MACLEAN ALISTAIR Bezkresne morze ALISTAIR MACLEAN Alistair MacLean o odpowiedzialnosci pisarza i korzysciachplynacych z sukcesu...213 "DlLEAS" Trzy godziny, panie MacLean, trzy godziny - i zadnej wiadomosci o statku ratowniczym! Latwo sobie wyobrazic nasz nastroj. Bylismy tam tylko my czterej - Eachan, Torry Mor, stary Grant i ja. Czysmy rozmawiali? Nie padlo ani jedno slowo, nawet mrukniecie - na stole stala swieza butelka whisky, ale Eachan nie myslal tego dnia o zarobku. Siedzielismy po prostu jak kolki. Seumas Grant pykal swoja stara brzydka fajke, niczego po sobie nie pokazujac, a reszta gapila sie w sciany. Sluchalismy wycia wichru i gradu tlukacego wsciekle w okna tawerny. Boze, alez to byla noc! I co najgorsze, moglismy tylko czekac. Wesolo bylo, nie ma co gadac!... Wszyscysmy podskoczyli, jak zadzwonil telefon. Eachan podbiegl na zaplecze i po chwili wrocil caly rozpromieniony. Wystarczylo spojrzec na jego wielka pyzata gebe, zeby spadl nam kamien z serca. -Stawiam kolejke, panowie. Dzwonil latarnik z Creag Dearg. "Molly Ann" zdazyla w sama pore. Parowiec zatonal, ale uratowali zaloge. Popchnal ku nam kieliszki i spojrzal staremu Graniowi prosto w oczy. -No i co ty na to, Seumas? "Molly Ann" zdazyla, a Donald Archie i Lachlan sa gdzies kolo Scavaig. Moze powiesz, ze to cud, co, Seumas? O, ci dwaj nie przepadali za soba, mowie panu, panie MacLean. Prosze pamietac, ze wiekszosc z nas stala po stronie Eachana. Stary Seumas Grant byl twardym czlowiekiem. Szanowanym, i owszem, ale nikt nie darzyl go sympatia i, na Boga, on tez nie darzyl nia nikogo oprocz Lachlana i Donalda, swoich synow. Patrzyl w nich jak w obraz. Chowali sie bez matki: dal im farme, dal im kuter, myslal o nich we snie i na jawie. Ale byl twardym czlowiekiem, panie MacLean. Wynioslym i... jak to powiedziec?... odleglym. Zamknietym w sobie. -To cud, jak sie kogos uratuje w taka noc, Eachan - odparl gluchym glosem. -Bez udzialu Donalda i Lachlana? - naciskal Eachan. Torry, jak pamietam, zaczal sie wiercic na krzesle, a ja odwrocilem wzrok. Niezbyt nam sie to podobalo - nie bylo sprawiedliwe. -Gruby Neil to niezly szyper - odpowiedzial cicho Grant - ale nigdy nie poprowadzi statku ratowniczego tak jak Lachie - nie czuje morza... W tej samej chwili otworzyly sie z trzaskiem drzwi tawerny, a wiatr prawie wyrwal je z zawiasow. Do sali wpadl Peter Pocztylion, zamknal za soba drzwi i stanal naprzeciwko nas w mokrym sztormiaku. Wystarczylo na niego spojrzec, by sie domyslic, ze stalo sie cos bardzo zlego. -Statek ratowniczy, Eachan, "Molly Ann"! - zawolal podnieconym tonem. - Wiesz, gdzie jest?! Mow, czlowieku, szybko! Eachan spojrzal nan ze zdziwieniem. -Pewnie, ze wiem, Peter. Przed chwila dzwonili. Stoi na kotwicy kolo Creag Dearg i... -Creag Dearg?! Boze, Boze! - Peter osunal sie na krzeslo i zapatrzyl tepo w ogien. - Dwadziescia mil morskich stad, dwadziescia mil! Przed chwila z farmy Tarbert przejechal lain Chisholm - dotarl tu w cztery mi- 10 nuty tym swoim wielkim samochodem - i mowi, ze widzial na srodku ciesniny prom z Buidhe sygnalizujacy rakietami niebezpieczenstwo! A "Molly Ann" jest w Creag Dearg! Moj Boze!...Pokrecil powoli glowa. -Prom? - spytalem glupkowato. - Wielki John postradalby rozum, gdyby wyplynal w taka pogode! -A wszystkie kutry rybackie schronily sie przed sztormem w Loch Torridon! - dorzucil gorzko Torry. Zapadlo dlugie milczenie, az wreszcie stary Grant wstal, ciagle pykajac fajke. -Wszystkie oprocz mojego, Torry - rzekl, zapinajac sztormiak. - Chwala Bogu, ze Donald i Lachie poplyneli do Scavaig, zeby obejrzec te nowa lajbe. - Przystanal i rozejrzal sie powoli. - Chyba bede potrzebowal kilku ludzi do pomocy. Gapilismy sie na niego bez slowa, a gdy Eachan przerwal wreszcie cisze, w jego glosie brzmialo zdumienie. -Chcesz powiedziec, ze wyplyniesz ta swoja stara krypa w taki sztorm, Seumas? - Byl wyraznie wstrzasniety. - Ma co najmniej czterdziesci lat, a fale w ciesninie sa wysokie jak gory! Rozbija kuter w drzazgi, nim wyjdziesz z portu, czlowieku! -Lachie by poplynal. - Stary Grant wbil wzrok w ziemie. - To on jest szyprem. Poplynalby, i Donald tak samo. Nie zawiode swoich chlopcow. -To samobojstwo, panie Grant! - zawolalem. - Eachan ma racje: to prawie pewna smierc! -Dla tych biedakow na promie nie ma zadnego prawie. - Stary Grant siegnal po zydwestke i skierowal sie ku drzwiom. - Moze dam sobie rade sam. Eachan uniosl z trzaskiem klape szynkwasu. -Jestes starym glupcem, Seumasie Grant, i bedziesz sie smazyl w piekle z powodu swojej przekletej pychy! - wykrzyknal z gniewem. Odwrocil sie i zdjal z polki dwie butelki brandy. - Moga sie przydac - mruknal i wyszedl na dwor, mamroczac cos z okropnym grymasem na twarzy. 11 Trzeba panu wiedziec, panie MacLean, ze "Dileas" - tak sie nazywal kuter Seumasa Granta - byl znacznie lepszy, niz go przedstawil Eachan. Kiedy Campbell, szkutnik z Ardrishaig, budowal lodz, bral drewno z samego serca debu. A stary Grant wzmocnil kadlub stalowymi wregami i zainstalowal nowoczesny silnik Diesla - chyba gardnera o mocy czterdziestu czterech koni. Ale i tak kuter nie nadawal sie na taka pogode.Za falochronem - nigdy pan sobie tego nie wyobrazi ani nie zobaczy, panie MacLean, nawet w najczarniejszych snach. Bylo piekielnie zimno, a swiszczacy wicher niosl grad i lod, ktory cial czlowiekowi twarz do kosci. A ciesnina! Nie, to nie do opisania! Morze bylo straszliwie wzburzone i przypominalo mleko kipiace w garnku w absolutnej ciemnosci. Nawet dzis ciarki mnie przechodza, jak o tym mysle, panie MacLean. Szlismy dwie godziny prosto pod wiatr i, na Boga, dostalismy niezle w kosc. "Dileas" unosi sie na fali, a pozniej wylatywal w powietrze i ladowal z potwornym trzaskiem po drugiej stronie, zapadajac sie w wodzie po burty. W chwili upadku slychac bylo wsciekly warkot sruby mielacej powietrze. Bog jeden wie, dlaczego "Dileas" nie pekl na pol - Bog albo duch Campbella, szkutnika z Ardrishaig. -Widzicie cos, chlopcy?! - krzyknal ze sterowki stary Grant, ktorego slowa porwal wiatr. -Nic, Seumasie! - ryknal w odpowiedzi Torry. - Zupelnie nic! Podalem Eachanowi reflektor, stary aldis, i poszedlem na rufe. Seumas Grant stal spokojnie przy kole, z twarza zalana krwia - ogromna grzywiasta fala wybila okno sterowki i nie zdazyl sie odsunac. Ale jego starcze oczy byly jak zawsze spokojne, pewne, czujne. -To nie ma sensu, panie Grant! - krzyknalem. - Tej nocy nie znajdziemy nikogo, a zreszta nikt nie mogl przezyc 12 takiej nawalnicy! To beznadziejne - "Dileas" dluzej tego nie wytrzyma! Musimy wracac!Wyrzekl kilka slow. Nie doslyszalem i pochylilem sie ku niemu. -Zastanawialem sie po prostu, czy Lachie by wrocil - powiedzial w zamysleniu. Wygramolilem sie ze sterowki i zaczalem przeklinac Seumasa Granta, przeklinac za straszliwa milosc, jaka zywil do swoich synow, do Donalda Archiego i Lachlana. I nagle - nagle poczulem, ze ogarnia mnie straszny, palacy wstyd, i zaczalem przeklinac samego siebie. Czepiajac sie nadburcia, ruszylem powoli w strone dziobu. Nim zdazylem dotrzec do srodokrecia, uslyszalem piskliwy, podniecony okrzyk Eachana. -Tam, Torry, popatrz tam! Trzy rumby z lewa przed dziobem! Tam jest czlowiek... nie, na Boga, dwoch! Kiedy "Dileas" wspial sie na szczyt nastepnej fali, popatrzylem wzdluz snopu swiatla z reflektora. Eachan mial racje. Rzeczywiscie, w wodzie szamotaly sie dwie ciemne postacie. Trzema skokami dobieglem z powrotem do sterowki i pokazalem je reka Grantowi. Kiwnal w odpowiedzi glowa i zaczal zmieniac kurs. Ach, co to byl za sternik, panie MacLean! Wystarczyloby obrocic dziob ciut za daleko, a nigdy bysmy sie nie wydostali z jednej z tych glebokich dolin miedzy falami. Ale stary Seumas prowadzil kuter bezblednie. I wowczas zdarzyl sie cud. Wlasnie to, panie MacLean - cud. Znalezlismy sie w oku huraganu. Prosze pamietac, ze fale byly rownie wysokie jak przedtem, ale wiatr na chwile ustal i zapadla smiertelna cisza - az nagle, od strony bakburty, z ciemnosci dobiegl ledwo slyszalny rozpaczliwy krzyk. Torry momentalnie obrocil reflektor, a snop podskakujacy w gore i w dol, wydobyl z ksztalt unoszacy sie na wodzie w odleglosci pol prawie dokladnie przed nami. Z poczatku wzialem go po prostu za dryfujace szczatki rozbitego promu, lecz zaraz zauwazylem, ze to prowizoryczna tratwa zbita z kilku desek i belek. Lezalo na niej - nie, na Boga, bylo do niej przywiazane! - dwoje dzieci. Ukazywaly sie tylko chwilami na szczytach fal i natychmiast znikaly - igraszki diabla na rozszalalym morzu. O Boze, Boze! Biedne malenstwa! -Panie Grant! - ryknalem staremu Seumasowi do ucha. - Na wprost dziobu jest tratwa z dwojgiem dzieci!... Jego oczy byly rownie spokojne jak zawsze. Spogladal po prostu przed siebie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. -Nie moge podniesc jednych i drugich - odpowiedzial beznamietnie, bez cienia emocji, niech diabli porwa jego kamienne serce! - Gdybysmy teraz zawrocili, fale natychmiast by nas zatopily. Zeby zawrocic, musze doplynac do Seal Point. Czy dzieci utrzymaja sie jeszcze przez jakis czas, jak myslisz, Calum? -Sa na pol martwe - odrzeklem apatycznie. - I nie trzymaja sie tratwy: sa do niej przywiazane. Zerknal na mnie zmruzonymi oczyma. -Przywiazane, Calum? Takes powiedzial? - spytal cicho. - Przywiazane?! Kiwnalem w milczeniu glowa. I wowczas stalo sie cos dziwnego, panie MacLean, cos bardzo dziwnego. Na starczej, pomarszczonej twarzy Granta pojawil sie usmiech - ciagle stoja mi przed oczami jego lsniace zeby i struzki krwi cieknace po policzkach. Skinal kilkakrotnie glowa, jakby zadowolony, ze cos zrozumial, a potem obrocil kolo nieco w prawo. Niewielka tratwa zblizala sie do nas w blyskawicznym tempie i moglismy podjac tylko jedna probe wziecia dzieci na poklad. Ale stary Seumas sterowal tak dobrze, ze nie moglo nam sie nie udac: Torry Mor machnal swoja wielka lapa, zlapal dzieci razem z tratwa i wciagnal bezpiecznie na lodz. Znieslismy je pod poklad, a Grant ruszyl pod wiatr do Seal Point. Pozniej poplynelismy z powrotem wzdluz 14 ciesniny, idac prosto jak strzala - bo przy silnym wietrze z rufy zadna lodz na swiecie nie rowna sie z kutrem z Loch Fyne - ale nie zobaczylismy juz ani sladu dwoch mezczyzn. Jakas mile od portu stary Seumas oddal kolo Torry'emu i zszedl pod poklad do dzieciakow.Siedzialy na koi naprzeciwko piecyka, okrecone kocami - dziewiecioletni chlopiec i jasnowlosa szescioletnia dziewczynka. Byly blade, blade, przerazone i wyczerpane, ale powinny szybko przyjsc do siebie. Zrelacjonowalem cicho staremu Graniowi, czego sie dowiedzialem. Plywaly dla zabawy malym czolnem po basenie portowym w Buidhe, gdy chlopiec zblizyl sie niebezpiecznie do falochronu i wiatr porwal lodke na otwarte morze. Ale zauwazono to z brzegu i za dziecmi poplynelo promem dwoch mezczyzn; pozniej statek zatonal. Dzieci nic wiecej nie pamietaly: malo nie umarly ze strachu. Akurat konczylem, gdy pod poklad zszedl Eachan. -Wiatr slabnie, Seumas, i morze sie uspokaja. Ci dwaj maja jeszcze szanse, ze wyrzuci ich na brzeg, jesli potrafia plywac. Stary Seumas uniosl na niego oczy. Jego zmeczona, pomarszczona twarz wydala sie dziwnie stara. -Nie maja zadnej szansy, Eachan, zadnej. -Skad ta pewnosc, czlowieku? - zaoponowal Eachan. - Nigdy nic nie wiadomo. -Ja wiem, Eachan. - Glos starego rybaka byl cichy, jakby dochodzil z wielkiej odleglosci. - Ja dobrze wiem. Potrafia to samo co ojciec. Nigdy nie nauczylem sie plywac, oni tez. Zatkalo nas, moze mi pan wierzyc. Gapilismy sie na niego glupkowato, z niedowierzaniem, wreszcie z przerazeniem. -Chce pan powiedziec... - zaczalem, lecz nie moglem wykrztusic slowa. -Tak, to byli Lachie i Donald. Widzialem ich. - Stary Grant wpatrywal sie nie widzacym wzrokiem w ogien. - Na pewno wrocili wczesniej ze Scavaig. 15 Minela dobra minuta, zanim Eachan wyjakal lamiacym sie glosem:-Seumas, Seumas! Przeciez to byli twoi synowie! Jak mogles... Stary Grant pierwszy i jedyny raz stracil panowanie nad soba. Przerwal gluchym, wscieklym tonem, a w jego oczach zalsnily lzy. -I co mialem robic, Eachan?! Wziac ich na poklad i zostawic dzieci?! Zamilkl na chwile. -Nie rozumiesz, Eachan? - ciagnal powoli. - Lachie i Donald zbudowali dla nich tratwe z jedynych desek na promie. Wiedzieli, co robia - i wiedzieli, ze nie zostawiaja sobie zadnej szansy. Zrobili to celowo, czlowieku. I gdybym nie uratowal tych dzieci, to wtedy... wtedy... Urwal, lecz po chwili uslyszelismy jego najcichszy szept: -Nie moglem zawiesc swoich synow. Och, Eachan, Eachan, przeciez nie moglem ich zawiesc!... Stary Grant wyprostowal sie, siegnal po chustke i otarl z twarzy krew, a takze, jak sadze, lzy. Wzial na rece dziewczynke, okrecona po szyje kocem, posadzil ja sobie na kolanach i usmiechnal sie lagodnie. -A teraz, ptaszynko, co bys powiedziala na troche goracego kakao?... r SWIETY JERZY i SMOK -Bezkresne... Jezeli ktos mial kiedykolwiek prawo uwazac sie za szczesliwego, byl to z pewnoscia George Rickaby. Kazdy rozsadny czlowiek, a zwlaszcza zasuszony, zmumifikowany mieszczuch, uznalby, ze jest on w tej chwili w przedsionku raju. Na bezchmurnym letnim niebie swiecilo skwarne popoludniowe slonce; po obydwu stronach kanalu sunely leniwie do tylu zlociste pola poludniowej Anglii; pod stopami George'a drzal lekko poklad smuklego osmio-metrowego jachtu wycieczkowego, przed nim rozciagaly sie przepiekne, spokojne wody kanalu Lower Dipworth, a na dodatek czekal go caly miesiac wakacji. Przedsionek raju? Skadze, raj! George Rickaby, doktor fizyki i czlonek Krolewskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych, uwazal sie jednak za najnieszczesliwszego czlowieka pod sloncem. Osadzanie ludzi na podstawie pozorow prowadzi do krancowo blednych wnioskow - myslal z gorycza. Coz z tego, ze ma dosc czasu i pieniedzy, aby plywac dla przyjemnosci jachtem po angielskich kanalach? Coz z tego, ze towarzyszy mu oddany, zaradny byly ordynans, ktory dba tylko o to, by George zanadto sie nie przemeczal? Coz z tego, ze George uchodzi za jednego z najlepiej sie zapowiadajacych fizykow jadrowych Europy? Coz z tego, ze sam minister zaopatrzenia poklepal go kiedys po plecach i zwrocil sie don po imieniu? 19 Marnosc nad marnosciami - myslal melancholijnie George, prowadzac jacht przez lesiste zakole kanalu, marnosc nad marnosciami. Mimo to nie powinien chyba osadzac zbyt surowo glupich zludzen ignoranckiego swiata. Popatrzyl smutno na nieskazitelnie czyste sosnowe deski pokladu. W koncu za mlodu sam ulegal podobnym iluzjom. Ba, zaledwie trzy miesiace temu...-Uwazaj! Plyniesz prosto na mnie! Z bolesnych rozmyslan wyrwal go piskliwy kobiecy okrzyk. George pospiesznie wyprostowal swoje wysokie, bolesnie chude cialo, chwycil okulary i popatrzyl przed siebie, wytezajac krotkowzroczne oczy. -Szybko, szybko, ty kretynie, bo bedzie za pozno!... George'owi mignela barka stojaca w poprzek kanalu z dziobem na brzegu, blokujaca trzy czwarte toru wodnego; na jej rufie zauwazyl dziewczyne, ktora krzyczala i wymachiwala dziko rekami. Widzial ja tylko przez mgnienie oka. Nie byl czlowiekiem czynu i natychmiast sparalizowala go bezsilnosc. -W lewo, glupcze, ster w lewo! - wrzeszczala rozpaczliwie dziewczyna. George ocknal sie i chwycil kolo sterowe. Niestety, jak juz wspomnielismy, nie byl czlowiekiem czynu. Nie potrafil sobie radzic w sytuacjach krytycznych. Rzeczywiscie obrocil kolo, i to z nieslychana predkoscia i energia. Tyle ze w zla strone. W odleglosci poltora kilometra, w wiosce Upper Dip-worth, staruszkowie drzemiacy na lawkach ockneli sie nagle, slyszac echo straszliwego trzasku przetaczajace sie nad spokojnymi lakami. Wkrotce jednak znow zapadli w slodki sen. Tymczasem na kanale dzialy sie rzeczy przerazajace. Wstrzas wywolany zderzeniem przerzucil mloda kobiete na dziob jachtu George'a, przerywajac jej w pol slowa kolejny obelzywy okrzyk, George zas polecial w tej samej chwili do przodu. Znalezli sie tuz obok siebie i przez dziesiec sekund swidrowali sie bez slowa zlym wzrokiem. Pierwsza zabrala glos dziewczyna. 20 -Co za kretyn! Nie ma pan oczu?! - zawolala z wsciekloscia. - A moze slonce rozmiekczylo panu mozg? - dodala z jadowita slodycza, pukajac sie znaczaco w czolo.George wstal, zachowujac obrazone, wyniosle milczenie. Ostatnia zniewaga przepelnila kielich goryczy. Jednakze George'owi, wychowanemu w surowej szkole, wpojono niewzruszony szacunek dla kobiet. Mial nadzieje, ze potrafi sie zachowac jak dzentelmen. -Jesli pani barka ulegla uszkodzeniu, prosze przyjac wyrazy ubolewania - stwierdzil chlodnym tonem. - Ale musi pani przyznac, ze barka stojaca w poprzek kanalu to, mowiac najdelikatniej, cos niezwyklego. Trudno sie spodziewac... W tym momencie urwal nagle. Wlozyl z powrotem okulary i po raz pierwszy przyjrzal sie dziewczynie uwazniej. A warto bylo sie jej przygladac, orzekl beznamietnie. Polyskliwe rude wlosy, intensywnie blekitne oczy (chwilowo nieprzyjazne), zielona bluza bez rekawow i krociutkie szorty - George musial przyznac, ze pasazerka barki jest wyjatkowo ladna. -W poprzek, ty blaznie?! - zawolala gniewnie, odtracajac jego wyciagnieta reke i wstajac z grymasem bolu na twarzy. - W poprzek, dobre sobie! Ugiela na probe kolano, obserwowana z podziwem przez George'a, i z wyrazna ulga przekonala sie, ze moze poruszac noga. -Nie widzi pan, ze barka osiadla na mieliznie? - spytala lodowato. - To nie moja wina i nie mialam czasu sie usunac. Dlaczego, u licha, nie przeplynal pan kolo rufy?! -Przykro mi, ale pani barka znajdowala sie akurat w cieniu drzew - odpowiedzial sztywno George. - Oprocz tego... hm, nieco sie zamyslilem - baknal. -Nieco, dobre sobie! - prychnela rudowlosa. - Jeszcze nigdy nie widzialam rownie niezdarnego i panicznego... -Dosyc - przerwal surowo George. - Cala wina lezy po pani stronie, a zreszta barce nic sie nie stalo. A prosze tylko spojrzec na moj jacht! - zawolal z rozpacza. Rudowlosa potrzasnela glowa z wyrazem obojetnosci 21 i pogardy, odwrocila sie, podazyla na porysowany dziob jachtu, przeszla ostroznie przez pogiety reling i zeskoczyla z wdziekiem na barke. George po chwili wahania ruszyl za nia.Obrocila sie predko i siegnela po rumpel, znajdujacy sie akurat pod reka. Wydala sie George'owi bardziej ruda niz kiedykolwiek. Jej blekitne oczy miotaly blyskawice. -Nie przypominam sobie, zebym zapraszala pana na poklad! - odezwala sie groznie. - Prosze opuscic moja barke! -Ja rowniez nie zapraszalem pani na swoj jacht - zauwazyl przytomnie George. - Chcialem po prostu udzielic pani pomocy - dodal wyniosle. Zacisnela mocniej palce na rumplu. -Daje panu piec sekund. Umiem doskonale sobie radzic z nieproszonymi... -Prosze popatrzec! - zawolal podnieconym glosem George. - Linka sterowa! Ktos ja przecial! - Podniosl zwisajacy koniec, na ktorym widac bylo wyraznie slady noza. -Co za madrala! - zauwazyla uszczypliwie dziewczyna. - Myslal pan, ze przegryzly ja myszy, co? -Swietny, doprawdy swietny zart. Rzecz w tym, ze skoro ktos ja przecial, to na pewno nie zrobila tego pani. Nie sadze, zeby przeciela pani wlasna linke sterowa - dodal z powatpiewaniem. -Nie, nie przecielam - odpowiedziala gorzko dziewczyna. - To robota Czarnego Barta. Przecina wszystko, co popadnie. Rumple, cumy, gardla - nie robi mu to zadnej roznicy. -Bardzo uparty lotr, zdaje sie. Moze jest pani do niego uprzedzona? Kto to wlasciwie jest? -Uprzedzona! - Przez chwile nie mogla znalezc slow. - Uprzedzona, dobre sobie! Najpierw ograbil mojego ojca i zaprowadzil go do szpitala, a teraz przecina mi linki sterowe! Plynie wlasnie do Totfield Granary, zeby nam ukrasc kontrakt przewozowy. Dostanie go, jesli dotrze tam przede mna. 22 -Och, prosze dac spokoj! - powiedzial lekcewazaco George. - Piraci na kanale Lower Dipworth?! W tysiac dziewiecset piecdziesiatym trzecim roku, w Anglii, w bialy dzien?! Mowiono mi juz, ze jestem wyjatkowo latwowierny, ale...-Widzial pan tu gdzies jakis okret wojenny, ktory moglby mu przeszkodzic? - przerwala predko dziewczyna. - Wokol nie ma zywej duszy. To najmniej uczeszczany kanal w Anglii. George spojrzal na nia w zamysleniu przez grube soczewki. -Hm, racja. Na szczescie nie jest pani sama. Moj sluzacy Eric i ja... -Nie mam czasu na dowcipy. Poradze sobie sama. A teraz prosze wreszcie opuscic moja barke, ty niezdaro! George zirytowal sie. Zapomnial o swoim dobrym wychowaniu. -Posluchaj, ruda! - wybuchnal. - Nie rozumiem, dlaczego nie mialbym... -Nazwal mnie pan ruda? - spytala slodziutko. -Owszem. Jak juz powiedzialem... W sarna pore zauwazyl opadajacy rumpel. Uchylil sie, potknal, zatrzepotal rozpaczliwie ramionami i runal do tylu w mroczna ton kanalu Lower Dipworth, przytrzymujac lewa dlonia cenne dwuogniskowe okulary. Kiedy sie wynurzyl, rudowlosa zniknela, a na jej miejscu stal niezastapiony Eric z bosakiem w reku. Po godzinie jacht plynal kanalem za barka, zachowujac pelen szacunku odstep. George, odziany w pare eleganckich flanelowych spodni do tenisa i zerkajacy ponuro na maszt, gdzie suszyly sie jego szorty i golf, znow pograzyl sie w gorzkich rozpamietywaniach. Kobiety to diably wcielone - myslal posepnie. Trzy miesiace temu byl najszczesliwszym czlowiekiem na ziemi. A dzisiaj - dzisiaj mialo sie odbyc jego wesele, lecz narzeczona zmienila nagle date slubu z taka sama swoboda 23 i latwoscia, z jaka juz kilkakrotnie zmieniala kandydatow na meza.Kobiety to istoty niezdolne do wyzszych uczuc. Wezmy na przyklad te ruda jedze, te miedzianowlosa amazonke, tego smoka w anielskim przebraniu. Okazala sie doskonalym potwierdzeniem jego pogladow na temat wrodzonej zlosci, niesprawiedliwosci i nieczulosci kobiet. George nie potrzebowal zreszta zadnych potwierdzen. -Prosze popatrzec! - zawolal Eric na dziobie. - Jeszcze jedna barka! George spojrzal przed siebie, mruzac oczy przed zachodzacym sloncem. Rudowlosa umiejetnie podprowadzila barke do brzegu, zeskoczyla zwinnie na lad z cuma w reku, po czym okrecila ja wokol pacholkow. W komorze sluzy znajdowala sie juz inna, znacznie starsza barka. Wrota gorne byly zatrzasniete, dolne zas zamykal atletycznie zbudowany osobnik, krecacy masywna korba. George domyslil sie, ze to Czarny Bart. Wygladalo na to, ze za chwile dojdzie do awantury. -Przybij i zacumuj, Eric - polecil. - Jesli sie nie myle, potrzeba tam kogos obdarzonego pewna doza rozsadku. Z tymi slowy wyskoczyl na brzeg i wdrapal sie po stoku ku miejscu, gdzie wlasnie zaczynala sie bojka. Miala ona bardzo nierowny przebieg. Mezczyzna zamykajacy wrota, barczysty, sniady, nie ogolony, odrazajacy facet z geba emerytowanego boksera wagi ciezkiej, krecil spokojnie korba, pogardliwie oganiajac sie jedna reka od rudowlosej. Jej ciosy nie robily na nim zadnego wrazenia. Z boku przestepowal nerwowo z nogi na noge staruszek obslugujacy sluze, najwyrazniej smiertelnie przerazony. Nawet nie probowal interweniowac. -Alez, Mary, moja droga! - powtarzal bokser. - Spokojnie, tylko spokojnie! Napadac takiego niewinnego czlowieka jak ja?! Okropne! Przeciez to przestepstwo! -Nie zamykaj tych wrot, Jamieson! - zawolala z furia dziewczyna. - W komorze jest miejsce dla dwoch barek i dobrze o tym wiesz! Przecinac ludziom linki sterowe! Jesli mnie tu zostawisz, strace cala godzine! Ty... ty lotrze! 24 Rudowlosa stracila na chwile mowe. Szarpala sie wsciekle z mezczyzna, lecz bez skutku.-Co za jezyk, co za niewyparzony jezyk, dziewczyno! - Bart szczerzyl lajdacko zeby. - Linki sterowe?! - Wybaluszyl na nia zdumione oczy. - Nie mam pojecia, o czym mowisz! A skoro juz mowa o tym, czy wpuscic do srodka twoja barke... Nie! - Potrzasnal z zalem glowa. - Nie moge ryzykowac, ze porysujesz mi burty... Splunal czule w strone odrapanego kadluba, ktory znajdowal sie w komorze sluzy. -Czy moglbym w czyms pomoc? - przerwal George. -Zjezdzaj stad, pantalonie! - odezwal sie grzecznie Bart. -Och, niech pan odejdzie! - burknela rudowlosa. -Nie odejde. To takze moja sprawa. To sprawa publiczna. Dzieje sie niesprawiedliwosc. Nie dopuszcze do tego. Jamieson przestal krecic korba i przyjrzal sie George'owi ze zmarszczonymi brwiami. George zignorowal go i zwrocil sie w strone dziewczyny. -Mary, moja droga... e... to znaczy, prosze pani, dlaczego ten zboj nie chce wpuscic pani barki do srodka? -Nie rozumie pan, ze zyska dzieki temu godzine przewagi?! Jego barka jest znacznie starsza i wolniejsza. Do Totfieid zostalo jeszcze sto kilometrow. Chce koniecznie dotrzec tam przede mna i nie cofnie sie przed niczym, zeby mnie zatrzymac! Rozplakala sie ze zlosci, a George odwrocil sie i stanal na wprost Czarnego Barta. -Niech pan otworzy wrota - zakomenderowal. Bartowi opadla ze zdumienia szczeka, lecz juz po chwili zacisnal groznie wargi. -Splywaj, synku! - prychnal szyderczo. - Jestem zajety. George zdjal czapke zeglarska i polozyl ostroznie na ziemi. -Nie zostawia mi pan wyboru - powiedzial. - Bede musial uzyc sily. v 25 Mary chwycila go za ramie. W jej blekitnych oczach nie malowala sie juz wrogosc, tylko szczera troska.-Prosze, niech pan odejdzie! - blagala. - Prosze! Pan go nie zna! -Dobrze mowisz: Prosze! - przedrzeznial Bart. - Powiedz mu, co zrobilem twojemu ojczulkowi! -Milcz, kobieto! - rozkazal George. - I niech pani potrzyma mi okulary. Przyjela je od niego z wahaniem, a George obrocil sie gwaltownie. Niestety, bez szkiel nie odroznilby tramwaju od slonia, choc byl zbyt rozgniewany, aby sie tym przejmowac. Jego zwykly spokoj ulotnil sie jak kamfora. Zrobil predko krok do przodu i uderzyl na oslep w miejsce, gdzie ostatni raz widzial Czarnego Barta. Ale Czarnego Barta juz tam nie bylo. Rozsadnie odsunal sie dobra chwile temu. Ponadto, na nieszczescie George'a, Czarny Bart odznaczal sie sokolim wzrokiem i brakiem jakichkolwiek wyzszych uczuc. Wyprowadzil morderczy prawy prosty, ktory trafil George'a tuz pod lewym uchem. Straszliwa energia ciosu byla zupelnie nieporownywalna z przyjacielskim klepnieciem ministra zaopatrzenia. George polecial do tylu, zgrabnie minal krawedz sluzy i, drugi raz w ciagu ostatniej godziny, zatoczyl wdzieczna parabole w strone tafli kanalu Lower Dipworth. Rudowlosa, pobladla i drzaca, stala przez chwile w bezruchu, po czym obrocila sie wsciekle ku Czarnemu Bartowi. -Ty swinio! - krzyknela. - Ty krwiozercza bestio! Zabiles go! Predko, predko - wyciagnij go! Utopi sie, utopi! - Byla bliska placzu. Bart wzruszyl obojetnie ramionami. -Nie moje zmartwienie - odparl bezdusznie. - Sam jest sobie winien. Mary, ktorej policzki znow sie zarozowily, spojrzala na niego z niedowierzaniem. -Ale... ale przeciez ty to zrobiles! Wrzuciles go do wody! Sama widzialam! -Dzialalem w obronie wlasnej - wyjasnil z namyslem 26 Bart. - Tylko go potracilem. - Jego wargi wykrzywil powoli zly usmiech. - A poza tym nie umiem plywac.Po chwili cisze letniego wieczoru przerwal kolejny plusk. Rudowlosa skoczyla do wody, by ratowac swojego obronce. -Prosze opuscic moja barke! - nakazala gniewnym tonem. - Nie potrzebuje panskiej pomocy! George rozsiadl sie wygodnie na rufie i zlustrowal drewniane molo, do ktorego trzy statki przycumowaly na noc. Wydawalo sie, ze wypadek sprzed dwoch godzin nie zrobil na nim zadnego wrazenia. -Nie opuszcze pani barki - odpowiedzial, pykajac spokojnie fajke - ani nie zrobi tego Eric. - Wskazal swojego towarzysza, ktory oddawal sie wlasnie obserwacji nocnego nieba przez dno uniesionego kufla piwa. - Mlode damy, zwlaszcza zajmujace sie prowadzeniem interesow ojca, potrzebuja obrony. Eric i ja zaopiekujemy sie pania. -Obrony! - zasmiala sie gorzko. - Obrony! - George podazyl za jej znaczacym wzrokiem ku bialym szortom, zielonemu golfowi i flanelowym spodniom suszacym sie na sznurku. Ciagle kapala z nich woda. - Nie potrafilby sie pan zaopiekowac nawet kurczakiem! Nie potrafi pan sterowac, nie potrafi pan plywac, nie potrafi pan sie bronic - ladny mi obronca! - Odetchnela gleboko i zmarszczyla groznie brwi. - Niech sie pan wynosi! -Alez, panienko! - wtracil urazonym tonem Eric. - To niesprawiedliwe! Pan Rickaby to nie jakies tam cieple kluski. Ma medal, naprawde. -Za co? - spytala zgryzliwie dziewczyna. - Za wygranie konkursu tanca towarzyskiego? -Obawiam sie, ze nasza mloda przyjaciolka jest nieco rozdrazniona, Eric - powiedzial George. - Moze to zreszta nic dziwnego. Smoki sa zawsze rozdraznione - mruknal. -Slucham? - spytala ostro rudowlosa. -Nic, nic - odparl grzecznie, lecz stanowczo George. - Teraz prosze sie udac na spoczynek. Nic pani nie grozi. 27 Bedziemy strzegli pani barki az do rannej zorzy - dodal poetycznie.Wydawalo sie, ze Mary zaprotestuje, lecz zawahala sie i wzruszyla z rezygnacja ramionami. -Robcie, co sie wam podoba - rzekla obojetnie. - Moze zlapiecie zapalenie pluc? - dodala z nadzieja. Przez jakis czas z kajuty dochodzily odglosy krokow, pozniej zgaslo swiatlo. Wkrotce rozlegly sie dzwieki swiadczace o glebokim i spokojnym snie. Byly one bardzo mile - zwlaszcza w porownaniu z donosnym chrapaniem, jakie wydobywalo sie z ust dwoch czujnych straznikow na rufie. Ale nie wszyscy spali. Wrecz przeciwnie. Czarny Bart i jego pomocnik nie tylko nie spali, lecz mieli pelne rece roboty. Pomocnik zakradl sie do maszynowni jachtu George'a, a Czarny Bart przykucnal na jednej z poziomych belek laczacych pale, na ktorych wspieralo sie molo. Na ramieniu wisial mu okolo dwudziestometrowy zwoj cienkiej stalowej linki. Jeden z jej koncow przywiazal do mola, drugi zas do steru barki, tuz kolo spiacych wartownikow. Nastepnie pozwolil lince opasc na dno kanalu. Nazajutrz o siodmej rano George i Eric opuscili pospiesznie barke. Wyploszylaby ich juz patelnia, ktora wymachiwala rudowlosa, lecz jeszcze silniej podzialaly na nich jej szydercze okrzyki. O 7.30 odbila od brzegu barka Czarnego Barta, przeplynela okolo stu metrow i zatrzymala sie. Jamieson chcial obejrzec wyrezyserowane przez siebie przedstawienie. O 8.00 na pokladzie jachtu pojawil sie Eric, miotajac przeklenstwa pod adresem lotra, ktory oproznil zbiorniki paliwa i napelnil je woda. O 8.02 George pobiegl wzdluz kanalu ku barce Mary, blagajac o paliwo. Odpedzono go dragiem i wysmiano. O 8.05 Mary odbila od brzegu, a o 8.06 rozlegl sie straszliwy trzask odrywanego steru. Statek natychmiast sie obrocil i wyrznal dziobem w brzeg. O 8.08 George popedzil wzdluz kanalu i zeskoczyl na barke Mary, by ratowac jej wlascicielke. O 8.09 rudowlosa stracila go do wody, a o 8.10 ponownie wylowila.; 28 Sto metrow dalej Czarny Bart pokladal sie ze smiechu, podziwiajac rezultaty swojego geniuszu. Na koniec wyprostowal sie, otarl lzy cieknace strumieniami z oczu i poplynal w strone slawnej sluzy zwanej Szalenstwem Flisaka, ostatniego przystanku na trasie.-Zle cie ocenilem, bardzo zle, stary! Przepraszam, Bart! Ale sam rozumiesz, jak to jest. Przeklete baby! Widziales, jak mnie potraktowala?! No powiedz - widziales?! Rozgniewany George belkotal cos niezrozumiale. -Pewnie, doktorku, pewnie, zem widzial! - Czarny Bart zaklal siarczyscie. - Porywcza z niej dziewucha, nie ma co gadac! Lepiej o niej zapomnij! I przepraszam za te drobnostke przy sluzie. To wina tej wscieklej kocicy! -Wybaczam ci, Bart, wszystko ci wybaczam! Nie powinienem byl sie mieszac. Teraz jestesmy kumplami, co, stary? Swiezo zaprzyjaznieni kumple uscisneli sobie uroczyscie dlonie, po czym przystapili z powaga do nastepnej rundy konkursu polegajacego na tym, kto wypije wiecej jablecznika podawanego w gospodzie Pod Szalonym Flisakiem. Wino bylo piekielnie mocne. George z pozoru prowadzil, lecz tylko dzieki temu, ze wylewal, co sie dalo, do pobliskiej skrzynki na kwiaty. Rozanielony Czarny Bart nie zdawal sobie z tego sprawy. Nie orientowal sie rowniez, z jaka niezwykla pieczolowitoscia George zaaranzowal owo niby przypadkowe spotkanie - Szalony Flisak byl ulubionym szynkiem Jamiesona. Nawiazanie znajomosci okazalo sie latwe - po tym, co widzial rano Czarny Bart. Przyjazne zachowanie George'a wcale go nie zdziwilo. Ponadto George zupelnie nie liczyl sie z groszem. -Juz dziesiata, doktorku - rzekl ostrzegawczo Bart. - Zaraz zamykaja. -Niemozliwe, stary! - sprzeciwil sie George. - Siedzimy tu dopiero pare minut. Wiesz, co? - ciagnal z entuzjazmem. - Przeniesmy sie na twoja barke! Co ty na to, przyjacielu? - :,: - -w 29 Po dziesieciu minutach dwaj starzy kumple kroczyli chwiejnie sciezka flisacka, spiewajac nieskladnie na dwa glosy i sciskajac w kazdej rece gasior jablecznika. Najpierw mineli jacht, pozniej barke Mary z prowizorycznym sterem - Bart zamierzal zajac sie nim pozniej - az wreszcie dotarli do barki Barta.Cumowala ona tuz kolo Szalenstwa Flisaka, polozonego zaledwie pietnascie kilometrow od Totfield. Byla to tak zwana slepa sluza: miala wrota z obydwu stron, lecz zewnetrzne prowadzily donikad. Zamierzano doprowadzic do nich kiedys kanal biegnacy dolina Upper Totfield, lecz budowe przerwano z braku srodkow finansowych. Podobnie jak w wiekszosci slepych sluz, wrota zewnetrzne zabetonowano na glucho. Pomocnik Barta powital ich z radoscia i nocna pijatyka rozpoczela sie na dobre. O wpol do drugiej pomocnik osunal sie pod stol, za kwadrans druga poszedl w jego slady George, o drugiej zas przylaczyl sie do nich Bart, oprozniwszy ostatni gasior i roztrzaskawszy go spektakular-nie o poklad. George podniosl sie predko, otrzepal ubranie i zszedl na brzeg. Najpierw udal sie na barke Mary i zastukal mocno do drzwi. W kajucie natychmiast zapalilo sie swiatlo i w uchylonych drzwiach ukazala sie rozczochrana ruda glowa i spiace, nieco zaleknione blekitne oczy. Kiedy Mary zobaczyla oblicze goscia, na jej twarzy odmalowalo sie nieoczekiwane zadowolenie, pozniej ulga, a wreszcie irytacja. -Wiem, wiem - odezwal sie George. - Mam opuscic pani barke. Coz, zaraz sobie pojde. Tym razem nie zamierzam pilnowac pani przez cala noc - dodal spiesznie. - Przyszedlem po prostu powiedziec, ze musimy jutro odplynac skoro swit. Czarny Bart zapala do nas za kilka godzin gwaltowna nienawiscia. -O czym pan mowi? - spytala ze zdziwieniem Mary. - I co pan wlasciwie zamierza? - dodala podejrzliwie. -Przekona sie pani - odpowiedzial tajemniczo George. - Moze kiepski ze mnie sternik, plywak i bokser, 30 ale nie wszystko jeszcze mi szwankuje. - Puknal sie znaczaco w czolo. - Dobranoc.Wrocil na jacht, zbudzil Erica i udal sie wraz z nim na barke Barta. Odcumowali ja, przeciagneli wzdluz kanalu, otworzyli z trudem dawno nie uzywane, skrzypiace wrota i wprowadzili barke do komory. Kiedy znalazla sie w srodku, zamkneli wrota, a George odpilowal korbe stawidla, aby nie mozna bylo wypelnic komory woda. Tymczasem Eric mocowal sie ze stawidlem na slepym koncu. Uniesli je wspolnymi silami i na zewnatrz trysnal natychmiast strumien wody. Pozniej odpilowali druga korbe, aby stawidla nie dalo sie opuscic. Po dziesieciu minutach barka, wraz ze swoja nieprzytomna zaloga, osiadla na blotnistym dnie komory. Czarny Bart mial tam spedzic mnostwo czasu. W koncu o maly wlos nie doszlo do tragedii. George zrealizowal bezblednie swoj plan, lecz tylko cudem uniknal gwaltownej, przedwczesnej smierci. Nie docenil nadludzkiej odpornosci Barta, ktory zadziwiajaco szybko przyszedl do siebie. Nazajutrz wszyscy zerwali sie skoro swit na nogi, a o siodmej, gdy George odcumowywal barke Mary, na szczycie sluzy ukazal sie Czarny Bart, nie ogolony, z oczami nabieglymi krwia, pokryty od stop do glow blotem, szlamem i brudem, przypominajacy dzikiego prehistorycznego potwora. Podobienstwo na tym sie nie konczylo. Czarny Bart laknal krwi. George zdazyl wejsc na poklad swojego jachtu, ktory akurat odbijal. Przeklinajac i wrzeszczac jak wariat, Czarny Bart skoczyl niczym tygrys na brzeg, mlocac z furia olbrzymimi piesciami. Jednakze to wlasna szybkosc i sila odebraly mu mozliwosc zemsty. George, trafiony straszliwym ciosem w bark, zawirowal niczym bak i po raz czwarty w ciagu trzydziestu szesciu godzin runal glowa naprzod do kanalu. Rzucal sie w wodzie jak szalony: machal rozpaczliwie ramionami, prychal, kaszlal, na przemian wynurzajac sie 31 i tonac. Ale nie mial sie czym martwic. Smukla postac w czerwono-brazowo-bialym ubraniu juz po raz trzeci skoczyla do kanalu i poholowala slabo szamoczacego sie George'a w strone barki. Na poklad wyciagnal go Eric.Minelo dziesiec minut, a George ciagle nie odzyskiwal przytomnosci. Poniewaz straszliwie przeklinajacy Czarny Bart znajdowal sie osiemset metrow dalej, George byl bezpieczny i nie musial sie z tym spieszyc. Jego glowa spoczywala na kolanach Mary, ktore okazaly sie bardzo wygodna poduszka. Poza tym slyszal warkot jachtu plynacego obok barki i nie mial ochoty napotkac oskarzyciels-kiego spojrzenia Erica. Poruszyl sie na probe i zatrzepotal powiekami. Rudowlosa siedziala bez ruchu na pokladzie, nie zwazajac na przemoczone ubranie, i mechanicznie sterowala jedna reka. Szeptala: "George, George, ach George!" w niezwykle mily sposob, a jej blekitne oczy, zwykle wrogie i szydercze, byly pelne niepokoju i tkliwej troski. Musze koniecznie uprzedzic Erica - pomyslal George, czujac rozkoszne rozleniwienie. - Mary nie moze sie dowiedziec o medalu, przynajmniej na razie. Bo George otrzymal ni mniej, ni wiecej, tylko Medal Swietego Jerzego. Odznaczono go za zdumiewajacy wyczyn: jego mysliwiec spadl do Morza Srodziemnego osiem mil od wybrzezy Libii, a George, ranny, oszolomiony, oslabiony od uplywu krwi, dotarl do ladu, choc powinien byl utonac. Dotarl do ladu wplaw. "ARANDORA STAR' 3 Bezkresne... Na "Arandore Star" przyszly naprawde zle czasy. Minal niespelna rok od zakonczenia dumnego okresu jej swietnosci, gdy flaga linii zeglugowej "Blue Star" powiewajaca na maszcie obwieszczala w kolejnych portach swiata, ze oto przybyl statek nalezacy do elity brytyjskiej floty pasazerskiej - luksusowy liniowiec odbywajacy jedna ze swoich dostojnych podrozy po siedmiu morzach. Minal niespelna rok, odkad "Arandora Star" przyjela na poklad ostatni komplet dobrze sytuowanych pasazerow, omotala ich jedwabnym kokonem luksusu, a nastepnie przetransportowala bezbolesnie do fiordow Norwegii lub na Morze Karaibskie w poszukiwaniu letniego slonca i blekitnego nieba. Gry pokladowe, cicha muzyka, seanse filmowe, brzek lodu w wysokich oszronionych szklankach, nie rzucajacy sie w oczy, lecz gotowi na kazde skinienie stewardzi w bialych kurtkach - nie brakowalo niczego, co mogloby podtrzymac panujaca na statku atmosfere komfortu i wakacyjnego romantyzmu. Minal niespelna rok, lecz wszystko to nalezalo juz do przeszlosci. Zaszly ogromne zmiany. Zniknal wakacyjny romantyzm. Zniknely zespoly muzyczne, bary, gry pokladowe, tance pod gwiazdami. Jeszcze bardziej zmienil sie sam statek. Kadlub, nadbudowki i komin, pomalowane niegdys na zywe, wesole kolory, pokrywala w tej chwili warstwa przygnebiajaco 35 szarej farby. Z salonow usunieto kosztowne meble, boazerie i gobeliny, w kabinach oraz luksusowych apartamentach zainstalowano toporne metalowe koje pozwalajace przyjac dwukrotnie - a niekiedy czterokrotnie - wiecej pasazerow.Najbardziej jednak zmienil sie charakter pasazerow i cel ich podrozy. Tam, gdzie niegdys mieszkalo wygodnie kilkuset zamoznych Brytyjczykow, gniezdzilo sie w tej chwili co najmniej tysiac szesciuset niemieckich i wloskich jencow wojennych: nie plyneli oni do cieplych krajow, tylko do obozow internowania w Kanadzie, gdzie mieli przebywac do konca wojny. Internowani ci, glownie Wlosi zamieszkali w Wielkiej Brytanii oraz marynarze niemieccy wzieci do niewoli, mogli sie uwazac za szczesliwcow. Opuszczali ponura Anglie zaciemnien, oszczednosci wojennych i kartek zywnosciowych, przenoszac sie do Ameryki Polnocnej, gdzie panowal wzgledny dostatek. Owszem, czekal ich wieloletni, smiertelnie nudny pobyt w obozach internowania, ale mogli liczyc na to, ze beda przyzwoicie odziani, przyzwoicie karmieni, a przede wszystkim bezpieczni. Lecz nigdy nie