyklem twardo obstawac przy zasadach, ale nie wierze, by istnieli ludzie napietnowani stala cecha, tak niezmienna jak pietno, ktore wypala sie bydlu, i zeby kierujac sie wylacznie intuicja, mozna bylo wytropic mordercow. Wiem, ze to, co mowie, brzmi banalnie i nie jest oryginalne, ale przeciez musimy polegac na rozmaitych tropach, a do wydania wyroku potrzebne sa dowody. Przeczucia i wrazenia wzbudzaja we mnie gleboka obawe, bo ulegajac im, godzimy sie na dyktature subiektywizmu i pomylki sadowe. -Wyglosil pan istna rozprawe, Danglard. Nie powiedzialem, ze ludzie maja takie rzeczy wypisane na twarzy, tylko ze wyczuwa sie potwornosc bijaca z glebi czlowieka. To jest jak pot, ktory czasem zrasza czolo. 21 Zdarza mi sie go dostrzec. Widzialem to na wykrzywionych ustach pewnej dziewczyny, jakbym zobaczyl prusaka biegnacego po tym stole. Trudno mi nie dostrzec, ze w kims jest cos niepokojacego, wypaczonego. To moze dotyczyc upodobania do zbrodni, ale i innych, nie tak powaznych sklonnosci. Z niektorych wyziera wylacznie trawiaca ich nuda albo gorycz zawiedzionej milosci, to takze widac, Danglard, i da sie wyczuc, jak grozne jest zjawisko. Wydaje mi sie, ze potrafie tak samo wyczuc zbrodnicze sklonnosci u ludzi, ktorzy rozkoszuja sie przemoca.Danglard uniosl glowe, a jego cialo nabralo w tej chwili dziwnej sprezystosci. -W kazdym razie jest pan przekonany, ze potrafi dostrzec w ludziach to, co niewidoczne, ze dostrzeze pan cale duchowe robactwo, ktore wypelza na ich usta, bierze pan wrazenia za objawienie, mysli pan, ze z czlowieka wyziera cale jego jestestwo, a to nieprawda. Prawda, niestety banalna i prozaiczna, jest nieco inna - sklonnosc do nienawisci jest rownie czesta jak bujne wlosy, jak to, ze kazdy moze potknac sie na schodach i zabic. Jestem tego pewien. Kazdy mezczyzna moze zgwalcic i zamordowac, kazda kobieta moze obciac komus nogi, jak ta z ulicy Guy-Lassac w ubieglym miesiacu. Wszystko zalezy od tego, co przezyl dany czlowiek i jak silna jest w nim chec pograzenia sie w otchlani i pociagniecia za soba innych. Wcale nie trzeba od dziecka ziac nienawiscia do swiata, zeby nagle zapragnac zmiesc wszystkich z powierzchni ziemi, bo na ich widok czlowieka ogarniaja mdlosci. -Danglard, przeciez uprzedzalem, ze kiedy wyslucha pan opowiastki o psie, poczuje pan do mnie odraze - 22 powiedzial Adamsberg, marszczac brwi i przerywajac rysowanie.-Powiedzialbym raczej, ze teraz uwazam pana za niebezpiecznego - mruknal Danglard. - Zle, jezeli ktos tak mocno wierzy we wlasne sily. -Dostrzeganie zgnilizny duchowej nie swiadczy o sile. Nie potrafie wyzbyc sie tego, o czym panu powiedzialem, chociaz wlasnie ta zdolnosc spowodowala niejeden kataklizm w moim zyciu. Ani razu nie pomylilem sie w ocenie czlowieka - zawsze wiedzialem, komu wiedzie sie dobrze, a komu zle, kto jest smutny, inteligentny, sztuczny, rozdarty, obojetny, grozny, niesmialy, ani razu! Nawet pan sobie nie wyobraza, jakie to uciaz-liwe. Czasami blagam w duchu, zeby ktos mnie w koncu zaskoczyl, kiedy zaczynam sie juz domyslac, jak skonczy sie kolejna historia. Przez cale zycie poznawalem, ze tak powiem, tylko poczatki i z nadzieja czekalem na nieprzewidziane zakonczenia. Jednak te zawsze zbyt szybko stawaly mi przed oczyma niczym nudny film, w ktorym tak latwo przewidziec, kto sie zakocha, a kto bedzie mial wypadek. Nawet jesli oglada pan taki film do konca, potwornie sie pan nudzi. -Zalozmy, ze ma pan intuicje - powiedzial Danglard. - Wech doskonalego gliny, na to moge sie zgodzic. Ale i na taki wech nie wolno sie zdawac, to zbyt ryzykowne i zuchwale. Nawet po dwudziestu latach pracy nie zna sie natury ludzkiej. Adamsberg podparl brode reka. Jego oczy lsnily za oblokiem dymu z papierosa. -Niech mnie pan uwolni od tej wiedzy, Danglard. Niech mi pan ja odbierze, o niczym innym nie marze. -Ludzie to nie jakies mrowki - ciagnal Danglard. 23 -Nie. Lubie ludzi, a gwizdze na mrowki, nie obchodzi mnie, czy i co sobie mysla ani czego chca. A przeciez nawet mrowki czegos pragna. Dlaczego mialoby byc inaczej?-Racja - przyznal Danglard. -Zdarzylo sie panu popelnic blad, ktory doprowadzil do oskarzenia niewinnego czlowieka, Danglard? -Przegladal pan moje akta? - zapytal Danglard, zerkajac katem oka na Adamsberga, ktory palil papierosa i rysowal. -Gdybym powiedzial, ze nie, zarzucilby mi pan, ze bawie sie w magika. Ale ich nie czytalem. Co sie wydarzylo? -Chodzi o pewna dziewczyne. Bylo wlamanie do sklepu jubilerskiego, w ktorym pracowala. Z pelnym przekonaniem udowadnialem, ze byla wspolniczka wlamywaczy. Wlasciwie to bylo oczywiste. Jej sposob zachowania, niespojnosc zeznan, dziwactwa, a przede wszystkim moj policyjny wech, rozumie pan? Skazali ja na trzy lata, po dwoch miesiacach odebrala sobie zycie w celi i to w potworny sposob. A wkrotce potem okazalo sie, ze byla calkowicie niewinna, nie miala z tym wlamaniem nic wspolnego. Dlatego teraz przekleta intuicja, te cholerne oznaki, ktore potrafi pan wyczytac z twarzy, to dla mnie tylko grozna bzdura. Od tamtej sprawy zamiast na wrazeniach i wewnetrznych przekonaniach opieram sie na banalnych sladach i typowo ludzkiej niepewnosci. Danglard wstal. -Chwileczke - zatrzymal go Adamsberg. - Niech pan nie zapomni o wezwaniu pasierba Vernoux. Adamsberg przez chwile milczal. Byl zaklopotany. Zle sie stalo, ze po tego rodzaju dyskusji musial poinfor- 24 mowac podwladnego o swej decyzji. Dodal nieco ciszej:-A potem prosze go zatrzymac. -Panie komisarzu, chyba nie mowi pan powaznie? - zdziwil sie Danglard. Adamsberg przygryzl dolna warge. -Jego przyjaciolka go kryje, jestem pewien, ze w dniu zabojstwa nie byli razem na kolacji, chociaz ich zeznania sa zgodne. Prosze jeszcze raz przesluchac oboje - jak dlugo czekali na pierwsze, a potem na drugie danie, czy w sali byl gitarzysta i co gral, gdzie stala na ich stoliku butelka z winem - po prawej czy po lewej stronie, jakie to bylo wino, jaki ksztalt mialy kieliszki, jakiego koloru byl obrus, i tak dalej, az po najdrobniejszy szczegol. Zobaczy pan, ze w koncu sie zaplacza. A potem prosze sporzadzic spis obuwia chlopaka. I niech pan porozmawia ze sprzataczka, ktora oplaca dla niego matka. Najprawdopodobniej brakuje jednej pary, tej, ktora mial na nogach w dniu zabojstwa, bo wokol magazynu teren jest blotnisty, tuz obok trwaja roboty drogowe, a glina jest lepka jak guma. Ten mlody czlowiek jest bystry, na pewno sie ich pozbyl. Na wszelki wypadek prosze przeszukac smietniki i kanaly sciekowe w okolicach jego domu, mogl przejsc ostatni odcinek drogi w skarpetkach, kanal odplywowy dzieli od drzwi jego domu zaledwie kilka metrow. -Jezeli dobrze zrozumialem - wtracil Danglard - wyczuwa pan, ze ten facet cuchnie? -Obawiam sie, ze tak - szepnal Adamsberg. -A czym cuchnie? -Okrucienstwem. -Wydaje sie to panu takie oczywiste? 25 -Tak, Danglard.Ale te slowa wypowiedzial niemal nieslyszalnym glosem. Po wyjsciu inspektora Adamsberg siegnal po przygotowane dla niego gazety. W trzech z nich znalazl to, czego szukal. Gazety nie wyolbrzymialy jeszcze rozmiarow zjawiska, jednak byl pewien, ze to w koncu nastapi. Szybko i niezbyt starannie wycial artykul, ktory go zainteresowal. Zeby naprawde cos przeczytac, musial dobrze sie skoncentrowac, a jesli zdarzylo sie, ze musial czytac na glos, bylo mu znacznie trudniej. Adamsberg byl marnym uczniem, bo nigdy nie rozumial, dlaczego kazano mu chodzic do szkoly, ale staral sie sprawiac wrazenie pilnego i grzecznego, zeby nie zasmucac rodzicow, a przede wszystkim, zeby sie nie zorientowali, ze lekcewazy nauke. Przeczytal: "Zart czy mania niespelnionego filozofa? Na razie wiemy tylko, ze rysowane kreda kregi plenia sie na ulicach stolicy jak zielsko, ktore wyrasta noca, i ogromnie intryguja paryskich intelektualistow. Mnoza sie w coraz wiekszym tempie. Pierwsze zauwazono w dwunastej dzielnicy przed czterema miesiacami. Od tego czasu doliczono sie juz szescdziesieciu trzech. Ta nowa rozrywka, ktora przypomina podchody, stala sie tematem goracych dyskusji miedzy ludzmi, ktorzy nie bardzo wiedza, o czym rozmawiac w kawiarni. A poniewaz kregow jest tak duzo, mowi sie o nich wszedzie...". Adamsberg przerwal, zeby zerknac na nazwisko autora artykuliku. To ten duren, mruknal pod nosem, taki nie wymysli prochu. 26 "...Wkrotce ludzie zaczna sie zakladac, komu przypadnie zaszczyt zauwazenia takiego kregu pod wlasnymi drzwiami, kiedy rankiem bedzie wychodzil do pracy. Tworca tych kregow, moze cyniczny dowcipnis, a moze najprawdziwszy szaleniec, osiagnal swoj cel, jesli jest nim zdobycie slawy. Zapewne przygnebia to kazdego, kto ciezko pracuje przez cale zycie, zeby zyskac renome, bo blekitne kregi dowodza, ze wystarczy kawalek kredy i nocna przechadzka po ulicach, aby stac sie najslawniejsza postacia Paryza roku 1990. Nie watpimy, ze telewizja zaprosi go do udzialu w programie <>, jesli rzecz jasna w koncu uda sie go schwytac. Ale nasz rysownik jest niczym duch. Jeszcze nikt nie przylapal go na rysowaniu duzych, niebieskich okregow na asfalcie. Nie robi tego co noc, a miejsca zdaje sie wybierac zupelnie przypadkowo. Z pewnoscia liczne gromady nocnych Markow tropia go juz dla czystej przyjemnosci. Zyczymy udanych lowow".Nieco glebsze refleksje snul autor artykulu zamieszczonego w gazecie regionalnej. "Paryz w rekach niegroznego maniaka. Zjawisko, choc wszystkich bawi, wydaje sie jednak dziwne. Od przeszlo czterech miesiecy noca ktos, jak sie przypuszcza, mezczyzna, blekitna kreda rysuje na paryskich chodnikach duze, o srednicy dwoch metrow, okregi wokol znalezionych na ulicy smieci. Jedynymi <> tej dziwacznej manii sa przedmioty zamykane w kregach, a raczej - zawsze tylko jeden przedmiot. Szescdziesiat kregow daje juz podstawe do sporzadzenia listy tych rzeczy: dwanascie kapsli od piwa, skrzynka po 27 warzywach, cztery spinacze, dwa buty, czasopismo, skorzana torebka, cztery zapalniczki, chustka do nosa, lapka golebia, szklo, ktore wypadlo z okularow, piec kalendarzykow, kosc z jagniecego kotleta, wklad do dlugopisu, kolczyk, psia kupa, odlamek reflektora samochodowego, bateria, butelka po coca-coli, drut, klebek welny, brelok do kluczy, pomarancza, tubka kleju, wymiociny, kapelusz, niedopalki papierosow, dwie ksiazki: <> i <>, odlamek skaly, rozbite jajko, breloczek z napisem <>, peseta, glowa lalki, galaz, podkoszulek, klisza fotograficzna, jogurt waniliowy, swieczka, czepek kapielowy. Ta monotonna wyliczanka pozwala wyobrazic sobie, ile niezwyklych skarbow moze znalezc na wielkomiejskich ulicach ten, kto zechce szukac. Poniewaz tym przypadkiem zainteresowal sie psychiatra Rene Vercors-Laury i probujac go wyjasnic, wprowadzil termin <>, a tworca blekitnych kregow stal sie tematem rozmow towarzyskich w calej stolicy, w zapomnienie poszli grafficiarze, ktorzy nie wiedza, jak poradzic sobie z tak ostra konkurencja. Mimo ze problem zaprzata tyle osob, nikt nie wie, co kieruje tworca blekitnych kregow. Najbardziej intrygujacy jest fakt, ze wokol kazdego okregu reka czlowieka - jak wskazuje pochyly, wyrobiony charakter pisma - wyksztalconego pisze slowa wprawiajace w zaklopotanie psychologow: <>". Rozmazana fotka ilustrowala tekst. Trzeci artykulik byl najmniej precyzyjny i bardzo krotki, ale informowal o odkryciu z ostatniej nocy - przy ulicy Caulaincourt w duzym, blekitnym kregu lezala rozjechana mysz, a wokol 28 widnial tradycyjny juz napis: "Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?".Na twarzy Adamsberga pojawil sie grymas - wlasnie tego oczekiwal. Wsunal wycinki prasowe pod lampke i uznal, ze jest glodny. Nie mial pojecia, ktora moze byc godzina. Wyszedl i dlugo wedrowal ulicami, ktore byly mu jeszcze obce. Kupil kanapki, cos do picia, paczke papierosow i wolnym krokiem wrocil do komisariatu. Przy kazdym ruchu slyszal szelest listu od Krystyny, ktory dostal dzis rano i wsunal do kieszeni. Pisala na grubym, luksusowym papierze. Adamsberg nie znosil takiego papieru. Musial podac jej swoj nowy adres. Moglaby go czesto odwiedzac, bo pracowala w Orleanie. W liscie dala mu jednak do zrozumienia, ze szuka pracy w Paryzu. Ze wzgledu na niego. Pokrecil glowa. Potem sie nad tym zastanowi. Odkad ja znal, zawsze tak bylo - robil, co w jego mocy, zeby myslec o niej "potem". Dziewczyna byla nieglupia, prawde mowiac, bardzo madra, ale zbyt przewidywalna, bo kierowala sie kilkoma niezlomnymi zasadami. Oczywiscie ubolewal nad tym, ale nie za bardzo, bo w sumie musial przyznac, ze to niewielka wada, a trudno bylo oczekiwac cudu. A na cud - blyskotliwosc, nieprzewidywalnosc, jedwabista skore, ciagla zmiennosc - od powagi po frywolnosc - raz juz zdarzylo mu sie trafic. To bylo osiem lat temu z Kamila i jej glupkowata marmozeta, Ryszardem III, ktorego wyprowadzala na spacer, a kiedy przechodnie narzekali, tlumaczyla im: "Ryszard III lubi siusiac na dworze". Malpka, ktora nie wiadomo czemu pachniala pomarancza, chociaz wcale nie jadala tego owocu, lubila 29 siadac na nim i udawac, ze szuka na jego ramionach wszy. Robila wtedy bardzo skupiona minke, a jej ruchy byly staranne i precyzyjne. Kamila, on i Ryszard III, chwytajacy niewidzialna zdobycz na jego barkach. Ale Kamila mu sie wymknela. A on, doswiadczony gliniarz, nie potrafil jej odnalezc, chociaz szukal przez caly rok, bardzo dlugi rok, dopoki nie uslyszal od jej siostry: "Nie masz prawa, zostaw ja w spokoju". Moje kochanie, pomyslal Adamsberg. "Chcialbys ja zobaczyc?" - zapytala siostra, najmlodsza z pieciu, bo pozostale nie chcialy z nim o niej mowic. Usmiechnal sie, jakby mowil: "Z calego serca, chocby przez godzinke, zanim skonam".Adrian Danglard czekal w swoim gabinecie, z plastikowa szklanka bialego wina w reku i mina, ktora zdradzala miotajace nim uczucia. -Panie komisarzu, brakuje jednej pary butow pasier ba Vernoux. Niskich botkow z guzikami. Adamsberg nie odpowiedzial. Chcial uszanowac porazke i niezadowolenie Danglarda. -Dzis rano nie zamierzalem panu niczego udowad niac - powiedzial. - To nie moja wina, ze zabojca jest syn Vernoux. Szukal pan tych butow? Danglard postawil na stole plastikowa torbe. -To one - westchnal. - W laboratorium wykonuja juz analize, ale nawet golym okiem widac, ze na podeszwach jest glina z placu budowy. Jest tak lepka, ze woda z kanalu odplywowego nie zdolala jej wyplukac. Bardzo ladne buty. Szkoda. -Rzeczywiscie rzucil je do kanalu? -Tak, utknely dwadziescia piec metrow od wlotu, ktory znajduje sie tuz przed jego domem. -Szybko pan dziala, Danglard. 30 Mezczyzni zamilkli. Adamsberg zagryzl usta. Siegnal po papierosa, potem wygrzebal z kieszeni krociutki olowek i polozyl na kolanie kartke. Pomyslal: Facet zaraz strzeli mi wyklad, jest obrazony i wstrzasniety, nie powinienem opowiadac mu o psisku, ktore sie slinilo, nie powinienem mowic, ze Patryk Vernoux cuchnie okrucienstwem jak tamten smarkacz z gor.Ale nie. Adamsberg spojrzal na kolege. Dluga, gabczasta sylwetka Danglarda, ktora na krzesle przypominala przechylona butelke, wzywala do ugody. Inspektor wsunal potezne dlonie do kieszeni eleganckiego garnituru, postawil szklanke na podlodze i patrzyl przed siebie, ale nawet teraz Adamsberg musial dostrzec, ze to piekielnie inteligentny facet. Danglard przerwal milczenie: -Gratuluje, panie komisarzu. A potem wstal, tak jak poprzednim razem, najpierw pochylajac tulow do przodu, nastepnie unoszac posladki i wreszcie prostujac sie. -Musze pana uprzedzic - dodal, na pol odwrocony - ze podobno po czwartej nie ma ze mnie wiekszego po zytku. Powinien pan o tym wiedziec. Jezeli chce mi pan cos zlecic, prosze robic to przed poludniem. A jezeli chodzi o poscig, strzelanine, polowanie na czlowieka i inne podobne bzdury, lepiej o mnie zapomniec. Trzesa mi sie rece, uginaja nogi. O innych porach moje nogi i glowa sa calkiem sprawne. Mysle, ze w glowie mam niezle oprogramowanie, nawet jesli bardzo rozni sie od panskiego. Pewien uroczy kolega powiedzial mi kiedys, ze przy tych ilosciach wina, ktore w siebie wlewam, mo ge wciaz byc inspektorem tylko dzieki bezgranicznej zyczliwosci kilku zwierzchnikow, a takze dlatego, ze dwukrotnie dokonalem niezwyklego wyczynu, plodzac 31 bliznieta. W sumie mam wiec czworke dzieci i chowam je sam, odkad moja zona wyjechala z kochankiem badac obyczaje na Wyspach Wielkanocnych. Ja tez, kiedy bylem noworodkiem, to znaczy w wieku dwudziestu pieciu lat, marzylem o napisaniu "Pamietnika z zaswiatow" albo o naglej smierci. Nie zdziwi sie pan, kiedy dodam, ze nie napisalem tego dziela ani nie skonalem. Ale dosc tego. Zabieram buty, musze pogadac z Patrykiem Ver-noux i jego dziewczyna, czekaja obok.-Lubie pana, Danglard - powiedzial Adamsberg, nie przerywajac rysowania. -Tak mi sie wydawalo - rzucil Danglard, podnoszac szklanke. -Niech pan poprosi fotografa, zeby znalazl jutro rano troche czasu, i niech pan z nim jedzie. Chce miec dokladny opis i dobre zdjecia blekitnego kregu, ktory moze sie pojawic tej nocy w Paryzu. -Kregu? Ma pan na mysli te historie z kregami wokol kapsli? "Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?". -Wlasnie to mam na mysli, Danglard. Dokladnie to. -Alez to szalenstwo... Co to moze... Zniecierpliwiony Adamsberg pokrecil glowa. -Wiem, Danglard, wiem. Ale bardzo prosze to zro bic. I tymczasem nikomu o tym nie wspominac. A potem Adamsberg skonczyl szkic, nad ktorym pracowal, trzymajac kartke na kolanie. Slyszal podniesione glosy dobiegajace z sasiedniego gabinetu. Dziewczyna Patryka Vernoux zalamala sie. Nie miala nic wspolnego z zabojstwem starego kupca, to bylo oczywiste. Pomylila sie w ocenie czlowieka, ale ten blad mogl ja drogo kosztowac - tak bardzo kochala Vernoux, a moze byla tak 32 potulna, ze zdecydowala sie kryc jego klamstwo. Teraz zapewne mniej bala sie sadu niz swego kochanka, z ktorego okrucienstwa zaczela zdawac sobie sprawe.Probowal sobie przypomniec, co jadl na obiad, ze tak bardzo bolal go zoladek. Na prozno - zapomnial. Podniosl sluchawke, zeby polaczyc sie z psychiatra Rene Vercors'em-Laurym. Sekretarka zaproponowala mu spotkanie nazajutrz o jedenastej rano. Podal nazwisko, Jan Baptysta Adamsberg, i to natychmiast utorowalo mu droge. Nie przywykl jeszcze do popularnosci, choc cieszyl sie nia juz od pewnego czasu. Ale Adamsberg wciaz nie czul zwiazku ze swym publicznym wizerunkiem i traktowal go niczym sobowtora. Poniewaz jednak od dziecinstwa mial wrazenie, ze tkwia w nim dwie osoby -Jan Baptysta i Adamsberg, ktory bacznie obserwowal Jana Baptyste i zlosliwie chichoczac, deptal mu po pietach, teraz uznal, ze dolaczyl do nich trzeci. Byl zatem Jan Baptysta i Adamsberg, i ta postac publiczna, Jan Baptysta Adamsberg. Swieta i rozdarta Trojca. Wstal, zeby przyniesc sobie kawe z sasiedniego pokoju, gdzie stal dystrybutor i gdzie tak czesto widywalo sie Margel-lona. Jednak teraz zebrali sie tu prawie wszyscy, a wsrod nich czyniaca potworny zamet kobieta, ktorej Castreau cierpliwie tlumaczyl: "Musi pani stad wyjsc". Adamsberg wzial swoja kawe i zwrocil oczy na kobiete, ktora mowila cos ochryplym glosem, wyraznie zdenerwowana i smutna. Latwo bylo zauwazyc, ze policjanci ja irytowali. Nosila czarny stroj. Adamsberg uznal, ze ma rysy Egipcjanki, choc moze nalezala do 33 innej narodowosci cechujacej sie tak szlachetnymi, smaglymi twarzami, ktore trudno zapomniec i ktore pozostaja w pamieci jak twarz ukochanej kobiety. Castreau perswadowal:-Przeciez to nie agencja detektywistyczna, prosze pani, niech pani bedzie tak mila i zechce stad wyjsc, prosze juz isc. Nie byla mloda, Adamsberg dalby jej od czterdziestu pieciu do szescdziesieciu lat. Dlonie miala smagle, niezwykle ruchliwe, o krotkich paznokciach. Te rece spedzily swe zycie daleko stad i stale goraczkowo czegos szukaly. -A po co jest policja? - powtarzala kobieta, potrza sajac czarnymi, siegajacymi ramion wlosami. - Jezeli ktorys z was troche sie postara i udzieli mi drobnej rady, to chyba od tego nie umrze?! Ja bede go szukala przez dziesiec lat, a wam zajeloby to moze jeden dzien! Teraz Castreau stracil juz cierpliwosc. -Nic mnie nie obchodza pani historyjki! - krzyknal. - Facet nie figuruje na liscie osob zaginionych, prawda? W takim razie prosze sie wynosic, to nie biuro ogloszen! A jesli zamierza pani dalej zawracac nam glowe, wezwe szefa! Adamsberg stal z tylu, oparty o sciane. -Ja jestem tu szefem - powiedzial, nie ruszajac sie z miejsca. Matylda odwrocila glowe. Ujrzala mezczyzne o ciez-kich powiekach i wyczytala z jego oczu rzadko spotykana lagodnosc. Zwrocila uwage na koszule, ktora po jednej stronie wysunela sie z czarnych spodni, i na szczupla twarz, zupelnie niepasujaca do dloni ukradzionych posagowi Rodina. Zrozumiala, ze teraz zycie stanie sie lepsze. 34 Odsuwajac sie od sciany, Adamsberg otworzyl drzwi swego gabinetu i skinal reka, zapraszajac Matylde.-To prawda - przyznala, siadajac - ze policja nie jest agencja detektywistyczna. Od rana nic mi nie wychodzi. Wczoraj i przedwczoraj tez bylo kiepsko. Fatalna transza tygodnia. Zycze panu, zeby pan mial lepsza transze. -Jaka transze? -Moim zdaniem poniedzialek, wtorek i sroda to transza tygodnia, pierwsza transza. A to, co dzieje sie w transzy pierwszej, zasadniczo rozni sie od tego, co dzieje sie w transzy drugiej. -Czyli we czwartek, piatek, sobote? -Wlasnie. Jesli sie dobrze przyjrzec, okazuje sie, ze wiecej powaznych niespodzianek zdarza sie w transzy pierwszej, a na ogol, podkreslam - na ogol, wiecej pospiechu i wesolosci jest w transzy drugiej. To kwestia rytmu. To sie nigdy nie zmienia, w przeciwienstwie do zasad parkowania na niektorych ulicach, gdzie przez dwa tygodnie mozna stawiac samochody, a przez dwa nastepne nie. Dlaczego? Zeby ulica mogla odetchnac? Zeby uprawiac plodozmian? Kto wie... Tak czy inaczej, zasada transz tygodnia jest niezmienna. Transza pierwsza: zainteresowanie, wiara w rozne rzeczy, dostrzeganie pewnych rzeczy. Transza druga: niemoznosc dostrzezenia czegokolwiek, zerowy poziom zdobywania wiedzy, rozczarowanie zyciem i ludzmi. W transzy drugiej duzo jest byle czego z byle kim, czasem sporo sie wtedy pije, no i oczywiscie transza pierwsza jest znacznie wazniejsza. Praktycznie nie da sie zmarnowac transzy numer dwa, albo raczej zmarnowanie jej nie niesie powazniejszych konsekwencji. Ale kiedy przepadnie transza numer jeden, jak moja w tym tygodniu, trudno sie wydzwignac. 35 Na domiar zlego w restauracji mieli w menu lopatke z soczewica. A lopatka z soczewica zupelnie mnie zalamuje. To juz czysta rozpacz. I na dodatek tuz przed koncem pierwszej transzy. Mialam piekielnego pecha z ta lopatka.-A co z niedziela? -Niedziela to trzecia transza. Ten dzien tworzy odrebna transze, a to swiadczy o jego wyjatkowym znaczeniu. Transza trzecia to kompletne rozprzezenie. Gdyby polaczyc lopatke z soczewica i transze trzecia, pozostaloby tylko palnac sobie w leb. -O czym mowilismy? - zapytal Adamsberg, ktorego nagle ogarnelo calkiem mile wrazenie, ze pogubil sie w tej kobiecie jeszcze bardziej, niz zdarzalo mu sie gubic w swoim troistym jestestwie. -Wlasciwie o niczym. -No wlasnie, ma pani racje, o niczym. -Juz wiem - poprawila sie Matylda. - Poniewaz prawie calkiem zmarnowalam transze pierwsza, przechodzac obok komisariatu, pomyslalam, ze nic mi juz nie zaszkodzi i postanowilam zaryzykowac. Ale jak pan widzi, proby ratowania transzy pierwszej tuz przed jej koncem sa kuszace, jednak nie prowadza do niczego dobrego. A pan mial udana transze? -Nie najgorsza - przyznal Adamsberg. -Moja pierwsza transza ubieglego tygodnia byla wrecz wspaniala. -Co takiego sie stalo? -Nie potrafie ujac tego w paru slowach, musialabym zerknac do notesow. Ale jutro i tak zaczyna sie transza druga, bedzie mozna troche odpuscic. -Na jutro umowilem sie z psychiatra. Czy to dobry poczatek transzy drugiej? 36 -Psiakrew, leczy sie pan u psychiatry? - mruknelaMatylda. - Nie, straszna ze mnie idiotka, przeciez to nie mozliwe. Domyslam sie, ze gdyby nawet cierpial pan na manie sikania pod kazda latarnia po lewej stronie chod nika, powiedzialby pan sobie "niech sie dzieje wola nie ba, oby tylko Bog zachowal latarnie po lewej stronie chodnikow", ale nie szukalby pan pomocy u psychiatry. Cholera jasna, zawsze gadam jak nakrecona. Mam tego dosc. Zameczam nawet siebie. Matylda poczestowala sie jego papierosem, pytajac: "Moge?", kiedy odlamywala juz filtr. -Moze chce pan pomowic z psychiatra o tym gosciu od blekitnych kregow - dodala. - Prosze tak na mnie nie patrzec, nie szpiegowalam pana, ale pod lampa trzyma pan wycinki z gazet, wiec przyszlo mi na mysl... -To prawda - przyznal Adamsberg. - Chodzi o niego. Po co przyszla pani do komisariatu? -Szukam mezczyzny, ktorego nie znam. -Dlaczego go pani szuka? -Co za pytanie! Dlatego ze go nie znam! -Rozumiem. - Adamsberg skinal glowa. -Sledzilam wlasnie pewna kobiete na ulicy, ale stracilam ja z oczu. Poszlam wiec do kawiarni i tam spotkalam przystojnego slepca. Az trudno uwierzyc, jak duzo ludzi potrafi sie pomiescic na chodniku. Nie wiadomo juz, gdzie zwrocic oczy, na dobra sprawe trzeba by sledzic wszystkich. Rozmawialismy przez chwile, ja i ten przystojny slepiec, nawet nie pamietam o czym, musialabym zajrzec do notesu, i w koncu zaczal mi sie podobac. Zwykle jesli ktos mi sie spodoba, nie przejmuje sie tym, bo jestem pewna, ze znowu go spotkam. Ale nie tym razem. W zeszlym miesiacu sledzilam dwadziescia osiem osob, urzadzilam dziewiec zasadzek. Zapisalam 37 dwa i pol notesu. Przyzna pan, ze mialam dosc czasu, zeby rozejrzec sie po okolicy. Ale wszystko na nic, po moim slepcu wszelki slad zaginal. Trudno przelknac taka porazke. Nazywa sie Karol Reyer, nic wiecej o nim nie wiem. Przepraszam, ale wydaje mi sie, ze przez caly czas cos pan rysuje.-Zawsze tak robie. -Domyslam sie, ze nie pokaze mi pan tego rysunku? -Zgadla pani. Nie pokaze go. -Zabawne, ale kiedy obraca sie pan na krzesle, panski lewy profil jest surowy i ostry, a prawy lagodny. Dlatego, jezeli chce pan wzbudzic w podejrzanym niepokoj, odwraca sie pan tak, a jesli chce go pan wzruszyc, zwraca sie pan w druga strone. Adamsberg lekko sie usmiechnal. -A jezeli przez caly czas odwracam sie raz w jedna, raz w druga strone? -Facet zaczyna sie gubic. Miota sie miedzy pieklem a niebem. Matylda wybuchnela smiechem. Po chwili zamilkla i spowazniala. -No nie - jeknela. - Znowu za duzo mowie. Az mi wstyd. "Matyldo, usta ci sie nie zamykaja", powiedzial mi kiedys zaprzyjazniony filozof. "Racja, odparlam, ale jak mam mowic z zamknietymi ustami?". -Moze razem cos zdzialamy? - odezwal sie Adamsberg. - Pracuje pani? -Nie uwierzy pan. Nazywam sie Matylda Forestier. Adamsberg wsunal olowek do kieszeni. - Matylda Forestier... - powtorzyl. - To pani jest tym znanym oceanografem... Nie myle sie? -Nie myli sie pan. Ale prosze nie przerywac rysowania. Ja tez wiem, kim pan jest, przeczytalam nazwisko 38 na drzwiach, a to nazwisko znaja chyba wszyscy. Ale to nie powstrzymalo mnie od paplania o byle czym, w dodatku u schylku transzy pierwszej.-Jezeli znajde przystojnego slepca, powiadomie pania. -Dlaczego? Komu chce pan sprawic przyjemnosc? Mnie czy moze znanej pani oceanograf, o ktorej pisuja w gazetach? - zapytala podejrzliwie Matylda. -Ani jednej, ani drugiej. Tamtej kobiecie, ktora zaprosilem do swojego gabinetu. -W takim razie zgoda - oswiadczyla Matylda. Przez chwile milczala, jakby nie umiejac podjac decyzji. Adamsberg siegnal po papierosa i kartke. Nie, nie zapomni tej kobiety, tej czastki zanikajacego piekna swiata. W dodatku nie potrafil z gory przewidziec, jakie slowa padna z jej ust. -Widzi pan - Matylda nagle przerwala milczenie -wszystko dzieje sie po zapadnieciu zmroku, i w oceanie, i w miescie. Budza sie wszyscy, ci, ktorzy sa glodni, i ci, ktorym doskwiera bol. Wstaja takze ci, ktorzy poszukuja, jak pan, Janie Baptysto Adamsbergu. -Uwaza pani, ze czegos szukam? -Z cala pewnoscia, i to wielu rzeczy rownoczesnie. Na przyklad malarz blekitnych kregow wychodzi, kiedy czuje glod. Wloczy sie, szpieguje i nagle zaczyna rysowac. Ja go znam. Szukalam go od samego poczatku i znalazlam tego wieczoru, kiedy wybral zapalniczke, tego wieczoru, kiedy uwiezil glowe plastikowej lalki. Takze wczoraj, przy ulicy Caulaincourt. -Jak sie pani to udalo? -Powiem panu, ale to nieistotne, mam swoje sztuczki. Zabawne, ale wydaje mi sie, ze on na to pozwala, jakby 39 dawal mi sie oswajac z daleka. Jezeli chce go pan zobaczyc, prosze dolaczyc do mnie ktoregos wieczoru. Ale tylko po to, zeby spojrzec na niego z daleka, nie podchodzac, nie niepokojac go. Nie chce dzielic sie tym sekretem ze slawnym policjantem, ale z mezczyzna, ktory zaprosil mnie do swojego gabinetu.-Zgoda - powiedzial Adamsberg. -Ale dlaczego interesuje pana moj malarz blekitnych kregow? Przeciez nie robi nic zlego. Dlaczego pan sie nim interesuje? Adamsberg spojrzal Matyldzie w oczy. -Poniewaz pewnego dnia sprawa nabierze innych wymiarow. Rzecz uwieziona w kregu bedzie sie z cza sem zmieniala. Prosze nie pytac, skad to wiem, bo nie umialbym odpowiedziec. Wiem tylko, ze to nieunik nione. Potrzasnal glowa i odsunal kosmyk wlosow, ktory opadal mu na oczy. -Tak, sprawa nabierze innych wymiarow. Adamsberg wyprostowal nogi i zaczal przekladac papiery na biurku. -Nie moge pani zabronic sledzenia go - dodal. - Ale szczerze odradzam. Prosze miec sie na bacznosci. Niech pani o tym pamieta. Wygladal na spietego, jakby to wewnetrzne przeswiadczenie przyprawialo go o mdlosci. Matylda usmiechnela sie i wyszla. Wkrotce potem Adamsberg opuscil gabinet i poszedl do Danglarda. Kladac mu reke na ramieniu, powiedzial polglosem: -Jutro rano prosze sie dowiedziec, czy noca pojawil sie nowy krag. Prosze go dokladnie obejrzec, polegam 40 na panu. Prosilem te kobiete, zeby uwazala, bo sprawa stanie sie powazna, Danglard. Od miesiaca kregow jest coraz wiecej. Pojawiaja sie czesciej. W tym jest cos plugawego, czuje pan to?Danglard zamyslil sie na chwile. Powiedzial z wahaniem: -Moze raczej niezdrowego... Ale przeciez to moze byc tylko przydlugi dowcip... -Nie, Danglard, nie. Te kregi ociekaja okrucienstwem. W tym czasie takze Karol Reyer wychodzil z biura. Mial dosc pracy dla niewidomych, weryfikacji tloczen i perforacji w tych odrazajacych, pisanych brajlem ksiaz-kach, macania miliardow malenkich dziurek, ktore przemawialy do opuszek jego palcow. Przede wszystkim mial dosc odgrywania oryginala, tych rozpaczliwych prob udowodnienia, ze jest inny, bo stracil wzrok w wyniku wypadku, nie chcial juz stac sie kims wyjatkowym, choc do niedawna wierzyl, ze to pomoze mu zapomniec. Na przyklad ta pelna ciepla kobieta, ktora zaczepila go w Cafe Saint-Jacques. Byla inteligentna, prawdopodobnie troche niezrownowazona, chociaz nie byl o tym przekonany, ale bardzo mila i pelna zycia, co do tego nie mial cienia watpliwosci. I co zrobil? Jak zwykle probowal grac oryginala. Wypowiadal niezwykle zdania, mowil rzeczy, ktorych inni nie mowia, a wszystko tylko po to, zeby pomyslala: facet jest wprawdzie niewidomy, ale i nieprzecietny. I udalo sie. Kobieta przyjela jego reguly gry, probowala blyskawicznie reagowac na narzucane przez niego zmiany tonu rozmowy - od pozornych zwierzen 41 po prostackie uwagi. Jednak ona byla szczera, opowiedziala mu o rekinie pod wplywem impulsu, byla wrazliwa, pomocna, chciala zobaczyc jego oczy, aby mu je opisac. A on, myslac tylko o porazajacym wrazeniu, jakie chcial na niej zrobic, unicestwial kazdy odruch serca, przedstawiajac siebie jako przenikliwego i cynicznego mysliciela. Naprawde zle sobie poczynasz, Karolu, pomyslal. Przez te wszystkie urojenia nie potrafisz juz nawet ocenic, czy zostala ci szczypta rozumu.A co powiedziec o tym sposobie chodzenia po ulicy, tuz obok ludzi, zeby ich wystraszyc, zeby chwycic ich w szpony swojej zalosnej wladzy, albo o tym podchodzeniu do nich przy czerwonym swietle, z biala laska, i pytaniu: "Moze pomoc panu przejsc przez jezdnie?", oczywiscie po to, zeby wprawic ich w zaklopotanie i wykorzystac swoj status nietykalnego? Biedni ludzie nie maja odwagi zareagowac, stoja przy krawezniku jak placzace kamienie. Zemsta to wszystko, czego pragniesz, Karolu, pomyslal. Jestes zwyczajnym gnojkiem i wielkim lajdakiem. A ta kobieta, Krolowa Matylda, jest prawdziwa i szczera. Powiedziala ci nawet, ze jestes przystojny. To ty, chociaz cie to troche ucieszylo, nie potrafiles okazac, co czujesz, ani podziekowac za te slowa. Karol wysunal do przodu zlozona laske, zatrzymujac sie przy krawezniku. Ktos obok niego mogl patrzec na plocienne wezly, ktore umieszcza sie w kanalach sciekowych, zeby skierowac nurt wody, nie wiedzac nawet, jak sprytny jest ten pomysl. Cholerna lwica. Ogarnela go chec, by rozlozyc laske i ze zjadliwym usmiechem na twarzy zapytac: "Moze pomoc panu przejsc na druga 42 strone?". Przywolal echo glosu Matyldy i jej slowa: "Okropny z pana czlowiek". I zawrocil.Danglard probowal sie opierac, ale nazajutrz rano rzucil sie na gazety, pomijajac artykuly dotyczace polityki, ekonomii, kwestii spolecznych i wszystkich tych waznych spraw bez znaczenia, ktore zwykle go interesowaly. Nic. Ani slowa o blekitnych kregach. W koncu nie byly godne ciaglej uwagi dziennikarzy. Jednak on ulegl. Wczoraj wieczorem corka, jedna z blizniaczek ze starszej pary blizniat, zawsze najbardziej interesujaca sie opowiesciami ojca, mowiac: "Tato, przestan pic, i tak masz juz gruba dupe", dodala: "Twoj nowy szef zabawnie sie nazywa. Gdyby to przetlumaczyc, jest swietym Janem Chrzcicielem z Gory Adama. Ciekawa zbitka. Ale skoro przypadl ci do gustu, mnie tez sie podoba. Pokazesz mi go kiedys?". Prawde mowiac, Danglard byl tak zakochany w swojej czworce blizniat, ze bardzo chcial wszystkie pokazac Adamsbergowi i uslyszec od niego: "Maja buzie aniolkow". Ale nie byl pewien, czy Adams-berg lubi dzieci. Moje dzieciaki, moje dzieciaki, moje cudenka, powtarzal w mysli. Z biura telefonowal do komisariatow dzielnicowych, zeby sie dowiedziec, czy zaden patrol nie zauwazyl kregow, tak na wszelki wypadek, bo wszyscy sie tym zajmowali. Jego pytania budzily zdziwienie, wiec tlumaczyl, ze pomaga zaprzyjaznionemu psychiatrze, zwykla 43 kolezenska przysluga. Kazdy gliniarz wiedzial cos o takich drobnych przyslugach, o ktore proszono niemal bez przerwy.Otoz tej nocy Paryz zobaczyl dwa nowe kregi. Pierwszy pojawil sie na ulicy Moulin-Vert, a odkryl go policjant z czternastki, zachwycony tym znaleziskiem. O drugim, w tej samej dzielnicy przy ulicy Froidevaux, poinformowala kobieta, ktora uznala, ze nalezy zlozyc skarge na maniaka. Podenerwowany Danglard w pospiechu wbiegl po schodach do pracowni fotografa Contiego. Conti byl gotow do wyjscia, a obladowany skrzynkami i torbami na pasach wygladal jak zolnierz. Poniewaz Conti byl cherlakiem, Danglard uznal, ze caly ten sprzet - pasy, torby, guziki i skomplikowane zapiecia, ktore wzbudzaly respekt - dodaje mu otuchy, ale w gruncie rzeczy wiedzial, ze Conti nie nalezy do glupcow, ktorzy poprawiaja sobie samopoczucie w taki sposob, a nawet wysoko cenil jego rozsadek. Najpierw pojechali na ulice Moulin-Vert -blekitny, kreslony z rozmachem krag otaczaly pieknie wykaligrafowane litery. Nie calkiem posrodku lezal fragment bransolety zegarka. Po co rysowac takie duze kregi wokol tak drobnych przedmiotow? - przemknelo Danglardowi przez mysl. Az dotad nie dostrzegal tej dysproporcji. -Nie dotykaj! - krzyknal na Contiego, ktory wszedl w krag, aby przyjrzec sie uwiezionemu drobiazgowi. -Co? - zdziwil sie Conti. - Przeciez ta bransoletka to nie ofiara morderstwa! Ale skoro chcesz, wezwij lekarza sadowego i cala ekipe. Conti wzruszyl ramionami i wyszedl z kregu. 44 -Nie masz sie nad czym zastanawiac - powiedzialDanglard. - Kazal sfotografowac go na miejscu i do kladnie, wiec bierz sie do roboty. Trzeba jednak przyznac, ze kiedy Conti pstrykal fotki, Danglardowi przemknelo przez mysl, ze Adamsberg postawil go w klopotliwej sytuacji. Gdyby za sprawa fatalnego zbiegu okolicznosci pojawil sie tu jakis gliniarz z rejonu, mialby wszelkie podstawy mowic, ze tym z piatki calkiem odbilo, skoro fotografuja polamane bransoletki. W dodatku Danglard uwazal, ze komisariat z piatej dzielnicy z lekka juz zbzikowal, a on sam wraz z kolegami popada w obled. Tymczasem nie zdazyl nawet zamknac sprawy Patryka Vernoux, chociaz powinien to zrobic jak najszybciej. Castreau pewnie snul juz rozmaite domysly. Przy ulicy Emile-Richard, mrocznym i waskim pasazu w sercu cmentarza Montparnasse, Danglard natychmiast zrozumial, dlaczego ta kobieta zlozyla skarge. Odkrycie przynioslo mu ulge. Rzecz nabierala innych wymiarow. -Widzisz to? - zwrocil sie do Contiego. Przed nimi widnial blekitny krag otaczajacy rozjechanego kota. Nie bylo sladow krwi, ktos przeniosl tu tego kota, kiedy zwierzak nie zyl juz od paru godzin. Teraz lezaca na ponurej ulicy kupka zmierzwionych klakow wygladala odrazajaco, a ten krag i napis "Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?" mialy W sobie cos chorobliwego. Chcialoby sie powiedziec, ze to szydercza pantomima czarownic. -Skonczylem - powiedzial Conti. Chociaz wydalo mu sie to glupie, Danglard mial wrazenie, ze Conti byl lekko wstrzasniety. 45 -Ja tez skonczylem - odparl. - Chodz, wynosimy sie stad, wolalbym uniknac spotkania z tutejszymi gliniarzami.-Racja. - Conti skinal glowa. - Jak bysmy wtedy wygladali? Adamsberg wysluchal raportu Danglarda z mina flegmatyka, trzymajac w ustach palacego sie papierosa i przymykajac oczy, by ochronic je przed piekacym dymem. Nie zrobil nic poza ogryzieniem zebami paznokcia. Ale Danglard, ktory powoli zglebial jego osobowosc, zrozumial, ze Adamsberg trafnie ocenil wage odkrycia z ulicy Emile-Richard. Jakie jednak bylo znaczenie tego znaleziska? Danglard wolal na razie nie wypowiadac zadnych sadow. Sposob funkcjonowania umyslu Adamsberga wciaz byl dla niego zagadkowy i grozny. Czasami, ale najwyzej przez sekunde, myslal sobie: Uciekaj przed nim. Wiedzial jednak, ze kiedy do kolegow z komisariatu dotrze, ze szef trwoni czas wlasny i swoich inspektorow na tropienie czlowieka od blekitnych kregow, bedzie musial stanac w jego obronie. Juz teraz probowal sie do tego przygotowac. -Wczoraj mysz - powiedzial polglosem Danglard, jakby glosno myslal, ukladajac mowe do napastliwych kolegow - a tej nocy kot. To juz zaczyna byc paskudne. Ale znalezlismy tez te bransolete. Conti ma racje, ta bransoleta to nie jest martwa istota. -Przeciwnie, jest martwa! - zaprzeczyl Adamsberg. - Oczywiscie, ze jest. Jutro rano powtarzamy operacje, Danglard. Spotkam sie z Vercors'em-Laurym, psychiatra, ktory zajal sie ta sprawa. Interesuje mnie, co o tym 46 sadzi. Prosze jednak nikomu o tym nie mowic. Im pozniej zaczna sie ze mnie nabijac, tym lepiej.Przed wyjsciem Adamsberg napisal do Matyldy Fore-stier. Wystarczyla mu godzina, zeby odnalezc jej Karola Reyera, po prostu rano zadzwonil do paru paryskich instytucji zatrudniajacych niewidomych - do stroicieli, wydawcow, konserwatoriow. Reyer mieszkal w stolicy od kilku miesiecy, wynajmowal pokoj w okolicy Panteonu, w hotelu Grands Hommes. Adamsberg wyslal te informacje Matyldzie i zapomnial o Reyerze. Rene Vercors-Laury nie wyroznia sie blyskotliwoscia, pomyslal juz w pierwszej chwili Adamsberg. Byl rozczarowany, bo zawsze robil sobie duze nadzieje, a kazdy zawod odczuwal jak dotkliwa kleske. O nie, wcale nie byl blyskotliwy. A w dodatku irytujacy. Przeplatal zdania glupimi zwrotami, jak: "Nadaza pan? Na pewno pan nadaza?", albo deklaracjami typu: "Zgodzi sie pan ze mna, ze sokratejskie samobojstwo to tylko pewien model" i wcale nie oczekiwal Odpowiedzi Adamsberga, bo jego ulubione zdanka pelnily funkcje ozdobnikow. A Vercors-Laury tracil mnostwo czasu na formulowanie niesamowitych zdan, aby zdobic swa wypowiedz. Gruby lekarz pochylal sie do przodu w swoim fotelu, wsuwal palce za pasek, zdawal sie intensywnie myslec, a potem gwaltownie podskakiwal, aby rzucic szokujace zdanie: "Komisarzu, to nie jest przecietny facet...". Poza tym facet nie byl kompletnym kretynem, jasne, ze nie. Po pierwszych pietnastu minutach rozmowy zrobilo sie nawet lepiej, wprawdzie nie wspaniale, ale lepiej. 