dotarli do Kanady. Na nieszczescie dla Niemcow i ich wloskich sojusznikow drugiego lipca tysiac dziewiecset czterdziestego roku, tuz po szostej rano, u zachodnich wybrzezy Irlandii, drugiego dnia po wyjsciu z Liverpoolu, "Arandora Star" pojawila sie w polu widzenia peryskopu niemieckiego U-boota, a dowodca lodzi podwodnej zatrzymal na niej krzyzowe nitki celownika. W srodokrecie "Arandory Star" trafila torpeda. Rozlegl sie potezny wybuch i w niebo trysnela fontanna bialej piany, ktora zalala nadbudowki i poklady statku. Przez olbrzymi poszarpany otwor w burcie woda wdarla sie natychmiast do maszynowni, po czym zaczela napierac na kolejne grodzie poprzeczne, ktore giely sie i ustepowaly. Olbrzymie, spietrzone masy wody zatopily z przerazajaca szybkoscia dziob i rufe statku, jakby postanowily za wszelka cene pochlonac uwiezionych ludzi, nim wydostana sie oni na poklad. Wielu czlonkow zalogi zginelo juz w chwile po wybuchu, 36 nie zdazywszy sie otrzasnac ze straszliwego szoku. Ujrzeli nadlatujaca spieniona fale wody zmieszanej z mazutem i zdali sobie w otepieniu sprawe, ze nie maja zadnych szans ucieczki.Z zatopionych czelusci statku wydostala sie jednak czesc pasazerow. Wspieli sie oni po zelaznych drabinkach na chwilowo bezpieczny gorny poklad, gdzie dolaczyli do setek zgromadzonych na nim ludzi. Ledwo sie tam znalezli, zrozumieli, ze bezpieczenstwo jest tylko zludzeniem, a ich szanse opuszczenia tonacego statku sa bliskie zeru. W relacjach na temat tragedii, jakie ukazaly sie w prasie brytyjskiej w czwartek czwartego i w piatek piatego lipca, panuje niezwykla zgodnosc opinii co do przyczyn tak wielkiej liczby ofiar. Nie tyle zreszta przyczyn, ile jednej wszechogarniajacej przyczyny: niewiarygodnego tchorzostwa i egoizmu Niemcow i Wlochow. Zaczeli oni walczyc ze soba o miejsca na lodziach ratunkowych. Skutki byly oplakane: wskutek panujacego chaosu szalup nie udalo sie spuscic na wode dostatecznie szybko. Relacje prasy nie pozostawiaja co do tego cienia watpliwosci. Artykuly pod wymownymi tytulami: Ofiary histerii, Walka o dostep do lodzi oraz Bojki miedzy cudzoziemcami szczegolowo opisuja haniebna panike, jaka wybuchla na statku, nazywajac Niemcow "dzikimi bestiami, ktore kopaly i walily kazdego, kto stanal im na drodze". Mowa jest takze o zenujacym zachowaniu Wlochow, myslacych tylko o ocaleniu wlasnej skory, o dziesiatkach ludzi zepchnietych do morza, o brytyjskich zolnierzach i marynarzach tracacych bezcenny czas, a niekiedy i zycie, gdy usilowali rozdzielic zdziczalych, wrzeszczacych cudzoziemcow. Jeden z artykulow posuwa sie nawet do twierdzenia, ze Wlosi, kompletnie oszalali z trwogi, walczyli nie tylko z Niemcami, lecz rowniez pomiedzy soba: trzydziestu z nich stoczylo jakoby wsciekla bojke o to, kto pierwszy zjedzie po linie. Aby ustalic rzeczywiste rozmiary owej paniki, rzekomo niemozliwej do opanowania, przeprowadzono ostatnio wywiady z uratowanymi pasazerami "Arandory Star", po 37 czym wybrano czterech, ktorych swiadectwa wydawaly sie najbardziej wiarygodne. Selekcji dokonano na podstawie nastepujacych kryteriow: a) nalezeli oni do roznych grup plynacych na statku - zalogi, straznikow oraz internowanych; b) ich niezalezne zeznania wzajemnie sie potwierdzaja i uzupelniaja. Drobne rozbieznosci tlumacza sie tym, ze swiadkowie przebywali w roznych czesciach statku i opuscili go roznymi drogami.Owi czterej uratowani pasazerowie to: Sidney ("Nobby") Fulford, barman okretowy zamieszkaly przy Northbrook Road 57 w Southampton; Edward ("Ted") Crisp, zamieszkaly przy High Road 210 w North Weald w hrabstwie Essex, emerytowany steward linii "Bliie Star", weteran sluzby na morzu, ktory plywal w sumie trzydziesci dziewiec lat; Mario Zampi, znany producent filmowy pochodzenia wloskiego, z Wardour Street; oraz Ivor Duxberry, urzednik Ministerstwa Wojny, zamieszkaly przy Johnson Road 89 w Heston w hrabstwie Middlesex. Ich relacje o tym, co wydarzylo sie na statku, sa zupelnie sprzeczne z trescia artykulow prasowych z okresu wojny. "Nie dostrzeglem zadnych bojek ani oznak paniki - stwierdza bez ogrodek Fulford, ktory opuscil <> lodzia wraz z szescdziesiecioma internowanymi, totez zna sprawe z autopsji. - Panowal oczywiscie zamet, lecz to wszystko". Crisp zeznaje dokladnie to samo. Zampi potwierdza: "Artykuly o panice i bojkach miedzy internowanymi sa po prostu wyssane z palca. Widzialem tylko jeden przypadek uzycia sily: podwladni brytyjskiego sierzanta weszli bez rozkazu do szalupy i strzelano do nich, aby ja opuscili". Mozna by podejrzewac, iz Zampi klamie, urazony tym, ze w okresie po zatonieciu statku wielekroc kwestionowano odwage jego rodakow - ze kieruje nim zlosc, nacjonalizm, a ponadto zrozumiala chec wybielenia samego siebie. Jego slowa wydaja sie na pozor calkowicie niewiarygodne. W istocie rzeczy sa one calkowicie zgodne z prawda, 38 choc Zampi widzial nie sierzanta, tylko kaprala; wskutek niezwyklego zbiegu okolicznosci okazal sie nim czwarty swiadek, Ivor Duxberry, sluzacy wowczas jako kapral w Regimencie Walijskim i odznaczajacy sie fenomenalna, wrecz fotograficzna pamiecia."Kilkunastu straznikow - relacjonuje Duxberry - zlekcewazylo rozkaz, ze jency wojenni i internowani maja wejsc do lodzi jako pierwsi". Major Bethell, dowodca Sto Dziewiatego Oddzialu Wartowniczego, rozkazal im przez megafon opuscic szalupe. Gdy nie usluchali, polecil dac salwe nad ich glowami, by zrozumieli, ze nie rzuca slow na wiatr. Duxberry wykonal rozkaz i zolnierze opuscili szalupe. Owe drobne incydenty byly jedynymi i nie zanotowano zadnych burd opisanych w prasie. Skad w takim razie owe relacje? Odpowiedz wydaje sie na pozor oczywista. Obywatele panstwa toczacego wojne staja sie z reguly szowinistami i zaslepia ich nacjonalistyczna krotkowzrocznosc, ktora moze uleczyc jedynie pokoj. Traca na pewien czas zdolnosc logicznego myslenia: zolnierze wlasnej armii staja sie ucielesnieniem dobroci, lagodnosci i odwagi, nieprzyjaciel natomiast - synonimem zla, nikczemnosci i tchorzostwa. Jednakze, tak jak zwykle, oczywista odpowiedz okazuje sie bledna. Zawodowi dziennikarze, ktorym przypadlo w udziale pisac o tragedii "Arandory Star", nie tak latwo ulegaja bezmyslnym emocjom. To realisci stojacy obiema nogami na ziemi, cynicy w pozytywnym sensie tego slowa, spogladajacy podejrzliwym okiem na szowinistyczna trom-tadracje, niedojrzaly hurrapatriotyzm narodu prowadzacego wojne. Ich praca polega na zdobywaniu faktow i ocenianiu ich wiarygodnosci. Bardzo prawdopodobne, iz dziennikarze poznali i ocenili fakty, starannie je rozwazyli i czym predzej odrzucili, zastepujac relacjami kilku stronniczych swiadkow, aby rozsadnie wytlumaczyc straszliwa liczbe ofiar. Kierowal nimi naturalny lek przed wydawcami, cenzorami oraz sadami, ktore podczas wojny mogly wymierzyc kare dlugoletniego wiezienia za gloszenie prawdy, interpretujac to 39 jako zdrade tajemnicy wojskowej, podkopywanie morale i propagande na rzecz wroga.Oto owe fakty i prawdziwe przyczyny wielkiej liczby ofiar smiertelnych: 1. Na statku panowal ogromny tlok. Zgadzaja sie co do tego wszyscy uratowani pasazerowie. Pierwotnie - w okresie pokoju - "Arandora Star" mogla przyjac na poklad dwustu piecdziesieciu pasazerow pierwszej klasy, a pozniejszy remont stworzyl miejsca dla dodatkowych dwustu. Rankiem, gdy doszlo do tragedii, na pokladzie znajdowalo sie blisko tysiac siedmiuset wiezniow i straznikow, nie liczac zalogi. Ivor Duxberry slyszal na wlasne uszy, jak kapitan statku, E.W. Moulton, zwierzyl sie majorowi Bethellowi, iz przed wyjsciem w morze gwaltownie protestowal przeciwko nadmiernemu tlokowi i zadal zmniejszenia liczby pasazerow o polowe. Wladze nie chcialy go sluchac. Nie wiem dokladnie, jakie wladze, lecz z pewnoscia nie firma Frede-rick Leyland i Spolka, wlasciciel statku, ani linia zeglugowa "Blue Star", armator. 2. Niektorzy pasazerowie twierdza, ze brakowalo kamizelek ratunkowych. Trudno ustalic, czy jest to zgodne z prawda - dokladna liczbe kamizelek i ich miejsce skladowania znaja jedynie kapitan i jego bezposredni podwladni - ale nie ulega watpliwosci, ze nawet jesli kamizelek bylo wystarczajaco duzo, nie wydano ich wszystkim pasazerom. Wskutek braku kamizelek utopilo sie mnostwo ludzi. Mozliwe, choc niezwykle malo prawdopodobne, ze czesc pasazerow zapomniala o nich, lecz wielu z pewnoscia w ogole ich nie dostalo. Nie dostal kamizelki steward Crisp, podobnie jak kapral Duxberry, ktory twierdzi, ze, o ile mu wiadomo, nie otrzymal jej ani jeden straznik. Artykuly prasowe z okresu wojny wspominaja, iz oficerowie armii brytyjskiej oddawali swoje kamizelki internowanym, lecz byly to odosobnione przypadki. 3. Brakowalo lodzi ratunkowych. Bylo ich okolo dwunastu, starych i zuzytych, z ktorych kazda mogla pomiescic 40 szescdziesieciu ludzi, czyli w sumie mniej niz polowe wszystkich pasazerow "Arandory Star". Aby zapobiec probom ucieczki internowanych, z czesci szalup usunieto wiosla, racje zywnosci i wody oraz szpunty utrzymujace hermetycznosc plywakow. Trudno pojac, jak ludzie odpowiedzialni za ow monstrualny rozkaz mogli podejrzewac, ze grupka wiezniow zdola ukrasc szalupe z pokladu stale patrolowanego przez uzbrojonych wartownikow, a nastepnie spusci ja po ciemku na wode ze statku plynacego z maksymalna szybkoscia po burzliwym Atlantyku. Wykluczone, by decyzje te podjal ktokolwiek zwiazany zawodowo z morzem.4. Wydaje sie, ze nie przeprowadzono zadnych cwiczen ewakuacyjnych. Crisp i Fulford woleli sie na ten temat nie wypowiadac, moze nie chcac rzucac zlego swiatla na swego pracodawce, jedna z najbardziej renomowanych linii zeglugowych na swiecie. Powsciagliwosc godna podziwu, lecz zupelnie niepotrzebna, albowiem linia zeglugowa nie ponosi zadnej winy. Ani Zampi, ani Duxberry nie mieli takich skrupulow, a zreszta o braku cwiczen ewakuacyjnych wspomina rowniez Lafitte w ksiazce Internowanie cudzoziemcow. Latwo byloby to nazwac zbrodniczym zaniedbaniem i moze nawet nalezaloby to uczynic, lecz gwoli sprawiedliwosci trzeba przyznac, iz na pokladzie znajdowalo sie wielu niemieckich marynarzy sluzacych uprzednio zarowno we flocie handlowej, jak i wojennej, zdeklarowanych nazistow, ktorzy mogliby opanowac statek, korzystajac z zametu panujacego podczas cwiczen. 5. Tratwy, mogace uratowac wiekszosc pasazerow, przymocowano do pokladu stalowymi linkami. Linki te nalezalo przecinac za pomoca specjalnych cegow, ktorych albo nie bylo, albo nie wiadomo, gdzie sie znajdowaly. Wiekszosci tratw nie zdolano odczepic, totez poszly na dno wraz z "Arandora Star". 6. Czynniki wymienione powyzej - tlok panujacy na statku, niedostatek lodzi ratunkowych, brak cwiczen ewakuacyjnych oraz przymocowanie tratw linkami do 41 pokladu - bez watpienia zwiekszyly liczbe ofiar smiertelnych. Wszystkie te czynniki razem wziete sa jednak nieporownywalne z okrutnymi, morderczymi skutkami pewnego faktu, ktory pominieto calkowitym milczeniem w relacjach prasowych z okresu wojny. Chodzi o druty kolczaste.Poklady statku zmienily sie nie do poznania: pokrywaly je niemozliwe do sforsowania zasieki z drutu kolczastego, ktore upodobnily "Arandore Star" do plywajacego obozu koncentracyj nego. "Widzialem wiele obozow dla jencow wojennych - wspomina Ivor Duxberry - ale nie spotkalem nigdy zasiekow z drutu kolczastego wzniesionych w rownie fachowy sposob. Nikt nie zdolalby sie przez nie przedostac - druty rozpieto tak blisko siebie, ze nie mozna bylo wsunac miedzy nie glowy bez pokaleczenia sie. Poklad dzielily na czesci druty kolczaste, ktore uniemozliwialy dostep do lodzi". Uniemozliwialy dostep do lodzi. Jedno straszliwe zdanie, w ktorym kryje sie klucz do tragedii "Arandory Star" - druty kolczaste uniemozliwialy dostep do lodzi! Nic dziwnego, ze cenzura wojenna zabronila o tym wspominac - coz za wspanialy material propagandowy dla panstw Osi! Trudno pojac, dlaczego wszechwiedzace wladze uznaly owe mordercze zasieki za niezbedne - moze obawialy sie, ze internowani uciekna, wyskakujac za burte na srodku Atlantyku, i doplyna do najblizszego kontynentu? Nie dziwi jednak reakcja kapitana Moultona, ktory gwaltownie protestowal przeciwko wnoszeniu zasiekow na statku. "Skazujecie na smierc wiezniow i marynarzy, ktorzy plywaja pod moja komenda od wielu lat - ostrzegal on. - Jesli dojdzie do katastrofy, druty odetna nam droge do lodzi i tratw. Potopimy sie jak szczury, a <> zmieni sie w plywajaca pulapke". Wladze jednak uwazaly sie za madrzejsze od czlowieka, ktory spedzil na morzu cale zycie. Druty pozostawiono. I "Arandora Star" stala sie plywajaca pulapka. 42 dTak oto wygladala rozpaczliwa sytuacja ludzi, ktorzy zdolali sie wydostac na poklad. Lecz nie dotarli tam wszyscy, nawet jesli przezyli wybuch torpedy i nie pochlonela ich wdzierajaca sie woda.Na statku znajdowali sie starcy i chorzy, ktorzy w ogole nie opuscili kabin - zgineli, spiac w kojach. Innym zabraklo sil, aby sie przedrzec przez zatopione korytarze, a jeszcze inni zabladzili w egipskich ciemnosciach panujacych w labiryncie wielkiego liniowca - Edward Crisp zawdziecza zycie tylko temu, ze znal na pamiec rozklad statku. Niektorzy pasazerowie dotarli na poklad, lecz od najblizszej szalupy oddzielaly ich zasieki z drutu kolczastego, totez zeszli z powrotem na dol, by znalezc korytarz prowadzacy do miejsca polozonego niespelna dwadziescia metrow dalej. Wielu z nich pozostalo na zawsze na statku, gdyz stratowano ich w scisku i zamecie; inni utoneli wskutek podnoszenia sie poziomu wody. Major Bethell, dowodca straznikow, rozkazal swoim podkomendnym usunac zasieki chroniace lodzie. (Zdaje sie, ze istnial sposob obluzowywania drutow przez wyciagniecie kilku z nich, lecz zolnierzy w tym nie przeszkolono). Straznicy rozbili zasieki karabinami i bagnetami - blizny na ramionach Ivora Duxberry'ego to ponury dowod prawdziwosci jego slow - i rozpoczal sie szturm na szalupy. Na nieszczescie zasieki z drutu kolczastego stojace w poprzek pokladu nie pozwolily wszystkim wycwiczonym czlonkom zalogi dotrzec na wyznaczone stanowiska przy lodziach - przynajmniej na czas. Kiedy Edward Crisp i bosmanmat Taffy Williams znalezli sie na swoim posterunku, zastali w lodzi szescdziesieciu Niemcow i Wlochow, po czym, aby opuscic ja na wode, musieli kazac im wyjsc - trudne zadanie, gdyz wszyscy byli pewni, ze "Arandora Star" za chwile zatonie. Gdzie indziej internowani usilowali spuszczac lodzie samodzielnie i po paru minutach, jak barwnie opisuje to Duxberry, szesc z nich wisialo pionowo niczym sledzie w wedzarni. Jednakze niektorzy jency wojenni, w przeciwienstwie do 43 internowanych, dokonali czynow swiadczacych o wielkim mestwie. Jednym z nich byl niejaki kapitan Burfend, dowodca statku "Adolph Woermann": pod jego rozkazami kolumna doswiadczonych marynarzy niemieckich przeszla dwojkami przez poklad, po czym spuscila na wode kilka lodzi, zachowujac nienaganna dyscypline. Chociaz byli to zdeklarowani hitlerowcy, ich postawa zasluguje na szczegolny podziw. Odnosi sie to zwlaszcza do samego Burfenda. Kiedy szalupy znajdujace sie pod jego komenda byly juz pelne rozbitkow roznych narodowosci, nie chcial zajac miejsca w zadnej z nich. Pozostal na "Arandorze Star" i poszedl z nia na dno.Chociaz lodzie ratunkowe nie mogly pomiescic wszystkich pasazerow, nie zdawano sobie z tego sprawy. Ogarnieci panika ludzie rzucali sie na oslep na druty i szarpali je golymi rekoma; wielu zaplatalo sie w nich i nie moglo uwolnic. Kilku rozbilo zasieki hydrantami przeciwpozarowymi i - nie do wiary! - wrocilo pod poklad po bagaze. Kiedy je przyniesli, okazalo sie, ze lodzie odplynely. Przezyli oczywiscie ci, co nie utkneli w zasiekach. Mario Zampi zdolal spuscic tratwe, lecz zajeli ja natychmiast jego rodacy znajdujacy sie w wodzie, totez zeskoczyl do morza i o malo nie zlamal karku, gdy kamizelka uderzyla w wode. Fulford skoczyl z pokladu lodziowego - wyczyn, ktorego nie powstydzilby sie mistrz olimpijski - i w chwili upadku do jego zoladka i pluc dostala sie duza ilosc wody morskiej zmieszanej z mazu-tem; on takze zostal zraniony przez kamizelke. Edward Crisp, jak juz wspomniano, odplynal szalupa, a tymczasem Ivor Duxberry zjechal po linie i wyladowal okrakiem na lodzi dryfujacej do gory dnem. Statek tonal, lecz na pokladzie wciaz przebywaly setki ludzi. Wiekszosc znalazla sie w pulapce. Niektorzy bali sie skakac. Inni, jak kapitanowie Moulton i Burfend, woleli pozostac na statku niz opuscic go przed swoimi podkomendnymi. Ocalalo bardzo niewielu oficerow oddzialu wartowniczego. Kiedy widziano ich po raz ostatni, gawedzili wesolo na pokladzie niczym pasazerowie czekajacy na 44 przyjazd autobusu. Donkiszoteria ta nie byla moze madra ani uzasadniona, lecz trudno nie podziwiac ich odwagi i nonszalanckiej pogardy smierci.O siodmej trzydziesci rano "Arandora Star" polozyla sie na burte i relingi znalazly sie gleboko pod powierzchnia morza. Trwala chwile w tej pozycji, az wreszcie, otoczona oblokami syczacej pary, poszla jak kamien na dno Atlantyku. W bezposrednim sasiedztwie tonacego statku unosilo sie na morzu mnostwo rozbitkow na tratwach. Inni dryfowali na deskach, a ludzie nie umiejacy plywac szamotali sie w wodzie ostatkiem sil. Wszyscy wiedzieli, co im grozi, i rozpaczliwie usilowali odplynac jak najdalej, walczac instynktownie o zycie. Nigdy sie nie dowiemy, ilu nieszczesnikow wessal straszliwy wir wytworzony przez tonaca "Arandore Star", lecz z pewnoscia co najmniej tylu, ilu pozostalo na pokladzie zaplatanych w drutach niczym bezradne muchy pochwycone w siec monstrualnego pajaka. "Arandora Star" zatonela, lecz zylo prawie tysiac rozbitkow - pasazerow, straznikow i czlonkow zalogi statku, w wiekszosci Wlochow i Niemcow, rozproszonych pojedynczo lub grupkami na kilku milach kwadratowych Atlantyku. Tego ranka panowala na szczescie spokojna, prawie bezwietrzna pogoda - ale ocean byl lodowato zimny. Niebawem liczba plywakow i ludzi dryfujacych na deskach i lawkach zaczela topniec w zastraszajacym tempie. Mario Zampi byl swiadkiem smierci pieciu z szesciu towarzyszy, ktorzy uczepili sie wraz z nim tej samej lawki. Ich zalosne okrzyki "Matko!", powtarzane bez konca w trzech lub czterech jezykach, slably powoli, az wreszcie ucichly zupelnie, gdy przeszywajace zimno zabijalo lekko odzianych starcow, chorych i ciezko rannych, a ich serca przestawaly bic. Niektorzy, podtrzymywani przez kamizelki ratunkowe, lezeli po prostu z twarzami w wodzie, martwi. Okolo poludnia pojawil sie wodnosamolot "Sutherland", ktory okrazyl rejon katastrofy i zrzucil rozbitkom apteczki pierwszej pomocy, zelazne racje zywnosciowe, czekolade oraz papierosy. Pozniej zniknal, poleciawszy po kanadyjski niszczyciel "St Laurent". 45 Uratowani pasazerowie "Arandory Star" wyrazaja jednoglosny podziw dla niezwyklego poswiecenia zalogi tego okretu: niszczyciel krazyl po okolicy, by uniknac storpedowania przez lodz podwodna, gdy tymczasem marynarze przez dlugie godziny przeczesywali morze na szalupach, az wreszcie omdleli nad wioslami, smiertelnie wyczerpani."St Laurent" wzial na poklad w sumie osmiuset rozbitkow, zdumiewajacy wyczyn nie majacy sobie rownych w dziejach ratownictwa morskiego, pozwalajacy prawie zapomniec o drutach kolczastych i tysiacu ofiar smiertelnych. Prawie, lecz niezupelnie. .RAWALPINDF Chociaz wiceadmiral Marschall dowodzil dwoma swiezo zwodowanymi pancernikami, ktore nie braly jeszcze udzialu w akcji i uczestniczyly w swoim pierwszym zimowym rajdzie bojowym na ponurych, burzliwych wodach polnocnego Atlantyku, nie obawial sie o powodzenie operacji. Za rufa niknely w mroku listopadowego popoludnia plaskie brzegi zatoki Jade, gdzie lezalo macierzyste Wilhelmshaven, lecz Marschall nie zaszczycil ich ani jednym spojrzeniem. Byl zajety, zbyt zajety, by trwonic czas na sentymentalne pozegnania, a ponadto wiedzial, ze nie ma sie czym martwic. Jesli nie zdarzy sie nic nieprzewidzianego, wkrotce ujrzy je znowu. A nie moglo sie zdarzyc nic nieprzewidzianego. Marschall, dowodca eskadry, byl tego najzupelniej pewien. Wiceadmiral Marschall, jeden z najlepszych, najbardziej doswiadczonych oficerow Kriegsmarine, zdawal sobie doskonale sprawe, iz w czasie wojny nie da sie calkowicie wyeliminowac ryzyka, ze przypadek odgrywa zawsze pewna role. Jednakze tym razem ryzyko bylo minimalne: nie dosc, ze Marschall trzymal w reku wszystkie atuty, to jeszcze przeciwnik gral na slepo. W tym okresie, w pierwszych miesiacach wojny, wywiad marynarki niemieckiej, od wielu lat przygotowujacy sie intensywnie do dzialan w warunkach konfliktu zbrojnego, odznaczal sie niezwykla sprawnoscia. Jego agenci, rozsiani Bezkresne... 49 po calej Wielkiej Brytanii i Europie Zachodniej, byli najlepszymi fachowcami na swiecie. Przekazywane przez nich informacje, zawsze dokladne i wyczerpujace, docieraly natychmiast do Berlina.Dowodztwo Kriegsmarine znalo pozycje, predkosc, kurs i port docelowy kazdego konwoju przemierzajacego Atlantyk. Znalo miejsce stacjonowania kazdego brytyjskiego pancernika i krazownika - wiedzialo, ze tego dnia, dwudziestego pierwszego listopada tysiac dziewiecset trzydziestego dziewiatego roku, wszystkie ciezkie okrety brytyjskie przebywaja w portach badz na bardzo odleglych wodach: pancerniki "Nelson" i "Rodney" kotwiczyly w Clyde, krazownik liniowy "Hood" i francuski pancernik "Dun-keraue" zawinely do Plymouth, eskadra krazownikow uzupelniala paliwo i prowiant w Rosyth, a jedyny naprawde niebezpieczny okret, lotniskowiec "Furious", udal sie do Nowej Szkocji wraz z krazownikiem liniowym "Repulse". Niemcy wiedzieli ponadto, ze po zatopieniu pancernika "Royal Oak" przez "U 47" kapitana Giinthera Priena marynarka brytyjska pospiesznie opuscila Scapa Flow, polozone na dalekiej polnocy, i przeniosla sie do Clyde i Forth, pozostawiajac tylko mala tajna baze w Loch Ewe, waskiej zatoczce w polnocno-zachodniej Szkocji. Tajna przynajmniej dla spoleczenstwa brytyjskiego i wiekszosci Royal Navy: Niemcy doskonale o niej wiedzieli. Nie bylo oczywiscie zadnej gwarancji, ze okrety pozostana tam, gdzie dotychczas, lecz Niemcy bynajmniej sie tym nie martwili. Ich kryptografowie zlamali szyfry stosowane w owym czasie przez flote brytyjska, totez radiogramy Admiralicji docieraly do sztabu Kriegsmarine prawie rownie szybko jak do dowodcow okretow angielskich. Marschall nie zamierzal zreszta walczyc z zadnymi ciezkimi okretami brytyjskimi. Jego przelozony, admiral Raeder, byl w tej kwestii nieugiety. Pancerniki mialy przeprowadzic wypad dywersyjny, ktorego zadanie polegalo na zatapianiu konwojow i dezorganizacji patroli. Istnialo pewne niebezpieczenstwo, iz wiadomosc o wyplynieciu zespolu zostanie przekazana do Londynu przez 50 agentow wywiadu, lecz w swietle przeszlych osiagniec brytyjskiej Intelligence Service wydawalo sie to bardzo malo prawdopodobne. Wywiad brytyjski byl w owym czasie slabo wyszkolony, ociezaly i prawie zupelnie nieskuteczny - na przyklad o powrocie pancernika "Deutschland" na Baltyk dowiedziano sie dopiero w miesiac po zakonczeniu jego pierwszego rajdu atlantyckiego. I nie da sie ukryc, ze sporadyczny brytyjski dozor lotniczy nad Morzem Polnocnym byl w tym okresie niewiele lepszy.Wiceadmiral Marschall czul tedy uzasadniony optymizm, gdy dwa jego pancerniki, "Scharnhorst" i "Gneisenau", opuscily zatoke Jade i wyszly na chlodne, wietrzne Morze Polnocne. Zapadla mroczna, burzliwa noc, lecz Marschall cieszyl sie z tego, bo chociaz trzymal w reku wszystkie atuty, jego najlepszymi sprzymierzencami i gwarantami bezpieczenstwa byly krotkie blade dni, zapowiadana zla pogoda oraz kiepska widocznosc wywolana deszczem i mgla. Przewidywal, ze dotarcie do linii brytyjskich okretow patrolowych pomiedzy Orkadami a Islandia zajmie dokladnie czterdziesci osiem godzin. Brytyjskie okrety patrolowe pelnily sluzbe w wyznaczonych rejonach operacyjnych, rzadko rozsiane na blisko tysiacu mil oceanu. Trzon floty stanowily krazowniki, nalezace glownie do przestarzalych klas C i D. Tylko cztery z nich mozna uznac za zdolne do skutecznej walki: "Norfolk", "Suffolk", "Glasgow" oraz "Newcastle". "Norfolk" i "Suffolk" znajdowaly sie w Ciesninie Dunskiej, czyli tam, gdzie pamietnego dnia w maju tysiac dziewiecset czterdziestego pierwszego roku zameldowaly o historycznym wypadzie "Bismarcka" na Atlantyk. "Glasgow" plywal na polnocny wschod od Szetlandow, a "Newcastle" patrolowal rejon miedzy Wyspami Owczymi a Islandia, w poblizu miejsca zblizajacej sie bitwy, choc i tak za daleko. Pomiedzy krazownikami strzegly oceanu uzbrojone statki cywilne, tak zwane krazowniki pomocnicze. Nadawaly sie one idealnie do sluzby patrolowej na Atlantyku - zatrzymywania i przeszukiwania frachtowcow podejrzanych o lamanie blokady. Byly to duze statki pasazerskie, zdolne 51 plywac w ciagu dlugich okresow sztormowej pogody, pozbawione komfortowego wyposazenia i uzbrojone w dziala mogace poradzic sobie z kazdym frachtowcem. Ale tylko z frachtowcem - kiedy Admiralicja brytyjska dowiedziala sie o rajdzie "Scharnhorsta" i "Gneisenau", natychmiast wycofala wszystkie uzbrojone statki cywilne ze sluzby patrolowej na polnocy. Rozkaz przyszedl jednak zbyt pozno, co skonczylo sie nieunikniona tragedia, albowiem Admiralicja dowiedziala sie o dwu pancernikach, wowczas najpotezniejszych w calej marynarce niemieckiej, dopiero gdy zwrocily swoje dziala na "Rawalpindi"."Rawalpindi", liniowiec o siedemnastu tysiacach ton wypornosci, w okresie pokoju luksusowy statek pasazerski plywajacy miedzy Wielka Brytania a Dalekim Wschodem pod bandera linii zeglugowej "Peninsular and Oriental", przeksztalcono w krazownik pomocniczy na samym poczatku wojny. Jego jaskrawe przedwojenne kolory zamalowano ponura szara farba. Usunieto kosztowne meble, wybudowano stanowisko kierowania ogniem i oprozniono poklad, by zrobic miejsce dla pospiesznie zamontowanego uzbrojenia - osmiu archaicznych dzial kalibru sto piecdziesiat dwa milimetry, po cztery z kazdej strony. Jednakze zabraklo czasu i okazji, aby wzmocnic nie opancerzone poklady i burty statku. Bylo to zreszta w ogole niemozliwe: w porownaniu z sila przebicia wspolczesnych pociskow kadlub "Rawalpindi" moglby byc wykonany z papieru. Zaloga "Rawalpindi" doskonale zdawala sobie z tego sprawe, lecz przyjmowala to z filozoficznym spokojem jako jeszcze jeden element ryzyka sluzby na morzu. Wsrod dwustu osiemdziesieciu oficerow i marynarzy nie bylo nikogo, kto nie znalby wiazacych sie z tym niebezpieczenstw, gdyz zaloga skladala sie ze starych wilkow morskich, starych nie tylko doswiadczeniem, lecz takze wiekiem. Oprocz piecdziesieciu kilku ludzi, ktorzy sluzyli na "Rawalpindi" w czasie pokoju, stanowili ja czlonkowie Krolewskiej Morskiej Rezerwy Ochotniczej, cywile ledwo obeznani z morzem oraz emeryci Royal Navy, ktorych wcielono ponownie po przepisowych dwudziestu dwu latach sluzby. 52 Na pokladzie nie bylo ani jednego oficera ani podoficera zawodowego marynarki, lecz mozna bylo znalezc olbrzymia skarbnice wiedzy i doswiadczenia, wieksza niz na jakimkolwiek innym okrecie wojennym. Zaloga znala dobrze niebezpieczenstwa sluzby na morzu i godzila sie z nimi, podobnie jak z ograniczeniami swojego statku. I kiedy w pozycji 63? 40' TV i 11? 29' W, o trzeciej po poludniu w czwartek dwudziestego trzeciego listopada, marynarze ujrzeli smukla sylwetke "Scharnhorsta" wylaniajaca sie ze szkwalu deszczowego na ponurych wodach strefy subarktycznej, natychmiast zrozumieli, ze to koniec, lecz z tym takze sie pogodzili.Dowodca statku, komandor Edward Coverley Kennedy, wcielony do sluzby po dlugich siedemnastu latach przymusowego zycia na ladzie, dostrzegl i pojal niebezpieczenstwo jeszcze przed marynarzami. Blednie wzial okret za pancernik "Deutschland", lecz jego pomylka miala znaczenie czysto akademickie: poprawnie zidentyfikowal go jako tak zwany pancernik kieszonkowy, czyli monstrum o dwudziestu szesciu tysiacach ton wypornosci, trzystutrzydziestomili-metrowym pancerzu, dziewieciu dzialach kalibru dwiescie siedemdziesiat dziewiec milimetrow oraz dwunastu dzialach kalibru sto piecdziesiat milimetrow, zdolnych odpowiedziec na nedzna dwustukilogramowa salwe "Rawalpindi" huraganem pociskow o sumarycznym ciezarze czterech ton - a lekkie piecdziesieciokilogramowe pociski brytyjskie nie mialy zreszta zadnych szans przebicia poteznego pancerza okretu niemieckiego. Kiedy "Scharnhorst" wylonil sie ze szkwalu deszczowego, jego wielki reflektor sygnalizacyjny przekazal alfabetem Morse'a rozkaz: "Stanac w dryf". Spelnienie tego polecenia byloby rzecza najrozsadniejsza i nikt nie moglby miec do "Rawalpindi" zadnych pretensji. Ale komandor Kennedy, podobnie jak wiekszosc wybitnych dowodcow Royal Navy na przestrzeni wiekow, nie umial postepowac rozsadnie w obliczu nieprzyjaciela. Zdawal sobie sprawe, ze nie zdola pokonac ani przescignac "Scharnhorsta", lecz mogl go zgubic wsrod gor lodowych albo we mgle, totez choc mial moze jedna szanse na tysiac, postanowil ja wykorzystac. 53 Polecil wykonac ostry zwrot i polozyc zaslone dymna, by zamaskowac ucieczke."Rawalpindi" zmienial kurs, gdy "Scharnhorst" znow przekazal rozkaz zatrzymania sie. Tym razem zadanie poparto poteznym pociskiem, ktory trafil w morze tuz przed dziobem statku brytyjskiego; na tle ciemniejacego deszczowego nieba trysnela w gore smukla kolumna spienionej wody, dwukrotnie wyzsza od masztu "Rawalpindi". Rozumiejac wage ostrzezenia, Kennedy skrecil jeszcze ostrzej i wyrzucil kolejne swiece dymne. I wowczas ludzil sie przez chwile, ze nadeszlo zbawienie. W dali, po prawej stronie dziobu, wylonil sie z deszczu dlugi, ciemny okret wojenny prujacy dziobem fale i zblizajacy sie do miejsca akcji. "Jeden z brytyjskich krazownikow patrolowych! - pomyslal z radoscia Kennedy. - Prawie na pewno <>!" Zmienil kurs, kierujac "Rawalpindi" ku nadplywajacemu zbawcy. Wkrotce potem zdal sobie z gorycza sprawe ze swojej pomylki, lecz bylo juz za pozno. Nowy okret nie zwiastowal ratunku, tylko kres wszelkich nadziei: byl to blizniak "Scharnhorsta", pancernik "Gneisenau". Zniknela ostatnia szansa ucieczki. Kennedy wiedzial, ze nie zdola ujsc, a dwa potezne okrety niemieckie zmasakruja jego kruchy krazownik pomocniczy w ciagu kilku minut. To, co mialo nastapic, nie zaslugiwalo nawet na miano bitwy. Moglby zatopic statek i poddac sie na warunkach honorowych; gdyby wrocil kiedykolwiek do Wielkiej Brytanii, prawie na pewno otrzymalby natychmiast nastepne dowodztwo. Jednakze nikt z rodziny Kennedych, zwiazanej z Royal Navy od dwustu lat, nie poddal nigdy okretu nieprzyjacielowi, totez samemu Kennedy'emu nie przyszlo nawet do glowy zatapianie "Rawalpindi", chociaz sposrod wszystkich dowodcow brytyjskich mial prawdopodobnie najmniej do zawdzieczenia marynarce i Admiralicji, ktora w tysiac dziewiecset dwudziestym drugim roku postawila go przed sadem wojennym pod groteskowo niesprawiedliwymi zarzutami, w rok pozniej zwolnila ze sluzby, a nastepnie 54 powolala dopiero w godzinie proby w tysiac dziewiecset trzydziestym dziewiatym roku. Lecz i tak mozemy jedynie zgadywac, co wowczas myslal - pewne jest tylko, co powiedzial, obserwujac dwa zblizajace sie pancerniki: "Wydamy bitwe obu naraz". Byl to chyba najbardziej lakoniczny wyrok smierci na wielki okret wojenny z kilkusetosobowa zaloga.I Kennedy wydal bitwe obu korsarzom niemieckim naraz. "Scharnhorst" trzykrotnie nakazal Brytyjczykom opuscic statek i za trzecim razem otrzymal odpowiedz - salwe, ktora uderzyla w wode tuz przed jego burta. Nastepna salwa "Rawalpindi" ugodzila w srodokrecie "Gneisenau" i dwa pancerniki niemieckie prawie rownoczesnie otworzyly ciezki, celny, morderczy ogien z bliskiej odleglosci. Pierwsza salwa "Scharnhorsta" zdruzgotala nadbudowki "Rawalpindi", demolujac poklad lodziowy i zabijajac prawie cala obsade pomostu, z wyjatkiem komandora Kennedy'ego. Po chwili kolejna salwa poteznych pociskow, tym razem z "Gneisenau", zniszczyla stanowisko dowodzenia artyleryjskiego, eliminujac z walki jego zaloge. "Rawalpindi" przestal prowadzic skoordynowany ogien, lecz siedem dzial - jedno juz zniszczono - strzelalo dalej samodzielnie. Pozar na srodokreciu przybieral na sile, gdy kolejna salwa przebila kruche burty statku i eksplodowala we wnetrzu kadluba. Jeden z pociskow wybuchl w maszynowni, niszczac generatory elektrycznosci, co przypieczetowalo los statku. Zniszczenie generatorow spowodowalo odciecie pradu, napedzajacego podajniki pociskow z komor amunicyjnych. Kennedy, ciagle dowodzacy walka wsrod poskrecanych mas zelastwa, w jakie zmienil sie pomost, rozkazal zalodze wyciagac recznie pociski z komor, a nastepnie toczyc po rozkolysanym, ostrzeliwanym pokladzie do dzial, ktore wciaz prowadzily ogien - pozostalo ich juz tylko piec. Na odkrytym pokladzie "Rawalpindi", pustoszonym przez huraganowy ogien, doszlo wnet do krwawej rzezi marynarzy usilujacych dotrzec z pociskami do milczacych 55 dzial. Czesc zginela od razu, a niesione przez nich pociski turlaly sie wsrod plomieni w rytm kolysania sie statku, nagrzewajac sie na stalowym poszyciu pokladu, ktore zaczynalo juz zarzyc sie wisniowo od ognia szalejacego w glebi kadluba. Inni odniesli rany, lecz nie zwazali na bol - jeden z nich, niewiarygodny bohater, smiertelnie ranny, czolgal sie do przodu ze zmiazdzonymi nogami, sciskajac pocisk zdrowa reka; szukal po omacku dziala i przysiegal, ze dolozy Szwabom.Walka byla groteskowo nierowna. W konajacy krazownik pomocniczy ciagle uderzaly pociski i zblizal sie nieublagany koniec. Caly statek, z wyjatkiem dziobu i rufy, zmienil sie w morze huczacych plomieni. Jedno po drugim milkly dziala - niszczyl je nieprzyjaciel, ginely ich obsady i przestawaly docierac pociski, odgrodzone scianami ognia. "Rawalpindi" utracil zdolnosc walki i dryfowal cicho na wodzie, lecz szescdziesiecioletni komandor Kennedy nie potrafil sie przyznac do kleski. Zszedl ze zdruzgotanego pomostu i ruszyl przez pozar w strone rufy; sadzil, ze gdyby wyrzucil wiecej swiec dymnych, mialby szanse ocalic "Rawalpindi". Jego statek, podziurawiony przez pociski i kompletnie zniszczony, tonal ze zdziesiatkowana zaloga, lecz Kennedy wciaz walczyl o przetrwanie. Takie nadludzkie mestwo, taki nieugiety hart ducha, nie liczacy sie z okolicznosciami, prawie nie miesci sie w glowie. Komandor Kennedy zniknal wsrod plomieni i znalazl tam smierc. Podobny los spotkal wkrotce statek i wiekszosc niedobitkow zalogi, ktora z takim bohaterstwem wypelniala rozkazy swojego dowodcy. Kolejny pocisk "Scharnhorsta" zadal tonacemu statkowi cios laski. Rozlegla sie straszliwa eksplozja i w gestniejacym wieczornym mroku trysnal w niebo slup bialego ognia - wybuch glownej komory amunicyjnej o malo nie przelamal "Rawalpindi" na pol. "Scharnhorst" i "Gneisenau" przerwaly ogien: kazda nastepna salwa oznaczalaby tylko marnowanie pociskow. Garstka zywych marynarzy "Rawalpindi" nie mogla juz nic osiagnac pozostajac na statku - czekala ich tam 56 jedynie smierc, tym pewniejsza i szybsza, ze przez poszarpane wyrwy w burtach wdzieraly sie pod poklad strumienie lodowatej wody.Potworna kanonade przetrwaly jakims cudem dwie szalupy ratunkowe. Nieliczni sprawni marynarze - w sumie dwudziestu siedmiu - spuscili je na wode i czym predzej odplyneli od plonacego "Rawalpindi": lada chwila mogli zginac wskutek kolejnego wybuchu amunicji albo pojsc na dno, wessani przez straszliwy wir wytworzony przez tonacy statek. Marynarze ci, wzieci na poklad przez niemieckie pancerniki, byli jedynymi ocalalymi czlonkami zalogi "Rawalpindi", nie liczac kilku uratowanych nazajutrz rano. Pozostali zgineli - zabici przez pociski, pochlonieci przez plomienie, uwiezieni pod pokladem lub zalani wdzierajaca sie woda. Niektorzy, nie bedacy w stanie dotrzec do lodzi, skoczyli prosto do morza; czepiali sie rozpaczliwie szczatkow lodzi i polamanych wiosel, szukajac czegos, co zapewniloby im chocby chwilowe bezpieczenstwo, lecz wnet ze-sztywnieli w lodowatej wodzie, gdy ich serca przestaly bic. Wielu innych, rozsianych po pokladzie, korytarzach i pomieszczeniach wewnetrznych statku, odnioslo zbyt ciezkie rany, aby sie poruszyc lub zawolac o pomoc. Siedzieli lub lezeli, czekajac cicho na blogoslawiona smierc i majac nadzieje, ze zimna woda polozy predki kres ich cierpieniom. Na "Rawalpindi" zginelo dwustu czterdziestu ludzi, sluzacych swemu dowodcy z fanatyczna odwaga. Nie bedzie chyba przesada stwierdzic, iz niektorzy z tych, co ciagle zyli, gdy o osmej wieczorem statek wreszcie zatonal, z pewnoscia znalezli pocieche w mysli, ze nie mogli marzyc o wiekszym zaszczycie niz pojscie na dno wraz z nieustraszonym komandorem Kennedym. ;...;. - .,,.: '. .'!-'.- A: '. ' ''.''- -:.:'' -', "r., \. \.';.--:.?''-' '. -...j-' ZATOPIENIE "BlSMARCKA" ...- /- r?4V,i. ' -'i.:'- i. y.' 'y'... /-!--'-,. ?-.:-:-; CZESC PIERWSZA Daleko na poludnie od kola podbiegunowego, w srodkowej czesci Atlantyku, gdzie biegna wielkie szlaki handlowe, panuje ciepla, sloneczna pogoda i wieja lagodne wiatry. Na polnocy, w okolicach Morza Barentsa, rozciagaja sie od widnokregu do widnokregu ogromne mleczno-biale pola lodowe, pelne nieziemskiego spokoju. Pomiedzy tymi dworna olbrzymimi obszarami, wzdluz samego kola, lezy strefa najgorszego klimatu na swiecie: sztormow, straszliwych wichrow, szkwalow snieznych, gor lodowych, mgiel, piekielnego zimna, dlugich nocy polarnych. Zadna z czesci owej strefy nie jest bardziej niegoscinna niz waski pas oceanu pomiedzy Islandia a Grenlandia zwany Ciesnina Dunska.Ludzie zeglowali tamtedy zawsze - przed tysiacem lat robili to wikingowie, a dzis zarzucaja tam sieci rybacy islandzcy - lecz rejon ten uchodzi od wiekow za szczegolnie niebezpieczny. Zaden czlowiek ani statek nigdy nie pozostaje tam dlugo z wlasnej woli. Od czasu do czasu zdarza sie jednak, ze zachodzi taka koniecznosc. W tym miesiacu mija wlasnie siedemnascie lat od chwili, gdy dwa okrety wojenne z kilkusetosobowymi zalogami konczyly najdluzsza sluzbe, jaka pelniono kiedykolwiek na tych mrocznych, niebezpiecznych wodach. 61 Marynarze ciezkich krazownikow brytyjskich "Suffolk" i "Norfolk" byli zmeczeni, smiertelnie wyczerpani. Ich okrety patrolowaly Ciesnine Dunska od wielu miesiecy. Nawet jeden zimowy dzien w tym rejonie wydaje sie wiekiem, nie konczacym sie koszmarem - przez dwadziescia cztery godziny na dobe panuje nieprzenikniona ciemnosc, od strony czapy lodowej Grenlandii wieje mrozny wicher, a nieustanne, gwaltowne kolysanie sie okretu wywoluje chorobe morska nawet u zahartowanych marynarzy. A zalogi "Norfolka" i "Suffolka" spedzily tam dlugie miesiace, ponura zime tysiac dziewiecset czterdziestego i wiosne tysiac dziewiecset czterdziestego pierwszego roku, cierpiac straszliwe niewygody. Napiecie wiazace sie z patrolowaniem niebezpiecznych wod nigdy sie nie konczylo.Ale w tej chwili w Ciesninie Dunskiej panowalo lato (lub raczej miejscowy odpowiednik lata) i marynarze nie zajmowali sie wylacznie walka z zywiolem. Owszem, w dalszym ciagu kasal arktyczny mroz, w odleglosci zaledwie kilku mil rozciagalo sie pole lodowe siegajace Grenlandii, a na wschodzie, u wybrzezy Islandii, klebila sie mgla, lecz przynajmniej morze bylo spokojne, nie szalala zamiec, nie panowala wieczna noc polarna. Wspaniale warunki w porownaniu z zimowymi: mimo to podniecenie bylo nieskonczenie wieksze niz przedtem, a nerwy zalog napiete do ostatecznosci. W owej chwili, tuz po siodmej wieczor dwudziestego trzeciego maja tysiac dziewiecset czterdziestego pierwszego roku, najbardziej zdenerwowanym czlowiekiem na pokladzie byl niewatpliwie komandor R.M. Ellis, dowodca "Suffolka". Czuwal nieprzerwanie na pomoscie od czterdziestu osmiu godzin i mial w perspektywie jeszcze drugie tyle, a nawet wiecej, lecz nie mogl ani na moment odpoczac. Zbyt wiele od niego zalezalo. Nie byl najwyzszym ranga oficerem w tym rejonie: na okrecie flagowym eskadry, "Norfolku", przebywal wprawdzie kontradmiral Wake-Walker, ale "Norfolk", choc krazyl niedaleko, kryl sie bezpiecznie we mgle. Odpowiedzialnosc ciazyla przede 62 wszystkim na komandorze Ellisie - a byla to odpowiedzialnosc ogromna. Nie mogl popelnic bledu, co latwo moglo sie zdarzyc nawet bez jego winy, a wprost trudno bylo sobie wyobrazic straszliwe konsekwencje bledu. Wielka Brytania poniosla juz zbyt wiele klesk - kolejna porazka mogla oznaczac przegranie wojny.Wojna wybuchla dwadziescia miesiecy temu i osamotniona Wielka Brytania walczyla o zycie. Dwadziescia mrocznych, posepnych, tragicznych miesiecy, rozjasnionych tylko bohaterstwem mlodych pilotow, ktorzy pokonali Luftwaffe w Bitwie o Anglie. Lecz przyszlosc rysowala sie w coraz ciemniejszych, coraz bardziej ponurych barwach - wydawalo sie, ze nie ma juz zadnej nadziei. Niemieckie dywizje pancerno-motorowe czekaly tylko na sygnal do ataku i nad Anglia wciaz wisiala niczym miecz Damoklesa grozba inwazji. Niedawno haniebnie wyparto Brytyjczykow z Egiptu. W tym samym tygodniu Jedenasty Korpus Powietrznodesantowy Goringa, nazwany przez Churchilla piorunem armii niemieckiej, rozpoczal inwazje na Krete, bezlitosnie atakujac slabe sily brytyjskie. W samym kwietniu, najczarniejszym miesiacu wojny, zatopiono statki o sumarycznym tonazu szesciuset piecdziesieciu tysiecy BRT, a maj zapowiadal sie jeszcze gorzej, bo w chwili gdy komandor Ellis patrolowal waski pas nie zamarznietego morza miedzy Grenlandia a Islandia, przez Atlantyk plynelo dziesiec wielkich konwojow frachtowych oraz jeden wazny transport wojska, rozrzucone na duzej przestrzeni i w wiekszosci slabo chronione. A co robi w tym czasie - pytano z gorycza - potezna flota brytyjska, ostatni promyk nadziei w najczarniejszych dniach kleski? Dlaczego nie zada decydujacego ciosu w morderczych zmaganiach na smierc i zycie? Dlaczego nie patroluje Morza Polnocnego i kanalu La Manche (gdzie sztukasy i heinkele zniszczylyby ja w jeden dzien)? Dlaczego nie wziela udzialu w ewakuacji Grecji? Dlaczego nie operuje na polnoc od Krety, zatapiajac niemieckie transportowce dowozace na wyspe posilki, bez ktorych spadochroniarze Goringa nie zdolaliby odniesc ostatecznego zwyciestwa? 63 Dlaczego nie wychodzi w morze, dlaczego nie broni przed U-bootami zagrozonych konwojow przemierzajacych Atlantyk? Dlaczego stoi bezczynnie i bezuzytecznie w Scapa Flow na Orkadach? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?!Glowna, najistotniejsza przyczyna byl "Bismarck". Niemiecki pancernik "Bismarck", zwodowany czternastego lutego tysiac dziewiecset trzydziestego dziewiatego roku w stoczni Blohma i Yossa w Hamburgu w obecnosci samego kanclerza Rzeszy Adolfa Hitlera, nawiedzal w koszmarnych snach dowodcow wszystkich flot wojennych swiata. Hitler byl mistrzem demagogii, lecz nie ma ani cienia przesady w tym, co oswiadczyl zalodze pancernika, gdy odwiedzil go ponownie na poczatku maja tysiac dziewiecset czterdziestego pierwszego roku: "<> to chluba niemieckiej marynarki wojennej". Tak bylo w istocie. "Bismarck" stanowilby chlube kazdej marynarki wojennej. Niemcy cynicznie pogwalcily traktat wersalski, ograniczajacy tonaz pancernikow do trzydziestu pieciu tysiecy ton, i wybudowaly najpotezniejszy okret swiata, kolosa o wypornosci okolo piecdziesieciu tysiecy ton. Rozwijal on fantastyczna predkosc, przekraczajaca trzydziesci wezlow, i dorownywal pod tym wzgledem wszystkim brytyjskim pancernikom i krazownikom liniowym. Mial ogromny opancerzony poklad, znacznie wiekszy niz jakikolwiek okret brytyjski i stanowiacy niezwykle stabilna podstawe dla osmiu dzial kalibru trzysta osiemdziesiat jeden milimetrow i dwunastu dzial kalibru sto piecdziesiat dwa milimetry - a artylerzysci niemieccy, z reguly przewyzszajacy brytyjskich, odznaczali sie legendarna celnoscia w kazdych warunkach pogodowych. Potezny pancerz i niezmiernie skomplikowany system grodzi wodoszczelnych czynily z "Bismarcka" okret bardzo trudny do zatopienia. Byl on karta atutowa admirala Raedera i przyszla wlasnie pora ja zgrac. "Bismarck" wyszedl w morze. Nie bylo co do tego zadnych watpliwosci. Po raz pierwszy zaobserwowano go dwudziestego maja w ciesninie Kattegat, a nastepnie, wczesnym popoludniem dwudziestego pierwszego maja, 64 w fiordzie Grimstad na poludnie od Bergen, gdzie sfotografowal go pilot mysliwca "Spitfire". Nazajutrz o szostej rano nad Grimstad i Bergen przelecial bombowiec "Mary-land" z bazy marynarki wojennej w Haston na Orkadach, slizgajacy sie tuz nad powierzchnia morza podczas koszmarnej pogody, po czym zameldowal, ze "Bismarcka" juz tam nie ma."Bismarck" wyszedl w morze i nie bylo cienia watpliwosci, dokad zmierza. Nie mogl atakowac konwojow rosyjskich - Rosja nie uczestniczyla jeszcze w wojnie. Z pewnoscia zdazal na Atlantyk wraz z jednym z krazownikow typu "Admiral Hipper" (pozniej rozpoznanym jako "Prinz Eugen"), aby rozpraszac i niszczyc konwoje laczace Wielka Brytanie ze swiatem. Sam "Admiral Hipper", krazownik o wypornosci zaledwie dziesieciu tysiecy ton, zaatakowal raz konwoj i zatopil w niespelna godzine siedem statkow. Wprost trudno sobie wyobrazic, jakie szkody wyrzadzilby gigant taki jak "Bismarck". Nalezalo go powstrzymac, nim zdazy sie przedrzec na poludniowy Atlantyk, i wlasnie w tym celu glownodowodzacy brytyjskiej Home Fleet, admiral sir John Tovey, z takim uporem trzymal w Scapa Flow swoje glowne sily. Przyszla pora, by marynarka wojenna dowiodla, ze jest cos warta. Admiral Tovey, genialny taktyk, ktory w ciagu nastepnych czterech dni dowodzil po mistrzowsku swoimi okretami, nie zywil zadnych zludzen co do tego, jak trudne stoi przed nim zadanie i jak tragiczne skutki moze pociagnac najdrobniejsza pomylka. "Bismarck" mogl sie przedrzec na poludniowy Atlantyk wszedzie pomiedzy Szkocja a Grenlandia, w kazdym punkcie ponurego tysiacmilowego obszaru, gdzie czesto szaleja sztormy, a widocznosc spada do zera wskutek szkwalow deszczowych, zamieci i mgly. Tovey dysponowal dwoma zespolami zawierajacymi po dwa pancerniki - nie wierzyl, by jakikolwiek okret liniowy zdolal pokonac "Bismarcka" samodzielnie - i rozmiescil je w strategicznych punktach odleglych od siebie o kilkaset mil. Pancerniki "Hood" i "Prince of Wales" znajdowaly Bezkresne... 65 sie na poludnie od Islandii, a okret flagowy Toveya, "King George V", wraz z pancernikiem "Repulse" * oraz lotniskowcem "Yictorious", na zachod od Wysp Owczych, skad, mial nadzieje, mogly rozpoczac poscig za "Bismarckiem" w dowolnym kierunku.Jednakze obie eskadry musialy najpierw znac polozenie pancernika niemieckiego, totez admiral Tovey wyslal w morze okrety, ktore juz od dawna pelnily straz w oczekiwaniu na ten dzien. Miedzy Islandia a Wyspami Owczymi czuwaly krazowniki "Birmingham" i "Manchester", a w Ciesninie Dunskiej zblizal sie koniec dlugiej sluzby patrolowej "Nor-folka" i "Suffolka". Dwudziestego trzeciego maja tysiac dziewiecset czterdziestego pierwszego roku o godzinie siodmej dwadziescia wieczorem "Suffolk" szedl pelna para kursem poludniowo-zachodnim waskim przesmykiem miedzy polami lodowymi a strefa mgiel. Komandor Ellis domyslal sie, ze gdyby "Bismarck" zamierzal przeplynac ciesnine, pojawilby sie wlasnie tutaj: na zachodzie lezalo pole lodowe, a zaden dowodca nie zaryzykowalby plyniecia z szybkoscia trzydziestu wezlow przez gesta mgle na wschodzie, zwlaszcza ze znajdowala sie w niej czterdziestomilowa zagroda minowa. Gdyby "Bismarck" mial sie pojawic, to wlasnie tutaj. I oto sie pojawil. O siodmej dwadziescia dwa wieczorem rozlegl sie podniecony okrzyk marynarza na oku, a komandor Ellis i wszyscy obecni na pomoscie skierowali z napieciem lornetki na sterburte. Ellisowi wystarczylo jedno spojrzenie, by sie przekonac, ze dlugie nuzace wyczekiwanie dobieglo wreszcie konca. Nawet ludzie, ktorzy nigdy nie widzieli "Bismarcka", nie mogli nie rozpoznac jego masywnej sylwetki. (Tak przynajmniej mogloby sie wydawac - w niespelna dwanascie godzin pozniej okazalo sie, ze jest inaczej). * "Hooda" oraz "Repulse'a" zaliczano oficjalnie do tak zwanych krazownikow liniowych, lecz Autor, aby podkreslic ich sile bojowa, nazywa je konsekwentnie pancernikami (przyp. tlum.). 66 Komandor Ellis nie zamierzal marnowac czasu. Wykonal pierwsza i najwazniejsza czesc zadania. "Bismarck" i "Prinz Eugen" znajdowaly sie w odleglosci zaledwie osmiu mil; dziala "Bismarcka" mialy zasieg przynajmniej dwudziestu, a instrukcje Admiralicji nie zawieraly rozkazu popelnienia samobojstwa. Wrecz przeciwnie - Ellisowi polecono nie narazac niepotrzebnie okretu, tropic "Bismarcka" i naprowadzic na niego pancerniki floty brytyjskiej. Dlatego, nadawszy z radiokabiny "Suffolka" zaszyfrowane komunikaty: "Nieprzyjaciel w polu widzenia", skierowane do swojego bezposredniego zwierzchnika, kontradmirala Wake'a-Walkera na pokladzie "Norfolka", oraz do sir Johna Toveya na pancerniku "King George" na poludniu, Ellis natychmiast zmienil kurs i ukryl sie we mgle.Znalazlszy sie w bialym tumanie, "Suffolk" zawrocil, wykonujac ryzykowny manewr w luce w zagrodzie minowej, po czym nawiazal kontakt radarowy z niemieckim pancernikiem, ktory pedzil pelna para przez Ciesnine Dunska. Pozniej, kiedy "Bismarck" odszedl na bezpieczna odleglosc, zarowno "Suffolk", jak i "Norfolk" podazyly za nim, sledzac jego ruchy. Trwaly na swoich pozycjach przez cala noc, wsrod zamieci, szkwalow deszczowych i mgly, tracac chwilami kontakt, lecz zawsze go odzyskujac. Ich akcja weszla do podrecznikow morskiej sztuki wojennej jako klasyczny przyklad tropienia nieprzyjacielskiego okretu w nocy. Oba krazowniki przesylaly nieustannie do Admiralicji stale zmieniajace sie dane o pozycji, kursie i predkosci nieprzyjaciela. Trzysta mil na poludnie, zespol wiceadmirala L.E. Hollanda, zlozony z pancernikow "Hood" i "Prince of Wales" eskortowanych przez szesc niszczycieli, sterowal pelna para kursem zachodnio-polnocno-zachodnim, aby przeciac droge "Bismarckowi". Wsrod marynarzy panowalo goraczkowe podniecenie. Dla nich takze skonczylo sie dlugie wyczekiwanie. Nikt nie watpil, ze wkrotce dojdzie do bitwy, ze moze ona miec tylko jeden final i ze "Bismarck", pomimo swojej potegi i zlowrogiej slawy, za kilka godzin spocznie na dnie. 67 Najnowszy pancernik brytyjski, "Prince of Wales", wyposazony w dziesiec dzial kalibru trzysta piecdziesiat szesc milimetrow, dorownywal, przynajmniej na papierze, "Bismarckowi", uzbrojonemu w osiem dzial kalibru trzysta osiemdziesiat jeden milimetrow. Tylko komandor Leach, dowodca "Prince of Wales", oraz garstka wyzszych oficerow okretu zdawali sobie sprawe, ze swiezo zwodowany "Prince of Wales" ma bardzo slabo wyszkolona zaloge, a wieze artyleryjskie pancernika wykazuja tyle usterek mechanicznych, iz w rejs zabrano technikow stoczniowych majacych je naprawiac.W skutecznosc "Prince of Wales" nie wierzyl nikt, nawet najbardziej lojalni czlonkowie jego zalogi. Nie bylo to zreszta potrzebne, skoro w odleglosci zaledwie kilku kabli prul poteznym dziobem fale pancernik "Hood", idacy pelna szybkoscia ku nieprzyjacielowi. Obecnosc "Hooda" gwarantowala zwyciestwo. Wiedzial o tym kazdy marynarz Royal Navy. Nie mysleli tak wylacznie marynarze. Od zatopienia "Hooda" uplynelo juz siedemnascie lat, lecz zaden z milionow Brytyjczykow wychowanych przed druga wojna swiatowa nie zapomni nigdy, jakim podziwem i miloscia darzyla "Hooda" angielska opinia publiczna. Byl najslawniejszym, najbardziej uwielbianym okretem liniowym w dlugiej historii Royal Navy, a szczegoly jego konstrukcji omawiali ludzie, dla ktorych "Revenge" i "Yictory" byly tylko pustymi nazwami. "Hood", najwiekszy, najpotezniejszy pancernik okresu miedzywojennego, ucielesnial niezwyciezona moc Imperium Brytyjskiego i budzil fascynacje, wrecz czesc. Stal sie zywym symbolem Royal Navy, plywajaca legenda. Ale legendy tez sie starzeja. Tego dnia o swicie, po calonocnym poscigu, w konfrontacji z "Bismarckiem" legenda "Hooda" miala na zawsze odejsc w przeszlosc. Zalogi "Norfolka" i "Suffolka", pozostajace w bezpiecznej odleglosci, lecz majace wspanialy widok na nadchodzaca bitwe, obserwowaly zblizanie sie do "Bismarcka" i "Prinz Eugena" zespolu wiceadmirala Hollanda, zlozonego 68 z "Hooda" oraz "Prince of Wales". Lecz nawet z tak daleka rzucalo sie w oczy, ze pancerniki brytyjskie ida zbyt blisko siebie: "Prince of Wales" niepotrzebnie towarzyszyl "Hoodowi" zamiast stoczyc bitwe na wlasna reke, co byloby znacznie lepsza taktyka. Co gorsza, obydwa pancerniki szly ku nieprzyjacielowi bardzo niekorzystnym kursem. Nie majac przewagi szybkosci pozwalajacej wysunac sie do przodu, zblizaly sie do Niemcow od rufy pod ostrym katem, przy ktorym do akcji weszlyby tylko dziala dziobowe, podczas gdy "Bismarck" i "Prinz Eugen", po lekkim zwrocie, mogly zaatakowac okrety brytyjskie ogniem calej ciezkiej artylerii.Za chwile wydarzylo sie cos jeszcze gorszego. Jako pierwszy, o piatej piecdziesiat dwie rano, otworzyl ogien "Hood" i wskutek fatalnego bledu identyfikacyjnego popelnionego przez wiceadmirala Hollanda skoncentrowal ogien na "Prinz Eugenie". Jeszcze gorsza od owej pomylki okazala sie celnosc artylerzystow brytyjskich, gdyz "Prinz Eugen" wyszedl z bitwy bez szwanku. "Bismarck" i "Prinz Eugen" natychmiast skupily ogien na "Hoodzie", ktory z powodu niekorzystnego kata podejscia mogl odpowiadac tylko dwiema wiezami dziobowymi. Owszem, "Prince of Wales" rowniez zaczai strzelac, lecz trzeba wypowiedziec gorzka, okrutna prawde - nie mialo to zadnego znaczenia. Pierwsza salwa trafila pol mili od celu, druga tak samo, a trzecia rowniez chybila. Podobnie czwarta. I piata. Niemcy nie pudlowali. Ich ogien byl morderczo celny. Salwy obydwu pancernikow prawie natychmiast nakryly cel, a dwustutrzymilimetrowe pociski "Prinz Eugena" juz w pierwszej minucie wzniecily pozar na pokladzie "Hooda", zapalajac amunicje przeciwlotnicza. Olbrzymie pociski "Bismarcka", kazdy wypelniony tona materialu wybuchowego, masakrowaly pancernik brytyjski, wybuchajac w glebi kadluba. To, gdzie i ile razy trafiono "Hooda", pozostanie na zawsze tajemnica, a zreszta nie ma wiekszego znaczenia. Wiemy jedynie, co ujrzeli swiadkowie bitwy dokladnie o szostej rano, kiedy piata salwa "Bismarcka" nakryla 69 okret. Kadlubem "Hooda" wstrzasnela potezna eksplozja miedzy drugim kominem a masztem, prawdopodobnie na skutek przebicia slabo opancerzonego pokladu i wybuchu w komorze amunicyjnej. W szare niebo wzbila sie trzystu-metrowa kolumna oslepiajacego jasnopomaranczowego ognia i w kilka minut pozniej olbrzymi pancernik zniknal z powierzchni morza, jakby nigdy nie istnial."Hood" poszedl na dno w dwadziescia jeden lat po zwodowaniu. Pierwsza i ostatnia bitwa w jego dlugiej karierze trwala dokladnie osiem minut. Z tysiaca pieciuset oficerow i marynarzy uratowalo sie tylko trzech. CZESC DRUGA Zniszczenie niepokonanego, niezatapialnego "Hooda" wstrzasnelo zarowno Royal Navy, jak i cala Wielka Brytania. Bylo to cos niewiarygodnego, nie mieszczacego sie w glowie - co nalezalo czym predzej wytlumaczyc opinii publicznej.W owym czasie nie znano szczegolow bitwy, totez nie wspomniano o samobojczym kursie, jakim zblizyl sie "Hood" do eskadry niemieckiej, o fatalnej pomylce identyfikacyjnej, ktora doprowadzila do skoncentrowania ognia na "Prinz Eugenie", oraz o tym, ze artylerzysci "Hooda" strzelali tak kiepsko, iz nie odnotowali ani jednego trafienia. Moze zreszta lepiej, ze brytyjska opinia publiczna nie znala wowczas owych faktow. Kleske "Hooda" uzasadniano podczas wojny tym, ze nie byl w istocie pancernikiem, tylko slabo opancerzonym krazownikiem liniowym, i mowiono takze o niklej, milionowej szansie trafienia w komore amunicyjna. Tlumaczenia te byly kompletnym absurdem, choc nietrudno sie domyslic, co je zainspirowalo. Owszem, "Hooda" zaliczano z przyczyn technicznych do krazownikow liniowych, lecz byl to wylacznie termin, nic wiecej - trzydziestocentymetrowe stalowe pancerze dlugosci przeszlo stu siedemdziesieciu metrow, oslaniajace 70 kazda burte i wazace w sumie czternascie tysiecy ton, czynily z niego jeden z najlepiej opancerzonych okretow swiata. Jesli zas idzie o milionowa szanse trafienia - wybitni konstruktorzy morscy wskazywali od dwudziestu lat, iz komory amunicyjne "Hooda" nie sa chronione przed pociskami nadlatujacymi pod pewnym szczegolnym katem i ze mozna je z latwoscia zabezpieczyc dodajac kilka sekcji plyt pancernych. "Hood" byl wadliwie zaprojektowany i Admiralicja swietnie zdawala sobie z tego sprawe.Latwo zgadnac, ze kiedy rozwial sie dym potwornego wybuchu i okazalo sie, iz "Hood" przestal istniec, komandor Leach na pokladzie "Prince of Wales" nie mial czasu na myslenie o przyczynach tragedii. Dobrze wiedzial, ze jego okret walczy w tej chwili o zycie. Natychmiast po zatopieniu "Hooda" zarowno "Bismarck", jak i "Prinz Eugen" przeniosly ogien na osamotniony pancernik brytyjski i straszliwa skutecznosc ich salw dawala juz o sobie znac. Komandor Leach dokonal oceny sytuacji, rozwazyl szanse i bez wahania podjal decyzje. Polozywszy zaslone dymna, oderwal sie od przeciwnika. "Tchorzliwy pancernik". Takie miano przylgnelo do "Prince of Wales", ktory stal sie symbolem haniebnej ucieczki z pola walki - jest tajemnica poliszynela, iz cala Royal Navy odnosila sie z chlodna pogarda do marynarzy i oficerow "Prince of Wales" przez reszte jego krotkiego zywota. Ostracyzmowi temu polozylo kres dopiero zatoniecie okretu i smierc dzielnego komandora Leacha zaledwie siedem miesiecy pozniej podczas wscieklego ataku samolotow japonskich u wybrzezy Polwyspu Malajskiego. Ostra-cyzm ow byl nie tylko niesprawiedliwy, lecz groteskowy i smieszny. I tu takze glowny ciezar winy spoczywa na Admiralicji. Trzeba jej jednak przyznac, ze nie dzialala w zlej wierze. Zrodlem nieporozumienia byl oficjalny komunikat na temat bitwy, tak jak zwykle podkreslajacy szkody zadane nieprzyjacielowi, a minimalizujacy straty wlasne. Przyczyna tragicznie blednej oceny dzialania "Prince of Wales" staly sie w istocie dwa zdania komunikatu: "Na 71 l<> dostrzezono ogien" oraz "<> nie poniosl wiekszych szkod". Dlaczego, u licha - pytano - okret, ktory nie poniosl wiekszych szkod, nie zatopil plonacego nieprzyjaciela? Co moze usprawiedliwic ucieczke? Istnieje wystarczajaco duzo usprawiedliwien. Ogien na "Bismarcku", dowod bujnej wyobrazni urzednikow Admiralicji, skladal sie w rzeczywistosci z obloku sadzy wyrzuconego w pewnej chwili przez komin. Jesli zas idzie o lekkie uszkodzenia - "Prince of Wales" trafiony zostal co najmniej trzema dwustutrzymilimetrowymi pociskami "Prinz Eugena" i czterema wielkimi trzystuosiemdziesie-ciojednomilimetrowymi pociskami "Bismarcka", z ktorych jeden zniszczyl pomost bojowy, zabijajac wszystkich stojacych na nim ludzi z wyjatkiem Leacha i podoficera sygnalisty. Na domiar zlego jedno z glownych dzial "Prince of Wales" umilklo, wyeliminowane z akcji; pozostale strzelaly nierowno wskutek ciaglych usterek, a awaria mechaniczna jednej z wiez wylaczyla z walki kolejne cztery glowne dziala, czyli polowe ciezkiej artylerii komandora Leacha. "Prince of Wales" zostal w istocie unieszkodliwiony: dalsze narazanie sie na morderczo celne salwy poteznego pancernika niemieckiego byloby samobojcza glupota. "Bismarck" nie probowal scigac ani atakowac "Prince of Wales". Zatopiwszy "Hooda" i zmusiwszy ciezko uszkodzonego "Prince of Wales" do haniebnej ucieczki, osiagnal tryumf, o jakim nikomu nawet sie nie snilo. Wspaniale zwyciestwo, mogace podbudowac prestiz Kriegsmarine, i potezny orez propagandowy w rekach Goebbelsa - po co ryzykowac zaprzepaszczenie sukcesu, narazajac sie na pechowa salwe, ktora moglaby uszkodzic dziala "Bismarcka", zniszczyc sterownie lub stanowisko dowodzenia artyleryjskiego, a nawet zatopic okret? Ponadto glownym celem rajdu pancernika na Atlantyk nie byla walka z brytyjska flota wojenna - admiral Liitjens chcial tego za wszelka cene uniknac - tylko niszczenie konwojow. 72 Na pokladzie "Bismarcka" zapanowal nastroj tryumfu, nie mniejszy niz w urzedzie kanclerskim w Berlinie, gdzie wiadomosc o wspanialym zwyciestwie dotarla natychmiast po oderwaniu sie pancernika od nieprzyjaciela.Juz po godzinie przekazano ja wszystkim gazetom i stacjom radiowym w Niemczech. Po poludniu tego dnia kazdy mieszkaniec Rzeszy - a wieczorem kazdy Europejczyk - dowiedzial sie o druzgocacej klesce Royal Navy. Uradowany Hitler przeslal oficerom i marynarzom "Bismarcka" gratulacje i wyrazy podziwu w imieniu swoim oraz narodu niemieckiego, obsypujac zaloge odznaczeniami i nadajac oficerowi artylerii pancernika Krzyz Rycerski ze Zlotymi Liscmi Debowymi, jedno z najwyzszych odznaczen Rzeszy. Tylko jeden czlowiek trzymal sie na uboczu, nie uczestniczac w powszechnej euforii - choc mozna by sadzic, ze to wlasnie on ma najwiecej powodow do radosci. Komandor Lindemann, dowodca "Bismarcka", byl przygnebiony i bardzo zaniepokojony - a nikt nie osmielil sie nigdy kwestionowac jego mestwa. Byl odwaznym, bardzo doswiadczonym oficerem i uchodzil za jednego z najzdolniejszych w Kriegsmarine (musialo to byc prawda, skoro otrzymal dowodztwo jej najlepszego okretu), lecz teraz gnebily go ponure mysli, mroczne przeczucie ostatecznej kleski. Chociaz "Bismarck" nie poniosl w bitwie wiekszych szkod i wciaz stanowil sprawna machine bojowa, jeden z pociskow brytyjskich przebil gruby pancerz i wybuchl wsrod zbiornikow paliwa, co wyraznie ograniczylo szybkosc okretu. Komandor Lindemann obawial sie, czy nie zabraknie mu paliwa na dlugotrwaly rejs wymagajacy manewrowania z maksymalna szybkoscia - a zdawal sobie doskonale sprawe, ze bedzie potrzebowal pelnej szybkosci i pelnej mocy ogromnych maszyn "Bismarcka". Znal dobrze Brytyjczykow, wiedzial, jaka niezwykla miloscia i przywiazaniem darzyli "Hooda", i rozumial, ze jego przerazajacy koniec nie tylko ich nie przestraszy, lecz wrecz przeciwnie - wzbudzi w nich taka wsciekla furie i zadze zemsty, ze nie 73 spoczna, dopoki nie wytropia eskadry niemieckiej i nie zniszcza jej.Lindemann przekazal swoje obawy dowodcy zespolu, admiralowi Liitjensowi, i zaproponowal natychmiastowy powrot do Bergen w celu dokonania niezbednych remontow. Admiral Lutjens, z przyczyn, ktorych nigdy nie poznamy - byc moze euforia wywolana zwyciestwem zacmila mu na pewien czas zdrowy rozsadek - zlekcewazyl sugestie podkomendnego. Eskadra miala kontynuowac rajd. I "Bismarck" wzial kurs poludniowo-zachodni, zapuszczajac sie coraz dalej na Atlantyk. Podazaly za nim okrety Royal Navy. Przez cale popoludnie i wieczor "Norfolk", "Suffolk" i "Prince of Wales" utrzymywaly kontakt z nieprzyjacielem, przesylajac meldunki do admirala Toveya, ktorego zespol zamierzal przeciac droge eskadrze niemieckiej. "Bismarck" wiedzial, ze jest tropiony, lecz z pozoru wcale sie tym nie przejmowal. Tylko raz pokazal zeby. O szostej trzydziesci wieczorem dwudziestego czwartego maja zawrocil we mgle i wciagnal okrety brytyjskie w krotkie starcie artyleryjskie, ale natychmiast przerwal akcje, gdy do "Suffolka" dolaczyl "Prince of Wales". W owym czasie jeszcze o tym nie wiedziano, lecz byl to tylko atak dywersyjny majacy zmylic czujnosc okretow brytyjskich i umozliwic ucieczke "Prinz Eugenowi", ktory niepostrzezenie odplynal, dotarl do niemieckiego zbiornikowca, przyjal paliwo i pierwszego czerwca zawinal szczesliwie do Brestu. "Bismarck" podazyl teraz na zachod, wciaz sledzony przez okrety brytyjskie, zblizajac sie do zespolu admirala Toveya, ktorego trzon stanowily: pancerniki "King George V", "Repulse" i lotniskowiec "Yictorious". Ale nie byly to jedyne okrety uczestniczace w polowaniu. Z Halifaxu w Nowej Szkocji wyszedl w morze pancernik "Revenge", z Gibraltaru zas tak zwana "Force H" wiceadmirala Somerville'a, zlozona z krazownika liniowego "Renown", legendarnego lotniskowca "Ark Royal" oraz lekkiego krazownika "Sheffield". Do poszukiwan niemie- 74 ckiego pancernika przylaczyly sie rowniez pancernik,,Ra-millies", ktory eskortowal jeden z konwojow atlantyckich, krazownik "Edinburgh", operujacy w rejonie Azorow, i krazownik "London", detaszowany od konwoju plynacego wzdluz wybrzezy Hiszpanii. Na koniec, co najwazniejsze, od konwoju zmierzajacego do USA odwolano pancernik "Rodney". Sam "Rodney" podazal do Bostonu na pilny i dlugo odwlekany remont kotlow, ktore byly koszmarnie zuzyte, jednakze olbrzymie dziala kalibru czterysta szesc milimetrow i niezwykla odwaga dowodcy, komandora Dalrymple'a-Hamiltona, ktory wzorem Nelsona potrafil ignorowac bledne rozkazy Admiralicji, wydawane w jak najlepszych intencjach, znakomicie zrownowazyly oplakany stan maszyn. Rozpoczal sie najwiekszy poscig w historii wojen morskich.Wieczorem z lotniskowca "Yictorious" wystartowalo dziewiec samolotow torpedowych "Swordfish" pod dowodztwem komandora porucznika Esmonde'a, poleglego pozniej podczas brawurowego ataku na "Gneisenau" i "Scharnhorsta" i odznaczonego posmiertnie Krzyzem Wiktorii. Tuz przed polnoca samoloty odnalazly "Bismar-cka" w gestym deszczu i trafily go torpeda, ktora jednak nie przebila poteznego pancerza i nie wyrzadzila wiekszych szkod. Tak przynajmniej wynikaloby z oficjalnego komunikatu Admiralicji. Jednakze tym razem pomniejsza on zaslugi lotnikow brytyjskich. Baron von Mullenheim Rechberg, konsul Republiki Federalnej Niemiec w Kingston na Jamajce, bedacy wowczas komandorem porucznikiem i dowodzacy rufowa wieza artyleryjska "Bismarcka", najwyzszy ranga ocalaly oficer pancernika, stwierdzil niedawno, ze samoloty z lotniskowca zaatakowaly "Bismarcka" trzema torpedami. Dwie chybily, ale trzecia trafila w dziob, powaznie go uszkadzajac i jeszcze bardziej zmniejszajac predkosc okretu. I wowczas, o trzeciej nad ranem dwudziestego piatego czerwca, sprawdzily sie najgorsze obawy zarowno Admiralicji, jak sir Johna Toveya. Krazowniki tropiace 75 "Bismarcka", zygzakujac w obawie przed U-bootami, popelniwszy swoj pierwszy i jedyny blad, stracily kontakt z nieprzyjacielem i nie byly w stanie go odzyskac. "Bis-marck" przepadl jak kamien w wode i nikt nie wiedzial, gdzie sie znajduje, ani, co gorsza, dokad zmierza.Rankiem tego dnia admiral Liitjens wyglosil mowe do zalogi pancernika. Butny optymizm, z jakim zaledwie dwadziescia cztery godziny wczesniej pogardliwie odrzucil rady komandora Lindemanna sugerujacego powrot do Bergen, ulotnil sie jak kamfora. Zdawszy sobie sprawe ze swojego tragicznego bledu, admiral zmienil sie w postarzalego, zatroskanego czlowieka, ktory stracil zupelnie pewnosc siebie. Nie do wiary, lecz najwyrazniej nie wiedzial, ze "Bismarck" zgubil poscig - sadzil zapewne, ze pancernik niemiecki wciaz oscyluje na granicznej odleglosci zasiegu radarow brytyjskich - i kiedy zabral glos, zabrzmialy w nim pierwsze nuty rozpaczy. Tresc mowy byla nastepujaca: Brytyjczycy znaja polozenie "Bismarcka" i wczesniej czy pozniej zaatakuja go przewazajacymi silami. Wszyscy wiedza, jaki bedzie rezultat bitwy. Nalezy polec za Fiihrera, walczac do ostatniej kropli krwi; w razie potrzeby okret zostanie wysadzony w powietrze. Nietrudno sobie wyobrazic, jak owo krotkie przemowienie wplynelo na morale zalogi "Bismarcka". Dlaczego Liitjens byl pewien, ze zblizaja sie glowne sily Home Fleet? Przede wszystkim przyjal blednie, ze wciaz ida za nim "Norfolk" i "Suffolk", i uznal je za forpoczte zespolu pancernikow brytyjskich. Ponadto "Bismarck" nawiazal niedawno lacznosc radiowa z dowodztwem Kriegs-marine, nie majacym pojecia o rzeczywistej sytuacji. Von Mullenheim twierdzi, iz przekazalo ono, niewatpliwie na podstawie raportow U-bootow admirala Donitza, falszywe dane na temat pozycji okretow poscigowych, na domiar zlego znieksztalcone przez zaklocenia radiowe. Glowne sily brytyjskie znajdowaly sie rzekomo w bezposredniej bliskosci "Bismarcka", co sklonilo admirala Lutjensa do niepo- 76 trzebnej zmiany kursu, tak ze pancernik stracil kilka bezcennych godzin, ktore mogly zadecydowac o jego ocaleniu.Po nawiazaniu przez "Bistnarcka" lacznosci ze sztabem Kriegsmarine brytyjskie stacje nasluchowe namierzyly jego pozycje. Admiralicja przyjela ze zdumieniem fakt, ze pancernik samobojczo przerwal cisze radiowa - nie wiedziano oczywiscie, ze "Bismarck" uwaza sie wciaz za sledzonego - po czym bezzwlocznie przeslala namiary admiralowi Toveyowi. I wowczas doszlo do zdumiewajacego zbiegu okolicznosci. Kiedy admiral Liitjens otrzymal na pokladzie "Bismar-cka" calkowicie falszywy raport na temat pozycji floty brytyjskiej, to samo przydarzylo sie admiralowi Toveyowi na pokladzie "King George'a". Sam Tovey nie ponosil zadnej winy: prawidlowo nadane namiary naniesiono nieprawidlowo na mape. Skutki okazaly sie podobne. Obaj admiralowie zostali wprowadzeni w blad, i to w krytycznym momencie. Z obliczen dokonanych na pokladzie "King George'a" wynikalo, ze "Bismarck" znajduje sie nie na poludnie, lecz na polnoc od swojej ostatniej znanej pozycji. Moglo to oznaczac tylko jedno: "Bismarck" zawrocil i zmierza do Norwegii, a nie, jak przypuszczano, do Brestu. Nie bylo ani chwili do stracenia - w istocie moglo byc juz za pozno. Tovey natychmiast polecil rozproszonej flocie brytyjskiej zmienic kurs o sto osiemdziesiat stopni i plynac w strone Morza Polnocnego. Rozkaz wykonaly wszystkie okrety - z wyjatkiem "Rod-neya". Jego dowodca, komandor Dalrymple-Hamilton, nie wierzyl, ze Niemcy rzeczywiscie wracaja do Norwegii, a poniewaz znajdowal sie akurat na przypuszczalnej trasie ucieczki "Bismarcka" do Brestu, postanowil tam pozostac. Po pewnym czasie rowniez Admiralicja nakazala "Rodneyo-wi" plynac na polnocny wschod, lecz Dalrymple-Hamilton znow zignorowal polecenie, wierzac w swoja intuicje. 77 Poznym popoludniem, w atmosferze narastajacego napiecia graniczacego z rozpacza, Tovey otrzymal nowe dane o pozycji "Bismarcka", z ktorych wynikalo, ze poprzednie byly bledne i ze pancernik zmierza w istocie do Francji. Tovey bardzo sie zdziwil, albowiem wiedzial, ze Admiralicja dysponowala tymi informacjami, a jednak pozwolila flocie brytyjskiej skierowac sie na polnocny wschod. Nie ulega obecnie watpliwosci, iz ktorys z dygnitarzy Admiralicji - zapewne nie dowiemy sie nigdy kto, gdyz Ich Lordowskie Moscie z reguly nie komentuja swoich bledow - forsowal wbrew dowodom wlasne zdanie, oparte na niczym nie popartych domyslach.Admiral Tovey doszedl do wniosku, ze nie moze czekac, az Admiralicja zmieni zdanie, po czym zawrocil swoja flote w strone Brestu. Lub raczej to, co z niej zostalo, bo oprocz flagowego pancernika "King George", "Norfolka", "Rodneya", "Dorsetshire", idacego od poludnia, a ponadto "Renowna", "Ark Royal" i "Sheffielda", ktore wchodzily w sklad "Force H", pozostale okrety musialy zaprzestac poscigu, gdyz Admiralicja nie zadbala o zaopatrzenie w paliwo. "Bismarckowi" rowniez brakowalo paliwa - i to rozpaczliwie. Wskutek niewiarygodnego niedbalstwa lub bezmyslnosci wyplynal on z Niemiec majac dwa tysiace ton paliwa mniej, niz mogly pomiescic zbiorniki, a jeden z pociskow "Prince of Wales" spowodowal utrate kolejnych kilkuset ton, ktore wyciekly do morza lub ulegly zanieczyszczeniu slona woda. Nawet przy jak najoszczedniejszym zuzyciu paliwa pancernikowi moglo go wystarczyc zaledwie na dotarcie do Brestu - a tymczasem potrzebowal kazdego wezla, jaki mogl wyciagnac. Marynarze zdawali sobie z tego sprawe, gdyz marynarze zawsze wiedza o takich rzeczach, totez aby przeciwdzialac zalamywaniu sie morale i narastajacej rozpaczy, rozpuszczono wiesci, ze ku "Bismarckowi" plynie juz zbiornikowiec z paliwem i ze wkrotce pojawia sie U-booty oraz samoloty 78 Luftwaffe, pod ktorych eskorta okret dotrze bezpiecznie do portu.Jednakze zbiornikowiec nie przyplynal. Nie pojawily sie ani U-booty, ani Luftwaffe. Zamiast nich, po trzydziestu jeden godzinach coraz bardziej goraczkowych poszukiwan, nadlecial dalekosiezny wodnosamolot typu "Catalina", wchodzacy w sklad brytyjskiego lotnictwa obrony wybrzeza. Dwudziestego szostego maja o dziesiatej trzydziesci rano dlugie oczekiwanie dobieglo wreszcie konca: "Bismarcka" wytropiono, zniknela ostatnia iskierka nadziei. Pancernik znajdowal sie wowczas piecset piecdziesiat mil od przyladka Lands End i zmierzal w strone Brestu. Wspomnienia barona Mullenheima rzucaja interesujace swiatlo na stan morale Niemcow. Na pokladzie znajdowala sie ponoc makieta dodatkowego komina oraz zestaw kodow rozpoznawczych Royal Navy. Jednakze, jak twierdzi von Mullenheim, zaloga byla tak przygnebiona i zalamana, ze nie posluzono sie nimi, choc mogly ocalic okret. Dowiedziawszy sie o odnalezieniu zgubionego nieprzyjaciela, sir John Tovey poczul z pewnoscia ogromna ulge. Byla ona jednak krotkotrwala. "King George V", okret flagowy eskadry, oraz "Rodney", z ktorym nawiazal lacznosc, znajdowaly sie, jak wnet zdal sobie sprawe, zbyt daleko za "Bismarckiem", by odciac mu droge do Brestu. "Norfolk", "Dorsetshire" ani dywizjon pieciu niszczycieli pod dowodztwem komandora Viana na pokladzie "Cossacka", niedawno odwolany od konwoju zdazajacego na poludnie, nie mialy szans powstrzymac pancernika niemieckiego - zostalyby zmiecione z powierzchni morza, nim zdolalyby podejsc na odleglosc strzalu artyleryjskiego lub torpedowego. Ostatnim promykiem nadziei byl lotniskowiec "Ark Royal", zblizajacy sie szybko od poludnia. O trzeciej po poludniu dwudziestego szostego maja z pokladu "Ark Royal" wystartowaly samoloty torpedowe "Swordfish", by podjac ostatnia desperacka probe zatrzymania "Bismarcka". Wedle slow oficjalnego komunikatu: 79 "Atak zakonczyl sie niepowodzeniem". Nic dziwnego, jesli wziac pod uwage dwa fakty nie ujawnione w komunikacie: wiele torped, wyposazonych w prototypowe zapalniki magnetyczne, eksplodowalo przy zetknieciu z woda - na szczescie, bo popelniwszy fatalna pomylke identyfikacyjna, samoloty zaatakowaly nie "Bismarcka", tylko brytyjski krazownik eskortowy "Sheffield".Admiral Tovey byl w desperacji. Czul, ze "Bismarcka" nie powstrzyma juz zadna sila. Zarowno "King George", jak i "Rodney", ktorym rozpaczliwie brakowalo paliwa, za kilka godzin musialyby zawrocic do Wielkiej Brytanii, pozwalajac "Bismarckowi" doplynac bez przeszkod do Francji. Bylaby to najokrutniejsza porazka w calej dlugiej, zaszczytnej karierze Toveya. Nigdy do niej nie doszlo. Sir Johna Toveya, a takze cala marynarke brytyjska, ocalila przed nia garstka pilotow "Ark Royal", ktorzy rozpaczliwie pragneli naprawic haniebny blad popelniony po poludniu. I rzeczywiscie go naprawili. Podczas sztormowej pogody, wsrod szkwalow deszczowych i przy prawie zerowej widocznosci, eskadra samolotow wystartowala ze zdradziecko sliskiego, rozkolysanego pokladu "Ark Royal", jakims cudem odszukala "Bismarcka" i ze wspanialym mestwem przedarla sie przez ciezki ogien zaporowy pancernika. Trafily tylko dwie torpedy - von Mullenheim twierdzi, ze trzy, lecz ich liczba nie ma znaczenia. W istocie rzeczy wazne bylo tylko jedno trafienie, ktore uszkodzilo stery okretu. "Bismarck" zatoczyl dwa kola, po czym stanal unieruchomiony, kolyszac sie martwo na falach czterysta mil na zachod od Brestu. Wielki poscig dobiegl konca i Niemcy musieli przyjac bitwe. CZESC TRZECIA Kiedy samoloty torpedowe "Ark Royal" uszkodzily urzadzenia sterowe "Bismarcka", rozpoczela sie straszliwa ostatnia noc jego krotkiego zywota.Najwiekszy pancernik swiata gotowal sie na smierc i sama 80 natura zdawala sie wiedziec, iz jest to nieuniknione. Posepna, burzliwa pogoda panujaca tej nocy harmonizowala z czarna rozpacza, jaka ogarnela setki wyczerpanych marynarzy wciaz pelniacych sluzbe na pokladzie "Bismarcka".Smagal ich bezlitosnie po twarzach lodowaty deszcz niesiony porywistym wiatrem: wokol huczal wzburzony ocean i panowala totalna, nieprzenikniona ciemnosc, jaka zdarza sie tylko na morzu: ksiezyc i gwiazdy zniknely za gruba powloka pedzacych chmur. "Bismarck", dryfujacy z zatrzymanymi maszynami, kolysal sie ciezko na olbrzymich falach atlantyckich, gdy tymczasem grupy mechanikow rozpaczliwie usilowaly odblokowac stery. Od powodzenia owych wysilkow zalezalo zycie wszystkich obecnych na pokladzie: bezpieczny Brest znajdowal sie w odleglosci zaledwie dwunastu godzin drogi, a juz po szesciu "Bismarck" znalazlby sie w zasiegu eskadr Luftwaffe, gdzie nie odwazylby sie zapuscic zaden okret brytyjski. Ale wielki pancernik byl bezradny. Odblokowano i wycentrowano jeden ze sterow, ktory ponownie zacial sie w tej pozycji, lecz nawet to bylo wielkim krokiem naprzod: gdyby zdolano odblokowac lub chocby wycentrowac drugi, eliminujac jego opor, zaswitalby promyk nadziei, bo pancernikiem daloby sie sterowac zmieniajac wzajemna predkosc dwoch ogromnych srub. Jednakze drugi ster, uszkodzony przez wybuch torpedy i wykrzywiony pod ostrym katem, zaklinowal sie na amen. Sytuacja stawala sie rozpaczliwa. Czasu bylo coraz mniej, a mechanicy, nieprzytomni, skrajnie wyczerpani ludzie, ktorzy prawie zapomnieli, czym jest sen, nie mogli sie juz zdobyc na zaden wysilek, ani umyslowy, ani fizyczny: gwaltowne kolysanie sie olbrzymiego okretu i wyziewy mazutu saczacego sie z popekanych zbiornikow przyprawialy o chorobe morska nawet najbardziej zahartowanych marynarzy. Ogloszono, ze czlowiek, ktory odblokuje stery, otrzyma Krzyz Rycerski. Ale wsrod mak wywolanych torsjami nie ma juz miejsca na marzenia o chwale, a gdyby nawet znalazl sie smialek, ktory zjechalby na linie w czarna, Bezkresne... 81 wzburzona kipiel, i tak ponioslby natychmiast smierc, zmiazdzony przez gigantyczny okret kolyszacy sie martwo na falach.Zrozpaczony glowny mechanik zaproponowal komandorowi Lindemannowi odstrzelenie sterow za pomoca materialu wybuchowego. Lindemann, nie spiacy od szesciu dni i nocy, odpowiedzial z krancowa obojetnoscia czlowieka, ktory przeszedl juz zbyt wiele i utracil wszelka nadzieje: "Niech pan robi, co chce. Ja skonczylem juz z <>". Sa to z pewnoscia najtragiczniejsze slowa wypowiedziane kiedykolwiek przez dowodce okretu liniowego, lecz nie sposob winic komandora Lindemanna - czarna rozpacz i kompletne wyczerpanie spowodowaly, ze utracil kontakt z rzeczywistoscia. Wydano rozkaz uruchomienia maszyn - byc moze zrobil to sam Liitjens - i "Bismarck" ruszyl powoli naprzod, az osiagnal predkosc okolo szesciu wezlow. Pozbawiony sterow, posuwal sie zygzakiem, dryfujac na polnoc - ku brzegom Anglii. Lutjens z pewnoscia nie chcial plynac w tym kierunku, lecz mimo to nie mogl zatrzymac okretu - zalogi wiez byly tak wymeczone choroba morska wywolana straszliwym kolysaniem, ze nie mialy juz sil obslugiwac dzial, a unieruchomiony pancernik bylby nie tylko zbyt niestabilna platforma ogniowa, lecz takze latwym celem atakow torpedowych, ktore Brytyjczycy mogli przeprowadzic w mroku nocy. I rzeczywiscie doszlo do nieuchronnych atakow torpedowych. "Bismarcka" nekal przez cala noc dywizjon niszczycieli brytyjskich komandora Yiana *; znacznie szybsze i ruchliwsze od pancernika, krazyly one wokol niego niczym sfora ogarow czekajaca okazji, by dopasc i rozszarpac zranionego jelenia. Przekonaly sie jednak, ze "Bismarck" latwo sie nie podda. Raz po raz, jak ogary przyskakujace do jelenia, poszczegolne niszczyciele zblizaly * Byl wsrod nich polski niszczyciel "Piorun", ktory wslawil sie czterdziestominutowym pojedynkiem artyleryjskim z "Bismarckiem" (przyp. tlum.). 