47 -Gosc - zaatakowal Vercors-Laury - nie nalezy dokategorii "normalnych" maniakow, jezeli interesuje pana moja opinia klinicysty. Maniacy z definicji sa maniakami i o tym nie wolno zapominac, nadaza pan? Vercors-Laury najwyrazniej byl zadowolony ze swojej definicji. Ciagnal: -A jako maniacy sa precyzyjni, dbaja o szczegoly, przestrzegaja rytualu. Nadaza pan? A co dostrzegamy u naszego klienta? Zadnego obrzedu zwiazanego z doborem przedmiotu, zadnego rytualu przy wyborze dzielnicy, zadnego rytualu przy wyborze pory ani nawet liczby kregow, ktore rysuje w ciagu nocy... Czy dostrzega pan te razaca nieprzystawalnosc? Wszystkie parametry zmazane z jego dzialaniem - rzecz, miejsce, godzina i liczba sa zmienne, jakby od czegos zalezaly. Musi pan wiedziec, panie komisarzu, ze w dzialaniu maniaka nic nie zalezy od blizej nieokreslonego czynnika zewnetrznego. Nadaza pan za mna? To jedna z podstawowych cech manii. Maniak gotow jest raczej nagiac swiat zewnetrzny do swej woli, niz poddac sie czynnikom zewnetrznym. Zaden taki czynnik nie jest wystarczajaco silny, zeby zaklocic niezmienny rytual manii. Czy na pewno zrozumial pan, w czym tkwi istota manii? -Twierdzi pan, ze ten maniak nie jest zwyczajny? Mozna wlasciwie przyjac, ze wcale nie jest maniakiem? -Ma pan racje, komisarzu, wlasciwie mozna tak powiedziec. A wtedy rodzi sie wiele pytan: skoro nie jest to maniak w rozumieniu medycyny, to kregi sa spelnieniem celu dokladnie przemyslanego i wytyczonego przez ich tworce, a nasz klient faktycznie interesuje sie rzeczami, na ktore pragnie zwrocic nasza uwage, jakby chcial nam 48 cos pokazac. Nadaza pan? Moze na przyklad usiluje nam powiedziec: istoty ludzkie nie szanuja rzeczy, ktore porzucaja. Kiedy przedmiot przestaje byc uzyteczny lub traci skutecznosc, nie postrzegamy go juz nawet jako materii. Pokazuje panu chodnik i mowie: co lezy na ziemi? A pan odpowiada: nic tam nie ma. Tymczasem w rzeczywistosci (polozyl akcent na "rzeczywistosc") jest tam cale mnostwo rzeczy. Nadaza pan? Czlowiek zdaje sie zmagac z bolesnym problemem metafizycznym, filozoficznym, a nawet - czemu nie? - poetyckim, wynikajacym ze sposobu, w jaki istota ludzka postanawia zapoczatkowac i zakonczyc realny byt rzeczy, za ktorych pana i wladce sie uwaza, podczas gdy nasz czlowiek zapewne wierzy, ze byt rzeczy trwa bez wzgledu na nas. Interesujac sie tym czlowiekiem, pragnalem jedynie powiedziec: ostroznie, nie igrajcie z ta mania, bo byc moze czlowiek od blekitnych kregow ma trzezwy i przenikliwy umysl, ktory potrafi przemowic do nas tylko poprzez taka demonstracje, dowodzaca oczywiscie pewnych zaburzen, ale niewykluczajaca inteligencji. Nadaza pan? Prosze mi wierzyc, ten facet jest z pewnoscia bardzo silny i twardy.-Ale w tej serii sa pewne bledy - mysz i kot to nie rzeczy. -Przeciez mowilem, ze jest w tym mniej logiki, niz mogloby sie wydawac na pierwszy rzut oka i niz powinno jej byc, gdybysmy mieli do czynienia z prawdziwa mania. Wlasnie to tak bardzo zbija z tropu. Ale? punktu widzenia naszego czlowieka moze to oznaczac, ze smierc przeobraza zywa istote w przedmiot, Co jest prawda, poniewaz w pozbawionym zycia ciele nie ma 49 tez afektow. Kiedy kapsel nie zamyka juz butelki, nadal jest kapslem, a kiedy cialo przyjaciela przestaje sie poruszac... to czym sie staje? Tego rodzaju pytanie nurtuje umysl naszego czlowieka... Innymi slowy, dreczy go problem smierci.Vercors-Laury wymownie milczal, kiwajac sie w fotelu. Patrzyl Adamsbergowi prosto w oczy, jakby chcial powiedziec: a teraz prosze uwaznie sluchac, bo oznajmie panu sensacyjna wiadomosc. Adamsberg pomyslal, ze nic takiego sie nie wydarzy. -Z punktu widzenia policjanta wazne jest, czy istnieje zagrozenie dla ludzkiego zycia, prawda, panie komisarzu? Cos panu powiem. Zjawisko moze pozostac niezmienne i stopniowo samoistnie wygasac, nie widze jednak - przynajmniej teoretycznie - zadnego powodu, zeby czlowiek tego pokroju, czyli wariat, ktory jest panem samego siebie, jesli pan rozumie, co mam na mysli, dreczony potrzeba wykrzyczenia swoich mysli, zatrzymywal sie w pol drogi. Podkreslam - to rozumowanie jest teoretyczne. Adamsberg wracal myslami do tej rozmowy, idac do pracy. Nie mial zwyczaju gleboko zastanawiac sie nad zadna sprawa. Nawet nie rozumial, co takiego sie dzieje, kiedy ktos ujmuje glowe w dlonie i mowi "Dobrze, rozwazmy to". Jak ludzie snuli rozwazania, co robili, zeby precyzyjnie myslec, indukowac, dedukowac, konkludowac, pozostawalo dla niego niezglebiona tajemnica. Przyznawal, ze daje to niepodwazalne wyniki, ze po takich chwilach refleksji ludzie dokonywali waznych wyborow, i byl dla nich pelen podziwu, bo czul, ze czegos mu brakuje. Ale kiedy to robil, kiedy siadal, mowiac 50 sobie: "Zastanowmy sie", w jego glowie nie dzialo sie absolutnie nic. Wlasciwie tylko w takich chwilach zdarzalo mu sie zetknac z pustka. Adamsberg nigdy nie mial swiadomosci, ze rozmysla, a kiedy nabieral tej swiadomosci, myslenie ustawalo. Dlatego nie mial pojecia, skad biora sie jego pomysly, intencje i decyzje.Wydawalo mu sie jednak, ze to, co powiedzial Ver-cors-Laury, wcale go nie zaskoczylo, i ze zawsze wiedzial, ze facet od kregow nie jest zwyczajnym maniakiem. Wiedzial, ze tym szalenstwem powodowal okrutny zamysl i ze predzej czy pozniej nalezy oczekiwac jednego - smierci czlowieka. Matylda Forestier powiedzialaby, ze to oczywiste, iz nie dowiedzial sie nic istotnego, bo przeciez byla druga transza tygodnia, on jednak uwazal, ze stalo sie tak raczej ze wzgledu na osobowosc Vercors'a-Laury'ego, ktory byl niezly, ale nie wybitny. Nazajutrz rano wielki krag pojawil sie na ulicy Cu-nin-Gridaine w trzeciej dzielnicy. Posrodku lezal tym razem tylko walek do nakrecania wlosow. Conti sfotografowal ten walek. Nastepna noc przyniosla jeden krag na ulicy La-cretelle, a drugi na ulicy Condamine w siedemnastce. Niebieskie linie wiezily stara damska torebke i wacik. Conti sfotografowal torebke, a potem wacik i powstrzymal sie od komentarzy, mimo ze byl wyraznie zirytowany. Danglard milczal. Trzy kolejne noce zaowocowaly jednofrankowka, ampulka po lekarstwie, srubokretem i - co odrobine 51 podnioslo na duchu Danglarda (jesli mozna tak powiedziec) - zdechlym golebiem z wyrwanym skrzydlem na ulicy Geoffroy-Saint-Hilaire.Inspektor nie mogl zrozumiec zachowania Adams-berga, ktory pozostawal niewzruszony i usmiechal sie. Komisarz nadal wycinal z gazet artykuly mowiace o malarzu blekitnych kregow i bezladnie wrzucal je do szuflady razem ze zdjeciami, ktore przynosil mu Conti. Teraz wiedzial juz o tym caly komisariat i Danglard zaczynal sie niepokoic. Ale przyznanie sie Patryka Ver-noux do winy przynajmniej na pewien czas zapewnilo Adamsbergowi nietykalnosc. -Jak dlugo potrwa ta zabawa, panie komisarzu?- zapytal Danglard. -Jaka zabawa? -Do diabla, ta z kregami! Chyba nie bedziemy do konca zycia modlic sie co rano nad wacikami! -Ach, mowi pan o kregach! Tak, to moze potrwac dlugo, Danglard, nawet bardzo dlugo. Ale jakie to ma znaczenie? Czy to wazne, czym sie zajmujemy? A taki wacik w koleczku wyglada calkiem zabawnie. -Przerywamy robienie zdjec? Adamsberg gwaltownie odwrocil sie w jego strone. -Nie ma mowy, Danglard. To wykluczone. -Mowi pan powaznie? -Jak najpowazniej. Juz panu powiedzialem, ze ta sprawa nabierze innego wymiaru. Danglard wzruszyl ramionami. - Wszystkie te dokumenty beda nam potrzebne - podjal Adamsberg, wskazujac na szuflade. - Byc moze potem beda wprost nieodzowne. -Ale po czym, do diabla, po czym? 52 -Skad ta niecierpliwosc, Danglard? Chyba nie marzypan o znalezieniu trupa? Nazajutrz w siodmej dzielnicy, przy alei Docteur-Brouardel, znaleziono wafelek od loda. Matylda odwiedzila hotel Grands Hommes, by spotkac sie z przystojnym slepcem. Hotelik, biorac pod uwage szumna nazwe, wydal sie jej malutki, ale moze po prostu ktos chcial podkreslic, ze trzeba niewielu pokoi, aby zapewnic dach nad glowa wszystkim wielkim ludziom. Recepcjonista polaczyl sie z Reyerem, by zaanonsowac mu goscia, i zaraz potem oswiadczyl, ze pan Rey-er nie moze w tej chwili zejsc na dol. Matylda poszla wiec do jego pokoju. -Co sie stalo? - krzyknela zza drzwi. - Czy ktos u pana jest? -Nie - odpowiedzial Karol. -Czy to cos powaznego? -Wygladam paskudnie, nie moge znalezc golarki. -Nie wpadla panu w oko, co? - zadrwila po dluzszej chwili namyslu. -Ma pani racje. Ale obmacalem juz caly pokoj. Nie rozumiem, co moglo sie z nia stac - odparl spokojnie Karol. Otworzyl drzwi. -Krolowo Matyldo, domysla sie pani, ze rzeczy wy korzystuja moja slabosc. Nienawidze rzeczy. Ukrywaja sie, wslizguja pod materac, przewracaja kosz na smie ci, wciskaja sie w szpary miedzy klepki parkietu. Mam ich dosc. Chyba bede musial wyeliminowac rzeczy. 53 -Widze, ze sprytem nie dorownuje pan rybom - powiedziala Matylda. - Czy pan wie, ze ryby, ktore zyja w glebinach, w rownie glebokich ciemnosciach jak pan, doskonale sobie radza, szukajac jedzenia?-Ale ryby nie musza sie golic - odparl. - A poza tym, do diabla z rybami, wole przymknac oko na te oslizle stwory. -Oko i oko! Specjalnie mowi pan przy kazdej okazji o oku? -Oczywiscie, ze robie to celowo. Znam mnostwo takich zwrotow: puszczam do ciebie oko, mam miarke w oku, wywracam oczyma, wytrzeszczam oczy, popie oczy, oczy zmii, sokole oko, mam cie na oku, w okamgnieniu, na pierwszy rzut oka, na oko, rzucam okiem, strzelam okiem, mam celownik w oku, nie wierze wlasnym oczom, pozeram oczyma, zawieszam oko i tak dalej. Sa ich setki, a ja lubie ich uzywac. Wiele osob wciaz delektuje sie wspomnieniami. Ale faktem jest, ze przymykam oczy na to, co wyczyniaja ryby. -Wcale nie jest pan oryginalny. Wiele osob lekcewazy ryby. Czy moge usiasc na tym krzesle? -Oczywiscie. A co pani widzi w rybach? -Ryby i ja doskonale sie rozumiemy. Poza tym laczy nas trzydziesci lat wspolnego zycia, wiec rozstanie byloby dla nas trudne. Gdyby jakas ryba mnie zdradzila, czulabym sie nieswojo. Poza tym ja z nimi pracuje, dzieki nim zarabiam na zycie, wiec mozna nawet powiedziec, ze ryby mnie utrzymuja. -I przyszla pani do mnie, poniewaz przypominam zyjaca w ciemnosciach rybe? Matylda milczala. Po chwili odparla: -W ten sposob niczego pan nie osiagnie. Faktycznie powinien pan troche upodobnic sie do ryby, nabrac 54 elastycznosci, nauczyc sie plywac i lawirowac. Ale to panska sprawa, jezeli woli pan odstraszac caly wszechswiat. Przyszlam, bo szukal pan mieszkania, i sadze, ze nadal pan szuka. Moze nie ma pan pieniedzy w nadmiarze, a ten hotel jest drogi.-Drogie sa mi rowniez duchy, ktore sie po nim snuja. Ale przede wszystkim nikt nie chce wynajac mieszkania slepcowi, a pani, Krolowo Matyldo, dobrze o tym wie. Ludzie sie boja, bo mysla, ze slepy na kazdym kroku cos niszczy, ze stawia talerz obok stolu i sika na dywan, przekonany, ze jest juz w ubikacji. -Mnie niewidomy lokator bylby na reke. Na pracach nad ciernikiem, barwena, a przede wszystkim aniolem morskim zarobilam na trzy mieszkania, jedno nad drugim. Liczna rodzina, ktora zajmowala pierwsze i trzecie pietro, to znaczy aniol morski i ciernik, odeszla. Ja mieszkam na drugim, z barwena. Wynajelam ciernika pewnej dziwaczce i pomyslalam, ze pan moglby wprowadzic sie do lokalu aniola morskiego, na pierwsze pietro. Tanio wynajme panu to mieszkanie. -Dlaczego tanio? Karol uslyszal smiech Matyldy, potem trzask zapalniczki. Wyciagnal reke, by siegnac po popielniczke i podsunac ja Matyldzie. -Podaje pan popielniczke oknu - powiedziala Matylda. - Siedze o dobry metr na lewo od tego miejsca. -Prosze wybaczyc. Musze przyznac, ze jest pani dosc brutalna. Zwykle w takiej sytuacji ludzie staraja sie chwycic zapalniczke, podnosza sie z miejsca, ale nie czynia zadnych uwag. -Uzna mnie pan za jeszcze bardziej brutalna, kiedy panu powiem, ze to mieszkanie jest ladne i duze, ale nikt 55 nie chce tam mieszkac, bo jest bardzo mroczne. Dlatego pomyslalam: lubie Karola Reyera. I doskonale sie sklada, bo skoro i tak jest niewidomy, brak swiatla w mieszkaniu nie bedzie mu przeszkadzal.-Zawsze jest pani tak nietaktowna? - zapytal Karol. -Chyba tak - przyznala z pelna powaga. - Prosze powiedziec, czy ma pan ochote na tego aniola morskiego? -Chetnie rzuce na niego okiem. - Karol usmiechnal sie, dotykajac reka okularow. - Mysle, ze aniol morski z mrocznych glebi przypadnie mi do gustu. Jezeli jednak mam tam zamieszkac, musze poznac obyczaje tej ryby, inaczej wlasne mieszkanie uzna mnie za glupca. -To proste. Squatina aculeata, ryba wedrowna, zamieszkuje przybrzezne wody Morza Srodziemnego. Mieso dosc mdle, ale przez niektorych cenione. Plywa jak rekiny, sterujac ogonem. Pysk sciety, nozdrza o usytuowaniu lateralnym, ukryte w faldach. Pletwy duze, polksiezycowe; zeby stozkowate, rozszerzone u podstawy, i tak dalej. Brazowa, o marmurkowatym wzorze, upstrzonym jasnymi plamami, troche jak chodnik w hotelowym holu. -To zwierze mogloby mi sie spodobac, Krolowo Matyldo. Byla siodma. Klementyna Valmont pracowala u Matyldy. Ukladala diapozytywy, konajac z goraca. Chetnie zdjelaby czarny beret, chetnie cofnelaby czas, zeby nie dzwigac siedemdziesiatki na karku, a na czubku glowy lysinki, bo wciaz wypadaly jej wlosy. Teraz prawie nigdy nie rozstawala sie z beretem. 56 Tego wieczoru pokaze Matyldzie dwa drobne ogloszenia, na ktore miala ochote odpowiedziec:"Mezczyzna. Szescdziesiat szesc lat. W dobrej formie, wysoki, o niskiej emeryturze, czeka na pania niskiego wzrostu o wysokiej emeryturze, zeby razem przemierzyc ostatni odcinek drogi zycia". "Medium i Jasnowidz, dziedzic ojcowskiego Daru, juz w pierwszej chwili odkryje cala prawde bez wzgledu na to, czy szukasz pomocy, trwalej milosci, szczescia, meza czy zony, ktorzy odeszli, praca, wieksze powodzenie przyciaga szczescie i uczucia; pracuje korespondencyjnie; wyslac zdjecie z koperta i znaczkami, by otrzymac zadowalajaca odpowiedz". Przeciez nic nie ryzykuje... - pomyslala Klementyna. Mieszkanie aniola morskiego spodobalo sie Karolowi Reyerowi. Prawde mowiac, podjal decyzje, kiedy tylko Matylda zlozyla mu te propozycje, a wahal sie, aby ukryc pospiech i radosc, z jaka przyjal jej oferte. Bo Karol wiedzial, ze z miesiaca na miesiac jest coraz gorszy, i zaczynal sie bac. Mial wrazenie, ze Matylda moglaby, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy, wyrwac jego mozg ze szponow mrocznej nienawisci, ktora go trawila. A jednak nie widzial innego ratunku niz podsycanie tej nienawisci, a o mdlosci przyprawiala go mysl, ze mialby sie stac poczciwym slepcem. Krok za krokiem przemierzyl nowe mieszkanie, wodzac palcami po scianach, a Matylda pokazala mu, gdzie sa drzwi, krany i wlaczniki swiatla. -Po co mi wlaczniki swiatla? - mruknal Karol. - Po co mi swiatlo? Glupia z pani kobieta, Krolowo Matyldo. Matylda wzruszyla ramionami. Doszla do wniosku, ze Karol Reyer nie potrafil przetrwac bez zjadliwych uwag nawet dziesieciu minut. 57 -Pomyslal pan o innych? - odpowiedziala. - Jezeli ktos pana odwiedzi, nie wlaczy pan swiatla, tylko kaze mu tkwic w ciemnosciach.-Najchetniej wszystkich bym wymordowal - wycedzil przez zeby, jakby chcial sie usprawiedliwic. Szukal fotela, obijal sie o meble, ktorych jeszcze nie znal, ale Matylda nie pospieszyla mu z pomoca. Wciaz stojac, zwrocil sie do niej. -Stoje w tej chwili mniej wiecej na wprost pani? -Mniej wiecej. -Prosze wlaczyc swiatlo, Matyldo. -Jest wlaczone. Karol zdjal okulary i Matylda spojrzala mu w oczy. -Rzeczywiscie - powiedziala po chwili - nie moze pan oczekiwac, ze zapewnie pana, ze teraz panskie oczy wygladaja calkiem dobrze, bo sa okropne. Przy tej sino-bladej cerze upodobniaja pana do zombi. Przepraszam za szczerosc. W okularach wyglada pan swietnie, ale bez nich przypomina pan karmazyna. Gdybym byla chirurgiem, sprobowalabym to jakos poprawic, zeby chociaz wygladalo znosniej. Jezeli mozna tego uniknac, lepiej nie prezentowac sie jak karmazyn. Mam przyjaciela, ktory sie tym zajmuje. Jest calkiem niezly, polatal pewnego chlopaka po wypadku, a musi pan wiedziec, ze dzieciak wygladal jak piotrosz. A piotrosz to paskudna ryba. -A jesli ja chce wygladac jak karmazyn? - zapytal Karol. -Cholera - mruknela Matylda. - Nie zamierza pan chyba zatruwac mi zycia swoja slepota, co? Chce pan byc paskudny? Swietnie, niech pan sobie bedzie. Chce pan byc podly jak gangrena, wyciac w pien cala ludzkosc albo obedrzec kogos ze skory? Nic mi do tego, 58 niech pan tak zrobi, mnie to obojetne. Jeszcze pan nie wie, jak fatalnie trafil, bo jest czwartek, sam poczatek drugiej transzy, wiec do niedzieli wlacznie jestem wyzuta z poczucia moralnosci. Wspolczucie, cierpliwe pocieszanie, dobrotliwe slowa otuchy i inne humanitarne zabawy pojawia sie u mnie dopiero w przyszlym tygodniu. Miedzy narodzinami i smiercia gimnastykujemy sie i tracimy czas, udajac, ze dobrze go wykorzystujemy -tylko tyle moge panu powiedziec o ludziach. W poniedzialek uznam ich wszystkich za wspanialych w ich przyziemnosci i obliczanych na setki lat przedsiewzieciach, ale dzis to wykluczone. Dzis jestem cyniczna, rozpasana, bezmyslna, pragne doraznej radosci. Dlatego moze sie pan bawic w zjadliwego podleca, w jakas zaki-chana murene albo nawet dwuglowa hydre, w grozna meduze, w zabojczego ludojada. Zycze powodzenia, ale mnie to nie obchodzi, nie uda sie panu mnie zrazic. Ja lubie wszystkie ryby, nawet te najpaskudniejsze. Po prostu cala ta rozmowa nie pasuje do czwartku, to oczywiste. Panskie histeryczne proby dokonania zemsty natrafiaja na mur drugiej transzy. A tymczasem do tego etapu tygodnia pasowaloby wyjscie na drinka, a ja przedstawilabym panu starsza pania z drugiego pietra. Ale dzis tego nie zrobie, bo potraktowalby ja pan zbyt podle. A z Klementyna trzeba sie obchodzic delikatnie. Od siedemdziesieciu lat marzy tylko o jednym - szuka milosci i mez-czyzny, jesli to mozliwe, obojga naraz, a to juz rzadkosc. Widzi pan, panie Karolu, kazdy z nas dzwiga wlasne cierpienie. Klementyna moglaby sprzedawac milosc jak landrynki, zakochuje sie w momencie, kiedy czyta ogloszenie. Czyta wszystkie ogloszenia matrymonialne, 59 zakochuje sie w wielu z nich, odpowiada, idzie na spotkanie, doznaje ponizenia, wraca i zaczyna od poczatku. Sprawia wrazenie glupiej gesi, troche przytlacza uprzejmoscia i zenujaca opiekunczoscia, a w dodatku przy lada okazji wyciaga z kieszeni obszernych spodni talie kart, zeby popisac sie talentem wrozki. A poniewaz swiat zrobil panu psikusa i pan nie widzi, opisze takze jej twarz - niezbyt ujmujaca, chuda, raczej meska, o drobnych, ostrych jak u ryjowki zebach, istny pyszczek ze-bielka myszatego, strach byloby podsunac jej reke. Za ostro sie maluje. Zatrudniam ja dwa dni w tygodniu przy porzadkowaniu dokumentacji. Jest dokladna i cierpliwa, jakby miala nigdy nie umrzec. Czasami mnie to uspokaja. Pracujac, myslami bywa daleko, mruczy cos pod nosem, pewnie swoje marzenia i zale, analizuje hipotetyczne spotkania, z gory formuluje deklaracje, ktore gotowa jest zlozyc, a mimo to uwaznie segreguje dokumentacje, choc w dodatku wcale nie interesuje sie swiatem ryb. Prawdopodobnie tylko to was laczy.-Sadzi pani, ze zdolam sie z nia dogadac? - zapytal Karol. -Prosze sie tym nie przejmowac, praktycznie nie bedzie jej pan - jesli moge tak powiedziec - widywal. Na ogol nie ma jej w domu, stale bladzi, szukajac meza. A poza tym pan przeciez nikogo nie lubi, wiec, jak mawiala moja matka, czy to wazne? -Ma pani racje - przyznal Karol. Piec dni potem, w czwartkowy ranek, znaleziono korek od butelki z winem przy ulicy Abbe-de-I'Epee, a przy ulicy Pierre-et-Marie-Curie, w piatej dzielnicy, 60 wpatrzona w niebo kobiete z poderznietym gardlem.Pomimo podenerwowania Adamsberg nie mogl sie powstrzymac od stwierdzenia, ze odkrycie nastapilo na poczatku drugiej transzy, ktora nic nie wnosi, ale ze zabojstwa dokonano pod koniec transzy pierwszej, tej powaznej. Adamsberg krazyl po gabinecie i wydawal sie mniej chmurny niz zwykle, a wysunieta do przodu broda i rozchylone usta powodowaly, ze wygladal na zadyszanego. Danglard zauwazyl, ze choc zamyslony, nie sprawia wrazenia czlowieka skoncentrowanego. Z poprzednim komisarzem bylo zupelnie inaczej, niemal zawsze zamykal sie w sobie, skupiony na rozwazaniach. Poprzedni komisarz bez przerwy myslal. Adamsberg byl otwarty na kazdy powiew idei niczym gorski szalas, byl jak mozg chlonacy wszystko, co przenika z zewnatrz, myslal Danglard. Co prawda, mozna by uznac, ze cokolwiek dociera do niego poprzez uszy, oczy czy nos - dym, barwa, szelest kartki, jest jak podmuch wiatru omiatajacy jego mysli i uniemozliwiajacy im nabranie ksztaltu. Ten facet, snul swe rozwazania Danglard, jest wyczulony na wszystko, wiec w sumie na nic nie zwraca wiekszej uwagi. Czterej inspektorzy nawet czesto zagladali do jego gabinetu, nie bali sie bowiem, ze go rozprosza lub zakloca mu prace. A Danglard zaobserwowal, ze chwilami Adamsberg byl jakby nieobecny duchem. Kiedy rysowal, ale nie na nodze, tylko kladac kartke na brzuchu i pollezac, Danglard myslal: jezeli powiem mu teraz, ze grzyb zzera planete, ktora wkrotce stanie sie tak mala jak pomarancza, nawet nie zareaguje. A przeciez bylby to powazny problem, bo niewielu ludzi ustaloby na 61 pomaranczy. Kazdy glupiec zdaje sobie z tego sprawe.Florentyna takze obserwowala komisarza. Od tamtej sprzeczki z Castreau przemyslala sprawe i oswiadczyla, ze nowy szef przypomina jej florenckiego ksiecia z reprodukcji obrazu w ksiazce. Nie pamietala, co to za ksiazka, ale tamten ksiaze byl troche szalony. Chcialaby usiasc sobie na lawce, na wprost obrazu, jak w muzeum, i patrzec na Adamsberga, kiedy ma dosc zycia, dosc oczek lecacych w rajstopach, dosc Danglarda, ktory wciaz powtarza, ze nie ma pojecia, gdzie konczy sie wszechswiat ani nawet czym jest wszechswiat. Patrzyla, jak odjezdzaja na ulice Pierre-et-Marie-Curie. W samochodzie Danglard mruczal pod nosem: -Korek od butelki i kobieta z poderznietym gardlem, naprawde nie widze zadnego zwiazku, to mnie przerasta. Nie potrafie pojac, co dzieje sie w glowie tego bandziora. -Kiedy patrzymy na wode w wiadrze - odezwal sie Adamsberg - widzimy dno. Wsadzamy do niej reke i dotykamy dna. To moze sie udac nawet w beczce. Ale w studni nic z tego nie bedzie. Nawet rzucanie kamykow, zeby ocenic jej glebokosc, nic nam nie da. Dramat polega na tym, ze mimo wszystko probujemy. Czlowiek lubi oceniac, uswiadamiac sobie, szacowac. W ten sposob tylko sciaga na siebie klopoty. Nawet pan sobie nie wyobraza, jaka masa drobnych kamykow zalega dno studni. A ludzie wcale nie wrzucaja ich, zeby uslyszec odglos, jaki wydaja, uderzajac o tafle wody. Chca ocenic. Ale studnia to potworny problem. Gdy ten, kto ja zbudowal, umrze, nikt juz niczego sie o niej nie dowie. 62 Studnia nam sie wymyka, intryguje glebia swych trzewi, mnostwem tajemniczych kregow na powierzchni wody. Moim zdaniem w tym kryje sie istota studni. A ile jest w niej wody? Jak gleboka jest studnia? Trzeba by sie pochylic, pochylic i uwaznie patrzec, a potem rzucic line.-Przy okazji mozna sie utopic - mruknal Castreau. -Oczywiscie. -Nie wiem tylko, co to ma wspolnego z morderstwem - dodal Castreau. -Nie mowilem, ze zwiazek istnieje - odparl Adams-berg. -Po co w takim razie opowiada pan o studniach? -Czemu nie? Nie wszystko, co sie mowi, musi byc przydatne. Ale Danglard ma racje. Trudno znalezc zwiazek miedzy korkiem i kobieta. I wlasnie to jest wazne. Szeroko otwarte oczy zamordowanej kobiety byly pelne przerazenia, jej usta tez byly otwarte, niemal rozdarte w krzyku. Wydawalo sie, ze jeszcze teraz wykrzykuje to zapisane wokol niej wielkie zdanie, "Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?". Chcialoby sie zatkac uszy, choc grupa policjantow poruszala sie wokol kregu niemal bezszelestnie. Danglard patrzyl na tanie paletko zamordowanej, dopasowane i dokladnie zapiete, na rane na szyi i krew, ktora splynela az pod prog pobliskiego domu. Chcialo mu sie wymiotowac. Za kazdym razem, kiedy patrzyl na zwloki, chcialo mu sie rzygac, ale to mu nie przeszkadzalo. Wlasciwie cieszyl sie, ze zbiera mu sie na wymioty, bo dzieki temu zapominal o innych troskach, tych, ktore nekaly jego dusze. -Zabil ja szczur, ludzki szczur - powiedzial Adams- berg. - Szczury wlasnie tak skacza do gardla. 63 A potem dodal:-Kim jest ta pani? Jego ukochana zawsze mowila "ta pani", "ten pan", "ta pani jest ladna", "ten pan chce sie ze mna przespac", i Adamsberg do dzis nie wyzbyl sie tych zwrotow. Inspektor Delille odpowiedzial: -Ma przy sobie dokumenty, morderca niczego nie zabral. Nazywa sie Magdalena Chatelain, ma piecdziesiat jeden lat. -Przejrzeliscie juz zawartosc jej torebki? -Niezbyt dokladnie, ale jak dotad nie zauwazylismy nic ciekawego. -Prosze wyliczyc. -Z grubsza rzecz biorac: pismo o robotkach recznych, maly nozyk, male mydelka, jakie daja w hotelach, portfel i klucze, rozowa gumka i kalendarzyk. -Czy pod wczorajsza data cos zanotowala? -Tak, ale nic o spotkaniach. Pewnie na to pan liczyl. Napisala: "Nie sadze, zeby praca w sklepie dziewiarskim byla fascynujaca". -Duzo tam podobnych uwag? -Nawet sporo. Na przyklad trzy dni temu zanotowala: "Zastanawiam sie, dlaczego wlasnie mama tak lubila martini", a przed tygodniem: "Za nic na swiecie nie weszlabym na szczyt wiezy Eiffla". Adamsberg usmiechnal sie. Lekarz sadowy narzekal, ze jesli ciala nie beda odnajdywane szybciej, nie ma co liczyc na cuda. Jego zdaniem zabito ja miedzy dwudziesta druga trzydziesci a polnoca, ale zanim sie wypowie, musi zbadac zawartosc zoladka. Rane zadano nozem o ostrzu sredniej dlugosci, ale wczesniej ofiare ogluszono ciosem w potylice. 64 Adamsberg zarzucil rozmyslania o zapiskach z kalendarzyka i spojrzal na Danglarda. Inspektor byl blady, chwial sie, a jego rece kolysaly sie bezwiednie, opuszczone wzdluz tulowia. Zmarszczyl brwi.-Zauwazyl pan, ze cos tu sie nie zgadza, Danglard? - zapytal Adamsberg. -Nie wiem. Nie pasuje mi tu, ze splywajaca krew przykryla, niemal zmyla, spora czesc kredowego okregu. -Slusznie, Danglard. W dodatku reka tej pani niemal dotyka linii. Gdyby morderca rysowal po usmierceniu ofiary, kreda musialaby zostawic slad w krwi. Poza tym, gdybym to ja byl zabojca, rysowalbym, krazac wokol ofiary, i nie sadze, bym niemal otarl sie o jej dlon. -Wyglada na to, ze krag zostal narysowany przedtem. I ze morderca potem ulozyl w nim zwloki. -Rzeczywiscie na to wyglada. Zgodzi sie pan, ze to nielogiczne, prawda? Danglard, prosze przeanalizowac to z ludzmi z laboratorium i z Meunierem, bo chyba tak nazywa sie nasz grafolog? Teraz przydadza nam sie zdjecia, ktore robil Conti, a takze wymiary wszystkich poprzednich kregow i probki kredy, ktore pan pobral. Trzeba porownac to wszystko z dzisiejszym kregiem. Danglard, musimy ustalic, czy rysowal je ten sam czlowiek i czy krag powstal przed zabojstwem czy po nim. Delille, pan pojdzie do jej domu, porozmawia z sasiadami, ze znajomymi i przyjaciolmi. Castreau, prosze skoncentrowac sie na miejscu jej pracy, jezeli gdzies pracowala, przyjrzec sie kolegom, ustalic zarobki. Nive-le, prosze zajac sie rodzina, zyciem intymnym, zainteresowaniami, spadkobiercami. Adamsberg wydawal polecenia bez pospiechu., Danglard po raz pierwszy slyszal, jak jego zwierzchnik - rozkazuje. Robil to, nie podkreslajac swojej pozycji, ale tez 65 nie wygladal jak ktos, kto przeprasza, ze jemu powierzono dowodzenie. To dziwne, ale mial wrazenie, ze inspektorzy stali sie jakby porowaci, zeby lepiej chlonac polecenia Adamsberga. Chloneli je, jak welniana marynarka chlonie krople deszczu. Inspektorzy przesiakali kazdym slowem komisarza i nie zdajac sobie z tego sprawy, zaczynali zachowywac sie jak on - poruszali sie wolno, usmiechali, uciekali myslami gdzies w dal. Najwyrazniej sze zmiany zaszly w reakcjach Castreau, ktory gustowal w pikantnym, meskim jezyku, jakim zarzucal ich poprzedni komisarz, w jego wydawanych bez zbednych komentarzy wojskowych rozkazach. Castreau nie przeszkadzal nawet zakaz rozgladania sie, gdy komisarz mowi, trzaskanie drzwiczkami samochodow, zacisniete piesci wsuniete do kieszeni kurtki. Dzis Danglard nie poznawal Castreau. Castreau przegladal kalendarzyk zamordowanej, polglosem czytal zapiski, raz po raz uwaznie zerkal na Adamsberga, wazac kazde jego slowo. Danglard pomyslal, ze zwierzy mu sie, co czuje w obecnosci zwlok.-Kiedy na nia patrze, robi mi sie niedobrze - szepnal Danglard. -Ze mna jest inaczej. To rozmiekcza mi kolana, zwlaszcza kiedy patrze na kobiety, nawet takie brzydkie jak ta - uslyszal odpowiedz Castreau. -Co czytasz w tym kalendarzyku? -Posluchaj: "Ostatnio zrobilam trwala ondulacje, ale i tak jestem brzydka. Tata byl brzydki, mama byla brzydka, wiec nie warto sie ludzic. Pewna klientka poprosila o niebieski moher, ale go zabraklo. Czasami zdarza sie taki fatalny dzien". Adamsberg patrzyl na czterech inspektorow wsiadajacych do samochodu. Myslal o swojej najdrozszej, 66 o Ryszardzie III i kalendarzyku tej pani. Pewnego dnia najdrozsza zapytala: "Czy z zabojstwem jest jak z makaronem, ktory skleil sie po ugotowaniu? Bo makaron wystarczy zanurzyc na chwile we wrzatku, zeby go rozplatac. Ta wrzaca woda to motyw, prawda?". Odparl: "Do rozwiklania sprawy potrzebna jest raczej wiedza, trzeba pozwolic, by naszymi poczynaniami kierowala wiedza". A ona na to: "Nie jestem pewna, czy dobrze cie zrozumialam", ale to bylo normalne, bo on sam nie do konca siebie rozumial.Czekal, az lekarz sadowy, ktory nadal mruczal cos pod nosem, zakonczy wstepne ogledziny zwlok. Fotograf i ekipa z laboratorium juz odjechali. Tylko on przygladal sie kobiecie, w poblizu krecili sie policjanci z wozu, ktory na niego czekal. Mial nadzieje, ze cos zrozumie, dowie sie czegos. Byl jednak przekonany, ze dopoki nie natknie sie na malarza blekitnych kregow, wszelki trud pozostanie daremny. Pozostawalo mu zbierac informacje, ale wedlug niego informacje nie mialy nic wspolnego z wiedza i zrozumieniem. Karol miewal sie nieco lepiej, Matylda przypuszczala wiec, ze moze liczyc na kwadrans spokoju, na pare chwil zawieszenia broni miedzy niewidomym a reszta swiata. Zamierzala przedstawic go dzis wieczorem starej Klementynie. Poprosila ja, zeby zostala tego dnia w domu, i postarala sie zapobiec najgorszemu, uprzedzajac, ze nowy lokator jest niewidomy, i podkreslajac, ze nie moze z tego powodu ani krzyczec: "Boze drogi, takie nieszczescie", ani udawac, ze niczego nie zauwazyla. 67 Karol wysluchal Matyldy, ktora przedstawila mu Klementyne, a potem sluchal glosu Klementyny. Nie mogl wyobrazic sobie, ze taki glos nalezy do naiwnej kobieciny, ktora opisala mu Krolowa Matylda. Wydawalo mu sie, ze slyszy w tym glosie szalencza determinacje i dziwna, ale wielka inteligencje. Oczywiscie to, co mowila, brzmialo glupio, ale za slowami, w dzwieku, w intonacji, drzemala skryta wiedza, trzymana na wodzy, ale dajaca o sobie znac niczym lew w podrzednym, objazdowym cyrku. Noca w kazdej wsi, do ktorej zawitala trupa, ludzie slyszeli jego pomruki i zastanawiali sie, czy cyrk jest tak kiepski, jak wynikaloby z programu. Ten pomruk, niepokojacy, bo tlumiony, Karol, mistrz dzwiekow i brzmien, slyszal bardzo wyraznie.Matylda nalala mu whisky, a Klementyna zaczela opowiadac o swoim zyciu. Karol byl wzburzony z powodu Klementyny, a szczesliwy dzieki Matyldzie. Ta boska kobieta lekcewazyla jego zlosliwosc kaleki. -...uznalibyscie - ciagnela Klementyna - ze to elegancki facet. Powiedzial, ze jestem interesujaca osoba. Nie posuwal sie jeszcze do tego, zeby mnie dotknac, ale mialam nadzieje, ze i to w koncu sie stanie. Bo przeciez chcial mnie zabrac w podroz po Oceanii, chcial sie zenic. Jezu, takie szczescie... Namowil mnie, zebym sprzedala dom w Neuilly i wszystkie meble. Spakowalam do dwoch walizek to, co mi zostalo: "Nic nie bedzie ci potrzebne", powiedzial. Przyszlam na spotkanie z nim tak radosna, ze juz powinnam sie domyslic, ze cos nie gra. Powtarzalam sobie: Klementyno, stara Klementyno, dlugo to trwalo, ale, na rany Chrystusa, w koncu sie zareczylas z kulturalnym czlowiekiem, jedziesz do Oceanii. Zamiast Oceanii przez osiem godzin ogladalam Censier-Daubenton. Czekalam na niego przez caly dzien i wlasnie 68 tam, na stacji metra, znalazla mnie wieczorem Matylda. Tkwilam w tym samym miejscu od rana. Musiala sobie pomyslec, Jezu, z ta stara kobieta cos jest nie w porzadku.-Klementyna lubi puszczac wodze fantazji - wtracila Matylda. - Przerabia na wlasny sposob wszystko, co jej nie odpowiada. W rzeczywistosci w ten wieczor samotnych zareczyn przy Censier-Daubenton wyruszyla w poszukiwaniu hotelu. Przechodzac moja ulica, zobaczyla tabliczke: "Do wynajecia". Wtedy sie poznalysmy. -Mozliwe - przyznala Klementyna. - Wlasciwie to calkiem prawdopodobne, ze tak wlasnie bylo. Od tamtego dnia, kiedy wsiadam do metra przy Censier-Daubenton, zawsze mysle o wyspach Oceanu Spokojnego. W ten sposob chociaz w mysli odbywam dalekie podroze. Zapomnialabym - Matyldo, jakis pan telefonowal do ciebie dwa razy. Mial taki lagodny glos, Jezu, o malo nie zemdlalam, ale nie pamietam, jak sie nazywa. To chyba cos pilnego. Cos go nurtuje. Klementyna czesto bywala bliska omdlenia, ale o glosie tego mezczyzny prawdopodobnie mowila prawde. Matylda pomyslala, ze to mogl byc ten troche dziwny, troche czarujacy glina, na ktorego natknela sie poltora tygodnia temu. Nie rozumiala jednak, dlaczego Jan Baptysta Adamsberg mialby dzwonic do niej w sprawie nie-cierpiacej zwloki. Chyba ze postanowil skorzystac z jej propozycji przyjrzenia sie malarzowi blekitnych kregow. Zaoferowala mu to pod wplywem impulsu, ale i dlatego, ze swiadomosc, iz moze nigdy juz nie miec okazji, zeby spotkac sie z tym policjantem, byla dla niej bardzo przykra. Stal sie przeciez prawdziwym znaleziskiem dnia i w ostatniej chwili ocalil pierwsza transze jej tygodnia. 69 Wiedziala, ze nie zapomni tak latwo o facecie, ktory zamieszkal w cichym zakatku jej pamieci, rozswietlajac na kilka tygodni swiat zuchwalym blaskiem. Matylda odszukala kartke, na ktorej Klementyna nabazgrala numer telefonu drobnymi, kanciastymi cyframi.Adamsberg wrocil do domu i czekal na telefon Matyldy Forestier. Zapowiadal sie typowy dzien sledztwa, taki, jakie zwykle nastepowaly po zabojstwie - wypelniony cicha, meczaca praca, ktora spada na laboratoria, przesiadywaniem w cuchnacym biurze, z plastikowymi szklankami na stolach, z grafologiem, ktory rzucil sie na zdjecia zrobione przez Contiego, drzac - moze z obawy, jaka zdawala sie ogarniac caly komisariat. To byla obawa przed porazka, a moze przed zabojca, ktory mial w sobie cos z potwora. Adamsberg nawet nie probowal szukac odpowiedzi na to pytanie. Zeby nie patrzec na to, co sie dzieje w komisariacie, wyszedl i przez cale popoludnie wloczyl sie po ulicach. Danglard zlapal go w drzwiach. Jeszcze nie wybilo poludnie, a Danglard juz wypil za duzo. Powiedzial, ze wychodzenie z pracy w dniu zabojstwa to pomysl narwanca. Ale Adamsberg nie mogl mu sie przyznac, ze nic tak bardzo nie macilo sprawnosci jego umyslu, jak rozmowy dziesieciu osob myslacych na glos. Musial zaczekac, az goraczka w komisariacie opadnie, przewidywal, ze to typowa trzyd-niowka. Musial zaczekac, az nikt juz nie bedzie oczekiwal od niego, ze zaskoczy swymi wnioskami swiat. Ale tymczasem w komisariacie wrzalo jak w ulu i dlatego jego mysli rozpierzchly sie jak owladnieci panika zolnie- 70 rze rozbitej armii. Adamsberg od dawna wiedzial, ze kiedy zabraknie zolnierzy, koncza sie walki, kiedy wiec nie mogl zebrac mysli, po prostu przerywal prace, zamiast usilnie cos klecic i zmuszac te sploszone mysli do wychylenia sie z zakamarkow mozgu, w ktorych przycupnely, bo to nigdy nie przynosilo oczekiwanego efektu.Pod drzwiami czekala na niego Krystyna. Fatalnie sie stalo, bo ten wieczor pragnal spedzic samotnie. Moglby tez wprosic sie na noc do sasiadki z dolu, ktora juz piec razy spotkal na schodach i raz na poczcie. Wydala mu sie taka rozczulajaca. Krystyna powiedziala, ze zamierza zostac z nim do konca tygodnia. Zastanawial sie, czy mloda sasiadka, patrzac na niego na poczcie, chciala powiedziec: "chcialabym sie z panem kochac", czy moze "chcialabym pogadac, nudze sie". Adamsberg byl z natury ulegly, sypial ze wszystkimi kobietami, ktore mialy na to ochote, i czasami wydawalo mu sie, ze to doskonala rozrywka, bo wszystkim sprawia przyjemnosc. Ale czasami myslal, ze takie zycie nie ma sensu. Coz, byl swiadom, ze nie dowie sie, co probowala dac mu do zrozumienia dziewczyna z sasiedztwa. Usilowal sie nad tym zastanawiac, ale w koncu odlozyl to na pozniej. Co powiedzialaby o tym jego mlodsza siostra? Bo jego mlodsza siostra byla istna fabryka mysli, co go dobijalo. Oceniala kazda dziewczyne, ktora jej przedstawil, i mowila mu, co o niej sadzi. O Krystynie powiedziala: "Ocena mierna; idealna figura, rozrywka na godzine, mozliwosci umyslowe przecietne, czasem kiepskie, introwertyczka, sklonna do myslenia koncentrycznego, skupionego wokol trzech stalych zasad, po dwoch go- 71 dzinach zaczyna sie powtarzac jak stara plyta, chetna do lozka, w milosci ulegla; dzien podobny do dnia. Diagnoza: nie naduzywac, przy nadarzajacej sie okazji wymienic na lepszy model".Jednak nie z powodu tej diagnozy Adamsberg robil tego wieczoru, co w jego mocy, zeby unikac towarzystwa Krystyny. Moze zachowywal sie tak z powodu spojrzenia dziewczyny z poczty, a moze dlatego, ze zastal Krystyne pod drzwiami, usmiechnieta i pewna, ze radosnie sie usmiechnie, otworzy drzwi, a potem rozepnie jej bluzke i zaprosi ja do lozka, a rano zaparzy kawe. Tak, Krystyna byla tego pewna. A Adamsberga usmiercala pewnosc innych, ze postapi tak, a nie inaczej, pewnosc, ze moga na niego liczyc. W takich sytuacjach czul nieodparta chec, by ich rozczarowac. Poza tym za czesto myslal ostatnio o swojej ukochanej, o tym, co bylo w niej dobre, a co zle. W dodatku tego ranka, przechadzajac sie po ulicach, uswiadomil sobie, ze nie widzial jej od dziewieciu lat. Boze, to juz dziewiec lat! I nagle wydalo mu sie, ze to nienormalne. Ogarnal go strach. Dotad zawsze wyobrazal ja sobie przemierzajaca swiat jachtem holenderskiego zeglarza, potem na grzbiecie wielblada jakiegos Berbera, a wreszcie wprawiajaca sie w strzelaniu z luku pod okiem indianskiego wojownika i zajadajaca rogaliki w kafejce w Belleville albo samotna, walczaca z robactwem w hotelowym lozku w Kairze. A dzis ujrzal ja martwa. Byl tak przejety ta wizja, ze przysiadl w kawiarni i wypil kawe, starajac sie ochlodzic rozpalone czolo i ocierajac pot ze skroni. Widzial ja martwa i to juz od dawna, bo jej rozkladajace sie cialo spoczywalo pod 72 kamienna plyta grobu, a obok niego lezala torebka z koscmi Ryszarda III. Wzywal na pomoc berberyjskiego wielbladnika, indianskiego wojownika, holenderskiego zeglarza i barmana z Belleville. Blagal, aby wrocili, aby ozyli przed jego oczyma jak zwykle, zeby grali jak marionetki i przepedzili wizje nagrobka. Ale ci czterej lajdacy jakby zapadli sie pod ziemie. Ustapili pod naporem strachu. Martwa, martwa, martwa. Kamila byla martwa. Oczywiscie, byla martwa. Ale dopoki wyobrazal ja sobie zywa, chocby nawet go zdradzala, tak jak on ja zdradzal, chocby przeklinala go na kazdym kroku, chocby piescila pokojowego z hotelu w Kairze, ktory przyszedl przegnac z lozka robactwo, chocby fotografowala kazda chmurke w Kanadzie - bo Kamila kolekcjonowala obloki przypominajace ludzka twarz, a takie trudno bylo znalezc - i chocby nawet zapomniala jego twarz i imie, w kazdej z tych sytuacji, dopoki Kamila chodzila po tej ziemi, wszystko musialo byc w porzadku. Jezeli jednak Kamila zmarla, gdziekolwiek sie to stalo, zyciu musialo zabraknac tchu. Jezeli Kamila byla martwa, to moze nie warto juz bylo zrywac sie rano i krecic przez cale dnie. Jesli Kamila - niesamowite dziecie greckiego bozka i egipskiej prostytutki, bo takie przypisal jej pochodzenie -jesli Kamila nie zyla... Moze nie warto bylo szarpac sobie nerwow, szukajac mordercy, pamietac, ile kostek cukru wrzuca sie do kawy, kochac sie z Krystyna, wpatrywac w kazdy kamien na ulicy, jezeli Kamila nie ozywiala swiata wokol siebie, mieszajac sprawy powazne i blahostki, o jednych mowiac, o drugich myslac, tak ze jej wargi ukladaly sie w osemke symbolizujaca nieskonczonosc. Jezeli Kamila nie zyla, Adamsberg utracil jedyna kobiete, ktora pewnego ranka szepnela: "Janie Baptysto, 73 jade do Ouahigouya. To u zrodel Bialej Wolty". Odsunela sie od niego, powiedziala: "Kocham cie", ubrala sie i wyszla. Myslal, ze po chleb. Ale ona juz nie wrocila. Uplynelo dziewiec lat. Nie sklamalby, mowiac: "Dobrze znam Ouahigouya, przez pewien czas nawet tam mieszkalem".Po tym wszystkim Krystyna, ktora nagle go odwiedzila, byla pewna, ze rano on zaparzy jej kawe, chociaz jego najdrozsza skonala gdzies daleko, a jego przy niej zabraklo, nie probowal jej ochronic. On tez skona pewnego dnia, nie ujrzawszy przed smiercia swojej najdroz-szej. Marzyl, ze Matylda Forestier wyciagnie go z mroku, choc nie dlatego probowal sie z nia skontaktowac. Ale mial nadzieje, ze kiedy ja zobaczy, film potoczy sie dalej, od sceny z pokojowcem z Kairu. Matylda zadzwonila. Poradzil polprzytomnej Krystynie, zeby poszla spac, bo on wroci bardzo pozno, i pol godziny pozniej stanal przed drzwiami Matyldy Forestier. Powitala go z radoscia, ktora rozluznila petle zaciskajaca sie od kilku godzin na szyi swiata. Nawet ucalowala go przelotnie, wlasciwie nie w policzek, wlasciwie nie w usta. Rozesmiala sie, powiedziala, ze to cudowne, ze ma oko, kiedy trzeba wybrac miejsce do pocalunku, ze w tych sprawach byla bardzo spostrzegawcza, ze nie musi sie obawiac, bo wybiera na kochankow tylko mezczyzn w swoim wieku, ze to jej niezlomna zasada, dzieki ktorej unika problemow i porownan. A potem ujela go pod ramie i poprowadzila do stolu, przy ktorym starsza pani 74 ukladala pasjansa, rownoczesnie przegladajac korespondencje, a niewidomy olbrzym zdawal sie doradzac jej w obu tych sprawach. Stol byl owalny i przezroczysty, pod blatem plywaly ryby.