82 sie w smialych natarciach i strzelaly torpedy, lecz wnet nabraly pewnosci, ze jest to malo skuteczne i bardzo ryzykowne. Artylerzysci "Bismarcka" - najlepsi w calej Kriegsmarine - zdobyli sie jakims cudem na ostatni wysilek i odpedzili okrety brytyjskie zmasowanym, niezwykle celnym ogniem kierowanych radarem dzial kalibru trzysta osiemdziesiat jeden milimetrow.W trakcie owej chaotycznej, przerywanej bitwy, wsrod ogluszajacego huku dzial, ktore rozswietlaly okret i morze jasnopomaranczowymi blyskawicami wylatujacymi z ogromnych luf, jeden z oficerow niemieckich, chcac podtrzymac morale zalogi, relacjonowal na biezaco potyczke przez siec glosnikowa okretu: "Pierwszy niszczyciel brytyjski trafiony... Drugi plonie... Trzeci wylatuje w powietrze i idzie na dno..." W istocie zaden z niszczycieli komandora Yiana nie zostal trafiony, a tym bardziej zatopiony. Trzeba jednak pamietac, ze bujna wyobraznie mieli nie tylko Niemcy. Dowodcy niszczycieli utrzymywali, co powtorzono pozniej w oficjalnym komunikacie Admiralicji, ze "Bismarcka" trafiono co najmniej dwiema torpedami, gdy tymczasem nie dosiegla go ani jedna. Poznym wieczorem osobiste przeslanie do zalogi "Bismarcka" skierowal sam Fuhrer: "Laczymy sie w myslach z naszymi zwycieskimi towarzyszami", na co otrzymal odpowiedz: "Okret nie slucha steru. Bedziemy walczyc do ostatniego pocisku". Trudno zgadnac, ktora depesza bardziej wstrzasnela adresatami. Prawdopodobnie ta druga. Nazywanie ludzi skazanych na smierc "zwycieskimi towarzyszami" jest monstrualnym cynizmem, lecz Hitler rowniez musial przezyc szok na wiesc, ze wspanialy okret, ktory odwiedzil zaledwie kilka tygodni wczesniej i nazwal chluba niemieckiej marynarki wojennej, jest skazany na zaglade. Liitjens mowil prawde: "Bismarck" nie sluchal steru. Pomimo rozpaczliwych wysilkow podejmowanych przez cala noc pancernika nie udalo sie obrocic i skierowac w strone Brestu. Ze wzgledow bezpieczenstwa okret musial 83 jednak plynac, a kierunek wiatru i fal powodowal, ze mogl plynac tylko na polnoc.Zaswital szary, smutny poranek. Po niebie pedzily ciemne deszczowe chmury i utrzymywala sie sztormowa fala. Nie dalo sie juz ukryc przed zaloga kursu pancernika i na "Bismarcku" zapanowal posepny nastroj leku i rozpaczy. Aby temu przeciwdzialac, wystosowano oficjalny komunikat do marynarzy, ktorzy, nie zwazajac na wyczerpanie, trwali wciaz na stanowiskach bojowych - twierdzono w nim, iz z polnocnej Francji wystartowaly eskadry sztu-kasow i ze ku pancernikowi zmierzaja juz holowniki, zbiornikowiec oraz grupa niszczycieli eskortowych. Nie bylo w tym ani krzty prawdy. Samoloty Luftwaffe nie mogly wystartowac z powodu porywistego wiatru, zachmurzenia oraz fatalnej widocznosci wywolanej padajacym deszczem, holowniki i zbiornikowiec pozostaly w Brescie, a niszczyciele nigdy sie nie pojawily. Zamiast nich wynurzyly sie zza widnokregu dwa najpotezniejsze pancerniki brytyjskiej Home Fleet, "Rodney" i "King George V", idace od zachodu, aby widziec "Bismarcka" na tle brzasku wstajacego na wschodzie. Niemcy zdawali sobie sprawe, ze tym razem juz nie uciekna, ze obiecane sztukasy ani U-booty nigdy sie nie pojawia i ze kiedy pancerniki brytyjskie, zadne zemsty za zatopienie "Hooda", zawroca w strone Wielkiej Brytanii, pozostawia za soba puste morze. "Bismarck" gotowal sie na smierc. Przy dzialach, kolo ogromnych maszyn, w komorach amunicyjnych i na stanowiskach kierowania ogniem lezeli pokotem wyczerpani ludzie, pograzeni w kamiennym snie. Wedle wspomnien jednego z nielicznych ocalalych oficerow, sterownia prezentowala sie podobnie: spala cala jej obsada wraz ze sternikiem lezacym przy bezuzytecznym kole; nie bylo rowniez sladu admirala ani jego swity. Aby marynarze ockneli sie ze snu, ktorego tak rozpaczliwie potrzebowali, nalezalo bic ich po twarzach i polewac woda; wreszcie obudzili sie, by stawic czolo najokrutniejszemu, najbardziej gorzkiemu porankowi swego zycia, ktory dla wiekszosci mial sie okazac ostatnim. 84 Jeszcze nim wszyscy wstali, podazyli na stanowiska bojowe i przygotowali sie do obrony, "Rodney", zaledwie cztery minuty po dostrzezeniu "Bismarcka", otworzyl ogien ze swoich olbrzymich dzial kalibru czterysta szesc milimetrow. Pelna salwa burtowa "Rodneya", strzelajacego z trzech poteznych trzy luf owych wiez artyleryjskich znajdujacych sie na niezmiernie dlugim pokladzie dziobowym, musiala wzbudzic w wyczekujacych marynarzach niemieckich respekt i przerazenie, lecz z pewnoscia jeszcze straszniejsze wydalo im sie wycie nadlatujacych pociskow, ktore eksplodowaly z gluchym loskotem, wyrzucajac w gore trzy-dziestometrowe fontanny wody.Jednakze pierwsza salwa chybila. Podobnie druga, wystrzelona w chwile pozniej z "King George'a". Przyszla pora na odpowiedz "Bismarcka", ktory skierowal pierwsza salwe w "Rodneya", uznawszy go, zapewne slusznie, za grozniejszego przeciwnika. Na razie spudlowal, lecz opinia o niezwyklej celnosci artylerzystow niemieckich, ugruntowana zaledwie cztery dni temu, byla oparta na solidnych podstawach: nastepne salwy prawie natychmiast nakryly "Rodneya", ktory musial wykonac szybki manewr unikowy. Mimo to "Rodney" odpowiadal ogniem calej swojej artylerii, a "King George V", chwilowo ignorowany, sterowal prosto na pancernik niemiecki, strzelajac raz po raz ze swoich szesciu wielkich dzial dziobowych kalibru trzysta osiemdziesiat jeden milimetrow. Do walki wlaczyl sie rowniez ciezki krazownik "Norfolk", z takim uporem podazajacy jak cien za "Bismarckiem" od dalekiej Ciesniny Dunskiej, a wkrotce potem lekki krazownik "Dorsetshire", ktory walczyl przez cala noc z falami i wichura, pedzac na polnoc. Kwadrans po rozpoczeciu bitwy "Bismarck" znalazl sie pod ciezkim, skoncentrowanym ogniem dwu pancernikow i dwu krazownikow. Walka byla beznadziejnie nierowna. Nie mialby w niej zadnych szans nawet w pelni sprawny okret z wypoczeta zaloga pelna wiary w zwyciestwo, zdolny do blyskawicznych manewrow - "Bismarck" zas posuwal sie wzglednie powoli, nie sluchal steru, a jego zaloga byla wyczerpana 85 i beznadziejnie zdemoralizowana. Dzis, z perspektywy siedemnastu lat, mozemy wspolczuc "Bismarckowi", oslabionemu, dryfujacemu bezradnie na wodzie, bezlitosnie masakrowanemu przez silniejszych przeciwnikow. Ale wowczas nie myslano o litosci, tylko o zemscie i zniszczeniu, i jest to calkowicie zrozumiale: minely zaledwie cztery dni, odkad poszlo na dno tysiac pieciuset marynarzy "Hoo-da" - a lada chwila mogly sie pojawic sztukasy i U-booty.Juz kwadrans po rozpoczeciu pojedynku ogniowego celnosc "Bismarcka" pogorszyla sie, a szybkostrzelnosc zaczela spadac. Ciezkie pociski pancernikow brytyjskich wybuchajace z potwornym hukiem w jego wnetrzu, chmury gryzacego dymu, piekielny halas towarzyszacy strzalom wlasnych dzial jeszcze bardziej zmniejszyly sprawnosc wyczerpanych zalog wiez artyleryjskich. Nieliczni oficerowie wciaz pelniacy uparcie sluzbe na pomoscie bojowym "Bismarcka" spostrzegli, ze ogien "King George'a" slabnie i staje sie coraz mniej rowny - okret flagowy admirala Toveya, trapiony podobnymi usterkami mechanicznymi jak jego blizniak "Prince of Wales", strzelal w pewnym momencie tylko z dwoch dzial. Dlatego oficerowie niemieccy rozkazali przeniesc ogien calej artylerii na "Rodneya". Lecz bylo juz za pozno. "Rodney" znajdujacy sie w bliskiej odleglosci, strzelal niezwykle celnie. Ogromne pociski kalibru czterysta szesc milimetrow, zawierajace po tysiac dwiescie dwadziescia piec kilogramow materialu wybuchowego, coraz czesciej trafialy w wazne czesci konajacego "Bismarcka". Jeden z nich zniosl za burte pomost, po czym zniknely wszelkie pozory kierowania ogniem, inny zas uciszyl obie wieze dziobowe naraz: zdruzgotal wieze A i cisnal czesc wiezy B na sterownie, zabijajac wiekszosc pozostalych tam oficerow i marynarzy. Pociski obydwu pancernikow eksplodowaly gleboko w sercu "Bismarcka": niszczyly maszynownie i uszkadzaly zbiorniki paliwa, podsycajac setkami ton mazutu pozary szalejace na calym srodokreciu. Przez wielkie poszarpane wyrwy w burtach i pancerzu pancernika wyraznie widac bylo ryczace plomienie. 86 Wsrod stosow poskrecanego zelastwa, w jakie zmienil sie poklad podziurawionego, plonacego okretu, dzialy sie dantejskie sceny.Potezne pociski "Rodneya", ktory podplynal na mordercza odleglosc trzech tysiecy metrow, trafialy "Bismar-cka" po dwa, trzy, cztery naraz, a grupy oszalalych ze strachu ludzi biegaly wyjac tam i z powrotem po stalowych pokladach, ktore zaczynaly juz wyginac im sie pod stopami od goraca. Przypominali stada zdziczalych zwierzat ogarniete slepa trwoga - wiekszosc wybrala najlatwiejsza droge ucieczki, skoczyla do morza i utonela. Artylerzysci wszczynali bunty przeciw oficerom, porzucali bezuzyteczne dziala i probowali opuscic wieze. Czesc dowodcow popelnila samobojstwo; czesc, usilujaca grozic podkomendnym bronia, zostala obezwladniona, lecz marynarze odkryli, ze powyginane luki wyjsciowe sa zablokowane, i poszli na dno Atlantyku w zelaznych trumnach, w ktorych tak dzielnie sluzyli. Na "Bismarcku" zacinaly sie takze drzwi. Dwustu marynarzy uwiezionych w mesie rozpaczliwie usilowalo je wywazyc, gdy wtem wybuchl wsrod nich pocisk, ktory przebil poklad. Potezna eksplozja w ciasnym pomieszczeniu miala straszliwe skutki. Nie przezyl nikt. Zabici w mesie byli jednak szczesliwcami w porownaniu z ludzmi uwiezionymi w komorach amunicyjnych. Szalaly wokol nich pozary, a metalowe grodzie stawaly sie stopniowo coraz goretsze, az rozgrzaly sie do czerwonosci. Gwaltowny wzrost temperatury mogl sie zakonczyc tylko jednym: nieliczni dowodcy pozostajacy wciaz na stanowiskach bojowych doskonale pamietali los "Hooda", ktory wylecial w powietrze wskutek eksplozji komor. Nie mieli wyboru - zatopili komory i uwiezionych w nich towarzyszy. Rownie koszmarny byl wyglad samego "Bismarcka". Pancernik, obciazony tysiacami ton wody wlewajacej sie przez wielkie przestrzeliny w burtach, kolysal sie ciezko, bezwladnie na falach, zmieniwszy sie w podziurawiony, pogruchotany wrak. Zniknal maszt, zniknal pomost bojowy, zniknal komin. 87 Rozbito wszystkie lodzie ratunkowe, a zdruzgotane wieze artyleryjskie staly przekrzywione pod zwariowanymi katami, z lufami dzial wcelowanymi w morze lub puste niebo. Polamane, poskrecane plyty pancerne nadbudowek zarzyly sie najpierw wisniowo, a pozniej jasnoczerwono, gdy wielkie pozary wewnetrzne przybieraly na sile. Lecz "Bismarck" wciaz nie chcial umrzec.Nie ulega watpliwosci, ze byl najodporniejszym, najbardziej niezniszczalnym okretem, jaki kiedykolwiek zwodowano. Trafial go "Prince of Wales", trafialy go setki ogromnych pociskow "King George'a", "Rodneya" i "Dor-setshire", trafialy go torpedy samolotow z lotniskowcow "Ark Royal" i "Yictorious", a teraz, podczas ostatniej bitwy, storpedowaly go rowniez "Rodney" oraz "Norfolk". Lecz choc wydaje sie to niewiarygodne, "Bismarck" ciagle zyl. Zaden okret w dziejach wojen morskich nie otrzymal nawet polowy tylu ciosow, a mimo to nie zatonal. Bylo to wrecz niesamowite. W koncu nie poslaly go na dno dziala dwoch pancernikow, ktore zmienily go w pusty, plonacy wrak. Moze, zdumieni niewiarygodna odpornoscia "Bismarcka", dowodcy brytyjscy doszli do wniosku, ze nie da sie go w ogole zatopic ogniem artylerii? Moze obawiali sie braku paliwa albo nadplyniecia U-bootow, a moze po prostu mieli juz dosc rzezi? Tak czy owak, "King George" oraz "Rodney", zakonczywszy misje, zawrocily do kraju. "Bismarck" nigdy sie nie poddal. Na pancerniku wciaz powiewala bandera Kriegsmarine, gdy do cichego, martwego wraku podszedl krazownik "Dorsetshire" i strzelil z bliska trzy torpedy. "Bismarck" przechylil sie natychmiast na bakburte, a flaga zanurzyla sie w morzu, po czym okret przewrocil sie do gory stepka i zatonal w ciszy przerywanej tylko wscieklym sykiem i bulgotem, gdy woda zamknela sie nad rozgrzanymi do czerwonosci stalowymi nadbudowkami. Dlugie lowy dobiegly konca: "Hooda" pomszczono. .MEKNES* Pomiedzy rokiem tysiac dziewiecset trzydziestym dziewiatym a tysiac dziewiecset czterdziestym piatym kanal La Manche byl scena wielu zdumiewajacych wydarzen, a latem tysiac dziewiecset czterdziestego czwartego roku, w okresie inwazji sprzymierzonych w Normandii, dzialy sie tam rzeczy wprost niewiarygodne, lecz nie ulega watpliwosci, iz najdziwniejszy statek, jaki plynal podczas wojny na tych wodach, pojawil sie pewnej nocy w ostatniej dekadzie lipca tysiac dziewiecset czterdziestego roku okolo szescdziesieciu mil od wyspy Wight. Byl to z pozoru niczym sie nie wyrozniajacy statek towarowo-pasazerski o wypornosci szesciu tysiecy ton, lecz mial tak niezwykly wyglad, ze gdyby ktos na niego spojrzal, nie uwierzylby wlasnym oczom. Na statkach plynacych noca kanalem La Manche obowiazywala w ciagu wojny absolutna cisza, a przede wszystkim zaciemnienie - byly to podstawowe warunki bezpieczenstwa. Jedno nieostroznie odsloniete okno, jedna zapalka zapalona bezmyslnie na pokladzie albo papieros zarzacy sie w ciemnosci i zdemaskowany statek mogl pasc ofiara U-boota lub niemieckiego scigacza torpedowego. Lecz na pokladzie tego statku palily sie swiatla. N i e jedno, lecz setki. Wygladalo to troche tak, jakby na srodek kanalu La Manche przeniesiono rzesiscie iluminowane molo w Blackpool. Zdjeto zaslony zaciemniajace 91 iluminatory i okna nadbudowek; we wszystkich widac bylo plonace lampy. Pomost zalewala jasnosc. Dwa potezne reflektory oswietlaly nazwe statku oraz nazwe kraju macierzystego na kazdej z burt, trzeci reflektor zas wielka flage namalowana na pokladzie. Ostatni wydobywal z mroku trojkolorowa bandere trzepoczaca na rufie.Morze bylo spokojne, niebo czyste, widocznosc znakomita: rozjarzony statek z pewnoscia rzucal sie w oczy w promieniu kilkunastu mil - moze nawet kilkudziesieciu, jesli obserwowano go z pokladu samolotu zwiadowczego. Statek ow, noszacy nazwe "Meknes", nalezal do francuskiej Compagnie Generale Transatlantiaue i obwieszczal swoja obecnosc z wazkich powodow. Przynajmniej za takie je wowczas uznawano, co stalo sie przyczyna tragedii. "Meknes" plynal z Southampton do Marsylii, wiozac tysiac stu osiemdziesieciu francuskich marynarzy i podoficerow marynarki wojennej, w wiekszosci rezerwistow, ktorzy sluzyli do momentu kapitulacji Francji na krazowniku liniowym, po czym znalezli sie w Wielkiej Brytanii i postanowili wrocic do kraju. Z formalnego punktu widzenia Marsylia byla wowczas portem neutralnym, a repatrianci nie uczestniczyli w dzialaniach wojennych: francuski rzad Yichy, kierowany przez zgrzybialego marszalka Petaina, zawarl niedawno separatystyczny traktat pokojowy z Niemcami. Repatrianci byli przeto obywatelami panstwa neutralnego i przyslugiwala im ochrona przewidziana przez prawo miedzynarodowe. Brytyjczycy poinformowali tedy rzad Yichy o wyplynieciu statku, proszac o uprzedzenie Niemcow, ktorzy powinni zagwarantowac mu bezpieczenstwo. Brytyjczycy obiecali rowniez zadbac, aby "Meknes" odroznial sie wyraznie od jednostek panstw walczacych. I z pewnoscia wyraznie sie odroznial, gdy opuscil Southampton o czwartej trzydziesci po poludniu, minal wyspe Wight i poplynal z predkoscia pietnastu wezlow kanalem La Manche. Pierwsze kilka godzin uplynelo spokojnie i nawet najbardziej zdenerwowani Francuzi nieco sie odprezyli, nabrawszy przekonania, ze gwarancje bezpieczenstwa beda skrupulat- 92 nie przestrzegane. Nagle, o wpol do jedenastej wieczor, oficer wachtowy uslyszal warkot poteznych maszyn zblizajacego sie okretu. Oslepiony jaskrawymi reflektorami oswietlajacymi poklad, nie byl w stanie dostrzec nadplywajacej jednostki, lecz spieniony slad torowy oraz znajome dudnienie motorow nie pozostawialy zadnych watpliwosci: byl to szybki niemiecki scigacz torpedowy, ktory wyruszyl na polowanie. Oficer wachtowy podniosl natychmiast sluchawke telefonu, by zlozyc meldunek dowodcy "Meknesa", kapitanowi Dulrocowi, lecz nim zdazyl sie odezwac, scigacz otworzyl ogien z broni maszynowej, zasypujac nadbudowki, poklad i bakburte statku setkami kul.Kapitan Dulroc popedzil co tchu na pomost nawigacyjny, nie zwazajac na uderzajace wokol pociski, ktore odbijaly sie z hukiem od stalowych scian i lecialy ze zlowieszczym wizgiem w ciemnosc. Ciagle wierzyl w gwarancje bezpieczenstwa i byl przekonany, ze popelniono latwa do naprawienia pomylke identyfikacyjna. Przetelegrafowal na dol komende: OBIE MASZYNY STOP i uruchomil dwukrotnie syrene okretowa, by dac znac napastnikowi, ze zatrzymal statek. Karabiny maszynowe natychmiast umilkly, a Dulroc zadal lampa blyskowa pytanie: "Kim jestescie?" W odpowiedzi rozlegly sie kolejne serie broni maszynowej: tym razem wyraznie celowano prosto w sterownie, tak ze oficerowie i marynarze musieli pasc plackiem na podloge, aby uniknac morderczego gradu pociskow. Scigacz znow przestal na chwile strzelac i Dulroc skorzystal czym predzej z okazji, aby wyslac alfabetem Morse'a kolejny sygnal w strone napastnika: podal nazwe i bandere statku. Powtorzyl owa nazwe kilkakrotnie, lecz dowodca scigacza torpedowego nie reagowal na glos rozsadku. Otworzyl ponownie ogien, tym razem nie tylko z broni maszynowej, lecz takze z dzialek niewielkiego kalibru. Po kilku sekundach pociski zniszczyly prawie wszystkie szalupy ratunkowe na bakburcie; ocalala tylko jedna. Kapitan Dulroc i jego oficerowie nie mieli juz zadnych zludzen. Przyczyna otwarcia ognia mogla byc pomylka 93 identyfikacyjna albo rozgoraczkowanie, jakiemu ulegl nie panujacy nad nerwami mlody dowodca scigacza torpedowego, lecz zniszczenie lodzi ratunkowych swiadczylo o czyms innym. "Meknes", oswietlony przez reflektory na pokladzie, byl bardzo dobrze widoczny, a scigacz celowo zniszczyl lodzie z latwych do odgadniecia powodow.Nieprzyjaciel zniszczyl lodzie, aby nie mozna bylo ich uzyc do ratowania pasazerow statku. Dulroc zrozumial, ze "M e k n e s" zostanie wkrotce zatopiony. O godzinie dziesiatej piecdziesiat piec wystrzelono z bliskiej odleglosci nieunikniona torpede. Jeden z ocalalych repatriantow, marynarz nazwiskiem Mace, twierdzi, iz rozmawial akurat z kilkoma przyjaciolmi na temat ostrzalu z broni maszynowej, gdy wtem za sciana kabiny doszlo do straszliwego wybuchu i wszyscy mezczyzni spadli z koi na podloge. "Trafila nas torpeda!" - krzyknal ktos, raczej niepotrzebnie, jak zauwaza ironicznie Mace. Oszolomieni marynarze zerwali sie na nogi, wybiegli przez pogruchotane drzwi na poklad i spostrzegli, ze statek tonie w blyskawicznym tempie, przechylony na rufe. Oprocz nienaturalnie stromego kata pokladu ich uwage przykulo cos jeszcze. Torpeda trafila w ladownie numer trzy, gdzie stloczono przeszlo dwustu marynarzy. Mace pamieta ze straszliwa wyrazistoscia okrzyki, jeki i zalosne skomlenie rannych i konajacych, ktorzy znalezli sie w smiertelnej pulapce gleboko pod jego stopami. Przewazajaca wiekszosc Francuzow uwiezionych w ladowni zginela. Wielu zabil wybuch torpedy, reszta zas byla zbyt ciezko ranna, by uciec, i utonela w potokach wody wdzierajacej sie przez ogromna wyrwe w burcie statku. Z ladowni numer trzy wydostal sie co najwyzej tuzin marynarzy. Rownie koszmarna sytuacja panowala na pokladzie dziobowym. Mace widzial go wyraznie ze swojego miejsca, choc wskutek zniszczenia generatorow pogasly swiatla. Oczywiscie sam dziob statku nie doznal zadnych 94 bezposrednich uszkodzen - "Meknesa" trafila tylko jedna torpeda. Jednakze i tutaj doszlo do przerazajacej rzezi. Rufa "Meknesa" juz sie zanurzyla, tak ze dziob statku znalazl sie wysoko ponad powierzchnia wody. Poklad stawal sie coraz bardziej nachylony, az wreszcie ciezkie tratwy, z ktorych kilka czesciowo odczepiono, zerwaly sie z lin i zsunely prosto na grupki ciasno stloczonych marynarzy, w wiekszosci nie mogacych uciec, miazdzac ich, kaleczac, zabijajac i przygniatajac do grodzi, relingow oraz podpor.W tym miejscu glos zabiera Philippe Gilbert, pierwszy oficer "Meknesa", obecnie kapitan marynarki handlowej. Dowodca, jak twierdzi, zdal sobie natychmiast sprawe, ze statek jest skazany na zaglade. Rozkazal nadac sygnal SOS - przez radiostacje awaryjna, gdyz glowna nie dzialala wskutek braku pradu - i natychmiast spuscic szalupy. Gilbert wspomina, ze lodzie nadajace sie jeszcze do uzytku znalazly sie na wodzie ze zdumiewajaca szybkoscia. Chociaz osobiscie nadzorowal ewakuacje, nie przypisuje sobie zadnych zaslug w tej mierze. Jest przekonany, ze liczba ofiar bylaby jeszcze wieksza, gdyby nie szczesliwy przypadek: wsrod repatriantow przewazali doswiadczeni marynarze. Nie trzeba bylo nimi komenderowac - po prostu robili, co trzeba, i to blyskawicznie. Umiejetnosci zeglarskie ocalily wiekszosc pasazerow statku. Jego koniec byl szybki i spektakularny - "Meknes" poszedl na dno kanalu La Manche niespelna osiem minut po wybuchu torpedy - lecz w tym czasie spuszczono na wode wszystkie nie zniszczone lodzie i prawie wszystkie tratwy. Kapitan Gilbert czyni w tym miejscu dygresje, opisujac jedna z najbardziej zdumiewajacych scen, jakie widzial kiedykolwiek na morzu. Kiedy tonacy statek polozyl sie na bok, marynarz plywajacy w poblizu przezyl niezwykla przygode - i ocalal. "Gdy komin statku zanurzyl sie w wodzie - wspomina Gilbert - ow czlowiek zostal wessany do srodka jak przez ogromny odkurzacz. Po chwili gwaltowne cisnienie wyrzucilo go z powrotem do 95 morza przez wyrwe w burcie. Byl od stop do glow umazany sadza".Uratowal sie rowniez obecny pilot portu w Marsylii, jednakze wielu marynarzy, ktorzy opuscili bezpiecznie statek, umarlo w ciagu nocy. Kilka lodzi wywrocilo sie, a jedna czy dwie odplynely puste w ciemnosc. Kolejna szalupa, ktorej wodoszczelne plywaki okazaly sie podziurawione seriami z broni maszynowej, zatonela wkrotce po spuszczeniu na wode i jej pasazerowie znalezli sie w morzu. Wiekszosc Francuzow szukala ocalenia, czepiajac sie tratw oraz dryfujacych odlamkow drewna, ktorych bylo na szczescie mnostwo. Tuz przed zatonieciem "Meknesa" bardzo wielu marynarzy wyskoczylo za burte; poplyneli oni ku tratwom kolyszacym sie na wodzie i wdrapali sie na nie, jesli bylo to mozliwe. Mace twierdzi, ze na tratwach zapanowal wnet straszny tlok.Na domiar zlego morze nie bylo takie spokojne, jak sie wydawalo z pokladu statku zaledwie godzine wczesni e j; tlo k oraz wysoka fala mialy tragiczne skutki. Tratwy zanurzyly sie pod powierzchnie i wiekszosc rozbitkow tkwila po piers w wodzie - a kanal La Manche bywa lodowato zimny nawet w lipcu. Fale przelewajace sie nieustannie nad tratwami porywaly od czasu do czasu ktoregos z uczepionych ludzi - nielicznym szczesliwcom udalo sie na nie z powrotem wspiac, jezeli mozna tak nazwac odzyskanie miejsca na chybotliwej platformie pol metra pod woda. Mace wspomina, ze kazdy falszywy ruch ktoregos z rozbitkow, niezrecznie zmieniajacego pozycje w krytycznym momencie, gdy przeciwlegla strona tratwy unosila sie na fali, powodowal wywrotke tratwy, po czym wszyscy pasazerowie wpadali do morza. Powtarzalo sie to bez konca. Po kilkunastu takich wywrotkach na platforme wracali juz tylko najsilniejsi. Inni nie potrafili do niej doplynac, utraciwszy sily lub zakrztusiwszy sie woda, i toneli., - -. --.-----:?;:;- ----.--,' ---,,-.,.- 96 Lecz jakby nie wystarczala sama walka z zywiolem, istnialo jeszcze jedno niebezpieczenstwo - nieprzyjaciel, ktory tak niedawno zatopil statek. Uratowani pasazerowie twierdza, iz strzelano do nich, gdy plyneli w strone tratw. Choc to jest zapewne prawda, z pewnoscia nie zginelo wowczas wielu ludzi. Plynacy czlowiek stanowi noca kiepski cel, a poza tym zwraca uwage fakt, iz zarowno Mace, jak i Gilbert, dwaj swiadkowie obdarzeni znakomita spostrzegawczoscia i pamiecia, zbytnio sie nad tym nie rozwodzili. Wydaje sie w miare pewne, ze gdy marynarze znalezli sie na tratwach i lodziach ratunkowych, wiecej ich nie atakowano, choc jeden z ocalalych, platnik "Meknesa", utrzymuje, ze tratwy rzeczywiscie ostrzeliwano z broni maszynowej, tak ze wielu rozbitkow zginelo. Wszystko dzialo sie tak szybko i panowal taki zamet, iz trudno ustalic prawde.Prawie tysiac mezczyzn - a ponadto dwie kobiety, zony oficerow, i piecioletni chlopiec - czekalo cala noc na ratunek, czesc w lodziach, lecz wiekszosc czepiajac sie tratw i dryfujacych desek. O swicie przelecial nad nimi samolot i juz wkrotce - gdyz wybrzeze Anglii znajdowalo sie zaledwie o dwie godziny drogi - Francuzi z radoscia spostrzegli cztery brytyjskie okrety wojenne idace pelna para w ich kierunku. Akcje ratownicza przeprowadzono szybko i sprawnie: wszyscy rozbitkowie znalezli sie po kilku godzinach w Anglii, z wyjatkiem setki marynarzy, ktorzy poplyneli dwiema szalupami w strone Francji i zostali dostrzezeni przez bombowiec "Blenheim". Relacje prasowe z okresu wojny mowia o zalosnym wygladzie rozbitkow. Wiekszosc nosila bardzo licha odziez: niektorzy byli w pizamach, inni w samej bieliznie, a kilku zupelnie nagich. Odziano ich w co popadlo (czesc nawet w kobiece suknie), nakarmiono w koszarach marynarki wojennej i ulokowano w dawnym obozie campingowym w polnocno-wschodniej Anglii, gdzie mieli oczekiwac na kolejna probe repatriacji. Wszyscy z wyjatkiem stu piec- Bezkresne... 97 dziesieciu oficerow i marynarzy przewiezionych prosto do szpitala.Byla to jedna z wiekszych tragedii morskich okresu wojny. Owej lipcowej nocy stracilo zycie prawie trzystu Francuzow, z ktorych zaden nie uczestniczyl wowczas w dzialaniach wojennych. Ale kiedy przychodzi ustalic, kto wlasciwie zawinil, okazuje sie to niezwykle trudne. Bezposrednia przyczyna katastrofy jest oczywiscie jasna. Niemcy probowali wprawdzie przerzucic wine na Pierwszego Lorda Admiralicji, A.V. Alexandra, wysuwajac smiechu warty zarzut, iz nakazal on zatopic "Meknesa" w celach propagandowych, by wzbudzic we Francji nastroje antyniemiec-kie, lecz w istocie rzeczy nie ma zadnych watpliwosci, kto naprawde zaatakowal "Meknesa", gdyz Niemcy wydali dwudziestego piatego lipca komunikat o zatopieniu przez scigacz torpedowy statku na poludnie od Portland - dokladnie w miejscu, gdzie znajdowal sie tej nocy "Mek-nes", jedyna jednostka storpedowana w tym rejonie od dluzszego czasu. Niemcy utrzymywali, iz zniszczyli uzbrojony krazownik pomocniczy o wypornosci osiemnastu tysiecy ton - przejrzyste klamstwo majace zamaskowac konsternacje z powodu ataku na rzesiscie oswietlony statek pasazerski nalezacy do panstwa neutralnego. Pozniej zmienili taktyke. Owszem, zatopili "Meknesa", lecz wina lezy mimo to po stronie Brytyjczykow. Oficjalna niemiecka agencja informacyjna przekazala przez radio wiadomosc, ze Wielka Brytania nie zwracala sie o gwarancje bezpieczenstwa dla statku i nie powiadomila wladz niemieckich o jego wyjsciu w morze. Na pierwszy rzut oka wydaje sie to kolejnym wierutnym lgarstwem. Wiekszosc gazet brytyjskich, donoszac o katastrofie, zwracala uwage na perfidie Niemcow, ktorzy zatopili statek, udzieliwszy mu uprzednio bezwarunkowych gwarancji bezpieczenstwa. Nastepnego dnia jednak, bez wiekszego rozglosu, oficjalne czynniki brytyjskie cofnely oskarzenie, ze Niemcy zagwarantowali statkowi bezpieczenstwo. Za- 98 miast tego stwierdzono ostroznie, iz o zamiarach Brytyjczykow powiadomiono rzad Yichy, ktory mial obowiazek uprzedzic Niemcow.W istocie rzeczy wyglada na to, ze Niemcy nie tylko nie udzielili "M eknesowi" gwarancji bezpieczenstwa, lecz moze nawet w ogole o nim nie wiedzieli. W tym momencie wtracil sie rzad Yichy. Dowodztwo francuskiej marynarki wojennej kategorycznie zaprzeczylo, iz otrzymalo od Brytyjczykow jakiekolwiek informacje o wyplynieciu "Meknesa", jego trasie oraz celu podrozy. Latwo sobie wyobrazic, jak zareagowaly na ow komunikat pewne kregi spoleczenstwa angielskiego. W prasie brytyjskiej pojawily sie sugestie, iz Francuzi zdradziecko przekazali Niemcom dane na temat trasy bezbronnego statku, ktory mozna bylo z latwoscia zatopic, po czym oficjalnie wszystkiego sie wyparli. Owe artykuly prasowe swiadcza najlepiej, do jakiego stopnia wojenny szowinizm moze zmacic rozsadek dziennikarzy (oczywiscie jesli nie mamy tu do czynienia z czyms znacznie gorszym). Hipoteza spisku niemiecko-francuskiego wydaje sie nadzwyczaj malo wiarygodna. Gdyby pokrywala sie z prawda, Niemcy nie zareagowaliby na oskarzenia w taki niezreczny sposob, lecz mieliby z gory przygotowana fikcyjna historyjke i z oburzeniem zaprzeczyliby, ze cos ich laczy z zatopieniem statku. Ponadto trudno sobie wyobrazic, iz jakikolwiek Francuz celowo narazilby na smierc przeszlo tysiac swoich rodakow. Nie ulega watpliwosci, ze wine za tragedie "Meknesa" ponosza przede wszystkim wladze brytyjskie. Oficjalna niemiecka agencja informacyjna stwierdzila w owym czasie: "Rzad brytyjski mial obowiazek poinformowac rzad francuski o zamiarze dokonania repatriacji francuskich marynarzy, a nastepnie czekac na odpowiedz, czy statek majacy plynac w strefie dzialan wojennych otrzymal gwarancje bezpieczenstwa". Czy rzad brytyjski rzeczywiscie poinformowal Francuzow? "Miarodajne" zrodlo brytyjskie stwierdzilo: "Francu- 99 zow... uprzedzono w ogolnych zarysach o zamiarze dokonania repatriacji", co wyglada na tchorzliwa, nieudolna probe przerzucenia odpowiedzialnosci na rzad Yichy.Francuzi stanowczo zaprzeczyli, iz poinformowano ich o wy ply ni eciu "M eknesa". Nie ulega watpliwosci - a jest to sprawa kluczowa - ze Niemcy nie udzielili "Meknesowi" gwarancji bezpieczenstwa. Mimo to Brytyjczycy nie czekali na ich odpowiedz i pozwolili wyjsc bez eskorty w morze nie uzbrojonemu statkowi, choc kanal La Manche roil sie wowczas od U-bootow i niemieckich scigaczy torpedowych. Doprawdy, warto byloby wiedziec, ktora agenda rzadu brytyjskiego ponosi odpowiedzialnosc za owa zbrodniczo nieostrozna decyzje, lecz odpowiedz na to pytanie pozostanie z pewnoscia na zawsze ukryta za zaslona oficjalnego milczenia i zadna z zainteresowanych stron nie uchyli nawet rabka tajemnicy, aby nie ujawnic kompromitujacej prawdy. A ponadto - smierc trzystu obywateli panstwa neutralnego to wszak drobnostka, ktora niknie wsrod natloku wydarzen tworzacych wielka wojne swiatowa i o ktorej mozna czym predzej z ulga zapomniec, gdy minie pierwszy szok wywolany tragedia. MACHlNERY I KALAFIORY -Zle sie pan czuje, panie MacHinery? - spytal uprzejmie Ah Wong. Powiedzial: "Mackinelli" i chociaz dziesiecioletni pobyt na Dalekim Wschodzie przyzwyczail MacHinery'ego do barbarzynskiej wymowy swojego nazwiska, nalezacego do legendarnego klanu szkockiego dorownujacego starozytnoscia najstarszym rodom wymienionym w Almanachu Gotajskim, jako dumny Celt zzymal sie jednak, gdy je kaleczono. Mimo wszystko, pomyslal wyrozumiale, nie jest to w koncu wina Ah Wonga. W niektorych czesciach swiata ludzie w pewnym sensie dopiero co wyszli z jaskin. Byli wciaz prymitywami, dzikusami - MacHinery musial przyznac, ze nie roznia sie zbytnio od czlonkow jego klanu kilka wiekow temu, gdy byli oni tak zajeci uprowadzaniem stad bydla lub siekaniem na sztuki przedstawicieli wrogich klanow, ze nie mieli czasu na nic bardziej kulturalnego. Ale po dwudziestu pokoleniach troche sie ucywilizowali. Dotknal opuszkami palcow szramy po butelce piwa, pamiatki po goracej debacie politycznej w Glasgow przed wielu laty, i usmiechnal sie tolerancyjnie. -Skadze znowu, panie Wong. Czuje sie swietnie. -Nie wyglada pan najlepiej - rzekl powoli Ah Wong. - Jest pan blady i spocony, trzesie sie pan jak galareta, a panskie oczy blyszcza niezdrowo. - Podszedl do barku stojacego pod sciana i napelnil szklaneczke 103 bursztynowym plynem. - Wyprobowany specyfik prosto z panskiej ojczyzny, panie MacHinery.-O tak! Wlasnie tego mi trzeba! MacHinery wypil gleboki lyk, zadygotal gwaltownie i rozkaszlal sie, az po policzkach pociekly mu lzy. Ah Wong spojrzal nan z ukosa. Zaledwie miesiac wczesniej w jednym z jego lokali rozrywkowych padli trupem dwaj marynarze, ktorzy spozyli butelke rzekomo autentycznej szkockiej whisky, i gdyby jeszcze tej samej nocy Ah Wong nie podrzucil w spelunce swego zaprzysieglego wroga dwoch barylek spirytusu drzewnego i nie wyslal na policje anonimu podpisanego "Pro Bono Publico", popadlby w powazne tarapaty. Tak czy owak, byl niezwykle wrazliwy na wszelkie krytyczne opinie o swojej whisky. -Nie smakuje panu moja szkocka, panie MacHinery? - spytal powoli. -Nie smakuje?! - MacHinerym znow wstrzasnal kaszel. - Do licha, jest doskonala, po prostu swietna! - Nieszczescie MacHinery'ego polegalo na tym, ze w ogole nie znosil whisky, ale udawanie zapijaczonego mechanika okretowego znad rzeki Clyde nie bylo wcale trudniejsze od imitacji twardej szkockiej wymowy. - Mam tylko lekkie dreszcze, panie Ah Wong, to wszystko. - Dlugie lata obcowania z Azjatami nauczyly go, ze nikogo nie obchodzi, czy dreszcze to symptom kataru, czy dzumy. -Bardzo sie ciesze. - Ah Wong nieco sie odprezyl, jesli bylo to w ogole mozliwe. - Jest pan nowym glownym mechanikiem "Grasshoppera", prawda? -Na moja grzeszna dusze! - westchnal z gorycza MacHinery. - Ta stara krypa to najbrudniejszy, najbardziej plugawy i zawszony... -Zebracy nie maja wyboru, panie MacHinery - przerwal chlodno Ah Wong. Pomachal arkuszem papieru. - A pan jest zebrakiem, to jasne. Moj stary przyjaciel Benabi pisze, ze nim dal panu te prace, szlajal sie pan dlugie tygodnie w rynsztokach Dzakarty. Nawet panski dyplom mechanika jest sfalszowany - prawdziwy panu skradziono. 104 -Tak, i spotkaly mnie jeszcze gorsze nieszczescia. Pewnego razu...-Cicho! - przerwal pogardliwie Ah Wong. - Czy ladunek "Grasshoppera" przeszedl juz przez komore celna? -Tak. Jakies pol godziny temu. - MacHinery znow zadygotal i zaczal sie wiercic na fotelu. Po twarzy splywaly mu struzki potu. Ah Wong udal, ze tego nie widzi. -Dobrze. Czy moglbym zobaczyc kopie manifestu okretowego? - spytal, wyciagajac reke. -Nie, nie, chwileczke! - odpowiedzial przebiegle MacHinery. - Pan wie, kim jestem, bo czytal pan list, ale ja nie wiem, kim pan jest. Skad mam pewnosc, ze zna pan Benabiego? -Glupiec! - prychnal Ah Wong. - Ja, jeden z najwiekszych importerow zywnosci na Malajach?! Benabiego, wlasciciela firmy Benabi Tjitarum, najwiekszego plantatora warzyw w Indonezji?! Nie znam go?! Co za osiol! -Nie mialem zamiaru pana obrazic, panie Wong - odpowiedzial z uporem MacHinery. - Otrzymalem wyrazne instrukcje. Wydal mi je osobiscie pan Benabi. Mowil, ze musi mi pan pokazac cos podobnego. Wyjal z portfela arkusik papieru ryzowego z dziwaczna pieczecia wykonana tuszem, mniejsza od paznokcia. -Oczywiscie - usmiechnal sie Ah Wong. Przekrecil sygnet na srodkowym palcu, przytknal do poduszeczki nasaczonej tuszem i wycisnal na papierze identyczny znak. - Pieczec rozbitej dzonki. Sa tylko dwa takie sygnety na calym swiecie. Benabi i ja jestesmy bracmi. -Nigdy bym sie tego nie domyslil - zauwazyl bezczelnie MacHinery. - Benabi jest postawny, dobrze zbudowany, przystojny, natomiast pan... -Bracmi w sensie przenosnym - ucial lodowato Ah Wong. - A teraz prosze mi pokazac manifest, panie MacHinery. -Dobrze. MacHinery wstal, otworzyl torbe podrozna stojaca posrodku luksusowego salonu Ah Wonga, wyjal manifest i wreczyl go gospodarzowi. 5 105 -Po co panu ta torba? - spytal z proznej ciekawosci Ah Wong.-Po co?! - powtorzyl z gorycza MacHinery. - "Grasshopper" zawinal do Singapuru na cale dwa dni i jesli pan mysli, ze spedze je na tej zapchlonej, zaszczurzonej balii, to bardzo sie pan... -Cicho! - Ah Wong rozlozyl manifest. - Ach tak. Sto tusz wolowych. Dwiescie wieprzowych. Banany, cebula, fasola, pieprz, baklazany, maslo. Osiemdziesiat skrzynek najlepszych kalafiorow z Bandungu. Piecdziesiat skrzynek salaty. Tak, wszystko w porzadku. - Przerwal, spojrzal w zadumie na MacHinery'ego i odezwal sie w dialekcie kantonskim: - Zabije cie, przyjacielu. -Slucham? - spytal grzecznie MacHinery. -Nic, nic. - Ah Wong usmiechnal sie. - Chcialem po prostu sprawdzic, czy pan zna chinski. - Podniosl sluchawke telefonu i zaczal mowic szybko w dialekcie kantonskim, zagladajac od czasu do czasu do manifestu i odfajkowujac olowkiem poszczegolne pozycje. Wreszcie odlozyl sluchawke i usmiechnal sie. - Zamowilem troche miesa i warzyw, panie MacHinery. Z panskiego frachtu. -Na pewno same najlepsze rzeczy, zaloze sie - rzucil gorzko MacHinery. - Wy, Chinczycy, nie zadowalacie sie byle czym. Ah Wong znow sie usmiechnal. MacHinery pomyslal, iz jest to usmiech pajaka, na ktorego pajeczynie przysiadla szczegolnie smakowita mucha. Ah Wong, ze swojej strony, nie uznal za stosowne poinformowac MacHinery'ego, ze jest Ormianinem czystej krwi i ze przybral chinski przydomek z dwoch powodow: miejscowy handel byl zdominowany przez Chinczykow, a ponadto obecnosc szlachetnego nazwiska swoich ormianskich przodkow w kartotekach filii Interpolu na calym swiecie wydawala mu sie gleboko hanbiaca. -Nie trzeba miec w sobie tyle goryczy, panie MacHinery - odparl milym tonem. - Myslalem, ze zje pan ze mna obiad. -Obiad? - Po krotkiej walce wewnetrznej na twarzy 106 MacHinery'ego pojawil sie pojednawczy usmiech. - Ach, to bardzo milo z panskiej strony, panie Ah Wong. Bardzo, bardzo milo. Czuje sie doprawdy zaszczycony.MacHinery, ktory nie usiadl z powrotem w fotelu, zaczal spacerowac niespokojnie po salonie, z twarza lsniaca od potu. Dygotal coraz gwaltowniej, a prawy policzek wykrzywialy mu nerwowe skurcze. -Nie wyglada pan najlepiej - skonstatowal ponownie Ah Wong. -Skadze, jestem zdrowy jak rydz. - Chwila milczenia. - Do licha, ma pan racje! Rzeczywiscie kiepsko sie czuje. Musze wyjsc i zazyc lekarstwo. Wiem, co moze mi pomoc. - Zabulgotalo mu w gardle. - Mdli mnie, panie Ah Wong, okropnie mnie mdli! Gdzie jest lazienka?! Szybko! -Za tamtymi drzwiami. MacHinery wybiegl z salonu, zamknal za soba drzwi, odkrecil obydwa kurki nad umywalka i nacisnal dzwignie spluczki klozetowej. Szum plynacej wody zagluszyl lekki grzechot unoszonej zaluzji, ktora nie dopuszczala skwarnego malajskiego slonca. Po drugiej stronie ulicy stala zaparkowana ciemna furgonetka z blekitnymi szybami i wentylatorem na dachu. Wentylator nie poruszal sie. MacHinery wystawil dlon za okno, pomachal nia i odczekal, az wentylator wykona dokladnie jeden obrot. Nastepnie cofnal reke i bardzo ostroznie opuscil zaluzje. Zakrecil kurki i wrocil do salonu Ah Wonga. -Czuje sie pan lepiej, panie MacHinery? Ah Wongowi nielatwo bylo nadac swojemu glosowi troskliwe brzmienie, lecz w koncu osiagnal to z pewnym wysilkiem. -Czuje sie koszmarnie - wyznal szczerze MacHinery. Dygotal jak osika i szczekal zebami. - Musze wyjsc, panie Ah Wong, i zazyc lekarstwo. Wroce za pare minut. -Dam panu kazde lekarstwo, jakiego panu potrzeba, panie MacHinery. Zajmuje sie miedzy innymi hurtowym zaopatrywaniem aptek w srodki farmaceutyczne. 107 -Lekarstwa, ktorego potrzebuje, nie mozna kupic w zadnej przekletej aptece! - odpowiedzial gniewnie MacHinery. - Jedna chwileczke, panie Wong. Zaraz wroce.Ruszyl w strone drzwi, lecz nagle stanal jak wryty. Przejscie blokowal osobnik, ktorego mozna nazwac czlowiekiem tylko z grzecznosci. Przypominal raczej dalekiego protoplaste neandertalczykow, tyle ze wiekszego. Znacznie wiekszego. Mial potezne bary, olbrzymie lapy przywodzace na mysl kiscie bananow i brutalny tepy pysk, ktory wydawal sie wykuty w granicie. -To John, moj sekretarz - przedstawil Ah Wong. - Chyba nie zechce pana wypuscic, panie MacHinery. -Panski sekretarz, rozumiem. Rzeczywiscie, wyglada na intelektualiste. - MacHinery zadygotal gwaltownie i powiedzial cicho: - Odsun sie, chlopcze. -Niech pan nie bedzie niemadry - rzucil ostro Ah Wong. - John zlamalby pana w palcach. Grunt to spokoj, panie MacHinery. Prosze usiasc i zdjac marynarke. To szalenstwo nosic ja w taki upal. Caly sie pan spocil. -Jestem wrazliwy na slonce - odparl przez zacisniete zeby MacHinery. - Nigdy jej nie zdejme. No, odsun sie! -Tu nie ma slonca - rzekl cicho Ah Wong. -Musze wyjsc! - krzyknal MacHinery. - Musze! Do licha, Wong, nawet pan nie wie, jakie to wazne! Rzucil sie z pochylona glowa ku drzwiom niczym szarzujacy byk i usilowal dac nurka pod rozpostartymi rekami Johna, lecz mial wrazenie, ze odciela mu droge zelazna krata. Na jego bicepsach zacisnely sie stalowe szczypce, dzwignely go bez wysilku nad ziemia i zaniosly z powrotem na fotel posrodku salonu. -Postepuje pan wyjatkowo glupio - stwierdzil ze smutkiem Ah Wong. - Chce, zebysmy zostali przyjaciolmi, panie MacHinery. Uwazam, ze jest pan w stanie ofiarowac mi cos, na co czlowiek mojego pokroju moze liczyc niezmiernie rzadko - bezwzgledna, absolutna lojalnosc, jakiej nie da sie kupic za pieniadze. MacHinery szamotal sie bezradnie w olbrzymich lapskach. 108 -Zabije pana, Wong! - wycharczal zduszonym glosem.-Zabije mnie pan? Zabije pan swojego doktora? Zabije pan jedynego czlowieka, ktory moze dostarczyc lekarstwo, jakiego panu potrzeba? - Ah Wong usmiechnal sie. - Jest pan wyjatkowo malo inteligentny. Zdejmij mu marynarke, John. John spelnil polecenie, rozdzierajac marynarke na dwie polowy wzdluz srodkowego szwu na plecach i odrzucajac obie czesci na bok. -Teraz podwin rekawy - zakomenderowal Ah Wong. John pstryknal palcami, zrywajac guziki, po czym podwinal rekawy do lokci. Przez dluzsza chwile trzej mezczyzni przygladali sie w milczeniu przedramionom Szkota. Byly one upstrzone niezliczonymi sinawymi plamkami, odleglymi od siebie nie wiecej niz dwa centymetry. Twarz Ah Wonga pozostala rownie nieprzenikniona jak zawsze. Pochylil sie nad walizka MacHinery'ego, odrzucil na bok koszule i wyciagnal waskie prostokatne pudelko. Zdjal haczyk, uniosl drewniane wieczko i wyjal strzykawke, trzymajac ja za tloczek. -Jak to dobrze, ze mamy pod reka odpowiednie narzedzia - rzekl lagodnie. - To wlasnie tym dozuje pan swoje lekarstwo, prawda, panie MacHinery? Na panskich przedramionach nie ma juz prawie miejsca na wbicie igly, co? Jest pan narkomanem, panie MacHinery, zwyklym cpunem. A teraz dostaje pan szalu, bo jest pan na glodzie. Czy to prawda, panie MacHinery? -Zabije pana, Wong. - MacHinery mowil slabym, nienaturalnym glosem. - Zabije pana, tak mi dopomoz Bog! - Wygial sie w luk na fotelu, wywracajac oczy i otwierajac usta. - Zabije pana! - zakrakal. -Zabije mnie pan? - powtorzyl cicho Ah Wong. - Zabije pan kure znoszaca zlote jajka? Zabije pan swojego doktora, ktory nie tylko rozpoznaje symptomy choroby, lecz takze potrafi przepisac na nia lekarstwo? A nawet je dostarczyc? Moge dostarczyc je natychmiast. To heroina, prawda, panie MacHinery? 109 John rozluznil uchwyt. MacHinery wstal z wysilkiem i zlapal Ah Wonga za ramiona.-Ma pan here?! - wyszeptal. - Boze, ma pan here?! Tutaj?! -Tak, tutaj. - Ah Wong spojrzal prosto w zbolale oczy MacHinery'ego. - Moj przyjaciel Benabi jest jeszcze inteligentniejszy, niz przypuszczalem. Najslabszym ogniwem organizacji byl zawsze kurier przewozacy towar z Dzakarty do Singapuru. Ale teraz to sie zmieni. Do konca zycia nie zabraknie panu bialego proszku, panie MacHinery - dostanie go pan tyle, ile panu potrzeba. -Chce pan powiedziec... chce pan powiedziec, ze juz nigdy nie bede musial sie o niego martwic?! Ze nie bede musial klamac, zebrac, oszukiwac i krasc, zeby go zdobyc?! Ze bedzie zawsze pod reka?! -Dopoki bedzie pan pracowac dla mnie i Benabiego. -Bede panskim niewolnikiem do konca zycia - rzekl z prostota MacHinery. -Nie watpie. - Ah Wong spojrzal nan z niesmakiem, strzasnal z ramion jego dlonie, podniosl sluchawke telefonu i wydal predko stosowne dyspozycje. Odlozyl sluchawke i powiedzial: - Zajmie to co najwyzej minute. -Moj Boze! - zawolal glupkowato MacHinery. - Kiedy sobie przypominam, ile razy biegalem jak oszalaly po calym Singapurze zastanawiajac sie, jak zdobyc here, gdzie jest zrodlo zaopatrzenia... -Jest pan u samego zrodla, panie MacHinery. Nie musi sie pan dluzej zastanawiac. -To pan... pan zaopatruje cale miasto?! -Wiekszosc. -Ale... czy nie mial pan nigdy wyrzutow sumienia? Nie widzial pan narkomanow, ktorym zabraklo hery? Glod narkotyczny to straszna rzecz: dostaje sie wtedy szalu. Nigdy pan tego nie widzial?! -Niech pan nie bedzie naiwny, panie MacHinery. Oczywiscie, ze widzialem. Rozsadny czlowiek poprzestaje na kuleczce opium. Ale ludzie wyrafinowani - wydal lekcewazaco wargi - musza sobie dawac prosto w kanal. 110 Jesli ja nie dostarcze im heroiny, zastapi mnie ktos inny. - Usmiechnal sie pogardliwie. - A moze zadenuncjuje mnie pan przed policja, co?-Predzej poderzne sobie gardlo! - wyszeptal MacHi-nery. - Nie puszcze pary z geby, przysiegam! -Wiem, ze pan nie pusci - rzekl sucho Ah Wong. - O, prosze, mamy juz panskie lekarstwo! Do stolu podszedl sluzacy i postawil na podlodze skrzynke warzyw. -Kalafiory? - spytal glupkowato MacHinery. -Najlepsze kalafiory z Bandungu - potwierdzil Ah Wong. Wzial do reki jeden z nich, ostroznie przekroil nozem, wyjal celofanowa paczuszke i nasypal troche bialego proszku na trzesaca sie dlon MacHinery'ego. - Niech pan sprobuje. MacHinery posmakowal proszek jezykiem. -Dobry Boze! - wyszeptal. To ona! Moja stara przyjaciolka hera! Wiec w taki sposob dociera do Singapuru?! -Juz od wielu lat - odparl spokojnie Ah Wong. - Bierzemy zwykle kalafiory, przecinamy, wydrazamy, wkladamy do srodka heroine, sklejamy szelakiem i pakujemy do skrzynek. Celnicy trzykrotnie przeszukali "Grasshoppera" od dziobu do rufy - ale komu przyszloby do glowy szperac w kalafiorach? -Niech diabli porwa kalafiory! - wychrypial MacHinery. Mowil drzacym glosem, a rece lataly mu jeszcze bardziej niz przedtem. - Prosze ja dla mnie rozpuscic, na litosc boska! Ah Wong wyszedl do lazienki i po chwili wrocil z buteleczka mlecznego plynu. Skinal glowa w strone strzykawki lezacej na stole. -Panskie lekarstwo, panie MacHinery. -Niech pan napelni strzykawke! - blagal MacHinery. - Moje rece... -Widze - przerwal Ah Wong. - Nie sa zbyt pewne, co? - Podniosl strzykawke i napelnil ja plynem z buteleczki. - Wystarczy, panie MacHinery? -Tak, tak, wystarczy. - MacHinery chwycil strzykawke, 111 zawahal sie, po czym wyrzucil z siebie: - Bog jeden wie, ze jestem tylko nedzna kreatura, ale kazdy czlowiek ma swoja godnosc. Nawet narkoman. Chce... chce to zrobic w lazience. I znow zaczyna mnie mdlic!-Mnie tez zaczyna mdlic na panski widok - stwierdzil beznamietnie Ah Wong. - Niech pan idzie. MacHinery pospieszyl do lazienki, uruchomil spluczke, uniosl zaluzje i wystawil strzykawke za okno. Nastepnie cofnal reke i ostroznie polozyl strzykawke na parapecie. Odczekal dwadziescia sekund, po czym wrocil do salonu Ah Wonga. W tejze chwili wywazono z trzaskiem drzwi wejsciowe i do salonu wpadlo pieciu umundurowanych policjantow z furgonetki. MacHinery skinal glowa w strone Johna. -Uwazajcie na tego chloptasia - powiedzial. - Jesli kiwnie palcem, wpakujcie w niego piec czy szesc kulek. Byle nie w glowe, bo sie odbija. Ah Wong stal w kamiennym bezruchu, z nieprzenikniona twarza. Po chwili spytal cicho: -Co oznacza to oburzajace najscie? -Inspektor Hanbro - przedstawil sie dowodca policjantow. - Mam nakaz aresztowania pana, panie Wong. Pod zarzutem posiadania oraz dystrybucji zakazanych srodkow odurzajacych. Musze pana ostrzec... -Co to za blazenstwa?! - Ah Wong zesztywnial nagle, a jego wzrok stal sie bardzo czujny. - Srodki odurzajace, powiada pan? -Owszem, narkotyki. - Hanbro zwrocil sie w strone MacHinery'ego. - Oto swiadek. -Swiadek?! - spytal z niedowierzaniem Ah Wong. - Ten zapijaczony szkocki mechanik?! -Co najdziwniejsze, byl on kiedys rzeczywiscie mechanikiem - odparl Hanbro. - Jest takze Szkotem, choc nie pijakiem. Zmienil zawod wiele lat temu. Panie Wong, czy wolno mi przedstawic inspektora Donalda MacHinery'ego z Brygady Antynarkotykowej Komendy Glownej Policji w Hongkongu? Odkomenderowano go z misja specjalna do Singapuru. Twarze moich podkomendnych sa w miescie zbyt dobrze znane. 112 -Moze go pan zabrac, panie inspektorze - odezwal sie ze znuzeniem MacHinery. - Nie wiem, ile tragedii i samobojstw ma na sumieniu, ale to juz nieistotne. Zebralismy dosc dowodow, zeby gnil w wiezieniu do konca zycia.-Jestem niewinny - rzekl gluchym glosem Ah Wong. - Jako jeden z najpowazniejszych kupcow i najbardziej szanowanych obywateli Singapuru... -Milczec! - przerwal brutalnie MacHinery. - Mial pan racje, panie Wong. Panski poprzedni kurier, glowny mechanik "Grasshoppera", byl rzeczywiscie najslabszym ogniwem organizacji. Pewnej nocy schlal sie w Dzakarcie jak swinia i wygadal w obecnosci tajniaka. Nie powiedzial zbyt wiele, lecz wpadlismy przynajmniej na jakis trop. Wiedzielismy, ze nic wiecej od niego nie wyciagniemy - ludzie nie trzymajacy w tej branzy jezyka za zebami zbyt latwo ulegaja smiertelnym wypadkom - wiec zostawilismy go na razie w spokoju, a tymczasem w porcie pojawilem sie ja, grajac role zapijaczonego mechanika okretowego, narkomana. W odpowiedniej chwili policja z Dzakarty aresztowala mechanika "Grasshoppera" i okazalem sie jego idealnym nastepca. Wbrew temu, co pan sadzi, panski braciszek Benabi bynajmniej nie popisal sie szczegolna inteligencja. -Nie jest pan w stanie niczego udowodnic. Nie ma pan prawa... -Moge udowodnic wszystko. Po dziesieciu latach w Hongkongu mowie po chinsku rownie dobrze jak pan. Nawet lepiej - wy, Ormianie, macie trudnosci z niektorymi samogloskami. Tak, Ormianie, panie Wong - wiemy o panu bardzo duzo. Slyszalem, jak podawal pan swojemu pomocnikowi numery - odpowiadaja one numerom skrzynek. -To tylko panskie fantazje... -Mielismy panski telefon na podsluchu. -Tasmy z podsluchu nie moga stanowic dowodu przed sadem. -A cala nasza rozmowa zostala utrwalona dla potom- Bezkresne... 113 nosci - ciagnal bezlitosnie MacHinery. - Na dnie mojej torby podroznej znajduje sie bardzo czuly magnetofon. Numery odfajkowane przez pana na manifescie okretowym odpowiadaja numerom skrzynek przewiezionych tutaj z panskiej spelunki. Analiza grafitu i porownanie odciskow palcow wykaza, iz osobiscie zaznaczyl pan te numery olowkiem lezacym na stole. Sygnety noszone przez pana i Benabiego - kazdy sad na Dalekim Wschodzie zrozumie ich znaczenie. A ta skrzynka z kalafiorami nafaszerowanymi heroina, stojaca na podlodze panskiego salonu - jak wlasciwie zamierza pan to wytlumaczyc?! Wielki Boze, czlowieku, moze pan zostac skazany na dozywocie na podstawie dowodow znajdujacych sie w samej lazience - jest tam strzykawka pelna heroiny z panskimi odciskami palcow!-Jest pan narkomanem! - wyszeptal oszolomiony Ah Wong. - Narkomani nie moga zeznawac przed sadem. Dobrze znam te objawy. Jest pan... -Objawy? - usmiechnal sie MacHinery. - Jak pan widzi, przestalem juz dygotac. A gdy zdejme trzy pulowery noszone pod koszula, przestane tez sie pocic. Bladosc to po prostu makijaz. Zalzawione, przekrwione oczy narkomana - nie wie pan, ze czerwona papryka pozwala osiagnac dokladnie taki sam efekt? -A panskie przedramiona?! - zawolal z rozpacza Ah Wong. - Niech pan na nie popatrzy! Jest na nich pelno nakluc! W jaki sposob... -Zaostrzony, wysterylizowany drut do robotek recznych i troche barwnika anilinowego. Odradzam panu probowac, panie Wong. To piekielnie bolesne. J1 "LANCASTRIA*' ...r; -- --,.'----.- ' -. - ...i -:- - -.;'--". '-'-'. .", '.,.-,:-:-...-...- - ','-'.-<<...- Tillyerowie przebyli bardzo dluga droge, choc nie pod wzgledem liczby kilometrow - Clifford Tillyer pracowal jako technik w belgijskiej fabryce sprzetu lotniczego firmy Fairey, a w miare szybkie auto dotarloby stamtad do Saint-Nazaire w jeden dzien. Jednakze Tillyerowie nie przemierzali slonecznych rownin polnocnej Francji szybkim, wygodnym samochodem - podrozowali przez kraj, ktory poniosl niedawno sromotna kleske i w ktorym zapanowalo calkowite rozprzezenie. Korzystali z zatloczonych pociagow, podazajacych przypadkowymi trasami i pokonujacych niekiedy zaledwie kilka kilometrow dziennie, albo z ciezarowek, ktore sunely wolno po szosach wraz z potokami uciekinierow zdazajacych na poludriie. Niewygodna podroz zajela caly miesiac, lecz wreszcie dotarli do celu i kiedy Clifford Tillyer, jego zona Vera i dwuletnia coreczka Jacaueline spogladali na rede portu w Saint-Nazaire, pelna najrozniejszych alianckich jednostek plywajacych, od niepozornych motorowek do gigantycznych transatlantykow, ktore mialy przetransportowac ich do ojczystej Anglii, czuli, ze warto bylo zniesc tyle wyrzeczen. Cierpienia, strach, glod i dlugie bezsenne noce nalezaly juz do przeszlosci: jutro nioslo obietnice bezpieczenstwa. Podobne uczucia zywily dziesiatki tysiecy ludzi. Nie byli to cywile, lecz ostatnie oddzialy brytyjskiego korpusu 117 ekspedycyjnego we Francji, ktorego wieksza czesc zdolano juz ewakuowac. Dwa tygodnie wczesniej doszlo do cudu na plazach Dunkierki i przeszlo trzysta tysiecy zolnierzy dotarlo bezpiecznie do Anglii. Ewakuacja Cherbourga, Saint-Malo i Brestu byla rownie fantastycznym wyczynem - ze szponow niemieckich dywizji pancerno-motoro-wych wyrwano bez zadnych strat osiemdziesiat piec tysiecy Brytyjczykow. Zolnierze czekajacy w tej chwili nad brzegami Loary mieli odplynac prawie jako ostatni. Byli wsrod nich ludzie tacy jak kapral John Broadbent, ktory podazal z Reims do portu ewakuacyjnego prawie przez szesc tygodni (jego zdjecie, opublikowane w gazetach calego swiata, stalo sie wkrotce znane milionom ludzi), albo sierzant George Young ze Sluzby Zaopatrzenia i Transportu Krolewskich Wojsk Ladowych, wslawiony przejechaniem polowy Francji na rowerze - jego przygody w ciagu nastepnych trzech dni wydaja sie tworem czystej fantazji.Sierzant Young i kapral Broadbent, podobnie jak Tillyerowie, nie zastanawiali sie w tej chwili, jak dotarli do Saint-Nazaire. Podnieceni panujacym wokol rozgardiaszem, zyli nadzieja, ze wnet znajda sie na jednym z niewielkich kutrow, ktore przewozily zolnierzy i cywilow na ogromne statki stojace na redzie. Podano im juz nazwe jednostki majacej zabrac ich do Anglii - "Lancastria". Nawet z odleglosci kilku kilometrow gigantyczny liniowiec wydawal sie wcieleniem solidnosci i bezpieczenstwa: byli pewni, ze kiedy wejda na poklad, ich klopoty wreszcie sie skoncza. "Lancastria", wielki statek pasazerski o wypornosci szesnastu tysiecy dwustu czterdziestu trzech ton, plywajacy pod bandera linii zeglugowej "White Star" Cunarda, kolysal sie lagodnie na dwoch kotwicach dziobowych na redzie w zatoce Quiberon. Przez caly ranek i wczesne popoludnie siedemnastego czerwca tysiac dziewiecset czterdziestego roku krazyly wokol niego dziesiatki malych stateczkow. Stale wzrastala liczba zaokretowanych uchodzcow - tysiac, dwa tysiace, wreszcie cztery tysiace. I ciagle nadplywaly nowe kutry, ciagle przybywalo pasazerow, a poklady 118 rozbrzmiewaly rownym tupotem setek ludzi maszerujacych na wyznaczone miejsca na statku.Kapitan R. Sharp, obserwujacy owa krzatanine z mostka "Lancastrii", rozpaczliwie pragnal zakonczyc zaladunek i wyjsc w morze. Ogromny statek pasazerski, stojacy na kotwicy i otoczony rojem niewielkich kutrow, motorowek i barek, dowozacych wciaz nowych uciekinierow, nie byl zdolny do zadnych manewrow, totez dowodca zdawal sobie sprawe, ze w razie nalotu badz ataku lodzi podwodnych nie ma wiekszych szans na zorganizowanie skutecznej obrony. Moze nie nalezalo sie lekac U-bootow - ujscie Loary patrolowala nieustannie flotylla niszczycieli. Atak lotniczy byl jednak grozba bardziej realna: zaledwie poprzedniego dnia trafiono "Franconie" i kapitan Sharp obawial sie, iz na tym sie nie skonczy. I oto bombowce Luftwaffe znow zaczely atakowac statki pasazerskie stojace na redzie. Chociaz kapitan Sharp lekal sie o swoj statek, ani przez chwile nie przypuszczal, iz nazwa "Lancastria", znana wowczas tylko nielicznym, juz za kilka dni stanie sie symbolem najwiekszej tragedii w dziejach zeglugi brytyjskiej, przycmiewajac fatalne losy "Titanica", "Lusitanii" czy "Athenii". O wpol do czwartej po poludniu, przy akompaniamencie wycia syren alarmowych, dzialka przeciwlotnicze otworzyly ogien do ciezkich bombowcow Luftwaffe krazacych leniwie nad zatoka Quiberon. Na poklad "Lancastrii" wchodzili wlasnie ostatni uciekinierzy, a calkowita liczba pasazerow siegnela blisko szesciu tysiecy mezczyzn, kobiet i dzieci. Znajdowali sie wsrod nich Tillyerowie, kapral Broadbent i sierzant Young. Pani Tillyer wykapala, wytarla i ubrala mala Jacaueline, po czym zeszla wraz z mezem i coreczka do jadalni na posilek. Vera Tillyer szczegolnie wyraznie pamieta uprzejmosc okazywana jej na kazdym kroku: ubranych na bialo stewardow, spokojnie wypelniajacych swoje obowiazki pomimo strzelaniny i syren, i usmiechnietego marynarza, ktory starannie zawiazal tasmy kamizelki 119 ratunkowej Jacaueline, aby nie zsuwala jej sie z drobnych ramion.Sierzant Young wszedl na statek prawie rownoczesnie z Tillyerami, taszczac swoj nowy francuski rower. Byly sierzant Young, mieszkajacy obecnie przy Wickersley Road w Londynie, twierdzi, iz, mowiac najdelikatniej, rower nie wzbudzil szczegolnego entuzjazmu zalogi przeladowanego liniowca, ale on sam zignorowal przeklenstwa marynarzy, wniosl wehikul na poklad, postawil we wzglednie bezpiecznym miejscu, po czym zeszedl na dol, by sie ogolic. Chwile przedtem jedna z bomb trafila w pomost sasiedniego statku pasazerskiego, noszacego nazwe "Oransay". Young wspomina, ze ow fakt nieco go zaniepokoil, lecz mimo to czul nieprzeparta potrzebe usuniecia wielodniowego zarostu. Kapral John Broadbent nie uznawal takich polsrodkow. Byly kapral Broadbent, obecnie taksowkarz zamieszkaly przy Newport Street w Londynie, przyznaje, iz odczuwal wowczas pewien lek, lecz nie z powodu bombardowania ani faktu, ze byl kompletnie nagi i mial akurat wejsc do wanny. Najbardziej przerazala go tabliczka z napisem: WYLACZNIE DLA OFICEROW, wiszaca na drzwiach lazienki. Tuz po trzeciej trzydziesci "Lancastrie" trafily trzy bomby lotnicze. Pierwsza wybuchla na dziobie, druga na rufie, ale najwiecej szkod wyrzadzila trzecia, bedaca zreszta glowna przyczyna przerazajacej liczby ofiar. Zdarzylo sie cos wyjatkowo nieprawdopodobnego: bomba wpadla prosto do jedynego komina "Lancastrii" i wybuchla gleboko w trzewiach statku, niszczac maszynownie i przylegle pomieszczenia, wypelnione ciasno stloczonymi zolnierzami, dla ktorych zabraklo miejsca na pokladach. Zdumiewajaco cicha eksplozja dokonala straszliwych spustoszen. Po zniszczeniu maszynowni z rozbitych zbiornikow i przewodow paliwowych wyciekly natychmiast tysiace ton mazutu, ktory pokryl gruba warstwa morze wokol "Lancastrii". W okolicznych pomieszczeniach doszlo do okropnej rzezi: zginelo tam blisko pieciuset zolnierzy, 120 glownie lotnikow RAF-u. Wybuch poteznej bomby w ciasnej przestrzeni rozszarpal na strzepy wiekszosc z nich, a reszta padla ofiara huraganu stalowych odlamkow lub zostala cisnieta podmuchem do morza przez dziury wybite w kruchych burtach statku, po czym ci, co jeszcze zyli, utoneli w gestym mazucie tryskajacym z uszkodzonych zbiornikow."Lancastria" miala juz przechyl burtowy i nabierala szybko wody. Nawet najbardziej niedoswiadczeni pasazerowie - a wiekszosc byla zwyklymi szczurami ladowymi - zdawali sobie sprawe, ze statek wkrotce zatonie. Setki ludzi uwiezionych pod pokladami znalazlo sie w pulapce. Czesc nie zdolala sforsowac wodoszczelnych drzwi, zamknietych lub zatarasowanych przez wybuch, innym zas odciely droge zbite tlumy wypelniajace korytarze i zejsciowki - ostatni w kolejkach nie mieli prawie zadnych szans przezycia. Niektorzy wydostali sie przez iluminatory, inni przez luki towarowe w burtach statku: ksiadz Charles McMenemy, byly kapelan rzymskokatolicki wiezienia w Wormwood Scrubs, zaprowadzil grupe uwiezionych ludzi do luku towarowego znajdujacego sie okolo dwoch metrow nad powierzchnia wody, oddal swoja kamizelke starszemu sierzantowi nie umiejacemu plywac, kazal swoim podopiecznym wyskoczyc do morza i podazyl za nim jako ostatni. Nikt nie zaslugiwal bardziej na ocalenie - i ksiadz McMenemy ocalal. Tillyerowie, kapral Broadbent i sierzant Young nalezeli do szczesliwcow, ktorzy zdolali wyjsc na poklad. Broadbent i Young musieli przedtem wspinac sie przez dluzszy czas po zelaznych drabinach wraz z potokami ciasno stloczonych zolnierzy. Pani Tillyer nie musiala czekac w kolejce. Kiedy wyszla z jadalni z Jacaueline na rekach, rozlegly sie okrzyki: "Miejsce dla dziecka!", po czym zolnierze rozstapili sie, przywierajac plecami do scian korytarza, by ja przepuscic. Postepowali w ten sposob na widok kazdej kobiety i dziecka; nie sposob ustalic, ilu z nich zginelo, bo stracili przez to cenne sekundy rozstrzygajace pomiedzy zyciem a smiercia. 121 Wspominajac ostatnie koszmarne chwile "Lancastrii", Tillyerowie, Broadbent oraz Young zwracaja uwage na pewien fakt, ktory utkwil im w pamieci szczegolnie mocno. Sa pelni podziwu dla spokoju, dyscypliny, mestwa i bezinteresownosci brytyjskich zolnierzy i marynarzy, ktorzy opuszczali statek w zrozumialym pospiechu, lecz bez zadnych oznak paniki.Lecz byly to tylko przelotne wrazenia - nikt nie mial czasu dluzej sie nad tym zastanawiac. Wokol slychac bylo terkot dzialek przeciwlotniczych, panowal piekielny halas, snul sie dym, a w gorze wciaz krazyly bombowce Luft-waffe - niektore z nich bezlitosnie ostrzeliwaly nachylone poklady "Lancastrii" z karabinow maszynowych, razac stloczonych zolnierzy czekajacych na wejscie do lodzi. Do lodzi ratunkowych pierwsze wchodzily kobiety i dzieci. Clifford Tillyer ulokowal w jednej z nich zone i coreczke, a sam cofnal sie w tlum, by przepuscic innych, lecz czekajacy na swoja kolej zolnierze wojsk pancernych zmusili go do zajecia miejsca kolo Very i Jacaueline. "Niech pan siada - mowili. - Musi sie pan zaopiekowac swoja mala". Jednakze szalupa okazala sie schronieniem krotkotrwalym i zdradliwym. Kiedy spuszczano ja na wode, niebezpiecznie sie przechylila, a Tillyerowie bez wahania skoczyli do morza i odplyneli od tonacego statku - pan Tillyer trzymal w tym czasie glowke Jacaueline nad powierzchnia zanieczyszczonej wody. Sierzant Young i kapral Broadbent nie dostali sie do lodzi. Odplynely juz wszystkie, ktore udalo sie spuscic na wode: czesc zatonela. Sierzant Young po raz pierwszy od wielu tygodni zapomnial o swoim rowerze. Nie dokonczywszy golenia, wybiegl z namydlonymi policzkami na poklad, wyskoczyl za burte i znalazl sie w wodzie pelnej mazutu i odlamkow drewna, wsrod setek ludzi, z ktorych wielu nie umialo plywac i szamotalo sie rozpaczliwie bez kamizelek ratunkowych, nie majac czego sie uczepic. Young wiedzial, jaki los czeka rozbitkow znajdujacych sie zbyt blisko tonacego 122 statku - a "Lancastria" tonela na jego oczach. Czym predzej odplynal jak najdalej, aby nie wessal go straszliwy wir, ktory musial powstac w chwili, gdy statek pojdzie wreszcie na dno zatoki Quiberon.Kapral Broadbent, rozpoczynajacy akurat kapiel, byl nagi jak nowo narodzone dziecie (mial takim pozostac przez nastepne trzy dni), lecz wspomina, iz zupelnie go to wowczas nie obchodzilo. Kiedy na przekrzywionym pokladzie nie dawalo sie juz ustac, Broadbent wzial uroczyscie za reke swojego przyjaciela Sida Keenana, ktory rowniez bral kapiel w chwili nalotu, po czym skoczyl wraz z nim do morza. Wkrotce potem doszlo do straszliwego finalu, ktory wryl sie na zawsze w pamiec obu zolnierzy oraz Tillyerow - a takze kazdego z tysiecy swiadkow katastrofy. Ogromne sruby statku wynurzyly sie z wody, a "Lancastria" powoli stanela pionowo i zatonela. Wielkiego kadluba czepialy sie wciaz niczym mrowki setki zolnierzy, prawdopodobnie nie umiejacych plywac. Nie krzyczeli oni ani nie okazywali strachu; zamiast tego zaintonowali zgodnym chorem dwie piosenki: Roli out the barrel i There'11 always be an England. Spiewali je, dopoki nie zamknela sie nad nimi woda, totez nic dziwnego, ze wielu uratowanych zolnierzy nie zdobylo sie juz nigdy na zaspiewanie Roli out the Barrel, nieoficjalnego hymnu armii brytyjskiej w pierwszych latach wojny. Kapral Broadbent znajdowal sie bardzo blisko tonacego statku. Utkwil mu w pamieci koszmarny obraz, ktory, jak twierdzi, bedzie go przesladowac do konca zycia - twarz widziana w bulaju. Kiedy "Lancastria" zaczela przyjmowac pozycje pionowa, Broadbent zauwazyl uwiezionego czlowieka rozpaczliwie probujacego rozbic grube, hartowane szklo - co zakonczylo sie calkowitym fiaskiem. Broadben-towi mignela wykrzywiona trwoga twarz, po czym ilumi-nator zniknal w wodzie pokrytej czarnym mazutem. I oto nastapilo cos jeszcze straszniejszego - pozar. Nie na pokladzie "Lancastrii" - latwo byloby przed nim 123 uciec - lecz na powierzchni wody, gdzie ucieczka nie wchodzi w rachube. Nie wybuchl on przypadkowo - powstal wskutek niewybaczalnego, monstrualnego okrucienstwa, ktorego dopuszczono sie z zimna krwia. Piloci Luftwaffe nie tylko strzelali z broni pokladowej do rozbitkow - seria karabinu maszynowego zabila w pewnej chwili wszystkich dwudziestu ludzi dryfujacych na jednej z tratw - lecz z rozmyslem podpalili mazut otaczajacy statek, zrzucajac na niego bomby zapalajace.Smierc w pozarze rozlanego mazutu to najstraszniejsza, najokrutniejsza tortura znana czlowiekowi. Plywak moze albo dac nurka i utopic sie, albo cierpiec przerazliwe katusze, gdy zar ogarnia czesci ciala wystajace ponad wode i nie mozna zlapac tchu - bo plomienie karmia sie zyciodajnym tlenem i czlowiek dusi sie w rozpalonym, martwym powietrzu. Smierc przez utoniecie jest jednak cicha i prawie bezbolesna, totez gdy nie ma juz zadnej nadziei ratunku, tylko szaleniec narazalby sie na dalsze piekielne meki w ogniu, gdy istnieje prosty sposob ich zakonczenia. Oficjalni kronikarze drugiej wojny swiatowej na morzu nie sa w stanie zrozumiec, dlaczego zginelo az dwa tysiace osmiuset dwudziestu trzech pasazerow "Lancastrii", choc do tragedii doszlo w bialy dzien na redzie pelnej statkow, w tym wielu niewielkich, zwrotnych jednostek, ktore przybyly szybko na miejsce katastrofy - sam tralowiec "Cambridgeshire" uratowal blisko tysiac rozbitkow. Trudno pojac owo zdziwienie historykow - przeciwnie, zdumiewa fakt, iz uratowano tak wiele osob: w sumie okolo dwu i pol tysiaca. Znaczna czesc statkow stojacych na redzie zajmowala sie odpieraniem atakow bombowcow Luftwaffe, a te, ktore w koncu nadplynely, juz po akcji ratowniczej "Cambridgeshire", odnalazly wsrod mazutu i dryfujacych szczatkow stosunkowo niewielu pasazerow "Lancastrii". Setki ludzi zginely w chwili wybuchu bomb, mnostwo poszlo na dno uwiezionych pod pokladami lub czepiajac sie rozpaczliwie kadluba, kolejne setki splonely 124 dw pozarze mazutu lub zostaly wessane przez wir powstaly podczas toniecia statku, a wielu odplynelo w poszukiwaniu bezpieczenstwa tak daleko, ze znalezli sie poza strefa poszukiwan.Wlasnie to ostatnie przytrafilo sie kapralowi Broadben-towi, sierzantowi Youngowi oraz Tillyerom. Broadbenta, prawie nieprzytomnego, uratowala niewielka motorowka, skad, wciaz zupelnie nagiego, przeniesiono go na poklad "Johna Holta" - i wowczas jakis dziennikarz pstryknal mu zdjecie. Broadbent przybyl w trzy dni pozniej do Plymouth, ciagle bez skrawka odziezy, zmartwiony tylko tym, ze nie ma gdzie schowac otrzymanej paczki papierosow, az nagle dowiedzial sie, ze jest slawny, bo gazety na calym swiecie opublikowaly jego fotografie, ktora stala sie symbolem katastrofy. Sierzant Young plynal uczepiony pomaranczowej skrzyni wraz z dziewiecioma innymi rozbitkami. Kiedy w cztery godziny pozniej wzial go na poklad francuski kuter rybacki, mial zaledwie dwoch towarzyszy - pozostalych siedmiu kolejno utonelo, utraciwszy sily. Young wyladowal w szpitalu prowadzonym przez zakonnice, pod opieka pani Joan Rodes, slawnej pozniej jako Aniol z Saint-Nazaire, a nastepnie, przebrany w mundur francuskiego marynarza, trafil do szpitala wojskowego, gdzie niemiecki oficer poinformowal go, ze jest jencem wojennym i ze w razie proby ucieczki moze zostac zastrzelony. To, co zrobil sierzant Young, nie bylo jednak klasyczna ucieczka - wraz z kilkoma Brytyjczykami zarekwirowal ambulans Czerwonego Krzyza, dotarl na wybrzeze i wszedl na poklad niszczyciela "Punjabi". Tillyerowie pozostawali w wodzie dluzej niz Young, choc ze zrozumialych wzgledow nie przypominaja sobie dokladnie, co sie z nimi dzialo. Pani Tillyer pamieta tylko, iz jakis zolnierz oddal jej wlasna deske, by mala Jacaueline miala szanse przezyc. Pozniej Vera krzyczala tak czesto i natarczywie: "Dziecko! Dziecko!", ze dziewczynka zaczela ja nasladowac dla zabawy. "<> - wolala wraz ze mna, az zabraklo jej sil". 125 Jednakze ich okrzyki uslyszano i nadszedl ratunek - szalupa z niszczyciela "Highlander". Zarowno pan Tillyer, obecnie kierownik dzialu w fabryce sprzetu lotniczego firmy Fairey w Londynie, jak i jego zona szybko otrzasneli sie z szoku wywolanego straszliwymi przezyciami.Podobnie zreszta jak Jacaueline, ktora osiemnascie lat temu krzyczala cienkim glosikiem: "Dziecko! Dziecko!" na pokrytych mazutem wodach zatoki Quiberon i ktora wyszla za maz piatego lipca tego roku. McCRIMMON I BLAUWEISSY ' Wiatr wial od strony ladu ku dzielnicy arabskiej, totez w centrum miasta dawalo sie jeszcze w miare swobodnie oddychac. Panowala noc, choc nie spokoj. W porze gdy wszyscy uczciwi ludzie spia smacznie w lozkach, mieszkancy Aleksandrii wylegli tlumnie na dwor. Ulice mialy typowo orientalny wyglad. Wszedzie roilo sie od pucybutow, zlodziei kieszonkowych i handlarzy najrozniejszymi artykulami surowo zakazanymi przez prawo egipskie, ale wiekszosc przechodniow snula sie po miescie bez zadnego celu. Jedni skrecali w lewo, a inni w prawo, lecz bylo to tylko kwestia przypadku. Byl jednak w tlumie ktos, kto zachowywal sie inaczej. Spieszyl predko naprzod, zdradzajac cala swoja postawa, ze ma jasno wytkniety cel: jego spokojna twarz znamionowala czlowieka czynu, w oczach zas plonal blask swiadczacy o stalowej determinacji, a takze, byc moze, spozyciu nadmiernej ilosci dzinu. Starszy marynarz McCrimmon, operator wyrzutni torped na pokladzie brytyjskiego okretu wojennego "Ilara", dumny wlasciciel dwu baretek, historycznego nazwiska oraz niewzruszonych zasad moralnych, podazal na wazne spotkanie, na ktore nie mogl sie spoznic. "Ilara" powrocila rankiem do Aleksandrii z Morza Egejskiego bez sporego fragmentu drugiego komina - Bezkresne... 129 byla to pamiatka po krotkim pojedynku artyleryjskim z niemieckimi bateriami nadbrzeznymi kalibru dwiescie czterdziesci jeden milimetrow na wyspie Milos. McCrim-mon, heroicznie zrezygnowawszy ze zwyklej popoludniowej drzemki, zszedl na lad natychmiast po lunchu i odszukal jednego ze swoich odleglych krewnych o tym samym nazwisku. Byl on dokerem, a scisle biorac, pracownikiem pobierajacym pensje za przebywanie w dokach w pewnych okreslonych godzinach. Jego kontrakt w Egipcie konczyl sie dopiero za dwa lata. Uzyskal on ostatnio dosc cenne informacje, a poniewaz solidarnosc klanowa byla dlan rzecza swieta, po dluzszych rozmyslaniach i kilku kieliszkach brandy postanowil podzielic sie nimi z kuzynem. Ten ostatni udawal przez caly czas smiertelnie znudzonego, czym jednak nie zwiodl nikogo.Informacje sprowadzaly sie pokrotce do tego: Doker dowiedzial sie niedawno z niezbyt szacownego, acz wiarygodnego zrodla, iz pewien Egipcjanin wszedl w posiadanie pieknej kolekcji niewielkich brylantow czystej wody, tak zwanych blauweissow. Pan McCrimmon byl gleboko przekonany, iz nie sa to pamiatki rodzinne ani dobra nabyte w inny legalny sposob, lecz nie mialo to zadnego znaczenia. Najwazniejszy byl fakt, ze obecny wlasciciel jest sklonny sie z nimi rozstac za fantastycznie niska cene. W Europie kamienie kosztowalyby kilkanascie razy wiecej. Czy kuzyn, ktoremu ufa jak nikomu na swiecie i ktory ma niebawem wrocic do kraju, zechcialby zabrac je do Anglii, spieniezyc i podzielic sie zyskami? McCrimmon wyrazil zgode i wlasnie dlatego kroczyl w tej chwili zatloczonymi ulicami Aleksandrii, nie rozgladajac sie na boki i machinalnie odpychajac zbyt natretnych pucybutow. Przystawal tylko od czasu do czasu i mruczac przeklenstwa ogladal podsuwane mu pod nos dziela sztuki, autorstwa zarowno starych, jak i nowych mistrzow, po czym ruszal spiesznie w dalsza droge. Nie mial prawa sie spoznic. Juz i tak zmitrezyl zbyt wiele 130 czasu w barze kolo gieldy, usmierzajac pragnienie i grajac w pokera z trzema Ormianami i Cypryjczykiem. Szlo mu wysmienicie i moze nawet jeszcze by tam byl, gdyby nie pewien zanadto dociekliwy kibic, ktory wyrazil nagle glosny zachwyt nad niezwyklym kunsztem tworcy z pozoru identycznej talii kart o piecdziesieciu dwu roznych koszulkach. Kiedy powolano zaimprowizowana komisje sledcza majaca wykryc wlasciciela talii, McCrimmon opuscil lokal. Nie zdazyl nawet zabrac wygranej i na samo wspomnienie zgrzytal od czasu do czasu zebami, kroczac piaszczysta Saad Zaghoul, glowna arteria miasta.Dotarlszy do jej kranca, skrecil w lewo i wszedl do jednego z urzadzonych ze wschodnim przepychem lokali rozrywkowych otaczajacych licznie Dworzec Ramleh. Zasalutowawszy sprezyscie umundurowanemu odzwiernemu, ktorego wzial za kontradmirala, przeszedl pod portalem, dotarl do szatni, po czym rozejrzal sie po przedsionku. Byl on pusty. Handlarz brylantow jeszcze sie nie pojawil. Pozostawiwszy szatniarzowi krotkie instrukcje oraz skromny napiwek, McCrimmon wkroczyl do sali. Wybral stolik, skad mogl obserwowac wystepy kabaretowe nie wytezajac nadmiernie oczu, po czym usiadl. Zdjal z blatu tabliczke z napisem ZAREZERWOWANE i wreczyl ja wielkopans-kim gestem przechodzacemu kelnerowi, kazac mu jednoczesnie przyniesc cos do picia. Kelner, najwyrazniej uznaw-szy McCrimmona za kolejnego monarche incognito, sklonil sie nisko i odszedl. McCrimmon rozejrzal sie lekcewazaco po restauracji. Nie roznila sie ona od tuzinow podobnych lokali - te same pluszowe sofy, alkowy oddzielone kotarami, mosiezne barierki, mikroskopijny parkiet taneczny, nieswieze palmy i kilku rownie nieswiezych muzykow. Obserwowal z ponura mina wysilki pary zawodowych tancerzy, ktorzy demonstrowali na parkiecie walca wiedenskiego. Ulotka lezaca na stoliku reklamowala ich wielkimi literami jako "utalentowanych i skonczonych artystow". McCrimmon kwestionowal przymiotnik "utalentowani", lecz zgadzal sie calkowicie z drugim okresleniem - prywatnie 131 ocenial, ze skonczyli sie jako artysci ze dwadziescia lat temu. Nudzil sie jak mops.Minela godzina. McCrimmon wypil piatego johna col-linsa i nie mogl juz usiedziec z niecierpliwosci, gdy wtem dostrzegl kiwajacego nan kelnera. Opuscil sale przy dzwiekach granej przez orkiestre "Carmelity", ktora swietnie harmonizowala z melodyjnym pobrzekiwaniem dobiegajacym z jego kieszeni: znajdowala sie tam srebrzysta metalowa popielniczka oraz kilka nozy i widelcow. Wcisnawszy w dlon kelnera krazek pospolitego metalu do zludzenia przypominajacy monete, McCrimmon wkroczyl do przedsionka. Byl on ciagle pusty, totez przeszedl stamtad do toalety. Znow spudlowal - choc niezupelnie. Bo chociaz w lazience nie bylo nikogo, uwage McCrimmona przyciagnal rzad lsniacych kurkow nad umywalkami. Natychmiast przypomnial sobie swojego stryja, wlasciciela kwitnacego zakladu uslug hydraulicznych w Broomielaw w Glasgow. Postanowiwszy nie tracic czasu, wyciagnal z kieszeni potezny klucz francuski, ocenil rozmiar mutr i juz mial zabrac sie do ich odkrecania, gdy za jego plecami rozlegl sie cichy szept: "Prosze pana!" McCrimmon zachnal sie, ukryl klucz ze zrecznoscia zawodowego prestidigitatora, po czym obrocil sie z obojetna mina. Mial tak niewinny wyglad, ze nawet aniol zostalby przy nim uznany za notorycznego przestepce. Przed McCrimmonem stalo, a raczej kucalo drobne ciemnoskore indywiduum w czerwonym fezie i bialej koszuli nocnej, z ktorej wystawaly bose stopy. -Pan McClimmon? - spytala zjawa, skladajac blagalnie rece. McCrimmon, nie raczywszy sprostowac blednej wymowy legendarnego nazwiska szkockiego, znieksztalconego przez niepismiennego barbarzynce, kiwnal w milczeniu glowa. Egipcjanin, rownie malomowny, wiecej sie nie odezwal. Skinal na McCrimmona, odwrocil sie, a nastepnie wyslizgnal do przedsionka i na ulice. McCrimmon, nieco zdenerwowany tajemniczoscia nieznajomego, obrzucil chromo- 132 wane kurki ostatnim pelnym zalu spojrzeniem, postanowil nie wracac bez plecaka i ruszyl za Arabem.Znalazlszy sie na dworze, przewodnik przeszedl bezszelestnie przez plac. McCrimmon podazyl za nim, ostentacyjnie trzymajac sie w pewnej odleglosci, jak przystalo na dumnego przedstawiciela cywilizacji zachodniej. Egipcjanin skrecil w aleje Safia Zaghoul, wspial sie na wzgorze, po czym zaczal schodzic w dol ku dzielnicy arabskiej na wschod od portu. W miare jak ulice stawaly sie coraz brudniejsze i ciemniejsze, a smrod coraz dokuczliwszy, McCrimmon sciskal coraz mocniej raczke klucza francuskiego. Ale kroczyl bez wahania naprzod. Czyz nie nalezal do klanu McCrim-monow? Czyz jego przodkowie nie bili sie jak lwy pod Bannockburn i Flodden? Czyz jego dziadek nie byl najwiekszym wspolczesnym przemytnikiem whisky na Wyspach Brytyjskich? Czyz jego ojciec, pelen radosnej pogardy smierci tak charakterystycznej dla McCrimmonow, nie dopingowal ongis do zwyciestwa pilkarzy Glasgow Rangers, otoczony przez zbity tlum kibicow Celticu? W klanie McCrimmonow nie brakowalo bohaterow. Ponadto sam McCrimmon nie wylewal tego wieczoru za kolnierz i wezbrala w nim odwaga. Szedl dalej. Przewodnik zatrzymal sie nagle przed obskurna kawiarnia; z zewnatrz sprawiala ona nadzwyczaj nedzne wrazenie. McCrimmon, przeszedlszy przez trzcinowa zaslone w drzwiach, przekonal sie, ze wnetrze wyglada jeszcze gorzej. Umeblowanie skladalo sie z szynkwasu biegnacego wzdluz calej dlugosci pomieszczenia oraz kilku stolow z wiklinowymi krzeslami i taboretami. W rogu widac bylo brudnego osobnika smazacego placki na odkrytym piecyku, a tuz obok kucali na podlodze dwaj wiekowi dzentelmeni palacy z bulgotem fajki wodne. McCrimmon nie byl w stanie dostrzec drugiego konca sali. Widocznosc nie przekraczala poltora metra. Przewodnik najwyrazniej czul sie w lokalu jak u siebie. Zaprowadzil McCrimmona do koslawego stolu kolo piecyka, usiadl i w przystepie szczerosci przedstawil sie jako 133 Muhammad Ali. Nawiasem mowiac, nazywa sie tak polowa Egipcjan, gdy tymczasem druga polowa, skromniejsza, zadowala sie imieniem Muhammad lub Ali.Po owej spoznionej prezentacji McCrimmon, nie przywiazujacy zadnej wagi do wyszukanej etykiety zwiazanej z wielkimi interesami, kazal podac cos do picia i szorstko zazadal przejscia do rzeczy. Muhammad Ali wsunal reke w faldy swojej szaty i wyciagnal niewielki skorzany woreczek. Wazyl go w milczeniu w dloni, lecz jego pytajacy wzrok swietnie zastepowal slowa. McCrimmon poprosil o pokazanie blauweissow; Muhammad Ali odmowil. Anglik powinien z pewnoscia dowiesc najpierw swojej dobrej woli, pokazujac pieniadze. McCrimmon, rozwscieczony dwiema straszliwymi zniewagami - nazwano go Anglikiem, a ponadto wschodni barbarzyncy mieli najwyrazniej dosc niskie mniemanie o honorze klanu McCrimmonow - chwycil raczke klucza francuskiego. Muhammad Ali, wyraznie nie majacy zielonego pojecia o dobrych manierach, zaczai nagle ostentacyjnie pilowac sobie paznokcie. Pilnik mial postac przeszlo dwudziestocentymetrowego obosiecznego noza do rzucania; McCrimmon, doszedlszy do wniosku, iz nieszczesny poganin, wychowany w stanie dzikosci, zasluguje raczej na litosc niz potepienie, wielkodusznie zmienil zamiar i wsunal dlon do lewej kieszeni, gdzie przechowywal portfel. Trzymal ja tam przez kilka sekund, po czym wyciagnal powoli, pusta, a jego twarz przybrala szczegolny wyraz. Portfel zniknal. Gdyby w kawiarni byl obecny lingwista, wpadlby w zachwyt, sluchajac oracji McCrimmona, jaka nastapila pozniej. Przez dlugie piec minut przeklinal on Aleksandrie na czym swiat stoi, obrzucajac ja najwulgarniejszymi epitetami i nie powtarzajac sie ani razu. Arabowie gapili sie nan z podziwem. W koncu odzyskal nieco rownowage, udobruchany wyrazami wspolczucia ze strony Muhammada Alego oraz kilkoma kieliszkami araku. Po dluzszej goracej debacie ustalono, iz McCrimmon spotka sie z Muhammadem Alim nastepnego wieczoru w kawiarni na koncu alei Sherifa Paszy. McCrimmon 134 szczegolnie sie przy tym upieral. Kawiarnia miala dwie zalety: znajdowala sie w dzielnicy europejskiej i byl tam znany, a ponadto gdyby spotkali sie tam dzis wieczorem, transakcje daloby sie przeprowadzic nawet bez portfela...McCrimmon spedzil w kawiarni jeszcze troche czasu, popijajac ponuro arak. Postanowil wyjsc dopiero wtedy, gdy Muhammad Ali na dobre przestal mu dolewac. Chwycil rozkolysany szynkwas, probujac przywrocic mu pozycje pozioma, i wstal z nieszczesliwa mina czlowieka, ktorego nie moze juz spotkac nic gorszego. Mylil sie, lecz latwo mu to wybaczyc. Skierowawszy sie w strone drzwi, McCrimmon spostrzegl, iz stoja w nich czterej mezczyzni nie chcacy sie odsunac mimo powtarzanych okrzykow. Chociaz widzial jak przez mgle, przyjrzal sie pierwszemu z nich, po czym, siegnawszy mysla wstecz, rozpoznal w nim Cypryjczyka, z ktorym gral wczesniej w pokera. Intuicja podpowiedziala mu, kim sa pozostali trzej dzentelmeni. McCrimmon wytrzezwial raptownie i odskoczyl do tylu, wydajac ochryply okrzyk wojenny swojego klanu. Jednoczesnie siegnal reka po klucz francuski: jego gest byl tak blyskawiczny, ze nie powstydzilby sie go nawet zawodowy rewolwerowiec. Na nieszczescie McCrimmona w sprawnym wyciagnieciu klucza przeszkodzily mu noze i widelce obciazajace kieszen. Owszem, spoznil sie tylko o sekunde, lecz powszechnie wiadomo, iz ciezki stolek cisniety przez rozwscieczonego Ormianina pokonuje odleglosc poltora metra w czasie o polowe krotszym. McCrimmon opuscil kawiarnie w sposob dosc niekonwencjonalny: wylecial przez okno wraz z zasloniajaca je azurowa drewniana kratka. Droga przechodzil akurat patrol piechoty morskiej, lecz zolnierze, ktorzy widzieli juz niejedno, nie uznali tego za wypadek zaslugujacy na oficjalne sledztwo. Zatrzymali sie na chwile, by zdjac z szyi McCrimmona naszyjnik z polamanych deszczulek, postawili delikwenta na nogi i zaprowadzili do portu. 