-To stol-akwarium - wyjasnila Matylda. - Pewnego wieczoru sama go zaprojektowalam. Jest zabawny, chociaz troche banalny jak ja. Ryby nie lubia, kiedy Klementyna uklada pasjansa. Za kazdym razem, kiedy rzuca karte na szklo, uciekaja, widzi pan? -Nie udalo sie - westchnela Klementyna, zbierajac karty. - To znak, ze nie powinnam odpowiadac na ogloszenie krzepkiego szescdziesiecioszesciolatka. Mimo to mam ochote isc. To ogloszenie mi sie podoba. -Duzo takich ogloszen przeczytala pani? - zapytal Karol. -Dwa tysiace trzysta piecdziesiat cztery. Ale zaden pantofelek nie pasowal na moja stope. Pewnie ciazy na mnie klatwa. Powtarzam sobie: Klementyno, nigdy ci sie nie uda, przenigdy. -Na pewno sie uda - powiedziala Matylda, zeby ja pocieszyc - zwlaszcza jesli Karol zechce nam pomoc w pisaniu odpowiedzi. Jest mezczyzna, wiec wie, co sie im podoba. -Ale towar nie jest chyba latwy do sprzedania - wtracil Karol. -Mam nadzieje, ze zdola pan znalezc na to jakis sposob - odparla Klementyna, ktora nie nalezala do obrazalskich. Matylda zaprosila Adamsberga do swojego gabinetu. -Jesli nie ma pan nic przeciwko temu, usiadziemy przy moim kosmicznym stole. Tu czuje sie odprezona. Adamsberg uwaznie spojrzal na duzy stol z czarnego szkla upstrzonego setkami swietlistych punkcikow, 75 ktore wyobrazaly wszystkie konstelacje gwiezdne. Stol byl piekny, troche za piekny.-Moje stoly nie znajduja nabywcow na rynku - powiedziala Matylda. - Tu przed panem - ciagnela, kladac palec na stole - widac Skorpiona, to Wezownik, dalej Lutnia, Herkules, Korona. Podoba sie panu? Zwykle siadam i opieram lokcie na konstelacji Ryby. Ale moze to wszystko oszustwo. Moze tysiace gwiazd, ktorych blask wciaz widzimy, dawno juz przestaly istniec i nasze niebo jest jak niemodna sukienka. Rozumie pan? Niebo byloby niemodne! Ale co nas to obchodzi, skoro my wciaz je widzimy? -Pani Matyldo - przerwal Adamsberg - chcialbym, zeby zaprowadzila mnie pani do malarza blekitnych kregow. Jeszcze dzis wieczorem. Nie sluchala pani wiadomosci? -Nie - odpowiedziala Matylda. -Rano w jednym z jego kregow odnaleziono zwloki zamordowanej kobiety. To sie stalo dwa kroki stad, na ulicy Pierre-et-Marie-Curie. Poczciwa, gruba kobiecina, ktora nie miala w sobie nic wyzywajacego, nic, co przyciaga mordercow. Malarz blekitnych kregow dziala szybciej, niz oczekiwalem. Matylda zasepila sie i podparla brode dlonmi, a potem gwaltownie poderwala sie z miejsca, wyjela butelke whisky i dwie szklanki. Ustawila je na konstelacji Orla, pomiedzy soba a komisarzem. -Nie czuje sie dzis zbyt dobrze - rzekl Adamsberg. - Smierc tlucze mi sie po glowie. -To widac. Niech sie pan napije - powiedziala Matylda. - I prosze opowiedziec mi najpierw o tej zamordowanej kobiecie. O innej smierci pomowimy potem. -O jakiej innej smierci? - zdumial sie Adamsberg. 76 -Na pewno jest jakas inna smierc - powiedziala Matylda. - Gdyby mial pan taka mine po kazdym morderstwie, dawno zmienilby pan prace. Musi byc jakas inna smierc i to przez nia peka panu glowa. Mam pana doprowadzic do malarza blekitnych kregow, zeby mogl go pan aresztowac?-Jeszcze na to za wczesnie. Chcialbym go namierzyc, zobaczyc, chcialbym go poznac. -Stawia mnie pan w trudnej sytuacji, poniewaz ten czlowiek i ja jestesmy juz po trosze wspolnikami. To, o czym panu opowiadalam, rozgrywa sie jakby miedzy nim a mna. Prawde mowiac, widzialam go przynajmniej dwanascie razy, a od trzeciego razu wiedzial o mojej obecnosci. Chociaz trzymal sie na dystans, pozwalal sie tropic, mrugal do mnie, nie wiem, moze nawet sie usmiechal, zawsze byl zbyt daleko, zebym mogla mu sie przyjrzec, chodzil ze spuszczona glowa. Ale ostatnim razem, zanim odszedl, skinal dlonia na pozegnanie, jestem tego pewna. Nie chcialam opowiadac panu o tym wszystkim, kiedy spotkalismy sie po raz pierwszy, bo balam sie, ze uzna mnie pan za wariatke. W koncu trudno zabronic policjantom przypisywania ludzi do okreslonych kategorii. Ale teraz to co innego, bo policja bedzie go poszukiwac jako podejrzanego o morderstwo. Mnie ten czlowiek wydaje sie niegrozny. Tak czesto wlocze sie nocami po miescie, ze potrafie wyczuc zagrozenie. Przy nim czuje sie bezpieczna. Jest drobny, jak na mezczyzne wrecz filigranowy, chudy, zadbany, o zywej mimice, bardzo zmiennej i niespokojnej. Nie nazwalabym go przystojnym. Wyglada na jakies szescdziesiat piec lat. Zanim przykucnie, zeby napisac swoje zdanie, unosi poly plaszcza, jakby sie obawial, ze je pobrudzi. 77 -Jak rysuje kregi - od wewnatrz czy z zewnatrz?-Z zewnatrz. Zatrzymuje sie nagle przed jakims przedmiotem, szybko wyjmuje krede, jakby mial pewnosc, ze wlasnie ta rzecz jest idealna na ten wieczor. Rozglada sie wokol, czeka, az ulica opustoszeje, nie chce, zeby go widziano, toleruje chyba tylko mnie, ale nie wiem dlaczego. Moze sie domysla, ze potrafilabym go zrozumiec. Cala operacja zajmuje mu okolo dwudziestu sekund. Rysuje duze kolo, krecac sie wokol przedmiotu, potem kuca i pisze, wciaz sie rozgladajac. Potem znika z predkoscia swiatla. Jest zwinny jak lis i chyba doskonale zna swe sciezki. Zawsze potrafil mnie zgubic, kiedy narysowal juz krag, i dotad nie udalo mi sie ustalic, gdzie mieszka. Obawiam sie, ze aresztujac go, popelni pan potworne glupstwo. -Nie wiem - powiedzial Adamsberg. - Najpierw musze go zobaczyc. Jak pani go wytropila? -Nie uzylam czarow, po prostu szukalam. Zaczelam od telefonow do kilku zaprzyjaznionych dziennikarzy interesujacych sie od poczatku jego poczynaniami. Podali mi nazwiska osob, ktore informowaly o pojawieniu sie kregow. Zadzwonilam do tych swiadkow. Moze wyda sie panu dziwne, ze tak pilnie zajmuje sie czyms, co nie jest moja sprawa, ale to dlatego, ze w pracy nie skupia sie pan na rybach. Kiedy godzinami obserwuje sie rybe, zaczyna sie myslec, ze cos jest z czlowiekiem nie tak, skoro zamiast istotom ludzkim poswieca tyle uwagi rybom, totez stara sie wiecej czasu spedzac na poznawaniu ludzi. Wyjasnie to panu dokladniej innym razem. Niemal wszyscy swiadkowie odkryli kregi przed wpol do pierwszej w nocy, nigdy pozniej. Poniewaz malarz blekitnych kregow przemierzal caly Paryz, pomyslalam sobie 78 -swietnie, facet porusza sie metrem i nie chce sie spoznic na ostatni kurs. Musialam rozwazyc taka hipoteze. Glupie, prawda? Ale dwa kregi zauwazono okolo drugiej w nocy, w tej samej okolicy, przy ulicy No-tre-Dame-de-Lorette i Tour-d'Auvergne. Poniewaz ulice sa ruchliwe, pomyslalam, ze kregi pojawily sie tam dopiero po odjezdzie ostatniego metra. Byc moze mieszkal dosc blisko, by wrocic do domu piechota. Czy moja relacja nie jest zbyt zagmatwana?Adamsberg wolno pokrecil glowa. Podziwial ja. -Pomyslalam, ze przy odrobinie szczescia jego stacja metra to Pigalle albo Saint-Georges. Jednak przez ostatnie noce kregi pojawily sie w siedemnastej i w drugiej dzielnicy, a ja nie zauwazylam nikogo podobnego do malarza kregow na tej stacji od dziesiatej do zamkniecia wejsc. Dlatego zainteresowalam sie Saint-Georges. Przyszedl, a ja ruszylam za nim. To byl wieczor wkladu do dlugopisu. To na pewno byl on. Innego dnia czekalam przy wyjsciu z metra, zeby przekonac sie, gdzie mieszka. Ale wtedy mi sie wymknal. Nie moglam go scigac, nie jestem policjantem. -Nie powiem, ze to cudowna robota, bo zachowalbym sie jak stuprocentowy gliniarz, musze jednak przyznac, ze to cudowna robota. Adamsberg czesto uzywal slowa cudowny. -Ma pan racje - przyznala Matylda. - Swietnie sobie poradzilam. Na pewno lepiej niz z Karolem Reyerem. -A wlasnie, czy on sie pani podoba? -Jest zlosliwy jak malpa. To paskudne zwierze, ale mnie nie przeszkadza. Bedzie przeciwwaga dla Klementyny, tej starszej pani, ktora siedzi z nim przy stole, dobrej do granic glupoty. Czasem mam wrazenie, ze ona 79 robi to specjalnie. Karol nie zdola wyprowadzic jej z rownowagi, tak jak nie zdolal zirytowac mnie. Dobrze mu to zrobi, stepi sobie troche zeby.-A wlasnie, ta Klementyna ma niesamowite zeby. -Zauwazyl pan? Jak u zebielka, zupelnie nieludzkie. I pewnie te zeby odstraszaja od niej mezczyzn. Trzeba by wymienic oczy Karola, zeby Klementyny, trzeba by przerobic caly swiat. Ale potem piekielnie bysmy sie nudzili. Jezeli sie pospieszymy, mamy szanse dotrzec przed dziesiata na stacje Saint-Georges. Zrobmy to, jesli pan chce, ale lojalnie uprzedzam, Adamsberg, moim zdaniem to nie on. Mysle, ze ktos inny wykorzystal jego kregi. Czy wyklucza pan taka mozliwosc? -To musialby byc ktos, kto doskonale go zna. -Ja go znam calkiem niezle. -Tak, ale prosze sie tym nie chwalic, bo bedzie pani podejrzana o to, ze tamtego wieczoru sledzila malarza blekitnych kregow, a nastepnie przewiozla samochodem ogluszona ofiare na ulice Pierre-et-Marie-Curie, na miejscu, juz w kregu, poderznela jej pani gardlo, uwazajac, zeby zwloki nie wystawaly poza krag. Ale to dosc ciezka praca, prawda? -Nie. I wydaje mi sie, ze to nawet warte zachodu, jesli w ten sposob chce sie kogos wrobic. Taki maniak, ktory oddaje sie w rece sprawiedliwosci, jakby tego chcial, i przygotowuje kregi o srednicy dwoch metrow, w sam raz na ludzkie cialo, to wielka pokusa. Moze w niejednym wzbudzil chec popelnienia morderstwa. -Ale jaki bylby motyw zbrodni, jesli udaloby sie udowodnic, ze malarz blekitnych kregow nie znal ofiary? -Sad uznalby to za zbrodnie maniaka. 80 -Nie dostrzegam tu zadnych klasycznych cech takiego morderstwa. Skad wiec "prawdziwy" zabojca mialby pewnosc, ze za jego zbrodnie skazany zostanie malarz blekitnych kregow?-A jak pan sadzi, komisarzu? -Prawde mowiac, nie mam pojecia. Po prostu od poczatku czulem, ze te kregi szerza zaraze zla. Nie wiem jeszcze, czy ich autor zamordowal te kobiete i czy to pani ma racje. Byc moze on jest tylko czyjas ofiara. Wyglada na to, ze mysli pani i wyciaga wnioski duzo lepiej niz ja, jest pani naukowcem. Moje dzialanie scisle wiaze sie z jego posunieciami, dedukuje. Ale teraz czuje tylko, ze malarz blekitnych kregow nie jest szczegolnie wraz-liwy i lagodny, choc jest pani protegowanym. -Ale nie ma pan zadnych dowodow? -Zadnych. Jednak od wielu tygodni zbieram informacje na jego temat. Wedlug mnie byl niebezpieczny juz wtedy, kiedy otaczal kregiem waciki i walki do wlosow. Dzis nadal jest grozny. -Boze drogi, komisarzu Adamsberg, zaczyna pan prace od konca! To jakby pan powiedzial, ze jakies danie jest nieswieze tylko dlatego, ze mdlilo pana, zanim je podano! -Wiem. Adamsberg sprawial wrazenie czlowieka, ktory nawet siebie wprawia w zaklopotanie, jego mysli uciekaly ku marzeniom albo koszmarom. -Chodzmy - powiedziala po chwili. - Czas ruszac na Saint-Georges. Jezeli uda sie nam go spotkac, zrozumie pan, dlaczego stanelam w jego obronie. -No wlasnie - dlaczego? - podchwycil Adamsberg, usmiechajac sie smetnie. - Bo czlowiek, ktory skinal pani reka, nie moze byc z gruntu zly? 81 Patrzyl na nia, przechylajac glowe, a jego usta ulozyly sie przedziwnie i Matylda znowu poczula, ze z tym mezczyzna zycie mogloby byc troche lepsze. Karolowi trzeba bylo naprawic oczy, Klementynie - zeby, ale w jego twarzy nalezaloby naprawic wszystko. Kazdy jej element byl albo dziwaczny, albo za maly, albo nieproporcjonalnie duzy. Ale Matylda nie pozwolilaby tknac zadnego z tych niepasujacych elementow.-Jest pan za ladny, komisarzu - powiedziala. - Nie powinien pan byc policjantem, powinien pan zostac kurwa. -Przeciez jestem takze kurwa, pani Forestier. Jak pani. -Pewnie dlatego tak pana lubie. Mimo to udowodnie panu, ze moje przeczucia wobec czlowieka od blekitnych kregow nie sa gorsze od panskich. Ostroznie, komisarzu Adamsberg, dzis go pan nawet nie tknie, nie w mojej obecnosci. Trzymam pana za slowo. -Obiecalem, ze dzis nie kiwne palcem - potwierdzil Adamsberg. Rownoczesnie pomyslal, ze tak samo postara sie zachowac wobec Krystyny, ktora nago czekala w jego loz-ku. Ale przeciez nie odtraca sie nagiej kobiety. Jak powiedziala Klementyna, tego wieczoru cos bylo nie tak. Zreszta z Klementyna tez cos bylo nie tak. Jesli chodzi o Karola Reyera, z nim nie tylko bylo nie tak, z nim wszystko bylo na opak. Ten facet wydawal sie rozedrgany, bliski histerycznego wrzasku. Karol przypominal samochod, ktory wchodzi w zakret z piskiem opon. Kiedy przechodzil z Matylda przez pokoj z akwarium, Karol wciaz rozmawial z Klementyna, ktora sluchala go uwaznie i z rozczuleniem, palac papierosa jak ktos, kto dopiero sie tego uczy. A Karol mowil: 82 -Moja babka zmarla nagle pewnego wieczoru, bo zjadla za duzo sikorek. Ale prawdziwy dramat rodzinny rozegral sie nazajutrz rano, kiedy krewni znalezli tate przy stole, spokojnie dojadajacego pozostale sikorki.-Niech bedzie - powiedziala Klementyna. - Ale co napiszemy w liscie do mojego szescdziesiecioszesciolat-ka? -Dobranoc, ptaszyny - rzucila Matylda, wychodzac z pokoju. Matylda przystapila juz do dzialania, biegla po schodach, gnala do stacji metra. Jednak Adamsberg nie umial sie spieszyc. -Swiety Jerzy... - krzyknela do niego na ulicy, roz gladajac sie za taksowka. - Czy to nie ten, ktory pokonal smoka? -Nie wiem - odpowiedzial Adamsberg. Taksowka podwiozla ich do Saint-Georges piec po dziesiatej. -W porzadku. - Matylda odetchnela. - Zdazylismy na czas. Do wpol do dwunastej malarz blekitnych kregow wciaz sie nie pojawial. Pod nogami Matyldy i Adams-berga pietrzyly sie niedopalki papierosow. -To zly znak - mruknela Matylda. - On juz nie przyjdzie. -Wystraszyl sie - powiedzial Adamsberg. -Ale czego? Ze zostanie oskarzony o morderstwo? To absurd. Nie wiemy nawet, czy sluchal wiadomosci, czy wie o odnalezieniu zwlok. Pamieta pan, ze nie pojawia sie co noc. -To prawda, moze o niczym nie wie. Albo wie i stal sie ostrozny. Ale skoro wie, ze ktos go tropi, zmieni 83 trasy. To pewne. Bedzie nam piekielnie trudno go znalezc.-Bo to on zamordowal, tak pan mysli, prawda? -Nie wiem. -Za to ja wiem o wszystkich pana osiagnieciach, naprawde niesamowitych. Przyznam jednak, ze kiedy na pana patrze, ogarniaja mnie watpliwosci. Jest pan przekonany, ze policja to miejsce dla pana? -Jestem tego pewien. Zreszta nie tylko tym sie zajmuje. -A czym jeszcze? -Na przyklad szkicowaniem. -Co pan szkicuje? -Liscie drzew, cale arkusze lisci. -To pana bawi? Bo mnie sie wydaje, ze to smiertelnie nudne. -Pania interesuja ryby, to tez niezbyt pasjonujace. -Co wy wszyscy macie przeciwko rybom? I dlaczego nie szkicuje pan twarzy? Przeciez to znacznie ciekawsze. -Pozniej. Znacznie pozniej, a moze nigdy. Trzeba zaczynac od lisci. Kazdy Chinczyk to potwierdzi. -Pozniej... Ale przeciez pan ma juz czterdziesci piec lat, chyba sie nie myle? -To prawda, ale ja wcale w to nie wierze. -No prosze, zupelnie jak ja. A poniewaz Matylda miala w kieszeni palta piersiowke koniaku, a robilo sie bardzo zimno, powiedziala, ze jest transza druga, wiec i tak wszystko przepadlo i mozna sie spokojnie napic. Zamknieto wejscia do metra, a malarz blekitnych kregow wcale sie nie pojawil. Za to Adamsberg mial dosc czasu, zeby opowiedziec Matyldzie o tym, jak jego 84 najdrozsza skonala gdzies daleko, a on nie mogl temu zapobiec. Matylda wygladala na zafascynowana ta historia. Powiedziala, ze wstyd pozwolic, zeby najdrozsza spotkalo cos takiego, ze znala swiat jak wlasna kieszen i potrafila sprawdzic, czy jego najdrozsza pochowano razem z marmozeta, czy nie. A Adamsberg czul, ze jest pijany jak swinia, bo rzadko zdarzalo mu sie pic. Nie mogl nawet poprawnie wymowic "Ouahigouya".Mniej wiecej o tej porze Danglard byl w bardzo podobnym stanie. Czworka blizniat domagala sie, zeby wypil duza szklanke wody, "zeby sie przeplukac", jak mowily dzieciaki. Poza czworka blizniat Danglard mial piecioletniego synka, ktory spal zwiniety w klebek na jego kolanach. Danglard nie mial odwagi wspomniec o nim Adamsbergowi. Malec byl dzieckiem jego zony z mezczyzna o blekitnych oczach, to bylo oczywiste. Pewnego dnia zostawila go Danglardowi, mowiac, ze w sumie lepiej, zeby wszystkie dzieci wychowywaly sie razem. Dwa razy bliznieta i jeden nieparzysty, stale wtulony w jego kolana, dawalo piatke dzieciakow i Danglard bal sie, ze jezeli ujawni ten fakt, ludzie wezma go za durnia. -Wciaz mnie nekacie tym plukaniem - powiedzial Danglard. - A ty - zwrocil sie do pierwszego syna z pierwszej pary blizniat - wiedz, ze nie podoba mi sie, ze wlewasz sobie biale wino do plastikowych kubkow pod pretekstem, ze chcesz mnie zrozumiec, pod pretekstem, ze to odlotowe, pod pretekstem, ze chcesz udowodnic, ze nie boisz sie bialego wina w plastikowych kubkach. Jak bedzie wygladal dom, po ktorym walaja sie plastikowe 85 kubki? Powiedz mi, Edziu, czy o tym pomyslales?-Ale to nie dlatego - zaprotestowal chlopiec. - Chodzi o smak. I o lagodnosc. -Nie zamierzam tego sluchac - odparl Danglard. - Lagodnoscia zajmiesz sie, kiedy wicehrabia de Cha-teaubriand da ci wolne i kiedy juz bedziesz gliniarzem, ktory na zewnatrz wyglada na eleganckiego faceta, ale ma psychike dekadenta. Nie sadze, zebys zdolal osiagnac ten stan. A moze urzadzilibysmy sobie tajna narade? Kiedy Danglard urzadzal tajna narade z dzieciarnia, dyskusja skupiala sie na policyjnych nowinkach. Czasem trwalo to godzinami, a dzieci uwielbialy narady. -Wyobrazcie sobie - zaczal Danglard - ze Chrzciciel wymknal sie na caly dzien i zostawil nas z tym paskudztwem na glowie. Tak sie zdenerwowalem, ze o trzeciej bylem juz kompletnie pijany. No ale nie ma cienia watpliwosci, ze ten sam facet pisal wokol poprzednich kregow i wokol tego, w ktorym lezala zamordowana. -"Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?" - wyrecytowal Edzio. - A gdyby tak: "Edwardzie, kloszardzie, co robisz w lombardzie?". Albo: "Harowko, podla mrowko, czemu szarpiesz moje zdrowko?". Albo: "Przemocy, przy mej pomocy pohulasz dzis w nocy", albo... -Do diabla, dosc tego - przerwal Danglard. Tak, "Wiktorze, potworze...", te slowa wloka za soba smierc, nieszczescie, pogrozke, co tylko chcesz. Wiecie, ze Adamsberg pierwszy to wyczul. Ale czy to wystarczy, zeby oskarzyc czlowieka? Grafolog stwierdzil jednoznacznie, ze gosc nie jest szalony ani nawet niezrowno- 86 wazony. To ktos wyksztalcony, obawiajacy sie o swoj wizerunek i sukces, ale rownoczesnie niespelniony, agresywny i skryty, tak wlasnie powiedzial. Powiedzial tez: "Ten czlowiek jest niemlody, przezywa kryzys, ale panuje nad soba; jest pesymista, ma obsesje smierci, mysli o zyciu na tamtym swiecie. Moze tez byc nieudacznikiem, ktory o maly wlos odnioslby sukces. Albo kims, komu sie powiodlo, ale kto teraz stanal w obliczu porazki". Taki juz jest ten grafolog, moi kochani, wywraca kazde zdanie jak rekawiczke, palec po palcu, slowo po slowie. Najpierw cos mowi, potem to podwaza. Nie potrafilby na przyklad mowic o pozadaniu nadziei, nie wspominajac natychmiast o nadziei pozadania i tak dalej. W pierwszej chwili facet robi wrazenie inteligentnego, ale zaraz potem zauwazacie, ze niewiele z tego ma sens. Poza tym, ze dotad wszystkie kregi narysowal ten sam czlowiek, ze jest przy zdrowych zmyslach i swiadom swych czynow. I tego, ze albo stoi u progu sukcesu, albo na skraju przepasci. Ale tego, czy zmarla ulozono w kregu juz po jego narysowaniu, wedlug naszego laboratorium nie da sie ustalic. Moze tak, a moze nie. Uwazacie, ze to odpowiedz godna chemikow? Trudno tez powiedziec, zeby same zwloki staraly sie nam pomoc - to cialo, ktore wiodlo zywot gladkiej, porcelanowej lalki, bez przygod milosnych, bez rodzinnych patologii, bez nerwicy pieniadza, bez zgubnych nalogow - nie ma w nim absolutnie nic. Tylko motki welny, wakacje w Touraine, spodnice do kostek i solidne buty, notesik do drobnych zapiskow, mnostwo sucharow z rodzynkami w kuchennych szafkach. Wspomina o nich zreszta w swoim notesiku: "Nie da sie jesc sucharow w pracy, bo potwornie sie krusza i szefowa natychmiast to z uwaza", i tak dalej. 87 Pewnie powiecie: "Co w takim razie robila wczoraj wieczorem na ulicy?". Wracala od kuzynki, ktora pracuje w kasie na stacji metra Luxembourg. Czesto odwiedzala ja w pracy, siadala w ciasnym pokoiczku, jadla chipsy i robila na drutach rekawiczki, ktore sprzedawala w sklepiku, a potem pieszo wracala do domu, prawdopodobnie ulica Pierre-et-Marie-Curie.-To jej jedyna krewna? -Tak, ta kuzynka jest jej spadkobierczynia. Ale odziedziczy tylko sucharki i pudelko po cukrze pelne biletow. Nie wyobrazam sobie, zeby kuzynka albo jej maz dla tego spadku poderzneli Magdalenie Chatelain gardlo. -A jesli ktos chcialby wykorzystac gotowy krag, skad wiedzialby, gdzie pojawi sie tej nocy? -Dobre pytanie, kochani. Ale jakos to rozwiklamy. Danglard wstal, zeby delikatnie ulozyc w lozku piatego malego, ktory mial na imie Artur. -Na przyklad - ciagnal - nowa znajoma komisarza, Matylda Forestier, podobno widziala faceta od blekitnych kregow. Adamsberg mi o tym powiedzial. Nareszcie udalo mi sie wymowic jego nazwisko! Te narady dobrze mi robia. -Na razie to raczej samozwancza rada jednoosobowa - rzekl Edward. -Niepokoi mnie ta kobieta, ktora zna malarza blekitnych kregow. Dowiedzialem sie o niej od Adamsber-ga - dodal Danglard. -Powiedziales kiedys, ze jest piekna i tragiczna, i zalamana, a poza tym zjadliwa jak dumna egipska kobieta, ktora pozbawiono wladzy, ale przeciez cie nie niepokoila. 88 -Powinnas myslec, zanim cos powiesz, dziecinko. Wtedy nikt jeszcze nie zostal zabity. Ale teraz przypominam sobie, jak przyszla do komisariatu pod idiotycznym pretekstem, jak udawala wariatke, az udalo jej sie dotrzec do Adamsberga i podczas banalnej rozmowy, jakby nigdy nic, oswiadczyc mu, ze dobrze zna malarza blekitnych kregow. Ta wizyta na dziesiec dni przed zabojstwem wydaje mi sie dziwnym zbiegiem okolicznosci.-Chcesz powiedziec, ze planujac morderstwo Magdaleny, przyszla odegrac komedie przed Adamsbergiem? - odezwala sie Liza. - Jak tamta kobieta, ktora zalatwila swojego dziadka, a miesiac wczesniej odwiedzila cie i opowiedziala o swoich "przeczuciach"? Przypominasz sobie? -Zapamietalas tamta ohydna babe? Nie miala w sobie nic z egipskiej krolowej, byla oslizla i zimna jak plaz. O malo nam sie nie wymknela. To klasyczny chwyt zabojcow, ktorzy telefonicznie informuja o odnalezieniu zwlok, ale znacznie bardziej wyrafinowany. Otoz nagle pojawienie sie Matyldy Forestier daje do myslenia. Juz slysze ten glos oburzenia: "Komisarzu, przeciez nie przyszlabym tu, nie powiedzialabym z wlasnej woli, ze sledzilam malarza blekitnych kregow, gdybym zamierzala posluzyc sie nim, zeby mordowac!". To ryzykowny, ale finezyjny manewr w stylu tej kobiety. Chyba wy tez zauwazyliscie, ze Matylda Forestier jest finezyjna. -Uwazasz, ze zamierzala zamordowac gruba Magdalene? -Nie - wlaczyla sie Arieta - Magdalena to tylko nieszczesna ofiara przypadku, wybrana na poczatek serii, tak zeby zrzucic zbrodnie na tego stuknietego 89 rysownika. Prawdziwe morderstwo dopiero nastapi. Tak mi sie wydaje, tato.-Moze wlasnie taki jest plan zabojcy - przyznal Danglard. Nazajutrz rano Matylda natknela sie na Karola Reyera na dole, gdy stal przed drzwiami mieszkania. Prawde mowiac, przemknelo jej przez mysl, ze czekal na nia, udajac, ze nie moze trafic kluczem w dziurke. Jednak nawet sie nie odezwal, kiedy przechodzila. -Karolu - zagadnela go - czyzbys podgladal kogos przez dziurke od klucza? Karol wyprostowal sie, a jego twarz wygladala w polmroku klatki schodowej na posepna. -Czy to Krolowa Matylda zabawia sie w tak okrutne gry slowne? -To ja, Karolu. Staram sie uprzedzic twoje zlosliwosci. Znasz stara zasade: "Pragniesz pokoju, gotuj sie do wojny". Karol westchnal. -Slusznie, Matyldo. W takim razie pomoz nieszczesnemu slepcowi wetknac klucz w dziurke. Jeszcze nie oswoilem sie z tym zamkiem. -To tu - powiedziala Matylda, kierujac jego reka. - Juz, drzwi zamkniete. Karolu, czy potrafisz mi powiedziec cos o policjancie, ktory odwiedzil mnie wczoraj wieczorem? -Nie. Nie udalo mi sie podsluchac waszej rozmowy, a poza tym zabawialem Klementyne. Podoba mi sie w niej wariactwo, bo swiadomosc, ze istnieja tacy wariaci, podnosi mnie na duchu. 90 -Dzis zamierzam tropic pewnego wariata, ktory interesuje sie tajemniczymi obrotami slonecznikow, a ja nie moge pojac dlaczego. Byc moze zajmie mi to caly dzien i wieczor. Dlatego, jezeli nie sprawi ci to klopotu, chcialabym, zebys odwiedzil komisarza. Mozesz wstapic do niego po drodze.-Co ty knujesz, Matyldo? Juz osiagnelas cel, chociaz nie mam pojecia jaki, sprowadzajac mnie do siebie. Chcesz dac mi nowe oczy, na caly wieczor zostawiasz mnie z Klementyna, teraz pchasz mnie w ramiona komisarza... Po co mnie szukalas? Co zamierzasz ze mna zrobic? Matylda wzruszyla ramionami. -Za duzo myslisz. Spotkalismy sie i tyle. Zazwyczaj dzialam pod wplywem impulsow, za ktorymi nic sie nie kryje. Oczywiscie nie w dziedzinie biomasy. Ale kiedy cie slucham, zaluje, ze czasami nie kieruja mna glebsze pobudki. Wtedy uniknelabym sterczenia na schodach i marnowania calego ranka przy jakims niewidomym, ktoremu nie dopisuje humor. -Wybacz, Matyldo. Co mam powiedziec temu Adamsbergowi? Karol zatelefonowal do pracy, uprzedzajac, ze sie spozni. Chcial najpierw zalatwic sprawe Krolowej Matyldy w komisariacie, wyswiadczyc jej przysluge, zrobic te drobna przyjemnosc. Chcial byc dla niej dobry i lagodny, wyznac, ze wiazal z nia pewne nadzieje, uprzejmie powiedziec, ze zrobil dla niej to, o co prosila. Nie chcial niszczyc Matyldy, za zadna cene nie chcial jej ranic. W tej chwili pragnal sie jej trzymac, nie dopuscic, by mu sie wymknela, powsciagnac chec zadania naglego 91 ciosu. Pragnal nadal sluchac, jak slowami odmalowuje swoj dziwny swiat, sluchac jej ochryplego glosu, gdy opowiada o zwariowanym zyciu, ktore na oslep gnalo ku przepasci; pomyslal, ze wieczorem powinien zjawic sie w domu z jakims drobiazgiem, ktory sprawi jej przyjemnosc, moze zlota broszka, a moze kurczakiem w estra-gonie, potem sluchac, jak papla o byle czym, zawsze pelna dumy, a potem, wieczorem, zasnac ze schlodzonym szampanem w kieszeniach pizamy, gdyby oczywiscie nosil jeszcze pizamy, i nie wydzierac jej oczu, powstrzymac masakre, i tylko kupic tego cholernego kurczaka w estragonie.Powinien juz chyba zblizac sie do komisariatu, ale nie byl tego pewien. Oczywiscie, ze nie mogl byc tego pewien. Komisariat nie nalezal do tych budynkow, ktorych polozenie dokladnie znal. Najprosciej byloby kogos zapytac, ale on wciaz sie wahal i posuwajac sie krok za krokiem, koncem laski wytyczal linie na chodniku. Zgubil sie na tej ulicy, po coz to ukrywac? Dlaczego Matylda go tu przyslala? Ogarnelo go wielkie znuzenie. A kiedy nadciagala ta fala wielkiego znuzenia, za nia mogla przyjsc fala gniewu, uderzajaca smiertelnymi ciosami z glebi trzewi az po gardlo, ogarniajaca caly mozg. Wykonczony, z gleboka zmarszczka przecinajaca czolo, do komisariatu zblizal sie Danglard. Zauwazyl poteznego slepca, ktory stal tuz przy wejsciu, zauwazyl rozpacz na jego twarzy. -Moge panu w czyms pomoc? - zapytal. - Zgubil sie pan? -A pan? - uslyszal w odpowiedzi. Przeczesal palcami wlosy. Paskudne pytanie. Czy i on sie pogubil? 92 -Nie - odpowiedzial po chwili.-Klamie pan - odparl Karol. -Dlaczego wtyka pan nos w cudze sprawy? - odburknal Danglard. -A pan? - napieral Karol. -Do diabla - zdenerwowal sie Danglard. - Radz pan sobie sam. -Szukam komisariatu. -Ma pan szczescie. Pracuje tam. Zaprowadze pana. Czego pan szuka w komisariacie? -Malarza blekitnych kregow - odpowiedzial Karol. - Przyszedlem do Jana Baptysty Adamsberga. Domyslam sie, ze to panski szef? -Zgadl pan - przyznal Danglard. - Nie wiem tylko, czy juz przyszedl. Rownie dobrze moze sie teraz gdzies walesac. Przyszedl pan przekazac mu jakas informacje czy tylko czegos sie dowiedziec? Z gory uprzedzam, ze szef nigdy nie udziela dokladnych informacji, nawet kiedy sie go o to bardzo prosi. Jezeli wiec jest pan dziennikarzem, niech pan lepiej dolaczy do kolegow. Sa tam. Zebrala sie juz calkiem liczna gromadka. Doszli do drzwi wejsciowych. Karol potknal sie o stopien i Danglard musial go podtrzymac, chwytajac za reke. Karol, ktorego martwe oczy kryly sie za okularami, poczul ostre, ale przelotne uderzenie fali gniewu. Powiedzial bez wahania: -Nie jestem dziennikarzem. Danglard zmarszczyl brwi i przesunal palcem po czole, chociaz wiedzial, ze nie pozbedzie sie bolu glowy, uciskajac ja opuszka. Adamsberg byl u siebie. Danglard nie moglby jednak powiedziec, ze pracowal przy biurku ani nawet, ze po 93 prostu przy nim siedzial. Byl tu, dziwnie wygladal w powaznym, solidnym fotelu, zbyt rzucal sie w oczy na tle bialo-zielonych scian i mebli.-Pan Reyer chcialby z panem mowic - oznajmil Danglard. Adamsberg podniosl oczy. Twarz Karola zrobila na nim jeszcze silniejsze wrazenie niz wczoraj wieczorem. Matylda miala racje, uroda slepca byla wyjatkowa. A Adamsberg podziwial urode innych, chociaz przestal juz nawet pozadac jej dla siebie. Zreszta nie przypominal sobie, zeby kiedykolwiek pragnal znalezc sie na czyims miejscu. -Prosze z nami zostac, Danglard - powiedzial. - Dawno sie nie widzielismy. Karol natrafil na zarys fotela i usiadl. -Matylda Forestier nie moze isc dzis z panem na stacje Saint-Georges, jak to panu obiecala. Prosila, zebym to panu przekazal. Zaznaczam, ze ja tylko przekazuje i powtarzam. -Wspomniala moze, jak mam bez niej rozpoznac malarza kregow, skoro tylko ona wie, jak wyglada ten czlowiek? - zapytal Adamsberg. -Zastanawiala sie nad tym - odparl Karol, usmiechajac sie z lekka. - Powiedziala, ze potrafie ja wyreczyc, poniewaz ma wrazenie, ze tego czlowieka otacza won zgnilych jablek. Powiedziala, ze wystarczy, zebym na niego czekal z uniesiona glowa i gleboko wciagal powietrze, a jak nikt inny wyczuje zapach zgnilych jablek. Karol wzruszyl ramionami. -Ale to nie wchodzi w gre. Matylda bywa czasami bardzo nieuprzejma. Adamsberg wygladal na strapionego. Obrocil fotel, oparl nogi na plastikowym koszu na smieci i polozyl na 94 udzie kartke. Wydawalo sie, ze jakby nigdy nic zacznie teraz rysowac, jednak Danglard domyslal sie, ze to tylko pozory. Zauwazyl, ze twarz Adamsberga stala sie bardziej smagla niz zwykle, ze jego nos sie wyostrzyl, a szczeki zaciskaly sie i rozluznialy.-Coz, Danglard - rzucil niemal szeptem - nic nie mozemy zrobic, jezeli pani Forestier nie zechce nam pomoc. Pewnie pan powie, ze to dziwne, prawda? Karol uniosl sie, jakby zamierzal wyjsc. -Nie, panie Reyer, prosze zostac jeszcze chwile - ciagnal Adamsberg, nie zmieniajac intonacji. - Zle sie zlozylo, bo dzis rano odebralem anonimowy telefon. Czyjs glos zapytal: "Pamieta pan moze artykul, ktory ukazal sie przed dwoma miesiacami w gazecie <>? Dlaczego wiec nie przesluchal pan tych, ktorzy wiedza"?. Potem moj rozmowca odlozyl sluchawke. To ta gazeta, udalo mi sie ja zdobyc. To szmatlawiec, ale ma liczne grono czytelnikow. Danglard, niech pan nam przeczyta ten artykul z drugiej strony, na gorze. Wie pan, ze mnie czytanie na glos kiepsko wychodzi. -"Znawczyni... Fakt, ze wiele gazet zabawia sie, sledzac wyczyny nieszczesnego szalenca, ktory zabija czas, rysujac kreda kolka wokol kapsli od butelek, co mogloby zrobic kazde dziecko, swiadczy jedynie o lekcewazacym stosunku nazbyt licznych kolegow dziennikarzy do naszego fachu. Lecz to, ze do gry wlaczaja sie cenieni naukowcy, zle wrozy przyszlosci francuskiej nauki. Chocby wczoraj znany psychiatra, Vercors-Laury, poswiecil cala kolumne temu blahemu zdarzeniu z kategorii rozmaitosci. Ale nie koniec na tym. Po naszej dzielnicy kraza pogloski, jakoby Ma tylda Forestier, ktora zyskala swiatowa slawe dzieki badaniom fauny 95 morskiej, takze trwoni czas na tego dostawce taniej rozrywki dla mas. Mowi sie, ze dzieki sporemu wysilkowi nie tylko dobrze go poznala, ale nawet towarzyszy mu w groteskowych nocnych wycieczkach, jest zatem jedyna osoba, ktora zglebila <>. Gratulujemy. Ponoc sama Forestier zdradzila sie podczas suto zakrapianej kolacyjki w Dodin Bouffant, gdzie swietowano publikacje jej ostatniej ksiazki. Rzecz jasna, nasza dzielnica jest dumna, majac wsrod swych mieszkancow te slawe, czy jednak pani Forestier nie powinna raczej wydawac publicznego grosza na swe ukochane ryby niz na tropienie jakiegos glupca, moze nawet zloczyncy, opetanego maniaka, ktorego dziecinna nierozwaga wielkiej damy moze zwabic do naszej dzielnicy, gdzie na szczescie dotad nie pojawil sie zaden krag? Istnieja ryby, ktore poprzez samo zetkniecie staja sie dla czlowieka smiertelnym zagrozeniem. Pani Forestier doskonale zdaje sobie z tego sprawe, nie zamierzamy wiec straszyc jej przykladami z dziedziny, ktora jest jej tak bliska. Czy jednak wie, jak grozne ryby czyhaja w nurtach miejskiego zycia? Czy pozwalajac sobie na beztroskie wyprawy, nie naraza siebie i nas, bo ktoregos dnia moze wzburzyc cicha wode? Po co ryzykowac, ciagnac te ofiare w sieci do serca naszej dzielnicy? Po co wzbudzac w nas uzasadniona niechec?".-To znaczy - powiedzial Danglard, odkladajac gazete na biurko - ze czlowiek, ktory do pana dzwonil, dowiedzial sie wczoraj albo dzis rano o morderstwie i natychmiast sie z panem skontaktowal. Dziala blyskawicznie i chyba nie zywi sympatii do pani Forestier. -A poza tym? - zapytal Adamsberg, ktory wciaz byl zwrocony do nich bokiem i wciaz ruszal szczekami. 96 -A poza tym wiemy juz, ze wiele osob od dawna wie, ze pani Forestier zna pewna tajemnice. Byc moze ktos zapragnal zglebic jej sekret.-Ale dlaczego? -Przyjmujac najlagodniejsza z hipotez, zeby zdobyc material dla jakiejs gazety, jednak w najgorszym wypadku - zeby sie pozbyc tesciowej, zamknac ja w kregu i zrzucic wine na nowego paryskiego szalenca. Taki pomysl na pewno zaswital w niejednej glowie, bo w miescie roi sie od prymitywnych frustratow, zbyt tchorzliwych, zeby podjac ryzyko i popelnic zbrodnie, nie chowajac sie za niczyimi plecami. Pojawila sie wymarzona okazja, ale trzeba bylo poznac obyczaje malarza blekitnych kregow. Po kilku glebszych Matylda Forestier stala sie doskonalym zrodlem informacji. -Co dalej? -Mozna by jeszcze zadac sobie pytanie, jaki cudowny zbieg okolicznosci prowadzil Karola Reyera do Matyldy na kilka dni przed zabojstwem. To byl caly Danglard. Nie krepowal sie, formulujac podobne opinie w obecnosci osob, ktore oskarzal. Adamsberg wiedzial, ze sam nie zdobylby sie na tak szczere wynurzenia, i uznal, ze bezwzglednosc, z jaka Danglard uraza innych, bywa uzyteczna. Swoista delikatnosc czesto zmuszala komisarza do mowienia wszystkiego poza tym, co naprawde myslal. A poniewaz byl glina, zdarzalo mu sie uzyskiwac zaskakujace, nie zawsze najkorzystniejsze w danej chwili efekty. Po tym ostatnim zdaniu zapadla cisza. Danglard wciaz przyciskal czubek palca do czola. Karol spodziewal sie zasadzki, coz jednak mogl zrobic? Podskoczyl tylko na krzesle, wyobrazajac sobie Adamsberga i Danglarda wpatrujacych sie w niego. 97 -Swietnie - odezwal sie w koncu Karol. - Wynajmujemieszkanie od Matyldy Forestier od pieciu dni. Poza tym wiecie panowie tyle, ile ja. Nie zamierzam wdawac sie z wami w dyskusje ani jej bronic. Nie rozumiem nic z tych waszych knowan. Danglard poczul sie zazenowany. Wolalby, zeby Adamsberg nie snul w obecnosci Reyera rozwazan, z ktorych jasno wynikalo, jak niewiele wiedza. Komisarz zaczal juz rysowac na kolanie. Danglardowi nie podobalo sie, ze Adamsberg wciaz pozostaje pasywny i lekcewazy problem, nie zadajac nawet pytan, ktore pomoglyby mu rozwiklac sprawe. -No wlasnie - dlaczego chcial pan zamieszkac u Matyldy Forestier, a nie gdzie indziej? - spytal Danglard. -Do diabla! - zdenerwowal sie Karol. - Przeciez to Matylda odnalazla mnie w hotelu i zaproponowala, zebym wynajal to mieszkanie! -Ale to pan przysiadl sie do niej w kawiarni, prawda? I to pan nie wiedziec czemu opowiadal jej, ze szuka mieszkania do wynajecia? -Gdyby pan byl slepy, zrozumialby pan, ze nie jestem w stanie rozpoznac osoby siedzacej w kawiarnianym ogrodku! -Mam wrazenie, ze potrafi pan zrobic wiele rzeczy, ktore na pozor przekraczaja panskie mozliwosci. -Dosc tego - przerwal im Adamsberg. - Gdzie jest Matylda Forestier? -W tej chwili sledzi faceta, ktory wierzy w obrotowy ruch slonecznikow. -Skoro i tak nie mozemy nic zrobic i niczego sie dowiedziec, dajmy sobie juz spokoj - powiedzial Adamsberg. 98 Te slowa rozczarowaly Danglarda. Zaproponowal, zeby sciagnac Matylde i natychmiast dowiedziec sie od niej czegos wiecej, zeby ustawic przed jej domem czlowieka, ktory czekalby na jej powrot, i zeby odwiedzic Instytut Oceanografii.-Nie, Danglard, nie zamierzam podejmowac takich krokow. Trzeba natomiast poslac ludzi na stacje metra Saint-Georges, Pigalle i Notre-dame-de-Lorette i dac im rysopis malarza kregow. Ale tylko dla spokoju sumienia. A potem czekac. Czlowiek, ktory pachnie gnijacymi jablkami, znow zacznie kreslic kola, to nieuniknione. Dlatego musimy czekac. Ale teraz nie mamy szansy go wytropic. Na pewno zrezygnuje z obecnych sciezek. -Co nas obchodza kregi, skoro to nie on jest zabojca? - powiedzial Danglard, wstajac. Wykonywal zamaszyste ruchy, chodzac po pokoju. - Do diabla z tym nieszczesnym durniem! Dla nas wazny jest ten, kto sie nim posluguje. -Nie dla mnie - przerwal Adamsberg. - Nadal szukamy malarza blekitnych kregow. Danglard przystanal, wyraznie zalamany. Rzeczywiscie, trzeba bylo sporo czasu, zeby przywyknac do Adamsberga. Karol wyczuwal napiecie panujace w pokoju. Czul, ze Danglarda ogarnia fala goryczy i ze Adamsberg wciaz sie waha. -Ktory z nas dwoch porusza sie na oslep, panie ko misarzu? - powiedzial. Adamsberg zerknal na niego z usmiechem. -Nie mam pojecia - przyznal. -Przypuszczam, ze po tym anonimowym telefonie bede musial, jak sie to mowi, pozostac do panskiej dyspozycji? - podjal Karol. 99 -Wlasciwie nie wiem - powiedzial Adamsberg - W kazdym razie obecnie na pewno nie zakloci to rytmu panskiego zycia i pracy. Prosze sie nie niepokoic.-Nie martwie sie o te prace, panie komisarzu. -Wiem. Tak mi sie tylko powiedzialo. Karol uslyszal skrzypienie olowka slizgajacego sie po papierze. Przypuszczal, ze komisarz rysuje, rozmawiajac z nim. -Nie wiem, jak niewidomy zdolalby popelnic mor derstwo. Ale wydaje mi sie, ze jestem podejrzany. Adamsberg machnal reka. -Powiedzmy, ze wybral pan zly moment na przeprowadzke do Matyldy Forestier. Powiedzmy, ze z tych czy innych wzgledow ktos mogl sie nia ostatnio interesowac, nia albo tym, co wie, sadzac z tego, co nam powiedziala. Danglard to panu wyjasni. Danglard to niesamowicie inteligentny facet, przekona sie pan. Praca z nim jest czysta przyjemnoscia. Dodam jeszcze, ze przejawia pan ponadprzecietna agresje, co pogarsza panska sytuacje. -Skad ten wniosek? - zapytal Karol z usmiechem, ktory Adamsberg uznal za pelen jadu. -Tak twierdzi pani Forestier. Karol po raz pierwszy przejawil wzburzenie. -Tak, to ona tak twierdzi - powtorzyl Adamsberg. "Jadowity jak zmija, ale bardzo go lubie". Pan tez ja lubi. Bo schwytac Matylde to niezwykly wyczyn, to blask czarnej perly w oczach, to czysty blysk wypole rowanej skory. Wiele osob zgodziloby sie ze mna w glebi ducha. Danglard jej nie lubi; prawda, Danglard? Ma do niej pretensje, ale on sam najlepiej wyjasni o co. Ma nawet ochote wykazac jej wine w interesujacej nas sprawie. Pewnie uwaza za podejrzane, ze Matylda 100 przyszla do komisariatu i na kilka dni przed zbrodnia opowiedziala mi o malarzu blekitnych kregow, za ktorym ciagnie sie won zgnilych jablek. Wlasciwie ma racje, to bardzo dziwne. Ale wszystko jest dziwne. Nawet te zgnile jablka. Tak czy inaczej pozostaje nam tylko czekac.Adamsberg znow skupil sie na swoim rysunku. -No wlasnie - powiedzial Danglard. - Czekajmy. Byl w nie najlepszym nastroju. Odprowadzil Karola przed komisariat. Mamroczac pod nosem, wracal korytarzem i wciaz trzymal palec przycisniety do czola. Coz, jego potezna sylwetka przypominala kil i mial zal do Matyldy, bo nie nalezala do gatunku kobiet, ktore sypiaja z takimi facetami. Cieszylby sie, gdyby mogl ja o cos oskarzyc. Ten artykul stawial ja w paskudnej sytuacji. Danglard byl przekonany, ze nowe informacje zaciekawia dzieciaki. Ale po pomylce z dziewczyna ze sklepu jubilerskiego przyrzekl sobie opierac sie wylacznie na dowodach i faktach, a nie na bzdurnych pomyslach, ktore lubia tluc sie po glowie. Takze wobec Matyldy zamierzal byc ostrozny. Przez cale przedpoludnie Karol czul sie podenerwowany. Jego palce drzaly, wedrujac po perforowanych kartach ksiazek. Matylda rowniez byla bardzo rozdrazniona. Zgubila gdzies czlowieka od slonecznikow. Ten balwan nagle wskoczyl do taksowki, a ona zostala na srodku placu Opery rozczarowana i zagubiona. Gdyby cos takiego przydarzylo jej sie w transzy pierwszej, natychmiast poszlaby na piwo. Ale w drugiej transzy niczym nie nalezalo sie przejmowac. Zaczac sledzic inna wybrana 101 przypadkowo osobe? Czemu nie? Ale dobiegalo poludnie, a ona znalazla sie w poblizu pracy Karola. Mogla do niego zajrzec i razem z nim isc na obiad. Rano potraktowala go zbyt surowo, pozwolila sobie na to, bo wedlug niej w transzy drugiej wolno mowic wszystko, co tylko wpadnie do glowy. Teraz chciala jakos naprawic swoj blad.Chwycila Karola za ramie, gdy wychodzil z budynku przy ulicy Saint-Marc. -Zjadlabym cos - powiedziala. -Przyszlas w sama pore - odparl Karol. - Wszyscy gliniarze z calego swiata mysla teraz tylko o tobie. Ponoc rano ukazal sie niezbyt przyjazny artykul na twoj temat. Matylda siedziala w restauracji, na lawie pod sciana, a ton jej glosu nie swiadczyl w odczuciu Karola o poruszeniu informacjami, ktore jej przekazal. -Ale przeciez - nalegal Karol - starczy krok, zeby policja uznala cie za podejrzana o udzielanie pomocy zabojcy. Z pewnoscia ty jedna moglabys wskazac mu czas i miejsce pojawienia sie kregu, ktory daloby sie wykorzystac dla jego zbrodni. Co gorsza, wiele prze slanek wskazuje, ze to ty popelnilas morderstwo. Ma tyldo, twoje chorobliwe pomysly wpedza cie kiedys w powazne tarapaty. Matylda tylko sie rozesmiala. Zamowila kilka dan. Byla naprawde glodna. -To niesamowite - powiedziala. - Wciaz przydarza mi sie cos niezwyklego. Taki juz moj los. Jeden problem wiecej nie robi roznicy... Tamten wieczor w Dodin Bo- uffant przypadal na transze druga, pewnie za duzo 102 wypilam i plotlam bzdury. Zreszta niezbyt dokladnie pamietam, co sie wydarzylo. Zobaczysz, ze Adamsberg potrafi to zrozumiec i nie bedzie za wszelka cene dazyl do udowodnienia absurdalnej tezy.