135 McCrimmon odszedl od lustra, w ktorym przygladal sie z zachwytem przez ostatnie dziesiec minut. Przekrzywil czapke na bakier, jak przystalo na starszego marynarza Krolewskiej Marynarki Wojennej, wlozyl plaszcz, pomacal dlonia klucz francuski i przygotowal sie do opuszczenia mesy.Byla niedziela wieczor, doba po przygodzie w kawiarni. Rankiem McCrimmon odbyl nara?^ wojenna z kuzynem dokerem, ktory tego dnia powiekszal swoje dochody, pracujac w godzinach nadliczbowych w wiezy artyleryjskiej na dziobie okretu. Kuzyn, poczatkowo rozdrazniony niespodziewanym nadejsciem McCrimmona - nawet najwiekszy flegmatyk latwo wpada w zlosc, gdy przerywa mu sie zdrowy, gleboki sen - juz wkrotce klal siarczyscie i zgrzytal zebami, wyrazajac szczere wspolczucie z powodu pecha krewnego. Ale nie mial don pretensji o utrate pieniedzy - czlonkowie klanu McCrimmonow nigdy nie maja do siebie pretensji. Obiecal dostarczyc je ponownie do wieczora i zapewnil wdziecznego McCrimmona, iz z latwoscia nadrobi strate w ciagu kilku weekendow, choc nie jest juz tak sprawny jak niegdys, gdyz cierpi ostatnio na bezsennosc. Niejeden czlowiek malego ducha, majacy do pokonania tyle trudnosci i pamietajacy o niedawnych wypadkach, kategorycznie odmowilby ponownego zejscia na lad - lecz wsrod McCrimmonow nie ma ludzi malego ducha. Nasz bohater pelnil tej nocy wachte, ale bez trudu poradzil sobie z owa drobna przeszkoda, oddajac koledze z mesy swoj przydzial rumu na nastepne trzy dni. Zrobil to tym chetniej, iz surowo zabraniaja tego regulaminy Royal Navy, a przeto transakcja byla z gory niewazna. McCrimmon schowal gleboko portfel, zamierzajac wyjac go tylko w ostatecznosci, a nastepnie, zadowolony z poczynionych przygotowan, wspial sie predko po drabince sznurowej na gorny poklad. Warto wspomniec, iz tego ranka usunieto znajdujaca sie normalnie w tym miejscu stalowa zejsciowke, aby przyspawac do niej nowe stopnie, gdyz stare byly juz wyszlifowane do polysku. 136 Po prawie polgodzinie McCrimmon, doplynawszy lodzia na brzeg wraz z grupa marynarzy idacych na przepustke, opuscil port, minal dzielnice arabska, podazyl wzdluz brukowanej rue Soeurs, przeszedl ukosnie przez plac Muhammada Alego i zniknal w alei Sherifa Paszy.Przybywszy na miejsce spotkania, zamienil kilka przyjaznych slow z wlascicielem kawiarni, swoim starym znajomym, wsunal kilka autentycznych monet egipskich dwom barczystym kelnerom rodem z Jugoslawii, po czym zajal miejsce w alkowie oddzielonej kotara od reszty lokalu. Czekal cierpliwie na przybycie Muhammada Alego, od czasu do czasu usmiechajac sie do siebie z satysfakcja i bawiac sie ciezkim kluczem francuskim spoczywajacym w kieszeni. Minelo dziesiec minut i pojawil sie Muhammad Ali. Nie byl sam. Towarzyszacy mu osobnik mial przeszlo sto osiemdziesiat piec centymetrow wzrostu i byl tak szeroki w barach, ze musial przechodzic przez drzwi bokiem. Choc nie ulomek, wydawal sie jednak nedznym karlem w porownaniu z dwoma ciemnoskorymi indywiduami zdazajacymi tuz za nim. Muhammad Ali dobieral sobie kompanow nie przywiazujac najmniejszej wagi do wzgledow estetycznych. McCrimmon zazgrzytal z furia zebami, zdumiony glebia perfidii, do jakiej moze doprowadzic czlowieka podejrzliwosc, po czym usmiechnal sie szeroko do Muhammada Alego i obsypal go serdecznymi powitaniami, ktore rozczulilyby nawet krwiozercza bestie. Muhammad Ali pozostal jednak nieporuszony. McCrimmon schowal gleboko klucz i wyjal portfel, ukryty gleboko w zakamarkach odziezy. Muhammad Ali, pozwoliwszy sobie na leciutki usmieszek, wyciagnal skorzany woreczek, rozwiazal go i wysypal zawartosc na stol. Na blacie lezalo osiemnascie niewielkich brylancikow o pieknym bialoblekitnym odcieniu. McCrimmon, nie majacy zielonego pojecia o kamieniach szlachetnych, wyjal z kieszeni szklo powiekszajace pozostawione nieostroznie na stole nawigacyjnym przez pierwszego oficera i zaczal studiowac blauweissy z mina zawodowego gemmologa. 137 Zajelo to mnostwo czasu. Podnosil z nadzieja w oczach kolejne brylanciki, ogladal uwaznie i odrzucal pogardliwie z powrotem na stol, a na jego twarzy malowalo sie coraz glebsze rozczarowanie. Muhammad Ali wiercil sie z grozna mina na krzesle, lecz McCrimmon nie zwracal na niego uwagi.Cierpliwosc Muhammada Alego w koncu sie wyczerpala. Odchrzaknawszy we wlasciwy sobie ordynarny sposob, zazadal osmiuset piastrow. McCrimmon przypomnial sobie dane dostarczone przez krewnego, obliczyl blyskawicznie w pamieci, ze osiagnie przy tej cenie zaledwie pieciokrotny zysk, po czym cisnal kolejny blauweiss na stol z jeszcze wiekszym niesmakiem i wybuchnal pustym smiechem. Byla to jego specjalnosc: cwiczyl ow smiech juz od wielu lat i przeprowadzil dzieki niemu niejedna udana transakcje. Wybuch pustego smiechu nie zrobil zadnego wrazenia na Muhammadzie Alim. McCrimmon znow zazgrzyta} zebami i zaproponowal piecset piastrow - smiesznie duzo, lecz on, McCrimmon, jest czlowiekiem wielkodusznym i latwo sie pogodzi z pewna strata. Muhammad byl nieustepliwy - powtorzyl swoja pierwotna oferte i targi rozpoczely sie na dobre. Obaj kupcy zamowili alkohol, nie w celu scementowania przyjazni, jak moglby przypuszczac ktos naiwny, ale z niechrzescijanskiej perfidii: kazdy z nich mial skryta nadzieje zmacic intelekt przeciwnika. Kiedy McCrimmon opuscil w dwie godziny pozniej kawiarnie, blauweissy nalezaly do niego; owszem, stracil piecset piastrow, lecz i tak byl bardzo zadowolony z dokonanego zakupu. W pewnej chwili doszlo co prawda do dosc nieprzyjemnej sceny, gdy wyjal tabele kursow wymiany walut z tysiac dziewiecset trzydziestego osmego roku i usilowal uregulowac naleznosc greckimi drachmami (w tysiac dziewiecset czterdziestym czwartym roku wartosc drachmy spadla wskutek inflacji do jednej pieciomilionowej pensa), lecz kiedy zobaczyl jednego z goryli Muhammada Alego bawiacego sie z roztargnieniem niewielkim lomem, 138 doszedl po namysle do wniosku, ze moze sie to okazac niezbyt rozsadne. Mimo to byl jednak w swietnym humorze i postanowil oblac transakcje.Gdzies po polnocy spostrzegl, ze na kazde dwadziescia krokow, jakie stawia, posuwa sie do przodu zaledwie o metr. Zorientowawszy sie slusznie, iz powrot do portu, odleglego o poltora kilometra, zajmie w tym tempie kilkanascie godzin, wezwal gromko dorozke. Usadowil sie na wierzchu skladanej budy i jal pokrzykiwac na obdartego woznice, ktory bezskutecznie usilowal sklonic do biegu wiekowa szkape, ledwo stojaca na nogach i podtrzymywana tylko przez dyszle wehikulu. Po dziesieciu minutach dotarli do bramy numer czternascie. McCrimmon zeskoczyl wdziecznie na ziemie i znieruchomial w rynsztoku. Podniesiony i ocucony przez straznika, poszedl chwiejnie ku nabrzezu i odkryl, iz ostatni gig odplynal trzy godziny temu. Wynajal przeto feluke i odspiewal swoim poteznym, nieco zachrypnietym barytonem The Skye Boat Song, ktory rozbrzmiewal echem wsrod milczacych okretow, gdy dwaj Arabowie mozolnie wyprowadzali lodz na wioslach z bezwietrznego portu. Na redzie, po postawieniu zagla, przerzucil sie na Shenandoah, po czym dokonal przegladu swego dreczaco urozmaiconego repertuaru, konczac przebiegle na Rule, Britannia, kiedy mogl go juz uslyszec oficer wachtowy "Ilary". McCrimmon wszedl na poklad po drabince sznurowej, gdy tymczasem tubylcy chodzili na czworakach po dnie feluki, zbierajac garsc cisnietych beztrosko zetonow tramwajowych Glasgow Corporation. Nastepnie podazyl w strone dziobu, zniknal w mroku spowijajacym bakburte, otworzyl masywne stalowe drzwiczki i ulokowal woreczek z blauweissami w bezpiecznym miejscu. Byly doskonale ukryte. Zamknal drzwiczki, zacisnal lomem klamry i odszedl, usmiechajac sie szeroko i gratulujac sobie wlasnego geniuszu. McCrimmon nigdy nie ufal zbytnio bliznim. Wrocil na srodokrecie i skierowal sie ku lukowi 139 wiodacemu do mesy. Wisiala nad nim czerwona latarnia ostrzegawcza, lecz wzial ja blednie za kolejny barwny fantom, jakie ukazywaly mu sie od jakiegos czasu. Z imponujaca pewnoscia siebie przekroczyl listwe uszczelniajaca luk, by ruszyc w dol zejsciowka - i dopiero odzyskawszy po kilku godzinach swiadomosc w izbie chorych, przypomnial sobie, ze poprzedniego dnia zejsciowke usunieto w celu przyspawania nowych szczebli.Nazajutrz rano "Ilara" wyszla w morze. W trzy dni pozniej McCrimmon byl juz bliski wyzdrowienia, lecz nagle jego stan gwaltownie sie pogorszyl. Czwartego dnia okolo siodmej rano "Ilara" zatopila niewielki transportowiec niemiecki ewakuujacy zolnierzy z Krety. McCrimmon dowiedzial sie o tym i slyszal nierowna strzelanine. O dziesiatej wezwal sanitariusza i zaczal melancholijnie wypytywac go o szczegoly. Okazalo sie, ze transportowiec ostrzelano z broni maszynowej, a pozniej, po zdjeciu zalogi i pasazerow, zatopiono torpeda. McCrimmon, choc z natury obdarzony zdrowa, rumiana cera, zbladl nagle jak chusta i spytal ochryple, z ktorej burty strzelano. Sanitariusz odparl zgodnie z prawda, iz z bakburty; byl juz srodze zaniepokojony, albowiem wiedzial, ze tylko konajacy szarpia w taki sposob przescieradlo zgietymi w szpony palcami. Jeknawszy cicho, McCrimmon zebral w sobie resztki legendarnej odwagi swojego klanu i spytal slabym glosem, ktora wyrzutnia dokonala dziela zniszczenia - X, Y czy Z. -Boze, tylko nie X! -Tak, X. Zanim zdruzgotany McCrimmon stracil przytomnosc i pograzyl sie w blogoslawionej niepamieci, przypomnial sobie z bolesna wyrazistoscia owa krotka chwile, gdy w przeblysku natchnienia ukryl przebiegle blauweissy w wyrzutni torpedowej X - teraz wydalo mu sie to czystym szalenstwem. Zdawszy sobie przelotnie sprawe, ze wyrazenie "brylantowe Morze Egejskie" nie jest juz pusta 140 metafora jak za czasow Byrona, opadl zemdlony na poduszki, az przerazony saniatariusz wezwal natychmiast obu lekarzy okretowych naraz.McCrimmon przyszedl w koncu do siebie pod wzgledem fizycznym, lecz straszliwe przezycia pozostawily trwaly uraz w jego psychice. Co gorsza, utrata brylantow na zawsze podkopala odwieczna solidarnosc klanu McCrim-monow. Spotkalem go pewnego dnia na Argyll Street w Glasgow, gdy wracal z pustym plecakiem od swojego stryja hydraulika w Broomielaw, i zwierzyl mi sie ze smutkiem, ze nawet po tylu latach ciagle musi sie ukrywac przed kuzynem. TRALOWCE Byla jeszcze noc, gdy rzucilismy cumy i zaczelismy lawirowac miedzy niezliczonymi statkami wszelkich typow i bander zakotwiczonymi w basenie portowym. Lal ulewny, lodowaty deszcz, bebniac o poklad i macac ciemne wody basenu, na ktorych tworzyly sie bable piany; z pomostu widac bylo zaledwie dziob okretu. Posuwalismy sie wolniutko naprzod, zmierzajac w strone otwartego morza. Minawszy blizniaczy tralowiec, uslyszelismy, ze szorujemy burta o czyjs lancuch kotwiczny, i niebezpiecznie blisko wylonil sie z mroku dziob statku. W okolicy wyjscia z portu poczulismy sie wzglednie bezpieczni, zwiekszylismy szybkosc i tylko cudem uniknelismy kolizji z duzym frachtowcem finskim przeplywajacym akurat w poprzek toru wodnego: ostrzeglo nas slowo SUOMI, wymalowane dwumetrowymi literami i lsniace bialawo w ciemnosci. Dowodca zaklal siarczyscie, polozyl kolo w prawo na burte i minal frachtowiec tuz za rufa. Wyszlismy w morze bez wypadku.W porcie bylo wzglednie cieplo i zacisznie, lecz za przyladkiem panowaly zupelnie inne warunki. Tralowiec nurzal sie dziobem w ogromnych falach atlantyckich, wyrzucajac w gore chmury pylu wodnego. Od czasu do czasu wyjatkowo silne fale przelewaly sie przez poklad i uchodzily lukami odplywowymi, lecz zdarzalo sie to dosc rzadko. Wial niezbyt porywisty, choc przeszywajaco zimny Bezkresne... 145 iiilwiatr, kazacy podniesc odruchowo kolnierz plaszcza i przeniesc sie czym predzej na zawietrzna. Zachodnie wybrzeza Szkocji wczesnym styczniowym rankiem to jedno z najmniej goscinnych miejsc na ziemi. Wstal szary, lodowaty swit. Okret zmierzal do wyznaczonego rejonu operacyjnego, a dwaj oficerowie dyskutowali w sterowni o perspektywach zblizajacego sie tralowania. Obaj zgadzali sie, ze dzien bedzie meczacy, rownie nudny jak zawsze i ze jak zwykle nie znajda zadnych min. Roznili sie tylko opiniami na temat pogody: zastepca sadzil, ze wiatr na pewno nie oslabnie, natomiast dowodca liczyl na wypogodzenie, lecz dopiero poznym popoludniem. Ani zastepca, ani dowodca nie byli juz mlodymi ludzmi. Zastepca, porucznik Rezerwy Krolewskiej Marynarki Wojennej szczycacy sie trzema rzedami baretek, uczestniczyl podczas pierwszej wojny swiatowej w ekspedycji do ciesniny Dardanele i wyraznie kulal - pamiatka po Zeebrugge. Dziesiec lat temu przeszedl w stan spoczynku, lecz po wybuchu wojny porzucil wygodne, a nawet luksusowe zycie na ladzie, zamieniajac je na niebezpieczenstwa i trudy sluzby na tralowcu. Nie zrobil tego z patriotyzmu: uwazal po prostu za swoj obowiazek. Zastepca nie odznaczal sie mlodoscia, jednakze dowodca, w stopniu komandora, byl co najmniej dziesiec lat starszy. Pierwszy raz wyplynal w morze pol wieku temu. Dowodzil tralowcem juz podczas pierwszej wojny swiatowej, ale uwazal, moze i slusznie, ze obecnie jest na to za stary. Az pewnego dnia, podczas polowu na Morzu Polnocnym, jego kuter zostal zbombardowany i ostrzelany przez niemieckiego heinkela. Bomby wpadly nieszkodliwie do morza, lecz kule zabily jednego z czlonkow zalogi. Byl on synem naszego komandora, ktory zmienil zdanie i doszedl do wniosku, ze nie jest jednak za stary. <<. i; W godzine po wyjsciu z portu dotarlismy do rejonu operacyjnego i zmniejszylismy obroty maszyn, az tralowiec ledwo utrzymywal kurs dziobem do fal. Czekalismy na 146 przybycie blizniaczego okretu, ktory nadplynal od sterburty w jakies dziesiec minut pozniej, kolyszac sie ciezko i majaczac niewyraznie w slabym swietle.Wyrzucilismy za rufe lekka linke, a drugi tralowiec skrecil w lewo, by ja podniesc. Przymocowal do niej stalowa line; przeciagnelismy ja na poklad naszego okretu i przywiazalismy do tralu. Dwoch marynarzy, ktorych stoickie oblicza nie zdradzaly bolu, jaki musialy im sprawiac sztywne, zziebniete palce, przyczepilo do tralu specjalne plywaki, zwane w zargonie morskimi parawanami. Plywaki te mialy za zadanie utrzymywac tral na wlasciwej glebokosci pod powierzchnia wody. Operacji rozpiecia tralu miedzy okretami nie wykonalby nikt nie obeznany z morzem: wymagala najwyzszego kunsztu zeglarskiego. Sternik przy kole, obaj marynarze, a przede wszystkim operator windy, musieli sie wykazac doskonalym zgraniem i wyczuciem czasu, funkcjonujac niczym swietnie dopasowane tryby precyzyjnej maszyny. Kiedy zastepca uznal przygotowania za zakonczone, dal znac syrena drugiemu okretowi, ze jestesmy gotowi do rozpoczecia tralowania. Nasz partner potwierdzil sygnal, ustawil sie rownolegle do nas i ruszylismy razem na poludnie. Pogoda psula sie coraz bardziej, a zastepca, unikajac wzroku komandora, usmiechal sie z satysfakcja pod wasem. Prognozy dowodcy rzadko sie nie sprawdzaly, lecz tym razem jednak najwyrazniej sie pomylil. Szlismy w tej chwili bokiem do fal, to wspinajac sie na ich spienione grzbiety, to zeslizgujac w plytkie doliny, zalewani kaskadami wody. Kolysanie wzdluzne ustapilo miejsca bocznemu, co okazalo sie wyrazna zmiana na gorsze. W tym momencie objawil sie geniusz operatora windy - a byl to niewatpliwie geniusz. Jego rola polegala na pilnowaniu, by tral zanadto sie nie rozluznil, co byloby bledem w sztuce, albo zanadto nie napial, co moglo sie zakonczyc tragicznie. Napiete liny budza w marynarzach smiertelny lek, i nie bez racji. Peknieta lina to mordercze narzedzie, zdolne dokonac straszliwych spustoszen: ucina ona czlowiekowi glowe znacznie skuteczniej 147 niz najostrzejszy topor. Sadzac jednak po spokoju operatora, ktory manipulowal dzwigniami ze zludna nonszalancja, taka grozba w ogole go nie niepokoila.W sterowni zastepca wpatrywal sie w rozlozona mape nawigacyjna. Zagladal do niej, choc z mniejszym skupieniem, rowniez dowodca, robiac to tylko przez wzglad na porucznika, ktorego darzyl wielkim szacunkiem. Prywatnie komandor gardzil mapami i wszelkim innymi przyborami nawigacyjnymi, gdyz uwazal je za niegodne prawdziwego wilka morskiego. Nigdy nie potrzebowal map: calkowicie wystarczal mu postrzepiony atlas szkolny pokryty odciskami brudnych palcow. Kiedy zastepca uznal, ze okret znalazl sie na skraju rejonu operacyjnego, pociagnal za sznur syreny. Drugi tralowiec maksymalnie ograniczyl szybkosc, a tymczasem my wykonalismy wokol niego polowe cyrkulacji - manewr pozornie prosty, podobnie jak wszystkie wystepujace podczas tralowania, lecz rowniez wymagajacy niezwyklego kunsztu. Dwa okrety zgraly sie do tego stopnia, ze mozna by wrecz pomyslec, iz pierwszy kreci sie wokol drugiego na napietej stalowej linie. Powtarzalismy te ewolucje przez caly ranek, plywajac tam i z powrotem i dryfujac stopniowo na zachod. Wiatr zmienil tymczasem kierunek z zachodniego na polnocno-zachodni i choc nie przybral na sile, stal sie lodowato zimny. Szczerze wspolczulismy operatorowi windy, wystawionemu na chlod, ale pocieszalismy sie mysla, iz broni go przed nim potezna tusza. Jednakze dowiedzielismy sie ze zdumieniem, ze nie jest on wcale gruby, lecz nosi pod sztormiakiem i kamizelka ratunkowa ni mniej, ni wiecej, tylko piec plaszczy. Mogly to byc jednak zlosliwe plotki, a my nigdy nie poznalismy prawdy. Wystarczy powiedziec, ze okazywal iscie spartanska obojetnosc wobec przeszywajacego zimna. Operator windy byl niewatpliwie najwazniejszym czlon- 148 kiem zalogi, lecz tuz za nim plasowal sie kucharz. Dzieki dlugim mozolnym cwiczeniom potrafil on utrzymywac z cudowna zrecznoscia rownowage na rozkolysanym pokladzie i pojawial sie w regularnych odstepach czasu - nie rzadziej niz co trzy kwadranse - trzymajac w jednej rece poobijany zelazny imbryk, w drugiej zas kilkanascie metalowych kubkow roznej wielkosci, ze stalowa linka przeciagnieta przez ucha. Imbryk zawieral gorace kakao lub slodka mocna herbate, w naszym mniemaniu znacznie smaczniejsza od podawanej w wykwintnych londynskich restauracjach. Zalogi tralowcow najwyrazniej nie przepadaja za czarna kawa.Tralowanie to zajecie przerazliwie monotonne, totez zabijalismy czas palac fajki, gawedzac i popijajac mikstury kucharza. Wczesnym rankiem przelecial nad nami ogromny, czterosilnikowy wodnosamolot lotnictwa obrony wybrzeza i pozdrowil nas machajac skrzydlami, co niezwykle nam pochlebilo. Okolo dwunastej na poludniu pojawil sie w dali niewielki konwoj, lecz po polgodzinie stracilismy go z oczu. Od czasu do czasu napotykalismy mewy i dzikie gesi, a dwukrotnie ujrzelismy w poblizu okragla, lsniaca glowe jakiejs szczegolnie odwaznej foki, ktora wynurzyla sie z fali, popatrzyla na nas chlodnym, beznamietnym wzrokiem, po czym dala nurka ze zdegustowanym wyrazem pyska. Nie dzialo sie nic godnego uwagi i nudzilismy sie jak mopsy. Okolo drugiej po poludniu, gdy rozmowy powoli przycichly i zaczelismy snuc przyjemne marzenia o kolacji, zaalarmowal nas nagle nieartykulowany, lecz bez watpienia tryumfalny okrzyk niestrudzonego operatora windy. Popedzilismy na prawa burte i zlustrowalismy obszar, pod ktorym poruszal sie tral, czekajac na pojawienie sie miny - gdyz musiala to byc mina. Nic nie widzielismy: zreszta operator windy rowniez nic nie widzial - poczul po prostu, ze cos zaczepilo o tral, a byl zbyt doswiadczony, by sie pomylic., 149 Panowalo spore napiecie, gdyz istnialy dwa wykluczajace sie warianty dalszego rozwoju wypadkow - grozny i niegrozny. (Nawiasem mowiac, o naszym niezlomnym zaufaniu do operatora windy swiadczy najlepiej samo to, ze ani przez moment nie watpilismy, iz mamy do czynienia z mina). W pierwszym wypadku tral mogl ja zdetonowac, a wowczas prawie na pewno uleglby przerwaniu. Eksplozja moglaby ponadto zniszczyc jeden z tralowcow, gdyby znajdowal sie on za blisko - takie rzeczy juz sie zdarzaly. W drugim wypadku przecinaki umieszczone na trale przecielyby minline, wskutek czego mina wyplynelaby niegroznie na powierzchnie wody. Ku naszej ogromnej uldze tak sie wlasnie stalo.Dokladnie w polowie odleglosci miedzy tralowcami na powierzchnie wyplynela niemiecka mina morska - zlowieszcza, czarna zelazna kula majaca okolo metra srednicy i najezona dlugimi metalowymi rogami zawierajacymi zapalniki. Odeszlismy troche dalej, aby tral znalazl sie poza zasiegiem wybuchu, i dwaj marynarze jeli strzelac do miny z karabinow, marzac o spektakularnej eksplozji. Ich szlachetne wysilki wspierala zaloga drugiego tralowca. Kiedy z kazdego okretu oddano do miny kilkanascie strzalow, stalo sie jasne, ze jej zniszczenie nie bedzie bynajmniej takie proste. Trafienie ruchomego celu z rozkolysanego pokladu okazalo sie niezwykle trudne. Mimo to upor wreszcie zatryumfowal i po kolejnych dziesieciu minutach mina, podziurawiona kulami, poszla spokojnie na dno nie wybuchajac. Chociaz cel operacji zostal osiagniety i przestala zagrazac zegludze, bylismy nieco rozczarowani, gdyz liczylismy na bardziej dramatyczny final. Mimo to czulismy jednak pewna satysfakcje, gdy wrocilismy na stanowiska i wznowilismy tralowanie. Wbrew popularnym wyobrazeniom tralowce nie detonuja dziesiatkow min dziennie. Niekiedy nie natrafiaja na ani jedna przez dlugie tygodnie - totez dzisiejszy dzien byl swietem dla naszej zalogi. Na wysokim czarnym kominie 150 okretu znajdowalo sie juz dziewiec szewronow namalowanych biala farba; oznaczalo to, ze zniszczylismy w sumie dziewiec min. W tej chwili malarz okretowy szykowal juz farbe i pedzel, aby domalowac dziesiaty szewron - zamierzal to zrobic po zawinieciu do portu lub w razie wplyniecia na spokojniejsze wody.Pod wieczor wypogodzilo sie, wiatr zmienil kierunek na zachodni, a fale stopniowo sie zmniejszyly. Jesli zastepca czul zal, ze jego prognozy sie nie sprawdzily, to w ogole nie pokazywal tego po sobie, prawdopodobnie jednak zapomnial o wszystkim wskutek podniecenia wywolanego popoludniowym sukcesem. Nieco pozniej chmury na zachodzie zniknely i po raz pierwszy tego dnia zaswiecilo slonce, olbrzymia bladoczerwona kula wyraznie widoczna w przejrzystym zimowym powietrzu. Po polgodzinie slonce zaszlo powoli, pozostawiajac na poludniowym zachodzie czerwonawa lune. Wkrotce potem, poniewaz zapadal zmrok, a port macierzysty lezal w odleglosci az dwudziestu mil, zastepca wydal drugiemu okretowi rozkaz przerwania operacji. Wybralismy tral, odczepilismy plywaki, a nastepnie zwrocilismy okret dziobem na wschod i ruszylismy w gestniejacym mroku do bazy. Dzien pracy dobiegl konca. Komandor piescil dlonmi kolo i gawedzil cicho z porucznikiem, ktory siedzial na skladanym stolku oparty plecami o grodz, zalozywszy rece na kark. Kucharz odpoczywal w kambuzie, czytajac tani kryminal, a operator windy, tak jak poprzednio nie zwazajacy na lodowaty wiatr, nie opuscil swojego stanowiska i przygladal sie sennie naszemu spienionemu kilwaterowi niknacemu w ciemnosci. Dwoch marynarzy schronilo sie przed wiatrem w nadbudowce dziobowej i palilo w milczeniu fajki. Kolejnych dwoch znajdowalo sie na pomoscie, podtrzymujac drabine, na ktorej szczycie stal trzeci - lekkie kolysanie wzdluzne, polmrok i chlodny nocny wiatr nie mogly go odwiesc od wykonania zadania. Sztuka byla dlan wszystkim. Malowal na kominie dziesiaty szewron... 151 Trudno wrecz wyrazic, jak wiele Wielka Brytania zawdziecza owym ludziom - rybakom z Hebrydow, Mallaig, Wiek, Peterhead, Aberdeen, Grimsby, Lowestoft i Yar-mouth. Gdyby nazwac ich bohaterami, wybuchneliby smiechem - a mimo to sa przeciez bohaterami. Pelnia najbardziej samotna, jednostajna i niebezpieczna sluzbe w calej flocie, lecz jest ona niezbedna do utrzymania bezpiecznych drog zeglugowych dla marynarki handlowej, jedynych arterii komunikacyjnych laczacych Anglie ze swiatem. Wychodza rankiem w morze - weseli lub ponurzy zaleznie od okolicznosci - i niekiedy nie wracaja. Mimo to zwieraja szyki i trwaja uparcie na posterunkach."CITY OF BENARESP Colin Ryder Richardson, pracownik firmy maklerskiej, i Kenneth Sparks, urzednik pocztowy, maja wiele wspolnego: mieszkaja na zachodnich przedmiesciach Londynu, pierwszy w Worcester Park w hrabstwie Surrey, drugi zas w Alperton w hrabstwie Middlesex, sa zonatymi mezczyznami mniej wiecej w rownym wieku i ojcami synkow jedynakow. Podobienstwa te moga sie wydawac powierzchowne, bo istnieja wszak dziesiatki tysiecy ludzi o takich cechach, lecz Richardsona i Sparksa laczy rowniez pamiec czegos, co na zawsze uczynilo ich roznymi od innych - pamiec straszliwej, beznadziejnej nocy osiemnascie lat temu, gdy storpedowany statek pasazerski "City of Benares" zatonal podczas sztormu na polnocnym Atlantyku, tak ze o malo nie zamarzli w lodowatej wodzie. Wlasciwie powinni byli umrzec. Dziecko ma znikome szanse przezycia w takich warunkach. Mimo to jakims cudem przezyli - oni i garstka innych. Zaledwie garstka. Szanse byly znikome, a o losie pasazerow "City of Benares", ktorego tragedia wzbudzila podczas wojny fale powszechnego oburzenia i wspolczucia, decydowala nieublagana statystyka. Noca siedemnastego wrzesnia tysiac dziewiecset czterdziestego roku sposrod setki dzieci plynacych na statku zginelo co najmniej osiemdziesiecioro troje, z dala od rodzicow, domow i przyjaciol. Kiedy "City of Benares" wyruszyl z Anglii do Kanady 155 z pieciuset dziewiecdziesieciu siedmiu pasazerami i dwustu pietnastu czlonkami zalogi na pokladzie, Kenneth Sparks mial trzynascie lat, a Colin Richardson zaledwie jedenascie. Kenneth Sparks do dzis pamieta ponure przepowiednie marynarzy, zaniepokojonych tym, ze statek wyszedl w morze w feralny piatek trzynastego wrzesnia.Nikt jednakze nie zwracal uwagi na sarkajacych marynarzy - a juz na pewno nie dzieci plynace na "City of Benares". Mialy one od pieciu do pietnastu lat i uczestniczyly w najbardziej pasjonujacej przygodzie w calym swoim zyciu. Obserwowaly inne statki wchodzace w sklad konwoju, uwijajace sie wokol nich i zygzakujace niszczyciele eskortowe, zwiedzaly wielki liniowiec, bawily sie, palaszowaly wspaniale posilki, jakimi je karmiono. Wszystkie dzieci, w tym Kenneth Sparks, opuszczaly Anglie w ramach rzadowego planu ewakuacyjnego; pochodzily z Londynu, Middlesexu, Sunderlandu, Liverpoolu oraz Newportu i opiekowalo sie nimi dziewieciu wychowawcow. Jedynie Colin Richardson podrozowal prywatnie wraz z niejakim panem Raskayem, Wegrem zaangazowanym jako opiekun przez rodzicow chlopca. Trzeciego dnia po wyplynieciu z Anglii, gdy konwoj znalazl sie poza oficjalna niemiecka strefa wojenna, eskorta niszczycieli zawrocila do kraju. Nawet najbardziej doswiadczeni marynarze czuja sie po odejsciu eskorty osamotnieni i bezbronni, lecz ich zrozumialy niepokoj przygasl wieczorem nastepnego dnia, gdy pogoda gwaltownie sie popsula. Statek kolysal sie na ogromnych falach, a wiatr przybieral na sile: wyraznie zblizal sie sztorm. Zaloga i pasazerowie "City of Benares" poczuli gleboka ulge; mozna bylo wreszcie sie odprezyc. Najwieksza grozbe stanowily oczywiscie U-booty, lecz wszyscy zdawali sobie sprawe, ze skuteczny strzal torpedowy jest podczas sztormu niemozliwy, nawet gdyby kapitan lodzi podwodnej zdolal szczesliwie wypatrzyc konwoj i wycelowac torpede wsrod lodowatego deszczu ze sniegiem, jaki zaczai padac z pociemnialego nieba. Ponadto konwencje miedzynarodowe kategorycznie zabraniaja torpedowania statkow pasazerskich 156 w czasie burzliwej pogody, gdyz szanse uratowania pasazerow sa wtedy minimalne.Dokladnie o dziesiatej wieczor "City of Benares" padl ofiara ataku torpedowego. Pocisk trafil w rufowa czesc bakburty, tuz kolo miejsca zakwaterowania wiekszosci ewakuowanych dzieci. Nie wiadomo dokladnie, ile z nich zginelo juz w chwili wybuchu, ktory wyrwal ogromna dziure w nie opancerzonym kadlubie "City of Benares". Prawdopodobnie okolo polowy - czesc odniosla zbyt powazne rany, aby wydostac sie na poklad lub chocby zawolac o pomoc, a reszta poszla na dno uwieziona w kabinach, ktorych drzwi pogiely sie i zablokowaly. Jednakze niektore dzieci nie zdawaly sobie w ogole sprawy ze straszliwych spustoszen, jakich dokonala torpeda, a nawet z tego, ze statek padl ofiara ataku. Nic nie podejrzewaly; nalezeli do nich rowniez Colin Richardson i Kenneth Sparks. Colin byl wowczas sam w kabinie; lezal na koi i ogladal komiks. Poczul silny wstrzas, lecz nie zwrocil na niego uwagi i czytal dalej - mozna przypuszczac, iz calkowicie pochlonely go przygody bohaterow komiksu. Dopiero uslyszawszy dzwonki alarmowe, niechetnie opuscil koje, wlozyl kapcie, narzucil na pizame szlafrok, przywdzial czerwony kapok wreczony przez matke wraz z poleceniem, by nigdy go nie zdejmowal - byl on tak jaskrawy, ze Colin zdobyl sobie na statku przydomek Muchomora. Wreszcie wlozyl na to wszystko normalna korkowa kamizelke ratunkowa i poszedl do jadalni, gdzie gromadzili sie juz pasazerowie zdazajacy do lodzi. O dziesiatej wieczor Kenneth spal smacznie w swojej kabinie. Uslyszawszy ostre dzwonki alarmowe, on i dwaj jego wspoltowarzysze wyskoczyli z koi, wlozyli marynarki oraz kamizelki ratunkowe i popedzili do lodzi na gornym pokladzie. Wyrwani z cieplej poscieli, w wiekszosci ledwo rozbudzeni, chlopcy dygotali z zimna w lekkich ubraniach. Przeszywal ich lodowaty nocny wiatr, zmieniajacy sie juz w wichure, chlostal zacinajacy deszcz i grad, oslepialy 157 bryzgi piany zwiewanej ze szczytow fal, gdy tonacy statek nurzal sie bezradnie w glebokich dolinach.Kenneth Sparks dopiero wowczas zdal sobie sprawe, co sie dzieje - ujrzal rozbite pokrywy lukow, zlamany, pogruchotany maszt, szczatki rozrzucone po pokladzie i oszolomionych, przerazonych marynarzy hinduskich. Zrozumial, ze statek tonie. Zarowno on, jak i Colin Richardson pamietaja wyraznie, ze dzieci nie okazywaly najmniejszej paniki i ze slychac bylo tylko malego chlopca szlochajacego w ciemnosci; jego slabe kwilenie wypelnialo nagle chwile ciszy, gdy "City of Benares" przechylal sie na burte i poklad byl osloniety przed wichura. Jedna po drugiej spuszczano na wode lodzie ratunkowe - zadanie wyjatkowo trudne i niebezpieczne, gdyz statek kolysal sie w smolistej ciemnosci na olbrzymich sztormowych falach. Czesc lodzi natychmiast sie wywrocila, a ich pasazerowie wpadli do morza i utoneli. Inne lodzie porwal wiatr. Jeszcze inne podeszly do drabinek sznurowych zrzuconych z pokladu; po drabinkach schodzily kobiety i dzieci, lecz na dole okazywalo sie czesto, ze lodzie odplynely. Wiele kobiet nie mialo juz sil wspiac sie z powrotem na poklad: wisialy jakis czas na drabinkach, uderzajac o burte statku, na przemian pograzajac sie w wodzie i wylatujac wysoko do gory, gdy tonacy liniowiec kolysal sie martwo na ogromnych falach, az wreszcie ich rozpaczliwie zacisniete palce rozwieraly sie i rozszalaly zywiol pochlanial kolejne ofiary. Inne kobiety braly dzieci na rece i skakaly prosto do morza w strone miejsc, gdzie w mroku majaczyly tratwy wyrzucone za burte. Nielicznym, bardzo nielicznym, udalo sie na nie wdrapac. Lezaly na nich - bezradne, chlostane wiatrem, sniegiem i falami, nie mogac nawet uniesc glow - lecz wiekszosc nie zdolala wypatrzyc tratw w nieprzeniknionym mroku, gdyz wysoka fala ograniczyla widocznosc zaledwie do kilku metrow, lub nawet jesli je wypatrzyly, tratwy odplynely w ciemnosc, porwane przez wichure. "City of Benares" poszedl na dno zaledwie dziesiec 158 minut po ataku torpedowym i mozna sie zdumiewac, iz uratowano az tylu pasazerow. Relacje swiadkow mowia o bezprzykladnym bohaterstwie wielu ludzi. Marynarze skakali do morza, by odwracac lodzie dryfujace do gory dnem. Inni pozostali az do konca na sliskim pokladzie, usilujac odczepiac tratwy i spuszczac szalupy. Wielu kontynuowalo wysilki az do zatoniecia statku i zginelo razem z nim.Prawie wszyscy czlonkowie zalogi i pasazerowie mysleli tylko o ratowaniu dzieci. Kapitan poniosl smierc, poszukujac ich pod pokladem, podobnie jak pulkownik Baldwin-Webb, posel do parlamentu z okregu Wrekin w hrabstwie Shropshire, przez caly czas z niewzruszonym spokojem przeprowadzajacy dzieci z kabin do szalup. Zginal rowniez opiekun Colina, pan Raskay, ktory oddal kobiecie z dzieckiem wlasne miejsce w lodzi, zszedl z powrotem pod poklad, wyprowadzil z plonacych kabin kolejne kobiety i dzieci, a pozniej skoczyl do morza - nie po to, by ratowac wlasne zycie, lecz tonace dzieci. Nie wiadomo, jak ani gdzie zginal, lecz bylo to nieuniknione. Raskay byl Wegrem, ale roznice narodowe czy religijne nic dla niego nie znaczyly, bo kierowal nim wylacznie bezinteresowny humanitaryzm. Podoficer zawiadujacy sterownia rowniez zginal ratujac dzieci. Wypelnil szalupe kobietami i dziecmi, pozostawil je pod opieka innego marynarza, wdrapal sie z powrotem na poklad i nikt go wiecej nie widzial. A oficjalni wychowawcy dzieci dowiedli, iz zasluzyli na pokladane w nich zaufanie: przezylo tylko troje. Byla wsrod nich niejaka pani Towns. Przez dluzszy czas doprowadzala dzieci do lodzi, po czym odstapila komus swoje miejsce i skoczyla do morza - a nigdy w zyciu nie plywala. Dotarla jakos do przewroconej szalupy i uczepila sie jej wraz z pietnastoma innymi rozbitkami, glownie dziecmi. Podczas nie konczacej sie nocy wiekszosc z nich po kolei utonela, skostniawszy z zimna w szalejacej zamieci. Kiedy zaswital poranek, pozostala juz tylko pani Towns i dwie male dziewczynki. Wszyscy troje przezyli. Colin Richardson i Kenneth Sparks mieli wiecej szczes- 159 cia - odplyneli w szalupach. Colin pamieta wyraznie moment zatoniecia "City of Benares". Tuz przed pojsciem na dno w kadlubie statku wzroslo gwaltownie cisnienie powietrza i zaczely pekac z hukiem drzwi oraz wentylatory; Colinowi stoi do dzis przed oczami widok mezczyzny wyrzuconego na zewnatrz przez drzwi wyrwane z zawiasow.Utkwil mu takze w pamieci dziwaczny widok morza upstrzonego czerwonymi lampkami kamizelek ratunkowych, a ponadto twarze ludzi, ktorzy podplywali do przeladowanej szalupy blagajac, by ich zabrac. Dowiedziawszy sie, ze nie ma juz miejsca, odplywali w milczeniu w poszukiwaniu dryfujacych szczatkow, ktorych mogliby sie uczepic, choc wiekszosc zdawala sobie sprawe, ze bez lodzi ani tratwy niechybnie zamarzna. Colin pamieta rowniez kilku oszalalych ze strachu, ktorzy sila wgramolili sie do szalupy, prawie ja zatapiajac. "Noc byla koszmarna - wspomina Colin Richardson. - Lodka miotaly sztormowe fale; wial lodowaty wiatr i padal snieg z deszczem. Usilowalismy spiewac slabymi glosami, aby podtrzymac sie na duchu, lecz nie trwalo to dlugo, bo gdy tylko otwieralismy usta, wypelniala je slona woda. Zrezygnowani zamilklismy, skupiajac cala uwage na tym, by nie wypasc za burte". A bylo to rzeczywiscie niezwykle trudne. Szalupa Colina nabrala wody i nie zatonela wylacznie dzieki hermetycznym plywakom. Wszyscy pasazerowie siedzieli po pas w wodzie - malcy tacy jak Colin nawet po piers. Nieustannie zalewaly ich fale, totez musieli trzymac sie rozpaczliwie burt i lawek, by fale nie zmyly ich do morza. W sytuacji Colina, ktory nie siegal nogami dna lodzi, szanse niepusz-czenia lawki i przezycia byly doprawdy znikome. Ale Colin trzymal sie mocno i przezyl. Jednakze wielu ludzi nie mialo tyle szczescia. Pasazerowie szalupy umierali jeden po drugim - z zimna, utopiwszy sie na swoich miejscach, wskutek morderczych kurczy, ktore powodowaly, ze slably im rece, po czym fale porywaly ich za burte, gdzie znajdowali ukojenie w predkiej smierci przez utoniecie. 160 Najpierw umarli po kolei hinduscy marynarze, w sumie dziesieciu: przyzwyczajeni do tropikalnego i subtropikalnego upalu, nie wytrzymali straszliwego zimna. Pozniej zaczeli umierac biali czlonkowie zalogi oraz niektore kobiety i dzieci: ich serca przestaly bic w lodowatej wodzie. Jeden z mezczyzn oszalal i wyskoczyl do morza. Stara pielegniarka okretowa umarla w objeciach Colina, ktory dlugo trzymal na piersiach jej glowe, pocieszajac ja bez konca, ze nadplywa juz statek ratowniczy. (Pan Richardson przemilczal w trakcie wywiadu fakt, iz otrzymal pochwale krolewska za mestwo okazane owej nocy w szalupie - z pewnoscia jako jeden z najmlodszych ludzi, ktorym przypadl kiedykolwiek w udziale ten zaszczyt).Zaswital poranek i morze uspokoilo sie nieco, choc panowalo ciagle przenikliwe zimno. Rozbitkowie wciaz umierali jeden po drugim, lecz Colin Richardson twierdzi, ze najbardziej pamietne wspomnienie tego dnia to wywrocona lodz ratunkowa z uczepionymi piecioma mezczyznami. "Gdysmy ich zauwazyli, machali do nas radosnie rekami, lecz w ciagu dnia po kolei slabli, odpadali od lodzi i toneli. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piaty..." Ratunek nadszedl o czwartej po poludniu, gdy szalupe dostrzegl niszczyciel "Hurricane". Po wylozonej za burte ladunkowej siatce ochronnej wdrapala sie o wlasnych silach tylko jedna osoba, dwudziestopiecioletni Angus MacDo-nald, ciesla okretowy dowodzacy lodzia: nie ulega watpliwosci, ze wszyscy uratowani rozbitkowie zawdzieczaja zycie jego wspanialym umiejetnosciom zeglarskim. Wszyscy uratowani... dziesieciu sposrod czterdziestu. Przygody Kennetha Sparksa dziwnie sie roznia od przygod Colina Richardsona. Kenneth rowniez trafil do zatloczonej lodzi - plynelo nia co najmniej czterdziesci szesc osob - jednakze w odroznieniu od Colina nie spedzil na pelnym morzu osiemnastu godzin, tylko osiem dni i nocy. Pomimo zlych warunkow panujacych w owym czasie na Atlantyku wszyscy jakims cudem przezyli. Rozna liczba uratowanych moze sie wydawac niepojeta, lecz trzeba wziac pod uwage, iz szalupa Kennetha Sparksa 11 Bezkresne... 161 pozostala wzglednie sucha i ze pasazerowie nie musieli siedziec nieruchomo po pas w wodzie. Dzielili sie solidarnie odzieza i tulili do siebie dla rozgrzewki, totez przezyli nawet chlodne noce na srodku Atlantyku: rozbitek jest skazany na smierc tylko wtedy, gdy wpadnie do lodowatego morza. Ich szalupa miala ponadto pewna ogromna zalete - naped. Lodz Colina Richardsona blyskawicznie stracila wiosla, lecz w lodzi Kennetha nie bylo wiosel, ktore mozna by stracic. Wyposazono ja zamiast tego w srube obracana recznie za pomoca dzwigni umieszczonych miedzy lawkami i polaczonych z dlugim walem na dnie lodzi. Dowodca szalupy, trzeci oficer Purvis, mogl dzieki temu sztormowac, a pasazerowie rozgrzewali sie przy dzwigniach nawet w najchlodniejsze noce. Pasazerowie oczywiscie cierpieli - cierpieli okrutnie. Przez caly czas kasalo ich dotkliwe zimno - Kenneth spedzil pozniej dwa miesiace w szpitalu - a na dodatek omdlewaly im ze zmeczenia rece, ktorymi trzymali sie lawek na wzburzonym morzu. Mieli zywnosc i wode, lecz w niedostatecznej ilosci: stale towarzyszyly im glod, pragnienie i niewyspanie. Kenneth Sparks jest przekonany, ze on i piecioro pozostalych dzieci zawdzieczaja zycie niejakiej pannie Cornish, wychowawczyni nagrodzonej pozniej za odwage: przez caly czas rozcierala ona dzieciom dlonie i stopy, by podtrzymac krazenie krwi, gimnastykowala sie z nimi dla rozgrzewki i opowiadala niezliczone bajki, aby nie pamietaly o smiertelnym niebezpieczenstwie. O sukcesie jej wysilkow swiadczy najlepiej samo to, iz wedle relacji Kennetha zadne z dzieci nie stracilo ani na moment nadziei na ratunek. I uratowano je w koncu: szalupe dostrzegl samolot patrolowy, po czym wrocily bezpiecznie do Szkocji na pokladzie niszczyciela. Tak oto wygladaja zalosne dzieje "City of Benares", z pewnoscia jeden z najtragiczniejszych epizodow drugiej wojny swiatowej na morzu. Mozna domniemywac, iz nawet najbardziej bezwzgledny dowodca U-boota nie zdecydowalby sie storpedowac "City of Benares", gdyby wiedzial, ze 162 na statku plynie setka dzieci, lecz takie spekulacje nie stanowia zadnego pocieszenia ani nie czynia owej historii mniej koszmarna.Jest ona koszmarna, ale nie pozbawiona wielkosci i patosu. Oprocz Colina, Kennetha i jego pieciu towarzyszy z lodzi, ocalalo tylko dwanascioro dzieci. Zalosnie malo. Lecz aby uratowac owa zalosna garstke, wielu doroslych bez wahania poswiecilo zycie. Kim byl na przyklad mezczyzna, ktory odholowal na bok jedna z tratw, gdy grozilo jej wessanie pod wode przez tonacy statek, przesadzil dzieci na szalupe ratunkowa, odholowal druga tratwe z kobieta i czworka dzieci, po czym znow zawrocil w mrok i zginal? Nie poznamy nigdy jego nazwiska, lecz nie ma to zadnego znaczenia. Wiemy tylko, ze oddal zycie, by ratowac innych, nie dbajac o nagrody ani zaszczyty. Ow bezimienny, anonimowy bohater pozostanie na zawsze symbolem ducha ozywiajacego "City of Benares". , ZLOTY ZEGAREK Zloty zegarek naszego kapitana stanowil dume jego zycia. Byl to masywny zegarek kieszonkowy o srednicy co najmniej siedmiu i pol centymetra; koperte, wykonana z litego zlota, pokrywal niezmiernie skomplikowany rzezbiony desen cudownej pieknosci, dewizka zas byla tak gruba i dluga, ze w jej rozmiary nie uwierzy nikt, kto nie widzial jej na wlasne oczy. Ja rowniez zrobiono ze zlota (lecz czyz trzeba to dodawac?). Ktokolwiek osmielal sie w to watpic, otrzymywal zegarek do reki wraz z chlodnym poleceniem, aby sam obejrzal stemple probiercze wybite na kazdym ogniwie.Wymienione uprzednio cnoty nie wyczerpywaly zalet zegarka - kapitan utrzymywal, iz jest on absolutnie wodoszczelny. Kilkakrotnie namawialismy go, by tego dowiodl, zanurzajac przedmiot dyskusji w miednicy z woda, jednakze odpowiedz, wypowiadana gleboko urazonym tonem, brzmiala za kazdym razem tak samo: skoro nie dajemy wiary jego slowom, to nie zamierza sie ponizac demonstrowaniem ich prawdziwosci. Budzilo to w nas podejrzenie, ze dowodca, podobnie jak my, ma pewne watpliwosci, czy zegarek istotnie potrafi sie oprzec dzialaniu wody. Orientowalismy sie zreszta, iz jest to bardzo, bardzo czuly punkt kapitana - z calego serca pragnal udowodnic, iz zegarek jest naprawde wodoszczelny, choc nie mial odwagi przeprowadzic rozstrzygajacego eksperymentu. 167 Cenny chronometr pozostawal z reguly poza zasiegiem wzroku (i palcow) plebsu, umieszczony w etui, ktore spoczywalo z kolei zamkniete na klucz w szufladzie w kabinie dowodcy. Tego dnia jednak znajdowal sie w kieszonce kamizelki, gdy tymczasem dewizka, wskutek swojej wyjatkowej dlugosci, prawie otaczala wydatny brzuch kapitana. Kamizelki nosi sie do bialych spodni niezmiernie rzadko i krazyly zlosliwe plotki, iz kapitan kazal ja sobie specjalnie uszyc, by moc popisywac sie z zegarkiem wraz z przyleglos-ciami. Jakakolwiek byla prawda, stal oto przed nami nasz dowodca z dobrodusznym usmiechem na twarzy i ukochanym chronometrem pol metra nizej - w owo skwarne czerwcowe popoludnie zamierzal poplynac ostatni raz na lad na spotkanie ze swoim agentem w Basrze.Kiedy zaledwie dwie godziny pozniej wrocil, a jego szalupa przeslizgnela sie miedzy kadlubami wyladowanych daktylami barek otaczajacych nasz statek, zakotwiczony posrodku rzeki, dobroduszny wyraz twarzy zniknal. Zniknal rowniez zegarek, a nasz domysl, iz oba fakty sa ze soba powiazane, okazal sie sluszny. Troskliwie pomoglszy spur-purowialemu, spoconemu kapitanowi wspiac sie na poklad, czekalismy cierpliwie na wyjasnienie. Z poczatku belkotal niezrozumiale z wscieklosci, a poniewaz widac bylo, ze jego cisnienie krwi przekroczylo znacznie norme, lekalismy sie, iz dostanie ataku apopleksji. Na szczescie odzyskal w koncu mowe i mogl dac chocby czesciowy upust nagromadzonym emocjom. Byl pelen goryczy. Poslugiwal sie ponadto szokujacymi wyrazeniami, lecz musielismy przyznac, iz sa one calkowicie usprawiedliwione. Najwyrazniej wracal spokojnie od agenta na statek, nie czujac do nikogo zadnej niecheci, choc gdy przechodzil przez zatloczony bazar, strzegl rozsadnie zegarka i portfela. Opusciwszy targowisko, dal spokoj ostroznosciom, uwazajac je za zbyteczne, i kolo wejscia do portu musial sie przepchnac przez grupke zeglarzy arabskich, ktorych w swojej pozalowania godnej naiwnosci uznal za rownie uczciwych jak on sam. (W tym miejscu opowiadania jego gorycz 168 nabrala szczegolnej glebi). Raptem popchnieto go gwaltownie od tylu, a gdy sie odwrocil, by upomniec niegrzecznego tubylca, nie poczul, ze wyjeto mu z kieszeni zegarek wraz z dewizka. Zrobiono to z taka zrecznoscia i fachowoscia swiadczaca o dlugich, mozolnych cwiczeniach, ze zorientowal sie, iz zegarek zniknal, dopiero gdy zamierzal ruszyc w dalsza droge.W tym punkcie relacji ku naszemu przerazeniu znow utracil mowe i jego rychly zgon wydal sie nam nie tylko prawdopodobny, lecz pewny. Imponujacym wysilkiem woli odzyskal jednak panowanie nad soba i podjal przerwana opowiesc. Choc nie zauwazyl rzeczywistego sprawcy kradziezy, ktory z godna podziwu roztropnoscia i zrecznoscia ulotnil sie jak kamfora, zdawal sobie sprawe, iz zostal potracony przez jego wspolnika, totez scigal tegoz wspolnika przez blisko kilometr, nim Arab nie wymknal mu sie wreszcie na zatloczonej ulicy. Pogon ta, jak sie domyslilismy, tlumaczyla rumience kapitana i kroplisty pot na jego obliczu. Nastepnie, znow utraciwszy na chwile zdolnosc skladnego wypowiadania sie, dowodca jal snuc marzenia o zemscie, mamroczac na przemian: "Moj zegarek!" i "A to lotr!" Pierwsze z owych slow wymawial ze wzruszajacym zalem, drugie zas poprzedzal kilkoma wysoce obrazowymi przymiotnikami, przepojonymi wyjatkowa glebia uczuc. Po uplywie trzydziestu godzin jego swiete oburzenie nie zmniejszylo sie ani na jote, ale wspominajac swoje zalosne przygody z zeszlego popoludnia poslugiwal sie juz jezykiem rzeczowym, choc mocnym. Wieczorem poprzedniego dnia zaladowalismy na statek ostatnia skrzynie daktyli i o swicie, gdy na wschodzie zalsnil szary brzask zwiastujacy kolejny skwarny dzien, z ulga opuscilismy smrodliwy port w Basrze. Wyszlismy juz na wody Zatoki Perskiej i zmierzalismy spokojnie na poludniowy wschod. Byla upalna, ciemna noc, ktorej nie rozjasnialy chlodne, nieskonczenie odlegle punkciki gwiazd swiecacych na bezksiezycowym niebie. 169 Kapitan, ktorego rozstrojone nerwy najwyrazniej nie pozwolily mu odnalezc ukojenia w blogoslawionych objeciach Morfeusza, przybyl chwile temu na mostek i spacerowal po nim bez przerwy tam i z powrotem, przywodzac nieodparcie na mysl tygrysa w klatce. Przez caly czas opowiadal nam z mrozacymi krew w zylach szczegolami, co uczynilby z obecnym posiadaczem zegarka, gdyby wpadl mu on szczesliwie w rece. Ciemnoskory sternik, Hindus, oniesmielony obecnoscia dowodcy, zerkal gorliwie na kompas, gdy tymczasem majtek stojacy na oku wspominal rodzinna wioske nie opodal Bombaju lub tez zapadl w slodki sen.Ostatnia hipoteza jest, rzecz jasna, czystym domyslem, lecz z pewnoscia nie odbiega zbytnio od prawdy, albowiem wachtowy spostrzegl plynaca prosto na nas arabska jedno-masztowa lodz zaglowa, dopiero gdy rozlegl sie glosny trzask pekajacego drewna i huragan dzikich okrzykow. Stalowy dziob naszego frachtowca rozbil nieszczesna lodz na kawalki. -Tylko mi nie mowcie, ze wpadlismy na jeszcze jednego przekletego Araba! - jeknal kapitan (takie kolizje sa zadziwiajaco czeste), po czym wydal komende: "Maszyny stop!" i ryknal, by jak najszybciej spuszczono szalupe ratunkowa. Rozkaz wykonano i po kilku minutach szalupa wrocila z trzesaca sie, przemoczona zaloga zatopionej lodzi. Kiedy rozbitkowie mieli wejsc na statek, kapitan udal sie z obowiazku na poklad, by ich obejrzec. Po chybotliwej drabince sznurowej wspiela sie pierwsza pechowa ofiara zderzenia (nie wiedziala ona jeszcze, jak wielki jest jej pech), gdy nagle kapitan rozdziawil ze zdumienia usta i zapatrzyl sie w nia jak zahipnotyzowany. -Oto wlasnie dzentelmen, ktorego wczoraj gonilem! - zawolal z tryumfem (slowa dzentelmen, jak latwo sie domyslic, uzyl w znaczeniu ironicznym), po czym wbil wybaluszone oczy w nastepna zjawe, ktora przechodzila akurat przez reling. Na wyraznie brudnej szyi drugiego "dzentelmena" wisiala, siegajac pepka, ozdoba zupelnie nie pasujaca do ubogiego Araba - ni mniej, ni wiecej, tylko 170 skradziony zegarek nalezacy ongis do kapitana i cudownie odzyskany dzieki zartobliwemu kaprysowi fortuny.Z zapartym tchem i szczerym wspolczuciem w sercach czekalismy, az rozpeta sie pieklo, a dowodca spelni swoje wielokrotnie powtarzane, krwiozercze obietnice; jednym slowem, spodziewalismy sie natychmiastowego i calkowitego unicestwienia Arabow (w sumie czterech), spogladajacych nan z nieopisana trwoga, ktorej bynajmniej nie ukrywali. Ku naszemu ogromnemu zdumieniu i, warto dodac, uldze, oczekiwana masakra nie nastapila. Kapitan podszedl spokojnie do skulonego, dygocacego zlodzieja, zdjal mu pieszczotliwym gestem zegarek z szyi i dziwnie lagodnym tonem, w ktorym zabrzmiala, jak sie zdawalo, ledwo skrywana nuta tryumfu, powiedzial po prostu: -Wezcie ich pod poklad i dajcie im cos cieplego do zjedzenia; rano przekazemy ich policji w Bahrajnie. Oslupielismy. Zatkalo nas. Zawladnelo nami bezgraniczne, totalne zdumienie. Nasze skromne zdolnosci pojmowania stanely wobec zbyt trudnej zagadki. Skad ta niewiarygodna zmiana frontu?! - pytalismy sie ze zdziwieniem. Nasza ciekawosc zostala wnet zaspokojona. Kapitan obrocil sie z impetem w nasza strone, uniosl zegarek nad glowe i zawolal: -Widzicie?! E... to znaczy, slyszycie?! O tak, slyszelismy. Rownie donosnego tykania nie powstydzilby sie nawet budzik. -Wodoszczelny! - zawolal tryumfalnie kapitan. - Wodoszczelny, przekleci niedowiarkowie! Wo-do-szczel-ny!!! Byla to, jak sadze, najszczesliwsza chwila jego zycia. ' -?->>; , ;, - -" -;- ; ?:- -'- K Zapadla noc i na autostradzie Al, laczacej Anglie ze Szkocja, panowal bardzo maly ruch. Od czasu do czasu z mroku wylaniala sie ogromna ciezarowka: uprzejme mrugniecie swiatlami, uniesienie reki, glosny warkot dies-la - i droga stawala sie jeszcze bardziej pusta niz przedtem. Pozostawal tylko kojacy szum opon, czarna wstega autostrady i dziwnie hipnotyczne swiatla jaguara przeszywajace ciemnosc. Samotnosc i sen, sen i samotnosc. Dwaj wrogowie nie odstepujacy noca kierowcy - pierwszy powoduje mocniejsze naciskanie pedalu gazu, drugi zas, nieruchomy i zawsze czujny, czeka tylko na okazje, by sie wsliznac za kolo i przejac kontrole nad pojazdem. Dobrze ich znalem i lekalem sie ich. Lecz nie towarzyszyli mi tej nocy. Nie bylo dla nich miejsca. Nie przy tylu pasazerach. Kolo mnie siedziala Stella, Stella o rozesmianych oczach i smutnym sercu, ktora zginela w niemieckim obozie koncentracyjnym. Z tylu pollezal playboy Nicky, a obok niego siedzial Passiere, ktory nie wrocil nigdy w rodzinne strony, do slonecznych winnic Sisteron. Samotnosc i sen nie mialy sie gdzie zmiescic? Ba, gdy do wozu wgramolil sie mechanik Taffy, rownie gderliwy jak zawsze, i wiceadmiral Starr z krzaczastymi brwiami, zaczelo brakowac miejsca dla mnie! Zerknalem na zegar na desce rozdzielczej. Druga w nocy. 175 Dziewiec godzin, odkad opuscilem Iiwerness, i tylko jeden krotki przystanek na stacji benzynowej. Zdalem sobie sprawe, ze jestem piekielnie glodny.Kilka kilometrow dalej w gestej mzawce mrugal jaskrawy neon. Restauracja dla kierowcow. Zjechalem z autostrady, zaparkowalem jaguara kolo rzedu ogromnych ciezarowek i wszedlem kulejac do srodka. Lokal byl jasno oswietlony, halasliwy, wesoly, w polowie wypelniony ludzmi. Wzialem tace z jajecznica na boczku i poszedlem do wolnego stolika pod oknem. Zakonczywszy posilek, zapalilem papierosa i gapilem sie bezmyslnie na zacinajacy deszcz. Od czasu do czasu rozlegal sie warkot i szum, gdy obok przejezdzala ciezarowka albo nocny autokar. Autostrada laczaca Anglie ze Szkocja. Preludium, wstep do najwazniejszych etapow mojego zycia - dlugiego wloskiego lata na jachcie ojca, studiow prawniczych w Oksfordzie, koszar Krolewskiej Marynarki Wojennej w Ports-mouth. W tamtych czasach zawsze towarzyszyla mi niepewnosc. Podobnie jak teraz. Ale wtedy bylo tez podniecenie, oczekiwanie. A tym razem tylko watpliwosci, zdziwienie, zle przeczucia i skryty gniew. Znow wyjalem z kieszeni depesze Nicky'ego: TYLKO DOBRZY LUDZIE UMIERAJA MLODO STOP ALLELUJA STOP DIABEL DBA O SWOICH STOP OBECNIE ODNOSZE SUKCESY JAKO NAFCIARZ STOP MIESZKAM W SA-VOYU Z RESZTA MILIONEROW STOP RRR NICKY Schowalem telegram do kieszeni. RRR. Szyfr uzywany w sluzbach specjalnych: "Gdzie sie spotkamy?" Oddepe-szowalem: SAYOY SIODMA WIECZOR SRODA.Ciagle nie mialem pojecia, co mnie do tego sklonilo. Po prostu musialem odpowiedziec. Byla to jedyna nie zakonczona sprawa w moim zyciu i trzeba bylo ja wreszcie rozstrzygnac. Mestwo, strach, ciekawosc, gniew nie odgrywaly zadnej roli. Nie mialem wyboru, to wszystko. Uregulowalem naleznosc, wgramolilem sie do jaguara, 176 wyjechalem na autostrade, przycisnalem pedal gazu i ruszylem na poludnie.Mialem metlik w glowie. Powiedzonka na temat diabla "diabel dba o swoich" - Nicky nauczyl sie ode mnie: to rozumialem. Byl swiadkiem plomienistej erupcji stalowych odlamkow, gdy bomba slizgowa heinkela trafila prosto w maszynownie F149. To cud, ze przezylem, jak twierdzil chirurg - ale zrecznie zoperowal moja okaleczona noge i poszarpane ramie. Lecz nie moglem zrozumiec reszty. Depesza byla zbyt przyjazna. Stanowczo zbyt przyjazna jak na czlowieka, ktory, gdy sie widzielismy po raz ostatni, piec minut przed wybuchem, stal na pustej plazy w Toskanii, a ja trzymalem go na muszce swojego sluzbowego colta. Dobrze go pamietalem - pamietalem, jak z jego oczu uchodzi gniew, pamietalem niedowierzanie, zdumienie, wreszcie nieprzenikniona, kamienna maske. Usilowalem go nienawidzic, a poniewaz nic z tego nie wyszlo, probowalem nie nienawidzic samego siebie. To takze sie nie udalo. I uslyszalem, jak mowi spokojnym, prawie konwersacyjnym tonem: "Pamietaj, Mac, spotkamy sie jeszcze ktoregos dnia". Westchnalem. Z poczatku wszystko wygladalo zupelnie inaczej. Pstryknalem przelacznikiem na desce rozdzielczej. Druga czterdziesci piec. Trzysta piecdziesiat kilometrow do Londynu. Docisnalem lekko pedal gazu. Malta, rok tysiac dziewiecset czterdziesty trzed^Wyspa joannitow, wyspa Wiary, Nadziei i Milosierdzia - watlej trojcy usilujacej odeprzec wsciekle ataki nieprzyjacielskiego lotnictwa. Malta. Zalosnie zrujnowana stouca' f"a Valetta, i port, gdzie kotwiczyly nieliczne frachtowce* ktorym udalo sie tu przedrzec, kilka brawurowych sta^iaczy mi" ro*~ wijajacych ponad czterdziesci wezlow, zbi??rnikowce "Otylii lodzi podwodnych, niesmiertelny "Ohio"' Ale tego wiosennego ranka nie mysl^? sie ?_w?Jnie-Kiedy wchodzilem do Admiralicji, panoWal sP?k?J 1 swiat byl skapany w sloncu. Bezkresne... 177 -Porucznik Mclndoe do admirala Starra? - powtorzyl podoficer dyzurny. - Prosto korytarzem, pierwsze drzwi po lewej, panie poruczniku. Pan admiral jest sam.Zastukalem i wszedlem do srodka. W duzej nagiej sali z zaluzjami w oknach i mapami na scianach przykuwala calkowicie uwage potezna postac siedzaca za stolem. Wiceadmiral Starr, wazacy co najmniej sto dwadziescia kilogramow, czerwonogeby i siwowlosy, byl postacia legendarna. Mial wyglad poczciwego farmera, umysl ostry jak brzytwa i gleboko zakorzeniona niechec do ludzi marnujacych czas albo slowa. Schowal dokumenty do teczki i skinal reka, abym usiadl. -Dzien dobry, Mclndoe. Instrukcje wykonane? - spytal. -Co do joty, panie admirale - odpowiedzialem sluz-biscie. - Z kutra F149 usunieto bomby glebinowe. Zamontowano dodatkowe zbiorniki paliwa, a wczoraj rowniez urzadzenia nadawczo-odbiorcze o bliskim i dalekim zasiegu. Okret jest zaprowiantowany i gotow do wyjscia w morze. Starr skinal z zadowoleniem glowa. -A panska zaloga, poruczniku? -Sami najlepsi ludzie, panie admirale. Doswiadczeni, calkowicie wyprobowani. -W porzadku. - Wstal. - Dzis wieczorem skontaktuje sie pan z Ravallem i otrzyma od niego ostateczne instrukcje. -Z Ravallem, panie admirale? -Z majorem Ravallo, oficerem armii amerykanskiej. To wybitny agent sluzb specjalnych, z ktorym znakomicie nam sie wspolpracuje. Bedzie odtad panskim bezposrednim przelozonym. Poczulem sie nieco dotkniety. -Czy mam rozumiec, panie admirale... -To rozkaz - ucial twardo Starr. - Zreszta Ravallo przyjmie pana z otwartymi ramionami - zasmial sie. - Kiedy wracal niedawno z Sycylii, musial przeplynac ostatnie dwie mile wplaw. Byl cholernie wsciekly. -Rozumiem, panie admirale. Czy spotkam sie z nim tutaj? 178 Admiral Starr odkaszlnal.-Hm, niezupelnie. Major Ravallo to Amerykanin - powiedzial to takim tonem, jakby ow fakt wszystko tlumaczyl - i nie podlega naszym regulaminom. Spotka sie pan z nim o szostej w barze "Triannon". -Wypij jeszcze jednego, Mac! - zachecal mnie przyjaznie Nicky Ravallo. - Dzis w nocy bedziesz jeszcze marzyl o szklaneczce whisky! Doszedlem do wniosku, ze major Ravallo zrobilby wspaniala kariere w Hollywood. Ze swoimi kruczoczarnymi, zmierzwionymi wlosami, blekitnymi oczyma otoczonymi siecia drobnych zmarszczek, olsniewajaco bialymi zebami i dziwacznym mundurem stanowiacym zlepek roznych ubiorow i zaprojektowanym najwyrazniej przez siebie samego, wygladal jak urodzony aktor mogacy z latwoscia przeistoczyc sie w pirata z Morza Karaibskiego albo d'Artagnana. Ja jednak mialem wrazenie, iz dzielny major traktuje wojne stanowczo zbyt lekko, a ponadto wciaz nie moglem przebolec serii nieslychanych afrontow: oddano mnie pod komende Jankesa, ten zas z usmiechem na ustach odmowil podania jakichkolwiek szczegolow operacji przed wyplynieciem w morze. -Nie, dziekuje - odpowiedzialem sztywno. - Nie zdarzylo mi sie jeszcze pompowac w siebie alkoholu przed akcja, a i teraz nie czuje takiej potrzeby. Zdawalem sobie sprawe, ze jestem troche zbyt zlosliwy. -Jak sobie zyczysz, Szkociku. - Ravallo nie tylko sie nie obrazil, lecz zachowywal sie wrecz jowialnie. - Starr twierdzi, ze znasz swietnie wybrzeze Wloch, mowisz jak rodowity makaroniarz, a na dodatek jestes jednym z najlepszych dowodcow kutrow w tych stronach. To wszystko, czego mi trzeba. Chodzmy. W milczeniu szlismy miedzy pobielanymi domami w strone portu i w milczeniu zjechalismy w gestniejacym mroku budzaca zawrot glowy otwarta winda umieszczona na pionowej scianie skalnej. Na dole wynajelismy lodz 179 wioslowa i poplynelismy do kutra motorowego F149, cumujacego az przy potoku Angelo.Na pokladzie przedstawilem Amerykaninowi zaloge - Taffy'ego, Passiere'a, Hillyarda, Johnsona, Higginsa i Wil-sona, mojego zastepce. Wydawalo sie, ze zrobili na sobie wzajemnie korzystne wrazenie, choc gdy Ravallo oswiadczyl radosnie: "Zwracajcie sie do mnie po prostu Nicky, chlopcy!", niezbyt przypadlo mi to do smaku. Wkrotce mogli zaczac nazywac mnie "Sammy" i co wtedy? -Kim jest ten Passiere? - spytal Ravallo, gdy znow zostalismy sami. - To nieangielskie nazwisko. -A Ravallo? - zagadnalem.,, Rozesmial sie. -Touche. Ale kto to taki? - dopytywal sie. -Wolny Francuz, zwolennik de Gaulle'a - wyjasnilem. - Po naszej stronie walcza ich tysiace, wiekszosc na wlasnych okretach. Uciekl z terytorium Yichy, zdobyl francuski Croix de Guerre i jest chyba najlepszym radiotelegrafista, jakiego znam. Mam nadzieje, ze nie przeszkadza ci udzial osob nie bedacych poddanymi brytyjskimi? - spytalem slodkim tonem. -Jeszcze raz przepraszam! - znow sie rozesmial. - Chyba na to zasluzylem. Zmierzwil dlonia swoje kruczoczarne wlosy i usmiechnal sie tajemniczo. Po raz pierwszy odwzajemnilem jego usmiech. W godzine pozniej kuter wyszedl z portu. Ravallo dotrzymywal mi towarzystwa w sterowce; siedzial na skladanym stoleczku i palil w milczeniu papierosa. -Plyniemy na Sycylie, Mac - odezwal sie nagle. - Spotkanie ma nastapic dzis o polnocy, dwie mile na polnocny zachod od przyladka Passero. W porzadku? Zajrzalem bez slowa do map i tablic nawigacyjnych. -Pol naprzod - rozkazalem Wilsonowi. - Kurs zero-piec-zero. Wachte pelnia Hillyard i Johnson. Wszystko jasne? 180 -Aye, aye, sir.Ravallo zerwal sie z miejsca. -Hej, co to znaczy! - spytal ostro. - Pol naprzod?! Posluchaj, Mac, musimy przybyc na miejsce punktualnie co do minuty! O polnocy, Szkociku, o polnocy, nie jutro rano! Jak wracalem ostatnio z Sycylii, zajelo to czternascie godzin. W tym dwie wplaw - dodal z gorycza. Wilson i ja usmiechnelismy sie do siebie. -Obawiam sie, Wilson, ze mamy na pokladzie niedowiarka - odezwalem sie ze smutkiem. - Pojde z majorem na dziob. Niech Taffy da cala naprzod, ale tylko na pare minut. Pokaz trwal krotko i zakonczyl sie calkowitym sukcesem. Wrocilismy powoli na rufe i usiedlismy na pokladzie, oparci o puste zasobniki po bombach glebinowych. Oszolomiony Ravallo zatopil sie w myslach. Skutki pokazu byly prawie zawsze takie same. Widok wody uciekajacej blyskawicznie do tylu i olbrzymich fal tworzacych sie przed dziobem, straszliwa wibracja pokladu oraz piekielny ryk poteznych silnikow wprawialy nowicjuszy w oslupienie podobne do transu. Pierwszy odezwal sie Ravallo. -Jeszcze raz przepraszam, Mac. - Na jego twarzy zaplonal entuzjazm. - Moj Boze, to chyba jedna z ostatnich rzeczy na ziemi mogaca dostarczyc prawdziwego dreszczu emocji! Ile wyciagalismy - czterdziesci piec, piecdziesiat wezlow? -Tajemnica wojskowa - odpowiedzialem z namaszczeniem. - Ale zarty na bok: chyba nie musisz sie obawiac, ze zdola nas doscignac jakakolwiek jednostka na Morzu Srodziemnym. A teraz - czy moglbym wreszcie sie czegos dowiedziec, majorze? -Nicky - poprawil mnie z roztargnieniem. - W porzadku, Mac, sprawa przedstawia sie nastepujaco. Ta cala tajemniczosc jak z powiesci szpiegowskiej to nie zabawa, tylko koniecznosc. Wiesz, ilu agentow stracilismy w tym roku we Wloszech? - spytal powoli. - Dwudziestu szesciu. 181 Mowil cichym, spokojnym glosem, lecz zaakcentowal ostatnie slowa, uderzajac lekko piescia w poklad.-Dwudziestu szesciu?! - zdziwilem sie. - Niemozliwe! - Zaden z nas nie wiedzial wowczas, ze Brytyjczycy stracili do tej pory dwukrotnie wiecej ludzi w samej Holandii. Wszyscy zgineli. Odnioslem wrazenie, ze mnie nie slyszy. -Kilku przez glupi przypadek - ciagnal. - Kilku wskutek wsyp. A reszte... - Kiwnal dlonia w strone dziobu. - Coz, wlasnie po to jest ten kuter. Zamilkl na chwile. -Mow dalej - poprosilem, gdyz zaczelo mnie to interesowac. -Mam na mysli niemieckie i wloskie stacje pelenga-cyjne - wyjasnil. - Prawie wszyscy agenci przesylaja meldunki przez radio. Dysponuja poteznymi urzadzeniami nadawczo-odbiorczymi, ktore nieprzyjaciel lapie rownie latwo jak my. Kilka namiarow z roznych stron i koniec. -Ale jeszcze nie rozumiem... -Zaraz wyjasnie. Pomysl polega na tym, by wyposazyc naszych ludzi w slabe nadajniki bliskiego zasiegu, co zmniejsza szanse wykrycia prawie do zera. Twoj kuter podplynie do brzegu - na odleglosc dwoch albo trzech mil - a pozniej odbierze meldunki i dokona ich retransmisji do bazy. Do konca roku Starr zamierza wprowadzic do akcji szesc takich jednostek. -Ach, zaczynam rozumiec! Powinienem wczesniej na to wpasc. To moze sie udac. -Musi sie udac - rzekl z naciskiem Ravallo. - Stracilismy juz zbyt wielu najlepszych ludzi. Siedzielismy kilka minut w przyjaznym milczeniu, palac ostatniego papierosa na pokladzie. W koncu Ravallo cisnal niedopalek za burte i wstal sprezyscie. -Mac? Odwrocilem glowe. -Czy moglbym obejrzec radiokabine? -Naturalnie. Passiere je akurat kolacje. 182 Odszedl. Siedzialem kolo zasobnikow po bombach jeszcze przez pare minut, rozmyslajac o tym, co powiedzial, po czym zabralem sie do zaciemniania kutra.Po kolacji wrocilismy do sterowki. Przejalem kolo od Wilsona, ktory zszedl pod poklad. Morze przypominalo gladka tafle jeziora, a noc byla bezksiezycowa. Idealne warunki. Spojrzalem na zegarek. Jedenasta. Zalowalem, ze nie wolno palic. -Co zrobimy po przyplynieciu na miejsce, Nicky? - spytalem. -Wezmiemy na poklad agenta - odparl krotko. - W okolicach Syrakuz robi sie coraz gorecej. -To twoj przyjaciel? -W pewnym sensie. W tej branzy nikogo nie stac na przyjaznie - rzekl cicho. - Zbyt smutno sie koncza. A poza tym - dodal po chwili - ze Stella wcale nie tak latwo sie zaprzyjaznic. -Stella? - Zerknalem nan katem oka. - Chcesz powiedziec... -Tak, to kobieta. - Nicky stal sie nagle lakoniczny. - Czemu nie? Jest w tym znakomita, a ponadto mniej ja podejrzewaja. Zrzucono ja na spadochronie dwa miesiace temu. Rozwazalem w myslach to, co uslyszalem. -Mowi biegle po wlosku, co? -Nic dziwnego - usmiechnal sie Nicky. - Urodzila sie w Livorno. -Wloszka?! - skrzywilem sie z niesmakiem. - Coz, mam nadzieje, ze dobrze jej placicie. Podszedl do mnie dwoma dlugimi krokami i chwycil mocno za ramie. -Uwazaj, Szkociku! - rzekl stlumionym glosem. - Uwazaj, co mowisz. To naturalizowana Amerykanka, tak samo jak ja. Przeklalem sie w duchu i lagodnie zdjalem z ramienia jego dlon. 183 -Wyglada na to, ze tej nocy pobijemy rekord w liczbie przeprosin, Nicky - oswiadczylem z krzywym usmiechem. - Powiedzialem cos cholernie glupiego. Zapomnij o tym, dobrze?Czekalismy na wyznaczonym miejscu przez cala godzine, dreczeni narastajacym niepokojem. Widzialem, ze Nicky martwi sie i denerwuje, choc nie lezalo to zupelnie w jego charakterze. Tuz po pierwszej uslyszelismy gniewny warkot niewielkiej motorowki. Z mroku wylonil sie czterometrowy slizgacz z dwoma pasazerami; zatoczyl zgrabny luk i podplynal do kutra. Lekki stukot burty o burte, wyciagniete rece, szarpniecie - motorowka blyskawicznie odplynela, a na pokladzie pozostala smukla kobieta w spodniach i wiatrowce, dygocaca mimo woli z zimna. Moze wskutek ulgi, a moze gniewu Nicky mowil ochryplym, gluchym glosem. -Spoznilas sie, i to cala cholerna godzine! Ile razy mam ci powtarzac, ze czekanie na nieprzyjacielskich wodach jest diabelnie niebezpieczne?! Musialas przypudrowac swoj sliczny nosek, co? -Przepraszam, Nicky - odpowiedziala pokornie. Miala mily, cieply, matowy glos. - Johnny zauwazyl, ze bak przecieka, i musial zawrocic po... -Cicho! - szepnalem natarczywie. -Do licha, Mac, juz drugi raz... - zaczal gniewnie Nicky. -Zamknij sie i posluchaj! Tym razem oni takze uslyszeli zlowieszczy, przytlumiony skrzyp dulek owinietych szmatami. -Przeciekajacy bak, co?! - mruknalem z gorycza. - Chcesz powiedziec, ze wrocil dac cynk swoim kumplom? Zabierz ja do mojej kabiny, Nicky, szybko! Wyrwala mu sie i chwycila mnie za klapy munduru. -Musicie jak najszybciej odplynac! - szepnela. - Niemcy maja w porcie dwa scigacze dzien i noc gotowe do wyjscia w morze, a do tego... 184 d- Zabierz ja pod poklad! - przerwalem, strzasajac z siebie jej rece. - Niech tam siedzi!Nasza zaloga byla znakomicie wyszkolona. Kilka rozkazow wydanych przytlumionym glosem i kiedy po obydwu burtach wzbily sie lukiem w niebo race swietlne, kuter pedzil juz z szybkoscia blisko dwudziestu wezlow. Przy reflektorze stal Wilson, a reszta zalogi obslugiwala karabiny maszynowe. Od strony rufy nadplywaly trzy niewielkie lodzie wioslowe z trzema zolnierzami w kazdej - Niemcami, jak przypuszczalem - ubranymi w kamizelki ratunkowe i uzbrojonymi po zeby. Juz dawno nie spotkalem oddzialow abordazowych robiacych rownie zlowrogie wrazenie. Ale powinienem latwo sobie z nimi poradzic. Zastopowalem na chwile maszyny, otworzylem okno sterowki, rozkazalem zalodze sie ukryc i polecilem Taf-fy'emu dac cala naprzod. Nastepnie zawrocilem szerokim lukiem ku Niemcom. W dwadziescia sekund pozniej bylo po wszystkim. Krotka salwa karabinowa - kilka kul trafilo w pancerne szyby sterowki, ktore pokryly sie gwiazdami pekniec - dwie tury tam i z powrotem przy predkosci dwudziestu pieciu wezlow i wywrocone lodzie zniknely z powierzchni morza. Zatrzymalismy sie, wylowilismy kilku przemoczonych zolnierzy -jency byli zawsze mile widziani w dowodztwie - po czym wzielismy kurs poludniowo-zachodni i poplynelismy z powrotem na Malte. Dopiero wowczas zdalem sobie sprawe, ze w sterowce sa Nicky i Stella. -Zdaje sie, ze prosilem cie o zaprowadzenie jej pod poklad?! - spytalem gniewnie. -Daj spokoj! - odpowiedzial entuzjastycznie Nicky. - Nigdy bym sobie nie darowal opuszczenia takiego widowiska! -Prosze, nie kreccie sie tutaj - rzeklem chlodno. - W sterowce tylko mi przeszkadzacie. Higgins przyniesie wam kawe i kanapki. Kiedy zszedlem do nich po polgodzinie, kawa i kanapki staly nie tkniete. Pierwszy raz mialem okazje przyjrzec sie Stelli blizej i nawet w ostrym swietle zarowki na suficie 185 widac bylo, ze jest wyjatkowo ladna: miala sliczna owalna twarz, oliwkowa cere, ksztaltny maly nosek i jedwabiste kruczoczarne wlosy, polyskliwe i lekko krecone. Nie szpecily jej nawet zaczerwienione oczy i slady lez na policzkach.-O Boze! - westchnalem ze znuzeniem. - Co sie stalo? -Rozbieznosc zdan w kwestiach zawodowych - odparl sucho Nicky. - Posluchaj, Mac: musialo dojsc do przecieku. W bazie to prawie niemozliwe, wiec na pewno winna jest Stella. W ciagu ostatnich kilku dni popelnila jakis blad, to jasne. -Nie popelnilam bledu, przysiegam, Nicky! - szepnela ochryple. - Bylam naprawde bardzo ostrozna, jak Boga kocham! -Juz dobrze, juz dobrze, Stello - odpowiedzial ze znuzeniem Ravallo. Nicky i ja wyszlismy na poklad i oparlismy sie o nad-burcie. Po chwili zwrocilem glowe w jego strone. -Nicky? -Tak? -Nie podejrzewasz jej na serio, prawda? Odwrocil sie powoli i spojrzal na mnie. -Powiedz mi, Szkociku: czy jestes naprawde takim idiota? - spytal chlodnym, nieprzyjaznym tonem. Nagle odwrocil sie i odszedl. Zostalem sam na sam ze swoimi myslami. A mialem o czym myslec. -?;;,?^; -.?--. -Uwazasz, ze admiral Starr cos z tego rozumie? - spytal Nicky. Dopilem benedyktynke, odstawilem powoli kieliszek i usmiechnalem sie. Osmiogodzinny sen bardzo poprawil nam humory. -Trudno powiedziec. Skryty z niego ptaszek. Osobiscie podejrzewam, ze wie rownie malo jak my. -Ja tez tak sadze. O, popatrz, Stella! Skinal glowa w strone wejscia do baru "Triannon" i pomachal reka. 186 Swietna dziewczyna, pomyslalem trzezwo. Ubrana w prosta zapinana biala sukienke bez zadnych ozdob, wygladala naprawde slicznie.Nicky musial obserwowac moja twarz. -Podoba ci sie, co, Mac? Skinalem powoli glowa, lecz nie odezwalem sie. -Kazdy moglby sie w niej zadurzyc - mruknal z usmiechem, ktory mial w sobie cos pytajacego. - Nawet ty. -Coz, wcale tego nie wykluczam - odrzeklem cicho. Spojrzal na mnie z zaciekawieniem, nieco enigmatycznie. -Daj spokoj, chlopcze! - wyszczerzyl zeby. - Juz ci mowilem, Mac, w naszym fachu smutno sie to konczy... Dobry wieczor, Stello! - Usmiechnal sie do niej i zwrocil w strone barmana. - Dubonnet dla pani! Przez pierwszych kilka minut rozmowa sie nie kleila. Zapalilem papierosa, spojrzalem w lustro nad szynkwasem i spytalam nagle: -Pogodziliscie sie juz? Stella usmiechnela sie.?,. -Owszem. -Tak przypuszczalem. Pochylilem sie za jej plecami i stanowczo zdjalem z jej reki dlon Nicky'ego; zauwazylem w lustrze jego czuly gest. -Alez, panie majorze! - upomnialem go surowo. - Niech pan uwaza! W naszym fachu smutno sie to konczy, wie pan. Spojrzeli na siebie, pozniej na mnie i wybuchneli smiechem. Poczulem sie nagle zmeczony. Nie senny - po prostu zmeczony. Deszcz ustal i przez ciemne chmury usilowal sie przebic ksiezyc. Zegar wskazywal kwadrans po czwartej. Jeszcze sto piecdziesiat kilometrow do Londynu. Pomyslalem, ze najwyrazniej wryly mi sie w pamiec dwa spotkania z Nickym: pierwsze i ostatnie. Dzielace je lata byly zamglone, staly sie kalejdoskopem niewyraznych obrazow. 187 My troje - Stella, Nicky i ja - bardzo sie zaprzyjaznilismy. Wraz z zaloga kutra tworzylismy swietny zespol - na poczatku. Mielismy trzy kolejne bazy wypadowe - Palermo, Salerno i Neapol. Jedenascie razy wysadzalismy Stelle i Ravalla, pojedynczo lub razem, na terytorium nieprzyjaciela i zawsze bralismy ich szczesliwie na poklad. Calkowite, bezinteresowne poswiecenie zalogi - zwlaszcza Wilsona i Passiere'a, ktorzy dwukrotnie rezygnowali z awansu - zaslugiwalo na najwyzszy podziw.Ale pod koniec wszystko sie powoli popsulo - na kilka sposobow. Widzialem, ze oczy Stelli smieja sie coraz rzadziej. Schudla, byla czesto zdenerwowana, kiedy indziej apatyczna i przygnebiona. Nie bylo prawie tygodnia, by amerykanskie bombowce "Fort", "Liberator i "Lancaster" nie rownaly z ziemia kilku celow w jej ojczyznie - dwa razy, wiem na pewno, na podstawie dostarczonych przez nia informacji. Musiala przezywac pieklo. Nicky rowniez sie zmienil. Zniknal rozesmiany pirat z Malty. Stal sie milczacy, zamkniety w sobie, rzadko sie usmiechal. Oczywiscie on takze pochodzil z Wloch. Moze przyczyna byla Stella, ale mialem wrazenie, ze to cos innego. Nicky, po chwili slabosci na Malcie, postepowal zgodnie ze swoimi zasadami i traktowal ja absolutnie obojetnie. Rzadko rozmawiali ze soba bez uszczypliwosci. Wiosna tysiac dziewiecset czterdziestego trzeciego roku w spokojnym sektorze wybranym przez dowodztwo i sprawdzonym przez Nicky'ego i Stelle dokonal desantu polaczony batalion Rangersow i komandosow, majacy utworzyc przyczolek w pasie natarcia aliantow. Pol godziny po zakonczeniu ladowania starla go z powierzchni ziemi niemiecka dywizja pancerna. Mogl to byc zbieg okolicznosci. Miesiac pozniej w rece Niemcow wpadl najwiekszy wojenny zrzut broni i amunicji. Oczekujacych na niego partyzantow wybito do nogi. To takze moglo byc dzielem przypadku - lecz nie przypadek sprawil, ze nieprzyjaciel dysponowal kompletem kodow rozpoznawczych i znal kolejnosc rakiet sygnalizacyjnych. W koncu, pozna wiosna, wysadzilismy na brzeg osmiu 188 agentow nie opodal Civitavecchia. Czekalismy na nawiazanie lacznosci przez trzy dni. Nie odezwal sie ani jeden. Dobrze wiedzielismy, co sie stalo.Nad autostrada A l wstawal swit, lecz moj nastroj wcale sie dzieki temu nie poprawil. Znow ogarnal mnie bezmierny smutek i poczulem w sercu taki sam ciezar jak w upalne majowe popoludnie, gdy zmierzalem do sztabu admirala Starra w Neapolu. Wiedzialem, przynajmniej podswiadomie, dlaczego mnie wezwal. Admiral Starr rowniez sie zmienil. Wygladal na bardziej zmeczonego, a bruzdy na jego twarzy poglebily sie. I byl brutalnie szczery. -"Zdrada" to brzydkie slowo, Mclndoe - rzekl ponuro - ale przyszedl czas je wreszcie wypowiedziec. Co miesiac gina tysiace brytyjskich i amerykanskich zolnierzy. Nie mozna juz dzialac w bialych rekawiczkach, zgadza sie pan? Skinalem w milczeniu glowa. -Nie mamy niestety zadnych dowodow - ciagnal z gorycza - a jednak jestem absolutnie pewien, ze to zdrada, bo trzy kolejne zbiegi okolicznosci po prostu nie mieszcza sie w glowie. Ponadto po masakrze batalionu desantowego wymieniono caly personel wywiadowczy bazy. Nie dalo to zadnych rezultatow, z czego plynie logiczny wniosek, ze zdrajca jest jeden z panskich ludzi, Mclndoe. - Zamilkl i usmiechnal sie sucho. - Oczywiscie przyjmujac, ze ja jestem poza wszelkimi podejrzeniami. Popatrzyl na swoje dlonie. -Ravallo i jego przyjaciolka pochodza z Wloch - rzekl cicho. - Amerykanski wywiad reczy za nich, ale ja nie ufam im do konca. Podobnie zreszta jak panu, Mclndoe. Zerknal na mnie spod krzaczastych brwi, chyba zeby obejrzec moja reakcje. Znow sie nie odezwalem. -Jutro spotka sie pan z nimi w Anzio - powiedzial ochryplym glosem. - Poinformuje ich pan, ze podejrzewamy obecnosc niemieckiej wtyczki w bazie i ze bedzie to ostatnia taka operacja. Powinni wierzyc, ze wykonuja 189 normalne zadanie zlecone przez nasz personel wywiadowczy. To nieprawda, ale wiemy o tym tylko pan i ja, Mclndoe. Przed wejsciem na poklad kutra Ravallo i jego przyjaciolka beda mogli sie poruszac swobodnie po miescie. Rozumie pan, poruczniku?-Tak jest, panie admirale. -Czy ufa pan swojemu zastepcy i radiotelegrafiscie? -Bez zastrzezen, panie admirale. -Swietnie. Wtajemniczy ich pan w rzeczywisty cel misji, nie zdradzajac niczego pozostalym czlonkom zalogi. To ryzykowne, lecz niestety nieuniknione. Musza dopilnowac, by Ravallo i jego przyjaciolka nie mieli dostepu do kodow i radiokabiny. Jakies pytania? Nie odpowiedzialem od razu. Slowo "radiokabina" eksplodowalo w mojej glowie niczym bomba. Kiedy otrzasnalem sie z szoku, fragmenty lamiglowki ulozyly sie wreszcie w logiczna calosc. Przeklinalem w duchu swoja glupote. -Nie mam pytan, panie admirale. - Nabralem gleboko powietrza w pluca. Musialo to zabolec. - Tak jak pan sugerowal, panie admirale, od jakiegos czasu zywie pewne podejrzenia. Melduje, ze to Ravallo. Popatrzyl na mnie ostro. -Wielki Boze, czlowieku, skad ta pewnosc?! Powiedzialem mu. O swicie wyplynelismy z Neapolu i w poludnie przybylismy do Anzio. Po drodze wtajemniczylem Wilsona i Pas-siere'a. Przyjeli to rzecz prosta ze smutkiem i niedowierzaniem - trudno to inaczej nazwac. Polubili Nicky'ego i Stelle prawie rownie mocno jak ja. O polnocy stanelismy w dryf trzy mile na polnoc od Civitavecchia. Kiedy poinformowalem Ravalla i Stelle o celu operacji, prawie przestali sie odzywac. Wygladali, jakby im ulzylo. Zejsc na brzeg miala jedynie Stella. Powinna sie skontaktowac z miejscowym oddzialem partyzanckim, ktory poprzedniego dnia otrzymal zrzut spadochronowy zawierajacy 190 ostrzezenie, ze dzis w nocy mozna sie spodziewac wypadu Niemcow. Stella miala jak najszybciej nawiazac lacznosc. Kiedy kilka godzin wczesniej Starr przekazal nam przez radio takie instrukcje, oczekiwalem gwaltownych protestow Ravalla, ktory jednak milczal.To, ze tak latwo sie pogodzil z rozkazami admirala, potwierdzilo tylko moje podejrzenia. Instrukcje musialy pasowac do jego planow. Domyslalem sie, ze przekazal Niemcom informacje jeszcze przed wyplynieciem z Anzio. Nie wiedzialem jakim sposobem, ale z meldunkow wynikalo, ze roi sie tam od szpiegow. Po wejsciu na poklad kutra Ravallo z pewnoscia nie mogl juz sie skontaktowac z kimkolwiek na brzegu. Zadbali o to Wilson i Passiere. Stella wyladowala, a Hillyard wrocil lodzia na poklad. Trzy godziny pozniej rozleglo sie popiskiwanie radiostacji. Ravallo i ja czekalismy tuz za progiem radiokabiny. Wyraz twarzy Passiere'a zmienil sie nagle. Wygladal na wstrzasnietego, przerazonego. Sluchal ze skupieniem, nacisnal kilkakrotnie klawisz odbioru, po czym zerwal sie na rowne nogi, zdzierajac z uszu sluchawki. Drzaly mu rece. -Zlapali ja! - wybuchnal. - Zlapali Stelle! Zaraz po hasle i odzewie nadala MMR, MMR (szyfr sluzb specjalnych oznaczajacy niebezpieczenstwo) i slowa: "samochod pancerny". Pozniej zapadla cisza. Jego machniecie reka mialo w sobie cos ostatecznego. Ogarnely mnie mdlosci. Najlepsze plany myszy i ludzi... Ktos jest wtyczka... Zlapali Stelle! Gdzie sa partyzanci?! Zerknalem na Ravalla. Jego twarz nic nie wyrazala. "Czy to w koncu takie dziwne? - pomyslalem z furia. - Przeciez wlasnie za to mu placa!" Calym wysilkiem woli zmusilem sie do powrotu do rzeczywistosci. Zrozumialem, co musze zrobic. Zrozumialem takze, czym to sie dla mnie skonczy - sadem wojennym. Ale nic mnie to nie obchodzilo. Obrocilem sie predko ku Ravallowi., -Wiesz, ktoredy poszla, Nicky? -Jasne. Natychmiast odgadl moje intencje i pobiegl do lodzi. 