-Sadze, ze go nie doceniasz, Matyldo. -Mylisz sie. -Nie. Wiele osob go nie docenia, ale na pewno nie nalezymy do nich Danglard ani ja. Matyldo, wiem, ze glos Adamsberga jest jak marzenie, ze kolysze do snu, urzeka i usypia, ale on sam ani mysli zapasc w drzemke. W tym glosie pobrzmiewa echo odleglych wspomnien, niesprecyzowanych mysli, ale jest w nim tez wola rozwiklania kazdej zagadki, z ktora byc moze tylko on potrafi sie uporac. -Pozwolisz, ze jednak cos zjem? - zapytala Matylda. -Oczywiscie. Adamsberg nie atakuje, pamietaj o tym, on tylko cie przemienia, okraza, zachodzi od tylu, oslabia czujnosc i w koncu rozbraja. Nie dalby sie tropic ani schwytac, nawet tobie, Krolowo Matyldo. Zawsze zdola ci sie wymknac dzieki swej lagodnosci albo nieoczekiwanej obojetnosci. Dla ciebie, dla mnie, dla kaz-dego Adamsberg moze byc zbawienny albo zgubny jak wiosenne slonce. Wszystko zalezy od tego, jak poddamy sie jego dzialaniu. A dla mordercy jest, jak wiesz, groznym przeciwnikiem. Gdybym to ja zabil, wolalbym natrafic na policjanta, ktorego da sie sprowokowac do oczekiwanej reakcji, policjanta, ktory nie plynie jak spokojny strumyk, by nagle przemienic sie w twarda skale. Oplywa albo stawia opor, sunie do celu, do ujscia. A morderca latwo moze dac sie poniesc nurtowi i utonac. -Cel? Wyznaczanie sobie celu nie ma sensu. To dziecinada - mruknela Matylda. 103 -Moze ten zwodniczy nurt porywa swiat, moze ludzioczy - znowu oczy, Matyldo, a raczej oko cyklonu, zwrocone na wiedze, na krucha wiecznosc. Nigdy nie przyszlo ci to do glowy? Matylda zastygla z widelcem w reku. -Zdumiewasz mnie, naprawde mnie zdumiewasz, Karolu. Mowisz o tym wszystkim z wiara kaplana, uzywasz metafor godnych kazania, a przeciez sluchales go ledwie przez godzine dzis rano. -Upodobnilem sie do psa, Matyldo - burknal Karol. - Psa, ktory slyszy i czuje wiecej niz czlowiek. Podlego psa, ktory moze przemierzyc tysiac kilometrow, szukajac domu. Ja takze, choc innymi sciezkami niz Adamsberg, dochodze do wielu prawd. To jedyne, co nas laczy. Uwazam sie za najinteligentniejszego czlowieka na swiecie, moj glos jest metaliczny, chwilami zgrzyta. Tnie, przygina, a moj mozg funkcjonuje jak bezwzgledna machina segregujaca dane, by dowiedziec sie wszystkiego o wszystkim. W efekcie nie znam juz samego siebie, nie mam pojecia, gdzie szukac zrodla wlasnej osobowosci. Nie ma we mnie dosc lagodnosci, a moze sily, bym mogl wyobrazic sobie, ze cyklon takze ma oko. Odrzucilem bajki, pociaga mnie tylko zlo, zyje zadza zemsty, bo to ona dzien po dniu koi dreczace mnie poczucie bezradnosci. Ale Adamsberg nie potrzebuje dodatkowej rozrywki, zeby normalnie zyc, rozumiesz? Zyje sobie, mieszajac wszystko ze wszystkim - wielkie idee i nieistotne drobiazgi, wrazenia i rzeczywistosc, slowa i mysli. Miesza dziecieca wiare z filozofia starcow. Jednak to prawda, ze jest grozny. -Zadziwiasz mnie - szepnela Matylda. - Nie powiem, ze chcialabym miec syna takiego jak ty, bo bylby dla mnie zrodlem ciaglych zmartwien, ale i tak cie podziwiam. 104 Zaczynam rozumiec, dlaczego nie obchodza cie ryby.-Matyldo, jestem pewien, ze to ty masz racje, dostrzegajac cos budzacego sympatie w tych oslizlych, kraglookich stworzeniach, ktore nie nadaja sie nawet na pokarm dla ludzi. Ja nie przejalbym sie, gdyby wszystkie ryby wyginely. -Jestes mistrzem podsuwania mi mysli niemozliwych w transzy drugiej. Ale nawet tobie przychodzi to z trudem, widze krople potu na twoim czole. Nie przejmuj sie tak bardzo Adamsbergiem. Przyznasz, ze to calkiem mily czlowiek? -Oczywiscie - Karol skinal glowa - jest mily. Wyrzuca z siebie wiele uprzejmych zdan. Nie rozumiem tylko, dlaczego cie to nie niepokoi. -Naprawde mnie zadziwiasz - powtorzyla Matylda. Wkrotce po obiedzie Adamsberg postanowil podjac pewna probe. Pamietajac o notesiku znalezionym przy ofierze, kupil podobny, na tyle maly i cienki, by mozna go wsunac do tylnej kieszeni spodni. Teraz, kiedy do glowy wpadnie mu godna uwagi mysl, bedzie mogl ja zapisac. Nie liczyl na cud. Powtarzal sobie jednak, ze kiedy zapelni ten notes, z zapiskow wyloni sie moze jakas mysl przewodnia, stanowiaca klucz do jego osobowosci. Mial wrazenie, ze nigdy dotad nie zyl az tak intensywnie. Juz wczesniej zauwazyl, ze im wiecej mial powaznych zmartwien, spraw, ktore naglily i przytlaczaly ogromnym ciezarem, tym latwiej jego mozg popadal w odretwienie, wrecz zamieral. Wtedy Adamsberg zaczynal 105 zyc drobiazgami, stawal sie odlegly i beztroski, uwalnial sie od wszelkich mysli, nie dbal o wlasny wizerunek, bujal w oblokach, czul pustke w sercu, nadawal i odbieral, by tak to ujac, na falach ultrakrotkich. Ten stan, ten ogrom zobojetnienia, ktory podcinal skrzydla jego otoczeniu, nie byl dla niego niczym nowym, dotad jednak nie nauczyl sie nad nim panowac. Moze dlatego, ze beztroski, uwolniony od problemow planety, byl spokojny i na swoj sposob szczesliwy. Ale z uplywem dni zobojetnienie czynilo spustoszenia, poczatkowo ledwie dostrzegalne, ale z czasem odbarwiajace caly swiat. Ludzie stawali sie jakby przezroczysci, niemal identyczni, bo tak bardzo mu dalecy. Az wreszcie, calkowicie zdegustowany swiatem, sam czul sie odcielesniony, pozbawiony znaczenia, bezwolnie plynacy z nurtem dnia powszedniego innych, gotow byl wyswiadczac ludziom mnostwo drobnych przyslug, bo postrzegal ich jako calkowicie obcych. Mechanizm jego ciala i automatyzm tego, co mowi, gwarantowaly ciaglosc bytu, ale Adams-berg wlasciwie przestawal istniec. W tym stadium, wyzbyty samego siebie, nie odczuwal niepokoju i nie staral sie niczemu nadawac ksztaltu. Ten brak zainteresowania swiatem i soba nie mial w sobie nic z przerazajacej prozni, a duchowa apatia nie pachniala nawet nuda.Ale na Boga, tym razem to nadeszlo tak szybko. Doskonale pamietal niepokoje, ktore nekaly go jeszcze wczoraj, kiedy pomyslal, ze Kamila nie zyje. A teraz nawet slowo "niepokoj" wydawalo mu sie pozbawione wszelkiego sensu. Coz to takiego niepokoj? Kamila nie zyje? No i co z tego? Magdalena Chatelain z poderznietym gardlem, malarz blekitnych kregow na wolnosci, szturmujaca jego drzwi i serce Krystyna, posepny 106 Danglard - po co mialby sie tym wszystkim dreczyc?Postanowil zatrzymac sie w kafejce, wyciagnal notes i czekal. Sledzil mysli przemykajace mu przez glowe. Wydawalo mu sie, ze maja swa tresc, ale nie potrafil odnalezc ani ich poczatku, ani konca. Jak wiec je spisac? Zdegustowany, ale ciagle pogodny, zanotowal po godzinie: Nie mam o czym myslec. A potem zatelefonowal z kafejki do Matyldy. Odebrala Klementyna Valmont. Chrapliwy glos tej starej kobiety przywrocil mu poczucie rzeczywistosci, swiadomosc, ze ma jeszcze cos do zalatwienia, zanim przestanie sie przejmowac nawet wlasnym zyciem. Matylda wrocila. Chcial sie z nia spotkac, ale nie u niej. Umowil sie z nia o piatej w swoim biurze. Ku jego zaskoczeniu Matylda przyszla punktualnie. Sama byla tym zdziwiona. -Nic nie rozumiem - powiedziala. - To chyba poli cyjny odruch. Obserwowala Adamsberga, ktory tym razem nie szkicowal, ale siedzial z wyciagnietymi przed siebie nogami, wsunawszy jedna reke do kieszeni, a w drugiej trzymajac papierosa. Byl pelen nonszalancji i tak odlegly, ze trudno bylo ustalic, jak do niego dotrzec. Mimo to Matylda czula, ze nawet teraz komisarz potrafi wykonywac swa prace, ze wlasnie teraz, moze bardziej niz kiedykolwiek, jest profesjonalista. -Mam wrazenie, ze nie bedziemy sie dzis bawili tak dobrze jak ostatnio - powiedziala Matylda. -Byc moze - odparl Adamsberg. -Musze powiedziec, ze cala ta ceremonia wzywania mnie na komende jest zalosna. Powinien pan po prostu wpasc do moich rybek, wypilibysmy po kieliszku i 107 spokojnie zjedli kolacje. Klementyna przygotowala jakies dziwaczne danie w stylu swojej dzielnicy.-Skad sie do pani przeprowadzila? -Z Neuilly. -To chyba niezbyt egzotyczna okolica. Ale nie zastosowalem zadnego ceremonialu. Chce z pania pomowic, a nie mam ochoty zadawac sie z rybami i cala ta reszta. -Bo policjant nie powinien siadac do stolu z podejrzanymi? -Wrecz przeciwnie - odparl znuzonym glosem. - Zblizenie do podejrzanych jest bardzo korzystne. Ale tam, u pani, czuje sie jak na dworcu kolejowym. Slepe i szalone staruszki, studenci, filozofowie, sasiedzi z gory i z dolu. Tam mozna byc albo dworzaninem Krolowej, albo nikim, nie sadzi pani? A ja nie lubie byc ani dworzaninem, ani nikim. Wlasciwie nie wiem, po co o tym mowie, to nie ma przeciez zadnego znaczenia. Matylda rozesmiala sie. -Rozumiem. W przyszlosci bedziemy sie spotykac w kawiarni albo na paryskich mostach, w neutralnych miejscach, gdzie panuje rownosc. Jak przystalo na prawdziwych republikanow. Pozwoli pan, ze zapale? -Owszem. Czytala pani moze ten artykul z dzielnicowej gazetki piatki? -Nie slyszalam o tym swinstwie, dopoki Karol nie wyrecytowal mi go z pamieci. Nawet nie probuje przypomniec sobie, co moglam plesc tamtego wieczoru w "Zarlocznym Kaczorze". Moge tylko potwierdzic, ze kiedy troche wypije, puszczam wodze fantazji i opowiadam niestworzone historie. Nie wiem, czy powiedzialam, ze jadam kolacje w towarzystwie malarza blekitnych kregow, czy ze zazywam z nim kapieli i sypiam, 108 a potem wspolnie opracowujemy plany jego nocnych wycieczek. Niczego nie wykluczam. Bo kiedy chce kogos oczarowac, gotowa jestem na wszystko. Wyobraza pan to sobie? Chwilami jestem nieokielznana jak kataklizm, jak nawalnica. Tak twierdzi moj przyjaciel filozof.Adamsberg wydal usta. -A mnie - wyznal - trudno zapomniec, ze jest pa ni naukowcem. Nie wierze, ze bywa pani tak nieprzewidywalna, za jaka chce pani uchodzic. -W takim razie, komisarzu Adamsberg, uwaza pan, ze poderznelam gardlo Magdalenie Chatelain? Faktem jest, ze nie mam na ten wieczor wiarygodnego alibi. Nikt nie wie, kiedy wychodze z domu. W moim zyciu nie ma zadnego mezczyzny, przy drzwiach nie czuwa stroz nocny. Jestem wolna jak ptak, beztroska jak motyl. Prosze mi tylko powiedziec, czym zawinila wobec mnie ta nieszczesna kobieta? -Kazdy z nas ma swoje sekrety. Danglard powiedzialby, ze tropiac setki osob, natknela sie pani kiedys takze na Magdalene Chatelain. -Mozliwe. -Dodalby, ze prowadzac badania zycia morz, rozprula pani nozem brzuchy dwoch rekinow. Determinacja, odwaga, sila... -Panie komisarzu, nie zamierza pan chyba ukrywac sie za cudzymi argumentami, zeby w koncu zaatakowac? Danglard to, Danglard tamto. A pan? -Danglard jest myslicielem. Slucham, co mowi. Dla mnie liczy sie teraz tylko jedno - malarz blekitnych kregow i jego przekleta namietnosc. Nic innego mnie nie obchodzi. Wie pani cos blizszego o Karolu Reyerze? Trudno nawet powiedziec, ktore z was dwojga szukalo 109 drugiego. Wydawaloby sie, ze to pani, ale ktos mogl pania manipulowac.Zapadla cisza, ktora przerwala Matylda: -Naprawde uwaza pan, ze tak latwo mna manipu lowac? Ton glosu Matyldy sprawil, ze Adamsberg oderwal sie od szkicowania, do ktorego przed chwila przystapil. Kobieta przygladala mu sie z usmiechem na ustach, dumna i szlachetna, ale pewna siebie, krolewska, jakby jednym skinieniem reki mogla zmiesc z powierzchni ziemi jego gabinet, jakby caly swiat uwazala za czysta drwine. Dlatego zaczal mowic bardzo wolno, snujac nowe mysli, ktore podsuwalo mu spojrzenie Matyldy. Podpierajac policzek dlonia, powiedzial. -Kiedy po raz pierwszy przyszla pani do komisa riatu, szukala pani wlasnie Karola Reyera, prawda? Matylda znowu sie rozesmiala. -Owszem. Szukalam go! Ale moglam go odnalezc bez niczyjej pomocy, a pan dobrze o tym wie. -Oczywiscie, zachowalem sie jak glupiec, ale pani tak cudownie klamie. Co pani proponuje? W co gramy? Kogo naprawde pani szukala, przychodzac tu? Mnie? -Pana. -Kierowala pania zwykla ciekawosc, poniewaz gazety pisaly o mojej nominacji? Chciala pani dolaczyc mnie do swego katalogu? Nie, nie przypuszczam. -Oczywiscie, ze nie - odparla. -A moze chciala mi pani opowiedziec o malarzu blekitnych kregow, jak uwaza Danglard? -Nie. Gdyby nie te wycinki pod lampa na biurku, nie przyszloby mi to do glowy. Teraz, kiedy juz pan wie, ze klamie jak z nut, moze mi pan nie wierzyc. 110 Adamsberg pokrecil glowa. Czul, ze podaza niewlasciwa droga.-Po prostu dostalam list - podjela Matylda. - "Do wiedzialam sie, ze Jana Baptyste przeniesiono do Pa ryza. Prosze cie, spotkaj sie z nim". Dlatego tu przy szlam, to normalne. Przeciez pan wie, ze w zyciu nic nie dzieje sie za sprawa zwyklego przypadku. Matylda usmiechala sie i uniosla papierosa do ust. -Prosze powiedziec wszystko, pani Forestier. Od kogo byl ten list? O kim mowimy? Matylda wstala, znow sie usmiechajac. -Od naszej pieknej wedrowniczki. Slodszej ode mnie, bardziej przekornej, nie tak lajdackiej i nie tak stuknietej. Od mojej corki. Kamila jest moja corka. Ale co do jednego sie pan nie myli - Ryszard III nie zyje. Adamsberg nie umialby powiedziec, czy Matylda wyszla natychmiast potem, czy po dluzszej chwili. Calkowicie zbila go z tropu i byl tak wstrzasniety, ze zapamietal tylko jedno: Kamila zyla. Jego najdrozsza, znajdujaca sie Bog wie gdzie, kochana przez Bog wie kogo, zyla, oddychala, chodzila z podniesionym czolem, z zadartym perkatym nosem, wydymala namietne usta, obnosila sie z madroscia, zawsze ulotna, smukla i zywa. Dopiero pozniej, gdy snul sie ulicami, wracajac do domu, wyslal ludzi pod stacje metra Saint-Georges i Pigalle, przeczuwajac, ze to nic nie da, uswiadomil sobie, czego naprawde sie dowiedzial. Kamila byla corka Matyldy Forestier. Oczywiscie. Wprawdzie przejawiala sklonnosci do mistyfikacji, jednak nie musial tego weryfikowac. Trudno znalezc dwa tak podobne profile twarzy. 111 To nie byl przypadek. Najdrozsza, gdzies na tym swiecie, czytywala francuska prase, dowiedziala sie o jego przeniesieniu i napisala do matki. Moze pisywala do niej bardzo czesto. A moze nawet czesto sie z nia widywala. Jezeli mial racje, to Matylda na pewno starala sie wyruszac na wyprawy badawcze w miejsca, w ktorych przebywala jej corka. To oczywiste. Wystarczylo wiec sprawdzic, gdzie przez ostatnie lata bywala Matylda, zeby dowiedziec sie, gdzie mieszka Kamila. A wiec mial racje. Wedrowala, zagubiona i nieuchwytna. Nieuchwytna. Teraz to sobie uswiadomil. Juz nigdy nie zdola jej schwytac. A jednak chciala wiedziec, co sie z nim dzieje. Nie rozplynal sie w jej pamieci jak oblok. W Lu akurat nigdy nie watpil. Nie zeby uwazal sie za niezapomnianego, po prostu czul, ze jakas jego czastka wcisnela sie jak kamyk w osobowosc Kamili, ze Kamila niosla go w sobie, po trosze jak niezbyt duzy ciezar. To bylo nieuniknione. Tak musialo sie stac. Choc ludzka milosc wydawala mu sie blahostka, a w dodatku byl dzis w beztroskim nastroju, nie moglby pogodzic sie z mysla, ze w ciele Kamili nie pozostala najlichsza magnetyczna czastka ich milosci. Wiedzial tez, chociaz rzadko zdarzalo mu sie o tym myslec, ze nigdy nie chcial calkowicie uwolnic sie od Kamili, ale nie mial pojecia dlaczego, nawet sie nad tym nie zastanawial.Gnebila go i wyrywala z odleglej krainy zobojetnienia, w ktorej pograzal sie przez caly dzien, swiadomosc, ze teraz wystarczy po prostu zapytac Matylde, zeby wiedziec. Tak, tylko po to, zeby wiedziec. Na przyklad, czy Kamila kocha innego. Ale lepiej bylo nic nie wiedziec, pozostac przy chlopaku z obslugi hotelu w Kairze, gdzie ostatnio ja widzial. Ten chlopak byl niesamowicie 112 przystojnym brunetem o dlugich rzesach, w sam raz na jedna albo dwie noce, skoro juz przegnal grasujace po lazience robactwo. Poza tym Matylda i tak nic mu nie powie. Nie beda juz o tym rozmawiali. Ani slowa o tej corce i ukochanej, ktora ciagala ich oboje miedzy Egiptem a Paryzem. No wlasnie. Przeciez w tej chwili mogla rownie dobrze przechadzac sie po Paryzu. Zyla i tylko to chciala mu powiedziec Matylda. W ten sposob dotrzymala obietnicy, ktora zlozyla mu na stacji Saint-Georges - przegnala z jego glowy mysl o tej smierci.A moze Matylda, czujac, ze groza jej problemy z policja, w ten sposob chciala zapewnic sobie nietykalnosc? Dac mu do zrozumienia, ze nekajac matke, przysporzy zmartwien corce? Nie. To nie w stylu Matyldy. Po prostu nie powinni juz do tego wracac, trzeba zamknac ten rozdzial. Trzeba zostawic Kamile w spokoju i prowadzic sledztwo, w ktore wplatala sie takze pani Forestier, postepujac zgodnie z wszelkimi zasadami. A sedzia sledczy powiedzial mu dzis po poludniu: "Nie zbaczajac z obranej drogi, Adamsberg". Ale z jakiej drogi? Obranie drogi oznacza, ze ma sie jakis plan, patrzy sie w przyszlosc, a w tym sledztwie, chyba jak nigdy dotad, Adamsberg poruszal sie po omacku. Czekal na malarza blekitnych kregow. Mial wrazenie, ze ten facet nie wzbudza niepokoju zbyt wielu osob. Ale jemu malarz blekitnych kregow jawil sie jako ktos, kto noca szydzi z calego swiata, a w dzien przypatruje mu sie z ironicznym usmieszkiem. Byl trudno uchwytny, czail sie gdzies, niedostrzegalny i ulotny jak cma, ten motyl nocy, ale jego mysli przyprawialy Adamsberga o dreszcz odrazy. Jak Matylda mogla uwazac go za "niegroznego" i beztrosko sie zabawiac, 113 tropiac go, gdy kreslil te upiorne kregi? Wlasnie na tym polegala ta niesamowita nieobliczalnosc Matyldy. Jak Danglard, rozsadny, madry Danglard, mogl go uniewinniac, nie myslec o nim, podczas gdy ten czlowiek czail sie za kazda mysla Adamsberga jak wlochaty, jadowity pajak czatujacy na ofiare? A moze to on, Adamsberg, dal sie zapedzic w kozi rog. Nawet gdyby tak bylo... Zawsze mogl tylko podazac z nurtem spraw, ktore probowal rozwiklac. I cokolwiek by sie teraz dzialo, musi isc tropem tego smiertelnika. I w koncu go zobaczy, musi zobaczyc. Moze kiedy na niego spojrzy, zmieni zdanie. Moze. Musi na niego czekac. Byl pewien, ze malarz blekitnych kregow przyjdzie do niego. Pojutrze. Tak, pojutrze moze pojawi sie kolejny krag.Musial czekac jeszcze dwa dni, bo wygladalo na to, ze trzymajac sie jakichs regul, malarz blekitnych kregow nigdy nie dzialal w weekendy. W kazdym razie dopiero w poniedzialek znow siegnal po krede. Jeden z patroli o szostej rano zauwazyl blekitny krag na ulicy de La Croix-Nivert. Tym razem Adamsberg pojechal z Danglardem i Contim. W srodku lezal gumowy plastikowy nurek wielkosci kciuka. Dziecieca zabawka uwieziona w wielkim kregu wzbudzala smutek i niepokoj. Ten, kto ja tu porzucil, chcial, aby tak sie stalo, pomyslal Adamsberg. Ten sam wniosek nasunal sie Danglardowi, ktory powiedzial: -Ten kretyn nas prowokuje. Otaczac kregiem ludzka figurke tuz po zabojstwie... Musial dlugo szukac, zanim 114 natrafil na laleczke, moze zreszta sam ja tu przyniosl. Ale to by oznaczalo, ze oszukuje.-Mniejsza o to, czy jest kretynem - odparl Adams-berg. - Mnie przyprawia o mdlosci jego pycha. Teraz podejmuje z nami rozmowe. -Rozmowe? -Jesli pan woli - probuje nawiazac z nami kontakt. Wytrzymal piec dni od morderstwa, nie sadzilem, ze mu sie to uda. Porusza sie nowymi drogami i stal sie nieuchwytny. Ale teraz zaczal mowic. Powiedzial: "Wiem, ze doszlo do zabojstwa, ale niczego sie nie boje i wlasnie wam tego dowiodlem". I tak dalej. Teraz nie ma powodu zamilknac. Wkroczyl na niebezpieczna sciezke, ktora biegnie tuz nad przepascia. Nie zadowala sie juz tylko soba jako swiadkiem wlasnych dokonan. -W tym kregu jest cos nietypowego - rzucil Dan-glard. - Nie zostal nakreslony tak jak poprzednie. Ale pismo jest identyczne, jestem tego pewien. Tyle ze facet zmienil metode dzialania, prawda, Conti? Conti skinal glowa. -Przedtem - kontynuowal Danglard - rysowal kregi jednym pociagnieciem kredy, jakby szedl, rownoczesnie je kreslac, bez przerw. Tej nocy narysowal dwa polkola, ktore sie lacza. Chyba przez tych piec dni nie wyszedl z wprawy? -Racja - zgodzil sie z usmiechem Adamsberg. - Facet pozwolil sobie na niechlujstwo. Vercors-Laury na pewno uznalby to za bardzo interesujace. I slusznie. Nazajutrz rano Adamsberg zatelefonowal do biura, kiedy tylko sie obudzil. Malarz pojawil sie tej nocy 115 w piatej dzielnicy, przy ulicy Saint-Jacques, czyli o dwa kroki od ulicy Pierre-et-Marie-Curie, gdzie zamordowano Magdalene Chatelain.Chce nadal prowadzic z nami rozmowe, pomyslal Adamsberg. To jakby: "Nic nie przeszkodzi mi w nakresleniu kregu tuz obok miejsca zbrodni". Nie zrobil tego na samej ulicy Pierre-et-Marie-Curie wylacznie przez delikatnosc, unikajac gestu, ktory bylby w zlym tonie. Facet jest kulturalny. -Co znalezliscie w kregu? - zapytal rozmowce. -Zwinieta w klebek tasme magnetofonowa. Sluchajac raportu Margellona, Adamsberg przegladal poczte. Mial wlasnie przed oczyma list od Krystyny, namietnie dlugi, pelen gwaltownych uczuc, powtarzajacy slowa stare jak swiat. Odchodze. Egoista. Nie chce cie znac. Duma. I tak dalej, i tak dalej, az do konca szostej strony. Dobrze, pomyslimy o tym wieczorem, pomyslal, gleboko przekonany, ze jest egoista, ale tez pewien dzieki licznym doswiadczeniom, ze ktos, kto chce porzucic kochanka, nie zadaje sobie trudu informowania go o tym w szesciostronicowym liscie. Ktos taki po prostu odchodzi, jak jego najdrozsza. Ten, kto przechadza sie, niby przypadkiem odslaniajac rekojesc pistoletu, nigdy nie zabija. Adamsberg pamietal, ze mniej wiecej tak powiedzial kiedys poeta, ktorego nazwiska nie mogl sobie przypomniec. Krystyna wkrotce wroci i wysunie nowe zadania. Zapowiadaly sie wiec problemy. Biorac prysznic, Adamsberg postanowil, ze nie potraktuje jej zbyt podle i ze dzis wieczorem zastanowi sie nad tym, o ile oczywiscie nie zapomni. Umowil sie z Danglardem i Contim na ulicy Saint-Jacques. Splatana tasma magnetofonowa blyszczala 116 w sloncu jak wnetrznosci wyprute z czyjegos brzucha posrodku kregu narysowanego tym razem jednym pociagnieciem kredy. Danglard, potezny, zmeczony, z blond wlosami odrzuconymi do tylu, przygladal mu sie z daleka. Trudno powiedziec dlaczego, moze z powodu zmeczonej twarzy albo miny pokonanego mysliciela, ktory zadumal sie nad ludzkim losem, albo moze z powodu tego szczegolnego sposobu, w jaki pochylal i prostowal potezne, nienasycone i zrezygnowane cialo, Danglard rozczulil tego poranka Adamsberga, ktory znowu mial ochote mu powiedziec, ze naprawde go lubi. Czasami Adamsberg mial niezwykla latwosc wypowiadania krotkich, sentymentalnych deklaracji, ktorych zadziwiajaca w swiecie doroslych prostota i szczerosc wprawialy innych w zaklopotanie. Czesto zdarzalo mu sie mowic komus, ze jest piekny, nawet jesli wcale tak nie bylo. Na ogol robil to po dluzszym okresie zobojetnienia.Danglard, ubrany w doskonale skrojona marynarke, zaprzatniety jakimis troskami, stal oparty o samochod. Bawil sie monetami, ktore mial w kieszeni. Problemy finansowe, pomyslal Adamsberg. Danglard przyznal mu sie, ze ma czworo dzieci, ale z biurowych plotek Adamsberg dowiedzial sie juz, ze jest ich piecioro i ze cala rodzina tloczy sie w trzech pokojach, zyjac wylacznie z pensji troskliwego ojca. Ale nikt nie uzalal sie nad Danglardem, a Adamsberg nie nalezal do zbyt litosciwych. Zreszta trudno by bylo uzalac sie nad kims takim jak Danglard, od ktorego bila inteligencja, ona zas wytwarzala wokol niego strefe, gdzie nalezalo ostroznie dobierac slowa, sfere, w ktora trzeba bylo wkraczac ostroznie, i dlatego Danglard byl raczej obiektem co najwyzej podejrzliwej obserwacji. 117 Adamsberg zastanawial sie, czy "przyjaciel filozof", na ktorego powolywala sie Matylda, charakteryzujac siebie, takze wytwarzal podobne pole, a jesli tak, to o jakim zasiegu. Bo przyjaciel filozof zdawal sie sporo wiedziec o Matyldzie. Moze uczestniczyl w spotkaniu w "Zarlocznym Kaczorze". Gdyby tak zdobyc jego nazwisko i adres, odwiedzic go i wypytac... Adamsberg mial ochote po cichu wykonac taki kawalek dobrej, policyjnej roboty. Na ogol takie dzialania wcale go nie pociagaly, ale tym razem zrobilby to osobiscie.-Mamy swiadka - powiedzial Danglard. - Kiedy wychodzilem, byl juz w komisariacie. Czeka na mnie, zeby zlozyc zeznania. -Co widzial? -Okolo polnocy zauwazyl niskiego mezczyzne, ktory minal go biegiem. Dzis rano, sluchajac radia, skojarzyl fakty. Opisal cherlawego, starszego, lysego czlowieka, zwinnego, niosacego pod pacha torbe. -To wszystko? -Podobno ciagnela sie za nim smuga dziwnej woni, jakby lekki zapach octu. -Octu? A moze gnijacych jablek? -Nie. Octu. Danglardowi wyraznie poprawil sie humor. -Ilu swiadkow, tyle nosow - dodal, usmiechajac sie i rozkladajac rece. - A ile nosow, tyle opinii. Ile opinii, tyle wspomnien z dziecinstwa. Dla jednego to gnijace jablka, dla drugiego ocet. Jutro moze pojawic sie ktos, kto powie, ze to galka muszkatolowa, pasta do podlog, talk, zakurzone zaslony, plyn do plukania gardla, korniszony... Ten malarz blekitnych kregow musi cuchnac jakas wonia z dziecinstwa... -Albo zapachem szafy - powiedzial Adamsberg. 118 -Dlaczego wlasnie szafy?-Nie wiem. Zapachy dziecinstwa kryja sie w szafie, prawda? Zapach szafy jest niezmienny. Bo tam mieszaja sie wszystkie wonie, tworza calosc, a ona jest uniwersalna. -Zbaczamy z tropu - zaniepokoil sie Danglard. -Pozornie. Danglard zrozumial, ze Adamsberg znow plynie z nurtem, ze chwyta, i chociaz nie wiedzial, co chwyta, byl pewien, ze niepojeta struktura logiki jego szefa znowu funkcjonuje, dlatego zaproponowal powrot do biura. -Nie pojade z wami. Danglard, niech pan spisze zeznania tego swiadka od octu, nie czekajac na mnie, mam ochote pogawedzic z "przyjacielem filozofem" Matyldy Forestier. -Sadzilem, ze watek pani Forestier pana nie interesuje. -Interesuje mnie. I zgadzam sie z panem - Matylda Forestier jest w to wplatana. Ale rzeczywiscie nie sadze, zeby odgrywala w tej sprawie znaczaca role. Danglard uwazal, ze komisarza powaznie zaprzata tak niewiele elementow ukladanki, nie zamierzal wiec zastanawiac sie nad tym oswiadczeniem szefa. Wiedzial tylko, ze historia tego glupiego, sliniacego sie psiska wciaz nekala Adamsberga. Domyslal sie, ze bylo jeszcze pare innych takich spraw, o ktorych moze kiedys uslyszy. Przyznal w glebi ducha, ze go to irytuje. Im lepiej poznawal Adamsberga, tym wyrazniej uswiadamial sobie, jak nieuchwytny jest ten czlowiek, nieprzewidywalny niczym ten drapiezny nietoperz, ktorego ciezki, szalenczy, ale skuteczny lot trwa, dopoki nie wyczerpia sie sily ofiary. Chetnie przejalby od Adamsberga ten brak precyzji, 119 przyblizone wnioski i zdolnosc uciekania gdzies daleko, kiedy oczy komisarza raz konaly, polsenne, raz palaly tak mocno, ze ogarniala chec, by schronic sie gdzies albo bardzo sie zblizyc. Pomyslal, ze patrzac oczyma Adams-berga, musialby zobaczyc, jak rzeczy faluja i zatracaja realny ksztalt, zupelnie jak rozedrgane w skwarze letniego dnia drzewa. Moze wtedy swiat nie wydawalby mu sie tak ulotny, moze zagasloby pragnienie, zeby zrozumiec go w kazdym najblahszym szczegole, w calym jego ogromie. Moze wtedy Danglard nie czulby sie tak zmeczony. Tymczasem jednak tylko biale wino zapewnialo mu krotka chwile odprezenia, a Danglard wiedzial, ze jest to tylko pozorne "odprezenie".Adamsberg mial nadzieje, ze nie zastanie Matyldy w domu, i rzeczywiscie byla tylko stara Klementyna. Siedziala pochylona nad stolem zarzuconym diapozytywami. Na krzesle obok niej lezala gazeta otwarta na stronie drobnych ogloszen. Klementyna byla zbyt gadatliwa, zeby ulegac oniesmieleniu. Ubierala sie, nakladajac nylonowe bluzki niczym luski cebuli. Na glowie miala czarny beret, w ustach taniego papierosa. Mowiac, ledwie rozchylala usta, totez jej slawetne uzebienie, ktore pozwalalo Matyldzie snuc dowcipne wywody zoologiczne, bylo niemal niewidoczne. Klementyna nie byla niesmiala, poczciwa, wladcza ani sympatyczna. Tak dzialala na nerwy, ze az chcialo sie przez chwile posluchac tego, co mowi, zeby odgadnac, jaka sila kryjaca sie za mnostwem banalnych slow pobudza ja do dzialania. 120 -Znalazla pani dzis jakies ciekawe ogloszenia?-zapytal Adamsberg. Gest Klementyny wyrazal powatpiewanie. -Zawsze mozna robic sobie jakies nadzieje, kiedy sie czyta: Spokojny mezczyzna z malym domkiem, emeryt, szuka towarzyszki zycia ponizej piecdziesieciu pieciu lat, podzielajacej jego zamilowanie do osiemnastowiecznych rycin, tyle ze nic mnie nie obchodza ryciny. Albo to: Emerytowany handlowiec pragnie dzielic z urodziwa pania zamilowanie do natury i zainteresowanie zyciem zwierzat, a takze inne pasje. Mnie nie obchodzi jednak natura. Zreszta i tak trudno na tym polegac, bo wszyscy pisza to samo, ale zaden nie mowi prawdy: Podstarzaly mezczyzna w kiepskiej formie, z brzuszkiem, zainteresowany wylacznie soba, szuka mlodej kobiety do lozka. Wielka szkoda, ze ludzie nigdy nie pisza prawdy, bo przez to traci sie potwornie duzo czasu. Wczoraj zaliczylam trzech takich... nieudacznikow. Nigdy mi sie nie udaje, bo zadnemu nie podoba sie moj wyglad. Tkwie w slepym zaulku. Co robic? Moze pan mi poradzi. -Prosi mnie pani o rade? Wlasciwie dlaczego chce pani za wszelka cene wyjsc za maz? -Tego pytania nawet sobie nie zadaje. Ktos moglby powiedziec, ze biedna stara Klementyna nie moze zniesc swiadomosci, ze jej narzeczony zniknal, zostawiajac tylko liscik. Ale nie. Jezu, ja wtedy naprawde na to gwizdalam, mialam dwadziescia lat. Teraz tez nic sobie z tego nie robie. Szczerze mowiac, nie przepadam za mezczyznami. Pewnie po prostu chce cos miec w tym zyciu, cos zdzialac. A nic innego nie przychodzi mi do glowy. Mam wrazenie, ze prawie wszystkie kobiety sa wlasnie takie. Tak naprawde nie przepadam za poczciwymi 121 kobietami, ktore mysla tak jak ja, ze kiedy wyjda za maz, jakos to bedzie, bo zrobia cos ze swoim zyciem. Nie uwierzy pan, ale chodze nawet na msze. Gdybym sie nie zajmowala tymi ogloszeniami, musialabym robic co innego. No i co by sie ze mna stalo? Moze bym kradla, rabowala, plula. Ale Matylda mowi, ze jestem poczciwa. Lepiej zostac poczciwa kobieta, przynajmniej wy w policji macie mniej problemow, prawda?-A Matylda? -Gdyby nie ona, wciaz czekalabym na swojego Mesjasza na stacji Censier-Daubenton. Przy niej jest mi dobrze. Wiele bym zrobila, zeby zasluzyc na sympatie Matyldy. Adamsberg nie probowal rozszyfrowac sprzecznych intonacji w glosie Klementyny. Matylda powiedziala mu, ze Klementyna potrafi przez godzine nazywac czarne bialym, a potem wszystko wywrocic do gory nogami, ze zaleznie od nastroju i sluchacza zdarza jej sie przetworzyc caly swoj zyciorys. Tylko bardzo bystry sluchacz po miesiacach takich rozmow moglby rozgryzc Klementyne. Piekielnie bystry sluchacz. Ktos powiedzialby, ze tu trzeba po prostu psychiatry. Jednak i na to bylo juz za pozno. Wydawalo sie, ze dla Klementyny na wszystko jest juz za pozno, wlasciwie bylo to oczywiste, ale Adamsberg nie potrafil jej wspolczuc. Moze Klementyna byla poczciwa, moze... jednak nie miala w sobie ani szczypty tego czegos, co rozczula, i Adamsberg zastanawial sie, co sklonilo Matylde, by zaprosic ja pod wlasny dach, do Ciernika, i dac jej prace. Jezeli ktos tu byl dobry w podstawowym znaczeniu tego slowa, to z pewnoscia Matylda. Wladcza i zlosliwa, cechowala sie szczodroscia i szlachetnoscia. Matylda ulegala gwaltownym impulsom, Kamila byla uosobieniem czulosci. 122 Danglard najwyrazniej mial o Matyldzie inne zdanie.-Czy Matylda ma dzieci? -Corke. Przesliczna dziewczyna. Chce pan zobaczyc jej zdjecie? Klementyna nagle przeobrazila sie w swiatowa kobiete, z szacunkiem odnoszaca sie do rozmowcy. Moze powinien jak najszybciej zalatwic to, po co przyszedl, nie czekajac, az zmieni postawe wobec niego. -Zadnych zdjec - powiedzial. - Zna pani moze jej przyjaciela filozofa? -Zadaje pan mnostwo pytan. Czy przypadkiem Matyldzie nie groza jakies klopoty? -Alez skad. Przeciwnie, jezeli ta rozmowa zostanie miedzy nami. Adamsberg nie znosil tego rodzaju policyjnych frazesow, jak jednak uniknac podobnych zdan? Dlatego recytowal je z pamieci, jak tabliczke mnozenia, zeby jak najszybciej miec to za soba. -Widzialam go dwa razy - powiedziala z lekka duma Klementyna, zaciagajac sie papierosem. - To on to napisal... Wyplula okruchy tytoniu, podeszla do biblioteki i po chwili podala Adamsbergowi gruba ksiazke: "Podswiadome obszary swiadomosci" Reala Louvenela. To imie, Real, bylo kanadyjskie. Przez moment Adamsberg skupil sie na zbieraniu okruchow wspomnien i skojarzen, jakie budzilo w nim owo imie. Jednak zadne z nich nie nabralo konkretnego ksztaltu. -Zaczynal jako lekarz - dorzucila Klementyna, ce dzac slowa przez zeby. - Podobno to wielki umysl, po winien pan o tym wiedziec. Nie wiem, czy zdola mu pan dorownac. Nie chce pana urazic, ale trzeba naprawde 123 sie starac, zeby go zrozumiec. Matylda chyba za nim nadaza. Poza tym wiem tylko, ze mieszka sam z tuzinem labradorow. Alez tam musi cuchnac. Jezu!Klementyna nie grala juz swiatowej kobiety. Nie potrafila dlugo trzymac sie tej roli. Teraz znowu byla idiotka, glupia gesia. Nagle powiedziala: -A pana zainteresowal ten typek od blekitnych kregow? Sporo sie dzieje w pana zyciu, co? A moze tlamsi pan wszystko w zarodku, jak wiekszosc ludzi? Ta stara w koncu zdolala wprawic go w zaklopotanie, chociaz nie bylo to takie proste. Wlasciwie jej pytania go nie krepowaly, bo w gruncie rzeczy byly banalne. Ale te ciuchy, te wargi, ktore prawie sie nie rozchylaly, te dlonie w rekawiczkach, ktore mialy za pobiec brudzeniu diapozytywow, te niby-moraly... Kontakt z Klementyna nie sprawial mu przyjemnosci. Niech dobra Matylda lamie sobie glowe, jak wyciagnac Klementyne z jej kryjowki. On nie mial ochoty sie w to mieszac. Zdobyl potrzebne informacje, mogl odejsc, wiec szybko sie wycofal, rzucajac polglosem pare uprzejmych frazesow, zeby nie robic starszej kobiecie przykrosci. Adamsberg bez pospiechu szukal numeru telefonu i adresu Reala Louvenela. Krzykliwy glos podekscytowanego mezczyzny odpowiedzial przychylnie na jego prosbe o spotkanie w godzinach popoludniowych. U Reala Louvenela faktycznie cuchnelo psami. Mez-czyzna krecil sie po pokoju, jakby nie potrafil usiedziec w miejscu, i Adamsberg mimo woli zastanawial sie, jakim cudem ktos taki zdolal napisac ksiazke. Potem sie dowiedzial, ze Louvenel dyktuje tekst maszynistce. 124 Odpowiadajac na pytania Adamsberga, pelen dobrej woli filozof zajmowal sie rownoczesnie wieloma innymi rzeczami - oproznil popielniczke, upychal papiery w koszu na smieci, wytarl nos, gwizdal na psa, brzdakal na pianinie, zapinal pasek, wstawal, siadal, zamknal okno, glaskal fotel. Mucha, ktora zechcialaby latac jego tropem, w koncu by sie pogubila, co dopiero Adamsberg. Starajac sie przystosowac do tego meczacego rozbiegania, komisarz wychwytywal informacje wplecione w nieslychanie skomplikowane zdania Louvenela, jednak tylko kosztem ogromnego wysilku trwal w skupieniu i nie dopuszczal, aby rozproszyl go widok mezczyzny skaczacego po calym pokoju i setek zawieszonych na scianach zdjec szczeniat labradora i nagich chlopcow. Uslyszal od Louvenela, ze Matylda moglaby osiagnac wielkosc i glebie, gdyby uleganie impulsom nie odrywalo jej od powzietych zamierzen, i ze poznali sie podczas studiow uniwersyteckich. Potem filozof powiedzial, ze w Dodin Bouffant Matylda byla kompletnie pijana, ze zaczepiala wszystkich gosci, opowiadajac im, ze ona i malarz blekitnych kregow byli sobie bliscy jak koszula nagiej skorze, ze nikt poza nia nie rozumial tego "metaforycznego renesansu trotuarow jako nowego pola nauki i wiedzy". Powtarzala tez, ze wino jest wysmienite i ze musi sie jeszcze napic, ze zadedykowala ostatnia ksiazke malarzowi blekitnych kregow, a jego tozsamosc nie stanowila dla niej tajemnicy, jednak nieszczesliwa egzystencja tego czlowieka pozostanie jej sekretem, "jej matyldeizmem", na podobienstwo "ezoteryzmu". A "matyldeizm" to cos, o czym nikomu nie mowi, bo zreszta obiektywnie nikogo nie moze to interesowac. 125 -Poniewaz nie zdolalem powstrzymac tego potoku slow, wyszedlem stamtad i nie wiem, co dzialo sie potem - zakonczyl Louvenel. - Kiedy Matylda jest po kieliszku, wprawia mnie w zazenowanie. Robi sie wylewna, wulgarna, halasliwa, chce tylko, aby wszyscy ja kochali i podziwiali, za wszelka cene. Matyldzie nie wolno dawac alkoholu, nigdy. Slyszy pan?-Odniosl pan wrazenie, ze cala ta paplanina zainteresowala kogos z obecnych? -Pamietam, ze ludzie sie smiali. -Dlaczego pana zdaniem Matylda sledzi spotkanych na ulicy ludzi? -Gdybym chcial udzielic panu krotkiej odpowiedzi, twierdzilbym, ze tworzy prywatny gabinet cudow - odparl Louvenel, wyrownujac kanty spodni, a potem poprawiajac skarpetki. - Mozna by uznac, ze na ulicy wybiera przypadkowa probke ofiar i postepuje z nimi, jak z rybami - obserwuje, tropi, kataloguje. Ale nie, jest zupelnie inaczej. Dramat Matyldy polega na tym, ze bylaby zdolna zyc samotnie w morskich glebinach. Uczynila z tego swoj zawod, jest niezmordowana badaczka, naukowcem z prawdziwego zdarzenia. Ale to wszystko nie ma dla niej najmniejszego sensu. Pociaga ja bezkresna przestrzen, ktora otwiera sie przed nia pod woda. Matylda jest jedynym znanym mi nurkiem, ktory nie zyczy sobie z nikim wspolpracowac. Te samotne wyprawy sa bardzo niebezpieczne. "Chce moc wszystkiego bac sie samotnie, chce wszystko sama zrozumiec i zanurzyc sie, kiedy tego pragne - powiedziala mi kiedys. - Chce zatonac na dnie glebokiej rozpadliny, ktora kryje korzenie swiata". Tak to wyglada. Matylda jest czastka wszechswiata. Nie mogac sie z nim polaczyc, wtopic sie w niego, 126 postanowila poswiecic sie badaniom, aby ujrzec wszechswiat w najpelniejszym wymiarze fizycznym. Ale to wszystko za bardzo oddala ja od ludzi, a ona zdaje sobie z tego sprawe. Bo Matylda ma w sobie duza dawke dobra - a moze dar, jak pan woli - ktore pozostaje w takiej sytuacji niezaspokojone. Sprawia to, ze co pewien czas, cyklicznie, Matylda wylania sie na powierzchnie i skupia na swej drugiej pasji, ciagnacej ja ku ludziom, podkreslam - ku ludziom, nie ku ludzkosci. Wtedy zawiera ugode z milionami drobnych, bezladnych kroczkow, ktore stawiaja ludzie chodzacy po ziemi. Przemierza caly ten szlak, a kazdy okruszek zachowan, ktory zdola dostrzec, wydaje sie jej istnym cudem. Zapamietuje go, zapisuje, matyldyzuje. Po drodze wybiera kochankow, bo Matylda to kobieta pelna milosci. A potem, kiedy sie juz nasyci swiatem ludzi, kiedy uznaje, ze wystarczajaco mocno kochala swych braci, znow zanurza sie w morskiej glebi. Dlatego tropi ludzi na ulicach. Musi nasycic sie ich bieganina, ich dziwactwami, trzepotem rzes, wyginaniem rak, zeby moc rzucic samotne wyzwanie bezkresowi.-A czy pan malarz blekitnych kregow tez cos sugeruje? -Nie chcialbym wydac sie panu wyniosly, ale raczej nie interesuje mnie tego typu dziecinada. Nawet morderstwo uwazam za czyn infantylny. Dorosle dziecko sie nudzi, zostaje kanibalem. Potrafi zywic sie tylko cudza witalnoscia. Nie postrzega obiektywnie samego siebie. A poniewaz tego nie robi, nie moze zyc i pozostaje tylko wyglodzona istota, pozadajaca spojrzen lub krwi innych. Nie postrzegajac siebie, popada w nude. Zapewne pan wie, postrzeganie samego siebie przez czlowieka 127 interesuje mnie bardziej - podkreslam, percepcja i odczuwanie, a nie zrozumienie czy tez analiza - niz wszystkie inne mechanizmy psychiki ludzkiej, choc przeciez ja takze uciekam sie do mechanizmow zastepczych. Tylko tyle moge powiedziec panu o czlowieku, ktory maluje te kregi, i o zabojstwie, ktore popelnil. Oczywiscie, slyszalem o nim sporo od Matyldy i uwazam, ze mowi o nim stanowczo za duzo.Real zajal sie teraz wiazaniem sznurowadel. Adamsberg wyraznie czul, ze Real Louvenel staral sie dostosowac jezyk swej wypowiedzi do rozmowcy. Nie mial do niego o to zalu. Zreszta i tak nie byl pewien, czy dokladnie zrozumial, co ten rozbiegany czlowiek nazywa "postrzeganiem samego siebie", a wydawalo mu sie jasne, ze to jeden z kluczowych terminow jego filozofii. Jednak sluchajac go, myslal o sobie, co bylo chyba nieuniknione i co musialo zdarzac sie wszystkim w podobnej sytuacji. I poczul, ze choc sie nie obserwuje, "postrzega siebie", moze wlasnie w tym sensie, jaki nadal temu zwrotowi Louvenel. Jedynym dowodem tej auto-percepcji byl zdarzajacy sie czasem "bol istnienia i samoswiadomosci". Wiedzial, ze percepcja istnienia przypomina niekiedy wedrowki speleologa, ktorego buty grzezna w blocie, gdy na darmo szuka odpowiedzi, i ktory potrzebuje wielkiej odwagi, by nie rzucic wszystkiego w kat. Ale sam nigdy nie odpychal checi zaglebienia sie w jaskiniach podswiadomosci, poniewaz wiedzial, ze taka decyzja skazalaby go na niebyt. W kazdym razie ten facet z kawalkiem kredy w reku nikogo najwyrazniej nie niepokoil. Adamsberg nie przejmowal sie faktem, ze on jeden ulega podswiadomym 128 uprzedzeniom. To byl wylacznie jego problem. Zostawil rozbieganego Louvenela, ktory bardzo sie uspokoil po zazyciu owalnej, zoltej pigulki. Adamsberg z duza nieufnoscia odnosil sie do lekow i wolal przez caly dzien zmagac sie z goraczka, niz polknac cos takiego. Jego mlodsza siostra wciaz powtarzala, ze wiara w mozliwosc pokonania kazdej choroby bez lekarstw jest ryzykowna i ze nie zatraca sie osobowosci po polknieciu kilku tabletek aspiryny. Ale siostra mogla sobie marudzic, on nie zwracal na nia uwagi.Po powrocie do komisariatu Adamsberg natknal sie na mocno juz zmeczonego Danglarda. Tego popoludnia ojciec licznej dziatwy spotkal kilku chetnych do kieliszka kompanow i wlal w siebie chyba cala dzienna dawke bialego wina na dlugo przed wieczorem. Oparci o jego biurko jak o stolik w barze, Matylda Forestier i przystojny slepiec wlasnie napelniali plastikowe kubki. Struzka lala sie z charakterystycznym szmerem. Nad tym szmerem unosil sie piekny glos Matyldy, a zwrocony twarza do Krolowej Reyer wygladal na bardzo zadowolonego. Adamsberg raz jeszcze pochwalil w mysli piekno szlachetnego profilu niewidomego, jednak zirytowalo go zapatrzenie, jesli mozna tak powiedziec, Reyera w Matylde. Co wlasciwie tak bardzo go irytowalo? Wrazenie, ze slepiec da sie omotac Matyldzie? Nie. Matylda nie byla osoba tak banalna, nie zastawialaby zalosnych pulapek, zeby zawladnac slabszym i pozrec go. Musial przyznac, ze teraz, kiedy czyjas dlon dotykala Matyldy, trudno bylo mu nie widziec jakiejs dloni, ktora dotyka Kamili. Alez skad. 129 Nie mieszal matki z corka. Zreszta kazdy mial prawo dotykac Kamili, Adamsberg juz dawno przyjal te zbawienna zasade. A moze to Danglard, ktory wygladal na usidlonego, chociaz dotad byl tak kategoryczny wobec Matyldy. Przy biurku trwalo cos w rodzaju wyscigu miedzy dwoma mezczyznami, az cuchnelo zawodami w uwodzeniu, ta powtarzana od tysiecy lat gra, i trzeba bylo przyznac, ze Matylda, ktora przeciez sporo wypila, nie pozostawala obojetna na zabiegi swych kompanow. W koncu miala do tego prawo. Danglard i Reyer tez mieli prawo zabawiac sie w mlodzikow, skoro tego chcieli. Co go napadlo? Dlaczego nagle stal sie sedzia i chcial narzucac innym reguly gry? Czy on sam zachowywal sie jak artysta wobec sasiadki z dolu, u ktorej ostatnio spedzil noc? O nie, nie mial w sobie nic z artysty. Choc czul sie nieco wzruszony, dobieral slowa, stosujac sprawdzone reguly, i przez caly czas wiedzial, jakie stosuje metody. Czy zachowal sie jak artysta wobec Krystyny? Gorzej. Wlasnie sobie uswiadomil, ze nawet nie pomyslal, zeby o niej pomyslec. Trudno, powinien teraz napic sie z ta trojka. I zastanowic sie, co wlasciwie tu robia. Po chwili obserwacji doszedl do wniosku, ze Danglard wcale nie dal sie omotac zajetej uwodzeniem parze swoich podejrzanych, ktorzy siedzieli z nim przy kieliszku. Po kolejnej chwili stwierdzil, ze mysliciel Danglard czuwal, obserwowal, sluchal i przesluchiwal, chociaz byl niezle podchmielony. Nawet dla pijanego umyslu Danglarda Matylda i Reyer pozostawali ludzmi za bardzo wplatanymi w sprawe morderstwa. Adamsberg usmiechnal sie i podszedl do nich.-Wiem - powiedzial Danglard, wskazujac na kubki -to sprzeczne z regulaminem. Ale ci panstwo nie sa moimi 130 klientami. Przebywaja tu tylko tranzytem. Przyszli, zeby spotkac sie z panem.-Potwierdzam. - Matylda sie usmiechnela. Ze spojrzenia kobiety Adamsberg wyczytal, ze ma do niego zal. Duzy zal. Lepiej bylo zapobiec scenie na oczach innych. Zrezygnowal z wina i zaprowadzil gosci do swojego gabinetu, na odchodnym skinawszy reka Danglardowi. Tak na wszelki wypadek. Zeby go nie urazic. Ale Danglard nic sobie z tego nie robil. Zdazyl juz wsadzic nos w dokumenty. -Coz to? Klementyna nie zdolala utrzymac jezyka za zebami? - zapytal lagodnym glosem, siadajac w fo telu. Adamsberg usmiechal sie, przechyliwszy glowe. -Nie musiala tego robic - powiedziala Matylda. - Podobno nekal ja pan pytaniami o jej zycie, potem wypytywal pan o Reala. Panie Adamsberg, coz to za metody? -Metody gliny, tak mi sie przynajmniej wydaje - odparl. - Poza tym wcale jej nie nekalem. Klementyna mowi nawet nie pytana i tylko poswistuje przez zeby. Mialem ochote poznac Reala Louvenela. Wlasnie od niego wracam. -Wiem - mruknela Matylda - i to doprowadza mnie do szalu. -To normalne - powiedzial Adamsberg. -Czego pan od niego chce? -Dowiedziec sie, co pani opowiadala w Dodin Bo-uffant. -Boze drogi, a jakie to ma znaczenie? -Czasami, ale tylko czasami, mam ochote sie dowiedziec, co ludzie przede mna ukrywaja. Poza tym, 131 odkad ukazal sie ten artykul w dzielnicowej gazetce, jest pani jak lep na muchy dla wszystkich tych, ktorzy chcieliby sie zblizyc do malarza blekitnych kregow. Dlatego musialem sie tym zajac. Sadze, ze jest juz pani bliska ustalenia, kim jest ten czlowiek. Mialem nadzieje, ze tamtego wieczoru powiedziala pani cos wiecej i ze Louvenel podzieli sie ze mna ta wiedza.-Nie przypuszczalam, ze stosuje pan tak pokretne procedury. Adamsberg wzruszyl ramionami. -A pani, pani Forestier? Ta pierwsza wizyta w komisariacie? Czy to technika bezposrednia? -Nie mialam wyboru - odparla Matylda. - Ale pana uwaza sie za czystego. I nagle okazuje sie pan podstepny. -Ja rowniez nie mialem wyboru. Poza tym jestem zmienny. Nieustannie jestem zmienny. Adamsberg podparl glowe reka, wciaz przechylajac ja na bok. Matylda przypatrywala mu sie. -A nie mowilam! - podjela Matylda. - Jest pan amoralny, powinien pan zostac kurwa. -Wlasnie to teraz robie, zeby zdobyc informacje. -O czym? -O nim. O malarzu blekitnych kregow. -Rozczaruje sie pan. Wymyslilam tozsamosc tego czlowieka na podstawie kilku wspomnien. Nie mam dowodow. To tylko wyobraznia. -Krok po kroku - szepnal Adamsberg - wyrwe z pani wszystkie odlamki prawdy. Ale to trwa tak dlugo... Moze jednak moglaby mi pani po prostu powiedziec, kim on jest? Nawet jesli to tylko pani wyobrazenie, i tak jestem ciekaw. 132 -Nie opieram sie na niczym konkretnym. Malarz blekitnych kregow przypomina mi mezczyzne, ktorego tropilam dawno temu, co najmniej przed osmiu laty, wlasnie w okolicach placu Pigalle. Obserwowalam go w malej, mrocznej restauracji. Siadal sam przy stoliku. Jadal tam obiady. Przez caly czas pracowal, nie zdejmujac plaszcza. Zarzucal stolik ksiazkami i papierami. A kiedy ktoras z nich spadala, co zdarzylo sie wielokrotnie, pochylal sie, aby ja podniesc, przytrzymujac poly plaszcza niczym rabek sukni slubnej. Czasami jego zona przychodzila z kochankiem, zeby wypic z nim kawe. Wtedy sprawial wrazenie bardzo nieszczesliwego, gotowego przyjac kazde ponizenie, byle tylko cos ocalic. Ale po wyjsciu zony i jej kochanka wpadal w gniew i cial papierowy obrus nozem. Widac bylo, ze nie moze sie uporac z ta sytuacja. Osobiscie poradzilabym mu napic sie czegos mocniejszego, ale on tylko pograzal sie w smutku. W notesie zapisalam wtedy: "Niski mezczyzna, zadny wladzy, ktorej nie ma. Jak sobie poradzi?". Rozumie pan, zawsze zapisuje bardzo ogolnikowe uwagi. Real powiedzial kiedys: "Matyldo, poslugujesz sie ogolnikami". A potem zapomnialam o tym mezczyznie. Przestalam go tropic, bo pod jego wplywem stawalam sie smutna i nerwowa. Sledze ludzi, zeby sie podbudowac, nie chce babrac sie w ich nieszczesciach. Ale kiedy zobaczylam malarza blekitnych kregow i ten gest, jakim zgarnia poly plaszcza, kiedy kuca, cos mi sie przypomnialo. Przejrzalam wieczorem zapiski, pogrzebalam w pamieci i przypomnialam sobie o niskim, zadnym wladzy, ale slabym mezczyznie i powiedzialam sobie: "Dlaczego nie? Czy to sposob, jaki znalazl, by zdobyc wladze?". Jak zwykle poprzestajac na ogolnikach, ograniczylam 133 sie do tego skojarzenia. Uprzedzalam, ze sie pan zawiedzie. Nie warto bylo odgrywac calej tej komedii u mnie i u Reala, zeby zdobyc tak bezwartosciowe informacje. Ale Matylda nie czula sie juz urazona.-Dlaczego nie powiedziala mi pani o tym od razu? -Nie bylam pewna, czy mam racje, brakowalo mi przekonania. A poza tym dobrze pan wie, ze po trosze ochraniam malarza blekitnych kregow. Odnosze wrazenie, jakby nie mial nikogo poza mna. Od takiego poczucia obowiazku trudno sie uwolnic. A poza tym, do jasnej cholery, nie cierpie, kiedy moje osobiste notatki zamieniaja sie w donosy. -Potrafie to zrozumiec - powiedzial Adamsberg. - Dlaczego uwaza pani, ze facet jest zadny wladzy? To ciekawe, bo Louvenel mowil podobnie. Zdaje sobie pani sprawe, ze ta paplanina w Dodin Bouffant zrobila sobie pani niezla reklame. Wystarczylo zwrocic sie do pani, zeby dowiedziec sie czegos wiecej. -Ale po co? -Juz pani mowilem. Mania malarza blekitnych kregow stala sie podnieta dla mordercy. Powiedzial "mania", jak uzywa sie skrotu myslowego, ale mial w pamieci to, czego dowiedzial sie od Vercors'a-Laury'ego - ze mezczyzna w zasadzie nie przejawial charakterystycznych zachowan maniakalnych. I to go satysfakcjonowalo. -Czy po tamtej nocy w Dodin Bouffant i publikacji artykulu nie odwiedzil pani nikt szczegolny? - podjal Adamsberg. -Nie - odparla Matylda. - Ale mozna powiedziec, ze wszyscy moi goscie sa szczegolni. 134 -Czy od tamtej nocy sledzila pani malarza blekitnych kregow?-Oczywiscie, wiele razy. -I nikt nie zwrocil pani uwagi? -Nikogo takiego nie zauwazylam. Prawde mowiac, nie zwracalam na to uwagi. -A pan? - zapytal, zwracajac sie do Karola Reyera. -Co pan tu robi? -Towarzysze pani Forestier, panie komisarzu. -Dlaczego? -Dla rozrywki. -Albo zeby sie czegos dowiedziec. Slyszalem, ze kiedy Matylda Forestier nurkuje, robi to samotnie, wbrew zasadom obowiazujacym w jej zawodzie. Zapewnianie sobie towarzystwa i ochrony nie jest wiec w jej stylu. Niewidomy usmiechnal sie lekko. -Pani Forestier byla wsciekla. Zapytala, czy chce byc swiadkiem waszego spotkania. Zgodzilem sie. To niezla rozrywka na zakonczenie dnia. Jednak spotkalo mnie rozczarowanie. Za szybko poradzil pan sobie z Matylda. -Niech pan nie bedzie tego taki pewien. - Adamsberg sie usmiechnal. - Matylda ma w zanadrzu jeszcze sporo klamstw. Prosze mi jednak powiedziec, czy wiedzial pan o artykule w dzielnicowej gazecie? -Nie opublikowano go brajlem - odburknal Karol. -Mimo to wiedzialem o nim. Cieszy sie pan? A ty, Ma tyldo, pewnie jestes zaskoczona? Moze sie boisz? -Nic mnie to nie obchodzi - powiedziala Matylda. Karol wzruszyl ramionami, wsuwajac palce pod ciemne szkla okularow. -Ktos w hotelu mowil o tym - podjal po chwili. - Ja kis facet w holu. 135 -Widzi pani - wtracil Adamsberg, zwracajac sie do Matyldy - wiesci szybko sie rozchodza, docieraja nawet do tych, ktorzy nie moga wyczytac ich z gazety. Co dokladnie powiedzial ten czlowiek w holu?-Cos w rodzaju: "Wielka dama morz znowu oddaje sie dziwactwom! Teraz zwachala sie z tym szalencem od blekitnych kregow!". Tylko tyle wiedzialam na ten temat. Nie mam zbyt precyzyjnych informacji. -Dlaczego tak ochoczo wyznal mi pan, ze o tym wie? Przeciez stawia to pana w klopotliwej sytuacji, a ta i tak nie jest zbyt dobra. Zdaje pan sobie z tego sprawe. Jakims cudem wlasnie wprowadzil sie pan do Matyldy i nie ma pan alibi na noc zabojstwa. -O tym tez pan juz wie? -Oczywiscie. Danglard pracuje. -Gdybym sam panu o tym nie powiedzial, ustalilibyscie fakty i tak wszystkiego by sie pan dowiedzial. Chyba lepiej nie uchodzic za klamce, prawda? Na twarzy Reyera pojawil sie zjadliwy usmiech, ktorym tak czesto probowal zabic caly wszechswiat. -Ale nie wiedzialem - dodal - ze w kawiarni przy ulicy Saint-Jacques rozmawiam z pania Forestier. Dopiero pozniej skojarzylem fakty. -Tak - przyznal Adamsberg. - Juz pan to mowil. -Pan tez czasami sie powtarza. -Tak to juz bywa na pewnych etapach sledztwa -powtarzamy sie. Dziennikarze nazywaja to "dreptaniem w miejscu". -Faza druga i trzecia. - Matylda westchnela. -A potem, nagle - podjal Adamsberg - sprawa nabiera tempa i nie ma juz nawet czasu na rozmowy. -Faza pierwsza - dodala Matylda. 136 -Ma pani racje, Matyldo - Adamsberg pokiwal glowa, spogladajac na nia - tak samo jak w zyciu. Wyczekiwanie i monotonia przeplatane sa zrywami i pospiechem.-Dosc banalne wnioski - mruknal Karol. -Czesto mowie rzeczy banalne - odparl Adamsberg. - Powtarzam sie, formuluje wnioski, ktore wydaja sie oczywiste, rozczarowuje rozmowcow. A panu nigdy sie to nie zdarza? -Staram sie unikac takich zachowan - rzekl slepiec. - Mam wstret do prymitywnych rozmow. -A ja nie - przyznal Adamsberg. - Mnie to nie przeszkadza. -Dosc tego - przerwala Matylda. - Nie lubie, kiedy komisarz nadaje taki ton rozmowie. Na nas juz czas. Wole poczekac, az wkroczy pan w faze "zrywu", panie komisarzu, az w panskich oczach znow rozpali sie swiatlo. -To takze banalna uwaga - powiedzial Adamsberg, usmiechajac sie. -Faktycznie, w sentymentalno-poetyckich metaforach Matylda nie cofa sie przed niczym - przyznal Rey-er. - Ale jej styl rozni sie od panskiego. -Skonczyliscie? Mozemy juz isc? - zapytala Matylda. - Obaj mnie denerwujecie. I tez kazdy w innym stylu. Adamsberg skinal im reka i usmiechnal sie. Po chwili byl juz sam. Dlaczego Karol Reyer uznal za celowe podkreslic: "Tylko tyle wiedzialem na ten temat"? Poniewaz wiedzial znacznie wiecej. Dlaczego wyznal akurat te czastke prawdy? Zeby zapobiec dodatkowemu sledztwu. 137 Z tego powodu Adamsberg zatelefonowal do hotelu Grands Hommes. Recepcjonista pamietal artykul w dzielnicowej gazecie i wypowiedz tamtego klienta. Oczywiscie pamietal tez niewidomego. Jakze moglby zapomniec takiego slepca?-Czy Reyer chcial dokladniej poznac tresc artykulu? - zapytal Adamsberg. -Rzeczywiscie, panie komisarzu. Poprosil, zebym mu go przeczytal w calosci. Gdyby nie to, nie zapamietalbym tamtej rozmowy. -Jak zareagowal? -Trudno to okreslic, panie komisarzu. Miewal takie usmieszki, od ktorych ciarki przechodzily czlowiekowi po plecach, nie wspominajac juz o tym, ze chyba kazdy czul sie wtedy jak glupiec. Tego dnia tez sie tak usmiechnal, ale do dzis nie rozumiem, co to moglo oznaczac. Adamsberg podziekowal mu i odlozyl sluchawke. Karol Reyer chcial wiedziec wiecej. I przyszedl z Matylda do komisariatu. Natomiast Matylda wiedziala o malarzu blekitnych kregow wiecej, niz chciala mu powiedziec. Oczywiscie to wszystko moglo nie miec zadnego znaczenia. Nie lubil zastanawiac sie nad tego typu informacjami. Pozbedzie sie problemu, przekazujac swoje uwagi Danglardowi. Ten w razie potrzeby zrobi, co trzeba, znacznie lepiej niz on. A on bedzie mogl nadal myslec tylko i wylacznie o malarzu blekitnych kregow. Matylda miala racje - czekal na zryw. Wiedzial tez, co pragnela powiedziec, wspominajac o swietle w jego oczach. To nic, ze czlowiek jest zmeczony, blask w oczach jest albo go nie ma. To swiatlo naprawde istnieje. U niego pojawialo sie czasami, wszystko zalezalo od chwili. A teraz doskonale wiedzial, ze jego przygaszone oczy zapatrzyly sie gdzies w dal i zagubily w pustce. 138 Noca nekal go paskudny sen, w ktorym rozkosz przeplatala sie z groteskowymi scenkami. Ujrzal Kamile, ktora weszla do jego sypialni w stroju chlopca hotelowego. Powazna, prawie smutna, zrzucila ubranie i polozyla sie obok niego. Chociaz nawet we snie przeczuwal, ze wkracza na niebezpieczna sciezke, nie potrafil sie oprzec. A hotelowy chlopak z Kairu smial sie glosno, pokazujac mu szesc palcow, co mialo znaczyc: "Zenilem sie z nia dziesiec razy". Potem przyszla Matylda i powiedziala: "On chce cie wsadzic za kratki" i wyciagnela corke z jego lozka. Ale on wciaz mocno ja tulil. Wolalby skonac, niz oddac Kamile Matyldzie. Ale zrozumial, ze sen robi sie paskudny, ze zniknela radosc, jaka wnosil, i ze lepiej polozyc mu kres, po prostu sie budzac. Byla czwarta nad ranem.Adamsberg wstal, klnac pod nosem. Krazyl po mieszkaniu. Tak, kroczyl juz niebezpieczna sciezka. Gdyby przynajmniej Matylda nie wspomniala o corce, Kamila nie odzyskalaby realnego ksztaltu, ktory tak latwo przywrocil jej po latach rozlaki. Nie, to zaczelo sie wczesniej, kiedy jeszcze uwazal ja za martwa. To wtedy Kamila wylonila sie gdzies w dali, a on z rozczuleniem i pewnym dystansem obserwowal jej przemiane. Ale juz wtedy znal Matylde i prawdopodobnie to jej egipska twarz ozywila Kamile z sila, ktorej dotad brakowalo. Tak wlasnie sie to zaczelo. Tak, w ten sposob zaczela sie seria niebezpiecznych doznan i uczuc, ktore rozsadzaly mu glowe, seria wspomnien, unoszacych sie niczym dachowki podczas gwaltownej wichury, tworzac wyrwy w dachu, ktory do tej chwili byl szczelny i dobrze go chronil. Cholera. Co za piekielna sciezka! Adamsberg nigdy nie wiazal z miloscia wielkich nadziei, nigdy wiele od niej nie oczekiwal. 139 Nie byl przeciwnikiem uczuc, ale po prostu nie stanowily one istoty jego zycia. Taki juz byl, czasami przychodzilo mu na mysl, ze to swoista ulomnosc, kiedy indziej myslal, ze szczescie. Ale nie podawal w watpliwosc, ze brak mu wiary. Pamietal o tym takze tej nocy, jednak przechadzajac sie po mieszkaniu, przyznal, ze chcialby choc przez godzine trzymac Kamile w ramionach. Przygnebialo go, ze nie moze tego zrobic, przymykal oczy, zeby ulatwic prace wyobrazni, ale to nie przynosilo mu ulgi. Gdzie byla Kamila? Dlaczego nie pojawila sie tutaj, zeby przytulic sie do niego i zostac do jutra? I zeby zrozumiec, ze ogarniety niemozliwym do spelnienia pragnieniem, nierealnym dzis ani w przyszlosci, popadal w gleboka frustracje. Ale nie to pragnienie najbardziej go przygnebialo. Adamsberg nigdy nie ulegal podszeptom pychy. Dreczylo go poczucie, ze traci czas i trwoni marzenia na bezsensowne i meczace sny, choc wiedzial, ze zycie byloby prostsze, gdyby potrafil sie uwolnic od duchow przeszlosci. Ale nie potrafil. Na domiar zlego wlasnie teraz poznal Matylde.Tej nocy Adamsberg nie zmruzyl juz oka i piec po szostej rano wszedl do swego gabinetu. Dziesiec minut potem osobiscie odebral telefon z komisariatu dziesiatej dzielnicy. Na rogu bulwaru Saint-Michel i dlugiej, niemal bezludnej ulicy Val-de-Grace pojawil sie kolejny krag. W srodku lezal kieszonkowy slownik angielsko-hiszpanski. Zmeczony miniona noca, Adamsberg skorzystal z okazji, by wyjsc z biura i rozprostowac nogi. Na miejscu byl juz policjant, ktory strzegl blekitnego kregu jak swietosci. Policjant stal niemal na bacznosc tuz przy slowniczku. Wygladalo to idiotycznie. Czyzbym sie mylil? - pomyslal Adamsberg. 140 Dwadziescia metrow dalej, przy bulwarze, zauwazyl otwarta juz kafejke. Byla siodma. Siadl przy stoliku na zewnatrz i zapytal kelnera, czy kawiarnia jest czynna do pozna w nocy i kto pracowal od jedenastej do wpol do pierwszej rano. Pomyslal, ze idac do stacji Luxembourg, malarz blekitnych kregow mogl przechodzic obok kafejki, jesli nadal jezdzil metrem. Odpowiedzi udzielil mu wlasciciel. Poniewaz byl dosc agresywny, Adamsberg pokazal mu legitymacje policyjna.-Panskie nazwisko nie jest mi obce. Jest pan znany w swoim fachu. Adamsberg nawet nie probowal zaprzeczac. Slawa ulatwiala takie rozmowy. -Owszem - potwierdzil wlasciciel, wysluchawszy Adamsberga. - Widzialem tu podejrzanego typka, ktory mogl byc panskim poszukiwanym. Mniej wiecej piec minut po polnocy przeszedl bardzo szybko, ale jakby drepczac. Wlasnie przestawialem stoliki przed kawiarnia, bo zamykalismy. Wie pan, jak to jest z tymi plastikowymi krzeslami - gna sie, rozpadaja, zaczepiaja o wszystko. Krotko mowiac, jedno sie przewrocilo, a facet sie o nie potknal. Podszedlem, zeby pomoc mu wstac, ale odepchnal mnie bez slowa i odszedl szybko, sciskajac pod pacha torbe, ktorej nie upuscil, nawet kiedy sie przewrocil. -To musial byc on - mruknal Adamsberg. Slonce muskalo juz stoliki, a Adamsberg popijal kawe. Czul sie znacznie lepiej. Kamila wracala w koncu na swoje miejsce, gdzies daleko. -Czy wtedy cos sie panu nasunelo na mysl? - zapytal. -Nic. Chociaz w zasadzie tak. Pomyslalem: oto jeszcze jeden biedaczyna, i to nie dlatego ze byl mizerny, ale poniewaz wydal mi sie biednym facetem, ktory popil 141 sobie wieczorem, a teraz pedzi do domu. bo sie boi, ze zoneczka mu nawymysla.-Meska solidarnosc - szepnal Adamsberg, czujac lekka odraze do wlasciciela kafejki. - Dlaczego pomyslal pan, ze facet sobie popil? Zataczal sie? -Wrecz przeciwnie. Wydaje mi sie, ze poruszal sie bardzo sprawnie. Powiedzmy, ze pachnialo od niego alkoholem, chociaz wtedy ledwie to wyczulem. Pomyslalem o tym, bo pan pyta. Wyczuwanie alkoholu to u mnie jak odruch, to moja druga natura. Rozumie pan, w moim fachu... Moze mi pan pokazac, kogo pan chce, a ja natychmiast powiem, na jakim jest etapie. A tamten facet, drobny nerwus, musial wypic wczoraj pare kieliszeczkow. To sie czulo, tak, to sie czulo. -Ale co? Whisky? Wino? -Nie - zawahal sie - ani jedno, ani drugie. To musialo byc cos znacznie slodszego, moze pare kieliszkow likieru, jak to bywa przy kartach, w gronie podstarzalych panow, takich porzadnych, rozumie pan, ktorzy zawsze osiagaja, czego chca, chociaz nikt sie tego po nich nie spodziewa. -Calvados? Sliwowica? -Za duzo pan wymaga, w koncu zaczne zmyslac. Przeciez wcale nie musialem wachac tego faceta. -Dobrze. Powiedzmy, ze pil cos owocowego... -Ale co to panu da? -Bardzo duzo - odparl Adamsberg. - Prosze, zeby zechcial pan wpasc do komisariatu, dzis w ciagu dnia, musimy opisac panskie zeznania. Zostawie panu adres. I prosze koniecznie wspomniec mojemu koledze o tym zapachu owocow. -Mowilem o alkoholu, nie wspomnialem o zadnych owocach. 142 -Dobrze, jak pan woli. To nie ma znaczenia.Adamsberg usmiechal sie, zadowolony. Pomyslal o ukochanej, zeby sie upewnic. To juz prawie nie bolalo, tylko ciche pozadanie przemknelo niczym ptak wysoko na niebie. Z poczuciem ulgi opuscil kafejke. Dzis wysle do Matyldy Danglarda, zeby wyciagnal z niej adres restauracji, w ktorej wytropila smutnego i pracowitego mezczyzne w plaszczu nieprzemakalnym. Kto wie, moze natrafia na wlasciwy trop. Nie chcial sie spotkac z Matylda. Tymczasem malarz blekitnych kregow rysowal kreda calkiem niedaleko od ulicy Pierre-et-Marie-Curie. Byl poruszony, wciaz prowadzil rozmowe. A Adamsberg po prostu na niego czekal. Danglard wydobyl z Matyldy adres restauracji na placu Pigalle, ale knajpka nie istniala tam juz od dwoch lat. Przez caly dzien Danglarda irytowala sklonnosc Adamsberga do wloczegostwa. Danglard uwazal, ze sledztwo sie wlecze, ale przyznawal, ze niewiele mozna zrobic. Osobiscie przeszperal cale zycie Magdaleny Cha-telain, nie znajdujac zadnego punktu zaczepienia. Odwiedzil tez Karola Reyera, ktorego poprosil o wyjasnienie, dlaczego zainteresowal sie artykulem z dzielnicowej gazety. Reyer uznal, ze policja chce go wziac przez zaskoczenie, i nie kryl niezadowolenia, przede wszystkim jednak byl zly, ze tak kiepsko odegral swa role przed Adamsbergiem. Jednak gluchy, przeciagly glos tego zmeczonego mezczyzny, ktorego wyobrazal sobie jako wysokiego, niepokoil go znacznie mniej niz zbyt lagodny ton Adamsberga. Udzielil Danglardowi prostej odpowiedzi. Jeszcze kiedy studiowal anatomie zwierzat, 143 mial okazje uczestniczyc w seminarium prowadzonym przez pania Forestier. Mozna bylo to sprawdzic. W tym okresie nie mial powodu zywic do nikogo zalu i cenil pania Forestier za to, ze byla inteligentna i czarujaca. Zapamietal kazde jej slowo. Potem zapragnal wymazac z pamieci cale tamto zycie. Kiedy jednak mezczyzna w holu wspomnial o "wielkiej damie morz", powrocily mile echa przeszlosci, dosc mile, aby wzbudzic w nim chec przekonania sie, czy chodzi o te sama osobe i co wlasciwie jej zarzucano. Reyer odniosl wrazenie, ze przekonal Danglarda. Ale Danglard zapytal, dlaczego nie powiedzial o tym wczoraj, podczas rozmowy z Adamsbergiem, i dlaczego nie wspomnial Matyldzie, ze znal ja wczesniej, przed "przypadkowym" spotkaniem przy ulicy Saint-Jacques. Reyer odparl, ze po pierwsze nie chcial, by Adamsberg za bardzo utrudnial mu zycie, a po drugie, ze wolal, aby Matylda nie utozsamiala go z jakims wiecznym studentem, ktory na tyle sie juz postarzal, by stac sie wielbicielem mistrzyni. Zreszta wcale nie odpowiadalaby mu taka rola.W sumie niewiele z tego wszystkiego wynikalo, pomyslal Danglard. Otrzymal najzwyklejszy zbior polprawd, ktore tylko przeciagaja sprawe. Dzieciaki czekalo kolejne rozczarowanie. Danglard winil Adamsberga za te spowolnione dni, ktorych bieg wyznaczaly tylko kolejne odnalezione rano kregi. Mial nieuzasadnione wrazenie, ze to Adamsberg wywieral tak fatalny wplyw na bieg czasu. W koncu caly komisariat przesiakl swoista filozofia dzialania komisarza. Wscieklosc pozbawiona rzeczywistego obiektu powoli opuszczala Castreau, z ust Margellona coraz rzadziej padaly glupie uwagi, co wcale nie znaczylo, ze 144 jeden stal sie mniej brutalny, a drugi nagle zmadrzal. Po prostu obaj uznali, ze nie warto zawracac sobie glowy ciaglym mowieniem. Z grubsza rzecz biorac - ale to bylo tylko wrazenie, powstale zapewne pod wplywem osobistych trosk Danglarda - te pozbawione znaczenia wybuchy i wybryki staly sie mniej widoczne, mniej przydatne, a zastapil je beztroski fatalizm, ktory zreszta wydawal sie grozniejszy. Wszyscy ci ludzie spokojnie czuwali nad zaglami swego statku, nie przejmujac sie chwilowym bezruchem, gdy slabl wiatr. Codzienne sprawy toczyly sie normalnie, wczoraj na jednej z ulic doszlo do trzech napadow. Adamsberg przychodzil i wychodzil, znikal i pojawial sie znowu, lecz to nie wzbudzalo juz ani krytyki, ani niepokoju.Jan Baptysta wczesnie poszedl spac. Musial przyznac, ze udalo mu sie zbyc sasiadke z dolu w miare delikatnie, nie raniac jej. A przeciez jeszcze rano marzyl, zeby jak najszybciej ja zobaczyc, bo wierzyl, ze pomoze mu oderwac sie od podlych mysli, ze dzieki niej zacznie snic o innym ciele. Kiedy jednak nadszedl wieczor, Adamsberg chcial juz tylko jak najszybciej zasnac - bez kobiety, bez ksiazki, bez myslenia. Gdy noca rozdzwonil sie telefon, wiedzial, ze to sie stalo, ze konczy sie dreptanie, ze to zryw. Ale wiedzial tez, ze ktos nie zyje. Telefonowal do niego Margellon. Na malo uczeszczanym odcinku bulwaru Raspail, w poblizu placu Denfert, znaleziono zwloki mezczyzny, ktoremu ktos w wyjatkowo okrutny sposob poderznal gardlo. Margellon byl juz na miejscu zbrodni wraz z ekipa z czternastej dzielnicy. 145 -A krag? Jaki jest krag? - wypytywal Adamsberg.-Krag tez jest, panie komisarzu. Starannie wyrysowany, jakby facetowi wcale sie nie spieszylo. Takze napis wokol jest pelny. To jak zwykle: "Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?". Na razie nie wiem nic wiecej. Czekam na pana. -Juz jade. Prosze obudzic Danglarda. I niech mu pan powie, zeby sie pospieszyl. -Moze nie ma potrzeby zrywac wszystkich? -Chce go - powiedzial Adamsberg. - Pana tez - dodal szybko. - Prosze zostac na miejscu. Powiedzial to, aby nie urazic Margellona. Adamsberg wskoczyl w pierwsze lepsze spodnie, chwycil koszule, ktora wpadla mu w rece, a Danglard, bedacy na miejscu juz od kilku minut, natychmiast zauwazyl to wynikajace z pospiechu niedbalstwo. Koszula, jakby powiedzial jego ojciec, byla zapieta calkiem na opak. Danglard oczywiscie zwrocil na to uwage. A Adamsberg, dokonujac ogledzin zwlok, staral sie poza-pinac guziki jak nalezy. Przedtem musial ja rozpiac, ale wygladalo na to, ze nie uwaza za niezrecznosc przebierania sie na oczach ludzi z komisariatu, na bulwarze Ra-spail. Policjanci przygladali mu sie bez slowa, byla przeciez trzecia nad ranem. Jak zawsze, kiedy Danglard przeczuwal, ze komisarz stanie sie ofiara kpin i komentarzy, pragnal chronic go przed tym, ale tym razem nie mogl nic zrobic. Adamsberg zapial wiec spokojnie koszule, przez caly czas przygladajac sie zwlokom, i stwierdzil, ze przynajmniej w swietle reflektorow, obrazenia sa powazniejsze niz u Magdaleny Chatelain. Gardlo zostalo poderzniete tak mocno, ze glowa mezczyzny niemal odpadala. 146 Danglard, ktory czul sie rownie zle jak przy zwlokach Magdaleny Chatelain, staral sie nie przygladac obrazeniom. Gardlo bylo jego slabym punktem. Na sama mysl o szaliku wpadal w przerazenie, jakby panicznie bal sie uduszenia. Nie lubil golic podbrodka. Teraz patrzyl w druga strone, na stopy denata. Jedna zwracala sie ku slowu "Wiktor", druga lezala obok slowa "potworze". Pantofle mezczyzny byly wypolerowane, bardzo klasyczne. Wzrok Danglarda przesuwal sie po szczuplym ciele, odnotowujac kroj szarego garnituru i obecnosc kamizelki, na ogol noszonej tylko w wyjatkowych sytuacjach. To jakis stary lekarz, uznal.Adamsberg stal po przeciwnej stronie, patrzac na gardlo starszego czlowieka. Jego usta wygiely sie w grymasie odrazy, odrazy wobec reki, ktora przeciela te szyje. Pomyslal o glupim, sliniacym sie psisku. Mimowolnie. Jego kolega z czternastki podszedl i wyciagnal do niego reke. -Komisarz Louviers. Nie mialem jeszcze okazji pana poznac, komisarzu Adamsberg. Paskudne okolicznosci. -Owszem. -Uznalem, ze warto jak najszybciej was powiadomic - ciagnal Louviers. -Bardzo panu dziekuje. Kim jest ofiara? - zapytal Adamsberg. -Przypuszczam, ze to emerytowany lekarz. Wskazuje na to torba pierwszej pomocy, ktora mial przy sobie. Mezczyzna liczyl sobie siedemdziesiat dwa lata. Nazywa sie Gerard Pontieux, urodzil sie w Indre, ma metr siedemdziesiat dziewiec centymetrow wzrostu. Na razie wiemy tyle, ile wyczytalismy z jego dowodu osobistego. 147 -Nie mozna bylo temu zapobiec - powiedzial Adams-berg, potrzasajac glowa. - W zaden sposob. Musialo dojsc do drugiego morderstwa. Cala policja paryska nie zdolalaby przeszkodzic zabojcy.-Wiem, co pan teraz mysli - wtracil Louviers. - Sprawa trafila w panskie rece po smierci Chatelain, a winny nie zostal schwytany. Teraz znow popelnil zbrodnie. Takie sytuacje zawsze sa przykre. Rzeczywiscie, mniej wiecej tak myslal Adamsberg. Wiedzial, ze dojdzie do kolejnego zabojstwa, ale nawet przez chwile nie wierzyl, ze zdola cos zdzialac. Na pewnych etapach sledztwa mozna tylko czekac, az stanie sie to, co nieuniknione, a potem probowac dowiedziec sie czegos nowego. Adamsberg nie czul wyrzutow sumienia. Ale ubolewal nad smiercia eleganckiego, przyzwoitego starszego pana, ktory lezal przed nim na ziemi. Ten mezczyzna przyplacil zyciem jego bezsilnosc. O swicie furgonetka zabrala zwloki. Conti robil zdjecia w bladym swietle budzacego sie dnia, zajmujac miejsce kolegi z czternastki. Adamsberg, Danglard, Louviers i Margellon zebrali sie przy stoliku w kawiarni Ruthene, ktora wlasnie otwarto. Adamsberg milczal, co zbijalo z tropu jego poteznego kolege z 14-tki, ktory nie bez zdziwienia przypatrywal sie komisarzowi o zamglonych oczach, wykrzywionych ustach i zwichrzonych wlosach. -Tym razem przesluchiwanie obslugi kawiarni nie ma sensu - powiedzial Danglard. - Cafe des Arts i Ru thene sa czynne bardzo krotko, zaledwie do dziesiatej. Malarz blekitnych kregow doskonale wie, ktore ulice pustoszeja noca. Niedaleko stad zostawil juz zdechlego kota. To bylo przy cmentarzu, na ulicy Froidevaux. 148 -To tez nasz rewir - stwierdzil Louviers. - Nie poinformowaliscie nas.-Nie doszlo do zabojstwa, a nawet do wykroczenia -odparl Danglard. - Obejrzelismy to sobie z czystej ciekawosci. Zreszta jest pan w bledzie, bo informacje uzyskalem od jednego z panskich ludzi. -Naprawde? - zdziwil sie Louviers. - Mimo wszystko ciesze sie, ze teraz pan o tym wspomnial. -Podobnie jak poprzednio - wlaczyl sie Adamsberg -cialo nie wykracza poza okrag. Dlatego niemozliwe jest ustalenie, czy winny jest malarz blekitnych kregow, czy tez tylko sie nim posluzono. Ciagla niepewnosc. Bardzo zreczne. -A zatem? - zapytal Louviers. -Lekarz sadowy ustalil, ze zgon nastapil okolo pierwszej w nocy. Wydaje mi sie, ze to troche za pozno -rzekl po chwili milczenia. -To znaczy? - zapytal Louviers, ktory najwyrazniej nie zniechecal sie tak latwo. -To znaczy, ze metro bylo juz zamkniete. Louviers wygladal na zaskoczonego. Potem Danglard wyczytal z jego twarzy, ze rezygnuje z dalszej rozmowy. Adamsberg zapytal o godzine. -Dochodzi wpol do dziewiatej - powiedzial Margel-lon. -Prosze zadzwonic do Castreau. O wpol do piatej prosilem go o sprawdzenie kilku rzeczy. Prawdopodobnie cos juz wie. I prosze sie pospieszyc, bo Castreau gotow zasnac. A czas na sen traktuje bardzo powaznie. Margellon wrocil po chwili i oswiadczyl, ze wstepne analizy nie wniosly nic istotnego. -Domyslam sie - powiedzial Adamsberg. - Mimo to sluchamy. 149 Margellon odczytal notatki.-Doktor Pontieux nie byl notowany. Ustalilismy juz, ze ma siostre, ktora nadal mieszka w rodzinnym domu w Indre. Wydaje sie, ze to jego jedyna krewna. Kobieta ma okolo osiemdziesiatki. Pontieux, chlopski syn, ma za soba awans spoleczny, ktory pochlonal, jak sie wydaje, cala jego energie. Powtarzam slowa Castreau - dodal Margellon. - Krotko mowiac, byl kawalerem. Wedlug dozorczyni z jego domu, z ktora Castreau tez juz rozmawial, nie warto szukac w jego zyciu przygod z kobietami ani zreszta zadnych innych. To takze slowa Castreau. Mieszkal w tym domu od przeszlo trzydziestu lat, mial gabinet na trzecim pietrze i mieszkanie na drugim, a dozorczyni zna go od niepamietnych czasow. Mowi, ze byl uprzejmy i dobry jak aniol, i gorzko nad nim placze. Nie doszukalismy sie zadnego cienia na zyciu tego czlowieka. Spokoj i monotonia. To... -To tez slowa Castreau - przerwal mu Danglard. -Czy dozorczyni wie, dlaczego doktor wyszedl wczoraj wieczorem? -Wezwano go do chorego dziecka. Juz nie praktykowal, ale dawni pacjenci lubili prosic go o porade. Przypuszcza, ze postanowil wrocic piechota. Ponoc lubil przechadzki, ot tak, dla zdrowia. To jasne. -Wcale nie. -Co jeszcze? - zapytal Danglard. -Juz nic - odparl Margellon i uporzadkowal notatki. -Nieszkodliwy lekarz z dzielnicy - rzekl Louviers. - Rownie czysty jak poprzednia ofiara. Wyglada na to, ze scenariusz jest identyczny. -Jest jednak pewna duza roznica - powiedzial A-damsberg. - Ogromna roznica. 150 Trzej mezczyzni w milczeniu zwrocili na niego oczy. Adamsberg mazal cos nadpalona zapalka na papierowym obrusie.-Nie dostrzegacie jej? - zapytal Adamsberg, patrzac na nich, jakby nie zamierzal wyjasnic problemu. -Najwyrazniej ta roznica nie rzuca sie w oczy - mruknal Margellon. - Co to za oczywistosc? -Tym razem ofiara mordercy padl mezczyzna -oswiadczyl Adamsberg. Lekarz sadowy przedstawil ostateczny raport poznym popoludniem. Smierc ofiary nastapila okolo pierwszej trzydziesci w nocy. Doktor Gerard Pontieux, podobnie jak Magdalena Chatelain, zostal najpierw ogluszony. Potem zabojca poderznal mu gardlo. Sprawca dzialal z wielkim okrucienstwem, zadajac co najmniej szesc glebokich ran, siegajacych kregow szyjnych. Adamsberg wykrzywil sie z odraza. Caly dzien pracy ekipy nie przyniosl niczego poza tym, co bylo wiadome juz rano. Teraz wprawdzie poznali sporo szczegolow z zycia starego lekarza, ale wszystko to byly blahe informacje. Jego mieszkanie, gabinet, papiery swiadczyly, ze wiodl bardzo spokojna egzystencje. Zamierzal wynajac paryskie mieszkanie, zeby powrocic do Indre, gdzie - takze najzwyczajniej w swiecie - kupil juz maly domek. Pozostawil wprawdzie okragla sumke siostrze, ale nie byly to pieniadze, dla ktorych warto by zabic chocby kota. Danglard wrocil okolo piatej. Wraz z trzema ludzmi przeczesal okolice miejsca zbrodni. Adamsberg zauwazyl, ze wyglada na zadowolonego i ma ochote sie napic. 151 -Znalezlismy to w rynsztoku - oswiadczyl, pokazujac komisarzowi plastikowa torebke. - Lezalo blisko zwlok, w odleglosci jakichs dwudziestu metrow. Mor derca nie staral sie nawet tego ukryc. Zachowuje sie, jakby byl nietykalny, pewien swej bezkarnosci. Po raz pierwszy zdarza mi sie cos takiego. Adamsberg otworzyl torbe. Wewnatrz zobaczyl dwie oblepione krwia rekawice kuchenne z rozowego kauczuku. Widok byl odrazajacy. -Morderca uwaza, ze zycie jest proste, prawda? - powiedzial Danglard. - Zarzyna kogos w gumowych rekawiczkach, a zaraz potem pozbywa sie ich, rzucajac do rynsztoka, jakby to byl najzwyklejszy zmiety kawalek papieru. Ale i tak nie znajdziemy na nich odciskow palcow. To dobra cecha gumowych rekawiczek - mozna sie ich pozbyc, zsuwajac je bez dotkniecia, a kupi sie je w kazdym sklepie. Co mamy z tym zrobic? Morderca jest wyjatkowo pewny siebie. Ile trupow podrzuci nam w ten sposob? -Jest piatek. Przypuszczalnie przez ten weekend nic sie nie wydarzy. Mam wrazenie, ze malarz blekitnych kregow nie wychyla nosa z domu ani w sobote, ani w niedziele. Dziala z duza regularnoscia. Jezeli zabojca jest ktos inny, bedzie musial czekac na nowe kregi. A tak dla porzadku, czy pan Reyer ma alibi na te noc? -Tak jak poprzednio. Spal. Nie ma swiadkow. Wszyscy w domu spali, a nie ma tam dozorcy, ktory moglby zauwazyc ewentualne wyjscia czy powroty. W miescie jest coraz mniej dozorcow, to dla nas dramat. -Przed chwila dzwonila do mnie Matylda Forestier. Dowiedziala sie o zabojstwie z radia, sprawiala wrazenie zdruzgotanej. -Przekonamy sie - mruknal Danglard. 152 Przez wiele kolejnych dni nic sie nie dzialo. Adams-berg znowu wpuscil do lozka sasiadke z dolu, Danglard robil sobie popoludniowe przerwy i cieszyl sie urokami czerwca. Tylko prasa wciaz byla poruszona. Teraz co najmniej dziesieciu dziennikarzy uganialo sie po ulicach.W srode pierwszy stracil cierpliwosc Danglard. -Ma nas w garsci - warknal. - Nie mozemy nic zrobic, nic znalezc, niczego udowodnic. Tkwimy tu bezczynnie, czekajac, az wymysli cos nowego. Nie potrafimy nic zrobic, mozemy tylko szukac nowych kregow. To nie do wytrzymania. Dla mnie to nie do wytrzymania - dorzucil, zerkajac na Adamsberga. -Jutro - powiedzial Adamsberg -Co jutro? -Jutro rano bedzie nowy krag. -Nie jest pan wrozka. -Nie bedziemy sie nad tym zastanawiac, kiedys juz rozmawialismy. Malarz blekitnych kregow ma pewien plan. I jak mowi Vercors-Laury, czuje potrzebe ujawniania swoich mysli. Nie pozwoli, zeby caly tydzien uplynal bez ruchu z jego strony. Zwlaszcza ze prasa pisze juz tylko o nim. A jezeli zechce rysowac tej nocy, to nastepnej nocy musimy sie spodziewac kolejnego zabojstwa, Danglard. Z czwartku na piatek. Tym razem trzeba wzmocnic wszystkie patrole, przynajmniej w piatej, szostej i czternastej dzielnicy. -Dlaczego? Przeciez morderca nie musi sie spieszyc. Dotad nigdy tego nie robil. -Ale teraz sytuacja jest inna. Niech pan zrozumie, Danglard - jezeli malarz blekitnych kregow jest zabojca i jezeli znow zacznie rysowac, oznacza to, ze zamierza kogos zabic. Ale wie, ze teraz musi dzialac szybko. 153 Opisalo go juz trzech swiadkow, nie liczac Matyldy Fo-restier. Wkrotce bedziemy mogli sporzadzic jego portret pamieciowy. Wie o tym z gazet. Wie takze, ze nie moze sie tak zabawiac w nieskonczonosc. Jego metody sa zbyt ryzykowne. Jesli wiec chce zakonczyc to, co zaczal, musi sie spieszyc.-A jezeli to nie malarz blekitnych kregow jest zabojca? -To niczego nie zmienia. On tez nie moze juz liczyc na wiele. Malarz blekitnych kregow, przerazony dwoma zbrodniami, moze nagle sie wycofac z gry. Dlatego morderca musi sie spieszyc, wykorzystac kazda okazje, zanim maniak przestanie rysowac. -Mozliwe - przyznal Danglard. -Bardzo mozliwe, stary. Danglard nie zmruzyl oka przez cala noc. Jak Adamsberg mogl czekac z taka nonszalancja, jak mogl sobie pozwalac na wrozenie z fusow? Nigdy nie czulo sie, ze opiera sie na faktach. Czytal wszystkie raporty dotyczace ofiar i podejrzanych, ale ledwie do nich nawiazywal. Wygladalo na to, ze kieruje sie wechem. Dlaczego uznal za az tak istotne, ze druga ofiara byl mez-czyzna? Bo to pozwalalo odrzucic hipoteze zbrodni na tle seksualnym? Dla Danglarda nie bylo to zaskoczeniem. Od dawna uwazal, ze ktos posluguje sie malarzem blekitnych kregow w scisle okreslonym celu. Ale ani smierc Chatelain, ani morderstwo Pontieux nikomu nie przynioslo korzysci. Wydawalo sie sluzyc jedynie uwiarygodnieniu tezy "maniakalnej serii". Czy dlatego nalezalo spodziewac sie kolejnego mordu? Ale dlaczego Adamsberg wciaz myslal 154 tylko o czlowieku od kregow? I dlaczego powiedzial do niego "stary"? Zmeczony przewracaniem sie z boku na bok, zmeczony upalem tej letniej nocy, Danglard zamierzal isc do kuchni i ochlodzic sie tym, co zostalo na dnie butelki. Pilnowal sie i ze wzgledu na dzieci czesto zostawial cos na dnie butelki. Ale Arletta zauwazylaby rano, ze dopil te resztki noca. Trudno, w koncu to nie pierwszy raz. Znowu wydmie usta i powie: "Adrianie -czesto sie tak do niego zwracala - Adrianie, pijaczyna z ciebie". Wahal sie jednak przede wszystkim dlatego, ze picie po nocach przyprawialo go o piekielny bol glowy, ktory dreczyl go rano, tak podly, ze bolaly go nawet cebulki wlosow i trudno mu bylo wydusic z siebie slowo, a jutro musial byc w dobrej formie. Przeciez naprawde mogl pojawic sie nowy okrag. No i trzeba zorganizowac patrole na najblizsza noc, noc zbrodni. Draznilo go, ze ulega metnym przekonaniom Adamsberga, ale w gruncie rzeczy bylo to przyjemniejsze niz toczenie walki z zarazliwymi wizjami komisarza.I malarz dal o sobie znac. Na drugim koncu Paryza, w malej uliczce Marietta-Martin, w szesnastej dzielnicy. Uplynelo sporo czasu, zanim tamtejszy komisariat powiadomil ich o wydarzeniu. Sektor nigdy dotad nie byl polem dzialania malarza i niezbyt dokladnie znano tam przebieg calej sprawy. -Dlaczego pojawil sie w nowej dzielnicy? - zapytal Danglard. -Zeby nam pokazac, ze spenetrowal okolice Panteonu, ale nie jest czlowiekiem ograniczonym, nie ma 155 uprzedzen, a morderstwa nie ogranicza jego wolnosci ani wladzy nad calym obszarem stolicy. Albo cos w tym rodzaju - mruknal Adamsberg.