191 Hillyard poplynal z nami na brzeg. Wyskoczylismy na kamienista plaze i zaczelismy wbiegac pedem na nadmorska wydme. W polowie drogi zatrzymalem sie i zawolalem cicho:-Nicky! Odwrocil sie. -Do licha, Szkociku, nie ma czasu... Urwal. Nie trzeba bylo sokolego wzroku, by dostrzec matowe lsnienie colta w mojej dloni. Stal nieruchomo. -O co chodzi? - spytal powoli. -Chodzi o to, ze dalej nie ide - odpowiedzialem. - Nawiasem mowiac, odgrywales swoja role znakomicie. Moje gratulacje. Byl swietny, musialem mu to przyznac. Gniew, niecierpliwosc, zdumienie - wszystko wygladalo niewiarygodnie przekonujaco. Zrobil krok do przodu. -Nie ruszaj sie! - zakomenderowalem. - Masz prawo sie dowiedziec tylko jednego: dlaczego jeszcze zyjesz. Wytlumacze ci to. Nie kazdy zdrajca musi byc od razu potworem. Lubilem cie - uwazalem za cholernie fajnego faceta. Oprocz tego, wojna nie usprawiedliwia postepowania w sposob nieludzki. A zmuszanie kogos do szpiegostwa przeciwko wlasnej ojczyznie wydaje mi sie nieludzkie. -O co ci wlasciwie chodzi? - spytal nieomal szeptem. -Oszczedz sobie tego, Ravallo - ciagnalem. - Moglbym cie zabrac z powrotem do Neapolu. Wiesz, czym by sie to skonczylo. Sadem wojennym i plutonem egzekucyjnym. Albo zginalbys gdzies po cichu. - Umilklem na chwile. - Dlatego postanowilem dac ci cos, czego ty nie dales Stelli, a mianowicie szanse. Miedzy twoimi rodakami - dokonczylem gorzko. - Zdradziles sie rok temu, Ravallo. Zrozumialem to dopiero wczoraj. Pamietasz Passero? Pamietasz Niemcow usilujacych podplynac do nas ukradkiem na lodziach? Pamietasz, jak wszedles do pustej radiokabiny? Pamietasz, jak Stella powiedziala, ze Niemcy maja w Passero dwa scigacze? Pamietasz, Ravallo, pamietasz?! 192 Ostatnie slowa wykrzyczalem, cisnalem mu w twarz. Nie zrobilo to na nim zadnego wrazenia. Patrzyl na mnie jak zahipnotyzowany, w ogole nie reagowal. Byl naprawde znakomitym aktorem.-Kto dal Niemcom cynk, Ravallo? - ciagnalem nieublaganie. - Dlaczego nie wyslali za nami scigaczy? Powiem ci, Ravallo. Bo wiedzieli, ze scigacze nigdy nas nie dogonia i ze trzeba przeprowadzic atak z zaskoczenia. A mogli sie tego dowiedziec tylko od ciebie, bo sposrod wszystkich podejrzanych tylko ty jeden znales maksymalna predkosc kutra, wiedziales, dokad plyniemy, umiales obslugiwac radiostacje i miales do niej dostep. Ravallo zdawal sobie sprawe, ze nie ma na to odpowiedzi. Nie mogl sie bronic; mogl jedynie zaprzeczyc. Przez dluzszy czas milczal ze spuszczona glowa. Zza chmur wyjrzal ksiezyc, prawie w pelni, i musialem jak najszybciej opuscic plaze. Ravallo uniosl powoli glowe i spojrzal na mnie. -Wszystko slicznie pasuje, prawda, Mac? -Owszem, slicznie. Przysiegam, wolalbym, zeby bylo inaczej, ale dzis znowu sie zdradziles. - Zawiesilem na moment glos. - Starr doszedl do wniosku, ze zdrajca jest jedno z was dwojga: ty albo Stella. Przekonalem go, ze to ty. Zaaranzowal wszystko tak, zebys mial szanse wydania Stelli Niemcom. Uznales ja za bezuzyteczna, lecz nie wiedziales, ze baza nie ma pojecia o operacji. Wiedzialy o niej tylko cztery osoby: ty, Stella, Starr i ja. A kiedys bylem pewien, ze ja kochasz, Ravallo. - Popatrzylem na niego, usilujac go nienawidzic. - Wiesz, potraktowales ja gorzej od psa. Jego twarz przypominala kamienna maske. -A ty rzuciles ja wilkom na pozarcie, co, Mac? "Dlaczego nie odbili jej partyzanci? - pomyslalem. - Byli przeciez uprzedzeni". Wbrew logice ogarnely mnie wyrzuty sumienia i pierwszy raz w zyciu poczulem slony smak wstretu do samego siebie. Ale nic po sobie nie pokazalem - na pewno. -Takie mialem rozkazy. A poza tym, Nicky - dodalem Bezkresne... 193 ironicznie - bez twojej bezcennej pomocy nigdy by sie tonie stalo. Zegnaj! -Mac! - zawolal za mna. Odwrocilem sie. -Pamietaj, Mac, spotkamy sie jeszcze ktoregos dnia! Ktoregos dnia. Coz, dzisiaj. Przyjechalem do Londynu o szostej rano i polozylem sie natychmiast do lozka. Przez kilka godzin nie moglem zasnac, analizujac wszystko od nowa. Klebily mi sie w glowie fantastyczne przypuszczenia. Dlaczego nie aresztowaly go po wojnie alianckie wladze okupacyjne? Wygladalo na to, ze dobrze mu sie powodzi. Mial wiele do stracenia - to, ze postanowil mnie odszukac, swiadczylo o zdumiewajacej odwadze. "Dlaczego wlasciwie chce sie ze mna spotkac? - zastanawialem sie. - Zeby sie napawac zwyciestwem? Nie, Ravallo, mimo wszystkich swoich wad, nie byl nigdy maloduszny. Zemsta? Tak, z pewnoscia o to chodzi. Tylko jak? Morderstwo w hotelu <>? Smiechu warte - po prostu zbyt fantastyczne. Poza tym Nicky'emu nigdy nie brakowalo sprytu". Okolo poludnia dalem spokoj rozmyslaniom i zapadlem w niespokojna drzemke. Siodma wieczor. Hali "Savoyu" byl nabity ludzmi, lecz zauwazylem Ravalla prawie natychmiast. Nie bylo to trudne. On jeden nie nosil stroju wieczorowego. Siedzial na koncu sali i, co charakterystyczne, zdobyl stolik tylko dla siebie. Zupelnie sie nie zmienil. Byl ciagle tym samym tryskajacym energia, czarnowlosym, rozesmianym d'Artagna-nem - i wlasnie sie usmiechal. Mialem przez moment wrazenie, ze widze tygrysa otwierajacego paszcze. Zerwal sie z miejsca i ruszyl predko w moja strone z wyciagnieta reka i obnazonymi bialymi zebami. -Mac, ty stary koniu! - zawolal radosnie. - Jakze sie ciesze, ze cie widze! -Chcesz powiedziec, ze straciles wszelka nadzieje, ze 194 Podazylem za nim powoli do stolika i usiadlem. Tlumekciekawskich stopniowo sie rozproszyl.: -Coz, slucham. -Nie musisz mnie nawet sluchac, Mac - rzekl z usmiechem. - Wystarczy, ze to przeczytasz. Polozyl na stole dwa dokumenty i rozprostowal je dlonia. Po chwili wahania wzialem do reki pierwszy z nich. Byl to wyciag z archiwum amerykanskiej marynarki wojennej w Pentagonie: Radiotelegrafista Georges Passiere, numer ewidencyjny P/JX 282131. Szesnastego maja tysiac dziewiecset czterdziestego czwartego roku dwadziescia kilometrow od Civitavecchia odnaleziono zwloki ubrane w mundur tropikalny Royal Navy i zidentyfikowane na podstawie znaku tozsamosci jako Georges Passiere. W klapie ladownicy przy pasie znajdowala sie wodoszczelna skrytka z wykazem trzydziestu radiostacji, w wiekszosci bliskiego zasiegu, pracujacych na roznych czestotliwosciach VHF. Szesc z nich zidentyfikowano ponad wszelka watpliwosc jako niemieckie - reszta nieznana. Powoli, bardzo powoli odlozylem dokument na stol. Zdawalem sobie niejasno sprawe, ze obok stoi kelner z taca. Machinalnie, prawie nie wiedzac, co robie, wzialem jedna reka kieliszek, druga zas dokument, ktorego jeszcze nie czytalem. Deutscher Geheimdienst. Archiwa niemieckiego kontrwywiadu zdobyte w Turynie, rozszyfrowane w Neapolu w pazdzierniku tysiac dziewiecset czterdziestego czwartego roku. Luigi Metastasio, urodzony w Rzymie w roku tysiac dziewiecset dziewietnastym. Nastepny paragraf opisywal lata szkolne Metastasia, jego prace w cywilu, sluzbe wojskowa, dzialalnosc w organizacjach faszystowskich, werbunek do kontrwywiadu. 196 dMowi biegle po francusku, niemiecku i angielsku. W kwietniu tysiac dziewiecset czterdziestego roku skierowany do Francji, w sierpniu tego samego roku znalazl sie pod okupacja niemiecka. Przerzucony do Fecamp, stamtad kutrem rybackim do Anglii. W maju tysiac dziewiecset czterdziestego pierwszego roku przyjety do Royal Navy w Portsmouth i przeszkolony jako radiotelegrafista.Reszta byla nieistotna, a ostatniego zdania domyslilem sie, jeszcze zanim je przeczytalem: Posluguje sie nazwiskiem Georges Passiere. Odlozylem dokument i wpatrywalem sie w niego jak zahipnotyzowany. Milczalem - nie bylem w stanie wykrztusic slowa. Zapadlem w stupor: ogarnely mnie mdlosci. Czulem sie pokonany, pusty, wypalony - i mialem beznadziejny metlik w glowie. Nicky byl nieskonczenie milosierny. Z poczatku prawie nie slyszalem, co mowi. -Pomysl wykorzystania nadajnikow bliskiego zasiegu byl naprawde swietny, Mac. - Rozesmial sie krotko. - Niemcy nie mogli namierzyc naszych agentow, ale my takze nie bylismy w stanie przechwycic meldunkow Passiere'a, prawdopodobnie retransmitowanych natychmiast do niemieckich i wloskich stacji nasluchowych. Zdziesiatkowani partyzanci, masakra Rangersow i komandosow, wpadki naszych agentow, atak lodzi kolo Passero - to wszystko jego robota. -A... a Stella? Wypowiedzenie jej imienia nie przyszlo mi latwo. Moj umysl znow zaczal funkcjonowac i kiedy zrozumialem, co zrobilem przed wielu laty, poczulem sie tak, jakbym dostal obuchem w glowe. Objawila mi sie naga, niewybaczalna prawda. Prawie nie wierzac samemu sobie, odpowiedzialem szeptem na wlasne pytanie: -Passiere! To on zdradzil Stelle, Nicky! To na pewno Passiere! Mialem do niego calkowite zaufanie i we wszystko go wtajemniczylem! 197 -Tak - mruknal Nicky. - Spodziewalem sie czegos takiego. Kiedy zrozumial, ze Stella wkrotce sie wycofa i straci swoja uzytecznosc, wydal ja Niemcom, prawda?Moze Nicky na tym nie poprzestal. Moze mowil dalej. Nie wiem. Wiem tylko, ze przestalem slyszec jego glos, cichy, spokojny i lagodny. Nie bylem w stanie spojrzec mu w oczy. Zdawalem sobie sprawe, ze powinienem przepraszac, mowic cos o niewybaczalnym bledzie, jaki popelnilem - ale czulem, iz slowa sa tu na nic. -To ja ja zdradzilem! Rzucilem wilkom na pozarcie! - rzeklem glucho. - To moja wina! Tylko moja! - krzyknalem, zakrywajac dlonmi twarz. Wiedzialem, ze spogladaja na mnie setki oczu, lecz nic mnie to nie obchodzilo. W hallu zrobilo sie cicho jak makiem zasial. Minelo dziesiec sekund wypelnionych piekaca nienawiscia do samego siebie, gorycza, rozpacza. Plynely powoli, strasznie powoli: wydawaly sie wiecznoscia. Nagle ktos zaslonil mi od tylu oczy delikatnymi dlonmi, a ja skamienialem, slyszac znajomy kobiecy glos, drzacy ze wzruszenia: -No, dosyc tego, Nicky! Witaj, Mac! Przez kilka sekund siedzialem bez ruchu, nie wierzac wlasnym uszom. Bylem kompletnie oszolomiony; krecilo mi sie w glowie. Wreszcie wstalem gwaltownie z miejsca, obrocilem sie, stracajac ze stolu kilka kieliszkow, ktore roztrzaskaly sie na posadzce - ekskluzywna klientela,,Savoyu" miala dzis niezle przedstawienie - i zobaczylem Stelle. Stelle! Zdumienie zaparlo mi dech w piersiach. Spogladalem na nia z otwartymi ustami. Mialem przed soba czarnowlosa, usmiechnieta Stelle z dawnych dni na Malcie - choc w tej chwili w jej oczach lsnily lzy. Chwycilem ja w objecia, przycisnalem do piersi z taka sila, ze zaczela blagac o litosc, wreszcie pocalowalem. Publicznosc na galerii nie przeoczyla niczego. Doskonale zdawala sobie sprawe, co sie dzieje. Usiedlismy przy akompaniamencie burzliwych oklaskow. 198 -Wiec mimo wszystko cie nie zlapali?! - spytalem glupkowato.-Dlaczego mieli mnie zlapac? - usmiechnela sie Stella. -Passiere sfalszowal jej meldunek - wyjasnil Nicky. - Nie bylo w nim MMR ani wzmianki o samochodzie pancernym. Kiedy wstawal, wylaczyl ukradkiem radiostacje. Mial nadzieje, ze poplyniemy za Stella na brzeg, a wtedy skontaktuje sie z Niemcami, ktorzy wylapia nas jednego po drugim. Tyle ze wszystko potoczylo sie inaczej. Wrociles na poklad, a zaraz potem nadlecial heinkel. -Nicky odnalazl mnie jeszcze tej samej nocy - podjela Stella - i opowiedzial o zatopieniu kutra. Rozplakalam sie, prawda, Nicky? Plakalam przez cala noc. Zawsze bylam straszna beksa. Bardzo kiepski material na szpiega. Otarla oczy malenka koronkowa chusteczka, a ja popatrzylem z usmiechem na Nicky'ego. -Wiec odszukales Stelle po wojnie, tak?,;,?Usmiechnal sie szeroko.,* - -Tak, w pewnym sensie. /?.?;; y;i?,-,; -. Popatrzylem na obraczke na jej palcu. (r *?--??- -Wzieliscie slub? - spytalem ponuro. Stella usmiechnela sie. -Coz, niezupelnie. Widzisz, zawsze bylismy malzenstwem - scisle biorac, od trzydziestego osmego roku! Przezylem tego dnia tyle wstrzasow, ze nie bylem juz w stanie zdobyc sie na jakakolwiek reakcje. Siedzialem oslupialy, czujac krew naplywajaca do twarzy. -Przykro mi, Mac - rzekl przepraszajaco Nicky. - Nie moglismy o tym powiedziec nawet tobie. Gdyby ktos sie o tym dowiedzial - niewazne, czy nasi, czy Niemcy - musielibysmy zrezygnowac z walki. Stalibysmy sie zagrozeniem dla sprawy. Wiele razy ci powtarzalem, Mac, ze nie wolno kusic fortuny. Powoli otworzyly mi sie oczy. Zrozumialem wszystko i przeklinalem wlasna slepote. To, ze odnosili sie do siebie z taka demonstracyjna rezerwa. Ciagle sprzeczki, a mimo to niezachwiana lojalnosc i wiara w siebie - tak, rzeczywiscie przypominali 199 malzenstwo, pomyslalem ze smutkiem. Dziwne zachowanie Nicky'ego, gdy stwierdzilem, ze moglbym sie zakochac w Stelli (przeszly mnie ciarki na sama mysl). To, ze rozgniewala go krytyczna uwaga o jej wloskim pochodzeniu. Potajemne trzymanie sie za rece. Jego narastajace wyczerpanie i niepokoj - Boze, jak ja bym sie czul, gdyby na miejscu Stelli byla moja zona! Na koniec to, ze tak rozpaczliwie pragnal ja ocalic - postepujac wbrew pragmatyce sluzb specjalnych i mogac sie spodziewac tylko pewnej smierci z rak Niemcow.Bez slowa odsunalem krzeslo od stolika i wstalem ostroznie z miejsca. Poczulem powoli krazenie krwi w nodze i kopnalem sie z calych sil w kostke. Widzowie na galerii, najwyrazniej koneserzy sztuki teatralnej, zgotowali mi huczna owacje. Siadajac zdalem sobie jednak sprawe, ze gromkie brawa nie sa przeznaczone wylacznie dla mnie. Smiech, lzy i milosc chodza zawsze w parze. Stella i Nicky calowali sie bez sladu skrepowania, w zupelnie nieangielski sposob. Wygladali prawie jak nowozency. I rzeczywiscie byli dla mnie nowozencami. JERVIS Zblizal sie do konca drugi rok wojny - najbardziej ponury i mroczny rok w calych dziejach Wielkiej Brytanii. Listopad tysiac dziewiecset czterdziestego roku: poprzednie miesiace byly pasmem straszliwych klesk i cierpien - skapitulowali ostatni sojusznicy Anglii na kontynencie, wiele angielskich miast i miasteczek leglo w gruzach, zginely tysiace cywilow, a nad Wielka Brytania nieustannie wisiala grozba inwazji ze strony bezlitosnego, nieublaganego wroga, ktorego ostatecznym celem bylo starcie kraju z powierzchni ziemi.Owszem, najbardziej druzgocace kleski nalezaly juz do przeszlosci, choc niezbyt odleglej: niepokonane dywizje pancerne Wehrmachtu podbily cala Europe, a brytyjski korpus ekspedycyjny ewakuowal sie czym predzej do Anglii spod Dunkierki. Francja skapitulowala i Wielka Brytania znala przynajmniej swoja sytuacje - wiedziala, ze jest sama. Ciagle trwala Bitwa o Anglie. Przez caly pazdziernik i listopad, w okresie coraz krotszych dni, nad brytyjskimi portami i miastami rozlegalo sie kazdej nocy gluche buczenie bombowcow Luftwaffe, ktore nadlatywaly stadami po dwiescie naraz i zrzucaly bomby na doki, fabryki i osiedla mieszkaniowe - przede wszystkim na osiedla. Nad Wielka Brytania ciagle wisiala grozba inwazji niemieckiej, grozba rozpoczecia operacji znanej pod kryptonimem "Seelowe", ktora kazdego dnia i kazdej nocy mogla sie przerodzic w straszliwa rzeczywistosc. 203 W owym ponurym okresie Wielka Brytania przypominala oblezona twierdze, w ktorej schronily sie niedobitki pokonanej armii. Ale oblezona twierdza moze i musi upasc, jesli strach i rozpacz odbiora obroncom wole przetrwania, jezeli ciagle ataki oslabia ich do tego stopnia, ze dalszy opor stanie sie fizycznie niemozliwy, albo jesli zmusi ich do kapitulacji glod.Nie nalezalo sie obawiac, ze Brytyjczykom zabraknie woli walki. Ozywieni plomiennym patriotyzmem, byli gotowi posluchac wezwania Churchilla i bronic kazdego domu, ulicy i wioski pikami, maczugami i butelkami z benzyna. Znacznie grozniejsze byly glod i wyczerpanie. Aby kontynuowac walke, Brytyjczycy potrzebowali zywnosci. Potrzebowali rud, metali i chemikaliow, aby produkowac czolgi i karabiny dla swojej slabo uzbrojonej armii. Potrzebowali ropy naftowej dla fabryk, elektrowni i okretow strzegacych wybrzezy; musieli produkowac benzyne lotnicza, ktora pozwolilaby wzbic sie w powietrze nielicznym mysliwcom "Hurricane" i,,Spitfire", samotnie broniacym kraju przed wscieklymi atakami Luftwaffe. Oblezona twierdze nalezalo zaopatrywac w zywnosc, paliwo i wiele innych podstawowych produktow; trzeba je bylo importowac droga morska. Nie mogac liczyc na odsiecz, Wielka Brytania kontynuowala walke wylacznie dzieki swojej flocie handlowej, ktora stanowila jedyna zyciodajna arterie komunikacyjna laczaca kraj ze swiatem. Niemcy doskonale zdawali sobie z tego sprawe. Nie szczedzili wysilkow, by raz na zawsze przeciac owa arterie. Akcje sabotazowe w cudzoziemskich portach, naloty bombowcow, kutry torpedowe na kanale La Manche, U-booty na Atlantyku - poslugiwali sie kazda dostepna bronia. Najskuteczniejsze i najbardziej mordercze okazaly sie jednak wypady korsarzy - poteznych, szybkich i swietnie uzbrojonych okretow wojennych, ciezkich krazownikow i tak zwanych pancernikow kieszonkowych, ktore moglby powstrzymac jedynie inny pancernik. Pojawienie sie korsarza oznaczalo nieunikniona, bezlitosna rzez - sam krazownik "Admiral Hipper", zaatakowawszy raz konwoj 204 plynacy bez eskorty, zatopil w niespelna godzine siedem statkow.A teraz, gdy po kapitulacji Francji i upadku Norwegii nieprzyjaciel uzyskal bazy wypadowe na tysiacu mil wybrzeza atlantyckiego, gdy zimowe sztormy i dlugie noce pozwalaly sie przedrzec na Atlantyk w dowolnie wybranej chwili, zagrozenie osiagnelo krytyczne rozmiary. Okrety korsarskie, uzyskawszy prawie calkowita swobode operacyjna, zeglowaly, dokad chcialy, uderzaly, gdzie chcialy, i zatapialy, kogo chcialy. Niemcy nie mogliby dzialac tak bezkarnie, a ochrona konwojow znacznie by sie polepszyla, gdyby Wielka Brytania posiadala bazy morskie blizej teatru dzialan wojennych: byla to opinia nie tylko brytyjskiej opinii publicznej, lecz takze Admiralicji. Wykorzystanie portow na terenie Republiki Irlandzkiej pozwoliloby przesunac pierwsza linie obrony daleko w glab Atlantyku, ocalic dziesiatki statkow i istnien ludzkich, co moglo rozstrzygnac miedzy zyciem a smiercia. Jednakze mloda Republika Irlandzka nie byla zainteresowana zyciem swego wschodniego sasiada (a przynajmniej jej rzad, nie wolno bowiem zapominac o tysiacach dzielnych Irlandczykow, ktorzy sluzyli ochotniczo w armii brytyjskiej), totez flocie brytyjskiej kategorycznie odmowiono prawa korzystania z portow irlandzkich. Irlandia nie tylko nie chciala pomoc sasiadowi w godzinie proby, lecz byla gotowa patrzec spokojnie na to, jak niemieccy korsarze przecinaja arterie zeglugowa laczaca Wielka Brytanie ze swiatem, rzucajac kraj na kolana. W drugiej polowie tysiac dziewiecset czterdziestego roku w Wielkiej Brytanii panowaly gwaltowne nastroje anty-irlandzkie, totez dobrze sie stalo, ze to wlasnie Irlandczyk, komandor Edward Fogarty Fegen, rozniecil w mroku promyk nadziei: udowodnil, ze Wielka Brytania moze przetrwac pomimo braku baz morskich i ze konwoj moze wyjsc calo nawet z wscieklego ataku pancernika kieszonkowego... Oczywiscie pod warunkiem, ze znajdzie sie jakis Fegen, ktory stawi czolo nieprzyjacielowi. 205 Byl wieczor piatego listopada tysiac dziewiecset czterdziestego roku i konwoj HX-84, w pozycji 52? 45' N, 32? 13' W, w samym sercu Atlantyku, zmierzal powoli w strone Anglii. Niebo bylo blekitne i bezchmurne, panowala znakomita widocznosc, wiala lekka bryza poludniowo-wscho-dnia i na gladkiej powierzchni oceanu, spokojnego jak nigdy, igraly czerwonawe odblaski zachodzacego slonca.W sklad konwoju, idacego zygzakiem w szyku zlozonym z dziewieciu rownoleglych linii, wchodzilo trzydziesci siedem statkow, w tym jedenascie zbiornikowcow, i nie sposob oszacowac calkowitej wartosci ich ladunku, zlozonego z zywnosci, maszyn i ropy naftowej. Miliony funtow, dziesiatki milionow funtow, lecz wartosci ladunku konwoju HX-84 nie da sie przeliczyc na pieniadze, gdyz stawka bylo cos wiecej: zycie marynarzy plynacych do Anglii z Halifaxu oraz zycie i wolnosc ludzi, ktorzy tak rozpaczliwie wyczekiwali na niezbedne dostawy. Kilka sposrod owych trzydziestu siedmiu statkow zwracalo na siebie szczegolna uwage. Na przyklad nowozelandzki frachtowiec "Rangitiki", siedemnaste ty siecznik, najwieksza jednostka konwoju, a z drugiej strony polski "Puck", malenstwo o tysiacu ton wypornosci, ktore nie powinno w ogole wyplywac na srodek oceanu, a takze "Cornish City", niosacy proporczyk komodora konwoju, kontradmirala Maltby'ego. Rzucaly sie one w oczy, podobnie jak kilka innych, lecz nikt z pewnoscia nie zwracal wiekszej uwagi na dwa statki majace wkrotce okryc sie slawa, ktora nie przybladla wraz z uplywem lat: zbiornikowiec "San Demetrio" z Londynu oraz szwedzki motorowiec "Stureholm" z Goteborga - ani na trzeci, zmierzajacy spokojnie na wschod i ku niesmiertelnosci, krazownik pomocniczy "Jervis Bay", czyli w istocie uzbrojony statek pasazerski. "Jervis Bay", jedyna eskorta konwoju, plynal w srodku szyku, lecz ani jego wyglad, ani rzeczywista sila bojowa nie wzbudzaly wiekszego zaufania w statkach, ktore mial rzekomo chronic. Byl wprawdzie az czternastotysiecznikiem, jednakze sam rozmiar nie znaczy zbyt wiele podczas wojny. 206 Istotne bylo to, ze "Jervis Bay" jest stary - zwodowano go w tysiac dziewiecset dwudziestym drugim roku - malo odporny na trafienie, nie opancerzony i wyposazony zaledwie w kilka zdezelowanych, archaicznych dzial kalibru sto piecdziesiat dwa milimetry, dwakroc starszych od samego statku i zdemontowanych z pocietych na zlom okretow sprzed pierwszej wojny swiatowej. "Jervis Bay" jako jednostka bojowa zupelnie sie nie liczyl, lecz mial cos, czego moglby mu pozazdroscic nawet pancernik - dowodzil nim komandor Fogarty Fegen.Komandor Fegen, poteznie zbudowany, grubokoscisty Irlandczyk, czerdziestosiedmioletni stary kawaler, syn admirala i wnuk komandora, dwukrotnie odznaczony za odwage, stal jak zwykle na pomoscie, gdy daleko na polnocy dostrzezono statek, ktorego kadlub kryl sie za gladkim horyzontem. Nie powinno go tam byc, totez komandor Fegen natychmiast kazal spytac go lampa blyskowa o tozsamosc. Obcy statek nie odpowiedzial, lecz szedl pelna para w strone konwoju. "Jervis Bay" zapytal po raz drugi i znow nie odpowiedziano. Po trzecim zignorowanym pytaniu nie bylo juz potrzeby blyskac zaluzja reflektora. Fegen wiedzial wszystko. W kurniku znalazl sie lis. Byl to niemiecki pancernik kieszonkowy "Admiral Scheer", o wypornosci dziesieciu tysiecy ton i maksymalnej predkosci trzydziestu wezlow, potezny, swietnie uzbrojony korsarz wyposazony w szesc dzial artylerii glownej kalibru dwiescie siedemdziesiat dziewiec milimetrow o wrecz fantastycznym zasiegu oraz osiem dzial artylerii lekkiej kalibru sto piecdziesiat milimetrow. Skutecznie powstrzymalby go tylko "Nelson", "Rodney" albo "Hood" - nic innego. Nie bylo przed nim ucieczki - jego bezbronne ofiary mogly tylko czekac na nieunikniona egzekucje: kadlub "Admiral Scheera" wynurzyl sie juz zza horyzontu i zalogi statkow konwoju HX-84 widzialy zlociste odblyski zachodzacego slonca na jego spienionej fali dziobowej, gdy pedzil na poludnie cala moca swoich poteznych maszyn. Na pokladzie "Jervis Bay" zabrzmialy dzwonki wzywajace 207 zaloge na stanowiska i podniesiono sygnal nakazujacy statkom konwoju rozwiazac szyk. Prawie jednoczesnie kontradmiral Maltby wydal z pokladu "Cornish City" rozkaz alarmowego zwrotu na sterburte, od nieprzyjaciela, po czym wszystkie statki wchodzace w sklad konwoju polozyly zaslone dymna i obrocily stery prawo na burte, zmieniajac kurs na poludniowo-wschodni.Wszystkie oprocz jednego. Komandor Fegen zdal sobie ponuro sprawe, ze konwoju nie ocali nawet najwieksza zaslona dymna w dziejach wojen morskich. "Admiral Scheer" przeplynalby po prostu przez sciane dymu, ruszyl w pogon za konwojem i zdziesiatkowal go. Zaslona dymna to za malo: statki musza miec czas sie rozproszyc i zagubic na wielkich przestrzeniach Atlantyku pod oslona nocnej ciemnosci... Dlatego Fegen skrecil ostro w lewo, sterujac prosto na krazownik niemiecki. Jeszcze nim "Jervis Bay" wyprostowal kurs, "Admiral Scheer", zdecydowany nie rezygnowac z lupu, otworzyl ogien do uchodzacego konwoju. Niektore pociski dzial kalibru dwiescie siedemdziesiat dziewiec milimetrow upadly miedzy statkami handlowymi. Salwa nakryla "Rangitiki", ktory jednak jakims cudem ocalal, lecz tankowiec "San Demetrio" otrzymal kilka trafien; poczatkowo ewakuowany wskutek pozaru, zostal pozniej ponownie obsadzony przez zaloge i dotarl tryumfalnie do Anglii. Jednakze w tej chwili "Admiral Scheer" musial przestac interesowac sie konwojem; jego uwaga skupila sie na wielkim statku pasazerskim pedzacym prosto na niego w szalenczym gescie oporu. Dwie salwy probne trafily w wode dokladnie po obydwu stronach "Jervis Bay", przerazajace swiadectwo legendarnej celnosci, z jakiej slyneli artylerzysci niemieccy: trzecia ugodzila prosto w krazownik pomocniczy. Za jednym zamachem zniesiono maszt, ciezko uszkodzono pomost bojowy, na ktorym wybuchl pozar, oraz zniszczono cala instalacje kierowania ogniem: dziala trzeba bylo odtad obslugiwac recznie, gdyz przerwano kable instalacji elektrycznej. Bitwa jeszcze sie wlasciwie nie zaczela, lecz,,Jervis Bay" 208 byl juz skonczony jako jednostka bojowa. Komandor Theodor Krancke, dowodca "Admiral Scheera", wiedzial, ze nie musi sie juz obawiac krazownika pomocniczego. Natychmiast skrecil na wschod, probujac podazyc za uchodzacym konwojem, lecz znow zastapiono mu droge: "Jervis Bay" rowniez zmienil kurs i znow plynal prosto na Niemcow."Admiral Scheer" rozpoczal wsciekly ostrzal uszkodzonego krazownika pomocniczego, ktory nie pozwalal mu dopasc rozpraszajacego sie konwoju. Tym razem w "Jervis Bay" nie trafialy pojedyncze trzystukilogramowe pociski wybuchowe: nad lodowato zimnym morzem raz po raz rozlegalo sie upiorne wycie kolejnych salw, ktore masakrowaly bezbronny statek. Pociski niemieckie druzgotaly nadbudowki i dziala, zasypujac poklady smiercionosnymi stalowymi odlamkami, i eksplodowaly gleboko w trzewiach smiertelnie rannego krazownika pomocniczego. Niemcy nie mysleli juz o uciszeniu artylerii "Jervis Bay" i wyminieciu go od poludnia: postanowili go zniszczyc, szybko i bezlitosnie. Jednakze,,Jervis Bay" nie dal sie tak latwo zniszczyc. Nie do wiary, lecz nie tylko zyl, lecz wciaz utrzymywal uparcie kurs, zblizajac sie do pancernika kieszonkowego, ktory tak straszliwie go masakrowal. Pociski niemieckie wyrwaly ogromne dziury w bakburcie, zarowno nad linia wodna, jak i pod nia, powaznie uszkodzily maszynownie, zniszczyly radiokabine, zdewastowaly sterownie i inne nadbudowki, a "Jervis Bay" mial coraz wiekszy przechyl, gdyz przez ogromne przestrzeliny w burtach wlewaly sie potoki wody. Fogarty Fegen stal ciagle wsrod plonacego zlomowiska, w jakie zmienil sie pomost. On takze, tak samo jak jego statek, zostal ciezko ranny juz w pierwszych minutach bitwy, lecz, podobnie jak statek, jakims cudem zyl i wciaz walczyl z nieprzyjacielem, choc powinien byl umrzec. Byl straszliwie okaleczony. Wybuch pocisku urwal mu lewa reke tuz ponizej barku i z kazdym uderzeniem tetna z rany tryskala swieza krew - musial cierpiec potworny 14 Bezkresne... 209 bol, lecz nie zwazal na niego. Wydawal ze spokojem rozkazy, jak zawsze lakoniczny i grzeczny, idac uparcie ku nieprzyjacielowi i kierujac ogniem archaicznych, zalosnych dzial, ktorych pociski trafialy bezuzytecznie w morze cale mile od "Admiral Scheera". Kolejna eksplozja zniszczyla glowne urzadzenia sterowe. Komandor polecil natychmiast podoficerowi przejsc na rufe, na rezerwowe stanowisko dowodzenia - statek musial za wszelka cene utrzymac kurs i zblizyc sie jeszcze bardziej do pancernika niemieckiego. Na pomoscie, gdzie szalal coraz gwaltowniejszy pozar, od ktorego pod stopami dowodcy wyginaly sie juz arkusze blachy, nie mozna bylo ustac. Podpierajac sie zdrowa reka, komandor Fegen zszedl po poskrecanej stalowej drabince i powlokl sie wzdluz pokladu spacerowego na rufe. Podazal ku pomostowi awaryjnemu przez kleby duszacego dymu i buchajace plomienie, znaczac osmolony, poczernialy poklad sladami krwi. Dotarl na rufe blady jak kreda, torturowany potwornym bolem, ktorego nigdy jednak nie okazal. Choc nie zdolal juz sie wspiac na pomost rezerwowy, wciaz dowodzil swoim statkiem i mial tylko jeden cel: zmniejszyc odleglosc miedzy "Jervis Bay" a "Admiral Scheerem", aby dac konwojowi czas na rozproszenie sie w szybko gestniejacym mroku. Myslac nieustannie o konwoju, rozkazal polozyc nowa zaslone dymna, aby lepiej ukryc statki handlowe przed korsarzem, a takze polecil ciskac za burte ladunki wybuchowe i zmienic zalogi ciagle strzelajacych dzial, gdyz wiekszosc obslugujacych je artylerzystow zginela. Lecz zdezelowane dziala nawet wowczas nie byly w stanie trafic przeciwnika. Nastepny niemiecki pocisk kalibru dwiescie siedemdziesiat dziewiec milimetrow zniszczyl maszynownie, ktora zatopily setki ton wody. Fogarty Fegen nie zwazal juz na to. Wiedzial, ze czternastotysiecznik pedzacy pelna para ma wystarczajaco duza bezwladnosc, by zblizyc sie jeszcze bardziej do "Admiral Scheera", nim pojdzie wreszcie na dno. ? 210 Ogluszajacy huk, oslepiajacy blysk i rufowe stanowisko dowodzenia zniknelo nad glowa Fegena, zniszczone przez kolejny potezny wybuch. Fegen, niewiarygodny bohater, nie zwracajac uwagi na krew tryskajaca z urwanego ramienia i poranionej glowy, ruszyl z powrotem na dziob, wlokac sie przez dym i pozar na glowny pomost, ktory tak niedawno opuscil: pragnal wciaz dowodzic stamtad walka - jesli mozna tak nazwac owa upiorna rzez.Lecz nie zdolal nigdy dotrzec do potrzaskanego pomostu. Zginal gdzies wsrod plomieni, zabity przez nastepny wybuch, a jego smierc musiala byc natychmiastowa, bo z medycznego punktu widzenia by} juz martwy, gdy niemiecki pocisk przerwal cieniutka nic zycia, ktorego Fegen nie chcial sie wyrzec z takim niewiarygodnym mestwem i uporem. W ciagu krotkiej godziny wieczorem w listopadzie tysiac dziewiecset czterdziestego roku Fogarty Fegen zdobyl wieczna chwale, podobnie jak sir Phillip Sidney: stal sie symbolem bohaterskiej walki z przygniatajaco silniejszym przeciwnikiem. Krzyz Wiktorii i zapewniona niesmiertelnosc - lecz komandor Fegen prawdopodobnie nie dbal ani o jedno, ani o drugie. Wykonal swoje zadanie. Komandor Krancke, dowodca "Admiral Scheera", stracil bezcenny czas, ktorego nie zdolal juz nadrobic: wiekszosc konwoju ocalala. Fegen zginal, lecz odniosl zwyciestwo. Nie tylko on. Jego podkomendni walczyli rownie dzielnie jak dowodca, az dziala krazownika pomocniczego umilkly i dalsza walka stala sie niemozliwa. Wiekszosc marynarzy zaplacila za swoje bohaterstwo najwyzsza cene. Sposrod dwustu szescdziesieciu czlonkow zalogi prawie dwustu zginelo lub odnioslo tak straszliwe rany, ze czekala ich nieuchronna smierc. "Jervis Bay", przechylony gleboko na rufe i prawie nieruchomy na wodzie, ciagle trafiany pociskami wybuchajacymi z hukiem wsrod pozarow, ktore szalaly juz na calym srodokreciu, mogl lada chwila zatonac. Nieliczni zywi czlonkowie zalogi opuscili konajacy krazownik pomocniczy 211 zaledwie na kilka minut przed jego pojsciem na dno: statek zatonal w pozycji pionowej, rufa naprzod, pociagajac za soba wszystkich plywajacych zbyt blisko lub zbyt slabych, by nie dac sie wessac pod wode.Rozbitkowie zapewne dlugo by nie przezyli - "Admiral Scheer" nawet nie probowal ich ratowac - gdyby nie kapitan Sven Olander, dowodca szwedzkiego motorowca "Stureholm", ktory zignorowal rozkazy i zawrocil w mrok, by szukac marynarzy z "Jervis Bay", swiadom ogromnego dlugu wdziecznosci, jaki miala wobec nich reszta konwoju HX-84. Byl to akt wielkiej odwagi, albowiem pancernik niemiecki, pozbawiony lupu, krazyl przez cala noc w tym rejonie, wystrzeliwujac race swietlne i tropiac rozproszone statki. Ryzyko podjete przez kapitana Olandera sowicie sie oplacilo: odnalazl on i wzial na poklad co najmniej szescdziesieciu pieciu rozbitkow, dryfujacych na lodowatych wodach Atlantyku. Wielu ludzi nazywalo pozniej akcje,,Jervis Bay" bezsensownym poswieceniem. Wyslanie kiepsko uzbrojonego krazownika pomocniczego przeciwko poteznemu pancernikowi kieszonkowemu to glupota i brawura graniczaca z szalenstwem. Ludzie ci maja niewatpliwie racje. Bylo to z pewnoscia szalenstwo, lecz wydaje sie, ze komandor Fegen i jego podkomendni byliby dumni, gdyby uznano ich za szalencow. I nie byloby chyba roztropnie (najdelikatniej mowiac) wyglaszac takich kontrowersyjnych opinii w obecnosci marynarzy statkow konwoju HX-84, ktory doplynal bezpiecznie do Anglii, bo komandor Fogarty Fegen i jego zaloga powstrzymali "Admiral Scheera", by ich ocalic. ALISTAIR MACLEAN o odpowiedzialnosci pisarza i korzysciach plynacych z sukcesuGdzies w tysiac dziewiecset piecdziesiatym czwartym roku "Glasgow Herald" oglosil konkurs na opowiadanie. Nie mialem zadnych aspiracji pisarskich (nie nazwe ich literackimi, gdyz wielu ludzi wciaz mi ich odmawia) ani zadnej nadziei na zwyciestwo. Jednakze pierwsza nagroda, w wysokosci stu funtow, stanowila olbrzymia pokuse dla czlowieka bez grosza przy duszy. Poslalem tedy na konkurs opowiadanie marynistyczne pod tytulem Dileas, ktorego akcja toczy sie na zachodnim wybrzezu Szkocji. Wygralem i lan Chapman, obecny prezes wydawnictwa William Collins Sons and Company, zwrocil sie do mnie z propozycja napisania powiesci. Ku ogolnemu zdziwieniu William Collins to ciagle moj wydawca. Po dwudziestu siedmiu latach. W okresie tych dwudziestu siedmiu lat napisalem dwadziescia siedem powiesci, czternascie scenariuszy i mnostwo artykulow do gazet i czasopism. Uwazalem to zawsze za w miare uczciwy sposob zarobkowania. Panuje opinia, iz odnioslem sukces, choc potocznie rozumiany sukces to pojecie wzgledne, ktorym nalezy sie poslugiwac z wielka ostroznoscia, zwlaszcza gdy mowa o pisaniu. Ilosc to bynajmniej nie wszystko. Niektore ksiazki, czasopisma i dzienniki bedace synonimem sukcesu wydawniczego osiagnely wrecz nieprawdopodobne dno upadku. 215 Ja, choc nie jestem moze mistrzem oswiecania umyslow, nie jestem takze ich deprawatorem.Nielatwo okreslic skutki publikacji wlasnych ksiazek i oszacowac miare ich sukcesu badz kleski. Wezmy na przyklad reakcje ludzi majacych watpliwy przywilej zasiadania w kolegium redakcyjnym "Glasgow Herald" w chwili, gdy rozwazano, komu przyznac nagrody w dawno zapomnianym konkursie na opowiadanie. Niektorzy czuja moze lekka satysfakcje, ze byli na tyle dalekowzroczni czy wnikliwi, by uhonorowac kogos, kto nie okazal sie kompletnym zerem: zbyt wielu pisarzy konczy swoja tworczosc na jednym utworze. Inni czlonkowie kolegium odczuwaja zapewne gleboka obojetnosc, a jeszcze inni, zgrzytajac (w przenosni) zebami, gorzko zaluja, iz pomogli zadebiutowac pisarzowi, ktorego styl w zaden sposob nie przystaje do wysokich standardow, jakimi sie szczyci najstarsza gazeta Szkocji. Ich prawdziwe mysli pozostana dla mnie na zawsze tajemnica. Rownie trudno ocenic wplyw wlasnych ksiazek na czytelnikow. Rzeczywiscie, mialem nadzieje, ze niektore moje powiesci zostana uznane za znaczace lub wazne, ale reakcja rynku nie pozostawila mi cienia watpliwosci, iz jestem jedyna osoba zywiaca takie przekonanie. Powinienem byl sluchac rad Sama Goldwyna, ktory mawial, ze przeslania nalezy pozostawic urzedom pocztowym. Od tego czasu skupiam sie wylacznie na czystej rozrywce, choc odkrylem, ze wielu ludzi uwaza za rozrywke cos zupelnie innego niz ja. Otrzymuje sporo listow, w wiekszosci utrzymanych w bardzo milym tonie. Zdaje sobie sprawe, iz nie oznacza to koniecznie, ze moje utwory spotykaja sie z powszechna aprobata: jestem w istocie pisarzem niezbyt kontrowersyjnym i ludzie podpisujacy sie zwyczajowo jako "Oburzony czytelnik" albo "Zdegustowany milosnik literatury" i tak nie czytaja moich ksiazek, a jesli juz czytaja, to ich tresc nie wydaje im sie godna komentarzy, nawet krytycznych. Oczywiscie wiem dobrze, jak pisanie wplywa na mnie samego, choc zdaje sobie sprawe, ze i tutaj jest wiele 216 miejsca na zludzenia. Glowna korzysc plynaca z zawodowego parania sie literatura to niewatpliwie znaczny stopien osobistej swobody, ktorej naturalnie nie nalezy mylic z brakiem odpowiedzialnosci.Nie musze rozpoczynac pracy o dziewiatej i nie robie tego: rozpoczynam zwykle miedzy szosta a siodma rano. I chociaz czesto pracuje siedem dni w tygodniu, nie haruje w ten sposob przez caly rok. Sytuacja, w ktorej nikt w swiecie nie moze nic czlowiekowi nakazac - a tak wlasnie oceniam swoja sytuacje - jest doprawdy wspaniala. Nie ma jednak ludzi calkowicie niezaleznych. Ciaza na mnie obowiazki wzgledem wydawcy. Oficyny wydawnicze nie sa, jak niekiedy twierdzono, domena nikczemnikow, krwiopijcow i pseudointelektualis-tow, ktorzy opieraja swoja egzystencje na bezwzglednym wykorzystywaniu garstki nedznie wynagradzanych geniuszy potrafiacych robic cos, do czego wydawcy nie sa zadna miara zdolni - polaczyc w sensowny sposob kilka slow. Niektorymi oficynami wydawniczymi kieruja osoby, w ktorych mozna sie dopatrzyc cech ludzkich. Do tej kategorii nalezy rowniez moj wydawca. Ciazy na mnie odpowiedzialnosc, choc niezbyt wielka, wobec redaktorow ksiazek. Slownik wspolczesnej angielszczyzny Collinsa definiuje redaktora jako osobe, ktora poprawia, zmienia i skraca maszynopis w trakcie przygotowania do druku. Czuje sie wzglednie kompetentny poprawiac, zmieniac i skracac ksiazke, nim znajdzie sie na biurku redaktora, lecz i redaktor potrafi byc pomocny, dla jednych bardziej, dla innych mniej. Nie ciazy na mnie zadna odpowiedzialnosc wobec krytykow literackich. Pierwsza recenzja, jaka w zyciu czytalem, dotyczyla mojej wlasnej powiesci H. M. S. Ulisses. Zajmowala bite dwie strony w pewnej gazecie szkockiej, obecnie nie istniejacej, i zawierala podobizne obwoluty ksiazki w otoczeniu plomieni oraz rade: "Cisnij to w ogien!". Skierowalem pod adresem Royal Navy najwiekszy komplement, na jaki bylo mnie stac, a ten balwan myslal, ze ja oczernilem. 217 Byla to pierwsza tak zwana recenzja literacka, jaka czytalem; rowniez ostatnia. Przykro mi, lecz krytykow stawiam w jednym rzedzie z medrcami, ktorzy prowadza cos, co zwa dumnie "szkolami pisarstwa". Nalezy podziwiac odwage tych ludzi - osmielaja sie udzielac innym rad i pouczen, chwalac i ganiac cos, czego sami nie byliby w stanie stworzyc.Najwieksza odpowiedzialnosc, a zarazem dlug wdziecznosci, ciazy na mnie wzgledem ludzi, ktorzy kupuja moje ksiazki, pozwalajac mi prowadzic zycie, jakie prowadze. Ponadto, choc czerpia oni calkowicie uzasadniona satysfakcje wytykajac mi czeste bledy rzeczowe, nigdy nie pouczaja mnie, jak pisac. Jestem im za to wdzieczny. Jedna z najwiekszych korzysci plynacych z sukcesu literackiego jest swoboda podrozowania. Nie jezdze po swiecie, aby poszerzac swoje horyzonty myslowe ani zbierac materialy do ksiazek. To prawda, pisalem juz o regionach i krajach, w ktorych bylem: o Antarktydzie, Morzu Egejskim, Indonezji, Alasce, Kalifornii, Jugoslawii, Holandii i Brazylii, lecz nie jechalem tam z mysla o studiowaniu tla przyszlej powiesci; przebywalem rowniez w tak roznych miejscach, jak Meksyk, Chiny, Peru i Kaszmir, ale bardzo watpie, czy kiedykolwiek cos o nich napisze. Nie mam pojecia, co jeszcze wyjdzie spod mojego piora, lan sugeruje od czasu do czasu (i zawsze, zdaje mi sie, odrobine melancholijnie), ze moglbym sie wreszcie zabrac do pisania czegos naprawde dobrego. Coz, nie jest to wykluczone, bo ku szczerej rozpaczy licznych recenzentow, ktorych plodow nigdy nie czytam, nie zamierzam na razie przechodzic na emeryture. "Glasgow Herald", 19 czerwca 1982 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/