-Wodzi nas za nos - rzekl Danglard, przyciskajac palec do czola. Tej nocy nie zdolal sie oprzec pokusie i dopil butelke, a potem zaczal nowa. Olowiany mlot, ktory dudnil mu teraz w glowie, niemal przyprawia go o utrate wzroku. Ale najbardziej go niepokoilo, ze Arletta nic mu nie powiedziala przy sniadaniu. Arletta wiedziala, ze ma teraz klopoty, ze miota sie miedzy prawie pustym kontem bankowym, fatalnym sledztwem i wytracajacym go z rownowagi charakterem nowego komisarza. Moze nie chciala dodatkowo zatruwac mu zycia. Nie zdawala sobie sprawy, ze Danglard lubi sluchac, jak mowi: "Adrianie, jestes pijaczyna", bo w takich chwilach byl pewien, ze ktos go kocha. To bylo proste uczucie. Proste, ale prawdziwe. Posrodku kola zakreslonego jednym pociagnieciem lezalo czerwone plastikowe sitko konewki. -Moglo spasc z ktoregos z balkonow - powiedzial Danglard, podnoszac glowe. - Te budynki pamietaja pewnie czasy rzymskie. Dlaczego wybral cos takiego zamiast paczki papierosow, ktora lezy dwa metry dalej? -Przeciez ma pan liste, Danglard. Ten facet dba, zeby zaden z zamknietych w kregu przedmiotow nie byl ulotny. Nigdy nie znalezlismy biletu metra, kartki czy jednorazowej chusteczki, bo wiatr moglby uniesc te rzeczy noca. Chce miec pewnosc, ze rzecz w kole bedzie rano na swoim miejscu. To nasuwa wniosek, ze facet bardziej skupia sie na obrazie samego siebie, jaki chce przedstawic, niz na "rewitalizacji rzeczy", jakby powiedzial 156 Vercors-Laury. W przeciwnym razie nie odrzucalby rzeczy ulotnych, ktore z punktu widzenia "metaforycznego renesansu trotuarow" maja takie samo znaczenie, jak kazdy inny przedmiot. Okrag, ktory rano okazalby sie pusty, bylby obelga dla jego pracy tworcy blekitnych kregow. Przynajmniej jego zdaniem.-Tym razem - powiedzial Danglard - tez nie mamy swiadkow. Znowu wybral zakatek bez kina i czynnej do pozna kawiarni. W dodatku mieszkancy tej okolicy lubia wczesnie chodzic spac. Nasz malarz robi sie dys kretny. Do poludnia Danglard uciskal palcem czolo. Po obiedzie poczul sie troche lepiej. Przez cale popoludnie pracowal z Adamsbergiem, organizujac jednostki, ktore mialy tej nocy przemierzac Paryz. Danglard krecil glowa, zastanawiajac sie nad sensem tych dzialan. Musial jednak przyznac, ze Adamsberg trafnie przewidzial, kiedy pojawi sie nowy krag. Okolo osmej wieczorem wszystko bylo juz gotowe, jednak wobec rozleglosci miasta oczka zarzuconej sieci wydawaly sie za duze. -Jezeli jest sprytny - powiedzial Adamsberg - wymknie sie nam, to oczywiste. A on przeciez jest sprytny. -Skoro juz o tym mowa, moze warto obserwowac dom Matyldy Forestier? - zasugerowal Danglard. -Tak - odparl Adamsberg. - Tylko, na litosc boska, niech nasi ludzie nie rzucaja sie w oczy. Zaczekal, az Danglard wyjdzie, i zatelefonowal do Matyldy. Poprosil ja, zeby nie ruszala sie tego wieczoru z domu i zeby nie urzadzala zadnych wypraw ani tropienia ludzi. 157 -Prosze pania o przysluge - dodal. - Tylko niech pani nie probuje niczego zrozumiec. Nawiasem mowiac, Reyer jest w domu?-Na pewno - powiedziala Matylda. - Nie jest moj, nie pilnuje go. -A Klementyna jest u pani? -Nie. Klementyna jak zwykle wybiegla ze smiechem, mowiac o jakims obiecujacym spotkaniu. Z nia zawsze jest tak samo. Albo czeka na faceta, godzinami przesiadujac w barze, i z nikim sie nie spotyka, albo facet wychodzi, ledwie ja zobaczy. W obu wypadkach wraca kompletnie rozbita. Ma kiepskie perspektywy. Nie powinna robic tego wieczorami, potem drecza ja koszmary. -Dobrze. Prosze do jutra zachowac spokoj, pani Fo-restier. -Obawia sie pan czegos? -Nie wiem - powiedzial. -Jak zwykle - skwitowala Matylda. Tej nocy Adamsberg nie odwazyl sie wyjsc z komisariatu. Danglard postanowil z nim zostac. Komisarz w milczeniu rysowal cos na kolanie, oparlszy sie o kosz na smiecie i wciagnawszy przed siebie nogi. Danglard przezuwal stare karmelki, ktore znalazl w szufladzie Florentyny. Mialy mu pomoc nie myslec o piciu. Policjant szedl bulwarem Port-Royal, byl wlasnie miedzy malym dworcem a rogiem ulicy Bertholet. Jego kolega patrolowal odcinek od ulicy Gobelins. 158 Od dziesiatej wieczorem zdazyl jedenascie razy przemierzyc ten odcinek drogi i draznilo go, ze nie moze powstrzymac sie od liczenia. Coz mial jednak robic? Od godziny na bulwarze nie spotykal juz prawie nikogo. Na poczatku lipca Paryz zaczynal pustoszec.Teraz minela go mloda kobieta w kurtce skorzanej. Szla nierownym krokiem. Byla ladna, moze wlasnie wracala do domu. Minela pierwsza, wlasciwie kwadrans po pierwszej, i policjant mial ochote jej poradzic, zeby przyspieszyla kroku. Wydawala mu sie bezbronna, bal sie o nia. Podbiegl, zeby ja dogonic. -Przepraszam, idzie pani daleko? -Nie - odparla kobieta. - Tylko do stacji Raspail. -Raspail? Nie bardzo mi sie to podoba - rzekl policjant. - Wolalbym podprowadzic pania w tamta strone. Moj kolega patroluje sektor Vavin. Dziewczyna miala wlosy przyciete na karku. Jej profil byl czysty i wzruszajacy. Nie chcial, zeby ktos ja zamordowal. Dziewczyna wygladala na taka spokojna. Wydawalo sie, ze dobrze zna miejska noc. Zapalila papierosa. Chyba czula sie w jego towarzystwie niezbyt zrecznie. -Ale dlaczego? Czy cos sie stalo? - zapytala. -Ponoc noc nie jest zbyt przyjazna. Po prostu przejde z pania piecdziesiat metrow. -Skoro pan chce - powiedziala. Ale widac bylo, ze miala ochote zostac sama, szli wiec w milczeniu. Po kilku minutach policjant rozstal sie z nia na rogu ulicy i zawrocil w strone dworca Port-Royal. Po raz kolejny przeszedl bulwarem az do ulicy Bertholet. Po raz dwunasty. Rozmowa i odprowadzenie kobiety zajelo mu 159 najwyzej dziesiec minut. Uznal, ze idac z nia, rowniez wypelnial swoj obowiazek.Dziesiec minut. Ale to wystarczylo. Kiedy rzucil okiem na ulice Bertholet, dluga i prosta, zobaczyl cos dziwnego na chodniku. Jasne, pomyslal z rozpacza, musialo pasc na mnie. Podbiegl. Oby to byl tylko zrolowany dywan. Ale krew plynela struga az pod jego stopy. Dotknal reka wyciagnietego ramienia. Bylo jeszcze cieple, to musialo stac sie niedawno. Zobaczyl kobiete. Jego krotkofalowka trzeszczala. Polaczyl sie z kolegami patrolujacymi Gobelins, Vavin, Saint-Jacques, Cochin, Raspail i Dentert, zeby poprosic ich o przekazanie informacji, niedopuszczanie posterunkow i legitymowanie wszystkich spotkanych przechodniow. Jezeli jednak zabojca odjechal na przyklad samochodem, z pewnoscia wymknie sie posterunkom. Policjant nie czul sie winny z powodu opuszczenia strzezonego rejonu na czas, jaki poswiecil dziewczynie. Byc moze ocalil te istote o szlachetnym profilu. Jednak tej, ktora przed nim lezala, nie uratowal zycia. Trudno bylo teraz powiedziec, jak wygladal profil zamordowanej. Policjant - sam wzburzony - odwrocil latarke, powiadomil przelozonych i czekal, trzymajac dlon na kolbie pistoletu. Od dawna zadna noc nie wydawala mu sie tak zlowieszcza. Kiedy rozdzwonil sie telefon, Adamsberg spojrzal na Danglarda, ale nawet nie drgnal. -Stalo sie - powiedzial. A potem zagryzl warge i podniosl sluchawke. -Gdzie? Prosze powtorzyc adres - powiedzial po 160 minucie. - Bertholet? Przeciez cala piatka byla nafasze-rowana ludzmi! Tylko przy Port-Royal mialo ich byc czterech! Do diabla, co sie tam stalo?Adamsberg mowil podniesionym glosem. Wlaczyl glosnik, zeby Danglard mogl sluchac rozmowy. -Na Port-Royal bylo nas tylko dwoch, panie komisarzu. To przez ten wypadek w metrze przy Bonne-Nouvelle. Okolo dwudziestej trzeciej pietnascie zderzyly sie tam dwa sklady. Nie bylo powaznie rannych, ale i tak trzeba bylo wyslac tam wielu ludzi. -Trzeba bylo przesunac ludzi z obszarow peryferyjnych do piatki! Przeciez powiedzialem - pilnowac ulic w piatce! Powiedzialem! -Nic na to nie poradze, panie komisarzu. Nie otrzymalem zadnych dodatkowych instrukcji. Danglardowi po raz pierwszy zdarzylo sie zobaczyc, jak Adamsberg traci panowanie nad soba. Faktem jest, ze poinformowano ich o wypadku na Bonne-Nouvelle, jednak obaj sadzili, ze ludzie z piatki i czternastki nie zostana wycofani. Zapewne rozkazy byly sprzeczne albo gora uznala, ze siec, ktorej rozpiecia domagal sie Adamsberg, nie jest konieczna. -Tak czy inaczej - mruknal Adamsberg, potrzasajac glowa - on by to zrobil. Jesli nie na tej ulicy, to na innej, jesli nie teraz, to troche pozniej. W koncu by mu sie uda lo. To potwor. Nie moglismy temu zapobiec, nie warto szarpac sobie nerwow. Idziemy, Danglard, trzeba sie pospieszyc. Na miejscu migotaly swiatla wozow policyjnych, ustawiono silne reflektory, podjechal samochod, ktory mial przewiezc zwloki, a lekarz sadowy po raz trzeci 161 krazyl wokol martwej kobiety z poderznietym gardlem, ktora ulozono w blekitnym kole.-"Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?" - wy szeptal Adamsberg. Spojrzal na ofiare. -Przecieto jej gardlo rownie brutalnie jak poprzedniej ofierze - powiedzial patolog. - Ten szaleniec pilowal nozem kregi szyjne. Narzedzie nie bylo dosc ostre, zeby je przeciac, ale sprawca mial taki zamiar, recze za to. -Dobrze, doktorze, zamiesci pan to wszystko w raporcie - powiedzial Adamsberg, patrzac na zalewajacego sie potem Danglarda. - Zbrodni dokonano przed chwila, prawda? -Tak, miedzy pierwsza piec a pierwsza trzydziesci piec, jesli policjant dokladnie podal czas. -Panski odcinek - Adamsberg zwrocil sie do patrolujacego ulice policjanta - biegl stad do placu Port-Royal? -Tak jest, panie komisarzu. -Co sie z panem dzialo? Przeciez pokonanie tej trasy i powrot mogly zajac najwyzej dwadziescia minut. -To prawda, panie komisarzu. Jednak kiedy po raz jedenasty zblizalem sie do dworca, zauwazylem idaca samotnie dziewczyne. Nie wiem dlaczego, moze pan uznac to za swoiste przeczucie, chcialem odprowadzic ja do rogu ulicy. To niedaleko. Przez cala droge widzialem Port-Royal. Nie chce sie usprawiedliwiac, panie komisarzu, jestem odpowiedzialny za opuszczenie wyznaczonego odcinka. -Dajmy temu spokoj - przerwal Adamsberg. - On i tak by to zrobil. Nie zauwazyl pan nikogo, kto odpowiada portretowi poszukiwanego? -Nikogo. 162 -A ludzie z sektora?-Niczego takiego nie zglaszali. Adamsberg westchnal. -Przyjrzal sie pan temu ni by-okregowi, komisarzu? - powiedzial Danglard. - Nie jest okragly. Niewiarygodne! On nie jest okragly! Chodnik na tej ulicy jest za waski, facet musial narysowac owal! -Tak, i to na pewno go rozdraznilo. -Ale dlaczego nie rysowal na bulwarze, gdzie mialby dosc miejsca? -Bo mimo wszystko bylo tam za duzo policji, Danglard. Kim jest ta pani? Znow zaczelo sie przegladanie dokumentow i szperanie w torebce w swietle latarek. -Delfina Le Nermord, z domu Vitruel, miala piecdziesiat cztery lata. A to chyba jej zdjecie - ciagnal Danglard, ostroznie wysypujac zawartosc torebki na folie. - Wyglada na ladna, chociaz troche za mocno sie malowala. Mezczyzna, ktory trzyma reke na jej ramieniu, to na pewno maz. -Nie - Adamsberg pokrecil glowa. - Niemozliwe. Facet nie ma na palcu obraczki, a ona tak. Moze to jej kochanek. Jest chyba mlodszy. To by wyjasnialo, dlaczego nosila to zdjecie przy sobie. -Tak, powinienem byl zauwazyc. -Jest ciemno. Chodzmy stad, Danglard. Wsiadziemy do wozu. Usiedli na laweczkach z tylu furgonetki, na wprost siebie. Adamsberg przegladal magazyn mody z torebki pani Le Nermord. -To nazwisko, Le Nermord, cos mi mowi - odezwal sie po chwili. - Prosze przejrzec jej notes z adresami i odszukac imie meza, a takze adres. 163 Danglard podal mu sfatygowana wizytowke.-August Ludwik Le Nermord. Sa tu dwa adresy, pierwszy w College de France, drugi przy ulicy d'Au-male, w dziewiatej dzielnicy. -Wciaz cos mi to mowi, ale nie mam pojecia co. -A ja wiem - powiedzial Danglard. - Niedawno pisano o tym Le Nermordzie jako o kandydacie do Akademii Literatury Pieknej. Jest bizantynista - dodal po chwili - specjalizuje sie w epoce Justyniana. -Skad pan to wie? - zapytal Adamsberg, odrywajac sie od lektury i patrzac na kolege ze zdumieniem. -Po prostu. Powiedzmy, ze sporo wiem o Bizancjum. -Ale po co to panu? -Lubie wiedziec rozne rzeczy. -I lubi pan wiedziec rozne rzeczy o imperium Justyniana? -Chyba tak. - Danglard westchnal. -A kiedy panowal ten Justynian? Adamsberg nigdy nie wstydzil sie pytac, kiedy czegos nie wiedzial, nawet jesli dotyczylo to rzeczy, ktore powinien wiedziec. -W szostym wieku. -W szostym wieku naszej ery czy przed? -Naszej. -Ten facet mnie interesuje. Idziemy, Danglard, powiadomimy go o smierci zony. Skoro chociaz jedna z ofiar ma bliska rodzine, trzeba to wykorzystac i przyjrzec sie reakcji meza. Reakcja Augusta Ludwika Le Nermorda byla prosta. Wysluchal ich, jeszcze na pol obudzony, potem zamknal 164 oczy, chwycil sie za brzuch, pobladl i wybiegl z pokoju. Po chwili Danglard i Adamsberg uslyszeli, ze wymiotuje gdzies w glebi domu.-Sytuacja jest jasna - ocenil Danglard. - Ta wiadomosc byla dla niego szokiem. -Albo wzial srodek na wymioty, kiedy zadzwonilismy. Mezczyzna wrocil chwiejnym krokiem. Na pizame wlozyl szary szlafrok i zmoczyl glowe. -Bardzo nam przykro - rzekl Adamsberg. - Jezeli woli pan odpowiedziec na nasze pytania jutro... -Nie... nie... Prosze pytac, slucham panow. Drobny mezczyzna chcial zachowac sie godnie i, zdaniem Danglarda, udalo mu sie to. Stal wyprostowany, z podniesionym czolem, a jego siwoniebieskie oczy patrzyly prosto w twarz Adamsberga. Zapalil fajke, pytajac, czy nie bedzie im to przeszkadzalo, i dodal, ze w tej chwili jest mu to bardzo potrzebne. Swiatlo bylo blade, dym ciezki, pokoj wypelnialy ksiazki. -Zajmuje sie pan Bizancjum? - zapytal Adamsberg, spogladajac na Danglarda. -To prawda - przyznal z lekka zaskoczony Le Ner-mord. - Skad pan o tym wie? -Nie wiedzialem. Ale moj kolega znal panskie nazwisko. -Dziekuje, milo to uslyszec. Ale jezeli moglbym panow prosic - opowiedzcie mi o niej. Ona... Co sie stalo? Jak? -Podamy panu szczegoly, kiedy bedzie pan w stanie ich wysluchac. Wystarczajaco bolesny jest fakt, ze zostala zamordowana. Odnalezlismy ja w kregu wyry- 165 sowanym blekitna kreda. To bylo przy ulicy Bertholet, w piatej dzielnicy. Dosc daleko stad.Le Nermord pokiwal glowa. Rysy jego twarzy zmienily sie, teraz wygladal na starca. Przykro bylo na niego patrzec. -"Wiktorze, nieboze, co robisz na dworze?". Tak? - zapytal szeptem. -Mniej wiecej, ale nie do konca - powiedzial Adams-berg. - Wie pan wiec o wyczynach malarza blekitnych kregow? -Ktoz o nim nie slyszal? Studia historyczne przed niczym nie chronia, nawet jesli tego chcemy. Az trudno uwierzyc, ze w zeszlym tygodniu rozmawialismy z Delf i o tym maniaku. Delfi, Delfina, to moja zona... -Dlaczego o nim rozmawialiscie? -Delfi miala sklonnosc do brania go w obrone, ale we mnie ten czlowiek wzbudzal wstret. Kuglarz. Ale kobiety tego nie dostrzegaja. -Ulica Bertholet jest daleko stad. Czy panska zona byla u przyjaciol? - podjal Adamsberg. Mezczyzna dlugo sie zastanawial. Trwalo to ponad piec minut. Danglard pomyslal nawet, ze nie uslyszal pytania albo ze przysypia. Ale Adamsberg gestem nakazal mu spokojnie czekac. Le Nermord grzebal zapalka w fajce, zeby podsycic ogien. -Daleko? - zapytal w koncu. -Daleko od domu - potwierdzil Adamsberg. -Nie, przeciwnie, to tuz obok. Delfi mieszkala przy bulwarze Montparnasse, przy Port-Royal. Czy powinienem cos panom wyjasnic? -Jesli pan moze. 166 -Prawie dwa lata temu Delf i odeszla ode mnie i zamieszkala z kochankiem. Facet jest nikim, to zwykly len, ale i tak nie uwierzycie, slyszac to ode mnie. Ocenicie go sami, kiedy sie spotkacie. To przykre, ale nic poza tym nie potrafie powiedziec. Coz... ja... mieszkam w tym wielkim domu... zupelnie sam. Jak jakis duren - dodal, machajac reka. Danglard mial wrazenie, ze wychwycil drzenie glosu historyka. -Mimo wszystko wciaz sie spotykaliscie? -Trudno byloby mi bez niej zyc - odparl Le Ner-mord. -Byl pan zazdrosny? - zapytal Danglard, nie wysilajac sie na delikatnosc Le Nermord wzruszyl ramionami. -A jak pan mysli? Ale czlowiek do wszystkiego sie przyzwyczaja. Od dwunastu lat Delfi zdradza mnie, z kim popadnie. Zloscilo mnie to, ale w koncu sie poddalem. Po pewnym czasie nie wiadomo juz na wet, czy cierpi duma, czy to milosc przeradza sie w gniew, ale ten gniew pojawia sie coraz rzadziej, mozna znowu w milej atmosferze siasc do wspolnego obiadu. Atmosfera jest wprawdzie grzeczna, ale smutna. Panowie, przeciez dobrze wiecie, jak to jest, nie warto tego roztrzasac. Delfi nie byla lepsza od in nych, a ja nie zdobylem sie na ponadprzecietna odwage. Nie chcialem bezpowrotnie jej stracic. Dlatego kochalem ja taka, jaka sie stala. Przyznaje, ze ostatniego kochanka, to zero, trudno mi bylo przelknac. Ale, jak na zlosc, wla snie do tego najmniej wartosciowego zapalala goracym uczuciem. Postanowila sie wyprowadzic. Rozlozyl rece i opuscil je ciezko na uda. 167 -Coz - rzekl - mysle, ze dosc juz tego. Poza tym teraz to juz nie ma znaczenia. Zacisnal powieki i napelnil fajke tytoniem. -Musimy pomowic o dzisiejszym wieczorze. O tym, co pan robil. To konieczne - powiedzial wciaz bezposredni Danglard. -Nie bardzo rozumiem. Czyzby to nie ten maniak ja...? -Tego nie wiemy - przyznal Danglard. -Nie, panowie, bardzo sie mylicie, smierc zony oznacza dla mnie tylko pustke i rozpacz. A poza tym, skoro i tak bedziecie to sprawdzac, wiekszosc jej pieniedzy - a miala ich duzo - podobnie jak to mieszkanie przypadnie jej siostrze. Delfi tak postanowila. Zawsze byla mocno zwiazana z siostra. -Mimo wszystko - upieral sie Danglard - chcemy wiedziec, co pan dzis robil. Sluchamy. -Jak panowie widzieli, w budynku jest domofon. Nie ma dozorcy. Kto potwierdzi, ze mowie prawde, albo powie, ze klamie? Coz... Mniej wiecej o jedenastej ustalalem plan wykladow na najblizszy rok. To ten plik papierow na stole. Potem sie polozylem, czytalem, a w koncu zasnalem. Obudzil mnie domofon. Trudno to zweryfikowac. -Wielka szkoda - przyznal Danglard. Adamsberg pozostawil prowadzenie tej rozmowy Danglardowi, ktory lepiej niz on radzil sobie z klasycznymi i nieprzyjemnymi pytaniami. Przez caly ten czas nie spuszczal Le Nermorda z oka. -Rozumiem - powiedzial Le Nermord, gladzac czolo ciepla fajka. W tym gescie kryl sie ogrom rozpaczy. -Rozumiem. Zdradzony, ponizony maz, ktory boi sie, ze nowy kochanek odbierze mu zone... Pojmuje tok 168 panskiego rozumowania. Boze drogi... Czy wy zawsze musicie wszystko tak upraszczac? Czy nie potraficie myslec inaczej? Nie stac was na bardziej skomplikowane wnioski?-Owszem - odparl Danglard. - Zdarza nam sie i to. Ale nie ukrywam, ze panska sytuacja jest trudna. -Ma pan racje. Mam jednak nadzieje, ze nie wyciagniecie pochopnych wnioskow. Przypuszczam, ze bedziemy musieli sie jeszcze spotkac? -Moze w poniedzialek? - zaproponowal Adamsberg. -Niech bedzie poniedzialek. Przypuszczam tez, ze nie moge zrobic nic dla Delfi? Teraz jest w waszych rekach? -Ma pan racje. Bardzo nam przykro. -Przeprowadzicie sekcje? -Przykro mi, ale tak. Danglard zamilkl na minute. Zawsze tak robil, kiedy informowal krewnych o sekcji. -A przed naszym poniedzialkowym spotkaniem -podjal - prosze zastanowic sie nad tym, co pan robil wieczorami w srode dziewietnastego czerwca i w czwartek dwudziestego siodmego czerwca. W te noce popelniono poprzednie morderstwa. Bedzie pan o to pytany. Chyba ze potrafi pan powiedziec nam to juz teraz. -Nie ma sie nad czym zastanawiac - odparl Le Ner-mord. - To proste i smutne - nigdy nie wychodze. Kazdego wieczoru pisze. W domu nie mieszka nikt, kto moglby to potwierdzic, z sasiadami wlasciwie nie utrzymuje kontaktu. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy trzej pokiwali glowami. Sa takie chwile, kiedy wszyscy kiwaja glowami. 169 Ich rozmowa tej nocy dobiegla konca. Adamsberg, ktory widzial zmeczenie w oczach bizantynisty, dal znak do wyjscia, spokojnie wstajac z miejsca.Nazajutrz Danglard wyszedl z domu, niosac pod pacha ksiazke Le Nermorda "Ideologia i spoleczenstwo za czasow Justyniana", ktora ukazala sie przed jedenastu laty. Ale tylko te ksiazke znalazl w swojej bibliotece. Na okladce widnialo zdjecie autora oraz krotka, bardzo pochlebna nota biograficzna. Le Nermord byl usmiechniety, mlodszy, brzydki jak teraz, bez cech szczegolnych, moze poza bardzo rownymi zebami. Danglard zauwazyl, ze ma tik palacza fajki - uderza fajka o zeby. Karol Rey-er powiedzialby, ze to banalne spostrzezenie. Nie zastal Adamsberga w biurze. Komisarz prawdopodobnie poszedl juz do kochanka ofiary. Danglard polozyl ksiazke na biurku komisarza w pelni swiadom, ze w ten sposob chce zaimponowac mu bogactwem swej domowej biblioteki. Wiedzial tez, ze wysila sie na proz-no, bo Adamsbergowi trudno zaimponowac. Danglard od rana myslal wylacznie o jednym - chcial sie dowiedziec, co dzialo sie noca w domu Matyldy. Mar-gellon, ktory dobrze znosil nocne warty, czekal, zeby zlozyc mu raport. Potem chcial isc do domu, zeby sie przespac. -Byl spory ruch - powiedzial Margellon. - Zostalem pod domem do siodmej trzydziesci rano, tak jak ustalilismy. Dama morz nie wychodzila. Swiatlo w salonie zgasila chyba okolo wpol do pierwszej, a po polgodzinie takze w sypialni. Ale stara Valmont wrocila pijaniutenka 170 piec po trzeciej. Cuchnelo od niej alkoholem. To cala opowiesc. Zapytalem, co jej sie stalo, a ona zaczela zlorzeczyc. Niezbyt zabawna jest ta starucha. Istna zaraza! W koncu zrozumialem, ze przez caly wieczor czekala w barze na narzeczonego. Narzeczony nie przychodzil, a ona pila, tak na wzmocnienie, no i usnela przy stoliku. Barman obudzil ja przed zamknieciem i wyrzucil na ulice. Pewnie sie wstydzila, ale byla tak pijana, ze nie mogla utrzymac jezyka za zebami i o wszystkim mi opowiedziala. Wiem, jak nazywa sie ten bar. A przeciez w calym tym galimatiasie tak trudno znalezc jakas nic przewodnia. Ta baba jest odrazajaca, ale wzialem ja pod reke i zaprowadzilem pod same drzwi. Tam ja zostawilem wlasnemu losowi. A rano wyszla z mala walizka. Poznala mnie, ale nie okazala zdziwienia. Wyjasnila mi, ze "przejadla sie drobnymi ogloszeniami" i ze wyjezdza na pare dni do Berry, do przyjaciolki krawcowej. Nie ma to jak krawiectwo, dodala.-A Reyer? Wychodzil z domu? -Owszem. Okolo jedenastej wieczorem wyszedl bardzo elegancko ubrany, a wrocil rownie elegancki, postukujac laska, o wpol do drugiej nad ranem. Moglem wypytywac Klementyne, bo mnie nie zna, ale Reyerowi wolalem sie nie narzucac. Slyszal moj glos. Siedzialem wiec cicho i tylko zanotowalem godzine. Zreszta trudno by mu bylo mnie zauwazyc, co? Margellon parsknal smiechem. Rzeczywiscie byl durniem. -Margellon, popros go do telefonu. -Reyera? -Oczywiscie, ze Reyera. 171 Karol rozesmial sie, slyszac glos Danglarda, ktory nie rozumial, co smieszy jego rozmowce.-No - zaczal Karol - dowiedzialem sie z radia, ze znowu ma pan klopoty, inspektorze Danglard. Wspaniale. I znowu chce mi sie pan dobrac do skory? Nie wpadl pan na lepszy pomysl? -Po co wychodzil pan wczoraj wieczorem, Reyer? -Na panienki, panie inspektorze. -A dokad? -Do Nouveau Palais. -Czy ktos to moze potwierdzic? -Nikt! W takich nocnych klubach jest za duzo ludzi, zeby ktos mogl mnie zapamietac. Sam pan wie. -A co pana tak smieszy, panie Reyer? -Pan. Ta rozmowa telefoniczna bardzo mnie bawi. A nasza kochana Matylda, ktora nie umie trzymac jezyka za zebami, wyznala mi, ze komisarz radzil jej zostac tej nocy w domu. Wywnioskowalem z tego, ze przewidujecie afere. Uznalem, ze to doskonala okazja, zeby wyskoczyc z domu. -Do diabla, dlaczego? Mysli pan, ze to ulatwi mi prace? -Nie zamierzam panu niczego ulatwiac, inspektorze. Czepia sie mnie pan od poczatku calej tej sprawy. Doszedlem do wniosku, ze teraz moja kolej. -Slowem, wyszedl pan, zeby narobic mi klopotu. -W pewnym sensie tak, bo nie udalo mi sie poderwac zadnej dziewczyny. Cieszy mnie wiadomosc, ze panu dokuczylem. Prosze mi wierzyc, naprawde jestem zadowolony. -Ale dlaczego? - powtorzyl Danglard. -Bo to mi daje sile do zycia. Danglard odlozyl sluchawke. Byl wsciekly. Poza 172 Matylda Forestier nikt w domu przy ulicy Patriarches nie spedzil tej nocy spokojnie. Kazal Margellonowi isc do domu i zajal sie testamentem Delfiny Le Nermord. Chcial sprawdzic, co zapisala siostrze. Po dwoch godzinach dowiedzial sie, ze nie istnial zaden testament. Delfina Le Nermord nie powziela zadnych decyzji na pismie. Sa takie dni, kiedy wszystko wymyka sie z rak.Danglard krazyl po biurze i znow myslal, ze Slonce, ta przekleta gwiazda, wybuchnie za cztery czy piec miliardow lat, i nie rozumial, dlaczego perspektywa tej eksplozji tak bardzo go przygnebia. Oddalby zycie, zeby Slonce zachowalo spokoj za tych piec miliardow lat. Adamsberg wrocil kolo poludnia i zaproponowal, zeby razem skoczyli na obiad. Czesto im sie to zdarzalo. -Bizantynista znalazl sie w opalach - powiedzial Danglard. - Albo sie pomylil, albo sklamal w sprawie dziedziczenia. Nie ma zadnego testamentu, a z tego wynika, ze caly majatek przejmie maz. Sa tam akty wlasnosci, hektary lasow i cztery kamienice w Paryzu, nie liczac domu, w ktorym mieszka. On jest bez grosza. Ma tylko pensje profesora i prawa autorskie. Niech pan sobie wyobrazi, ze gdyby zona zazadala rozwodu, stracilby wszystko. -Tak wlasnie bylo, Danglard. Rozmawialem z kochankiem. To rzeczywiscie ten facet ze zdjecia. Rzeczywiscie jest zbudowany jak Herkules, ale mozg ma jak orzeszek. W dodatku jest roslinozerca i szczyci sie tym. -Wegetarianinem - podsunal Danglard. 173 -No wlasnie, wegetarianinem. Prowadzi agencje reklamowa razem z bratem, tez roslinozernym. Wczoraj pracowali razem przez caly wieczor, do drugiej nad ranem. Brat potwierdzil jego wersje. Wobec tego facet jest czysty, chyba ze brat klamie. Ale kochanek wydaje sie zrozpaczony. Naklanial Delfine, zeby sie rozwiodla, chociaz Le Nermord wlasciwie mu nie przeszkadzal. Mowi, ze chcial ja wyrwac spod tyranii meza. Podobno August Ludwik wciaz kazal jej dla siebie pracowac, czytac i przepisywac rekopisy, porzadkowac notatki, a Delfina nie smiala mu sie przeciwstawic. Tlumaczyla, ze jej to odpowiada, ze zmusza ja to do myslenia, ale kochanek upiera sie, ze to wcale nie bylo takie mile, ze Delfina panicznie bala sie meza. Ale w koncu Delfina prawie sie zdecydowala wystapic o rozwod. Chciala mimo wszystko pomowic z Augustem Ludwikiem. Nie wiadomo, czy to zrobila, czy nie. Dosc powiedziec, ze wzajemna niechec obu panow rzuca sie w oczy. Kochanek z przyjemnoscia pozbylby sie Le Nermorda.-To wszystko moze byc prawda - powiedzial Dan-glard. -Tez tak sadze. -Le Nermord nie ma alibi na zadna z trzech nocy zabojstw. Jezeli chcial sie pozbyc zony, zanim ta sie zbuntuje, mogl wykorzystac okazje, jaka stworzyl malarz blekitnych kregow. Nie nalezy do odwaznych, sam nam to powiedzial. Podejmowanie ryzyka nie jest w jego stylu. Zeby zrzucic wine na maniaka, zabil dwie przypadkowe ofiary, zapoczatkowujac serie, a potem zamordowal zone. Rozwiazal problem. Policja szuka malarza blekitnych kregow, jego nikt nie niepokoi. A on dziedziczy majatek. 174 -To troche grubymi nicmi szyte. Trzeba naprawde uwazac policjantow za glupcow.-Po pierwsze, wsrod policjantow jest tyle samo glupcow co wsrod wszystkich innych. Po drugie taki plan moglby spodobac sie plytkim umyslom. Przyznaje, ze Le Nermord nie wyglada na plytkiego, ale kazdemu moze zdarzyc sie niezbyt inteligentny manewr. To wcale nie jest takie rzadkie, zwlaszcza kiedy plan powstaje pod wplywem namietnosci. A Delfina Le Nermord? Co robila na ulicy o tej porze? -Kochanek twierdzi, ze miala spedzic caly wieczor w domu. Byl zdziwiony, kiedy nie zastal jej tam po powrocie. Sadzil, ze wyszla po papierosy do baru przy Ber-tholet. Chodzila tam czesto, kiedy zabraklo jej fajek. Pozniej pomyslal, ze to znowu maz sciagnal ja do jakiejs pracy. Nie odwazyl sie jednak zatelefonowac i zasnal. Ja obudzilem go dzis rano. -Zalozmy, ze Le Nermord zauwazyl krag okolo polnocy. Zatelefonowal do zony, a potem, juz na miejscu, zamordowal ja. Wydaje mi sie, ze Le Nermord znalazl sie w kiepskim polozeniu. Co pan o tym sadzi? Adamsberg bawil sie okruchami chleba rozrzuconymi wokol talerza. Danglard, ktory dbal o maniery przy jedzeniu, nie mogl na to patrzec. -Co o tym mysle? - powtorzyl Adamsberg, podno szac glowe. - Nic. Mysle o malarzu blekitnych kregow. Powinien pan juz o tym wiedziec. Tymczasowe aresztowanie, a potem wielogodzinne przesluchanie Augusta Ludwika Le Nermorda trwaly od poniedzialku rano. Danglard nie ukrywal przed podejrzanym, ze wszystko przemawia przeciwko niemu. 175 Adamsberg zostawil Danglardowi pelna swobode dzialania, a ten bezlitosnie atakowal. Wydawalo sie, ze stary czlowiek nie potrafi sie bronic. Kazda proba wyjasnienia sytuacji byla natychmiast torpedowana ostra replika Danglarda. Ale Adamsberg zauwazyl, ze Danglard darzy swoja ofiare szczerym wspolczuciem.Adamsberg niczego takiego nie czul. Od pierwszej chwili nie znosil Le Nermorda i za nic na swiecie nie chcial, zeby Danglard zapytal dlaczego. Wolal wiec nic nie mowic. Danglard prowadzil przesluchania przez wiele dni. Od czasu do czasu Adamsberg wchodzil do gabinetu Danglarda i patrzyl na podejrzanego. Przybity, przerazony ciazacymi na nim oskarzeniami, stary czlowiek zalamal sie w mgnieniu oka. Teraz nie byl juz w stanie odpowiadac nawet na najprostsze pytania. Nie, nie wiedzial, ze Delfi nie napisala testamentu. Zawsze byl przekonany, ze wszystko odziedziczy jej siostra Klara. Bardzo lubil Klare, ktora borykala sie z zyciem, samotnie wychowujac troje dzieci. Nie, nie wie, co robil w noce morderstw. Prawdopodobnie pracowal, a potem spal, jak zwykle. Twardy jak skala Danglard podwazal jego slowa: w dniu smierci Magdaleny Chatelain pobliska apteka pelnila dyzur. Farmaceutka widziala, jak Le Nermord wychodzil z domu. Przybity historyk tlumaczyl, ze to mozliwe, ze czasami wychodzil wieczorem po papierosy: "Wyrzucam bibulke i uzywam tytoniu do fajki. Delfi i ja zawsze duzo palilismy. Ona probowala sie odzwyczaic. Ale ja nie. Bylem zbyt samotny w tym wielkim domu". I znowu machal reka jak czlowiek zalamany, ale z jego oczu mozna bylo wyczytac, ze jeszcze sie nie poddal. 176 Z profesora College de France niewiele juz pozostalo -byl teraz tylko starym, przegranym czlowiekiem, wbrew zdrowemu rozsadkowi broniacym sie przed wyrokiem skazujacym, ktory wydawal sie nieunikniony. Chyba tysiac razy powtorzyl: "Nie moglem tego zrobic. Kochalem Delfi".Coraz bardziej wzburzony Danglard twardo napieral, nie pomijajac zadnego budzacego podejrzenia faktu. Pozwolil nawet dziennikarzom zdobyc pewne informacje i opublikowac je na pierwszych stronach gazet. Stary ledwie dotykal jedzenia, ktore mu przynoszono, chociaz Margellon szczerze go do tego zachecal, bo czasem potrafil okazac dobre serce. Historyk przestal sie golic, nawet kiedy wrocil do domu, zwolniony z aresztu tymczasowego. Adamsberga dziwilo, ze tak szybko zalamal sie stary czlowiek, ktory byl przeciez dosc inteligentny, zeby sie bronic. Nigdy nie widzial jeszcze tak blyskawicznie postepujacej degrengolady. We czwartek pod przerazonym Le Nermordem doslownie trzesly sie nogi. Sedzia sledczy postanowil przedstawic mu akt oskarzenia i Danglard przekazal mu te wiadomosc. Le Nermord dlugo milczal, jak tamtej nocy, w domu. Wydawalo sie, ze wazy za i przeciw. Teraz takze Adamsberg nakazal Danglardowi wstrzymac sie od ponaglen. A potem Le Nermord powiedzial: -Prosze dac mi krede. Niebieska krede. Poniewaz nikt sie nie ruszyl, profesor zdobyl sie na wysilek i bardziej wladczo dodal: -Prosze sie pospieszyc. Prosilem o krede. Danglard wyszedl i z szuflady Florentyny wyjal kawa lek kredy. U Florentyny mozna bylo znalezc wszystko. 177 Le Nermord wstal ciezko, jak czlowiek bardzo oslabiony, i wzial krede. Stojac przed biala sciana, zastanawial sie jeszcze przez chwile. A potem, bardzo szybko, napisal wielkimi literami: "Wiktorze, potworze, co robisz na dworze?".Adamsberg nie ruszyl sie z miejsca. Czekal na to juz od wczoraj. -Danglard, prosze wezwac Meuniera - powiedzial. -Wydaje mi sie, ze jest w budynku. Pod nieobecnosc Danglarda malarz blekitnych kregow zwrocil twarz w strone Adamsberga, zdecydowany spojrzec mu prosto w oczy. -Witam - powiedzial Adamsberg. - Szukalem pana od dawna. Le Nermord milczal. Adamsberg przygladal sie tej twarzy o niemilych rysach, teraz, po wyznaniu, znow zdecydowanej. Grafolog Meunier wszedl do gabinetu za Danglar-dem. Spojrzal na wielki napis, biegnacy wzdluz calej sciany. -Piekna pamiatka w gabinecie, Danglard - mruknal. - Tak, to to samo pismo. Nie da sie go podrobic. -Dziekuje - powiedzial malarz blekitnych kregow, oddajac Danglardowi krede. - Jezeli trzeba, moge przedstawic inne dowody. Notesy, czas moich wieczornych wyjsc, plan Paryza z krzyzykami, liste przedmiotow -wszystko, czego pan zazada. Wiem, ze oczekuje zbyt wiele, ale wolalbym, zeby ta wiadomosc nie dotarla do opinii publicznej. Wolalbym, zeby moi studenci i koledzy nigdy sie nie dowiedzieli, kim jestem. Domyslam sie, ze to niemozliwe. Coz, teraz wszystko sie zmieni. -To prawda - przyznal Danglard. 178 Le Nermord wstal, odzyskujac troche energii, i siegnal po piwo, ktorym go poczestowano. Spacerowal po gabinecie, od okna do drzwi, raz po raz mijajac swoje ogromne graffiti.-Nie mialem wyboru, musialem wam powiedziec. Ciazyly na mnie zbyt powazne oskarzenia. Teraz sprawa wyglada inaczej. Gdybym chcial zabic zone, nie zo stawilbym zwlok w moim kregu, nawet nie starajac sie zmienic charakteru pisma. Mam nadzieje, ze w tej sprawie jestesmy zgodni. Wzruszyl ramionami. -Teraz nie mam co liczyc na stanowisko w Akade mii. I szkoda czasu na przygotowanie wykladu na ko lejny rok akademicki. Na uczelni juz mnie nie zechca, to zrozumiale. Ale nie mialem wyboru. Przypuszczam jednak, ze w sumie wygralem. Teraz to wy musicie rozwiklac sprawe do konca. Kto mnie wykorzystal? Odkad w jednym z moich kregow odnaleziono pierwsze cialo, miotam sie w tej odrazajacej pulapce. Przerazilem sie, kiedy uslyszalem o tym morderstwie. Mowilem juz, ze nie jestem odwazniejszy od innych. Szczerze mowiac, brak mi odwagi bardziej niz wielu innym. Zadreczalem sie, probujac zrozumiec, kto mogl to zrobic. Kto ulozyl cialo tej kobiety w moim kregu? Kto mnie sledzil? Przez kolejne dni kreslilem nowe kregi nie po to - jak twierdzi la prasa - zeby was prowokowac. O nie! Robilem to w nadziei, ze zauwaze osobe, ktora za mna podaza, ze roz poznam zabojce i bede mogl sie oczyscic z podejrzen. Potrzebowalem kilku dni, zeby podjac taka decyzje. Czlowiek moze sie wahac, kiedy wie, ze sam, noca, jest tropiony przez morderce, zwlaszcza czlowiek tak stra- chliwy jak ja. Wiedzialem jednak, ze jezeli mnie zidenty fikujecie, nie uchronie sie przed oskarzeniem o zabojstwo. 179 Morderca to przewidzial, chcial, zebym poniosl odpowiedzialnosc za jego zbrodnie. To byla walka miedzy nim a mna. Pierwsza prawdziwa walka w moim zyciu. To jedyne, czego nie zaluje. Nie wyobrazalem sobie jednak, ze zaatakuje moja zone. Przez cala noc, po waszym wyjsciu, zastanawialem sie, dlaczego to zrobil. Znalazlem tylko jedno wytlumaczenie - policja dotad mnie nie schwytala i to komplikowalo plany mordercy. Dlatego to zrobil, dlatego zabil moja Delfi. Chcial, zebyscie do mnie dotarli, zebyscie mnie aresztowali. Chcial miec spokoj. Moze tak wlasnie bylo?-Niewykluczone - przyznal Adamsberg. -Ale popelnil blad, bo kazdy z waszych psychiatrow przyzna, ze jestem przy zdrowych zmyslach. Czlowiek chory moglby zabic dwa razy, a potem zwrocic sie przeciwko wlasnej zonie, ale nie ja. Nie jestem szalencem. I nie zabilbym Delfi w jednym z moich kregow. Delfi... Gdyby nie te cholerne kolka, nadal by zyla. -Skoro jest pan przy zdrowych zmyslach - zapytal Danglard - to dlaczego kreslil pan te piekielne okregi? -Zeby rzeczy zagubione staly sie moje, zeby byly mi wdzieczne. Nie, zle to ujalem. -To prawda, nic nie rozumiem - rzekl Danglard. -Trudno - mruknal Le Nermord. - Sprobuje to napisac, moze bedzie mi latwiej. Adamsberg przypomnial sobie opis Matyldy: "Niski czlowiek pozbawiony sily i zadny wladzy, jak moglby sobie poradzic?". -Zlapcie go - podjal Le Nermord, w ktorego glosie pobrzmiewala rozpacz. - Zlapcie tego morderce. My slicie, ze to sie uda? Czy to mozliwe? 180 -Jezeli pan nam pomoze - powiedzial Danglard. - Czy na przyklad zauwazyl pan kogos, kto pana sledzil?-Niestety, nie mam zadnych precyzyjnych informacji na ten temat. Poczatkowo, dwa, moze trzy miesiace temu, sledzila mnie niekiedy jakas kobieta. Wtedy, a bylo to na dlugo przed pierwszym morderstwem, nie przejalem sie tym. Mimo to wydala mi sie dziwna, ale i sympatyczna. Mialem wrazenie, ze zacheca mnie, trzymajac sie z daleka. Poczatkowo jej nie ufalem, ale potem cieszylem sie, ze jest przy mnie. Co moge o niej powiedziec? Wydaje mi sie, ze byla brunetka, dosc wysoka i chyba ladna, ale niezbyt mloda. Nie potrafie podac szczegolow, ale jestem pewien, ze to byla kobieta. -Tak - potwierdzil Danglard. - Wiemy, kim jest. Ile razy pan j a widzial? -Ponad dziesiec. -A po pierwszym morderstwie? Le Nermord wahal sie, jakby nie chcial przywolywac tych wspomnien. -Tak - powiedzial. - Dwa razy kogos widzialem, ale to nie byla juz tamta brunetka. To byl ktos inny. Poniewaz sie balem, ledwie zerkalem w strone tej osoby i odchodzilem szybko, kiedy tylko krag byl gotow. Nie mialem odwagi zrealizowac mojego zamiaru, to znaczy odwrocic sie i pobiec za nia, zeby zobaczyc jej twarz. To byla... drobna postac. Dziwna istota, trudna do okreslenia, ani mezczyzna, ani kobieta. Przykro mi, naprawde nic nie wiem. -Dlaczego zawsze mial pan przy sobie torbe? - wtracil Adamsberg. -To torba z moimi papierami. Kiedy nakreslilem krag, bieglem jak najszybciej do metra. Bylem zdenerwo- 181 wany i mialem ochote poczytac, wrocic do swoich notatek, znow stac sie profesorem. Nie wiem, jak to wytlumaczyc. Co teraz ze mna bedzie?-Prawdopodobnie odzyska pan wolnosc - powiedzial Adamsberg. - Sedzia sledczy nie zaryzykuje tak powaz-nej pomylki. -Oczywiscie - zgodzil sie z nim Danglard. - Teraz wszystko wyglada inaczej. Le Nermord czul sie znacznie lepiej. Poprosil o papierosa i napelnil tytoniem fajke. -To zwykla formalnosc, chcialbym jednak zajrzec do panskiego domu - powiedzial Adamsberg. Danglard, ktory nigdy nie zauwazyl, zeby Adamsberg tracil czas na dopelnianie formalnosci, spojrzal na niego zdumiony. -Niech pan robi, co pan chce - odrzekl Le Nermord. - Ale czego pan szuka? Powiedzialem przeciez, ze dostarcze wszelkie dowody. -Wiem o tym. Ufam panu. Ale nie szukam niczego namacalnego. Tymczasem bedzie pan musial powtorzyc wszystko Danglardowi. Trzeba spisac zeznania. -Niech pan bedzie szczery, komisarzu. Co mi grozi jako "malarzowi blekitnych kregow"? -Moim zdaniem niewiele - powiedzial Adamsberg. - Nie doszlo do zaklocenia spokoju publicznego w pelnym tego slowa znaczeniu, nie zaklocal pan nawet ciszy nocnej. A to, ze zainspirowal pan kogos do zbrodni, nie jest panska wina. Nie zawsze odpowiadamy za podsuniecie komus jakiegos pomyslu. Panska mania doprowadzila do smierci trzech osob, ale to nie pana wina. -Nigdy bym nie przypuscil, ze moze do tego dojsc. Strasznie mi przykro - szepnal Le Nermord. 182 Adamsberg wyszedl bez slowa i Danglard mial mu za zle, ze nie okazal temu starcowi odrobiny ludzkich uczuc. A przeciez widywal juz, jak komisarz przez dlugi czas stara sie zaskarbic sympatie obcego czlowieka, niekiedy zwyklego durnia. Dzis nie znalazl dla starego profesora nawet odrobiny wspolczucia czy zrozumienia.Nazajutrz rano Adamsberg polecil raz jeszcze wezwac Le Nermorda. Danglard byl oburzony. Nie chcial, zeby ktos nekal jeszcze starego. Adamsberg postanowil wezwac go w ostatniej chwili, chociaz przez poprzednie dni prawie nie angazowal sie w przesluchania. Jednak ponownie wezwano Le Nermorda. Niesmialo wszedl do komisariatu, wciaz jeszcze slaby i blady. Danglard obserwowal go. -Zmienil sie - szepnal do Adamsberga. -Nie mam pojecia - odparl Adamsberg. Le Nermord przysiadl na krawedzi krzesla i zapytal, czy moze zapalic fajke. -Dzis w nocy wszystko przemyslalem - powiedzial, szukajac w kieszeniach zapalek. - Wlasciwie nie zmruzylem oka. I teraz nie obchodzi mnie juz, ze ludzie dowiedza sie prawdy. Zaakceptowalem siebie takiego, jaki jestem, z zalosna osobowoscia malarza blekitnych kregow, jak nazywa mnie prasa. Poczatkowo, kiedy dopiero debiutowalem w tej roli, wydawalo mi sie, ze dzieki temu zyskuje ogromna wladze. Przy puszczam, ze w rzeczywistosci bylem groteskowym pyszalkiem. A potem wszystko sie zepsulo. Doszlo do dwoch morderstw. A potem byla moja Delfi. Jak mo glem miec nadzieje, ze to da sie ukryc? Po co probowac, 183 ukrywajac przed innymi prawde i budujac przyszlosc, ktora i tak przekreslilem, zburzylem? To bez sensu. Bylem malarzem blekitnych kregow. Trudno, tak sie zlozylo. Z tej przyczyny, z powodu moich "frustracji", jak wyrazil sie Vercors-Laury, zginely trzy osoby. Umarla moja Delfi.Ukryl glowe w dloniach, a Danglard i Adamsberg czekali w milczeniu, nie patrzac na siebie. A potem stary Le Nermord otarl oczy rekawem plaszcza jak wloczega, jakby wyrzekal sie zdobywanego przez dlugie lata prestizu. -Nie zamierzam juz blagac, zeby pan oklamal prase - podjal z wysilkiem Le Nermord. - Mam wrazenie, ze lepiej, zebym sprobowal pogodzic sie z tym, kim je stem i co zrobilem, zamiast chowac sie za ta piekielna torba profesora. Poniewaz jednak jestem tchorzem, wole wyjechac z Paryza, zanim wszystko wyjdzie na jaw. Rozumiecie, panowie, tu na ulicy natykam sie na wiele znajomych twarzy. Jezeli mi pozwolicie, schronie sie na wsi. Nie cierpie wsi, ale kupilem dom dla Delfi. Teraz bedzie moim schronieniem. Le Nermord czekal na odpowiedz, muskajac policzek fajka. Wygladal na zdenerwowanego i nieszczesliwego. -Ma pan do tego prawo - odparl Adamsberg. - Prosze tylko zostawic mi swoj adres. Nie stawiam innych warunkow. -Dziekuje. Mysle, ze przeniose sie tam w ciagu dwoch tygodni. Rzuce wszystko. Koniec z Bizancjum. Adamsberg milczal przez chwile, a potem zapytal: -Nie choruje pan chyba na cukrzyce? -Dziwne pytanie, komisarzu. Nie, nie jestem cukrzykiem. Ale czy to... czy to dla pana wazne? 184 -Dosyc. Zajme panu jeszcze chwilke, ale tym razem chodzi naprawde o drobiazg. Jednak ten drobiazg trudno mi wyjasnic i mam nadzieje, ze pan mi w tym pomoze. Wszyscy swiadkowie, ktorzy pana widzieli, wspominaja o dziwnym zapachu. Jedni sugeruja, ze to gnijace jablka, inni, ze ocet albo likier. Poczatkowo sadzilem, ze jest pan diabetykiem, poniewaz, jak pan moze wie, chorych cechuje lekka won fermentacji. Ale tak nie jest. Wedlug mnie czuc od pana tylko tyton. Pomyslalem wiec, ze ten zapach musi unosic sie od panskich ubran, moze cos takiego jest w szafie. Wczoraj pozwolilem sobie u pana wetknac nos do wszystkich szaf, kufrow, skrzyn, do garderoby, komody, przejrzalem ubrania, ale niczego takiego nie poczulem. Zapach starego drewna, pralni, fajki, ksiazek, a nawet kredy, ale nic kwasnego, nic zwiazanego z fermentacja. Rozczarowalem sie.-Co mam panu powiedziec? - zapytal zdumiony Le Nermord. - Jak wlasciwie brzmi panskie pytanie? -Jak pan to wyjasni? -Nie mam pojecia! Nigdy nie poczulem zadnego takiego zapachu! A to, ze teraz sie o nim dowiaduje, jest dla mnie wrecz ponizajace. -Ja byc moze potrafie to wyjasnic. Ten zapach pochodzi z innego miejsca, z szafy, ktora nie znajduje sie w panskim domu, ale tam gdzie przechowuje pan stroj malarza blekitnych kregow. -Stroj malarza blekitnych kregow? Alez ja nie mam specjalnego stroju! Nie jestem az tak zalosnym komediantem, zeby przebierac sie na te okazje! Nie, panie komisarzu. Zreszta swiadkowie musieli panu powiedziec, ze mialem na sobie zwyczajne rzeczy, jak dzis. Prawie zawsze ubieram sie podobnie - nosze flanelowe spodnie, biala koszule, welniana marynarke i plaszcz. 185 Wlasciwie nigdy nie ubieram sie inaczej. Po co mialbym po wyjsciu z domu w takiej marynarce i plaszczu isc dokads i przebierac sie w inna marynarke, w dodatku cuchnaca?-Wlasnie to nie daje mi spokoju. Le Nermord znow wzbudzal politowanie i Danglard mial o to zal do Adamsberga. Prawde mowiac, komisarz calkiem sprawnie radzil sobie z zadawaniem tortur. -Chcialbym panu pomoc - glos Le Nermorda drzal -ale tym razem za wiele pan wymaga. Nie potrafie zrozumiec, o co chodzi z tym zapachem, nie wiem, dlaczego uwaza pan, ze to takie istotne. -Byc moze nie ma to znaczenia. -Wlasciwie nie mozna wykluczyc, ze rozgoraczkowany dzialaniem - bo rysujac, odczuwalem silne emocje - wydzielalem "won strachu". To mozliwe. Podobno taki zapach istnieje. A kiedy wsiadalem do metra, bylem mocno spocony. -Zapomnijmy o tym - powiedzial Adamsberg, rysujac cos na blacie stolu. - Czasami miewam takie dziwaczne pomysly, ktore nie daja mi spokoju. Moze pan juz isc, jest pan wolny. Mam nadzieje, ze na wsi odzyska pan spokoj. Czasami to sie udaje. Spokoj na wsi! Oburzony Danglard az prychnal. Prawde mowiac, dzis rano komisarz draznil go na kaz-dym kroku swym pokretnym, pozbawionym logiki mysleniem, bezsensownymi pytaniami, banalami. Danglard mial ochote jak najszybciej sie napic. Ale byto za wczesnie, duzo za wczesnie, powstrzymaj sie, na Boga. Na twarzy Le Nermorda pojawil sie pelen tragizmu usmiech, wiec Danglard probowal podniesc profesora 186 na duchu, serdecznie sciskajac jego dlon. Ale reka Le Nermorda pozostala bezwolna. Juz przepadl, przemknelo przez mysl Danglardowi.Adamsberg wstal i patrzyl w slad za idacym korytarzem Le Nermordem. Stary czlowiek, jakby jeszcze bardziej przygarbiony i drobny, sciskal pod pacha czarna torbe. -Biedny czlowiek - rzekl Danglard. - Jest zgubiony. -Wolalbym, zeby chorowal na cukrzyce - szepnal Adamsberg. Reszta przedpoludnia uplynela Adamsbergowi na lekturze "Ideologii i spoleczenstwa za czasow Justyniana". Danglard, zmeczony walka z malarzem blekitnych kregow niemal tak bardzo, jak jego ofiara, chcial, zeby Adamsberg przestal skupiac sie na osobie profesora, a poprowadzil sledztwo w inny sposob. Mial tak dosc Augusta Ludwika Le Nermorda, ze za nic na swiecie nie przeczytalby teraz chocby zdania z jego ksiazki. Przy kazdym slowie widzialby chyba pochylajaca sie nad nim brzydka twarz i siwoniebieskie oczy bizantynisty, a w tych oczach zal o tak wielka bezwzglednosc. Danglard zajrzal do komisarza okolo pierwszej. Adamsberg wciaz czytal. Inspektor przypomnial sobie, ze szef wyznal mu kiedys, ze czyta kazde slowo z osobna. Adamsberg nie oderwal oczu od tekstu, ale slyszal, jak Danglard wchodzi. -Pamieta pan ten magazyn mody z torebki pani Le Nermord? -Ten, ktory przegladal pan w samochodzie? Musi byc w laboratorium. 187 Adamsberg podniosl sluchawke i poprosil, aby przyniesiono mu pismo, jesli nie jest juz potrzebne do analiz.-Co pana dreczy? - zapytal Danglard. -Nie wiem. Co najmniej trzy sprawy - zapach zgnilych jablek, poczciwy doktor Gerard Pontieux i magazyn mody. Adamsberg wezwal Danglarda wkrotce potem. Trzymal w reku mala kartke. -To rozklad jazdy - powiedzial Adamsberg. - Za piecdziesiat piec minut wyjezdza pociag do Marcilly, w rodzinne strony doktora Pontieux. -Czego pan jeszcze chce od doktora? -Po prostu byl mezczyzna. -Znowu to samo? -Mowilem panu przeciez, ze jestem powolny. Czy moglby pan wyjechac tym pociagiem? -Dzis? -Bardzo pana prosze. Chce wiedziec wszystko O poczciwym doktorze. Tam znajdzie pan ludzi, ktorzy znali go w mlodosci, zanim wyjechal i otworzyl gabinet w Paryzu. Prosze z nimi porozmawiac. Chce znac kazdy szczegol. Cos musialo nam umknac. -Ale jak mam przesluchiwac tych ludzi, skoro nie mam pojecia, czego pan szuka? Adamsberg potrzasnal glowa. -Niech pan jedzie i pyta o wszystko. Ufam panu. - I prosze koniecznie do mnie zadzwonic. Adamsberg pozegnal sie z Danglardem i z mina czlowieka, ktorego mysli blakaja sie gdzies daleko, poszedl po cokolwiek do jedzenia. Przezuwal zimny obiad w drodze do Biblioteki Narodowej. W bibliotece jego stare spodnie z czarnego plotna i koszula z podwinietymi rekawami nie zrobily najlep- 188 szego wrazenia. Wyciagnal legitymacje i powiedzial, ze chce przejrzec wszystkie prace Augusta Ludwika Le Nermorda.Dziesiec po szostej Danglard wysiadl z pociagu na dworcu w Marcilly. O tej porze ludzie gromadza sie w barach przy kieliszku wina. W Marcilly bylo szesc kawiarenek. Odwiedzil wszystkie i spotkal sporo starcow, ktorzy mogli powiedziec mu cos o Gerardzie Pontieux. Ale to, co mowili, nie zainteresowalo Danglarda. Nudzily go opowiastki z zycia mlodego Gerarda, bo nie bardzo wiedzial, czego ma w nim szukac. Inspektor uwazal, ze warto raczej skoncentrowac sie na jego karierze lekarskiej. Nigdy nic nie wiadomo, moze dopuscil sie jakiejs eutanazji, moze postawil bledna diagnoze... W zyciu wszystko moze sie przeciez zdarzyc. Ale Adamsberg nie o to go prosil. Komisarz przyslal go tu, gdzie nikt nie wiedzial, co Pontieux robil po ukonczeniu dwudziestu czterech lat. Okolo dziesiatej wieczorem przechadzal sie samotnie uliczkami Marcilly, odretwialy po tutejszym winie i zly, ze niczego sie nie dowiedzial. Nie chcial wracac do Paryza z pustymi rekami. Chcial jeszcze sprobowac, ale nie podobalo mu sie, ze najblizsza noc spedzi w tej dziurze. Zadzwonil do dzieciakow, zeby ucalowac je na dobranoc. Potem odszukal dom wskazany mu przez jednego z barmanow. Wlascicielka wynajmowala pokoje goscinne. Wlascicielka okazala sie starsza pani, ktora poczestowala go kieliszkiem miejscowego wina. Danglard mial juz dosc tego trunku, ale ogarnela go chec, by zwierzyc sie ze wszystkich swoich trosk staruszce o bystrych, pelnych zycia oczach. 189 Nie dzielac sie z nikim swoimi myslami, Matylda zadreczala sie przez caly tydzien. Po pierwsze, nie podobalo jej sie, ze Karol wrocil do domu o wpol do drugiej nad ranem, a tuz po przebudzeniu uslyszala informacje o kolejnej zamordowanej kobiecie. W dodatku Karol, jakby wcale nie chcial poprawic atmosfery, szydzil przez caly wieczor i zachowywal sie jak zmija. Matylda stracila cierpliwosc i wyrzucila go za drzwi, mowiac, ze moze ja odwiedzic, kiedy sie uspokoi. Denerwowala sie, po coz mialaby to ukrywac. Tej samej nocy takze stara Klementyna wrocila do domu w srodku nocy, w dodatku zaplakana i kompletnie pijana. Matylda zmarnowala godzine, probujac jakos doprowadzic ja do porzadku. A potem roztrzesiona, bliska zalamania Klementyna doszla do wniosku, ze musi na jakis czas zmienic otoczenie, a przede wszystkim oderwac sie od gazet i drobnych ogloszen. Te ogloszenia przyniosly jej za duzo rozczarowan, za duzo goryczy. Matylda ochoczo przytaknela i odeslala Klementyne do Ciernika, zeby spakowala walizke i przespala sie troche przed podroza. Wyrzucala to sobie potem, kiedy uslyszala, jak Klementyna rankiem wychodzi z domu, cicho stapajac po schodach, zeby jej nie obudzic. Pomyslala wtedy: Mam cztery dni wytchnienia. Klementyna obiecala, ze wroci do Ciernika w srode, zeby uporzadkowac diapozytywy, do ktorych ostatnio sie wziela. Na pewno przeczuwala, ze kolezanka krawcowa nie zechce zbyt dlugo udzielac jej gosciny. Stara Klementyna trzezwym okiem patrzyla na zycie. No wlasnie, ile lat mogla miec Klementyna? - zastanawiala sie Matylda. Szescdziesiat, siedemdziesiat, moze nawet wiecej. Jej ciemne oczy o czerwonych obwodkach i ostre zeby falszowaly wiek. 190 Przez najblizszy tydzien Karol wciaz wykrzywial twarz w ohydnych, pogardliwych albo szyderczych grymasach, a Klementyna nie wrocila w srode, jak obiecywala. Porzadkowane przez nia diapozytywy wciaz zalegaly na stole. Karol pierwszy powiedzial, ze to niepokojace, ale dodal, ze byloby dobrze, gdyby stara pognala za jakims spotkanym w pociagu mezczyzna i dala mu sie zabic. Matylda przezyla koszmarne chwile. W piatek wieczorem, poniewaz pani ryjowka wciaz nie wracala, Matylda zaczela sie zastanawiac, czy nie odszukac krawcowej, ktora zamierzala odwiedzic.Ale potem Klementyna wrocila. "Cholera", zaklal Karol, ktory rozsiadl sie na kanapie Matyldy i wodzil opuszkami palcow po pisanej brajlem ksiazce. Jednak Matyldzie spadl kamien z serca. Dopiero patrzac na te dwojke panoszaca sie w jej salonie: na niego - wspanialego, rozpartego na kanapie, z biala laska lezaca u stop na dywanie, i na nia, gdy wyplatywala sie z nylonowego plaszczyka, przytrzymujac beret na glowie - Matylda pomyslala, ze w jej domu cos jest nie w porzadku. Adamsberg zobaczyl Danglarda o dziewiatej rano, gdy wszedl do jego gabinetu z palcem przycisnietym do czola, ale w stanie istnej ekstazy. Inspektor osunal potezne cialo na fotel i gleboko odetchnal. -Przepraszam, ze tak dysze - powiedzial - ale bieglem cala droge. Rano wsiadlem do pierwszego pociagu z Marcilly do Paryza. Nie moglem sie z panem skontaktowac, chyba nie nocowal pan w domu. Adamsberg rozlozyl rece w gescie, ktory oznaczal: "Coz na to poradzic, nie zawsze czlowiek wybiera lozko, w ktorym wyladuje". 191 -Genialna starsza pani, u ktorej sie zatrzymalem-mowil Danglard, z trudem lapiac oddech - dobrze zna la tego poczciwego doktora. Tak dobrze, ze to wlasnie jej sie zwierzal. Wcale mnie to nie dziwi, to na prawde subtelna kobieta. Gerard Pontieux byl blisko zwiazany z corka aptekarza, dziewczyna brzydka, ale dosc bogata. Pontieux potrzebowal pieniedzy, zeby otworzyc gabinet. Ale w ostatniej chwili poczul wstret do samego siebie. Powiedzial sobie, ze jezeli zacznie w ten sposob, od niegodziwosci, nie moze liczyc, ze zrobi kariere jako lekarz. Dlatego sie wycofal i rzucil dziewczyne tuz po zareczynach. Postapil jak tchorz i zamiast z nia pomowic, napisal do niej krotki list. Wlasciwie to nic waznego, prawda? Nic waznego, gdy by nie nazwisko dziewczyny. -Klementyna Valmont - powiedzial Adamsberg. -Wlasnie. - Danglard skinal glowa. -Chodzmy tam obaj - rzekl Adamsberg, gaszac papierosa, ktorym ledwie zdazyl sie zaciagnac. Dwadziescia minut potem staneli przed drzwiami domu pod numerem 44 przy ulicy Patriarches. Byla sobota, wewnatrz panowala cisza. Nikt nie odpowiedzial, kiedy wcisneli przycisk domofonu Klementyny. -Sprobujmy zadzwonic do Matyldy Forestier - zaproponowal Adamsberg, po raz pierwszy tak niecierpliwy w obecnosci Danglarda. -Jan Baptysta Adamsberg - powiedzial ostro. -Prosze mi otworzyc, pani Matyldo. Niech sie pani pospieszy. Wbiegl na drugie pietro, do Barweny. Matylda juz czekala w otwartych drzwiach. 192 -Pani Forestier, potrzebne mi klucze do mieszkaniana gorze. Klucze do mieszkania Klementyny. Ma pani zapasowy komplet? Matylda poszla po klucze, nie zadajac zadnych pytan. Wrocila po chwili, machajac breloczkiem z napisem "Ciernik", i powiedziala glosem, ktory rano byl bardziej ochryply niz w ciagu dnia: -Pojde z wami. Juz od pewnego czasu drecza mnie czarne mysli, komisarzu Adamsberg. Weszli do mieszkania Klementyny we troje. Ale tam niczego juz nie bylo. Zadnych sladow zycia, zadnego plaszcza na wieszaku ani papierka na stole. -Lajdaczka! Wymknela sie nam - mruknal Danglard. Adamsberg przechadzal sie po pokoju jeszcze wolniej niz zwykle. Patrzyl na czubki swoich butow, potem otworzyl pusta szafe, zajrzal do szuflady i znow zaczal krazyc. "On o niczym nie mysli", doszedl do wniosku zniechecony Danglard, ktorego to kolejne niepowodzenie wytracilo z rownowagi. Chcial, zeby Adamsberg wybuchnal gniewem, zeby dzialal, reagowal, zeby sie wsciekal, wydawal rozkazy i w ten czy inny sposob nadrobil stracony czas, ale wiedzial, ze komisarz nie zrobi niczego takiego. A Adamsberg z uroczym usmiechem przyjal zaproszenie Matyldy, ktora, choc przybita, uprzejmie zaproponowala im kawe. Adamsberg zatelefonowal od niej na komisariat i bardzo dokladnie opisal wyglad Klementyny Valmont. -Prosze przekazac rysopis na wszystkie dworce, lot niska, posterunki graniczne i posterunki zandarmerii. Postepujcie jak zwykle w przypadku oblawy. 193 I przyslijcie tu kogos, zeby stanal na warcie. Mieszkanie musi byc pod nadzorem.Spokojnie odlozyl sluchawke, a potem popijal kawe, jakby nie stalo sie nic szczegolnego. -Musimy pania jakos pocieszyc. Kiepsko pani dzis wyglada - rzekl, patrzac na Matylde. - Danglard, niech pan wyjasni pani Forestier, co sie wydarzylo, ale niech pan bedzie delikatny. Przepraszam pania, ze nie robie tego osobiscie, ale wydaje mi sie, ze nie jestem w tym najlepszy. -Prawdopodobnie dowiedziala sie juz pani z prasy, ze Le Nermord zostal oczyszczony z podejrzen o morderstwa i ze to on jest malarzem blekitnych kregow? - zaczal Danglard. -Oczywiscie - potwierdzila Matylda. - Widzialam nawet jego zdjecie. Rozpoznalam w nim mezczyzne, ktorego sledzilam. To wlasnie on przed osmiu laty jadal w restauracji przy placu Pigalle. Calkowicie niegrozny! Strzepilam sobie jezyk, powtarzajac to Adamsbergowi! Ponizony, sfrustrowany i co tylko chcecie, ale calkowicie niegrozny! Panie komisarzu, przeciez panu mowilam! -Tak, mowila pani - odparl Adamsberg. -No wlasnie! - nacierala Matylda. - Ale gdzie sie podziala Klementyna? I dlaczego szuka jej policja? Wczoraj wieczorem wrocila ze wsi zupelnie jak nowa, taka wystrojona. Nie rozumiem, dlaczego znowu zniknela. Dokad teraz uciekla?! -Czy Klementyna wspominala pani kiedys o narzeczonym, ktory ja rzucil i umknal cichaczem? -Owszem, cos mi mowila - przyznala Matylda. - Ale nie przezyla tego tak bolesnie, jakby mozna przypuszczac. Chyba nie zamierzacie wdawac sie w psychoanalize za piec groszy? To juz przesada! 194 -Musimy to zrobic - odparl Danglard. - Druga z ofiar, niejaki Gerard Pontieux, byl jej narzeczonym. Piecdziesiat lat temu zostawil ja i zniknal.-Teraz naprawde pan bredzi. - Matylda spojrzala na niego podejrzliwie. -Nie. Wlasnie wrocilem do Paryza - ciagnal spokojnie - z ich rodzinnej miesciny. Klementyna nie pochodzi z Neuilly, pani Matyldo. Adamsberg zwrocil uwage na lagodny ton glosu Danglarda, gdy wymawial imie Matyldy. -Wscieklosc i szalenstwo tlily sie przez pol wieku -kontynuowal Danglard. - Zblizajac sie do kresu zycia, ktore uwazala za zmarnowane, Klementyna w koncu uwolnila tlumiona przez lata zadze zemsty. Malarz ble kitnych kregow stworzyl jej doskonala okazje do po pelnienia morderstwa. Wiedziala, ze albo zrealizuje swoj plan teraz, albo juz nigdy. Przez cale zycie miala na oku Gerarda Pontieux, do ktorego palala nienawiscia. Wiedziala, gdzie zamieszkal. Wyprowadzila sie z Neuil ly i zeby dotrzec do malarza blekitnych kregow, zwroci la sie do pani, Matyldo. Tylko pani mogla ja do niego doprowadzic. Do niego i jego kregow. Najpierw zamordowala te gruba kobiete, ktorej nawet nie znala. Chodzilo o to, zeby zapoczatkowac "serie". Potem po derznela gardlo doktorowi Pontieux. Czula przy tym tak wielka ulge i radosc, ze pastwila sie nad zwlokami. W koncu, obawiajac sie, ze nie natrafimy wystarczajaco szybko na trop malarza blekitnych kregow, i nie chcac, bysmy zbyt dlugo zajmowali sie smiercia doktora, zamordowala zone malarza blekitnych kregow, Delfine Le Nermord. Dla wiekszej spojnosci pociela ja tak jak zdradzieckiego narzeczonego, a my nie mielismy powo du zwracac baczniejszej uwagi na doktora Pontieux. 195 Od pozostalych ofiar roznilo go tylko to, ze byl mezczyzna.Danglard zerknal na Adamsberga, ktory przez caly czas milczal, a teraz przymknal powieki, dajac mu znak, by mowil dalej. -Ostatnie zabojstwo zgodnie z przewidywaniami Klementyny natychmiast doprowadzilo nas do malarza blekitnych kregow. Ale Klementyna Valmont to umysl pokretny i prymitywny. Byc rownoczesnie malarzem blekitnych kregow i zabojca wlasnej zony - tego juz za wiele. Wlasciwie to niemozliwe, chyba ze sprawca oka zalby sie szalencem. Le Nermord zostal zwolniony. Wie czorem Klementyna dowiedziala sie o tym z radia. A skoro Le Nermord przestal byc podejrzany, wszystko moglo sie zmienic. Jej idealny plan wzial w leb. Miala jeszcze czas, zeby uciec. I wlasnie to zrobila. Spojrzenie zdruzgotanej Matyldy wedrowalo z twarzy Adamsberga na twarz Danglarda. Adamsberg zostawil jej chwile na oswojenie sie z tym, co uslyszala. Wiedzial, ze nie bedzie to proste, ze Matylda bedzie sie bronila. -Przeciez to absurd - ocenila. - Klementyna nie ma dosc sily, zeby to zrobic! Pamietacie przeciez, ze to drobniutka kobieta? -Jest tysiac sposobow na rozwiazanie tego problemu - powiedzial Danglard. - Mozna na przyklad upasc na chodnik, udajac zaslabniecie, i poczekac, az jakis zaniepokojony przechodzien pochyli sie, aby pomoc chorej, a wtedy go ogluszyc. Wszystkie ofiary zostaly najpierw ogluszone, prosze o tym pamietac, pani Matyldo. -Tak, przypominam sobie - odparla Matylda, bezwiednie odgarniajac sztywne, czarne wlosy, ktore opadaly 196 jej na czolo. - Ale jak zdolala dopasc tego lekarza?-To bardzo proste. Zwabila go w wybrane przez siebie miejsce. -Dlaczego mialby przyjsc? -Alez, pani Matyldo! Dzwoni do pani przyjaciolka z mlodzienczych lat, potrzebuje pani pomocy! W takiej sytuacji puszczamy wszystko w niepamiec i biegniemy. -Prawdopodobnie tak - przyznala Marta. - Ma pan racje. -Czy w noce tych zabojstw Klementyna byla w domu? Pamieta pani? -Prawde mowiac, znikala prawie co wieczor, mowila, ze jest z kims umowiona, tak jak ostatnio. Odegrala przede mna niezla komedie! Dlaczego nic pan nie mowi, komisarzu? -Probuje myslec. -Jak panu idzie? -Kiepsko. Ale jestem do tego przyzwyczajony. Matylda i Danglard wymienili spojrzenia. W ich o- czach byla odrobinka zalu, a moze politowania. Ale Danglard nie mial w tej chwili ochoty krytykowac szefa. Co prawda, Klementyna zdazyla uciec, mimo to Adams-berg potrafil odgadnac, zrozumiec, to on wyslal Dan-glarda do Marcilly. Adamsberg nieoczekiwanie wstal, bezsensownie i nonszalancko machnal reka, podziekowal Matyldzie za kawe i polecil Danglardowi, by sciagnal ekipe dochodzeniowa do mieszkania Klementyny Valmont. -Przejde sie troche - dodal, zeby nie odchodzic bez slowa, chcial dac im choc namiastke wyjasnienia, nie chcial ranic zadnego z nich dwojga. 197 Danglard i Matylda jeszcze dlugo zostali razem. Nie potrafili przestac mowic o Klementynie, usilowali zrozumiec. Narzeczony, ktory ja rzucil, wyniszczajaca psychike mania ogloszen matrymonialnych, nerwica, te dziwne zeby, paskudne reakcje, dwuznacznosc. Od czasu do czasu Danglard sprawdzal, jak przebiega praca ekipy, i schodzil, mowiac: "Sa teraz w lazience". Matylda dolewala mu kawy z mlekiem. Danglardowi bylo dobrze. Najchetniej zostalby tu do konca zycia, oparty lokciami o stol, pod ktorego blatem plywaly ryby, zapatrzony w swietlista, smagla twarz ciemnowlosej Krolowej Matyldy. Opowiadal jej o Adamsbergu, a ona pytala, jak zdolal wszystko odgadnac.-Nie mam pojecia - wyznal Danglard. - A przeciez patrzylem, jak pracuje, jak nic nie robi. Czasem bywa beztroski i powierzchowny, jakby nigdy w zyciu nie byl policjantem, czasami na jego twarzy widac napiecie, rysy sie zmieniaja, jest tak zatopiony we wlasnych myslach, ze nie slyszy, co dzieje sie wokol niego. Ale co go wtedy neka? To dla mnie zagadka. -Nie wyglada na usatysfakcjonowanego - powiedziala Matylda. -To prawda. Ale to z powodu ucieczki Klementyny. -Nie, Danglard. Adamsberga dreczy cos innego. Declerc, jeden z czlonkow ekipy, wszedl do pokoju. -Chodzi o odciski palcow, panie inspektorze. Nie znalezlismy doslownie nic. Albo wszystko wytarla, albo przez caly czas nosila rekawiczki. Nigdy czegos takiego nie widzialem. Ale jest cos w lazience. Znalazlem krople zaschnietej krwi na scianie, za rura odplywowa umywal ki. Danglard szybko ruszyl za Declerkiem. 198 -Musiala cos myc - powiedzial, prostujac sie. - Moze rekawiczki, zeby nie wyrzucac zakrwawionych. Nie znalezlismy ich w poblizu zwlok Delfiny. Prosze zlecic natychmiastowe przeprowadzenie analizy, Declerc. Jezeli to krew pani Le Nermord, Klementyna jest ugotowana.Kilka godzin pozniej laboratorium potwierdzilo, ze w lazience odnaleziono krew Delfiny Le Nermord. Zaczelo sie polowanie na Klementyne. Wiadomosc o tym odkryciu nie wplynela na zmiane nastroju Adamsberga. Danglard pomyslal o trzech sprawach, ktore nurtowaly komisarza. Doktor Pontieux. Ale to udalo mu sie rozwiklac. Pozostawal magazyn mody. I zgnile jablka. Na pewno nekal go problem tego zapachu. Jakie to moglo miec teraz znaczenie? Danglard pomyslal, ze Adamsberg ma wlasny, inny niz on sam sposob zatruwania sobie zycia. Mial wrazenie, ze pomimo calej swej nonszalancji Adamsberg znalazl skuteczna metode, zeby nigdy nie zaznac spokoju. Drzwi laczace jego pokoj z gabinetem komisarza na ogol byly otwarte. Adamsberg nie musial sie izolowac, zeby zostac sam na sam ze soba. Dlatego Danglard czesto wchodzil do gabinetu szefa, kladl na jego biurku papiery, czytal mu notatki, wychodzil albo siadal, zeby przez chwile porozmawiac. Wtedy, zwlaszcza od chwili ucieczki Klementyny, zdarzalo sie, ze do Adamsberga nie docieraly bodzce z zewnatrz, ze wciaz czytal, nawet na niego nie zerkajac, ale ten brak uwagi nie urazal, bo nie byl zamierzony. Zreszta Danglard mial wrazenie, ze to raczej nieobecnosc ducha niz brak uwagi. 199 Bo Adamsberg byl z natury czujny, wsluchany w swiat. Ale na czym sie skupial? Poza tym mial dziwny sposob czytania - najczesciej na stojaco, ze splecionymi na piersiach rekoma i oczyma zwroconymi na lezace na biurku notatki. Potrafil tak stac godzinami. Danglard, ktory co dnia czul zmeczenie, zastanawial sie, jak mozna wytrwac w tej pozycji.W tej chwili Adamsberg takze stal, wpatrujac sie w maly kalendarzyk o niezapisanych kartkach, lezacy na jego biurku. -To juz szesnascie dni - powiedzial Danglard, siadajac. -Tak. - Adamsberg skinal glowa. Tym razem jego oczy oderwaly sie od lektury, by spoczac na twarzy Danglarda, ale przeciez tak naprawde w notesiku nie bylo nic do czytania. -To niesamowite - podjal Danglard. - Dawno powinnismy ja znalezc. Przeciez musi sie przemieszczac, cos jesc, pic, musi gdzies sypiac. A jej portret pamieciowy drukowaly wszystkie gazety. Nie moze sie nam wymknac, zwlaszcza z takim wygladem. A jednak ciagle sie ukrywa. -Tak - przyznal Adamsberg. - Ukrywa sie skutecznie. Cos tu nie gra. -Tego bym nie powiedzial - odparl Danglard. - Powiedzialbym tylko, ze odnalezienie jej zajmuje nam za duzo czasu, ale wiem, ze nam sie uda. Tyle ze stara potrafi nie rzucac sie w oczy. W Neuilly prawie nikt jej nie znal. Co mowia o niej sasiedzi? Ze nikomu nie zawadzala, ze byla samodzielna, brzydka, zawsze w tym swoim bereciku na glowie, no i ze miala bzika na punkcie ogloszen. Niczego wiecej z nich nie wyciagnelismy. 200 Przemieszkala tam dwadziescia lat, ale nikt nie wie, czy miala jakichs przyjaciol, nikt nie zna jej slabostek, nikt nie pamieta, kiedy dokladnie sie wyprowadzila. Zdaje sie, ze nigdy nie wyjezdzala na wakacje. Sa tacy ludzie, ktorzy ida przez zycie niezauwazeni. Trudno sie dziwic, ze w koncu zostala morderczynia. Ale teraz to kwestia dni. Odnajdziemy ja.-Nie. Cos tu nie gra. -Jak mam to rozumiec? -Wlasnie tego probuje sie dowiedziec. Zniechecony Danglard wstal ciezko, a potem zaczal krazyc po pokoju. -Interesujace, czego probuje sie pan dowiedziec -rzucil. -A tak przy okazji, Danglard, ci z laboratorium moga juz zabrac magazyn mody. Skonczylem. -Co pan skonczyl? Danglard wolalby wrocic do swojego gabinetu, bo dyskusja do niczego nie prowadzila, a coraz wiekszy wzbudzala w nim niepokoj, ale nie mogl sie powstrzymac od podejrzenia, ze Adamsberg zmaga sie z myslami, a moze hipotezami, i to podejrzenie pobudzilo jego ciekawosc. Przypuszczal wprawdzie, ze te mysli, a moze hipotezy, byly jeszcze malo uchwytne nawet dla samego Adamsberga. Adamsberg znow wpatrywal sie w czyste kartki notesu. -W tym magazynie mody opublikowano artykul niejakiej Delfiny Vitruel. Dodam tylko, ze to panienskie nazwisko Delfiny Le Nermord. Szefowa redakcji powie dziala mi, ze Delfina stale wspolpracowala z ich pismem i niemal co miesiac dostarczala artykuly po swiecone nowym trendom, zmianom zachodzacym w swiecie mody, 201 szalonej karierze spodnic noszonych na obreczach albo krochmalonych halkach czy ponczoch ze szwem.-Zainteresowalo to pana? -Nawet bardzo. Przeczytalem cala kolekcje jej artykulow. Zajelo mi to mase czasu. No i jeszcze te zgnile jablka. Wreszcie zaczynam cos rozumiec. Danglard krecil glowa. -No i co z tym zgnilym jablkiem? - zapytal. - Chyba nie postawimy Le Nermordowi zarzutu tylko dlatego, ze poci sie ze strachu! Dlaczego wciaz pan o nim mysli? -Niepokoi mnie wszystko, co male i okrutne. Zbyt dlugo wsluchiwal sie pan w slowa Matyldy. Teraz pan takze broni malarza blekitnych kregow. -Nikogo nie bronie. Po prostu zajalem sie Klementyna, a jego zostawilem w spokoju. -Ja tez zajmuje sie Klementyna, tylko i wylacznie Klementyna. Ale to nie zmienia faktu, ze Le Nermord jest nikczemny. -Panie komisarzu, trzeba oszczednie rozdzielac pogarde, bo wielu jest potrzebujacych. Zaznaczam, ze nie ja to wymyslilem. -A kto tym razem? -Chateaubriand. -Znowu... Co on panu takiego zrobil? -Na pewno cos zlego. Ale nie mowmy o tym. Panie komisarzu, prosze mi szczerze powiedziec, czy malarz blekitnych kregow zasluzyl sobie na taka wrogosc? Mimo wszystko to wybitny historyk. -To sie jeszcze okaze. -Poddaje sie - powiedzial Danglard, siadajac. - Kaz-dy ma swoja obsesje. Mnie obchodzi teraz tylko Klementyna. Musze ja odnalezc. Ukryla sie, ale ja wyciagne 202 ja nawet z mysiej nory. Musze to zrobic. Zreszta logika podpowiada, ze to nieuniknione.-Ale - odparl Adamsberg, usmiechajac sie zlosliwie -glupia logika jest demonem slabych umyslow. I nie ja to wymyslilem. -A kto? -To wlasnie nas rozni - nie wiem, kto to powiedzial, nie pamietam nawet, czy dokladnie tak to brzmialo. Ale podoba mi sie mysl zawarta w tych slowach, przydaje mi sie. Chyba pan to rozumie, bo przeciez jestem tak malo logiczny. Pojde sie przejsc, Danglard, potrzebuje ruchu i powietrza. Adamsberg przechadzal sie az do wieczora. Tylko w ten sposob, przemierzajac ulice miasta, umial porzadkowac mysli. Jakby dzieki rytmowi krokow mysli unosily sie niczym czasteczki w wypelnionej plynem bance. Te ciezkie opadaly na dno, najdelikatniejsze pozostawaly na powierzchni. Adamsberg nie wyciagal jeszcze ostatecznych wnioskow, ale tylko tworzyl obraz idei, uporzadkowanych wedle waznosci. Na pierwszy plan wysuwaly sie problemy nieszczesnego starego Le Nermorda, jego pozegnanie z Bizancjum, fajka uderzajaca o zeby, ktore nawet nie pozolkly od tytoniu. Sztuczna szczeka. No i te zgnile jablka. Klementyna morderczyni, ktora zniknela gdzies razem ze swoim czarnym beretem, z nylonowymi bluzkami i zaczerwienionymi oczyma. Zatrzymal sie nagle. Jakas mloda kobieta zatrzymywala taksowke. Bylo juz pozno, nie widzial jej wyraznie. Podbiegl. Ale bylo juz za pozno, na darmo sie trudzil, taksowka odjechala. Dlaczego wlasciwie biegl? 203 Milo byloby zobaczyc, jak Kamila wsiada do taksowki, a jednak nawet nie przyspieszyc kroku. Nie pomyslec, ze warto ja dogonic.Zacisnal dlonie w kieszeniach marynarki. Znowu to drzenie. To chyba normalne. Normalne. Nie warto sie nad tym zastanawiac. Zobaczyc Kamile, przezyc chwile zaskoczenia, biec. To normalne, ze czlowiek doznaje wzruszenia. To zaskoczenie. A moze ten szybki bieg. Kazdemu drzalyby rece tak jak jemu. Czy jednak to byla ona? Prawdopodobnie nie. Bo ona jest teraz gdzies na koncu swiata. Musi byc na koncu swiata. Ale ten profil, sylwetka, ten gest, gdy opiera rece na szybie, rozmawiajac z kierowca? Nu i co z tego? Przeciez to nic szczegolnego. Kamila jest na koncu swiata. Nie ma o czym gadac i nie ma sensu dluzej zadreczac sie z powodu tej dziewczyny i taksowki. A jezeli to byla Kamila? Jezeli to byla Kamila, to stracil okazje. I tyle. Wsiadla do taksowki, zeby wrocic na koniec swiata. W takim razie nie ma nad czym rozmyslac, po prostu nic sie nie zmienilo. Noc z Kamila, jak zawsze. Pojawianie sie i znikanie. I ruszyl przed siebie juz spokojny, powtarzajac polglosem: "pojawianie sie i znikanie". Chcial jak najszybciej zasnac, zeby zapomniec o fajce starego Le Nermorda, berecie Klementyny, rozwichrzonych wlosach najdrozszej. I wlasnie tak zrobil. Najblizszy tydzien uplynal bez wiesci o Klementynie. Danglard popadal w alkoholowa drzemke okolo trzeciej 204 po poludniu i przerywal ja tylko, zeby wyrzucic z siebie strumien slow dowodzacych, jak bardzo czuje sie bezradny. Dziesiatki osob informowaly ich o obecnosci zaboj czyni w najrozmaitszych zakatkach Francji. Kazdego ranka Danglard kladl na biurku Adamsberga raporty miejscowej policji. Zadna z informacji nie okazala sie prawdziwa.-Raport ze sledztwa w Montauban. Kolejny falszywy trop - mowil. A Adamsberg unosil glowe, zeby mruknac: "Dobrze. Dziekuje. Doskonale". Co gorsza, Danglard byl przekonany, ze komisarz nawet nie czyta tych raportow. Wieczorem lezaly dokladnie tam, gdzie je zostawil rano. Zabieral je i dolaczal do dokumentacji sledztwa w sprawie Klementyny Valmont. Danglard mimowolnie liczyl. Od ucieczki Klementyny Valmont minelo juz dwadziescia siedem dni. Matylda czesto dzwonila do Adamsberga, zeby dowiedziec sie czegos nowego w sprawie ryjowki. Ale Adamsberg niezmiennie powtarzal: "Kompletna cisza. Nie, nie zamierzam rezygnowac, skad ten pomysl? Czekam na drobne ogloszenia. Teraz nie musimy sie juz spieszyc". Nie musimy sie spieszyc. Ulubione powiedzenie Adamsberga! Danglard wprost wychodzil z siebie, a tymczasem odmieniony nie do poznania Castreau zdawal sie podchodzic do zycia z bezgraniczna tolerancja. Poza tym do komisariatu na zyczenie Adamsberga wielokrotnie przychodzil Karol Reyer. Danglard mial wrazenie, ze nie jest juz tak zjadliwy. Zastanawial sie, czy dzieje sie tak, poniewaz slepiec dobrze zna komisariat i moze swobodnie sie po nim poruszac, dotykajac 205 opuszkami palcow scian, czy tez dlatego, ze zdemaskowanie zabojczyni uwolnilo go od obaw. Danglard za nic na swiecie nie chcial dopuscic do siebie mysli, ze przystojny slepiec przestal byc zgorzknialy, bo Matylda wpuscila go do swojej sypialni. O tym nie moglo byc mowy. Ale jak moglby sie upewnic? Uczestniczyl przez kilka pierwszych minut w spotkaniu Adamsberga z Rey-erem.-Po utracie wzroku - zaczal Adamsberg - widzi pan inaczej. Chcialbym, zeby opowiadal mi pan o Klementynie Valmont przez wiele godzin, zeby opisal pan wszelkie wrazenia, jakich pan doznal w jej obecnosci. Co mowil panski wech, jakie wrazenia budzila jej bliskosc, czego sie pan domyslal, bedac tuz obok niej, sluchajac jej, czujac jej zapach. Im wiecej bede o niej wiedzial, tym latwiej uporam sie z ta sprawa. A pan, panie Reyer, podobnie jak Matylda, jest czlowiekiem, ktory najlepiej ja znal. Ale pan wie o rzeczach niedostrzegalnych. O tym, co pomijamy, poniewaz oczy szybko dostarczaja nam obraz, ktory nas zadowala. Reyer zawsze dlugo przesiadywal u komisarza. Przez otwarte drzwi Danglard widzial, jak oparty plecami o sciane Adamsberg uwaznie przysluchuje sie jego relacjom. Bylo juz wpol do czwartej po poludniu. Adamsberg otworzyl notes na stronie trzeciej. Zastanawial sie przez chwile, a potem napisal: "Jutro pojade na wies po Klementyne. Sadze, ze sie nie pomylilem. Nie pamietam, kiedy na to wpadlem, powinienem byl to zanotowac. Moze wiem o tym od 206 samego poczatku? A moze od czasu zgnilych jablek? Wszystko, co mowi Reyer, pasuje do moich przeczuc. Wczoraj doszedlem do Dworca Wschodniego. Zastanawialem sie, dlaczego jestem policjantem. Moze dlatego, ze w tym zawodzie trzeba szukac roznych rzeczy i ma sie szanse je znalezc. To pociesza po innych sprawach. Bo w innych obszarach zycia nikt nie prosi, zeby czegokolwiek szukac, a wowczas, gdy nie wiemy, czego szukamy, tym samym trudno to znalezc. Na przyklad liscie drzew - do tej pory nie rozumiem, dlaczego wlasciwie je rysuje. Wczoraj w kawiarni dworcowej ktos mi powiedzial, ze najlepszy sposob na strach przed smiercia to prowadzenie kretynskiego zycia. Wtedy czlowiek nie ma czego zalowac. Uznalem, ze to bardzo dobre rozwiazanie.Ale ja nie boje sie smierci, w kazdym razie nie bardzo. Tym samym raczej mnie to nie dotyczy. I nie boje sie samotnosci. Doskonale wiem, ze musze wymienic wszystkie koszule. Chcialbym wymyslic sobie jakis uniwersalny stroj. Wtedy kupilbym trzydziesci kompletow i juz do konca zycia nie musialbym zawracac sobie glowy sprawami zwiazanymi z ubiorem. Kiedy wspomnialem o tym mojej siostrze, zaczela krzyczec. Nawet mysl o uniwersalnym stroju wprawia ja w przerazenie. A ja chcialbym miec taki stroj, zeby nie zaprzatac sobie glowy ta sprawa. Chcialbym znalezc lisc uniwersalnego drzewa, zeby i tym nie zaprzatac sobie glowy. A tak naprawde chcialbym tamtego wieczoru nie minac sie z Kamila na ulicy. Dogonilbym ja, ona bylaby bardzo zaskoczona, moze nawet wzruszona. Moze zobaczylbym, jak jej twarz drzy, blednie albo sie rumieni, 207 sam nie wiem. A ja ujalbym te twarz w dlonie, zeby uspokoic drzenie, i to byloby po prostu cudowne. Trzymalbym ja przytulona bardzo dlugo, stalibysmy tak razem na ulicy. Powiedzmy przez godzine. Ale moze ona nie bylaby ani troche wzruszona, moze nie chcialaby sie do mnie tulic. Moze nie chcialaby nic zrobic. Nie wiem. Nie potrafie tego zrozumiec. Moze powiedzialaby tylko: <>. Nie wiem. A moze to wcale nie byla Kamila. A moze wcale mnie to nie obchodzi. Nie wiem. Nie sadze.A teraz denerwuje Danglarda mysliciela. Widac to jak na dloni. Nie robie tego celowo. Nic sie nie dzieje, o niczym sie nie mowi i to doprowadza go do szalu. A przeciez od wyjazdu Klementyny stalo sie to, co najwazniejsze. Ale nie moglem mu o tym powiedziec". Adamsberg uniosl glowe, slyszac, ze otwieraja sie drzwi. Bylo goraco. Spocony jak mysz Danglard wrocil z polnocnych przedmiesc Paryza. Wezwano go, bo ktos sie tam ukrywal. Sprawa byla prosta, ale nie dala mu satysfakcji. Zeby Danglard czul sie przydatny, trzeba mu bylo bardziej skomplikowanych problemow, na przyklad zabojcza ryjowka byla dla niego prawdziwym wyzwaniem. Ale z kazdym dniem coraz bardziej obawial sie, ze beda zmuszeni sie poddac. Nie mial nawet odwagi wspomniec o tym dzieciakom. Powaznie myslal, czy nie napic sie wina, kiedy Adamsberg wszedl do jego pokoju. -Szukam nozyczek - powiedzial komisarz. Danglard podszedl do biurka Florentyny, wysunal szuflade i po chwili podal Adamsbergowi nozyczki. 208 Przy okazji zauwazyl, ze Florentyna znowu kupila karmelki. Adamsberg zmruzyl oko, starajac sie wsunac czarna nitke w ucho igly.-Co sie stalo? - zapytal Danglard. - Szyje pan cos? -Odprul mi sie rabek nogawki. Adamsberg usiadl, zalozyl noge na noge i zabral sie do podszywania spodni. Danglard obserwowal jego prace nieco zbity z tropu, ale spokojny. Przygladanie sie komus, kto z namaszczeniem podwija spodnie, jakby caly swiat przestal nagle istniec, bardzo uspokaja. -Danglard, zaraz sie pan przekona, jak dobrze radze sobie z szyciem - powiedzial Adamsberg. - Potrafie uchwycic tkanine tak, ze niemal nic nie widac. Nauczyla mnie tego mlodsza siostra, kiedy pewnego razu nie wiedzielismy, co ze soba zrobic, jak mawial nasz ojciec. -A mnie ostatnio nic nie wychodzi - wyznal Danglard. - Po pierwsze, nie radze sobie zbyt dobrze z podwijaniem spodni dzieciakow. Po drugie, ta morderczyni spedza mi sen z powiek. Cholerna stara morderczyni. Teraz na pewno mi sie wymknie. Ta mysl doprowadza mnie do szalu. Szczerze mowiac, jestem bliski obledu. I wstal, zeby wyjac z szafy piwo. -Nie - powiedzial Adamsberg, wciaz pochylony nad igla. -Co, nie? -Nie piwo. Teraz komisarz przegryzal nitke zebami, bo zupelnie zapomnial, ze obok leza nozyczki Florentyny. -A nozyczki? - zapytal Danglard. - Cholera, to ja przynosze panu nozyczki, zeby obciac te nitke, jak na lezy, a pan co wyprawia?! A moje piwo? Co ma pan nagle przeciwko piwu? 209 -Tylko tyle, ze gotow pan wypic dziesiec piw, a dzis to wykluczone.-Myslalem, ze nie ma pan zwyczaju wtracac sie w takie sprawy. Przeciez to moje cialo, moja odpowiedzialnosc, moj brzuch, moje piwo. -Oczywiscie. Ale to panskie sledztwo, a pan jest moim inspektorem. A jutro jedziemy na wies. Mam nadzieje, ze znajdziemy zgube. Dlatego jest mi pan potrzebny i to trzezwy jak niemowle. I bez problemow zoladkowych. Bo zoladek jest bardzo wazny. Nie wiadomo na pewno, czy zdrowy zoladek wystarczy, zeby madrze myslec, ale nie ma watpliwosci, ze chory zoladek fatalnie wplywa na ten proces. Danglard przypatrywal sie pelnej napiecia twarze Adamsberga. Nie potrafil odgadnac, czy to z powodu supelka, ktory zrobil sie na nici, czy moze z powodu tej wyprawy na wies. -Cholera - mruknal Adamsberg. - Nitka sie zasupla-la. To okropne. Podobno podstawowa zasada jest prowadzenie nitki zawsze zgodnie z kierunkiem na szpuli. W przeciwnym razie robia sie suply. Rozumie pan, o czym mowie? Prawdopodobnie nawloklem nic w odwrotna strone, bo nie zwrocilem na to uwagi. A teraz mecze sie z tym suplem. -Moim zdaniem nic byla za dluga - podsunal Danglard. Szycie naprawde uspokaja... -Nie, Danglard, nawloklem tyle, ile trzeba. Nic nie jest dluzsza niz moja reka od nadgarstka do lokcia. Jutro o osmej musze tu miec woz, osmiu ludzi i psy. W ekipie potrzebny bedzie takze lekarz. Kilkakrotnie wbijal igle w brzeg materialu, konczac podszywanie nogawki, potem przerwal nitke i wygladzil spodnie. I wyszedl, najwyrazniej nie chcac sie przekonac, 210 czy Danglard zadba o dobra forme swojego zoladka i glowy. Danglard w tej chwili nie umial powiedziec, czy zrezygnuje z piwa.Karol Reyer wracal do domu. Czul sie odprezony i cieszyl sie z tego, bo wiedzial, ze nie potrwa to zbyt dlugo. Rozmowy z Adamsbergiem przynosily mu ukojenie, nie wiedzial jednak dlaczego. Jednak od dwoch dni nie zaproponowal nikomu, ze przeprowadzi go przez ulice. Zdobyl sie nawet, i to bez wiekszego wysilku, na szczerosc wobec komisarza, gdy rozmawiali o Klementynie, o Matyldzie, a takze o wielu innych sprawach, ktore poruszal swobodnie i bez pospiechu. Adamsberg tez opowiadal mu o roznych rzeczach. Takich, ktore dotyczyly jego. Nie zawsze mowil jasno. Sporo tam bylo kwestii lekkich, duzo powaznych, tyle ze czasami Karol mial wrazenie, ze na pozor lekkie kwestie byly calkiem powaznymi problemami. To wlasnie cechowalo Adams-berga - czesto trudno go bylo przejrzec. Madrosc dziecka, filozofia starca. Powiedzial to Matyldzie, kiedy siedzieli w restauracji. Nie zmylil go lagodny glos komisarza, wsluchal sie w poltony. Zreszta teraz to komisarz pytal, co widzi innymi zmyslami niz wzrok. Karol powiedzial Matyldzie, ze komisarz uwaznie go sluchal. A on opowiadal o swiecie dzwiekow slepca, o tragicznej percepcji w mroku, o widzeniu w ciemnosciach. Kiedy milkl, Adamsberg prosil: "Prosze mowic dalej, panie Reyer. Pilnie pana slucham". Karol pomyslal, ze gdyby byl kobieta, moglby pokochac Adamsberga, ale wtedy przyszloby mu rozpaczac nad nieuchwytnoscia komisarza. Ale facet nalezal do gatunku tych, do ktorych lepiej 211 sie nie zblizac. Ewentualnie trzeba jak najszybciej nauczyc sie nie rozpaczac tylko dlatego, ze cos jest nieuchwytne. Tak, chyba tak.Jednak Karol byl mezczyzna, prawdziwym mezczyzna. W dodatku Adamsberg powiedzial mu, ze jest przystojny. Dlatego Karol pomyslal, ze poniewaz jest mez-czyzna, milo by bylo kochac Matylde. Bo przeciez byl mezczyzna. Czy jednak Matylda nie probowala rozplynac sie w morskich glebinach? Czy nie probowala byc glucha na ziemskie rozterki i cierpienia? Co przezyla Matylda? Tego nikt nie wiedzial. Dlaczego Matylda tak kochala te ohydna wode? Uchwycic Matylde? Karol podejrzewal, ze wymknie mu sie jak syrena! Nie zagladajac do swojego mieszkania, poszedl prosto do Barweny. Przez chwile macal sciane, szukajac dzwonka, potem dwukrotnie go przycisnal. -Masz jakies klopoty? - zapytala Matylda, otwierajac drzwi. - A moze przynosisz jakies wiesci o ryjowce? -A powinienem? -Przeciez czesto odwiedzasz Adamsberga. Przed chwila do niego telefonowalam. Podobno jutro bedzie wiedzial cos nowego o Klementynie. -Dlaczego tak bardzo interesujesz sie Klementyna? -Poniewaz to ja ja znalazlam. To moja ryjowka. -Wcale nie. To ona znalazla ciebie. Dlaczego plakalas, Matyldo? -Ja mialabym plakac? Owszem, troszeczke. Skad wiesz? -Twoj glos jest wilgotny. Bardzo wyraznie to slychac. -Nie martw sie o mnie. Po prostu jutro wyjezdza ktos, kogo uwielbiam. W takich sytuacjach latwo o lzy. 212 -Czy moglbym poznac twoja twarz? - zapytal Karol, wyciagajac rece.-Jak chcesz to zrobic? -O tak. Zaraz zobaczysz. Karol wyciagnal palce, dotykajac nimi twarzy Matyldy, i poczal ja nimi muskac jak pianista, ktory chce poznac nowy instrument. Byl skupiony. Prawde mowiac, doskonale wiedzial, jak wyglada twarz Matyldy. Przypuszczal, ze niemal sie nie zmienila od czasu, gdy widzial ja podczas seminariow. Ale teraz chcial poznac ja dotykiem. Nazajutrz Adamsberg wyjechal do Montargis. Dan-glard siedzial na miejscu pasazera obok komisarza, Cast-reau i Delille z tylu. Za nimi jechala furgonetka. Adamsberg zagryzal usta. Od czasu do czasu zerkal na Dan-glarda, czasami, kiedy puszczal dzwignie skrzyni biegow, na chwile kladl reke na ramieniu inspektora, jakby chcial sie upewnic, ze Danglard naprawde siedzi obok, ze jest zywy i obecny. Chcial, zeby tak bylo. Matylda obudzila sie wczesnie rano, ale nie miala ochoty nikogo dzis sledzic. A przeciez jeszcze wczoraj swietnie sie bawila, obserwujac w piwiarni Barnkrug pare kochankow. Kiedy jednak mezczyzna podczas posilku przeprosil i wyszedl na chwile, zeby zatelefonowac, dziewczyna zmarszczyla brwi, odczekala, az zniknie, a potem przelozyla czesc frytek z jego talerza na wlasny. Zadowolona z tej zdobyczy, pochlaniala je, oblizujac usta. Mezczyzna wrocil, a Matylda pomyslala, ze teraz wie o dziewczynie cos bardzo istotnego, czego on 213 nigdy sie nie dowie. Tak, naprawde dobrze sie bawila. To byl udany dzien.Ale dzis rano nie necily jej takie rozrywki. Pod koniec pierwszej transzy niczemu nie nalezalo sie dziwic. Myslala o tym, ze dzis Jan Baptysta Adamsberg dopadnie ryjowke, a ona bedzie sie bronic, poswistujac; ze to bedzie sadny dzien dla tej starej Klementyny, ktora tak dobrze porzadkowala diapozytywy, zawsze w rekawiczkach, tak dobrze, jak swoje morderstwa. Matylda zastanawiala sie przez chwile, czy byla za to odpowiedzialna. Gdyby swoja gadanina nie probowala zaimponowac znajomym i obcym w Dodin Bouffant, gdyby nie chwalila sie, ze odnalazla malarza blekitnych kregow, Klementyna nie pasozytowalaby na niej i nie znalazlaby dogodnej okazji, zeby mordowac. Potem pomyslala, ze to istna fantasmagoria - zamordowac starego lekarza tylko dlatego, ze kiedys okazal sie zdradzieckim narzeczonym i ze gorycz zatrula psychike porzuconej dziewczyny. Fantasmagoria. Powinna powiedziec o tym Adams-bergowi. Matylda polglosem powtarzala swe mysli, obserwujac plywajace w akwarium ryby. "Adamsberg, to morderstwo jest fantasmagoria". Morderstwa w afekcie nie przygotowuje sie z zimna krwia po uplywie piecdziesieciu lat, zwlaszcza jezeli dzialanie jest tak przemyslane jak kazdy krok Klementyny. Czy to mozliwe, aby Adamsberg tak bardzo sie pomylil co do motywu zbrodni starej Klementyny? Chyba tylko glupiec mogl uwierzyc w tak absurdalny motyw serii zabojstw. Matylde nekal ten problem, poniewaz uwazala Adamsberga za jednego z najbardziej przenikliwych ludzi, jakich spotkala. Ale w calej tej sprawie naprawde cos nie gralo, 214 cos bylo nie tak z motywem dzialania Klementyny. To nie ta twarz, nie taka kobieta. Matylda wmawiala sobie, ze Klementyna jest dobra, bo chciala ja choc troche polubic, pomoc jej, ale przeciez w ryjowce draznilo ja doslownie wszystko. Wszystko, czyli nic: brak cielesnego ciala pod skorupa stroju, brak spojrzenia, brak melodii w glosie. Po prostu wszechobecne nic.Wczoraj wieczorem Karol dlugo dotykal palcami jej twarzy. Musiala przyznac, ze wlasciwie bylo to calkiem przyjemne. Dlugie, smukle palce tak skrupulatnie przesuwaly sie po jej twarzy, jakby byla pisana brajlem ksiazka. Matylda odniosla wrazenie, ze Reyer chcialby znacznie dluzej muskac palcami jej twarz, ale najmniejszym gestem nie zachecala go do tego. Przeciwnie, wyszla do kuchni, zeby zaparzyc kawe. Bardzo smaczna kawe. Co prawda, kawa nie zastepuje pieszczot, ale w pewnym sensie pieszczotami takze nie mozna zastapic wysmienitej kawy. Matylda doszla do wniosku, ze porownanie jest absurdalne, bo pieszczoty i dobra kawa nie powinny byc traktowane jako zamienniki. No dobrze, westchnela polglosem Matylda. Jej palec wedrowal sladem grotnika czerwonego, ktory plywal pod przezroczystym blatem. Powinna juz chyba nakarmic ryby. Co ma teraz poczac z Karolem i jego pieszczotami? A moze nadszedl czas wyruszyc w morze? Skoro nie miala ochoty nikogo sledzic... Co wlasciwie przyniosly jej te trzy miesiace lowow na ladzie? Gliniarza, ktory powinien byl zostac prostytutka, slepca, ktory byl jadowity jak zmija, a przy tym lubil sie piescic, bizantyniste, ktory biegal po ulicach i rysowal kolka, i stara morderczynie. W sumie polow byl calkiem niezly. Nie mogla 215 narzekac. Powinna napisac o tym ksiazke. Na pewno bylaby zabawniejsza od pracy o pletwach brzusznych ryb.-Ale co? - powiedziala glosno, podrywajac sie nagle z miejsca. - Co mialaby napisac? No i po co? Zeby opowiedziec o zyciu, doszla do wniosku. Bzdury! O pletwach brzusznych moze przynajmniej napisac rzeczy, o ktorych prawie nikt nie ma pojecia. Ale poza tym? Po co mialaby pisac? Zeby uwodzic? Czy w tym tkwi tajemnica? Zeby oczarowac obcych, jakby nie wystarczali jej znajomi? Zeby zamknac na paru stronach kwintesencje swiata? Ale jaka kwintesencje? Jakie emocje targajace swiatem? Co mialaby powiedziec? Nawet historia krwiozerczej ryjowki nie jest ciekawym tematem. Opisac ja to skazac sie na kleske. Matylda usiadla. Byla posepna. Pomyslala, ze ma rozczochrane mysli. A pletwy brzuszne to istotna sprawa. Ale czlowiekowi robi sie czasem smutno, kiedy pomysli, ze zajmuje sie tymi pletwami, bo ludzi obchodzi to jeszcze mniej niz stara Klementyna. Matylda wyprostowala sie i odrzucila czarne wlosy do tylu. Swietnie, pomyslala, weszla w krotka faze metafizyki, niedlugo mi przejdzie. To wszystko bzdury, szepnela znowu. Nie bylabym taka smutna, gdyby Kamila nie wyjezdzala dzis wieczorem. Znowu wyjezdza. Gdyby nie natknela sie na tego wedrownego gline, nie musialaby teraz tulac sie po swiecie. A moze o tym warto by napisac? Nie. Moze naprawde nadszedl czas, zeby zanurzyc sie w morskich glebiach. I za nic na swiecie nie pytac po co. 216 Ale po co? - pomyslala natychmiast. Dla wlasnego dobra. Dla odprezenia. Zeby sie zmoczyc. I tyle. Zeby sie zmoczyc.Adamsberg jechal szybko. Danglard wiedzial, ze zmierzaja w kierunku Montargis, ale nie znal blizszych szczegolow. Im blizej byli celu, tym silniejsze napiecie zdradzala twarz komisarza. Kontrasty cechujace te twarz stawaly sie coraz widoczniejsze, w koncu - niemal surrealistyczne. Twarz Adamsberga byla jak te lampy, ktore regulowalo sie tak, by swiecily jasniej lub slabiej. To bylo naprawde dziwne. Danglard zupelnie nie mogl zrozumiec, dlaczego Adamsberg do starej bialej koszuli zalozyl czarny krawat, zawiazany w niepowtarzalny, cudaczny sposob. Pogrzebowy krawat, koslawo zawiazany pod kolnierzem bialej koszuli. Danglard nie mogl powstrzymac sie od pytania. -Tak - odparl Adamsberg - wybralem wlasnie ten krawat. Prawda, ze to uroczy zwyczaj? I tyle. Tylko czasami reka komisarza dotykala ramienia Danglarda. Po przeszlo dwoch godzinach od wyjazdu z Paryza Adamsberg zatrzymal samochod na lesnej drodze. Tu nie czulo sie juz letniego upalu. Danglard przeczytal na tablicy informacyjnej: "Teren lesny posiadlosci Bertranges", a Adamsberg oznajmil: "Jestesmy na miejscu" i zaciagnal hamulec reczny. Wysiadl z samochodu, gleboko odetchnal, rozejrzal sie wokol i pokiwal glowa. Rozlozyl na masce wozu mape i przywolal Castreau, Delille'a i szesciu ludzi z furgonetki. 217 -Pojdziemy tedy - wskazal. - Najpierw ta sciezka,potem ta i ta. Pozniej przyjrzymy sie sciezkom w po ludniowej czesci lasu. Trzeba przeszukac caly teren wokol lesnej chaty. Rownoczesnie zataczal palcem kolka na mapie. -Okregi, zawsze okregi - szepnal. Byle jak zwinal mape i podal ja Castreau. -Wyprowadzcie psy - dodal. Szesc owczarkow na smyczach wyskoczylo z furgonu, glosno ujadajac. Danglard, ktory nie przepadal za psami, trzymal sie na uboczu, skrzyzowanymi na piersiach rekami przytrzymujac poly obszernej szarej marynarki, jakby wierzyl, ze w ten sposob ochroni sie przed nimi. -Czy przeciwko starej Klementynie potrzebne nam sa az takie srodki? - zapytal. - A poza tym, na co zdadza sie psy, skoro staruszka nie pozostawila po sobie nawet skrawka ubrania, ktory moglyby obwachac? -Mam wszystko, czego trzeba - powiedzial Adams-berg, wyjmujac z furgonetki paczuszke i podsuwajac ja pod psie nosy. -Przeciez to psujace sie mieso - zdziwil sie Delille, wykrzywiajac nos. -To cuchnie smiercia - powiedzial Castreau. -Racja - przyznal Adamsberg. Kiedy do lasu wchodzi kilka osob, powstaje okropny halas. Trzeszcza galezie, ktore lamia sie pod stopami, pokrzykuja sploszone zwierzeta, lopocza skrzydla podrywajacych sie do lotu ptakow, slychac szelest lisci, po ktorych stapaja ludzie. Halasuja takze rozbiegane psy. Adamsberg mial na sobie stare, czarne spodnie. Szedl, wsunawszy palce za skorzany pasek, z krawatem na ramieniu. Milczal, bacznie obserwujac kazdy ruch 218 psow. Minely trzy kwadranse, zanim dwa psy rownoczesnie zboczyly ze sciezki, gwaltownie skrecajac w lewo. Tam nie bylo juz zadnej drozki. Trzeba bylo przechodzic pod galeziami drzew, omijac pnie. Posuwali sie bardzo wolno, a psy parly do przodu, ciagnac przewodnikow. W pewnym momencie tracona galaz uderzyla Danglarda w twarz. Poczul ostry bol. Pies idacy z przodu, najlepszy ze sfory, wabiacy sie Alarm-Clock, a zwykle nazywany krotko Clock, zatrzymal sie nagle po blisko szescdziesieciu metrach tej trudnej wedrowki. Krecil sie, poszczekiwal, unoszac leb, potem zaczal skamlec i zadowolony, z pyskiem w gorze, ulozyl sie na ziemi. Adamsberg zastygl w bezruchu, jego palce zacisnely sie na pasku. Uwaznie przypatrywal sie malej, obejmujacej kilka metrow kwadratowych przestrzeni miedzy debami a brzozami, tam gdzie ulozyl sie Clock. Reka dotknal wiszacej tuz nad ziemia galezi, zlamanej zapewne pare miesiecy temu. Stara rana porosla juz mchem.Jak zwykle w chwilach silnego napiecia, jego wargi lekko sie wygiely i Danglard natychmiast zauwazyl ten grymas. -Sprowadzcie tu wszystkich - polecil Adamsberg. Potem spojrzal na Declerca, ktory niosl torbe ze sprzetem, i powiedzial, ze moze zaczac prace w tym miejscu. Danglard z uwaga obserwowal Declerca, ktory otworzyl torbe i wyjal lopaty i kilofy, by rozdac je kolegom. Od godziny starali sie nie myslec, ze wlasnie tego szukaja. Ale teraz stalo sie to zbyt oczywiste - tego szukali. Wczoraj Adamsberg zapowiadal odnalezienie zguby, moze spotkanie. A przeciez dzis pojawil sie w czarnym 219 krawacie. Komisarz nie obawial sie wiec zadnego, nawet najbardziej posepnego symbolu.Po chwili lopaty i kilofy poszly w ruch, a las wypelnil sie halasem metalu uderzajacego o kamienie. Danglard zbyt czesto musial tego sluchac. Sterta ziemi rosla wolno obok wykopu. Na to tez nie chcial juz patrzec. Ich ludzie umieli kopac. Robili to naprawde szybko. Adamsberg, ktory nie odrywal oczu od dolu, przytrzymal Declerca za ramie. -Teraz kopcie wolniej. Pracujcie ostroznie. Czas zmienic narzedzia. Trzeba tez bylo zabrac podekscytowane psy, ktore glosno ujadaly. -Zwierzeta sie denerwuja - rzucil Castreau. Adamsberg skinal glowa, nie odrywajac oczu od dolu. Declerc kierowal operacja. Teraz sam usuwal ziemie saperka. W pewnej chwili cofnal sie tak gwaltownie, jakby ktos go zaatakowal. Otarl twarz rekawem. -Spojrzcie - powiedzial - to chyba reka. Na pewno. Czyli mamy trupa. Danglard najwyzszym wysilkiem woli oderwal sie od drzewa, o ktore sie oparl. Ciezkim krokiem podszedl do wykopu. Rzeczywiscie, z ziemi wylaniala sie reka. Makabryczna reka. Jeden z ludzi odkrywal rece ofiary, inny delikatnie wyjmowal z ziemi glowe, jeszcze inny strzepy niebieskiego materialu. Danglard poczul, ze go mdli. Cofnal sie, szukajac reka poczciwego pnia, ktory gdzies sie podzial. W koncu namacal kore poteznego debu. Polozyl na niej dlon, potem oparl sie mocno o dobre, stare drzewo. Przed oczyma wciaz mial obraz, ktory widzial tylko przez moment - makabryczne zwloki o poczernialej skorze, wilgotne i rozkladajace sie. 220 Naprawde nie powinienem tu przyjezdzac, pomyslal, zamykajac oczy. W tej chwili nie obchodzilo go nawet, czyje martwe cialo gnije w tym lesie ani dlaczego przyjechali go szukac, nie wiedzial, gdzie jest, nic z tego nie rozumial. Wiedzial tylko, ze ze spotkania, o ktorym myslal po wczorajszej rozmowie z komisarzem, nic nie wyszlo. Ten trup lezal tu od wielu miesiecy. To nie mogla byc Klementyna.Ludzie pracowali jeszcze przez godzine, duszac sie w coraz bardziej nieznosnym smrodzie. Danglard nie oddalil sie nawet o centymetr od swego debu, jakby nie dowierzal wlasnym nogom. Trzymal wysoko uniesiona glowe. W gorze widac bylo tylko malenki skrawek blekitnego nieba pomiedzy koronami drzew. Ten zakatek lasu byl niezwykle mroczny. W pewnej chwili dobiegl go lagodny glos Adamsberga: -Na razie wystarczy. Zrobimy sobie przerwe. Czas sie czegos napic. Ludzie rzucili narzedzia w jedno miejsce, a Declerc wyjal z torby litrowa butelke koniaku. -To nie jest koniak wysokiej klasy - powiedzial tonem usprawiedliwienia. - Ale dosc dobry, zeby przeplukac gardlo. Lejcie po odrobinie, ledwie na dno kubka. -Alkohol jest niedozwolony, ale nieodzowny - wtracil Adamsberg. Komisarz podszedl do Danglarda, zeby podac mu kubek. Nie zapytal: "Wszystko w porzadku?" albo "Juz panu lepiej?". Po prostu bez slowa podal mu kubek. Wiedzial, ze za pol godziny Danglard dojdzie do siebie, ze bedzie mogl sie poruszac. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt nie zawracal mu glowy ani nie pozwalal sobie na drwiny. Zreszta kazdy z nich toczyl w tej chwili 221 wewnetrzna walke, wszyscy najchetniej odwrociliby sie i odeszli od wstrzasajacego znaleziska, jak najdalej od tego potwornego smrodu.Dziewieciu mezczyzn siadlo dosc daleko od rowu, tuz obok Danglarda, ktory wciaz stal pod debem. Tylko lekarz jeszcze przez chwile krecil sie przy zwlokach. Gdy do nich dolaczyl, Castreau zapytal: -No i co, doktorze martwych ludzi, co powiedzialy ci te zwloki? -Powiedzialy mi, ze byla to kobieta w podeszlym wieku, miedzy szescdziesiatka a siedemdziesiatka... Wiem juz, ze zginela ponad piec miesiecy temu, od rany zadanej w szyje. Ale trudno bedzie ja zidentyfikowac, chlopcy (lekarz sadowy czesto zwracal sie do nich jak nauczyciel do uczniow mlodszych klas). Ubranie jest pospolite, skromne i w niczym nam nie pomoze. Mam wrazenie, ze w tym lesnym grobie nie znajdziemy zadnych innych rzeczy osobistych ofiary. Nie liczcie za bardzo na jej dentyste, bo zeby ma zdrowe jak wy i ja, bez sladu interwencji. W kazdym razie tak mi sie wydaje. Tyle powiedzialy mi zwloki, chlopcy. Zeby ustalic, kogo tu znalezlismy, bedziecie musieli sie napracowac. -To Klementyna Valmont - powiedzial lagodnym glosem Adamsberg. - Klementyna Valmont, zamieszkala w Neuilly-sur-Seine, wiek szescdziesiat cztery lata. Nalej mi jeszcze odrobine koniaku, Declerc. Rzeczywiscie, jest przecietny, ale milo sie go pije. -Nie! - przerwal mu Danglard, ktorego glos brzmial zdumiewajaco ostro, chociaz inspektor nadal nie mial odwagi odejsc od debu. - Nie. Przeciez doktor powiedzial, ze ta kobieta nie zyje od kilku miesiecy! A Klementyna wyniosla sie od Matyldy na wlasnych nogach miesiac temu. To nie ona! 222 -Ale - odparl Adamsberg - powiedzialem, ze to Klementyna Valmont, zamieszkala w Neuilly-sur-Seine, a nie przy ulicy Patriarches.-Co z tego? - zdziwil sie Castreau. - Czyzby byly dwie Klementyny Valmont? Moze jeszcze blizniaczki? Adamsberg pokrecil glowa, obracajac kubek z koniakiem i patrzac na wirujacy lagodnie plyn. -Zawsze byla tylko jedna Klementyna - powiedzial. - Pani Valmont z Neuilly, zamordowana mniej wiecej pol roku temu. To ona - dodal, wskazujac skinieniem podbrodka wykop. - A potem byl ktos, kto od dwoch miesiecy mieszkal u Matyldy Forestier, w domu przy ulicy Patriarches, i poslugiwal sie nazwiskiem Klementyny Valmont. Ten ktos ja zamordowal. -Kto to taki? - zapytal Delille. Adamsberg zerknal na Danglarda, jakby chcial go przeprosic za to, co za chwile powie: -To byl mezczyzna - powiedzial. - Malarz blekitnych kregow. Odeszli jeszcze kawalek od wykopu, zeby odetchnac swiezym powietrzem. Przy zwlokach czuwali na zmiane dwaj ludzie. Trzeba bylo czekac na przyjazd ekipy i komisarza z Nevers. Adamsberg usiadl z Castreau kolo samochodu, a Danglard poszedl sie przejsc. Wloczyl sie przez pol godziny, wystawial plecy do slonca i w cieple jego promieni odzyskiwal utracony wigor. A wiec ryjowka byla tym facetem od blekitnych kregow. A wiec to on poderznal gardlo Klementynie Valmont, potem Magdalenie Chatelain, potem Gerardowi Pontieux, a potem wlasnej zonie. Opracowal ten 223 piekielny plan. Najpierw rysowal kregi. Mnostwo kregow. Caly Paryz uwazal go za maniaka. Nieszczesnego, nieszkodliwego wariata, ktorego tak podle wykorzystal okrutny morderca. Wszystko przebiegalo zgodnie z jego planem, to on rezyserowal ten spektakl. Aresztowano go, a on w koncu przyznal sie do swej drobnej manii. Przyznal sie, kiedy tego chcial. Wtedy go uwolniono i wszyscy zaczeli uganiac sie za Klementyna. Za winna, ktora dla nich wybral. Ale Klementyna nie zyla od pol roku, wiec szukaliby jej na prozno, a w koncu doszloby do umorzenia sledztwa. Danglard zmarszczyl brwi. Za duzo bylo w tym niejasnosci.Podszedl do komisarza, ktory w milczeniu jadl kanapke. Obok, na skraju sciezki, objadal sie Castreau, rownoczesnie wabiac okruszkami chleba samiczke kosa. -Dlaczego - zamartwial sie Castreau - dlaczego samice ptakow zawsze sa brzydziej upierzone niz samce? Samice sa brazowe, bezowe, nijakie. Jakby nie dbaly o swoje piorka. A samce sa czerwone, zielone, zlociste. Wytlumaczcie mi, na Boga, dlaczego tak jest? To jakby ktos postawil swiat na glowie. -Mowia - zaczal Adamsberg - ze to samce musza sie podobac. Samce stale musza wymyslac cos nowego. Nie wiem, czy pan to zauwazyl. Ciagle trzeba cos wymyslac. To takie meczace! Samiczka kosa odleciala. -Nie sadzicie, ze pani kos - powiedzial Delille - ma dosc pracy, kiedy znosi i wysiaduje jajka? -Zupelnie jak ja - mruknal Danglard. - Moze i ja jestem samica jakiegos ptaka. A moje jajka wciaz przysparzaja mi zmartwien. Zwlaszcza ostatnie, ktore podrzucono mi do gniazda. Moja mala kukuleczke. 224 -Nie przesadzaj - przerwal mu Castreau. - Przeciez ty nie ubierasz sie ani w beze, ani w brazy.-Do diabla z tym - odpowiedzial Danglard. - Zoo-antropologiczne banaly daleko nas nie zaprowadza. Nie zrozumiesz ludzi, obserwujac ptaki. Co ty sobie wyobrazasz? Ptaki to ptaki, nie ludzie. Po co marnujesz czas na bzdury, kiedy mamy na glowie kolejnego trupa i nic z tego nie rozumiemy? A moze ty juz wszystko pojales? Danglard czul, ze dal sie poniesc nerwom i ze w innych okolicznosciach bronilby bardziej wysublimowanego punktu widzenia. Ale dzis nie mial glowy do gier intelektualnych. -Danglard, musi mi pan wybaczyc, ze o niczym panu nie powiedzialem - odezwal sie Adamsberg. - Ale do dzis rana nie bylem niczego pewien. Nie chcialem zawracac panu glowy intuicjami, przypuszczeniami, bo moglby pan zetrzec w proch wszystkie te domysly, poslugujac sie zdrowa logika. A ja moglbym ulec panskiemu rozsadnemu mysleniu, bo robi na mnie duze wrazenie. Nie chcialem podejmowac tego ryzyka. Nie dzis. Balem sie, ze wtedy zgubie trop. -Trop zgnilych jablek? -Przede wszystkim trop kregow. Tych kregow, do ktorych od poczatku czulem odraze. Znienawidzilem je jeszcze bardziej, kiedy Vercors-Laury potwierdzil, ze nie sa przejawem prawdziwej manii. Co gorsza, to wcale nie byla mania. W tych kregach nic nie wskazywalo na autentyczna obsesje. Bylo tu tylko pewne podobienstwo, nasladownictwo obsesji takiej, jaka powszechnie sobie wyobrazamy. Sam pan zauwazyl, Danglard, ze ten czlowiek zmienial sposob dzialania - czasami rysuje kregi jednym pociagnieciem kredy. 225 Czasami laczy je z dwoch polokregow, niekiedy rysuje owal. Czy sadzi pan, ze prawdziwy maniak moglby sobie pozwolic na takie niedbalstwo? Maniak zyje w swiecie, w ktorym liczy sie kazdy milimetr. W przeciwnym razie nie bylby maniakiem. Mania to wyraz dazenia do organizacji swiata, narzucenia mu scislych regul, osiagniecia tego, co niemozliwe. Wszystko to ma chronic maniaka. Dlatego te kregi, pojawiajace sie od czasu do czasu, chaotycznie, byle gdzie, z byle czym w srodku, byle jak narysowane, to mania w wersji kuglarza. A ten owal z ulicy Bertholet, wokol zwlok Delfiny Le Ner-mord, to najpowazniejszy blad mordercy.-Jak to? - zdziwil sie Castreau. - Patrzcie! Jest samiec! To samiec z zoltym dziobem! -Owal zamiast okregu, bo chodnik byl waski. Zaden maniak z prawdziwego zdarzenia nie pozwolilby sobie na to. Poszedlby rysowac pare ulic dalej. Ale krag pojawil sie tam, gdzie musial sie pojawic - w polowie odcinka pilnowanego przez dwoch policjantow, w ciemnej uliczce, ktora sprzyjala zabojcy. Powstal owal, bo morderca nie mogl zabic Delfiny Le Nermord na duzym bulwarze. Wszedzie roilo sie od policji, mowilem juz o tym, Danglard. A on musial sie ukryc, zabic tam, gdzie byl bezpieczny. Dlatego narysowal taka figure, jaka mogl, wcale sie tym nie przejmujac. Ze strony kogos, kto chce uchodzic za maniaka, to niewybaczalny blad. -Czy tamtego wieczoru wiedzial pan, ze malarz blekitnych kregow jest zabojca? -Z pewnoscia wiedzialem, ze to zle okregi. Falszywe okregi. -W takim razie Le Nermord zrecznie to wszystko rozgrywal. I mnie tez wyprowadzil w pole, prawda? To 226 przerazenie, szloch, wrazliwosc, a potem wyznanie i wreszcie niewinnosc. Zwykla komedia.-Doskonale to rozegral. Wstrzasnal panem. Nawet sedzia sledczy, z natury tak nieufny, uznal, ze Le Ner-mord nie jest winny. Zamordowac zone w jednym ze swoich kregow? To nieprawdopodobne. Pozostalo wiec znalezc go i poczekac, az doprowadzi nas tam, dokad zamierzal. Do winnego, ktorego dla nas stworzyl. Do starej Klementyny. Niczego innego nie robilem. Pozwolilem, zeby wskazal mi droge. -Szpak znalazl prezent dla samiczki - oznajmil zachwycony Castreau. - Ma dla niej kawaleczek aluminium. -Nie interesuje cie to, o czym rozmawiamy? - zapytal Danglard. -Przeciwnie. Ale nie chce, zebyscie wiedzieli, jak uwaznie was slucham, bo wtedy czulbym sie jak idiota. Nie zwracaliscie na mnie uwagi, a ja tez zastanawialem sie nad ta sprawa. Nasunal mi sie tylko jeden oczywisty wniosek - Le Nermord ma w sobie cos patologicznego. Dalej sie jednak nie posunalem. Jak wszyscy, szukalem Klementyny... -Klementyna... - powiedzial Adamsberg. - Wyszukanie jej musialo mu zajac sporo czasu. Musial wybrac kobiete w jej wieku, niepozorna i zyjaca w samotnosci, bez przyjaciol i bliskich znajomych, zeby jej znikniecie nikogo nie zaniepokoilo. Ta stara Valmont z Neuilly byla idealna. Zbzikowana na punkcie drobnych ogloszen, smieszna. Uwiesc ja, obiecac gwiazdke z nieba, naklonic, zeby wszystko sprzedala i przyszla do niego z dwiema walizkami. To nie bylo takie trudne. Klementyna opowiadala o swoim ksieciu tylko sasiadkom, ale nie byly zaprzyjaznione, nie zaniepokoila ich opowiesc o 227 cudownym narzeczonym. Po prostu dobrze sie bawily. A narzeczonego nikt nigdy nie widzial. Biedna staruszka przyszla na spotkanie.-Tego tylko brakowalo - powiedzial Castreau - przylecial drugi szpak! Czego on tu szuka? A pani szpak patrzy na niego. Bedzie wojna. Cholera! Co za zycie, psiakrew, co za zycie! -Zabil ja - powiedzial Danglard - a potem przywiozl tu cialo i pogrzebal. Ale dlaczego wlasnie tu? Gdzie my wlasciwie jestesmy? Adamsberg znuzonym gestem uniosl reke i wskazal na lewo. -Zeby kogos pogrzebac, trzeba znalezc spokojne miejsce. Ta lesna chata to wiejski dom Le Nermorda. Danglard przyjrzal sie domowi. Tak, Le Nermord rzeczywiscie wystrychnal go na dudka. -A potem - podjal - po prostu przebral sie w fata-laszki starej Klementyny. Nie musial sie o nic martwic. Mial tego dwie walizki. -Niech pan mowi dalej, Danglard. Zdaje sie na pana. -O - wtracil Castreau - samiczka odlatuje, w dodatku zgubila aluminium. Czy warto wypruwac sobie zyly, zeby obsypywac damy prezentami? Nie, wraca. -Zamieszkal u Matyldy - ciagnal Danglard. - Ta kobieta go sledzila. Wzbudzala w nim niepokoj. Musial pilnowac Matyldy, a rownoczesnie poslugiwac sie nia wedle woli. Mieszkanie, ktore chciala wynajac, dalo mu doskonaly pozor. A w razie klopotow Matylda stalaby sie idealnym swiadkiem - znala malarza blekitnych kregow, znala Klementyne. Wierzyla, ze to dwoje zupelnie innych ludzi, a on umacnial ja w tym przekonaniu. Nie wiem tylko, jak poradzil sobie z tymi zebami? 228 -To pan wspomnial mi o stukaniu fajki o zeby.-Racja. Czyli facet nosil sztuczna szczeke. Po prostu opilowal stara proteze. A oczy? On ma niebieskie, ona piwne. Uzywal soczewek kontaktowych? Tak. To szkla kontaktowe. Do tego berecik, rekawiczki. Zawsze nosil rekawiczki. Ale taka przemiana musiala zajmowac mu sporo czasu, wielu zabiegow, umiejetnosci. To prawdziwa sztuka. Poza tym jak moglby wyjsc z domu przebrany za starsza pania? Ktorys z sasiadow w koncu by go zauwazyl. Gdzie sie przebieral? -Robil to po drodze. Wychodzil z domu jako mez-czyzna, a na ulice Patriarches przychodzil jako kobieta. No i odwrotnie. -Czyli? Uzywal jakiegos opuszczonego lokalu? Moze baraku na placu budowy, gdzie mogl spokojnie zostawic ubrania? -Na przyklad. Trzeba bedzie znalezc to miejsce. Albo zmusic go, zeby nam je wskazal. -Barak na budowie, resztki jedzenia, niedopite wino, zawilgocona szafa? Czy stad bral sie ten zapach? Won przegnilych jablek na ubraniu? Ale dlaczego ubranie Klementyny nie bylo nim przesiakniete? -Stroje Klementyny byly cienkie. Nosil je pod marynarka, a reszte - beret i rekawiczki, mial zawsze w torbie. Ale nie moglby ukryc garnituru pod sukienkami Klementyny. Dlatego zostawial go gdzies pomiedzy domem a mieszkaniem Matyldy. -Facet jest doskonale zorganizowany. -Sa ludzie, ktorzy kochaja dobrze zorganizowany swiat. Wyrafinowane morderstwo wymagalo wielomiesiecznych przygotowan. Juz na cztery miesiace przed pierwszym zabojstwem zaczal rysowac kregi. Tak wytrawny bizantynista nie bal sie dlugich godzin drobiazgowych 229 przygotowan i przemyslen. Jestem pewien, ze ta praca byla dla niego zrodlem przyjemnosci. Na przyklad pomysl wykorzystania Gerarda Pontieux, zeby przekonac nas o winie Klementyny. Ten perfekcjonizm z pewnoscia wprawial go w zachwyt. Podobnie jak kropla krwi pozostawiona w mieszkaniu Klementyny - ostatnie musniecie pedzla mistrza, zanim pokaze swe dzielo widzom.-Ale gdzie on teraz jest? Do diabla, gdzie sie podzial? -W miescie. Zaraz wroci na obiad. Jest bardzo pewny siebie, nie musi sie spieszyc ani obawiac. Tak skomplikowany plan nie mogl przeciez zawiesc. Nie wiedzial tylko o tym magazynie mody. Delfi pozwalala sobie na pewna swobode, o niczym mu nie mowiac. -Wygral maly samiec - powiedzial Castreau. - Rzuce mu troche chleba. Biedak bardzo sie napracowal. Adamsberg uniosl glowe. Ekipa sledcza wlasnie nadjezdzala. Po chwili z samochodu wysiadl Conti, jak zwykle obwieszony torbami. -Zaraz cos zobaczysz - powiedzial Danglard na powitanie. - Tym razem to nie zapalniczka, to dzielo tego samego faceta. -A teraz postaramy sie dopasc tego faceta - rzucil Adamsberg, wstajac. Dom Augusta Ludwika Le Nermorda okazal sie zaniedbana chata mysliwska. Nad drzwiami wisialo poroze jelenia. -Milo tu - mruknal Danglard. -Niemily jest tylko ten facet - dodal Adamsberg. - Kocha smierc. Reyer powiedzial tak o Klementynie. 230 A przede wszystkim zauwazyl, ze mowila jak mez-czyzna.-Co mi tam - szepnal Castreau. - Patrzcie! I z duma pokazal im samiczke szpaka, ktora usiadla mu na ramieniu. -Widzieliscie kiedys cos takiego? Szpak, ktory tak szybko sie oswoil? I ktory z nich mnie wybral? Castreau smial sie cichutko. -Nazwe ja Okruszynka - powiedzial. - Prawda, ze to glupie? Myslicie, ze bedzie chciala ze mna zostac? Adamsberg zadzwonil do drzwi. Z przedsionka dobieglo ich szuranie kapci. To byl krok spokojnego czlowieka. Le Nermord o nic sie nie martwil. Kiedy otworzyl, Danglard inaczej spojrzal na jego siwoniebieskie oczy, na blada skore pokryta rudymi plamkami. -Wlasnie siadalem do obiadu - powital ich Le Nermord. - Co sie stalo? -Wszystko przepadlo, panie Le Nermord - powiedzial Adamsberg. - Czasami tak bywa. I polozyl mu reke na ramieniu. -Dlaczego pan mnie sciska? - obruszyl sie historyk, cofajac sie z lekka. -Zechce pan isc z nami - dodal Castreau. - Jest pan oskarzony o cztery morderstwa. Samica szpaka spokojnie siedziala na jego ramieniu, kiedy chwycil Le Nermorda za rece, zeby zalozyc mu kajdanki. Przedtem, za czasow poprzedniego komisarza, Castreau byl dumny, ze potrafi zakladac kajdanki tak szybko, ze nikt nawet nie zauwaza, kiedy to robi. Teraz nie powiedzial ani slowa. Danglard nie spuszczal oka z malarza blekitnych kregow. Wydawalo mu sie, ze zrozumial wreszcie, o czym mowil Adamsberg, opowiadajac o glupkowatym, wielkim 231 psisku. Ta uwaga na temat okrucienstwa. Okrucienstwo rzeczywiscie cuchnelo. W tej chwili malarz blekitnych kregow wygladal po prostu odrazajaco. Bardziej odrazajaco niz spoczywajace w ziemi zwloki.Wieczorem wszyscy wrocili do Paryza. Caly komisariat ogarnelo podniecenie. Malarz blekitnych kregow, przytrzymywany na krzesle przez Declerca i Margello-na, zlorzeczyl swiatu i smierci. -Slyszy go pan? - zapytal Danglard, wchodzac do gabinetu Adamsberga. Tym razem Adamsberg nie szkicowal. Stojac, konczyl raport dla sedziego sledczego. -Slysze - przyznal Adamsberg. -Chcialby nas wszystkich pomordowac. -Wiem, stary. Powinien pan zadzwonic do Matyldy Forestier. Na pewno chcialaby wiedziec, co stalo sie z ryjowka. Trudno sie jej dziwic. Zachwycony Danglard pobiegl do siebie, zeby zatelefonowac. -Nie ma jej w domu - powiedzial po powrocie. -Odebral Reyer. A Reyer dziala mi na nerwy. Ciagle u niej przesiaduje. Matylda wyszla, zeby odprowadzic kogos na Dworzec Polnocny, na dziewiata. Prawdopo dobnie zaraz potem wroci. Dodal, ze nie byla w naj lepszej formie. Podobno glos Krolowej Matyldy drzal. Sadzi pan, ze moglibysmy potem wpasc na kieliszek wina i troche ja rozbawic? Ale czym ja rozbawic? Adamsberg wpatrywal sie w twarz Danglarda. -Ktora godzina? - zapytal nagle. -Osma dwadziescia. Dlaczego pan pyta? 232 Adamsberg chwycil marynarke i wybiegl z gabinetu. Danglard uslyszal jeszcze tylko, ze pod nieobecnosc komisarza ma przeczytac raport. Adamsberg obiecal wkrotce wrocic.Adamsberg biegl ulica, rozgladajac sie za taksowka. Udalo mu sie dotrzec na Dworzec Polnocny za kwadrans dziewiata. Wciaz biegnac, przekroczyl brame i rownoczesnie zapalil papierosa. Brutalnie chwycil za ramie Matylde, ktora wlasnie wychodzila. -Matyldo, szybko! Prawda, ze to ja odprowadzalas na dworzec? Wyjezdza? Tylko nie klam, na Boga! Jestem tego pewien! Z ktorego peronu? Z ktorego peronu?! Matylda patrzyla na niego bez slowa. -Peron! - wrzasnal Adamsberg. -Do cholery! - krzyknela. - Odczep sie ode mnie, Adamsberg. Gdyby cie nie bylo, moze nie uciekalaby ciagle na koniec swiata! -Skad wiesz? Moze po prostu ma taka nature! Ktory to peron, do diabla! Matylda milczala. -Czternasty - powiedziala po chwili. Adamsberg zostawil ja i pobiegl dalej. Zegar dworcowy wskazywal za szesc minut dziewiata. Nabral tchu, zblizajac sie do peronu czternastego. Byla tu. Jasne, ze byla. Zobaczyl te sylwetke w dopasowanym, obcislym kostiumie. Wygladala jak cien. Kamila trzymala glowe prosto, patrzac, nie wiedziec na co, moze po prostu na caly dworzec. Adamsberg przypomnial sobie te poze, te chec, by wszystko widziec, niczego nie wypatrujac. Palcami przytrzymywala papierosa. A potem odrzucila go daleko. Kamila zawsze miala piekne gesty. Ten nalezal do szczegolnie efektownych. 233 Uniosla walizke i ruszyla wzdluz peronu. Adamsberg podbiegl, wyprzedzil ja i wtedy sie odwrocil. Kamila po prostu na niego wpadla.-Chodz - powiedzial. - Musisz ze mna isc. Chodz. Na godzine. Kamila patrzyla na niego wyraznie wzruszona, tak jak to sobie wyobrazal tamtego wieczoru, kiedy nie dogonil jej przy taksowce. -Alez nie - odparla. - Odejdz, Janie Baptysto. Kamila byla bardzo zmienna. Adamsberg dokladnie pamietal, ze w normalnej sytuacji zawsze sprawiala wrazenie osoby, ktora nagle sie wycofa albo zalamie. Troche tak jak jej matka. Jakby przez caly czas stapala po gietkiej desce nad przepascia, zamiast jak wszyscy inni stapac po ziemi. A teraz naprawde byla rozchwiana. -Kamilko, jestes pewna, ze sie nie potkniesz? Powiedz! -Skadze. Kamila odstawila walizke, uniosla rece nad glowa, jakby chciala dotknac nieba. -Patrz, patrz, Janie Baptysto. Stoje na czubkach palcow! Widzisz? I wcale sie nie przewracam. Kamila usmiechnela sie i zadyszana, opuscila rece. -Kocham cie. Ale teraz pozwol mi odejsc. Wrzucila walizke do wagonu. Wbiegla po stopniach i odwrocila sie, smukla i czarna, i Adamsberg juz nie chcial, zeby zostalo mu ledwie kilka sekund. Kilka sekund, zeby napatrzec sie na te twarz o urodzie greckiego boga, a zarazem egipskiej prostytutki. Kamila pokrecila glowa. -Przeciez wiesz, Janie Baptysto. Kochalam cie, a te go nie da sie zdmuchnac jak plomyka swiecy. Tak mozna 234 przegonic muche. Bo kiedy na nia dmuchniesz, po prostu odleci. Moge ci zagwarantowac, ze nie masz nic wspolnego z mucha. Boze drogi! Ale ja nie mam sily kochac takiego faceta jak ty. To zbyt trudne. Peka mi od tego glowa. Nigdy nie wiadomo, gdzie jestes, dokad uciekles myslami. - To mnie okrada, zubaza i niepokoi. A moja dusza i moje mysli tez ciagle wedruja. Dlatego wszyscy zyja w stalym podenerwowaniu. Do diabla, Janie Baptysto, przeciez doskonale o tym wiesz.Kamila usmiechnela sie do niego. Zamknely sie drzwi, nakazano nie zblizac sie do torow. Uslyszal tez zakaz rzucania przedmiotow przez okna. Tak. Adamsberg dobrze o tym wiedzial. Rzucajac cos, mozna bylo kogos zranic albo zabic. Pociag ruszal. Godzina. Przynajmniej godzina, zanim peknie. Pobiegl za pociagiem i chwycil sie poreczy. -Policja - rzucil konduktorowi, ktory zamierzal go zbesztac. Przebiegl przez pol skladu. Zastal ja w przedziale, wyciagnieta na kuszetce. Podparta lokciem nie spala, nie czytala, nie plakala. Wszedl i zamknal drzwi przedzialu. -Zawsze sie tego domyslalam - powiedziala. - Zawsze bylam pewna, ze jestes nudnym natretem. -Chce na godzine polozyc sie obok ciebie. -Ale dlaczego wlasnie na godzine? -Nie wiem. -Nie wyzbyles sie jeszcze tego nawyku? Wciaz mowisz: "Nie wiem"? -Nie wyzbylem sie zadnego nawyku. Kocham cie i chce tu przelezec cala godzine. 235 -Nie. Potem nie bede mogla sie pozbierac.-Masz racje. Ja tez. Przez dluga chwile wpatrywali sie w siebie. Do przedzialu wszedl konduktor. -Policja - powtorzyl Adamsberg. - Przesluchuje te pania. Prosze tu na razie nikogo nie wpuszczac. Gdzie zatrzymuje sie ten pociag? -W Lille, za dwie godziny. -Dziekuje - odparl Adamsberg i usmiechnal sie, nie chcac urazic konduktora. Kamila wstala i patrzyla przez okno na zmieniajacy sie krajobraz. -To sie chyba nazywa naduzyciem wladzy - rzekl Adamsberg. - Przykro mi. -Powiedziales: godzina? - zapytala, przywierajac nosem do szyby. - Uwazasz, ze mamy jakas inna moz-liwosc? -Nie. Szczerze mowiac, nie. Kamila przytulila sie do niego, a on objal ja jak we snie, kiedy chlopak z hotelu czekal w lozku. W tym przedziale kolejowym bylo jednak lepiej, bo nie pojawil sie ani ten chlopak, ani Matylda gotowa wyrwac corke z jego objec. -Do Lille mamy dokladnie dwie godziny - powiedziala Kamila. -Godzina dla ciebie, godzina dla mnie - szepnal Adamsberg. Na pare minut przed postojem w Lille Adamsberg ubral sie w ciemnosciach. Potem wolno i delikatnie ubral Kamile. Zadne z nich nie bylo wesole. -Do zobaczenia, kochanie - powiedzial. 236 Pogladzil jej wlosy, ucalowal ja.Nie chcial patrzec, jak pociag odjezdza. Stal na peronie, splotlszy rece na piersi. Dopiero teraz zauwazyl, ze zostawil w przedziale marynarke. Wyobrazil sobie, ze Kamila moze ja wlozyla, ze rekawy siegaly koniuszkow jej paznokci, ze wygladala slicznie w tych za dlugich rekawach, ze otworzyla okno i wpatrywala sie w nocny krajobraz. Ale nie bylo go juz w pociagu i nie wiedzial, co teraz dzieje sie z Kamila. Chcial sie przejsc i znalezc jakis hotel w poblizu dworca. Znow zobaczy ukochana. Przez godzine, przynajmniej przez godzine, zanim skona. W hotelu zaproponowano mu pokoj z widokiem na torowisko. Powiedzial, ze widok nic go nie obchodzi i ze przede wszystkim musi zatelefonowac. -Danglard? Mowi Adamsberg. Czy nadal ma pan Le Nermorda pod reka? Nie spi. To dobrze. Prosze mu powiedziec, ze w najblizszym czasie nie zamierzam zdychac. Nie, nie po to do pana dzwonie. Chodzi mi raczej o ten magazyn mody. Prosze przeczytac opublikowane w nim artykuly Delfiny Vitruel. A potem niech pan przeczyta ksiazki wybitnego bizantynisty. Wtedy pan zrozumie, ze to ona byla autorka jego ksiazek. Tylko ona. On zajmowal sie wylacznie zbieraniem materialow i dokumentacja. Dzieki roslinozernemu kochankowi Delfina wczesniej czy pozniej wyrwalaby sie z jego niewoli i Le Nermord doskonale zdawal sobie z tego sprawe. W koncu odwazylaby sie ujawnic cala prawde, a wtedy wszyscy dowiedzieliby sie, ze wybitny historyk Bizancjum nie istnial, ze to zona za niego myslala i pisala. Wszyscy dowiedzieliby sie, ze byl kompletnym zerem, zalosnym tyranem, szczurem. Taki byl jego motyw, Danglard. Cala reszta to bajki. 237 Niech mu pan powie, ze zabijajac Delfi, nie rozwiazal problemu. I niech zdycha z udreki.-Skad tyle nienawisci? - zdziwil sie Danglard. - Gdzie pan jest? -Jestem w Lille. I wcale nie jest mi wesolo. Ani troche, stary. Ale to przejdzie, jestem pewien, ze to minie, przekona sie pan. Do jutra, Danglard. Kamila stala na korytarzu, palac papierosa. Wtulila rece w rekawy marynarki Jana Baptysty. Nie chciala patrzec na pejzaze. Za jakis czas wyjedzie z Francji i sprobuje odzyskac spokoj. Ale dopiero kiedy przekroczy granice. Lezac w ciemnosciach w pokoju hotelowym, Adams-berg czekal, az uda mu sie zasnac. Po chwili zapalil lampke i wyjal z tylnej kieszeni notes. Ten notes chyba w niczym mu nie pomagal. Ale mniejsza o to. Napisal olowkiem: "Probuje zasnac w hotelu w Lille. Stracilem marynarke". Przerwal, przez chwile myslal. Rzeczywiscie, nocowal w Lille. Dodal jednak: "Nie spie. A skoro nie spie, lezac w lozku, rozmyslam nad swoim zyciem". This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/